Ford G. M.
Czarna rzeka
Pośród ślepców jednooki jest królem.
H. G. Wells
1
Środa, 26 lipca, godzina 5.23
Podobnie jak prawie wszyscy urodzeni w blaszanych budach, które stoją wzdłuż
brzegów Rio Cauto, Gerardo Limón był niskim mężczyzną o ciemnej karnacji i krzywych
nogach, stanowiącym podręcznikowy przykład cholo. Przodkowie Limóna jeszcze niedawno
mieszkali w dżungli. W ich żyłach nie płynęła ani kropla europejskiej krwi, nad czym bolał
przez całe swe dorosłe życie. To, że jego współpracownik, Ramon Javier, był wysoki,
elegancki i miał hiszpańskie rysy, tylko dolewało oliwy do ognia.
Gerardo wcisnął się w pomarańczowy kombinezon, po czym zapiął skórzany pas na
narzędzia. Zepsuty wał rozrządu w silniku ciężarówki stukał w prawie całkowitej ciemności.
Dwadzieścia metrów dalej Ramon rozstawił trzy pomarańczowe pachołki w poprzek
podjazdu prowadzącego na tyły osiedla Briarwood Garden Apartments.
To było idealne miejsce. Podjazd dwa razy zakręcał. To skrzydło budynku nie miało
okien. Kilometrowy pas mokradeł oddzielał osiedle od sklepu z częściami samochodowymi.
- Wolisz rzucać czy łapać? - zapytał Gerardo.
- A jak było ostatnim razem?
- Mieliśmy dwie kolejki, pamiętasz?
Ostatnim razem niespodziewanie spotkali kibica i musieli rozegrać dwa mecze z
rzędu. Ramon wykrzywił w uśmiechu cienkie usta na wspomnienie tego faktu. Kiedy
nakładał pas, zastanawiał się, ile już razy udawali ekipę remontową. Na pewno dużo. Stracił
rachubę wiele lat temu.
Ramon Javier lubił myśleć, że mógłby zostać lekarzem, muzykiem jazzowym albo
nawet baseballistą, gdyby tylko wypadki potoczyły się inaczej. Gdyby jego rodzina za
pierwszym razem dotarła do Miami. Gdyby nie zostali zaciągnięci z powrotem na tę
śmierdzącą wyspę, gdzie byli traktowani jak śmieci przez następne pięć lat.
Włożył żółty kask i sprawdził, czy jego pistolet kalibru.22 jest naładowany. Ostrożnie
nałożył tłumik na lufę, po czym umieścił broń przy pasku w miejscu przeznaczonym na
młotek.
Popatrzył na zegarek.
- Trzy minuty - powiedział. - To jak będzie?
- Jak chcesz - odparł Gerardo. - Wszystko mi jedno.
- Nie zapominaj, że mamy ukryć samochód - zauważył Ramon.
Gerardo wzruszył ramionami.
- Ty rzucasz. Ja łapię.
Środa, 26 lipca, godzina 5.24
Podłoga w kuchni skrzypiała, kiedy szedł do lodówki. Wyjął z niej brązową
papierową torebkę, położył ją na blacie kuchennym i zajrzał do środka. Dwie kanapki.
Wędlina, ser, trochę soli i pieprzu oraz odrobinka sosu Miracle Whip. Zadowolony wyjął z
lodówki plastikową butelkę z wodą, włożył ją do kieszeni spodni i skierował się do drzwi.
Droga Mleczna była zaledwie plamą na niebie. Za dużo świateł, za dużo ludzi, za dużo
dymu, żeby widzieć gwiazdy. Otworzył drzwi samochodu. Toyota pikap, rocznik 79, kiedyś
jasnożółta, obecnie barwy niemytych zębów.
Silnik zaskoczył za pierwszym razem. Uśmiechnął się, po czym zwiększył obroty i
chwycił ułamaną gałkę radia. Żeby się włączyło, trzeba było złapać pokrętło pod
odpowiednim kątem, a i tak na pierwszym wyboju odbiornik się wyłączał i człowiek musiał
próbować jeszcze raz.
Popłynęła jakaś muzyka. Chopin, pomyślał, kiedy światło w szoferce zamigotało.
Wyprostował się i zauważył coś kątem oka. Popatrzył na lewo, myśląc, że to ten złamas,
który mieszka w suterenie. Gość nigdy nie śpi. I nigdy się nie myje.
To jednak nie był on. Nie, to był ten stary pierdziel. Stał tam z rękami schowanymi za
plecami, wpatrując się w okno półciężarówki niczym posłaniec śmierci.
Opuścił szybę.
- Chcesz czegoś? - rzucił.
- Jak sobie ze sobą radzisz? - zapytał mężczyzna. - Nie wstyd ci?
Podkręcił silnik trzy razy, po czym odparł:- Czy ty nigdy się nie poddajesz,
człowieku? To już skończone. Co mam ci powiedzieć? Wypadki chodzą po ludziach.
Gdyby otrzymał od losu drugą szansę, pewnie wypowiedziałby inną kwestię.
„Wypadki chodzą po ludziach” - to raczej nie najlepsze ostatnie słowa. Tak się jednak składa,
że nimi były. W tej samej chwili stary pierdziel wyjął zza pleców pistolet i strzelił kierowcy
cztery razy w głowę.
Kiedy stał obok pikapa, próbując ogarnąć wagę swego czynu, usłyszał nagle
dobiegające z radia samochodowego dźwięki muzyki klasycznej. Rozproszyły jego myśli.
Popatrzył ze zdziwieniem na broń w swojej dłoni; potem wrzucił ją przez okno na kolana
kierowcy i powoli odszedł.
Środa, 26 lipca, godzina 5.26
- Co to było? - zapytał Ramon.
- Ciii... - Gerardo przyłożył palec do ust.
Jedynie pulsujące żółte światło rozpraszało ciemność.
- Dla mnie to brzmiało jak strzały - wyszeptał Ramon. Gerardo wyjął pistolet i
trzymając go przy prawej nodze, doszedł do końca budynku, po czym wyjrzał na parking. Po
chwili wrócił.
- Siedzi tam i grzeje silnik, tak jak zawsze.
- Widocznie gaźnik strzelił - powiedział Ramon, nie bardzo wierząc w swoje słowa.
Obserwowali go od tygodnia. Nauczyli się jego rozkładu dnia. Poznali zwyczaje.
Gerardo popatrzył na zegarek.
- Jeszcze minuta - wyszeptał.
Sądząc z tego, w jakich warunkach mieszkał, był życiowym nieudacznikiem. Jednego
jednak nie można mu było odmówić - stanowił wcielenie punktualności. Codziennie, tuż
przed piątą trzydzieści, wychodził ze swojego zapuszczonego mieszkania. Grzał silnik przez
trzy minuty, po czym ruszał do pracy - w sam raz, by dojechać do niej za pięć szósta. Jedynie
w piątkowe wieczory czynił wyłom w swoim rozkładzie dnia i w drodze do domu
zatrzymywał się na tankowanie i zakupy.
Cienkie usta Gerarda zaczęły drżeć, kiedy wpatrywał się w zegarek i odliczał czas.
- Trzydzieści sekund - wyszeptał. - Dwadzieścia dziewięć...
Środa, 26 lipca, godzina 5.31
Podpisał swoje przyznanie się do winy, spojrzał na zegarek, a potem zadzwonił na
policję.
- Chciałem zgłosić morderstwo w Briarwood Garden Apartments. Marginal Way
South dwadzieścia sześćset jedenaście - powiedział. - Parking na tyłach. Będę tam czekał na
radiowóz.
- Proszę podać swoje...
Rozłączył się. Potem rozłożył kartkę na blacie i przeczytał jeszcze raz:
Tego ranka, 26 lipca 2000 roku, zabiłem człowieka, który zasłużył na śmierć. Gotów
jestem ponieść wszelkie przewidziane prawem konsekwencje.
Poniżej widniał jego podpis. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie wyjaśnić powodów
swojej zbrodni, ale w końcu zrezygnował. Wiedział, że i tak nie zrozumieją. Nie mają pojęcia
o honorze.
Im dłużej wpatrywał się w słowo „konsekwencje”, tym bardziej przekonywał się, że
jest napisane niepoprawnie. Być uważanym za mordercę to jedno; uchodzić za nieuka - coś
zupełnie innego.
Środa, 26 lipca, godzina 5.34
- Spóźnia się - stwierdził Gerardo.
Tym razem to Ramon popędził na koniec budynku i wyjrzał na parking. Widział
mężczyznę siedzącego za kierownicą, słyszał muzykę i pyrkotanie silnika. Doszedł do
wniosku, że pewnie kierowca zasnął. Coś jednak w tym wszystkim nie dawało mu spokoju.
Kiedy obejrzał się za siebie, zobaczył, że Gerardo wyłączył koguta i rzuca pachołki na
pakę ciężarówki. Pobiegł z powrotem.
- Ciągle tam siedzi - wyszeptał. - Może zaczekamy jeszcze kilka minut.
Gerardo miał ponurą minę.
- Coś jest nie tak - powiedział. - Jedziemy.
Ramon zajął miejsce dla pasażera dokładnie w tej samej chwili, gdy jego towarzysz
włączył silnik.
- Ty grasz na pierwszej bazie - zadecydował Gerardo. - Ja na trzeciej.
Robili to już tyle razy przedtem, że nie musieli mówić nic więcej. Gerardo ruszył
wąskim podjazdem, wjechał na parking i zatrzymał się, paką ciężarówki zagradzając drogę
pikapowi. Wysiedli i zajęli swoje zwykłe pozycje. Ramon stanął na trawniku przed
samochodem, trzymając pistolet oburącz i celując prosto w ciemną przednią szybę, Gerardo -
pół kroku od bocznej szyby, po stronie kierowcy. Wyciągnął rękę i przyłożył tłumik do ucha
ofiary.
- Co jest, do kurwy nędzy?! - wykrzyknął.
Kiedy umieścił broń z powrotem przy pasku i schylił się, by spojrzeć przez okno,
Ramon pobiegł przez trawnik i stanął przy nim. Kierowca siedział z otwartymi ustami. Cztery
oddzielne strumyczki krwi spływały po jego twarzy i znikały za kołnierzem. Dostał dwa
strzały w czoło, jeden w prawe oko i jeden obok nosa.
- Ktoś go zastrzelił - zauważył Gerardo, jak zwykle stwierdzając coś oczywistego,
czym zawsze doprowadzał Ramona do szału.
- Co ty powiesz? - zakpił. Pokazał na pistolet kalibru.22 leżący na kolanach zmarłego.
- Zabójca porzucił broń - powiedział.
- Co my, do kurwy nędzy, zrobimy? To my mieliśmy sprzątnąć tego gościa. Co za
kutas mógł zrobić coś takiego?! - pieklił się Gerardo.
- Niech no pomyślę. Ty?
Ramon rozejrzał się po parkingu. Ani żywego ducha. Prawdopodobnie nikt nie słyszał
wystrzałów.
- Musimy to dokończyć - powiedział po chwili. - Zgodnie z planem.
- Ale to nie my go zastrzeliliśmy.
- Nieważne - rzucił Ramon. - I tak musimy to skończyć.
- Rozejrzał się raz jeszcze. Parking nadal był pusty. - Tak jakbyśmy to my go
wykończyli.
- To nie w porządku - zaprotestował Gerardo. - My mieliśmy to zrobić.
Ramon dobrze znał ośli upór kompana. Wycelował i strzelił w trupa dwa razy. Ciało
przewróciło się na siedzenie.
- No... to teraz jest tak, jakbyśmy to my go zastrzelili - rzekł. - Lepiej ci?
Gerardo nie odpowiedział. Patrzył z ponurą miną przed siebie.
- No, dalej - zachęcił go Ramon. - Ulżyj sobie, też właduj w niego kilka kulek.
Gerardo potrząsnął głową.
- To nie w porządku - powtórzył.
- Dawaj - nalegał Ramon.
Gerardo wahał się przez chwilę, potem wzruszył ramionami, pochylił się do szoferki i
strzelił trzy razy. Ramon ruszył.
- Poprowadzę jego samochód. Ty jedź za mną. Zrobimy to zgodnie z planem.
- A jeśli... - zaczął Gerardo.
- Zamierzasz wrócić i powiedzieć mu, że nam się nie udało? - przerwał mu. -
Zamierzasz mu opowiedzieć, jak siedzieliśmy tu na tyłkach, kiedy ktoś inny odwalał za nas
robotę? - Obaj znali odpowiedź na to pytanie. W ich obecnym położeniu nie mogli sobie
pozwolić na porażkę.
Ramon otworzył drzwi po stronie kierowcy i zepchnął ciało na podłogę.
- Jedźmy - powiedział. - Zobaczysz, pójdzie gładko jak zawsze.
Gerardo pobiegł do ciężarówki i zrobił miejsce pikapowi, za którego kierownicą
siedział jego towarzysz. Zaczekał, aż ten ruszy, po czym pocąc się jak mysz, powlókł się za
nim na podjazd, a potem na ulicę, gdzie pojechali na północ z prędkością sześćdziesięciu
kilometrów na godzinę.
Półtora kilometra od Briarwood Garden Apartments ujrzeli migające błękitno-białe
światła. Zamarli za kierownicami samochodów, patrząc na dwa zbliżające się do nich wozy
policyjne. Minęły ich jednak i pojechały w kierunku osiedla. Mężczyźni uśmiechnęli się z
ulgą, patrząc w lusterka wsteczne na znikające w ciemności światła radiowozów.
Środa, 26 lipca, godzina 5.41
Obracające się światła zostały uchwycone przez tęczówkę pomarańczowego oka.
Chwilę później w powietrzu rozległo się trzeszczenie radia i czapla wzbiła się do lotu,
wykrzywiając długą szyję i uderzając gniewnie skrzydłami w zimnym nocnym powietrzu.
Patrzył przez chwilę na wielkiego ptaka znikającego na czarnym niebie, a potem wyjął z
kieszeni kurtki swoje przyznanie się do winy i przeczytał je raz jeszcze. Pokonał w ciemności
drogę do pulsujących niebiesko-białych świateł. Przystanął za rogiem. Wszystko było tak, jak
sobie wyobrażał - dwa wozy policyjne zatrzymały się pośrodku parkingu, drzwi były otwarte,
światła włączone; czterej policjanci stali obok siebie przed samochodami, ostry blask
reflektorów barwił ich nogi na złoto - wszystko, z wyjątkiem samochodu i spoczywającego w
nim ciała.
Żółty pikap zniknął. Mężczyzna oparł się o ścianę budynku, żeby nie upaść. Potem
zerknął raz jeszcze. Dalej samochodu nie było. Zamrugał powiekami z niedowierzaniem, po
czym bojąc się, że może zasnął, popatrzył na zegarek. Piąta czterdzieści dwie. Jedenaście
minut od wezwania policji. Niemożliwe, żeby ten zboczeniec przeżył i odjechał. Niemożliwe,
żeby policjanci zabrali go stąd tak szybko. Puls walił mu w skroniach, kolana się pod nim
ugięły. W całym swoim dotychczasowym życiu nie był tak oszołomiony. Nie zdając sobie
sprawy z tego, co robi, oderwał się od ściany. Jak w transie włożył kartkę do kieszeni i
pobiegł z powrotem drogą, którą przyszedł.
2
Wtorek, 17 października, godzina 9.43
Słyszał puls. Ponad szumem ruchu ulicznego i szmerem wiatru dochodziło do jego
uszu bicie tysiąca serc. Ten odgłos przypominał trzepot skrzydeł. Pomiędzy strzelistymi
budynkami widział grzywy fal w Elliott Bay, a w oddali ciemne brzegi Bainbridge Island;
tłum tylko słyszał.
A potem dotarł do rogu Siódmej i Madison i również go zobaczył. Obszar między
dwoma ulicami otaczały pomarańczowe barierki. Pomiędzy zgromadzonymi tam ludźmi a
gmachem sądu jeździli policjanci na koniach. Ich koledzy w hełmach stali przy barierkach,
ramię przy ramieniu, z pałkami policyjnymi w pogotowiu. Kilkanaście wozów
transmisyjnych celowało białymi oczami anten satelitarnych w niebo.
Corso zatrzymał się na chwilę i spojrzał do góry, ciesząc się, że wreszcie przestało
padać. Jednak kłębiące się chmury podtrzymywały obietnicę deszczu, a powietrze było
przesycone wilgocią. Jesień przyszła pod postacią srebrzystych strug spadających z nieba
dzień w dzień, przez całe tygodnie. Nawet krótka chwila przerwy zmniejszała przygnębienie.
Zrobił głęboki wdech, zadrżał, po czym przeszedł Siódmą Aleję i zaczął iść kładką
nad autostradą. Tłum przed nim wił się jak wąż. Frank zatrzymał się na rogu. Nagłe
poruszenie przyciągnęło jego wzrok. Fotoreporterzy unieśli aparaty nad głowami i zaczęli
pstrykać zdjęcia. Kamerzyści na wozach transmisyjnych zerwali się na równe nogi i spojrzeli
przez wizjery.
Szóstą Aleją szli dwaj mężczyźni i kobieta - oskarżyciele. Patrząc na nich, Corso
zaczął wertować w umyśle ich akta. Facet w wymiętym trenczu to Raymond Butler. Był
chłopcem na posyłki, zajmował się zbieraniem materiałów. Już podczas pierwszego procesu
Balaguli w San Francisco oskarżyciele zrozumieli, z kim mają do czynienia. Przekonali się o
tym boleśnie na własnej skórze, kiedy ich główni świadkowie, dwaj kierownicy budowy
Joshua Harmon i Brian Swanson, zniknęli z motelu Vallejo. Ich ciała zostały odnalezione w
San Pablo Bay, wraz z ciałami dwóch zastępców szeryfa hrabstwa Alameda, którzy ich
ochraniali. Sędziemu nie pozostawało nic innego, jak unieważnić postępowanie. Powszechne
oburzenie sprawiło, że władze zadecydowały, iż następny proces odbędzie się na północy, w
Seattle. Miały nadzieję, że tam macki Balaguli już nie sięgają.
Facet bez płaszcza to Warren Klein, złote dziecko biura prokuratora generalnego
Stanów Zjednoczonych. Kariera typu „od pucybuta do milionera”. Biedny chłopak, który
osiągnął czwartą lokatę na roku w Yale, uznany za zbyt nieokrzesanego przez najważniejsze
firmy prawnicze, znalazł zatrudnienie w biurze prokuratora generalnego i zasłynął jako
pogromca przestępczości zorganizowanej w Miami. A to z kolei wywindowało go na pozycję
głównego oskarżyciela w procesie, który wydawał się najgłośniejszą sprawą od czasów O. J.
Simpsona. Koledzy uważali go za zimnego, przebiegłego i mówili po cichu, że mianowanie
go na głównego oskarżyciela z pewnością było przedwczesne. Informatorzy Corsa twierdzili
co innego. Chodziły słuchy, że Klein trzyma coś w zanadrzu. Że ma świadka, kogoś, kto
może posłać Nicholasa Balagulę do więzienia. Jeśli to prawda, nieokrzesany czy nie, Warren
Klein był o krok od zostania jednym z bogatych i sławnych.
Najbliżej wąskiego bukszpanowego żywopłotu szła Renee Rogers, główna
oskarżycielka w poprzednim procesie. Jej do tamtej pory świetnie rozwijająca się kariera
zawisła na włosku, kiedy toczący się w zeszłym roku w Seattle drugi proces Balaguli również
nie przyniósł rozstrzygnięcia. To, że należał do najlepiej ochranianych i najkosztowniejszych
w historii stanu, podsyciło tylko gniew społeczeństwa, kiedy okazało się, że odosobnieni i
anonimowi przysięgli nie mogą podjąć jednogłośnej decyzji w sprawie, którą każdy ekspert
prawniczy w kraju uważał za oczywistą. Prawdopodobieństwo, że dopuściła do tego, by ktoś
miał wpływ na przysięgłych, a także powtarzające się plotki o problemie alkoholowym
pozbawiły ją jakiejkolwiek szansy na awans. Tym razem musiała zadowolić się staniem w
drugim szeregu i chodziły słuchy, że rozgląda się za pracą w sektorze prywatnym.
Zamyślony Corso widział paparazzich sunących chodnikiem niczym kawałki jedzenia
połknięte przez pytona. Nagły stukot obcasów odciągnął jego uwagę i sprawił, że spojrzał w
bok. Na identyfikatorze kobiety, która podeszła do niego, dostrzegł imię i nazwisko - Sunny
Kerrigan. Na kamerze i trzymanym przez nią mikrofonie zobaczył logo KING 5 News.
Widywał ją już przedtem. Była drugorzędną prezenterką programów weekendowych.
- Panie Corso - zaczęła - czy mogę panu zabrać kilka minut? - Kamerzysta zrobił krok
w jego stronę. Podstawiła mu mikrofon pod usta. Ominął ją i zaczął przechodzić przez ulicę.
Stukając obcasami, pobiegła za nim niczym piesek.
- Czy to prawda, że jest pan konsultantem oskarżenia i dlatego jako jedyny widz został
pan wpuszczony na salę rozpraw?
Przyspieszył i skręcił w lewo. Był już prawie po drugiej stronie ulicy, kiedy
wyprzedziła go i zagrodziła mu drogę.
- Czy może nam pan powiedzieć...
Znów ją ominął i odtrącił kamerę wycelowaną w jego twarz.
- Ej! - wykrzyknął kamerzysta, usiłując utrzymać kamerę na ramieniu. - To było
niepotrzebne.
- Panie Corso... - zaczęła dziennikarka.
Cokolwiek mówiła, jej słowa zostały zagłuszone przez ryk tłumu. Na południowym
końcu ulicy policjanci rozdzielili się, pozwalając podjechać pod gmach sądu czarnemu
lincolnowi town car. Rozległ się trzask migawek. Tłum otoczył samochód, przesuwając się
wolno wraz z nim w kierunku budynku. Kerrigan posłała mu pełne obrzydzenia spojrzenie.
Ona i kamerzysta puścili się biegiem przed siebie i zniknęli między ludźmi. Corso odetchnął z
ulgą.
Ruszył w odwrotnym kierunku niż tłum, wzdłuż szeregu policjantów w hełmach, aż
wreszcie dostrzegł sierżanta stojącego za barierką. Uniósł laminowany identyfikator. Sierżant
zbliżył się, wyciągnął rękę i wyszarpnął go z palców Corsa. Popatrzył na plakietkę, a potem
na Franka.
- W porządku - powiedział po chwili.
Barierka została odsunięta na bok i Corso znalazł się po drugiej stronie.
- Niezłe widowisko - zauważył.
- Gówno tam - odparł sierżant. - Kalifornia powinna sama prać swoje brudy, zamiast
przysyłać je do nas.
Święte słowa. Wszystko zaczęło się trzy lata temu, kiedy po niewielkim sejsmicznym
wstrząsie zachodnia ściana świeżo ukończonego szpitala Fairmont w Hayward, w Kalifornii,
zawaliła się, grzebiąc pod sobą sześćdziesiąt trzy osoby, w tym czterdzieścioro jeden dzieci.
Późniejsze śledztwo wykryło, że budynek wzniesiono w sposób urągający wszelkim
przyjętym zasadom, dzięki serii wyłudzeń, fałszerstw i oszustw, włączając w to niezgodny z
normami beton, nieistniejącą ochronę przed trzęsieniami ziemi i sfabrykowane raporty z
inspekcji budowlanych. Odkryto również, że wszystkie poszlaki wskazują na to, że za
budową stoi Nicholas Balagula, były rosyjski gangster, który przez ponad dekadę budował
kryminalne imperium pod nosem władz Kalifornii. Ponieważ większość finansów na budowę
szpitala pochodziła ze środków państwowych, uznano, że sprawa podlega jurysdykcji władz
federalnych i została przydzielona biuru prokuratora federalnego.
- Powinni po prostu wziąć tego Balagulę i wpakować mu kulkę między oczy -
powiedział sierżant.
- Zgadzam się.
Kłębiący się teraz czterdzieści metrów dalej tłum wypełnił całą prowadzącą na północ
alejkę od Szóstej Alei. Tylne światła lincolna zamrugały dwa razy, po czym zgasły, kiedy
zatrzymał się przy wejściu do budynku. Otworzyły się tylne drzwi samochodu.
Pierwszy wysiadł Bruce Elkins, adwokat Balaguli. W jednej ręce trzymał aluminiową
teczkę, w drugiej - brązowy płaszcz. Był to niski, silnie zbudowany mężczyzna, noszący
garnitury od Armaniego i szyte na miarę koszule po sto dolarów. Dwa razy usiłował już
zrezygnować z prowadzenia tej sprawy. Sądy jednak, mając na względzie prawo oskarżonego
do wybranego przez siebie adwokata, grzecznie odmówiły.
Drugi wysiadł Michaił Iwanow, prawa ręka Nicholasa Balaguli. Nijaki
sześćdziesięciotrzylatek z szopą siwych włosów i twarzą bez wyrazu. Przez pięćdziesiąt lat
Iwanow pomagał Balaguli czerpać zyski z prowadzonej na trzech kontynentach działalności
przestępczej, zadowalając się ochłapami z jego stołu, podczas gdy szef zgromadził fortunę
szacowaną na setki milionów dolarów. Wierny jak pies, dwukrotnie, gdy wymiar
sprawiedliwości deptał Balaguli po piętach, wziął winę na siebie. Za pierwszym razem
odsiedział siedem lat, za drugim - cztery. Obecnie oficjalnie pracował jako doradca finansowy
Balaguli. Informatorzy Corsa twierdzili, że ostatnio odkłada pieniądze w zagranicznych
bankach. Wyglądało na to, że przygotowuje się do przejścia na emeryturę.
Iwanow rozejrzał się dookoła, a potem pochylił się i powiedział coś do osoby
siedzącej w samochodzie.
Nicholas Balagula wyskoczył z limuzyny jednym susem. Jego ogolona głowa zabłysła
w świetle dziesiątek lamp błyskowych. Na rozprawę ubrał się ze stosowną skromnością. Miał
na sobie niebieski garnitur z katalogu Searsa, nadający mu wygląd przeciętnego
przedsiębiorcy budowlanego, którym, wedle słów adwokata, miał być. Pozdrowił napierający
na niego tłum lekkim machnięciem ręki. Przy wtórze okrzyków i trzasku migawek przeszedł
chodnik i zniknął za drzwiami wiodącymi do sądu. Michaił Iwanow ubezpieczał tyły.
Elkins podszedł do barierek, by porozmawiać z mediami. Przez ostatni tydzień,
podczas wybierania członków ławy przysięgłych, był stałym gościem wieczornych
wiadomości. Według niego fakt, że anonimowi członkowie ławy przysięgłych siedzieli za
pleksiglasowym oknem weneckim, stanowił oczywiste pogwałcenie prawa jego klienta do
ujrzenia ludzi, którzy będą go sądzić. Postawienie jego klienta po raz trzeci przed sądem
uważał natomiast za zemstę pokonanej i upokorzonej prokuratury, z którą, jak wszyscy
wiedzieli, zamierzał wygrać po raz trzeci i ostatni.
- Frank! - rozległ się tymczasem kobiecy okrzyk. Corso odwrócił się. Do szeregu
policjantów zbliżała się wysoka kobieta. Meg Dougherty. Jeden aparat wisiał na jej szyi,
drugi był przewieszony przez ramię. Wszystko miała czarne: ubranie, martensy, włosy,
paznokcie, wszystko - skrzyżowanie Morticii Adams i Betty Paige, w długiej czarnej
aksamitnej pelerynie.
- Co za dzicz - powiedziała, krzywiąc się. Zatrzymała się o krok od policjantów. - Czy
moglibyście, chłopcy, odsunąć się na chwilę, żeby dziewczyna mogła uściskać się z
chłopakiem?
Corso spojrzał na sierżanta, który zacisnął w zamyśleniu usta.
- Ale pani zostaje po drugiej stronie barierki - zastrzegł. Dougherty skinęła głową.
Sierżant zerknął na tłum, po czym powiedział:
- Zróbcie pani miejsce.
Dwaj policjanci, którzy stali przed nią, odsunęli się na ulicę.
Corso i Dougherty podeszli do barierki i wymienili uścisk, na tyle długi i mocny, że
oboje się zawstydzili i odskoczyli od siebie niczym dwa magnesy jednoimienne. Corso
otrzepał płaszcz, a ona naciągnęła z powrotem rękawy na tatuaże na swoich rękach.
- Wygląda na to, że między nami jest jakaś bariera - zażartował.
- Zawsze była, Frank.
Uściskali się jeszcze raz i przypomniał sobie jej zapach - wanilia i cynamon. Odsunęli
się i stali przez chwilę w milczeniu, patrząc na siebie.
- Co słychać? - zapytał.
- Po staremu - odparła. - A u ciebie?
- Nie mam chwili spokoju.
- Widziałam cię któregoś wieczoru w telewizji. Wzruszył ramionami.
- Mam nową agentkę. Naprawdę przebojowa. Pokazała na ulicę.
- Jak dla mnie, za dużo tu ludzi - powiedziała. - Nigdy nie lubiłam fotografować, gdy
czułam na sobie czyjś oddech.
- Nad czym pracujesz? - zapytał Corso.
- Nad tym, co zwykle. Chałturzę to tu, to tam. Usiłuję skompletować materiały na
nową wystawę. - Uśmiechnęła się pod nosem. - Cały czas mam nadzieję, że wpadnę na trop
jakiejś wielkiej afery, która mnie wywinduje na sam szczyt i uczyni taką sławą jak Frank
Corso.
Otworzył usta, żeby zaprotestować, ale nim zdążył to zrobić, zapytała:- Czytałeś
dzisiejsze gazety? Potrząsnął głową. Popatrzyła na zegarek.
- Więc nie wiesz, co znaleziono zakopane u podstawy mostu?
- Co takiego?
- Pikapa.
- Brakowało mi ciebie - powiedział ni z tego, ni z owego.
Przeniosła ciężar ciała z nogi na nogę i popatrzyła na stalowe niebo. Bruce Elkins
porzucił tłum i z uśmiechem podążał do środka budynku.
- Mnie ciebie też - wyznała w końcu.
- Często o tobie myślę. Może byśmy...
- Nie - przerwała mu. - Już to uzgodniliśmy... pamiętasz?
- Z tego, co pamiętam, to raczej ty to uzgodniłaś.
- Wszystko jedno - skwitowała. Corso zacisnął usta i odwrócił się. Skrzywiła się i
położyła rękę na jego ramieniu.
- Przepraszam, nie chciałam, żeby zabrzmiało to tak obcesowo. - Kiedy nie
zareagował, podeszła bliżej i zniżyła głos. - Nie wytrzymałam tego wszystkiego. Miałam
uczucie, jakbym waliła głową w mur.
Odwrócił się i popatrzył na dziewczynę.
- Przynajmniej się nie nudziłaś.
- Ale za to strasznie się męczyłam. Cały czas miałam wrażenie, że jestem na zewnątrz,
że nie dopuszczasz mnie do siebie. - Machnęła ręką. - Jesteś jak kamień. Ja się dzieliłam całą
sobą. - Machnęła raz jeszcze. - Chętnie... I z rozkoszą... Tyle że siedem miesięcy później
wiedziałam o tobie tyle samo co w chwili, kiedy się poznaliśmy.
Zbliżyła się do niego i przyłożyła dłonie do jego twarzy.
- Poza tym...
Policjant po prawej stronie Corsa odwrócił się, jakby zawstydzony, że jest świadkiem
tak intymnej sceny. Frank odchrząknął.
- Może pójdziemy na kolację? - zaproponował. - Bez zobowiązań. Powspominać stare
dobre czasy i w ogóle.
- Poza tym - powtórzyła, tym razem głośniej - mam chłopaka. Minął już ponad rok,
Frank.
Jasne oczy Corsa zabłysły.
- Ludzie łączą się w pary. Tak właśnie się dzieje na Ziemi. To dzięki temu ta planeta
pozostaje zaludniona.
- Przecież nic nie mówię - zaprotestował. - Powiedziałem choć słowo?
- Nie musiałeś. Wpadłby w szał, gdybym poszła na tę kolację bez niego.
Opowiedziałam mu o tobie wszystko.
Prychnął.
- Już ja cię znam. Grasz mu na nosie moim statusem sławnego pisarza, prawda?
Roześmiała się.
- Tylko wtedy, gdy naprawdę na to zasłuży. Przeczytał wszystkie twoje książki. Jego
zdaniem jesteś niezgorszym stylistą.
Corso uśmiechnął się z wyższością.
- Jest strasznie o ciebie zazdrosny, ale równocześnie naprawdę chce poznać tego
sławnego pisarza, z którym kręciłam. - Poklepała Franka po ramieniu. - Sam wiesz najlepiej,
jak dziecinni są faceci.
- Jasne... Weź go ze sobą. Zakumplujemy się.
- Polubisz go.
- Na pewno nie, ale i tak go zabiłem.
Ponownie się roześmiała tym swoim niskim śmiechem i dźgnęła go w pierś długim,
polakierowanym na czarno paznokciem.
- Tak tylko sobie gadasz czy naprawdę chcesz się spotkać?
Żeby ułatwić mu podjęcie decyzji, wyjęła z kieszeni peleryny mały, oprawiony w
czarną skórę notes. Z wyrazem zdecydowania na twarzy uniosła w oczekiwaniu ołówek.
Corso ciężko westchnął.
- Może spotkamy się w sobotę wieczorem w „Coastal Kitchen”? - zaproponował. -
Powiedzmy o siódmej.
Zapisała to zamaszyście w swoim notesie, po czym spojrzała w górę.
- Masz być miły.
- Nie martw się. Będę sympatyczny dla twojego chłopaka.
- Też możesz kogoś przyprowadzić. Może dzięki temu... Przerwała, widząc, że Frank
kręci głową. Westchnęła.
- Wróciłeś do pustelniczego trybu życia, co? Wzruszył ramionami.
- Znasz mnie. Jestem związkoodporny.
- Może byłoby inaczej, gdybyś nie nienawidził wszystkich.
- Wcale nie... - zaczął.
- Tere-fere - przerwała mu Dougherty. - Myślę, że cię przejrzałam.
Sunny Kerrigan i jej kamerzysta prowadzili tłum dziennikarzy w ich kierunku.
- Cholera - wymamrotał Corso.
Dougherty odsunęła się od barierki. Policjanci zwarli szereg. Stanęła na palcach i
krzyknęła ponad ich głowami:
- Sobota! O siódmej!
Skinął głową i odwrócił się. Słyszał Kerrigan mówiącą do mikrofonu:
- Tu Sunny Kerrigan, KING Five News, na żywo sprzed gmachu sądu, gdzie pisarz-
samotnik Frank Corso...
Naciągnął płaszcz na głowę i zgarbił się, ruszając ulicą. Tego wieczoru wiadomości
wieczorne pokażą bezgłową postać w czarnym płaszczu otwierającą drzwi budynku sądu i
znikającą w środku.
3
Wtorek, 17 października, godzina 10.05
Renee Rogers zamrugała, patrząc na schody akurat w chwili, gdy Corso pokonał
ostatnie trzy stopnie i znalazł się na półpiętrze. Doszła do wniosku, że w rzeczywistości
wygląda lepiej niż w telewizji - ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, około czterdziestki, w
czarnej jedwabnej koszuli i dżinsach pod kaszmirowym płaszczem za jakieś trzy tysiące
dolarów. Człowiek kontrastów, pomyślała, gdy szedł po marmurowej posadzce w jej
kierunku. Prawdopodobnie właśnie to wpędzało go w przeszłości w tak wiele kłopotów.
Szedł pewnym krokiem. Coś w jego sposobie poruszania się sugerowało, że nie dba o
to, co o nim myślą ludzie. Zastanawiała się, co ukrywa za tą pozą.
Przystanął przed nią. Wyciągnął rękę i powiedział:
- Frank Corso.Wymienili uściski rąk. Była zaskoczona, jak szorstka i duża jest jego
dłoń.
- Renee Rogers - przedstawiła się.
Za nim widziała Kleina i Butlera wychodzących razem z męskiej toalety. Wąskie oczy
głównego oskarżyciela rozszerzyły się na chwilę na widok Corsa. Poprawił kamizelkę i ruszył
szybko w ich kierunku.
Renee Rogers doskonale wiedziała, co zaraz nastąpi. Klein wściekł się na wiadomość,
że uczyniono wyjątek od zasady i Frank Corso otrzymał prawo wstępu na salę rozpraw. I
chociaż szybka reprymenda od samej prokurator generalnej zamknęła mu usta, nie uśmierzyła
jego gniewu.
Chwycił Corsa za prawy łokieć. Frank ponownie wyciągnął rękę. Klein nawet na nią
nie spojrzał. Wszedł pomiędzy niego a Rogers. Jako mężczyzna niższy od niego o
dwadzieścia centymetrów musiał zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w oczy.
- Nie wiem, za jakie sznurki musiał pociągnąć pana wydawca, żeby załatwić panu
pozwolenie na udział w procesie, ale jakiekolwiek one są, nic dla mnie nie znaczą.
- Chodził do college’u z prokurator generalną - wyjaśnił Corso.
- No tak, goście z Ivy League wspierają się nawzajem, prawda?
- Sam pan powinien wiedzieć najlepiej - odparł Frank. Klein zaczerwienił się.
- Chodziłem do Yale tylko dzięki stypendium. Nie miałem bogatych rodziców
płacących za mnie rachunki. Zmywałem talerze i zamiatałem podłogi.
- No cóż, dzięki temu będzie pan miał do czego wrócić, jeśli przegra pan tę sprawę.
Klein uśmiechnął się z wyższością.
- Niemożliwe, mądralo. Nie dopuszczę do tego, żeby pan czy ktokolwiek inny
przeszkodził mi we wsadzeniu Balaguli za kratki. To, że przez indolencję niektórych
zgromadzonych tu osób ośmieszał do tej pory system sprawiedliwości, nie oznacza jeszcze,
że ja również mu na to pozwolę.
Patrząc ponad ramieniem Kleina, Corso widział twarz Renee Rogers blednącą pod
wpływem tych słów. Raymond Butler ze wzrokiem wlepionym w posadzkę poprawiał krawat.
- Jedyną rzeczą, która uszczęśliwiłaby mnie bardziej niż zobaczenie Balaguli w
więzieniu, byłoby ujrzenie go na krześle elektrycznym, na które, z tego, co wiem, już dawno
sobie zasłużył - powiedział Corso.
Klein uśmiechnął się przebiegle.
- W takim razie zarezerwuję panu miejsce w pierwszym rzędzie. - Palcem
wskazującym postukał go w pierś. - Ale niech pan nie liczy na nic więcej.
Frank wyjął ręce z kieszeni.
- Niczego więcej nie pragnę - oświadczył.
Renee Rogers czuła napięcie w powietrzu. Klein wyciągnął ponownie rękę.
- Nie rób tego - powiedział cicho Corso.
Klein zatrzymał palec jakieś dwa centymentry od piersi Franka. Zmrużył oczy, patrząc
do góry.
- Grozisz mi? - zapytał.
- Ależ gdzieżbym śmiał! - odparł Corso. - Ja tylko dałem wyraz gorącemu pragnieniu,
żebyś mnie nie dotykał. - Uśmiechnął się. - W końcu nie wiadomo, gdzie ten palec przedtem
tkwił.
Raymond Butler zakrył ręką usta i odwrócił się. Renee Rogers nie kryła rozbawienia.
Warren Klein popatrzył na nich, skinął głową, zupełnie jakby potwierdziło się coś, co już od
dawna podejrzewał, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Butler uśmiechnął się do
Rogers i ruszył za nim.
- Proszę się nie przejmować Warrenem - powiedziała Renee Rogers. - Jest trochę
podenerwowany. Jego chwila chwały w końcu nadeszła. Nie do końca wie, co z tym fantem
zrobić.
- Mam nadzieję, że nie myli się co do tej sprawy - odparł Corso.
- Spokojna głowa, trzyma Balagulę za jaja. Jego człowiek znalazł świadka, który
zezna przed sądem, że Balagula świadomie stosował beton o obniżonej jakości i kazał
sfałszować próbki rdzeniowe.
Corso gwizdnął cicho.
- Szkoda, że poprzednim razem nie udało się pani dotrzeć do tego gościa.
Przewróciła oczami.
- Ten facet był jednym z podejrzanych. Ray przesłuchiwał go kilka razy. Twierdził, że
Harmon i Swanson go wrabiają. - Machnęła z rozdrażnieniem ręką. - I, oczywiście, kiedy
chcieliśmy to zweryfikować, zniknęli.
- A potem, ni z tego, ni z owego...
- Klein wysyła kogoś po moich śladach i niespodziewanie ten kmiot oznajmia, że
Balagula uczestniczył w spotkaniu, na którym omawiano przekręt z próbkami rdzeniowymi.
- Skąd nagle taka zmiana zeznań?
- Twierdzi, że myśl o zabitych dzieciach spędzała mu sen z powiek. Że nie odzyska
spokoju, jeśli nie wyzna prawdy. - Usłyszała gorycz w swoim głosie i przerwała. Zacisnęła
szczęki.
- Najwidoczniej Klein ma więcej szczęścia niż rozumu - ocenił Corso.
Skrzywiła się.
- To naprawdę nie ma znaczenia. Balagula już raz przekupił jednego z przysięgłych. -
Uniosła brwi. - Jak pan zapewne doskonale wie.
- Ja też czasami mam więcej szczęścia niż rozumu - przyznał Corso.
Popatrzyła mu w oczy.
- To, co pan ma, panie Corso, to bardzo dobre źródła informacji.
- Co pani powie? - zdziwił się obłudnie, uśmiechając się pod nosem.
- To nie jest śmieszne. Wcale mi się nie podoba, że facet, który pisuje kryminały,
potrafi zdobyć lepsze i dokładniejsze informacje niż biuro prokuratora generalnego.
- Nie pisuję kryminałów, tylko literaturę faktu - sprostował.
- Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy sekretarka dała mi numer „Time’a” z pana
artykułem. Gdybym miała pistolet i wiedziała, gdzie pana znaleźć, siedziałabym teraz w
więzieniu.
Rozwścieczony tym, że ława przysięgłych nie zdołała uzgodnić werdyktu, Corso
postanowił odkryć, w jaki sposób namierzono czternastu anonimowych obywateli, a potem
prawdopodobnie zastraszono lub przekupiono jednego z nich. Tych czternaście osób wybrano
spośród ponad pięciu tysięcy wyborców z hrabstwa King. Kandydaci na członków ławy
przysięgłych byli przesłuchiwani zza parawanu. Nie dopuszczono do zadawania pytań, które
mogłyby pomóc ustalić ich tożsamość. Nawet prokuratorzy i obrońcy nie znali nazwisk tych,
których wybrano. Dwunastu przysięgłych i dwóch rezerwowych zostało natychmiast
ulokowanych w hotelu w centrum miasta pod najściślejszą ochroną, jaką tylko można sobie
wyobrazić, a i tak Balaguli udało się do jednego z nich dotrzeć. Pytanie tylko, w jaki sposób.
Kilka tygodni po zakończeniu procesu, podczas przeglądania protokołów, Corso
odkrył, kiedy Balagula dostał w swoje łapy listę przysięgłych. Dokładnie pod koniec
pierwszego tygodnia wszystko raptownie się zmieniło. Elkins z dnia na dzień zmienił linię
obrony, rezygnując z agresywnych prób zdyskredytowania świadków na rzecz strategii grania
na zwłokę. Zasypywał sąd coraz wymyślniejszymi wnioskami. Twierdził, że jest chory.
Twierdził, że Balagula jest chory. W sumie udało mu się przedłużyć proces o jakieś trzy
tygodnie. W takim czasie każda obrona może dokonać cudów.
Ludzie Balaguli nie próżnowali. Zanieśli listę z pięcioma tysiącami nazwisk do
Berkley Marketing, podrzędnej firmy telemarketingowej mieszczącej się w przeciekającym
magazynie w południowej części Seattle. Zapłacili jej za to, żeby zadzwoniła do każdej osoby
z listy. Zaledwie trzech dni pracownicy Berkley Marketing potrzebowali, by zawęzić listę do
trzydziestu trzech osób, których miejsca pobytu z takich czy innych powodów nie można było
ustalić.
Następnie wysłali nazwiska tych trzydziestu trzech osób do Allied Investigations,
olbrzymiej ogólnokrajowej agencji ochrony, która po tygodniu poszukiwań zredukowała
liczbę osób do szesnastu.
Potem sprawę przekazano firmie Henderson, Bates & May, kancelarii prawniczej
specjalizującej się w ustalaniu profili przysięgłych. Znani psycholodzy zaczęli szukać wśród
nich słabych osobowości. W tym samym czasie ludzie Balaguli zbadali ich kondycję
finansową poprzez bank hipoteczny Fresno Guarantee Trust. Wszystko to robili w nadziei na
znalezienie słabego ogniwa. I najwyraźniej udało im się tego dokonać.
Bez trudu można było wyśledzić ich poczynania, ponieważ na żadnym etapie nie
złamali prawa i, przynajmniej na początku, działali wspólnie. Kiedy federalni ich przycisnęli,
pracownicy Berkley Marketing i Allied Investigations wyznali, że o niczym nie wiedzą,
ponieważ zlecenia przyszły faksem, a pieniądze pocztą. Tym samym jedynym potencjalnym
źródłem informacji pozostała kancelaria Henderson, Bates & May. Niestety, kiedy biuro
prokuratora generalnego zażądało profili członków ławy przysięgłych, kancelaria odmówiła,
zasłaniając się ochroną tajemnicy zawodowej w relacjach pomiędzy prawnikiem a klientem.
Sąd przyznał jej rację.
- Czy w ogóle odkryliście, skąd wyciekła lista kandydatów na przysięgłych? - zapytał
Corso.
Skrzywiła się.
- Ray jest pewien, że z sekretariatu sądu, ale nie możemy tego udowodnić.
- Co powstrzyma ich przed zrobieniem tego jeszcze raz?
- Zupełnie nic. Możemy tylko powiększać liczbę kandydatów na przysięgłych tak
bardzo, jak to tylko możliwe, dbać o ich anonimowość i izolować ich od Balaguli. Wobec
wycieków z urzędów stanu czy hrabstwa jesteśmy bezradni.
- Dobrze by było uporać się z tym jak najszybciej - powiedział Corso.
- Taki jest właśnie plan Warrena. - Machnęła lekceważąco ręką. - To dlatego
wnieśliśmy pojedynczy akt oskarżenia. Tylko Fairmont. Morderstwo drugiego stopnia.
- Ryzykowne.
- I niezbyt popularne - dodała. - Mieszkańcy hrabstwa Alameda pragną krwi.
- A jeśli znowu się wywinie?
- Wtedy nic mu już nie zrobimy. Nie ma możliwości, żebyśmy oskarżyli go ponownie.
Jeśli tym razem go nie dorwiemy, nie dorwiemy go nigdy.
- A jeśli go dorwiecie?
- Dostanie dożywocie i wszyscy będą szczęśliwi.
- Rogers! - zawołał Klein z drugiego końca holu. Postukał paznokciem o cyferblat
zegarka.
- Lubi stukać w różne rzeczy - zauważył Corso. Uśmiechnęła się.
- Muszę już lecieć. Miło było poznać, panie Corso. Frank zapewnił ją, że cała
przyjemność po jego stronie.
Odchodząc, czuła na sobie jego wzrok.
4
Wtorek, 17 października, godzina 15.41
- Wysoki Sądzie, muszę po raz kolejny złożyć sprzeciw.
- To za to w końcu panu płacą, panie Elkins. Sprzeciw oddalony.
Bruce Elkins rozłożył ręce, po czym opuścił je, pozwalając dłoniom uderzyć o boki w
wyrazie pełnej obrzydzenia rezygnacji.
- Nie wiem, jak zdołamy przebrnąć przez to postępowanie, skoro panu Balaguli
odmawia się jego najbardziej podstawowych... najbardziej fundamentalnych...
konstytucyjnych praw.
- Jakie konkretnie prawa ma pan na myśli?
- Prawo do stanięcia twarzą w twarz z ludźmi, którzy będą go oskarżać. Prawo do
kontaktu wzrokowego ze wszystkimi, którzy zadecydują o jego losie.
Sędzia Fulton Howell machnął młotkiem.
- Jak pan doskonale wie, panie Elkins, sąd apelacyjny nie zgodził się z panem.
Przyjęto zasadę, że okoliczności tego procesu uzasadniają podjęcie nadzwyczajnych środków
dla zapewnienia uczciwości postępowania sądowego. Ta kwestia nie podlega dyskusji. Proszę
przejść dalej.
- Z całym szacunkiem, Wysoki Sądzie... Sędzia machnął tylko ręką.
- Po raz kolejny dzisiaj wypada mi podkreślić, że sąd nie przyłoży ręki do
jakichkolwiek niepotrzebnych opóźnień. Albo przejdzie pan do meritum, albo wyznaczę
innego obrońcę do reprezentowania pańskiego klienta.
Elkinsowi całe trzy godziny zajęło udowadnianie, że każda część aktu oskarżenia
stanowiła, w taki czy inny sposób, naruszenie praw jego klienta. Poszukując błędów, które
mogłyby doprowadzić do unieważnienia procesu, próbował zmusić sędziego do przyjęcia jak
największej liczby wniosków, by sąd wyższej instancji nie zgodził się przynajmniej z jednym
z jego postanowień, co mogło przygotować grunt pod apelację.
Trzeba przyznać, że Elkins znał się na swoim fachu. Każdą odmowną decyzję sądu
przyjmował z wyrazem głębokiego rozczarowania na twarzy jak dziecko, które w święta nie
znajduje pod choinką żadnej paczki ze swoim imieniem i próbuje być dzielne. Wiedział
doskonale, że chociaż przysięgli są oddzieleni od niego plastikową szybą, i tak w końcu
zaczną mu współczuć.
Nicholas Balagula obserwował to wszystko z obojętną miną. W tanim garniturze i z
timeksem na ręku siedział, pijąc wodę ze szklanki, która co jakiś czas była napełniana z
plastikowego dzbanka stojącego na stole.
- Proszę kontynuować, panie Elkins - powiedział sędzia.
Elkins wrócił do swojego stanowiska i wyciągnął dokument z jednej z brązowych
teczek, które leżały na stole. Uniósł kartkę papieru na wysokość ramienia, trzymając ją za róg,
jakby się bał, że się czymś zarazi.
- Z pewnością, Wysoki Sądzie, zgodzimy się wszyscy, że czynione w ostatniej chwili
uzupełnienia listy świadków szkodzą interesom obrony. - Wyraz twarzy sędziego Fultona
Howella wskazywał na to, że wcale się z tym nie zgadza. Niezrażony Elkins pomachał
dokumentem i zaczął się zbliżać do ławy przysięgłych. - Po dwóch nieudanych próbach
udowodnienia mojemu klientowi choćby zwykłego wykroczenia, po blisko trzech latach
sporu sądowego i trwonienia niezliczonych milionów państwowych funduszy - odwrócił się
szybko, wymachując dokumentem w stronę oskarżycieli - ci ludzie próbują nam wmówić, że
nagle znaleźli człowieka, którego zeznanie jest na tyle ważne, że usprawiedliwia dodanie go
w ostatniej chwili do listy świadków. Na tyle wstrząsające, że usprawiedliwia to rażący brak
poszanowania dla najbardziej podstawowych zasad postępowania sądowego.
W tym momencie Klein zerwał się na równe nogi.
- Wysoki Sądzie... - zaczął. Elkins uniósł głos, ciągnąc:
- Zupełnie jakby niesprawiedliwe i niesłuszne oskarżenie pana Balaguli nie stanowiło
już wystarczającej parodii...
- Dosyć, panie Elkins - usiłował mu przerwać sędzia.
- Zupełnie jakby szkody emocjonalne i widmo finansowej katastrofy, które zawisło
nad całą rodziną pana Balaguli, nie były hańbą dla naszego systemu sprawiedliwości...
- Wysoki Sądzie! - zaprotestował ponownie Klein. Obwisłe policzki sędziego
zatrzęsły się, gdy uderzył trzy razy młotkiem.
- Naprawdę wystarczy, panie Elkins - powiedział. Adwokat wyglądał na skruszonego.
Wymanikiurowanymi paznokciami trącił dokument.
- Wiktor Lebow jest niezadowolonym pracownikiem, Wysoki Sądzie. Człowiekiem
żywiącym urazę do mojego klienta. Człowiekiem, który chce wyrównać rachunki.
- Uniósł rękę i wycelował palcem w przysięgłych. - Człowiekiem, który spędziłby
niemało czasu w więzieniu federalnym, gdyby nie to, że... - Dla lepszego efektu zawiesił głos.
Wydawał się pełen świętego oburzenia.
- Wysoki Sądzie - włączył się po raz kolejny Klein.
- ...gdyby nie to, że ci ludzie zgodzili się, żeby pan Lebow nie poszedł do więzienia w
zamian za zeznania przeciwko panu Balaguli.
Twarz Kleina stała się czerwona.
- Za pozwoleniem... - zaczął.
- Pan Lebow jest człowiekiem, któremu... - Elkins podszedł do barierki i stanął przed
niewidocznymi przysięgłymi - ...któremu obiecano korzyści za złożenie zeznań. Sędzia
Fulton Howell pochylił się w fotelu, opierając przedramiona na stole. Westchnął ciężko i
machnął młotkiem w kierunku ławy przysięgłych.
- Przysięgli nie wezmą pod uwagę wybuchu pana Elkinsa. - Wstał i popatrzył ze
smutkiem na zegarek, po czym wycelował młotkiem w głównego oskarżyciela i adwokata. -
Panie Elkins, panie Klein - zapraszam do siebie. - Raz jeszcze spojrzał na zegarek i
westchnął. - Odraczam rozprawę do godziny dziesiątej, jutro rano. - Uderzył młotkiem.
Corso patrzył, jak Klein i Elkins wychodzą za sędzią z sali rozpraw. Raymond Butler
wyjął z kieszeni telefon komórkowy i podszedł do ściany. Renee Rogers zaczęła porządkować
dokumenty i wkładać je z powrotem do właściwych teczek. Kiedy obrócił głowę w drugą
stronę, ujrzał Nicholasa Balagulę i Michaiła Iwanowa szepczących do siebie i bacznie mu się
przyglądających.
* * *
- Nic dziwnego, że ludzie wierzą w Boga - powiedział Nicholas Balagula. Rozejrzał
się po sali rozpraw z ledwie skrywaną pogardą. - Jak inaczej, jeśli nie boską interwencją,
można wytłumaczyć to, że tacy głupcy jak ci tutaj tak doskonale się mają?
Michaił Iwanow pochylił się do niego, mając nadzieję, że jego bliskość sprawi, że
Balagula ściszy głos. Mylił się jednak.
- Jak inaczej wytłumaczyć ten idiotyczny system prawny? - Balagula machnął ręką z
gniewem. - Dobry dla dzieci i głupców. Karze tylko tych, którzy są na tyle głupi, żeby zdać
się na jego łaskę i niełaskę.
- Mają więcej ludzi w więzieniach niż reszta świata razem wzięta - przypomniał mu
Iwanow. Czuł, że przysięgli im się przypatrują.
- Mają w więzieniach kolorowych i biedaków. - Balagula potrząsnął swoją wielką
głową, jakby w niedowierzaniu.
- W Rosji zamykamy ludzi za politykę. Tutaj zamykają cię za pochodzenie. - Spojrzał
Iwanowowi w oczy. - Marks miał rację.
Rozpaczliwie pragnąc zmienić temat, Iwanow skinął głową w kierunku drugiego
końca sali.
- A oto i nasz pan Corso. - Mało który temat powodował tak natychmiastowe
przyciągnięcie uwagi Nica, jak samo wspomnienie o Franku Corso. Mimo gniewnych
doniesień mediów Nico rzadko wściekał się na burze wywoływane przez dziennikarzy.
Nazywał ich „psami kapitalizmu” i nie czytał gazet ani nie oglądał wiadomości. Corso
stanowił wyjątek od tej reguły. Nico natychmiast chciał zapoznać się ze wszystkim, co o nim
napisał.
- Wygląda jak jakiś... jakiś hipis.
- Nie daj się nabrać, Nico - wyszeptał Michaił Iwanow.
- To bardzo niebezpieczny człowiek.
Nicholas Balagula wykrzywił swoje grube gumowate usta.
- A my to niby co?
Iwanow westchnął. Ostatnio Nico uważał się za niezwyciężonego. Zupełnie jakby dwa
z trudem wygrane procesy gwarantowały mu nietykalność.
- Nie o to chodzi, i dobrze o tym wiesz - powiedział.
- Po co niepotrzebnie drażnić niedźwiedzia?
- Od lat depcze nam po piętach. Nęka nas. Wszystkimi tymi artykułami i książkami.
Chcę po prostu wyrobić sobie opinię o nim. - Zgarbił się i rozłożył wielkie ręce. - Trochę
pogawędzić. To wszystko.
- Taka pogawędka może być niebezpieczna. Nicholas Balagula roześmiał się.
- Gdybym uważał to za niebezpieczne, Michaił, wysłałbym Gerarda i Ramona. Wtedy
nasz wścibski Frank Corso przekonałby się na własnej skórze, co to jest niebezpieczeństwo.
Iwanow otworzył usta, by wyrazić swoje wątpliwości, było już jednak za późno. Nico
zdążył wstać i wyjść zza stołu. Ruszył przez cichą salę rozpraw. Ręce zwisały po jego
bokach, kiedy szedł do samotnego widza po drugiej stronie sali.
Zachowując kamienną twarz, Iwanow zaczął iść w tym samym kierunku, przysięgając,
że kiedy to wszystko się skończy i obaj zostaną oczyszczeni z zarzutów, przejdzie na
emeryturę i zaszyje się w swojej willi w Nicei. Może weźmie sobie kochankę. Na przykład
jakąś kobietę z dziećmi, z których będzie miał pociechę na stare lata.
Stojący po drugiej stronie sali Raymond Butler przestał rozmawiać i przycisnął telefon
mocno do piersi. Renee Rogers stała nieruchomo jak skała, kiedy Nicholas Balagula przeszedł
obok stanowiska oskarżenia, a potem zaczął podchodzić do barierki... prosto do Corsa.
Zatrzymał się niecałe dwa metry od krzesła, na którym siedział Frank.
- Pan Frank Corso, jak mniemam? - zapytał.
Corso wolno wstał. Był jakieś dziesięć centymetrów wyższy od Balaguli, ale ważył od
niego co najmniej dwadzieścia kilogramów mniej.
- Tak - odparł. - Dobrze pan mniema.
- Zrobił pan sobie ze mnie niezłe hobby.
- Akurat w tym wypadku traktuję to jak pracę.
Dwaj pomocnicy sądowi, którzy stali po obu stronach stołu sędziowskiego, zaczęli iść
w ich kierunku.
- Jestem tylko biednym emigrantem w pana kraju. Mam...
Corso przerwał mu.
- Najpierw był pan sukinsynem w swoim kraju, teraz jest pan sukinsynem w moim.
Balagula naparł udami na barierkę i pochylił się do Corsa.
- Z lepszych od ciebie mężczyzn robiłem kobiety - powiedział.
Corso uśmiechnął się i pochylił do niego.
- I pewnie jeszcze po wszystkim przysyłali ci kwiaty. Zgadza się?
- Powinieneś nauczyć się pilnować swoich spraw.
- Tak jak te dzieci w Fairmont Hospital?
Michaił Iwanow wszedł pomiędzy mężczyzn. Odepchnął Balagulę do tyłu.
- Samochód czeka - oznajmił. - Musimy iść. Balagula nie odrywał wzroku od Corsa.
Pomocnicy sądowi weszli pomiędzy nich.
- Jeszcze się spotkamy, panie Corso. Jestem tego pewien.
- Chyba w piekle - odrzekł Frank, podczas gdy Iwanow ciągnął swojego szefa w
kierunku drzwi. Nikt się nie poruszył, dopóki drzwi się za nimi nie zamknęły.
Potężne westchnienie Renee Rogers przeniosło uwagę Corsa na kobietę.
- Ma pan podejście do ludzi, bez dwóch zdań - rzekła, zamykając aktówkę. Popatrzyła
na Raya Butlera dalej rozmawiającego przez telefon, jakby nieświadomego konfrontacji, do
której przed chwilą doszło. - Po dwudziestu kilku latach małżeństwa Ray i jego żona Junie
właśnie kupili swój pierwszy dom. W Bethesda. Znów są jak nastolatki.
- To musi być miłe - zauważył Corso z roztargnieniem. Skinęła głową na pomocników
sądowych.
- Panowie zgodzili się eskortować mnie na parking podziemny. Mam nadzieję, że uda
mi się dzięki temu uniknąć spotkania z dziennikarzami. Ma pan ochotę się przyłączyć?
Corso wpatrzył się w drzwi.
- Jasne - odparł, nie odwracając od nich oczu.
Po drugiej stronie drzwi Nicholas Balagula odwrócił się w kierunku Corsa i
oskarżycieli. Był bardziej czerwony na twarzy niż zwykle. Iwanow pomyślał, że spotkanie z
Corsem pozostawiło jego towarzysza z uczuciem niedosytu. Miał pewne podejrzenia co do
tego, co za chwilę nastąpi.
- Dziś w nocy - powiedział tylko Balagula.
- Musiałbym zamówić kogoś innego - odparł Iwanow.
- Dlaczego?
- Nasz stały dostawca odmówił dalszej współpracy.
- Z pewnością znajdą się inni.
- Nie podobało mu się to, w jakim stanie znajdował się zwrócony przez nas towar.
- Dostawców nie brakuje. Iwanow wzruszył ramionami.
- Nie byłbym tego taki pewien. Niełatwo zaspokoić twoje wymagania.
- Dziś w nocy - powtórzył Nicholas Balagula.
5
Wtorek, 17 października, godzina 16.09
Zdjęła oliwkę z czerwonego plastikowego szpikulca, włożyła ją do ust i wolno
przeżuła.
- Ciekawa jestem, co takiego w losach Nicholasa Balaguli przyciągnęło tak twoją
uwagę - powiedziała, kiedy skończyła jeść.
- Co masz na myśli?
Siedzieli po przeciwnych stronach zniszczonego dębowego stołu, cztery przecznice na
zachód od budynku sądu. Dwadzieścia lat temu restauracja „U Vita” stanowiła ulubiony lokal
seattle’owskich grubych ryb. Obecnie była jeszcze jedną ruderą czekającą na zburzenie.
Seattle przełomu wieków. Jeśli coś nie jest efektowne, musi zniknąć.
Renee Rogers przełknęła ostatni łyk swojego drugiego martini Bombay Sapphire, po
czym wytarła wydatne usta serwetką.
- Siedzisz tę sprawę od samego początku. - Zjadła drugą oliwkę i dała znak kelnerowi,
by przyniósł jej jeszcze jednego drinka. - Pamiętam, że siedziałeś w pierwszym rzędzie na
balkonie podczas procesu w San Francisco. Widziałam cię tam codziennie i zastanawiałam
się, kim jesteś.
- Balagula łamie moje poczucie naturalnego porządku rzeczy.
- W jaki sposób? Corso zamyślił się.
- Myślę, że do pewnego stopnia wierzę w coś tak oklepanego jak wyrównywanie
rachunków. Jeśli się przesadzi i zakłóci naturalny bieg rzeczy, trzeba się liczyć z
konsekwencjami.
- Poczucie sprawiedliwości?
- Coś bardziej naturalnego. Może bardziej jak rzeka. Jeden z tych rdzawych
strumyków, w których pływa tak dużo toksyn, że w końcu zajmują się ogniem. Wszystko, co
trzeba zrobić, to powstrzymać dalsze zanieczyszczanie, a po paru latach rzeka stanie się
znowu rzeką. Po dotyku Balaguli nic już nie jest takie samo. Zupełnie jakby rozprzestrzeniał
jakąś zarazę. - Skrzywił się. - To brzmi głupio, kiedy o tym mówię.
- Rozumiem - powiedziała. - Znam ten typ ludzi. Spędziłam ostatnie siedemnaście lat
na umieszczaniu takich jak on za kratkami.
- Nie takich jak on. Większość ludzi zabija dlatego, że nie mają innego wyjścia, pod
wpływem wzburzenia albo dlatego, że pałają żądzą mordu. Balagula podniósł morderstwo do
rangi strategii biznesowej. I to już na samym początku, kiedy jeszcze grał o niskie stawki.
- Od dnia swojego przyjazdu tutaj.
- Od czasu, kiedy pojawił się na Brighton Beach piętnaście lat temu, twierdząc, że
prowadzi skup kosztowności. Następna rzecz, o jakiej wiemy, to to, że czterech największych
jubilerów na Brooklynie zaginęło w ciągu sześciu miesięcy, a Balagula przejął ich interesy.
Kiedy się uśmiechnęła, zobaczył zmarszczki w kącikach jej szarych oczu. Zastanawiał
się, czy to naturalny kolor, czy nosi soczewki kontaktowe.
- Czyżbym w głosie naszego słynnego pisarza usłyszała nutkę przekonania o własnej
nieomylności? - zadrwiła.
- Moja mama zwykła powtarzać, że mam w sobie wystarczająco dużo moralnego
oburzenia, żeby obdarować nim pół tuzina kaznodziejów. - Corso napił się piwa i popatrzył
na zegarek.
- Rozumiem, że masz rok opóźnienia w pracach nad książką.
Uniósł brwi.
- Każda książka potrzebuje zakończenia.
Oparła się na krześle, przytknęła kieliszek do piersi i ze smutną miną potrząsnęła
głową.
- Zakończenie tej książki niemiłosiernie odwleka się w czasie. - Westchnęła.
- Bez wątpienia mój wydawca by się z tym zgodził.
- Jesteś tak ważny, że zaczeka.
- Tu nie o to chodzi - powiedział Corso. - To nie dotyczy wartości twojej pracy czy
miłości do słów. To dotyczy pieniędzy, po prostu. Jeśli dajesz wydawcom zarabiać, znoszą
cię. Jeśli nie, wracasz do swojej dawnej pracy.
Skrzywiła się.
- Zawsze uważałam wydawanie książek za coś romantycznego. - Machnęła
kieliszkiem. - Niemalże mistycznego.
- A ja myślałem, że prawda i sprawiedliwość zawsze zwyciężają - odparł Corso,
wzruszając ramionami. Zapadła cisza. Pociągnął łyk chińskiego piwa Tsingtao. - Kto mógł
przypuszczać? - dodał.
Obok niej pojawił się kelner z kolejnym martini. Poczekała, aż odejdzie, po czym
uniosła kieliszek.
- Za stracone złudzenia - wzniosła toast.
Corso upił piwa, po czym stuknął szklanką o jej kieliszek i pociągnął kolejny łyk.
- To moja ostatnia sprawa dla prokuratury generalnej - powiedziała.
- Słyszałem.
- Pracowałam w niej przez siedemnaście lat.
- Życie płynie dalej. Jesteś twarda. Uśmiechnęła się cierpko.
- W ustach kogoś takiego jak ty brzmi to jak komplement.
Corso roześmiał się.
- Z pewnością miałem swoje wzloty i upadki.
- Jakieś dziesięć milionów, jak słyszałam.
- Gazeta utargowała do sześciu milionów z hakiem.
- Jak to zrobiłeś?
- Niby co?
- Daj spokój, przecież wiesz, o co mi chodzi.
- Przypominam bohaterów Thomasa Hardy’ego. Po prostu nie ustaję w staraniach.
- Nie żartuj. Nie pracowałam w sektorze prywatnym, odkąd na studiach dorabiałam
sobie na stoisku z piwem korzennym. Jestem nieudacznikiem.
Corso roześmiał się.
- I oto siedzisz naprzeciwko jednego z najsłynniejszych nieudaczników na tej planecie
i wydaje ci się, że udzieli ci rady, jak się pozbyć tego przekleństwa.
Zmarszczyła nos i roześmiała się w kieliszek.
- Coś w tym rodzaju.
- Masz jakieś oferty?
- Kilka.
- Ja dostałem jedną. Od właścicielki podupadającej gazety, która tak rozpaczliwie
pragnęła ocalić pismo, że zdecydowała się zatrudnić czarną owcę branży dziennikarskiej
tylko po to, żeby zyskać trochę rozgłosu.
- No i?
- No i jakoś zaczęło się kręcić. Opublikowaliśmy kilka głośnych materiałów. Gazeta
się utrzymała. Ja napisałem książkę. Stała się bestsellerem. Więc napisałem drugą. - Wzruszył
ramionami. - Życie toczyło się dalej.
- Poczułeś się zrehabilitowany?
- Chodzi ci o to, czy się po tym podniosłem? - Tak.
Potrząsnął głową.
- To wszystko było zbyt przypadkowe.
- Dlaczego przypadkowe? Corso zamyślił się.
- Przez całe życie marzyłem, żeby zostać dziennikarzem. Nie pierwszym lepszym
dziennikarzem, ale najlepszym. Miałem dostać Pulitzera. I literackiego Nobla. To miało być
moje przeznaczenie. - Wlepił wzrok w stół, a potem popatrzył na Renee Rogers. - Rozumiesz,
o co mi chodzi? To była droga, którą miałem podążać. Tymczasem życie... - machnął ręką -
okazało się błądzeniem po lesie. Nic nie poszło tak, jak to zaplanowałem. Wszystko było
przypadkowe.
