Szenic Stanisław PITAVAL WARSZAWSKI TOM 1

Szenic Stanisław

PITAVAL WARSZAWSKI

TOM 1


PRZEDMOWA

Nazwa „Pitaval“ jako określenie zbioru spraw kryminalnych pochodzi od nazwiska słynnego francuskiego adwokata, Fran­ciszka Gayot de Pitaval (1673—1743), który pod tytułem „Słynne i ciekawe procesy wraz z wyrokami w nich zapadły­mi“ (Causes célèbres et interessantes avec les jugemens qui les ont décidées) opublikował w 1734 r., początkowo wyłącznie dla potrzeb sędziów kryminalnych, zbiór najbardziej znanych spraw kryminalnych w historii całego świata. Stale uzupełnia­ny i na nowo wydawany objął wreszcie trzydzieści dwa tomy, przy czym* w skróceniu utarła się dla niego nazwa „Pitaval“.

Zainteresowanie książką było olbrzymie. Zawierała opis naj­ciekawszych spraw, poczynając od zamierzchłej przeszłości, przytaczała rozstrzygnięcia w sprawach trudnych do osądzenia, wydobywała na wierzch nędzę i nieszczęścia ludzkie, obna­żała ich przyczyny, rzucała wiele światła na stosunki społeczne i klasowe, które niebawem miały doprowadzić do Wybuchu Rewolucji Francuskiej. Zbiór stał się lekturą, rozchwytywaną przez liczne rzesze czytelników nie tylko we Francji, lecz rów­nież w Anglii i w Niemczech. Następują coraz to nowe wyda­nia. Na język niemiecki zostaje przetłumaczony już w latach 1747—1768.

W Polsce żywo zainteresował się książką „Causes célèbres“ ks. biskup Krasicki. W listach z czasów jego prezydentury w Trybunale Koronnym dla Małopolski, pisanych ze Lwowa w 1765 r. do Jacka Ogrodzkiego, sekretarza wielkiego koron­nego i szefa gabinetu Stanisława Augusta, szereg na ten temat znajdujemy wzmianek. Usilnie dopraszał się przesłania książki, „ponieważ już kilku takich znalazł, którzy te indukty tłuma­czyć będą, a essentialiter są potrzebne palestrze naszej dobre oryginały“. Zamiarem Krasickiego było „jak najrychlej zawi­nąć się koło tej pracy i przy końcu trybunału zostawić jakąż- kolwiek funkcji swojej pamiątkę, a bardziej jeszcze pierwszego pod sądem pana naszego trybunału“. Żądane dzieło otrzymał, przypuszczalnie w czerwcu 1765 r., od Stanisława księcia Czar­toryskiego i natychmiast dał je wyszukanym przez siebie oso-

bom do tłumaczenia, „gdyż tę pracę koniecznie potrzebną wi­dział dla naszych tylko nomine adwokatów“. Jeszcze w lipcu 1765 r. dokonano przekładu jednego rozdziału książki, zaty­tułowanego „Jugemens célèbres que l’histoire nous présente“, i zapewne na nim utknęły tłumaczenia. Rękopis przekładu znajdował się w archiwum biskupim w Frauenbcrgu, a po­czątek i koniec tłumaczenia przedrukował Ludwik Bernacki w „Studiach staropolskich“, książce wydanej ku czci Aleksan­dra Brucknera.

Podczas gdy w szeregu krajów zainteresowanie zbiorem adwokata Pitavala wzrastało — wśród wydań niemieckich wybór w czterech tomach, wydany w latach 1792—1795 pod tytułem „Osobliwe przypadki prawne jako przyczynek do historii ludzkości“ (Merkwürdige Rechtfälle als ein Beitrag zur Geschichte der Menschheit) otrzymał przedmowę wielkiego poety Fryderyka Schillera — w Polsce po nieudanym zamie­rzeniu Krasickiego na przeciąg nieomal stu lat zanikły jakie­kolwiek próby opracowania zbioru głośnych spraw krymi­nalnych.

Dopiero w 1852 r. Ludwik T. Tripplin pod tytułem „Tajem­nice społeczeństwa wykryte w sprawach kryminalnych krajo­wych“ w trzech tomikach zebrał dwadzieścia pięć najciekaw­szych spraw kryminalnych, które toczyły się na ziemiach Pol­ski od XVI do połowy XIX wieku. Cztery wśród nich dotyczą Warszawy. Są to: sprawa trucicieli obu ostatnich książąt ma­zowieckich, sprawa niedoszłego królobójcy Piekarskiego, spra­wa ateusza Łyszczyńskiego i afera trucicielska majorowej Do- grumowej. Zapowiedzianego zamiaru wydania trzech dalszych tomów, obejmujących „szereg spraw kryminalnych, których teatrem były obce kraje“. Tripplin nie urzeczywistnił.

W przedmowie do swojej pracy Tripplin pisał, że istnieją ..wewnętrzne i zewnętrzne pobudki do mnożenia się zbrodni i przestępstw w każdym społeczeństwie. Wewnętrzne pocho­dziły zawsze i pochodzą z wadliwej organizacji samego spo­łeczeństwa; przeważnie wpływają na nie: brak oświaty lub skrzywiony jej kierunek, nieodpowiednia potrzebom lub prze­ciwna prawu natury organizacja instytucji naukowych, reli­gijnych i życia familijnego; pc^eciwny prawu natury i logice szafunek sprawiedliwości karnej (kryminalnej), tak ze względu na samo postępowanie (procedurę),- kk i na wymiar kary; jednym słowem: wszelkie zawody tamujące drogę do rozwinię­cia i możliwego wydoskonalenia prawdziwych, nie skrępowa­

li

6

h żadnymi przesądami i uprzedzeniami instytucji społecz­nych. Zewnętrznymi pobudkami do mnożenia się liczby zbrodni i przestępstw w ogóle są wszelkie przeszkody tamujące rozwi­nięcie bytu materialnego, nurtujące bezustannie duchowe życie społeczne“. Podkreślał, że zamiarem jego jest „wykazać, jak wiele tych przestępstw przeciwko pisanemu prawu szczegól­niej w dawniejszych czasach wywołanych było niepojmowa­niem lub skrzywieniem prawa natury i rozumu przez samych prawodawców“.

Inne zatem zupełnie pobudki niż biskupa Krasickiego kie­rowały pierwszego autora polskiego „Pitavala“ do wydania spraw kryminalnych, zebranych „w sądach i archiwach kra­jowych“. Z uznaniem należy podkreślić, biorąc pod uwagę datę ukazania się jego pracy, że Tripplin trafnie doszukiwał się źródła wielu spraw kryminalnych w nierówności klasowej społeczeństwa.

Zbiory słynnych procesów kryminalnych cieszyły się nie­słabnącym powodzeniem. Rekord objętości pobił „Der neue Pitaval“ wydany w Niemczech przez Edwarda Hitziga i Wil­helma Haringa, który liczy aż sześćdziesiąt tomów. W Polsce dopiero w 1922 r. Stanisław Wasylewski opracował niewielki pitaval pod tytułem „Sprawy ponure“. Zebrał dwanaście spraw sądowych, które toczyły się na obszarze Rzeczypospolitej XVIII i początku XIX wieku. Pominął jednak szereg nawet głośnych procesów. Ze spraw warszawskich znalazła się w zbiorze tym tylko jedna, głośny zamach Kuźmy na króla Stanisława Augusta.

W nowszych czasach w pokaźnym poczcie naśladowców zna­komitego adwokata paryskiego znalazł się również Egon Erwin Kisch, który najciekawsze sprawy kryminalne, związane z jego rodzinnym miastem Pragą, zebrał w zbiorze zatytułowanym „Pitaval praski“, po raz pierwszy wydanym w 1931 r. W Nie­mieckiej Republice Demokratycznej w latach 1953 i 1954 uka­zał się opracowany przez adwokata Fryderyka Karola Kaula „Pitaval Republiki Weimarskiej“, obejmujący w dwóch tomach najciekawsze procesy polityczne, demaskując korupcję i terror polityczny, panoszące się w Niemczech w latach dwudziestych i trzydziestych naszego wieku.

Wydawany obecnie „Pitaval warszawski“ stanowi pierw­szą próbę przedstawienia głośniejszych spraw sądowych, zwią­zanych z życiem naszej stolicy, które toczyły się w Warszawie poczynając od pierwszej ćwierci XVI wieku, gdy Mazowsze

traciło swój byt samodzielny, aż do końca XVIII wieku, gdy posiew Rewolucji Francuskiej zapowiadał wywalczenie nowe­go, sprawiedliwszego ustroju.

Obejmuje on ogółem trzynaście spraw. Na wiek XVI przy­padają dwie: sprawa o otrucie obydwu ostatnich książąt ma­zowieckich i sprawa polskiego raubrittera Bonieckiego; można by było zatem tutaj włączyć jeszcze sprawę Zborowskich, roz­patrywaną na sejmie warszawskim 1585 r., lecz jest ona tylko incydentalnie tym sejmem związana z Warszawą.

Na wiek XVII przypadają trzy sprawy: sprawa Piekarskiego

o zamach na króla Zygmunta III, sprawa Łyszczyńskiego

o ateizm oraz sprawa dominikanów o opór władzy i wywoła­nie rozruchu publicznego. Można by więc umieścić tutaj jeszcze sprawę podkanclerzego koronnego Hieronima Radziejowskiego, która wprawdzie rozpoczęła się w Warszawie, lecz toczyła się następnie przed trybunałem piotrkowskim. Natomiast do „Pitavala warszawskiego“ powinna wejść sprawa przeciwko szlachcicowi Aleksandrowi Weryha-Darowskiemu, skróconemu w 1670 r. o głowę za porąbanie portretu króla Jana III Sobie­skiego. Jednak nikłe tylko o niej posiadamy wzmianki i wąt­pliwe, czy poszukiwania archiwalne dostarczą jeszcze kiedyś szczegółów pozwalających na odtworzenie przebiegu tego pro­cesu.

Również do sprawy szlachcica Boińskiepo, ściętego w 1690 r. na Rynku Starego Miasta za piętnaście popełnionych mor­derstw, nie mamy żadnych danych poza obszernym opisem samej egzekucji we wspomnieniach Florentczyka Jana Chrzci­ciela Faggiuoliego, który był sekretarzem kardynała Andrzeja Santa Croce w czasie jego nuncjatury w Warszawie.

Najbogatsze materiały dotyczą wieku XVIII. Tutaj mamy spraw aż osiem: przeciwko Dąbrowskiemu o zabójstwo Żół­towskiego, sprawę zamachu na króla Stanisława Augusta, spra­wę przeciwko trzem służącym o zamordowanie ich chlebo­dawcy, generała Puszeta, głośną aferę truciciebką majorowej Dogrumowej, sprawę księcia Adama Ponińskiego, zdrajcy na­rodu i głównego agenta państw zaborczych podczas sejmu Delegacyjnego 1772 r., sprawę czterech zdrajców targowiczan: marszałka Rady Nieustającej, Ankwicza, biskupa Kossakow­skiego i hetmanów Ożarowskiego i Zabielły, sprawę przeciwko plebsowi warszawskiemu, który wieszał dalszych zdrajców oraz sprawę przeciwko biskupowi Skarszewskiemu, którego na karę śmierci zasądził Sąd Kryminalny Wojskowy. Można by

byto dodać jeszcze dalsze procesy toczące się przed tym sądem w 1794 r., a więc na przykład sprawę przeciwko ks. Janowi Bohomolcowi, proboszczowi praskiemu „za kazanie miane w dzień Wielkanocy w swym parafialnym kościele, w którym zwierzchność od przemocy narzuconą, a nie od narodu przy powstaniu ustanowioną — legalną być uznawał“. Lub też wzno­wioną sprawę przeciwko hr. Fryderykowi Moszyńskiemu, mar­szałkowi wielkiemu koronnemu o zdradę narodu, uwolnionemu poprzednio przez Sąd Kryminalny Księstwa Mazowieckiego. Jednak do naświetlenia tego typu spraw i procedury przed Sądem Kryminalnym Wojskowym niewiele wniosłyby one już nowego.

Z powyższego wyliczenia widać, że poszczególne sprawy różny mają charakter i oczywiście ciężar gatunkowy. Sprawa obu ostatnich Piasto więzów mazowieckich wnosi wiele szcze­gółów do ostatnich lat wymierającej dynastii książęcej i jej rozkładu moralnego'. Sprawa Piekarskiego jest pierwszym, acz nieudanym królobójstwem w Polsce. Sprawa Łyszczyńskiego to ważny epizod w dziejach nietolerancji religijnej. Sprawa konfederatów barskich wreszcie, podobnie jak i cztery ostat­nie procesy: przeciwko Ponińskiemu, targowiczanom, plebsowi warszawskiemu i przeciwko ks. biskupowi Skarszewskiemu, dotyczą już istotnych zagadnień z historii politycznej i spo­łecznej u schyłku Rzeczypospolitej szlacheckiej.

Natomiast pozostałe sprawy mają o wiele mniejsze znaczenie ogólne i budzą raczej zaciekawienie przede wszystkiem z uwagi na interesujące dane obyczajowe. Jest to już jedną z zasadni­czych cech wszelkich zbiorów typu pitavala, że zawierają liczne materiały zaczerpnięte z „kroniki skandalicznej“ doty­czącej omawianych spraw. Takie plotkarskie zapiski z pa­miętników dostarczają nawet w poważnych sprawach szcze­gółów, które pozwalają na lepsze zrozumienie tła i podłoża danego procesu, a nawet stosunków społecznych i panujących wówczas pojęć prawnych. W tym zakresie nie wykorzystane materiały archiwalne i zapiski pamiętnikarskie wniosą nie­jedno jeszcze uzupełnienie czy wyjaśnienie do „Pitawala war­szawskiego“.

lOlyślą przewodnią pitavala powinno być, aby przewód sądo­wy dawnych wieków odtworzyć we współczesnym słowie i do­kumencie, autentycznym kolorycie i atmosferze. Ponieważ wiele z tych dawnych dokumentów wskutek zawiłości ich układu lub stylu oraz rozwlekłości byłoby obecnie dla czy-

tclników zbyt nużących czy nawet wręcz nieczytelnych, zacho­dzi częstokroć konieczność skrótów, podawania tylko wyciągów czy nawet streszczeń. Mimo to nieludzki wymiar kar, ich ostrość oraz okropny sposób przeprowadzania egzekucji, przed­stawiane w współczesnych zapiskach z odstraszającym natu­ralizmem, budzą grozę. Lecz jest to też cechą tego rodzaju zbiorów procesów sądowych, że obejmują „sprawy ponure“.

Zachowane materiały, na których oparty jest niniejszy zbiór, są bardzo nierówne, często nawet w ważnych sprawach dyspo­nujemy, wobec braku aktów sądowych, tylko zapiskami pa­miętnikarskimi, nadto jeszcze nieraz sprzecznymi. Stąd nie­równość w opracowaniu poszczególnych spraw.

Nie mogą sobie zbiory procesowe typu pitavala rościć pre­tensji do wyczerpującego naświetlenia tła historycznego po­szczególnych spraw, nawet najważniejszych. Zawsze będzie na nich swe piętno wyciskał materiał anegdotyczny, stąd też sta­nowią tylko wąski margines współczesnych im wielkich wy­darzeń społecznych i politycznych.

Czytelnicy, pragnący poznać szersze ich tło, muszą więc sięgać do odnośnych monografii i opracowań historycznych.

Serdeczne podziękowanie składam Juliuszowi Wiktorowi Gomulickiemu, architektowi Lechowi Duninowi, docentowi Ja­nowi Selinowi oraz Stanisławowi Zabielle za udzieloną pomoc przy wyborze opisywanych spraw kryminalnych i materiałów do nich.

Stanisław Szenie

Warszawa, w maju 1955 r.

ZGON DWÓCH OSTATNICH KSIĄŻĄT MAZOWIECKICH W 1524 i 1526 ROKU

Zgon. obu ostatnich mazowieckich Piastów, Stani­sława i Janusza, wielu zajmował autorów i różne snuto domysły na temat przyczyny ich śmierci. Nie­spokojny był krótki okres ich panowania, a śmierć młodszego z braci, księcia Janusza, zaprowadziła sze­reg osób na stos lub szafot.

Byli oni synami Konrada III Rudego, księcia ma­zowieckiego na Czersku i Warszawie, oraz Anny, córki Mikołaja II Radziwiłła. Po wczesnym zgonie Konrada III, zmarłego w 1503 r., księżna Anna zo­stała regentką Mazowsza. Gdy w 1516 r. wybuchł przeciwko niej rokosz szlachty niezadowolonej z po­lityki popierającej miasta i włościan oraz tępiącej z nieubłaganą energią samowolę rycerską, sejm ko­ronny usunął Annę od rządów. Dekretem króla Zy­gmunta J z dnia 12 maja 1518 r. rządy zostały zlecone siedemnastoletniemu księciu Stanisławowi.

Niezbyt szczęśliwy był okres jego panowania. Na Mazowsze napadli Krzyżacy pustosząc i paląc wsie i miasteczka. Książę Stanisław pobił hufce krzyżac­kie nad rzeczką Pissą, rozbijając „tysiąc jazdy w ciężkiej zbroi oraz tysiąc piechoty niemieckiej.“ Boje zmiennym toczyły się losem i dopiero rozejm zawarty w 1521 r. zakończony pokojem w Krakowie położył kres obopólnym wojennym wyprawom.

Wrzało też w samej Warszawie. Podobnie jak w innych miastach, dochodziło tu do starć między patrycjatem a pospólstwem, które dążyło do uzyska-

n... „ w

piSiiPiillllll

nia własnych przedstawicieli we władzach miejskich oraz prawa kontroli nad finansami miejskimi. W Warszawie pospólstwo i biedota nie mogły prze- przeć swych żądań u Rady Miejskiej, która nałożyła nawet kary na ich przywódców.

Jeszcze przed zakończeniem tych sporów umiera nieoczekiwanie w dniu 8 sierpnia 1524 r. książę Sta­nisław. Rządy po nim obejmuje jego młodszy brat, Janusz, o którym powiada kronikarz, że „lubo do starszego brata podobny, w sile ciała o wiele go prze­wyższał; nikt nad niego zręczniej nie wyrzucał ogromnego kołu lub kamienia, nikt łatwiej grubego sznura nie zrywał lub podkowy nie łamał, nikt sil­niej łuku nie naciągał. Powiadają, że miał podwójną kość pacierzową; piersi szerokiej i barczystej, na po­dobieństwo starożytnych bohaterów, twarzy przy­jemnej, którą nieco nos zakrzywiony i spłaszczony szpecił“.

Gdy w półtora roku po śmierci starsizego brała, w nocy z 9 na 10 marca 1526 r., w domu księży mansjonarzy w Warszawie umiera również w dwu­dziestym czwartym roku życia książę Janusz, który wszystkich tak swoją siłą zadziwiał, Mazurzy nie chcą wierzyć, aby prędki zgon obu książęcych braci, zmarłych w kwiecie wieku, mógł mieć przyczyny naturalne. Rozchodzi się fama, że książęta zostali otruci, a podejrzenia kierują się w pierwszym rzę­dzie przeciwko Katarzynie Radziejowskiej, córce wojewody płockiego, Jędrzeja Radziejowskiego i Mał­gorzaty z Kryska. Szczegółowy opis dramatu, jaki się miał rozegrać na dworze warszawskim, zawdzię­czamy współczesnemu anonimowemu autorowi, któ­rym był najprawdopodobniej kanonik płocki, ks. Sta­nisław Górski. Według jego relacji podawanej tu w dużym skrócie, w pięknej i zalotnej wojewodzian-

ce, jednej z ośmiu panien należących do fraucymeru księżnej Anny, zakochał się książę Stanisław. Widząc to księżna Anna usunęła Radziejowską z dworu i skłoniła księcia Stanisława do zerwania z nią. Z kolei książę Janusz, któremu wojewodzianka miała zadać wywar z miłosnych ziół, uległ jej wdziękom i począł często odwiedzać Katarzynę w rodzinnych Radziejowicach, położonych w Ziemi Warszawskiej. Księżna Anna wraz ze swym powiernikiem, Andrze­jem Zaliwskim, usiłowała powstrzymać księcia Ja­nusza od tych odwiedzin, wobec czego rozsierdzona Radziejowska, obawiając się wzrostu ich wpływów nad młodym księciem, podaną przez zaufane osoby trucizną miała przyspieszyć zgon księżnej Anny i Za- liwskiego. Księżna Anna zmarła w 1522 r. w czter­dziestym szóstym roku życia. Katarzyna, która pragnęła poślubić Janusza i zostać księżną mazo­wiecką, zaczęła teraz przemyśliwać nad tym, w jaki sposób zgładzić również pierworodnego brata.

Nadarzyła się ku temu niebawem okazja, gdy Ja­nusz zaprosił brata na wieczerzę do Błonia, gdzie Radziejowska także się znajdowała. Gdy podczas wieczerzy nie znalazła sposobności, aby Stanisławo­wi podać truciznę, skłoniła go, aby nazajutrz rano przed wyjazdem posilił się kapłonem, który ona mu własnoręcznie przyrządziła. Do kapłona, ugotowa­nego przez jej kucharza, Piotra Targonowskiego. do­dała dla lepszego smaku octu i małmazji. do której wsypała trucizny. Stanisław, jak podaje anonimowy7 pamiętnikarz, nieochoczy do jadła, zjadł tylko małą łyżkę, lecz natychmiast począł chorować. Udał się flo Warszawy, gdzie doktorzy nic mogli go w żaden sposób wyleczyć i nie umieli roz|x>znać przyczyny zgonu, gdy w poniedziałek przed św. Wawrzyńcem, czyli 8 sierpnia 1524 r. zmarł.

Książę Janusz, coraz bardziej ulegający wojewo- dziance, przyrzekł na skutek próśb darować jej mia­sto Błonie. Starostą błońskim był Piotr Jordanowski, który nosił się z zamiarem poślubienia Radziejow­skiej. Gdy zaś książę Janusz przyrzeczenia swego nie dotrzymał, lecz Błonie w przystępie dobrego hu­moru darował swej siostrze — księżniczce Armie,

0 co ona przy poparciu panów mazowieckich bardzo zabiegała, Jordanowski zapłonął zemstą do księcia. Januszowi nie udało się uśmierzyć gniewu Jorda­nowskiego, chociaż darował mu czterysta kop groszy

1 pozwolił wybrać sześć koni z książęcej stajni. Sta­rosta błoński namówił niejakiego Mrokowskiego do zamachu na życie księcia. Sprawa wydała się jednak jeszcze podczas ostatniej choroby księcia i Mrokowski został uwięziony a potem ścięty.

Wówczas Katarzyna Radziejowska postanowiła za-;? bić księcia. Przy pomocy sw‘ej powiernicy, szlach­cianki Kliczewskiej, która służyła dawniej na dworze księżnej Anny, namówiła dwóch ludzi, aby uśmiercili księcia. Byli to Piotr-puszkarz i Maciej-muzyk tru­dniący się zarazem leczeniem. Poprzednio byli oni - na służbie u jej wuja, kanonika Radziejowskiego, a po zamordowaniu go przez Skulskiego, dzięki wpły­wom Katarzyny umieszczeni zostali na dworze ksią­żęcym. W tym czasie książę Janusz chorował w Za- wierciu. Gdy stan jego zdrowia poprawił się i książę wrócił do Warszawy, Maciej przekupiony przez Ka­tarzynę dziesięciu kopami groszy i dwoma postawa­mi czyJi zwojami sukna podał księciu w napoju tru­ciznę. Widząc zaś, że ta nie dość silnie działa, po­dwoił dawkę przy pomocy Piotra. Piotr schwytany i osadzony w wieży wydał swego wspólnika. Osa­dzono również Kliczewską, która też się do wszyst­

kiego przyznała i wymieniła jako swoją wspólniczkę pewną piekarkę rodem z Krakowa.

Gdy 10 marca 1526 r. zmarł ostatni z książąt ma­zowieckich, Mazurzy, którym groziła utrata niepo­dległości ich księstwa, chętnie dawali posłuch każdej wieści, rozsiewanej na temat przyczyn śmierci obu ich ostatnich władców. Ogólna opinia główną spraw­czynię poczęła upatrywać w wojewodziance Radzie­jowskiej, którą jawnie posądzano o otrucie książąt. Zbyt możny był jednak jej ojciec, aby córkę można było pociągnąć do publicznej odpowiedzialności, tym bardziej że jako wojewoda płocki pozostawał pod opieką króla Zygmunta I i nie podlegał jurysdykcji mazowieckiej.

Opowieści anonima znajdują potwierdzenie u Mar­cina Bielskiego, współczesnego świadka tych -wyda­rzeń, który w swej „Kronice świata“, pierwszej tego rodzaju książce wydanej w języku polskim, pisze: „po śmierci Janusza książęcia szlachta mazowiecka winowała pannę Radziejowską, jakby ona miała być przyczyną jego śmierci. A by była nie w Królestwie osiadła, pomyśliliby byli o jej złym...“

Dobrali się za to do wszystkich, na których padł choćby cień podejrzenia, że są wmieszani w knowa­nia Radziejowskiej, a więc do służby jej i książęcej, w obronie której nikt stanąć nie śmiał. Mękami i tor­turami potrafili uzyskać potrzebne zeznania. Wszys­cy posądzeni trafili na stos lub szafot. Opis tych egzekucji znajdujemy u współczesnego kronikarza, który przekazał nam co następuje: „Upiekli potem piekarkę z Krakowa i Kliczewską ziemiankę. Nie­bożęta! Mękę okrutną na nie wymyślono. Przed War­szawą na com patrzył, gdy wkopali w ziemię słup. do którego obiedwie na łańcuchach długich uwiązali, każdą osobno na swoim łańcuchu nago, wpak ręce

związawszy, a około nich nakładszy drew wkoło, zapalili.

Piekły się około onego ognia jak pieczenie na cztery godziny, niźli pomarły, biegając około słupa, narze­kając, kąsając zębami jedna drugą. Niesłychana mę­ka! Potem też i Jordanowskiego ścięto. Jakuba piw- niczego na kościele u bernardynów dobywano i wiele innych ludzi potracono, a snadź niewinnie dla tych książąt“.

Z opisu tego wynika zatem, że oprócz wymienio­nych przez kronikarza anonimowego oskarżono i po­zbawiono życia jeszcze wiele innych osób.

Oczywiście, zeznaniom wymuszonym przez tor­tury trudno przypisywać znaczenie i nie można na nich polegać. Charakterystyczny w tej mierze jest za­pis kronikarza, że Jordanowski nie chciał się przy­znać do winy, dopóki nie widział przyniesionego miecza ze słomą. Dopiero narzędzie męczarni nakło­niło go do przyznania się do wszystkiego, o co był pomawiany, aby w ten sposób uniknąć tortur i zgi­nąć od katowskiego miecza. Marcin Bielski zresztą wszystkim tym wieściom o gwałtownej śmierci ma­zowieckich książąt nie dawał wiary. Pisze on co na­stępuje: ..Rozmaite przyczyny śmierci tych książąt powiadali być, jedni przez truciznę, drudzy przez opilstwo, a to podobniejsze k*temu, bom to swym okiem widział, będąc tam z Jeronimem Okoniem jednego czasu, gdy Ojrzanowski, biskup międzyleski i Kozieński wojewodzie, ochotnie za zdrowie książęce trunek zmieszawszy z muszkatelą, kazali sobie lejem w gębę lać po wielkiej szklanicy aż do dna, w War­szawie przed jego oczyma. Książę Janusz, aby im też tak wiele przyjaźni ukazał po sobie, takoż sobie kazał uczynić. Nie doszło dwóch niedziel, aż wszyscy pomarli, okrom wojewodzica. Przetom to tu napisał,

by się i ego przełożeni, którym to nie przystoi, chronili“.

Jednak wśród współczesnych Bielski pozostał od­osobniony w swojej opinii. Nawet na dworze króla Zygmunta I dawano posłuch wieściom o otruciu książąt. I tak podkanclerzy Piotr Tomicki własno­ręcznie dopisał w liście z dnia 5 lipca 1526 r. do Jama Dantyszka z Gdańska: .,Książę Janusz mazo­wiecki zginął od trucizny w zeszłym wielkim poście w podobny sposób, jak wedle mniemania ludzi i brat jego, książę Stanisław, zeszedł z tego świata“.

Również żyjący wówczas sekretarz królewski, Ber­nard Wapowski, podał w „Dziejach Korony Polskiej i Wielkiego Księstwa Litewskiego od 1380 do 1535 r.“, że: „Jan, książę mazowiecki, przez zdradę swoich zginął od trucizny“.

Poczęto zresztą szeptać, że Katarzyna Radziejow­ska miała wysokich bardzo inspiratorów swej zbro­dni, przy czym podejrzenia koncentrowały się na osobie królowej Bony. Między innymi podejrzewano, że brał w tym udział Jan Alantsee, nadworny apte­karz Bony. Prawdopodobnie był on dostawcą leków na dwór książąt mazowieckich. Wskutek rozsiewa­nych przeciwko niemu podejrzeń Zygmunt I wysta­wił mu w Malborku pod datą 12 kwietnia 1526 r. list żelazny, zobowiązując go jednak do stawienia się przed sądem na wypadek, gdyby wytoczono prze­ciwko niemu skargę o otrucie książąt.

Panowie mazowieccy trzymali zwłoki Janusza nie pochowane aż do przyjazdu króla, który z dworem swoim przybył z Gdańska do Warszawy w dniu 25 sierpnia 1526 r. i wyprawił wspaniały pogrzeb ostatniemu księciu mazowieckiemu. Skoro jednak po­głoski o otruciu ks. Janusza nie milkły, król zarzą­dził surowe śledztwo w tej sprawie i polecił wyzna­

czonej do tego komisji panów mazowieckich przedło­żyć na sejmie w Krakowie 13 grudnia 1326 r. mate­riał obciążający. Komisja jednak żadnych dowodów ani poszlak o otruciu księcia Janusza nie przedsta­wiła. Nie znaleziono również śladów trucizny w ciele zmarłego księcia, które poddano lekarskiemu badaniu przy udziale lekarza prymasa Łaskiego. W celu do­kładniejszego jeszcze rozpatrzenia król odesłał spra­wę ponownie na sejm w Piotrkowie, na którym po­słowie mazowieccy się znajdowali. Gdy i tutaj żad-* nych prawdopodobnych dowodów gwałtownej i nie­naturalnej śmierci księcia Janusza nie złożono, Zygmunt I edyktem wydanym w Piotrkowie w dniu 9 lutego 1528 r. ustalił, że „z przyczyny pewnych zmyśleń i osławień niektórej szlachty księstwa ma­zowieckiego o życie książęce... gdy Rada Maizowsza żadnego prawnego dowodu ani nawet prawdopodob­nego znaku nie wniosła, a następnie nie znaleziono żadnego śladu gwałtownej i sztucznej śmierci samego niegdyś pana, księcia Janusza, która rzeczywiście otwarcie nastąpiła i wyraźniejszą od światła połud­niowego była, rzeczony pan, książę Janusz, wszelki­mi duchownymi sakramentami pobożnie opatrzony, śmiercią naturalną zszedł i umarł; albowiem jako za życia co do otrucia i sztucznej śmierci nic właściwie nie pokazało się, tak i w jego zmarłym ciele żadne bynajmniej nie pokazały się znaki zadanej sobie trucizny.

Dlatego ogłosiliśmy i niniejszym edyktem ogłasza­my, stanowimy i oznajmujemy, że wszystkie donie­sienia, oskarżenia, świadectwa o otruciu i śmierci sztucznej rzeczonego paija księcia, jakimbądź sposo­bem i gdziekolwiek uczynione, były i są próżne, nie­dołężne i żadnej siły ani wagi, jakiejkolwiek osobie lub osobom, jakiejbądź płci, stanu i powołania bę­

dące. czci i dobrej sławie szkodzić nie będą moglv. gdyż jak się wspomniało, widocznie okazało się, żo pan książę nie sztuką ani sprawą ludzką, lecz 1 woli Pana Boga wszechmogącego (w którego mocy rozpo­rządzenia życia i śmierci) 1 tego zeszedł świata i umarł“.

Nad sprawą tyłu osób, niewinnie zatem na okrutne kary śmierci skazanych, edykt prześlizguje się d<; porządku dziennego.

Zwłoki obu książąt zostały pochowane w katedrze św. Jana, a księżniczka Anna po lewej stronie głów­nego ołtarza następujące zmarłym braciom wystawiła epitafium: „Stanisław i Janusz, Konrada Księcia Ma­zowieckiego synowie, z dawnych Królów Polskich i ostatni szczep męski Książąt Mazowieckich, od sze­ściuset lat aż dotychczas szczęśliwie panujących, młodzieńcy obydwa odznaczający się największą zacnością i niewinnością, zgonem przedwczesnym i nieszczęsnym, w niedługim przeciągu czasu po so­bie, z wielkim wszystkich poddanych żalem, rozstali się z tym światem. Stanisław roku zbawienia 1524 wieku swego 24, Janusz zaś r. 1526 wieku 24, po któ­rych zgonie dziedzictwo i rządy całego Mazowsza przeszły na Królów Polskich. Anna Księżniczka za­szczytu dziewiczego braciom rodzonym w gorzkiej boleści i smutku wystawiła“.

Zwrot o „zgonie przedwczesnym i nieszczęsnym“ może nasuwać domysły, jakoby księżniczka Anna niezupełnie godziła się z treścią królewskiego edyktu.

Wokół tajemniczego zgonu książąt mazowieckich zaczęła narastać legenda. Za panowania Stefana Ba­torego powszechne było mniemanie, iż za sprawą Bo­ny książęta mazowieccy z rodu Piastów trucizną sprzątnieni zostali, aby jej synowa Zygmuntowi do korony przeszkodą nie byli“.

Andrzej Święcicki, notariusz ziemi nurskie], zmarły w 1631 r. w swym.dziele „Topographia sive Mazo- viae descriptio“ pisze:

Byli tacy, którzy sądzili, że Katarzyna Radzie­jowska (która wyszła następnie za mąż za Konrada Oborsl ciego) za wyższą radą książąt powolną trucizną zabiła, ażeby się ią haniebną usługą królowi, gdyby po zmarłych bez potomstwa wziął spadek, zasłu­żyć. Lecz wiadomo jest, że się to stało bez wiedzy króla“.

Z późniejszych pisarzy i historyków, np. K. W. Wój­cicki przyjmował współudział Bony, St. Lukas nie wykluczał możliwości otrucia książąt mazowieckich, Wł. Pociecha zaś uważa, że pogłoski o otruciu przez Bonę książąt mazowieckich są pozbawione wszelkich podstaw i nie mogą nawet podpadać pod naukową dyskusję.

Sprawa znalazła też pewien oddźwi ęk w literatu­rze. Marcin Wawrzeniecki, autor oczytany w proce­sach czarownic i traceniu na stosach, malarz tych okropności lubiący mistyfikacje, zrekonstruował głoś­ny proces o otruciu obu ostatnich książąt mazowiec­kich, który tale poruszył opinię publiczną, w formie współczesnego rękopisu, odnalezionego rzekomo w bi­bliotece klasztoru po augustianach w Rawie. Wydał go w 1906 r. w bibliofilskiej szacie pod tytułem „Ucieszne Teatrum albo sprawiedliwe niektórych nie­wiast karanie u Warszawy“. Mistyfikacja udała mu się znakomicie, na jej lep poszło szereg uczonych i dziennikarzy, Wa wrzeniecki otrzymał nawet listy z prośbą o przesłanie kopii rękopisu do dalszego wy­korzystania.

Skoro zaś Wa wrzeniecki egzekucję obu nieszczęśli­wych niewiast odtworzył z ścisłym zachowaniem pro-

cedury stosowanej \s wypadku kary sio^u. zaostrzo­nej przez pieczenie na wolnym ogniu, oddajemy mu głos; „Tedy je obie Kliczewską i Delewską rzeczone naj pierwej dnia cz war i ko wego w ciężkie a stateczne łańcuszki kowano, worem grubym wpół ciała prze­pasawszy pokutę czynić jawaią u grobu paniąt na­szych niewolono. Już się były ciała ich psować po­czynały a smrody srogie z grobów szły, gdy one spro- śnice niegodne ze świecami w ręku jarzącymi wie­dziono przykładnie chłostając i głośno wyznawać winę swoją musiały jako z naprawy demona Anulusa panów a władców niewinnych gładkością cielesną zapaliły, a uwiedły z nimi nieprawości sprośne... a ku grzechowi ciągnęły w końcu z naprawy a poduszcze- nia onego belzebuba jady młodym ustom podały a o zagubę duszy przyprawić usiłowały; co każda z osobna kajając się jawnie przy wielu wyznała do- daw*ając: »A gdy na stosie będę, nie odwołam i z tym na straszny sąd boży pójdę«.

Czem się wszystek lud kontentował. Panowie zaś katedralni, że to u św. Jana było, miłosiernie każdą z niewiast tych klątwą opatrzyli, świece łomając a śpiewanie wielkie czyniąc z wołaniem > Anatema! Amen!«

Dano je potem na izbę katowską wyższą na Ratu­szu, karmiąc a pojąc, a strzegąc, by zasię siłę ku ka­raniu miały, które dla postu piątkowego, że się to niby pieczonego mięsiwa dnia tego mieć nie godzi aż do dnia poniedziałkowego odwleczono, tylko zasię katowie draby drwa z boru od Czerska wozili, stos czyniąc.

Dnia poniedziałkowego rano w godzinie jako dzie­siątej na półzegarzu, co je był pan Giza z Norym- berku miasta przywiózł, do izby wy rocznej je wie-

21

dziono, odziane w szatki zwyczajne niewieście tylko im gzła calodziane. od szatana ustraszertia, pod- wd Ziano.

Ciżba w krąg ratusza zebrana głośne wołanie czy­niła: »Wyrok na srogie czarostwo a truciciele kne- zrów miłościwych naszych«. Tedy sąd wójtowski a pany polskie i mazowieckie zgromadzone wyroku wysłuchali, iż żywo ogniem karane a ze świata tra­cone być miały. Na co one plugastwo niewieście płacz a szloch, a wołanie puściło, pdy zasię drewienko przełamano, katu dane są, który je na wóz wysoki' przypiawiwszy za ręce wspak mocno przywiązaw­szy, miecż nagi dzierżąc, między nie siadł.

Tłum zasię wielki a ciżba ludu sroga podle onego' wozu idąc krzyk a naigrywanie czynił.

Pewien zaśię dworski, na koniu jadąc z naprawy panów polskich, obwoływał jako morderczynie pa­nów a kneziów naszych na błoniu ode Ujazdu u War­szawy palone być mają. Jakoż [...] tu je z onego woza zdjęto a z szatek do cna zwleczono, tak iż się stały na­gie, ręce im zasię katowie na plecach mocno łańcusz­kami wiązali, potem je w pasie na długich łańcuchach zamkniono, tak iż zasię biegać około stosu a drew mogły łacnie.

Poczem lud wszystek po murach a walech natło­czony podniósł głos wielki a kat stos on smolisty za- żegać jął.

Tu się sztuka szatańska paskudna wydała, że się stosu płomie imać nie chciało aż węgliki w kadziel­nice od św. Jerzego niesiono i od jednego najmniej­szego ogień wziął.

Tak tedy wstyd niewieści a poczciwość białogłow- - ską po czasie kryjąc ku ziemie przypadły, niby kury polne przed rarogiem, aż się łańcuchy one od ognia

sWm%W ■' ■• i.".-,

mkUm

nagrzewać poczęły parżąc a piekąc srodze, iż się od ziemie porwały i biegać a skakać jęły ochłody iszcząc a dole się swej użalając płaczliwie, na co pospólstwo piskiem a zgrzytaniem odpowiadało, kamieńmi mio­tając a ku żarowi żenąc.

I tak godzin nad trzy piekły się one żywe piecze­nie to od siebie uciekając, to zasię potkawszy zębami się rwąc, ciała na sobie wzajem szarpając, włosy je­żąc, co uciechę wielką niektórym czyniło...

Wicher, który się był uśmierzył, płomie nagle a dymy srogie na nie rzucił aż padły, a katowie osę­kami ■smoliste głownie narzucili wprędce iż się upie­kły a ducha puściły...“

W dniu 19 lutego 1953 r. przy robotach konserwa­torskich w prezbiterium kościoła katedralnego natra­fiono na kryptę grobową o wymiarze około 2,10 m na 1,30 m. W krypcie znajdowały się dwie trumny, jedna nad drugą, ze szkieletami dwóch mężczyzn. Ry­sopis pozostawiony przez Święcickiego ułatwił roz­poznanie szkieletów. Badanie kości przeprowadzili prof. dr Wiktor Grzywo-Dąbrowski i prof. Stanisław Laguna, a z punktu widzenia antropologicznego — dr Milicerowa. Stwierdzono, że jeden ze szkieletów, trochę wyższy, ma dolną kość pacierzową uformo­waną w ten sposób, że sprawia wrażenie podwójnej. Posiada bowiem na osi, tam, gdzie zwykle znajduje się pierwszy guz, zaklęśnięcie, zaś po bokach dwa guzy, sugerujące dwa piony kręgów. Cechy te po­zwalają na stwierdzenie, że jest to szkielet ks. Janu­sza. Dwa cięcia na czaszce drugiego szkieletu pozwa­lają na ustalenie, że jest to szkielet księcia Stanisła­wa, który był ranny'w bitwie nad Pissą.

Cztery z górą wieki, jakie minęły od zgonu obu książąt, uniemożliwiają przeprowadzenie badań, któ­re mogłyby wykazać niewątpliwą i bezsporną przy-

czynę i cli śmierci. Żadne ślady trucizn, w każdym razie roślinnych, o ile takie zostały im zadane, nie zachowałyby się przez tak długi okres. Legenda może więc w dalszym ciągu spowijać nagły zgon obu ostat­nich mazowieckich Piastów iczow w całą sieć do­mysłów.

Chociaż wskutek sprawy Zborowskich, która głoś­nym echem odbiła się w całym kraju, dysponujemy kilkoma diariuszami dotyczącymi sejmu warszaw­skiego 1585 r., zawarte w nich zapiski, odnoszące się do sprawy przeciwko niejakiemu Bonieckiemu, oskar­żonemu o rozbój, są tak lakoniczne, że nie pozwalają na dokładne odtworzenie jej przebiegu. „Między in­nymi kauzami, których było snadź niezliczona rzecz“, jak nam przekazuje jedna z zapisek, sprawa ta nie­poślednie zajmowała miejsce, skoro rozprawa prze­ciwko temu szlachetnie urodzonemu rozbójnikowi, tocząca się w lutym, zajęła sejmującym stronom trzy pełne dni.

Oskarżono Bonieckiego, iż zmyślonymi listami pod pozorem jakiegoś sfingowanego wesela, skłonił gdań­skiego mieszczanina, Petfica, do udania się w podróż i zabrania z sobą „złota, srebra, pieniędzy i co by miał, i innych drogich rzeczy“. Boniecki czatował na bogatego kupca w jakimś przydrożnym lesie, napadł na niego i po obrabowaniu, związanego uprowadził do siebie i trzymał w lochu. „W którym go mając — dziwy z nim czynił. Inter caetera cyrograf na kilka­naście tysięcy i insze na rozmaite rzeczy krwią swą pisać musiał. Mieniono innych rzeczy wiek* nań...“ brzmi dalszy ciąg zapisek w jednym z diariuszy, nie pozwalając na odtworzenie treści całego oskarżenia. Brak też jakiejkolwiek wzmianki, co Boniecki przy­taczał na swoją obronę, ale był on „i chytry multa- rumąue lingiuirum peritus, i nauczony, i wymówce

niepospolityObrona jego odniosła też choć ten sku­tek, że król Stefan Batory ferując w dniu 15 lutego wyrok „zostawiwszy przy czci ną gardło skazał“.

W dniu 23 lutego kat warszawski przystąpił do wykonania wyroku na placyku do murów przylega­jącym od strony Podwala, Piekiełkiem zwanym, na którym odbywały się egzekucje.

Natłok ludności był duży, gdyż na dzień ten na­znaczono kilka egzekucji, a do Warszawy, wskutek odbywającego się sejmu, ściągnęło z całej Polski wiele szlachty wraz z czeladzią i służbą. Boniecki, mężczyzna rosły i urodziwy, wszedł „na miejsce na­znaczone śmiele i bezpiecznie, a uczyniwszy wprzód do wszystkich ludzi piękną rzecz, na placu klęknął...“

Lecz egzekucja miała przebieg zupełnie nieoczeki­wany, nie notowany dotąd w kronikach. Kat, do­świadczony w swym zawodzie, który wielu, już zło­czyńców skrócił o głowę, tym razem cios źle wymie­rzył ,,nie zadawszy rany większej, co by się albo trzy, albo dwa palce okryć mogły“.

Sprawa uratowania życia Bonieckiemu widać do­kładnie była przemyślana. Nie tylko kat był przeku­piony, lecz liczni czekali towarzysze, by Bonieckiego żywego spod miecza katowskiego wydostać. Powstało ogólne zamieszanie, hałas i krzyki. Ojciec skazanego wraz z towarzyszami wyniósł go spiesznie na ko­biercu i zaniósł do chirurga. Rana okazała się nie­groźna, Boniecki natychmiast po opatrzeniu starał się wydostać z miasta, aby powtórnie nie podkładać głowy pod miecz katowski. Usiłował temu przeszko­dzić niejaki Bielawski, działający zapewne z ramie­nia marszałka wielkiego koronnego, i przez swych pachołków pochwycił uciekającego skazańca. Krok ten spotkał się jednak z takim ogólnym oburzeniem,

MMII

że trzeba było, uważając nazbyt lekki cios katow­skiego miecza za wolę niebios, Bonieckiego puścić wolnym.

Niefortunny kat, jak nam przekazują dalsze zapiski diariusza, zgodnie z swą powinnością dokonał duiu tego zresztą dwóch dalszych egzekucji, na niejakimś Rybińskim, oskarżonym o zabójstwo mieszczanina Grzywy oraz na chłopie Matyaszu, który ranił hajdu­ka straży marszałkowskiej.

W niedzielę 15 listopada 1620 r. król Zygmunt III udawał się swoim zwyczajem na mszę. Szedł jak zwykle krytym gankiem, przerzuconym dla wygody króla między Zanikiem królewskim a katedrą św. Jana nad uliczką Dziekanią u wylotu zacisznego pla­cyku Kanonia, aby bezpośrednio z komnat zamko­wych móc chodzić do kościoła.

Król szedł w licznej asyście, oprócz panów i dwo­rzan towarzyszyli mu dwaj biskupi. Po jego prawej ręce kroczył biskup przemyski, Jan Wężyk, po le­wej arcybiskup lwowski, Andrzej Próchnicki. Gdy orszak królewski zbliżał się do końca ganku, rzucił się niespodziewanie na króla jakiś szlachcic, przy­czajony za drzwiami, i usiłował Czekanem rozbić gło­wę królewską. W wąskim przejściu za drzwiami nie mógł uderzyć z rozmachem i chociaż ciął oburącz, trafił zupełnie nieszkodliwie w plecy królewskie. Król obejrzał się i zamachowiec uderzył wtedy po raz drugi, raniąc króla nad prawym uchem, w prawy policzek i brodę. Rany były powierzchowne i nie­groźne, król jednakże upadł na ziemię. Zamachowiec zamierzył się po raz trzeci, lecz idący za królem mar­szałek nadworny koronny. Łukasz Opaliński, uda­remnił trzeci cios uderzając szlachcica laską w ramię i wytrącając mu czekan. Królewicz Władysław, który znajdował się również w orszaku, pierwszy chwycił za szablę i rzucił się na obronę ojca, tnąc zamachowca nieszkodliwie w głowę i ścinając mu kawał skóry. Tymczasem chwyciło za broń cale oto-

czenie króla, nie bardzo rozumiejąc zresztą, eo się dzieje. Powstał tumult, a w kościele pełnym ludzi rozległy się krzyki: „Król Jegomość zabit“. Trwo- żliwsi poczęli nawet wołać: „Tatarzy, Tatarzy“, my­śląc widać, że zdołali oni już spod Cecory dotrzeć do Warszawy.

Do króla doskoczył Jan Kaliński z Kaliny, zasłu­żony wojak, podówczas dworzanin biskupa krakow­skiego, porwał go wciąż jeszcze na ziemi leżącego i postawił na nogi, w czym mu pomagał Dobrogost Roguski, również dworzanin biskupa krakowskiego.

