KAREN MILLER
WOJNY KLONÓW
DZIKA PRZESTRZEŃ
Tytuł oryginału:
Star Wars: The Clone Wars: Wild Space
Przekład:
Błażej Niedziński
Ewanowi McGregorowi, znakomitemu aktorowi,
który tak doskonale i poruszająco wykreował
postać młodego Obi-Wana Kenobiego
OD REDAKCJI
DAWNO TEMU W ODLEGŁEJ GALAKTYCE...
1. Era Sithów
Nieznana rasa istot stworzyła koreliański system planetarny, a prawdopodobnie także usytuowaną w pobliżu planety
Kessel ogromną gromadę czarnych dziur zwaną Otchłanią.
Ładu i sprawiedliwości w galaktyce strzegli wówczas Rycerze Jedi wykazujący dużą wrażliwość na generowane przez
wszystkie formy życia i przenikające całą galaktykę energetyczne pole zwane Mocą. Pradawni Jedi byli mędrcami,
sędziami, rozjemcami, uzdrowicielami i filozofami, badającymi jasne i ciemne, jednoczące i życiodajne aspekty Mocy.
Posługując się Mocą, a także od czasu do czasu świetlnymi mieczami, przeciwstawiali się złu i jego wpływom. Rycerze
Jedi doskonalili umiejętności pod okiem Mistrzów, a uczniowie – padawani i padawanki – kształcili się pod okiem
doświadczonych Rycerzy Jedi.
Niektórzy jednak, zwiedzeni przez Ciemną Moc, przechodzili na jej stronę i poświęcali życie krzewieniu zła. Byli to
tak zwani Ciemni Jedi. Kiedy zostali wygnani, podporządkowali sobie mieszkańców pewnej zacofanej planety – Sithów,
a później nawet sami nazwali się Sithami.
Mniej więcej pięć tysięcy lat przed wydarzeniami opisanymi w Nowej nadziei (przed tak zwanym Rokiem Zerowym)
rozpoczął się okres zwany Złotą Erą Sithów. W galaktyce istniała wówczas Stara Republika, którą rządził Wielki
Kanclerz. Każda planeta Republiki miała swoich przedstawicieli w galaktycznym Senacie. Stolicą Republiki była
usytuowana w Jądrze galaktyki planeta Coruscant. Sithowie zgubili gwiezdne atlasy, a że ich planeta znajdowała się
tysiące lat świetlnych od Jądra galaktyki, początkowo nawet nie wiedzieli o istnieniu Republiki.
Tymczasem Republika kwitła, rozwijała się i rozrastała. Kolonizowano i zasiedlano nowe planety, wytyczano nowe
międzygwiezdne i nadprzestrzenne szlaki. Od czasu do czasu wybuchały wprawdzie tu i ówdzie konflikty oraz lokalne
wojny, ale dzięki staraniom Jedi na ogół szybko wygasały. Rosło w siłę także Imperium Sithów, którzy dowiedzieli się o
istnieniu Republiki, kiedy na ich planecie wylądował uszkodzony statek zwiadowców Starej Republiki.
Spór, czy należy ich zabić, czy pozwolić im uciec, podzielił Sithów i doprowadził do bratobójczej wojny między nimi.
W końcu zwiadowcy Starej Republiki uciekli, ale przedtem Sithowie zainstalowali na pokładzie ich statku nadajnik
sygnału namiarowego i odkryli, gdzie znajduje się Coruscant.
Kiedy Sithowie zaatakowali stolicę Starej Republiki, rozpoczęła się Wielka Wojna w nadprzestrzeni, która zakończyła
się porażką Sithów. Ówczesny Lord Sithów, Naga Sadow, uciekł na pokładzie ostatniego sprawnego okrętu i ukrył się
na porośniętym gęstą dżunglą niewielkim czwartym księżycu Yavina. Dzięki technikom i czarom Sithów pogrążył się w
śpiączce, w której pozostawał następne sześćset lat.
Obudził go z niej dopiero ambitny Rycerz Jedi Freedon Nadd, ale Naga Sadow skłonił go do przejścia na Ciemną
Stronę Mocy. Kiedy Nadd zmarł, jego grób stał się źródłem energii Ciemnej Strony. Przez kilkaset następnych lat
pojawiło się wielu słynnych Jedi, a wśród nich Nomi Sunrider, Vodo-Siosk Baas, Arca Jeth i Ulic Qel-Droma. Od czasu
do czasu wybuchały ze spadkobiercami Sithów wojny, z których zwycięsko wychodziła Stara Republika. Jeden z
wybitnych Jedi, Exar Kun, przeszedł na Ciemną Stronę Mocy i stał się potężnym Sithem.
Wylądował na księżycu Yavina, ogłosił się Czarnym Lordem Sithów i rozpoczął studiowanie tajemnych nauk Sithów.
Na Ciemną Stronę przeszedł także Ulic Qel-Droma, który walczyłprzeciwko siłom zbrojnym Republiki. To właśnie
wówczas, trzy tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt sześć lat przed Rokiem Zerowym, doszło do spustoszenia planety
Ossus, gdzie mieściły się Akademia Jedi i ogromna biblioteka Zakonu Jedi.
Po zakończeniu wojny z Sithami rozpoczęła się era rozkwitu Starej Republiki. Wgromadzie gwiezdnej Hapes
wykształcił się system matriarchatu. Kilkaset lat później monarchini Konsorcjum Hapes zamknęła granice swojego
sektora. Jeden z Sithów, którzy przeżyli ten okres, Lord Darth Bane, ogłosił doktrynę, w myśl której odtąd w galaktyce
mogli żyć równocześnie tylko dwaj Sithowie: Mistrz i jego uczeń.
2. Schyłek Starej Republiki
Mniej więcej trzydzieści dwa lata przed Rokiem Zerowym doszło do konfliktu między Federacją Handlową pod
przywództwem tchórzliwych Neimoidian a Republiką, która nałożyła podatek na transport towarów nadprzestrzennymi
szlakami. Federacja zaatakowała i zablokowała planetę Naboo, której mieszkańcy zwrócili się do Republiki z prośbą o
mediację.
Republika wysłała dwóch Jedi: Mistrza Qui-Gona Jinna i jego padawana, Rycerza Obi-Wana Kenobiego.
Zaatakowani przez bojowe roboty Jedi uciekli i po awarii statku wylądowali na odległej pustynnej planecie Tatooine.
Natrafili tam na dziewięcioletniego chłopca, Anakina Skywalkera, który wygrał wyścig ścigaczy i wykazywał niezwykły
talent do władania Mocą.
Qui-Gon chciał go szkolić na Rycerza Jedi, bo wierzył, że to sama Moc wybrała Anakina, żeby przywrócił w niej
równowagę. Planom Qui-Gona sprzeciwiła się Rada Jedi, ale Mistrz i tak postawił na swoim. Anakin poznał piękną
królową Naboo Padme Amidalę, i chociaż byłwłaściwie jeszcze dzieckiem, nie potrafił o niej zapomnieć. Senator z
Naboo, Palpatine, zostałwybrany na nowego Wielkiego Kanclerza Republiki. W rzeczywistości był to Lord Sithów
Darth Sidious, który od razu rozpoczął realizację swoich planów zdobycia absolutnej władzy nad galaktyką. Jego uczeń
Darth Maul stoczył pojedynek z Qui-Gonem i zabił go, ale sam zginął z ręki Obi-Wana Kenobiego, który podjął się
nauczania Anakina Skywalkera. Walka na planecie Naboo zakończyła się zwycięstwem Republiki, do czego walnie
przyczynił się mały Anakin.
Pokonana Federacja zamierzała zaatakować inteligentną planetę Zonamę Sekot, która także potrafiła władać Mocą.
Rada Jedi wysłała tam Obi-Wana Kenobiego i jego ucznia, dwunastoletniego Anakina Skywalkera. Obaj Jedi mieli
odszukać zaginioną wcześniej Rycerz Jedi, Vergere, która podobno została schwytana i porwana przez wywiadowców
obcej, pozagalaktycznej rasy. Na Zonamie Sekot wytwarzano najszybsze myśliwce galaktyki i Anakin otrzymał taki
inteligentny statek. Sama Zonama Sekot zmieniła jednak orbitę i odleciała. Na jakiś czas wszelki słuch o niej zaginął.
Po pokonaniu Federacji Republika zorganizowała wyprawę poza galaktykę. Naukowcy chcieli się przekonać, czy
istnieje lub istniało tam życie. Wielki Kanclerz Palpatine (Lord Darth Sidious) wykorzystał tę okazję, aby zniszczyć
okręty wyprawy i zabić lecących nimi Mistrzów Jedi. Możliwe, że pomógł mu w tym genialny taktyk Chiss Thrawn.
Planety Federacji Handlowej, Unii Technokratycznej, Gildii Kupieckiej i Klanu Bankowego utworzyły Konfederację
Separatystów, której poczynaniami manipulowałpotajemnie Darth Sidious. Na czele konfederacji stanął tajemniczy hrabia
Dooku. Był on upadłym Mistrzem Jedi, dawnym uczniem Yody oraz nauczycielem Qui-Gona, ale odwróciłsię od
Republiki i Zakonu Jedi. Kilka lat później wyszło na jaw, że z polecenia Sidiousa na planecie Kamino wyhodowano
miliony klonów, które podobno miały wejść w skład armii Starej Republiki. Wzornikiem dla klonów i dawcą materiału
genetycznego był mandaloriański wojownik i słynny łowca nagród Jango Fett. W siłę rośli także Separatyści i ich armie
bojowych robotów. Wyglądało na to, że konfrontacja, do której dążył Darth Sidious, jest nieunikniona.
Bezpośrednio przed wybuchem Wojen Klonów Separatyści opanowali ważną pod względem strategicznym planetę
Ansion. Rada Jedi wysłała tam Obi-Wana Kenobiego i jego padawana Anakina Skywalkera. Obaj dokonali tam rzeczy
niemal niemożliwych, dzięki czemu Ansion nie odłączył się od Republiki.
Po zamachu na życie Padme Amidali Wielki Kanclerz powierzył opiekę nad ówczesną panią senator Obi-Wanowi
Kenobiemu i młodemu Anakinowi Skywalkerowi, który się w niej zakochał. W końcu wybuchł konflikt między
Separatystami a Starą Republiką. Konflikt ten, potajemnie i umiejętnie podsycany przez Sidiousa, dał początek Wojnom
Klonów. Do pierwszej wielkiej bitwy tego okresu doszło na planecie Geonosis, na której Separatyści produkowali
taśmowo bojowe roboty. Podczas walk zginęło bardzo wielu Jedi. Tylko niektórzy uszli z życiem dzięki interwencji
Wielkiego Mistrza Yody, ale w końcu bitwa zakończyła się zwycięstwem Republiki. Hrabia Dooku, przywódca
Separatystów, ale także uczeń Sidiousa, zwany Darthem Tyranusem, zbiegł z planami śmiertelnej broni (późniejszej
Gwiazdy Śmierci). Wcześniej jednak pokonał w pojedynku Obi-Wana Kenobiego i Anakina Skywalkera, któremu uciął
dłoń. Anakin potajemnie wziął ślub z Padme, chociaż Rycerzom Jedi nie wolno było zakładać rodziny.
W Wojnach Klonów walczyli przeważnie sklonowani żołnierze przeciwko armiom bojowych robotów i wojennych
machin Separatystów. W walkach na setkach frontów na ogółzwyciężały klony pod dowództwem Rycerzy i Mistrzów
Jedi w stopniu generałów.
Szczególną odwagą i męstwem wyróżniali się sklonowani komandosi. Na Qiilurze przyczynili się do zlikwidowania
tajnego ośrodka badawczo-naukowego Separatystów, gdzie hodowano wirusy atakujące tylko organizmy klonów, a na
Coruscant pomogli odnaleźć i wyeliminować terrorystów. Niektóre klony z próbnej serii, tak zwane Zera, którymi
opiekował się mandaloriański sierżant Skirata, bardzo się interesowały nigdy niewidzianą ojczyzną ich wzornika,
Mandalorą. Cudów dokonywali także chirurdzy polowi i padawani uzdrowiciele Jedi, którzy ratowali od śmierci nawet
bardzo ciężko ranne klony.
Podczas Wojen Klonów do godności Rycerza Jedi został również wyniesiony Anakin Skywalker. Stało się to po
wygranej przez niego bitwie na planecie Praesitlyn, gdzie musiałsię zmierzyć także z Ciemną Jedi Asajj Ventress.
W okresie poprzedzającym Wojny Klonów urodzili się dwaj ważni bohaterowie Gwiezdnych Wojen: Lando Calrissian
i Korelianin Han Solo. Pierwszy był początkowo słynnym hazardzistą i oszustem artystą, Mistrzem gry w karty zwanej
sabakiem. Mimo to Han wygrał od niego w sabaka stary koreliański frachtowiec typu YT-1300, który nazwał„Sokołem
Millenium”. Statek ten stał się później jego ukochanym towarzyszem niemal wszystkich wypraw i podróży po galaktyce.
Lando i Han, latając tu i tam, przeżywali najbardziej niezwykłe przygody. Lando odnalazł Myśloharfę Sharów i nie
dopuścił, żeby wpadła w ręce czarownika Tundu Rokura Gepty. Wymknął się potem z jego rąk w systemie Oseona i
uratował od zagłady Gwiazdogrotę ThonBoka, a wreszcie postanowił zostać przedsiębiorcą.
Han Solo dorastał na Korelii pod opieką oszusta i złoczyńcy Garrisa Shrike’a, który zrobiłz niego złodziejaszka. W
wieku dziewiętnastu lat Han uciekł i został przemytnikiem. Na zlecenie huttańskich szefów światka przestępczego
przemycał transporty narkotyku zwanego przyprawą albo błyszczostymem. Zasłynął z tego, że pokonał Trasę na Kessel,
gdzie wydobywano przyprawę, w ciągu niespełna dwunastu jednostek standardowych. Wyprawiłsię także do Sektora
Wspólnego, gdzie przeżył kilka niezwykłych przygód. Towarzyszem jego podróży był zawsze Wookie Chewbacca,
któremu Han ocalił kiedyś życie. Od tamtej pory Chewie uznał, że ma wobec Hana dług wdzięczności, tak zwany dług
życia.
Tymczasem za sprawą złowrogiego generała Grievousa Wielki Kanclerz Palpatine cały czas umacniał swoją władzę w
Republice. Równocześnie podsycał dumę i ambicję Anakina Skywalkera, bo widział w nim kandydata na swojego
ucznia – Sitha. Zainicjował także wybranie Anakina do Rady Jedi. Kiedy Palpatine uznał, że jest już wystarczająco
potężny, przekształcił Republikę w Imperium, ogłosił się Imperatorem i wydał swoim wojskom Rozkaz Sześćdziesiąty
Szósty, na mocy którego klony miały zabić wszystkich dowodzących nimi Jedi. Osobiście zabił kilku wybitnych
Mistrzów, członków Rady Jedi, rozgłaszając, że przygotowywali zamach stanu i zamierzali go zlikwidować.
Obi-Wan widział, że jego padawan ześlizguje się na Ciemną Stronę Mocy, ale nie był w stanie temu zapobiec. Kiedy
sytuacja zaczęła wyglądać naprawdę źle, stoczył z nim pojedynek na wulkanicznej planecie Mustafar. Zwyciężył i
zostawił Anakina właściwie dogorywającego. Młodego Skywalkera ocalił jednak od śmierci Darth Sidious, który
przywrócił go do życia w swoim tajnym ośrodku chirurgicznym. Podsycając w Anakinie nienawiść do Jedi, zrobił z
niego swojego ucznia i nazwał go Darthem Vaderem. Od tej pory Anakin-Vader pomagał mu ścigać i likwidować Jedi,
którzy przeżyli tak zwaną Wielką Czystkę, a nawet znalazł sobie własnego ucznia, którego nazwał Starkillerem. Padme
Amidala urodziła przed śmiercią, bliźnięta Leię i Luke’a, które Obi-Wan Kenobi postanowiłukryć przed swoim byłym
uczniem. Leia wychowywała się w królewskiej rodzinie na Alderaanie pod opieką Baila Organy, a Luke trafił na farmę
wilgoci na Tatooine, którą prowadzili Owen i Beru Larsowie.
Nie wszyscy Jedi zginęli na mocy Rozkazu Sześćdziesiątego Szóstego. Do najwybitniejszych, którzy przeżyli, należeli
sędziwy Wielki Mistrz Yoda (schronił się na bagiennej planecie Dagobah) i Obi-Wan Kenobi (zamieszkał samotnie w
pustelni na Tatooine). Tymczasem coraz więcej osób miało dosyć brutalnych rządów Palpatine’a.
3. Era Sojuszu Rebeliantów
W końcu Palpatine rozwiązał Senat i aby wzbudzić jeszcze większą grozę, zaczął konstruować potężną stację bojową,
zwaną Gwiazdą Śmierci. Do jej budowy zatrudniał głównie niewolników rasy Wookie. Przeciwnicy Imperatora, a wśród
nich pani senator z Chandrili, Mon Mothma, i Bail Organa, powołali do życia Sojusz Rebeliantów. Podczas akcji na
Toprawie wykradli plany konstrukcyjne Gwiazdy Śmierci i zaczęli się zastanawiać, jak ją zniszczyć. Lecąc statkiem
konsularnym, Leia zapisała te plany w pamięci astromechanicznego robota R2-D2. Bojąc się schwytania przez Vadera,
kazała robotowi lecieć na Tatooine i odszukać Obi-Wana Kenobiego. Uwięziona i torturowana przez Vadera, nie
zdradziła mu jednak kryjówki bazy Rebeliantów. Mszcząc się za jej upór, dowódca Gwiazdy Śmierci, moff Tarkin,
rozpylił na atomy rodzinną, jak przypuszczał, planetę Leii, Alderaana. R2-D2 i protokolarny android C-3PO wylądowali
na Tatooine. Tam trafili najpierw w ręce opiekunów Luke’a Skywalkera, a później Obi-Wana Kenobiego. Stary Jedi
zabrał Luke’a do kantyny w Mos Eisley, gdzie spotkał się z Hanem Solo i z Chewiem i nakłonił ich do lotu na
Alderaana. Podczas podróży Kenobi uczył młodego Luke’a sztuki posługiwania się świetlnym mieczem i władania
Mocą. Kiedy okazało się, że planeta została zniszczona, wszyscy wylądowali w hangarze Gwiazdy Śmierci. Luke i Han
uwolnili Leię i odlecieli z nią do bazy Rebeliantów na księżycu Yavina. Obi-Wan został i stoczył pojedynek na świetlne
miecze z Darthem Vaderem. Przegrał walkę, zginął i zjednoczył się z Mocą. Siły zbrojne Imperium odnalazły bazę
Rebeliantów i postanowiły ją zniszczyć, Rebeliantom jednak udało się uciec. Kiedy nad księżycem Yavina zawisła
Gwiazda Śmierci, Rebelianci już znali jej słaby punkt dzięki zdobytym planom. Luke Skywalker, posługując się Mocą,
posłałtorpedę prosto w otwór szybu wentylacyjnego i zniszczył Gwiazdę Śmierci.
Vader jednak uciekł. Palpatine wydał natychmiast rozkaz zbudowania drugiej, jeszcze potężniejszej Gwiazdy Śmierci,
i na jakiś czas przestał się interesować zagrożeniem ze strony Rebeliantów. Zwrócił za to uwagę na Gildię Łowców
Nagród i organizację przestępczą Czarne Słońce, której szefem był falleeński książę Xizor. Imperator postanowił
zatrudnić łowcę nagród Bobę Fetta, który wywiązał się z powierzonego mu zadania i rozbił Gildię. Od tej pory łowcy
nagród zaczęli działać każdy na własną rękę, ale Palpatine nadal dyskretnie korzystał z ich usług.
Po Bitwie o Yavina Rebelianci przenieśli bazę na lodową planetę Hoth, ale i tam odnaleźli ich siepacze Imperium. Po
przegranej bitwie Rebelianci uciekli i się rozproszyli.
Luke odleciał X-wingiem na Dagobah, bo duch Kenobiego polecił mu, żeby szkolił się tam pod okiem Wielkiego
Mistrza Yody, a Han, Chewbacca i Leia uciekli „Sokołem Millenium”
do gromady asteroid, gdzie uszkodzona została jednostka napędowa „Sokoła”. Han i księżniczka Leia zakochali się w
sobie. Aby naprawić usterkę, Solo poleciał do Miasta w Chmurach na Bespinie. Baronem administratorem był tam jego
przyjaciel Lando Calrissian, który zajmował się pozyskiwaniem cennego gazu tibanna. Zmuszony przez Vadera Lando
przekazał mu jednak Hana i Luke’a. Vader oddał Hana w ręce łowcy nagród Boby Fetta, a z Lukiem stoczył pojedynek
na świetlne miecze. Luke stracił prawą dłoń (później zastąpił ją protezą) i przegrał, a wtedy Vader wyjawił mu, że w
rzeczywistości jest jego ojcem. Luke wskoczył do szybu reaktora i zawisnął na antenie wiatromierza. Boba Fett zamroził
Hana w bloku karbonitu i odleciał na Coruscant, żeby oddać Solo w ręce gangstera Hutta Jabby, któremu Han był winien
sporą sumę pieniędzy za niedostarczoną przyprawę.
Lando i Leia ocalili Luke’a, zabierając go „Sokołem” z anteny wiatromierza, po czym polecieli na spotkanie z resztą
Sojuszu.
Niebawem przywódca Czarnego Słońca, książę Xizor, został zabity przez Vadera.
Czarnemu Lordowi nie spodobało się, że Falleen chciał porwać i zabić Luke’a Skywalkera.
Niecały rok później Luke, Leia i Lando oraz Chewie polecieli na Tatooine ratować Hana.
Leia udusiła Jabbę, a jej towarzysze rozprawili się z siepaczami Hutta na barce żaglowej.
Boba Fett wpadł do Wielkiej Jamy Carkoon i został połknięty przez sarlacca. Rebelianci dowiedzieli się, że nad
księżycem sanktuarium zwanym Endorem jest konstruowana druga Gwiazda Śmierci. Luke wrócił na Dagobah, żeby
nadal się szkolić pod okiem Yody, ale sędziwy Mistrz zmarł, a jego ciało zjednoczyło się z Mocą. Przedtem jednak
poddał Luke’a próbie, której młody Skywalker nie przeszedł. Rebelianci przypuścili na Endorze szturm na stacjonarny
generator ochronnego pola Gwiazdy Śmierci, żeby móc ją zaatakować z przestworzy. Ich starania zakończyły się
sukcesem. Imperator kazał Luke’owi stoczyć pojedynek z Vaderem. Chciał, żeby po zabiciu własnego ojca Luke został
jego uczniem, przeszedł na Ciemną Stronę i razem z nim władał galaktyką. Aby go do tego zmusić, zaczął go razić
błyskawicami Sithów. W końcu Vader wrzucił Imperatora do szybu, gdzie ten zginął. Krótko przed śmiercią Vader
nawrócił się na Jasną Stronę Mocy, a po śmierci jego ciało się z nią zespoliło. Luke spalił jego pancerz na Endorze, a
Lando, któremu Han pozwolił pilotować „Sokoła”, zniszczył drugą bojową stację Imperatora.
Siły zbrojne Imperium nie zostały jednak całkowicie pokonane i wspólnie z jaszczuropodobnymi Ssi-ruukami
zaatakowały Bakurę. Rebelianci pospieszyli na pomoc dręczonym i mordowanym Bakuranom. Zawarli pakt o nieagresji
z dowódcą flot Imperium komandorem Thanasem, ale Ssi-ruuków pokonali Chissowie pod wodzą Wielkiego Admirała
Thrawna. Przywódczyni Sojuszu Rebeliantów Mon Mothma proklamowała powstanie Nowej Republiki.
4. Era Nowej Republiki
Po Bitwie o Endor od Imperium odłączyło się wielu dostojników, którzy z resztek terytorium pod władaniem
Palpatine’a usiłowali wykroić dla siebie własne miniimperia.
Jednym z takich samozwańczych lordów był admirał Harrsk, prócz niego – admirałowie Teradoc i Drommel oraz
Wielki Moff Kaine. Jednym z najgroźniejszych przeciwników Nowej Republiki okazał się jednak admirał Zsinj. Także
była szefowa Imperialnego Wywiadu Ysanna Isard miała ochotę zasiąść na tronie Palpatine’a. Schwytała pilota słynnej
Eskadry Łotrów, Tycha Celchu, i uwięziła go na pokładzie gwiezdnego superniszczyciela „Lusankya”.
Tycho uciekł i powrócił do Nowej Republiki, ale od tego czasu wielu długo uważało go za podwójnego agenta.
Luke Skywalker został awansowany do stopnia generała, ale sześć miesięcy później, po Bitwie o Mindora z czarnymi
szturmowcami Lorda Shadowspawna, w której zginęło albo przelało krew wiele osób, zrezygnował i powrócił do cywila.
Doszedł do wniosku, że przysłuży się lepiej Nowej Republice, zakładając nową Akademię i reaktywując Zakon Jedi.
Z samozwańczymi lordami rozprawiały się po kolei siły zbrojne Nowej Republiki; odznaczyli się tu Eskadra Łotrów
pod dowództwem komandora Wedge’a Antillesa, a także Luke Skywalker, Han Solo i Leia, a nawet przemytnicy, jak
Booster Terrik.
W ósmym roku po Bitwie o Yavina księżniczce Leii oświadczył się urodziwy Hapanin, książę Isolder. Takie
małżeństwo miałoby sens z politycznego punktu widzenia. Zazdrosny Han, pragnąc zyskać przychylność Leii,
podarował jej wygraną w sabaka planetę Dathomirę, żeby mogli na niej zamieszkać uciekinierzy z unicestwionego
Alderaana. Porwał Leię i poleciał z nią na Dathomirę, ale oboje zostali uprowadzeni przez władające Mocą wojowniczki.
Na ratunek Leii polecieli Luke i książę Isolder; przy tej okazji odkryli, że na planecie panoszy się zło, uosabiane przez
władające Ciemną Mocą wiedźmy zwane Siostrami Nocy. Zsinj namówił je do ataku na twierdzę wojowniczek, ale bitwa
zakończyła się porażką Sióstr Nocy. Wojowniczki przyłączyły wtedy Dathomirę do Nowej Republiki, Han wziął ślub z
Leią, a Isolder ożenił się z urodziwą wojowniczką Teneniel Djo. Po okresie zaciętych walk Nowa Republika i resztki
Imperium doszły do wniosku, że muszą uzupełnić stan swoich mocno zdziesiątkowanych flot.
W tym samym roku Han i Leia polecieli na Tatooine, żeby wziąć udział w aukcji cennego alderaańskiego mchoobrazu
zatytułowanego Killicki zmierzch. Ukryty w nim mikroobwód zawierał tajne szyfry Rebeliantów, nie mógł więc dostać
się w ręce agentów Imperium. Obraz został jednak skradziony, a w pogoni za sprawcą kradzieży oboje Solo zdobyli
wideopamiętnik z zapiskami Shmi Skywalker, matki Anakina-Vadera; trafili także do samotni Obi-Wana Kenobiego.
Odzyskali w końcu obraz, zniszczyli mikroobwód i pozwolili, żeby nowym właścicielem arcydzieła został Wielki
Admirał Thrawn.
Rok później Thrawn zaatakował Nową Republikę. Z początku napadał na planety na obrzeżach jej terytorium, ale
szybko zyskał poparcie resztek Imperium. Nakłonił do współpracy szalonego klona Jedi Cbaotha, utworzył potężną flotę
i zaczął klonować szturmowców. Porwał także zdolne do przebijania pancerzy okrętów wgłębiarki Landa Calrissiana.
Leia urodziła bliźnięta Jainę i Jacena Solo. Luke spotkał Marę Jade, dawną Rękę Imperatora, która początkowo chciała
go zabić. Thrawn zaatakował gwiezdne stocznie i uszkodził wiele okrętów Nowej Republiki. Sprzymierzeńcy Wielkiego
Admirała, istoty rasy Noghri, przeszli na stronę Nowej Republiki. Thrawn zdobył większość grupy kilkuset pancerników
zwanych Katańską Flotą. Cbaoth wyhodował klona Luke’a Skywalkera i kazałmu stoczyć walkę z prawdziwym młodym
Jedi, ale klona zabiła Mara Jade. W końcu Thrawn został zabity przez jednego z Noghrich. Dowództwo nad imperialną
flotą objął kapitan Pellaeon. Rok później na scenie pojawiła się znów Ysanna Isard, ale zginęła z ręki agentki Wywiadu
Nowej Republiki, Ielli Wessiri.
Dziesięć lat po Bitwie o Yavina pojawił się znów Imperator Palpatine – a ściślej jego odrodzona wersja. Mon Mothma
zarządziła ewakuację mieszkańców Coruscant. Imperator, posługując się tajemną magią Sithów, jeszcze raz zapragnął
zwabić Luke’a na Ciemną Stronę Mocy. Znów mu się to nie udało, ale mimo to podporządkował Luke’a swojej woli.
Chciał, żeby na Ciemną Stronę Mocy przeszło trzecie, jeszcze nienarodzone dziecko Leii i Hana. Wkońcu odrodzony
Imperator zginął, a Luke rozpoczął poszukiwania wrażliwych na Moc osób.
Leia urodziła trzecie dziecko, Anakina Solo.
Luke odnalazł Gantorisa, Streena, Kama Solusara, Kalamariankę Cilghal, Tionnę, Kiranę Ti, klona Dorska
Osiemdziesiątego Pierwszego i pilota Eskadry Łotrów Corrana Horna. Wruinach prastarej świątyni na Yavinie Cztery
założył nową Akademię Jedi, gdzie zacząłszkolić uczniów w sztuce władania Mocą i posługiwania się świetlnym
mieczem. Tymczasem Han i Chewbacca zostali uwięzieni na Kessel w kopalni przyprawy, gdzie natknęli się na
wrażliwego na Moc młodzieńca, Kypa Durrona. Wszyscy trzej uciekli, ale trafili do pełnego czarnych dziur rejonu
zwanego Otchłanią. Dostali się tam w ręce władczyni tajnego imperialnego Laboratorium Otchłani, admirał Daali, która
nic nie wiedziała o wojnie ani o śmierci Imperatora. Han, Chewie i Kyp porwali imperialną superbroń, zwaną Pogromcą
Słońc, i uciekli. Kiedy Daala poznała prawdę o obecnej sytuacji politycznej, postanowiła rozpocząć wojnę z Nową
Republiką. Mon Mothma została otruta na Coruscant, ale wyzdrowiała dzięki staraniom Cilghal. Daala zaatakowała
Kalamara, a Nowa Republika zdobyła i zniszczyła Laboratorium Otchłani. Uzdrowiona Mon Mothma przekazała całą
władzę nad Nową Republiką w ręce Leii Organy Solo.
Tymczasem na czwartym księżycu Yavina ożył uśpiony tam od bardzo dawna duch Lorda Sithów Exara Kuna. Zaczął
zwodzić uczniów Luke’a i narzucać im swoją wolę, bo pragnąłzabić młodego Mistrza Skywalkera. Pierwszą ofiarą ducha
padł Gantoris; wpływom Exara Kuna uległ także ambitny Kyp Durron, który porwał Pogromcę Słońc z zamiarem
niszczenia planet dochowujących wierności Imperium. Wywołał eksplozję wielu gwiazd i unicestwiłCaridę z tamtejszą
Imperialną Akademią, w której kształcili się kandydaci na szturmowców.
Nie przeszedł jednak na Ciemną Stronę Mocy. Uciekł Pogromcą Słońc i zniszczył tę broń, posyłając ją w czeluść
czarnej dziury. Później jednak pomógł duchowi Exara Kuna uśpić Mistrza Skywalkera. Od pewnej śmierci ocalił Luke’a
jego wówczas niespełna trzyletni siostrzeniec Jacen Solo. Duch Exara Kuna został pokonany, dzięki czemu duch Luke’a
mógłpowrócić do swojego ciała.
Zgromadzeni w rejonie Jądra galaktyki moffowie i inni dostojnicy Imperium, a wśród nich pani admirał Daala,
nawiązali kontakt z byłą Ręką Imperatora Rogandą Ismaren.
Poszukując ukrytych wiele lat wcześniej dzieci Jedi, Leia spotkała Rogandę i odkryła, że ta chce opanować
superpancernik „Oko Palpatine’a” i wydać wojnę Nowej Republice. Roganda wszczepiła swojemu synowi implant,
pozwalający mu zdalnie wydawać rozkazy automatom.
Irek chciał wezwać „Oko Palpatine’a”, ale uwięziony na pokładzie superpancemika Luke uratował przetrzymywanych
tam jeńców i odleciał, po czym zniszczył ogromny okręt.
W roku dwunastym po Bitwie o Yavina Daala porwała gwiezdny superniszczyciel i wyruszyła znów do walki
przeciwko Nowej Republice. Korzystając z pomocy Czarnego Słońca, Huttowie skonstruowali superlaser podobny do
tego z pierwszej Gwiazdy Śmierci, którym Tarkin zniszczył Alderaana. Zdobyli plany i schwytali wielu niewolników, ale
z powodu błędów konstrukcyjnych ich superlaser, nazwany Mieczem Ciemności, okazał się niewypałem. Dla uczczenia
końca budowy Huttowie zamordowali jednak schwytanego generała Nowej Republiki – bohatera Rebelii, Criksa
Madine’a. Daala nawiązała kontakt z admirałem Pellaeonem i oboje zaatakowali Akademię Jedi. Okręty ich flot
odepchnęli co prawda Mocą Dorsk Osiemdziesiąty Pierwszy i inni uczniowie Jedi, ale klon przypłacił ten wyczyn
życiem. Załamana Daala przekazała całą władzę w ręce Pellaeona i udała się na dobrowolne wygnanie. Resztki Imperium
opuściły Jądro galaktyki i zajęły rejon Dzikich Przestworzy. Leia wysłała generała Antillesa na Adumar, żeby otworzył
tam drugi front walki przeciwko Szczątkom Imperium. Misja Antillesa zakończyła się sukcesem i Adumar przyłączył się
do Nowej Republiki.
Rok później zabicia Luke’a Skywalkera podjął się Seti Ashgad, były senator i polityczny przeciwnik Palpatine’a.
Został on wygnany na planetę Nam Chorios, słynącą z inteligentnych, wrażliwych na Moc kryształów. Ashgad zamierzał
zarazić obywateli Republiki wirusami zwanymi Posiewem Śmierci, ale przeszkodziła mu w tym Daala. Pospieszyła na
pomoc, ale później znów odleciała, żeby knuć mroczne plany unicestwienia Nowej Republiki.
W roku szesnastym wybuchł konflikt zwany kryzysem Czarnej Floty. Rozpoczął się od napaści Yevethów, którzy
porwali okręty zaginionej po Bitwie o Endor imperialnej Czarnej Floty – zaczynając od Gromady Koornacht – napadali
na planety Nowej Republiki. Do ich niewoli trafił nawet wysłany z misją szpiegowską Han Solo. Księżniczka Leia
musiała wypowiedzieć Yevethom wojnę, chociaż mogło to oznaczać śmierć jej męża i ojca jej dzieci.
Z niewoli uwolnili Hana Chewbacca i jego syn, a Czarna Flota i szturmowcy na pokładach jej okrętów opuścili
Yevethów. Luke spotkał władające Białym Nurtem Fallanasski, które pomogły mu bez wielkiego rozlewu krwi pokonać
Yevethów i zakończyć kryzys Czarnej Floty.
Rok później doszło do eksplozji w gmachu Senatu Nowej Republiki. Zginęło wielu senatorów, a inni odnieśli ciężkie
rany. Za zamach był odpowiedzialny uczeń Ciemnej Strony Brakiss, który zainstalował zdalnie sterowane ładunki
wybuchowe w wielu kręcących się po sali automatach. Pragnąc odszukać Brakissa, Luke Skywalker poleciał na
Almanię, lecz Ciemny Jedi spowodował eksplozję myśliwca Luke’a i wziął Mistrza Jedi do niewoli. Nowa Republika
wysłała po niego flotę, ale Brakiss zniknął. Nowa Republika stłumiła wreszcie bunt na Almanii, ale musiała jeszcze
stoczyć walkę z flotą Pellaeona i Daali, zanim nastąpiłkrótki okres spokoju.
W osiemnastym roku po Bitwie o Yavina Lando postanowił znaleźć odpowiednio zamożną kandydatkę na żonę.
Sporządził nawet listę i z pomocą Luke’a Skywalkera zacząłodwiedzać kolejne kandydatki. Do gustu przypadła mu
dopiero urodziwa Tendra Risant, mieszkanka leżącej na obrzeżach systemu koreliańskiego Sakorii. Tendrze Lando też się
spodobał, ale władająca Sakorią Triada wydaliła Landa i Luke’a. Władcy planety chcieli opanować Stację Centerpoint,
służącą niegdyś rasie obcych istot do przyciągania planet systemu koreliańskiego w ten rejon przestworzy. Stacja mogła
także pełnić funkcje gigantycznego nadprzestrzennego repulsora albo generatora promienia ściągającego,
umożliwiającego niszczenie nawet całych planet.
W tym samym roku Leia wyprawiła się na rodzinną planetę Hana – Korelię –zaniepokojona, że Korelianie odizolowali
planetę od reszty galaktyki. Wpadła jednak w pułapkę i została uwięziona. Jej mąż Han trafił do niewoli, schwytany
przez swojego prześladowcę z czasów dzieciństwa, dalekiego krewniaka, Thrackana Sal-Solo. Leia uciekła z więzienia z
pomocą Mary Jade, a mały Anakin uruchomił gwiazdogrom Stacji Centerpoint.
Thrackan porwał trójkę dzieci Solo, ale mały Anakin zapobiegł wykorzystaniu gwiazdogromu do zniszczenia planety.
Nowa Republika odniosła zwycięstwo, a jej przywódczyni Leia Organa Solo poprosiła o bezterminowe zwolnienie z
obowiązków. Po zakończeniu powstania na Korelii Lando poślubił Tendrę i oboje założyli firmę produkującą sprzęt na
potrzeby siłzbrojnych, Tendrando Arms.
Rok później trzej dostojnicy Imperium: moff Disra, major Tierce i niejaki Flint ogłosili, że nieżyjący Wielki Admirał
Thrawn zmartwychwstał. Udało im się oszukać nawet Landa Calrissiana, który od razu przekazał tę informację Nowej
Republice. Leia odbyła rozmowę z przywódcą Szczątków Imperium, admirałem Pellaeonem, który zdemaskował
fałszywego Thrawna, zabił Tierce’a i wtrącił do więzienia jego wspólników.
W tym samym roku Luke Skywalker wyruszył na wyprawę, żeby wyjaśnić zagadkę pojawiania się coraz większej
liczby klonów. Wpadł w zasadzkę piratów, ale od śmierci uratowała go Mara Jade. Na Nirauanie Luke odkrył skarbnicę
imperialnej wiedzy, zwanej Ręką Thrawna. Znalazł nawet cylinder z klonem Wielkiego Admirała. Mara Jade została w
końcu żoną Luke’a Skywalkera. W galaktyce na kilka lat zapanował pokój.
Na terytorium Nieznanych Rejonów Luke i Mara powrócili trzy lata później, tym razem w celu rozwiązania
pięćdziesięcioletniej tajemnicy „Lotu Pozagalaktycznego”, w którego unicestwieniu maczał palce Thrawn. Chissowie
postanowili po latach zwrócić wrak okrętu Nowej Republice. Luke i Mara odkryli jednak we wraku społeczność
założoną przez rozbitków dawnego lotu, a na domiar złego musieli zmierzyć się z groźną rasą Vagaarich, którzy chcieli
zaatakować Chissów.
Pierwsi absolwenci Akademii Jedi na Yavinie Cztery rozproszyli się po galaktyce, żeby wyszukiwać i szkolić nowych
uczniów. Do Akademii trafiły wszystkie trzy pociechy Leii i Hana Solo: bliźnięta Jaina i Jacen oraz młodszy od nich
Anakin. Szkolili się tam również: córka właściciela farmy wilgoci z Tatooine, Tahiri Veila, młody Wookie Lowbacca
(Lowie) oraz córka Teneniel Djo i księcia Isoldera z Hapes, Tenel Ka. Pewnego razu bliźnięta Solo odkryły w dżungli
wrak imperialnego myśliwca typu TIE, a także jego starego pilota Qorla.
Kiedy młodzi Jedi naprawili myśliwiec, Qorl je porwał. Jaina i Jacen się uwolnili, ale Qorl odleciał.
Kilka miesięcy później bliźnięta Solo zostały uprowadzone do kierowanej przez Ciemnego Jedi Brakissa Akademii
Ciemnej Strony. Brakiss kazał im stoczyć ze sobą pojedynek, bo zamierzał z nich zrobić Ciemnych Jedi. Bliźnięta uciekły
z pomocą Luke’a Skywalkera i pilota Qorla.
Podczas odwiedzin na Coruscant Jacen i Jaina natknęli się w podziemiach na kilkunastoletniego sierotę – łobuziaka
Zekka, który także wykazywał wrażliwość na oddziaływanie Mocy. Zaprosili go na Yavina Cztery, w nadziei że Zekk
zechce się tam uczyć i zostanie Jedi. Chłopak został jednak porwany przez Brakissa do Akademii Ciemnej Strony i po
przeszkoleniu został jednym z najpotężniejszych Ciemnych Jedi, tak zwanym Najciemniejszym Rycerzem.
Tymczasem Luke pozwolił swoim młodym uczniom na skonstruowanie własnych mieczy świetlnych. Tenel Ka
zbudowała swoją broń niestarannie i podczas ćwiczebnego pojedynku z Jacenem straciła rękę. Nie zgodziła się jednak na
zastąpienie jej protezą i powróciła na Hapes.
Kiedy Brakiss zaatakował rodzinną planetę Wookiech, Kashyyyka, na ratunek pospieszyli młodzi Jedi z Akademii
Luke’a Skywalkera. Pojedynek Jainy z Zekkiem nie przyniósłrozstrzygnięcia, bo Zekk nie potrafił się przemóc, żeby ją
zabić. Brakiss i żołnierze tak zwanego Drugiego Imperium zdobyli jednak potrzebne do wyposażenia swoich okrętów
podzespoły elektroniczne i odlecieli.
Młodzi Jedi wrócili na Yavina Cztery, żeby ostrzec Luke’a przed spodziewanym atakiem Brakissa i jego Akademii
Ciemnej Strony. Podczas potyczki wszyscy Jedi walczyli bardzo mężnie i chociaż do wojsk Brakissa przyłączyli się
szturmowcy i Siostry Nocy z Dathomiry, dopiero przybycie floty Nowej Republiki pozwoliło odnieść zwycięstwo.
Brakiss stoczył z Lukiem pojedynek na świetlne miecze, ale uciekł, kiedy zanosiło się na jego porażkę.
Akademia Ciemnej Strony została zniszczona, co oznaczało koniec Drugiego Imperium.
Zekk w końcu zrozumiał swój błąd i w roku dwudziestym czwartym powrócił do Akademii Jedi na Yavinie Cztery.
Został świetnym pilotem i pomagał w nauce wielu innym uczniom Jedi. Dawni uczniowie Luke’a, a wśród nich bliźnięta
Solo oraz ich brat Anakin, Tenel Ka, Lowbacca i Zekk odnosili w różnych walkach wiele zwycięstw, dlatego Luke
pasował wszystkich na pełnoprawnych Rycerzy Jedi.
5. Nowa Era Jedi
W roku dwudziestym piątym Nową Republikę zaatakowała rasa przerażających obcych istot spoza galaktyki, Yuuzhan
Vongów. Obcy napadli najpierw na samotną placówkę nasłuchową na Zewnętrznych Rubieżach. Wyglądali jak
dwunożne potwory, walczyli organiczną bronią, latali organicznymi okrętami i nie bali się śmierci. Najciekawsze jednak,
że nie można było wykryć ich obecności w Mocy. Yuuzhanie potrafili także udawać ludzi i większość istot innych
inteligentnych ras, więc pokonanie ich było prawie niemożliwe. Ich najgroźniejszą bronią były dovin basale – stworzenia
wytwarzające mniejsze i większe czarne dziury. Niektóre dziury były tak ogromne, że mogły pochłaniać całe księżyce, a
nawet planety.
Kiedy Nowa Republika zrozumiała grożące jej niebezpieczeństwo, rzuciła do walki z Yuużhanami wszystkie siły.
Tymczasem Yuuzhan Vongowie podbijali kolejne nowe planety i brali do niewoli mieszkańców, żeby ich torturować i
składać w ofierze swoim bogom.
Podczas walk na księżycu Sernpidal zginął wierny druh Hana, Wookie Chewbacca, którego Anakin nie zdążył w porę
ewakuować. Han miał za to żal do syna i odleciał sam „Sokołem” w poszukiwaniu zemsty oraz przygód, choć w
rzeczywistości chciał mieć czas na pogodzenie się z tą stratą. Przy okazji wpadł na trop wymierzonego przeciwko
Rycerzom Jedi przewrotnego spisku Yuuzhan Vongów. Obce istoty już wcześniej odkryły, że największe
niebezpieczeństwo zagraża im ze strony znienawidzonych Jeedai – Rycerzy Jedi. Problem w tym, że tylko Jedi mogli
uchronić Nową Republikę od zagłady. Nowym przywódcą Nowej Republiki został Bothanin Borsk Fey’lya.
Yuuzhan Vongowie stopniowo opanowywali coraz więcej planet galaktyki. Nowa Republika była bezradna wobec
potęgi bezlitosnych najeźdźców, a Luke Skywalker starał się utrzymać jedność wśród Rycerzy Jedi. Yuuzhan Vongowie
rozpoczęli polowanie na „Sokoła Millenium” i pilotującego go Hana Solo. Do obcych wyprawił się Rycerz Jedi Wurth
Skidder, ale zginął w męczarniach, kiedy barbarzyńcy odkryli jego tożsamość. Huttowie opowiedzieli się początkowo po
stronie najeźdźców, węsząc w tym dobry interes, by następnie podjąć próbę ich oszukania. Anakin Solo posłużył się
repulsorem Stacji Centerpoint, ale oprócz zniszczenia floty Yuuzhan Vongów niechcący unicestwił także sporą część
zaprzyjaźnionej floty Hapan. Obcy – udając, że zamierzają zaatakować Korelię – w rzeczywistości przypuścili szturm na
Fondora i jego gwiezdne stocznie.
Z każdą chwilą byli coraz bliżej stolicy Nowej Republiki, Coruscant. Niejako po drodze opanowali planetę Duro.
Przed Rycerzami Jedi stanęło kolejne wyzwanie: musieli uratować Leię z rąk bezlitosnych najeźdźców. W końcu
Yuuzhanie zasygnalizowali, że są gotowi do zawarcia pokoju z Nową Republiką. W zamian zażądali tylko wydania im
wszystkich Jedi, na co Republika nie mogła się zgodzić. W galaktyce zaczęła narastać wrogość wobec Zakonu,
obwinianego o podsycanie konfliktu. Yuuzhan Vongowie wylądowali na Yavinie Cztery i zajęli Akademię Luke’a
Skywalkera. Uwolnienia schwytanych Jedi podjął się młody Anakin Solo. Mimo to Yuuzhan Vongowie nie przestali
polować na Jedi. Przeszukiwali całą galaktykę, aż w końcu Nowa Republika odmówiła pomocy Zakonowi Jedi. Zbliżała
się chwila ostatecznego starcia z niezwyciężonym przeciwnikiem. Mara urodziła syna, któremu Skywalkerowie dali na
imię Ben. Pojawiła się nadzieja na zwycięstwo.
Yuuzhan Vongowie nie zrezygnowali jednak z prób zdobycia reszty galaktyki. Dzięki inżynierii biologicznej
wyhodowali potwory zwane voxynami, które potrafiły z daleka wyczuwać Jedi. Nowa Republika odkryła, że voxyny są
hodowane na krążącym w przestworzach planety Myrkr światostatku Yuuzhan Vongów. Zadania zabicia królowej
voxynów i zniszczenia laboratorium Yuuzhan podjął się siedemnastoletni wówczas Anakin Solo. Dołączyli do niego
Jacen i Jaina, a także zakochana w Anakinie Tahiri, Tenel Ka, Barabel Tesar Sebatyne, Twi’lekanka Alema Rar, Zekk,
Chadra-Fanka Tekli i inni Rycerze Jedi. Wielu członków wyprawy, a wśród nich Anakin, straciło życie, ale zadanie
zostało wykonane. Jacen dostał się do niewoli, ale pozostali porwali statek Yuuzhan Vongów i uciekli.
W końcu Yuuzhanie zdobyli straszliwie zniszczoną stolicę Nowej Republiki. Przywódca Borsk Fey’lya popełnił
samobójstwo, a Han, Leia, Luke i Mara w ostatniej chwili odlecieli.
Oboje Solo rozpaczali po śmierci młodszego syna. Firma Tendrando Arms rozpoczęła produkcję wojennych
androidów ZYV – Zabójców Yuuzhan Vongów – które potrafiły wykrywać i zabijać nawet tych Yuuzhan, którzy
przyjęli wygląd ludzi czy istot innych ras.
Rozwścieczeni stratą królowej voxynów Yuuzhanie ścigali Jainę, żeby złożyć ją w ofierze swoim bogom. Młodzi Jedi
polecieli na Hapes, ale zrozpaczona po śmierci brata Jaina zamknęła przed nimi swój umysł i chcąc się zemścić, uległa
wpływowi Ciemnej Strony Mocy. Wprowadziła w błąd Yuuzhan Vongów i nakazała dowódcom ich żywych okrętów
toczyć walkę z innymi okrętami, dzięki czemu dała czas Hapanom na odbudowę zniszczonej przez Anakina floty. W
końcu jednak zawróciła z Ciemnej Strony i została uczennicą Kypa Durrona, który postanowił powołać na nowo do
życia Radę Jedi.
Po inwazji Yuuzhan Vongów na Coruscant Rada Jedi zgłosiła gotowość do ustępstw, chociaż mogły one oznaczać
tylko dalszą ekspansję najeźdźców. Tenel Ka została nową monarchinią Konsorcjum Hapes, a Jag Fel naczelnym
dowódcą jej floty. Atak obcych na Hapes zakończył się niepowodzeniem. Yuuzhan Vongowie rozpoczęli polowanie na
bliźnięta Solo, bo uznali, że tylko ich śmierć mogła zapewnić Yuuzhanom całkowite zwycięstwo.
Przebywający w niewoli Yuuzhan Vongów Jacen dostał się w ręce ptakopodobnej Foshanki, Vergere, która zaginęła
wiele lat wcześniej, bo przyłączyła się do zwiadowców Yuuzhan Vongów, żeby lepiej poznać obce istoty. Naturalnie
zataiła przed nimi, że jest Jedi.
Vergere zaczęła w najwymyślniejszy sposób torturować Jacena, żeby go zmusić do oswojenia się z cierpieniem i
bólem. Wykorzystywała w tym celu nawet yuuzhańskiego potwora zwanego Objęciami Cierpienia. Jacen zaprzyjaźnił się
z innym yuuzhańskim zwierzęciem, dhuryamem, który został później Mózgiem Świata Coruscant i zaczął poddawać
planetę vongizacji, czyli przekształcać ją w taki sposób, żeby mogła zostać nową stolicą Yuuzhan Vongów. Yuuzhanie
uważali Jacena za wcielenie jednego ze swoich bliźniaczych bogów.
Młody Solo i Vergere uciekli z opanowanej przez obcych Coruscant i wylądowali na Kalamarze.
Po upadku Coruscant i po Bitwie o Borleias senatorowie Nowej Republiki wybrali na Kalamarze nowego przywódcę.
Został nim caamasjański senator Cal Omas. Luke Skywalker reaktywował Radę Jedi w nietypowym składzie: oprócz
Jedi mieli w niej odtąd zasiadać wybrani przedstawiciele władz Nowej Republiki. Wojska Republiki zaczęły odnosić
pierwsze, z początku skromne, zwycięstwa nad siłami zbrojnymi Yuuzhan Vongów, do czego przyczyniła się znacznie
Jaina Solo. Vergere trafiła do więzienia, ale Luke odkrył, że Foshanka może mu pomóc wyjaśnić, dlaczego Yuuzhan
Vongowie pozostają niewidoczni w Mocy. Han i Leia wyprawili się do Nieznanych Rejonów na planetę Bastion, stolicę
Szczątków Imperium, gdzie dostali od Wielkiego Admirała Pellaeona dokładną mapę szlaków Głębokiego Jądra
galaktyki. Zwabili tam Yuuzhan Vongów, a Jaina zabiła wojennego Mistrza obcych. Jacena i innych Jedi uratowała od
śmierci Vergere, ale przypłaciła ten wyczyn życiem. Cal Omas proklamował powstanie Galaktycznego Sojuszu, a Luke
wyruszył na poszukiwanie planety Zonama Sekot, w nadziei że tylko ona może pomóc pokonać Yuuzhan Vongów.
Tymczasem Yuuzhanie otrząsnęli się po porażce w Głębokim Jądrze i kontynuowali podbój następnych planet. Agenci
obcych wykorzystywali w tym celu lokalne waśnie i konflikty. Luke odnalazł Zonamę Sekot, ale planeta obiecała pomoc
dopiero po zbadaniu umysłów Luke’a i Jacena. Wojskowi Galaktycznego Sojuszu postanowili wyzwolić z rąk Yuuzhan
Vongów Fondora i jego gwiezdne stocznie. W tym celu siły zbrojne Sojuszu upozorowały atak na Duro. Podstęp się
udał, ale zginęło wielu niewtajemniczonych Durosjan.
Przedstawiciele Sojuszu polecieli potajemnie na Coruscant, żeby się spotkać z arcykapłanem Yuuzhan Vongów,
Harrarem. Razem z nim wyruszyli na poszukiwania Zonamy Sekot i wylądowali na jej powierzchni. Yuuzhanie
stwierdzili, że fauna i flora planety są niezwykle podobne do form życia na ich dawno zaginionej ojczyźnie. Harrar został
zabity przez podstępnego egzekutora Yuuzhan Vongów, który poinformował Najwyższego Władcę Yuuzhan, Shimmrę,
o odnalezieniu planety. Zonama Sekot wskoczyła na oślep do nadprzestrzeni, ale doznała przy tym wielu obrażeń.
Yuuzhan Vongowie sparaliżowali sieć łączności zwaną HoloNetem.
Shimmra nie zlekceważył niebezpieczeństwa grożącego Yuuzhanom ze strony niezwykłej planety. Pragnął uprosić
bogów, żeby pomogli mu ją odnaleźć, i w tym celu zamierzał złożyć w ofierze miliony jeńców. Na Coruscant
wylądowały pierwsze oddziały szturmowe Galaktycznego Sojuszu. Luke zdobył fortecę Shimmry, ale został ciężko
ranny. Okazało się, że w rzeczywistości Najwyższym Władcą Yuuzhan Vongów nie był Shimmra, ale jego pokraczny
sługa, który zginął po stoczeniu walki z bliźniętami Solo.
Wojna z Yuuzhan Vongami trwała pięć lat i zakończyła się ich klęską, ale Cal Omas i Jedi pozwolili pokonanym i
rozbrojonym Yuuzhanom osiąść na planecie Zonama Sekot, która odleciała do Nieznanych Rejonów galaktyki.
Ostatecznie wyjaśniło się, dlaczego obcy byli niewidoczni w Mocy. Rycerze Jedi wyznaczyli sobie nowe cele w życiu.
Dziesięć lat po wybuchu wojny z Yuuzhan Vongami czworo Jedi, a wśród nich bliźnięta Solo, wyruszyło na
nieautoryzowaną wyprawę. Zostali wezwani przez dziwne wołanie o pomoc, które słyszeli tylko oni. Chissowie
oskarżyli Jedi o mieszanie się w ich wewnętrzne sprawy. W ślad za Jedi polecieli Luke, Han i Leia. Natrafili na rasę
wojowniczych, insektoidalnych Killików, którzy prawdopodobnie odpowiadali za stworzenie koreliańskiego systemu
planetarnego. Killikowie żyli w rojach i kontaktowali się ze sobą za pomocą zbiorowej świadomości. Oskarżyli Jedi o to,
że atakują ich gniazda. Zanosiło się na wybuch nowego konfliktu, w którym po obu stronach będą walczyli Jedi. Po
stronie Killików stanęło dwoje Ciemnych Jedi z Mrocznego Gniazda. W końcu wybuchła tak zwana Wojna Rojów, do
której przyłączyli się neutralni na ogół Chissowie. Leia stoczyła pojedynek z Twi’lekanką Alemą Rar. Oszpeciła ją, ale
jej nie zabiła. Alema stała się odtąd nieprzejednanym wrogiem księżniczki Leii.
Następne pięć lat Jacen spędził w samotności, latając po galaktyce i ucząc się nieznanych technik władania Mocą.
Tenel Ka urodziła dziecko Jacena, dziewczynkę, której dali na imię Allana.
6. Era Dziedzictwa Mocy
Po upływie tych pięciu lat, czyli czterdzieści lat po Bitwie o Yavina, Galaktyczny Sojusz odkrył, że nie wszystkie
planety przestrzegają warunków, na których do niego przystąpiły.
Podobno władcy systemu Korelii rozpoczęli potajemnie budowę silnej floty szturmowej i zamierzali uruchomić
gwiazdogrom Stacji Centerpoint. Władze Sojuszu wysłały tam własną flotę i młody Ben Skywalker uszkodził repulsor
Stacji. Doszło do wybuchu kolejnego konfliktu, w którym przeciwko Sojuszowi i wspierającym go Jedi pod
przywództwem Wielkiego Mistrza Luke’a Skywalkera opowiedzieli się tacy sławni Korelianie, jak Wedge Antilles i Han
Solo.
Jacen znalazł tajemniczą plecionkę o zawiłych splotach i odkrył, że to przepowiednia jego przyszłości. Zaczął się
sprzeniewierzać ideałom Jedi i nie zawahał się nawet zabijać, jeżeli –
zgodnie z jego wizjami – miałoby to doprowadzić do optymalnego rozwiązania jakiegoś konfliktu. Poznał Brishę Syo,
w rzeczywistości Czarną Lady Sithów Lumiyę. Kobieta była bardziej cyborgiem niż żywą osobą, bo kiedyś została
ciężko raniona przez Luke’a Skywalkera. Jacen zabił młodą Jedi Nelani Dinn, ale darował życie Lumiyi, od której
zacząłsię uczyć technik władania Ciemną Stroną Mocy. Przywódca Korelii Thrackan Sal-Solo wyznaczył nagrodę za
zabicie Hana i Leii. Osławiony łowca nagród Boba Fett, któremu udało się uciec z paszczy sarlacca, dowiedział się, że
ma przed sobą tylko rok życia, więc zacząłszukać sposobów jego przedłużenia.
Jacen Solo dokonał zamachu stanu i został wspólnie z kalamariańską panią admirałNiathal nowym przywódcą
Sojuszu. Równocześnie jako dowódca tajnej policji Galaktycznego Sojuszu wydał rozkaz internowania wszystkich
mieszkających na Coruscant Korelian i ich sympatyków, a później nawet wymordowania Bothan. Przyjął na swojego
ucznia trzynastoletniego Bena Skywalkera i zaczął mu powierzać coraz bardziej przerażające zadania. Podczas
przesłuchania Jacen zabił wnuczkę Boby Fetta, który został nowym przywódcą planety Mandalora. Fett postanowił się
zemścić, darowując Jacenowi życie, żeby młody Solo mógł wyrządzić jak najwięcej szkód Galaktycznemu Sojuszowi i
Zakonowi Jedi.
Lumiya wmówiła Jacenowi, że jeżeli chce zostać Sithem i przywrócić pokój w galaktyce, musi najpierw zabić tych,
których kocha. Solo i Skywalkerowie patrzyli bezradni, jak Jacen ześlizguje się na Ciemną Stronę. Han Solo oznajmił
nawet, że wyrzeka się jedynego syna.
W końcu Galaktyczny Sojusz zaatakował zbuntowaną Korelię. Jacen podjął świadomą, chociaż nieudaną próbę
zabicia swoich rodziców, ostrzeliwując z ciężkich dział ich „Sokoła Millenium”. Za wszelką cenę starał się chronić Tenel
Ka i Allanę, w obawie że to właśnie są osoby, które musi zabić. Brutalnie stłumił powstanie na Korelii i coraz pewniej
kroczyłścieżką wiodącą na Ciemną Stronę. Wciągnął na nią nawet młodego Bena Skywalkera, któremu kazał zabić
premiera Korelii i odzyskać rzekomo cenny amulet. Z tej ostatniej wyprawy Ben wrócił dziwnym obiektem w kształcie
sfery – inteligentnym statkiem szkoleniowym Sithów.
Boba Fett zdobył w końcu lek, który miał przedłużyć jego życie. Wezwał do powrotu na Mandalorę rozproszonych po
galaktyce ziomków i rozpoczął taśmową produkcję superwytrzymałych myśliwców.
Ben, Leia i Mara dowiedzieli się o kontaktach Jacena z Lumiyą. Leia stoczyła nawet pojedynek z Czarną Lady
Sithów, ale przegrała. W obawie przed odkryciem jego planów Jacen zabił potajemnie Marę i skierował podejrzenia na
Lumiyę. Pewny, że to jej sprawka, Luke stoczył z Lumiyą pojedynek i ją zabił. Tylko Ben podejrzewał, kto jest
prawdziwym zabójcą jego matki, ale jego próba zabicia Jacena zakończyła się niepowodzeniem. W końcu Jacen został
Czarnym Lordem Sithów, przybrał imię Dartha Caedusa i zaczął śmiało kroczyć śladami swojego dziadka Dartha
Vadera.
Oskarżony o zabicie Mary Cal Omas popełnił samobójstwo, rzucając się na klingę świetlnego miecza Bena. Ciało
zabitej Mary połączyło się z Mocą jednak dopiero wtedy, kiedy na ceremonii pogrzebowej pojawił się Jacen Caedus.
Samozwańczy Sith wziął do niewoli uczniów i nauczycieli Akademii Jedi na Ossusie. Luke wypowiedział posłuszeństwo
Jacenowi w imieniu Zakonu Jedi i odmówił mu pomocy Jedi podczas walk w przestworzach Kashyyyka. W odwecie
Jacen wydał okrutny rozkaz spopielenia powierzchni Kashyyyka i wymordowania wszystkich w Akademii Jedi. Życie
stracili tam oboje Solusarowie, Kam i Tionna, ale z siepaczami Jacena rozprawili się Jaina i najmłodsi uczniowie Jedi.
Leia i Han polecieli na Hapes, żeby uświadomić królowej matce Tenel Ka, kim naprawdę stał się Jacen.
Monarchini wysłała do przestworzy Kashyyyka flotę, która walczyła przeciwko siłom zbrojnym ojca jej dziecka. Po
nieudanym zamachu Jacen uwięził Bena i poddał go straszliwym torturom z pomocą yuuzhańskiego potwora zwanego
Objęciami Cierpienia.
Chciał, żeby chłopak stał się godnym uczniem Lorda Sithów. Syna uwolnił dopiero Luke, który stoczył z Jacenem
pojedynek na świetlne miecze; nie zabił go jednak i nie pozwoliłzrobić tego Benowi. Młody Solo uciekł, ale przedtem
ranił Bena i Luke’a. Od tej pory mógłjuż tylko liczyć na pomoc pomylonej Twi’lekanki Alemy Rar, która cały czas pałała
nienawiścią do księżniczki Leii. Leia i Han obiecali Bothanom, że nie będą im przeszkadzali w podejmowaniu prób
zabicia Jacena.
Opracował A.S.
ROZDZIAŁ 1
Przedtem: Bitwa o Geonosis, następstwa
Geonosis: surowa, czerwona planeta. Pył i skały, i niemiłosierny upał. Wiatr i piasek, i niebo pełne odłamków. Twarde
życie. Kapryśna śmierć. Wilgotne, zielone piękno, od dawna wypalone. Żadnych drugich szans, żadnych miękkich
lądowań. Wielkie tajemnice, wichrzycielstwo i wybitne umysły. Ambicja, chciwość i pragnienie śmierci. Dla jednych azyl,
dla innych cmentarzysko. Krew Republiki wsiąkająca w suchą glebę. Wyblakła przez wiatr, smutek i żal. Na arenie łzy
Jedi...
Którzy płakali wewnątrz, tak aby nie było tego widać. Płacz po poległym towarzyszu byłoznaką niestosownego
przywiązania. Jedi nie powinni przywiązywać się do ludzi, rzeczy, miejsc, do żadnego świata ani jego mieszkańców. Jedi
czerpali swoją siłę ze spokoju, z dystansu, z bezosobowej miłości.
Przynajmniej taki był ideał...
Utrudzony i przybity Yoda stał z drugim Mistrzem i swoim przyjacielem Mace’em Windu, patrząc w ciszy, jak
żołnierze klony sprawnie, metodycznie i nie bez czułości kładą ostatniego z zabitych Jedi na nosze repulsorowe, a potem
wyprowadzają je z krwawej areny Poggle’a Mniejszego w stronę republikańskich transportowców czekających poza jej
wysokimi murami. Wszystko to odbywało się pod nadzorem nielicznych Jedi, którzy przetrwali rzeź i bitwę, jaka po niej
nastąpiła... i którzy nie okazywali tego pogodnego dystansu zalecanego przez filozofię ich Świątyni.
Bitwa o Geonosis skończyła się, a armia robotów Separatystów poniosła druzgocącą klęskę. Ale jej dowódca, hrabia
Dooku, uciekł, podobnie jak jego podwładni z Federacji Handlowej, Unii Technokratycznej, Gildii Kupieckiej,
Intergalaktycznego Klanu Bankowego, Hyper-Komunikacyjnego Kartelu i Sojuszu Korporacyjnego. Uciekli, aby dalej
spiskować na zgubę największego galaktycznego osiągnięcia – Republiki.
– Nie żałuję, że tu jesteśmy – powiedział Mace. Jego ciemna twarz wydawała się jeszcze ciemniejsza w okrywającym
ją cieniu. – Zadaliśmy poważny cios naszym wrogom i przekonaliśmy się, na co stać armię klonów. To ważne. Niestety,
Yodo, zapłaciliśmy cenę wyższą, niż mógłbym sobie wyobrazić. Nie przewidziałem tego.
Yoda pokiwał głową zaciskając pomarszczone palce na swojej starej lasce z drewna gimer.
– Prawdę mówisz, Mistrzu Windu. Zysku takiego nie ma, którego jakaś strata by nie równoważyła. – Powoli wypuścił
z płuc ciężki oddech. – Głupi bylibyśmy doprawdy, sądząc, że bez szwanku wyjść z takiej konfrontacji możemy. Ale tę
stratę Świątyni trudno powetować będzie. Rycerzami Jedi przed czasem naszych najstarszych padawanów uczynić
musimy, obawiam się.
Padawanów takich jak Anakin Skywalker – bystry, lekkomyślny... a teraz tak ciężko ranny. Był już w drodze
powrotnej na Coruscant razem z Obi-Wanem i zdecydowaną, odważną i równie lekkomyślną młodą senator z Naboo.
Kłopoty dla niego i dla niej wyczuwam, pomyślał Yoda. Gdybym tylko wyraźnie widział.
Ale jak całun Ciemna Strona jest. W duszące fałdy wszystkich nas owija.
– Co? – spytał Mace, marszcząc brwi. Jak zawsze, wyczuł jego niepokój. – Yodo, co się stało?
Talia Moonseeker, młoda Argauunka, która została rycerzem Jedi zaledwie cztery miesiące wcześniej, klęczała ze
spuszczoną głową przy ciele swojego poległego Mistrza, Va’too. Yoda z trudem odwrócił wzrok od jej żałoby i od tej
potwornej areny, wciąż rozpalonej w świetle dnia. Na Geonosis dzień trwał długo. Musiało minąć jeszcze wiele godzin,
zanim słońce zajdzie nad tym surowym krajobrazem.
– Odpowiedzi prostej udzielić ci nie mogę, Mistrzu Windu – odparł głosem pełnym bólu.
– Czasu na medytację potrzebuję.
– Zatem powinieneś wrócić do Świątyni – powiedział Mace. – Ja mogę pokierować pracami porządkowymi. Jesteś
naszym jedynym światłem w mroku, Yodo. Bez twojej mądrości i zdolności przewidywania chyba nie będziemy mogli
zwyciężyć.
Wypowiedział te słowa w dobrej wierze, traktując to jako wyraz zaufania, ale Yoda poczuł, jak ich brzemię spada na
jego barki okrutnym ciężarem.
Za stary już jestem, by ostatnią nadzieją Jedi być, pomyślał.
Patrzył, jak Talia Moonseeker się odsuwa, aby niezmordowane klony mogły z należnym szacunkiem wynieść z areny
zwłoki jej zabitego Mistrza; klony, które tego samego dnia walczyły i ginęły, tak niezłomne i nieustraszone, że
przywodziły na myśl roboty, nie ludzi – roboty z krwi i kości, wyszkolone tak, że stały się perfekcyjnie zdyscyplinowane
i perfekcyjnie zabójcze. Wyhodowane, by umierać, żeby obywatele Republiki mogli żyć.
Powołane do życia w tajemniczych okolicznościach, które być może nigdy nie zostaną ujawnione.
Wspominając fabrykę klonów na Kamino, jej lśniącą, białą sterylność, jej bezosobową troskę o te istoty, które
produkowała tak wydajnie i bez żadnych skrupułów, Yoda z trudem pohamował dreszcz obrzydzenia.
Poważne pytania moralnej i etycznej natury klony te każą stawiać, pomyślał. Ale czy odpowiedzi na nie są? Tego nie
wiem. Zagłuszyć etyczne wątpliwości nasza rozpaczliwa potrzeba może.
Mace ukląkł na jedno kolano.
– Chodzi o Dooku, Yodo? Czy to on jest źródłem twoich trosk?
To imię wywołało ukłucie gorzkiego bólu. Dooku. Yoda odepchnął wspomnienie od siebie. Później będzie czas, żeby
pomyśleć o tym upadłym człowieku.
– Do Świątyni udam się teraz, Mistrzu Windu. To samo uczyń, gdy tylko mógł będziesz.
Ważne sprawy do omówienia ma Rada.
Mace wstał, przyjmując z pokorą lekką reprymendę.
– Szerokiej drogi, Yodo. Zobaczymy się na Coruscant, kiedy sprawy tutaj doprowadzimy do końca. – Przywołał
stojącego w pobliżu żołnierza klona pstryknięciem palców. – Mistrz Yoda wraca na Coruscant. Odprowadź go na statek.
Żołnierz kiwnął głową.
– Tak jest.
Patrząc, jak zabójczy pas asteroid znika za nimi, a okrutny Geonosis zmienia się w czerwoną smugę po odpaleniu
hipernapędu statku, Yoda wyraził swój żal w jeszcze jednym długim, powolnym westchnieniu. Żal nie miał żadnego
praktycznego zastosowania. Chcąc służyć światłu, Yoda musiał odnaleźć w sobie to idealnie zbalansowane miejsce, które
dawało mu poczucie, że stoi na twardym gruncie.
Bo gdy tylko znajdzie się na Coruscant, zacznie się naprawdę ciężka praca – ratowanie Republiki.
Sale Uzdrawiania Świątyni Jedi były przepiękne. Miały wysokie sufity, a przez ogromne okna złociste światło
zalewało błękitne, zielone i różowe ściany i podłogi. Zawarto w nich najdelikatniejsze aspekty Mocy: miłość,
opiekuńczość i spokój. Sale były pełne kwiatów i zielonych roślin, przepojone szmerem płynącej wody i energią
odradzającego się życia. Były idealnym schronieniem dla każdego, kto miał zranione ciało lub psychikę; tutaj mógł zmyć
z siebie brzydotę cierpienia.
Nie zwracając uwagi na otaczający ją spokój, Padme popatrzyła gniewnie na starszą, elegancką Twi’lekankę,
uzdrowicielkę Jedi, która zagradzała jej drogę.
– Nie potrzebuję dużo czasu, Mistrzyni Vokaro Che. Wystarczy parę chwil, ale naprawdę muszę zobaczyć się z
Anakinem Skywalkerem.
Twi’lekanka splotła dłonie, kołysząc lekko bliźniaczymi głowoogonami.
– Przykro mi, pani senator, ale to niemożliwe. – W jej głosie brzmiała znajoma twi’lekańska chrypka, ale basic, jakim
mówiła, był nienaganny. – Anakin jest ciężko ranny.
Został wprowadzony w głęboki trans uzdrawiający i nie można mu przeszkadzać.
– Tak, wiem, że został ciężko ranny. Właśnie wróciłam z nim z Geonosis. – Padme wskazała na swój zniszczony biały
kombinezon, nie zważając na palący ból, jaki sprawiał jej każdy ruch. – Widzi pani? To jego krew. Proszę mi wierzyć,
wiem, w jak ciężkim jest stanie!
Dla podkreślenia swoich słów mogłaby jeszcze pokazać starszej uzdrowicielce swoją posiniaczoną dłoń – dłoń, którą
ściskał Anakin, kiedy fale bólu ze straszliwej rany zalewały go bez litości i wytchnienia.
Lepiej jednak nie, pomyślała. On nie powinien trzymać nikogo za rękę... a zwłaszcza mnie. Wystarczy, że Obi-Wan to
widział.
Uzdrowicielka Jedi pokręciła głową.
– Pani senator, sama pani jest ranna. Pomożemy pani.
– Proszę się o mnie nie martwić – powiedziała niecierpliwie Padme. – To tylko zadrapania, a zresztą nic mnie nie boli.
Vokara Che posłała jej karcące spojrzenie.
– Pani senator, proszę nie myśleć, że może mnie pani oszukać. Nie muszę pani dotknąć, żeby wyczuć pani
dolegliwości. – Odrzuciła głowę do tyłu i przymknęła oczy. – Zaatakowało panią jakieś stworzenie, prawda? I spadła
pani z dużej wysokości. Boli panią głowa. Ma pani potłuczone żebra i nadwerężony kręgosłup. To cud, że obyło się bez
złamanych kości. – Twi’lekanka otworzyła oczy; jej chłodny wzrok był nieprzejednany. – Mam mówić dalej?
Obolała od stóp do głów Padme zacisnęła zęby. Na plecach dotąd czuła ślady po szponach nexu, a żebra dokuczały
przy każdym oddechu.
– Nic mi nie jest. Nic, na co nie pomoże pięć minut z Anakinem. Mistrzyni Vokaro Che, pani nic nie rozumie.
Naprawdę muszę się z nim zobaczyć. Anakin to mój ochroniarz. Jestem za niego odpowiedzialna.
A w dodatku to moja wina, dodała w myślach. To ja go namówiłam, żeby poleciał na Geonosis, i o mało przez to nie
zginął, więc jeśli myślisz, że teraz go zostawię...
– Nie jest pani odpowiedzialna za Anakina Skywalkera – odparła ostro uzdrowicielka. –
Jako Jedi jest bezpieczny wśród innych Jedi, którzy dokładnie wiedzą, czego mu trzeba.
Proszę raczej pozwolić nam zająć się panią, żeby mogła pani opuścić Świątynię w dobrej kondycji. – W oczach
Twi’lekanki pojawił się cień potępienia. – Przypominam, że właściwie nie powinno tu pani być...
– A gdzie niby miałabym być? – zapytała Padme, nie przejmując się, że jej podniesiony głos przyciąga uwagę trojga
adeptów sztuki uzdrawiania, krzątających się wokół swoich tajemniczych spraw. Nie obchodziło jej, że publiczne
urządzanie scen nie przystoi byłej królowej Naboo, członkowi galaktycznego Senatu i politykowi o znanej wszystkim
twarzy.
Nie opuszczę tego miejsca, dopóki się z nim nie zobaczę, postanowiła. Wyraz twarzy Vokary Che był jeszcze bardziej
surowy.
– Jeśli nie odpowiada pani kuracja Jedi, pani senator, mogę zapewnić pani eskortę do punktu medycznego albo...
– Nie potrzebuję żadnej eskorty! Chcę...
– Padme – odezwał się cichy głos za jej plecami.
Mistrzyni Vokara Che rzuciła się naprzód.
– Mistrzu Kenobi! Co tu robisz?
Padme odwróciła się z mocno bijącym sercem. Obi-Wan... wciąż w swojej poszarpanej i nadpalonej tunice. Jeszcze
nieuleczony. Stał z trudem w drzwiach niewielkiego pokoju, trzymając się framugi, żeby nie upaść. Twarz miał bladą, a
oczy pociemniałe ze zmęczenia, bólu i czegoś jeszcze.
Rozpaczy? Nie, to niemożliwe. Jedi nie odczuwają takich emocji. A przynajmniej... nie ten Jedi.
– Wybacz, Vokaro Che – powiedział cicho. – Muszę porozmawiać na osobności z panią senator.
– Nie sądzę, żeby to było rozsądne – odparła zdenerwowana uzdrowicielka, biorąc go za ramię. – Ledwo stoisz na
nogach, Obi-Wanie. Nie rozumiem; powinieneś być już uleczony.
Przecież posłałam...
– ...ale ją odesłałem – wszedł jej w słowo Obi-Wan. – Wolałbym nie pogrążać się w transie uzdrawiającym, dopóki nie
zobaczę się z moim padawanem.
– Jesteś równie niepoprawny, jak ona. – Vokara Che mlasnęła językiem. – Dobrze. Dam wam chwilę.
Padme odprowadziła wzrokiem wychodzącą uzdrowicielkę, a potem spojrzała znów na Obi-Wana. Po chwili wahania
podeszła do niego, czując się nagle mała i niezgrabna jak młodziutka uczennica. Uniosła lekko podbródek.
– Vokara Che miała rację. Wyglądasz okropnie.
– Naprawdę sądzisz, że w ten sposób możesz pomóc Anakinowi? – spytał Obi-Wan. Głos miał matowy, a oczy
szkliste. – Nie ma tu dla ciebie miejsca, Padme. Pozwól im cię wyleczyć i wracaj do domu, zanim zjawi się Yoda. Zanim
wszystko się... skomplikuje.
Wpatrywała się w niego wstrząśnięta. Miała ochotę na niego krzyknąć. Chciało jej się płakać. Tymczasem odwróciła
się tylko i wyszła.
Co innego mogła zrobić?
Po powrocie na Coruscant Yoda zajął się najpierw obowiązkami. Zamiast udać się prosto do Sal Uzdrawiania,
odpowiedział na stanowcze wezwanie z biura Wielkiego Kanclerza. Były senator z Naboo najwyraźniej nie mógł się
doczekać, żeby usłyszeć relację z pierwszej ręki z wydarzeń na Geonosis. Język, którego użył, z trudem mieścił się w
normach przyjętych dla tego rodzaju komunikatów.
Nie było to spotkanie, na które Yoda czekałby z przyjemnością. Odnosił ostatnio wrażenie, że Jedi są coraz głębiej
wciągani w politykę, w sprawy legislacji i administracji, które nigdy nie były ich domeną. Jedi przysięgali stać na straży
Republiki i bronić jej ideałów, a nie angażować się w losy tego czy innego Kanclerza. Kariery polityczne ich nie
dotyczyły, a personalia nie powinny odgrywać żadnej roli.
A jednak Palpatine’owi w jakiś sposób udawało się to zmienić. Nie siłą czy narzucaniem swojej woli. Wręcz
przeciwnie – nieustannie opierał się naciskom Senatu, który chciał mu dawać coraz więcej władzy wykonawczej. Senat
bardzo nalegał, więc Palpatine w końcu niechętnie się zgadzał. A za każdym razem, gdy ulegał prośbom Senatu, zwracał
się do Jedi po radę.
Nie była to idealna sytuacja. Rada Jedi nie miała nic wspólnego z władzą wykonawczą.
Ale jak tu z czystym sumieniem odmówić pomocy człowiekowi, który tak pokornie prosi o ich wskazówki?
Człowiekowi, który przy każdej okazji bronił ich w Senacie? Który bez wytchnienia działał na rzecz pokoju od chwili,
gdy objął najwyższy urząd w galaktyce, a teraz musiał zmierzyć się z karkołomnym zadaniem ocalenia tej rozległej
Republiki? Jak Rada Jedi mogłaby odwrócić się od takiego człowieka?
Oczywiście nie mogła. I oczywiście w tych nadzwyczajnych okolicznościach Jedi musieli zapomnieć o swoich
tradycjach i przyjść z pomocą człowiekowi, na którego cała galaktyka patrzyła jak na zbawcę.
Ale to nie znaczyło, że musieli być z tego zadowoleni.
Gdy tylko jego statek zadokował bezpiecznie w prywatnym porcie kosmicznym Świątyni, Yoda przesiadł się na
wahadłowiec, który miał go szybko dotransportować do kompleksu senatorskiego. Padawan T’Seely, który był jego
pilotem, powitał go z szacunkiem, ale miałdość wyczucia, żeby zachować milczenie, podczas gdy wahadłowiec włączył
się w nieprzerwane strumienie ruchu powietrznego Coruscant i skierował w stronę rozległej dzielnicy senackiej.
Dotarli do niej bez przygód. Na wprost nich gmach senatu lśnił srebrzyście w promieniach coruscańskiego słońca.
Kolebka demokracji, symbol wszystkiego, co w galaktyce dobre i prawe. Urodzony we wczesnym okresie Republiki i
doskonale pamiętający jej burzliwą młodość, Yoda czcił ten symbol i wszystko, co on reprezentował, tak samo jak swój
umiłowany Zakon Jedi.
Ale symbol tracił blask. Nigdy wcześniej w historii galaktyki demokracja nie chwiała się tak bardzo jak teraz.
Gnębiła go ta myśl. Nigdy nie przypuszczał, że mógłby być świadkiem upadku wielkiej Galaktycznej Republiki.
Wszystko przemija, to prawda... a jednak Yoda zawsze wierzył, że Republika zostanie oszczędzona, że będzie
ewoluować, przeobrażać się, odradzać, ale cały czas trwać.
Jedi ślubowali czuwać nad tym, by tak właśnie było. Ginęli, żeby dotrzymać tej świętej przysięgi. Pokój i przetrwanie
Republiki warte były wszelkich poświęceń. Trudno było sobie wyobrazić, że te poświęcenia mogłyby się okazać
daremne...
Transponder wahadłowca zapiszczał, oznajmiając, że automatyczny system naprowadzający wieży kontrolnej senatu
przechwycił ich sygnał i przejął zadanie poprowadzenia na wyznaczoną platformę dokującą. Był to nowy środek
bezpieczeństwa, wprowadzony przez Palpatine’a w odpowiedzi na wzmożoną działalność Separatystów na planetach
mniej pilnie strzeżonych i patrolowanych niż Coruscant. Nie wszystkim to się podobało; niektórzy twierdzili, że to
ograniczenie swobód obywatelskich.
Bezpieczeństwo i wolność równocześnie zapewnić nam Palpatine się stara, pomyślałYoda. Łatwa droga to nie jest.
Gdy wahadłowiec został połknięty przez przepastny kompleks doków senatu i dołączyłdo długiej kolejki statków
oczekujących na lądowanie, padawan T’Seely odchrząknął, a czerwona łuska na jego głowie przybrała ciemniejszy
odcień, co u Hasikian było oznaką niepokoju.
– Mistrzu Yoda? – odezwał się niepewnie.
– Mów, padawanie.
– Słychać pogłoski w Świątyni... Podobno na Geonosis było wielu poległych.
Yoda westchnął. Należało się tego spodziewać po tym, jak ranni zaczęli wracać do domu.
– To nie pogłoski, padawanie. To fakt.
Łuski T’Seely’ego pobladły.
– Słyszałem, że ... Mistrz Kenobi... że Anakin...
– Martwi nie są oni, ale ranni.
– Och... – westchnął cicho T’Seely.
Yoda zmarszczył brwi. Nie powinno się stawiać jednego rycerza Jedi ponad innym, uważać jednego ucznia za
lepszego niż drugi, ale w przypadku Obi-Wana i Anakina przyjęte normy po prostu nie miały zastosowania. Anakin
Skywalker został obwołany dzieckiem z przepowiedni, wybrańcem. Obi-Wan był jego Mistrzem, rycerzem o wyjątkowej
reputacji.
Razem wydawali się niepokonani... Przynajmniej do czasu Geonosis.
Ale nie mógł teraz o tym myśleć.
– Nie umrą oni, padawanie – oświadczył T’Seely’emu. – A ty plotkować o nich nie będziesz.
– Nie, Mistrzu Yoda – zgodził się pokornie T’Seely.
Wahadłowiec zsunął się łagodnie na wyznaczoną platformę dokującą. Dookoła, jak okiem sięgnąć, lądowały i
startowały inne statki, zaangażowane w niekończącą się pracę na rzecz Republiki. Yoda odesłał T’Seely’ego z powrotem
do Świątyni. Sam zagłębił się we wnętrzu kompleksu senackiego; ruszył przez zawiły labirynt turbowind i korytarzy w
stronę strefy administracyjnej i rządowych apartamentów Wielkiego Kanclerza Palpatine’a.
Szkarłatny przepych tych pomieszczeń jak zwykle przytłaczający. Zaskakujący dobór kolorów jak na tak skromnego
człowieka. Palpatine śmiał się z tego, zakłopotany. „Kiedy myślę o moich nowych obowiązkach, ogarnia mnie strach” –
mawiał. – „Ta czerwień daje mi iluzję ciepła”.
W pustym przedsionku gabinetu Palpatine’a czekał senator Bail Organa z Alderaanu.
Zamiast – jak zwykle – bogatego stroju miał na sobie prostą ciemną tunikę i spodnie o wyraźnie wojskowym kroju.
Znak czasów Senator był członkiem Komitetu Lojalistów i brałżywy udział w debatach na temat bezpieczeństwa
Republiki, nic więc dziwnego, że i on zostałwezwany.
– Mistrzu Yoda! – powiedział Bail Organa, wstając. – Co za radość, że wrócił pan z Geonosis cały i zdrowy. –
Zawahał się, a jego uśmiech ulgi zbladł. – Czy to prawda...
Słyszałem, że zwyciężyliśmy, ale... Jedi ponieśli duże straty.
Yoda pokiwał głową.
– Prawdą jest to, senatorze.
– Jakie to smutne – westchnął Organa, siadając z powrotem. – Przykro mi to słyszeć.
Proszę przyjąć moje kondolencje.
Był dobrym człowiekiem i wydawał się autentycznie poruszony.
– Dziękuję.
Po chwili wahania Organa dodał:
– A żołnierze klony, Mistrzu Yoda? Okazali się skuteczni?
– Bardzo skuteczni, senatorze. Szalę przeważyli oni.
– Cóż, cieszy mnie to ze względu na Jedi, a jednak budzi też mój niepokój – mruknąłOrgana. – Teraz już Separatyści
wiedzą, że możemy ich pokonać. Boję się, że senator Amidala miała jednak rację. Potraktują stworzenie Wielkiej Armii
Republiki jako otwarte wypowiedzenie wojny. Wszelkie próby zażegnania tego kryzysu na drodze dyplomatycznej
postrzegane będą jako gra na zwłokę, wybieg obliczony na zyskanie czasu potrzebnego do konsolidacji naszych nowych
sił.
– Celnie sytuację podsumował pan, senatorze – przyznał ponuro Yoda. – Wokół nas cienie wojny się gromadzą. Wiele
cierpienia w nadchodzących miesiącach widzę.
Organa wstał ponownie i zaczął przechadzać się po przedpokoju.
– Musi być jakiś sposób, żeby tego uniknąć, Mistrzu Yoda. Nie przyjmuję do wiadomości, że nasza wspaniała,
szlachetna Republika może pogrążyć się w krwawej wojnie!
Senat musi coś zrobić, musi powstrzymać przemoc, zanim się rozprzestrzeni. Jeśli pozwolimy, żeby ból i gniew z
powodu Geonosis popchnął nas do odwetu, jeśli zaczniemy usprawiedliwiać jedną śmierć inną, wówczas naprawdę
będziemy zgubieni. I los Republiki będzie przesądzony.
Zanim Yoda zdążył odpowiedzieć, drzwi do gabinetu Palpatine’a otworzyły się i ukazałsię w nich Mas Amedda.
– Mistrzu Yoda, senatorze Organa – odezwał się łagodnie. – Wielki Kanclerz może was przyjąć.
ROZDZIAŁ 2
Palpatine stał przed ogromnym transpastalowym oknem za biurkiem i patrzył w skupieniu na niekończące się splątane
taśmy ruchu powietrznego, przecinające niebo nad Coruscant.
Słysząc, że wchodzą, odwrócił się z posępnym uśmiechem.
– Mistrzu Yoda, brak mi słów, by wyrazić najgłębszą ulgę, że wyszedłeś cało z rzezi na Geonosis. Prawdę mówiąc,
nigdy nie sądziłem, że Separatyści w swoich małostkowych sporach z Republiką posuwa się do tak drastycznych i
przerażających środków.
– Zaskoczony ja też jestem, Wielki Kanclerzu – odparł Yoda. – Nieprzewidziany ten rozwój wypadków był.
Palpatine usiadł w fotelu.
– Nieprzewidziany, tak – mruknął, podczas gdy Mas Amedda zajął zwyczajowe miejsce po prawej stronie
przełożonego. – Nawet przez Jedi. To musi być dla ciebie powodem do niepokoju. – Pochylił się do przodu ze skupioną
miną. – Mistrzu Yoda, zanim omówimy w szczegółach to, co wydarzyło się na Geonosis, muszę wiedzieć jedno: jak się
czuje mój młody przyjaciel Anakin? Ogromnie poruszyła mnie wiadomość, że został ranny.
– Ranny, owszem, Wielki Kanclerzu – potwierdził Yoda. – Ale umierający nie jest.
Palpatine oparł się na fotelu i przejechał nerwowo ręką po policzku.
– Doprawdy, Moc ma go w swojej opiece. – Głos mu się załamał, jakby przeszedł go dreszcz. – Przepraszam. Musisz
wybaczyć mi emocje, ale Anakin jest mi bardzo drogi.
Obserwowałem jego postępy, od kiedy był małym chłopcem, widziałem, jak zmienia się we wspaniałego, młodego
mężczyznę, odważnego i silnego, prawdziwą chlubę Zakonu Jedi.
Dlatego tak bardzo interesuje mnie jego stan. Mam nadzieję... – Zawahał się. – Mam nadzieję, że nie uznasz mojej
troski, mojej słabości do niego, za zbytnią ingerencję w wasze sprawy, Mistrzu Yoda. Naturalnie nie chciałbym w żaden
sposób zakłócić rozwoju Anakina jako Jedi.
Yoda wpatrywał się w podłogę, ściskając obiema rękami gimerową laseczkę. Owszem, martwiło go przywiązanie
Palpatine’a do chłopca. Choć na pozór szczera i płynąca z głębi serca, troska Wielkiego Kanclerza o ucznia Obi-Wana
stanowiła problem. Źródłem wszystkich kłopotów młodego Skywalkera była potrzeba więzi emocjonalnych. Jego
przyjaźń z Palpatine’em dodatkowo komplikowała sprawy. Ale to był Wielki Kanclerz i miał najlepsze intencje.
Czasem polityka jest ważniejsza.
– O ingerencji mówisz, Wielki Kanclerzu? Nie o to chodzi – powiedział. – Troskę pańską ceni sobie młody
Skywalker.
– Tak jak ja cenię jego, Mistrzu Yoda – odparł Palpatine. – Zastanawiam się... – Przerwałna chwilę. – Czy mógłbym
zapytać o charakter jego obrażeń?
Yoda zerknął na Baila Organę, jak dotąd ignorowanego. Czy czuł się urażony? Jeśli tak, to doskonale to ukrywał.
Dobrym człowiekiem jest on, pomyślał Yoda. Dyskretnym i lojalnym. Mimo wszystko spraw Jedi nie omawiać
wolałbym przy nim. A jednak odmówić odpowiedzi Palpatine’owi nie mogę.
Postukał palcami o gimerową laskę i pokiwał głową.
– Prawą rękę młody Skywalker stracił. Odcięta w pojedynku na miecze świetlne została.
– W pojedynku? – powtórzył z niedowierzaniem Palpatine. – Z kim? Kto był na tyle nierozważny, żeby skrzyżować
miecz świetlny z Anakinem? Kto w galaktyce miałwystarczające umiejętności, żeby pokonać Jedi?
Znów to nieprzyjemne poczucie niepowodzenia i żalu. Yoda zmusił się, żeby spojrzeć prosto w przerażone oczy
Palpatine’a.
– Hrabia Dooku to był, Kanclerzu. Prawdziwe okazały się meldunki, które od Mistrza Kenobiego otrzymaliśmy.
Wrogiem Republiki hrabia Dooku stał się.
Palpatine odwrócił się w stronę Masa Ameddy, który rozłożył szeroko ręce w geście bezradności. Po chwili Kanclerz
spojrzał znów na Yodę. Miał zaciśnięte usta i błysk niepokoju w oczach.
– Mistrzu Yoda, nie wiem, co powiedzieć. Hrabia Dooku zdradził Zakon Jedi. Zdradziłnas wszystkich. Nie rozumiem,
jak mógł uczynić coś tak nikczemnego?
Yoda zmarszczył brwi. Nie zamierzał wspominać o Sithach w obecności Baila Organy.
– Żądzą władzy owładnięty jest Dooku. Wielką tragedią to jest.
Palpatine wydał zbolałe westchnienie.
– Powiedz mi, co wiesz, Mistrzu Yoda. Chociaż wiem, że złamie mi to serce, muszę usłyszeć wszystko o Geonosis.
Cała historia została opowiedziana szybko, bez upiększeń i emocji. Gdy dobiegła końca, Palpatine wstał znów z fotela,
żeby spojrzeć przez transpastalowe okno na rojne niebo nad Coruscant. Ręce założył za plecami, a podbródek zanurzył w
aksamicie i brokacie, okrywających jego pierś.
– Wiecie, moi przyjaciele – powiedział wreszcie, przerywając głęboką ciszę – bywają chwile, kiedy wątpię, czy mam
dość siły, żeby to ciągnąć.
– Proszę tak nie mówić! – wykrzyknął Mas Amedda. – Bez pańskiego przywództwa Republika nie przetrwa!
– Może kiedyś tak było – przyznał Palpatine. – Ale jeśli jako Wielki Kanclerz zawiodłem tak bardzo, że ci bezmyślni
Separatyści mogli zadać nam taki cios...
– Wielki Kanclerzu, jest pan dla siebie zbyt surowy – zapewnił pospiesznie Bail Organa.
– Jeśli kogoś należy tu winić, to zdradzieckiego hrabiego Dooku oraz przywódców popierających go gildii i
związków, którzy manipulują słabszymi, łatwowiernymi systemami dla własnych korzyści. To oni zawiedli Republikę,
nie pan. I to oni, a nie pan, mają na rękach krew, którą przelano na Geonosis. Od samego początku tego sporu starał się
pan znaleźć pokojowe rozwiązanie.
– Ale zawiodłem! – odparował Palpatine, odwracając się gwałtownie. – Kto wie lepiej niż ja, Bailu, jak ważne jest,
aby położyć kres tej przemocy? Jestem człowiekiem, którego rodzinną planetę najechał wróg; musiałem przyglądać się
bezradnie, jak nieudolny Wielki Kanclerz i opieszały senat pozwalają ludziom, których mieli chronić, ginąć w imię
chciwości Federacji Handlowej. Dziesięć lat minęło od tych strasznych chwil i co zmieniło się w mojej sytuacji, pytam
was? Nic! Po prostu nic! Chociaż stoję tu przed wami jako Wielki Kanclerz tej Republiki, wciąż jestem bezradny. Stoimy
przed największym zagrożeniem w naszej historii. Obywatele Republiki giną, Jedi giną, a wszystko przez to, że nie
zdołałem w porę zapobiec tej tragedii.
– Nieprawda – sprzeciwił się Organa. – Jedyną osobą, która mogła zapobiec tej tragedii, był Dooku. Wybrał jednak
drogę przemocy. Nie ma w tym pańskiej winy, Wielki Kanclerzu.
Należy się panu nasza wdzięczność za odważne podjęcie tego trudnego, ale koniecznego kroku, jakim było utworzenie
armii klonów. Bez niej Mistrz Yoda i jego Jedi zostaliby niechybnie wybici do nogi. I co wówczas stałoby się z
Republiką?
Palpatine usiadł powoli w fotelu.
– Przyznam, że zaskakujesz mnie, Bailu. Biorąc pod uwagę twoje bliskie relacje z senator Amidalą, nie byłem do
końca przekonany, czy pochwalasz moją decyzję.
Organa wyglądał na zdziwionego.
– To prawda, szanuję i podziwiam senator z Naboo – przyznał. – Współpracując z nią w Komitecie Lojalistów,
nauczyłem się cenić jej wyjątkowe przymioty. Ale zawsze uważałem, że trzeba bronić naszej Republiki... pomimo
realnych zagrożeń, jakie się z tym wiążą.
– Doceniam twoje niezłomne wsparcie – odparł Palpatine ze zbolałym uśmiechem. – Tym bardziej że muszę cię prosić
o wzięcie na siebie dodatkowych obowiązków. Senatorze Organa, sądzę, że Komitet Lojalistów spełnił swoje zadanie.
Teraz potrzebujemy nowej komisji, która będzie nadzorować wszystkie sprawy związane z bezpieczeństwem Republiki.
W jej skład powinieneś wejść ty, jako przewodniczący, i trzech lub czterech senatorów, którym całkowicie ufasz.
Zajmiesz się tym? Pokierujesz tą komisją?
Organa skinął głową.
– Oczywiście, Wielki Kanclerzu. Jestem zaszczycony pańską propozycją.
– Doskonale – powiedział Palpatine z poważnym wyrazem twarzy. – Mistrzu Yoda, gdy tylko uporasz się z
problemami Jedi, które wynikły po bitwie o Geonosis, razem z pozostałymi członkami Rady musimy zwołać formalną
komisję, która położy kres okropieństwom wojny. Dla dobra Republiki musimy zakończyć ten konflikt.
Yoda zmarszczył brwi. Większe zaangażowanie Jedi w sprawy rządu? Była to ostatnia rzecz, jakiej pragnął. Jednak
Palpatine miał rację co do jednego.
– Zgadzam się z panem, Wielki Kanclerzu. Zakończyć tę wojnę jak najszybciej musimy i pokój zaprowadzić.
– Nie będę was dłużej zatrzymywał – powiedział Palpatine, wstając. – Dziękuję za przybycie. Wiem, że wolałbyś teraz
być przy swoich rannych Jedi, Mistrzu Yoda. Kiedy będziesz się widział z Anakinem, powiedz mu, proszę, że moje
myśli są przy nim.
– Oczywiście, Wielki Kanclerzu – odparł Yoda. – I wzywać mnie proszę bez wahania, jeśli tylko moja pomoc
przydatna okazać się może.
Palpatine się uśmiechnął.
– Nie powinieneś mieć co do tego wątpliwości, Mistrzu Yoda. Uwierz mi, że nigdy nie pomijam ciebie ani Jedi w
swoich planach.
Yoda i Bail Organa opuścili gabinet Palpatine’a. Yoda żałował, że nie ma swojego fotela repulsorowego. Aż
westchnął na myśl o długim spacerze do kompleksu doków.
– Będę się zbierał – powiedział Organa. – Podwieźć pana do Świątyni Jedi, Mistrzu Yoda?
– Miła to propozycja – odparł Yoda, kiwając głową. – Przyjmę ją. Dużo do zrobienia mam. I mało czasu do stracenia.
W pierwszej kolejności czekała go niewątpliwie trudna rozmowa z Obi-Wanem Kenobim.
Zaraz po przybyciu do Sal Uzdrawiania spotkał się z Mistrzynią Vokarą Che w jej prywatnej komnacie.
– Mistrzu Yoda – powitała go dostojna Twi’lekanka z łagodnym uśmiechem, bacznie mu się przyglądając. – Co za
ulga widzieć cię całego i zdrowego. Słyszałam, że walczyłeś z Dooku. Dawno nie dobywałeś miecza świetlnego w
pojedynku.
Wzruszył lekko ramionami. Był obolały i zmęczony, ale wiedział, że to minie.
– Obrażeń żadnych nie doznałem, Vokaro Che. Martwić się nie musisz. O naszych rannych Jedi powiedz mi. Jak
miewają się oni?
Większość była już zdrowa, inni czuli się coraz lepiej. Anakin ucierpiał najbardziej, ale jego stan był zadowalający –
biorąc pod uwagę okoliczności. Pozostawał w głębokim transie uzdrawiającym, który miał zneutralizować szok
pourazowy; przez ten czas przygotowywano mu protezę ręki. Niestety, rana zadana mieczem świetlnym uniemożliwiała
przyszycie odciętej kończyny.
– Spodziewam się jednak, że odzyska pełną sprawność – zakończyła Vokara Che. – Choć niewątpliwie będzie miał na
początku pewne trudności.
Proteza ręki. Yodę ogarnęło przygnębienie, chociaż spodziewał się takich wieści.
Łączność każdego Jedi z Mocą pochodziła z midichlorianów w jego krwi. Wiadomo było, że utrata kończyny nie
pozostaje bez wpływu na te zdolności. To prawda, Anakin Skywalker miał więcej midichlorianów niż jakikolwiek Jedi w
dziejach, ale mimo wszystko...
– Zobaczę się z nim teraz – powiedział zbolałym głosem. – I z Obi-Wanem także.
Vokara Che zmarszczyła brwi, a jej głowoogony lekko zadrgały.
– Tak. Oczywiście. Mistrzu Yoda... jeśli chodzi o Obi-Wana...
– Mówić mi nic nie musisz, Vokaro Che. Siebie on wini za Skywalkera krzywdę.
Oboje znali Obi-Wana od urodzenia. Pokiwała smutno głową.
– Czy mogliśmy się spodziewać po nim czegoś innego?
Nie mogli. Żaden Jedi nie potraktowałby trudnego zadania wyszkolenia Anakina Skywalkera poważniej niż Obi-Wan
Kenobi. Zobligowany obietnicą złożoną umierającemu Mistrzowi, obciążony świadomością że uczy dziecko z
przepowiedni, i nieustanną obawą że może popełnić błąd i zawieść Qui-Gona, Obi-Wan wszystkie potknięcia i
niepowodzenia Anakina odbierał jako własne.
Yoda zsunął się z westchnieniem z krzesła.
– Pewnej rady Obi-Wanowi udzielę.
Vokara Che uśmiechnęła się z ulgą i wstała.
– To dobrze. – Jej uśmiech przygasł. – Najpierw jednak... – Odchrząknęła. – Nie wiem, czy wiesz, ale senator
Amidala przybyła tu razem z Obi-Wanem i jego uczniem. Zajęliśmy się nią oczywiście, ale nie obyło się bez pewnych...
kłopotów. Bardzo się martwi o Anakina.
Koniecznie chciała się z nim zobaczyć. Kiedy odmówiłam, doszło do ostrej wymiany zdań.
Może wpłynąć oficjalna skarga. Przykro mi.
Yoda poczuł jeszcze większe przygnębienie. Senator Amidala. Kolejny problem, kolejna tajemnica, kolejny element
skomplikowanej układanki, którą stanowił Anakin Skywalker.
Z pewnym wysiłkiem otrząsnął się z ponurych myśli.
– Martwić się nie musisz, Vokaro Che. A teraz do młodego Skywalkera zaprowadź mnie.
Potem z Mistrzem Kenobim porozmawiam.
Dotkliwy ból, spowodowany przez rany od miecza świetlnego, był już tylko wspomnieniem. Teraz Obi-Wan
przechadzał się nerwowo po salce medycznej, przeklinając swoje zdyscyplinowanie, które powstrzymywało go przed
znalezieniem pierwszego lepszego uzdrowiciela i zażądaniem, żeby natychmiast zaprowadził go do pokoju Anakina.
– Mistrzu Kenobi – odezwał się znajomy surowy głos. Odwrócił się. – Twój padawan śpi
– powiedział stojący w otwartych drzwiach Yoda. – Od bólu wolny już jest. Usiądź, abyśmy porozmawiać mogli.
Sprzeciwienie się Yodzie było nie do pomyślenia. Obi-Wan usiadł ze skrzyżowanymi nogami na podłodze i położył
dłonie na udach.
– Wybacz, Mistrzu – wymamrotał. – Nie panuję w pełni nad swoimi emocjami.
– Czy mówić mi o tym musisz? – zapytał Yoda. – Nie wydaje mi się.
Chociaż reprymenda była dość złośliwa, zawierała w sobie nutkę subtelnego humoru.
Obi-Wan odważył się podnieść wzrok i zobaczył, że twarz Yody wcale nie wyraża dezaprobaty. W jego błyszczących
oczach kryła się łagodność.
