Milewski Stanisław Procesy pradziadków Pitaval bez sztyletu i trucizny

background image

STANISŁAW MILEWSKI

PROCESY PRADZIADKÓW

PITAVAL BEZSZTYLETU

I TRUCIZNY

Sztylet, trucizna, pistolet — oto główne zazwyczaj rekwizyty w sprawach, o których

relacje trafiają na karty pitavali poświęconych głośnym procesom sądowym. Ludzkie
namiętności z krwawym epilogiem najbardziej przyciągają czytelnika, stąd też głośne
zbrodnie, bulwersujące ongiś ogół, mają swoją obfitą literaturę, a niekiedy nawet stają się
kanwą filmu. O sprawach cywilnych, szczególnie tych drobnych, w których przedmiotem
sporu nie są duże pieniądze, lecz zgoła marne grosze lub inne niewielkie wartości — nader
rzadko piszą gazety, jeszcze zaś rzadziej poświęca im sprawozdanie sądowy reporter.
Niektóre z nich, podobnie jak sprawy o drobne wykroczenia, zasługują jednak na
wyciągnięcie ze starych warszawskich kronik, gdyż na ich tle dostrzec można kawałek
dawnej Warszawy, dni powszednie i obyczaje jej mieszkańców.

Jeden z najgenialniejszych kompozytorów wczechczasów, jakim był bezsprzecznie

Fryderyk Chopinzyskał dzięki swej muzyce nieśmiertelną sławę. Jeżeli natomiast chodzi o
wartości dające się wymierzyć w środkach płatniczych, to chyba zarobił mniej niż niejeden
instrumentalista lub aranżer żyjący z przetwarzania cudzych utworów. Niewiele też miała z
jego muzyki najbliższa rodzina; nawet proces, który wytoczyli jego spadkobiercy znanej fir-
mie wydawniczej Gebethner i Wolff, nie przyniósł im ani grosza.
Milczenie prawa

W czerwcu 1882 r. adwokat przysięgły Józef Brzeziński wezwał za pośrednictwem

rejenta wydawców Gebethnera i Wolffa do wstrzymania sprzedaży dzieł Chopina i do zdania
rachunków z rozprzedanych dotychczas egzemplarzy. Ponieważ żądanie to pozostało bez
echa, wystąpił w imieniu swych mocodawców —spadkobierców kompozytora: Antoniego i
Henryka Jędrzejewiczów oraz Ludwiki Ciechomskiej na drogę sądową. W ten sposób na
wokandzie Sądu Handlowego znalazła się w dniu 25 października 1882 r. jedna z nielicznych
w tym czasie spraw z zakresu prawa autorskiego, a pierwsza w Królestwie Polskim, której
przedmiotem były prawa rodziny do spuścizny artystycznej sławnego antenata.

Przepisy regulujące kwestię własności literackiej i artystycznej obowiązywały wówczas

ledwie od 12 lat, dopiero bowiem w 1869 r. (z mocą obowiązującą od 1870 r.) narzucona
została pośpiesznie Królestwu przestarzała rosyjska ustawa o cenzurze z 1828 r., która
dotyczyła także tej materii.

Prawo autorskie wykształcać się zaczęło w Europie w końcu XVIII w., a więc wówczas,

gdy Polska traoiła swoją państwowość. Za czasów Księstwa Warszawskiego razem z
wojskami Napoleona przyszedł do nas jego kodeks; nie obejmował on jednak prawa
autorskiego, które we Francji zostało unormowane kilkanaście lat wcześniej odrębnym aktem
prawnym wydanym w okresie Rewolucji.

background image

Ożywienie legislacyjne w pierwszych latach istnienia Królestwa Polskiego, a także

wzrost w tym samym czasie zainteresowania literaturą piękną sprawiły, że dość szybko
zdano sobie sprawę z owej luki w prawie. Karol Boromeusz Hoffman, mąż znanej literatki
Klementyny z Tańskich, współzałożyciel pierwszego u nas naukowego czasopisma
prawniczego „Themis Polska", konstatował na łamach tego periodyku w 1829 r.: „PfZy tak
rozszerzającym się obrębie własności literackich daje się czuć potrzeba ich zabezpieczenia i
ściślejszego określenia przedmiotu, który dotąd przez prawa naszego kraju był prawie nie-
tkniętym". Apel ten nie miał jednak szans na realizację. Powstanie listopadowe odsunęło na
wiele lat cały problem. Okres po jego upadku nie był sprzyjający ani dla rozwoju rodzimej
myśli prawniczej, ani dla krajowej literatury. V

W sferze nie zrealizowanych zamierzeń pozostał również paragraf 91 ustawy o cenzurze

z 1842 r., zapowiadający, że „prawa autorów, tłumaczów i wydawców książek objęte będą w
osobnym postanowieniu". Doszło natomiast do dziwnej anomalii: w nie uregulowaną ani w
zakresie praw osobistych, ani praw rzeczowych przez cywilne przepisy domenę ludzkiej
twórczości wkraczało ze swymi sankcjami prawo karne. Kodeks kar głównych i
poprawczych, wprowadzony w Rosji w 1845 r., a obowiązujący w Królestwie Polskim od
1847 r., zawierał w art. 1193 i nast. przepisy dotyczące ścigania za przestępstwo przy-
właszczenia cudzej własności literackiej^ i artystycznej. Przepisy te chronić mogły,
oczywiście, jedynie przed ewidentnym plagiatem, cała natomiast sfera
■■■HMHHHHHRan
praw osobistych i rzeczowych autorów i ich spadkobierców pozostawała nadal białą plamą.

„Wydawcy nasi, zwłaszcza krajowi — twierdził w «Ekonomiście» w 1867 r. Seweryn

Markiewicz — nie korzystają z braku przepisów: dotychczas przynajmniej nie wyprowadzali
dla siebie z milczenia prawodawcy dowolnego prawa przedrukowywania utworów
i wydawnictw". Nie ulega wątpliwości, że była to w zamierzeniu uwaga złośliwa.
Zastanawiając się bowiem nad przyczyną tego stanu rzeczy, autor ów pytał z ironią, czy jest
to skutek wysokiej moralności naszego handlu, czy też raczej opłakanego stanu literatury,
która „nie wydaje nic takiego, co by aż do samowolnego przedruku nakłonić mogło".

Owo studium prawnoporównawcze w „Ekonomiście", jednym z najpoważniejszych

ówczesnych czasopism, zasługuje na uwagę szczególną, nie tylko jako pionierskie dla
tematu. Trzeba bowiem powiedzieć, że niewielu publicystów zajmowało się przed Markie-
wiczem tą skomplikowaną dziedziną cywilistyki. Wspomniany tu już Hoffman tylko
minimalnie wyszedł poza relację z trwających wówczas dyskusji nad prawem autorskim we
Francji. Dla porządku jedynie — bo nie ze względu na walory treściowe — wymienić można
rozprawkę „O własności literackiej i artystycznej" opublikowaną w 1860 r. w „Bibliotece
Warszawskiej", autorstwa F. S. Dmochowskiego, krytyka, pisarza i tłumacza.

Seweryn Markiewicz — prawnik wykształcony w Petersburgu, Paryżu i Heidelbergu,

przyjaciel Żmi- chowskiej, uczestnik powstania styczniowego — opracowanie dotyczące
prawa autorskiego nadesłał do

background image

1

Warszawy z Włoch, gdzie leczył gruźlicę płuc, któ- któtej nabawił się na zesłaniu w guberni

kazańskiej; zmarł zresztą wkrótce w pełni rozwoju nieprzeciętnych zdolności. Znać w jego
dysertacji ślęczenie po dobrze wyposażonych bibliotekach, ale są też w niej przemyślenia
własne, oryginalne, przede wszystkim I zaś uderza trafnością ekonomiczno-społeczne
spojrze- nie na problem. „Chociaż jest to dziedzina prawa — pisał Markiewicz — większy
może jednak przedstawia interes dla nauki, literatury, sztuki i przemysłu aniżeli dla
prawnictwa w ścisłym tęgo słowa znaczeniu", i postulował, by prawa autorskie, jako zupełnie
odmienne od prawa własności, zostały jak najszybciej uregulowane w odrębnej ustawie.
Na palcach rąk
„Niepewność ostatecznego rezultatu procesu, z milczeniem prawa połączona, odstręcza po
większej części strony nawet pokrzywdzone od poszukiwania 1/ przed sądem satysfakcji'* —
ubolewał Markiewicz, [/ widząc w owej potulności autorów i braku inicjatywy / w bronieniu
swych interesów hamulec dla rozwoju / jurysprudencji. Brak zaś orzecznictwa sądowego —
to brak przykładów, wzorów, a więc i impulsów do wszczynania sporów torujących drogę
doktrynie prawa.
Jako też wyjątkowa panowała tu posucha. Annały sądowe odnotowały tylko dwa procesy, w
których Senat Rządzący — najwyższa instancja sądownicza tego okresu — wypowiedział się
w delikatnej materii praw
I
I
wmmmmmmm
autorskich. W jurysprudencji Senatu za 1860 r., opublikowanej w „Roczniku Sądowym" z
1864 r., znalazła się.sprawa z powództwa rzeźbiarza święckiego wytoczona sztukatorowi
Morgantiemu o to, iż ów dokonał samowolnego odlewu statuetki Mickiewicza wykonanej
przez powoda. Rzecz szła, oczywiście,

1

o udział w zyskach ze sprzedaży mającego wzięcie

11 bibelotu.

Senat, do którego sprawa trafiła w wyniku apela- 11 cji od- wyroku Trybunału

Handlowego (po reformie 11 sądownictwa w 187.6 r. zmieniono nazwę tej instytu- 11 cji na
Sąd Handlowy), wyszedł z założenia, że cho- II ciaż kodeks cywilny nie zawiera przepisów
w tym względzie, to jednak „brak takich przepisów nie zmie- li nia natury rzeczy", i uznał, że
odlewanie dzieła auto- I ra, a następnie sprzedawanie go bez jego upoważnię- 11 nia jest
czynem zrządzającym mu szkodę. To zaś już ] — na podstawie odpowiedniego artykułu
kodeksu cy- ' wilnego — pociągało za sobą obowiązek jej naprawienia, co też orzeczono.

Sprawa ta, skądinąd interesująca, nie mogła stanowić precedensu w procesie wytoczonym

przez spadkobierców Chopina, nic więc dziwnego, że w jego toku nikt o niej nawet nie
wspominał. Powoływano się natomiast — ale w bardzo ograniczonym zakresie — na proces
o przedruk „Pracowników morza" Wiktora Hugo, jaki się toczył w 1867 r. między „Gazetą
Polską" a „Kłosami". Tu z kolei rzecz była bardziej skomplikowana. „Gazeta Polska" nabyła
na okres 12 lat od francuskiego wydawcy prawo do druku „Pracowników morza",, ale w
tłumaczeniu tej powieści ubiegła ją redakcja „Kłosów". Wówczas to

background image


„Gazeta Polska" zażądała zasądzenia od „Kłosów** po 300 rs za każdy arkusz druku,
zaprzestania publikacji, wynagrodzenia szkody i wyrównania utraconych korzyści. Trybunał
Handlowy częściowo powództwo uznał, natomiast Sąd Apelacyjny jako II instancja uchylił
ten wyrok i powództwo oddalił. Zapatrywanie to podzielił następnie Senat Rządzący, który
uznał, że wobec braku u nas przepisów prawa autorskiego regulujących kwestię przedruków
zagranicznych nie można stawiać w lepszym położeniu autorów rodem z Francji niż
pochodzących z Królestwa, którym sądy francuskie nie gwarantowały ochrony tłumaczeń ich
dzieł.

Formalnie od 1861 r. Rosję i Francję obowiązywała konwencja regulująca kwestię praw

autorskich. W roku następnym podpisano takąż umowę z Belgią. Autorzy z tych krajów byli
więc na obszarze całego imperium rosyjskiego otoczeni opieką prawa, podobnie jak pisarze
— poddani rosyjscy na terenie Francji i Belgii. Wyrok Senatu można więc odczytać jako
podkreślenie odrębności Królestwa Polskiego, chęć zaakcentowania samoistności jego praw.

Zobowiązania konwencji długo nie były egzekwowane na obszarze Królestwa Polskiego.

Dopiero w 1882 r. Francuskie Towarzystwo Literackie upoważniło księgarza petersburskiego
Micheleta do sądowego ścigania na całym obszarze rosyjskiego imperium — z
podkreśleniem, że dotyczy to również terenu zaboru — wszelkich przedruków, przekładów i
przeróbek dokonanych bez porozumienia z Towarzystwem. Nad Wisłą odczuto to bardzo
boleśnie jako polityczny nietakt. Bolesław Prus określił tę praktykę
jako „rodzaj kopytkowego dla płodów francuskiej muzy**, i to wprowadzonego akurat
wówczas, gdy muza ta nie wnosi nic pozytywnego i ciekawego. Jeżeli który autor — pisał
sardonicznie — zechce bogacić się kosztem ubogiego narodu, niech sobie honorarium potrąci
z owych sum, jakie po wojnach napoleońskich przyznała nam Francja.
Przeciwstawne opinie

W ten sposób — wprawdzie nie wprost, ale pośrednio — wypowiedział się Prus za

swobodnym, bez żadnych rozliczeń finansowych przepływem przez granice tworów
ludzkiego talentu. Gdyby nawet potraktować tę jego wypowiedź nie jako ulotną, zgłoszoną
pod presją potrzeby opinię felietonisty, ale zdanie wielkiego pisarza, to i tak nie byłby w nim
odosobniony. Wówczas, w drugiej połowie XIX w., gdy kształtowało się już współczesne
prawo autorskie, padały głosy jeszcze bardziej skrajne, kwestionujące same podstawy tego
prawa, podające w wątpliwość sens jakiejkolwiek ochrony prawnej dzieł literackich i
artystycznych. Twierdzono, że są one częścią dorobku ogólnoludzkiego, korzystającego
obficie z pomysłów, wątków i motywów eksploatowanych już od wieków. Przypominano
głośne zdanie Woltera, odnosząc je nie tylko do literatury, ale do wszystkich dziedzin
twórczości: „Z książkami jest jak z płomieniem: bierze się go u sąsiada, zapala u siebie,
udziela innym i należy on do wszystkich**. Podobnie negatywne opinie wypowiadano na
temat praw rodziny do

background image


literackiej i w ogóle artystycznej spuścizny po przodkach, twierdząc, że pracowali oni dla
całego społeczeństwa, a ich dziedzicami są przyszłe wieki. Krytykując „systemat
wieczystych opłat na rzecz familii", podnoszono nawet, że wieczystość owego monopolu
wręcz szkodziłaby interesom moralnym twórców i ich sławie, bo nad ich grobami trwałyby
niskie przetargi, a rodzina miałaby na względzie przede wszystkim własne korzyści, a nie jak
najszersze, swobodne rozpowszechnianie dzieł sławnego przodka.

Z drugiej jednak strony słychać było głosy oburzenia na krzywdę potomstwa twórców.

Przypominano, że wnuczki Miltona żebrały przed teatrem, w którym wystawiano dramaty ich
sławnego dziada, i że spadkobiercy Racine'a oraz Corneille'a cierpieli nędzę, podczas gdy
wydawcy obu tych autorów zbili fortuny. Zdanie, jakie wypowiedział znany warszawski
adwokat, Maksymilian Gliicksberg w odczycie poświęconym „prawom autorów i artystów",
wygłoszonym 13 marca 1875 r. w Sali Ratusza, było w tym czasie powszechnie uznawane.
Twierdził on, że konieczne jest „ustępstwo w interesie rodzin autorów i artystów dla
zabezpieczenia dzieciom tych sławnych ludzi użytkowania dochodów z wydawnictwa ich
dzieł pochodzących, chooiaż to ustępstwo nie wynika z natury praw przysługujących ich
spadkobiercom". Na międzynarodowym kongresie dotyczącym prawa autorskiego w 1858 r.
w Brukseli, a szczególnie na drugim kongresie w 1861 r. w Antwerpii wiele uwagi
poświęcono okresowi trwania praw majątkowych spadkobierców, odrzucając ostatecznie
wieczystość tych praw 56 głosami przeciw 36.
^^■■■■■■■■■■■■■Himmmmmmmmm

Praktyka pod tym względem kształtowała się różnie Iw różnych krajach. W Rosji np.

okres obowiązywania praw autorskich przedłużono w 1857 r. do 50 lat (w Królestwie
Polskim uregulowanie to weszło w życie w 1870 r.), podobno ze względu na spadkobierców
Puszkina i Karamzina, gdyż właśnie wówczas zbliżał się termin wygaśnięcia ich praw. We
Francji taki sam okres ustalono w 1866 r.
Sukcesorom nic do tego...

Firma wydawnicza Gebethner i Wolff, specjalizująca się także w wydawaniu nut, zawarła

w 1873 r. umowę na wydawanie utworów Chopina z Izabellą Barcińską z domu Chopin,
siostrą kompozytora. Druga siostra, Ludwika Jędrzejewiczowa II voto Cie- chomska, o 3 lata
starsza od sławnego brata, która uczyła go pierwszych palcówek na klawiaturze forte- Ipianu
i na której rękach Fryderyk umarł, oraz jej [synowie zostali pominięci; prawdopodobnie z
dużym opóźnieniem dowiedzieli się o owym układzie z warszawskim edytorem.
Występując z powództwem, adwokat Józef Brze- I ziński zastrzegł się od razu, że gdyby
strona pozwana powoływała się na ową umowę, to akt ów odnosić I się może jedynie „do 3/8
części spadku po mistrzu, a nie całości praw po nim pozostałych". „Sukcesorom nic do tego
— pisał w skardze — że firma Gebethner i Wolff dopuściła się zaniedbania i nie spraw- I
dziła, czy p. Barcińska działała na własną rękę, czy w porozumieniu z innymi
spadkobiercami".
L— ___________

i

17

mm W*

background image

Zresztą Józef Brzeziński, którego nawet przeciwnik w tym procesie —^ Aleksander

Kraushar, kolega ze Szkoły Głównej skomplementował w swych wspomnieniach o
warszawskiej palestrze, iż cechowała go „głęboka wiedza prawnicza skojarzona z praco-
witością i wyjątkowym krasomówstwem", uprzedzał też drugi spodziewany zarzut: iż
spadkobiercy przez zbyt długi czas nie powoływali się na swe prawa i wcześniej nie żądali
udziału w zyskach z edycji dzieł Chopina przez firmę Gebethnera i Wolffa. Nie ma to
żadnego znaczenia ■— dowodził — gdyż prawa autorskie według obowiązujących
przepisów ulegają przedawnieniu dopiero po 50 latach, a że Chopin zmarł w 1849 r., łatwo
obliczyć, iż czasu do wystąpienia z akcją jest jeszcze aż nadto.

Żądając wynagrodzenia strat wyrządzonych spadkobiercom kompozytora, pełnomocnik

strony powodowej powołał się przede wszystkim na art. 724 kodeksu cywilnego, na którego
podstawie^- jak twier- dził Sr powodowie, jako w prostej linii sukcesorzy Chopina, są
jedynymi i wyłącznymi właścicielami praw do jego dzieł i że prawa te „odnoszą się do dzieł
gdziebądźkolwiek wydanych bez porozumienia z nimi".

Określając tak maksymalistycznie, a jednocześnie dość ogólnikowo prawa i żądania

strony powodowej, Brzeziński nie doceniał chyba swego procesowego przeciwnika, który
wykazał znacznie większą aktywność i zadał sobie dużo trudu, by dowieść, że finansowe
pretensje spadkobierców są • nieuzasadnione.
mhmibmmhh
18
Nie było się czym dzielić

Aleksander Kraushar, reprezentujący interesy firmy wydawniczej Gebethner i Wolff,

zaprezentował w tym procesie swą ogromną pracowitość, która w późniejszych latach
zaowocowała mnóstwem monografii historycznych i prac przyczynkarskich, opartych w
głównej mierze na gruntownych studiach archiwalnych i niezwykle bogatym materiale
dokumentalnym. W czasie gdy toczył się ów proces, karierę naukową miał jeszcze przed
sobą. W tym właśnie roku wydał dopiero swą pierwszą poważniejszą pracę historyczną o
Olbrachcie Saskim, wojewodzie poznańskim; był też autorem kilkunastu artykułów,
zamieszczonych głównie w fachowej prasie prawniczej. Wkrótce właśnie ze względu na
zainteresowania historyczne ograniczyć miał swą adwokacką praktykę, uświetnioną jeszcze
przed reformą sądową tytułem, mecenasa przy Departamentach Rządzącego Senatu, co w
ówczesnej hierarchii obrończej było najwyższym szczeblem kariery zawodowej. Wówczas,
w 1882 r., miał liczną i zamożną klientelę oraz markę specjalisty od zawiłych i trudnych
spraw majątkowych.

Na pewno nie bez znaczenia dla procesu był także fakt, że właśnie Aleksander Kraushar

miał świetne przygotowanie z zakresu prawa autorskiego. Rok przed procesem w kilkunastu
kolejnych numerach „Gazety Sądowej Warszawskiej" ogłosił wieloodcin- kową publikację
„O własności literackiej i artystycz-
19

background image


nej". Wprawdzie nie była to praca oryginalna, bo prezentował w niej jedynie dzieło
francuskiego autora E. Delandea „Etude sur Ja propriete litteraire et ar- tistique" (Paryż
1879), niemniej jednak stanowiła ona przegląd aktualnej wiedzy i poglądów na ten temat.

W toku procesu unikał jednak popisów erudycyj- nych i zastosował taktykę prostą może,

ale za to — jak się potem okazało — nader skuteczną.

Jedno tylko jego pociągnięcie może budzić niejakie zdziwienie. Wnosząc, by Sąd

Handlowy oddalił pretensje powodów jako bezzasadne, zaczął od tego, że mógłby „postawić
kwestię co do legitymacji sukcesorów, lecz ustępuje na tym punkcie i chce uważać za
sukcesorów tych, którzy mienią się nimi bez należytych dowodów". Do czego mu była
potrzebna owa podejrzana wspaniałomyślność, skoro i tak w konkluzji dowodził, że nie ma
się czym dzielić, bo prawa do wszystkich swych dzieł odstąpił Chopin zagranicznym
wydawcom?

Przedmiot spadku po Chopinie — kontynuował następnie Kraushar — nie jest ściśle, jak

powinien być, określony. Rzeczywiście tak było, bo trudno uznać za porządny testament ów
spis osobistych rzeczy dokonany pod koniec października 1848 r. w Edynburgu, dokąd
Chopin niespodziewanie wyjechał mimo choroby i złego stanu nerwów. Sporządził tam, jak
potem to określił w liście do przyjaciela, „rodzaj porządku z moimi gratami do zrobienia w
przyszłości, gdybym gdzieś zdechł". Kraushar wyręczył więc spadkobierców i z właściwym
sobie drobiazgowym szperactwem zestawił wszystkie utwory, dzieląc je na dwie grupy, w ten
sam zresztą sposób.
f . .
w jaki usystematyzowano je w wydaniu narodowym • I dzieł kompozytora w 1974 r.-

Z zestawienia tego (nie będziemy go tu przytaczać, gdyż interesować by mogło tylko

chopinolo- gów), opartego na listach i katalogach, a także numeracji, według której
kompozytor „oznaczał swoje prace w świat księgarski idące", wynikało, że część utworów
sprzedał firmie wydawniczej Breitkopf i Haertel z prawem na wszystkie państwa (w jed- j
nym z listów sprecyzował następnie, że „dotyczy to, rozumie się, także Rosji"), z wyjątkiem
Francji i Anglii, gdzie zawarł oddzielne umowy; pozostałe zaś utwory sprzedał kilku innym
wydawcom. Natomiast utwory pośmiertne ~ przygotowane i uzupełnione z ogromnym
nakładem pracy przez ucznia i przyjaciela Chopina, Juliusza Fontanę, a następnie przekazane
przez niego matce kompozytora — zostały przez nią na podstawie umów z 12 kwietnia i 1
czerwca 1855 r. sprzedane wydawcy berlińskiemu Schlessin- gerowi, z prawem wydawania
tych kompozycji we wszystkich państwach, z wyjątkiem Francji i Belgii.
Na marginesie sporu

Sąd Handlowy, opierając się na art. 347 ustawy

0

cenzurze obowiązującej w Królestwie Polskim na mocy carskiego ukazu z 19 września

1869 r., który to artykuł stanowił, że wyłączne prawo drukowania
1 rozprzedaży dzieł muzycznych należy do autorów, ich następców albo tych osób, -k£óre -
prawa do nich legalną drogą nabyły — wyrokiem z 30 października

background image



1882 r. roszczenia powodów, jako bezzasadne, oddalił. Nie udowodnili oni bowiem — jak
stwierdzono w wyroku — ażeby im służyły jakiekolwiek prawa do dzieł Chopina. Natomiast
prawa te — co zostało dowiedzione w toku procesu — zostały bądź przez samego
kompozytora, bądź przez jego spadkobierców przelane na osoby trzecie.

W końcowej części wyroku, niejako na marginesie sporu, Sąd wypowiedział się jeszcze o

ówczesnych praktykach księgarskich. „Dla braku żądania ze strony osób legalnie
używających praw autorskich Fryderyka Chopina — czytamy — byłoby niewłaściwe
wchodzić w ocenę znaczenia konwencji międzynaro- wych i prawności czynów domu
handlowego Gebethner i Wolff co do wydawnictwa i rozprzedaży dzieł Chopina, natomiast
ocenianie moralnego znaczenia ogłoszeń rzeczonego domu, że jest on właścicielem
wszystkich dzieł muzycznych Chopina z prawem publikowania takowych w granicach
Królestwa i Cesarstwa, nie może być przedmiotem orzeczenia sądu".

Jak wynikało z wypowiedzi Kraushara w toku procesu, wszystkie zagraniczne firmy

wydawnicze, które nabyły prawa wydawania utworów Chopina, przekonały się „po
wyczerpaniu przedtem jeszcze długich korespondencji i licznych zakazów z tutejszymi
firmami", że jego dzieła stały się już własnością ogółu. Wynika z tego. że dorobek
artystyczny naszego wielkiego muzyka był publikowany i wykonywany bez żadnych
ograniczeń znacznie wcześniej niż umożliwiały to przepisy prawa.

Cała ta sprawa miała — jak można sądzić — wy dźwięk niezbyt przyjemny dla

zasłużonego domu wy-
J.
dawniczego. który poczuwał się przecież także do mecenatu nad twórcami i na pewno nie
chciał stwarzać wrażenia, że krzywdzi rodzinę wielkiego rodaka. Odczuwać to musiał także
Kraushar, bo w zakończeniu jego odpowiedzi na pozew znalazło się takie oto jakby
usprawiedliwienie: ..Firma Gebethner i Wolff, która nabyła prawo wydawnictwa, gdy
jednocześnie korzystali z niego inni księgarze tutejsi, zagraniczni i z Cesarstwa, jest w
zupełnym porządku. Przez poszanowanie pamięci wielkiego kompozytora zrobiła ona więcej
niż obowiązaną była względem rodziny po Fryderyku Chopinie**.

Na wyroku Sądu Handlowego rzecz się chyba skończyła, bo apelacji nie ma nawet śladu.

