Eric Malpass
Od siódmej rano
Książkę tę poświęcam Michaelowi i Jeanet, Heather i Rosemary
Rozdział pierwszy
Świt i niebo jak zimna owsianka. Padał śnieg i kilka wilgotnych łat czepia się
wciąż załomów dachu.
W dużym, niskim domu rodzina tkwi w porannej niedzielnej hibernacji, kuli się
przed zimnem nadchodzącego dnia.
Ale Gaylord był nieczuły na zimno. Młody Gaylord Pentecost był nieczuły na
większość zjawisk. Obudził się i połaził sobie jakiś czas po łóżku. Kiedy go to
znudziło, podciągnął pidżamę na nie istniejący brzuch i wyruszył z misją dobrej
woli.
Obchód domu zaczął od dziadka. W pokoju dziadka było ciemno. Odsunął zasłony.
Zasłony wisiały na mosiężnych kółkach. Odsuwane przez kogoś innego
pobrzękiwały
jak kastaniety. Odsuwane przez Gaylorda ogłuszały niczym huk karambolu na
autostradzie.
Dziadek nawet nie otworzył oczu. - Wynoś się stąd natychmiast - powiedział.
Pod kołdrą dziadek wyglądał jak twarda, mała, okrągła górka. Gaylord rozpędził
się, skoczył i wylądował na jej grzbiecie. - Jestem rycerz - wrzasnął - a ty
jesteś moim wierzchowcem!
- Nie jestem żadnym wierzchowcem - jęknął dziadek. - Jestem starym człowiekiem,
który pragnie odrobiny spokoju.
Chłopiec przytknął badawczo palec do jednej prastarej powieki. Poddarł powiekę,
zamyślony spojrzał w żółtawe, zgnębione, żałosne oko. Odjął palec, powieka
opadła. - Chcesz, żebym ci zrobił herbaty? - zapytał.
- Tak... jeśli ci to zajmie dużo czasu - odparł dziadek.
Gaylord zeskoczył z wierzchowca. - Nie potrwa nawet minuty - oznajmił wesoło.
- Nie śpiesz się, bardzo cię proszę - powiedział dziadek.
Gaylord poszedł do ciotecznej babki Marigold. - Przynieść ci herbaty? - zawołał
od progu.
Ale starsza pani, której aparat akustyczny wraz z okularami i zębami leżał na
nocnym stoliku, przyczaiła się mówiąc sobie w duchu, że w takich okolicznościach
jej głuchota nie jest już udręką i staje się błogosławieństwem, spokojnym
schronieniem.
Gaylord złożył wizytę ciotce Rose. Na białej poduszce długa, blada twarz ciotki
wydawała się żółtą plamą. Widok bratanka nie rozjaśnił jej radością. - Co
czytasz? - spytał.
- Książkę.
- Jak się nazywa?
- "Psychopatologia w życiu codziennym" - odparła ciotka Rose. - Teraz już
rozumiesz? - zapytała złośliwie.
Sylaby stoczyły się do mózgu Gaylorda niczym węgiel spadający w dół zsypu. I
leżały na dnie pomieszane jak groch z kapustą. Zbliżył się i zajrzał ciotce Rose
przez ramię. - Są obrazki?
- Nie - odparła.
- A o czym to?
- O psychopatologii- powiedziała. - W życiu codziennym - dodała wyjaśniająco.
Gaylord pociągnął kołdrę. - Mogę wejść?
W ciotce Rose zaszła raptowna zmiana. Skuliła się jak kot przyparty do muru,
ściągnęła wargi. Zacisnęła dłonie na książce, jak rowerzysta pędzący w dół bez
hamulców zaciska dłonie na kierownicy. - Jedyna chwila w ciągu dnia, kiedy mogę
mieć trochę spokoju od tej przeklętej, zwariowanej rodziny, a ty mi tu
przychodzisz! Wynoś się, chcę poczytać. Idź do Becky. Będzie zadowolona, że ma
kogoś w łóżku, choćby tylko ciebie. - Dygotała wpatrując się w zadrukowaną
stronicę.
Gaylord obserwował ją z zainteresowaniem. Zdarzało się to już dawniej. Człowiek
mógł prowadzić z nią normalną, spokojną rozmowę i nagle ciotka Rose zbierała się
w sobie do skoku. Bardzo interesujące. Naturalnie wiedział, w czym rzecz.
Słyszał, co mówił o tym dziadek. Podszedł bliżej i wspiął się na poręcz
mosiężnego łóżka. Nie miało sensu tu zostawać. - Napiłabyś się herbaty? -
spytał.
Nie odpowiedziała. Postanowił więc pójść do ciotki Becky.
Ciotka Becky była różowokremowa, cała w koronkach i falbankach. Gaylord lubił
ciotkę Becky. Właściwie już postanowił, że jak dorośnie, to się z nią ożeni.
Pociągnął kołdrę.
- Właź - powiedziała.
Wlazł. Ciotka Becky była ciepła i miękka, i ładnie pachniała. Gaylord nie był
ani ciepły, ani miękki. "Jakby się miało w łóżku dużą żabę" - pomyślała Becky. -
Co robiłeś? - spytała.
- Byłem u ciotki Rose.
- A co ona robi?
- Czyta.
Ciotka Becky wydawała się rozbawiona. - Co czyta? Gaylord zastanawiał się przez
chwilę. - Psych... Coś o psach i łopatach - zaryzykował.
- Nie do wiary.
- A potem zrobiła się jakaś dziwna.
- Dziwna?
- Taka cała wykrzywiona. Chyba nie bardzo chciała, żebym u niej zostawał.
- Biedna Rose - powiedziała Becky z leniwą satysfakcją.
Uznał, że najwyższy czas popisać się diagnozą dziadka. - To te jej przeklęte
nerwy - oznajmił.
Ciotka Becky przechyliła głowę do tyłu i zaczęła się śmiać. Zobaczył między jej
białymi zębami mały różowy język. Wsadził palec i dotknął go. - A ty co robiłaś?
- spytał.
- Marzyłam.
- O czym?
- O mężczyznach.
"Marzyć o czymś takim nudnym" - pomyślał.
- Napiłabyś się herbaty? - spytał.
- Z rozkoszą.
Gaylord zeskoczył z łóżka, znowu podciągnął pidżamę i skierował się do drzwi. -
To nie potrwa minuty
- oznajmił. Poszedł do sypialni rodziców.
Zdziwił się widząc matkę samą w łóżku. - Mamo, gdzie jest tatuś?
- Na poddaszu.
Zaczął przestawiać drobiazgi na toalecie. - Mamo, dlaczego tatuś śpi na
poddaszu? - spytał.
- Bo jest wstrętny podlec i nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka.
- Dlaczego nie mogliście znaleźć wspólnego języka?
- Bo mówiliśmy o pieniądzach.
Gaylord podreptał do pokoju na poddaszu. Ojciec leżał na łóżku polowym, owinięty
nieporządnie w wojskowe koce - jak mumia, która zaczęła się rozwijać.
Rozpaczliwie udawał, że śpi. - Tatusiu, dlaczego śpisz na poddaszu?
- Nie śpię - odparł ojciec. - Spałem, ale mnie brutalnie wyrwano ze snu.
Subtelna wymówka należała do tych rzeczy, na które Gaylord był nieczuły. - Ja
bym uważał, że na poddaszu jest zimno - oznajmił.
- A bo jest - przyznał ojciec. - Piekielnie zimno.
- Mamie to wygodnie w łóżku - powiedział Gaylord. - Przynieść ci herbatę?
- Tak, proszę. - Ojciec obrócił twarz do ściany.
Gaylord zabrał się więc do swego dzieła miłosierdzia. Na dole w kuchni odkręcił
kran i puścił zimną wodę pełnym strumieniem. Potem przytknął palce do otworu.