– Wybacz – powtórzył. – Nie chciałem cię urazić.
– Hm – mruknął Yoda i postukał gimerową laską o podłogę. – Cieszę się, że uzdrowiony jesteś, Mistrzu Kenobi,
bowiem do obowiązków swoich powrócić musisz. Do zrobienia jest wiele w obliczu grożącej nam wojny.
Mimo że mogło go to narazić na następną naganę, Obi-Wan nie mógł milczeć.
– Mistrzu Yoda, moje miejsce jest tutaj, przy Anakinie. To przeze mnie został ranny.
– Ranny przez Dooku został – odparował Yoda. – I przez to, że ciebie nie posłuchał.
Dzieckiem nie jest już Anakin Skywalker. Mężczyzną jest i mężczyzną być musi. Za własne błędy odpowiadać
powinien i naprawiać je sam.
– Sądzę, że Anakin naprawił już swoje błędy, Mistrzu Yoda. Jest okaleczony. Omal nie zginął.
– I twojej winy w tym nie ma!
Słowa Yody powinny przynieść ulgę Obi-Wanowi, zdjąć z niego ciężkie brzemię żalu i winy. Ale tak się nie stało. Nic
nie mogło mu dać ukojenia.
Anakin jest moim padawanem, pomyślał. Moim obowiązkiem jest go chronić.
– Chronić go przed nim samym nie możesz, Obi-Wanie – powiedział łagodnie Yoda, jakby czytał w jego myślach. –
Czy ciebie Qui-Gon ochraniać mógł, kiedy błędy jako jego uczeń popełniałeś?
Melida-Daan. To było tak dawno i tak rzadko o tym myślał. Przełknął ślinę i napotkałsurowe spojrzenie Yody.
– Nie mógł – przyznał.
– Wnioski z własnych błędów wyciągnąłeś – ciągnął Yoda. – Wnioski ze swoich twój uczeń niech wyciągnie. Zadanie
dla ciebie mam, Obi-Wanie. Kiedy wykonane zostanie, powrócić tu będziesz mógł.
Obi-Wan kiwnął głową.
– Dziękuję, Mistrzu.
Jednak zamiast wyjaśnić mu, na czym ma polegać to zadanie, Yoda zaczął przechadzać się po małej komnacie, a
stukanie jego gimerowej laski rozlegało się głośno w ciszy.
– Czy wiesz, Obi-Wanie, dlaczego niechętny temu byłem, aby uczniem twoim Skywalker został?
Czy wiedział? Nie był całkiem pewien. A kiedy jemu i Qui-Gonowi udało się przekonać Radę, by Anakin został jego
padawanem, obiekcje Yody nie miały już znaczenia.
– No... nie wiem, Mistrzu – powiedział ostrożnie.
Yoda rzucił mu sceptyczne spojrzenie.
– Hm... A więc powiem ci. Niechętny temu byłem, ponieważ obaj tą samą skazą jesteście dotknięci, Obi-Wanie. Skazą
przywiązania.
Co takiego?
– Wybacz, ale nie rozumiem.
Yoda parsknął karcąco.
– Ależ rozumiesz. Melida-Daan, przywiązanie to było. Obietnica, którą Qui-Gon Jinnowi złożyłeś, że szkolić Anakina
będziesz, też z przywiązania zrodziła się. Wielką sympatią darzyłeś go. Wielką sympatią Anakina Skywalkera darzysz.
Głębokie twoje uczucia są, Obi-Wanie. Zapanować nad nimi w pełni nie zdołałeś, ale młody Skywalker też nie zdołał.
Podejrzewam, że stanowczy wobec niego w kwestii przywiązania nie zawsze byłeś.
Rzeczywiście, nie był. Bo też Anakin różnił się od innych padawanów. Choćby tym, że pamiętał swoją matkę. Co
więcej, był do niej przywiązany, połączony pierwotną więzią, której nie dało się łatwo zerwać. Rada jednak wiedziała o
tym, przyjmując go na naukę, więc krytykowanie go za to wydawało się nieuczciwe. Tak jak nieuczciwie byłoby nie dać
mu z tego powodu nieco luzu. A więc Obi-Wan tak robił... cóż, przynajmniej w jednej kwestii Yoda miał rację.
Przywiązanie było uczuciem, które Obi-Wan rozumiał bardzo dobrze.
– Z powodu przywiązania do matki – ciągnął Yoda z surową miną – na Tatooine młody Skywalker poleciał, twoje
wyraźne polecenia lekceważąc.
Obi-Wan wpatrywał się w niego.
– Ja nie... my nie... nie mówił mi, dlaczego odleciał z Naboo. Nie było czasu o tym porozmawiać. Wydarzenia na
Geonosis toczyły się zbyt szybko.
– Ze Shmi Skywalker coś się stało, obawiam się – powiedział cicho Yoda.
– Co?
– Młodego Skywalkera emocje w Mocy wyczułem. Ogromny ból. Ogromny gniew.
Straszna tragedia.
O nie, jęknął w duchu Obi-Wan.
– Nic mi nie mówił, Mistrzu Yoda. Gdyby coś się stało jego matce, na pewno by mi się zwierzył.
Zrobiłby to, prawda? Albo bym to wyczuł – zastanowił się.
Tyle że był wtedy wściekły na Anakina, rozczarowany i sfrustrowany jawnym nieposłuszeństwem chłopaka, tym, że
dał się złapać, i tym, że pociągnął za sobą Padme.
Kiedy zatem spotkali się na tej arenie na Geonosis, był rozkojarzony, a emocje przesłaniały mu rozsądek. Znów na
jego drodze stanęło przywiązanie.
– Hm... – mruknął Yoda, wciąż się przechadzając. Nagle się zatrzymał, przymknął oczy i wydął usta; taki wyraz
twarzy każdemu rozważnemu Jedi kazałby zachować czujność.
Gimerowa laska stuknęła mocno o podłogę. – Senator Amidala. O uczuciach swojego padawana do niej wiedziałeś?
Obi-Wan opuścił wzrok na swoje ręce, oparte cały czas na udach.
– Wiem... wiem, że podziwiał ją jako mały chłopiec. Kiedy zostaliśmy przydzieleni do jej ochrony, zdałem sobie
sprawę, że nie zapomniał ani o tym podziwie, ani o niej. – Podniósłwzrok. – Przypominałem mu, Mistrzu, że ścieżka,
którą wybrał, nie pozwala na nic więcej niż serdeczną przyjaźń między nimi.
Yoda zmrużył oczy jeszcze bardziej.
– Na upomnienia twoje, Obi-Wanie, nie zważał on.
Obi-Wan poczuł mocniejsze bicie serca. Yoda wiedział. O jego zażartej kłótni z Anakinem na pokładzie kanonierki,
kiedy ścigali Dooku na swoją zgubę... O szalonym uporze Anakina, żeby ratować Padme, lekceważąc rozkazy... Yoda
wiedział wszystko.
– Póki Anakin śpi, do senator Amidali pójdziesz – ciągnął Yoda. – Zakończony ich związek zostać musi, zanim więcej
kłopotów przyniesie. Wiesz o tym lepiej niż inni, Obi-Wanie.
Siri. Dawny ból spadł na niego gwałtownie wyparty. Nowe życie. Nowy Obi-Wan. Yoda miał rację. Przywiązanie
Anakina do Padme nie mogło dłużej trwać. Zbyt wielkie niosło ze sobą zagrożenie.
Ja poradziłem sobie ze stratą. Anakin też sobie poradzi, pomyślał Kenobi.
Ale problem pozostał...
Widział, jak Padme rzuciła się do Anakina, kiedy został tak okaleczony w jaskini.
Widział czułość w jej oczach, czułość jej dotyku. Pamiętał żarliwą opiekę nad nim w drodze powrotnej na Coruscant.
To, jak skupiała się na jego bólu, ignorując własny. I to, jak walczyła, żeby się z nim zobaczyć tutaj, w Świątyni.
– Mistrzu Yoda, obawiam się, że to nie będzie takie proste – powiedział ostrożnie. –
Wydaje mi się, że uczucia Anakina są odwzajemnione. Senator Amidala może poczuć się urażona moją ingerencją w
jej prywatne sprawy.
– Prywatne sprawy? – Yoda poruszył uszami i otworzył szeroko oczy. – Prywatności nie ma, kiedy o Jedi chodzi.
Znaczenia żadnego jej uczucia nie mają, Obi-Wanie. Związek ten zakończysz.
Obi-Wan kiwnął głową.
– Tak, Mistrzu – powiedział, starając się wyglądać na idealnie zdyscyplinowanego i spokojnego Jedi. W jego głowie
jednak kłębiły się niezliczone pytania.
– Idź już – ponaglił Yoda. – Czekaniem nie zyskamy nic.
– Tak, Mistrzu – powtórzył.
Ostatecznie nie miał wyboru.
ROZDZIAŁ 3
Chociaż noc była jeszcze młoda, Padme leżała w ciemności swojej komnaty, wyczekując błogosławionej niepamięci
snu. Ale sen nie przychodził.
Powiedziałam Anakinowi, że go kocham, bo myślałam, że zginiemy oboje, tłumaczyła sobie. Ale przeżyliśmy... a teraz
nie ma już odwrotu. Noszę go w sercu. Należymy do siebie nawzajem już na zawsze.
Przewracała się niespokojnie pod lekką kołdrą, dręczona wspomnieniami chwili, kiedy wbiegła do jaskini na Geonosis
i zobaczyła Anakina, ciężko rannego i tak bardzo zagubionego. Kiedy zobaczyła jego odciętą rękę. A to wszystko tuż po
brutalnym zamordowaniu jego matki i po wszystkim, co stało się później.
Ale nie byli sami; towarzyszył im Obi-Wan i budzący autentyczną grozę Yoda, więc nawet nie mogła go pocałować
ani zapłakać razem z nim. Pozwoliła sobie tylko na uścisk.
Żołnierze klony Yody odsunęli ją na bok, żeby pomóc Anakinowi wstać i wsiąść do kanonierki. Potem dostali się na
pokład statku, który zabrał ich do domu.
Ten ból był najgorszy ze wszystkiego.
Usłyszała dzwonek do drzwi. Co znowu? Z ciężkim westchnieniem włożyła szlafrok i otworzyła.
– C-3PO, mówiłam, żeby mi nie przeszkadzać.
– Och, pani Padme, proszę mi wybaczyć – powiedział zdenerwowany android. –
Próbowałem go przekonać, żeby sobie poszedł, ale był nieugięty, nawet niegrzeczny, zupełnie jak nie on, i...
– Kto? O kim ty mówisz?
– No cóż, Mistrz Kenobi – odparł C-3PO. – Twierdzi, że nie wyjdzie, dopóki z panią nie porozmawia.
Coś musiało się stać. Coś z Anakinem.
– Powiedz mu, że zaraz przyjdę – poleciła, czując, że zaschło jej w ustach. – Zaproponuj mu coś do picia. To nie
potrwa długo.
Gdy tylko drzwi za androidem się zamknęły, zrzuciła koszulę nocną i włożyła prostą, lecz elegancką niebieską suknię.
Ubranie było jej zbroją. Jeśli Obi-Wan przyniósł złe wieści... jeśli Anakin... chciała być na to dobrze przygotowana.
Ale Anakin żyje, mówiła sobie. Gdyby nie żył, wiedziałabym o tym.
Obi-Wan czekał w salonie, schludnie ubrany w świeżą tunikę i spodnie. Z jego postawy i twarzy, która nie była już
blada ani wykrzywiona z bólu, można było odczytać, że uzdrowiciele uleczyli rany od miecza świetlnego, które czyniły
go takim bezbronnym.
– Obi-Wanie – przywitała go. – Przyleciałeś, żeby zabrać mnie do Świątyni? Czy mogę już się zobaczyć z Anakinem?
Skłonił głowę i splótł ręce przed sobą.
– Nie, pani senator. Obawiam się, że to niemożliwe.
„Pani senator”. Nie „Padme”. W jego zachowaniu nie było nic poza sztywną, oficjalną uprzejmością.
– Rozumiem – powiedziała ostrożnie. – W takim razie, biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, czy twoja sprawa nie
może zaczekać? Jestem zmęczona. Muszę odpocząć.
– Zdaję sobie z tego sprawę, pani senator – odparł. – I przepraszam, że pani przeszkodziłem, ale nie. To nie może
czekać.
Doprawdy? To chyba nie on powinien o tym decydować, prawda? To był jej dom i ona ustanawiała reguły.
Skrzyżowała ręce na piersi.
– Widziałeś się z Anakinem?
Jeśli nawet był poirytowany, to tego nie okazywał.
– Anakin odpoczywa. Nie ma powodów do niepokoju.
Był taki opanowany, wręcz obojętny. Ktoś mógłby pomyśleć, że mówi o zwykłym znajomym. Ale ona wiedziała, że
jest inaczej.
C-3PO wrócił z herbatą Karlini. Obi-Wan pokręcił głową.
– Nie, dziękuję.
Padme wzięła filiżankę, choćby po to, żeby zająć czymś ręce, po czym ruchem głowy odprawiła pedantycznego
androida, zbudowanego przez Anakina.
– To wszystko. Zawołam cię, jeśli będziesz jeszcze potrzebny.
Kiedy drzwi za 3PO się zamknęły, odwróciła się z powrotem do Obi-Wana.
– Co cię tu sprowadza?
Zawahał się, a po chwili westchnął. Wyzbył się w końcu tej nonsensownej rezerwy.
– Musimy porozmawiać, Padme.
Poczuła, jak mocno wali jej serce.
– Rozumiem. No cóż, jeśli mamy rozmawiać, to usiądźmy wygodnie. – Wskazała na sofę i fotele. – Proszę.
Stał chwilę bez ruchu, by w końcu kiwnąć głową.
– Dziękuję – powiedział posępnie i usiadł w fotelu.
Ona wybrała sofę naprzeciwko i przyjrzała mu się uważnie znad filiżanki herbaty. Plecy miał wyprostowane, ramiona
napięte, jakby spodziewał się kłopotów. I, co zaskakujące, wyglądał, jakby nie wiedział, co powiedzieć.
I bardzo dobrze, pomyślała. Wykonam pierwszy ruch.
Odstawiła filiżankę na stojący obok mały stolik.
– Wiem, że martwisz się o Anakina, więc nie musisz odgrywać przede mną stoickiego spokoju. Domyślam się też, że
nie jesteś z niego specjalnie zadowolony... przynajmniej teraz.
Ale musisz wiedzieć, Obi-Wanie, że on nie sprzeciwił się rozkazom lekkomyślnie.
Popatrzył na nią zaskoczony i się skrzywił.
– Za którym razem? Wtedy, kiedy opuścił Naboo i udał się na Tatooine czy kiedy poleciałz Tatooine na Geonosis?
– Za jednym i za drugim. Obi-Wanie, wbrew temu, co możesz myśleć, on bardzo poważnie traktuje obowiązki Jedi.
Wciąż o tym mówi. A także i o tym, że nie może cię zawieść. On...
Ale Obi-Wan nie słuchał. Patrzył ponuro w dal, z oczami skrytymi w cieniu brwi. Nagle spojrzał na nią.
– Co się stało z matką Anakina, Padme?
To pytanie ją zabolało. Nie zdawała sobie sprawy, że on coś wie.
– Co się stało? Zginęła.
A teraz to jego zabolało. I dobrze, pomyślała.
– Jak to zginęła? – Wydawał się wstrząśnięty. – Jak? I gdzie był Anakin? Co...
Uniosła rękę, powstrzymując lawinę pytań. Nie czuła się upoważniona do rozmawiania o Shmi Skywalker z tym
człowiekiem. Nie o jej śmierci... i nie o tym, co stało się później z Ludźmi Pustyni.
– Wybacz, ale jeśli chcesz się dowiedzieć więcej, będziesz musiał zapytać Anakina.
Obi-Wanowi się to nie spodobało, ale był na tyle rozsądny, żeby nie naciskać.
– Mogę mu wybaczyć to, że poleciał na Tatooine, jeśli... jeśli ta decyzja była związana z jego matką – powiedział. –
Ale udając się na Geonosis, z rozmysłem zlekceważył...
– Nie, Obi-Wanie. To była moja decyzja, nie jego.
– Twoja?
– Tak jest. Anakin chciał cię ratować przed Separatystami, a jednocześnie być posłuszny Mistrzowi Windu.
Oczywiście nie mógł tych rzeczy pogodzić, więc ja podjęłam decyzję za niego. Taką, jaką sam chciał podjąć, ale obawiał
się konsekwencji. Bo cokolwiek by zrobił, byłoby źle.
Obi-Wan spojrzał na nią surowo.
– Wypełnienie wyraźnego rozkazu Rady Jedi nigdy nie jest złym wyborem, pani senator.
Dopiero zlekceważenie tego rozkazu jest błędem.
– Qui-Gon dość często lekceważył Radę – odparowała. – Mówił mi o tym na Tatooine.
Uważał, że to szczyt głupoty kierować się czyimś osądem zamiast własnym, mając wszelkie dane do podjęcia decyzji.
– Uniosła znów filiżankę i upiła łyk herbaty. – Byłabym bardzo zdziwiona, gdyby nigdy nie udzielił ci takiej samej rady,
Obi-Wanie.
Jego twarz zastygła, a oczy straciły wyraz.
– Nie przyszedłem tutaj, żeby rozmawiać o Qui-Gon Jinnie.
Głos Mistrza był tak zimny, że aż się wzdrygnęła. To był ten sam Obi-Wan, który potrafiłzmusić Anakina do
pokornego milczenia, prawie do płaczu. Ale ja nie dam się zastraszyć, pomyślała. Kenobi nie ma prawa mnie strofować.
Odstawiła znów filiżankę.
– Dobrze, więc porozmawiajmy o tym. Gdybyś zginął na tej arenie dlatego, że nie przyszedł ci z pomocą, Anakin
byłby zdruzgotany. Naprawdę sądzisz, że mogłabym na to pozwolić?
– Nie chodzi o to, co ty zrobiłaś, Padme. Chodzi o to, że Anakin nie powinien na to pozwolić. On jest Jedi. Musi
przedkładać obowiązek nad prywatne uczucia.
– I tak było! On był gotów zrobić to, co kazał mu Mistrz Windu. To ja postanowiłam cię ratować. A jako mój osobisty
ochroniarz Anakin nie miał wyjścia, musiał mi towarzyszyć.
Reakcją na jej słowa było spojrzenie zabarwione goryczą.
– Bardzo pomysłowe, pani senator – powiedział Obi-Wan. – Qui-Gon byłby z ciebie dumny.
Nachyliła się bliżej. Musi do niego dotrzeć, przedrzeć się przez tę pozę opanowanego, nieprzystępnego Jedi.
– Anakin bardzo cię podziwia, Obi-Wanie. Musi wiedzieć, że mu ufasz.
Pokiwał głową.
– On wie.
– Doprawdy? – Oparła się na sofie. – Nie jestem przekonana.
– Nie wierzysz mi? Dlaczego?
– Bo gdyby wiedział, że mu ufasz, nie byłby taki niepewny siebie.
– Niepewny? – powtórzył z niedowierzaniem Obi-Wan. – Padme, problemem Anakina nie jest brak pewności siebie.
Wręcz przeciwnie. Zgubiła go nadmierna brawura. Gdyby mnie posłuchał i nie ruszył samotnie w pogoń za Dooku, nie
leżałby teraz nieprzytomny w Świątyni w oczekiwaniu na protezę ręki!
– A zatem – powiedziała wstrząśnięta – winisz Anakina za to, co się stało.
Obi-Wan wstał i odwrócił się do niej bokiem.
– Nie przyszedłem tutaj, żeby roztrząsać wydarzenia na Geonosis. To są sprawy Jedi, nie twoje.
– Więc przejdź do rzeczy albo wracaj do Świątyni, Obi-Wanie – odparowała. – Nie zapraszałam cię tu. I przyjęłam cię
tylko przez grzeczność.
Powoli odwrócił się w jej stronę. Twarz miał bladą, a jego przejrzyste, błękitne oczy pociemniały od silnych emocji.
– Chodzi o to, że nie możesz liczyć na nic więcej niż kurtuazyjna serdeczność między tobą i Anakinem, pani senator.
On podjął zobowiązanie wobec Zakonu Jedi. Związał swoje życie z nami. Szaleństwem byłoby sądzić, że może być
inaczej.
Poczuła gniew, buzujący w jej krwi niczym fala żaru unosząca się nad pustynią na Tatooine.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Nie rób ze mnie głupca, Padme! – warknął. – Oczywiście, że wiesz. Anakin darzy cię uczuciem, na tyle silnym, że
zaburza mu zdolność oceny sytuacji i prowadzi do nieposłuszeństwa wobec Zakonu. Może mi powiesz, że ty nic do
niego nie czujesz?
– Moje uczucia to moja sprawa!
– Nie, kiedy dotyczą Jedi!
Ciężko oddychając, mierzyli się nawzajem wzrokiem. Jeśli Padme dostrzegła ból w oczach Mistrza, on z pewnością
musiał zobaczyć to samo.
– Po to przyszedłeś? – wyszeptała. – Żeby mi powiedzieć, że mam zapomnieć o Anakinie?
– Przyszedłem, bo dostałem takie polecenie – odparł po chwili Obi-Wan. – I dlatego, że staram się go chronić. I ciebie
także, chociaż nie spodziewam się, że w to uwierzysz. Ale Padme... – Usiadł na brzegu fotela i dotknął lekko jej kolana.
– To prawda. Musisz wiedzieć, że przedłużanie tego przyniesie wam obojgu tylko cierpienie. Jeśli naprawdę kochasz
Anakina, musisz pozwolić mu odejść. On nie może cię kochać i jednocześnie być Jedi. A urodził się po to, żeby być Jedi.
Jego przeznaczeniem są rzeczy większe, niż ty czy ja potrafimy sobie wyobrazić. Jeśli nie będzie mógł podążać za swoim
przeznaczeniem, bardzo wiele istot może zapłacić za to straszliwą cenę. Czy tego właśnie chcesz?
Zamrugała szybko, powstrzymując łzy.
– Czy dla ciebie Anakin znaczy tak niewiele, że gotów jesteś skazać go na życie w samotności w imię jakiegoś
proroctwa, o którym nikt z twojej ukochanej Rady Jedi nie może stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że jest
prawdziwe?
Obi-Wan ponownie wstał i odszedł kilka kroków.
– Gdybym go... nie kochał – powiedział niepewnym głosem, stojąc do niej plecami – nie byłoby mnie tutaj.
Padme skoczyła na równe nogi.
– W takim razie najwyraźniej zupełnie inaczej rozumiemy miłość. Nigdy nie zrobię niczego, co mogłoby zranić
Anakina. Czy możesz powiedzieć o sobie to samo, Obi-Wanie?
Odwrócił się gwałtownie z błyskiem w oku.
– To, co mówisz, jest głupie i dziecinne!
– Obi-Wanie, ja się o niego martwię. Nie potrafisz tego zrozumieć?
Zrobił głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze, próbując odzyskać równowagę.
– Padme, jeśli sądzisz, że nie zdaję sobie sprawy z tego, o co cię proszę, to się mylisz.
Wiem, co mówię. Życie Jedi jest samotne. Wymaga od nas największych poświęceń.
Wymaga, żebyśmy przedkładali potrzeby innych nad własne. O ile więcej byłoby cierpienia, gdyby Jedi porzucili
swoje obowiązki! Czy tego chcesz? Czy tego chciałby według ciebie Anakin?
On chce służyć Jedi, ale pragnie też kochać i być kochanym, odpowiedziała w myślach.
Nie przyjmuję do wiadomości, że musiałby stanąć przed koniecznością wyboru.
– Nie mam nad tobą władzy – ciągnął Obi-Wan. – I doskonale o tym wiem. Ale proszę cię... błagam cię o jedno.
Opuść Coruscant. Wracaj na Naboo. Daj Anakinowi czas na powrót do zdrowia... i zrozumienie tego, co ty i ja już
wiemy: że rozstanie jest w tej niefortunnej sytuacji jedynym możliwym rozwiązaniem.
Zamrugała, żeby zdławić łzy. Mówisz, że rozumiesz, Obi-Wanie, ale tak nie jest, pomyślała. Tak naprawdę wcale nie
znasz Anakina. A ja tak. Ja go znam. Widziałam jego prawdziwe oblicze. I wiem, że moja miłość może go ocalić.
Ale nie mogła tego powiedzieć Obi-Wanowi. Nigdy by jej nie uwierzył. I nigdy nie zaakceptowałby faktu, że ona i
Anakin się kochają. Dlatego musiała udawać, że przekonał ją do porzucenia Anakina. Konieczność takiego oszustwa
ogromnie ją martwiła. Lubiła Obi-Wana, i to bardzo. I wiedziała, że on na swój powściągliwy, właściwy dla Jedi sposób
kocha Anakina. Ale miłość Anakina była jak żar supernowej. Próbując ją okiełznać, Jedi by go zniszczyli.
Prędzej zginę, niż na to pozwolę, postanowiła.
Podniosła wzrok.
– Naprawdę myślisz, że moja miłość może mu tylko wyrządzić krzywdę?
– Tak, Padme – odparł i odchrząknął. – Tak myślę.
Nie musiała długo czekać, zanim do oczu znów napłynęły jej łzy. Szczerość w głosie Obi-Wana głęboko ją zraniła.
Nie spodziewała się tego.
– Rozumiem.
– Przykro mi. – W jego głosie było słychać bezsilność. – Chciałbym, żeby było inaczej.
Naprawdę. Ale musisz zrozumieć... nic dobrego z tego związku nie wyniknie, dla żadnego z was.
– Może... może masz rację – wyszeptała z odpowiednią dozą niechęci.
– Na pewno.
Stłumiła szloch.
– Nie chcę go ranić.
– Wiem, Padme. Ale lepsza odrobina okrucieństwa teraz niż miażdżący cios później.
Tym razem nie próbowała już powstrzymać łez.
– On nigdy mi tego nie wybaczy.
Obi-Wan zrobił krok w jej kierunku.
– Być może. – Głos miał niepewny. – Ale czy ty mogłabyś sobie wybaczyć, gdyby miłość do ciebie go zniszczyła?
– Nie. Umarłabym – odpowiedziała po prostu. I była to najszczersza prawda.
– A zatem wiesz, co robić.
– Tak – wyszeptała, wciąż łkając. – Opuszczę Coruscant. Spędzę trochę czasu z rodziną i być może już tu nie wrócę.
Szczerze mówiąc, nie wiem, czy mogę jeszcze coś zmienić.
Przegrałam walkę o utworzenie armii i obawiam się, że teraz wszelkie wołania o pokój zostaną zupełnie zagłuszone.
Potrzebuję czasu, żeby zadecydować, co dalej.
Obi-Wan niespodziewanie wziął ją za rękę. Jego palce były zimne.
– Mylisz się. Właśnie teraz Senat będzie cię potrzebował bardziej niż kiedykolwiek.
Delikatnie uwolniła dłoń.
– Może i tak. Obi-Wanie... To ja powinnam powiedzieć o tym Anakinowi. Jeśli usłyszy to od ciebie, będzie wściekły,
będzie miał do ciebie żal, a nie chcę, żeby były jakieś niesnaski między wami. Zresztą tobie mógłby nie uwierzyć, a
wtedy i tak musiałabym z nim porozmawiać.
Pogładził się w zamyśleniu po brodzie.
– Może masz rację.
– Niech Anakin poleci ze mną na Naboo. Pożegnanie będzie trudne i chciałabym, żeby odbyło się bez świadków.
Proszę, Obi-Wanie – dodała, widząc jego niechęć. – Jesteś mi to winien.
Westchnął.
– Nie mogę ci nic obiecać, ale... postaram się.
– Dziękuję.
– Padme... – Pokręcił głową. – Podjęłaś właściwą decyzję. Jedyną, która może go ocalić.
Anakin musi zachować wszystkie siły i koncentrację na to, co go czeka. Teraz może tego nie dostrzegasz, ale z czasem
się przekonasz.
Po tych słowach zostawił ją samą. Zadowolona, że już poszedł, stała na balkonie swojego apartamentu, wpatrując się
w widoczną w oddali imponującą sylwetkę Świątyni Jedi, gdzie Anakin leżał pogrążony w uzdrawiającym transie.
Nie bój się, ukochany, pomyślała. Nie pozwolę im stanąć pomiędzy nami. A jeśli będziemy trzymać się razem, to
nawet Moc nas nie rozdzieli.
Obi-Wan wrócił prosto do Świątyni, do Yody. Najpierw obowiązki, potem sprawy prywatne. Spotkanie z jego rannym
padawanem musiało zaczekać.
Shmi zginęła? – powtarzał w myślach. Och, Anakinie.
– Załatwione jest to? – spytał Yoda, siedzący ze skrzyżowanymi nogami na poduszce do medytacji w swoim
prywatnym pokoju.
Obi-Wan kiwnął głową z nagłym uczuciem pustki.
– Tak, Mistrzu.
– Dobrze. Konieczne to było. A może by nie było, Obi-Wanie, gdybyś baczniejszą uwagę zwracał. – Yoda zmrużył
oczy. – Rozczarowany jestem.
To było jak pchnięcie mieczem świetlnym między żebra.
– Jest mi naprawdę przykro, Mistrzu.
Yoda uniósł głowę i zmierzył go nieprzejednanym spojrzeniem.
– Lekcją niech to dla ciebie będzie, Mistrzu Kenobi. Przywiązanie dla Jedi cierpienie oznacza. Kształć się. Swego
padawana też kształć, póki możesz. Rycerzem Jedi musi on zostać, i to prędzej, niż się spodziewaliśmy.
Co? Niemożliwe, pomyślał Kenobi.
– Mistrzu Yoda, on nie jest gotowy.
– Przygotować go musisz, Obi-Wanie. Twoje zadanie to jest.
Biorąc pod uwagę nastrój Yody, spieranie się z nim zakrawało na szaleństwo. Ale nie mógł milczeć.
– Mistrzu Yoda, czy ten pośpiech jest naprawdę konieczny? Z pewnością nierozsądnie byłoby ponaglać Anakina,
zwłaszcza teraz. Jego rana... a poza tym Mistrzu, jego matka nie żyje.
Yoda kiwnął głową krótko i zdecydowanie.
– Wiesz, że matki umierają Obi-Wanie. Smutne to jest, ale przeszkodą dla Jedi śmierć być nie może.
I to była prawda. To była prawda, ale... Śmierć nie może być przeszkodą? Yodo, Yodo, nie znasz Anakina.
– Tak, Mistrzu – zaczął ostrożnie. – Wiem, że musimy zastąpić poległych Jedi, ale...
nasze zwycięstwo na Geonosis było rozstrzygające. Z pewnością Dooku i Separatyści dobrze się zastanowią zanim
zdecydują się na eskalację konfliktu. Teraz, kiedy zobaczyli, jaką potęgą militarną dysponujemy, muszą zdawać sobie
sprawę, że to byłoby szaleństwo.
Yoda wydął usta.
– Szaleństwo, tak. Myślisz, że przy zdrowych zmysłach Dooku jest? Na Ciemną Stronę on przeszedł. Obłędu to
dowodzi.
– Więc wojna jest nieunikniona?
Yoda zamknął oczy i spuścił głowę.
– Być może – mruknął. – Poczekać musimy, żeby zobaczyć, co Moc nam pokaże.
To oczekiwanie było prawdziwą męczarnią.
– Tak, Mistrzu – powiedział Obi-Wan. – W takim razie, póki czekamy...
Yoda podniósł wzrok.
– Do swojego padawana iść możesz, Obi-Wanie. Twojego wsparcia i rady potrzebowałbędzie w tym trudnym okresie.
– Tak, Mistrzu. Dziękuję – rzucił, wycofując się w stronę drzwi.
– Obi-Wanie...
Zmroziła go surowość w głosie Yody. Odwrócił się.
– Tak, Mistrzu?
Spojrzenie Yody było posępne.
– Wielkie wyzwania twojego padawana czekają. Żeby jego przyjacielem być, twoje serce nakłaniać cię będzie. Ale,
Obi-Wanie, błędem by to było. Przyjaciela młody Skywalker nie potrzebuje. Mistrza potrzebuje i ty Mistrzem być musisz.
– Rozumiem – odparł Obi-Wan i wyszedł. Ale kiedy pokonywał długą drogę do Sal Uzdrawiania, zrozumiał, że nie
jest to rada, którą byłby gotów przyjąć.
Od dziesięciu lat jestem Mistrzem Anakina i jedyne, co mi się udało osiągnąć, to jego samowola, myślał. Im bardziej
go krytykuję, tym bardziej on się odsuwa. Im dalej ja się wycofuję, tym więcej jest w nim gniewu. Niezadowolenie i
emocjonalny dystans to nie jest rozwiązanie. On nie jest typowym Jedi. Nigdy nie był, chociaż próbowałem go takim
uczynić.
Próbowałem go opanować, kontrolować. Dla jego własnego dobra, to fakt... ale mimo wszystko. Jeśli ma wkrótce
zostać rycerzem Jedi, to musi się skończyć.
A wobec czekającego go trudnego procesu rehabilitacji... wobec bliskiego końca jego marzeń o Padme... w obliczu
straszliwej, druzgocącej utraty matki... jedyne, czego Anakin teraz potrzebował, to przyjaciel.
Pogrążony w koszmarze, Anakin rozpaczał.
Mamo, mamo... zostań ze mną, mamo. Tak ciężko jestem pobity, skatowany. Zawiodłem cię. Wyglądasz tak ładnie.
Kocham cię. Ból w jej głosie, krew, wstyd. Wciągnęła powietrze, a potem przestała oddychać. Zostań ze mną, mamo...
nie opuszczaj mnie...
– Mamo! – krzyknął i otworzył oczy. Jego twarz była cała mokra; czuł na skórze gorące łzy.
– Ciii – odezwał się Obi-Wan. – Już dobrze, Anakinie. Nie ruszaj się. Jesteś ciężko ranny.
Tak jakby sam tego nie wiedział. Tak jakby nie czuł głębokiej wyrwy w piersiach, w miejscu, gdzie wcześniej miał
serce. Ocean bólu zalał jego świat.
Spojrzał na człowieka, który był jego mentorem od dziesięciu lat, ale myślał tylko o tym, co właśnie utracił. O tym, z
czego zrezygnował, zostając Jedi.
– Moja matka nie żyje – wyszeptał. – To twoja wina.
Obi-Wan odsunął się gwałtownie.
– Co? Nie, Anakinie, nie.
– Odejdź – powiedział Anakin. Jego pole widzenia zmąciły fale szkarłatu i czerni... a gniew dodał mu sił, żeby
wykrzyknąć: – Nie chcę cię widzieć! Ona by żyła, gdybyś wierzył w moje sny. Żyłaby, gdybym ją uwolnił. Odejdź, Obi-
Wanie! Zostaw mnie!
Ale Obi-Wan tego nie zrobił.
– Wybacz... Nie wiedziałem, Anakinie. Nie śniło ci się, że grozi jej niebezpieczeństwo.
Nie śniło ci się, że umrze. Gdyby tak było... gdybyś mi powiedział...
Anakin spojrzał na rękę Obi-Wana na swoim ramieniu i wzdrygnął się, próbując ją strząsnąć.
– Nie dotykaj mnie. Głuchy jesteś? Powiedziałem: zostaw mnie.
Oczywiście Obi-Wan wciąż nie zwracał uwagi na jego słowa. Nie miał tego zwyczaju.
Był przyzwyczajony do wydawania rozkazów, nie do słuchania.
– Anakinie, musisz wiedzieć, że to nie było celowe.
Ale on wiedział jedynie, że ten człowiek go zawiódł. Trzęsąc się z niechęci, bliski utraty panowania nad sobą
wyciągnął rękę, żeby uwolnić się z uścisku palców Obi-Wana...
W ciepłym, łagodnym świetle pokoju błysnął złocisty metal.
– Co to jest? – zapytał, patrząc z niedowierzaniem. Jego ręka? To jest jego ręka? Jak to możliwe? Przecież nie był
robotem, był człowiekiem z krwi i kości. – Co to jest? Ja nie...
I nagle wszystko do niego wróciło: nawałnica bezlitosnych, rozdzierających wspomnień.
Pocałunek Padme. Arena na Geonosis. Rzeź. Wszyscy Jedi wymordowani w słońcu.
Rozpaczliwa pogoń za Dooku. Pojedynek w jaskini. Obi-Wan ranny, o włos od śmierci. I jego ręka... jego ręka...
I jakby te obrazy stały się katalizatorem, jakby pamięć o tych wydarzeniach była tym samym, co przeżywanie ich na
nowo, ból zadanej mieczem świetlnym rany poraził go niczym piorun.
A Obi-Wan objął go i utulił w płaczu.
ROZDZIAŁ 4
Teraz: po bitwie o Christophsis
– Nie, Ahsoka! Nie tak! – krzyknął zirytowany Anakin. – Dlaczego mnie nie słuchasz?
Ahsoka cofnęła się, patrząc na niego spode łba.
– Nie krzycz na mnie, Rycerzyku. Staram się, jak mogę. Jeśli coś robię nie tak, to twoja wina, nie moja. Ty jesteś
Mistrzem Jedi, a ja padawanką, pamiętasz? Nie wymagaj ode mnie, żebym wszystko od razu umiała.
Popatrzył na nią z niedowierzaniem, a potem odwrócił się i odszedł od swojej bezczelnej uczennicy, żeby nie ściągnąć
na siebie kłopotów odzywką pasującą bardziej do gorącej atmosfery toru wyścigowego niż do pełnego skupienia
nastroju, jaki panował w sali treningowej Świątyni Jedi.
Znów zaskoczył go brak warkoczyka padawana, który jeszcze niedawno przy każdym kroku obijał mu się o ramię.
Powinien już się do tego przyzwyczaić – minęło parę tygodni od krótkiej, podniosłej ceremonii, podczas której Obi-Wan
uwolnił go od przeszłości, wręczając mu symbol jego dzieciństwa z aprobującym uśmiechem.
Być może dojrzałem już do tego, żeby zostać rycerzem Jedi... ale z całą pewnością nie jestem jeszcze gotowy na
ucznia, pomyślał. W każdym razie nie takiego jak Ahsoka.
Podniósł wzrok i zobaczył swojego dawnego Mistrza. Obi-Wan stał na tarasie widokowym sali treningowej z rękami
założonymi na piersiach w swój charakterystyczny sposób. Pod bujną brodą skrywał rozbawiony uśmiech.
Tak, jasne, to naprawdę zabawne, pomyślał Anakin. Kupa śmiechu. Pewnie uważasz, że to zapłata dla mnie, Obi-
Wanie, prawda? Myślisz, że mam to, na co sobie zasłużyłem.
No cóż... może tak było.
Odwrócił się z powrotem w stronę swojej uczennicy. Nie ruszyła się ani o krok, nie opuściła wyzywająco zadartego
podbródka, nie wyłączyła swojego treningowego miecza świetlnego, który parzył, ale nie ranił ani nie zabijał. Po prostu
stała tak, nadąsana, a w jej oczach błyszczały łzy złości i frustracji.
Znał to spojrzenie. Wiedział, co to znaczy patrzeć w ten sposób. Ile razy wpatrywał się tak w Obi-Wana w ciągu
minionych dziesięciu lat? Ile razy walczył ze sobą, żeby nie tupnąć i nie wykrzyczeć swojego gniewu i rozczarowania...
nie zawsze udało mu się pohamować.
Kiedy teraz zobaczył żal Ahsoki, minęła mu złość. Westchnął i podszedł do niej, wyłączając swój miecz treningowy.
– Posłuchaj – powiedział, zatrzymując się przed padawanką. – Nie chodzi o to, że idzie ci źle, bo wcale tak nie jest.
Ale to jeszcze nie znaczy, że wszystko robisz dobrze, Ahsoko.
Podbródek dziewczyny uniósł się odrobinę wyżej.
– Na Christophsis dobrze mi poszło, prawda? I na Teth, i na Tatooine?
– Nigdy nie mówiłem, że nie. Ale miałaś też dużo szczęścia. Na szczęściu daleko nie zajedziesz, padawanko. Myślisz,
że mógłbym powierzyć ci moje życie, licząc na szczęście?
Niechętnie opuściła podbródek.
– Nie – mruknęła. – Oczywiście, że nie.
– To dobrze, bo tego nie zrobię – powiedział surowo. – A teraz wykonaj pięćdziesiąt powtórzeń formy Niman na
poziomie pierwszym. Sama. I każdy cios ma być perfekcyjny, Ahsoko. Identyczny. Skoncentrowany w Mocy. Nie spiesz
się. Nie rób nic po łebkach. Wczuj się w rytm ćwiczenia. – Włożył rękę pod tunikę i wyciągnął kamdroida. – Nagram cię,
żebyśmy mogli później ocenić twój styl i technikę.
– To znaczy, że nie zostaniesz popatrzeć? – spytała padawanka, najwyraźniej rozczarowana.
– Będę w pobliżu – odparł. – Ale to nie ma znaczenia, gdzie jestem. Ważne, gdzie ty jesteś. Skoncentrowana w Mocy,
pamiętasz? – Włączył trutnia i rzucił go w powietrze.
Kamdroid miał śledzić i nagrywać każdy ruch Ahsoki, dopóki nie skończy swojego zadania. –
No... zaczynaj.
Spełniła polecenie. Przy brzęczeniu jej treningowego miecza Anakin odwrócił się i odszedł. Czuł się źle, czuł się
winny, że tak ostro ją potraktował. Że nie opowiedział jej, jak niedawno sam był na jej miejscu i że rozumie
przytłaczające emocje, z którymi zmagali się wszyscy padawani.
Ale tu nie chodzi o mnie, chodzi o nią, pomyślał. Każdy padawan kroczy tą samą ścieżką na swój własny sposób. Ona
też będzie musiała w swoim czasie. Nie mogę jej pomóc. Tylko sama może sobie pomóc.
To samo powiedział mu kiedyś Obi-Wan – wtedy oczywiście miał mu to za złe.
Przypiął wyłączony miecz treningowy do pasa i wszedł po schodach na taras widokowy, gdzie jego dawny Mistrz
wciąż obserwował, jak Ahsoka zanurza się coraz głębiej w Mocy.
– Ma wielki potencjał, Anakinie – odezwał się Obi-Wan, zerkając na niego. – Wiesz, ci mali i zadziorni często okazują
się najlepsi.
Czy to był typowy dla Obi-Wana komplement? Zawoalowany? Rzucony od niechcenia?
Nigdy nie był wylewny, więc chyba tak.
– Poradzi sobie – burknął Anakin. – Chociaż wciąż nie rozumiem, dlaczego Mistrz Yoda przysłał ją do mnie. Tym
bardziej że ty nie znalazłeś jeszcze nowego ucznia.
– Z tym nie ma pośpiechu – powiedział Obi-Wan, skrywając kolejny uśmiech. – Ciągle jeszcze dochodzę do siebie po
ostatnim.
Anakin wywrócił oczami.
– Bardzo śmieszne – mruknął. – Tego bym się nie spodziewał.
Obi-Wan zachichotał cicho.
– Naprawdę? A powinieneś.
– Już wiem – odparł Anakin, również pozwalając sobie na odrobinę sarkazmu –
powinienem teraz wyznać: ojej, Obi-Wanie, nie wiedziałem, jak było ci ciężko, kiedy mnie szkoliłeś. Ale teraz już
rozumiem. Teraz wszystko stało się jasne.
– No właśnie – powiedział Obi-Wan i uśmiechnął się szerzej.
Anakin westchnął.
– Tak... No cóż... chyba już rozumiem.
Zapadło między nimi milczenie, ale bez napięcia. Anakinowi się to podobało – żarty, wesołość, niewymuszone
braterstwo. Zaraz po Geonosis, kiedy dochodził do siebie po tragicznych przejściach, wydawało się, że ich przyjaźń
zawisła na włosku. Ocaliła ją tylko zdecydowana reakcja Obi-Wana, który nie dał się odepchnąć, zaakceptował gniew
swojego padawana, jego żal, jego rozgoryczenie, nie biorąc tego do siebie.
A było w nim tyle gniewu! Tak dużo żalu! Nawet teraz pobrzmiewały w nim jeszcze echa tamtych uczuć. I tak miało
być już zawsze. Nie mógł uwolnić się od wspomnień tej chwili na pustyni Tatooine, kiedy patrzył, jak jego matka umiera.
Czuł, jak umiera. Nie mógł też uwolnić się od tego, co stało się potem – od brutalnej masakry pod gwiazdami.
Obi-Wan nic o tym nie wiedział. Nie mógł wiedzieć. Obi-Wan był wzorowym Jedi.
Nigdy nie zrozumiałby tej przemożnej potrzeby zemsty na kimś, kto zabił ukochaną osobę.
Anakin wiedział, że ostatecznie ocaliła go Padme i ten jeden idealny dzień, który spędzili razem po swoim potajemnym
ślubie. Jej miłość. Jej cierpliwość. Jej bezwarunkowa akceptacja wszystkiego, czego Jedi kazali mu się wyrzec.
Ale Obi-Wan też mu pomógł. Po tym, jak stracił rękę i jego równowaga w Mocy została bezpowrotnie zaburzona,
wiedział, że bez Obi-Wana nigdy nie mógłby ponownie zaufać swoim umiejętnościom. Nigdy nie poradziłby sobie z
koszmarami, w których co noc przeżywał na nowo swój krótki i wstrząsający pojedynek z Dooku. Swoją porażkę. Swoje
okaleczenie. Nigdy nie odnalazłby tej radości, która płynęła z bycia Jedi.
A była to niezwykła radość.
„To była moja wina, Mistrzu – przyznał po powrocie z Naboo, kiedy wypełnił zadanie zbudowania dla siebie nowego
miecza świetlnego. – Swoją arogancją omal nie doprowadziłem cię do śmierci. A przez niecierpliwość sam poniosłem
porażkę. Nie chciałem cię słuchać. Przepraszam”.
Był wtedy przygotowany na nieunikniony wykład, drobiazgową analizę jego niezliczonych wad. Tymczasem Obi-
Wan z trudem się uśmiechnął. „Z radością ci to wybaczę, Anakinie, jeśli ty wybaczysz mnie, że zlekceważyłem twoje
sny o matce – odparłnie całkiem pewnym głosem. – Uratowałbym ją dla ciebie, gdybym mógł”.
Nigdy więcej nie rozmawiali o tamtych wydarzeniach. A napięte przedtem relacje między uczniem a Mistrzem
łagodnie ewoluowały w niewymuszoną i nieoczekiwaną przyjaźń, która umacniała się w trakcie niezliczonych godzin
spędzonych na ćwiczeniach z mieczem świetlnym podczas przygotowań do wojny. Działo się to, zanim został pasowany
na Rycerza Jedi, który, podobnie jak Obi-Wan, nigdy nie został poddany formalnej próbie. Zaczynałmyśleć, że w gruncie
rzeczy wiele ich łączy.
Oczywiście wciąż zdarzały się między nimi spięcia. Czasami Obi-Wan zapominał, że Anakin jest jego „byłym
padawanem”, i zaczynał go pouczać albo strofować. Zapominał, że teraz obaj są Rycerzami Jedi i generałami, w równym
stopniu odpowiedzialnymi za życie ludzi służących pod ich rozkazami. To było... irytujące. Czasem Anakin zastanawiał
się, czy Obi-Wan kiedykolwiek znacznie go postrzegać jako równego sobie. Zwykle jednak nie dopuszczał do siebie
takich myśli, bo to mogłoby zepsuć ich relacje, a tego nie chciał.
Siedem tygodni po bitwie o Geonosis – niecałe trzy tygodnie po tym, jak Anakin bez żalu pożegnał swój warkoczyk
padawana – dowodzone przez Dooku siły Separatystów przypuściły brutalny, wielotorowy atak na Republikę. Anakin i
Obi-Wan walczyli ramię w ramię, broniąc najpierw Anoth, a później Bakury. Wtedy po raz pierwszy zetknęli się z
potworem, jakim był Grievous.
A potem nadeszło Christophsis... i wszystko się zmieniło. Patrząc wstecz, Anakin zrozumiał, że Christophsis, a także
późniejsze misje z Ahsoką na Teth i na Tatooine były katalizatorem, którego potrzebował, żeby zakończyć swoją
przemianę z padawana w Rycerza Jedi.
Zerkając teraz kątem oka na Obi-Wana, przypomniał sobie powściągliwą, ale płynącą z głębi serca pochwałę swojego
byłego Mistrza po tej misji i poczuł ukłucie winy.
Szkoda, że nie mogę powiedzieć mu o Padme, pomyślał. Jedi nie mają racji. Miłość nas nie osłabia. Ona nas
wzmacnia. Szkoda, że nie możemy mu z Padme tego udowodnić. On jest bardzo samotny.
– Co jest? – spytał Obi-Wan. – Mam muchę na nosie?
Anakin pokręcił głową.
– Zastanawiałem się po prostu, jak długo będziemy sterczeć tutaj, na Coruscant, podczas gdy każdego dnia Jedi, klony
i zwykli ludzie walczą i giną za Republikę. Za wolność. Minąłjuż ponad tydzień i to nie jest w porządku, że siedzimy tu
sobie bezpiecznie, kiedy tam tyle się dzieje. Jak długo jeszcze Dooku, Grievous i inni Separatyści będą bez skrupułów
przelewać niewinną krew?
– Rozumiem cię. – Obi-Wan położył rękę na ramieniu Anakina. – Jeśli to cię pocieszy, ja też się niecierpliwię. Im
szybciej pokonamy Dooku i jego kompanów, tym szybciej my, Jedi, będziemy mogli wrócić do naszego właściwego
zadania... stania na straży pokoju.
– Więc nie wiesz, co teraz będzie?
Obi-Wan opuścił rękę i uniósł brew.
– Jeśli pytasz, czy wiem, kiedy i dokąd wyruszymy z kolejną misją, to muszę cię rozczarować. Ale niech ci się tak nie
spieszy do wyjazdu, Anakinie. Im dłużej potrwa ta wojna, tym rzadziej będziemy mogli sobie pozwolić na chwile
wytchnienia w domu. Ciesz się Coruscant, póki możesz, młody przyjacielu. Coś mi mówi, że już wkrótce będziemy tylko
gośćmi w Świątyni.
Dreszcz niepokoju przebiegł Anakinowi po plecach. Opuszczenie Coruscant oznaczało opuszczenie Padme... a
wydawało się, że minęło ledwie parę chwil, od kiedy się znów połączyli. Kiedy zamykał oczy, czuł jej subtelne perfumy,
czuł jej palce na swojej skórze i jej skórę pod własnymi palcami, czuł smak jej łez radości. Tęsknota za nią była agonią, a
rozstanie torturą.
Nie znaczyło to, że niechętnie spełniłby swój obowiązek. Wszystko, co powiedział przed chwilą Obi-Wanowi, było
prawdą – nie mógł się doczekać zwycięstwa Republiki nad Separatystami. Ta wojna go przygnębiała. A im dłużej trwała,
tym obficiej płynęły rzeki krwi.
Nie powinniśmy pozwolić, żeby sprawy zaszły tak daleko, myślał. Gdybyśmy zebrali większe siły, Separatyści nie
staliby się tacy odważni. Powinniśmy byli ich powstrzymać. To nasza wina. Jaki jest pożytek z Jedi, jeśli nie
wykorzystujemy naszej potęgi w słusznej sprawie? Po co nam w ogóle ta potęga, jeśli nie wolno nam z niej w pełni
korzystać?
Obi-Wan trącił go łokciem.
– Twoja uczennica skończyła swoje zadanie, Mistrzu Skywalker.
Anakin się skrzywił.
– Nie nazywaj mnie tak. To dziwnie brzmi.
Obi-Wan zachichotał, Anakin zaś spojrzał na salę treningową i zobaczył Ahsokę, która rzeczywiście wykonała swoje
pięćdziesiąt powtórzeń formy Niman na poziomie pierwszym.
Stała zziajana, w wilgotnej od potu tunice, z włączonym cały czas mieczem treningowym, i patrzyła z nadzieją w
kierunku tarasu.
– Nie, żebym chciał cię pouczać, jak masz szkolić swojego padawana – dodał Obi-Wan –
ale chyba wystarczy jej tego na dziś. Co powiesz na to, żeby dać jej pokaz bardziej zaawansowanych technik?
Anakin się uśmiechnął. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż sparing.
Zwłaszcza z Obi-Wanem, znanym jako jeden z najznakomitszych i najbardziej uzdolnionych fechmistrzów w
Świątyni. Po latach krzyżowania mieczy świetlnych dla sportu tak już się ze sobą zgrali, że w pewnym sensie było to jak
walka z samym sobą.
– Znakomity pomysł, Mistrzu Kenobi – odparł. – Chodźmy.
Bez zbędnych dyskusji, z jednakowym uśmiechem, obaj przeskoczyli lekko nad balustradą tarasu i, amortyzując
upadek Mocą, wylądowali u stóp zaskoczonej Ahsoki.
– Twój miecz treningowy, padawanie – powiedział swoim najłagodniejszym tonem Obi-Wan, wyciągając rękę. –
Powinnaś chyba poszukać sobie jakiegoś bezpiecznego miejsca.
Zdumiona, ale i podekscytowana Ahsoka oddała swoją broń treningową. Rzuciła aroganckie spojrzenie swojemu
nauczycielowi i przy użyciu Mocy wskoczyła na taras widokowy.
– Ech – westchnął Obi-Wan. – Co za brak powagi, Anakinie. Ciekaw jestem, skąd wziąłsię u niej ten paskudny
zwyczaj.
– Nie mam pojęcia, Mistrzu. – Anakinowi wymknął się dawny tytuł, ale nie zabrzmiało to niestosownie. To nigdy nie
brzmiało niestosownie. Odpiął od pasa swój miecz treningowy, zapalił go i instynktownie przyjął czujną postawę, która
poprzedzała każdy pojedynek.
Obi-Wan podążył za nim z tym swoim dyskretnym uśmieszkiem.
– Gotów?
Anakin kiwnął głową.
– Zawsze.
I rozpoczęli swój taniec.
Kiedy Mistrz Yoda powiedział jej, że została przydzielona jako uczennica do Anakina Skywalkera, Ahsoka nie
wiedziała, śmiać się czy płakać. Żadnego Jedi w Świątyni nie otaczała taka aura, żaden nie był obiektem tylu pogłosek,
tylu spekulacji. Opowieści o jego wyczynach z biegiem czasu stawały się coraz bardziej nieprawdopodobne. Znali go
wszyscy... a jednak nikt tak naprawdę go nie znał. Oczywiście poza Mistrzem Obi-Wanem, ale on wydawał się równie
zagadkowy, jak jego legendarny były padawan.
Wybraniec? Wybraniec ma być moim Mistrzem? – nie dowierzała Ahsoka. O nie. Nie, to niemożliwe. To musi być
jakaś pomyłka. Wybrali nie tego ucznia.
Tyle że czcigodny Yoda się nie mylił.
Tak więc z duszą na ramieniu poleciała na Christophsis, żeby spotkać człowieka, który miał z niej zrobić Rycerza Jedi.
Ogólnie rzecz biorąc, ich spotkanie było... ciekawe.
Okazał się bardziej ludzki, niż się spodziewała. Tyleż błyskotliwy, co nieprzewidywalny.
Bardziej niecierpliwy, a jednak w jakiś sposób bardziej tolerancyjny. Fakt, parę razy zbliżyła się niebezpiecznie do
krawędzi. Sama się prosiła o reprymendy, których jej hojnie udzielał.
Ale to wynikało z nerwów. Z chęci zaimponowania mu. Pokazania, że trafił mu się odpowiedni uczeń. I tak koniec
końców nie wypadła najgorzej. W każdym razie nie wydawałsię rozczarowany. Nie pobiegł prosto do Yody po ich
powrocie do Świątyni, żeby poprosić o innego padawana, jakiegokolwiek padawana, tylko żeby zabrali mu z oczu tę
Ahsokę!
A więc... wyglądało na to, że mają wspólnie długą drogę do przebycia. Dobrana para.
Mistrz i padawanka walczący ramię w ramię w słusznej sprawie.
Stojąc na palcach na tarasie widokowym i spoglądając ponad balustradą na Jedi w dole, poczuła w sercu niestosowną
zazdrość.
Nigdy nie będę władać mieczem świetlnym tak jak oni, pomyślała, choćbym nawet ćwiczyła dwadzieścia godzin
dziennie.
Powodowani dziwną alchemią Jedi, inni padawani i rycerze ściągali do sali treningowej, dołączając do stojącej na
tarasie Ahsoki, żeby popatrzeć, jak Mistrz Obi-Wan i Mistrz Anakin bawią się, tocząc pojedynek w wymagającej Formie
IV Ataru.
Bo była to zabawa, mimo że obaj mieli śmiertelnie poważne miny.
Patrząc, jak jej mentor, posługując się Mocą, skacze ponad głową Mistrza Obi-Wana z gracją tarchaliańskiej gazeli,
Ahsoka zastanawiała się, czy on myśli o tym, co wydarzyło się na Geonosis. O tym, jak otarł się o śmierć. Skoro zdarzyło
się to raz... mogło przytrafić się znowu. Czy się bał? Jeśli tak, to nigdy tego nie okazywał.
Czy ja kiedykolwiek będę tak odważna? – myślała. Mam nadzieję, ale nie mogę tego sobie wyobrazić.
Zastanawiała się, czy Anakin myśli czasem o tej części siebie, która jest maszyną, a nie człowiekiem. Gdyby nie
wiedziała, że jego prawa dłoń i przedramię zrobione są z metalu, a nie z ciała, nigdy by się tego nie domyśliła. Nic w jego
zachowaniu nie zdradzało, że nie jest już... całością.
Jedi czuł Moc w krysztale miecza świetlnego, wyczuwał nasilenie potęgi, wagę potencjału. Jedi stawał się z nią
jednością, tworzył żywe połączenie z Mocą, która przepływała przez niezwykły pryzmat. Jakie to więc było uczucie,
kiedy tę więź zakłócała proteza ręki? Co czuł Jedi, tracąc część niesamowitej, żywej łączności z Mocą?
Chciałabym go zapytać, pomyślała, ale chyba nie potrafię.
Taras już się zapełnił i huczał teraz od ożywionych komentarzy. Ahsoka nie mogła nawet okazać niezadowolenia. A
przecież to była jej sesja treningowa. To dla niej Obi-Wan i Anakin – Mistrz Kenobi i Mistrz Skywalker – tańczyli z
mieczami świetlnymi. To nie w porządku, że ci inni się tu wepchnęli.
Niegodna myśl, ale przyszła jej do głowy tylko na moment.
Poniżej, w sali treningowej, walczący Jedi zaczęli się pocić, ale wcale ich to nie powstrzymało. Pozorowany
pojedynek trwał dalej. Cios za cios, atak i kontratak; susy, obroty, cięcia i uniki. Biegali i skakali, tworząc jedność z
Mocą. Od czasu do czasu rozlegało się głośne parsknięcie śmiechem, łagodny docinek albo pochwała za sprytne
uderzenie. Obi-Wan klepnął Anakina mieczem świetlnym po plecach, a Anakin udał, że jęczy z bólu. To z kolei
wywołało salwy śmiechu na tarasie. Ahsoka śmiała się razem ze wszystkimi i nie przeszkadzało jej już tak bardzo, że tam
są.
Bo w końcu to ona była uczennicą Anakina. Tego nikt nie mógł jej odebrać.
Chociaż wydawało się to niewiarygodne, bo walka była i tak niezwykle dynamiczna, Mistrz Kenobi i Anakin jeszcze
zwiększyli prędkość. Miecze treningowe migały zbyt szybko, żeby można było dostrzec ich ruch gołym okiem. Ahsoka
wciąż jednak potrafiła wychwytywać poszczególne ruchy; jej togrutańskie dziedzictwo obdarzyło ją zmysłami bardziej
wyostrzonymi niż u człowieka czy u wielu innych ras. Wstrzymując oddech, zdumiona i onieśmielona, patrzyła, jak
dwóch najświetniejszych Jedi w Świątyni daje pokaz swoich niezrównanych umiejętności.
Cios – blok – parada – unik – odbicie – obejście – kontruderzenie – zwarcie i równoczesne wycofanie – natarcie Mocą
– obrona Mocą – finta – salto – powrót do pozycji...
i od początku.
Kiedy Obi-Wan wbiegł po ścianie na sufit i zbiegł z drugiej strony, a Anakin pobiegł za nim, wszyscy wiwatowali,
chociaż nie licowało to z właściwą Jedi powściągliwością. Ahsoka też wiwatowała. To było wspaniałe.
Oto, kim chcę być, pomyślała. Właśnie takim Jedi chcę zostać.
Ale nawet Obi-Wan i Anakin nie mogli utrzymywać takiego tempa w nieskończoność.
Zmęczeni, zakończyli pojedynek. Ciężko dysząc i ociekając potem, wymienili uprzejme ukłony. Obi-Wan wyciągnął
rękę i dotknął przelotnie policzka Anakina. Ahsoka zobaczyła ruch jego ust. Wyczytała z niego: „Dobra robota”.
A wyraz twarzy Anakina po tych dwóch krótkich słowach doprowadził ją niemal do łez.
Taras szybko pustoszał; Rycerze Jedi i padawani wracali do porzuconych chwilowo zajęć.
Wkrótce Ahsoka znów była sama i czekała na instrukcje swojego Mistrza. Mówił coś szeptem Obi-Wanowi, ale nie
mogła odczytać słów. Obi-Wan pokiwał z uśmiechem głową, po czym podniósł wzrok.
– Twój miecz treningowy, padawanko – powiedział z galanterią i rzucił jej pożyczoną broń. – Dziękuję za pożyczenie.
Gdy Mistrz Kenobi opuścił salę treningową, Anakin złapał robota nagrywającego, który zarejestrował jej wcześniejsze
ćwiczenia, i, ku jej zdumieniu – bo nie podejrzewała go o takie swobodne zachowania – posłał go Mocą w kierunku
tarasu, tak żeby mogła go chwycić w powietrzu.
– Znajdź jakąś wolną salę szkoleniową, Ahsoko, i przeanalizuj swoją technikę – polecił. –
Przygotuj się, żeby jutro rano wymienić po pięć najlepszych i najgorszych rzeczy, które zrobiłaś.
Schowała trutnia pod tuniką.
– Jutro, Mistrzu? Nie omówimy teraz mojego treningu?
Pokręcił głową.
– Teraz mam inne sprawy.
Znowu. Miała wrażenie, że jej Mistrz zbyt często oddalał się bez żadnego wyjaśnienia.
Dokąd się udawał? Nigdy nie mówił, a ona wiedziała, że lepiej nie pytać.
– Tak, Mistrzu. O której jutro?
Zawahał się.
– Nie wiem. Dopóki nie przyjdę po ciebie, ćwicz dalej ze zdalniakiem. I pamiętaj, żeby założyć opaskę na oczy.
Znowu trening na ślepo ze zdalniakiem? Wolałby ćwiczyć z Anakinem. Nie okazała jednak swojego rozczarowania,
tylko ukłoniła się, jak na wzorowego padawana przystało.
– Tak jest, Mistrzu.
– W porządku – powiedział i odszedł.
Sama i w filozoficznym nastroju, Ahsoka opuściła salę treningową. Pięć dobrych rzeczy i pięć złych... zadumała się,
zmierzając w kierunku świątynnej biblioteki. Chyba zrobię mu niespodziankę i znajdę po dziesięć.
W plugawym półświatku Coruscant miało to swoją nazwę: kac moralny.
Po Geonosis, kiedy cienie wojny okryły galaktykę, Bail Organa w pełni zrozumiał sens tego określenia. Po raz
pierwszy odczuł to niczym potężny cios w samo serce, kiedy stał na prywatnym balkonie z Palpatine’em i innymi,
patrząc, jak dziesiątki tysięcy żołnierzy klonów z matematyczną precyzją wchodzą po rampach ogromnych niszczycieli.
Jak bez pytania i bez skargi maszerują po śmierć. Jak wykonują swój ostateczny, nieunikniony obowiązek, do którego
byli szkoleni od urodzenia.
Teraz poczuł to znowu, słuchając, jak Palpatine raczy Senat oficjalnym raportem o bitwie o Christophsis i o uratowaniu
syna Jabby. I chociaż bardzo się starał, nie potrafił.
Bitwa o Geonosis to był tylko początek. Przedsmak tego, co miało nadejść. Od tego czasu tak wielu żołnierzy klonów
poległo – ostatnio na Christophsis i na Teth – w obronie Republiki, która nie bardzo wiedziała, co z nimi robić. A jej
obywatele, prawdę powiedziawszy, nie dbali zbytnio o to, że ktoś walczy i ginie, dopóki wojna nie wkraczała w ich
życie. Na Coruscant wojna była obrazkiem, który oglądało się w serwisach informacyjnych HoloNetu, kiedy nie było
ciekawszych rozrywek. Gdzie indziej oczywiście sprawy wyglądały nieco... inaczej.
Bail Organa kręcił się niespokojnie na platformie senatorskiej, podczas gdy Palpatine kończył swoją emocjonalną
przemowę.
– Tak więc, moi przyjaciele, proszę was, abyście przyłączyli się do gratulacji, które składam Jedi w związku z ich
triumfem. Ich niezłomna determinacja w walce z naszymi zbłąkanymi braćmi i siostrami z ruchu Separatystów stanowi
świadectwo zaangażowania tego szacownego gremium w rychłe zakończenie tego tragicznego konfliktu. Wszyscy
dźwigamy potworne brzemię tej wojny, wierzę jednak, że Jedi nie pozwolą, by nasze cierpienie trwało długo.
W hałasie gromkich oklasków, które po tym nastąpiły, Bail przechylił się lekko w lewo.
– Robi się coraz bardziej natchniony, nie sądzisz?
Wyrwana z zadumy Padme odwróciła się w jego stronę.
– Co? Przepraszam, Bail. Zamyśliłam się.
– Chyba nie roztrząsasz ciągle tego układu z Huttami, co? Co się stało, to się nie odstanie.
Skierowała swoją uwagę z powrotem na salę Senatu, gdzie inni senatorowie opuszczali swoje platformy i spływali
nieprzerwanymi strumieniami w stronę labiryntu korytarzy.
– Wiem – odparła krótko. – Ale wciąż tego żałuję. Huttowie to kryminaliści i handlarze niewolników. Wykorzystują
nieszczęście innych dla pomnażania własnych zysków. Nie obchodzi ich, kogo krzywdzą, kogo okaleczają, kogo
zabijają. Posuną się do każdej podłości, jeśli tylko uznają że może im to przynieść jakąś korzyść albo zapełnić kiesę. Dziś
nam pomogą, a jutro wbiją nóż w plecy, jeśli będzie im się to opłacało.
– Ale jeśli ugoda z nimi pozwoli ochronić szlaki nadprzestrzenne przed Separatystami...
cóż, nie możemy sobie pozwolić na utratę kolejnych. Te szlaki są nam potrzebne, Padme.
– Wiem o tym – westchnęła. – Jedi nie zawarliby takiej umowy, gdyby było inne wyjście.
Ten sojusz obraża ich tak samo, jak mnie. Oni lepiej niż ktokolwiek inny zdają sobie sprawę, ile cierpienia wyrządzili
Huttowie.
Bail przyjrzał jej się uważnie.
– Wygląda na to, że o Jedi wiesz prawie wszystko.
– Tego bym nie powiedziała – odparła, rumieniąc się. – Po prostu miałam z nimi więcej do czynienia niż większość
ludzi i tyle.
Niewątpliwie tak było, Bail o tym wiedział. Walczyła razem z nimi na Naboo, na Geonosis. To tak, jakby sama była
honorowym Jedi.
– Twoje doświadczenia z pewnością dały ci szczególny wgląd w ich naturę – powiedziałw zamyśleniu. – To dobrze.
Możesz się przydać. Bo chyba większości z nas Jedi wydają się trochę... dziwni.
– Dziwni? – oburzyła się. – Oni nie są dziwni, Bail. Są dzielni i zaradni, i...
– No, no – odezwał się przeciągły głos. – Jak miło! Co my tu mamy? Zaimprowizowane zebranie Komisji
Bezpieczeństwa? A gdzie wasi koledzy? Nie możecie sami odwalać całej roboty.
Był to Palpatine, który podleciał do nich na swojej oficjalnej platformie. Sam. Mas Amedda był widocznie zajęty
sprawami administracyjnymi.
– Panie Kanclerzu – powitała go Padme, wstając. – To nie jest... tak tylko rozmawialiśmy.
Bail pokiwał głową, również wstając.
– O Jedi – dodał. – I o tym, jak wiele im zawdzięczamy.
– Macie rację – przytaknął entuzjastycznie Palpatine. – Mam nadzieję spłacić kiedyś ten dług w całości. Cóż, nie będę
wam dłużej przeszkadzał. Robi się późno, a ja mam jeszcze sprawy do załatwienia.
– Późno? – powtórzyła Padme, kiedy Palpatine się oddalił. Spojrzała na chronometr na ich platformie. – Rzeczywiście.
Też jestem spóźniona. Przepraszam, Bail. Muszę lecieć.
– Tak, naturalnie – powiedział, zdziwiony jej nagłym pośpiechem. – Zobaczymy się...
Ale jego słowa trafiły w próżnię. Jak na tak dystyngowaną kobietę, potrafiła niewątpliwie szybko znikać, kiedy była
taka potrzeba.
Uśmiechając się do siebie, Bail Organa opuścił salę i udał się do swojego gabinetu, gdzie czekał na niego stos
datapadów.
ROZDZIAŁ 5
Mace Windu pochylił się w swoim fotelu na spotkaniu Rady Jedi. Łokcie miał oparte na kolanach, a dłonie zwiesił
luźno.
– Jesteś przekonany, że jego prośba jest szczera?
Obi-Wan pokiwał głową.
– Tak. Jestem przekonany. – Popatrzył na wszystkich członków Rady znajdujących się w Świątyni: Yodę, Oppo
Rancisisa i Saesee Tiina, a potem jeszcze raz na Mace’a Windu. –
Ufam Deksowi bezgranicznie. Pamiętajcie, że to jego informacje doprowadziły nas na Kamino.
– Jakieś wskazówki dał ci, Obi-Wanie, czego dowiedział się? – spytał Yoda, patrząc w skupieniu spod na wpół
przymkniętych powiek.
– Nie, Mistrzu Yoda. Wolał nie ujawniać żadnych szczegółów, bo rozmawialiśmy przez niezabezpieczone łącze.
– A więc uważa, że to, co wie, jest niebezpieczne – powiedział Mace Windu. – To znaczy, że spotkanie z nim również
może być niebezpieczne. Zwłaszcza jeśli to jakaś pułapka.
Obi-Wan przyjrzał mu się uważnie. Mace zmienił się od czasu Geonosis. Zdrada Dooku go zmieniła. I śmierć tylu
Jedi, których nie mógł ochronić. Nigdy nie był tak podejrzliwy, tak skłonny wszędzie dopatrywać się zagrożenia.
– Mistrzu Windu, jeśli sugerujesz, że Dex mógłby mnie zdradzić, z całym szacunkiem, ale muszę zaprotestować. Jedi
nie mają większego przyjaciela.
Członkowie Rady wymienili przelotne spojrzenia, po czym Mace westchnął.
– Co o tym myślisz, Mistrzu Yoda?
– Myślę, że w tych mrocznych czasach żadnej pomocnej dłoni odtrącić nie możemy –
odparł Yoda. – Zwycięstwo odnieśliśmy na Christophsis, ale pokonani zostaliśmy na Selonii, Caridzie i Garos IV.
Kolejnego zwycięstwa szybko potrzebujemy. Z Dexterem Jettsterem spotkasz się, Obi-Wanie. Ale ostrożność
zachowasz, w razie gdyby podejrzenia Mistrza Windu słuszne okazać się miały.
Obi-Wan się ukłonił.
– Tak, Mistrzu Yoda.
– Idź już – powiedział Mace Windu. – Im szybciej dowiemy się, co odkrył twój przyjaciel, tym lepiej.
Jeszcze jedna krótka wymiana spojrzeń między Mistrzami Jedi. Obi-Wan poczuł dreszcz niepokoju.
– Czy coś się wydarzyło? Coś nowego?
Yoda westchnął.
– Wiadomość właśnie otrzymaliśmy, Obi-Wanie, że kolejne trzy szlaki nadprzestrzenne w ręce generała Grievousa
wpadły.
Obi-Wan poczuł, jak dźwięk tego imienia przeszywa go niczym miecz świetlny.
Grievous. W połowie maszyna, w połowie żywa istota. W całości mordercze monstrum.
Zaprzysięgły wróg Republiki. I Jedi.
– To już sześć w ciągu ostatniego miesiąca – zauważył Mace Windu. – To bardzo niedobre wieści.
Niedobre? Raczej druzgocące.
– Które szlaki tym razem, Mistrzu? – spytał Obi-Wan.
– Kluczowe trasy prowadzące na Bespin, Kessel i Kalamar.
– A więc dostawy gazu tibanna i przyprawy z Kessel są zagrożone. Gdy tylko braki zaczną być odczuwalne, ucierpią
cywile. A Kalamarianie, którym instynkt każe rozmnażać się we własnym domu, nie będą mogli odpowiedzieć na ten
pierwotny zew. – Obi-Wan zmarszczył brwi. – Śmiały ruch. Taktycznie błyskotliwy... i wyjątkowo okrutny. Idealnie
pasujący do hrabiego Dooku i jego sługusa.
Mistrz Jedi powinien zawsze zachowywać spokój ducha i nie poddawać się emocjom.
Taki przynajmniej był ideał. Jednak Obi-Wan wyczuł w Mocy gorycz, gdy członkowie Rady wzdrygnęli się na
dźwięk tego imienia. Echa, jakie wywołał dobrowolny upadek Dooku, jeszcze nie ucichły.
Ukłonił się.
– Mistrzowie, odszukam Deksa i złożę wam raport najszybciej, jak tylko będzie to możliwe.
Udał się do kompleksu doków Świątyni i pokwitował odbiór prostego, funkcjonalnego skutera miejskiego, który nie
powinien przyciągać niepotrzebnej uwagi. Zastanawiał się, co powiedziałby Anakin, gdyby zobaczył zmatowiały,
brązowy lakier, wgniecenia i liczne plamy rdzy. Ta kupa złomu, Mistrzu? – zapytałby zdumiony i oburzony. Będziesz
latał po Coruscant na tym szmelcu? Gdzie twoja duma? Jesteś Jedi! To nie jest w porządku!
Po dziesięciu latach w Świątyni Anakin jeszcze nie wyrósł ze swojej słabości do maszyn, nie uwolnił się od fascynacji
prędkością. I pewnie już nigdy się to nie stanie.
– W sercu Jedi nie ma miejsca na dumę – powiedział głośno Obi-Wan, ściągając na siebie pytające spojrzenie androida
odpowiedzialnego za wydawanie sprzętu, który wręczał mu kluczyk do skutera. – Maszyna jest sprawna i to mi
wystarczy.
– W pełni sprawna, tak – potwierdził android. – Zgadza się, Mistrzu Kenobi. Prosiłbym, aby był pan łaskaw tym razem
zwrócić ją w takim samym stanie.
Obi-Wan przytknął ironicznie dwa palce do czoła.
– Postaram się.
Wyleciał ze sztucznej jasności kompleksu doków na zalany słońcem coruscański poranek i zawisł w oczekiwaniu na
pozwolenie, aż będzie mógł się włączyć w nieprzerwany strumień ruchu powietrznego, który dyskretnie, okrężną drogą
miał go doprowadzić do dzielnicy Galarb. Tam właśnie Dex kierował swoją dochodową jadłodajnią jako niechlujny, ale
życzliwy szef.
Czuł się trochę głupio, klucząc po niebie w kierunku praktycznie przeciwnym do zamierzonego, zamiast prosto do
celu. Ale Yoda polecił mu zachować ostrożność, więc tak zrobił. Z tego też powodu wziął skuter miejski. Każdy, kto go
znał, wiedział, że zdecydowanie wolałby przedzierać się przez ruch powietrzny śmigaczem. Skutery były takie...
odsłonięte. Żaden zakamuflowany Separatysta, który chciałby go śledzić od Świątyni – co za niedorzeczna myśl! – nie
zwróciłby uwagi na ten zdezelowany, stary gruchot. A żeby jeszcze utrudnić rozpoznanie, Obi-Wan ukrył twarz pod
kapturem płaszcza.
Zresztą nawet gdyby te środki ostrożności zawiodły i jakiś nikczemny osobnik próbowałjednak go śledzić, z całą
pewnością zdołałby go w porę wyczuć.
Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, mówił sobie. Pozwoliliśmy, żeby w nasze serca wkradł się niepokój, to
wszystko. I to jest właśnie najgroźniejsze. Nie możemy pozwolić, żeby nasi wrogowie mieli nad nami taką władzę.
Tyle że... Dex podczas rozmowy był wyraźnie zdenerwowany. A to samo w sobie było niepokojące.
Transponder skutera zapiszczał, sygnalizując zgodę na włączenie do ruchu. Odsuwając od siebie to nowe zmartwienie,
Obi-Wan wleciał w strumień prywatnych śmigaczy, pojazdów transportu publicznego, skuterów miejskich, znacznie
bardziej okazałych od jego własnego, barek, śmigłowców, małych statków i maxitaxi.
Kiedy dodał gazu i poczuł chłodny wiatr owiewający mu twarz, musiał przyznać, że –
chociaż brakowało mu Anakina – była kusząca wolnością przyjemność w tym, że mógłmknąć przez zatłoczone niebo
nad Coruscant, odpowiadając tylko za swoje życie...
– Obi-Wan! – wykrzyknął Dex, który dostrzegł go przez kuchenne drzwi swojej jadłodajni. Besalisk odrzucił ścierkę i
wybiegł z kuchni, wyciągając wszystkie cztery potężne ramiona, żeby go objąć. – Hej, chłopie! Co ty tu robisz?
Myślałem, że jesteś zbyt ważny, żeby zadawać się z nami, maluczkimi w CoCo Town!
Oni-Wan popatrzył na niego zdumiony.
– Zbyt ważny, Dex? Wybacz, ale nie bardzo...
– No tak! Nie słyszałeś? Jesteś teraz sławny! – Trzęsąc potężnym brzuchem, Dex odwrócił się w kierunku gości
jedzących śniadanie niczym dyrygent w stronę orkiestry. –
Słuchajcie wszyscy! Poznajecie tego typa? Na pewno widzieliście go na HoloNecie, jego paskudna morda jest
wszędzie! To Mistrz Jedi, Obi-Wan Kenobi, bohater z Christophsis! A przedtem z Geonosis i z Anoth! No, darmozjady,
oklaski dla tego typka!
Pstrokata zbieranina stałych klientów Deksa posłusznie oderwała się od jedzenia i zaczęła parskać, gwizdać, klaskać i
walić płetwami o blaty. Obi-Wan ukłonił się niezgrabnie.
No cóż, nie jest to dyskretne powitanie, jakiego się spodziewałem, pomyślał.
Sapnął głośno, gdy Dex zmiażdżył mu żebra w entuzjastycznym uścisku.
– Odgrywaj swoją rolę – szepnął mu w ucho przyjaciel. – Nigdy nie wiadomo, kto patrzy.
Odgrywać rolę? W porządku. To mógł zrobić.
– Co ja tu robię? – powtórzył, kiedy Dex rozluźnił duszący chwyt i zrobił krok w tył. –
Wpadłem na filiżankę najlepszej chava chavy na całym Coruscant.
Dex wybuchnął głębokim, zaraźliwym śmiechem... ale w tej wesołości wyczuwało się nutkę strachu.
– Co ty powiesz? – Uśmiechnął się szeroko do swoich zaciekawionych klientów. – A myślałem, że wam, Jedi, nie
wolno kłamać!
Cholera. W co on pogrywał?
– No dobra – powiedział i zademonstrował zakłopotany uśmiech. – Przejrzałeś mnie. Tak naprawdę to nie
sprawdziłem stanu akumulatora w moim skuterze. Mogłem albo wylądować tutaj i poprosić cię o wymianę, albo się
rozbić.
Goście Deksa zachichotali i wymienili łagodnie uszczypliwe komentarze w najróżniejszych językach.
– Wszystko cofam, Obi-Wanie – oświadczył właściciel ku uciesze gawiedzi. – Żaden z ciebie bohater... jesteś narwany
noski.
Idiota. Jak miło.
– Słuchaj, Dex, chyba nie masz nic przeciwko temu, że zaparkowałem ten nieszczęsny skuter przed samym wejściem?
Znów ten chrapliwy śmiech.
– Nie, nie mam nic przeciwko, pod warunkiem że zapłacisz mandat, jak to zobaczy inspektor!
– No pewnie, o to się nie martw. Ale nie chcę ci sprawiać kłopotów, więc... co z tym akumulatorem?
Dex podciągnął luźne spodnie.
– Jasne, jasne, mogę ci pożyczyć akumulator, Obi-Wanie. Ale możesz chwilę poczekać?
Jestem teraz trochę zajęty.
– Oczywiście – odparł Obi-Wan uprzejmie. – Będę na zewnątrz, przy skuterze, na wypadek gdyby zjawił się
inspektor.
– Dobry pomysł – zgodził się Dex, serdeczny gospodarz. – Odpocznij sobie po swoich bohaterskich wyczynach, a ja
zaraz do ciebie przyjdę.
CoCo Town, znajdujące się w dzielnicy Galarb, oddalone było o jakieś czterdzieści dziewięć sektorów od Świątyni.
Jadłodajnia ulokowana była w pobliżu głównego węzła komunikacyjnego rejonu, co gwarantowało Deksowi stały
dopływ głodnych klientów.
Nieustannie sunęli piesi i pojazdy naziemne, ciągnące od i do centralnego skrzyżowania.
Wzdłuż całej ulicy pięły się wielopiętrowe budynki, jednak sam lokal położony był w pełnym słońcu i oferował
panoramiczny widok na planetę-miasto.
Obi-Wan oparł się o ścianę jadłodajni, delektując się słońcem i obserwując leniwie twarze przechodniów. Wkrótce
jednak zorientował się, że i on jest przez nich obserwowany. Nie tylko obserwowany – rozpoznawany. Pokazywali go
sobie palcami, szeptali o nim, przyglądali mu się. Cóż, tak jak powiedział Dex, był teraz gwiazdą HoloNetu.
To wszystko wina Palpatine’a. Nieuchronna konsekwencja upartego dążenia Wielkiego Kanclerza, żeby do imion i
nazwisk Jedi, walczących o przetrwanie Republiki, dopasować twarze. Kulminacją tego dążenia były powtarzane w
kółko relacje z wojny w serwisach informacyjnych HoloNetu. A skoro Jedi odgrywali tak ważną rolę w konflikcie...
Yoda i Mace Windu głośno sprzeciwiali się temu pomysłowi, ale Palpatine był czarująco nieprzejednany. Jedi to
bohaterowie Republiki, bezinteresownie walczący w imię pokoju.
Ludzie powinni się o tym dowiedzieć. Tylko wtedy, gdy każda rozumna istota na Coruscant i w całej Republice pozna
Jedi, można będzie zbudować poparcie dla walk z Separatystami.
„Ludzie nie potrafią kochać tego, co abstrakcyjne – twierdził Palpatine. – Ale dzięki HoloNetowi pokochają Jedi.
Mistrzowie, musicie mi zaufać. Doskonale wiem, co robię”.
Yoda i Mace Windu nie chcieli ustąpić w tym sporze, ale w jakiś sposób i tak go przegrali. I tym sposobem Obi-Wan
Kenobi utracił swoją wygodną anonimowość. Zdając sobie wyraźnie sprawę z zainteresowania, jakie wzbudza, naciągnął
z powrotem kaptur na twarz i spróbował zniknąć w Mocy. Niestety niewiele to dało. Wciąż słyszał szepty i zwalniające
kroki gapiów, którzy przystawali, żeby popatrzeć.
To bez sensu, pomyślał. Powinienem poprosić Deksa, żeby spotkał się ze mną w Świątyni.
W nikłej nadziei, że zdoła uwolnić się od powszechnej ciekawości, odwrócił się plecami do chodnika i sznura
naziemnych pojazdów i zaczął dłubać przy całkiem sprawnym skuterze.
Po paru chwilach podszedł do niego android w firmowej czapeczce; przyniósł świeży akumulator i toporną, poobijaną
skrzynkę z narzędziami.
– Dex mówi, że będzie pan tego potrzebował – wyjaśnił.
Obi-Wan kiwnął głową.
– Tak, dziękuję. Postaw to tutaj.
– Przepraszam – powiedział android. – Ale Dex mówi, żeby przeniósł się pan z naprawą na zaplecze.
Z dala od przechodniów, gdzie można było liczyć na odrobinę prywatności.
– Oczywiście, bardzo chętnie.
Zaprowadził skuter na zaplecze jadłodajni, a android, klekocząc, podreptał za nim.
Postawił skrzynkę z narzędziami i akumulator na ziemi i wrócił do swojej pracy.
Po szybkim sprawdzeniu okolicznych budynków – żadnych szpiclów w zasięgu wzroku lub Mocy – Obi-Wan
otworzył skrzynkę i pokręcił głową, widząc jej zawartość. Dex bez wątpienia chciał jak najlepiej, ale biorąc pod uwagę,
że ręce miał co najmniej cztery razy większe niż Obi-Wan...
Użył Mocy, żeby wymienić akumulator. Tu dopchnąć... tam dokręcić... Potęga Mocy przepływała przez niego,
znajoma jak własny oddech. Odizolowany w czasie pracy od wpływów otoczenia, nagle zdał sobie wyraźnie sprawę z
niepokoju Deksa. Besaliskowie nie byli odporni na Moc, jak Huttowie czy Toydarianie, ale nie byli też tak łatwi do
rozszyfrowania i zmanipulowania, jak wielu innych mieszkańców galaktyki. Obi-Wan już dawno pogodził się z faktem,
że przeważnie do końca nie wiedział, co Dex myśli, chyba że on sam czuł się na tyle pewnie, żeby mu o tym powiedzieć.
Teraz jednak Dex nie blokował swoich emocji... chociaż nie starał się też ich świadomie eksponować. Po prostu same
z niego wyciekały. Nieprzyjemna mieszanka strachu i niedowierzania sączyła się z Deksa jak trująca psychiczna
wydzielina.
Obi-Wan poczuł znajomy dreszcz, który bez ostrzeżenia przeszył jego ciało.
Miał złe przeczucia.
Nie potrafił jednak wskazać ich źródła. Yoda miał rację; Ciemna Strona wirowała wokółnich jak cuchnąca mgła.
Wiedział tylko tyle, że jego instynkt, jego intuicja, jego więź z Mocą kazały mu skoczyć na równe nogi i rozglądać się
dokoła z dłonią na rękojeści miecza świetlnego. Musiał spodziewać się kłopotów, spodziewać się...
– Skończyła się pora śniadania – usłyszał za plecami niepewny głos Deksa. – Mam dla ciebie minutę albo dwie, Obi-
Wanie, ale potem muszę wracać do kuchni.
Obi-Wan wypuścił z płuc powietrze, ostrożnie rozluźnił chwyt na mieczu świetlnym i odwrócił się w stronę
przyjaciela.
– To całe przedstawienie było naprawdę konieczne?
Głęboko osadzone oczy Deksa przymknęły się, a potem otworzyły szeroko. Worek na jego szyi się nadął, co było
wyraźną oznaką irytacji.
– A kiedyż to miałem w zwyczaju marnować twój czas, Mistrzu Kenobi?
Obi-Wan pokiwał głową, zawstydzony.
– Słusznie. Przepraszam, Dex. Muszę przyznać, że jestem trochę zdenerwowany.
Opierając się o gładką ścianę jadłodajni, Dex sięgnął do kieszeni kuchennego fartucha, wyciągnął ambryjskie cygaro i
zapalniczkę i zapalił. Zaciągnął się mocno i wypuściłaromatyczną chmurę różowego, ziołowego dymu.
– Na Christophsis było ciężko, co?
Obi-Wan prychnął.
– Skąd ten pomysł? Z tego co wiem, relacje na HoloNecie były bardzo krzepiące.
Dex popatrzył na niego, mrużąc oczy.
– Rzeczywiście. Pewnie kręcili to gdzieś na Alderaanie, a efekty specjalne robili spece od holofilmów.
Obi-Wan przyjrzał mu się badawczo.
– Od kiedy jesteś takim cynikiem?
– Wojna wydobywa lepszą stronę mojej osobowości – odparł Dex i zgasił cygaro w kuble na śmieci.
– Nie tym razem. Materiały były prawdziwe, Dex. Te cholerne kamdroidy były wszędzie, gdzie tylko spojrzeć. Co
prawda podejrzewam, że to, co trafiło do emisji, było odpowiednio zmontowane.
Zmontowane w taki sposób, żeby nie pokazywać śmierci i zniszczenia, chyba że wśród robotów. Zabite klony nie
były... fotogeniczne.
– To chyba jasne – zgodził się Dex, wciąż z cynicznym uśmieszkiem.
– Wiesz, nie jestem tak całkiem przeciwny tej decyzji – powiedział łagodnie Obi-Wan. –
W końcu zmontowany materiał nie kłamał. Przecież zwyciężyliśmy. Ostatecznie. A jaki jest sens w straszeniu ludzi?
Światy Jądra muszą pozostać spokojne i stabilne, sam o tym wiesz.
Panika jest zaraźliwa i szybko się rozprzestrzenia. Jeśli pozwolimy, żeby opanowała serce Republiki, wielu jej
obywateli może ucierpieć. A nawet zginąć.
– To prawda – przyznał Dex. – Ale jeśli ta wojna będzie zbyt czysta i schludna, Obi-Wanie, to może się okazać, że
nikomu nie zależy na tym, żeby ją jak najszybciej zakończyć.
Chociaż może wy, Jedi, inaczej do tego podchodzicie. W końcu jesteście wojownikami i w ogóle.
Obi-Wan pokręcił głową, urażony.
– To nie w porządku. Myśmy się nie prosili o ten konflikt. Wepchnięto nam go do gardła tak mocno, że prawie się
udławiliśmy. Ale nie możemy zrezygnować z walki. Separatyści gotowi są posunąć się do najbrutalniejszych środków,
żeby wymusić secesję na planetach, które wcale nie mają ochoty opuszczać Republiki. Trzeba ich powstrzymać.
Dex westchnął ciężko, pokiwał głową i podrapał się po brodzie.
– Masz rację. Nie zwracaj uwagi na moje dziwactwa, Obi-Wanie. Wygląda na to, że nie tylko ty jesteś zdenerwowany.
– Mówiłeś, że masz jakieś ważne informacje, Dex – przypomniał mu Obi-Wan.
– Lepiej weź się do wymiany tego akumulatora – poradził. – W razie, gdybyśmy byli obserwowani.
– Nie jesteśmy – zapewnił Obi-Wan, ale zaczął znów dłubać przy maszynie. – Dex, co się dzieje?
Dex sięgnął po kolejne cygaro i je zapalił. Zaciągnął się, ale tym razem połknął dym.
Potarł ręką twarz.
– Niewykluczone... może wiem, gdzie możecie dorwać tego chizka Grievousa.
Obi-Wan popatrzył na niego i poczuł przyspieszone bicie serca. Gdyby udało się załatwić ulubionego generała Dooku,
wojna byłaby w trzech czwartych wygrana.
– Gdzie, Dex? Gdzie on jest?
– Teraz? – Dex się skrzywił. – Nie wiem. Ale wiem, gdzie może być za chwilę.
– Może być? Dex...
– Wywiad to niepewny biznes, Obi-Wanie – zezłościł się Dex. – Jeśli oczekujesz gwarancji, to trafiłeś pod zły adres.
– Wybacz, ale Yoda i inni Mistrzowie będą mnie o to pytać. I powinienem móc im powiedzieć, że ja pytałem ciebie.
Dex pyknął gwałtownie z cygara.
– Nie ufają mi?
– Nie znają cię. To nie to samo. – Obi-Wan skończył wymieniać akumulator, podniósł się i wyprostował plecy, po
czym wyrwał Deksowi z ręki cygaro. – Nie powinieneś tego palić.
To ci szkodzi. – Rzucił niedopałek na ziemię i rozgniótł obcasem. – A wracając do Grievousa...
Dex przekornie wyciągnął trzecie cygaro i zapalił.
– Doszły mnie słuchy – powiedział, otoczony chmurą różowego dymu – że Grievous planuje atak na Bothawui.
Bothawui. Ojczyzna Bothan, których zdolności wywiadowcze były legendarne.
Informacje stanowiły ich największe bogactwo i niejednokrotnie już ich pomoc odgrywała kluczową rolę w pokonaniu
Separatystów. Perspektywa przejęcia Bothawui przez Grievousa sprawiała, że utrata szlaków nadprzestrzennych
wydawała się błahostką.
Oby się mylił. Oby to była pomyłka.
– Dex, jesteś tego pewien?
– Moja informatorka jest pewna – odparł Dex. – A to nie żadna nowicjuszka.
– I ufasz jej? – Była to delikatna forma zapytania: „Czy ona czasem nie kłamie?”
Dex zacisnął pięści.
– Ufam.
A więc nie kłamie. Obi-Wan nie próbował pytać o nazwisko informatorki. On i Dex byli wprawdzie przyjaciółmi, ale
Besalisk zaciekle strzegł prywatności istot, które karmiły go okruchami informacji. „Czego nie wiesz, tego nie powiesz” –
brzmiało jego stałe motto. Czy można było mu się dziwić? Jedi już dawno przyswoili sobie tę bolesną prawdę.
– Czy Bothanie wiedzą o planach Grievousa? – spytał Obi-Wan i pokręcił głową. – Na pewno wiedzą. W końcu to
Bothanie. Ale dlaczego nic nam nie powiedzieli, dlaczego...
– Nic nie wiedzą – przerwał mu Dex. Oczy miał zamglone, co było wyraźną oznaką głębokiej troski. – Bardzo
możliwe, że tylko ja o tym wiem. Ja i moja informatorka. I teraz ty.
To był przypadek, że się o tym dowiedziała. Zaryzykowała przekazanie mi tej informacji tylko dlatego, że miała wobec
mnie dług życia. Obi-Wanie... – Dex zniżył głos do szeptu. –
Nie możecie dopuścić, żeby Bothawui wpadło w metalowe łapy Grievousa.
Nie, nie mogli. Teraz rozumiał już, dlaczego jego przyjaciel tak się bał, że nie chciałrozmawiać o tym przez
komunikator. Kiedy gra toczyła się o taką stawkę, wystarczyłby cień podejrzenia, że ten plan wyszedł na jaw, żeby
Grievous wymordował tysiące, chcąc powstrzymać jednego...
– Co jeszcze wiesz, Dex? Kiedy Grievous planuje przeprowadzić atak? Jak dużą grupę szturmową zabierze do układu
bothańskiego? Czy możemy się spodziewać...
– Przykro mi, Obi-Wanie – odparł Dex, rozkładając szeroko wszystkie cztery ręce. – Nie wiem. Gdybym wiedział,
tobym ci powiedział.
– Jestem pewny. – Obi-Wan pogładził się po brodzie. – Dziękuję ci, Dex. Rada będzie ogromnie zobowiązana.
Zawdzięczamy ci uratowanie wielu istnień.
Dex westchnął. Nagle wydał się zmęczony i o wiele starszy.
– Chciałbym ci powiedzieć więcej, Obi-Wanie, ale nie mogę, więc lepiej już idź. Ja muszę zająć się lunchem, a ty
powstrzymaniem inwazji.
Obi-Wan zdobył się na uśmiech.
– Nie chciałbyś się przypadkiem zamienić?
Uśmiech Deksa był równie wymuszony.
– Obi-Wanie, stary druhu, nawet za sto milionów kredytów.
Uścisnęli się szybko, jak dwaj towarzysze broni żegnający się przed bitwą. Przynajmniej tak się czuli. Potem Obi-Wan
cofnął się i spojrzał w posępną twarz Deksa.
– Nie sądzę, żebym długo zabawił na Coruscant. Nawet jeśli nie będę brał udziału w wyprawie przeciw Grievousowi,
znajdą się inne zadania. Separatyści po prostu łapią oddech po Christophsis. Wkrótce walki rozpoczną się na nowo. To
może być kwestia dni. – Uśmiechnął się. – Więc trzymaj dla mnie gorącą chava chavę, dobrze?
Dex pokiwał głową.
– I wolne miejsce, stary druhu. Niech Moc będzie z tobą.
– I z tobą – odparł Obi-Wan. Skinął lekko głową, przełożył nogę nad skuterem, zapaliłgo... i pomknął w coruscańskie
niebo, nie oglądając się za siebie.
Lekceważąc względy bezpieczeństwa, wybrał najprostszą drogę do Świątyni. Wyciskał ze skutera, ile się dało, i bez
skrupułów wykorzystywał specjalne uprawnienia w ruchu powietrznym, które przysługiwały mu jako Jedi. Kluczył i
przedzierał się przez niekończące się sznury pojazdów, przeskakiwał z jednego pasa na drugi, nie zwracając uwagi na
krzyki i klaksony tych, którym zaleciał drogę. Myślał jedynie o implikacjach informacji, którą otrzymał od Deksa.
Jeśli Grievous zajmie Bothawui mimo jego zabezpieczeń, Republika zostanie sparaliżowana. Bez bothańskiej siatki
informatorów straciliby także Christophsis. Oddziały wywiadowcze klonów wyglądają obiecująco, ale jest ich tylko
garstka. A Jedi nie są szpiegami.
Problem polegał na tym, że nikt nie wiedział, gdzie obecnie przebywa Grievous.
Wiadomo było tylko, że zmierza w stronę Bothawui. Jaki był pożytek z tej informacji?
Pachołek Dooku wraz ze swoją armią robotów mógł zbliżać się do układu bothańskiego kilkoma różnymi szlakami
nadprzestrzennymi, a Jedi nie mieli możliwości patrolowania ich wszystkich. Nawet w tej wczesnej fazie kampanii
przeciwko Separatystom armia klonów była mocno przerzedzona. A Kamino nie mogło przyspieszyć produkcji klonów,
bowiem jakość tworzonych żołnierzy – a był to kluczowy czynnik – zależała od powolnego dojrzewania.
Potrzebujemy więcej informacji, pomyślał Obi-Wan.
Tym bardziej że ostrzeżenie Deksa było wyjątkowo mgliste. To też go martwiło. Bo co będzie, jeśli Rada w to nie
uwierzy? Co, jeśli brak konkretnych szczegółów sprawi, że odrzucą informatora jako niewiarygodnego? Czy miał u nich
wystarczający posłuch, żeby zaufali mu bezwarunkowo, tak jak on ufał Deksowi? A może zażądają, żeby wrócił do
swojego przyjaciela i naciskał go tak długo, aż ujawni swoją informatorkę, żeby mogli ją schwytać i przesłuchać?
Błagam, tylko nie to, pomyślał. Nie mógłbym. To byłaby zdrada. Niech mnie o to nie proszą. Niech mi zaufają.
Tyle że z Yodą nigdy nie można było mieć pewności. Najbardziej szacowny Mistrz Zakonu był, na swój sposób,
takim samym indywidualistą jak Qui-Gon. W dodatku był tysiąc razy mniej przewidywalny – w jednej chwili łagodny i
życzliwy przyjaciel, a w drugiej nieprzejednany i bezwzględny despota. A taka zmiana mogła zajść w mgnieniu oka.
Będę musiał ich po prostu przekonać, stwierdził Obi-Wan. Zmusić ich, żeby uwierzyli.
W oddali widział już Świątynię. Wyglądała tak pięknie w blasku słońca. Mimo wszystko poczuł to znajome ściskanie
w gardle, które mówiło mu, że jest blisko domu. Nie było to uczucie właściwe dla Jedi, jednak był pewien, że nie on
jeden doznawał go na widok tych czterech olśniewających, strzelistych iglic i dominującej centralnej wieży.
Mknął teraz przez sektor administracyjny, między rzędami niezliczonych biur zaludnionych przez tysiące
pracowników, którzy wprawiali w ruch ciężkie tryby Republiki. I wtedy to poczuł – gwałtowny wstrząs w Mocy, kocioł
mrocznych emocji: grozy, nienawiści, triumfu i gniewu. Nagły i niszczący, nadszedł nie wiadomo skąd.
A potem eksplozje.
Najpierw pojawił się błysk, jasny rozkwit purpury i oranżu, oblamowany czernią.
Dokładnie pod nim. I zaraz po jego lewej stronie, potem po prawej. I prosto przed nim. Tuż po tym nastąpiły wibracje,
jak gdyby jakaś niewidzialna ręka chwyciła powietrze i potrząsnęła nim jak płachtą. Fale piekącego żaru przetoczyły się
przez Obi-Wana, miotając jego skuterem. I na końcu ten straszliwy odgłos – głębokie dudnienie, bum, wzmocnione i
zwielokrotnione przez echa, które odbijały się od jednego chwiejącego się i rozpadającego budynku do drugiego.
I nagle jasne coruscańskie niebo zaroiło się od metalowych odłamków i ciał, od śmigaczy, maxitaxi i eleganckich
gondoli powietrznych rozrzucanych jak liście na wietrze.
Spadając bezradnie, Obi-Wan przywołał Moc i szarpnął swój skuter w bok w samą porę, żeby uniknąć płonącego
dwuosobowego śmigacza... ale został staranowany przez dryfujący bezwładnie powietrzny autobus, wyładowany
krzyczącymi pasażerami.
Ból. Zaskoczenie. Szalony, ale bezgłośny gniew. To niemożliwe. Nie, nie, coś tu jest nie tak!
A jednak wciąż spadał... i spadał... i...
ROZDZIAŁ 6
– Jeszcze chee-chee, kochanie?
Anakin spojrzał na kiść soczystych, fioletowych owoców, którymi Padme tak kusząco wymachiwała mu przed nosem.
– Mm... – zamruczał i ją objął. – Znam coś lepszego niż jagody chee-chee!
Piszcząc i chichocząc, pozwoliła się rzucić na łóżko. Przekomarzała się z nim, protestując, kiedy rozgniótł aromatyczne
owoce na jej skórze. Potem już nie protestowała, kiedy delektował się lepkim sokiem i jej zapachem, kiedy zatracał się w
ich wspólnej sekretnej namiętności.
Moja miłość, moja miłość, moja własna prawdziwa miłość, myślał.
Tylko kiedy był z nią, ból w jego sercu ustępował. Padme nadawała jego życiu sens – bez niej był tylko chaos,
przemoc, ból poniesionej straty. Czasami, właściwie często, dziwił się, że Obi-Wan nigdy niczego nie podejrzewa. Jak to
było możliwe, że kochał Padme tak zachłannie, a jednak udawało mu się ukrywać trawiące go uczucie przed
człowiekiem, który znal go najlepiej?
Chyba naprawdę jestem potężnym Jedi, stwierdził.
Mruknął z niezadowoleniem, kiedy Padme przycisnęła mu dłonie do piersi, powstrzymując go.
– Zaczekaj. Zaczekaj – poprosiła.
– Nie chcę czekać – zaprotestował. – Kazałaś mi czekać wczoraj. Za długo już czekam.
Roześmiała się, ale nie opuściła rąk.
– Anakinie, mówię poważnie. O niczym innym nie marzę, jak tylko o tym, żeby zostać tu z tobą cały dzień, ale nie
mogę. Za niecałą godzinę mam holokonferencję z królową Jamillią.
A ty chyba powinieneś szkolić teraz swoją uczennicę?
– Właśnie to robię – zaoponował. – Dałem jej instrukcje, a ona wypełnia je bez szemrania. To bardzo ważna lekcja dla
padawana.
Zrobiła kpiącą minę.
– Bardzo ważna lekcja, której ty chyba nie odrobiłeś.
– To nie fair – powiedział, ale musiał się uśmiechnąć. – Nie słuchałem Obi-Wana tylko wtedy, kiedy nie miał racji.
– Najwyraźniej często nie miał racji – odparowała, chichocząc. – Ciekawe, czy twoja uczennica będzie o tobie myślała
tak samo.
– Nie powinna – powiedział. – Nie, jeśli wie, co jest dla niej dobre.
– Uuu, jaki surowy! Ale z ciebie tyran, Mistrzu Skywalker!
Znowu ten niedorzeczny tytuł. Ale nie przeszkadzał mu tak bardzo, kiedy to Padme go używała. Kiedy byli razem, nic
mu nie przeszkadzało.
Pocałowała go delikatnie w usta i z pełnym żalu westchnieniem wstała z łóżka.
– Przepraszam, Anakinie, ale muszę już iść.
Kochał ją w każdej postaci, ale najbardziej w takiej jak teraz: błysk w oku, zaróżowione policzki, włosy niesfornie
rozrzucone wokół smukłych ramion. A na ich tle zapierająca dech w piersiach perfekcja jej rysów. Łączyła w sobie tyle
różnych kobiet, że trudno było za nią nadążyć: majestatyczna królowa, odważna pani senator, zaciekła obrończyni
pokoju...