W niecały miesiąc później wydawnictwo Gebethnera i Wolffa obchodziło 25-Iecie swojej
działalności. W wielkiej sali Resursy Obywatelskiej wydawcy podejmowali ponad 150
zaproszonych gości, wśród nich licznych pisarzy. Kilkunastu mówców sławiło zasługi firmy,
jako jeden z ostatnich przemawiał mecenas Aleksander Kraushar. O niedawnym procesie,
chociaż wygranym, nie wspominał nikt. W dziejach spółki wydawniczej był to epizod, który
pokryło milczenie. Nie wspominał o tej sprawie także Kraushar, chociaż liczne procesy, w
których stawał jako reprezentant jednej ze stron, opisał w swych pamiętnikach bądź . innych
pismach. Może wolałby, inaczej niż to wyznaczył mu los, bronić raczej interesów rodziny
Chopina? Ciekawe, jak potoczyłyby się wtedy losy tej sprawy.

background image


ffiWS BjmiBh

SPÓŹNIENIE HRABIEGO

background image


Jednym z ulubionych tematów rozmów w warszawskich salonach w sezonie zimowym

1876! 187? był proces wytoczony przez Augusta hrabiego Potockiego Zarządowi Drogi
Żelaznej Warszawsko- -Wiedeńskiej. Akcji sądowej hrabiego towarzyszyła sympatia,
życzono mu wygranej, czyniono nawet śladem Anglików zakłady. Znawcy prawa cywilnego
nie dawali mu jednak większych szans, chociaż adwokat Jan Maurycy Kamiński, który wziął
sprawę w swoje ręce, był pełen optymizmu.
m
i
Pan szerokiego gestu

Zanim zajmiemy się meritum, warto poświęcić nieco uwagi stronie powodowej w tym

sporze, gdyż postać to była niebanalna. W kilka lat później dziennikarz Antoni Zaleski,
malując w krakowskim „Czasie" ważniejsze osobistości towarzystwa warszawskiego, tak
pisał o bywalcu arystokratycznych salonów: „Spotykam tam także młodego człowieka, który
jest dzieckiem nie tylko Warszawy, ale wyłącznie warszawskiego bruku, ostatni już może
zabytek tego wesołego, a nawet swawolnego typu, który był dawniej specjalnością
Warszawy, a teraz jest nie lada rzadkością, a który tak się z miastem naszym zżył, że każdy
dorożkarz inaczej go jak po imieniu nie nazywa i zdrobniałym przezwiskiem zawsze tytułuje"

Sapienti sat. W tym opisie, znacznie zresztą dłuższym, ani razu nie padło nazwisko

portretowanego. A i tak każdy wiedział, że chodziło tu o Augusta hrabiego Potockiego,
którego nie tylko Zaleski darzył sympatią. Oto zdanie z książki „Niepospolici ludzie w dniu
swoim powszednim" Adama Grzymały Siedleckiego: „Warszawa osiemdziesiątych i
dziewięćdziesiątych lat zeszłego wieku durzyła się w hrabiu Guciu, przymykała oczy na jego
wybryki, bo dziedzic Jabłonny umiał i chwytać za serce". „Łatwy w obejściu, uśmiechnięty,
dosadny w soczystych dowcipach i powiedzeniach, przy tym po wielkopańsku hojny" —
wspominał go w „Długim życiu*' Stefan Krzywo- szewski.

background image




■HnmBHMBBSBSi

Birbant, hulaka, kobieciarz, karciarz i w ogóle hazardzista z jednej strony, z drugiej był

dobrym kompanem, filarem warszawskiej dobroczynności. Sam sportsmen i działacz
sportowy w dzisiejszym sensie, bo współzałożyciel w 1886 r. Towarzystwa Cyklistów i jego
pierwszy prezes, a także, już w późniejszych latach (1907), jeden z założycieli Klubu
Sportowego „Warszawianka". Bywalec najbardziej ekskluzywnych salonów i
najpodrzędniejszych tanc- bud; „jego dobroduszność niektórzy może niesłusznie biorą za
lekkomyślność" — bronił go Zaleski, tak przecież ostro traktujący „nieobecnych", jak w
owych latach pisano w publicystyce o arystokracji. Poczciwcy na miarę Rzeckiego
dopatrywali się w nim niemal drugiego księcia Józefa, który przecież też był postacią barwną
i wcale nie spiżową. W fakcie, że hrabia umiał się postawić znienawidzonym carskim
czynownikom i nie bacząc na generalskie szlify wyrzucił kiedyś za drzwi samego
oberpolicmajstra — widziano jakby symbole Raszyna i Elstery.

Hrabia Gucio jeździł z fasonem nie tylko piętrowym brekiem zaprzężonym w czwórkę

białych koni, w otoczeniu gromady rezydentów korzystających z jego koni, siodeł, ekwipaży,
a nawet ubrań. Lubił zadawać szyku w Alejach Ujazdowskich, wywoływać szmer podziwu,
ściągać na siebie lornetki pięknych pań. Wymagał też, mimo nonszalancji, a nawet dużej
łatwości i bezpośredniości bycia, aby go traktowano i estymą, i należycie — uprzejmie oraz
szybko obsługiwano. Bardzo go więc wzburzyło, gdy pociąg, którym wyjechał z dworca
Warszawsko-Wiedeńskiego 9 września 1876 r. o godz. 22 do majątku Zatory
w Galicji, ośmielił się przyjechać na stację graniczną z prawie półtoragodzinnym
opóźnieniem. Pociąg austriacki, do którego miał się przesiąść, już odszedł i hrabia Potocki
stanął" przed perspektywą długiego oczekiwania na następny.

Nie byłby sobą, gdyby się z tym pogodził. Od czegóż wielkopańska fantazja? Hrabia

Gucio przeprowadził odpowiednie rozmowy z c.k. kolejarzami i już wkrótce wsiadł do
eleganckiego wagonika, który razem z lokomotywą stanowił pociąg specjalny mający go
zawieźć aż do Zator. Koszty wyniosły 121 guldenów i 81 centów, na którą to kwotę
przezorny pasażer nie omieszkał pobrać rachunku.
Proces w stylu

Na początku października adwokat przysięgły Jan Maurycy Kamiński wystąpił w imieniu

swego mocodawcy Augusta hrabiego Potockiego przed warszawski Sąd Handlowy z
pretensją o przyznanie od Towarzystwa Warszawsko-Wiedeńskiej Drogi Żelaznej rs 79 kop.
17 wraz ż przypadającymi od tej sumy odsetkami i poniesionymi kosztami sądowymi. Była
to równowartość, kwoty zapłaconej za wynajęcie pociągu specjalnego.

Jan Maurycy Kamiński to również ciekawa postać z warszawskiego światka. Z hrabią

musieli znać się dobrze. Wszak to właśnie Kamiński sekretarzował od paru lat w
Towarzystwie Wyścigów Konnych, a wszystko, co wiązało się z końmi i wyścigami, było dla
hrabiego Gucia bardziej swojskie niż rodowe

background image


gniazdo. To właśnie Kamińskiemu podarował już później August Potocki, czym
entuzjazmował się wszędobylski „Kurier Warszawski", młodego niedźwiadka na dobry
początek, gdy ów zakładał w połowie 1884 r. przy Bagateli w odkupionym od Szembe- ków
pałacu zwierzyniec, czyli pierwsze w Warszawie ZOO. Nawiasem mówiąc, Kamiński stracił
na tym przedsięwzięciu jako „gerant", czyli pełnomocnik handlowy specjalnie założonej dla
zwierzyńca spółki, cały swój kapitalik, zyskany raczej na działalności wydawniczej i
dziennikarskiej niż obrończej, jako że praktykę adwokacką — i to głównie kamą — zaczynał
właśnie w połowie lat siedemdziesiątych.

Obdarzony był wszakże dużym urokiem osobistym, był dobrym kompanem, trochę

bratem-łatą, kawalarzem oraz wyśmienitym causerem, i to chyba zadecydowało, że hrabia
Gucio zaangażował go jako pełnomocnika do tego procesu.

A może żaden inny warszawski adwokat nie chciał podjąć się sprawy, której wynik był

więcej niż wątpliwy? Wszak w czerwcowym numerze „Biblioteki Warszawskiej", a więc tuż
przed ową podróżą hrabiego, mecenas Antoni Wrotnowski w obszernej i uczonej rozprawie
poświęconej prawom i obowiązkom podróżujących kolejami wypowiedział zdecydowany
pogląd, że pasażer nie ma żadnej podstawy do dochodzenia odszkodowania od kolei w
przypadku opóźnienia pociągu. A był to adwokat pierwszej próby, który — jak twierdził
Aleksander Kraushar — „używał wielkiej wziętości w kołach arystokracji krajowej" i „miał
liczną klientelę w domach handlowych zagranicznych". Wprawdzie Wrotnowski wyraził
f
8B9BWtHBBHE

pewne zastrzeżenia co do wewnętrznych przepisów (kolejowych jako nie pochodzących od
władzy prawodawczej i nie podanych w należyty sposób do publicznej wiadomości, niemniej
jednak można je było, według niego, uznać za warunki umowy kontraktowej zawartej między
pasażerami en bloc a Towarzystwem Kolejowym. Podróżny — twierdził Wrotnowski —
mógłby żądać wyrównania szkód spowodowanych opóźnieniem pociągu tylko wtedy, gdyby
nie poprzestając na kupnie biletu zawarł z zarządem kolei specjalną umowę i określił w niej
wysokość kary za każdą godzinę spóźnienia lub gdyby zarząd wstrzymał wyprawienie
pociągu bez żadnego powodu.

Był to jednak, oczywiście, tylko osobisty pogląd autora, którego to poglądu sąd mógł

przecież nie podzielić. Najbardziej chyba zabolał Wrotnowskiego fakt, że nikt — nawet
pełnomocnik kolei — nie powołał się w toku procesu na jego zdanie. Nie wspomniano
zresztą także, że niemal analogiczny casus został w Anglii rok wcześniej rozstrzygnięty na
korzyść powoda. Przypadek ten był znany w Warszawie, gdyż opisywała go ówczesna prasa.
Rzecz miała się tak: Pan Bik, podróżujący koleją, przybył do stacji — gdzie miał się
przesiąść do innego pociągu — dziesięć minut później ojz to było przewidziane w rozkładzie.
Ponieważ pociąg* ów odszedł, dalszą podróż odbył końmi, w związku z czym wytoczył
zarządowi kolei Great Western proces przed sądem prowincjonalnym o zwrot kosztów
najęcia powozu. Sąd zajął stanowisko, że tylko gęsta mgła lub zamieć mogą usprawiedliwić
opóźnienie pociągu, a ponieważ nic takiego nie wystąpiło — roszczenie uznał.

fi

background image


Pierwszy krok mecenasa Kamińskiego okazał sid nad wyraz trafny. Sprawa była

precedensowa, i chóJ ciaż obracała się w sferze prawa zobowiązaniowego] z równym chyba
powodzeniem mogła być wniesiona przed Trybunał Cywilny, a właściwie przed Sąd
Okręgowy jft jako że w tym właśnie czasie przeprowadzono reformę sądową. Sąd Handlowy
wydawać się musiał jednak początkującemu, ale nie pozbawionemu zręczności adwokatowi
znacznie dogodniejszy, głównie dlatego, że orzekał w składzie mieszanym: jednego sędziego
zawodowego i dwu jakby dzisiejszych ławników, wybieranych spośród miejscowych ludzi
interesu. Można było nie bez podstaw przypuszczać, że ci mniej będą mieli na względzie
odpowiednie przepisy, a bardziej wezmą pod uwagę niesolidność przedsiębiorstwa nie
wywiązującego się należycie ze swych zobowiązań.

Pełnomocnik Towarzystwa Kolei, adwokat przysięgły Andrzej Wolff swój wniosek o

oddalenie powództwa oparł przede wszystkim na&więrjdięmtó; że rozkład jazdy ogłasza się
pro injormatione, a nie jako zobowiązanie ze strony kolei. Kolej — dowodził — zawsze
zależy od wielu różnorodnych okoliczności, wśród których ważne miejsce zajmują warunki
atmosferyczne, a w tamtą noc „opóźnienie się pociągu nastąpiło właśnie wskutek deszczu i
wilgotnej atmosfery".
Pierwsze starcie

Powołał się nadto na art. 1786 obowiązującego na terenie Królestwa Polskiego kodeksu

cywilnego Napoleona, gdzie była mowa o tym, że właściciele i zarządzający publicznymi
ekwipażami dla przewozu osób lub rzeczy, a także właściciele łódek i statków podlegają
wyjątkowym przepisom, które regulują wzajemne stosunki między nimi i pasażerami, a także
właścicielami towarów lub rzeczy. Na tej podstawie wydane zostały przepisy „o ruchu
pasażerów i towarów na pociągach warszawsko-wiedeńskiej i warszaw- sko-bydgoskiej kolei
żelaznych", zatwierdzone przez naczelnika Zarządu Komunikacji we wrześniu 1864 r., które
w art. 43 stanowiły, że opóźnienie się w odejściu lub przybyciu pociągu nie daje prawa do
występowania z pretensjami do Zarządu Kolei. Z przepisów tych wynikało jedynie —
twierdził Wolff — że jeśli „pociąg nie wyjedzie lub zdarzy się zatrzymanie takowego,
pasażerowie mają prawo żądania zwrotu zapłaconych przez nich pieniędzy, lecz tylko za
przestrzeń, której nie przejechali".

Prócz tego Wolff — o którym cytowany już Aleksander Kraushar w swych

wspomnieniach zapisał, że był to świetny prawnik duszą i ciałem, zawsze prezentujący prad
sądem „poważny, surowy i czysto specjalny wykład zawodowego jurysty" — powołał się na
artykuły 1149, 1150 i 1151 kodeksu cywilnego. Utrzymywał, że wynagrodzenie
przypadające w ogóle wierzycielowi może odnosić się tylko do 1) wynagrodzenia
poniesionych strat (damnum emergens) i 2) do wynagrodzenia korzyści, których ktoś został
pozba-
I wiony (lucrum cessans). Hrabia Potocki — twierdził — nie wykazał żadnych strat; udał się
w dalszą dro-
^^aa^ammmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmammmmmmm

background image


gę i skorzystał z usług kolei austriackiej w zamian za opłaconą cenę biletu. Nie dowiódł też,
żeby pozba- I wiony został jakichś korzyści i że strata ta jest prostym i bezpośrednim
następstwem opóźnienia się pociągu oraz że korzyści, jakich go pozbawiono, były do
przewidzenia lub że kolej działała ze złym zamiarem.
Racja bez pieniędzy

Po wysłuchaniu obu stron Sąd Handlowy uznał, że w sprawie tej należy rozważyć dwie

kwestie: 1) czy Towarzystwo Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeń- skiej powinno
odpowiadać względem hrabiego Potockiego za nieprzybycie w oznaczonym czasie do stacji
Granica pociągu, w którym ów jechał, i 2) jeśli tak, to czy zobowiązane jest do zapłacenia
sumy 79 rs 17 kop. za spóźnienie pociągu.

Na pytanie pierwsze odpowiedziano twierdząco. Przyjęto bowiem, że w rozkładzie jazdy

jest ściśle oznaczony czas odejścia i przybycia pociągów: za przyjętą od pasażera zapłatę
kolej zobowiązana jest nie tylko dostawić go do miejsca przeznaczenia, ale dostawić w
terminie zapowiedzianym przez rozkład. Sąd sięgnął przy tym do przepisów odnoszących się
do furmanów, które stosowane były także do utrzymujących dyliżanse i w ogóle ekwipaże
publiczne. Na nich bowiem ciążyła odpowiedzialność majątkowa za opóźnienie w
dostawieniu i za całość powierzonych
im rzeczy i towarów — z jednym wyjątkiem: gdy j
usprawiedliwią się działaniem dowiedzionej nieprzezwyciężonej siły (vis maior).

Chociaż w prawie nie ma mowy oddzielnie o wypadkach nieprawidłowego przewozu

pasażerów na drogach żelaznych — dowodzili nieco przewrotnie przedstawiciele handlowej
Temidy — nie ma też podstawy, by nie stosować tamtych przepisów, gdyż nie można
przypuszczać, ażeby odpowiedzialność przy przewożeniu pasażerów była mniejsza niż przy
przewożeniu bagaży. Nawet gdyby przyjąć — kontynuował swoje wywody sąd — że
rozkłady służą tylko do informacji, a nie stwarzają zobowiązań, to i tak kolej nie może
uchylić się od odpowiedzialności za szkody wyrządzone publiczności, którą wprowadza się
w błąd rozkładami jazdy. Zmienia się tylko zasada odpowiedzialności: wypływa ona nie z
umowy, ale wynika z mocy samego prawa, bezwarunkowo zobowiązującego każdego, z
czyjej winy wyrządzona została szkoda, do jej wynagrodzenia.

Kolej — stwierdził Sąd Handlowy B musi wy- rówfiąć każdą dowiedzioną stratę wynikłą

ze spóźnienia pociągu, chyba że opóźnienie to nastąpiło z powodu nieprzezwyciężonej siły,
takiego zaś dowodu nie przeprowadzono. Powoływanie się na wewnętrzną instrukcję kolei
uchylającą odpowiedzialność przed pasażerami za nieprawidłowy ruch pociągów nie ma
żadnego znaczenia dla sprawy, gdyż instrukcja ta nie jest zgodna z zasadami prawa
cywilnego.

Po takim wywodzie pełnomocnik hrabiego Potockiego mógł przypuszczać, że sprawa

została przesądzona całkowicie na korzyść powoda. Jednakże w tym konkretnym przypadku
nie znaleziono podsta

background image


HHHHIB9K

wy do roszczeń pieniężnych hrabiego. Poniesione przez hrabiego koszty nie miały, zdaniem
sądu, cech szkód i strat; powinien on dowieść — a tego nie zrobił — że wskutek spóźnienia
się pociągu musiał wziąć oddzielny nadzwyczajny pociąg, żeby nie ponieść innej materialnej
straty, która wprost i bezwarunkowo była związana ze spóźnieniem się pociągu. Tak więc
Sąd Handlowy, nie pozbawiając hrabiego Potockiego prawa dochodzenia od Towarzystwa
strat rzeczywistych, jakie mógł on ponieść z jego winy, powództwo jako nieuzasadnione
oddalił.
Walka o zasadę

Od wyroku tego odwołał się hrabia Potocki. W skardze apelacyjnej dowodził, że jego

żądanie jest w zupełności dowiedzione kwitem. Strona pozwana natomiast w swej
odpowiedzi na skargę powoda wnosiła o zmianę wyroku w części zasadniczej, odnoszącej się
do odpowiedzialności Towarzystwa.

Izba Sądowa jako druga instancja wytknęła Sądowi Handlowemu, że ów oparł się na

przepisach o furmanach, co o tyle jest bezzasadne, iż przepisy te dotyczą tylko sytuacji, gdy
wysyłający towar lub pasażer ponoszą rzeczywiste szkody lub straty. Przy rozsądzaniu tego
powództwa należało przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie, czy powód rzeczywiście
poniósł szkodę, a w razie odpowiedzi negatywnej — powództwo trzeba było oddalić.
Niepotrzebnie — zdaniem Izby — wdano się w rozpoznawanie kwestii, która w takPm stanie
rzeczy straciła już znaczenie:
■■■■■BffHESBaPB

BMHP
czy Towarzystwo Drogi Żelaznej odpowiada przed swymi pasażerami za spóźnienie się
pociągu.

Rozpatrzono również pewne szersze aspekty sprawy, które — aczkolwiek zdaniem Izby

zupełnie niepotrzebnie — wypłynęły przy jej rozważaniu. Uznano. że wewnętrzna instrukcja
ma tylko znaczenie dla zarządu kolei, gdyż na jej podstawie można wyodrębnić pewną grupę
żądań bezspornych (np. w przypadku niewyprawienia w ogóle pociągu lub wstrzymania jego
dalszego biegu), które zaspokajać mogą jego agenci natychmiast, lecz bynajmniej nie
pozbawia ona pasażerów prawa zwracania się z pretensjami do sądu na zasadzie ogólnych
przepisów cywilnych.

Rozpatrując kwestię, czy Towarzystwo odpowiada za szkody i straty wyrządzone

pasażerowi przez mniej szybki od oznaczonego w rozkładzie jazdy bieg pociągu, trzeba było
— zdaniem Izby — zwrócić uwagę na niektóre właściwości ruchu kolejowego. Otóż jest on
do tego stopnia skomplikowany i zależny od tylu trudnych do przewidzenia czynników, za-
równo naturalnych, jak i technicznych, że względnie nieznaczne opóźnienie w czasie podróży
uznawać trzeba za następstwo zewnętrznych przeszkód, niezależne od kolei. Rozkład jazdy
nie zawiera elementów umowy (była to mimochodem polemika z opinią Wrotnowskiego, bez
powoływania się na jego pogląd), lecz jest raczej instrukcją dla obsługi pociągu, ażeby dany
skład nie przebywał dłużej w drodze, i wskazówką dla publiczności, ażeby mogła korzystać z
usług kolei w oznaczonym czasie.

W konkluzji Izba Sądowa uznała, że hrabia Potocki nie miałby prawnej podstawy do

żądania od-
^■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■Mii

background image


szkodowania, chociażby nawet przedstawił dowody szkód i strat „poniesionych wskutek
nieznacznego w porównaniu z rozległością i czasem oznaczonym rozkładem opóźnienia się
pociągu".

Tak więc hrabia Gucio do kwitu za wynajęcie pociągu dodać musiał koszty przegranego

procesu, co go bez wątpienia niewiele obeszło. Chodziło mu raczej o zasadę, a nie o
pieniądze. Wkrótce potem koń z jego stajni zdobył nagrodę, która wystarczyć mogła na
kilkanaście takich ekstrawaganckich wojaży. Trochę później znów jednej tylko nocy
przepuścił w Monte Carlo równowartość kilkudziesięciu takich nagród, jak ta uzyskana za
faworyta. Co przy tym wszystkim znaczyła przegrana w sądzie? To właśnie August hrabia
Potocki był autorem maksymy, którą trochę ze zgorszeniem, lecz bardziej z podziwem po-
wtarzano w Warszawie: „Wszystko jedno, na co się grosz traci, a tracić go przecież i tak
trzeba". Gwoli sprawiedliwości dodać trzeba, że nie szczędził tego grosza również na cele
dobroczynne, co kilkakrotnie zapisał na jego dobro sam Prus w swoich cotygodniowych
kronikach.

Owa chęć dania nauczki kolei w sądowym procesie chociaż wynik jego był nader

wątpliwy — dowodzi. że wiele było racji w spostrzeżeniu jednego ze współczesnych:
„Lubowała się Warszawa Guciem zarówno za jego zalety, jak i za jego wady; może dlatego.
że jedne i drugie były bardzo polskie".

Na marginesie tego procesu dodać warto, że gdy w 1857 r. kolej przeszła w ręce

prywatne, wydana została ustawa „Urządzenia dróg żelaznych w Królestwie". zatwierdzona
przez Radę Administracyjną
JM

w i|859 r. Ustawa ta, stanowiąca bardzo szczegółowy regulamin dla kolei, normowała
wszystkie sprawy dotyczące bezpieczeństwa, wygody i regularności jazdy kolejami. Paragraf
72 „Urządzeń" stanowił, że wszelkie opóźnienia pociągów przekraczające 20 minut muszą
być przedmiotem szczegółowego dochodzenia, a w § 80 była mowa o tym. że wykroczenia
przeciwko „Urządzeniom" — zarówno odnoszące się do bezpieczeństwa, jak i regularności
biegu pociągów — będą podlegać karze w wysokości tysiąca rubli, płaconej na korzyść
szpitali publicznych.

W okresie, gdy hrabia Potocki wytoczył kolei opisany tu proces, pociągi kursowały na

ogół dość regularnie. jazda zaś nimi była bardzo bezpieczna. Pod koniec wieku sprawy
przedstawiały się tak. że gdyby rzeczywiście egzekwowano ów § 80 „Urządzeń", To-
warzystwo Kolejowe zmuszone byłoby chyba sprzedać szyny i parowozy, a szpitale
opływałyby we wszelkie dostatki.

background image

EMANCYPANTKI I OBRAŻONY REDAKTOR

background image

To był niewątpliwie autentyczny proces prasowy: obrażony poczuł się dziennikarz,

redaktor jednego z czasopism warszawskich, zaatakowany — w swym przekonaniu zbyt
brutalnie —- na łamach innej gazety przez kolegę po piórze. A wszystko poszło o
amerykańskie emancypantki; nasze dopiero nieśmiało dawały znać o sobie. Proces okazał się
niewypałem, gdyż sędziowie w inkryminowanym tekście nie dopatrzyli się zamierzonej
obrazy.
Przymusowy Wersal

Warszawscy dziennikarze na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku nie byli

przyzwyczajeni do mocniejszych słów. do polemiki bez rękawiczek i do krytyki adresowanej
personalnie. Brak było takich tradycji: nie zdołał ich stworzyć — chociaż próbował — Bruno
Kiciński i kilku młodych dziennikarzy z jego otoczenia, którzy usiłowali ożywić miejscową
prasę w krótkim okresie obywatelskich swobód. kiedy to car Aleksander I po kongresie
wiedeńskim odgrywał rolę liberalnego króla Polaków. Ledwie jednak w ..Gazecie
Codziennej Narodowej i Obcej" poparli teatralną publiczność, która wygwizdała francuską
aktorkę Jenny Phillis, jak się potem okazało mającą możnych protektorów wśród oficerów ze
świty wielkiego księcia Konstantego, a już czasopismo to zawieszono, dziennikarzy zaś
pozbawiono państwowych posad. Ledwie udało im się w okresie wyborów do sejmu pokazać
— w sposób zawoalowany, ale czytelny prawdziwe oblicze niektórych posłów — a już
wkrótce za odwagę zapłacili likwidacją „Orła Białego", na którego łamach opublikowali te
rewelacje.

i W obu przypadkach Konstanty — książę z metryki, kapral z usposobienia — bez

fatygowania sądu dał im pokazową lekcję granic krytyki prasowej. Wezwał do pałacu i nie
poskąpił słów uznawanych powszechnie za obelżywe.

W okresie między powstaniami, gdy w warszaw-

A

background image


Illllll

skich czasopismach według określenia J. I. Kraszewskiego „pusto było i głucho jak u łoża

konających", też nie istniały warunki, by ktoś kogo obraził na łamach gazety. Dopiero
„Przegląd Tygodniowy", założony w 1866 r. przez Adama Wiślickiego, wyłamał się z
owego, niewątpliwie trochę i przymusowego — zważywszy na czasy — Wersalu. Tygodnik
ten, określany przez historyków prasy jako najbardziej radykalny organ pozytywistów
warszawskich, siłą rzeczy musiał być bojowy; wynikało to zarówno z jego postępowego
programu, jak i z chęci pozyskania czytelników.
„Kramarstwo pana Wiślickiego"

Adam Wiślicki był „rodakiem z Targówka", ale chyba czysty to przypadek i rzecz bez

żadnego związku z jego umiejętnościami dogryzania bliźnim odpowiednio dobranym
słowem.

Wyraźnie mu nieżyczliwy Antoni Zaleski, sam też dziennikarz i znawca kulis

miejscowych salonów i sekretów redakcji tego okresu, twierdził, że Wiślicki to żaden
pozytywista czy postępowiec ani też twórca nowej wiary i reformator przekonań
społecznych, ale wyrachowany i zręczny wydawca, obdarzony sprytem i umiejący
wykorzystać chwilowe gusty czytelników.

Pod jego adresem zacytował przysłowie rodem z Francji: „Kto nie ma własnego zdania,

sprzeciwia się zawsze zdaniu innych", przypisując Wiślickiemu wręcz makiaweliczną
przebiegłość. „Wprowadził on — twierdził Zaleski — do dziennikarstwa warszaw
^Bttra
skiego nie znany poprzednio rodzaj pisania i polemiki. ognisty, bezwzględny, czysto
osobisty, pełny zaczepek. prywatnych napaści, insynuacji, szkalowań. nawet skandalów".
..Ważne były dla niego wymysły dla samych wymysłów 0i kontynuował wyliczanie
grzechów pana Adama \— nie szło mu bowiem o zasady. ile o utrzymanie fermentu ... on w
gruncie rzeczy z tego wszystkiego się śmieje i w to. co sam pisze. nie zawsze wierzy, ale ...
aby handel szedł".

Nie tylko Zaleski ganił „kramarstwo pana Wiślickiego". Przy swej zadziorności i

dziennikarskim temperamencie miał wrogów wielu. Jednakże nie ich zdanie ukształtowało
portret Wiślickiego w historii literatury i prasy. Podkreśla się tam bowiem jego pomysłowość
i inicjatywę oraz to, że prowadził bezkompromisową walkę z konserwatyzmem i ostro kryty-
kował niepożądane zjawiska w życiu umysłowym i społecznym stolicy. „Przegląd
Tygodniowy", początkowo przynoszący deficyt, dzięki jego obrotności zwielokrotnił nakład i
zyskał dużą popularność. Nie był też Wiślicki lekkoduchem dbałym jedynie o tani poklask:
niemal równocześnie z „Przeglądem" założył zupełnie bez rozgłosu pierwszy w Warszawie
tzw. ogródek freblowski przy Nowym Świecie 34. działający początkowo pod kierunkiem
panny Wandy Skłodowskiej, a następnie Teresy Mleczko, gdzie dzieci w wieku od 3 do 10
roku życia grały w piłkę, jeździły na welocypedach i poznawały, co to jest gimnastyka. Był
więc postacią, jak to się dziś określa, kontrowersyjną i złożoną.

I .

background image


wamtmmmmmmmmmm
Przeciw emancypantkom

Kilka słów o obrażonym. Był nim Jan Kaniy Gre- gorowicz. serdeczny przyjaciel Prusa,

pisarz dla ludu i młodzieży, wydawca i redaktor „Kmiotka" oraz ..Przyjaciela dla Dzieci".
Jako dziennikarz miał dużą praktykę, bo prócz wydawania tych dwu czasopism pracował w
..Gazecie Warszawskiej", redagował też przez jakiś czas ..Gazetę Rolniczą", nim w 1860 r.
wykupił ..Magazyn Mód i Powieści". Tygodnik ów miał wówczas już ćwierćwiekową trady-
cję. dopiero jednak Gregorowicz postawił to pismo na nogi. Wzbogacił je od strony
graficznej, przyciągnął do współpracy wszystkie najwybitniejsze miejscowe literatki i
publicystki, tak że po kilku latach jego czasopismo dorównywało podobnym profilem gaze-
tom wydawanym w krajach zachodnich. Ono też pierwsze w naszej stolicy stało się
orędownikiem i popularyzatorem tzw. kwestii kobiecej.