Woda siknęła rozkosznie na wszystkie strony, oblewając kuchnię i oblewając jego.
Przyjrzał się swojej mokrej pidżamie i w myślach skreślił matkę z listy osób,
którym poda herbatę. Szósty zmysł ostrzegał go zazwyczaj, co matka zniesie, a
czego nie zniesie. Właściwie nie przepadał za matką. Zbyt często nie mogli
znaleźć wspólnego języka.
Skompletował filiżanki i spodki, ustawił je na tacy i napełnił do połowy
roztworem mleka i cukru. Następnie nalał wody do największego czajnika i
postawił go na gazie.
Trwało to bardzo długo. Gaylord zaczął się nudzić. Matka opowiadała mu kiedyś o
chłopcu, który zatkał łyżeczką dziobek czajnika i wynalazł lokomotywę. Kiedy
wreszcie woda się zagotowała, spróbował naśladować chłopca. Przykrywka
podskoczyła do góry. Nie bardzo wiedział, co to ma wspólnego z lokomotywami, ale
postanowił, że kiedyś dokona jakiegoś
wynalazku - tyle tylko, że lokomotywy zostały już wynalezione, a jemu nie
przychodziło do głowy nic innego wartego wynalezienia, co bardzo utrudniało
sprawę.
Wsypał do dzbanka ćwierć funta herbaty. A ponieważ był dzieckiem ostrożnym,
zanim zalał herbatę, zgasił gaz i poczekał, aż woda trochę przestygnie. W końcu
jednak wszystko było gotowe. Napełnił filiżanki. W herbacie pływało tyle
listków, że przypominała raczej gęsty sos miętowy, ale uznał, że to nie ma
znaczenia. Dźwigając tacę wspiął się na schody.
Wszedł z filiżanką do pokoju dziadka. Dziadek spojrzał na obmierzły płyn i
wzdrygnął się. - Zaczekam, aż wystygnie - powiedział.
- Kiedy jest zimna - zapewnił go chłopiec.
Podszedł do okna. Listopadowy dzień dygotał z zimna. Jak pacjent, który oddycha,
ale ani nie widzi, ani się nie rusza, ani nic nie czuje, będzie się utrzymywał
przy życiu, dopóki zimowy zmierzch nie okryje litościwie ziemi. Wtedy umrze -
niekochany, nieopłakiwany, prawie niezauważony. - Tatuś nie spał z mamą -
oznajmił Gaylord.
- To mi wygląda na tego głupca - skonstatował starszy pan.
Gaylord powędrował z radosną nowiną do ciotecznej babki Marigold. Mimo głuchoty
staruszka miała szczególny dryg do wyławiania uchem co ciekawszych wiadomości.
Poderwała się teraz jak okryty całunem nieboszczyk w dniu zmartwychwstania. -
Boże, miej w opiece nas wszystkich! - zawołała. - A dlaczegóż to°
- Bo nie mogli znaleźć wspólnego języka - wyjaśnił. Uchylił drzwi do pokoju
ciotki Rose i wsunął głowę do środka. - Czy mówiłaś, że chcesz herbaty?
Ciotka Rose drgnęła konwulsyjnie, wpiła oczy w książkę i milczała.
- Tatuś nie spał z mamą - zawiadomił Gaylord.
Efekt jego słów był zdumiewający. Ciotka Rose wyciągnęła ramiona. - Och, mój ty
biedny aniołku! - zawołała.
Gaylord nie mógł zrozumieć, dlaczego stał się nagle biednym aniołkiem. Ale
przypomniał sobie, że ma do spełnienia ważne obowiązki. Wszedł z filiżanką do
pokoju ciotki Becky.
- Nie zapomniałeś o Rose? - spytała.
- Jakoś nie miała ochoty na herbatę.
Ciotka Becky uśmiechnęła się. Gaylord poszedł z herbatą na górę do ojca. Ojciec
spojrzał i natychmiast odwrócił się do ściany.
- Powiedziałem dziadkowi i wszystkim, że jesteś na poddaszu - oznajmił,
obracając w zamyśleniu oko wypchanej sowy.
- Kochana dziecina - szepnął ojciec.
- Smakuje ci?
- Szalenie. Jesteś pewien, że nie wsypałeś przez pomyłkę cykuty?
- Chyba nie - odparł Gaylord zastanawiając się leniwie, w której puszce mama
trzyma cykutę. - Pójdę się teraz ubrać.
- Doskonały pomysł - powiedział ojciec z ulgą.
Jak zwierzęta budzą się ze snu zimowego na wezwanie wiosny, tak rodzina zaczęła
się budzić do życia. Wzdychając ciotka Rose wsunęła skórzaną zakładkę do swojej
"Psychopatologii", zarzuciła szlafrok na flanelową koszulę nocną, zerknęła do
lustra, wzdrygnęła się i wyszła na korytarz. Nacisnęła klamkę drzwi. Zamknięte.
Zastukała zirytowana. - Już wychodzę - rozległ się wesoły głos Gaylorda.
Ciotka Becky narzuciła przezroczysty negliż na
ozdobioną falbankami pidżamę, uśmiechnęła się z zadowoleniem do swojego odbicia
w lustrze i wyszła na korytarz. Zabębniła palcami w drzwi. - Już wychodzę -
rozległ się wesoły głos Gaylorda.
Teraz podeszła do drzwi matka. - Gaylord, jeżeli będziesz tu siedział całe rano,
każę ci chodzić do ubikacji na dworze.
Westchnął. Nie lubił ubikacji na dworze. Dziura była tak wielka i tak głęboka,
że wiedział, jak się to musi skończyć; któregoś dnia wpadnie i prąd zniesie go
do morza. - Już wychodzę! - zawołał.
Drapiąc się w pierś dziadek wciągnął długie pożółkłe kalesony, ziewnął.
"Niedziela" - pomyślał. I ta cała przeklęta rodzina będzie mu się pętała pod
nogami. Rose i Becky będą prychały na siebie jak dwie kocice. Ten głupiec
Jocelyn nagle przestał sypiać z May, taką śliczną kobietą. Gaylord! I
listopadowy chłód wdzierający się do dużego domu.
Dziadek był krępy, szeroki w ramionach, silny, miał budowę trochę jakby
skarłowaciałego dębu. Uśmiechał się rzadko i nigdy się nie śmiał, chociaż
widywało się go często, jak dygoce od jakiegoś wewnętrznego, głęboko ukrytego
śmiechu, który nigdy nie wydobywał się na powierzchnię. Był adwokatem do
szcześćdziesiątego roku życia. Potem zrezygnował z praktyki, kupił farmę, o
której zawsze marzył, i usiłował wtłoczyć w kilka pozostałych mu lat tęsknoty
całego życia. Był kłótliwy, nietolerancyjny, pełen przesądów i głęboko
sentymentalny. Teraz goląc się klął i sapał ze złości, gdy brzytwa zeskrobywała
siwą szczecinę z jego podbródka. Zawiązał krawat w luźny węzeł, włożył marynarkę
i zszedł na śniadanie.
Byli tam wszyscy, czekali na niego. Chrząknął, otworzył Observeru i
ostentacyjnie rzucił na podłogę dział recenzji. Nie mógł wybaczyć temu pismu, że
się
rozdzieliło na dwie części - na podobieństwo, jak to określał, przeklętej
intelektualnej ameby. Gdyby nie szacunek, jakim darzył nieżyjącego już J. L.
Garvina, dawno przerzuciłby się na Telegraph.
Jocelyn, zauważył to z satysfakcją, miał minę zawstydzoną. May była pełna
energii i opanowana. Becky jak zawsze przywodziła na myśl kota, który dopiero co
dobrał się do śmietanki. Rose... Rose nie różniła się niczym od przenikającego
wilgocią, ponurego dnia listopadowego.