Jego żona.
Wystarczyło, że na nią spojrzał i cały ciężar winy, którą odczuwał z powodu życia w kłamstwie, oszukiwania Obi-
Wana, złamania przysięgi, składanej z taką powagą, znikałniemal bez śladu.
Bo tak być powinno, myślał. Należymy do siebie.
Niechętnie się podniósł.
– Tak, musisz iść i ja też. Jeśli zbyt późno wrócę do Świątyni, Ahsoka zacznie mnie szukać i wpadnie w panikę. A to
ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy.
Blask w oczach Padme nieco przygasł. Rzadko o tym mówiła, ale wiedział, że jej także ciążył ich sekret. Chociaż się
zarzekała, że niczego nie żałuje. Chociaż nie czuła większych wyrzutów sumienia niż te, które w nim wzbudzało
pogwałcenie bezkompromisowego kodeksu Jedi.
Najgorsze jest to, że wiem, że oni nie mają racji, ale nie mogę tego wykrzyczeć ze szczytu świątynnej wieży, pomyślał.
To, że musimy się ukrywać i spędzać tylko połowę życia razem. Ale to nie będzie trwało wiecznie. Kiedy wojna się
skończy, wyjdziemy z ukrycia.
Kiedy wojna się skończy, wszystko się zmieni.
– O co chodzi? – spytała. – Nagle zrobiłeś się taki poważny...
Skoczył na równe nogi.
– Niestrawność – odparł. – Kto pierwszy pod prysznicem?
Potem, ubrany i prawie gotowy do wyjścia, stał na tarasie apartamentu Padme, obserwując hipnotycznie krzyżujące się
nitki ruchu powietrznego. Było coś niemal kojącego w tym miarowym, nieprzerwanym ruchu. Minęło dużo czasu, zanim
przyzwyczaił się do Coruscant. Jako dziecko bardzo tęsknił za pustynią. Brakowało mu jej ciszy, jej spokoju,
zapierającego dech wzoru niezliczonych gwiazd na firmamencie. Tak często śnił o tym, żeby je odwiedzić... postawi
stopę na innych światach, jako wolny człowiek. Wolny mężczyzna.
Jedi.
Ten sen się ziścił, pomyślał. Inne też się ziszczą. Te dobre sny, nie tylko te złe. Przyszłość należy do mnie.
W oddali widniała Świątynia Jedi, dominująca nad horyzontem. Padme się wydawało, że Anakin nie wie, jak często
stała w tym miejscu, myśląc o nim, tęskniąc za nim.
Ale wiedział.
Za każdym razem, kiedy o nim myślała, on to czuł. Kiedy płakała nad ich rozłąką, płakałrazem z nią. Wszystko, co
czuła, on czuł także.
Obi-Wan nigdy tego nie zrozumie, myślał. On sądzi, że miłość można odrzucić jak zużyty przedmiot. Myśli, że ona z
czasem przeminie. Jest jak ślepiec, który twierdzi, że wzrok jest niepotrzebny.
Poczuł Padme stojącą za jego plecami i odwrócił się z uśmiechem. Przybrała teraz swoje senatorskie oblicze. Porzuciła
łagodną wesołość, ułożyła wspaniałą kaskadę włosów w schludną fryzurę. Zamieniła uwodzicielski jedwabny szlafrok na
formalną ciemnozieloną suknię, która zakrywała ją całkowicie, tak jak jego zakrywały spodnie i tunika Jedi. Ich stroje
były jak symbole. Odbierały im indywidualność.
A przecież jesteśmy kimś więcej, niż mogłoby się wydawać, myślał Anakin. A to, co nas łączy, sprawia, że jesteśmy
lepsi. Silniejsi. Niezwyciężeni.
– Kiedy się znów zobaczymy? – spytała, gładząc go po ramieniu. – Wieczorem? Mam kolację z malastariańskim
komisarzem kulturalnym, ale może później?
Pocałował ją w czoło.
– Kolację? Współczuję. Takie polityczne dysputy są strasznie...
Zawirowanie w Mocy... mroczne przeczucie...
– Męczące? – podpowiedziała i roześmiała się. – Tak, ale...
Przyłożył palec do ust.
– Ciii. Cicho, Padme. Coś jest nie tak...
...groza, nienawiść, triumf i gniew...
Błysk światła – języki ognia – niespodziewana seria wybuchów. Ruch powietrzny, który eksploduje, wiruje, taranuje –
i przecina chaos, przecina wir w Mocy...
– Obi-Wan!
Podczas gdy on próbował złapać oddech, uspokoić myśli na tyle, żeby odnaleźć swojego Mistrza, Padme pobiegła na
skraj tarasu i wpatrywała się w kłęby dymu, buchające ognie czterech oddzielnych eksplozji gdzieś w pobliżu.
– Sektor administracyjny – powiedziała drżącym głosem. – Sąd Centralny. Sąd Apelacyjny. I chyba... chyba...
rezerwowe biura Senatu. – Odwróciła się. – Obi-Wan?
Wstrząśnięty, pokiwał głową.
– On jest ranny, Padme. Muszę lecieć, muszę...
– Tak, tak, leć! – ponagliła go. – Ja też muszę iść; muszę pędzić do senatu. Będę tam potrzebna. Anakinie...
– Och, pani Padme, pani Padme! – jęknął C-3PO, który wytoczył się chwiejnym krokiem z pokoju. – Co się dzieje?
Czy to Separatyści? Atakują nas?
Blada z wrażenia, zignorowała androida.
– Idź, Anakinie. Bądź ostrożny.
– Ty też.
Potem ona pobiegła w stronę otwartych drzwi, a on do swojego śmigacza. Musnęli się jeszcze w przelocie
koniuszkami palców.
Moja miłość. Moja miłość...
Zapalił silnik pojazdu i wystrzelił z tarasu, nie zważając na przepisy, na bezpieczeństwo, na nic poza przemożną
potrzebą dotarcia do Obi-Wana.
On żyje, mówił sobie. Na pewno. Gdyby zginął, wiedziałbym o tym.
Od pierwszej eksplozji minęły ledwie minuty, ale miasto Coruscant zaczęło już reagować.
Niebo wypełniał zatrzymany i lub spowolniony ruch powietrzny; przenikały je dźwięki syren i krzyki. Na miejsce
wybuchów ze wszystkich stron zlatywały pojazdy uprzywilejowane, karetki powietrzne, służby bezpieczeństwa i kontroli
ruchu, ekipy ratunkowe. Anakin widziałfruwający gruz, szczątki zniszczonych maxibusów, śmigaczy i innych pojazdów,
wciąż pracujące silniki repulsorowe. Powietrze było pełne kurzu i śmierdziało dymem. Jazgot syren niemal całkowicie
zagłuszał rozpaczliwe, pełne bólu krzyki ludzi, którzy ucierpieli w tym tchórzliwym ataku.
Anakin zamknął na nie uszy i serce, koncentrując uwagę tak długo, aż słyszał tylko jeden głos; wyczuwał tylko jedną
poranioną istotę wibrującą w Mocy.
Trzymaj się, Obi-Wanie. Nie poddawaj się. Ani mi się waż.
To było jak wyścig o uratowanie matki, przeżywany na nowo. Czuł ból Obi-Wana, jego na wpół świadomą
konsternację, jego strach. Krzyczały do niego poprzez Moc, szarpały mu nerwy, budziły jego własne lęki, jego własny
koszmar utraty. Przyzywały go jak boja świetlna, jak ognisko w ciemnościach.
Podleciał do niego prom służb ratowniczych.
– Ruch powietrzny na Coruscant wstrzymany do odwołania! – zagrzmiał metaliczny głos.
– Proszę zatrzymać śmigacz. Powtarzam: proszę zatrzymać śmigacz pod groźbą aresztowania!
Anakin popatrzył z niedowierzaniem na pilota. Dobra, może i był jakiś problem z transponderem w jego promie, ale
czy ten facet był ślepy? Nie widział, że krzyczy na Jedi?
– To moje ostatnie ostrzeżenie! Proszę zatrzymać śmigacz!
Nie, najwyraźniej nie widział.
Trzymając jedną ręką stery i nie zmniejszając prędkości, Anakin odpiął swój miecz świetlny, uruchomił go i zamachał
nim nad głową.
– Sygnał transpondera potwierdzony. Przepraszam, Mistrzu Jedi.
Taa. Nie ma sprawy. Na razie, poodoo.
Anakin wziął głęboki oddech i zanurkował śmigaczem w kierunku odległej ziemi.
Obecność Obi-Wana w Mocy słabła... gasła... zarys jego ducha zaczynał się rozmywać...
Nie! Nie! Nie pozwolę na to!
Nie zwracając uwagi na zorganizowany chaos, który go otaczał, na zniszczenie, na tłumy ratowników, na ich trąbiące
klaksony i wzmacniane głosy, pędził w stronę Obi-Wana jak blasterowa błyskawica.
Śmierdzący dym stał się naprawdę dokuczliwy – gęsty i duszący. Zasłaniał widok. Ale Anakin nie potrzebował oczu,
miał Moc. Poprowadziła go w dół, po czym kazał zwolnić, zwolnić, jeszcze bardziej zwolnić. Pokierowała go w lewo...
bardziej w lewo... jeszcze trochę w lewo...
Tutaj.
Ogród na dachu. Zadbany. Kilka skrzyń ogrodowych, fontanna. Jakiś rodzaj azylu dla urzędników? Niskie ławki.
Markizy. Pojedyncze lądowisko dla wahadłowców. Wreszcie –
rozbity skuter miejski. Obok niego rozbity Jedi.
Obi-Wanie! Skuter? Co ci strzeliło do głowy? – jęknął w duchu Anakin.
Posadził śmigacz na dachu i wyskoczył z niego, pomagając sobie Mocą. Wylądował na klęczkach przy boku swojego
byłego Mistrza.
– Obi-Wanie! To ja, Anakin. Nie ruszaj się.
Tyle krwi. Za dużo krwi. Jedi nie byli nieśmiertelni. Qui-Gon mu o tym mówił, a potem zginął, żeby to udowodnić.
Obi-Wan leżał jak kłoda, częściowo na boku, dziwacznie wygięty. Powoli zamrugał.
Oczy miał szkliste, zamglone. Jego prawy policzek był rozcięty aż do kości.
– Anakin...?
Anakin nachylił się bliżej, bojąc się dotknąć rozpalonej, zakrwawionej ręki Obi-Wana.
– Nic nie mów. Wezwę pomoc, dobrze?
– Anakinie...
– Jestem tutaj – powiedział, wstając, żeby wrócić do śmigacza po swój komunikator. –
Nie martw się, Obi-Wanie. Jestem przy tobie.
Obi-Wan jęknął.
– A niech to. Chyba jestem ranny.
Co ty powiesz, pomyślał Anakin. Ustawił komunikator na awaryjną częstotliwość Świątyni i włączył go.
– Tu Anakin Skywalker. Chcę mówić z Mistrzem Yodą.
Odpowiedział mu niewyraźny syk, a po nim:
– Mistrz Yoda jest na nadzwyczajnym posiedzeniu Rady i nie może...
– Dawaj go tu, idioto! Słyszysz? Dawaj, i to już!
Rozciągnięty na dachu Obi-Wan poruszył się lekko.
– Spokojnie, spokojnie, Anakinie. Nie musisz krzyczeć.
Jakimś cudem Anakin zdołał się uśmiechnąć, chociaż kosztowało go to niemało.
– Nie psuj mi zabawy, Mistrzu. Wiesz, że lubię zgrywać ważniaka.
Obi-Wan odpowiedział wątłym uśmiechem i wypuścił powietrze, a jego blade usta pokryła czerwona piana. Widząc
to, Anakin znów ukląkł przy nim.
– Mówiłem, że masz być cicho – upomniał go. – Chyba najwyższa pora, żebyś zacząłmnie słuchać.
– Nie bądź taki apodyktyczny – odparł Obi-Wan. Spróbował się poruszyć, westchnął, po czym znieruchomiał
całkowicie. – Był wybuch...
– Były cztery – sprostował Anakin. – Proszę cię, Obi-Wanie, zamknij się.
– Chyba coś sobie złamałem – powiedział Obi-Wan, rozglądając się niespokojnie. – I to niejedno. – Zerknął na swoją
nadpaloną, podartą, nasączoną krwią tunikę. – Cóż, nie wygląda to najlepiej.
Anakin spróbował dotknąć czoła Obi-Wana. Jego skóra była lodowata.
– Nic ci nie jest, Mistrzu. Nic ci nie będzie.
– Anakinie Skywalker, tu Mistrz Yoda.
Z uczuciem ulgi podniósł komunikator.
– Mistrzu Yoda, potrzebuję pomocy. Jestem z Obi-Wanem. On jest ranny. Ciężko ranny.
Ucierpiał w wybuchu.
– Przywieźć go do Świątyni możesz?
– Nie, boję się go ruszyć. Potrzebuję uzdrowiciela. Wielu uzdrowicieli. Możesz przylecieć? Możesz się pospieszyć?
– Gdzie jesteś, młody Skywalkerze?
Anakin rozejrzał się dokoła.
– Nie wiem. W sektorze administracyjnym. Na dachu.
– Komunikator swój włączony zostaw. Znajdziemy cię.
– Tak. Dobrze. Pospieszcie się, błagam!
Przypiął komunikator do pasa i wziął głęboki oddech. Pot szczypał go w oczy, ściekał mu po kręgosłupie. Strach czaił
się w zakamarkach umysłu.
– Kłamczuch – szepnął Obi-Wan. – Mówiłeś, że nic mi nie jest.
– I tak będzie – zapewnił żarliwie Anakin. – Ale, Obi-Wanie, musisz oszczędzać siły.
– Tak – powiedział Obi-Wan. Jego wzrok był teraz dziwnie uduchowiony. – Tak...
Nie po raz pierwszy Anakin przeklinał swój brak zdolności uzdrowicielskich. Jak mógłbyć Wybrańcem, a
jednocześnie nie móc uzdrawiać? To niesprawiedliwe.
– Anakinie...
Bliski rozpaczy Anakin spojrzał na chorobliwie bladą twarz Obi-Wana, na tę jej część, która nie była zalana krwią. Na
brodę spływała krew z paskudnej rany na policzku. Krwawa piana zasychała Obi-Wanowi na ustach. Na pewno miał
wewnętrzne obrażenia. A jeśli przestanie oddychać, zanim zjawi się Yoda? Jeśli będzie miał drgawki? Anakin
pamiętałwypadek na torze wyścigowym, potężny karambol na ostatniej prostej. Larbo Nelik została wyrzucona z toru,
prosto w barierkę. Połamała się okropnie, a potem umierała w konwulsjach na oczach Anakina. Jego matka płakała,
widząc to, i błagała go, żeby się więcej nie ścigał.
Ale to Watto o wszystkim decydował... a zresztą Anakin to uwielbiał.
– Anakinie – powtórzył Obi-Wan. – Posłuchaj.
Anakin nachylił się jeszcze bliżej.
– Nie, to ty posłuchaj. Yoda leci tu z uzdrowicielami. Musisz się oszczędzać, musisz...
– Anakinie – przerwał mu Obi-Wan słabym głosem. – To ważne.
Popatrzył na Mistrza, zmagając się z wewnętrznym protestem i niedowierzaniem. Jak to mogło się stać? Jak to
możliwe, że jest tu, na tym dachu, otoczony przez kawałki gruzu i wyjące syreny, i dławiąc się gorzkim dymem i
gorzkimi łzami, patrzy na swojego straszliwie poranionego przyjaciela? Przecież jeszcze przed chwilą był w ramionach
Padme... śmiał się...
kochał...
To się nie dzieje. To nie może być prawda.
– Anakinie – powiedział Obi-Wan. Jego głos był ledwo słyszalny. – Powiedz Yodzie, że wiadomość Deksa dotyczyła
Grievousa. On planuje atak na Bothawui.
To wstrząsnęło młodym Jedi.
– Bothawui? O nie! Jeśli Grievous zajmie Bothawui...
– Wiem – odparł pełnym bólu głosem Obi-Wan. – Anakinie, powiedz wszystko Yodzie.
– Sam mu powiesz, jak tylko się tu zjawi.
Obi-Wan popatrzył na niego, jakby zdezorientowany.
– Ja nie... nie wiem... – Powieki mu opadły, a na ustach pojawiła się świeża czerwona piana.
Anakin poderwał się i zapatrzył na zatłoczone, zadymione niebo, szukając Yody. Tylko dziesięć lat rygorystycznego
szkolenia Jedi powstrzymywało go od krzyku.
No, szybciej! Szybciej! Gdzie jesteś? Szybciej!
I kiedy był już bliski tego, żeby, ryzykując życie Obi-Wana, wsadzić go do śmigacza i samemu zawieźć do Świątyni,
zjawił się Yoda z trojgiem uzdrowicieli. Jedną z nich była Mistrzyni Vokara Che, która tak ciężko pracowała nad jego
powrotem do zdrowia po Geonosis.
– Odsuń się, młody Skywalkerze – rozkazał Yoda, podczas gdy uzdrowiciele przystąpili do ratowania życia Obi-
Wanowi. – Dobrze spisałeś się. Nie umrze on.
Anakin czuł łzy na policzkach, ale nie wstydził się tego. Nie miał zamiaru nikogo przepraszać, nawet Yody, za to, że
tak bardzo troszczył się o Obi-Wana.
Ale wyglądało na to, że Yoda jest pobłażliwie usposobiony.
– Nie umrze on – powtórzył i dla podkreślenia swoich słów stuknął o dach gimerową laseczką.
– Skąd wiesz?
– Czas jego jeszcze nie nadszedł – powiedział łagodnie Yoda. – Pomimo Ciemnej Strony widzę to.
Anakin dygotał jak w gorączce; wciąż nie mógł się otrząsnąć. Poczuł, że nogi się pod nim uginają i usiadł na dachu,
oszołomiony.
– Przekazał mi wiadomość dla ciebie, Mistrzu Yoda. Grievous chce zaatakować Bothawui.
– Bothawui? – powtórzył Yoda, a potem dodał coś w jakimś dziwnym języku, innym niż republikański basic.
Wydawał się... zaniepokojony. – Pewien jesteś? Pomyłki tu żadnej nie ma?
Anakin pokręcił głową.
– Nie.
Uzdrowiciele stłoczeni wokół Obi-Wana uwijali się jak w ukropie. Vokara Che coś do nich mruknęła, pozostali dwaj
pokiwali głowami, a potem jednym szybkim, skoordynowanym ruchem przewrócili Obi-Wana płasko na plecy. Kiedy go
ruszyli, krzyknął przeraźliwie z bólu.
– Mistrzyni Vokaro Che! – powiedział głośno Yoda. Uzdrowicielka odwróciła się, kołysząc bliźniaczymi
głowoogonami.
– Mistrzu Yoda, przepraszam, ale czy możesz dać mi...
– Powrócić do Świątyni natychmiast muszę – oświadczył Yoda. – Zostawię cię tu, żebyś Obi-Wanem się zajęła. Kiedy
do Świątyni wrócisz i nowiny o nim mieć będziesz, znajdź
mnie.
Vokara Che skinęła głową.
– Oczywiście.
Anakin podskoczył, gdy Yoda trącił go swoją laską.
– Twój śmigacz to jest, młody Skywalkerze?
– Tak, Mistrzu.
– Zatem do Świątyni mnie zawieziesz. I na ograniczenia prędkości uwagi zwracać nie będziesz!
Anakin nie chciał stąd odlatywać. Chciał zostać z Obi-Wanem.
– Tak, Mistrzu – powiedział, podnosząc się... ale nie spuszczał wzroku z przyjaciela.
Yoda szturchnął go znowu.
– Ufasz mi, młodzieńcze?
Zaskoczony Anakin opuścił wzrok.
– Co? Tak.
– A więc bezpiecznie jest Obi-Wana zostawić! Bezpieczne nie jest Bothawui!
Obi-Wan kazałby mu lecieć. Obi-Wan byłby wściekły, widząc, jak się ociąga, narażając wiele istnień. Wrócił zatem z
Yodą do Świątyni.
Wielki Kanclerz Palpatine, wcześniej po prostu senator Palpatine, a przez większą część życia Darth Sidious, Mroczny
Lord Sithów, stał zamyślony w swoim luksusowym gabinecie, uśmiechając się pod nosem na widok chaosu, który
rozpętał.
No, nie osobiście. To nie on znalazł chętnych naiwniaków, podsycił ich prawdziwą lub wyimaginowaną niechęć do
Republiki, dostarczył im materiały wybuchowe i kody, potrzebne do zmylenia służb bezpieczeństwa, i pozostawił, żeby
dokończyli dzieło. Nie. Od takiej czarnej roboty miał takich czy innych sługusów. Jeszcze jeden naiwniak, skaptowany
przez jego użytecznego – choć leciwego – ucznia, Dartha Tyranusa. Tego, co grzał miejsce dla Anakina, który tak
pięknie dojrzewał. Naprawdę robił postępy.
Obserwowanie, jak plan przynosi owoce, dawało tyle satysfakcji.
W zaciszu jego gabinetu nie było słychać syren, krzyków, całej tej grozy. Ale nie musiałich słyszeć. Wszystko czuł w
Mocy.
Ciemna Strona to cudowna rzecz.
Oderwał wzrok od owoców swoich snów na jawie i spojrzał na chronometr na biurku.
Cóż, nadchodzi pora. Odwrócił się od szerokiego transpastalowego okna, od tej panoramy śmierci, którą tak wprawnie
odmalował, sięgnął do swojej prywatnej garderoby po czarny płaszcz z kapturem, włożył go i włączył wąskopasmowy
holoprzekaźnik, który trzymał na takie... specjalne okazje.
– Mistrzu – odezwał się hologram Dooku, kłaniając się. Właściwie to powinien klęczeć, ale wiek miał swoje
przywileje. Przynajmniej na razie. – Czy wiesz już o naszym ostatnim sukcesie?
– Tak, Darthu Tyranusie – odparł Sidious. – Z zaciekawieniem obserwowałem rozwój wydarzeń. Dobra robota.
Pochwała z ust Lorda Sithów była rzadkością, więc Dooku nie ukrywał zaskoczenia.
– Mój panie, zawstydzasz mnie.
A ty mnie nudzisz, pomyślał Sidious, ale nie zajmujmy się tym. Jeszcze nie.
– Jak mają się sprawy z generałem Grievousem?
– Odbudowuje swoją armię robotów, mój panie. Nie może się doczekać, żeby nawiązać ponownie walkę z Jedi.
– Istotą tej misji jest to, żeby nie zaczynał walki z Jedi, Tyranusie, dopóki Bothawui nie znajdzie się w jego rękach.
Kiedy zdobędziemy Bothawui, oni zaczną bezmyślnie marnować siły na próby odzyskania planety. Pragniemy śmierci
wielu Jedi, mój uczniu. Przypomnij o tym Grievousowi. Przypomnij mu też, że nie jest niezastąpiony.
Dooku jeszcze raz się ukłonił.
– Tak, mój panie.
Darth Sidious rozłączył się, schował przekaźnik do kieszeni płaszcza, a płaszcz z powrotem do garderoby. Lubił
utrzymywać swoje rzeczy w idealnym porządku. Było miejsce na wszystko i wszystko było na swoim miejscu.
Holoprojektor na jego biurku zapiszczał i Sidious wcisnął włącznik.
– O co chodzi?
Hologram Masa Ameddy się ukłonił.
– Panie, dotarła do mnie wiadomość, że Obi-Wan Kenobi został ranny w jednym z ataków terrorystycznych.
Obi-Wan? Doprawdy?
– Nie mów „terrorystycznych”, Masie Ameddo. To takie tendencyjne, emocjonalne określenie. Zostawmy takie słowa
naszym groźnym przyjaciołom z serwisów informacyjnych HoloNetu.
Mas Amedda skinął głową.
– Tak, panie.
Darth Sidious spuścił głowę, dając znak, że kończy rozmowę. W jego głowie kłębiły się myśli. Mas Amedda
zrozumiał jego gest i przerwał połączenie. Przez nikogo już nieobserwowany, Sidious podniósł wzrok, wiedząc, że jego
oczy lśnią czerwonym blaskiem.
Obi-Wan ranny? Ten szlachetny, świętoszkowaty, uciążliwy Jedi jest ranny?
I bardzo dobrze.
Wślizgnął się pod powierzchnię codzienności, zanurzając swój umysł w
niepowtarzalnych nurtach Ciemnej Strony. Gdzie był Anakin? Co teraz czuł?
Żal... strach... gniew... winę?
Znakomicie.
Czy Kenobi umrze? Nie... niestety. Ale taki rozwój wypadków był niewątpliwie szczęśliwy... coś mogło z tego
wyniknąć, z pewnością. Coś użytecznego. Coś... trwałego.
Albowiem nadszedł wreszcie czas, żeby odstawić Anakina od piersi Kenobiego i jego mlecznej papki.
Czas, żeby naprawdę zaczął mu przekazywać Ciemną Stronę.
Darth Sidious rozsiadł się w fotelu z dłońmi złożonymi w piramidkę i zaczął analizować nowe możliwości.
Anakin zamierzał pójść prosto do Sal Uzdrawiania i zaczekać tam na przybycie Obi-Wana. Przekazał Yodzie
wiadomość od Obi-Wana. Jaki jeszcze pożytek mogła mieć Rada z Anakina Skywalkera? Żaden. Za to Obi-Wan go
potrzebował. Nawet nieprzytomny, będzie wiedział, że jego były padawan jest przy nim. Tak jak on, oszołomiony po
swoim nieszczęsnym pojedynku z Dooku, wiedział, że Obi-Wan i Padme otoczyli go opieką.
Ale Yoda nie chciał o tym słyszeć.
– Uzdrowicielem nie jesteś, młody Skywalkerze. Raport przed Radą złożyć musisz –
zdecydował tym swoim władczym, irytującym, nadętym tonem. Jak zawsze, kiedy wygłaszałoświadczenia, które
wszyscy mieli przyjmować bez dyskusji tylko dlatego, że Mistrz tak długo żył.
Zwołane zostało posiedzenie Rady z udziałem wszystkich Mistrzów, chociaż trzy czwarte z nich pojawiło się w
postaci hologramów. Ki-Adi-Mundi przebywał tak daleko – niemal na krańcu cywilizowanej galaktyki, w pobliżu Barab
I, gdzie sprawdzał jakieś niepokojące doniesienia – że jego hologram wyglądał jak cień, a głos był niewiele głośniejszy
od szeptu.
– Opowiedz Radzie, Anakinie, czego od Mistrza Kenobiego dowiedziałeś się – poleciłYoda, patrząc złudnie łagodnym
wzrokiem spod przymkniętych powiek.
Anakin z trudem kontrolował złość. To było bezcelowe. Strata czasu.
– Tak jest, Mistrzu Yoda. – Omiótł Radę niecierpliwym spojrzeniem. – Obi-Wan powiedział mi, że Grievous planuje
atak na Bothawui.
– Grievous? – powtórzyła Adi Gallia, równie piękna na hologramie, jak we własnej osobie. – Jesteś pewien?
– A co, uważasz, że to sobie wymyśliłem? – zapytał Anakin. – Właśnie Grievous. Tak powiedział. – Znowu powiódł
po Radzie wzrokiem, tym razem bardziej surowym. –
Nieważne, jak niewiarygodnie to brzmi, musicie mu uwierzyć. Był bliski śmierci, ale martwiłsię tylko o to, żeby Mistrz
Yoda otrzymał tę wiadomość. Dowiedział się o tym od Deksa. A to znaczy, że to prawda. Grievous chce zaatakować
Bothawui.
– To znaczy – sprostował Eeth Koth, którego hologram cały czas migał – że Obi-Wan myśli, że to prawda, młody
Skywalkerze. Twój były Mistrz mógł się pomylić... albo zostać wprowadzony w błąd.
Anakin nie potrafił patrzeć na zabrackiego Mistrza bez dreszczu obrzydzenia. Nie mógłuwolnić się od widoku
groźnego czerwono-czarnego Sitha, który zabił Qui-Gona. Chociaż tylko raz widział tę przerażającą twarz, przez krótką
chwilę w hangarze na Naboo, nigdy jej nie zapomniał.
– Pomylić? – powtórzył, nie próbując już ukryć gniewu. – Nie sądzę. A jeśli chodzi o Deksa, to nigdy by Obi-Wana
nie okłamał.
Posępna cisza dowiodła, że udało mu się zdobyć punkt. Wreszcie.
– Dziękujemy, Anakinie – powiedział ponurym głosem Mistrz Windu. – Rada będzie teraz obradować w swoim
gronie. Możesz odejść.
Anakin spojrzał na Yodę.
– Mogę teraz...
– Tak – potwierdził Yoda. – Powrócić do Świątyni Obi-Wan powinien już. Powiedz Mistrzyni Vokarze Che, że
porozmawiać z nią przyjdę, kiedy mógł tylko będę.
Anakin skinął głową.
– Tak, Mistrzu. – I dodał niechętnie: – Dziękuję.
Kiedy był już przy drzwiach, zatrzymał go głos Mace’a Windu.
– Moc jest z nim, Anakinie. Nie powinieneś się bać.
Tak, tak. Nie powinienem się bać, nie powinienem się martwić, nie powinienem w ogóle przejmować się tym, co stało
się z Obi-Wanem, pomyślał Anakin. Wszystko robię źle. Ale i tak oczekujecie, że was ocalę, prawda?
– Tak jest, Mistrzu Windu – rzucił przez ramię i poszedł dalej.
– Rycerzyku! Rycerzyku, czekaj! Zaczekaj na mnie! – Odwrócił się na pięcie i zobaczyłAhsokę, biegnącą przez hol
poziomu medytacyjnego w jego kierunku.
– Nie nazywaj mnie tak! – warknął, kiedy znalazła się o kilka kroków od niego. – Dla ciebie jestem Mistrzem
Skywalkerem, albo po prostu Mistrzem.
Stanęła jak wryta, jakby ją spoliczkował. Drobna, szczupła, takie maleństwo. Patrzyła na niego w milczeniu,
zaszokowana.
– Przepraszam – wykrztusiła wreszcie cienkim, zbolałym głosem. – Chciałam tylko... –
Spuściła wzrok. – Przepraszam.
Niestety nie byli sami w holu. Jedi i padawani wsiadający i wysiadający z pobliskich turbowind nie zatrzymywali się
ani nie przyglądali, ale Anakin wyczuwał ich ciekawość.
Nawet po dziesięciu latach wciąż był w tym miejscu obiektem zainteresowania. I domysłów.
Wszystkie ich nadzieje i pragnienia wisiały na nim jak ozdoby na szkielecie banthy w wigilię Boonty.
Nie znosił tego.
– Czego chcesz, Ahsoko? – spytał szorstko. – Nie mam teraz czasu na oglądanie wczorajszej sesji treningowej.
– Słyszałam, że Mistrz Obi-Wan został ranny w jednym z wybuchów – wyszeptała. –
Pomyślałam... wyczułam...
– Co?
Cała się trzęsła.
– Że się o niego boisz. I chciałam... pomyślałam, że może przyda ci się... – Odwróciła się, zrezygnowana. – Nieważne.
Jej ból ugodził go niczym nóż. Poczuł się głupi i okrutny.
– Ahsoka, poczekaj.
Niechętnie się odwróciła.
– Masz rację – przyznał. – Boję się o Obi-Wana. Nie powinienem, ale się boję. I przyda mi się towarzystwo, kiedy
będę czekał, żeby się z nim zobaczyć.
Niekoniecznie jej towarzystwo; wolałby, żeby była z nim Padme. Ale to było niemożliwe.
Musiała mu wystarczyć Ahsoka.
– Tak? – Twarz Ahsoki się rozjaśniła. – Naprawdę?
Nie wiedział, co o tym myśleć. Dlaczego miał tak wielki wpływ na tę młodą dziewczynę?
Dlaczego tak bardzo jej zależało? Dlaczego to, co mówił, było dla niej takie ważne?
Qui-Gon był ważny dla mnie, pomyślał. Pewnie z nią jest tak samo.
Wskazał głową na turbowindy.
– Chodź. Przez ten czas możemy omówić twoją sesję treningową. Pewnie nie pomyślałaś, żeby zabrać kamdroida?
Uśmiechnęła się, odsłaniając ostre zęby drapieżnika.
– Oczywiście, że pomyślałam, Ryce... Mistrzu. Wiem, że czasem jestem tępa, ale...
Westchnął.
– Nie jesteś tępa, Ahsoko. I chyba możesz nazywać mnie Rycerzykiem. Ale tylko jak jesteśmy sami.
Jej twarz znów się rozjaśniła; było w niej tyle nieskrępowanej radości.
– Dzięki!
Nie chciał jej wdzięczności. Nie chciał, żeby była jego padawanką, chociaż nawet ją lubił.
Nie chciał żadnego padawana. To dzięki Radzie byli na siebie skazani. Mogli jedynie starać się jak najlepiej
wykorzystać ten fakt.
– No, chodź – powtórzył i ruszył dalej.
Podskoczyła i popędziła za nim.
ROZDZIAŁ 7
– Senator Amidalo!
Padme odwróciła się na dźwięk głosu Baila Organy. Przedzierał się ku niej przez zatłoczony korytarz, skupiając na
sobie spojrzenia i prowokując grubiańskie uwagi, które ignorował. Zostali wezwani na nadzwyczajne posiedzenie
Komisji Bezpieczeństwa w związku z atakami terrorystycznymi. W całym kompleksie senackim huczało jak w ulu.
– Padme – wysapał, kiedy ją dogonił, po czym zaciągnął ją na bok, w dogodną wnękę.
Jego ciemne oczy zdradzały niepokój. – Nie wiem, czy słyszałaś, ale Obi-Wan Kenobi jest wśród ofiar eksplozji.
Kłamstwa przychodziły jej teraz z taką łatwością.
– Nie! Nie wiedziałam... Och, to straszne, Bail. Co z nim?
– Żyje, ale podobno jego stan jest poważny. Przykro mi. Wiem, że jesteście przyjaciółmi.
No cóż, tak by tego nie określiła. Nie po tym, jak zignorowała jego apel i ochoczo poślubiła mężczyznę, którego miała
się wyrzec.
– Przyjaciółmi? Tak. Bail, skąd o tym wiesz? Nie było żadnego komunikatu.
– Prom Jedi, który przewoził go do Świątyni, został zatrzymany do kontroli. Siostra jednej z pracownic mojego biura
senackiego jest funkcjonariuszką służby bezpieczeństwa.
Eskortowała ich, kiedy sprawa została wyjaśniona. – Wzruszył ramionami. – A siostry plotkują.
Z całą pewnością.
– Chcę usłyszeć wszystko, co wiesz, ale to musi poczekać. Porozmawiamy po zebraniu, na które powinniśmy już iść,
jeśli nie chcemy się spóźnić.
Bail pokiwał głową.
– Oczywiście.
Kiedy jednak dotarli do wyznaczonej sali, okazało się, że jest pusta... nie licząc Wielkiego Kanclerza Palpatine’a.
– Nie obawiajcie się, moi przyjaciele – powiedział, kiedy zatrzymali się niepewnie w progu. – Jesteście we właściwym
miejscu. To ja pozwoliłem sobie odwołać zebranie.
Padme wymieniła ostrożne spojrzenia z Bailem, który zrobił krok naprzód.
– Panie Kanclerzu?
– Chciałbym osobiście zbadać szkody, jakie wyrządzili nam Separatyści – wyjaśniłPalpatine. – I chciałbym, żebyście
oboje mi towarzyszyli. Bez fanfar, bez okazałej eskorty.
Tylko troje zatroskanych urzędników państwowych, zjednoczonych we wspólnej sprawie.
Padme zmarszczyła brwi.
– Oczywiście wybiorę się z panem, ale...
– Jesteś ciekawa, dlaczego ty? – Palpatine uśmiechnął się bez radości. – Ponieważ cenię sobie twoje rady, pani. Twoje
doświadczenia, kiedy byłaś celem ataków terrorystycznych, najpierw na Naboo, później tu i na Geonosis, przyniosły ci z
pewnością cenne spostrzeżenia.
Osobiście zaglądałaś w tę czarną otchłań, Padme. Ona próbowała cię pochłonąć, ale zawsze bezskutecznie. Chcę
zobaczyć te ataki twoimi oczami. Ty dostrzeżesz rzeczy, których ja nigdy bym nie zauważył. A jeśli mam chronić naszą
wspaniałą Republikę, muszę wszystko poznać. Choćby było to nie wiem jak przykre czy niepokojące.
Zaskoczona, skinęła głową.
– Zrobię, co w mojej mocy, żeby pomóc.
– A jeśli chodzi o ciebie, senatorze Organa... – ciągnął Palpatine. – Wybacz, że mówię bez ogródek, ale ostatnio
zauważyłem, że zacząłeś żałować bezwarunkowego poparcia, jakie okazywałeś mojemu urzędowi.
– Żałować? – Bail pokręcił gwałtownie głową. – Nie, Wielki Kanclerzu. Popieram pana bez żadnych zastrzeżeń, jak
zawsze.
– Doprawdy? – spytał łagodnie Palpatine. – Muszę przyznać, że odniosłem inne wrażenie.
– Z całym szacunkiem, panie Kanclerzu, myli się pan. Jeśli czegoś żałuję, to tego, że daliśmy się wciągnąć w tę
wojnę... że tworząc naszą Wielką Armię Republiki, sprzeniewierzyliśmy się tysiącletniemu pokojowi. A także wszystkim
senatorom, którzy bez lęku dbali o zachowanie tego pokoju.
– Czy chcesz powiedzieć, że moje negocjacje, zmierzające do sprawiedliwego porozumienia z Separatystami, nie były
szczere?
– Ależ skąd. – Bail pogładził się po krótko przyciętej bródce. – Nikt nie mógłby zrobić więcej niż pan, żeby zadowolić
Dooku i jego kompanów, zachowując przy tym integralność Republiki. Tylko że...
– ...że teraz zobaczyłeś żołnierzy, którzy zabijają i umierają – dokończył Palpatine. – Co prawda to klony, ale mimo
wszystko... Zgadza się?
Bail pokiwał głową.
– Tak.
– I zastanawiasz się, czy słusznie postąpiłeś, popierając stworzenie armii Republiki.
Zwłaszcza że twoja droga przyjaciółka, senator Amidala, sprzeciwiła się ustawie o powołaniu sił zbrojnych, narażając
własne życie.
– Nigdy nie podważałem twojego stanowiska, Padme – powiedział Bail, patrząc jej w oczy. – Przynajmniej w
zasadniczej kwestii. Bałem się tylko...
– ...że jestem naiwna? – Wzruszyła ramionami. – Wiem. I może byłam. Niewątpliwie okazałabym się hipokrytką,
gdybym krytykowała powstanie armii po tym, jak uratowała mi życie.
– Podobnie jak życie wielu istot na każdej z planet, które Separatyści chcą teraz siłą oderwać od Republiki – dodał
Palpatine. – Nie wyłączając, jak widać, samej Coruscant.
Dlatego chcę, żebyś mi towarzyszył, Bailu. Musisz zobaczyć, o co walczymy. Twoje skrupuły są godne szacunku...
ale czy warte są niewinnych istnień? Chodźcie. Mój śmigacz na nas czeka.
Nie było mowy o odrzuceniu zaproszenia Palpatine’a. Padme skinęła na Baila i ruszyli krok w krok za Kanclerzem,
opuszczając salę posiedzeń przez rzadko używane wyjście dla oficjeli.
Kiedy pokonywali labirynt korytarzy w drodze do jego prywatnego hangaru, Wielki Kanclerz przywołał Padme
gestem do siebie.
– Nie wiem, czy słyszałaś o naszym drogim przyjacielu, Mistrzu Kenobim.
– Tak, panie Kanclerzu. Czy pan wie, jak on się czuje?
– Niestety nie – odparł Palpatine. – Niedawno rozmawiałem krótko z Mistrzem Yodą, ale poinformował mnie tylko, że
uzdrowiciele ze Świątyni robią, co w ich mocy.
Pokiwała głową.
– Rozumiem. – Och, Anakinie, pomyślała. – Ale czy w jego głosie słychać było chociaż...
nadzieję?
– Nadzieję? – powtórzył Palpatine. – Obawiam się, że nie potrafię na to odpowiedzieć, moja droga. – Jego głos
brzmiał tak jak zawsze. Spokojny i nieodgadniony. Jednak... Poklepałją po ramieniu. – Uzdrowiciele znakomicie się
spisali, przywracając do zdrowia młodego Anakina. Musimy wierzyć, że tak samo będzie z Mistrzem Kenobim.
Padme pokiwała znów głową, czując dziwne odrętwienie.
– Tak. Musimy.
Palpatine westchnął.
– Wyobrażam sobie, jak musi się teraz czuć biedny Anakin – powiedział przejętym głosem. – Wiesz, on bardzo lubi
Mistrza Kenobiego, mimo że nasz szacowny przyjaciel Jedi tak często go strofuje. Chciałbym jakoś mu pomóc, ulżyć w
cierpieniu. Bo chociaż szanuję i podziwiam Jedi, Padme, czasami ten ich nacisk na zachowanie emocjonalnego dystansu
wydaje się niemal... cóż... nieprzyjemny. A Anakin... wielkie nieba, przecież on nie jest jak inni Jedi. Jest znacznie
bardziej wrażliwy. O wiele łatwiej go zranić. On potrzebuje ludzi, którzy go kochają, którzy się o niego troszczą nie
pomimo jego emocjonalnej natury, ale właśnie ze względu na nią. – Znowu westchnął. – Przynajmniej ja tak myślę, a
znam go od małego. Ale z drugiej strony... ja nie jestem Jedi.
Minęła chwila, zanim była gotowa, żeby coś powiedzieć.
– Jakkolwiek dziwne i niełatwe wydają nam się ich zwyczaje, panie Kanclerzu, jestem pewna, że Jedi wierzą, iż to, co
robią, jest słuszne.
– Och, ja też jestem tego pewien – odparł Palpatine. – Ale jak wiele złego mogą wyrządzić ci, którzy wierzą, że czynią
dobrze? No, jesteśmy na miejscu.
Wreszcie dotarli do celu – dyskretnego prywatnego hangaru Palpatine’a. Padme odetchnęła z ulgą, zadowolona, że nie
musi kontynuować tej rozmowy.
Cóż, przynajmniej nie tylko ja rozumiem, że Anakin będzie zdenerwowany, pomyślała.
Dobrze, że Palpatine jest jego przyjacielem. Może będzie mógł wesprzeć Anakina do czasu, kiedy się znów
zobaczymy.
Wielki Kanclerz poprowadził ich na platformę startową i odprawił czekającego strażnika skinieniem głowy. Pierwszą
rzeczą, którą Padme zauważyła, był brak krzyżujących się nitek ruchu powietrznego. Przystanęła, zaskoczona. Nigdy
wcześniej nie widziała, żeby niebo nad Coruscant było takie puste.
– Tak – powiedział łagodnie Palpatine. – Przygnębiający widok, prawda?
Niewątpliwie przygnębiający. I taki... nienaturalny.
– Jest pan pewien, że nie będzie trzeba rozszerzyć strefy zamkniętej dla ruchu powietrznego poza sektory senacki i
administracyjny?
– Całkowicie – zapewnił Palpatine. – A ty jak myślisz, senatorze Organa?
Bail popatrzył na samotne budynki przed nimi, marszcząc brwi.
– Sądzę, że te wszystkie zakłócenia to i tak zbyt wielkie zwycięstwo dla Separatystów. Im szybciej przywrócimy ruch
powietrzny, tym mocniej ugodzimy w ich morale.
Palpatine poklepał go po ramieniu.
– Myślę dokładnie tak samo.
Przed nimi stał elegancki szkarłatny śmigacz. Czteroosobowy, bez dachu, na oko delikatny, ale zdradzający drzemiącą
w nim moc. Palpatine zaskakująco zwinnie, jak na swój wiek, wskoczył za stery i popatrzył wyczekująco na swoich
gości.
– Będzie pan pilotował? – spytał Bail, zabawnie zaskoczony. – Panie Kanclerzu, ja mogę...
– Nie, nie, to nie będzie konieczne – odparł Palpatine, bagatelizując jego obawy. –
Prawdę mówiąc, jestem całkiem wprawnym pilotem. I lubię sobie od czasu do czasu polatać.
Oczywiście to nie będzie wycieczka dla przyjemności, ale chciałbym, żebyście oboje mogli skoncentrować się na
skutkach ataku Separatystów. – Widząc, że Padme w dalszym ciągu się wahała, dodał: – Mam wam pokazać moją
licencję? Jest ważna, zapewniam. Będziecie całkowicie bezpieczni.
Padme nie mogła powstrzymać uśmiechu. To był ten Palpatine, którego pamiętała z dawnych czasów. Energiczny,
nieprzewidywalny, z zaskakującym poczuciem humoru.
Odwróciła się w stronę Baila.
– Kanclerz ma rację, senatorze. Nic nam nie grozi. Jeszcze na Naboo wygrał kilka pucharów w wyścigach śmigaczy.
– Naprawdę? – spytał Bail, uspokojony. – Nie przypominam sobie, żeby była o tym mowa w Senacie.
– O tak – odparł ironicznie Palpatine. – To była dopiero rekomendacja dla mojej kandydatury. Lubi prowadzić
niebezpieczne maszyny z ogromną prędkością.
– Cóż, w każdym razie, Wielki Kanclerzu, nie pan jeden – powiedział Bail. – Mnie także zdarzało się przekroczyć
dozwoloną prędkość.
Palpatine uśmiechnął się konspiracyjnie.
– I niech to pozostanie naszą tajemnicą, przyjacielu. A teraz, senatorowie, zapraszam.
Z pełną powagi kurtuazją Bail puścił Padme przodem. Usadowiła się z tyłu, a on usiadłobok, utrzymując uprzejmy
dystans, na tyle, na ile pozwalała na to ciasnota tylnego siedzenia.
Palpatine wcisnął guzik na konsolecie i śmigacz natychmiast otoczyła wzmocniona tarcza energetyczna. Potem
chwycił za stery i wyprowadził ich z portu w budynku senatu w dziwnie ciche coruscańskie niebo.
Transponder śmigacza, identyfikujący pilota jako Wielkiego Kanclerza Republiki, pozwolił im uniknąć uciążliwych
kontroli służb bezpieczeństwa. Poświęcając jedynie cząstkę swojej uwagi na pilotowanie, Palpatine pozwolił, żeby jego
zmysły Mocy oplotły pasażerów, którzy spoglądali na miasto, nerwowo wypatrując śladów zniszczeń. Od czasu, kiedy
zaskoczył ich zatopionych w rozmowie po posiedzeniu Senatu, zastanawiał się, czy problem narasta. To, czego się teraz
dowiedział, było... pouczające i niepokojące.
Ona kocha Anakina, to nie ulega wątpliwości, analizował. Aż cuchnie miłością do niego.
To obrzydliwe. Użyteczne, ale obrzydliwe. Ale czy pociąga ją także Organa? Nie, chyba nie.
On jest dla niej przyjacielem. Podziwia go, ale jej serce należy do Anakina. Tylko że Anakin wkrótce zostanie jej
zabrany. A bywa, że przyjaciele z czasem stają się kimś więcej.
Był to ledwie cień zagrożenia, prawdopodobnie niewart nawet jego uwagi. Ale Palpatine osiągnął to, co osiągnął,
dzięki temu, że nie pozostawiał niczego przypadkowi. Nie mógłsobie pozwolić na zlekceważenie nawet najdrobniejszego
podejrzenia, że coś może mu przeszkodzić w realizacji jego planów.
A co dalej z tym głupawym senatorem, tępym, szlachetnym Bailem? Jest żonaty, ale jego bezpłodna żona przebywa
daleko, na Alderaanie. To honorowy dureń; nigdy by jej nie zdradził. A jednak coś czuje do tej dzielnej byłej królowej
Naboo. Szacunek i podziw to niebezpieczna mieszanka. Ci senatorowie bardzo ściśle współpracują, a to tworzy żyzny
grunt do różnych układów.
Interesujący galimatias. Z jednej strony Anakin, cały czas pod wpływem Kenobiego, który tak uparcie i niewygodnie
utrzymywał się przy życiu. A z drugiej jego Padme, niewolniczo oddana, ale równocześnie narażona na ciągłą obecność
Baila Organy.
Wprawdzie na razie pozostaje mu wierna, ale odległość i frustracja mogą zatruć krew.
Anakin też jest wierny. Buntuje się przeciw Kenobiemu, ale oddałby za niego życie bez mrugnięcia okiem.
Najwyższy czas upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.
– O nie – powiedziała żona Anakina, bliska łez. – Och, Bail. Popatrz tylko. To Sąd Centralny. Zobacz, co z niego
zostało.
Palpatine usłużnie zniżył lot, żeby zapewnić im lepszy widok na zachwycające efekty ataków bombowych. Nawet
transpastalowe okna i wzmacniane duranium ściany nie oparły się potężnym wybuchom. Budynki sądowe leżały w
gruzach, porozrywane jak dojrzały owoc tilly.
Ale zniszczenia na tym się nie kończyły. Szeroki, przestronny hol usiany byłposkręcanymi szczątkami śmigaczy,
gondoli, wahadłowców i skuterów, które zostały strącone z nieba i zalały ziemię ciężkim, krwawym deszczem.
Nieopodal, w głównej fontannie leżał – jakiż rozkoszny widok – rozbity maxibus. Nawet dym i zgliszcza nie mogły
ukryć rozlanej krwi. Spadające pojazdy powiększyły jeszcze zniszczenia w okolicznych budynkach sądowych. Wymiar
sprawiedliwości na Coruscant zostanie sparaliżowany na wiele tygodni, jeśli nie miesięcy. Napięcie będzie rosło.
Niezadowolenie zacznie się rozprzestrzeniać jak nowotwór na delikatnej tkance planety.
Im bardziej społeczeństwo przyzwyczajone jest do wygody, do iluzji bezpieczeństwa, tym łatwiej nim wstrząsnąć. I
tym szybciej upada. Słabi głupcy. O niczym nie mają pojęcia. Rak dobrobytu zżarł ich od środka.
Oszołomione rozmiarami masakry służby bezpieczeństwa nie zdążyły jeszcze usunąć wszystkich ciał, które leżały na
chodniku, starannie pozakrywane.
– Ilu zabitych, Wielki Kanclerzu? – spytał Organa, ogromnie poruszony. – Ilu rannych?
Czy znamy ostateczną liczbę ofiar?
– Niestety – odparł Palpatine, udając smutek. – Nie mamy pełnych danych. Ale chyba będziemy zgodni co do tego, że
straciliśmy dziś więcej braci i sióstr, niż nasze serca mogłyby znieść.
Przełączył śmigacz na autozawis i teraz unosili się nieruchomo nad obrazem zniszczeń.
Odwracając się w fotelu, Palpatine patrzył na łzy napływające Padme do oczu i srebrzące jej policzki. Patrzył, jak Bail
Organa trzyma ją za rękę, pocieszając, choć sam oczy miał wilgotne z gniewu i żalu.
– Nigdy więcej – wycedził Organa przez zaciśnięte zęby – nie możemy pozwolić, żeby to się powtórzyło. Musimy się
dowiedzieć, jak w ogóle mogło do tego dojść.
– Obawiam się, że to nie będzie łatwe – powiedział Palpatine, kręcąc głową. – Coruscant to takie otwarte,
niepodejrzewające niczego społeczeństwo. Zawsze ufaliśmy sobie nawzajem. Obawiam się, że nikt nie zechce podważyć
tego zaufania. A my, bojąc się utraty tego, co decyduje o naszej wielkości, narazimy się na kolejne ataki, takie jak ten.
– Jak Separatyści zdołali ominąć nasze środki bezpieczeństwa? – wyszeptała Padme. –
Przecież są procedury, metody wykrywania ładunków wybuchowych i tropienia podejrzanych osobników. Przecież
wiemy, że mamy wrogów. Jak mogliśmy im pozwolić podejść tak blisko?
– Ponieważ, droga pani senator, okazaliśmy nadmiar zaufania – odparł. –
Przyjmowaliśmy pewne rzeczy z góry. Nie zadawaliśmy właściwych pytań właściwym osobom we właściwym czasie.
Organa oderwał posępne spojrzenie od zniszczeń.
– Chce pan powiedzieć, że zostaliśmy zdradzeni przez kogoś z wewnątrz?
– Nie! – wykrzyknęła Padme. – Nie wierzę w to. Nie mogę w to uwierzyć.
Palpatine westchnął ciężko.
– Myślę, że musimy to wziąć pod uwagę, pani senator. Jakkolwiek bolesne by to było, musimy patrzeć sobie
nawzajem na ręce. Po cichu. Dyskretnie. Nie należy siać paniki. Z całą pewnością nie chcemy, żeby ucierpieli niewinni,
ale w tych okolicznościach pewne niedogodności, pewien dyskomfort obywateli nie może być uznawane za zbyt wielkie
poświęcenie.
– Szpiegować własnych obywateli? Nie możemy tego robić – sprzeciwiła się Padme. –
Wielki Kanclerzu, to, co pan sugeruje, jest antytezą demokratycznych rządów.
Wskazał ręką na leżące w dole ciała, ruiny i personel z mozołem uprzątający pobojowisko.
– Powiedz to dzisiejszym wdowom i sierotom, Padme – powiedział łagodnie. – Powiedz to mężom, którzy wkrótce
będą musieli pochować swoje żony. Rodzicom, którzy właśnie żegnają się z ukochanymi dziećmi. Powiedz im, że
sprawiedliwość jest mniej ważna niż ochrona naszych uczuć.
Nawet wstrząśnięta, Padme wyglądała pięknie.
– Na Naboo nie posunęliśmy się do takich kroków po ataku Federacji Handlowej.
Zwróciliśmy się ku sobie, nie przeciwko sobie.
Palpatine wzruszył ramionami.
– Coruscant to nie Naboo, moja droga. Wskaż mi inną drogę, a chętnie nią pójdę.
Tymczasem jednak moim jedynym obowiązkiem jest niedopuszczenie, żeby taki atak kiedykolwiek się powtórzył. –
Odczekał chwilę, dając im czas na ocenę sytuacji. –
Senatorowie, czy mogę liczyć na wasze wsparcie? Jesteście czołowymi postaciami Komisji Bezpieczeństwa. Czy
pomożecie mi zdemaskować nikczemnych przestępców, którzy odpowiadają za tyle bólu i zniszczeń?
– Nie mamy wyboru, Padme – westchnął Organa. Wciąż trzymał ją za rękę.
Padme zdała sobie z tego sprawę i wysunęła dłoń.
– Tobie się to podoba? Nie przeszkadza ci to?
– Oczywiście, że nie. Bardzo mi się to nie podoba – zapewnił żarliwie, po czym wskazałręką na widok rozpościerający
się po drugiej stronie tarczy energetycznej. – Ale to, co tu widzę, nie podoba mi się jeszcze bardziej. To mniejsze zło,
pani senator, tak jak utworzenie Wielkiej Armii Republiki albo układy z Huttami. Mniejsze zło... ale i chcąc ocalić życie
naszych obywateli, musimy się z nim pogodzić.
I tak oto szlachetne mięczaki same podrzynają sobie gardła, pomyślał Palpatine.
Z zewnątrz zachowując powagę, ale chichocząc w duchu, Palpatine wyłączył autozawis i skierował śmigacz w stronę
kolejnego miejsca eksplozji... na wypadek gdyby ich determinacja miała osłabnąć.
– A zatem – powiedział Yoda, patrząc na Mace’a Windu spod przymkniętych powiek –
temu Dexterowi Jettsterowi wierzysz?
Siedzący ze skrzyżowanymi nogami na poduszce do medytacji Mace pokręcił głową i westchnął.
– Obi-Wan mu wierzy.
– A w Obi-Wana wierzysz?
Mace zmarszczył brwi.
– A ty nie?
Tym razem to Yoda westchnął.
– Tak, wierzę.
– A więc co według ciebie powinniśmy zrobić?
No właśnie, co? Oto pytanie. Dyskusja po gniewnym wyjściu Anakina z sali Rady była krótka. Nieobecni Mistrzowie,
których posiedzenie zastało w trakcie własnych desperackich misji, oświadczyli, że ufają w osąd Yody i szybko
zakończyli swój udział w holokonferencji.
Pozostali również zadeklarowali swoje poparcie i opuścili salę, pozostawiając ostateczną decyzję Yodzie i Mace’owi
Windu. Ze wszystkich Mistrzów ci dwaj byli najbardziej doświadczeni w boju i w opracowywaniu strategii. Oni też byli
najbliżej Palpatine’a. A doradzanie Palpatine’owi w czasach kryzysu było jednym z najważniejszych zadań Jedi.
– Rzucić się bez zastanowienia na Grievousa nie możemy – odezwał się wreszcie Yoda. –
Przebiegłym przeciwnikiem jest on, istotą przesiąkniętą jadem i nienawiścią. Przed niczym nie cofnie się, żeby nas
pokonać. Dziesiątki tysięcy wymordować gotów, żeby od celu naszą uwagę odwrócić.
W ponurej ciszy rozważali te słowa. Grievous udowodnił już, że jest zdolny do takich barbarzyńskich posunięć – jak
dotąd na mniejszą skalę, ale ich powodzenie zwiastowało większe masakry. Na Ord Mantell jego roboty bojowe
zrównały z ziemią całe miasto, żeby skupić na sobie uwagę republikańskich oddziałów, umożliwiając mu w ten sposób
ucieczkę.
Zachowujący zwykle stoicki spokój Ki-Adi-Mundi płakał, kiedy o tym meldował. Płakałpo ojcach, których wyrżnięto,
nie dając najmniejszej szansy. Płakał po matkach, które wymordowano z dziećmi na rękach.
Problem z Grievousem – czyli największe wyzwanie, przed jakim stali – polegał na tym, że jego armia była
pozbawiona emocji. Maszyny nie miały uczuć. Mogły zabijać w nieskończoność i nigdy nie miały dość widoku krwi.
– Wygląda na to, że ma niewyczerpane zapasy statków i robotów bojowych – powiedziałMace, krzywiąc się. –
Najwyraźniej on i Dooku planowali tę wojnę od miesięcy. Kto wie, może od lat. Rozpaczliwie próbujemy dotrzymać im
kroku, a tymczasem ten samozwańczy generał i jego armia są zawsze trzy kroki przed nami.
– Uważaj – upomniał go Yoda surowo. – Zwątpienia Jedi czuć nie powinien.
Mace popatrzył na niego, zaskoczony, a po chwili skinął lekko głową.
– Wybacz, Mistrzu. Masz rację. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, poczułem się...
przytłoczony.
Yoda przyjrzał mu się uważnie. Mace był odważny, nierzadko na granicy brawury.
Niezłomny, oddany, zdyscyplinowany i uparty nawet w obliczu porażki. Fakt, że nawet on poddawał się
przygnębieniu, musiał budzić niepokój.
– Do zdrowia wróci Obi-Wan, Mistrzu Windu – powiedział Yoda. – Martwić się o niego nie musisz. Na
dekoncentrację pozwolić sobie nie możemy. Zwłaszcza teraz, kiedy Grievousa pokonać musimy.
Przez chwilę Mace się nie odzywał. Wreszcie podniósł wzrok.
– Nie wydaje ci się to niepokojące, że Obi-Wan nie zdołał wyczuć zagrożenia, zanim doszło do eksplozji? Pamiętasz,
żeby jakiś Jedi bezwiednie wpakował się w coś takiego? Nie, bo to się nie zdarza, Yodo. Nie bez czyjejś ingerencji.
Kimkolwiek jest ten Darth Sidious, jakąkolwiek maskę nosi między nami, jego wpływy rosną. Zamęt wywoływany przez
Ciemną Stronę rośnie, rozprzestrzenia się jak trucizna. Obi-Wan jest jednym z naszych najlepszych Rycerzy. Jeśli on nie
dostrzega wyraźnie...
Yoda milczał. Uczniowie musieli sami znajdywać odpowiedzi.
– Przepraszam, Yodo – odezwał się w końcu Mace. – Po prostu... dla padawanów i Rycerzy Jedi, nawet dla innych
Mistrzów i członków rady jestem poważnym i mądrym Mace’em Windu, którego nic nie jest w stanie wyprowadzić z
równowagi i który nie cofa się przed żadnym niebezpieczeństwem. Ja jednak jestem nie tylko Jedi, ale i człowiekiem.
Tutaj, sam na sam z tobą, mogę... i muszę... wyznać prawdę. Boję się.
– Więc uwolnij swój strach, Mistrzu Windu – odparł Yoda. – Znasz mantrę. Znasz prawdę. Strach prowadzi do
gniewu.
– Tak, a potem do nienawiści i do cierpienia – dodał Mace, kiwając głową. – Czyni nas podatnymi na Ciemną Stronę.
Wszystko to wiem. Wiem też, że muszę panować nad emocjami. Zwłaszcza teraz, kiedy Ciemna Strona nas otacza.
Staram się, Yodo, naprawdę...
– Ha! – wykrzyknął Yoda i klepnął dłonią o swoją poduszkę do medytacji. – Rób albo nie rób!
– Nie ma próbowania – dokończył Mace z ironicznym uśmiechem. – Masz rację. – Potarłręką twarz. – Jestem
zmęczony. To żadne usprawiedliwienie, ale jestem.
I tak też wyglądał. Od czasu Geonosis zbliżał się stale do granic wytrzymałości, a wreszcie przekroczył te granice i parł
nieustępliwie dalej. Czuł ból każdego zabitego i rannego Jedi. Każda porażka Republiki była dla niego ciosem w serce.
Zachowujący zawsze surową samodyscyplinę Yoda martwił się o niego.
Jeśli nie odpocznie on, zabije go ta wojna bez przelania kropli jego krwi, pomyślał.
– Twoim mentorem byłem, Mace – powiedział łagodnie. – Twoim przyjacielem teraz jestem. Swoim lękom ulegać nie
możesz. Ciemnej Strony to sprawka. Zwalczyć to musisz, albowiem cię potrzebujemy. Potrzebuję cię ja. Pokonać
Ciemnej Strony sam nie zdołam.
Mace wziął głęboki oddech, a potem wypuścił powoli powietrze.
– Nie jesteś sam, Yodo, i nigdy nie będziesz. Nigdy nie pozwolę, żeby Ciemna Strona zwyciężyła. – Usiadł prosto, a
na jego twarzy znów pojawił się wyraz determinacji. –
Grievous to sprytny typ. Jeśli będziemy go ścigać, istnieje duże prawdopodobieństwo, że go zgubimy. Musimy
sprawić, żeby sam do nas przyszedł. Jeśli zastosujemy blokadę układu bothańskiego... i wszędzie to rozgłosimy...
Yoda wydął usta, rozważając jego pomysł.
– Przynętę z naszych ludzi uczynić chcesz?
– To ryzykowne, wiem – odparł Mace. – Ale Grievous jest arogancki. Jeśli rzucimy mu wyzwanie, żeby ruszył za
nami...
– Pokusie oprzeć się nie zdoła. Śmiały plan jest to, Mistrzu Windu.
– Śmiały i ryzykowny. Ale już wystarczająco długo byliśmy w defensywie. Pora, żebyśmy przejęli inicjatywę. –
Ironiczny uśmieszek rozjaśnił spiętą twarz Mace’a. – Choćby w taki podstępny, dwuznaczny sposób.
– Na Bothawui Grievous jeszcze nie uderzył – mruknął Yoda. – Gotowy do ataku może nie być jeszcze. Twój plan
zmusić go do tego może... z korzyścią dla nas.
Mace pokręcił głową, a jego chwilowy entuzjazm przygasł.
– Problem w tym, że walczymy z Separatystami na zbyt wielu frontach. Nasze możliwości są na wyczerpaniu.
Yoda pogładził się po brodzie.
– Trzy nowe krążowniki w stoczniach Allanteen Sześć czekają.
– Przeznaczone do patrolowania Środkowych Rubieży – przypomniał Mace. – Gdy tylko wróci Ki-Adi-Mundi.
– Nie. Oddelegować je do ochrony Bothawui musimy.
– Pod czyim dowództwem? – spytał Mace, marszcząc brwi. – Żaden z nas nie może lecieć; jesteśmy potrzebni tutaj, a
nie możemy wycofać nikogo z trwających kampanii. Jeśli chodzi o Obi-Wana... wiem, że zajmują się nim nasi najlepsi
uzdrowiciele, ale nie będzie gotowy wcześniej niż... – Nagle zrozumiał i wyprostował się gwałtownie. – Anakin? Yodo,
to niemożliwe. Może i jest Wybrańcem, ale to jeszcze nie znaczy, że jest gotów, żeby dowodzić grupą szturmową.
Yoda przełknął ślinę. Mace może i miał rację, ale to była wojna. Nie istnieje coś takiego, jak idealny moment na
awans.
– Spisał się dobrze na Christophsis i na Teth młody Skywalker. Nie pozwolił, żeby jego przeszłość w misji na Tatooine
przeszkodziła mu. Dojrzał on.
– Niewiele dojrzałości w nim dostrzegłem, kiedy wypowiadał się wcześniej przed Radą –
prychnął Mace.
– Troska o Obi-Wana była to. Nie zawiedzie nas młody Skywalker.
Mace podniósł się ze swojej poduszki do medytacji i zaczął przechadzać się niespokojnie po niewielkiej komnacie.
– Yodo, jesteś pewien?
– Pewien? – Przymykając oczy, Yoda szukał w Mocy jakiegoś potwierdzenia swojej decyzji. Przedarł się przez całun
Ciemnej Strony, żeby dotrzeć w jasne, spokojne miejsce, w którym spędził większą część swojego długiego, burzliwego
życia. – Pewnym czegokolwiek być można w tych trudnych czasach? – Pokręcił głową. – Tak, chyba jestem. Ale zanim
ostateczną decyzję podejmę, z jego byłym Mistrzem porozmawiam.
Mace odwrócił się od przesłoniętego żaluzjami okna i popatrzył na Mistrza uważnie.
– Teraz? Yodo, on jest jeszcze za słaby. Słyszałeś, co powiedziała Vokara Che. O mało nie zginął.
– Ale nie zginął on, Mace – odparł Yoda i podniósł się z cichym stęknięciem. –
Wystarczająco silny wkrótce będzie. Wie Obi-Wan Kenobi, że ciężkie czasy to są.
Mace powoli skinął głową, co wyglądało jak ukłon.
– Jeśli uważasz, że tak będzie najlepiej, Mistrzu...
W tym wszystkim nic nie układało się najlepiej. Trzeba było jednak robić wszystko, co się da.
Yoda przywołał swój fotel repulsorowy i udał się na spotkanie z Obi-Wanem.
ROZDZIAŁ 8
Wybudzanie z głębokiego transu uzdrawiającego było dziwnym doznaniem.
Płynnym. Oderwanym. Wśród nieprzyjemnego uczucia dryfowania gdzieś w pobliżu czaił się ból, a może tylko echo
bólu. Mgliste wspomnienia przesuwały się pod zamkniętymi powiekami jak obłoki tańczące nad pustą łąką.
Eksplozje. Buchające płomienie. Szok. Uderzenie. Spadanie... spadanie... w zwolnionym tempie. Widok nieubłaganie
zbliżającego się dachu. To na pewno zaboli. A potem ciemność, dosięgająca go, wciągająca, pochłaniająca żywcem.
Śmierć, przyzywająca go do siebie. Nie...
nie... jeszcze nie. Nie teraz. Jestem zbyt zajęty. Kiedy indziej.
Pomimo bólu, pomimo dryfowania spadł lekko na dach, który wydawał mu się teraz miękki. To dziwne uczucie. I
panowała cisza. To też było dziwne. Gdzie się podziały syreny?
Gdzie te wszystkie krzyki? Przecież tam był hałas.
Gdzie ja jestem?
– Leżeć spokojnie musisz, Obi-Wanie – odezwał się znajomy, władczy głos. – Bo cię Mistrzyni Vokara Che
obsztorcuje.
Powieki miał takie ciężkie! Jakby ktoś je pokrył ołowiem. Ale znalazł w sobie dość siły, żeby je otworzyć, ponieważ
Yoda był tutaj. Cokolwiek to „tutaj” oznaczało.
– Mistrzu – wyszeptał i przeraził się, słysząc, jak cienki i słaby jest jego głos. Mrużąc oczy od łagodnego światła,
powiódł dokoła wzrokiem. Zobaczył blade ściany i wysoki sufit.
Poczuł słodki zapach kadzidełka, unoszący się w ciepłym powietrzu. Wreszcie wszystko odzyskało sens.
Jestem w Salach Uzdrawiania, domyślił się. Byłem tu raptem parę tygodni temu... i teraz znowu tu jestem? Ależ jestem
nieudolny.
– Nie mów nic, Obi-Wanie – nakazał stanowczo Yoda, siedzący przy łóżku na swoim fotelu repulsorowym. – Słuchaj
tylko.
Obi-Wan pokiwał ostrożnie głową. Coś go dręczyło, coś ważnego.
– Tak, Mistrzu. Ale, Mistrzu...
– Trapić się nie musisz – przerwał mu Yoda. – Dextera Jettstera wiadomość otrzymaliśmy.
Wiadomość? Była jakaś wiadomość? Strzępy jego pamięci rozwiał wiatr. Zostało tylko jedno słowo: Bothawui. Strach.
Pośpiech. Spięta, zmartwiona twarz Deksa. Grievous.
Grievous. Grievous nadchodzi.
Przerażony, spróbował się podnieść, ale głośno krzyknął, gdy jego połatane ciało zaprotestowało. Komnata zniknęła w
falach jasnego, oślepiającego bólu.
– Leż spokojnie, Obi-Wanie – rozkazał Yoda. – Żeby ci się pogorszyło, chciałbyś?
Nie było czasu na leżenie. Bothawui nie miało czasu.
– Mistrzu, musimy bronić Bothan – powiedział przez zaciśnięte zęby, próbując przezwyciężyć słabość. – Przydziel mi
grupę szturmową. Pozwól mi ją poprowadzić do układu bothańskiego, pozwól mi...
– Nie – uciął Yoda i, nachylając się, przycisnął go małą, twardą dłonią do materaca.
Wzrok miał srogi i przenikliwy. W jego oczach płonął blask wielowiekowego autorytetu. –
Uzdrowiony jeszcze nie jesteś. Młody Skywalker grupę szturmową na Bothawui poprowadzi.
Anakin? Na czele grupy szturmowej? Nie... nie... to za wcześnie, pomyślał Obi-Wan. To zbyt duża odpowiedzialność,
zbyt wielki ciężar, żeby go nałożyć na tak młode ramiona. Zbyt duże ryzyko. Nie mogą wybrać Anakina.
– Obi-Wanie – powiedział Yoda i dźgnął go palcem w uleczone ramię. – Naszą rozmowę o przywiązaniu pamiętasz,
hm? Swoje obawy o Anakina wreszcie porzuć. Patrzeć na niego jak na rycerza Jedi musisz, nie jak na swojego
padawana. Nie jak na chłopca, którego znałeś, szkoliłeś i ochraniałeś. Mężczyzną jest teraz. Na mężczyznę patrz.
Mężczyznę, który przezwyciężył swoje kalectwo i poświęcił miłość w imię obowiązku.
Triumfował na Christophsis i na Tatooine. Mężczyznę, który urodził się, aby przywrócić równowagę w Mocy.
Mężczyznę, którego potencjał nie miał sobie równych w historii Świątyni. Mężczyznę, którego wyjątkowe zdolności
rozwijały się z każdym dniem.
– Czyżbym w błędzie był, Obi-Wanie? – spytał łagodnie Yoda. – Nieodpowiednim człowiekiem jest Anakin
Skywalker, żeby z generałem Grievousem walkę toczyć?
Nieodpowiednim? Nie. Nie. Nie był nieodpowiedni. Ale...
Zawsze wiedziałeś, że ten dzień nadejdzie, powiedział sobie Obi-Wan. To oznacza jedynie, że nadszedł trochę
wcześniej.
– Nie, Mistrzu Yoda – odparł. – Nie jesteś w błędzie. On dojrzał od czasu Geonosis. Od czasu błędu, jaki popełnił,
rzucając się w pogoń za Dooku. Jest teraz bardziej zrównoważony.
Bardziej opanowany. Skupiony na tym, na czym powinien. Nauczył się rezygnować z więzi.
Jeśli ktoś może pokonać tego potwora Grievousa, to tylko Anakin.
Yoda zamknął oczy, zwiesił głowę i westchnął.
– Zatem grupę szturmową na Bothawui młody Skywalker poprowadzi. – Wyciągnąłdatapad z kieszeni fotela
repulsorowego i rzucił na łóżko. – Szczegóły misji tu są.
Poinformować go możesz, kiedy odwiedzić cię przyjdzie.
– Tak, Mistrzu – wyszeptał Obi-Wan. Oczy zamknęły mu się znów wbrew jego woli. A potem poczuł delikatny dotyk
małej, wiekowej dłoni, która prześlizgnęła się po jego głowie, gdy zapadał w sen.
– Odpoczywaj, Obi-Wanie – zachęcił go Yoda. – Bowiem w pełni sił nasza cierpiąca Republika ciebie potrzebuje.
– Grupę szturmową? – spytał Palpatine z rękami splecionymi starannie na biurku. – Do układu bothańskiego? Po co?
Czy coś się stało, Mistrzu Yoda, o czym mnie nie poinformowano?
Przyglądał się uważnie Yodzie, który rozmyślał nad odpowiedzią. Jaskrawe nocne światła Coruscant migotały na jego
pomarszczonej twarzy. Odór pulsującej w nim Jasnej Strony mógłprzyprawić o wymioty..
Nie mogę się doczekać dnia, kiedy będę mógł zmiażdżyć tę obmierzłą małą kreaturę, pomyślał Palpatine. Jeśli Ciemna
Strona pozwoli, nastąpi to już niedługo. Bardzo niedługo.
– Pewne poufne informacje otrzymaliśmy – powiedział Yoda. – Niepokojące pogłoski.
Niebezpieczeństwo grozi Bothawui... ze strony generała Grievousa.
Palpatine zmusił się, żeby okazać przerażenie, w sercu poczuł jednak nieprzyjemne ukłucie. Jak Jedi się o tym
dowiedzieli? Ktoś, gdzieś będzie musiał ponieść karę.
– I zdecydowaliście się wysłać całą grupę szturmową na podstawie pogłoski?
– Tak, panie Kanclerzu. Szansa na pokonanie Grievousa to jest.
Cóż, nie to chciał usłyszeć. Grievous z każdym dniem coraz bardziej udowadniał swoją przydatność. W radosnym
uniesieniu masakrował Jedi i klony. Zrównywał z ziemią całe miasta. Rozsiewał nieszczęście i niezgodę wszędzie, gdzie
się pojawił.
Gdyby Dooku go nie znalazł, musiałbym go stworzyć, pomyślał.
– Rozumiem – powiedział poważnie. – Nic dziwnego, że nalegałeś na prywatne spotkanie, Mistrzu Yoda. Po tym, jak
terroryści dostali się do sektora administracyjnego, nie możemy ryzykować przecieku. Gratuluję Jedi skutecznej siatki
wywiadowczej. Ale czy mamy statki, które moglibyśmy wysłać z tą misją? Wydawało mi się raczej, że brakuje nam
okrętów.
– Mamy – odparł Yoda. – Z Allanteen Sześć jutro przybędą.
W takim razie trzeba będzie zaaranżować jakiś nieszczęśliwy wypadek, malutki sabotaż, który spowoduje zniszczenie
krążowników w drodze na Bothawui i skieruje podejrzenia na stocznie. Wzajemne oskarżenia i dochodzenia, nie
wspominając o spadku morale, znacznie spowolnią produkcję krążowników, torpedując tym samym wysiłki Republiki,
zmierzające do pokonania Separatystów.
Bo przecież wojna musi trwać, myślał Palpatine. Republika nie jest jeszcze wystarczająco słaba. A co do Grievousa...
nie wypełnił jeszcze swojej powinności wobec mnie.
Bawiło go snucie takich rozważań, kiedy Yoda stał zaledwie parę metrów od niego. Stałtam, nieświadom obecności
wroga tuż przed swoim nosem. Jedi byli tacy aroganccy, tacy zarozumiali, całkiem jakby pijani poczuciem własnej
wyższości – a najbardziej ze wszystkich ich ukochany Mistrz Yoda.
Ale wasza dominacja w galaktyce dobiega kresu, mój karłowaty przyjacielu. Wkrótce...
już bardzo niedługo... zgaszę światło.
– Wielki Kanclerzu? – odezwał się Yoda.
– Wybacz – odparł znużonym głosem Palpatine. – To był ciężki dzień. Kolejne posiedzenie senatu niedawno się
skończyło. – Zmarszczył brwi. – Muszę powiedzieć, że panowało na nim pewne wzburzenie. Padały pytania o to, jak
długo jeszcze potrwają walki.
– Wszystko co w naszej mocy robimy, panie Kanclerzu, aby ten niszczący konflikt zakończyć – odparł Yoda,
dotknięty, zgodnie z zamierzeniem, łagodną skargą, delikatnie zasugerowaną krytyką.
Kropla drąży skałę. W taki sposób można podmyć fundamenty każdego gmachu.
Gwałtowny szturm powoduje heroiczną obronę... ale nikt nie dostrzega nieprzerwanej, cicho szemrzącej strużki. Do
czasu, aż dom się zawali.
– Ależ wiem, Mistrzu Yoda – zapewnił z gorliwą życzliwością. – Całkowicie to rozumiem. Sam tłumaczyłem
senatorom, jak ciężko Jedi pracują na zwycięstwo. –
Uśmiechnął się. – Miejmy nadzieję, że tym razem na Bothawui uda wam się pokonać tego strasznego Grievousa i
zakończyć jego terror. Powiedz, kogo wyznaczyłeś do poprowadzenia wyprawy przeciwko niemu? Nie Mistrza
Kenobiego przypadkiem?
Powiedz, że tak, prosił w duchu. Powiedz, że tak, ty mała ropucho. To byłoby takie eleganckie rozwiązanie. A Organę
mógłbym wyeliminować kiedy indziej.
– Nie. Grupę szturmową Anakin Skywalker poprowadzi.
Anakin? Wpatrując się w niego, Palpatine poczuł osobliwe, nieprzyjemne ukłucie. I zaskoczenie. Tego się nie
spodziewał.
– Cóż, to wyjątkowe wyróżnienie.
Jaka... niepokojąca, a przy tym niepomyślna wiadomość. Anakin rzucony przeciwko Grievousowi? Co tym Jedi
strzeliło do głowy? Owszem, dobrze się spisał w ostatniej misji, ale mimo wszystko... Powierzenie mu dowództwa nad
grupą szturmową było szaleństwem.
On przecież jeszcze nie dojrzał. Za wcześnie na zbiory. Ci głupi Jedi go zmarnują.
Zmarnują go, a on jest mój, myślał.
– Mistrzu Yoda... – Ułożył palce w piramidkę. – Czy jesteś całkowicie pewien, że Anakin jest gotowy na takie
wyzwanie?
– Tak – odparł stanowczo Yoda.
Cóż, to było kłamstwo. Yoda był Mistrzem w maskowaniu emocji, ale nawet on nie mógłich ukryć przed największym
Lordem Sithów w historii. Był zaniepokojony i przyparty do muru.
– Rozumiem – powiedział Palpatine. – Cóż, mam tylko nadzieję, dla dobra nas wszystkich, że nie wymagasz od
Anakina zbyt wiele i zbyt wcześnie.
Sądząc po minie, Yoda nie był zachwycony tym, że ktoś kwestionuje jego decyzję. Od dawna nikt mu się nie
przeciwstawiał i chyba w tym tkwił jego problem. Jedi płaszczyli się przed nim, a on dławił się ich pochlebstwami.
Nie żeby mi to przeszkadzało, pomyślał Palpatine. Dzięki temu o wiele łatwiej go zwodzić.
– Gotowy na to wyzwanie młody Skywalker jest – oświadczył Yoda. – Rada Jedi w niego wierzy.
– Ja również, Mistrzu Yoda. Dziękuję za przekazanie mi tych ważnych informacji.
Naturalnie, z uwagi na niezwykle delikatną naturę tej misji zachowam jej szczegóły dla siebie. I byłbym ci niezmiernie
wdzięczny, gdybyś zechciał mnie informować, jak Anakin sobie radzi.
– Informować pana będziemy, Wielki Kanclerzu – obiecał Yoda, wychodząc. Wreszcie.
Gdy tylko został sam, Palpatine włączył holointerkom.
– Dopilnuj, żeby nikt mi nie przeszkadzał – polecił Masowi Ameddzie. – Powiem ci, kiedy będę znowu do dyspozycji.
– Oczywiście, Wielki Kanclerzu – odparł Mas Amedda z niskim ukłonem. Jego obraz zamrugał i zniknął.
Palpatine odwrócił się na fotelu, żeby usiąść twarzą do transpastalowej ściany swojego gabinetu. Normalny ruch
powietrzny nad sektorem administracyjnym nie został jeszcze przywrócony. Dziwna pustka na niebie wciąż trwała, teraz,
po zapadnięciu zmroku, jeszcze bardziej dojmująca, pogłębiając niepokój mieszkańców Coruscant. Czuł ich kipiącą
konsternację, ich narastający lęk, ich zanikającą ufność – wszystko to było niczym bukiet doskonałego wina na jego
podniebieniu.
Po chwili jednak bukiet lekko skwaśniał. Zniszczenie grupy bojowej oczywiście nie wchodziło teraz w grę. No cóż,
nie szkodzi. Jak to Yoda lubił do znudzenia powtarzać: zawsze w ruchu przyszłość jest. Będzie musiał nieco
zmodyfikować swoje plany, to wszystko. Nie pierwszy raz ani nie ostatni. W szerszej perspektywie to nie miało żadnego
znaczenia. Prędzej czy później Kenobi zginie, a Republika upadnie. Już to przewidział.
Z drugiej strony...
Może powinienem uszkodzić tylko krążowniki, zastanawiał się, żeby całkowicie uziemić misję na Bothawui. Bo jeśli
istnieje choćby minimalne ryzyko, że Anakin zginie z ręki Grievousa... albo Grievous z jego ręki...
Teraz, w warunkach prywatności, zanurzył swoją świadomość w Ciemnej Stronie.
Przeszukiwał zmieniające się wzory przyszłości... odsiewał to, co możliwe, od tego, co spodziewane...
prawdopodobne wyniki od nieprawdopodobnych... szukał, szukał, wciąż szukał...
Kiedy w końcu ocknął się z transu, na twarzy miał uśmiech. Anakin nie zniszczy Grievousa na Bothawui, ale też sam
nie zginie z ręki tego potwora. Za to dzięki temu nowemu zadaniu jego sekretny uczeń będzie mógł po prostu zyskać
sławę i rozwinąć swoje niewiarygodne zdolności, nawet nie podejrzewając, komu i czemu naprawdę służy. Co do
Grievousa zaś, to w dalszym ciągu będzie kroczył swoją krwawą ścieżką, siejąc spustoszenie w szeregach Jedi. Wojna
będzie trwać, powoli, lecz nieuchronnie demontując Republikę, obracając ją w perzynę ku jego uciesze.
A co nie mniej ważne, Ciemna Strona pokazała mu, w jaki sposób uwolnić się od Kenobiego i tego wiernego głupca,
Organy. Wystarczy parę razy pociągnąć za sznurki.
Żałosne przyjaźnie, tak łatwo dające się wykorzystać. Zaufanie i lojalność, przymioty słabych. A najlepsze było to, że
narzędzie ich unicestwienia było gotowe. Praktycznie nie musiał nic robić. Prastara planeta, ukryta i strzeżona przez
Sithów przez stulecia. Kosmiczny Sarlacc złakniony ofiary z Jedi.
Sięgnął po płaszcz Sitha i holoprzekaźnik i – w postaci Dartha Sidiousa – skontaktowałsię z Dooku.
– Darthu Tyranusie, pojawiła się okazja, żeby wyeliminować dwóch ważnych przeciwników.
Dooku pokłonił się nisko.
– To dobra wiadomość, Mistrzu. Jak mogę się przydać?
– Infiltracja prywatnej siatki wywiadowczej Baila Organy trwa?
– Tak, Mistrzu. Oczywiście.
– Więc skontaktuj się ze swoim agentem. Mam informację dla naszego frajera z Alderaana. Informację, która zniszczy
jego i Obi-Wana Kenobiego.
Hologram Dooku zachichotał.
– Cóż za tragedia, Mistrzu.
Ten głupiec był zbyt pewny siebie. Uważał się za równego Lordowi Sithów.
– Tragedia ciebie spotka, jeśli zawiedziesz – warknął Sidious, tryskając jadem Ciemnej Strony, i uśmiechnął się,
widząc, jak Dooku się skulił. – A teraz, mój uczniu, słuchaj bardzo uważnie...
– Anakinie... – odezwał się łagodny kobiecy głos. Delikatna dłoń dotknęła jego ramienia.
– Anakinie, zbudź się.
Otworzył oczy i momentalnie ocknął się ze snu. To nie jego matka, tylko Vokara Che.
– Tak, Mistrzyni?
Najważniejsza uzdrowicielka w Świątyni się uśmiechała.
– Mistrz Kenobi się obudził, Anakinie. Jest bardzo późno, ale możesz do niego pójść na chwilę.
Siedząca obok niego Ahsoka poruszyła się, a po chwili wyprostowała na krześle. Tak samo jak on, błyskawicznie
odzyskiwała bystrość umysłu. Była to zdolność powszechna u Jedi, ale wzmocniona za sprawą szczególnych korzeni –
jego jako niewolnika i jej jako Togrutanki. Niezależnie jednak od powodu, była przydatna.
Rzucił padawance ostrzegawcze spojrzenie, dając do zrozumienia, żeby zachowała dla siebie uwagi na temat tego, jak
długo czekali. Następnie zwrócił się do Vokary Che:
– Tak, Mistrzyni, dziękuję. Czy powinienem o czymś wiedzieć, zanim się z nim zobaczę?
Na coś się przygotować?
– Trafne pytanie, Anakinie – powiedziała Vokara Che z ciepłą aprobatą. – Jego stan jest dobry... ale, jak wiesz,
organizm ma swój mądry rytm. Rekonwalescencji nie można przyspieszać.
Tak jakby potrzebował przypomnienia. Nawet teraz, pomimo upływu czasu i wysiłków uzdrowicieli, odczuwał
czasem ból w ręce, którą odebrał mu Dooku. Był też ból innego rodzaju. Dotyk – proste doznanie kontaktu skóry ze
skórą – był niezwykle ważny. Owszem, delikatne sensory w jego protezie wysyłały sztuczne sygnały do mózgu, ale to
nie było to samo. I on nie był już taki sam. Wiedział, że jakaś jego część zawsze będzie o tym pamiętać...
i opłakiwać to, co utracił. Mimo że wszyscy najważniejsi Jedi w Radzie mówili mu, że nie powinien czuć się oszukany
i upośledzony.
Jakże oburzała go ta ich pełna samozadowolenia pewność. Wielki Kanclerz miał rację –
czasami Jedi okazywali się strasznie głupi. Wprawdzie Palpatine nigdy nie powiedział tego wprost, ale raz czy dwa był
tego bliski, kiedy Anakin w samotnej desperacji poskarżył mu się na lekceważenie albo krytykę, jaka go spotkała.
Kiedy stracicie możliwość dotykania ukochanej kobiety obiema rękami, Mistrzowie, wtedy będziecie mogli mi
tłumaczyć, jak się powinienem czuć, myślał sobie. Ale ponieważ to nigdy nie nastąpi, wolałbym, żebyście zachowali
swoje dyletanckie opinie dla siebie.
– Anakinie? – odezwała się Vokara Che. Jej głowoogony lekko drgały. Wyspecjalizowani uzdrowiciele byli
najbardziej wrażliwi ze wszystkich Jedi. Wyczuwała jego niepokój, strach i gorycz, które zbyt często buzowały tuż pod
powierzchnią. – Nie powinieneś się martwić. Obi-Wan z czasem wróci do pełni sił. Chodź ze mną, a sam ci to powie.
Z ciężkim westchnieniem odrzucił wszystkie emocje poza ulgą.
– Tak, Mistrzyni. – Odwrócił się i dał znak swojej padawance. – Zaczekaj tu na mnie, Ahsoko. To nie potrwa długo.
Ahsoka pokiwała głową. Siedziała wyprostowana, jakby kij połknęła, i czujna.
– Tak jest, Mistrzu Skywalker – odparła. Jej głos brzmiał wręcz entuzjastycznie.
Młodej się wydaje, że nie widzę, kiedy mnie prowokuje, pomyślał. No cóż, wkrótce zrozumie. Może dwieście
powtórzeń formy Niman na poziomie pierwszym da jej do myślenia?
Rozpromieniona twarz Ahsoki nieco przygasła.
– Mistrzu? Co cię tak rozbawiło?
– Nic – odparł. – Zachowuj się. Niedługo wrócę.
W ślad za Vokarą Che opuścił cichą poczekalnię z jej łagodnym, błękitnym oświetleniem, spokojnymi, różowymi
ścianami i granatowymi dywanami i udał się do miejsca, gdzie trzymali Obi-Wana.
Nie był to ten sam pokój, który kiedyś zmuszony był nazywać domem.
Stojąc przed zamkniętymi drzwiami, Vokara Che uniosła palec w ostrzegawczym geście.
– Tylko bez emocji, Anakinie. Nie wolno mu się denerwować. Przekonaj się tylko, że faktycznie doszedł do siebie, i
wyjdź. A że to ty go znalazłeś, musisz wiedzieć, że miał dużo szczęścia.
O, tak. Wiedział.
– Tak zrobię, Mistrzyni Vokaro Che – obiecał. – Dziękuję.
Spojrzała na niego badawczo, skinęła głową i się oddaliła. Anakin wygładził tunikę, otworzył drzwi i wszedł do
pokoju. Był dyskretnie oświetlony, tak żeby nie przeszkadzać jego lokatorowi. Okno, wychodzące na miasto, zasłonięto
żaluzjami, które izolowały rekonwalescenta od gwarnego życia nocnego.
Obi-Wan leżał w łóżku, oparty na stosie poduszek. Włosy i brodę miał w idealnym porządku, bez śladu krwi. To była
przyjemna zmiana. Paskudne rozcięcie na policzku zniknęło, zostawiając po sobie jedynie cienką różową kreskę.
Pozostała część twarzy była nienaruszona, ale zbyt blada. Od klatki piersiowej w dół ciało Mistrza otulone było kołdrą,
ale wszystko wskazywało na to, że jest w jednym kawałku. Na szafce przy łóżku leżał datapad.
Jeśli czytał, to naprawdę musiało być z nim lepiej.
Obi-Wan się uśmiechnął.
– Anakin.
– Mistrzu – odpowiedział, podszedł do stojącego przy łóżku krzesła i usiadł. – Wiesz, musimy przestać spotykać się w
takich okolicznościach.
– W pełni się z tobą zgadzam – powiedział ze śmiechem Obi-Wan.
– A więc jakie szkody?
– Parę guzów i siniaków – odparł wymijająco Obi-Wan. – Lekkie oparzenia. Skaleczenie tu czy tam.
Anakin rozsiadł się z założonymi na piersiach rękami i uniósł sceptycznie brew.
– I?
– I naprawdę nie ma o co robić zamieszania – przekonywał Obi-Wan, wiercąc się niespokojnie. – Nie sądzę, żebym
był bliski śmierci. A ty?
– Teraz już nie – zgodził się Anakin. – Ale wszyscy wiedzą, że Mistrzyni Vokara Che to geniusz. Więc... co jeszcze?
Patrzył rozbawiony, jak sławetny Mistrz Kenobi wije się niby robak tiska na haczyku.
– Wstrząśnienie mózgu – wymamrotał. – Złamana ręka. Złamany bark. Pęknięta miednica. Cztery złamane żebra i
przebite płuco. Ze dwa wewnętrzne narządy trochę poobijane.
– To wszystko? – prychnął Anakin. – A już myślałem, że to naprawdę coś poważnego. Na drugi raz będę wiedział, że
nie ma co panikować.
Obi-Wan rzucił mu gniewne spojrzenie.
– Przykro mi – powiedział Anakin, szczerząc zęby. – To już na mnie nie działa.
– A kiedykolwiek działało? – odparował Obi-Wan i westchnął. – Nic mi nie jest, Anakinie. Naprawdę. Dzięki tobie.
Nagle to już nie był temat do żartów.
– Drobiazg, Obi-Wanie. Tylko... proszę, nie rób już więcej takich numerów.
– To znaczy mam nie wlatywać rozpędzonym skuterem prosto w wybuchające bomby? –
spytał Obi-Wan. – No cóż, z całą pewnością będę się starał. W końcu nie chciałbym się powtarzać.
– Tak, to dobry powód.
W milczeniu wymienili ironiczne uśmiechy.
– Przekazałem twoją wiadomość Mistrzowi Yodzie – odezwał się w końcu Anakin. – Nie wiem, czy w to uwierzyli,
ale...
– O tak – odparł Obi-Wan, poważniejąc. – Uwierzyli, Anakinie. Wysyłają grupę szturmową na Bothawui, żeby
powstrzymać Grievousa. Admirał Yularen zostałoddelegowany z „Ducha Republiki” jako najwyższy rangą oficer armii
Republiki. Twoim okrętem flagowym będzie „Zdecydowany”. To jeden z trzech nowych krążowników.
Co? Jego czym?
– Przepraszam. Czy ja usłyszałem: moim okrętem flagowym?
Na twarzy Obi-Wana nie było teraz śladu wesołości. Spojrzenie miał czujne i ostrożne.
– Dobrze usłyszałeś.
Anakin patrzył na niego z niedowierzaniem. Gdyby nie znał Obi-Wana, pomyślałby, że się boi.
– To niemożliwe. Dopiero co zostałem pasowany na Rycerza Jedi. Nie jestem gotowy, żeby...
– Więc się przygotuj – przerwał mu Obi-Wan. – Wyruszacie, jak tylko dotrą te statki. Ty, twoja padawanka i tylu
żołnierzy klonów, ilu tylko możemy ci przydzielić. Ze względu na jej delikatny charakter misja została zakwalifikowana
jako ściśle tajna. Wielki Kanclerz ma być osobiście informowany o jej przebiegu przez Mistrza Yodę. Nikt więcej z rządu
o niczym się nie dowie, dopóki misja się nie zakończy. W taki czy inny sposób. – Zmarszczył brwi, a jego napięcie
zawibrowało w Mocy. – Nie da się przecenić znaczenia tej misji, Anakinie. Po raz pierwszy od początku wojny
spróbujemy wykorzystać element zaskoczenia. Taka okazja może się nie powtórzyć. To może być nasza jedyna szansa,
żeby raz na zawsze pozbyć się Grievousa.
Serce Anakina waliło tak mocno, że bał się, aby nie połamało mu żeber.
– Yularen to dobry żołnierz. Kto będzie dowodził pozostałymi dwoma krążownikami?
– Rada jeszcze nie zadecydowała.
Oby nie ktoś, kto mógłby się boczyć o to, że dowództwo przydzielono zielonemu Anakinowi Skywalkerowi.
– A Rex? Dostanę kapitana Reksa?
– Jeśli chcesz.
No pewnie, że chcę, pomyślał. Rex i Pięćset Pierwszy są moi.
– Tak. Poproszę.
– W takim razie ucieszysz się, jak ci powiem, że jest w gotowości – odparł Obi-Wan. –
Kapitan Rex i jego ludzie wyruszą, jak tylko będziesz gotowy.
– A więc wiedziałeś, że chciałbym go wziąć?
Krótki uśmiech. Wzruszenie ramion.
– Oczywiście. Nie mów mi, że jesteś zaskoczony. Przecież cię znam.
Tak, to prawda. Obi-Wan go znał. Nie tak dobrze, jak mu się zdawało, ale całkiem nieźle.
Wciąż oszołomiony tą niespodziewaną nowiną, Anakin rozsiadł się na krześle, wpatrzony w czarną rękawicę, która
okrywała jego protezę ręki.
Dlaczego ja? – zastanawiał się. Mistrz Yoda i inni tak naprawdę mi nie dowierzają. Nigdy mi nie ufali. Od śmierci
Qui-Gona Obi-Wan jest jedynym Jedi, który bronił mnie przed Radą.
Podniósł znów wzrok.
– To ty powinieneś poprowadzić tę misję, Mistrzu. Ty masz doświadczenie, masz...
– Wstrząśnienie mózgu, złamaną rękę, złamaną nogę i tak dalej – przerwał mu niecierpliwie Obi-Wan. – A
przynajmniej miałem parę godzin temu. Nie jestem w formie, Anakinie. I nie będę jeszcze przez wiele dni. W każdym
razie nie na tyle, żeby bez trudu wytrzymać stres bitewny. A Bothawui prawdopodobnie nie ma tak dużo czasu. Z tego,
co wiemy, Grievous jest już w drodze do układu bothańskiego.
– Wciąż nie udało się ustalić jego położenia?
– Nie – odparł Obi-Wan. – I wolimy nie pytać Bothan, żeby nie narażać ich na dekonspirację. To znaczy, że lecicie na
ślepo, Anakinie.
Anakin uśmiechnął się szeroko. Nie mógł się powstrzymać. Podniecenie szybko wypierało wątpliwości. Jego własna
grupa szturmowa. Tak!
– Mnie to pasuje. Latanie na ślepo to moja specjalność.
Obi-Wan nie odpowiedział uśmiechem. Podźwignął się na łóżku z niepokojem w oczach.
– To nie są żarty, Anakinie! Od tej misji może zależeć los Republiki. Nie możemy oddać Bothawui Grievousowi i
Dooku. W twoich rękach znajduje się życie niezliczonych istot w całym układzie bothańskim. Czy bitwa w klasztorze na
Teth to była zabawa? Wszyscy żołnierze klony, którzy tam zginęli, wszyscy ludzie Reksa, czy to było zabawne?
Anakin poderwał się, urażony.
– Nie! Oczywiście, że nie!
– Więc traktuj to poważnie!
– Traktuję to poważnie – odparował, oburzony. – Doskonale wiem, jak ważna jest ta misja, Mistrzu.
W łagodnym świetle na bladej twarzy Obi-Wana zabłysły świeże kropelki potu.
– Czyżby, Anakinie? Na pewno? Mam taką nadzieję dla dobra nas wszystkich. Mam nadzieję...
Zirytowany, Anakin odwrócił się gwałtownie i poczuł pulsowanie serwomechanizmów w swojej protezie, kiedy
zacisnął palce w pięść.
– Myślisz, że sobie nie poradzę, co? Nawet po Christophsis ciągle patrzysz na mnie jak na dzieciaka, jak na swojego
ucznia. Zasmarkanego Anakina, któremu nie można zaufać.
– Och, nie bądź śmieszny – odburknął Obi-Wan, oddychając ciężko. – To twój własny strach przez ciebie przemawia,
Anakinie. Lepiej go pokonaj, zanim on pokona ciebie.
– Nie boję się! – odciął się Anakin. – Wiem, że sobie poradzę. Wiem, że jestem gotowy.
Zmieniłem się. Nie jestem już tym żółtodziobem, tym padawanem, który dwa razy dał się złapać na Geonosis. – Uniósł
dłoń w rękawicy i zacisnął ją w pięść. – Uwierz mi, Obi-Wanie, wyciągnąłem wnioski z tamtej lekcji!
– Z tamtej wyciągnąłeś, owszem! – odparł Obi-Wan, mnąc w palcach brzeg kołdry. – Ale to nie znaczy, że wiesz już
wszystko, Anakinie. Jesteś jeszcze młody. Jest jeszcze wiele rzeczy, których musisz...
Nagle przerwał wykład. Anakin z przerażeniem zobaczył, że twarz jego byłego Mistrza staje się trupio blada. Lśniące
kropelki na czole zamieniły się w strumienie potu. Anakin poczuł, jak ból przeszywa Obi-Wana niczym zabłąkana,
okrutna błyskawica Sithów.
– Mistrzu! – wykrzyknął i dopadł do jego łóżka.
Obi-Wan skulił się na boku, przyciskając kolana do klatki piersiowej i zagryzając dolną wargę. Anakin chwycił go za
ramiona, którymi wstrząsały gwałtowne dreszcze.
– Przepraszam – wymamrotał, podczas gdy Obi-Wan cały czas dygotał. – Nie powinienem krzyczeć. Nie chciałem
tego powiedzieć. Masz rację, muszę się jeszcze wiele nauczyć. Od ciebie, Obi-Wanie. Nikt inny nie ma dość
cierpliwości, żeby mnie uczyć. Żaden Jedi nie rozumie mnie tak jak ty. Trzymaj się... trzymaj się...
Drzwi komnaty się otworzyły i Vokara Che wpadła do środka jak tornado.
– Co tu się dzieje? Anakinie Skywalker, mówiłam ci, żebyś go nie denerwował! Coś ty mu powiedział? Co mu
zrobiłeś?
– Nic – powiedział Obi-Wan, szczękając zębami. – On nic nie zrobił. To nie jego wina.
Anakinie...
– Jestem tutaj. Przepraszam, ja...
– Odsuń się, nicponiu! – warknęła Vokara Che, odpychając go brutalnie na bok, wściekła jak nigdy. Aż trudno się
było tego spodziewać po takiej łagodnej istocie. – Zejdź mi z drogi!
Oniemiały Anakin wycofał się posłusznie i patrzył tylko, jak Vokara Che przyciska bladozielony kryształ uzdrawiający
do piersi Obi-Wana. Po chwili poczuł w Mocy potężną falę – żar, światłość i wolę Vokary Che, połączone w jedno.
Kryształ pulsował jak szmaragdowe słońce. Powoli, niechętnie ból Obi-Wana ustępował.
– Już dobrze – odezwała się Vokara Che, znów łagodna, o kojącym głosie i twarzy.
Równie znajoma, co przed chwilą obca. – No już, ty głupi Jedi. Leż spokojnie, Mistrzu Kenobi. Nie ruszaj się. Śpij.
Obi-Wan westchnął, co zabrzmiało prawie jak jęk.
– Anakinie...
– On już poszedł – powiedziała stanowczo i rzuciła groźne spojrzenie w kierunku młodego Jedi. – Możesz teraz
odpocząć.
Obi-Wan odwrócił głowę na poduszce, marszcząc brwi.
– Nie... nie...
Ignorując rozbudzony na nowo gniew Vokary Che, Anakin przemknął na drugą stronę łóżka i chwycił Obi-Wana
mocno za rękę.
– Nie poszedłem, Mistrzu. Jestem tutaj.
Obi-Wan z trudem otworzył oczy. Były otępiałe, źle zogniskowane.
– Z samego rana spotkasz się z Radą – powiedział zgrzytliwym szeptem. – Ostatnie instrukcje. Bądź grzeczny. Nie
pusz się.
Anakin pokiwał głową.
– Tak, Mistrzu.
Obi-Wan walczył ze sobą, żeby zachować świadomość.
– Możesz pokonać Grievousa, Anakinie. Ja to wiem. Nigdy nie miej wątpliwości, że w ciebie wierzę.
Anakin wpatrywał się przestraszony w bladą twarz Obi-Wana. To zabrzmiało jak echo jego matki... jej ostatnie,
udręczone słowa...
– Nie będę. Nie mam. Mistrzu...
O mało nie wyskoczył ze skóry, kiedy Vokara Che dotknęła jego ramienia, sięgając ponad wąskim łóżkiem.
– On nie umiera, Anakinie – powiedziała uzdrowicielka z szorstką sympatią. – Jest wyczerpany. Zmęczyłeś go. Idź
już.
Nie mógł na to nic odpowiedzieć. Każda próba sprzeciwu byłaby niestosowna i egoistyczna. Zostawił Obi-Wana i
ruszył do drzwi...
...za którymi czekała Ahsoka ze zszokowanym wyrazem drobnej, dziecięcej twarzyczki.
– Pora się zbierać – powiedział do niej. – Chodź.
ROZDZIAŁ 9
Opuścił Sale Uzdrawiania, nie oglądając się za siebie. Ahsoka truchtała u jego boku, milcząca i niepewna.
– Mistrzu Skywalker... Rycerzyku... – odważyła się wreszcie wyszeptać, kiedy jechali turbowindą do archiwów
Świątyni. – Co się dzieje?
Rzucił jej krótkie spojrzenie.
– Mamy misję.
– No... właściwie to sama już na to wpadłam. Ruszamy za Grievousem, tak?
Pokiwał głową.
– Tak.
Przełknęła ślinę.
– Sami? To znaczy tylko ty i ja?