W drugiej połowie 1872 r. w ..Tygodniku Mód i Powieści" — bo pod takim to tytułem

wychodził wówczas dawny „Magazyn" — opublikowany został artykuł zatytułowany
..Emancypantki amerykańskie". Podjęto w nim krytykę wynaturzeń ówczesnego ruchu
kobiecego na gruncie Ameryki — „chorobliwych wybryków, których naśladowanie nie jest
bynajmniej pożądanym". Autor, kryjący się pod kryptonimem L. S. W., nie zachęcał
bynajmniej, jeśli chodzi o pozycję i prawa kobiet, do utrzymania status quo: proponował
zamiast radykalizmu polegającego na całko-
0mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmtmmmmm
witym zrównaniu obu płci rozsądny umiar, biorący pod uwagę różnice w obyczajach,
warunkach społecz- ! nych. położeniu ekonomicznym i historycznych tradycjach. Niektórzy
publicyści — pisał L. S. W. — zamiast zajmować się reformą kobiecego wychowania,
głównie domowego, zamiast zastanawiać się zdrowo nad wykształceniem kobiety na matkę
rodziny, lubią rozprawiać o obrożach, w które jakoby mężczyźni zakuli szyje kobiece. Celem
skompromitowania ekstremizmów artykuł malował co barwniejsze postacie przywódczyń
emancypacyjnego ruchu w Ameryce oraz stosowane przez nie metody. Przywódczynie
emancypantek podzielił przy tym na dziennikarki, lobbystki i prelegentki. Szczególnie
złośliwie potraktowana została niejaka Wiktoria Woodhull. aktorka, dziennikarka, a przede
wszystkim wizjonerka i rzekoma cudotwórczym, kandydatka do Białego Domu po
prezydencie Grancie, krzykliwa zwolenniczka wolnej miłości, co jej najwięcej przysparzało
wrogów nie tylko w Ameryce, ale i w Europie.
Gazeto w a poła janka

W dwa tygodnie później czytelnicy „Przeglądu Tygodniowego", którzy lekturę tego

pisma rozpoczy- I nali zawsze od rubryki „Echa warszawskie", jako że w niej to Wiślicki
zwykł był wyszydzać swych adwersarzy, znaleźli kolejną bombę. W salonach, kawiarniach i
redakcjach nie mówiło się o niczym innym jak tylko o gwałtownej napaści „Przeglądu" na
„Tygodnik Mód i Powieści" w obronie amerykańskich emancypantek!

background image


mii
ów fragment „Ech warszawskich** miał podstawowe znaczenie w późniejszym procesie
sądowym, warto więc poznać go w całości. Oto co pisał Wiślicki: ..Kodeks naszych praw
literackich ma zaiste dziwne paragrafy. Jeżeli się surowo osądzi jakiego pierwszego lepszego
pismaka, w tej chwili powstanie wrzawa, broniąca męczennika, ale jeżeli ktoś spotwarzy cały
obcy, choćby najwyższy naród, nikt nie upomni się ani jednym słowem. Swoje nawet
szumowiny i męty chwalić trzeba, cudze nawet skarby opluwać można. I Bazgrota z lego lub
owego pisma u nas musi być j nietykalną, ale zagranicznych geniuszów błotem obrzucać nie
zawadzi. Z tego to właśnie przywileju korzysta »Tygodnik Mód« i systematycznie czerni ten
świat, z którego powinien czerpać ideały, a mianowicie Amerykę. Tygodnik istnieje dla Mód
naturalnie i dla kobiet i cóż z nimi chce zrobić? Oto: I) przekonać je o słuszności w
niedołęstwie: 2) stłumić wszelką samodzielność, popęd do nauki i pracy, odstraszyć
fałszywymi potwornościami od samodzielnego życia; 3) zabić ideę wyzwolenia. Słowem,
pismo to chce nie tylko zatrzymać kobietę naszą in Matu quo. ale nadto cofnąć ją o kilka
wieków. Granice, które jej zakreśla, za ciasne by były nawet dla ucywilizo- wańszych
plemion Azji. Prasa nasza nawet nie zwraca na to uwagi. W ostatnim np. numerze
»Tygodnika Mód« ukazał się paszkwil, przysądzający Amerykanom najbrudniejsze występki,
utratę godności, wstydu. a'wszystko to ukazane jako rezultat «porównania kobiety z
mężczyzną*. Ani rozbierać, ani zbijać tego paszkwilu nie będziemy. Należy on do tejże
samej kategorii, co i pewne korespondencje pisywane o nas

z zagranicy, ta tylko różnica , że korespondencje mówiły o nas, artykuł o Ameryce. Wartość
jedna; a kto czuł głębokie oburzenie przy pierwszych, ten poczuje przy ostatnim"'.
\ 1
Na drogę sądową

Gregorowicz uznał, że tym razem — była to bowiem nie pierwsza napaść Wiślickiego na

„Tygodnik Mód i Powieści" — nie może pozostać bierny. Miał do wyboru albo rękoczyny i
w konsekwencji pojedynek, co było w tych latach często praktykowane, albo dochodzenie
satysfakcji na drodze sądowej. Wybrał to drugie i udał się ze skargą do podprokuratora przy
Wydziale I Sądu Policji Poprawczej dla Warszawy, oskarżając redaktora „Przeglądu
Tygodniowego" o potwarz i rozmyślne wyrządzenie szkód moralnych i materialnych.

Kodeks kar głównych i poprawczych w art. 1022 groził odpowiedzialnością każdemu, kto

sporządzał i rozpowszechniał w jakikolwiek sposób pisma, obrazy i wizerunki nawet
wyraźnie nie potwarcze, ale dla jakiejś osoby obelżywe lub sławie jej wyraźnie uwłaczające.
Prócz tego kodeks dawał jeszcze możliwości pociągania do odpowiedzialności karnej z kilku
innych artykuł6W: «*a pbtwarz-w druku, za tzw. dyfa- mację oraz za zbezczeszczenie w
druku.

W skardze swej redaktor „Tygodnika Mód i Powieści" dał wyraz wielkiemu

rozgoryczeniu. „Odkąd wydaję to pismo, a więc od lat trzynastu — ubolewał — w każdym
niemal numerze staram się wskazy-

background image


■■■■■

łr WKĘ^B^^^^^^^^M
11 wać potrzebę pracy i nauki zarówno dla kobiet, jak
f™| i dla mężczyzn, usiłuję niezmordowanie zachęcać ęzy- | telniczki swoje do porzucenia
szkodliwej bezczynnoś- I ci, a wejścia na drogę pożytecznej działalności". Nie I omieszkał
też podkreślić, że był jednym z pierwszych, którzy „rozbudzali myśl podniesienia kobiet
naszych przez pracę i naukę". „Jeśli p. Wiślicki — stwierdzał dalej — znajdzie w tym, co
napisałem przez 23 lata, choć jedną myśl, która upoważniałaby go do postali wienia mi
zarzutu, że staram się tłumić u kobiet II wszelką samodzielność, popęd do nauki, odstraszać
je I fałszywymi potwornościami od samodzielnego życia I i zabić ideę ich wyzwolenia —
wtedy uznam się win- I nym, skargę cofnę i przyznam, że artykuł zaskarżony I nie był
potwarzą, ale prawdą słusznie mi w oczy rzuconą". Zwracał też uwagę na rzecz oczywistą dla
każdego uważnego czytelnika artykułu „Emancypantki amerykańskie", że nie był to paszkwil
na Amery- ff kę; chodziło tam tylko o jednostki wyróżniające się 11 ekscentrycznością.

Wiele miejsca w swej skardze poświęcił Gregoro- wicz wyłuszczeniu szkód moralnych i

materialnych, jakie go spotkały na skutek złośliwego ataku „Przeglądu Tygodniowego".
Warto zacytować ten charakterystyczny fragment jego wywodu za jedną z ówczesnych gazet:

„P. Wiślicki — żalił się redaktor czasopisma kobiecego — już od dwóch lat blisko

rzeczywiście systematycznie stara się mnie w piśmie swoim w jak najniekorzystniejszym
wystawić świetle. Ośmiesza, wydrwiwa, lekceważy bez względu, iż w pracy człowieka, co
dobił się już piórem pewnego uznania, nie
I
wszystko musi być tak złym, żeby jedynie na naganę zasługiwało. Co jest powodem tak
nieprzyjaznego P. Wiślickiego dla mnie usposobienia, odgadywać nie będę, bo domysłów nie
chciałbym za prawdę przedstawiać ... Jeżeli więc czytelnicy «Przeglądu Tygod- niowego»
przez lat 2 blisko ciągłe jak najniekorzystniejsze wyczytują o mnie zdania, których wartość w
niczym prawie nie ustępuje wartości zaskarżonej potwarzy, jeżeli w końcu doczekali się tak
potępiających «Tygodnik Mód» zarzutów, jakież w publicznej opinii wyrobi się o mnie
przekonanie jako o człowieku i pisarzu? Któż z poczciwych i rozumnych ojców i matek
zechce zapoznać się bliżej z pismem tak osławionym, szkodliwym i tak wstrętne
rozwijającym idee?... Dobre imię dla każdego nieocenioną jest rzeczą, dla mnie, jako literata,
podwójnej wartości, bo godnością moją i jedynym majątkiem, dostarczającym mi za
pośrednictwem pracy, przy wydawnictwie «Tygodnika Mód», środków utrzymania życia. P.
Wiślicki ze wszystkiego tego stara się mnie wyzuć, w opinii publicznej przedstawić jako
nieudolnego literata, nie umiejącego rozumnie ani myśleć, ani pisać, a pismo, chleb mi
dające, jako potworne, szkodliwe, którego nikt nawet do ręki wziąć nie powinien".
Wygodna furtka

Jak z tego widać, mocno przesadzały obydwie strony: Wiślicki, dopatrując się w artykule

„Emancypantki amerykańskie" treści i intencji, których tam nie było; Gregorowicz,
doświadczony przecież dzien
■■■■■■■■■■■■■■ 51

background image


nikarz — widząc w ostrej wprawdzie, ale przecież tylko polemice, chęć zniszczenia go i
definitywnego pogrążenia w opinii czytelników.

Sąd Policji Poprawczej, do którego podprokurator skierował skargę z wnioskiem „o

rozwinięcie śledztwa przeciwko p. Wiślickiemu", stanął przed bardzo trudnym zadaniem.
Głównym znamieniem przestępstwa z art. 1022 kodeksu kar głównych i poprawczych — pod
który podciągnięto stan faktyczny w tej sprawie — był zły zamiar, chęć zniesławienia lub
ubliżenia osobie, o której dziele wypowiadał się krytykujący; bez tego — nawet złośliwego
osądu nie można było uznać za paszkwil ani tym bardziej za potwarz. Dziś w podobnych
przypadkach sąd na ogół korzysta z pomocy biegłych krytyków i teoretyków literatury,
którzy dokonują analizy tekstu. W tym precedensowym procesie sędzia nie wpadł na podob-
ny pomysł i zdał się na własne wyczucie.

Rozstrzygnięcie, jakie zapadło w tej sprawie, odznaczało się bardziej zdrowym

rozsądkiem niż poprawnością jurydyczną. Sąd przyjął, że nie można tu mówić o obeldze. Jest
to bowiem jedynie opinia o konkretnym artykule, wyrażona przez periodyk specjalnie — jak
wskazuje tendencja jego publikacji — poświęcony krytyce. Odrzucając skargę, sąd wziął też
pod uwagę, że krytyka nie była skierowana imiennie przeciwko oskarżycielowi, brak więc
jest tu istoty występku z art. 1022 kodeksu. Do odpowiedzialności za treść artykułu
„Emancypantki amerykańskie" poczuwać się może jedynie L. S. W. — jego autor, a więc
wszystko to, co napisano w „Przeglądzie Tygodniowym", dotyczyć może tylko jego.
i
BHHHnHBnnni


W wyniku apelacji Gregorowicza sprawa weszła na wokandę Sądu Kryminalnego, który

decyzję Sądu Policji Poprawczej uchylił, wytykając, iż ów postąpił zbyt pochopnie, bo nie
ustalił przede wszystkim, czy zaskarżony artykuł zawiera potwarz kryminalną lub obelgi i
czy jego autor miał na celu spotwarzenie lub zelżenie oskarżyciela, czy też wystąpił jedynie
w imię prawdy i postępu. Zwrócono nadto uwagę na uchybienie proceduralne: skoro w
sprawie wyraźnie określone zostały osoba oskarżonego i zarzucane mu przestępstwo,
należało wydać formalny wyrok, a nie odmawiać wszczęcia śledztwa.

Sąd Policji Poprawczej, pouczony o tych niuansach, bez których cała ta sprawa robiła się

zbyt prosta i prawniczo wręcz uboga, przystąpił do powtórnego jej rozpoznania. Wezwany
celem złożenia wyjaśnień redaktor „Przeglądu Tygodniowego" oświadczył, że absolutnie nie
zamierzał obrazić swego szanownego kolegi, którego poważa jako człowieka wielce
zasłużonego, czego dowodem może być fakt, iż współpracował z nim przez dwa lata, jeszcze
gdy ów redagował „Przyjaciela Dzieci". Jeżeli wystąpił przeciwko niemu w „Przeglądzie" ,
to tylko dlatego, że nie mógł podzielać zdania, „jakoby kobieta ograniczać się powinna tylko
do życia rodzinnego". Dziś takie zdanie jest wręcz szkodliwe, jeśli się zważy, że liczba kobiet
w naszym kraju przewyższa o 87 tys. liczbę mężczyzn. Przed tymi więc kobietami, które nie
mogą sobie zapewnić życia rodzinnego z powodu okoliczności od nich niezależnych, trzeba
otwierać inne pole do rozwinięcia działalności. Wystąpienie przeciwko kobietom
amerykańskim, którym nie można

■■■■■■■Mi
■■■■■■■■■

background image


odmówić uznania, ocenił jako niewłaściwe i dał temu wyraz, pozostawiając przecież
możliwość kontynuowania dalszej w tym względzie dyskusji.

Na tym ten wątek postępowania wyczerpano i — rzecz dziwna — nie znalazł on zupełnie

odzwierciedlenia w wyroku. Sąd Policji Poprawczej poszedł, zda się, po linii najmniejszego
oporu. Te same argumenty, które ziialazły się poprzednio w decyzji oddalającej skargę,
obecnie powtórzone zostały w wyroku: sąd zwolnił redaktora Wiślickiego od odpowiedzial-
ności, gdyż nie dopatrzył się czynu przestępnego. Obrażonym — stwierdzono — mógł się
jedynie uznać autor artykułu oznaczonego literami L. S. W. Spotwarzenie pośrednie może
wchodzić w rachubę tylko wśród najbliższej rodziny, nigdy zaś w stosunku pomiędzy
współpracownikiem a redaktorem pisma.

Redaktor „Tygodnika Mód i Powieści" apelował ponownie, jednakże bez skutku. Sąd

Kryminalny — zgodnie z wnioskiem prokuratora królewskiego — zapadły wyrok utrzymał w
mocy.

Taki miał finał pierwszy proces prasowy, którego przedmiotem była zbyt gorąca

polemika pomiędzy dwoma periodykami. Trudno nie odnieść wrażenia, że sąd wyraźnie
uchylił się od wnikania w meritum sprawy i skorzystał z furtki formalnej. Unik ten, zaakcep-
towany tym razem przez sąd drugiej instancji, spowodowany był niewątpliwie niechęcią do
wypowiadania się w przedmiocie tak delikatnym i złożonym jak polemika prasowa. Można
przypuszczać, że gdyby w sprawie stawali adwokaci, i to jeszcze wytrawni, wymogliby na
sądzie zajęcie bardziej zdecydowanego i jednoznacznego stanowiska.
Dwie strony medalu

Gregorowicz był w tym dobrym położeniu, że mógł „odgryźć się" przeciwnikowi w

swojej gazecie, i gdyby zrobił to w sposób dowcipnie złośliwy, na pewno osiągnąłby więcej,
niż doprowadzając nawet do skazania na karę więzienia bądź wysoką grzywnę. Inni
natomiast, pozbawieni takiej możliwości, byli bezradni, gdy zaatakowano ich w sposób
oszczerczy bądź wręcz obelżywy

v

. Prasa stawała się jakby kontrolerem społecznym, z

którym należało się liczyć. Dochodziło jednak i do nadużyć, tym łatwiej że prak- tyka
sądowa sprawy związane z obrazą w druku z reguły traktowała dość liberalnie.

W kilkanaście lat później krytyk literacki Jan Ludwik Popławski na łamach „Prawdy"

obszedł się z Gabrielą Zapolską o wiele brutalniej niż Wiślicki z Gregorowiczem, określając
ją jako „osobę romansową z nieokiełznaną wyobraźnią i pozbawioną talentu": zarzucał jej
nadto plagiat. Adwokat Adam Szyff, broniący Popławskiego i redaktora „Prawdy" Alek-
sandra Świętochowskiego w procesie o obrazę, też nie oszczędzał oskarżycielki: „Wyrok
przekona panią Zapolską, iż autorka średniego pokroju, chorująca na wielkość, nie może
żądać od sądu uznania jej talentu". Choć oskarżeni nie byli w stanie udowodnić plagiatu,
Zapolska proces przegrała i ponieść musiała nadto jego koszty.

W wyniku podobnych praktyk osoby dotknięte boleśnie dziennikarskim piórem coraz

rzadziej uciekały

background image




się w późniejszych latach do oskarżania autorów „o potwarz w druku". Zaskarżenie bowiem z
art. 1022 kodeksu, przewidującego dość wysoką karę pozbawienia wolności (karę wieży),
dawało możliwość przeprowadzenia dowodu na prawdziwość ogłoszonego faktu. Ponadto za
potwarz w druku uznawano rozgłaszanie tylko „świadomie fałszywych wieści", natomiast nie
mógł być ukarany, „kto sądził, że podaje fakt prawdziwy". W tej sytuacji proces o potwarz
stawał się zazwyczaj wielce nieprzyjemny dla jego inicjatora, a oskarżony wychodził
najczęściej obronną ręką, nierzadko w aureoli bezkompromisowego bojownika o postęp
społeczny — jak to można było zaobserwować także w procesie przeciwko Wiślickiemu.

Stąd też znacznie częściej zaczęto sięgać do art. 1535 kodeksu kar głównych i

poprawczych dającego możliwość ścigania za tzw. dyfamację, czyli znieważenie przez
potwarz; chodziło tu o pewną, trudno już dziś uchwytną różnicę w natężeniu złej woli
oszczercy. Dyfamacja była zagrożona karą pieniężną do 500 rs lub zamknięciem w wieży od
2 miesięcy do roku i 4 miesięcy. Oskarżenie z tego artykułu pozbawiało dziennikarza
możliwości przeprowadzenia „dowodu prawdy", ale skarżącego stawiało w dość
dwuznacznym świetle. Ten artykuł kodeksu.— pisał publicysta prawny pod koniec wieku —
zdawał się mówić: „Złodziej czy nie, ale nie wolno o tym drukować w gazecie; jest to bilet
wizytowy, który przy złożeniu go Temidzie nie może z góry tej bogini usposobić dobrze dla
szukającego jej pomocy, bo wygląda to tak, jakby bał się on dowodu prawdy". W prak-
X
■■MMMMMI

MMMM
MHMMHMMMMBi
tyce redaktorów oskarżonych o dyfamację sądy ska- pywały na karę grzywny w najniższym
wymiarze.

Problem miał dwie strony. Dziennikarze walczyli o to, by procesy o dyfamację nie

tamowały słusznej krytyki prasowej, z drugiej zaś strony bezkarnie uchodziły publikacje
napastliwe, oparte na plotce, wyolbrzymiające fakty, szkodliwe dla jednostek i ogółu. Trudno
więc się dziwić, że gdy w 1896 r. dyskutowany był projekt zmian w kodeksie, korzystnych z
punktu widzenia pociąganych do odpowiedzialności dziennikarzy, wypowiedziała się
przeciwko nim „Gazeta Sądowa Warszawska". „Trzeba położyć tamę nieokiełzanym
wybrykom, przechodzącym już u nas w niebezpieczny obłęd — pisano na łamach tego ty-
godnika — rozumiemy działalność dziennikarstwa zbyt dobrze, byśmy pragnęli je utrudniać.
Każda działalność publiczna powinna być pod kontrolą prasy, ale trzeba dziennikarstwo
oczyścić ze złych naleciałości".

Pisząc o „nieokiełznanych wybrykach" prasy, prawniczy tygodnik nie był bynajmniej

kostycznie przesadny. Rejestr przewinień dziennikarzy minoris gęntium, sporządzany od
czasu do czasu przez ludzi, którym leżały na sercu godność i dobro zawodu, upoważniał i do
ostrzejszych sformułowań. „Tygodnik Ilustrowany", który w tych latach więcej niż inne cza-
sopisma poświęcał uwagi sprawom etyki dziennikarskiej, niejednokrotnie posługiwał się
jeszcze bardziej pejoratywnymi określeniami odnoszącymi się do poczynań niektórych
żurnalistów. Podpisywanie się pod nie swoimi materiałami, drukowanie sensacji wyssanych z
palca, uzyskiwanie niegodziwych korzyści,
k_______________ _ _________________
MMMi

BBSBMHbHI

background image

NJ 3

awersja do wszelkich sprostowań, niechlujstwo języ- V i kowe i brak elementarnej

dbałości o poziom publika- II cji — oto skrócona lista zarzutów z licznych mate- II riałów
„Tygodnika" poświęconych problemom włas- 11 nego środowiska.
Były to przypadki skrajne: jednakże głośne o nich mówienie, podobnie jak procesy sądowe,
nawet te I bezskuteczne — przyczyniały się do wypracowywania I zasad etyki
dziennikarskiej, do podnoszenia kultury I dyskutowania, do określenia granic krytyki
prasowej już nie metodą księcia Konstantego, ale za pomocą utartych reguł, wśród których
stara, jeszcze antyczna reguła złotego środka zajmowała poczesne miejsce.

background image


B ■ L




Dwaj bracia Kaftalowię wystąpili w 1833 r. na drogę sądową przeciwko Skarbowi i

Magistratowi miasta Warszawy. Szło im o zwrot kawałka ziemi

:

zabranego pod budowę

rzeźni miejskiej na Rybakach. Zażądali też ekwiwalentu od miasta za używa- *nie tego
gruntu od 1820 r.

Proces ten wygrali ich sukcesorzy dopiero w 1896 r., a więc w ponad sześćdziesiąt lat

później. Prokuratoria, reprezentująca interesy Skarbu, powoływała się w jego toku na
przywileje miejskie sięgające aż XV wieku. Była to jedna z tych spraw cywilny ch- - monstra
w, w jakie obfitował wiek ubiegły. Początkowo prosta, komplikowała się w miarę upływu
czasu, a finansowe pretensje zapisywano sobie w testamentach.
L
r
„Biernatczyzna"

W XIX-wiecznej Warszawie istniały trzy rzeźnie miejskie, zwane wówczas szlachtuzami.

Dwie najstarsze: na Rybakach i przy Brukowej urządzone były bardzo prymitywnie. Urągała
higienie również rzeźnia najnowsza i największa, wybudowana w 1856 r. na Solcu. Rząd,
pobierający podatek od uboju, trzymał je początkowo w swoim ręku i dopiero w połowie lat
sześćdziesiątych ustąpił miastu.

Mimo znacznych dochodów, jakie rzeźnie dawały, zawsze skąpiono pieniędzy na

utrzymanie budynków w należytym porządku oraz na poprawę niehumanitarnych warunków
i metod uboju zwierząt, chociaż prasa warszawska wielekroć ostro krytykowała ten stan
rzeczy.

•Wszystkie trzy rzeźnie obsiedli — jak tłuste muchy — pośrednicy i faktorzy, zarabiający

krocie i zwalczający wszelkimi metodami konkurentów. Owe mafijne rozgrywki rzadko
ujawniały się na zewnątrz, one jednak — podobnie jak nie zawsze czyste sposoby osiągania
możliwie największych zysków — pochłaniały całą energię wszystkich osób odpowiedzial-
nych za prawidłowe funkcjonowanie rzeźni.

Nic więc dziwnego , że mimo obietnic poprawy były rzeźnie — jak zaświadczają

historycy miasta S. Dziewulski i H Radziszewski — ciemnymi, brudnymi i pełnymi błota
jamami.

Rzeźnia przy ul. Rybaki wystawiona została na gruncie prywatnym,

wydzierżawionym.przez rząd od

background image


Jana Chryzostoma, herbu Poraj, z Biernat Biernackiego. Była to część posesji oznaczonej
numerami hipotecznymi 2567 i 2568, zwanej od nazwiska właściciela — Biernatczyzną.

W imieniu Skarbu Koronnego kontrakt na dwuletnią dzierżawę owego gruntu podpisał w

dniu 3 sierpnia 1790 r. superintendent prowincji mazowieckiej, Ignacy Zajączek. W
dokumencie określono, że chodzi o „plac nad samą Wisłą, szerokości łokci 80, długości łokci
60, czyli powierzchni 4800 łokci kwadratowych, na wystawienie szlachtuzów, za cenę dzier-
żawną 2500 zł, corocznie z góry do 3 sierpnia uiszczać się winną". Znalazło się też w nim
zastrzeżenie, „że Skarb tamę przy pomienionym placu podług potrzeby ubezpieczy i ową do
wyjścia kontraktu swoją ekspensą utrzymywać bierze na sobie obowiązek".

Po zajęciu Warszawy przez Prusaków rząd pruski zawarł z Biernackim w 1798 r. nową

umowę na tych samych warunkach, z tą wszakże różnicą, że zamiast dzierżawy czasowej
przyjęto w niej „wieczną arendę". Owa „wieczystość" dotyczyła tylko Biernackiego.
natomiast Skarb zawarował sobie, że przysługuje mu prawo „przy końcu każdego roku
kontrakt wypowiedzieć i wyjść z posiadania dzierżawnego".

Jednakże nigdy do tego nie doszło, nawet gdy 13 listopada 1814 r. szlachtuzy na

Rybakach strawił pożar. Budowniczowie miejscy Henryk Galie i Hilary Szpilowski, którzy
zabrali się do wystawienia nowej rzeźni, uznali wówczas, że dzierżawiony plac jest zbyt
mały na potrzeby rozwijającej się stolicy. Ówczesny właściciel Biernatczyzny, Franciszek
Szyndler, który nabył tę posiadłość pod koniec 1817 r. od sukceso

rów Biernackiego, spostrzegł pewnego dnia, że przygotowania do budowy pomieszczeń dla
rzeźni wykraczają poza wydzierżawiony poprzednio plac. W od-
Ipowiedzi na jego protest Komisja Województwa Ma- _J zowieckiego odpisała, że w
dalszym ciągu dzierżawić będzie tylko 4800 łokci kwadratowych, a „zabudowania
szlachtuzowe w tych samych miejscach jak dawniej wystawione zostaną".

Wbrew temu zapewnieniu rząd przystąpił w maju 1819 r. do budowy dwukrotnie

większej rzeźni według planów Szpilowskiego, zabierając znaczną część gruntu Szyndlera.
Komisja Wojewódzka nakazała nawet usunąć drzewo z placu, które ów spławiał Wisłą.
Następnie wystawiono dwa obszerne budynki rzeźni, zabudowania gospodarcze i kantor dla
urzędników.

W listopadzie tego samego roku Komisja Wojewódzka zawiadomiła Szyndlera, że Skarb

powiększył płacony dotychczas czynsz dzierżawny. Poinformowano go przy tym, że
wprawdzie plac zajęty pod rzeźnię obejmuje obecnie ponad 9000 łokci kwadratowych, to
jednak z powierzchni Biernatczyzny wzięto do jego powiększenia tylko niecałe 200 łokci, za
co wylicza się dodatkową opłatę. Jak wynikało z odezwy I Komisji Wojewódzkiej, pozostały
grunt stanowił własność Skarbu, gdyż według pomiarów budowniczych miejskich Wisła
odsunęła się w tym miejscu od dawnego brzegu, tworząc odsypisko. Stało się to —
twierdzono w piśmie Komisji — w latach 1798— 1814. Przyjęto więc, jako rzecz oczywistą,
że poda- IL runek Wisły należy się miastu, a nie właścicielowi całego gruntu.

background image


Na nic się zdały reklamacje Szyndlera. Aż do śmierci otrzymywał od Skarbu czynsz

dzierżawny w narzuconej wysokości. Do formalnego kontraktu na nowych warunkach jednak
nie doszło, gdyż nowy właściciel Biernatczyzny nie chciał uznać tego stanu rzeczy, a
Komisja Wojewódzka ani myślała iść na ugodę, chociaż zobowiązywał ją do tego reskrypt
Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu, do której Szyndler udał się ze skargą. Jedyne
ustępstwo, jakie Szyndler uzyskał, to pozwolenie na przymocowywanie tratew do izbic i
pali,, na których stał szlachtuz.