Gaylord przypomniał sobie nagle, że jest biednym aniołkiem i wybuchnął łzami. -
Co u licha jest z tym smarkaczem? - rzucił groźnie dziadek.
- Radzę, żebyś sam spytał - powiedziała ponuro ciotka Rose.
- Przecież pytam, niech to diabli!
Ciotka Rose spojrzała znacząco na Jocelyna i May. - Myślę, że jego rodzice
mogliby nam to wyjaśnić.
Ojciec wytrząsnął ze słoiczka dwie aspiryny i połknął je z miną ciężko chorego
człowieka.
- Nawet jeżeli sami dla siebie nic nie znaczycie, powinniście myśleć o dziecku -
oznajmiła Rose.
- Moje jajko jest zepsute - powiedział Gaylord, któremu znudziła się już rola
biednego aniołka; poza tym nie cierpiał jajek.
- Nie macie pojęcia, jakie spustoszenie w jego dziecięcej duszyczce może
spowodować tego rodzaju poranny wstrząs - ciągnęła Rose.
- Spustoszenie w jego dziecięcej duszyczce mógłby spowodować tylko najcięższy
czołg - zauważył dziadek. - Zresztą nie wiem, która strona gorzej by wyszła na
takim spotkaniu.
- Moje jajko śmierdzi jak wszyscy diabli - obwieścił Gaylord.
- Gaylord! - rzuciła ostro mama.
- Freud stwierdza wyraźnie... - zaczęła ciotka Rose. Dziadek walnął pięścią w
stół. - Ten facet! - wrzasnął.
- Jaki facet? - spytała Rose.
- Frud - wyjaśnił dziadek.
- W moim jajku jest kurczak - oznajmił Gaylord.
Cioteczna babka Marigold wtrąciła swoje trzy grosze. - Doprawdy, Rose. Wiesz
doskonale, że twój ojciec zabrania przy śniadaniu wspominać o Frudzie.
Teraz Rose zaczęła bić pięściami w stół. - Może byście zechcieli nie nazywać go
Frudem! - wrzasnęła histerycznie.
- No, i znowu się zaczyna - powiedział dziadek. Wstał, cisnął serwetkę na stół i
wyszedł z pokoju. Cioteczna babka Marigold wybiegła za nim wołając:
- Widzisz, Rose, coś zrobiła? Teraz będzie się cały dzień wściekał i chował się
za Observerem.
Mama spojrzała na Rose. - Słuchaj - zaczęła ostro
- o co ci właściwie chodzi?
Rose zerknęła niespokojnie na Gaylorda. Ale Gaylord był zajęty, mrużył oko i
zezując zaglądał do jajka przez otwór w skorupce. Powiedziała. - Chodzi mi o to,
że kazałaś Jocelynowi ssspać na ssstrychu.
- Wcale mi nie kazała-oznajmił ojciec.-Obraziłem się i wyszedłem.
- Bzdura, kazałam ci się wynieść i rzuciłam za tobą pidżamę.
Jocelyn wstał. - Jeżeli masz zamiar wywlekać nawet sprawę mojej pidżamy... -
Wzruszył ramionami i wyszedł z pokoju.
- Widzę jego dziób - powiedział Gaylord.
Rozdział drugi
Rose była wrażliwą kobietą. Jeździła do miasta i uczyła młodsze dzieci w szkole
koedukacyjnej na ulicy Gazowej. Nie miała powołania do zawodu nauczycielskiego.
Chociaż lubiła poszczególne dzieci, uważała, że w masie są odrażające. Były jej
zdaniem złośliwie okrutne, kłamliwe i miały plugawą wyobraźnię. W trzydziestym
roku życia kwas staropanieństwa rozpoczął już swoje żrące działanie. A dzisiaj
Rose miała dodatkowe powody do zdenerwowania: wiedziała, że musi nacisnąć
guzik,
który rzuci na nią pełny snop światła. Przez całe śniadanie zbierała odwagę.
żeby ich zawiadomić. Ale sprawa z Gaylordem przybrała rozmiary lawiny, jak
większość spraw w tej rodzinie. Więc teraz musi to zrobić podczas obiadu. Nie
może dłużej zwlekać.
Przełknęła głośno, zaczerwieniła się. - Będę miała dzisiaj...
- Ani słowa więcej! - warknął dziadek, który krając pieczeń dotarł do niezwykle
trudnego miejsca i musiał skupić całą uwagę.
Rose umilkła. "Och, Boże, czy to jest tego warte?" - pomyślała.
Dziadek uporał się ze swoim krajaniem i rąbaniem. Rose zaczęła od nowa: - Będę
miała dzisiaj na kolacji gościa - oznajmiła.
,,No więc już - pomyślała. - Stało się. Teraz nie ma odwrotu."
Ku jej zdumieniu, nikt nie zareagował. Becky spytała bez zainteresowania: - Jak
ona się nazywa? - Dla Becky wszystkie przyjaciółki siostry były do siebie
podobne. Nosiły sportowe kostiumy z tweedu i zachowywały się impertynencko; i
trochę, tylko trochę
odchylały się od rodzaju nijakiego w kierunku rodzaju żeńskiego; śmiały się
często, ale ich śmiech nie był wesoły; prowadziły dyskusje o sztuce i
literaturze z wielką powagą, ale bez zrozumienia i wnikliwości. Nie znaczy to
wcale, żeby Becky interesowała się choć trochę literaturą. Po prostu na pierwszy
rzut oka poznawała się na hochsztaplerstwie.
Ale teraz nadszedł moment prawdy. Rose powiedziała: - Jest to niejaki pan
Roberts. Uczy w szkole średniej.
- Rose! - Oczy Becky rozbłysły wesołością i zainteresowaniem. - Mężczyzna!
Aparat akustyczny ciotecznej babki Marigold działał bez zarzutu. Zawsze jednak
wolała usłyszeć potwierdzenie ważnych wiadomości. - Co ona mówi, John?
- Że zaprosiła na kolację jakiegoś faceta! - wrzasnął dziadek.
- No, no - rozpromieniła się staruszka. - Że też osoba w jej wieku sprowadza do
domu kawalerów!
- To nie o to chodzi! - wybuchnęła Rose.
- Czy on jest kochankiem cioci Rose? - spytał Gaylord pakując do ust górę
tłuczonych kartofli z sosem.
Blada twarz Rose nabrała nieprzyjemnej, ciemno-purpurowej barwy. - Bobs... pan
Roberts... to mój kolega. Interesujemy się oboje psychologią. To wszystko -
brnęła niezręcznie dalej - Nie ma w tym nic... nic głupiego.
- Wcale nie uważam, żeby seks był czymś głupim
- powiedziała Becky z przekonaniem.
- W każdym razie nie ma w tym nic z tych rzeczy
- zapewniła ją Rose.
Gaylord wyjrzał przez okno. - Robi się straszna mgła-zauważył. -Zakład, że jak
kochanek cioci Rose
przyjedzie, będzie musiał zostać na noc. Będzie musiał spać z...
- Gaylord! - przerwała mu matka nie wiedząc, co nastąpi, ale obawiając się
najgorszego.
- ... spać z tatusiem na poddaszu - ciągnął Gaylord, który nie dał się zbić z
tropu.
- Ja nie będę spał na poddaszu - powiedział ojciec.
- Jesteś tego pewien, kochanie? - spytała słodziutko matka.
Ale Rose zerkała niespokojnie w okno. Gaylord miał rację. Mgła nacierała na dom
jak armia oblężnicza, ruszająca znad szarych pól i wdzierająca się w alejki.
Powiedzmy, że Bobs mimo wszystko nie przyjedzie. Jakże ona się wtedy ośmieszy. I
jak rodzina będzie sobie na niej używała. To jest naprawdę niesprawiedliwe.