Zmieszany król zwrócił się do nich ze słowami: „Co się dzieje, co to jest?“, na co mu odpowiedzieli: „Zdrada jakowaś, ale nie bój się Wasza Królewska Mość a pójdź Wasza Królewska Mość do księdza biskupa krakowskiego“. Odpowiedział im król: „Bę­dę was pamiętał“. Trzymając go obydwaj pod ręce, podczas gdy Łącki, także dworzanin biskupa kra­kowskiego, podtrzymywał króla z tyłu oraz niósł jego płaszcz, prowadzili króla do kościoła. Na to nad­szedł biskup krakowski, Marcin Szyszkowski. który w kaplicy odprawiał mszę — i przystępując do króla, całował rany i głowę jego, płakał i krew ocierał, da­jąc wyraz radości, że król cało wyszedł z zamachu. Z kolei zjawiło się kilku senatorów, między innymi wojewoda kijowski, Tomasz Zamoyski oraz hetman litewski, Krzysztof Radziwiłł, którzy radzili, aby król wrócił do Zaniku, „bo rany mogą się zaziębić“. Biskup krakowski natomiast wstrzymywał króla, bo­jąc się jakiejś zasadzki i radził odczekać, aż się tu­mult w kościele uspokoi, ludzie się porozehodzą, a do króla przybędzie więcej panów ze swymi sługami.

Zamachowcem zajęli się tymczasem królewicz Wła­dysław i marszałek koronny, Opaliński, który go oddał pod straż. Gdy biskup krakowski nabrał prze-

konania, że królowi już żadne niebezpieczeństwo nie grozi, poprowadził go prze? kościół, w którym już niewiele zostało ludzi, do Zamku, do komnat królo­wej. Królowa, dowiedziawszy się o przebiegu zama­chu, darowała Kalińskiemu, owemu szlachcicowi, któ­ry pierwszy króla z ziemi podniósł, łańcuch wartości kilkuset dukatów zamykany złotą sprzączką, na któ­rej z jednej strony był wizerunek króla Zygmunta III, z drugiej napis: crescit geminatis gloria curjs. Do tego dodała mu lysiąc złotych gotówką. Nie przy­puszcza! jegomość Kaliński w najskrytszych swych marzeniach, że podniesienie króla z ziemi tak hojną mu przyniesie zapłatę.

Dochodzenia natychmiast wszczęte przeciwko za­machowcowi prędko ustaliły, że był nim szlachcic Michał Piekarski herbu Topór w żółtym polu, syn Stanisława, dziedzic wsi Bieńkowice w powiecie san­domierskim. Od najmłodszych lat był to. jak mówią współczesne źródła, „dziwak, tetryk, melancholik, furiat wielki, któremu, gdy już do średnich lat przy­chodził, szatańskie przenagabanie (bo powiadał, że miewał jakieś widzenia) tym więcej umniejszyło“. W furii, bez wszelkiej przyczyny, zabił on przed laty na Zamku krakowskim kucharza swego szwagra Płazy. Gdy ponadto w czasie napadów furii ranił szereg osób, wystarała się rodziną o powierzenie jej opieki nad nim, jako tym, „co nie miał rozumu i rzą­dzić się nie umiał“, wzięła w administrację jego ma­jętności i wydzielała mu odpowiednie zasoby na utrzymanie.

O motywach czynu niewiele przekazały nam współczesne zapiski. Stwierdzają, że Piekarski „mało co z ludźmi obcował, sam w sobie żył, i milczeniem a ponurym okiem melancholią się zabawiał, rozmaite w niej, jak to pospolicie w melancholik ach bywa,

iinmaginationes i widzenia albo raczej oszukiwania diabelskie miewając“. Myśl zabicia króla Zygmunta powziął pod wpływem wiadomości o zamordowaniu króla francuskiego, Henryka IV, przez Rayaillaca.

Z zamiarem tym nosił się około dziesięciu lat. jeżdżąc nawet kilkakrotnie za dwor&m królewskim i szuka­jąc okazji urzeczywistnienia swych, zamysłów. Zaw­sze mu jednak cqś stawało na przeszkodzie, to kogoś ranił, to mu sługa z rzeczami zbiegł, tak że musiał go ścigać i zamachu nie mógł wykonać. Był to więc człowiek niewątpliwie umysłowo chory, działający pod wpływem manii prześladowczej. W powziętym zamiarze utwierdzały go zaś zapewne hasła złotej wolności, źle przez niego rozumiane, lecz wówczas właśnie buńczucznie szerzone przez magnatów, któ­rzy przeciwstawiali się próbom przywrócenia prero­gatyw monarchy i ostro występowali przeciwko wła­dzy królewskiej.

Przeciwko Piekarskiemu instygator koronny wyto­czył natychmiast skargę przed urzędujący właśnie Sejm Koronny Walny Warszawski. Już „w czwartek, nazajutrz po uroczystości św. Katarzyny Panny“, czyli w dniu 26 listopada 1620 r., a więc zaledwie w jedenaście dni po nieudanym zamachu, zapadł przeciwko Piekarskiemu wyrok. Zebrani na sejni dygnitarze i senatorowie koronni, którym dla rozsą­dzenia tej sprawy na mocy konstytucji z 1588 r. przydano posłów ziemskich koronnych ze stanu ry­cerskiego, orzekli, co następuje: .,Po wysłuchaniu wyraźnego oskarżenia Instygatora Koronnego i Rze­czypospolitej i dobrowolnego pomienionego Michała Piekarskiego przyznania się, jakkolwiek uznajemy, iż na takiego okropnego mordercę, który, o ile to było w jego mocy, chciał jednym i tymże samym za­machem nie tylko pozbawić życia Najjaśniejszego

Książęcia i Króla nas/.ego, ale nawet narazić na szwank całość ojczyzny, której byt zależy od życia i ocalenia monarchy (gdyby Pan Bóg, jak się o tym wspomniało, nie odwrócił tego ciosu), i na zamach tak niegodziwy kary odpowiednie nigdy nie mogą być wymyślnymi, mimo to wszakże, iżby nie tylko kara za takową zbrodnię na niego, jako na sprawcę spłynęła, ale także pamiątka tak okropnego czynu została zniweczona, nasamprzód poczytujemy rzeczo­nego Michała Piekarskiego za winnego zbrodni stanu i tegoż, jako dopuszczającego się gwałtu i morder­stwa względem osoby i Majestatu Królewskiego, na wieczne czasy pozbawiamy i odsądzamy od czci i sławy, i od wszelkich przywilejów, i swobód stano­wi rycerskiemu służących, ogłaszamy i uznajemy za pozbawionego czci i sławy, a do obwieszczenia tejże infamii Woźnego Koronnego Generalnego, urodzonego Wojciecha Jaroszewskiego, wyznaczamy. Który to woźny stosownie do obowiązku sobie poruczonego tegoż Michała Piekarskiego jako pozbawionego czci i sławy głosem donośnym obwieścił i okoliczność ta­kową do wiadomości wszystkich podał. Zresztą po­nieważ sądzimy, iż nie tylko tenże ma być pozba­wiony wszelkiej czci, ale także i ciało jego, jako na­rzędzie takowego zamachu, jak najsroższym mękom poddane być powinno, dlatego co się tyczy kar ma­jących być dokonanych na jego ciele, takową czyn­ność odesłaliśmy i niniejszym odsyłamy do Jaśnie Wielmożnego Marszałka Wielkiego Koronnego, do którego należy rozsądzenie i ukaranie gorących uczynków, a to iżby przeciwko temuż wydał wyrok śmierci, tudzież naznaczył jak najsurowszy rodzaj kar. Następnie gdy tak zbrodniczy ludzie, jeżeli imie­nia ludzi godni są ci, którzy wyzuli się z wszelakich praw ludzkości, nie tylko według praw tego Króle­

stwa uważani są za takich, którzy nie mogą dzie­dzictw i dóbr swych przekazać potomstwu; dlatego opierając się na tychże prawach wszystkie posiadło­ści rzeczonego Michała Piekarskiego, gdziekolwiek w tym Królestwie i w dzierżawach z tymże połączo­nych położone i przez jakie bądź osoby jakimkolwiek sposobem posiadane, za ulegające konfiskacie uzna­jemy i też po skonfiskowaniu na własność skarbu przeznaczamy i przysądzamy stanowiąc, aby jacy- kolwiek jego sukcesorowie tak zstępni juk i poboczni nie mogli wiecznymi czasy rościć sobie żadnego pra­wa do pomienionych dóbr skonfiskowanych, a nawet uznajemy, że ciż powinni być pozbawieni rzeczo­nych posiadłości tak w całości jako i w części, jakoż już odtąd pozbawiamy i odsądzamy im takowe. Po­nieważ zaś wedle przepisu prawa pospolitego zwykłe jest to domniemanie, że również dzieci takich zbrod­niarzy wstępują w ślad za niegodziwością ojcowską, dlatego też i dzieci, i sukcesorów tegoż Michała Pie­karskiego idących od niego w prostej linii, i potom­stwo tychże uznajemy za niegodnych zaszczytów, godności i jakichkolwiek urzędów w Królestwie. Również na przyszłość ogłaszamy i oświadczamy, że wiecznymi czasy mają być niesposobnymi do osią­gania tychże urzędów publicznych i godności.

Wreszcie gdy najżywiej pragniemy, aby nie tylko sam sprawca, ale i pamięć tak okropnego zamachu, jeżeliby to być mogło, wiecznie została zagładzona i zemszczona: dlatego stanowimy, iżby włość tegoż, (którego imię tylekrotnie przywodzić uszy się nasze wzdrygają) Michała Piekarskiego, dziedziczna i ro­dzinna, Bieńkowice zwana, w województwie i w po­wiecie sandomierskim położona, jako jego siedziba, w której tak straszliwy zamach ośmielił się uknuć w umyśle niegodziwym, została zburzona i z ziemią

3 — Pitaval warszawski

zrównana. Ażeby zaś w miejscu tym ohydnym pozo­stała w potomne czasy wieczysta pamięć tego hanieb­nego zamachu, postaramy się. aby za powagą niniej­szego sejmu piramida, czyli słup z kamienia lub z cegieł, została wzniesiona. Gdy atoli bardzo wiele szlachty7 w Koronie i w Wielkim Księstwie Litew­skim tymże przezwiskiem Piekarskich zwie się i od­znacza, którzy już to używają innego herbu, już to pochodzą od innych rodzin, dlatego, iżby kary wzmiankowane dotykały tylko samego sprawcę, a nie wybiegały poza obręb tej zbrodni, stanowimy i oświadczamy mocą niniejszego naszego wyroku, iż to piętno i hańba niesławy nie ma w niczym uwła­czać ich czci, sławie i poważaniu“.

Marszałek koronny, Michał Wolski, starosta krze- picki, któremu wyrok sejmu zlecał oznaczenie ro­dzaju śmierci i katuszy przedśmiertnych, nie waha! się wybrać najokrutniejszego rodzaju śmierci. Posta­nowił, że Piekarski „najprzód z miejsca więzienia, z którego zostanie wyprowadzony, przez kata i jego oprawców wsadzony będzie na wózek do tego spo­rządzony, mając skrępowane ręce i nogi, przywią­zany do wozu tak zostanie, aby postać siedzącego zachował. Zasiądzie przy nim swe miejsce kał z oprawcami, mający swe narzędzia: ogień siarczy­sty i rozżarzone węgle, obwożony będzie przez rynek i ulice miasta. W miejscach wyznaczonych obnażo­nego czterema rozpalonymi szczypcami oprawcy ciało szarpać będą. Gdy na miejscu kary stanie, z wozu na rusztowanie, umyślnie wystawione, na osiem łokci od ziemi wyniesione, przeprowadzony zostanie. Tam mu kat ów czekan żelazny, którym na Najjaśniej­szego Króla Jegomości targnął się, do ręki prawej włoży i z nim rękę bezbożną i świętokradzką nad płomieniem ognia siarczystego palić będzie. Dopiero

gdy wpół dobrze przepalona będzie, mieczem odetnie. toż i z lewą ręką, bez przepalenia jednak uczyni. Po czym czteroma końmi ciało na cztery części roz- targane, a obrzydłe trupa ćwierci na proch na stosie drew spalone zostaną. Na koniec proch w działo na­bity, wystrzał po powietrzu rozproszy".

Okrutny ten wyrok co do joty został wykonany. Rusztowanie wystawiono na placyku pod murami na Starym Mieście, Piekiełkiem zwanym. Kata do wy­konania wyroku wypożyczono z miasta Drohiczyna. Jeździł po niego umyślny posłaniec. W aktach miej­skich Warszawy zachowały się rachunki dotyczące egzekucji Piekarskiego. Zdali je rajca i szafarz Sta­rej Warszawy, Jakub Slichting, oraz podskarbi tegoż miasta, Henryk Płumhoff, którzy pokwitowali nastę­pujące pozycje w osobnym tytule wydatków, spisa­nym jak następuje:

Na Piekarskiego koszt uczyniony co Króla JM uderzył

Naprzód Zł Gr

1. Za drwa do palenia go i na węgle 1 14

2. Za smolone beczki — 15

3. Za słomę do podniecania — 10

4. Za dwie dunice — p

5. Za dwa miechy do poddymania l

6. Chłopom — 9

7. Lenartowi, kowalowi od robienia dwoje kleszczy i woza poprawienia, za kolce, goździe, kuźni naprawie­nia, za skoble i sworzeu 4

8. Mistrzowi czterech koni stratowanie 1

9. W gospodzie dano od koni strawo-

wanie 1 20

10. U nas kosztowały konie z strawą 4 20

11. Mistrzowi roboty koio niego za pracę 15

12. A. Gramatice (zapewne nazwisko po­mocnika kata — przyp. aut.) od czterech koni, co go wozili i co go nimi targano, dał mu pan Henryk (Plumhoff) florenów 10, a pan bur­mistrz Korb florenów 30. 40 —

13. Za nalezienie czekaną, który się od­dal Królowi JM samemu 7 15

Razem 73 09

Nio wykonano natomiast wyroku sejmu, który na­kazywał zniszczenie dziedzicznej wsi Piekarskiego, Bieńkowie, gdyż wieś tę otrzymał na własność ów Jan Kaliński, już tak hojnie za podniesienie króla z ziemi wynagrodzony przez królową.

Straszny był więc koniec człowieka, który się pierwszy w Polsce porwał na Majestat Królewski.

W związku z zamachem zamknięty został kościół katedralny zbezczeszczony przelaną krwią. Skorzy­stali z tego jezuici cieszący się specjalnymi względa­mi Zygmunta III. Mimo że budowa ich kościoła, wznoszonego tuż obok katedry, pod który kamień węgielny został poświęcony w 1609 r., nie była jesz­cze zupełnie ukończona i kościół nie był konsekro­wany, przeniesiono doń nabożeństwa z katedry. Nie zdołały przeszkodzić temu gorące protesty kapituły warszawskiej. Na żądanie króla Zygmunta III, bez oglądania się na zgodę oficjała warszawskiego, opie­rając się na swych specjalnych przywilejach, jezuici otworzyli swój piękny kościół w dniu 27 grudnia 1620 r., czyli w sześć tygodni po zamachu.

Pamięć o zamachu nie została jednak, jak tego

żąda wyrok sejmowy, na wieczne czasy „zagładzona i zemszczona“. Do skarbca tradycji ludowej przeszedł w związku z zamachem bynajmniej nie król Zy­gmunt III, lecz właśnie Piekarski. W czasie okrutnej egzekucji takie w mękach wygadywał niedorzecz­ności, że powstało przysłowie: „Plecie jak Piekarski na mękach“.

Zamach Piekarskiego uwieczniono na współczesnej rycinie należącej dzisiaj do największych rzadkości. Jest to akwaforta wielkości dużego arkusza, bez­imienna, nie podaje ani nazwiska rytownika, ani miejsca wydania. Obejmuje następujące cztery sceny związane z zamachem: pierwsza przedstawia króla Zygmunta wchodzącego do kościoła, tuż za nim stoi Piekarski z podniesionym Czekanem, z którego wsku­tek zamachnięcia się odpada ostrze; na drugiej oglą­damy Piekarskiego siedzącego już na wozie, kat zaś szarpie mu rozpalonymi kleszczami ciało; na trzeciej jedną rękę Piekarskiego kat pali nad ogniem, drugą ucina toporem: wreszcie na ostatniej konie rozszar­pują ciało Piekarskiego w cztery strony świata. Cztery te sceny zapełniają połowę arkusza. Na dru­giej połowie znajdują się dwa wiersze, jeden polski, drugi niemiecki, opisujące zamach i orzeczoną karę oraz podnoszą zasługi ocalonego króla. Tytuł wiersza polskiego brzmi:

PRAWDZIWE OPISANIE PRZEDSIĘWZIĘCIA ZŁEGO CZŁOWIEKA KTÓRY ZAMYŚLIŁ JEGO MOŚĆ ZYGMUNTA III KRÓLA POLSKIE GO Z.4«0łi£)0*MĆ.

JAKO TO BÓG HAMOWAŁ,

Y IAKO Z TEGO JEST KARAN.

Sam wiersz zaś zaczyna się następująco:

O psia krew! rodu złego, bezbożni/ człowiecze Niegodny czci bękarcie...

po czym następuje dość dokładny opis zamachu i tre­ści wyroku, wszystko przeplatane pochwałami na cześć Polski i króla.

W wierszu, jak w ogóle w całej rycinie, ani razu nie zostało wymienione nazwisko Piekarskiego, które usiłowano widać pokryć zupełną niepamięcią.

Przysłowie: „Plecie jak Piekarski na mękach" i opisywana rycina nie są zresztą jedynymi pamiąt­kami pozostałymi po nim. Okazuje się, że istnieje jeszcze jedna pamiątka, bardziej związana z osobą Piekarskiego. Jest nią wyschnięty płat skóry, wiel­kości srebrnego talara, przechowywany w niewiel­kim drewnianym pudełeczku kształtu cylindryczne­go, ozdobionym ornamentacją z ponaklejanych ździe- beł barwionej słomy. Zewnętrzna strona denka nosi ślady jakiegoś wyblakłego napisu, wskutek upływu czasu nieczytelnego. Oprócz skóry pudełeczko za­wiera dwie kartki papieru zapisane atramentem, który spłowiał i nabrał koloru jasnordzawego.

Napis na mniejszej karteczce brzmi:

Anno 1620 die 15 Nooembris Zigmund łraecy Król Polski od Piekarskiego raniony

Na drugiej zaś, większej, czytamy:

Znak zdrayci Jego Królemsi Mościy całej Korony Polski Piekarskiego wycięty w kościele przez Królewicza Jgmości Władysława.

Pudełko z zawartością zostało zwrócone w trybie rewindykacyjnym przez Związek Radziecki jedno­cześnie z aktami m. st. Warszawy. Przekazane Mu­zeum Narodowemu w Warszawie otrzymało jako eksponat numer 12 988.

Sprawa Kazimierza Łyszczyńskiego, myśliciela pol­skiego głoszącego w drugiej połowie XVII wieku światopogląd materialistyczny, przypieczętowana okropną śmiercią na stosie, zajmowała wcale po­kaźną liczbę historyków i publicystów. Mimo to od­tworzenie działalności i poglądów Łyszczyńskiego. jak i przebiegu wytoczonego mu procesu, napoty­ka na nie przezwyciężone dotąd przeszkody. Pismu jego, istniejące tylko w rękopisie, zostały wraz z nim spalone, dokładano zaś następnie przez przeszło dwa wieki starań, aby zatuszować okrutny proces wyto­czony przez władze duchowne i pokryć niepamięcią straszliwą zbrodnię sądową.

Kazimierz Łyszczyóski, szlachcic urodzony około 1634 r. w województwie brzesko-litewskim, po ukoń­czeniu jezuickiego kolegium i studium filozoficznego przez szereg lat wykładał w bliżej nie ustalonym za­kładzie naukowym zakonu jezuitów prowincji litew­skiej. Nie przyjął jednak święceń kapłańskich ani nie złożył ślubów zakonnych. Gdzieś około 1660— 1662 r. porzucił zawód nauczycielski w murach je­zuickich i osiadł na wsi. Niebawem został poclsęd- kiem brzeskim (tj. zastępcą sędziego w sądzie ziem­skim), b ywał deputatem trybunalskim (tj. wybiera­nym na sejmiku przez szlachtę sędzią w trybunale) i sekretarzem sądów asesorskich. Ożenił się, miał dzieci, dorobi! się na gospodarstwie majątku oraz kontynuował studiowanie dzieł teologicznych. Umiesz­czał swoje uwagi na marginesach czytanych książek

i tak w książce kalwińskiego teologa, Niemca, Jana Henryka Allsteda (Alstediusa), pod tytułem „Theoło- gia naturalis“, wydanej we Frankfurcie w 1615 r. i rozprawiającej się z poglądami ateistycznymi, po- dopisywał swoje krytyczne uwagi. Wreszcie sam za­brał się do pisania i zestawił około piętnastu arku­szy wypisów z różnych pogańskich i katolickich pi­sarzy zaprzeczających istnieniu Boga, ujmując je w formie dialogu między ateistą a wierzącym. Po­glądy ich uznawał za słuszne stwierdzając niejedno­krotnie, że: „My, ateusze, wierzymy p mniemamy tak — a swoją pracę zakończył wnioskiem — Ergo non est Deus — a więc Bóg nie istnieje“. Z krytyką religii łączył antyfeudalną utopię społeczną, snując rozważania na temat nowego porządku społecznego, w którym nie byłoby klas, nie byłoby wyzysku ludu przez feudałów, a istniałby „lud bez władcy“.

Te filozoficzne studia i rozważania zupełnie nie­oczekiwanie nader tragiczny wzięły obrót wskutek interwencji stolnika bracławskiego, Jana Kazimierza Brzóski. Brzóska wydostał od Łyszczyńskiego ów piętnastoarkuszowy manuskrypt, przesłał go Kon­stantemu Brzostowskiemu, biskupowi wileńskiemu, i złożył u władz grodzkich manifest, w którym obwi­niał Łyszczyńskiego o ateizm. Ponadto zarzucił mu, że wydał swoją córkę za bliskiego krewnego, gdyż uważając sakrament małżeństwa za zwykły tylko związek nie uznał zakazu żenienia się w pokrewień­stwie. Również o koncepcji nowego ustroju społecz­nego, wysuwanej przez Łyszczyńskiego, mówił Brzó­ska w owym manifeście. Motywów niecnego postępku Bi*zóski dopatrywano się ogólnie w fakcie, że Łysz- czyński żądał zwrotu udzielonej Brzósce pożyczki, któ­rej ten nie mógł czy nie chciał zwrócić. Lecz twierdze­nie lakic mn niewątpliwie na celu ukrycie właściwych

powodów wszczęcia sprawy. Raczej należy przyjąć, że krokami bracławskiego stolnika, którego brat Ge­deon był jezuitą, kierowali litewscy jezuici, wrogo usposobieni do dawnego wykładowTcy. Nie tylko prze­stał on u nich nauczać, lecz ponadto do ateistycznego skłania! się światopoglądu. Trudno zresztą obecnie zgłębić motywy postępku Brzóski, który uderzając w ton obrażonych uczuć religijnych i moralnych, rozpoczął swój manifest słowami: „W niesłychanej przed światem krzywdzie bożej, zdrętwiałymi usta­mi, skamieniałym od żalu językiem, przed samymże Panem Bogiem i wszelką in hoc Subhinari zwierzchno­ścią duchowną i śwriecką chrześcijańską żalić przy­chodzi, skarżyć i solemniter manifestować Imć Panu Janowi Kazimierzowi Brzósce, stolnikowi bracławr- skiemu. a z nim całemu chrześcijaństwu i któżkol- wiek człowiekiem się być mieni na niegodnego i wspomnienia dla szkaradnego uczynku tak z imie­nia chrześcijańskiego, jako i z charakteru szlachec­kiego. Nomen eius silendum et totus pereat.“ Zarzuca dalej Brzóska Łyszczyńskiemu, że „imał jadowitych krokodylów, smoków, padalców, żmij, jaszczurek. wTężów, pająków i quotquot sunt genera oiperarum żądło, truciznę i wrszvstkich jadów essen- cję w kałamarz swój wcisnął“, nawet ukazanie się komety Brzóska wciąga do sprawy, i w t>7m obłud­nym tonie i skażonym języku, przepełnionym złą ła­ciną, utrzymuje cały swój obszerny manifest.

Biskup wileński. Brzostowski, przesłane przez Brzóskę rękopisy Łyszczyńskiego oddał do oceny Akademii Jezuitów w Wilnie, która potępiła autora. Został on pod koniec 1687 r. wtrącony do więzienia i przez sąd duchowny pod przewodnictwem biskupa inflanckiego, Mikołaja Popławskiego, potępiony i za­sądzony jako ateuśz na karę śmierci. Wyrok ten na­

brał rozgłosu, gdy przeciwko niemu zaprotestował podkomorzy brzesko-litewski wnosząc pozew do Try­bunału Litewskiego. Zarzucił on mianowicie niewłaś­ciwość sądu duchownego oraz targnięcie się na kar­dynalną zasadę wolności szlacheckiej A'eminem capii- vabimus nisi jure uictum wskutek uwięzienia Łysz- czyńskiego-jeszcze przed osądzeniem. Dalej oskarżał duchowieństwo, że zamierza w Polsce wprowadzić inkwizycję na wzór hiszpańskiej. Trybunał Litewski przychylił się do wywodów pozwu i unieważnił wy- rok sądu duchownego. Łyszczyński odzyskał wolność.

Krok podkomorzego brzesko-litewskiego spotkał się oczywiście z potępieniem duchowieństwa, a również dezaprobowała go część szlachty. Dawała ona wyraz swemu oburzeniu, że w ogóle można stawać w obro­nie człowieka, zaprzeczającego istnieniu Boga. Uwa­żali, że skoro już kacerstwo podlega karze śmierci, to tym bardziej kara śmierci powinna spotkać „za­przańca Boga, skoro kacerz odstępuje tylko od jed­ności kościoła, zaprzaniec Boga zaś opuszcza zupeł­nie Boga“. Wyrażali przekonanie, że człowiek za­przeczający istnieniu Boga wyzuwa się sam ze wszystkich praw i ze swobody szlacheckiej korzystać nie może, wolno go więc uwięzić tak jak schwyta­nego- na gorącym uczynku. Nie uznano sprawy za załatwioną, lecz przy współudziale Brzóski wnie­siono ją z początkiem 1688 r. przed sejm w Grodnie. Gdy sejm ten został w pierwszych dniach marca 1688 r. zerwany, sprawa ucichła. Łyszczyński, pozo­stający na wolności w czasie Wielkiejnocy, w mie­siącu kwietniu spowiadał się i nawet przyjął komu­nię. Duchowieństwo jednak sprawy nie popuściło. Zażądało ponownego aresztowania Łyszczyńskiego i rozpatrzenia sprawy przez sejm w Warszawie, który się zbierał w połowie grudnia 1688 r. Potrafiło

żądanie swoje przeprowadzić. Na posiedzeniu w dniu 15 lutego 1689 r. instygator Wielkiego Księstwa Li­tewskiego, Szymon Kurowicz, wystąpił przeciwko Łyszczyńskiemu z oskarżeniem, opartym na za­rzutach podniesionych w manifeście Brzóski, o ate- izm oraz o wydanie córki za mąż za bliskiego krew­nego.

Łyszczyński przedłożony mu rękopis uznał za na­pisany przez siebie i według przekazanych źródeł miał złożyć przed Trybunałem Sejmowym następu­jące oświadczenie: ,.Wierzę w Boga, korzę się przed Jego Majestatem, a Jego pomazańca czczę in oicaria Majestate. Dusza moja błogosławi Tego, który jest Stwórcą, Rządcą i Zachowawcą wszystkiego, co się na świecie znajduje: siebie uważam za nędzne, bied­ne, nic nie znaczące Jego stworzenie, a w tej chwili, w której stoję przed sądem waszym, za najnieszczę­śliwsze ze wszystkich. Od tego trybunału sprawiedli­wości uciekam się do tronu łaski: błagam Jego Kró­lewską Mość, aby tu ze mną tak srogo jak w sądzie duchownym nie postąpiono, gdzie mi nawet nie do­zwolono składać się dowodami, że wierzę w Boga. W najdolegliwszym moim położeniu więcej nie jestem zdolny powiedzieć, bo mi język przylega do podnie­bienia i kołem mi staje. Dlatego błagam Jego Kró­lewską Mość, aby mi łaskawie raczył dodać obrońcę...“ Prośbie tej odmówiono. Motywy odmowy nie są zupełnie jasne. Bądź nie chciano dopuścić do tego, aby w obronie ateizmu występował adwokat, bądź też nie można było znaleźć adwokata, który by po­trafił ateistyczne wywody oskarżonego dokładnie zrozumieć i wyjaśnić tok jego rozumowania. Gdy mu oznajmiono, że sam ma wnosić swoją obronę, Łyszczyński miał rzekomo wywieść, co następuje: ..Wierzę, że jest Bóg: wtedy napisałem to nie na

mój karb, co napisałem, tego nie uznaję. Co drudzy napisali, a ja zebrałem, to zamyślałem zbić w dru­giej części mego dzieła i tam wystąpić z nowymi do­wodami rzeczywistej bytności Boga. Jeżelim się wy­rażał słowami: »My, ateusze, tak rozumiemy«, to dla­tego żem wprowadził rozprawiającego ateusza. Co się tyczy wybierania wzorków z książki Alstediusa, nie­raz się dziwiłem, iż on z tak lichymi, z tak bezsilny­mi dowodami bytności Boga wyjeżdżał i dlatego wytknąłem te, które żadnej wagi nie mają. Zresztą urodziłem się i żyłem na łonie katolickiego Kościoła i mam wiary godne świadectwa, żem się prowadził po chrześcijańsku. Przede wszystkim mam najsilniej­sze dowody, żadnej we mnie nie zostawiające wątpli­wości, że rzeczywiście jest Bóg“.

Wreszcie ponowił swoją prośbę o danie mu obroń­cy, na co tym razem, wbrew protestom duchowień­stwa, zgodzono się pod warunkiem, że wskazany sądowi patron obronę w trzech dniach przygotuje. Rzeczywiście też rozprawa została w dniu 18 lutegu wznowiona. Pierwszy zabrał głos obrońca oskarżo­nego. Zarzucił nielegalność procesu i pogwałcenie za­sady neminem captioabimus. Doszło do burzliwej dyskusji w sejmie, część posłów wzięła stronę Łysz- czyńskiego. Posiedzenie odroczono do dnia 25 lutego. Obrońca wystąpił z wielkim przemówieniem. Pod-

I niósł sprzeczności w oskarżeniu, które zarzuca Lysz- czyńskiemu zarówno ateizm, jak i kacerstwo. Na- J stępnie wywodził, że w pismach Łyszczyńskiego ni­gdzie nie znajduje się zdanie: „ja. Łyśżczyński, tak trzymam, tak mniemam“, lecz zawsze tylko przyta­czane są cudze opinie. Przechodząc do prywatnego życia winowajcy wywiódł, że od młodości swej pro­wadził on życie chrześcijańskie, do kościoła pilnie uczęszczał, inszy św. i kazań słuchał, na kilka

dui przed u więzieniem swoim spowiadał się i komu­nię św. przyjął. Rozdawał sowite jałmużny; zamie­rzał wybudować kaplicę, na którą już zwiózł mate­riał. Modlił się z wzorową pobożnością i spisywał rozmaite swoje bogobojne rozmyślania, które mu wraz z innymi jego papierami zabrano, a obecnie wzbrania się mu je zwrócić, pozbawiając go w ten sposób jednego z najsilniejszych środków obrony. Stwierdzał, że całe województwo brzesko-kujawskie wydało mu chlubne świadectwo cnotliwego życia.

Dla przykładu podał, że Łyszczyński testament swój sporządził rozpoczynając od wezwania Trójcy Przenajświętszej, polecając w nim duszę Bogu, a cia­ło ziemi. Wszystkie te czyny wykazują jego sposób myślenia, a tyle prób jego dobrej wiary powinno za nim przemawiać i w tak dotkliwej sprawie stanowić usprawiedliwiający go dowód.

Dalej obrońca podnosił, że nie żarliwość o chwałę i honor Boga kierowały oskarżycielem, lecz że wystą­pił raczej z zawiści przeciw oskarżonemu oraz z chę­ci zysku. Gdyby bowiem Brzóska nie był upomniany przez oskarżonego o zwrot zaciągniętego długu, pew­nie by mu nie wypowiedział swej przyjaźni.

Nadto obrońca udawał się do łaski królewskiej, której „bardziej przystoi miłosierdzie wyświadczać, niż surowością się kierować“. Ofiarował wreszcie złożenie przysięgi przez Łyszczyńskiego na prawdzi­wość tych wywodów.

Wśród głosów skierowanych w senacie przeciwko Łyszczyńskiemu ostrością wyróżnia się mowa An­drzeja Chryzostoma Załuskiego, natenczas biskupa kijowskiego. Zaczął ją następującymi słowy:

Ilorret animus cogitare, lingua loqui, Najjaśniej­szy Królu, i łzami raczej nieszczęśliwość ojczyzny naszej, że takie wydała monstrum, nad które i sama

Afryka straszniejszego producere nie może, opłaki­wać, niżeli promere sensum w tej sprawie odleża­łoby, na którą wszystka się poruszyć musi natura“. Następnie biskup Załuski zbijał wywody obrońcy

i zgodził się: „in gertere poenae z kardynałem jego- mością prymasem, hoc adjecto, żeby tak zbrzydliwe pisma wprzód ta nieszczęśliwa paliła ręka, która je pisać odważyła się“. Żądał więc zastosowania najsu­rowszego wymiaru kary: spalenia na stosie, zaostrzo­nego jeszcze przez uprzednie spalenie ręki. trzyma­jącej kwestionowane dzieło.

Repliki oskarżycieli podnosiły, że oskarżony jako ateusz nie może się zasłaniać prawem odnoszącym się do kacerzy. Podawały w wątpliwość duchowe rozmyślania, o których obrońca wspominał, gdyż w pismach Łyszczyńskiego ich nie znaleziono, a spo­wiedź odbytą w kwietniu, podczas gdy zarzuty prze­ciwko niemu już wcześniej były podnoszone, uwa­żano za świętokradzką, tym bardziej że kapłan — nie upoważniony do tego — nie mógł udzielić oskar­żonemu absolutionem ab atheismo. Podnoszono, że miłosierne uczynki nie są przekonywającym świa­dectwem prawdziwej wiary, gdyż podobne czyny trafiają się też u pogan i u obłudników. Ostatnia wola Łyszczyńskiego nie jest ani dokładna, ani po­rządnie potwierdzona, a ponadto istnieje jeszcze drugi testament oskarżonego, który nienajlepszym jest świa­dectwem jego chrześcijańskich uczuć, skoro w nim na różne pobożne uczynki nie więcej nad złotych trzy rocznie zapisał. Ciała w nim nie przeznaczył ziemi, lecz polecił je spalić na stosie, napisawszy so­bie do tego bezbożny i bluźnierczy nagrobek. Wresz­cie podniesiono, że Brzóska nie powodował się ni­czym innym, a wyłącznie krzewieniem boskiej sławy. Oskarżony Łyszczyński nie może być zatem dopusz-

czony do ofiarowanej przez siebie przysięgi, gdyż zaparł się Boga, na którego by imię przysięgał. Prę. dzej skarżący mógłby złożyć przysięgę, gdyż dostar­czył sądowi wiele przekonywających dowodów. Ła­ska królewska również zastosowania do Łyszczyń- skiego mieć nie może, gdyż łzy oskarżonego są tylko udane, zamierzają zmiękczyć serce królewskie, a wia­domo, że dobroć bez sprawiedliwości jest największą tyranią.

W dniu 26 lutego udzielono oskarżonemu ostatniego słowa. Wygłosił je drżącymi ustami wywodząc, że „jest podobny do głuchego, któremu wszystko zdaje się być niewiadome, a jednak nie potrafi się tym usprawiedliwić. Obrońca przytoczył wprawdzie róż­ne okoliczności na jego usprawiedliwienie, nie umiał ich jednakże skutecznie poprzeć, gdyby zaś mu tej łaski udzielono, żeby sam w więzieniu swoją obronę mógł napisać, wtedy dowiódłby w niej jasno całej swojej niewinności.

Jeżeliby zaś miał zostać uznany winnym, wówczas uprasza o złagodzenie surowości prawa łaskawością. Wiadomo nadto, jak ci, którzy na łożu śmiertelnym naturalną z tego świata śmiercią schodzić mają, na liczne bywają wystawieni pokusy; gdyby zaś na niego, jeżeli taka jest wola boża, surowy miał zapaść wyrok, zwątpiłby, czyli wówczas przed nagabują­cymi go pokusami mężnie bronić by się potrafił, skoro przecież i tym, którzy na męczeńską śmierć skazywani zostają, dopomagają ułatwić skrócenie cierpień przez uprzednie uduszenie lub spalenie“.

Po ostatnim słowie oskarżonego poczęto zbierać vota od senatorów; w dniu 26 lutego zebrano głosy samych tylko biskupów.

Zbieranie głosów od świeckich senatorów oraz od deputowanych zajęło dzień 28 lutego przeciągając

się aż do późnej nocy. Okazało się. że znaczna więk­szość oświadczyła się za karą śmierci przez spalenie na stosie. Poszczególne głosy żądały nawet zaostrze­nia wyroku przez uprzednie spalenie ręki oskarżo­nemu. Zaledwie parę głosów padło za karą śmierci przez ścięcie głowy, jeszcze mniej za karą dożywot­niego więzienia, a jedna tylko osoba żądała przeka­zania sprawy do Rzymu.

Król przychylił się do stanowiska oskarżycieli i do­puścił przysięgę delatora — czyli donosiciela pry­watnego — Brzóski. Wraz z sześciu świadkami szlachcicami zaprzysiągł on w dniu 9 marca, że Łyszczyńskiego nie ze złośliwych przyczyn oskarżył o ateizm oraz że oprócz złożonych w sądzie pism nie zatrzymał u siebie żadnych innych, które by mogły służyć ku obronie Łyszczyńskiego.

W dniu 28 marca 1689 r. został wreszcie przez litewskiego marszałka nadwornego ogłoszony wyrok następującej treści:

Jego Królewska Mość z senatorami i swą wierną Radą Koronną i Litewską, tudzież z posłami ziem­skimi, do sądu Jego Królewskiej Mości przydanymi, zważywszy, że Łyszczyński oskarżony przez urodzo­nego Brzóskę, stolnika braciawskiego. i przez sześciu świadków jemu urodzeniem podobnych, przed dele­gowanym z izby senatorów' i przed sędzią ziemskim warszawskim o jawną, okropną zbrodnię, o bezecny ateizm przeciwko bytności Boskiego Majestatu i I rój- cy Przenajświętszej tudzież przeciwko błogosławio­nej Bogarodzicy Pannie Marii, obwinia się własną ręką w dogmacie na świat wydanym, raczył uznać, iż tenże obwiniony zasłużył na kary cięższe od kry­minalnych i zawyrokował co następuje:

Naprzód: pisma jego ateuszowskie. gdy je trzymać będzie wt prawej ręce na rusztowaniu wystawionym

w rynku Starego Miasta, zostaną spalone przez kata; sam zaś obwiniony Łyszczyński ■wywieziony za War­szawę, tam na gorejącym stosie żywcem spalony i w proch obrócony będzie. Po wykonanie tego wy­roku król z senatorami i swą wierną Radą Koronną i Litewską, tudzież z posłami ziemskimi do sądu Jego Królewskiej Mości przydanymi odsyła strony przed urząd cywilny Starej Warszawy, winowajcę zaś tymczasowo do więzienia, dopóki nie zostanie stracony.

Po wtóre: dobra skazanego będą połowicznie roz­dzielone między oskarżyciela i skarb i ulegną kon­fiskacie z zachowaniem praw żoninych, nabytych przed wytoczeniem niniejszej sprawy. Dworek także, w którym mieszka! winowajca i kreślił bezecne pisma ręką zbrodniczą, jako pracownia obłąkanego ma być z ziemią zrównany, ziemia zaś, na której stał ten dworek, ma dla wiekopomnej przestrogi pozostać pusta i nie rodząca.

Po trzecie: oskarżycielowi urodzonemu Brzósce, stolnikowi bracławskiemu, zapewnia się wszelkie bezpieczeństwo na osobie, rzeczach, na wszelkim ma­jątku ruchomym i nieruchomym, gdziekolwiekby się znajdował, i ze względu na obecne jego powództwo“.

Według relacji przekazanej w „Epistolae historico- familiares“ biskupa Andrzeja Chryzostoma Załuskie­go wykonanie wyroku odbyło się w powyżej orze­czony. okrutny sposób. Biskup Załuski pisze bowiem, że Łyszczyńskiego „wyprowadzono na miejsce stra­cenia i pastwiono się naprzód nad językiem i ustami, którymi srogo krzywdził Boga. Potem spalono rękę, to narzędzie najohydniejszego płodu, dalej papiery bluźniercze; na koniec on sam, potwór swego wieku, Bogobójea. został pożarty blagalnemi płomieniami, jeżeli można przebłagać niemi Boga. Taki był koniec

zbrodniarza: oby i zbrodni! kióra, jak ludzie powiu- dali, miała głęboko zakorzenić się vr niejednego umy­śle i niewątpliwie wydałaby bujne owoce, gdyby tak jawna kaźń, jakby zima, nie była zwarzyła jej wzrostu“.

Natomiast według innych relacji miało miejsce zła­godzenie wyroku przez króla Jana III Sobieskiego. Według tych relacji po ogłoszeniu wyroku biskup poznański, Stanisław Witwicki, i biskup inflancki, Mikołaj Popławski, mieli się udać przed tron królew­ski z prośbą o złagodzenie kary. Sam Łyszczyński upadłszy na kolana miał również prosić, zalewając się łzami, aby nie był wystawiony na tak długie męki, lecz by przez ścięcie głowy prędzej zakończyć mógł żyjcie. Król miał ulec tym prośbom i w drodze łaski postanowił, że oskarżony przez ścięcie głowy rozstanie się z tym światem.

Wtedy też miało nastąpić publiczne odwołanie tez ateistycznych w kościele katedralnym św. Jana. Łyszczyński na specjalnie dla niego wzniesionym podwyższeniu przed głównym ołtarzem miał wysłu­chać klęcząc przemówienia biskupa inflanckiego. W krześle naprzeciwko niego zasiadł biskup poznań­ski, a za nim stojący ksiądz czytał głośno rewokację, którą Łyszczyński powtarzał, po czym uderzony kil­ka razy dyscypliną otrzymał rozgrzeszenie. Następnie miał rzekomo Łyszczyński wygłosić do obecnego w kościele ludu przemówienie wzywając Boga, króla, senat i całą Rzeczpospolitą o laskę i miłosierdzie. Cały ten obrzęd został zakończony solenną procesją, w której wzięła udział królowa Marysieńka z synami

i córkami.

Według powyżej cytowanych relacji przystąpiono w dniu 30 marca 1689 r. do wykonania egzekucji na Rynku Starego Miasta. Na szafocie tutaj wystawio-

nym zostały spalone pisma Łyszczyńskiego, które trzymał w ręce, po czym ścięto mu głowę, ciało wy­wieziono z miasta, spalono na popiół, którym nabito działo i jak zanotowały kroniki, wystrzelono „ku Tatarii“, czyli w kierunku krajów pogańskich.

Powyższe relacje budzą jednak poważne zastrze­żenia. Przede wszystkim królowi nie przysługiwało żadne prawo łaski, gdyż w myśl konstytucji z 1578 r. prawo to posiadał wyłącznie sejm.

Można więc przypuszczać, że wyrok na Łyszczyń- skim został wykonany w okrutny sposób, opisany przez biskupa Załuskiego. Zmienne zaś relacje mają zapewne na celu zatuszowanie tej tragicznej sprawy. Okropny wyrok wywołał zresztą ogólne oburzenie

i sprawa się na nim nie zakończyła. Sprawa trafiła do Rzymu, gdzie stanowisko sejmu zostało potępione przez Świętą Inkwizycję, a papież Innocenty XI wy­stosował do swego nuncjusza w Polsce, Cantelmi, list dezaprobujący wyrok. Nie zatarło to jednak cie­nia zgrozy, jaki sprawa Łyszczyńskiego rzuciła na szlachecką Rzeczpospolitą ostatniego ćwierćwiecza XVII wieku.

SPRAWA O ZABÓJSTWO KAZIMIERZA PRZEWODYSZEWSKIEGO

Jesienią 1696 r., za bezkrólewia po Janie Sobie­skim, wpłynęła do starosty warszawskiego, którym podówczas był Jan Dobrogost Bonawentura Krasiń­ski, skarga przeciwko ojcom dominikanom o bez­prawne utrzymywanie budek kramarskich przed ko­ściołem św. Jacka przy ulicy Freta. Skargę popierał Aleksander Czamer, wiceprezydent Starej Warsza­wy. Wywodził on mianowicie, że owe budki zostały wystawione bez żadnego upoważnienia przy murze cmentarnym od ulicy, że znajdują się na gruncie miejskim, wreszcie, że psują dobry porządek w mie­ście. Starosta warszawski uznał słuszność skargi i po­lecił ojcom dominikanom budki rozebrać.

Przeor dominikanów, ojciec Kandyd Zagórowski, usiłował zarządzenie to uchylić dowodząc, że grunt, na którym stoi jedenaście budek, należy do klasztoru a nie do miasta, że stanowią one „znakomity dochód

i nie są znów tak bardzo nikczemne“. Gdy domini­kanie bynajmniej, jak to było widać, nie kwapili się z wykonaniem otrzymanego zlecenia i budek nie roz­bierali, starosta Krasiński rozsierdził się i postanowił budki siłą rozwalić. W dniu 10 listopada 1696 r. zle­cił pachołkom ich rozebranie. Nic jednak nie wskórał, gdyż przeor zebrał, co mógł ludzi w klasztorze, a nie zabrakło chętnych spośród mieszkańców Nowego Miasta i przyległych ulic, którzy na skinienie ojców dominikanów gotowi byli przeciwstawić się pachoł­kom miejskim i starościńskim. Wtedy, jak zapisano

w kronice, „z podmuchu samego starosty“ pod do­wództwem kapitana Michała Orłowskiego przybył pod klasztor oddział wojskowy złożony ze stu rajta­rów i tyleż piechoty. Poczęto rozpędzać ludzi, którzy stawili się pod klasztorem dla obrony interesów ojców dominikanów. Przybycie oddziału wojskoweg-o nie odwiodło przeora od zamiaru przeciwstawienia się wykonaniu zarządzenia starosty. W kościele uderzo­no w dzwony i z gęsto zamieszkałych ulic staromiej­skich zbiegły się tłumy ludu. Ojcowie dominikanie, którzy siedzieli właśnie przy obiedzie, wmieszali się między lud. Posypały się na rajtarów i piechotę ka­mienie, zarówno z wieży jak i z ulicy, najwidoczniej uprzednio na ten cel przygotowane. Powstał tumult, a brat Gębalski, w gorącej wodzie widać kąpany, nie przestraszony groźną postawą rajtarów i pie­choty, wystrzelił z pistoletu. Wtedy kapitan Orłow­ski wśród trąb i kotłów zakomenderował „ognia!“ Posypały się strzały, tłum się zakołysał i począł ucie­kać, na placu przed kościołem, na miejscu walki, pozostało ośmiu zakonników czy braciszków. Jak stwierdzono, brat Gębalski, bezpośredni sprawca tej strzelaniny, otrzyma! kilkanaście postrzałów, dwaj inni bracia: Bernard Haur i Jacek Sokołowski po­ważniejsze jeszcze odnieśli rany, tak że już do końca życia mieli pozostać kalekami, a jeden braciszek, stu­dent Kazimierz Przewodyszewski, który był ekono­mem klasztornym, postradał życie.

Sprawa była więc poważna, polała się krew, sta­wiono zbrojny opór władzy, dominikanie zaś starali się o to, aby jej nadać rozgłos i dowieść, że to oni zostali pokrzywdzeni. Ponieważ działo się to w cza­sie bezkrólewia, więc właściwy był sąd kapturowy, którego jurysdykcja znana była z surowości. Jak stwierdzał jeszcze $ sto lat później prawie Franci­

szek Jezierski: ..Rzeczpospolita podczas bezkrólewia jest jak owdowiała sierota, i przeto nie mając uży­wania sprawiedliwości pod imieniem króla, odbywa­nie sprawiedliwości sprawuje w kapturze. Ustano­wienie sądów zakapturzonych w czasie interregnum bardzo szafuje karami, często Kaptury stracają gło­wy obywatelom“.

Brak aktów tego sądu kapturowego nie pozwala odtworzyć przebiegu sprawy przed Kapturem i jego wyroku. Wiadomo tylko, że od sądu tego sprawa poszła przed Trybunał w Piotrkowie, gdzie imieniem dominikanów popierał ją ojciec Jan Alan Bardziń­ski, podówczas przeor klasztoru dominikanów w Łę­czycy, znany poeta, a przede wszystkim tłumacz wielu dzieł i traktatów autorów starożytnych.