Spadkobiercy Szyndlera sprzedali Biernatczyznę w 1831 r. braciom Kaftalom; w umowie

przekazali im także czynsz opłacany przez rząd. Gdy jednak w dwa lata później Komisja
Rządowa Przychodów i Skarbu cofnęła pozwolenie cumowania tratew, a następnie nękała
braci ponagleniami o wybrukowanie drogi prowadzącej przez ich posesję do rzeźni, ci uznali,
że tego już za wiele. Wystąpili na drogę sądową przeciwko Skarbowi oraz Magistratowi i
zażądali: zwrotu gruntów posiadanych bez kontraktów, zobowiązania pozwanych do
rozebrania budowli wystawionych na zawładniętym terenie, zapłaty wynagrodzenia i
procentów za używanie ziemi będącej rzekomym odsypiskiem — od dnia 15 stycznia 1820 r.
jako daty otwarcia szlachtuzów i do określenia szerokości drogi prowadzącej do szlachtuzów
„bez żadnych co do konserwacji ciężarów".

Prokuratoria Królestwa, broniąca interćsów Skarbu, postawiła w swoim odwołaniu zarzut

formalnoprawny: wniosła o uznanie nieważności pozwu i niewłaściwości sądu. Rozpoczęty
w ten sposób spór jurysdykcyjny trwał ze wszystkimi przerwami i całym sądowym
ceremoniałem lat kilkadziesiąt, nim wreszcie przystąpiono do rozpatrzenia meritum. Po refor-
mie sądowej sprawa przeszła z Trybunału Cywilnego do Sądu Okręgowego,, który osądził ją
dopiero w lutym i marcu 1890 r. Zgodnie z żądaniem Prokuratorii pozew — teraz już
spadkobierców braci Kaftalów — uznano za bezzasadny i pretensje oddalono, a koszty
procesu zasądzono na rzecz Skarbu.

Sąd wziął pod uwagę, że Szyndler pobierał przez cały czas czynsz, a jego spadkobiercy,

sprzedając nieruchomość Kaftalom, zastrzegli w umowie prawo Skarbu do posiadania gruntu
pod rzeźnię, a przekazali jedynie prawo do otrzymywania od tegoż Skarbu czynszu
dzierżawnego. Kawałek gruntu o powierzchni 2800 łokci kwadratowych sąd uznał za
odsypisko utworzone działaniem Wisły: odsypisko zaś według prawa zwyczajowego — jak
stwierdzono w wyroku — uważa się za własność miasta.

Wskutek apelacji strony powodowej sprawa trafiła pod rozpoznanie Izby Sądowej

Warszawskiej. Przedtem jednak sukcesorzy Kaftala wnieśli drugą sprawę do Sądu
Okręgowego. Prokuratoria bowiem poleciła Magistratowi, by ów zaprzestał płacić dzierżawę
również za ten skrawek Biernatczyzny, za który uiszczano ją dotychczas regularnie od 100
lat. Z pomiarów bowiem przeprowadzonych na potrzeby procesu wynikało podobno, że
przestrzeń zajęta po

background image


pożarze przez Skarb pod zabudowania szlachtuzów pochodziła w całości z odsypisk Wisły
powstałych już po zawarciu kontraktu.

W nowym pozwie spadkobiercy zażądali m.in! rozwiązania kontraktów z 1790 r. i 1798 r.

oraz skazania pozwanych na eksmisję z placu zajmowanego przez rzeźnię. Sąd Okręgowy,
biorąc pod uwagę, że pierwszy proces nie został dotychczas prawomocnie rozstrzygnięty i
jeden plac stanowi przedmiot sporu w dwóch sprawach, w dwóch instancjach sądowych,
przez co istnieje, możliwość wydania dwu sprzecznych wyroków — ów drugi pozew jako
przedwczesny oddalił. Od tego rozstrzygnięcia obydwie strony odwołały się do Izby
Sądowej, ale zanim sprawa ta trafiła pod rozpoznanie Izby — znalazła już przed nią swój
epilog sprawa pierwsza.

Izba Sądowa wyrokiem tzw. przedstanowćzym, wydanym w połowie stycznia 1892 r.,

nakazała odbycie wizji sądowej Biernatczyzny i sporządzenie- przez biegłego geometrę planu
sytuacyjnego z dokładnym oznaczeniem spornych gruntów. Pod koniec czerwca zapadł
werdykt: wyrok Sądu Okręgowego został uchylony, a żądania spadkobierców Kaftalów w ca-
łości zaspokojone.

Gdyby istniała konieczność odstąpienia własności na użytek publiczny — dowodziła Izba

Sądowa — wówczas należałoby przeprowadzić prawem przepisane postępowanie
wywłaszczające. Ponieważ tego nie uczyniono, cały grunt należy do spadkobierców braci
Kaf talów.

Nie uznano też prawa Magistratu do odsypiska. Twierdzenie Prokuratorii, jakoby miasto

miało prawo
ft b

dysponować odsypiskiem bez zezwolenia właścicieli, było, zdaniem Izby, zupełnie
gołosłowne. Gdyby nawet istniało takie prawo zwyczajowe, czego Prokuratoria nie dowiodła,
to pierwszeństwo przed nim mają w tym przypadku obowiązujące przepisy kodeksu cy-
wilnego, według których „odsypy idą na korzyść nadbrzeżnego właściciela". Nietrafne też
było — stwierdziła Izba — powoływanie się Prokuratorii na przepisy pruskiego Landrechtu,
według których odsypisko należy do wieczystego dzierżawcy (według kontraktów z 1790 r. i
1798 r. był nim Skarb), nie udowodniono bowiem, że uformowało się ono w tym czasie, gdy
Warszawa pozostawała pod panowaniem pruskim.
Naciągany przywilej

Motywy wyroku Izby Sądowej zostały tu przytoczone w wielkim, oczywiście, skrócie;

również tylko w znacznym uproszczeniu podać można osnowę skargi restytucyjnej
wniesionej przez Prokuratorię, którą ta starannie opracowała, widząc, że to już nie przelewki.
Zastosowano jedyny możliwy wybieg procesowy. Powołano się na niedostateczną obronę
Skarbu, gdyż nie zostały przedstawione dokumenty mogące wywrzeć decydujący wpływ na
rozstrzygnięcia Izby. Chodziło tu szczególnie o wynaleziony już po owym rozstrzygnięciu
Izby Sądowej w Archiwum Głównym Akt Dawnych Królestwa Polskiego przywilej księcia
mazowieckiego, Janusza Starszego, pochodzący z 1413 r. Na tym bowiem dokumencie, a nie
na pra-
■■■■■Hi

background image


wie zwyczajowym — jak się dopiero teraz dopatrzono — miasto opierać mogło swoje prawa
do brzegów Wisły. Dołączono też do skargi restytucyjnej plan miasta sporządzony w 1819 r.
(I wydanie) przez oficerów korpusu inżynierów pod kierunkiem ppłk Ko- riota i jego
późniejsze, uzupełnione wydania z 1821 i 1829 r. oraz wyciąg urzędowy z planu płk Ricaud
de Tirregaille z 1761 r., a także szereg innych doku- I mentów.

Znawcy historii miasta nie mogli odmówić sobie |_ przyjemności zadrwienia z

Prokuratorii, która ocknęła się dopiero po przegranej sprawie i sięgnęła do dokumentów od
lat nie obcych varsavianistom. Wiktor Gomuticki z przekąsem pisał w felietonie opubliko-
wanym w „Gazecie Warszawskiej": „Zarówno w to-| ku sprawy, jako i w echach
odzywających się w prasie uderza słaba, nierzadko z zupełną niewiedzą granicząca
znajomość historii miasta. Wielu błądzi po omacku i wypadkowo tylko odnajduje
dokumenty, od których losy sprawy zawisły". Plan Koriota i przywilej księcia Janusza —
drwił dalej — były wszystkim od dawna doskonale znane, a zatem to znalezisko równa się
odkryciu Ameryki w XIX stuleciu [ lub.Europy w roku pańskim 1892 .

Przywilej ów jednak — jak tłumaczyli się w pra- | sie pełnomocnicy Prokuratorii —

znany był tylko z odpisu zamieszczonego w dziele .Jus culmense" J. W. Bandtkiego,
natomiast oryginał odnaleziony został dopiero obecnie przez kierownika archiwum, prof.
Adolfa Pawińskiego, gdyż przypadkowo zabłąkał się do innej teczki i przez długie lata
uważano go za zaginiony.

Nie na wiele przydał się jednak ów odnaleziony przywilej, bo Izba Sądowa

zakwestionowała jego polski przekład i interpretację Prokuratorii. Po dokładnej analizie
tekstu uznano, że przywilej odnosić się może tylko do gruntów, z których da się uzyskiwać
dochody, takich jak ogrody, a nie do pustych placów. Nie mówił też nic o kwestii własności.
Wykazano nadto, że opinia Prokuratorii miałaby co najmniej dziwne konsekwencje: w razie
uformowania choćby najmniejszego pasa namulenia miasto byłoby władne odciąć właściciela
od rzeki, natomiast po jego zniknięciu — właściciel znów rozporządzałby gruntem
przylegającym do Wisły. Namulenia powstają stopniowo, nieznacznie i nierównomiernie,
dlatego też ani miasto, ani właściciel nie byliby w stanie ustalić momentu, kiedy zyskają lub
utracą prawo do brzegu.

Na początku 1896 r. Izba Sądowa wyrok Sądu Okręgowego uchyliła, zobowiązując Skarb

i Magistrat do zwrotu w ciągu roku gruntów posiadanych ponad kontrakty oraz do rozebrania
budynków. Jeżeli zaś tego nie zrobi — stanowił wyrok — może uczynić to na jej koszt strona
powodowa.

W drugiej z wniesionych spraw, uznanej przed laty za przedwczesną, w której pozew

popierali już następni sukcesorzy, bo poprzedni pomarli — Izba Sądowa oddaliła żądanie
rozwiązania kontraktów.

Ostatecznie Magistrat zaspokoił wszystkie finansowe pretensje sukcesorów braci

Kaftalów. Do rozebrania budynków, choćby niektórych — z czego najbardziej cieszyliby się
okoliczni mieszkańcy — chyba jednak nie doszło. Wszystkie trzy rzeźnie dalej jednakowo
zatruwały Wisłę wnętrznościami zabijanych


background image




background image

W długoletnim procesie o Biernatczyznę jednym z centralnych jego punktów był jak

pamiętamy — problem własności tzw. odsypiska powstałego na skutek odsunięcia się koryta
rzeki. Zaborcza zazwyczaj Wisła była w takich razach w dwójnasób hojna: nie tylko
przysparzała gruntu, ale jeszcze dostarczała prawnikom- cywilistom na długo pożywki do
dyskusji i sporów*. A wszystkie już chyba niuanse prawne wiążące się z tym tematem
zaprezentowano w toku procesu, który wytoczyła w 1892 r. Skarbowi Janina hrabina
Potocka. W pierwszej instancji proces wygrała, w drugiej — przegrała. Temida — jak z tego
widać —była w tym przypadku nader niezdecydowana.
f

r

-------

.

X

Ziemia wydarta rzece

W 1880 r. przedstawiciele wszystkich trzech zaborców zjechali się na konferencję

poświęconą regulacji Wisły. Uzgodniono wówczas pewne zasady, ale do konkretnego
działania doszło nieprędko. Tymczasem ze względu na skanalizowanie Warszawy trzeba
było szybko wykonać prace regulacyjne w rejonie miasta. Ministerium Komunikacji
wyjednało na ten cel pieniądze od Skarbu i w 1885 r. rozpoczęto prace nad uregulowaniem
koryta rzeki na przestrzeni U wiorst (nieco ponad 11 km) od wsi Kępa Gocławska do Cy-
tadeli.

Regulacja polegała na zwężeniu i jednocześnie prostowaniu koryta. Piasek i muł

osadzający się w ciągu lat między ostrogami zmieniał się stopniowo | w grunt stały, który
wzmacniano sadzonkami wierzbiny.

W ten sposób potworzyły się znaczne przestrzenie I ziemi przedstawiające dużą wartość,

gdyż wiklina stanowiła poważne źródło dochodów. Grunty te zarząd okręgu komunikacji
uważał za własność Skarbu; taką opinię reprezentowała również Prokuratoria Królestwa
Polskiego. Ziemię odebraną Wiśle wła- j dze miejskie oznaczyły więc kopcami i zaczęły z
niej korzystać.

Wywołało to akcję sądową niektórych właścicieli gruntów przybrzeżnych. Jako jedna z

pierwszych wystąpiła w obronie swych praw właśnie hrabina Potocka, wnosząc do Sądu
Okręgowego skargę powo-
J

background image


■■■■■■■■■■■
dową. Dowodziła w niej, że do dóbr Czerniaków będących jej własnością zalicza się pas
ziemi na lewym brzegu Wisły, ograniczony z jednej strony rzeką, z pozostałych zaś stron
pastwiskami należącymi do włościan ze wsi Siekierki i gruntami wchodzącymi w skład
siekierkowskich dóbr. Taki bowiem obszar uznany został za jej własność postanowieniem
Komisji do ,Spraw Włościańskich Guberni Warszawskiej, które zapadło w 1871 r. w sporze,
w jaki była uwikłana z niektórymi sąsiadami — wieśniakami. Z pomiarów wówczas
przeprowadzonych wynikało, że w skład owego pasa wchodziło ponad 70 mórg gruntu
pochodzącego z przymuleń, która to przestrzeń w następnych latach powiększyła się jeszcze
wskutek działania Wisły. Inżynierowie kierujący w 1885 r. robotami regulacyjnymi wzdłuż
brzegu — pisała hrabina w skardze — zajęli w posiadanie Skarbu część jej gruntu, część tę
okopcowali, a następnie odgrodzili parkanem, zabraniając prawowitej właścicielce korzy-
stania z tej ziemi. Jest to sprzeczne z prawem, gdyż art. 546 i 547 kodeksu cywilnego
wyraźnie stanowią, że właściciel nadbrzeżny staje się właścicielem przymuleń i ustępów,
tworzących się przy brzegach rzek spławnych i niespławnych.

Hrabina Potocka powołała się przy tym dość sprytnie, niewątpliwie za radą swego

adwokata, a był nim jeden z najwybitniejszych ówcześnie cywilistó\y, Karol Dunin, na art.
39 Instrukcji postępowania przy robotach związanych ze wznoszeniem wałów nadbrzeżnych.
Mowa tam była o tym, że trawa rosnąca na ich powierzchni może być koszona i zbierana
przez właścicieli. Z tego wynikało, zdaniem powódki.
^^g^ma^^m^^mmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmm
że właściciela nie pozbawia się prawa własności do ziemi zajętej pod wały ochronne.

Z kolei z innego przepisu administracyjnego, również przytoczonego przez powódkę,

wynikało, że bez pozwolenia właściciela nadbrzeżnych gruntów nie wolno brać faszyny z
odsypów powstałych wskutek robót rządowych.

Przepisy te jasno dowodziły — zdaniem powódki — że jest ona właścicielką gruntów

nadbrzeżnych aż do samego koryta Wisły, bez względu na to, czy grunty te powiększyły się
wskutek robót regulacyjnych, czy w sposób naturalny. Ponadto hrabina Potocka zgłosiła
świadków na dowód, że zarząd okręgu komunikacji zajął również przestrzeń, która istniała
już przed podjęciem prac regulacyjnych.
Gdzie dno, gdzie brzeg?

Prokuratoria ze swej strony wnosiła o oddalenie powództwa. W odpowiedzi m.in.

stwierdzała, że przed rozpoczęciem robót — jak wynika z planów — cala sporna przestrzeń
składała się z piaszczystych nasypów zalewanych przez Wisłę nawet przy normalnym
poziomie wód. Powołano się na zasadę znaną jeszcze prawu rzymskiemu ripa ea putatur esse
quae plenissimum flumen continet. Oznaczało to, że cała przestrzeń zalewana przez wody
przy normalnym ich poziomie uważana jest za dno rzeki, które według zasad kodeksu
stanowi własność publiczną, pozostającą w rozporządzeniu państwa. Na tym dnie rzeki,

background image


stanowiącym niewątpliwą własność państwa, zbudowano tamę podłużną i trzy trawersy, co
kosztowało Skarb ponad 75 tys. rb. Roboty te wykonano w tym celu, aby przestrzeń między
nimi wypełniła się piaskiem, co też z czasem nastąpiło. Grunt w taki sposób uzyskany
wzmocniono później wierzbiną. W ten sposób państwo, inwestując tak znaczny kapitał, z
części dna Wisły będącego jego własnością utworzyło grunt, który przedtem wcale nie
istniał. Jeżeli grunt ten uzna się za przy mulenie, to powinien on stanowić własność tego, do
kogo należy przedmiot główny; w tym przypadku jest nim dno rzeki, tama i trawersy, na
których osadził się muł rzeczny. Jeżeli czas i sposób powstawania nasypów — dowodziła
Prokuratoria — były z góry przewidziane i określone przez prowadzących roboty
regulacyjne, jeżeli wreszcie powstawały one nie wskutek jedynie przyczyn naturalnych, lecz
jako wynik skierowanej do tego celu pracy i kapitału, to nie ulega wątpliwości, że nie są to
przymulenia tworzące się stopniowo i nieznacznie, o jakich mówi kodeks cywilny.

Trzeba stwierdzić, że pracownik Prokuratorii, który przygotowywał to pismo procesowe,

zadał sobie wiele trudu, bo sięgnął nawet do motywów, jakimi kierował się prawodawca,
formułując art. 556 i 557 Napoleońskiego kodeksu. Wynalazł je u komentatorów francuskich,
Faure'a i Portalis'a, którzy odnotowali, że tzw. prawo przybycia (alluvion) ustanowione
zostało przez code dvii na korzyść właścicieli nadbrzeżnych głównie dlatego, że miało im
wynagradzać szkody, jakie mogą ponosić na skutek sąsiedztwa z rzeką. Opinia ta, która
mogłaby wspierać roszcze
nia hrabiny Potockiej, została zręcznie zdyskontowana na rzecz pozwanego. Oto —
argumentowała Prokuratoria — zdanie to nie może mieć zastosowania w tym przypadku,
gdyż roboty regulacyjne miały m.in. na celu zabezpieczenie nadbrzeżnych właścicieli od
klęski powodzi. Powołano się też na zasadę słuszności; grunty sporne — pisano — mają dla
Skarbu wielką wartość, gdyż z uprawianej na nich wierzbiny otrzymuje się faszynę
niezbędną do ubezpieczenia brzegów i do dalszych robót.
Najpierw wygrana

Jak z tego bardzo skrótowego przedstawienia argumentacji obydwu stron widać,

Warszawski Sąd Okręgowy stanął przed zadaniem niełatwym: i tu, i tu były racje nie do
odrzucenia. Nie obeszło się więć bez szeregu wizji lokalnych, sporządzania planów, za-
sięgania opinii biegłych sądowych. Pod ich adresem sformułowano pytania: 1) jak daleko
dochodzą wody Wisły na spornych gruntach, przy średnim poziomie; 2) czy grunty te
utworzyły się nagle, czy też stopniowo i nieznacznie oraz kiedy to nastąpiło; 3) w jakim
czasie pojawiła się na nich roślinność i 4) jaki był bieg naturalnego koryta Wisły na spornych
gruntach przed rozpoczęciem robót regulacyjnych.

Biegły, profesor geologii Uniwersytetu Warszawskiego Władimir Amalicki, twierdził w

swojej opinii, że grunty owe tworzyły się stopniowo od 1870 r. przez

background image



osiadanie piasków w korycie rzeki; następnie w połowie lat osiemdziesiątych ustalała się
ziemia porosła obecnie wyższymi krzakami >i drzewami, zaś po 1886 r. zaczął się tworzyć
wskutek robót regulacyjnych grunt najniżej położony. Z kolei inny biegły — prof. botaniki,
K.rasuski wyraził zdanie, że najstarsze wierzby rosnące na spornym gruncie mają 8—10 lat.

Wydział III Warszawskiego Sądu Okręgowego po dwu latach od wniesienia pozwu, bo

pod koniec 1894 r., uznał w całości pretensje hrabiny Potockiej. Wzięto pod uwagę głównie
to, że przymulenie następowało stopniowo i nieznacznie. „Uznając stopniowe i nieznaczne
tworzenie się za jedyne warunki wymagane od przymulenia — pisał sędzia w motywach wy-
roku — prawo przez to samo odrzuciło wszelkie inne warunki, a wskutek tego pod art. 556
podpadają wszelkie przymulenia, niezależnie od przyczyn, które je spowodowały, a więc
utworzone wskutek przyczyn naturalnych, jako też wywołane umyślnie. Należy więc uznać,
że roboty przy uregulowaniu koryta Wisły, jakkolwiek pociągają za sobą bardzo znaczne
koszty, nie stanowią jednak dla Skarbu żadnego tytułu prawa własności do przymuleń
utworzonych z powodu powyższych robót".

Literalną interpretację prawa zaprezentował również sąd, rozważając problem własności

dna rzeki.

W apelacji Prokuratorii, w której uczestniczył radca prawny Ministerium Komunikacji,

poświęcono więc wiele uwagi tej właśnie kwestii, dowodząc, że według kodeksu tylko w
rzekach niespławnych i nieżeglownych granicę własności obu nadbrzeżnych właś-

cicieli stanowi linia przeprowadzona przez środek rzeki, natomiast rzeki spławne i żeglowne
są własnością państwa.

W dalszym ciągu podnoszono, że przymulenie powstało w korycie rzeki,

zakwestionowano też ustalenia biegłych, zarzucając powierzchowność ich ekspertyzom.
Klęska w drugiej instancji

W lutym 1897 r. Izba Sądowa uchyliła wyrok pierwszej instancji i powództwo hrabiny

Potockiej oddaliła w całości. Jakie argumenty przemówiły za takim rozstrzygnięciem?

Przede wszystkim uznano, że nie wchodzą tu | w grę przymulenia tworzące się stopniowo

i nieznacznie przy gruntach nadbrzeżnych, ale nowotwory — podobnie jak wyspy, wysepki,
odsypy — powstające ~i w korycie rzeki żeglownej i spławnej, a więc będącej własnością
państwa. Przyjęto więc — inaczej niż uczynił to Sąd Okręgowy — że grunt będący przed-
miotem sporu stanowi przyrost nie do gruntu nadbrzeżnego, ale do koryta Wisły, że tworzył
się on nie od brzegu do środka rzeki, lecz przeciwnie — od środka rzeki do brzegu.
Dopatrzono się także, że spór z wieśniakami w 1871 r. zakończony postanowieniem Komisji
Włościańskiej dotyczył innego, dalej położonego skrawka ziemi. Przeciwko powódce
przemawiała teraz i opinia biegłego dendrologa: z protokołów robót plantacyjnych wynikało
bowiem, że sa-

background image



dzono drzewka kilkuletnie, a więc w czasie wizji mogły mieć one nawet i 10 lat.
Sprawa miała jeszcze swój dalszy ciąg, ale niewiele się w niej zmieniło, w każdym razie nie
na korzyść powódki. Obrońca, działający w imieniu hrabiny Potockiej, założył kasację od
wyroku Izby. Senat Rządzący na posiedzeniu sądowym w pełnym składzie departamentu
cywilnego (a więc jakby dzisiejszy pełny skład Izby Cywilnej Sądu Najwyższego), po
zapoznaniu się z całością sprawy i pozostając w granicach ustaleń Izby, doszukał się jednak
błędu w jej rozumowaniu. Mylnie przyjęto — wytknął Senat — że sporna przestrzeń stanowi
przymulenie koryta rzeki żeglownej i spławnej będące własnością Skarbu. Chodziło tu —
dowodzono — o nowotwory będące przyrostem do mielizn, które powstały w głównym
korycie rzeki. Mielizny natomiast na mocy specjalnego przepisu mającego na względzie inte-
resy handlu i żeglugi są własnością Skarbu, stąd też za własność Skarbu poczytuje się i to, co
jest przyrostem do mielizn aż do samego brzegu, który uważa się za granicę własności
prywatnej posiadacza brzegu rzeki żeglownej.

Przy okazji tej sprawy Senat sformułował następującą zasadę prawną: „Grunt powstały w

korycie rzeki żeglownej lub spławnej w Królestwie Polskim stanowi własność Skarbu ,
chociażby wskutek przy- mulenia przestrzeń ta rozszerzyła się aż do połączenia z brzegiem
należącym do prywatnego właściciela".

Przyjmując tę zasadę,. Senat niewątpliwie uniknąć chciał płycizn i mielizn następnych

procesów, które
*VnSBaaE99g59HBBES£BI
80
z powodu regulacji Wisły inni właściciele jej brzegów mogliby wytaczać Skarbowi.
Tu zabierze, tu doda

Kręty bieg Wisły, przesuwanie się jej nurtu powodowały liczne zmiany w konfiguracji

terenu; rzeka niejednokrotnie czyniła zamieszanie w stosunkach własnościowych na obu
swych brzegach. Ginęły całe wysepki, zwane na ogół kępami, jak np. Kępa Polkowska
(inaczej zwana Syreną lub Zamkową), która przez długie lata opierała się zakusom Wisły i
trwała naprzeciw terenu zajmowanego dzisiaj przez ZOO aż do wielkiej powodzi w 1813 r.
Od wieków stanowiła własność magistratu, ale wykorzystywano ją najwyżej jako miejsce
wykonywania kary śmierci, nigdy zaś pod uprawy. Przeciwnie, Saska Kępa używana I była
pod uprawy w XVII w. przez Holendrów, a w XIX w. zagospodarowana została przez tzw.
kolonistów, którzy ją wydzierżawili od miasta. Kępę tę z czasem wchłonął brzeg praski, ale
chociaż niewątpliwie często zmieniała się tu konfiguracja terenu, nie znajdowało to odbicia w
sądowych annałach.

Natomiast wiele problemów prawnych dostarczyła Izbie Sądowej inna kępa, leżąca w

okolicy podwarszawskiej w dół biegu rzeki. Wszystko zaczęło się od tego, że „naczelnik IV
dystansu rzeki Wisły" zabronił mieszkańcom kępy ścinania wierzbiny na przy- muleniach
powstałych przy wysepce.

Stanowiąca dość duży obszar kępa zamieszkała była od lat przez włościan. Z czasem

powierzchnia
^MMMNiBfc'-

MM

81

background image


jej zmniejszyła się znacznie, tak że w chwili uwłasz czenia chłopów w 1864 r. liczyła tylko
150 prętów. Osada składała się wówczas z dwóch niewielkich wysp, które znów z biegiem
czasu z powodu przy- muleń bardzo się powiększyły.
Sąd Okręgowy'przyznał w 1892 r. prawo do korzystania z przymuleń wieśniakom. Na nic się
zdała apelacja Prokuratorii. Izba Sądowa wyrokiem wydanym w styczniu 1897 r.
zatwierdziła rozstrzygnięcie sądu pierwszej instancji. Zaważył na tym — jak można sądzić,
chociaż w motywach wyroku nie ma o tym mowy — fakt, że wieśniacy wyspę
zamieszkiwali, z czym w okresach gwałtownego przyboru wody wiązało się ogromne
ryzyko, a poza tym wiklina była dla nich jednym z niewielu darów natury.

background image

/// Wydział Warszawskiego Sądu Okręgowego przyciągał w dniu 24 listopada 1899 r.

uwagę całej miejscowej palestry, świata urzędniczego i panów przedsiębiorców.
Rozstrzygana tu była sprawa dla prawników i ludzi interesu bardziej senasacyjna niż
wymyślna zbrodnia. Oto wdowa po jednym z tutejszych przedsiębiorców wystąpiła z akcją
sądową przeciwko oberpolicmajstrowi miasta Warszawy o zwrot, bagatela! 36 tys. rubli.
Słowo warte 12 tysięcy

W listopadzie 1879 r. Stanisław Biernacki otworzył w Warszawie biuro posłańców. Była

to instytucja bardzo miastu potrzebna, toteż bez większych perypetii uzyskał na jej założenie
zgodę ministra spraw wewnętrznych. Z podobną inicjatywą nosił się inny przedsiębiorca —
Szaniawski: on jednak swój kantor uruchomił dopiero w miesiąc później.

Obaj aferzyści, jak wówczas nazywano ludzi interesu, dojść musieli rychło do zgodnego

wniosku, że zamiast konkurować ze sobą, lepiej będzie działać razem. Po roku oddzielnego
funkcjonowania obydwie firmy dokonały fuzji i dobrawszy trzeciego wspólnika utworzyły
aktem rejentalnym zawartym w listopadzie 1880 r. spółkę: „Szaniawski, Biernacki, Wzdul-
ski i S-ka". Kapitał zakładowy ustalono na 150 tys. rb. i podzielono na 300 akcji po 500 rb.
każda.

W trzynaście lat później inspektor podatkowy dopatrzył się pewnych nieprawidłowości w

statusie prawnym firmy, co dla wspólników mieć mogło nader dotkliwe skutki finansowe. W
wyniku jego protokołu Warszawska Izba Skarbowa decyzjami z sierpnia i grudnia 1893 r.
nałożyła na biuro posłańców „Szaniawski, Biernacki, Wzdulski i S-ka" opłatę 12 518 rb. i 50
kop.