Adoratorom Becky nic nigdy nie stawało na przeszkodzie. Szybcy i pewni siebie
jak młode orły zajeżdżali przed dom w sportowych wozach, na siodełkach potężnych
motocykli. Ale Bobs wytężający wzrok za szybą swojego starego Morrisa... Bobs
był inny. Boże, zrób, żeby przyjechał, modliła się Rose w duchu, myśląc
jednocześnie, że jeśli nie przyjedzie, ona umrze z upokorzenia i zawiedzionej
nadziei.
- Coraz gęstsza - oznajmił Gaylord wesoło. - Zakład, że kochanek cioci Rose w
ogóle nie dojedzie.
- Milcz! - rzuciła niegrzecznie Rose.
Gaylord miał nieprzychylny stosunek do niedzielnych popołudni. Wszyscy odbywali
swoje drzemki. Postanowił się ulotnić.
Wyszedł ukradkiem na podwórze. Pochłonęła go mgła.
Przepadał za mgłą. "Wcale nie byłoby trudno zabłądzić" - pomyślał. Cała rodzina
szukałaby go z lam-
pami sztormowymi i w końcu znaleziono by jego drobne ciało zimne i sztywne,
zaledwie w odległości pół mili od domu. Z rozczulenia o mało się nie rozpłakał.
Światło dzienne gasło już. Pod drzewami zbierały się głębokie jeziora ciemności,
drzewa majaczyły w mroku jak olbrzymy gotowe do ciosu. Gaylord wyszedł na
ścieżkę. Ale dlaczego nie miałby spróbować?
Zaszedł na swoje ulubione miejsce, do starych kamieniołomów ocienionych
wysokimi
drzewami, za-rosłych plątaniną srebrnej brzozy i zeschłej wierzbówki, i
jeżynami, na których tu i ówdzie czerniły się jeszcze zwiędłe jagody. Mgła była
tu gęstsza i było bardzo cicho. Zaczął iść przez gęstwinę. - Hej, Gaylord -
odezwał się miły, łagodny głos.
Gaylord o mało nie umarł ze strachu. Ale nie pokazał tego po sobie. Stał
spokojnie.
- Co tu robisz? - spytał głos.
Gaylord wytężył wzrok. Zobaczył twarz bladą i okrągłą jak księżyc, uśmiechającą
się do niego serdecznie poprzez mgłę. - Od pierwszej chwili wiedziałem, że to
ty, Will - powiedział z uczuciem bezgranicznej ulgi.
- Straszna mgła - zauważył Will. - Idziesz na spacer?
Sytuacja była podniecająca. Nie dość, że mógł zabłądzić, ale na dodatek spotkał
Willa, z którym mama nie pozwalała mu rozmawiać, ponieważ Willowi brak było
piątej klepki. Gaylord nie znał poza nim nikogo, komu brak było piątej klepki,
ale naturalnie mama nie pozwalała mu się zadawać z kimś posiadającym tak
niezwykłe właściwości!
Will wyciągnął dużą dłoń i wziął Gaylorda za rękę. Ruszyli przed siebie.
- Cicho tu, nie? - powiedział Will.
To prawda, było bardzo cicho. Nie rozbrzmiewały
głosy ani ptasie, ani zwierzęce czy ludzkie. Raz zajaśniał łagodnie żółty
kwadrat oświetlonego okna, ale pozostawili je za sobą w mroku. Cisza, mgła,
wilgotna droga, zwarzona, pożółkła trawa nad rowem, l poza tym nic na całym
Bożym świecie.
Szli dalej przed siebie. I nagle zdrowy rozsądek, który nie milkł nigdy na długo
w duszy Gaylorda, odezwał się wyraźnym głosem. - Jak myślisz. Will,
zabłądziliśmy? - spytał zwalniając kroku.
- Tak - odparł Will. Jego palce zacisnęły się na dłoni chłopca.
Gaylord stanął w miejscu. - Wracam - oznajmił. Will szarpnął rękę. - Boisz się -
powiedział.
- Ani trochę - warknął Gaylord.
Mocowali się chwilę na opustoszałej drodze. Ale Will miał osiemnaście lat i
chociaż był, biedaczek, słaby na umyśle, jego mięśniom nie brakowało siły.
Gaylord nie zdołał mu się wyrwać. - Chcę ci coś pokazać
- powiedział Will przymilnie.
- Co?
- Poczekaj, to zobaczysz.
Może Will znalazł zakopany skarb. Ociągając się Gaylord zrobił kilka kroków. Ale
teraz mgła wydawała się nasycona dźwiękiem. Dźwięk przybierał na sile. Blask
rozświetlił mgłę przed nimi. Zogniskował się w parze jaskrawomętnych, żółtych
ślepi. Samochód zatrzymał się ze zgrzytem hamulców. - Gaylord! - zawołał jakiś
głos.
- Cześć! - zamruczał Will i zniknął we mgle.
Gaylord podszedł bliżej i zajrzał do czerwonego sportowego samochodziku. Poczuł
się rozczarowany, że nie jest to ktoś z ekipy wysłanej na poszukiwanie, tylko
jeden z adoratorów ciotki Becky.
- Może byś wsiadł i pokazał mi drogę? - spytał grzecznie młody człowiek.
- Jeśli pan sobie życzy - odparł łaskawie Gaylord. Wsiadł do samochodu. W pięć
minut później wmieszał się dyskretnie w nurt życia domowego.
Przynajmniej tak mu się zdawało. Bo nagle matka spojrzała na niego badawczo i
spytała: - Gdzie byłeś?
- Na dworze.
- Gdzie na dworze?
- Zwyczajnie na dworze. - Z szatańską przebiegłością zmienił temat. - Czy
kochanek cioci Rose przyjechał?
Udało mu się, co za ulga! Ciotka Rose rzuciła wściekle: -Pan Roberts przyjeżdża
dopiero na kolację!
- A pan od czerwonego samochodu, siedzący na kanapie i z rozanieloną miną
trzymający Becky za rękę, nastawił uszu i powiedział: - Zdumiewasz mnie, Rose.
Czyżby były w tobie ukryte głębie?
- Zakład, że on wcale nie przyjedzie - oznajmił Gaylord. - Zakład, o co chcecie,
że on nie przyjedzie.
- Doskonale - powiedziała ciotka Rose sztucznie opanowanym głosem. - Nie
przyjedzie.
- Mgła się robi coraz gęstsza i gęstsza, i gęstsza
- ciągnął Gaylord. - Zakład, że jak spróbuje przyjechać, rozbije samochód.
Ciotka Rose miała trochę obłąkany wzrok. - Może już teraz leży w kałuży ciemnej
posoki! - zawołała.
Gaylord zastanawiał się chwilę. - Co to takiego posoka? - spytał.
- Krew. Gęsta, lepka krew.
- Posoka - powtórzył. - Posoka, posoka, posoka, posoka. - Dobre słowo. Spodobało
mu się. Zapamięta je i kiedyś się nim posłuży. Ale co innego przyszło mu na
myśl. - Zakład, że jak kochanek cioci Rose przyjedzie, będzie musiał zostać na
noc. Będzie musiał spać z ...
Dziadek cisnął Observera na ziemię. - Czy przestaniesz decydować, kto będzie z
kim spał w tym domu!
Gaylord poczuł się urażony. - Przecież chciałem tylko powiedzieć...
- W takim razie nie mów.
Gaylord zwrócił się do adoratora ciotki Becky: - Tatuś spał dzisiaj na poddaszu
- zagaił tonem swobodnej konwersacji. - Bo rozmawiali z mamusią o pieniądzach i
nie mogli znaleźć wspólnego języka.
Mrok i mgła podpełzały coraz bliżej, gęstniały i otulały dom. Ale w środku
kominek huczał wesoło i rodzina czekała na nadejście niedzielnego wieczoru.