Wydawałoby się z opisu zajścia, że sprawa jest bezsporna; opór przeciwko władzy starościńskiej jasno wykazywał, po której stronie była wina. Tym­czasem sprawca poczęła brać obrót niekorzystny dla Krasińskiego, który w międzyczasie został wojewodą płockim. Po dwóch latach praw’owania się przed są­dami Krasiński począł zabiegać o układy, na co chętnie szli dominikanie, gdyż „lepiej było im żyć z panami w zgodzie“. Zgodzono się na sąd polu­bowny, do którego ze strony dominikanów weszli: kardynał Radziejowski, nuncjusz Davia, biskup ki­jowski, Święcicki i kanclerz wielki litewski, książę Dominik Radziwiłł, a ze strony Krasińskiego: biskup płocki, Załuski, kasztelanowie: inowrocławski, Grzy­bowski i łęczycki, Towiański oraz podstoli wyszo­grodzki, Alojzy Loski. Sąd zebrał się w pałacu pry­masowskim i wT dniu 4 lutego 1699 r. wydal wyrok, mocą którego Krasiński zapłacił dominikanom dwa tysiące talarów bitych, połowę jako wieczysty fun­dusz na lampy palące się stale przed Najświętszym

Sakramentem, a połowę jako wynagrodzenie za koszta prawne, za kurację pokaleczonych oraz za naprawę drzwi kościelnych uszkodzonych w czasie zamieszek wynikłych w tej sprawie. Wiceprezydent Czamer został na trzy lata w urzędowaniu zawie­szony. Po wpłaceniu zasądzonej kwoty nuncjusz zdjął klątwę z Krasińskiego, Czamera i ich pomoc­ników.

Na tym sprawa się jednak nie zakończyła, miała ona jeszcze bardzo wymowny epilog. Gdy dominika­nie w Krakowie usłyszeli o wyroku, zgłosili pretensję do jednej trzeciej wypłaconej kwoty, uzasadniając swoje żądanie tym, że ranny brat Gębalski był pro- fesem (tj. zakonnikiem, który złożył uroczyste śluby) krakowskiego klasztoru. Lecz spotkali się z ostrą od­prawą dominikanów warszawskich, którzy im wy­wiedli, iż brat Gębalski właśnie był przyczyną roz­lewu krwi i że mimo napomnień ojców on namówił młodszych braci do wyjścia na ulicę, on także pierw­szy wystrzelił z pistoletu. Stwierdzili również, że do prowadzenia tej sprawy ojcowie krakowscy w ni­czym się nie przyczynili, a warszawscy ponieśli po­nadto koszty apteki i doktora oraz koszty obdukcji i wożenia zmarłego brata Kazimierza Przewodyszew- skiego po sądach dla wykazania, że istotnie umarł on z odniesionych ran. Odmówili wobec tego wy­płaty części otrzymanej sumy ojcom krakowskim.

Tym licznym argumentom wytoczonym prze« do­minikanów warszawskich nie potrafili dominikanie krakowscy przeciwstawić ¡przekonywających kontr­argumentów. Bite talary wypłacone przez Krasiń­skiego zostały zużyte na potrzeby kląsztoru war­szawskiego.

SPRAWA PRZECIWKO DĄBROWSKIEMU O -ZABÓJSTWO ŻÓŁTOWSKIEGO

Relacje o sprawie Dąbrowskiego, zasądzonego na karę śmierci za zabójstwo Żółtowskiego, przekazał nam Jędrzej Kitowicz w swym „Opisie obyczajów za panowania Augusta III“. Ponieważ brak aktów i innych zapisków nie pozwala na dokładniejsze odtworzenie przebiegu tej sprawy kryminalnej, bu­dzącej zainteresowanie już nie tylko z uwagi na śro­dowisko studenckie, w którym się rozgrywała, lecz również wobec zastosowania prawa azylu w odnie­sieniu do mordercy chowającego się w kościele, od­dajemy głos znakomitemu pamiętnikarzowi doby saskiej.

...niejaki Dąbrowski lat kilka będąc w szkołach jezuickich dyrektorem, porzuciwszy szkoły udał się w służbę do szlachcica, nazwiskiem Żółtowskiego; ten szlachcic miał dobre ząchowanie z jednym kacz- marzem na Pradze, u którego zawsze stawał gospodą, wiele razy był na Pradze. Jednego razu, widząc sa­mego Dąbrowskiego, przybyłego bez pana wózkiem okrwawionym, próżnym, zapytał się go o pana i o krew na wózku, co by znaczyła? Dąbrowski kaczmarzowi odpowiedział, że pan chory, pozostał w domu; a zaś na krew, iż ta jest z cielęcia, do rznię­tego na drodze, gdy było dużo słabe, które przedał razem z drugimi trzema, żywcem dowiezionymi. Taka odpowiedź Dąbrowskiego, przy krwią polanym wo­zie, sprawiła w kaczmarzu podejrzenie o zabój Żół­towskiego; i wzajemnie w Dąbrowskim inkwizycyja

kaczmarska uczyniła w sumnieuiii jego pomieszanie, które zawsze miesza szyki w rzeczach, by też najroz­tropniej ułożonych. Dąbrowski co prędzej wyjechał z karczmy, a kaczmarz, dający na niego baczenie znienacka, gdy widział, że się nie wracał do domu pana swego, ale przewiózł się do Warszawy, natych­miast przewiózł się tamże za nim, a skoro Dąbrow­ski nie opierając się w Warszawie, wyjechał za nią, kaczmarz utwierdzony tym bardziej w swoim poro­zumieniu, że zabił pana, dał znać do sędziego mar­szałkowskiego. Sędzia marszałkowski wysłał natych­miast za Dąbrowskim pogoń; ta zastała go w karcz­mie pod Bielanami. Przyprowadzony do sędziego, za­raz na pierwszym pytaniu przyznał, iż zabił swego pana; ale usprawiedliwiał zabójstw# swoje tą przy­czyną, że pan jego był rozbójnikiem: tego dnia, kiedy zginął, zasadził się w boru pod Okoniowem na Ży­dów', kupców mających tamtędy przejeżdżać. A gdy tę myśl swoją oznajmił Dąbrowskiemu, a1 Dąbrowski miał się oświadczyć panu. iż mu w tym nie posłuży, Żółtowski natychmiast miał strzelić do Dąbrowskiego i chybić — Dąbrowski zaś, salwując swoje życie i nie czekając drugiego do siebie pańskiego wystrze­lenia, ciął pana szablą w łeb raz i drugi tak dobrze, że więcej do skonania nie potrzebował, la jednak wymówka nie posłużyła Dąbrowskiemu w sądzie marszałkowskim; Bieliński, marszałek w. kor., surowy i sprawiedliwy, zważając, że Dąbrowski po zabiciu puna siwego, jeżeli -w obronie życia popełnionym, po­winien był według prawa przywieźć trupa do kan- celaryi, oświadczyć tam całą rzecz, jak się stało, a nie iść wykrętami i nie ujeżdżać z rzeczami zabi­tego — kazał mu łeb uciąć. Że tedy ów Dąbrowski rzecz swoję tak udawał, iż broniąc swego życia mu­siał je zbójcy odebrać, a jako świeżo od szkół odda-

Ki:

lony miał w nich wiele przyjaciół, więc studenci skłonni do miłosierdzia tam, gdzie go świadczyć nie należało, zmówiwszy się z sobą, z rzemieśliiiczkami i dworskimi służalcami, owego Dąbrowskiego na plac do stracenia prowadzonego odbili, do dominikanów na Nowe Miasto do kościoła wprowadzili i Te Deutn laudamus nad nim, krzyżem leżącym w śmiertelnej koszuli, w szlafmycy, tak jak był z placu porwany, odśpiewali, a po tym triumfalnym ceremonijale do­minikanom go do przechowania i ułatwieniu mu ucieczki oddali. Marszałek Bieliński, srodze urażony tym zuchwalstwem, kazał studentów szukać, łapać w domach, na ulicach, gdzie tylko którego jego żoł­nierze przydybać mogli, a schwytanych serdecznie w kordygardzie batogami ćwiczyć tak, że przez kil­kanaście dni żaden z roślejszych nie śmiał się poka­zać studentem (małym albowiem dzieciom, lubo i te bębny mięszały się do odbicia Dąbrowskiego, prze­puszczono). Jedni pouciekali z Warszawy do innych szkół w kraju, którzy byli pryncypałami i zostali do schwytania podanymi; drudzy zaparli się być stu­dentami, a inni wcale od tej daty szkoły porzucili.

I tak od tego czasu Bieliński miał pilne oko na stu­dentów, a za najmniejszą okazyją porywając studen­tów pod swoją wartę, niezmiernie upokorzył owe dawną studencką dumę.

Co się zaś tycze rewolucyi Dąbrowskiego, rozu­miem, iż mi czytelnik nie będzie miał za złe, lubo ta do mego zamiaru nie należy, gdy mu opiszę, jak się zakończyła.

Jak prędko dano znać marszałkowi, iż Dąbrow­skiego studenci z placu porwawszy do dominikanów zaprowadzili, natychmiast kazał otoczyć klasztor i kościół żołnierzem, aby z niego Dąbrowski nie uszedł: którego dominikanie na rekwizycyją marszał­

ka wydać nie chcieli, dając przyczynę, iż popełnia­jący zabójstwo w obronie życia własnego powinien być zasłoniony od Kościoła przeciw surowości świec­kiego sądu. Marszałek trzymał w oblężeniu kilka dni klasztor z kościołem, a tymczasem nalegał u nuncyju- sza o przymuszenie dominikanów do wydania Dą­browskiego. Nuncyjusz jednego będąc z dominika­nami rozumienia a pokazując na pozór, jakoby się mięszał w rezolucyi, czy ją ma dać za Dąbrowskim, czy przeciw Dąbrowskiemu, dla wywikłania się z niej politycznie bez urazy albo marszałka, albo praw kościelnych, zdał tę rozprawę na teologów, na­kazawszy, aby z każdego klasztoru, co ich jest w Warszawie, po dwóch teologów zgromadziło się w jedno, przypadek Dąbrowskiego rozstrząsnęli i po­dług prawideł świętej teologii rozcięli. Zgodzili się wszyscy na jedno, iż ponieważ nie masz innej wiado­mości, z jakiego powodu zabił Żółtowskiego Dąbrow­ski, tylko własne jego wyznanie, a to stoi za nim, nie przeciw niemu, więc w takowym razie Dąbrowski powinien być zasłoniony kościelną protekcyją i nie może być wydany pod miecz bez urazy kanonów świętych. Zatem nuncyjusz tę rezolucyją aprobował; a marszałek, nie śmiejąc gorzej klasztoru dominikań­skiego gwałcić, kazał wartę ściągnąć, po odstąpieniu której dominikanie, przestroiwszy Dąbrowskiego w habit, wywieźli za Warszawę.

Marszałek atoli, zawsze o skutek swoich dekretów gorliwy, a tym bardziej takim złudzeniem teologicz­nym urażony, rozpisał listy do wszystkich grodów z dokładnym postaci Dąbrowskiego wyrażeniem, aby gdziekolwiek się pokaże, był schwytany i do jego straży odesłany.

Wymknąwszy się Dąbrowski spod miccza myślał, że już wszystkiego pozbył nieszczęścia, a zawziętość

marszałka że sam czas uspokoi. Ale się nieborak omy­lił na swoich ułożeniach; w cztery lata bowiem po ucieczce z Warszawy, przyszedłszy do kancelaryi za­kroczymskiej dla uczynienia jakowejś transakcyi z bracią żony, którą był pojął, tam poznany, pojma­ny i do Warszawy odwieziony, stracił głowę, dawniej pod miecz osądzoną. 1 tak studencka protekcyja tyle mu łaski wyświadczyła, że żył dłużej, niż miał żyć, cztery lata“.

ZAMACH NA KRÓLA STANISŁAWA AUGUSTA W DNIU 3 LISTOPADA 177! R

Plan porwania króla Stanisława Augusta spośród otaczającego go dworu w Warszawie i przewiezienia go do konfederatów do Częstochowy, przedsięwzięty w dniu 5 listopada 1771 r., powstał niewątpliwie w głowie Stanisława Strawińskiego, rotmistrza sta- rodubowskiego. Zapewne z podobnymi zamysłami nosili się i inni konfederaci barscy, gdyż zamiar uprowadzenia króla, ewentualnie nawet postawienie go drogą przymusu na czele konfederacji barskiej, był tu i ówdzie omawiany. Pożywkę tego rodzaju za­mysłom dawał sam rozwój sytuacji, gdyż konfede­racja, po przegranej Dumourieza pod Lanckoroną — 24 czerwca 1771 r. oraz haniebnym zaskoczeniu i roz­biciu hetmana Ogińskiego pod Stołowiczami — 23 września 1771 r.. wyraźnie chyliła się ku upadko­wi. Wśród konfederatów sądzono, że porwanie króla pozwoli zastrzyknąć nowe siły upadającej sprawie, a wydany przez generalność konfederacji barskiej jeszcze w dniu 9 sierpnia 1770 r. akt bezkrólewia, ogłaszający Stanisława Augusta „intruzem, uzurpa­torem i tyranem“, sankcjonował w pewnej mierze wszelkie zamachy przeciwko osobie królewskiej. Akt ten został rozrzucony w znacznej ilości egzemplarzy między ludnością i był podany do grodów. A właśnie rotmistrz Strawiński, jeden z głównych aktorów opi­sywanego zamachu, z brawurą wielką, nie rozpozna­ny przez otoczenie królewskie, doręczył osobiście królowi pozew konfederatów, nakazujący mu stawie­

nie się przed generalnością. O ile wierzyć Rzewuskie­mu, scena ta rozegrała się przed kościołem katedral­nym św. Jana, gdy Stanisław August wychodził z nabożeństwa.

Źródeł zamachu należy oczywiście szukać głębiej, nie wyłącznie w nastrojach i przekonaniach politycz­nych konfederatów. Część historyków polskich wy­rażała przekonanie, że sprawa cała była prusko- heską prowokacją, aby opróżnić tron polski dla za­sobnego w pieniądze i lancknechtów landgrafa he­skiego, na lep którego dala się złapać część general- ności konfederacji. Według współczesnych pogłosek Kazimierz Pułaski miał działać pod wpływem czy nawet urokiem królewiczowej saskiej, Franciszki Krasińskiej.

Nie dociekając bliżej motywów działania Puła­skiego, należy stwierdzić, że rotmistrz Strawiński, który miał stosunki z kołami spiskowymi w Warsza­wie i stykał się z dowódcami mazowieckich oddzia­łów konfederackich, zjawił się w sierpniu 1771 r. w Częstochowie i żądał widzenia z Pułaskim. Po­dejrzliwy Pułaski, który go nie znał, miał go kazać sprowadzić do kościoła na Jasnej Górze, gdzie obser­wowano jego zachowanie. Strawiński przystąpił ze skruchą do spowiedzi i całą mszę przeleżał krzyżem, co Pułaskiego miało skłonić do wysłuchania jego wy­nurzeń. Rysując ponętną perspektywę porwania głównodowodzącego generała wojsk rosyjskich, za­brania magazynów i kasy ambasadora rosyjskiego, uprowadzenia gwardii konnej, Strawiński wyjawił swój plan zasadniczy, plan porwania króla. Dowo­dził, że jest on łatwy do zrealizowania wobec czę­stych wieczornych wyjazdów króla w nielicznym tylko, towarzyszącym mu orszaku.

Pułaski miał nie ukrywać, że dostawienie króla do

Częstochowy byłoby korzystne dla dalszego rozwoju konfederacji, lecz rzekomo nie dał na to wyraźnego pozwolenia, a jedynie zgodził się na zagarnięcie ka­sy w pałacu Bruhlowskim i magazynów na Solcu oraz pozwolił Strawińskiemu na zaciąg ludzi do kon- łederacji. W czasie następnego pobytu Strawińskiego zgodził się na przydzielenie mu ludzi z oddziałów stojących w Wyszogrodzie i Zakroczymiu i przyjmu­jąc w zasadzie plan. miał zastrzec, aby życiu króla nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Walentemu Zembrzuskientu, komendantowi oddziału zakroczym­skiego. i Józefowi Czachorowskiemu, marszałkowi Ziemi Wyszehradzkiej wydał rozkazy udzielenia po­mocy Strawińskiemu.

W dniu 31 października 1771 r. spotkały się w Ma­łej Wsi pod Zakroczymiem oddziały Walentego Łu­kawskiego. podkomendnego Zembrzuskiego, i Jana Kuźmy, porucznika nieszlacheckiego pochodzenia, zwanego również Kosińskim, który był dawniej masztalerzem u generała Wodzińskiego, a obecnie służył pod Czachorowskim. Z oddziałów tych wybra­no dwudziestu sześciu ludzi przeznaczonych na wy­konanie zamachu w Warszawie. Strawiński polecił Kuźmie przyprowadzić ich w grupach po dwóch do „domu chłopa Jędrzeja“ i w obecności Łukawskiego odbierał od nich przysięgę na zachowanie tajemnicy, po czym wyjawił im. że celem wyprawy do Warsza­wy jest porwanie króla.

Następnego dnia. to jest i listopada, oddziałek udał się do wozów z sianem i zbożem, ukrytych w lesie koło Głuska pod strażą niejakiego Walentego Peszyń- skiego. Ludzie przebrali się w przygotowane sukma­ny, a broń. mundury i przybory wojskowe ukryli w wozach. Zaprzągłszy swe wierzchowe konie do wozów ruszyli, udając fornali i flisów, do Warszawy.

Podjechawszy do wsi Łomianki, rozproszyli sit; po lesie Bielańskim, oczekując zapadnięcia wczesnej li­stopadowej nocy.

Peszyński i niejaki Antoni, zwany Węgrzynkiem, udali się do Warszawy, gdzie ich przy rogatkach ma- rymonckich straż nie chciała wpuścić, uważając, że przedstawiana przepustka nosi zbyt dawną dalę. Gdy Peszyński jednak zapewnił, że wręczył mu ją jego pan, rotmistrz Strawiński, który tylko patrzeć nadjedzie z Czerwińska z dalszymi furami, zostali wpuszczeni do miasta. Peszyński uprosił jeszcze strażników, żeby rogatek nie zamykali przed przy­jazdem jego pana. Następnie udał się wprost do sta­jen oo. dominikanów na Nowym Mieście, bardzo obszernych i stąd ogólnie używanych na postój przez fury z wiejskimi produktami. Strawiński już na trzy tygodnie wcześniej zarezerwował tam miejsce dla swoich wozów. Zostawiwszy przy koniach Antoniego Węgrzynka Peszyński powrócił pieszo do rogatek, aby czekać na przyjazd pozostałych wozów. Nadje­chały rzeczywiście już po ciemku wraz z pozostały­mi spiskowcami. Przepuszczeni bez przeszkód przez rogatki udali się wszyscy do stajen oo. dominikanów. Łukawski jeszcze tejże nocy poszedł odwiedzić żonę, mieszkającą przy Nowym Świecie. Strawiński z Kuź­nią zostali przy wozach pilnując, aby nikt z ich ludzi nic wymknął się do miasta.

Nazajutrz. I listopada, była to niedziela po Za­duszkach. Strawiński wyszedł rozejrzeć się po mie­ście w zamiarze wyszukania dogodnego miejsc« do przejścia przez wał. którędy można by uprowadzić króla z Warszawy. Udał się do komendanta głów­nego posterunku. Oświadczył, że służący jego ukradł mu kilka koni i uciekł z nimi z Warszawy. Chciałby więc znaleźć ślady ich przejścia przez okopy. Ko-

mendant przydzielił mu sierżanta, w którego towa­rzystwie objechał wał rozglądając się za dogodnym przejściem. Następnie udał się wprost na Zamek, do­kąd każdy miał wolny dostęp. Bez trudności dowie­dział się. że król tego wieczoru nie pojedzie do teatru, lecz zamierza odwiedzić swego chorego wuja, kancle­rza wielkiego litewskiego — Michała Fryderyka Czartoryskiego, mieszkającego w pałacu przy Miodo­wej, zwanym później pałacem Paca, gdzie obecnie mieści się Ministerstwo Zdrowia.

Strawiński przechadzał się po dziedzińcach zam­kowych nie zaczepiany przez nikogo, a gdy się prze­konał, że czyni się przygotowania do wyjazdu, tj. wytoczono karetę i zaprzęga się konie, poszedł do swych ludzi w stajniach dominikańskich. Kazał im trzymać się w pogotowiu, sam zaś wrócił na Zamek i przyglądał się wyjazdowi króla do pałacu kancle­rza Czartoryskiego, co miało miejsce około godziny wpół do dziewiątej wieczorem.

Następnie udał się po swoich ludzi. Rozdzielił ich na trzy grupy. Ta, której dowództwo objął sam, miała zatrzymać orszak królewski, druga pod do­wództwem Kuźmy miała napaść na karetę królewską i uprowadzić króla, wreszcie trzecia — pod dowódz­twem Łukawskiego — miała odciąć część orszaku królewskiego, jadącego za karetą. Przeprowadził ich Podwalem do ulicy Kapitulnej, przy której zatrzy­mał się jeden oddział, nieomal wprost pałacu Czar­toryskiego, obydwa pozostałe oddziały stanęły przy Miodowej. Tymczasem zapadła noc, a ponadto pod­niosła się, jak to nieraz bywa w listopadzie, gęsta mgła, która ułatwiała całe przedsięwzięcie. Prze­chodnie, z rzadka snujący się po ulicy, brali ludzi Strawińskiego za żołnierzy stojących w Warszawie. Otrzymali oni zresztą rozkaz mówienia po rosyjsku.

Przechodzącemu więc obok nich rontowi ułanów kró­lewskich na zapytanie, kto oni są, odpowiedzieli: Kaznckaja patrul, co żadnych nie wzbudziło podej­rzeń. Gdy natomiast przechodzący oficer rosyjski za­żądał wyjaśnień, po co się tylu ludzi zebrało, zarzu­cono mu płaszcz na głowę i uprowadzono go.

Nie czekano zresztą długo na króla, który już oko­ło wpół do dziesiątej wracał od kanclerza Czartory­skiego, mając bodaj zamiar udać się na kolację do księżnej Adamowej Czartoryskiej. Karetę poprze­dzało dwóch laufrów, dwóch ludzi konno z pochod­niami, kilku oficerów służbowych i trzech dworzan: Jan Ośniałowski. Franciszek Przeuski i Ignacy Bach- miński. W karecie siedział obok króla generał-adiu- tant Poniatowski, a za nią jechało dwóch paziów. Z tyłu karety stali dwaj hajducy, wreszcie dwóch lokajów zamykało orszak.

Jadący na przedzie wzięli zastępujący im drogę oddział Strawińskiego za patrol kozacki i wezwali do ustąpienia słowami: „Król jedzie!“. Wówczas, kie­dy kareta królewska znajdowała się między pała­cami biskupa krakowskiego i hetmana Branickiego, wypadły na nią dwa pozostałe oddziały pod dowódz­twem Łukawskiego i Kuźmy. Stangret próbował za­ciąć konie, lecz kareta została otoczona.

Obydwaj laufrowie pokazali, co umieją. Za nimi uciekali co prędzej obaj paziowie. Dworzanie Ośnia­łowski i Bachmiński wystrzelili z pistoletów do na­pastników i dobyli szabel. Obsypani gęstym ogniem umknęli wraz zPrzeuskim, przy czym koń Ośnia- łowskiego został postrzelony w kark. Obaj ranni lo­kaje: Ichnowski i Chmielewski, też uciekali. Króla bronili tylko, ile im sił starczyło, obydwaj hajducy. Jeden z nich, dysydent Jerzy Henryk Butzow, prze­szyty dwiema kulami, poległ na miejscu. Drugi, ka­

tolik Szymon Mikulski, został powalony cięciem pa- łasza.

Stanisław August, korzystając z głębokich ciemno­ści i zamieszania, wysunął się wraz ze swym adiu­tantem z karety i niepostrzeżony przemknął się do bramy pałacu kanclerskiego. Zastał ją jednak szczel­nie zamkniętą, gdyż służba Czartoryskiego, zamiast biec mu z pomocą, z obawy przed strzałami zawarła bramę. Kołatając silnie do bramy zwrócił na siebie uwagę, a rozpoznany przez spiskowców w błysku wystrzałów pistoletowych, został schwytany przez Łukawskiego. Wśród zamieszania jeden ze spiskow­ców. możliwe że był nim wachmistrz Jan Wołyński, nie orientując się, że to król, ciął go lekko pałaszem w głowę, król zgubił kapelusz i harbajtel, a Kuźma wystrzelił z pistoletu, lecz chybił, osmalając tylko króla. Waląc Stanisława Augusta szablami po gru­bym futrze i przeklinając na czym świat stoi, pro­wadzono go wśród koni kilkadziesiąt kroków, „Nie szarpcież mnie — mówił zdeterminowany król — już sam pójdę tam, gdzie chcecie, wszak jestem w waszym ręku“. Na to nadszedł Strawiński; rozka­zał wsadzić króla na konia, odebrać mu szpadę i po­lecił Kuźmie, któremu dodano dziesięciu ludzi, wy­prowadzić go z miasta. Stanisławowi Augustowi oświadczono, że mu włos z głowy nie spadnie, jeśli będzie zachowywał się spokojnie, natomiast opór lub próba ucieczki grozi utratą życia. Wszystkie trzy oddziałki przejechały w porządku ustalonym przez Strawińskiego ulicą Miodową, skręciły na lewo w uli­cę Długą i, udając znowu ront kozacki, przeszły nie zatrzymywane obok głównego odwachu artylerii kon­nej przy arsenale, docierając do okopów. Łukawski ze swymi ludźmi minął je bez przeszkód. Gdy Kuźma przechodził wraz z królem przez wyłom w wale, koń

króla upad! łamiąc nogę, król zaś zgubił płaszcz i trzewik. Kuźma polecił podać mu innego konia i rozkazał, ab„y jeden z ludzi dał królowi but, a drugi płaszcz. Łukawski oddalił się tymczasem już znacz­nie ku Marymontowi, Strawiński zaś, kryjąc tyły oddziału, postępował wolno, nasłuchując, co się dzie­je w mieście. Nie wiedział więc o wypadku z królem i gdy dotarł do wału, pewien, że uprowadzenie króla przebiega w porządku, ruszył na miejsce oznaczonej zbiórki w lasku Bielańskim.

Kuźma pozostawiony samemu sobie począł po przejściu okopów błądzić w ciemnościach i wpadł na błota, tak że oddział posuwał się bardzo powoli naprzód. Wtedy już widocznie zreflektował się, że impreza ta może grozić jego głowie i począł przemy- śliwać, jakby cało ją wynieść. Pod pozorem odnale­zienia drogi wysyłał swoich żołnierzy w rozmaitych kierunkach, którzy oczywiście gubili się w czarnej listopadowej nocy i do oddziału nie wracali. Król ostrzegał swych „zbójców“, gdzie stoją rosyjskie pa­trole. Wreszcie Kuźma pozostał sam jeden z królem. Moment ten od razu wykorzystał Stanisław August, słynący z płynnej i przekonywającej wymowy. Po­czął więc wykazywać Kuźmie, jak ciężkiej dopuścił się zbrodni, porywając się na osobę swego monarchy, przyrzekał mu przebaczenie i sowitą nagrodę, jeśli zaniecha powziętego zamiaru i go ocali. „Jeżeli nie wierzysz mojej obietnicy — mówił król — więc uchodź i ratuj siebie, póki masz czas. Pikiety mo­skiewskie są po lewej ręce, udaj się w prawą, byś je minął. Jeśli mnie spotkają, upewniam, że im pokażę inną wcale drogę, nie tą, którą ty pójdziesz“. Kuźma. gdy nikt z pozostałych spiskowców nie nadjeżdżał, uległ wywodom króla i docierając już do lasku Bie­lańskiego, gdzie spiskowcy mieli się spotkać po do­

konanym zamachu, zboczył z drogi udając się .pod : Buraków. Tu rzucił się Stanisławowi Augustowi do nóg, prosząc o przebaczenie i łaskę królewską. Na­stępnie zaprowadził króla do stojącego w pobliżu młyna słodowego — który miał w dzierżawie niejaki Finkę, rodem z Szwajcarii —- oświadczając, że wy­ratował z rąk rozbójników jakiegoś znakomitego dygnitarza. Zbliżała się już godzina czwarta rano. Stanisław August napisał ołówkiem bilecik do puł­kownika Kokceja, dowódcy gwardii pieszej koronnej, treści następującej: „Cudem uszedłem rąk morder­ców, pośpiesz po mnie ze czterdziestu ludźmi do Ma- rymontu. Jestem raniony, lecz nie niebezpiecznie“.

Z biletem tym wyruszył parobek młynarski do po­bliskich koszar gwardii znajdujących się na Żolibo­rzu. Król legł znużony przejściami na łóżku młynar­skim okryty „jupeczką“ młynarki, podczas gdy Kuź- ma z dobytą szablą czuwał u drzwi.

Musimy się jeszcze cofnąć do wydarzeń, które miały miejsce w Warszawie, gdy rozbity orszak kró­lewski dał znać na zamek o zamachu. Nadchodziła wtedy dopiero godzina dziesiąta wieczorem, tak że wiadomości o wypadku lotem błyskawicy rozbiegły się po mieście. Nie orientując się, kto i ilu jest spraw­ców zamachu, obawiając się rozruchów, rozkazano wszystkim pułkom stanąć pod bronią, wytoczono armaty na ulice i rozesłano patrole przypuszczając, że spiskowcy nie opuścili jeszcze Warszawy i ukry­wają się gdzieś z królem w mieście. Oddział wysłany na miejsce zamachu znalazł ciało zabitego hajduka Butzowa oraz kapelusz i harbajtel Stanisława Augu­sta.

Marszałek wielki koronny, ks. Stanisław Lubomir­ski, udał się natychmiast na Zamek w asyście Józefa Mierzejewskiego, sędziego marszałkowskiego, i tu,

jakby się już zaczynało bezkrólewie, położył pieczęć marszałkowską na szafach królewskich, znajdują­cych się w gabinecie, który też opieczętował, zabie­rając z sobą klucz. Opieczętowano również archi­wum królestwa w obecności księcia Michała Ponia­towskiego, do którego jako sekretarza wielkiego ko­ronnego należał nadzór nad archiwami.

Ożarowski — pisarz koronny, Radoński — pułkow­nik kadetów i Poniatowski, generał-adiutant króla, który znajdował się w karecie królewskiej w czasie zamachu, udali się wraz z kilku innymi osobami na poszukiwanie króla. Dotarli do Młocin i nie napot­kawszy nikogo, wrócili do Warszawy.

Ale na tym też wyczerpały się czynności przed­sięwzięte cełem odnalezienia osoby królewskiej. Nie wydano żadnych dalszych zarządzeń w sprawie ści­gania zamachowców i uwolnienia króla.

Do zamachu odnoszono się obojętnie. Książę-kan- clerz Michał Czartoryski, wuj króla, kazał jeszcze mocniej zatarasować bramę swego pałacu i zasiadł w kółku domowym spokojnie do kolacji. Poseł ro­syjski, Saldem, któremu szambelan Pernicotti do­niósł o zamachu, zachował się obojętnie, a nawet oświadczył opryskliwie, że nic .tu pomóc nie może, bo ma ważniejsze sprawy na głowie. Generał rosyj­ski, Weymarn, radził nie wysyłać wojska, bo życic królewskie wisi na włosku.

Dygnitarze cywilni i wojskowi, którzy na wieść

o porwaniu króla przybyli na Zamek, naradzali się, co robić, czy wysłać pogoń za zamachowcami, czy też lepiej od niej odstąpić. Jak przekazał nam Kito- wicz „książę podkomorzy koronny (Kazimierz Ponia­towski), brat królewski, za którym poszła cała fami­lia królewska i panowie polscy, dal zdanie, aby nie posyłać, uważali tak: albo ci hultaje mają rozkaz

zabić króla, albo też porwać go tylko żywcem i przy­prowadzić do hersztów swoich. W pierwszym zamia­rze pogoń już króla żywego nie zastanie, albo gdyby jeszcze zastała, to mu śmierć przyśpieszy, którego by zapewne żywego odstąpić nie chcieli. W drugim zamiarze również pogoń byłaby królowi szkodliwa, którego by zamordować nie omieszkali, gdyby go żywcem doprowadzić nie mogli, aby jaki taki skutek swojej odwagi i dzieła niepospolitego odnieśli: zanie­chawszy zaś pogoni, gdziekolwiek usłyszymy o królu, łatwiej będzie dobrać środków do uwolnienia go. Na tym zdaniu przestali...“

Mieszczaństwo warszawskie zaś, niechętne królo­wi. ucieszyło się z całego wydarzenia, podobno nawet rozpędziło kompanię gwardii litewskiej, która zbie­rała się pod pomnikiem króla Zygmunta, aby udać się w pogoń za spiskowcami, i raniło dobosza biją­cego w bęben.

Dopiero gdy jeden z patroli znalazł na wale leżą­cego w błocie konia ze złamaną nogą oraz przestrze­lony płaszcz królewski, zbroczony krwią, dano woj­sku rosyjskiemu stojącemu pod Warszawą rozkazy rozesłania gęstych patroli. Tymczasem bilecik kró­lewski doręczony przez parobka młynarskiego puł­kownikowi Kokcejowi. spowodował, że ten ze stu- pięćdziesięciu gwardzistami i powozem, przy świetle pochodni, ruszył po króla na Marymont. Marszałek wielki koronny. Lubomirski, na wiadomość, że król żyje, zdjął położone pieczęcie i otworzył gabinet kró­lewski.

Okrzyki ludu. zalegającego ulice prowadzące do Zamku, dały znać, że Kokcej przybył z królem w po­wozie. „Rozmaitych obrazów — powiada bezimienny autor w * Wiadomościach o Konfederacji Barskiej« — dostarczył wjazd króla do Zamku. Rozczochrany, za­

krwawiony, w podartych i błotem zbryzganych suk­niach, wysiadł król pośród dam w negliżach i adhe­rentów zapłakanych, rozwodzących się nad okropno­ścią czynu i środkami przedsiębranymi na ocalenie, przysięgających bronić go po ocaleniu do ostatniej kropli krwi, kończących na ostatek powinszowaniami, na które król samą odpowiadał rzewnością.

Drugi orszak otaczał Kuźmę, złorzecząc, wypytu­jąc i okazując życzliwość na przemian. W milczeniu, lepiąc w ziemię wzrok osłupiały i ponury, stał Kuź- ma nieporuszenie, smutek, zgryzotę było widać w je­go postawie i rysach, dając do odgadnienia. czy to pochodzi z porwania, czy ocalenia króla: natarczywe dopiero nalegania wymogły ua nim słowa: s Jest to dzień najokropniejszy w mym życiu«. Całej tej sce­nie przyświecające pochodnie robiły podwórze zam­kowe podobnym do teatru, na którym wystawiają parodię wiernych poddanych panu swemu“. Kuźmie zapewniono i polecenia królewskiego wszelkie wy­gody, lecz wzięto pod ścisłą straż, gdyż na podstawie jego zeznań, jak po nitce do kłębka, chciano uchwy­cić trop całego spisku i jego uczestników.

Tymczasem Strawiński i Łukawski wraz ze swy­mi ludźmi połączyli się w lasku Bielańskim, lecz na próżno wyglądali oddziału Kuźmy z królem. Nie mogąc się go doczekać, udali się wreszcie, rozka­zawszy pozostać żołnierzom, na zwiady, lecz gdy tylko weszli do najbliższej chaty, obskoczyli ich ko­zacy. Strawiński, zastrzeliwszy dowódcę kozackiego oddziału, zdołał umknąć. Łukawski został pokłuty spisami i padł na ziemię nie dając znaku życia. Prze­szukano jego kieszenie i zabrano listy. Gdy Strawiń­ski wrócił po pewnym czasie z kilku żołnierzami, kozaków już nie było, a przekonawszy się. że Łu­kawski daje znaki życia, zabrał go z sobą. Udało mu

się wraz z towarzyszami przekraść do oddziałów konfederackich, działających pod Częstochową.

W Warszawie wszczęto natychmiast śledztwo prze­ciwko spiskowcom. Kuźma zeznając 4 listopada przed urzędem marszałka wielkiego koronnego wy­mienił wszystkich uczestników nieudanego zamachu. Zarządzono zamknięcie wyjazdów i przewozów z Warszawy, nie wypuszczając nikogo z miasta bez specjalnego zezwolenia urzędu marszałkowskiego. Za­rządzenie to uchylono dopiero po trzech dniach, gdy aresztowano szereg podejrzanych, między innymi już w dniu 5 listopada żonę Łukawskiego, Mariannę. Jeszcze w dniu 4 listopada sporządzono w urzędzie marszałkowskim „prezentę“ ur. Ośniałowskiego, dwo­rzanina JKM, u którego stwierdzono twarz prochem osypaną, potłuczenie na ciele oraz w kilku miejscach pocięty kontusz. Przeprowadzono obdukcję zwłok hajduka Jerzego Butzowa, „przy karecie JKM od kilku przestrzałów kulmi zabitego“, „prezentę“ ran drugiego hajduka JKM, Szymona Mikulskiego, ko­nia „kulmi przestrzelonego“ ur. Przeuskiego, podko- niuszego JKM oraz „prezentę“ karety JKM „kulmi na wylot poprzestrzelanej, w jej siedzeniu poduszki przestrzelonej, okien wybitych, kul dwu, jednej okrągłej, drugiej spłaszczonej, w tejże karecie zna­lezionych“.

W dniu 5 listopada nastąpiła rekognicja, czyli do­wód z oględzin przy pierwszym opatrzeniu króla „ze strony doktorów przytomnych i cyrulików* w której zeznali, że widzieli głowę całą JKM krwią zbroczoną, ranę w głowie na trzy cale długą, aż do kości od szabli zadaną, z narażeniem kości i błonki, nogi obrzmiałe od potłuczenia i inne zdarcia i sine znaki". Przeprowadzono również dowód z oględzin ..znaków od kul w ścianach odulicznych pałacu

ks. biskupa krakowskiego i hetmańskim“, wreszcie w dniu 7 listopada „karety przestrzelonej wojewody płockiego i konia przestrzelonego, co podówczas ata­ku na króla JMci w ulicę nadjechała“.

Król Stanisław August rozesłał listy do monarchów szeregu państw, a więc już następnego dnia po za­machu do carowej Katarzyny II, a w jakiś czas póź­niej do cesarzowej Marii Teresy, króla Fryderyka II i do króla angielskiego, przedstawiając zamach jako usiłowane królobójstwo i obwiniając o nie całą barską konfederację. Pisał też do Paryża, do ..ma­my“ Geoffrin. z której salonu literackiego rozcho­dziły się wiadomości na cały świat. Do senatorów Rzeczypospolitej rozesłał „list cyrkularny“, wreszcie podyktował szereg artykułów o zamachu do krajo­wych i zagranicznych dzienników.

Wykazywał również wielką dbałość o zwiększenie popularności swojej w kraju. Gdy się dowiedział, że korpus kadetów na wieść o jego szczęśliwym urato­waniu iluminował okna Pałacu Kazimierzowskiego, w którym się mieścił, król. jak nam przekazał ów­czesny wychowanek tej szkoły rycerskiej, Julian Ursyn Niemcewicz, „skoro tylko uczul się lepiej, we­zwał cały korpus kadecki do siebie. Udaliśmy się wszyscy do Zamku. Za otwarciem podwoi sali. którą zwano garderobą, postrzegliśmy Stanisława Augusta, leżącego na sofie, z głową obwiązaną białą muślino­wą chustką, w szlafroku z materii tureckiej. W kilku przyjaznych słowach dziękował nam za przychyl­ność naszą, po czym kolejno do pocałowania ręki królewskiej przypuszczeni byliśmy“.

Zresztą w kraju na temat zamachu różne poczęto szerzyć domysły i plotki. Twierdzono na przykład, że zanuich był zainscenizowany /.a zgodą króla pr/cz jego kamerdynera, Rvxa, aby zohydzić w ten sposób

konfederatów barskich jako królobójców. Inna plotka mówiła, że król umizgał się do gładkiej żony hajduka Butzowa, która nie potrafiła mu się oprzeć. Butzow, dowiedziawszy się o tym, udając pijanego napadł na króla, który wracał od jego żony, owinięty w szeroki płaszcz i zasłaniając sobie twarz dla niepoznaki, Butzow płazując króla augustówką ciął go przez gło­wę. Wtedy to dla zatuszowania sprawy zainicjowano następnego dnia napad, w czasie którego król niby to został ranny, Butzow zaś życie stracił. Oczywi­sta, że plotka ta najmniejszej krytyki nie wytrzy- muje. rĄ

Zainteresowanie zagranicy zamachem na Stanisła­wa Augusta było b. znaczne. Nie tylko ościenne dwo­ry się nim żywo zainteresowały. Wśród listów prze­syłanych królowi z powodu szczęśliwego ocalenia znalazł się również list Voltaire’a, przebywającego na dworze berlińskim króla Fryderyka II. Papież Klemens XIV za wstawieniem się posła polskiego w Rzymie, Anticiego, ogłosił dla Polski bullę jubileu­szową, a duchowieństwo potępiało zamachowców z ambon.

Nie tylko w publicystyce i w listach pasterskich znalazło żywy wyraz porwanie Stanisława Augusta przez konfederatów, lecz tematowi temu poświęciło pióro szereg poetów, z księdzem biskupem Narusze­wiczem na czele. Napisał, on „Odę do Ojczyzny z okazji niesłychanego przypadku Jego Królewskiej Mości“. Po nim próbowali swego talentu: Kazimierz Sapieha, Józef Minasowicz i Grzegorz Piramowicz.

Echo porwania króla rozbrzmiewało w poezji dworskiej również jeszcze w 1773 r., gdy w pierw­szym ze swych większych poematów politycznych pod tytułem: „Na dzień siódmy września albo rocz­nicę elekcji“ Trembecki pisał:

Wrześniul Ciebie podmoić ojczyzna by rada Wymazuimszy z rocznikom imię listopada.

Pojawił się też wiersz nieznanego autora pt. „Naj­jaśniejszego Pana, Króla naszego Miłościwego, w ro­ku 1771 przez prostaków opisana transakcja“, w któ­rym Bartek i Maciek, dwaj rozrzewnieni kmiotkowie, omawiają porwanie króla przez „kondraków“. Posy­pały się też wiersze satyryczne, zresztą rozwlekłe i nudne. Na jeden z nich odpowiadał znów w obro­nie króla Naruszewicz.

Znalazł się też podobno jakiś panujący książę, któ- ry, gdy go w Paryżu wierzyciele za znaczne długi zamierzali osadzić w więzieniu, wykorzystał za po­radą bawiącego podówczas tam warszawskiego ban­kiera, Teppera, sprawę zamachu dla poprawy swych opłakanych finansów. Ustanowił mianowicie z po­wodu cudownego ocalenia króla polskiego order Bo­skiej Opatrzności. Gwiazda tego orderu była złota, a na niej oko w trójkącie z napisem: Vide cui fide, wstęga zaś błękitna ze złotymi brzegami. Najstarszy przedstawiciel rodu Tarnowskich i rodu Ponińskich był eques natus tego orderu. W biurze Teppera za­łatwiano formalności związane z nadawaniem orderu. Początkowo koszta manipulacyjne wynosiły sto du­katów. potem spadły do dwudziestu pięciu dukatów i, jak dodaje Rzewuski, który tę wiadomość nam przekazał, „nie było panicza u dworu, który by nie nabył kawalerstwa Boskiej Opatrzności. Następnie poszło to w pośmiewisko, ale książę swojego celu do­piął, bo tym wykupił siebie od aresztu, rachując na próżność Polski warszawskiej, gdyż prowincja była obca temu dzieciństwu“.

Tymczasem instygatorowie urzędu marszałkow­skiego „egzaminowali“ schwytanych spiskowców.

Uwięzieni konfederaci usiłowali zwalić winę na Pu­łaskiego, twierdząc, że on to był sprężyną zamachu. Obwiniali się też wzajemnie. Kuźnia już na przęsłu- clnmiu 6 listopada wymienił wszystkich uczestników zamachu podając, że przysiągł Strawińskiemu zacho­wać tajemnicę zarówno co do samego spisku, jak i uczestniczących w nim osób. W dniu 10 listopada podał, że Józef Cybulski, którego schwytano, gdy z listem Zembrzuskiego do Warszawy przyjechał, miał wskazywać przejście na manowcach, którymi króla miano wyprowadzić z Warszawy.

Schwytany inny uczestnik. Teodat Frankemberg alias Offemberg, przesłuchiwany w dniach 26 i 30 listopada 1771 r„ również nie zataił znanych mu szczegółów spisku. Podał więc, że Cybulski był wy­słany z niejakim Owsienickim przez Strawińskiego do wsi Wólka po kożuchy i siermięgi chłopskie. Ze­znał też, że Łukawski już po zamachu, wychodząc z Warszawy, przechwalał się, iż król pewnie został zabity, bo on sam strzelał do karety. Wspól- spiskowiec Tubałowicz przesłuchiwany 24 stycznia

1772 r. zeznał, że oprócz Łukawskiego przechwalali się po wyjściu z Warszawy także Strawiński i wach­mistrz Wołyński, iż strzelali do karety królewskiej.

O zabicie hajduka Butzowa oskarżał Wołyńskiego twierdząc, że miało to miejsce, gdy Butzow chwycił za cugle konia Łukawskiego, nacierającego na karetę królewską. Oprócz obwinionych, których schwytano, przesłuchiwano również wielu świadków. Łukawski, aresztowany znacznie później, był przesłuchiwany dopiero 31 października 1772 r. Przyznał się do udziału w spisku i zwalał winę na Pułaskiego, „od którego otrzymał rozkaz wykonania zamachu“.

Śledztwo wstępne ciągnęło się więc długo. Nic było

sprawa należała jako crimen Laesae inajeslatin w myśl konstytucji z 1588 r. do kompetencji sądu sejmowego, na którego zebranie się należało czekać. Już samo śledztwo odbiło się głośnym echem w generalności konfederacji barskiej. Reakcja dworu wiedeńskiego była zrazu bardzo ostra. Starał się ją osłabić poseł francuski wykazując, że cały przebieg zamachu nie potwierdza imputowanego konfederatom zamiaru za­mordowania króla, skoro wyszedł on cały i zdrów, mimo że konfederaci mieli go przez kilka godzin w swym ręku i dość okazji do zabicia, gdyby takie rzeczywiście żywili zamiary. Kanclerz Kaunitz jed­nak deklaracją z dnia 30 listopada 1771 r.. skiero­waną do generalności, wypowiedział Pułaskiemu pra­wo azylu w krajach austriackich oraz żądał od ge­neralności, aby z manifestu o bezkrólewiu odwołała „artykuł o królobójstwie“, który poniekąd usprawie­dliwiał zamachy na króla polskiego. Manifestem z dnia 4 grudnia 1771 r. generalność pośpieszyła wy­przeć się jakiegokolwiek udziału w zamachu i cho­ciaż Stanisława Augusta nadal uznawała za pozba­wionego tronu, to jednak opuściła ustęp upoważnia­jący każdego do jawnego i skrytego ścigania króla.

Na skutek podejrzeń wysuniętych w czasie prowa­dzonego w Warszawie śledztwa przeciwko Pułaskie­mu jako inicjatorowi spisku rządy pruski i austriac­ki wydałv surowe nakazy aresztowania go. Sta­wiało to w trudnym położeniu generalność konfede­racji, która nie mogła ani też nie chciała pozbawić Pułaskiego dowództwa w konfederacji. \aciskału więc na Pułaskiego, aby się wyparł wszelkiego, udziału w tej sprawie. Pułaski początkowo chciał wyjawić całą prawdę, to znaczy, że zgodziwszy się na projekt Strawińskiego porwania króla, zabrani»! jednocześnie targnięcia się na jego życie. Uległ jed­

nak naciskowi i protestacją zapisaną w grodzie ra­domskim oraz manifestem z 18 grudnia 1771 r. wy­parł się udziału w zamachu. Nie uratowało to już konfederacji coraz bardziej tłumionej przez trzy mo­carstwa i wojska koronne.

Po upadku Częstochowy Pułaski uszedł za granicę. W dniu 5 sierpnia 1772 r. podpisały trzy państwa zaborcze traktat pierwszego rozbioru Polski. Dnia 14 grudnia 1772 r. król Stanisław August ogłosił uni­wersał zwołujący radę senatu na dzień 1 marca 1773 r.. przełożoną następnie na 15 lutego 1773 r., z dwoma tylko punktami porządku dziennego: De­klaracja mocarstw, które dokonały rozbioru oraz sprawa zamachu listopadowego.