Z grubsza rzecz ujmując, szło o to, że zdaniem władz skarbowych właściciele firmy sami

uznali ją za spółkę komandytową i wykupili świadectwo II gildii, natomiast inspektor po
latach doszedł do wnios

background image


ku, że jest to „stowarzyszenie handlowe na udział". Interpretacja taka oparta została na
fakcie, że na mocy kontraktu założenia spółki akcjonariusze posiadający co najmniej 10 akcji
mieli prawo kontrolować czynności zarządzającego firmą i zwoływać ogólne zebrania celem
sprawdzenia i zatwierdzenia rocznych sprawozdań. Właśnie dlatego — zdaniem Izby Skar-
bowej — firma powinna wnosić opłaty handlowe od świadectwa I gildii, co za te wszystkie
lata wraz z opłatami dodatkowymi i karami złożyło się na tę dość zawrotną kwotę.

Decyzję Izby Skarbowej Szaniawski i Biernacki zaskarżyli do ministra skarbu, ale ów

uznając, że zapadła ona zgodnie z odpowiednimi artykułami ustawy o opłatach za prawo
handlu |s nie uznał ich skargi za zasadną.

W tym stanie rzeczy wspólnicy — pewni swego — odwołali się do I Departamentu

Rządzącego Senatu pełniącego w podobnych przypadkach zwierzchni nadzór sądowy nad
decyzjami administracyjnymi. Senat — w przeciwieństwie do ministra skarbu — wziął pod
uwagę całość akt sprawy. Z nich natomiast jasno wynikało, że już na początku lat
osiemdziesiątych, wkrótce po założeniu spółki, przeciwko jej właścicielom wytoczono
sprawę karną. Oskarżono ich o to, że na mocy aktu rejentalnego zawarli bez wymaganego
zezwolenia rządu spółkę akcyjną celem prowadzenia przedsiębiorstwa przez połączenie
dwóch biur posłańców.

Sąd Okręgowy jednak, po dokładnym zapoznaniu się z zasadami działania firmy, uznał,

że jest to spółka komandytowa, i oskarżonych uniewinnił. Wyrok
zatwierdziła w 1892 r. Izba Sądowa, a departament kasacyjny Rządzącego Senatu protest
prokuratora pozostawił bez skutku.

Tak więc i teraz, mając na względzie swoją poprzednią decyzję. Senat Rządzący mógł

tylko uchylić postanowienie Izby Skarbowej, dodając cierpką uwagę, że „stosownie do
niejednokrotnych wyjaśnień podobne biura mające czynności z osobami zamieszkałymi w
miejscu swego funkcjonowania mogą wykupywać świadectwa II gildii".
Wszechmocny pan konkurent

Opublikowane fragmenty motywów wyroku Rządzącego Senatu nie dają — bo inaczej

być nie mogło — żadnego komentarza do tak jawnie niesprawiedliwej, że aż noszącej cechy
szykany decyzji Izby Skarbowej, zatwierdzonej na dodatek przez ministra. Pewne światło na
całą tę dziwną sprawę rzuca inny proces z wokandy Sądu Okręgowego toczący się pod
koniec lat dziewięćdziesiątych. Wniesiony on został z powództwa wdowy po Biernackim.

Gdy ów w 1894 r. zmarł, niebawem zmarło też założone przez niego biuro posłańców, i

to bynajmniej nie śmiercią naturalną, ale na zasadzie rozkazu dziennego policji opatrzonego
datą 10 maja 1895 r. W motywach tej decyzji wzmiankowano o niezachowywa- niu przez
Biernackiego niektórych postanowień ustawy obowiązującej tego typu instytucje.

Kilka miesięcy przedtem z inicjatywy oberpolic- majstra miasta Warszawy generała

Klejgelsa powsta

background image


ło nowe biuro posłańców. Otwarto je przy istniejącym od fat Wydziale Kontroli Służących,
pozostającym w gestii policji. Można nie bez podstaw przypuszczać, że poprzednia walka
podjazdowa wynikała z chęci pozbycia się — jeszcze nim otwarto nowe biu- . ro —
konkurencji zaspokajającej potrzeby miasta. I Chodziło nie tylko o dochody, ale chyba
głównie o to, I by ta ekspozytura policji — bardzo wygodna dla kontrolowania podskórnego,
spiskowego życia miasta — mogła być monopolistą, rugującą firmę prowadzoną ' przez
Polaków i zatrudniającą ludzi z punktu widzenia powstałej przed kilku laty ochrany niezbyt
pewnych.

Decyzję oberpolicmajstra gen. Klejgelsa likwidującą biuro posłańców zaskarżono w

normalnym trybie, a więc do generał-gubernatora. Paweł hrabia Szu- wałow, sprawujący
wówczas ten urząd, skargi jednak nie uwzględnił. Pozostał jeszcze Senat Rządzący. Od-
wołano się tu również, i... rzecz niezwykła: ukazem z 18 marca 1898 r., a więc po niemal
trzyletniej mitrędze, Senat rozporządzenie generała Klejgelsa uznał za nielegalne!
Sądowy unik

Mając owo rozstrzygnięcie w ręku, Józefina Biernacka wystąpiła do Sądu Okręgowego

przeciwko oberpołicmajstrowi miasta Warszawy i Izbie Skarbowej o 36 tys. rb tytułem
odszkodowania „za nielegalne zwinięcie dobrze prosperującego biura posłańców".

Prokuratoria Królestwa Polskiego, reprezentująca interesy pozwanych, wniosła tzw.

ekscepcję niewłaściwości sądu, czyli odwołanie oparte na zarzucie formalnoprawnym. Jej
zdaniem, akcja sądowa musiałaby być w tym wypadku skierowana tylko osobiście przeciwko
generałowi Klejgelsowi; ten jednak jako urzędnik czwartej klasy nie podlegał kompetencji
Sądu Okręgowego. Powódka ze swej strony wnosiła o nieuznanie ekscepcji, gdyż — jak
dowodziła — nie ma żadnego powodu, by pozywać osobiście generała Klejgelsa, który nie
był już zresztą oberpolicmajstrem, 11 ani jego następcy — pułkownika Lichaczewa, więc Vi
pretensje swe kieruje pod adresem urzędu oberpolic- 11 majstra. Staje on w sądzie jedynie
jako reprezentant władzy, która stała się przyczyną strat dla powódki. Jeżeli reprezentant
władzy stał się przyczyną strat — 1 konkludowała — to państwo powinno wypłacić od- 1
szkodowanie. Powołała się nadto na decyzję ogólnego zebrania departamentu pierwszego i
depar»'»

,

-*

nn

- tów kasacyjnych Senatu, podjętą parę lat temi a- wie Lothego.

Ze strony Prokuratorii wpłynę* * w u.orej

przytoczono ponownie względy formalne; w zakresie merytorycznym natomiast
wskazywano, że ociaż Senat skasował decyzję generała Klejgelsa — to nie wypływała ona z
nadużycia władzy, ale jedynie z mylnego zrozumienia służącego policji prawa zamknięcia
biura posłańców. Nie było to pogwałcenie prawa, a więc i nie ma podstaw do
odpowiedzialności państwa za urzędnika. W rosyjsk'-

wstwie — pisano dalej w replice

— br: *episu przewidującego odpowiedzialność pai.. '.<* nieprawidło-

background image


1

we czyny urzędników, powoływanie się zaś powódki fl na decyzję Senatu w sprawie

Lothego jest bezprzed- I miotowe, gdyż między tamtą sprawą — gdzie pań- I stwo
odpowiadało za sędziego pokoju, który roztrwo- I nił powierzony sobie depozyt — a sprawą
Biernackiej I nie ma żadnej analogii.

Sąd Okręgowy uznał te argumenty Prokuratorii i sprawę Józefiny Biernackiej przeciwko

oberpolic- majstrowi umorzył. Odwołanie się do Izby Sądowej nie miało — jak się wydaje
—^żadnych szans i Biernacka już tego chyba nie zrobiła. W każdym razie brak jest śladów w
tej mierze w publikowanej jurysprudencji Senatu; milczała też na ten temat prasa.

Wdowie pozostała gorzka satysfakcja, że zmusiła władze do przyznania, iż zamknięcie

biura było samowolą oberpolicmajstra. Nie miało to jednak dla niej żadnego praktycznego
znaczenia; czyż można było reaktywować biuro po tylu latach czekania na sprawiedliwość?
55555555555

background image


Na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku małżonkom Rybińskim,

właścicielom targu na nieruchomości wpisanej do ksiąg hipotecznych pod numerem 165617a
wytoczyła proces Józefa Broniewska, do której należał bazar usytuowany obok na posesji
oznaczonej numerami 1649,1650 i 1650 a. Sprawa ta znalazła swój epilog dopiero przed IX
Departamentem Senatu. Dwa targowiska obok siebie: czyż przy takiej konkurencji mogło się
obyć bez sądu?
Azyl dla włościan

Obydwie posiadłości przylegały do placu urzędowo zwanego placem Św. Aleksandra.

Okoliczni mieszkańcy częściej jednak używali nazwy plac Trzech Krzyży. Nazwa la
pochodziła od trzech — jak to się je potocznie określało — figur: dwóch obelisków
zwieńczonych krzyżami i statuy Św. Jana Nepomucena, trzymającego w ręku także krzyż, a
więc krzyż trzeci. Obeliski i figurę wystawiono jeszcze w połowie XVIII w. na pamiątkę —
jak twierdził kronikarz Warszawy F. Sobieszczański — „pokonanych trudności w
wybrukowaniu i pomierzeniu ulic i kanałów w Warszawie za marszałkostwa Fr. Bieliń-
skiego".

Dla zrozumienia podłoża sporu cofnąć się wypadnie nieco w przeszłość, może już nie tak

odległą jak czasy ufundowania owych figur, ale do lat dwudziestych XIX w. Na placu
wzniesiony został wówczas kościół Św. Aleksandra, jako wyraz czołobitności dla | cara i
upamiętnienia jego pobytu w Warszawie. Obok — też w końcu lat dwudziestych —
wystawiono duży budynek, do którego przeniósł się Instytut Głuchoniemych; działalnością
tej instytucji objęto w latach następnych także ociemniałych. W czasie gdy rozgorzał spór
między Rybińskimi a Broniewską, plac otaczały juz ze wszystkich stron okazałe kamienice,
ale wówczas — w pierwszej połowie XIX w. — wokół kościoła i Instytutu były tylko
nieużytki, urozmaicone z rzadka rozsianymi domostwami i budami. Było

background image


to, jak świadczą opisy, dość nędzne przedmieście, rozciągające się do rogatek Mokotowskich
i Belweder- skich, z którego dopiero niedaleka przyszłość miała uczynić jeden z ładniejszych
placów stolicy i trakt dla wytwornych ekwipaży.

Właśnie w owych sielsko-wiejskich latach upodobali sobie to miejsce włościanie z

okolicznych wiosek. Tu zazwyczaj zatrzymywali się ze swymi furkami, gdy interesy
handlowe ściągały ich do miasta, tu też najchętniej popasali, tym bardziej że przyciągały ich
liczne szynki, które od lat czterdziestych zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Wśród
nich wyróżniał się „Ostatni Grosz" (karczma pod tą samą nazwą funkcjonowała później przez
wiele lat na Prędze) — szynk najstarszy i najbardziej uczęszczany.

Tak było przez całe lata. Placyk stał się zwyczajowym miejscem popasu dla chłopów

zajeżdżających do Warszawy przez rogatkę Mokotowską i Belwe- derską, a w wielu
przypadkach — i przez Czerniakowską. Sprzyjała temu skromność miejsca; przyjezdni czuli
się tu swojsko, z dala od wielkomiejskiego blichtru i gwaru. „Nasz włościanin nie lubi w
ogóle wspaniałości -— odnotował bezimienny gazetowy sprawozdawca — unika ile może,
przyjeżdżając do miasta, miejsc wydatnych; wabi go raczej ustronny zakątek, zbliżony
postacią do jego skromnej siedziby, gdzie czuje się bardziej w swoim żywiole. Tam lubi
wypocząć, tam nawet chętniej sprzeda swój produkt, a w zaopatrywaniu swych potrzeb przez
kupno niezbędnych przedmiotów przedkłada skromny stragan, budę lub żydowski sklepik
nad porządny sklep, a tym bardziej ozdobny magazyn".

Tym to chłopskim upodobaniom, jak również właściwej ludowi wiejskiemu niechęci do

nowości, objawiającej się w przyzwyczajeniu do stałego miejsca postoju i zakupów,
przypisywano fakt, że na placu Trzech Krzyży spontanicznie niejako powstało targowisko.
Ożywiało się one we wszystkie dni targowe, gdy przybywające coraz liczniej chłopskie
furmanki otaczały wieńcem gosposie i służące, wśród których uwijali się przekupnie i Żydzi.

Z czasem ten stan rzeczy uzyskał placet władz miejskich. Postanowieniem Rady

Administracyjnej wyznaczono w 1837 r. na placu Św. Aleksandra „targ miejski na wiktuały
oraz zboże w ziarnie, słomę, drzewo, węgiel, przywożone do miasta przez rogatki Mo-
kotowską, Belwederską i Czerniakowską". Urzędowo określony asortyment towarów miał
charakter ściśle teoretyczny. Zboża tu nikt nie przywoził, a i drzewo oraz węgiel z rzadka
tylko pokazywały się na targu. Ciągle pozostawał on tym, czym był od początku: wieśniacy
sprzedawali tu ze swoich fur komu popadło co mieli na zbyciu z drobiu, owoców i innych
wiktuałów oraz sami dokonywali zakupów w budach i straganach, głównie pieczywa.

W latach sześćdziesiątych, po uwłaszczeniu chłopów, targ wszedł w okres rozkwitu.

Mieszkańcy pobliskich wsi zaczęli się bogacić, pieniądze mieli też tzw. koloniści, którzy
często przyjeżdżali na targ. Wokół placu ciągle przybywało sklepów; popytem cieszył się
chleb pytlowy, wędzona wieprzowina, mięso wołowe, herbata i cukier, a na\|ret liche wina,
podrabiane na zagraniczne przez sprytnych sklepikarz) Otwierano też liczne sklepił i
bławatne.

background image


Ciżba ludzka i furmanki wypełniały w dni targowe już nie tylko plac Św. Aleksandra, ale

wylewały się i na przyległe ulice, głównie Hożą i Mokotowską. Ruch miejski bardzo był
przez to utrudniony, co w wielu przypadkach stawało się przyczyną różnych scysji i
interwencji osób urzędowych, jako że stojące wozy tamowały przejazd do pałaców
cesarskich. Swój sprzeciw zgłosił też warszawski rzymsko-katolicki kon- systorz: targowano
niemal u samych wrót kościoła.

W tej sytuacji Magistrat zamierzał urządzić targ na nieruchomości nr 1271 położonej przy

Nowym Świecie; wyróżniała się ona spośród wszystkich sąsiednich posesji dużym placem,
rozciągającym się aż do ul. Brackiej. Pertraktacje spełzły jednak na niczym. bo okazało się,
że własność placu jest sporna. Władze miejskie przyjęły więc wcześniejszą ofertę małżonków
Rybińskich, posiadaczy nieruchomości 1656/7a. położonej najbliżej, ale mającej znacznie
mniejszy dziedziniec. Postanowiono przenieść tu targ tzw. pieszy, odbywający się w budach i
szałasach wystawionych na pl. Św. Aleksandra. W umowie zawartej z Rybińskimi
zobowiązano ich do rozebrania stojących w podwórzu komórek drewnianych i do skasowania
ogródka, celem powiększenia placu na targ. oraz do urządzenia dwóch bram — jednej od
strony placu Św. Aleksandra, drugiej od ul. Hożej pj dla łatwiejszej cyrkulacji kupujących.
Mieli też Rybińscy na własny koszt urządzić murowany kanał do ście
ków i przyłączyć go do kolektora miejskiego przy ul. j Wspólnej, wybrukować cały
dziedziniec pod targ, założyć oświetlenie oraz nająć stróżów dla utrzymania ! porządku.
Spełnienie dalszego warunku nastąpić miało w ciągu dwóch, lat: w tym terminie właściciele
powinni byli wybudować na dziedzińcu sklepy według
! wskazanych planów.

Rybińscy spełnili wszystkie żądania; zobowiązali się nadto przestrzegać stosownych

przepisów policji miejskiej. Komitet Urządzający wydał więc im w sierpniu 1868 r.
zezwolenie na urządzenie targu wiktuałów, natomiast handel z wozów pozostawiono nadal na
placu, przy czym jednak planowano przenieść go wkrótce na Sewerynów oraz na rynki przy
rogatkach Wolskich i Jerozolimskich.

Plac Św. Aleksandra rozładował się nieco, a dla okolicznych mieszkańców targ na posesji

Rybińskich stał się bardzo dogodny. Były tam bowiem porządnie urządzone jatki oraz sklepy
z nabiałem i warzywami; mogli też kupujący zaopatrywać się bezpośrednio u chłopów
handlujących z wozów.

Wkrótce Rybińscy mieli się przekonać, że kontrakt zawarty z magistratem kryje w sobie

pułapkę, na którą w odpowiednim czasie nie zwrócili należytej uwagi. W postanowieniach
Komitetu Urządzającego znalazło się bowiem zastrzeżenie, iż „Magistrat
I* władnym będzie podług swego uznania utworzyć w każdym czasie inne targi tego samego
rodzaju w tej samej części miasta". Całkowicie więc lege artis zawarto drugą umowę z Józefą
Broniewską, właścicielką nieruchomości nr 1649, 1650, 1650a, położonych niedaleko placu
Św. Aleksandra, bo na rogu ulic

background image


Kruczej i Hożej. Józefa Broniewska dostała zezwolenie na urządzenie na swoich placach
„targu tak z wozów, jak i pieszego podług warunków, jakie jej będą wskazane".

W kontrakcie zawartym przed notariuszem we wrześniu 1871 r. Broniewska zobowiązała

się — podobnie jak Rybińscy — „wybrukować plac pod targ, urządzić trzy wjazdy,
wybudować najmniej 20 murowanych sklepów, utrzymywać oświetlenie swoim kosztem, jak
również stróżów dla utrzymania porządku". Ze swej strony Magistrat gwarantował w umo-
wie, że po urządzeniu tego targu likwidacji ulegnie targ wozowy funkcjonujący dotychczas
na pl. Św. Aleksandra, a także wydany zostanie zakaz zatrzymywania się furmanek w
przyległych ulicach oraz zakaz ich wjazdu na placyk Rybińskich, przeznaczony — jak
pamiętamy — na rynek pieszy.

Rzecz okazała się jednak nie taka prosta, jak to sobie wykalkulowały władze miejskie,

gdyż chłopi nie zaakceptowali wprowadzonego podziału targowisk. Zbyt przyzwyczaili się
do postojów na pl. Św. Aleksandra, do stałego i zawsze jednakowego ceremoniału pobytu w
mieście, by teraz nagle, niemal z dnia na dzień zmienić utarte trasy. Nic do nich nie trafiało:
ani prośby, ani groźby. Nie pomagały wymyślne rugania przez stójkowych ani nawet
płazowanie szablą. Uparci chłopi kryli się z furkami w bramach domów przylegających do
placu lub w podwórzach; wypędzani — rozjeżdżali się na inne miejskie targi, byleby tylko
nie stanąć na wyznaczonym, a niechcianym miejscu.
Zwyciężył chłopski upór

W tym, by targowisko Broniewskiej pozostało martwym tylko placem, zainteresowani

byli, oczywiście, także Rybińscy. Było bowiem sprawą jasną, że po przeprowadzeniu targu z
wozów — przeniósłby się tam także targ pieszy. Poczynili więc pewne kroki, które stały się
chyba główną przyczyną wystąpienia Broniewskiej na drogę sądową. Ta bowiem któregoś
dnia z oburzeniem stwierdziła, że ojciec Rybińskiej — Nowakowski, który zakupił dom przy
ul. Hożej, przyległy do posesji córki, kazał przebić stamtąd dodatkową bramę, aby mogły
przejeżdżać przez nią chłopskie wozy. Z wozów tych swobodnie handlowano, co stwarzało
konkurencję dla Broniewskiej, której targ ciągle pozostawał pusty. W tej sytuacji Broniewska
pozwała na początku stycznia 1872 r. Rybińskich, Nowakowskiego, a także Magistrat miasta
Warszawy przed Trybunał Cywilny. W procesie zażądała zamurowania owej bramy, a w
razie niewykonania tego — upoważnienia, aby mogła zrobić to sama na koszt pozwanych.
Żądała też, aby Rybińscy i Nowakowski wyrównali jej poniesione i przyszłe szkody oraz aby
w przypadku urządzenia jeszcze kiedyś targu wozowego skazani zostali na zapłacenie jej po
ISO rb za każdy dzień trwania targu. Trzeci punkt pozwu dotyczył Magistratu: powódka
wnosiła, aby w razie nieprzyjęcia tamtych żądań właśnie Magistrat dokonał wyrównania
wszelkich szkód i straconych korzyści „poniesionych lub ponieść się mogą

background image



cych z powodu urządzenia targu wozowego w nieruchomości nr 1656/7a".
Trybunał Cywilny Warszawski wyrokiem z 15 czerwca 1872 r. uznał, że Magistrat nie ma
związku ze sprawą; żądanie główne Broniewskiej o skasowanie bramy oddalił, natomiast
przyznał jej prawo do wynagrodzenia od Rybińskich i Nowakowskiego za szkody i stracone
korzyści, których wysokość miała być ustalona na innej drodze.
Oczywiście, takie rozstrzygnięcie nie zadowoliło żadnej ze stron. Obydwie też złożyły
apelację. Sąd apelacyjny po rozpatrzeniu sprawy w lipcu 1872 r. powództwo Broniewskiej w
całości jako bezzasadne oddalił; wyrok ten wkrótce, bo w końcu września tegoż roku,
zatwierdził IX Departament Senatu, najwyższa ówczesna instancja sądowa.

W uzasadnieniu wyroku stwierdzono, że żądanie skasowania bramy między posesjami

stoi w kolizji z art. 544 kodeksu cywilnego, według którego każdy może dowolnie
rozporządzać swoją własnością, byle nie w sposób przeciwny prawu. Zrobienie bramy nawet
w celu rozszerzenia targu nie daje się — zdaniem sądu — poczytać za czyn przeciwny
prawu. Przyjęto też — na podstawie świadectwa Urzędu Oberpolicmajstra miasta Warszawy
— że przypadki handlu z wozów na targu Rybińskich były sporadyczne i natychmiast
likwidowane przez policję. Nigdzie też nie jest powiedziane — podniesiono w motywach
wyroku — że gdyby wozy nie zajeżdżały do Rybińskich, to udawałyby się na bazar
Broniewskiej.

A chłopi? Pewnie nawet nie wiedzieli o procesie i zatrzymywali się, gdzie im się

podobało. Bazar Bro
niewskiej nie przyciągał ich w dalszym ciągu; zalegali więc część placu Trzech Krzyży,
chętnie też przystawali na ul. Hożej przy targu Rybińskich. Przepędzani przez policję,
rozjeżdżali się po targach odleglejszych, położonych w innych częściach miasta. Pomysł
rozdzielenia targu wozowego od tzw. pieszego był po prostu nieżyciowy i na nic tu się zdały
umowy i kontrakty. Urządzony ze znacznym kosztem bazar Broniewskiej okazał się
inwestycją chybioną.

Wkrótce piać Trzech Krzyży stał się zbyt reprezentacyjny i chłopi przenieśli się w inne

miejsca. Problem umarł śmiercią naturalną.

background image

FRAGET
TRUJE
SĄSIADÓW
1

background image




AJ

Pierwszy w Warszawie proces, którego przedmio- . rem była w dzisiejszym rozumieniu

ochrona środo- . Jl wiska, odbył się na początku naszego stulecia. Sam S jednak problem
zanieczyszczania powietrza w mieście i narastającego hałasu był w czasie znacznie od-
leglejszy. Do fetoru „naturalnegojaki wydzielał się . ze stert śmieci ignoju, a także z rowów
przy dr oż-; nych, w których stała gnijąca woda, jakoś się wszy- scy przyzwyczaili; czasem
tylko opłacić się trzeba J było stójkowemu, gdy zbyt mocno cuchnęło, a weź- - wanie do
usunięcia nieczystości zostało zlekceważo- ^ ne.

Gorzej było z wyziewami chemicznymi, które ® powstawały w zakładach

przemysłowych. Te nie tyl- . ko trudno było znieść, ale wyraźnie szkodziły zdro- -m wiu,
podobnie jak hałas mogący prowadzić do rozstroju nerwowego. A tu już miało coś do
powiedze- J ' nia prawo.

9

Veto dla katarynek

W cichym i spokojnym mieście, jakim jeszcze w połowie ubiegłego wieku była

Warszawa, stopniowo zachodziły zmiany, niektóre niekorzystne w skutkach. Mieszkańcom
coraz bardziej dokuczał hałas powodowany kołami pojazdów dudniących po ulicach
wykładanych drewnianą kostką lub żeliwnymi kratami. Jak trudno to było znieść, najlepiej
świadczy fakt, że jezdnie przed domami, w których znajdowali się ciężko chorzy, wyściełano
zazwyczaj słomą.

W 1898 r. jedna z gazet zwracała uwagę na dokuczliwe dudnienie maszyn fabrycznych,

uciążliwe dla lokatorów domów położonych nawet przy pryncypal- nych ulicach, takich jak
Złota, Marszałkowska lub Hoża. Hałas i stukot — jak skarżył się ktoś w liście do redakcji —
doprowadzały ludzi do rozpaczy, a mieszkania takie stawały się dla nich narzędziem tortur.
Zgłaszano przy tej okazji pretensje do wydziału budowlanego, że pozwala wznosić fabryki
lub urządzać je w domach dzielnic gęsto zamieszkałych.

Hałas był częstym motywem felietonów Bolesława Prusa. Z licznych na ten temat

wzmianek niewątpliwie złożyć by się dało interesujące studium — może nie tyle
dokumentujące stan rzeczy w tym względzie, ile raczej ilustrujące jedną z obsesji wielkiego
pisarza, któremu w tworzeniu niezbędne były cisza i spokój; po nie to właśnie jeździł do
ulubionego Nałęczowa.

los

background image

Oto jak wyrzekał Prus w kronice pisanej wiosną w połowie lat siedemdziesiątych: „Dziś

każdy, kto żyje, okna otwiera, skutkiem czego wszystkie fortepiany z całego domu słyszysz
tak dokładnie, jakby biedny mózg twój był pewnym rodzajem Pociejowa dla rozklekotanych
fortepianów i nie lepszych forte- pianistów. Prócz tego piaskarze, druciarze, szczotka- rze,
śmieciarki i handlarze z większą niż w zimie zaciętością wrzaskami zapełniają powietrze.
Prócz tego na wiosnę zjawiają się całe stada muzyków, którzy nim osiędą w Dolinie
Szwajcarskiej, uczą się pod naszymi oknami grać sensowniej i zgodnie na swych
dychawicznych instrumentach. Już to, cośmy wymienili dotychczas, jest straszne, a przecież
nie wspomnieliśmy jeszcze o katarynkach".

Katarynki! Jak świadczą kroniki, była to prawdziwa zmora Prusa; jako wielki twórca

potrafił mimo to spojrzeć na problem od drugiej strony, czemu dał wyraz we wzruszającej
nowelce. Jednakże w cytowanej tu już kronice, pisanej znacznie wcześniej, wołał całkiem
serio: „Z jakiej racji tolerują się katarynki?... Prawo nie pozwala męczyć i o choroby przy-
prawiać, kataryniarze zaś i męczą, i do grobu wpędzają nas bezkarnie", ćwierć wieku
wcześniej, bo w 1851 r., ten sam „Kurier Warszawski" (nr 177), na którego łamach
wydrukowano te słowa, zachwycał się, że w mieście słychać liczne katarynki, które „dodają
wesołości, tną wesołe mazury i polki ... każdy im rad, każdy chętnie płaci".

Jeszcze raz potwierdziło się przysłowie, że co za dużo. to niezdrowo...