Becky i jej adorator trzymali się za ręce i od czasu do czasu chichotali z
cicha. Rose siedziała z Freudem na kolanach - niby to czytając, kiedy sobie
wyobrażała, że ktoś ją obserwuje, i patrząc nieruchomo przed siebie, kiedy nie
czuła na sobie cudzego wzroku. Dziadek nadal przedzierał się przez rozległe,
otwarte połacie Observera. Mama zszywała chodnik na schody. Ciotka Marigold,
ojciec i Gaylord oddawali się rozmyślaniom.
Umysł ciotki Marigold był jak zepsuty czasomierz, przenoszący ją z
teraźniejszości w odległą przeszłość; od dawno pogrzebanych, przykrych spraw do
jutrzejszego obiadu. Najgorsze, że teraz myliły się jej postaci. Niekiedy na
tronie zasiadała Wiktoria, a niekiedy Elżbieta. Czasem przyjaciele jej młodości,
którzy jeden po drugim odpłynęli cicho w mrok, nadal byli przy niej, bardziej
realni od jej obecnych towarzyszy. Czasem Gaylord był Gaylordem, a czasem
Jocelynem sprzed trzydziestu laty, kiedy świat był młody i piękny, a miesiące
letnie trwały dłużej niż te obecne krótkie. posępne antrakty między wiosną a
jesienią.
Ojciec - pochylony z piórem w ręku nad nie tkniętą
kartką papieru - medytował. Jak większość humorystów miał usposobienie
melancholijne. Jak większość humorystów, wolałby napisać Hamleta, gdyby Wielki
Bard nie wpadł pierwszy na ten pomysł, który to fakt napełniał go niechęcią do
luminarzy literatury angielskiej. Jego podświadomość aż dyszała od konfliktów i
tragicznej ironii... Ale on musi być śmieszny. Tylko na to go stać. - Śmiej się,
pajacu....-wymamrotał ponuro, zabierając się do pisania.
W małym móżdżku Gaylorda kotłowały się beztroskie myśli. Więc przede wszystkim
była sprawa zakopanego skarbu Willa. Dawało to pole do nie kończących się
domysłów. Postanowił, że cokolwiek mama miałaby do powiedzenia na ten temat,
odszuka Willa przy pierwszej nadarzającej się sposobności. Dalej była
intrygująca myśl o kochanku ciotki Rose. Nurtowało go też ciekawe pytanie, co
ciotka Becky i jej młody człowiek widzą w takim trzymaniu się za rękę. No, i w
końcu zbliżająca się walka o spanie. Lada moment teraz, jeśli zna swoją mamę,
rozlegną się słowa: - Gaylord, do łóżka - więc musi przygotować kontrofensywę.
Podszedł do okna, rozsunął zasłony, rozpłaszczył nos o zimną szybę. - A mgła
jest coraz gęstsza i gęstsza - oznajmił.
- Gaylord, do łóżka - powiedziała mama. Obrócił się, jakby go znieważono. - Nie
ma jeszcze szóstej! - zawołał z nieopisanym zdumieniem.
- Ale zaraz będzie.
- Zegar się śpieszy - zapewnił ją Gaylord.
- Nie marudź. Posprzątaj zabawki.
To jeszcze jedna cecha mamy. Depcze zawsze wszystkie logiczne argumenty. -
Dziadek mówił, że się śpieszy - dodał.
- To było w zeszłym tygodniu - wtrącił dziadek. Gaylord miał umysł lotny. - Jak
się śpieszył w zeszłym tygodniu, teraz jeszcze bardziej się śpieszy.
- Nie, bo go nastawiłem - wyjaśnił dziadek. Znikąd pomocy. Chłopiec zastosował
inną taktykę.
-Uważam, że kochanek ciotki Rose już nie przyjedzie.
- Do łóżka - powtórzyła mama. Gaylord wygłosił swoje głęboko przemyślane zdanie:
- Uważam, że albo nie przyjedzie, albo miał wypadek.
- Albo jedno i drugie - wymamrotał ojciec.
Gaylord poweselał. Z tej mąki może jeszcze być chleb. - Naturalnie. Jeżeli miał
wypadek, nie przyjedzie, bo jest w szpitalu, cały oblany posoką.
- Albo martwy - dorzucił ojciec.
- Gaylord, liczę do dziesięciu - oświadczyła mama.
- Raz, dwa...
- Nie mógłbym zostać, żeby zobaczyć kochanka ciotki Rose?
- Trzy. Cztery. Mówiłeś przed chwilą, że nie przyjedzie.
- Kiedy może jeszcze przyjechać.
- Bardzo jesteś uprzejmy - rzuciła z goryczą Rose.
- Pięć, sześć. Gaylord. zaraz kończę.
Chłopiec rozpaczliwie wysilał mózgownicę. Spojrzał na ciotkę Becky i jej młodego
człowieka. - Dlaczego ty i tatuś nie trzymacie się za ręce?
- Dziesięć - wyliczyła mama. - Do łóżka. Gaylord umiał przegrywać. - Dobranoc,
kochani
- powiedział, błyskawicznie kapitulując. Ucałował ciotkę Rose bez zapału, ciotkę
Becky z przyjemnością, mamę i ojca z obowiązku, dziadka namiętnie - nie dlatego,
że go tak kochał, ale bardzo lubił przytykać policzek do jego szorstkiego
zarostu.
Gdy zamknęły się za nim drzwi, dorośli odetchnęli z ulgą.
Ciotka Rose myślała: ,,Daję mu czas do wpół do
siódmej. Jeżeli nie przyjedzie do tej pory, raz na zawsze z nim skończę".
O wpół do siódmej myślała: "Może jeszcze przyjechać. Mógł zabłądzić we mgle i
stąd to spóźnienie". O siódmej myślała patrząc na Becky: "Dlaczego ona ma zawsze
przy sobie mężczyznę? Tych nic nigdy nie zatrzyma w drodze. Ale jak ja
zaprosiłam raz mężczyznę do domu, musiała się zrobić mgła. A mam trzydzieści lat
i zostało mi strasznie mało czasu".
O ósmej pragnęła, żeby się wieczór skończył. Normalnie przedłużała, dopóki się
dało, tę niedzielną przerwę od godzin nauczania w klasie. Teraz marzyła o
jednym: żeby być znów w szkole i zobaczyć kochanego Bobsa.
Nadeszła pora kolacji. Zasiedli do stołu. Co za ulga, że nikt nie zwrócił uwagi
na puste krzesło! Po jakimś czasie Rose mogła pójść na górę do swojego pokoju.
Wyjrzała przez okno. Mgła otulała dom na podobieństwo brudnej, szarej derki
wojskowej. Świat na zewnątrz był pusty, bez życia. Dzisiejszy dzień był pusty,
pusta była przeszłość i przyszłość. Gdyby ją Bobs kochał, naprawdę kochał,
przyjechałby nawet z odległości dziesięciu tysięcy mil. Ale teraz Rose znała
bolesną prawdę.
Rozdział trzeci
Dokonawszy swego niecnego dzieła mgła zwinęła namioty i wyniosła się potajemnie
przed świtem. Ranek poniedziałkowy był słoneczny i pogodny, jak gdyby kartki
kalendarza cofnęły się nagle do września. Na podwórzu ptak śpiewał ostatnią
radosną pieśń
przed zimową ciszą. Gaylord obudził się i pognał do pokoju rodziców. Ale oni go
ubiegli. Byli w pokoju razem, już ubrani. Uśmiechnęli się do niego ironicznie. -
Spragniony informacji? - spytał ojciec.
Chłopiec poczuł się urażony. Nie chcą mu się zwierzyć ze swoich spraw. - Czy
tatuś spał na poddaszu? - spytał.
Znowu się do niego uśmiechnęli. A potem do siebie. Ale nie odpowiedzieli.