- Czytałeś wczorajszy „Post Intelligencer”?
- Nie. Dlaczego pytasz?
- Jest w nim duży artykuł na twój temat: POJAWIENIE SIĘ MIEJSCOWEGO
PISARZA SAMOTNIKA. Jest tam wszystko. O tym, jak dopuszczono cię do rozprawy.
O tym, jak wylali cię z „New York Timesa” za sfabrykowanie materiału, o procesie i
ugodzie, o tym, jak zostałeś autorem bestsellerów i tak dalej. - Zjadła kolejną oliwkę i
pociągnęła łyk martini. - Podobno nigdy nie podałeś swojej wersji historii z „New York
Timesem”. I podobno ciągle dostajesz propozycje rozmowy od Barbary Walters. Czy to
prawda?
- Tak.
- Dlaczego w takim razie nie skorzystasz z okazji? Większość ludzi wystąpiłaby u
niej, żeby przedstawić swoją wersję wydarzeń.
- Dlatego że nikt przy zdrowych zmysłach by mi nie uwierzył.
- Spróbuj, może ze mną ci się uda.
- Nie, dzięki.
- To nie fair. Ty znasz moją historię. O tym, jak pozwoliłam przekupić jednego z
przysięgłych.
- Jak rozumiem, żądasz wzajemności? Zmrużyła szelmowsko oczy.
- Coś w tym stylu. Corso westchnął ciężko.
- Przedobrzyłem - powiedział. - Byłem zbyt pewny siebie i zacząłem wierzyć w to, że
naprawdę zasługuję na Pulitzera. Wpadłem na trop gościa pokroju Balaguli. Wszystko
wydawało się iść po mojej myśli. Świadkowie sami wychodzili z ukrycia, żeby podpisać
zeznania. To miała być największa afera od czasów Watergate.
- I nie włączyły się żadne dzwonki alarmowe?
- Byłem tak bardzo zadufany w sobie, że wydawało mi się, że to przeznaczenie.
Skinęła głową.
- Pamiętam to uczucie - wyznała ze smutkiem. - Byłam na sto procent pewna, że nikt
nie dotrze do moich przysięgłych. - Wpatrywała się przez chwilę w Corsa, który obracał
szklankę pomiędzy dłońmi. W końcu zapytała:
- Dlaczego w gazetach twoje nazwisko pojawia się zawsze z dodatkiem „samotnik”?
- Mam swoje piętnaście minut sławy. Potem przyjdzie kolej na kogoś innego.
Dopił piwo. Zimnemu napojowi nie udało się zlikwidować suchości w gardle.
- Muszę już lecieć - powiedział. - Czas i terminy nie czekają na nikogo. - Sięgnął do
kieszeni, ale powstrzymała go.
- Ja zapłacę - oświadczyła z uśmiechem. - Powiedzmy, że na to idą twoje podatki.
- Dzięki - odparł Corso. - Do jutra.
Wstał i zdjął płaszcz z wieszaka przy drzwiach. Kiedy nakładał okrycie i szedł do
drzwi ze szkła witrażowego, czuł na sobie jej wzrok.
Deszcz wreszcie spadł. Wielkie srebrne krople uderzały gwałtownie o asfalt.
Samochody rozchlapywały wodę na Piątej Alei, jadąc w srebrnych baldachimach mgły. Corso
postawił kołnierz i ruszył pod górę.
6
Wtorek, 17 października, godzina 16.13
Nie miał połowy palca wskazującego. Woda kapała z kwadratowego koniuszka, kiedy
pokazywał w kierunku ledwie widocznych zza zasłony deszczu dwóch budynków stojących
przy końcu parkingu. Mężczyzna po pięćdziesiątce, o pociągłej twarzy, która nie widziała
żyletki od tygodnia, w gumiakach, nieprzemakalnym stroju i kapeluszu wojskowym z rondem
nasuniętym na oczy.
- Budynek po prawej! - powiedział, przekrzykując hałas. - Nazywa się Bali, Joe Bali.
Jest brygadzistą. Jeśli ktokolwiek może pani pomoc, to tylko on.
- Dzięki! - krzyknęła Meg Dougherty z samochodu. Skinął głową i strumyczek wody
spłynął z ronda kapelusza, spadając na ziemię u jego stóp.
- Jestem tutaj jakieś dwadzieścia lat! - krzyknął. - I nie pamiętam, żeby tak padało.
- Ja też nie. - Strząśnięte krople zamoczyły lewy policzek Meg. Położyła palec na
pokrętle szyby, ale zawahała się.
- Nigdy nie lało tak mocno i długo! - ciągnął mężczyzna.
- To prawie potop - zgodziła się. Uśmiechnął się, odsłaniając wielkie, krzywe zęby.
- Jakbym słyszał swoją starą - zauważył. - Mówi, że nadchodzi Dzień Sądu. Że
wszyscy zapłacimy za grzechy.
- Mam nadzieję, że nie - zdołała wydukać. Znowu wyszczerzył zęby.
- To jest już nas dwoje, proszę pani - powiedział. Odwrócił się i poszedł do
zdezelowanego chevroleta pikapa. Pomachał jej na pożegnanie, po czym wsiadł do wozu.
Dougherty zasunęła szybę i ruszyła żwirową drogą w kierunku budynków w oddali.
Duże krople deszczu bębniły o karoserię jej małego samochodu. Wycieraczki ledwie
nadążały. Przejechała jakieś pół kilometra. Z odległości pięćdziesięciu metrów wyraźnie
zobaczyła budynki. Dwa staroświeckie hangary z napisem EVERGREEN EQUIPMENT
wymalowanym na froncie każdego z nich. Na czarnej tabliczce wiszącej na drzwiach
budynku po prawej stronie ujrzała napis: BIURO. WSTĘP WZBRONIONY!
Dougherty zaparkowała toyotę przed budynkiem, jak najbliżej drzwi prowadzących do
biura. Wyłączyła silnik, naciągnęła na głowę kaptur peleryny, a potem siedziała przez chwilę,
zbierając się na odwagę, by wyjść na ulewę. Z westchnieniem otworzyła drzwi, wysiadła i
pobiegła do drzwi.
Biuro było stare i puste. Znajdujący się w prawym kącie piecyk gazowy grzał za
mocno. Za zniszczonym kontuarem stały dwa szare metalowe biurka, których blaty pokryte
były stertą papierów. Za nimi wisiała pomarańczowa tabliczka z napisem NIE PALIĆ. Ściany
pokrywały pożółkłe plakaty firm produkujących maszyny i narzędzia. Kilka ledwo się
trzymało i zwijało na krawędziach. CATERPILLAR, PETERBILT, BRUNSWICK
BEARINGS. Pomiędzy nimi wisiał kalendarz Arcadia Machinę Shop z hojnie obdarzoną
przez naturę blondyną, która miała na sobie jedynie czerwone figi. Znajdujące się z tyłu
pomieszczenia drzwi były uchylone.
- Dzień dobry! - zawołała Meg. Odczekała chwilę, po czym krzyknęła ponownie, tym
razem głośniej. Bez skutku. Bramka przy kontuarze skrzypnęła, kiedy Dougherty ją pchnęła. -
Dzień dobry! - krzyknęła po raz trzeci. Znów bez rezultatu. I wtedy, gdzieś z wnętrza
budynku, dobiegł głos. Nie słowa, raczej jakiś pisk. Może to pies.
Minęła biurka i otworzyła tylne drzwi. Ogromny jak hangar budynek śmierdział
starym tłuszczem i tanimi cygarami. Pod ścianami znajdowały się stoły warsztatowe. Wokół
zalegały stosy narzędzi. Pomieszczenie wypełniały maszyny o różnym stopniu zużycia. Pod
przeciwną ścianą stała równiarka, jej lemiesz był zdjęty i leżał tuż obok wielkich kół. Dwie
wywrotki stały zderzak w zderzak na środku hali. Pod przeciwną ścianą Dougherty zobaczyła
przerdzewiały spychacz, którego części walały się po podłodze jak szkielet jakiegoś
pradawnego zwierzęcia.
Do jej uszu dobiegł znów głos, wysoki i niewyraźny. Poczekała chwilę, aż wzrok
przyzwyczai się do mroku, a potem ruszyła w kierunku, skąd dobiegał dźwięk, omijając
ostrożnie leżące na podłodze części maszyn. Przeszła obok wywrotek i otworzyła usta, by
ponownie zawołać, kiedy nagle usłyszała słowo, które zrozumiała.
- Proszę - szlochał ktoś. - Proszę.
Znieruchomiała. Wyczuwała w tych słowach strach i rozpacz. Uspokoiła się, stojąc
przy brudnym błotniku, po czym zrobiła kolejny krok naprzód. Była już teraz bardzo blisko.
Usłyszała stęknięcie, a potem pociągnięcie nosem.
Wyjrzała zza stosu beczek na ropę. Był po czterdziestce. Łysy. Klęczał na podłodze,
dwadzieścia metrów od niej, ręce miał złożone jak do modlitwy. Usta mu drżały, kiedy
szeptał swoją litanię. Jego policzki były mokre od łez.
- Na miłość boską, człowieku, mam trójkę dzieci - łkał.
- Trzeba było przedtem o tym pomyśleć - rozległ się drugi głos.
- Zanim wszystko spieprzyłeś - dodał ktoś trzeci. Klęczący mężczyzna wymachiwał
przed sobą złożonymi rękami, jakby uderzał w dzwon.
- Skąd mogłem wiedzieć...
- Bierzesz forsę za ukrycie samochodu, to samochód nie ma prawa się znaleźć.
- Pieprzysz robotę, to masz przechlapane - powiedział drugi głos.
- Odpuścimy ci, to sami będziemy mieli przechlapane - dodał trzeci.
- Proszę - zawodził mężczyzna. - Błagam.
- Stul mordę.
- Skąd miałem...
Dougherty usłyszała przytłumiony odgłos. Zobaczyła, że mężczyzna zachwiał się do
tyłu. Jego ręce rozdzieliły się, a ramiona rozpostarły niczym skrzydła. Sapnęła na widok
małego czerwonego kwiatu rozkwitającego w jego prawym oku i strumyczka krwi
spływającego po twarzy. Stała jak sparaliżowana, kiedy przewracał się na bok. Z jego ust nie
wydobył się już żaden dźwięk, a jedyne oko, jakie mu pozostało, wpatrywało się bez życia w
podłogę.
Przyłożyła dłoń do ust i zaczęła się cofać.
- Dobij go - powiedział drugi głos.
Usłyszała chrząknięcie i dwa kolejne przytłumione wystrzały. Kiedy odwróciła się i
zaczęła biec, uderzyła ręką w jakiś przedmiot. Poleciał do góry. Nie zamierzała czekać, aż
spadnie.
7
Wtorek, 17 października, godzina 16.16
Ramon Javier podszedł do ofiary, przyłożył tłumik do jej głowy i pociągnął dwa razy
za spust. Spoczywająca na podłodze głowa podskoczyła, zupełnie jakby trup chciał
zaprotestować. Zadowolony Ramon wyjął z kieszeni chusteczkę i zaczął wycierać broń.
Nagle usłyszał jakiś hałas. Odgłos metalu uderzającego o podłogę, a potem stukot obcasów.
Ruszyli równocześnie. Ramon uniósł pistolet do prawego ucha i zaczął iść w
kierunku, z którego dobiegł hałas. Gerardo pobiegł do samochodu.
Ramon szedł wzdłuż rzędu beczek na ropę, pozostając w ukryciu na wypadek, gdyby
intruz był uzbrojony. Ukucnął i wyjrzał zza nich. Akurat w samą porę, żeby zobaczyć kobietę,
zanim zniknęła za wywrotką.
Teraz ruszył sprintem; jego długie nogi poniosły go w mrok. Do czasu gdy dobiegł na
środek hali, zrozumiał, że był zbyt ostrożny; kobieta znajdowała się dopiero w połowie drogi
do drzwi.
Zaraz ją załatwi. Żaden problem.
Skręcił w lewo, starając się znaleźć najlepszy kąt do oddania strzału. Czekał spokojnie
na chwilę, gdy zarys jej postaci pojawi się w świetle wpadającym z biura. Słyszał stukot
obcasów na podłodze. Uśmiechnął się, unosząc pistolet. I wtedy ją zobaczył. Wysoka, w
czarnej pelerynie. Widział jej twarz, rozszerzone oczy, kiedy patrzyła za siebie w ciemność,
usta pociągnięte ciemnoczerwoną szminką. Zerknął na lufę. Wypuścił powietrze.
I wtedy, niespodziewanie, zahaczył lewą stopą o jakieś żelastwo leżące na podłodze.
Poczuł ból promieniujący na całą nogę i zatrzymał się, skacząc na zdrowej kończynie. Drzwi
biura trzasnęły o futrynę, odbiły się od niej, po czym zamknęły. Przeklinając pod nosem,
pokuśtykał za uciekającym cieniem.
Dotarł jakoś do drzwi i otworzył je. Kostka piekła go, kiedy kuśtykał wokół kontuaru.
Drzwi prowadzące na dwór chybotały się na wietrze, ich metalowe żaluzje brzęczały. Przez
szum wiatru i deszcz słyszał odgłos włączanego silnika. Raz jeszcze zaklął i zbliżył się do
drzwi, trzymając pistolet z tłumikiem oburącz.
Pięć metrów od niego obdrapana niebieska toyota próbowała ruszyć na błotnistym
żwirze, jej tyłem zarzucało, kiedy opony walczyły o przyczepność. Przez zamgloną tylną
szybę Ramon ledwo widział kobietę za kierownicą. Wycelował i wystrzelił. Szyba
roztrzaskała się w drobny mak. Mógł teraz zobaczyć wyraźnie tył głowy kobiety, jej czarne
włosy podskakujące, kiedy kręciła kierownicą, próbując utrzymać panowanie nad małym
samochodem.
Dziwka nie będzie miała szczęścia po raz drugi, pomyślał.
Wymierzył starannie. Samochód stanął, koła buksowały w błocie. Miał jakieś pięć
metrów do tyłu jej głowy. Uśmiechnął się, odetchnął i zaczął wolno naciskać spust, dokładnie
w chwili, gdy tył samochodu odbił w lewo. Obracające się koła nagle natrafiły na twardy
grunt i wyrzuciły błoto i żwir prosto w jego twarz, dławiąc go i oślepiając. Posłał pocisk
gdzieś w niebo.
Ramon wytarł twarz rękawem, a potem zakaszlał, wypluwając kamyk. Próbował
zeskrobać resztę błota z twarzy, ale udało mu się tylko je rozmazać. Jego prawe oko było
pełne ziemi, lewego nie mógł otworzyć. Usta miał pełne żwiru. Cały czas starał się odzyskać
wzrok, kiedy Gerardo w mercedesie zatrzymał się przy nim.
- Wsiadaj, facet! - krzyknął. - Wsiadaj!
Ramon dokuśtykał do samochodu i wskoczył na siedzenie obok kierowcy. Gerardo
nacisnął pedał gazu, ruszając gwałtownie. Drzwi od strony pasażera zatrzasnęły się z
impetem. Ramon oparł się na bolącej nodze. Jęknął z bólu.
Gerardo wcisnął gaz do dechy. Toyota była pięćdziesiąt metrów przed nimi, jechała
do bramy i wyrzucała spod kół fontanny błota.
- Musimy ją złapać - wycedził przez zęby Ramon. - Nieważne jak.
Toyota wyjechała przez bramę. Skrócili dystans o połowę. Przed nimi kilometr drogi
dojazdowej prowadzącej do magazynów i ramp biegnących wzdłuż wschodniej strony
Western Avenue. Słowa były zbędne. Musieli ją dorwać, zanim dojedzie do ulicy.
Mercedes potrzebował jedynie dwustu metrów na dotarcie do toyoty. Usta Gerarda
otworzyły się, kiedy zbliżyli się do jej tyłu. Ramon podparł się na desce rozdzielczej, gdy
Gerardo uderzył w toyotę przednim zderzakiem, posyłając malutki samochodzik w lewo, a
potem w prawo. Przez chwilę wydawało się, że kobieta straciła kontrolę nad pojazdem i
wjedzie na bagna, gdzie z łatwością z nią skończą. Zamiast tego jednak toyota zakołysała się,
a potem nagle wyrwała do przodu, w kierunku magazynów.
Ramon wychylił się przez okno, próbując utrzymać rękę na lusterku, i oddał dwa
strzały. Chybił. Przeklął podskakujący samochód.
- Złap ją - powiedział w równej mierze do siebie, jak do Gerarda. - Złap.
Byli teraz piętnaście metrów za nią i wciąż przyspieszali. Kobieta spróbowała przy
pełnej prędkości skręcić w lewo. Patrzyli z nadzieją, jak toyota zaczyna najpierw przechylać
się na bok, a potem jechać tylko na dwóch bocznych, kołach. Przez brudną przednią szybę
Ramon widział podwozie przewracającego się samochodu. Gerardo wdepnął hamulec,
wchodząc w kontrolowany poślizg. Mężczyźni poczuli, że ją dostaną. Gerardo zaledwie
muskał pedał gazu, gotów w każdej chwili zahamować. Ramon przełożył pistolet do lewej
ręki, a prawą położył na klamce u drzwi, gotując się do wyskoczenia i zakończenia zabawy.
Zamiast jednak wylądować na boku, toyota uderzyła dachem o ścianę z pustaków.
Samochodzik odbił się od niej i wylądował z powrotem na czterech kołach, po czym ruszył
zygzakiem wąską alejką.
Gerardo ponownie wcisnął pedał gazu. Mercedes ruszył naprzód, wciskając Ramona z
powrotem w siedzenie. Mężczyzna wystawił głowę przez okno, akurat w momencie, kiedy
toyota skręciła za budynek, odbiła się od ogrodzenia i zniknęła im z oczu. Deszcz smagał
policzki Ramona, kiedy Gerardo wjechał między budynek a ogrodzenie. I wtedy świat stał się
nagle czerwono-niebieski.
Olbrzymia ciężarówka cofała się na rampę rozładunkową, jej ogromna czerwono-
niebieska naczepa zupełnie zastawiała drogę. Ramon zdążył jeszcze tylko ujrzeć oczy kobiety
w lusterku wstecznym jej samochodu. Dostrzegł w nich panikę, która wyjaśniała, dlaczego
ani razu nie zahamowała.
Toyota uderzyła w naczepę przy pełnej prędkości. Gerardo zahamował gwałtownie.
Ramon wychylił się przez okno i patrzył, jak przód małego samochodu znika pod naczepą,
przednia szyba roztrzaskuje się w drobny mak, a dach zwija się w rolkę niczym wieczko
otwieranej konserwy.
Gerardo zakręcił. Stali teraz przodem do drogi, którą przyjechali. Popatrzył na
Ramona. Biała ślina zebrała się w kącikach jego ust.
- Skończ z nią - powiedział. - Dobij.
Ramon poczuł lekki ból kostki, kiedy ruszył do toyoty. Nie mógł w tej chwili
przypomnieć sobie, co go spowodowało. Szczątki samochodu parowały w strugach deszczu.
Gdzieś we wraku wciąż szumiał wentylator chłodnicy. Przednia szyba była rozbita w drobny
mak. Spod naczepy wystawał jedynie bagażnik samochodu ze spoczywającymi na nim
resztkami dachu.
Był nie więcej niż cztery metry od tyłu toyoty, kiedy usłyszał czyjeś głosy. Ktoś po
drugiej stronie ciężarówki powiedział:
- Jasna cholera!
- Robby, dzwoń po karetkę! - krzyknął drugi.
Ramon zaczął się cofać. Kiedy ujrzał nogi idące w stronę przodu ciężarówki, odwrócił
się i pobiegł do mercesedsa.
Gerardo wycofał za budynek.
- Skończyłeś z nią? - zapytał.
- Nie - odparł Ramon. - Mieliśmy kibiców.
Gerardo spojrzał na swojego współpracownika. Po raz pierwszy w ciągu ich
dwudziestoletniej współpracy zobaczył go naprawdę roztrzęsionego.
- Nie ma mowy, żeby przeżyła. Zmiotło jej połowę głowy.
- Widziałeś to?
- Tak.
Nastąpiła dłuższa chwila milczenia. W końcu Gerardo zapytał:
- Co teraz?
- Lepiej posprzątajmy bałagan, który zostawiliśmy po sobie w hali - odparł Ramon.
Gerardo ruszył.
8
Wtorek, 17 października, godzina 21.11
Deszcz padał strugami przypominającymi srebrne strzały, zamazywał szyby i tłukł z
furią o kadłub. Lampa sufitowa skrzypiała, kiedy Pianościgły przechylał się z boku na bok.
Odbijacze uderzały o nabrzeże.
Te dźwięki odciągnęły uwagę Corsa od klawiatury komputera. Wstał i przeciągnął się.
Chociaż mieszkał na jachcie od lat i rzadko zauważał poruszenia łodzi, tego wieczoru czuł
wyraźne kołysanie. Ziewnął, poszedł do kambuza i wylał zimną kawę do zlewu.
Napełnił ponownie kubek, dodał trochę śmietanki i łyżeczkę cukru. Kiedy włączył się
alarm, spojrzał do góry. Ostatnie sześć metrów nabrzeża było wyłożone sztuczną trawą,
rzekomo dla zapewnienia lepszej przyczepności, w rzeczywistości jednak po to, by ukryć
przewody alarmowe, które zapowiadały Corsowi pojawienie się gości.
Stali pochyleni na wietrze, trzymając przed sobą parasol niczym taran. Nawet w
półmroku, patrząc przez zasnute deszczem okna, nie miał wątpliwości, że tych dwóch to
gliniarze. Zdjął z wieszaka żółty płaszcz przeciwdeszczowy i wyszedł na pokład.
Na dworze słychać było ryk wiatru i szum deszczu. Powietrze wypełniały odgłosy
pluskających fal, skrzypiących drzew i dzwonienie setki fałów, trzepoczących na wietrze w
całej przystani. Na czubkach kołyszących się masztów wirowały wiatromierze.
Stali na nabrzeżu skuleni pod jednym parasolem i mrużyli oczy na deszczu. Nowy
rodzaj gliniarzy - dwóch maklerów giełdowych o grubych szyjach. Ten po lewej mógł się
poszczycić rudą czupryną targaną przez wiatr. Drugi nosił czarną wełnianą czapkę. Obaj mieli
około trzydziestki i najwyraźniej lubili przychodzić bez zaproszenia. Stojąc na nabrzeżu,
musieli nieźle zadzierać głowy, by zobaczyć Corsa. Wyczuwał, że bardzo im się to nie
podoba. Uśmiechnął się. Od linii wody do pokładu Pianościgły miał blisko dwa metry.
Dostanie się na pokład bez trapu było prawie niemożliwe. Człowiek ryzykował, że zaklinuje
się pomiędzy kadłubem z włókna szklanego a betonowym nabrzeżem, utopi się w lodowatej
wodzie albo zostanie zmiażdżony.
- Pan Frank Corso? - zagaił ten z rudymi włosami.
- Zależy, kto pyta.
Zagłębili dłonie w kieszeniach płaszczy. Wyjęli identyfikatory Departamentu Policji
Seattle. Wyciągnęli je na długość ramion. Corso wychylił się za reling. Przed nim stali
detektywi Troy Hamer (ten z rudymi włosami) i Roger Sorenstam (ten w czapce).
- O co chodzi? - zapytał.
- O Margaret Dougherty - odparł Hamer.
- Meg?
- Tak - powiedział drugi gliniarz.
- Co z nią?
Wymienili spojrzenia. Hamer skulił się na wietrze i pokazał na łódź.
- Może...
- Co z Meg? - nie dawał za wygraną Corso.
- Miała wypadek przy Western Avenue - odrzekł Sorenstam.
- Zderzyła się z ciężarówką - dodał Hamer.
- Coś jej się stało?
- Prowadzimy śledztwo w sprawie tego wypadku - powiedział Sorenstam.
- Coś się jej stało? - powtórzył Corso, tym razem głośniej i wolniej.
- Moglibyśmy wejść do środka i... - zaproponował nieśmiało Hamer.
- Co się stało? - zapytał Corso.
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko...
- Mam.
- Jest w szpitalu Harborview.
Sorenstam zrobił smutną minę i machnął ręką.
- Lekarze twierdzą, że nie wiadomo, czy przeżyje. Corso poczuł, że robi mu się zimno.
Odniósł wrażenie, jakby czyjaś dłoń naciskała jego pierś. Było tak dojmujące, że aż spojrzał
w dół, jakby chciał strącić tę przeszkadzającą rękę.
Westchnął, uniósł trap z nierdzewnej stali, który leżał przy ścianie sterówki i zahaczył
go o nadburcie.
- Zapraszam.
Poprowadził ich przez pokład. Sorenstam zapobiegliwie zostawił parasol na zewnątrz,
zanim wszedł do środka i rozejrzał się wokół.
- Miło tu. Ładnie pan to wszystko urządził.
- Nie narzekam - odparł Corso.
- Fajny widok na miasto - powiedział Hamer, zaczynając rozpinać płaszcz.
Corso uniósł rękę.
- Chwila, moment, proszę się za bardzo nie rozgaszczać. Zaraz jadę do Harborview.
Będziecie tu tylko do przyjazdu taksówki.
Wziął telefon komórkowy i wcisnął przycisk ze słuchawką. Podał swój numer,
nazwisko i adres. Położył telefon na stole.
- Samochód w warsztacie? - zapytał Hamer.
- Nie mam samochodu - odparł Corso.
- A nie jeździ pan przypadkiem czarnym mercedesem? Frank włożył portfel do tylnej
kieszeni spodni.
- Mam jedną trzecią udziałów w subaru outback. Kupiłem go do spółki z dwoma
kolegami z przystani. Mieliśmy kłopot z miejscami parkingowymi, a poza tym żaden z nas
nie potrzebuje samochodu przez cały czas, więc się złożyliśmy.
- To dosyć niezwykłe - rzekł Hamer. - Tak słynny i bogaty pisarz jak pan nie ma
samochodu.
Corso wyjął z szafy płaszcz.
- Widać już taki niezwykły ze mnie facet - powiedział. - O co chodzi z tym czarnym
mercem? Ma coś wspólnego z tym wypadkiem?
- Jesteśmy jeszcze na wczesnym etapie śledztwa. My... Corso przerwał mu.
- Czy wy, chłopcy, chcecie mnie zbyć, czy mi się wydaje? Zadzwonił telefon. Głos z
taśmy powiadomił go o przyjeździe taksówki.
Włożył płaszcz. Wrzucił telefon do kieszeni. Policjanci stali z kamiennymi twarzami,
podczas gdy Corso zdjął z wieszaka baseballówkę Mariners, przełożył swoją kitkę przez
otwór z tyłu, po czym włożył czapkę na głowę.
Pokazał ręką w kierunku wyjścia.
- Proszę bardzo - powiedział.
Zszedł z policjantami po trapie. Hammer ruszył naprzód. Zagrodził Frankowi drogę.
- Wydaje mi się, że prawdziwy przyjaciel pani Dougherty powinien być bardziej skory
do pomocy.
- A mnie się wydaje, że dwóch gliniarzy powinno mieć lepsze rzeczy do roboty, niż
zawracać mi dupę po nocy.
- O co panu chodzi? - zapytał Sorenstam.
- Mam uwierzyć, że dwa psy przychodzą tutaj w taką noc jak ta tylko w sprawie
wypadku samochodowego? - Wzruszył ramionami. - Naprawdę tak już się uspokoiło na
mieście, że przydzielają detektywów do wypadków? Co jest grane?
Sorenstam sięgnął do kieszeni. Wyjął czarny skórzany notes i otworzył go. Corso.
Sob. 19. Coastal Kitchen. Pismo Dougherty.
- To jest grane - odparł. Hamer zbliżył się do Franka.
- A do tego mamy jeszcze świadka, który zeznał, że widział na miejscu wypadku
czarnego mercedesa. I uzbrojonego faceta, który wsiadł do tego mercedesa i nim odjechał.
Facet był wysoki i miał ciemne włosy. I kucyk.
- Proszę do tego dodać świeże dziury po pociskach w karoserii samochodu pani
Dougherty - uzupełnił jego towarzysz. - I dostanie pan powód do zastanowienia.
- Powód do zastanowienia - powtórzył Hamer. Sorenstam zdawał się czytać w
myślach Corsa.
- Samochód był podziurawiony jak sito - powiedział.
- A dziury świeże jak pupcia niemowlęcia.
- I dlatego przyjechaliście do mnie?
- Figuruje pan w naszej kartotece. - Sorenstam powiedział to tak, jakby mu było z tego
powodu przykro. - Był pan oskarżony o czynną napaść i napaść z użyciem niebezpiecznego
narzędzia.
- W obu wypadkach pana ofiarami byli dziennikarze - dodał Hamer.
- Meg to moja przyjaciółka.
- Z jej dziennika wynika, że była nawet kimś więcej.
- Przez chwilę łączyło nas coś poważniejszego.
- Rzuciła pana? - zapytał Hamer.
- Po prostu się rozstaliśmy - odparł. - Tego ranka zobaczyłem ją po raz pierwszy od
sześciu albo siedmiu miesięcy.
Usiłowali zachować obojętne miny, ale Corso ujrzał zaskoczenie w ich oczach.
- Tego ranka? - zapytał Hamer.
- Koło południa. Może trochę przed.
- Gdzie to było?
- Przed sądem federalnym.
- Po prostu na siebie wpadliście? Corso wzruszył ramionami.
- Sprowadziły nas tam obowiązki. Ich twarze pozostały nieprzeniknione.
- Proces Balaguli - wyjaśnił Corso. - Piszę o nim książkę. Ona robiła zdjęcia.
Wpadliśmy na siebie.
- Tak zupełnie przypadkiem - zakpił Hamer.
- I to po tylu miesiącach - dodał jego towarzysz.
Corso chciał zaprotestować, ale zmienił zdanie. Bez słowa ruszył przed siebie. Przy
końcu nabrzeża dwie dzikie kaczki zaskrzeczały gniewnie, przedzierając się przez wyrzucone
na brzeg resztki. Corso popchnął bramę i zaczął iść w kierunku parkingu. Poprzez ryk wiatru
usłyszał tupot stóp biegnących za nim policjantów.
Był już jedną nogą na parkingu, kiedy Sorenstam dobiegł do niego i zagrodził mu
drogę, zmuszając do zatrzymania się.
- Do wypadku doszło około czwartej po południu - powiedział. Był tak blisko, że
Corso czuł jego miętowy oddech. Obejrzał się za siebie. Hamer ubezpieczał tyły. Wciągnął
powietrze.
- Ułatwię wam sprawę, chłopcy. O czwartej po południu byłem na drinku z prokurator
Renee Rogers.
- Gdzie?
- W restauracji „U Vita” przy Madison.
Za kryształową zasłoną deszczu pojawiły się światła taksówki.
- Zatrzymała się w Madison Renaissance - powiedział Corso. - Zadzwońcie do niej.
Odsunął się od policjantów i odszedł.
9
Wtorek, 17 października, godzina 21.29
Kiedy Corso wszedł do sali, oprócz Meg zastał w niej jeszcze trzy osoby.
Dougherty leżała na plecach, z głową zabandażowaną jak u mumii. Jej czarna
peleryna wisiała na wieszaku na ścianie. Kilka rurek wystawało z ciała. Corso skrzywił się na
ten widok.
Mniej więcej szesnastoletnia dziewczyna odwrócona plecami do drzwi łazienki
obgryzała nerwowo paznokieć. Miała na sobie biały fartuch z biało-czerwonymi paskami.
Obok łóżka stało dwóch sanitariuszy, nieudaczników pod trzydziestkę, którzy spędzali upojne
noce na opróżnianiu basenów. Jeden z nich, rudzielec mogący się poszczycić pokaźną łysiną,
trzymając ręce w kieszeniach spodni, patrzył na łóżko. Jego towarzysz właśnie unosił
koniuszkiem długopisu rąbek koszuli szpitalnej Dougherty.
- Popatrz tylko na to gówno - wyszeptał do rudzielca. - Obrzydlistwo.
Corso poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Podbiegł do rudzielca, chwycił go za kołnierz
i przewrócił na ziemię, po czym powlókł przez salę na tyłku. Potem chwycił drugiego gościa
za kręcone czarne włosy, tak że tamten musiał stanąć na palcach.
Facet wrzasnął, kiedy Corso pociągnął go przez linoleum i uderzył jego twarzą o
drzwi. Gdy go odsunął i otworzył drzwi, pod mężczyzną ugięły się kolana, a krzyk przerodził
się w charczenie. Wciąż trzymając go lewą ręką za włosy, prawą chwycił go za pasek spodni i
wyrzucił na korytarz. Kiedy drzwi się za nim zatrzasnęły, okazało się, że widać na nich plamę
krwi.
Corso pokazał na rudzielca i dziewczynę.
- Tu nie cyrk - powiedział. - Jeszcze raz coś takiego zobaczę, to i wy znajdziecie się na
intensywnej terapii. Zrozumiano?
Pomiędzy chlipnięciami rudzielec zdobył się na niepewne skinienie głową.
Dziewczyna szlochała i obgryzała już prawie całą pięść.
- Spieprzać mi stąd - powiedział Corso.
Nie odrywając od niego wzroku, wycofali się przez drzwi.
Frank podszedł do Meg. Miała zamknięte oczy. Bandaż przylegał ściśle do czaszki.
Musiano ogolić jej głowę. Góra bandaża była ubrudzona żółtą cieczą. Koniuszkami palców
dotknął jej policzka, po czym spróbował opuścić koszulę szpitalną. Niezadowolony z
efektów, wziął niebieski bawełniany koc złożony w nogach łóżka, rozpostarł go i przykrył
przyjaciółkę.
Nagle drzwi otworzyły się z impetem. Do środka wpadł ogromny czarny ochroniarz,
wymachując pojemnikiem z gazem pieprzowym. Za nim weszła pielęgniarka. Minęła
ochroniarza i stanęła przed Corsem z rękami na biodrach. Na szeleszczący biały kitel
narzucony miała zielony sweter. Popatrzył na plastikowy identyfikator, na którym znajdował
się napis: RACHEL TAYLOR PRZEŁOŻONA PIELĘGNIAREK.
Miała około czterdziestki. Szczupła, z owalną twarzą i wielkimi brązowymi oczami.
Prawdopodobnie biegaczka, pomyślał Corso. Twarz miała czerwoną z wściekłości.
- Proszę natychmiast opuścić tę salę - powiedziała. - Ta kobieta jest w stanie
krytycznym. Pańska obecność zagraża jej życiu.
- Nie wyjdę, dopóki nie otrzymam gwarancji jej bezpieczeństwa.
- Napadł pan na jednego z moich ludzi - zauważyła. - Policja jest już w drodze.
- Jakoś pani nie przeszkadza, że pani „ludzie” upokarzali i poniżali tę kobietę. To
jakoś na panią nie działa, co, skarbie?
- Którzy moi ludzie niby to robili?
- Te dwa durnie i dziewczyna.
- O czym pan mówi? - zapytała.
Opowiedział jej o wszystkim. Nie trwało to długo. Gdy skończył, twarz Rachel Taylor
nie była już czerwona. Miała szary odcień.
Otworzyła usta, a potem je zamknęła. Coś w jego sposobie zachowania przekonało ją,
że mówił prawdę. Odwróciła się i powiedziała do stojącej na korytarzu dziewczyny:
- Morgan, poproś doktora Hayesa, żeby opatrzył Roberta. Potem chcę widzieć was
troje w moim gabinecie. Zaczekacie tam na mnie. Słyszysz?
Odwróciła się z powrotem i popatrzyła na ochroniarza.
- W porządku, Quincy. Możesz iść. Spróbuj odwołać tę policję.
Quincy nie był zadowolony. Przeszył Corsa spojrzeniem, które miało być najbardziej
złowrogim na świecie. Coś w tym mężczyźnie działało mu na nerwy.
- Jest pani pewna? - zapytał, nie spuszczając wzroku z Franka. Skinęła głową.
Wyszedł z ociąganiem, powłócząc nogami.
- Chyba należą się panu przeprosiny - zauważyła kobieta. - Tego rodzaju zachowania
nie będziemy tolerować w naszym szpitalu. Mogę pana zapewnić, że osoby zamieszane w tę
sprawę nie będą tu dłużej pracować.
Corso skinął głową i podszedł do Dougherty.
- Nienawidzi strojów, które zbyt dużo pokazują - powiedział. Spojrzał na pielęgniarkę.
- Nie ma pani czegoś, co zakryłoby ją trochę bardziej?
- Na przykład czego?
- Na przykład czegoś z długimi rękawami i nogawkami. Zastanawiała się przez
chwilę.
- Kitle chirurgiczne - powiedziała w końcu. - Mogą być z długimi rękawami.
- Byłoby świetnie, gdyby udało się je załatwić.
- Zaraz kogoś po nie wyślę.
- Naprawdę będzie wdzięczna - zapewnił ją Corso.
- Zajmę się tym - obiecała kobieta. Ton jej głosu przekonał go, że nie uważała, by strój
mógł coś w tej sytuacji zmienić.
Stali w milczeniu. Między nimi zawisło pytanie.
- W jak ciężkim jest stanie? - zadał je w końcu Corso.
- Trudno powiedzieć. Znów zapadła cisza.
- A jakie są rokowania? Skrzyżowała ręce na piersi.
- Przy tego rodzaju obrażeniach nie można ani mieć nadziei, ani wpadać w rozpacz.
Po prostu nie sposób przewidzieć.
- Dlaczego?
- Wszystko może się zdarzyć. Może usiąść jutro po południu i poprosić o lody, ale
może też nigdy już nie wstać z łóżka. Trudno powiedzieć.
- Czy mogę coś zrobić?
- Jest pan wierzący? - zapytała.
- Nie.
Wzruszyła ramionami.
- W takim razie chyba zrobił pan już wszystko. Patrzyła w milczeniu na Corsa, który
podszedł do okna i spojrzał na Pioneer Square i rzekę Duwamish płynącą w kierunku dalekich
świateł zachodniego Seattle.
- Mózg nie wykazuje oznak uszkodzenia, ale ma lekki obrzęk.
- Co to znaczy?
- To, że jeśli obrzęk się powiększy, trzeba będzie zmniejszyć ciśnienie przez wycięcie
otworu w czaszce.
Kiedy znów wyjrzał przez okno, zapytała:
- Dobrze ją pan znał?
- Tak... przez jakiś czas.
- Czy już wtedy miała te tatuaże?
- Owszem.
Wiedział, o co zamierza zapytać, zanim jeszcze zebrała się na odwagę.
- Dlaczego ktoś miałby... - zaczęła.
- To się stało wbrew jej woli - powiedział. - Ktoś jej to zrobił.
Usłyszał, jak wstrzymała oddech.
- Ach - jęknęła. - To ona jest tą biedaczką, którą... ten chłopak... odurzył, a potem...
Corso skinął głową.
- Tak. To ona.
Kilka lat wcześniej Meg Dougherty była dobrze zapowiadającą się młodą
fotograficzką. Zdążyła już mieć kilka udanych wystaw w mieście i zaczynała przyciągać
uwagę znaczących galerii w kraju. Umawiała się z modnym w Seattle tatuażystą. Gościem,
który wyglądał jak Billy Idol. Byli modną parą. Pojawiali się ciągle razem na zdjęciach w
pismach alternatywnych - wariackie uśmiechy i ciemne okulary w nocy.
Niestety, podczas gdy ona robiła coraz większą karierę, on coraz bardziej uzależniał
się od kokainy. Postanowiła, że muszą się rozstać. Myślała, że się z tym pogodził. Umówili
się na pożegnalną kolację. Wypiła pół kieliszka wina i nagle pociemniało jej w oczach.
Obudziła się trzydzieści sześć godzin później w szpitalu Providence. W szoku. Ledwie żywa.
I wytatuowana od stóp do głów w obrazy, wzory i hasła, które zamieniły jej ciało w
obsceniczne dzieło sztuki.
Spędziła miesiąc w szpitalu, a potem, przez kilka lat, przechodziła niekończące się
serie zabiegów, które pozwoliły usunąć maoryskie wzory z twarzy i czerwone litery z dłoni.
Jeśli chodzi o resztę, pogodziła się z myślą, że będzie musiała jakoś z tym żyć.
Corso odwrócił się od okna i popatrzył na pielęgniarkę.
- Proszę dopilnować, żeby zostawiono ją w spokoju. Żeby uszanowano jej
prywatność.
- Ma pan na to moje słowo, panie...
- I proszę załatwić te kitle.
- Ma pan to jak w banku.
Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął swoją wizytówkę. Tylko podstawowe dane. Imię,
nazwisko i numer telefonu.
- Gdyby był jakiś problem albo zmienił się jej stan...
- Dam panu znać. - Spojrzała na karteczkę i zmarszczyła brwi. Wpatrywała się w
wizytówkę przez dłuższą chwilę, zanim wreszcie skojarzyła. - Pan jest tym pisarzem! -
wykrzyknęła.
Ale jego już nie było.
Wtorek, 17 października, godzina 23.22
Michaił Iwanow przeczytał kiedyś w „San Francisco Chronicie”, że własnoręcznie
zabił ponad czterdzieści osób. Wiedział, że to gruba przesada. Chociaż nigdy tego nie liczył,
był pewien, że w rzeczywistości liczba jego ofiar jest o połowę mniejsza.
Niezależnie od tego Michaił Iwanow niewielu rzeczy w życiu żałował. W swoim
odczuciu po prostu robił to, co do niego należało. Nie miał głowy do interesów. Nico się tym
zajmował. Już jako dziecko przejawiał nadzwyczajne zdolności pod tym względem. Tam
gdzie inni widzieli niewielki stosik monet, Nico dostrzegał górę pieniędzy. Zupełnie jakby się
z tym urodził. Iwanow uważał, że z kolei jego rola polega na dopinaniu wszystkiego na
ostatni guzik.
Z wielu zadań, jakie wykonał przez lata, tylko jedno go zmroziło. Może, tak jak
sugerował Nico, był w gruncie rzeczy pruderyjny. Niewiele lepszy od tych wszystkich
kretyńskich fundamentalistów religijnych. A może po prostu, jak zaczął myśleć ostatnimi
czasy, niektóre ludzkie czyny były tak bardzo wbrew naturze, że trwale naznaczały sprawców
i napełniały ich dusze ciemnością.
W każdym razie zadawanie się z sutenerami przyprawiało go o gęsią skórkę.
Ostrzegano go przed człowiekiem, który dzisiaj przyjdzie. Podobno miał nóż i lubił go
używać. Jednak z powodu zerwania współpracy z dotychczasowym dostawcą Iwanow nie
miał wyjścia, musiał go wezwać.
Stojąc przy sobie w hotelowym korytarzu, wyglądali jak ojciec i syn. Mężczyzna był
po czterdziestce, miał chudą twarz pokutnika i rozbiegane oczka.
- Jesteś Rosjaninem? - zapytał.
Iwanow potwierdził i otworzył drzwi, wpuszczając ich do środka. Chłopak nosił
czerwony płaszcz przeciwdeszczowy i buty w takim samym kolorze. Miał prawdopodobnie
dwanaście albo trzynaście lat, ale był niski jak na swój wiek. W każdym razie zrobiono
wszystko, żeby wyglądał na dziesięć. Nico nie da się jednak oszukać i będzie niezadowolony.
Iwanow westchnął.
- Dobra - powiedział.
Mężczyzna uniósł chłopca za łokcie i posadził na krześle obok drzwi. Zdjął mu buty, a
potem postawił go na dywanie. Zaczynając od dołu, odpiął sześć czarnych guzików płaszcza.
Złożył okrycie na siedzeniu krzesła, po czym postawił na nim buty.
Chłopiec nie miał teraz na sobie nic z wyjątkiem obroży ze strasów i czarnych
winylowych majtek. Iwanow spojrzał w kierunku drzwi łączących pokoje, a potem podszedł
do nich bezgłośnie i zapukał. Zza drzwi dobiegł gardłowy dźwięk. Otworzył je, wepchnął
chłopca do pokoju, po czym zamknął.
Mężczyzna stał z rękami w kieszeniach, dopóki Iwanow nie wyjął zwitka banknotów i
nie zaczął liczyć.
- Za każde złamanie płaci dodatkowo - powiedział sutener.
Iwanow dalej liczył.
- Słyszałem jakieś paskudne plotki - kontynuował mężczyzna.
Iwanow nie przerywał liczenia.
10
Środa, 18 października, godzina 8.34
Michaił Iwanow stał w drzwiach i patrzył na sutenera. Wcisnął guzik windy już trzeci
raz, a wciąż nie chciała przyjechać. Przeniósł wzrok z Iwanowa na chłopca, a potem znów
popatrzył na Rosjanina. Wyszeptał coś do swojego towarzysza, ale nie otrzymał odpowiedzi.
Dobiegający z głębi apartamentu szum prysznica syczał w uszach Michaiła Iwanowa.
Zastanawiał się, ile pryszniców sam będzie musiał wziąć, zanim poczuje się znowu czysty. Z
jego porów wydobywał się odór zepsucia. Musi go zmyć raz na zawsze. Westchnął.
Stłumiony dzwonek obwieścił w końcu przybycie windy. Sutener wszedł do środka.
Chłopiec zawahał się. Spojrzał na Iwanowa. Jego twarz była jak piąstka. Z windy wynurzyła
się ręka i wciągnęła go do kabiny.
Iwanow odwrócił się. Wrócił do apartamentu i zamknął drzwi. Żołądek podchodził mu
do gardła. Stojąc na środku pokoju, oddychał głęboko i myślał o swoim domu w Nicei. O
jasnobłękitnym Morzu Śródziemnym widocznym ze wszystkich okien. O zapachu piasku i
morza. I o tym, że już niedługo skończy z tym wszystkim.
Środa, 18 października, godzina 13.24
Warren Klein rozpoczął od zaprezentowania wizualizacji Fairmont Hospital, jednego
z tych wyidealizowanych obrazków, które przygotowuje się przed przystąpieniem do
realizacji projektu. Budynek wyglądał na nim tak pięknie, że oglądający nabierał ochoty na
znalezienie się w tym szpitalu bez względu na to, czy był chory, czy nie.
- Właśnie to obiecano społeczeństwu - oznajmił Klein. - Supernowoczesny obiekt, z
którego można być dumnym. Budynek, który będzie służył za wzór obiektom stawianym w
przyszłości w całym kraju.
Elkins zaczął wstawać. Sędzia Howell machnął ręką, żeby usiadł z powrotem.
Klein posłużył się staromodnym wskaźnikiem, by zakreślić tekst pod rysunkiem.
- Panie i panowie przysięgli, chciałbym zwrócić państwa uwagę na ten fragment u
dołu strony - powiedział. Odwrócił się do przysięgłych skrytych za ciemną szybą. - Prosiłbym
o przejście do dowodu rzeczowego numer jedenaście.
W sali rozpraw rozległ się odgłos poprawiania się na krzesłach i szelest
przewracanych kartek. Klein poczekał chwilę, a potem zaczął czytać.
- Nowatorski projekt Fairmont Hospital praktycznie wyklucza niebezpieczeństwo
zawalenia czy poważnego zniszczenia podczas wstrząsów sejsmicznych.
Oskarżyciel pozwolił, by końcówka wskaźnika stuknęła o podłogę.
- Panie i panowie przysięgli, ekspertyzy dowodzą, że Fairmont Hospital, który leży
niecałe piętnaście kilometrów od uskoku San Andreas, został w rzeczywistości zbudowany
bez jakiejkolwiek troski o ludzkie bezpieczeństwo.
Elkins zerwał się na równe nogi.
- Wysoki Sądzie, proszę... Klein uniósł głos.
- W jednym z najbardziej narażonych na wstrząsy sejsmiczne regionie świata ten
człowiek - skierował wskaźnik w stronę stołu, przy którym siedział oskarżony - Nicholas
Balagula, troszcząc się tylko o własną kieszeń, sfałszował raport inspekcji budowlanej,
ryzykując życie blisko czterystu ludzi...
Sędzia uderzył młotkiem.
- Panie Klein.
- ...i doprowadził do przedwczesnej śmierci sześćdziesięciu trzech osób, w tym
czterdzieściorga jeden dzieci. - Klein stał nieruchomo, wciąż celując wskaźnikiem w
Balagulę, chcąc, by niewidoczni za szybą przysięgli zdali sobie sprawę z wagi jego słów.
Zadowolony z efektu oskarżyciel odwrócił się z powrotem do sztalugi.
Elkins sprawiał wrażenie głęboko zranionego.
- Jeśli Wysoki Sąd pozwoli...
- Tak, panie Elkins - powiedział sędzia.
- Chciałbym ponownie wnieść sprzeciw wobec używania przez oskarżenie tego
rodzaju materiałów. Jak Wysoki Sąd wie, mam...
Sędzia przerwał mu.
- Jak z kolei pan wie, panie Elkins, ustaliłem już zasady dotyczące stosowania
fotografii.
- Tak, Wysoki Sądzie, ale muszę zaprotestować przeciwko...
- Pański protest został zaprotokołowany, panie Elkins. - Sędzia przeniósł uwagę na
Kleina. - Proszę kontynuować.
Klein ponownie zwrócił się bezpośrednio do przysięgłych.
- Panie i panowie przysięgli, zanim przejdę dalej, czuję się w obowiązku przygotować
państwa na to, co zaraz nastąpi. Fotografie, które państwo obejrzycie, można nazwać w
najlepszym razie... - przez chwile udawał, że szuka odpowiedniego słowa - ...wstrząsającymi.
Uprzedzam, że są drastyczne i mogą sprawić, że poczują państwo dyskomfort. - Chodził teraz
z jednego końca ławy przysięgłych na drugi. - Zapewniam jednak, że bez względu na to jaki
dyskomfort państwo poczują, jest on niczym wobec ostatnich chwil tych sześćdziesięciu
trzech nieszczęśników, którzy zginęli pod gruzami Fairmont Hospital, i wobec bezmiaru
cierpień doznanych przez ich bliskich.
Podszedł do stołu i podał wskaźnik Raymondowi Butlerowi. Kiedy zmierzał z
powrotem do sztalugi, w powietrzu czuć było napięcie. Pokazał na wizualizację szpitala.
- Oto, co obiecano mieszkańcom hrabstwa Alameda w Kalifornii. - Jednym ruchem
ściągnął zdjęcie ze sztalugi i ustawił ją dokładnie naprzeciwko ławy przysięgłych.
- A oto, co otrzymali - powiedział podniesionym głosem.
Liczące metr na metr dwadzieścia barwne, nieco nieostre zdjęcie przedstawiało
zawaloną tylną ścianę szpitala. Bryły rozbitego betonu, wstęgi poskręcanych drutów i
pojedynczy pasek brudnego bandaża. Ale i tak uwagę przyciągało przede wszystkim to, co
znajdowało się na dole fotografii - wystająca z gruzu malutka stopka, delikatna, różowa i
tłuściutka, z niebiesko-białą opaską z napisem „MICHAEL”.
Zza szyby, za którą siedzieli przysięgli, dobiegł cichy szloch. Ktoś inny jęczał. Rogers
i Butler odwrócili wzrok. Twarz sędziego była popielata. Pomocnik sądowy stojący po
drugiej stronie sali pochylił się do przysięgłych, po czym podszedł do sędziego Howella i
zaczął szeptać mu coś na ucho.
Usta sędziego były mocno zaciśnięte, gdy uderzył młotkiem.
- Członkowie ławy przysięgłych proszą o przerwę. Rozprawa zostanie wznowiona
dzisiaj, o godzinie czternaście trzydzieści.
Warren Klein był rozpromieniony, wracając do swoich kolegów.
- Na miłość boską, Warren, zasłoń to zdjęcie - wyszeptała Renee Rogers.
Zrobił zdziwioną minę.
- Niby dlaczego miałbym to zrobić? - zapytał. - Chcę, żeby oni...
- Już uzyskałeś to, co chciałeś. Pozostawienie tego zdjęcia zakrawa na zwykłe
okrucieństwo.
- Ona ma rację - zgodził się Butler. - Jest cienka linia między przykuciem uwagi
przysięgłych a urażeniem ich.
- Ale z was trusie - zakpił Klein. - Nic dziwnego, że poprzednim razem wypuściliście
go z rąk. - Popatrzył na Balagulę. - Z takim bydlakiem nie można się patyczkować.
Renee Rogers chciała zaprotestować, zmieniła jednak zdanie i zamiast tego minęła
Kleina, podeszła do sztalugi i zakryła zdjęcie. Główny oskarżyciel ruszył za nią. Znów był
czerwony na twarzy. Jego szept był słyszalny w całej sali.
- Zapomniałaś, kto tutaj rządzi? - zapytał.
- Trudno o tym zapomnieć, skoro na każdym kroku o tym przypominasz.
Nie poruszyła się, kiedy Klein przystanął tuż przed nią.
- Zamierzam włożyć tę małą stopkę prosto w dupę Balaguli - powiedział. - Patrz i ucz
się. - Wykrzywił usta w szyderczym uśmieszku, po czym wrócił do stołu i zaczął zbierać
notatki do aktówki. - Co powiecie na lunch? - zapytał.Kiedy Rogers i Butler popatrzyli na
niego, jakby oszalał, roześmiał się głośno.
- Nic dziwnego, że Balagula skopał wam dupy. Jesteście za delikatni do tej roboty. -
Wyszedł, machając aktówką i gwiżdżąc.
Renee Rogers podeszła do Corsa.
- Warren szuka kompanów do lunchu. Frank potrząsnął głową ze smutną miną.
- Muszę to jeszcze przemyśleć - odparł. - Widok martwych dzieci odbiera mi apetyt.
- Lepszy byłby drink - zauważyła.
- Albo dziesięć - dodał Corso.
- To potem. „U Vita”.
- Dzisiaj nie mogę. Mam coś do załatwienia. Uniosła brwi.
- Czy ma to coś wspólnego z policjantem dzwoniącym do mnie, żeby potwierdzić, że
wczorajsze popołudnie spędziliśmy razem?
Corso opowiedział jej o Dougherty.
- Jak ona się miewa?
- Dzwoniłem dziś rano do szpitala. Powiedzieli mi, że jej stan się nie zmienił.
Położyła rękę na jego ramieniu.
- Przez chwilę miałam straszliwą ochotę powiedzieć coś głupiego. Na przykład, że
wszystko będzie dobrze albo że na pewno jej się polepszy.
Corso wyraził skinieniem głowy podziękowanie.
- Dlaczego ktoś chciałby zabić fotoreporterkę?
- Nie mam pojęcia - odparł - ale na pewno się dowiem.
***
Nicholas Balagula obserwował tę scenę ze swojego miejsca za stołem.
- Wygląda na to, że nasz pan Corso stał się członkiem kręgu przyjaciół - zauważył.
- Pani Rogers i pan Butler liczą zapewne na życzliwe wzmianki w jego książce -
powiedział Michaił Iwanow. - Ci Amerykanie uwielbiają grzać się w blasku sławy.
- Wydaje mi się, że ona na niego leci - rzekł Balagula. Ich rozmowa została przerwana
przez Bruce’a Elkinsa, który pochylił się do nich.
- Czy wy dwaj naprawdę myślicie, że możecie tu sobie siedzieć z zadowolonymi
minami? Niezmiernie mi pomożecie, jeśli nie będziecie patrzeć na zdjęcia martwych dzieci,
jakbyście siedzieli na ławce w parku. Przysięgli dostrzegają takie rzeczy, nie myślcie, że nie.
- Oczywiście, masz rację... - zaczął Iwanow. Balagula wszedł mu w słowo.
- Zajmij się lepiej swoimi obowiązkami - powiedział prawnikowi - a reszta sama się
załatwi.
Elkins potrząsnął głową.
- Pewnego dnia, Nico... Pewnego dnia twoja arogancja zemści się na nas wszystkich.
- Ale jeszcze nie dzisiaj - odrzekł Balagula z uśmiechem.
Elkins pozostał nieporuszony.
- Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? - zapytał.
- Na przykład co? - odpowiedział pytaniem na pytanie Iwanow.
- To wy mi powiedzcie - zażądał Elkins. - Nie mam zamiaru uczestniczyć w jakimś
nieetycznym przedsięwzięciu. Rozumiemy się?
Jednak Nicholas Balagula odwrócił się już od niego i przyglądał się bacznie
oskarżycielom.
Michaił Iwanow patrzył w milczeniu, jak Elkins zbiera swoje rzeczy i kieruje się w
stronę drzwi na swoje codzienne spotkanie z mediami.
- On ma rację, wiesz? - rzekł po chwili. - Arogancja to niebezpieczna rzecz. Balagula
zignorował go.
- Niech Gerardo i Ramon śledzą pana Corso. Niech się dowiedzą, gdzie nasz wścibski
przyjaciel nocuje.
- Dlaczego?
- Dlatego że tak powiedziałem. - Balagula popatrzył Iwanowowi w oczy. - Nie
potrzeba żadnych więcej powodów, prawda?
Iwanow poczuł, że robi mu się gorąco.
- Zajmę się tym - obiecał.
Podszedł do drzwi i zerknął przez szparę. Nie dlatego że interesowało go, co ma do
powiedzenia Elkins, ale dlatego że nie chciał, by Nico widział jego wyraz twarzy.
11
Środa, 18 października, godzina 15.52
Corso odsunął nogą zwiniętą gazetę, przestąpił próg mieszkania i zamknął za sobą
drzwi. Stał przez chwilę w wąskim przedpokoju, patrząc na srebrny klucz w dłoni. Westchnął
ciężko. Kiedy Dougherty nie poprosiła o zwrot klucza, pomyślał, że zmieniła zamek. On by
tak zrobił. Fakt, że klucz wciąż pasował, zasmucił go.
Schował go do kieszeni i przeszedł po zielonym chodniku do salonu. Wszystko było
takie, jak pamiętał - bordowy orientalny dywanik i jaskrawozielona kanapa, dwa
palisandrowe chińskie stoliki, plakaty w ramkach. Wszystko - z wyjątkiem fotografii. Tam
gdzie przedtem były jego zdjęcia... ich zdjęcia... teraz wisiały fotografie przedstawiające
rudego faceta o krótko przyciętej brodzie i w okularach, śmiejącego się i opierającego głowę
na ramieniu Meg.
Odwrócił się od tych zdjęć i otworzył mahoniowe drzwi, za którymi znajdowała się
niegdyś garderoba, którą Dougherty przed nadejściem ery fotografii cyfrowej
wykorzystywała jako ciemnię; obecnie pomieszczenie służyło za prowizoryczny gabinet. Z
tyłu, na wbudowanym w ścianę biurku, stał komputer. Po lewej stronie - trzy zniszczone szafy
na dokumenty. Na górze - dwie półki zawalone książkami i czasopismami.
Policjanci dokonali przeszukania. Zostawili szuflady otwarte, a teczki porozrzucane
jak liście. Na szczycie sterty leżała jego czarno-biała fotografia - stał na skale na Stuart Island,
wejście do Roach Harbor było ledwie widoczne w oddali. Odwrócił zdjęcie na drugą stronę.
Na odwrocie napisane było: Frank Corso, Stuart Island, 9/11/99. To pewnie tej fotografii
zawdzięczał wizytę gliniarzy.
Usiadł w fotelu i przesunął dłońmi po jego poręczach. Przypomniał sobie tydzień na
wyspie. Nie mieli tam ani telefonu, ani elektryczności, zupełnie nic... z wyjątkiem siebie.
Spacerowali po lesie i zbierali małże na plaży. Leżąc na pokładzie, patrzyli, jak zapada mrok,
a potem wchodzili do środka jachtu. Noce wypełniały ciche jęki pośród szelestu drzew i
śpiewów nocnych ptaków.
Wstał. Przesunął jedną dłonią po twarzy, a drugą po włosach. W głowie słyszał coraz
silniejszy głos, który mówił mu, żeby wziął się do roboty, przestał rozpamiętywać i zaczął
rozglądać się za jakimś tropem, wskazówką, odpowiedzią na pytanie, dlaczego ktoś chciał ją
zabić. Pozbierał teczki z biurka i włożył je do szafy na dokumenty.
Policjanci mieli jej czarny notes. Zawsze nosiła go przy sobie, kiedy wyjeżdżała na
zdjęcia. W domu przedstawiała koleje swego życia w liczących piętnaście na dwadzieścia
centymetrów zeszytach, które kupowała w Urban Outfitters. Nazywała je zeszytami myśli.
Zapełniała dwa albo trzy w ciągu roku i nigdy żadnego nie wyrzuciła. Cała górna
półka nad biurkiem była zapełniona starymi zeszytami w fioletowych, czerwonych,
niebieskich i zielonych okładkach. Podobnie jak teczki wszystkie leżały w nieładzie. Cegła,
która służyła jako podpórka, została zdjęta. Ustawił je z powrotem, położył cegłę na miejsce i
wziął fioletowy zeszyt stojący na końcu. W środku, na stronie tytułowej napisała: „styczeń-
lipiec 2000. Pocorsowy dziennik nr 2”. Palce mu zdrętwiały, kiedy kartkował dziennik. Był
wypełniony grubym, pochyłym pismem i zapisany do końca, co znaczyło, że zapewne
rozpoczęła następny.
Wolno przeszedł przez gabinet, szukając aktualnego dziennika, po drodze porządkując
jej rzeczy. Były tylko trzy możliwości: albo miała go ze sobą w samochodzie, albo gliniarze
znaleźli go, kiedy tu myszkowali, i zabrali ze sobą, albo cały czas gdzieś tutaj jest. Pięć minut
zajęło mu przekonanie się, że ta ostatnia możliwość nie wchodzi w rachubę.
W końcu usiadł ponownie w fotelu i wcisnął przycisk na klawiaturze jej
landrynkowego iMaca. Dźwięki muzyki symfonicznej wypełniły niewielkie pomieszczenie.
Poczekał, aż komputer się uruchomi, po czym przeszedł od razu do Photoshopa. Kliknął na
folder MOJE ZDJĘCIA i przejrzał daty. Po prawej stronie ujrzał folder zatytułowany MOST
MAGNOLIA 17/10/00. Kliknął dwa razy. W środku znalazł trzydzieści dwie fotografie placu
budowy. Otworzył zdjęcie pikapa wystającego z nasypu. Powiększył je dwukrotnie, żeby
przyjrzeć się tablicy rejestracyjnej, była jednak za bardzo umazana błotem, by mógł odczytać
numery. Dopiero jedno z następnych zdjęć ukazywało tablicę opłukaną wodą z węża
strażackiego. Znajdowały się na niej numery ze stanu Waszyngton: 982-DDG. Zapisał je w
notesie, po czym wyjął z kieszeni telefon i zadzwonił.
- Słucham - odezwał się szorstki męski głos.
- Z Ellen Gardner proszę - powiedział.
- Chwileczkę.
Okropna instrumentalna wersja Three Little Birds Boba Marleya zmusiła go do
odsunięcia telefonu od ucha. W połowie refrenu muzyka się urwała.
- Gardner, słucham.
- Tu Frank.
- Czym mogę panu służyć?
- Waszyngtońskie numery: dziewięćset osiemdziesiąt dwa - DDG.
- To potrwa z pięć minut.
- Inny numer. - Wyrecytował z pamięci. - Proszę tylko puścić sygnał. Oddzwonię.
- Dlaczego mnie to nie dziwi, proszę pana? Też życzę panu miłego dnia. - Odłożyła
słuchawkę.
Dziewięć minut później, kiedy przeszukał już malutką kuchnię, stanął w drzwiach
sypialni. Nie mógł zmusić się do przekroczenia jej progu, zapierał się o framugę rękami
niczym Samson przed zburzeniem świątyni. Nagle rozległ się pojedynczy dzwonek telefonu.
Z westchnieniem wszedł do sypialni.
Czarno-złota narzuta była wgnieciona w miejscu, gdzie Meg ostatnio siedziała. Stanął
przy łóżku i wybrał numer. Tym razem to Gardner odebrała.
- To ja - powiedział.
- Zarejestrowany na Donalda Bartha. Marginai Way South dwadzieścia sześćset
jedenaście, Renton w stanie Waszyngton, dziewięćdziesiąt osiem sto dziewięć. Pan Barth
pracuje w dziale konserwatorskim okręgu szkolnego Meridian.
- Czek przyjdzie pocztą.
- Dziękuję, proszę pana - powiedziała, przeciągając głoski.
Corso otworzył szufladę w szafce nocnej. Był tam. Błyszczący, czarny, z błękitnym
zamknięciem. Otworzył zeszyt w miejscu, w które wetknięty był długopis. Na ostatniej
stronie napisane było: Consolidated, Rough and Ready, Baker Brothers, Evergreen, Maison
and Mayer. Przeczytał tę listę kilka razy. Nazwy brzmiały dziwnie znajomo, nie umiał jednak
powiedzieć, z czym są związane.
Odwrócił kartkę. Jakieś godziny, skróty. Lotnisko-David-Wt., American 1244. Nic
więcej. Cofnął się o cały tydzień, lecz nie znalazł wśród wpisów nic, co sugerowałoby jakieś
tragiczne konsekwencje.
Włożył dziennik z powrotem do szafki i przeszedł do salonu. W umyśle odtwarzał
swoje kroki. Szukał czegoś, co mógł przegapić albo błędnie zinterpretować. Nic nie przyszło
mu do głowy.
Nagle szczęknął klucz w zamku i drzwi się otworzyły. Pojawił się w nich znany mu ze
zdjęć rudy mężczyzna, wpatrzony w nagłówki w gazecie. Przez ramię miał przewieszoną
torbę, a za sobą walizkę na kółkach. Na widok Corsa stanął jak wryty, opuszczając gazetę.
- Co pan tu...? - zaczął, w następnej chwili jednak go rozpoznał. - Pan jest...
- Frank Corso. A pan to pewnie David, prawda?
Mężczyzna nie dał po sobie poznać, że usłyszał słowa Franka. Wstawił walizkę do
przedpokoju i rzucił na nią gazetę.
- Jak się pan tutaj dostał? - zapytał.
Nie miał więcej niż trzydzieści lat. Około metra osiemdziesięciu wzrostu, szczupły.
Jego broda była bardziej ruda niż czupryna, ale nie tak czerwona jak twarz w tej chwili.
Powtórzył pytanie.
- Meg jest ranna - powiedział Corso. Mężczyzna wydawał się jednak go nie słyszeć.
- Tylko dlatego, że jesteś słynnym pisarzem, wyobrażasz sobie, że możesz
przychodzić do cudzych mieszkań bez zaproszenia? - Pokazał na drzwi. - Wynoś się, ale już.
- Posłuchaj... - zaczął Corso.
David uniósł pięść i ruszył do przodu. Frank zatrzymał go wyciągniętą ręką.
- Spokojnie - wyszeptał. - Meg leży w Harborview. Miała...
Nie dał mu szansy wyjaśnienia. Bez ostrzeżenia zamachnął się pięścią. Corso cofnął
głowę. Chwycił mężczyznę za rękę i wykorzystał jego impet, by wepchnąć go do salonu.
Odwrócił się plecami do otwartych drzwi.
- Uspokój się, człowieku - powiedział. - Ona wymaga spokoju. Jest...Tym razem
David rzucił się na niego z opuszczoną głową, chcąc rąbnąć go bykiem. Corso odsunął się
niczym matador. Kiedy mężczyzna przebiegał obok niego, Frank wysunął pięść, uderzając go
w szczękę. David uderzył głową w drzwi, po czym wypadł na korytarz. Rozległ się huk.
Kiedy Corso wyszedł z mieszkania, ujrzał go leżącego nieruchomo pod drzwiami
naprzeciwko.
Schylił się i dotknął szyi mężczyzny. Jego puls był szybki i mocny. Z westchnieniem
ulgi podszedł do drzwi mieszkania Dougherty. Miał je już zamknąć, kiedy zobaczył zdjęcia
na pierwszej stronie „Seattle Times”.
Na górze znajdowała się fotografia rozmytego przez deszcze nasypu. Wystawał z
niego przód samochodu. Następne zdjęcie ukazywało wóz strażacki i strażaków spłukujących
wodą z węży ziemię z samochodu. Trzecia fotografia uchwyciła moment, kiedy dopiero co
wyciągnięty z nasypu pikap zaczął zagłębiać się w błocie poniżej. Odwrócił gazetę na bok.
Zdjęcia podpisane były: M. DOUGHERTY.
Nagłe skrzypienie odwróciło uwagę Corsa od gazety. Drzwi naprzeciwko uchyliły się
i pojawił się w nich łysy mężczyzna. Przeniósł wzrok z Corsa na ciało leżące na progu jego
mieszkania. David jęknął i przewrócił się na plecy.
- Kiedy już młody się ocknie, proszę mu powiedzieć, że Meg leży w Harborview. Sala
numer sto dziewięć na intensywnej terapii. Dobrze?
Mężczyzna kiwnął nieśmiało głową i pospiesznie zamknął drzwi. Corso złożył gazetę
i ruszył korytarzem. Kilka chwil później wyszedł na ulicę.