Ir

, I I

Z czaszką na balu
A owe nocne zabawy, zwane szumnie balami, wy-
E dawane w wielu domach? Wesołe dla tańczących, spędzały do rana sen z powiek sąsiadom
w dziesiątej kamienicy. „Gazeta Sądowa Warszawska" w końcu lat osiemdziesiątych
wystąpiła przeciw takim praktykom, w publikacji „Prawo najmującego mieszkanie do
spokojności nocnej" pouczając lokatorów, jak przy pomocy kodeksu cywilnego i karnego
mogą skutecznie walczyć o ciszę. Przyzwyczajenie do urządzania hałaśliwych zabaw —
stwierdzał ów tygodnik wydawany przez miejscową palestrę — wyrosło w czasach, gdy
każdy był Tomkiem w swoim domku, ale rzecz wygląda zupełnie inaczej na tle dzisiejszych
stosunków, kiedy każdy krok współlokatora odczu- | wają sąsiedzi, którzy następnego dnia
idą do pracy. Przeciw tak rygorystycznemu stawianiu sprawy wystąpił „Kurier Codzienny",
zwracając uwagę na | fakt, że jest to jedyna forma uprawiania życia to- | warzyskiego,
pretekst do spotykania się ludzi i kultywowania więzi społecznych. Miało to rzeczywiście
pewne uzasadnienie w zniewolonym mieście, w któ- ! rym już spotkanie się trzech osób
wydawało się policji podejrzane. Zbyt wielu jednak dziennikarzy odczuło na własnej skórze
owe bale, by zdobyć się na podobną wyrozumiałość. Prawo powinno stanąć w obronie ludzi
spracowanych, chorych, łaknących spoczynku, którzy w karnawale skazywani bywają na'
straszne męczarnie przez swych wesołych sąsia

background image


dów — żachnął się na pobłażliwość „Kuriera" Aleksander Świętochowski w „Prawdzie",
proponując ze swej strony jedyne, jego zdaniem, rozwiązanie, by zabawy wolno było
urządzać tylko w miejscach publicznych, resursach kp.

. Nie ma śladów w prasie, by ktoś skorzystał z porady prawniczego periodyku i wystąpił

na drogę sądową przeciw hałaśliwym sąsiadom, natomiast gazety ujawniały od czasu do
czasu przypadki wyjątkowego zdziczenia, gdy konał ktoś za ścianą, a balowicze w żaden
sposób nie chcieli wyrzec się kolejnego kadryla czy polki galopki. Zdarzało się od czasu do
czasu, że kogoś mieszkającego piętro niżej trafiła apopleksja, a raz podobno udręczony sąsiad
rozpędził pistoletem rozochoconych tancerzy, inny — odziany w worek i z czaszką w ręku
— zwarzył dobry nastrój przypomnieniem, że oto w tej godzinie wkroczył był właśnie Wielki
Post, który ma zaszczyt symbolizować.
Podłódzki precedens

Zdarzenie tu opisywane nastąpiło nie w Warszawie, lecz w miejscowości podłódzkiej.

Sprawa okazała się tak skomplikowana, że trafiła w drodze ape- laoji aż przed Sąd
Kryminalny Warszawski, potem zaś — już w trybie postępowania cywilnego — najpierw
przed Sąd Okręgowy, a w drugiej instancji — przed Izbę Sądową.

Rozwijający się w ostatniej ćwierci ubiegłego wieku przemysł coraz częściej stwarzał

sytuacje, które
rodziły nie zamierzone, a w wielu przypadkach bardzo dla ludzi dotkliwe skutki, nie brane
pod uwagę przez fabrykantów mających na oku przede wszystkim zyski. Przepisy prawa nie
nadążały za życiem. Ich litera zabezpieczała głównie interesy jednostki, szczególnie na
gruncie prawa cywilnego, ustanowionego jeszcze przez Napoleona. Natomiast wykładnia
prawa stawała często przed dylematami niełatwymi do rozstrzygnięcia; szczególne trudności
piętrzyły się wówczas, gdy zderzały się w sposób trudno uchwytny interesy kilku osób, nie
mówiąc już o kolizji między uprawnieniami jednostki a dobrem ogółu.

Podłódzka sprawa zaczęła się w listopadzie |l874 li gdy właściciel dwunastomorgowego

stawu rybnego wniósł skargę przeciwko „nieznanym sobie fabrykantom", którzy ściekami ze
swoich zakładów zanieczyścili rzeczkę Jasień, przez co wytruli hodowane w stawie ryby.
Poszkodowany domagał się ukarania winnych i wynagrodzenia szkód. Wszczęte zostało
śledztwo i po ustaleniu, które przedsiębiorstwa wypuszczają do rzeczki trujące nieczystości,
pociągnięto do odpowiedzialności czterech fabrykantów. Sąd Policji Poprawczej skazał ich
na karę wieży, uznał też prawo właściciela stawu do poszukiwania szkód i strat w
postępowaniu cywilnym. Fabrykanci odwołali się od tego wyroku. Sąd Kryminalny War-
szawski uwolnił ich od odpowiedzialności karnej, biorąc pod uwagę, że fabryki owe
funkcjonowały już od 30 lat, i przekazał sprawę na drogę administracyjną. Fabrykantom
nakazano założyć urządzenia filtrujące, czego jednak ci nie wykonali ze względu

background image


rr
na trudności techniczne. Zatruwanie rzeczki trwało nadal: już nie tylko ryby pływały
brzuchami do góry, ale i marniały przylegające do rzeki łąki, a wśród okolicznych
mieszkańców zaczęły występować nie znane przedtem schorzenia. Przez następne lata właś-
ciciel stawu ciągle procesował się z fabrykantami. Sąd Okręgowy uznał jego roszczenia;
przegrał jednak później przed Izbą Sądową. Ta bowiem orzekła bezzasadność jego akcji i w
1887 r. uchyliła korzystny dla niego wyrok, zobowiązując go ponadto do zapłacenia kosztów
procesu.
Śnieg z cyjankiem

Gdyby Leppert — właściciel domu czynszowego położonego na posesji przylegającej do

Fabryki Wyrobów Platerowych „Józef Fraget" — znał losy owej podłódzkiej sprawy, mógłby
zniechęcić się do kosztownego, a bezskutecznego procesowania. A może znał? Przygotował
się bowiem do procesu solidnie. W każdym razie na wokandzie Sądu Okręgowego znalazła
się 19 listopada 1902 r. sprawa wytoczona przez niego ówczesnemu właścicielowi fabryki —
Mikołajowi Fragetowi. Chodziło w niej o fabryczny hałas, a przede wszystkim o zatruwanie
wyziewami otoczenia; szło więc — chociaż oczywiście nie padło to określenie — o ochronę
środowiska.

Oto lista zarzutów Lepperta pod adresem fabryki. przedstawiona sądowi. Fabryka ta —

stwierdzał - jest jedną z najniebezpieczniejszych i najszkod- liwszych dla zdrowia ze
wszystkich gałęzi przemysłu.


i to zarówno dla pracujących w niej osób. jak i dla wszystkich, którzy mają z nią jakąkolwiek
styczność. Kocioł parowy umieszczony w piwnicy tak wibruje, że wszystko się wokół
trzęsie. Kwas siarczany używany w produkcji daje trujące wyziewy.

Żądania swoje powód ujął w dwóch punktach: wnosił o usunięcie kotła parowego z

nieruchomości przy ul. Elektoralnej oraz o zlikwidowanie tych działów fabryki, w których w
toku produkcji używa się kwasów.

Leppert zażądał przy tym oględzin fabryki przez biegłych i przesłuchania świadków:

powołał się też na analizę chemiczną śniegu zdjętego z dachu swej kamienicy. Dokonał jej
odpowiedni specjalista i wykrył w próbkach kwas azotowy oraz cyjanek wodoru.

Strona pozwana podnosiła przede wszystkim, że tego typu sprawy rozstrzyga władza

administracyjna, a sąd nie jest tu właściwy. Ponadto oświadczyła, że żądania powoda nie
mogą zostać spełnione. Byłoby to bowiem równoznaczne z zamknięciem fabryki, gdyż dział
posrebrzania jest w niej najważniejszy.
Nie ten kodeks

Tak więc sprawa przerodziła się w pierwszej fazie w formalny spór kompetencyjny. Sąd

Okręgowy uznał, że chociaż organy administracyjne powinny pilnować, by tego typu zakłady
nie przynosiły szkód dla zdrowia, to jednak dla ochrony dóbr prywatnych nie można
wyłączyć drogi sądowej.
i
HHHMBMBMMWni
■■■■■■■■■■■Hi

background image




Odmienne stanowisko zajęła Izba Sądowa, do której sprawa trafiła na skutek skargi

Frageta. Fabryki — stwierdzało jej orzeczenie — mogą powstać tylko po otrzymaniu
zezwolenia odpowiednich władz administracyjnych i na nie właśnie włożony został obowią-
zek czuwania, by zakłady, które je otrzymały, nie zatruwały powietrza i nie szkodziły
zdrowiu mieszkańców sąsiednich posesji. Zło, które wyrządza fabryka Frageta, nie powoduje
żądań i roszczeń wskazanych •przez prawo cywilne, np. z tytułu szkód osobiście wy
rządzonych powodowi. Izba Sądowa przyjęła, że szko dy, na które wskazywał Leppert, noszą
charakter pu bliczny, gdyż fabryka Frageta naraża na szwank zdro wie wszystkich
okolicznych mieszkańców w ogóle a nie tylko powoda. Z tej więc racji dochodzenie mo że
być wdrożone na drodze karnej, co wprost prze widuje aż kilka artykułów kodeksu karnego.
Powo łane przez powoda artykuły kodeksu cywilnego nie miały — zdaniem Izby Sądowej —
zastosowania do tej sprawy; nie podlegała więc ona kompetencji sądu cywilnego.

Rozstrzygnięcie to zapadło na początku 1905 r. Nie były to czasy sposobne do

wytaczania sprawy karnej przeciwko fabrykantowi, zwłaszcza w mieście, które przyrównać
można t>y do wulkanu. Zresztą furtka wskazana przez Izbę Sądową stanowiła raczej
dogodne wyjście dla jurystów, nie mogących tak zupełnie otwarcie przyznać, że wobec
bezsilności prawa cywilnego można bez żadnych hamulców zatruwać atmosferę, niż jakąś
praktyczną wskazówkę dla prokuratorów, że należy w podobnych przypadkach wszczynać
postępowanie z urzędu.
Jl
MmfmmBKnHHnnHH
Grzechy świętoszka

Niespokojne czasy, a może trochę i fakt, że sprawa szła dość przewlekle i znana była

raczej tylka niewielu zainteresowanym — sprawiły, że nie wywołała ona większego
oddźwięku. Postępowa prasa miała zadawnione anse do firmy Frageta, gdyby się więc o niej
dowiedziała, nie omieszkałaby w innych czasach owego trucia sąsiadów rozdmuchać. „Głos"
parę lat wcześniej podchwycił natychmiast inny proces wytoczony temu fabrykantowi przez
jednego z jego robotników. Chociaż robotnik ów sprawy nie wygrał, gdyż sędzia pokoju
uznał, że jego roszczenia są przedawnione, opinia publiczna została poinformowana o
nieuczciwych, a nawet wręcz oszukańczych praktykach Frageta. Potrącał on mianowicie
swoim robotnikom z dniówki wynagrodzenie za pół godziny, bo twierdził, że powinni
pracować 11 i 1/2 godziny, chociaż od 1891 r. obowiązywał 11-godzinny dzień pracy.

Jeszcze bardziej potępiano firmę Frageta za inny wyczyn u schyłku lat osiemdziesiątych.

Prowadzący ją wówczas Józef Fraget wymagał w tym czasie od swych robotników kartek
zaświadczających, że chodzą do spowiedzi. Praktyka ta wykpiona została przez niektóre
gazety, inne ją wprost zganiły. Fraget zwolnił wówczas 7 robotników, których podejrzewał o
spowodowanie ujawnienia tej praktyki w prasie, „za zdradę tajemnic swego kantoru".

background image


Świętochowski w „Prawdzie" ostro krytykował politykę socjalną Frageta i bojkotował tę

firmę, odmawiając zamieszczania jej reklam w swoim piśmie.

Trzeba tu dodać, że przed pierwszą wojną światową Warszawska Izba Sądowa jeszcze co

najmniej raz zmuszona była rozważać problematykę ochrony środowiska. W 1911 r. trafiło
pod jej rozpoznanie rozstrzygnięcie, jakie zapadło przed Sądem Okręgowym w sprawie
Maksa Kasirera, poddanego pruskiego, który w 1899 r. na przedmieściu Włocławka, zwanym
Żelazna, wybudował fabrykę celulozy. Usytuowana ona była nad Wisłą, powyżej miasta i za-
truwała zarówno wodę, jak i powietrze. Zarzucano fabrykantowi, że mimo iż istniały warunki
po temu, „nie urządził aparatów zapobiegających" szkodliwemu wpływowi odpadków
fabrycznych na powietrze i wodę", w następstwie czego woda nie nadawała się ani do użytku,
ani do kąpieli. Sąd Okręgowy nakazał wstrzymać produkcję, dopóki fabrykant nie przekopie
kanałów odprowadzających śoieki za miasto lub nie przeniesie zakładu w inne miejsce.
Takiego też zdania była Izba Sądowa, bo wyrok ten zatwierdziła. Było to więc
rozstrzygnięcie zupełnie inne niż zapadłe dziesięć lat wcześniej. Kasirer odwołał się jeszcze
do Senatu, ale jak się wydaje, -nic nie wskórał, bo sprawą tą prasa prawnicza już się więcej
nie zajmowała.
rMśm

background image

Nawet jeśli się pisze o procesach cywilnych, trudno uniknąć krwi. W opisywanych tu

sprawach będzie jej dużo; wypadki bowiem przy pracy---— a o nich mowa -«— nieczęsto się
bez niej obywały.

Ci, którzy wypadkom ulegli z winy fabrykanta goniącego za zyskami, rzadko

występowali na drogę sądową o odszkodowanie za utratę zdrowia, chociaż kodeks cywilny
Napoleona, obowiązujący w Królestwie Polskim od czasów Księstwa Warszawskiego, taką
możliwość im dawał. W artykule 1382 kodeks ren stanowił wyrąźnie, że każda czynność
człowieka wyrządzająca szkodę innemu obowiązuje osobę, z której winy szkoda ta nastąpiła,
do jej wynagrodzenia. Następny zaś artykuł uzupełniał tę materię stwierdzeniem, że chodzi
nie tylko o szkody wynikłe z czyjegoś zamierzonego działania, ale również spowodowane
jego niedbalstwem lub nieroztropnością.
Wyjęci spod prawa
U schyłku wieku XVIII oraz w pierwszych dekadach wieku XIX w „industriach" i manufak-
turach ciężko od świtu do nocy pracowali „Ludzie luźni", różnego rodzaju „bieguny i
hultaje", wyłapywani przez straż marszałkowską w okolicznych lasach lub wygarniani z
szałasów i bud kleconych za miastem w ogrodach, a nawet bywało -— na placach w pobliżu
magnackich pałaców. Wyrobników — jak nazywano w tych latach pracujący miejski proleta-
riat — dostarczał również Dom Przytułku i Pracy, usytuowany za wolskimi rogatkami, gdzie
straż marszałkowska umieszczała nieszczęśników chwytanych na żebraninie bądź
zatrzymanych „bez godziwego do życia sposobu". Dostarczał ich nadto Cuchthauz, czyli
Dom Poprawy, oraz Prochownia, w których to zakładach zamykano przestępców
pospolitych. Ci używani byli do robót najbaidziej uciążliwych. Oni rąbali całymi dniami
drzewo, ich dziełem była np. Droga Jerozolimska — Trasa Łazienkowska tamtych lat.

Czyż takich ludzi mogło chronić prawo? Jeżeli śmiertelnie przywalił ich kloc drzewa lub

przysypały cegły, grzebano ich w kącie cmentarza; jeśli zostali tylko okaleczeni — zasilali
żebraczą armię, obsiadu- jącą kościoły i cmentarze. Nie lepiej bywało i w latach
późniejszych, gdy za ciężkie prace fizyczne, przy których śmierć nierzadko zaglądała w oczy,
też chwy-

background image


tali się ludzie w gruncie rzeczy wyjęci spod prawa, owi tysięczni w mieście „wereciarze" (od
wereta: grube płótno ze starych worków, z których szyto ubrania), jak w Warszawie
określano wszelkich bezdomnych obszarpańców. Nikt ich nie opłakiwał, ^nikt nie zwracał
uwagi, gdy nie stawili się na zwykłe miejsce na skwerku przy pomniku Kopernika lub pod
kolumną króla Zygmunta, gdzie wysiadywali — w długim nieraz oczekiwaniu na zajęcie —
biedacy, jakże niesłusznie przezywani przez staromiejskie ku- mochy „próżniakami
zygmuotowskimi".

Byli to ludzie niewykwalifikowani; niewiele też trafiało do nich z tego, co

budowniczowie mówili o potrzebie zachowywania ostrożności.

Wypadki na budowach zdarzały się od wieków. Były to najczęściej upadki z dachów lub

rusztowań; czasem rusztowanie — źle skonstruowane — łamało się lub po prostu rozpadało.

Zawalenie się domu po raz pierwszy odnotowano w Warszawie w końcu XVIII w. Fakt

ten zapisał Antoni Magier, ubolewając, że od kilkudziesięciu lat nie zwraca się już uwagi na
trwałość budowli, i „do tego stopnia doszedł w tym niedorzeczny przemysł, iż w 1783 r. dom
pod 1. 1272 przy Nowym Świecie od właściciela Klembowskiego z najlichszej cegły,
arfowanego wapna, bez najmniejszej ankry stawiany, gdy dnia jednego zaledwie
rzemieślnicy po swej robocie z niego wyszli, ściany się rozstąpiły, dom cały licho sklecony
runął i w gruz się rozsypał". Dało mu to asumpt, by westchnąć do przeszłości: „Domy sta-
wiane przez naszych przodków zalecały się nie tak co do wygodnego rozkładu w ich
mieszkaniu jak co
do trwałości — przez dobierany do nich wiekami prawie niepożyty materiał. Cegła z dobrej
gliny rumiano wypalana i wapno od kilku lub kilkunastu lat w dołach gnojone tworzyły
skaliste ściany i sklepienia, które później młot murarski lub oskarda zaledwie ruszyć
zdołały".
Tragiczne żniwo

W drugiej połowie XIX w., gdy nastąpił boom budowlany, z kolei czasy Magiera

wspominano jako okres, w którym wznoszone gmachy odznaczały się solidnością i
trwałością. Tragiczną serię wypadków zapoczątkowało zawalenie się w połowie kwietnia
1875 r. nowo wznoszonego zespołu domów przy ul. Dzikiej. Fakt ten wzburzył całe miasto,
bo na św. Jana, w tradycyjnym okresie przeprowadzek warszawiaków, mieli wnieść się tam
lokatorzy. W chwili gdy nastąpiła katastrofa, na miejscu budowy znajdowali się robotnicy.
Zabitych zostało pięciu, tyluż było ciężko pokaleczonych, trzech się mocno potłukło. Śledz-
two wykazało, że przyczyną wypadku było zastosowanie kruchej cegły i wadliwe ułożenie
fundamentów. Proces nastąpił dopiero po 8 latach: właściciela Izba Sądowa uwolniła od
odpowiedzialności, budowniczemu wymierzono karę 4 miesięcy aresztu, pozostałym
oskarżonym — jego pomocnikowi i dwóm majstrom — po 3 miesiące aresztu.

W tym samym tygodniu, w.którym zawaliły się domy przy Dzikiej, prasa odnotowała

jeszcze trzy

background image


wmmammmmmmmmmmmmmmmmm
mniej groźne wypadki budowlane. Niedbalstwo i żądza szybkich zysków powodowały, że
domy waliły się jeszcze wielokrotnie. Niemal zawsze zawalenia pociągały za sobą ofiary w
ludziach, ale nie o wszystkich tego typu zdarzeniach pisano w gazetach. Te na ogół biły na
alarm przy katastrofach bardziej „widowiskowych", np. gdy 28 listopada 1878 r. runął front
trzypiętrowego domu wznoszonego przy ulicy Wspólnej <36.

Z czasem zajęto się już nie tylko opisywaniem jednostkowych wypadków, ale szukano

ich przyczyn. Kulisy „fuszerki i tandety technicznej" odsłaniał budowniczy Goldberg w
„Kurierze Warszawskim", publikując w 1896 r. (nr 313) artykuł „Z tajemnic ruchu
budowlanego w Warszawie"; podobnie czynił Władysław Koleżak w „Niwie" (1896, nr 21—
28). Bili na alarm wielcy publicyści. Prus w tym samym roku twierdził w „Kurierze
Codziennym", że nie jest to „zabudowywanie i przyozdabianie miasta, ale wielka fabryka
coraz bardziej komplikujących się oszustw i nędznych, nawet bardzo niebezpiecznych
budynków". Po dwu latach znów podjął ten sam temat w „Kurierze Warszawskim", pisząc
sarkastycznie o zawaleniach, iż „różowe tumany widać już spod Wa- wra, jak unoszą się nad
Warszawą", i ujawnił, że jeden majster murarski „prowadził budowę" aż 143 domów. Styl
„barakowy", jak parafrazowano nazwę modnego barokowego monumentalizmu solidnych ka-
mienic śródmiejskich — górował w nowej dzielnicy między Świętokrzyską a Chmielną,
gdzie za pieniądze z pożyczek miejskich sprytni geszefciarze robili dobre interesy, zarabiając
na tandetnych domiszczach

^rna^mmmmmmmmmmmmmm

20 tys. rb od sztuki. „Kamienice rosną u nas jak grzyby po deszczu, a padają jak rażone
piorunem" — komentował kronikarz „Tygodnika Ilustrowanego" po dwu kolejnych
katastrofach, z których jedna pociągnęła za sobą pięć ofiar śmiertelnych, a druga sześć.
Prototyp Michałka

Bardzo wielu robotników ginęło, spadając z dachów i rusztowań, ciężkiemu zaś kalectwu

ulegały całe rzesze. Przeglądając kroniki wypadków w XIX- -wiecznej prasie, przekonać się
też można, że wśród tych ofiar wiele było kobiet, które wykonywały bardzo ciężkie i
niebezpieczne prace, np. wnosząc cegły na wysokie piętra. Mycie zaś okien, otwieranych
wówczas na zewnątrz — praca dziś bezpieczna — w XIX w. było nierozdzielnie związane z
ową kroniką, notującą w króciutkich wzmiankach ludzkie tragedie. i

Najczęściej na ten temat zabierał głos Bolesław Prus, najbardziej chyba z naszych pisarzy

zaangażowany w walkę o bezpieczeństwo pracy. Oto co pisał autor „Michałka" na łamach
„Gazety Polskiej" w 1874 r., roku swego debiutu w roli kronikarza życia Warszawy:
„Niekiedy jedna z tych wysmukłych i giętkich drabin — obsuwa się, jedno z tych huśtaw-
kowych rusztowań — pęka, jedno z szorowanych okien uchyla się gwałtownie i ... spłoszony
przechodzeń widzi nagle u stóp swych, obok farby, wapna, szaflików i pędzli — dymiącą
krew ludzką i zdruzgo-
hMHM.

BHHMMHBK asrase i

background image


tanego trupa sługi lub mularza, który przed chwilą jeszcze na swej wysokości gwizdał
popularną arię z Pięknej Heleny ... Strach pomyśleć, że niedbalstwo przedsiębiorców i
gospodarzy, lekkomyślność sług i robotników rokrocznie rzuca na bruki nasze ten krwawy
siew wiosenny, z którego pod zimę wyrastają kaleki i nędzarze. Strach pomyśleć, że ślepa
rutyna już dziś na nieodwołalną śmierć skazała pewien procent mularzy, blacharzy, lokajów i
pokojówek i że ludzie ci jeszcze przed końcem lata muszą dopełnić miary".

Prus już wtedy wołał wielkim głosem o trwałe i pewne rusztowania, o przyrządy służące

do zabezpieczenia przy myciu okien, o liny chroniące przed wypadkiem i o zabezpieczające
siatki.

Po paru latach znów pisał w „Kurierze Warszawskim": „Municypalność każdego lata

bierze pod głęboką rozwagę sprawę ulepszenia rusztowań, lecz na nieszczęście ku jesieni
dopiero wprowadza odnośne wnioski, które w zimie tracą wartość praktyczną, na wiosnę
zapominają się, w lecie znowu idą pod rozwagę głębszą i tak dalej".

W 1883 r. sensację wśród warszawiaków wywoływały siatki ochronne, które założono na

rusztowania wznoszonego domu na Nowym świecie przy rogu Wareckiej. Taki był to
ewenement. A przecież jeszcze w 1846 r., po licznych upadkach robotników z rusztowań
oberpolicmajster zarządził, aby odpowiednio zabezpieczano rusztowania, i aby komisarze
cyrkułowi wezwali do siebie budowniczych i pouczyli ich, że po każdym wypadku
śmiertelnym pociągani będą do odpowiedzialności.
Lata dyskusji i przemian

W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku w całej Europie

odnotowywano widoczne nasilenie różnego rodzaju wypadków przy pracy; ów tragiczny
skutek żywiołowo rozwijającego się przemysłu nie ominął również Królestwa Polskiego.
Równolegle wzrastała świadomość robotników; konsolidowali się oni jako klasa społeczna.
Złe warunki pracy, wady sprzętu eksploatowanego do całkowitego zużycia przyczyniały się
do zwielokrotnienia wypadków, a także — obok głodowych płac — były przyczyną
rosnącego niezadowolenia proletariatu, budziły nastroje rewolucyjne.

W wielu krajach zaczęto sobie wówczas zdawać sprawę, że ten stan rzeczy musi ulec

poprawie, że trzeba poczynić pewne kroki w celu ograniczenia liczby wypadków lub
przynajmniej łagodzenia ich skuflków w społecznym odbiorze. Wówczas to właśnie problem
cywilnej odpowiedzialności właścicieli fabryk stał się przedmiotem dyskusji wśród
prawników i nowych ujęć legislacyjnych.

Do września 1880 r., kiedy to nastąpiła tam pewna modyfikacja prawa cywilnego,

najgorsza sytuacja w tym względzie panowała w Anglii. Robotnicy nie mieli prawa do
żadnego wynagrodzenia za nieszczęśliwy wypadek, nawet jeśli nastąpił on w wyniku braku
przezorności bądź zaniedbań pracodawcy. Wychodzono bowiem z założenia, że ryzyko
wypadku należy do istoty stosunku najmu; natomiast jeśli z wi

background image




u
ny właściciela zakładu przemysłowego ponosił szkodę ktoś postronny, mógł dochodzić
sądownie odszkodowania.

Reforma przepisów miała zasięg bardzo ograniczony. Robotnik mógł żądać

odszkodowania, ale tylko wtedy, gdy wypadek nastąpił na skutek użycia niesprawnych
narzędzi lub w wyniku błędu w instrukcji. Tracił jednak to uprawnienie, jeśli nie ostrzegł
pracodawcy o możliwości wypadku. Było to bowiem traktowane już jako jego niedbalstwo.
Przepisy prawa były tak skonstruowane, że w praktyce umożliwiały stosowanie różnych
uników i kruczków, oczywiście nie ze strony poszkodowanych. Zmiana stanu prawnego
miała tylko ten dobry skutek, że rozwijano od tej pory intensywne działania zapobiegawcze.

Także w latach osiemdziesiątych uregulowano kwestię odpowiedzialności za wypadki

przy pracy w Prusach i w Austrii. W obu tych krajach wprowadzono obowiązkowe
ubezpieczenia robotników; otrzymywali oni w razie wypadku odszkodowanie z kasy
towarzystwa ubezpieczeniowego, z wyjątkiem sytuacji. gdy wypadek spowodowany był
umyślnie.

W Niemczech składki ubezpieczeniowe płacili właściciele zakładów przemysłowych, w

Austrii w pewnej części także osoby zatrudnione. Natomiast we Francji, który to kraj
wywierał przez cały XIX w. duży wpływ na naszą jurysprudencję, odszkodowania zasądzano
na podstawie trzech artykułów kodeksu cywilnego. Te bardzo ogólne przepisy stanowiły, że
pracodawca ponosił odpowiedzialność wówczas, gdy wypadek nastąpił z jego winy; ciężar
dowodu w tym względzie spoczywał na poszkodowanym. Ofiara nie
1

mogła dochodzić roszczeń, jeśli wypadek nastąpił z jej winy lub też gdy przyczyną wypadku
było działanie tzw. siły wyższej.

Praktyka sądowa, jak twierdzili współcześni znawcy przedmiotu, preferowała raczej

interesy poszkodowanych, także ze względu na to, że koledzy z pracy świadczyli zawsze na
ich korzyść. Sądy francuskie orzekały też niekiedy wysokie odszkodowania w sytuacjach, w
których w innych krajach wykluczono winę patrona. Głośny był wyrok jednego z
tamtejszych sądów. Zapadł on w procesie z powództwa robotnika, któremu koło zamachowe
zmiażdżyło rękę. Mimo że fabrykant przedstawił świadków, iż powód był wówczas pijany,
roszczenie uznano, gdyż według sądu nie powinien być w tym stanie dopuszczony do pracy.