Gaylord wyszedł z pokoju. Przestawało go to interesować. Zamknięty w ubikacji
spędził pół godziny na rozmyślaniach. Następnie powędrował do szkółki wiejskiej,
gdzie wchłaniał wiedzę z niezaangażowaną sprawnością gąbki nasiąkającej wodą.
Po ciotkę Becky zajechał zielony sportowy samochód i zawiózł ją do miasta, gdzie
z wdziękiem i zaskakującą znajomością rzeczy pełniła funkcję prywatnej
sekretarki.
Ciotka Rose, na starym rozklekotanym rowerze. pedałowała zawzięcie do stacji
odległej o dwie mile. Zobaczy Bobsa. Siedziała niecierpliwie na brzeżku ławki w
zimnym przedziale drugiej klasy, gdy tymczasem pociąg, sapiąc z wielką powagą,
pędził przez słoneczny ranek. Niebawem zaczął hamować przed stacją. "Może -
pomyślała Rose - może Bobs wyjdzie po mnie na peron. Nigdy tego me robił. Ale
dzisiejszy dzień jest inny. Dzisiaj trzeba się będzie tłumaczyć. przepraszać,
wybaczać, a to jest nie do pomyślenia w pokoju nauczycielskim". Wysunęła głowę
za okno. Peron był pusty. Szybkim krokiem odbyła drogę do szkoły. Pociąg miał
opóźnienie i gdy przyszła, nauczyciele siedzieli już w klasach, rozpoczęli
następną z kolei tygodniową batalię, której celem było wpychanie do obojętnych
czy wręcz niechętnych głów najlepszej cząstki tego, co osiągnęła myśl ludzka.
Rose zobaczyła Bobsa dopiero na dużej pauzie.
Stał w drugim końcu pokoju nauczycielskiego, przyparty do muru przez tego
nudziarza Symonsa. Zobaczył ją i odwrócił wzrok. Wreszcie jednak zaczął się do
niej przepychać przez zatłoczony pokój. - Co za koszmarna mgła - powiedział. -
Chyba się mnie nie spodziewałaś?
- Ale skąd!
- J. R. Roberts nie wyjeżdża z domu w taką pogodę - ciągnął. - Za bardzo sobie
ceni własne zdrówko.
- To byłby idiotyzm.
- Idiotyzm, święta prawda. - Obdarzył ją pewnym siebie uśmiechem. - Nie
wyszedłbym wczoraj z domu nawet dla królowej angielskiej.
- Może będziesz miał ochotę przyjechać w przyszłym tygodniu - zaproponowała,
bawiąc się w zdenerwowaniu ołówkiem automatycznym.
- Czemu nie. Jeżeli mi zagwarantujesz lepszą pogodę.
- Zrobię, co w mojej mocy - rzuciła lekko, choć z rozpaczą w sercu. Zniżyła
głos. - Szkoda, że nie mogłeś przyjechać.
- Rozumiem... ale nie mamy przecież wpływu na klimat w naszym kraju, prawda?
Zadźwięczał dzwonek. Rose uśmiechnęła się blado do Bobsa. - Muszę wracać do
moich malców.
- Słusznie - powiedział. - Z powrotem do kieratu.
- Wystukał popiół z fajki.
Nie miała siły się z nim rozstać. - A więc w przyszłą niedzielę. Jeżeli wszystko
pójdzie dobrze.
- Jeżeli wszystko pójdzie dobrze - rzucił w roztargnieniu, biorąc ze stolika
książki. Wyszedł i Rose wiedziała, że natychmiast przestał o niej myśleć.
- Wracaj prosto do domu - ostrzegła go matka; i Gaylord usłuchał, to znaczy
prawie. Zboczył kawałeczek z drogi i poszedł do starych kamieniołomów.
Słoneczny poranek nie dotrzymał swej obietnicy. Około południa pokazała się na
niebie lekka chmura, która najpierw przesłoniła, a potem zakryła słońce
rozsnuwając przejmujący chłód nad wilgotną ziemią. A tymczasem niewidoczne
słońce zbliżyło się do widnokręgu, więc zanim Gaylord dotarł na miejsce, mrok
zgęstniał. Zagłębił się w plątaninę krzewów. A tam zobaczył Willa, który stał i
nie robił nic - w sposób tak naturalny, jakby był drzewem.
- Co miałeś mi pokazać? - spytał Gaylord.
- Nie chciałeś pójść - powiedział Will.
- Ale teraz chcę.
Will poruszył się niemrawo. - No to chodź.
Zaczęli iść wilgotną drogą.
Szli w kierunku rzeki. Skręcili na wąską ścieżkę między wysokimi krzewami,
stąpali po więdnącym dzikim szczawiu i pokrzywach. Wyszli na łąki nadrzeczne.
W tym ostatnim momencie dnia chmura odsłoniła słońce i pręgi mętnego, bladego
światła kładły się na rzece, rozświetlały zmurszałe kamienie starej chaty
rybackiej. Will skierował kroki ku tej chacie. W mózgu Gaylorda znowu odezwał
się ostrzegawczy dzwonek. - Gdzie idziemy? - spytał, wolno wymawiając słowa.
- A tam do środka - odparł Will. Gaylord nie zwrócił uwagi na ostrzegawczy
dzwonek. Waląca się chata była idealną kryjówką dla skarbu. Weszli do środka.
Korzenie drzew i krzewów rozsadziły kamienną podłogę, przegniły dach zapadł
się w wielu miejscach. Palenisko starego komina było połamane i sczerniałe. Will
spojrzał na Gaylorda z nagłą podejrzliwością, niemal wrogo. Chwycił go za ramię.
- Przyrzeknij, że nikomu nie powiesz - warknął.
- Przyrzekam - powiedział Gaylord odprawiając skomplikowany, sekretny obrządek,
który polegał na przeżegnaniu się, splunięciu i zrobieniu zeza.
Will podszedł do komina i odsunął leżący tam kłąb zeschłej trawy. Gaylord stanął
obok i patrzył z przejęciem. Na podściółce z zeschłych liści i patyków leżała
najpiękniejsza rzecz, jaką widział w życiu. Mimo panującego w chacie półmroku
lśniła i rzucała ognie. Will podniósł swój skarb. Gaylord patrzył
zelektryzowany. - Co to jest? - spytał.
- Przycisk do papieru - odparł Will.
- A co się z tym robi?
- Nie wiem. - Wyciągnął gruby, biały palec i wodził nim miłośnie po gładkim
szkle, wpatrywał się z czułością i zachwytem w widoczek ratusza w Leeds,
uwięziony tam po wieczne czasy niczym mucha w bursztynie. - Daj potrzymać -
wyszeptał Gaylord.
Will bardzo ostrożnie włożył mu przycisk do rąk. Była to zaskakująco ciężka,
gładka i duża bryła szklana z umieszczonym w środku ślicznym obrazkiem -
zachwycająca oczy, cudowna w dotyku. Gaylord patrzył zafascynowany. Lecz
natychmiast Will wyrwał mu przycisk, gwałtownie, acz ostrożnie, położył go na
dawne miejsce, przykrył z taką samą czcią, z jaką kapłan przykrywa naczynia
liturgiczne, i spojrzał na Gaylorda wzrokiem podejrzliwym i wrogim. - Pewnie
zaraz komuś wypaplesz - powiedział.
- Nie wypaplę, Will - odparł Gaylord powtarzając swój obrządek.
- Teraz żałuję, że ci pokazałem. - Blada, miękka twarz Willa skurczyła się nagle
w płaczu. - Powiesz
komuś i przyjdą, i zabiorą mi mój skarb - wymamrota) pociągając nosem.
- Nie powiem, Will - zapewnił go Gaylord.