Drzewa kołysały się na wietrze, a niebo było pocętkowane fruwającymi liśćmi.
Skręcił w lewo i zaczął iść Republican Street w kierunku subaru. Nie zwrócił uwagi na
stojącego na końcu ulicy brudnego czarnego mercedesa. Kłęby spalin wydobywające się z
jego rury wydechowej zasłaniały dwie postacie siedzące w środku.
12
Środa, 18 października, godzina 16.41
- Zrobił się tutaj cholerny bałagan, ot co. - Mężczyzna miał około czterdziestki i
grdykę wielkości piłeczki pingpongowej. Jego podłużna, nieogolona twarz spochmurniała. -
Władowaliśmy w remont mostu cały nasz sprzęt i wszystkich ludzi. Miasto zaproponowało,
że zapłaci nam podwójnie za pracę w nocy, a szefa za cholerę nie można znaleźć.
Corso zdjął płaszcz. W biurze było gorąco jak w saunie.
- Pojechał do domu?
- A gdzie tam! Jego stara nie widziała go od wczorajszego ranka. Biedaczka odchodzi
od zmysłów. Kiedy nie wrócił na kolację, zadzwoniła na policję. Gliniarze zerwali mnie z
łóżka za piętnaście trzecia. Kazałem swojej starej siedzieć z nią, dopóki nie wpadniemy na to,
co się dzieje.
- Co powiedzieli policjanci? Machnął ręką.
- Te ćwoki nie wiedzą nic poza tym, co im powiedziałem. Chcieli wiedzieć, czy miał
jakąś babę na boku. Powtarzałem im do znudzenia: Joe Bali jest dobrym mężem i ojcem.
Kilka miesięcy temu kupił dom. Dupy mu nie w głowie. Jak nie ma go tutaj punkt siódma,
musiało się stać coś złego. Ma to pan jak w banku.
- Kiedy pan widział go po raz ostatni? - zapytał Corso. Mężczyzna westchnął ciężko.
- Powiem panu to samo, co mówiłem im. Ostatni raz widziałem Joego wczoraj, około
wpół do czwartej. Tutaj, w biurze. Harowałem na budowie przez czternaście godzin. Joe
siedział tu, kiedy podbijałem kartę. Powiedział, że zobaczymy się rano.
- Był sam?
- Potem przyjechała jakaś dziewczyna.
- Dziewczyna?
- Byłem przy budce strażniczej, zbierałem się do wyjścia. Przyjechała, kiedy się
właśnie pakowałem. Powiedziała, że jest reporterką. Przygotowuje reportaż o remoncie
mostu. Chciała się dowiedzieć, jakiego sprzętu używamy. Odesłałem ją do Joego.
- Czarne włosy? - Przesunął palcem po czole. - Obcięte tak, jak pokazuję?
Mężczyzna skinął głową.
- To ona.
Po raz trzeci w ciągu godziny Corso wzdrygnął się. Po raz pierwszy dreszcz przeszył
go, kiedy piętnaście minut po wyjściu z mieszkania Dougherty zobaczył czwartą fotografię w
gazecie.
Użyła teleobiektywu, by zrobić zbliżenie makabrycznej postaci siedzącej za
kierownicą pikapa. Woda z węża strażackiego oczyściła przednią szybę, odsłaniając zastygły
uśmiech na twarzy rozkładającego się trupa siedzącego za kierownicą. Głowę miał odrzuconą
do tyłu, jakby dzielił się z niebem jakimś żartem.
Artykuł obok zdjęć opowiadał o tym, jak ekipa budowlańców przystępująca do
remontu mostu Magnolia natrafiła na toyotę zakopaną w nasypie.
Według „Seattle Timesa” policja doszła do wniosku, że pi-kap musiał zostać
zakopany jakieś trzy miesiące wcześniej, kiedy ulewne deszcze po raz pierwszy zagroziły
mostowi. Również wtedy skierowano do jego remontu ekipę budowlaną.
To nie potężny lej wypłukany przez deszcz czy szczątki kierowcy wstrząsnęły
Corsem, lecz stojąca obok betoniarka i jej logo. Dwie splecione litery R: ROUGH AND
READY CONCRETE.
Wjechał subaru na krawężnik, podbiegł do automatu telefonicznego na rogu Piętnastej
i Republican i zaczął kartkować książkę telefoniczną. Dotarł w końcu do firm ze sprzętem
budowlanym. Tak jak myślał, były tam wszystkie: Consolidated Trucking, Rough and Ready
Concrete, Baker Brothers Cranes, Evergreen Equipment, Matson and Mayer Pile Driving.
Dreszcz numer jeden.
Szybkie przejrzenie adresów firm ujawniło, że siedziba Evergreen Equipment mieści
się na kawałku osuszonego bagna przylegającym do Western Avenue. Właśnie tam, gdzie
Meg miała wypadek. Przypomniał sobie, co mówiła o tropieniu wielkiej afery, która wyniesie
ją na szczyt, i zadrżał po raz drugi.
Mężczyzna pochylił się i oparł ręce na kontuarze. Nie miał połowy palca
wskazującego. Wpatrzył się podejrzliwie w Corsa.
- Wie pan coś o tym? - Zanim Frank zdążył odpowiedzieć, ciągnął dalej: - Stara Joego
byłaby naprawdę wdzięczna, gdyby rzucił pan trochę światła na to, co się stało. Wiem, że na
pewno by była. - Pochylił się jeszcze bardziej. Śmierdział stęchlizną. - Ta dziewczyna nie
zaginęła, co? Corso potrząsnął głową i opowiedział mu o wypadku.
O świadkach, którzy zeznali, że ścigał ją czarny mercedes, i o tym, że Dougherty
zapewne zbierała materiały do artykułu o pikapie, który został zakopany w nasypie przy
moście. Podczas monologu Corsa mężczyzna przenosił ciężar ciała z jednej nogi na drugą i
pocierał policzek.
- Myśli pan, że zniknięcie Joego i wypadek tej dziewczyny są ze sobą związane? -
zapytał, kiedy Frank skończył.
- Na pana miejscu nie wyciągałbym pochopnych wniosków.
Mężczyzna zamyślił się.
- Nie podoba mi się to - powiedział w końcu. - Można było regulować zegarek według
Joego Balia. To do niego niepodobne, że go tu nie ma... I to na dodatek w takim czasie... A
potem jeszcze ta dziewczyna... Nie podoba mi się to.
- To jest już nas dwóch, kolego - rzekł Corso. Sięgnął do kieszeni i wyjął wizytówkę. -
Jeśli przypomni pan sobie coś ważnego, proszę zadzwonić, dobrze?
- Nie podoba mi się to - powtórzył mężczyzna.
Środa, 18 października, godzina 16.59
- Nie podoba mi się to - powiedział Gerardo. - Co on tam, do kurwy nędzy, w ogóle
robi? Szef mówił, że to jakiś wścibski pisarzyna. Nie ma nic wspólnego z całym tym
gównem.
- Spokojnie. Róbmy po prostu to, co nam kazał - odparł Ramon. - Mamy jeździć za
nim i dowiedzieć się, gdzie mieszka.
Chociaż jego głos był spokojny, Ramon też się martwił. Odkąd odkryli, że ktoś przed
nimi zabił faceta w pikapie, nic nie układało się tak, jak powinno. Pikap został odkopany.
Dziewczyna nakryła ich przy robocie. Na miejscu wypadku pojawili się gapie i nie mogli się
przez nich upewnić, czy dziewczyna nie żyje. Same niedokończone sprawy i partanina.
- Powiemy szefowi, dokąd pojechał? - zapytał Gerardo. - Jeśli to zrobimy, będziemy
też musieli wspomnieć o dziewczynie. Gerardo zamyślił się.
- Chyba trzeba mu było od razu powiedzieć, że ten gość był już martwy, kiedy do
niego dotarliśmy. Może wtedy nie wydarzyłoby się to wszystko.
- Nie wydaje mi się - odparł Ramon. - W każdym razie teraz i tak już za późno. Jeśli
się przyznamy do kłamstwa, ktoś się nami zajmie.
- Nie podoba mi się to - powtórzył Gerardo. - Może po prostu trzeba kropnąć tego
gościa. Mielibyśmy święty spokój.
- O, ruszył - powiedział Ramon.
Zielone subaru zaczęło jechać drogą dojazdową, kierując się z powrotem na Western
Avenue. Ramon czekał, dopóki samochód nie skręcił w prawo przy najdalszym magazynie i
nie zniknął im z oczu. Dopiero wtedy zdjął nogę z hamulca.
- Zobaczymy, dokąd teraz pojedzie - powiedział w równej mierze do siebie jak do
Gerarda.
13
Środa, 18 października, godzina 18.44
- Wolnych miejsc brak - oświadczył mężczyzna. - Jak są wolne miejsca, stawiam
tabliczkę na ulicy. Mieszkania nigdy nie są długo wolne.
Azjata. Nie więcej niż metr pięćdziesiąt wzrostu. Stał wyprostowany w drzwiach
mieszkania. Po sześćdziesiątce. Krótko ostrzyżone włosy i czarne oczy, których spojrzenie
mogłoby zrobić dziurę w cegle.
- Nie przyszedłem tu w sprawie mieszkania - wyjaśnił Corso. - Chodzi mi o
poprzedniego lokatora, niejakiego Donalda Bartha.
- Aha - powiedział mężczyzna. - To naprawdę smutne.
Była tu wczoraj policja.
- Pan...?
- Pov - przedstawił się szybko. - Nhim Pov. Jestem tutaj administratorem.
Nhim Pov wyszedł na malutki wybetonowany ganek i zamknął za sobą drzwi.
- Dlaczego pan wypytuje o pana Bartha? Jaki interes ma pan w rozgrzebywaniu jego
tragicznej śmierci?
- Jestem pisarzem - odrzekł Corso. - Próbuję wyjaśnić, co mogło kogoś skłonić, że
strzelił do niego dziewięć razy, a potem zakopał go i samochód w nasypie przy moście.
- Mówiłem policji. Pan Barth był cichym człowiekiem, bardzo skrytym. Nic nie wiem
o jego życiu prywatnym.
- Jak długo tu mieszkał?
- Jakieś pięć lat. Jestem administratorem od trzech. Pan Barth był żonaty. W zeszłym
roku żona go opuściła i od tej pory mieszkał sam.
- Czy miał jakieś konflikty z którymś z sąsiadów?
- Sprawiasz kłopoty, wylatujesz. - Pan Pov uśmiechnął się słabo. - Prowadzę ten
interes, jak to wy, Amerykanie, nazywacie, silną ręką. Ludziom, którzy sprawiają kłopoty, nie
przedłużam umów najmu.
- Płacił czynsz w terminie?
Mały człowieczek ponownie się uśmiechnął.
- Ta sama odpowiedź. Hrabstwo ma długą listę oczekujących. Ludzie nie mogą już
sobie pozwolić, żeby mieszkać w tym mieście. Starzeją się. Nie mają pieniędzy. Gdzie indziej
mogą pójść?
Nhim Pov miał rację. Ostatnio w Seattle, nazywanym Szmaragdowym Miastem,
nawet dwupokojowe mieszkanie do remontu warte było około trzystu tysięcy. Porządne
lokum kosztowało tysiąc dolarów miesięcznie. Ceny mieszkań tak podskoczyły, że zwykłych
ludzi nie było na nie stać. Zresztą nie tylko zwykłych ludzi. Po drugiej stronie jeziora, w
modnym Bellevue, nowy burmistrz, zarabiający okrągłe sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów
rocznie, złożył wniosek o dodatek mieszkaniowy w wysokości stu tysięcy, uzasadniając, że
nie może sobie pozwolić na mieszkanie w Bellevue, a jako jego burmistrz jest do tego
zobowiązany.
- Kiedy pan zauważył, że pan Barth zniknął?
- Po kilku tygodniach - odrzekł Pov. - Płacił czynsz pierwszego. Zawsze. Patrzyłem na
parking i widziałem, że nie ma jego samochodu. To nie był jeszcze powód, żeby do niego iść
i dowiadywać się, czy wszystko jest w porządku, prawda? Myślałem, że może wyjechał. Albo
miał wypadek.
- Zatoczył łuk ręką. - Niektórzy z tych ludzi są bardzo starzy. Jeśli nie mam od nich
znaku, dzwonię. Nie odpowiadają, pukam do drzwi. Czasami są chorzy. Czasami nie żyją.
- Więc dopiero po kilku tygodniach zaczął się pan zastanawiać.
- Poszedłem do jego mieszkania. - Wzruszył ramionami.
- Wszystko było tak jak zawsze. Chyba. Nigdy przedtem tam nie byłem.
- Co potem?
- Potem poczekałem do końca miesiąca. Kiedy ciągle się nie pojawiał, zabrałem jego
rzeczy do komórki, posprzątałem i wynająłem jego mieszkanie pani Leng.
- Ma pan jeszcze jego rzeczy?
- A co miałbym zrobić z dorobkiem czyjegoś życia? Sprzedać?
- Wielu ludzi tak by właśnie postąpiło.
- Wielu ludzi nie ma honoru.
- Czy mógłbym je zobaczyć?
- Policjanci już je przeglądali.
- Tylko rzucę okiem. Nie zajmę dużo czasu.
Nhim Pov zamyślił się, po czym nagle wszedł do swojego mieszkania. Przez szparę w
drzwiach Corso zobaczył grafikę z Buddą na ścianie i ołtarzyk buddyjski w kącie.
Po chwili pan Pov był już z powrotem na ganku, trzymając pęk mosiężnych kluczy w
jednej ręce, a słownik w drugiej.
- Co znaczy słowo „skłonić”, którego pan użył? - zapytał.
- A kiedy go użyłem?
- Powiedział pan, że chciał pan odkryć, co mogło „skłonić” kogoś do zabicia pana
Bartha i zakopania ciała.
- To znaczy: doprowadzić albo poruszyć, przez perswazję albo wpływ.
Pov znalazł słowo w słowniku. Jego usta poruszały się leciutko, kiedy czytał.
- W takim razie... to siła idąca z zewnątrz - powiedział.
- Tak - zgodził się Corso. - Widzę, że jest pan badaczem języka.
- Miło, że pan to mówi. - Pan Pov ucieszył się. - Ciężko pracowałem nad swoim
angielskim.
- Bardzo dobrze pan sobie radzi. Mały człowieczek rozpromienił się.
- Dziękuję. - Ukłonił się głęboko. - W ustach pisarza to najwyższa pochwała.
Włożył czerwoną filcową zakładkę między strony i położył słownik na podłodze za
drzwiami mieszkania. Zamknął je, pokręcił gałką, by się upewnić, że są zatrzaśnięte, po czym
odwrócił się do Corsa.
- Panie... - zaczął.
- Corso. Frank Corso. Nhim Pov uśmiechnął się.
- Panie Corso, bardzo uprzejmie „skłonił” mnie pan do pokazania panu rzeczy pana
Bartha.
Corso poszedł za małym człowieczkiem po chodniku, a potem przez wilgotny trawnik
pomiędzy budynkami. Znaleźli się na trawiastym obszarze biegnącym wzdłuż mokradeł.
Nhim Pov zatrzymał się i pokazał na wodę.
- W nocy... czasami... księżyc i woda... przypominają mi ojczyznę.
- To pozostałości Czarnej Rzeki - powiedział Corso.
- Tak? - Pan Pov spojrzał na Corsa. - Jak to pozostałości? Corso podszedł do brzegu.
- Czarna Rzeka była głównym odpływem Jeziora Waszyngtona. Małe strumyki
wpadały do jeziora, a Czarna Rzeka odprowadzała wodę do rzeki Cedar, a potem do innych,
dopóki nie łączyły się wszystkie w Duwamish i nie wpadały do cieśniny Puget.
- I co się stało?
- Ludzie po prostu nie mogą zostawić rzeczy w spokoju. Wykopali kanał i obniżyli
poziom wody w jeziorze o trzy metry. Czarna Rzeka zniknęła. - Pośrodku bagna, na
pomarszczonej powierzchni wody unosiło się kilkadziesiąt śpiących kaczek. - Tyle że nie
umarła - ciągnął dalej Corso. - Zeszła do podziemia. - Zatoczył ręką łuk. - Zamieniła całą tę
część hrabstwa w mokradła. Nie mogą ich zabudować, więc zamienili je w rezerwat ptaków.
- Jest rzeki naturą rzeką pozostać - powiedział Nhim Pov.
- Tak. To prawda.
- Na tym właśnie polega piękno Ameryki - zauważył pan Pov, kiedy odwrócili się od
rzeki.
- Na czym?
- Na tym, że taki człowiek jak ja może tu przyjechać i żyć ze swoją rodziną bez
zmieniania swoich wierzeń i przyzwyczajeń.
- Od dawna pan tu jest?
- Od dziesięciu lat.
- A skąd pan przyjechał?
- Z Tajlandii. Przez dziewięć lat byłem w obozie dla uchodźców.
- A skąd pan pochodzi?
- Jestem Kambodżaninem. Mieszkam w Ameryce, ale na zawsze pozostanę
Kambodżaninem. Tak jak ta Czarna Rzeka, na zawsze pozostanę tym, kim jestem.
Weszli za róg ostatniego budynku. Wzdłuż rzędu drzew stały komórki. Nhim Pov
podszedł do najbliższej, przekręcił klucz w błyszczącej srebrnej kłódce i otworzył drzwi.
Wszedł do środka, wyciągnął rękę i pociągnął za niewidoczny sznureczek. Słabe światło
żarówki zalało wnętrze.
Pan Pov skinął głową. Corso wszedł do środka. Pachniało świeżą ziemią i stęchlizną.
Dobytek Donalda Bartha leżał po dwóch stronach pomieszczenia. Frank podszedł do tylnej
ściany, nie dotykając niczego, a potem odwrócił się i wyszedł na środek.
Na środku kanapy zobaczył pudełko z kilkoma fotografiami w ramkach. Domyślił się,
że prawdopodobnie wisiały w mieszkaniu. Stare zdjęcie kobiety w połatanym ubraniu. Jej
wąskie, pozbawione wyrazu oczy zmrużone były na słońcu - prawdopodobnie matka. Na
innym - chudy młodzieniec w mundurze marynarki wojennej.
Prosta drewniana ramka podtrzymywała owalną fotografię przystojnej pary, która
uśmiechając się i trzymając za ręce, stała na łukowatym mostku w ogrodzie. Mężczyzna był
przystojny, miał gęste, ciemne włosy i dołek w brodzie. Kobieta była od niego młodsza -
ładna dziewczyna z małymi ustami i regularnymi rysami. Uniósł zdjęcie.
- Czy to pan Barth? - zapytał. Nhim Pov skinął głową.
- I pani Barth.
Corso oparł zdjęcie o pudełko i uniósł inne. Fotografia w czarnej metalowej ramce
przedstawiała siedzącego na plaży siedmio - albo ośmioletniego chłopca w zielonym
kostiumie kąpielowym. Za plecami miał coś, co wyglądało na Santa Monica Pier.
Corso porównał zdjęcie pary stojącej na mostku z fotografią chłopca. Podobieństwo
było uderzające. Pokazał fotografię administratorowi.
- Jego syn - powiedział mężczyzna.
Corso już miał włożyć oba zdjęcia z powrotem do pudełka, kiedy zauważył różnicę w
kolorze papieru. Chociaż o dziesiątki lat nowsze, zdjęcie zrobione na mostku było pożółkłe i
bardziej zniszczone.
Schował zdjęcie chłopca do pudełka. Odwrócił fotografię pary na drugą stronę.
Prostokątny kawałek tektury podtrzymywało sześć gwoździków.
Popatrzył na pana Pova.
- Czy mogę wyjąć to zdjęcie?
- Pod warunkiem że wsadzi je pan później z powrotem - odrzekł mężczyzna.
Corso położył zdjęcie na kanapie. Pogrzebał w kieszeni spodni i wyjął garść
drobniaków, z których wyłuskał dziesięciocentówkę. Użył jej do podważenia gwoździków, a
potem palcem wskazującym odgiął je, po czym wyjął tekturkę i odłożył na bok.
Podważył róg fotografii i oderwał ją od szybki. To było zaproszenie na ślub, złożone
w taki sposób, żeby było widoczne tylko zdjęcie. Pod spodem zobaczył tekst:
Marie Ellen Hall i Donald J. Barth mają zaszczyt zaprosić na ceremonię ślubną.
GDZIE: Blessed Sacrament Church, 5041 Dziewiąta Aleja NE, Seattle, Waszyngton, 98107.
KIEDY: w sobotę, 3 kwietnia 1993. Przyjęcie weselne odbędzie się w Parish Hall. RSVP:
206-324-0098.
- Czy mógłbym to zabrać? - zapytał Corso. - Oddam, gdy tylko skończę. Pan Pov
skinął głową.
- Dobrze - odparł.
Corso spędził kolejne dwadzieścia minut, przedzierając się przez to, co pozostało z
życia Donalda Bartha.
- To chyba wszystko - powiedział w końcu, otrzepując ręce.
Pan Pov pociągnął za sznureczek przy żarówce i wyszli z komórki. Księżyc spoglądał
na nich z bezgwiezdnego stalowego nieba. Administrator zamknął drzwi i przekręcił klucz w
kłódce.
- Ktoś kiedyś powiedział, że prawdziwej wartości człowieka nie powinno się mierzyć
jego dobytkiem, ale ubóstwem jego potrzeb - oświadczył Corso.
- Ach tak. Co to znaczy „ubóstwo”?
Wyjaśnił mu znaczenie tego słowa, a nawet je przeliterował.
- Jeśli to prawda, pan Barth był bardzo wartościowym człowiekiem - rzekł pan Pov.
Corso podziękował mu za pomoc. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Nhim Pov skręcił
w lewo, kierując się do swojego mieszkania, a Frank w prawo, w stronę syczących
fioletowych świateł parkingu.
* * *
Gerardo kipiał ze złości.
- Co on tu robił przez okrągłą godzinę? Nie ma z tym nic wspólnego. W każdym
miejscu, w które jedziemy, ten gość wtyka nos w nasze sprawy.
- Wykrył jakiś związek między tym wszystkim.
- Niby czym?
- Pomiędzy dziewczyną i facetem w pikapie. Gerardo skrzywił się.
- To znaczy jaki?
- Niech mnie diabli, jeśli wiem - powiedział Ramon.
- Może dowiedział się, że to Bali zakopał dla nas tego pikapa.
- Skąd niby miałby się o tym dowiedzieć? To tylko wścibski pisarzyna, który bez
przerwy opowiada bzdury o naszym szefie.
- Odjeżdża - oznajmił Gerardo, wskazując na pociemniałą szybę. Subaru ruszyło spod
Briarwood Garden Apartments i wyjechało na ulicę. Gerardo włączył silnik mercedesa.
Zaczekał, aż Corso będzie w połowie ulicy, zanim włączył światła i ruszył za nim.
- Musimy odkryć, co ten facet wie - powiedział Ramon, kiedy skręcili za subaru na
drogę szybkiego ruchu.
- Już niedługo się dowiemy - uspokoił go Gerardo. - Zobaczysz, już niedługo.
14
Środa, 18 października, godzina 21.03
- Zatrzymaj - rzucił Ramon.
W połowie Dziewiątej Alei wznosił się ku niebu niczym kamienna rakieta budynek
szpitala Harborview. Corso zatrzymał się przy szlabanie, wyszarpnął kwit z automatycznego
dozownika i zniknął im z oczu.
Gerardo podjechał do krawężnika w strefie ograniczonego parkowania.
- Idziesz za nim?
- Tak.
- Po co?
- Sam nie wiem. Mam przeczucie.
- Co znowu za przeczucie? Ramon spojrzał na zegarek.
- Idzie kogoś odwiedzić.
- Na przykład kogo?
- Tego właśnie chcę się dowiedzieć.
- Ubezpieczać cię?
- Ja tylko idę się rozejrzeć.
Ze szpitala wyszedł ochroniarz. Zaczął iść w ich kierunku.
- Ten złamas chce nas stąd przepłoszyć - powiedział Gerardo.
Ramon wysiadł z samochodu.
- Stań po drugiej stronie szpitala - polecił. - Zaraz wracam. Ochroniarz cały czas szedł
w ich kierunku.
- Trzeba było wysadzić tę jego tłustą dupę w powietrze - psioczył Gerardo, lecz
Ramon już nie słyszał. Pobiegł chodnikiem, skrócił sobie drogę, przechodząc przez kwietnik,
i stanął przy rogu budynku, skąd patrzył, jak Corso przecina parking i wchodzi tylnym
wejściem do szpitala. Ramon przeskoczył ponad krzewami i stanął na chodniku, obserwując
Corsa idącego lśniącym korytarzem.
Środa, 18 października, godzina 21.29
Sala była cicha, spokój zakłócał jedynie szmer aparatury gdzieś w budynku.
Przełożona pielęgniarek Rachel Taylor pochyliła się nad łóżkiem Meg Dougherty,
manipulując przy kroplówce. Tym razem miała na sobie jaskrawoczerwony sweter. Corso
odchrząknął. Kobieta obejrzała się, uśmiechnęła i uniosła palec, co miało znaczyć, że Frank
musi poczekać minutę. Owa minuta przedłużyła się do dwóch. W końcu pielęgniarka
podeszła do niego.
- Czy pani nigdy nie wychodzi z pracy? - zapytał.
- Moja córka twierdzi, że nie - odparła z westchnieniem. - Melissa utrzymuje, że moje
wysiłki, by ją nakarmić i ubrać, kwalifikują się właściwie jako porzucenie.
- Ile ma lat?
- Czternaście.
- Świetny wiek dla dziewczyny.
- Tak... Pod warunkiem że nie ma się nic przeciwko temu, że jej mózg jest
kontrolowany z przestrzeni kosmicznej.
Corso podszedł do łóżka i spojrzał w dół. Dougherty leżała na plecach. Wczorajszy
zaplamiony bandaż został zmieniony, ale wciąż była nieruchawą plątaniną rurek i
przewodów, sztywną i obojętną pod wykrochmaloną białą pościelą.
- W jakim jest stanie? - wyszeptał.
- Wykazuje więcej objawów czynności życiowych, ale obrzęk mózgu się powiększył.
- Co teraz?
Chwyciła Corsa za ramię.
- Proszę ze mną - powiedziała. Podążył za nią na korytarz.
- Nie cierpię mówić o pacjentach w śpiączce, jakby ich nie było - wyjaśniła. - Zawsze
mam wrażenie, że słyszą to, co dzieje się wokół.
Corso skinął głową na znak, że rozumie.
- Co teraz? - zapytał raz jeszcze. Zmarszczyła nos.
- Teraz uporamy się z kilkoma sprawami natury administracyjnej.
- Na przykład z jakimi?
- Odbyłam dziś bardzo nieprzyjemną rozmowę z kierownikiem administracyjnym
szpitala.
- No i?
- No i okazało się, że zamierza przenieść panią Dougherty do szpitala Providence.
- Dlaczego?
- Dlatego że mamy pełne obłożenie, a Providence jest zajęty tylko w sześćdziesięciu
procentach. A poza tym ani pani Dougherty, ani młody człowiek, z którym mieszka, nie mają
ubezpieczenia.
Corsowi słowa uwięzły w gardle. To, co zaczęło się jako protest, przeszło w ciche
mruknięcie. Zamknął na chwilę oczy i potarł nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym.
Oczami wyobraźni zobaczył niekończące się korytarze szpitala dla weteranów, w którym
umierał jego ojciec. On, matka, brat i siostra przez siedem lat przyjeżdżali tam w każdy
wtorkowy wieczór, składając hołd człowiekowi, którego ledwie znali - człowiekowi, który
zostawił całą swoją przyzwoitość w okopie w Korei i wrócił do domu jako zwierzę o
niedającym się ugasić pragnieniu i nieopanowanej wściekłości. Corsa swędział nos od
stęchłego smrodu uryny w labiryncie obdrapanych korytarzy. Widział siedzące przed salami
widma z szeroko otwartymi ustami, twarzami pokrytymi szczeciną, poczerniałymi zębami,
podbródkami spoczywającymi na poplamionych szlafrokach. Poparzeni i bez nóg, chromi i
trzęsący się, śliniący się i umierający, wszyscy stali na korytarzu niczym wartownicy.Kiedy
otworzył oczy, zobaczył, że pielęgniarka uniosła rękę.
- To standardowy sposób postępowania - powiedziała. - Providence zapewnia pełną
opiekę...
Corso przerwał jej.
- Providence to umieralnia. Chcę, żeby została tutaj.
- Jeśli tu zostanie, będziemy musieli przenieść ją do wieloosobowej sali.
- Na wspólny oddział?
- Nie ma już - zrobiła palcami znak cudzysłowu - „wspólnych oddziałów”. Największe
sale są czteroosobowe.
- Nie chciałaby leżeć w jednej sali z innymi pacjentami. Rachel Taylor zrobiła
zrezygnowaną minę.
- Czasami, panie Corso...
- Pokryję koszty pobytu - powiedział nagle Frank. Pielęgniarka odsunęła się o krok,
patrząc na niego, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu.
- Czy pan ma pojęcie, ile to będzie kosztowało?
- Nie - odparł. - I nic mnie to nie obchodzi. Pokryję wszelkie koszty.
- W tym momencie same koszty pobytu wynoszą... Mówi pan serio, prawda?
- Nie mam zbyt wielu przyjaciół - odparł. - Nie mogę sobie pozwolić na stratę ani
jednego.
Smutek w jego spojrzeniu przekonał ją, że nie żartuje.
- Trzeba to uzgodnić z administracją.
- Jak to załatwić? - zapytał. Wzięła go pod rękę.
- Musi pan iść do dyżurki i wypełnić odpowiednie dokumenty - powiedziała. Zanim
się poruszył, uścisnęła mocniej jego rękę. - Jeśli wolno mi zauważyć, pani Dougherty jest
bardzo szczęśliwą kobietą, że ma takich przyjaciół jak pan.
Corso odchrząknął i ruszył korytarzem.
* * *
Ramon cofnął się do wnęki ze złożonymi wózkami inwalidzkimi. Patrzył na
pielęgniarkę w czerwonym swetrze i wścibskiego pisarza. Wyszli razem z jednej z sal i
rozmawiali ze sobą, a potem ruszyli korytarzem i skręcili w lewo. Rozejrzał się wokół. Nic.
Nikogo. Zaczął iść. Jego buty skrzypiały z każdym krokiem. Wciąż nie było nikogo w zasięgu
wzroku, kiedy prawą ręką pchnął drzwi sali numer 109 i zajrzał do środka.
W zielonej poświacie urządzeń wspomagających życie zobaczył zabandażowaną
postać leżącą w łóżku. Obrócił głowę w lewo i ujrzał długą czarną pelerynę wiszącą na
wieszaku na ścianie. Oddech zamarł mu w piersi. Poczuł żółć wzbierającą w żołądku. Zaschło
mu w ustach.
Nagle usłyszał czyjś głos:
- Przepraszam, co pan tu robi?
Wystraszony, odwrócił się szybko. Przed sobą ujrzał tęgiego, niskiego Japończyka ze
stetoskopem przewieszonym przez ramię. Miał na sobie niebieski strój, a na głowie czepek.
Wyglądał na lekarza.
- Pomyliłem sale - powiedział Ramon z uśmiechem.
- Najlepiej sprawdzić w dyżurce - odparł lekarz. - To jest sala intensywnej opieki
medycznej. Nie może pan tu wchodzić ot, tak sobie.
Ramon cofnął się i ruszył korytarzem. Mężczyzna skinął głową.
- Na prawo - powiedział.
- Dzięki.
Z uśmiechem przyklejonym do ust niespiesznie szedł korytarzem. Piętnaście metrów
przed nim jasne światła dyżurki oświetlały ciemny korytarz. Obejrzał się za siebie. Wścibski
Japoniec wyszedł za róg, patrząc na niego. Będzie mógł wszystko usłyszeć.
- Słucham pana? - zapytała pielęgniarka w czerwonym swetrze.
- Szukam położnictwa - wyjaśnił Ramon, starając się mówić z silnym hiszpańskim
akcentem.
Pielęgniarka wyprostowała się. Jej kitel zaszeleścił.
- Zabłądził pan. Położnictwo znajduje się na dziewiątym piętrze. Proszę ze mną.
Kiedy wzięła Ramona pod rękę, pisarz i on popatrzyli sobie w oczy. Ramónowi nie
spodobało się to, co zobaczył. Wzrok mężczyzny był twardy i pewny. Nie było w nim
niepotrzebnej brawury. Facet miał jaja.
Wytrącony z równowagi potknął się, idąc w kierunku wind. Wcisnął przycisk ze
strzałką skierowaną w górę. Srebrne drzwi rozsunęły się niemal bezszelestnie. Ramon dalej
się uśmiechał, kiedy pielęgniarka wprowadziła go do środka, a potem wcisnęła dziewiątkę.
- Proszę bardzo - powiedziała.
Zwalczył chęć zatrzymania windy. Wybiegnięcia z niej i ucieczki na ulicę. Nie mógł
tego zrobić. Musiał zachować spokój. Pielęgniarka wyglądała na taką, co to będzie tam stała,
żeby się upewnić, że winda faktycznie wjechała na dziewiąte piętro. Ramon nie chciał, żeby
go zapamiętała.
Szpitalne windy mają być wygodne, nie szybkie. Ramon wyszedł na Dziewiątą Aleję
dopiero pięć minut później. Gęsty lodowaty deszcz bębnił o markizę nad jego głową. Gerarda
i samochodu nie było w zasięgu wzroku. Czerwono-białe światła koguta karetki zataczały
koła w ciemności. Sanitariusze z noszami ruszyli w kierunku izby przyjęć. Ramon wsadził
ręce do kieszeni, skinął głową ochroniarzowi i skierował się na północ, prosto w ciemność.
Był już w połowie ulicy, kiedy zza rogu Dziewiątej i Madison wyjechał mercedes
Gerarda. Samochód stanął przed nim. Usłyszał odgłos zwalnianej blokady w drzwiach. Kiedy
wsiadł, rozległ się taki sam odgłos.
- Co teraz? - zapytał Gerardo.
Radio było nastawione na hiszpańskojęzyczną stację radiową, Musica del Mundo. Z
głośników dobiegały delikatne dźwięki samby.
- Nie wiem - odparł.
Gerardo na chwilę wstrzymał oddech. Zerknął na Ramona w ciemności. Wyłączył
radio. Coś było nie tak. Ramon zawsze wiedział, co będzie potem. Przełknął ślinę i czekał w
milczeniu.
- Mamy problem - rzekł w końcu Ramon.
- To znaczy?
- To znaczy, że ta dziewczyna przeżyła. Jest w szpitalu. To ją odwiedzał.
- Co ten pisarzyna ma z nią wspólnego?
- Nie mam, kurwa, zielonego pojęcia - odparł Ramon. - To wygląda tak, jakby szedł
naszym tropem.
Gerardo skrzywił się i oderwał ręce od kierownicy.
- Mówiłeś, że widziałeś, jak oderwało jej pół głowy.
- Bo widziałem - odrzekł Ramon. - Widocznie nie było aż tak źle.
- To niedobrze. Widziała nas obu.
- Co ty powiesz? - zadrwił Ramon. Zapiął pas. - Zabierajmy się stąd.
- A co z tym pismakiem?
- Pieprzyć go - odparł Ramon. - Musimy się zastanowić nad tym, co robić. Sprawy
wymknęły się spod kontroli.
15
Czwartek, 19 października, godzina 9.29
Nazywał się Edward J. Crispin. Tak przynajmniej wynikało z plakietki: EDWARD J.
CRISPIN, KIEROWNIK ADMINISTRACYJNY HARBORVIEW MEDICAL CENTER.
- Proszę mi wierzyć, panie...
- Corso.
- Po prostu nie mamy dla niej sali.
- To proszę znaleźć.
- Nie rozumie pan. - Mężczyzna westchnął. - Już i tak przesunęliśmy jej operację na
sobotę w nadziei na to, że do tego czasu coś się zwolni. - Wzruszył ramionami. - Ale wciąż
nie mamy wolnej pojedynczej sali pooperacyjnej. Ani jednej. - Wstał i położył pulchną dłoń
na ramieniu Corsa. - W Providence mogą ją zoperować jeszcze dzisiaj po południu. Mają
masę miejsca. Będzie naprawdę zadowolona z tamtejszej opieki.
Corso popatrzył wymownie na palce zaciśnięte na swoim ramieniu. Edward J. Crispin
tramie odczytał komunikat i cofnął rękę. Opuścił swój podwójny podbródek na pierś i stał się
nagle oficjalny.
- Tu nie chodzi tylko o brak miejsca. Chociaż bardzo boleję nad faktem, że muszę
poruszyć tak przyziemną kwestię jak finanse akurat w takim momencie - otworzył
jasnozieloną teczkę; przemęczony układ krążenia wymalował jasnoczerwone plamy na jego
policzkach - ale do dzisiejszego ranka - zerknął w dół - koszty opieki wyniosły w sumie
siedemdziesiąt jeden tysięcy trzysta sześćdziesiąt pięć dolarów i trzydzieści trzy centy. -
Zamknął teczkę. - Plus podatek.
Corso rzucił na jego biurko kartę Visa.
- Pokryję te wydatki - powiedział. - A także dalsze. Crispin tylko prychnął.
- Jeśli pan dobrze policzy, przekona się pan, że obciążenia mogą sięgać - zacisnął
wargi - sumy siedmiocyfrowej. - Odczekał chwilę, chcąc, by te słowa dotarły do jego
rozmówcy. - Z całym szacunkiem, panie Corso, limity na kartach kredytowych nie są aż tak
wysokie.
- Proszę wziąć tę kartę i przekonać się - zaproponował Frank.
Edward J. Crispin zacisnął usta i uniósł słuchawkę telefonu.
- Alice, przyjdź do mnie na chwilę, proszę. - Niemal natychmiast otworzyły się
znajdujące się za nim białe drzwi żaluzjowe. Dziewczyna, które przez nie weszła, miała około
dwudziestu lat. Ubrana była w białą bluzkę i niebieski dżinsowy fartuch. Jej sztywne czarne
włosy podtrzymywały dwie szylkretowe spinki.
- Tak, panie Crispin? - zapytała.
Podał jej teczkę i kartę kredytową, a potem pochylił się i wyszeptał jej coś na ucho.
Zaczekał, aż drzwi zamkną się za nią, po czym przeniósł uwagę z powrotem na Corsa.
- Nie musi pan tego robić, wie pan. My jej nie wyrzucamy na ulicę. Każdy, kto się u
nas znajdzie, otrzyma najlepszą opiekę, jaką tylko potrafimy zapewnić, niezależnie od tego,
czy może za nią zapłacić, czy nie. W takich sytuacjach jak ta staramy się jednak rozciągnąć
odpowiedzialność, jeśli domyśla się pan, o co mi chodzi. Providence jest powszechnie
uznanym szpitalem. Jest...
- Chcę, żeby została tutaj.
Crispin miał już coś powiedzieć, kiedy zadzwonił telefon. Uniósł słuchawkę i
wsłuchał się w czyjeś słowa.
- Przepraszam na chwilę - wymamrotał, po czym zniknął za drzwiami. Corso słyszał
szepty, ale nie rozumiał słów.
Po chwili kierownik administracyjny szpitala wrócił do pokoju. Pochylił się i położył
przed Frankiem kartę kredytową i fakturę. Teatralnym gestem wyjął z kieszeni pióro.
- Proszę podpisać przy krzyżyku. Corso podpisał się.
- Prosiłbym, żeby dopóki nie znajdziecie dla niej pojedynczej sali pooperacyjnej,
pozostała tam, gdzie leży obecnie - powiedział.
Crispin wykonał coś pośredniego pomiędzy wzruszeniem ramion a skinieniem głową.
- Coś wymyślimy - wybąkał niepewnie. Przez chwilę wydawał się całkowicie
pochłonięty odrywaniem perforowanych pasków z faktury. W końcu podał Corsowi kopię. -
Jakoś się uda.
- O to właśnie chodzi - rzekł Frank na odchodnym. Pokonał schody wiodące z
sutereny na parter, po czym powlókł się przez zapchany hol i wyszedł przez główne wejście
na Dziewiątą Aleję. Szare chmury kłębiły się nad nim, kiedy sadził długimi susami przez
ulicę. Znalazłszy się po drugiej stronie, zaczął iść na północ.
Trzy przecznice dalej, na Madison, skręcił w lewo i poszedł w dół stromego wzgórza.
Wiatr przynosił znad zatoki zapachy soli i wodorostów. W połowie przecznicy w zasięgu
wzroku pojawił się hotel Madison Renaissance przystrojony barwnymi flagami, które
pozostawały sztywne na wietrze. Kolejna przecznica i zza hotelu Sorrento wyłonił się
budynek sądu federalnego. Jego ponura, prostacka fasada wydawała się czarna na tle szarego
nieba.
Hordy dziennikarzy codziennie żywiły się wiadomościami z sądu. Tego ranka przy
tylnym wejściu brylował Warren Klein. Tłum walczył o jak najlepsze miejsca za policyjnymi
barierkami. Corso pokonał ulicę i wszedł między ludzi od tyłu.
Kiedy Klein pojawił się przed mikrofonami, chmury nagle się rozproszyły i budynek
został skąpany w promieniach słońca. Renee Rogers i Raymond Butler stali oparci o ścianę,
mrużąc oczy.
Corso słyszał pytania wykrzykiwane przez dziennikarzy. Pokazał swój identyfikator
najbliższemu policjantowi i dał nurka pod barierką. Twarz Kleina była ściągnięta. Osłaniał
zmrużone oczy dłonią.
- Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem - a na razie nic nie wskazuje na to, żeby
miało być inaczej - zaryzykowałbym twierdzenie, że przysięgli będą mogli rozstrzygnąć
sprawę już w połowie przyszłego tygodnia. Muszę przyznać, że sędzia Howell bardzo się
stara, żeby postępowanie skończyło się jak najszybciej.
Corso ruszył wzdłuż ściany budynku, zatrzymując się dopiero przy Renee Rogers.
- Warren będzie wyglądał w telewizji jak kret - wyszeptała kobieta.
- Nie jest za bardzo obyty z kamerami, prawda? - zapytał Corso.
- Zatrudnił konsultanta do spraw mediów - odparł Butler.
- Podobno po to, żeby pomógł mu poprawić wizerunek. Corso nie dosłyszał pytania,
ale niezależnie od tego, czego ono dotyczyło, Klein rozpoczął swoją codzienną gadkę o tym,
jak łatwa i oczywista jest ta sprawa. Zamierzał postawić zarzuty wyłudzenia i niedopatrzenia.
A także udowodnić powiązania Nicholasa Balaguli z firmami odpowiedzialnymi za budowę
szpitala Fairmont i, co najważniejsze, jego udział w fałszowaniu próbek rdzeniowych.
- Możesz spodziewać się towarzystwa na rozprawie - wyszeptała Renee Rogers. Corso
uniósł brwi. - Dwie lokalne gazety zaskarżyły decyzję o niewpuszczaniu dziennikarzy na salę
rozpraw - wyjaśniła. - Sąd okręgowy zajmie się tą sprawą dziś po południu.
- No i co z tego?
- A no to, że ostatnie werdykty były pomyślne dla prasy.
- Klein nie wydaje się tym zmartwiony.
- Warrenowi się zdaje, że nawet to słońce zostało zamówione specjalnie dla niego -
powiedział Butler.
Roześmiali się cicho. Corso zamknął oczy i odetchnął; ciepłe promienie słońca na
policzkach poprawiły mu nastrój.
- Wiesz już, dlaczego twoja przyjaciółka miała wypadek? - zapytała Rogers. Otworzył
oczy. Wpatrywała się w jego twarz, jakby była ona mapą samochodową.
- Na razie nie widzę w tym wszystkim za dużo sensu - odparł. - Poszedłem w kilka
miejsc. Okazało się, że kierowca pikapa był konserwatorem w jednym z okręgów szkolnych.
Mieszkał w zaszczurzonej klitce na południu miasta. Facet był tak nijaki, że nikt nawet nie
zauważył jego zniknięcia.
- Naprawdę?
- I nie to jest w tym wszystkim najlepsze.
- A co takiego?
- Zanim ktoś zadał sobie trud, żeby zakopać go razem z samochodem, strzelił do niego
dziewięć razy. - Corso i Rogers popatrzyli sobie wymownie w oczy. - Z trzech różnych
rodzajów broni. Pięć strzałów oddano już po jego śmierci.
Rogers gwizdnęła cicho.
- Robi się coraz ciekawiej.
- Może komuś puściły nerwy - wysnuł przypuszczenie Butler. - Sprawcy morderstw
najczęściej są członkami rodziny, którzy tak bardzo się wkurzyli, że po prostu musieli zabić.
- Mam namiary na jego byłą żonę - rzekł Corso. - Wybieram się do niej dziś po
południu.
Klein odłączył się od tłumu dziennikarzy.
- Modlę się, żeby ta sprawa faktycznie była tak prosta, jak się Kleinowi wydaje -
oznajmił Frank.
Rogers i Butler wymienili spojrzenia.
- W ciągu najbliższych dni powinniśmy się przekonać
- powiedział Butler. - My będziemy mieć swoich rzeczoznawców. Elkins powoła
swoich. - Wzruszył ramionami.
- Wiele zależy właśnie od nich. Balagula zadał sobie dużo trudu, żeby zatrzeć ślady
jakichkolwiek powiązań biznesowych. - Machnął ręką. - Na dwoje babka wróżyła. - Popatrzył
na Renee, jakby szukał poparcia z jej strony.
Podniosła aktówkę z ziemi.
- Obym była złym prorokiem, ale coś mi się zdaje, że Warrena opuści szczęście.
Corso uśmiechnął się.
- Co w tym takiego śmiesznego? - zapytała.
- Przypomniałem sobie, że ktoś kiedyś powiedział, że musimy wierzyć w szczęście, bo
inaczej nie ma sposobu, żeby wyjaśnić sukces ludzi, których nie lubimy.
Roześmiała się i poszła za Rayem Butlerem do Warrena Kleina, który czekał przy
grubych zdobionych mosiądzem drzwiach. Corso stał nieruchomo, patrząc, jak wchodzą do
środka. Nagle ktoś wykrzyknął jego nazwisko; zawtórował mu ktoś inny. Odruchowo
odwrócił się do tłumu i znalazł się przed obiektywami kamer telewizyjnych. Powiedział tylko
jedno słowo. To jedno słowo wystarczyło, żeby nie pokazano go w wieczornych
wiadomościach.
Czwartek, 19 października, godzina 13.51
- Doktorze Goldman, czy zechciałby pan powiedzieć sądowi, czym się pan zajmuje?
Doktor Hiram Goldman wydawał się świadkiem doskonałym: trochę po
sześćdziesiątce, dojrzały, ale nie stary, z wielką szopą siwych włosów zaczesanych do tyłu.
Odkaszlnął, zasłaniając usta dłonią, po czym oświadczył:
- Obecnie jestem dyrektorem wykonawczym National Information Service for
Earthquake Engineering.
- Gdzie mieści się pana biuro? - zapytał Klein.
- Przy Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley.
- Jak daleko jest stamtąd do Fairmont Hospital?
- W przybliżeniu pięćdziesiąt kilometrów.
Elkins wstał z miejsca ze znudzoną miną.
- Wysoki Sądzie, obrona ma zastrzeżenia co do kwalifikacji świadka w dziedzinie
sejsmologii.
Sędzia Howell uderzył młotkiem.
- Zaprotokołowane - oznajmił.
Warren Klein przez chwilę szperał w notatkach. W końcu podjął przerwany wątek:
- Doktorze Goldman, czy mógłby pan przedstawić nam krótki, zrozumiały dla laików
- w tym momencie popatrzył w kierunku ławy przysięgłych - opis uskoku San Andreas?
- Oczywiście - odparł zapytany. - To, co jest powszechnie nazywane uskokiem San
Andreas, to po prostu licząca tysiąc dwieście kilometrów szczelina w skorupie ziemskiej
między dwiema płytami tektonicznymi.
- Tysiąc dwieście kilometrów?
- Biegnie w kierunku północno-zachodnim od Zatoki Kalifornijskiej do przylądka
Mendocino, na północ od San Francisco.
- Czy można twierdzić, że...
Zanim dokończył pytanie, Bruce Elkins ponownie wstał.
- Obrona podważa istnienie związku pomiędzy... Klein uniósł głos.
- Jeśli Wysoki Sąd pozwoli, chciałbym przedstawić sprawę tak, jak uważam to za
stosowne.
Elkins zrobił zbolałą minę.
- Ja tylko usiłuję wyjść naprzeciw powtarzającym się prośbom o oszczędzanie czasu -
powiedział. - Boleję nad tym, że pan Klein wyważa otwarte drzwi.
- Wysoki Sądzie, myślę, że naprawdę obejdę się bez wyrazów troski ze strony obrońcy
- oświadczył oskarżyciel.
Fulton Howell popatrzył na prawników, jakby byli niesfornymi uczniakami, po czym
dał znak, aby się do niego zbliżyli.
- Proszę do mnie - powiedział.
Renee Rogers pochyliła się do Raya Butlera. Zmarszczyła brwi.
- Od kiedy Elkins tak się zachowuje? - zapytała.
- Przeszkadzał mi cały dzień - odparł. - Wcześniej nie był taki miły.
Odwróciła się w drugą stronę i spojrzała na Nicholasa Balagulę. Wpatrywał się
nieobecnym wzrokiem przed siebie, niczym wąż wygrzewający się na skale.
Klein działał jak rozbitek rozpalający ognisko: uparcie, ale z wielką ostrożnością
dodający po jednej gałązce i pozwalający jej się spalić, zanim dorzucił następną.
Elkins nie przepuścił żadnej okazji do przerwania przewodu sądowego. Za każdym
razem sędzia upominał go za opóźnianie postępowania i kazał mu siadać.
Klein przepytywał doktora Goldmana blisko trzy godziny. W końcu podszedł do
swojego stołu i uniósł jeden z leżących na nim dokumentów. Renee Rogers wstała i wzięła go
za rękę. Pochyliła się do niego i powiedziała mu na ucho:
- Musisz przyspieszyć, Warren. Oni zaraz zasną. - Skinęła w stronę ławy przysięgłych.
Klein popatrzył na Butlera, który kiwnął głową na znak, że też tak myśli. Główny oskarżyciel
westchnął ciężko, położył dokument na biurku i odwrócił się do świadka.
- Doktorze Goldman... do ilu trzęsień ziemi dochodzi w Kalifornii w ciągu roku?
- Z pewnością do tysięcy. Dokładna liczba jest trudna do ustalenia.
- Jak to?
- Niektóre wstrząsy są tak małe, że pozostają niezauważone.
- Jakie jest najmniejsze trzęsienie ziemi odczuwane przez ludzi?
- Około dwóch stopni w skali Richtera.
- Czy mógłby pan wytłumaczyć przysięgłym, co to jest skala Richtera?
- Skala Richtera określa wielkość trzęsienia ziemi. Powinni państwo wiedzieć -
zwrócił się do niewidocznych sędziów - że jest to skala logarytmiczna.
- To znaczy?
- Na przykład wstrząsy o sile siedmiu stopni są dziesięć razy większe niż wstrząsy o
sile sześciu stopni. Warto również wspomnieć, że przy siedmiu stopniach uwalnia się
trzydzieści razy więcej energii niż przy sześciu. - Klein otworzył usta, by zadać następne
pytanie, ale doktor, nie będąc pewien, czy został właściwie zrozumiany, kontynuował: - Jeśli
przejdziemy oczko wyżej, będą państwo mieć lepsze pojęcie, na jakich zasadach działa ta
skala. Osiem stopni oznacza - zaczął rysować liczby palcem w powietrzu - trzydzieści razy
trzydzieści, czyli, inaczej mówiąc, to, że wstrząs jest dziewięćset razy silniejszy niż wstrząs o
sile sześciu stopni.
Klein dał przysięgłym trochę czasu na połapanie się w tym wszystkim, po czym
zapytał:
- Jeśli na początku skali znajdują się trzęsienia ziemi o sile mniejszej niż dwa stopnie,
to co mamy na jej końcu?
Hiram Goldman zamyślił się.
- Dwa największe trzęsienia ziemi, jakie kiedykolwiek odnotowano, przydarzyły się w
tysiąc dziewięćset szóstym roku na wybrzeżu Ekwadoru i Kolumbii oraz w tysiąc dziewięćset
dwudziestym trzecim roku na wschodnim wybrzeżu wyspy Honsiu, w Japonii. Oba miały
osiem i dziewięć dziesiątych stopni w skali Richtera.
- A w Kalifornii?
- Trzęsienie ziemi z tysiąc dziewięćset szóstego roku miało osiem i trzy dziesiąte
stopnia.
- Panie i panowie przysięgli - powiedział Klein - aby dać państwu jakieś pojęcie o
skutkach trzęsienia ziemi o sile ośmiu i trzech dziesiątych stopnia, doktor Goldman przywiózł
eksponat z biblioteki Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley.
Odwrócił się na pięcie i skierował do sztalugi. Położył jedną rękę na białym materiale,
który ją przykrywał, po czym ściągnął go jak magik odsłaniający królika.
Czarno-białe zdjęcie. Przedstawiało ono tłum ludzi stojących wzdłuż postrzępionej
krawędzi drogi, która była pęknięta na pół. Druga połowa biegła na wysokości ich głów,
zupełnie jakby ziemia została rozdarta przez jakieś nieznośne dziecko.
- Doktorze Goldman, czy mógłby pan wyjaśnić przysięgłym, co przedstawia ta
fotografia?
- To zdjęcie wykonano po trzęsieniu ziemi w tysiąc dziewięćset szóstym roku.
Oglądacie państwo drogę, która biegła w okolicach Tomales Bay. Przesunęła się o ponad
sześć metrów.
- Czy mógłby pan wyjaśnić powody tego zjawiska?
- Oczywiście. W tym wypadku płyta pacyficzna przesunęła się o sześć metrów na
północ wzdłuż płyty północnoamerykańskiej. Właśnie tarcie tych dwóch płyt jest powodem
trzęsień ziemi w tym regionie.
- I to spowodowało trzęsienie ziemi o tak dużej sile jak osiem i trzy dziesiąte stopnia?
- Tak.
- Jak duże było trzęsienie ziemi, które zniszczyło północną ścianę szpitala Fairmont?
- Dwa i jedna dziesiąta stopnia - odparł bez namysłu. Klein udał zdziwienie.
- Wydawało mi się, że mówił pan, że wstrząsy poniżej dwóch stopni są tak słabe, że
ludzie ich nie wyczuwają?
- To prawda - odparł doktor. - W tym wypadku możemy mówić o słyszalnym
pomruku czy też szumie. - Machnął ręką. - Ledwo można było to poczuć.
- Czy oprócz szpitala odnotowano w tej okolicy jakieś inne zniszczenia?
- Żadnych.
Klein ponownie udał zdziwienie.
- Skąd ta pewność?
- Współpracujemy z towarzystwami ubezpieczeniowymi. Jeśli wpływają do nich
jakieś roszczenia, kontaktują się z moimi pracownikami w celu udokumentowania zniszczeń.
Jeśli chodzi o ten dzień, nie wysunięto żadnych roszczeń - nie licząc szpitala Fairmont,
oczywiście. Do towarzystw ubezpieczeniowych nie wpłynął ani jeden wniosek o
odszkodowanie.
- Nie mam więcej pytań - powiedział Klein. Sędzia spojrzał na zegarek.
- Pana kolej, panie Elkins. Adwokat wstał z miejsca.
- Nie mam pytań do świadka - oświadczył. Sędzia uderzył młotkiem.
- Sąd odracza posiedzenie do godziny dziewiątej jutro rano. Kolejne uderzenie
młotkiem.
16
Czwartek,19 października, godzina 17.01
- Jak udało się panu mnie znaleźć? - zapytała Marie Hall.
Corso sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej zwinięte w rulonik zaproszenie
ślubne. Zdjął z niego gumkę recepturkę, rozwinął zdjęcie i odwrócił w jej stronę.
- Poszedłem do kościoła. Odesłali mnie do pani rodziców. - Wzruszył ramionami. - To
wszystko.
Zajmowała górę bliźniaka stojącego na południowym końcu Phinney Ridge - ładnie
umeblowane mieszkanko z jedną sypialnią i widokiem na szkołę podstawową. Wszystko było
dobrane pod kolor i jakby żywcem przeniesione z książki o dekoratorstwie wnętrz.
Potrząsnęła głową ze skwaszoną miną.
- Myślałam, że to takie romantyczne umieścić na zaproszeniu nasze zdjęcie z ogrodu
japońskiego - powiedziała. - Nie docierało do mnie, że Donald zgodził się na nie tylko
dlatego, że było za darmo.
Nalała sobie kawy i zaproponowała też Corsowi, który jednak grzecznie odmówił.
- Tak jak już mówiłam przez telefon, nie bardzo wiem, w jaki sposób mogłabym panu
pomóc. Nie widziałam się z Donaldem od czasu naszego rozstania.
- Kiedy to było?
- Jakiś rok temu.
- Czy mógłbym zapytać, czemu pani od niego odeszła?
- Nie chodzi o to, dlaczego rzuciłam Donalda, tylko raczej o to, jak udało mi się z nim
wytrzymać przez siedem lat. To dopiero zagadka.
- Wielu ludzi tak myśli po zakończeniu związku. Przez chwilę patrzyła przed siebie
pustym wzrokiem.
- Po prostu nie mogłam sobie wyobrazić życia bez mężczyzny. To, że mogłabym żyć
samotnie, było dla mnie zupełnie nie do pomyślenia. - Wzruszyła ramionami. - To dlatego
wytrzymałam z nim tak długo. Dlatego żyłam w taki sposób.
Musiała być kiedyś bardzo ładna: lalkowate usta, ładne rysy i duże niebieskie oczy. Po
trzydziestce i zaokrąglona w biodrach. Blond włosy miały ciemne odrosty i wyglądały, jakby
sama je obcięła.
- Czy pani były mąż był agresywny? - zapytał Corso. Westchnęła i zamieszała kawę
łyżeczką.
- Agresja agresji nierówna - odrzekła. - Jeśli ma pan na myśli agresję fizyczną,
odpowiedź brzmi „nie”. - Po raz pierwszy spojrzała Frankowi w oczy. - Ale jeśli zapyta mnie
pan, czy jest mi przykro z powodu jego śmierci, odpowiedź będzie taka sama. - Machnęła
ręką. - Wiem, jak to zabrzmiało, i wcale nie jestem z tego powodu dumna. - Cały czas nie
odrywała wzroku od Corsa. - Ale taka jest prawda.
- Jeśli to dla pani jakaś pociecha, wygląda na to, że nie tylko pani tak myśli.
- Dlaczego pan tak uważa?
- Dlatego że Donald Barth zniknął prawie trzy miesiące temu, a nikt nawet nie zgłosił
jego zaginięcia.
- Donald nie był człowiekiem, który wzbudzał zainteresowanie.
- Dlaczego?
- Dlatego że nie miał w sobie życia.
- Każdy ma w sobie życie.
- Chodził do pracy, jadł, spał, posuwał mnie dwa razy w tygodniu, jeśli mu
pozwoliłam. - Machnęła ręką. - To wszystko. Gdy naprawdę chciał zaszaleć, w drodze z
pracy zatrzymywał się w sklepie spożywczym i kupował maślankę. Maślanka była dla niego
synonimem wielkiej imprezy.
- Wpatrzyła się w twarz Corsa. - Uważa pan, że zmyślam?
Uniósł rękę.
- Na razie powstrzymuję się od formułowania jakichkolwiek wniosków.
Wyraz jej twarzy stał się niemal tęskny.
- Potrafił być uroczy, gdy tylko chciał. W rzeczywistości był przystojniejszy niż na
tym zdjęciu. - Podeszła do biblioteczki i spomiędzy dwóch wysokich albumów z
reprodukcjami wyjęła fotografię.
Był na niej szczuplejszy niż na zdjęciu z zaproszenia ślubnego i miał pobrużdżoną
twarz wspinacza górskiego. Gęste czarne włosy zaczesał do tyłu. Uśmiechał się samymi
ustami; jego oczy mówiły, że chciałby znajdować się gdzie indziej.
- Przystojny mężczyzna - powiedziała. - Miałam dwadzieścia siedem lat, kiedy go
poznałam. Właśnie próbowałam się pozbierać po pierwszym małżeństwie. Po raz pierwszy
żyłam na własny rachunek. - Pokręciła ze smutkiem głową.
- Nie zdawałam sobie wtedy z tego sprawy, ale tak naprawdę nie miałam własnej
tożsamości. Stawałam się po prostu częścią mężczyzny, z którym akurat byłam związana.
- Wszyscy błądzimy.
- Przez pierwsze cztery lata małżeństwa myślałam, że oszczędza, żebyśmy mogli
kupić dom. Pogodziłam się z tym, że mam tylko trzy sukienki. Wmawiałam sobie, że trzeba
trochę pocierpieć, żeby dostać to, czego się pragnie. Ale potem, kiedy okazało się, że
wszystkie pieniądze oddaje...
- Komu?
- Prywatnej szkole średniej, a potem college’owi. Zobaczywszy, że Corso zrobił
zdziwioną minę, dodała:
- Miał syna z pierwszego małżeństwa - Roberta Downsa. Używa nazwiska matki.
- Ile razy był...?
- Ja byłam jego trzecią żoną. - Aha.
- Miał... fioła na punkcie syna. Robert musiał mieć lepsze życie niż on. Musiał chodzić
do najlepszych szkół i otrzymać jak najlepsze wykształcenie, żeby mógł zostać lekarzem.
- Wielu ludzi pragnie dla swoich dzieci lepszej przyszłości.
- Tak, ale nie do tego stopnia. Dla Donalda to było jak religia. Nie miało znaczenia, że
sam mieszka w domu komunalnym. Nie miało znaczenia, że przez siedem lat nie wyszliśmy
ani razu na lunch ze znajomymi ani to, że koleżanki z pracy za moimi plecami śmiały się z
moich starych ciuchów. Nic z tego się nie liczyło, bo musiał płacić to pieprzone czesne.
- Przecież pani też pracowała.
- Miałam tę samą pracę co teraz, tyle że wtedy wracałam do domu i oddawałam całą
pensję Donaldowi, który w te pędy wysyłał ją do Harvardu albo gdzie indziej, a my nawet nie
mieliśmy telewizora i włączaliśmy światło dopiero wtedy, gdy w domu było już tak ciemno,
że nic nie widzieliśmy. - Dźgnęła środek dłoni palcem wskazującym. - Przez siedem lat ani
razu nie byliśmy w kinie! - Odwróciła wzrok.
- Wiem, że wychodzę na zołzę, ale taka jest prawda. - Przesunęła dłonią po włosach. -
Wyrwałam się z tej niewoli po siedmiu latach, mając w kieszeni niewiele ponad tysiąc pięćset
dolarów.
- A co ze wspólnotą majątkową?
- Jaką wspólnotą majątkową! - prychnęła. - Nie mieliśmy nic z wyjątkiem sterty tanich
mebli i tego rozpadającego się pikapa, którym jeździł do pracy. Ja musiałam zadowolić się
jazdą autobusem. - Zatoczyła ręką łuk. - To mieszkanie to może nie jest Ritz, panie Corso, ale
i tak o niebo lepsze od tego, co Donald kiedykolwiek mi zapewnił.
Miała rację. Starannie dobrane wyposażenie mieszkania było o wiele nowsze i
ładniejsze niż rupiecie, które pozostawił po sobie Donald Barth. Pokiwała głową.
- Jestem w połowie studiów. Chodzę wieczorami do Seattle Central. W odróżnieniu od
mojego męża mam plany na przyszłość.
Frank odchylił się na krześle i skrzyżował ramiona na piersi.
- Podejrzewam, że nie wie pani, z jakiego powodu ktoś chciałby zamordować pani
męża?
- Jedyną osobą, która mogła mieć powód do zamordowania Donalda, byłam ja.
Uśmiechnął się słabo.
- Co w końcu skłoniło panią do odejścia? Odwróciła się.
- Wiele rzeczy. Po prostu miarka się przebrała. Nie mogłam już pozostawać w tym
samym pokoju co on. Jakieś pół roku przed rozstaniem przestałam z nim sypiać. - Spojrzała
wyzywająco na Corsa. - To był jedyny raz, kiedy wpadł we wściekłość. Powiedział mi, że
jestem jego żoną i mam obowiązek zaspokajać jego potrzeby. - Roześmiała się gorzko.
- Wyobraża pan to sobie? Zupełnie jakbyśmy zawarli jakiś kontrakt albo co. -
Westchnęła. - Od tego czasu przestał wracać do domu zaraz po pracy. Zaczęłam też mieć
głuche telefony. - Wstała i zaczęła chodzić po pokoju. - Przeniosłam się do schroniska dla
kobiet. - Kiedy odwróciła się do Corsa, jej oczy były mokre od łez. - Wie pan co? - zapytała. -
Tak?
- W ogóle mnie nie szukał. Nie próbował nakłonić mnie do powrotu. W ogóle. Po
prostu dalej żył, jak gdyby nigdy nic.
- Myśli pani, że miał kochankę?
- Jestem tego pewna. Donald nie mógł funkcjonować bez swojego poniedziałkowego i
czwartkowego rżnięcia.
- Ale gdyby ją miał, chyba zauważyłaby jego zniknięcie. Roześmiała się.
- Powiedziałam, że Donald lubił seks. To nie oznacza jeszcze, że był w tym dobry.
Uśmiech Corsa ośmielił ją.
- Donaldowi najbardziej podobało się w seksie to, że jest za darmo.
17
Czwartek, 19 października, godzina 18.36
- Nie wpadł na nasz trop - powiedział Gerardo.
- Dlaczego tak myślisz?
- Znowu tu przyjechał. Gdyby wpadł na jakiś trop, nie przyjeżdżałby dwa razy w to
samo miejsce.
- Hm... - Tylko tyle powiedział Ramon. Zaparkowali kilometr na północ od Briarwood
Garden Apartments, tyłem do wału, który oddzielał północny koniec osiedla od moczarów.
- Kręci się w miejscu - rzekł Gerardo.
- Jak mu się udało połączyć dziewczynę z facetem z pikapa? - zapytał Ramon.
Gerardo wzruszył ramionami.
- Czy to ważne?
- Tak. Nie poradzimy sobie z tym wszystkim, jeżeli tego nie odkryjemy. Jest w tym
coś, czego nie możemy zrozumieć. Dopóki będzie podążał tropem, którego nie widzimy,
będziemy mieć kłopoty.
- Nie powinniśmy kłamać w sprawie tego gościa z pikapa - zauważył Gerardo.
Ramon poczuł, że rumieniec gniewu pojawia się na jego policzkach. Rozmawiali już o
tym z pięćdziesiąt razy.
- A co to, kurwa, za różnica? - wycedził przez zęby. - My do niego strzelaliśmy, jakiś
inny dupek do niego strzelał. Na jedno wychodzi. I tak zostałby zakopany w samochodzie, a
potem wysunął się z tego cholernego nasypu i musielibyśmy kropnąć Balia. Nie ma żadnego
znaczenia, kto to zrobił. Wszystko to i tak by się wydarzyło.
- Nic nie idzie tak jak trzeba, odkąd to się stało - powiedział Gerardo. - Cały świat
stanął na głowie.
- Tym bardziej powinniśmy się zastanowić, jakim tropem podąża ten pismak, prawda?
- Popatrzył na Gerarda, który przygarbił się za kierownicą z zaciśniętymi ustami.
- A może po prostu przeciąć mu drogę? Zaczynam myśleć, że to najlepszy sposób na
załatwienie tego wszystkiego.
Ramon skinął głową.
- Może i tak - przyznał. - Może.
- Mówię ci, że tak.
- Słyszę.
- Więc co?
- Dzisiaj wieczorem go nie zgubimy. Zobaczymy, gdzie mieszka.
Czwartek, 19 października, godzina 18.38
Osiedle Briarwood składało się z ośmiu parterowych budynków z czterema
mieszkaniami w każdym, znajdujących się po dwóch stronach parkingu. Domy stały do niego
tyłem, tak że widać go było tylko z okien sypialni i łazienek.
Zanim morderca zakopał Bartha z jego pikapem w nasypie przy moście, musiał go
skądś przewieźć. Doszedłszy do wniosku, że w grę wchodzi również parking Briarwood,
Corso zdecydował się popukać do drzwi sąsiadów, mając nadzieję, że ktoś widział lub słyszał
coś podejrzanego. Przeliczył się jednak.
Kiedy zapukał do trzecich lub czwartych drzwi z kolei, otworzyła mu rodzina
emigrantów z Somalii. Zaprosiła go do swojego mieszkania i pozwoliła się rozejrzeć. To
wtedy zorientował się, że traci czas. Układ mieszkań uniemożliwiał wyglądanie na parking.
Jeśli chciało się wyjrzeć przez okno sypialni, trzeba było stanąć na łóżku; zobaczenie czegoś
przez okno łazienki było możliwe tylko wówczas, gdy stanęło się na klozecie. Zupełnie stracił
nadzieję.