– Ty, ja, kapitan Rex, kupa żołnierzy klonów i trzy krążowniki Jedi. – Jeszcze jedno krótkie spojrzenie. – Nasz się
nazywa „Zdecydowany”.
– Grupa szturmowa? – Ahsoka zachłysnęła się z wrażenie. – Dostaliśmy naszą własną grupę szturmową?
Popukał ją w czubek głowy.
– Ja dostałem grupę szturmową. Ty możesz się załapać, jeśli będziesz grzeczna.
Podczas gdy turbowinda mknęła w górę Wieży Spokoju, Ahsoka przestępowała z nogi na nogę, co wyglądało jak coś
w rodzaju nerwowego tańca.
– Czy Mistrz Kenobi leci z nami?
Obi-Wan. Jego potworny ból. „Nigdy nie miej wątpliwości, że w ciebie wierzę”.
– Nie.
– Kiepsko wyglądał. Wyjdzie z tego?
– Oczywiście – odparł Anakin z przekonaniem. – Żaden separatystyczny terrorysta nie może zabić Obi-Wana.
– Naprawdę tak myślisz, Rycerzyku? – spytała cienkim głosikiem. – Czy mówisz tak, bo się boisz i chcesz się poczuć
lepiej?
Gapił się na nią z otwartymi ustami. Skąd ona bierze te teksty?
– Tak myślę, padawanko – odparł z naciskiem. – Zawsze mówię to, co myślę.
Turbowinda zatrzymała się łagodnie i drzwi się otworzyły. Archiwa Jedi zajmowały prawie jedną trzecią Wieży
Spokoju. Turbowinda zawiozła ich do głównego wejścia i do czytelni, gdzie znajdowały się katalogi kryształów z
danymi. Ich przybycie zostało zauważone przez Jedi, pilnie pracujących nad własnymi projektami, ale nikt nie oderwał
się od pracy, żeby z nimi porozmawiać.
– Siadaj tu – powiedział Anakin, wskazując Ahsoce wolne biurko. – Pomogę ci zacząć, a potem zostawię cię na
trochę.
Usiadła na krześle z niezadowoloną miną.
– Zawsze gdzieś uciekasz, Rycerzyku. Kiedy mnie weźmiesz ze sobą?
– Nigdy – odparł szorstko. – A teraz uważaj.
Westchnęła z rezygnacją, przyglądając się, jak Anakin otwiera bazę danych głównego archiwum, a następnie
przechodzi na tryb prywatny za pomocą swojego osobistego klucza. Wten sposób tylko członkowie Rady mogli
zobaczyć, do których archiwów uzyskano dostęp... i to było w porządku. Oni byli wtajemniczeni. Po tym, co się stało z
danymi na temat Kamino i po dzisiejszym ataku terrorystycznym nie będę ryzykował, pomyślał Anakin.
– Mistrzu! – pisnęła Ahsoka, kiedy na ekranie pojawił się katalog z informacjami o Bothawui. Błyskawicznie
otrząsnęła się z melancholii. – Czy to tam jest Grie...
– Ani słowa – ostrzegł ją, zaciskając palce na jej ramieniu. – A teraz masz wygrzebać wszystko, co tylko się da, na
temat celu naszej wyprawy, tak żebym mógł rzucić na to okiem, jak wrócę. Zrobisz to?
Znów znalazła się w stanie pełnej gotowości; wszystkie jej zmysły były wyostrzone. Wciągu najbliższych tysiącleci
mogłaby pewnie stać się całkiem niezłym Jedi. Pod warunkiem że zdoła ją nieco oszlifować.
– Tak, Mistrzu – odparła. – Możesz mi zaufać.
Spojrzał na nią z ukosa. Czy ja też byłem kiedyś taki młody? – zastanowił się. Czy ja też byłem taki wpatrzony w Obi-
Wana? Chyba nie. Niewolnicy tracili niewinność jeszcze w kołysce.
– Grzeczna dziewczynka – powiedział i poklepał ją po ramieniu. – Niedługo wrócę. –
Niestety, dodał w myślach. – Gdyby ktoś pytał, co robisz, każ mu porozmawiać ze mną.
Pokiwała głową.
– Tak jest, Mistrzu.
Spokojny, że w Archiwach Ahsoka nie zawędruje zbyt daleko na manowce, wziąłśmigacz z kompleksu doków
Świątyni i, kusząc los, popędził w stronę apartamentu Padme.
– Och, Mistrz Anakin! Jak cudownie pana widzieć! – wykrzyknął C-3PO, wytaczając się chwiejnie na taras. –
Zobacz, Artoo-Detoo! Mistrz Anakin tu jest!
Za jego plecami, w rozsuniętych transpastalowych drzwiach apartmentu, stał pękaty, błękitny robot astromechaniczny,
piszcząc i kręcąc kopułką.
Anakin im się przyjrzał. C-3PO potrafił być wylewny i na ogół był, to fakt, ale...
– No, dobra. Co się dzieje?
Zanim android zdążył odpowiedzieć, z sypialni wyszła Padme. Gdy tylko zobaczyła go na platformie, wyraz napięcia
na jej twarzy ustąpił miejsca rozpaczy; wyciągnęła do niego ręce.
– Anakin!
Przeklinając, przepchnął 3PO i omal nie przewrócił R2-D2 w rozpaczliwym pędzie ku niej.
– O co chodzi? Co się stało?
Nie odpowiedziała, tylko przycisnęła go mocno do siebie, jakby jedno z nich było umierające. Oddech miała
nierówny, tętno przyspieszone. Czuł bicie jej serca na swojej piersi. A teraz, kiedy trzymał ją w ramionach, kiedy
wdychał jej delikatne perfumy, czuł też głębię jej bólu.
– Przepraszam – wyszeptał. Był tak niespokojny z powodu Obi-Wana, tak zdenerwowany przez Radę, oszołomiony
wiadomością o Bothawui i grupie szturmowej, że ta emocjonalna kakofonia zagłuszyła w nim wewnętrzny głos, który
dawał mu znać, co się dzieje z Padme, gdy tylko była w pobliżu. – Przepraszam, kochanie. Powinienem wiedzieć, że
jesteś zdenerwowana.
Pokręciła głową i odchyliła się, żeby na niego spojrzeć.
– Nie. Nie. Nic mi nie jest. Co z Obi-Wanem?
– Dochodzi do siebie – odparł. – Padme, widzę, że coś jest nie tak. Co się stało? Powiedz mi. Cokolwiek to jest, ja to
naprawię.
– Och, Anakinie... – przycisnęła gładką dłoń do jego policzka i stanęła na palcach, żeby go pocałować. – Tak bardzo
cię kocham.
– Ja też cię kocham, ale nie dręcz mnie. Co się stało?
Wzięła go za rękę, zaprowadziła na sofę i posadziła koło siebie.
– Właściwie nic takiego. Tylko... Palpatine zabrał mnie i Baila Organę na miejsca zamachów. – Wzdrygnęła się. – To
było okropne. A potem Bail i ja odwiedziliśmy rannych w centrach medycznych. To było jeszcze straszniejsze.
Mężczyźni, kobiety i dzieci, ludzie, Twi’lekowie, Chalactanie i Sullustanie i... och, z tuzin innych ras. Wszyscy
okaleczeni i oszpeceni, tak bardzo cierpiący... i za co? Za nic! Za to, że wiedli sobie spokojne życie, nikogo nie
krzywdząc, Anakinie. Nikt z nich nie stanowił żadnego zagrożenia dla Separatystów, a mimo to Separatyści tak ich
skrzywdzili. To było drugie Naboo. – Głos jej się załamał i ukryła twarz na jego ramieniu. – Nie mogę tego znieść. A
najgorsze jest to, że nie widać końca. Czasem myślę, że ta wojna będzie trwać dotąd, aż wszyscy utoniemy we krwi.
– Nie, nie będzie – powiedział, obejmując ją. – Jedi na to nie pozwolą. Ja na to nie pozwolę. Powstrzymamy rozlew
krwi. Obiecuję ci. Powstrzymamy to. – Przycisnął ją do piersi. – Co temu Palpatine’owi strzeliło do głowy? Przecież te
miejsca zamachów nie były bezpieczne. Mogło być więcej bomb. Nie powinien cię tam zabierać. Nie powinnaś musieć
na to patrzeć, nie powinnaś...
Uwolniła się z jego objęć.
– Przestań.
– Co? – popatrzył na nią z konsternacją. – Co mam przestać? O co ci chodzi?
– Nie lekceważ mnie, Anakinie – odparła i otarła policzki drżącą dłonią. – Nie myśl, że skoro jestem zdenerwowana i
szukam u ciebie pocieszenia, to znaczy, że jestem słaba albo niezdolna do wypełniania swoich obowiązków.
– Wcale tak nie myślę!
– Nie? – Jej spojrzenie było teraz wyzywające. – Na pewno?
Nie mógł liczyć, że zdoła przed nią cokolwiek ukryć.
– No dobrze, chcę cię chronić. Co w tym złego? Jesteś moją żoną, Padme. Kocham cię i zrobię wszystko, żebyś była
bezpieczna. Czy to zbrodnia?
Pocałowała go – krótki, słodki dotyk jej ust.
– Nie. Oczywiście, że nie. Ale nie jestem tylko twoją żoną, Anakinie. Jestem senatorem Republiki. Nie mam prawa
ukrywać się przed prawdą, choćby była nie wiem jak brutalna i paskudna.
Zmarszczył brwi.
– A jaka jest prawda?
– Taka, że naszą jedyną nadzieją na wygranie tej wojny było niedopuszczenie do jej wybuchu. – Uderzyła go
delikatnie zaciśniętą dłonią w pierś. – Anakinie, każda sekunda tej dzisiejszej wyprawy była straszna, widok ofiar tych
wybuchów też był straszny. Ale nie żałuję, że to widziałam. Nie żałuję, że tam poleciałam. Mam pęknięte serce przez tyle
cierpienia, przez widok zniszczeń. A to różnica. Rozumiesz?
Pokiwał powoli głową.
– Tak. Ale czy ty rozumiesz, co ja czuję, widząc, jak się męczysz z tego powodu? Nie rozumiesz, że twój ból jest
moim bólem? Że doprowadza mnie do obłędu świadomość, że mogło ci grozić niebezpieczeństwo? Padme, gdyby coś ci
się stało, chybabym oszalał!
Wzięła go za rękę, tę z krwi i kości, i przycisnęła ją do serca.
– Och, Anakinie... Nie bądź niemądry. Przecież razem się zestarzejemy, kochany. To znaczy... – Zrobiła zabawną
minę. – Prawie razem. Jestem od ciebie o pięć lat starsza, więc tak naprawdę to ja się wcześniej zestarzeję. Ale chodzi o
to, że...
Przycisnął palce w czarnej rękawicy do jej ust.
– Nie – szepnął. – Chodzi o to, że bez ciebie, Padme, jestem nikim. Bez ciebie Anakin Skywalker nie istnieje.
Patrzył, jak jej oczy się rozszerzają i wypełniają łzami. Patrzył, jak te łzy drgają na jej rzęsach, po czym spadają, rosząc
blade policzki.
– Nie mów tak, Anakinie. Nigdy tak nie mów.
– Dlaczego? To prawda.
Zagryzła usta, starając się odzyskać spokój.
– Zostaniesz dziś? – Nachyliła się i oparła czołem o jego czoło. – Zostań – szepnęła. –
Będziemy istnieć w sobie nawzajem.
– Nie mogę – odparł, nienawidząc się za to. – Nie mogę zostać nawet pięciu minut.
Muszę wracać do Świątyni.
Odsunęła się, a jej oczy nagle posmutniały.
– Wyjeżdżasz.
– Tak. Bothawui znalazło się w niebezpieczeństwie przez Grievousa. Muszę go powstrzymać. Misja jest ściśle tajna;
nie możesz się nikomu przyznać, że o niej wiesz. –
Pomimo cierpienia zdołał się uśmiechnąć. – Padme, dali mi grupę szturmową. I mój własny krążownik. Nazywa się
„Zdecydowany”.
– Rozumiem. – Wstała i odeszła parę kroków, żeby popatrzeć na mieniący się tysiącami świateł miejski krajobraz.
Roboty dyskretnie się oddaliły. Byli sami. – A Obi-Wan?
– Zostaje tutaj. Dosyć mocno ucierpiał.
– Aha.
– Ale będę potrzebował Artoo.
– Weź go – powiedziała. – Oczywiście.
Podszedł do niej i objął ją od tyłu. Nie zatopiła się w nim, jak zwykle. Była taka krucha.
– Moja własna grupa szturmowa, Padme. Wreszcie będę mógł pokazać Radzie, na co mnie stać. – Nie odpowiedziała.
Przytulił ją mocniej. – Nie cieszysz się? Ciesz się ze mną, kochanie.
– Chciałabym – odparła cicho. – Ale za bardzo się martwię.
– Nie bój się – przekonywał. Odwrócił ją twarzą do siebie. – Nic mi nie będzie, nic...
– Anakinie...
Miała rację. Traktował ją protekcjonalnie. Pocieszał ją, jakby była dzieckiem.
– Przepraszam.
– Och, mój kochany – wyszeptała. – Nie przepraszaj. Uważaj na siebie. I wróć.
Objął dłońmi jej twarz.
– Zawsze. Nigdy cię nie opuszczę, Padme.
Pocałowali się namiętnie... i przytulili mocno, aż wreszcie musiał iść.
„Zdecydowany” był pięknym statkiem.
Stojąc razem z Mistrzem Yodą, admirałem Yularenem i zaprawionym w boju kapitanem Reksem, Ahsoka patrzyła, jak
Anakin dokonuje oględzin nieskazitelnego mostka. Żadnych przypaleń od blasterów. Żadnych śladów po zwarciach w
instalacji elektrycznej. W ogóle żadnych ran wojennych... ale oczywiście to miało się wkrótce zmienić. Wkrótce mieli
spotkać generała Grievousa i jego bezlitosną armię robotów bojowych.
Poczuła lekki dreszcz strachu. Nie, nie, nie. Nie myśl teraz o tym, mówiła sobie. Jeszcze nawet nie opuściliśmy orbity.
Będzie mnóstwo czasu na myślenie o tym.
Była podekscytowana... no, w pewnym sensie... tym, że znów rusza w bój. Oczywiście wojna była zła. Nikt przy
zdrowych zmysłach jej nie chciał. Ale jeśli trzeba było walczyć, to przynajmniej ona walczyła po właściwej stronie.
Walczyła z siłami Ciemności. Walczyła w obronie wszystkiego, co Jedi miłowali – a w szczególności Republiki.
Jeśli nie jesteśmy gotowi za nią walczyć, to zasługujemy na to, żeby ją stracić, pomyślała.
Owszem, walczyli w słusznej sprawie... ale to nie znaczyło, że nie mogła w tej walce zginąć. Nie znaczyło też, że
Anakin nie może zginąć. Mnóstwo Jedi już zginęło. Znowu poczuła znajomy dreszcz strachu. Wysłała w Moc
rozpaczliwy apel.
Niech on nie będzie jednym z nich. Obym nie była padawanem, przez którego zginie Wybraniec.
Jej Mistrz niemal z czułością przesuwał dłonią w rękawicy po wszystkich lśniących, płaskich powierzchniach mostka
swojego flagowego okrętu: stacja skanująca dalekiego zasięgu, komunikatory, stery, urządzenia taktyczne i
atmosferyczne. Wysoka, atletycznie zbudowana postać w monotonnej czerni, której usta wykrzywiał delikatny uśmiech.
Nie zwracając uwagi na swoją widownię i na wagę misji, obcował w ciszy z nowiuteńkim krążownikiem. Zupełnie jakby
prowadzili jakąś telepatyczną rozmowę. Jakby statek szeptałmu do ucha swoje tajemnice.
Przyglądała mu się w zdumieniu. Nigdy nie zrozumiem Rycerzyka, myślała. On kocha maszyny, jakby to były żywe
istoty. Nie pojmuję tego. Statek to narzędzie, nic więcej. Jak można kochać narzędzie? To tak, jakby ktoś żywił uczucia
do... do hydroklucza.
Stojący obok niej Mistrz Yoda postukał gimerową laską o pokład. Nie sądziła, żeby byłzły na jej Mistrza, ale trudno
było to stwierdzić. Yoda to największa zagadka, z jaką kiedykolwiek miała do czynienia. Była jednak przekonana, że
chociaż jest najwybitniejszym z żyjących Jedi, to i on musi czuć napięcie.
– Anakinie – odezwał się.
Jej Mistrz odwrócił się, wciąż uśmiechnięty.
– Tak, Mistrzu Yoda?
– Zadowolony jesteś? Wszystko w porządku jest?
– Wszystko jest idealne, Mistrzu – odparł Anakin, uśmiechając się już od ucha do ucha. –
Moje wyrazy uznania dla stoczniowców. Wykonali świetną robotę.
– Zatem skoro zadowolony jesteś, zostawić cię muszę – powiedział Yoda. – A ty do układu bothańskiego wyruszyć
powinieneś.
Anakin natychmiast spoważniał, splótł ręce na plecach i pokiwał głową.
– Tak jest, Mistrzu.
– W stałym kontakcie z nami pozostawać będziesz, Anakinie – polecił Yoda. – Na swojej ocenie sytuacji polegać
musisz, ale niepotrzebnego ryzyka nie podejmuj. Przebiegły Grievous jest. Odwrócić twoją uwagę próbował będzie. Na
jego podstępy i sztuczki przygotowany być musisz. Niejedna bitwa czekać cię może.
Jeszcze jedno pełne szacunku skinienie głową.
– Tak jest, Mistrzu.
Yoda spojrzał na admirała Yularena.
– Znaczenie tej misji pan rozumie, admirale. Nic więcej do dodania ja ani Rada nie mamy. Niech Moc będzie z wami.
Yularen się ukłonił. Ten opanowany, zamknięty w sobie weteran, który nie bał się ukąsić, kiedy było trzeba, stanowił
idealną przeciwwagę nieokiełznanego Anakina.
– I z panem, Mistrzu Yoda.
– Mistrzu...
Yoda spojrzał znów na Anakina.
– Ostatnie pytanie masz?
– Prośbę – odparł Anakin. – Kiedy będziesz się widział z Obi-Wanem, przekaż mu, proszę, że dziękuję i... że go nie
zawiodę.
Ahsoka poczuła, jak napięcie Yody opada.
– O tym wie on, Mistrzu Skywalker – powiedział niemal łagodnie. – Tak jak i Rada Jedi wie.
Ahsoka była uczennicą Rycerzyka od niedawna, ale szybko się zorientowała, że on i Rada często się ścierali. Wśród
padawanów krążyła nawet plotka, że postawił im się już przy pierwszym spotkaniu. W wieku dziewięciu lat
przeciwstawił się Radzie Jedi! Niewiarygodne.
Czy teraz wsparcie członków Rady miało dla niego jakieś znaczenie? Czy obchodziło go, co myślą? Czy też liczyła się
dla niego tylko opinia Obi-Wana?
Nie wiem, pomyślała. Nie potrafię go rozgryźć. Czasem jest dla mnie równie wielką zagadką, jak Yoda.
– Dziękuję, Mistrzu – powiedział Anakin, nie zdradzając się ze swoimi uczuciami. –
Niech Moc będzie z tobą.
Yoda pokiwał głową.
– I z tobą. Żegnaj... i udanych łowów.
Sędziwy Mistrz Jedi się oddalił, a załoga „Zdecydowanego”, wykonując krótkie, zwięzłe rozkazy admirała Yularena,
rozpoczęła przygotowania do opuszczenia orbity. Anakin odwrócił się w stronę Reksa.
– Twoi żołnierze są gotowi do walki, kapitanie?
Rex pokiwał głową, jak zwykle spokojny, w nieskazitelnej zbroi i ze świeżym meszkiem blond włosów, mieniących
się w światłach mostka.
– Tak jest, generale. Są dobrze przygotowani. Będzie pan z nich dumny.
Ahsoka poczuła dreszcz żalu. Stracili tak wielu ludzi z Legionu Pięćset Pierwszego w klasztorze na Teth. Oddział
został uzupełniony nowymi klonami, ale zgranie ich wszystkich wymagało czasu.
Mam nadzieję, że ci nowi zostaną na dłużej, pomyślała. Strata własnych ludzi jest zbyt bolesna.
Poważna twarz Anakina rozchmurzyła się.
– Nie wątpię, kapitanie. Rex...
– Tak, generale?
– Cieszę się, że tu jesteś. Nie chciałbym mierzyć się z Grievousem bez ciebie.
Rex się nie uśmiechnął, bo to byłoby niestosowne. Pokiwał tylko głową, a w jego czarnych oczach pojawił się ciepły
blask.
– To zaszczyt móc znowu służyć pod pańskim dowództwem, generale. A teraz, za pozwoleniem, jeśli nic więcej nie
mogę dla pana zrobić, to wrócę do moich ludzi. Wprawdzie są gotowi, ale przygotowań nigdy za wiele.
– Oczywiście – odparł Anakin. – Możecie odejść, kapitanie.
Ahsoka z trudem pohamowała uśmiech, kiedy przechodząc obok, Rex puścił do niej oko.
Mostek tętnił już życiem. Jego załoga pozajmowała stanowiska, kanały łączności huczały od rozmów między statkiem
flagowym Anakina i podległymi mu „Nieustraszonym” i
„Pionierem”.
– Mistrzu Skywalker – odezwał się Yularen, odwracając się. Chociaż był admirałem, protokół nakazywał mu
podporządkować się przedstawicielowi Rady Jedi. Chyba że wspomniany przedstawiciel zrobiłby coś głupiego – na
przykład zapomniał usunąć transponder wroga. Wtedy dostawał po uszach jak każdy szeregowy pilot. – Wszystkie
stanowiska meldują gotowość. Komandorzy Vontifor i Isibray także meldują gotowość.
– Doskonale, admirale – powiedział Anakin. Głos miał spokojny. Wydawał się niemal idealnie obojętny. Tak jakby
stał na tym mostku już setki razy; jakby był dowódcą grupy bojowej od lat. Całe życie. – Kiedy uzna pan za stosowne,
proszę opuścić orbitę i obrać kurs na układ bothański.
– Zrozumiałem – odparł Yularen. – Ster...
– Aha, admirale...
Zaskoczony, Yularen wyciągnął rękę w kierunku sternika.
– Tak, Mistrzu Skywalker?
– Jak tylko opuścimy Coruscant, proszę ustawić satelity komunikacyjne na maksymalne wzmocnienie sygnału i
monitorować rozmowy na wszystkich częstotliwościach, nawet te bardzo niewyraźne, aż do odwołania. I proszę polecić
„Nieustraszonemu” i „Pionierowi”, żeby zrobili to samo.
Yularen zawahał się i odchrząknął.
– To pochłonie dużo energii.
Anakin skinął głową.
– Wiem. Mimo wszystko proszę to zrobić. Mam dziwne przeczucie, że nasz przyjaciel Grievous jest w figlarnym
nastroju.
Yularen był wystarczająco doświadczony, żeby wiedzieć, że nie należy dyskutować z„dziwnymi przeczuciami” Jedi.
A tego Jedi w szczególności.
– Oczywiście – powiedział i skinął na oficera przy komunikatorach.
Korzystając z zamieszania na mostku, Ahsoka niepostrzeżenie pociągnęła Anakina za rękaw.
– Co to znaczy: dziwne przeczucie? – spytała ledwo słyszalnym szeptem. – Wiesz o czymś, o czym ja nie wiem,
Ryce... Mistrzu?
Spojrzał na nią surowo.
– Rzeczami, o których ja wiem, a ty nie, padawanko, można by wypełnić koreliański frachtowiec. Albo dwa.
Dobra, w porządku. Po co te złośliwości?
– Tak jest, Mistrzu – mruknęła.
Zmiękł.
– Słyszałaś, co powiedział Mistrz Yoda. Grievous jest przebiegły. Wiemy już, że Separatyści przeniknęli przez system
bezpieczeństwa Coruscant. A ta misja jest wprawdzie ściśle tajna, ale trudno jest ukryć trzy nowiutkie republikańskie
krążowniki. W dodatku duża część załogi stoczni to cywile. Cywile łażą po kantynach i czasem za dużo piją. A kiedy za
dużo piją to za dużo gadają.
– O nas?
Wzruszył ramionami.
– Może. A może jestem przesadnie ostrożny. Ale wolę być przesadnie ostrożny, niż dać się zaskoczyć.
A więc było ich dwoje.
– Tak jest, Mistrzu.
Mostek „Zdecydowanego” okalał szeroki transpastalowy iluminator. Skwapliwie pozostawiając Yularenowi pełnienie
honorów, Anakin wycofał się i stanął przed jego taflą. Po chwili wahania Ahsoka dołączyła do niego, żeby popatrzeć na
wspaniałe, rozświetlone Coruscant.
Poczuła nagły niepokój. Czy widzę je po raz ostatni? Nie chcę, żeby tak było. Pragnę je zobaczyć jeszcze wiele razy.
Nie chcę zginąć.
Zawstydzona, spojrzała ukradkiem na Anakina. Spodziewała się, że on wie, o czym myślała. Spodziewała się
wykładu, reprymendy. Tymczasem zobaczyła na jego twarzy wyraz, który ją zaszokował, jakiego nigdy by się nie
spodziewała – potworny, bolesny, zastygły żal.
Tak dręczący, tak rozdzierający, że poczuła się, jakby przeszyła ją lodowa włócznia.
Wydawało się, że Anakin zupełnie nie dostrzegał jej obecności. W tym momencie istniało tylko Coruscant.
Czy on widzi coś, czego ja nie widzę? – zastanawiała się. Czy wie, że nie wrócimy? Czy on się żegna z planetą? Czy
ja też powinnam się pożegnać?
Nie mogła go o to zapytać. Ta nagła, niespodziewana rozpacz i jej się udzieliła; wypełniła jej gardło palącymi łzami.
Patrzyła wilgotnymi oczami, jak Anakin wyciąga swoją ludzką rękę i przyciska dłoń do iluminatora. Coruscant
rozszczepiło się na kawałki pomiędzy jego szeroko rozstawionymi palcami.
A potem planeta uleciała w dal, kiedy grupa szturmowa opuściła orbitę.
Zbyt zmęczony, żeby chociaż głośno jęknąć, Bail Organa wrócił z Senatu do zacisza swojego pustego apartamentu.
Rozpoznanie głosu i obraz siatkówki oka potwierdziły jego tożsamość – zewnętrzne drzwi się rozsunęły, a kiedy
przestąpił przez próg i znalazł się w przedpokoju, zapaliły się światła.
– Zredukuj o jedną czwartą – polecił, krzywiąc się.
Oświetlenie osłabło. Odetchnął z ulgą, rozpiął i zdjął ciemnozielony płaszcz i przewiesiłgo przez oparcie krzesła.
Potem zrzucił buty, ściągnął skarpetki i włączył odtwarzanie zapisanych wiadomości.
Tylko jedna. Od jego żony Brehy.
Bail poczuł bicie serca, patrząc na hologram jej pięknej twarzy.
– Nie martw się, B., nic się nie dzieje – powiedziała. Jej obraz miotał się i tracił spójność.
Pewnie burze jonowe gdzieś między Alderaan a Coruscant; zawsze powodowały zakłócenia w łączności galaktycznej.
– Chciałam ci tylko powiedzieć, że myślę o tobie. Oglądałam relację z Senatu na HoloNecie. Wyglądałeś na
zmęczonego. Wysypiasz się? Pewnie nie.
Kładź się spać, ważniaku. Spróbuję cię złapać jutro.
Obraz zamrugał i zaniknął zupełnie. Rozpaczliwie tęskniąc za żoną, przeszedł boso po grubym dywanie, żeby
popatrzeć na fantazyjny spektakl świateł, jaki stanowiło Coruscant w nocy. Nie – nad ranem. W porze, kiedy normalni
ludzie śpią.
Od terrorystycznych ataków Separatystów minęły już trzy dni i miasto, jak się wydawało, wróciło do normy. Mniej
więcej. Oczywiście wprowadzono pewne zmiany. Zniszczone budynki sądowe były wciąż niedostępne; cały czas trwało
szacowanie szkód. Toczące się sprawy zostały zawieszone, a nowe czekały w kolejce, aż zostaną wybrani i zaprzysiężeni
nowi urzędnicy sądowi i przygotowane tymczasowe lokale. A to okazało się niełatwym zadaniem... Coruscant było tak
zatłoczonym miastem. Ten sam problem dotyczył rozmaitych urzędników rządowych, którzy przeżyli ataki, ale stracili
swoje biura. Trwała teraz nieprzyzwoita walka o biurka, aparaturę holowideo i wszelkiego rodzaju elementy
wyposażenia.
No i oczywiście wprowadzono wyjątkowe, wielosektorowe środki bezpieczeństwa, zaproponowane w większości
przez niego i Padme. Dlaczego tylko oni, jako jedyni z całej Komisji Bezpieczeństwa, byli zdolni do podjęcia szybkiej
decyzji? Pozostali członkowie komisji wydawali się sparaliżowani. Cały pieprzony Senat był sparaliżowany, tak jakby
sukces Separatystów zaraził wszystkich inercją. No, prawie wszystkich. Senatorom z planet znajdujących się na linii
frontu nie brakowało energii. Burzyli się przeciwko Dooku i jego sojusznikom, burzyli się przeciwko Jedi, którym
zarzucali, że nie potrafią ich obronić, i zwracali się do Wielkiego Kanclerza, domagając się błyskawicznego,
bezkrwawego rozwiązania. A kiedy Palpatine tłumaczył, że wygranie wojny wymaga czasu, i kiedy robił to, co musiał –
nakładał na te planety dodatkowe podatki, żeby pokryć coraz większe koszty kontrofensywy przeciw Separatystom –
natychmiast burzyli się przeciwko niemu.
Pozostali senatorowie – ci z planet niedotkniętych jeszcze wojną – starali się udawać, że nic się nie dzieje, i narzekali,
że nowe procedury bezpieczeństwa ograniczają ich wolność.
Miał ochotę zostawić ich razem z ich gderaniem i wrócić do domu, do Brehy.
Ale oczywiście nie mógł tego zrobić. Co by się stało z Republiką, gdyby każdy senator się poddawał, kiedy tylko
sprawy przybierały nieciekawy obrót? Padme się nie poddawała.
Ona się oburzyła, wygrażała nierobom pięściami, ganiła ich za lenistwo, wzywała do odpowiedzialności. A oni
słuchali. Jak mogliby ją lekceważyć? To ona była młodziutką królową, która przeciwstawiła się Federacji Handlowej i
wygrała. To ona była tą senator, która stawiła czoło zabójcom, żeby przemówić w imię pokoju. I to ona walczyła na
Geonosis ramię w ramię z Jedi.
No i była bliską przyjaciółką Wielkiego Kanclerza Palpatine’a.
Więc, jakkolwiek niechętnie, słuchali Padme... i, choć nie do końca, pewne rzeczy udawało się przeprowadzić.
Posępny, przygnębiony Bail odwrócił się od okna i podszedł do barku. Spokój i solidna dawka ognistej koreliańskiej
brandy. Może to pomoże mu się zrelaksować.
Z kieliszkiem w dłoni, rozgrzany przez brandy, postawił butelkę na stoliku i zanurzył się w swoim ulubionym
głębokim fotelu. Miał ochotę porozmawiać z Brehą, posłuchać jej łagodnego głosu i uleczyć swoje rany jej uśmiechem.
Ale na Alderaanie było teraz przedpołudnie i Breha na pewno przebywała w lokalnym parlamencie, gdzie zajmowała się
sprawami ich ludu. Bez tego on nie mógłby siedzieć na Coruscant. Los Alderaana spoczywałw jej rękach.
A los Republiki spoczywa w moich, pomyślał.
No, nie tylko jego... chociaż w takie dni jak ten można było tak pomyśleć. Jak Palpatine sobie z tym radził? Jak znosił
rozpaczliwe żądania tych wszystkich planet, które oczekiwały od niego wybawienia? Człowiek mniejszego formatu już
dawno by się załamał. Palpatine jednak wytrzymywał presję. W pewien sposób wydawało się nawet, że mu to służy,
całkiem jakby świadomość, że jest potrzebny, dawała mu siłę. Ten człowiek był nadzwyczajny.
Nie wiem, gdzie bylibyśmy bez niego, pomyślał.
Dolał sobie brandy. Sącząc ją powoli, patrzył na nigdy niezasypiające miasto. Powinien coś zjeść. Nie jadł od
kilkunastu godzin, a brandy na pusty żołądek to świetny przepis na kłopoty. Był jednak zbyt zmęczony, żeby się ruszyć.
Przymknął oczy... zaczął łagodnie zapadać w sen...
...i nagle ocknął się gwałtownie i z łomoczącym sercem, kiedy komunikator w wewnętrznej kieszeni jego tuniki,
komunikator, o którym nawet Breha nie wiedziała, zacząłnatarczywie piszczeć.
ROZDZIAŁ 10
W pokoju unosił się zapach brandy – kieliszek wysunął się z bezwładnych palców Baila, a zawartość wylała się na
dywan. Za oknem mrok nieba ustępował pierwszym promieniom słońca; zuchwały splendor krzykliwej coruscańskiej
nocy zmieniał się w dyskretne oblicze, które planeta przybierała za dnia.
Drżącą ręką wyciągnął piszczący komunikator i potwierdził przyjęcie wiadomości.
Pikanie ustało. W apartamencie zapanowała cisza – tak całkowita, że słyszał bicie własnego serca. Pot zrosił mu skórę.
Oddychał z trudem, a między oczami czuł kłujący ból.
Zabrał komunikator do sypialni i podłączył go do małego czytnika danych, który trzymałw stojącej przy łóżku szafce
na drobiazgi. Było to stare alderaańskie urządzenie, sfatygowane i przestarzałe, niewarte uwagi. Tak w każdym razie
wyglądało z zewnątrz. W środku zostało zmodyfikowane, udoskonalone do niespotykanego poziomu zaawansowania.
Na ekranie czytnika pojawiła się seria pozornie przypadkowych znaków. Odkodowywanie ich musiało być wykonane
ręcznie. Algorytm dekodowania Bail znał na pamięć od lat.
Według umowy proces przesyłania wiadomości z komunikatora do czytnika powodowałjej automatyczne wymazanie.
Po otrzymanej informacji nie pozostawał żaden ślad. Podobne zabezpieczenie zastosowano w czytniku danych. Bail miał
dokładnie pięć minut na odszyfrowanie pobranego komunikatu. Potem znikał on także z tego urządzenia.
To również było częścią umowy.
Wiadomość była zbyt ważna, żeby ryzykować pomyłkę, zapisał więc nieskładną sekwencję symboli staromodnym
piórem na staromodnym flimsiplaście. Jego informator byłby pewnie przerażony, widząc to, ale na szczęście nie mógł ani
tego zobaczyć, ani nic na to poradzić. Bail zaś nie mógł sobie pozwolić na błąd. Zresztą flimsiplast można było spalić, a
wówczas jego bazgroły przepadną na zawsze, niedostępne dla wścibskich spojrzeń.
Kiedy wiadomość została odkodowana, Bail utkwił w niej wzrok. Czy to prawda? Czy to mogła być prawda?
Dyskrecja była dewizą jego tajemniczych sprzymierzeńców, paranoja ich religią. Mogli się przecież mylić. A Jedi z
pewnością by o tym wiedzieli, z pewnością...
Nie próbuj ich teraz oceniać, powiedział sobie. Albo im ufasz, albo nie.
Włączył swojego robota domowego.
– W salonie jest rozlane brandy. Posprzątaj to, a potem przygotuj mi śniadanie.
– Tak, proszę pana – odparł robot i się oddalił.
Bail tymczasem połączył się z apartamentem Padme.
– Przykro mi, proszę pana – oświadczył jej nadgorliwy android protokolarny. Sądząc po głosie, wydawał się wręcz
urażony. Nawet wyglądał na urażonego. Jak to możliwe? –
Obawiam się, że moja pani jeszcze nie wstała. Może zechce pan spróbować o bardziej rozsądnej...
Ten pieprzony robot próbował z nim dyskutować?
– Chyba nie dosłyszałeś mojego nazwiska – powiedział, powoli tracąc nad sobą panowanie. – Mówi senator Bail
Organa i moja sprawa nie może czekać.
Podczas gdy android protokolarny się wahał, w tle odezwał się znajomy głos:
– Threepio? Co się dzieje?
Android się odwrócił.
– Och, pani Padme, bardzo przepraszam. Właśnie próbowałem wytłumaczyć senatorowi Organie, że pani...
– Bail? – powiedziała Padme, która pojawiła się na ekranie, odpychając androida. – O co chodzi? Co się stało?
Prawdopodobnie spała równie krótko jak on, ale nie było tego po niej widać. Padme zdawała się mieć nieograniczoną
wytrzymałość.
– Przepraszam, że niepokoję cię o tak wczesnej porze, pani senator, ale mam dzień wypełniony spotkaniami, a muszę
skonsultować z tobą pewne analizy taktyczne. Czy możemy się spotkać za, powiedzmy, pół godziny? Wpadnę do ciebie.
Nie odpowiedziała od razu. W jej oczach widniało pytanie... ale nie zadała go. Niezwykła kobieta.
– Do mnie? Dobrze – odparła w końcu. – Oczywiście. – Głos miała spokojny, ale w twarzy dostrzegł napięcie. Był
pewien, że ona dostrzegła w nim to samo. – Za pół godziny.
Kiedy wideorozmowa się zakończyła, poczuł ogromną ulgę. Przeczytał odkodowaną wiadomość jeszcze trzy razy,
żeby upewnić się, że dobrze ją zapamiętał, a następnie spaliłarkusik i spłukał popiół w kuchennym zlewie. Potem wziął
prysznic, ubrał się, połknął w biegu śniadanie i wyruszył w kierunku apartamentu Padme.
Pół godziny to niewiele czasu, żeby się ubrać i coś zjeść, ale Bail nie zawracałby jej głowy tak wcześnie, gdyby
sprawa nie była pilna. Nie zwracając uwagi na rozgorączkowanego i rozbieganego Threepio, Padme przyspieszyła swoją
poranną toaletę, prędko zjadła jajecznicę, którą podał jej android, a potem stanęła na platformie dokującej swojego
apartamentu i czekała na niespodziewanego gościa.
Coś go wystraszyło. Coś poważnego.
Nie nastrajało jej to zbyt optymistycznie. Bail Organa był odważnym, zaradnym człowiekiem. Jeśli on był
zdenerwowany – a był, bo widziała niepokój w jego oczach –
mogło to oznaczać jedynie kolejne kłopoty dla Coruscant. Lub jakiejś innej części Republiki.
Tak jakby nie mieli dość kłopotów.
Jednak na pewno nie chodziło o Anakina. Jej mężowi nie stało się nic złego, a to znaczyło, że będzie mogła ze
spokojem przyjąć wieści, jakie przyniesie Bail, niezależnie od tego, jakie okażą się fatalne. Nie było większego
nieszczęścia niż to, które mogło spotkać Anakina.
Oczywiście nie miała od niego żadnych wiadomości. Nie docierały do niej jakiekolwiek pogłoski ani z HoloNetu, ani
od pracowników senatu na temat konfliktu w układzie bothańskim lub w jego okolicach. Gdyby krążyły jakieś plotki,
wiedziałaby o tym.
Mówi się, że brak wiadomości to dobra wiadomość, myślała. Ja uważam, że brak wiadomości to męka, ale Obi-Wan z
pewnością powiedziałby mi, gdyby coś było nie tak.
Przynajmniej tak się jej wydawało, mimo że nie obracali się w tych samych kręgach. Stali się, praktycznie rzecz biorąc,
obcy dla siebie nawzajem – chociaż jednocześnie byli ze sobą nierozerwalnie związani.
– Przepraszam – powiedział na powitanie Bail. – Nie wiedziałem, do kogo się zwrócić.
Jak zawsze przed światem prezentował nieskazitelne oblicze. Niezwykle zadbany, ubrany konserwatywnie –
ucieleśnienie elegancji. Pracowali jednak razem już na tyle długo, że Padme potrafiła dostrzec, co kryje się pod tą gładką
powierzchnią. Nie pomyliła się w trakcie ich krótkiej wideorozmowy – Bail był zaniepokojony.
Spróbowała uspokoić go uśmiechem.
– Nie masz za co przepraszać, Bail. A jeśli coś jest nie w porządku, to naprawimy to.
Bail zostawił swój śmigacz bezpiecznie zadokowany i przeszli do salonu, gdzie C-3PO
podał herbatę, po czym się ulotnił. Obserwując ukradkiem kolegę, Padme aktywowała tryb prywatny swojego
apartamentu, który automatycznie uruchamiał urządzenia nasłuchowe, odmawiał wstępu ewentualnym gościom i
odrzucał wszelkie przychodzące połączenia z wyjątkiem Anakina, Palpatine’a i powiadomień z Senatu.
– Usiądź – powiedziała i sama wybrała swój ulubiony fotel. – Nikt nam nie będzie przeszkadzał. Powiedz mi, Bail, co
się stało.
Bail po chwili wahania usiadł na sofie. Był wyraźnie nieswój. Siedział na samym brzeżku, z rękami na kolanach.
– Wszedłem w posiadanie pewnych informacji – zaczął. – Ze źródła, które jest pewne, ale... powiedzmy,
niekonwencjonalne. Informacje te mają wielką wagę dla Republiki... i dla Jedi. Poproszono mnie, żebym przekazał im to,
czego się dowiedziałem.
Sięgnęła po kubek z herbatą i upiła łyczek, marszcząc brwi.
– Jeśli to sprawa Jedi, to dlaczego przychodzisz z tym do mnie? Powinieneś rozmawiać z nimi.
Nie zwracając uwagi na swoją herbatę, pokręcił głową.
– Ja ich nie znam, Padme. A przynajmniej nie tak dobrze. Nie tak jak ty. A oni nie znają mnie. Wątpliwe, żeby
uwierzyli w to, co mam im do powiedzenia. Zwłaszcza biorąc pod uwagę okoliczności.
– Chodzi o twoje... niekonwencjonalne źródło?
– Właśnie. – Jakby nie mógł usiedzieć w miejscu, wstał i zaczął krążyć między sofą a oknem. – Oczywiście
niewykluczone, że Jedi już o tym wiedzą. Ale jeśli nie... jeśli są w niebezpieczeństwie i nie zdają sobie z tego sprawy... –
Przycisnął pięść do ust, jakby starał się powstrzymać niekontrolowany wybuch. Taki zewnętrzny objaw wewnętrznego
wzburzenia był do niego zupełnie niepodobny. – Padme – powiedział i odwrócił się gwałtownie twarzą do niej. –
Słyszałaś kiedyś o Sithach?
Sithowie. Sama nazwa przyprawiała ją o dreszcze. Dwukrotnie ich knowania omal nie doprowadziły do jej śmierci. A
ze względu na krzywdę wyrządzoną Anakinowi, zabójstwo Qui-Gon Jinna i cierpienia Naboo pod okupacją Federacji
Handlowej Sithowie zyskali jej dozgonną nienawiść.
Ale nie mogła powiedzieć o tym Bailowi. Jako nieletnia królowa Naboo obiecała Mistrzowi Yodzie, że nigdy nie
wyjawi tego, czego się o nich dowiedziała. Ponowiła tę obietnicę wobec Obi-Wana podczas rozpaczliwego lotu z
Geonosis na Coruscant, kiedy usłyszała rzeczy nieprzeznaczone dla jej uszu. Błyskawica Sithów. Dooku. Straszliwa
zdrada.
Tak więc prawie bez wyrzutów sumienia spojrzała na Baila Organę i okłamała go po raz drugi.
– O Sithach? Nie. A o co chodzi? Kim... lub czym oni są?
– Nie wiem dokładnie – odparł, speszony. – Aż do dzisiaj ja też o nich nie słyszałem.
Wypiła następny łyk herbaty.
– A co powiedział ci twój informator?
– Że oni planują atak, który zniszczy Jedi.
Poczuła dreszcz zimna, a potem falę gorąca.
– Jesteś pewien?
Bail usiadł znowu na sofie.
– Nie przekręciłem wiadomości, jeśli o to ci chodzi. Padme, proszę cię... Bez ciebie nic nie zrobię. Jesteś przyjaciółką
Jedi, ich zaufanym sojusznikiem. Jeśli mnie poprzesz, jeśli za mnie poręczysz przed nimi, to...
– To też ci zaufają? – Chociaż była głęboko zaniepokojona jego informacją, musiała się uśmiechnąć. – Przyjaciel
mojego przyjaciela jest moim przyjacielem?
Jego uśmiech był równie przelotny.
– Coś w tym stylu.
Sithowie. Anakin powiedział jej o nich tyle, ile sam wiedział. Nigdy się do tego nie przyznał, ale zauważyła, że się ich
obawia. Wiedziała, że wciąż opłakuje śmierć Qui-Gon Jinna. I wiedziała, że blizny, które zostały mu po przegranej z
Dooku, nie są tylko fizyczne.
Ale Anakin bał się nie tylko o siebie. Bał się o Republikę, o galaktykę, o to, co się stanie, jeśli zwycięży mrok, jeśli
Sithowie wygrają swoją potajemną wojnę z Jedi.
Niezależnie od mojej obietnicy Anakin chciałby, żebym się w to włączyła, pomyślała.
Skinęła głową.
– Dobrze.
Gryząc czubek kciuka, Bail patrzył, jak Padme zdejmuje z półki swój prywatny komunikator i wybiera kanał Świątyni
Jedi.
– Mówi senator Amidala. Chciałabym rozmawiać z Obi-Wanem Kenobim.
Co do jednego Bail miał rację – Jedi uważali ją za sojusznika. Jej prośba została natychmiast spełniona.
– Senator Amidala? Tu Obi-Wan Kenobi. W czym mogę pomóc?
Wydawał się zaskoczony. Podejrzliwie ostrożny.
– Mistrzu Kenobi, czy mógłby mi pan poświęcić nieco czasu? Wyniknęła pewna sprawa i chciałabym zasięgnąć
pańskiej rady.
– Oczywiście – odparł po chwili. – Czy życzy sobie pani przylecieć do Świątyni, czy...
– Byłabym wdzięczna, gdyby zechciał pan przylecieć do mnie do domu – wtrąciła szybko. – Najlepiej teraz, jeśli panu
pasuje.
– Naturalnie, pani senator. Będę jak najszybciej.
– Dziękuję, Mistrzu Kenobi – powiedziała i zakończyła połączenie.
Bail wpatrywał się w nią zdumionymi oczami.
– Tak po prostu? Wystarczy, że pstrykniesz palcami i Jedi już biegną?
Uniosła brew.
– Czy nie dlatego do mnie przyszedłeś, Bail?
– No... tak, chyba tak, ale nie myślałem... nie wiedziałem... – Pokręcił głową. – Jestem pod wrażeniem.
– Daj spokój – odparła. – Może potrafię ściągnąć tu Obi-Wana, ale nie mogę go zmusić, żeby ci uwierzył.
– A ty mi wierzysz? – spytał, przyglądając jej się uważnie.
– Wierzę, że według ciebie istnieje realne zagrożenie. – Wzruszyła ramionami. – To mi wystarczy. Mogę cię na chwilę
przeprosić? Wyjdę na zewnątrz i poczekam na Obi-Wana.
– Oczywiście.
– Dobrze. – Uśmiechnęła się. – Może spróbujesz uporządkować myśli, zanim się tu zjawi.
Zebrać argumenty. Wprawdzie masz znakomitą reputację, ale wiem z pewnego źródła, że akurat ten Jedi nie przepada
zbytnio za politykami.
– A jednak dla ciebie robi wyjątek?
– Czasami – przyznała i zostawiła Baila z tą myślą, a sama wyszła poczekać na byłego Mistrza Anakina.
Przyleciał przeciętnym śmigaczem ze Świątyni. Posadził go obok eleganckiego, drogiego pojazdu Baila ze swobodną
biegłością, która przywodziła na myśl kunszt Anakina, i z pośpiechem, który zdradzał niecierpliwość – lub niepokój.
Kiedy zeskoczył na taras, Padme pospieszyła mu na spotkanie.
– O co chodzi? – spytał. – Czy ma pani jakieś wiadomości od Anakina?
Od Anakina? Popatrzyła na niego.
– Nie. Dlaczego miałabym mieć wiadomości od Anakina? On i ja... przecież dałeś jasno do zrozumienia... nawet nie
wiem, gdzie Anakin jest, Obi-Wanie.
Na jego twarzy pojawiły się pomieszane emocje: rozgoryczenie, ulga, irytacja, niepewność. Po chwili jednak zastąpiło
je znajome opanowanie.
– Przepraszam za to nieporozumienie, pani senator. Myślałem, że... przez komunikator wydawała się pani
zaniepokojona i... – Spojrzał na jej rękę na swoim ramieniu.
– Martwisz się o niego, prawda? – zapytała, pozostawiając rękę w tym samym miejscu. –
Czy on ma kłopoty?
Blada twarz Obi-Wana lekko się zaróżowiła.
– Padme, nie mogę... nie wypada mi... – Pokręcił głową. – Nie mogę.
– Czego nie możesz? – spytała łagodnie i cofnęła rękę. – Przyznać, że się martwisz?
Przede mną możesz. Ja nie jestem Yodą. Nie jestem Mace’em Windu. Nie uważam, że troska o kogoś jest czymś złym.
Czy Anakin ma kłopoty?
Nie liczyła, że odpowie. Spodziewała się raczej, że kilkoma chłodnymi, starannie dobranymi słowami pokaże pani
senator, gdzie jej miejsce. Był w tym dobry. Ale tak się nie stało. Niespodziewanie zobaczyła, jak znów na krótką chwilę
zsuwa się jego maska Jedi.
Zauważyła, że pod niewzruszoną powierzchownością jest targany konfliktami w równym stopniu, co Anakin. W
oczach Obi-Wana dostrzegła potrzebę rozmowy, wymiany myśli, świadomości, że nie jest osamotniony w swoich lękach.
– On... jest na misji – powiedział wreszcie. – Nie mogę ci powiedzieć, gdzie ani co to za misja. Okazała się jednak
trudniejsza, niż zakładaliśmy. Myśleliśmy, że do dzisiejszego poranka dotrą jakieś wieści od niego... ale nie mamy nic.
Poczuła łomot swojego serca.
– Jest ranny?
– Nie – odparł szybko i zdecydowanie. – Tylko... ma trudności. To ważna misja, bardzo wiele zależy od jej
powodzenia. Powinienem być tam razem z nim. To źle, że musi mierzyć się z nią sam, ale moje rany... nie mogłem.
Takie nieskładne mówienie było zupełnie niepodobne do Obi-Wana. Przecież właśnie jego jasność umysłu w obliczu
niebezpieczeństwa tak bardzo imponowała Padme. I chociaż nie przebaczyła mu całkiem ingerencji w jej życie, poczuła
przypływ litości.
Przy wszystkich różnicach między nami jedno nas łączy, pomyślała. Oboje kochamy Anakina i zawsze będziemy go
kochać.
– To nie twoja wina, Obi-Wanie. Nie opuściłeś go. Przecież sam omal nie zginąłeś.
Chociaż... – Przyjrzała mu się od stóp do głów. – Wygląda na to, że rehabilitacja przyniosła nadzwyczajne rezultaty.
Zbył to wzruszeniem ramion.
– Uzdrowiciele ze Świątyni są bardzo uzdolnieni. Padme, po co mnie tu wezwałaś?
Obejrzała się przez ramię.
– Mam gościa, Obi-Wanie. To senator Bail Organa z Alderaan. Twierdzi, że otrzymałinformacje o planowanym ataku
na was... ze strony Sithów.
Między jednym oddechem Obi-Wana a drugim coś się zmieniło. Padme to wyczuła.
Zauważyła, jak ciepło jego człowieczeństwa błyskawicznie zamienia się w lód. Powietrze wokół nich aż trzeszczało
od energii. W hangarze na Naboo, kiedy stanęła oko w oko z czerwono-czarnym Sithem; w sypialni swojego
apartamentu, kiedy ledwo uniknęła śmierci z ręki łowczyni nagród Zam Weseli; na arenie na Geonosis, kiedy patrzyła na
potworną, mechaniczną śmierć, czuła to samo – Jedi.
Cofnęła się, a po skórze przeszły jej ciarki.
– Nic mu nie powiedziałam. Wszystkiego, co wie, dowiedział się od swojego informatora.
– Jakiego informatora? – spytał Obi-Wan. – Co dokładnie wie senator Organa?
– Musisz sam go o to zapytać – odparła. – Przyszedł do mnie dlatego, że Jedi nie znają go zbyt dobrze. I jeszcze
dlatego, że mi ufa i wie, że wy też mi ufacie.
Obi-Wan pozornie nie zareagował, ale jego sroga postawa zelżała. Padme minęły dreszcze.
– A ty mu ufasz? – spytał łagodnie.
– Tak. To dobry człowiek, Obi-Wanie. Kocha Republikę. Pracuje dla jej bezpieczeństwa równie ciężko, jak każdy z
Jedi.
W przejrzystych błękitnych oczach Obi-Wana pojawił się cień drwiny.
– To polityk, Padme.
Uniosła brew.
– Tak jak ja. Czy to nie największy problem, jaki masz ze mną?
Największy problem? Nie. Odpowiedź pojawiła się na jego twarzy, równie czytelna jak na holobillboardzie, ale nie
wypowiedział jej na głos.
– Jesteś kimś więcej niż tylko politykiem – powiedział zamiast tego, a jego oczy rozświetlił słaby uśmiech. – I oboje o
tym wiemy.
– Komplement? – odparła, udając zaskoczenie. – Następnym razem mnie uprzedź, Obi-Wanie, żebym mogła
wcześniej usiąść.
Nie połknął haczyka.
– To dziwne, ale teraz, jak o tym myślę, Padme, uświadamiam sobie, że zetknęłaś się z Sithami tyle samo razy, co ja –
mruknął, marszcząc brwi. – Tak jakby byli tobą zainteresowani w równym stopniu, co nami.
Przeszył ją dreszcz. Och, nie. Proszę, niech to nie będzie prawda.
– Nie mów takich rzeczy.
– Czy takie zagrożenie – ciągnął z przepraszającym spojrzeniem – wydaje ci się prawdopodobne?
– Nie znam szczegółów – odparła, porzucając mroczne myśli. – Nie znam tego jego informatora. Ale cokolwiek by o
tym sądzić, Obi-Wanie... znam Baila wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że niełatwo go wystraszyć. I nie jest
naiwniakiem, który uwierzy w pierwszą lepszą historyjkę.
– Rozumiem – powiedział Obi-Wan i westchnął. – No dobrze, Padme. Posłuchajmy zatem, co senator Organa ma nam
do powiedzenia.
– Nazywają siebie Przyjaciółmi Republiki – wyjaśnił senator z Alderaana. – Po raz pierwszy skontaktowali się ze mną
jakieś cztery lata temu. W tym czasie rząd Alderaana prowadził negocjacje z Chandrilą w sprawie wspólnych interesów
przy eksploatacji złóż na Aridusie. Rodzina mojej żony ma kontakty w sektorze korporacyjnym, korzystaliśmy z
niektórych przy tym projekcie. Informacje przekazane przez nich pozwoliły uniknąć dyplomatycznej i humanitarnej
katastrofy, która wstrząsnęłaby nie tylko Alderaanem i Chandrilą, ale także kilku innymi ważnymi układami planetarnymi
Republiki.
Obi-Wan wpatrywał się w niego, marszcząc brwi.
– I zrobili to dlatego, że są przyjaciółmi Republiki?
Błysk w oczach Organy zdradził, że dosłyszał nutkę powątpiewania w głosie Jedi, ale nie zareagował na nią.
– Także dlatego, że bezpośrednio odczuliby skutki skandalu, który byłby nieunikniony, gdyby projekt wydobycia złóż
był realizowany zgodnie z planem.
Ach, tak. Oczywiście.
– Innymi słowy, powodował nimi osobisty interes.
– Nie przeczę, że korzyść własna była istotnym czynnikiem – przyznał ugodowo Organa.
– Ale prawdą jest również, że ich interwencja pozwoliła ocalić wiele istnień, a wiele innych uchronić przed utratą
środków do życia. – Wzruszył ramionami. – W końcu instynkt samozachowawczy to nie grzech.
Może i nie, ale jako motyw działania przyćmiewał blask altruistycznej aureoli.
– Zakładali, że pan również kierować się będzie własnym interesem?
– Liczyli, że nawet gdyby zasady moralne nie były dla mnie wystarczającą motywacją, to użyję moich politycznych
wpływów, żeby uniknąć skandalu, który zaszkodziłby mojej dynastii. Zapewniam pana jednak, Mistrzu Kenobi, że
gdyby zasady moralne wymagały narażenia mojej rodziny i kontaktów na publiczne potępienie, nie wahałbym się ani
chwili.
Zbyt wiele istnień od tego zależało.
Ciekawe wyznanie, pomyślał Obi-Wan. Czy ten człowiek jest na pewno typowym politykiem? Rada Jedi uważa go za
przyjaciela, ale w dzisiejszych czasach trudno być czegokolwiek pewnym. Zaufanie stało się luksusem.
– Nie przypominam sobie, żebym słyszał cokolwiek o tej cudem zażegnanej dyplomatycznej katastrofie.
Organa uśmiechnął się ponuro.
– Sprawa została załatwiona na najwyższym szczeblu, z zachowaniem pełnej dyskrecji.
Gdyby wyciekły jakieś szczegóły, do dzisiaj uprzątalibyśmy polityczne brudy.
Doprawdy? No cóż, to niewątpliwe potwierdzenie tego, co Jedi wiedzieli o kompetencjach i wpływach Organy.
– A zatem, senatorze, zgrabnie rozwiązał pan trudną sytuację. Gratuluję. Ale niech mi będzie wolno zauważyć, że
jeden mynock plagi nie czyni.
Organa nachylił się do przodu, zaciskając pięści tak mocno, że aż mu zbielały kłykcie.
– Mistrzu Kenobi, proszę. Niech mi pan choć trochę zaufa. Ci Przyjaciele Republiki udowodnili swoją przydatność
jeszcze pięciokrotnie od czasu naszego pierwszego spotkania.
To były... sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego Alderaana. Nie zamierzam wchodzić w szczegóły, ale zapewniam
pana, że dobrze przysłużyli się mnie i mojej dynastii. A co za tym idzie przysłużyli się także Republice. Z tego, co wiem,
nie tylko mnie pomagali. Proszę wybaczyć, że nie mogę podać więcej szczegółów, ale to, co powiedziałem, jest prawdą.
Czy jest pan gotów uwierzyć mi na słowo?
– Oczywiście, że jest gotów, Bail – odezwała się Padme, przerywając wreszcie milczenie.
Jej ciepły głos był mylący; pod tą słodyczą kryło się niebezpieczne ostrze. – Obi-Wan wie, że Jedi nie mają lepszego
przyjaciela od ciebie. Jestem pewna, że nie zapomniał, jak broniłeś Zakonu w Senacie przed niesprawiedliwymi
oskarżeniami Quarrena o porywanie dzieci.
Nie, Obi-Wan nie zapomniał, ale tamta sprawa nie miała żadnego wpływu na obecną sytuację. Rzucił jej karcące
spojrzenie: „Nie naciskaj mnie, Padme”. Potem pokiwał głową i zwrócił się do Organy.
– Pański stosunek do Jedi jest dobrze znany w Zakonie, senatorze – powiedziałpowściągliwie. – Proszę nie traktować
moich obaw jako symptomów podejrzliwości.
– Nie traktuję – zapewnił Organa. – W dzisiejszych czasach zachowanie ostrożności leży w interesie nas wszystkich,
Mistrzu Kenobi.
– Obi-Wanie – odezwała się Padme tonem raczej perswadującym niż rozkazującym. –
Czasy są mroczne, to prawda, ale niektórzy przyjaciele pozostają przyjaciółmi do końca.
Wierzę, że Bail jest jednym z nich.
Czyżby Padme odkryła nieufność, jaka zapanowała ostatnio w Radzie Jedi? Ciekawe...
Obi-Wan odwrócił się znowu w stronę Organy.
– Senatorze, przyjmuję pańskie zapewnienie, że ci ludzie, kimkolwiek są, udowodnili, że są przyjaciółmi Alderaana i
ich informacje w tym względzie są wiarygodne. Na jakiej podstawie uważa pan jednak, że są równie wiarygodni w
innych kwestiach?
Organa rzucił przepraszające spojrzenie Padme i wyprostował się na krześle.
– To wam się nie spodoba – uprzedził.
Obi-Wan przełknął ślinę. Masz rację, pomyślał. Już mi się to nie podoba, a jeszcze prawie nic nie wiem.
– Pozwoli pan, senatorze, że sam to ocenię.
Powoli, ostrożnie dobierając słowa, Organa przedstawił pozostałe informacje, które przekazał mu jego tajemniczy
informator. Pewne ściśle tajne dane dotyczące przebiegu wojny, jak choćby fakt, że stworzenie armii klonów zlecił
nieznany Jedi i że Anakin Skywalker omal nie zginął z ręki upadłego Jedi, hrabiego Dooku. Że zdrajca w bakurańskim
rządzie odpowiadał za unicestwienie przez Grievousa całego Synodu Rządzącego i że w trakcie misji na Christophsis
ulubiona zabójczym Dooku, Asajj Ventress, o mało nie zabiła dwóch rycerzy Jedi.
Padme wpatrywała się w Organę.
– Ale, Bail... dlaczego nigdy o tym nie wspominałeś? Komisja Bezpieczeństwa powinna wiedzieć... Kanclerz
Palpatine powinien wiedzieć, że doszło do naruszenia...
– Nie mogłem ci nie powiedzieć. Ani nikomu. Wybacz, Padme – odparł Organa usprawiedliwiająco. – Przed laty
dałem tym ludziom słowo, że nigdy nie ujawnię ich istnienia. Jak mógłbym odpłacić im zdradą za wszystko, co zrobili?
Przekazali mi te informacje jako dowód szczerych intencji, żeby pokazać, że ich siatka wywiadowcza jest rozległa i
precyzyjna. Że jeśli dostarczą mi wiadomości na temat Separatystów, to mogę uwierzyć w ich prawdziwość.
– No tak, w teorii to brzmi dobrze – zastanowiła się Padme. – Ale, Bail...
– Czy powiedzieli komuś jeszcze? Czy mogli storpedować nasze wojenne wysiłki, upubliczniając pewne informacje?
– przerwał jej Organa. – Nie. Starają się mi tylko pomóc.
Nam pomóc. Znowu. I musimy im na to pozwolić. Bo jeśli się nie mylą, a nigdy dotąd się nie mylili, to stawka jest
wyższa niż kiedykolwiek.
To musiało być prawdą, jeśli sprawa dotyczyła Sithów. Wstrząśnięty Obi-Wan spojrzałchmurnie na swoje splecione
palce. Potem podniósł wzrok.
– Jak wygląda pański układ z tymi ludźmi, senatorze? Spotyka się pan z nimi?
Organa pokręcił głową.
– Nie. Nigdy ich nie widziałem, nigdy nie rozmawiałem z żadnym z nich. Ich wiadomości dostaję w formie tekstowej,
zaszyfrowane. Krótkie, zakodowane komunikaty, wysyłane na zabezpieczony komunikator, który dali mi podczas tej
historii z Aridusem. Ale sam nie mogę się z nimi skontaktować. Oni nie pracują dla mnie, Mistrzu Kenobi. Po prostu, jeśli
dowiadują się o czymś, o czym i ja według nich powinienem wiedzieć, donoszą mi o tym. To wszystko.
Nieźle.
– Darzy ich pan wyjątkowym zaufaniem, senatorze. I teraz oczekuje pan ode mnie tego samego.
– Myśli pan, że tego nie wiem? – spytał Organa. – Biorąc jednak pod uwagę, jakie informacje znalazły się w ich
posiadaniu, czy można im się dziwić, że tak zazdrośnie strzegą swojej tożsamości? Czy można mieć do nich pretensje, że
bronią się tak, jak potrafią?
Nie, nie można. A w płomiennej mowie Baila Organy nie było żadnego fałszu. Senator z Alderaana wierzył w każde
wypowiedziane przez siebie słowo. Tylko... czy to wystarczy?
Głęboko poruszony, Obi-Wan przeniósł wzrok z Organy na Padme.
Ona mu ufa, pomyślał. Tak jak ufała Qui-Gonowi i Boss Nassowi. Tak jak ufała swojej intuicji, kiedy czuła, że za
Separatystami stoi Dooku, mimo że Mace i Ki-Adi-Mundi się z nią nie zgadzali. Wtedy się nie myliła. Muszę po prostu
uwierzyć, że teraz też się nie myli.
Spojrzał znów na Organę.
– A teraz ci pańscy niezidentyfikowani, tajemniczy przyjaciele ostrzegli pana o ataku na Jedi ze strony Sithów. Tak,
senatorze – dodał, gdy Organa spojrzał na Padme. – Pańska koleżanka mi o tym wspomniała. Chciała się upewnić, że
wysłucham pana z należytą uwagą.
Zatem słucham.
Organa wstał i podszedł do panoramicznego okna. Sztywny i napięty, popatrzył w dal, w kierunku Świątyni Jedi. Po
chwili odwrócił się ze ściągniętą twarzą.
– Chce mi pan zatem powiedzieć, że oni istnieją, ci Sithowie? Rzeczywiście istnieją?
Obi-Wan się zawahał. Jeśli powie mu prawdę... jeśli wyjawi temu człowiekowi jeden z największych sekretów Jedi, a
jego informacje okażą się fałszywe...
Tyle że Organa już znał prawdę. Poznał sekret. No, przynajmniej jego część.
A fragmentaryczna wiedza bywa niebezpieczna. Jeśli spróbuję go zbyć, zbagatelizować to, co słyszał, potraktować jak
plotki, to czy mi uwierzy? – zastanawiał się. Wątpię. Raczej będzie próbował dowiedzieć się więcej na własną rękę. A to
byłoby dużo bardziej niebezpieczne... dla nas wszystkich. Nie mam wyjścia. Muszę powiedzieć mu prawdę.
Mógł jedynie mieć nadzieję, że Yoda i Rada by się z nim zgodzili.
ROZDZIAŁ 11
– Tak, senatorze – powiedział cicho. – Sithowie naprawdę istnieją.
Organa wpatrywał się w niego, zupełnie jakby spodziewał się zaprzeczenia. Wreszcie pokiwał głową.
– A więc przynajmniej wiemy, że mój informator nie mylił się w tej kwestii. Ilu ich jest?
Kim są ich przywódcy? Chyba mają jakieś imiona?
Obi-Wan nie śmiał spojrzeć na Padme.
– Nie znamy prawdziwej tożsamości ich przywódców. Wiemy tylko, że istnieją.
– I rzeczywiście stanowią zagrożenie dla Jedi?
Było już za późno, żeby się wycofać.
– Oni zagrażają, nie tylko Jedi, ale całej galaktyce. Każdej żywej istocie, rozumnej czy nierozumnej, i nawet takiej,
która dopiero się urodzi.
Teraz to Organa był wstrząśnięty.
– Mówi pan poważnie?
– Tak. Nie mogę nic więcej zdradzić – odparł Obi-Wan, dostrzegając w tym ironię losu. –
Muszę pana prosić, żeby uwierzył mi pan na słowo.
Ironia losu nie uszła też uwagi Organy, ale jego słaby uśmiech szybko zniknął.
– Jeśli Sithowie stanowią takie zagrożenie, Mistrzu Kenobi, dlaczego nigdy o nich nie słyszałem? Jestem
przewodniczącym senackiej Komisji Bezpieczeństwa. Powinienem o tym wiedzieć.
W jego ciepłym głosie słychać było teraz nutkę irytacji, cień gniewu, który maskowałgłębszy lęk. Obi-Wan
zaakceptował to, samemu zachowując spokój.
– Sithowie żyją w cieniu Ciemnej Strony, senatorze. Jedi sądzili, że od dawna ich nie ma; że zostali pokonani tysiąc lat
temu.
– Doprawdy? – parsknął drwiąco Organa. – Zatem wygląda na to, że Jedi byli w błędzie.
– Bail – wtrąciła się Padme. – To nie w porządku.
– Nie w porządku? – spytał Organa. Jego ciemne oczy rzuciły iskry. – Powiem ci, co jest nie w porządku, Padme. Nie
w porządku jest to, że Jedi wiedzieli o zagrożeniu, przy którym Separatyści wyglądają jak podwórkowe łobuziaki, i nie
uznali za stosowne poinformować o tym Senatu! Właśnie takie arbitralne, autokratyczne decyzje są pożywką dla
nieufności i uprzedzeń co do Jedi na Zewnętrznych Rubieżach! A czasem nawet bliżej. Nie może tak być.
Musimy współpracować jako równorzędni partnerzy. W przeciwnym razie poniesiemy klęskę.
Padme podniosła się z fotela i zrobiła krok w jego stronę.
– Bail, proszę. Uspokój się i...
– Uspokoić się? – powtórzył. – Nic z tego. Jestem wściekły, Padme. Ty nie jesteś? O
czym jeszcze nam nie mówią? Co jeszcze wiedzą, o czym ty i ja powinniśmy się dowiedzieć jako przedstawiciele
społeczeństwa i członkowie Komisji Bezpieczeństwa? I o czym Palpatine powinien wiedzieć jako legalnie wybrany
Wielki Kanclerz Republiki? Nie widzisz, co się tu dzieje? Chociaż może się to wydawać nieprawdopodobne, Jedi
stawiają siebie ponad prawem.
– Nieprawda, Bail – zaprzeczyła żarliwie Padme. – Jedi umierają w obronie prawa.
– Przynajmniej umierają z otwartymi oczami! – odciął się ostro Organa. – Ilu niewinnych ginie w nieświadomości,
dlatego że Jedi nie są szczerzy i uczciwi?
Obi-Wan wstał. Głupi byłem, pomyślał. Przychylny czy nie, to jest polityk, człowiek z zewnątrz, i nigdy tego nie
zrozumie. Powinienem posłuchać własnego rozumu: nigdy nie należy im ufać.
– Senatorze, nie rozwiążemy tej sprawy tu i teraz. Wrócę do Świątyni i zrelacjonuję ją Radzie Jedi. Do czasu, kiedy
zapadnie decyzja co do dalszych działań, prosiłbym bardzo, żebyście oboje...
– Nie odchodź – powiedziała Padme i chwyciła go za rękę. – Mistrzu Kenobi, proszę, zaczekaj. – Odwróciła się w
stronę Organy. – Bail, przepraszam. Ja wiem o Sithach. Wiem o nich od dziesięciu lat.
Obi-Wan popatrzył na nią, zaskoczony. Chociaż właściwie po Geonosis nie powinno go nic dziwić. Ale Padme nie
miała żadnego interesu w tym, żeby cokolwiek Organie powiedzieć. Uroczyście przyrzekła Jedi, że jej wiedza na temat
Sithów pozostanie tajemnicą.
– Padme...
– Wszystko w porządku, Obi-Wanie – rzuciła szybko. – Naprawdę.
Łatwo było coś takiego powiedzieć, ale wyraz twarzy Organy wcale nie wskazywał, że wszytko jest w porządku.
– Od dziesięciu lat? – powtórzył drętwo senator. – Jak...
– To oni stali za inwazją na Naboo – wyjaśniła. – I to Sithowie stoją za wojną z Separatystami. Bail, musisz posłuchać
Obi-Wana. On wie, co mówi. Jest jedynym Jedi od tysiąca lat, który zmierzył się z Sithem w walce na śmierć i życie... i
przeżył.
– Wiedziałaś – powiedział Organa, wciąż oszołomiony. – Więc dlaczego milczałaś?
Padme...
– Zaufaj mi, Bail – poprosiła niepewnym głosem. – Są gorsze rzeczy niż milczenie.
– Na przykład niewspominanie o takim wrogu jak Sithowie?
Uniosła podbródek.
– Rozumiem. Nie uważasz, że to hipokryzja?
– Nie jestem hipokrytą!
– Czyżby? A kto zataił ważne informacje przed Komisją Bezpieczeństwa? Przed senatem? Przed Palpatine’em? A
może sama sobie wymyśliłam to, co przed chwilą mówiłeś o Bakurze i o Christophsis, i o klonach?
Twarz Organy stężała.
– To co innego.
– Jasne, wszyscy hipokryci tak mówią! – warknęła. – Zawsze mają jakieś wytłumaczenie, dlaczego zasady ich nie
obowiązują!
Patrzyli na siebie w milczeniu, ciężko oddychając, niczym dwoje przeciwników toczących pojedynek na miecze
świetlne, którzy na chwilę zastygli w bezruchu. Obi-Wan westchnął. To naprawdę był błąd, pomyślał. Yoda obedrze
mnie ze skóry.
– Senatorowie...
Padme przerwała mu uniesioną władczo ręką.
– Bail – powiedziała już spokojniej. – Masz swoje powody, żeby nie mówić nikomu o swoich Przyjaciołach
Republiki. Według ciebie te powody są słuszne i chcesz, żebym je uszanowała. Więc dlaczego nie możesz uszanować
decyzji Jedi, i mojej decyzji, o nieujawnianiu istnienia Sithów?
Organa skrzyżował ręce na piersiach z nachmurzoną miną.
– Myślisz, że nie widzę podobieństwa? Widzę. Ale, Padme, jest jeszcze kwestia skali.
Mówimy tutaj o bezpieczeństwie całej naszej galaktyki, a nie tylko...
– Wiem o tym – odparła, przysunęła się bliżej i położyła nieśmiało rękę na jego ramieniu.
Był taki wysoki, taki imponujący, a ona wydawała się przy nim taka mała. Ale tylko fizycznie. Duchem była wielka. –
Właśnie dlatego, że galaktyce grozi niebezpieczeństwo ze strony Sithów, popieram taki sposób postępowania Jedi. Bail,
ja widziałam, do czego oni są zdolni. Uwierz mi, tylko Jedi mogą sobie z tym poradzić. Chyba nie twierdzisz, że wiesz,
jak pokonać wroga, który żyje i oddycha Ciemną Stroną Mocy? Albo że Palpatine wie?
– Oczywiście, że nie. Ale Palpatine powinien być przynajmniej poinformowany, że...
– Został poinformowany – przyznała niechętnie Padme. – Kiedy przyleciał na Naboo na pogrzeb Qui-Gona oraz na
oficjalne pojednanie i podpisanie traktatu między naszym ludem a Gunganami. On też się zgodził, że istnienie Sithów
należy utrzymać w tajemnicy.
Organa otworzył szeroko oczy ze zdumienia, ale szybko się otrząsnął.
– To było wtedy. Ale teraz sytuacja się zmieniła, Padme. I skoro prowadzimy wojnę z tymi Sithami, to...
– Co zyskamy, szerząc strach i zamęt, jeśli tak niewiele o nich wiemy? – argumentowała Padme. – Skoro nie możemy
sobie poradzić nawet z Separatystami? A może twierdzisz, że taka wiadomość nie wywołałaby paniki?
Organa zawahał się, po czym pokręcił głową.
– Nie, tego nie twierdzę.
– A zatem?
Popatrzył na nią, wyraźnie rozdarty między urazą i skruchą.
– Jak to jest, że potrafisz wzbudzić we mnie poczucie winy, chociaż wiem, że moje pretensje są uzasadnione?
Uśmiechnęła się figlarnie, rozpraszając resztki jego gniewu.
– To dar.
– Rozumiem – powiedział, ochłonąwszy. – Dla ciebie dar, dla mnie przekleństwo. –
Wzruszył ramionami. – Cóż mam powiedzieć, Padme? Boję się.
– Jeśli to ci pomoże – odparła ze zrozumieniem – nie jesteś w tym osamotniony.
Obi-Wan popatrzył na nią. Boi się o Anakina, pomyślał. Ja zaś jak głupiec pozwoliłem, żeby moje obawy rozwiązały
mi język. Powinienem sam się obedrzeć ze skóry.
– Senatorowie...
Organa się odwrócił.
– Mistrzu Kenobi... – Pełna skruchy mina ustąpiła miejsca chłodniejszym, bardziej powściągliwym oznakom żalu. –
Proszę mi wybaczyć. Poniosło mnie. Powinienem posłuchać własnej rady. Tylko współpracując i ufając sobie nawzajem,
możemy mieć nadzieję na wygranie tej wojny. Nawet jeśli Jedi robią wszystko po swojemu, co często może być
niezrozumiałe dla kogoś z zewnątrz, nikt nie poświęca się bardziej dla dobra Republiki. Nie wątpię w to.
Obi-Wan skinął głową z aprobatą. To jednak wciąż polityk, pomyślał. Nie można mu do końca ufać.
– Dziękuję, senatorze. Doceniam pańskie wsparcie.
Organa nie był głupi. Potrafił rozpoznać brak entuzjazmu w głosie. Padme również.
– Słuchajcie – powiedziała stanowczo. – Chyba możemy się zgodzić co do tego, że wszystkim nam zależy na ocaleniu
Republiki, prawda? W takim razie dokończmy to, co zaczęliśmy. W tej chwili liczy się tylko to, w jaki sposób
powstrzymać Sithów przed zadaniem ciosu Jedi i, co za tym idzie, Republice.
Pomimo swoich obaw Obi-Wan nie mógł powstrzymać lekkiego uśmiechu. Co to za niezwykła młoda kobieta – mądra
ponad swój wiek, obdarzona wyjątkowymi zdolnościami dyplomatycznymi.
– Tak – przyznał cicho. – Tylko to się liczy.
Pokiwała z zadowoleniem głową.
– Proponuję zatem, żebyśmy ponownie usiedli i dokończyli tę rozmowę, mając ten problem na uwadze.
Zajęli znowu miejsca, wszyscy troje zakłopotani i wytrąceni z równowagi. Gniew zawsze pozostawiał po sobie
uczucie skrępowania.
– Senatorze Organa – zaczął Obi-Wan – czy może mi pan dokładnie powtórzyć to, co przekazał panu pański
informator?
Organa zabębnił palcami o poręcz fotela.
– Obawiam się, że nie było tego zbyt dużo. Przede wszystkim ostrzeżenie o spisku Sithów, mającym na celu
zniszczenie Jedi. Wzmianka o planecie o nazwie Zigoola. I wyraźna prośba, żebym poinformował was o
niebezpieczeństwie. Świadczy to o tym, że sytuacja jest krytyczna. Nie ryzykowaliby zdemaskowania, gdyby było
inaczej.
– Zigoola? – powtórzyła Padme, marszcząc brwi. – Nigdy o niej nie słyszałam. A ty, Obi-Wanie?
– Nie – odparł. Ale z drugiej strony nie słyszał też o Kamino. W końcu to jest duża galaktyka. Przy odrobinie szczęścia
powinien znaleźć jakieś informacje na temat tej planety w archiwach Świątyni.
Chyba że, jak w przypadku Kamino, ktoś wykasował dane.
Na samą myśl o grzebaniu w archiwach zrobiło mu się niedobrze. Przestań, skarcił się w myślach. Masz już
wystarczająco dużo problemów na głowie, żeby prosić się o następne.
– Jeśli Sithowie potrafili ukrywać przed Jedi swoje istnienie przez tysiąc lat – powiedziałOrgana – to znaczy, że są
mistrzami machinacji. Czy byliby zdolni do tego, żeby ukryć całą planetę?
– Obawiam się, że nie jestem upoważniony do roztrząsania tej kwestii – odparł Obi-Wan, wstając. – Senatorze, jak już
mówiłem, należy tę sprawę przedstawić Mistrzowi Yodzie i Radzie. Będę tak dyskretny, jak tylko to będzie możliwe.
Wiem, jak ważne jest dla pana zachowanie anonimowości pańskich informatorów.
– Bardzo ważne, Mistrzu Kenobi.
– A tymczasem, jeśli tamci ponownie się z panem skontaktują, prosiłbym, żeby pan bezzwłocznie przekazał mi
wszelkie nowe informacje.
Organa zacisnął usta, ale pokiwał głową.
– Dobrze.
– Dziękuję, senatorze. Mógłby pan porozmawiać na ten temat z Mistrzem Yodą, jeśli wyrazi takie życzenie?
– Tak... – odparł powoli Organa. – Musi pan jednak zrozumieć, Mistrzu Kenobi, że nie powiem mu nic ponad to, co
powiedziałem panu, gdyby to miało narazić na szwank moje relacje z tymi ludźmi. Co sami wam powiedzą, zależy tylko
od nich. Ale ja dałem im moje słowo.
Cudownie, pomyślał Obi-Wan. Najpierw Dex, teraz Bail Organa. Wygląda na to, że kolekcjonowanie opornych
informatorów wchodzi mi w nawyk.
– Oczywiście, senatorze. Nie moglibyśmy od pana wymagać, żeby nadużył pan ich zaufania.
– Dobrze wiedzieć – powiedział oschle Organa. – Zechce pan mnie poinformować, jak tylko czegoś się pan dowie,
Mistrzu Kenobi?
– Jeśli tylko będę mógł – odparł Obi-Wan. – Chociaż nie mogę nic obiecać. Niemniej dziękuję panu, senatorze. Wiem,
że opowiedzenie mi o tym nie było łatwe.
Organa wzruszył ramionami.
– Spełniłem jedynie życzenie mojego informatora. To wszystko.
– Naturalnie. – Obi-Wan się zawahał. To mu się nie spodoba, ale muszę to załatwić, pomyślał. – Senatorze, najlepiej
by było, gdyby zapomniał pan o wszystkim, co pan dzisiaj usłyszał. Proszę pozwolić Jedi zająć się to sprawą. I nigdy,
przenigdy proszę z nikim nie rozmawiać na temat Sithów. Nie sposób przecenić zagrożenia, jakie stanowią.
Organa uśmiechnął się półgębkiem.
– To miło, że pan o mnie myśli, Mistrzu Kenobi, ale... potrafię zadbać o własne bezpieczeństwo.
Twarz Obi-Wana przybrała posępny wyraz.
– Mój dawny Mistrz, Qui-Gon Jinn, myślał tak samo. To był wspaniały człowiek i wspaniały Jedi, a mimo to Sithowie
go zabili.
– Rozumiem – odparł po chwili Organa. – Ja... nie wiedziałem o tym.
– Mało kto o tym wie. Byłbym wdzięczny za dyskrecję.
Organa skinął głową.
– Oczywiście.
– Przepraszam na chwilę, Bail. Odprowadzę Mistrza Kenobiego do jego śmigacza –
powiedziała Padme. – Zaraz wrócę.
Na zewnątrz ruch powietrzny nad Coruscant osiągnął swój poranny szczyt. Wraz z nim wzmógł się panujący na niebie
hałas i uderzenia strumieni powietrza. Obi-Wan stanął przy swoim skromnym, funkcjonalnym pojeździe i odwrócił się w
stronę Padme. Podmuch wiatru rozwiał mu płaszcz.
– Nie wiedziałem, że ty i senator z Alderaana jesteście takimi dobrymi przyjaciółmi.
W jej oczach pojawił się cień dezaprobaty.
– Od prawie dwóch lat współpracujemy w różnych komisjach senackich. Łączą nas wspólne cele i brak przyzwolenia
na niezdecydowanie i niewydolność. Przyjaźnię się też z jego żoną Brehą.
Tym sposobem zgrabnie go usadziła, ale był zawiedziony. Wolałby, żeby Padme wdała się w nierozważny romans, niż
usychała z tęsknoty za nieosiągalnym Anakinem. A nie miałwątpliwości, że usycha – potrafiła znakomicie maskować
swoje uczucia, on jednak był Jedi...
i znał ją całkiem dobrze.
– Rozumiem – powiedział. – Padme, lepiej by było, gdybyś nie mówiła mu o Sithach.
– Można mu zaufać.
Mam nadzieję, pomyślał.
– Najprawdopodobniej okaże się, że to fałszywy alarm, ale cieszę się, że zwróciłaś się z tym do mnie – wyznał,
odsuwając na razie tę sprawę na dalszy plan. – Wiem, że nie zawsze...
się zgadzaliśmy, ale darzę cię ogromnym szacunkiem, Padme. Mam nadzieję, że o tym wiesz.
Powinnaś wiedzieć, że w razie jakichś kłopotów zawsze możesz się do mnie zwrócić.
Nie odpowiedziała, tylko zapatrzyła się na miejski krajobraz. Jej wzrok spoczął na widocznej w oddali Świątyni, tak
pięknie wyglądającej w blasku słońca.
-. Tak – odezwała się w końcu. – Bardzo na to liczę.
– A przy okazji... – dodał Obi-Wan, wsiadając do swojego śmigacza – nie podziękowałem ci jeszcze za pomoc w
sprawie porwania małego Hutta. Twoja interwencja okazała się bardzo skuteczna.
Nie zrobiłam tego dla ciebie, pomyślała. Zrobiłam to dla Anakina.
Nie wypowiedziała tych słów na głos, ale i tak je usłyszał. Dostrzegł nagie uczucie na jej twarzy.
– Nieważne, dla kogo to zrobiłaś, Padme – powiedział życzliwie. – Ważne, że to odmieniło sytuację. Każdego dnia
zmieniamy bieg wydarzeń. Anakin jest dziś tym, kim jest, dzięki temu, że poznał ciebie. Za to zawsze będę ci wdzięczny.
Zamrugała, trochę za szybko.
– Dziękuję.
Nie powinien już o nic pytać... ale w jej oczach było coś, co sprawiło, że poczuł się odpowiedzialny.
– Wciąż za nim tęsknisz, prawda?
– Och, Obi-Wanie – westchnęła. – Co mam ci powiedzieć?
– Prawdę.
W jej oczach pojawił się chłód.
– Więc tak. Wciąż za nim tęsknię.
– Postąpiłaś właściwie, Padme – powiedział łagodnie, żałując swojego pytania. – Aż czasem ból minie. Kiedyś
zapomnisz.
– Tak jak on zapomniał o swojej matce?
Nawet gdyby dźgnęła go talaseańskim sztyletem, nie mogłaby go ugodzić mocniej.
Bardziej dotkliwie.
– Padme...
Odwróciła wzrok.
– Przepraszam. To było niesprawiedliwe.
– To nic. Wiem, że cię zraniłem, prosząc, żebyś odeszła. Przykro mi.
Spojrzała znów na niego z wymuszonym uśmiechem.
– No cóż, nie powiem, że to było nieważne, ale... to już przeszłość. Musimy się martwić o przyszłość. – Zadrżała. –
Jeśli ci Przyjaciele Republiki się nie mylą i Sithowie rzeczywiście coś knują...
– ...to się nimi zajmiemy – dokończył. – Jeśli Sithowie chcą zniszczyć Jedi, obiecuję ci, Padme, że szybko zrozumieją
swój błąd.
Popatrzyła na niego, zdumiona.
– Mówisz z taką zawziętością. Nigdy nie byłeś zawzięty, Obi-Wanie. Byłeś pewny siebie, zdeterminowany, czasami
nawet rozdrażniony. Ale nie zawzięty. Nie... przerażający.
Pokręcił głową, zapalając silnik.
– Nie masz się czego obawiać, Padme. Ty nie jesteś Sithem.
Skinął jej głową, po czym poderwał śmigacz z tarasu i dołączył do rzeki pojazdów zmierzających w kierunku
Świątyni.
Kiedy wszedł do komnaty Rady, zastał Yodę i Mace’a Windu rozmawiających z hologramem Anakina.
– ...trzy razy odcięli nas od naszych szlaków nadprzestrzennych! Dacie wiarę? – mówiłjego były padawan. Wydawał
się podniecony, wściekły i wyczerpany. – Nie wiem, skąd Grievous wiedział, gdzie będziemy. Musi mieć dobry wywiad,
trzeba mu to przyznać. Albo jakiś nowy system namierzania czy coś. Ale i tak porządnie przetrzepaliśmy mu piórka,
Mistrzowie. Nie wiem, ile zapłaciliśmy za te nowe krążowniki, ale zapewniam was, że warte były każdego kredyta.
Prześlę pełny raport, jak tylko znajdę chwilę, żeby uporządkować myśli.
Yoda i Mace Windu wymienili ostrożne spojrzenia. Potem Yoda odwrócił się w stronę drzwi i skinął na Obi-Wana.
– Podejdź, Obi-Wanie. O swoich postępach informuje nas właśnie młody Skywalker.
Z ulgi niemal zakręciło mu się w głowie, ale nie dał nic po sobie poznać. Wszedł do komnaty.
– Obi-Wan – przywitał go Anakin, kiedy jego dawny Mistrz stanął w polu transmisyjnym holokamery. – Hej,
wyglądasz dużo lepiej niż ostatnio.
– Dziękuję – odparł, zmieszany. Czy ten chłopak nigdy się nie nauczy kindersztuby?
Hologram Anakina zmarszczył brwi.
– Tyle że... coś się stało?
Wiedział. On zawsze wiedział. Czując na sobie spojrzenia Yody i Mace’a Windu, pokręcił głową.
– Nic, czym powinieneś się martwić, Anakinie. Nie dotarliście jeszcze do układu bothańskiego?
– Niestety, nie. Jak mówiłem Mistrzom Yodzie i Windu, gdziekolwiek się ruszymy, Grievous cały czas siedzi nam na
ogonie.
– A więc wciąż wam się wymyka?
– Powiedz raczej, że Grievousowi trzy razy nie udało się roznieść nas na strzępy – odciąłsię Anakin. – Mimo że ma
cztery krążowniki przeciwko naszym trzem.
– Jakie straty? – spytał Mace Windu. – Straciliście jakieś myśliwce, Anakinie?
Zapał na twarzy Anakina nieco przygasł.
– Pięć zniszczonych, Mistrzu. Sześć uszkodzonych. W tej chwili nad nimi pracujemy.
– A więc nie jest to zwycięstwo – orzekł Mace. – Raczej pat.
– To lepsze niż bezapelacyjna porażka, Mistrzu Windu – odparł Anakin, urażony.
– Prawda – zgodził się Yoda. – Ale walka z Grievousem w otwartej przestrzeni celem twojej misji nie jest. Do układu
bothańskiego bezzwłocznie podążać powinieneś, młody Skywalkerze. Chronić Bothawui twoim zadaniem jest.
– Tak jest, Mistrzu Yoda – powiedział Anakin szorstko. – Cały czas staramy się tam dotrzeć. Jesteśmy teraz na
właściwym kursie.
Obi-Wan odchrząknął.
– Ale czy dotrzecie tam przed Grievousem, Anakinie?
– Myślę, że tak. Jestem prawie pewien. Po ostatnim starciu zostało mu parę porządnych ran do wylizania, a to nam
dało przewagę. Nie będzie łatwo; spodziewam się, że do samego końca będzie nam deptał po piętach, ale jesteśmy na to
gotowi. Grievous nie dostanie Bothawui w swoje paskudne, metalowe łapska, Mistrzowie. Macie na to moje słowo.
– Informuj nas o swojej sytuacji, Anakinie – polecił Mace Windu z surową miną. –
Gdybyś miał wątpliwości, co robić, zwróć się do nas o radę. To zbyt ważna misja, żeby zgrywać bohatera. Czy to
jasne?
– Tak, Mistrzu – odparł Anakin. – Skontaktuję się z wami, kiedy dotrzemy na Bothawui.
Połączenie zostało zakończone. Obi-Wan zobaczył, jak Yoda i Mace Windu wymieniają znowu ostrożne spojrzenia.
Chciał powiedzieć: Anakin sobie poradzi. Chciał powiedzieć: możecie mu zaufać, nie zawiedzie was. Trzymał jednak
język za zębami. Nie tylko dlatego, skoro nikt go nie pytał o zdanie, zabranie głosu byłoby poważnym naruszeniem
zasad, ale też dlatego, że w jakimś stopniu podzielał obawy Mace’a Windu.
Nie trać głowy, Anakinie, poprosił go w duchu. Nie pozwól, żeby zgubiła cię zbytnia pewność siebie. Jesteś dobry...
jesteś wyjątkowy... ale nie jesteś doskonały. Jeszcze nie.
Yoda przyglądał mu się z głową przechyloną na bok.
– Spostrzegawczy młody Skywalker jest – powiedział. – Strapiony jesteś, Obi-Wanie.
Jaki to problem cię tutaj sprowadza?
Problem. Dobre określenie.
– Mistrzowie, otrzymałem pewne niepokojące informacje. Istnieje możliwość, że wkrótce zostaniemy zaatakowani
przez Sithów.
Yoda i Mace Windu spojrzeli na siebie, a potem znów na niego.
– Opowiedz nam – polecił Yoda.
Bail i Padme siedzieli w milczeniu jeszcze długo po wyjściu Obi-Wana Kenobiego.
Mimo że Bail nie miał czasu do stracenia. Mimo że cały dzień, dosłownie cały, miałwypełniony obowiązkami. To
przytłaczająca sytuacja i jej implikacje sprawiły, że poczuł się wyzuty z sił. Dziwnie zagubiony. A nawet, w głębi
ducha... wystraszony.
Pradawny wróg, którego boją się Jedi, myślał. Cudownie. A sądziłem, że już gorzej być nie może...
Siedząca naprzeciw niego Padme się poruszyła.
– Przepraszam, że na ciebie nakrzyczałam. I że nazwałam cię hipokrytą.
Uśmiechnął się bez radości.
– A ja przepraszam, że trzymałem takie rzeczy w tajemnicy. To nie było łatwe... ale nie miałem wyboru.
– Wiem – odparła. – Czasem tajemnice są konieczne.
– Ale to wcale nie ułatwia dochowania ich.
– Nie. Chyba nie – przyznała smutnym głosem. – Nie martw się, Bail. Tej dochowam razem z tobą.
Poczuł przypływ niespodziewanej ulgi i się zawstydził.
– Jesteś pewna? Wiem, że postawiłem cię w trudnym położeniu. Nie chciałem tego, po prostu... – Wzruszył ramionami
i westchnął. Zabrakło mu słów.
W oczach Padme pojawił się ciepły blask.
– Musiałeś komuś zaufać. Cieszę się, że wybrałeś mnie.
Zdobył się na jeszcze jeden uśmiech.
– Ja też.
– Obi-Wanowi też możesz zaufać. Naprawdę.
Mistrz Kenobi.
– Jest dosyć onieśmielający, co? Nawet jak na Jedi.
– Tylko troszeczkę – zgodziła się i zrobiła zabawną minę.
– Łączą was chyba... bliskie kontakty.
Popatrzyła na niego, zaskoczona, i pokręciła głową.
– Nie, raczej nie. A przynajmniej... no, może w pewnym sensie... – Pociągnęła się za luźno związane włosy. – To
skomplikowane.
Czyżby była zakochana w Kenobim? – zastanawiał się. Jeśli tak, słowo „skomplikowane”
w najmniejszym stopniu nie oddawało powagi sytuacji. Ufała mu, to było oczywiste. Kenobi też jej ufał – a to było
interesujące. Może to nie miłość, ale zdecydowanie coś między nimi było, coś wykraczającego poza sympatyczną
znajomość czy zwykłą polityczną symbiozę między Senatem i Jedi.
Ale to nie mój interes, pomyślał. Życie Padme to jej sprawa.
– Naprawdę muszę już iść – powiedział, wstając. – Jeszcze raz dziękuję. Jeśli dowiem się czegoś nowego od mojego
informatora, obiecuję, że ci o tym powiem.
Ona także wstała. Minę miała posępną.
– Tylko jeśli będziesz tego chciał. Jeśli będę mogła ci jakoś pomóc. Nie rób tego z poczucia winy, Bail. Decyzje
podejmowane z poczucia winy zwykle nikomu nie przynoszą nic dobrego.
– To prawda – przyznał i wyszedł.
Dzień ciągnął się w nieskończoność. Bail był podenerwowany, spięty i rozkojarzony.
Przez cały czas wstrzymywał oddech, w każdej chwili spodziewając się wezwania ze Świątyni Jedi, które jednak nie
nadeszło.
Może to był fałszywy alarm, zastanawiał się. Może ten jeden raz mój informator się pomylił.
A może Jedi uznali, że Bail odegrał już swoją rolę i niczego więcej od niego nie chcą? Co do jednego Padme miała
rację – Mistrz Kenobi nie lubił polityków. Nawet jego legendarna kurtuazja i opanowanie nie mogły całkowicie
zamaskować nutki pogardy.
Dwukrotnie w ciągu dnia spotkał Padme. Pierwszy raz w czasie codziennej odprawy dotyczącej bezpieczeństwa, a
drugi – przy okazji krótkiego posiedzenia senatu, podczas którego izba głosowała nad podniesieniem podatku
zbrojeniowego dla konsorcjum Światów Jądra.
Spotkanie z innymi przedstawicielami konsorcjum, które nastąpiło wkrótce potem, przyprawiło go o gigantyczny ból
głowy.
Później pochłonęły go sprawy lokalne – spotkania z obywatelami Alderaana, którzy wnosili skargi, składali zażalenia,
błagali o przysługi.
Dlaczego właściwie zostałem senatorem? – zastanawiał się.
Dochodziła północ, kiedy wreszcie zdołał się wyrwać. Wyczerpany, odrętwiały, niemal wczołgał się przez drzwi
wejściowe swojego apartamentu. Zbyt zmęczony nawet na wzmacniające pocieszenie w postaci koreliańskiej brandy,
dowlókł się do sypialni i runąłtwarzą na łóżko.
Nawet naczynia krwionośne go bolały.
Sen spadł na niego z brutalną siłą, strącając go w stan nieświadomości. Ale nieświadomość nie przetrwała do świtu.
Ukryty w wewnętrznej kieszeni tuniki tajny komunikator zaczął brzęczeć...
Bliski mdłości ze zmęczenia, przyjrzał się wiadomości. Odkodował ją raz, a potem drugi, żeby się upewnić, że nie
popełnił z powodu osłabienia jakiejś katastrofalnej pomyłki. Ale nie popełnił.
No cóż... Nie na to liczyłem, pomyślał.
Nie zważając na nieludzką porę, połączył się ze Świątynią Jedi.
– Muszę rozmawiać z Mistrzem Obi-Wanem Kenobim. To pilne.
– Mistrz Kenobi jest w tej chwili nieosiągalny, senatorze. Może zechce pan zostawić wiadomość?
Wiadomość? Jego życie wywróciło się właśnie do góry nogami i miał zostawić wiadomość?
– Tak. Dobrze. Proszę mu powiedzieć, że muszę się z nim jak najszybciej zobaczyć. – Po chwili wahania dodał: –
Będzie wiedział, o co chodzi.
Jedi, partner tej obłędnej rozmowy, przez chwilę milczał.
– Tak jest, senatorze – powiedział w końcu. W jego głosie pobrzmiewała dezaprobata.
Trudno. – Przekażę pańską prośbę przy pierwszej sposobności.
Innymi słowy: nie myśl sobie, że możesz się tu rządzić, jesteś tylko politykiem.
Najwyraźniej nie potrafił tak pstrykać palcami jak Padme.
– Dziękuję – odparł i zakończył połączenie.
Potem wziął prysznic, włożył czyste ubranie, ułagodził demona głodu, który wyżerał mu dziurę w brzuchu... i usiadł,
czekając, w stopniowo ustępującym mroku.
Tragiczne wieści dotarły do Świątyni sześć minut po drugiej w nocy czasu coruscańskiego. O drugiej dwadzieścia
Yoda i Mistrz Windu byli w drodze na nadzwyczajną naradę w gabinecie Wielkiego Kanclerza. O drugiej trzydzieści
jeden Anakin Skywalker nawiązał holograficzną łączność.
– Obi-Wanie! – wykrzyknął zaskoczony. – Prosiłem o rozmowę z Mistrzem Yodą albo Mistrzem Windu!
Obi-Wan pokręcił głową. Oczy piekły go z braku snu, a nerwy miał napięte jak postronki od zmagania z bólem. Był
sam w jednej z kabin centrum komunikacyjnego Świątyni, mógłwięc mówić bez ogródek.
– Są u Palpatine’a. Czego potrzebujesz?
– Wyjaśnień – odparł Anakin. Wydawał się skonsternowany i zirytowany. Stał nad holograficznym pulpitem
taktycznym „Zdecydowanego”. Towarzyszyli mu jego padawanka i milczący, pewny siebie klon, kapitan Rex. –
Dotarliśmy do Bothawui, ale nigdzie nie ma śladu Grievousa. Jakby po prostu... zmienił zdanie. Albo zrezygnował.
Obi-Wan poczuł ściskanie w gardle i musiał chwilę odczekać, zanim udało mu się odpowiedzieć. Zrezygnował?
Dobrze by było.
– Nie, Anakinie. Nie zrezygnował.
Hologram Anakina zesztywniał. Stojąca obok padawanka spojrzała na niego, natychmiast reagując na jego zmianę
nastroju. Jedną ręką dotknęła swojego miecza świetlnego.
– Coś jest nie tak – powiedział szorstko Anakin. – Co się stało?
Nie było łatwego sposobu na przekazanie tej wiadomości.
– Grievous jedynie opóźnił pogoń za tobą. Parę godzin temu dostał kolejne dwa krążowniki i przeprowadził ataki na
trzech oddzielnych frontach. Jest źle, Anakinie.
Straciliśmy grupę szturmową pod Falleen. – Kolejnych ośmiu poległych Jedi. Kolejnych ośmiu straconych przyjaciół.
– Teraz flota Separatystów dowodzona przez Grievousa zmierza w waszym kierunku.
Twarz Anakina stężała z gniewu.
– Wygląda na to, że ten tchórz zawsze wie, gdzie i kiedy nas atakować.
Rzeczywiście, wiedział. Tym też będą musieli się zająć, i to szybko. Bo jeśli ich straty będą rosły w takim tempie,
wkrótce nie będzie ani jednego Jedi. Ani jednej planety bezpiecznej od ataków Grievousa.
W tej chwili jednak Obi-Wan miał znacznie pilniejsze zmartwienia.
– Mają dużą przewagę liczebną, Anakinie. Zalecam odwrót.
– Jeśli uciekniemy, Separatyści przejmą cały sektor. – Gniew Anakina przeszedł w nieprzejednaną determinację. – Nie
mogę na to pozwolić.
To prawda, nie mógł. Ucieczka nie leżała w jego naturze. Ale będzie się musiał tego nauczyć, jeśli ma przeżyć tę
wojnę.
– Być może będziesz musiał.
Wygadana padawanka Anakina uniosła podbródek.
– Mistrz Kenobi ma rację. Powinniśmy się przegrupować; nie mamy szans przeciw...
– Ahsoka! – uciął szorstko Anakin.
Jednak ona nie ustępowała. Yoda jak zwykle miał rację. Młoda Togrutanka okazała się godnym przeciwnikiem dla
upartego Anakina. W istocie była dokładnie takim padawanem, jakiego potrzebował.
– Samobójstwo nie jest ścieżką Jedi.
Obi-Wan popatrzył na nią z aprobatą, po czym przeniósł wzrok na Anakina.
– Powinieneś posłuchać swojego padawana, Anakinie.
Usta młodego Jedi wykrzywił chytry uśmieszek.
– Tak jak ty słuchałeś swojego? – Pokręcił głową. – Zostajemy i walczymy. – Nachyliłsię, analizując holograficzny
obraz na pulpicie taktycznym. – I chyba wiem, jak pokonać Grievousa jego własną bronią.
Czy dalsza dyskusja miała jakikolwiek sens? Żadnego. Chociażby dlatego, że Anakin byłtam, na miejscu, to on był
dowódcą i do niego należała decyzja.
Nie może poznać, że się boję, pomyślał Obi-Wan. Nawet przez moment nie może myśleć, że w niego nie wierzę.
– Anakinie, zrobisz to, co uważasz za słuszne. Jak zawsze. Po prostu... wiem, że strzępię tylko język, ale i tak to
powiem: nie podejmuj niepotrzebnego ryzyka.
Anakin uśmiechnął się szeroko.
– Przecież mnie znasz Obi-Wanie.
Obi-Wan nie zdobył się na uśmiech w odpowiedzi.
– Właśnie dlatego to mówię. Niech Moc będzie z tobą.
– I z tobą, Mistrzu.
Połączenie się zakończyło. Obi-Wan wpatrywał się w wyłączoną holokamerę, czując szybkie bicie serca. Pulsujący
ból wtórował jego uderzeniom, tworząc nieprzyjemny kontrapunkt – przypomnienie, że minęło niewiele czasu od chwili,
kiedy otarł się o śmierć.
Zalecenia Vokary Che były jasne i wyraźne: pod żadnym pozorem się nie forsować. Skrzywiłsię, wspominając jej
słowa.
Powiedzcie to Grievousowi i tajemniczym przyjaciołom Baila Organy, pomyślał.
Powiedzcie to Anakinowi, który koniecznie chce, żebym się przedwcześnie zestarzał.
Kiedy wyszedł z kabiny komunikacyjnej, podszedł do niego jeden ze świeżo pasowanych rycerzy Jedi. Jak on miał na
imię? Ach, tak. T’Seely.
– Mistrzu Kenobi, mam dla ciebie wiadomość od senatora Baila Organy.