Na podstawie uchwały rady senatu z 15 lutego 1773 r„ postanawiającej wytoczyć proces uczestni­kom zamachu, instygatorowie obojga narodów, jako oskarżyciele publiczni, poprzestając na zebranym przez urząd marszałkowski materiale procesowym, wydali w dniu 3 marca 1773 r. pozwy przeciwko wszystkim uczestnikom zamachu na króla. W cha­rakterze delatorów przyłączyli się dwaj dworzanie królewscy: Jan Ośniałowski i Franciszek Przeuski. Pozwy zostały w obecności dwóch świadków dorę­czone w dniu 11 marca 1773 r. w więzieniu: Walen­temu Łukawskiemu, jego żonie Mariannie Łukaw­skiej. Kuźmie. Frankembergowi, Peszyńskiemu, (1 u- balowiczowi i Cybulskiemu. Oryginał z pieczęciami większymi Królestwa i Wielkiego Księstwa Litew­skiego złożono u prezydenta miasta Starej Warsza­wy. kopie zaś przybiło na Bramie Nowomiejskiej, Pobocznej i Krakowskiej, przy czym woźny w obec­ności dwóch świadków szlachciców oraz wielkiej liczby ciekawych donośnym głosem je odczytał. Po­zwy przeciwko: Kazimierzowi Pułaskiemu. Stanisła­

wowi Strawińskiemu. Walentemu Zembrzuskiemu publikowano na sejmikach ziemskich ich miejsca za­mieszkania czy ostatniej działalności.

Instygatorowie zarzucają w pozwach tych: „Stani­sławowi Strawińskiemu, Walentemu Łukawskiemu. Janowi Kuźmie, Janowi Wołyńskiemu zwanemu Wachmistrzem, (radomskiemu. I eodatowi Frankem- bergowi czyli Offembergowi. Walentemu Peszyń- skiemu, Michałowi Tubałowiczowi. Antoniemu, zwa­nemu Węgrzynkiem, zostającemu w służbie Łukaw­skiego, dalej Taszyńskiemu. Majewskiemu, Zboiń- skiemu, Michalskiemu. Saczyńskiemu. Józefowi Cy­bulskiemu, Wierzchlewskiemu. Bielawskiemu, zwa­nemu Trzywąsem, Wasilewskiemu, Biernackiemu, Trojanowskiemu, Zwolińskiemu. Rybickiemu, Len­kiewiczowi, Siemiątkowskiemu, Sokołowskiemu. Fal­kowskiemu, Ostrowskiemu, Gnatowskiemu, Zarzyc­kiemu, Konopce, Horodyńskiemu. Janowi Stepań- skiemu, zostającemu w służbie Łukawskiego i innym przez nich jeszcze wymienić się mającym, że speł­niając rozkazy swego herszta. Kazimierza Pułaskie­go, a wiedząc o tym, iż w życiu i zdrowiu króla zba­wienie Rzeczypospolitej polega, i nie obawiając się srogich kar na królobójców postanowionych, zwią­zawszy się w spisek na życie króla, w Warszawie, stolicy królewskiej — celem popełnienia królobój- stwa w sposób zdradziecki — pochowawszy broń w wozach, zeszli się 3 listopada 1771 r. i nocą. ukryw- szy się przy ulicy Kapitulnej, na króla przy ulicy Miodowej, gdy wysiadał z powozu. gwTałtcvwnie na­padli, do powozu, w którym król siedział, strzelali, dworzan broniących króla jednych pobili, drugich rozproszyli, a hajduka Jerzego Butzowa trzema strzałami życia pozbawili, potem świętokradzką ręką na króla się targnęli, z powozu wyciągnęli, pos/.ar-

pawszy ubranie, ranę w głowę zadali, a wyprowa­dziwszy za miasto, okrutnie zamordować chcieli — i przez to Królestwo na najwyższe narazili niebez­pieczeństwo“.

Mariannie Łukawskiej, Drozdowskiemu i Walen­temu Zembrzuskiemu: „że, chociaż wiedzieli o spi­sku, machinacjach i zasadzkach na życie króla, nie starali się spiskowi temu przeszkodzić ani donieść

o nim komu należało, przez co stali się współwinny­mi obrazy Majestatu i królobójstwa“.

Kazimierzowi Pułaskiemu: „że nie wiadomo z ja­kiej przyczyny pałając nienawiścią ku królowi wy­konanie zbrodni królobójstwa Strawińskiemu i Łu­kawskiemu polecił i w tym celu odpowiednie roz­kazy Łukawskiemu wydał, że po tej zbrodni ze Strawińskim i Łukawskim się znosił, pieniędzmi ich wspierał i że, gdy u niego w fortecy częstochowskiej byli, nie przytrzymał ich, lecz popierał“.

Strawiński tymczasem poruszony do żywego oświadczeniami Pułaskiego, przypisującymi mu wy­łączną inicjatywę zamachu, ogłosił bardzo obszerny manifest. Potrafił go nawet wnieść do ksiąg grodz­kich w Wilnie pod datą 9 kwietnia 1773 r. Odwaga Strawińskiego, który mimo skierowanej na niego ogólnej uwagi i interesującej się nim opinii publicz­nej nie bał się pojawić w ludnym Wilnie i publicznie składać manifest, wzbudziła powszechny podziw. Zarządzone za nim gorliwe poszukiwania nie dały żadnego wyniku: udało mu się umknąć bez prze­szkód za granicę.

W manifeście swym Strawiński tłumaczył szeroko powody, dla których przystąpił do konfederacji bar­skiej i podjął się uprowadzenia króla do Częstocho­wy, opisał dokładnie przebieg porwania króla oraz, ogłaszając listy Pułaskiego przesłane jemu i Zem-

brzuskiemu, udowadniał, że otrzymał od Pułaskiego nie tylko „dyspozycję“ do porwania króla w oznaczo­nym terminie, lecz również odpowiednie środki do wykonania zamierzonego przedsięwzięcia, przy czym Pułaski miał go oczekiwać „w sukursie“ po przepro­wadzonym zamachu w okolicach Olborza i Rawy.

W ślad za Strawińskim złożył Zembrzuski, któi- pozostawał na wolnej stopie, w dniu 16 kwietnia 1773 r. manifest do ksiąg grodzkich w Warszawie, zaprzeczając zeznaniom Łukawskiego, dotyczącym jego osoby. Krótko patem Kazimierz Pułaski ogłosił nowy manifest, usprawiedliwiając się z podnoszo­nych przeciwko niemu zarzutów.

Chociaż sejm zebrał się już w drugiej połowie kwietnia 1773 r., dopiero w dniu 29 maja 1773 r. za­padła konstytucja sejmowa przekazująca osądzenie sprawy listopadowego zamachu sądowi sejmowemu, w skład którego wybrano sześciu senatorów i dwu­nastu posłów ze stanu rycerskiego. Rozpoczęcie prze­wodu sądowego wyznaczono na dzień 7 czerwca

1773 r. o godzinie dziesiątej. W przeddzień rozprawy marszałek wielki koronny, Stanisław Lubomirski, ja­ko przewodniczący sądu sejmowego wydal skiero­wane do rotmistrza chorągwi węgierskiej zarządze­nie w sprawie pilnowania porządku w sądzie i do­stawienia obwinionych przed sąd. Porządku miało strzec czterdziestu żołnierzy, dowodzonych prze/, dwóch oficerów. Zlecono im pilnować już przy pierwszych schodach, aby „tłumu nie było ludzi, w liberiach wiele nie puszczać, tylko z tymi, którzy na górę do lóż pójdą, na co Imć pan oficer jeden baczność mieć powinien. Przed wartą do izby sena­torskiej nie puszczać żadnych dzieci, księży świec­kich, mnichów, liberii i licznych ludzi, tylko uczciwe i dystyngowane osoby, tudzież prałatów i kanoni-

Sfi

ków“. Do przyprowadzenia obwinionych odkomen­derowano czterdziestu ośmiu żołnierzy również pod komendą dwóch oficerów, przy czym obwiniony Łu­kawski „okuty w kajdany i łańcuszki“, miał być przyprowadzony w jednej karecie, w drugiej Łukaw­ska ,.w łańcuszkach zamknięta“, Kuźma zaś, który więziony był w Zamku, miał być przyprowadzony przez dwunastu żołnierzy i oficera i dopiero w są­dzie „zamknięty w łańcuszki na obydwie ręce i nogi być powinien“. Wreszcie zarządzenie marszałka wielkiego koronnego zawierało szczegółowe przepisy w sprawie pilnowania obwinionych przewidując, że „przy każdym dwu żołnierzy iść powinno i tak sta­nąć jeden koło drugiego, wkoło zaś dwudziestu żoł­nierzy i dwóch oficerów okrążyć ich mają przestrze­gając, aby jeden do drugiego nie gadał. Po skończo­nych sądach podobnyrm, jak wyżej, sposobem więź­niowie w karetach odprowadzeni pod wartą być powinni; dawszy czas, aby wprzód karety z Zamku powyjeżdżały“. Kuźmie natomiast zdejmowano kaj­danki i odprowadzano go do izby w Zamku, w której mieszkał zgodnie z poleceniem królewskim.

W dniu 7 czerwca 1773 r. Stanisław August 'wy­słuchał mszy w kaplicy zamkowej, po czym w sali audiencjonalnej przyjął obu marszałków, koronnego i litewskiego, gdyż sam w myśl konstytucji z 1669 r. udziału w posiedzeniach sądu sejmowego brać nie mógł. Marszalkowie donieśli mu, „iż, gdy podług pra­wa przypada termin sądom sejmowym, idą do za­częcia onych i żądają w tem ojcowskiego JKM bło­gosławieństwa“. Otrzymali na to odpowiedź, że król najzupełniej jest przekonany o sumienności sądu, za­leca jednak „klemencyją i litość na kryminalistów“. Wreszcie o godzinie wpół do dwunastej w wypełnio­nej po brzegi publicznością izbie senatorskiej na

Zamku rozpoczęła się długo oczekiwana rozprawa przeciwko zamachowcom. Cała dystyngowana War­szawa zbiegła się, loże były przepełnione damami i asystującymi im kawalerami.

Obwinionym przydzielono patronów, czyli obroń­ców, i to Kuźmie, Łukawskiemu i Mariannie Łu­kawskiej po jednym, Cybulskiemu i Peszyńskiemu wspólnie jednego, natomiast Zembrzuskiemu aż trzech. Obwinionym, którzy przed sądem nie stanęli, obrońców nie przydzielono. Jako pierwszy zabrał glos w imieniu instygatorów Jan Nepomucen Stra­wiński, metrykant kancelarii większej koronnej, i w dłuższym wywodzie wykazał, że obwinieni do­puścili się zbrodni królobójstwa. Po tym przemówie­niu obrońcy zgłosili wniosek o odroczenie rozprawy na tydzień w celu umożliwienia im przygotowania się do obrony. Wniosek sąd uwzględnił wyznaczając następny termin na dzień 14 czerwca.

W dniu tym jako pierwszy zabrał glos Jan Ośnia- łowski, który w procesie występował jako delator. Delatorowi przysługiwało prawo popierania oskarże­nia w odrębnym wywodzie, z czego w pełni skorzy­stał popierając oskarżenie instygatorów'. Mowa jego, w gruncie rzeczy po przemówieniu instygatora już niepotrzebna, pełna wykrzykników i pustych fraze­sów, była panegirykiem na cześć Stanisława Augu­sta. Sprytny dworak chciał przy okazji zaskarbić sobie łaski monarchy, podnosząc przed sądem i licz­nie zgromadzoną publicznością zasługi królewskie.

Po mowie delatora udzielono głosu obrońcom. Pierwszy przemawiał obrońca Łukawskiego, patron asesorii koronnej, Cyprian Sowiński. Rola jego była trudna, jego klient przyznał się do zarzuconej mu zbrodni, toteż obrońca apelował do miłosierdzia sądu. lecz równocześnie wywodził, że w sprawie zbrodni

laese majesiaiis nie wystarczy przyznanie się, gdyż konstytucja z 1588 r. wymaga ponadto dowodu dwu­nastu świadków. Stanisław Baczyński, patron komi­sji skarbowej, występujący wT obronie Zembrzuskie- go, ofiarował na wykazanie jego niewinności dowód 7. dalszych świadków, których przesłuchanie na za­sadzie konstytucji z 1565 r. należałoby zlecić sądowi tej ziemi, w której świadkowie powołani przebywają, w danym wypadku więc sądowi ziemskiemu w Za- kroczymiu. Wnioskom obu patronów sprzeciwiła się instygatoria zgłaszając ze swej strony wniosek, aby ..kancelaria wileńska była przypozwana za przyjęcie od Strawińskiego manifestu in terminis laesivis uczy­nionego“.

Po tych przemówieniach stron sąd wydał dekret w sprawie dalszego postępowania, dopuszczając po­wtórne przesłuchanie zarówno obwinionych jak i świadków, którzy przez instygatorów czy obrońców zostaną ponownie powołani, odrzucił natomiast wnio­sek obrońcy Zembrzuskiego o badanie świadków na miejscu, w Ziemi Zakroczymskiej. Do przeprowadze­nia tych uzupełniających dochodzeń sąd sejmowy wydelegował ze swego grona czterech senatorów i sześciu posłów-, po czym wyznaczył następne po­siedzenie na 12 lipca.

Uzupełniające dochodzenia wyjawiły szereg fak­tów dotąd nie znanych. Wykazały więc, że Cybulski, Peszyóski i Frankemberg nie brali żadnego udziału 'v samym napadzie na orszak królewski. Cybulski natychmiast po wyruszeniu spiskowców ze stajen dominikańskicli umknął z Warszawy. Peszyński na rozkaz Strawińskiego pozostał po wymarszu spiskow­ców na straży pozostawionych wozów, zamknął bra­mę i położył się spać. Frankemberg zaś należał do tego grona spiskowców, którzy mimo rozkazów i za-

L

klęć Strawińskiego umknęli w zamieszaniu powsta­łym przy napadzie nu królu i rozbiegli się do domów. Jeżeli cliodzi o Łukawską i Zembrzuskiego. oskarżo­nych o niedoniesienie o spisku, dodatkowe dochodze­nia wykazały, że działali w dobrej wierze, gdyż Łu­kawski wskutek lamentów żony obrócił wyjawiony jej zamiar porwania króla w żart niewczesny, Zem- brzuski zaś prawdopodobnie miał tylko jakieś bar­dzo ogólne wiadomości o celach spisku, a w warun­kach, w których się znajdował, w żaden sposób spi­skowi przeciwdziałać nie mógł.

Dla charakterystyki postępowania i nastrojów pa­nujących w czasie przewodu sądowego warto zano­tować, że sąd orzekł infamię i zarządził konfiskatę majątku Franciszka Machcińskiego, mieszkańca Zie­mi Zakroczymskiej, podanego na świadka przez Zem­brzuskiego, gdy się w naznaczonym terminie przed sądem nie stawił. Wobec przeciągających się docho­dzeń dodatkowych rozprawa wyznaczona na 12 li- pca, została przełożona na 27 lipca 1773 r.

W dniu tym zabrał jako pierwszy głos referendarz koronny i doniósł sądowi, że zbiegły Frankemberg został pojmany i prosi obecnie o przydzielenie mu obrońcy oraz że z taką samą prośbą zwrócił się Ka­zimierz Pułaski w liście skierowanym do marszałka wielkiego koronnego, załączając obszerne usprawie­dliwienie negujące jego wspólwinę w zamachu. Sąd po naradzie uwzględnił prośbę Frankemberga przy­dzielając mu obrońcę w osobie Andrzeja Przeździec- kiego, patrona broniącego już Cybulskiego i Peszyń- skiego, odmówił natomiast prośbie Pułaskiego, o czym ten został pisemnie powiadomiony.

Nazajutrz, to jest 28 lipca. udzielono ponownie gło­su instygatorowi Słomińskiemu, gdyż dochodzenia uzupełniające wymagały, aby dodatkowo u/.asadnić

oskarżenie, Instygator potwierdzaj dotychczasowe wywody oskarżeniu oraz mimo korzystnych dla Pe- szvńskiego i Cybulskiego rezultatów dochodzeń, w całości podtrzyma! pierwotne oskarżenie, wywo­dząc, że w pewnych czynnościach przygotowujących spisek brali udział i chociaż nie byli jużobecni „przy ataku samym osoby królewskiej“, to jednak „sama wiadomość o tym spisku na osobę królewską pod równe ich kary z drugimi potępia“.

W konkluzji wnosił, aby z wyjątkiem Łukawskiej i Zembrzuskiego wszystkich oskarżonych uznać win­nymi zbrodni obrazy Majestatu, pozbawić ich na wieki czci. skazać tak obecnych jak i nieobecnych oskarżonych na karę śmierci, a majątki ich skonfi­skować. Wreszcie, ponieważ prawo powszechne każe u dzieci obawiać się zbrodniczych skłonności rodzi­ców, przeto zarówno dzieci oskarżonych jak i w ogóle wszyscy pochodzący od nich wT linii prostej winni być odsądzeni od zdolności piastownnia honorowych urzędów7 i skazani na utratę prawa dziedziczenia.

Łukawską i Zembrzuskiego oskarżał instygator Ro­galski, który mimo wyniku uzupełniających docho­dzeń, wykazujących jeżeli już nie zupełny brak winy obu tych oskarżonych, to w każdym razie niemożność przeciwdziałania zamachowi, podtrzymał oskarżenie, stwierdzając, że zostają równo z drugimi rei et correi criminis.

Po oskarżeniu nastąpiły mowy obrońców, których, jak już o tym była mowa, przydzielono tylko oskar­żony ni stojącym przed sądem. Generalną linią obroń­ców było zrzucenie winy na nieobecnych oskarżo­nych, w szczególności na Pułaskiego i .Strawińskiego. Pierwszy przemawiał Cyprian Sowiński, patron Łu­kawskiego. Winę swego klienta starał się umniejszyć

przez w ykazanie, że nie był on obecny prz\ napadzie na karetę królewską.

Następnego dnia, 29 lipca 1773 r., przemawiał Wa­lenty Rzętlew’ski, obrońca Kuźmy. Jego zadanie było łatwiejsze, gdyż za Kuźnią przemawiało nie tylko jego zachowanie się, które umożliwiło wydobycie Stanisława Augusta z rąk zamachowców, lecz rów­nież poparcie króla, „wdzięcznego za uratowanie ży­cia“. Z kolei zabrał głos Aleksander Przeździecki ja­ko obrońca Cybulskiego, Peszyńskiego i Frankem- berga. Co do Cybulskiego, wywiódł, że służąc pod Łukawskim umknął, aby udać się do Cybulic. dzie­dzicznej wsi swego ojca, lecz w drodze przy prze­prawie przez Wisłę pod Głuskaem natknął się na Łukawskiego, który mu rozkazał jechać ze sobą. Nie zdawał «obie sprawy z celu wyprawy, a skoro się zorientował, usiłował ponownie umknąć, lecz mu Wołyński, Wierzchlewski i inni spiskowcy nie po­zwolili wyjść ze stajen dominikańskich do miasta. Co do Peszyńskiego stwierdzał, że w ciągu kilku lat przed zamachem służył on jako dozorca w7 Kromno- wie u kanoników regularnych, a następnie był leśni­czym u dzierżawcy klucza boguszyńskiego. Dzier­żawca tych dóbr wyjechał do Gdańska i poruczyl zarząd nimi Strawińskiemu. Ten wysłał Peszyńskie­go — jak to zresztą nieraz miało miejsce — z furami żywności do Warszawy. Polecił mu zatrzymać się w Małej Wsi, gdzie następnie odebrał od niego ową przysięgę na zachowanie tajemnicy. W1 samym zama­chu Peszyński udziału nie brał. a gdy się o nim 4 listopada rano dowiedział, umknął przestraszony do swego dawnego pana, u którego go następnie uwięziono.

Frankemberg wreszcie, siolarz z zawodu, służył w oddziale Łukawskiego, gdzie naprawiał popsutą

broń Znalaz) się w Małej Wsi wraz z innymi, a Stra­wiński wybrał go i przeznaczył do wyjazdu do War­szawy. gdzie w chwili stanowczej rozkazu Strawiń­skiego nie usłuchał.

Przeździecki wywodził w konkluzji swego przemó­wienia, że do każdej zbrodni, zwłaszcza tak wielkiej, jak crimen laese majesiatis, potrzebna jest wola prze­stępna, której brak u jego klientów należy' wyraźnie stwierdzić. Upraszał więc w ich imieniu, „aby od sprawy ur. instygatorów koronnych i wielkiego ks. lit. i ich delatorów sobie intentowanej oraz z więzów natychmiast uwolnieni zostali“.

Następnie przemawiał Wiktoryn Wiszowaty, obroń­ca Łukawskiej. Powołując się na dochodzenie uzu­pełniające wywodził, że klientka jego z żadnego ty­tułu nie może być oskarżana o współudział w zbrodni królobójstwa, skoro wiadomość o zamierzonym za­machu została w żart obrócona i nie mogła zatem być podstawą do jakiegokolwiek doniesienia o zamie­rzonym spisku. Skoro zaś brak dowodów na to, jakoby Łukawska o spisku miała wiadomości i w uim jakikolwiek udział brała, patron Wiszowaty wnosił, ażeby dla oczyszczenia się od zarzutu pozwolono jej się odprzysiąc. Podnosił, że za swój błąd, nieświa­domie popełniony, przebywa już prawie dwadzieścia jeden miesięcy w więzieniu, rozłączona ze swoimi dziećmi, oddalona od wszystkich przyjaciół i skazana na widok cierpień swego męża.

Ostatni wreszcie przemawiał tego dnia Michał Wę- grzecki, obrońca Zembrzuskiego. Nie trzymał się ge­neralnej linii obrony, usiłującej obarczyć winą nie­obecnych oskarżonych. Podkreślając, że nigdy nie podjąłby się obrony królobójców, zwrócił się do współoskarżonych z patosem: „Wy przeto królobójcy, potomstwo wściekłych cyklopów, zbiorze najwsze-

teczniejszych łotrów, gwałciciele praw najświętszych, nie macie działu w społeczności ludzkiej, a żulem

i u mnie obrony“. Następnie wywodził, że mógł się podjąć obrony Zembrzuskiego, który jest niewinny, sam dobrowolnie się stawił i o ujęcie Łukawskiego zabiegał, gdy ten po zamachu w różnych stronach się ukrywał. Złożył sądowi sumariusz obejmujący sie­demnaście różnorakich dokumentów, z których wnio­ski na korzyść Zembrzuskiego wyprowadzał drugi jego obrońca, patron Winnicki. Węgrzecki zakończył swoją obronę prośbą do nieobecnego na sali sądowej króla, aby niewinnego Zembrzuskiego wziął pod swo­ją opiekę.

Rozprawę w dniu 30 lipca zapełniły repliki dwóch instygatorów: Białobrzeskiego i Opelewskiego, a po­siedzenie sądowe w dniu 31 lipca dupliki patronów: Rzętlewskiego, Przeździeckiego, Wiszowatego i Wę- grzeckiego. Wreszcie przemówił jeszcze delator Ośniałowski.

Niezwykle tłoczno było na następnej rozprawie, w dniu 2 sierpnia, gdyż wiadomo było, że głos w obronie oskarżonych zabierze król. Sędziowie, in- stygatorzy i obrońcy zajęli już miejsca, wprowadzono oskarżonych okutych w kajdany, gdy do sali wszedł Stanisław August w otoczeniu marszałków i mini­strów. Zasiadł na ustawionym dla niego tronie i sie­dząc wygłosił swoją mowę, retorycznie rzeczywiście piękną. Zwracał się do sądu o zastosowanie laski nie tylko wobec Kuźmy. lecz i pozostałych oskarżonych. Podkreślił polityczne podłoże zamachu, czego nie odważył się uczynić żaden z obrońców. Mówił więc król między innymi o czasach „zamętu i zamieszania powszechnego, gdzie lud prosty i mało światła ma­jący naturalną sobie skłonnością łatwo wierzył, że ten miał prawo rozkazywać, kto mu rozkazywać

odważył się, osobliwie, gdy mu nikt nic przeciwnie nie mówił“, wskazywał na pobudki czynu łych lu­dzi, którzy podjęli się go spełnić, upatrując w nim tylko: „wojenne niebezpieczeństwo, a nie grzechu winę“. Po wygłoszeniu mowy cały sąd sejmowy od­prowadził króla do jego pokoi na Zamku. Mowę króla podały prawie wszystkie ważniejsze dzienniki euro­pejskie.

Dalsze posiedzenia sądu sejmowego, poczynając od

2 aż do 27 sierpnia były tajne. Czytano na nich przedkładane przez strony dokumenty oraz przepro­wadzano uzupełniające przesłuchania świadków i oskarżonych. Zembrzuskiemu zezwolono „odprzy- siąc się1', że o zamierzonym zamachu na króla żad­nych nie miał wiadomości i „królobójcom“ pomocy nie udzielał, którą to przysięgę Zembrzuski złożył.

Wreszcie w dniu 28 sierpnia 1773 r. sąd przystąpił do ogłoszenia wyroku po łacinie, który oskarżonym odczytał nazajutrz w polskim tłumaczeniu Chroniew- ski. rejent marszałka wielkiego koronnego.

Tenor wyroku brzmi następująco:

Co się tyczy osób: herszta Kazimierza Pułaskiego i fizycznych sprawców zbrodni królobójstwa: Stani­sława Strawińskiego i Walentego Łukawskiego, gdy Kazimierz Pułaski własno wolnymi zeznaniami i wy­nikiem skrutyniów (tj. badań) został zupełnie prze­konany o zbrodnię królobójstwa, mianowicie iż Sta­nisława Strawińskiego w fortecy częstochowskiej, jak to sam Strawiński w swym manifeście z dnia 9 kwie­tnia 1773 r. zeznał, do popełnienia niegodziwej zbrod­ni królobójstwa zobowiązał, a potem Walentemu Łu­kawskiemu w tej sprawie dwa rozkazy na piśmie dał, listy do niego pisywał, po popełnieniu zbrodni w fortecy częstochowskiej z nim mówił, pieniędzmi wspierał, i, aby pod obcym nazwiskiem się ukrywał,

doradzał, Stanisław Strawiński i Walcnly Łukawski własnowolnymi zeznaniami i wynikiem skrutyniów również zostali zupełnie przekonani, iż innych współ­winnych do Małej Wsi sprowadzili, tam przysięgę od nich odebrali, a później, ukrywszy broń w wo­zach, napełnionych żywnością, i przebrawszy się za wieśniaków i flisów, przybyli do Warszawy i tam zamachu na osobie Najjaśniejszego Stanisława Augu­sta dokonali, przeto... uznajemy ich winnymi zbrodni obrażonego Królewskiego Majestatu i jako gwałci­cieli, napastników osoby królewskiej i ojcobójców, pozbawiamy na wieki honorów, czci i wszystkich przywilejów, przysługujących stanowi rycerskiemu, ogłaszamy ich bezecnymi i pozbawionymi zaszczy­tów, a ich infamię głosem trąby przez woźnego ogło­sić polecamy.

Ponieważ jednak bezecni: Kazimierz Pułaski, Sta­nisław Strawiński i Walenty Łukawski powinni być nie tylko pozbawieni honorów i czci, lecz i ciała ich. jako narzędzia sromotnej zbrodni, okrutnym karom poddane być muszą, przeto, chociaż za tak wielką zbrodnię na kary o wiele większe i surowsze zasłu­żyli, za wstawieniem się Królewskiego Majestatu u naszego sądu, skazujemy zostającego w więzieniu Walentego Łukawskiego i zbiegłych Kazimierza Pu­łaskiego i Stanisława Strawińskiego na karę śmierci przez ścięcie. Ręce ściętych zbrodniarzy, odłączone od ciała, mają być wbite na pal przy drogach pu­blicznych i po niejakim czasie spalone, a popioły na wiatr rozwiane, ciało zaś zaraz po ścięciu rozćwiar- towane, spalone i na wiatr rozwiane. Wykonanie tej egzekucji na uwięzionym Walentym Łukawskim po­zostawia się marszałkowi wielkiemu koronnemu, na zbiegłych Kazimierzu Pułaskim i Stanisławie Stra­wińskim jakiemukolwiek urzędowi, chociażby wiej­

skiemu. który by ich dostał w swe ręce. Ponieważ skazani złoczyńcy wedle praw Królestwa powszech­nych są niegodnymi, aby mogli swój majątek prze­kazać następcom, przeto trzymając się tych praw, cały majątek Kazimierza Pułaskiego z działu mu wypadły lub wypaść mogący, tak ruchomy jak nie­ruchomy, sumy pieniężne, Strawińskiego i Łukaw­skiego własność stanowiące, a gdziekolwiek w Kró­lestwie i prowincjach przyłączonych się znajdujące, skarbowi królewskiemu i działającemu delatorowi przysądzamy, tak, ażeby następcy ich tak w linii prostej i pobocznej z tych dóbr nic odziedziczyć nie mogli, nie naruszając jednak w niczym praw U. Pu­łaskiej, matki, i Łukawskiej, żony Walentego Łukaw­skiego, tudzież wierzycieli, którzy te prawa przed dokonaniem tej sromotnej zbrodni nabyli.

Wreszcie, ponieważ wedle prawa powszechnego domniemywać się należy, iż dzieci tych zbrodniarzy zbrodnicze swych rodziców skłonności naśladować będą, przeto nieletniego syna Walentego Łukawskie­go, imieniem Jana, tudzież żyjące dzieci Stanisława Strawińskiego, jeżeli je ma, odsądzamy na wieki od wszelkich praw i prerogatyw, służących stanowi ry­cerskiemu, i przydomków ich rodziców tudzież na­zwiska szlacheckiego używać zabraniamy.

Co się tyczy Jana Kuźmy, który wedle własnych swych zeznań i wyniku skrutyniów zupełnie został przekonany, iż byl nie tylko wspólnikiem sprzysię- żenia i spisku, ale i gwałtownego zamachu na osobę królewską, a wskutek tego na podobne kary, jak Strawiński. Pułaski i Łukawski słusznie zasługuje, jednak, ponieważ z wyniku skrutyniów i z zeznań jego widoczna, że po tych wszystkich Najjaśniejsze­mu Królowi wyrządzonych obrazach, tłuszczę zbrod­niarzy', a mianowicie jednego z nich, Wasilewskiego,

Ol

.

od odebrania życia Najjaśniejszemu Królowi pow­strzymał, a potem, z własnej chęci, wyznając swoją zbrodnię, do nóg Królowi upadł, i mogąc uciec, opu­ścić Najjaśniejszego Króla nie chciał, lecz go do mły­na, kolo Marymontu położonego, zaprowadził i tamże strzegł, dopóki powóz i oddział wojska nie przybył, dlatego, chociaż o właściwej przyczynie jego później­szego zachowania się wiedzieć nie możemy, czy to dla cnoty i chęci ocalenia Najjaśniejszego Króla uczynił, czy też obawą kary się powodował, przecież, dla przyczyn poprzednich, tegoż Jana Kuźmę od kary śmierci uwalniamy7, mimo to jednak tego czło­wieka, który tak szkaradną zbrodnię w umyśle swym powziął, a nawet gwałtownym napadem wykonać się odważył, jako potwór natury, niegodny życia na tej ziemi i oddychania polskim powietrzem, na wieczne wygnanie z Królestwa Polskiego i prowincji przyłączonych skazujemy, i wydalić go kosztem skarbu publicznego do granic Królestwa jak naj­rychlej polecamy, postanawiając, że pod żadnym po­zorem do dzierżaw Rzeczypospolitej powrócić i gra­nic jej przekroczyć nie może, gdyby bowiem na to się odważył, schwytany i przez jakikolwiek urząd, nawet wiejski, śmiercią, w myśl konstytucji z 1588 r. bezzwłocznie ukarany zostanie.

Co się tyczy Józefa Cybulskiego, współwinnego zbrodni królobójstwa i fizycznego sprawcy, uznaje­my go również winnym zbrodni obrazy Majestatu i pozbawiamy na wieki honoru, czci i prerogatyw, służących stanowi rycerskiemu, ogłaszamy go infa- misem i czci pozbawionym, polecając publikacje tej infamii głosem trąby przez woźnego, jego zaś same­go skazujemy na ścięcie i względem wykonania tej egzekucji jurysdykcji marszałkowskiej oddajemy; majątek jego, gdziekolwiek się znajdujący, skarbowi

Mi*

I

królewskiemu i delaiorowi przysądzamy, wyłączając od dziedziczenia tego majątku jego następców, tak w linii prostej, jak i pobocznej, bez naruszenia jed­nak praw wierzycieli, przed popełnieniem zbrodni nabytych.

Dzieci Cybulskiego odsądzamy również na wieki od wszelkich praw i zaszczytów, służących stanowi rycerskiemu, zabraniając im używać nazwiska ojca i posługiwać się szlacheckim przydomkiem.

Co się tyczy osób Walentego Peszyńskiego i Teo- daia Frankemberga czyli Offemberga, chociaż z włas- nowolnych zeznań i wyniku skrutyniów okazuje się, że Walenty Peszyński nie był w liczbie sprzysiężonej zgrai, lecz był użyty tylko do strzeżenia wozów i w samym zamachu nie miał udziału, gdyż trun­kiem upojony w stajni oo. dominikanów na Nowym Mieście pozostał, a Teodat Frankemberg czyli Offem- berg, nie z własnej woli, lecz przymuszony i podstę­pem Łukawskiego wzięty, nie miał również udziału w tym zamachu, to jednak, ponieważ sprzysiężenie królobójców im wiadome utrzymywali w tajemnicy i, komu należy, o nim nie donieśli, przeto ich zaszczy­tów i czci pozbawiamy, i ogłaszając bezecnymi, pu­blikację infamii głosem trąby przez woźnego1 naka­zujemy, i na dożywotne więzienie, połączone z pracą przymusową, w twierdzy kamienieckiej skazujemy, polecając wywiezienie ich do tej twierdzy kosztem skarbu publicznego.

Co się tyczy osób Michała Tubałowicza i Stączew- skiego, współwinnych zbrodni krółobójstwa, już w więzieniu zmarłych, gdy występne ciała tych zbrodniarzy, już w proch rozsypane, karom za zbrod­nię krółobójstwa poddane być nie mogą, przeto po­stanawiamy, aby nazwiska ich, wieczną infamią na­piętnowane, na tablicach z opisem zbrodni przez nich

96

popełnionej wypisane, na szubienicy zostały powie­szone.

Co się tyczy osób Jana Wołyńskiego, zwanego Wachmistrzem, Antoniego, zwanego Węgrzynkiem, zostającego w służbie Łukawskiego, i niejakich: Ta- szyńskiego, Majewskiego, Z boi ńskiego, Michalskiego, Saczyńskiego, Wierzchlewskiego, Bielawskiego, zwa­nego powszechnie Trzywąsem, Wasilewskiego, Bier­nackiego, Trojanowskiego, Zwolińskiego, Sokołow­skiego, Falkowskiego, Rybickiego, Lenkiewicza, Sie­miątkowskiego, Ostrowskiego, Gnatowskiego, Zarzyc­kiego, Konopki, Hordyńskiego, Jana Stepańskiego, Mateusza Gadomskiego i niejakiego Drozdowskiego, dawniej pod komendą U. Zemibrzuskiego zostającego, wynikami skrutyniów i własnowolnymi zeznaniami przekonanych wspólników sprzysiężenia, machinacji i gwałtownego zamachu, uznajemy ich również win­nymi zbrodni obrazy Majestatu i jako gwałcicieli, napastników osoby królewskiej i ojcobójców, pozba­wiamy honorów, czci i prerogatyw, służących stano­wi rycerskiemu (o ile do niego należą), ogłaszamy ich bezecnymi, polecając publikację infamii głosem trąby przez woźnego, a gdy występne ciała tych zbiegłych królobójców obecnie karami odpowiednie- mi dotknięte być nie mogą, przeto schwytanie ich

i bezzwłoczne ukaranie śmiercią wszystkim urzędom, nawet wiejskim, w myśl konstytucji z 1588 r. naka­zujemy. Majątek ich znajdujący się gdziekolwiek w dzierżawach Królestwa Polskiego i W. Ks. Litew­skiego, tak ruchomy jnk i nieruchomy, przyznajemy skarbowi królewskiemu i delatorowi. bez uszczerbku praw wierzycieli, przed popełnieniem tej zbrodni na­bytych, a następców ich, tak w linii prostej, jak po­bocznej, od tego majątku na wieki odsądzamy, dzieci ich zaś, wszystkich zaszczytów, godności i urzędów,

koronnych i litewskich (o ile się rozchodzi o osoby szlacheckiego pochodzenia), tudzież miejskich (o ile się rozchodzi o plebejów) pozbawiamy, i za niezdolne do ich objęcia na wieki ogłaszamy. Co się tyczy po­wództwa przeciwko Mariannie Łukawskiej, żonie Walentego Łukawskiego, po dojrzałej rozwadze i... przekonani dowodami, iż Łukawska o zbrodni kró- lobójstwa wiadomości nie miała, a tym samym współ­winna tej zbrodni nie jest. uwalniamy ją od kar kry­minalnych, których strona powodowa się domaga. Gdy jednak w tak ważnych okolicznościach nawet błahe wyrażenia, wskazujące na złą wolę i bunt przeciwko królowi, sumiennie zbadane być powinny, przeto też Mariannę Łukawską na oddanie do domu poprawy w Warszawie na trzy lata — wliczając w to dwadzieścia dwa miesiące w więzieniu przeby­tych — skazujemy, i zaostrzając karę, na męża orze­czoną, posługiwać się jego nazwiskiem nadal zabra­niamy.

Co się tyczy wreszcie powództwa przeciwko U. Wa­lentemu Zembrzuskiemu, który zeznaniem Walentego Łukawskiego o świadomość zbrodni królobójstwa obwiniony, a wynikami skrutyniów o to w zupełno­ści nieprzekonany... w uzupełnieniu tychże skruty­niów przysięgę oczyszczającą w rocie, »iż o knowa­niu spisku i sprzysiężeniu na życie Najjaśniejszego Króla polskiego zupełnie nic nie wiedział, i sprzysię- żonyc-h królobójców ani radą. ani żadną pomocą nie popierał«, złożył, przeto tegoż U. Walentego Zem- brzuskiego od kar kryminalnych, których się doma­gała strona powodowa, uwalniamy.

Ponieważ jednak ze skrutyniów okazuje się, żc U. Walenty Zembrzuski, niektórych królobójców, po dokonaniu tej zbrodni do niego zbiegłych, w swym oddziale wojskowym Irzymaf, ich popierał, Waleń-

lemu Łukawskiemu sto pięćdziesiąt zlot)cli i parę pistoletów dal, i tegoż Łukawskiego widząc, nie schwytał, przeto skazujemy go na rok wieży, którą 13 września bieżącego roku odsiadywać rozpocznie. Wykonanie kar kryminalnych na osobach Walentego Łukawskiego i Józefa Cybulskiego, orzeczonych ni­niejszym dekretem, ma nastąpić w przeciągu dwu tygodni od publikacji niniejszego dekretu, dnia 28 sierpnia roku bieżącego uskutecznionej. Zeznania wiasnowolne i skrutynia w tej sprawie przeprowa­dzone, pieczęcią grodu warszawskiego opatrzone, ma­ją być złożone w kancelarii grodu warszawskiego i tamże przechowane.

Oświadczamy wreszcie, że skazanie bezbożnych królobójców nie może w niczym ubliżać czci i do­brej sławie rodzin Królestwa Polskiego i W. Ks. Li­tewskiego, tych samych nazwisk używających“.

Mimo długotrwałego procesu, zakończonego pra­womocnym wyrokiem, podnosiły' się za granicą głosy uważające cały zamach za sfingowany w celu zohy­dzenia konfederatów barskich i wywyższenia osoby króla oraz zjednania mu sympatii. Wnioski takie wy­ciągano z zachowania się kanclerza Czartoryskiego, wuja króla, oraz posła rosyjskiego, którzy zamachem się zupełnie nie przejęli i nie przedsiębrali żadnych kroków dla ratowania króla.

W wyroku nie oznaczono dokładnej daty egzeku­cji, postanawiając tylko ogólnie, że ma być wyko­nana wt ciągu dwu tygodni.

Łukawską oddano zaraz następnego dnia po ogło­szeniu wyroku do warszawskiego domu poprawy, gdzie miała przecierpieć karę pozostałych czternastu miesięcy.

Co do Łukawskiego i Cybulskiego, to marszałek wielki koronny otrzymany odpis wyroku zaopatrzył

<)<}

krótką decyzją exequatur 10 S-eptembris 1??3 j p0 podpisaniu wydał szczegółowe dyspozycje w spra­wie przeprowadzenia egzekucji.

Dnia 9 września odbyli Łukawski i Cybulski spo­wiedź przed ks. Aleksandrowiczem, oficjałem war­szawskim, i przyjęli z rąk jego komunię. Tego same­go dnia przy dźwiękach trąby na rynkach Starej i Nowej Warszawy, przed Bramą Królewską i Nowo- miejską oraz kościołem św. Krzyża ogłoszono infamię przeciwko tym wszystkim, których utratę czci wy­rok orzekał.

W dniu 10 września rano między godziną ósmą i dziewiątą w trzech najętych parokonnych wózkach birmańskich delikwenci, przybrani w śmiertelne ko­szule. wyruszyli w swoją ostatnią drogę na miejsce siracenia. Na czele pochodu kroczył oddział pułku przedniej straży Byszewskiego z nabitą bronią, pod komendą porucznika Wierzbickiego.

W pierwszym wózku jechał Łukawski ze związa­nymi rękoma w asyście księdza kapucyna, na dru­gim wózku również w asyście księdza kapucyna sie­dział Cybulski w trumnie dla niego przeznaczonej (zwłoki Łukawskiego miały być spalone, nie potrze­bował więc trumny), na trzecim wreszcie wózku je­chali Peszyński, Frankemberg i Kuźma, którego w łańcuszkach przyprowadzono z Zamku. Wózki ota­czało stu żołnierzy chorągwi węgierskiej, która po­zostawała pod rozkazami marszałka wielkiego koron­nego i była po prostu strażą policyjną. Żołnierzy tej chorągwi słynących ze zręczności w łapaniu prze­stępców nazywano ogólnie ..węgrami", „krukami“ lub „kurpikami“. Pochód zamykał oddział pułku Byszewskiego.

Skazani byli prowadzeni tymi ulicami, którymi uprowadzali króla. Od więzienia przy ulicy Mostowej

zaprowadzono ich więc przez Bramę Nowomiejską, Stare Miasto i Bramę Krakowską na ulicę Senatorską, stąd przez Miodową na Długą, obok Arsenału przez most na Nalewki, stąd przez ulicę Pokorną na plac stracenia, który znajdował się między Arsenałem a Stawkami, naprzeciwko ulicy Inflanckie], w pobli­żu miejsca, gdzie spiskowcy przez okopy uprowa­dzali owej listopadowej nocy porwanego króla. Za­uważono, że Kuźma zakrywał swą twarz, unikając wzroku publiczności przyglądającej się pochodowi.

Na placu egzekucji zebrało się około dwudziestu tysięcy widzów. Dla utrzymania porządku odkomen­derowano pięciuset czterdziestu żołnierzy, którzy na „theatrum“ nie wpuszczali nikogo poza ludźmi po­trzebnymi do wykonania egzekucji. Dla bezpieczeń­stwa wytoczono nawet na plac działa.

Pierwszy na rusztowanie wszedł Łukawski, pro­wadzony przez towarzyszącego mu kapucyna. Nie pozwolił sobie oczu zawiązać i przemówił do zgro­madzonych rzesz, uznając swoją winę i prosząc

o przebaczenie Boga i ojczyznę. Jedno uderzenie miecza katowskiego odłączyło głowę od tułowia, po czym kat odciął jego ręce, a poćwiartowawszy tułów złożył na podpalonym stosie.

Cybulski przyglądał się z bliska temu krwawemu widowisku. Wstąpiwszy na rusztowanie pozwolił sobie oczy zawiązać. Nie przemawiał do publicz­ności. Kat uciął mu głowę również od pierwsze­go cięcia, zwłoki złożył do przygotowanej trumny. Zostały pochowane na jednym z cmentarzy war­szawskich.

Po egzekucji kat wygłosił do publiczności przemó­wienie. upominając rodziców, aby swe dzieci dobrze wychowali i chronili przed podobnym końcem Od-

foi

czytaniem wyroku na 1 ubalowicza i Stączewskiego i powieszeniem wyroku na szubienicy kai zakończy} tego dnia swoje funkcje. Nazajutrz powiesił ucięte ręce Łukawskiego na dwu palach przy trakcie Za­kroczymskim i rozrzucił jego popioły. Ręce po zdję­ciu zostały na miejscu spalone, a popioły również rozrzucone. Łukawska, skazana z niepojętym okru­cieństwem na oglądanie śmierci męża, umarła na trzeci dzień po egzekucji.

Peszyński i Frankemberg zostali jeszcze z końcem września 1775 r. przewiezieni do twierdzy kamieniec­kiej. gdzie w jej podziemnym więzieniu, zwanym .Jndyami“, w lochach znajdujących się sześć sążni pod ziemią, bez powietrza i światła, mieli przepę­dzić resztę swego życia.

Również we wrześniu jeszcze marszałek wielki ko­ronny zażądał od komisji wojskowej wydelegowania eskorty celem odstawienia Kuźmy, zasądzonego na wieczne wygnanie, do granic Rzeczypospolitej. Pis­mem z 24 października 1773 r. monitował o przyspie­szenie wydelegowania eskorty, lecz dopiero 4 grudnia 1775 r., a więc po przeszło trzech miesiącach od ogło­szenia wyroku, chorąży Józef Ułan otrzymał rozkaz odstawienia Kuźmy do granicy.

Okrutny wyrok sądu sejmowego, wykonany ze średniowiecznym barbarzyństwem, spowodował, że Pułaski ogłosił jeszcze jeden manifest, bez daty, wy­drukowany w języku polskim i francuskim i roze­słany w znacznej liczbie egzemplarzy.

Pisał w nim między innymi, że „Wina moja cała podobna jest pierworodnemu grzechowi, nie zgrze­szyłem chyba w ojcu... Zarzut obrzydliwej akcji nie pozostał w myśli mojej. Nie znam winy, chyba hem wiernie służył Ojczyźnie, ale jeżeli to jest zbrodnią, winny za nią umrę“.

Stanisław August nie zapomniał o nikim, kto mu w czasie zamachu okazywał pomoc. Zabitemu hajdu­kowi Butzowowi, któremu na własny koszt wyprawił wspaniały pogrzeb, wystawił następnie na cmenta­rzu ewangelickim piękny pomnik ogrodzony żelaz­nymi sztachetami, wykonany z marmuru w kształcie piramidy, z popiersiem Butzowa oraz następującym napisem:

Tu leży Jerzy Henryk Butzow, króla Stanisława Augusta, od niegodziwych królobójców oręża dnia 3 listopada MDCCLXXI, własnych piersi tarczą za­słaniając, od dwu postrzałów mężnie poległ. Wier­nego sługi śmierć opłakujący król wystawił tę pa­miątkę Jemu na chwałę, drugim dla przykładu“.

Na sejmie w 1775 r. brat zabitego hajduka Butzo­wa, Wilhelm Butzow, oraz Szymon Mikulski, hajduk, który w obronie króla w czasie napadu był ranny, zostali nobilitowani i każdemu z nich przyznano pen­sji rocznej po trzy tysiące złotych polskich ze skarbu koronnego, którą rzeczywiście im do końca życia wy­płacano.

Pamiętał też król o Finkem, młynarzu, w którego chacie oczekiwał na przyjazd pułkownika Kokceja. Kupił jeden z młynów marymonckich i nadał mu go na własność.

Nawet o dworzanach, którzy pierwsi uciekali w czasie napadu pozostawiając króla jego losowi, nie zapomniał Stanisław August. Przyrzeka im w kon­stytucji z 1775 r., że: „Dopełniając w istocie obietnicę względów Naszych dla ur. nr. Jana Ośnialowskie- go, łowczego rypińskiego, Ignacego Bachmiuskiego

i Franciszka Przeuskiego, za czułe onychże z azar- dem życia (!) przy obronie Nas, Króla, w nieszczęśli­wym przypadku na dniu 3 Novembre 1771 r. stawie­nie się. uczynioną“ przy najbliższym rozdziale kro-

lewszczyzn przydzieli im takie, które przynoszą najmniej dziesięć tysięcy złotych polskich rocznego dochodu. Czy obietnica ta została następnie wyko­nana. nie zostało przekazane. Dodać natomiast trze­ba, że Ośniałowski. któremu, jako delatorowi, przy­sługiwała połowa majątku skonfiskowanego zasądzo­nym. otrzymał po Łukawskim 3 917 złotych polskich 29 groszy gotówką oraz skrypt dłużny na pięćdzie­siąt dukatów, których otrzymanie kwitował.

Pozostaje jeszcze powiedzieć słów kilka o dalszych losach zamachowców.

Losy Pułaskiego są ogólnie znane. Po dłuższej wę­drówce w Niemczech. Turcji i Francji udał się do Ameryki Północnej, gdzie brał udział w walce wy­zwoleńczej Stanów Zjednoczonych przeciwko Anglii. Poległ dowodząc jazdą w szturmie na miasto Savan­nah 9 października 1779 r.