Ze dwunastu mieszkańców w ogóle nie odpowiedziało na pukanie. Niektóre
mieszkania były ciemne i puste. Z innych dobiegało szuranie butów lub sapanie, ale nikt nie
otwierał. Kilka osób powiedziało, żeby sobie poszedł. Na dłużej zatrzymał się dopiero przy
jednym z mieszkań w budynku F. Drzwi otworzył mu facet w podartym T-shircie
poplamionym sosem do spaghetti, bokserkach i czarnych skarpetach.
- Czego? - zagrzmiał, a wygasły pet sterczał mu z kącika ust. - Masz do mnie jakiś
interes, chłopczyku?
Corso chciał odpowiedzieć, ale facet mu przerwał.
- Bo jeśli nie, i zamierzasz mi sprzedać jakieś gówno, którego nie chcę, zaraz skopię ci
dupę.
Miał około czterdziestki, był prawie równie szeroki jak wysoki, a policzki zaciemniał
mu trzydniowy zarost. Jego ręce i nogi pokrywały kręcone czarne włosy, tak gęste, że nie
widać było spod nich skóry.
Za nim na ekranie telewizora leciał film porno. Mnóstwo jęków, krzyków i kwestii w
rodzaju: „Och, kotku, nie przestawaj... nie przestawaj... już, już...”. - Corso stał pod dość
dużym kątem do ekranu. Z tego miejsca obraz wyglądał jak tłoki działające na
podwyższonych obrotach.
- Nic nie sprzedaję - powiedział.
- To o co chodzi? - zapytał facet.
Wyjaśnił mu powód swojej wizyty. Ostry glos w telewizorze domagał się teraz
„mocniej i głębiej”.
- Chodzi ci o tego faceta stamtąd? - Mężczyzna kiwnął w stronę budynku D.
- Tak - odparł Frank.
- Mieszkał tu przede mną - powiedział mężczyzna. - Zniknął, zanim się tu
wprowadziłem. Ale dopiero co gadałem ze staruchą z ID, która mieszkała obok niego.
Widziałem się z nią wczoraj. Powiedziała mi, że byli tutaj gliniarze. Rozmawiałeś już z nią?
Zgiełk w telewizorze przybrał na sile. Corso odniósł wrażenie, że wszyscy
bohaterowie filmu zaczęli równocześnie szczytować.
- Pogadaj z nią - poradził mu mężczyzna. - Nie ma nic do roboty poza wtrącaniem się
do cudzych spraw. - Obejrzał się za siebie. - Teraz będzie niezły kawałek - powiedział,
mrugając. Po raz pierwszy uśmiechnął się, odsłaniając rząd dużych, żółtych zębów. - Może
wejdziesz na chwilę, chłopczyku? - Złapał się za skryte pod bokserkami genitalia i potrząsnął
nimi.
Corso odmówił, po czym odwrócił się i zaczął odchodzić.
- Nie bądź taki nieśmiały - rzucił za nim facet. - Może odnajdziesz swoje prawdziwe
ja. - Jego rechot ścigał Franka jeszcze wtedy, gdy skręcił za róg.
Nad schodkami do mieszkania ID zbudowano podjazd ze sklejki, który umożliwiał
dostanie się do środka na wózku inwalidzkim. Nacisnął dzwonek, ale nic nie usłyszał, więc
zapukał. Na malej mosiężnej tabliczce przybitej do drzwi znajdowało się nazwisko
KILBURN. Raz jeszcze zapukał. Z mieszkania dobiegło szuranie. Po chwili rozległ się szczęk
zamka.
Jasnobiałe halogenowe światło lampy nad schodami rozproszyło ciemność i sprawiło,
że Corso musiał zmrużyć oczy i osłonić je ręką. Drzwi się uchyliły.
- Czego pan chce? - dobiegł głos z ciemności. - Nie przyjmuję akwizytorów.
- Ja nic nie sprzedaję.
- Czy pan Pov wie, że pan tutaj jest?
- Znam pana Pov - zapewnił Corso.
- Jak ma na imię?
- Nhim - odparł. - Pan Nhim Pov.
Drzwi zamknęły się na chwilę, a potem otworzyły szeroko. Miała z dziewięćdziesiąt
lat. Okulary ze szkłami jak denka od butelek. Gęste siwe włosy uczesane w staromodną
fryzurę na pazia. Trzymała gałkę u drzwi w jednej ręce, a kij golfowy w drugiej.
- Czego pan chce?
- Usiłuję ustalić przyczyny śmierci Donalda Bartha. Mężczyzny z mieszkania obok,
który zaginął kilka miesięcy temu.
Przypatrzyła mu się baczniej.
- Jest pan policjantem?
- Pisarzem - odparł.
Przyglądała się Corsowi przez dłuższą chwilę.
- To pan pisze te książki kryminalne - powiedziała w końcu.
- Tak, proszę pani. Frank Corso.
- Widziałam pana kilka razy w telewizji.
- Zgadza się, to ja. Odsunęła się.
- Co pan tu stoi jak słup, proszę wejść. Poprowadziła go do wytartej zielonej kanapy.
Mieszkanie było tak zagracone, że ledwo można się było w nim ruszyć. Corso nie zauważył
jednak nic godnego uwagi. Prawie każdy centymetr ścian pokrywały fotografie w ramkach.
Staruszka używała kija golfowego jako laski. Usiadła w brązowym fotelu naprzeciwko
kanapy.
- Żyję stanowczo za długo - oświadczyła.
- Słucham?
- Powiedziałam, że żyję stanowczo za długo. Miałam sześcioro dzieci i wszystkie je
przeżyłam. Z szesnastu wnucząt przeżyłam pięcioro.
Corso zastanawiał się przez chwilę, czy wyrazić żal z tego powodu, ale w końcu się
rozmyślił.
- To nie w porządku przeżyć wszystkich, którym na tobie zależało. Wbrew naturze. -
Machnęła kijem. - Widział pan te reklamy w telewizji? Te, w których mówią, że pewnego
dnia wszyscy będą mogli dożyć setki?
- Tak, proszę pani, widziałem.
- Niech pan im powie, że poznał pan Delores Kilburn i że ten pomysł w ogóle jej się
nie podoba.
- Z pewnością to zrobię - zapewnił ją.
- Jakiś czas temu byli już tu policjanci.
- Słyszałem.
- Powiem panu to samo co im. Mieszkałam obok tych dwojga przez pięć lat i przez te
wszystkie lata nie zamieniłam z żadnym więcej niż dziesięć słów. - Raz jeszcze machnęła
kijem. - Jedni z najmniej sympatycznych ludzi, jakich poznałam w całym swoim życiu. Jeśli
szuka pan jakichś brudów, to muszę panu powiedzieć, że źle pan trafił, bo nic o nich nie
wiem.
Popatrzyła na swoją rękę i uświadomiła sobie, że cały czas wymachuje kijem
golfowym. Odwróciła się z jękiem i oparła kij o ścianę.
- Biedny pan Pov zaznał już tylu kłopotów, że starczyłoby ich na trzy życia.
- Chodzi pani o pobyt w obozie?
- To i wszystko inne. - Pochyliła się do przodu. - Stracił prawie całą rodzinę w
Kambodży, wie pan. - Przeciągnęła palcem po szyi. - Zaszlachtowani przez Pol Pota i
Czerwonych Khmerów. Zabili ich wszystkich. Jego żonę i dzieci, rodziców, wszystkich. Ot
tak, po prostu.
- Straszliwa tragedia - przyznał Corso.
- A potem jeszcze śmierć siostry. - Machnęła ręką. - To cud, że ten człowiek znalazł
siłę, żeby to wszystko przetrwać.
- Przetrwanie jest tym, co ludziom wychodzi najlepiej. To dlatego tak wielu z nas
chodzi jeszcze po ziemi.
- Po tych wszystkich ciężkich latach, po całej tej walce skończyło się to tak, jak się
skończyło.
- Co się stało?
- Nie słyszał pan?
- Nie, proszę pani.
Rozejrzała się po pokoju, jakby szukała podsłuchu.
- Biednemu panu Pov zajęło prawie dziesięć lat ściągnięcie tutaj jego siostry Lily z
Kambodży. Najpierw walczył z biurokracją. Twierdzili, że nie mogą jej wypuścić, a potem,
że Ameryka nie może jej przyjąć... Wydał prawie wszystkie swoje pieniądze.
- No i?
- No i wszystko w końcu załatwił. Znalazł jej męża, i w ogóle. Miłego Kambodżanina
z Seward Park. Właściciela sklepu spożywczego. Jeździł pięknym nowym lincolnem.
- Jak rozumiem, do ślubu nie doszło? Zmrużyła oczy.
- Zabiła się. Powiesiła w pralni.
- Wiadomo dlaczego? Zamyśliła się.
- Lily była o wiele młodsza od pana Pov. Bardziej zamerykanizowana. - Wzruszyła
ramionami. - Kto wie, co kieruje tymi ludźmi? Żyją w zupełnie innym świecie niż reszta z
nas. Mają własne poglądy na dobro i zło, które niekoniecznie coś łączy z przekonaniami
takich ludzi jak pan i ja. Przyjeżdżają tutaj, żeby żyć, ale nie tak jak my. - Oczy jej zabłysły. -
To nie znaczy, że nie są do nas przyjaźnie nastawieni. Byłam z nimi na pogrzebie w tym ich
kościele czy jak to się tam nazywa, tutaj, przy Rainier Avenue. - Popatrzyła na Corsa. -
Przyszło mnóstwo ludzi. Pan Pov jest grubą rybą w miejscowej społeczności kambodżańskiej,
wie pan. Było tam chyba z pięćset osób. - Wycelowała we Franka palcem. - I powiem panu
jedno, panie pisarzu. Ci Azjaci traktują takie stare kobiety jak ja o wiele lepiej niż
Amerykanie. Znaleźli mi miejsce w pierwszym rzędzie. Obchodzili się ze mną jak z jajkiem.
Corso powstrzymał westchnienie.
- Wróćmy do pana i pani Barth.
- Stłamsił ją. To było widać na jej twarzy. Była jak łania w świetle reflektora. Bała się
wszystkiego, co widziała. Mówiłam jej „dzień dobry”, a ona bąkała coś i odwracała się, jakby
czegoś się wstydziła albo co.
Corso wstał.
- Bardzo pani dziękuję - powiedział.
Wyciągnęła rękę. Podszedł i pomógł wstać staruszce z fotela.
- Powie im pan, że Delores Kilburn uważa sędziwy wiek za przereklamowany?
- Powiem - obiecał.
Stanął na schodkach i wsłuchał się w szczęk zamków zatrzaskujących się za nim.
Księżyc pływał wysoko po niebie, wyglądając zza grubych czarnych chmur. Corso włożył
ręce w kieszenie, kiedy szedł chodnikiem, a potem skręcił w lewo, kierując się z powrotem do
centrum osiedla.
Zadzwonił do drzwi.
- Już idę - rozległ się głos w środku.
Chwilę później drzwi otworzyły się i w wejściu ukazał się Nhim Pov.
- O - zdziwił się - pan Corso.
Frank wyjął z kieszeni spodni zaproszenie na ślub Donalda Bartha.
- Chciałem to oddać - wyjaśnił.
- Dziękuję - odparł mały człowieczek. - Ale może zechce pan to zrobić osobiście. -
Zmrużył oczy, widząc wyraz zdziwienia na twarzy Franka. - Jest tutaj syn pana Bartha.
Właśnie poszedł do komórki.
18
Czwartek, 19 października, godzina 19.07
Corso oparł się o ścianę i patrzył na Roberta Downsa, który przeglądał rzeczy ojca.
Był to wysoki, szczupły młodzieniec z prostymi, ciemnymi włosami, które zapewne straci,
zanim dobiegnie czterdziestki. Światło pojedynczej żarówki rzucało jego cień na ścianę i
sufit, kiedy grzebał w kartonowych pudłach.
Dziesięć minut później Downs usiadł na poplamionej kanapie z głową pochyloną do
przodu i rękami zwisającymi pomiędzy kolanami.
- Nie za dużo tego, prawda? - zapytał.
- Podejrzewam, że więcej nie potrzebował - odparł Corso.
- Ani kawałka papieru... - zaczął.
- Prawdopodobnie policja zabrała wszystkie dokumenty. Downs klepnął się w czoło.
- Oczywiście. Nie myślę za jasno - wyjaśnił.
- Trudno się dziwić. To dla pana na pewno szok. Młodzieniec rozejrzał się, jakby
widział to miejsce po raz pierwszy.
- Administrator, pan...
- Pov - podsunął mu Corso.
- Właśnie, pan Pov... pokazał mi jego dawne mieszkanie. Zajmuje je teraz jakaś
staruszka, ale nie miała nic przeciwko temu.
- To miło z jej strony.
- To nie było... to nie było to, czego się spodziewałem.
- Pański ojciec prowadził skromne życie.
- Nie miałem o tym pojęcia. Z jego listów wynikało, że zajmuje się obsługą techniczną
budynków.
- Bo się zajmował.
Downs przesunął wypielęgnowaną dłonią po włosach.
- Ale zawsze wydawało mi się, że to było... coś... - Szukał przez chwilę właściwych
słów, ale nie udało mu się znaleźć.
- Coś bardziej znaczącego - zasugerował Corso. Skinął głową.
- Jakby miał swoją firmę czy coś w tym stylu.
- Kiedy ostatni raz widział pan swojego ojca?
- Ma pan na myśli osobiście? - Widząc zdziwiony wyraz twarzy Corsa, wyjaśnił: -
Kilka razy wysłał mi taśmę wideo na święta.
- A osobiście?
- Kiedy miałem jedenaście lat. Mieszkał wtedy w Kalifornii. Pojechałem na dwa
tygodnie do Los Angeles. Zabrał mnie do Disneylandu. Miał ładne mieszkanie w Santa
Monica, dosłownie kilka ulic od plaży.
- W którym to było roku?
- W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym.
- Szmat czasu temu. Downs potwierdził.
- Moja matka była rozgoryczona - powiedział. - Nie chciała, żebym się z nim spotykał.
- Co było powodem tego rozgoryczenia?
- Zawsze twierdziła, że ją oszukał.
- Podejrzewam, że nie utrzymywali ze sobą kontaktu?
- Zdecydowanie nie - odparł. - Dopiero gdy miałem jakieś sześć albo siedem lat, po
raz pierwszy wspomniała o ojcu. Powiedziała, że mieszka gdzieś na Zachodnim Wybrzeżu. -
Przewrócił oczami. - Trzy lata przekonywałem ją, żeby pozwoliła mi pojechać do Kalifornii. -
Rozejrzał się wokół raz jeszcze, po czym wsadził ręce do kieszeni. - Jak on mógł w ogóle żyć
w takim miejscu?
- Jego była żona twierdzi, że to dlatego, że ładował wszystkie pieniądze w pana
czesne. Jego twarz nabrała szarej barwy.
- Nie miałem pojęcia, że żyje w takich warunkach - poskarżył się sufitowi. - Te
mieszkania to... nory. - Podszedł do rzeczy ojca i zaczął grzebać w otwartym pudle z
artykułami gospodarstwa domowego. - Proszę popatrzeć na te talerze. - Pokazał palcem. - Co
to w ogóle jest? - zapytał retorycznie. - To ma być dorobek czyjegoś życia? Te kilka
rozwalających się mebli i parę kartonowych pudeł?
Ton jego głosu zdenerwował Corsa.
- Chce pan powiedzieć, że gdyby pan wiedział, że ojciec mieszka w nędzy, odesłałby
mu pan pieniądze i przeniósł się na uniwersytet stanowy?
Downs zmrużył oczy. Otworzył usta, żeby się bronić, ale zmienił zdanie. Mięśnie na
jego twarzy zadrgały. Ukrył twarz w dłoniach i pozostał w tej pozycji przez dłuższą chwilę.
- Ma pan rację - rzekł w końcu. - Zachowałem się jak palant. Kim ja jestem, żeby go
osądzać? Po tym wszystkim, co dla mnie zrobił... oddał mi wszystko... i oto stoję tutaj i kręcę
nosem.
Odwrócił się od Corsa i oparł głowę o metalową siatkę. Zrobił kilka wdechów, a
potem zaczął płakać. Frank wpatrywał się w niego. Kiedy ramiona młodego człowieka
przestały drżeć, na stosie rzeczy znalazł papierowe ręczniki i podał mu jeden.
Kilka minut minęło, zanim Robert Downs się pozbierał. Wydmuchał nos, po czym
rzucił zmięty papierowy ręcznik na podłogę.
- Dlaczego ktoś miałby zabijać mojego ojca? - zapytał.
- Miałem nadzieję, że pan mi to powie.
- Policja dzwoniła do mnie wczoraj rano.
- Gdzie?
- Do Bostonu. Mieszkam w Bostonie. - Wyjął z kieszeni spodni chusteczkę i wytarł
nos. - Pytali, co chciałbym zrobić z ciałem. - Popatrzył na Corsa, jakby prosząc o wybaczenie.
- Musieli mi dwa razy powtórzyć jego nazwisko, zanim zrozumiałem, o kim mówią. Ze to
mój ojciec nie żyje. I że... że nie ma nikogo innego, kto zająłby się jego rzeczami.
- Zna pan szczegóły? - zapytał Frank.
- Powiedzieli, że został znaleziony w swoim samochodzie. Zakopany w wale przy
moście.
- Zabity.
- Tak powiedzieli.
- Moi informatorzy twierdzą, że lekarz sądowy znalazł w jego ciele dziewięć kul z
trzech rodzajów broni.
- To nie ma sensu.
- To prawda, najmniejszego - zgodził się z nim Corso.
- Nic z tego nie ma najmniejszego sensu.
Stali w milczeniu. Gdzieś na parkingu zgasł silnik samochodu. Trzasnęły drzwi auta.
Słyszeli cichnący odgłos kroków.
- Wraca pan do Bostonu? - zapytał Corso. Downs zaczął chodzić w kółko, jakby
zmieszany.
- Mam... to znaczy... miałem... - Popatrzył na zegarek.
- Żenię się za trzy tygodnie - powiedział nieobecnym głosem, po czym sięgnął do
wewnętrznej kieszeni sportowej marynarki i wyciągnął bilet lotniczy. - Rano mam samolot,
ale myślę... myślę, że zostanę tu jeszcze trochę.
- Może to nie najlepszy pomysł, żeby pan przy tym grzebał - zauważył Corso.
- Dlaczego?
Opowiedział mu o Dougherty.
- Myśli pan, że to, co spotkało pana przyjaciółkę, ma związek z jej zainteresowaniem
śmiercią mojego ojca?
- Tak podejrzewam.
- Niby jak...
- Nie mam zielonego pojęcia - przerwał mu Corso. - Ale nie spocznę, dopóki się tego
nie dowiem.
- Nie mogę tak po prostu wyjechać. Nie wiem dlaczego, ale nie mogę. To tak, jakbym
coś znalazł i w tej samej chwili stracił. - Popatrzył na Corsa, szukając zrozumienia. - Wie pan,
co mam na myśli?
Corso skinął głową. Przypomniał sobie wojskowy kufer z wielką mosiężną kłódką,
który jego ojciec trzymał pod plandeką na krokwiach w garażu. Po powrocie z wojny
otworzył go tylko raz, kiedy przyjaciel z wojska zatrzymał się u niego pewnego sierpniowego
popołudnia. Siedzieli razem cały dzień, rozebrani do podkoszulków, pocąc się w dusznym
garażu, rozmawiając cicho i oglądając zdjęcia. Opróżnili butelkę whisky, a potem, późnym
popołudniem, padli sobie w objęcia i zapłakali.
Wciąż słyszał suchy trzask drewna, kiedy dzień po śmierci ojca rozdarł skobel łomem
i otworzył wieko. Wciąż czuł pieczenie na policzkach, kiedy próbował zignorować poczucie
winy - straszliwe poczucie winy - z powodu ulgi, którą poczuł, gdy lekarz powiadomił go o
śmierci ojca. Z powodu tego, że jego pierwszą myślą nie było to, że go stracił albo jak
przyjmą to najbliżsi, ale to, że będzie mógł dostać się do kufra na krokwiach i że teraz, po
śmierci ojca, wreszcie rozwiąże zagadkę, której rozwiązanie nie było możliwe za jego życia.
- To bardzo ważne śledztwo. Policjanci, którzy je prowadzą, robią wszystko, co w ich
mocy, żeby doprowadzić sprawę do końca.
- To samo mi powiedzieli. - Downs machnął ręką. - Nie mogę nic zrobić, wiem. Ale...
jakoś... z jakiegoś powodu, którego nie rozumiem, nie mogę też wrócić do Bostonu, dopóki
nie postaram się uporządkować wszystkich spraw tutaj. Czy to nie brzmi głupio?
- Brzmi - przyznał Corso. - Ale czasami życie właśnie takie jest.
Robert Downs przesunął dłońmi po włosach.
- Nie wiem, od czego zacząć.
- W tym akurat mogę panu pomóc.
- To znaczy?
- Ma pan samochód?
- Jasne. Wynająłem chevroleta.
- Proszę zacząć od policji - powiedział Corso. - Mimo powszechnej opinii gliniarze są
naprawdę dobrzy w tym, co robią. Niech wizyta na policji będzie pierwszą rzeczą, jaką zrobi
pan jutro rano. Przekona się pan, jak daleko zaszli. Kiedy już pan tam będzie, niech pan
poprosi o kopie rachunków ojca.
Downs chciał zadać jakieś pytanie, ale Corso nie dopuścił go do głosu.
- Jeśli nie miało to związku z seksem, prawdopodobnie dotyczyło pieniędzy.
- Ale mój ojciec nie miał...
- Zacznijmy od wykluczenia najoczywistszych rzeczy.
- Dobrze. - Downs westchnął. - Najpierw policja.
- Musi pan też dotrzeć do aktu zgonu - powiedział Corso. - Na pewno się przyda.
- A potem?
Frank sięgnął do kieszeni spodni i wyjął wizytówkę.
- Kiedy już pan to wszystko zrobi, proszę do mnie zadzwonić. Pojedziemy razem do
siedziby okręgu szkolnego, w którym pracował.
- Proszę posłuchać, nie musi pan... Ja nie miałem na myśli...
Corso uniósł uspokajająco rękę.
- Panie Downs, gdyby pan mnie lepiej znał, wiedziałby pan, że moja propozycja nie
ma nic wspólnego z dobroczynnością. Z panem czy bez pana zamierzam odkryć, co się stało
mojej przyjaciółce i dlaczego. Jeśli przy okazji pomogę panu dowiedzieć się czegoś o ojcu,
którego pan nigdy nie znał, tym lepiej. Prawda jest taka, że wydaje mi się, że może mi się pan
przydać.
- Jak to?
- Jako syn jest pan wiarygodny. Gliniarze powiedzą panu rzeczy, których nie
powiedzieliby nikomu innemu. Okręgi szkolne to najbardziej hermetyczne instytucje na
świecie. Można co najwyżej usłyszeć, że ktoś rzeczywiście u nich pracował.
- Dlaczego pan uważa, że mogą coś wiedzieć?
- Pański ojciec spędzał jedną trzecią życia w pracy. To, jak mi się wydaje, daje nam
jedną trzecią szansy, że to, co go spotkało, miało z nią związek.
- A co z... to znaczy... widziałem pana w telewizji. Ma pan na głowie proces tego
gangstera, prawda?
- Jutro będą próbowali znaleźć związek między Balagula a jego interesami. Osiem
godzin diagramów i wykresów, a wszystkie już widziałem. Jeśli mam przegapić któryś dzień
procesu, jutrzejszy jest wymarzony.
- Nie wiem, co powiedzieć.
- I dobrze.
Czwartek, 19 października, godzina 20.21
Lake Union było spokojne i nieruchome, błyszczało jak ogromna plama oleju pod
księżycem w pełni. Corso poczuł na sobie czyjś wzrok, gdy wysiadł z samochodu. Zwolnił,
pozwalając oczom przyzwyczaić się do ciemności i wpatrzył się w mrok. Gwizdał cicho,
kiedy ruszył wzdłuż szeregu samochodów w kierunku ulicy. Przy Fairview Avenue zasyczał
autobus z krzykliwymi reklamami Experience Music Project. Pomiędzy samochodami nie
było nikogo. Tak samo na chodniku. Poszedł dalej, patrząc za ogrodzenie. Nic.
Wzruszył ramionami, wydłużył krok i zaczął iść szybciej w stronę przystani. A potem
zatrzymał się nagle i wstrzymał oddech, nasłuchując. Nie ulegało wątpliwości - słyszał stukot
obcasów. Wciąż zastanawiał się, co ma robić, gdy czyjeś głosy sprawiły, że odwrócił głowę.
Szli z doku C w górę rampy. W przyćmionym fioletowym świetle wyglądali, jakby
wynurzyli się nagle spod ziemi. To była para z jachtu Grisswold, Marla i Steve Jacyśtam z
Gig Harbor. Korzystali z łodzi może za dwa razy w roku. Kiedy wychodził tego ranka, stali
na nabrzeżu z Martym Krollem. Zdaje się, że Marty przedstawiał im kosztorys remontu
jachtu.
Marla usiłowała się uśmiechnąć, ale jej się nie udało.
- Cześć, Frank - powiedziała. Dobiegała pięćdziesiątki, była wysoka i ciemnowłosa i
poruszała się z dziewczęcą gracją, która zadawała kłam jej wiekowi.
- Co słychać? - zapytał Corso.
- Daj spokój, okazało się, że koszty remontu wyniosą prawie piętnaście patoli -
burknął Steve.
Steve był wielkim, muskularnym osobnikiem, czerwonym na twarzy i hałaśliwym.
Miał słabość do sandałów i hawajskich koszul, które wkładał niezależnie od pogody. Czymś
tam handlował.
- I to bez nowych żagli - dodała Marla.
- A te będą kosztować co najmniej dziesięć patoli - powiedział Steve.
Etykieta nakazywała okazać współczucie. Zwłaszcza że ci niedzielni żeglarze odkryli
właśnie, że bezczynne stanie w porcie wcale nie służy ich łódce.
- Te koszty są dobijające - przyznał Corso.
- Zamierzam ją sprzedać - obwieścił Steve. Ponad jego ramieniem Corso ujrzał
poruszenie pośród ciemnych filarów budynku kapitanatu.
- Ale najpierw musimy ją wyremontować - powiedziała Marla. - Jeśli mamy ją
sprzedać.
Steve popatrzył na Corsa.
- Ten, kto będzie zainteresowany jej kupnem, będzie chciał najpierw ją sprawdzić -
wyjaśnił Frank. - Marla ma rację. Żaden bank nie da kredytu, jeśli wszystko nie będzie z nią
w porządku.
- Cholera. - Steve splunął w ciemność. Marla szarpnęła go za rękę.
- Chodź, skarbie. Coś przegryziemy i od razu poczujesz się lepiej.
- Tylko niech to będzie Burger King albo coś równie taniego - gderał Steve,
pozwalając się ciągnąć za rękę. - Ja po prostu chciałem mieć miejsce, w którym moglibyśmy
zostawać, kiedy jesteśmy w mieście - narzekał. - Do diabła, a mogliśmy zatrzymywać się w
Four Seasons. Mogliśmy...
Corso widział to już wiele razy przedtem. Zawsze smutno było patrzeć na to, jak
dorosły mężczyzna w końcu zaczyna rozumieć bezsens posiadania łodzi. Zastanawiał się, czy
Steve kiedykolwiek wygłosił bardziej prawdziwe zdanie. Faktycznie, łódź była dziurą, w
którą wrzuca się pieniądze. Teraz wiedział już wszystko, co wiedzą prawdziwi żeglarze. W
każdej chwili każdego dnia twoja łódź gnije pod tobą i mimo używania papieru ściernego i
cetolu, mimo polerowania mosiądzu i malowania dna i tak przegrasz z żywiołami.
Patrzył, jak wsiadają do szarego cadillaca Seville, cofają, a w końcu wyjeżdżają z
parkingu. Stał nieruchomo jeszcze przez chwilę, czekając, aż tylne światła cadillaca staną się
czerwoną plamką przy końcu Fairview Avenue, a potem odwrócił się i ruszył w dół rampy.
Przekręcił klucz w zamku bramy. Zaskoczył ze szczękiem. Łodzie stały cicho w
rzędzie, kiedy szedł do Pianościgłego zacumowanego na końcu nabrzeża. Był w połowie
drogi, gdy bezwiednie podniósł kołnierz płaszcza i uświadomił sobie raz jeszcze, że czuje na
sobie czyjś wzrok.
19
Piątek, 20 października, godzina 10.34
Stała się cyborgiem. Ludzkim organizmem, który żyje tylko dzięki urządzeniom
technicznym. Jej serce zostało zredukowane do serii zielonych elektronicznych fal, funkcje
mózgu - do drgającej czerwonej linii na jaskrawobiałym ekranie, płuca - do wznoszenia się i
opadania małych czarnych miechów. Rurki wchodziły w nią i z niej wychodziły, a ona i tak
leżała jak martwa, z rozwartymi palcami i nieruchomymi gałkami ocznymi skrytymi pod
powiekami.
Corso przyłapał się na niewesołych myślach. O naturze życia i o tym, jak niewiele
wspólnego ma to, co nazywamy „ciałem”, z osobą, którą w istocie jesteśmy. Ciało to niewiele
więcej niż naczynie skrywające to coś, co czyni nas żywymi i wyjątkowymi, i w sumie
znaczy tyle samo co czerwone aksamitne pudełeczko, w którym leży pierścionek z brylantem.
Ciche skrzypnięcie drzwi oderwało jego uwagę od Meg. Do sali weszła pielęgniarka,
wysoka, rzeczowa Murzynka. Miała najwyżej trzydzieści pięć lat.
- Na górze jest pewien młody człowiek... - zaczęła.
- Chłopak Meg? Skinęła głową.
- Wydaje się trochę...
- Tak - powiedział Corso. - Wiem. Już wychodzę.
- Sprzeciwia się pańskiej obecności tutaj.
- Mieliśmy nie najlepszy początek znajomości - wyjaśnił. - Z czasem mu przejdzie. -
Wziął płaszcz z łóżka i zaczął go wkładać. - Ma pani mój numer telefonu?
- Tak, proszę pana. Zarówno pani Taylor, jak i pan Crispin poinstruowali mnie, że
mam pana niezwłocznie powiadomić o choćby najmniejszej zmianie stanu pani Dougherty.
Spojrzenie w jej oczy przekonało go, że była trochę rozdrażniona tymi dodatkowymi
instrukcjami i chciała wiedzieć, o co ten cały szum.
- Dziękuję - powiedział. - Jestem zobowiązany. Pielęgniarka skierowała się do łóżka, a
Corso do drzwi.
W korytarzu skręcił w prawo do wind przy końcu korytarza. W chwili gdy nacisnął
guzik, jego telefon komórkowy zadzwonił cicho w kieszeni. Wyjął go i wysunął antenkę.
- Corso, słucham.
- Tu Robert Downs.
- Gdzie pan jest?
Kiedy otrzymał odpowiedź, zapytał:
- Był pan na policji? Downs potwierdził.
Corso wyjaśnił mu, jak dojechać do szpitala.
- Będę czekał na pana przed głównym wejściem - zakończył.
Piątek, 20 października, godzina 10.53
Corso przedzierał się przez stos papierów leżących na jego kolanach. Wyjął formularz
zeznania podatkowego.
- W zeszłym roku pański ojciec zarobił trzydzieści siedem tysięcy dolarów. - Uniósł
kartkę, pokazując ją Downsowi. - Proszę skręcić w następny zjazd i trzymać się lewej strony.
Młody człowiek włączył kierunkowskaz i wjechał w Martin Luther King Way South.
Potem ruszył na południe, jadąc obok nitki autostrady prowadzącej na północ.
- Trzydzieści siedem tysięcy dolarów rocznie oznacza, że na rękę dostawał ponad dwa
tysięce miesięcznie. - Corso cały czas wertował dokumenty. - Z tego, co mi się udało ustalić,
osiemset przeznaczał na życie, a tysiąc dwieście na pańską edukację.
Downs przełknął ślinę, ale nie odrywał wzroku od drogi. Corso znalazł wyciąg z konta
bankowego.
- W chwili śmierci miał sto trzydzieści dziewięć dolarów na rachunku
oszczędnościowym. - Spojrzał na dół rachunku. - Średnia z ostatnich dwóch lat to sto
pięćdziesiąt trzy dolary dwanaście centów.
- Nie rozumiem - powiedział Robert Downs.
- Czego pan nie rozumie?
- Dlaczego ta średnia nie jest wyższa.
- Czemu?
- Na początku mojego ostatniego roku studiów, jakieś półtora roku temu, przegapił
kilka płatności. Zacząłem dostawać listy z Harvardu. Grozili, że jeśli nie zapłacę, wyrzucą
mnie.
- I co?
- Zadzwoniłem do niego. Nie było go w domu, więc zostawiłem wiadomość.
- Jak długo nie płacił?
- Trzy albo cztery miesiące. Poszedłem do banku. Złożyłem wniosek o kredyt. -
Spojrzał na Corsa. - Powiedziałem mu, żeby się nie martwił. Ze to dla mnie żaden problem.
- I jak to się skończyło?
- Pokrył wszystkie zaległości. Ni z tego, ni z owego. Wszystko. Mało tego, opłacił
czesne do końca roku.
- Ile tego było?
- Czterdzieści kilka tysięcy. Corso odchylił się do tyłu.
- Serio?
- To nie wszystko. Gdy rozmawialiśmy ostatni raz...
- Kiedy to było?
- Parę miesięcy temu.
- To co?
- Powiedziałem mu, że prawdopodobnie pójdę pracować do przychodni. Że nie stać
mnie na razie na otwarcie prywatnej praktyki, więc muszę przez kilka lat oszczędzać, zanim
będę mógł pomyśleć o pracy na swoim.
- No i?
- No i powiedział mi, żebym się z tym wstrzymał i na razie do niczego się nie
zobowiązywał. Twierdził, że może da radę mi pomóc. - Machnął ręką. - Jakim cudem facet ze
średnią oszczędności sto pięćdziesiąt dolarów mógł myśleć o tym, żeby mi pomóc w
założeniu prywatnej praktyki?
- Nie mam zielonego pojęcia - przyznał Corso. - Niech pan skręci w prawo.
Downs wykonał gwałtowny skręt, wjeżdżając wypożyczonym samochodem na drogę
pomiędzy hipermarketem Fred Meyer a osiedlem mieszkaniowym.
- Ile musiałby pan włożyć w prywatną praktykę?
- Minimum sto tysięcy. - Popatrzył błagalnie na Franka. - To dlatego myślałem, że on
jest... że ma...
- Odpowiednie środki - podsunął Corso.
- Dawał do zrozumienia, że to dla niego żaden problem. Jakby musiał tylko skądś
wypłacić pieniądze i już.
Corso przerzucił kilka kartek.
- Gdyby miał jakieś akcje, musiałby płacić od nich podatki. - Odwrócił formularz
zeznania podatkowego na drugą stronę. - Oświadczył, że nie ma nic oprócz pensji i pieniędzy
na rachunku oszczędnościowym.
Wyraz twarzy Roberta Downsa powiedział Corsowi, że młodzieniec jest tak samo
skonsternowany jak on.
- Niech pan na światłach skręci w prawo. W Renton Avenue. To powinno być gdzieś
po prawej.
Kilometr dalej ujrzeli siedzibę okręgu szkolnego Meridian. Był to elegancki,
nowoczesny budynek po drugiej stronie South Sound. Robert Downs wjechał na usiane liśćmi
miejsce do parkowania z napisem „DLA GOŚCI”, po czym wyłączył silnik. Westchnął i
spojrzał na Corsa.
- Co teraz?
- To samo - odparł Frank. - Cały czas podążamy śladem pieniędzy. Trzeba się
dowiedzieć, czy pana ojciec wypłacał coś ze swojego funduszu emerytalnego. Czy miał polisę
ubezpieczeniową, z której mógłby podjąć pieniądze. Czy należał do kasy pożyczkowej.
Szukamy wyjaśnienia, skąd człowiek z oszczędnościami mniejszymi niż dwieście dolców
mógł wytrzasnąć w razie konieczności ponad czterdzieści tysięcy.
Downs chwycił klamkę u drzwi.
- Idzie pan? - zapytał.
- I tak każą mi zaczekać na zewnątrz - odparł Corso. - Lepiej będzie, jeśli załatwi pan
to sam. - Młodzieniec westchnął ciężko i wysiadł. Kiedy stał przez chwilę przy otwartych
drzwiach, Corso słyszał szum ruchu ulicznego i łopotanie na wietrze barwnych chorągiewek
na parkingu.
Roberta Downsa nie było przez trzydzieści trzy minuty. Wrócił z grubą kartonową
teczką. Do tego czasu Corso zdążył dwa razy przejrzeć rachunki Donalda Bartha.
- I co? Znalazł pan coś? - zapytał młodego człowieka, który usiadł za kierownicą.
Downs rzucił teczkę pomiędzy siedzenia.
- Nic - odparł. - Miał trzydzieści trzy tysiące dolarów na funduszu emerytalnym i
dziesięć tysięcy dolarów na polisie ubezpieczeniowej, ale nie tknął tych pieniędzy.
- Dziedziczy pan po nim?
- Tak - wymamrotał, odwracając wzrok.
- Nie ma co się smucić, chłopcze. Właśnie tego chciał. Jest pan już prawie w połowie
drogi do prywatnej praktyki.
Downs oparł głowę o szybę.
- To nie w porządku.
- Co takiego?
- To, że wypełniałem tak wielką część jego życia, podczas gdy... no, wie pan.
Corso milczał. Downs wytarł twarz.
- Poświęcił dla mnie całe życie, a ja - no, wie pan - w ogóle o niego nie dbałem. Był
dla mnie tylko mieszkającym daleko palantem, o którym mówiła matka. Podczas gdy on
wypruwał sobie żyły, żebym ja...
Przerwał i popatrzył na Franka.
- Proszę nie zwracać na mnie uwagi - westchnął - gadam jak bohater telenoweli.
- Tak to już bywa z ojcami - powiedział Corso. - Tylko kłopoty z nimi. Człowiek musi
później jakoś dźwigać ten ciężar.
Downs zgodził się z nim w milczeniu, przekręcił kluczyk i włączył silnik.
- Dostałem adres bazy konserwatorów. Miał tam swoją szafkę. - Otworzył teczkę i
wyjął kawałek żółtego papieru w linie. - To instrukcje, jak tam dojechać.
Corso wziął od niego kartkę, popatrzył na nią chwilę, po czym wskazał przeciwny
koniec parkingu.
- Proszę wyjechać tamtędy. A potem skręcić w prawo.
- Znalazł pan coś? - zapytał Downs.
- O wiele ważniejsze jest to, czego nie znalazłem.
- Na przykład?
- Na przykład jakichkolwiek dowodów wpłat na konto pana szkoły medycznej.
- Naprawdę?
- Miał wszystkie dowody wpłat z czterech lat, które spędził pan na Harvardzie. Każdy
rachunek, każdy list, każdą fakturę. - Corso rozłożył ręce. - Potem, przez ostatnie dwa łata,
nic.
- Myśli pan, że policja... - Downs skierował chevroleta w górę stromego wzgórza,
wjeżdżając w obskurną podmiejską dzielnicę.
- Gdy tylko wrócimy do miasta, spotka się pan z nimi raz jeszcze. Żeby się upewnić,
że czegoś nie przeoczyli.
- Może trzymają coś przed nami w tajemnicy.
- Może - przyznał Corso, nie wierząc w to, co mówi. - A potem zadzwoni pan na
Harvard. Poprosi pan o przysłanie pełnej historii płatności. Zarówno za college, jak i za studia
na wydziale medycznym. Musi pan to mieć na jutro.
20
Piątek, 20 października, godzina 11.47
- Powiem panom to samo, co powiedziałem już policji. Donald Barth pracował tu
przez dziewięć miesięcy. Wzorowy pracownik. Ani jednego dnia na zwolnieniu.
Dennis („dla przyjaciół Denny”) Ryder był brygadzistą w bazie West Hill. Wiek nadał
jego gęstym blond włosom barwę brudnego mosiądzu, ale to nie powstrzymywało go od
zaczesywania ich w fantazyjną fryzurę, której nie powstydziłby się Elvis. Przy tylnej ścianie
biura stał czarny harley davidson road king classic. Corso mógł się założyć, że należy do
Denny’ego.
Ryder otarł kąciki ust kciukiem i palcem wskazującym, po czym przyjrzał się
ukradkiem Robertowi Downsowi, który trzymał przed sobą koszulę ojca, wpatrując się w
materiał, jakby był całunem turyńskim.
- Miły, cichy facet. Robił, co do niego należało. Bez potrzeby nie otwierał ust.
- Gdzie przedtem pracował? - zapytał Corso.
Ryder cały czas rzucał ukradkowe spojrzenia na Downsa.
- To znaczy, przed czym?
- Przed tymi dziewięcioma miesiącami spędzonymi tutaj.
- Pewnie w jakiejś innej bazie w naszym okręgu.
- Nie jest pan pewien?
- Dostawał dodatek za wysługę lat, więc musiał przedtem pracować w naszym okręgu.
- Ale nie ma pan całkowitej pewności?
- Nie zajmuję się przyjmowaniem i zwalnianiem pracowników - odparł. - To mądrale
z kadr to robią. Ja tylko przydzielam im robotę, kiedy tutaj przychodzą.
Ponownie rzucił ukradkowe spojrzenie na Roberta Downsa, który przewiesił przez
rękę dwie koszule ojca i teraz stał nieruchomo, patrząc ponuro przed siebie.
- Jak już mówiłem, nie znałem go za dobrze. Corso odwrócił się do młodego
człowieka.
- Jesteś gotowy? - zapytał.
Downs sprawiał wrażenie wystraszonego pytaniem.
- A... tak, jasne. - Zadrżał. Wyciągnął rękę. - Dziękuję za pomoc, panie Ryder -
powiedział.
Denny Ryder złożył mu kondolencje, po czym podążył za Corsem do drzwi, gdzie raz
jeszcze pozwolił sobie na ukradkowe spojrzenie i niezręczne wyrazy uznania dotyczące
Donalda Bartha. Cóż, o zmarłych nie wypada źle mówić.
Tymczasem na dworze rozpętało się istne piekło. Z południa nadszedł gwałtowny
deszcz. Jeszcze jakąś godzinę temu niebo było błękitne, teraz przypominało czarny koc
wiszący tuż nad wierzchołkami drzew.
Robert Downs miał już ruszyć biegiem do auta, kiedy Corso położył mu rękę na
ramieniu.
- Spotkamy się w samochodzie - rzekł, przekrzykując wycie wiatru.
- Ja... - zaczął jąkać się Downs.
- Zaraz wracam - zapewnił go Corso.
Młody człowiek skinął głową i zaczął biec. Corso poczekał, aż drzwi wozu zamkną się
za nim, po czym odwrócił się i wszedł po trzech schodkach do biura.
Wyraz twarzy Dennisa Rydera sugerował, że spodziewał się powrotu Corsa i że jego
widok wcale go nie cieszy.
- Zostawił pan coś? - zapytał.
- Tak - odparł Frank. - Ale nie jestem do końca pewien co.
- To znaczy? - Głos mężczyzny nabrał wyzywającego tonu.
- To znaczy, że słyszałem, jak pan mówił, ale nie słyszałem, żeby pan tak naprawdę
coś powiedział. Przypominał mi pan sąsiadów tego psychopaty Jeffreya Dahmera. Też
twierdzili, że miły i cichy był z niego chłopiec.
Ryder podrapał się w kark i westchnął.
- A co miałem mówić przy jego synu?
- Rozumiem.
Mężczyzna rozejrzał się po pomieszczeniu.
- Barth był skończonym dupkiem. Kompletnym nieudacznikiem i odludkiem. Miał się
za lepszego od innych.
- Machnął ręką. - Największy sukinkot, jakiego spotkałem w życiu. - Pokazał
kciukiem za siebie na maszynę z napojami. - Nigdy nie widziałem, żeby kupił sobie coś do
picia. Nigdy nie widziałem, żeby kupił czipsy albo batonik. Dwie kanapki i butelka
przegotowanej wody. - Machnął ręką.
- To wszystko. Przez pięć dni w tygodniu.
- Dlaczego pan powiedział, że nie wie, skąd Barth został przeniesiony?
Ryder zmrużył oczy.
- Wcale tak nie powiedziałem. Ja tylko wyjaśniłem, że to mądrale z kadr zajmują się
takimi rzeczami. A oni nie przekazali mi tej informacji.
- Ale trochę pan popytał, prawda?
- A pan by tak nie zrobił na moim miejscu? Przychodzę tu kiedyś w poniedziałek
rano... - Zatoczył łuk ręką
- Pamiętam, że to było piętnastego, bo to dzień wypłaty. Więc przychodzę tutaj w
poniedziałek rano, a tu nagle zjawia się gość, którego mądrale z okręgu przysłali na pełny
etat. Powiedzieli, że pracuje u nas od siedmiu i pół roku, czyli więcej niż ktokolwiek tutaj z
wyjątkiem mnie. - Potrząsnął głową, sprawiając, że jeden z żółtych loków opadł mu na czoło.
- Więc to chyba naturalne, że chciałem się dowiedzieć, skąd ten facet się tu wziął. I wie pan,
co mi powiedzieli? - Zawiesił dramatycznie głos. - Powiedzieli, że to nie mój zasrany interes.
Mam po prostu przydzielić mu robotę. I tyle.
- I co pan zrobił?
- Zadzwoniłem do związków.
- Co na to związki?
- Że jeśli utworzyli dla niego dodatkowe stanowisko, to nic nam do tego.
- Ale i tak rozpytał pan o niego, co?
- A pewnie, że tak.
- No i?
- Odkryłem, że przedtem pracował w bazie North Hill. Zadzwoniłem do Sammy’ego
Harrisa - jest tam szefem - i zapytałem go, o co chodzi, a on mi powiedział to samo, co
powiedziałem już panu. Gość jest odludkiem. Tak jakby myślał, że jest lepszy od innych albo
co. Zjada lunch samotnie w swoim pikapie. Słucha muzyki poważnej. Nie uczestniczy w
żadnych imprezach. Po prostu przychodzi, robi, co do niego należy, i wraca do domu. - Ryder
przerwał i wyjrzał przez okno. Pod wejście podjechał biały pikap z logo okręgu szkolnego
Meridian. Potem drugi. I trzeci.
- Ekipy wracają na lunch - wyjaśnił Ryder.
- Więc dlaczego przenieśli Bartha tutaj? - zapytał Corso.
- Pytanie za sto punktów, nie? - Raz jeszcze rozejrzał się po pomieszczeniu. -
Wygląda na to, że nasz przyjaciel Barth miał czteromiesięczną przerwę w pracy. Kiedy chciał
wrócić, okazało się, że w North Hill już go nie potrzebują, więc odesłali go do nas.
- Czteromiesięczną?
- Tak... w pracy, w której, jeśli cię nie ma dłużej niż trzy dni z rzędu, musisz przynieść
zwolnienie od lekarza, inaczej obetną ci pensję.
- Dziwne - orzekł Corso. - Kiedy to było?
- Pojawił się tu prawie dokładnie rok temu. Więc musiał zniknąć gdzieś tak na
początku czerwca.
- Czy ktoś panu powiedział, dlaczego zniknął? Potrząsnął głową.
- Nie. W okręgu nic nie wiedzieli. Po prostu przyjęli go z powrotem do roboty.
Powiedzieli, że to jakaś poufna sprawa.
- A co Sammy miał do powiedzenia na ten temat? - zapytał Corso.
Ryder roześmiał się.
- Sammy też nie miał pojęcia. Pewnego ranka zadzwonili do niego z kadr.
Powiedzieli, że Bartha nie będzie przez jakiś czas. I tyle. Koniec, kropka. Po prostu nie będzie
go przez jakiś czas. Ale nie zwolnili go.
Corso wyjął z kieszeni płaszcza notes.
- Czy ja dobrze rozumiem? Ostatniego lata Barth nie pojawił się w pracy i nie było go
przez ponad cztery miesiące.
Ryder skinął głową.
- Od czwartego czerwca do jedenastego października. Sprawdziłem to wczoraj na
prośbę gliniarzy.
Podjechały kolejne dwa pikapy.
- Potem pojawił się tutaj pewnego ranka i musiał go pan przyjąć do pracy i nie
zadawać pytań.
- Właśnie.
- A potem co?
- Potem? Kilka miesięcy temu przestał przychodzić do roboty. Odczekałem kilka dni -
wie pan, kadrowiec przedtem powiedział mi, że to nie moja sprawa - więc odczekałem kilka
dni i zadzwoniłem. Powiedzieli, żebym się wstrzymał. Nie skreślał go z listy płac. Nic nie
robił. Po prostu się wstrzymał.
- I?
Nozdrza Dennisa Rydera zadrgały, zupełnie jakby nagle poczuł obrzydliwy smród.
- Wstrzymywałem się do momentu, kiedy gliniarze pojawili się tutaj we wtorek po
południu. Pokazali mi zdjęcia tego, co zostało z Bartha i jego samochodu. - Przypatrzył się
baczniej Corsowi. - Byłem szczery wobec pana. Czas, żeby pan się odwdzięczył. Wie pan, co
się tutaj dzieje? W końcu nieczęsto naszego kolegę z pracy ktoś zakopuje jak jakiegoś
Jimmy’ego Hoffę albo kogoś.
- Nie mam pojęcia - odparł Corso. - Wiem tyle samo co pan: Barth był odludkiem,
stroniącym od wszystkich wokół. - Wzruszył ramionami. - Jeśli już mowa o wadach, to chyba
trochę za bardzo lubił kobiety.
- Kto panu to powiedział?
- Jego była żona.
Ryder nabrał powietrza, po czym po raz kolejny rozejrzał się wokół.
- Proszę się na mnie nie powoływać. - Zmrużył oczy. - Za takie rzeczy można
wylecieć.
- Nie ma sprawy. Wypuścił powietrze przez nos.
- Były dwie skargi. - Jakiego rodzaju?
- Molestowanie seksualne w miejscu pracy.
- Mów pan.
- Jedna w North Hill, a druga tutaj.
- A o co konkretnie chodziło?
Ryder prychnął i zrobił pełną niesmaku minę.
- A kto to może wiedzieć w dzisiejszych czasach? Kichniesz, a ktoś będzie miał za złe.
Powiesisz kalendarz z dziewczynkami, a ktoś poczuje, że zostały pogwałcone jego
konstytucyjne prawa.
- Naprawdę nie wie pan, o co chodziło? Brygadzista potrząsnął głową.
- Nikt tutaj nie jest rozmowny, jeśli chodzi o takie sprawy. - Zrobił palcami znak
cudzysłowu. - Poufne - powiedział. - Nawet nie pytałem.
Corso zamyślił się.
- A kim jest osoba, którą podobno molestował, kiedy pracował już tutaj?
Ryder potrząsnął głową.
- Tego nie mogę panu powiedzieć. W minutę by mnie stąd wykopali.
- Czy ona... domyślam się, że to była ona. Ryder skinął głową.
- Tak.
- Czy ona dalej tu pracuje?
- Dlaczego pan o to pyta?
- Pomyślałem sobie, że może mógłby pan ją zapytać - wie pan, poufnie - czy nie
chciałaby mi o tym opowiedzieć?
Ryder zagryzł dolną wargę.
- Jeśli odmówi, odpuszczę - zapewnił go Corso.
Mężczyzna zastanawiał się przez chwilę. W końcu machnął ręką, odwrócił się i
podszedł do drzwi, na których wisiała tabliczka TYLKO DLA PERSONELU.
- Proszę chwilę poczekać - powiedział, odwracając się za siebie.
Sekundnik na zegarku Corsa zatoczył cztery koła, zanim drzwi się otworzyły i do
biura weszła kobieta. Była młodsza, niż się spodziewał: około trzydziestu lat, zmarszczki w
okolicach oczu i ust, wąska w biodrach i płaska w biuście, ciemne włosy sięgające do ramion,
blada owalna twarz. Na plakietce napisane miała imię KATE. Trzymała pół kanapki w jednej
ręce i puszkę dietetycznej pepsi w drugiej.
- Gliniarze byli tu wczoraj - powiedziała.
- Nie jestem z policji - odparł Corso. - Jestem dziennikarzem.
Wzdrygnęła się lekko.
- Nie chcę zobaczyć swojego nazwiska w gazecie.
- Nie ma sprawy - zapewnił ją. - Ja piszę książki.
- Nie chcę też zobaczyć swojego nazwiska w książce.
- To również nie problem - uspokoił ją. - Ja tylko próbuję ustalić, jak ktoś taki jak
Donald Barth mógł skończyć zakopany w nasypie przy moście.
Potrząsnęła głową.
- Dziwne, nie? Coś takiego przydarzyło się tutaj pierwszy raz. - Ugryzła kanapkę.
Żując, przyjrzała się Frankowi. Po pociągnięciu wielkiego łyka pepsi dodała: - To czego pan
ode mnie chce? - Ton jej głosu sugerował, że jest otwarta na propozycje wykraczające daleko
poza zwykłą rozmowę.
- Skarżyła się pani na Bartha.
Ściągnęła z kanapki folię, zmięła ją i wrzuciła do kosza na śmieci, po czym pociągnęła
łyk pepsi.
- Był z niego kawał drania.
- Czy molestował panią?
- Wkurzył mnie - odparła.
Corso milczał, domyślając się, że nie zgodziłaby się na rozmowę, gdyby nie chciała
opowiedzieć swojej historii.
- Chodziliśmy ze sobą przez jakiś czas. Nic poważnego, ale... było nam ze sobą
zupełnie miło.
- Wszyscy twierdzą, że był odludkiem. Że każdą rzecz robił sam. Jak się udało pani z
nim związać?
Wyraz jej twarzy dowodził, że nigdy się nad tym nie zastanawiała.
- Chyba właśnie to mnie w nim pociągało - odrzekła z wahaniem. - Roztaczał wokół
siebie aurę tajemniczości. Był małomówny i zamknięty w sobie. Inny. Po prostu siedział i
czekał, jak pająk. - Zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. - Teraz, jak tak na to wszystko
patrzę, to myślę, że miał taką taktykę. Robił to po to, żeby uganiać się za nim.
- I uganiała się pani?
Podeszła do okna, rozwarła żaluzje palcami i wyjrzała.
- Wie pan, dzięki temu było to bardziej podniecające. - Odwróciła się do Corsa i
pokazała w kierunku pomieszczeń socjalnych. - Reszta tych gości nie ma za grosz fantazji.
Zawsze to samo. Najpierw standardowe: „Och, kochanie, kochanie”, a potem... - Zrobiła
sugestywny ruch rękami i biodrami. - To było coś nowego.
- No i?
- Wciskał mi głodne kawałki, że od lat nikogo nie miał. Że od rozwodu nie był
związany z żadną kobietą. - Uśmiechnęła się krzywo. - Wie pan, na tym też polegał jego urok.
Miało się wrażenie, że jest się kimś wyjątkowym.
- Mhm.
Przyłożyła dłoń do szyi.
- Wiedziałam, że jestem czysta. Badałam się za każdym razem, kiedy... no, wie pan...
zaczynałam zawiązywać nową przyjaźń, że się tak wyrażę. A on podobno od lat żył jak
mnich, więc robiliśmy to bez zabezpieczeń, co było przyjemnością samą w sobie, jeśli wie
pan, co mam na myśli.
Wydawało się, że skinienie głowy Corsa podziałało na nią zachęcająco.
- Prawie od razu - gdy tylko minęło pierwsze zauroczenie - poczułam, że coś jest nie
tak. Nigdy nie zapraszał mnie do siebie. Zawsze jeździliśmy do mnie. Nigdzie też nie
chodziliśmy razem, bo, wie pan, pracowaliśmy razem i ludzie mogliby mieć nam za złe, że
mieszamy interesy z przyjemnością. - Zrobiła smutną minę. - Przynajmniej tak twierdził.
Oparła się biodrem o biurko i skrzyżowała ramiona.
- W końcu zaczęłam podejrzewać, że jest żonaty albo co. - Uniosła rękę. - Mam jedną
zasadę. Nie umawiam się z żonatymi. Koniec, kropka.
- No i?
- Mam przyjaciółkę w płacach, która powiedziała mi, że jest sam. Ma syna, ale nie jest
on na jego ubezpieczeniu, co znaczy, że albo jest dorosły, albo jest na ubezpieczeniu kogoś
innego.
- Każda z tych możliwości powinna pani odpowiadać.
- Jasne - odparła. - Nie szukałam związku na całe życie. Chciałam tylko się upewnić,
że nie niszczę życia jakiejś innej kobiety.
- I co potem?
- Potem wszystko diabli wzięli - oznajmiła. - Byliśmy razem może jakieś dwa
tygodnie i nagle nie przyszedł do mnie po pracy jak zawsze. Nie powiedział ani słowa, po
prostu przestał przychodzić. - Oderwała się od biurka i położyła rękę na biodrze. - Więc
zaczepiłam go w pracy i mówię: „Ej, co jest grane? Ostatnio się nie widujemy”. Wie pan, co
mi odpowiedział?
- Co takiego?
- Żebym spróbowała o wszystkim zapomnieć. Że on jest już na innym etapie życia i ja
też powinnam. - Położyła drugą rękę na drugim biodrze. - Jakbym była jakąś smarkulą.
- Ach tak - powiedział Corso. - Urażona kobieca duma. Roześmiała się.
- Nie, nie - zaprzeczyła. - Pogodziłam się z tym. Wciąż się łudziłam, że obudziłam
tego faceta po długiej hibernacji i po prostu wpadł w amok. - Wzruszyła ramionami. - To się
zdarza. Wie pan, jacy są faceci.
- Mhm.
- A potem zwierzyłam się Susie - Susie to ta przyjaciółka z płac. W każdym razie
kilka dni potem zadzwoniła do mnie i powiedziała, że przejrzała jego akta i niech pan
zgadnie, co odkryła.
- Że był wcześniej oskarżony o molestowanie seksualne w miejscu pracy.
- Bingo. - Uśmiechnęła się. - No to teraz dopiero się naprawdę wkurzyłam. Wzięłam
nazwisko tej dziewczyny i znalazłam jakiś pretekst, żeby pojechać do bazy North Hill.
Okazało się, że wciskał jej dokładnie ten sam kit co mnie. - Uniosła głos i zanuciła: „Nie
byłem od lat z żadną kobietą. Nie wiem, czy jeszcze pamiętam, jak to się robi”. Mój Boże. -
Potrząsnęła głową. - Dokładnie ta sama śpiewka. - Machnęła ręką. - Nie do wiary.
- A potem ją rzucił.
- Nawet nie zawracał sobie głowy, żeby ją o tym powiadomić. Musiała sama się
domyślić. - Corso milczał, czekając, aż kobieta będzie kontynuować.. - Tak... No więc
pewnego wieczoru wraca do bazy po jakąś rzecz, której zapomniała, i nagle go widzi. Siedzi
w tym swoim gracie na parkingu, obłapiając jakąś małą Azjatkę.
- Niedobrze.
- Cholernie niedobrze. Zadawanie się z tym dupkiem zagrażało życiu. Uprawiałyśmy
seks bez zabezpieczeń z kolesiem, który pieprzy wszystko, co się rusza.
- Hm.
- Nie przyszłoby mi do głowy, żeby złożyć skargę, gdyby tamta - ta druga dziewczyna
- nie powiedziała mi, dlaczego ona ją złożyła. - Kiwnęła nieznacznie głową, zupełnie jakby
utwierdzała się w przekonaniu, że podjęła słuszną decyzję. - Dobrze zrobiłam. Ten facet
wystawiał nasze życie na niebezpieczeństwo. Mam nadzieję, że narobiłam temu dupkowi
trochę smrodu.
Na zewnątrz rozległ się dzwonek.
- Muszę już iść - oznajmiła i skierowała się do drzwi. Nagle zatrzymała się i obejrzała
za siebie.
- Z tego, co wiem, Donald Barth dostał to, na co zasłużył.
- Dziękuję, że poświęciła mi pani swój czas - powiedział Corso.
Uśmiechnęła się do niego kokieteryjnie.
- Proszę tu kiedyś jeszcze wpaść.
- Nie byłem od lat z żadną kobietą - odparł, uśmiechając się.
Wybuchnęła śmiechem.
- Akurat!
21
Piątek, 20 października, godzina 17.05
Warren Klein krążył przed ławą przysięgłych niczym lew w klatce. Ray Butler stał w
pogotowiu przy sztaludze, na której znajdowała się fotografia ukazująca zawaloną ścianę
szpitala Fairmont. Wykonana została pod innym kątem, tak że nie widać było na niej
dziecięcej stopki. Renee Rogers przedzierała się przez stertę dokumentów, podając Kleinowi
coraz to nowe teczki za każdym razem, kiedy szedł w jej kierunku.
- Panie Rozan - powiedział główny oskarżyciel - czy może pan określić siłę trzęsienia
ziemi, które powinno wyrządzić aż takie szkody?
Sam Rozan wyglądał jak właściciel warzywniaka: łysy mały człowieczek z
sumiastymi wąsami i grubymi nadgarstkami. Tak naprawdę jednak był głównym
sejsmologiem stanu Kalifornia i ekspertem o światowej renomie. Człowiekiem, który od
piętnastu lat dokonywał ekspertyz po każdym większym wstrząsie tektonicznym na tej
planecie.
- Wszystko zależy od stanu gruntu.
- Czy miał pan okazję zbadać grunt wokół Fairmont Hospital?
- Tak.
- W jakim był stanie?
- W zasadzie był nieporuszony.
- W zasadzie?
- Nie odnotowaliśmy w tym miejscu żadnych oznak trzęsienia ziemi.
- Co to powinny być za oznaki? Zaczął liczyć na palcach.
- Pęknięcia gruntu, przesunięcia, osiadanie. - Zatrzymał się na chwilę, trzymając
uniesione trzy palce. - I wreszcie powstawanie osuwisk.
- Więc twierdzi pan, że...
- Sprzeciw. - Elkins zerwał się z miejsca. - Wysoki Sądzie, pan Klein sugeruje
świadkowi odpowiedź. Jeśli pan Klein chce...
- Podtrzymuję - powiedział Fulton Howell.
- Zadam to pytanie inaczej - zaproponował Klein. Okazało się jednak, że nie musi.
Rozan powiedział:
- Na miejscu katastrofy nie zaobserwowałem żadnej z tych oznak.
- Żadnej?
- Nawet w najmniejszym stopniu.
- Czy po przekonaniu się, że nie ma mowy o tych oznakach, pan i pańscy koledzy
zrobiliście dalsze badania, żeby ustalić, co w takim razie mogło być przyczyną zawalenia się
ściany szpitala?
- Tak. Mój zespół i ja przeprowadziliśmy w tym miejscu dokładne badania.
- Czy sformułowaliście państwo wnioski dotyczące przyczyn tej tragedii?
- Oczywiście.
Klein popatrzył w kierunku ławy przysięgłych jak dobry wujek.
- Żeby nie było żadnych wątpliwości: twierdzi pan, że potrafiliście dojść do
wniosków, czy że do nich doszliście?
- I jedno, i drugie - odparł Sam Rozan bez wahania. - Powody uszkodzenia elementów
konstrukcyjnych były dla nas jasne prawie od samego początku. Każdy głupi by się połapał.
Cała sala wstrzymała oddech, czekając, aż Elkins zerwie się z miejsca, jednak
adwokat siedział przy swoim stole z obojętną miną.
- Może nam pan powiedzieć, do jakich wniosków doszliście?
- Budynek nie spełniał wymogów, które zapewniają ochronę przed trzęsieniami ziemi.
- A jakie one są? Rozan machnął ręką.
- Nie ma, oczywiście, idealnego rozwiązania dla wszystkich typów budynków. - Klein
chciał już zadać kolejne pytanie, ale Rozan ciągnął dalej: - Są jednak pewne podstawowe
wytyczne.
- Czy mógłby je pan wymienić? Rozan znów zaczął liczyć na palcach.
- Po pierwsze: budynek powinien być lekki i nie należy go poddawać niepotrzebnym
obciążeniom. Po drugie: powinien być prosty, symetryczny i regularny. - Popatrzył w stronę
ławy przysięgłych. - Niedobrze, jeśli budynek jest o wiele wyższy niż szerszy. Po trzecie:
wytrzymałość konstrukcji musi być znacznie większa niż konstrukcji wybudowanych w
regionach nienarażonych na trzęsienia ziemi.
- Od czego to wszystko zależy?
- Przede wszystkim od jakości materiałów oraz fachowości ekipy.
- Twierdzi pan, że szpital Fairmont został zbudowany bez spełnienia tych dwóch
warunków? - Klein popatrzył w stronę ławy przysięgłych i wycelował palcem w sufit. - Jak to
możliwe, panie Rozan, że w najbardziej narażonym na trzęsienia ziemi rejonie kraju z
publicznych środków postawiono budynek, który nie spełnia norm?
- Nie trzymano się specyfikacji. Klein wyglądał na zaskoczonego.
- Z pewnością musiał być jakiś system kontroli na miejscu budowy, który miał
zapewnić, że ekipa będzie się trzymać wytycznych dotyczących ochrony przed skutkami
trzęsień ziemi?
- Przy tak dużych projektach zwykle na placu budowy są stale obecni dwaj
inspektorzy budowlani.
- Czy tak było również w tym wypadku?
- Owszem.
- Czy byli to Joshua Harmon i Brian Swanson?
- Tak, właśnie oni.
- Czy ktoś z pańskiego zespołu rozmawiał z nimi?
Po raz pierwszy Sam Rozan sprawiał wrażenie zbitego z tropu.
- To było niemożliwe - odpowiedział z wahaniem. - Jak pan wie, obaj... obaj zostali...
Elkins zerwał się na równe nogi.
- Sprzeciw - powiedział zmęczonym głosem. - To oczywiste, dokąd zmierza pan
Klein, Wysoki Sądzie.
- Ja tylko pytam swojego świadka o standardowe procedury stosowane w takich
wypadkach.
Elkins prychnął.
- Pan Klein dąży do zasypania przysięgłych faktami, które nie są poparte materiałem
dowodowym. Dąży do...
Tego było już Fultonowi Howellowi za wiele.
- Do mnie proszę - zakomenderował.
Kiedy Elkins i Klein szli do stołu sędziowskiego, Renee Rogers odchyliła się do tyłu i
wyszeptała do Corsa:
- Mam nadzieję, że Warren ma coś w zanadrzu. To bardzo ryzykowne posunięcie.
Frank uniósł brwi. Rogers popatrzyła w kierunku stołu sędziowskiego, przy którym
toczyła się prowadzona stłumionymi głosami dyskusja.
- Zwykle nie możemy wspominać o innych przestępstwach niż to, którego dotyczy
proces. - Znów zerknęła na przód sali. - Nie możemy nawet wspominać o innych
przestępstwach, które popełnił oskarżony. Chyba że, tak jak teraz, pytamy rzeczoznawcę o
jego metody działania...
Odgłos kroków sprawił, że odwróciła głowę. Klein miał na twarzy wyraz triumfu.
- Panie Rozan, proszę pozwolić, że nieco inaczej sformułuję swoje poprzednie pytanie
- zaczął. - Kiedy powierza się panu przeprowadzenie dochodzenia w takiej sprawie jak
sprawa szpitala Fairmont, do kogo pan i pański zespół na ogół najpierw się udajecie?
- Do inspektorów budowlanych obecnych na terenie danej budowy.
- Zawsze?
- Takie zasady obowiązują w naszym zawodzie. - Wzruszył ramionami. - Powiedzmy,
że wymaga tego grzeczność.
- Jednak w tym wypadku nie mogliście tego uczynić.
- To prawda.
- Dlaczego?
- Po raz kolejny, Wysoki Sądzie... - zaczął Elkins. Sędzia tylko machnął ręką.
- Proszę pozwolić świadkowi udzielić odpowiedzi.
- Muszę zaprotestować...
- Protest został zaprotokołowany, panie Elkins. Klein podszedł do świadka.
- Panie Rozan, czy mógłby pan nam powiedzieć, dlaczego nie mógł pan porozmawiać
z inspektorami budowlanymi?
- Nie żyli.
- Wnioskuję o unieważnienie procesu z powodu...
- Wniosek odrzucony - warknął sędzia. Machnął młotkiem w kierunku Bruce’a
Elkinsa. - Jak już wyjaśniłem panu podczas rozmowy przy moim stole, pytania pana Kleina
dotyczące panów Harmona i Swansona służą jedynie wyjaśnieniu sposobu prowadzenia
dochodzenia przez pana Rozana. Informacja ta może być włączona do materiału
dowodowego.
Prawy but Kleina skrzypiał, kiedy prawnik wracał do stołu.
- Hrabstwo Alameda - powiedział scenicznym szeptem. Rogers podała mu jasnożółtą
teczkę. Prokurator przeszedł obok ławy przysięgłych, kierując się do przodu sali.
- Przysięgli zechcą zapoznać się z wynikami autopsji przeprowadzonej przez pana
Eugene’a Berryego, lekarza sądowego hrabstwa Alameda.
- To oburzające! - zagrzmiał Elkins.