Bum! – podskoczyło jego serce.
– Tak?
– Chciałby się z tobą spotkać, Mistrzu. Teraz. – T’Seely zmarszczył brwi. – Powiedział, że będziesz doskonale
wiedział, o co chodzi.
Bum, bum.
– Dziękuję.
Z pozoru spokojny, ale w duchu kipiący ze zdenerwowania, Obi-Wan znalazł odpowiedni plik danych, zanotował
prywatny adres Organy i opuścił Świątynię.
ROZDZIAŁ 12
– Mistrzu Kenobi – powitał go Bail Organa, stojąc w otwartych drzwiach swojego apartamentu. Wyglądał na
wykończonego. – Przyleciał pan.
Obi-Wan skinął głową.
– Pańska wiadomość sugerowała, że to coś bardzo pilnego, senatorze.
– Tak. Chyba tak. – Organa zamrugał, pokręcił głową i zrobił krok do tyłu. –
Rzeczywiście. Przepraszam. Proszę wejść.
Obi-Wan minął drzwi i podążył za Organą do salonu. Mieszkanie było przestronne i nieskazitelne. Odznaczało się
typowo alderaańską surową elegancją. Piękno miało tu znaczenie, ale nie było ostentacyjne.
Organa wskazał długą, niską kanapę.
– Proszę usiąść. Mogę panu coś zaproponować? Mam koreliańską brandy, doskonałe białe wino z rodzinnej winnicy,
herbatę.
Najpierw pilne, nieznoszące sprzeciwu wezwanie, a teraz facet zgrywa wzorowego gospodarza? Jestem na to zbyt
zmęczony, uznał Obi-Wan.
– Nie, dziękuję.
– Nie? – powtórzył Organa i usiadł w fotelu. – Wyciągnąłem pana z łóżka, Mistrzu Kenobi? Jeśli tak, to przepraszam.
– Nie, senatorze – odparł Obi-Wan, siadając na kanapie. – Nie spałem.
Organa się wyprostował. Niepokój wyparł zmęczenie.
– Coś się stało, prawda?
Biorąc pod uwagę jego stanowisko w Komisji Bezpieczeństwa, senator i tak wkrótce by się dowiedział. Nic się nie
stanie, jak powie mu prawdę.
– Straciliśmy grupę szturmową z Falleen. Senatorze, czy chciał się pan ze mną widzieć z jakiegoś konkretnego
powodu, czy.
Organa go nie słuchał.
– Całą grupę? – spytał. – Wszystkie krążowniki?
Wszystkie krążowniki. Wszystkich Jedi. Wszystkich oficerów Republiki. Wszystkie klony.
– Tak, senatorze Organa...
Organa uszczypnął się mocno w grzbiet nosa.
– Czy „Bespińska Tancerka” wchodzi... wchodziła w skład grupy falleeńskiej?
– Z tego, co mi wiadomo, tak. Senatorze...
Organa popatrzył otępiałym z szoku wzrokiem.
– Kuzyn mojej żony jest oficerem taktycznym na „Tancerce”.
Co za nieszczęście.
– W takim razie, senatorze, przykro mi z powodu pańskiej straty. Gdybyśmy jednak mogli...
Jakieś mroczne uczucie – może obrzydzenie – pojawiło się na twarzy Organy.
– Niektórzy mówią, że Jedi są zimni. Pozbawieni uczuć. Chce pan udowodnić, że mają rację, Mistrzu Kenobi?
Na to pytanie nie było odpowiedzi. Obi-Wan wstał.
– Senatorze, myślę...
– Straciliście Jedi w tej grupie szturmowej – powiedział Organa oskarżającym tonem. –
To byli pańscy przyjaciele, tak? Nie opłakuje ich pan?
Lobis Lobin. Kydra. Tafasheel Arkan.
– Senatorze, podobno musi pan ze mną pilnie porozmawiać. Jeśli tak nie jest, wrócę do Świątyni.
– Proszę siadać.
Obi-Wan popatrzył na niego. Senator wydawał się roztrzęsiony, wyczerpany, a poza tym był wysokim urzędnikiem
administracji. Mistrz Yoda nie potrzebuje dzisiaj dodatkowych kłopotów, pomyślał i bardzo powoli usiadł.
– Senatorze...
Organa przyłożył dłonie do twarzy. Wziął głęboki, rozdygotany oddech, po czym wypuścił gwałtownie powietrze.
– Przepraszam, Mistrzu Kenobi – powiedział stłumionym głosem i opuścił ręce. – To było nie na miejscu. Proszę
powiedzieć, czego udało się panu dowiedzieć o Zigooli?
– Obawiam się, że niczego. – Obi-Wan się skrzywił. – Mistrz Yoda ani Mistrz Windu nigdy o niej nie słyszeli. Także
w archiwach Świątyni nie ma żadnej wzmianki o planecie, która by się tak nazywała, albo chociaż podobnie. – Dex też o
niej nie słyszał. Ani żaden z jego informatorów... a Dex szeroko zarzucił sieci. Gdyby w tamtej wiadomości nie było
mowy o Sithach, Obi-Wan byłby przekonany, że to wszystko jakaś pomyłka. Albo głupi kawał. – Senatorze, dlaczego
mnie pan tu zaprosił? Czy pańscy informatorzy znów się odezwali?
– Tak – odparł Organa, bębniąc palcami o kolano. Nowy przypływ napięcia uwydatniłzmarszczki na jego twarzy. –
Twierdzą, że wiedzą, gdzie jest Zigoola. Chcą się tam z nami spotkać. Zamierzają pokazać nam coś związanego z
Sithami, czego nie mogą, albo nie chcą, przekazać przez zakodowane komunikaty. Wysłali pierwszy zestaw
współrzędnych lotu.
– Spotkać się z nami? – Obi-Wan pokręcił głową. – Wykluczone, senatorze. Jeśli ta Zigoola istnieje i faktycznie ma
jakiś związek z Sithami, to jest zdecydowanie zbyt niebezpiecznym miejscem dla pana. Polecę sam.
Organa uniósł gwałtownie brwi.
– Raczej nie. Albo polecimy razem, albo ja polecę sam. Z chęcią pana zostawię.
– Obawiam się, że nie mogę się na to zgodzić. Ani na to, żeby mi pan towarzyszył.
– Cóż, jeśli chce pan zrobić cokolwiek w tej sprawie, Mistrzu Kenobi, obawiam się, że będzie się pan musiał zgodzić –
odparował Organa. – Bo jeśli myśli pan, że oddam panu mój komunikator, czytnik danych i kody do odszyfrowania
wiadomości, a potem pomacham panu na pożegnanie, kiedy będzie pan odlatywał spotkać się z moimi informatorami
beze mnie, to jest pan o wiele głupszy, niż sądziłem.
Obi-Wanowi cisnęły się na usta brzydkie określenia, ale ugryzł się w język. Politycy.
– Senatorze, już to przerabialiśmy. Sithowie to sprawa Jedi. Nie pańska.
– Błąd – warknął Organa. – Z uwagi na moje obowiązki w zakresie bezpieczeństwa to jak najbardziej moja sprawa. I
pozostanie nią, dopóki to ja będę otrzymywał zakodowane informacje na ich temat. Wygląda na to, Mistrzu Kenobi, że
mamy ograniczony wybór: możemy siedzieć tu, spierając się do świtu albo zaakceptować fakt, że, czy nam się to podoba,
czy nie, będziemy mieli okazję poznać się bliżej.
Obi-Wan popatrzył pytająco.
– To znaczy?
– To znaczy, że mam w pełni wyposażony statek, gotowy do lotu. Niewyszukany i niespecjalnie szybki, a poza tym
raczej niewielki, ale całkiem sprawny i na cywilnej rejestracji. Żadnych senatorskich ani alderaańskich oznaczeń. Doleci
na Zigoolę bez zwracania niepotrzebnej uwagi i bez awarii, ma pan na to moje słowo. Tym bardziej że, chociaż może
zabrzmi to nieskromnie, jestem znakomitym pilotem.
Ten facet był tak niedorzecznie pewny siebie. Jakie to typowe dla polityków, pomyślałObi-Wan, wierzyć, że ich
skromny wpływ na wydarzenia jest w istocie nieograniczony.
– Senatorze, nie chciałbym być niegrzeczny, ale muszę zauważyć, że jest spora różnica między komfortowym lataniem
po Światach Jądra a wyprawą w głąb kosmosu.
Organa zmarszczył brwi.
– Naprawdę?
– Naprawdę – odparł Obi-Wan, okazując lekkie zniecierpliwienie. – Uważa pan, że gdybym ja był niedysponowany,
potrafiłby pan rozebrać zepsutą jednostkę hipernapędu, prawidłowo rozpoznać problem, wymienić wadliwe części lub
zorganizować nowe i złożyć silnik od początku, przywracając go do pełnej sprawności?
Organa wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Standardową jednostkę LT-pięć? Tak. Robiłem to nawet w zeszłym tygodniu. To mnie odpręża, a poza tym lubię
poćwiczyć, żeby nie wyjść z wprawy. Zmierzyłem sobie czas, tak dla zabawy. Trzydzieści osiem minut. A pan?
Trzydzieści osiem minut? To było o trzy minuty mniej niż najlepszy czas Obi-Wana. Czy to nie denerwujące?
– Znam się na mechanice.
– To jest nas dwóch. Jeszcze jakieś pytania?
Tak, było jeszcze jedno. Coś, o czym Organa wspomniał wcześniej...
– Co pan miał na myśli, mówiąc „pierwszy zestaw współrzędnych”?
Uśmiech Organy zniknął.
– Mówiłem panu, że to bardzo ostrożni ludzie. Poprowadzą nas na Zigoolę w kilku etapach.
Nas? Obi-Wan pokręcił głową. To bardzo zły pomysł, żeby ten facet leciał ze mną, pomyślał.
– Senatorze, proszę to jeszcze rozważyć. Pana miejsce jest tutaj, w Senacie. Niech mnie pan posłucha i zostanie na
Coruscant.
– Z tego, co wiem, Mistrzu Kenobi, nie jestem pańskim padawanem – odparł Organa, wzruszając ramionami. – Nie
muszę się pana słuchać. Zresztą, kto wie? Może nawet się przydam?
Przyda się? Ten człowiek był niemożliwy. Cóż, typowy polityk z obsesją na punkcie władzy, kontroli i
wykorzystywania sytuacji dla własnych korzyści. O tak, jestem senator Bail Organa, człowiek, który ocalił Jedi, kiedy nie
potrafili ocalić samych siebie!
Obi-Wan wstał po raz drugi.
– Szczerze w to wątpię. A gdyby stało się panu coś złego, byłoby fatalnie. Dlatego też w imieniu Rady Jedi dziękuję
panu za informacje, senatorze, i proszę, żeby powstrzymał się pan od dalszych działań w tej sprawie.
Był już w przestronnym holu, prowadzącym do wyjścia, kiedy Organa ruszył za nim.
– Mistrzu Kenobi, niech pan poczeka.
Kiedy poczuł na ramieniu dotyk palców Organy, odwrócił się gwałtownie, bliski sięgnięcia po miecz świetlny. Organa
cofnął się, unosząc ręce. Oczy miał szeroko otwarte i czujne.
– Przepraszam. Nie chciałem pana przestraszyć – powiedział. – Chcę tylko, żeby mnie pan wysłuchał.
Z mocno bijącym sercem Obi-Wan także zrobił krok do tyłu i powoli, z rozmysłem splótłdłonie przed sobą. Jestem
zanadto zmęczony. Nie powinno mnie tu być, pomyślał. Nie potrafię podjąć rozsądnej decyzji. Nie powinienem tu
przychodzić.
– Senatorze... – odezwał się.
– Proszę posłuchać – wszedł mu w słowo Organa i opuścił ręce. – Obaj chcemy tego samego, prawda?
Bezpieczeństwa Republiki. Powstrzymania Sithów. Tymczasem, czy to się panu podoba, czy nie, bez moich kontaktów
nie ma pan nic. Naprawdę pozwoli pan, żeby duma Jedi stanęła panu na drodze?
– Duma nie ma tu nic do rzeczy – odparł, niepokojąco bliski utraty panowania nad sobą. –
Sithowie są niebezpieczni. Ile razy muszę to powtarzać, żeby mi pan wreszcie uwierzył?
Organa skrzyżował ręce na piersiach z wyrazem uporu na twarzy.
– Ależ wierzę panu. Przysięgałem jednak chronić Republikę, tak samo jak pan. I mam takie samo prawo ryzykować
własne życie, jak pan. Właściwie to mój obowiązek zająć się tą sprawą.
Obi-Wan wpatrywał się w irytującego przyjaciela Padme. Ona mu ufa, pamiętasz? –
mówił sobie. A ty ufasz jej...
– Muszę skonsultować się z Radą Jedi – powiedział szorstko. – Proszę tu zaczekać.
Proszę się stąd nie ruszać. – Zachował się dość arogancko, zważywszy, że to był dom Organy, ale nie dbał o to.
– Tak jest, Mistrzu – odparł Organa, unosząc jedną brew.
Obi-Wan wrócił do salonu senatora, wyciągnął komunikator i powiadomił Yodę o rozwoju sytuacji.
– Niepokojące wieści są to, Obi-Wanie – stwierdził Yoda. – Przekonany jesteś, że to niebezpieczeństwo realne jest?
Obi-Wan westchnął.
– Jestem przekonany, że Organa jest przekonany, Mistrzu Yoda – powiedział cicho. – Nie wyczuwam w nim fałszu.
– Być może. Ale pułapka Sithów i tak być to może.
– Tak, Mistrzu. Przyszło mi to na myśl. Czy wiemy, gdzie jest Dooku?
Yoda prychnął.
– W zlocie Separatystów na Chanosant wziąć udział planuje, Obi-Wanie. Poparcia dla swojej nielojalności szukać
chce. Doniesienia w holowiadomościach były.
Pozostawał jeszcze tajemniczy Darth Sidious. Ale jeśli Dooku mówił prawdę i Sidious wywierał wpływ na Senat, to
raczej nie opuściłby Coruscant a przynajmniej nieprędko.
– Mistrzu, wiem, że to ryzykowne, ale myślę, że musimy zbadać tę sprawę.
– Hm – mruknął Yoda krzepiąco znajomym, zrzędliwym tonem. – Rację masz, Obi-Wanie. Ale wciąganie senatora
Organy w sprawy Jedi nie podoba mi się.
Obi-Wan zerknął za siebie, ale nie było tam śladu Organy.
– Mnie też nie, Mistrzu, ale czy mamy wybór? Jego informatorzy nie chcą rozmawiać z nikim innym. Jeśli miałbym
wypytywać ich o możliwe zagrożenie ze strony Sithów, to tylko przez niego.
– Prawda – odparł Yoda. – Ale ważnym człowiekiem jest on, Obi-Wanie. Cenionym bardzo przez Wielkiego
Kanclerza. Bailowi Organie krzywda stać się nie może.
– Rozumiem, Mistrzu Yoda. Chociaż chyba nie spodoba mu się Jedi w charakterze niańki. Pod tym względem bardzo
przypomina senator Amidalę.
Yoda znów prychnął.
– I tak jak senator Amidala naszą ochronę zaakceptuje. Czy jednak dość silny jesteś, Obi-Wanie, żeby zadania tego się
podjąć? – W głosie Yody pobrzmiewało teraz... chyba zwątpienie. – Prawdę znać muszę. Zależeć od tego twoje życie
może i życie senatora Organy.
Innymi słowy: nie zgrywaj bohatera, Obi-Wanie. Dokładnie taką samą radę dawał ciągle Anakinowi. Jaki Mistrz, taki
padawan? Czy o to chodziło Yodzie?
– Vokara Che powiedziała, że jestem uleczony. Czuję się dobrze, Mistrzu Yoda. Poza tym to nie będzie otwarta bitwa,
tylko rekonesans. Najprawdopodobniej fałszywy alarm. Ale jeśli nie, przyrzekam, że nie zrobię nic głupiego. Jak tylko
pojawią się problemy, wezwę posiłki.
Jeśli oczywiście będą jakieś do dyspozycji. Po stracie falleeńskiej grupy bojowej ich sytuacja zmieniła się z trudnej w
krytyczną.
Obi-Wan odsunął od siebie tę myśl. To już się stało; nie można było tego cofnąć. Polegli Jedi powrócili do Mocy.
Zostaną upamiętnieni poprzez rytuały, ale życie musiało toczyć się dalej.
Yoda westchnął, przerywając głęboką ciszę.
– Niebezpieczna misja to jest. Być może jeszcze jednego Jedi wysłać z tobą powinienem.
Był to kuszący, ale niepraktyczny pomysł.
– Nie możesz, Mistrzu Yoda. Senator otrzymał dość jednoznaczne instrukcje: może mu towarzyszyć jeden Jedi, nie
więcej.
– Wobec tego podążyć za wami ktoś mógłby. Zaginąć bez śladu możesz, Mistrzu Kenobi.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Kogo miałbyś wysłać? Przecież nikogo nie ma, obaj to wiemy. Nic mi nie będzie, Mistrzu Yoda.
– Myśleliśmy tak, kiedy na Kamino cię wysyłaliśmy.
Decyzja, która uruchomiła lawinę wydarzeń, zakończoną na rozpalonym od słońca, krwawym piasku okrutnej
Geonosis. Tylu martwych Jedi, którzy przybyli, by go ratować. Zpewnym wysiłkiem odepchnął od siebie tę myśl.
– Historia się nie powtórzy, Mistrzu Yoda – powiedział szorstko. – Masz na to moje słowo.
Kolejna długa chwila milczenia. A potem jeszcze jedno ciężkie westchnienie.
– Dobrze, Obi-Wanie. Pozwolenie masz, żeby tym tropem z senatorem Organą podążyć, albowiem odkryć tę nową
tajemnicę Sithów musimy. Częstotliwość transpondera waszego statku do centrum komunikacyjnego Świątyni przekaż.
W stałym kontakcie być musicie.
– Oczywiście. – Miał już zakończyć połączenie, kiedy coś mu się przypomniało. –
Mistrzu! Bardzo przepraszam, ale Anakin...
– Tak, wiem. Nagranie transmisji widziałem – odparł Yoda. Jego głos brzmiał teraz srogo. – Postępy młodego
Skywalkera śledzić będziemy.
Ostrzeżenie było niewypowiedziane, ale zupełnie jasne: skup się na swojej własnej misji.
To nie jest twoje zmartwienie.
To nie była prawda. To nigdy nie będzie prawda. Ale mógł udawać, że tak jest, przynajmniej na razie.
– Dobrze, Mistrzu.
I to było wszystko.
– No i? – spytał Organa, wchodząc do salonu. – Mam pakować koszulę na zmianę czy nie? – Głos miał rozbawiony, a
sposób bycia beztroski, przynajmniej z pozoru. Pod powierzchnią kłębiły się jednak trwoga i zwątpienie.
Obi-Wan odwrócił się od okna i bez wahania spojrzał w zmęczone oczy Organy, wiedząc, że jego własne myśli i
uczucia pozostają niewidoczne.
– Tak, senatorze. Pakować.
Zgodnie z obietnicą statek Organy okazał się zupełnie przeciętny. Był to wczesny model Starfarera klasy D, jeden z
najpopularniejszych małych statków cywilnych produkowanych przez Corellian Engineering Corporation,
zaprojektowany z myślą o ekonomicznej eksploatacji, nie o luksusie. Solidny, niezawodny, w kształcie wydłużonego
diamentu, przez nikogo nie niepokojony przecinał warstwy atmosfery Coruscant.
Podali fałszywy plan lotu Centrali Kosmicznej Coruscant, a kiedy znaleźli się poza zasięgiem jej
samonaprowadzających czujników, siedzący w fotelu pilota Organa wprowadziłdo komputera nawigacyjnego
współrzędne, które otrzymał od swojego informatora. Potem odwrócił się w stronę Obi-Wana, ulokowanego z tyłu, po
jego prawej stronie, przy konsolecie komunikacyjnej.
– Zanim wykonamy skok w nadprzestrzeń, chciałbym powiadomić Brehę, moją żonę, o„Bespińskiej Tancerce” –
powiedział cicho. – Ma pan coś przeciwko temu?
Obi-Wan skończył właśnie kodować częstotliwość transpondera statku do łączności ze Świątynią Jedi.
– Może lepiej nie, senatorze – odparł, wciskając przycisk transmisji na konsolecie. – To poufne informacje. Chodzi o
bezpieczeństwo.
– Myśli pan, że trzeba mnie pouczać w kwestii bezpieczeństwa? – odciął się Organa. – A dlaczego według pana nie
połączyłem się z nią z domu?
Obi-Wan zastanawiał się już, dlaczego Organa zostawił wiadomość głosową dla Padme, wyjaśniając swoją
nieobecność w Senacie, a nie skontaktował się z żoną.
– Pańskie układy rodzinne to nie moja sprawa, senatorze.
– Nie chodzi o układy rodzinne – sprostował niecierpliwie Organa. – Tylko właśnie o względy bezpieczeństwa. Z
powodu ataków terrorystycznych, w których omal pan nie zginął, byliśmy zmuszeni wprowadzić pewne dodatkowe
środki ostrożności. Kontrola połączeń.
Monitoring. Nie dotyczą one przekazów pozaplanetarnych niekierowanych na Coruscant.
Stąd mogę porozmawiać z Brehą, nie przysparzając nikomu problemów.
Dodatkowe środki ostrożności? Monitoring? To brzmiało złowieszczo.
– Rozumiem.
Organa był spostrzegawczym człowiekiem. Wychwycił ton sceptycyzmu w jego głosie.
– Te środki są tymczasowe – zapewnił. – Będą obowiązywały tak długo, jak będzie nakazywał aktualny stan
bezpieczeństwa, i ani chwili dłużej.
Obi-Wan pokiwał głową.
– Oczywiście. Mimo wszystko odradzałbym panu rozmawianie z żoną o losie„Bespińskiej Tancerki”. Nie wiem, czy
Palpatine wyraził zgodę na udostępnianie tych informacji opinii publicznej.
– Breha to nie jest opinia publiczna – odparł chłodno Organa. – Jest premierem alderaańskiego rządu. A teraz zginął jej
kuzyn. Razem dorastali, byli praktycznie jak rodzeństwo. Nie chcę, żeby dowiedziała się o tym z serwisu informacyjnego
na HoloNecie albo jakiegoś bezosobowego komunikatu Senatu. Chcę, żeby usłyszała to ode mnie.
Obi-Wan popatrzył na Organę, rozdarty pomiędzy konsternacją a irytacją.
– Najwyraźniej jest pan zdecydowany jej o tym powiedzieć, senatorze, więc nie rozumiem, dlaczego w ogóle pyta
mnie pan o zdanie.
– Ja też nie – przyznał Organa i połączył się z żoną.
Obi-Wan zamknął oczy, świadom, że zapewniając Yodę o swoim dobrym samopoczuciu, być może nieco przesadził.
Dopuścił do siebie cichy żal Baila. Powstrzymał się od jakiejkolwiek reakcji na niemy krzyk cierpienia Brehy Organy.
Pozwolił, żeby fizyczny ból w jego zmęczonym, tak niedawno pokiereszowanym ciele zagłuszył emocjonalne cierpienie,
wywołane wspomnieniami przyjaciół utraconych nad Falleen. Fizyczny ból był łatwiejszy do zniesienia niż udręka
wynikająca z niewłaściwego przywiązania.
Podczas gdy Organa informował żonę, że będzie przez pewien czas nieosiągalny z powodu jakiejś nieprzewidzianej
pozaplanetarnej sprawy, i zapewniał ją, że nie ma powodu do obaw, Obi-Wan pogrążył się w lekkim transie, licząc na to,
że pozwoli mu choć w niewielkim stopniu uzupełnić uszczuplone zapasy sił. Rzeczywistość szybko się rozmyła.
Wpewnym momencie poczuł mgliście, że przeskakują w nadprzestrzeń. Organa obudził go stukaniem w ramię.
– Proszę – powiedział senator, podając mu kubeczek z lekami. – Środki przeciwbólowe.
Nie wygląda pan za dobrze. Powinien się pan chyba położyć.
Obi-Wan spojrzał przez iluminator na leniwe zawirowania nadprzestrzeni, a potem na lekarstwa, nie próbując ukryć
niechęci.
– Nie, dziękuję.
– Proszę to wziąć – nalegał Organa. – Parę dni temu wyleciał pan w powietrze, jeśli pan o tym zapomniał.
– Dziwnym trafem pamiętam to zdarzenie – prychnął Obi-Wan. – Senatorze, doceniam pańską troskę, ale jestem Jedi.
Nie potrzebuję chemicznego wspomagania.
Organa zmarszczył brwi.
– Więc tak to ma wyglądać? Ja będę przedstawiał rozsądne propozycje, a pan je będzie odrzucał, bo tak się panu
podoba? Mistrzu Kenobi, już mi się to znudziło. Niech pan weźmie te pieprzone lekarstwa.
Obi-Wan poczuł dziecinną pokusę, żeby wyrwać kubeczek z palców Organy przy użyciu Mocy, ale to by było poniżej
jego godności. Wziął więc te przeklęte środki przeciwbólowe jak zwykły człowiek i połknął je bez popijania.
– No, widzi pan? – powiedział Organa, idiotycznie zadowolony. – To nie było takie trudne, prawda? – Usiadł z
powrotem w fotelu pilota. – Naprawdę powinien się pan położyć.
Widziałem białe prześcieradła, które miały w sobie więcej koloru niż pan.
– Czuję się w obowiązku zauważyć, że wygląda pan na równie utrudzonego, senatorze.
Kiedy ostatnio zdarzyło się panu porządnie wypocząć?
– Nic mi nie jest – zapewnił Organa. – Wziąłem stym.
– Stym? – No, pięknie, pomyślał Obi-Wan. – A jeśli pański metabolizm padnie, kiedy jego działanie ustąpi, to co
wtedy?
Organa wzruszył ramionami.
– Wtedy pan usiądzie za sterami, a ja się zdrzemnę. Zakładając oczywiście, że potrafi pan tym latać.
Obi-Wan wstał.
– Teraz to specjalnie mnie pan prowokuje. Dobrze. Pójdę odpocząć.
– Dobry pomysł – stwierdził Organa. – Szkoda, że sam na to nie wpadłem. Oceniam, że zajmie nam trochę ponad trzy
godziny, zanim dotrzemy do pierwszych współrzędnych.
Obudzę pana, kiedy wyjdziemy z nadprzestrzeni.
– To nie będzie konieczne, senatorze – rzucił przez ramię Obi-Wan. – Będę wiedział, kiedy wrócimy do normalnej
przestrzeni.
Organa wymamrotał pod nosem coś mało pochlebnego. Wydawał się zirytowany.
Ignorując zarówno komentarz, jak i ton, Obi-Wan przeszedł do niewielkiego – a właściwie klaustrofobicznie małego –
przedziału pasażerskiego na rufie statku. W łagodnie zakrzywione ściany wbudowano cztery oszczędne koje, a każda
była ukryta za automatycznie zasuwającą się zasłoną. Wybrał najbliższą kabinę, zdjął buty i odsunął je starannie na bok.
Potem odpiął miecz świetlny i rzucił go obok pojedynczej poduszki, rozpiął pas i położył go przy butach, a w końcu
położył się na materacu, który posłusznie ugiął się pod jego ciężarem i natychmiast zaczął się nagrzewać dla zapewnienia
optymalnego komfortu. Pstryknięciem palców aktywował jego plastyczne nanopolimery, po czym jednym szybkim
pociągnięciem zasunął zasłonę.
Zamknął oczy, odetchnął głęboko i natychmiast zasnął.
Dryfując w Mocy, widzi wielką bitwę kosmiczną. Trzy waleczne krążowniki Jedi nie poddają się mimo przewagi
bezlitosnego wroga. Stawiają opór, chroniąc niewinną planetą i jej niewinnych mieszkańców od zniewolenia lub jeszcze
gorszego losu. Chroniąc także prastarą Republikę od pogrążenia się w chaosie. Odległe słońce zmienia pas asteroid w
płomień. Odłamki martwego księżyca odbijają światło. Rój myśliwców, wściekłych metalowych szerszeni, wypada z
bezpiecznego gniazda w kamienistą noc. Wróg smaga je ogniem, chłoszcze laserowymi biczami. Krótkie życie. Jasna
śmierć. Sytuacja wygląda beznadziejnie. Pogrom. Bezsensowna, niepotrzebna rzeź. Przyglądając się w przerażeniu,
powtarza: nie i nie. Nie może im pomóc. Jest tylko świadkiem. Nagle z ukrycia wyłażą ociężałe AT-TE, plując plazmą,
siejąc śmierć. Nadciągają niczym prehistoryczne drapieżniki, wymierzając surową sprawiedliwość. Bezlitosny wróg
tonie, dławiąc się porażką. Trafiony statek wroga płonie. Płonie. Ucieka z niego jeden mały stateczek. Jeden szerszeń
podąża za nim. Bliżej. Bliżej. Coraz bliżej. Nagle pióropusz ognia. Fala niedowierzania i strachu.
Triumfujący wróg rozmywa się na tle gwiazd. Ucieka, by dalej zabijać. A szerszeń ginie w deszczu eksplodujących
odłamków...
– Anakin! – krzyknął Obi-Wan i usiadł na wąskiej koi z przyspieszonym biciem serca.
Po drugiej stronie zasłony usłyszał chrząknięcie Organy.
– Mistrzu Kenobi? Nie śpi pan?
Obi-Wan odsunął zasłonę.
– O co chodzi?
Oczy Organy były zaczerwienione od stymu.
– Pański padawan chce z panem rozmawiać.
A więc żyje? Nie zginął? Przez chwilę ulga, którą poczuł, przypominała ostry atak bólu.
Obi-Wan pokiwał głową, oszołomiony. Umysł miał ociężały, w skroniach pulsował wściekły ból. Czuł się jak ścierka
do naczyń, wyżęta przez niedbałe ręce.
Zamrugał, żeby odzyskać ostrość spojrzenia.
– Nie jest moim padawanem. Już nie. – Zestawił nogi na pokład i wstał. – Proszę mu powiedzieć, że zaraz przyjdę.
Organa skinął głową i wyszedł, Obi-Wan zaś włożył buty i pas, przypiął miecz świetlny, po czym także przeszedł do
kabiny. Realna przestrzeń migotała przez iluminator, a na holoodbiorniku konsolety komunikacyjnej drgała niewielka
sylwetka holograficznego Anakina.
– Mistrzu, gdzie jesteś? Nadawałem do Świątyni, ale sygnał został przekierowany.
– Mam sprawę do załatwienia – odparł Obi-Wan. – A więc jesteś w jednym kawałku, mimo wszystko. Jak ci się to
udało?
– W jednym kawałku? – powtórzył zaskoczony Anakin. – To znaczy, że wiesz...
– Oczywiście. – Zdobył się na uśmiech. Mówił dalej spokojnym, a nawet znudzonym tonem: – Ale dlaczego zgłaszasz
się do mnie, a nie do Rady?
Anakin wzruszył ramionami. Czy to było złudzenie holograficzne, czy wydawał się... nieswój?
– Chyba z przyzwyczajenia. Co to za sprawa?
– Nic ważnego – uciął stanowczo Obi-Wan. – Szkoda twojego myśliwca, Anakinie.
Wiesz, na drzewach nie rosną.
Anakin westchnął.
– Przepraszam.
To chyba nie w porządku strofować go po tak błyskotliwym wyczynie.
– Nie przepraszaj. Uratowałeś Bothawui dzięki swojej śmiałości i odwadze, pomimo znacznej przewagi wroga.
Gratulacje, Anakinie. Twoja pomysłowość zawsze mnie zadziwia.
Spodziewał się szerokiego uśmiechu albo butnej, niestosownej riposty. Tymczasem Anakin wydał się nagle przybity.
– Dziękuję, Mistrzu.
Ukłucie niepokoju. O co znów chodzi?
– Coś cię martwi?
– W walce straciłem Artoo.
Maszyny. Znowu. Ta jego niedorzeczna słabość do śrub, nakrętek i obwodów scalonych.
Najwyższa pora, żeby z tego wyrósł.
– Jednostki Artoo są łatwe do zastąpienia.
Anakin go nie słuchał.
– Mógłbym wziąć oddział i go odszukać.
Co takiego?
– Anakinie, to tylko robot. – Obi-Wan uniósł lekko głos. – Wiesz, że Jedi nie powinni się tak przywiązywać.
Anakin wydawał się zbierać sity. Wyglądał tak, jakby nagle stracił niedawno zdobytą pewność siebie.
– To nie tylko to, Mistrzu. Eee... jakby to powiedzieć?
O, nic. Anakinie, coś ty narobił?
Twarz Anakina przybrała dziwny wyraz... jednocześnie buntu i skruchy.
– Ja... nie skasowałem mu pamięci.
Obi-Wan wpatrywał się w niego, próbując zrozumieć to, co usłyszał.
– Co? – Groza tego wyznania niemal zaparła mu dech. – On wciąż ma dane o naszej taktyce i położeniu baz? – Nie,
nie, nie. To niemożliwe. Przecież dobrze go wyszkoliłem, pomyślał. – Jeśli wpadnie w ręce Separatystów... – Tuzin
koszmarnych scenariuszy rozpalałmu wyobraźnię. Scenariuszy, przy których strata falleeńskiej grupy bojowej wydawała
się mało znacząca. Nie starał się nawet pohamować swojego gniewu. – Co cię napadło, że nie wykasowałeś mu pamięci?
Anakin patrzył na niego w ponurym milczeniu. W polu holotransmitera pojawiła się Ahsoka.
– Mistrzu Obi-Wanie, Artoo z takimi informacjami często bywał bardzo pomocny –odezwała się.
A więc padawanka broniła swojego Mistrza, tak? Niewątpliwie odwagi jej nie brakowało, to trzeba przyznać. Ale
takie usprawiedliwienie nic nie znaczyło. Nic nie zmieniało. Miałochotę wrzasnąć na Anakina, sięgnąć przez
holoprzekaźnik, złapać go za ramiona i potrząsnąć nim. Co za dureń...
Ale to było fizycznie niemożliwe. A krzyczeć przy Organie, nasłuchującym każdego słowa, byłoby nierozsądnie. Nie
bez trudu stłumił w sobie furię.
– Znajdź tego robota, Anakinie – powiedział stanowczo. – Nasze życie może od tego zależeć.
Anakin ożywił się, wyraźnie zaskoczony, że tak mu się upiekło. A także wyraźnie zadowolony, że może uratować
maszynę.
– Niezwłocznie, Mistrzu.
Nic dziwnego, że nie chciał się kontaktować z Radą.
– Przekażę Mistrzowi Yodzie, że... zajmujesz się oczyszczaniem pola bitwy. Ale załatw to szybko, Anakinie. Czas nie
działa na naszą korzyść.
Anakin pokiwał zdecydowanie głową.
– Dobrze. Obiecuję. Dziękuję, Obi-Wanie.
– Nie ma za co – warknął Obi-Wan i zakończył połączenie.
ROZDZIAŁ 13
– Kłopoty? – spytał Organa, bezwstydnie podsłuchując.
– Nie – odparł Obi-Wan. Zakodował wiadomość dla Rady w formie komunikatu tekstowego i wysłał. Przy odrobinie
szczęścia powinni po prostu ją przyjąć i nie szukać holograficznego potwierdzenia.
Ciągle nie mógł uwierzyć, że Anakin okazał się tak lekkomyślny. A może tylko nie chciałdostrzec prawdy? Anakin
zawsze lekceważył to, co normalni ludzie uważali za granice bezpieczeństwa. Albo zdrowego rozsądku. Chłopak miał
coś w rodzaju nieokiełznanego geniuszu. Qui-Gon to dostrzegł. Postawił na to przed laty na Tatooine. Ryzykował życie
wielu ludzi, uzależniając je od wyniku wyścigu. Zawierzył ich przyszłość niesprawdzonym zdolnościom kilkuletniego
niewolnika.
I miał rację.
Po dziesięciu latach ciężkich treningów wyglądało na to, że ten geniusz wciąż nie zostałcałkowicie okiełznany. I nigdy
nie będzie. Anakin w dalszym ciągu postępował wbrew logice, lekceważył procedury, kpił z zasad, których miał
przestrzegać. Zawsze miał pewność, że zatriumfuje. I że jego były Mistrz go wesprze.
I wspierałem, pomyślał. Wciąż wspieram. Ale pewnego dnia on zrobi coś, czego nie będę mógł usprawiedliwić. I wolę
nie myśleć, co się z nim wtedy stanie.
– A więc... – powiedział Organa, zakłócając mu tok myśli, albo raczej uwalniając go od nich. – Wszystko w
porządku?
– Oczywiście – zapewnił i odwrócił się w swoim fotelu, żeby spojrzeć przez iluminator na rozrzucone w oddali
gwiazdy. – Dotarliśmy do pierwszych współrzędnych?
– Prawie godzinę temu.
To tyle, jeśli chodzi o wyczuwanie momentu wyjścia z nadprzestrzeni.
– Gdzie jesteśmy?
– Jakieś trzy parseki za Kuat.
– A więc wciąż w obrębie Światów Jądra.
Organa wzruszył ramionami.
– Na samych obrzeżach.
– Pański informator jak dotąd się nie odezwał?
– Ależ tak – odparł Organa, rozpierając się w fotelu. – Dostałem następne współrzędne dziesięć minut po tym, jak
przylecieliśmy. Siedzimy tu sobie, bo mi się podoba widok.
Głodny pan?
Obi-Wan spojrzał na niego. To będzie długa podróż, pomyślał.
– Tak.
– Mamy racje żywnościowe w kambuzie. – Organa zrobił kpiącą minę. – A raczej w szafie, która udaje kambuz.
Niech się pan częstuje. Mnie też mógłby pan jedną przynieść.
– Naturalnie, senatorze – powiedział Obi-Wan z najwyższą galanterią. – Z przyjemnością.
Poszedł do niewielkiej kuchni, wyjął dwa opakowania racji żywnościowych z dobrze zaopatrzonego konserwatora i
zaniósł je do kabiny.
– Dzięki – rzucił Organa. Wziął swoją i przekręcił termozawór. – Ten pański padawan wygląda na niezłe ziółko –
dodał, czekając, aż posiłek się zagrzeje. – Pewnie nie daje panu spokoju.
Obi-Wan wrócił na swoje miejsce przy konsolecie komunikacyjnej.
– Mówiłem panu – odparł, aktywując mechanizm podgrzewania w swojej porcji. –
Anakin nie jest już moim padawanem.
– Nie zapomniał pan mu o tym powiedzieć? – spytał Organa, rozbawiony. – Bo jak tylko pojawiły się problemy, od
razu zwrócił się do pana.
Obi-Wan popatrzył na niego, zdumiony. Co się stało z tym powściągliwym, poważnym senatorem Organą? –
zastanawiał się. Gdyby dorzucił parę przekleństw, można by go wziąć za koreliańskiego barmana. Padme mogła mnie
ostrzec...
– Anakin ceni sobie moje rady.
– Aha – mruknął Organa. Oderwał wieczko swojej racji żywnościowej i kabina błyskawicznie wypełniła się bogatym
aromatem fondoriańskiego drobiu w pikantnym sosie. –
A pan ceni sobie jego bezpieczeństwo.
Znowu ten chytry, prowokujący ton.
– Co pan ma na myśli, senatorze?
Organa wzruszył ramionami.
– Nic. Takie spostrzeżenie.
Obi-Wan miał ochotę powiedzieć: proszę zachować swoje spostrzeżenia dla siebie. Ale nie zrobił tego. Odpowiedzi
prowokowały jedynie kolejne komentarze. Przedłużały rozmowę, na którą nie miał ochoty. Skupił się na własnym
posiłku, który także osiągnął już optymalną temperaturę. Oderwał wieczko, odłamał dołączoną łyżkę i zabrał się do
swojej potrawki rybnej.
– Żałował pan kiedyś, że jest pan Jedi? – spytał Organa z pełnymi ustami.
To by było na tyle, jeśli chodzi o ciszę i spokój.
– Nie.
– Nigdy? Ani razu? Nie zastanawiał się pan, jak by to było mieć inne życie?
– Nie.
Organa zmarszczył brwi i oparł się na fotelu z kolejną łyżką drobiu zawieszoną w powietrzu.
– Nigdy to panu nie przeszkadzało, że nie miał pan żadnego wyboru? Ze został pan oddany do Świątyni jako
niemowlę?
Najwyraźniej poza zakneblowaniem senatora – to dopiero kusząca myśl – nie było sposobu na zakończenie tej
rozmowy. Obi-Wan stłumił westchnienie. Nie pierwszy raz słyszał takie poglądy i z pewnością nie ostatni. Należało się
tego spodziewać – ktoś z zewnątrz nie mógł tego zrozumieć.
– Czyżby pan żałował, że bronił nas przed oskarżeniami Quarrena, senatorze?
– W żadnym razie – zaprzeczył Organa. – Tylko głupcy i wichrzyciele twierdzą, że Jedi kradną dzieci.
Obi-Wan przyjrzał mu się badawczo.
– Ale?
– Ale... – Organa wzruszył ramionami. – Czasem zastanawiam się nad tym, jak Jedi są wychowywani. Musi pan
przyznać, Mistrzu Kenobi, że nie jest to całkiem... normalne życie.
– To zależy od tego, jak pan rozumie słowo „normalne”, senatorze. – Pokręcił głową. –
To prawda, że wiele dzieci trafia do Świątyni jako niemowlęta, ale żadne z nich nie jest u nas trzymane wbrew woli.
Świątynia to nie więzienie. To jest dom. Szkoła. Świat w świecie.
Bezpieczna przystań dla tych, którzy urodzili się ze szczególną wrażliwością na Moc. Proszę mi uwierzyć, senatorze:
więcej cierpienia doświadczają ci wrażliwi na Moc, którym odmawia się szkolenia Jedi, niż którykolwiek z padawanów.
– Więc jest i cierpienie? – spytał Organa, odrzucając opróżnione opakowanie. – Nie zaprzecza pan?
– Niczyje życie nie jest pozbawione cierpienia, senatorze.
– Nie to miałem na myśli, dobrze pan o tym wie. – Organa zmrużył oczy. – No, Mistrzu Jedi. Niech pan nie kręci.
– Jeśli mnie pan pyta, czy czasem ciężko jest być Jedi, odpowiedź brzmi: tak – odparłspokojnie. – Chce pan
powiedzieć, że życie senatora jest usłane kwiatami haffy?
Organa prychnął.
– Może takimi pełnymi kolców. Ale przynajmniej nikt mi nie zabrania... jak wy to mówicie? Przywiązania.
Przynajmniej nie muszę udawać, że o nic się nie troszczę. I o nikogo.
– Jest wiele różnych rodzajów troski, senatorze. Z pewnością nie jest pan na tyle arogancki, żeby twierdzić, ze pański
jest lepszy od innych.
– No, no – wykrzyknął Organa, w równym stopniu rozbawiony, co poirytowany. – Wie pan, Mistrzu Kenobi, jak na
Jedi niezły z pana dyskutant. Powinien pan pomyśleć o karierze w senacie.
Obi-Wan się wzdrygnął.
– Niech pan wypluje te słowa.
– Naprawdę nas pan nie lubi, co? – spytał Organa z półuśmiechem. – Polityków, znaczy się. Jako gatunku. Co takiego
panu zrobiliśmy, że jest pan tak...
– Co to? – przerwał mu Obi-Wan, odstawiając jedzenie. Organa wsunął rękę pod swoją prostą niebieską tunikę i
wyciągnął mały, niepozorny komunikator.
– Wiadomość – powiedział cicho. – Przepraszam.
Opuścił kabinę i poszedł w stronę przedziału pasażerskiego. Obi-Wan popatrzył, jak oddzielająca go kurtyna się
zasuwa, wzruszył ramionami i wrócił do swojego posiłku. Trzy łyżki wystarczyły mu, by go skończyć, więc wziął puste
opakowanie Organy, włożył je w swoje i użył Mocy, żeby zgnieść oba w małą, zgrabną kostkę, gotową do wrzucenia do
zsypu.
Organa wrócił po paru minutach. Usiadł w fotelu pilota i zaczął wprowadzać nowe współrzędne do komputera
nawigacyjnego.
– Dokąd teraz? – zapytał Obi-Wan. – Jeśli wolno spytać, oczywiście.
– Jeszcze nie wiem – odparł Organa i wcisnął klawisz „oblicz”. Komputer nawigacyjny zaszumiał, po czym zapaliło
się zielone światełko. – Ach... Atzerri. – Kątem oka zerknął na Obi-Wana. – Mniej więcej. Zakładając, że obejdzie się
bez problemów, to prawie siedemnaście godzin lotu.
A więc z każdym skokiem zbliżali się do Wewnętrznych Rubieży. Czy to oznaczało, że Zigoola – jeśli ta planeta
faktycznie istnieje – leży gdzieś w niezbyt dokładnie opisanych rejonach? Czy znajduje się na Zewnętrznych Rubieżach?
A może jeszcze dalej? Wydawało się to sensowną hipotezą. Z pewnością nawet Sithowie nie potrafiliby ukryć całej
planety, gdyby leżała w sercu Republiki lub chociaż w pobliżu znanych już i regularnie odwiedzanych systemów.
Nie ma co gdybać, pomyślał Obi-Wan. Wkrótce się przekonam, czy zmierzamy do Zewnętrznych Rubieży... czy
jeszcze dalej.
– Coś nie tak? – spytał Organa, spoglądając na niego z ukosa.
– Nie, w porządku. Proszę mi powiedzieć, senatorze, skąd pański informator wie, kiedy przesłać następne
współrzędne?
– Mają numer identyfikacyjny mojego prywatnego komunikatora – wyjaśnił Organa. –
Wiadomość, którą na nim zostawiłem, że załatwiam sprawy rodzinne, była naszym umówionym sygnałem startowym.
A potem, jak sądzę, to już tylko kwestia obserwowania chronometru i matematyki.
– Rozumiem. Aha, biorąc pod uwagę wprowadzone ostatnio na Coruscant środki bezpieczeństwa, w jaki sposób udało
się panu utrzymać kontakty z pańskimi informatorami w tajemnicy? Domyślam się, że wszystkie przychodzące
komunikaty są monitorowane, podobnie jak wychodzące.
Organa spuścił wzrok. Przez krótką chwilę na jego twarzy widać było zakłopotanie i niepewność. Potem westchnął, a
jego oliwkowa skóra poróżowiała.
– Mam to panu przeliterować, Mistrzu Kenobi?
Nie musiał nawet pierwszego słowa.
– Chce pan wiedzieć, dlaczego nie ufam politykom, senatorze? Właśnie dlatego. Macie niepokojący zwyczaj ustalania
zasad, które was nie dotyczą. Zauważyłem, że to wspólne hobby tych, którzy są u władzy.
– Jakoś pan nie narzekał, kiedy zgłaszałem ten fałszywy plan lotu – odparował Organa, zmuszony do samoobrony.
– Senatorze, wie pan doskonale, że takie działanie podpada pod ustawę o tajnych operacjach. Jako Jedi często podaję
fałszywy plan lotu, ale pan jest... nieszczery. Wątpię, żeby to samo prawo obejmowało pańską działalność.
– Nie obejmuje – przyznał cicho Organa. – I jeśli pan myśli, że mi się to podoba, to jest pan w błędzie. Ale mogę się z
tym pogodzić, bo wiem, że nie działam wbrew interesom Republiki, ale przeciwnie. W tej chwili zapewne ryzykuję życie
w jej interesie. Na pana miejscu uważałbym więc z oskarżeniami o nielojalność.
– Nie śmiałbym pana o to oskarżać, senatorze. Nie kwestionuję pańskich motywów ani oddania Republice. Ale obaj
wiemy, jak łatwo jest usprawiedliwiać i uzasadniać swoje działania, znaleźć wytłumaczenie dla czegoś, co chcemy
zrobić, chociaż wiemy, że to jest niewłaściwe. Owszem, pańskie motywy są czyste, ale czy to samo będzie można
powiedzieć o każdym polityku, który zechce obejść prawo? Który powie: zaufajcie mi, to, co robię, jest nielegalne, ale
robię to w słusznej sprawie.
Organa pokręcił głową.
– Nie sądziłem, że Jedi są takimi cynikami.
– Nie cynikami – powiedział łagodnie Obi-Wan. – Realistami. Mamy okazję zobaczyć kawał galaktyki, senatorze. I
bardzo często wzywają nas, żebyśmy posprzątali bałagan, którego narobili politycy.
– Politycy robią nie tylko bałagan – odparł Organa z zafrasowaną miną. – Czasem udaje się zrobić coś dobrego. Myślę,
że proporcje są bardziej zrównoważone, niż się panu wydaje.
– Być może. W każdym razie to interesująca hipoteza, ale zamiast ją teraz roztrząsać, proponowałbym, żebyśmy zajęli
się naszą misją. Obawiam się, że nasza szansa może się właśnie oddalać.
– Racja – przyznał Organa, ale nie zaczął przygotowań do skoku w nadprzestrzeń.
Nachylił się do przodu, a jego twarz przybrała skupiony wyraz polującego drapieżnego ptaka.
– Chciałbym tylko wyjaśnić jedną rzecz, zanim wykonamy następny skok. Wy, Jedi, widzicie różne rzeczy, tak?
Wyczuwacie je, prawda? Inne miejsca, inne czasy. To znaczy, wiedziałpan, że pańskiemu padawanowi coś się
przydarzyło. Obudził się pan i wiedział.
– Nie rozumiem, do czego...
– Niech pan mi nie przerywa, to wytłumaczę – powiedział Organa. – Wiem, że pan mnie teraz traktuje pobłażliwie.
Toleruje mnie pan jak... jak nieznośne dziecko. I może pan myśli, że trzeba mnie chronić jak dziecko, ale ja na to nie
pozwolę. A więc jeśli dostrzega pan dzięki swoim zdolnościom coś, co ma związek z nami, z tą misją, niech mi pan
powie. Jeśli pakujemy się w niebezpieczeństwo, niech pan to zdradzi. Niech pan tego nie ukrywa dlatego, że uważa mnie
pan za miękkiego polityka, który nie poradzi sobie z brutalną rzeczywistością.
Co za człowiek! Myśli, że zna się na Jedi, ale jest kompletnym ignorantem. Nie ma o niczym pojęcia.
– Myśli pan, że bym pana okłamał, senatorze?
– Bez mrugnięcia okiem – odparł zdecydowanie Organa. – Gdyby pan oczywiście uważał, że to dla mojego dobra.
Ale to ja decyduję, co jest dla mnie dobre, nie pan. I chcę, żeby dał mi pan słowo, że powie mi pan wszystko, jak tylko
się pan czegoś dowie. Wprzeciwnym razie przysięgam, że zaraz zawrócę ten statek i odstawię pana z powrotem na
Coruscant.
– I poleci pan dalej sam?
– Tak.
– To byłby poważny błąd, senatorze.
Organa wzruszył ramionami z wątłym uśmiechem.
– Może... ale popełnię go bez wahania. Jeśli wy, Jedi, naprawdę potraficie czytać w myślach, to wie pan, że mówię
serio.
O tak. Mówił serio.
– Dobrze, senatorze. Ma pan moje słowo. – Odpowiedział równie wątłym uśmiechem. –
A tak dla jasności: poza ogólnym i niepozbawionym podstaw niepokojem nie wyczuwam, żebyśmy znajdowali się w
niebezpieczeństwie.
– Teraz – dodał Organa. – Ale jak długo tak będzie?
– Tego nie potrafię powiedzieć, senatorze.
– Bo Ciemna Strona wszystko przesłania?
Tego się nie spodziewał.
– Padme kiedyś tak powiedziała – wyjaśnił Organa. – Nigdy tego nie zapomniałem.
A ona skąd mogła o tym wiedzieć? Czyżby Anakin coś palnął? Cudownie. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, było
to, żeby Organa zaczął się martwić Ciemną Stroną, zwłaszcza że nie miał na nią żadnego wpływu.
– To była taka przenośnia, senatorze. Jedi niełatwo jest zwieść. Jeśli pojawi się niebezpieczeństwo, wyczuję je. I
powiem panu.
– W porządku – powiedział Organa, kiwając głową. – Niech będzie. – Usta wykrzywiłmu przelotny uśmiech, a po
chwili wprowadził statek w nadprzestrzeń. – Coś panu powiem –
dodał, wstając – naprawdę potrzebuje pan lepszego powodu, żeby mnie nie lubić, niż fakt, że jestem politykiem. Takie
uprzedzenie to bardzo płytkie podejście. A wiele można o panu powiedzieć, Mistrzu Kenobi, ale nie to, że jest pan płytki.
Pójdę się trochę przespać, a pan może wymyśli przez ten czas jeszcze kilka powodów.
Obi-Wan uniósł brew.
– Postaram się, senatorze.
– Nie wątpię – odparł Organa i uśmiechnął się krzywo. Potem opuścił kabinę, gwiżdżąc pod nosem wesołą melodię.
Obi-Wan odprowadził go wzrokiem. To jest sprawdzian, pomyślał. Moc poddaje mnie próbie. Dwanaście lat z Qui-
Gonem, dziesięć lat z Anakinem, a teraz on.
Odetchnął głęboko, odpychając od siebie niepokój. Usiadł w fotelu pilota i rzucił okiem na pulpit sterowniczy, żeby
upewnić się, że wszystkie systemy pracują prawidłowo.
Następnie zanurzył się głęboko w Mocy, żeby odpocząć.
I może przy okazji przeniknąć welon Ciemnej Strony w poszukiwaniu nieznanych jeszcze niebezpieczeństw.
Dziesięć godzin później Organa wrócił do kabiny z datapadem i zatroskanym wyrazem twarzy. Zadowolony, że
senator stracił najwyraźniej chęć do rozmowy, przynajmniej na razie, Obi-Wan zostawił go z jego sprawami i przeniósł
się do przedziału pasażerskiego. Nie potrzebował więcej snu, więc poświęcił się głębszej medytacji, w której wolał się nie
pogrążać, pełniąc wartę przy sterze.
Wciąż nie wyczuwał żadnych oznak niebezpieczeństwa. Zigoola... Sithowie... wszystko to pozostawało nieuchwytne.
Poszukiwał Anakina, ale poza mglistym wrażeniem wzburzenia nie potrafił nic wychwycić. I właściwie nie było sensu
próbować. Anakin miał swoją misję...
...a on miał swoją.
Tak jak wiele razy powtarzał mu Qui-Gon, trzeba skupiać się na tym, co tu i teraz.
Po godzinie poruszył się i spojrzał na chronometr w kajucie. Od celu dzieliło ich jeszcze sześć godzin lotu. Wprawdzie
nie był senatorem i nie musiał tyrać w komisjach ani wymyślać nowych praw, które mógłby potem ignorować lub omijać,
kiedy mu będzie pasowało, ale jako Jedi też nie narzekał na brak obowiązków. Przedział pasażerski był za mały na
ćwiczenia z mieczem świetlnym, ale miejsca było w sam raz na medytacje alchaka. W samych spodniach, boso,
skrupulatnie powtarzał kolejne figury, dążąc do perfekcji formy i wykonania.
Bezskutecznie, jak zawsze, ale pamiętał, że najważniejsze jest samo dążenie do celu.
Czas płynął gładko jak chłodna woda. Pokrzepiony Mocą, jej nieustanną obecnością, Obi-Wan zatracił się w
znajomym ruchu. Pobudzał się wysiłkiem fizycznym.
Po dwóch godzinach poczuł, że zaczyna słabnąć. Zauważył utratę koncentracji, co zwiastowało koniec efektywności.
Mokry od potu, ciężko dysząc, wymknął się z Mocy i powrócił do niedostatków życia zewnętrznego.
Jak zawsze, musiało minąć trochę czasu, nim na nowo przyzwyczaił się do szarej rzeczywistości, w której światła
wydawały się przytłumione, kolory bledsze, a zapachy i dźwięki mniej żywe, mniej prawdziwe. Jak zawsze, miał
potworne poczucie straty, kiedy musiał porzucić nasycone Mocą bogactwo swojego życia wewnętrznego.
Skorzystał z wyjątkowo małego odświeżacza, po czym ubrał się z powrotem. Zauważyłprzy okazji, że jego tunika i
spodnie wyglądają na nieco znoszone. Na szczęście statek byłwyposażony w kompaktową pralnię, bo Obi-Wan nie miał
ze sobą ubrania na zmianę. Kiedy odzyskał już reprezentacyjny wygląd, przeszedł do kabiny, gdzie Organa wpatrywał
się chmurnie w swój datapad.
– Niech pan posłucha tego – powiedział senator, nie odwracając wzroku. – Ralltiir twierdzi, że ponieważ znajdują się
na samym skraju obszaru, który określamy mianem rejonu Światów Jądra, nie powinni być obciążani takimi samymi
podatkami jak inne planety Konsorcjum Światów Jądra. A to dlatego, że w praktyce stanowią pierwszą linię obrony dla
planet takich jak Alderaan czy Coruscant, które leżą bliżej środka. Ściślej rzecz biorąc, uważają, że Alderaan i Coruscant,
no i Chandrila, powinny subsydiować ich podatek zbrojeniowy. – Organa odwrócił się razem z fotelem, w jednej ręce
trzymając datapad. – Co pan na to?
Obi-Wan się uśmiechnął.
– Cieszę się, że to nie mój problem.
– A ja chyba zaczynam podejrzewać, że pańska opinia o politykach jest słuszna –
mruknął Organa, pocierając oczy. – Niech mnie pan zastrzeli.
– Przed czy po jedzeniu? – spytał Obi-Wan. – Właśnie miałem sobie zagrzać kolejną rację żywnościową. Ma pan
ochotę?
– Dzięki, już jadłem. – Organa wcisnął klawisz na datapadzie i rzucił go na konsoletę. –
Ale chętnie bym się napił. Piwo Blackmoon, w szklance. Bez lodu. Tylko skórka sarsaty.
Znajdzie pan je w konserwatorze – podpowiedział. – W słoiku obok marynowanych rata-bulw.
Traktuje mnie pan jak kelnera, senatorze? – pomyślał Obi-Wan. No cóż, nie trzeba było proponować. Oczy Organy
błyszczały. Wyraźnie liczył na pełną oburzenia odmowę. Twoje niedoczekanie, Bailu Organo. Tak jak mówiłeś, taki
głupi nie jestem. Uraczył senatora ironicznym ukłonem.
– Naturalnie, proszę pana.
Organa zaśmiał się, wyczuwając kpinę.
– Jak miło.
Obi-Wan wybrał opakowanie z racją żywnościową, nie czytając nawet informacji o jego zawartości. Następnie nalał
Organie piwo i dodał błękitną skórkę sarsaty. Od szczypiących oparów zwilgotniały mu oczy. Wreszcie wrócił do
kabiny.
– Bardzo proszę – powiedział, podając senatorowi szklankę z kolejnym ukłonem. Organa popatrzył na niego
niepewnie.
– Wie pan, ja tylko żartowałem. Wcale nie chciałem, żeby pan...
– Wiem – odparł Obi-Wan, zajmując miejsce przy konsolecie komunikacyjnej. – Ale jestem pewien, że pan zrobiłby
dla mnie to samo.
Organa upił solidny łyk piwa.
– Co to było to, co pan wcześniej robił?
– Wcześniej?
– Tak. – Organa wskazał podbródkiem. – W przedziale pasażerskim. Widziałem pana, jak szedłem po kolację...
obiad... śniadanie... Jedzenie w każdym razie. Już się pogubiłem w tym, który posiłek, jest który. Co to było, jakiś
program treningowy Jedi?
Jego posiłek już się zagrzał, ale Obi-Wan nie zwracał na niego uwagi. Speszyło go to, co usłyszał. Organa go
podglądał? Medytacje alchaka były czymś bardzo osobistym.
– Coś w tym rodzaju. Tak.
– Wyglądało to na ciężką pracę – stwierdził Organa po kolejnym łyku piwa. – Ale dla pana to był najwyraźniej
spacerek. Zauważyłem też, że nie ma pan praktycznie żadnych śladów po swoim wypadku. Kiedy ktoś wylatuje w
powietrze, można by się spodziewać, że zostaną mu jakieś blizny.
Obi-Wan otworzył swoją rację żywnościową w której znajdowała się jakaś potrawa z twarogu i warzyw. Pachniało to
całkiem przyjemnie, ale stracił nagle apetyt.
– Uzdrawianie praktykowane przez Jedi jest niezwykle skuteczne.
– Tak. Zauważyłem. Został tylko jedna blizna, na pańskim ramieniu.
W jego głosie była nutka dezaprobaty. Obi-Wan spojrzał na niego z irytacją.
– To od miecza świetlnego. Gdybym wiedział, że to panu przeszkadza, włożyłbym do moich prywatnych medytacji
tunikę.
– Nie przeszkadza. Jestem tylko ciekawy.
Obi-Wan odstawił swoją rację żywnościową.
– Nie jest pan ciekawy, tylko zgryźliwy. Sugeruje pan, że powinienem odmówić uzdrawiania? Gdybym tak zrobił, z
całą pewnością bym umarł.
– Nie – odparł Organa. – Nie, oczywiście, że tego nie sugeruję.
– Więc co? Senatorze, jeśli ma pan jakieś uwagi co do Jedi, proszę się nie krępować. Nie jesteśmy jakimś tajnym
stowarzyszeniem niepodlegającym publicznej ocenie.
Organa wypił duszkiem resztę swojego piwa.
– To prawda, ale jesteście dosyć tajemniczy.
– Tajemniczy? Nie wydaje mi się.
– Ha! – zawołał Organa. – I kto tu jest nieszczery? Oczywiście, macie też swoje publiczne oblicze. Strażników pokoju.
Stróżów prawa. Obrońców słabych i bezbronnych.
Gdzie tylko się coś dzieje, tam biegną Jedi, żeby ugasić pożar. Każdy to wie. Ale jesteście też trochę przerażający. To
przez tę... tę mistyczną aurę, która was otacza. Nie jesteście tacy jak wszyscy, Mistrzu Kenobi. Jesteście istotami
jedynymi w swoim rodzaju, o zdolnościach, których zwykli ludzie nie pojmują. Wylatuje pan w powietrze i proszę! Za
chwilę już pan jest uleczony. Nie ma po tym nawet śladu. Żadnego utykania. Nic. Kiedy normalni ludzie są ranni, zawsze
wiąże się to z jakimiś konsekwencjami. Ale nie w przypadku Jedi.
Obi-Wan zacisnął zęby.
– Doprawdy? Powinien pan kiedyś przedstawić swoją teorię mojemu byłemu padawanowi, senatorze. Na pewno
wysłuchałby jej z wielkim zainteresowaniem. A kiedy już skończyłby pan perorować, mógłby panu pokazać swoją
protezę ręki.
Organa zamrugał, a potem spojrzał na pustą szklankę, którą ściskał w dłoniach, utkwiwszy wzrok w wymiętej,
błękitnej skórce sarsaty na dnie.
– Chodziło mi tylko o to – powiedział wreszcie niepewnym głosem – że inni ranni w atakach terrorystycznych nie
mogą korzystać z leczniczych talentów Jedi, tak jak pan. –
Podniósł głowę, a wzrok miał udręczony. – Widziałem niektórych, wie pan. Po zamachu.
Były tam dzieci, które nawet przy intensywnym leczeniu bactą będą musiały iść przez życie potwornie okaleczone i
oszpecone. To... smutne. To okrutne. Tylko to chciałem powiedzieć.
Jego współczucie było godne pochwały, ale konkluzje – obraźliwe.
– Chciał pan chyba powiedzieć, senatorze, że to w jakimś sensie niesprawiedliwe, że nie podzieliłem ich losu –
warknął Obi-Wan, po chwili jednak opanował gniew. Stłumił go w zarodku, żeby nie powiedzieć czegoś naprawdę
niestosownego. – Nie jest tak, że nas to nie obchodzi – ciągnął znacznie spokojniej. – Obchodzi, zapewniam pana.
Uzdrawianie jest jednak jednym z naszych najrzadszych talentów. Pomagamy tyle, ile możemy i kiedy tylko możemy,
głęboko ubolewamy, że nie udaje nam się zrobić więcej. Czy uważa pan, że skoro nie zdołamy pomóc wszystkim, to nie
powinniśmy pomagać nikomu?
– Nie. Przepraszam – odparł Organa, kręcąc głową. – Źle to zabrzmiało. Ja naprawdę jestem po waszej stronie.
Ogromnie podziwiam Jedi. Mam wielki szacunek dla tego, co robicie. Tylko że... w razie, gdyby pan nie zauważył, ta
wojna wypchnęła was na środek sceny. Codziennie jesteście w wiadomościach. Wszystko, co robicie, jest analizowane, a
często wyolbrzymiane. Dopiero kiedy minie trochę czasu, zostanie poddane ocenie, a może nawet krytyce. Zwłaszcza
jeśli ta wojna będzie dalej trwała albo potoczy się nie po naszej myśli. Według mnie zostaliście postawieni na piedestale
tak wysokim jak wieżowce na Coruscant.
– To nigdy nie było naszym dążeniem, senatorze. Zapewniam pana.
– Wiem – powiedział Organa. – Ale i tak się na nim znaleźliście. Jesteście Jedi, Mistrzu Kenobi. Jesteście bohaterami,
wydajecie się niemal nieśmiertelni. Im więcej jednak systemów Separatyści przeciągną na swoją stronę, obietnicami czy
siłą, im więcej cierpienia i strachu będzie doświadczać Republika, im bliżej Jądra zakradną się Separatyści i im więcej
czasu będą potrzebowali Jedi na zakończenie tego konfliktu, tym bardziej wasz piedestał będzie się chwiał. Zwłaszcza
jeśli wszyscy uznają, że cierpicie mniej niż inni.
– Mniej cierpimy, senatorze? – spytał Obi-Wan z niedowierzaniem. – Twierdzi pan tak po Geonosis? Po bitwach,
które już stoczyliśmy? Po stracie grupy falleeńskiej? Czy sama Świątynia Jedi musi się zawalić, żeby uznano, że Jedi
także płacą cenę za tę wojnę, której nie zaczęli?
– Oczywiście, że nie – odparł Organa. – Ja mówię o nastrojach społecznych, nie o rzeczywistości. O tym, co stanowi
podstawę polityki. Chyba zgodzi się pan, że to jedna z dziedzin, w których jestem ekspertem.
Jasne, i to ta najmniej chwalebna. Obi-Wan pokiwał głową.
– Przyznaję.
– Wolałbym, żeby pan nie musiał tego robić – stwierdził Organa. – Mistrzu Kenobi, Jedi są strażnikami pokoju w
Republice od pokoleń. Obywatele przyzwyczaili się do tego, że rozwiązujecie ich lokalne problemy i spory. Obaj jednak
wiemy, że teraz mamy do czynienia z czymś znacznie bardziej skomplikowanym. I zaręczam panu, że kiedy zrobi się
naprawdę nieciekawie, to wy będziecie ponosić winę.
Obi-Wan zapomniał już o swoim twarogu z warzywami i patrzył w milczeniu na senatora z Alderaana.
– Przepraszam – powiedział Organa, odwracając się. – Nie musi pan nic mówić. Ja jestem tylko politykiem. To nie
moja sprawa.
Tylko politykiem? O nie. W żadnym wypadku. Obi-Wan zrozumiał, dlaczego Padme tak lubiła i ufała temu książątku
z Alderaana. Był... zaskakujący.
– Jedi nie są ślepi, senatorze – odezwał się wreszcie. – Doskonale zdajemy sobie sprawę, że nasza popularność może
spowodować problemy. Zdecydowanie się temu sprzeciwialiśmy, i w dalszym ciągu się sprzeciwiamy. Jesteśmy, jak pan
zauważył, strażnikami pokoju, nie zaś idolami. Wielki Kanclerz powinien przemyśleć jeszcze raz swoją taktykę.
Obawiamy się, że może nam ona przynieść więcej szkody niż pożytku.
Organa odwrócił się z powrotem w jego stronę, zaskoczony; zrobił chytrą minę.
– Palpatine chce dobrze. Jego problem polega na tym, że nie jest w wystarczającym stopniu politykiem. Nigdy nie był.
Jest po prostu prostodusznym, prowincjonalnym senatorem, który przypadkiem wylądował na wysokim stołku. Gdyby
Federacja Handlowa nie zaatakowała Naboo, gdyby Valorum nie stracił kontroli nad sytuacją ktoś inny byłby teraz
Wielkim Kanclerzem. On w swoich działaniach nie dostrzega pułapek. Naprawdę wierzy, że to wszystko wyjdzie nam
na dobre.
Obi-Wan sięgnął po rację żywnościową szukając w jedzeniu ucieczki od niepokojących myśli.
– Może i tak będzie – powiedział, nadziewając na widelec pierwszy kęs. Jedzenie prawie zupełnie wystygło, ale jego
pusty żołądek nie zwracał na to uwagi. – Chociaż wątpię.
– Ja też – zgodził się Organa. Zajrzał do swojej szklanki. – Chyba wezmę sobie jeszcze jedno piwko. Panu też
przynieść?
Obi-Wan pokręcił głową.
– Alkohol nie jest wskazany dla Jedi. Wystarczy woda. Dziękuję.
– Zostało nam jeszcze kilka godzin lotu – zagadnął od niechcenia Organa, kiedy wróciłdo kabiny z napojami. – A ja
mam już dość zrzędzenia Ralltiir, przynajmniej na razie. Ma pan ochotę na partyjkę sabaka? Gdzieś tu powinna być talia
kart i parę puszek orzechów pocho, których możemy użyć zamiast kredytów. A może Jedi nie uprawiają hazardu?
– Wręcz przeciwnie – odparł Obi-Wan. – Uprawiamy go bez przerwy, tyle że nie w grach losowych. Zresztą z jakichś
powodów wzbudzamy nieufność innych graczy.
– Ciekawe czemu – powiedział Organa z szerokim uśmiechem. – A więc sabak. Obiecuje pan nie używać żadnych
sztuczek Jedi?
– Pod warunkiem że pan obieca oszczędzić mi swoich politycznych podchodów – odparłspokojnie.
Organa pokiwał głową, wciąż rozbawiony.
– Umowa stoi. Możemy zagrać w przedziale pasażerskim. Komputer nawigacyjny da nam sygnał, jak będziemy się
zbliżać do Atzerri.
– O co chodzi? – spytał Obi-Wan, widząc badawcze spojrzenie senatora.
– Nie sądziłem, że pan się zgodzi.
– Dlaczego miałbym się nie zgodzić? – odparł, udając zaskoczenie. – Sabak to całkiem zacny sposób spędzania czasu.
– Chyba tak – przyznał Organa i wykonał zapraszający gest. – Proszę.
Skrywając w brodzie uśmiech, odsunął kotarę i wszedł do znajdującego się za nią przedziału pasażerskiego.
No pewnie, pomyślał, całkiem zacny sposób spędzania czasu, a w dodatku doskonały instrument diagnostyczny dla
kogoś, kto potrafi go używać. A ja mam zamiar go użyć, senatorze. Wygląda na to, że kryje pan w sobie znacznie więcej,
niżby się mogło wydawać.
ROZDZIAŁ 14
Obi-Wan wygrał pierwszą partię. Przy tej okazji stwierdził, że Bail Organa jest śmiałym graczem, kreatywnym
strategiem i człowiekiem, który nie boi się podjąć ryzyka, jeśli może się ono opłacić – ale też, że kieruje się często wiarą,
a nie świadomością dobrego rozdania.
Drugą partię Jedi przegrał, co pozwoliło mu się przekonać, że przyjaciel Padme szybko się uczy i potrafi błyskawicznie
ocenić przeciwnika, dzięki czemu nie popełnia dwa razy tego samego błędu. Uzbrojony w te cenne informacje,
natychmiast porzucił dotychczasową taktykę i zaczął rozgrywać kolejne rozdanie tak, jak miał to w zwyczaju robić Qui-
Gon. Ale kiedy już się wydawało, że może wygrać trzecią partię, odezwał się komputer nawigacyjny.
Dotarli do Atzerri.
– Wie pan coś o tym regionie Republiki? – spytał Organa, kiedy zatrzymali się w bezpiecznej odległości od
pojedynczego, skalistego księżyca tej ruchliwej planety.
Obi-Wan skinął głową, przywołując mroczne wspomnienia.
– Trochę wiem. Brałem udział w zakończeniu sporu na Antarze Cztery, prawie szesnaście lat temu.
– Szesnaście lat... – Organa zagryzł usta. – Spór o plantację colfillini? Brał pan udział w tej katastrofie?
Obi-Wan uniósł brew.
– Cóż, nie ja ją spowodowałem, jeśli to pan sugeruje.
– Wiem, co ją spowodowało – odparł Organa, a jego oczy zamgliły się od wspomnień. –
Lokalna zorganizowana przestępczość. Mój wujek został zamordowany przez te szumowiny.
Zabity z zimną krwią tylko dlatego, że postawił się dwóm zbirom, którzy uważali, że zmuszanie ludzi do zaharowania
się na śmierć jest dopuszczalną praktyką biznesową.
Cuchnący dym o poranku. Smród spalonej skóry. Przypominająca stracha na wróble postać, przybita do słupa
zwęglonego na popiół. Ale nawet ogień nie mógł zatrzeć brutalnych śladów tortur.
Obi-Wan przełknął ślinę.
– Ekspert od rolnictwa, Tayvor Mandirly? To był pański wuj?
– Najmłodszy brat mojej matki. – Organa się skrzywił. – Nigdy się nie otrząsnęła po tym, co mu zrobili. W końcu jego
śmierć zabiła i ją. Można więc powiedzieć, że zamordowali mi dwoje członków rodziny.
– Przykro mi.
Organa zbył kondolencje wzruszeniem ramion.
– Raxis i Nolid powinni zapłacić za to, co zrobili.
– Zapłacili, senatorze.
– Grzywny – parsknął Organa. – Pieniądze. Powinni zapłacić dużo wyższą cenę.
Dlaczego kupili sobie rozgrzeszenie? Wy, Jedi, powinniście wymierzyć im prawdziwą karę.
Obi-Wan westchnął.
– Nie jesteśmy katami, senatorze, ani narzędziem zemsty. Rząd Antaru Cztery poprosiłnas o pomoc w ujęciu winnych
aktów przemocy, do jakich doszło na największej plantacji colfillini planety, i to zrobiliśmy. To, co nastąpiło później,
było sprawą wewnętrzną. Nasze uprawnienia są ograniczone.
– Najłatwiej tak powiedzieć! – odparował Organa. – Widział pan, co te bydlęta zrobiły Tayvorowi? Widział pan, jak
on...
– Senatorze, to ja go znalazłem.
Znalazłem... i później przez wiele nocy krzyczałem razem z nim we śnie, dodał w myślach. Miał pan rację, senatorze.
Moc pozwala nam ujrzeć zarówno przeszłość, jak i przyszłość.
Organa wpatrywał się w niego w milczeniu.
– Nie wiedziałem – powiedział wreszcie posępnym tonem. – Nigdy nie poznałem imion Jedi, którzy polecieli na
Antara Cztery.
– No właśnie – odparł ironicznie Obi-Wan. – W tamtych czasach Jedi nie byli jeszcze gwiazdami HoloNetu.
– Więc to był pan. – Organa pokręcił głową. – Co za przypadek. Mała ta galaktyka, co?
– Czasem tak się wydaje. – Tyle że w Mocy nie było przypadków... i wszystko miało swoją przyczynę. Tak miało
być. Pytanie tylko: dlaczego?
– Pewnie teraz uważa mnie pan za barbarzyńcę – odezwał się Organa, biorąc milczenie Obi-Wana za dezaprobatę. –
W końcu żaden porządny, pokojowo nastawiony Alderaanin nie domagałby się krwi tych morderczych bestii.
Tyle było w nim bólu. Tyle żalu i poczucia straty. Szesnaście lat, a cierpienie wcale nie minęło. Czy taki sam los czekał
Anakina po śmierci Shmi?
A czy czeka też mnie? – zastanawiał się Obi-Wan. Qui-Gon był dla mnie ojcem i bratem.
Rodziną w rozumieniu świata poza Świątynią. Czy to bliskość relacji powoduje, że rana nie chce się zabliźnić, czy
sposób, w jaki ci bliscy zginęli? Odebrani. Zamordowani. Wyrwani z życia przed czasem.
Była to niepokojąca myśl. Jako Jedi nie powinien się tak bardzo o to troszczyć. Znowu to fatalne przywiązanie.
Odwieczna przeszkoda. Uwolnij się, mówił Yoda. O wiele łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Może gdyby żył jeszcze
kilkaset lat...
– Nie, senatorze, nie uważam – powiedział łagodnie. – Myślę, że jest pan synem, który kochał swoją matkę i jej brata.
Myślę, że jest pan człowiekiem, który gardzi chciwością i okrucieństwem. Który łaknie sprawiedliwości. – Zawahał się,
po czym dodał: – Qui-Gon i ja także żałowaliśmy, że nie ponieśli surowszej kary.
Organa zmarszczył brwi.
– Qui-Gon, którego zabił Sith?
– Zgadza się.
– Tak z ciekawości, Mistrzu Kenobi... co się stało z tym Sithem, który zamordowałpańskiego Mistrza?
Obi-Wan wziął głęboki oddech i bardzo powoli wypuścił powietrze.
– Wydaje mi się, że doskonale pan wie, senatorze.
Organa udał, że się zastanawia. Zrobił zdumioną minę.
– Ach, tak! Rzeczywiście, Padme coś wspominała. Zabił go pan. – Wąski, ostry jak nóż uśmiech. – Ale nie jest pan
emisariuszem zemsty ani nic takiego.
Obi-Wan nic nie odpowiedział. Nie znalazł odpowiednich słów.
– Rzecz w tym, Mistrzu Kenobi – powiedział Organa, wciąż z tym niebezpiecznym uśmiechem – że nie tylko pan
może się czegoś dowiedzieć przy grze w sabaka.
Obi-Wan wziął jeszcze jeden głęboki oddech. Nie czuł już bólu w połamanych niedawno żebrach. Wypuścił znowu
powietrze, a razem z nim wszystkie emocje.
– Najwyraźniej, senatorze.
W tym momencie zabrzęczał komunikator Organy, oznajmiając, że nadeszły nowe instrukcje.
– Munto Codru – odczytał Organa z komputera nawigacyjnego. – To... kawał drogi od Światów Jądra.
Rzeczywiście, Munto Codru leżało w odległych rejonach Zewnętrznych Rubieży. Obi-Wan popatrzył, zafrasowany,
na swojego kłopotliwego towarzysza.
– Senatorze, myślę, że powinniśmy ponownie rozważyć naszą sytuację.
– Dlaczego? – spytał Organa. – Zapasów mamy pod dostatkiem. Statek jest sprawny. Co tu rozważać?
– Pański udział w tej misji – odparł bez ogródek Obi-Wan. – Nie mamy żadnego pojęcia, jak daleko od domu wyśle
nas pański informator. Możemy się znaleźć nawet w głębi Nieznanych Regionów.
– Tak daleko? – spytał Organa powątpiewająco. – Na pewno nie. Co Sithowie by robili aż tam?
Obi-Wan wzruszył ramionami.
– Nie wiem, ale z Sithami wszystko jest możliwe. W każdym razie, senatorze, chcę powiedzieć, że tam nie jest
bezpiecznie.
Organa udał szok.
– Nie jest bezpiecznie? Mistrzu Kenobi, nie miałem pojęcia! Dlaczego mnie pan nie ostrzegł? Szybko! Wracajmy do
domu!
– Może pan sobie kpić, senatorze – warknął Obi-Wan, powstrzymując się od zgrzytnięcia zębami. – Czuję się jednak
w obowiązku zauważyć, że chociaż do tej pory nasza podróż przebiegała bez przeszkód, sytuacja może się szybko i
diametralnie odwrócić. Jest jeszcze czas, żeby zmienić zdanie.
Organa przyjrzał mu się bacznie.
– Chce pan zawrócić?
– Nie. Ale tu nie chodzi o mnie. Ja jestem Jedi i tym się właśnie zajmujemy. Za to pan jest żonatym senatorem
Republiki.
– Nie chcę zawracać – oświadczył stanowczo Organa. – Nie mam zamiaru się poddać.
Pragnę powstrzymać Sithów i poznać ludzi, którzy pomagali mi przez te wszystkie lata. A mówiąc najzupełniej
szczerze, Mistrzu Kenobi, pańskie zachowanie trochę mnie już męczy.
Padme też by pan pytał, czy chce zawrócić?
Jej by nie pytał, to prawda... ale Padme już dawno pokazała, na co ją stać. Ten człowiek natomiast był niewiadomą.
– Padme tu nie ma, senatorze. A ja troszczę się tylko o pańskie bezpieczeństwo.
– Powtarzam po raz ostatni, Mistrzu Kenobi: niech mi pan pozwoli samemu się o nie zatroszczyć.
Kiedy jest się uwięzionym w niedużym statku kosmicznym pośrodku zupełnego pustkowia, najgorsze jest to, że nie
można po prostu... odejść. Przysięgam, on jest równie nieznośny, jak Anakin, pomyślał Obi-Wan. Tylko że Anakinowi
mogłem przynajmniej powiedzieć, żeby siedział cicho i robił to, co mu każę, a on musiał mnie słuchać.
– No dobrze, senatorze – powiedział. – Pański wybór. Mogę mieć tylko nadzieję, że nie będzie pan tego żałował.
Po tej zjadliwej uwadze odwrócił się do Organy plecami i spróbował skontaktować się z Yodą, jednak odległość i
kaprysy międzygwiezdnych zjawisk galaktycznych powodowały zanikanie sygnału. Udało mu się za to nawiązać
łączność z Adi Gallią, która walczyła z oddziałem Separatystów na stosunkowo blisko położonej planecie Zewnętrznych
Rubieży – Agomar. Obiecała jak najszybciej przekazać jego wiadomość do Świątyni i poleciła mu zachować ostrożność,
cokolwiek będzie się działo. Nie pytała go, co robi tak daleko od Coruscant; nie z braku zainteresowania, ale dlatego, że
czasy, kiedy mogli rozmawiać swobodnie, dawno minęły.
Mimo to na usta cisnęły mu się pytania o Anakina, o to, czy Adi nie słyszała żadnych wieści o nim, czy powrócił
bezpiecznie ze swojego polowania na robota. Cóż, nie mógł ich zadać, bo nie chciał zdradzić błędu Anakina członkowi
Rady. Przynajmniej dopóki nie będzie to absolutnie konieczne.
– Niech Moc będzie z tobą, Adi – powiedział i zakończył połączenie. Odwrócił się w stronę Organy, który sprawdzał
obliczenia komputera nawigacyjnego. – Możemy ruszać, jak tylko pan będzie gotowy, senatorze.
– Jestem gotowy – mruknął Organa, wciąż wyraźnie rozgoryczony. – Munto Codru nadchodzi. – Odpalił napęd
gwiezdny i wyprowadził statek z orbity Atzerri w otwartą przestrzeń, a kiedy komputer nawigacyjny dał sygnał „droga
wolna”, przeskoczył w prędkość nadświetlną. Gwiazdy w iluminatorze zawirowały i rozmyły się. Realna przestrzeń
znikła i pozostali zdani na łaskę inności. Obi-Wan wstał.
– Jeśli pan pozwoli, senatorze, pójdę pomedytować.
– Jasne, jasne – odparł Organa, sięgając po swój datapad. – Medytuj pan sobie do upadłego. Nie będę przeszkadzał.
Jego słowa były potoczne, kolokwialne, ton szorstki. Wyniosły galaktyczny parlamentarzysta odprawiający
podwładnego. Wynajętą pomoc.
Jestem Jedi, pomyślał Obi-Wan. My nie bierzemy takich rzeczy do siebie.
Potrafili też powstrzymać się od trzaśnięcia drzwiami, ale wymagało to wielu lat szkolenia, żeby oprzeć się pokusie.
Trzy kolejne dni w nadprzestrzeni, w klaustrofobicznym kokonie. Jaka szkoda, że statek nie był szybszy. Organa
zatopił się w pracy, którą zabrał ze sobą – grzebał w całej stercie lokalnych i międzyplanetarnych zagadnień
legislacyjnych. Obi-Wan obserwował to z pewnym podziwem, do którego sam przed sobą niechętnie się przyznawał.
Podobnie jak Padme – i w przeciwieństwie do wielu innych senatorów, których miał okazję obserwować – Organa nie
był pozorantem. Traktował swoje obowiązki poważnie. Było to zaskakująco krzepiące odkrycie.
Obi-Wan natomiast wykorzystał niewolę nadprzestrzeni, oddając się głębokiej medytacji, praktykowanej zazwyczaj
przez Jedi przebywających w odosobnieniu lub tych, którzy poświęcili swoje życie na kontemplację. Z ulgą stwierdził, że
nie wyczuwa żadnego czyhającego niebezpieczeństwa. Żadnego zagrożenia dla tych odległych szlaków
nadprzestrzennych ze strony Grievousa, co było zupełnie zrozumiałe. Nie było tu nic takiego, co mogłoby wzbudzić
zainteresowanie Republiki. A jeśli Republika nie była czymś zainteresowana, to Dooku i jego Separatyści też nie.
Przywołał za to przelotne obrazy kampanii, jakie Jedi prowadzili na Zewnętrznych Rubieżach. Adi Gallia triumfująca
na Agomar. Ki-Adi-Mundi pokonany i bliski śmierci na Barab I. Eeth Koth broniący oblężonego Korribanu, otoczony
stosami martwych i umierających żołnierzy klonów. Saesee Tiin w ciężkich tarapatach bliżej Jądra, na Bimmisaari –
chociaż nie... to nie było teraz, to było kiedyś. Handlowy spór z przeszłości, już dawno pokojowo zażegnany.
Jedno doznanie dotyczyło Anakina. Było to bardziej odczucie niż wizja. Żal. Frustracja.
Przytłaczający lęk przed niepowodzeniem. Nie mógł znaleźć tego przeklętego robota.
Cóż, musisz się bardziej postarać, Anakinie. Myślałeś, że żartowałem? R2 w niewłaściwych rękach może przynieść
zgubę nam wszystkim.
Irytacja walczyła w nim z dominującym lękiem. Obi-Wan najbardziej bał się tego, że oczekiwania Zakonu wobec ich
osławionego Wybrańca mogą być zbyt wielkie. Że, zaślepieni jego potencjałem, zapomną o jego młodym wieku. A teraz,
kiedy odniósł ważne zwycięstwo na Bothawui, i przy coraz głębszym kryzysie wojennym, ta tendencja będzie się
niewątpliwie utrzymywać.
Byle nie ze szkodą dla niego. Niezależnie od konsekwencji, muszę w dalszym ciągu go chronić, pomyślał.
Nie było łatwo przebywać tak daleko od Świątyni, od wojny i czekać w poczuciu zawieszenia, nie mogąc udzielić
pomocy Anakinowi, Ki-Adi-Mundiemu czy Eethowi Kothowi ani któremukolwiek z innych Jedi, walczących zaciekle
na zbyt wielu frontach. Obi-Wan nigdy nie potrafił, tak jak Qui-Gon, zatrzymać się w środku akcji i po prostu zawiesić
wszelkie myśli i uczucia. Przyjąć chwilę taką, jaka jest, bez zastrzeżeń, i czekać, aż przekształci się w nową
rzeczywistość. Nie. On musiał zawsze coś robić. Wpływać na bieg wydarzeń. Chwytać chwilę za gardło.
„Jesteś niespokojnym duchem, Obi-Wanie” – zwykł mawiać Qui-Gon ze smutkiem i rezygnacją. I jak zwykle miał
rację.
Życie spędzane na kontemplacji z całą pewnością nie jest dla mnie, pomyślał.
Ale przez jakiś czas mógł to wytrzymać, jeśli miało to pomóc w powstrzymaniu Sithów.
A kiedy nie spał i nie medytował, a Organa siedział w kabinie, przeklinając Ralltiir albo kogoś innego, on wykonywał
figury alchaka, ćwicząc ciało równie sumiennie, jak umysł, aby pozbyć się ostatnich śladów niedawnych urazów. Stać się
wreszcie dawnym sobą.
I tak mijał czas... aż w końcu dotarli do Munto Codru.
– Prawie siedem godzin i nic – zauważył Organa, wybijając palcami staccato na konsolecie. – Do tej pory nie kazali
nam tak długo czekać.
Obi-Wan oderwał wzrok od masywnego kształtu planety – okrytego chmurami uśpionego klejnotu, otoczonego
dwunastoma obracającymi się księżycami. Ich statek wisiał wysoko nad nocną stroną planety, ukryty głęboko w cieniu
dwunastego księżyca. Widoczna w dole powierzchnia Munto Codru usiana była światłami miast. Co jakiś czas
przemykały jaśniejsze światełka statków, które przylatywały i odlatywały w nieregularnych odstępach.
– Cierpliwości, senatorze – powiedział. – Jeśli pańscy informatorzy są tak godni zaufania, jak pan twierdzi, wkrótce się
z nami skontaktują.
Sfrustrowany Organa rzucił mu wściekłe spojrzenie, po czym walnął pięścią w konsoletę.
– Cierpliwość cierpliwością, ale nie możemy tu siedzieć w nieskończoność.
– Nie, nie możemy – zgodził się łagodnie Obi-Wan. – To tylko kwestia czasu, nim ściągniemy na siebie uwagę Codru-
Ji. A to nie byłoby wskazane.
Jeszcze jedno groźne spojrzenie.
– Więc co pan proponuje?
Obi-Wan sięgnął w Moc świeżo wyostrzonymi zmysłami.
– Godzinę – mruknął, dryfując w świetle. – Dajmy pańskim informatorom jeszcze godzinę.
Ostatecznie czekali niecałe pół. A kiedy komunikator Organy zabrzęczał i senator odebrał, tym razem zamiast
zakodowanego komunikatu odezwał się żywy ludzki głos.
Dojrzały. Kobiecy. Pewny.
– Senatorze Organa, czy mnie pan słyszy?
Organa chwycił komunikator z konsolety.
– Tak! Tak, słyszę. Kto mówi? Z kim rozmawiam?
– Z przyjacielem.
– Tak, to wiem. Ale...
– Imiona mogą poczekać, senatorze. Przedstawię się, jak się spotkamy.
Organa ściskał komunikator tak mocno, że o mało go nie połamał.
– Nie mogę się doczekać. Gdzie jesteście? Gdzieś w pobliżu?
– Dosyć blisko – odparła kobieta. – Za chwilę prześlę panu współrzędne.
– Myśleliśmy już, że coś poszło nie tak – powiedział Organa. – Tak długo nie...
– Względy bezpieczeństwa – wyjaśniła kobieta. – Chcieliśmy mieć pewność, że jest pan rzeczywiście sam, zanim
pozwolimy panu spotkać się z nami osobiście.
Organa zmarszczył brwi.
– Oczywiście, że jestem sam. To znaczy... nie licząc Jedi, który mi towarzyszy. Zpewnością już się przekonaliście, że
przestrzegam naszych ustaleń co do joty.
Przez lekki szum przebił się cichy, nie całkiem wesoły śmiech.
– Czasy są niebezpieczne, senatorze. Nie opłaca się nikomu wierzyć na słowo. Nawet panu. Nawet Jedi.
– Rozumiem – zapewnił Organa po chwili. – I chyba wiecie, że ja też nie wierzę wam na słowo. To, co zrobiliście, co
teraz robicie...
– Podziękowania też mogą poczekać, senatorze – przerwała mu kobieta. – Skupmy się na razie na pokonaniu Sithów.
Czekajcie na nasze współrzędne i częstotliwość transpondera. On was doprowadzi pod same drzwi.
– Zrozumiałem – powiedział Organa. – Do zobaczenia wkrótce.
– Ci pańscy przyjaciele są naprawdę ostrożni – zauważył Obi-Wan, kiedy czekali na zakodowany komunikat.
– Mówiłem panu – odparł Organa. – Czyli dobrze, że pan... – Przerwał, bo właśnie zabrzęczał komunikator i otrzymali
następną lokalizację. Kiedy dane zostały pobrane, senator wstał. – Jak mówiłem, dobrze, że pan i Mistrz Yoda nie
próbowaliście kombinować. Na przykład wysłać za nami jeszcze jednego Jedi.
Obi-Wan zachował kamienną twarz.
– Senatorze...
– Niech pan nie mówi, że nie rozmawialiście o tym z Mistrzem Yodą – powiedziałOrgana złudnie spokojnym tonem.
Jego oczy lśniły zimnym blaskiem. – Na Coruscant. Wmoim mieszkaniu.
Obi-Wan westchnął. Pożyteczne przypomnienie, żeby nie lekceważyć naszego przyjaciela z Alderaana.
– To, o czym rozmawiałem wtedy z Mistrzem Yodą, nie ma teraz większego znaczenia, senatorze. Jesteśmy tutaj i
wkrótce mamy się spotkać z pańskimi informatorami.
Proponowałbym, żeby odkodował pan ten komunikat, tak abyśmy nie kazali zbyt długo czekać tym Przyjaciołom
Republiki. W końcu to by było niegrzeczne.
Organa rzucił mu kuse spojrzenie, ale nie drążył tematu, tylko poszedł do przedziału pasażerskiego. Kiedy wrócił do
kabiny, zaprogramował komputer nawigacyjny, a następnie transponder.
– No i? – spytał Obi-Wan, podczas gdy senator wpatrywał się w odczyt. – Dokąd tym razem?
– Nie wiem – odparł Organa powoli. – Komputer przyjął współrzędne, ale lokalizacja jest określona jako nieznana.
Po raz pierwszy od czasu swojej wizji, w której ujrzał starcie Anakina z Grievousem nad Bothawui, Obi-Wan poczuł
dreszcz wyraźnego niepokoju.
– Ciekawe. Jaka odległość jest stąd do tamtego miejsca?
– Dziewięć parseków. Co oznacza, że zmierzamy zdecydowanie poza Zewnętrzne Rubieże.
– Poza Zewnętrzne Rubieże i w Dziką Przestrzeń. – Obi-Wan pogładził się po brodzie. –
Prawdziwy skok w nieznane, senatorze.
– Tak – przyznał cicho Organa, a na jego twarzy pojawił się ledwo dostrzegalny cień niepewności. Chyba wreszcie
zaczynał zdawać sobie sprawę z konsekwencji swoich czynów.
Czy teraz pan pojmuje, senatorze? – zapytał go w duchu Obi-Wan. Czy teraz rozumie pan, co próbowałem panu
powiedzieć? Stoimy na krawędzi nieznanego, a jeśli spadniemy...
to nikt nas nie złapie.
– A więc skaczmy – powiedział Organa i włączył silniki. Zostawili za sobą dwunasty księżyc Munto Codru i wykonali
skok w nadprzestrzeń.
Pozostawiwszy Organę z jego legislacyjnym bałaganem, Obi-Wan wycofał się do przedziału pasażerskiego i zatopił
się w lekkim transie. Ten dreszcz niepokoju wytrącił go z równowagi. Coś było nie tak. Czuł to. Prawdopodobieństwo
nadciągających kłopotów.
Groźba konfliktu.
Ale jakie jest tego źródło? Czy kobieta, którą słyszeli przez komunikator, była w niebezpieczeństwie? A może to ona
stanowiła zagrożenie dla niego i senatora? Czy to spotkanie było pułapką? Czyżby pakował się w kolejną nieoczekiwaną
eksplozję? Czy ten skok w nieznane okaże się fatalny w skutkach? Nie potrafił odgadnąć. Przyszłość rysowała się
niewyraźnie. To tylko powiększyło jego niepokój.
Zanurzył się głębiej w poszukiwaniu odpowiedzi... ale żadnej nie znalazł. Doczekał się jedynie bólu głowy – kary za
próbę wyrwania siłą informacji z Mocy. Wreszcie porzuciłswoje daremne wysiłki, wybudził się z transu i wrócił do
kabiny, gdzie Organa mruczał coś pod nosem, sporządzając obszerne notatki na datapadzie.
– Jak daleko od celu jesteśmy, senatorze?
Organa zerknął na niego i przestał mruczeć. Odłożył datapad i się wyprostował.
– Co się stało?
Obi-Wan pokręcił głową.
– Nie wiem. Coś... przeczucie... nie potrafię tego określić.
– Jak to nie potrafi pan określić? – spytał Organa, niezbyt skutecznie próbując ukryć zaniepokojenie. – Przecież jest
pan Jedi.
Obi-Wan usiadł przy konsolecie komunikacyjnej.
– Co nie jest równoznaczne z nieomylnością, wbrew temu, co sugerują entuzjastyczne doniesienia na HoloNecie.
– Ale jest jakiś problem? – dociekał Organa. – Tego jest pan pewien?
– Jestem pewien, że mam złe przeczucie – odparł Obi-Wan. – I nierozsądnie byłoby je zlekceważyć. Jak daleko
jeszcze?
– A, to? – Organa rzucił okiem na komputer nawigacyjny. – Niedaleko. Jesteśmy już prawie na miejscu. Co pan chce
zrobić?
Cofnąć czas, tak żeby ta misja nigdy nie doszła do skutku, pomyślał Obi-Wan. A jeśli to niemożliwe, to związać panu
ręce i nogi i wepchnąć do szafy.
– Lecieć dalej – powiedział. – Chyba nie mamy innego wyjścia.
– Nie – przyznał Organa głosem zdradzającym napięcie. – Nie mamy. – Wstał z fotela pilota, pozbierał swoje datapady
i zaniósł je do przedziału pasażerskiego. Kiedy po dłuższym czasie wrócił do kabiny, na biodrze miał przypasany
niewielki, ale groźnie wyglądający osobisty blaster.
Obi-Wan z trudem powstrzymał barwne przekleństwo. Cudownie. Bail Organa biorący udział w strzelaninie. A jeśli
coś mu się stanie...
– Senatorze...
Organa rzucił mu gniewne spojrzenie.
– Nie chcę tego słuchać, Mistrzu Kenobi.
Oczywiście, że nie. Mimo wszystko musiał to powiedzieć.
– Dostałem wyraźne polecenie, żeby dbać o pańskie bezpieczeństwo, senatorze. Dlatego też nie mogę pozwolić, żeby
pan...
– Dobra – powiedział Organa, ignorując go. – Wychodzimy z nadprzestrzeni za trzy...
dwa... jeden...
Kiedy rozciągnięte gwiazdy kurczyły się, powracając do swoich zwykłych konfiguracji, Obi-Wan poczuł, jak zalewa
go nagła fala złych przeczuć, napełniając go lękiem. Przez iluminator zobaczyli niedbale zawieszony, krótki, pękaty
wałek ze zmatowiałego metalu, rozjaśniony bladym światłem. Była to stacja kosmiczna, licząca sobie wiele dziesięcioleci
i należąca raczej do tych tańszych. W stylu koreliańskim, tego Obi-Wan był niemal pewien.
Miała w sobie tę szczególną prostackość, beztroską pogardę dla konwencji i ładu. W zasięgu wzroku nie było żadnych
planet; stacja kosmiczna wisiała samotnie na tle monotonnej czerni.
– No cóż – odezwał się Organa po długim, powolnym wydechu. – To by tłumaczyło, dlaczego komputer nawigacyjny
nie rozpoznał współrzędnych. – Kątem oka zerknął na Obi-Wana. – Wciąż ma pan te złe przeczucia?
Mistrz Jedi pokiwał głową.
– O tak.
– W takim razie... może lepiej nie korzystać z ich urządzenia naprowadzającego.
– Może – zgodził się. – Proponuję, żebyśmy się wślizgnęli. Bez fanfar. Ładne, ciche, dyskretne podejście.
– Aha. – Organa się skrzywił. – W porządku. To będzie trochę tak, jakby cegła próbowała wpaść bezszelestnie, ale
postaram się. A ma pan jakiś duży koc, którym moglibyśmy się nakryć? Na pewno mają zewnętrzne kamery.
Obi-Wan zamknął oczy i poczuł, jak jego świadomość Mocy bije na alarm.
– Nawet jeśli tak, to mam paskudne przeczucie, że już nie działają – mruknął. –
Senatorze, podejrzewam, że wlatujemy w sam środek chaosu.
– Nie wlatujemy – sprostował Organa i przewrócił oczami. – Wślizgujemy się. Jak cegła.
Niech pan się trzyma. Zbliżamy się.
Tańcząc palcami nad pulpitem sterowniczym, dezaktywował wszystkie zbędne funkcje statku, po czym wyłączył
napęd podświetlny Starfarera. Podprogowy warkot silników ucichł, pozostawiając po sobie dziwną pustkę. Światła
kabiny niemal całkowicie przygasły. Czując natychmiastowy, bezwładny opór statku, jego niemrawy dryf przez próżnię
w kierunku wysłużonej stacji kosmicznej, Obi-Wan przesunął się trochę w bok i oparł o najbliższy kawałek ściany.
Istotnie jak cegła, pomyślał. Niech Moc będzie z nami.
W bladozielonym blasku konsolety sterowej twarz Organy przybrała posępny, zacięty wyraz; widać było, jak zaciska
zęby z wysiłku, jakiego wymagała walka z celowo sparaliżowanym statkiem. Palce kurczowo ściskały stery, starając się
utrzymać kurs i uchronić ich przed zderzeniem ze stacją kosmiczną. Obserwując go, Obi-Wan musiał docenić jego
kunszt. Okazało się, że zapewnienia senatora nie były jedynie czczymi przechwałkami; faktycznie był znakomitym
pilotem.
Ale nawet najlepszym pilotom przyda się czasem pomocna dłoń.
Zanurzając się w Mocy, Obi-Wan przywołał do siebie jej niezmierzoną potęgę. Poczuł, jak wypełnia go światło, jak
skrzy się we krwi. Kiedy był już w pełni skoncentrowany, świadom siebie i swojego miejsca we wszechświecie,
świadom miejsca Organy i duetu, jaki tworzyli w blasku Mocy, rozszerzył swoje zmysły i kontrolę. Otoczył nimi oporny
statek, tę ślizgającą się cegłę, i umieścił go w kokonie czystej energii Jasnej Strony. Powolny, bezwładny ruch statku
natychmiast złagodniał, wyrównał się. Niedostrzegalny dla ewentualnych wścibskich oczu, statek sunął teraz gładko do
celu.
– Co jest do cholery? – Zaskoczony Organa omal nie wypuścił z rąk sterów.
Obi-Wan uśmiechnął się lekko.
– Spokojnie, senatorze. Nie ma powodów do obaw.
– Łatwo panu mówić – mruknął Organa. – Co pan robi?
– Proszę mnie potraktować jako drugiego pilota – zaproponował Obi-Wan. – I zachować spokój.
Nasycony Mocą źródłem wszelkiej radości i otuchy, przelewał swoją wolę na ociężałą maszynę, która reagowała
równie posłusznie, jak jego ramię czy dłoń. Poprzez Moc stała się częścią jego ciała. Ujrzał stację kosmiczną szybko
wypełniającą iluminator.
Niepokój podkulił ogon i zniknął nie wiadomo gdzie.
Przesiąknięty spokojem, w pełni skupiony, Obi-Wan pozwolił, żeby ciemność przepływała przez niego jak woda przez
sito. Tak, istnieje niebezpieczeństwo. Zmierzy się z nim we właściwym czasie. Na razie zanurzał się w świetle Mocy i
miał w nim pozostać aż do zakończenia swojego zadania.
– Zbliżamy się do portu – powiedział Organa, przesuwając stery. – Mamy wolny pierścień dokujący.
Obi-Wan pokiwał powoli głową.
– Widzę, senatorze.
– Lecimy ciągle za szybko.
– Wiem. – Wziął głęboki oddech, czując we krwi przypływ energii. Wypuścił gwałtownie powietrze i wymusił swoją
wolę na bezdusznym starfarerze, zaciskając Moc wokół jego mocnej konstrukcji. Statek wytracił jeszcze trochę pędu.
Sunął coraz wolniej. Potem zwolniłjeszcze bardziej. Ledwie się poruszał. A podczas gdy Obi-Wan spowalniał statek,
Organa niczym wirtuoz operował przyrządami sterującymi, nakłaniając maszynę do wykonania piruetu.
Starfarer zadokował na stacji kosmicznej lekko jak baletnica.
Organa głośno westchnął i opadł na fotel.
– No, to było coś. To było... to było...
– To była Moc, senatorze – wyjaśnił Obi-Wan i uwolnił się z jej subtelnych objęć. Poczułmocne szarpnięcie i na
chwilę przytłoczyło go okropne poczucie straty.
A kiedy jasne światło wypłynęło z jego krwi, ze zdwojoną siłą zaatakowała zimna fala przeczucia.
Organa uruchomił panel sensorów, żeby przeprowadzić skanowanie stacji kosmicznej.
– Niech to szlag – mruknął, rozglądając się. – Mają jakąś osłonę. Nie mogę nic odczytać.