Kuzma po opuszczeniu granic Rzeczypospolitej udał się do Włoch, gdzie mieszkał przez długie lata w Rimini niedaleko Wenecji, następnie w Sinigalii. pobierając wyznaczoną mu przez króla pensję w kwocie czterystu dukatów rocznie. Wspomina Niemcewicz, że w 1783 r., w czasie swej pierwszej podróży do Włoch spotkał go w Sinigalii nad mo­rzem, „w szamerowanej czamarce, z gęstą miną“. Po trzecim rozbiorze Kuźma wrócił do Warszawy. Kazi­mierz Władysław Wójcicki, który będąc chłopcem spotykał go, pisze, że ..był wysokiego wzrostu, nosił się w granatowym surducie, czyli kapocie ze stoją­cym kołnierzem, w butach po wierzchu spodni, z cho­lewami do kolan. Twarz wielka, pociągła, nos duży i długi, czoło wydatne i wysokie, łysiną już prześwie­cało“. Umarł Kuźma w Warszawie w podeszłym wie­ku w dniu 12 czerwca 1822 r. i został pochowany na cmentarzu powązkowskim.

Strawiński, po wniesieniu manifestu w grodzie wi­leńskim, nie zginął na szafocie, jak to przedstawia Rzewuski w „Listopadzie“ i widocznie za nim po­wtarza mylnie szereg autorów. Po ucieczce z kraju przebywał długie lata pod przybranym nazwiskiem za granicą. W Rzymie został zakonnikiem. Za czasów Księstwa Warszawskiego wrócił do kraju jako ksiądz i zmarł w kilkanaście lat później na wsi w Małopolsce.

SPRAWA O ZABÓJSTWO BARONA BERNARDA PUSZETA

Okrutne i z chęci zysku przez trzech służących w dniu 31 maja 1779 r. dokonane morderstwo na ba­ronie Bernardzie Puszec-ie. generale wojsk koronnych

i pułkowniku Regimentu Pieszego Buławy Wielkiej Koronnej, poruszyło całą stolicę.

Generał Puszet znany był w szerokich kołach sto­licy. jego krewny Benedykt Jakub był rezydentem polskim w Rzymie, a madame Zofia Lułiier z domu Puszet, która takie wpływy miała w najwyższej ..sosjecie“, również była jego krewną.

Wobec braku aktów i innych relacji przebieg mor­du i egzekucję na mordercach możemy zaczerpnąć tylko z współczesnej notatki w „Gazecie Warszaw- skiej“.

Z Warszawy dnia 16 czerwca.

W sprawie kryminalnej o zamordowanie od sług własnych Imci pana Bernarda Puszeta, Regimentu Pieszego Buławy Wielkiej Koronnej Pułkownika

i Generał-Majora Wojsk Koronnych, pokazało się do­wodnie, iż trzej jego służący, kamerdyner z Rezla w Prusiech, strzelec z Samborza, chłopiec z Białego­stoku rodem (pierwszy do usług przyjęty od dni tylko piętnastu, drugi od półtrzecia miesiąca niespełna, trzeci od miesięcy ośmiu), lubo zapłatę umówioną od­bierali, obchodzenia się jako pana z sługami dozna­wali, i tę poufałość i dobre o sobie mniemanie zna­leźli, iż chociaż tak krótki był przeciąg ich służby, jednakże pan ich nie tylko straż osoby swojej latami nieco i słabością zwąilonej, ale też majątku swego

im powierzał; nadto jeszcze pomienionego chłopca do podawania sobie pieniędzy z kantorku używał; atoli oni, na złe używając zaufania pańskiego, zapa- leni tak złością przeciwko panu jakoby przeciwko nim złemu, skrzętnemu i przykremu, jako też chci­wością korzystania z jego majątku, na życie i pie­niądze pana swego zmówili się.

Gdy zaś dnia 31 zeszłego miesiąca, posłany do mia­sta od pana kamerdyner (który jednak ostatni był w zezwoleniu na śmierć pańską przed czterema dnia­mi umówioną) nad zamiar długo zabawił się i był

0 to od pana strofowany, przyśpieszyło to wykona­nie umówionej złości. Jakoż tejże nocy. obwarowaw­szy się różnymi kłamliwymi fortelami, aby kto z in­nych służących, a mianowicie kucharka nie nadeszła, zagrzali sobie głowę gorzałką naprzód, a potem wi­nem; gdy zaś pan pierwszym snem w swym pokoju w łóżku uśpiony leżał, wszedł tam kamerdyner i wy­niósł naprzód zegarek, a obaczywszy, że już do pół­nocy dochodziło, powrócił tamże i przystąpiwszy do śpiącego pana, pochwycił jedną ręką za nos a drugą za gębę i dusić zaczął. Ocknąwszy się pan bronił się

1 na swych ludzi dla ratunku wołał, na ostatek du­szącego za palec ugryzł; ten ukąszony bólem zdjęty, krzyknął na Strzelca, aby serwetę podał, który przy­stąpiwszy do łóżka, wciśniętą wT gębę serwetą oddech zatamował, używając jeszcze okrutniejszego i sro­motnego sposobu do zemdlenia, na ostatek oba za gardło ucliwyciw’szy, życie panu swemu odebrali.

Wykonawszy panobójstwo do łupiestwa przystą­pili, a przywoławszy chłopca (który drzwi pierw­szych podczas zabójstwa pilnował) garściami nabra­nym złotem dzielili się, i z Warszawy ku Marymon- towi udawszy się (myśląc o przebraniu się do granicy pruskiej) za borkiem Bielańskim wT krzakach cały

li#

dzień kryli się; przy nadchodzącej zaś nocy ku wsi Łomianki zwanej dążyli. Tam napotkawszy ich mły­narz spytał: czy nie oni to są, których tu żołnierze szukają?

Tym pytaniem tak się zatrwożyli, że na rozkaz tegoż młynarza wszyscy z nim do dworu poszli; gdzie wkrótce do wszystkiego przyznali się, wzięci, i tu zaraz przyprowadzeni byli. Wzięty też z nimi był i czwarty kolega, brat przyrodni kamerdynera, na służbie u pewnego tutejszego kupca terminujący, ale ten, pod pretekstem matki chorej od pana przez swe­go brata wyprowadzony, ó niczym nie wiedział i aż w borku Bielańskim o tym zabójstwie od nich usły­szał: część jednak pieniędzy od nich przyjął, z krza­ków owych po żywność z chłopcem do karczmy dla kamerdynera i Strzelca chodził, i gdy był wzięty już w areszt, monetę tylko wrócił a czerwonych zło­tych trzydzieści siedem w chustce na szyi będącej zataił. •

W tej okropnej sprawie wypadł dekret w Sądach Marszałkowskich Koronnych dnia 9 teraźniejszego miesiąca, i do egzekucji już jest przyprowadzony w przeszły poniedziałek. Tego więc dnia, rano o go­dzinie 9 na wysokim teatrum na Krakowskim Przed­mieściu wystawionym i licznym żołnierzem opasa­nym, w przytomności mnogiego ludu kamerdynero­wi i strzelcowi naprzód prawe ręce ucięto, potem głowy ścięto, a po ścięciu ćwiartowano; te zaś ćwier­ci na palach przy traktach publicznych wisieć mają z tym przy każdej napisem: «Za zabicie pana swego».

Chłopiec (w młodych jeszcze leciech, oświecenia zupełnego rozumu stanowić nie mogących) dla pa­trzenia na egzekucję swych kolegów na plac byl przyprowadzony, i nazad do więzienia zaprowadzo­ny. ma tam być Irzymnny i do pracy zażywany prze*

lat dwadzieścia cztery, nadto jeszcze co kwartul płu­gami po rózg pięćdziesiąt przed więzieniem karany.

Brata kamerdynera skazano do Cuchthauzu (domu poprawy) na rok jeden; gdzie (wtenczas gdy strona instygująca chcieć będzie) zaprowadzony, co kwartał rózgami po plag trzydzieści ma być bity; obwarowa­no wszakże dekretem, iż to ukaranie nic mu (ile w zabójstwie nie wchodzącemu) w pożyciu dalszym szkodzić nie ma.

Ćwierci owych złoczyńców wiszą już na palach z swym podpisem po traktach ucząc sług wierności, a panów ostrożności“.

TRUCICIELSKA AFERA MAJOROWEJ DOGRUMOWEJ

Premiera opery ,.Król Teodor“ w dniu 16 stycznia 1785 r. zgromadziła całe wytworne towarzystwo war­szawskie w Teatrze Narodowym przy placu Krasiń­skich. Nie tyle muzyka pociągała dobrze urodzonych, ile złośliwe aluzje pod adresem osoby króla, pono szwedzkiego, ale zawsze można było jakąś łatkę przypiąć i Stanisławowi Augustowi. A właśnie coraz butniej postępowała sobie opozycja pod wodzą dum­nych magnatów, co to nie mogli ścierpieć, że królem jest Poniatowski. Przecież zaledwie ojciec jego był senatorem, a dziadek ponoć tylko podstarościm. Nic pisane było jednak tego dnia oglądać w spokoju ope­rę, bo gdy orkiestra dopiero co grać zaczęła, po­wstały nagle na parterze szmery. Szerzy się wiado­mość, że zamknięty został w więzieniu kamerdyner i zausznik królewski, pan starosta piaseczyński Franciszek Ryx, pod zarzutem usiłowanego otrucia generała Ziem Podolskich, księcia Adama Czartory­skiego.

Trudno uwierzyć w kolportowane wiadomości. Jakże to, najbliższe otoczenie królewskie miałoby nastawać na życie jednego z największych magna­tów Rzeczypospolitej, pana dwudziestu czterech miast i ośmiuset wsi, zasłużonego twórcy i komen­danta szkoły rycerskiej. Przecież książę-generał Ziem Podolskich — to cioteczny brat Stanisława Augusta, skądże więc pod bokiem króla miałyby się rodzić mordercze zamysły na tak bliskiego krewnego.

Lecz czyż cała ta wiadomość jest znowuż tak mało

prawdopodobna, czyż Ryxowi nie można przypisać takich zakusów? Przecież pan starosta piaseczyński, mający teraz całkowite ucho królewskie, to przybłę­da, gdzieś z Flandrii rodem. Czeladnik fryzjerski, który za młodu układał piękne peruki na dworze pana podkanclerzego, Michała Antoniego Sapiehy. Potem przystał do Stanisława Augusta, gdy icn był jeszcze stolnikiem litewskim, a gdy na tronie zasiadł, Ryx stał się „plejzerów miłosnych króla najspryt­niejszym rajfurem“. Niełatwa była to służba, za­świadcza Kitowicz, że „prał. go król w pysk o lada niedogodność, a iż guzy i kułaki, od króla oberwane, nigdy mu bez basarunków dobrych nie przysychały, dlatego często się na nie narażał“. Porósł też Ryx w pierze, nobilitację na sejmie w 1775 r. uzyskał, nie tylko starostwa się dochrapał, lecz do dużego doszedł majątku, o którym nie najlepiej opowiadają w War­szawie. Obfite brał kaduki za wyrabianie urzędu czy krzesła senatorskiego, najniegodziwsze wspierał procesy, kilku kupców cudzoziemskich niemiłosiernie złupił, ale fortunę swoją stale zaokrąglał. Doszło do tego, że sam król nieraz od niego pożycza pieniędzy, a gdy nierzadko chce krótkoterminową pożyczkę za­ciągnąć choćby u pomniejszych lichwiarzy warszaw­skich, wtedy oni z ostrożności żądają, aby na rewer­sie obok podpisu Rexa i podpis Ryxa gwarantował zwrot pożyczki. Toteż choć nadal jest kamerdynerem królewskim, od dawna uważa poniżej swej godności podawać szaty królowi. Ubranemu Stanisławowi Augustowi już tylko przypina ordery.

Tworzą się więc już w teatrze od razu dwa obozy. Jedni przeczą, aby pod bokiem króla mógł wy kar­mić się wąż* co by śmiał kąsać księcia-generala ziem podolskich, który ponadto od 1781 r. jest też komen­dantem gwardii szlacheckiej galicyjskiej z rangą

Ml

austriackiego feldceugmeisłra, czyli generała arty­lerii, ma więc za sobą poparcie potężnego ościennego państwa. Inni zaś uważają, że po takim flandryj- skim przybłędzie wszystkiego spodziewać się można. Rozjeżdżają się więc co znakomitsi widzowie, jedni z teatru jadą wprost na Zamek królewski zaczerpnąć wiadomości, inni na wieczór do księżnej hetmanowej Ogińskiej, która dnia tego wydawała przyjęcie.

U dworu, jak zanotował Ignacy Potocki, „nigdy smutniejszej nad dzisiejszą nie było gali. Król się wcale widzieć nie dał. Lubo pełne pokoje, jakaś smutna panowała odludność i samotność, każdy w ustroniu sąd osobny układał i najmniejsze rozwa­żał okoliczności“. Nie lada też były wiadomości. Jeżeli bowiem wierzyć pani majorowej Marii Teresie dUgriumowej, to Ryx — kamerdyner królewski oraz Jan Komarzewski — generał-major przy boku Jego Królewskiej Mości, namawiali ją do otrucia ciotecz­nego brata królewskiego, księcia-generała Adama Czartoryskiego. A majorową znało wielu dobrze i blisko, piękna to była ongiś niewiasta. Opowiadała, że urodziła się w Wiedniu, z domu jest baronówna de Lautenburg, że zabrawszy biżuterię matki jako młodziutkie dziewczę uciekła do Amsterdamu i po­ślubiła jakiegoś le Clerque’a czy też le Klerle’a. Inni mówili, że to Holenderka nazywająca się Anna Maria Nevi. Do Warszawy przybyło ści­gana przez wierzycieli, już w 1767 r. wraz ze swym mężem, le klerlem. który przyjął służbę kamerdy- nerską u jakiegoś pana. Nie gardziła ani intrygą, ani nierządem, z wieloma osobistościami żyła w „miłos­nych koneksjach“, znana była z rozrzutnego trwo­nienia pieniędzy i ruiny swych amantów. Mąż jej został w Brnges w jakiejś kryminalnej sprawie za-

sądzony na śmierć. Gdzieś około 1775 r. awanturni­cza Holenderka na siedem lat wyjechała do Peters­burga. Tutaj starzejąca się zalotnica potrafiła usi­dlić młodego majora Emiliana Aleksandra Stefano­wicza Dogrumowa, który nawet się nie domyślał, kogo poślubił. Nie jest ona więc d’Ugriumowa, jedy­nie dla przydania sobie splendoru tak swoje nazwi­sko pisze. W 1782 r. powróciła wraz ze swym mężem do Warszawy. Była to kobieta „niska, chuda, błada, nos pociągły, oczy czarne i żywe, brew gęsta, podsta­rzałe wdzięki“, więc gdy uroda mijała, różnych imała się sposobów i nie gardziła żadnym, byle tylko dawne wygodne prowadzić życie i mieć pieniądze.

Ta awanturnica podniosła teraz, nie wiadomo z czy­jego podszeptu, niebywałe oskarżenie, że tuż pod bokiem króla jego najbliżsi zausznicy planują mord na osobie księcia-generała Adama Czartoryskiego. Dowody na te plany Dogrumowa przedstawia nikłe i wątpliwe, naprawdę trudno uwieirzyć w tak ohydne, zbrodnicze zamiary. Uwierzyć tym trudniej, gdyż wyszło na jaw, że zwracała się ona wpierw do strony obecnie oskarżonej i przez długi okres czasu próbo­wała przekonać najbliższe otoczenie królewskie, że znane jej są szczegóły spisku na życie króla, którego zamierzają zgładzić... książę Adam Czartoryski we­spół z hetmanem Branickim i podskarbim Tyzen- hauzem.

Jeszcze w 1782 r. zaraz po przyjeździe z Rosji, po­trafiła dotrzeć do stolnika koronnego, hrabiego Mo­szyńskiego. Oświadczyła mu, że specjalnie po to z Moskwy przyjechała, aby ostrzec króla przed gro­żącym mu niebezpieczeństwem. Moszyński ułatwił jej nawet dostęp do króla, który jednak nie dał temu wiary i dla pozbycia się ofiarował pięćdziesiąt du-

M '■ ■" " - "n tn

kałów, a gdy ich przyjąć nie chciała, polecił jej wręczyć jakiś kosztowniejszy podarunek.

Do gruinowa dała na jakiś czas spokój swej dono- sicielskiej robocie. Powróciła do dawnego, od mło­dości już uprawianego procederu, zapewniającego jej wesołe i beztroskie życie. Omotała jakiegoś Fran­cuza, był nim przypuszczalnie ów Bilion, który przy­jechał pilnować praw francuskich wierzycieli do spadku po bogatym kupcu Henryku Collignon, żo­natym z siostrą Ryxa. Bilion, mimo półtorarocznych starań, na skutek krętactw Ryxa, który zabrał księgi handlowe swego zmarłego szwagra i ogłosił jego bankructwo, nic uzyskać nie mógł, a żaden adwokat warszawski nie chciał przyjąć sprawy przeciwko wszechwładnemu kamerdynerowi królewskiemu. Zło­rzecząc więc krajowi, w którym „przemoc wszelkie depcze prawa“, powrócił do Francji, a starzejąca się Dogrumowa znalazła się znowu bez łatwych środków do dostatniego życia.

Teraz więc, nie zrażona niewiarą w jej donosy, powróciła na nowo do dawnej intrygi. Tym razem próbowała szczęścia nie przez Moszyńskiego, lecz przez Ryxa. Widziała się szereg razy z Rysem i opo­wiadała mu szeroko i coraz natrętniej o przygotowa­nym komplocie na życie królewskie, tak że zaniepo­kojony Ryx powtórzył wreszcie wszystko Stanisła­wowi Augustowi. Król uznał, że jest to dalszy ciąg tych samych baśni, które słyszał u Moszyńskiego, i sprawie żadnego biegu nadać nie kazał. Dogrumo- wa nie dawała za wygraną i gdy dwór królewski szykował się późnym latem 1784 r. do wyjazdu na sejm do Grodna, przyjechała do Łazienek, ściągnęła Ryxa do pobliskiej oberży oświadczając mu, że w Grodnie łatwo będzie nakryć osoby szykujące za­mach na życie króla. Żądała więc umożliwienia jej

wyjazdu do Grodna. Ryx zwlekał z odpowiedzią, lecz gdy spotkawszy go na Nowym Święcie znowu nagabywała, obiecał wyszukać dla niej w Grodnie ja­kieś mieszkanie, nie dał jednak pieniędzy na drogę. Przyjechawszy do Grodna i nie zastawszy ani miesz­kania dła siebie, ani Ryxa, zwróciła się do szwagra jego, Sussona, który był tapicerem dworu królew­skiego, o mieszkanie lub pieniądze na nie. Gdy wreszcie Ryx nadjechał, dał dwadzieścia pięć duka­tów niejakiemu Zielińskiemu na wyszukanie dla niej mieszkania. Wynajęta chałupa nie zadowoliła jednak Dogrumowej, przeniosła się więc do mieszkania zbankrutowanego kupca angielskiego, Taylora, a na­stępnie za pośrednictwem Ryxa do mieszkania na Żydowskiej ulicy. Stale żądała spotkań z Ryxem, który posłał do niej Sussona. Straszyła go szczegóła­mi przygotowującego się zamachu i pokazywała mu jakiś proszek twierdząc, że jest to trucizna wykra­dziona przez nią podskarbiemu Tyzenhauzowi, prze­znaczona na otrucie króla. Susson powtórzył to Ry- xowi, który postanowi! o wszystkim zawiadomić ge­nerała Komarzewskiego, członka Komisji Wojskowej Rady Nieustającej, wówczas na sejmie posła raw­skiego, jednego z najbliższych zaufanych króla. Ko- marzewski wraz z Ryxem spotkali się też kilka razy z Dogrumową. Powtarzała ona swoje doniesienie

o zamysłach otrucia lub zabicia króla przez nieja­kiego Dobrowolskiego. Wiedzeni ostrożnością polecili więc straży przybocznej wzmocnić czujność około osoby króla oraz obserwować owego Dobrowolskiego. Wyśledzono go w kawiarni, gdzie z kolegami w karty grał. Doniesieniom Dogrumowej wiary jednak nie dali. Intryga była szyta zbyt grubymi nićmi, pełno było sprzeczności podważających wiarygodność do­niesienia, zbyt było ono naiwne i nieprawdopodobne.

Dogrumowa jednak się nie zrażała. Po powrocie z Grodna do Warszawy w dalszym ciągu szukała kontaktu z Ryxem i Komarzewskim, pokazała im nawet list pisany po angielsku przez Czartoryskiego jakoby do Tyzenhauza, mówiący ogólnikowo o ja­kimś zleceniu. Twierdziła, że dotyczy on przygoto­wywanego zamachu. List ten Dogrumowa dostała od kupca angielskiego, Wilhelma Taylora, z którym na­wiązała bliskie stosunki. Miał on łatwy dostęp do Czartoryskiego i różne załatwiał mu komisy. Pole­cony przez lorda Suffolk przybył Taylor do Warsza­wy i zapewne interesy kupieckie nie były wyłącz­nym celem jego wieloletniego pobytu w Polsce. Obra­cając się w najwyższym towarzystwie miał wiado­mości w sprawach politycznych z pierwszej ręki.

Gdy Dogrumowa u Rysa i Komarzewskiego, któ­rym wreszcie król zakazał się z nią widywać, nic wskórać nie mogła i jej donosy na głuche już tylko u nich trafiały uszy, postanowiła spróbować szczę­ścia u strony dotąd oczernianej. Walnie dopomógł jej w tym Taylor, który będąc niemal że domowni­kiem Czartoryskich, ostrzegł księcia w dniu 11 stycz­nia 1785 r., że Ryx i Komarzewski czyhają na jego życie. Dowody na to były równie nieprzekonywa- jąee, jak te, dotąd ofiarowywane stronie przeciwnej, lecz Dogrumowa tym razem w dobrą uderzyła stru­nę. Książę-generał, dumny magnat, niechętny swemu ciotecznemu królewskiemu bratu nie wątpi, że oskar­żenie może być prawdziwe.

Opowiadano przecież w całej Polsce, że książę Adam w 1782 r. po śmierci swego ojca, Aleksandra Augusta, wojewody ruskiego, pragnął po ojcu otrzy­mać województwo ruskie oraz regiment gwardii pie­szej, lecz król mu ich miał odmówić. Nie wiadomo,

czy rzeczywiście o to się ubiegał, w każdym razie pamiętnikarz Cieszkowski przekazał nam krążące wówczas plotki. Miał więc Stanisław August wydać rozkaz, aby księcia Adama, który wybierał się do niego oburzony i z wyrzutami, nie wpuścić do siebie. Gdy Czartoryski swoim zwyczajem szedł wprost przez garderobę do króla, szambelan będący dnia tego na służbie wstrzymał księcia grzecznie, aby cLwilę poczekać raczył, aż go JMości królowi oznajmi. Gdy poszedł z tym do króla, książę znie­cierpliwiony uderzył gniewnie ręką w drzwi gabi­netu i zawołał:

Brat czeka pode drzwiami!

Król równie prędko miał odburknąć:

Królowie braci nie mają.

Na co Czartoryski gniewnie odkrzyknął:

Rozbrat więc na zawsze! — i prędko Zamek królewski opuścił.

Całe to zajście jest zapewne plotką, lecz odzwier­ciedla wielką niechęć, jaka się z czasem zrodziła u Czartoryskich do kuzyna, który przy ich poparciu osiadł na tronie polskim, a następnie samodzielnie sobie zaczął postępować. Wśród „familii“ najostrzej występowała wówczas i judziła przeciwko Stanisła­wowi Augustowi rodzona siostra księcia Adama, marszałkowa Elżbieta Izabella Lubomirska. Od daw­na żywi ona w sercu z trudem ukrywany żal do króla, przeradzający się w nienawiść, że pogardził jej wdziękami i nie pozwolił odegrać roli polskiej madame Pompadour, zostać najbardziej wpływową na dworze warszawskim kobietą. Pani marszałkowa staje się w tym trucicielskim procesie najgłówniej­szą sprężyną. Ona to nikły pomysł holenderskiej awanturnicy rozwija w przepyszną intrygę. Dobiera

sobie do pomocy hetmanową Ogińską, znanego z warcholstwa hetmana, wielkiego koronnego, Fran­ciszka Ksawerego Branickiego, i dwóch swoich zię­ciów Potockich: Stanisława Kostkę, wówczas podsto- lego koronnego, i Ignacego, marszałka nadwornego litewskiego.

Podjud zany przez nich książę daje wiarę zarzu­towi, że Ryx i Komarzewski czyhają na jego życie. Przyjmuje Dogrumową w obecności Stanisława Ko­stki Potockiego i Taylora. Sprytna awanturnica nie bierze ofiarowywanych jej dwustu dukatów, dawa­nych przez Czartoryskiego, w celu stwierdzenia czy goni tylko za zyskiem. Wie przecież, że skoro intryga się uda, otrzyma znacznie więoej. Ma zaś jakieś trzy tysiące czerwonych złotych długu, więc tak drobna suma nie zmieniłaby jej położenia.

Na żądanie księcia-generała marszałek nadworny litewski, Ignacy Potocki, udaje się do Dogrumowej, która w jego obecności po francusku pisze następu­jące zeznanie:

Ja, niżej podpisana, zeznaję dobrowolnie, przez czystą miłość prawdy i poczciwości, bez żadnej od kogokolwiek namowy, co do myśli, zeznania i za­wartych w nim okoliczności, następującą rzecz, którą obowiązuję się dowodzić w oczach osób od© mnie doniesionych, byleby moja osoba była bezpieczna.

1. Zeznaję, że Ryx, starosta, namówił mnie w cza­sie sejmu grodzieńskiego do jechania do tego miasta, gdzie moja osobistość zdawała mu się być potrzebną do usług króla, że mi obiecał nagrodę, bylebym we­szła w stosunki z osobą znajomą, która znosi się piś­miennie z księciem Adamem Czartoryskim; a że to polecenie niewiele osiągnęło powodzenia, tenże Ryx opuścił innie w Grodnie.

2. Że po moim powrocie z Grodna wzmiankowany Ryx chciał widzieć się ze mną w domu moim i z nie­smakiem przyjęty ode mnie, szukał sposobów ułago­dzenia mnie nowymi obietnicami, prosił mnie o wy­słuchanie generała Komarzewskiego. Przyprowadził go do mnie wieczorem o szóstej godzinie; generał za­czął ze mną rozmowę od tego, abym go uważała jak samego króla, że mnie prosi o pewną ważną przysłu­gę, za którą mieć będę weksel na tysiąc czerwonych złotych od pana Teppera i kompanii, który pokazał, a przy tym pensję pięćset czerwonych złotych i wieś, że po uczynieniu takiego przedstawienia, gdym się zapytała, jakiej posługi ode mnie żądał i że chyba podjąć się nie mogę podobnej rzeczy, kończył Koma- rzewski swoją rozmowę powiadając, że to idzie o złu­dzenie księcia Adama Czartoryskiego, generała po­dolskiego, i zgładzenie go ze świata; po czym podał papier z proszkiem, mówiąc do mnie: »Daj mu to połknąć«. Odezwał się Ryx: »Ona to zrobi, bo wie- rzaj mi pan, że jest odważna*. Komarzewski odpo­wiedział: »Do niej to należyć może, jeżeli się nie odważy, nic też nie będzie miała*. Rzekł Ryx: » Je­żeli książę nie' zechce ani jeść, ani pić, to go przebij puginałem; nieładnie być bardzo bojaźliwą; gdy­bym ja miał tę sposobność, co pani, zaraz bym go przebił. Moja kochanko, miej tylko serce, twoje szczęście na całe życie przygotowane; a potem weź­miemy cię do dworu i ukryjemy*.

3. Zeznaję, że wzruszona będąc i rozgniewana zbrodnią podobnego rodzaju, do niczegom się nie zobowiązała, zadrżawszy ze strachu nad tak zbrod­niczym zamiarem, na który wzdryga się natura, a przekonana i przenikniona tym, że jej odkrycie jest lepsze, jak wykonanie, pokryłam tę rzecz grzecznością.

4. Zeznaję, że od tego czasu aż do dnia dzisiejsze­go przychodzili oni do mnie ze sześć razy, zachęca­jąc mnie i pytając się, jak mi idą te zamiary.

Dnia 14 stycznia 1785 r.

Maria Teresa majorowa Dogrumow urodzona baronówna de Lautenburg

Podpisuję jak świadek zeznania:

Wilhelm Taylor“.

Aby upewnić się o prawdziwości doniesienia, zo­staje z porady Taylora umówione w jej mieszkaniu spotkanie Ryxa z Dogrumową, które mają śledzić osoby wyznaczone przez Czartoryskiego. Sprytna majorowa pisze do Ryxa po francusku bilet nastę­pującej treści:

Proszę Pana, abyś jutro wcześnie do mnie przy­jechał; mam mu przedstawić ważną okoliczność, która mu radość sprawi. Mam nadzieję, iż mogę wiernie przywieść do skutku, czego ode mnie żądano, lecz pierwej trzeba się nam zobaczyć dla dobrego rzeczy ułożenia. Widzisz Pan, żem nie zaniedbała tego trudu, bylebyś Pan ze swojej strony dotrzymał słowa“.

Bilecik był tak zredagowany, że Ryx mógł mnie­mać, iż Dogrumową wreszcie dostarczy dowód o za­machu szykowanym na króla, Czartoryski zaś miał odnieść wrażenie, że mowa będzie o wykonaniu za­machu przeciwko niemu. Ryx przyszedł w dniu 16 stycznia do dworku Świniarskiego, gdzie Dogru- mowa mieszkała. Przed jego przybyciem w mieszka­niu majorowej ukryli się Stanisław Potocki i Taylor, aby podsłuchać rozmowę Dogrumowej z Ryxem. Ryx usiadł przy kominku, Dogrumową zaś naprzeciw

niego i tyłem do drzwi pojedynczych, za którymi znajdowali się podsłuchujący rozmowę. Słowa Ryxa można było więc słyszeć lepiej niż wypowiedzi Do- grumowej, która nadto mówiła słabym głosem, twier­dząc, że czuje się chora. Dialog z Ryxem prowadziła Dogrumowa tak, żeby zarówno Ryx jak i podsłu­chujący mogli w nim, podobnie jak w bilecie, doszu­kiwać się potwierdzenia poczynionych przez Dogru- mową doniesień.

Według późniejszego zeznania Ryxa, rozmowa pro­wadzona po francusku miała przebieg następujący:

Dogrumowa: A gdzież pan Komarzewski?

Ryx: — Nie mogłem go znaleźć, alem tu przyszedł dowiedzieć się, co Pani masz mówić? Czyli masz co więcej oświadczyć?

Dogrumowa: — Już ja mam księcia-generała w rę­kawie, mogę z nim wszystko uczynić, mogę od niego mieć wszystko; poruczyłam męża mojego do służby cesarskiej, w wojsku austriackiem. Już teraz mam wolność bywania u księcia i on też u mnie bywa.

Ryx: — Bardzo dobrze, bardzo dobrze, winszuję Pani, już widzę, że Pani idziesz dobrą drogą.

Dogrumowa: — Ale ja chcę wiedzieć, czy pan Ko­marze wski dotrzyma słowa?

Ryx: _— Jest to uczciwy człowiek, dotrzyma pew­nie, co obiecał, lecz kiedy Pani mówisz, że książę- generał tu bywa, a jakże to będzie, kiedy w tym czasie przyjdzie Komarzewski.

Dogrumowa: — Nie turbuj się Pan, potrafię do­brze godziny podzielić.

Ryx: — Powiem to Komarzewskiemu (po czym wstał chcąc odejść).

Dogrumowa: — Cóż to jest, że Pan chcesz tak prędko ode mnie odchodzić?

Ryx: — Bom chory, noga mnie bardzo boli.

Dogrumowa: — Poszlę jutro rano lokaja mojego dowiedzieć się, o której godzinie pan Komarzewski do mnie przyjdzie.

Ryx: — Może nie przyjdę jutro, bom chory, chyba że tak zechce Komarzewski“.

Według zeznania Stanisława Potockiego, złożonego sądowi w dniu 3 lutego 1785 r., rozmowa ta odbyła się następująco:

Dogrumowa: — Teraz jestem pewna, że mogę mieć księcia-generała w moich rękach, mogę z nim Uczynić wszystko, co Pan żądał ode mnie. Chce Pan, abym go otruła albo żelazem zabiła.

Ryx: — Brawo, brawo, dobrze jużeś go tedy opa­nowała; ale moja kochana, jakimże sposobem spro­wadziłaś go do siebie?

Dogrumowa: — Poruczyłam mu mego męża do je­go regimentu.

Ryx: — To być nie może, książę-generał nie ma już regimentu, poprzedawał wszystkie godności woj­skowe, które mial w kraju.

Dogrumowa: — To tylko będzie wymówka, znajdę potem inne sposoby, spuść się tylko Pan na mnie.

Ryx: — Ale cóż zrobisz z tym Taylorem? Czy by­wa on u Ciebie?

Dogrumowa: — Mało się on przyda, dobry z niego człowiek, przyjaciel w potrzebie, ale nie mogę z nim zrobić tego wszystkiego, co chcę.

Ryx: — Bardzo dobrze, moja kochanko, doniosę to wszystko Komarzewskiemu.

Dogrumowa: — Nie dosyć mi na tym ani nawet na obietnicy Pana. Czemu generał Komarzewski nie przyszedł tu dzisiaj? Trzeba mi z jego strony no­wego bezpieczeństwa, zapewnienia, bez czego i bez bytności jego w moim domu nie mogę się niczego

ani podjąć, ani wykonać. Trzeba, aby naprzód za­bezpieczył moją osobę swoją obietnicą.

Ryx: — Sprawiedliwie Pani mówisz, bo Koma- rzewski wziął to na siebie; zaczął, dokończy tej sprawy; wszystko może u dworu, pod jego rozkaza­mi wojsko, wszystkie regimenty pod jego władzą, nawet ten, który do księcia-generała należał; będzie zapewne jutro tu ze mną u Pani, wszystko się ułoży w jego obecności“.

Gdy Ryx opuszczał mieszkanie Dogrnmowej, wpadł na niego Taylor z dvjoma pistoletami w ręku i gołym kordelasem u pasa, przykładając obie lufy do piersi królewskiego kamerdynera, zasunąwszy je­den pistolet za pas, drugi przyłożywszy Ryxowi do głowy i chwyciwszy go za kołnierz wsadził do włas­nego powozu. Potocki zaś czeikał w pogotowiu, aby pomóc Taylorowi, gdyby Rys wziął się do broni, której, jak się jednak okazało, w ogóle ze sobą nie zabrał. Taylor zawiózł Ryxa do pałacu księżnej- marszałkowej Lubomirskiej, dokąd też krótko po­tem Potocki jakimś zatrzymanym po drodze powo­zem przywiózł Dogrumową, która próbowała ucie­kać, gdy zobaczyła, jaki obrót sprawa wzięła.

Księżna-marszałkowa Lubomirska posłała natych­miast po marszałka wielkiego koronnego, Jerzego Mniszcha, który nie omieszkał spełnić natychmiast prośbę wpływowej damy. W pałacu jej zastał już wiele zgromadzonych osób. Księżna-marszałkowa po­dała owe pisemne zeznanie Dogrumowej z 14 stycz­nia, a Potoćki i Taylor je potwierdzili. Potocki na­zwał Ryxa trucicielem i zabójcą i domagał się od Mniszcha natychmiastowego jego uwięzienia, jako jawnego zbrodniarza. Mniszech polecił zaprowadzić Ryxa na odwach zamkowy, lecz równocześnie po­

stawił wartę przy pokoju Dogrumowej w pałacu księżnej-marszałkowej. Sam odszukał króla w loży teatralnej, przyglądającego się komedii, i o wszyst­kim mu zdał sprawę.

Komarzewski, obecny w loży królewskiej, wobec zarzutów podniesionych przez Dogrumową, sam się podał do aresztu. Ryx, chory na nogi, został naj­pierw umieszczony na odwachu na Zamku, a potem na górze w osobnym i oddalonym miejscu, z posługą jednego tylko chłopca, pod podwójną wartą. Zabro­niono mu jakiegokolwiek kontaktu z krewnymi i przyjaciółmi, nawet obrońcy mogli go widzieć tylko w obecności osoby delegowanej przez sąd. Żeby zaś w ogóle uchylić wszelkie pozory, że może w Zamku mieć jakieś udogodnienia, przeniesiono go niebawem do klasztoru Paulinów. Komarzewski po dwóch dniach został z aresztu zwolniony, gdyż nie był oskarżony przez księcia Czartoryskiego, a tylko przypozwany do sprawy.

Za Taylora poręczył książę-generał podolski, więc mógł na wolności w pałacu księżnej-marszałkowej Lubomirskiej przebywać, gdzie początkowo, otacza­na opieką, przebywała również Dogrumową. Dopie­ro w jakiś czas przeniesiono ją w inne miejsce, jed­nak nadal się o nią księżna-marszałkowa troszczyła.

Czartoryscy robili wszystko, aby przekonać opinię publiczną o słuszności ich sprawy. Rozpisali listy po województwach, w kościołach w swych rozległych dobrach, rozsianych po całym kraju, nakazali śpie­wać Te Deum za ocalenie życia księcia-generała. Magnaci i szlachta w całej Rzeczypospolitej podzie­lili się na dwa przeciwstawne sobie obozy. Sprawa poszła przed: Sąd Marszałkowski Koronny Krymi­nalny, urzędujący w Pałacu Rzeczypospolitej, Kra­sińskich zwanym, ukonstytuowany według ustawy

sejmowej z 1766 r. w składzie czterech senatorów świeckich i czterech urzędników koronnych lub li­tewskich ze stanu rycerskiego. Byli nimi: marszałek wielki koronny — Michał Wandalin Mniszech, mar­szałek nadworny litewski — Ignacy Potocki, woje­woda mazowiecki — Antoni Małachowski, wojewoda rawski — Bazyli Walicki, kasztelan czerski — To­masz Adam Ostrowski i kasztelan mazowiecki — Franciszek Podoski oraz koniuszy koronny — Onu­fry Kicki, podstoli koronny — Stanisław Sołtyk, pi­sarz polny koronny — Kazimierz Rzewuski i pisarz polny litewski — Jerzy Hieronim Wielhorski. Byli to przeważnie stronnicy królewscy.

Posypały się przed sąd skargi i skargi wzajemne.

A więc:

1. Książę Adam Czartoryski, generał Ziem Podol­skich, zapozwał Ryxa o chęć otrucia go lub zabicia żelazem.

2. Przypozwał również generała Komarzewskiego, nie oskarżając go a jedynie żądając, aby sprawie był przytomny jako do niej przyłączony.

3. Nawzajem Franciszek Ryx, starosta piaseczyń- ski, kamerdyner królewski, zapozwał generała Czar­toryskiego o uczynienie sobie niewinnie zarzutu.

4. Następnie Jan Komarzewski, generał-major przy boku Jego Królewskiej Mości zapozwał generała Czartoryskiego o przyłączenie go do tejże sprawy.

5. Dalej zapozwali Komarzewski i Ryx majorową Dogrumową o rzucenie na nich potwarzy.

6. Ciż sami zapozwali Taylora, kupca angielskie­go, o wpływanie do sprawy potwarzy.

7. Osobno zapozwał Ryx Taylora o napadnięcie na niego z bronią i imanie nieprzekonanego szlach­cica.

8. Wreszcie zapozwal Ryx Stanisława Potockiego I

o zmowę z Taylorem i przyłożenie się do powyższego I taylorowskicgo podstępu“.

Obie strony zarzucały cały kraj pismami i ¡pam- I fletami. Ich bibliograficzne wyliczenie zajęłoby spo- I ro miejsca.

Lecz Czartoryscy nie poprzestają na usiłowaniu I pozyskania opinii publicznej w Polsce przeciwko I Stanisławowi Augustowi. Zależało im przecież na I tym, aby króla skompromitować, usiłują więc nadać I sprawie rozgłos jak najszerszy i poza granicami kra- I ju. Zwracają się do obcych dworów, aby im wmó- I wić, że księciu Adamowi groziło niebezpieczeństwo od ludzi najbliżej króla stojących. Przez spokrew­nionego z nimi księcia Ludwika Wirtemberskiego informują o wszystkim dwór Hohenzollernów w Ber­linie. Książę Adam uwiadamia listem z 19 stycznia 1785 r. o całej tej sprawie cesarza Józefa II w Wie­dniu i jego kanclerza, Kaunitza, prosząc icb o pro­tekcję dla siebie i dla Dogrumowej. Niezwłocznie też ją otrzymuje; poseł austriacki w Warszawie, Cache, wnosi w obronie Czartoryskiego i Dogrumo­wej notę do Rady Nieustającej.

Tymczasem proces toczył się przy nadzwyczaj­nym zainteresowaniu wzburzonych mas szlacheckich w kraju oraz ku zadowoleniu dworów w Berlinie i Wiedniu, uradowanych z rozkładu i upadku życia politycznego w Polsce. Poseł rosyjski, Stackelberg, otrzymał od cesarzowej Katarzyny II polecenie, aby ten niedorzeczny wybuch opozycji hamował i kiełznał. Nie udawało mu się to jednak i nie odno­siło pożądanych skutków. Hetman Branicki opiera­jąc się na protekcji księcia Polemkina przeciwsta­wiał się Stackelbergowi i usiłował obalić nienawist­nego mu Komarzewskiego, podkopując resztę jego

znaczenia i władzy. Czartoryscy i ich przyjaciele sypali garściami pieniądze, aby tylko uzyskać potę­pienie Ryxa i Komarzewskiego. Obliczono, że księż- na-marszałkowa Lubomirska na sprawę tę wydała siedemdziesiąt tysięcy dukatów, książę Adam Czar­toryski ponad trzydzieści sześć tysięcy, hetman Bra- nicki i hetmanowa Ogińska po szesnaście tysięcy dukatów. Poprzez Rysa i Komarzewskiego usiłowa­no przecież ugodzić w króla i jego braci.

Mimo tych politycznych i finansowych nacisków afera przybierała coraz bardziej niekorzystny obrót dla Czartoryskich.

Przeprowadzona zostaje również analiza owego proszku, pro corpori delicti w sądzie złożonego, a nie wiadomo skąd przez Dogrumową wydobytego.

Doktor John, lekarz nadworny księżnej Czartory­skiej, kanclerzyny wielkiej litewskiej, wydal nastę­pujące orzeczenie:

JO. Książę-generał podolski zlecił mi, będzie te­mu miesiąc, rozebranie pakieciku ■z proszkiem bia­łym, na który padało podejrzenie trucizny; starałem się poznać jego gatunek, czyniąc nad nim tyle do­świadczeń, ile mi pozwoliła nader mała jego cząstka. Te doświadczenia były czynione ode mnie w tym sposobie:

1. Wziąwszy odrobinę tego proszku na język uczu­łem smak ściskający, witryoliozny i nieco szczy­piący.

2. Dła doświadczenia czy proszek ten był ciężki, wsypałem około dwunastu granów w małą szklankę, wodą kryniczną napełnioną. Proszek ten długo pły­wał po wierzchu wody, a ledwo w godzinę i coś da­lej poszedł na dół. Ta mięszanina służyła mi do in­nych doświadczeń.

3. Rozdzieliwszy tę mięszaninę na trzy części rów­ne wlałem w jedną oleum tnrtari perdeliąuium, nie przybrała ona barwy pomarańczowej, co by było na­stąpiło, gdyby się tam znajdował mercurius sublirna- tus corrosious. Drugą .cząstkę pomięszałem ze spiry­tusem oolatilis salis amoniaci, nie przyjęła barwy błękitnej, oznaczającej tam bytność miedzi. Na ko­niec zmięszałem trzecią cząstkę z likworem, który się pospolicie używa do próby wina zepsutego oło­wiem lub glejtą i który się preparuje z auri pi­gmentu, alem nie spostrzegł żadnej odmiany barwy, która by oznaczała, że tam był ołów.

4. Chcąc wiedzieć, jeśli on nie miał w sobie i arszeniku, włożyłem odrobinę na węgle rozpa- I lone, trzymając razem blachę miedzianą nad wy­chodzącym z niego dymem. Dym ten nie miał za­pachu czosnku, a więc się nie zadymiła. Są to dwa skutki, nicochybnie tam wynikające, gdzie się znaj­duje a r s z e n i k. Ponieważ wszystkie pomienione doświadczenia nie pokazały znaku dowodzącego

w proszku trucizny mineralnej, nie mając ¡znaczniej­szej jego porcji dla czynienia dalszych doświadczeń, które by mnie mogły oświecić o prawdziwej istocie jego, a zważając, iż się znajdują trucizny, w których własności trudno dociec przez operacje chemiczne, prosiłem księcia-generała o przysłanie mi jeszcze jakiej cząstki dla doświadczenia jej na zwierzęciu domowem. Dostawszy więc znowu dziesięć do dwu­nastu granów, dałem one zjeść psu średniej miary, pomięszawszy z wodą w filiżance. Po siedmiu lub ośmiu godzinach dał dopiero pies poznać alteracją swojego zdrowia, nie pokazując pierwej żadnej od­miany. Nie chciał potem jeść, zaczął się ksztusić i próżno silić do wymiotów, kaszlać i cierpieć kon­wulsje na całym swojem ciele. Te symptomata trwa­

ły prawie dwanaście godzin, potem pies przyszedł do siebie, bez żadnego znaku, aby ów połkniony trunek miał mu jaki szkodliwy skutek sprawić. Odtąd aż do dnia dzisiejszego zupełnie zdrowy. Łu­bom daleki bardzo od wnoszenia z tego na psie uczy­nionego doświadczenia, aby rzeczony proszek był istotną trucizną, rozumiem jednak, iż powinien zwrócić uwagę tych, którzy po mnie użyci być mogą do okazania swego w tej mierze zdania. Jeśli to do­świadczenie, powtórzone na innym zwierzęciu, po­każe też same własności lub inne jemu podobne, może być stąd jaki powód do mniemania, iż ten proszek zawiera w sobie pierwiastek jakiś szkodli­wy ciału zwierzęcemu. To, co wyłożyłem w tej mie­rze, było ode mnie wiernie przełożone, po uczynio­nych z jak najściślejszą pilnością postrzeżeniach, dla wiary lepszej własną ręką podpisuję.

W Warszawie, dnia 15 lutego 1785 r.

John, Doktor Medycyny.“

Orzeczenie doktora Karola Gottlieba Goltza, leka­rza księcia-generała Ziem Podolskich brzmiało jaś­niej. Stwierdził on, że nie znalazł żadnej znanej tru­cizny, nihil ueneni noii.

Szereg innych lekarzy między nimi słynni lekarze warszawscy: Wasilewski i Czempiński oraz znany aptekarz, Skalski, przyłączyli się do orzeczenia dok­tora Johna, że „ten proszek nie jest z gatunku tru­cizn znajomych, lecz że ten proszek zawiera w so­bie rzecz szkodliwą ciału żyjącemu“. Sąd przyjął na podstawie tego orzeczenia, że „proszek ten skutku zaskarżenia w sądzie swym stanowić nie może“.

Tymczasem Dogrumowa, która mieszkała u księż- nej-marszałkowej Lubomirskiej, została dekretem z 24 stycznia 1785 r. osadzona w więzieniu z powo-

du ciągle zmienianych zeznań. Ryxa, przebywające­go w kia sztorze Paulinów, sąd niebawem na jego wniosek uwalnia z aresztu jako osiadłego szlachci­ca, nie pojmanego na czynie zbrodni. Taylora zaś pozostawiono nadal na wolności za kaucją wpłaconą przez księcia Czartoryskiego.

Gdy sąd marszałkowski nie dopuścił podanych przez księcia świadków w osobach: Dogrumowej, Taylora i Stanisława Potockiego, Czartoryski widząc, że sprawa dla niego jest przegrana, nie stawił się przed sądem dopuszczając na siebie kondemnatę, czyli wyrok zaoczny. Sąd na podstawie przeprowa­dzonego postępowania uznał, że Dogrumowa całą sprawę wymyśliła dla pieniędzy.

W dniu 21 kwietnia 1785 r. zapada wyrok, który:

Ryxa i Komarzewskiego uznaje „za zupełnie nie­winnych i honor im w całości nieskazitelnej zacho­wuje“.

Dogrumową, jako „sprawczynię złośliwą i po- twarzliwą wszystkich niegodziwości, skazuje na piętnowanie na łopatce, od kata, pod pręgierzem na Starym Mieście, żelazem gorącym, z cechą szubie- niczną oraz na wieczne więzienie, zeznanie zaś jej fałszywe, dane na piśmie z 14 stycznia, tudzież dwa paszkwile pod tytułem »Objaśnienie« mają być spa­lone przez kata“.

Taylor, „Anglik, z powodu mocnego porozumienia i podobieństwa, źe wpływał umyślnie do tej spółki, powinien się odprzysiąc, że do potwarzy w niczym nie należał, za gwałt zaś na osobie Ryxa popełniony siedzieć będzie na wieży górnej pół roku.“ '

Książę Czartoryski zasądzony został na grzywnę w wysokości trzech zakładów starościńskich, czyli pięćset siedemdziesiąt sześć złotych na rzecz Koma­rzewskiego i Ryxa lub ich plenipotentów.