- Ja tylko usiłuję potwierdzić zeznanie pana Rozana. Wyjaśnić, dlaczego nie mógł
poprowadzić swojego dochodzenia tak, jak wymaga procedura.
- Proszę kontynuować.
Klein machnął dokumentem w stronę ławy przysięgłych.
- Albo odczytamy raport w całości, albo przedstawię tylko skróconą wersję, uznając,
że jego ustalenia są powszechnie znane.
- Proszę się streszczać - zdecydował Howell. - Ograniczyć się do podstawowych
faktów.
Klein odwrócił się twarzą do ławy przysięgłych.
- Siedem tygodni po zawaleniu się Fairmont Hospital ciała pana Joshuy Harmona i
pana Briana Swansona zostały wyłowione z zatoki San Pablo. Do każdej z tych osób oddano
dwa strzały w tył głowy. Lekarz sądowy uznał rany odniesione w wyniku tych strzałów za
przyczynę śmierci.
Klein rzucił raporty na biurko protokólantki i podszedł do świadka.
- Wspominał pan, że pana zdaniem powody zawalenia się szpitala Fairmont były
oczywiste... - Zawahał się, przykładając palec do skroni. - Zdaje się, że użył pan zwrotu:
„każdy głupi by się połapał”. Zgadza się?
- Tak.
- Czy mógłby pan jakoś wytłumaczyć ten brak wątpliwości? Sam Rozan popatrzył na
Raya Butlera stojącego przy sztaludze. Ray zdjął z niej zdjęcie gruzowiska. Następna
fotografia przedstawiała roztrzaskany betonowy blok. Przy jego podstawie została
umieszczona żółta linijka.
- Panie Rozan, czy mógłby pan nam powiedzieć, co przedstawia to zdjęcie?
- Jest to fotografia jednego z filarów podtrzymujących tylną ścianę szpitala Fairmont. -
Zaczął wstawać z miejsca. Nagle zamarł i popatrzył na sędziego. - Czy mogę...?
Sędzia Howell skinieniem głowy wyraził zgodę. Rozan podszedł do dużej fotografii i
postukał w nią palcem.
- Tutaj - w miejscu, gdzie odpadła zewnętrzna warstwa - widzą państwo, jak skruszały
jest ten betonowy blok. - Uniósł głos. - Proszę pamiętać, że stanowi on główne podparcie
konstrukcji. Musi być solidny. - Przesunął wierzchem dłoni po zdjęciu. - To po prostu nie
mieści mi się w głowie.
- Czy ten defekt występuje również w innych filarach podtrzymujących tylną ścianę?
- Występuje praktycznie we wszystkich elementach konstrukcji.
- Co, pana zdaniem, o tym zadecydowało?
- Wszystko - odparł pospiesznie Rozan. - Wszystkie fazy produkcji betonu.
Wyprodukowano go tanio, szybko i niechlujnie. - Pokazał raz jeszcze na zdjęcie. - Można
było strącić zewnętrzną warstwę jednym kopnięciem.
Klein zaprezentował jeszcze cztery zdjęcia. Elkins tylko chrząkał od czasu do czasu.
Kiedy główny oskarżyciel podziękował świadkowi i usiadł na krześle obok Rogers, słychać
było, jak przysięgli poprawiają się na swoich miejscach.
- Świadek do dyspozycji obrony - powiedział sędzia. Elkins nie ruszył się z krzesła.
- W tej chwili nie mam pytań, Wysoki Sądzie. Chciałbym jednak zachować prawo do
przesłuchania świadka w innym terminie.
Klein wstał.
- Podobnie jak i ja, Wysoki Sądzie.
- Zaprotokołowane. - Uderzenie młotka. Sędzia odchylił się w fotelu i westchnął. -
Znacznie przekroczyliśmy zwyczajową godzinę zakończenia sesji. Skoro pan Elkins nie chce
przesłuchać świadka, wygląda na to, że można ogłosić przerwę weekendową. - Popatrzył na
obu prawników. - Chyba że któryś z panów zgłosi sprzeciw.
Piątek, 20 października, godzina 17.28
Bruce Elkins usiadł przy stole i spojrzał na swojego klienta, Nicholasa Balagulę.
- Płacisz mi za obsługę prawną - powiedział.
Balagula skinął głową.
- I to niemało - zauważył. Wzrok Elkinsa stał się twardy.
- Zmieniłem zdanie co do naszej taktyki. Mam obowiązek zapewnić ci możliwość
znalezienia nowego obrońcy, jeśli nie zgodzisz się na to, co ci zaproponuję.
- Co to za nowa taktyka? - zapytał Balagula. Elkins pochylił się do klienta.
- Wydaje mi się, że powinniśmy zaprzestać dalszej obrony. Balagula i Iwanow
wymienili spojrzenia.
- A to niby czemu? - zdziwił się ten drugi.
- W obecnym stanie rzeczy to najlepsze, co mogę zaproponować.
- A jeśli się nie zgodzę?
- Wtedy poradzę ci, żebyś przyznał się do winy. Balagula machnął ręką, jakby
odganiał muchę.
- Nie chcę o tym nawet słyszeć. Elkins przesunął dłonią po włosach.
- Też mi się to nie podoba - przyznał. - Ale słyszałeś to zeznanie. Jeśli uda im się
połączyć cię w jakiś sposób z fałszowaniem próbek, więzienie będzie ostatnim z twoich
zmartwień. - Popatrzył przenikliwie na Nicholasa Balagulę. - Możesz się znaleźć w celi
śmierci.
- Dlaczego mamy się nie bronić? - zapytał Balagula.
- Dlatego, że jeśli Lebow zezna, że brałeś udział w spisku, będziesz miał podstawy do
apelacji, utrzymując, że obrona była niekompetentna.
- Pan Lebow nie zezna, że brałem udział w spisku - zapewnił Balagula.
- Moi informatorzy twierdzą co innego. Podobno oświadczył, że był przy tym, jak
poleciłeś sfałszować próbki rdzeniowe. - Balagula zaczął coś mówić, ale Elkins nie dopuścił
go do głosu. - Jeśli tak się stanie, masz przechlapane. Ani ja, ani nikt inny nie da rady cię z
tego wyciągnąć.
Nicholas Balagula wstał.
- Rób, co uważasz za stosowne - powiedział.
22
Piątek, 20 października, godzina 17.54
Była tam, gdzie spodziewał się ją znaleźć. Siedziała w boksie restauracji „U Vita”, do
połowy opróżniony kieliszek martini stał przed nią na stole. Z szafy grającej dobiegały
dźwięki I’ve Been Loving You Too Long Otisa Reddinga.
Corso przystanął w wejściu, czekając, aż jego oczy przyzwyczają się do półmroku.
Kilku stałych bywalców siedziało na stołkach barowych. Renne Rogers miała wszystkie
boksy dla siebie.
Podszedł do stolika. Uniosła wzrok i popatrzyła mu w oczy.
- Patrzcie państwo. - Westchnęła. - A myślałam, że jestem trochę mniej
przewidywalna. - Pokazała Corsowi miejsce naprzeciwko.
- Dobrze, że Elkins nie chciał dziś przesłuchiwać świadka - powiedział.
- Całe szczęście. - Uniosła kieliszek w toaście, po czym wypiła łyk przezroczystego
trunku.
- Klein ma fart.
Nagle spoważniała.
- Za łatwo to wszystko idzie - doszła do wniosku.
- Jak to? Zamyśliła się.
- Trudno to opisać - powiedziała w końcu. - Gdybyś tkwił w tym tak długo jak ja,
wyczuwałbyś rytm procesu. Przypływy i odpływy. Procesy sądowe mają swój rytm, jak
piosenki.
- No i?
Machnęła ręką i spojrzała w sufit.
- Coś jest nie tak. Raymond też to czuje. Trudno to opisać. Za szybko to idzie. To tak,
jakbyśmy zjeżdżali z góry bez hamulców. - Popatrzyła na Corsa i skrzywiła się. - Takie tam
przeczucia.
- Mówiłaś o tym Kleinowi? Prychnęła.
- I ja, i Ray próbowaliśmy, ale Warren nie chce o niczym słyszeć. Jest przekonany, że
już właściwie wygrał tę sprawę, że Elkins w końcu się podda i pogodzi z tym, co
nieuchronne.
- Kiedy ostatnim razem widziałem dowody na powiązania Balaguli z firmami
budowlanymi, wydały mi się naprawdę naciągane.
- I dalej takie są. To słaby punkt oskarżenia. Balagula odizolował się od swoich
interesów. Nieważne, jak dokładnie będziesz szukać, trop budowlany zawsze poprowadzi cię
z powrotem do Harmona i Swansona.
- Czyli do ludzi, których wyłowiono z zatoki San Pablo.
- I jedynych ludzi na świecie, którzy mogli powiązać Balagulę bezpośrednio z firmami
budowlanymi. - Pociągnęła kolejny łyk martini. - Byłeś na drugim procesie. Elkins wnosił
sprzeciw przy każdym diagramie, wykresie i świadku, jakiego przedstawiłam. Znajdował
kontrargumenty na wszystkie moje twierdzenia.
- Pamiętam.
- W porównaniu z tym, co działo się wtedy, teraz jest dobrym wujkiem. Protestuje na
tyle często, żeby wyglądało, że coś robi. Ostatnim razem dwa tygodnie zajmowaliśmy się
tym, z czym teraz uporaliśmy się w dwie godziny. Stwarza pozory. Nie rozumiem, o co
chodzi.
- Może Klein ma rację. Może złapał Balagulę za jaja. Skinęła głową, nie wydawała się
jednak przekonana.
- Może - przyznała. - Jeśli uda nam się udowodnić, że Balagula i Iwanow stoją za
sfabrykowaniem próbek rdzeniowych, udowodnimy też, że musieli być jakoś związani z
firmami budowlanymi. Inaczej przecież nie mieliby powodu, żeby tak wiele ryzykować.
- A Lebow nie połączy tego wszystkiego ze sobą?
- Twierdzi, że był przy tym, jak omawiano całą sprawę. Ze zarówno Iwanow, jak i
Balagula byli w tym czasie w pokoju i że ten ostatni wydał polecenie dokonania fałszerstwa.
- To powinno wystarczyć - zauważył Corso.
Renee Rogers podrapała się w nos, po czym machnęła ręką.
- Skończmy już z tym. - Westchnęła. - Nie wiem, dlaczego nie daje mi to spokoju. Tak
czy inaczej, odchodzę zaraz po procesie.
Do stolika podszedł kelner. Corso zamówił wodę z lodem. Rogers przykryła dłonią
kieliszek i potrząsnęła głową.
- A co u ciebie? - zapytała. - Jak czuje się twoja przyjaciółka?
- Bez zmian.
- Zrobiłeś jakieś postępy?
Przesuwała placem po krawędzi kieliszka, kiedy opowiadał jej, co mu się udało
ustalić.
- Seks i pieniądze - powiedziała, kiedy skończył. - Zabójcza mieszanka.
- Nic z tego nie przybliżyło mnie ani trochę do wyjaśnienia, co tak naprawdę się stało.
- Skądś to znam - wyszeptała.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Kelner przyniósł wodę z lodem. Corso wychylił
duszkiem pół szklanki.
- Gdzie jest ten targ z rybami? - zapytała. - Wiesz, ten, który ciągle pokazują w
telewizji.
- Pike Place Fish Market. Przy Pierwszej i Pike. Cztery przecznice na zachód i sześć
na północ stąd. A dlaczego pytasz?
- Mam wolny weekend, więc pomyślałam sobie, że może trochę pozwiedzam. W
zeszłym roku spędziłam tu cztery miesiące i nie widziałam nic z wyjątkiem hotelu, baru i
sądu.
Patrzyła, jak Corso pije kolejny łyk wody, a potem opiera się na krześle. Jej oczy
zabłysły.
- Nie chwyta pan za szybko, panie Corso. Jego wyraz twarzy pozostał
nieprzenikniony.
- To znaczy?
- To jest ten moment konwersacji, w którym z galanterią powinieneś zaproponować,
że pokażesz mi miasto.
- Wiem - odrzekł ze śmiechem.
- Jeśli nie wyrazisz takiej ochoty, sprawisz, że zacznę podejrzewać, że straciłam urok.
Wpadnę w kompleksy albo co.
Znów się roześmiał.
- Twój urok ma się dobrze.
- To jak będzie?
- Nie znam się za bardzo na atrakcjach turystycznych.
- Możesz pokazać mi coś innego. Coś, co znają tylko miejscowi. Coś znanego tylko
prawdziwym kronikarzom miasta takim jak ty.
Corso zamyślił się.
- Przywiozłaś ze sobą dżinsy i jakieś buty z prawdziwego zdarzenia?
Spojrzała w dół na swoje stopy, a potem znowu na Corsa.
- Tak, a czemu pytasz?
Rzucił banknot pięciodolarowy na stolik i wstał.
- Chodźmy - powiedział.
- Daj mi godzinę - zaprotestowała, zbierając swoje rzeczy. Wyglądał, jakby nadepnęła
mu na odcisk.
- Nie spędzasz za dużo czasu z kobietami, prawda? - zapytała.
Piątek, 20 października, godzina 19.32
Corso wychylił się z okna sterówki.
- Dobra, teraz cuma rufowa! - krzyknął. Renee odwiązała linę z pachołka i popatrzyła
na Corsa zza chmury spalin. - Po prostu weź ją ze sobą - powiedział, nie chcąc ryzykować,
żeby rzuciła ją na pokład. Gdyby chybiła, cuma mogłaby wpaść do wody niebezpiecznie
blisko śruby.
Ruszyła nabrzeżem, a potem wspięła się na pokład po trapie z nierdzewnej stali. Corso
otworzył drzwi na sterburtę i wpuścił ją do środka. Odbijacz zaskrzypiał, kiedy jacht sunął
wzdłuż nabrzeża. Corso włączył wsteczny bieg i dodał trochę gazu.
Renee weszła po trzech stopniach do sterówki.
- Niezupełnie miałam na myśli właśnie to - zauważyła.
- Mówiłaś, że chcesz zobaczyć coś, co znają tylko miejscowi. - Corso trzymał koło
sterowe, pozwalając łodzi wypłynąć na Lake Union. - Weź ster - powiedział.
- Ale ja nigdy...
Chwycił ją za rękę i przyciągnął do steru. Odruchowo oburącz złapała wielkie tekowe
koło.
- Kieruj się po prostu na drugi brzeg jeziora, starając się nie uderzyć w nic po drodze.
Niecałe pięć minut zajęło mu schowanie trapu, uporządkowanie lin i wciągnięcie
odbijaczy na pokład. Wszedł do kambuza. Renee popatrzyła na niego ze sterówki.
- To naprawdę coś - powiedziała. - Nie miałam pojęcia, że w środku miasta macie tu
takie wielkie jezioro.
Corso schował płaszcz, po czym wszedł do sterówki.
Zielona powierzchnia jeziora była wzburzona i spieniona. Fale kłębiły się.
Pianościgły podskakiwał nieznacznie. Do ich uszu zaczęło dobiegać potężniejące wycie.
Hydroplan Lake Union Air Service przeleciał z warkotem nie więcej niż kilkanaście metrów
nad pokładem.
- O rany - powiedziała cicho Renee, spoglądając na żółto-biały de havilland beaver
schodzący do lądowania. Sto metrów przed nimi jego pływaki wyrysowały srebrzyste linie w
ciemnej wodzie. Patrzyli, jak hydroplan się zatrzymuje. Pilot skręcił, tak że stanął
naprzeciwko nich.
Ponad samolotem widzieli na tle czarnego nieba wysokie, migoczące budynki.
Corso zamknął oczy i pozwolił wodzie ściągnąć ciężar z ramion, a ruchowi łodzi i
głębokiemu pomrukowi silników rozpuścić brud mijającego dnia. Wydawało mu się, że
płynie w dół zielonej wody, z buczeniem silników w uszach i smakiem wody w ustach.
- Hej! - krzyknęła Rogers. Otworzył oczy. Płynęli ku południowemu brzegowi jeziora.
Przed nimi pojawiło się Wooden Boat Museum. - Co teraz?
- Opłyń dookoła tę czerwoną boję - polecił, pokazując ręką.
Opłynęła boję z daleka. Corso przesunął manetkę do przodu. Osiemset obrotów na
minutę. Jakieś pięć węzłów.
- Mój ojciec miał łódź - powiedziała - kiedy byłam dzieckiem.
- Jaką?
- Chris craft. - Zatoczyła ręką łuk. - Nie taki pałac jak to. Po prostu zwyczajna łódka,
którą on i mój wujek George wypływali na ryby. Może miała z sześć metrów długości, to
wszystko.
- Czym zajmował się twój ojciec?
- Był szeryfem hrabstwa.
- Którego?
- Anderson w Wirginii.
- Gdzie to jest?
- W południowej części stanu. Prawie w Karolinie Północnej.
- Żyje jeszcze?
- O, nie - westchnęła. - Umarł w dziewięćdziesiątym pierwszym. - Zerknęła na niego.
- A twój?
Uśmiechnął się blado.
- Mój był stałym gościem szeryfa hrabstwa.
- Żyje?
Potrząsnął głową.
- Wątroba wysiadła mu, gdy miał czterdziestkę.
- Szkoda.
- My tak nie myśleliśmy - powiedział.
Linia brzegowa za sterburtą była usiana barkami mieszkalnymi. Kiedyś znajdowały
się tu przytulne weekendowe ustronia, teraz - cacka za milion dolarów dla armii
komórkowych i komputerowych milionerów, którzy zaroili miasto niczym karaluchy z
teczkami w rękach.
- Dokąd płyniemy? - zapytała.
- Przecież ci mówiłem: zobaczyć coś, co znają tylko miejscowi.
- Nie zamierzasz mi powiedzieć, prawda? - Nie.
- To dziecinada.
- Wiem.
Udając irytację, zmarszczyła brwi. Rozglądała się wokół, chcąc zobaczyć jak
najwięcej.
- Spójrz na to wszystko. Czy wszyscy w tym mieście mają łodzie?
- Czasami można tak pomyśleć - przyznał Corso. - Podobno w Seattle przypada więcej
łodzi na głowę niż w jakimkolwiek innym mieście w tym kraju.
Odgrywał rolę przewodnika, kiedy przepływali pod mostem na zachodnim krańcu
Portage Bay, obok Uniwersytetu Waszyngtońskiego i jachtklubu, a także przez Montlake Cut,
obok ogromnego Husky Stadium i dalej przez Union Bay, gdzie znów przestawił manetkę do
przodu, osiągając tysiąc pięćset obrotów na minutę i rozwijając dwadzieścia węzłów.
- Księżyc musi być cały czas po prawej - powiedział. Przez pięć minut płynęli
równolegle do Evergreen Point Floating Bridge, gdzie reflektory samochodów formowały
snop żółtego światła, który wydawał się ślizgać po wynurzającym się z wody moście jak
sztuczny wąż.
Przy końcu mostu Corso w końcu przejął ster i dopłynął Pianościgłym do
południowego brzegu Jeziora Waszyngtona. Przed nimi w ciemności górowała nad
połyskliwą powierzchnią wody Mercer Island.
Zwolnił i popłynął w kierunku brzegu. Sprawdził kurs, a potem przełączył na
autopilota.
- Chodźmy na pokład. Stamtąd będzie lepszy widok. Wschodni brzeg był upstrzony
posiadłościami wartymi miliony dolarów: sterylnymi, stalowo-szklanymi bryłami,
klasycystycznymi budowlami przypominającymi posiadłość Tara z Przeminęło z wiatrem i
replikami budynków w stylu Tudorów. Wszystkie rozpychały się na wąskim brzegu. Corso i
Renee stanęli na pokładzie.
- Tam - powiedział. - Widać go z jeziora tylko o tej porze roku, kiedy liście opadły już
z drzew.
Renee zmrużyła oczy, wpatrując się w mrok. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na
park. Potem odnosiło się wrażenie, że to jedno z modnych centrów handlowych. Leżący
wśród drzew i skał budynek miał jakieś dwieście metrów długości.
Obrysowała go palcem.
- Czy to jest jeden...
- Tak, to wszystko jeden dom - odparł Corso.
- Kto...
- Bill Gates - odparł. - Kilkanaście tysięcy metrów kwadratowych. Wart jakieś sto
dziesięć milionów dolarów.
- Nie żartuj.
- Dają ci tam specjalnego pilota. Kiedy chodzisz po domu, regulujesz nim wszystko,
co tylko chcesz. Temperaturę, światło, nawet zmieniasz obrazy na ścianach.
- Zastanawiam się, czy chciałabym mieszkać w czymś takim.
- Kiedy Bill ożenił się z Melindą, ta oświadczyła, że to jak mieszkanie w centrum
kongresowym. Zatrudniła sztab dekoratorów, żeby zamienić to w coś bardziej nadającego się
do życia.
- Zabawne, jakie to wszystko względne. Jeszcze godzinę temu uważałam twoją łódź
za przejaw ekstrawagancji. W porównaniu z tamtym - pokazała w kierunku brzegu - wygląda
jednak jak łódź wiosłowa.
- Myślisz, że posiadanie takiego domu zmieniłoby twoje życie?
Popatrzyła na niego, jakby oszalał.
- To znaczy?
- Czasami przepływam tędy i zastanawiam się, czy gdybym miał to wszystko, moje
życie wyglądałoby inaczej.
- Inaczej o jakieś sto milionów dolarów - zakpiła.
- Nie licząc pieniędzy.
- Nie ma czegoś takiego jak „nie licząc pieniędzy”.
- Byłabyś szczęśliwsza?
Popatrzyła mu w oczy, szukając śladów ironii.
- Mówisz poważnie, prawda?
- Ja bym nie był. Gdyby Bill dał mi jutro cały ten dom i zapewnił zwolnienie od
podatku...
- Tak?
- ...kiedy już przestałoby mi szumieć w głowie z wrażenia, zaprosiłbym wszystkich
znajomych na kolację i przyzwyczaił się do posiadania najdroższej rezydencji w Ameryce... -
Zawahał się. - Tydzień później nie byłbym szczęśliwszy, niż byłem dzisiaj rano.
Podczas gdy dom przesuwał się wolno na rufę, Renee wydawała się zastanawiać nad
swoją odpowiedzią. Księżyc wisiał teraz nad ich głowami. Powierzchnia jeziora lśniła jak
stopione szkło.
- Ja też nie - przyznała w końcu.
- Jesteś głodna? - zapytał Corso.
- Raczej spragniona.
- Czego byś się napiła?
- A co masz?
- Bourbon.
- To niech będzie bourbon. - Uniosła rękę w toaście wyimaginowaną szklanką. - Po
głębokim namyśle dochodzę też do wniosku, że jestem głodna.
Corso otworzył barek i wyjął dwulitrową butelkę jacka danielsa. W szafce nad
kuchenką znalazł dwie szklaneczki z grubego szkła. Wypełnił je lodem, po czym wlał
bourbon. Podał szklankę Renee i wzniósł toast:
- Za wsadzenie za kratki Nicholasa Balaguli.
Stuknęli się szklaneczkami. Corso wypił łyk. Renee opróżniła jednym haustem
połowę szklanki. Postawił bourbona na suszarce przy zlewie.
- Butelka jest tutaj - powiedział. - Od tej pory samoobsługa.
- Właśnie tak lubię.
- W drodze powrotnej możemy zrobić steki, jeśli chcesz.
- Nie będę za bardzo przydatna.
- Zajrzyj do lodówki. Wydaje mi się, że na dole powinna być sałata.
Przeszła przez kambuz, otworzyła lodówkę i wyjęła plastikową torebkę z sałatą. Corso
wyłączył silniki. Przez chwilę wielka łódź płynęła w ciszy. Potem wcisnął chromowany
przycisk na konsoli i generator ożył.
- Gotujesz dla siebie? - zapytała.
- Cały czas.
- Ja jadam na mieście. Albo biorę jedzenie na wynos, a w hotelu zamawiam posiłki do
pokoju.
- Był taki czas, że nie mogłem się ruszyć bez przyciągania tłumów i aparatów
fotograficznych wycelowanych we mnie. Nabrałem zwyczaju jedzenia u siebie.
Przez chwilę oddawał się wspomnieniom. Twarz mu spochmurniała.
- Naprawdę tego nie cierpisz, co? - zapytała.
- Czego?
- Tego wszystkiego, co wiąże się ze sławą.
- A inni to lubią?
- Większość twierdzi, że tego nie znosi, ale nie sądzę, żeby mówili szczerze. Myślę, że
to modne udawać, że się nie lubi być sławnym. Na ogół ludzie, którzy już poznali, jak to jest,
za nic by jednak z tego nie zrezygnowali, niezależnie od tego, co mówią publicznie.
- Sława to opium dla mas. Roześmiała się.
- Coś w tym jest.
Podbijała torebkę z sałatą na dłoni.
- Co do tego dodamy?
- Popatrz na drzwiczki lodówki. Powinnaś coś tam znaleźć. Wybierz, co lubisz.
Przypatrywała się przez chwilę i w końcu zdecydowała się na buteleczkę sosu
miodowo-musztardowego.
- Może być? - zapytała.
- Jasne - odparł.
Dopiła drinka i nalała sobie następnego, po czym od razu wypiła połowę. Corso
posypał solą i pieprzem dwa steki.
- Idę na rufę przygotować grilla - powiedział. Otworzył tekową szafkę nad zlewem.
Talerze, szklanki, sztućce. - Nakryj do stołu, a potem dołóż trochę sosu do sałaty i wymieszaj.
Myślisz, że sobie z tym poradzisz?
Pociągnęła łyk.
- Żartujesz ze mnie?
- Tylko troszeczkę - odparł
23
Piątek, 20 października, godzina 22.53
Gerardo poznał rozkład dnia szpitala. Spędził w nim cały dzień. Właśnie miała się
skończyć zmiana. Przez następne dziesięć minut korytarze szpitalne będą praktycznie puste.
Jedna zmiana lekarzy, pielęgniarek i sanitariuszy opuści oddział, a następna dopiero zacznie
obowiązki.
Dopchnął swój błyszczący aluminiowy wózek do ściany korytarza i udawał, że
przestawia środki do czyszczenia. Dwadzieścia metrów dalej dwie ubrane na biało
pielęgniarki wyszły z sali numer 109 i ruszyły w stronę dyżurki.
Obgadał to wszystko z Ramónem; w sumie ostatnio zamienili ze sobą więcej słów niż
przez całe piętnaście lat, które razem przepracowali. Ostatnimi czasy nic nie szło tak, jak
powinno. Właśnie dlatego muszą po sobie posprzątać. Najlepiej by było, gdyby Gerardo mógł
zapewnić wsparcie, tak dla pewności. Większość personelu pracowała właśnie w tej części
szpitala. Dobrze by było mieć zabezpieczenie na wypadek, gdyby ktoś przeszkodził. W końcu
nigdy nic nie wiadomo.
- Zaraz wracam.
Ramon Javier wyglądał, jakby szedł na zebranie zarządu. Miał na sobie szary garnitur,
niebieski krawat i wyglansowane mokasyny. Pistolet kalibru.22 z tłumikiem miał wetknięty z
tyłu za pasek spodni, dzięki czemu nic nie wypychało mu marynarki. Wysiadł z windy i
ruszył korytarzem.
Zobaczył Gerarda stojącego za wózkiem pełnym ścierek. Miał na sobie gumowe
rękawice i jasnoniebieski kitel. Nie do twarzy mu było w tym kolorze. Wyglądał jak troll.
Ramon udał, że go nie zauważa, i skierował się do sali 109. Prawdopodobnie uda mu się tam
po prostu wejść i władować jej kulkę. Ostatnio jednak nic nie szło za dobrze, więc musieli
zachować ostrożność. Nie powinno mu to zająć więcej czasu niż minutę. Za minutę będą w
połowie drogi do normalności, za którą Ramon tak tęsknił.
Na rogu zatrzymał się i popatrzył na Gerarda. Jego wspólnik skinął nieznacznie
głową, co miało znaczyć, że sala jest pusta, po czym zajął się przestawianiem pojemników ze
środkami czyszczącymi. Ramon wziął głęboki oddech, otworzył drzwi i wszedł do środka.
* * *
Kiedy drzwi zamknęły się za Ramónem, Gerardo zaczął w myślach odliczać. Jeśli
dojdzie do stu, to oznacza kłopoty. Będzie musiał wkroczyć do akcji. Matka powtarzała mu,
że kłopoty chodzą trójkami. Szesnaście, siedemnaście, osiemnaście... Mieli już trójkę: trupa
faceta, pikapa, który został odkryty, i dziewczynę, która weszła im w drogę. Dwadzieścia
trzy, dwadzieścia cztery... Nie potrzeba więcej cholernych katastrof. Po prostu czyste
zabijanko i wypad. Rozejrzał się po korytarzu. Nie było na nim nikogo z wyjątkiem dupiastej
pielęgniarki, która stała z rękami na biodrach na drugim końcu korytarza. Trzydzieści siedem,
trzydzieści osiem...
***
Salę oświetlały jedynie urządzenia otaczające łóżko. Ramon wyjął dwudziestkędwójkę
z tyłu spodni, odbezpieczył ją i przyłożył koniec tłumika do boku obandażowanej głowy.
Nasłuchiwał odgłosu kroków na korytarzu, niczego jednak nie usłyszał, i pociągnął za spust.
Zwój bandaży podskoczył gwałtownie, a potem opadł z powrotem na miejsce. Elektroniczne
wykresy oszalały, tańcząc na monitorach. Mała symetryczna dziurka zaczynała już krwawić,
kiedy Ramon przyłożył tłumik do czubka głowy i wystrzelił raz jeszcze. Dla pewności.
***
Doszedł do pięćdziesięciu jeden, gdy usłyszał głos.
- Ej, ty! - zawołała z drugiego końca korytarza. Czarna dziwka. Tak wielka, że
mogłaby zaorać pole. Gerardo udał, że nie słyszy.
- Mówisz po angielsku? Habla inglesi.
Gerardo zaczął cicho gwizdać i poprawiać stos ręczniczków. Jego ręka spoczęła na
pistolecie. Zrobiło mu się gorąco, kiedy do jego uszu dobiegło skrzypienie butów. Szła w jego
kierunku.
- Nie słyszałeś mnie? - zapytała. - Trzeba posprzątać w sto sześćdziesiąt cztery.
Nagle na korytarzu pojawił się rudy facet około trzydziestki. Jego broda potrzebowała
przystrzyżenia. Pod pachą trzymał gazetę. Kiedy doszedł do sali 109, zawahał się, a potem
chwycił gałkę u drzwi, otworzył i wszedł do środka.
- Głuchy jesteś czy co? - zapytała. Była już teraz nie więcej niż dziesięć metrów od
niego. Gerardo odbezpieczył pistolet spoczywający pod ręczniczkami i skierował jego lufę w
stronę kobiety, uśmiechając się do niej głupkowato. Pokazał na swoje ucho, jakby chciał
powiedzieć, że nie słyszy. Kiedy zerknął do tyłu, korytarz okazał się pusty.
* * *
Ramon był w połowie drogi do drzwi, gdy zaczęły się one otwierać. Ukrył się szybko
w ciemności za nimi, a one otwierały się coraz szerzej, aż w końcu musiał przywrzeć do
ściany. Do sali wszedł jakiś mężczyzna. Stał przez chwilę nieruchomo, pozwalając oczom
przyzwyczaić się do mroku. Ramon już ruszył w jego stronę, kiedy mężczyzna wydał cichy
jęk i podbiegł do łóżka. Jasnobiały dotąd ekran był teraz czarny. Zielona linia uderzeń serca,
która przedtem biegła zygzakiem, była płaska. Mężczyzna dotknął głowy pacjentki, uniósł
rękę do swojej twarzy, wpatrywał się przez krótką chwilę w plamę krwi, po czym odwrócił
się z szeroko otwartymi oczami do drzwi. Z odległości pół metra Ramon strzelił mu między
oczy.
* * *
Rozległ się dzwonek. Kobieta wzięła go pod rękę i ruszyła korytarzem. Dłoń Gerarda
spoczywała na kolbie pistoletu. Osiemdziesiąt trzy, osiemdziesiąt cztery... Już podjął decyzję
- dojdzie do stu i dziwka zginie. I wtedy, chwilę później, na korytarzu pojawił się Ramon.
Kiwnął nieznacznie do towarzysza, co znaczyło, że robota została wykonana, po czym zaczął
iść w ślad za nimi.
- Chodź. - Dziwka pociągnęła go mocniej za rękę. Gerardo obejrzał się za siebie.
Ramon skręcił w lewo do wyjścia z oddziału i schodów. Na drugim końcu korytarza trzy
pielęgniarki wbiegły do sali 109. Usłyszał krzyk, a potem drugi. Czarna dziwka puściła jego
rękę. Drzwi sali 109 otworzyły się na oścież. Wybiegła przez nie pielęgniarka. Przód stroju
miała umazany krwią. Jej usta były szeroko otwarte. Gerardo zawinął pistolet w czysty
ręczniczek i włożył go pod pachę. Przez dwadzieścia metrów szedł za swoją porywaczką,
która pospieszyła w kierunku krzyków i zamieszania. Kiedy zobaczył tabliczkę z napisem
„wyjście”, pchnął drzwi i zaczął wbiegać po schodach. Dotarłszy na parter, otworzył drzwi
wyjścia awaryjnego i po chwili znalazł się na chłodnym nocnym powietrzu.
- Jeden kłopot z głowy. Został jeszcze tylko drugi - wyszeptał do siebie, idąc
chodnikiem.
24
Piątek, 20 października, godzina 22.57
Przy północnym brzegu Lake Union stał prom Kalakala. Przypominał rozkładające się
szare zwłoki wyrzucone przez przypływ. Stanowiąca niegdyś dumę floty Seattle, utrzymana
w stylu art deco łajba została uratowana przez sentymentalnego miejscowego biznesmena,
który nie mógł się pogodzić z myślą, że prom z czasów jego dzieciństwa dożywa swych dni
jako przetwórnia ryb na Alasce.
Nie licząc się z kosztami, ściągnął go tutaj i umieścił na starym miejscu tylko po to, by
się przekonać, że inni mieszkańcy Seattle nie podzielają jego sympatii. Nie tylko nie chcieli
partycypować w kosztach wielomilionowego remontu, ale widzieli w promie tylko stare
szkaradzieństwo i domagali się, by niezwłocznie usunąć go z widoku publicznego. Pod
naciskiem władz miasta niefortunny nowy właściciel zaczął poszukiwać odpowiedniego
kupca.
Gdy mijali zardzewiały kadłub, Renee Rogers podeszła do lodówki i napełniła
szklaneczkę kostkami lodu, które następnie utopiła w bourbonie.
- Warrenowi by się to nie spodobało - orzekła.
- Co takiego?
- To nasze kręcenie się w kółko po jeziorze. Niedawno uraczył mnie małą prelekcją na
temat tego, co nazwał naszym wzajemnym użalaniem się nad sobą.
- Czy naprawdę właśnie to robiliśmy? Myślałem, że po prostu wymienialiśmy się
informacjami.
Roześmiała się i rozejrzała dookoła.
- Jesteśmy już prawie w porcie, wiesz? - zapytała.
- Jeszcze trochę do przodu, a potem w lewo. Purpura zniknęła z horyzontu. Niebo było
ciemnografitowe. Powietrze zaczęło tężeć od mgły, zamieniając księżyc w rozmazaną
pięciocentówkę.
Renee wypiła kolejny łyk bourbona.
- Jak to się stało, że nigdy się nie ożeniłeś? - zapytała ni stąd, ni zowąd.
Corso oderwał wzrok od jeziora i spojrzał na nią. Jej oczy sprawiały wrażenie
zmęczonych, a głos był już nieco bełkotliwy.
- Skąd wiesz, że nigdy nie byłem żonaty? Roześmiała się.
- Czytałam twoje akta. Nie myśl sobie, że wpuścilibyśmy kogoś do sądu bez
wcześniejszego sprawdzenia.
- A ty? - odpłacił jej pięknym za nadobne Corso. - Ty również nigdy tego nie zrobiłaś.
Zacmokała.
- Ty z kolei czytałeś moje akta?
- Oczywiście. Roześmiała się raz jeszcze.
- Zauważyłeś, jak bardzo kuleje rozmowa, gdy znasz akta swojego rozmówcy?
Ramiona Corsa zatrzęsły się ze śmiechu. Dobra chwila minęła, zanim mógł się znowu
odezwać.
- Zwłaszcza gdy ten rozmówca o tym nie wie. Renee Rogers odrzuciła głowę do tyłu i
roześmiała się.
- Wyobraźmy sobie, że rozmawiasz z nowo poznaną osobą. Wiesz już wszystko, o co
pyta się w normalnych okolicznościach, więc jeśli nie jesteś wystarczająco ostrożny, po
pięciu minutach rozmowy pytasz ją o ten pieprzyk, który niedawno usunęła, czyli o coś,
czego na pewno ci nie mówiła.
- I przez resztę wieczoru patrzy na ciebie spod oka. Znów się roześmieli. Po chwili
Corso zapytał:
- To co? Jak to się stało, że nigdy nie wyszłaś za mąż?
- To ja pierwsza zapytałam. Zamyślił się.
- Kiedyś byłem tego bliski, ale życie potoczyło się inaczej - odparł po chwili. - To nie
tak, że to planowałem. Zawsze wydawało mi się, że ustatkuję się po następnym
dziennikarskim śledztwie albo następnym dużym artykule. - Wzruszył ramionami. - Po prostu
odsuwałem to od siebie, aż wreszcie przywykłem do tego stanu rzeczy - zdjął jedną rękę z
koła sterowego - i przestało to stanowić problem.
Skrzyżowała ramiona na piersi i wpatrzyła się przed siebie.
- Lubisz żyć sam? - zapytała po krótkim milczeniu.
- Przyzwyczaiłem się. Z biegiem czasu coraz bardziej mi to odpowiada.
- Nie czujesz się samotny?
- Możesz mieć żonę i pięcioro dzieci i też czuć się samotny.
Machnęła szklaneczką.
- Wysoki Sądzie, świadek nie wykazuje gotowości do współpracy. Proszę nakazać mu
odpowiadanie na pytania.
Zachichotał.
- Tak... Czasami byłoby miło porobić coś wspólnie z drugą osobą.
- Nie cierpię jadać sama na mieście - rzekła.
- Ja też. To również dlatego gotuję w domu. Dopiła drinka.
- Kiedy wrócę do siebie, odkurzę wszystkie książki kucharskie, jakie do tej pory
dostałam w prezencie, i zacznę próbować swoich sił w kuchni. - Uniosła dwa palce, jakby do
przyrzeczenia skautowskiego. - Niniejszym zobowiązuję się być większą domatorką. -
Mówiła coraz mniej wyraźnie. Chyba zdała sobie z tego sprawę i odwróciła twarz do okna.
Corso pociągnął do tyłu manetkę, pozwalając, by wiatr i woda spowolniły łódź.
Pianościgły zaczął wyhamowywać przy pływającym pomoście.
Renee podniosła się.
- Pomogę - zaproponowała.
- Nie trzeba - odparł Corso. - Ja to zrobię. Przybijanie do brzegu jest łatwiejsze -
skłamał.
Zszedł szybko na pokład. Najpierw poszedł do przodu i rzucił na nabrzeże cumę
dziobową, potem chwycił trzy odbijacze i wyrzucił je za burtę po drodze na rufę. Kiedy
opuścił trap, wiatr odepchnął łódź dwa metry od nabrzeża i Corso musiał wrócić do środka i
podpłynąć raz jeszcze. Zobaczył, że Renee opiera się o zlew, przykładając szklankę z lodem
do czoła. Wyszedł z powrotem na pokład, zszedł po trapie i zeskoczył w dół na nabrzeże.
Pięć minut zajęło mu zacumowanie jachtu i podłączenie prądu i linii telefonicznej.
Kiedy wrócił i wszedł do kambuza, zobaczył Renee pochylającą się nad blatem kuchennym i
oddychającą przez otwarte usta.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
W milczeniu pokręciła głową, wpatrując się w zlew. Corso wyłączył silniki.
- Mogę ci jakoś pomóc? - zapytał. Wyprostowała się i przyłożyła rękę do szyi.
- Nie wiem, to chyba przez to kołysanie. Kręci mi się w głowie.
- Chodź - powiedział, podając jej rękę, po czym zaprowadził ją do salonu i posadził na
kanapie. - Odpręż się.
Oparła się, przyłożyła rękę do czoła, zamknęła oczy i zrobiła kilka głębokich
wdechów.
- Tak mi wstyd - wyjęczała.
- Woda różnie działa na ludzi. Masując kark, skinęła głową.
- Odpręż się - poradził ponownie Corso. - Muszę jeszcze zrobić kilka rzeczy. Zaraz
wracam.
Zajęło mu prawie dziesięć minut zgarnięcie wszystkich talerzy i szklanek, wypłukanie
ich i odłożenie na suszarkę do naczyń. Kiedy wrócił do salonu, okazało się, że Renee nie
ruszyła się z miejsca, w którym ją zostawił. Usiadł obok niej na kanapie i trącił ją w ramię.
Próbowała trzy razy, zanim udało jej się otworzyć oczy.
- Jak się czujesz? - zapytał.
- Lepiej nie pytaj. Czułam się dobrze i nagle...
- Słuchaj - przerwał jej. - Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Mam naprawdę
wygodną kajutę gościnną. Może się tam położysz, aż poczujesz się lepiej?
Zaczęła protestować, ale Corso mówił dalej.
- Odpoczniesz i wezwiemy taksówkę. Możesz też zostać na noc. Prześpisz się, a rano
zrobię ci śniadanie. Co ty na to?
Usiłowała wstać.
- Nie mogę, naprawdę. - Jej ręka ześlizgnęła się z poręczy. Opadła na plecy na kanapę.
Corso wyciągnął do niej rękę.
- Chodź - powiedział.
Trzymał dłoń wyciągniętą, dopóki jej nie chwyciła. Wolno podciągnął ją na nogi i
poprowadził do czterech schodków prowadzących na dół do kajuty. Potknęła się na drugim
stopniu, ale Corso chwycił ją za ramiona i pomógł jej dostać się na dolny pokład.
Otworzył drzwi kajuty.
- Proszę. Odpocznij sobie chwilkę. Zobaczymy, jak się poczujesz.
- To straszne - wyszeptała. - Tak mi wstyd.
- Nie ma się co wstydzić - zapewnił ją, popychając ją, aż wreszcie uderzyła nogami o
koję. - Czuj się jak u siebie w domu.
Ściągnęła narzutę, usiadła i położyła nogi na łóżku, po czym zauważyła, że jest w
butach. Użyła prawej stopy do zzucia tenisówki z lewej nogi, potem ściągnęła tenisówkę z
prawej. Corso postawił jej buty na podłodze przy koi.
- Tylko do chwili, kiedy poczuję się lepiej - oznajmiła.
- Pozamykam wszystko na noc, a potem przyjdę sprawdzić, jak się czujesz. Ustalimy
wspólnie, co dalej.
- Dobrze - powiedziała, zamykając oczy.
Po chwili już spała. Przykrył ją narzutą i wyszedł. Wyłączył światła i ogrzewanie, po
czym po namyśle włączył alarm. Zastanawiał się, czy nie wciągnąć trapu, ale doszedł do
wniosku, że lepiej poczekać i zobaczyć, co się dzieje z Renee. Przechodząc przez salon,
uchylił okno.
25
Sobota, 21 października, godzina 1.34
Wysuszone zboże stało nieruchomo na polu, połamane łodygi wydawały się blade w
porównaniu ze zmarzniętą, brązową ziemią. Tu i tam w bruzdach zalegał śnieg wyglądał jak
koronka przy sukience.
Pastor musiał poprosić operatora koparki o wyłączenie silnika, by było go słychać
mimo wycia wiatru. Zaczął mówić o umarłych, którzy dostąpią nadziei zmartwychwstania, i o
tym, że śmierć jest częścią wielkiego boskiego planu. Żałobnicy stali ramię przy ramieniu,
czekając, aż wreszcie skończy i będą mogli umieścić skrzynię w ziemi. Gdy już to zrobią, w
końcu uwolnią się od tego wszystkiego. W każdym razie taką mieli nadzieję.
Kiedy czytał urywek z Biblii, niebo pociemniało i rozległ się szum skrzydeł. Nad ich
głowami pojawiło się stado kosów. Ptaki skręciły, a potem, jak na jakiś znak, wylądowały na
polu, gdzie natychmiast przystąpiły do ucztowania. Nagle, ponad buczącym głosem pastora,
ponad wyciem wiatru i szumem ptaków, rozległo się głuche metaliczne dzwonienie: dryń...
dryń... dryń...
* * *
Corso usiadł na koi. Do jego uszu dobiegało przytłumione dzwonienie systemu
alarmowego. Popatrzył na cyfrowy zegar. Pierwsza trzydzieści pięć. To pewnie pies,
pomyślał. Ten wielki paskudny owczarek, którego trzymali na catalinie 36.
Położył się z powrotem i czekał, aż pies sobie pójdzie i alarm ucichnie. Wiatr się
uspokoił. Pianościgły kołysał się lekko przy nabrzeżu. W chwili gdy usłyszał, że łódź się
poruszyła, serce zaczęło mu gwałtowniej bić. Ktoś wchodził po trapie, którego nie wciągnął.
Nikt z portu nie wszedłby na cudzy jacht bez pozwolenia. Tego się po prostu nie robi. Woła
się z nabrzeża. Uderza się w kadłub. Cokolwiek, ale nie wchodzi się na pokład bez zgody
właściciela. Znów usiadł i wcisnął guzik, wyłączając alarm. Wtedy łódź zachwiała się raz
jeszcze, jakby ktoś drugi wchodził na pokład, i Corso poczuł suchość w ustach.
Stoczył się z koi. Mając na sobie tylko koszykarskie spodenki, wszedł po trzech
stopniach do kambuza. Może Renee wstała i błąka się wokół. Jedno spojrzenie wystarczyło
jednak, żeby go zmroziło.
Dwa cienie - jeden wysoki, drugi niski. Niski pierwszy wszedł na łódź. Był w połowie
drogi na rufę, kiedy włożył palce w szparę okna i otworzył je całkiem. Może to gliniarze?
Wyższy pierwszy wszedł przez okno. Z gracją gimnastyka zeskoczył miękko na
kanapę, po czym sięgnął ręką do okna. Druga ręka podała mu pistolet z tłumikiem. Corso
poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. To chyba jednak nie byli gliniarze. Wyższy położył
pistolet na kanapie i wysunął obie ręce przez okno. Widok strzelby powtarzalnej w jego
rękach spowodował, że Corso odzyskał sprawność w nogach.
Przełknął ślinę i wycofał się po schodkach. Kiedy już był na dole, cicho zamknął
drzwi zejściówki. Wiedział, że zamek nie zatrzymałby nawet dziecka; miał jednak nadzieję,
że ich zwolni. Kołysanie pod stopami obwieściło mu, że również drugi mężczyzna pojawił się
w salonie. Corso dał nurka pod schodki.
Jego palce drżały, gdy odsuwał mosiężne zasuwki grodzi maszynowni, ale umysł
znów zaczął pracować jak należy. Wiedział już, co robić. Spodziewają się tylko jednej osoby
na pokładzie. Jeśli pójdą dalej, znajdą Renee, zabiją ją i dopiero potem zaczną szukać jego.
Musiał przyciągnąć ich do siebie, a potem przejść przez maszynownię do Renee, która spała
w kajucie. Miał nadzieję, że nie znają się na budowie jachtów i nie od razu zdadzą sobie
sprawę z tego, że wystarczy, by wyszli na pokład główny, by mieli dostęp wszędzie.
Wysunął trzy szuflady, które były wbudowane w grodź. Uniemożliwiały otwarcie
drzwi do środka. Uderzył mocno pięścią w drzwi i wślizgnął się pod schody. Ruszyli w jego
stronę. Usłyszał szczęk klamki i trzask drewna. Ktoś poszedł z powrotem do salonu, a potem
wrócił.
Chwilę później rozległ się głęboki, stłumiony huk i drzwi zejściówki stały się ledwie
wspomnieniem. Powietrze wypełniły kawałki materiału i włókien. Użyli poduszki z kanapy
do stłumienia wystrzału ze strzelby. Kolejny wystrzał rozwalił szuflady. Odłamki unosiły się
wciąż w powietrzu, kiedy Corso dał nura do maszynowni i zamknął za sobą grodź.
Sięgnął na prawo, zapalił światło i ruszył tak szybko i cicho, jak to tylko było
możliwe, na dziób. Pochylony pokonał drogę pomiędzy dwoma silnikami Lahmana, ostrożnie
przecisnął się nad kolektorami wydechowymi i kablami. Wreszcie dotarł do grodzi
wodoszczelnej. Usiadł i zrobił głęboki wdech. Jeśli go rozszyfrowali i czekają tam teraz na
niego, już po nim.
Otwarcie grodzi zajęło mu strasznie dużo czasu. W końcu się uspokoił i udało się.
Pociągnął grodź do siebie. Wystawił głowę i popatrzył do góry na schody. Nie było ich tam.
Wynurzył się na korytarz i podszedł do drzwi kajuty.
Renee Rogers siedziała na koi. Miała na sobie wyglądającą na drogą szarą bieliznę. Na
jego widok zmarszczyła brwi. Przyłożył jej dłoń do ust. Chwyciła go za nadgarstek i
próbowała ją oderwać.
- Ciiii - wyszeptał. Zaczęła się wyrywać, wbijając w jego nadgarstek paznokcie. Corso
sięgnął po jej drugą rękę, ale nie udało mu się jej złapać. Zakrzywiła palce i była na najlepszej
drodze do wydłubania mu oczu, kiedy nagle w korytarzu padł strzał i powietrze wypełnił dym
i odłamki. Jej paznokcie zatrzymały się centymetr od jego twarzy. Kiedy cofnął rękę,
otworzyła ze zdumienia usta.
Corso wstał na kolana i otworzył górny właz. Strzelba huknęła raz jeszcze. Corso
usłyszał, jak napastnicy kopią pozostałości drzwi. Pokazał na właz.
Nie musiał jej nic mówić; wspięła się natychmiast. Przełożył ramiona przez wąski
otwór, a potem podciągnął się na pokład. Wziął ją za rękę. Po lewej stronie mieli nabrzeże. Za
prawą burtą - Lake Union. Pociągnął ją w stronę jeziora.
- Skaczemy - wyszeptał. - To nasza jedyna szansa. Skinęła głową i uniosła nogę nad
relingiem.
- Trzymaj się blisko mnie - powiedział.
- Nie umiem pływać - wyznała. Usta jej drżały.
- Zajmę się tobą - uspokoił ją.
Skoczyli razem. Miała szeroko otwarte oczy. Instynktownie podciągnęła kolana pod
brodę, zanim wpadli w czarną toń.
Lodowata woda drapała go w skórę jak paznokcie, zmroziła powietrze w jego płucach
i przyprawiła o chwilowy ból głowy. Wypłynął na powierzchnię, rozpryskując wodę. Po jego
lewej stronie Renee robiła gwałtowne wdechy i rozrzucała wodę w desperackiej próbie
utrzymania się na powierzchni. Chwycił ją za nadgarstek i przyciągnął do siebie. Twarz miała
białą z przerażenia. Otoczyła go rękami i nogami w desperackim uścisku, wciągając ich oboje
pod powierzchnię. Corso wstrzymał oddech i wyswobodził się. Odwrócił ją plecami do siebie,
po czym objął ramieniem w klasycznym chwycie ratownika wodnego.
Dyszała i jęczała ciężko. Dygotała z zimna, kiedy Corso zaczął płynąć w stronę rufy.
Jego „ciii” nie powstrzymało jej dyszenia. Wysiłek sprawił, że nogi zaczęły go boleć. W
prawej łydce złapał go skurcz.
Z wnętrza jachtu dobiegły kolejne dwa strzały ze strzelby. Za chwilę napastnicy
pojawią się na pokładzie. Corso chwycił jedną ręką trap rufowy. Drugą obrócił Renee Rogers
w wodzie. Wsunął kolano między jej nogi i użył go do przytrzymywania jej na powierzchni.
- Posłuchaj - powiedział. Jej usta stały się sine, ale skinęła głową. - Musimy się dostać
pod trap. Można pod nim oddychać. Dobrze?
Nie czekał na odpowiedź, tylko otoczył ją ręką w pasie i wciągnął pod wodę. Udało jej
się go kopnąć dwa razy, po czym spróbowała wyrwać się z jego objęć. Wypłynęła na
powierzchnię, uderzając głową o spód trapu.
Corso cały czas ją trzymał. Przestrzeń pomiędzy spodem trapu a powierzchnią wody
była na tyle duża, że mogli wystawić głowy nad wodę. Przyłożył palec do ust. Trzęsła się tak
gwałtownie, że nie umiał powiedzieć, czy zrozumiała. Jej twarz nabrała barwy jasnego beżu.
Łapczywie łapała powietrze.
Trap kończył się kratownicą z teku, co miało powstrzymać wodę przed zbieraniem się
na powierzchni. Mogła przełożyć dłonie przez otwory, przytrzymując się. Niestety, każdy
patrzący z rufy mógł zobaczyć jej palce, a wtedy oboje byliby martwi.
Corso pokazał na jej ręce i potrząsnął głową.
- Puść.
- Nie - wydyszała.
Podpłynął do tyłu trapu i przycisnął plecy do kadłuba jachtu. Pokazał jej, żeby się do
niego zbliżyła. Nie ruszyła się.
- Zobaczą twoje palce - wyjąkał. Popatrzyła do góry, potem na Corsa i w końcu
zaczęła płakać. Wyciągnął rękę. Jego nogi zaczęły się robić zdrętwiałe z zimna. Ledwo mógł
nimi poruszać. - Chodź - powiedział.
Zaczęła się do niego przybliżać, cały czas trzymając się kratownicy. Wreszcie była
przy nim.
- Uwieś się na mnie - wyszeptał. Próbowała coś powiedzieć, ale usta odmówiły jej
posłuszeństwa. Ledwo złapała się go kurczowo, kiedy poczuł poruszenie się kadłuba. Wyszli
na rufę. Przyłożył palec do ust.
Dziesięć sekund później pierwszy intruz wszedł na trap. Corso widział jedynie
podeszwy jego butów. Ktoś powiedział coś po hiszpańsku i stopy zniknęły. Pół minuty
później delikatne kołysanie kadłuba powiedziało mu, że przynajmniej jeden z nich zszedł na
nabrzeże.
Nie był pewien, ale chyba poprzez cichy plusk fal i szczękanie swoich zębów słyszał
odgłos kroków na przystani.
Czekał. A jeśli to pułapka? A jeśli jeden z nich pozostał na pokładzie? Renee łkała
teraz cicho. Przycisnął ją mocniej do siebie i czekał dalej. Wydawało mu się, że minęła
godzina, aż wreszcie zrozumiał, że jeśli zaczeka choćby chwilę dłużej, zginie. Utopi się dwa
metry od bezpiecznego schronienia, ponieważ nie zdoła się tam dostać.
Odepchnął się od kadłuba bolącymi nogami, wypychając ich spod trapu. Lewą ręką
otaczał Renee. Prawą ręką chwycił się kratownicy.
- Musisz mi pomóc - wyszeptał jej na ucho. - Już prawie jesteśmy na miejscu. - Drżała
mocniej, ale otworzyła oczy. - Po prostu podciągnij się na trap. - W spowolnionym ruchu
chwyciła lewą ręką kratownicę. Jej zęby szczękały jak kastaniety. Poczuł, że jej uścisk
złagodniał. Opuścił się w wodę i chwycił ją w pasie.
- Gotowa? Raz... dwa... trzy! - Podłożył rękę pod jej pośladki i popchnął ją z całej siły
do góry. Po chwili była już na trapie. Przewróciła się na brzuch i zaczęła wymiotować. Corso
zebrał siły i przerzucił kolano ponad krawędź kratownicy, ale nie dał rady sam się dostać na
górę. Poczuł na sobie jej ręce i spróbował raz jeszcze. W końcu wylądował obok niej na
brzuchu, dysząc ciężko jak parowóz.
Podniósł się z mozołem na kolana. Chwycił się skostniałą ręką szczebla trapu i wstał z
drudem. Oparł się o pawęż. Nie czuł nóg. Nagle łódź zakołysała się... dwa razy. Jego serce
zabiło tak mocno, że wydawało się, że rozsadzi mu pierś. Musieli być niedaleko... patrząc...
czekając.
Renee Rogers też to poczuła. Spojrzała w górę, wyczytała wyraz bezsilności na twarzy
Corsa i zaczęła szlochać. Byli teraz na rufie, tuż nad ich głowami. Kiedy spojrzał do góry,
zobaczył lufę pistoletu. Zamknął oczy i czekał na śmierć.
- Franku Corso - rozległ się głos - aresztuję pana pod zarzutem zabójstwa Davida
Rosewella i Margaret Dougherty. Wszystko, co pan od tej chwili powie, może być
wykorzystane przeciwko panu. Ma pan prawo do adwokata. Jeśli nie ma pan środków...
Drugi głos zaczął mówić w tle:
- Tu Sorenstam. Przyślijcie karetkę. Fairview czterdzieści siedem dziewięćdziesiąt.
Mogą być nawet dwie, jeśli się da.
26
Sobota, 21 października, godzina 2.04
Dopiero gdy mundurowi przynieśli portfel Renee Rogers, detektywi Troy Hamer i
Roger Sorenstam zaczęli traktować to, co mówił Corso, poważnie. Nic sobie nie robili ze
zniszczeń na łodzi. Przybyli tu w sprawie zbrodni w afekcie. Mieli świadków: sąsiada Meg,
który zeznał, że Corso pobił się z jej chłopakiem, pielęgniarkę, która oświadczyła, że chłopak
sprzeciwiał się obecności Corsa u Dougherty w szpitalu, i drugą, która widziała wysokiego
mężczyznę z kucykiem wychodzącego bocznymi drzwiami ze szpitala zaraz po popełnieniu
morderstw. Przyłapany na gorącym uczynku. Włączyć syreny.
Corso siedział na kanapie zawinięty w wełniany koc. Ostatni z sanitariuszy był jeszcze
z Rogers, kiedy mundurowy podał jej portfel Hamerowi.
- Mówi to samo co on - wyszeptał i spojrzał na Corsa. Hamer zrobił kwaśną minę.
- Lepiej wezwijmy tu techników - powiedział Sorenstam. Corso wstał.
- Czas na mnie - oznajmił.
- Wciąż jeszcze prowadzimy tu dochodzenie - burknął Hamer.
- Jadę do szpitala - rzekł Frank. - W razie gdybyście czegoś ode mnie chcieli, będę
tam. - Czuł się jak drwal, kiedy powłócząc nogami, szedł po dywanie.
Schody i korytarz pokrywały odłamki drewna. Świeże drzazgi wyglądały jak zęby.
Corso wysunął buty spod stołu, po czym je włożył.
Kawałki drewna trzaskały i łamały się pod jego nogami, gdy szedł do kajuty. Całe
ciało go bolało, jakby był obity, a palce miał spuchnięte i ledwo poradził sobie z włożeniem
koszuli i dżinsów.
Sanitariusze natychmiast wstawili ich pod prysznice. Zostawili ich pod ciepłą wodą,
dopóki terma się nie zbuntowała.
- Nic tam po panu - powiedział Sorenstam.
- Nie szkodzi. I tak pojadę.
- Jezu, ale z ciebie dupek, człowieku. - Hamer westchnął.
- Im dłużej ci się przyglądam, tym bardziej jestem przekonany, że chcesz spalić za
sobą wszystkie mosty. - Ręką zatoczył łuk. - Komuś naprawdę bardzo zależało na tym, żeby
cię sprzątnąć. - Odczekał chwilę. - Coś mi mówi, że ci ludzie nie poprzestaną na jednej
próbie.
- Może po prostu wy, chłopcy, powinniście lepiej służyć i chronić.
- Może po prostu już czas, żebyś zaczął z nami współpracować - odparł Sorenstam.
- To znaczy?
Hamer podrapał się w głowę.
- Zobaczmy, co tu mamy. Twoja dziewczyna... - Corso chciał zaprzeczyć, ale policjant
tylko machnął ręką - robi zdjęcia, dwóch bandziorów w czarnym mercu zaczyna ją ścigać i o
mało jej nie zabijają. W taki czy inny sposób odkrywają, że wciąż jest wśród żywych, i biegną
w te pędy do Centrum Medycznego Harborview, gdzie wykańczają zarówno ją, jak i jej
chłopaka, a potem - zawiesił głos
- przyjeżdżają tutaj, żeby dobrać się do twojej chudej dupy.
- Chcesz nam podsunąć jakąś wskazówkę? - zapytał Sorenstam. - Wygląda na to, że
zalazłeś komuś za skórę.
Corso popatrzył na nich. Mimo wysiłków na jego ustach pojawił się szyderczy
uśmieszek.
- Gówno macie, co?
- Mamy ciebie - odparł Hamer.
- Pracujecie nad tym od czterech dni i zupełnie nic nie macie. - Starał się, by w jego
głosie nie było słychać obrzydzenia. Starał się nadać mu neutralny ton. Próbował się
opanować, ale nic z tego nie wyszło. - Na co wy, kurwa, traciliście do tej pory czas?
- Przyglądaliśmy się tobie i chłopakowi Meg Dougherty - warknął Sorenstam.
No tak. Takie są procedury. Najpierw bada się najbliższych ofiary, potem dopiero
rozszerza się krąg podejrzanych. Po raz pierwszy, odkąd usłyszał wiadomość o śmierci Meg,
zrobiło mu się naprawdę ciężko na duszy. W głowie usłyszał znajomy głos, który powiedział,
że na pewno jakaś inna dwójka gliniarzy sprawdza właśnie Donalda Bartha. I że nie ma
powodu, żeby wtajemniczać w to tych dwóch palantów - z jednym wyjątkiem. W tym
momencie głos się zmienił. Z wyjątkiem tego, że Dougherty nie żyje i że mógł w jakiś sposób
niechcący przyczynić się do jej śmierci. Nowy głos zapytał go, co by się stało, gdyby
podzielił się z gliniarzami tym, co wie.
- To ma coś wspólnego z tym gościem zakopanym w samochodzie - powiedział.
Sorenstam wyjął notes i ołówek.
- Nazywał się Donald Barth. - Całe pięć minut zajęło Frankowi opowiedzenie całej
historii. - Teraz już wiecie wszystko - zakończył. - Sugerowałbym znalezienie kogoś, kto
widział pikapa, i kogoś, kto szukał Joego Balia. Może jedna z tych osób powie coś naprawdę
ważnego.
Sorenstam przejrzał notatki.
- Twierdzisz, że zaginięcie Joe Balia, zakopanie faceta w pikapie, napad na twój jacht
i morderstwa w szpitalu są ze sobą powiązane?
- Na to wygląda.
- Na czym według ciebie miałby polegać ten związek?
- Nie mam pojęcia.
- Więc czy może nam to w jakiś sposób pomóc? - zapytał Hamer.
- Nie może - odparł Corso.
- Skąd on chciał wytrzasnąć czterdzieści tysięcy?
- Nie mam pojęcia.
- Myślisz, że jedna z tych kobiet, które wykorzystał... Corso potrząsnął głową.
- Nie.
Podszedł do szafy i wyjął z niej czarną skórzaną kurtkę. Włożył w nią jedną rękę.
- Znajdźcie tych gości - powiedział. - Znajdźcie ich, zanim ja to zrobię.
- Jeśli tam pojedziesz... - Hamer dźgnął go palcem - zakłócisz przebieg śledztwa. -
Corso włożył kurtkę i ruszył na dziób. - Słyszysz, co mówię? - rzucił za nim Hamer.
Policjant był wściekły. Corso nie miał o to do niego pretensji. Stracili masę energii,
drepcząc w kółko. Ostatnia rzecz, jakiej chcieli, to usłyszeć od jakiegoś wścibskiego
pisarzyny, że wszystko spieprzyli.
Korytarz był wciąż zablokowany przez gliniarzy i sanitariuszy. Corso musiał się
przepchać między nimi. Renee Rogers siedziała na koi. Miała na sobie ubranie, w którym do
niego przyjechała. Odniósł wrażenie, jakby się skurczyła. Wyglądała, jakby chodziła w
ciuchach starszej siostry.
- Jak się czujesz? - zapytał. Zastanawiała się przez dłuższą chwię.
- Jakbym naprawdę już nigdy nie miała się ogrzać - odparła w końcu.
- Jadę do szpitala.
Wyciągnęła rękę i dotknęła jego policzka.
- Ach tak, twoja przyjaciółka. Bardzo mi przykro. Skinął głową.
- Możesz normalnie chodzić? - zapytał po chwili.
- Nogi mam jak z waty, ale jakoś sobie radzę.
- Chodźmy stąd. Technicy są w drodze. Zaraz zaroi się tu od glin.
Położyła rękę na jego dłoni.
- Uratowałeś mi życie.
- Mieliśmy szczęście.
Jej wzrok mówił, że nie uwierzyła w jego słowa, ale nie miała siły, by się spierać.
- Podrzucę cię do hotelu. Popatrzyła mu prosto w oczy.
- Jesteś pewien, że chcesz jechać do szpitala?
- Nigdy nie uwierzę w jej śmierć, dopóki nie przekonam się na własne oczy.
Zapewniła go, że rozumie, po czym wstała.
- Chodźmy - powiedziała.
Zaczęli nieciekawie - Renee omal nie spadła z trapu. Wzajemnie się podpierając,
powlekli się nabrzeżem do bramy. Kiedy znaleźli się u dołu rampy, Corso zaczął z trudem
piąć się pod górę. Wykończona Renee została na dole, kręcąc głową. Wziął ją za rękę i
przyciągnął do siebie. Udało im się jakoś dotrzeć do parkingu.
Wciąż trzymali się za ręce, kiedy lampy błyskowe rozproszyły mrok, a zza
samochodów wyszli reporterzy, zasypując ich pytaniami. Słyszeli o strzelaninie. Czy Corso
mógłby im powiedzieć coś więcej? Czy był w to zamieszany? Czy policja ma jakiegoś
podejrzanego?
Nagle usłyszał, jak ktoś mówi:
- To Rogers. Wiecie, ta oskarżycielka w procesie Balaguli. - Zaczęto wymieniać
nazwisko prokurator, gdy przepychali się przez tłum w kierunku samochodu.
Dziesięć metrów od bezpiecznego schronienia Rogers została popchnięta i upuściła
torebkę. Cześć zawartości wysypała się na ziemię.
Corso odsunął najbliższego fotografa, zapoczątkowując reakcję łańcuchową potknięć,
podczas gdy Renee schyliła się, by włożyć rzeczy z powrotem do torebki. Lampy błyskowe
oślepiały go, kiedy prowadził ją do samochodu. Wepchnął ją do środka, po czym sam zajął
miejsce za kierownicą.
Sobota, 21 października, godzina 2.40
- Przepraszam, ale nie może pan...
Corso dał nurka pod taśmą policyjną i ruszył w dół po schodach. Policjanci
zablokowali drzwi wind w suterenie, a na klatkach schodowych rozciągnęli tyle taśmy, że
mogliby nią opasać kulę ziemską.
Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat.
- Proszę - jęknęła, kiedy chwycił za poręcz i ruszył po schodach w dół. Na półpiętrze
obejrzał się. Stała wciąż nieruchomo u góry. - Policja... - zaczęła.
Na dole pchnął drzwi, wystawił przez nie głowę i popatrzył w jedną stronę, a potem w
drugą. Korytarz był pełen ludzi. Na lewo stali głównie pracownicy szpitala, których policja
chciała przesłuchać, zanim wypuści ich do domu. Na prawo znajdowała się sala 109, przed
którą dwóch kryminalistyków w jaskrawożółtych kurtkach piło kawę z plastikowych kubków,
rozmawiając z policjantami.
Jego wzrok zatrzymał się na dwóch metalowych noszach na kółkach stojących pod
ścianą. Leżały na nich czarne gumowe worki na zwłoki, z czerwonymi paskami wiodącymi
przez piersi i kostki. Poczuł się tak jak zawsze w obliczu śmierci - bezwładny i oszołomiony.
Jakby oderwany od rzeczywistości.
Nogi zabolały go, kiedy zaczął iść korytarzem. Głos za nim zawołał:
- Ej!
Szedł jednak dalej. Otworzyły się drzwi sali 109. Wyszła z niej Rachel Taylor. Zanim
drzwi się za nią zamknęły, Corso usłyszał zagniewane głosy w środku. Na jego widok
pielęgniarka się zatrzymała.
- O - wyjąkała. - Pani Dougherty...
Drzwi znów się otworzyły. Na korytarzu pojawił się „Edward J. Crispin, czerwony na
twarzy i rozczochrany, wyglądał, jakby dopiero co wyciągnięto go z łóżka. Za nim wyszło
dwóch gliniarzy.
Szczęka mu opadła, gdy ujrzał Corsa idącego w jego kierunku.
- Nie ma jej tutaj - powiedział. Frank zatrzymał się. - Pana przyjaciółki - dodał
Crispin. - Nie ma jej już tutaj.
Corso przeniósł wzrok na worki ze zwłokami.