Obi-Wan dotknął czubkami palców miecza świetlnego, próbując trzymać nerwy na wodzy.
– Ja mogę – powiedział ponuro. – Senatorze, czy jest pan pewien, że pan tego chce? Czy jest pan na to przygotowany?
Proszę o szczerą odpowiedź. Stoimy na krawędzi otchłani.
Zamiast rzucić jakąś butną ripostę, Organa popatrzył na niego. Nawet po blisko pięciu dniach w ciasnym stateczku
senator wyglądał nieskazitelnie – schludny, elegancki, pewny siebie polityk, od lśniących butów po wypielęgnowaną
fryzurę. Jednak spojrzenie miałniepewne. W jego oczach czaił się strach.
Po chwili pokiwał głową.
– Tak, Mistrzu Kenobi. Jestem pewien i jestem przygotowany. Muszę to zrobić. Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale to są
moi ludzie.
Obi-Wan przeniósł wzrok na stację kosmiczną. Mógłbym go tu zatrzymać, nawet go nie dotykając, pomyślał.
Powinienem to zrobić. To cywil. Mam obowiązek chronić jego i ludzi, z którymi mamy się spotkać.
Organa rozpiął kaburę i położył dłoń na rękojeści blastera.
– Mistrzu Kenobi, nie mamy czasu.
To prawda, nie mieli. Nie mieli czasu i nie mieli odwrotu. „To są moi ludzie”.
– Więc chodźmy, senatorze – powiedział Obi-Wan i odpiął swój miecz świetlny. –
Chodźmy ratować pańskich ludzi, jeśli to możliwe.
ROZDZIAŁ 15
Za drzwiami pierścienia cumowniczego leżały ciała trzech mężczyzn. Na ten widok Bail poczuł przyprawiającą o
mdłości mieszaninę ulgi i gniewu. Jego informatorka mogła jeszcze żyć, nawet jeśli trzech jej kolegów zarżnięto. Jeśli w
ogóle ci mężczyźni byli jej kolegami.
Może to intruzi, zabici przez obrońców stacji kosmicznej.
Gdzieś obok rozległo się ciche brzęczenie. Serce podskoczyło Organie do gardła.
Ściskając w ręku blaster, odwrócił się i zobaczył, że to Kenobi zapalił miecz świetlny. Jedi trzymał go ukośnie przed
sobą; czyste niebieskie światło jarzyło się złowrogo w przygasającej iluminacji niewielkiego przedsionka doków o
nitowanych metalowych ścianach i przebarwionym metalowym suficie. Drzwi prowadzące do samej stacji były
uchylone, a znajdujący się za nimi korytarz tonął w brudnym, czerwono-pomarańczowym blasku.
Oświetlenie awaryjne? Możliwe. To niewątpliwie była sytuacja awaryjna.
Kenobi przykucnął i sprawdził tętno leżących mężczyzn.
– Nie żyją – stwierdził, podnosząc się zwinnie.
Zdziwiłby się, gdyby było inaczej; każdy z mężczyzn miał paskudną, krwawą dziurę wypaloną w piersi. Wokół nich,
na odkształconej metalowej podłodze, leżały trzy pistolety blasterowe. Kenobi przejechał po nich mieczem świetlnym w
trzech szybkich, metodycznych ruchach. Metal z blasterów stopił się, tworząc kałuże; powietrze zgęstniało od smrodu
spalenizny.
Bail zmarszczył brwi.
– Na pewno nie mogły nam się przydać?
– Może i mogły – odparł Kenobi, wzruszając ramionami. – Ale równie dobrze przydałyby się temu, kto zabił tych
ludzi. A nie wiemy jeszcze, po czyjej jest stronie.
To prawda. Czując wyraźnie pot ściekający mu po plecach i po twarzy, szczypiący w oczy, Bail skinął głową.
– Słusznie.
Stąpając bezszelestnie w miękkich skórzanych butach, Kenobi podszedł do półotwartych drzwi i przechylił głowę,
nasłuchując, a może próbując coś wyczuć. W każdym razie wyraźnie używał swoich zdolności Jedi. Wydawał się
deprymująco nieprzystępny. Miecz świetlny rzucał na jego twarz dziwną, błękitną poświatę. Bail nagle zdał sobie
sprawę, że wciąż czuje respekt do tego człowieka.
To on poprowadził statek kosmiczny, używając Mocy, uświadomił sobie. Cały statek. I nawet się nie spocił. Tego się
nie spodziewałem. Czegoś takiego nie widzi się co dzień.
– Senatorze – powiedział Kenobi, podnosząc wzrok. – Korytarz jest pusty. Jest pan gotów?
Czy jest gotów? No cóż, potrafi w każdym razie obchodzić się z blasterem. Regularne ćwiczenia na strzelnicy na
Coruscant pozwoliły mu stać się – jak twierdzili fachowcy –
wyśmienitym strzelcem. No i oczywiście, jako członek rodziny królewskiej, poznał w młodości pewne techniki
samoobrony. Galaktyka zmieniła się jednak od tamtego czasu.
Organa uznał więc, że zawsze trzeba być przygotowanym, choćby niebezpieczeństwo wydawało się minimalne.
Potem zobaczył, jak bliska śmierci była Padme na Coruscant, i zorientował się, że nadchodząca wojna wszystko zmieni.
Postanowił więc rozwijać swoje umiejętności pod okiem ekspertów w brudnej dziedzinie bardziej agresywnych technik
samoobrony. Dobrze go wyszkolili. Był faktycznie... przygotowany.
Ale nigdy dotąd nie strzelał do żywej istoty. Nigdy nie próbował nikogo zabić... ani nikt nie próbował zabić jego. A
teraz musiał się liczyć z prawdopodobieństwem obu tych doświadczeń – może nawet w ciągu najbliższych kilku minut.
Najlepszym dowodem były zwłoki trzech ludzi na podłodze za jego plecami. Ludzi, którzy strzelali przedtem do innych
ludzi. Ludzi, którzy najprawdopodobniej zabijali wiele razy.
Sądziłem, że jestem gotów, pomyślał. Ale mogłem się mylić.
Teraz jednak nie było czasu do namysłu; nie mógł sobie pozwolić na wątpliwości. Gdzieś na tej starej, rozklekotanej
stacji kosmicznej była kobieta, która ryzykowała życie, żeby mu pomóc. Nie mógł jej zawieść teraz, kiedy to ona
potrzebowała jego pomocy. Kiedy jej życie mogło zależeć od tego wyśmienitego strzelca, senatora Organy.
Kenobi czekał na jego odpowiedź.
Pokiwał głową, czując suchość w ustach.
– Niech pan prowadzi, Mistrzu Jedi.
– Proszę się trzymać blisko mnie – polecił Kenobi. Czoło miał zmarszczone, a oczy pociemniałe od gniewnych myśli.
– Jeśli każę panu coś zrobić, ma pan to zrobić bez wahania.
Nie czas na dumę czy zarozumiałość.
Bail już otworzył usta, żeby rzucić jakąś kąśliwą uwagę, ale ugryzł się w język. Nie bądź
głupi, Organa, zganił się w myślach. On jest generałem Wielkiej Armii Republiki. Widziałwięcej walk na śmierć i
życie w ciągu trzech miesięcy, niż ty zobaczysz przez całe życie. Tu i teraz góruje nad tobą pod każdym względem.
– Tak jest, Mistrzu Kenobi. Będę słuchał pańskich rozkazów.
Kenobi skinął głową, a napięcie w jego oczach odrobinę zelżało.
– Dobrze.
Ruszyli przez cichy, słabo oświetlony korytarz, lekko stawiając kroki i oddychając bezgłośnie. Bail poczuł, że
powstają mu włoski na karku. Na metalowej podłodze szkarłatny ślad prowadził wzdłuż korytarza do kolejnych, tym
razem zamkniętych drzwi, które zagradzały im drogę.
Krew. Szedł po krwi. Podążając za Kenobim, który wydawał się nieczuły na te czerwone smugi, Bail poczuł, że palce
same zaciskają mu się na blasterze.
Zaraz mogę zginąć, pomyślał. To może być ostatnia rzecz, jaką robię...
– Musi pan panować nad myślami i nad uczuciami, senatorze – powiedział ostro Kenobi, nie odwracając się. – Proszę
się skupić na tym, co tu i teraz.
Tako rzecze Mistrz Jedi do swojego spoconego, roztrzęsionego, niespodziewanego ucznia. Bail zamrugał, żeby
odzyskać ostrość spojrzenia, i wypełnił szorstkie polecenie.
Dotarli do końca korytarza. Drzwi dzielące ich od wnętrza stacji kosmicznej były z solidnego metalu, bez żadnego
okienka, przez które mogliby zobaczyć, w co się pakują.
Kenobi jednak najwyraźniej nie potrzebował okienka; przyciskając lewą dłoń do drzwi, zamknął oczy i... zniknął.
Oczywiście nie fizycznie, tylko mentalnie. Podobnie jak w kabinie statku, jego twarz złagodniała, przybierając wyraz
niezwykłego spokoju... pod którym kryła się żelazna wola.
Korytarz był wciąż dziwnie cichy. Drzwi musiały być dźwiękoszczelne. Za nimi mogło się dziać wszystko. Niełatwo
było czekać, aż Kenobi się odezwie i podzieli się tym, czego dowiedział się dzięki swojej tajemniczej Mocy. Niełatwo
było wykonywać cierpliwie i posłusznie polecenia niczym padawan.
Kenobi wypuścił powietrze z płuc i powrócił do rzeczywistości. Zacisnął palce na klamce. Była lepka od krwi. Potem
się odwrócił, a cały spokój gdzieś z niego uleciał. W jego oczach była tylko zaciekła determinacja.
– Będzie gorąco, senatorze. Niech pan się przygotuje. Teraz.
Kenobi otworzył drzwi i rzucili się w krwawą zawieruchę i brutalną śmierć. Nie było czasu na myślenie, na czucie, na
strach. Był tylko czas na reakcję, jak uczyli go specjaliści.
Omiótł wzrokiem pomieszczenie, szukając wrogów, szukając kryjówki, próbując odróżnić przyjaciół od nieprzyjaciół.
Błyskawice blasterowe nadlatywały ze wszystkich stron, przedzierając się przez chaos. Była to jakaś sterownia – stały tu
konsolety, biurka i krzesła, sprzęt, pulpity łączności satelitarnej, stanowisko kierowania ogniem, cztery rzędy monitorów,
regały z półkami, części zamienne ktoś rozrzucił po całej podłodze. W powietrzu unosił się smród wyładowań broni
energetycznej i opary gryzącego dymu ze spalonego sprzętu i okablowania. Gdzieniegdzie migały drobne, zachłanne
płomienie. Zobaczył trzy roboty bojowe, chronione ciężkimi pancerzami, przysadziste i śmiercionośne. Ich wyciągnięte
ramiona pluły bezlitosnym ogniem. Trzech ludzi, najwyraźniej ich sojuszników, chowało się za sprzętami, strzelając bez
ustanku z okazałych blasterów. Nie sposób było stwierdzić, kim są, jakie społeczeństwo ich wydało. Kolejnych dwóch
ludzi leżało martwych na podłodze. Ich pochodzenia także nie dało się odgadnąć, tak jak i tego, po której stronie
walczyli.
Bail rzucił się na ukos, w kierunku przewróconego biurka, które nadawało się na osłonę, trzymając blaster w
wyciągniętej ręce i ostrzeliwując roboty bojowe. W tym momencie dostrzegł kobietę, która odpowiadała ogniem zza
jednego z czterech rzędów monitorów, wychylając się co chwila ze swojej kryjówki, żeby zwiększyć szanse na oddanie
celnego strzału. Miała ciało atletki, obciągnięte eleganckim, ciemnoszarym kombinezonem, i blond włosy, związane
mocno w długi warkocz. Wszystko w jej zachowaniu świadczyło o determinacji i odwadze.
Odwróciła głowę i zobaczyła go. Na jej jastrzębiej twarzy o mocnych rysach pojawił się krzywy uśmiech, dziki i pełen
ulgi. Wypowiedziała jego nazwisko: „Organa”, ale jej głos zginął w kakofonii odgłosów bitwy. Po chwili, nie
wychodząc ze swojej kryjówki, wyciągnęła z kieszeni komunikator i pomachała nim w kierunku Baila. To był sygnał,
znak, że to ona jest jego tajemniczym dobroczyńcą. Ale zanim zdążył coś do niej krzyknąć, choćby zapytać, jak się
nazywa, ona odrzuciła komunikator i skuliła się za monitorami, chroniąc się przed nową kanonadą blasterowego ognia,
który próbował ją unicestwić.
Baila szczypały oczy, dzwoniło mu w uszach – nieznośny hałas w ograniczonej przestrzeni czuł nawet w kościach.
Krztusząc się cuchnącym dymem, rozejrzał się za Kenobim. Odnalazł go błyskawicznie i paniczny krzyk utknął mu w
gardle. Ty głupcze, ty szalony głupcze, co ty wyprawiasz, do cholery?
Kenobi z premedytacją zrobił z siebie cel; stał w otwartej przestrzeni między drzwiami i bliższym krańcem zestawu
konsolet kontrolnych, umyślnie ściągając na siebie ogień dwóch robotów i wszystkich trzech ludzi. Jego miecz świetlny
poruszał się z taką szybkością, że wydawał się niewyraźną niebieską plamą. Z pozorną łatwością odbijał kanonadę
blasterowych błyskawic na podłogę, na sufit i z powrotem w stronę robotów i ludzi. Jego widoczna z profilu twarz
wyrażała surową koncentrację. Żadnego strachu. Żadnych wątpliwości. Całkowita pewność. Usta wykrzywiał mu cień
uśmiechu.
Bail pokręcił głową oszołomiony. Czy jego to bawi? Facet jest naprawdę szalony.
Ale, szalony czy nie, Kenobi był też fenomenem. Trzej mężczyźni schowali się głębiej, a roboty bojowe zaczynały
słabnąć. Ten po lewej poruszał się powoli i nierówno, jego osłona najwyraźniej przestawała działać. Kenobi skrzywił
usta w zawziętym uśmiechu i skupiłodbijane strzały na słabszej maszynie. Ryzykował coraz bardziej, ale zdawał się tego
nie dostrzegać. Zupełnie nie zwracał na to uwagi.
Bail nie wiedział, czy Kenobi potrzebuje pomocy, ale nie mógł stać bezczynnie, więc wycelował blaster w tego
osłabionego robota i otworzył ogień. Pancerz robota rozbłysnął na czerwono, po czym rozpadł się z agonalnym zgrzytem.
Pół sekundy później robot wyleciał w powietrze w rozgrzanym do białości kłębowisku kawałków metalu i płomieni. Bail
zobaczył, jak Kenobi, wywijając cały czas mieczem świetlnym, wyskakuje pionowo w górę, unikając skutków eksplozji.
Równocześnie drugi robot wzmógł intensywność ataków, a dwóch z trzech ludzi przyłączyło się do niego, ponawiając
natarcie.
– Organa, za panem!
Ostrzegła go jasnowłosa kobieta, jego informatorka, która nie chciała podać swojego imienia. Bail odwrócił się,
pozostawiając Kenobiego z jego niesamowitymi technikami Jedi, i zobaczył, że następny robot i kolejnych dwóch ludzi
wdarło się do sterowni stacji kosmicznej przez drzwi, których wcześniej nie zauważył, w oddalonej, częściowo
przysłoniętej ścianie.
Fierfek. Kimkolwiek są ci napastnicy, była ich mała armia.
W Bailu odezwał się instynkt, przebyte szkolenia i rozpaczliwe pragnienie przeżycia.
Szukając nowego schronienia, z dojmującą świadomością że ma teraz uzbrojonych wrogów za sobą i przed sobą, a
może też i po bokach, przypomniał sobie, co powiedział mu kiedyś jeden z jego instruktorów wojskowych: „Dbamy o to,
żeby te scenariusze były jak najbardziej autentyczne, senatorze, ale nic nie zastąpi prawdziwej walki”.
Kapitan Varo ani trochę nie przesadzał.
Bail ciężko dyszał, poobijany, posiniaczony i dziwacznie oderwany od rzeczywistości.
Czas przyspieszał i zwalniał, zataczając kręgi wokół niego. Senator opróżnił zasobnik energetyczny swojego blastera,
więc wymienił go drżącymi, ale nieomylnymi palcami na nowy, który miał przy pasku, i na nowo podjął walkę w
obronie życia swojego i jego anonimowej sojuszniczki. Nie widział przy niej nikogo więcej, co oznaczało, że albo była
sama na tej stacji... albo wszyscy jej towarzysze zginęli.
Powietrze było teraz tak gęste od dymu, że trudno było cokolwiek dojrzeć, a jeszcze trudniej nim oddychać. Organa
czuł ucisk w płucach i ciężar w żołądku, a na języku smak czegoś obrzydliwego i gorzkiego. Prawdopodobnie to jakaś
toksyczna substancja, a więc każdy oddech i każde przełknięcie śliny mogło być trujące. Nie miał jednak czasu, żeby się
tym przejmować. Nie mógł się też przejmować palącymi oparzeniami na twarzy i rękach ani drobnymi skaleczeniami od
skrawków metalu, odłupywanych od konsolet, ścian i podłogi przez nieustającą blasterową kanonadę, które przecinały
jego ubranie i raniły skórę. Nie mógłmyśleć o trzech ludziach, którzy padli od jego broni. Od jego celnych strzałów.
Senator Organa był rzeczywiście wyśmienitym strzelcem.
Poprzez kłęby dymu dostrzegł Kenobiego, który wirował po ciasnej, zatłoczonej sterowni. Tyle tu było pułapek, tyle
szans na popełnienie błędu... i na śmierć. Ale Jedi nie wykonywał fałszywych ruchów. Jeśli coś mu stawało na drodze,
usuwał to, używając Mocy, lub przeskakiwał górą błyskawicznym ruchem, irytująco świadomy każdej potencjalnej
przeszkody. Wyeliminował kolejne dwa roboty bojowe i przynajmniej jednego człowieka. Ilu wrogów zostało? Bail nie
wiedział, nie potrafił policzyć. Był odurzony adrenaliną i odrętwiały od hałasu. Dzwoniło mu w głowie. Jak długo tu
byli? Miał wrażenie, że minęły dni. A może chwile? Czuł się, jakby całe życie spędził na wojnie.
Wycelował blaster w kolejnego z tych przeklętych robotów bojowych, nacisnął spust... i broń zabrzęczała,
sygnalizując brak energii. Niech to szlag. Robot miał uszkodzoną osłonę, która trzeszczała, kiedy kroczył chwiejnie w
kierunku senatora i jasnowłosej kobiety. Bail miał jeszcze tylko jeden zasobnik energii. Kobieta cały czas strzelała, jej
broń była wciąż sprawna. Wyczerpany, oślepiony potem i dymem, wydłubał pusty zasobnik i usiłował włożyć nowy. A
to draństwo się zaklinowało. Zaklinowało się. To nie mogła być prawda. Nie, nie, nie, nie, nie. No dalej, no...
Wepchnął wreszcie zasobnik na miejsce i poczuł, jak ładunek energii przepływa przez blaster. Odwrócił się i podniósł
broń do strzału... akurat w chwili, gdy jeden z pozostałych robotów bojowych wypuścił kolejną wściekłą salwę, niszcząc
konsoletę. Bail usłyszałprzeraźliwy krzyk i zobaczył, jak Kenobi wyskakuje w górę i przeskakuje nad rzędem konsolet,
odbijając blasterową błyskawicę robota, którą udało mu się przygwoździć stojącego obok maszyny człowieka. Sprytne
posunięcie. Po chwili rozległ się piskliwy krzyk, oznajmiający, że ostatnia odbita wiązka energii znalazła cel. Jeszcze
lepiej. Ale najlepszą wiadomością było to, że jedyny sprawny robot przestał strzelać. Co najmniej jedna z odbitych
błyskawic musiała go trafić.
Kenobi wylądował miękko przy robocie z osłabioną osłoną i przebił mieczem świetlnym jego centralną jednostkę
sterującą, zabijając go... jeśli można zabić maszynę.
Zapadła dziwna cisza, przerywana jedynie niekontrolowanymi jękami cierpiącej kobiety, które dodatkowo pogłębiały
nastrój grozy.
Kenobi, która wyglądał teraz na zmęczonego – kto by pomyślał, że to w ogóle możliwe?
– odwrócił się z uniesionym mieczem świetlnym.
– To koniec – powiedział, spoglądając przez kłęby dymu. – Kimkolwiek jesteś, zostałeś sam i nie możesz mnie
pokonać. Ani ty, ani ten robot bojowy obok ciebie. Obaj wiemy, że jest załatwiony. Oddaj broń, a obiecuję, że nic ci się
nie stanie. Nie musisz tu ginąć.
Wystarczy już śmierci.
Ostatni pozostały przy życiu mężczyzna się nie odzywał. Bail uniósł ostrożnie głowę i zerknął przelotnie na ocalałego
wroga obok zwęglonej konsolety komunikacyjnej. Ranny i wściekły, mężczyzna trzymał się zakrwawioną ręką za
poparzone ramię. Bail chciał pobiec do swojej informatorki, ale nie odważył się ruszyć. Ranny czy nie, wróg był ciągle
uzbrojony i mógł wystrzelić.
– Nie bądź głupi, człowieku – przekonywał Kenobi. W jego głosie słychać było napięcie.
Chociaż walczył fenomenalnie, to jednak był tylko człowiekiem i musiał odczuwać trudy tej bitwy. – Poddaj się.
Bail zobaczył, że mężczyzna się porusza i powoli opuszcza blaster. Usłyszał jego słowa:
– Dobra, dobra. Podda...
Stojący obok niego robot otworzył ogień – najwyraźniej nie był tak do końca załatwiony.
Trzy szybkie strzały i poddający się mężczyzna nie żył. A po chwili, kiedy Obi-Wan skoczyłw jego stronę, robot
wybuchnął pióropuszem ognia. Skok przeniósł Kenobiego ponad płonącymi odłamkami i pozwolił mu wyjść z eksplozji
bez większych obrażeń – lekko się tylko poparzył i po raz pierwszy stracił równowagę. Wylądował niezdarnie i potknął
się o rząd częściowo zniszczonych monitorów, a jego miecz świetlny sam się wyłączył.
Bail poderwał się, kaszląc.
– Mistrzu Kenobi, nic panu nie jest?
Jedi wyprostował się i odwrócił. Twarz miał brudną od potu i dymu.
– Nie. A pan jest cały?
Pokiwał głową, chociaż setki małych i troszkę większych obrażeń domagały się jego uwagi.
– Ja tak, ale moja informatorka...
– Niech pan zrobi dla niej, co się da – polecił Kenobi, zapalając ponownie miecz świetlny. – A ja sprawdzę, czy gdzieś
na tej stacji nie czekają na nas jeszcze inne niespodzianki.
Kenobi opuścił sterownię, a Bail zaczął przedzierać się przez dogasające rumowisko w stronę kobiety, dla której
przemierzył pół galaktyki. Leżała na plecach, z trudem oddychając.
Rany na jej twarzy krwawiły, a oczy stawały się coraz bardziej szkliste. Na widok Baila doznała wyraźnej ulgi, czym
chwyciła go za serce. Ona martwi się o niego? Och, litości.
– Organa? – wycharczała głosem tonącego pośrodku suchego lądu. Jej ciemnoszary kombinezon był poszarpany i
nasączony krwią. Miała paskudne rany na piersi i brzuchu, a prawe ramię było zupełnie obdarte ze skóry.
Bail ukląkł przy niej, odłożył blaster na bok i wziął ją delikatnie za zdrową rękę.
– Tak, to ja. Czy teraz zdradzisz mi swoje imię?
– Alinta – powiedziała i zagryzła dolną wargę, gdy spazm bólu wstrząsnął jej ciałem.
– Co tu się stało, Alinto? – spytał, nachylając się jeszcze bardziej. – Kto was zaatakował?
I dlaczego? Czy to ma związek z Sithami?
– Nie – jęknęła. – Inna... misja. Podstęp. Piraci z Kalarby. Zjawili się... tak nagle.
Aparatura zagłuszająca... zaskoczyli nas. Nie było czasu... was ostrzec. – Łzy wypełniły jej szkliste oczy. –
Przepraszam. Bardzo przepraszam.
Przycisnął jej dłoń do swoich ust.
– Nie mów tak, Alinto. Nawet się nie waż. Po tym wszystkim, co wam zawdzięczam? Po tym, co zrobiliście dla
Alderaana? Dla Republiki?
Głowa opadła jej na pooraną metalową podłogę.
– Za mało – powiedziała słabnącym głosem. – Tak dużo... jeszcze do zrobienia. A teraz...
a teraz...
– Alinto – zacisnął palce na jej dłoni. – Nie myśl w ten sposób. Musisz się trzymać.
Jej usta wykrzywił gorzki uśmiech.
– Nie mogę, Organa. Ja umieram.
– Nie – zaprotestował, chociaż w głębi serca wiedział, że jego sprzeciw jest daremny. –
Proszę. Wytrzymaj jeszcze trochę. Postaraj się. Nie możesz się poddać, nie możesz... –
Odwrócił się, słysząc kroki za plecami. To był Kenobi. Jego miecz świetlny był wyłączony i przypięty z powrotem do
pasa. – I jak?
– Nikt więcej nie przeżył – powiedział cicho Kenobi i ukląkł na jedno kolano.
Alinta się poruszyła, a z jej ust wydobył się cichy jęk rozpaczy.
– Nikt? Wszyscy zginęli? Moi ludzie?
– Obawiam się, że tak – odparł Kenobi łagodnym głosem. – Bardzo mi przykro.
Bail mocniej ścisnął jej dłoń. Czuł, jak przeszywają ją dreszcze nie tylko bólu, ale i żalu.
– Mistrzu Kenobi, to jest Alinta – wyjaśnił lekko drżącym głosem. – Przyjaciółka Republiki. Moja przyjaciółka.
Najdroższa przyjaciółka. Czy może pan jej pomóc?
Kenobi dotknął wierzchem dłoni czoła Alinty. Jego spojrzenie zwróciło się na chwilę do wewnątrz, a potem pokręcił
głową.
– Przykro mi – powtórzył. – Moje talenty w zakresie uzdrawiania są niewystarczające, żeby wyleczyć jej rany.
– Nawet pan nie spróbuje? – Bail poczuł pieczenie w oczach... nie tylko od dymu. – Jak pan może sobie odpuścić, jak
pan może tak po prostu...
– Organa – wyszeptała Alinta. – W porządku. – Przeniosła zamglony wzrok na Kenobiego. – Lewa kieszeń
kombinezonu. Kryształ danych. Współrzędne Zigooli.
Kenobi wyjął kryształ i umieścił go w wewnętrznej kieszeni swojej tuniki.
– Dziękuję, Alinto. Co możesz mi powiedzieć o tej planecie?
Bail popatrzył na niego z niedowierzaniem. Co on sobie wyobraża? Ta kobieta jest umierająca, a on ją przesłuchuje?
Poczuł gwałtowny przypływ gniewu, który zepchnął na dalszy plan mniej ważne dolegliwości.
– Mistrzu Kenobi...
Jedi spiorunował go wzrokiem.
– Są pytania, które muszę zadać, senatorze. Jeśli Zigoola jest rzeczywiście planetą Sithów, potrzebuję wszelkich
dostępnych informacji. Nie możemy tam lecieć na ślepo.
– Dzika Przestrzeń – powiedziała Alinta ledwie słyszalnym głosem i zacharczała. –
Zigoola... w Dzikiej Przestrzeni – dodała.
– Co jeszcze? – spytał Kenobi i położył rękę na jej ramieniu. Niebezpiecznie bliski tego, żeby nią potrząsnąć. – Alinto,
co jeszcze? Skąd wiesz, że to planeta Sithów? Skąd wiesz, że planują atak na Jedi? Jaki to atak? Czego mam tam szukać?
– Nachylił się bliżej. – Alinto, czy na Zigooli są Sithowie?
Bail z oburzeniem zauważył, jak Alinta unosi ciężkie powieki.
– Nie. Sithowie nie – odparła głuchym głosem. – Świątynia. Artefakty. Plany.
Lokalizacja... w krysztale.
– Plany? Plany Sithów? – dopytywał Kenobi. – Chodzi ci o plany ataku na Jedi?
Twarz Alinty była teraz zupełnie biała. Pod zasychającą krwią jej usta siniały coraz bardziej.
– Tak – szepnęła.
Kenobi przytknął zaciśniętą pięść do ust, marszcząc brwi.
– A skąd o tym wiesz? Byłaś tam, na tej Zigooli? Widziałaś to wszystko na własne oczy, Alinto?
– Organa... Bail... – Blada skóra Alinty przypominała wosk. Paradoksalnie w obliczu śmierci wyglądała coraz
młodziej. – Nigdy... cię nie... okłamałam. Zaufaj mi. Proszę.
– Ufam, Alinto – zapewnił, rozcierając jej zimną dłoń. – Wierzę ci. Wszystko w porządku.
Spojrzała na niego, a on dostrzegł, że zmarszczki bólu wokół jej oczu i ust powoli się wygładzają.
– Stacja kosmiczna – stęknęła. – Autodestrukcja. Chronić... tajemnice. Obiecujesz?
Jeszcze raz przyłożył jej dłoń do swoich ust.
– Tak. W jaki sposób?
Jej powieki opadły.
– Prawa... kieszeń. Kryształ danych. Centralna konsoleta. Włóż... i uciekaj.
– Dobrze – powiedział. – Zrobię to, Alinto. Alinto?
Ale Alinta już nie żyła.
Nie oglądając się na Kenobiego, nie czekając na to, co Jedi mógłby powiedzieć lub zrobić, wyjął kryształ z drugiej
kieszeni jej kombinezonu, podniósł się chwiejnie i ruszył w stronę sponiewieranej, osmalonej blasterami centralnej
konsolety komunikacyjnej.
– Senatorze, nie jestem pewien, czy powinien pan...
– Nie pytałem pana o zdanie, Mistrzu Kenobi – odparł chłodno. – Właśnie złożyłem obietnicę umierającej kobiecie i
mam zamiar jej dotrzymać.
– Bardzo proszę – zgodził się Kenobi. – Ale najpierw powinniśmy sprawdzić, czy można się stąd skontaktować ze
Świątynią Jedi.
Fierfek. Miał rację. Sprawdzali zatem po kolei wszystkie konsolety, aż znaleźli zestaw komunikacji satelitarnej, który
pod wpływem wielokrotnych trafień z blasterów zmienił się w stopioną bryłę kabli i metalu.
Bail zerknął na Kenobiego.
– Zdaje się, że nic z tego. – Odwrócił się z powrotem w stronę centralnej konsolety, która szczęśliwie uniknęła
poważniejszych zniszczeń, odnalazł właściwy otwór i wsunął kryształ do połowy. – Na trzy i wtedy biegniemy. Raz...
dwa... trzy.
Wepchnął kryształ do końca i zaczekał, żeby upewnić się, że urządzenie przyjęło polecenie zniszczenia stacji Alinty.
Konsoleta zabłysnęła, a kryształ zaczął pulsować na czerwono. Bail poczuł na ramieniu ponaglający uścisk.
– Biegnij albo giń – powiedział Kenobi z błyskiem w oku. – Pański wybór, senatorze, ale musi pan wybierać już.
Pobiegł.
Kiedy jego statek odłączył się od pierścienia dokującego i znalazł się w bezpiecznej odległości, Bail, siedząc w fotelu
pilota, obserwował, jak stacja kosmiczna Alinty wybucha, zabierając ze sobą statek piratów. Był jakiś nieznośny smutek
w tych cichych eksplozjach, krótkich i jasnych na tle nocnego aksamitu kosmosu. Stos pogrzebowy powinien płonąć
dłużej, żeby zmarli mogli być godnie uczczeni.
– Przykro mi – powiedział Kenobi za jego plecami. – Ale nie dało się jej uratować.
Bail pokiwał głową.
– Wiem.
– I przykro mi, że musiałem...
– Nie musiał pan – odparł stanowczo. – Pan tego chciał. Nie mówmy o tym.
Zapadła cisza. Wreszcie Kenobi westchnął.
– Czy pierwszy raz walczył pan o swoje życie, senatorze? Pierwszy raz pan zabijał?
Musiała minąć chwila, zanim odważył się odpowiedzieć:
– Tak.
– Rozumiem.
I prawdopodobnie rzeczywiście rozumiał. On też na pewno miał swój pierwszy raz, tylko wiele lat wcześniej. Ale o
tym też Bail nie chciał rozmawiać. Jedyną osobą, przed którą pragnął obnażyć duszę, opowiedzieć o tym, co zrobił – co
musiał zrobić – na stacji kosmicznej Alinty, była Breha. I wiedział, że w końcu jej wszystko opowie. Na razie jednak nie
miał zamiaru nawet o tym myśleć. Jaki to miałoby sens? Przeszłości nie da się zmienić.
– Musimy porozmawiać, senatorze – powiedział łagodnie Kenobi. – Trzeba zadecydować, czy powinniśmy lecieć
dalej.
Bail obrócił się w fotelu pilota.
– A dlaczego mielibyśmy nie lecieć? Śmierć Alinty niczego nie zmienia, Mistrzu Kenobi.
Mamy informacje, które dla nas zdobyła. I wprawdzie nie zginęła, żeby je zdobyć, ale zginęła przez to, co robiła. A ja
czerpałem z jej działalności wielkie korzyści. Chcę to doprowadzić do końca. Pan nie?
Kenobi potrząsnął głową. Zniknął gdzieś uśmiechnięty wojownik, który stawiał czoło przerażającym robotom
bojowym i zabójczym piratom. Zniknął też bezwzględny śledczy, który zamknął serce na cierpienie umierającej kobiety.
Ten człowiek wydawał się niemal zwyczajny... i do cna wyczerpany.
– Nie pochwala pan tego, w jaki sposób rozmawiałem z Alintą – stwierdził, trzymając splecione ręce przed sobą. –
Rozumiem to, senatorze. Ale niezależnie od tego, co pan myśli, musi pan zdawać sobie sprawę, że jej śmierć pozostawia
wiele pytań bez odpowiedzi. Jedyne wskazówki, jakie mamy, to zestaw współrzędnych i jej zapewnienie, że zagrożenie
ze strony Sithów jest autentyczne. Uważam, że sprawa jest... problematyczna. Zigoola może się mimo wszystko okazać
pułapką. A wciąganie pana w pułapkę nie należy do moich obowiązków.
Bail pokręcił głową. Poczuł się równie zmęczony, jak Kenobi wyglądał.
– A więc wróciliśmy do punktu wyjścia, tak? Znowu będziemy się spierać o to, czy moja informatorka jest godna
zaufania? Albo o to, czy ja jestem godny zaufania i nie przyniosę zguby panu albo sobie? Mistrzu Kenobi, myślałem, że
już to panu udowodniłem. – Przypomniał sobie, że w roztargnieniu zostawił na stacji swój blaster.
Tu się nie popisałem, pomyślał. To pewnie kwestia doświadczenia.
– Senatorze, dobrze się pan spisał – przyznał ostrożnie Kenobi. – Ale mógł pan także zginąć.
– Tak jak i pan. Tak jak każdy z nas w czasie wojny. – Bail odchylił się w fotelu pilota, marszcząc brwi. – Czy mam to
panu ułatwić, Mistrzu Kenobi? Czy mam skorzystać z moich uprawnień senatora Republiki Galaktycznej i kazać panu
lecieć ze mną na Zigoolę?
Kenobi zacisnął usta i skrzyżował ręce na piersiach.
– Nie radziłbym.
Mierzyli się nawzajem wzrokiem, obaj poranieni i zmęczeni. Wreszcie Bail westchnął.
– Musimy tam lecieć, Mistrzu Kenobi. Wie pan, że musimy. Żaden z nas nie zaśnie, dopóki nie odkryjemy prawdy o
Sithach.
Po długiej chwili milczenia Kenobi pokiwał głową. Bardzo niechętnie.
– Zgoda, senatorze. Polecimy.
– Dobrze – odparł Bail. – Więc niech mi pan da ten kryształ i ruszajmy w drogę.
ROZDZIAŁ 16
Dzika Przestrzeń.
Już sama nazwa skłaniała do refleksji. Kojarzyła się z przygodą, z wielką, niezgłębioną tajemnicą, rozpalała nawet
najspokojniejsze umysły. Oznaczała miejsce poza granicami tego, co bezpieczne i przewidywalne. To tam na
nierozważnych śmiałków czyhały niebezpieczeństwa niewidziane ludzkim okiem. Wielka pustka. Groza nicości. Obszar,
gdzie od stuleci ukrywała się planeta Sithów o nazwie Zigoola.
Wpatrując się przez iluminator w odmienność nadprzestrzeni, Bail, pomimo swoich odważnych zapewnień o oddaniu
sprawie, zaczął się zastanawiać, czy na pewno dobrze robi.
Przecież gdyby ta szalona wyprawa skończyła się źle – gdyby zginął – zostawiłby Brehę z niezłym bałaganem do
uprzątnięcia.
Ale jego żona powiedziałaby na pewno, że nie miał wyboru. Że należało pomóc Jedi pomimo wszelkich
niebezpieczeństw.
Nawet jeśli Jedi są przekonani, że nie potrzebują pomocy?
Tak, stwierdziłaby Breha. Bo przyjaciel nie pozwala się odepchnąć przyjacielowi.
W teorii brzmiało to dobrze. Jedyną luką w rozumowaniu Brehy był fakt, że on i Obi-Wan Kenobi nie byli
przyjaciółmi – i nic nie wskazywało, żeby ten stan miał wkrótce ulec zmianie. Czego Bail, ku swojemu zaskoczeniu,
zaczął żałować. Bo jednak, pomimo całej swojej wyniosłości i tego pierwiastka bezwzględności, tak niespodziewanego i
niepokojącego, Kenobi był człowiekiem godnym podziwu. A także świetnym kompanem – pod warunkiem że nie
rozstawiał wszystkich po kątach... ani nie prezentował swojego przerażającego arsenału umiejętności Jedi. Kiedy był
zrelaksowany, kiedy nie występowałjako Jedi, Kenobi okazywał się mężczyzną inteligentnym, przenikliwym i
obdarzonym sarkastycznym poczuciem humoru.
A co najlepsze, on niczego ode mnie nie chce, pomyślał Bail. Jak często spotykam kogoś, kto niczego ode mnie nie
chce?
Nieczęsto. Dni senatora Organy wypełniali ludzie, których interesowała tylko jego pozycja, jego wpływy. Schlebiali
mu, kłaniali się, płaszczyli, błagali. Ci, którzy nie znali go dobrze albo nie zwracali dostatecznej uwagi na wiadomości,
próbowali nawet łapówek – czego potem żałowali. Ale Kenobi był ich całkowitym przeciwieństwem. Ten człowiek
okazał się obojętny na pochodzenie, wpływy polityczne czy pozycję społeczną senatora.
Było to... cenne doświadczenie.
Jako potomek starej, szlachetnej dynastii, Bail od urodzenia żył w luksusie. I chociaż nigdy nie był rozpieszczany,
zdawał sobie sprawę ze swojej uprzywilejowanej pozycji.
Wspaniały dom. Kochający rodzice. Niewolniczo oddana osobista służba. Ludzie, nie roboty.
Wprawdzie od dziecka wpajano mu, że z przywilejami wiążą się też obowiązki, nie zmieniało to jednak faktu, że nigdy
w życiu nie zaznał głodu. Był księciem. Księciem Alderaana.
Członkiem najbardziej ekskluzywnego klubu – klasy rządzącej.
Gdyby był brzydki, nigdy by się o tym nie dowiedział. Wszyscy i tak mówiliby mu, że jest piękny.
Wszyscy poza Obi-Wanem Kenobim. Wątpliwe, żeby kiedykolwiek w swoim życiu wypowiedział jakieś
pochlebstwo.
Owszem, jego krytyczna opinia o politykach była irytująca. Ale mając w pamięci cierpkie uwagi na temat innych
senatorów, jakie często wymieniał z Padme, Bail nie mógł mu całkowicie odmówić racji.
Myli się tylko co do mnie, pomyślał.
Chronometr na konsolecie tykał miarowo, a jego wyświetlacz błyszczał jasno w łagodnym świetle. Upłynęło dziewięć
godzin z jedenastogodzinnego lotu. Minie jeszcze dwie, zanim dotrą na Zigoolę. Zanim będzie mógł ostatecznie
udowodnić Kenobiemu, że Alinta była tym, za kogo się podawała. Zanim będzie mógł właściwie spożytkować jej
ostatnią informację, tak żeby naprawdę spoczęła w pokoju.
Obiecuję ci, Alinto. Pokonamy Sithów. To będzie twój największy sukces.
Z przedziału pasażerskiego za jego plecami dobiegł krzyk Kenobiego.
Zaszokowany Bail prawie wypadł z fotela pilota i, potykając się, popędził na rufę statku.
Zamknięty w swojej kabinie sypialnej Kenobi krzyknął znowu. Wymachiwał przy tym wściekle rękami i nogami,
waląc w sztywną zasłonę koi.
Bail odsunął ją, używając centralnego sterowania. Kenobi wypadł z koi i wylądowałtwarzą na pokładzie. Od razu się
odwrócił i zaczął się drapać po twarzy, po klatce piersiowej, po nogach.
– Zdejmij je ze mnie! – wyjęczał. – Zdejmij je ze mnie!
Bail ukląkł przy nim, nie wiedząc, co robić. Odkąd zobaczył na stacji kosmicznej, do czego Kenobi jest zdolny, bał się
go nawet dotknąć. Zdecydowanie bezpieczniej było zastosować delikatne, bardzo delikatne podejście.
– Nic na panu nie ma, Mistrzu Kenobi. Nic tu nie ma.
Kenobi nie zwracał na niego uwagi albo go nie słyszał. Drapał się po całym ciele jak człowiek w delirium wywołanym
sullustańską dżumą. Policzki i czoło miał już pokryte czerwonymi plamami. W każdej chwili mógł zacząć krwawić.
Pieprzyć ostrożność. Bail chwycił Jedi za nadgarstki i mocno ścisnął.
– Mistrzu Kenobi, proszę posłuchać! Nic tu nie ma! Przysięgam! – Wciąż żadnej reakcji.
Kenobi wił się i opierał. – Uspokój się, idioto, zrobisz sobie krzywdę!
Kenobi popatrzył na niego oszołomiony.
– Senatorze? – Błądził wzrokiem po przedziale pasażerskim, zupełnie jakby nie pamiętał, gdzie się znajdują. – Co się
stało?
Bail puścił go i odsunął się, żeby zrobić mu trochę miejsca.
– Może pan mi to powie? W jednej chwili pan medytował, a w następnej zacząłwrzeszczeć tak, że mógłby pan
pobudzić umarłych.
– To był sen – mruknął Kenobi. – Wspomnienie. – Skrzywił się i usiadł na pokładzie, opierając się plecami o koję.
Podciągnął kolana do piersi i objął je ramionami.
Bail patrzył na ten niepokojący objaw słabości, rażąco sprzeczny z żywym wspomnieniem Jedi, który potrafił
pokierować statkiem kosmicznym za pomocą siły umysłu... i wyjść bez szwanku z gradu blasterowego ognia, który
zmasakrowałby każdego normalnego człowieka.
A teraz ten sam Jedi siedział tutaj zagubiony i niepewny, i zupełnie nie wyglądał na kogoś, kto mógłby kogokolwiek
zaatakować.
Bail wstał, otrzepał spodnie z włókien wykładziny, po czym poszedł do kambuza i nalałKenobiemu miarkę
koreliańskiej brandy. Wrócił do przedziału pasażerskiego i podał mu szklankę.
– Pij pan – polecił szorstko. – A jeśli pan uważa, że tego nie potrzebuje, to niech się pan przejrzy w lustrze.
Kenobi bez protestów wziął szklankę i wlał sobie jej zawartość do gardła. Jeśli to nie byłsygnał, że jest wstrząśnięty do
żywego, to...
– Dziękuję – powiedział lekko ochrypłym głosem, oddając szklankę.
Bail potrząsnął nią.
– Jeszcze?
– Nie.
Wstawił szklankę do mikroskopijnego zlewu w kambuzie, podszedł do najbliższego wolnego krzesła i usiadł.
– Czy powinienem się martwić? O misję, znaczy się.
– Nie – odparł Kenobi. Pomimo brandy wciąż był śmiertelnie blady, a na skórze miał sine ślady. – Przepraszam, że
pana nastraszyłem, senatorze.
– A zatem... – Bail oparł łokcie na stole. – Zmierzamy w kierunku planety, na której znajduje się świątynia Sithów,
kryjąca rzekomo ich artefakty o nieznanym przeznaczeniu, pan ma złe sny... czy to zwykły zbieg okoliczności?
– Zgadza się.
Wsadź to sobie, pomyślał Bail.
– Mistrzu Kenobi, umawialiśmy się – zauważył chłodno. – Wszystko, co pan wie, wiem i ja. Pamięta pan?
Kenobi popatrzył na niego gniewnie.
– Pamiętam.
– Więc o czym był ten sen? Co pan zapamiętał?
– Nic ważnego. To były osobiste sprawy, senatorze. Niezwiązane z Zigoolą.
– Skąd pan może to wiedzieć?
– Bo wiem! – Kenobi podźwignął się niezdarnie, bez swojej zwykłej płynności ruchów. –
To był mój sen, więc chyba wiem, co oznaczał.
– I o to mi właśnie chodzi – powiedział Bail. – Ja też chcę wiedzieć. Bo obaj wiemy, że doskonale potrafi pan
manipulować prawdą, kiedy to panu pasuje.
Kenobi uniósł podbródek. Twarz mu się zaczerwieniła, a oczy rzucały gromy.
– To dotyczyło wydarzenia z mojego dzieciństwa.
– Pańskiego dzieciństwa? – powtórzył Bail z nutką sceptycyzmu. – Naprawdę?
– Tak, naprawdę – odparł Kenobi. – Ja też byłem dzieckiem.
Powinien na tym poprzestać. Prawdę mówiąc, to nie jego sprawa, o czym śnił Kenobi. A skoro Jedi twierdzi, że nie
miało to związku z ich misją, powinien przyjąć to za dobrą monetę.
To w końcu kwestia zaufania. Chcąc na nie zasłużyć, należało je samemu okazać. Koniecznie jednak chciał wiedzieć,
co mogło tak bardzo poruszyć kogoś takiego jak Obi-Wan Kenobi.
Ciekawość – jego odwieczny grzech.
– Więc... co się wydarzyło? – spytał, ulegając pokusie. – W tym pańskim nieprawdopodobnym dzieciństwie?
Przez długą chwilę Kenobi wpatrywał się w niego w milczeniu. Potem założył ręce na piersi i popatrzył z ukosa.
– Miałem trzynaście lat, prawie czternaście. Byłem na wyprawie na Taanab. Było to częścią mojego szkolenia pod
okiem Qui-Gona. Ćwiczyłem szukanie przy użyciu Mocy, z zawiązanymi oczami. Byłem wtedy młody i
niedoświadczony, nie doceniłem złożoności tego ćwiczenia i w rezultacie wpadłem w jamę ogniożuków.
– Ogniożuków? – Bail się wzdrygnął. – Myślałem, że one zostały wytępione trzydzieści lat temu.
Kenobi podniósł wzrok.
– Tak, na obszarach zamieszkanych. My byliśmy na nieużytkach na półwyspie Ba-Taanab. – Na jego ustach pojawił
się ledwo widoczny, ironiczny uśmieszek. Odzyskałpewność siebie. – Wyprawa szkoleniowa nie miałaby sensu, gdyby
nie nastręczała żadnych trudności.
Trudności? Jedi uważali mięsożerne żuki za trudność? Im więcej o nich wiem, tym mniej rozumiem, pomyślał.
Ciekawe, jak by nazwali gniazdo gundarków? Zabawną rozrywką?
– To musiało być... straszne.
– Wcale nie – powiedział łagodnie Kenobi. – To było zabawne.
Jasne, omal nie zostałeś zjedzony żywcem, pomyślał Bail, ale nie powiedział tego głośno.
Żałował teraz, że w ogóle się odezwał. Nic dziwnego, że Kenobi wybudził się z transu z krzykiem.
– Niech pan posłucha...
– Na szczęście nic się nie stało – ciągnął żwawo Kenobi. – A wydarzenie było pożyteczną lekcją. Dowodziło, jaką
pułapką jest zbytnia pewność siebie.
Pożyteczną lekcją. Bail z trudem ukrył niedowierzanie.
– No cóż, dobrze, że ta lekcja nie skończyła się tragicznie.
Kenobi zignorował jego uwagę, marszcząc brwi.
– Zbytnia pewność siebie – mruknął, a jego twarz przybrała stanowczy wyraz. – Myliłem się. To wspomnienie jest
ważne. Krótko mówiąc, to ostrzeżenie. Ostrzeżenie, którego nie wolno mi zlekceważyć. Jeśli nie zahamuję pańskiej
zbytniej pewności siebie, senatorze, jeśli pozwolę, żeby przeważyła nad moją oceną sytuacji, narażę pana na
niebezpieczeństwo.
Bail się wyprostował.
– Co? Po czym pan poznał, do cholery, że jestem zbyt pewny siebie?
– Nalega pan, żeby lecieć na Zigoolę, chociaż nie jest pan przygotowany na taką misję.
– Chyba już się zgodziliśmy, że umiem sobie poradzić.
– Z robotami i piratami – odparł protekcjonalnie Kenobi. – Ale teraz mówimy o Sithach.
– Alinta powiedziała, że na Zigooli nie ma Sithów.
– Wiem, co powiedziała, senatorze. Ale mogła się mylić. – Kenobi pokręcił głową, zupełnie jakby miał do czynienia z
wyjątkowo opornym padawanem. – Czy pan się nad tym chociaż przez chwilę zastanowił? Do dziś nigdy nie walczył
pan o swoje życie. Nigdy nawet pan nie myślał, że może je stracić. Pana największą porażką była próba przeforsowania
poprawki do ustawy w Senacie. A jednak sądzi pan, że ma wystarczające kwalifikacje, żeby lecieć ze mną na planetę
Sithów. Pan, polityk przyzwyczajony do przywilejów i luksusu. Cóż to jest, jeśli nie zbytnia pewność siebie?
Ach, tak. Bail odchrząknął.
– Nie wiedziałem, że aż tak bardzo pan mną pogardza.
Kenobi wydawał się autentycznie zaskoczony.
– Nie pogardzam panem. W przeciwieństwie do wielu pańskich kolegów nigdy nie nadużywał pan swoich
odziedziczonych uprawnień. Na tyle, na ile pan mógł, wykorzystywałpan swoje polityczne wpływy dla poprawy losu
milionów. To godne podziwu, senatorze.
Bail nie wiedział, czy powinien czuć się urażony, czy doceniony.
– Rozumiem.
– Obawiam się, że pan nie rozumie – westchnął Kenobi, nie potrafiąc, albo nie chcąc, ukryć frustracji. – Bo poza
senatem polityczne wpływy nic nie znaczą. Z dala od władzy Republiki jest pan wart tylko tyle, ile okup, jaki Alderaan
byłby gotów zapłacić za pana!
– A zatem nie przedstawiam żadnej wartości, Mistrzu Kenobi. Mój rząd ma ścisłe instrukcje, żeby nie wydawać ani
kredytu w zamian za moje życie.
Kenobi znów wyglądał na zaskoczonego.
– Naprawdę?
Bail się roześmiał, chociaż daleko było mu do wesołości.
– Myśli pan, że możliwość porwania nigdy nie przyszła mi na myśl?
Milczenie Jedi było wymowną odpowiedzią.
– Naprawdę, Mistrzu Kenobi – ciągnął Bail. – Powinien pan pohamować nieco te pochlebstwa. – Wstał. – Nie
przeczę, że moim polem walki jest Senat, a nie Geonosis czy Christophsis. Ale to nie czyni mnie kimś gorszym od pana. I
chyba pan zapomina, że znaleźliśmy się tutaj właśnie dlatego, że jestem politykiem. To ja się dowiedziałem o tym spisku
Sithów, a nie pan.
– Tak, ale od tego czasu nasza sytuacja znacząco się zmieniła – odparował Kenobi. –
Otrzymaliśmy już wszystko od pańskiej informatorki. Mówiąc bez ogródek, senatorze Organa, już pana nie potrzebuję.
I chociaż pańskie osiągnięcia polityczne mogą być godne podziwu, to pański upór i dziecinna brawura już nie!
Zapadła cisza. Bail wpatrywał się w niego, osłupiały. Nikt nigdy tak do niego nie mówił.
Nikt. I nagle, gdy w nim także zaczął wzbierać gniew, dostrzegł jakiś błysk głęboko w oczach Kenobiego. Doznał
olśnienia.
– Pan się boi.
Tym razem to Kenobi osłupiał.
– Jestem politykiem, nie durniem – wyjaśnił oschle Bail. – I na pewno nie ślepcem.
Czego nie chce mi pan powiedzieć, Mistrzu Kenobi? Czy oprócz tych ogniożuków śniła się panu także Zigoola? Co
takiego wyjawiła panu Moc, że tak się pan zdenerwował?
Kenobi zaczął się przechadzać, pocierając jedną ręką kark. Jeszcze jedno przypomnienie, że był nie tylko Jedi, ale i
człowiekiem.
– Nic.
„Bo Ciemna Strona wszystko przesłania”.
– I dlatego się pan boi.
Kenobi rzucił mu przenikliwe spojrzenie.
– Możliwe, że na Zigooli natrafimy tylko na artefakty Sithów, ale one mogą być równie niebezpieczne, jak Sithowie,
którzy je stworzyli. – Jego usta wykrzywił niewesoły uśmiech. –
Jeśli jestem... ostrożny... to dlatego, że mam powody. Więc proszę pana raz jeszcze, żeby przemyślał pan swoją
sytuację. Teraz, kiedy mamy już współrzędne Zigooli, mogę odstawić pana bezpiecznie na Coruscant i...
Bail pokręcił głową.
– Nie mamy tyle czasu. Z tego, co wiemy, ten atak na Jedi jest bliski. Poza tym jeśli Sithowie są faktycznie tak
niebezpieczni, jak pan twierdzi, to szaleństwem byłoby lecieć tam bez towarzystwa. Nawet kogoś o tak ograniczonych
możliwościach, jak ja. Wracam teraz do kabiny trochę popracować. Od Zigooli dzieli nas jakieś półtorej godziny lotu.
Dam panu znać, kiedy będziemy gotowi do wyjścia z nadprzestrzeni.
– Dobrze, senatorze – odparł Kenobi, zatrzymując się. W jego głosie była nieprzyjemna zjadliwość, ale oczy, oprócz
gniewu i frustracji, zdradzały szacunek.
To już coś, pomyślał Bail. Chyba.
Wychodząc z przedziału, zawahał się, a następnie odwrócił.
– Aha, jeszcze jedno. Niech mi pan obieca, że nie będzie pan na mnie próbował żadnych swoich sztuczek
umysłowych.
Kenobi spojrzał na niego chłodno.
– Słucham?
– Proszę, niech pan nie obraża mojej skromnej, uprzywilejowanej inteligencji. Mam dostęp do pewnych... tajnych
informacji. Wiem, że kiedy jest to wygodne albo wskazane, wy, Jedi... wpływacie na ludzi. – Bail zrzucił na moment
swoją wytworną maskę, pozwalając Kenobiemu dostrzec, co się pod nią kryje. – Więc lojalnie ostrzegam: jeśli spróbuje
pan wpływać na mnie wbrew mojej woli, pokażę panu, co znaczy nadużywanie uprawnień.
Kenobi skinął głową już bez żadnego ukrytego szacunku. Wrócił do swojej wyniosłości. Co za arogant. Nieznośny
Jedi.
– Zatem obiecuje pan? – naciskał Bail. – Żadnych sztuczek?
Kenobi jeszcze raz skinął głową.
– Obiecuję.
– Dziękuję – powiedział Bail i wyszedł, zostawiając Kenobiego z jego sprawami, jego medytacjami, snami czy
koszmarami, co za różnica zresztą. Sam wrócił do kabiny, wziąłdatapad, otworzył dokumenty dotyczące ostatniego sporu
na Mimban i zatopił się w pracy.
Obi-Wan odprowadził wzrokiem Organę, który wypadł z przedziału pasażerskiego, zasuwając za sobą odgradzającą
pomieszczenie kotarę. Potem zamknął oczy i powoli wypuścił powietrze.
Politycy.
Praktycznie zawsze więcej było z nimi problemów niż pożytku. A ten w dodatku okazałsię kłopotliwie uparty.
Niepokojąco przebiegły. Ponieważ się... bał.
Niezależnie od tego, jak bardzo się starał, jak głęboko medytował, nie mógł wyczuć nic związanego z Zigoolą. A
powinien. To przecież jeden z jego szczególnych talentów –
zdolność przeczuwania biegu wydarzeń. Nie był to niezawodny dar – roboty na Geonosis całkowicie go zaskoczyły –
ale rzadko go zawodził. Z pewnością nie zawiódł go na stacji kosmicznej. Teraz, tak blisko Zigooli, powinien wyczuwać
cokolwiek. Ale wszystko, co osiągnął poprzez swoje medytacje, to ten jeden koszmarny sen.
Skóra ścierpła mu na samo wspomnienie. Pamiętał podniecenie z powodu wyprawy. Chęć zaimponowania Qui-
Gonowi. Beztroskie przekonanie, że to ćwiczenie będzie banalnie proste.
Wreszcie był padawanem – koniec z Korpusem Rolniczym. Teraz wszystko było w jego zasięgu. Sucha, jałowa
ziemia Taanab przesuwająca się pod jego stopami. Chłodny wiatr owiewający twarz. Pozwolił koncentracji ulecieć,
wyobrażając sobie pełne podziwu pochwały Qui-Gona. I wtedy ziemia się pod nim zapadła. Runął w dół i uderzył o
podłoże. Poczułpalący wstyd, że nie zdołał się ochronić Mocą. A zaraz potem przerażenie, kiedy zaatakowały
ogniożuki...
Ciężko dysząc, uwolnił myśli od przeszłości. Minie półtorej godziny, nim dolecą na Zigoolę. Zbyt mało czasu, żeby
rozwikłać jej zagadkę. Żeby uzbroić się w coś, cokolwiek, co pomoże mu wygrać tę kolejną bitwę z Sithami.
Znów poczuł dreszcz i ucisk w żołądku, tym razem z niepokoju. Szukając ukojenia, zaczął powtarzać mantrę, której
nauczył się jako mały chłopiec, na długo, zanim zostałpadawanem Qui-Gona.
Strach prowadzi do gniewu. Gniew prowadzi do nienawiści. Nienawiść prowadzi do cierpienia. Strzeż się Ciemnej
Strony, Jedi.
Wrócił na swoją koję, zasunął zasłonę i zaczął poszukiwać tej jasności, którą odnajdywałjeszcze niedawno w
medytacjach.
Jeśli tylko się bardziej postaram, zobaczę Zigoolę, pomyślał. Przekonam się, co tam na nas czeka. Muszę zobaczyć, co
tam jest. Nie możemy lecieć na ślepo.
Ale gdy wstąpił na pierwszy poziom medytacyjnego transu, poczuł w skroniach pulsujący ból...
Sygnał z komputera nawigacyjnego wybudził Baila z lekkiej drzemki, w którą zapadł.
Wciąż rozgniewany – chociaż Breha nazwałaby to fochami – rozejrzał się wokół. Nie był w nastroju na odgrywanie
przed Jedi pokornego posłańca.
– Dolecieliśmy! Zigoola! – zawołał.
Jeszcze raz sprawdził odczyty z komputera nawigacyjnego – w porządku, wyraźnie czysta przestrzeń – po czym
wyłączył hipernapęd, przechodząc na prędkość podświetlną. Serce waliło mu jak młotem. Palce miał wilgotne. Kiedy
nadprzestrzeń zaczęła się skręcać i wyginać, a z jej nierealnej perspektywy zaczęły się wyłaniać gwiazdy, usłyszał za
plecami kroki Kenobiego, odwrócił się i zaklął.
– Co do... Kenobi, źle się pan czuje?
Twarz Jedi znów była blada i napięta wokół oczu i ust.
– Nie – odpowiedział krótko. – To ból głowy. Nic takiego.
Bail miał ochotę złapać go za ramiona i potrząsnąć, aby wbić mu do głowy trochę rozumu.
– Nic takiego? Wygląda pan, jakby miał zaraz zwymiotować. Brał pan środki przeciwbólowe?
– Nie brałem. Leki, tak jak alkohol, osłabiają Moc.
– A migrena, jak rozumiem, ją wzmacnia?
Kenobi uniósł brew.
– Jeśli pan dalej będzie się na mnie wydzierał, senatorze, to naprawdę zwymiotuję.
Zapaskudzę panu całą kabinę. Tego pan chce?
Chcę, żebyś przestał być Jedi chociaż na jedną zasmarkaną minutę, pomyślał Bail. Żebyś przyznał, że jesteś
człowiekiem, i pozwolił sobie pomóc. Ale nic nie wskazywało na to, żeby miał się zdarzyć taki cud. Bail odwrócił się z
powrotem, zrezygnowany. I zachłysnął się gwałtownie.
Zigoola.
Jasnobrązowy glob zawieszony w mroku. Skąpany w blasku bladożółtego słońca.
Otoczony przez trzy dostojne, niewielkie księżyce. Piękna. Nieznana. Pełna sekretów czekających na odkrycie. Za nią,
jak kurtyna nad sceną, złowroga szkarłatna mgławica.
Intensywność tych wszystkich barw zaparła mu dech. Dzika Przestrzeń. Poczuł, jak serce wali mu o żebra.
– Niech pan popatrzy, Mistrzu Kenobi. Co za widok!
– Tak.
Bail się nachmurzył. No, przepraszam, że tak się podniecam. Nie każdy jest takim bywałym w galaktyce Jedi. Ja nie
byłem nigdy tak daleko od domu. Dla mnie to jest widok.
Coś w tym złego?
Wziął datapad, na którym zapisał współrzędne z kryształu danych od Alinty, i wstukał je do komputera
nawigacyjnego. Maszyna zabrzęczała, a po chwili zapaliła się zielona lampka.
– W porządku – powiedział. – Wprowadziłem i zablokowałem lokalne współrzędne.
Komputer poprowadzi nas prosto do świątyni Sithów. – Zerknął przez ramię. – To co?
Lecimy?
Kenobi pokiwał głową, a następnie się skrzywił.
– Tak. Ale bardzo ostrożnie. I niech pan nie zapomni o wyszukiwaniu żywych organizmów. Nie chcemy żadnych
niemiłych niespodzianek.
Wyglądał okropnie. Bail już miał mu powiedzieć, żeby usiadł na swoim miejscu, ale w ostatniej chwili ugryzł się w
język. Tylko by się znowu pokłócili.
– Nie wyczuwa pan obecności Sithów?
– Nie.
– A próbował pan?
Kenobi spiorunował go wzrokiem.
– Oczywiście.
To by tłumaczyło jego migrenę. Chyba że...
– Nie mam pojęcia, na czym polegają te wszystkie sztuczki Jedi i Sithów, i wiem, że to zabrzmi niedorzecznie, ale czy
jest taka możliwość, że planeta wpływa na pańskie samopoczucie?
Kenobi otarł twarz zakopconym rękawem.
– To planeta Sithów, senatorze. Wszystko jest możliwe.
Bail struchlał.
– Naprawdę? W takim razie być może powinniśmy to jeszcze przemyśleć, Mistrzu Kenobi. Nie chciałbym...
– Słucham? – odparł Kenobi niedowierzająco. – Po tym, jak upierał się pan, żeby towarzyszyć mi w tej misji, a później
przy każdej okazji twardo odrzucał możliwość jej przerwania, teraz zaczyna pan mieć wątpliwości? Teraz chce pan
zrezygnować i wracać do domu?
No cóż... tak. Może. Bo wyglądasz jak śmierć, a ja nie jestem Jedi, i co do jednego miałeś rację: nie mamy pojęcia, co
nas tam czeka, pomyślał Bail. Ale nie mógł tego powiedzieć na głos. Wystarczająco trudno było mu przyznać się do tego
przed samym sobą. Czy to znaczy, że jestem tym, za kogo mnie uważa? Zwykłym rozpieszczonym politykiem?
Nie. Przecież taki nie był.
– Nie chodzi o to, że ja chcę wracać do domu – odparował. – Po prostu nie wiem, czy to rozsądne lecieć dalej, jeśli nie
czuje się pan dobrze.
– Boli mnie głowa, senatorze. Nie stoję nad grobem – oświadczył oschle Kenobi. – Ale nawet gdybym był ślepy,
głuchy i chromy i tak musiałbym się dowiedzieć, czy kryje się tam jakieś zagrożenie dla Jedi. Więc kontynuujmy zgodnie
z planem. Zgoda?
Bail popatrzył na planetę, która była tak prowokująco blisko, na wyciągnięcie ręki.
Spojrzał znów na Kenobiego. Poczuł dreszcz niepokoju. Jak to się mówi? Kiedy masz wątpliwości, zrezygnuj?
– Jest pan pewien?
Kenobi spuścił na chwilę głowę, jakby zbierał siły. Potem podniósł wzrok i pokiwałgłową.
– W zupełności.
– W porządku – powiedział Bail, czując głuche bicie swojego serca. – Ale jeśli ten ból będzie się nasilał, jeśli poczuje
pan coś jeszcze, cokolwiek, to zawracamy. Wymyślimy jakiś inny sposób. Umowa stoi?
– Stoi – odparł sztywno Kenobi i chwycił za poręcz fotela. Ale nie usiadł, nie, na to byłzbyt uparty.
Bail pokręcił głową. Jedi.
– No dobra – powiedział. – Ruszamy.
Ruszam, Breha. Życz mi szczęścia, kochana.
Dodał gazu i statek popędził w kierunku Zigooli. Z każdą chwilą planeta zdawała się powiększać, aż wypełniła cały
iluminator. Przemknęli obok jej księżyców. Zbliżali się coraz bardziej. Ciężko oddychając, Bail zredukował prędkość
statku, przygotowując się do wejścia w egzosferę planety.
– Jak pański ból głowy, Mistrzu Kenobi? – rzucił przez ramię. – Wszystko w porządku?
Kenobi chrząknął.
Konstrukcja statku zawibrowała łagodnie, kiedy wchłonęła ich najwyższa warstwa atmosfery. Serce Baila waliło tak
mocno, że miał wrażenie, jakby krew miała rozsadzić mu żyły. Nie mógł oderwać oczu od powierzchni planety daleko w
dole, od wirujących chmur, kontynentów i nielicznych akwenów.
Komputer nawigacyjny zapiszczał ponownie, sygnalizując drobną korektę kursu.
Warunki atmosferyczne dawały im się we znaki. Bail zmniejszył prędkość jeszcze trochę, żeby gładko podejść do
lądowania, pamiętając, że Kenobi jest pilotem i że go obserwuje.
Następnie włączył sensory statku i zaczął przeszukiwać powierzchnię Zigooli pod kątem obecności żywych
organizmów.
– Nie widać żadnych ludzkich ani humanoidalnych form życia – stwierdził. – Są sygnały istnienia prymitywnych
organizmów zwierzęcych i roślinnych. Przynajmniej wiemy, że planeta nas nie zabije.
Jeszcze jedno chrząknięcie Kenobiego.
Przemknęli przez jonosferę, schodząc coraz niżej i niżej w kierunku powierzchni. Bail miał ochotę przytknąć nos do
iluminatora, żeby pierwszy zobaczyć ich cel – świątynię Sithów. Ale Zigoola wydawała się opuszczona – żadnej
cywilizacji, żadnej infrastruktury.
Żadnych Sithów.
To już było coś. Niepotrzebnie się martwił. Nic im nie groziło.
Na wszelki wypadek zmniejszył jeszcze prędkość opadania. Teraz mógł już dostrzec połacie lasu; skały i doliny;
szerokie, jałowe równiny; głazy rozrzucone jak kulki do gry.
Wszystko wyglądało na suche i martwe. Nieprzyjazne. Budzące grozę. Zerknął na komputer nawigacyjny. Odczyt
pokazywał, że są zaledwie o parę minut lotu od świątyni.
Kenobi mruknął coś za jego plecami.
– Przepraszam – powiedział Bail, odwracając się niechętnie. – Nie dosłyszałem...
Serce podeszło mu do gardła.
Kenobi klęczał, szary na twarzy i z zaczerwienionymi oczami. Obfity pot przemoczyłjego poprzypalaną tunikę.
Trzymał się fotela, jakby to była jego jedyna nadzieja na przetrwanie.
– Co się dzieje? – zapytał wstrząśnięty Bail. – Mistrzu Kenobi...
– Sithowie – wyjęczał Kenobi. Ścięgna na jego szyi wyglądały jak stalowe liny. –
Zabierznasstąd!
Bail poczuł nagłą suchość w gardle, a jego serce na chwilę przestało bić.
Sithowie? Przecież Alinta mówiła... nie okłamałaby mnie... nie rozumiem, jak to możliwe, że dotarliśmy tak blisko, a
Kenobi nie wyczuł ich obecności? – zastanawiał się.
Chwycił za ster, żeby poderwać statek. Zacisnął palce na drążku... i wrzasnął – jakaś niewidzialna ręka złapała go za
kark, wyciągnęła z fotela pilota i cisnęła nim jak szmacianą lalką, wyrzucając z kabiny na korytarz. Odbił się od ściany i
spadł na pokład, uderzając głową o metalową powłokę z głuchym odgłosem. Przed oczami rozbłysły mu jasne światła i
rzeczywistość zawirowała szaleńczo wokół własnej osi. Leżał nieruchomo na plecach, nie mogąc złapać tchu, i
wpatrywał się w zielony sufit nad głową.
Kenobi? Czy to był Kenobi? Co się dzieje, do cholery?
Rzeczywistość wciąż wirowała... spadał... spadał...
Nie. To statek spadał, pędził bez opamiętania w kierunku nieprzyjaznej powierzchni Zigooli.
Gdzie jest Kenobi? Dlaczego czegoś nie zrobi? – zastanawiał się Bail.
Gorzko-kwaśna ślina zalała mu usta. Przetoczył się na bok, zdołał podźwignąć się na kolana, a w końcu stanął na nogi.
Żółć paliła go w gardle. Plując i zataczając się, dowlókł się do kabiny... i zobaczył Mistrza Kenobiego, który, trzymając
oburącz ster, kierował ich statek ku wrogiej ziemi.
– Hej! Co pan, do cholery...
Kenobi zacisnął pięść, aż zbielały mu kłykcie.
– Przepraszam.
Bail krzyknął, czując, jak ta potworna siła chwyta go znów za gardło. Był żywym posągiem, człowiekiem
zamienionym w kamień, ale wciąż widział. Wiedział, że za chwilę się roztrzaskają. Pędzili wprost w dziką pustkę. Na
spotkanie śmierci.
– Przepraszam – wyszeptał z bólem Kenobi, jedną ręką wciąż trzymając ster. – Bardzo przepraszam.
Bailowi dzwoniło w uszach. Obraz przed oczami rozmazał się i pociemniał. Breha. Breha.
– Nie przepraszaj – wycharczał ciężko. – Zrób coś. Nie chcę umierać.
Żadnej reakcji ze strony Jedi. Po chwili twarz Kenobiego się wykrzywiła i wstrząsnęły nim gwałtowne dreszcze; zęby
mu szczękały, cały dygotał.
Bail słyszał jego chrapliwy oddech. No, dalej, Kenobi, pomyślał. Przecież już kiedyś pokonałeś Sithów. Możesz to
znowu zrobić.
Wyjrzał przez iluminator, spragniony powietrza. Byli teraz tak blisko planety, że mógłpoliczyć drzewa, policzyć skały,
wyobrazić sobie ból, który poczują przy zderzeniu z ponurą powierzchnią Zigooli. Pod nimi coś mignęło –
skomplikowana, czarna konstrukcja –
świątynia Sithów? Za późno, już przelecieli. Zresztą pewnie tylko mu się przywidziało. Coraz bliżej ziemi... już
prawie... już prawie...
Kenobi wydał przeraźliwy krzyk wściekłości i bólu. Jego ręka na drążku sterowniczym poderwała dziób stateczku do
góry, opuściła rufę, zmniejszyła prędkość. Próbował naprawić to, co zrobił. A potem, wciąż krzycząc, puścił ster.
Rozprostował po kolei palce drugiej ręki i odwrócił się od widoku nadchodzącej śmierci. Z oczu, z nosa i z ust ciekła mu
krew i perliła się na brodzie. Wyglądał jak krwawiący duch.
Uwolniony z jego bezlitosnego uścisku, Bail z trudem łapał oddech. Wzdrygnął się, kiedy Jedi objął go mocno
ramionami, tuląc go niczym zdesperowany rodzic, próbujący ochronić swoje dziecko. Poczuł falę ciepła. Kabina się
przechyliła. Bail zachwycił się złocistą poświatą. Strach ustał. Cierpienie ustało. Poczuł się bezpieczny i spokojny.
Pogodny.
Breha.
A wtedy brzuch statku uderzył o pierwsze drzewa ze zgrzytem przypominającym drapanie kocich pazurów o
metalowy kadłub. Przedarł się przez korony, łamiąc gałęzie i zrywając liście. Statek obrócił się gwałtownie jak oszalały z
bólu wieloryb, trafiony harpunem. Rozległo się rozdzierające wycie alarmów i równocześnie zadziałał system poduszek
powietrznych – jednak niedoskonale. Jedna nie wypełniła się powietrzem i statek zaczął koziołkować. Bail poczuł, jak
kabina powoli się toczy, a on i Kenobi razem z nią. Czas zwolnił, rozciągając się jak ciepły karmel. Wreszcie statek
rąbnął o ziemię z hukiem tak głośnym, jak wybuch wulkanu. Metal trzeszczał i się wyginał. Transpastal pękał. Skóra się
rozrywała.
A potem złote światła zgasły... i rzeczywistość zniknęła.
ROZDZIAŁ 17
Opornie wracająca przytomność uświadomiła Obi-Wanowi, że nie jest jeszcze zupełnie martwy. Żaden nieboszczyk
nie mógłby odczuwać takiego bólu. Fragmentaryczna pamięć chaotycznie odtwarzała ostatnie wydarzenia; gorycz
porażki piekła w oczy i ściskała wnętrzności.
Powinienem stawić większy opór, pomyślał. Nie wolno mi było ulec.
Głos nadszedł jakby znikąd. Ogłuszający krzyk emanujący złością i nienawiścią. Dręczyłjego ducha. Unicestwiał jego
wolę. Był jak farba wlana do szklanki czystej wody. Farba zawierająca krew. Farba pełna gniewu. To był głos Sithów.
Zmiażdżył jego obronę, jakby jej w ogóle nie było.
Poddaj się. Poddaj się, Jedi. Poddaj się.
Dotąd tylko raz doznał tak mrocznego uczucia, kiedy Ciemna Strona próbowała zamienić jego krew w szlam,
próbowała zaburzyć jego jasną, promienną łączność z Mocą. Było to na Naboo, w Theed, kiedy walczył z czerwono-
czarnym sithańskim zabójcą. Ale wtedy potrafiłzwalczyć tę brudną magmę. Potrafił oczyścić się ze skażenia i zwyciężyć.
Ale nie tym razem. Tym razem było tak, jakby cała armia Sithów skierowała swoje nikczemne umysły przeciwko
niemu. I chociaż opierał się im, walczył z destrukcyjnym przymusem, żeby posłać ich statek na śmierć... walczył tak
długo, aż uznał, że traci rozum...
ostatecznie Sithowie wygrali.
Poddaj się, Jedi.
Nie słyszał już tego krzyku nienawiści i gniewu. Ale nawet w tej ciszy coś przenikało do jego krwi. Coś zepsutego.
Coś zdradzieckiego. Czające się przeczucie mrocznego rozkładu.
Uporczywa niemoc, która tliła się podskórnie, zapowiadając pożogę. Przy każdym oddechu czuł odór Sithów. Zigoola
była nim przesiąknięta. Nic dziwnego, że planeta wyglądała na wyjałowioną. A ja tego nie wyczułem, pomyślał. Byłem
ślepy i głuchy. Musi się zastanowić nad tą brutalną prawdą, kiedy zdoła już pozbierać myśli.
Odezwała się pamięć.
Organa.
Gdzie jest senator? Czy przeżył? Kenobi pamiętał, jak, posługując się Mocą, wyrzuciłOrganę z kabiny. Pamiętał, jak
zacisnął Moc na jego gardle. A potem... a potem...
Czy go zabiłem? – zastanawiał się. Czy on nie żyje?
– Senatorze Organa! Senatorze, słyszy mnie pan?
Jego głos brzmiał okropnie – niewyraźnie i niepewnie, jakby był pijany. A przynajmniej tak, jak sobie wyobrażał, że
brzmiałby w takiej sytuacji. Nigdy w życiu nie był pijany, więc było to tylko przypuszczenie.
Organa nie odpowiadał. Oby tylko żył.
– Senatorze Organa! Niech się pan odezwie, jeśli pan może!
Nic.
Stękając z wysiłku, otworzył oczy... i oślepiło go słabe światło bladożółtego słońca, skąpanego w czerwonej poświacie
mgławicy, tej złowrogiej szkarłatnej kurtyny. Mrugając raz po raz, powiódł wzrokiem dookoła i zaczekał, aż jego
sponiewierany umysł zdoła ogarnąć wszystko, co widział i czuł.
Wciąż był na statku. Leżał wyprostowany na plecach w korytarzu łączącym kabinę z przedziałem pasażerskim.
Powyginany pokład wbijał mu się w kręgosłup i podtrzymywałkolana. Kadłub ponad jego głową był rozerwany od
dziobu po ogon. Ten statek już nigdzie nie poleci.
A więc jestem tu uwięziony, pomyślał. Jesteśmy uwięzieni, jeżeli Organa jeszcze żyje.
Powolna śmierć zamiast błyskawicznej. Sithowie jednak wygrali.
O nie. To jest czysty defetyzm. Jedi nie może myśleć w ten sposób.
Zamknął oczy i dokonał wnikliwej oceny swojego stanu. Wszystko go bolało, owszem, ale nie był to taki sam ból, jaki
odczuwał po ataku terrorystycznym na Coruscant. Wtedy go pokonał, a ból był ostry jak diament, szkarłatny i jasny. Ten
był przytępiony i w kolorze ciemnego karmazynu. Zaledwie echo jego wcześniejszych ran, które zostały wyleczone, ale
nie zapomniane.
Z trudem podniósł głowę i zajrzał do kabiny. Ster był zmiażdżony, jakby jakiś olbrzym rozgniótł go wściekłą pięścią.
Transpastalowy iluminator zamienił się w stos ostrych odłamków. Osmalone przewody, z których część nieregularnie
iskrzyła, zwisały z sufitu albo leżały na pokładzie niczym kolorowe, poplątane jelita.
Jakby wzrok pobudził do działania jego pozostałe zmysły, zaczął też słyszeć i czuć swoje otoczenie. Intensywny
zapach przypalonych przewodów, nieprzyjemne skwierczenie rozlanych płynów hydraulicznych. Metaliczny dym i
popiół, unoszone przez powiew chłodnego powietrza z zewnątrz, pokryły mu język patyną sadzy, która mieszała się ze
śliną, dając okropny smak. Ciszę przerywały trzaski, brzmiące jak odgłos płomieni. Nie wielkich, trawiących wszystko
płomieni, ale raczej wesoło strzelającego ogniska. Co to oznaczało? Czy statek się palił? Jeśli rzeczywiście, to czy czeka
go śmierć w płomieniach?
Odrażająca myśl o Tayvorzr Mandirly. Wstawaj. Wstawaj. Nie leż tak, nakazywał sobie.
Jego kości wydawały się jednak rozmontowane, a mięśnie zupełnie rozluźnione. Oporne ciało zignorowało polecenie.
Płynący w jego żyłach czarny szlam paraliżował ruchy. A gdzieś z głębiej słyszał cichy, ale uporczywy, złośliwy szept
Sithów.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Świeży przypływ adrenaliny zagłuszył ten głos. Umysł odzyskał ostrość i Kenobi zdałsobie sprawę, że ogień płonie na
zewnątrz. Widocznie od przegrzanego kadłuba zajęła się sucha trawa albo gałęzie wokół statku. Nie było silnego wiatru,
więc ogień nie powinien się rozprzestrzeniać. Ile zostało paliwa, które mogłoby podsycić pożar? Były tu drzewa...
zdawało mu się, że widział drzewa w ostatnich rozpaczliwych chwilach przed uderzeniem o ziemię... ale nie
wyglądało na to, żeby znajdowali się pośrodku płonącego lasu.
Może jednak nie spłonę żywcem, pomyślał.
Ale wciąż mógł umrzeć z głodu. Albo wykrwawić się na śmierć z powodu nieopatrzonej rany. Albo zamarznąć, jeśli
w nocy temperatura na Zigooli gwałtownie spadała. Statek mógłsię z trudem utrzymywać na krawędzi klifu. Jeden
wstrząs albo silny podmuch wiatru mógłby go strącić do wąwozu, gdzie zostałby zgnieciony na miazgę.
Krótko mówiąc, Kenobi, nie leż tak tutaj, powtarzał sobie. Wstawaj. Wyłaź. Przejmij kontrolę i znajdź jakieś wyjście z
tej sytuacji.
Ale jego krnąbrne ciało wciąż odmawiało posłuszeństwa.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, statek zniknął, a on znalazł się z powrotem na Taanab.
Znowu był chudym trzynastolatkiem, krzyczącym z przerażenia, kiedy ogniożuki ucztowały na jego ciele.
Qui-Gon! Qui-Gon, pomóż mi!
Ale Qui-Gon go nie słyszał. Qui-Gon nie żył.
Już po chwili miał dwadzieścia pięć lat i jako padawan walczył z Sithem. Uwięziony między polami siłowymi, widział,
jak zabracki zabójca zadaje cios. Widział szok i ból na twarzy swojego Mistrza, kiedy szkarłatny miecz świetlny Sitha
dosięgnął celu. Poczułnienawistny triumf tamtego, poczuł własny żal i wściekłość.
A potem w jaskini na okrutnej Geonosis, porażony dwoma cięciami miecza świetlnego, patrzył, jak Dooku bawi się ze
śmiałym, nierozważnym Anakinem. Wiecznie młody Sith, zdradziecki Jedi o srebrzystych włosach i zębach
wyszczerzonych w uśmiechu, z zuchwałą łatwością krążył wokół chłopca. Odpierał każde ostre natarcie ze swobodną
biegłością.
Zmusił Anakina do błędu – i odebrał mu rękę.
Obi-Wan ocknął się z krzykiem:
– Anakin! Anakin!
– Przykro mi – powiedział zmęczony, znajomy głos. – Obawiam się, że jest pan skazany na mnie.
Organa.
Senator klęczał przy nim, trzymając uspokajającą rękę na jego ramieniu. Konsternacja i przerażenie ustąpiły fali ulgi.
Odrzucił głowę do tyłu.
– Żyje pan.
– Jak widać – odparł Organa. – Sam w to nie mogę uwierzyć.
Jego oliwkowa skóra przybrała zielonkawy odcień. Miał podbite oko i rozciętą wargę.
Lewą rękę podtrzymywał prowizoryczny temblak – rękaw z poświęconej w tym celu koszuli.
Nieskazitelne zazwyczaj ubranie senatora było brudne i pogniecione, a spodnie miały dziury na obu kolanach. Serce
Obi-Wana nieco się uspokoiło.
– Senatorze...
– Mistrzu Kenobi. – Z powodu rozciętej wargi Organa mówił powoli i bardzo ostrożnie. –
Więc... chce pan mówić pierwszy czy ja mam zabrać głos?
Obi-Wan zmarszczył brwi.
– Co mam powiedzieć? „A nie mówiłem?” A co to zmieni? – Huczało mu w głowie. –
Gdzie pan był?
– Na zewnątrz – wyjaśnił Organa. – Zwiedzałem.
„Zwiedzałem”.
– Cudownie.
Senator uniósł brew.
– Minęła prawie godzina, odkąd się rozbiliśmy. Pan był nieprzytomny. Nudziło mi się.
– Więc zabawił się pan w turystę. I co pan widział?
– Niewiele.
– Coś się pali.
Organa wzruszył ramieniem.
– To ja rozpaliłem ognisko. Pomyślałem, że może się przydać, jak zapadnie zmrok.
Biorąc pod uwagę to, co się stało, nie brałbym odczytów sensorów za pewnik. Jeśli są tu jakieś drapieżniki, ogień
powinien ostudzić ich zapał.
– Bardzo pan zaradny.
– Dziękuję. – Organa przysiadł na piętach. – Nawiasem mówiąc, nasz pech z aparaturą komunikacyjną trwa nadal.
Zestaw łączności satelitarnej jest zupełnie zniszczony, a awaryjny transponder roztrzaskany. Nie ma szans na wysłanie
komunikatu, nawet gdyby ktoś nas nasłuchiwał.
Co i tak było mało prawdopodobne. Szanse, że ostatnia wiadomość Obi-Wana dotarła do Świątyni, były bliskie zeru.
– Rozumiem.
– Mistrzu Kenobi, jest pan trochę poobijany – powiedział Organa – ale chyba nic pan sobie nie złamał. Przynajmniej...
fizycznie.
Ich sytuacja wcale nie była wesoła... odległa o lata świetlne od wesołości... a mimo to Obi-Wan poczuł, że jego usta
wykrzywia uśmiech.
– Czy to pański dyplomatyczny sposób na zapytanie, czy zwariowałem?
– Przyszło mi to na myśl.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Zamknął oczy. Poczuł na policzkach drapanie oblepionych krwią rzęs.
– Mnie też.
– Ale... już wszystko w porządku?
Ogniożuki. Qui-Gon. Odcięta ręka Anakina. Nie mam pojęcia, senatorze, pomyślał.
– Tak – powiedział. – Nic mi nie jest. – Otworzył oczy. – A panu?
Na twarzy Organy widać było konsternację i gniew.
– Wyliżę się. Co tu się do cholery stało?
– A jak pan sądzi? Wpadliśmy w pułapkę.
Obi-Wan spróbował się podnieść i klapnął jak ryba wyrzucona na ląd. Organa jedną ręką pomógł mu usiąść.
Oszołomiony, z mocno bijącym sercem, oparł się o zniszczoną ścianę korytarza. Organa usadowił się naprzeciwko i
patrzyli na siebie w milczeniu.
Senator przemówił pierwszy.
– Alinta by mnie nie zdradziła. Została wykorzystana. Zmanipulowana w jakiś sposób.
Lojalność to chwalebna cecha.
– Być może. Ale faktem jest też, senatorze, że większość ludzi ma swoją cenę.
– Pan nie ma.
Trzask drobnych płomieni, szum wzmagającego się wiatru. Chrobotanie gałęzi o powyginany kadłub ich statku
kosmicznego.
– Nie – odparł wreszcie Obi-Wan. – I pan też nie.
Organa spróbował usiąść prosto i skrzywił się, bo ruch podrażnił jego zranioną rękę.
– Więc na kogo była ta pułapka, jak pan myśli? Na pana czy na mnie?
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Obi-Wan wzruszył ramionami, starając się nie zwracać uwagi na bełkotliwy szept. Ból w jego skroniach bębnił
nieustępliwie.
– Obaj mamy wrogów. Podejrzewam jednak, że Sithowie chcieliby, żebyśmy obaj zginęli.
– Obaj? Pan, to rozumiem... ale ja?
– Senatorze, niech pan nie będzie taki skromny – powiedział Obi-Wan. – Tak jak Jedi, stał się pan osobą publiczną.
– Owszem, ale to nie tłumaczy, dlaczego Sithowie chcieliby mnie zabić.
– Mówiąc najprościej, oni są zdeprawowaną wersją Jedi – wyjaśnił Kenobi. – Tak samo jak my... widzą różne rzeczy.
Być może pańskim przeznaczeniem jest stanąć na drodze do realizacji ich planów.
– Więc wykorzystali Alintę, żeby dotrzeć do mnie. A mnie, żeby dotrzeć do pana. –
Kolejna chwila ciszy, w trakcie której Organa oswajał się z niepokojącą prawdą. Potem skrzywił się i powiedział. –
Obi-Wanie, przykro mi.
– Wiem. Mnie też.
– Zastanawiam się, jak oni... – Organa pokręcił głową. – No cóż, teraz to już chyba nie ma znaczenia. Alinta i jej
ludzie nie żyją. To miało znaczenie. I obiecał sobie, że jeśli przeżyją, dowie się prawdy. Ale najpierw oczywiście musieli
przeżyć... Następna chwila milczenia. Wreszcie Organa odchrząknął.
– Muszę to wiedzieć, Obi-Wanie. Wcześniej, kiedy ty...
– Kiedy straciłem nad sobą panowanie i próbowałem nas zabić?
– Tak – przyznał Organa, zmieszany. – Wtedy. Mówiłeś, że to Sithowie, ale... jak to możliwe? Byliśmy jeszcze daleko
od powierzchni Zigooli. I twierdzisz, że mimo wszystko zdołali cię... dosięgnąć i przejąć nad tobą kontrolę? Naprawdę są
aż tak potężni?
Obi-Wan opuścił wzrok. Popatrzył na swoje brudne, zakrwawione spodnie.
– Na to wygląda, Bail.
– Nie spodziewałeś się tego.
Tak trudno było to przyznać.
– Nie..
Organa zaczął skubać rozdarcie na swoich spodniach.
– To... niepokojące. I denerwujące. Jak dużo właściwie wiesz na temat tych Sithów?
– Najwyraźniej za mało.
– Tobie się to wydaje zabawne?
Obi-Wan podniósł wzrok.
– Przecież się nie śmieję.
Ale Organy to nie ułagodziło. Za jego gniewem krył się przemożny strach.
– Więc Alinta się myliła? Na tej planecie są Sithowie, Mistrzu Kenobi? Czy idą po nas już w tej chwili? Czy
powinniśmy... czy ja wiem... uciekać?
To by było na tyle, jeśli chodzi o uprzejmości i mówienie sobie po imieniu.
– Uciekać? – powtórzył Obi-Wan. – A dokąd mielibyśmy uciekać?
– Nie wiem! Daleko stąd?
– Senatorze, ja nie zostałem zaatakowany przez jednego Sitha – powiedział ostrożnie Obi-Wan. – Podejrzewam, że do
tego napadu użyto jakiejś sithańskiej technologii. Być może zmodyfikowanego holocronu.
– Nieważne, co to jest – odparł niecierpliwie Organa. – A skoro nie jest pan pewien, to może się pan mylić. Sam pan
powiedział, że prawie nic pan o nich nie wie. Gdzieś tu może być całe plemię Sithów, a my czekamy, aż przyjdą i nas
zabiją.
Giń, Jedi, giń Jedi, giń, Jedi, giń.
– Niech się pan uspokoi, senatorze – warknął Obi-Wan i wziął głęboki oddech. Ostrożnie wypuścił powietrze. „Strach
prowadzi do gniewu, gniew prowadzi do nienawiści, nienawiść prowadzi do cierpienia. Strzeż się Ciemnej Strony,
Jedi...” – Nie ma żadnego plemienia. Jest ich tylko dwóch.
– Dwóch? – powtórzył Organa, zaskoczony. – To wszystko? Jest pan pewien?
– Całkowicie. – Był także pewien, że nie powinien o tym wspominać, ale w tej sytuacji...
– No dobrze – powiedział nieufnie Organa. – Skoro pan tak mówi. Ale i tak mogą tu być.
– Nie ma ich.
Senator popatrzył na niego, zdumiony.
– Mówi pan tak, jakby to była sprawa przesądzona, ale skąd pan to wie?
Pora zakończyć tę nieszczęsną rozmowę.
– Ponieważ jestem Jedi. Proszę to przyjąć do wiadomości.
– Och, dość już tych protekcjonalnych oświadczeń! – wypalił Organa, podnosząc się niezdarnie. – Stracił pan cały
autorytet, rozbijając mój statek. Jaki ma pan dowód, że Sithów tu nie ma? Jak może pan twierdzić choćby z minimalną
dozą pewności, że ich nie spotkamy?
Chyba że...
Obi-Wan dostrzegł, jak w senatorze kiełkuje podejrzenie. Zauważył, jak Organa wykonuje ten kłopotliwy, intuicyjny
krok. Poczuł jego poryw niedowierzania... oniemiałego gniewu...
– Pan wie, gdzie oni są – wyszeptał Organa. – Prawda? Gdzie oni są, Mistrzu Kenobi?
Obi-Wan spokojnie zniósł rozognione spojrzenie Organy.
– Nie tutaj.
– Co jeszcze pan wie? W czym jeszcze pan mnie okłamał? Kim oni są, to też pan wie?
– Nawet gdybym wiedział i powiedział panu, co by to dało?
– Ty... ty... Jedi! – wykrztusił Organa i natychmiast zakrył usta wierzchem dłoni, nie zważając na swoją ranę, jakby
starał się zatamować potok najgorszych przekleństw. – Chcę wiedzieć wszystko. I to już. Gadaj pan, Mistrzu Kenobi,
albo...
– Albo co? – przerwał Obi-Wan, nagle bardzo zmęczony. – Pośle mnie pan do łóżka bez kolacji? Czy muszę to panu
znowu przypominać, senatorze? Nie jestem i nigdy nie byłem odpowiedzialny przed panem.
– Jasne, to prawda – odparował z furią Organa. – Pan jesteś odpowiedzialny przed Mistrzem Yodą i Radą Jedi. A
przed kim oni są odpowiedzialni? Tylko przed samymi sobą.
Jakież to wygodne!
– Pańskie insynuacje są obraźliwe – odparł zimno Obi-Wan. – Mistrz Yoda jest najbardziej prawym...
– Nieważne! Nie obchodzi mnie to! Chcę znać nazwiska Sithów, Kenobi. Możesz mi powiedzieć od razu, bo nie dam
ci spokoju. Będę cię zadręczał pytaniami, aż mi powiesz...
albo mnie zabijesz.
– Nie muszę cię zabijać, Bail – powiedział Obi-Wan łagodnie. – Najprawdopodobniej Zigoola to zrobi, i to raczej
prędzej niż później.
Organa rzucił niezrozumiałe przekleństwo w jakimś gniewnym obcym języku, po czym pomknął korytarzem. Po
chwili rozległ się metaliczny zgrzyt odsuwania uszkodzonego włazu statku.
Obi-Wan oparł głowę o nierówną ścianę za plecami. Ból głowy stawał się nie do zniesienia, a czarny szlam bulgotał
mu w żyłach. Zatykał serce. Zaciemniał obraz. Jedyną rzeczą, jaką widział, była śmierć.
Giń, Jedi, giń, Je...
Nie. Poderwał się, po czym opadł na ścianę, ciężko dysząc. Walczył ze słowami. Walczyłz gryzącą rozpaczą, z
kapitulacją, walczył, żeby poczuć Jasną Stronę w tym całkowitym mroku. Przeciwstawił swoje prawie trzydzieści pięć lat
szkolenia i dyscypliny Jedi bełkotliwemu głosowi Sithów, który próbował go unicestwić.
Mrok się cofnął. Niezbyt daleko, ale wystarczająco. No prawie.
Było mu niedobrze i kręciło mu się w głowie. Chwiejnym krokiem pokonał korytarz, znalazł na wpół zmiażdżony
właz i wydostał się na zewnątrz. Rozejrzał się za Organą, obawiając się, że senator, wybiegając w gniewie, złamał nogę...
lub kark.
Ale nie. Organa stał nieopodal, przy rozpalonym przez siebie ognisku, podsycając ogień suchymi gałęziami, które
zebrał. Jeśli nawet wiedział, że jest obserwowany, to nie dawał tego po sobie poznać. Gniew bił od niego jak żar od
płomieni.
Upewniwszy się, że złość nie doprowadziła senatora do zguby, Obi-Wan skwapliwie zostawił go samego i rozejrzał
się po okolicy. Rozbili się na płaskowyżu. Wokół widziałskarłowaciałe drzewa o skąpym brązowym listowiu.
Porozrzucane czerwone głazy.
Żółtobrunatną glebę. Nierówny, poszarpany wąwóz. Ani śladu wody – rzeka, która go ukształtowała, musiała
wyschnąć dawno temu, a może to była pora sucha. Jeśli na Zigooli było coś takiego jak pory roku. Spod gryzącego
smrodu dymu i szczątków statku przebijałzapach chłodu i starości. Żadnego śpiewu ptaków. Żadnych odgłosów
zwierząt. Żadnych odcisków łap na piasku.
I wszędzie Ciemna Strona, wypełniająca czarnym mułem krew Obi-Wana.
Wysoko nad jego głową przesuwało się bladoniebieskie niebo, zalane czerwoną poświatą.
Ogień trzeszczał. Tayvor Mandirly krzyczał, kiedy jego bezbronne palce rozpadały się kość po kości. Wysoki, chudy
mężczyzna, umierający w imię zasad. Umierający mężnie. Zabity przez chciwość. Oczy miał wyłupione, żeby nie
widzieć własnej krwi. Język wyrwany, żeby nie wołał pomocy. Żeby nie błagał o litość. Kiedy go podpalili, jeszcze żył.
Obi-Wan wymiotował na czworakach. Miał dziewiętnaście lat, kiedy zginął Mandirly.
Był niewiele młodszy od Anakina. Płakał jak dziecko, a Qui-Gon go za to nie skarcił.
Upadł wyczerpany na zimny piach Zigooli. Wspomnienie było równie wyraźne, jak ogniożuki, jak Qui-Gon i Anakin.
Najgorsze chwile z jego przeszłości wyciągnięte na światło dzienne, tak świeże i przerażające jak wtedy, kiedy przeżywał
je po raz pierwszy.
– Kenobi...
Z trudem otworzył oczy i odwrócił głowę na bok.
– Co to było? – spytał Bail Organa, stojący parę kroków od niego. Miał przerażoną minę.
– Co się, u diabła, dzieje?
Obi-Wan spróbował odpowiedzieć, ale musiał najpierw odkaszlnąć i wypluć ślinę.
Wykorzystał tę chwilę, żeby przemyśleć odpowiedź. Czy Organa musi znać szczegóły? Nie.
Nie musi.
– To wciąż Sithowie, tak sądzę – wychrypiał. – Ciemna Strona. Wykorzystują moje bolesne wspomnienia przeciwko
mnie. Bail, musisz uważać. Wystrzegaj się negatywnych emocji. To miejsce się nimi karmi. Będzie na tobie żerować, aż
umrzesz.
– Obi-Wanie, nic mi nie jest. To ty jesteś w tarapatach. Cokolwiek to jest, atakuje twój umysł!
Jego umysł. Jego ciało. Jego kości ulegały erozji. Jego krew gęstniała od mroku. Podniósłsię z bólem i usiadł na ziemi.
– Walczę z tym.
Organa nie odpowiedział, tylko wrócił do rozbitego statku. Obi-Wan wsparł łokcie na kolanach, a rękami podparł
głowę. Wziął głęboki oddech i zanurzył się w Mocy, próbując dosięgnąć Jasnej Strony...
...ale utonął w mroku.
Na plecach poczuł ciepły dotyk dłoni.
– Hej. Hej, już dobrze. Jakoś sobie z tym poradzimy.
Obi-Wan spróbował wziąć się w garść. Spojrzał na kawałek materiału i butelkę wody, które trzymał przed nim
Organa.
– Masz całą twarz we krwi – powiedział senator. – Jeśli się nie doprowadzisz do porządku, to ja będę miał koszmary.
Obi-Wan dotknął swoich policzków, a potem podbródka. Przekonał się o prawdziwości słów Organy. Wziął szmatkę i
butelkę, obmył sobie twarz i brodę. Próbował wypłukać paskudny smak z ust, ale nie mógł. Ciemna Strona była trucizną,
która przenikała przez skórę.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Rzucił tkaninę i butelkę i zakrył sobie rękami uszy. Tak jakby to mogło coś zmienić. Tak jakby głos nie rozbrzmiewał
w jego głowie. Złośliwy szept nie ustawał. Obi-Wan opuściłręce.
Organa się cofnął.
– Czy ty... ty chyba... nie zwariujesz naprawdę, co?
– Jeśli tylko będę mógł temu zapobiec.
– A możesz? – spytał Organa. – Zapobiec, znaczy się.
To było uczciwe pytanie i zasługiwało na uczciwą odpowiedź.
– To, co zaatakowało mnie na statku, ucichło. Teraz już nie jest aż tak straszne. Niezbyt przyjemne, ale da się
wytrzymać. – Mam nadzieję, dodał w myślach.
– No cóż, przy odrobinie szczęścia nie będziesz musiał tego długo wytrzymywać –
stwierdził Organa, wyciągając z kieszeni minilornetkę elektroniczną. – Zobacz. – Pokazałręką i podał mu lornetkę. –
Tam.
Obi-Wan wstał niezdarnie, pozbawiony właściwej Jedi lekkości ruchów. Następnie wziąłlornetkę i popatrzył przez nią
ponad skałami i zacienionym lasem w kierunku odległego płaskowyżu. Przez parawan drzew dostrzegł wątły promień
słońca, odbijający się od płaskiej, czarnej powierzchni. Jej kształt wskazywał, że nie może to być wytwór natury.
Opuścił lornetkę.
– Świątynia Sithów?
Organa pokiwał głową.
– Tak sądzę. Kiedy statek spadał, zdawało mi się, że coś widziałem. Pomyślałem, że mi się przywidziało, ale jednak
nie. – Głos mu się ożywił. – Nie wszystko, co Alinta mówiła, było kłamstwem. – Tam, gdzie wcześniej był strach, teraz
pojawił się cień nadziei. – Może znajdziemy tam inny statek, Obi-Wanie. Albo aparaturę komunikacyjną Jeszcze możemy
się z tego wykaraskać. Tylko musisz się trzymać.
Trzymać się? Trzymać się czego? Jasna Strona była jego opoką, a teraz ta opoka się rozpadła. Czuł triumf Ciemnej
Strony. Czuł jej żarłoczność. Jej radość. Z wielkim wysiłkiem odzyskał panowanie nad sobą.
Nie. Nie będę karmił swoich lęków, pomyślał. Niech Ciemna Strona zdechnie z głodu.
– Wody mamy pod dostatkiem – powiedział Organa. – A większość racji żywnościowych przetrwała katastrofę.
Możemy dotrzeć do świątyni pieszo. Nie będzie to łatwe, ale musimy spróbować. Nie możemy tu zostać i po prostu się
poddać. Jeśli mamy umrzeć, Obi-Wanie, to przynajmniej możemy umrzeć, coś robiąc.
Senator mówił jak Qui-Gon. To powinno dodać Obi-Wanowi otuchy... ale napełniło go tylko smutkiem. Oddał
Organie elektroniczną lornetkę.
– Zgadzam się, że musimy coś zrobić, ale nie jestem pewien, czy twój plan to najlepszy pomysł. Jeśli ta budowla to
świątynia Sithów, to niemal na pewno źródło tego, co mnie atakuje, znajduje się w jej wnętrzu.
Organa schował lornetkę z powrotem do kieszeni i założył ręce na piersi.
– Tym bardziej musimy tam iść. Znajdziemy to coś... holocron, tak to nazwałeś?
Zniszczymy go i poczujesz się lepiej. A potem znajdziemy drogę do domu.
Senator nic nie rozumiał. Zresztą jak miał rozumieć? Życie w polityce nie mogło Baila Organy na to przygotować.
– Obawiam się, że to nie takie proste. Im bliżej będziemy świątyni, tym mocniej będę to zapewne odczuwał. Co
oznacza, że tym większe niebezpieczeństwo może grozić tobie.
Sithowie wykorzystują ciemne siły z całą bezwzględnością, Bail.
– Rozumiem – odparł spokojnie Organa. – I zgadzam się, że to ryzyko. Ale przecież już udowodniłeś, że potrafisz ich
pokonać. Myślę, że możesz ich pokonać jeszcze raz.
Obi-Wan wpatrywał się w niego, zakłopotany.
– O czym ty mówisz?
– Nie pamiętasz? Na statku, zanim się rozbiliśmy.
– Nie. Wszystko jest rozmazane.
– Jakąkolwiek władzę mieli nad tobą Sithowie, ty się spod niej wyzwoliłeś. Tuż przed tym, jak uderzyliśmy o ziemię.
Prawie cię to zabiło, ale się uwolniłeś. Poderwałeś nas do góry i... i zrobiłeś coś Mocą. Nie wiem co, ale dzięki temu nie
jesteśmy w takim stanie jak statek. – Organa pokręcił smutno głową. – Jak myślisz, dlaczego nie potrafię się na ciebie
gniewać?
Obi-Wan zrobił figlarną minę.
– Myślałem, że to mój chłopięcy urok.
– Akurat.