Will podniósł rękę do twarzy i otarł łzy. W jego oczach pojawił się chytry
wyraz. - Jak komuś powiesz, zwyczajnie cię zabiję - oznajmił z głębokim
przekonaniem.
Rozkoszny dreszczyk przebiegł Gaylordowi po plecach. Ale przybrał obojętną pozę,
wsunął ręce do kieszeni i spytał: - Zabiłeś już kogo?
Will otworzył usta i już miał odpowiedzieć. Lecz nagle w jego oczach pojawił się
znów błysk głupkowatej chytrości.
- Chodź - powiedział i schwyciwszy szorstko Gaylorda za ramię wypchnął go z
chaty i poprowadził w kierunku wioski, gdzie żółciły się już światła w
gęstniejącym mroku.
Gaylord wszedł do domu z rękoma w kieszeniach i wydmuchując powietrze przez
zęby, co w jego przekonaniu było niefrasobliwym gwizdem. Matka rzuciła mu jedno
krótkie spojrzenie i spytała: - Coś ty znów przeskrobał?
- Nic nie robiłem - odparł Gaylord obrażonym głosem i z obrażoną miną. Czuł się
naprawdę dotknięty.
- Zajęło ci to dużo czasu.
- Co mi zajęło dużo czasu?
- To, że nic nie robiłeś.
- Przecież byłem w szkole - wyjaśnił.
- A co potem? - zapytała.
Gaylord spojrzał na nią z nieopisanym zdumieniem. - Potem wracałem do domu.
- Widocznie chodzisz bardzo powoli.
Przekuśtykał przez kuchnię krzywiąc się z bólu.
- Rozbiłem sobie nogę - obwieścił. - Nauczycielka mówi, że to może być złamanie.
Matka przyglądała mu się; bardzo nie lubił tego jej wyrazu twarzy. - Rozmawiałeś
z Willem?
Była strasznie podejrzliwa. Oburzała go zawsze ta jej cecha, którą uważał za
bardzo poważną wadę charakteru. Spojrzał na nią z wyrazem urażonej niewinności w
błękitnych oczach. Ale jedna rzecz zdumiewała w Gaylordzie. Szukanie wykrętów i
dwuznaczne odpowiedzi były dla niego chlebem powszednim; nie posuwał się jednak
nigdy do jaskrawego kłamstwa.
- No, niezupełnie - odparł.
- W takim razie co? - nalegała matka sprawiając teraz wrażenie osoby sięgającej
wzrostem sufitu. Ale Gaylordowi udało się tymczasem sprowadzić ją z prostej
drogi prawdy i kłamstwa na wijącą się boczną ścieżkę niedomówień i wykrętów. -
Powiedział; "Dobry wieczór, Gaylord", a ja powiedziałem: ,,Dobry wieczór, Will".
- Znowu zaczął mówić obrażonym tonem: - Przecież nie mogłem nie powiedzieć:
.,Dobry wieczór. Will", kiedy on powiedział: "Dobry wieczór, Gaylord".
- No i co potem?
- Potem wróciłem do domu. - Ostatecznie wrócił. Sama jego obecność jest
najlepszym tego dowodem.
- Prosto do domu?
Niektórzy ludzie zawsze muszą się czegoś doszukiwać w najprostszym nawet
stwierdzeniu. - Prawie prosto - odparł Gaylord, pewien już teraz, że za chwilę
dostanie się w krzyżowy ogień pytań.
Ale ku jego zdumieniu matka nie pytała dalej. Usiadła, położyła mu ręce na
ramionach, spojrzała na niego i rzekła: - Gaylord, nie wolno ci rozmawiać z
Willem ani się z nim widywać. Mówię serio.
- Ale dlaczego, mamo?
Milczała chwilę. - Nie wiem, naprawdę nie wiem - powiedziała w końcu, zwracając
się do niego takim tonem, jakim się przemawia do osoby dorosłej. - Po prostu mam
uczucie, że to byłoby nierozsądne.
- Czy dlatego, że jemu brak piątej klepki?
- To bardzo nieładnie tak o kimś mówić - skarciła go. - Ale tak... chyba
dlatego.
Siedziała pogrążona w myślach. Gaylord doszedł do przekonania, że najwyższy czas
wykonać manewr taktyczny i oderwać się od nieprzyjaciela. - Czy kochanek cioci
Rose przyjechał?
- Musisz mi przyrzec - poprosiła matka.
- Co mam przyrzec? - spytał Gaylord, jak gdyby nie wiedział.
- Że nie będziesz się widywał z Willem.
Gaylord wykonał swój tajemniczy obrządek. - Gaylord! - zawołała, naprawdę
oburzona. - Żebyś mi tego więcej nie robił!
- Przepraszam, mamusiu - wyjąkał ze skruchą. Był w pełni świadomy, że jeszcze
niczego nie przyrzekł, ale żeby tylko mama sobie tego nie uświadomiła! -
Nauczycielka mówi, że jak się zrobi krzywe oczy. kiedy wiatr wieje ze wschodu,
to zostaną już takie na zawsze.
- Nie mów krzywe oczy - skarciła go matka.
Wypływali na spokojne wody, coraz bardziej oddalali się od Willa. - Ale
nauczycielka mówi krzywe oczy - obstawał Gaylord.
Matka westchnęła. Jeżeli nauczycielka mówi połowę tych okropności, które Gaylord
wkłada w jej usta, jest bardzo dziwną osobą. - Czy prędko będzie podwieczorek? -
spytał, powiększając o kilka dodatkowych mil dystans między sobą a Willem.
- Znowu się widział z Willem - powiedziała May.
- Ale kazałam mu przyrzec, że więcej tego nie zrobi.
- Obiecał ci to na piśmie? - spytał Jocelyn.
- Myślę, że jeśli przyrzekł, można mu ufać.
- Jeśli przyrzekł, naturalnie. Jesteś pewna, że nie zrobił żadnych zastrzeżeń...
myślowych czy innych?
Zastanawiała się chwilę. - Chyba nie. Ale skąd ja mogę wiedzieć, co się dzieje w
tym małym, wykrętnym móżdżku?
Było to istotnie bardzo słuszne pytanie. Jocelyn powiedział: - Zresztą Will jest
prawdopodobnie najzupełniej nieszkodliwym chłopcem.
- Tak myślisz? - westchnęła. - Ma czarujący uśmiech, przyznaję, i jest taki
łagodny... Ale na samą myśl o nim cierpnie mi skóra. Mam uczucie, że jest zdolny
prawie do wszystkiego.
Piątek wieczór i koniec następnego nudnego, irytującego tygodnia. Rose dopadła
Bobsa w momencie, gdy wyprowadzał rower z szopy. Czyjej się zdawało, że miał
przez chwilę minę człowieka schwytanego w sidła? Było jej już wszystko jedno. -
Przyjedziesz w niedzielę? - spytała.
- Och... Ach... tak. Prawdę mówiąc, nie jestem jeszcze pewien...
- Postaraj się. - Rozumiała doskonale, że nie powinna tego powiedzieć. Im
gorliwiej kobieta za nimi biega, tym szybciej uciekają. Ale jeśli nie biega, też
ich traci. Błędne koło; problem, którego dziewczyny w rodzaju Rose nie potrafiły
rozwiązać, a który w ogóle nie istniał dla dziewczyn w rodzaju Becky.
Był młodszy od Rose. Miał czarne, ulizane włosy i starannie przystrzyżone czarne
wąsiki. Nosił ubrania trochę za obcisłe, krawaty trochę za jaskrawe, buty trochę
za spiczaste; uśmiech zbyt szybko pojawiał się na jego twarzy i zbyt szybko
znikał. Z górnej kieszonki
sterczał mu, niczym wyszczerbione zęby, rząd ołówków i długopisów. Większość
mężczyzn obrzucała go krytycznym spojrzeniem. Ale Rose czuła, jak serce topnieje
jej z miłości do niego. - Postaraj się przyjechać - powtórzyła.