- Nie - zaprzeczył Crispin. - To... - Spojrzał na Taylor, oczekując pomocy.
- Pani Guillen - uzupełniła pielęgniarka. - Ruth Guillen.
- Pana przyjaciółce znalazłem inną salę - wyjaśnił Crispin. Rachel Taylor podeszła do
Corsa i wzięła go za rękę. Popatrzyła wrogo na dyrektora administracyjnego.
- Pan Crispin ominął normalne procedury obowiązujące przy przydziale sal. - Rzuciła
mu kolejne wrogie spojrzenie.
- Druga zmiana zobaczyła, że sala jest pusta, i położyła w niej panią Guillen.
- Ranna w wypadku samochodowym - dodał Crispin, jakby mogło to stanowić
okoliczności łagodzące.
- Pan Rosewall, chłopak pani Dougherty, też o niczym nie wiedział - dodała Taylor. -
Po prostu przyszedł o nieodpowiedniej porze.
- Nie rozumiem - wyznał Corso, czując, że zaczyna się chwiać.
- Pani Dougherty jest na górze, na chirurgii - wyjaśniła Rachel Taylor.
27
Sobota, 21 października, godzina 6.10
Zrobili jej dziurę w głowie.
- Niezbyt dużą - poinformowała go z uśmiechem pielęgniarka z pooperacyjnego.
Rozdzieliła palce na jakieś dwa centymetry. - Wielkości znaczka pocztowego.
Zmieniła kroplówkę, po czym poprawiła pościel.
- Dziś rano odnotowaliśmy wyraźną poprawę - oznajmiła. - Myślę, że doktor będzie
zadowolony. - Nie wymieniła nazwiska owego „doktora”. Powiedziała tylko „doktor”. Corso
odchrząknął.
Siedział pod oknem, na brązowym krześle ze sztucznej skóry, wciągając przez słomkę
letnią kawę i starając się nie myśleć o tym, że mogło być gorzej.
Drzwi otworzyły się i do środka weszła jeszcze jedna pielęgniarka. Rzuciła mu na
kolana poranne gazety. Stanęła przed nim z rękami opartymi na szerokich biodrach, czekając,
aż łaskawie zwróci na nią uwagę. Nie unosząc wzroku, Corso podziękował, złożył gazety i
umieścił je pomiędzy siedzeniem a poręczą. Naburmuszyła się, popatrzyła na koleżankę,
jakby chciała powiedzieć „a to dopiero”, po czym wyszła. Pielęgniarka z pooperacyjnego
wciąż jeszcze chichotała, kiedy kończyła wykonywanie swoich obowiązków, a potem
wymknęła się z sali.
Corso odczekał dłuższą chwilę, po czym podszedł do łóżka. Meg nie była już tak
spokojna jak przedtem. Jej kończyny drgały, jęczała, zupełnie jakby chciała powiedzieć, że
już wystarczy, i ruszała głową. Miał chęć nasunąć pościel na wzory, które pokrywały jej
odkryte ramiona, ale wydawało mu się, że jest tak krucha i tak słabo trzyma się życia, że nie
mógł się na to zdobyć.
Wrócił na krzesło i spojrzał na gazety. Dwoma palcami uniósł jedną z nich i położył
na siedzeniu. „Seattle Times”. Ogromne zdjęcie. On i Renee Rogers, trzymający się za ręce
na górze rampy. Wyglądali na skrajnie wyczerpanych. Nagłówek: STRZAŁY PRZY
EASTLAKE. Skrzywił się. Przeszedł do następnej gazety. Czy po „Timesie” mogło być
jeszcze coś gorszego?
Okazało się, że tak. STRZELANINA NA PRZYSTANI. Fotoreporter „Post
Intelligencer” uchwycił ich przy samochodzie: Corso warczący na dziennikarza, Renee
Rogers zbierająca rzeczy do torebki. Widoczne wyraźnie jak w dzień ramiączko i jedna
miseczka jej biustonosza. A małe mokre zawiniątko leżące w torebce to pewnie majtki.
Warren naprawdę będzie wściekły, pomyślał.
Wrzucił obie gazety do kosza na śmieci w łazience. Szedł z powrotem do krzesła,
kiedy detektyw Sorenstam wetknął głowę w szparę w drzwiach i wywołał go machnięciem
ręki na korytarz.
Hamer opierał się o ścianę, gryząc kawałek plastiku. Sorenstam wyjął notes.
- Rozmawialiśmy z Jonesym i jego partnerem - powiedział. - Sprawdzili tego Bartha. -
Corso czekał, aż przejdzie do konkretów. - Komputer odczytał to tak samo jak ty. Facet klepał
biedę od lat. Wysyłał wszystkie pieniądze swojemu synkowi, żeby mógł się kształcić.
- A potem, kiedy synek był na ostatnim roku studiów, zaczął mieć zaległości - dodał
Hamer.
- Studia medyczne kosztują.
Hamer żuł kawałek plastiku jak cygaro.
- Próbował pożyczyć trzydzieści patyków z kasy pożyczkowej, ale mu odmówili. W
tym czasie w Bostonie jego synalek próbował sam zaciągnąć kredyt.
- I nagle bingo! - Sorenstam pstryknął palcami. - Ni z tego, ni z owego spłacił
wszystko. Aż do końca roku.
Hamer rzucił kawałek plastiku na podłogę.
- W tym czasie Barth wychodził codziennie z domu, całował swoją kobitkę na
pożegnanie i jechał... no właśnie, dokąd? - Nie czekając na odpowiedź, dorzucił: - Bo na
pewno nie do swojej pracy w okręgu szkolnym. Nie było go tam od czerwca do września
dziewięćdziesiątego dziewiątego.
- Sąsiedzi twierdzą, że wszystko było tak jak dawniej. Jego pikap wyjeżdżał i wracał o
takich samych porach jak zawsze. - Sorenstam wzruszył ramionami. - Eksżona zaklina się, że
wszystko biegło po staremu.
- Więc dokąd jeździł? - zapytał Corso.
- W jakieś miejsce, gdzie można zarobić czterdzieści patyków - rzekł Hamer.
- A co z Joem Ballem?
- Nie odnalazł się - odparł Hamer.
- W wydziale osób zaginionych mają zeznania faceta, który twierdzi, że twoja
przyjaciółka była ostatnią osobą, która widziała Balia przed jego zaginięciem.
Corso uniósł rękę.
- Załóżmy, że to nasz przyjaciel Bali jest odpowiedzialny za zakopanie Donalda
Bartha i jego pikapa.
- Dlaczego miałby to zrobić? - zapytał go Hamer.
- Prawdopodobnie dlatego, że ktoś mu za to zapłacił.
- No dobrze.
- Ci, którzy mu za to zapłacili, pewnie nie byli za bardzo zadowoleni, kiedy deszcz
odsłonił pikapa.
Hamer oderwał się od ściany i zaczął chodzić po korytarzu.
- Myślisz, że twoja dziewczyna przeszkodziła im w wyrażeniu tego niezadowolenia?
- Niewykluczone.
- Ruszają za nią w pościg - wysnuł przypuszczenie Sorenstam.
- Ona się rozbija.
- Jeden z nich wysiada z samochodu, żeby ją dobić, ale przeszkadzają mu w tym
ludzie, którzy się tam pojawiają.
- Skąd jednak wiedzieli, że przeżyła? - zapytał Corso. - Skąd wiedzieli, w którym
szpitalu jej szukać?
- Może pojechali za karetką - zasugerował Hamer.
- Może - wymamrotał Corso, ani chwili w to nie wierząc.
- To jednak nie wyjaśnia, dlaczego chcieli sprzątnąć ciebie - zauważył Hamer.
- Rzecz jasna zakładając, że to w ogóle ci sami ludzie - dodał jego partner.
Stali przez chwilę w milczeniu. W końcu Corso zapytał:
- Postawicie kogoś pod drzwiami? Hamer wyglądał na zdezorientowanego.
- Którymi drzwiami?
- Tymi.
- Po co?
- Ktoś próbował ją zabić, nie zauważyliście tego?
- Nic jej tutaj nie grozi. Nikt nie wie, gdzie jest - rzekł Hamer.
- Nie figuruje na liście pacjentów - zapewnił go Sorenstam.
- Wy ją jakoś znaleźliście - zauważył Corso.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał Hamer. Corso pochylił się i przybliżył
twarz do twarzy policjanta. - Wybaczcie, chłopcy, że to mówię, ale nie jestem za bardzo pod
wrażeniem waszej dotychczasowej pracy.
Hamer opuścił ręce wzdłuż tułowia i naparł na Corsa piersią.
- Na twoim miejscu zatroszczyłbym się o własną dupę. - Ja na twoim miejscu do tej
pory zakończyłbym to śledztwo.
Sorenstam rozdzielił ich.
- Ejże, uspokójcie się. Jesteśmy po tej samej stronie barykady. - Patrzył to na jednego,
to na drugiego, nic jednak nie udało mu się wskórać.
- Ona potrzebuje ochrony - obstawał przy swoim Corso.
Hamer wyjął coś spomiędzy zębów, a potem wypluł to na podłogę.
- Jeśli tak uważasz, to jej zapewnij - powiedział z uśmiechem. - Jeśli wierzyć gazetom,
jesteś ekspertem w ratowaniu dam z opresji.
28
Sobota, 21 października, godzina 12.09
Joemu Bocco po prostu zdarzyło się być Włochem. Kiedy ktoś ma takie nazwisko,
bliznę na policzku i zarabia na życie łamaniem nóg, do głowy przychodzi od razu wiele
wyświechtanych myśli, z których nie ostatnie jest przypuszczenie, że z takim pochodzeniem i
zawodem ten ktoś musi być częścią pewnej większej, bardziej znanej organizacji
przestępczej, w której skład wchodzą inne osoby o nazwiskach kończących się na samogłoski.
Nic z tego. Joe pracował na własny rachunek. Przedstawiał się jako prywatny
ochroniarz. Jeśli sobie życzyłeś, mógł podrzucić któremuś z twoich wrogów tarantulę albo
pójść z tobą do meliny po świeży towar.
Poznali się pięć lat wcześniej, kiedy Corso pracował nad artykułem o związku
zawodowym robotników portowych. Większość pieniędzy na emerytury zaginęła. Ludzie
myśleli, że odpowiada za to przewodniczący związku Tony Trujillo. Niektórzy z nich chcieli
jego śmierci. W upalny sierpniowy dzień Corso przeprowadził z Trujillo wywiad na molo. Joe
Bocco siedział nieopodal, mając na sobie golf i pełnej długości płaszcz przeciwdeszczowy. W
ogóle się jednak nie pocił. Ani razu też nie mrugnął. Dwa dni później jakichś dwóch ludzi
próbowało zepchnąć limuzynę Trujilla z Fourth Avenue Bridge. Bocco zabił kierowcę, a
pasażer dzięki niemu został sparaliżowany od pasa w dół. Wiadomość o tym wydarzeniu
znalazła się na pierwszych stronach gazet.
Bocco sprawdził dokładnie salę, po czym spojrzał na Dougherty.
- To ta, o której trąbią w wiadomościach?
- Tak.
Podrapał się po brodzie.
- Ale nie ta, z którą cię sfotografowali?
- Nie.
Zastanawiał się nad tym przez dłuższą chwilę, a potem znów przeniósł wzrok na Meg.
- Słyszałem, że ktoś próbował ją sprzątnąć, ale zamiast tego zabił dwie inne osoby.
Corso zasępił się.
- Skąd o tym wiesz? Ta wiadomość nie przeniknęła do prasy.
- Za to przeniknęła do radia.
- Cholera - zaklął Corso.
- Lepiej, żeby ci, co ją chcieli sprzątnąć, o tym się nie dowiedzieli, nie? Wkurzą się,
jak nie wiem. - Otworzył drzwi łazienki i zajrzał do środka. - Oczywiście boisz się, że wrócą.
- To możliwe.
- I chcesz, żebym zadbał o to, żeby nie miała niezapowiedzianych gości.
- O to właśnie mi chodzi.
- Podałem ci przez telefon swój cennik. Pasuje?
- Tak.
- Prędzej czy później zasnę.
- Nie masz jakichś odważnych kolegów? Pokiwał głową.
- Znam kilku, którzy by się nadali.
- Niech jeden z nich cię zluzuje.
- To będzie następne siedemset pięćdziesiąt.
- A Greenspan twierdził, że nie ma inflacji. Joe Bocco uśmiechnął się kpiąco.
- Spokój sumienia jest bezcenny - odparł, zupełnie jakby występował w reklamie
towarzystwa ubezpieczeniowego.
Sobota, 21 października, godzina 13.13
Ani słowa przez sześć godzin. Od samego rana, kiedy z wiadomości telewizyjnych
dowiedzieli się, że ta dziwka wciąż jeszcze żyje. Po prostu siedzieli na łóżku, czyszcząc swoje
pistolety wciąż od nowa i patrząc przez okno na rzekę. Kiedy Ramon w końcu zaczął mówić,
Gerardo omal nie zadławił się przyniesionym do pokoju hotelowego buritto.
- Nadszedł czas na słuchanie - powiedział nagle Ramon. - Świat mówi do ciebie,
próbuje cię ostrzec. Wszystko, co masz robić, to nadstawić uszu i słuchać.
- To właśnie robiłeś? - zapytał Gerardo z ustami pełnymi bułki. - Słuchałeś świata?
Ramon czuł, że za chwilę straci cierpliwość.
- Mówiłem, no wiesz, metaforycznie.
Gerardo zanurzył dwie frytki w keczupie, po czym włożył je do ust.
- Co to znaczy? - zapytał. - No wiesz, to meta... - zamachał ubrudzonymi keczupem
palcami - ...coś tam. Co to znaczy?
- To znaczy, że może powinniśmy na chwilę przystopować - powiedział w równej
mierze do siebie, jak do Gerarda. - Trochę odpocząć. - Popatrzył na towarzysza. - Mógłbyś
odwiedzić swoją siostrę na Florydzie.
Gerardo popił burrito colą.
- Jej dzieciaki muszą już być teraz duże. - Zadumał się. Rzucił okiem na Ramona. - A
ty mógłbyś pojechać do swojej mamy.
Ramon westchnął.
- Nie mamy sobie nic do powiedzenia.
- To twoja matka, człowieku.
- Mówię ci. Nie z mojej winy, tylko z jej. Nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Ma
nowego męża. Gra w pieprzonego golfa. Nie chce, żeby przypominać jej o zasranej
przeszłości. Z moją siostrą też nie rozmawia.
Gerardo przestał żuć. Zasępił się.
- Powiemy ruskim?
- Kurwa, zapomnij. Od razu by nas sprzątnęli. Gerardo zaczął protestować, ale Ramon
mu przerwał.
- Sprzątnęliby nas tak, jak my sprzątnęliśmy tych Kolumbijczyków. - Uniósł dwa
palce. Dwie kulki w łeb. - Nie pozwolą, żebyśmy im się tutaj kręcili. Nie zapominaj, że
wiemy, gdzie są pochowane wszystkie ciała.
Gerardo machnął swoim burrito.
- To jeszcze jedna z tych metacośtam, tak?
Ramon chciał wyjaśnić, że tak, i zarazem nie, ale w końcu uprościł sprawę.
- Tak - powiedział.
- Kiedy wyjedziemy?
- Jak tylko wywiążemy się z aktualnych zleceń.
Sobota, 21 października, godzina 13.13
- Mówiłem, że ona na niego leci - powiedział Nicholas Balagula po rosyjsku. Głos mu
nieco drżał, ponieważ szwedzka masażystka właśnie okładała pięściami jego plecy. Była to
rosła, rumiana kobieta o cienkich blond włosach i dużych czerwonych dłoniach, tak silnych,
że mogłaby nimi zadusić jałówkę.
Chwyciła rękami jego gumowate ciało i zaczęła ugniatać je jak chleb. Balagula włożył
okulary i przeczytał tekst pod zdjęciem przedstawiającym Renee Rogers wkładającą bieliznę
do torebki. Spojrzał na Michaiła Iwanowa, który trzymał gazetę przed jego oczami.
- To chyba nie ty... Iwanow uniósł brwi.
- Oczywiście, że nie.
- I nie Kubańczycy? - upewnił się Balagula.
- Poleciłem im zrobić to, co kazałeś - odparł Iwanow. - Śledzili go do łodzi, a potem
zdali relację. To wszystko.
Balagula skinął głową.
- Kiedy już to wszystko się skończy... - zaczął.
- Osobiście tego dopilnuję - zapewnił go Iwanow. Już to kiedyś uzgodnili. Gdy tylko
proces dobiegnie końca, obaj się wycofają. Nie będą im dłużej potrzebni tacy ludzie jak
Ramon i Gerardo.
Szwedka używała boków dłoni jak tasaków, wędrując w górę i w dół kręgosłupa
Balaguli. Jego gruba skóra tułowia wibrowała od uderzeń.
- Zastanawiająca zbieżność w czasie.
- Też tak pomyślałem.
- A może po prostu pan Corso ma talent do robienia sobie wrogów?
- Nie byłbym zdziwiony - odparł Iwanow.
Balagula sięgnął do tyłu i chwycił kobietę za nadgarstek.
- Wystarczy - powiedział po angielsku. Masażystka odsunęła się, skinęła głową i
przeszła przez apartament do czarnej torby sportowej, którą zostawiła na barku. Wyjęła z niej
biały ręczniczek i wytarła ręce.
- Doliczyć do rachunku? - zapytała.
- Tak, proszę - odparł Iwanow. Kobieta zniknęła za drzwiami.
Nicholas Balagula zsunął ręcznik z pośladków i usiadł.
- Przydałoby się jakieś towarzystwo na noc - zauważył. Iwanow odwrócił wzrok. -
Coś świeżego. Tym razem coś mniej dojrzałego.
- Myślisz, że to takie proste? - burknął Iwanow. - W obcym mieście?
Nicholas Balagula przeszedł przez pokój, powłócząc nogami. Położył rękę na
ramieniu towarzysza.
- Już niedługo, Michaił, ta farsa się skończy i będziesz mógł wyjechać do swojego
domu we Francji. Znajdziesz sobie jakieś krówsko, które będzie cię obsługiwać. - Iwanow
odsunął się. - Do tego czasu jednak...
- Zrobię, co tylko będę mógł - zapewnił go Iwanow.
29
Sobota, 21 października, godzina 16.54
Jego matka, siostry i bracia - wszyscy byli w domu z dalszymi krewnymi, tłocząc się
wokół potraw i kawy. Prowadzone stłumionymi głosami rozmowy dotyczyły przejścia do
lepszego świata i tego, że jest to częścią boskiego planu, którego nie rozumieją tacy prości
ludzie jak oni.
Stał na brudnej podłodze garażu, patrząc do góry na kufer na krokwiach, jakby
spodziewał się, że zaraz pojawi się jakiś duch i zacznie pytać, dlaczego nie jest w domu z
matką i co, do diabła, on sobie wyobraża. Zadrżał.
Pchnął zardzewiałą taczkę na środek pomieszczenia, stanął na niej i chwycił kufer
oburącz. Jakoś zawsze sobie wyobrażał, że powinien być ciężki, tak więc na chwilę zachwiał
się do tyłu, kiedy okazał się leciutki.
Metalowe taśmy były zimne w dotyku, kiedy pochwycił kufer w ramiona, a potem
zszedł na podłogę i ruszył w kierunku stojącego w garażu starego pikapa GMC.
Nie tracił czasu. Po prostu postawił kufer z tyłu na pace, pospieszył do stołu
warsztatowego i chwycił młotek stolarski. Gdzieś prawdopodobnie był mosiężny klucz
pasujący do zamka w kufrze, ale nie zawracał sobie głowy szukaniem.
Młotek z trzaskiem strącił skobel z kufra. Zaczerpnął tchu i uniósł wieko. Na górze
leżała płaska tacka z przegródkami. Na niej - dwa zardzewiałe identyfikatory i trzy
zaśniedziałe mosiężne łuski. Po prawej złożona w trójkąt amerykańska flaga. Plik listów
napisanych dziecięcym charakterem pisma jego matki. Wyjął jeden z nich z koperty, ale
odrzuciło go na widok słów „Kochany Way nie”. Stosik naszywek wojskowych. Mała
porcelanowa figurka uśmiechającej się tancerki hula z napisem HAWAJE namalowanym u
podstawy.
Chwycił mosiężne uchwyty tacki i odstawił ją na bok. Pod spodem zobaczył starannie
złożony mundur galowy i czapkę. Ostrożnie wyciągnął je z kufra i położył na tacy. Pod
złożonymi spodniami ujrzał brązową papierową torbę z Baxters Market.
Zajrzał do środka. Oddech uwiązł mu w gardle. Patrzyła na niego szczuplejsza,
młodsza wersja jego ojca. Stał w śniegu po kolana, opierając się na karabinku Ml. Wyglądał,
jakby wolał przebywać w jakimś innym miejscu. Pod fotografią widniał nagłówek: JENIEC
WRACA DO DOMU. Ręce mu się trzęsły, kiedy wyjmował pożółkły kawałek gazety z torebki i
ostrożnie go rozkładał. „Bufford County News”, z datą 10 listopada 1954: „Długoletni
mieszkaniec Tiree, Wayne D. Corso, powrócił do żony i rodziny po blisko trzech latach
spędzonych w obozie jenieckim w Korei Północnej. Schwytany na początku wojny pan
Corso...”.
Kiedy tak stał, patrząc na te wszystkie skarby, poczuł, że jego dziecięce poczucie
pewności odpływa i znika w zimowym niebie, a on pozostaje z niepokojącym podejrzeniem, że
od tej chwili świat już zawsze będzie czymś innym, niż wydawał się początkowo. Ta myśl
sprawiła, że zadrżał w tym ciemnym garażu, czując się bardziej samotny niż kiedykolwiek w
całym swoim życiu.
I wtedy silna ręka pochwyciła go za ramię i wiedział już, że to On powrócił, by...
Corso otworzył oczy. Obok krzesła stał Joe Bocco.
- Wydaje mi się, że się ocknęła - powiedział.
Frank zamrugał dwa razy, przesunął dłonią po twarzy, po czym wstał.
Coś z pewnością się zmieniło. Była niespokojna, próbowała poruszyć rękami, które
przywiązano do metalowych poręczy łóżka za pomocą elastycznych bandaży, co miało
zapobiec zerwaniu rurek i przewodów wyrastających z jej ciała jak pnącza.
Podszedł do łóżka i położył rękę na jej ramieniu. Drgnęła, jakby przestraszona.
- Mam kogoś zawołać? - zapytał Bocco.
Corso potwierdził. Joe zapiął płaszcz i wyszedł z sali dokładnie w tej samej chwili,
kiedy otworzyła oczy. Popatrzyła w dół i skrzywiła się z bólu, starając się podnieść głowę i
rozejrzeć po sali. Jęknęła, a potem spróbowała coś powiedzieć. Bez skutku.
Corso podniósł chromowany dzbanek stojący przy łóżku, nalał wody do szklanki,
wziął jedną ze szpitalnych słomek i włożył ją w usta Meg. Dopiero za trzecim razem udało jej
się pociągnąć. Zamknęła oczy. Wolno, ale pewnie opróżniała szklankę, wydając przy tym
odgłosy jak dziecko mające zły sen. Kiedy wypuściła słomkę, napełnił ponownie szklankę i
cały proces się powtórzył.
Była w połowie drugiej szklanki, gdy Joe Bocco wrócił z pielęgniarką. Miała może
trzydziestkę, była duża, ale ładnie zbudowana. Rumiane policzki i błyszczące błękitne oczy,
włosy odrobinę zbyt intensywnie rude, by był to naturalny kolor. Na plakietce z
diamencikami przy krawędziach zobaczył nazwisko TURNER.
- Spokojnie - powiedziała do Dougherty, wyjmując szklankę z ręki Corsa. - Nie ma
pośpiechu.
Meg otworzyła oczy, słysząc obcy głos.
- Cieszymy się, że jest już pani z nami - oświadczyła pielęgniarka i zaczęła rozwijać
bandaże z jej rąk. - Proszę nie odpowiadać, tylko słuchać - mówiła. - Teraz uwolnię pani ręce.
Musi pani jednak trzymać je z dala od głowy.
Dougherty usiłowała skinąć i natychmiast tego pożałowała, ponieważ nawet tak
nieznaczny ruch spowodował, że oczy zamknęły się jej z bólu. Kiedy pielęgniarka przeszła na
drugi bok łóżka, Meg przyłożyła uwolnioną rękę do brzucha. Popatrzyła na Corsa.
- Hej - wychrypiała.
- Hej - odparł.
Przełknęła dwa razy ślinę i zapytała:
- Ile?
- Ile czasu minęło od wypadku?
Mrugnęła, co Corso uznał za potwierdzenie. Zaczął liczyć w myśli.
- Cztery dni - powiedział.
- Dzień?
- Sobota, dwudziesty pierwszy.
- David?
Corso spojrzał na pielęgniarkę, która z posępną miną pokręciła głową.
- Często tu przychodził - zapewnił ją, po czym szybko zmienił temat. - Po prostu
mrugaj, jeśli będę miał rację, dobrze? - Mrugnęła. - Byłaś świadkiem jakiegoś zdarzenia w
Evergreen Construction, prawda? - Mrugnięcie.
- Zabicia kogoś? - Mrugnięcie. - Widziałaś zabójców?
- Mrugnięcie. - Ścigali cię? - Mrugnięcie. - Zderzyłaś się z ciężarówką? - Mrugnięcie.
- To wszystko, co wiesz? - Mrugnięcie.
Popatrzyła ponad ramieniem Corsa. Dopiero teraz zauważyła Joego Bocca.
Zmarszczyła brwi i wymamrotała:
- Kto to?
- Ma na imię Joe - odparł Corso. - Będzie tu siedział na wypadek, gdybyś czegoś
potrzebowała. - Na potwierdzenie tych słów Bocco przeszedł przez salę i zajął miejsce na
jednym z krzeseł, twarzą do drzwi.
Pielęgniarka podeszła do Franka.
- Pana przyjaciółka na razie więcej nie wytrzyma - powiedziała. - Może przyjdzie pan
jutro? Na pewno już wtedy będzie się lepiej czuła. - Corso zaczął protestować, ale kiedy
spojrzał na Dougherty, zobaczył, że Meg oczy ma zamknięte, a usta otwarte. Najwyraźniej
zasnęła.
Popatrzył na Joego Bocco.
- Masz wszystko, czego potrzeba?
- Marvin zmieni mnie o dziesiątej i zostanie tu do szóstej - odrzekł. - Potem znów
przyjdę.
Corso pozwolił pielęgniarce wziąć się pod rękę i poprowadzić do drzwi. Obejrzała się
za siebie.
- Pan też - powiedziała do ochroniarza. Corso uwolnił rękę.
- Pan Bocco zostaje - oświadczył.
Chciała zaprotestować, ale spojrzenie Corsa spowodowało, że nagle ją oświeciło.
- Aha... chodzi panu o to, żeby zapobiec temu, co stało się na dole.
Otworzył drzwi i wyszedł z nią na korytarz.
30
Niedziela, 22 października, godzina 9.41
Corso wstrzymał oddech, kiedy liny zaczęły się napinać. Gdzieś pod jego stopami
drewno zaskrzypiało, a potem do uszu dobiegł odgłos spadającej wody, kiedy silnik zawył i
dźwig zaczął wyciągać Pianościgłego, unosząc jacht coraz wyżej, dopóki nie wyszedł z doku
i nie zakołysał się łagodnie pomiędzy olbrzymimi kołami maszyny.
Erie, syn Paula, dodał gazu i dźwig zaczął ciągnąć Pianościgłego rampą, do warsztatu
szkutniczego.
- Mówiłeś, że dzwoniłeś do Dave’a Williamsa.
Od ponad siedemdziesięciu lat warsztat ten należał do rodziny Paula Hansena.
- Tak - odrzekł Corso, patrząc na Pianościgłego odjeżdżającego po asfalcie. -
Powiedział, że we wtorek rano zajmie się stolarką.
- Co w praktyce oznacza czwartek albo piątek. - Hansen machnął podkładką do
pisania. - Sam wiesz, jaki on jest. Przepadnie gdzieś z jakąś Betty i będę musiał wysłać
jednego z chłopaków na poszukiwania.
- Ale fachowiec z niego pierwsza klasa.
- Najlepszy - zgodził się Hansen. - Pod warunkiem że ci się nie spieszy.
- Jak myślisz, ile to zajmie? - zapytał Corso. Hansen popatrzył na listę.
- Minimum dziesięć dni. A w razie jakichś niespodziewanych problemów nawet dwa
tygodnie.
- Jestem pewien, że pompa zęzowa pracuje, więc pewnie jest gdzieś dziura po
pocisku.
- Słyszałem, że miałeś tu w nocy małe zamieszanie?
Po drugiej stronie placu staruszek z siwą brodą przecierał papierem ściernym stolarkę
na starej łajbie, na której przetartym i złuszczonym kadłubie znajdował się napis Cheryl Anne
IV. Nucił podczas pracy. Nie całą piosenkę, ale jedynie mały kawałek, który powtarzał w
kółko.
- Chciałbym, żeby miała taki sam kolor jak teraz - powiedział Corso.
Hansen zachichotał i zapisał to.
- Tej twojej łódce należał się remont już wiosną, nawiasem mówiąc.
- Przekaż swoim ludziom, że jestem im bardzo wdzięczny, że przyszli do pracy w
niedzielę.
Wzruszył ramionami.
- Święta idą. Każdy potrzebuje dodatkowej kasy.
Jego krótkofalówka zatrzeszczała. Wyjął ją z tylnej kieszeni spodni, przycisnął do ust
i powiedział kilka słów. Dobiegł jeszcze jeden trzask.
- Bernie mówi, że twoja taksówka czeka pod bramą.
- Pozwolisz jej tu wjechać? Mam trochę gratów. Nie chce mi się tachać ich tak daleko.
- Corso pokazał w kierunku nabrzeża, gdzie stertę tworzyły walizka, torba, plecak i lodówka
turystyczna.
Hansen powiedział Berniemu, żeby wpuścił taksówkę, po czym włożył krótkofalówkę
z powrotem do kieszeni.
- Gdzie się zatrzymasz?
- Zadzwonię do ciebie - odparł Corso. Hansen uśmiechnął się pod nosem.
- Masz rację, że jesteś ostrożny - powiedział. - Bądźmy w kontakcie. Sam wiesz, jak to
jest. Zawsze może wyskoczyć coś, czego nie uwzględniliśmy w kosztorysie.
- Po to w końcu ma się ubezpieczenie.
- Dzwoniłeś już do nich?
- Powiedzieli, że przyślą tu kogoś jutro.
- Ile możesz odliczyć?
- Tysiąc pięćset.
Paul Hansen prychnął.
- To ile ci się zwróci? Jakieś pięć procent? Corso wzruszył ramionami.
- Wolałbym odzyskać łódź.
Corso odwrócił głowę, gdy usłyszał nadjeżdżającą taksówkę. Podszedł do sterty na
przystani, narzucił na ramię plecak, podał torbę i lodówkę Paulowi Hansenowi, po czym
chwycił walizkę.
Zadowolony, że ciężka robota nie spadła na jego barki, taksówkarz wysiadł z wozu i
otworzył bagażnik. Hansen i Corso wrzucili bagaż do środka. Frank westchnął i powiódł
wzrokiem po łodziach.
Paul Hansen uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu.
- Masz spojrzenie starego wilka morskiego, Frank.
- Jakiego znów wilka morskiego? - zapytał Corso. Hansen skinął głową w kierunku
staruszka na Cheryl Anne.
- Skończysz jak Ole, zobaczysz. Widzę, na co się zanosi.
- To znaczy?
- Dzieci kupiły mu ładne mieszkanko we Fremont. Płacą za niego wszystkie rachunki.
- Miłe dzieciaki.
- Jeździ tam tylko po to, żeby się wykąpać i zrobić pranie.
- Dlaczego?
- Dlatego że może już spać tylko na łodzi. Nieważne, czy jest na wodzie, czy cumuje
w przystani. To jedyne miejsce, gdzie może zmrużyć oko.
- Zadzwonię - powiedział Corso, wsiadając do taksówki. - Do Marriotta przy Fairview
- rzucił do kierowcy.
Cały czas starał się patrzeć przed siebie. Jakoś widok Pianościgłego w warsztacie
szkutniczym zawsze go przygnębiał. Zupełnie jakby oznaczało to, że jego jacht znajduje się o
krok bliżej legionu wraków, które zostały wyciągnięte z wody do remontu, a potem, z takiego
czy innego powodu, nigdy już nie wróciły na wodę i teraz marniały na podwórkach, przy
szlakach wodnych albo w zapomnianych kątach stoczni, mając nadzieję na ułaskawienie,
podczas gdy mosiądz zaczynał śniedzieć, a odpryskująca farba spadała na ziemię.
Kierowca skręcił w prawo, w Leary Way, jadąc wzdłuż kanału, przy którym ostatnie z
seattle’owskich warsztatów szkutniczych i suchych doków sprzeciwiały się ekspansji
terytorialnej japiszonów, których nienasycony apetyt na mieszkanie przy nabrzeżu
zredukował to, co było kiedyś istotą tego miasta, do grupki niedobitków, którzy zaszyli się w
forcie i choć byli odważni i aroganccy, wiedzieli doskonale, że prędzej czy później zapadnie
mrok i Apacze przyjadą i zabiją wszystkich.
Dzwonek telefonu wyrwał Corsa z zamyślenia. Wyciągnął komórkę i spojrzał na
numer na wyświetlaczu. Nie znał go, więc pomyślał, że musi to być Robert Downs.
- Corso - powiedział. Usłyszał kobiecy głos.
- Mam nadzieję, że dzień zaczął się dla ciebie lepiej niż dla mnie - powitała go Renee
Rogers. - Właśnie przed chwilą dzwoniła do mnie osobiście prokurator generalna.
- Żeby wymienić się z tobą przepisami?
- Żeby mnie wywalić.
- Nie żartuj.
Usłyszał jej westchnienie.
- Oczywiście nie wprost. W zakamuflowany sposób dała mi do zrozumienia, że
powinnam sama zrezygnować. Miły list polecający i za drzwi.
- Rozumiem, że Warren był bardzo niezadowolony.
- Właściwie, prawdę mówiąc, drań był w siódmym niebie.
- Domyślam się.
- Jutro jest mój ostatni dzień pracy. Przyślą zastępstwo na wtorkową rozprawę.
- Przykro mi... jeśli tobie również.
- Mówiąc szczerze, mam mieszane uczucia. Jakaś cząstka mnie podpowiada, że stało
się dobrze, że trzeba zapomnieć i zacząć nowy rozdział życia.
- Rozumiem.
- Ale jednocześnie czuję się, jakbym coś spaprała. Jakbym została odesłana do domu
w niesławie, z piętnem wypalonym na policzku.
- Doskonale znam to uczucie - zapewnił ją Corso. Westchnęła raz jeszcze.
- Założę się, że znasz.
Po chwili milczenia zapytała:
- Jak się czuje twoja przyjaciółka?
Corso zdał jej relację. Podniósł ją nieco na duchu.
- Przynajmniej jedna dobra wiadomość - powiedziała.
- Tyle że nie wie, że jej chłopak nie żyje.
- Boże... Odchrząknął.
- Nie chciałem, żeby moje życie tak niekorzystnie odbiło się na twoim - zapewnił ją.
- Daj spokój, Corso. I tak już byłam na wylocie. - Usłyszał jej śmiech. - To w równej
mierze twoja wina jak moja. Sama wymogłam na tobie zaproszenie.
Miał ochotę podyskutować na temat tego, kto był bardziej winny, ale w końcu sobie
darował.
- Będziesz jutro w sądzie? - zapytała.
- Nie odmówię sobie tego za żadne skarby świata.
- Lebow powinien zeznawać po południu.
- Będę.
- To do jutra - pożegnała się.
- Do jutra.
Pokazał na Fremont Bridge i zachodni brzeg Lake Union.
- Proszę jechać tamtędy - powiedział taksówkarzowi. - Przy jeziorze zwolnijmy. -
Przesunął się pod okno od strony jeziora, opuścił szybę i wciągnął w nozdrza słonawą bryzę.
Zamknął oczy i pozwolił, by wiatr zabrał go na wodę. Popłynął obok boi, a potem na
północ, gdzie pod kadłubem czaiły się baśniowe stwory. W końcu znalazł się wśród wysp.
Oczami wyobraźni ujrzał Meg pochyloną na dziobie, pokazującą mu kierunek. Kiedy płynęli
przez Thatcher Pass, Pianościgły był tak blisko skał, że mogli wyczuć zapach pąkli, gdy
prześlizgiwali się przejściem do pobliskiego akwenu, gładkiego i czarnego w unoszącej się
porannej mgle. A kiedy zostawili skały za rufą, Meg pokazała północny brzeg Blakey Island -
jelenie, które pojawiły się na brzegu i przypominały rozmazane kreski zrobione ołówkiem.
31
Niedziela, 22 października, godzina 10.59
Joe Bocco opierał się o ścianę. Skrzyżował nogi i miał wyraz twarzy osoby skrajnie
znudzonej. Sierżant Sorenstam wyciągnął magazynek z groźnie wyglądającego glocka i
otworzył go. Jeden z naboi upadł na podłogę, gdzie niechcący kopnął go, po czym podniósł i
schował do kieszeni. Sierżant Hamer w okularach-połówkach spoczywających na końcu nosa
czytał dokument, który trzymał w rękach.
- Co to? - zapytał Corso.
- Tydzień dobroci dla głupków - odparł Bocco. Hamer podszedł i pomachał mu
palcem przed nosem.
- Drugi raz tego nie powiem. Stul gębę, słyszysz? Sorenstam schował broń.
- Obecny tu - popatrzył na Joego z obrzydzeniem - pan Bocco twierdzi, że go
zatrudniłeś.
- To prawda.
- W jakim charakterze?
- Jako prywatnego doradcę do spraw bezpieczeństwa.
- Który niby czym się zajmuje?
- Który zajmuje się tym, czym nie zajmujecie się wy, chłopcy, chociaż powinniście.
Ochranianiem pani Dougherty.
Policjanci wymienili spojrzenia. Bocco popatrzył na Corsa, po czym wskazał Hamera.
- Ten dupek powiedział jej o chłopaku - wyjaśnił. Hamer ruszył do niego. Sorenstam
wszedł pomiędzy nich, rękami utrzymując swojego partnera na dystans.
- Spokojnie, spokojnie.
Hamer cofnął się, poprawił kurtkę i wzruszył ramionami.
- Skąd, do diabła, miałem wiedzieć?
- Musiało cię nie być na zajęciach z wrażliwości - rzekł Bocco.
Tym razem to Corso wszedł pomiędzy mężczyzn.
- Coś nie tak z jego pozwoleniem na broń? - zapytał Hamera.
- Powiem ci, kiedy skończę przeglądać jego papiery. Corso przeniósł uwagę na
Sorenstama.
- Jego licencja jest w porządku?
- Na to wygląda.
- Więc o co chodzi?
- Chodzi o to - odparł Hamer - że nie lubimy podróbek policjantów.
Bocco wybuchnął śmiechem.
- Podróbek policjantów? Jaja sobie ze mnie robisz? Kto niby jest tą podróbką? Ja?
Wolałbym już sprzątać kible.
Hamer zrobił się czerwony na twarzy i znów rzucił:
- Stul gębę.
Sorenstam westchnął, wyjął z kieszeni magazynek i włożył do niego brakujący nabój.
Z drugiej kieszeni wyciągnął glocka. Trzymając lufę skierowaną do podłogi, włożył
magazynek, po czym skierował pistolet kolbą do przodu i oddał ochroniarzowi.
- Postaraj się nie zrobić sobie krzywdy - powiedział. Bocco oderwał się od ściany,
włożył pistolet do kabury na biodrze, po czym obszedł Sorenstama i wyciągnął rękę.
- Czego? - burknął Hamer.
- Moje papiery.
- Jeszcze ich nie sprawdziłem - oświadczył Hamer.
- Chodźmy - powiedział Sorenstam.
Przez chwilę stali nieruchomo jak słupy soli. Bocco z wyciągniętą ręką, Hamer z jego
dokumentami. Sorenstam ruszył w końcu korytarzem.
- Chodź, Troy. On nie jest wart zachodu.
Hamer rozwarł palce, pozwalając dokumentom spaść na podłogę, po czym odwrócił
się i poszedł za swoim partnerem.
Bocco zaczekał, dopóki nie zniknęli z widoku, a wtedy podniósł z podłogi swoją
licencję ochroniarską i pozwolenie na broń.
- Czy tylko mnie się wydaje, że gliniarze kiedyś byli bardziej kompetentni? - zapytał.
- Nie denerwuj mnie - warknął Corso. Joe Bocco schował dokumenty do portfela.
- Nie miałem nawet szansy, żeby zobaczyć, jak przyjęła tę wiadomość. W chwili gdy
zacząłem się na nich wściekać, wywlekli mnie na korytarz. I wtedy właśnie przyszedłeś.
- Idź na dół i napij się kawy - powiedział Frank. - Ja sprawdzę, jak się czuje.
Stał przez chwilę na korytarzu, zbierając się w sobie, a potem otworzył drzwi i wszedł
do sali. Leżała na prawym boku, twarzą do ściany. Kiedy szedł przez pokój do jej łóżka,
delikatne wzruszenie ramion powiedziało mu, że jest świadoma jego obecności.
Stanął i położył ręce na poręczy łóżka. Zakopała się głębiej w pościeli i pociągnęła
nosem. Czekał, jak mu się wydawało, nieskończenie długo, zanim w końcu ostrożnie
przewróciła się na plecy i spojrzała na niego. Mógł dostrzec dawną dziewczynkę w jej
zapłakanej twarzy. Straciła swojego kotka i nie wierzyła już w bajeczki o kocim niebie.
- Przykro mi, że dowiedziałaś się o tym w taki sposób - powiedział.
Zaczęła płakać.
- Był dla mnie taki dobry... - zaczęła, po czym nadeszła seria przejmujących szlochów.
Corso nie znosił widoku płaczących kobiet. Zawsze wtedy czuł, że coś powinien zrobić.
Rozwiązać problem. Cofnąć czas, jeśli to było konieczne. Zrobić cokolwiek, byleby tylko
powstrzymać ten płacz, nie tyle nawet dla cierpiącej, ile dla siebie, ponieważ z powodów,
których nie rozumiał, cudze cierpienie łączyło go od razu ze źródłem smutku, które miał w
swoim sercu, i zmuszało do zastanowienia się raz jeszcze, dlaczego jego ból był o wiele
łatwiejszy do zniesienia niż ból innych.
Zacisnął szczęki, powstrzymując się przed wygłoszeniem kaznodziejskiej mowy o
życiu i o śmierci, która jest częścią boskiego planu. O boskiej sprawiedliwości, pogodzeniu
się z losem i o tym, że czas leczy rany. Zamiast tego położył jej rękę na ramieniu.
Niedziela, 22 października, godzina 21.00
- We wtorek wracam do Bostonu - oznajmił Robert Downs. - Nie udało mi się nic
osiągnąć. - Przesunął dłonią po włosach i rozejrzał się po apartamencie hotelowym.
Była już prawie siódma wieczorem, gdy Corso, po pochłonięciu zamówionego do
pokoju cheeseburgera i popiciu go dwoma heinekenami, w końcu sprawdził wiadomości na
komórce: sześć, a wszystkie od Roberta Downsa.
- Tutaj tylko wyrzucam sobie, że nie znałem ojca, a to równie dobrze mogę robić w
domu. - Wyciągnął z tylnej kieszeni spodni garść papierów i rzucił je na stolik. - Moje
rachunki z Harvardu - powiedział. - College i medycyna. Wszystko.
- Niedługo się pan żeni, prawda?
- Za siedemnaście dni.
- Pewnie ma pan jeszcze dużo rzeczy do załatwienia w Bostonie.
Młody człowiek wypuścił powietrze spomiędzy ust.
- Pamela - moja narzeczona - odchodzi od zmysłów. Dzwoni do mnie co piętnaście
minut. Jakbym miał... - Przerwał. - Proszę posłuchać. - Usiadł na krześle po prawej stronie
Corsa. - Chciałbym podziękować panu za pomoc - powiedział.
Frank machnął ręką.
- Już panu mówiłem. Miałem w tym własny interes. Okręg szkolny odesłałby mnie w
diabły. Nigdy bym nie dotarł do tego. - Pokazał na plik papierów na stoliku. - Jesteśmy kwita.
- Przeczytałem Stojące wody - oznajmił Downs, wymieniając tytuł książki Corsa - i
jestem pod wrażeniem tego, w jaki sposób opisuje pan ludzi, których pan nie znał. Tchnął pan
w nich życie. - Machnął ręką. - Próbowałem zrobić coś podobnego ze swoim ojcem: zebrać
wszystkie niedające się połączyć informacje i jakoś ułożyć z nich obraz człowieka, który by
do mnie przemawiał. Tyle że się nie udało.
- To prostsze, gdy się kogoś nie zna - wyjaśnił Corso.
- Dzięki temu można zacząć od zera, bez z góry przyjętych założeń.
- Ale skąd pan wie, że idzie pan we właściwym kierunku?
- Nie wiem. Tego nigdy się nie wie. Można tylko patrzeć na to, co ktoś po sobie
pozostawia. Na dzieło jego życia.
Przyglądać się jego dzieciom. Uczuciom, które żywią do niego inni. Potem drobnym
szczegółom z jego życia. Pytać ludzi o to, jakim był kierowcą. Sprawdzić, czy oddawał
rzeczy w terminie. Czy pamiętał o urodzinach? Przysyłał kartki na święta? Pojawiał się na
uroczystościach wręczania dyplomów? Kiedy już ma się wystarczająco dużo tego rodzaju
informacji, zaczyna się z nich układać obraz postaci, której działania mają sens dla innych
osób.
- Właśnie. - Downs zasępił się. - Nie umiem za żadne skarby świata zrozumieć
fiksacji, którą ten człowiek miał na punkcie mojej nauki. Ledwie się znaliśmy. Nie widziałem
go prawie od dwudziestu lat, a potem okazało się, że cały swój życiowy dorobek przeznaczał
na mnie, podczas gdy ja... całe lata spędziłem, nawet o nim nie myśląc.
- Jeśli chodzi o przyczyny ludzkich zachowań, to trzeba zachować jak największą
ostrożność - powiedział Corso. - To właśnie na tych wszystkich bzdurach żerują
psychoterapeuci.
- Dlaczego pan tak myśli?
- Przede wszystkim dlatego, że kiedy człowiek zaczyna określać przyczyny zachowań
innych ludzi, zakłada, że wiedzieli oni, dlaczego robili to, co robili, prawda? - Corso nie dał
Downsowi szansy na odpowiedź. - To zupełnie nie współgra z moimi doświadczeniami. Mnie
się wydaje, że ludzkie zachowanie jest tak samo tajemnicze dla osoby, która coś robi, jak dla
tych, którzy to obserwują. - Wzruszył ramionami. - Powiedzmy, że dowiedzieliśmy się” że
pański ojciec miał trudne dzieciństwo. Dowiedzieliśmy się, że zawsze chciał być
wykształcony, ale okoliczności pokrzyżowały mu plany. Naturalną rzeczą będzie wysnucie
przypuszczenia, że jego pragnienie zobaczenia w panu lekarza było po prostu zaspokojeniem
jego własnych pragnień.
- Nic nie wiem o jego dzieciństwie - rzekł ze smutkiem Downs.
- To nie ma znaczenia - odparł Corso. - Ponieważ cokolwiek powiemy po fakcie,
nawet jeśli wydaje się to idealnie pasować, będzie oparte na domysłach. Możemy być pewni
jedynie tego, że pana ojciec robił to, ponieważ uważał, że to było dla niego najlepsze. Z
takich czy innych powodów o wiele większą przyjemność sprawiało mu wysyłanie pieniędzy
do szkół, do których pan chodził, niż wydawanie ich na siebie.
Downs wstał. Włożył ręce głęboko do kieszeni.
- Nie zostawia pan za dużo miejsca na altruizm czy poświęcenie, prawda?
- Prawda - przyznał Corso. - Matka Teresa też robiła to, co robiła, bo tak było najlepiej
dla niej. Może miała szerszy światopogląd niż reszta z nas. Wiem jednak na pewno, że pana
ojciec miał z tego wszystkiego coś dla siebie.
- To dosyć cyniczne podejście.
- Proszę zapytać bohaterów wojennych, a wszyscy powiedzą panu to samo. Dokonali
bohaterskich czynów, zanim zdążyli pomyśleć, co robią. Byli tak przestraszeni, wściekli albo
oburzeni, że działali pod wpływem impulsu. A wie pan dlaczego?
- Dlaczego?
- Dlatego że dla nich bycie bohaterami było pójściem po linii najmniejszego oporu.
- Jak to możliwe?
- A tak, że coś w środku powiedziało im, że nie będą mogli spojrzeć sobie w oczy,
jeśli nic nie zrobią.
W pokoju zaległa cisza. Corso wstał, wszedł do kuchni i nalał sobie wody do szklanki.
To był jeden z tych apartamentów dla biznesmenów: salon, kuchnia i mała część biurowa na
dole; na górze łazienka i sypialnia. Nazywało się to „apartamenty na wydłużony pobyt”.
- Co robi pan jutro? - zapytał. Downs chodził po salonie.
- Muszę podpisać papiery z ubezpieczenia i funduszu emerytalnego.
- A co pan zamierza zrobić z jego rzeczami?
- Pan Pov się nimi zajmie.
- Zapewne znajdzie chętnych na większość.
- Nie chce mi się w to wierzyć.
Młodzieniec przestał krążyć po salonie i odetchnął głęboko.
- Da mi pan znać, jeśli coś się wyjaśni? Jeśli odkryje pan, co się za tym wszystkim
kryje?
- Do diabła, jeśli to odkryję, napiszę o tym książkę. Downs wszedł do kuchni i podał
mu rękę.
- Dziękuję - powiedział. Pożegnali się, po czym Downs odwrócił się i ruszył do drzwi.
Nie zawracał sobie głowy rzucaniem ostatniego spojrzenia. Po prostu otworzył drzwi i
wyszedł.
Wyglądało na to, że szum drzwi i szczęk zamka stanowiły dla Corsa sygnały, że pora
się zatrzymać i odpocząć. Nagle poczuł się obolały, zmęczony i stary. Jego gardło było suche.
Oczy go piekły, jakby ktoś sypnął w nie piaskiem.
Idąc do salonu, dopił wodę, po czym usiadł na kanapie. Postawił szklankę na blacie
stolika i uniósł rachunki ze szkoły Downsa. Rozwinął dokumenty i wyprostował je dłonią.
Później, kiedy przypomniał sobie tę chwilę, wiedział, że w książce musi ją trochę
podkoloryzować. Dodać odrobinę dramaturgii. Musi napisać, że przeglądał rachunki całymi
godzinami i już zamierzał je rzucić w kąt, kiedy nagle, w przebłysku geniuszu, to do niego
dotarło. Czytelnicy nie będą chcieli słyszeć, że w rzeczywistości właśnie rozprasowywał
dłonią rachunki Downsa, kiedy ostatnia kartka oddzieliła się od pozostałych. Spojrzał na nią i
przeczytał ostatnią pozycję, spis osób i instytucji, które do tej pory korzystały z tych
dokumentów. Pan Donald Barth - trzynaście razy. Pan Robert Downs - cztery razy. South
Puget Sound Public Employees Credit Union - raz. Fresno Guarantee Trust - raz. Boston
Hanover Bank - raz.
32
Poniedziałek, 23 października, godzina 11.23
Sam Rozan, główny sejsmolog stanu Kalifornia, podkręcał koniec wąsa, kiedy się
zastanawiał nad odpowiedzią na pytanie.
- Naprawdę trudno powiedzieć - oświadczył w końcu. - Co najmniej trzydzieści
milionów dolarów.
Warren Klein pochylił się do ławy przysięgłych.
- Więc sprawcy tego oszustwa, pana zadaniem, zyskali sumę, którą szacunkowo
można określić na trzydzieści milionów dolarów, tak?
- Skromnie licząc - dodał Sam Rozan.
- Dziękuję panu. To byłoby wszystko. Sędzia pokazał na Bruce’a Elkinsa.
- Pańska kolej.
Adwokat wstał niespiesznie z miejsca.
- W tej chwili nie mam pytań, Wysoki Sądzie.
Fulton Howell zrobił gniewną minę. Otworzył usta, by zganić Elkinsa, lecz
zrezygnował i przeniósł uwagę na oskarżyciela.
- Panie Klein, czy ja dobrze rozumiem, że pański świadek będzie zarazem ostatnim?
- Tak, Wysoki Sądzie? - Klein zrobił minę niewiniątka. Sędzia przewertował leżące
przed nim kartki. Nie mogąc znaleźć tego, czego szukał, pochylił się i wyszeptał coś do
urzędnika sądowego, który przedarł się przez stos teczek, by wreszcie jedną z nich podać
sędziemu.
- Panie Elkins - rozpoczął Howell. - W swojej mowie wstępnej oznajmił pan, że
zamiarem obrony jest powołanie dziewięciu świadków. Czy byłby pan łaskaw powiadomić
sąd, ile czasu, konkretnie dni, zajmie panu ich przesłuchanie, tak żebyśmy mogli zakończyć
sprawę?
- Zamiarem obrony jest jak najszybsze zakończenie procesu, Wysoki Sądzie.
- Bez przesłuchiwania świadków?
- Tak, Wysoki Sądzie.
Sędzia kiwnął palcem do obydwu prawników.
- Do mnie, proszę. - Zanim Elkins i Klein zdołali do niego podejść, nagle zmienił
zdanie i krzyknął: - Nie! Zostać na miejscach. Chcę to mieć w protokole.
Po raz pierwszy sędzia Fulton Howell był wyraźnie zdenerwowany. Wymachując
palcem jak rodzic do niegrzecznego dziecka, skupił cały swój gniew na adwokacie.
- Panie Elkins, jeśli choć przez chwilę pan pomyślał, że uda się panu unieważnić
proces pod pretekstem niekompetentnej obrony, uprzedzam, że może pan uzyskać coś zgoła
odmiennego. Słyszy mnie pan?
- Wysoki Sądzie...
- Cisza! Ponieważ, panie Elkins, jeśli takie właśnie ma pan intencje, osobiście
postawię pana przed komisją etyki i postaram się, żeby pan, oprócz tego, że zostanie
wykluczony z palestry, poniósł również karę, jaką przewiduje w takich wypadkach kodeks
karny. Czy wyrażam się jasno?
- Tak, Wysoki Sądzie. Zapadła cisza.
- No i? - upomniał się w końcu o odpowiedź sędzia.
- Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że w interesie mojego klienta leży, żebym
zaprzestał prób jego obrony.
Fultonowi Howellowi zaczęły drżeć ręce. Na jego twarzy pojawił się rumieniec.
- Może byłby pan tak łaskaw i wyjaśnił sądowi, jak pan doszedł do tej konkluzji.
- Oczywiście, Wysoki Sądzie - powiedział Elkins. - To bardzo proste. Nie wierzymy,
że oskarżenie dowiedzie winy mojego klienta. Nie wierzymy, że uda się przedstawić
przysięgłym choćby jeden dowód na powiązania Nicholasa Balaguli z którymkolwiek z
przedsiębiorstw odpowiedzialnych za tragedię, do której doszło w szpitalu Fairmont. Choćby
jednego wiarygodnego świadka. Choćby kawałek dokumentu z nazwiskiem mojego klienta. -
Uniósł głos. - To oskarżenie w całości opiera się na sugestiach i insynuacjach. - Uderzył w
stół. - Wierzę, że zaprzestanie obrony najlepiej wyraża naszą całkowitą pogardę dla
bezpodstawnych plotek, które prokuratura nazywa oskarżeniem. I wierzę, że nasza taktyka
pozwoli przysięgłym odróżnić kłamstwo od prawdy.
Fulton Howell wydawał się nieprzekonany.
- To dosyć ryzykowne, panie Elkins.
- Przedyskutowałem tę kwestię z klientem i zaproponowałem zmianę obrońcy, jeśli
takie by miał życzenie.
Howell spojrzał na Nicholasa Balagulę.
- Czy to prawda, panie Balagula? - Tak.
- I rozumie pan, że pan Elkins kładzie na szali pańskie życie?
- Rozumiem. Jestem niewinny - odparł Balagula. - Nie mam powodu do obaw.
Howell przyjrzał się mu, szukając wyrazu ironii na jego twarzy. Nie znalazłszy go,
odchylił się w fotelu.
- Zostałem poinformowany, że ze względów bezpieczeństwa na piętnaście minut
należy opróżnić salę, żeby umożliwić bezpieczne dostarczenie ostatniego świadka oskarżenia.
- Popatrzył na zegarek. - W normalnych okolicznościach z nadejściem południa zarządziłbym
przerwę w obradach. Jednak z powodu wyjątkowych środków bezpieczeństwa będziemy mieć
tylko dwadzieścia minut przerwy. - Uderzył młotkiem. - Rozprawa zostanie wznowiona o
godzinie jedenastej pięćdziesiąt. - Raz jeszcze uderzył młotkiem. - Proszę opuścić salę.
Warren Klein wdał się w dyskusję z urzędnikiem sądowym. Ray Butler i Renee
Rogers zebrali dokumenty i teczki na środku stołu. Na drugim końcu sali Balagula, Iwanow i
Elkins, szepcząc, niespiesznie podążali do drzwi.
- Cześć.
Corso odwrócił głowę. To była Renee Rogers. Czarną skórzaną torbę miała
przewieszoną przez ramię. Trzymała wielką stertę teczek.
- Spóźniłeś się.
- Zaspałem - wyjaśnił. Miał za sobą dwanaście godzin snu. Gdyby w końcu
pokojówka nie zapukała, pewnie dalej leżałby w łóżku.
- Ja przespałam całą niedzielę - powiedziała. - Po prostu nie mogłam się wyspać.
Corso otworzył barierkę. Renee przeszła przez nią i zaczęli iść razem do drzwi.
- Pomógłbym ci z tymi teczkami - oznajmił - ale boję się, że wyglądałoby to tak,
jakbym niósł za tobą książki.
Roześmiała się.
- Cały świat już i tak myśli, że ze sobą sypiamy. Wczoraj wieczorem pokazywali nas
w CNN. Widziałeś?
- Nie oglądam za dużo telewizji.
- Ja też nie, ale Warren zadzwonił i powiedział, żebym włączyła.
- To miło z jego strony.
- Od razu chce się żyć. Wyglądaliśmy, jakbyśmy wyszli prosto spod prysznica.
Corso otworzył drzwi i przepuścił przed sobą Renee. Wyszli do holu. Drzwi
prowadzące na ulicę były otwarte. Wiatr przywiał hałas tłumu, wirując wokół marmurowego
kanionu niczym szkwał.
- Rano dzwoniła moja mama - rzuciła Renee. - Twierdziła, że przystojniak z ciebie, a
na dodatek, jeśli wierzyć wiadomościom telewizyjnym, całkiem dobra partia. Przykazała mi
jednak, że powinniśmy unikać rozgłosu. Powiedziała, że listonosz patrzył na nią dzisiaj trochę
dziwnie.
Corso roześmiał się.
- Co sądzisz o tej obronie bez obrony? - zapytał. Wzruszyła ramionami.
- Ryzykowne - orzekła. - Wszystko i tak zależy od tego, czy przysięgli uwierzą w
zeznania Lebowa.
- A z jakiego powodu mieliby nie uwierzyć?
- Przysięgli nie przepadają za świadkami, którzy otrzymali gwarancję nietykalności.
- Elkins z pewnością właśnie na to liczy.
- Na pewno się przygotował. Myśli, że zdyskredytuje Lebowa w oczach przysięgłych.
Jeśli mu się to uda, wysadzi nas z siodła.
- Jakim typem świadka jest Lebow? Machnęła wolną ręką.
- Widziałam lepszych. Nie od razu zaczął współpracować - Elkins na pewno to
wykorzysta. A poza tym jest notowany.
- Wpadłem wczoraj wieczorem na pewien trop - powiedział Corso.
- Jakiego rodzaju?
- Coś, co może wyjaśnić nam, w jaki sposób Balagula przekupił jednego z twoich
przysięgłych.
- Naprawdę?
- Rogers! - rozległ się czyjś głos. Nie odrywała wzroku od Corsa.
- Jesteś tego pewien?
- Nie do końca.
- Musimy się wziąć do roboty, Rogers! - krzyknął Warren Klein. - Sala C. Za dwie
minuty. - Uniósł dwa palce, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Ray Butler podążał za
nim niczym objuczony muł.
Corso przez chwilę myślał, że Renee rzuci w Warrena teczkami. Rozsądek jednak
zwyciężył. Poprawiła torebkę na ramieniu i odwróciła się do Franka.
- Będę profesjonalistką do samego końca - rzekła z emfazą.
- Do samego końca - powtórzył.
- Albo do chwili, gdy go zabiję - dodała i ruszyła przed siebie.
Corso podszedł do otwartych drzwi. Ze względów bezpieczeństwa wszyscy
dziennikarze stali w wyznaczonym obszarze przylegającym do tylnych drzwi sądu. Bruce
Elkins był na zewnątrz, mówił do zgromadzonego tłumu.
- ...całe oskarżenie jest oparte na zeznaniach przestępcy: człowieka, który został
skazany za krzywoprzysięstwo. Człowieka, któremu zagwarantowano, że uniknie skazania w
zamian za zeznania obciążające mojego klienta, i którego jedynym zadaniem będzie
wmieszanie mojego klienta w spisek.
O jedenastej czterdzieści pięć drzwi sali sądowej zostały ponownie otwarte. Kiedy
minutę później Corso wszedł do środka, okazało się, że Elkins, Balagula i Iwanow siedzą już
przy stole. Z przodu sali stało dwunastu policjantów, którzy patrzyli beznamiętnie na puste
miejsca dla publiczności.
Chwilę później weszli oskarżyciele. Renee Rogers rzuciła Corsowi spojrzenie, które
zdawało się mówić „życz nam szczęścia”. Frank wstał i zdjął kurtkę. Ledwie przewiesił ją
przez oparcie krzesła i usiadł z powrotem, sędzia Howell zajął swoje miejsce i chwycił za
młotek. Rozległ się odgłos uderzenia.
33
Poniedziałek, 23 października, godzina 11.53
- Imię i nazwisko świadka.
- Wiktor Lebow.
W odróżnieniu od poprzednich świadków Lebow nie wzbudzał zaufania. Był to
szczupły mężczyzna pod sześćdziesiątkę, z tłustymi włosami. Mrugał nerwowo lewym okiem
za każdym razem, gdy Klein zadawał mu pytanie. Siedział na miejscu dla świadka, pocąc się
w szarym wełnianym garniturze, który wyglądał, jakby należał do kogoś innego.
Jak można się było domyślić, Warren Klein nie zamierzał ryzykować. Wypytywał
świadka o wszystkie wydarzenia jego życia, od dzieciństwa aż do chwili, gdy wziął udział w
spisku. Tak samo nietrudno się było domyślić, że Bruce Elkins będzie wnosił sprzeciw po
każdym słowie, które padnie z ust Wiktora Lebowa.
Jednak w drugiej minucie zeznań świadka sędzia Howell stracił cierpliwość i
postraszył Elkinsa, że wyrzuci go z sali, jeśli nie usiądzie i nie zamilknie, co adwokat przyjął
ze stoickim spokojem.
- Panie Lebow, czy mógłby pan nam wyjaśnić, na jakim stanowisku był pan
zatrudniony przy budowie szpitala Fairmont? - zapytał Klein.
Lebow zakaszlał, zasłaniając usta dłonią.
- Pełnomocnik do spraw inspekcji.
- A mógłby pan wyjaśnić przysięgłym, czym ten - Klein zrobił palcami znak
cudzysłowu - „pełnomocnik do spraw inspekcji” się zajmuje?
Lebow zamyślił się na chwilę.
- Pośredniczyłem między laboratorium a inspektorami nadzoru budowlanego.
- Na czym dokładnie polegały pana obowiązki?
- Pobierałem próbki rdzeniowe z miejsca budowy i dostarczałem je do laboratorium na
testy.
- Testy czego?
- Wytrzymałości.
- Czy mógłby nam pan powiedzieć coś o tym, jak wyglądają takie testy?
Lebow skrzyżował i rozkrzyżował nogi.
- Oczywiście - powiedział. - Kładzie się materiał pod prasę hydrauliczną i poddaje
obciążeniu aż do punktu krytycznego.
- Które laboratorium wykonywało testy?
- Phillips Engineering Technology z Oakland.
- Jak często je przeprowadzano?
- Raz w tygodniu.
- A zatem raz w tygodniu brał pan próbki rdzeniowe betonu z budowy Fairmont
Hospital i zawoził do laboratorium.
- Sprzeciw, Wysoki Sądzie. To nie jest pytanie.
- Podtrzymuję.
Klein podszedł szybko do stołu. Ray Butler podał mu kartkę papieru.
- Panie Lebow, czy może nam pan powiedzieć, jaki nacisk próbki rdzeniowe powinny
wytrzymać, żeby budynek nie runął?
- Mówi się o trzech i pół tony na centymetr kwadratowy - odrzekł Lebow. Rozejrzał
się po sali, jakby szukał kogoś, kto zakwestionuje jego odpowiedź. - Przynajmniej
teoretycznie - dodał.
Klein podszedł do niego, podał mu kartkę papieru i spojrzał na sędziego.
- Wysoki Sądzie, podałem panu Lebowowi kopię dowodu rzeczowego numer
trzydzieści osiem, już włączonego do materiałów dowodowych.
- Zaprotokołowane - powiedział sędzia. Klein przybliżył się do świadka.
- Czy może mi pan powiedzieć, czy rozpoznaje pan dokument, który pan trzyma w
ręce?
Oczy Lebowa błyszczały.
- Tak.
- Czy mógłby nam pan powiedzieć, co to jest? Wiktor Lebow raz jeszcze nerwowo
rozejrzał się po sali.
- To zestawienie wyników cotygodniowych testów próbek rdzeniowych.
- Czy ten podpis na dole każdego dokumentu potwierdza ważność wyników? - Lebow
skinął głową, nic nie mówiąc. - Proszę potwierdzić to głośno do protokołu, panie Lebow.
- Tak - wyjąkał. - To mój podpis.
- Co właściwie potwierdza pański podpis, panie Lebow? Świadek wyglądał na
zmieszanego.
- Nie rozumiem... - wydukał.
- No cóż, nie nadzorował pan testów osobiście. - Klein odwrócił kartkę na drugą
stronę. - Wyniki zatwierdzało kilku pracowników Phillips Engineering. Zakładam, że to
właśnie ich podpisy potwierdzają ważność tych wyników. Pytam więc, co właściwie
potwierdzał pański podpis?
Lebow zamyślił się.
- Myślę, że potwierdzał on, że próbki, które przekazałem im do badania, były tymi
samymi próbkami, które dostałem od inspektorów na budowie.
- A były?
- Nie rozumiem?
- Czy próbki dostarczane do Phillips Engineering do testów były tymi samymi
próbkami, które zabierał pan z placu budowy?
Lebow spojrzał na sędziego, jakby prosił go o pomoc. Fulton Howell popatrzył na
małego człowieczka surowo niczym starotestamentowy Jahwe.
- Proszę odpowiedzieć na pytanie.
- Nie - wyszeptał Lebow. Klein przyłożył rękę do ucha.
- Czy mógłby pan powiedzieć to głośniej?
- Nie - wypalił Lebow ze złością. - To nie były te same próbki, które brałem z placu
budowy.
Klein wykorzystał tę chwilę do granic możliwości, przenosząc wzrok z sędziego na
przysięgłych i w końcu na Bruce’a Elkinsa, jakby wyzywając go, żeby wniósł sprzeciw.
- Panie Lebow, jeśli próbki, które pan dostarczał na testy i których ważność
potwierdzał pan własnym podpisem, nie pochodziły z placu budowy, to w takim razie skąd?
- Były specjalnie przygotowywane.
- A zatem próbki, które dostarczał pan Phillips Engineering...
Elkins zerwał się na równe nogi.
- Wysoki Sądzie!
Sędzia Howell tylko machnął ręką.
- Niech pan idzie dalej, panie Klein, odpowiedź na to pytanie już znamy.
- Kto fabrykował próbki, które zawoził pan do Phillips Engineering?
- Nie wiem. - Lebow uniósł ręce. - To znaczy, nie byłem świadkiem ich
przygotowywania.
Po raz pierwszy od wielu dni Warren Klein wyraźnie sposępniał.
- Kto w takim razie je panu dawał, panie Lebow?
- Dostawałem je od inspektorów znajdujących się na placu budowy.
- To znaczy od Joshuy Harmona i Briana Swansona?
- Tak.
Klein krążył przed ławą przysięgłych. - Jeśli wolno spytać, dlaczego zgodził się pan
wziąć udział w tym oszustwie?
Wiktor Lebow zawahał się, po czym spojrzał w dół.
- Potrzebowałem pieniędzy.
- Słucham? - Klein udał, że nie dosłyszał.