Kenobi odwrócił się i popatrzył jeszcze raz na budowlę Sithów. Ocenił odległość między płaskowyżem, na którym
stała, a nimi.
– Wiesz, to będą co najmniej trzy dni marszu. Od świtu do zmierzchu, po nieznanym terenie. Na łasce żywiołów. –
Gdyby był sobą, nie byłoby problemu. Ale nie był sobą. I Organa miał prawo o tym wiedzieć. – Mogę stać się dla ciebie
ciężarem.
– Chyba nie doceniasz własnych możliwości, Obi-Wanie.
Kenobi poczuł przypływ gniewu. Poczuł radość Ciemnej Strony i zdławił w sobie irytację, zanim zdążyła rozgorzeć w
jego krwi.
– A ty nie doceniasz potęgi Sithów. Każdy, kto ich lekceważy, ściąga na siebie niebezpieczeństwo.
– Nie przeczę, że to będzie wyzwanie – powiedział Organa. – Ja jestem poobijany, a ty...
oblężony. Ale wiem, na co mnie stać. Wiem też, na co stać ciebie. Padme miała rację, kiedy radziła, żebym ci zaufał.
Obi-Wan zdobył się na wątły uśmiech.
– Senatorze, czy pan przypadkiem nie próbuje na mnie swoich sztuczek?
– To zależy. Działają?
Jedi zadarł głowę i popatrzył na ciemniejące niebo. To desperacki plan, pomyślał. Ale to nasz jedyny plan. I co do
jednego Bail ma rację: musimy coś zrobić. Nie możemy tu siedzieć, czekając na śmierć.
– Wygląda na to, że zaczyna się ściemniać – zauważył. – Proponuję, żebyśmy uzupełnili nasze zapasy energii
żywnością i odpoczynkiem... i wyruszyli o świcie.
– A zatem – odparł Organa – to oznacza, że działamy.
– Hm – mruknął Obi-Wan, naśladując Yodę, po czym odwrócił się w stronę statku.
Na jego widok na chwilę zastygł w bezruchu. Skromny model koreliańskiego Starfarera.
Nic szczególnego. Żadnych luksusów. Mocne zwierzę pociągowe, które pozwoliło im bezpiecznie przemierzyć
bezkresną próżnię. A teraz było powyginaną kupą złomu. Martwy statek, leżący na Zigooli jak rooński wieloryb na
lodowcu.
Chociaż raz zrozumiał, co czuł Anakin.
Mam nadzieję, że u ciebie wszystko dobrze, przyjacielu, pomyślał. Mam nadzieję, że znajdziesz swojego głupiego
robocika.
Podzielili się jedną racją żywnościową i wypili po pięć nakrętek wody każdy, po czym wślizgnęli się na swoje
powyginane, przechylone koje i próbowali usnąć, podczas gdy dzień powoli zamieniał się w noc. Jednak sen był
nieuchwytny. Z wielu powodów.
– Tak się zastanawiałem... – odezwał się Organa, przerywając pełną zadumy ciszę.
Obi-Wan westchnął.
– Moje doświadczenie mówi, że żadna rozmowa zaczynająca się od tych trzech słów nie prowadzi do niczego
dobrego.
– Cóż, zastanawiałem się nad czymś, co powiedziała Padme. U niej w mieszkaniu.
Powiedziała: „Oni stoją za tą wojną z Separatystami”.
Obi-Wan już wiedział, co się święci. Bail Organa był stanowczo zbyt inteligentny.
– Przestań – powiedział, wpatrując się w mrok. – Jakie to ma teraz znaczenie?
– Hrabia Dooku jest jednym z Sithów, prawda? – Organa nie dawał za wygraną. –
Właśnie to sobie uświadomiłem. Musi być. Jest przywódcą Separatystów.
Wiedziałem, pomyślał Obi-Wan.
– Nie.
– Wybacz, nie wierzę ci.
– Senatorze... Bail... – Westchnął znowu. – Tracisz czas, który lepiej byłoby przeznaczyć na sen. Nie potwierdzę ani
nie zaneguję żadnego imienia, jakie podasz.
– Wiem – odparł po chwili Organa. – Odpowiadasz przed Radą Jedi. Ale uprzedzam, że jak wrócimy do domu,
poruszę z nimi ten temat.
Powodzenia.
– Oczywiście musisz robić to, co uważasz za słuszne.
Organa przewrócił się na swojej koi z metalicznym skrzypieniem.
– Ale... powiedz mi tylko jedno, Obi-Wanie. Jeśli wiecie, kim oni są i gdzie są, to dlaczego ich jeszcze nie
schwytaliście?
Obi-Wan się uśmiechnął. Głęboko w jego umyśle mrok wyszeptał swoje pragnienie. Aż parzył w powolnie płynącej
krwi.
– Gdyby to było takie proste, Bail, nie sądzisz, że już byśmy to zrobili? Robimy, co w naszej mocy, żeby ich dopaść.
– Wiem. Ale... postarajcie się bardziej. Proszę. Trzeba ich złapać. Trzeba wymierzyć sprawiedliwość.
Sprawiedliwość?
– Czy chcesz powiedzieć, że powinniśmy postawić Sithów przed sądem?
– Nie wiem – przyznał Organa niepewnym głosem. – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Do tej pory nigdy nie
musiałem. Ale... tak. Powinni być osądzeni. Republika opiera się na zasadach praworządności. Jeśli Sithowie naruszyli te
zasady, muszą za to odpowiedzieć. Publicznie.
On nic nie rozumie, pomyślał Obi-Wan. To nie jego wina, ale mimo wszystko.
– Żadnego Sitha nie można postawić przed sądem, Bail. Po pierwsze, oni nigdy nie uznaliby jego władzy. A poza tym
nigdy nie uda się ich tam doprowadzić.
– Więc co proponujesz? Od razu ich zabić?
– To jedyne wyjście. Sithowie są nieodwracalnie źli.
– Co? Nie ma czegoś takiego jak nieodwracalne zło – powiedział Organa. Wydawał się niemal... zaszokowany. –
Każda rozumna istota jest zdolna do zmiany.
Trudno było zachować cierpliwość przy jego naiwności.
– Wiem, że w to wierzysz, ale w przypadku Sithów całkowicie się mylisz. Musisz zrozumieć: oni nie chcą się zmienić.
Treścią ich życia jest śmierć i dominacja. Wszystkie mroczne emocje ich wzmacniają: strach, gniew, zazdrość, nienawiść.
To, co dla nas jest odrażające, dla nich jest pokarmem. Po tym, co się wydarzyło, myślałem, że przynajmniej zaczniesz to
pojmować.
– Obi-Wanie... – Teraz Organa wydawał się głęboko zmartwiony. – Mówisz o morderstwie.
Oskarżenie było niesprawiedliwe, ale nieoczekiwanie zabolało.
– Doprawdy? A na Geonosis, kiedy zabiłem acklaya, który chciał zabić mnie, to też było morderstwo?
– Acklay to było zwierzę – zaprotestował Organa. – Dzika bestia. Nie wiedział, co robi.
– Uwierz mi, Bail – powiedział cicho Obi-Wan. – Sith to taka sama dzika bestia. Ci, którzy przechodzą na Ciemną
Stronę, są straceni. Myślą, że nad nią panują, ale tragicznie się mylą. Ciemna Strona Mocy kontroluje ich i niszczy.
Niszczy wszelkie ślady dobra i światła.
Wszystko to, czym wcześniej byli, zostaje doszczętnie zniszczone. Musisz zaakceptować tę bolesną prawdę: jeśli nie
powstrzymamy Sithów, kiedy nadarzy się okazja, to, zaufaj mi, gorzko tego pożałujemy.
– Może masz rację – przyznał w końcu niechętnie Organa. – Ale, wybacz, wolę mieć nadzieję, że się mylisz.
Niestety intuicja podpowiadała mu, że w tym wypadku nadzieja jest płonna.
Potem Organa zasnął. Cisza i mrok pogłębiły się, mącone tylko przez jego miarowy oddech. Obi-Wan mu zazdrościł.
Wiedział, że potrzebuje odpoczynku, jednak bał się tego, co Ciemna Strona może zesłać mu we śnie. Ostatecznie
zmęczenie pokonało strach – i strach okazał się uzasadniony. Kiedy jego psychiczna obrona osłabła, Ciemna Strona
przypuściła kolejny atak. Plądrowała jego wspomnienia i prześladowała go w snach. Uparcie, zawzięcie odpierał tę
nawałnicę.
Jego wojna z Sithami rozpoczęła się na dobre.
ROZDZIAŁ 18
– Mistrzu Yoda – powiedział hologram Anakina. – Z przykrością muszę poinformować ciebie i Radę Jedi, że w trakcie
mojej potyczki z Grievousem na Bothawui zgubiłem swojego robota Artoo. Pomimo długotrwałych i szeroko
zakrojonych poszukiwań nie zdołałem go zlokalizować. Dlatego też muszę oficjalnie zgłosić Artoo-Detoo jako
zaginionego w akcji.
Yoda wymienił spojrzenia z Mace’em Windu, po czym postukał się zgiętym palcem wskazującym w usta. Nawet
poprzez hologram rozgoryczenie Anakina wydawało się ewidentne. Wydawało się, że nie ma sensu robić mu wymówek;
wątpliwe, żeby Yoda czy Mace mogli być bardziej surowi dla Anakina niż on dla siebie.
– Niepomyślna wiadomość to jest, młody Skywalkerze. Dużą wartość twój robot przedstawiał.
Ramiona Anakina zesztywniały.
– Tak, Mistrzu Yoda. Wiem o tym. I jest mi niezmiernie przykro, że nie udało się go znaleźć.
Mace nachylił się w stronę holoprzekaźnika.
– Anakinie, co się stało, to się stało – stwierdził zdecydowanym głosem. Drażniła go ta przesadna samokrytyka. –
Dostaniesz nowego robota tak szybko, jak to będzie możliwe.
Tymczasem musimy zająć się prowadzeniem wojny.
– Tak jest, Mistrzu Windu. Czy macie dla mnie nowe zadanie?
– Nic na froncie. Agitacja, którą Dooku prowadzi na Chanosant, oznacza, że zrezygnowałz jawnej agresji,
przynajmniej chwilowo.
– Dooku wziął Grievousa na smycz? Mistrzu Windu, trudno w to uwierzyć. Zwłaszcza...
zwłaszcza po tym, jak rozbił grupę szturmową z Falleen.
Mace pozwolił sobie na nikły, ponury uśmiech.
– Rozbił grupę z Falleen, a potem stracił Bothawui przez ciebie. Przypuszczam, że za kulisami odbywają się pewne
taktyczne roszady. Tymczasem toczy się walka o przychylność opinii publicznej pomiędzy Dooku i Palpatine’em. A
polem bitwy są serwisy informacyjne HoloNetu.
– Stawiam na kanclerza – odparł Anakin, nagle rozbawiony. – Mistrzu, ale Dooku chyba nie wierzy naprawdę, że to...
ta metoda kija i marchewki przyniesie skutek, co? Nie w chwili, kiedy jego oddziały robotów okupują Lanos.
– Nie okupują. Wyzwalają – sprostował ironicznie Mace. – Od dławiącego jarzma zepsutej i skorumpowanej
Republiki. Czyżbyś nie śledził HoloNetu?
– Nie, Mistrzu. HoloNet wprawia mnie w zły nastrój, a wiem, jak bardzo ty i Mistrz Yoda potępiacie zły nastrój u Jedi.
Yoda wykrzywił usta i wymienił jeszcze jedno spojrzenie z Mace’em. Potem zrobił krok do przodu i powiedział:
– Cieszy mnie to, młody Skywalkerze, że swoje nauki w Świątyni pamiętasz.
– Cały czas, Mistrzu Yoda – odparł Anakin, kłaniając się lekko. – Mistrzowie, skoro nie wracam na front, czy mogę
wiedzieć, czego teraz ode mnie oczekujecie?
– Otrzymaliśmy twój raport końcowy na temat nowych krążowników – powiedział Mace.
– I muszę przyznać, że jestem zaskoczony. Jeśli dobrze pamiętam, Anakinie, twoje wcześniejsze oceny były
entuzjastyczne.
– Tak, to prawda, Mistrzu Windu. Przepraszam, nie chciałem, żeby nowy raport byłzupełnie krytyczny. – Był teraz
ostrożny, nawet spięty. – Krążowniki są dobre. Tylko...
widzisz... prawdę mówiąc, myślę, że mogłyby być lepsze.
Yoda zmarszczył brwi i zaczął się przechadzać po obrzeżu kręgu Rady. O co znów chodziło?
– Lepsze? – spytał Mace chłodno, składając palce w piramidkę. – Czy przemyślałeś opinię, że ty, Anakin Skywalker,
mógłbyś poprawić dzieło wysoko wykwalifikowanego i doświadczonego zespołu profesjonalnych stoczniowców?
Zespołu, którego członkowie mogą pochwalić się doświadczeniem w konstrukcji ciężkich krążowników, wynoszącym
łącznie, o ile się nie mylę, jakieś osiemdziesiąt cztery lata?
Hologram Anakina pokiwał głową.
– Tak, Mistrzu Windu. Przemyślałem tę opinię.
Mace odsunął się poza zasięg holoprzekaźnika.
– Wiem, że to absurd – mruknął – ale właśnie dlatego, że wygłasza takie stwierdzenia, jestem skłonny mu wierzyć.
Żaden Jedi nie powiedziałby czegoś takiego, gdyby to nie była prawda.
Yoda zatrzymał się z dala od holoprzekaźnika i oparł podbródek na swojej gimerowej lasce.
– Upodobanie do maszyn młody Skywalker zawsze miał. I jakkolwiek zarozumiały być on może, to nieszczery nie
jest.
Mace pochylił się znów do przodu.
– Anakinie, zaprowadź grupę szturmową z powrotem do stoczni na Allanteen Sześć na przegląd, konserwację i
poprawki. Porozmawiaj z tamtejszymi ekspertami i przekaż im swoje uwagi. Nie wiem, ile będziesz miał czasu. W każdej
chwili możesz otrzymać nowe zadanie.
Jeśli tak się stanie, a „Zdecydowany” nie będzie jeszcze gotowy, dostaniesz inny statek.
Prawdopodobnie znowu „Zmierzch”. Jakieś pytania?
– Nie, Mistrzu Windu – odparł Anakin. – Dziękuję. – Zawahał się. – W każdym razie nie mam żadnych pytań na ten
temat. Ale... chciałbym zapytać, czy Mistrz Kenobi powrócił ze swojej misji?
Interesujące. Yoda podszedł do holoprzekaźnika.
– Nie powrócił on, młody Skywalkerze. Dlaczego pytasz?
Hologram Anakina zamigotał, ale nawet zanikający holosygnał nie mógł zamaskować niepokoju na jego twarzy.
– Nie wiem, co mam ci powiedzieć, Mistrzu Yoda. Mam złe przeczucia.
– Martwić się o Obi-Wana nie musisz, Anakinie – zapewnił Yoda, uważając tym razem, żeby nie spojrzeć na Mace’a.
– Wiadomość od niego otrzymaliśmy niedawno. Dochodzenie swoje dalej prowadzi.
– Jakie dochodzenie, Mistrzu? Możecie mi powiedzieć?
– Nie – uciął stanowczo Mace. – Anakinie, masz swoje rozkazy. Wypełnij je bez zwłoki.
– Tak jest, Mistrzu Windu – powiedział po chwili Anakin.
– Dobrze się spisałeś nad Bothawui – dodał Mace łagodniejszym tonem. – Rada jest z ciebie zadowolona, Anakinie. I
z twojej uczennicy. Oby tak dalej. Jeszcze parę takich zwycięstw i może będziemy mogli mieć nadzieję na rychły koniec
tej wojny.
– Tak jest, Mistrzu Windu.
Hologram Anakina ukłonił się, a obraz mignął raz i drugi i zniknął. Yoda pokręcił głową z westchnieniem.
– Złe przeczucia ma on. Nie podoba to się mi.
– Co jest bardziej niepokojące? – zapytał Mace, bębniąc palcami o kolano. – Fakt, że potwierdza twoje obawy... czy
to, że w jego wieku, przy swoim wciąż niewielkim doświadczeniu, potrafi wyczuć, że coś jest nie tak, mimo że od Obi-
Wana dzielą go tysiące lat świetlnych?
Było to dobre pytanie. Yoda zastanowił się nad odpowiedzią czując coraz większy niepokój buzujący w jego głowie.
Złe przeczucia, tak, pomyślał. Dotyczące tych, których znam.
– Potężnym Wybraniec być musi, jeśli równowagę w Mocy przywrócić ma.
– Wiem o tym – odparł Mace. – Ale jego potęga już jest wielką, a on jest jeszcze bardzo młody.
– Dlatego pokierować nim musimy – powiedział Yoda. – Chociaż buntuje się przeciw temu on.
– Tak – zgodził się Mace i nachylił się do przodu, czując, jak nadchodzą jego własne obawy. – Yodo, a co zrobimy z
Obi-Wanem?
Yoda westchnął i ponownie zaczął przechadzać się dokoła sali posiedzeń Rady, wystukując laseczką kontrapunkt dla
swoich myśli. Wypolerowana drewniana podłoga komnaty lśniła ciepłym, kojącym blaskiem od przefiltrowanego przez
transpastal światła.
Niebo za panoramicznymi oknami zachwycało różowozłotym zachodem słońca. Jeden po drugim śmigacze,
wahadłowce, maxitaxi i gondole włączały światła jaskrawe niczym ogniojętki i żuki tamarizi.
– Czekać będziemy, Mistrzu Windu – odezwał się wreszcie. – Sygnału jego transpondera wypatrywać dalej musimy. I
nadzieję mieć będziemy, że Moc z nim jest.
– Czekać – powtórzył Mace, krzywiąc się. – Nie jest to moje ulubione zajęcie.
– To wiem – odparł Yoda, denerwująco poważny. – Cierpliwości nauczyć cię nigdy nie zdołałem.
– Nauczyłeś mnie wystarczająco dużo – powiedział Mace. – Nauczyłeś mnie wszystkiego, co ważne. Yodo... – Zsunął
się z fotela na podłogę i oparł rękę na kolanie. –
Zajmę się tutaj wszystkim. Radą, Palpatine’em, czym tylko będzie trzeba. Ty nie powinieneś robić nic innego, tylko
nasłuchiwać Obi-Wana. Nikt nie potrafi poruszać się w Mocy tak jak ty. Jeśli on zawędrował poza Munto Codru, jeśli
jest w tarapatach... jeśli nas potrzebuje i nie może inaczej się z nami skontaktować, tylko ty będziesz w stanie go usłyszeć.
Yoda zatrzymał się znowu, zafrasowany. Niczego nie pragnął bardziej, niż zamknąć się w swojej komnacie
medytacyjnej, ale...
– Wiele pracy na ciebie spadnie, Mistrzu Windu. A mocno obciążony jesteś już.
– Nieważne! Yodo, ile razy to mówiłeś? Obi-Wan ma do wypełnienia przeznaczenie równie ważne, jak Anakin.
Gdyby coś mu się stało... gdybyśmy go stracili...
Yoda pokiwał głową, czując przygniatający go ciężar mglistej przyszłości.
– Nawet z Wybrańcem Moc może nie zostać zrównoważona – dokończył posępnie. – Co mówiłem, pamiętam,
Mistrzu Windu. Dobrze więc, rady twojej posłucham. W Mocy szukać Obi-Wana będę z nadzieją, że drogę powrotną do
nas bezpiecznie odnaleźć zdoła.
Stojąc w cichej sali narad wojennych „Zdecydowanego”, Ahsoka przyglądała się Anakinowi, który wpatrywał się w
wyłączony holoprzekaźnik z założonymi na piersi rękami i opuszczonym nisko podbródkiem.
Oho, nie jest zadowolony, pomyślała. Wcale nie jest zadowolony.
– I co, Rycerzyku? Co teraz robimy? – spytała. A kiedy rzucił jej gniewne spojrzenie, dodała: – Jesteśmy sami!
Mówiłeś, że mogę tak do ciebie...
– Cicho. Myślę.
Zagryzła wargę, czekając. Próbowała odczytać myśli przelatujące mu przez głowę, ale kiedy chciał, Anakin potrafił się
całkowicie ukryć. W tej chwili jego twarz była tak nieprzenikniona, że równie dobrze mógłby być androidem
protokolarnym.
Chyba nie sprzeciwi się Radzie? – zastanawiała się. Przecież te rozkazy nie zostawiły mu wyboru. Nie może ich
zlekceważyć. Nawet dla Mistrza Kenobiego. Prawda?
Anakin popatrzył na nią znowu, tym razem łaskawszym okiem.
– Co zrobimy, Ahsoko? Jak myślisz, co powinniśmy zrobić?
Odetchnęła głęboko. Wyprostowała plecy. Nie miała zamiaru mu schlebiać, mówiąc to, co chciał usłyszeć, zamiast
tego, co powinien usłyszeć. Zresztą Mistrz Kenobi praktycznie już to powiedział, kiedy znajdowali się nad Bothawui. A
kim ona była, żeby spierać się z wielkim Obi-Wanem Kenobim?
– Myślę, że musimy zrobić to, co nam kazał Mistrz Windu. Wiem, że jesteś zły z powodu straty Artoo. Wiem, że
martwisz się o Mistrza Kenobiego. Ja też się martwię. Jesteśmy jednak na wojnie, Rycerzyku. To jest coś większego od
nas obojga. Jak możemy pokonać Separatystów, jeśli nie będziemy działać zespołowo?
Na zaciśniętej szczęce Anakina drgnął mięsień.
– Jak możemy pokonać Separatystów, wykonując złe rozkazy? Rada Jedi nie zawsze ma rację, Ahsoko.
– Może i nie – odparła po pełnej wątpliwości chwili milczenia. – Ale nie mogą zawsze się mylić.
Zrobił minę.
– Nie mogą?
I co ona miała na to odpowiedzieć?
– Eee...
– Nieważne – powiedział, zerkając na nią. – Pewnie masz rację. Zresztą nawet jeśli mam złe przeczucia, to nie wiem,
gdzie Obi-Wan jest ani co robi. Więc nawet gdybym był gotów zlekceważyć rozkaz Mistrza Windu i ruszyć za nim, to
nie miałbym zielonego pojęcia, gdzie go szukać.
To dlatego był taki zdenerwowany.
– Myślę, że on by nie chciał, żebyś go szukał, Mistrzu. A ty?
– Może i nie – przyznał Anakin z bladym uśmiechem. – Ale Obi-Wan nie zawsze wie, co jest dla niego najlepsze.
Ahsoka otworzyła ze zdumienia usta.
– A ty wiesz?
– Tak – odparł po prostu i ruszył w stronę drzwi. – Chodź. Musimy zaprowadzić tę grupę szturmową na Allanteen
Sześć. Potem będziemy mogli trochę potrenować z kapitanem Reksem.
Świetnie, pomyślała. Ciekawe, czy Rex może mnie nauczyć odpowiednich sztuczek, żeby nad tobą zapanować?
Zdezorientowana i zrezygnowana, ruszyła za nim.
Opuścili rozbity statek krótko po wschodzie słońca. Poranne powietrze było na Zigooli chłodne i suche, zmącone przez
lekki wietrzyk, a niebo bezchmurne. Bail poprawiłprowizoryczny plecak, próbując ułożyć go wygodniej na łopatkach.
Usiłował nie zwracać uwagi na ból w zwichniętym barku.
Kiedy szli przez surowy płaskowyż, kątem oka zerkał na Obi-Wana. Zastanawiał się, czy Jedi zdołał się choć trochę
przespać. Podejrzewał, że nie. Podkrążone oczy wymownie świadczyły o niespokojnej nocy. A w trakcie przygotowań
do wymarszu wymienili tylko kilka słów.
Powinienem coś powiedzieć czy udawać, że wszystko jest w porządku? – zastanawiał się.
Jeśli będę udawał, że wszystko gra, a potem coś się stanie, to skąd będę wiedział, co robić?
Jak mu pomóc?
Obi-Wan westchnął.
– Nic mi nie jest, Bail. Nie musisz się martwić.
Świadomość tego, jak precyzyjnie ten człowiek odczytuje jego myśli, była głęboko krępująca.
– Teraz może i nic – przyznał. – Ale co, jeśli to się w pewnym momencie zmieni?
– Robię, co mogę, żeby do tego nie dopuścić.
Robi, co może? Co to oznaczało? Pewnie znów jakieś tajemnicze, niepokojące sprawki Jedi.
– Wciąż czujesz Sithów?
– Tak – odparł po chwili Obi-Wan. – Tak, czuję ich.
– No i?
Obi-Wan podciągnął własny prymitywny plecak.
– No i co?
– No i czy to znaczy, że oni... że oni cię atakują? Teraz, podczas drogi?
– Tak, Bail – powiedział Obi-Wan. Wydawał się mocno spięty. – Ale nie martw się.
Panuję nad tym.
Bail zwolnił i się zatrzymał. Obi-Wan zrobił jeszcze trzy kroki, po czym też przystanął.
Odwrócił się powoli, ukazując bladą twarz, pooraną zmarszczkami stresu.
– Co jest?
Bail się skrzywił.
– Chcę ci pomóc. Jak mogę ci pomóc?
– Możesz być cicho – odparł Obi-Wan. – Rozmowa przeszkadza. A Sithowie...
– Co z nimi? – spytał Bail, kiedy Jedi zamilkł. – Obi-Wanie, co oni robią?
– Próbują się do mnie dostać – wyjaśnił Obi-Wan. – Byłoby lepiej dla nas obu, gdyby im się nie udało.
No, tak. To było zupełnie oczywiste.
– Oni ciągle... igrają z twoim umysłem? Przypominają ci różne rzeczy?
– Nie w tej chwili.
– Ale robili to? W nocy?
Obi-Wan odwrócił wzrok, a potem pokiwał głową.
– Tak.
Bail chciał zapytać, co to za rzeczy. Chciał wiedzieć dokładnie, z czym Jedi ma do czynienia, bo tkwili w tym bagnie
razem, czy to się Obi-Wanowi podobało, czy nie.
Ale on mi tego nie zdradzi, pomyślał. Wiem o tym. Powie, że mu przeszkadzam. Powie, że to nie moja sprawa. Powie,
żebym się nie martwił. Że on jest Jedi i że sobie z tym poradzi.
Bail zagryzł z frustracji usta.
– Jak daleko to może zajść, Obi-Wanie? Szczerze.
– Szczerze? – Obi-Wan wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia. Ale chyba można założyć, że się pogorszy, zanim się
poprawi.
Cudownie.
– Może to błąd. Może powinieneś zostać tutaj, przy statku, a ja bym zbadał świątynię.
– To miłe z twojej strony, niestety zupełnie niepraktyczne – odparł Obi-Wan. – Nawet gdyby udało ci się tam
szczęśliwie dotrzeć, nie umiałbyś poznać, co się tam znajduje. Nie mógłbyś odgadnąć przeznaczenia tych artefaktów. O
ile są tam jakieś artefakty. Nie, idziemy dalej zgodnie z planem.
Bail pokiwał głową.
– W porządku. Ale musisz mi mówić, co się dzieje, Obi-Wanie. Nie zbywaj mnie. Nie traktuj mnie jak idioty. A jeśli
będziesz potrzebował pomocy, to musisz o nią poprosić.
Zgoda?
Piaskowe chochliki tańczyły po widnokręgu, wzniecane przez wzmagający się wiatr. Obi-Wan obserwował je z
nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wreszcie westchnął.
– Zgoda – powiedział. Wydawał się głęboko nieszczęśliwy. – A teraz proszę, Bail...
dosyć gadania. Muszę się skoncentrować.
Tak więc szli dalej w milczeniu, a wokół nich rozpościerał się zigoolański poranek.
Blisko dwie godziny później, kiedy brnęli wytrwale przez rozległy, nierówny płaskowyż, Obi-Wan nagle się
zatrzymał. Stanął zupełnie nieruchomo, z zastygłą twarzą, jak ktoś, kto próbuje przypomnieć sobie nazwisko lub inny
ulotny strzępek informacji. I nagle, bez żadnego ostrzeżenia, skrzywił się okropnie i upadł na kolana. Zaczął drapać się po
całym ciele, a oczy miał szeroko otwarte z przerażenia.
Bail zachłysnął się powietrzem. Wiedział, co się dzieje. Sithowie przełamali obronę wroga i teraz Obi-Wan jeszcze raz
przeżywał atak ogniożuków na Taanab.
To by było na tyle, jeśli chodzi o jego panowanie nad sytuacją, pomyślał. Co mam robić?
Co robić?
Musiał to jakoś zatrzymać, nie mógł pozwolić, żeby ten napad trwał. Tak jak poprzednio Obi-Wan mógł sobie zrobić
krzywdę. Bail zrzucił plecak na twardą ziemię, przykucnął obok Jedi i złapał go za ramiona.
– Obi-Wanie! Otrząśnij się!
Ale zamiast się ocknąć, Obi-Wan zaatakował. Tym razem nie przy użyciu Mocy, ale zaciśniętych pięści i desperackiej
siły. Był niewysokim człowiekiem, o szczupłej, niezbyt umięśnionej budowie, ale potrafił uderzać mocno i szybko.
Nawałnica ciosów trafiła Baila w twarz i w brzuch. Rozcięła mu świeżo zasklepioną wargę i odebrała dech. Przewrócił
się na bok i z trudem łapiąc powietrze, leżał niezdarnie na ziemi, przeszyty bólem. Poczuł smak krwi i zobaczył jaśniejące
niebo, które przetaczało się chaotycznie nad jego głową. Może to nie był taki dobry pomysł, Organa, pomyślał.
Obraz rozmywał mu się przed oczami. Próbował zmusić swoje brutalnie podrażnione rany do uspokojenia. Spróbował
usiąść, ale upadł. Spróbował jeszcze raz i tym razem się udało.
– Ty głupcze! – krzyknął Obi-Wan, nachylając się nad nim. – Co ci strzeliło do głowy?
Nie wiesz, że mogłem cię zabić?
Bail popatrzył na niego, mrużąc oczy.
– Ach, więc jednak podziałało? Nie ma za co, swoją drogą.
Obi-Wan rzucił barwne toydariańskie przekleństwo, zrzucił swój prowizoryczny plecak i zaczął szperać między
butelkami wody i racjami żywnościowymi.
– Nie mogę cię uleczyć – powiedział, wyciągając zabraną ze statku apteczkę. – Moje zdolności są osłabione. Będziesz
musiał zadowolić się tym.
– Dobrze – odparł Bail, sięgając po apteczkę, ale Obi-Wan odtrącił jego rękę. Za jego gniewem krył się strach.
– Ja to zrobię – warknął Jedi. – Nie ruszaj się i bądź cicho.
– Dobrze – powtórzył Bail i pozwolił mu się opatrzyć.
Obi-Wan zajął się nim z szorstką sprawnością. Kiedy skończył, spakował apteczkę i włożył ją z powrotem do plecaka,
a następnie podniósł wzrok.
– Bail, nigdy więcej nie wolno ci tego zrobić.
– Powinieneś mieć więcej wiary w siebie, Obi-Wanie – powiedział cicho Bail. – Nie wierzę, że mógłbyś mnie zabić.
– Więc jesteś głupcem – odparł Obi-Wan, siadając na piętach. – Bo już raz próbowałem.
Fakt. Ale jeśli mieli przetrwać, nie mogli sobie pozwolić na brak zaufania.
– Obi-Wanie, zniosę parę siniaków, jeśli to cię uchroni przed ponownym przeżywaniem tego, co się stało na Taanab,
czy przed czymkolwiek, czego Sithowie mogliby przeciwko tobie użyć.
Obi-Wan wstał i przesunął ręką po brodzie, wyraźnie poirytowany.
– Znowu chcesz zgrywać bohatera? Oszczędź mi tego, senatorze, i rób, co mówię. Jeśli...
kiedy znów zacznę ulegać Sithom, trzymaj się z daleka. Pozwól, żeby atak przebiegał swoim torem.
– Mam pozwolić ci się ranić? – odparował Bail. – Nic z tego, Mistrzu Kenobi. Chociażby ze względu na instynkt
samozachowawczy. Bez ciebie nie wydostanę się z tej planety.
– Martwy też się z niej nie wydostaniesz!
Pat.
Łypali na siebie pośród tańczących piaskowych chochlików. Wreszcie wściekły wyraz twarzy Obi-Wana złagodniał...
i znów ujawniła się ta niespodziewana słabość.
– Proszę, Bail – powiedział. – Nie każ mi się o ciebie martwić. W ten sposób mnie osłabiasz. A już i tak jest
wystarczająco ciężko.
Bail skrzyżował ręce i utkwił wzrok w ziemi. Cholera... to było niesprawiedliwe, chciałwalczyć. Nie chciał uznać
swojej porażki, ale został pokonany i dobrze o tym wiedział. Jego zawzięty opór przełamała prosta, szczera prośba Obi-
Wana.
Podniósł wzrok.
– Więc co mam robić? Siedzieć z założonymi rękami, cokolwiek by się działo? Bez względu na to, co zrobią
Sithowie? Co ty będziesz robić?
– Zgadza się.
– A co potem... pozbierać to, co zostało?
Napięcie w oczach Obi-Wana odrobinę zelżało.
– Jeśli nie sprawi ci to zbyt wielkiego kłopotu.
Bail wsadził ręce do kieszeni i powiódł wzrokiem po płaskowyżu, piaskowych chochlikach, a wreszcie w kierunku
pierwszej odległej linii drzew. I to ma trwać trzy dni?
Trzy dni albo dłużej?
Powinienem był zostać w domu, w łóżku, pomyślał.
– Bail – odezwał się Obi-Wan. – Powiedziałeś, że muszę poprosić cię o pomoc, jeśli będę jej potrzebował. Więc
proszę. Właśnie tak możesz mi pomóc.
Cholera. Sabak nie kłamał. Ten facet naprawdę potrafi grać nieczysto.
– W porządku – powiedział niechętnie Bail. – Będzie po twojemu. Na razie. Ale to nie koniec dyskusji, tylko przerwa.
Jeśli sprawy wymkną się spod kontroli, Obi-Wanie, jeśli naprawdę będzie wyglądało, że twoje życie jest zagrożone,
wtedy przemyślimy to jeszcze raz.
Znajdziemy jakiś inny sposób. Zgoda?
Obi-Wan podniósł swój prowizoryczny plecak i zarzucił go sobie na ramiona.
– Zobaczymy.
Bail wpatrywał się w niego, oniemiały. Niech mnie szlag trafi, pomyślał, jeśli Kenobi nie jest najbardziej upartym,
najbardziej denerwującym, najbardziej niemożliwym...
– Chodźmy, senatorze – rzucił Jedi i ruszył naprzód. – Jak ktoś niedawno powiedział, nie mamy czasu.
Tak więc Bail założył swój plecak z powrotem na plecy i pobiegł za nim, przeklinając bolące ramię, przeklinając
Kenobiego, Sithów i całą galaktykę. Przeklinając los za to, że tak go urządził.
Będę miał ci co opowiedzieć, Breho, kiedy wrócę do domu, pomyślał.
Bo wiedział, że wróci. Tym razem Sithowie nie mogli wygrać. Nie mogli... nie mogli...
nie mogli, do cholery.
Młodzik w Świątyni Jedi uczy się wielu rzeczy. Na samym początku takich słów: strach prowadzi do gniewu, gniew
prowadzi do nienawiści, nienawiść prowadzi do cierpienia. Strzeż się Ciemnej Strony, Jedi.
A druga lekcja brzmi tak: panowanie nad sobą to jedyne panowanie, jakie się liczy.
Obi-Wan bardzo się obawiał, że jego panowanie nad sobą może zawieść.
Świat zewnętrzny, świat poza jego światem duchowym, to był marsz w nieprzyjaznym słońcu, po skórze planety, która
próbowała go zabić, w kierunku twierdzy wroga, pragnącego jego unicestwienia. Był to także ten dobry człowiek, Bail
Organa, który nie powinien iść przy jego boku. No i było to niewystarczające pożywienie, szczątkowy sen i litania
fizycznych dolegliwości, które zamieniały fizyczny świat w udrękę.
Cóż, niedogodności tego świata były jedynie echem. Rzeczywistość znajdowała się w głowie Obi-Wana, w sferze
ducha... a w duchu czuł się jak świeczka, która ma płonąć pośrodku huraganu.
Od ostatniej nocy wiatr Ciemnej Strony smagał go bez ustanku, zadręczając najokrutniejszymi wspomnieniami.
Próbował rozszarpać jego walecznego ducha. Ogniożuki...
Tayvor Mandirly... śmierć Qui-Gona... i Geonosis. Bezlitosna procesja lęków, śmierci i utraty, niepozostawiająca czasu
na dojście do siebie między jednym atakiem a drugim. Na złapanie oddechu. Na odbudowanie umocnień przed kolejnym
natarciem.
Zwrócony do wewnątrz, zwrócony ku sobie, brutalnie odcięty od Jasnej Strony Mocy, oszczędnie gospodarował
swoim płomieniem. Czerpał z lekcji wszystkich Jedi, którzy go uczyli: Yody, Mace’a Windu, a w szczególności Qui-Gon
Jinna. Anakin także go czegoś nauczył; chętnie wykorzystał tę nieoczekiwaną siłę. Sith w Theed też czegoś go nauczył, a
i Dooku w swojej jaskini. Te ostatnie lekcje były najbardziej gorzkie; nie mogły pójść na marne.
Zobaczył siebie jako świecę schowaną za murem. Próbował go wznosić cegła po cegle. I cegła po cegle mur był
niszczony. Każda śmierć była jak uderzenia młota. Każda strata jak dłuto. Sithowie to przebiegły wróg. Wiedzą, gdzie i
kiedy uderzać. Przyciągały ich słabe miejsca, dawne żale i niezaleczone rany. Obi-Wan budował swoją barykadę
przeciwko nim.
Oni tylko się śmiali i burzyli ją natychmiast.
Ze śmiechem szeptali mu do ucha jak kochanka: giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Obi-Wan mgliście zdawał sobie sprawę z troski Baila Organy. Odbierał ją jak ciepłą rękę na swoim ramieniu, rękę,
która dodawała mu otuchy. Czerpał z niej siłę, ale równocześnie czuł jej brzemię. Czuł przytłaczający ciężar człowieka,
którego miał chronić... lub zawieść.
Powinienem go zostawić przy statku, myślał. W ogóle nie należało go zabierać.
Powinienem był znaleźć jakiś sposób, żeby go z tego wyłączyć. Przeze mnie zginie.
Na swój sposób Bail przypominał mu Padme – śmiały, zuchwały i uparcie odważny.
Gotów bez namysłu położyć na szali własne życie dla innych, dla sprawy, w imię tego, co uważał za słuszne. Jeśli
Sithowie mieli zostać pokonani, to w równej mierze dzięki ludziom takim jak Bail i Padme, co dzięki Jedi.
Dlatego senator nie może umrzeć tutaj, na Zigooli, pomyślał. Republika go potrzebuje.
Muszę go chronić za wszelką cenę.
W świecie poza jego duchem upływał cenny czas. A w tym miejscu czas – tak samo jak Sithowie – nie był jego
sprzymierzeńcem. Każdy chwiejny krok przybliżał go do zimnego oka huraganu. Do świątyni Sithów, do bijącego serca
tego czegoś, co pragnęło jego śmierci.
Bał się, że kiedy już tam dotrze, będzie wypalony. Będzie tylko wspomnieniem. Czyjąś niezaleczoną raną.
Ale strach prowadzi do gniewu, a gniew prowadzi do nienawiści, a nienawiść prowadzi do cierpienia. A to oznacza
zwycięstwo Ciemnej Strony. Więc oszczędnie gospodarowałswoim płomieniem. Cegła po cegle budował mur, ponieważ
jedyną alternatywą było poddanie się.
A tego nikt go nigdy nie nauczył.
ROZDZIAŁ 19
Późnym popołudniem dotarli do forpoczty leśnej gęstwiny. Sękate gałęzie splatały się ponad ich głowami, filtrując
światło zachodzącego słońca. Sucha ściółka, pokrywająca nierówną ziemię, szeleściła pod stopami. Powietrze miało
zapach starości i śmierci. Żadnych ptaków na powyginanych drzewach, w ogóle żadnych oznak życia.
Spocony i zmęczony Bail spojrzał na Obi-Wana.
– Zatrzymamy się na chwilę?
Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział od czasu kłótni o ogniożuki. Głos miałzachrypnięty. Rozpaczliwie chciało
mu się pić, ale musieli oszczędzać wodę. Nic nie wskazywało, żeby w najbliższej przyszłości mieli napotkać rzekę,
strumyk czy choćby staw.
A gdyby wypili całą wodę przed odnalezieniem drogi do domu... cóż, lepiej było nawet o tym nie myśleć. Konanie z
pragnienia było paskudnym rodzajem śmierci.
Obi-Wan zwolnił nieco kroku i popatrzył w górę, przez brązowe, koronkowe listowie.
Nakrapiany nieregularnymi plamami światła i cienia, wyglądał na wyczerpanego. On także zachowywał milczenie, ale
przy każdym kroku toczył walkę z Sithami. A to dopiero pierwszy dzień...
– Powinniśmy iść dalej – powiedział. Jego głos też brzmiał chrapliwie. – Przynajmniej do zmroku.
– Dlaczego? – spytał Bail, nagle buntowniczo usposobiony i pełen pretensji. Dla ciebie to nic takiego, Kenobi,
pomyślał. Ale ja nie jestem Jedi. Jestem tylko człowiekiem. – Parę minut odpoczynku... Co to szkodzi? Nie ma sensu się
zamęczać, Obi-Wanie. Nie zatrzymaliśmy się nawet na jedzenie. – Po prostu podzielili się racją żywnościową i zjedli, nie
przerywając marszu. Bail wciąż zmagał się z niestrawnością. – Proponuję, żebyśmy zrobili krótką przerwę na złapanie
oddechu.
Obi-Wan rzucił mu zniecierpliwione spojrzenie.
– Dobrze.
Wysuszona ściółka leśna była poprzecinana leżącymi pniami martwych drzew.
Powstrzymując jęk ulgi, Bail zrzucił plecak i usiadł. Był wysportowanym człowiekiem, codziennie ćwiczył, ale
wielogodzinny marsz dał mu się we znaki. Bolały go ramiona, szyja i nogi. W dolnej część pleców czuł potworne
napięcie. Stopy pokryły się piekącymi bąblami; jego modne botki nie były stworzone do pieszych wędrówek. Paliły go
wszystkie płytkie skaleczenia i oparzenia, które odniósł podczas walki na stacji kosmicznej. A warga, w którą trafił go
Obi-Wan, znowu spuchła i pulsowała wściekle jak bolący ząb. Nie brał jednak środka przeciwbólowego, chcąc
zachować lekarstwa z apteczki na poważniejsze wypadki.
Pochylił się nad plecakiem, zdeterminowany, żeby odkryć takie rozmieszczenie jego zawartości, które uchroni go
przed uszkodzeniem kręgosłupa, i spojrzał ponownie na Obi-Wana. Jedi cały czas stał z plecakiem. Tak jakby prosta
czynność zatrzymania się pozbawiła go całej energii.
– Hej! – zawołał Bail. – Wszystko w porządku?
Obi-Wan pokiwał głową.
– To siadaj. Zdejmij na chwilę ten plecak. Potrzebujesz odpoczynku bardziej niż ja.
Obi-Wan znowu pokiwał głową... ale się nie ruszył. Bail wyprostował się, zaniepokojony.
– Obi-Wanie? Co się dzieje?
W odpowiedzi Obi-Wan zsunął z ramion plecak, który uderzył ciężko o ziemię. Miałzmarszczone brwi, a wzrok
dziwnie rozbiegany. Odpiął miecz świetlny i zapalił klingę.
– Hej! – Bail odskoczył, nie zważając na ból. – Co się dzieje? Wyczuwasz kogoś?
Jesteśmy sami czy nie? Obi-Wanie!
Szum miecza świetlnego rozbrzmiewał głośno w niesamowitej ciszy gęstego lasu, a jego niebieskie ostrze świeciło tak
jaskrawo, że wydawało się żywe w tym martwym, cichym miejscu. Obi-Wan omiótł okolicę przenikliwym, ale wciąż
dziwnie rozkojarzonym wzrokiem.
Jego ciało emanowało napięciem, jak ogar voolk, który wyczuł ofiarę. Nagle zmrużył oczy, uniósł głowę i poderwał
miecz świetlny do góry, przyjmując pozycję obronną.
– Ventress! – syknął.
Bail odwrócił się, zaniepokojony, starając się podążać wzrokiem za spojrzeniem Obi-Wana. Serce mu łomotało, a
adrenalina zmyła cały ból. Asajj Ventress? Tutaj? Gdzie? Ta kobieta to zabójczyni. Cholera, jak mógł być takim durniem,
żeby zostawić swój blaster na stacji kosmicznej Alinty?
– Obi-Wanie, nie widzę jej – wyszeptał, przesuwając się bokiem, żeby skryć się za skarłowaciałym, wykrzywionym
drzewem. – Gdzie ona jest? Co mam...
Obi-Wan ruszył do przodu z tym samym zaciekłym zapałem w oczach, który rozświetlałje w czasie walki na stacji
kosmicznej. Błyskając mieczem świetlnym, przypuścił wściekły atak – na nikogo. Asajj Ventress tam nie było.
Ta świadomość uderzyła Baila jak obuchem.
Och, litości. On ma halucynacje, domyślił się.
I nagle zupełnie przestał czuć się bezpiecznie.
Serce waliło mu tak mocno, że miał wrażenie, jakby za chwilę miało rozerwać mu klatkę piersiową. Przywarł do pnia
drzewa i obserwował, jak Obi-Wan walczy ze swoim niewidzialnym przeciwnikiem... i chociaż to, co widział, napełniało
go swoistą mieszaniną przerażenia i litości, to jednocześnie wzbudzało w nim niezwykły podziw. To, co
zobaczyłpodczas walki na stacji kosmicznej, było niczym w porównaniu z tym.
Obi-Wan Kenobi używał swojego miecza świetlnego niczym pierwotnej siły natury.
Zupełnie jakby klinga była żywym przedłużeniem jego samego, nieodłączną częścią jego ciała. Wszelkie ślady
zmęczenia gdzieś znikły. Wydawał się mieć niespożytą energię; skakał, wyginał się, robił salta i obroty, a jego miecz
świszczał i migał niebieskim światłem pośród cieni. Można było niemal uwierzyć, że walczy z prawdziwym, fizycznym
wrogiem – każde cięcie, każda parada, każde odbicie i obejście klingą zdawało się napotykać na drugi świetlny miecz.
Ciało Obi-Wana pozornie reagowało na serie potężnych ciosów; każdy mięsień byłnaprężony jakby pod wpływem
ataków przeciwnika, a na jego twarzy malowała się dzika determinacja... a jednak, pomimo złowrogiego błysku w
oczach, dowodzącego, że w udręczonym umyśle Jedi jest to walka na śmierć i życie, była w tym jakaś wspaniałość.
Jak długo to może trwać? – zastanawiał się Bail. Zaczynał się coraz bardziej bać, bo nic wskazywało, żeby Obi-Wan
miał zakończyć swoją walkę. Przecież nie może tego ciągnąć w nieskończoność, pomyślał senator. Już jest zmęczony, a
to musi być strasznie wyczerpujące.
Na pewno zaraz padnie. I co wtedy? Nie zaniosę go do świątyni Sithów.
Czy powinien zignorować instrukcje Obi-Wana i spróbować przerwać walkę? Przerwać zesłane przez Sithów
halucynacje i sprowadzić Jedi z powrotem do rzeczywistości?
Eee... nie. Chyba nie, pomyślał. Nie kiedy ma w ręku ten miecz świetlny.
Ciężko dysząc, Obi-Wan zaatakował z jeszcze większą zaciekłością. W oczach miał już nie błysk, ale zabójczy,
śmiercionośny płomień. Coś się jednak zmieniło. Czy Kenobi walczyłjeszcze w ogóle z Asajj Ventress? Przyglądając mu
się z rosnącym przerażeniem, Bail zauważył zmianę w spojrzeniu Obi-Wana i dziwny, nieprzyjemny grymas na jego
twarzy.
Coś było nie tak... to znaczy, jeszcze bardziej nie tak.
Nagle Jedi wbił miecz świetlny w serce jednego z drzew.
Bail zdławił okrzyk zaskoczenia. Chłodne, martwe powietrze wypełniło się odorem palonej żywicy. Pospiesznie
oddalił się od pnia, który służył mu za osłonę, bo teraz Obi-Wan siekł i dźgał na oślep otaczające go drzewa. Odcięte
gałęzie spadały na ziemię w kłębach cuchnącego dymu, deszczu patyków i liści.
Wkrótce ofiarą szału Obi-Wana padały już nie tylko gałęzie, ale całe drzewa, które ginęły przecięte ze straszliwą
łatwością jednym ciosem jaskrawoniebieskiej klingi. Jedi wirowałcoraz szybciej i szybciej, ścinając drzewa, jakby to byli
jego śmiertelni wrogowie. Jakby każda gałąź trzymała wymierzoną w niego broń. Głośny szum miecza świetlnego ginął
w trzasku starych, martwych pni, które padały na ziemię albo uwieszały się na swoich sąsiadach, niczym zataczający się
pijacy w podlejszych dzielnicach Coruscant. Liście wirowały i szybowały, a przez coraz większe luki w splątanych
koronach drzew wpadały świeże promienie słońca.
Bail przyglądał się, oniemiały, jak Obi-Wan masakruje las.
O nie. Nie, nie, nie. To się wymyka spod kontroli, pomyślał.
Nie mógł zbyt długo stać nieruchomo, bo w atakach Obi-Wana nie było żadnego sensu ani logiki. Bail przesuwał się w
różne strony niczym człowiek stepujący na krawędzi wulkanu; nie ważył się zatrzymać, bo wszędzie dookoła Obi-Wan
obracał zigoolański las w perzynę. Dwukrotnie ścięte drzewo omal nie zgniotło senatora, upadając. Raz przewrócił się o
stary, martwy pień, uskakując przed sękatą koroną żywego drzewa. Wyszedł z tego z paroma siniakami i zadrapaniami, z
suchym gardłem i bliski paniki.
Jak to przerwać? – zastanawiał się. Muszę coś zrobić. To obłęd. Obi-Wan oszalał.
Ale zaraz musiał odskoczyć w bok, bo Jedi odwrócił się w jego stronę po ścięciu jednym ciosem trzech młodych
drzewek, gotów do kolejnego ataku. Jego twarz zmieniła się prawie nie do poznania. Była teraz wykrzywiona furią i
ślepą, bezmyślną nienawiścią.
Obi-Wan uniósł znowu miecz świetlny... i ruszył.
Struchlały ze strachu Bail wyciągnął przed siebie ręce. Zrobił krok w tył, potknął się o leżący pień i omal znowu nie
upadł.
– Obi-Wanie! Obi-Wanie, to ja! Bail Organa! Obi-Wanie... Mistrzu Kenobi... Przestań!
Głuchy i nieczuły na jego wołanie, Obi-Wan puścił miecz świetlny w ruch. Bail zamknąłoczy. Breha. Ale nie zginął.
– Bail? – odezwał się wątły, niepewny głos. – Bail? Co ja robię?
Bail, zamroczony, zamrugał gwałtownie... i oszołomiona twarz Obi-Wana nabrała ostrości. Popatrzył na boki i w dół,
na syczący pręt pulsującego niebieskiego światła, który zatrzymał się tak blisko od jego szyi, że czuł piekący żar.
– W tej chwili, Obi-Wanie? – wymamrotał. – W tej chwili odkładasz swój miecz świetlny.
Klinga zgasła z cichym szumem, a czarno-srebrna rękojeść miecza świetlnego wysunęła się z rozluźnionych palców
Jedi i upadła na ziemię.
– Ventress – powiedział Obi-Wan głosem wciąż niewyraźnym od szoku. – Widziałem Asajj Ventress. Walczyłem z
nią... na Teth. Były też roboty Separatystów. Walczyłem z nimi na Christophsis. I myślałem... myślałem... – Rozejrzał się
po leżących drzewach i usłanej listowiem ziemi, widomych objawach szaleństwa umysłu pogrążonego w świecie iluzji.
Nagle kolana się pod nim ugięły i upadł. Oparł się na rękach i zwymiotował skromne pół racji żywnościowej, które
zjadł parę godzin wcześniej.
Bail odwrócił się z ponurą miną i wyciągnął swój plecak z plątaniny poobcinanych gałęzi.
Wyjął cenną butelkę wody, odkręcił i podał Obi-Wanowi.
– Do diabła z racjonowaniem – powiedział. – Pij. Siedzący na piętach Jedi drżącą ręką wziął butelkę, ale zamiast się
napić, tylko na niego popatrzył.
– Bail, przepraszam.
Senator wzruszył ramionami.
– To nie twoja wina.
– Moja – szepnął Obi-Wan. – Straciłem koncentrację. Wystawiłem się na atak.
Cholera. Bail przykucnął przy nim.
– Obi-Wanie, jesteś zmęczony. Walczysz z Sithami bez wytchnienia od wielu godzin.
Wprawdzie jesteś Jedi, ale nie jesteś niezniszczalny. A zresztą pokonałeś ich w końcu.
Przecież mnie nie zabiłeś. Znowu. Czyli oni nie wygrywają. Ty wygrywasz. A teraz przestań gadać i pij.
Obi-Wan opróżnił butelkę do połowy i oddał Bailowi.
– Powinniśmy iść dalej.
Iść dalej? Po czymś takim? Bail pokręcił głową.
– Nie. Musisz odpocząć.
– Bail... – Obi-Wan miał oczy zapadnięte ze zmęczenia i pewnie czegoś jeszcze gorszego.
– Nie zaznam ani chwili odpoczynku, dopóki jestem na tej planecie. Jeśli mamy znaleźć sposób, żeby się z niej
wydostać, musimy go znaleźć Szybko. Zanim...
Nie musiał mówić nic więcej. Bail sam mógł dokończyć zdanie. Zanim twój umysłzałamie się kompletnie i Sithowie
zjedzą cię żywcem jak ogniożuki z Taanab.
Westchnął.
– W porządku. Chodźmy.
– Mój miecz świetlny – powiedział Obi-Wan. Podniósł go i podał Bailowi. Twarz miałpooraną zmarszczkami. – Weź.
Przechowaj go dla mnie.
Bail w milczeniu wpatrywał się w elegancką broń. Pamiętał jej żar, jej przerażającą potęgę. Miał wystarczającą wiedzę
na temat Jedi, żeby wiedzieć, że miecz świetlny jest dla nich najbardziej osobistą, najważniejszą i najcenniejszą
własnością.
– Jesteś pewien?
Obi-Wan kiwnął głową.
– Omal cię nie zabiłem. Jestem pewien.
– W porządku – odparł Bail i wziął broń z jego wyciągniętej ręki. Zacisnął na niej palce, poczuł jej ciężar. Jej
znaczenie. – Będę go dobrze pilnował, obiecuję.
– Dziękuję – powiedział Jedi. Następnie powiódł wzrokiem po szczątkach lasu, z wolna obejmując umysłem tę
szaleńczą rzeź. – Chodźmy już.
Gdy tak brnęli, ścigając się z zachodzącym słońcem, Obi-Wan z ulgą poszukał ucieczki w milczeniu. Starał się
odbudować swoje umocnienia, chroniące go przed ciemnością, przed złośliwym głosem szepczącym mu nieustannie do
ucha.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Nigdy w życiu nie czuł się tak wytrącony z równowagi, tak niepewny. Naprawdę widziałVentress, a po niej roboty
Separatystów. A co gorsza, kiedy z nimi walczył, użył Ciemnej Strony. Posługiwał się nią bez zastanowienia. Ta
świadomość była najbardziej odrażająca.
Kiedy to do niego dotarło, upadł na kolana, wymiotując.
A w dodatku o mało nie ściął głowy Bailowi Organie.
To nie może się powtórzyć, zdecydował. Nie mogę na to pozwolić. Sithowie mogą mi odebrać Jasną Stronę, ale nigdy
nie zepchną mnie w mrok. Nie uczynią ze mnie narzędzia mordu.
Lepiej, żeby sam zginął, niż pozwolił na coś takiego.
A teraz on i senator z Alderaana przedzierali się powoli przez to, co pozostało z lasu. To, czego nie zdołał wyciąć.
Tymczasem światło dnia odpływało z nieba i mrok opuszczał swoją zasłonę. Szli obciążeni plecakami, własnymi
wspomnieniami i lękami.
Starannie, z mozołem odbudowywał Obi-Wan swoje zrujnowane mentalne obwarowania.
Umacniał wzniesiony przeciwko Sithom szaniec z bolesną świadomością, że bez wsparcia Jasnej Strony Mocy jest
sobą jedynie w połowie. Dręczył go lęk, że połowa Jedi to za mało, żeby wygrać.
Strata miecza świetlnego była dla niego jak otwarta rana.
Zapadła noc i rozdzierające wspomnienia powróciły, całkiem jakby naturalne ciemności były dla nich zaproszeniem.
Obi-Wan odrzucił żądania Organy, żeby się zatrzymać i poczekać do świtu. Jakoś łatwiej było mu opierać się Sithom,
idąc. Kiedy zwalniał, nacierali mocniej. Tak mocno, aż czasem wydawało mu się, że ulegnie.
– Mamy pręty jarzeniowe – tłumaczył senatorowi. – Pociągniemy jeszcze trochę.
Biedny Bail. Był uparty, nierozsądny i głupio lekkomyślny, ale nie zasłużył sobie na to.
Nikt na to nie zasługiwał.
W końcu się zatrzymali, ale tylko dlatego, że Obi-Wanowi nogi odmówiły posłuszeństwa.
Byli jeszcze w przerzedzonym lesie i drewna na opał mieli pod dostatkiem, więc Bail ostrożnie rozpalił ogień.
Podzielili się kolejną racją żywnościową. Upili odrobinę z zapasów wody. Owinęli się kocami termicznymi i siedzieli w
milczeniu przy ognisku.
Do świtu było daleko.
Bail w końcu usnął, ale Obi-Wan nie. Za każdym razem, kiedy zanurzał się pod powierzchnię świadomości, jakieś
wspomnienie rzucało się na niego, okrutnie kąsając. Aby odpierać ataki Sithów, musiał zachowywać przytomność i
skoncentrować się na umysłowej dyscyplinie, którą doskonalił przez całe życie.
Był jednak zmęczony. Bardzo zmęczony. Wkrótce wspomnienia zaczęły go nękać nawet na jawie, tak jak
zaatakowały go po katastrofie statku. Stojąc nago pośrodku huraganu, toczyłswoją niekończącą się bitwę z Sithami.
Przeżywał znowu Geonosis. Przeżywał Taanab.
Przeżywał stratę Qui-Gona. Wciąż od nowa.
Bail wszystko to przespał. Wreszcie słońce powróciło. Gdy tylko niebo się rozjaśniło, Obi-Wan go obudził i postawił
na nogi.
– Wyglądasz jak śmierć – oświadczył bez ogródek Bail. – Nie wytrzymasz do południa.
Obi-Wan zarzucił plecak na ramiona.
– Wytrzymam tak długo, jak będzie trzeba, senatorze. Koniec dyskusji. Idziemy.
Kiedy Obi-Wana zaatakowała trzecia wizja – wspomnienie, koszmar na jawie czy cokolwiek, u licha, się z nim działo
– w ciągu niecałych dwóch godzin, Bail wycofał się na bezpieczną odległość, usiadł na skalistej równinie, po której
mozolnie się posuwali, i wpadł w rozpacz.
Nigdy więcej, pomyślał. Nigdy, nigdy, nigdy więcej nie powiem, że chciałbym być Jedi.
Choćby przez tydzień. Choćby przez jeden dzień.
Która wizja to była tym razem? Byle nie śmierć Tayvora. Gdyby musiał znów pośrednio przeżywać tortury i spalenie
swojego wuja, chybaby oszalał. Albo po prostu oszalałby szybciej. Bo jeśli Obi-Wanowi było ciężko – a oczywiście
było, i to bardzo – to jemu było niemal równie trudno przyglądać się temu z zewnątrz, wiedząc, że nie może zrobić nic,
żeby powstrzymać zaciekły atak Sithów. Przeżywać to wspomnienie razem z Jedi.
Ale nie, tym razem to nie była śmierć Tayvora. Podejrzewał – chociaż nie miał pewności, ponieważ Obi-Wan nie
chciał o tym rozmawiać – że Jedi śni o Geonosis. To wspomnienie zawsze zaczynało się w ciszy, a kończyło tym, że
wołał swojego padawana – przepraszam, byłego padawana – i opłakiwał utratę ręki przez młodzieńca.
Wyraz grozy, jaki pojawiał się wtedy na jego twarzy, był wstrząsający. Ale oczywiście zawsze mogło być gorzej.
Mogły powtórzyć się jego szaleńcze halucynacje. Szczęśliwie jak dotąd powtórki nie było. Jakimś cudem udawało mu się
ich unikać.
To był ich drugi dzień na jałowej równinie, rozciągającej się za lasem, który Obi-Wan wziął za mroczną zabójczynię i
armię robotów. To przez jego uporczywe nalegania utrzymywali cały czas zabójcze tempo, maszerując nieprzerwanie od
pierwszych promieni słońca do momentu, aż robiło się zbyt ciemno, żeby iść dalej, nawet przy prętach jarzeniowych.
Wtedy rozbijali obóz, najstaranniej jak się dało. Jedli oszczędnie, pili jeszcze mniej i wydzierali dla siebie tyle
odpoczynku, ile mogli pod ciemnym, zabarwionym przez mgławicę niebem Zigooli i nieznanymi gwiazdozbiorami. Nie
było tego wiele. Nagie skały i ubita ziemia okazały się żałośnie niewygodnym łóżkiem. A kapryśne koszmary Obi-Wana
nie pomagały w zasypianiu żadnemu z nich.
Bail potarł rękami twarz i poczuł, jak szorstka stała się jego skóra, jak zapadnięte nieogolone policzki. Wiedział, że
gdyby spojrzał w lustro, zobaczyłby w nim wychudzone obce rysy. Idealnie skrojone ubranie teraz na nim wisiało. Tracił
mięśnie. Tracił siły. Jego ciało trawiło się samo niczym wąż zjadający własny ogon.
Od celu dzielił ich jeszcze jeden, może dwa dni marszu. Nie ze względu na teren, ale dlatego, że zgodnie z
przewidywaniami Obi-Wana im bliżej byli świątyni, tym bardziej brutalne i tym częstsze stawały się jego wizje. Choćby
nie wiem ile razy odbudowywał swoje umocnienia, Sithowie się nie poddawali... i stopniowo odbierali mu siły.
Patrząc teraz na niego, widząc, jak się trzęsie i poci, Bail zmagał się z falą przytłaczającej bezsilności.
Wytrzymałość Jedi jest legendarna, ale nawet ona ma swoje granice, myślał. Jak prędko Obi-Wan je przekroczy? Jak
długo jeszcze może znosić te ataki? Czy wytrzyma, aż dojdziemy do świątyni? Twierdzi, że wytrzyma... ale ja nie jestem
już taki pewny.
Minionej nocy, w trakcie rzadkiej ostatnio wymiany słów, Obi-Wan powiedział, że te ataki nie są osobiste. Że
Sithowie prawdopodobnie ustawili zabezpieczenia, pułapki, no i ten holocron, żeby chronić Zigoolę i jej skarby przed
każdym Jedi, który mógłby trafić na tę planetę. Presja, żeby rozbić statek, nie była wymierzona specjalnie w niego. Głos
Sithów w jego głowie, zapowiadający jego śmierć, także nie był spersonalizowany. Sithowie nienawidzili wszystkich
Jedi jednakowo. Pragnęli śmierci każdego z nich i nie cofnęliby się przed niczym, żeby ten cel osiągnąć. A to miejsce
było prastare; pułapka, w którą wpadł Obi-Wan, mogła zostać zastawiona wieki temu.
Dlatego pewnie nie próbują zabić mnie, domyślił się Bail. Skoro nie jestem Jedi, to nie stanowię zagrożenia.
No cóż, przynajmniej nie dla zigoolańskiego holocronu Sithów. Dla kogoś jednak byłzagrożeniem. Była to
zatrważająca myśl. Gdzieś w galaktyce jakiś Sith znał jego nazwisko i chciał, żeby on, Bail Organa, zginął. Kiedy wrócą
na Coruscant, będzie musiał przedsięwziąć środki ostrożności... o ile da się to zrobić. Jedi będą musieli mu w tym pomóc.
Tak, jasne, pomyślał. Kiedy wrócimy... jeśli wrócimy.
Strach wślizgnął mu się do brzucha jak robak. Zdusił go, tak jak kazał mu Obi-Wan. Nie karm Ciemnej Strony,
polecał. Zachowaj koncentrację. Myśl pozytywnie.
Ja nie jestem Jedi, więc to miejsce mnie nie widzi, tak jak widzi jego, pomyślał Bail. I to działa na naszą korzyść.
Pomagam Obi-Wanowi, więc można też coś zapisać na konto mizernego człowieczka.
Podniósł głowę i spojrzał na odsłoniętą, skalistą równinę. Ocenił dystans i teren, który został im do przebycia. Jeśli
utrzymają tempo, to przed zmrokiem powinni dotrzeć do końca tego nieprzyjaznego skrawka ziemi. A to byłoby
prawdziwą ulgą, bo chociaż słońce Zigooli nie grzało przesadnie mocno, wciąż wydalali z siebie więcej potu, niż mieli
wody, żeby uzupełnić ten ubytek.
Odwodnienie nie jest naszym sprzymierzeńcem, pomyślał Bail.
Za równiną rozciągały się kolejne połacie lasu, pokrywające szczelnie nierówną ziemię.
Nie cieszyła go ta perspektywa. A tuż za tym lasem, był o tym przekonany, powinni wreszcie znaleźć świątynię
Sithów. Widział stąd jej płaskie, czarne zwieńczenie, wiszące ponad wierzchołkami drzew niczym złowieszcza kamienna
chmura.
A więc jesteśmy już prawie na miejscu, pomyślał. To prawie koniec.
Tyle że niebezpiecznie było tak myśleć. Takie myśli powodowały, że piekły go oczy i czuł ściskanie w gardle, a
przecież jeszcze nie dotarli na miejsce. Za bardzo wybiegałmyślami do przodu. Musiał zachować koncentrację. Nie mógł
sobie pozwolić na myślenie o czymkolwiek innym niż stawianie jednej pokrytej pęcherzami stopy przed drugą.
Pięć kroków od niego Obi-Wan zakasłał cicho i spojrzał w niebo, mrużąc oczy.
– Hej – odezwał się ostrożnie Bail. – Witam z powrotem. – Wyciągnął cenną butelkę wody z jedynego pozostałego
plecaka. Ich zapasy kurczyły się w alarmującym tempie, ale nie chciał o tym myśleć. Odkręcił nakrętkę, napełnił ją wodą
i podał Jedi. – Trzymaj.
Kość po kości, mięsień po mięśniu Obi-Wan podźwignął się na nogi.
– Dziękuję – wychrypiał, przyjmując skromną ofertę. Omal nie rozlał wszystkiego, tak trzęsła mu się ręka. Potem
usiadł i po prostu siedział, oddychając głęboko i nierówno. – Jak długo byłem nieprzytomny tym razem?
– Mniej więcej tyle, co ostatnio – odparł senator. – To chyba dobrze, co?
Obi-Wan oddał mu pustą nakrętkę. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Skrzętnie ukrywał wszystkie swoje
tajemnice.
– Tak. Cudownie.
Bail się skrzywił i skupił na szczelnym dokręceniu butelki z wodą. Jeśli jego twarz była zmieniona, to Obi-Wan
wyglądał makabrycznie. Biała jak kreda skóra, rozciągnięta na wystających kościach, oczy zapadnięte niczym rozżarzone
węgielki wrzucone w śnieg.
– Powinieneś coś zjeść – powiedział Bail i zrobił krok w kierunku plecaka.
Obi-Wan pokręcił głową.
– Nie. Nic mi nie jest. Musimy iść dalej.
– Obi-Wanie...
Obi-Wan wstał z trudem. Pas wisiał mu luźno na biodrach.
– Bail!
Bail zacisnął usta i wepchnął butelkę z powrotem do plecaka. Pewnie tak wygląda życie padawana, pomyślał. Rób, co
ci każę. Żadnych dyskusji. Ja wiem lepiej.
– Bail – powtórzył Obi-Wan, tym razem łagodniej. – Im dłużej stoimy, tym trudniej będzie mi ruszyć. Więc chodźmy,
dobrze?
Bail był głodny. Był zmęczony. Ciało miał cały czas obolałe. Chętnie by jeszcze trochę odpoczął, ale jak mógł nalegać,
jak mógł narzekać, widząc, co musi znosić Obi-Wan? Więc podniósł prowizoryczny plecak i założył go, znowu się
krzywiąc. Był ciężki, niewygodny i potęgował ból w jego zwichniętym barku, ale na to nie było rady. Ignorując
dyskomfort, ułożył plecak najlepiej jak się dało i podążył za Obi-Wanem, który szedł tak, jakby przy każdym kroku
mogły mu popękać kości. I tak ciągnęła się ich mozolna wędrówka.
Cztery – wolne od kolejnych wizji – godziny później rozpętała się nagła burza. Czarne chmury, oblamowane
nienaturalną zielenią zakłębiły się na bladym niebie, zasłaniając słońce i zamieniając powietrze w lód. Ostry jak
myśliwskie noże wiatr hulał po skalistej równinie, smagając i powalając ich na ziemię.
Byli o jakąś godzinę drogi od następnej linii drzew. Nie mieli gdzie się ukryć.
Deszcz runął z nieba jak blasterowe błyskawice i w ciągu paru sekund przemoczył ich do suchej nitki. Krople
eksplodowały na otaczających skałach i na ich odsłoniętej skórze, bębniąc ogłuszająco, jakby każda z nich była żelazną
kulką, walącą o skały zrobione z metalu.
Bail popatrzył na swoje dłonie i ramiona, spodziewając się płynącej po skórze krwi. Ale to była woda, tylko woda,
chociaż parzyła jak ogień. Zadarł więc głowę, otworzył usta i pozwolił, żeby ulewa zalała mu wysuszony język i gardło.
Poczuł metaliczny smak. Poczułgorycz. Poczuł życie.
Obi-Wan złapał go za ramię i potrząsnął, sprawiając ból.
– Co ty robisz? – wrzasnął Jedi, szczękając z zimna zębami. – Niesprawdzona... może być niebezpieczna...
– Jeśli to trucizna, to i tak już po mnie! – odkrzyknął, identycznie dzwoniąc zębami. – A ty jesteś tak samo mokry jak
ja, więc z tobą też koniec!
Obi-Wan wpatrywał się w niego, mrużąc oczy, podczas gdy bezlitosny deszcz tłukł o ziemię. Strumienie wody
płynęły, tworząc wiry i małe sadzawki. Wszędzie dookoła przybywało wody.
– Racja – westchnął Jedi.
– I przynajmniej teraz nie umrzemy z pragnienia.
– Nie, ale możemy utonąć!
Bail się roześmiał. Nie mógł się powstrzymać. Jestem na planecie Sithów w Dzikiej Przestrzeni, a przyczyna mojej
nieuchronnej śmierci stała się tylko kwestią wyboru, pomyślał.
– Albo zostać trafieni piorunem!
– Nie mów tego! – krzyknął Obi-Wan. – Ty głupcze, nawet nie...
I w tym momencie pierwsza błękitna błyskawica uderzyła w ziemię.
– Idioto! Musiałeś to powiedzieć!
Kolejne błyskawice przeszyły chmury, a w ślad za nimi odezwały się grzmoty. Powietrze zaczęło zamarzać. Deszcz
zamienił się w lód. Małe kulki, małe drzazgi, małe brzytwy kaleczyły ich skórę.
– Nie jest dobrze – stwierdził Obi-Wan. – Zupełnie nie jest dobrze!
No i nie było. Gdyby grad stał się jeszcze większy, mógłby bez trudu rozłupać im czaszki.
Połamać kości.
Bail osłonił rękami głowę i przycisnął podbródek do piersi, starając się być jak najmniejszym celem. To pomogło, ale
nie do końca. Ubranie miał tak przesiąknięte, że równie dobrze mógłby być nagi. Chłostał go zamarzający deszcz. Słyszał
swój jęk. Słyszałjęk stojącego obok Obi-Wana, pogrążonego we własnej rozpaczy. Kolejne błyskawice.
Kolejne grzmoty. Wstrzymał oddech, czekając, aż śmierć uderzy i spali mu ciało aż do kości.
Breho... Breho! Nie gniewaj się. Nie chciałem.
I nagle szalejąca burza minęła, równie gwałtownie, jak się zaczęła.
Ledwie zdążyli napełnić opróżnione butelki, zanim woda spłynęła przecinającymi skalną równinę szczelinami i
rozpadlinami. Niebo znów było bezchmurne, a cała ta kłębiąca się czerń z zielonkawą obwódką zniknęła, tak jakby jej
nigdy nie było. Znów zaświeciło ponure zigoolańskie słońce, promieniując bladym, wymuszonym żarem.
Przemarznięty do szpiku kości Bail wepchnął ostatnią napełnioną butelkę do plecaka i zarzucił go sobie na plecy. Jego
kręgosłup zaskrzypiał na znak protestu. Nie zwracając na to uwagi, spojrzał na Obi-Wana.
– Gotów?
Obi-Wan pokiwał głową, ale nie spróbował nawet wstać. Siedział bezwładnie na mokrej skale, trzęsąc się w swojej
przemoczonej, brudnej tunice.
– Chodź. Idąc, szybciej wyschniemy – ponaglił Bail. – Może nawet się rozgrzejemy.
Obi-Wan wciąż się nie ruszał. Twarz miał pokrytą drobnymi czerwonymi śladami, które zostawiły po sobie kulki
gradu. Bail był pewien, że wygląda tak samo. Nawet to czuł.
– Próbowałem nas osłonić – powiedział cicho Obi-Wan. – Chciałem użyć Mocy. To jedno z pierwszych ćwiczeń dla
padawanów. Znajdujesz wodospad, stajesz pod nim i... –
Wykonał lekki, pełen gracji gest posiniaczonymi, podrapanymi rękami. – Pozostajesz suchy.
A potem przechodzisz do deszczu. To nie jest takie trudne. Kwestia stopniowania. W sumie...
to bardzo proste. Ledwo skończyłem sześć lat, kiedy zrobiłem to pierwszy raz.
Bail kucnął przed nim, podpierając się czubkami palców.
– Ale teraz nie potrafisz?
– Nie – odparł Obi-Wan, krzywiąc się z niechęcią. – Jeśli chodzi o moją zdolność posługiwania się Mocą w tym
miejscu, to równie dobrze mógłbym być robotem. Gdybyś wiedział, jak to jest... gdybyś miał jakiekolwiek pojęcie... moja
krew zmieniła się w wodę.
Czy to niewłaściwe odczuwać taką ulgę z faktu, że nie odnosi takiego wrażenia jak Obi-Wan? Pewnie tak. Ale
naprawdę mu ulżyło.
– Przykro mi – powiedział. – Żałuję, że nie mogę ci pomóc.
– Od urodzenia czułem w sobie Moc – wyszeptał Obi-Wan. – Każdy dzień swojego życia przeżyłem w jej świetle,
każdą minutę, każdy oddech, od trzydziestu pięciu lat. A teraz ona zniknęła. Jest tylko mrok. I nie wiem, kim albo czym
bez niej jestem.
Bail wpatrywał się w niego, nie potrafiąc znaleźć słów. Jak mógł skomentować takie ciche nieszczęście? Co poradzić
człowiekowi, który posiadał zdolności, o jakich jemu się nawet nie śniło? Jak jednak nie zareagować na taką rozpacz?
– Moc nie zniknęła, Obi-Wanie – zapewnił go z całym przekonaniem, jakie potrafił z siebie wykrzesać. – Jest tylko
stłumiona. To przez to miejsce. Kiedy stąd odlecimy, wróci.
Znów będziesz sobą, zobaczysz. Jesteś Jedi. Nic tego nie zmieni.
Obi-Wan pokręcił tylko głową.
– Nie czuję się jak Jedi. Czuję się... czuję się...
Bez żadnego ostrzeżenia Jedi pogrążył się w kolejnej wizji. A potem w następnych.
Wspomnienia następowały po sobie w najdłuższym jak do tej pory ciągu. Ogniożuki, Tayvor, ktoś tonący w kwasie na
Telos, śmierć Qui-Gona, bitwa na Geonosis i wreszcie Anakin ze swoją utraconą ręką.
Bail usiadł w bezpiecznej odległości od niego, podpierał głowę rękami i czekał... i czekał.
Owładnęła nim rozpacz, ale...
Dorośli mężczyźni nie płaczą.
ROZDZIAŁ 20
– Obi-Wanie! Obi-Wanie! Ocknij się. Nie możemy tu zostać. Proszę, ocknij się już!
Nie chciał. To było za trudne. Był zbyt zmęczony. Potrzebował odpoczynku. Potrzebowałspokoju. Potrzebował
uśmierzenia bólu.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Głos nie przestawał szeptać. Ani na chwilę nie dawał mu spokoju. Powoli go wykańczał.
Podmywał jak woda skałę.
– Obi-Wan!
Otworzył oczy.
– Hej – powiedział Bail i odchrząknął. – Jesteś.
Tak. To on we własnej osobie. Leżał na tej skalnej równinie jak roztrzaskana kłoda wyrzucona przez fale. Wolałbym
być gdzie indziej, jeśli nie sprawia ci to różnicy, pomyślałObi-Wan.
– Wypij to – polecił Bail, wciskając mu butelkę. – Wszystko. Teraz mamy pełno wody.
Poczujesz się lepiej. Pij.
Złapana deszczówka smakowała obrzydliwie, skażona Ciemną Stroną jak wszystko na Zigooli. Żołądek Obi-Wana się
buntował, ale wypił powoli i ocenił swój stan. Ubranie miałjuż suche. Włosy też. Było mu prawie ciepło, w każdym razie
z zewnątrz. W środku wciąż był przemarznięty. Coraz trudniej było powstrzymać mroczny przypływ, zagłuszyć ten
złośliwy głos. Wszystkie jego lata w Świątyni, żmudna nauka, poświęcenie... to było za mało.
Jeszcze nie poległ... ale przegrywał tę walkę.
Spojrzał na Baila, na senatora Organę z Alderaana. Czy jego coruscańscy koledzy poznaliby go w tej chwili? Brudny.
Rozczochrany. Elegancką bródkę miał w nieładzie, a ubranie przypominało łachmany. Był o wiele chudszy niż przedtem.
– Mówiłem ci, żebyś nie leciał.
Twarz Baila stężała. Podniósł rękę.
– Nawet nie zaczynaj. Możesz chodzić?
Czy mógł chodzić? To cud, że jeszcze może oddychać. Czarny muł w jego żyłach zmieniłsię w kwas. Każdy mięsień
go palił. Kości mu płonęły.
– Nie.
– Trudno – stwierdził Bail. – Nie możemy zostać tu na noc. Musimy dotrzeć do tej linii drzew. Jak tam dojdziemy,
nazbieram gałęzi i rozpalę ognisko. Musimy się rozgrzać, porządnie rozgrzać.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
– Idź dalej sam – powiedział Obi-Wan. – Znajdź tę świątynię. Zobacz, co tam jest. Ja tu zostanę. Poczekam na ciebie.
– Nic z tego – odparł Bail i bez ceremonii, bez pytania pociągnął go brutalnie do góry i postawił na nogi. Trzymał go
za ramiona, mierząc gniewnym spojrzeniem. Po dobrze wychowanym, dystyngowanym senatorze nie zostało ani śladu.
Zastąpił go ten wściekły, obdarty człowiek o przekrwionych oczach i zapadniętych policzkach. – Posłuchaj, Obi-Wanie.
Wiem, że to niełatwe, ale musisz iść dalej.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Obi-Wan się skrzywił. Głos senatora odbijał się echem w jego głowie.
– Łatwo ci mówić.
Bail go puścił i uderzył mocno otwartą dłonią w twarz.
– Przestań tego słuchać! To tylko głos, Obi-Wanie! Nawet nie głos, tylko maszyna, parszywa maszyna Sithów, która
próbuje cię zabić. Próbuje cię zmusić, żebyś sam się zabił.
Nie poddawaj się jej. Pamiętaj, kim jesteś. Jesteś Mistrz Obi-Wan Kenobi, jeden z największych Jedi, jakich mamy.
Pokonałeś Sithów już trzy razy. Możesz pokonać ich jeszcze raz. Potrafisz.
Twarz szczypała go w miejscu, w które uderzył go senator. Czysty ból.
Nieskomplikowany. Nieskażony. Jego serce biło ociężale, zmagając się ze szlamem w żyłach.
Wyprostował się i poczuł iskierkę światła. Maleńką, własną świeczkę, płonącą w mroku.
– Musisz to pokonać, Obi-Wanie – powiedział Bail. – Bo inaczej ja umrę.
Tak. To była prawda. Bail Organa mógł umrzeć. A to by było niedopuszczalne.
Słońce chowało się za horyzontem. Jego skąpy żar odpływał, tak jak woda po burzy spływała w szczeliny i
rozpadliny. W zakamarkach zbierała się noc, szepcząc o ciemności jak Sith, a wraz z nią zakradał się chłód. Senator miał
rację. Nie powinni zostawać na otwartej przestrzeni przez kolejną noc. Dwie noce to było aż nadto.
Bail założył znów swój prowizoryczny plecak i przyglądał się uważnie Obi-Wanowi.
Czujny. Wyczerpany. Gotowy do walki.
– I jak, Obi-Wanie? Masz czysty umysł? Możemy iść?
Tak. Musieli iść. Cokolwiek miało im to przynieść.
– Mój miecz świetlny – powiedział Obi-Wan. – Masz go?
Bail pokiwał głową, mrużąc oczy.
– A co? Chcesz go z powrotem?
Oczywiście, że chciał. To przecież jego miecz świetlny. Bez niego był niekompletny.
– Nie – odparł. – Trzymaj go. Tylko... miej go pod ręką.
Bail się zawahał, jakby chciał powiedzieć coś trudnego, niewygodnego, ale tylko pokręciłgłową.
– Dobrze. Chodźmy. Dzień nie jest już młody. I ja też nie.
Przebłysk humoru. Niezłomny duch. To nie był typowy, przeciętny polityk.
To niezwykły człowiek.
Ruszyli krok w krok, ramię w ramię.
– Wiesz, Bail – zaczął Obi-Wan, siląc się na lekkość, próbując zagłuszyć ten szepczący głos – tak sobie myślę, że
marnujesz się w senacie. Z takim ciosem zrobiłbyś karierę na ringu.
Bail zerknął na niego z ukosa.
– Wybacz. Musiałem jakoś przykuć twoją uwagę.
– Nie, nie. Nie przepraszaj. Zrobiłeś to, co...
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Ugięły się pod nim kolana. Upadłby, gdyby Bail Organa go nie podtrzymał. Trzymał go mocno i szeptał mu do ucha,
zagłuszając ten drugi głos:
– Nie słuchaj tego, Obi-Wanie. Nie słuchaj. To maszyna. Nie zwracaj uwagi na to draństwo, tylko idź dalej. Nie martw
się. Trzymam cię. Nie pozwolę ci upaść.
Więc szedł dalej, a Ciemna Strona wyła w jego sercu.
Pod osłoną skarłowaciałych zigoolańskich drzew przetrwali kolejną noc.
Bail obudził się pierwszy, tuż przed świtem. Zmarznięty pomimo koca termicznego, rozniecił prawie wygasły ogień i
dorzucił drew. Trzask płomieni był niemal... radosny.
Radosny. A to dobre.
Obi-Wan jeszcze spał, zwinięty na usłanej liśćmi ziemi. Spał wreszcie prawdziwym snem po wyczerpujących
godzinach przeskakiwania z jednego koszmaru w drugi. Bail patrzył na niego, przepełniony litością. Nie był pewien, ile
Obi-Wan ma lat; podejrzewał, że jest między nimi jakieś dziesięć lat różnicy. Teraz jednak ta różnica wydawała się dwa
razy większa.
Zupełnie jakby rozpaczliwa obrona Obi-Wana przed nieustępliwym naporem Sithów stopniowo odzierała go z
wszelkich cech dorosłości. Przypomniała mu się Alinta.
Nie myśl o niej, powiedział sobie.
Obi-Wan był teraz tak blady, że jego twarz wydawała się niemal przezroczysta, a jego kości o mało nie przebiły skóry.
Jedynym słowem, które przychodziło Bailowi na myśl, kiedy na niego patrzył, było „kruchy”.
Tak, Obi-Wan Kenobi był kruchy. Jeszcze niecały tydzień temu wydawałoby się to niewiarygodne. Nawet teraz Bail
nie bardzo mógł w to uwierzyć, chociaż leżał przed nim żywy dowód.
Ale on tu nie umrze, pomyślał. Nie pozwolę na to. Ten człowiek poświęcił swoje życie Republice. A moim
obowiązkiem jako przedstawiciela Republiki jest uszanować tę ofiarę.
Nie pozwolić Sithom go zniszczyć.
Wciąż nie mieściło mu się w głowie, że Sithów jest tylko dwóch. Dwóch! Jakim cudem jakakolwiek dwójka mogła
siać takie spustoszenie?
I jak to możliwe, że Jedi nie potrafią ich powstrzymać? – zastanawiał się. Czy Ciemna Strona Mocy naprawdę jest aż
tak potężna?
Najwyraźniej jest.
Nigdy nie chciałem tego wiedzieć. Nigdy nie chciałem poznać większości niebezpiecznych rzeczy, o których teraz
wiem. Przed Separatystami potrafiłem w nocy spać.
A teraz... po tym, czego się dowiedziałem... nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze porządnie się wyśpię.
Niespokojny, wrzucił do ognia resztkę zebranych gałęzi i popatrzył w niebo. Nad Zigoolą wstawał kolejny poranek.
Obmierzły widok. Nie miał w sobie nic z majestatycznego splendoru Alderaana czy olśniewającej metamorfozy
Coruscant. Wkrótce musieli zwijać obóz, ale chciał pozwolić Obi-Wanowi pospać jak najdłużej. Musiał jeszcze
przepakować ich nieustannie kurczące się zapasy i spróbować wybrać najlepszą drogę prowadzącą do świątyni.
Upewniwszy się, że ogień nie zgaśnie, rzucił ostatnie spojrzenie na nieświadomego Jedi i opuścił małą polankę, którą
znaleźli o zmierzchu. Przedzierał się przez powyginane drzewa i płożące się podszycie, omijając wąwozy i obrywy
skalne w poszukiwaniu jakiejś wyrwy w leśnej gęstwinie, która pozwoliłaby mu zobaczyć, ile jeszcze mają do przejścia.
Co dziesięć kroków wycinał w pniu znak nożem, który zabrał ze statku, mając w pamięci mrożące krew w żyłach historie
o turystach zagubionych w dzikich rejonach Alderaana. Historie o zapłakanych krewnych i zbielałych kościach.
Zigoolańskie drzewa krwawiły w miejscach nacięć ohydnie żółtym sokiem.
Nie ma tu nic dobrego, pomyślał. Nic pięknego. Nic słodkiego ani miłego. To mówi wystarczająco dużo o Sithach.
Po jakiejś półgodzinie wytrwałej wędrówki dotarł wreszcie do końca drzew i znalazł się ponad wąskim wąwozem. Nie
było to na szczęście urwisko, tylko zniechęcająco strome zbocze, pokryte skałami i zwietrzałą ziemią a gdzieniegdzie
skarłowaciałymi drzewkami.
Długa droga w dół. Upadek nie byłby może śmiertelny, ale z pewnością wyrządziłby im jakieś szkody. Pokonanie tego
wąwozu byłoby wyzwaniem nawet dla dwóch silnych, zdrowych mężczyzn. Kiedy jednak jeden z nich był mentalnie
sponiewierany, tak że ledwo mógł chodzić... a obaj poobijani, zagłodzeni i wycieńczeni do tego stopnia, że bliscy
śmierci...
no cóż, zadanie stawało się karkołomne.
Ale nie jest niemożliwe, pomyślał. Nie jest niewykonalne, tylko trudne. I musimy to zrobić.
Ponieważ po drugiej stronie wąwozu... tak blisko, że gdyby był ptakiem, gdyby miałskrzydła, gdyby potrafił latać...
stała świątynia Sithów, którą zauważył, zanim uderzyli w powierzchnię Zigooli. Tyle że jemu bardziej przypominała
pałac niż świątynię. Pałac z czarnego kamienia, lśniący ponuro w bladym świetle zigoolańskiego brzasku. Dobitny,
wymowny pomnik nienawiści.
Bail wypuścił gwałtownie powietrze.
– Możecie sobie nienawidzić nas, ile chcecie – wymamrotał posępnie. – A my i tak wykorzystamy wasze sekrety
przeciwko wam. Pokonamy was. Zobaczycie.
Odwrócił się plecami do budowli i wrócił na polanę szybciej, niż nakazywałaby to ostrożność. Nowe poczucie celu
napełniło go złudną, ulotną siłą. Obi-Wan cały czas spał.
Paraliżujące zmęczenie wzięło górę nad jego nadnaturalną świadomością czasu i miejsca. Bail zostawił go w spokoju,
podgrzał rację żywnościową i szybko zjadł swoją połowę. Potem opróżnił plecak, żeby przejrzeć zapasy. Pozostało osiem
porcji, ale na jak długo, tego nie wiedział. Nie miał pojęcia, ile czasu pozostają przydatne do spożycia po wyjęciu z
konserwatora. Jak dotąd nie nabawili się zatrucia pokarmowego, ale to pewnie była tylko kwestia czasu. W każdym razie
zostało osiem. A skoro zjadali dwie dziennie...
Musimy wydostać się z tej skały, zanim się skończą albo zepsują pomyślał. Nie ma nad czym się zastanawiać.
– Mówienie do siebie jest uważane za oznakę chwiejności emocjonalnej, wiesz? –
odezwał się Obi-Wan. Głos miał słaby i bezbarwny. – Nie chcesz mi przypadkiem czegoś powiedzieć?
Bail podniósł wzrok. Z trudem wycisnął uśmiech.
– Właściwie tak. Dzisiaj to się skończy, Obi-Wanie.
Obi-Wan podźwignął się z bólem, opatulony szczelnie kocem termicznym.
– Znalazłeś świątynię.
Bail wskazał kciukiem na las za jego plecami.
– Za drzewami. Jest jeszcze jeden, ostatni odcinek lasu; idzie się ciężko, ale jak podejdziemy do tego na spokojnie, nic
nam nie będzie. Dalej jest wąwóz, a po drugiej stronie świątynia. Na kolejnym płaskowyżu.
– Wąwóz – powtórzył Obi-Wan, rozmyślając o tym, co usłyszał. – A potem świątynia Sithów. Nie mogę się doczekać.
– A widzisz – powiedział Bail z kpiącą miną. – No więc... jak się czujesz? Głos ciągle...
– Tak – odparł szorstko Obi-Wan. – Ciągle krzyczy.
Bail zaczął grzebać w stercie wyrzuconych z plecaka zapasów i wyciągnął butelkę koreliańskiej brandy, prawie w
połowie pełną.
– Wiem, że z zasady nie pijesz, ale... jest szansa, że to mogłoby ci jakoś pomóc?
Obi-Wan zamrugał gwałtownie.
– Wziąłeś brandy?
– Pomyślałem, że może się przydać – wyjaśnił Bail, wiedząc, że to brzmi, jakby się tłumaczył. – Alkohol jest środkiem
dezynfekującym. Zdawało mi się, że w razie... – Popatrzyłna wyciągniętą rękę Obi-Wana. – Jesteś pewien?
– Nie – odparł Jedi, wzruszając ramionami. – Ale próbowałem już wszystkiego i nic nie działa.
Bail podał mu butelkę. Patrzył, jak Obi-Wan odkręca nakrętkę i wlewa sobie zawartość do gardła. Zakrztusił się,
zakaszlał i o mało wszystkiego nie zwrócił.
– To... jest naprawdę... obrzydliwe – wychrypiał w końcu. – Ty to pijesz... dla przyjemności? Musisz być... szalony.
Bail wziął opróżnioną butelkę.
– Co kto lubi... ale teraz powinieneś coś zjeść. Taka ilość brandy na pusty żołądek to kuszenie losu. – Podał mu
zjedzony do połowy posiłek. – Trzymaj.
Obi-Wan popatrzył z kwaśną miną na kotleciki z nerfa.
– Nie jestem głodny.
– Nieważne.
Krzywiąc się z niesmakiem, Obi-Wan chwycił pojemnik. Dźgnął palcem zimne mięso, a potem zaczął jeść kawałek po
kawałku, dławiąc się. Kiedy pojemnik był pusty, wyrzucił go, po czym usiadł ze skrzyżowanymi nogami, ze spuszczoną
głową i rękami na kolanach.
– I co? – spytał w końcu Bail. – Jaki wynik?
Obi-Wan przytknął palce do oczu.
– Trochę lepiej – powiedział wreszcie. – Głos jest teraz... stłumiony. Znowu szept, a nie krzyk. – Wydawał się
zaskoczony. – Wygląda na to, że alkohol pomaga.
Bail zrobił dziwną minę.
– W takim razie powinniśmy zabrać też resztkę piwa Blackmoon.
– Nie – odparł Obi-Wan, opuszczając ręce. – Bo jeśli alkohol tłumi głos, to może też osłabiać moją, i tak już
ograniczoną zdolność...
Odrzucił do tyłu głowę i powoli przewrócił się na bok. I tak rozpoczęły się jego pierwsze wizje tego dnia.
– Cholera – mruknął Bail i zaczął pakować zapasy.
Tym razem myślał, że Obi-Wan może z tego nie wyjść. Kolejne wspomnienia nękały go tak długo i nieustępliwie, że
Bail w końcu stracił rachubę, ile nieszczęść Jedi przeżywa na nowo. Wreszcie jednak wizje się skończyły. Musiał pomóc
Obi-Wanowi usiąść. Namówił go na wypicie paru łyków wstrętnej zigoolańskiej wody, a potem, przyciskając
skrzyżowane ręce do żeber, patrzył, jak Jedi odzyskuje jakieś pozory spokoju.
– Czyli brandy to chyba jednak nie był dobry pomysł. Przepraszam.
– Nie... twoja wina – odparł Obi-Wan z mętnym spojrzeniem. – Nie zmuszałeś mnie do picia. – Wziął jeszcze jeden
łyk wody, przepłukał usta i wypluł.
– To możemy już iść? Powinniśmy – powiedział Bail, zły na siebie za ten kategoryczny ton głosu. Zły, że musi być
tym człowiekiem, który ponagla i popycha. Ale Obi-Wan wyglądał na zupełnie rozbitego. Wyglądał, jakby miał zaraz
znów zasnąć. A mieli coraz mniej czasu. – Teraz, Obi-Wanie – dodał. – I choćby nie wiem co się działo, musimy cały
czas iść. Musimy dostać się do tej świątyni, znaleźć ten holocron Sithów i roztrzaskać go na kawałeczki. A potem
znajdziemy drogę do domu, bo nie mam zamiaru położyć się i umrzeć na tej skale. Nie dam Sithom tej satysfakcji.
– Bail... – Obi-Wan objął ramionami łydki, jakby walczył, żeby się nie rozpaść na kawałki. – Nie mogę. Nie mogę
zbliżyć się bardziej do tego miejsca. Nie wiem, jak długo jeszcze będę bezpieczny.
– Nie martw się. Nie pozwolę ci wyrządzić sobie krzywdy.
Obi-Wan uśmiechnął się słabo.
– Chodzi o to... czy będę bezpieczny dla ciebie. Obawiam się, że wkrótce mogę stać się...
groźny.
Ach, tak.
– No cóż, tutaj nie możesz zostać – odparł Bail. – Nie zostawię cię samego. Możesz słyszeć ten głos i mieć te wizje
gdziekolwiek, więc będziesz to robił blisko mnie. Wtedy przynajmniej będę miał cię na oku.
– Bail... – Obi-Wan oparł czoło na kolanach, ukrywając twarz. Ukrywając oczy. – Nawet ja mam swoje granice
wytrzymałości.
Nie, nie. Nie mogli się teraz poddać.
– Może i masz – stwierdził Bail szorstko i obojętnie. – Ale jeszcze ich nie przekroczyłeś.
Jak na razie nie wyrządziłeś mi krzywdy. I nie wierzę, żebyś mógł to zrobić. Poza tym mam twój miecz świetlny. Co
mógłbyś mi zrobić? Więc ruszajmy.
Obi-Wan podniósł się z wysiłkiem.
– Jeśli tak wyglądają negocjacje w twoim wydaniu – zauważył, słaniając się na nogach –
to muszę stwierdzić, że twoje techniki dyplomatyczne pozostawiają wiele do życzenia.
Bail się uśmiechnął, chociaż bliżej mu było do płaczu niż do śmiechu.
– Biorę przykład z Padme.
Obi-Wan popatrzył na niego z zadumą i pokręcił głową.
– Ach, tak. Pamiętam. Anakin mi mówił. „Agresywne negocjacje”. Zabawne.
– To cała Padme – zgodził się Bail. – Królowa komedii. A teraz chodź już. Jesteśmy na ostatniej prostej. Damy radę,
więc chodźmy.
Obi-Wan zamknął oczy i zwrócił bladą twarz w stronę pustego nieba.
– Dobrze, Bail – powiedział wreszcie. – Będzie po twojemu. Pod jednym warunkiem.
– To brzmi złowieszczo – odparł Bail, siląc się na lekkość. Bez powodzenia.
Obi-Wan otworzył zapadnięte oczy. Pod bólem i zmęczeniem tliła się jakaś zawziętość i determinacja.
– Trzymaj ten miecz świetlny pod ręką i jeśli tylko będziesz podejrzewał, że mogę cię zaatakować...
Co? Chyba żartował.
– To się nie zdarzy.
– Może się zdarzyć.
– Nie zdarzy się. Jesteś Mistrz Obi-Wan Kenobi.
– Cóż – powiedział z sarkazmem Obi-Wan. Taki blady. Taki sponiewierany. – Mistrz Kenobi pamięta lepsze czasy.
Tym razem w drodze do wąwozu tempo było znacznie wolniejsze. Bail czuł się potwornie zmęczony, ale Obi-Wan był
ledwo żywy. Z trudem trzymał się na nogach, pokonując nierówny teren. W połowie drogi do wąwozu runął,
zaatakowany przez kolejne wizje. Bail usiadł przy nim, czekając, oparty plecami o sękaty pień drzewa, i oddychał płytko
stęchłym powietrzem. Przypomniał sobie słodycz kwitnących lasów tarla na Alderaanie. Miękką trawę pod wspaniałymi
wysokimi drzewami, unoszony wiatrem śpiew ptaków, intensywny błękit nieba, promienie ciepłego słońca, rękę Brehy w
jego dłoni. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że znów tam jest. Przypominał sobie własne wspomnienia, żeby nie musieć
już słuchać koszmarów Obi-Wana. Miał poczucie zdrady, ale nie mógł nic na to poradzić. On też miałswoje granice
wytrzymałości i już je przekroczył.
Wreszcie Obi-Wan się ocknął i poszli dalej, podążając śladem żółtych szram na drzewach, które Bail wyciął o świcie.
Teraz czuł ciągły niepokój, spodziewając się następnej serii wizji swojego towarzysza. Obawiał się, że spełnią się
najgorsze lęki Obi-Wana i Sithowie w końcu go złamią. Zasypią go kolejnymi halucynacjami i zmienią w potwora.
Zanim opuścili polanę, kiedy Obi-Wan zapinał pas, Bail przełożył miecz świetlny na wierzch plecaka. Myśl o użyciu
broni przyprawiała go o mdłości.
Nie dojdzie do tego, powtarzał sobie. Nie dojdzie. Nie dojdzie.
Czy były to tylko pobożne życzenia?
Nieważne. Nie dojdzie do tego.
Wyszli z lasu i znaleźli się nad wąwozem, wrzynającym się głęboko w krajobraz. Kiedy Obi-Wan zobaczył świątynię,
zachwiał się i omal nie upadł, a jego twarz przybrała szary odcień.
– Oddychaj! – krzyknął Bail i pomógł mu usiąść na kamienistej glebie w bezpiecznej odległości od krawędzi wąwozu.
– Nie patrz na nią. Po prostu oddychaj.
– Nie muszę na nią patrzeć – odparł Obi-Wan, przyciskając pięść do serca. – Czuję ją.
Słyszę jej krzyk...
Czując ból w każdym mięśniu, Bail popatrzył na świątynię, a potem na Obi-Wana.
– No dobra, myliłem się. Miałeś rację. Nie dasz rady. Wracaj do lasu. Ja przeszukam świątynię, zniszczę wszystko, co
znajdę. A potem...
– Co? Mowy nie ma – powiedział Obi-Wan. – Nie możesz. Mógłbyś zniszczyć coś, co pozwoliłoby nam wezwać
pomoc. Nie rozpoznałbyś urządzenia komunikacyjnego Sithów, nawet jakby cię ugryzło.
Bail skrzywił się i ukląkł na jedno kolano. Powinien był o tym pomyśleć.
– Racja. W porządku. W takim razie wszystko, co znajdę, przyniosę tutaj.
– Nie. – Obi-Wan złapał go za nadgarstek. Twarz miał błyszczącą od potu. – Nie wiadomo, czy dotyk artefaktów
byłby dla ciebie bezpieczny. Poza tym spójrz na ten wąwóz, Bail. Mógłbyś szczęśliwie zejść na dół. Mógłbyś dotrzeć
szczęśliwie na drugą stronę. Raz.
Dwa razy lepiej nie ryzykować, jeśli to nie jest konieczne.
– Owszem, wygląda zdradliwie – zgodził się Bail i uwolnił rękę. – Ale ty nie dasz rady się wspiąć. Spójrz na siebie.
– Czuję się dobrze.
Senator o mało się nie roześmiał.
– Gdyby „dobrze” oznaczało „bliski zapaści”, tobym się z tobą zgodził. Ale nie oznacza.
Nie jest z tobą dobrze. Przegrywasz.
– Może z pewnego punktu widzenia – odparł Obi-Wan i obnażył zęby w dzikim uśmiechu. – Ale wolę patrzeć na to w
ten sposób, że... na razie nie wygrywam. Więc chodźmy.
Był szalony. Obaj byli szaleni. Głodni, wycieńczeni, na granicy fizycznego i psychicznego wyczerpania. I w takim
stanie wybierali się na wspinaczkę. A jednak... jaki mieli wybór? Skulić się i czekać na śmierć? Odsłonić gardła i
powiedzieć Sithom: „Wporządku. Wygraliście”?
Bail popatrzył jeszcze raz na świątynię. Tak blisko, a tak daleko. Potem spojrzał znów na Obi-Wana.
– Jesteś pewien?
– Całkowicie.
– Tak? To samo mówiłeś, kiedy zbliżaliśmy się do Zigooli – mruknął. Potem westchnął, wstał i schylił się, żeby pomóc
się podnieść Obi-Wanowi. – W porządku. Zaryzykujemy.
– Zaczekaj – powiedział Obi-Wan i odpiął niezdarnie swój pas. – Załóż to. Przypnij do niego mój miecz świetlny.
Bail się cofnął.
– Po co?
Tym razem uśmiech Obi-Wana był łagodny.
– Na tak zwany wszelki wypadek.
Bail pokręcił głową.
– Nie potrzebuję tego.
– Możesz potrzebować.
– Nie.
– Przecież nie wiesz! – krzyknął Obi-Wan, a po jego uśmiechu nie zostało ani śladu. –
Nie wiesz, co się stanie, kiedy znajdę się o dwa kroki od tej świątyni. Ja też nie wiem.
– Wiem, że mnie nie zabijesz.
– Bail – wychrypiał Obi-Wan. Oddech miał nierówny. – Nie bądź głupi. Nic na ten temat nie wiesz. A bez miecza
świetlnego nie zdołasz mnie powstrzymać. Weź pas i moją broń.
Proszę.
Zignorowanie desperacji Obi-Wana byłoby równoznaczne z okrucieństwem, więc senator wziął pas i zapiął go na
biodrach. Potem wyciągnął miecz świetlny z plecaka i przypiął go do pasa. To było dziwne uczucie. Broń wydawała się
bardzo ciężka. Nie mógł się przemóc, żeby na nią spojrzeć. Zamiast tego zerknął na Obi-Wana.
Przykro mi, tak mi przykro, że cię w to wciągnąłem, pomyślał.
Podeszli do krawędzi wąwozu i popatrzyli w dół.