Wolny kraj, Polska, wolnych pram smyćli strzeże: Panom nic, babę piec, Taylora na wieżę...

parafrazował jakiś anonimowy autor dwuwiersz z satyry Naruszewicza „O prawdziwym szlachec­twie".

Wyrok piętnowania Dogrumowej został, przy nad­zwyczaj licznym udziale publiczności, wykonany w dniu 22 kwietnia 1785 roku o godzinie dziesiątej rano na Rynku Starego Miasta, po czym odesłano ją do fortecy gdańskiej na dożywotnie więzienie.

Z więzienia wypuścili ją Prusacy po zajęciu Gdań­ska. Wówczas książę Czartoryski ofiarował jej i mę­żowi schronienie w swoich dobrach w Sieniawie.

Sprawa Dogrumowej nie zakończyła się jednak na dekrecie Sądu Marszałkowskiego z 21 kwietnia 1785 r., lecz odżyła następnego roku na sejmie, gdzie dzięki zabiegom posłów Cachego i Stackelberga po­wzięto deklarację, uniewinniającą Czartoryskiego.

Czartoryscy, pokonani mimo tylu zabiegów i sta­rań, usunęli się na długo z Warszawy i zamieszkali w Puławach. Żałował zresztą poniewczasie książę Adam Czartoryski, że pozwolił się wciągnąć w taką sprawę. Jeszcze syn jego, książę Adam Jerzy, oświadczy po upływie wielu lat Kajetanowi Koźmia- nowi: „Nie wspominaj o sprawie Dogromarowej,(!) to była farsa, którą panowie Potoccy omamili księż- nę-marszałkową, a ona na śmieszność naraziła mego ojca“.

Księżna-marszałkowa Lubomirska, zniechęcona obrotem procesu, opuściła Warszawę już na zawsze. Przeniosła się najpierw do Paryża, gdzie mieszkała aż do rewolucji, a następnie do Wiednia.

Od czasu afery królowej duńskiej, która w 1774 r. przy pomocy lekarza dworskiego, swego kochanka.

zamierzała zdetronizować męża, oraz od czasu słyn­nego procesu w 1784 r. o naszyjnik królowej fran­cuskiej, nie było podobnie głośnego skandalu dwor­skiego. Dziwiono się na dworach europejskich, za­rzuconych propagandowymi paszkwilami Czartory­skich, jak można było dopuścić do tej sprawy, któ­rą — według zdania ówczesnego francuskiego mini­stra spraw zagranicznych, hrabiego Yergennes, naj­mniej uzdolniony urzędnik kryminalny potrafiłby wyjaśnić w ciągu dwóch godzin, a która narobiła tyle hałasu i pociągnęła za sobą fatalne skutki“.

Ohydna ta sprawa odzwierciedla społeczność szla­checką, gdy ambicje kilku magnatów, wykorzysłują- jących lekkomyślną intrygę przebiegłej awanturnicy, podzieliły opinię na dwa wrogie sobie obozy, grążąc kraj w coraz większym nierządzie i nędzy.

Posiedzenie sejmu warszawskiego w dniu 5 czerw­ca 1789 r. odbiło się głośnym echem w całej Polsce.

Bo zaszła też rzecz niezwykła. Nie spotykane to były dotąd sprawy, aby w Polsce człowiek możny, mini­ster i pan orderowy, któremu wszystko uchodziło bezkarnie, miał być za swoje bezprawie pociągany przed sąd.

W czasie debat nad uchwaleniem podatków od dóbr zakonu maltańskiego przypomniano sobie na­gle nadużycia i zbrodnie, popełniane przez wielkie­go przeora zakonu maltańskiego w Polsce, księcia Adama Ponińskiego. Poseł Suchodolski wystąpił z wnioskiem, aby książę Poniński, podówczas pod­skarbi koronny, „który jeździł do zagranicznych po­tencji dlatego, ażebv o los ojczyzny z nami się tar­gować. który od tychże płatny, ich tylko nie ojczy­zny służył interesom, -który przemocą wszystkie swoje kroki na szkodę ojczyzny kierował... którv był sprawcą nieszczęść ojczyzny i partykularnych obywateli, zanim stanie przed sądem, który by na­leżało wyznaczyć, tymczasem od wszelkich zaszczy­tów i dostojeństw został usunięty“. Na uzasadnienie swego wniosku Suchodolski wyliczał długi szereg zbrodni i nadużyć, popełnianych przez księcia pod­skarbiego, w czasie gdy był marszałkiem konfede­racji koronnej i sejmu rozbiorowego 1773—1775 r. oraz w latach następnych. Oskarżenie to zgłosił do laski marszałkowskiej.

W izbie sejmowej zahuczało jak w ulu. Miał Po- niński wielu wrogów, kiórym Suchodolskiego wystą­pienie było najbardziej po myśli, ale miał wielu 1 popleczników, którzy jeśli nie z przyjaźni, to w każ­dym razie z obawy pociągnięcia ich do współodpo­wiedzialności pragnęli zatuszować nadużycia i zbro­dnie i za nic nie chcieli dopuścić do ich wyciągania na forum sądowe.

Adam Poniński był nie tak dawno jeszcze jednym z największych politycznych i finansowych poten­tatów Polski. Nie zaliczali się Ponińscy do rodzin magnackich, Adam był synem Macieja, Starosty ba- mimowskiego i wschowskiego i Franciszki Szołdr- skiej, wojewodzianki poznańskiej. Przez małżeństwo z księżniczką Józefą Lubomirską, córką chorążego wielkiego koronnego, i generała-księcia Jerzego Igna­cego Lubomirskiego na Rzeszowie, skoligacił się Adam Poniński z pierwszymi domami Rzeczypospoli­tej, a swoimi szalbierskimi pociągnięciami dorobił się w ciągu kilku lat magnackiej fortuny.

Według obliczeń Tadeusza Korzona Poniński otrzy­mał z kasy zjednoczonej ambasadorów przez dwa­dzieścia trzy miesiące czterdzieści sześć tysięcy du­katów, czyli przeliczając w ówczesnej relacji dukat po osiemnaście złotych polskich, olbrzymią sumę osiemset dwadzieścia osiem tysięcy złotych polskich, a następnie pobierał z ambasady rosyjskiej aż do końca 1788 r. — czterdzieści trzy tysiące złotych pol­skich pensji rocznie. Jeszcze większą sumę, bo sześć­dziesiąt osiem tysięcy dukatów, czyli milion dwieście dwadzieścia cztery tysiące złotych polskich pożyczył od Genueńczyków pod gwarancją Rzeczypospolitej, na co delegacja sejmowa wyraziła zgodę osobną uchwałą. Nie gardził zresztą żadną sumą, a więc raz pobrał dwadzieścia tysięcy złotych polskich, dru-

gi raz trzydzieści tysięcy złotych polskich z kasy czopowego Wielkopolski, czyli kasy podatku kon­sumpcyjnego od trunków. Z kasy generalnej skarbu koronnego wybrał za różnymi asygnacjami dwieście dziewięćdziesiąt tysięcy złotych polskich. Ile wziął od obywateli za sancyta, jak nazywano wyroki lub uchwały sejmowe, niesposób stwierdzić. Wymyślił bo­wiem zupełnie nową procedurę poddającą sprawy cywilne pod kompetencję sądów konfederackich, to znaczy wyznaczonych przez delegacje sejmowe ko­misji zaopatrzonych w nieograniczoną władz<ę. Nie zważano ani na przedawnienia, ani na zapadłe już wyroki lub wydane ustawy. W praktyce więc oby­watel mieszkający gdzieś na zapadłej prowincji był narażony na doręczenie mu nieoczekiwanego pozwu, zaprzeczającego prawa do posiadanych przez niego majątków, a w konsekwencji narażony na jazdę do Warszawy lub powierzenie komuś swego zastępstwa, żeby przez opłacenie Ponińskiego uzyskać przychylną dla siebie decyzję. Pobrał też Poniński pieniądze od Żydów, aby zmienić konstytucję, zabraniającą im osiedlania się w Warszawie oraz w obrębie dwóch mil od niej.""Przez dodanie w konstytucji słów „tylko ,-ee—dhf miasta Warszawy“ umożliwił im osiedla­nie się u granic stolicy.

Zagarnął również znaczne kwoty przy rozdziale dóbr pojezuickich, nie gardząc nawet srebrami ko­ścielnymi.

Niechaj tu żyje Chryzal! Gzłek to znakomity, Wchodził o traktat o przedaż Rzeczypospolitej, Przedał swoich współbraci, zresztą dobrze żyje, Paraduje, gra, szumi, oszukuje, pije.

Byłem raz m jego domu, seroe mi usycha;

Podano z kościelnego pić mino kielicha.

Zadziwił mię ten widok. Choć niedawno golu,

Nie słyszałem, żeby nasz Chryzal kradł kościoły... Wtem mi się nawinęła cyfra w spodzie ryta, Sekularyzomany był to jezuita.

pisał Zabłocki w satyrze zatytułowanej „Oddalenie się z Warszawy literata“.

Razem z księciem Sułkowskim wyrobił sobie Po- niński monopol na gmach w Warszawie, w któ­rym miały się odbywać wszelkie widowiska, opery, reduty itp. Oprócz tego otrzymał zezwolenie na mo­nopol tabaki i zezwolenie na budowę mostu przez Wisłę z prawem pobierania przez lat dziesięć myta od statków i mostowego .

Tytuł książęcy, nadany mu przez króla 19 kwietnia 1773 r., zatwierdził sejm w 1774 r. W kwietniu 1775 r. został podskarbim wielkim koronnym, który to urząd był zawsze w Polsce zyskowny. Poniński ciągnął pie­niądze skąd tylko się dało. Kitowicz wspomina, że gdy o jakiś urząd ubiegało się trzech lub czterech konkurentów, Poniński brał pieniądze od wszyst­kich, dawał urząd jednemu, a innych zbywał pod jakimiś pozorami, nawet osadzonych rugował, gdy mu inni więcej dawali. Sam król Stanisław August ubiegał się o łaski podskarbiego i za przeprowadze­nie projektu indemnizacji (tj. odszkodowania). i za­pewnienie dochodów królewskich obiecał mu osiem­set tysięcy złotych polskich.

Gdy majątek Ponińskiego tak raptownie się po­większał, poczęła się garnąć do niego szlachta, zapo­minając o zbrodniach, które na nim ciążyły i loko­wała u niego na procent swoje kapitały, osiągane ze sprzedaży płodów rolnych i bydła. Wierzyła, że są u niego pewniejsze niż u innych magnatów. W la­

tach 1776—1782 na wielkich jarmarkach w Dubnie — tak zwanych kontraktach dubieńskich — wszelkie sprawy załatwiano w mieszkaniu księcia podskar­biego.

U księcia Poniuskiego ścisk bywał niesłychany — pisze o roku 1780 w swych pamiętnikach Jan Du- klau Ochocki — a jak później na drugich i trzecich zobaczyłem kontraktach, wszystkie ważniejsze ro­boty u niego się odbywały, tak że u księcia więcej bywało ludzi niż w kancelarii kontraktowej, w za­budowaniu wśród fortecy naprzeciw pałacu księcia Michała Lubomirskiego, gdzie się urzędowe czynno­ści spełniały. Od samego rana w kilku pokojach za­stawiono stoły sztofami (rosyjska miara płynów, sto­sowana przeważnie do wódki — przyp. aut.) wódek gdańskich, połyskujących złotem, ostrygami, mino­gami, śledziami holenderskimi, serami szwajcarskimi w całych kręgach tak ogromnych jak koła powozo­we. Kto tylko przyszedł, jadł i pił, co mu się podo­bało, a gdy zabrakło przekąsek, na nowo śniadanie zastawiano, seciuami butelek piwa angielskiego je podlewając. Jak dziś wnioskuję i przypominam, i wówczas utrzymywano, każde takie kontraktowe śniadanie najmniej dziennie trzysta dukatów koszto­wało. Do obiadu po sto i więcej osób zasiadało, a korki szampańskiego wina wystrzałami salutowały biesiadników... Po obiedzie rozkładano stoły, przy­noszono stoliki do kart, ciżba znowu niezmierna się naciskała i poczynano grę najmniej u dwudziestu stolików. Ci, co bank faraona ciągnęli, mieli przed sobą kupy złota, wielkie jak kretowiny, na innych stołach grano w kwindecza, ale i tam złota nic bra­kło... Pod koniec kontraktów wielki był nacisk u księ­cia, tuk szlachta niosła mu pieniądze“.

Jak pisze o nim Niemcewicz: „Był to człowiek

urody słusznej, otyły dosyć, z twarzą śniadawą, okiem czarnym i wejrzeniem zuchwałym, obejście się jego cechował cynizm bezgraniczny“.

Poniński w tym okresie gasił wszystkich wystawno- ścią życia. Milionowe dochody z dóbr jego rozrzuco­nych po całej Polsce, zyski ciągnione z manufaktur przez niego zakładanych (miał jakieś fabryki żelazne na Podolu, a do Warszawy sprowadził z Niemiec ośmiu stolarzy-ebenistów dla wyrobu mebli intarso- wanych), łapówki brane na prawo i lewo, oszczęd­ności szlacheckie u niego lokowane, nie wystarczały na tak wystawny tryb życia. Poniński do tego jeszcze namiętnie grał w karty i przegrywał olbrzymie sumy. Włoski przybłęda, hr. Tomatys, zapewne w dużej części z pieniędzy wygranych od Ponińskiego wy­budował Królikarnię, położył areszt na pensji Po­nińskiego, a nawet otrzymał od niego dokument odstąpienia urzędu podskarbińskiego. Toteż majątek Ponińskiego przy tak zbytkownym i szulerskim ży­ciu stopniał jak kwietniowy śnieg. Nie minęło nawet dziesięć lat, a zaciągnięte długi przeszły aktywa ma­jątku podskarbiego, wynoszące według Ochockiego aż osiemdziesiąt trzy miliony złotych polskich. Su­ma ta wydaje się jednak wyolbrzymiona.

W 1784 r. Poniński cały swój majątek musiał od­dać sub hostam poiioritatis pozostając sam tylko przy pensji podskarbińskiej i zasiłkach z ambasady rosyjskiej. W 1786 r. Trybunał Lubelski wydał de­kret naznaczający zjazd podziałowy fortuny Poniń­skiego, której podział trwał pięć lat, a przez cały ten czas wszyscy wierzyciele ani kapitału, ani pro­centów nie odbierali. W ten sposób wielu z nich po­traciło tak ufnie ongiś lokowane u Ponińskiego su­my. Toteż do piętna zdrajcy doszło piętno bankruta, a gdy przeciwko niemu wystąpił w sejmie poseł Su­

chodolski, poparł go gorąco poseł Suehorzewski. Pod­niosły się jednak i głosy przeciwne.

Poniński nadesłał pismo skierowane do stanów, w którym w odpowiedzi na stawiane mu zarzuty zrzucał całą winę na przemoc trzech zaborczych rzą­dów. Równocześnie zgłaszał gotowość stawienia się przed sądem, prosząc jednak o zezwolenie przypo­zwania wszystkich, których zeznania będą potrzebne do sprawy. Była to zatem pogróżka, że będzie szukał współwinnych, a więc hetmana Branickiego, który mu wyrobił w Petersburgu marszałkostwo, kaszte­lana Radziwiłła, biskupa Massalskiego i innych. Lecz pociągnięcie to wywarło skutek wręcz odwrotny, gdyż poseł Weyssenhof zażądał uwięziehia Poniń- skiego, aby uniemożliwić mu ucieczkę, ponieważ na zrujnowanym majątku nie może dać żadnej poręki.

Wnioskowi temu sprzeciwił się ks. Czartoryski, po­wołując się na zasadę: neminem captioabimus nisi iure Dictum, która nie dozwala więzienia bez sądu i kary bez dowodu. Izba sejmowa poczęła się gorącz­kować. Coraz więcej posłów oświadczało się za wnioskiem Weyssenhofa, żądając bezzwłocznego aresztowania Ponińskiego. Suchodolski i Suchorzew­ski ofiarowali się na delatorów, lecz powstrzymano ich i znaleziono delatora między arbitrami w osobie szambelana Turskiego. Debaty trwały już kilka go­dzin, gdy głos zabrał Stanisław August, przestrzega­jąc przed gwałceniem prawa neminem captioabimus. Dowodził, że zawsze lepiej będzie, gdyby obwiniony uciekł i sam podał się na ohydę i wygnanie, niż stwa­rzać niebezpieczny precedens więzienia przed wy­rokiem.

Odpowiedział mu Morski, że zasada neminem ca- ptinabimus jakkolwiek obowiązuje królów i sądy. lecz nie jest wiążąca dla narodu. Argument ten przy-

jęła izba jednomyślnie głosując za aresztowaniem Ponińskiego. Jeszcze tego samego dnia postawiono w pałacu Potkańskich, przy ulicy Długiej, w którym mieszkał podskarbi Poniński, oficera i dwunastu żoł­nierzy. Straż tę następnie wzmocniono.

Zainteresowanie sprawą Ponińskiego rosło. Nie­wątpliwie przeważała opinia, domagająca się odda­nia podskarbiego pod sąd, ale liczna była też grupa osób, która uważała, że proces Ponińskiego narobi tylko niepotrzebnych kłopotów. W pierwszym rzę­dzie więc król z trwogą przewidywał, że „zacznie się szereg inkwizycji, prześladowań, a może i proskryp- cji krwawych“.

Również ministrom państw obcych proces, który między innymi miałby rozpatrywać legalność wy­boru Ponińskiego na marszałka sejmu rozbiorowego, był niewątpliwie nie na rękę. Również marszałek sejmowy, Stanisław Małachowski, nie chciał dopuścić, aby powieszono oskarżonego, i wraz z Kazimierzem Nestorem Sapiehą, marszałkiem konfederacji litew­skiej, odwiedzał dwukrotnie uwięzionego podskarbie­go. Poniński jednak był jak najlepszej myśli i pe­wien bezkarności, gdyż wierzył, że strasząc współ­odpowiedzialnością zdoła się od sądu wywinąć. Pod­niosły się też głosy, że najlepiej byłoby, gdyby uwię­ziony ratował się ucieczką, gdyż wtedy zarówno jego osoba, jak i zarzucane mu czyny poszłyby w za­pomnienie.

Tymczasem w sejmie wykorzystano sytuację, aby utworzyć sąd stały, złożony z sześciu senatorów, czterech ministrów i dwudziestu czterech posłów, do którego kompetencji miały należeć wszystkie tego rodzaju sprawy z okresu konfederacji 1773—1775. Dla uniknięcia nawet pozorów stronniczości powierzono wybór sędziów losowi. W dniu 15 czerwca chłopiec

7, zakładu im. Dzieciątka Jezus, ten sam, który cią­gnął losy loterii państwowej, wyciągnął kartki z na­zwiskami sędziów. Ślepy los zrządził, że między nazwiskami ministrów wyciągnięte zostało nazwisko hetmana Ksawerego Branickiego, jednego z najbliż­szych wspólników Ponińskiego. Fr. Zabłocki pisał wtedy w satyrze „Ma Pan rozum“:

Cud boski! Ksawer z łotra dziś mściciel ojczyzny, Choć ich wprzód jedną było można mierzyć piędzią, Dziś nie tak — Adam więźniem, a Ksawery sędzią!

Sąd sejmowy miał być zwołany w ciągu sześciu ty­godni. Uchwała podająca księcia Ponińskiego w stan oskarżenia zarzucała mu gwałtowne i pokątne ogło­szenie siebie za marszałka sejmu i konfederacji, nie­prawne tej godności sprawowanie, branie pensji za­granicznych i służenie interesom zagranicznym na szkodę Rzeczypospolitej, sprzedawanie konstytucji i sancytów. Za zbrodnie te, skoro obwiniony o nie prawnie będzie przekonany, żądała wymierzenia ka­ry naznaczonej dawnymi konstytucjami pro crimine status et perduellionis, czyli kary gardła. Poniński zrozumiał, że to nie przelewki. Nie tracił zresztą buty i oświadczył publicznie: „Jeżeli mam wisieć, powinie­nem być powieszony między tronem i infułą“, to zna­czy między królem Stanisławem Augustem i jego bratem, prymasem Michałem Poniatowskim.

Wśród licznych popleczników i współwinnych zbrodni Ponińskiego znalazły się więc osoby, które pragnęły ochronić Ponińskiego przed grożącym mu stryczkiem. Toteż „Gazeta Warszawska“ z 3 lipca 1789 r. zaskoczyła czytelników sensacyjną wiadomo­ścią, że „W przeszły piątek — to znaczy 2 lipca —

pilnujący oficerowie zostającego pod strażą księcia lmci Ponińskiego, podskarbiego wielkiego koronnego, widząc, iż pomieniony książę dłużej niż zwyczaj łóżkiem się bawi, gdy do sypialnego jego pokoju weszli, naleźli uformowane tylko podobieństwo leżą­cego w łóżku człowieka, samego zaś księcia nie na­leźli. Udawszy się potem do jego garderoby, postrze­gli dziurę wybitą w murze (którą komoda tam sto­jąca zasłaniała) do dalszych najemnych tegoż domu apartamentów, najętych przed niejakim czasem przez syna tegoż ks. podskarbiego. Lecz i w tamtych apar­tamentach ani księcia ojca, ani syna nie znaleziono“.

U dworu oraz w kołach osób wysoko postawionych wiadomość o ucieczce Ponińskiego przyjęto z ulgą. „Że Poniński wczoraj w nocy uciekł — pisał król — prawie powszechny głos na to mówi: »Chwała Bogu«; mniej będzie powoływania i unieszczęśliwienia lu­dzi wielu“. Komisja Wojskowa aresztowała jednak oficerów stojących na straży w apartamentach Po- nińskiego, byli nimi: kapitan artylerii, Napiórkowski i porucznik regimentu Działyńskiego, Smoleński, a za Ponińskim rozesłano pogoń. O jego ucieczce powia­domiono wszystkie poczty i stanowiska wojskowe rozkazując schwytać Ponińskiego, gdzieby tylko się pokazał. Obwołano też publicznie, że kto go złapie lub wyda, gdzie jest, dostanie tysiąc dukatów na­grody. Tę nagrodę wyznaczył ze swej szkatuły het­man wielki litewski, Michał Ogiński, który po uciecz­ce Ponińskiego jako prezes Komisji Wojskowej, za­stanawiając się nad sposobami, które należałoby sto­sować dla schwytania zbiega, nie zawiadomił o niej stanów. W ten sposób prędzej po Warszawie gru­chnęła wiadomość o tej ucieczce, niż wpłynęło do­niesienie Ogińskiego. Ogiński przez wyznaczenie tak znacznej nagrody chciał się uwolnić od posądzenia,

jakoby był w jakimś porozumieniu ze zbiegłym więźniem.

Nagroda ta przyczyniła się zresztą do skierowania pogoni za Ponińskim we właściwym kierunku. Jak się bowiem okazało, książę podskarbi, przelazłszy przez wyrąbaną w ścianie dziurę, wsiadł do oczeku­jącej na niego najętej karety, w której znajdował się jego syn oraz kapitan Kukumus, faworyt księcia.

Zasłonili oni sobą zbiega i przejechali w ten sposób mimo wart przez most, na Pragę. Na brzegu praskim czekała krypa, wynajęta u piaskarza mostowego pod zmyślonym nazwiskiem jakiegoś szlachcica, który rzekomo zatrzymawszy się w Warszawie dla intere­sów, chciał teraz nią dognać swoje statki, jadące ze zbożem do Gdańska. Jednakże załoga krypy w czło­wieku ją najmującym poznała służącego Ponińskie- go, a jeden z nich, poszedłszy do domu dla przygo­towania się w drogę, zwierzył się z tym żonie, oświadczając, że na pewno pan, którego mają wieźć, to będzie Poniński, bo któż inny chciałby się nocą puszczać w podróż po Wiśle. Dodał przy tym, że cóż go to obchodzi, skoro dobrze płaci i za podróż do Torunia otrzymali zadatku każdy po osiem dukatów.

Skoro żona przewoźnika usłyszała o wyznaczonej nagrodzie, pobiegła do hetmana Ogińskiego i powia­domiła go, że jej mąż z innymi przewoźnikami ru­szył w nocy z Ponińskim do Torunia. Domagała się przyrzeczonej nagrody. Oświadczono jej jednak, że schwytanie Ponińskiego nie jest jeszcze pewne i wiel­kich potrzeba jeszcze zabiegów, aby zbiega złapać. Za naprowadzenie na drogę, którą miano go gonić, wręczono jej czterdzieści dukatów, a za Ponińskim wysłano co tchu w pogoń kapitana artylerii, Rud­nickiego.

j W anonimowej fraszce przypisywanej różnym

poetom współczesnym, ze śmiechem kolportowanej w Warszawie mówiono:

Adam Łodzią Poniński, sposobem, jak złodziej,

Wylazł dziurą i uciekł za pomocą łodzi.

Nie frasuj się o jego ostatecznym zgonie,

Komu jest przeznaczone wisieć, nie utonie.

Poniński dojechawszy Wisłą do Rubinkowa, wsi leżącej pod Toruniem, zapragnął napić się wódki i zjeść toruńskich pierników. Wyszedł na brzeg wraz z synem i ulubionym laufrem, którego posłał po za­kupy do Torunia. Krypie zaś kazał trochę odjechać, aby nie zwracała uwagi. Przypadek zdarzył, że nadjeżdżał właśnie kapitan Rudnicki, który w lau­frze poznał sługę Ponińskiego i zagroził mu kulą w łeb, jeżeli nie powie, gdzie jest ukryty jego pan. Laufer starał się zmylić Rudnickiego, lecz chłopcy pasący w pobliżu bydło za bitego talara wskazali chatę, w której skryło się dwóch obcych panów. Rudnicki ze swymi ludźmi wpadł obcesowo na obu Ponińskich, niczego się nie spodziewających, i zało­żywszy im kajdanki konwojem transportował do Warszawy. Krypa próbowała uciekać, załoga się na­wet ostrzeliwała, lecz na jakimś węższym miejscu rzeki przytrzymano statek i schwytano kapitana Ku- kumusa z resztą czeladzi Ponińskiego.

Książę podskarbi, przetransportowany z powrotem do Warszawy w dniu 8 lipca, został osadzony w ko­szarach artylerii koronnej, tym razem pod ścisłą strażą i w jednym pokoju z pilnującymi go żołnie­rzami, a odwiedzających go wpuszczano wyłącznie za zezwoleniem Komisji Wojskowej. Wprawdzie Luc- chesini, poseł króla pruskiego, nosił się z zamiarem wystąpienia o zwolnienie więźnia z uwagi na to, że

wieś Rubinkowo, w której Ponińskiego schwytano, znajdowała się na terytorium spornym między Rze­czpospolitą a Prusami, lecz zaniechał tego, gdyż ostrzegano go, że takie wystąpienie byioby jak naj­gorzej przyjęte przez społeczeństwo. Po przywiezieniu Ponińskiego do Warszawy Stanisław August biadał, że „już Ponińskiemu teraz ciężko będzie salwować się drugi raz“. De Caché zaś, poseł cesarza austriackie­go, uważał, że „nie jest to wielkie szczęście, iż go schwytano; jego proces grozi niemałym zakłóceniem spokoju wielu rodzin, jeżeli brat jego, książę Kalikst, wytrwa w zamiarze oskarżenia tych wszystkich, któ­rzy razem z Adamem Ponińskim należeli do praktyk 1775 r.“.

Schwytanie Ponińskiego dało asumpt do puszcze­nia w obieg nowej fraszki:

Łódź źle umozi, rzuć ten herb do czarta! Przemień na balon powietrzny Blanszarła. Ziemią i wodę skrzywdziłeś w podziale,

Te ci pomocy nie użyczą wcale.

Ku niebu się bierzl Tam nieś swe ofiaryl Dobry Bóg! azaż umniejszy ci kary?

Syna Ponińskiego zwolniono z aresztu, a wykucie dziury w murze, ułatwienie ojcu ucieczki i towarzy­szenie mu uznano za wytłumaczone, gdyż działał powodowany uczuciem miłości do ojca. Kapitana Rudnickiego przyjmowano zaś jak wielkiego boha­tera i na sesji sejmowej przypuszczono go do ucało­wania ręki królewskiej. Rudnicki wzbraniał się przy­jąć tysiąc złotych od Ogińskiego, wstawiał się nato­miast za ułaskawieniem swych kolegów: kapitana Napiórkowskiego i porucznika Smoleńskiego, z któ­rych pierwszy wyrokiem sądu wojskowego za uciecz-

kę Ponińskiego został zasądzony na rok, drugi na kilka miesięcy fortecy częstochowskiej. W sejmie za­bierali głos na ich korzyść: marszałek konfederacji litewskiej Kazimierz Nestor Sapieha oraz poseł Su­chodolski. Ten ostatni zwracał uwagę na brak ostroż­ności wobec uwięzionego Ponińskiego; pozwalano mu balować i przyjmować różne osoby, które niekiedy nawet zakrywały przed oficerami twarz dla niepo- znania. Izba też ułaskawiła obu oficerów, a Ogiński „dla starcia z siebie plamy ucieczki Ponińskiego wy­musił na Rudnickim, że przyjął tysiąc czerwonych złotych“.

Sejm, który 13 lipca przerwał obrady, aby umożli­wić posłom krótki wypoczynek, zebrał się pod ko­niec sierpnia. W dniu 26 sierpnia 1789 r. szambelan Wojciech Turski, jako delator, wniósł przeciwko Po- nińskiemu sprawę „o ogłoszenie siebie gwałtowne i pokątne za Marszałka Sejmowego i Konfederacji Koronnej, tudzież nieprawne tej godności sprawowa­nie, o branie pensji zagranicznych i interesom za­granicznym na szkodę Rzeczypospolitej służenie,

o przeciąż różnym różnych Konstytucji i Sancytów na Delegacji między rokiem 1773 a rokiem 1775 do­pełnioną i innych przeciw Rzeczypospolitej i Jej prawom postępków“.

Jej szczegółowe uzasadnienie, wydane w drukarni P. Dufoura objęło pięćdziesiąt dwie strony i kończyło się następującym wnioskiem: „Nie dopuściła Opatrz­ność, aby występki tak szkodliwe Rzeczypospolitej zostały bez kary! Wrócony do aresztu Wielmożny Książę Pozwany stawa dziś, Najjaśniejszy Sądzie, przed twym obliczem. Masz liczne do przekonania tego o przestępstwach, które popełnił, dowody; zgor­szona Europa oczekuje Twego wyroku; Naród się z niego sławy spodziewa; trwałość jestestwa Ojczyzny

przykładu dla potomności wymaga. Sądź! A jeżeli litość, ta ukocliana od dusz wspaniałych cnota, do serc sprawiedliwości oddanych, za człowiekiem wsta­wiać się będzie, pomnij: iż litować się nie możesz nad tym, kto nad Ojczyzną litości nie miał“.

Poniński ze swej strony wnosił o zwolnienie spod straży za kaucją, zmianę mieszkania i dozwolenie narad z obrońcami sądowymi. Zapowiedział również pozwanie wszystkich osób, które z nim współdziałały na sejmach. Na posiedzeniu w dniu 14 grudnia

1789 r. książę Kalikst Poniński domagał się pocią­gnięcia do odpowiedzialności wspólników brata. Wreszcie lista osób pozwanych, podana do laski mar­szałkowskiej, objęła przeszło sześćdziesiąt nazwisk, nieraz bardzo znanych, między innymi Ksawerego Branickiego, który był członkiem sądu sejmowego. Hetman. Branicki zupełnie się przypozwaniem nie przejął, znalazł też gorliwego obrońcę w osobie Igna­cego Potockiego, podówczas marszałka nadwornego litewskiego, którego popularność i wymowa wybro­niły Branickiego. Sesja sądowa, na której zarzut przeciwko Branickiemu rozpatrywano, trwała dzie­sięć godzin, wreszcie sąd stwierdził, że podpadają jego osądowi tylko osoby i winy wskazane w wyroku sejmowym, zaś zarzuty przeciwko Branickiemu nic z nimi nie mają wspólnego.

Sprawa wzburzyła jednak opinię publiczną, czego dowodem jest wiersz, cytowanego już Franciszka Za­błockiego:

KSIĄDZ SP1RYD10N KAPUCYN PENITENCJONAR1USZ DOLINKWENTÓW WARSZAWSKICH.

IGNACEMU POTOCKIEMU.

MARSZAŁKOWI NADWORNEMU W. KS. LITEWSKIEGO,

Z ROZUMU l CHARAKTERU POCZCIWEGO POLSCE CAŁEJ ZNAJOMEMU.

ŁASKI I BŁOGOSŁAWIEŃSTWA BOSKIEGO.

...Oświećże mnie, marszałku! co to z iego będzie? Kradł Adam, siedzi więźniem, i to przyzwoicie; Kradł z nim Ksawery, los mu wybrał go zia sędzię... Jakże? Losu rozumem wy nie poprawicie?

Marszałku! ja ksiądz, pbum sluchiwał spowiedzi Wtenczas, kiedy się łotry jeszcze spowiadały.

Mnie pytaj, kto z nich gorszy? Ten mniej, który

siedzi...

Adam lubieżny pijak, dawniej byl kpstpra,

Lecz krwi polskiej nie przelał, choć straszył Rejtana. Ale jak ciężkie cięcie od ręki Ksawery...

Były też podejmowane próby umniejszenia czy za­tarcia winy Ponińskiego. Między innymi tym celom miała służyć książeczka sto czternaście stron licząca, również u Dufoura wydana, pod tytułem „List ple­bana do brata posła z objaśnieniem szczególności i początku (stąd wynika) sprawy J. O. Księcia Po- nióskiego, podskarbiego w. kor., w sądzie sejmowym toczącej się oraz z odpowiedzią na pozew do hr. Bra- nickiego, hetmana w. kor., i innych wydany“.

Wreszcie niestrudzony brat oskarżonego, Kalikst Poniński, gdy wciąż nie widać było zakończenia sprawy, uzyskał od sejmu, że oskarżonego wypusz­czono za kaucją, którą złożył Leszczyński, poseł ku­jawski. Nastąpiło to w dniu 30 marca 1790 r. w cza­sie Wielkiego Tygodnia. „Pospólstwo obaczywszy Ponińskiego wolnym — przekazuje nam Kitowicz —• okrzyknęło go Barabaszem, równając go do tamtego łotra, który także w Wielkim Tygodniu przed męką Chrystusową został od Piłata z więzienia wypusz­czony“.

Sprawa nadal się przeciągała, wreszcie w sierpniu

1790 r. zaczęto się w sejmie domagać jej zakończenia, wobec czego stany poleciły wydanie wyroku w ciągu

czterech tygodni. Poniński przeczuwając, że sprawa nie weźmie dla niego przychylnego obrotu, usiłował powtórnie uciec, tym razem drogą lądową. Lecz zno­wu los nie okazał się dla niego łaskawy. Na trakcie lubelskim, pod Gniewoszewem, wpadł na oddział artylerii, ciągnący na Ukrainę pod dowództwem ma­jora Napiórkowskiego. Był to ten sam Napiórkowski, który rok temu wówczas w randze kapitana, nie po­trafił upilnować Ponióskiego. Toteż zobaczywszy go znowu uciekającego przytrzymał go i odstawił do Warszawy, gdzie wprawdzie sam znalazł się na kil­ka godzin w areszcie za „samowolne opuszczenie po­wierzonego mu oddziału wojskowego“, lecz Poniń- skiego osadzono znów w koszarach artylerii pod wzmocnioną strażą.

Wreszcie w dniu 29 sierpnia 1790 r. zapadł wyrok, na którego ogłoszenie, jak pisała „Gazeta Warszaw­ska“, „cała prawie na Zamek cisnęła się Warszawa“. Poniński uznany został za nieprzyjaciela ojczyzny, odsądzony „od czci, szlachectwa; tytułu książęcego i imienia Ponióskicli, od urzędów, orderów, zaszczy­tów“ i skazany na wieczne wygnanie. Wyrok z wy­wodami obejmuje prawie dwadzieścia arkuszy druku.

Przy czytaniu dekretu tytułowano oskarżonego po­czątkowo Jaśnie Oświeconym Księciem, potem Jaśnie Wielmożnym, następnie urodzonym, w zależności od zaszczytów i urzędów, których go pozbawiano, wreszcie, gdy go odsądzono od szlachectwa i nazwi­ska Poniuskich, jest w wyroku już tylko nazywany „chrzestnem imieniem Adam“. Natomiast żonie i ro­dzinie wyrok zastrzegał nazwisko i cześć nienaru­szone, a majątek i dochody oskarżonego przekazano spadkobiercom. Wyrok postanawiał również, aby za­sądzony był oprowadzony po ulicach Warszawy

149

wm

przy odgłosie trąb i zdrajcą obwoływany, lecz krew­ni wybłagali, by ten punkt wyroku nie został wy­konany.

Opinia publiczna zdawała sobie sprawę, jak po­tężne działały siły, aby Ponińskiego przed karą śmierci, na którą w pełni zasłużył, ochronić. Czyny jego zasługiwały na to, jak pisze Kitowicz, „aby Po- niński nie tylko z kraju wygnania został godzien, ale1 też żeby starodawna drewniana szubienica war­szawska na nową murowaną pod panowaniem te­raźniejszym przerobiona, miała honor piastować Jaśnie Oświeconego łotra".

Dekretem nie przejął się jedynie sam Poniński. Po odczytaniu wyroku na Zamku Adam, który się sam teraz zaczął nazywać „monsieur Toucourt“, kazał so­bie przynieść obiad i zjadł go z największym apety­tem w izbie konferencjonalnej obok senatorskiej. Ba­wił tu aż do wieczora strzeżony przez rotmistrza cho­rągwi marszałkowskiej, który o wpół do dziewiątej siadł z nim do karety otoczonej wartą dla bezpie­czeństwa od napaści pospólstwa. Wywieziono Poniń­skiego za rogatki wolskie, tam oczekiwała go żona i liczni przyjaciele, aby go w asyście odwieźć do Chrzanowa, majątku syna, położonego o pół mili od Warszawy. Tutaj Poniński przywdział mundur i ordery rosyjskie i w niczym dawnego sposobu ży­cia nie zmienił. Następnego dnia przyjechał do Mo­kotowa, majątku przebywającej za granicą księżnej- marszałkowej Lubomirskiej, i przyjmował przez kil- ; ka dni swych przyjaciół z Warszawy, skąd codzien­nie po kilkanaście karet przyjeżdżało. Do króla na­pisał list oświadczając, że mu przez osiemnaście lat wiernie służył i z uniżonością prosił go o jakieś czte­rysta dukatów „z najgłębszym upokorzeniem całując jego królewskie nogi, niegdyś książę Poniński, wierny

JKMości minister, a dziś fatalnego losu ofiara, Adam".

Wkrótce ze swym synem Aleksandrem wyjechał do Jass, gdzie według wiadomości jego nadwornego lekarza żył w dostatku.

Już w 1792 r. konfederacja targowicka wyrok sejmowy zasądzający Ponińskiego uchybia przez sancitum wydane w Brześciu Litewskim, a sejm gro­dzieński w 1793 r. sancitum to w pełni zatwierdził. Przywrócono więc Ponińskiemu szlachectwo i tytuły, ordery i przeorstwo maltańskie. Jedynie urząd pod­skarbiego wielkiego koronnego pozostał przy Toma­szu Ostrowskim, następcy Ponińskiego. Dekret sej­mu grodzieńskiego nakazywał również wykreślenie w aktach słów „Adam, bywszy książę Poniński“, czego jednak kancelaria nie wykonała.

Poniński, dopóki generał Igelstrom rządzi! w War­szawie, kręcił się po niej z całą swobodą. Przed insu­rekcją kościuszkowską zdołał w porę uciec i uniknął w ten sposób zawiśnięcia na szubienicy z innymi targowiczanami. Przebywał w obozie pruskim w cza­sie oblężenia Warszawy, zapraszany przez króla pru­skiego na uczty dworskie. Do Warszawy wrócił po ostatecznym rozbiorze, gdy znalazła się ona pod pa­nowaniem pruskim.

Z czasem Poniński przestał odgrywać jakąkolwiek rolę polityczną, staczając się coraz niżej. Rodzina

o niego nie dbała, żył na łasce dawnego sługi, w koń­cu po najgorszych szynkowniach pił wódkę z kim popadło, często nawet śpiąc w szynku na gołej ławie.

Zmarł dnia 4 sierpnia 1798 r. na ulicy Podwale, jak przekazał autor „Pamiętnika anegdotycznego“, „pijany, idąc na taras po złych schodach, upadł w smrodliwy kanał i tam nieszczęśliwego życia do­konał“.

WIESZANIE ZDRAJCÓW TARGOWICZAN W DNIU 9 MAJA 1794 R.

Natychmiast po wybuchu insurekcji kościuszkow­skiej w dniu 17 kwietnia 1794 r. miały miejsce pierw­sze aresztowania najzagorzalszych targowiczan, naj­bardziej przez lud znienawidzonych. Jednym z pierw­szych był biskup inflancki, Józef Kossakowski. „W dniu wielkiej soboty o godzinie czwartej z ra­na •— pisze szewc i późniejszy pułkownik, Jan Ki­liński — posłałem obywateli dziesięciu i wojskowych tyleż drugie, aby aresztowali biskupa Kossakow­skiego i Ożarowskiego hetmana, których jeszcze za­stali śpiących; a gdy weszli do biskupa Kossakow­skiego, zaraz mówili do niego te słowa: »Biskupie! wstawaj co prędzej i rób przygotowanie do rezurek­cji, albowiem dziś z kolei wypada celebrować; ale abyś wiedział gdzie, ta ci powiemy«. Biskup ciekaw będąc, gdzie on celebrować będzie, dali mu odpo­wiedź, że w parafii przy Mostowej ulicy. Biskup pyta się o to, jak się zowie ten kościół, odbiera odpo­wiedź, że to jest prochownia, czyli dom poprawy, gdzie ty dziś celebrować będziesz. Biskup na to od­powiada, że tam podobno aparatów nie potrzeba, ale pyta, czyli assystencja dla niego będzie? dają mu odpowiedź, że assystencję i bardzo zdatną mieć bę­dzie, jako td: on pierwszy, drugi hetman Ożarowski, trzeci Zabiełło, czwarty Ankwicz; a tych, co biskupa prowadzić będą, to bardzo wiciu będzie. Biskup po­wiada, że jest bardzo niedyspozyt i że jest chory

i nie widzi się być zdatny, ale że na swoje miejsce

poszle swego kanonika, który go we wszystkiem wy­ręczać będzie. Dają mu odpowiedź, że to bez biskupa być nie może, i że jest próżną jego ekskuza; i wsta­waj waćpan i jak najprędzej ubieraj się. Biskup wziąwszy w rękę dzwonek, w niego zadzwonił, a gdy jego lokaj przyszedł, rozkazał mu zawołać do siebie doktora, aby go wprzód opatrzył, mówiąc do nich to, że on ma taką chorobę, że bez opatrzenia być nie może; a gdy go się zapytano, co to za choroba taka, że bez doktora obejść się nie można? odpowiedział im, że ma terno. A wtem zawołano na niego: zbrod­niarzu! już przebrałeś swoją miarkę, pójdź co prę­dzej, a nie nudź nas. A żołnierz jak go urżnie pła­zem pałasza, to biskup zrozumiał, iż piorun mu trząsł, i zaraz się zerwał równymi nogami, a wziął na siebie szlafrok z futrem i pantofle na nogi i wię­cej nie dali mu się ubierać i tak porwawszy go za­raz zaprowadzili do prochowni“.

Lecz nowa władza, która się wyłoniła w wyniku powstania w dniach 19 i 22 kwietnia pod nazwą Ra­dy Zastępczej Tymczasowej Księstwa Mazowieckie­go, bynajmniej nie kwapiła się z kontynuowaniem aresztowań targowiczan. Została opanowana przez elementy szlachecko-burżuazyjne, nawiązała stosun­ki z królem, unikała nawet pozorów jakobinizmu, pozwalała wydawać paszporty na wyjazd z Warsza­wy i ułatwiała ucieczkę wielu osobom skompromito­wanym.

Lud zaniepokojony jej postawą chętnie dawał po­słuch agitacji rozwijanej przez działaczy rewolucyj­nych z grupy Maruszewskiego i ks. Józefa Meiera. W spontanicznej demonstracji domagał się przepro­wadzenia dalszych aresztowań. Pod takim naciskiem aresztowano w dniu 22 kwietnia hetmana Piotra Ożarowskiego. Schronił się on zaraz po wybuchu

powstania na Zamek pod opiekę Stanisława Augusta. Jak pisze Kiliński, hetman „był dyskretnie areszto­wany; ponieważ oficer przyszedłszy jeden i obywa­teli dwóch zastali go na łóżku leżącego, a już przy nim żadnej warty nie było; więc oficer powiada do niego: »Hetmanie wodzu naczelny! oto ja przysze­dłem do Ciebie z raportem doniesienia mu, iż jesteś aresztowany*. Ożarowski odpowiada te słowa: »Wiem ja, wiem«, ale się często»spogląda na swoje pistolety; ale obywatel uważając, że on ma gust dorwać się do pistoletów, zaraz je wziął do siebie, mówiąc do niego, że już nie czas bronić się, ale potrzeba było w grodzie bronić się, a teraz pójdź do aresztu; wieleś Ty razy aresztował choć niewinnie, a teraz też sam areszto­wany będziesz. Ożarowski pytał się, gdzie go prowa­dzą? czyli do Zamku, czyli też na Krakowskie Przed­mieście? ale1 mu odpowiedział obywatel, że ani tu, ani tu, ale do prochowni będzie zaprowadzony. Oża­rowski odpowiada: »Albo to ja złodziej, albo jaki złoczyniec, abym był zaprowadzony do prochowni? tam ja pójść nie myślę«. Obywatel odpowiada mu: »A czyliż Ty jeszcze mało kradłeś i czyliś jeszcze mało wziął za podpis rozbioru kraju? i gdyby choć cząstkę złodziej ukradł, byłby podwieszony, a Ty jeszcze order dostałeś; więc nie dysputuj więcej

i ubieraj się«. Ożarowski odpowiada: »Któż to .jest, co mnie każe aresztować?« Odpowiada obywatel: »Oto Cię każe aresztować szewc«. Ożarowski odpo­wiada: »Ach, dla Boga, cóż to za wzgarda, że szewc wziął przewagę nade mną? ale bojąc się go muszę pójść z wami. — A wziąwszy szlafrok na siebie mó­wi : — Jeżeli do prochowni pójść mam, to tam lepsze­go fibioru nie potrzeba«. Ale pytał się o to, czyli tam jest kto więcej? a gdy mu powiedzieli, że tam jest biskup Kossakowski, tak zaraz począł się okrutnie

śmiać, mówiąc, że: »Przynajmniej będzie mnie miał kto błogosławić; a otóż nie, jeżeli nie na szubienicę; ale podobno my obaj pójdziemy«. A wtem wziąwszy kapelusz na głowę, pójdźmy już, powiedział, aby tam jak najprędzej stanąć. A gdy już przyszli do prochowni, prosił tylko o to, aby był razem osadzony z biskupem Kossakowskim; ale gdy go tam wprowa­dzono, tak się mocno zaczął śmiać, że aż na ziemię upadł, mówiąc do niego: »1 Tyś tu? czyliż Ty mnie na szubienicę przewodniczyć będziesz? Ach, bra­ciszku, jakże to jest dobrze mieć równych sobie ko­legów! Ale biskup wcale nie odpowiedział. Obywa­tele i wojskowi ustąpili z prochowni i mnie raport ze wszystkiego zdali“.