Była to jednak opinia oparta chyba w głównej mierze na odczuciach fabrykantów,

faktycznie bowiem — jak wynikało z bardziej obiektywnych szacunków — tylko co czwarty
robotnik francuski otrzymywał odszkodowanie z tytułu wypadku będącego następstwem
bezpośredniej winy pracodawcy. Nic więc dziwnego, że opieranie odpowiedzialności na ko-
deksie cywilnym — stanowionym przecież w zupełnie innych czasach — budziło
niezadowolenie kręgów postępowych. Pierwszy projekt odrębnej ustawy o ubezpieczeniach
robotników od wypadków przedstawiony został Izbie Deputowanych w 1880 r.; w
następnych siedemnastu latach ciało to rozpatrywało ponad 10 wersji projektowanej ustawy,
kolejno utrącanych przez centrum i umiarkowaną lewicę, mającą na względzie raczej interesy
drobnych przedsię-
IS ---------------------------------------------------

background image


biorców. Długo oczekiwana ustawa została uchwalona w lutym 1888 r., a weszła w życie z
dniem 1 lipca 1889 r. Nazywano ją wśród prawników La charte du \risque professiónnel,
gdyż bazowała na teorii ryzyka zawodowego jako podstawie odpowiedzialności cywilnej
pracodawcy. Od tej pory wynagrodzenie strat i szkód w razie nieszczęśliwego wypadku
wypływało Iz istoty samej umowy o pracę, z mocy kontraktu; obowiązek dowodu winy
przeniesiono na pracodawcę. Ustawa określała też dość szczegółowo wysokość
odszkodowania. Na przykład w razie zupełnej utraty zdrowia robotnik otrzymywał 2/3 płacy,
w razie zaś śmierci — dożywotnią rentę w wysokości 20% wynagrodzenia wypłacano jego
najbliższej rodzinie.

Od razu ujawniły się pewne wady ustawy. Obejmowała ona bowiem jedynie wypadki o

charakterze urazowym, natomiast pomijała przypadki choroby i śmierci wynikłe z
niezdrowych i niehigienicznych warunków pracy. Podkreślano jednak i jej pozytywy: była o
wiele bardziej postępowa pod względem prawnym i społecznym od rozwiązania
poprzedniego.
V
Spóźniony gest

W Królestwie Polshim dość żywo interesowano się dyskusjami i rozwiązaniami

francuskimi. Relacjonowała je fachowa prasa prawnicza; liczne artykuły j z tego zakresu
publikowano w tygodnikach, a nawet dziennikach. Najpoważniejsze ówczesne czasopismo
— „Ekonomista" jako jedno z pierwszych podjęło temat, ogłaszając już w 1880 r. artykuł „O
odpowie
dzialności przedsiębiorców wobec robotników za wypadki, którym ulegną w czasie pracy".
Zainteresowanie to, poza popularyzacją obowiązujących przepisów — rzecz niezmiernie
ważna — nie miało praktycznie większego wpływu na zmianę obowiązującego prawa.
Warszawa, w tym czasie miasto jedynie guber- nialne, była w tym względzie zależna od
Petersburga.

Dopiero w przededniu rewolucji 1905 r. rząd carski poczuł się zmuszony rozwiązać

problem odszkodowań za wypadki przy ipracy po myśli robotników także na ziemiach
polskich. O ile kodeks Napoleona regulował stosunki prywatnoprawne, o tyle ustawa z 2
czerwca 1903 r., nowelizująca go w interesującym nas zakresie, stanęła na gruncie prawa
publicznego. Wychodziła bowiem z założenia, że w stosunkach prawnych powstających
wskutek nieszczęśliwych wypadków między przedsiębiorcami a poszkodowanymi
robotnikami strony nie są jednakowo uzbrojone do walki o swe prawa. Dlatego też ustawa ta
zawierała szereg przepisów o charakterze publicznym, mających na celu ochronę robotników.
Stanowiła np., że prawo robotnika do emerytury jest niezbywalne, nie- przenośne i nietykalne
i że sprawy o odszkodowanie za nieszczęśliwy wypadek nie mogą być rozstrzygane przez sąd
polubowny. Dalej ustawa stanowiła, że nie wolno jest zawierać układu pojednawczego na
warunkach dla robotników pod jakimikolwiek względami szkodliwych lub sprzecznych z jej
postanowieniami.

Od tego czasu praktyka sądowa wyraźnie stanęła po stronie poszkodowanych, świadczyć

może o tym m.in. wyrok Izby Sądowej wydany w 1910 r. Uchy-

background image




łono nim wyrok Sądu Okręgowego umarzający postępowanie na żądanie właściciela tartaku,
który przedstawi) układ pojednawczy zawarty z ofiarą wypadku przed rejentem.
Robotnikowi, który według orzeczenia biegłych utracił 1/3 zdolności do pracy i który żądał
zasądzenia emerytury w wysokości około 90 rb rocznie lub jednorazowego odszkodowania w
kwocie 840 rb. pracodawca wypłacił 200 rb w zamian za zrzeczenie się pretensji. Nie bacząc
na wcześniejszą zgodę powoda — nakazano wznowienie postępowania.

Gest ten przyszedł jednak za późno, by dało się wyrównać rachunek krzywd całego

wieku.
Zamazane zwierciadło

W publikowanym orzecznictwie Izby Sądowej rozpatrującej odwołania od rozstrzygnięć

sądów okręgowych znaleźć można tylko nieliczne przykłady spraw, których przedmiotem
było dochodzenie roszczeń z tytułu wypadków przy pracy. Brak jest również sprawozdań z
takich procesów w fachowej prasie prawniczej, zawsze bardzo interesującej się rozstrzygnię-
ciami precedensowymi. Procesów tego rodzaju musiało więc być niewiele. Drogę sądową
odcinała skutecznie formuła „z własnej winy" lub „przez własną nieostrożność" w
protokołach o nieszczęśliwych wypadkach przy pracy, w których od lat osiemdziesiątych
pracodawcy zobowiązani byli przeprowadzać dochodzenia. Nakazały to władze carskie
zaalarmowane statystykami.

Interesujący wyrok zapadł w 1887 r. w sprawie 1 Grzegorza Osolina, który w wyniku

wypadku w fa- 1 bryce stali na Nowej Pradze stracił nogę. Żądał 3 tys. rb jednorazowego
odszkodowania. Sąd Okrę- gowy przysądził mu miesięczną rentę w wysokości 15 rb i 20
kop.

Apelowały obydwie strony. Powód w swej skardze użył argumentu, że skoro uznano, iż

należy mu się odszkodowanie, sąd powinien przyznać je zgodnie z roszczeniem, a poza tym
renta miesięczna to nic pewnego, bo nie wiadomo, czy fabrykant np. nie zbankrutuje.
Pozwany zaś twierdził, że żadne odszkodowanie nie powinno w tym przypadku wchodzić w
rachubę, bo przyczyną wypadku była nieostrożność robotnika.

Izba oddaliła obydwie apelacje. Utrzymując w mocy poprzedni wyrok, sformułowano

tezę, że odszkodowanie należy się także wówczas, gdy wypadek nastąpił w wyniku nieuwagi,
gdyż pracodawca mógł taką nieuwagę przewidzieć i zapobiec nieszczęśliwemu zdarzeniu.
Było to więc rozstrzygnięcie nader postępowe, interpretowało bowiem dość szeroko problem
winy właściciela zakładu przemysłowego. Trudno powiedzieć, czy taka wykładnia
obowiązującego prawa była powszechna. W praktyce, jak się wydaje, sądy — jeśli już doszło
do procesu, bo wielu poszkodowanych odstraszało ryzyko poniesienia wysokich kosztów i
duża przewlekłość postępowania —- w pewnym tylko procencie uznawały roszczenia; na
ogół je nadto obniżano.

Do czasów reformy sądownictwa w 1876 r. wszystkie przypadki nagłej śmierci podlegały

kontro*

background image


li sądowej; także wypadki przy pracy. Sądowe sta- [ tystyki wydają się jednak tak mocno
zaniżone w tym względzie, że podejrzewać można, iż część wypadków była po prostu nie
rejestrowana. W dziesięcioleciu przed reformą (1865—1874) odnotowywano średnio rocznie
2124 przypadków nagłej śmierci, z wyłączeniem samobójstw, zabójstw i dzieciobójstw. W
okresie tym na 31 343 sądowych oględzin stwierdzono w 5607 przypadkach utopienie, w
5118 zgniecenie lub upadek z dachu, 2781 osób umarło z nadużycia trunków, 478 — zginęło
„przy machinach i fabrykach".

W następnych latach nie prowadzono już statystyk wypadków; kroniki wypadków

zamieszczane w warszawskich gazetach dają obraz bardzo ponury, szczególnie jeśli chodzi o
wszelkiego typu urazy.
O znacznej liczbie wypadków w latach osiemdzie- I siątych związanych z eksploatacją
narzędzi i maszyn można się przekonać, przeglądając roczniki „Głosu", które to pismo w
czasach, gdy kierował nim adwokat Tadeusz Strzembosz, publikowało wstrząsającą listę
ludzkich nieszczęść. Zajrzyjmy np. do rocznika 1889. Tydzień z końca sierpnia: W fabryce
kapsli u Schwarza na Chłodnej 5 maszyna urwała robotnikowi palec wskazujący; w fabryce
posadzek Twor- I kowskiego przy Czerniakowskiej 79 maszyna ucięła robotnikowi 3 palce u
lewej ręki; w fabryce maszyn przy Czerniakowskiej 71 piła tarczowa obcięła ro- | botnikowi
palec u prawej ręki; przy ul. Pańskiej 69 robotnik podczas oczyszczania studni wpadł de niej |
i pokaleczył sobie głowę, ręce i nogi; w warsztatach Kolei Wiedeńskiej maszyna obcięła
robotnikowi 2 pal

ce u prawej ręki. W następnym tygodniu odnotowano 14 wypadków przy pracy; m.in. na ul.
Krochmalnej jedna z robotnic została mocno uderzona windą w głowę, zaś przy ul. Kaczej
kobieta podająca wapno spadła z rusztowania.
Wypadki i sprawy

Z gazetowych kronik wynika, że liczba wypadków przy pracy wzrastała w miarę

wprowadzania do przemysłu różnego rodzaju urządzeń mechanicznych. Bodajże po raz
pierwszy „Kurier Warszawski" odnotował tego typu zdarzenie w 1830 r. w nr 23: w fabryce
sukienniczej przy ul. Smoczej 15-letnia dziewczyna postradała prawą rękę, podając do
maszyny wełnę. Liczne były w tym czasie przypadki śmiertelnych poparzeń i przypadki
wpadnięcia do kadzi z ukropem. Zdarzało się to w gorzelniach, rzeźniach i często spotykało
nieletnich. Na przykład w 1847 r. „Kurier" odnotował, że „jedenastoletni chłopiec w
szlachtuzie stracił równowagę i wpadł do kotła z wrzącą wodą" (nr 131). Czasem przysypany
został ktoś przy robotach ziemnych; niekiedy kilka osób na •raz. Najczęściej zdarzało się to
robotnikom kopiącym studnie. Informację „Kuriera Warszawskiego", że grabarz został
zasypany w wykopywanym dole na cmentarzu i pochował się sam, należy traktować raczej
cum grano salis, jako że pismo to uwielbiało różne ciekawostki, które nie zawsze okazywały
się prawdziwe.

background image

Wysoka liczba wypadków przy pracy daleko odbiegała od liczby powództw wnoszonych

przed sądy. W latach 1890—1896 do Sądu Okręgowego w Warszawie wpłynęło 339 spraw o
odszkodowanie z tytułu wypadku przy pracy; w 42 sprawach chodziło o wypadki śmiertelne,
w pozostałych o kalectwo lub chorobę. W okresie tym liczba wnoszonych powództw
systematycznie rosła — od kilkunastu spraw w 1890 r. do 162 w 1896 r. Na marginesie warto
poczynić uwagę, że wzrost-ten, jak sięr-wydaje, nie miał związku z rosnącą dalej liczbą
wypadków przy pracy — bo tych w Warszawie było rocznie od kilkuset do dwóch tysięcy —
ale raczej z rosnącą świadomością ludzi pracy.

Sprawy te ciągnęły się w sądzie na ogół ponad rok, czasem dłużej. Sposób

rozstrzygnięcia owych 339 spraw przedstawiał się na początku 1897 r. następująco: nie
rozstrzygniętych pozostało 159 powództw, 85 oddalono, uznając je za bezzasadne, 12 spraw
umorzono, 8 zwrócono, zasądzono częściowo pretensje w 75 przypadkach.

W dwóch na trzy wniesionych powództw były to sprawy przeciwko kolejom. Wcale z

tego nie wynika, że zdarzało się tam więcej wypadków niż w fabrykach i na budowach, bo
akurat było odwrotnie; kolej przodowała z tego względu, iż była „wyjęta" spod ogólnego
przepisu procedury cywilnej, że to powód musi dowodzić swych racji. Ustawa kolejowa
regulowała problem wypadków w sposób znacznie korzystniejszy dla poszkodowanych i
podczas gdy w sprawach z przedsiębiorcami musieli oni dowodzić winy pracodawców, to w
sprawach kolejowych za-
r
Vi
rząd kolei musiał dowodzić, że nie ponosi winy za wypadek.

Kolej nie była zobowiązana do wypłaty odszkodowania, jeżeli udowodniła „wielką

nieostrożność" poszkodowanego; czasem była to po prostu niezręczność lub nieuwaga. Jeżeli
np. maszynista potknął się na pobrudzonej oliwą podłodze i złamał rękę — zarząd kolei nie
ponosił odpowiedzialności. Na ogół jednak wypadki związane z funkcjonowaniem kolei
rzadko miały taki charakter i w późniejszych latach, gdy przepisy prawa stały się lepiej znane
zarówno pracownikom kolei, jak i podróżnym — przypadki sądowego dochodzenia roszczeń
były dość częste.
„Oszczędnościowe pociągT*

Wypadki zdarzały się niemal od początku uruchomienia pierwszego odcinka Kolei

Warszawsko- - Wiedeńskiej, co nastąpiło w połowie czerwca 1845 r. Przy szybkościach
około 30 km/godz. nie było ich jednak jeszcze tak wiele. Zainaugurowała je — jeśli można
tak powiedzieć — 20 sierpnia 1845 r. 60-let- ma wyrobnica, Eleonora Karnecka, która „prze-
szedłszy pod barierą drogę żelazną ograniczającą i chcąc nierozważnie przebiec przed
pociągiem", została zabita. Tak więc pierwszy wypadek nastąpił z winy ofiary. „Kurier
Warszawski"* (nr 221), który rzecz tę opisał, przestrzegał innych przed takim po-
stępowaniem, ale najbardziej dziwił się, że „wagon nie doznał przypadku, a jadący wcale nie
odczuli wstrząśnięcia".
■BBM

.jMMMHHk. ■■■■■■■■■■■■■■■■■■■

background image

Wkrótce ofiarą wypadku padł pracownik kolei. „Kurier Warszawski" (nr 252) tak o tym

pisał za „Gazetą Policyjną": „Onegdaj (22 września — przyp. S.M.) o godz. 6-ej wieczorem,
na territorjum Czyste, przez nieostrożność, konduktor przy Kolei Żelaznej Rychter, w czasie
biegu pociągów, chcąc przeskoczyć z jednego na drugi wagon, wpadł między takowe i przez
zgniecenie życia pozbawiony został". Pasażer — jeśli wierzyć „Kurierowi", który dość skru-
pulatnie odnotowywał wszelkie wypadki — postradał życie dopiero na początku 1853 r.
Stało się to na stacji Radziwiłłowo: jakiś spóźniony podróżny chciał wskoczyć do pociągu
będącego już w ruchu, dostał .się pod koła i „rozerwało go na szczątki". W obu przypadkach
akcentowano nieostrożność ofiar, rodzina nie miała więc tytułu do roszczeń.

Pierwsza katastrofa kolejowa, zresztą niegroźna, wydarzyła się 22 stycznia 1848 r., a

informację o niej podał do „Kuriera" osobiście dyrektor Eksploatacji Drogi Żelaznej
Warszawsko-Wiedeńskiej jenerał-ma- jor Gerstfeldt: „Wyszedł z kolei parochód, pociągnął
za sobą furgon z bagażami, wagon towarowy i jeden pojazd osobowy klassy 3-ej, a
przebiegłszy około 40 łokci po zamarzniętej ziemi, wywrócił się do znajdującego się obok
drogi rowu. W wypadku tak ciężkim prowadzący parochód maszynista Praus i znajdujący się
przy nim pomocnik Jastrzębowski, palacz Młodowski i aplikant Hagenmajer nie opuścili
miejsc swoich i z wzorową przytomnością umysłu, przez szybkie zamknięcie przepustnicy i
zawarcie hamulców, od dalszych złych skutków pociąg ocalili".

W 1850 r. „Kurier Warszawski" zamieścił wiersz, którego fragment:

... A gdy z właściwej kolei Lokomotywa wyskoczy. Wtenczas zamknijcie już oczy. Bo
żadnej nie ma nadziei —
w tych latach brzmiał nieco przesadnie. Wkrótce jednak miało się okazać, że owo
początkowo niezdarne dziecko wieku pary i elektryczności jest rzeczywiście niebezpieczne.

Katastrofy kolejowe nasiliły się z końcem lat osiemdziesiątych i tak już miało trwać przez

lata. Kolej nie miała dobrej prasy w tamtym czasie. Żelaznym tematem felietonów i kronik
cotygodniowych w czasopismach stały się wówczas nagminne opóźnienia pociągów;
wyrzekano też na niechlujstwo w wagonach, na nieuprzejmość i brak staranności u obsługi.

W niektórych latach odnotowywano kilkanaście katastrof kolejowych, a ofiary śmiertelne

sięgały łącznie kilkudziesięciu osóh. „Jazda koleją jest przed- I się wzięciem niebezpiecznym
i ryzykownym; komu wypadnie wytknąć nos poza rogatki syreniego grodu, niech pisze
testament" — drwił w 1900 r. „Tygodnik I Ilustrowany" po seryjnej katastrofie na Kolei Nad-
wiślańskiej. Niebawem, w tym samym roku, wydarzyło się najbardziej głośne w tym okresie
„spotkanie się pociągów" Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej na siódmej wiorście za miastem.

background image

Przyczyną był zepsuty automat „elektrycznej centralizacji zwrotnic" i „źle nastawiona

strzałka" przyrządów. Podane przyczyny powszechnie uznano za niewystarczające i żądano
dalszego śledztwa. Zderzenie pociągów pociągnęło za sobą śmierć 5 osób, a przeszło 30
uległo cięższym i lżejszym pokalecze- niom. Zginęła Teofila Gadomska, pracownica „Gazety
Polskiej", jej brat — Jan Gadomski, dziennikarz został ranny; zginął Karol Vorbrodt, inżynier
i technik kolejowy. „Pogrzeb miał tak tłumny, jak dawno żaden nie przeciągnął ulicami
Warszawy" .— odnotował reporter „Wędrowca".

W wypadku obrażenia odniósł także Władysław Reymont i zabrany został przez

Pogotowie do szpitala praskiego. Zażądał on następnie od kolei 100 tys. rb odszkodowania.
W licznych gazetach ukazały się wówczas wzmianki o jego „nienasyconym apetycie", aż w
obronie autora świeżo wydanej „Ziemi obiecanej" stanęła „Chimera", której pierwszy zeszyt
ukazał się właśnie w tym czasie. Niech inne pisma pilnują, żeby konduktor dostał swoje, my
pilnować będziemy sprawy Reymonta jako współbrata w literaturze; wystąpił on o stracone
korzyści przyszłe, bo nie wiadomo, jak kontuzja odbije się na jego talencie i poczytności.
Może zażądał raczej za mało — tak można streścić argumenty „Chimery". Przewidywania
okazały się niesłuszne, gdyż w parę lat później pisarz ogłosił „Chłopów". Jeżeli zaś chodzi o
odszkodowanie, to prawdopodobnie rzecz załatwiono polubownie, bo prasa nic nie pisała o
procesie. Natomiast skądinąd wiadomo, że Zarząd Kolei, w którym dużo do powiedzenia
mieli Polacy,
przyznał Reymontowi 40 tys. rubli, za którą to kwotę niedawny dróżnik, krawiec i aktor
prowincjonalny kupił majątek ziemski Kołaczkowo.

Przyczyny katastrof i wypadków pracowniczych na kolejach były wszystkim znane od

dawna. Aleksander Świętochowski już w 1880 r. pisał w „Prawdzie" o „pociągach
oszczędnościowych". „Kurier Poranny" właśnie w tym roku ostro zaatakował dyrekcję Kolei
Nadwiślańskiej po głośnej w mieście tragedii, w której to mechanik Krasowski i jego pomoc-
nik Kowalewski zostali śmiertelnie poparzeni na skutek pęknięcia klapy bezpieczeństwa w
lokomotywie i zmarli w kilka dni później w okropnych cierpieniach. Zarzuty tej gazety
powtórzyła potem niemal cała prasa. Oskarżano dyrekcję o zbytnie oszczędności na kolejach,
o forsowanie lokomotyw, będących w ciągłym ruchu. Wprowadzono bowiem wówczas
system jazdy tzw. amerykański, polegający na tym, że ten sam parowóz, który doprowadził
pociąg do stacji krańcowej, wracał natychmiast z drugim składem. Zmieniał się tylko
mechanik, co powodowało, że nie znał on dobrze maszyny, nie był z nią „zżyty". Atak na
„systemat gospodarki na Kolei Nadwiślańskiej" był w następnych latach kontynuowany i
wzbogacano go ciągle o dalsze zarzuty — bez większych zresztą rezultatów.
Nieprawi synowie Temidy

W prowadzeniu sądowych spraw o odszkodowania, głównie z kolejami, wyspecjalizowali

się wkrótce tzw. pokątni doradcy, których adwokaci wpisani na

background image


listę nazywali ironicznie „nieprawymi synami Temidy". Byli to na ogół ludzie pozbawieni
wszelkich skrupułów. Wypadki były dla nich jedynie źródłem dochodów. Prowadzili jednak
sprawy z dużym zaangażowaniem, gdyż z góry umawiali się, że znaczna część — czasem
czwarta, niekiedy nawet trzecia — wyprocesowanego odszkodowania stanowić będzie ich
honorarium. Mieli licznych pośredników, faktorów, którzy polecali ich usługi; bardziej
operatywni zjawiali się czasem na miejscu wypadku razem z Pogotowiem, gdyż czatowali
koło tej instytucji i pędzili za karetką co koń wyskoczy. Zdarzało się, że wypłacali z własnej
kieszeni niewielką kwotę w zamian za rejentalne zrzeczenie się pretensji na ich korzyść i
dopiero wówczas wstępowali na drogę sądową, używając całego arsenału różnych sztuczek i
wybiegów, by uzyskać maksymalne odszkodowanie. Wyolbrzymiając trudności w wygraniu
sprawy, podkreślali jednocześnie swoją bezinteresowność i w glorii dobroczyńców robili
kokosowe interesy.

Ukrócił tę praktykę, a może zepchnął tylko w podziemie, czyniąc ją już nie tak zupełnie

jawną wyrok Izby Sądowej nr 94 z 1904 r. zapadły na skutek apelacji Zarządu Kolei. Wyrok
ten oddalał powództwo w sprawie, „w której osoba uprawniona do odszkodowania za śmierć
syna scedowała swoją pretensję osobie trzeciej i już cesjonariusz wystąpił z akcją". Ileż w
tym suchym, krótkim sformułowaniu mieści się ludzkiej nędzy i bezpardonowej
przebiegłości!

Kilka lat później, we wrześniu 1909 r.. Sąd Okręgowy zasądził od Zarządu Kolei

Nadwiślańskiej sumę 2340 rb na rzecz Łukasza K. tytułem jednorazo-
■■■■■■■■■■■BMMnBMHBHHHHHHMHMM 138
wego odszkodowania za okaleczenie podczas nie- I szczęśliwego wypadku oraz 122 rb za
prowadzenie sprawy. W swojej apelacji Zarząd Kolei zwracał uwagę, że K. jeszcze przed
osądzeniem sprawy scedował aktem rejentalnym czwartą część sumy, jaka będzie zasądzona,
wraz z procentami od całej sumy, a także kwotę przyznaną jako wynagrodzenie za prowadze-
nie sprawy, na rzecz niejakiego Zyndla J. W związku z tym — pisano w skardze apelacyjnej
— suma ta powinna zostać zmniejszona do 1755 rb, bez procentów i wynagrodzenia za
prowadzenie sprawy, z tego mianowicie względu, że odszkodowanie za wypadek jest ściśle
związane z osobą pokrzywdzoną, w tym zaś przypadku jego część przypadałaby osobie trze-
ciej, nie mającej nic wspólnego z nieszczęśliwym wypadkiem.

Izba Sądowa argumenty apelacji tym razem jednak odrzuciła, uznając je za niesłuszne,

gdyż — jak stwierdzono — owego aktu notarialnego powód nie składał w czasie
postępowania przed obydwiema instancjami; brak więc było żądania, aby odszkodowanie
zostało zasądzone nie pokrzywdzonemu,'ale osobie trzeciej.

W ten sposób niecne praktyki pokątnych kauzy- perdów zyskały jakby urzędowe placet.

Ofiary wypadków mamione argumentem, że lepszy „kapitalik" niż miesięczna renta, zawsze
przecież niepewna, po podzieleniu się pieniędzmi z mecenasem dobrodziejem rychło
zostawali bez grosza sam na sam ze swym kalectwem i obojętnością społeczeństwa.
■BHBBHHBBHI
■■■■■MMMI

background image


Kotły jak armaty

Oczywistą jest rzeczą, że winę za częste katastrofy na kolejach ponosili w wielu

przypadkach ludzie; przestarzałe prawo karne nie przewidywało jednak odpowiedzialności za
tego typu zdarzenia. Doszło natomiast do procesu sądowego po wybuchu parowego kotła.
Był to chyba dopiero drugi — po owym zawaleniu się domu w 1875 r. — przypadek
pociągnięcia do odpowiedzialności karnej przedsiębiorców.

Machiny parowe zainstalowano w warszawskich zakładach przemysłowych —

wprawdzie nielicznych
— już we wczesnych latach dwudziestych XIX wieku, ale cenę postępu w tym zakresie
płacić zaczęła Warszawa na dobre w latach osiemdziesiątych, gdy pierwsze pokolenie
sprowadzonych kotłów zaczęło się starzeć, a nastawieni przede wszystkim na zysk
fabrykanci eksploatowali je do granic możliwości. Kotły wybuchały wówczas dość często, co
niemal zawsze pociągało za sobą ofiary.

W 1880 r. wybuchł kocioł w walcowni żelaza B. Handtkiego na Koszykach, w tym

samym roku w fabryce Lilpopa, Loewensteina i Sp., w następnym
— w fabryce Mi reckiego przy Smolnej. Wyleciał wówczas w powietrze ogromny kocioł i
spadł po drugiej stronie piętrowej kamienicy. Zdruzgotał przy al. Jerozolimskich całą
oficynę, zabił kilku ludzi, kilku zaś śmiertelnie pokaleczył.

Największe wrażenie wywarła eksplozja kotła w zakładach metalurgicznych Lilpopa,

Raua i Loe-
wensteina na rogu Książęcej i Smolnej w 1889 r. „Kurier Codzienny" opublikował wówczas
artykuł „Czy można uniknąć wybuchu kotła parowego"? i polecał broszurę „Jak zapobiegać
wybuchom kotłów parowych?" Aleksander Świętochowski napisał zaś w „Prawdzie" (1888,
nr 46) krótko, ale obrazowo: „Każda fabryka to prochownia, każdy kocioł to armata".

Wkrótce potem w Sądzie Okręgowym odbył się proces dyrektora technicznego

Marchessona i inżyniera Manitiusa z fabryki „Wulkan" na Pradze, gdzie w roku poprzednim
też nastąpił wybuch kotła. Zginęło wówczas 2 robotników, jeden zmarł już później. 10 było
ciężko rannych. Dyrektora i inżyniera oskarżono o przyczynienie się do śmierci robotników.
Obaj nie przyznali się do winy i twierdzili, że rozciągnęli nad kotłem należyty nadzór,
świadkowie zeznawali sprzecznie; jedni twierdzili, że w kotle nie było wody, inni, że była,
jeszcze inni, że manometr, świeżo po naprawie, nie był poddany należytej próbie. Ostatecznie
obu oskarżonych uniewinniono.

W prymitywnych warunkach, w jakich pracowali robotnicy, łatwo było o pożar. Na ogół

ogień rozszerzał się z niezwykłą szybkością i trawił nie tylko fabryczne budynki; oczywiście,
nie obywało się i bez ofiar w ludziach. Jeden z takich pożarów opisał w „Kurierze
Warszawskim" (1877, nr 157) Prus. Oto najbardziej dramatyczny fragment jego relacji:

„Około ósmej wieczorem dostrzeżono dym w ślu- sarni czy też w blachami, był to

początek pożaru, tak drobny, że go kilku ludzi ugasić mogło. Nim jednak ludzie ci zbiegli się,
ogień ogarnął cały gmach, więk-
l

background image


szy od Banku Polskiego. Napojone kapiącą z machin oliwą podłogi, sterty wełny i tkanin
zajęły się z przerażającą szybkością. Robotnicy, których zebrać zdołano, rzucili się w ogień,
przy czym kilku odniosło lekkie rany. Wprowadzono w ruch sikawki i dwa ekstynktory (tak
początkowo z łacińska nazywano gaśnice, przyp. S.M.) fabryczne, przybyło też pięć sikawek
z okolicy, ale na próżno. Ogień wydobywał się wszystkimi oknami, a jest ich chyba około
setki, pożarł dach ze smołowanej tektury i strawił belki. Szyby prysnęły, tynk ze ścian
odpadał. Około dziesiątej z piorunowym grzmotem runęły z wysokości trzech pięter żelazne
narzędzia, a na nie —popioły dachu. Ściany poczęły pękać, a wyższe części niektórych
zwaliły się na ziemię.