- Powiedziałem, że potrzebowałem pieniędzy - odparł gniewnym tonem Lebow. -
Miałem swoją firmę, ale wszystko poszło w cholerę... - Spojrzał na sędziego. - Przepraszam.
Zbankrutowałem. Znalazłem się pod wielką presją.
- Ile płacono panu za udział w tym oszustwie?
- Dwa tysiące dolarów tygodniowo.
- Jak długo?
- Przez cały czas trwania budowy.
- Sześćdziesiąt kilka tygodni.
- Tak.
Lebow kręcił się na krześle, jakby był na rożnie.
- Czy mógłby nam pan powiedzieć, jak doszło do tego, że wziął pan udział w tym
spisku?
- Wiedzieli o moich problemach finansowych. - Raz jeszcze zerknął na sędziego,
poprawił kołnierzyk, po czym kontynuował: - Powiedzieli, że wyjdę z długów, jeśli się
zgodzę.
- Na co?
- No wie pan, jeśli będę wyrzucał prawdziwe próbki i zastępował je tymi, które oni
przygotowali.
- Będzie pan wyrzucał?
- Tak - odrzekł Lebow. - Z łódki. Mam łódkę. Wie pan, lubię od czasu do czasu
wybrać się na ryby. - Rozejrzał się wokół, jakby miał nadzieję, że znajdzie zrozumienie
obecnych na sali innych wędkarzy. - Zabierałem je w sobotę rano ze sobą i wyrzucałem,
kiedy byłem na rybach.
- Proszę mi powiedzieć, panie Lebow, czy widzi pan na tej sali osobę, która
zaproponowała panu dwa tysiące dolarów tygodniowo za podmianę próbek?
Wiktor Lebow wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki okulary w czarnej oprawce.
Nałożył je i wolno potoczył wzrokiem po sali. Usatysfakcjonowany, umieścił okulary z
powrotem w kieszeni.
- No i? - zapytał Warren Klein. Lebow spojrzał na sędziego.
- Proszę odpowiedzieć na pytanie, panie Lebow. Lebow ponownie rozejrzał się po
sali.
- Nie - powiedział cichym głosem.
- Słucham? - udało się wyjąkać Kleinowi.
- Powiedziałem, że nie.
Nicholas Balagula nawet nie mrugnął. Podobnie jak i Iwanow. Siedzieli, jakby byli na
widowni w kinie. Bruce Elkins popatrzył ze zdziwieniem na swojego klienta, po czym
niepewnie zaczął wstawać.
- Zapewne nie zrozumiał pan mojego pytania, panie Lebow... - zaczął Klein.
- Wysoki Sądzie - przerwał mu Elkins.
- Tak, panie Elkins? - zapytał sędzia.
Adwokat przyłożył rękę do czoła, po czym potrząsnął głową.
- Nieważne, Wysoki Sądzie. Proszę wybaczyć, że przerwałem - powiedział, siadając.
Warren Klein z porozumiewawczym uśmiechem podszedł do świadka i pochylił się ku
niemu.
- Chyba mnie pan źle zrozumiał, panie Lebow. Zaczniemy od początku, dobrze?
- Jak pan sobie życzy.
- Pytałem, czy osoba lub osoby odpowiedzialne za wciągnięcie pana w ten spisek są
obecne dziś na tej sali.
- A ja odpowiedziałem, że nie.
Zanim Klein zdołał dojść do siebie, Fulton Howell wychylił się zza stołu
sędziowskiego i potrząsnął młotkiem w kierunku świadka.
- Panie Lebow - zaczął drżącym głosem. - Czy zawodzi mnie pamięć, czy też podpisał
pan zeznanie, w którym twierdził pan, że oskarżony Nicholas Balagula i jego wspólnik pan
Iwanow byli obecni przy tym, jak ustalono, że próbki będą fałszowane? Czy to prawda, panie
Lebow?
Wiktor Lebow siedział z opuszczonym wzrokiem.
- Panie Lebow - naciskał sędzia. - Polecam panu odpowiedzieć na moje pytanie. Czy
podpisał pan zeznanie, w którym oświadczył pan, że oskarżony Nicholas Balagula był obecny
przy tym, jak powzięto plan fałszowania próbek?
- Tak, podpisałem - odrzekł Lebow, nie patrząc na niego.
- Czy zaprzecza pan teraz twierdzeniom zawartym w tym złożonym pod przysięgą
zeznaniu?
- Tak. Chyba tak.
- Tu nie ma miejsca na żadne „chyba”, panie Lebow. Czy pan Balagula i pan Iwanow
byli obecni przy tym, jak złożono panu propozycję uczestniczenia w oszustwie?
Lebow wyjął okulary z kieszeni, nałożył je i spojrzał w kierunku oskarżonych.
- Nigdy przedtem nie widziałem żadnej z tych osób na oczy.
34
Poniedziałek, 23 października, godzina 14.09
Na sali nagle zrobiło się duszno - zupełnie jakby ktoś wypompował z niej całe
powietrze. Bruce Elkins z niedowierzaniem popatrzył na swojego klienta, następnie się
odwrócił. Zobaczył, że Nicholas Balagula szepcze do Michaiła Iwanowa, zasłaniając ręką
usta. Elkinsowi zrobiło się nagle zimno, nie mógł złapać tchu. Tak wyobrażał sobie zawsze
atak serca. Potem, niemal bezwolnie, wstał ze swojego miejsca.
- Wnoszę o natychmiastowe oddalenie oskarżenia - powiedział.
Twarz Fultona Howella zdążyła po raz kolejny zmienić odcień. Teraz była sina.
- Pański wniosek został zaprotokołowany, panie Elkins. A teraz proszę siadać. -
Wyrzucał z siebie słowa, jakby pluł.
- Wysoki Sądzie... - zaczął Klein. Sędzia machnął ręką.
- Siadać - powiedział tylko. Wychylił się znów zza stołu sędziowskiego. - Panie
Lebow, czy mógłby pan powiedzieć sądowi, dlaczego złożył pan fałszywe zeznanie w tak
poważnej sprawie?
Wiktor Lebow najwyraźniej był przygotowany na to pytanie.
- Zastraszyli mnie - odparł.
- Kto pana zastraszył, panie Lebow? Pokazał w kierunku oskarżycieli.
- Tamci - powiedział. - Oni.
- Ma pan na myśli pana Kleina, pana Butlera i panią Rogers?
- Nie ją. Tych dwóch.
- Czym pana straszyli?
- Więzieniem. Ciągle powtarzali, że czeka mnie długa odsiadka. Straszyli mnie też
okropnymi rzeczami, które mnie tam spotkają. Że mnie tam zerżną i tak dalej. Ciągle
powtarzali, że będę jedynym, który zbierze cięgi. I że prawdziwi sprawcy pozostaną na
wolności, a zamiast nich pójdę siedzieć ja.
- I dlatego zdecydował się pan obciążyć pana Balagulę? Pokręcił głową.
- Nigdy o nim nie słyszałem, dopóki pan Klein nie zaczął powtarzać tego nazwiska.
- Co jeszcze mówił?
- Że Harmon i Swanson byli opłacani przez Balagulę.
- I to już wystarczyło, żeby uwierzył pan w winę pana Balaguli?
Lebow wzruszył ramionami.
- Prawdę mówiąc - wyznał zrezygnowany - gdy zaczęli przebąkiwać, że nie pójdę do
więzienia, jeśli Balagula zostanie skazany, podpisałbym już wszystko, co by mi podsunęli.
- Wysoki Sądzie - zaprotestował Klein - mamy kopie i taśmy z naszych rozmów z
panem Lebowem i zapewniam, że...
Fulton Howell zdawał się go nie słyszeć.
- Panie Lebow, czy zdaje sobie pan sprawę, że pańskie dzisiejsze zeznanie przekreśla
wszelkie uzgodnienia dotyczące nietykalności, jakie zawarł pan w zamian za zeznania
przeciwko panu Balaguli?
Lebowowi zaczęły drżeć usta.
- Wiem - odparł.
- I że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa spędzi pan długi czas w więzieniu
federalnym?
- Tak, wiem.
- I mimo to wciąż pan twierdzi, że pana Balaguli nie było przy tym, jak został pan
wciągnięty w spisek, i że pana wcześniejsze zeznania były fałszywe?
- Tak.
Sędzia odchylił się w fotelu.
- Czy mógłby pan wyjaśnić sądowi, czemu zdecydował się pan na zmianę zeznań?
- Musiałem to zrobić - wyjąkał Lebow. - Gdybym podtrzymał wcześniejsze zeznania,
posłałbym niewinnego człowieka do więzienia, a prawdziwi sprawcy, odpowiedzialni za
śmierć tych wszystkich biednych dzieci, dalej chodziliby spokojnie po ulicach.
- A zatem zmienił pan zeznanie w imię sprawiedliwości?
- Tak, właśnie tak.
- Dlaczego tak długo pan z tym zwlekał? - Sędzia uniósł głos. - Na miłość boską,
człowieku, dlaczego dopuścił pan do zmarnowania tylu pieniędzy i czasu, zanim powiedział
pan prawdę? Powinien był pan to zrobić wiele miesięcy temu.
- Bałem się - odrzekł Lebow. - Ludzie mówili, że oni mnie zabiją. Nie wiedziałem, co
robić. Ja... chciałem... - Nagle zaczął szlochać. Sędzia patrzył na niego przez chwilę z
niedowierzaniem, a potem opuścił ręce na stół i z miną pełną obrzydzenia pokręcił głową.
- Chcę widzieć pana Kleina i pana Elkinsa w swoim gabinecie. Pan Lebow zostaje
tymczasowo aresztowany. - Pokazał na oskarżycieli. - Proszę mi jak najszybciej dostarczyć
zapisy i nagrania rozmów z panem Lebowem.
- Będę potrzebował trochę czasu, Wysoki Sądzie - zaprotestował Warren Klein.
Howell zignorował go, przenosząc uwagę na Elkinsa.
- Chcę, żeby przemyślał pan swoją postawę zaprezentowaną podczas tego procesu, jak
również konsekwencje nakłaniania świadka do krzywoprzysięstwa.
Elkins nadąsał się.
- Protestuję przeciwko wygłaszaniu podobnych uwag, Wysoki Sądzie. To
niedopuszczalne...
- Protest zaprotokołowany. Rozprawa zostanie wznowiona w środę, o godzinie
dziewiątej rano. Do tego czasu rozpatrzę wniosek pana Elkinsa o oddalenie oskarżenia.
Fulton Howell wskazał kciukiem ścianę za sobą.
- Do mojego gabinetu - warknął.
Klein podszedł do Raya Butlera. Przez chwilę stali razem, szepcząc, po czym główny
oskarżyciel udał się do gabinetu sędziego.
***
Bruce Elkins pozostał na swoim miejscu. Przysięgli wychodzili bocznymi drzwiami,
inni uczestnicy rozprawy znikali za drzwiami z przodu sali. Adwokat pochylił się i popatrzył
najpierw na Balagulę, a potem na Iwanowa.
- To wy przygotowaliście to wszystko, prawda? Żaden z mężczyzn nie odpowiedział.
- Wy to wszystko zaaranżowaliście - nie ustępował adwokat.
- Wydaje mi się, że czekają na ciebie - zauważył Nicholas Balagula.
- Nie będę w tym uczestniczył - oświadczył ze złością Elkins. - Nie zamierzam
siedzieć bezczynnie, pozwalając, żebyście kpili z systemu sprawiedliwości. - Uderzył pięścią
w stół. W następnej chwili opanował się i rozejrzał po sali. - Rezygnuję, zanim stanę się
częścią tego... - przez chwilę szukał odpowiedniego słowa - tego obrzydlistwa.
Balagula popatrzył na niego, jakby miał przed sobą dziecko.
- Sam twierdziłeś, że oskarżenie jest niesprawiedliwe i niesłuszne - zauważył. - Po
prostu rób, co do ciebie należy. Cały czas ci powtarzam, że jestem niewinny. Reszta załatwi
się sama.
- Panie Elkins - powiedział jeden z pomocników sądowych. - Sędzia czeka.
Adwokat wstał z ociąganiem. Balagula uśmiechnął się do niego.
- Czyżbyś nie wierzył, że prawda i sprawiedliwość zwyciężą? - zapytał.
Wychodząc z sali, prawnik mówił coś cicho do siebie.
***
Renee Rogers odsunęła krzesło do tyłu i wstała. Przeciągnęła się, po czym podeszła do
Corsa.
- Możesz w to uwierzyć? Potrząsnął głową.
- To wszystko było ukartowane. Balaguli wystarczyło jedno spojrzenie na Kleina,
żeby domyślił się, że jeśli dostarczy nowego świadka, Warren połknie haczyk.
- Ale Wiktor Lebow pójdzie do więzienia. Jak, do jasnej cholery, możesz skłonić
kogoś do pójścia do więzienia za ciebie?
- Ile dostanie?
- Od ośmiu do piętnastu lat.
- Po ilu może wyjść?
- Najwcześniej po czterech.
- Milion dolców.
- Co takiego?
- Jesteś spłukana. Czeka cię oskarżenie o spowodowanie katastrofy budowlanej.
Rodziny ofiar grożą ci śmiercią. Właśnie ogłosiłaś upadłość. I wtedy zjawia się Balagula z
ofertą nie do odrzucenia. Zgłoś się na policję. Powiedz, że to Balagula dawał ci podrobione
próbki rdzeniowe. Zacznij twierdzić, że tam byłaś. Że ty to robiłaś. Po tym, co przytrafiło się
Harmonowi i Swansonowi, będą cię strzec jak Fort Knox. Potem, kiedy przyjdzie co do
czego, zmień śpiewkę. Zbierz cięgi. Pozwól, żeby wszystko ucichło, żeby wszyscy o tobie
zapomnieli, i wyjdź cztery lata później, a okrągły milion będzie na ciebie czekał. Dwieście
pięćdziesiąt tysięcy za rok. Dwadzieścia tysięcy miesięcznie. Wolne od podatku. Nie
skusiłabyś się na jego miejscu?
Zamyśliła się.
- Załóżmy, że masz rację. Czy twoim zdaniem Elkins wiedział o wszystkim?
- Musiałby być największym aktorem, jakiego w życiu widziałem - odparł. - Był tak
samo porażony tym wszystkim jak my. - Pokiwała głową. Corso mówił dalej: - Nie było
powodu, żeby go w to wtajemniczać. Za bardzo lubi pojawiać się w talk-show, żeby zgodzić
się na zapłacenie komuś za krzywoprzysięstwo. Balagula musiał tylko pozwolić Elkinsowi
wykonywać robotę i czekać.
- Ciągle nie mogę w to uwierzyć - powiedziała Renee. - Ten sukinsyn znowu zrobił z
nas głupków. Wywinie się.
- Sędzia powiedział, że chce zobaczyć zapisy z przesłuchań.
Roześmiała się.
- Które tylko dowiodą, że Lebow mówił prawdę. Dokładnie tak to wyglądało, jak
opowiadał. Najpierw ich postrasz, a potem zaproponuj drogę wyjścia. Normalka.
- Jeszcze nie wiadomo, jak na te wszystkie rewelacje zareagują przysięgli. Bywają
nieobliczalni.
- Daj spokój - żachnęła się. - Howell nie dopuści do tego żadnej ławy przysięgłych.
Balagula wyjdzie stąd jako wolny człowiek.
Drzwi otworzyły się. Do sali wszedł policjant. Słychać było dobiegające sprzed
budynku krzyki dziennikarzy. Potem, kiedy drzwi się zamknęły, znów zapadła cisza.
- Wygląda na to, że media już wiedzą - zauważył Corso.
- To zadziwiające, jak szybko to działa.
Milczeli. Policjant przeszedł obok nich, otworzył barierkę i przystanął obok
najbliższego pomocnika sądowego. Pochylili się razem w ożywionej dyskusji.
- Jeszcze jedno pytanie - powiedział Corso.
- Mianowicie?
- Poprzedni proces. Tu, w Seattle.
- Tak?
- Trzymaliście przysięgłych pod kluczem w hotelu w czasie jego trwania.
- Aha.
- W którym?
- W Carlisle Tower.
- I karmiliście ich trzy razy dziennie, zgadza się?
- Co najmniej.
- Kto za to wszystko płacił?
- Na bieżąco czy ostatecznie?
- I tak, i tak.
- Hrabstwo King, które potem dostało zwrot od GAO.
- Czy, twoim zdaniem, hrabstwo przedstawiło szczegółowe rachunki?
Zacisnęła usta.
- Znając GAO, przypuszczam, że hrabstwo musiało się rozliczyć do ostatniego centa.
Dlaczego o to pytasz?
- Który wydział, twoim zdaniem, tym się zajmował?
- Podejrzewam, że księgowość.
Drzwi gabinetu sędziego otworzyły się na oścież i uderzyły o ścianę. Warren Klein
wpadł do sali rozpraw. W pędzie narzucił płaszcz na ramię i chwycił swoją teczkę. Potem
przeniósł uwagę na Renee Rogers. Już na samym początku jego przemowy wiedziało się dwie
rzeczy: po pierwsze, przygotował ją, po drugie, potrzebowała dopracowania.
- Jeśli twoje burzliwe życie towarzyskie ci na to pozwoli, dołącz do nas. Będziemy
pracować w hotelu po południu.
O drugiej. - Pokazał dwa palce. - Mimo twojego żałosnego statusu nieudacznika
mamy nadzieję, że weźmiesz udział w naszej ostatniej naradzie. Będziemy mówić o tym, jak
uniknąć tego nieuchronnie zbliżającego się kataklizmu, który ty i inne niekompetentne osoby
na nas ściągnęły.
- Zobaczę, czy uda mi się was wpisać do swojego karneciku - odparła.
Stali przez chwilę, przeszywając się gniewnymi spojrzeniami, po czym Warren Klein
ruszył do drzwi.
- Profesjonalistka do samego końca - wyszeptał Corso.
W połowie drogi pomiędzy stołem sędziowskim a stanowiskiem oskarżenia stał Ray
Butler z telefonem komórkowym przy uchu. Od czasu do czasu poruszał ustami, ale głównie
słuchał.
Ruchy jego dłoni przykuły uwagę Renee. Pokazał na telefon i przewrócił oczami.
Zaczął iść w jej kierunku, mówiąc teraz do aparatu:
- Tak... tak, rozumiem. Zobaczę... Tak. - Słuchał przez pełną minutę, po czym
westchnął ciężko i schował telefon do kieszeni. Wyraz jego twarzy mówił jasno, że nie
gawędził z żoną o nowym domu.
Popatrzył na Renee.
- Chcesz wiedzieć, co nas czeka? - zapytał. - Jutro rano jemy śniadanie z prokurator
generalną.
- Przylatuje tutaj?
- Tak wynikało z naszej rozmowy.
Zacisnęła usta tak mocno, że stały się prawie niewidoczne.
- Chce się upewnić, że uprzątniemy całe to gówno?
- Możemy potrzebować taczek - zauważył Butler.
- Raczej całej śmieciarki - sprostowała.
35
Poniedziałek, 23 października, godzina 16.21
- Proszę spróbować w księgowości - poradziła.
- Już tam byłem - odrzekł Corso. - I w rachunkowości. A także w archiwum. - Zanim
odpowiedziała, dodał:
- Otrzymałem zapewnienie, że materiały, których szukam, muszą być gdzieś u pani.
Ze znużeniem popatrzyła na zegar.
- Zaraz zamykamy. Proszę przyjść jutro, a wtedy może...
- Naprawdę muszę to mieć dziś wieczorem - przerwał. Uśmiechnął się do niej
przymilnie.
Kobieta wzruszyła ramionami.
- W takim razie ma pan pecha. Co innego, gdyby była tu Marcy.
- Marcy?
- Wyjechała z siostrą na wakacje. Dwa tygodnie na Maui.
- Ponownie spojrzała na zegar. - Ja jestem z rachunkowości. Tylko ją zastępuję.
Corso zaczekał, nic nie mówiąc. Kobieta wychyliła się zza kontuaru i scenicznym
szeptem powiedziała:
- Nie chcę o nikim źle mówić, ale lepiej, żeby wróciła cała i zdrowa.
- Dlaczego?
- Dlatego że gdyby coś się jej stało, zabrałaby ze sobą do grobu swój system
przechowywania dokumentów i wtedy nikt już nigdy nic by tu nie znalazł.
Odwróciła się plecami do Corsa i zaczęła się zbierać.
Przesunęła rzeczy na biurku, zasunęła krzesło. Kiedy weszła w długi szereg szarych
szaf na dokumenty i zaczęła je zamykać, Corso odezwał się cicho:
- Mam pomysł.
Zatrzymała się i spojrzała na niego z powątpiewaniem.
- Jaki?
- Rachunki, których szukam, pochodzą z drugiej połowy zeszłego roku. Czy mogłaby
pani przejrzeć dokumenty z tego właśnie okresu?
- Pewnie, że mogłabym - odparła. - Gdyby nie to, że Marcy nie układa dokumentów
datami czy rodzajami. Ani jakąkolwiek inną powszechnie znaną metodą. - Machnęła ręką. -
Trzeba by było zacząć od przodu sali i stopniowo przesuwać się do tyłu, żeby cokolwiek
znaleźć.
- Może nie będzie takiej potrzeby - powiedział Corso. Uniosła brwi i powróciła do
zamykania szaf.
- W której z nich znajdują się rachunki z drugiej połowy zeszłego roku?
Zatrzymała się i weszła pomiędzy rzędy szaf. Pokazała przedostatnią.
- Gdzieś tutaj.
- Proszę ją otworzyć - zaproponował Corso. Raz jeszcze uniosła brwi.
- Proszę - powtórzył. Westchnęła i otworzyła szafę.
- Proszę po prostu wyciągnąć największą teczkę. Jeśli to nie będzie ta, której szukam,
dam pani spokój.
- Największą?
- Najgrubszą. Tę, w której jest najwięcej kartek. Popatrzyła na Corsa, a potem na
zegar. Pochyliła się i wysunęła najniższą szufladę. Potem następną i jeszcze następną, aż w
końcu najwyższą. Zasunęła dwie najniższe i sięgnęła do trzeciej z kolei.
- Tamte były puste - wyjaśniła. - A w tej szufladzie najgrubsza jest ta teczka.
Zasunęła stopą pozostałe szuflady, zaglądając do środka teczki.
- Hm... - zasępiła się. Znów spojrzała na Corsa.
- Co tam jest? - zapytał.
- Wydatki sędziów przysięgłych.
- To właśnie ta. Ważyła teczkę w dłoni.
- Tak grubej teczki jeszcze nie widziałam.
- Czy mogłaby pani skserować jej zawartość?
- Żartuje pan, prawda?
- A wyglądam na żartownisia?
Pokazał na wiszącą na ścianie tabliczkę z napisem: KSERO - 1 DOLAR ZA
STRONĘ.
- Słyszałem, że ostatnio podrożało do dwóch dolców za stronę - powiedział.
- Do trzech - sprostowała z kamienną twarzą.
- Ci cholerni republikanie.
Poniedziałek, 23 października, godzina 19.45
Oddzieleni od przyjaciół i rodzin, zamknięci na cztery spusty w hotelu w śródmieściu
na całe miesiące przysięgli brali odwet, zamawiając najbardziej wyszukane potrawy z
hotelowego menu. Owoce morza. Ogromny befsztyk z polędwicy. „Proszę pamiętać o sosie
serowym do szparagów”. W końcu jednak przestali pałać żądzą zemsty i wyraźnie popadli w
rutynę. Niektórzy prawie zupełnie przestali jeść. Przy końcu pobytu przysięgły numer 3 żył o
samych płatkach zbożowych i grzankach. Dla odmiany przysięgły numer 5 wcinał wszystko,
jak leci. Corso doszedł do wniosku, że albo spędzał całe godziny w hotelowej siłowni, albo
przybyło mu jakieś dwadzieścia kilogramów.
Na rachunkach figurowali jako numery od 1 do 12. Przysięgli rezerwowi byli
natomiast oznaczeni jako 13R i 14R. Wydatki każdego były umieszczone w oddzielnych
dokumentach. Rozpoczął od przysięgłego numer 1. Pracował już blisko dwie godziny i był
dopiero w połowie, kiedy zza baru wyszła kelnerka z dzbankiem kawy. Nie patrząc do góry,
Corso powiedział:
- Nie, dziękuję.
- Zamykam o ósmej - oświadczyła.
- Dobrze - odparł, nie odrywając wzroku od dokumentów.
- Może nawet trochę wcześniej, bo muszę zdążyć na autobus.
Zaczął się śmiać.
- Ja cię sunę... - wymamrotał.
- Ejże, proszę pana... - zaczęła. Postukał palcem w kartkę.
- Wiedziałem. - Sięgnął po następną kartkę, a potem po trzecią. - Co wieczór. To
samo.
- Wszystko w porządku? - zapytała. Spojrzał na nią i uśmiechnął się.
- Zależy, o kogo pani pyta - powiedział. Przejrzał plik kartek i wybrał sześć, które
złożył i umieścił w wewnętrznej kieszeni kurtki. Położył dwadzieścia dolarów na stole i
wyszedł z boksu.
- Nie ma pan drobnych? - zapytała.
Corso otoczył ją ramieniem. Uniosła parujący dzbanek, jakby chciała się bronić.
Pocałował ją w policzek.
- Wie pani co? Proszę wyrzucić te papiery i zatrzymać resztę. Zgoda?
- Pewnie - odparła bez wahania.
Corso poklepał ją po ramieniu i skierował się do drzwi.
Niebo było czarne jak smoła. Mrok rozświetliła jedynie błyskawica nad Elliot Bay. Z
południa nadciągnął lodowaty deszcz. Corso zaklął w myśli, żałując, że rano zostawił subaru
przed szpitalem, po czym poszedł do sądu na piechotę. Zwłaszcza że Dougherty spała i
spędził półtorej godziny, rozmawiając z kolegą Joego Bocco, Marvinem, którego cała wiedza
chyba pochodziła z programów sportowych.
Uniósł kołnierz i zaczął biec pod górę. Mimo wysiłku cały czas się uśmiechał. Nie
mógł się doczekać, kiedy opowie o wszystkim Dougherty. Da jej inny temat do rozmyślań niż
David.
Kiedy dotarł do Dziewiątej Alei, zaczęło brakować mu tchu, więc zwolnił. Nie chciał
mieć zadyszki, kiedy będzie jej o tym mówił. Centrum Medyczne Harborview wyłoniło się
zza zasłony deszczu, jego kontury były rozmyte na tle nieba. Corso zatrzymał się pod
płócienną markizą zakładu poligraficznego i strząsnął krople deszczu z ubrania i włosów.
Stojąc tam, odwrócony od ulicy, z deszczem bębniącym o markizę, nie usłyszał nawet,
że ktoś się zbliża. Wciąż mruczał do siebie, ćwicząc swoją przemowę do Dougherty, kiedy
nagle stalowy drut otoczył jego szyję i Corso wylądował na ziemi.
Odruchowo wepchnął palce pomiędzy drut a szyję. Szarpał się, choć wiedział, że już
za późno na opór. Głowa bolała go, jakby miała eksplodować. Próbował się wyswobodzić, ale
jego napastnik stał nieruchomo. Oczy go piekły, obraz zaczął się zamazywać. Następną
rzeczą, jaką zobaczył, były czyjeś nogi na chodniku, a potem but zbliżający się do jego
twarzy. Szarpnął głową w lewo. Chwilę przed ciosem zobaczył stojącego przy krawężniku
czarnego mercedesa z otwartymi drzwiami.
36
Poniedziałek, 23 października, godzina 19.51
Kiedy czterech mężczyzn, trzymając w rękach liny, opuszczało trumnę w zamarzniętą
ziemię, ptaki umilkły, a niebo stało się białe...
Corso nagle się ocknął, uszy zakłuły go od czyichś głosów.
- Damy go tam, gdzie daliśmy tego skurwysyna Balia. Skoro tak strasznie tam się
pchał, będzie tam tkwił do końca świata.
Drugi głos, bardziej oddalony, zapytał:
- Odzyskał przytomność?
- Zaczyna już do siebie dochodzić.
- Musi się ocknąć. Nie zamierzam za niego dźwigać tego dziadostwa.
- Znowu to zrobimy? Każemy mu to nieść?
- A chcesz to zrobić? Bliższy głos zachichotał.
- Wiesz, co myślę, człowieku?
- Co takiego?
- Myślę, że cały ten pieprzony bajzel rozpoczął się od tego dupka w pikapie, którego
mieliśmy kropnąć, ale okazało się, że ktoś nas wyprzedził.
- Tak.
- I od tego, że wzięliśmy forsę za coś, czego nie zrobiliśmy.
- Do czego zmierzasz?
- Do tego, że teraz, gdy kropniemy kogoś za darmo, wszystko się w końcu wyrówna.
To była ta metacośtam, co mi mówiłeś.
Corso leżał na podłodze między siedzeniami jadącego samochodu. Ręce miał
związane za plecami. Stopa nagle nacisnęła mocno na jego szyję, wciskając mu twarz w
gumową wycieraczkę.
- Nie ruszaj się, hombre - rozległ się głos. - Zaraz będziemy na miejscu.
Wydawało się, że jazda trwała godzinę, ale tak naprawdę minęły najwyżej trzy
minuty. Samochód nagle zaczął zwalniać, a potem skręcił i wjechali na jakąś polną drogę.
Słyszał uderzanie źdźbeł trawy o podwozie.
- Damy go do tego drugiego - powiedział mężczyzna siedzący z przodu.
Samochód sunął płynnie przez wyboje, po czym zakręcił i zatrzymał się. But na jego
karku zastąpił dotyk zimnego metalu. Samochód zakołysał się, kiedy kierowca wysiadł i
otworzył tylne drzwi.
- Już? - zapytał kierowca.
Facet na tylnym siedzeniu chwycił Corsa za pasek od spodni. Kierowca wziął go za
ramiona. Wyciągnęli go z wozu. Wylądował brzuchem na mokrej trawie. Usłyszał, że drzwi
samochodu się zamykają.
- Popatrz - powiedział ten z tylnego siedzenia. - Stopy tego piździelca zaczynają
wypływać. Musimy go bardziej obciążyć.
- Naszego wścibskiego pisarzynę będziemy musieli obciążyć dwoma blokami -
powiedział mężczyzna z przedniego siedzenia.
A potem chwycili go za łokcie i podciągnęli na nogi.
- Dalej, wścibski człowieku, idź. Nikt tu nie będzie cię dźwigał.
Kiedy zaczęli go ciągnąć za ramiona, Corso uświadomił sobie, że nie czuje rąk.
Kolana uginały się pod nim. Odzyskał równowagę i zaczął iść chwiejnym krokiem. Spojrzał
na mężczyzn. Było ich dwóch - jeden prawie dorównywał mu wzrostem. Długie czarne włosy
zaczesane miał w kucyk. Drugi był prawie karłem, niskim, z ospowatą twarzą, ciemną
karnacją i jednym uchem położonym wyżej niż drugie.
- Dalej - powiedział karzeł. - Tędy, aż do końca. Corso rozejrzał się dookoła. Coś w
tej okolicy było znajomego, lecz nie wiedział co.
- Pomyśleliśmy sobie, że skoro tak bardzo lubisz tu przyjeżdżać - rzekł ten z kucykiem
- to pozwolimy ci tu zostać.
I wtedy Corso zobaczył jasne światło odbijające się w wodzie po lewej stronie.
Popatrzył na południe i ujrzał moczary, a za nimi Briarwood Garden Apartments. Zatrzymali
się na wale, który biegł przy północnym brzegu Czarnej Rzeki. Woda była kropkowana przez
padający deszcz, jej migoczącą taflę przerywały to tu, to tam trawiaste pagórki i połamane
pniaki sterczące ponad powierzchnią. Trzcina kołysała się na wietrze niczym proporce.
Jedyne światło pochodziło z neonu Speedy Auto Parts górującego nad drogą. Kiedy
popatrzył na bagno, zobaczył dwie stopy wystające z wody. Sznurówki były rozerwane,
kostki spuchnięte. Stopy sterczały ponad powierzchnią wody, zupełnie jakby ktoś skoczył na
główkę i utkwił w błocie.
Podjechali tak daleko, jak tylko mogli. Trzy betonowe słupy zastawiały zarośniętą
trawą drogę, która biegła wzdłuż wału. Mężczyzna z kucykiem stanął przed Corsem. W
prawej ręce trzymał srebrzysty pistolet z szarym tłumikiem.
- Otwórz usta - powiedział. Kiedy Frank nie posłuchał, szturchnął go lufą w splot
słoneczny. Corso jęknął i zgiął się wpół. Nagle poczuł, że w ustach ma kawałek metalu, a
tłumik uderza o jego zęby, zmuszając go do wyprostowania się.
- Stój nieruchomo, wścibski człowieku - powiedział facet z kucykiem, popychając
głowę Corsa do tyłu, podczas gdy jego kolega zaczął rozwiązywać mu ręce.
Krople deszczu uderzały o jego twarz, mocząc policzki, zmuszając powieki do
trzepotania. Kiedy ostatni węzeł został rozwiązany, ręce uderzyły bezwładnie o boki.
Nadgarstki go piekły i czuł mrowienie w palcach. Tłumik wysunął się wolno z ust.
Mężczyzna z kucykiem dał znak pistoletem.
- Tędy - powiedział.
Corso zawahał się i w następnej chwili otrzymał cios w nerki.
- Rusz dupę - warknął karzeł.
Rozcierając nadgarstki, ruszył chwiejnym krokiem przed siebie; ręce zaczynały mu
mrowić, kiedy wszedł pomiędzy słupy w sięgającą do kolan trawę.
Przed nim, w ciemności, droga była zablokowana przez stertę gruzu. Karzeł
wyprzedził Corsa i podszedł do niej. Pokazał na miejsce mniej więcej w połowie stosu.
- Ten - powiedział. - Ten pierwszy.
Kiedy Corso się zbliżył, zobaczył, że to, co wydawało mu się stertą gruzu, w
rzeczywistości było stosem rozbitych betonowych płyt. Czyjś podjazd, rozkruszony na
kawałki, załadowany na ciężarówkę i ukradkiem wysypany na wale.
- Ten tutaj - powiedział karzeł.
Kawałki miały pomiędzy piętnaście a dwadzieścia centymetrów grubości, były
gładkie na górze, poszarpane i szorstkie na dole. Karzeł klepnął stertę kamieni.
- Chodź, dupku. Pospiesz się.
Kawał betonu, który wskazywał, miał kształt trójkąta. Prawie metr długości u
podstawy.
- Dalej - powiedział mężczyzna z kucykiem, szturchając Franka pistoletem.
Corso ukląkł, wsunął lewe przedramię pod roztrzaskany kawał betonu i zaczął się
podnosić. Kloc musiał ważyć z siedemdziesiąt kilogramów. Zakołysał się, chwycił lepiej i
odwrócił się w stronę drogi, którą przyszli.
Mężczyzna z kucykiem trzymał pistolet przy boku. Cofnął się, przywołując Corsa
wolną ręką.
- Chodź - powiedział.
Frank ostrożnie ruszył. W głowie mu szumiało, czuł pulsowanie w skroniach. By
utrzymać równowagę, powłóczył nogami, uginając się pod ciężarem. Kiedy znalazł się na
wysokości zatopionego ciała, mężczyzna z kucykiem zatrzymał go ręką.
- Zrzuć go z góry - powiedział.
Corso chwiejnym krokiem podszedł do krawędzi wału. Bagno było dwa metry niżej.
Dopiero kiedy dostrzegł drżącą, kropkowaną kroplami deszczu powierzchnię czarnej wody,
przypomniał sobie, że pada. Pochylił się wpół i pozwolił, by blok betonu wysunął mu się z
rąk. Upadł na strome zbocze, potoczył się i w końcu utknął gdzieś w dole, na płyciźnie.
- Idź do niego - powiedział karzeł.
Corso wykonał polecenie, ześlizgując się po błotnistym brzegu w zimną, sięgającą do
kostek wodę. Nie mogąc sięgnąć pod blok, musiał wziąć go w ramiona. Zachwiał się i ukląkł
na jednym kolanie, po czym wyprostował się.
Karzeł stanął obok niego. Woda, która Frankowi sięgała do łydek, jemu sięgała nad
kolana. Machnął w kierunku na wpół zatopionego trupa, znajdującego się prawie cztery metry
od brzegu.
- Połóż mu to na nogach - rozkazał. - Za kolanami. Kiedy Corso był już na miejscu,
lodowata, błotnista woda sięgnęła mu do kolan. Metr pod powierzchnią leżały szczątki Joego
Balia, spuchnięte i rozdęte, jego tułów spoczywał pod połyskującą powierzchnią,
przygnieciony innym blokiem betonu.
Z jakiegoś dziwnego powodu Corso zapragnął być delikatny. Tak jakby chciał
oszczędzić umarłemu dalszych upokorzeń, ostrożnie położył blok z tyłu jego kolan i puścił
go. Kiedy się wyprostował, okazało się, że stopy trupa zniknęły. Gdyby został zatopiony
latem, ciało zaczęłoby się już rozkładać. Jego części wypływałyby na powierzchnię, gdzie
byłyby odrywane i zjadane przez ptaki, aż wreszcie nic by nie pozostało z Joego Balia z
wyjątkiem kości.
- Chodź - powiedział karzeł.
Corso, z trudem wyciągając stopy z bulgoczącego błota, z mozołem wracał na brzeg.
Gardło miał ściśnięte, ale umysł pracował pełną parą, próbując znaleźć wyjście z tej sytuacji.
Tłumiąc przemożną chęć ucieczki, wrócił na szczyt wału. Wiedział, że lada chwila go
zastrzelą i zaciągną do wody, by dołączył do Joego Balia, leżąc twarzą w błocie.
- Chodź. Przynieś jeszcze jeden blok - polecił karzeł. Corso uspokoił się i wrócił po
swoich śladach do sterty rozbitego betonu. Mężczyźni szli po jego obu bokach, z pistoletami
w pogotowiu. Drugi betonowy blok był prawie kwadratowy i trudniej go było dźwigać.
Musiał poprawiać uścisk, kiedy powłócząc nogami, szedł wzdłuż wału. W końcu puścił go i
kawał betonu spadł do wody, koziołkując.
- Jeszcze jeden - powiedział mężczyzna z kucykiem.
Corso zaczął się trząść. Ze strachu, od lodowatego deszczu - trudno orzec. W głowie
słyszał coraz głośniejszą muzykę, chóralną i organową. Zupełnie jakby przez całe swoje życie
przechowywał gdzieś ścieżkę dźwiękową, która miała towarzyszyć mu w chwili śmierci.
Nogi mu drżały, kiedy zaczął iść z powrotem. Karzeł szturchał go w bok pistoletem.
- Weź jeszcze ten jeden, wścibski człowieku. Jak będziemy musieli go dźwigać za
ciebie, właduję ci kulkę w jaja. Będziesz tam leżał i wił się z bólu, zanim cię kropnę.
Ruszył do przodu, jak we śnie. Ponura muzyka ryczała mu w uszach.
- Ten. - Mężczyzna z kucykiem pokazał postrzępiony blok betonu nieznacznie
mniejszy od innych. Kiedy Corso chwycił go i zaczął podnosić, sterta nagle runęła, posyłając
kilkanaście kawałków betonu w dół na trawę u stóp karła.
- Cholera! - wrzasnął mały człowieczek, chwytając się wolną ręką za kostkę. Jęknął,
złapał kawałek betonu, który go uderzył, i wrzucił go do bagna, gdzie wylądował z pluskiem.
- Ty sukin...
Nie dokończył. Poruszenie w bagnie odwróciło jego wzrok od Corsa. Rozległ się
trzepot długich skrzydeł i wielka czapla poderwała się do lotu. Frank wsunął rękę i łokieć pod
blok betonu, a potem, z całej siły, rzucił nim w karła.
Wylądował na jego kostkach. Karzeł zawył jak zwierzę i upadł na plecy, krzycząc
wniebogłosy. Ledwo wyrwał spod kawałka betonu jedną nogę, gdy Corso rzucił się na niego i
obiema rękami chwycił pistolet. Nagle rozległ się cichy wystrzał pistoletu z tłumikiem. Corso
poczuł ból w lewej dłoni. Wytrzymał jednak i drugą ręką wyrwał pistolet małemu
człowieczkowi, po czym zjechał na brzuchu po zboczu wału. Kiedy uniósł pistolet, poczuł
szarpnięcie pocisku przy kołnierzu kurtki, zanim jeszcze usłyszał cichy wystrzał.
Mężczyzna z kucykiem był w połowie drogi, kiedy Corso wystrzelił po raz pierwszy.
Pocisk ugodził jego prześladowcę w prawe ramię. Pistolet wypadł mu z ręki. Upadł na jedno
kolano, po czym zerwał się na równe nogi, rozglądając się gorączkowo wokół w
poszukiwaniu broni.
Corso wyczołgał się na górę wału.
- Nawet nie próbuj - powiedział tylko.
Mężczyzna z kucykiem stał nieruchomo, trzymając się za zranione ramię. Nagłe
poruszenie przyciągnęło wzrok Corsa do sterty betonowych bloków. Karzeł uwolnił drugą
stopę i klęczał teraz w trawie.
- Chodź tutaj - polecił Frank, lecz mały człowieczek tylko splunął na ziemię. Corso
skierował pistolet w jego kierunku i wystrzelił. Kula uderzyła w kawał betonu jakieś pół
metra od głowy mężczyzny, wzbijając gejzer kamieni i pyłu. Karzeł skulił się, zasłaniając
głowę rękami.
- Tutaj - powtórzył Corso. Tym razem karzełek podniósł się i pokuśtykał przez wał do
kolegi.
- Kluczyki są w samochodzie - powiedział mężczyzna z kucykiem.
Corso ruszył w stronę wozu.
- Lepiej wyjedź gdzieś daleko - poradził mu karzeł - bo to jeszcze nie koniec,
skurwysynu. - Wycelował palcem w Corsa. - Znajdziemy cię. Może nie dzisiaj. Może nie
jutro. Ale możesz być tego pewien.
- Tę tłustą cipę ze szpitala też dorwiemy - dodał mężczyzna z kucykiem, uśmiechając
się. - Lepiej pilnuj jej wielkiej dupy.
Jego usta poruszały się jeszcze, lecz Corso nie słyszał słów, ponieważ muzyka w jego
głowie stała się ogłuszająca, przenikając go do szpiku kości. Kiedy uniósł pistolet, przybrała
jeszcze na sile.
Z odległości dwóch metrów strzelił karłowi między oczy. Na twarzy mężczyzny
pojawił się wyraz zaskoczenia. Upadł na kolana, a następnie na plecy, drgając konwulsyjnie.
Usta mężczyzny z kucykiem były szeroko otwarte, kiedy ukląkł przy swoim koledze.
- Gerardo - wyszeptał, potrząsając ramieniem małego człowieczka, jakby chciał go
obudzić. - Gerardo! - Zacisnął szczęki, ale było już za późno, by obrócił złość przeciwko
Frankowi. Tłumik znalazł się nie więcej niż trzydzieści centymetrów od jego skroni. Corso
nacisnął spust i mózg mężczyzny rozbryznął się po ciele jego towarzysza. Upadł na plecy i
zamarł w bezruchu. Strużka krwi wypłynęła z kącika jego ust. Nagle zapadła cisza.
Corso stał przez chwilę, oddychając głęboko i wsłuchując się w szum deszczu.
Dopiero wtedy palący ból lewej dłoni dotarł do jego świadomości. Przyciskając rękę do piersi
i jęcząc, podszedł do mężczyzn. Stał nad nimi przez chwilę na trzęsących się i niepewnych
nogach, a potem wycelował i władował każdemu z nich jeszcze po kulce w głowę. A potem
zaczął strzelać na oślep, dopóki nie opróżnił całego magazynka.
Ukląkł na kolanie. Rzucił pistolet w trawę i zdrową ręką przeszukał obydwu
mężczyzn. Wyjął z ich kieszeni portfele i nogą strącił z wału do wody najpierw jednego, a
potem drugiego. W końcu podniósł pistolet i z całej siły cisnął go w bagno, po czym zaczął
iść chwiejnym krokiem w kierunku samochodu.
37
Poniedziałek, 23 października, godzina 21.09
Recepcjoniście ani trochę nie podobało się to, co widział. Facet stojący przed nim
wyglądał, jakby ostatni tydzień spędził pod mostem. Jedną rękę trzymał w kieszeni kurtki,
jakby miał w niej pistolet albo co. Kiedy podszedł do kontuaru, recepcjonista wcisnął guzik z
napisem OCHRONA.
- Ja do Roberta Downsa - wychrypiał mężczyzna.
Dopiero kiedy się zbliżył, recepcjonista zauważył, że zostawiał mokre ślady na
dywanie. I że nie nosi skarpet. Ze jego spodnie są mokre od kolan w dół i że chociaż ma
kurtkę zapiętą aż po szyję, w poprzek jego gardła biegnie wyraźna fioletowa pręga. Ponownie
nacisnął guzik. A potem jeszcze raz.
- Numer pokoju? - zapytał.
- Nie znam numeru pokoju - odparł mężczyzna ostrym tonem.
- Nie mogę pana połączyć, skoro pan nie zna numeru pokoju.
- Proszę do niego zadzwonić - wychrypiał mężczyzna.
- Proszę powiedzieć, że na dole czeka Frank Corso i musi z nim porozmawiać.
W holu pojawili się dwaj hotelowi ochroniarze. Recepcjonista odetchnął z ulgą, kiedy
skierowali się w stronę recepcji.
Facet musiał wyczytać coś w jego oczach, bo obejrzał się za siebie. Gwałtowny ruch
spowodował, że stęknął.
- Proszę - powiedział. - Wiem, że nie najlepiej wyglądam, ale proszę zadzwonić do
pana Downsa.
Recepcjonista uniósł rękę. Ochroniarze zatrzymali się jakieś dwa metry od
mężczyzny. Wybrał numer i czekał przez chwilę.
- Dzień dobry panu - przywitał się. - Tu Dennis z recepcji. Tak, proszę pana.
Przepraszam za kłopot, ale jest tu w holu ktoś, kto o pana pyta. - Słuchał przez chwilę, po
czym popatrzył na nieznajomego.
- Frank Corso - powiedział mężczyzna.
- Frank Corso - powtórzył recepcjonista. Przycisnął słuchawkę mocniej do ucha.
- Ach, tak... Proszę pana, tak się zastanawiam, czy zamiast wysyłać tego pana na
górę... tak się zastanawiam, czy nie zechciałby pan zejść do niego do holu... - Skinął głową.
- Tak, proszę pana. Dziękuję. - Odłożył słuchawkę. - Pan Downs za chwilę tu będzie.
Chwila przedłużyła się do pięciu minut. W końcu Robert Downs pojawił się na dole.
Miał na sobie czarny golf i pogniecione szare spodnie. Jego włosy były zmierzwione, a twarz
spuchnięta. Podszedł do Corsa.
- Poszedłem... wcześnie... - wyjąkał. Kiedy się zbliżył, jego wzrok padł na szyję
Franka. - Co się... - zaczął.
Corso przyciągnął go do siebie.
- Musimy iść na górę - wyszeptał.
Robert wahał się przez chwilę, ale w końcu skinął głową. Wziął Corsa pod ramię i
odprowadzany nienawistnymi spojrzeniami ochroniarzy poprowadził go przez hol do windy.
Czekali nie dłużej niż trzydzieści sekund. Gdy rozległ się przytłumiony dzwonek i drzwi
kabiny się rozsunęły, Downs objął Corsa ramieniem w pasie i wciągnął do środka.
Nie rozmawiali w czasie drogi na trzecie piętro ani kiedy szli długim korytarzem.
Przed pokojem Downsa Frank oparł się o ścianę. Młody człowiek trzy razy wkładał kartę do
czytnika, zanim drzwi się w końcu otworzyły. Odsunął się na bok i wpuścił go do pokoju.
Pokazał na fotel.
- Proszę siadać - powiedział. Corso potrząsnął głową i poszedł wolno do łazienki.
Downs ruszył za nim. Frank skrzywił się, gdy pomału wyjmował lewą dłoń z kieszeni kurtki i
wkładał ją do umywalki.
Czarna skarpetka okrywająca jego dłoń była przesiąknięta krwią. Drugą skarpetkę
miał nałożoną na prawą dłoń, kiedy jechał mercedesem, żeby nie zostawić odcisków palców
na kierownicy.
- Jezu - wyszeptał Downs i zaczął ściągać skarpetę z dłoni Corsa. Zatkał się otwór
odpływowy umywalki. Frank jęknął, gdy Robert uniósł jego rękę i zdjął do końca skarpetkę.
- Teraz proszę się nie ruszać - powiedział i odkręcił wodę, po czym sprawdził palcem,
czy nie jest za gorąca.
Zadowolony delikatnie włożył dłoń Corsa pod ciepłą strużkę. Frank raz jeszcze jęknął.
Downs zmarszczył brwi, gdy odwrócił jego dłoń i obmył jej wierzch.
- To... - zaczął - rana postrzałowa.
- Miło wiedzieć, że lata studiowania na Harvardzie przynoszą jakieś efekty - wycedził
Corso przez zaciśnięte zęby.
Wbrew sobie Robert się uśmiechnął.
- Niech pan się tym zajmie - poprosił Corso.
- Musimy pojechać do szpitala - oświadczył Downs. Corso potrząsnął głową.
- Nie mogę jechać do szpitala. Gdy zobaczą, że to rana postrzałowa, wezwą policję.
Musi pan poradzić sobie z tym sam.
- Dłoń jest unerwiona - powiedział Downs. - Nie ma możliwości, żebym... - Rozejrzał
się wokół. - W takim miejscu...
Corso przybliżył do niego twarz.
- Musi pan zrobić wszystko, co w pana mocy.
- Pana ręka może nigdy nie być w pełni sprawna.
- Jestem przygotowany na takie ryzyko.
Downs uniósł wzrok. Wyszedł z łazienki i przeczesał palcami włosy.
- Czy to... czy to miało związek ze śmiercią mojego ojca? - zapytał.
- Tak - odparł Corso.
- Czy wie pan, kto...
- Tak mi się wydaje.
Młody człowiek zamyślił się na chwilę. Corso wyobrażał sobie, że Downs na jednej
szali kładzie zobowiązania wobec niego, a na drugiej swój dyplom lekarski. Potem, bez
słowa, wrócił do łazienki, wziął Corsa ponownie za rękę i włożył ją pod ciepłą wodę, dopóki
nie była oczyszczona z krwi, po czym przyłożył myjkę do rany.
- Niech pan się nie rusza - powiedział. - Przez chwilę będzie bolało. - Wziął ręcznik
do rąk, zwinął go, po czym włożył go pod rękę Corsa. - Jeszcze chwila - wyszeptał, kiedy
owijał ręcznikiem dłoń tak ciasno, jak tylko mógł. Na chwilę Frankowi pociemniało przed
oczami. Kiedy kolana się pod nim ugięły, przytrzymał się umywalki.
Downs wziął Corsa pod ramię i zaprowadził do małej sofy stojącej przy oknie.
- Trzeba zdjąć kurtkę - powiedział i pomógł Corsowi zrzucić okrycie. Delikatnie
popchnął głowę Franka do tyłu i obejrzał fioletową pręgę na jego szyi.
- Paskudne - wyszeptał do siebie. Corso wydawał się nie słyszeć.
- Czy w mieście jest jakaś apteka całodobowa? - zapytał Downs.
- Bartell’s przy Broadway Street - wychrypiał Corso.
- Jak tam dojechać?
Corso udzielił mu wskazówek.
- Zaraz wracam - powiedział młody człowiek.
Corso zaczekał, dopóki nie był pewien, że Robert Downs wyszedł, a potem uniósł
kurtkę z podłogi. Położył na łóżku portfele i przejrzał je. Dwa prawa jazdy z Florydy: Gerardo
Limón i Ramon Javier. Kubańczycy, zgadywał. Limón mieszkał w Miami, Javier był z Boca
Raton. Rzucił prawa jazdy na sofę i siedział przez chwilę z odrzuconą do tyłu głową, starając
się zebrać siły.
Poczuł mdłości. Chwiejąc się na nogach, podszedł do szafy wnękowej i otworzył ją.
Na półce nad deską do prasowania znalazł to, czego szukał - dodatkową poduszkę. Zaniósł ją
na sofę, gdzie, posługując się zdrową ręką i stopą, zdjął z niej powłoczkę.
Wyjął kluczyki do mercedesa z kieszeni spodni i wrzucił je do powłoczki, a następnie
umieścił tam również portfele i prawa jazdy. Podszedł do biurka, podniósł dużą szklaną
popielniczkę i wrócił do sofy. Dodatkowo obciążył nią powłoczkę.
Zawiązał ją na supeł i podszedł z tobołkiem do zasłon. Znalazł sznurek i odsłonił
szklane drzwi. Wychodziły one na jeden z tych fałszywych balkonów, które były niewiele
więcej niż barierką powstrzymującą gości przed wpadnięciem do cieśniny Puget. Kiedy oparł
się o ścianę, zbierając siły, przypomniał sobie pochodzące z lat sześćdziesiątych słynne
zdjęcie Beatlesów, łowiących ryby z okna w tym hotelu. Potem do okien dodano te balkony i
zakazano wędkowania.
Kiedy jego żołądek się uspokoił, otworzył drzwi balkonowe. Słyszał plusk fal i ostre
krzyki mew. Wyczuwał zapach kreozotu i słonej wody. Opierając się o balustradę, otworzył
usta, zamachnął się i rzucił tobołek przed siebie. Powłoczka uderzyła o powierzchnię wody,
unosiła się na niej przez chwilę, a potem szybko zniknęła w odmętach.
Wysiłek wyczerpał go. Zatoczył się i upadł na sofę bez czucia. Śniło mu się, że lata.
Wystarczyło tylko, by rozpostarł ramiona, a wiosenny wiatr niósł go ponad gałęziami.
Szybował i brykał po niebie w promieniach jasnożółtego słońca.
***
Kiedy otworzył oczy, Robert Downs klęczał przy nim, otwierając niebiesko-białe
pudełko z bandażem. - Stracił pan przytomność - powiedział.
- Tak. - Tylko tyle zdołał wydusić z siebie Corso.
- To nawet lepiej. Dzięki temu nie wyszarpywał się pan, kiedy zszywałem ranę.
Corso spojrzał na rękę. Postrzępiona dziura w jego dłoni została zszyta czarnymi
nićmi. Tak samo z tyłu.
- Za jakiś tydzień proszę wziąć nożyczki do paznokci, przeciąć supły, a potem
wyciągnąć wszystkie kawałki nici - powiedział Downs. Popatrzył Corsowi w oczy, starając
się coś z nich wyczytać.
- Dobrze się pan czuje? - zapytał.
- Tak.
Wziął rękę Corsa i zaczął ją obandażowywać. Kiedy bandaż się skończył, dłoń
wyglądała jak ręka boksera gotowego do wyjścia na ring. Downs przykleił do końca bandaża
kawałek taśmy i spojrzał na Franka.
- Muszę zadzwonić na lotnisko i przebukować lot - powiedział.
Corso przełknął ślinę.
- Niech pan wraca do Bostonu.
- Jeśli mogę coś zrobić...
Chwycił młodego człowieka za ramię i uścisnął je mocno.
- Leć do domu, synku. Wracaj do swojej dziewczyny. Ożeń się z nią. Nie masz tu nic
do roboty.
- A pan...?
- Nic mi nie jest.
Robert Downs popatrzył Corsowi w oczy, po czym sięgnął do białej plastikowej torby,
która leżała na podłodze. Wyciągnął plastikową buteleczkę i postawił ją na stole obok Corsa;
potem wstał i poszedł do łazienki.
Corso usłyszał szum wody. Chwilę później Downs wrócił do pokoju ze szklanką
wody. Postawił ją obok buteleczki.
- Proszę brać trzy razy dziennie po dwie - powiedział, wytrząsając z buteleczki na dłoń
dwie pomarańczowe kapsułki. - Przeciw infekcji. Proszę je wziąć do końca.
Kapsułki stukały o zęby Corsa niczym kamyki; popił je wodą, opróżniając całą
szklankę. Następnie uniósł swoją zabandażowaną rękę do gardła, skrzywił się i opuścił ją z
powrotem na kolana.
- Zdezynfekowałem ranę na szyi - powiedział Downs. - Trudno na razie orzec, czy
zostanie po niej blizna. Zagoi się, ale nie mogę teraz nic zrobić, żeby to lepiej wyglądało.
Corso wyszeptał słowa podziękowania i wstał. W tym momencie zauważył, że nie ma
na sobie spodni. Rozejrzał się po pokoju i zobaczył, że wiszą na kaloryferze. Przeszedł
ostrożnie przez pokój, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Włożenie spodni
zajęło dwa razy więcej czasu niż zwykle i prawdopodobnie nie udałoby mu się nigdy zapiąć
paska, gdyby Downs nie zlitował się nad nim i nie pomógł. Corso usiadł na brzegu łóżka.
- Nie ma pan jakichś skarpetek? - zapytał. Downs zmarszczył brwi.
- Pewnie, że mam - odparł. Po mniej więcej trzydziestu sekundach grzebania w
walizce wyjął zrolowane, włożone jedna w drugą, sportowe skarpety. - Czyste - oznajmił,
rozdzielając je i rzucając na kolana Franka.
Ze skarpetkami poszło łatwiej niż ze spodniami, podobnie z butami. Corso popatrzył
na swoją pierś. Zielona koszulka polo była poplamiona krwią i ubrudzona trawą i kawałkami
drewna. Ściągnął ją przez głowę i rzucił na podłogę. Uśmiechnął się do Roberta Downsa.
- Prędzej czy później to musiało się stać.
Downs sprawiał wrażenie zmieszanego.
- Co takiego, panie Corso?
- To, że ktoś ściągnie panu koszulę z grzbietu. Młody człowiek popatrzył na swój golf.
- Ma pan na myśli to? - Dotknął ręką materiału. - Mój golf?
- Właśnie on - powiedział Corso.
- Jest brudny. Nosiłem go kilka...
- Nieważne.
Robert wzruszył ramionami i ściągnął golf przez głowę. Wyciągnął rękę do Corsa,
lecz nagle zmienił zdanie i cofnął ją. Przełożył golf przez głowę Franka. Naciągnięcie rękawa
na lewą rękę przyprawiło Corsa o zadyszkę. Rękawy były kilka centymetrów za krótkie, ale
poza tym golf pasował.
Robert Downs poprawił go, a potem cofnął się, podziwiając swoje dzieło.
- Jak na człowieka, który jednego wieczoru został postrzelony i prawie uduszony,
wygląda pan całkiem nieźle - ocenił.
- Rozumiem, że mam to uważać za komplement. Downs pomógł mu włożyć kurtkę, a
potem ją oczyścił.
- Jedzie pan do domu?
- Wolałbym nie okłamywać swojego lekarza - odrzekł Corso, przeszukując kieszenie
kurtki. Wyjął drugą skarpetkę i rzucił ją na koszulę leżącą na podłodze. W wewnętrznej
kieszeni znalazł kserokopie rachunków, niemal całkowicie przemoczone, ale do odczytania. Z
innej kieszeni wyjął komórkę. Wytarł ją o bok kurtki, po czym włączył kciukiem. Działała.
Chciał ją przełożyć do drugiej ręki, jednak rozmyślił się i położył telefon na łóżku. Wybrał
numer.
- Proszę o taksówkę do Edgewater Hotel - powiedział. Odwrócił się do Roberta
Downsa. - Dziękuję, że pan się mną zajął.
Młody człowiek wzruszył ramionami.
- Jesteśmy kwita. Corso skinął głową.
- Powinien pan trochę odpocząć - zauważył Robert. Frank uśmiechnął się blado.
- Dziękuję, panie doktorze.
- Mówię poważnie.
- Zobaczę, czy pewna pani nie ma trochę maślanki - powiedział Corso.
38
Poniedziałek, 23 października, godzina 23.23
Jedno błękitne oko. Trzy mosiężne łańcuchy. Tyle udało mu się dojrzeć przez szparę
w drzwiach.
- Jest już późno - wyszeptała. - Jutro mam egzamin. Nie mogę...
- Zajmę tylko chwilę - zapewnił ją Corso.
- Chodzi o Donalda? - Tak. Westchnęła.
- To już przeszłość. Nie chcę...
- To dotyczy również pani - powiedział. - Chyba lepiej będzie, jeśli pani otworzy te
drzwi.
Wbrew jego radzie drzwi się zamknęły. Czekał w milczeniu przez chwilę,
zastanawiając się, czy wróciła do łóżka, ale w końcu usłyszał brzęk łańcuchów.
Marie Hall miała na sobie jedną z tych luźnych flanelowych koszul nocnych, które tak
lubią samotne kobiety w zimne noce - spraną i z różyczkami na dole - a do tego błękitne
skarpetki ze Strusiem Pędziwiatrem. Zamknęła drzwi za Frankiem i stanęła z rękami na
biodrach.
- Być może dla takiego słynnego pisarza jak pan, panie Corso, to jest środek
popołudnia, ale ja muszę pracować na życie, więc bardzo proszę jak najszybciej powiedzieć,
co uważa pan za tak ważne, żeby zawracać mi głowę o tej porze.
- Chcę, żeby wyznała mi pani prawdę. Zaczęła nerwowo stukać nogą.
- Zaczyna mnie pan wkurzać, wie pan? Wtajemniczyłam pana w swoje życie
prywatne. Odpowiedziałam na pana pytania. A pan ośmiela się nachodzić mnie w środku
nocy i jeszcze mnie obraża! - Otworzyła drzwi. - Pan wybaczy, ale... - Pokazała ręką na
korytarz. Corso ruszył jednak w przeciwnym kierunku.
- Nie sądzę, żeby chciała pani, żeby sąsiedzi to słyszeli.
- Wynoś się pan!
- Chcę się dowiedzieć, jak to było z tymi pieniędzmi.
- Mam wezwać policję?
- Założę się, że policjantów bardzo zaciekawi to, co mam do powiedzenia.
Zamknęła drzwi i ruszyła do telefonu wiszącego na ścianie kuchni. Corso ciągnął
dalej:
- Chętnie usłyszą na przykład o tym, że pani mąż, Donald, był jednym z przysięgłych
w czasie drugiego procesu Balaguli. - Zamarła ze słuchawką uniesioną do ucha.
- A także o tym, że sprzedał się Nicholasowi Balaguli za jakieś sto tysięcy dolców, i o
tym, że udało się pani w jakiś sposób pozbawić go połowy tych pieniędzy.
- Pieniędzy? Nie było żadnych pieniędzy - odparła, naciskając klawisz na telefonie.
Popatrzyła na Corsa wymownie, jakby dawała mu znać, że ma ostatnią szansę na wyjście.
- Jeśli wciśniesz drugi klawisz, Marie, gliniarze przyjadą. Bez względu na wszystko.
Nie będzie możliwości wycofania się. - Jej palec zadrżał. - Wiesz, co myślę? - zapytał Corso.
Nie odpowiedziała. - Myślę, że gdybym dokładnie sprawdził, na pewno odkryłbym, że uwiłaś
sobie gdzieś przytulne gniazdko. Trochę włożyłaś w czesne w college’u, trochę też
- pokazał ręką dookoła pokoju - w te wszystkie ładne mebelki - zaczęła protestować,
Corso jednak tylko machnął ręką - ale resztę na bank umieściłaś w jakimś milusim funduszu
inwestycyjnym albo czymś takim.
- Nie bądź...
- Tak sobie myślę, że gdybym pojechał do ciebie do pracy i rozpytał się wokół,
odkryłbym, że przez większą część poprzedniego lata nie jeździłaś do pracy autobusem tak
jak zwykle. Założę się, że docierałaś tam żółtym pikapem.
- Zwariowałeś, wiesz? - Ton jej głosu był pewny, wzrok twardy, dolna warga jednak
drżała.
- Donald nie potrzebował samochodu. Siedział zamknięty w hotelu w centrum miasta.
- Corso sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki. Wyjął z niej listę wydatków przysięgłych i
rzucił ją na stół. - Zamawiał każdego wieczoru na kolację steki i popijał je maślanką.
- Wynoś się stąd.
Odwrócił się na pięcie i skierował do drzwi. Zatrzymał się z ręką na gałce.
- Wyjdę - oznajmił. - Nie zajmuję się straszeniem ludzi. Ale musimy to wyjaśnić. -
Wydawała się uważać, więc ciągnął: - Dwoje niewinnych ludzi zginęło dlatego, że tobie
zapłacono za milczenie. - Pogroził kobiecie palcem. - Ostrzegam cię, Marie. Od jutrzejszego
ranka zacznę rozpytywać o ciebie. Za tydzień będę wiedział o tobie i twoim życiu rzeczy,
których nawet ty nie wiesz. Będę znał cię lepiej niż twoi rodzice i kochankowie. - Ponownie
pogroził jej palcem. - Jeśli odkryję, że zrobiłaś cokolwiek, bezpośrednio czy pośrednio, co
pomoże Nicholasowi Balaguli pozostać na wolności, to nie tylko podam to do publicznej
wiadomości, ale o wszystkim zawiadomię prokuraturę.
Dla lepszego efektu trzasnął drzwiami i zaczął schodzić po schodach, głośno tupiąc.
Zdążył dotrzeć zaledwie na półpiętro, kiedy drzwi na górze się otworzyły.
- Proszę - powiedziała stłumionym głosem. - Mam tak niewiele.
Zaczęła szlochać. Zanim Corso zrozumiał, o czym mówi, zniknęła w mieszkaniu,
zostawiając drzwi szeroko otwarte.
Stał u podstawy schodów. Rozpoznał tę dziwną mieszankę triumfu i odrazy, którą
zawsze czuł w takich chwilach jak ta, kiedy udało mu się zrobić wyrwę w zestawie prawd,
półprawd i zwyczajnych kłamstw, które tworzą historię naszego życia.
Niespiesznie wszedł z powrotem na górę. Po wejściu do mieszkania rozejrzał się
wokół.
Nie zamknęła drzwi do łazienki. Klęczała przed sedesem. Odgłosy torsji drapały
powietrze jak papier ścierny.
Przeszedł do salonu, podchodząc do wieży stereo, skąd już jej nie widział. Odgłos
dalej jednak dobiegał do jego uszu. Zaczął przeglądać płyty CD. Heart. Barry Manilow.
Barbra Streisand. Wszelkie odmiany muzyki łatwej, lekkiej i przyjemnej. W odtwarzaczu
płyta Ricky’ego Martina. Obok - Sarah McLachlan.
Kiedy uniósł wzrok, stała w przedpokoju z ręcznikiem przyciśniętym do ust.
- Opowiedz mi o wszystkim - poprosił.
- To nie byłam ja! - zaszlochała.
- Wiem. Chcę tylko wiedzieć, jak to się odbyło.
- Przyszli któregoś wieczoru. Jakieś dwa dni po rozpoczęciu procesu.
- Jesteś pewna, że to było tak wcześnie? - zdziwił się Corso.
- Na sto procent - odparła. - W pierwszą środę.
- Kto przyszedł?
- Trzej mężczyźni.
- Jak wyglądali?
Opisała ich. Starszy mężczyzna mówiący ze wschodnioeuropejskim akcentem i dwóch
Latynosów. Jeden wysoki, drugi niski. Starszy Europejczyk wydawał rozkazy. Corso
domyślił się, że był to Michaił Iwanow w towarzystwie naszych drogich nieobecnych Gerarda
Limóna i Ramona Javiera.
- I co się stało?
- Wtargnęli do mieszkania. - Znów zaczęła szlochać.
- Spokojnie - powiedział. - Po prostu mi o tym opowiedz.
Ukryła twarz w ręczniku i płakała przez dłuższą chwilę.
- Kazali mi zadzwonić do Donalda - wyznała, kiedy w końcu się uspokoiła.
- Mogłaś dzwonić do męża?
- Codziennie wieczorem pomiędzy siódmą trzydzieści a ósmą trzydzieści.
- Bezpośrednio?
- Oj, nie. Najpierw telefon odbierał policjant, który się upewniał, kto dzwoni. Trzeba
było podać kod i dopiero po chwili łączyli.
- Więc zadzwoniłaś do męża. Co stało się potem? Wyglądała, jakby miała się znowu
rozpłakać.
- Nie wiem - odparła. Jej usta drżały. - Przyłożyli mi pistolet do głowy. Zabrali mnie
do sypialni, podczas gdy ten starszy gość rozmawiał z Donaldem.
- A potem?
- Po chwili ten gość wszedł i powiedział, że Donald chce ze mną mówić. - Wytarła
usta ręcznikiem, po czym rzuciła go na oparcie krzesła. - Donald powiedział, że nie mogę
nikomu mówić o wizycie tych ludzi. Powiedział, że to bardzo ważne. Ze nasze życie od tego
zależy.
- Zgodziłaś się utrzymać to w tajemnicy? Skinęła głową, robiąc pełną żałości minę.
- To najlepsze, co mogłaś zrobić - przyznał Corso. Wielkie łzy spływały jej po
policzkach.
- Mogłam...