Kiliński aresztował również marszałka Rady Nie­ustającej, Józefa Ankwicza i hetmana polnego lit. Józefa Zabiełłę, a przebieg tej czynności opisuje na­stępującymi słowy: „W nocy poszedłem do marszał­ka Ankwicza, którego zastałem w łóżku rozkoszują­cego się; a oddawszy mu ukłon, mówiłem do niego te słowa: »Marszałku! Rada Narodowa rozkazała Cię aresztować«. A on mówi: »A za co?« Dałem mu od­powiedź, iż to do mnie nie należy wiedzieć. On odpowiada: »Jeżeli Rada trafiła w myśl moją, to jest konieczną potrzebą aresztować nie tylko mnie, ale więcej jak pięćset osób, a nawet i króla samego«. Potem pytał mnie o' to, czyli nie jest kto więcej aresztowany; ja powiedziałem mu, że już jest het­man Ożarowski, biskup Massalski, marszałek policji, Moszyński, biskup Kossakowski. Mówi on do mnie, że Rada trafiła na myśl jego, i jeżeli ściśle wezmą przed siebie, to wszyscy wisieć będą; ale się podobno

i mnie samemu dostanie; ale z tym wszystkim trzeba pójść z panem; i wstał, i ubrał się, i tabaki zażyli­śmy, i wsiedliśmy do karety, i zawiozłem go do pro­

chowni i tam go osadziłem. A stamtąd do Zabietty, drugiego marszałka (marszałek konfederacji lit. tar- gowickiej — przyp. aut.), który gdy mnie zobaczył, to cały przede mną zadrżał, czemu ażem się sam dzi­wował; a gdy jemu powiedziałem, że z rozkazu Rady Narodowej jest on aresztowany, tak zaczął płakać

i sam na siebie narzekać i zaczął wiele gadać, a to się jedno z drugim nie zgadzało; więc zaraz poprosi­łem go z sobą do karety i zawiozłem go do prochow­ni, a na drugi dzień raport o tym Radzie zdałem. A widząc, że to jest wielka subiekcja dla mnie to aresztowanie i nawet upodlenie, i wielkie narażenie się, prosiłem Radę, aby mi pozwoliła od siebie obrać kilka osób pewnych do tego aresztowania, i uzyska­łem to od Rady. I zaraz od tego momentu obrałem osób sześć i onym przydałem adiutanta jednego,

i z pomocą wojskową, aby oni aresztowali, a mnie o tym raport co dzień czynili, a ja Radzie czyniłem; więc bardzo w krótkim czasie więcej jak sto pięć­dziesiąt osób było aresztowanych, tak dalece, żeśmy nie mieli miejsca dla aresztowanych osób“.

Sąd Kryminalny Księstwa Mazowieckiego, utwo­rzony 22 kwietnia 1794 r. przyjął najwyraźniej pod wpływem Rady taktykę odwlekania wymiaru spra­wiedliwości. Zbadał tylko pobieżnie, o co aresztowani są oskarżeni i gdzie zostali zamknięci, oraz złożył Ra­dzie odpowiedni raport.

W dniu 29 kwietnia Kościuszko nadesłał list z żą­daniem nakazu aresztowania wszystkich podejrza­nych osób z otoczenia Stanisława Augusta i pilno­wania jego samego, by nie uciekł z Warszawy.

Demonstracje1 ludowe wzbierały jednak na sile. W dniu 1 maja tłumy zebrane pod Ratuszem na Sta­rym Mieście domagały się dalszych aresztowań, mia­nowicie marszałka wielkiego koronnego, Fryderyka

Moszyńskiego i biskupów: chełmskiego, Wojciecha Skarszewskiego, i wileńskiego, Ignacego Massalskie­go, popleczników Targowicy. Wszsycy oni zostali aresztowani i umieszczeni w pałacu Briihlowskim.

W dniu 3 maja rozeszła się wiadomość, przywie­ziona przez umyślnego gońca, że w Wilnie wybuchło powstanie w nocy z 22 na 23 kwietnia pod wodzą pułkownika Jakuba Jasińskiego oraz że hetman Szy­mon Kossakowski na mocy wyroku sądu kryminal­nego w dniu 25 kwietnia został powieszony.

Przyjaciele uwięzionych obmyślali na gwałt plan wydobycia ich z Warszawy. Zamierzali wywołać tu­multy, aby w rozgardiaszu uprowadzić ich z więzie­nia. Posłali przeto wiernego kamerdynera marszałka Ankwicza kilka mil za Warszawę, aby podpalił je­den ze słupów alafmowych, wystawionych wtedy po całym kraju po to, by zawiadomić o nadchodzeniu wojsk nieprzyjacielskich. Gdy zapalano słupy jeden po drugim, rozeszły się w Warszawie różne pogłoski. Jedni twierdzili, iż nadchodzą Prusacy i że zajmują Wolę, drudzy mówili, że z przeciwnej strony widzia­no wojska rosyjskie.

Gdy zaś Stanisław August w tym dniu, były to jego imieniny, 8 maja, wyjechał na Pragę oglądać wznoszone okopy, rozpuszczono wieści, że zamierza uciec z Warszawy do Rosjan. Powstał niebywały tu­mult i zamieszanie. Ludzie biegali po ulicach, tara­sowano mieszkania, tłumy ludności udały się za kró­lem na Pragę, waląc ulicą Bednarską, przez most stąd na Pragę prowadzący. W powstałym ścisku cztery osoby zostały zaduszone. Tłumy spotkały króla wracającego już, zastraszonego, w asyście Ra­dy wysłanej na jego poszukiwanie. Wśród okrzy­ków: „Niech żyje król, solenizant dzisiejszy, ale

niech nie ucieka!“ Stanisław August wrócił na Zamek.

Lud buntował się jednak nadal i domagał wyroku na aresztowanych. Gdy Kiliński po odstawieniu króla do Zamku wyszedł na miasto, spotkał „prze­ciw sobie idącą hordę, na której czele był Kazimierz Konopka, sekretarz Kołłątaja, i drugi Dębowski, któ­rzy zastąpiwszy mnie zaraz mówili do mnie te sło­wa: »Szanowny obywatelu Janie Kiliński! oto my idziemy przeciwko tobie, chcąc się zemścić za dzi­siejszy nam zniszczony zamiar, boś ty nam bronił wziąść króla; a gdyś nam jeden nasz zamiar znisz­czył, więc cię prosimy o drugi; a gdy nam odmówisz drugi, tak zaraz w tym momencie od nas zginiesz. Spojrzyj tylko, a obacz, co to jest na zgubę twoję; bo jeżeliś uszedł jednego niebezpieczeństwa, to za­pewne z drugiego nam nie wyjdziesz, jeżeli nam odmówisz. Wszakże ci jest dobrze wiadomo, ze jest bardzo wiele osób aresztowanych, a żadnego nam końca z nimi nie robicie; a wszakżeśmy cię na to wybrali, abyś ty całą Radę zmuszał do wydania dla każdego sprawiedliwości, której się my doczekać nie możemy. Oto żądamy tego po tobie, aby zdrajcy ojczyzny śmiercią karani byli, a niewinni, aby uzy­skali dla siebie wolność, więc zaraz nam odpowiedz, bo zginiesz«. Ja, widząc drugich podobnych szaleń­ców naprzeciw sobie wystawionych, rzekłem do nich te słowa: »Szanowni obywatele! żądanie wasze pierwsze nie zdało mi się być dobre, le>cz to, co teraz żądacie całkiem przychylam się do niego i dopóty wam broni waszej z ramion waszych spuścić nie każę, dopóki zdrajcy ojczyzny wisieć nie będą. Lecz darujcie mi, że to dziś nie nastąpi; sędziowie krymi­nalni jeszcze nie są obrani, a bez dekretu wieszać nie byłoby ładnie; ale jutro deklaruję wam osób

cztery, którzy są warci kary śmierci i którą na dniu jutrzejszym oglądać będziecie i daję wam na to rękę moją«. A wtem krzyknęli wszyscy: »Vivat! niech żyje Kiliński!« a oddawszy sobie ucałowanie zgody i jedności, zaraz udałem się do Rady na Ratusz i zda­łem raport o zabezpieczeniu króla naszego i o przy­padku moim ostatnim, czego to lud żąda po mnie i czego się to dalej spodziewać potrzeba. Ale Rada nie bardzo to uważać chciała, co ma nastąpić, bo gdym im wspomniał o sądzie kryminalnym, tego ani słuchać nie chcieli, a ja nie mówiąc więcej do nich, poszedłem do mojej komisji dyplomatycznej po Igel- stromie pozostałej, a przeznaczywszy sobie tych, którzy byli winnijszymi śmierci, właśnie też wten­czas znaleźliśmy biskupa krakowskiego list z planem na Wielką Sobotę dla nas sporządzony, i hetmana Ożarowskiego autentyczny ordynans, który był wy­dany dla wojska naszego, aby się łączyło z Moska­lami i aby Kościuszkę bili; znaleźliśmy dokumenta na Ankwicza i Zabiełłę, a przeczytawszy to dobrze wziąłem, abym już miał na pogotowiu na dziewiąty maja. A że już był wieczór, Rada się po sesji rozje­chała do domów swoich, ja kazałem wezwać cieśli do siebie i rozkazałem im, aby obrobili drzewa na cztery szubienice i żeby dali napis na poprzecznej belce wielkimi literami: »To jest kara dla zdrajców ojczyzny«. A gdy już były gotowe, ja poszedłem za­raz na Rynek i pokazałem, gdzie one stać mają; jedna naprzeciw bramy ratuszowej, drugie dwie w rogach Ratusza, a czwartą kazałem postawić na Krakowskiem Przedmieściu, naprzeciw samych drzwi kościoła Bernardyńskiego, a to dlatego, żeby była dystynkcja dla duchownej osoby. A tak zaraz kaza­łem stanąć warcie, aby się nikt nie ważył ich prze­wracać ani podcinać. Prezydent (miasta, Zakrzew­

ski — przyp. nul) dowiedziawszy się, zaraz sam przyjechał i chciał tego, aby mogły być wywrócone; ale mu odpowiedzieli, że kto się dotknie szubienicy lub każe je zrzucić, ten sam na niej wisieć będzie. Prezydent przyjechał do mnie i prosił — abym ja perswadował ludowi, ale ja tego uczynić nie mogłem, gdyż powiedziałem był wszystkim obywatelom, aby dotąd z ramienia broni nie spuszczano, dopóki po­czątku kary śmierci oglądać nie będą. Prezydent roz­kazał próbować przez żołnierzy, ale i ci jemu odpo­wiedzieli, że temu, kto je kazał stawiać, sprzeciwiać się nie będą i odpowiedzieli mu, żeśmy krew naszą rozlewali nie dlatego, aby zbrodnia górę brała, ale dlatego, aby zdrajcy śmiercią karani byli; biada te­mu, kto jest za zbrodnią, więc prezydent, jeżeli jest za zbrodnią, sam życia nie pewny. W takim razie, choć ojca swego, bronić mu nie wypada. Tam, gdzie cały naród sprawiedliwości żąda, w takim razie i ukoronowane głowy przed narodem nie są pewne; naród wywyższa i naród poniża. Prezydent widząc, że mu tak wojskowi odpowiedzieli, pojechał do siebie“.

Nazajutrz więc, 9 maja, już o świcie tłum kiero­wany przez klubistów — tak nazywano członków „klubu jakobinów warszawskich“, ośrodka walki z prawicą insurekcyjną i kontrrewolucyjną — doma­gał się sądu nad targowiczanami. „Dziewiąty mie­siąca maja — pisze Kiliński — był jedynym dniem okropnym i najstraszniejszym w Polsce, i nawet nie­słychanym, gdzie sam szczęk stutysiącznego ludu z broni swej odgłos wydawał. A tego ludu, nie tylko że całe Stare Miasto i ziemia pokryta została, ale też i wszystkie okna w całym Rynku, wszystkie dachy i kominy ludem pokryte były. Także i całe Krakow­skie Przedmieście, gdzie wszystkie domy na ten

spektakl wyszły, gdzie sama płeć niewieścia miewa w sobie wielkie politowanie nad każdym nieszczęśli­wym aresztantem. A wtenczas żadnego politowania nie było, ale owszem, widno było na twarzach naj­żywsze ukontentowanie z przypadku śmierci tych czterech osób, jako się tu niżej pokaże.

O godzinie czwartej z rana wyszedłem z domu mojego i poszedłem na Rynek Starego Miasta, gdzie lud, skupiwszy się niezmiernie i oczekując mojej dla niego deklaracji, żądał tego po mnie, aby jak naj­prędzej uskutecznione było. Ja rozdysponowałem obywatelom, aby dwoma rzędami stanęli, to jest od Starego Miasta i od Nowego Miasta, tam gdzie sam prezydent stał, potem wziąłem z sobą czterech oby­wateli i poszedłem z nimi do samego prezydenta, którego zastałem leżącego w łóżku.

Oddawszy mu dzień dobry, zaraz go prosiłem o to, aby wstał i szedł z nami na Ratusz. Prezydent usły­szawszy to rzeki te słowa: »Już też teraz koniec ży­cia mojego, oto te szubienice są wystawione na mnie«. I tak się mocno przeląkł staruszek, że pod­niósłszy się z łóżka na nogach stać nie mógł. Ale ja zapewniłem go co do jego osoby, że żyć będzie, że go wszyscy kochamy i że szubienice dla kogo innego są postawione. Na to staruszek cokolwiek ostygł ze strachu i nie bawiąc włożyliśmy na niego surdut, a dla lepszej fantazji golnęliśmy z nim po kieliszku wódki1 i wyszliśmy z nim na ulicę. Zaraz kazałem wołać: »Wiwat! niech żyje prezydent!« przez co pra­wie ożył, i tak mu przez drogę wykrzykiwali.

Gdy już przyszliśmy do Starego Miasta, zawołałem na niego tymi słowy: »Stój, prezydencie, albowiem lud, którego teraz oglądasz, ma do Ciebie prośbę«. Gdy stanął, ja zaraz dobyłem z zanadrza owe wy­miecione tu cztery punkta, które byłem sobie w do­

mu napisał, a kazawszy wynieść na ulicę stołek, ka­załem wleźć sekretarzowi Konopce na niego i głośno czytać, tak aby lud stojący mógł dobrze słyszeć i ro­zumieć. »Szanowny obywatelu Zakrzewski, prezy­dencie miasta stołecznego Warszawy! Zapewne prze­rażony jesteś tak smutnym widokiem, który w dniu dzisiejszym oczyma swymi oglądać raczysz. Ten to lud wszystek zanosi do Ciebie swą prośbę, która jest ułożona w czterech punktach i którą Ty wysłuchać dobrotliwie od nas raczysz, a nam na każdy punkt zechcesz w tym miejscu odpowiedzieć; oto ten lud żąda i prosi Ciebie, ażebyś przy wszystkich jeńcach, tak polskich, jako i moskiewskich, wartę prze/dublo­wać raczył, aby lud mógł mieć wewnętrznie swoją spokojność.

Punkt drugi. Lud żąda i prosi Ciebie, ażebyś wy­dał ordynanse wojskom, aby poszły rozszerzać gra­nice swoje, a my, obywatele, zastąpiemy tu wszyst­kie ich powinności.

Punkt trzeci. Lud żąda i prosi Ciebie, ażebyś na­kazał wydać obywatelom w ręce broń tę, którą Rada wraz z Tobą im wydać kazała — i do tej broni tyle ładunków, ile nam potrzeba będzie.

Punkt czwarty. Lud żąda i prosi, i każe, aby w dniu dzisiejszym rozpoczęta była kara dla zdraj­ców ojczyzny, to jest, aby Ankwicz, Zabiełło, Kossa­kowski i Ożarowski powieszeni byli. Tego to po Tobie obywatele żądają i Twojej odpowiedzi cze­kają !<

Prezydent jak zmyty poszedł na Ratusz i zaraz rozesłał adiutantów, aby się jak najprędzej Rada zjechać mogła, a o godzinie piątej z rana już się cała Rada zjechała“.

Przebieg Rady był bardzo burzliwy. Józef Wy­bicki, późniejszy senator i wojewoda Królestwa Pol-

skiego, a podówczas komisarz bankowy oraz czło­nek Rady i to jej skrajnego, prawicowego skrzydła, opisuje następująco posiedzenie w dniu 9 maja: „...Odebrałem list od prezydenta, aby się nagle zgro­madzić na Radę. Wielu nie przybyło; przytomnie uradziliśmy, aby wezwać pomocy wojskowej i szu­bienice obalić, jako bez woli a raczej z pogardą rzą­du wystawione. Lecz gdy na tym spieramy się, już kilka tysięcy gminu uzbrojonego cały Zamek zale­gło, już przychodzą raporta, że cale miasto w poru­szeniu, wkrótce, że aresztowanych: hetmana Oża­rowskiego, Ankwicza, prezesa Rady Nieustającej i ks. Kossakowskiego, biskupa inflanckiego, gmin na Ratusz prowadzi. Konopka trybunę sobie zrobiwszy z okseftu (tj. wielkiej beczki — przyp. aut.) naprze­ciw Ratusza do oburzonego ludu ziewa mordy i po­żogi. »Ojczyzna — krzyczy zapieniony — chce kary na swych zdrajców« itd. wtem i druga poczwara, nie­jaki ks. Meier, z podobnymi sobie z gołymi pałasza­mi, nabitymi pistoletami szturmują drzwi do naszej izby, którą gdy przymuszeni byliśmy otworzyć, jak wylew jaki spieniony nas zatopił. Powiem bez chlu­by, iż ja i szanowny Wulfers (co mu później śmierć przyniosło) stanęliśmy z odwagą naprzeciw tłokowi. Wystawiliśmy wzgardzoną powagę rządu, który sam lud wybrał; powiedzieliśmy: że my chyba pierwsi padniemy ofiarą, niż na bezprawne zabójstwo ko- gożkolwiek pozwolimy. Powstała nareszcie cała Ra­da, iż przyprowadzeni aresztanci mogą być śmierci godni, ale należy, aby ich sąd kryminalny sądził i na nią, jeżeli zasłużyli, skazał. Niepojęta wzniosła się wrzawa: »Ożarowski, Ankwicz, Kossakowski są zdrajcami, trzeba ich wieszać itd. Rząd nie odpowia­da ufności ludu!« My na to: »A więc składamy urząd, ale dopóki na nim będziemy, nie dopuścim

tego krwiożerczego barbarzyństwa itd.« Któż tę sce­nę opisze! Zdziwione herszty naszą rezolucją pozwo­lili na sąd...“

Trochę odmiennie, lecz pewnie bardziej zgodnie z prawdą, przedstawia przebieg wydarzeń przed przystąpieniem do sądzenia czterech targowiczan Jan Kiliński. Słowem nawet nie wspomina o Wy­bickim.

Według niego: „Rada na te trzy punkta zezwoliła, ale na czwarty punkt żadnym sposobem zezwolić nie chciała i wysłali do ludu z perswazją pana Wul- fersa, który pięknie umiał mówić, lecz to było wcale bezskutecznie i lud tego wcale przyjąć nie chciał. Potem prosili mnie, abym ludowi perswadował, ale ja, będąc za żądaniem ludu, przyjąć tego nie chcia­łem.

Więc sam prezydent poszedł prosić ludu, ale z mu- tu, na którym stał, zepchnąć go chcieli wołając na niego tymi słowy: »Jeżeli bronicie tych zdrajców, to sami wisieć będziecie«. I zaraz wpadło na Ratusz ze sto ludzi z gołymi pałaszami wołając: »Dopókiż nas zwodzić będziecie!«

Rada cała zdrętwiała widząc przed sobą tak cy­wilnych, jako i wojskowych, a jedno wszyscy ga­dają i z izby Rady wyjść nie chcą. Ja widząc to, że wszyscy głowy potracili, zaraz rozkazałem tymże samym obywatelom pójść do prochowni i przypro­wadzić Ankwicza, Zabiełłę, Kossakowskiego i Oża­rowskiego, także po kapucyna i po mistrza, i tak wszystkich tym sposobem pozbyłem się z izby Rady Narodowej. Wtem zaraz mówiłem do Rady: »Pano­wie, potrzeba jest koniecznie temu złemu zaradzić, abyśmy gardłami swymi nie wyręczyli tych, którzy są warci wisieć. A zatem potrzeba nam sąd krymi­nalny obrać i poddać tych sądowi, którzy są warci

kary, aby lud widział, iż my nikomu faworu nie czynimy*“.

Tymczasem ludzie wysłani do prochowni wrócili z czterema aresztowanymi targowiczanami, prowa­dzeni przez Karola Kniaziewicza, wówczas majora, późniejszego generała legionów. Ankwicz i Zabiełło, trzymając kapelusze w ręku, na wszystkie strony ludowi kłaniali się, biskup Kossakowski z opuszczo­nymi oczami i pochylony przechodził między szere­gami stojącego ludu. Ożarowski, starzec siedemdzie­sięcioletni, chory i słaby, został przyniesiony na krześle.

W myśl Aktu Powstania Narodowego, ogłoszonego w Krakowie przez Najwyższego Naczelnika siły zbrojnej, Tadeusza Kościuszkę, kompetencja Sądu Kryminalnego Księstwa Mazowieckiego aż do czasu przybycia naczelnika Kościuszki do Warszawy mia­ła obejmować tylko przestępstwa popełnione przeciw powstaniu narodowemu. Obecnie więc Rada Zastęp­cza Tymczasowa rozszerzyła kompetencję sądu mo­tywując swoją decyzję następująco: „...kiedy jednak upragnione Najwyższego Naczelnika przybycie do­tąd nie nastąpiło, a przedłużenie wymiaru zasłużo­nej na zdrajców kary już w skutkach machinacji i intryg wewnętrznych przez nich knowanych okrop­nym stolicę tę zagroziło zamieszaniem oraz zdrajcy ciż, prócz zasłużonej z dawniejszych czasów kary, świeżo przeciw powstaniu narodowemu zawinić zda­ją się, przeto zaradzając bezpieczeństwu wewnętrz­nemu oraz dalszym intrygom chcąc założyć tamę, a przestępstwa ich nadto znajdując widoczne i jaw­ne, Rada upoważnia Sąd Kryminalny Księstwa Ma­zowieckiego, iżby przeciw osobom Ankwicza, Oża­rowskiego, Kossakowskiego, Zubiełły wznowienie procesu oskarżycielom publicznym poleciwszy... sło-

sowną do ich zbrodni i przestępstw niezwłocznie wy­rokiem swym wymierzył karę“.

Równocześnie Rada poleciła Wydziałowi Dyplo­matycznemu oraz Deputacji Indagacyjnej, ażeby nie­zwłocznie przekazali sądowi kryminalnemu wszyst­kie dokumenty „na przekonanie powyższych osób do sądzenia oddanych o zdradę ojczyzny służące“. Dokumenty te obejmowały w szczególności znale­zione w kancelarii generała Igelstroma oryginalne pokwitowanie na kwoty wypłacane ze skarbu rosyj­skiego oraz dowody konszachtów Ożarowskiego i Kossakowskiego z Igelstromem w celu niedopusz­czenia do insurekcji.

Postępowanie sądowe rozpoczęło się od Ożarow­skiego. Po ustaleniu personalii na pytanie, dlaczego, mając w Grodnie pod swą komendą znaczne siły wojskowe, pozwolił bez sprzeciwu wojskom rosyj­skim otoczyć zamek i wymusić na królu i sejmują­cych stanach podpisanie rozbioru, odrzekł Ożarow­ski, że nie miał od króla rozkazu, a z mocy swego urzędu nie mógł tego uczynić. Przyznał, że głosował za rozbiorem i że brał pieniądze ze skarbu rosyj­skiego. Również nie kwestionował rozkazów, wyda­nych przez niego do wojska polskiego i nakazują­cych łączenie się z oddziałami rosyjskimi.

Podobnie pozostali oskarżeni „tłumaczyli się wszy­scy w obszernych głosach, lecz acz przemyślne wy­mówki nie mogły przytłumić niezaprzeczalnych śla­dów ich ręki, śladów zgubę narodu całego dowodzą­cych“. Kossakowski wywodził, iż wielu senatorów i biskupów, o ile on miałby śmierć ponieść, tego sa­mego warci losu, bo tak jak i on od Rosjan brali pie­niądze i byli im usłużni.

Jednomyślnie powzięty wyrok skazywał oskarżo­nych na śmierć przez powieszenie) publiczne, „by

widokiem wymiaru zasłużonej kary byli- przykła­dem dla innych oraz kaźnią dla podobnych sobie zdrajców“.

Orzeczono konfiskatę majątku zasądzonych z rów­noczesnym postanowieniem, że niesława ich nie obej­muje członków rodzin ani potomków, którzy służą wiernie ojczyźnie. Tak na przykład trzej synowie Ożarowskiego, znani z patriotyzmu i oddania dla kraju, ogólnym nadal cieszyli się poważaniem.

Całe śledztwo, proces i natychmiast wykonana egzekucja nie trwały dłużej niż cztery godziny. Oża­rowski, Zabiełło i Ankwicz zostali powieszeni na Rynku Starego Miasta. Ożarowski, przyniesiony na krześle i mało znaków życia dający, pierwszy za­wisł na szubienicy. Kat wraz z pomocnikami powoli wciągał go na szubienicę na szelkach, a gdy mu stryczek założył lud zalegający tłumnie cały Ry­nek, robiąc wielki szczęk bfoni krzyczał: »Niech wisi Ożarowski!«“.

Zabiełło, jeszcze pod szubienicą, usiłował przeko­nać lud o swej niewinności, lecz krzykami „zdrajca, zdrajca“ zmuszono go do milczenia. Ankwicz, mar­szałek Rady Nieustającej, słynący ze swej wymowy, okazał najwięcej przytomności podczas smutnej egzekucji. Figury był okazałej, urodziwej twarzy, na sobie miał w tym dniu zielony watowany kafta­nik. Wszedłszy śmiało na drabinę zwrócił się do ludu z następującymi słowami: „Narodzie szlachetny! Nie znajdęż u ciebie litości?" Groźne okrzyki obruszo­nego ludu, wołającego: „Nie ma dla zdrajców ojczy­zny litości“ zagłuszyły rozpoczęte przemówienie. Widząc, że nie ma już dla niego ratunku, nie stracił fantazji, wyciągnął z kieszeni złotą tabakierkę, za­żył z niej ostatni raz tabaki i wręczył katowi ze słowami: „Weź ją, a nie męcz mnie długo“. Potem

sam sobie stryczek na szyję założył i — jak pisze Kitowicz — „z odwagą, wartą lepszego losu, skoń­czył“.

Biskupa Kossakowskiego przeprowadzono z Ratu­sza na plac przed kościołem Bernardynów. Miejsce egzekucji zostało tutaj wybrane, jak dowiadujemy się z raportu o egzekucji w protokole czynności i re­zolucji Rady Zastępczej Tymczasowej, gdyż „zbro- dzień kapłan winny zdrady ojczyzny tam najprzy- zwoiciej na widok został wystawiony publiczny, gdzie wszystkich raczej wabione oko zdołało poznać wielkość zdrady z tak szanownym połączonej cha­rakterem“.

Po ogłoszeniu wyroku na biskupa Kossakowskiego pojechała w imieniu Rady specjalna delegacja do nuncjusza Litty, aby udzielił pełnomocnictw na zdję­cie sakry ze skazanego na śmierć biskupa. Nuncjusz odmówił jednak motywując tym, ze zgodnie z wy­mogami prawa kanonicznego należy wyrok poddać rewizji przez sąd duchowny.

Biskup Kossakowski po odczytaniu mu wyroku śmierci prosił o pozwolenie przyjęcia komunii świętej w kościele Bernardynów. Sąd przychylił się do ostat­niej prośby skazańca, w końcu jednak do komuniko­wania nie doszło. Oddajemy znowu głos świadkowi ostatnich chwil biskupa, szewcowi Kilińskiemu. „Po­trzeba tu prawdę powiedzieć — przekazuje nam ten zasłużony członek Rady — iż Kossakowski miał śmierć najokropniejszą, a to z tej przyczyny, że wy­chodząc z Ratusza, zaraz mu pokazano już wiszą­cego hetmana Ożarowskiego, marszałka litewskiego, Zabiełłę, marszałka koronnego, Ankwicza, a nawet pytano go o to, czyli on ich poznaje? A obywatele, skoro go tylko przed Ratuszem ujrzeli, wielki krzyk i szczęk bronią zrobili, że on prawie na pół umarłym

został. Wtem zaraz Rada widząc, że się za pozwole­niem i ustawieniem sądu wszystko dopełniło, więc ustanowienie, czyli obranie sądu przeze mnie za ważne uznali, podpisali i razem ze wszystkimi sę­dziami ruszyli z Ratusza chcąc widzieć śmierć Kos­sakowskiego. Wtem powoli mistrz posuwał się za swoim delikwentem ku Krakowskiemu Przedmie­ściu, a ja sam poszedłem wprzód zobaczyć dla niego przygotowanie, jakie się tam znajduje. Ale tak wiel­ki był po ulicy natłok ludzi, że się ledwie nie po­dusili, a krzyk i szczęk pałaszów był tak wielki, żeśmy ledwie nie pogłuchli. Wtenczas było obaczyć ten tak straszliwy widok ludu, że prawdziwie na każdym człowieku od strachu włosy na głowie sta­wały. Stanąwszy już przed bernardynami poszedłem zobaczyć, jakie tam zrobili przygotowanie księża do komunii dla Kossakowskiego. Aż wtem znajduję na wielkim ołtarzu wszystkie świece zapalone i mon­strancja była wystawiona, a wszyscy księża wystą­pili na kościół i to dwoma szeregami, tak że stali od samego wielkiego ołtarza aż do wielkich drzwi. Wtem ja widząc, że to będzie dla nas nowa zdrada, że gdy się biskup dorwie monstrancji, to jej z rąk swoich wypuścić nie zechce, a wtenczas cóżbyśmy mu zro­bili? wydzierać mu z rąk, tobyśmy chybili, a w przy­padku gdyby go zabili, to zapewne by się zrobił po­dobny świętemu Stanisławowi i byłby świętym mę­czennikiem, więc ja zaraz kazałem laikom kościół zamknąć. A że im raz i drugi mówiłem, a oni mnie słuchać nie chcieli, jak zdzielę jednego i drugiego laika po grzbiecie, to zaraz kościół zamknąć musieli. Bernardynom to za złe uważane było, ponieważ nam chcieli jednego świętego przyrobić. Ale im Się ta sztuka nie udała. Wtem też mistrz nadszedł ze swo­im delikwentem, którego ja zaraz wieszać kazałem.

a Kossakowski począł mówić do mnie te słowa: »Pa­nie konsyliarzu, sąd mi pozwolił, abym komuniko­wał u bernardynów, a Ty mi nie pozwalasz«. Odpo­wiedziałem: »Boć Ci się chce jeszcze być świętym, a już ich jest nad komplet«. Potem mówił do mnie: że ma przy sobie kluczyk od tej szkatułki z brylan­tami, który oddaje i prosi, aby właścicielowi był oddany. Także wyjął z kieszeni potrójny dukat i oddał mi go w ręce, a ja go zaraz w oczach jego oddałem mistrzowi, mówiąc do niego: »Masz poda­runek od tego pana, abyś się z nim uwinął«. Tak mistrz zaraz założył mu swoje szelki, a że miał na nogach pończochy fioletowe, mistrz kazał je wprzód zdjąć i szlafrok, aby mu nie przeszkadzał, a potem go na szubienicę ciągnąć kazał, A gdy go ruszono od ziemi, zaraz damy zaczęły wołać: »To intryga idzie do góry, zasługa nagrodę odbiera«. A przy tym był niezmierny krzyk od ludu wydany, a do tego jeszcze jednemu broń wtenczas wystrzeliła. Kossakowski ro­zumiał, że do niego strzelać będą i tak się bardzo zaląkł, że go prawie nieżywego powieszono, bo gdy mu stryczek na szyję założono i mistrz opuścił go, tak Kossakowski ani się ruszył, ani ziepnął, ale jak snop słomy wisiał. Ale też tak mocno był zapasku­dzony od kobiet, że aż strach na niego patrzeć było“.

Według innych zapisków zdjęto jednak sakrę ze skazanego biskupa, a ceremonii tej dokonać miał biskup cedeński, Malinowski, proboszcz kościoła Panny Marii na Nowym Mieście. Znakomity pamięt- nikarz tych czasów, ks. Kitowicz, w następujący sposób opisuje ostatnie chwile biskupa Kossakow­skiego: „Zdjęli zaś z niego nie tylko święcenia wszystkie, ale też i suknie, obwiesiwszy w koszuli tylko i pluderkach płóciennych, a jeszcze obojga brudnych, bo ten wyższy nad wszelką poziomość

człowiek nie był galant, chodził w jednej koszuli długo, póki jej dobrze nie ubrudził, żeby darmo praczce nie płacił“.

O egzekucji Kossakowskiego zawiadomił nuncju­sza Littę Dzieduszycki, członek Wydziału Dyploma­tycznego Rady, wyrażając jej imieniem ubolewanie z powodu tego, co zaszło. Ponadto jeszcze kanonik Feliks Wodziński i Szymon Sapalski, wydelegowani przez Radę, usprawiedliwiali wobec nuncjusza tę, tak spiesznie przeprowadzoną egzekucję ze względu na wzburzenie ludu i bezpieczeństwo publiczne. Ka­nonik Wodziński zjawił się ponownie u nuncjusza, aby go zapewnić, że Rada Zastępcza Tymczasowa oraz Sąd Kryminalny Księstwa Mazowieckiego oka­zują wielkie uszanowanie dla Stolicy Apostolskiej i praw kościelnych, lecz w istniejących okoliczno­ściach dłużej z egzekucją zwlekać nie było można.

Po tej egzekucji — czytamy w protokole Rady — której tysiące mieszkańców asystowały miasta, lud zawsze spokojny, ukontentowany z zatracenia nie­godnych swej ojczyzny synów, uwielbił sprawiedli­wość sądu i do swych zwrócił się powinności“.

Zwłoki powieszonych pozostały na szubienicach przetz cztery godziny. Egzekucja zakończyła się

o czwartej po południu, o godzinie ósmej wieczorem ciała zdjęto i pochowano pod szubienicą w polu za Nalewkami. „Uczyniono tym dystyngowanym wino­wajcom 'dystynkcję — przekazuje nam Kitowicz — że ich ani na generalnej szubienicy choć murowanej nie powieszono, ani pod nią nie pochowano, nie chcąc ich mieszać z pospolitymi złodziejami, rzezimieszka­mi i innymi drobnymi łotrami“.

Powieszenie czterech wybitnych targowiczan spo­wodowało ukazanie się szeregu anonimowych wier­szy satyrycznych, jak „Odezw od zdrajców ojczy-

zny", „Dumy dziadów farskich“, kilku epigramatów, które potępiają wysoko urodzonych zdrajców na­rodu. Jest to polska „poezja latarniana“, odpowied­nik współczesnej poezji paryskiej, która powstała anonimowo w kołach jakobińskich.

Śpiewano czy kolportowano więc między innymi:

OD OŻAROWSKIEGO, BYWSZEGO KASZTELANA WOJNICKIEGO, HETM. W. KOR.

Nie zważasz ty bynajmniej na me zacne plemię, Stare kości windujesz piąć łokci nad ziemią.

I cóż zlegom uczynił? Ze brałem rubelki?

Przedałetn kraj i wojsko? Czyż to grzech tak wiplki?

DRUGI NADGROBEK TEMUŻ

Znał dobrze, co jest zdrada, a wszelako zdradzał.

Źle wojsko rozporządzał, w śenacie doradzał. Obcych rubli przyjaciel, wszystko mial przed&żne, Teraz, wisząc, poznanm, jak są ruble ważne.

OD ZABIEŁŁY, BYWSZEGO HETMANA POLNEGO LITEWSKIEGO

Zawszem służył ojczyźnie. Najpierwsze urzędy Dowodzą to, że miałem Targowicy wzglądy. Przedalem kraj, lecz za to odbieram zapłatę:

Lud na mnie wdział haniebną szubieniczną szatę.

NADGROBEK TEMUŻ

Generalnym marszałkiem targowickiej braci,

Być od Moskwy hetmanem — i któż tak zapłaci?

A naród cnoty jego tym ważąc zaszczytem,

Z swojej strony nagrodził sżubienicztnym szczytem.

OD ANKWICZA, MARSZAŁKA RADY NIEUSTAJĄCEJ, KASZTELANA SANDECKIEGO

Moja słodka wymoma, moja piękna doba Łudziły was, że jestem, poczciwa osoba,

Aż tu krzyknął niejeden: szubienicy trzeba.

Głos ten wyszedł od ludu, znać tak chciały nieba.

NADGROBEK ANKWICZOWI, MARSZALKOWI ZESZŁEJ RADY NIEUSTAJĄCEJ

W młodym wieku szedł w górą przez okropne zdrady, Był posłem, kasztelanem, był marszałkiem Rady, Rozum, piękność i mowność szlachtę omamiało,

A pospólstwo po prostu obwiesić kazało.

OSTATNIE POŻEGNANIE OD KOSSAKOWSKIEGO BYWSZEGO BISKUPA INFLANCKIEGO

Oszukałem tron, szlachtę, oszukałem księży,

Nie wiedziałem, że jeden szewc mnie zwycięży. Biada temu, kto zechce mieć złą sprawą z ludem; Urwać się z szubienicy można chyba cudem.

NADGROBEK

Od lat młodych do siwej starości pracował,

By braci własnych w obce kajdany okowal,

I w moment, w którym mniemał, że wszystko

[wysączył,

Jak zasłużył za życia, na trzech belkach skończył.

DUMA DZIADÓW FARSKICH

W Starym Mieście, tu w Warszawie, Dokazują cudu prawie;

Szubienicę wystawili,

Wielkich ludzi powiesili.

BHHuSHnBS

Najpiermszy z nich hetman siary, Wódz nasz sławny z Alkantary,

Choć hetmani się nie boją,

Umarł z strachu śmiercią smoją.

Obok przy nim życie roni Graf Zabiello, mód z z Pogoni,

Óro to slamny z smych morałów,

Brat dwóch wielkich generałów.

A z kolei tej parady Idzie Ankwicz, głowa Rady,

Jak kat objął szyję pańską,

Chciał mieć mowę kasztelańską.

I im wyżej się podnosił,

Ostatni raz o głos prosił,

,¿Znamy Ciebie — rzeki ktoś z tłumu — Dość już z pyska i rozumu“.

Lecz nim obwisł, Zażył wprzódy Niuch tabaki, szklankę wody.

O tym wszędzie wbrew mówiono,

Że go pięknie powieszono.

Na to patrzał sługa boski, Patriarcha Kossakowski,

Gdy na krzyżach trzech wisiało I już miejsca nie stawało.

Sądził z trzech być Bogiem Panem, Dwóch łotmmi, siebie Janem.

Gdztie Krakowska jest ulica,

Stała czwarta szubienica.

174

Gdy go do niej prowadzono,

Z Zbawicielem móivi pono:

Niech ich Ojciec nic nie wini,

Nie mie naród śam, co czyni“.

Dobrzeć wiedział sam, co robił,

Drapnąć ro kościół się sposobił.

Więc się z onym uwinięto,

Ale wprzódy sakrę zdjęto.

Tak pożegnał się z tym światem, Pośpieszając tuż za bratem.

Wódz to był z woli narodu I sławny z tego powodu.

Dwudziestu go obierało,

A tysiące krzyżowało.

Straszliwego cóż być może,

Zmiłuj się Ty, Wielki Bożel

Pozpstały od ich bandy Wzdycha za nim Albertrandy.

Zrób iam sobie z nich examen A na ziemi odpuść. Amen.

Po upadku powstania, nazajutrz po wzięciu War­szawy, biskup Jan Albertrandi wygłosił kazanie, w którym wybielał powieszonych targowiczan i usi­łował im zwrócić dobrą sławę. Ciała powieszonych zostały niebawem ekshumowane i pogrzebane na cmentarzach. Pogrzeby odbyły się z honorami woj­skowymi. Zwłoki biskupa Kossakowskiego zostały przewiezione do Wilna i złożone w grobach kościoła Karmelitów.

SPRAWA PRZECIWKO „BURZYCIELOM SPOKOJU PUBLICZNEGO NA DNIU 28 CZERWCA 1794 R.“

Zdecydowana i energiczna postawa ludu warszaw­skiego w dniach 8 i 9 maja 1794 r. zmusiła wpraw­dzie Radę Zastępczą Tymczasową i Sąd Kryminalny Księstwa Mazowieckiego do przyśpieszenia wymiaru sprawiedliwości wobec czterech targowiczan: Oża­rowskiego, Zabiełły, Ankwicza i Kossakowskiego, lecz okazała się nie wystarczająca, aby skłonić sąd kryminalny do prędkiego i sprawnego osądzenia licz­nych osób aresztowanych, przebywających w prze­pełnionych więzieniach pod zarzutami zdrady kraju czy szpiegostwa. Sąd ukonstytuowany w większości z przedstawicieli szlachecko-burżuazyjnych wyraź­nie zwlekał z załatwieniem tych spraw, wysuwając względy proceduralne. Zarówno „klub jakobinów warszawskich“, zawiązany jeszcze w dniu 24 kwie­tnia 1794 r. w pałacu Ogińskich przy ulicy Rymar­skiej pod nazwą „Zgromadzenia obywateli łączących się ściśle do przedsięwzięcia Tadeusza Kościuszki“, jak i powstała w następstwie wydarzeń majowych w dniu 26 maja Rada Najwyższa Narodowa, czyli rząd powstańczy z Tadeuszem Kościuszką na czele, nie potrafili przeciwstawić się siłom kontrrewolucyj­nym i szerzonej przez nie agitacji. Skupiały się one wokół dworu i króla, a w miarę zbliżania się do Warszawy wojsk pruskich i rosyjskich rozwijały wzmożoną aktywność. Taki rozwój sytuacji wpły­wał na wzrost nastrojów rewolucyjnych wśród mas ludowych. Bardziej radykalne żywioły skłaniały je

dii aktów łerrrjfMi. W dniach 27 i 28 czerwca War­szawa stała, się widownią nowych zaburzeń.

W dniu 27 czerwca, jak każdego popołudnia od pewnego czasu, odbywała się musztra wojskowa ludności warszawskiej w pobliżu okopów'.

Tego dnia powołano trzy cyrkuły i w musztrze brało udział kilkanaście tysięcy mężczyzn. Pod ko­niec ćwiczeń nadszedł Kazimierz Konopka, bliski współpracownik Kołłątaja, posiadający wielkie wpły­wy wśród plebsu warszawskiego. Począł mówić

0 zdradzie pułkownika Ignacego Wieniawskiego w dniu 15 czerwca, która umożliwiła Prusakom zaję­cie Krakowa, a gdy spostrzegł bosego żołnierza, dał mu złoty czy dwa i powiedział do ludzi: „podatki opła­cacie, ofiary składacie, a żołnierz nagi, zaś zdrajcę we wszystko opływają“. Wzburzony tłum wracając z musztry do miasta, nie od razu rozszedł się do do­mów, lecz gromadził się po ulicach i szynkach śpie­wając rewolucyjną piosenkę:

My, krakowiacy, nosim guz u pasa,

P omie sini sobie króla i prymasa.

Wieczorem Konopka na Rynku przed Ratuszem znów zwrócił się do ludu, wymieniając już po imie­niu poszczególne aresztowane osoby i ich zbrodnie. Lud odebrał wtedy warcie na Rynku siłą bęben

1 bijąc w niego na alarm „rzucił się do buntu“. Przystąpiono przy świetle pochodni do wznoszenia szubienic, tym razem w większej ilości niż w maju. Przed Ratuszem wzniesiono ich znowu trzy oraz jedną przed kościołem Bernardynów, a dalsze przed pałacem Prymasowskim na Senatorskiej, przed pa­łacem Briihlowskiin, przed Zamkiem, między pała-

cem hetmana Branickiego i kościołem Dominikanów Obserwantów u wyłoi u Nowego Światu i jeszcze w kilku miejscach, razem około szesnastu. Robotami kierowali między innymi: Kazimierz Konopka, Ka­lasanty Szaniawski, Samuel Linde, Jan Dembowski, ks. Florian Jelski i ks. Józef Meier, który „ciosa! drzewo na szubienice“.

Stanisław August, skoro się tylko dowiedział o tych poczynaniach, napisał natychmiast, było to już póź­no w nocy z 27 na 28 czerwca, list do Kołłątaja, w którym go prosił o użycie swych wpływów i uspo­kojenie mas ludowych. Kołłątaj odesłał list królewski do Michała Kochanowskiego, szefa wydziału bezpie­czeństwa, aby wspólnie z prezydentem Zakrzewskim i generałem Orłowskim, jako odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo stolicy, uśmierzył wzburzony lud i zapobiegł rozruchom. Gdy Kochanowski odpowie­dział uspokajająco, Kołłątaj odpisał królowi zapew­niając go, że „wyperswaduje“ się ludowi jego za­mysły i spokój będzie zapewniony.

Nie doceniali oni jednak uczuć, jakie ożywiały lud warszawski. 28 czerwca rano, o godzinie ósmej przed mieszkaniem prezydenta Zakrzewskiego zjawiły się setki uzbrojonych mieszczan, prowadzonych przez klubistów, z żądaniem natychmiastowego sądu, ■wy­roku i egzekucji na aresztowanych zdrajcach. Pre­zydent najpierw w swoim domu, a następnie „wraz z Radą przed miejscem i w miejscu sesji radnych przedkładał ludowi niepodobieństwo tak nagłej egze­kucji i potrzebę przyzwoitego sądowego postępowa­nia, do którego czasu dni kilka potrzeba. Lud przytomny na takowe przełożenia zdawał się być skłonionym i rezolucje prezydenta do cyrkułów wydane sprawiły, iż cyrkuły uwiadomione pozrzu- 1 cały szubienice, w innych atoli, nieobjaśnionych do-

178 — J|

BBSfl BHB

kładiiie cyrkułach, część ludu, uniesiona zapałem, rzuciła się na różne więzienia“.

Nie pomogło, że Rada Najwyższa Narodowa na sesji nadzwyczajnej poleciła sądowi kryminalnemu przyśpieszyć postępowanie sądowe i wykonanie wy­roków. Nie pomogło również, że wydała do ludu proklamację, wzywającą go do zachowania spokoju i zapewniającą o ukaraniu winnych. Nie pomogło, że w zakończeniu odezwy, usiłując najwidoczniej usunąć samowolnie wznoszone szubienice z ulic War­szawy, „na miejsce do egzekucji osądzonych wyzna­cza Rada plac Nalewek, gdzie od kilku wieków ka­rane były zbrodnie przeciw ojczyźnie“.

Kierowany przez Kazimierza Konopkę, Jana Dem­bowskiego, Kalasantego Szaniawskiego, Samuela Lin­dego, wyrabiacza stempli, Regulskiego, rzemieślnika, Brzozowskiego, zredukowanego podchorążego gwar­dii, Józefa Piotrowskiego, księdza Floriana Jelskiego i księdza Józefa Meiera lud rzucił się na więzienia i wyciągnął z nich znanych targowiczan: kasztelana przemyskiego, księcia Antoniego Stanisława Cze- tWertyńskiego, biskupa wileńskiego, Ignacego Mas­salskiego, i marszałka wielkiego koronnego, I rydery- ka Moszyńskiego, następnie szpiegów i jurgieltników ambasady rosyjskiej: Karola Adama Boscampa-La- sopolskiego, szambelana Stefana Grabowskiego, Ma­teusza Roguskiego i Piętkę oraz adwokata Michała Wulfersa, członka Rady Tymczasowej, aresztowane­go 18 maja pod zarzutem usunięcia kompromitują­cych papierów ze zdobytego archiwum ambasady rosyjskiej.

Mistrz urzędowy“, czyli kat. wzbraniał się wyko­nywać swoje funkcje bez wyroków sądowych. Przy­muszony przez wzburzony lud do udania się z nim

pod szubienice, zdołał na jakimś zaktccie ulicznym wraz ze swymi pomocnikami wysunąć się i uciec.

Egzekucje wykonywały więc przygodne osoby. Na szubienicy wzniesionej przed pałacem Briiłilowskim powieszono księcia biskupa Massalskiego, gorącego adherenta Moskwy, którego przyprowadzono z wię- ziemia znajdującego się w tym pałacu. Biskup Mas­salski był namiętnym graczem w karty, w ciągu dwóch wieczorów potrafił przegrać trzydzieści cztery tysiące dukatów. Był człowiekiem nad wyraz próż­nym. „Nie mogąc jako biskup nosić szpady, do laski, z którą chodził, przypiął port d’epee“ — pisze o nim Niemcewicz. Powieszono go na lejcu konopnym, ode­branym przejeżdżającemu tamtędy wieśniakowi.

Po biskupie Massalskim usiłowano na tej samej szubienicy powiesić marszałka wielkiego koronnego, Fryderyka Moszyńskiego, przyjaciela króla Stanisła­wa Augusta. Bronił się on jednak zawzięcie, mocował z osobami, które go powiesić chciały i wreszcie oba­liły na- ziemię, aby leżącemu łatwiej stryczek na szyję założyć. Wtedy nadjechał prezydent Zakrzew­ski, który wbrew świadectwu wystawionemu w pa­miętnikach Kilińskiego, okazał się nieustraszony, po­łożył się na leżącego Moszyńskiego i zakrywając go własnym ciałem wołał do ludu: „Mnie zabijcie, a nie­winnego uwolnijcie!“ Spokojniejsi czy bojaźliwsi wzięli wówczas jego stronę, wsadzili już półżywego Moszyńskiego do jakiejś w pobliżu stojącej karety i odwieźli do domu.

Bardziej zagorzali udali się przez dziedziniec pa­łacu Saskiego i Krakowskie Przedmieście do pałacu hetmana Branickiego, skąd wywlekli księcia Cze- twcrtyńskiego. Zyskał on smutną sławę, jako zacięty przeciwnik Konstytucji 3 maja, a pieniądze z ambasa­dy rosyjskiej brał jeszcze w czasie pierwszego roz­

bioru kraju. Nie broni) on się jak Moszyński, lecz uderzując w pokorę prosił o miłósifcrdzie i darowanie mu życia. Wskórał l\le.‘ że mu pozwolono przed przywołanym z pobliskiego klasztoru dominikaninem odbyć krótką spowiedź, po czym, na biczu furmań- skim z powodu krótkości chustą podłużonym, został powieszony.