We dwie godziny po dostrzeżeniu ognia fabryka zamieniła się w szkielet murów

okopconych, poszczerbionych, wypełnionych wewnątrz masą niefo- remnego żelastwa.

Rano -rrf ogień przygasł".
Częste pożary budynków użyteczności publicznej wywoływały swoistą psychozę.

Niekiedy w wyniku paniki na samo zawołanie „gore!" tłum zgromadzony w zamkniętych
pomieszczeniach rzucał się do bezładnej ucieczki, podczas której tratowali jedni drugich. Tak
stało się w święto Bożego Narodzenia 1881 r. w kościele świętego Krzyża na Krakowskim
Przedmieściu, gdzie zadeptano na śmierć 30 osób. a kilkadziesiąt uległo poranieniu. Podobna
tragedia, na mniejszą już skalę, powtórzyła się w parę lat później (1888) w synagodze Na
Tłomackiem. Ktoś usłyszał „pali się!", inny to powtórzył i wśród zebranych
na radosną uroczystość święta Purym kobiet wybuchła panika. Trzy zostały stratowane na
śmierć, wiele było rannych.
Z rozpuszczonym lejcem...

Także rozwój komunikacji miejskiej stwarzał niekiedy poważne zagrożenie dla zdrowia,

a nawet życia warszawiaków. W razie kalectwa poszkodowany jeszcze chyba rzadziej niż w
poprzednio opisanych przypadkach mógł liczyć na odszkodowanie; prawo, a jeszcze bardziej
praktyka jego stosowania na dalekim planie stawiały interesy ludzi ulegających wypadkom
na ulicach.

Wypadki drogowe, które w pierwszej połowie XIX wieku zdarzały się-sporadycznie, w

okresie późniejszym stały się poważnym problemem. Dość powiedzieć, że w latach
osiemdziesiątych — biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców oraz kolizje, których efektem
stawała się śmierć ofiary bądź jej poważne okaleczenie — było ich procentowo niewiele
mniej niż w czasach nam współczesnych w obrębie wielkiej Warszawy.

Początkowo — jak sądzić można z kroniki wypadków w „Kurierze Warszawskim"

wychodzącym od 1821 r. — najczęstszą przyczyną tragicznych zdarzeń na jezdniach były
zbiegane konie. Zdarzało się, że powodowały je i inne zwierzęta. Oto w 1824 r. gazeta
odnotowała w numerze 192 przypadek, że krowa zerwawszy się z postronka, biegnąc na
oślep, poturbowała kilka osób. Podobny wypadek opisało to I pismo jeszcze w 1857 r. (nr
243): wół, pędzony ul.
WKmmamm^mammmmmmmmtmmmmmummmmttmKtKĘttmmKKtK^

background image


Krochmalną, wyrwał się i biegnąc koło Banku ul. Senatorską, Nowym Zjazdem przez most
na Pragę potrącił i poturbował mniej lub bardziej groźnie 5 osób.

W miarę zagęszczania się ludności i rozwoju komunikacji narastała liczba wypadków na

ulicach Warszawy. Sytuację zaostrzał brak tego, co dziś nazywamy kulturą na jezdni, i
wylewający się na chodniki handel, szczególnie w dzielnicach żydowskich. Oberpolicmajster
wydawał w tej materii, liczne okólniki do komisarzy cyrkułowych, w których polecał
dopilnować, by handlarze z przenośnymi kramikami, sprzedający tandetę, nie tarasowali
chodników i nie chodzili środkiem ulicy.

Wyrzekał Edward Lubowski w kronice tygodniowej „Kłosów" w 1871 r.: „Szanowni

furmani tak zobojętnieli w swym zawodzie, że widok koziołkującego przechodnia nie
wzrusza ich nerwów, być też może, że nerwów wcale nie mają. Pędzą zawsze zwycięsko, z
rozpuszczonym lejcem, zmiatając po drodze wszelkie przeszkody, a choć czasem władza
każe im za to odcierpieć, cierpią za dobrą sprawę, i znów nieugięci, dobrze zapłaceni pędzą
naprzód" Prasa odnotowywała z oburzeniem liczne przypadki stratowania i nieudzielenia
następnie pomocy. Te same „Kłosy" donosiły w parę lat później: „Sami patrzyliśmy na to,
jak dwie dorożki w najwyższym pędzie wzięły w środek między siebie jakiegoś przechodnia,
i stratowawszy go należycie, uciekły bez śladu, bez obejrzenia się nawet, czy ten ich bliźni
tymczasem ducha nie wyzionął".

A mógł wyzionąć go łatwo, pozbawiony szybkiej pomocy, zanim gó jakaś litościwa

dusza lub policja

m£L*A

1
nie dostarczyła do Szpitala. Dzieciątka Jezus, który jako jedyny ze szpitali warszawskich
miał zawsze ostry dyżur i tam odwożono ofiary wypadku. Pogotowie Ratunkowe zaczęło
funkcjonować dopiero w lipcu 1897 r. W następnym miesiącu „Tygodnik Ilustrowany"
nazwał beniaminkiem i najpopularniejszym wehikułem — czarny wóz z czerwoną latarką,
któremu jednemu wolno uprawiać kawalerską jazdę i niemile skrzeczącą trąbką usuwać
pojazdy i przechodniów.

W wyniku wypadków zginęło w Warszawie w 1830 r. 141 osób — z tego tylko 3 z

powodu nieostrożnej jazdy. W 1881 r. powozy, dorożki, ekwipa- że prywatne przejechały
około 400 osób, w cztery lata później pod koła różnych pojazdów wpadło już około 600
osób, mieszkańców miasta. Bolesław Prus wyliczył wówczas w „Kurierze Codziennym", że
stratowaniu uległ wówczas co piętnasty warszawiak.

Prasa biła na alarm. Winę przypisywano i dorożkarzom, którzy po 12 godzin nie schodzili

z kozła, i niesfornym przechodniom, którzy wpadali na jezdnię wprost pod pędzące koła.
Nieostrożnością i lekceważeniem przepisów wyróżniali się furmani wozów piwowarskich,
piekarskich i innych, używanych do rozwożenia towarów. „Stangreci prywatni
współzawodniczą z dorożkarzami, a w zuchwałości tych ostatnich przewyższają. Nie
wynaleziono dotąd środka, by skutecznie wpływać na zmniejszenie liczby wypadków" —
pisał w 1885 r. „Kurier Warszawski" (nr 133). „I woźnice winni, i przechodnie. Jedyna rada:
jeździć wolno i uważnie.,.". Bolesław Prus zaś o wiele wcześniej, bo w 1874 r., propono-

background image


f wał w „Kolcach", by każdego dorożkarza, który po trącił przechodnia, pozbawić „na

wieczne czasy** prawa dosiadania wehikułu; postulat ten powtarzał później jeszcze
kilkakrotnie. „Zamiast myśleć, że są ludźmi publicznymi, myślą oni raczej o tym, aby
dostać tryngield i przedystylować go na prołunówkę*' — wytoczył przeciwko
sałaciarzom najcięższy argument: skłonność do alkoholu, którą mieli zawsze w stopniu
wybitnym.

Cena postępu
Sytuacja zaostrzyła się, gdy pod koniec wieku na ■ / przeładowane ulice wyjechali cykliści.
Oberpolicmaj- 1/ ster odbył 29 marca 1896 r. konferencję z przedsta- 1/ wicielami ich
Towarzystwa i dał cyklistom pozwolę- ił nie jazdy na wszystkich ulicach miasta z
obowiązkiem I zachowania przepisów, które zostały sprecyzowane dość szczegółowo. Bilans
pierwszego miesiąca: amatorzy nowego środka lokomocji poturbowali pięciu przechodniów,
a jeden sam stał się ofiarą. Wpadła na niego dorożka i został poraniony w głowę. Potem
liczba tego typu wypadków zmalała, być może i dlatego, że wszyscy rowerzyści musieli
zdawać egzamin przed kapitanami Towarzystwa Cyklistów.
Najbardziej jednak tragiczne żniwo towarzyszyło wprowadzeniu elektrycznych tramwajów.
W latach siedemdziesiątych kursowały już w Warszawie omnibusy, potem zaś tramwaje
konne. Ani z jednymi, ani z drugimi nie było jednak większych problemów. O „kanarkach",
nazwanych tak ze względu na żółty
■■i
mma
kolor, pisały zgryźliwie „Kłosy" (1871, nr 315) wkrótce potem, gdy pojawiły się na trasie
między placami Krasińskich i Trzech Krzyży: „A już co do prędkości jazdy to godzi się
automedonów omnibusowych śmiało zaliczyć do protektorów z amatorstwa uciemiężonych
zwierząt, tyle okazują serca i umiarkowa- I nia w popędzaniu swych inwalidów
czworonożnych". Tramwaje konne, ochrzczone przez lud warszawski „ropuchami", również
wlokły się noga za nogą, czę* sto-gęsto dzwoniły. Niemniej jednak wypadki śmiertelne —
jak czytamy w tychże „Kłosach" (1878, nr 672) i tu zdarzały się dość często. Woźnice tłuma-
czyli się, że nie są w stanie na czas powstrzymać koni. Tramwaj konny, jak zaświadcza
„Przegląd Tygodniowy" (1883, nr 22), najwięcej wypadków powodował na Nowym Świecie,
gdzie „masa powozów, dorożek, wozów, omnibusów, wagonów tramwajowych groziła w
każdej chwili połamaniem kości przechodniów". Ganiono ułożenie dwóch par relsów (szyn)
obok siebie, złe rozmieszczenie przystanków, karygodną szybkość jazdy, zupełną
nieznajomość służby u woźniców i konduktorów.

Próbna jazda pierwszym tramwajem elektrycznym odbyła się w Warszawie 8 lutego 1908

r.; uroczyste otwarcie jednej na razie linii nastąpiło 26 marca. W następnych trzech
miesiącach uruchomiono kilka ' dalszych linii. „Kiedy pierwszy raz pokazały się olbrzymie
niby meblowe wozy bez koni, publiczność skupiła się tak gęsto jak w czasie przejazdu
nieboszczyka szacha perskiego. A kiedy pierwszy raz pozwolono dostać się do wnętrza,
ludzie pchali się, jak po bilety loteryjne" — odnotował Bolesław Prus w „Ty

background image


godniku Ilustrowanym". Narzekał, że tramwaje nie dały się oswoić z szybkością i od razu
rozwijały zawrotną prędkość 15 wiorst na godzinę, w dodatku na ulicach ciasnych,
zatłoczonych wozami, dorożkami, rowerami i automobilami pędzącymi przecież tak prędko.

Jedną z pierwszych ofiar tramwaju był w połowie kwietnia policjant kierujący ruchem na

ulicy Miodowej. Elektrowóz przewrócił go i pchał przed sobą; delikwent podrapał sobie
twarz o bruk i poranił głowę. Wkrótce pokaleczeni zostali: stróż z ulicy Marszałkowskiej, 12-
letnia dziewczynka na tejże ulicy; na Chłodnej chłopiec doznał strzaskania ręki. W dniu 26
kwietnia nastąpił pierwszy groźny wypadek: na Woli 18-letnia służąca przechodziła przez
jezdnię i nie zdążyła odskoczyć przed pędzącym tramwajem, który obciął jej głowę. Do
końca maja zdarzyło się jeszcze kilka nieszczęśliwych wypadków i „Kurier Warszawski"
zaczął wołać wielkim głosem o siatki ochronne.

v

Powoli ludzie przyzwyczajali się do tej niebezpiecznej nowości, nabierali też

umiejętności tramwajarze.
Przepisy i kary

Pierwsze przepisy o ruchu drogowym sięgają w Warszawie drugiej połowy XVIII w.

Najstarszy znany zakaz z tego zakresu, stanowiący, „aby nikt z siły wypuszczonym koniem
po ulicach nie cwałował", pochodzi z 1767 r. Dość już szczegółowe zasady
Iruchu sprecyzowane zostały w przepisach wydanych w 1781 r. przez marszałka
Lubomirskiego, które jego następca Mniszech powtórzył w 1784 r. w „Obwieszczeniu
względem ochędóstwa ulic i porządku". Przepisy te przypominane potem bywały jeszcze
wielokrotnie za rządów Prusaków i w czasach Księstwa Warszawskiego.

Początków regulacji ruchu drogowego w Warszawie dopatrzyć się można już pod koniec

wieku XVIII, gdy straż policyjna kierowała cyrkulacją pojazdów zajeżdżających na bale
publiczne i ustawiała je w ściśle określonym porządku. W latach trzydziestych XIX wieku
wyznaczano już przy takich okaz* jach określone ulice i kierunki ruchu, o czym infor-
mowano w gazetach. Już od lat dwudziestych XIX wieku w niedziele i święta, szczególnie na
wiosnę, gdy warszawiacy udawali się na Bielany powozami i konno, policja pilnie strzegła
porządku. Urząd Municypalny Warszawy również w latach dwudziestych XIX wieku
ustanowił „urządzenia policyjne bezpieczeństwo osób prywatnych na celu mające", w któ-
rych zostały przypomniane następujące cztery prawidła: 1) piesi muszą chodzić trotuarami, a
nie środkiem ulic; 2) jeżdżący powozami lub konno trzymać się mają prawej strony i jechać
wolno, a nie pędem; 3) przeprowadzać konie można tylko ulicą po prawej stronie, a nie
trotuarem; 4) nie wolno wypuszczać na ulicę małych dzieci bez opieki. W 1839 r. zabroniono
pojazdom stawać na mostach.
Co najmniej od-1841 r. w urzędzie oberpolicmaj- stra wyznaczany był specjalny Inspektor,
który odpo- | wiadał za porządek w ruchu drogowym. W tymże

background image



l
roku rozpoczęło się szaleństwo wyścigów konnych. Zajeżdżało na nie tyle powozów, że
regulacja ruchem zaczęła stwarzać duże trudności. Pojawiły się także kłopoty z postojami w
mieście, gdyż dotychczas pojazdy stawały byle gdzie, tarasowały ruch, niszczyły klomby,
drzewka i trawniki. Pierwsze postoje wyznaczono w 1844 r., a koło Łazienek pojawiła się
wówczas tablica „Plac Zajazdowy". Kary za łamanie przez pojazdy i konie drzewek, które
płacono w tych latach, przeznaczane były na utrzymywanie szpitali. Umyślne zepsucie
poręczy przy drodze, kobylic, pomostów z desek, uszkodzenie rowu — kosztowało w latach
pięćdziesiątych 1—10 rb lub 3—7 dni aresztu. Recydywa zagrożona była aresztem od
tygodnia do trzech. Oberpolicmajster Płaton Frederiks ostrzegał w 1865 r. łamiących
przepisy drogowe — w czym szczególnie celowali właściciele powozów prywatnych — że
karać będzie za to najsurowiej. Z jego rozporządzenia wynika, że pojazdy te najeżdżały
często na regulujących ruch policjantów, skutkiem czego ulegali oni niekiedy kalectwu.

Prawo dość łagodnie traktowało osoby, które wypadek drogowy spowodowały swoją

nieostrożnością. Obowiązujące od 1847 r. przepisy prawa karnego przewidywały następujące
restrykcje: „Kto nieostrożną jazdą wierzchem lub zaprzęgą człowieka mimowolnie o
kalectwo lub śmierć przyprawi — zasługuje na karę aresztu od dni 8 do miesięcy 3". Za
pozostawienie zaprzęgu bez dozoru woźnicy wymierzano 8 dni aresztu i 16 plag; takiej samej
karze podlegał stangret lub powożący, jeżeli nie trzymał się na jezdni właściwej strony.
Właściciel pojazdu, który brał
do powożenia osobę niedoświadczoną lub nierozgar- niętą płacił 40 złp kary. Na podstawie
przepisów prawa cywilnego należało również wynagrodzić spowodowane szkody, w
wysokości, którą ustalił sąd.

Kodeks kar głównych i poprawczych, obowiązujący w Królestwie Polskim po 1847 r.,

przewidywał za nieostrożną jazdę powodującą kalectwo lub śmierć karę więzienia do 4
miesięcy. Dopiero w 1912 r., gdy nasiliły się wypadki samochodowe, zamierzano podnieść
granicę kary do 8 miesięcy i wprowadzić pozbawienie prawa prowadzenia pojazdów na
pewien czas lub na zawsze. Przestępstwa te miały być rozpatrywane w trybie
przyśpieszonym.

Informacji o procesach w prasie jest niewiele. Wiadomo, że np. w 1902 r. 434 osoby (5%

ogółu I aresztantów) odbywały karę aresztu policyjnego z wyroków sądów pokoju za
tamowanie ruchu na ulicach. Jeżeli zaś chodzi o odszkodowania za uszczerbek na ■ zdrowiu
w wyniku wypadków na drogach, to sprawy te ---— jako mniej poważne —^rozpatrywały
najpierw sądy policji prostej, a potem — po reformie sądownictwa w 1876 r. — sądy pokoju,
w pewnym sensie odpowiedniki dzisiejszych kolegiów do spraw wykroczeń. Ich
orzecznictwo najlepiej charakteryzuje wyrok, który w 1902 r. wydał sąd pokoju w sprawie o
odszkodowanie za wypadek. Sąd ten skazał za nieostrożną jazdę na areszt policyjny woźnicę,
który przejechał chłopca. Ojciec wystąpił z powództwem cywilnym o zwrot kosztów leczenia
w ciągu 9 miesięcy i o odszkodowanie za znaczną utratę zdrowia (połamane żebra) -Ju»

w

wysokości 252 rb. Sędzia pokoju uznał jego roszczenia, ale wyrok został zmienio-

background image




ny przez Zjazd Sędziów Pokoju, w II instancji. Ponieważ rachunek lekarza opiewał na 27 rb,
przyznano ojcu poszkodowanego tylko tę kwotę.

Był to i tak znaczny postęp. W najstarszym wy- i&ku z tego zakresu, jaki się udało

znaleźć w prasie, wydanym w 1874 r. przez Sąd Gminny w Wilanowie, w ogóle nie ma
mowy o areszcie. Niejaki Gotlib Gerber tak nieostrożnie skręcał wozem, że uderzył dyszlem
kobietę, która upadła i wydobyto ją spod koni mocno poturbowaną. Oskarżenie wniósł mąż
poszkodowanej; Gerber skazany został na zapłacenie 2 rb do kasy gminy oraz 6 rb tytułem
odszkodowania dla przejechanej kobiety.

Wybawienie czy gwóźdź do trumny?
Gdy 25 sierpnia 1896 r. samochód po raz pierwszy pojawił się na ulicach Warszawy, ta

rodzima jego nazwachociaż częściej używano obcej „automobil" — była już znana. Przeszło
10 lat wcześniej „pan A. L., mechanik specjalista", zapowiedział za pośrednictwem „Kuriera
Warszawskiego" próby z tak właśnie nazwanym, a wynalezionym przez siebie „przyrządem
mechanicznym nader prostej konstrukcji, na którym bez użycia żadnej z sił używanych dotąd
będzie można przebywać dowolną przestrzeń, bez względu, czy będzie ona równą, czy
falistą". Do prób chyba jednak nie doszło, a szkoda, bo niemal wszystko w tej dziedzinie było
jeszcze przed wynalazcami.

Na Senatorskiej między Bielańską a Placem Bankowym, gdzie odbyła się próbna jazda

powozu syste-
KHBNHHM
mu Benza, który sprowadzony został przez firmę Alfreda Grodzkiego, zebrało się mnóstwo
gapiów. Samochód wywołał wśród nich dużą sensację; w prasie mniejszą. Wiadomość o
próbnej jeździe „Kurier Warszawski" (nr 253) zamieścił na czwartej kolumnie; wtłoczono ją
między inne, podrzędne informacje. „O znaczeniu samochodów na Zachodzie, o za-
stosowaniu ich do ulepszonej komunikacji podmiejskiej i o możliwym wprowadzeniu u nas
pomówimy po ukończeniu prób" — napisał „Kurier" ostrożnie, jakby nie dowierzając, że do
czegoś takiego dojdzie.

W dwa dni później gazeta ta podała dalsze szczegóły. Poinformowała, że zwracający od

paru dni uwagę mieszkańców „powóz-samochód", mknący bez koni po ulicach wśród
najbardziej ożywionego ruchu drogowego, osiąga około 20 wiorst na godz." (wiorsta —
1,0668 km; przyp. S.M.). W ciągu 14 dni prób okazało się, że samochód — „ekwipaż
przyszłości, może nawet bardzo niedalekiej", jak teraz pisano, chociaż wciąż jeszcze na
dalszych stronach, „przewyższa bieg dobrych koni", bo odległość 16 wiorst do Jabłonny
pokonał w ciągu 4$ min, a więc jechał tylko 5 min dłużej niż kolej nadwiślańska.

Nie była to szybkość na tyle zawrotna, by mogła być przyczyną wypadków, wysoki zaś

koszt (1350— 3400 rb) pojazdów był skutecznym hamulcem ich większego
rozpowszechnienia.

Czego spodziewano się wówczas po samochodach? Najbardziej chwalono je za to, że nie

zanieczyszczają nawozem ulic, co wpłynąć mogło dodatnio — jak sądzono — na warunki
zdrowotne w dużych miastach. Dalsze zalety: liczono, że wyeliminują częste dotych-

background image





■ ■ ji
czas wypadki z końmi na śliskich jezdniach, ograniczą hałas spowodowany tętentem kopyt
końskich i kołami wozów i innych pojazdów. Kopyta końskie okute podkowami nie tylko
wydawały nieznośny stukot, ale również w szybkim tempie niszczyły nawierzchnię ulic. Nie
pomagało wykładanie ich żelaznymi kratami (wzmagało to hałas), drewnianą kostką,
asfaltem, brukowanie — każdy z tych sposobów na dłuższą metę nie zdawał egzaminu.
Koński nawóz, rozjeżdżany przez pojazdy, nie tylko cuchnął, ale stwarzał nadto
niebezpieczeństwo poślizgu. Sprzątacze musieli usuwać go niemal „na bieżąco", co w czasie
dużego nasilenia ruchu na pryncypalnych ulicach stwarzało dodatkowe niebezpieczeństwo.
Ponadto, jakby to wszystko było jeszcze mało, wylewano wprost na jezdnię wszelkie
nieczystości.

Nadzieje, że liczba wypadków drogowych dzięki wprowadzeniu samochodów ulegnie

ograniczeniu, rychło okazały się złudne. Już w pierwszym okresie, bo jeszcze przed pierwszą
wojną światową, udało się owej nowince technicznej pokonać barierę szybkości 200
km/godz. Oczywiście, typy pojazdów używanych w ruchu miejskim poruszały się znacznie
wolniej, ale i tak dochodziło do częstych kolizji. Początkowo wypadki spowodowane przez
automobilistów zdarzały się rzadko, szczególnie tam, gdzie długo jeszcze samochodów było
niewiele, np. w Warszawie. W Paryżu jednak już w końcu lat dwudziestych liczba osób za-
bitych przez auta bądź ciężko przez nie poszkodowanych przewyższyła liczbę ofiar
wypadków kolejowych.
Ewolucja prawa

Sytuacja ta zaniepokoiła opinię publiczną. Wyrażano zdanie, że jeśli istnienie kolei jest

koniecznością, bo służą one ogółowi, to już nadużywanie szybkości samochodu na ludnych
ulicach miast może być uznane tylko za symbol zbytku i panowania maszyn nad ludźmi.
Żądano zdecydowanej reakcji od sądów i zgodnej z poczuciem sprawiedliwości społecznej
wykładni przepisów prawa w procesach o odszkodowanie, wszczynanych z powództwa ofiar
szaleńczej jazdy.

W tym właśnie duchu ukierunkował praktykę sądową wyrok Izb Połączonych Sądu

Kasacyjnego w Paryżu, jaki zapadł w lutym 1930 r. w sprawie, której przedmiotem była
szkoda wyrządzona przez samochód. Wyrok ten ustalał zasady odpowiedzialności „za
wypadki spowodowane przez przedmioty martwe, poruszane siłą motorową". Dotychczas w
sprawach tego rodzaju posługiwano się — podobnie jak kiedyś w odniesieniu do wypadków
przy pracy — art. 1382 kodeksu cywilnego Napoleona: teraz zaś dopatrzono się, że podstawy
odpowiedzialności należy szukać w art. 1384 pkt 1, w którym była mowa o szkodach
zrządzonych przez przedmioty, które właściciel „ma pod swoim dozorem".

Potrzeby życia i konieczność Uwzględniania interesów obu stron spowodowały podobną

ewolucję w rozumieniu przepisów prawa cywilnego, jak przed laty przy nowym
unormowaniu odpowiedzialności z tytułu wypadków przy pracy.

background image

Wprowadzając pod koniec XIX w. nową ustawę dotyczącą wypadków przy pracy,

odrzucono, jak pamiętamy, koncepcję winy, jako że posługiwanie się nią równało się w
praktyce odmowie sprawiedliwości przy szkodach, zwłaszcza spowodowanych przez
przedmioty martwe. Nastąpiło przejście z odpowiedzialności subiektywnej na obiektywną;
oparto ją na pojęciu swego rodzaju ryzyka zawodowego przedsiębiorcy. Właściciel
odpowiadał ponadto za cudzy czyn, zgodnie z tzw. teorią nadzoru, która przyjmowała, że
ponosi on odpowiedzialność za czyny osób, które znajdują się pod jego opieką i nadzorem; w
teorii tej mieściło się także domniemanie, że zachodzi wina w dopilnowaniu (culpa in
vigilando) lub wina w wyborze wykonawcy (culpa in elegando).

O ile jednak w przypadku, gdy np. kogoś kopnął koń. trudno było „z czystym sumieniem"

przypisać winę jego właścicielowi, o tyle w przypadku szkody wyrządzonej przez przedmiot,
którego bezpieczne* używanie zależało wyłącznie od człowieka, sprawa była już bardziej
jednoznaczna; pomocne stawało się tu także pojęcie ryzyka, podobne do tego, które związane
było z eksploatacją fabryki, gdzie wypadki wynikały niejako z natury rzeczy.
Wyrok paryskiego Sądu Kasacyjnego, żywo komentowany przez naszych prawników, jako
że na terenie Królestwa Polskiego wciąż jeszcze obowiązywał kodeks cywilny Napoleona,
wychodził z założenia, że przy używaniu samochodu powstaje specjalny rodzaj ryzyka. Jest
ono związane z posiadaniem i eksploatowaniem niebezpiecznego przedmiotu; za szkody stąd
powstałe powinna więc odpowiadać osoba, która przedmiot ten posiada lub z niego korzysta.
Zdawano sobie, oczywiście, sprawę z tego, źe przy takim ujęciu właściciel samochodu będzie
narażony na płacenie dużych odszkodowań, nawet jeśli nie można mu będzie przypisać
subiektywnej winy. Stąd też jedyne wyjście widziano w powołaniu odpowiednich instytucji,
w których właściciele samochodów mogliby ubezpieczać się przed tego rodzaju kosztami.

Takie też rozwiązanie narzuciło życie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kierowanie procesem inwestycyjnym, Budownictwo bez segregacji
PROCESY BIOTRANSFORMACJI TRUCIZN ppt
W3 - El. obieg informacji, STUDIA, III Semestr, Procesy Informacyjne w zarządzaniu prof Stanisław Wr
W6 - Diagramy przep. danych, STUDIA, III Semestr, Procesy Informacyjne w zarządzaniu prof Stanisław
W4 -ELEKTRONICZNA WYMIANA DANYCH, STUDIA, III Semestr, Procesy Informacyjne w zarządzaniu prof Stani
W2 - DANE INFORMACJE SYSTEMY, STUDIA, III Semestr, Procesy Informacyjne w zarządzaniu prof Stanisław
Proces?dawczy(bez wyników)
Pismo procesowe Stanislawa Wronskiego
Stanisław Milewski TO KONIEC ROTHSCHILDÓW KONFERENCJA GALAKTYCZNA
Stanisław Wyspiański wesele bez str
Stanisław Milewski Przygotuj się do życia w 5D
Aniele ziemski bez winy (do Stanisławs Kostki)
tvn24 pl Izraelczycy wsadzają bez procesu
TRIUMF BEZ ZMAZY PIERWORODNEJ POCZĘTEJ WIELKIEJ DZIEWICY Błogosławiony Stanisław Papczyński
Szenic Stanisław PITAVAL WARSZAWSKI TOM 1
Stanisław Tworkowski Polska bez Żydów

więcej podobnych podstron