- Gdyby któreś z was odmówiło, zabiliby cię na miejscu. Donald ich nie widział. Ty
byłaś jedynym naocznym świadkiem. Nic nie ryzykowali. Gdyby Donald zawiadomił o
wszystkim policję, proces zostałby unieważniony, a ktoś znalazłby twoje ciało.
- Nie rozumiem - wybąkała.
- Jeśli nie mylisz się co do daty ich wizyty, od samego początku mieli listę
przysięgłych. Szukali słabego ogniwa i znaleźli Donalda. Miał hopla na punkcie
wykształcenia syna. Zalegał w opłatach za czesne na Harvardzie. Podnieśli hałas, że wyrzucą
jego dzieciaka. Złożył podanie o kredyt, ale odrzucono je. Donald był dokładnie tym, kogo
szukali.
- Jakiś miesiąc później znalazłam w skrzynce pokwitowanie.
- Jakie pokwitowanie?
- Z Harvardu. - Wyglądała na zmieszaną. - Otworzyłam kopertę nad parą.
- Opłacił całe czesne.
- Czterdzieści dwa tysiące dolarów.
- Wtedy dodałaś dwa do dwóch. Skrzyżowała ramiona na piersi.
- Nieważne, co pan sobie o mnie myśli, panie Corso, nie jestem głupia. Oczywiście, że
się wszystkiego domyśliłam. - Wpatrzyła się we Franka, jakby chciała, żeby się nie zgodził. -
Wie pan, co usiłował mi wmówić? - Nie zaczekawszy na odpowiedź, dodała: - Usiłował mi
wmówić, że pieniądze, które wysłał na Harvard, to wszystko, co dostał. Że znów jest bez
grosza.
- A ty co na to?
- Powiedziałam, że opłata za czesne na Harvardzie wynosiła czterdzieści dwa tysiące.
Opłata za moje milczenie wynosi dokładnie tyle samo.
- Zapłacił?
- Żałuję, że nie zażądałam więcej.
- Czy odkryłaś, ile dokładnie dostał? Potrząsnęła głowa i znów zaczęła płakać.
- Co się ze mną stanie? - zapytała, chlipiąc. - Pójdę do więzienia?
- Jesteś współwinna przekupstwa i zastraszania przysięgłych. Jeśli prokurator będzie
chciał być wredny, oskarży cię również o utrudnianie śledztwa w sprawie o morderstwo i
składanie fałszywych zeznań.
- To nie fair! - krzyknęła. - Zasłużyłam na każdą dziesięciocentówkę z tych pieniędzy!
Żyłam z nim tyle lat, obywając się bez tylu rzeczy... Miałam prawo... ja tylko wzięłam, co mi
się należało.
- I tak zapłacisz mniejszą cenę niż Donald.
Uniosła wzrok, przestając na chwilę użalać się nad sobą.
- Nie rozumiem. Było już po wszystkim. Dlaczego zabili Donalda?
- Podejrzewam, że znów próbował coś od nich wyciągnąć.
- Jak to?
- Jego syn potrzebował pieniędzy na otwarcie prywatnej praktyki. Pewnie nigdy tego
nie udowodnię, ale myślę, że Donald dowiedział się pewnego dnia, że Balagula wraca do
Seattle na następny proces, i postanowił znów go naciągnąć. - Pokręcił ze smutkiem głową. -
Co akurat w przypadku kogoś takiego jak Balagula było bardzo złym pomysłem.
Zebrała się w sobie.
- Nie będę zeznawać - powiedziała. Ton jej głosu sprawił, że Corso jej uwierzył. - Nie
zamierzam spędzić reszty życia w strachu, oglądając się za siebie, czekając na cios. Nie
zniosłabym tego. Wolę już iść do więzienia.
Z trudem powstrzymał się od uśmiechu. Było dokładnie tak, jak mówiła Renee.
Najpierw ich postrasz, a potem zaproponuj drogę wyjścia.
- A gdybym ci powiedział, że jest sposób na to, żebyś uniknęła zastraszenia przez
Balagulę i może nawet nie poszła do więzienia?
W jej oczach pojawiły się iskierki nadziei.
- Och, proszę... - zaszlochała.
- Musiałabyś zrobić to, co ci powiem.
- Zrobię.
- Musiałabyś być dobrą aktorką.
Usiadła prosto, jakby była w szkole. Poprawiła koszulę nocną.
- Co mam zrobić? Proszę tylko powiedzieć, a to zrobię.
- Wszystko, co musisz zrobić, to gdzieś zadzwonić - oznajmił Corso z uśmiechem.
39
Wtorek, 24 października, godzina 9.11
Kartki zatrzepotały, kiedy książka przeleciała przez salę i uderzyła Corsa w pierś.
- Kto cię prosił, żebyś płacił za mój pobyt w szpitalu? - zapytała Dougherty. Siedziała
na łóżku w kitlu chirurgicznym. Zrobiła zagniewaną minę. Joe Bocco skulił się na krześle,
ukrywając uśmiech za dłonią.
- Niech cię diabli, Corso. Gdybym potrzebowała twojej pomocy, poprosiłabym o nią. -
Rozglądała się przez chwilę po sali, szukając następnej rzeczy, którą mogłaby w niego rzucić,
ale nie znalazła nic, co nie byłoby połączone z nią lub jej łóżkiem.
Corso schylił się i uniósł książkę.
- Dobra? - zapytał.
- Ponura - odparła, po czym wycelowała w niego długi, wymanikiurowany palec. -
Nie zmieniaj tematu.
Bocco wstał z krzesła.
- Nie obraźcie się - rzekł z pełnym wyższości uśmieszkiem - ale wolę poczekać na
korytarzu, aż wyjaśnicie sobie wszystko.
Podszedł do drzwi, otworzył je i pozwolił sobie na ostatnie potrząśnięcie głową, zanim
zniknął im z oczu.
Corso zbliżył się do łóżka i rzucił książkę na kolana Meg.
- Wygląda na to, że czujesz się trochę lepiej.
- Czułam się lepiej do momentu, gdy zapytałam o swój rachunek w szpitalu, i
przyszedł do mnie ten Crispy i powiedział, że wszystko już zapłacone.
- On się nazywa Crispin - poprawił ją Corso.
- Wszystko jedno. - Sięgnęła po książkę. Corso zrobił krok do tyłu.
- Nie chciałem cię stracić.
- Coś ty powiedział?
- Powiedziałem, że nie chciałem cię stracić.
- Nie potrzebuję żadnych podtatusiałych lowelasów. Nie chcę być niczyją utrzymanką.
Jestem dorosła, w pełni sprawna i niezależna finansowo. Gdybym chciała... - Zawiesiła głos.
Nagle rozpogodziła się. - Jezu, Corso, przestań się o mnie troszczyć. Zniszczysz mi
wizerunek.
- To tylko pieniądze - powiedział.
- Nie masz szacunku dla pieniędzy.
- Pieniądze nie są ważne, chyba że się ich nie ma.
- Łatwo ci mówić.
- Uważałem tak samo, kiedy ich nie miałem. Nigdy o nie nie dbałem. - Machnął ręką.
- Jestem jak sito: forsa po prostu przeze mnie przelatuje.
Ruch jego prawej ręki przyciągnął wzrok Meg do jego lewej dłoni, która tkwiła
głęboko w kieszeni spodni.
- Czemu trzymasz rękę w kieszeni? - zapytała.
- Co? To już nie wolno trzymać rąk w kieszeni?
- Nie, jeśli się jest Frankiem Corso. To zupełnie nie w twoim stylu - orzekła. - Co się
dzieje? - Corso nie odpowiedział. - I jeszcze ten kretyński golf. Wyglądasz jak postać z
marnego zagranicznego filmu.
Ostrożnie wyjął zabandażowaną rękę z kieszeni.
- Miałem mały wypadek - wyjaśnił. - Oparzyłem się przy gotowaniu.
- Przy gotowaniu - powtórzyła.
- Tak.
- Chodź tutaj - poleciła. Nie ruszył się z miejsca. - No chodź - nie dawała za wygraną.
Tym razem Frank posłuchał. Podszedł do łóżka. Przyjrzała się mu, po czym
wyciągnęła rękę i odchyliła kołnierz golfu. Skrzywiła się.
- O w mordę, Corso. To wygląda naprawdę paskudnie. Zupełnie jakby to, co
próbowałeś ugotować, chciało ci się odwdzięczyć tym samym.
- Zabieram ze sobą Joego - powiedział. Puściła materiał.
- Zdaje się, że potrzebujesz go bardziej niż ja.
- Tak.
- Przestaniesz finansować moje leczenie i powiesz Crispy’emu, że odtąd będę płacić
za siebie, dobrze?
- Jasne.
Przypatrzyła się mu uważnie.
- Ty kłamco. Nie masz najmniejszego zamiaru tego zrobić, co?
- Nie.
- W takim razie zabieraj się stąd. Jeśli nie zamierzasz mi okazywać szacunku, wynoś
się.
Corso wsunął zranioną dłoń do kieszeni kurtki i w milczeniu wyszedł na korytarz. Joe
Bocco opierał się o ścianę.
- I jak? Wyjaśniliście już sobie wszystko? Corso nic nie odpowiedział.
- Już nie musisz tu tkwić - oświadczył.
- Więc nasi przyjaciele...
- Nie wrócą - dokończył za niego Frank.
Niemal mógł zobaczyć, jak w mózgu ochroniarza obracają się trybiki.
- W takim razie wydaje mi się, że muszę ci oddać...
- Będę cię potrzebował dziś w nocy. I Marona też.
- A co trzeba będzie zrobić? Corso mu wyjaśnił.
- Mówisz, że ten gość jest zawodowcem?
- O, to pewne.
- Wygląda na to, że trzeba będzie nająć jeszcze kogoś dodatkowego do pomocy.
- Masz kogoś konkretnego na myśli?
- Kobitkę, z którą pracowałem już kilka razy. Na pewno się przyda.
- Weź ją.
- O której to ma być?
- Myślę, że zaczniemy punkt jedenasta.
- Jeśli gość jest ostrożny, powinniśmy być na miejscu wcześniej.
- Ten gość jest bardzo ostrożny - powiedział Corso. - I bardzo niebezpieczny.
- To będzie cię sporo kosztowało - oznajmił Joe Bocco.
- Też mi nowina.
Wtorek, 24 października, godzina 9.22
Michaił Iwanow nabrał powietrza w płuca i zakaszlał w dłoń. Głos nie może go
zdradzić. Wiedział, że błędem byłoby nie doceniać Ramona i Gerarda. Uzupełniali się
nawzajem. Siły jednego maskowały słabości drugiego. Ramon był bystry, ale odrobinę za
introspektywny jak na człowieka swojej profesji. Gerardowi brakowało trochę inteligencji i
finezji, ale nadrabiał to tym zwierzęcym instynktem, który pozwala wyczuwać trzęsienia
ziemi z kilkudniowym wyprzedzeniem.
Przemyślał to już wcześniej i doszedł do wniosku, że ostateczne rozliczenie z
Gerardem i Ramónem nastąpi po ich powrocie do Bay Area, dzięki czemu będzie miał więcej
czasu na opracowanie scenariusza ich całkowitego wyeliminowania.
Wystukał numer. Telefon zaczął dzwonić i dzwonić. Stał z aparatem przyciśniętym do
ucha przez pełne dwie minuty, zanim zrezygnował. Nie mógł sobie przypomnieć, żeby
kiedykolwiek nie odebrali. Doszedł do wniosku, że pewnie źle go połączyło, i spróbował raz
jeszcze, ale z tym samym skutkiem.
Michaił Iwanow był szczerze zaniepokojony, kiedy otworzył drzwi i wyszedł na
korytarz. Widok, który tam zobaczył, zepsuł mu nastrój do reszty.
W korytarzu stał sutener. Oddalony dwadzieścia metrów od niego, pukał do drzwi
Nica.
- Mogę w czymś pomóc? - zapytał spokojnie Iwanow, ruszając w jego kierunku.
- A pewnie, że tak, cholera jasna - odparł mężczyzna. Wprawne oko Iwanowa
dostrzegło, że jego prawa ręka jest napięta, jakby trzymał coś ciężkiego. Szedł dalej,
dochodząc w końcu do mężczyzny.
- Co mogę dla pana zrobić?
Ospowata, pokryta zmarszczkami twarz była jeszcze bardziej wymizerowana niż
ostatnim razem. Wyglądał, jakby nie spał od paru nocy.
- Spaprał mi chłopaka.
- Otrzymał pan zapłatę za jego usługi - odparł Iwanow.
- W środku - powiedział mężczyzna. - Rozerwał mu tam wszystko.
- Lepiej będzie, jeśli pan sobie pójdzie - poradził mu Iwanow.
Mężczyzna poczerwieniał.
- Nie słyszysz, skurwysynu? Lekarze mówią, że... Kiedy zaczął wyjmować rękę z
kieszeni, Michaił Iwanow był już gotowy. Chwycił go żelaznym uściskiem za nadgarstek i
uniósł wysoko jego rękę. Srebrny nóż zabłysł w świetle. Kiedy mężczyzna popatrzył w górę
na swoją broń, Iwanow kopnął go kolanem w krocze, a potem, kiedy alfons zgiął się wpół z
bólu, jeszcze raz w twarz. Po chwili sutener leżał na plecach w hotelowym korytarzu, podczas
gdy Iwanow stał nad nim, poprawiając garnitur i przyglądając się nożowi.
Pomiędzy stęknięciami mężczyzna próbował coś powiedzieć.
- Dopadnę cię... Jeszcze cię...
Iwanow przycisnął kolanem pierś mężczyzny, tak że nie mógł on oddychać. Ku
przerażeniu sutenera włożył mu ostrze noża do ust.
- To, co zrobisz, mój przyjacielu, to wsiądziesz do windy, pojedziesz na dół do holu, a
potem pobiegniesz ile sił w nogach z powrotem do tego zaszczurzonego chlewu, w którym
takie wypierdki jak ty mieszkają. A kiedy już tam będziesz - zadzwonił ostrzem noża o zęby
mężczyzny - podziękujesz Bogu, że darowałem ci życie.
Iwanow pokręcił dwa razy dłonią. Mężczyzna wydał żałosne wycie. Iwanow wstał.
Głos mężczyzny brzmiał, jakby płukał gardło. Przyłożył ręce do ust. Przez chwilę wpatrywał
się z niedowierzaniem w zakrwawione dłonie, a potem z powrotem przyłożył je do rozciętych
warg. Kiedy z mozołem wstawał, krople krwi z rozciętych kącików ust spadły na czerwony
chodnik i znikły.
Krew spływała pomiędzy jego palcami, kiedy czekał na windę. Chwiał się, zawodząc i
kołysał do przodu i do tyłu, zupełnie jakby tańczył w rytm muzyki, którą tylko on słyszał.
Iwanow starannie wytarł nóż w chodnik i schował do kieszeni. Kiedy spojrzał
ponownie na korytarz w kierunku windy, po sutenerze nie było śladu.
Wtorek, 24 października, godzina 10.02
Niebo miało różne odcienie szarości: jaśniejszy na zachodzie ponad Elliott Bay, gdzie
Bainbridge Island było niewiele więcej niż plamą we mgle; ciemniejszy i groźniejszy na
wschodzie, gdzie zaciągało się ponad budynkami Beacon Hill.
Corso stał na rogu Drugiej Alei i Royal Brougham Way. Wybrał właśnie to miejsce,
ponieważ leżało dokładnie pomiędzy Safeco Field i nowym stadionem futbolowym, który
microsoftowy miliarder Paul Allen zbudował za własne pieniądze dwie przecznice dalej. W
tej dzielnicy limuzyny były normalnym widokiem dwadzieścia cztery godziny na dobę przez
siedem dni w tygodniu.Lśniący cadillac zatrzymał się bezgłośnie tuż przy nim. Drzwi
otworzyły się, jak mu się zdawało, automatycznie. Renee Rogers siedziała na odchylanym
siedzeniu, twarzą do tyłu samochodu, z aktówką na kolanach. Miała nieodgadniony wyraz
twarzy superprofesjonalistki.
Corso wsiadł i zamknął drzwi. Po drugiej stronie rozległej, obitej brokatem kanapy
siedziała prokurator generalna Stanów Zjednoczonych. Wyglądała bardziej jak miła ciotka
albo małomiasteczkowa bibliotekarka niż szefowa prokuratury najpotężniejszego państwa na
świecie. Samochód ruszył Royal Brougham Way.
Przyjrzała się Corsowi.
- Widziałam pana kiedyś w Good Morning America. Nie wiedziałam, że jest pan aż
tak wysoki.
Corso nie bardzo wiedział, jak zareagować, więc tylko skinął głową. Wysunęła brodę.
- Nigdy nie odbyliśmy tej rozmowy. Rozumie pan?
- Tak.
Popatrzyła na Renee.
- Pani Rogers twierdzi, że wymyślił pan sposób na wyjście z tej godnej pożałowania
sytuacji.
- Mam nadzieję, że tak.
- W takim razie słucham.
- To wymaga powrotu do drugiego procesu - zaczął Corso.
Prokurator generalna uniosła brwi.
- Jeśli pani Rogers może wytrzymać to wspomnienie, to ja również.
- Cała historia zaczyna się od niejakiego Donalda Bartha. Był przysięgłym podczas
drugiego procesu.
Spojrzała na niego znad okularów.
- W jaki sposób doszedł pan do tego wniosku, panie Corso? Dane przysięgłych zostały
dawno temu zniszczone.
Opowiedział jej, że Balagula od samego początku dysponował listą przysięgłych. O
Berkley Marketing, Allied Investigations i Henderson, Bates & May. I w końcu o przyznaniu
się Marie Hall.
- Niech mnie diabli! - wykrzyknęła. - Proszę mówić dalej.
Słuchając, wyjęła zestaw do czyszczenia szkieł ze schowka w drzwiach i zaczęła
przecierać okulary. Bez grubych soczewek powiększających wyglądała starzej. Nie odezwała
się, aż skończył i oparł się na siedzeniu.
Umieściła okulary na nosie i westchnęła.
- Kiedy powiedziałam pańskiemu wydawcy, Noelowi Crossmanowi, że pozwalam
panu na uczestniczenie w procesie, miałam nadzieję, że uda się zamknąć tę sprawę.
W aucie zapadła cisza.
- Odpowiedź, oczywiście, może być tylko jedna. - Zerknęła na Renee Rogers, a potem
na Corsa. - Jeśli uda się zrealizować pański scenariusz... - wzruszyła ramionami - stanie się
częścią naszego planu, który ma na celu wsadzenie Nicholasa Balaguli za kratki.
- Oczywiście - zgodził się Corso.
- Jeśli natomiast coś pójdzie nie tak... - wydęła wydatne usta - wtedy... - Popatrzyła na
Corsa z wypranym z emocji wyrazem twarzy.
- Wtedy departament wyprze się, że cokolwiek wiedział o tej akcji - dokończył Corso
za nią.
Przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się do niego.
- Skąd ten cytat? - zapytała.
- Z Mission Impossible. Głos nagrany na taśmie zawsze mówił to, zanim wiadomość
ulegała spaleniu.Przestała się uśmiechać.
- Właśnie to zrobimy - powiedziała.
- Pani Rogers musi mieć uprawnienia do zawarcia umowy. Musi być upoważniona do
zaproponowania...
Prokurator generalna uniosła rękę.
- Jeśli sprawa zakończy się szczęśliwie, działania pani Rogers zostaną uznane za część
planu, a jej uprawnienia do zawierania umów zostaną zatwierdzone bezpośrednio przeze
mnie.
- A jeśli nie zakończy się szczęśliwie? - zapytał Corso.
- Wtedy uznamy, że znacznie przekroczyła swoje uprawnienia i wszystkie umowy
przez nią zawarte siłą rzeczy będą nieważne i pozbawione mocy prawnej. - Machnęła ręką.
- W najlepszym razie. - Zawiesiła głos dla lepszego efektu.
- Nawet jeśli wszystko pójdzie zgodnie z pańskim panem, panie Corso, elektoratowi to
się nie spodoba. - Corso chciał coś powiedzieć, ale prokurator generalna nie dopuściła go do
głosu. - Ludzie lubią proste rozwiązania: dobro zwycięża, zło przegrywa. Ta sprawa może ich
doprowadzić do szału. - Siedziała przez chwilę, tocząc w myślach dyskusję z sobą samą. -
Nigdy nie odbyliśmy tej rozmowy - powiedziała w końcu. Poprawiła się na tylnej kanapie i
wyjrzała przez okno.
Jechali w milczeniu.
- Rozumiecie? - zapytała.
Potwierdzili. Musiała mieć jakiś znak umówiony z kierowcą lub ukryty przycisk,
ponieważ kilka chwil później samochód zatrzymał się przy krawężniku na Royal Brougham
Way, dokładnie po przeciwnej stronie ulicy od miejsca, w którym Corso wsiadł do niego
dwadzieścia minut wcześniej. Drzwi auta się otworzyły.
- Wybaczcie - powiedziała prokurator generalna - ale o wpół do dwunastej mam
konferencję prasową.
Corso wysiadł na deszcz, pochylił się i wyciągnął rękę do Renee. Chwyciła ją i
dołączyła do niego na chodniku. Stali obok siebie w mżawce i patrzyli, jak wielka czarna
limuzyna rozpływa się we mgle.
Wtorek, 24 października, godzina 14.51
Marie Hall raz jeszcze przeczytała scenariusz.
- Nie jestem pewna, czy sobie poradzę. - Przyłożyła rękę do szyi. - Tak bardzo się
denerwuję...
- To dobrze - zapewnił ją Corso. - Powinnaś być zdenerwowana. Dzięki temu będziesz
autentyczna.
- A jeśli...
- Po prostu trzymaj się scenariusza.
Przymocował mikrofon do telefonu i sprawdził głośność magnetofonu.
- Włączę, kiedy będziesz gotowa.
Zrobiła głęboki wdech i zaczęła wybierać numer. Po chwili rozległ się pogodny głos:
- Weston Hotel.
- Poproszę z pokojem dwadzieścia trzy - powiedziała.
- Proszę bardzo - odparł głos.
Po dwóch sygnałach słuchawka została podniesiona.
- Tak?
- Pan Iwanow? Milczenie.
- Widziałam dziś w gazecie pana zdjęcie.
- Kto mówi?
- Był pan u mnie w domu.
- Odkładam słuchawkę.
- Przystawił mi pan pistolet do głowy.
- Nie wiem, o czym pani mówi.
- Pan i dwóch innych mężczyzn. W zeszłym roku. Kazał mi pan zadzwonić do hotelu,
do męża. - Odczekała dłuższą chwilę. - Pamięta pan? Wiem, że pan pamięta.
- Czego pani chce?
- W gazecie napisali, że pan i ten zabójca dzieci nie pójdziecie do więzienia.
- Czego pani chce? - powtórzył Michaił Iwanow.
- Stu tysięcy dolarów - powiedziała. - I to jeszcze dzisiaj.
- Pani chyba zwariowała.
- Kto zwariował, to zwariował - powiedziała prawie szeptem. - Założę się, że to pan
zwariuje, kiedy opowiem o wszystkim glinom. Słyszy mnie pan? Zaraz do nich idę. Niech
pan nie myśli, że tego nie zrobię.
Nastąpiło dziesięć sekund ciszy.
- Może moglibyśmy dojść do porozumienia - rzekł w końcu Iwanow.
- Lepiej, żeby tak się stało.
Wtorek, 24 października, godzina 15.09
Michaił Iwanow rzucił banknot dziesięciodolarowy na wózek, który kelner popchnął
w kierunku drzwi.
- Dziękuję, proszę pana - wymamrotał mężczyzna. Iwanow podszedł i przytrzymał mu
drzwi. Kelner podziękował raz jeszcze, po czym wyszedł.
Nicholas Balagula na ogół ucinał sobie drzemkę zaraz po lunchu, więc obecność
Iwanowa w jego pokoju o tej porze była raczej niezwykła. Wytarł kąciki ust lnianą serwetką.
- Tak? - zapytał.
- Mamy poważny problem.
- O?
- Kobieta, której mąż... ten, co został zakopany.
- Jego żona.
- Tak.
- Co z nią?
- Dzwoniła. Powiedziała, że widziała mnie na zdjęciu w gazecie. Rozpoznała, że to ja
byłem u niej w domu z Kubańczykami.
- I?
- Zażądała stu tysięcy dolarów za milczenie. Albo dostanie je jeszcze dzisiaj, albo o
wszystkim zawiadomi policję.
- Ależ sobie moment wybrała - zirytował się Balagula.
- Nie mogła gorszego. Balagula potrząsnął głową.
- Czy ci ludzie naprawdę myślą, że uda im się mnie szantażować?
- Wygląda na to, że mamy do czynienia z nadzwyczaj zachłanną rodziną.
- Czy śmierć męża niczego jej nie nauczyła?
- Najwidoczniej nie.
- Nie można jej pozwolić, żeby pomieszała nam szyki
- doszedł do wniosku Balagula. - Ta farsa kończy się jutro.
- Popatrzył na Iwanowa i wzruszył ramionami. - Trzeba coś wymyślić. Wyślij do niej
naszych przyjaciół Kubańczyków.
- Właśnie w tym problem.
- Co znowu za problem?
- Nie mogę skontaktować się z naszymi przyjaciółmi. Nie odbierają telefonów.
- Od kiedy?
- Od dzisiejszego ranka. Jakąś godzinę temu poprosiłem pokojówkę, żeby weszła do
ich pokoju. Nie spali tej nocy w hotelu. Portier sprawdził, czy na parkingu jest ich samochód.
- Nie było go.
- Nie.
Balagula wstał z krzesła i zaczął chodzić w kółko.
- Ten problem musi zostać rozwiązany - powiedział po dłuższej chwili. - Zaszliśmy za
daleko, żeby pozwolić komuś pomieszać nam szyki.
- Wiem.
Nicholas Balagula zatrzymał się i raz jeszcze wzruszył ramionami.
- Wygląda na to, Michaił, że na razie musisz przełożyć emeryturę.
- Tak... na to wygląda.
- Będzie sama - powiedział Balagula.
- Tak myślisz?
- Jeśli jest na tyle głupia, żeby próbować mnie szantażować, na pewno chce zgarnąć
całą forsę dla siebie. Nie, na pewno będzie sama.
- Powiedziała, że zadzwoni jeszcze raz wieczorem i powie, gdzie chce się spotkać.
Nicholas Balagula zamyślił się.
- Weź pieniądze. Jeśli sytuacja na to pozwoli, zabij ją. Jeśli nie, zapłać jej, a później
wyślemy do niej Kubańczyków.
40
Wtorek, 24 października, godzina 23.03
Michaił Iwanow rozpoznał ją już z daleka. Nabrała trochę ciała, ale w świetle lamp
ulicznych wciąż miała takie same błękitne oczy jak jego matka. Przypomniał sobie
przerażenie w tych oczach, kiedy Gerardo przystawił jej pistolet do głowy i zaciągnął ją do
sypialni, i to że nie mogła przestać płakać, gdy usłyszała głos męża w słuchawce. Nigdy by
nie przypuszczał, że na coś takiego się odważy.
Wybrała kiepskie miejsce na spotkanie: ruiny jakiegoś grobowca na otwartym
powietrzu, trzy kolumny stojące na krawędzi zaniedbanego parku. Czekał tu prawie od
półtorej godziny i podczas gdy ruch uliczny nie ustawał, pieszych było naprawdę niewielu.
Ci, którzy szli Pine Street, woleli drugą stronę ulicy. Był pewien, że bez trudu wywiąże się ze
swego zadania.
Jedynym problemem był menel śpiący na ławce, która stała najbliżej Pine Street, nie
więcej niż dziesięć metrów od miejsca, gdzie Michaił Iwanow chciał ją załatwić. Podczas
jego bytności tutaj pijaczyna obudził się trzy razy: dwa, żeby pójść w głąb parku za potrzebą,
i trzeci raz, pół godziny temu, żeby kupić w sklepie po drugiej stronie ulicy trzy wysokie
puszki czegoś, co chyba było piwem słodowym. Po wypiciu zawartości puszek chrapał
nieprzerwanie i z zadowoleniem. Kto wie, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, może
obudzi się z zakrwawionym nożem w ręce?
Przeszła na drugą stronę parku i rozejrzała się wokół. Odcinająca się na tle czarnego
nieba kobieca postać stała w starych ruinach na skraju dzielnicy nędzy. Michaił Iwanow
przełożył czarną torbę sportową do lewej ręki i ruszył naprzód. W następnej chwili o mało nie
wpadł na wózek dziecięcy.
- Przepraszam - wymamrotał do krępej kobiety, która przyjęła przeprosiny z
uśmiechem i skinieniem głowy. Patrząc przez chwilę na jej kołyszące się biodra, oddychał
głęboko i zbierał się w sobie. Usatysfakcjonowany swoim opanowaniem przepuścił kilka
samochodów, po czym przeszedł przez jezdnię.
Chodziła nerwowo w kółko, pozostając tam, gdzie chciał, po stronie Pine Street. Kilka
samochodów osobowych, ciężarówek i furgonetek stojących przy krawężniku, kiedy tu się
pojawił, stało tam w dalszym ciągu. Zapewne zaparkowano je na noc. Nico miał rację, była
sama. Natrafił prawą ręką na znajdujący się w kieszeni płaszcza nóż sutenera.
Kiedy przyspieszył, idąc po chodniku, zaczął przypominać sobie uścisk śmierci -
chwyt, którego nauczył się dawno temu na spacerniaku, tak lekki, że w odpowiednich
warunkach ofiara opierająca się o ścianę albo ogrodzenie zastygała w bezruchu martwa.
Kiedy mijał śpiącego menela, zatrzymał się, pochylił i spojrzał na jego brudną twarz.
Koniuszek różowego języka wystawał z kącika ust. Cicho pochrapywał. Uspokojony poszedł
po nierównych kamieniach w kierunku kobiety chodzącej pomiędzy kolumnami.
Zobaczył, że jej oczy się rozszerzyły, kiedy go rozpoznała. Widział, jak się zbierała na
odwagę, kiedy się zbliżał. Obejrzał się za siebie, żeby się upewnić, że menel w dalszym ciągu
śpi na ławce. Kobieta z wózkiem po drugiej stronie Pine Street zatrzymała się i poprawiała
coś przy dziecku. Na Boren Avenue chodniki były puste.
Wydłużył krok, zaszedł ją od prawej i położył torbę na ławce. Tak jak się spodziewał,
nie mogła zignorować torby pełnej pieniędzy. Wyciągnęła rękę i chwyciła jej rączkę. W tej
samej chwili złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie. Jego lewa ręka była teraz z tyłu jej
głowy, przyciskając jej twarz mocno do płaszcza, tłumiąc krzyki, kiedy wyciągał nóż w górę
do ciosu. Stęknęła od siły uderzenia nożem. Gdyby jej nie podtrzymał, upadłaby na kolana. A
jednak... coś było nie tak. Czuł to.
Poczuł, że nóż przebija jej płaszcz, ale to wszystko. Nie wyczuł tego nagłego
osłabienia napięcia towarzyszącego wbijaniu noża w ciało... Cios został sparowany.
Wyciągnął nóż i uderzył raz jeszcze z całej siły. Znów stęknęła. Raz jeszcze nogi się
pod nią ugięły. I znów nóż został odepchnięty przez coś, co tkwiło pod jej płaszczem. A
potem usłyszał tupot stóp, odgłos rozsuwanych drzwi samochodu i nagle cała ulica się
ożywiła. Z całej siły wyciągnął ostrze. Szantażystka osunęła się na kolana.
Ręka chwyciła go za nadgarstek - to był menel. Druga ręka menela otoczyła go w
pasie i zaczęła ciągnąć do tyłu. Kątem oka zobaczył kobietę biegnącą w jego stronę z
pistoletem w ręce. Puścił swoją ofiarę i odwrócił się twarzą do napastnika. Zaatakował go
nożem, usłyszał jęk i upuścił nóż na kamienie. Jego dłoń spoczęła na pistolecie w kieszeni. W
tym samym momencie poczuł dotknięcie zimnej stali na skroni.
- Nie waż mi się poruszyć choćby jednym pieprzonym mięśniem - rozległ się głos.
Iwanow spojrzał w kierunku, skąd dobiegał. Mężczyzna miał przerzedzające się czarne włosy
i szramę na lewym policzku. Miał również obrzyna, którego przyciskał do głowy Iwanowa.
- Ten kutas mnie zaciął - wyjęczał menel. Usta Marie Hall były szeroko otwarte, kiedy
się podnosiła. Podeszła chwiejnym krokiem do menela, ściągnęła chustę z głowy i zaczęła
okręcać ją wokół jego zranionego nadgarstka.
- Cholera... - zawodził menel.
Druga ręka chwyciła Iwanowa za dłoń i zaczęła ją wyciągać z kieszeni płaszcza.
- Lepiej, żebyś nic nie miał w tej ręce, kiedy ją już wyjmiesz z kieszeni, koleś -
powiedział facet z obrzynem. Iwanow wypuścił pistolet z dłoni. Mężczyzna włożył rękę do
jego kieszeni i wyciągnął broń. Nacisnął mocniej obrzynem na jego skroń i drugą ręką skuł go
za plecami.
- Dobrze go sprawdź - powiedział do kobiety. Uklękła na jedno kolano i zaczęła go
obszukiwać. Pięć sekund zajęło jej znalezienie beretty przywiązanej paskiem do jego lewej
kostki. Położyła ją na kamieniach i dokończyła przeszukanie.
- Chcę się skontaktować z adwokatem - powiedział Iwanow.
Ktoś się roześmiał w ciemności. Rosjanin odwrócił się. Zza najbliższej kolumny
wyszedł Frank Corso.
- Jest czysty - oznajmiła kobieta.
- Chodźmy - powiedział Corso, biorąc torbę z pieniędzmi.
Lufa obrzyna odsunęła się od jego głowy. Kobieta chwyciła go za skute nadgarstki i
popchnęła do przodu, w kierunku stojącego przy krawężniku czerwonego minivana z
otwartymi przesuwanymi drzwiami. Za sobą usłyszał głos Corsa:
- Mary Anne, ty i Marie zawieziecie Marvina do Harborview. - Kiedy Iwanow
próbował się obejrzeć za siebie, mężczyzna z obrzynem chwycił go za ramię i pchnął do
przodu, tak że potknął się na kamieniach i o mało nie upadł.
Mężczyzna z obrzynem wsiadł do samochodu pierwszy, zajmując siedzenie w trzecim
rzędzie. Kobieta pomogła Iwanowowi wsiąść, po czym zasunęła drzwi. Włóczęga w parku
trzymał się za rękę. Marie Hall zrzuciła płaszcz i właśnie zdejmowała kamizelkę
kuloodporną. Lodowata lufa obrzyna spoczywała z tyłu szyi Iwanowa, kiedy Corso zajmował
miejsce obok kierowcy. Siedząca za kierownicą postać w czapce włączyła silnik i minivan
ruszył.
41
Wtorek, 24 października, godzina 23.17
Minivan zatrzymał się.
- Co to? - zapytał Iwanow.
Ulica była pusta. Corso obrócił swój fotel, tak że siedział teraz twarzą do niego.
- To jest, panie Iwanow, tak zwana oferta nie do odrzucenia. - Skinął głową. - W tym
budynku po drugiej stronie ulicy mieści się więzienie hrabstwa King. - Uniósł kamerę wideo.
- Mam nagraną pana próbę zabójstwa Marie Hall. - Odłożył kamerę, wziął za to mały szary
magnetofon. Nacisnął guzik. Był to zapis jego rozmowy z szantażystką.
- Założę się, że to pan zwariuje, kiedy opowiem o wszystkim glinom. Słyszy mnie pan?
Zaraz tam idę. Niech pan nie myśli, że tego nie zrobię.
- Może moglibyśmy dojść do porozumienia.
- Lepiej, żeby tak się stało.
- Może być trudno zdobyć tak dużą sumę o tej porze.
- Nie zaczynaj ze mną. Pójdę prosto na policję.
- Nie powiedziałem, że tego się nie da zrobić, tylko że będzie trudno. Może jeśli...
Corso zatrzymał taśmę.
- Czego pan chce? - zapytał Michaił Iwanow.
- Głowy Nicholasa Balaguli - odparł Corso.
Gdyby nie lufa przyciśnięta do karku, Michaił Iwanow odrzuciłby głowę do tyłu i
roześmiał się.
- Żarty się pana trzymają. Już dwa razy udało mu się was przechytrzyć. Chcecie
spróbować ponownie?
Corso odwrócił się do kierowcy, który do tej pory nie powiedział ani słowa.
- Ile dostanie za przekupienie przysięgłego i próbę zabójstwa? - zapytał.
Kierowca zdjął niebieską baseballówkę. Kaskada brązowych włosów spadła na
ramiona. Odwrócił się i spojrzał prosto w oczy Michaiła Iwanowa.
- Od dwudziestu lat do dożywocia. Najwcześniej wyjdzie za szesnaście lat -
powiedziała Renee Rogers. - Najwcześniej.
- Będzie pan miał prawie osiemdziesiątkę - zauważył Corso. - Odpowiada to panu?
Jeśli powiążemy to, co mamy na taśmie, z zeznaniem pani Hall, będzie pan załatwiony na
cacy. Zamierza pan spędzić resztę życia za kratkami, żeby chronić Balagulę?
Iwanow był wyraźnie wstrząśnięty widokiem Renee Rogers.
- Nie może pani... - wyjąkał. - To nie...
- Mogę i zrobię to - przerwała mu. - Już nie przestrzegam zasad. Jeśli to jedyny
sposób, żeby posłać do więzienia Balagulę, nie zawaham się tego zrobić.
- Proszę więc to przemyśleć - powiedział Corso. - Albo pomoże pan nam załatwić
pańskiego szefa, albo przejdziemy na drugą stronę ulicy i dostarczymy pana miejscowym
władzom pod zarzutem przekupstwa i usiłowania zabójstwa.
- Wszystko zależy od pana - dodała Renee.
Iwanow odwrócił głowę i przez chwilę patrzył przez boczną szybę.
- Idźcie do diabła - rzucił w końcu.
- Dobra - zdecydowała Rogers. - Zabieramy go. Corso wysiadł z samochodu i
przesunął drzwi. Wziął Iwanowa pod ramię i zaczął go wyciągać na chodnik. Nagle Rosjanin
wyrwał rękę i powiedział:
- Chwileczkę. - Popatrzył na Corsa, potem przeniósł wzrok na Rogers i z powrotem na
Corsa. - A co... co proponujecie w zamian? Zawrzemy umowę?
- Zniknie pan - powiedziała Renee. Iwanow uśmiechnął się szyderczo.
- Obejmie mnie ten wasz debilny program ochrony świadków? - prychnął z
lekceważeniem. - Nie ma mowy.
- Zniknie pan sam - odparła Rogers. - Na własną rękę. Zabierze pan to, co pan ma, i
zniknie.
Iwanow zmrużył oczy.
- Tak po prostu?
- Tak po prostu - potwierdziła Renee.
Po drugiej stronie ulicy z wyciem silnika zatrzymała się śmieciarka. Pośród
szczękania opróżnianych kontenerów Iwanow powiedział:
- Od dzieciństwa...
- Co takiego? - zapytała.
- Trzymaliśmy się razem od dzieciństwa - wyjaśnił ze smutkiem.
- I przez cały ten czas - włączył się Corso - to zawsze pan ryzykował. Jeśli ktoś miał
iść do więzienia, to zawsze pan.
- Byłem...
- Czy on kiedykolwiek, chociaż raz, przejął pałeczkę? Czy chociaż raz się dla pana
poświęcił? Kiedykolwiek?
- Teraz z pewnością również tego nie zrobi - dodała Rogers. - Wyjdzie jutro z sali
rozpraw jako wolny człowiek i zniknie, zanim wymyślimy, o co jeszcze możemy go
oskarżyć, a pan będzie gnił w więzieniu.
Iwanow zrobił kilka głębokich wdechów.
- Co mam zeznać?
- Chcemy, żeby zeznał pan, że był pan obecny przy tym, jak powstawał plan
sfałszowania próbek rdzeniowych - powiedziała szybko Renee Rogers. Zanim Iwanow zdołał
zareagować, kontynuowała: - Chcemy również, żeby przyznał się pan do zlecenia
zamordowania Donalda Bartha, Josepha Balia, Briana Swansona i Joshuy Harmona.
Iwanow prawie się uśmiechnął.
- Chcecie załatwić wszystko za jednym razem, co?
- To jeszcze nie koniec - powiedział Corso.
Rosjanin odwrócił wzrok i potrząsnął głową z miną pełną odrazy.
- Przyzna się pan również do tego, że osobiście zamordował pan Gerarda Limóna i
Ramona Javiera, próbując w ten sposób załatwić własne sprawy.
- Wszystko to na rozkaz pana Balaguli, oczywiście - dodała Renee Rogers.
Iwanow wolno odwrócił głowę i popatrzył na Corsa. Na jego twarzy pojawił się wyraz
podziwu.
- Coś takiego... - wyszeptał. Skinął głową dwa razy, jakby zgadzając się ze sobą. -
Mówiłem Nico, że jest pan niebezpiecznym człowiekiem. Nie miałem jednak pojęcia...
- To jak? - przerwała mu Rogers. - Jak będzie?
- Ale ja nie... - zaczął.
- Nic to nas nie obchodzi - oświadczyła. - Odkąd wyjdzie pan z sali rozpraw jutro
rano, będzie pan miał siedem dni na wyjazd z kraju. Zachowamy w tajemnicy pańskie
przyznanie się do popełnienia morderstw. Ale jeśli pokaże się pan znowu w zasięgu naszych
radarów, oskarżymy pana o nie. Jeśli nie, oficjalnie zobowiążemy się do tego, że nie
zażądamy pana ekstradycji z jakiegokolwiek kraju, w jakim pan się osiedli.
Iwanow przeniósł na nią wzrok.
- Ma pani upoważnienie do podpisania takiego zobowiązania?
- Tak - skłamała Rogers.
- Na piśmie?
- Owszem.
- Nadchodzi taki moment, że człowiek musi zatroszczyć się o siebie - dodał Corso.
Śmieciarka odjechała, pozostawiając w nocnym powietrzu kłęby spalin.
- Wiecie, co jest najśmieszniejsze w tym wszystkim? - zapytał Iwanow.
- Co takiego? - zainteresował się Corso.
- Zawalenie się szpitala to nie była nasza wina. Pogorszyliśmy jakość betonu zaledwie
o dziesięć procent. Robiliśmy to przedtem setki razy. - Pokręcił ze smutkiem głową. - To była
sprawka tych dwóch inspektorów, Harmona i Swansona. - Popatrzył na Corsa. - Na własną
rękę odjęli kolejne dziesięć procent. I nagle zaczęli jeździć samochodami sportowymi i
kupować domy w hrabstwie Marin.
- Chciwość to straszna rzecz, prawda? - zapytał Corso. Iwanow nie odpowiedział,
tylko odwrócił wzrok.
- Zgadza się pan na nasze warunki? - zapytała Renee Rogers.
Opuścił głowę.
- Tak - odparł.
Wysiadła z samochodu i stanęła na ulicy, po czym wcisnęła kilka klawiszy na swoim
telefonie komórkowym. Zaczęła mówić, najpierw się przedstawiając, a potem wydając
polecenia.
- Dwóch policjantów na róg Czwartej i Cherry. Tylko migiem.
Joe Bocco przesunął do przodu siedzenie, wysiadł z samochodu, ukląkł na jednym
kolanie i wytrząsnął na chodnik trzy naboje. Po schowaniu do kieszeni amunicji wsunął
obrzyna w rękaw wszyty w podszewkę płaszcza przeciwdeszczowego i wstał.
- Jeśli nie macie nic przeciwko temu, zmyję się, zanim przyjadą gliny. - Pokazał na
Iwanowa. - On i tak nigdzie stąd nie ucieknie.
- Zadzwonię jutro - poinformował go Corso.
- Dziękuję, panie Bocco - powiedziała Renee Rogers. Zasalutował dwoma palcami i
odszedł. Corso i Rogers stali razem na ulicy, patrząc za nim, dopóki nie skręcił w Spring
Street, znikając im z oczu. Położyła ręce na biodrach i westchnęła.
- Nie czuję się z tym wcale tak dobrze, jak myślałam.
- Dlaczego?
Popatrzyła na vana i siedzącego w nim Iwanowa.
- Nie mogę uwierzyć, że puścimy tę gnidę wolno. Przecież on również odpowiada za
wszystko, co się stało. - Potrząsnęła głową. - To po prostu nie w porządku.
- A co porządek ma z tym wspólnego?
- Lubię myśleć, że wszystko.
- Chyba pomyliłaś prawo ze sprawiedliwością.
- Proszę, przestań...
- Prawnicy... sądy... wy wszyscy... tylko wydajecie wyroki. Sprawiedliwość tak
naprawdę wymierza się w ciemnych uliczkach.
Zmrużyła oczy.
- To dosyć banalne stwierdzenie, nie sądzisz?
- Na tyle banalne, że prawdziwe.
Zacisnęła szczęki. Skinęła głową i wsadziła ręce do kieszeni.
- Myślę, że już najwyższa pora, żebym zniknął w jednej z takich ciemnych uliczek -
powiedział Corso.
Przypatrzyła się mu uważnie.
- Nie będzie cię jutro w sądzie?
- Obejrzę to sobie w wiadomościach.
Stali przez chwilę, nie wiedząc, co zrobić. W końcu Renee Rogers podeszła i uściskała
go. Zawahał się, po czym otoczył ją ramionami.
- Dziękuję, że uratowałeś mi życie - wyszeptała i puściła go.
- Już ci mówiłem... - zaczął.
Uniosła rękę i przyłożyła dwa palce do jego ust.
- Wiem, wiem, pan twardziel po prostu ratował siebie. - Popatrzyła mu w oczy. -
Wiesz, tamtej nocy miałam na ciebie ochotę.
- Sprawy trochę wymknęły nam się z rąk - przyznał Corso, wzruszając ramionami.
Oczy rozbłysły jej z radości.
- Przynajmniej ponosiłam sobie dobrą bieliznę.
- Mama byłaby z ciebie dumna - zapewnił ją Corso. Udało jej się uśmiechnąć.
Odwróciła się do samochodu i Iwanowa.
- Do zobaczenia - rzucił Corso i ruszył ulicą. Przeszedł może z pięć metrów, kiedy
zatrzymał się i odwrócił.
- Hej!
Obejrzała się za siebie.
- Co takiego?
- Słyszałaś, co Iwanow powiedział o Harmonie i Swansonie? No wiesz, że kupili sobie
domy w hrabstwie Marin?
- Tak.
- Pewien facet powiedział mi to samo o Joem Ballu. O tym, że on i jego żona właśnie
kupili sobie dom. Wygląda na to, że wszyscy ludzie, którzy byli zamieszani w interesy z
Balagula i Iwanowem, kupują jakieś nieruchomości.
Zastygła w bezruchu.
- No i?
- Kiedy już Iwanow się przyzna do wszystkiego, zapytaj go, od kogo wzięli listę
przysięgłych z poprzedniego procesu. Założę się, o co chcesz, że wymieni Raya Butlera.
Milczała przez dłuższą chwilę.
- Wiesz co? - zapytała w końcu. - Czasami nie jestem pewna, czy cię lubię.
- Witaj w klubie.
42
Środa, 25 października, godzina 10.04
Sędzia Fulton Howell długo usadawiał się za stołem sędziowskim. Zadowolony, że
jego fotel jest dokładnie we właściwym miejscu i że fałdy togi dobrze się ułożyły, odwrócił
swoją posępną twarz w kierunku prawie pustej sali rozpraw. Uderzył młotkiem.
- W świetle zeznania Wiktora Lebowa... - zaczął. Renee Rogers wstała.
- Wysoki Sądzie...
Zaskoczony sędzia popatrzył na Warrena Kleina, który siedział z kamienną twarzą za
stołem. Ponieważ Klein wyraźnie unikał jego wzroku, sędzia przeniósł uwagę z powrotem na
oskarżycielkę.
- Tak, pani Rogers? - zapytał.
- Oskarżenie chce powołać ostatniego świadka.
Sędzia skrzyżował ramiona na piersi i odchylił się w fotelu.
- Odnoszę wrażenie, że ostatnim świadkiem oskarżenia miał być pan Lebow.
- Tak, Wysoki Sądzie. Do poniedziałkowego popołudnia to pan Lebow był naszym
ostatnim świadkiem.
- I co się zmieniło? - zapytał sędzia.
- Nowe śledztwo dostarczyło nam informacji, które, jak uważamy, w imię
sprawiedliwości, powinny być przedstawione sądowi.
- W imię sprawiedliwości?
- Tak, Wysoki Sądzie.
- Z tego, co pamiętam, ostatnie zeznanie pana Lebowa zostało poczynione z tych
samych powodów.
- Tak, Wysoki Sądzie.
Sędzia popatrzył w kierunku stołu obrony. Bruce Elkins siedział z rękami pod brodą.
Dla odmiany Nicholas Balagula porzucił swoją codzienną niedbałą pozę i wyprostował się na
krześle.
- Panie Elkins?
- Miałem wrażenie, że oskarżenie już zrezygnowało z prowadzenia tej sprawy.
- Nieprawda, Wysoki Sądzie - zaprzeczyła Rogers. Fulton Howell pogłębił swój
grymas niezadowolenia, po czym wezwał protokólantkę, która razem z urzędnikiem sądowym
podeszła do stołu sędziowskiego z kilkoma kartkami protokołu. Po chwili sędzia zerknął do
góry i powiedział do Bruce’a Elkinsa:
- Najwyraźniej pana wrażenie jest fałszywe, panie Elkins. Oskarżenie nigdy nie
wyrażało podobnych opinii.
Elkins wzruszył ramionami.
- Jak to już przedtem ustalono, Wysoki Sądzie, obrona nie chce uczestniczyć w tym
niesprawiedliwym postępowaniu. Pozostajemy przekonani, że sędziowie przysięgli ujrzą
prawdę wśród tych wszystkich insynuacji, którą oskarżenie nazywa procesem, i wydadzą
sprawiedliwy wyrok.
- Jak rozumiem, nie zgłasza pan sprzeciwu, panie Elkins?
- Nie - odparł adwokat i machnął ręką.
Fulton Howell miał na twarzy wyraz niesmaku. Odwrócił głowę z powrotem do Renee
Rogers.
- Zanim rozstrzygnę tę kwestię, pani Rogers, pozwolę sobie zauważyć, że nie będę
tolerował dalszych prób ośmieszenia aparatu sprawiedliwości.
- Tak, Wysoki Sądzie - powiedziała. Zaczął unosić głos.
- Nie pozwolę na zrobienie z sądu jeszcze większego pośmiewiska. Lepiej więc, żeby
zeznanie pani świadka było wiarygodne i istotne dla sprawy. Czy wyrażam się jasno?
Renee Rogers uniosła głowę.
- Zeznanie to okazało się na tyle istotne i wiarygodne, że wszczęliśmy śledztwo
przeciwko jednemu z członków naszego zespołu.
Sędzia popatrzył na Kleina, a potem na Rogers.
- Czy to ma tłumaczyć nieobecność pana Butlera na dzisiejszej rozprawie?
- Tak, Wysoki Sądzie. Przeniósł uwagę na stół obrony.
- A pan Iwanow? - zapytał. Elkins rozłożył ręce.
- Nie mam pojęcia, gdzie aktualnie przebywa pan Iwanow.
- Panie Balagula?
- Pan Iwanow jest niedysponowany.
- Niedysponowany? - Tak.
- W jakim sensie niedysponowany?
W tym momencie do rozmowy włączyła się Renee Rogers.
- Wysoki Sądzie...
- Prosiłbym, żeby pani... - zaczął jadowitym głosem.
- Wysoki Sądzie - powiedziała raz jeszcze - za pozwoleniem Wysokiego Sądu, to
właśnie pan Iwanow będzie naszym następnym i ostatnim świadkiem.
W sali zapanowała całkowita cisza. Sędzia Fulton Howell przenosił wzrok ze stołu na
stół, jakby oglądał mecz tenisowy rozgrywany na zwolnionych obrotach.
- Zrób coś - powiedział Nicholas Balagula do swojego obrońcy. Wyciągnął rękę i
szturchnął Elkinsa w plecy raz, potem drugi. Mocno. - Zrób coś, do diabła! - krzyknął. Kiedy
nie otrzymał odpowiedzi, zerwał się na równe nogi i ruszył do drzwi. Był w połowie drogi,
kiedy dwaj policjanci oderwali się od ściany, zagrodzili mu drogę, a potem, kiedy próbował
się przepchać, powalili go na podłogę. Został skuty i postawiony na nogi.
Większość osób obecnych w sali rozpraw uważała, że Bruce Elkins ukrył twarz w
dłoniach w wyrazie rozpaczy. Prawda była jednak taka, że uczynił to, by ukryć usta, które
mimo jego usilnych starań rozciągnęły się w uśmiechu.
43
Środa, 25 października, godzina 10.14
Podczas gdy nadzieja żyje wiecznie, wiara najwyraźniej wymaga towarzystwa
metalowych krat. Siedziba Ming Ya Buddhist Foundation leżała przy Martin Luther King
Way South, wciśnięta pomiędzy opuszczoną hutę a stację benzynową Arco. Okna o
czerwonych framugach na dwóch dolnych piętrach były chronione przez pręty z kutego
żelaza, których ozdobne pętle i spiralne wzory bardziej kojarzyły się z Nowym Orleanem niż
z New Delhi.
Corso zaparkował w bocznej uliczce. Na ganek prowadziły drewniane schody. Ponad
wąskimi drzwiami połyskiwało kilkanaście złotych chińskich znaków. Na obydwu końcach
podestu schodów znajdowały się czerwone latarnie.
Stanął przed świątynią. Wysoko, ponad okapem ujrzał słońce, a po jego bokach dwa
złote smoki.
Zapukał do czerwonych metalowych drzwi. Odpowiedziała mu cisza. Zapukał raz
jeszcze, tym razem mocniej, i poczekał. Wciąż nic. Odwrócił się i popatrzył na drogę, którą
przyszedł, kiedy usłyszał skrzypienie drzwi.
Chłopiec miał jakieś dwanaście, czternaście lat. Ogolony na łyso i na bosaka, zmierzył
Corsa spojrzeniem. Przytrzymał drzwi i przechylił głowę, jakby zamierzał o coś zapytać.
- Chciałbym z kimś porozmawiać - powiedział Frank.
Chłopiec bez wahania pchnął drzwi. Otworzyły się na oścież. Corso wszedł do środka.
Stopy chłopca tupały o gołą podłogę, kiedy krzątał się wokół niego. Pokazał na jego buty, a
potem na trzcinową matę na prawo od drzwi, gdzie stały już sandały Nike.
Corso ukląkł na jedno kolano, a potem na drugie, ściągając obuwie. Umieścił je obok
sandałów. Chłopiec pobiegł korytarzem. Przy jego końcu zatrzymał się, po czym zasunął za
sobą drzwi. Corso pozostał na miejscu. Usłyszał stłumione głosy. Po chwili chłopiec wyszedł
na korytarz i stanął z opuszczonymi rękami, nie ruszając się. Corso ruszył do niego. Pochylił
głowę w drzwiach. Na podłodze siedział ze skrzyżowanymi nogami buddyjski mnich. Na
widok Corsa poprawił szafranową szatę i uśmiechnął się. Brązową ręką pokazał na lewo.
Corso usłyszał, że drzwi za nim się zasuwają.
Przeszedł cicho przez salę, usiadł na podłodze i z trudem skrzyżował nogi. Okna
zakryte były zasłonami z papieru ryżowego. Powietrze wypełniał przyjemny zapach kadzidła.
Pomieszczenie było zdominowane przez posąg Buddy wielkości człowieka. Złoty i
błyszczący, siedział pomiędzy dwoma niskimi stolikami, okryty czerwonym jedwabiem. Na
stolikach migotały świece.
- W czym mogę panu pomóc, panie...
- Corso. - Ach.
- Mam kilka pytań.
- Ach - powtórzył mnich.
- Dotyczą kobiety nazywającej się Lily Pov.
- Tragedia. - Tak.
- I czego pan szuka?
- Zrozumienia.
- Zrozumienia czego? Corso powiedział mu.
* * *
- Nie wydaje mi się, żeby pan mógł to zrozumieć, panie Corso - rzekł mnich.
- Proszę mi zaufać.
- Mówił pan o pogrzebie Lily Pov. Tutaj, w tej świątyni.
- Tak.
Wzruszył brązowymi ramionami.
- W tradycji buddyjskiej nie ma czegoś takiego. Zwykle w takiej sytuacji rodzina i
przyjaciele przychodzą do domu zmarłego. Przynoszą ze sobą pieniądze, by pomóc pokryć
koszty pochówku. Może tam pojawić się ahjarsa.
- Co to takiego?
- W chrześcijaństwie nazywa się to diakon.
- Ktoś w rodzaju pośrednika między światem duchowym a świeckim?
- Tak. Ahjar sar błogosławi dary i żałobników. Podaje się jedzenie. To może trwać
cały dzień.
- Jeśli podobne uroczystości zwykle odbywają się w domu, dlaczego - Corso przez
chwilę szukał odpowiedniego słowa - utratę Lily Pov opłakiwano tutaj, w świątyni?
- Pan Pov miał wielu przyjaciół w miejscowej społeczności Khmerów, zbyt wielu, by
pomieścił ich w domu. Przez grzeczność zaproponowaliśmy świątynię.
- Wie pan, że popełniła samobójstwo?
- Tak mi powiedziano.
- Nie wie pan, dlaczego?
- Nie jesteśmy tacy jak księża katoliccy. Ludzie nam się nie spowiadają.
- Na pewno się o tym mówiło.
- Ludzie w ogóle dużo mówią.
- Porozmawiajmy czysto hipotetycznie... - zaproponował Corso.
- Hipotetycznie - powtórzył mnich.
- Załóżmy, że kobieta, która blisko dziesięć lat czekała na przyjazd do tego kraju,
która była zaręczona z Kambodżaninem...
- Zaręczona?
- Przyrzeczona mu.
- Ach.
- Kobieta, która miała wsparcie starszego brata i, jak pan powiedział, całej
społeczności kambodżańskiej - taka kobieta wybiera śmierć z własnej ręki. Dlaczego?
Mnich wzruszył ramionami.
- Kto to może wiedzieć? Może taka była jej powinność?
- Powinność? - Corso zasępił się. - A jeśli przyszły mąż zmienił zdanie i postanowił,
że nie chce jej wziąć za żonę?
- Bez powodu?
- Tak.
- W takim wypadku pan Pov mógłby zabić niedoszłego męża. Zgodnie z tradycją
kambodżańską miałby prawo to uczynić.
- A jeśli... przed ślubem... była związana z innym mężczyzną?
Pytanie wyraźnie zaskoczyło mnicha.
- W takim wypadku mężczyzna, któremu została przyrzeczona, miałby prawo ją zabić.
Podobnie jak i jej brat. Jej powinnością byłoby oszczędzenie im kłopotu i wzięcie sprawy we
własne ręce. - Przypatrzył się badawczo Frankowi. - Jestem pewien, że to wszystko wydaje
się panu cokolwiek osobliwe i makabryczne, panie Corso, ale jak już wspomniałem
wcześniej, nasze zwyczaje często wydają się dziwne ludziom z zewnątrz.
- Ludzie często zmieniają zdanie.
- W pańskiej tradycji, panie Corso, nie w naszej.
- Póki śmierć nas nie rozłączy.
- Hm... - mruknął mnich.
44
Środa, 25 października, 11.01
Po drugiej stronie mokradeł, na wale, stały trzy białe furgonetki z otwartymi
drzwiami. Pomarańczowe światła migotały. Corso patrzył, jak dwóch mężczyzn w
jaskrawożółtych kurtkach pcha wózek, a potem wkłada do jednej z furgonetek duży czarny
worek. Przebiegł wzrokiem po powierzchni wody. Patrzył na sitowie kołyszące się w
jesiennym wietrze, trawiaste pagórki wznoszące się tuż nad wodą, przegniłe pniaki, lilie,
porozrzucane to tu, to tam na migoczącej tafli. I w końcu na brzeg, na którym stał
wyprostowany mały człowieczek, z palcami splecionymi za plecami.
Corso ruszył przez trawę i stanął w milczeniu przy nim.
- Wszystkie ptaki odleciały - powiedział Nhim Pov po chwili. - Nie mają cierpliwości
do hałasu i świateł.
- Wrócą - odparł Corso.
Pan Pov skinął głową na furgonetki.
- Cały ranek tu byli. Od kiedy mieli tyle światła, żeby coś widzieć.
- Jutro będą już gdzie indziej. Administrator przekrzywił głowę.
- Na pewno, w końcu na świecie nie brakuje śmierci i nieszczęścia.
- Nie... nie brakuje.
- Syn pana Bartha... dzwonił. Powiedział, że wrócił do Bostonu. Poprosił mnie o
rozdanie rzeczy swojego ojca.
- Najwyższy czas, żeby rozpoczął własne życie. Nhim Pov skinął głową.
- Trzeba iść naprzód. Czas nigdy się nie ogląda. - Wyciągnął ręce zza siebie i
westchnął ciężko. Po raz pierwszy spojrzał na Corsa.
- Dalej pan pracuje nad swoją historią?
- Historia dobiegła już końca - odparł Frank. - Dziś rano pewien mężczyzna przyznał
się do zamordowania Donalda Bartha.
Nhim Pov odwrócił wzrok.
- Jak to wy, Amerykanie, mówicie? Spowiedź jest czymś tam dla duszy.
- Pokrzepieniem - powiedział Corso - Spowiedź jest pokrzepieniem dla duszy.
- Tak. Skażą go?
- Nie - odrzekł. - Przyznanie się do winy było częścią umowy zawartej z prokuraturą.
Sprawa zamknięta.
- Na zawsze?
- Tak.
- Myśli pan, że lepiej się teraz czuje, kiedy zrzucił ciężar?
Zastanawiając się nad odpowiedzią, Corso patrzył, jak wiatr marszczy powierzchnię
wody.
- Wydaje mi się... że tak jak większość nas po prostu zrobił to, co czuł, że musi zrobić.
- Czasami tylko to pozostaje.
- Albo tak mu się wydawało. Nhim Pov roześmiał się z ironią.
- Nie ma miejsca na pomyłki. Wszystko dąży do zamierzonego końca. Jeśli to ten
mężczyzna zabił Donalda Bartha, jestem pewien, że miał powód.
- A jeśli tak naprawdę kto inny zabił pana Bartha?
- To dlaczego ten pierwszy mężczyzna się przyznał, jeśli był niewinny?
- Może ktoś go do tego skłonił. Nhim Pov uśmiechnął się.
- Stosując perswazję albo wpływ.
- Tak.
- W takim razie trzeba założyć, że prawdziwy morderca miał wystarczająco dobry
powód do zabicia. Wszystko ma swój powód.
- Jaki może być wystarczająco dobry powód do zabicia drugiego człowieka?
- Honor - odparł Nhim Pov bez wahania.
- Czyj honor, zabójcy czy zabitego?
- Obydwu. Żyć bez honoru to żyć jak zwierzę. Umrzeć bez honoru... - Przerwał i
popatrzył na Corsa. Dwóch mężczyzn stało w milczeniu przez chwilę, która wydawała się
wiecznością.
- A co ze strachem? - zapytał w końcu Corso. - Co z człowiekiem, który zabija ze
strachu?
Nhim Pov westchnął.
- Co jest bardziej powszechnego od strachu? Co człowieka czyni bardziej ludzkim niż
strach? Człowiek bez strachu w ogóle nie jest człowiekiem.
Kilometr od nich trzy białe furgonetki ruszyły, jedna za drugą, i skierowały się na
drogę. Ich pomarańczowe światła przypominały płomienie.
Dwaj mężczyźni stali w ciszy, patrząc na kawalkadę wyjeżdżającą na drogę i kierującą
się na północ, do drogi szybkiego ruchu. Corso odwrócił się, by odejść. Stary administrator
chwycił go za rękę. Zaczął coś mówić, ale przerwał. Frank pokazał na niebo.
Ponad linią drzew leciało kilkanaście kaczek. Zaczęły krążyć nad bagnem, a potem
spadać z pluskiem do wody, gdzie, pośród niecierpliwego kwakania i trzepotu skrzydeł,
przystąpiły do uczty.
45
Środa, 25 października, godzina 13.19
Prokurator generalna Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej stała za gąszczem
mikrofonów. Jej krótkie włosy były potargane na wietrze.
- Bardzo się cieszę, że przysięgli tak szybko i jednoznacznie doprowadzili tę sprawę
do końca, dzięki czemu cierpiące w milczeniu ofiary przestępczego imperium Nicholasa
Balaguli w końcu odnajdą spokój i będą mieć poczucie, że ta historia została wreszcie
zamknięta - zakończyła. Dziennikarze zaczęli zarzucać ją pytaniami, lecz zignorowała je.
Uśmiechając się i machając ręką jak królowa, odwróciła się i zeszła z podwyższenia.
- Ile czasu obradowali przysięgli? - zapytał Corso.
- Dwadzieścia osiem minut. Uznali go za winnego wszystkich sześćdziesięciu trzech
zarzutów.
Meg Dougherty wcisnęła guzik na pilocie. Ekran telewizora stał się czarny.
- Czy mnie się zdaje, czy ta kobieta spija całą śmietankę?
- Nie całą - odparł Corso. - Tę gorzką część zostawiła innym.
- Więc wreszcie poznałeś zakończenie swojej nowej książki.
Corso nie mógł nic na to poradzić - roześmiał się głośno.
- Zgadnij, co się stało? - zapytała Dougherty.
- Zamieniam się w słuch.
- Towarzystwo ubezpieczeniowe „Timesa” pokryło koszty mojego leczenia. Ponieważ
wypadek przydarzył się w czasie, kiedy pracowałam nad materiałem dla nich, uznali, że tak
będzie w porządku.
- Nie mówiąc już o dobrej reklamie.
- Otóż to.
Corso podszedł do okna i odsunął zasłonę. Poranne słońce zalało podłogę. Podczas
gdy stał, patrząc na Dziewiątą Aleję, Meg Dougherty zapytała:
- Wszystko w porządku?
Nie odwracając się do niej, odparł:
- Tak sądzę.
- Chcesz mi coś opowiedzieć? Pokręcił głową.
- Aż tak źle?
- Nie najlepiej - wyznał. Puścił zasłonę i ruszył do łóżka, po czym zatrzymał się
pośrodku sali i wzruszył ramionami. - Chodzi o to, że jeden z moich ulubionych filmów
zmienił swoje zakończenie.
Przechyliła głowę na poduszce.
- Co to za film?
- Western. Ten, w którym nieustraszony szeryf... - tu wskazał palcem na siebie -
stawia czoło wyjętym spod prawa bandytom. - Machnął ręką. - I to zupełnie sam. - Popatrzył
na nią. Miała zmieszaną minę. - No wiesz, słońce prosto nad głową, mnóstwo kurzu, gość z
gwiazdą na piersi. Tego rodzaju rzeczy.
- W samo południe?
- Mniej więcej.
- No i?
Zawahał się, wydając się wsłuchiwać w jakiś wewnętrzny głos. W końcu powiedział:
- No i może nie okazałem się aż tak dzielny i nieustraszony, jak sobie zawsze
wyobrażałem.
- Jak to? Skrzywił się.
- To było o wiele bardziej dwuznaczne, niż myślałem. Czasem trudno odróżnić
dobrych ludzi od złych. Nie ma w tym wszystkim porządku moralnego. Wszyscy razem
taplają się w błotku i babrają w gnoju.
- A ty uwielbiasz porządek moralny.
Skinął głową ze smutną miną, ale nic nie powiedział. Smuga światła słonecznego
uwydatniała drobinki unoszące się w powietrzu, wypełniając salę błyszczącą mgiełką. Corso
włożył prawą dłoń w połyskujący snop światła, odwrócił ją, a potem, zadowolony, że słońce
dotknęło jej całej, schował ją do kieszeni.
- Kiedy pozwolą ci wyjść? - zapytał w końcu.
- Za dwa tygodnie - odparła.
- Mniej więcej tyle czasu powinno mi zająć dokończenie książki o Balaguli - ocenił. -
Potem mógłbym ci trochę pomóc w...
Machnęła ręką.
- Dzięki - powiedziała - ale mam mnóstwo ran do wyleczenia. Mnóstwo...
Z trudem powstrzymała uśmiech, kiedy zaczął mówić z chłopięcym entuzjazmem:
- Może moglibyśmy... no wiesz... gdy już je wszystkie wyleczysz...
- Zobaczymy. - Odwróciła głowę.
Zawahał się, a potem podszedł do łóżka. Przystanął, patrząc na nią. Pochylił się i
niespodziewanie pocałował ją w policzek, ociągając się chwilę, zanim się wyprostował i
skierował do drzwi.
- Corso.
Zatrzymał się i odwrócił za siebie. Miała łzy w oczach. - Jesteś najlepszym
przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałam.
Nie potrafiła orzec, czy skinął głową, czy raczej się wzdrygnął. Jakkolwiek było,
chwycił klamkę, uchylił lekko drzwi i zniknął.