– Tędy, zygzakiem? – zaproponował Bail, wskazując trasę biegnącą między porozrzucanymi głazami, zwietrzałymi
żlebami i powykręcanymi, karłowatymi drzewkami. –
W lewo, potem w prawo?
– To wydaje się rozsądne – zgodził się Obi-Wan i zakaszlał. Upiorne, suche charczenie przypominało głos Alinty.
– Ja pójdę pierwszy – zdecydował Bail. – A ty idź tuż za mną. W ten sposób, jeśli coś się stanie... – Jeśli będziesz miał
kolejne wizje, dodał w myślach, jeśli upadniesz...
Obi-Wan spojrzał na niego z ukosa.
– Nic z tego. Ja pójdę pierwszy. W ten sposób, jeśli coś się stanie, nie pociągnę cię za sobą.
Bail zagryzł usta, ale nie było czasu na kłótnie.
– W porządku – odparł niechętnie.
Ruszyli w dół wąwozu.
Osypujące się kamienie. Osuwająca się ziemia. Stawiając jeden niepewny, niebezpieczny krok za drugim, przesuwali
się w dół stromego, nierównego zbocza. Niejeden raz tracili równowagę albo ześlizgiwali się w dół skalistego żlebu.
Upadali, gdy sucha żółtobrązowa ziemia usuwała im się spod nóg. Niejeden raz przysiadali, chwytając się kurczowo
drzewa lub skały, żeby uniknąć katastrofy. Ich kręgosłupy krzyczały z bólu, a serca waliły jak oszalałe.
Pot ściekał im po twarzach, szczypiąc w oczy, i oblepiał dłonie. Wsiąkał w ich śmierdzące, brudne ubrania.
A ponad nimi niczym kamienny sęp, wisiała niema groźba: czarna świątynia Sithów, źródło wszelkiego zła.
Z każdym bolesnym krokiem Bail czuł lekkie uderzenia miecza świetlnego. Wzdragał się przed jego obecnością.
Obawiał się tego, co on oznaczał. Obawiał się, że Obi-Wan w końcu ulegnie temu miejscu. Nie miał pojęcia, jaka
technologia mogłaby zrobić coś takiego – wedrzeć się do umysłu Jedi, do umysłu tak silnego, zdyscyplinowanego i
błyskotliwego jak Obi-Wana, i rozerwać go na strzępy po kawałeczku, wspomnienie po wspomnieniu.
Nie mógł zrozumieć, jaka rozumna istota mogłaby tego chcieć.
Kontynuowali mozolne zejście w niemiłosiernie wolnym tempie. Dotarli do jednej czwartej zbocza, potem do jednej
trzeciej. Potem doszli do połowy; teraz ukształtowanie terenu prowadziło do nagłego, ostrego spadku, by następnie
przejść łagodnie w nierówne dno wąwozu. Bail źle się poczuł. Jego mięśnie jęczały z bólu, ścięgna parzyły, a kości
pulsowały.
Chciał, żeby to się skończyło. Chciał się położyć i płakać. Usnąć i obudzić się z tego koszmaru.
Popatrzył na Obi-Wana idącego o krok przed nim. Jeśli ja się źle czuję, pomyślał, jeśli ja czuję się, jakbym umierał...
– Hej, w porządku? – zapytał.
– Tak – mruknął Obi-Wan. Oddychał za ciężko. I za szybko. Krok miał chwiejny, ręce zakrwawione i wyglądał, jakby
lada chwila miał się przewrócić...
– Muszę się zatrzymać – powiedział Bail i złapał się wystającego korzenia, żeby wyhamować. – Obi-Wanie...
Obi-Wan odwrócił się i ześlizgnął jeszcze kawałek, zanim zdołał stanąć.
– Powiedziałem, że...
– Naprawdę, muszę się zatrzymać! – nalegał Bail. Próbował nie okazywać szoku i przerażenia, nie dać poznać Obi-
Wanowi, jak źle wygląda. – Ja nie jestem Jedi, nie mam niespożytych sił.
– Bail... – Obi-Wan otarł trupio bladą twarz rękawem. – Nie traktuj mnie jak idiotę. Nie...
nie...
Popatrzył w górę. Zaparło mu dech. Odpływał. Wizje powróciły.
– Obi-Wan! – krzyknął Bail i rzucił się do przodu, prawą ręką wciąż trzymając się wystającego korzenia. Obi-Wan
runął bezwładnie. Bail wyciągnął lewą rękę, złapał Jedi za rękaw, potem za nadgarstek i poczuł mocne szarpnięcie w dół.
Uderzył twarzą o twardą skałę.
Ból prawie rozsadził mu nos i na wpół zagojoną rozciętą wargę. Poczuł krew w ustach. Pod powiekami rozbłysły jasne
światła. W płucach nagle zabrakło mu powietrza, a jego zwichnięte ramię, dźwigające ciężar Obi-Wana, zapłonęło jak
fajerwerki na święto dynastii Organów.
Wyrzucił z siebie ból w jednym długim, rozdzierającym krzyku. Usłyszał jego echo odbijające się od ścian wąwozu i
zdławił kolejny jęk w gardle. Podniósł głowę i spojrzał na Obi-Wana, ale Jedi znów był pogrążony w piekielnych
wspomnieniach. Mógł krzyczeć, aż pęknie mu czaszka; Obi-Wan i tak by go nie usłyszał.
Położył głowę na ziemi. Zacisnął mocno palce lewej ręki na korzeniu, a prawej na wąskim nadgarstku Obi-Wana, a
potem wziął głęboki oddech i zamknął się na wszelkie doznania.
Nie puszczaj... nie puszczaj... nie puszczaj... nie puszczaj, powtarzał sobie.
Ale oczywiście puścił.
ROZDZIAŁ 21
Qui-Gon znów umierał w jego ramionach, kiedy ból wyrwał go ze wspomnień. Nowy ból. Fizyczny ból. Ostry.
Natarczywy. Czoło. Lewe kolano. Lewy łokieć. Prawe udo.
Głos Sithów wreszcie ucichł. Jego umysł był zaskakująco jasny. Otworzył oczy i popatrzył w niebo. Ktoś krzyczał.
– Obi-Wan! Obi-Wan!
Zasypał go deszcz piasku i małych kamyków. Plując żwirem, spróbował podźwignąć się na łokciach, ale to bolało
jeszcze bardziej.
– Nie... nie... nie ruszaj się! – krzyknął głos. – Już idę... nie ruszaj się... nawet nie oddychaj...
No cóż, to nie było mądre. Musiał oddychać. Wypluł jeszcze trochę żwiru, starając się rozpoznać głos. Było tak wiele
głosów: Qui-Gona, Anakina, Dooku, Tayvora Mandirly’ego i Xanatosa. Nawet ogniożuki miały głos; wydawały z siebie
wygłodniały pisk, kiedy wgryzały się w jego ciało.
Bail. Bail Organa. To on krzyczał. Byli na Zigooli. Nieobecni Sithowie próbowali go zabić. I...
Ojoj, chyba spadłem na dno wąwozu, pomyślał.
Ciężko dysząc, usiadł na skalistym podłożu. Zakręciło mu się w głowie. Nie wyglądało to dobrze. Spojrzał na swoje
lewe kolano. Podarte spodnie nasiąkły jasnoczerwoną krwią, podobnie jak jego lewy rękaw. Miał też krew na prawym
udzie. Podniósł rękę i końcami palców dotknął czoła nad prawym okiem. Skóra była rozcięta, czuł to. Kiedy opuścił
dłoń, palce miał mokre i purpurowe. Ból był ostry jak wibropiła. Niedobrze. Bardzo niedobrze.
A jednak czuł ulgę i jakby wesołość. Jakimś cudem fizyczny ból zatrzymał niekończący się recykling wspomnień... i
uciszył, nawet jeśli tylko chwilowo, nieustępliwy głos Sithów.
Cóż, to cudownie, pomyślał. Brawo dla bólu.
Chłodniejsza, rozsądniejsza część jego umysłu wiedziała aż za dobrze, że to idiotyczne oszołomienie było reakcją na
długie dni nieznośnego stresu i żalu, który przeżywał od czasu katastrofy. Wiedział o tym. Wiedział, a jednak nie mógł się
oprzeć...
Bail zsunął się na dół razem ze świeżym deszczem kamieni i piachu. Miał rozciętą na nowo wargę, obtartą skórę na
nosie i rękach i koszulę postrzępioną na lewym ramieniu. Lewa ręka zwisała mu niezdarnie, a na zakrwawionej twarzy
malowało się napięcie. Ale wciąż miałpas z przypiętym do niego mieczem świetlnym.
– Ty durniu, mówiłem, żebyś się nie ruszał! – krzyknął senator. – Nic ci nie jest? Nie wierzę, że jeszcze żyjesz.
Jak długo ta przerwa w atakach Sithów mogła jeszcze potrwać? Niedługo, z pewnością niedługo. Nie mieli czasu do
stracenia...
– Żyję, żyję. Pomóż mi wstać.
– Wstać? Obi-Wanie...
– Bail – uciął ostro Obi-Wan – kiedy czuję ból, mogę myśleć. W tej chwili czuję całkiem niezły ból, więc nie
zmarnujmy tego, dobrze?
Usta Baila zacisnęły się w brzydkim grymasie.
– W porządku. Pomogę ci wstać.
Było to ciekawe ćwiczenie. Niewątpliwie skłaniało do myślenia. Lewe kolano i prawe udo Obi-Wana wydały z siebie
szkarłatny okrzyk sprzeciwu, a wibropiła rozcinająca mu głowę weszła na najwyższe obroty.
– Dobrze, że masz na sobie ubranie Jedi – zauważył Bail, oceniając szkody. – Uchroniło cię od najgorszego, ale i tak
jesteś nieźle sponiewierany.
– Póki nie ma krwawienia tętniczego, nic mi nie będzie – odparł Obi-Wan i powiódłwzrokiem po zboczu, na drugą
stronę wąwozu, w kierunku górującej nad nim, skąpanej w słońcu świątyni Sithów. W głębi jego umysłu ledwo słyszalny
poprzez ból złośliwy głos właśnie zaczynał szeptać... – Chodźmy – dodał i zrobił niepewny krok w stronę wznoszącego
się zbocza. Świeża fala bólu zagłuszyła szept. – Zanim będzie za późno.
– Zaczekaj – powstrzymał go Bail. – Chcesz się teraz wspinać?
Obi-Wan się zatrzymał i obejrzał przez ramię.
– Naturalnie. A ty co proponujesz? Kąpiele słoneczne?
– Obi-Wanie! – zawołał Bail z niedowierzaniem. – Czyś ty rozum postradał?
Obi-Wan odwrócił się twarzą do senatora z Alderaana.
– Nie, Bail. Nieoczekiwanie i najprawdopodobniej tymczasowo go odzyskałem.
Rozumiem, że jesteś niedożywiony, niewyspany i niewykluczone, że masz wstrząśnienie mózgu, ale posłuchaj mnie
bardzo uważnie. Jeśli nie wykorzystam tej chwilowej jasności umysłu, następny raz, kiedy stracę przytomność, może być
ostatnim. Muszę dostać się do tej świątyni, muszę znaleźć coś, co mogłoby pomóc nam opuścić tę planetę. Muszę...
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
– Nie! – krzyknął i uderzył się zaciśniętą pięścią w zranione kolano. Ból był potworny.
Upadłby, gdyby Bail nie złapał go za rękę. Zranioną rękę, przez co płomienie strzeliły jeszcze wyżej.
Z zaciśniętymi zębami i rozpalonym wzrokiem chwycił Baila za ramię.
– Koniec dyskusji, senatorze. Nie jesteśmy na Coruscant i to nie jest temat na niekończące się senackie debaty. Próbuję
uratować nam życie. Pomożesz mi czy nie?
Bail wpatrywał się w niego w niemym szoku, a w końcu pokiwał głową. Biedaczysko wyglądał na wykończonego.
Tak mi przykro, Bail, że cię w to wciągnąłem, pomyślał Obi-Wan.
– Dobrze, Mistrzu Kenobi – powiedział drżącym głosem senator. – To ty jesteś Jedi.
Będzie po twojemu.
Dotarli na drugą stronę wąwozu.
Dawno przestali zwracać uwagę na własne przekleństwa i krzyki. Przeczołgali się przez osypującą się krawędź na
wysuszoną, łamliwą trawę tego nowego płaskowyżu. A kiedy dowlekli się wystarczająco daleko, żeby mieć pewność, że
nie spadną, runęli twarzą na ziemię, dysząc z ulgą w cieniu złowieszczej świątyni Sithów.
Poprzez gorący jak lawa ból Obi-Wan poczuł zimny dotyk budowli. Poczuł, jak jej lodowaty terror zaciska pięść na
jego sercu. Jasna krew, która zaczęła krążyć tak swobodnie, teraz na nowo ciemniała i zamieniała się w szlam. A złośliwy
głos Sithów krzyczał bardziej rozradowany niż kiedykolwiek: Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Nie... nie... nie tak szybko. To niesprawiedliwe. Znów zalewał go mrok, czarny wiatr się wzmagał... a jego maleńki,
jasny płomyk przygasał...
– Obi-Wanie! Nie słuchaj go. Zostań ze mną!
To był Bail Organa. Senator z Alderaana. Zdecydowanie zbyt porządny człowiek jak na polityka. W umyśle Obi-
Wana rozbrzmiewały echa wszystkich porażek z przeszłości.
Wciągał go wir śmierci, straty i nieszczęść. W rozbitym statku, w lesie i na skalnej równinie było źle.
Ale to wszystko nic w porównaniu z tym, co teraz.
– Obi-Wanie!
Przewrócił oczami i otworzył je. Popatrzył na Baila.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
– Przepraszam – wyszeptał poprzez krzyk w swojej głowie. – Nie słyszę cię. Jest za głośno.
Usta Baila się poruszały. Zaschnięta krew łuszczyła się i odpadała. Czy to było coś ważnego? Z pewnością. Senator
krzyczał, a jego oczy przepełniał strach.
Czy powinienem się bać? – zastanawiał się Obi-Wan. Nie. Strach jest zły. Strach prowadzi do gniewu, gniew
prowadzi do nienawiści, nienawiść prowadzi do cierpienia. Strzeż się Ciemnej Strony, Jedi.
Strzeż się Ciemnej Strony... bo teraz jest wszędzie dookoła.
Bail zacisnął podrapane palce na brudnej, zakrwawionej tunice Obi-Wana i podniósł go z ziemi. Obi-Wan zwiesił
głowę jak zepsuta lalka. W jego oczach nie było nic znajomego. Coś mówił, jego usta się poruszały, ale nie wydobywał
się z nich żaden dźwięk, który tchnąłby życie w jego słowa.
– Obi-Wanie! – krzyknął znowu Bail, potrząsając nim. – Musisz z tym walczyć! Jesteśmy tak blisko. Nie możesz się
teraz poddać!
Tylko że Obi-Wan się nie poddał. On został pokonany. Sithowie w końcu go pokonali.
Przepowiedział to, mówił, że nie zachowa przytomności zbyt długo, a kiedy znowu odejdzie, to odejdzie na dobre.
No i odszedł.
Kiedy Bail wypuścił dłoń Obi-Wana na zboczu wąwozu, był pewien, że Jedi zginął.
Myślał, że go zabił. Nie mógł uwierzyć, że on to przeżył. Potem pomyślał, że Obi-Wan naprawdę zwariował, kiedy
zaczął gadać o kąpielach słonecznych i walić się w zranione kolano. A potem wspiął się na samą górę tego pieprzonego
wąwozu. Krwawiący. Obolały.
Bez swojej drogocennej Jasnej Strony, czerpiąc siłę nie wiadomo skąd. Prawie go to zabiło, a jednak się nie poddał.
Bail nigdy nie spotkał kogoś takiego jak Obi-Wan Kenobi.
Ta cholerna wspinaczka mnie też omal nie zabiła, pomyślał. Ale udało się. Daliśmy radę.
I co, teraz wszystko na nic? Mamy położyć się i umrzeć?
Do diabła z tym. Katastrofa ich nie zabiła. Pioruny ich nie zabiły. Pieprzony wąwóz ich nie zabił. A Sithowie?
Oni też mogą iść do wszystkich diabłów.
Delikatnie opuścił Obi-Wana na wyschniętą trawę płaskowyżu. Potem podźwignął się z wysiłkiem. To bolało, bardzo
bolało. Ile bólu może znieść ciało, zanim powie: dość?
Chyba wkrótce się przekonam, pomyślał.
Nie chciał zostawiać tutaj Obi-Wana samego i bezbronnego, ale nie miał wyjścia. Nie mógł zanieść go do świątyni
Sithów, nawet gdyby miał siłę. To pieprzone miejsce pewnie by go zabiło. Zaczął się zastanawiać, czy ma dość siły, żeby
samemu tam pójść.
Nieważne, pomyślał. Muszę. A jak nie dam rady iść, to się doczołgam.
Zaświtała mu w głowie mglista, odległa myśl, że być może sam nie jest już do końca zdrowy na umyśle. Niewątpliwie
nigdy wcześniej nie był w podobnej sytuacji. Nigdy nie doszedł do granic fizycznej wytrzymałości, nigdy nie był tak
głodny i spragniony, nigdy nie był tak zmęczony. Nigdy też nie był tak wściekły i przerażony. Nawet na stacji
kosmicznej Alinty, kiedy wokół niego eksplodowały blasterowe błyskawice, nadlatujące ze wszystkich możliwych stron.
Czy tak właśnie czuje się człowiek w ogniu bitwy? Czy tak czuła się Padme na Naboo?
Na Geonosis? Obi-Wan na Christophsis? Czy to właśnie przeżywają w tej chwili wszyscy Jedi? Czy to samo czują
klony walczące z Separatystami? Czy takie życie dla nich wybrałem, głosując za armią, głosując za wojną?
Bo jeśli tak... jeśli tak...
Ale nie mógł teraz o tym myśleć. Nie mógł sobie pozwolić na kaca moralnego. Przyjdzie czas na rozmyślanie o
własnych wyborach, o ich konsekwencjach, kiedy wróci na Coruscant, do senatu, tam, gdzie miejsce senatora. Tam,
gdzie naprawdę mógł coś zdziałać.
Chociaż każdy ruch dwukrotnie zwichniętego barku palił jak ogień, Bail zrzucił z ramion plecak, który spadł na
ziemię. Przykucnął i położył rękę na ramieniu Obi-Wana.
– Poczekaj tu, przyjacielu. Nie zostawię cię. Zrobię tylko to, po co tu przyszliśmy. Znajdę sposób, żeby nas stąd
zabrać.
Żadnej odpowiedzi. Obi-Wan wpatrywał się tępym wzrokiem w niebo.
Bail podniósł się, czując pieczenie w mięśniach i zgrzytanie kości. Potem odwrócił się w stronę świątyni Sithów i po
raz pierwszy porządnie jej się przyjrzał.
Mrok. Takie było przemożne wrażenie. Mrok i... i purpura. Purpurowy połysk w kamieniu. Połysk starej krwi,
przelanej dawno temu. Krwi niewinnych, którym z lubością odbierano życie.
Kiedy uwolnił się od tego przytłaczającego pierwszego wrażenia, dostrzegł, że świątynia nie jest wcale taka wielka.
Owszem, była wysoka. Na tyle wysoka, żeby można ją było dostrzec przez niedrogą elektroniczną lornetkę z dużej
odległości, ponad skalistą równiną i rozrzuconymi wierzchołkami drzew. I na tyle duża, żeby było ją widać przez
iluminator spadającego statku. Kamienne skrzydła dodawały jej majestatu. Chociaż Bail nazwał ją pałacem, nie była
szczególnie... pałacowa. Podłużna budowla pozbawiona okien, wydawała się osobliwie surowa. Niemal skromna.
Potężna, ale skromna.
Całkiem jakby ukrywała swoje prawdziwe oblicze, pomyślał Bail. Jeśli to nie jest typowe dla Sithów, to nie wiem, co
jest.
Nie wyczuwał od niej niczego. Niczego też nie słyszał. Nie odezwało się żadne z przykrych wspomnień... a przecież
miał takie, i to niemało. Pozostawał jednak głuchy, niemy i ślepy na to miejsce. A ono pozostawało na niego obojętne.
Za co, biorąc pod uwagę stan Obi-Wana, powinien być głęboko wdzięczny.
Poza świątynią Sithów płaskowyż był pusty. Jeszcze bardziej jałowy niż ten, na którym się rozbili. Żadnych drzew. W
ogóle żadnej roślinności poza wysuszoną brązową trawą. Ani śladu statku, którym mogliby wrócić do domu. Poczuł
ukłucie rozczarowania. Niepotrzebnie się łudził.
Jeśli w świątyni nie było nic przydatnego, to jego i Obi-Wana czekała samotna, bolesna, powolna śmierć.
Chyba że zabije najpierw jego, a potem siebie.
I z tą radosną myślą ruszył w stronę świątyni. Przyszła mu do głowa mglista, straceńczo beztroska refleksja, że jeśli to
draństwo okaże się zamknięte, to on wyjdzie na idiotę.
Ale nie było. Podwójne drzwi otwarły się lekko za dotknięciem ręki. A kiedy Bail przekroczył próg, zapaliły się
światła, przyćmione, żarzące się czerwono jak odległa mgławica na nocnym niebie nad Zigoolą. Jakby świątynia mówiła:
„Witaj, nieznajomy.
Wejdź i podziwiaj”. Jakby wiedziała, że nie musi się go obawiać.
Ci Sithowie, pomyślał. Ci cholerni Sithowie. Kim – czym – oni są?
W świątyni nie było żadnych schodów. Żadnego pierwszego ani drugiego piętra. Była tylko jedna przepastna komnata
niczym sala balowa dla olbrzymów. Albo kościół, mający wywoływać w śmiertelnikach uczucie pokory. Powietrze było
tu chłodne i wydawało się dziwnie... wyczekujące. Miało lekko metaliczny posmak, odrobinę stęchły. Podłoga była
pokryta czarnopurpurową mozaiką o niepokojącym wzorze. Migał przed oczami i zapadał w pamięć, wzbudzając
poczucie nieszczęścia i straty.
Bail wzdrygnął się i podniósł wzrok. W ogromnej sali nie było mebli; żadnych stołów ani krzeseł. Nawet stołka. Nie
widział też źródła światła; zdawało się sączyć ze ścian niczym miazmaty na moczarach.
Kiedy oczy przywykły mu do słabego oświetlenia, dostrzegł wnęki w ścianach. Skierowałsię w lewo, a jego kroki
rozlegały się głośno w ciszy. Piasek i żwir wdeptany w jego podeszwy zgrzytał i chrobotał o podłogę. Zastanowił się
przelotnie, czy nie niszczy misternej mozaiki, ale doszedł do wniosku, że raczej go to nie obchodzi.
Pierwsza wnęka zawierała stare księgi. Bardzo stare i oprawione w skórę. Grube, opasłe tomy z wypukłymi literami na
grzbietach. Podobnie jak mozaika na podłodze, przyprawiały o dreszcze. Bail skrzyżował ręce na piersi, krzywiąc się z
powodu bolącego ramienia, i poszedłszybko dalej.
Druga wnęka była pusta, ale emanował z niej taki chłód, że uciekł stamtąd jak dziecko, któremu powiedziano, że w
tym domu straszy.
Trzecia wnęka zawierała geody – sinozielone, żółte i ciemnopurpurowe kryształy, które lśniły w czerwonawym świetle
niezdrowym blaskiem.
Czując wyraźne mdłości, przeszedł do następnej wnęki i popatrzył na migające obwody, zamknięte w dużej,
kwadratowej transpastalowej skrzyni. Wyglądało to jakoś obiecująco, ale nie był gotów, żeby zabrać skrzynię. Czy to
czyniło go tchórzem? Może i tak, ale był zbyt zmęczony, żeby się tym przejmować.
Piąta wnęka zawierała tylko jeden kryształ. Był wielkości pięści dużego mężczyzny, pięknie fasetowany i zupełnie
zniszczony. Przedtem musiał mieć intensywny czerwony kolor słonecznego jądra, ale coś wysadziło go od środka i teraz
był zwęglony i popękany.
To kryształ Sithów, więc musiał być z natury zły, a jednak Bail żałował straconego piękna.
Szedł dalej, odkrywając coraz to nowe rzeczy. Piramidę wielkości dłoni, nie transpastalową ale z prawdziwego szkła,
czarną z czerwonymi krawędziami, bez żadnych wskazówek co do jej przeznaczenia. Kolejne kryształy – bezkształtne
kawałki skał, niektóre wielkości pięści, niektóre zaledwie jajka, o krawędziach tak ostrych, że mogłyby pokaleczyć, w
barwach czerni, szarości i ciemnego granatu. Kolejne księgi. Kryształy danych. Zwoje przewiązane wstążkami. Był to
niewątpliwie skarbiec Sithów. Jeśli chcieliby wydostać się z Zigooli, musieli zabrać to ze sobą. Rada Jedi z pewnością
chętnie by zbadała te artefakty.
Mogły zawierać informacje, które pozwoliłyby doprowadzić do upadku tego straszliwego wroga. Sam Bail miał
zamiar dążyć do tego wszelkimi możliwymi sposobami. Bo jeśli czegokolwiek się dowiedział na Zigooli, to tego, że on
się mylił, a Obi-Wan miał rację.
Sithowie muszą zostać wytropieni i zniszczeni bez żadnej litości.
Najgorsze było to, że nie miał pojęcia, który przedmiot z tej kolekcji artefaktów mógłby im pomóc opuścić Zigoolę,
zanim umrą z głodu. Nie wiedział też, który z nich oddziałuje na Jedi. Prawdopodobnie Obi-Wan by się zorientował. A
więc musiał tu przyjść. Musiał to zobaczyć na własne oczy.
Obym zdołał do niego dotrzeć, pomyślał Bail. Obym zdołał pomóc mu dojść do siebie.
Nagle zdał sobie sprawę, że jest w świątyni już od długiego czasu, więc przerwałinspekcję ostatnich wnęk i pospieszył
na zewnątrz, do realnego świata, żeby się upewnić, że z Obi-Wanem wszystko w porządku.
Jedi się nie poruszył. Nie umarł, ale leżał wciąż na plecach. Oczy miał otwarte, ale nieruchome. Jego poranione ciało
przestało krwawić; krew na tunice zaschła i przybrała ciemnoczerwony odcień.
Czując każdy mięsień, każdy staw, Bail klęknął przy nim na jedno kolano i dotknął jego ramienia.
– Obi-Wanie... Obi-Wanie! Ja tego nie zrobię. Nie jestem Jedi. Musisz się otrząsnąć.
Musisz zrobić, co do ciebie należy.
Nic. Czy Jedi jeszcze w ogóle śnił? Nie wyglądało na to. Wydawał się... pusty. Cała jego inteligencja gdzieś uleciała, a
wraz z nią ta dziwnie uprzejma, nieświadoma arogancja. Jego ironia, cięty dowcip. Pozostała tylko skorupa.
Strzępy rozmowy... wspomnienie przywołujące uśmiech na usta...
„Wiesz, Bail, tak sobie myślę, że marnujesz się w senacie. Z takim ciosem zrobiłbyś karierę na ringu”.
„Wybacz. Musiałem przykuć twoją uwagę”.
Wybacz... wybacz...
Bail wziął głęboki oddech i wierzchem dłoni uderzył Obi-Wana w twarz. Raz i drugi.
Głośne, mocne ciosy, od których głowa Jedi obróciła się w drugą stronę.
Nic.
Nie mógł go dalej bić, żeby mu w końcu nie wyrządzić nieodwracalnej krzywdy.
Niechętnie, z rosnącym przerażeniem, Bail spojrzał na uszkodzone kolano Obi-Wana. Było teraz spuchnięte, otwarta
rana nabrzmiała. Stawał na tej nodze, wspinał się, ale możliwe, że rzepka jest pęknięta. Gdyby w nią uderzył... gdyby w
nią uderzył...
Nie mogę, pomyślał. To obrzydliwe.
Ale przecież Obi-Wan to robił. Wykorzystywał ból, żeby zagłuszyć nieustępliwy głos Sithów. Wykorzystywał go,
żeby się pobudzać w czasie wspinaczki w górę wąwozu. Bail nie mógł go uderzyć w tę zranioną nogę. Nie potrafił. Ale
gdyby położył na niej rękę i może delikatnie ścisnął...
Pogrążony w ciemności, pogrążony w rozpaczy, Obi-Wan czuje, jak jego duch błądzi, dryfuje. Nieoderwany jeszcze
całkiem od ciała, ale już prawie. Stracił światło, stracił swój cel. Ktoś gdzieś chce jego śmierci. On zamierza się
przeciwstawić ich pragnieniom, ale jest mu zimno. Bardzo zimno. I nagle coś się zmienia. Punkt gorąca. Punkt bólu.
Jego ciało boli...
to znaczy, że żyje. Ktoś krzyczy... i ciemność się cofa...
– ...obudź się! Niech cię szlag, nie mogę tego dłużej robić! Obudź się, Obi-Wanie!
Słyszysz mnie? Obudź się!
Jego kolano płonęło. Ktoś w nie uderzał, szczypał, sprawiał mu ból. Odwrócił się z wysiłkiem i powiedział:
– Zostaw mnie.
– Obi-Wanie!
Z trudem otworzył oczy. Czy to dach? Gdzie jest Anakin? Rozbił się na skuterze, tak?
Android od pojazdów ze Świątyni nie będzie zadowolony. I nagle sobie przypomniał. Nie było Anakina. Byli tylko
Sithowie. Leżał na zimnej ziemi Zigooli, a ta wychudzona, zakrwawiona i posiniaczona twarz nad nim należała do Baila
Organy.
Co za widok!
Ledwo słyszalny głos błagał go, żeby umarł. Zamknął znów oczy.
– Senatorze... – jęknął.
– No, już – ponaglił Bail, wsuwając mu ręce pod ramiona. – Wstawaj. Szybko. Nie mamy czasu.
Czasu? Na co? Proszę, zostaw mnie w spokoju, pomyślał Obi-Wan.
Bail postawił go na nogi, a potem odwrócił. Uszkodzone kolano zaprotestowało i zaraz się ugięło. Oba jego kolana się
ugięły, kiedy popatrzył na świątynię Sithów i poczułemanującą z niej nienawiść.
– Wiem, co się dzieje – powiedział Bail, podtrzymując dygoczącego Jedi. – Przykro mi, ale musimy tam wejść. Musisz
znaleźć to, czego potrzebujemy. Ja nie potrafię.
Czarny wiatr wył w czaszce Obi-Wana, próbując zmusić go do uległości. Dominacja Ciemnej Strony. Brutalna potęga.
– Są tam artefakty? – spytał. Język miał zgrubiały i nieporadny.
– Mnóstwo. Ale nie wiem, do czego służą.
– Oczywiście, że nie wiesz. – Uwolnił się z podtrzymującego objęcia Baila i zacząłrozplątywać nici swojego rozumu.
Zmusił się do spojrzenia na świątynię, na bijące serce Sithów. – Nie powinieneś tam wchodzić, Bail. Nic, co ma związek
z Sithami, nie jest bezpieczne.
– Musiałem – odparł Bail. – Musiałem zobaczyć...
– Tak. W porządku. Ale teraz musisz tu zostać.
– Nie – zaprotestował Bail i złapał go za rękę. – Nie powinieneś iść tam sam. Możemy.
Znów się oswobodził.
– Powiedziałem: zostań tu – warknął i odwrócił się plecami do człowieka, który pomógłmu dotrzeć tak daleko.
Wyczuwał osłupienie Baila, ale nie mógł teraz przejmować się jego uczuciami. Musiał myśleć tylko o jednym: jak
przetrwać na tyle długo, by pokonać Sithów.
Kiedy szedł – a raczej kuśtykał – w stronę otwartych wysokich drzwi świątyni, zakręciło mu się w głowie. Miał
uczucie, jakby próbował wejść do piekła albo płynąć pod fale. Pochyliłgłowę i parł do przodu, czując opór w kościach i
w krwi. Czując nienawiść Sithów, zżerającą go jak kwas.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Pragnienie poddania się było niemal obezwładniające. Poddać się. Ulec. Upaść i odnaleźć spokój. Pozwolić, żeby
objęła go ciemność. Żeby ból wreszcie ustał. Tylko że wtedy byłby jak Xanatos. Qui-Gon zasługiwał na więcej. Bail
Organa zasługiwał na więcej, bo gdyby Obi-Wan się poddał, zabiłby też jego, a jego żonę uczynił wdową. Anakin także
zasługiwał na więcej, znacznie więcej niż Mistrz, który dobrowolnie poddał się Sithom.
Przyszło mu nagle do głowy z jasnością zaskakującą wobec szalejącego w nim huraganu Ciemnej Strony, że Yoda
mylił się co do zagrożeń płynących z przywiązania. A przynajmniej nie do końca miał rację.
To prawda, przywiązanie może osłabić determinację Jedi, ale może ją też wzmocnić... tak jak jego wzmacniała teraz
miłość do Qui-Gona i Anakina. Bez tego już dawno by uległ.
I tak, znajdując w nich oparcie, walczył dalej.
Niedołężny, prawie sparaliżowany, bliski płaczu, skoro tak długo pozbawiony był Jasnej Strony, a on cały czas słyszał
krzyk i pragnął go posłuchać, przekroczył próg świątyni i znalazł się w miejscu, które było jego przekleństwem... które
nienawidziło go, jakby było żywą istotą... które z każdym jego krokiem i oddechem próbowało go unicestwić w Mocy.
Gdy tylko znalazł się pod dachem świątyni, szkielet budowli zaczął dygotać, wzdragając się przed jego obecnością,
odrzucając go jak truciznę. Głęboko pod stopami Obi-Wana zadrżała zigoolańska ziemia, a głos w jego mózgu zaczął
wrzeszczeć... i wrzeszczeć... i wrzeszczeć...
Znów zakręciło mu się w głowie. Ruszył chwiejnym krokiem przez niepokojącą podłogę w stronę wnęk
rozmieszczonych w ścianach świątyni. Krzyk stawał się coraz głośniejszy...
coraz dzikszy...
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Każdy krok był torturą. Piekło było teraz w nim, paliło go żywcem. Prawie niewidomy, mgliście świadom, że
świątynia cała drży – że on także drży – przywarł do ściany i zacząłprzesuwać się po omacku od wnęki do wnęki,
szukając artefaktu odpowiedzialnego za jego męczarnie, ziejącego nienawiścią przedmiotu, który pragnął jego śmierci.
Gdy wreszcie jego palce się na nim zacisnęły, miał wrażenie, że cały stanął w płomieniach.
Poprzez szkarłatne opary spojrzał na to, co trzymał w rękach – starożytną piramidę z czarnego szkła, ozdobioną
krwistoczerwonymi symbolami Sithów. Holocron. Wydawał się żyć w jego dłoniach; pulsował nienawiścią, furią, lękiem
i odrazą. Emanował surową siłą, ożywiony potęgą Ciemnej Strony, jakiej Obi-Wan nigdy wcześniej nie czuł ani nawet
sobie nie wyobrażał. Ten mały przedmiot zawierał w sobie niewiarygodnie wielką i wrogą siłę.
Kości Obi-Wana kruszyły się, zamieniały w popiół. Umierał... umierał... Sithowie wygrali.
Ostatkiem sił roztrzaskał holocron. Ogień natychmiast zgasł.
Leżąc na plecach na pokrytej mozaiką podłodze, która drżała i wiła się pod nim, wsłuchiwał się w ciszę w swojej
głowie i nie mógł pojąć, co ona oznacza. Popatrzył na odległy sufit i stwierdził, że kołysze się z boku na bok, tak samo
jak ściany. Wsłuchiwał się w kamienny lament świątyni Sithów.
Gdzieś na zewnątrz ktoś wykrzyczał jego imię raz i drugi.
– Uciekaj, Obi-Wanie, ty stuknięty draniu, to się zaraz zawali!
To był... Bail. Bail Organa. Porządny człowiek jak na polityka.
I nagle przypomniał sobie, po co przyszedł w to straszne miejsce. Szukał drogi do domu.
Musiał znaleźć drogę do domu. Musiał uratować Baila Organę, którego życie było w jego rękach. Jęcząc i krztusząc
się, podźwignął się na kolana i ręce, a w końcu stanął na nogi. Było w nim teraz tyle bólu, że zrobiło mu się prawie
ciemno przed oczami.
Wokół niego cała świątynia dygotała. Biegł, zataczając się, od wnęki do wnęki i przeszukiwał po omacku kolejne
zbiory artefaktów. Księgi, nie. Zwoje, nie. Geody przyprawiły go o mdłości, ale nic nie wskazywało na to, żeby mogły
mu pomóc. Szybciej.
Szybciej. Wszystkie ściany się kiwały. Wnęki wyrzucały swoje skarby, artefakty rozbijały się na paskudnej mozaice.
Znalazł jedną skrytkę z kryształami, przesunął po nich szybko palcami, ale poczuł tylko zawrót głowy. Tu nie było drogi
do domu.
Kolejna wnęka, a w niej pojedynczy kryształ, czerwony i zniszczony. Gdy tylko go dotknął, aż krzyknął ze wstrętu –
ponieważ go rozpoznał. Pamiętał go. Czuł jego echo w swojej głowie. To właśnie ta rzecz. To okropieństwo rozpoczęło
ten koszmar. Dosięgło go z tej świątyni i opętało. Próbowało zrobić z niego mordercę, zmusiło, żeby rozbił statek. Wciąż
wydzielało smród śmierci, mimo że było zniszczone.
Głos Baila, łączący w sobie gniew i podziw: „Jakąkolwiek władzę mieli nad tobą Sithowie, ty się spod niej
wyzwoliłeś. Tuż przed tym, jak uderzyliśmy o ziemię. Prawie cię to zabiło, ale się uwolniłeś. Poderwałeś nas do góry i...
zrobiłeś coś Mocą”.
Poczuł świeży przypływ sił. Chwycił zniszczony czerwony kryształ i cisnął nim o podłogę. Pod wpływem uderzenia
kryształ rozpadł się na kawałeczki, a Obi-Wan prawie zapłakał z radości. Nagle ziemia pod jego stopami wybrzuszyła się
gwałtownie, jakby z wściekłości, i stracił równowagę. Upadł na zranione kolano i głośno krzyknął. Jeszcze jeden potężny
wstrząs i kolejne kryształy pospadały, rozbijając się wokół niego jak zgniłe jaja.
Złapał się najbliższej wnęki, żeby nie upaść, żeby móc dalej szukać, a potem spróbować uciec... w ostatniej chwili.
Jego palce zacisnęły się na czymś zimnym, szorstkim i ohydnym...
...i głęboko w jego sponiewieranym umyśle otworzyło się okno. Widział wszystko na wskroś galaktyki jak przez
zatłoczony pokój. Przez ułamek sekundy to było cudowne... a potem ciemność powaliła go na ziemię.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
Upuścił czarno-czerwony kryształ i, plując żółcią, spróbował wstać, żeby kontynuować swoje poszukiwania, ale
podłoga falowała, a sufit zaczął pękać jak kra na rzece w czasie wielkiej wiosennej odwilży. Gdyby został tu dłużej,
Sithowie w końcu dostaliby jego śmierć, której nie chciał im podarować.
Po raz drugi, jakby to było przeznaczenie, jego palce odnalazły ten potworny przyrząd.
Ciemność znów wrzasnęła, ale tym razem nie puścił. Schował przedmiot pod tunikę i spróbował wstać, ale musiał się
uchylić przed spadającym kawałkiem sufitu, który minął jego głowę o włos.
W chwiejących się drzwiach pojawił się Bail Organa.
– Obi-Wanie! Wyłaź w tej chwili! – I zaraz jak idiota, zupełnie jak polityk, przekonany, że prawa natury jego nie
dotyczą, wbiegł do konającej świątyni Sithów.
– Czyś ty oszalał? – spytał Obi-Wan, kiedy Bail do niego dopadł. – Sam wyłaź!
– Nie ma za co – wysapał Bail, pomagając mu wstać. – Biegnij albo giń. Twój wybór, Mistrzu Kenobi, ale musisz
wybrać teraz.
Naprawdę, jakie to typowe. Zawsze musiał mieć ostatnie słowo.
Ślizgając się i potykając, popędzili do wyjścia chwiejnym krokiem, z trudem unikając wielkich, kanciastych
kamiennych bloków, którymi obrzucała ich świątynia. Wypadli przez kołyszące się wściekle drzwi w chwili, kiedy
pierwsza z czterech ścian przechyliła się i wybrzuszyła. Przetoczyli się po falującej ziemi, poderwali się i pobiegli dalej.
Świątynia Sithów zapadła się z ogłuszającym hukiem, z rykiem przywodzącym na myśl śmierć mrocznej bestii z
prastarych legend. Sufit, ściany i przypory rozpadły się na kawałki.
Siła ciężkości przygniotła je do umierającej trawy niczym cios pięści jakiegoś zbira. Obi-Wan słyszał przekleństwa
Baila. Słyszał też własne przekleństwa, kiedy odezwały się wszystkie jego stłuczenia, skaleczenia i zadrapania. Kiedy
poczuł, jak schowany pod tuniką kryształwbija mu się w żebro.
Cisza. Błogosławiona cisza. Jedno uderzenie serca. Dwa uderzenia. Trzy uderze...
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
ROZDZIAŁ 22
– Nie!
Leżący bez tchu Bail usłyszał rozdzierający, rozpaczliwy krzyk i jakimś cudem zdołał się podnieść.
To był Obi-Wan. Zakrwawiony, na wpół ogłuszony, klęcząc, krzyczał z furią na czerwono-czarny kryształ, który
ściskał w prawej dłoni. Ściskał tak mocno, że między palcami sączyła mu się krew.
Bail miał ochotę samemu krzyczeć, rzucić się znowu na ziemię i walić pięściami w twardą, nieczułą glebę. Niech to
szlag, pomyślał. To jeszcze nie koniec? Dlaczego to się nie może skończyć?
Ale nie zrobił tego. To by nic nie dało. Stojąc niepewnie na nogach, odwrócił się powoli w lewo, aż zobaczył twarz
Jedi. Była trupio blada, usmarowana ziemią i posiniaczona, a rozcięcie nad brwią było oblepione żwirem i krwią. Oczy
miał błędne, zaczerwienione i zapadnięte tak głęboko, jak sama śmierć. To była twarz człowieka, który przekroczył
granice swojej wytrzymałości.
– Obi-Wanie? – odezwał się ostrożnie Bail. – Obi-Wanie, co się dzieje?
Obi-Wan odwrócił gwałtownie głowę.
– Odejdź! Cofnij się! Nie wolno ci go dotykać!
Bail zatrzymał się i uniósł ręce jak człowiek wznoszący modły albo jak więzień, który pokazuje, że jest nieszkodliwy.
– W porządku. Nie dotknę. Co to jest? Czy to nam pomoże wrócić do domu?
Obi-Wan nie odpowiedział, tylko wpatrywał się gniewnie w czerwono-czarny kryształ.
– On ciągle szepce. W mojej głowie. Cały czas to słyszę. Giń, Jedi.
– To się go pozbędziemy, Obi-Wanie, cokolwiek to jest. Rozwalimy to...
– Oszalałeś, Organa? – zawołał Jedi. Och, litości. Mistrz zmienił się w obłąkany wrak człowieka. – Ten przyrząd nas
uratuje! Tylko on może nas uratować! Ale cały czas szepcze, nie daje mi spokoju!
– Dobrze, Obi-Wanie – odparł ugodowo Bail. – Więc daj to mnie. Mnie nie może wyrządzić krzywdy, ja tego nie
słyszę. Przechowam to, tak jak twój miecz świetlny, i znajdziemy jakiś sposób, żeby uciszyć to paskudztwo. – Zrobił
ostrożny krok naprzód. – Może tak być?
– Powiedziałem: cofnij się! – krzyknął Obi-Wan i machnął prawą pięścią. Bail poczułcios na swojej klatce piersiowej.
Poczuł, jak porywa go fala Mocy. Poczuł, jak leci bezradnie w powietrzu, a potem spada plecami na gruzy świątyni,
jakieś trzydzieści kroków dalej. Impet uderzenia był dużo większy niż wtedy, gdy został wyrzucony z kabiny statku.
Wtedy Obi-Wan starał się opanować swoją skłonność do przemocy.
Ale nie tym razem. Tym razem Jedi ją przyjął.
Uderzenie rozbudziło cały uśpiony ból w ciele Baila. Nie mógł się ruszać, nie mógłoddychać, nie mógł mówić ani
nawet jęczeć. Jego układ nerwowy się wyłączył – miecz świetlny był dla niego bezużyteczny. Mógł tylko leżeć i czekać.
Obi-Wan mówił, że może się tak zdarzyć, przypominał sobie. Mówił, że może się zmienić. A ja mu nie wierzyłem.
Głupiec ze mnie. Tym razem naprawdę umrę.
Ale Obi-Wan nie zwracał już na niego uwagi. Cały czas klęcząc, przyciskał czerwono-czarny kryształ do czoła i
poruszał ustami. Powtarzał w kółko jedno słowo, nieme i rozpaczliwe... ale wyglądało na to, że nic się nie dzieje.
– Nie słyszę! – krzyknął teraz. – Przestań do mnie szeptać!
Korzystając z tego, że uwaga Obi-Wana skupiona była na czym innym, Bail spróbowałsię ruszyć, ale jego odrętwiałe
ciało odmówiło posłuszeństwa. I kiedy już uznał, że naprawdę może się udusić, jego przepona zadrgała i zaczął
oddychać. Charcząc i sapiąc, zgiął ręce i nogi, przez krótką chwilę zatrwożony, że odniósł jakiś nieodwracalny uraz.
Usłyszał stukot i łoskot gruzów, które zaczęły się osuwać i spadać wokół niego. Żeby nie ryzykować zmiażdżenia przez
purpurowo-czarne bryły, poderwał się, nie zważając na dolegliwości.
A Obi-Wan znów posłał go w powietrze.
Wylądował twardo na boku, na otwartej przestrzeni. Coś sobie naderwał – lewe ramię, i tak już mocno nadwyrężone –
i rozgrzany do białości ból zalał wszystkie podrażnione nerwy i ścięgna. Zagryzł rozciętą wargę, dławiąc krzyk.
Niewyraźnie usłyszał, że Obi-Wan także krzyczy.
– Cicho! Cicho!
Co on, u diabła, próbował zrobić?
Kto to wie? W końcu postradał zmysły, pomyślał Bail. Może sobie roztrzaskać czaszkę na kawałki, jeśli o mnie
chodzi.
Tyle że w gruncie rzeczy wcale tak nie myślał. To jego pokiereszowane ramię przez niego przemawiało. A także dni i
noce zmęczenia, głodu, pragnienia i strachu. Obi-Wan nie był wrogiem; został tylko brutalnie zaatakowany przez wroga i
jeśli on... jeśli on...
Jak taki Jedi jak Obi-Wan może zwariować? – zastanawiał się. Po tylu latach treningu, po tym wszystkim, co widział i
zrobił? To dobry człowiek. Wspaniały człowiek. Jak to możliwe?
Ciemna Strona. Sithowie.
Nigdy nie sądziłem, że mógłbym kogoś tak bardzo nienawidzić, pomyślał Bail. Tak bardzo, żeby aż poczuć smak tej
nienawiści. Tak bardzo, że mógłbym zabić.
Długi, wąski cień padł mu na twarz. Podniósł wzrok. Zobaczył Obi-Wana, który stał nad nim jak zjawa z dziewięciu
koreliańskich piekieł. Bail sięgnął po miecz świetlny sztywnymi, niezdarnymi palcami. Nie mógł go odpiąć. Nie mógł
znaleźć włącznika. Zresztą nie miałodwagi go włączyć, dopóki był przypięty do pasa.
To koniec. Naprawdę koniec. Obi-Wan był Jedi i potrafił zabijać gołymi rękami. Bail przygotował się – Breha,
pomyślał – i po raz ostatni czekał, aż spadnie śmiertelny cios.
Obi-Wan uniósł rękę, wciąż ściskając mocno czerwono-czarny kryształ.
– Nie. Nie. Bail. Pomóż mi.
Bail poczuł, że zapiera mu dech. Pomyślał, że to jakieś przedśmiertne delirium.
– Co?
– Pomóż mi – powtórzył Obi-Wan. Z desperacją w głosie. Nagle padł kolanami na ziemię. Dusił się, klęcząc na suchej
trawie. – Kryształ ma właściwości telepatyczne. Może nawiązać kontakt z Yodą w Świątyni Jedi.
Jedno słowo. Yoda. A więc on wzywał pomocy? Kamieniem? Nigdy nie zrozumiem tych ludzi, pomyślał Bail. Ich
świat jest dla mnie zbyt tajemniczy.
– Nie ro... przepraszam, ja...
Obi-Wan przycisnął palce do twarzy, próbując powstrzymać jakiś wewnętrzny ból.
– Ale nie mogę... się przedrzeć. Szepty Sithów nie ustają.
Zniszczyli świątynię i wszystko, co się w niej znajdowało, poza tym jednym kryształem, i to wciąż było za mało?
Wciąż Sithowie mogli ich zabić?
To było niesprawiedliwe. Niesprawiedliwe.
– Obi-Wanie – powiedział Bail, podnosząc się powoli, i aż wzdrygnął się z bólu. – Nie wiem, czego się po mnie
spodziewasz. Ja nie mam zdolności telepatycznych. Nie potrafię przekazać swoich myśli za pomocą tego przedmiotu. A
jeśli ty nie przestaniesz próbować, to ci wypali umysł. – Wyciągnął rękę. – Daj to mnie. Mogę wziąć kamień z gruzów
świątyni i rozwalić to na kawałki. Już nigdy nie będziesz musiał słuchać głosu Sithów.
– Nie! – krzyknął Obi-Wan i przycisnął kryształ do piersi jak najdroższy skarb. Jak własne dziecko. – Może mi się
udać, jeśli mi pomożesz.
Poruszając się wciąż powoli, Bail przyjął wygodniejszą pozycję. Czuł się, jakby negocjował z tykającą bombą.
– Ja? A co ja mogę zrobić? To ty jesteś Jedi, Obi-Wanie. Ja jestem tylko politykiem na przyczepkę.
Obi-Wan miał rozgorączkowany wzrok.
– Mój miecz świetlny, Bail. Ból oczyszcza mi umysł. Zagłusza Ciemną Stronę. Wąwóz.
Pamiętasz?
Przez chwilę Bail nie mógł zrozumieć, o co chodzi Obi-Wanowi. A potem doznałolśnienia i poderwał się w mgnieniu
oka, nie zważając na zadrapania, siniaki i skaleczenia.
– Nie, Obi-Wanie! Absolutnie nie! Ty naprawdę oszalałeś!
Wciąż na kolanach, Obi-Wan opuścił głowę, aż dotknął podbródkiem klatki piersiowej.
Oddychał, po prostu oddychał, ale trudno było tego słuchać. Potem podniósł wzrok.
– Ty... masz żonę, Bail. Ja jestem Jedi. Nie możemy tu umrzeć.
Bail poczuł, że robi mu się niedobrze, a pusty żołądek wywraca się do góry nogami.
Najpierw zabijanie na stacji kosmicznej, a teraz to? Obi-Wan musiał być obłąkany, żeby to w ogóle zaproponować.
To się nie dzieje, pomyślał. To nie jest moje życie. Senatorowie z Alderaana... książęta Alderaana... nie znajdują się w
takich sytuacjach.
Tyle że on dzisiaj właśnie się znalazł.
Odwrócił się gwałtownie, wściekły i przerażony.
– Musi być inny sposób.
– Czy proponowałbym to... gdyby był? – spytał Obi-Wan głosem przepełnionym posępną determinacją.
Breha. Bail powoli odwrócił się z powrotem, zrezygnowany.
– Nie wiem. Nie możesz wymyślić... Obi-Wanie, musi być inne wyjście.
Jakby opadł z resztek sił, Obi-Wan osunął się na ziemię.
– Nie ma.
Bail wpatrywał się w niego, zaciskając i prostując palce. Miał ochotę w coś walnąć. Albo w kogoś.
– Powiedzmy, że zgodzę się na to... to szaleństwo. Jak miałbym... jak cię zranić mieczem świetlnym?
Usta Obi-Wana wykrzywił słaby, słabiutki uśmiech.
– Bardzo... ostrożnie, senatorze.
Bail się roześmiał. Nie mógł się powstrzymać. To naprawdę był obłęd. Czysty surrealizm.
– Obi-Wanie... jesteś pewien? Naprawdę pewien?
Obi-Wan pokiwał głową.
Och, litości! Bail odpiął miecz świetlny od pasa. Pasa Obi-Wana. Wpatrywał się w jego czarno-srebrną elegancję,
jakby nigdy wcześniej go nie widział. I w pewnym sensie nie widział. Przynajmniej nie w taki sposób.
– Ja nawet nie wiem, jak się to włącza.
Obi-Wan wyciągnął rękę.
– Tutaj.
Bail patrzył, jak Jedi zapala broń. Patrzył, jak hipnotyzujące niebieskie ostrze wyłania się z rękojeści. Dostrzegł
obawę... i rezygnację... w zapadniętych oczach Obi-Wana.
Wziął broń z powrotem do ręki, ściskając ją niezdarnie. Dłonie mu się pociły i drżały. Wuszach dudniło mu bicie
własnego serca.
– Co teraz?
– Współrzędne – wyszeptał Obi-Wan.
Współrzędne? Ach, oczywiście. Współrzędne planety. Zapisał je na arkuszu flimisplastu, zanim opuścili statek.
Trzymał flimsiplast w plecaku. Akt wiary czy pobożne życzenie? Jedno i drugie. Ani jedno, ani drugie. Teraz to nie
miało żadnego znaczenia.
Poszedł po plecak i wrócił, stąpając ostrożnie. Wolał nie biegać z mieczem świetlnym w ręku. Obi-Wan wyciągnął się
na plecach na martwej trawie. Zigoolańskie słońce, chylące się ku zachodowi, rzucało nierealne cienie na jego twarz.
Ściskając czerwono-czarny kryształ w lewej dłoni, prawą sięgnął po flimsiplast, a następnie dotknął lekko rany na swoim
udzie.
– Tutaj. Nie ma sensu robić... nowych dziur. Nie... dźgaj, tylko przyłóż klingę... do rany.
Nie za mocno. Nie za długo. Nie chcę... stracić nogi. Trochę... za daleko do domu, żeby skakać na jednej.
On żartował. Jak mógł z tego żartować? To nie było zabawne. To było straszne.
– Chcesz, żebym... żebym cię ostrzegł? Mam policzyć do trzech?
Obi-Wan spojrzał na niego.
– Bail!
No dobrze.
Zrobił to. Elektroniczny, skwierczący odgłos. Obrzydliwy zapach palonej bawełny i palonej skóry. Obi-Wan otworzył
szeroko oczy i wygiął kręgosłup. Przezwyciężył cierpienie i spróbował wysłać myśli za pomocą kryształu Sithów. Po
chwili pokręcił głową.
– Nic z tego. Jeszcze raz.
Och, litości.
Poza granicami Republiki, na planetach pozbawionych kodeksu moralnego, rozumne istoty torturowały inne rozumne
istoty dla władzy lub z chciwości. Ta myśl zawsze napawała Baila obrzydzeniem i zastanawiał się, jak ktokolwiek mógł
być do tego zdolny. Jak ktokolwiek mógł celowo, z zimną krwią zadawać ból komuś innemu, a nawet czerpać z tego
przyjemność. Lub przeciwnie – nie czuć zupełnie nic.
Miał ochotę wymiotować. Miał ochotę płakać.
Kiedy miecz świetlny oparzył go po raz drugi, oczy Obi-Wana straciły wyraz. U
podstawy gardła pulsowało mu szaleńcze tętno. Jęknął donośnie i ponownie spróbowałnawiązać kontakt ze Świątynią
Jedi.
– Nie – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Jeszcze raz.
Bailowi kręciło się w głowie. Zakrył wierzchem dłoni usta. To koniec, pomyślał. To będzie ostatni raz. Więcej tego nie
zrobię.
I żeby mieć pewność, absolutną pewność, wziął głęboki oddech... i docisnąłjasnoniebieskie ostrze.
Głos był tak słaby, że w pierwszej chwili Yoda, pogrążony w głębokiej medytacji, pomyślał, że tylko go sobie
wyobraził. Zdawało mu się, że śni albo daje się zwieść złudnej nadziei. Czekał już tak długo, bez żadnych efektów, że
zaczynał obawiać się najgorszego.
Potem usłyszał głos jeszcze raz. Tym razem był mocniejszy. Ożywiony bólem... i splamiony ciemnością. Głos Obi-
Wana... jego myśli... niewątpliwie. Jednak w jego obecność w Mocy w jakiś sposób wpleciona była Ciemna Strona.
Yoda rzadko przyznawał się do niepokoju, ale gorzki wpływ Sithów na komunikację pomiędzy nimi był uzasadnionym
powodem do obaw. Echo innego, jadowitego głosu... giń, Jedi, giń, Jedi.
Odpychając od siebie całą wrogość, zszedł głębiej, niż kiedykolwiek do tej pory się odważył. Otwierał się dotąd, aż
był praktycznie bezbronny. Myśli Obi-Wana wniknęły w niego w postaci rozpaczliwego bełkotu, jakby Mistrz bał się, że
nie zdoła utrzymać połączenia. Zawiłość szczegółów, które przekazywał, była równie niepokojąca, jak jego strach i smak
Ciemnej Strony; telepatia rzadko kiedy była tak precyzyjna. Uczucia, wrażenia... owszem. Ale dokładne współrzędne
galaktyczne? Szczegółowo przedłożona prośba? Nie, ten komunikat był jakiś... niezdrowy. Dla Jasnej Strony nie do
przyjęcia.
Nagle, równie gwałtownie, jak nawiązał kontakt, Obi-Wan zniknął. Nie w śmierci, ale tak, jakby przepalił się obwód
w holoprzekaźniku.
Nie zważając na późną godzinę, Yoda obudził Mace’a Windu.
– Jesteś pewien, że to był Obi-Wan? – spytał Mace, kiedy już wysłuchał go w skupieniu.
Yoda pokiwał głową.
– Tak.
Owinięty w koszulę nocną Mace zsunął się z łóżka i podszedł do okna. Nocne światła Coruscant tańczyły na jego
posępnej twarzy.
– Zrobisz to, o co prosi?
– Wyboru nie mam. Kolejnych Jedi straty ryzykować nie możemy. Śmiertelną pułapką ta Zigoola jest.
– Tak – przyznał Mace, odwracając się. – Ale przez kogo zastawioną? Przez Dooku? Czy tego tajemniczego Dartha
Sidiousa?
– Kiedy atak na Jedi Sithowie przypuszczają, jedność stanowią oni. Ważne tylko jest, że nie udało im się.
– Tym razem – odparł Mace.
Wpatrywali się w siebie z dotkliwą świadomością czającej się Ciemnej Strony.
– Dla siebie zachować to powinniśmy – odezwał się wreszcie Yoda. – Dopóki więcej się nie dowiemy.
Mace pokiwał głową.
– Zgadzam się – westchnął. – Polecisz do niej teraz?
– Tak – powiedział Yoda. – Bowiem czasu do stracenia nie mamy.
Powoli, opornie powracał do świadomości, wiedziony znajomym, natarczywym głosem.
– Obi-Wanie! Obi-Wanie, udało się?
Obi-Wan odchrząknął. Ból w nodze osiągnął koszmarne rozmiary. Był tak przeraźliwy, tak miażdżący, że właściwie
mógł się z tego tylko śmiać.
– Obi-Wanie!
Biedny Bail. Wydawał się dosyć podenerwowany. Obi-Wan z trudem zdławił histerię i otworzył oczy.
– Tak – powiedział straszliwie zmienionym głosem. – Udało się. Pomoc jest w drodze.
Bail się zakołysał, a potem usiadł gwałtownie.
– Masz. – Niemal rzucił w niego wyłączonym mieczem świetlnym. – Weź to. Zabierz ode mnie.
Ruch jeszcze bardziej podsycał ból, ale to był jego miecz świetlny. Jedi zacisnął palce na chłodnej metalowej rękojeści.
Poczuł spokój płynący ze świadomości, że znów stał się kompletny.
Bail wpatrywał się w niego, Twarz miał okropnie wymizerowaną.
– Ile to potrwa, zanim nas uratują?
– Nie wiem. Parę dni.
– Parę dni – powtórzył Bail. – Zapasów nam wystarczy, jeśli będziemy uważać. Ale czy ty tyle wytrzymasz?
Co za ciekawe pytanie. Szkoda, że jedyną odpowiedzią mogło być kolejne „nie wiem”.
– Być może.
– Być może? – Teraz Bail wydawał się urażony. – Co to, u diabła, znaczy „być może”?
Nie po to przez to wszystko przechodziłem, żeby teraz przyglądać się, jak umierasz, Mistrzu Jedi. Nigdzie się nie
wybierasz, czy to jasne?
Szepczący, drwiący, uporczywy głos Sithów przebijał się nawet przez ten jaskrawy ból.
Giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń, Jedi, giń.
– Senatorze Organa, może pan nie mieć na to wpływu.
Bail spojrzał na czerwono-czarny kryształ, leżący na suchej ziemi.
– Jesteś całkowicie pewien, że skontaktowałeś się z Mistrzem Yodą?
– Tak – potwierdził Obi-Wan, przypominając sobie dotyk tej wiekowej,
zdyscyplinowanej, upragnionej inteligencji. Poczuł znów przemożną ulgę.
– W takim razie nie potrzebujemy już tego paskudztwa – powiedział Bail i wziął do ręki telepatyczne urządzenie
Sithów.
Wyczerpany, zbyt słaby, żeby zaprotestować albo go powstrzymać, nawet gdyby chciał, Obi-Wan patrzył, jak Bail
rozbija kryształ Sithów na proch między dwoma głazami ze zburzonej świątyni.
Szept Sithów ucichł. A chociaż Ciemna Strona wciąż go dławiła, po raz pierwszy od paru dni... choć wydawało się, że
od lat... był sam we własnym umyśle. Ulga, którą odczuł, doprowadziła go do łez.
– Hej... hej!
Bail, zaalarmowany, kucnął przy nim i położył mu rękę na ramieniu. Ciepła, niezawodna, niewiarygodna obecność.
Obi-Wan zamrugał, żeby opanować łzy, i spojrzał na senatora z Alderaana. Po raz pierwszy zrozumiał dokładnie, o co
go poprosił. Dostrzegł cenę, jaką Bail musiał zapłacić za swoją odwagę i przekonania.
Jego twarz musiała zdradzać jakieś ślady tego, co czuł.
– Przestań – powiedział szorstko Bail. – To nieważne. Przeżyliśmy, reszta to drobiazg.
Mniej niż drobiazg. Po prostu jeszcze jedna wojenna historia. Liczy się, że wygraliśmy.
Czy tak smakuje zwycięstwo?
Oby Moc oszczędziła mi takich zwycięstw, pomyślał Obi-Wan.
– Hej – odezwał się znów Bail. – Jak się czujesz, Obi-Wanie? Tak naprawdę?
– Tak naprawdę? – Pod bolącymi kośćmi czuł twardą, zimną zigoolańską ziemię. W jego sponiewieranym ciele płonął
niegasnący ogień. – Tak naprawdę, Bail, boli mnie całkiem porządnie.
Bail pokręcił głową.
– Tak myślałem.
– Ale to lepsze niż być martwym.
– No właśnie – powiedział łagodnie Bail, a na jego wychudzonej twarzy pojawił się lekki uśmiech. – Tak, tu się
zgodzę. – Uśmiech przygasł. – I żadnych głosów?
– Żadnych.
– Żadnych wizji?
– Żadnych.
– W takim razie zobaczmy, co się da zrobić z tym bólem. Mam leki w apteczce. Tylko się ze mną nie spieraj, dobrze?
Wiem, skąd wziąć miecz świetlny, i nie zawaham się go użyć.
Obi-Wan popatrzył na niego. Cokolwiek by powiedział, zabrzmiałoby banalnie.
Sentymentalnie. Każde jego słowa, tylko by ich wprawiły w zakłopotanie.
– Proszę się nigdzie nie ruszać, Mistrzu Kenobi – polecił Bail i poklepał go po ramieniu.
– Zaraz wracam.
Kiedy senator z Alderaana poszedł po apteczkę, Obi-Wan zamknął oczy. Z wielu powodów Jedi większą część
swojego życia przeżywali samotnie. I z wielu powodów tak było lepiej. Ale czasami... czasami... mogli zrobić wyjątek.
Czasami... nieoczekiwanie...
mogli zyskać nowego przyjaciela.
Najpierw Padme, teraz Bail Organa, pomyślał Obi-Wan. Wygląda na to, że zacząłem kolekcjonować polityków. Kto
by pomyślał? Życie bywa bardzo dziwne.
Ze wszystkich istot, jakich mogłaby się spodziewać w swoim salonie o wpół do czwartej nad ranem, Mistrz Yoda
znajdował się na samym końcu listy.
Padme wpatrywała się w niego oniemiała. Tylko lata doświadczenia w służbie publicznej pozwoliły jej ukryć
niepokój. Czy chodzi o Anakina? – zastanawiała się. Chyba nie. Dlaczego Yoda miałby przychodzić do mnie w sprawie
Anakina? Musi chodzić o Baila i Obi-Wana.
Tak długo nie wracają. O wiele dłużej niż się spodziewałam. Kryła Baila w Komisji Bezpieczeństwa, ale zaczynały jej
się kończyć wymówki. I była coraz bardziej zaniepokojona...
W końcu przypomniała sobie o dobrych manierach.
– Czy mogę panu zaproponować coś do picia, Mistrzu Yoda? C-3PO...
– Nie, dziękuję – odparł Yoda i ruchem ręki odprawił androida. – Za najście przepraszam, pani senator, ale w pilnej
sprawie przychodzę.
– Domyśliłam się, Mistrzu Yoda, biorąc pod uwagę wczesną porę – powiedziała ostrożnie. Postawiła nie zadawać
żadnych pytań, tylko zaczekać i przekonać się, co sam jej wyjawi.
– O przysługę prosić panią pragnę, pani senator. Gdyby zgodzić się pani zechciała, Zakon Jedi dłużnikiem pani byłby.
Podciągnęła lekko szlafrok i usiadła na najbliższym fotelu.
– Nie może być mowy o długach między nami, Mistrzu Yoda. Co mam zrobić?
Yoda wsparł się na gimerowej lasce. Pomyślała, że wygląda na bardzo zmęczonego. Cóż, w wieku blisko
dziewięciuset lat miał chyba prawo.
– Wiadomość otrzymałem od Obi-Wana Kenobiego. Rozbił się on wraz z senatorem Organą na planecie o nazwie
Zigoola.
Z ulgi zakręciło jej się w głowie.
– Nic im nie jest?
– Żyją – wyjaśnił Yoda. – Ale statku nie mają, a wysłać Jedi im na ratunek nie mogę.
Ulga zamieniła się w złe przeczucia.
– Dlatego, że to planeta Sithów?
– Hm – mruknął Yoda, mrużąc oczy. – Poinformowana dobrze pani jest, pani senator.
– W takim razie – powiedziała, nie dając się zbić z tropu – zakładam, że chciałby pan, żebym po nich poleciała,
Mistrzu Yoda?
To wreszcie ujarzmiło jego nieprzejednaną niechęć.
– Tak – przyznał, nagle przybity. – Powód mojej wizyty to jest. Aby o pomoc w tej delikatnej sprawie panią prosić.
– Oczywiście, że pomogę – odparła. – Zawsze. Jak tylko będę mogła.
Odniosła wrażenie, jakby z ramion Yody spadł jakiś ogromny ciężar.
– Niebezpieczeństwo ze strony Sithów grozić pani nie będzie, pani senator. Opuszczona planeta to jest, nie licząc
Mistrza Kenobiego i senatora Organy.
To dobrze. Miała dość Sithów na resztę życia.
– Jednak – dodał Yoda – oddział klonów z panią wyślę. W Dzikiej Przestrzeni Zigoola leży. Niebezpieczne to miejsce
i daleko od domu.
W Dzikiej Przestrzeni? Niech no tylko Anakin o tym usłyszy. Zrobiła przewrotną minę.
– Na pewno nie bardziej niebezpieczne niż Geonosis, Mistrzu Yoda.
– Samodzielna pani jest, pani senator, o tym wiem dobrze – powiedział surowo Yoda. –
Ale oddział klonów wziąć ze sobą pani musi. Nieuzbrojony pani jacht jest. Ochrony pani potrzebuje.
Anakin powiedziałby to samo, gdyby tu był. Gdyby poleciała w Dziką Przestrzeń bez żadnej wojskowej eskorty,
byłby wściekły... i martwiłby się o nią jeszcze bardziej, podczas gdy sam musiał mierzyć się z Separatystami i z Sithami.
Ostatnią rzeczą, której pragnęła, było dokładać mu zmartwień.
– Oczywiście, Mistrzu Yoda – powiedziała i wstała. – „Królewski Jacht” to jeden z najszybszych statków na
Coruscant i jest gotowy do lotu. Przy maksymalnej prędkości klony i ja będziemy na miejscu, zanim Bail i Mistrz Kenobi
się zorientują. Ma pan współrzędne?
Yoda wyjął z kieszeni kryształ danych i podał go jej.
– Naniesiony tutaj najszybszy kurs jest, pani senator. Trzymajcie się go, a kłopotów z Separatystami unikniecie.
Wzorce sygnałów życiowych Mistrza Kenobiego i senatora Organy także są tu. Łatwo ich znaleźć dzięki temu będzie,
myślę. Oddział klonów do pani prywatnego kosmoportu natychmiast wyślę.
Anakin nie miał zaufania do tego sędziwego Jedi. Padme uważała go za skrytego i powściągliwego, ale dzięki
zmysłowi obserwacyjnemu w jego oczach dostrzegła wielką troskę. Po tym, co widziała w jaskini na Geonosis,
zrozumiała, że Obi-Wan zajmuje szczególne miejsce w jego sercu... chociaż z całą pewnością nigdy w życiu by tego nie
przyznał. Ach, Jedi i ta ich pogarda dla przywiązania.
– Mistrzu Yoda – powiedziała, biorąc od niego kryształ. – Przywiozę Obi-Wana do domu całego i zdrowego. Ma pan
na to moje słowo.
Ku jej zaskoczeniu Yoda ujął jej dłoń.
– Dziękuję ci, Padme. Wzywaj mnie, jeśli tylko przysługę wyświadczyć ci będę mógł.
Gdyby wiedział, jak strasznie ona i Anakin go okłamują, nie byłby taki wdzięczny. Byłby wściekły. Zdobyła się jakoś
na uśmiech.
– Będę o tym pamiętać, Mistrzu Yoda.
Kiedy wyszedł, poleciła C-3PO poinformować kosmoport, żeby spodziewali się jej i oddziału klonów, sama zaś
wyciągnęła kombinezon lotniczy, spakowała trochę ubrań na zmianę do jednej torby, a drugą wypchała urzędowymi
datapadami, po czym wysłała wiadomość do swojego biura senackiego, zgłaszając wyjazd w sprawach osobistych.
C-3PO kręcił się niespokojnie przy drzwiach frontowych.
– Och, to brzmi bardzo niebezpiecznie, proszę pani. Mam nadzieję, że nic im się nie stało.
Mam nadzieję, że pani też nic się nie stanie. Dzika Przestrzeń? Cała ta historia wygląda wielce niepokojąco.
Niewykluczone, że „niepokojąco” to było za mało powiedziane. Obi-Wan, Bail! W co wyście się wpakowali? –
zastanawiała się. Ale nie było sensu denerwować androida dodatkowo.
– Nic mi nie będzie, C-3PO. Słyszałeś Mistrza Yodę. Żołnierze klony będą mnie pilnować przez cały czas. – Poklepała
go po złocistym ramieniu. – Zajmij się tu wszystkim i zobaczymy się, jak wrócę. Dobrze?
– O, tak, tak – zapewnił 3PO. – Proszę się o nic nie martwić.
Równie dobrze mógłby jej powiedzieć, żeby nie oddychała.
– Nie będę – odparła, podniosła torby podróżne i skierowała się do turbowindy, która zwiozła ją do czekającego na
parkingu prywatnego śmigacza.
ROZDZIAŁ 23
Zgodnie z obietnicą oddział klonów czekał na nią w porcie kosmicznym, ciężko i krzepiąco uzbrojony. Pięciu
żołnierzy i ich dowódca, niepokojąco jednakowi.
Ale tylko z zewnątrz, przypomniała sobie Padme. W środku każdy jest sobą.
– Pani senator! – przywitał ją dowódca, salutując. Masywny hełm miał wetknięty zgrabnie pod pachę. – Melduje się
kapitan Korbel.
Nie rozpoznała jego odznaki, wiedziała tylko, że nie są z kompanii Anakina, z nieustraszonego Legionu Pięćset
Pierwszego.
– Miło mi pana poznać, kapitanie – odparła. – I bardzo dziękuję za pomoc. Domyślam się, że zostaliście szczegółowo
poinformowani przez Mistrza Yodę?
Korbel pokiwał głową.
– Oczywiście, pani senator. Wszyscy przeszliśmy pełne szkolenie medyczne, więc z tym nie będzie problemu. Dobrze
się zaopiekujemy generałem i senatorem Organą.
Poczuła przypływ adrenaliny.
– Przepraszam... Szkolenie medyczne? Nie... nie rozumiem. To znaczy, że oni są ranni?
– No cóż – powiedział kapitan. Pomimo rygorystycznego szkolenia, jego głębokie czarne oczy zdradzały niepokój. –
Myślałem, że pani także została szczegółowo poinformowana.
– Najwyraźniej nie – stwierdziła. – To jednak nieistotne. Mistrz Yoda był zmęczony i niewątpliwie zatroskany. – Albo,
tak jak mówił Anakin, rzadko zaprzątał sobie głowę takimi błahostkami jak uczucia. – Wejdźmy na pokład, dobrze?
Wygląda na to, że nie mamy czasu do stracenia.
– Tak jest – odparł Korbel i przywołał swoich ludzi ruchem głowy.
Dziękuję bardzo, Yodo, pomyślała Padme, kierując się w stronę swojego eleganckiego, szybkiego statku. Miejmy
nadzieję, że nie będzie więcej niespodzianek.
Zaniepokojona troską, którą widziała w oczach Yody, i zatrwożona tym, co powiedział jej kapitan Korbel, przeszła w
prędkość nadświetlną, gdy tylko oddalili się od Coruscant. Jacht zaczął błyskawicznie połykać parseki między domem a
Zigoolą. Gdyby leciała w celu innym niż misja ratunkowa, pewnie byłaby mile podniecona perspektywą opuszczenia
Republiki, pozostawienia za sobą Zewnętrznych Rubieży i zanurzenia się w nieznanej, egzotycznej Dzikiej Przestrzeni.
Nawet jeśli celem podróży byłaby planeta Sithów. Teraz zamiast podniecenia czuła tylko lęk. Bail i Obi-Wan są ranni?
Cokolwiek się stało, musiało to być coś złego.
Kapitan Korbel i jego ludzie zachowywali uprzejmy, profesjonalny dystans. Zajmowali się sobą, i nią także, z podziwu
godną sprawnością. Korbel skomplementował punkt medyczny jachtu, co wzmogło jeszcze niepokój Padme.
Dla zabicia czasu, a także dlatego, że nie chciała narobić sobie zaległości, zatopiła się w aktach senackich, które
zabrała ze sobą. Wytyczony przez Jedi kurs był bez zarzutu. Nie napotkali najmniejszych problemów – żadnych
Separatystów, żadnych piratów, nic, co mogłoby ich spowolnić.
Kiedy komputer nawigacyjny oznajmił wreszcie, że dotarli do Zigooli, i Padme wyprowadziła statek z nadprzestrzeni,
ledwie rzuciła okiem na planetę i szalejące nad nią tumany mgły. Nie czuła żadnego podniecenia egzotyką miejsca,
jedynie przemożny wewnętrzny przymus, żeby ich znaleźć, znaleźć, znaleźć.
Kapitan Korbel przyszedł do kabiny.
– Rozumiem, że Mistrz Yoda dał pani biosygnały generała Kenobiego i senatora Organy?
– Zgadza się – potwierdziła.
– Chce pani, żebym ich poszukał w tym czasie, kiedy pani pilotuje tę ślicznotkę?
Kapitan Korbel miał ujmujący uśmiech.
– Dziękuję, kapitanie – powiedziała, również się uśmiechając. – Będę zobowiązana. –
Poklepała konsoletę sterowniczą. – Rzeczywiście jest śliczna, prawda?
Korbel pokiwał głową.
– Najładniejszy statek, jakim latałem w całym swoim życiu, pani senator.
Ile to było? Dziewięć lat? Dziesięć? Wskazała na jeden z pozostałych foteli w kabinie.
– Tu jest konsoleta sensorów, kapitanie. Biosygnały są już wprowadzone.
– Doskonale, pani senator.
Kiedy ustawiła jacht na orbicie geosynchronicznej, Korbel usiadł i uruchomił różne czujniki. Wkrótce wpadli na trop
poszukiwanych.
– Na nocnej półkuli – poinformował kapitan. – Są sami. Cała ta przeklęta planeta jest praktycznie pusta.
Nie mogła być całkiem pusta, skoro Bail i Obi-Wan zostali ranni. Padme jednak nie wypowiedziała tej myśli na głos,
tylko skoordynowała komputer nawigacyjny z odczytami bioskanerów i wprowadziła jacht w łagodny lot nurkowy w
kierunku bezsłonecznej powierzchni planety. To, że znajdowali się po nocnej stronie Zigooli, nie miało znaczenia;
potężne reflektory jachtu mogły zamienić noc w dzień.
– Wrócę do moich ludzi – powiedział Korbel – jeśli nie ma tu dla mnie nic do roboty.
– Nie, nie, proszę iść – odparła z roztargnieniem, wypatrując przez iluminator, chora z niepokoju.
– Kiedy wylądujemy – dodał Korbel – powinniśmy zrobić rekonesans, zanim pani wysiądzie.
Spojrzała na niego.
– Przecież mówił pan, że są...
– Lepiej dmuchać na zimne, pani senator – stwierdził Korbel, wzruszając ramionami. –
Mamy obowiązek panią chronić. Zdaję sobie sprawę z pani kompetencji, ale byłbym wdzięczny, gdyby zechciała się
pani dostosować.
Innymi słowy Yoda ostrzegł ich, że ona nie lubi, jak robi się wokół niej zamieszanie. Ale Korbel był dobrym
człowiekiem. Polubiła go, a on wykonywał tylko swoje zadania. Zdławiła więc irytację i skinęła głową.
– Oczywiście.
– Dziękuję, pani senator – powiedział Korbel, wychodząc, a Padme zaczęła przygotowywać swój śliczny statek do
lądowania.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła w świetle reflektorów, była ogromna sterta gruzów.
Świeżych gruzów, sądząc po ich wyglądzie – kamienie nie zdradzały oznak zwietrzenia.
Chłopcy, chłopcy, pomyślała, co wyście nabroili?
Jacht usiadł elegancko na jałowym płaskowyżu. Padme opuściła rampę i wybiegła z kabiny w stronę włazu
wyjściowego, ale zaraz się cofnęła i pozwoliła Korbelowi i jego ludziom przeprowadzić rekonesans najbliższej okolicy.
Zastosowała się do zaleceń kapitana, żeby pozostać poza zasięgiem wzroku i strzału, dopóki nie da jej sygnału, że droga
wolna.
Nie trwało to długo.
– W porządku, pani senator! – zawołał Korbel. – Może pani wyjść.
Wreszcie. Doskoczyła do rampy... i zatrzymała się przy włazie. Bail stał na dole, czekając na nią. Wyglądał... strasznie.
– Senator Amidalo – przywitał ją i ukłonił się niezdarnie. Kontrast tej wyszukanej galanterii z jego doprawdy
zbójeckim wyglądem... brudem, zarostem, zaschniętą krwią, skaleczeniami, siniakami, łachmanami i... och, jak on
wychudł... to wszystko odebrało jej na moment dech.
Oczy miał bardzo błyszczące.
Powoli, bardzo ostrożnie zeszła po rampie. Miała ochotę podbiec i objąć go, ale wydawałsię taki kruchy... bała się,
żeby go nie połamać. Poza tym Korbel i jego ludzie stali obok w pogotowiu, więc Padme przypomniała sobie nagle o
swojej senatorskiej godności. Podeszła do niego, zatrzymała się i uśmiechnęła niepewnie.
– Senatorze Organa – powiedziała niepewnym głosem. – Rozumiem, że potrzebuje pan podwózki.
Bail się roześmiał, ale głos mu się nagle załamał. Spuścił wzrok, ciężko dysząc.
– Pod warunkiem że leci pani w moją stronę – odparł po długiej chwili milczenia i spojrzał na nią. – Nie chciałbym
sprawiać kłopotu.
Jej oczy płonęły.
– Żaden kłopot. Może być niewielka opłata... – Nagle przerwała. – Och, Bail...
Do diabła z godnością. Przecież on miał żonę, a ona męża. Przytulili się jak brat i siostra.
Czuła ostre łopatki Baila pod swoimi dłońmi.
– Przepraszam – wymamrotał. – Śmierdzę.
Rzeczywiście, śmierdział. Ale nie miało to najmniejszego znaczenia.
– Ale żyjesz. – W końcu wypuściła go z ramion i odsunęła się. – Gdzie Obi-Wan?
Uśmiech w jego oczach przygasł.
– Cóż... – Ruchem głowy wskazał na rumowisko. – Tam. Mistrz Kenobi stał się ostatnio obibokiem.
O nie. O nie.
– Trzeba będzie go zanieść na jacht – powiedział łagodnie Bail. – Nie jest z nim...
najlepiej, obawiam się.
– Kapitanie – zwróciła się Padme do Korbela. – Za chwilę będę was potrzebowała, ale na razie zostańcie na miejscu.
– Tak jest – odparł. – Proszę dać znać, kiedy będzie pani gotowa.
Bail zaprowadził ją do ruin zburzonej budowli, gdzie Obi-Wan siedział na kamiennym siedzisku, owinięty
wystrzępionym kocem termicznym, skąpany w blasku reflektorów jachtu.
Jeśli Bail wyglądał strasznie... jeśli Bail był chudy i kruchy...
Dla tego człowieka... w tym momencie... miała jedynie łzy.
– Padme – odezwał się Obi-Wan. Głos miał tak samo zmieniony jak wygląd. – Znowu przybywasz z odsieczą. –
Uśmiechnął się, a ona poczuła, jak pęka jej serce. – Miło cię widzieć, pani senator.
Nie potrafiła wydobyć z siebie słowa. Ledwo mogła oddychać.
– Ty... ty... głupi, bezmyślny Jedi – wykrztusiła, kiedy w końcu odzyskała pewność siebie. Podeszła do niego i
przykucnęła. – Anakin będzie na ciebie wściekły! – Opuściła głowę, przegrywając swoją prywatną bitwę.
– Już dobrze – powiedział łagodnie i poklepał ją niezdarnie po ramieniu. – Nie ma się co denerwować. Nie jest wcale
tak najgorzej.
Podniosła się i cofnęła, przesuwając ręką po twarzy.
– Nie tak najgorzej? – powiedziała surowo. – Zacznijmy może od tego najbardziej oczywistego. Co ci się stało w
nogę?
Jego prawa noga była wyprostowana i owinięta na wysokości uda prymitywnym bandażem, wykonanym z
oderwanych kawałków tuniki. Rana była niewątpliwie ciężka. Obi-Wan nie odpowiedział, więc Padme odwróciła się w
stronę Baila... i dostrzegła, jak wymieniają między sobą dziwne, ukradkowe spojrzenia.
Potem Obi-Wan westchnął.
– To nic. Naprawdę. Niefortunny wypadek z mieczem świetlnym.
– Niefortunny... – Wpatrywała się w niego w osłupieniu. – Co takiego? Znowu?
– Hej – wtrącił Bail i położył jej rękę na ramieniu. To wyglądało jak... ostrzeżenie. – Nie chcę być nachalny, ale
naprawdę dobrze by było wynieść się już z tej skały. Rozumiem, że możemy... no wiesz... lecieć?
Coś się za tym kryło. Na pewno. W powietrzu czuć było tajemnicę, ale to nie czas ani miejsce na dociekanie prawdy.
Przynajmniej póki Obi-Wan był w takim stanie.
– Oczywiście – odparła i się odwróciła. – Obi-Wanie, ucieszy cię zapewne wiadomość, że Mistrz Yoda osobiście
wybrał tych żołnierzy. Wszyscy są medykami. Będziesz miał dobrą opiekę, obiecuję.
Kapitan Korbel i jeden z jego ludzi zanieśli Obi-Wana na jacht z ostrożną delikatnością, która ją zaskoczyła. Ona i Bail
podążyli za nimi.
– Dziękujemy, kapitanie – powiedział Bail, kiedy Obi-Wan został umieszczony w doskonale wyposażonym punkcie
medycznym. – Zostawcie nas na chwilę. Potem będzie należał do was.
Korbel skinął głową.
– Tak jest.
– Zabiorę nas stąd – mruknęła Padme, kiedy kapitan wrócił do przedziału pasażerskiego i swoich ludzi. Dotknęła
delikatnie policzka Obi-Wana. – Nie martw się. Wkrótce będziemy w domu.
Potem zostawiła go z Bailem, poszła do kabiny i rzeczywiście odlecieli z Zigooli.
Wreszcie. Pieprzyć Sithów i ich plugawe sprawki.
Wstukała z opętańczą szybkością kurs powrotny na Coruscant, wprowadziła jacht w nadprzestrzeń i zostawiła go
samemu sobie, a sama wróciła do swoich ocalonych pasażerów.
Ściszone głosy w punkcie medycznym zatrzymały ją na korytarzu.
– I jak? – usłyszała głos Baila. – Wraca?
Długa chwila milczenia, a potem:
– Tak – odparł Obi-Wan.
Padme poczuła nowy przypływ ulgi. Wyglądał tak strasznie, jakby nigdy więcej nie miałsię odezwać. Bardzo chciała
się dowiedzieć, o czym rozmawiali.
– Widzisz? – wytknął mu Bail. – Mówiłem ci, że Sithowie nie powstrzymają cię od bycia Jedi. W każdym razie nie na
zawsze.
– Tak, mówiłeś – przyznał Obi-Wan. Padme była zaszokowana, słysząc, jak łamie mu się głos. Było w nim tyle
emocji. Nigdy się tak nie zachowywał. Nie Obi-Wan.
– Potrzebujesz opieki medycznej, Obi-Wanie – stwierdził po chwili Bail. On też wydawałsię oszołomiony. – Słyszałeś
Padme. Yoda sam wybrał tych medyków. To jak, będziesz robiłsceny czy pozwolisz im wykonywać swoją pracę?
Rozległ się okropny, rzężący kaszel Obi-Wana.
– Czy ktoś już panu mówił, senatorze, że jest pan dosyć irytujący?
– Prawdę mówiąc, tak, Mistrzu Jedi – odparował Bail. – Ale z pewnością rzadziej, niż tobie mówiono, że jesteś jak
wrzód na tyłku.
W ich głosach było tyle czułości, że Padme ścisnęło w gardle. Nigdy nie sądziła, że kiedyś usłyszy, jak Bail i Obi-Wan
rozmawiają w ten sposób – jak przyjaciele. Jak ludzie, którzy znają się od lat. Co im się przydarzyło na tej Zigooli?
Koniecznie chciała się tego dowiedzieć.
– Chcesz środek przeciwbólowy? – spytał Bail.
– Myślę, że tak – odparł Obi-Wan.
Bail parsknął.
– Mądry facet. Pójdę po kapitana Korbela. – Po chwili wyszedł na korytarz, zobaczył ją i się zatrzymał. – Padme.
Przyłapana na podsłuchiwaniu, uniosła podbródek.
– Nie tylko Obi-Wan potrzebuje pierwszej pomocy. Mamy sześciu medyków na pokładzie. Jeden jest dla ciebie.
Bail pokiwał głową.
– Brzmi nieźle, ale wolałbym najpierw trochę spokoju. Myślisz, że możemy po prostu posiedzieć?
Jego oczy miały dziwny wyraz – przyćmione czymś, co Padme uznała za cień straszliwych wspomnień. No i
wyglądał, jakby miał zaraz upaść.
– Oczywiście – powiedziała łagodnie. – A gdybyś chciał pogadać... jestem do dyspozycji.
Pokręcił głową.
– Nie teraz. Może później.
Prędzej czy później musieli o tym porozmawiać. Choćby ze względów bezpieczeństwa.
Cóż, mogła zaczekać. Była dobra w czekaniu.
Poklepała go po ramieniu.
– W każdej chwili... przyjacielu.
Yoda zastał Obi-Wana w arboretum Świątyni. Mistrz siedział ze skrzyżowanymi nogami i z zamkniętymi oczami pod
wodospadem. Był ubrany... i całkowicie suchy.
Nie minął jeszcze tydzień, odkąd senator Amidala przywiozła go z Zigooli. Większość tego czasu spędził w głębokim,
uzdrawiającym transie. Poprzedniego dnia Vokara Che pozwoliła mu opuścić Sale Uzdrawiania, ale zakazała
wychodzenia poza teren Świątyni pod groźbą jej najwyższego niezadowolenia.
Ostrzeżenie było równie skuteczne, co geonosjańskie pole siłowe.
Wyczuwając obecność Yody, Obi-Wan otworzył oczy, uśmiechnął się i wyszedł spod wodospadu. Ruchem dłoni
spowodował, że woda popłynęła znów swobodnie, po czym się ukłonił.
– Mistrzu Yoda.
– Mistrzu Kenobi – odparł Yoda. – Usiądź.
Obi-Wan opadł na chłodną trawę. Jedynie lekka ociężałość w jego ruchach zdradzała, że nie jest jeszcze do końca
sobą. To i fakt, że na razie nie odzyskał wagi, którą stracił podczas walki z Sithami.
Opierając się swobodnie na gimerowej laseczce, Yoda zaczerpnął głęboko aromatycznego powietrza arboretum.
Zastanowił się nad wodospadem, postanowił jednak nie pytać.
– Z niecierpliwością Rada oczekuje, Obi-Wanie, na twoją relację z tego, co na Zigooli się wydarzyło – powiedział. –
Gotów o tym opowiedzieć jesteś?
Wyraz twarzy Obi-Wana się nie zmienił, ale w jego spojrzeniu pojawił się ledwo dostrzegalny cień.
– Myślę, że tak, Mistrzu Yoda.
– Twierdząca odpowiedź to nie jest.
– Wybacz, Mistrzu. To jedyna odpowiedź, jakiej mogę ci udzielić.
Yoda westchnął.
– Wzburzony jesteś, Obi-Wanie. Rozumiem to. Czasu potrzebujesz i czas dostaniesz.
Obi-Wan zerwał źdźbło trawy i zaczął mu się przyglądać z posępną miną. Przejechałkońcem palca po
zielononiebieskiej łodyżce i nagle przeszedł go dreszcz.
– Wiesz, Mistrzu Yoda – powiedział bardzo cicho – w tym jednym źdźble trawy jest więcej Jasnej Strony, niż czułem
w całym moim ciele, kiedy byłem na Zigooli. Nigdy nie czułem się tak... – wypuścił bardzo powoli powietrze – ...pusty,
samotny i osierocony. To było gorsze niż wszystkie te śmierci, które tyle razy przeżywałem na nowo, tak jakby każdy raz
był pierwszy. – Wypuścił źdźbło z palców i omiótł wzrokiem arboretum. – Pustka to jest to, co czeka Republikę, jeśli
przegramy tę wojnę z Sithami. Byłaby to tragiczna sytuacja. I musimy jej uniknąć za wszelką cenę.
Yoda poczuł w Mocy echa wspomnień Obi-Wana. Odebrał dotyk upiornej pustki i gorzkie ukłucie zimna.
– Zgadzam z tobą się, ale rozpamiętywać tego doświadczenia nie możesz, Obi-Wanie.
Przeżyłeś to. Nauczyłeś dużo się.
Obi-Wan pokiwał głową.
– To prawda. I nie będę rozpamiętywał, obiecuję.
– Powiedzieć mi możesz, jaka rzecz najważniejsza jest, której się nauczyłeś?
– Że jestem Jedi – odparł po prostu Obi-Wan po długiej chwili milczenia. Po prostu i z wielką radością. – I zawsze nim
będę.
Yoda się uśmiechnął i westchnął ponownie.
– Wielka szkoda, że artefakty, które w świątyni Sithów odkryłeś, zniszczone bezpowrotnie zostały.
Obi-Wan pokręcił głową.
– To była trucizna, Mistrzu. Wszystko przesiąknięte Ciemną Stroną. Myślę, że nawet ty nie mógłbyś ich bezpiecznie
dotknąć.
Yoda popatrzył na niego z uwagą.
– Doprawdy?
– Doprawdy – potwierdził Obi-Wan, wytrzymując jego surowe spojrzenie.
– Hm... – Yoda wbił czubek gimerowej laski w ziemię, patrząc, jak miękka gleba ustępuje pod jego naporem.
Uśmiechnął się chłodno. – Stracone dla nas artefakty są, to prawda. Ale dla Sithów także. Zwycięstwo jest to. – Podniósł
wzrok. – A co z tym senatorem z Alderaana, Bailem Organą? Zawierzyć mu możemy, Obi-Wanie, że naszych tajemnic
dochowa?
Po raz pierwszy od swojego powrotu do Świątyni Obi-Wan uśmiechnął się swobodnym, szczerym uśmiechem.
– O tak, Mistrzu Yoda. Możemy zawierzyć Bailowi nasze życie.
– Cieszy mnie to – powiedział Yoda. – Teraz zostawię cię. Odpoczywaj, Obi-Wanie. Siły odzyskać musisz. Potrzebny
w tej wojnie przeciwko Sithom nam jesteś.
Obi-Wan skinął głową.
– Tak jest, Mistrzu.
Yoda zatrzymał się przy drzwiach arboretum i obejrzał się za siebie. Obi-Wan wrócił na swoje miejsce pod
wodospadem. Wyglądał na szczęśliwego. Pomimo własnego brzemienia trosk i sekretów Yoda znów się uśmiechnął, tym
razem ciepło... i zostawił go, pochłoniętego swoją zabawą.
Chociaż wiedziała, że Anakin wymaga natychmiastowego przekazywania wiadomości, Ahsoka odczekała chwilę...
tylko chwilę, no dobrze, kilka chwil... stojąc w drzwiach hangaru 9C, w stoczni na Allanteen VI. Chciała trochę
popatrzeć, jak Anakin wykonuje swoje wspomagane Mocą ćwiczenia gimnastyczne. Bosy, ubrany tylko w spodnie,
wykorzystywał w pełni całą przestrzeń pustego hangaru. Bez żadnego wysiłku, w idealnej harmonii z Mocą, zrobił –
bezbłędnie i bardzo szybko – siedemdziesiąt pięć salt w tył z podwójnym obrotem.
Sama policzyła.
A kończąc ostatnie salto z równym, niezakłóconym oddechem, przeszedł błyskawicznie w stójkę na jednej ręce...
wspartej na czterech szeroko rozstawionych palcach i kciuku.
– O co chodzi, Ahsoko? – spytał z zamkniętymi oczami.
Z Rycerzykiem nie dało się bawić w chowanego.
– Holowiadomość z Coruscant, Mistrzu.
W jednej chwili znalazł się na nogach tuż przed nią. To był jeden z tych momentów –
tych króciutkich momentów – kiedy nie mogła się połapać, w jaki sposób mu się to udało.
– Obi-Wan?
Kiwnęła głową.
– Tak. Obi-Wan.
Wychodząc, rzucił jej chłodne spojrzenie.
– Nigdy nie każ mu czekać.
Idąc za nim szybkim krokiem, Ahsoka odchrząknęła.
– Eee... Rycerzyku?
Zwolnił. Odwrócił się. Chłód zamienił się w czujność. Zaczynał ją poznawać.
– Co?
– Chyba wygląda trochę... no, nie najlepiej.
I nagle musiała biec, żeby za nim nadążyć.
Odebrał połączenie w biurze głównego projektanta, bezceremonialnie wyrzucając samego projektanta, jego asystenta i
dwóch innych pracowników stoczni. Zdążyli już go trochę poznać, więc nikt nic nie powiedział. Po prostu wyszli.
Ahsoka usiadła w kącie i nadstawiła uszu.
– Obi-Wanie – powiedział Anakin do siedzącego na przekaźniku hologramu. – Wybacz.
Trenowałem.
Hologram Mistrza Obi-Wana zlustrował Anakina od stóp do głów.
– Tak, widzę.
Anakin zignorował ten delikatny sarkazm.
– A więc wróciłeś ze swojej misji. Wreszcie. Jak poszło?
– Bez większych przygód, dziękuję – odparł wymijająco Mistrz Obi-Wan. – Mam dla ciebie nowe zadanie.
Anakin założył ręce na piersi.
– Tak? To świetnie. Obi-Wanie, co się stało?
– Och, to zbyt nużące, żeby wchodzić w szczegóły – oznajmił Mistrz Obi-Wan. – Jak sobie radzi twoja uczennica?
Ahsoka się nachmurzyła. Brali ją za idiotkę, czy co? Jak nie chcieli rozmawiać o misji przy padawanie, to mogli po
prostu powiedzieć. Przecież by się nie rozbeczała.
– W porządku. Mistrzu, nie wyglądasz dobrze.
– Wydaje ci się, Anakinie. Chcesz posłuchać o swojej misji?
– Tak – odparł Anakin i wywrócił oczami. – Ale jeśli myślisz, że ta rozmowa jest skończona, to się mylisz. Więc co to
za misja?
– Właśnie dostaliśmy nowy meldunek. Separatyści założyli tajną stację nasłuchową. To może tłumaczyć, w jaki sposób
Grievous rozbił grupę szturmową z Falleen.
– Wiadomo, gdzie ta stacja może się znajdować?
– Nie. To by wyjaśniało słowo „tajna” w określeniu „tajna stacja nasłuchowa”, Anakinie– zauważył uszczypliwie
Mistrz Obi-Wan.
– Ha, ha – prychnął Anakin, ale uśmiechnął się, chociaż w jego oczach wciąż krył się niepokój. – Więc to ja mam
znaleźć tę wtyczkę Grievousa. Mam wziąć „Zmierzch”? I kapitana Reksa?
– Tak. Zarejestrowaliśmy także jakieś częściowo zniekształcone rozmowy, które prześlę ci na mostek. To powinno dać
jakiś punkt zaczepienia.
– Dziękuję, Mistrzu – odparł Anakin. – Eee... rozumiem, że ty do nas nie dołączysz?
Mistrz Obi-Wan pokręcił głową.
– Nie. Obawiam się, że czeka mnie obszerne sprawozdanie z mojej misji. Może następnym razem. Ale życzę ci
udanych łowów, Anakinie. Znajdź tę stację. W przeciwnym razie nasza sytuacja może się wkrótce zrobić nieciekawa.
Połączenie się zakończyło.
Ahsoka czekała, ale Anakin się nie ruszał. Wpatrywał się cały czas w pusty przekaźnik.
– Obszerne sprawozdanie, ty stary dewbacku – mruknął. – Znowu jesteśrekonwalescentem, Obi-Wanie. Coś ty
narobił?
Ahsoka podeszła do niego.
– Pewnie ci powie, jak mnie nie będzie w pobliżu – stwierdziła. – Rycerzyku, mogę iść poszukać Reksa? Powiem mu,
że mamy misję.
Anakin pokiwał głową, nie słuchając jej zbyt uważnie.
– Tak. Jasne.
– Dzięki – odparła, wychodząc, ale zatrzymała się w drzwiach i obejrzała. Znała go już wystarczająco dobrze, żeby
wiedzieć, że jest naprawdę zaniepokojony. – Hej, Rycerzyku. Nie wyglądał aż tak źle. Założę się, że to nic poważnego.
Anakin rzucił jej zaskoczone spojrzenie, zaraz potem wymuszony uśmiech.
– Tak. Pewnie tak. Idź powiedzieć Reksowi, że przyjdę niedługo przekazać mu instrukcje.
Dobra?
– Dobra – powiedziała i pobiegła poszukać ich oddziału klonów. Z radości sama zrobiła kilka salt. Kolejna misja.
Koniec nudy w stoczni. Tak! Życie wreszcie zaczynało wyglądać lepiej.
Kiedy Palpatine zobaczył Baila Organę w hałaśliwym senackim bufecie, pochłoniętego rozmową z Padme i
niezdarnym gungańskim gamoniem Jar Jar Binksem, doznałautentycznego, fizycznego szoku.
Organa żył? Był tutaj? Na Coruscant? To oznaczało, że Kenobi także żyje. Gdyby zginął, a Organa przeżył i o tym
opowiedział, Jedi na pewno by o tym coś wspomnieli. Gdyby Kenobi zginął, Padme i Organa nie śmialiby się tak
wesoło.
Kiedy Organa wrócił na Coruscant? I dlaczego Mas Amedda nie odnotował tego faktu?
Czy to kolejny urzędnik, którego trzeba będzie wymienić?
Niedawna przedłużająca się nieobecność znanego senatora z Alderaana nie przeszła bez echa. Krążyły różne plotki.
Palpatine już zamierzał wyrazić troskę i zarządzić dyskretne dochodzenie, które miało ujawnić prawdę o tragicznej
śmierci Baila. I równie tragicznej śmierci wielkiego bohatera Jedi.
A teraz okazało się, że wcale nie zginęli.
Co za... rozczarowanie.
Chociaż, kiedy przyjrzał się bliżej... Organa wyglądał na nieco sponiewieranego. Coś więc musiało się wydarzyć.
Może Kenobi też był nieco sponiewierany. Przy odrobinie szczęścia może nawet bardzo sponiewierany. Trzeba będzie
spytać Yodę.
Ale sponiewieranie to było za mało. Chciał ich śmierci.
Zdawał sobie sprawę z gniewu, który w nim kipiał. Dotąd nie zawracał sobie głowy obserwacją zigoolańskiego
gambitu. Zakładał... a raczej przyjął... że Dooku będzie śledziłrozwój wydarzeń. To jego rola. Jego zadanie. Od tego
właśnie był ten jego starzejący się uczeń.
Od doglądania spraw Palpatine’a.
Czy to oznaczało, że Zigoola jest zagrożona? Albo, co gorsza, że jej skarby zostały zniszczone? Bezcenne artefakty
Sithów, gromadzone przez stulecia!
Jeśli to prawda... jeśli to prawda...
Z najwyższym wysiłkiem Palpatine zdusił w sobie gniew i zmienił go w uprzejmą serdeczność. Złagodził wyraz
twarzy, przybierając maskę dobrotliwej życzliwości, i ruszyłprzez salę, żeby nawiązać z Padme, Bailem i, jeśli było
trzeba, z tym nieszczęsnym Jar Jar Binksem staroświecką, erudycyjną rozmówkę, jedną z tych, które zjednywały mu tylu
przyjaciół.
A kiedy się z nimi witał... kiedy siadał obok nich... kiedy pytał, jak im mija dzień... pod maską uprzejmości kłębiły się
mroczne myśli Dartha Sidiousa.
To tylko drobne niepowodzenie, wmawiał sobie. Zaledwie zmarszczka na gładkiej tafli jeziora. Mam wiele innych
artefaktów do dyspozycji. No i wciąż mam Anakina. A on ma Padme. Wojna staje się coraz ostrzejsza. Kenobi służy na
linii frontu, może więc zginąć w każdej chwili. Organę łatwo będzie powstrzymać, a jeśli chodzi o Dooku... cóż, zajmę
się nim, kiedy nadejdzie pora.
Ta Republika upadnie. Tak jak przewidziałem.
PODZIĘKOWANIA
Wyrazy wdzięczności dla:
George’a Lucasa, który dosłownie wpłynął na bieg mojego życia w dniu premiery Gwiezdnych Wojen w 1977 roku.
Shelly Shapiro za ofiarowanie mi tej wyjątkowej szansy.
Sue Rostoni za jej wspaniałe wsparcie i zachętę.
Karen Traviss, która pilnowała, żebym się nie wyłożyła. Dajesz czadu, dziewczyno.
Jasona Frya o sokolim wzroku.
Moich przyjaciół i rodziny, którzy dopingowali mnie z boku i zgodzili się, że to rzeczywiście jest Supersprawa.
Fanów, którzy sprawiają że ta odległa galaktyka tętni życiem od ponad trzydziestu lat.
Nie zawsze się zgadzamy, ale wiemy, co kochamy.
KONIEC
\|/
(o o)
+–––––––––––oOO-{_}-OOo–––––––––—+
Zapraszam na TnTTorrent. Najlepsza darmowa strona !!!
Zarejestruj się poprzez ten link :
http://tnttorrent.info/register.php?refferal=1036847