Na szubienicy stojącej na Krakowskim Przedmie­ściu przed kościołem Bernardynów, chwiejącej się i stąd pikami i szablami podpieranej, został powie­szony na sznurkach w stryczek ukręconych słynny z wymowy adwokat Michał Wulfers, oskarżony o wy­kradzenie z ambasady rosyjskiej papierów kompro­mitujących króla i potajemne porozumienie się z Boscampem-Lasopolskim.

Na pozostałych szubienicach zawiśli: tenże Bos- camp-Lasopolski „sławny do porty ottomańskiej po­seł, do Moskwy sercem, a za to do szubienicy strycz­kiem przywiązany“. Następnie szambelan Stefan Grabowski, o którym pisze Kitowicz, że „Stokowskie­mu burgrabiemu warszawskiemu przed trzema laty dawszy sto batogów i za to do Kamieńca Podolskiego na całe życie odesłany stamtąd uszedł, a będąc sy­nowcem Grabowskiej, faworyty królewskiej, śmier­cią swoją zawziętość pospólstwa przeciw królowi jako tako ukontentował“. Następnie został powieszo­ny Mateusz Roguski, syn burgrabiego grodzkiego liwskiego, który był po Gomolińskim instygatorem koronnym i na pozwach wydanych Kościuszce, insu­rekcję podniesioną w Krakowie nazwTał buntem prze­ciw ojczyźnie. Wreszcie na ostatniej szubienicy za­wisł Piętka, „podrzędny szpieg, który donosił, co mó­wią o Rosjanach w karczmach i domach publicznych, udawał patriotę, a pieniądze brał od Moskali“.

Na tej samej szubienicy został również powieszo-

iŚl

ny człowiek niewinny, iustygator Rudy Najwyższej Narodowej, Józef Majewski. Stał on się ofiarą po­myłki wskutek własnej nieostrożności i swego za­chowania się. Szedł z jakimiś nieważnymi papierami od Rady do sądu kryminalnego, wydaje się, że był to rejestr inkarceratów, czyli aresztowanych, i wzbra­niał się go, mimo usilnych wezwań, pokazać, a na­wet usiłował zniszczyć. Wzięto więc niewinnego in- stygatora za wspólnika wieszanych i też go powie­szono.

Postrach padł na króla, dwór, szlachtę i burżuazję. Stanisław August jeszcze tego samego dnia, ledwo lud rozszedł się spod szubienicy, posłał Kickiego, swego zaufanego dworzanina żonatego z siostrą pani Grabowskiej, do Kościuszki z listem, w którym prosił

o przywrócenie w stolicy spokoju i porządku i uspo­kojenie wzburzonych mas ludowych. W trzy dni póź­niej, pod datą 1 lipca król ponownie zwracał się do Kościuszki i domagał się przysłania dla ochrony jego osoby zaufanych oddziałów wojskowych, ponieważ komendant Orłowski nie ma do swej dyspozycji „nic regularnego żołnierza w ręku prócz artylerzystów garstki swoją oddzielną powinnością zajętej“.

Sytuację w mieście starała się opanować Rada Najwyższa Narodowa. Już wieczorem 28 czerwca warty obywatelskie zastąpiła wartami wojskowymi, a w cyrkułach wprowadziła piesze i konne patrole nocne, złożone je zumożnych mieszczan i szlachty. „Ludzi do żadnego cyrkułu nie należących i wcale

o swojej egzystencji dobrej sprawy dać nie mogą­cych brano gwałtem »w kamasze«, czyli do wojska, odsyłając ich do obozu Kościuszki“. Zakrzątał się koło tego gorliwie pułkownik Kiliński, dla którego na ten cel Rada Najwyższa natychmiastowo znalazła dziesięć tysięcy złotych.

■■■■■■■■■■■■■■■■

Kościuszko potępił powstanie czerwcowe, uznał je za akt samosądu ze strony „burzycielów spokojności publicznej“ i zażądał ukarania jego przywódców oraz sprawców wieszań. Rada Najwyższa zabrała się do tego gorliwie, aresztowano około ośmiuset osób, uwięziono także Konopkę, Dembowskiego, księży: Jelskiego i Meiera. Chcąc przyśpieszyć procedurę przeciwko aresztowanym i mieć jak najprędzej przy­wróconą „spokojność publiczną“ Rada wyłączyła sprawy „czerwcowe“ spod kompetencji Sądu Kry­minalnego Księstwa Mazowieckiego i w dniu 6 lipca ogłosiła „Prawidła Sądu Najwyższego Kryminalnego względem sądzenia obwinionych o zbrodnie, na dniu 28 czerwca popełnione“. Skrócono procedurę posta­nawiając, aby sąd „bez poprzedzających indagacji, przez udzielną deputację do wciągnięcia onych usta­nowioną, sam przez siebie słuchał indagacji, czyli egzaminu z obwinionych, i odbywał inkwizycje, dzieląc się po dwie osoby do słuchania takowych egzaminów i inkwizycji dla przyśpieszenia onych- że...“

Dochodzenia w tym uproszczonym trybie trwały niecałe trzy tygodnie. Sąd. ogłosił wyrok w dniu 24 lipca, mocą którego siedmiu oskarżonych: Józef Piotrowski, Tadeusz Dolgert, Jerzy Dziekoński, Do­minik Jasiński, Stefan Klonowski, Tomasz Sawicki i Wawrzyniec Burzyński zostali zasądzeni na karę śmierci przez powieszenie, Kazimierz Konopka na „wywołanie z kraju“ czyli banicję, Jakub Roman na pozbawienie praw obywatelskich i trzy lata więzie­nia, Sebastian Nankiewicz na trzy lata więzienia do taczek, Jan Dembowski na pół roku więzienia, Jan Rogulski zaś został uwolniony. Z więzienia jeszcze zostali wypuszczeni ks. Meier i ks. Jelski, których Kołłątaj i jego stronnicy, popierani przez Ignacego

Potockiego, zdołali obronić w Rodzie Najwyższej Na­rodowej. Również ich wpływom należy przypisać nieskazanie Konopki ua karę śmierci.

Sąd w uzasadnieniu wyroku wywiódł, co nastę­puje:

Ponieważ tak z własnych zeznań, jako też z in­nych dowodów pokazuje się, że Józef Piotrowski, lubo ani ludu wieczorem 27 czerwca do buntu nie podniecał, ani też nie miał udziału w stawianiu szu­bienic nocą z dnia 27 na 28, jednakże! gdy dnia 28 spostrzegł tłum ludzi, stanął na ich czele i przypro­wadził ich do publicznego więzienia, do którego wszedłszy, wyprowadzi! z niego do gotowych już szubienic; a nawet obywatela Józefa Majewskiego, który nie był aresztowany, tylko jako policyjny in- stygator niosący papiery Rady od rozjuszonego ludu pochwycony został, pomimo odradzania wojskowych, powiesić kazał: po dokonanym morderstwie ten czyn przez oklaski pochwalił. Po czym tłum ludu popro­wadził do Briihlowskiego pałacu, bramy, obsadzone wartą policyjną i municypalską, gwałtem wybił i kilka jeszcze osób z więzienia wywlókł. Kilka razy z nowym tłumem do tego pałacu na koniu jeździł: a gdy się dowiedział, że Kazimierz Konopka z przy­czyny podburzenia ludu miał być aresztowany, te­goż w kilku miejscach szukał, odgrażając się okrop­nym buntem, między obcych ludzi ładunki rozdzie­lał i na znak jedności z nimi swoją chustkę na drob­ne kawałki podarł i te przytomnym rozdał: przed strażą policyjną do mieszkania Konopki uciekł, a gdy ta chciała go aresztować, wystrzelić do niej nie wa­hał się; pospólstwo, którym dowodził, oknem ku swej bramie zwoływał i nareszcie z dobytym pałaszem i nabitymi pistoletami na ulicę wypadł, gdzie go spotkała komenda obywatela Morawskiego i do na­

czelnika, do obozu zaprowadziła, który go jako zło­czyńcę w kajdany okuć i pod sąd oddać rozkazał, że teuże w więzieniu nawet chełpi) się. że książąt wieszał.

Tadeusz Dołgert, mularz z profesji, podług włas­nego zeznania i świadków przekonany, że się w pro­chowni przyłączył do burzycieli pokoju, najprzód przy wieszaniu kilku osób dopomagał, potem pobiegł do pałacu Briihlowskiego, gdzie go pikami na szubie­nicę podniesiono, na której tenże biskupa Massal­skiego, choć jeszcze wcale nie był słuchany, powie­sił, z tego czynu potem się chełpił i tym, którzy mu to wyrzucali, odebraniem życia groził.

Jerzy Dziekoński, przekupniarz, który, jak się z inkwizycji pokazało, księcia Antoniego Czetwer- tyńskiego przed pałacem Branickich, nie zważając na prośby, płacz na pół umarłego i zbrodnicze ręce swych oprawców całującego, nie dawszy mu nawet czasu do przygotowania się na śmierć, bez miłosier­dzia, bez wyroku powiesił, a potem zdjętą z trupa kamizelkę, spodnie i sprzączkę sobie przywłaszczył.

Dominik Jasiński, handlujący sianem, jak się z in­kwizycji pokazało, na drabinie stanął, księciu Cze- twertyńskiemu powróz na szyję założył, a gdy ten był za krótki, swą własną chustkę przywiązał i tak nie zważając na prośby o zwłokę, bez dekretu zdarł­szy z niego wprzód szlafrok, najokrutniej powiesił.

Stefan Klonowski, zaganiacz, znany jako pijak, do więzienia wpadł i jak sam wyznał, biskupa Mas­salskiego do szubienicy przyciągnął, pięściami bił, pod szubienicą na stołku go posadził; do więzienia ks. Czetwertyńskiego, wybiwszy drzwi wpadł i tam­że bieliznę sobie przywłaszczył i do domu swego zaniósł.

Tomasz Sawicki, konował, niespokojny i za zło­

dziejstwo dawniej na więzienie skazany, jak sam zeznaje, z nienawiści ku instygatorowi Majewskiemu, z przyczyny kary przez tegoż na niego wymierzonej, porwał go teraz za gardło i pomagał nieszczęśliwego wieszać; po czym tamborowi kazał bić alarm, a gdy tenże się wzbraniał, chciał w kawałki posiekać, gdy­by nie był przez kogo innego wstrzymany. Na koniec laskę rozłamawszy sam w bęben walić zaczął, cie­sząc się z śmierci powieszonego Majewskiego i lud okrzykiem: »Dalej wiara!« zagrzewrał.

Wawrzyniec Burzyński, malarz, który jak sam ze­znał, idąc z fabryki na Krakowrskim Przedmieściu, udał się do więzienia, gdzie siedział Michał Wulfers, a wmieszawszy się w tłum ludu uderzył na alarm, z ulicy Wierzbowej na Krakowskie Przedmieście wszedł na drabinę, na której Michała Wulfersa po­wiesił, zdjął z niego surdut, który niedaleko szubie­nicy za osiem złotych polskich sprzedał i po tej zbrodni asystował jeszcze śmierci biskupa Massal­skiego.

Że ci wszyscy, nie zważając na rozkazy Rady ani na sąd, nadwerężając bezpieczeństwo publiczne, oso­by nie wysłuchane jeszcze i bez dekretu, z więzienia wywlekłszy, zamordowali, zdrajców więc, którzy się między powieszonymi znajdować mogli, z ręki spra­wiedliwości wyrwali a innych niewinnych pomordo­wali, imię narodu obrzydzili i ciężko przeciw spra­wiedliwości i powstaniu zawinili; zapada przeto wy­rok śmierci przeciw rzeczonym złoczyńcom, którzy dnia 26 tego miesiąca przez kata mają być powie­szeni.

Co się zaś tyczy Jakuba Romana, ten zaparł się z początku, że obywatela Majewskiego szarpał, lecz po indagacjach innych powtórnie do protokołu wzięty wyznał, że instygatora Majewskiego, który

yf swym urzędowaniu od pospólstwa pochwycony został, również pod szubienicą za kołnierz uchwycił.

Po czym udał się do prochowni, gdzie stojąc na progu pomagał innym oprawcom, przywodząc jednej rocie, i chełpił się, że powieszeniu trzech osób asysto­wał; sąd kryminalny rzeczonego Romana odsądza od prawa obywatelstwa i na karę więzienia na trzy lata skazuje.

Co się zaś tyczy Sebastiana Nankiewicza, kowala z profesji i dziesiętnika trzeciej roty, pokazuje się, że tenże 27 wieczorem z domu swego wyszedł, przez ludzi sobie nieznajomych do Wysockiego cieśli za­prowadzony został, z nim do miasta w celu stawia­nia szubienicy udał się, i tę, jak się sam chełpił, po­stawił i swym podwładnym na egzekucję iść kazał, a dobywszy pałasza, ludzi do wznoszenia szubienicy zachęcał, choć do tego od nikogo nie odebrał rozkazu i dla zachęcenia ludzi piwem częstował.

Ponieważ rzeczony Pankiewicz był przytomny przy każdym wieszaniu i podług własnego zeznania dwie osoby powiesił i szedł po trzeciego Wulfersa, przeto sąd uznaje go być winnym, skazuje na trzy lata więzienia do taczek.

Co się tyczy Jana Rogulskiego, zarzut, że w czasie tych rozruchów rozdawał między lud pieniądze, nie został wcale udowodniony, jako też nie okazało się, żeby się miał z popełnionych tych okrucieństw cheł­pić, owszem, wridoczna, że do stawiania szubienic wcale pomocny nie był. Dlatego sąd zupełnie go z uczynionego mu zarzutu oczyszcza i natychmiast z więzienia wypuścić rozkazuje.

Co się tyczy obywatela Jana Dembowskiego po­kazuje się, że w nocy tenże w czasie stawiania szu­bienic, z domu między lud wyszedł i temuż miejsca wskazywał, gdzie szubienice stawiane być miały

twierdząc*, że się dzieje krzywda tym ludziom, przed domami których szubienice stawiano. Z dalszej in­dagacji pokazało się nawet, że gdy pewna osoba w indagacji nie wymieniona, szubienicę wywrócić kazała, on ją znowu podniósł i na Senatorską ulicę przenieść rozkazał przed prymasowski pałac i lud do wystawienia tu szubienicy zachęcał. Dlatego sąd uznaje go być winnym i skazuje na pół roku wię­zienia , nie odsądzając od prawa obywatelstwa.

Co się nareszcie tyczy oskarżonego i uwięzionego Kazimierza Konopki okazuje się, że tenże 27 prze­szłego miesiąca wyszedłszy na okopy, gdzie trzy cyrkuły miasta Warszawy wtenczas miały rewię, na widok żołnierza boso stojącego miał do ludu zapala­jącą do buntu mowę, namawiając go, aby żądał uka­rania zdrajców, że wieczorem powróciwszy z szań­ców pod Ratuszem Starego Miasta Warszawy, gdzie lud był rozpuszczony, tenże go zatrzymał i wszedł na stołek, aby był widziany i w powtórnej mowie nie tylko ponowił żądanie spiesznego ukarania zdraj­ców, lecz też do zapalenia umysłów kilku więźniów i ich zbrodnię wymienił, jako to: Młodeckiego, jako ojcobójcę, Grabowskiego, jako złoczyńcę już dawno oskarżonego, Boskampa, jako rosyjskiego szpiega i łotra, Szwykowskiego, jako zdrajcę, który plany przeszłej kampanii nieprzyjaciołom wydał; innych o inne zbrodnie obwiniał i śmierci godnych uznawał.

To wszystko Konopka w inkwizycji zeznał. Gdy przeto tymi mowami podburzony lud rzucił się do buntu, bijąc alarm w bęben z warty gwałtem wzięty a potem przy pochodniach stawiał szubienice około szesnastu, a nazajutrz ani przełożeń dobrze myślą­cych, ani najwyższej Rady nie słuchał i cechy wy­wleczone z więzienia winne i niewinne wieszał, co Konopka wprawdzie ze smutkiem widział, ale temu

i 89

nic przeszkadzał, przez co sial się oczywi.śeie powo­dem śmierci iycli ludzi; dlatego skazuje sąd Konoplu; jako burzyciela spokojności na wywołanie z kraju“.

Tak jak w wyroku orzeczono, egzekucja siedmiu skazanych na śmierć, mimo wrzenia wśród ludu warszawskiego, została przeprowadzona w dniu 26 lipca 1794 r. Listem z dnia 28 lipca Kościuszko rozkazał Radzie Najwyższej Narodowej zaprzestania dalszych aresztowań i wymierzania kar w stosunku do sprawców wydarzeń czerwcowych.

SPRAWA PRZECIWKO WOJCIECHOWI SKARSZEWSKIEMU, BISKUPOWI CHEŁMSKIEMU

Wojciech Skarszewski, herbu Leszczyc, urodził się ■w 1740 r. Jeszcze jako kleryk został mianowany ka­nonikiem katedralnym kamienieckim. Święcenia ka­płańskie przyjął dopiero w 1776 r., a więc będąc już mężczyzną w sile wieku. W tymże roku wydał rów­nież pierwsze swoje dzieło pt. „Prawdziwy stan du­chowieństwa w Polsce“ napisane w obronie intere­sów materialnych kleru. Następna jego praca uka­zała się w Warszawie w 1778 r. pt. „Uwagi politycz­ne, imieniem stanu duchownego do zbioru praw pol­skich podane“. W 1790 r. został biskupem chełmskim. Reformom sejmu czteroletniego był przeciwny, przy­jął jednak i zaprzysiągł Konstytucję 3 maja. Natych­miast po zawiązaniu konfederacji targowickiej przystąpił do niej i został konsyliarzem Rady Nie­ustającej w Grodnie, a po usunięciu się Kołłątaja mianowany był podkanclerzym koronnym, a w 1794 r. prezesem Komisji Likwidacyjnej.

Wkrótce po zwycięstwie insurekcji kościuszkow­skiej biskup Skarszewski został aresztowany, nastą­piło to po demonstracjach ludowych w dniu 1 maja 1794 r. Osadzony w więzieniu w pałacu Briihlowskim wspólnie z marszałkiem wielkim koronnym, Fryde­rykiem Moszyńskim i biskupem wileńskim, Ignacym Massalskim, przesłał na ręce króla rezygnację z pod- kanclerstwa.

W czasie samosądu ludu warszawskiego w dniu 28 czerwca tylko dzięki nadzwyczajnej przytomno-

ści umysłu i przysłowiowemu lutowi szczęścia uni­knął zawiśnięcia na szubienicy obok biskupa Massal­skiego. Gdy go wówczas usiłowano wyciągnąć z wię­zienia, wsunął jakiemuś lokajowi, znajdującemu się wśród ludzi ciągnących obu biskupów, dwuzłotówkę w rękę. Lokaj począł wtedy krzyczeć: „Ho, temu dajmy pokój, bo to dobry pan, ale tego szelmę pro­wadźmy — wskazując na biskupa Massalskiego — co ludziom, swoim służącym, każe dawać po sto ró­zeg“. I rzeczywiście Skarszewskiego pozostawiono w spokoju. Nie wywinął się jednak od sądu. Gdy za­rządzeniami naczelnika Kościuszki z dnia 19 i 23 sier­pnia 1794 r. w miejsce zawieszonego Sądu Kryminal­nego Księstwa Warszawskiego, którego działalność ostrej ulegała krytyce z powodu przewlekłego wy­miaru sprawiedliwości, został utworzony Sąd Kry­minalny Wojskowy, pierwszym procesem politycz­nym przed tym sądem była sprawa przeciwko bisku­powi chełmskiemu, Wojciechowi Skarszewskiemu,

o występki przeciwko krajowi.

Proces przygotowano nad wyraz sumiennie i do­kładnie. Deputacja Indagacyjna, w skład której wchodzili sędziowie odznaczający się najbardziej radykalnymi poglądami, jak: Fontana, Rose, Sza­niawski i Zerwanicki, przeprowadzała szczegółowe śledztwo; trwało ono od 1 do 4 września. Dyspono­wano obszernym materiałem źródłowym, wszystkimi mowami oskarżonego oraz dowodami, jakie stanowi­sko zajmował w każdej sprawie. Biskupowi Skar­szewskiemu zadano aż dziewięćdziesiąt sześć py­tań.

Przesyłając Sądowi Kryminalnemu Wojskowemu akta przeprowadzonych dochodzeń w dniu 5 wrze­śnia Deputacja Indagacyjna pisała, co następuje:

Wyindagowawszy ks. Wojciecha Skarszewskiego.

biskupa chełmskiego, i zważywszy, iż tan grając rolę gorliwego patrioty na sejmie konstytucyjnym, przylg­nął potem do spisku targowickiego, że wezwany był do niego na konsyliarza, że użyty został do róż­nych deputacji od tegoż spisku wyznaczonych; że nie prezydując w Deputacji do Egzaminowania Ko­misji Policji dopuścił, aby sejm konstytucyjny w re­lacji do spisku targowickiego i tej komisji był przed­stawiony nienawistni«, a fatalne i niegodziwe pryn­cypia spisku targowickiego, aby były uwielbiane; że na rozbiór kraju z innymi konsyliarzami równie, jak

i przeciwko uzurpacji dóbr przez Kossakowskiego nie manifestował się; że na wszystkie projekta szko­dliwe dla kraju, których przechodowi był przytomny (a bardzo mało takowych bez niego przechodziło), pisał się na stronę mocarstw; że na rozbiory kraju dla Moskwy i Prusaków, równie jak na alians z Moskwą podpisał, że krzyż topazowy i pierścień szmaragdowy (jak powiada, z etykiety ofiarowane) przyjął; że podkanclerstwo otrzymał — zważywszy deputacja to wszystko uznaje być Skarszewskiego pod mocnymi zarzutami o występki przeciwko kra­jowi“.

Sąd już 6 września przystąpił do studiowania przesianych materiałów dowrodowych, lecz nie uznał przeprowadzonego śledztwa jeszcze za dostateczne

i wyczerpujące. Postanowił więc:

1. przejrzeć wszystkie dowody, które posiada De­putacja indagacyjna;

2. zażądać od Deputacji do Przejrzenia Papierów Targowickich i Grodzieńskich przesłania papierów dotyczących biskupa Skarszewskiego i złożenia swej opinii;

3. sprawdzić czy oskarżony figuruje w listach pen­sjonariuszy, czy i jakie utrzymywał związki z am­

basadą rosyjską oraz jaki byt jego wpływ na postę­powanie Targowicy i zjazdu grodzieńskiego“.

Procesem interesowały się najszersze warstwy spo­łeczeństwa. Skarszewski nie uchodził w ich oczach jeszcze za najgorszego, uważano więc, że proces jest symbolem — memento dla reakcji. Wśród arysto­kracji i kół związanych z dworem proces budził wprost przestrach, a sam oskarżony rozumiał, że to nie przelewki. Wzmogły się przeto starania o jego uratowanie. Stanisław August częściowo pod naci­skiem zainteresowanych osób, częściowo w trosce

o całość własnej osoby zwróci! się 8 września do na­czelnika Kościuszki z następującym listem:

Mości Panie Naczelniku! Gdy słyszę, że sprawa ks. Skarszewskiego, biskupa chełmskiego, jest actu na stole w Sądzie Kryminalnym Wojskowym, pona­wiam WPanu dawniejsze przedłożenie moje fauore tegoż biskupa, jako tenże podczas bytności mojej ostatniej w Grodnie wielokrotnie skutecznie czynił starania do umniejszenia wiciu przykrości i niespra­wiedliwości, które przemoc knowała. Tego jestem świadkiem oczywistym. Oraz przypominam, że ksiądz nuncjusz wnosił do mnie powtarzane instan­cje za tymże biskupem. Stąd jestem w życzeniu i na­dziei, że WPan powagą swoją będziesz skłaniał ten sąd, przed którym toczy się teraz sprawa tego bisku­pa, aby się łagodnie z nim obszedł i wolność jemu przywrócił co rychlej. O to proszę WPana tym bar­dziej, że nie wątpię, iż WPan sam będziesz rad oka­zać publiczności naszej i zagranicznej, a mianowicic Rzymowi, istotną różnicę ducha i czynów tego sądu od fatalnych dziejów 9 maja a jeszcze bardziej 28 juni.

Wyglądając żądanego od WPana responsu, nnj-

chętniej ponawiam wyraz najszczerszego afektu

i szacunku dla WPana“.

l ego samego jeszcze dnia Kościuszko udzielił kró­lowi nie oczekiwanej przez niego odpowiedzi, że miałby „sobie za występek mieszać się w sądownic­two i czynić jakiekolwiek insynuacje do sędziów. Prawidłem jest moim — pisał Kościuszko — ani na- stawać na nikogo, ani się wdawać za nikim“.

Sprawa zbliżała się jednak prędko ku końcowi. W d niu 10 września na posiedzeniu przedpołudnio­wym sąd po wnikliwym przestudiowaniu akt i tłu­maczeniu się oskarżonego w Deputacji Indagacyjnej opracował następujących dwadzieścia sześć pytań, na które oskarżony miał dać odpowiedź.

..1. Czy podpis Twój jest na zeznaniu w Deputacji Indagacyjnej uczyniony?

2. Czy przysiągłeś na Konstytucję 3 maja i czy tę konstytucję uważałeś za dobrą?

3. Czyś zrobił akces do konfederacji targowic- kiej i czyś przysięgał na tę konfederację?

4. Spisek targowicki jakeś uważał i w swoim prze­konaniu, czyś go miał za dobry i sprawiedliwy, czy przeciwnie ?

5. Któż Cię uwolnił od przysięgi na Konstytucję 5 maja, mógłże Cię lub od niej zwolnić, gdyś ją do­browolnie zaprzysiągł, a tym bardziej mogłeś za czy- imkolwiek przykładem iść w tej mierze?

6. Skądżeś powziął tę naukę, że wolno jest czynić w mniemaniu, że skutek tej złej czynności może wyjść na dobre?

7. Źle sam zrobiwszy, któż Ci dał tę moc zachęcać innych i rozgrzeszać do złamania danej, a wykona­nia nowej przysięgi? Toś uczynił, perswadując bez­wstydnie oficjalistom policji, bez czego oni nie po­szliby za twoim przykładem, z równie gorszącym

zdaniem pośpieszyłeś się na zjeździe grodzień­skim.

8. Czyliś był i jak zgorszony i przymuszony do przystąpienia do spisku targowickiego i grodzień­skiego? Czegoś się tak bardzo lękał konfiskaty dóbr, które nie podlegały konfiskacie jako duchowne? Do­bry pasterz powinien raczej przestać być biskupem, życie nawet stracić, a tym bardziej być trochę uboż­szym, niż dla utrzymania się przy swej intracie przykładać się do zguby swej ojczyzny.

9. Powiadasz, żeś pojechał do Grodna z przyczyny mającego się zwołać kongresu duchownych, któż Cię kiedy i jakim pismem zawiadomił lub zwoływał?

10. Czemuż obrałeś raczej sobie naśladować Kos­sakowskiego i Massalskiego biskupów, nie zaś in­nych, którzy się do targowickich i grodzieńskich ro­bót nie mieszali?

11. Dochodziłyż Cię za czasu spisku targowickiego wieści o podziale kraju?

12. Po cóżeś jechał na zjazd grodzieński, słysząc

o tej wieści i widząc, że sami Moskale robili sejmik? Szedłeś do Grodna, widząc, że się na gwałt zanosi, jakbyś szukał tego, żeby Cię przymuszono, byś się przyłożył do nieszczęścia Polski.

13. Czemu wreszcie niektórych spiskowców nie naśladowałeś, którzy nie mogąc ścierpieć dalszych bezprawiów — porzucili Grodno?

14. Czyś brał i od kogo jakie pieniądze lub pensje lub za co i jakie, i od kogo wziąłeś prezenta?

15. Brać prezenta od dworu, który nas rozszarpał, sądzisz, że rzeczą nie już z etykietą, lecz z uczciwo­ścią zgodną?

16. Czy utrzymywałeś jaką korespondencję z oso­bami należącymi do dyplomacji moskiewskiej i pru­

skiej lub z innymi Moskalami i Prusakami, lub też z Polakami zaprzedanymi tym dworom?

17. List do Igelstroma pisany jestże Twój?

18. Zawsze! się w tym interesie do ministra raczej moskiewskiego a nie władzy jakiejkolwiek bądź podówczas krajowej udawał, rzecz oczywista, że nie dlaczego innego, tylko by ten powagą swoją i przy­musem zrobił to, czegoś na wyrodnych nawet Pola­kach, marnujących dobra Rzeczypospolitej, utargo- wać nie mógł.

19. Toś się odprzysiągł Konstytucji 3 maja i całego cnotliwego sejmu, nie chciałeś, by konstytucja mó­wiąca o Twej intracie była święta i nienaruszona — to okazuje, żeś tylko o sobie myślał, a bynajmniej

0 kraju.

20. Jakżeś mógł być dalekim od tajemnic gro­dzieńskich, jak powiadasz, kiedyś do układania aktu konfederacji w gabinecie królewskim z. Moszyńskim

1 innymi należał, jako i innych projektów ważniej­szych?

21. Po podpisaniu aliansu należałoż do najwięk­szych zbrodni przydawać, naigrawać się z własnej ojczyzny przez wyznaczanie wielkiego poselstwa z podziękowaniem za zabór kraju i szczęśliwy alians, który zamieniał resztę Polski w prowincję moskiewską ?

22. Jakżeś śmiał swym projektem dziękować

i oświadczać wdzięczność Sieversowi za jego tyrań- skie postępki i znowu w mowie swej powiedziałeś, że deputacja ma wolne ręce do podpisania, a usta związane do traktowania?

23. Odwołujesz się do swoich mów; gdyby te były tak patriotyczne, jak powiadasz, czemuś ich nie dru­kował lub nie oddawał do kancelarii?

24. Jakichżeś używał dróg, że Cię umieszczano

w różnych deputacjach i delegacjach i inne dawano urzędy? Poczciwy człowiek w nieszczęściu kraju, gdy już nic więcej uczynić nie może, siedzi przynaj­mniej w zaciszu, do niczego się nie miesza, zły pnie się na urzędy — by mógł więcej szkodzić i zyskiwać z nieszczęścia ojczyzny.

25. Za coś się pisał na projekta rozbioru dla oby­dwóch dworów i na haniebny alians podpisywał? Odpowiedz — kio jest mocen oddać W niewndę braci swych? Godnież jest, choćby 31a ocalenia swego ży­cia przykładać się do zguby ojczyzny? Może Cię własne twe sumienie usprawiedliwić?

26. Czy nie masz co na obronę swoją?“

Pytania te, ułożone nad wyraz zręcznie — prze­kreślały przed Deputacją Indagacyjną z góry po­szczególne tezy obrony oskarżonego, którymi uspra­wiedliwiał się i starał się wykazać swoją niewinność.

Na posiedzeniu popołudniowym w dniu 10 wrze­śnia sąd w pełnym swoim siedmioosobowym składzie (generał Józef Zajączek jako przewodniczący oraz generał-major Gabriel Taszycki, generał-major Fran­ciszek Łaźniński, wicebrygadier Guszkowski, puł­kownik Gawdzicki i majorowie: Bębnowski i To­masz Maruszewski jako członkowie) słuchał zeznań oskarżonego.

Oskarżony biskup w ostatnim słowie z wielką sta­nowczością obstawał przy swojej niewinności. „Obro­na moja — podkreślał — jest w sumieniu moim. do którego odwołuję się w moira postępowaniu, nie mia­łem na celu żadnych zysków, przymuszony pojecha­łem do Grodna, gwałt nie pozwolił usłużyć ojczyźnie, jak pragnęło serce dobrego Polaka, nie należałem do żadnych konfederacji, do żadnych układów, projek­tów, byłem sam swoim, od nikogo nie dependowa- łem. przeszłe moje czynności obywatelskie najlepiej

zaręczą o moich szczerych chęciach ratowania oj­czyzny“.

Następnego dnia, to jest 11 września, sąd po nara­dzie przystąpił do głosowania. Przewodniczący Zają­czek. Taszycki. Łaźwiński. Guszkowski i Maruszew- ski glosowali za karą śmierci i konfiskatą majątku, dwaj pozostali członkowie sądu: Gawdzicki i Bęb- nowski głosowali za odsunięciem od prerogatyw cy­wilnych i duchownych, zaniknięciem dożywotnim u kapucynów i konfiskatą majątku. Zapadł więc wyrok, zasądza jący biskupa Skarszewskiego na karę śmierci przez szubienicę publiczną.

Wyrok brzmiał jak następuje:

11 września 1794 r. Sąd Kryminalny Wojskowy w sprawie ks. Wojciecha Skarszewskiego, biskupa chełmskiego (ile z okoliczności występków jego do rozsądzenia w ważnej materii przychodzącego) jak najostrożniej postępując, przywoławszy tegoż z aresz­tu w przytomności jego przysięgę (w rotę zwyczajną na sprawiedliwe sprawy jego sądzenie) wykonał. Po której wykonanej, powtórzywszy indagację (co do niektórych obiektów) przez nowo uformowane punk- ia, do czytania dowodów tak w Deputacji łndagacyj- nej, jako i w sądzie swym odebranych przystąpił. Po rozważnym tych przeczytaniu i najściślejszym rozstrząśnięc-iu, ponieważ jasno okazuje się, iż ks. Wojciech Skarszewski, biskup chełmski, wykonaw­szy na utrzymanie Konstytucji 3 maja i obronę jej przysięgę, do spisku targowickiego na konsvliarza wcisnął się, tamże przeciwnie na zniszczenie konsty­tucji od narodu całego przyjętej — powtórną przy­sięgę bezczelnie wykonał i od tego zbrodniczego składu do różnych deputacji był nominowany, a ja­ko Deputacji do Egzaminowania Komisji Policji pre- zydując i uwielbiając dzieło początkowego spisku

targowickiego bezwstydnie wychwalać, a sejm kon­stytucyjny legalny w relacji swej ohydnie wysta­wiać ważył się; przeciw administracji dóbr biskup­stwa krakowskiego przez Kossakowskiego wykona­nej (jak sam twierdzi, iż na kongres imieniem du­chowieństwa byt wystany) nie obstawa! ani się manifestowali Po zebraniu się zaś spiskowego sejmu samowolnie (ile siedząc w deputacji — lubo, jak po­wiada, by! postrachem skonfiskowania dóbr bisku­pich, które jako duchowe tej nie podpadały, zagro­żony), do tak szkaradnego jurgieltników grona, w pierwszych dniach zaczęcia sejmu, wcieli! się. A postępując w nim krok za krokiem do zguby ojczyzny dążącym kierowany duchem czarnym — in turno czy projekt Łobarzewskiego, który to mial w sobie, by traktat moskiewski podany od Sieversa podpisany byl, ma iść do decyzji lub nie — pomie- niony biskup poszed! affirmałioe — przez co rów­nież wspólnikiem podającego projekt byl się wyja­śnił, a lubo na tumowaniu onegoż nie znajdował się, jednak na ratyfikację jego in turno kreskowa!,

i jako deputowany podpisywał i co nie dostawało jemu dopełnić w podłej i niecnotliwej dla Moskwy krajów Rzeczypospolitej usłudze, to wreszcie dla króla pruskiego projekt traktatu zaboru kraju Wiel­kopolskiego, wotowaniem swym w trzech turnacli popart, a nawet pisząc się na ratyfikację obydwóch zaborów — niewolę własnych braci bezczelnie utwierdzić przedsięwziął, a sam projekt podzięko­wania i wdzięczności Siieversowi za przyłożenie się do negocjacji z królem pruskim do izby wniósł. A dalej idąc za obcej intrygi przewodnictwem do nowowlożonych na kraj kajdan i bezwstydnej nie­woli, podpisując szkaradny z Moskwą alians — na­ród wolny i nigdy nie podległy jak gdyby w hój-

downiczy zamieni! i swym czynem do tego przyło­ży! się. Za dokonanie tak sprośnego dzieła prezent krzyża i pierścienia (jak twierdzi, na uniewinnienie siebie, z etykiety ofiarowany) przyjął. Do tej tak widocznej reszty rozszarpania kraju i zguby, podłość

i nikczemność narodowi przypisując, za wysłaniem wielkiego poselstwa do imperatorowej z podziękowa­niem za jej protekcję i doniesieniem o tym jakoby szczęśliwym aliansie innym dworom w dwóch prze- chodach tej materii poszedł affirmatioe. Na koniec zamiast wszystkie szkodliwe narodowi i formie rzą­dów projekta z obowiązkami Polaka cnotliwego, charakterem btskupa i senatora nie zgadzające się (podług przysięgi) oddalać; na te najezdnikom na­rodu podło dogadzając woli ich, jako wyraźny adhe­rent, wotował, a bezdennej chciwości pełen — sejm konstytucyjny tylko co do sumy siedemdziesięciu tysięcy złotych polskich dla niego na fundusz do biskupstwa wyznaczony utrzymywał, a tak nie­wdzięczny tego wszystkiego odrodny syn ojczyzny zasadę szczęścia swego (na dumie ohydnej wynie­sienia się przez upadek ojczyzny, a szczeble chytrej intrygi) więcej nad miłość i dobro ogólne narodu przekładał. Sąd Kryminalny Wojskowy uważając, jak naród wolny ufnie i ślepo los swój i ojczyzny senatorom powierza, przestępstwa ich wyśledzone

i jawne tym mocniejsze ukaranie za sobą pociągają. Przeto winnym i z dowodów przekonanym o zdradę ojczyzny ks. Wojciecha Skarszewskiego, biskupa chełmskiego od czci, sławy i urzędów odsądzając, na karę śmierci przez szubienicę publiczną (a to od promulgacji niniejszego wyroku w przeciągu godzin dwudziestu czterech przez mistrza sprawiedliwości wykonać mianą, za poprzednim mianem zdjęcia z niego sakry i wszelkiej do tego użycia religii świę­

tobliwej formalności) stanowi i egzekucję oncgo miejscowej policji oddaje, majątek zaś jego miany lub z sukcesji należący na Skarb Narodowy (z za­bezpieczeniem praw jego wierzycieli) konfiskuje

i tego dochodzenia Wydziałowi Skarbu w Radzie Najwyższej poleca — mocą niniejszego wyroku“.

Wyrok został w dniu 12 września w obecności są­du i przybyłej publiczności odczytany oskarżonemu przez porucznika audytora Więckowskiego i prze­słany prezydentowi st. miasta Warszawy, Zakrzew­skiemu, do wykonania. Ogłoszono go drukiem, a Ko­ściuszce doniesiono, że biskup Skarszewski został skazany na karę śmierci „za przykładanie się do zguby i podziału ukochanej ojczyzny".

W dniu 13 września biskup Skarszewski został pod eskortą odprowadzony do prochowni. W kościele Panny Marii na Nowym Mieście proboszcz ks. Ma­linowski, biskup cedeński, o godzinie siódmej rano dokonał ceremoniału zdjęcia sakry ze skazańca. Ks. Skarszewski zachował do końca zupełny spokój. Gdy się biskup Malinowski omylił ścierając ręką namaszczenie z czoła zamiast ze szczytu czaszki, ks. Skarszewski rzekł do niego: „Nie czoło, monsi- gnore, trzeba ścierać, ale szczyt“.

Reakcja poruszyła wszelkie możliwe sprężyny, aby do wykonania wyroku nie dopuścić. „Król za­drżał czytając ten wyrok — przekazał nam generał Zajączek — i z własnych ust jego słyszano te słowa: »Dość jest ten wyrok przepisać, żeby i mnie samego na śmierć skazać« — użył przeto wszystkich sposo­bów do uwolnienia winowajcy. Zakrzewski gorliwie mu w tym zamiarze pomagał, nuncjusz papieski połączył się z nimi...“

Niemcewicz zaś, który, jak pisze, przez cały czas rewolucji nie odstępował Kościuszki i w jednym

z nim spal namiocie, dostarcza nam następujących szczegółów: „Król sam przyjeżdżał do obozu, dalej nuncjusz papieski, Lift a, wystawiając, że już wiele biskupów haniebną śmiercią zginęło, że nie przystało wiernemu Bogu. szlachetnemu narodowi polskiemu naśladować wściekłe okrucieństwa wzburzonych Francuzów. Kościuszko, łatwo zakłopocony, kilka niewyraźnych słów odpowiedział; lecz resztę dnia wielce był niespokojny. Był to człowiek, przy wiel­kiej odwadze, łagodny, bynajmniej krwi nie chciwy; w nocy długo męczył się z sobą, oka zmrużyć nie mogąc. Nareszcie zapytał mnie, co ja w sprawie Skarszewskiego myślałem, czy koniecznie wieszać go trzeba? »Nie widzę w tym konieczności — rze­kłem. — Dla przykładu zdrajców już nawieszano niemało. Egzekucje podobne coraz bardziej rozju­szają lud; im dłużej patrzeć będzie na nie, tym zuch­walszym się stanie i na podejrzanych, a może nie­winnych rzucać się będzie, a ohyda, miotana dziś na Robespierra, Marata, i na nas spadnie. Uchowaj­my rewolucję naszą, ile można, wolną od okrucień­stwa zarzutów«. »Masz rację — odparł Kościuszko — ale cóż robić?« — »Gzy nie można by go złożyć z biskupstwa i na całe życie zamknąć w więzie­niu?« —r »Masz rację, tak zrobię«. Jakoż nazajutrz odmienił wyrok“. Już w dniu 13 września przesłał sądowi „Sentencję Najwyższego Naczelnika“, ogło­szoną następnie w gazetach. Brzmiała ona:

Uwiadomienie względem zmiany kary śmierci na karę wiecznego więzienia. Gdy z przyczyny dekretu śmierci na ks. Skarszewskiego przez Sąd Krymi­nalny Wojskowy ferowanego, ks. nuncjusz Stolicy Apostolskiej udał się do Najwyższego Naczelnika

i rozpościerając żale Ojca św. przekładał, jak ten ubolewa, że liczne ukaranie za zbrodnie przeciw na­

rodowi, zwłaszcza na biskupów padają, i że w ich osobach prześladowanie cierpiąc religii upatrywać będzie: zatem Najwyższy Naczelnik, chcąc okazać, że naród wolny ani żadnej religii nie prześladuje, ani krwi zdrajców, gdy są ludźmi — chciwy nie jest, z mocy onemu właściwej umniejszanie kar przez sądy wojskowe wskazanych: chwaląc i potwierdza­jąc we wszystkiem dekret sprawiedliwy Sądu Kry­minalnego Wojskowego względem ks. Skarszewskie­go karę śmierci tylko na wieczne więzienie prze­mienił“.

Równocześnie Kościuszko w liście prywatnym wy­stosowanym do generała Zajączka pisał, że chociaż biskupa Skarszewskiego „uznaje być wielce prze­stępnym, z tym wszystkim zważywszy, że zupełne odrzucenie próśb papieża mogłoby ściągnąć ze stro­ny onego kroki, które w ludziach pełnych jeszcze przesądu i ciemnym po prowincjach pospólstwie mo-' głoby sprawić wrażenie niebezpieczne w swych skutkach dla powstania naszego, zważywszy nadto, że powodowanie się w tym razie ludzkością oddali w postronnych narodach opinię przez nieprzyjaciół naszych rozsiewaną, jakoby rewolucja nasza, jakoby rząd chciwy był wylewu krwi obywatelskiej, zwa­żywszy mówię te wszystkie powody, aprobując de­kret we wszystkich punktach karę śmierci na wiecz­ne i ścisłe więzienie zamieniam“.

Lecz i ten prywatny list nie potrafił w danej chwili załagodzić sytuacji, gdyż sąd w całym swym komplecie podał się do dymisji. Kołłątaj popierał tę decyzję w Radzie Najwyższej Narodowej. General Taszycki napisał do Kościuszki list kolportowany w Warszawie:

Najwyższy Naczelniku! List Twój rozgonił naszą sesję, więcej na nią nie chcę powracać. Patrzałem

zawsze na Ciebie, Naczelniku, jako na największego republikanina, dziś przemówiłeś do nas ustami de­spoty. Gdy zaś wyroki naszego sądu nie są do Twej myśli, tedy nie zostaje, jak tylko — którzyśmy jego grono składali — upraszać Ciebie, abyś nas z tych delikatnych uwolnił obowiązków, szczególniej mnie, który tego upraszam“.

Wywołana burza ucichła dość prędko. Skończyło się na tym — trudno dzisiaj ustalić, co wpłynęło ostatecznie na takie załatwienie — że ustąpił tylko jeden Zajączek, a pozostali członkowie sądu zacho­wali swoje funkcje.

Również Kołłątaj na wieść o zmianie Skarszew­skiemu przez Kościuszkę wymiaru kary, jak pisze Niemcewicz, „nie posiadał się ze złości; zawzięty on był szczególnie na Skarszewskiego, że w czasie Tar­gowicy przyjął odjętą Kołłątajowi pieczęć mniejszą koronną. Napisał więc do Kościuszki list surowy, obraźliwy, wyrzucający mu brak energii, powolność dla dworu itd. Kościuszko tak był listem tym do­tknięty, iż odpisał, składając najwyższą władzę na­czelnika. Tu kłopot dla Kołłątaja, wiedział, jak był Kościuszko od narodu całego kochany, u pospólstwa wzięty; lękał się więc, by oddalenia się wodza jemu nie przypisywano. Pojednał się więc z naczelnikiem, niechęć jednak ku niemu głęboko w sercu chowTając“.

Biskup Skarszewski — zasądzony zatem na doży­wotnie więzienie —i pozostał w więzieniu, w którym przebywał.

Gdy Suworow zajął Pragę, otworzono więzienia uwalniając jeńców wojennych pruskich i rosyjskich. Skorzystał z okazji dożywotni więzień Skarszewski, wyszedł na ulicę i „sam się zaraz prosto z więzienia na biskupa wystroił, wziąwszy na nogi pończochy fioletowe, amułkę takąż, prezentując się w tak krót-

kich sukniach z płaszczykiem fioletowym i w orde­rach. Twarz mu się w więzieniu bynajmniej nie zmieniła, snadź się tam miał dobrze i musiał miewać bliskiej wolności swojej objawienie“, jak nam prze­kazują współczesne relacje.

Po ostatnim rozbiorze Polski jego rezydencja bi­skupia, Chełm, znalazła się pod zaborem austriac­kim, a ponieważ Austriacy wyroku trybunału rewo­lucyjnego nie uznawali, nie robili więc ks. Skar­szewskiemu żadnych wstrętów i bez przeszkody za­siadał na swym stolcu biskupim. W rocznicę ocale­nia od szubienicy, 28 czerwca, corocznie umartwiał się postem i rekolekcje odprawiał.

Gdy w 1805 r. zostało utworzone nowe biskupstwo lubelskie, pierwszym jego biskupem został Skarszew­ski. Po utworzeniu Królestwa Kongresowego car Aleksander I powołał Skarszewskiego do senatu, podczas gdy książę-generał Zajączek — który w 1794 r. wyrok śmierci na biskupa ferował — był namiestnikiem.

Biskup Skarszewski, zasiadając w sejmie jako se­nator, brał żywy udział w jego rozprawach, w szcze­gólności w atakach na prawo małżeńskie wprowa­dzone kodeksem Napoleona. Ogłosił wtedy broszury „O małżeństwie“ i „O władzy duchownej“.

W 1824 r. Skarszewski został prymasem Królestwa Polskiego, którą to nominację, skoro na czele kleru znalazł się biskup skazany sądowym wyrokiem na szubienicę, patriotyczna część społeczeństwa uwa­żała za swojego rodzaju policzek wymierzony przez cara Aleksandra I Polakom.

Prymas Skarszewski zmarł w 1827 r. i został po­chowany w podziemiach katedry św. Jana w War­szawie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Szenic Stanisław KRÓLEWSKIE KARIERY WARSZAWIANEK
Stanisław Wyspiański Warszawianka i inne, Opracowanie Wstępu BN
Stanislaw Wyspianski Warszawianka [opracowane]
33 Stanisław Wyspiańśki Warszawianka
33 Stanisław Wyspiańśki Warszawianka
Stanisław Wyspiański Warszawianka
Stanislaw Wyspianski Warszawianka
Stanisław Wyspiański Warszawianka Lelewel Noc listopadowa BN
STANISŁAW WYSPIAŃSKI WARSZAWIANKA LELEWEL NOC LISTOPAD doc
Stanisław Wyspiański Warszawianka Lelewel Noc listopadowa
Stanisław Wyspiański Warszawianka
56 Stanisław Wyspiański Warszawianka 12
Achiles Fould, Wizerunki wsławionychŻydów XIX wieku, Warszawa 1869, tom II
Wyspiański Stanisław Warszawianka Lelewel Noc listopadowa

więcej podobnych podstron