- Dobrze, dobrze - powiedział dość burkliwie. - Zrobię, co będę mógł. Koło
ósmej?
Miała powiedzieć, że o szóstej. - Wolałabym, żebyś był trochę wcześniej -
poprosiła.
- Zrobione. Za piętnaście ósma. - Obdarzył ją swoim szybkim, zdawkowym
uśmiechem. ,,Przyjedzie" - pomyślała Rose, ale bez radości. Czuła się
upokorzona, chociaż nie wiedziała dlaczego. Naturalnie nie mogła winić o to
Bobsa. To jej wina, że się tak poniża. A przecież musiała. Inaczej by nie
przyjechał i świat byłby przeraźliwie pusty.
Ale tej niedzieli Rose nikogo o niczym nie zawiadomiła. Nie mogła się na to
zdobyć. Będzie czas, jak Bobs przyjedzie... jeżeli przyjedzie. Czekała w
zdenerwowaniu i udręce, czujna jak pies na legowisku. O siódmej usłyszała jakiś
odgłos. Samochód jechał drogą, skręcił na podjazd. Stanął. Rose podniosła się,
jej dłonie trzepotały nerwowo wokół szyi. Ale Becky powiedziała rzeczowym tonem;
- To pewnie Piotr - i szybko pobiegła do drzwi. Naturalnie był to Piotr. Weszli
śmiejąc się i trzymając za ręce. Rose miała ochotę ich zabić.
Jej napięcie nerwowe wzrastało, grożąc załamaniem. Kolację podawano o wpół do
ósmej. A ponieważ brakło jej odwagi, żeby Bobsowi o tym powiedzieć, miała teraz
przed sobą przerażającą alternatywę; albo poprosi, żeby zaczekano z kolacją, i
wyjaśni dlaczego, albo nie powie nic i Bobs przyjedzie w środku posiłku
wywołując straszliwe zamieszanie.
Siódma dwadzieścia pięć. I ani śladu Bobsa. Ale
dziadek pochrapywał za swoim Observerem, a dopóki dziadek śpi, nie będzie
kolacji. "Niech śpi" - modliła się w duchu, siedząc cicho jak mysz. Dokładnie o
wpół do ósmej dziadek wynurzył się spod gazety, powiódł dokoła zgnębionym
wzrokiem i spytał: - Czy my dzisiaj nie dostaniemy kolacji?
Rose zdobyła się na odwagę. - Nie moglibyśmy trochę poczekać? Może przyjedzie
pan Roberts.
- Kto? - warknął dziadek.
- Pan Roberts. Miał przyjechać w zeszłym tygodniu, pewnie pamiętasz, ale...
- Ale nie przyjechał. Wygląda mi na to, że w tym tygodniu też nie przyjedzie. -
Dziadek podniósł się z trudem.
- Uprzedził mnie, że może się trochę spóźni - wyjąkała nieszczęsna Rose.
Dziadek opadł z powrotem na fotel, wyciągnął przed siebie nogi jak dwie kłody
drzewa. - Daje mu pięć minut - oznajmił.
Minęło pięć minut. Dziadek zatrzasnął kopertę swojego kieszonkowego zegarka,
wstał i skierował się do jadalni. - Nie pozwolę, żeby mi jakiś mityczny pan
Roberts dezorganizował dom - oznajmił zirytowany.
- Siadamy do kolacji.
No i siedli do kolacji. Zajadali w najlepsze pieczeń wołową na zimno, z piklami,
gdy dało się słyszeć mocne, wesołe pukanie do drzwi frontowych.
Rose zerwała się, jakby ją ktoś podciął batem.
- Spokojnie, dziewczyno, spokojnie - poradziła jej Becky, rozbawiona sytuacją. -
Nie pokazuj, jak bardzo ci na nim zależy.
Rose zmniejszyła szybkość z sześciu do dwóch mil na godzinę i poszła otworzyć
drzwi. - Dobry wieczór, Bobs - wyszeptała trwożliwie. - Przykro mi, ale
musieliśmy zacząć kolację.
- Nie sądziłem, że się spóźniam - powiedział robiąc nadętą minę.
- Ależ nie - rzuciła prędko. - To tylko ojciec... - Umilkła. - Pozwól, wezmę
palto.
Wprowadziła go mrugającego do jadalni. - To jest Bobs - przedstawiła.
- Rose, czy to twój adorator? - spytała ciotka Marigold uśmiechając się
promiennie.
- No, nie przesadzajmy! - wrzasnął pan Roberts, którego zdaniem wszyscy ludzie
po sześćdziesiątym piątym roku życia byli zarówno głusi, jak słabi na umyśle.
- A to jest May. Mój brat Jocelyn. Moja siostra Becky. - Becky uśmiechnęła się
czarująco. - To jest Piotr. A to mój ojciec. - Dziadek wstał grzecznie, ukłonił
się i usiadł z powrotem. Ale wykonując kolejno te czynności dał wyraźnie do
zrozumienia, że nie cierpi ludzi przerywających mu spożywanie wołowiny z
piklami. Jadł i od czasu do czasu rzucał na nowo przybyłego ukradkowe,
podejrzliwe spojrzenia, jak gdyby się lękał, że ten zwędzi mu jedzenie sprzed
nosa. W końcu jednak zwyciężyły dobre maniery. - Lepiej przysuńcie mu krzesło -
powiedział między jednym a drugim kęsem.
Rada jako taka nie była zła. Tyle tylko, że w pokoju nie było wolnych krzeseł, a
gdyby się nawet jakieś znalazło, nie zdołano by go wcisnąć między inne, bo
rodzina obsiadła stół ciasnym kołem.
Rose, w zdenerwowaniu niezdolna do logicznego myślenia czy działania, kręciła
się bezradnie. - Hej, zróbcie miejsce - rozkazał dziadek, a wtedy wszyscy
wsunęli ręce pod krzesła i lekko unosząc się odbijali w prawo lub w lewo, jak
popadło. Sytuacja wyklarowała się odrobinę. Powstało wolne miejsce, naturalnie
obok Becky. Cioteczna babka Marigold podała
talerz. Dziadek krajał niecierpliwie pieczeń, a Rose w końcu ochłonęła i
przyniosła z kuchni krzesło. Bobs usiadł. - Pikle? - spytała Becky z miną
pięknej czerkieskiej niewolnicy ofiarującej sułtanowi bakalie.
- ... kuję - powiedział Bobs obrzucając wygłodniałym spojrzeniem porcję pieczeni
na talerzu. Gdyby mu ktoś podał nóż i widelec, mógłby zacząć jeść. Ale
najwidoczniej rodzina nie była już zdolna do dalszych wysiłków. Rose wptrywała
się w niego nieruchomym wzrokiem. Pozostali członkowie rodziny pałaszowali
dziarsko, starając się nadrobić stracony czas. Bobs zaczął robić błagalne gesty
do Rose. Uśmiechnęła się do niego czule. - Czy nie mógłbym... - zaczął. Ale w
tym momencie otworzyły się drzwi. Na progu stanął Gaylord, którego spodnie od
pidżamy jak zwykle znajdowały się w pół masztu. Obdarzył zebranych czarującym
uśmiechem.
- Gaylord! - zawołała matka. - Dlaczego nie leżysz w łóżku?
- Przyszedłem zobaczyć kochanka cioci Rose.
- O Boże... - wyszeptał Bobs. Już określenie "a-dorator" było dostatecznie
alarmujące. Zaczął się zastanawiać, jaka według nich jest jego pozycja w tym
domu. Sądząc po minie starszego pana, gotowi go tu zmusić do małżeństwa.
- Powinieneś już dawno spać - powiedziała matka.
- Spałem, ale się obudziłem - brzmiała dość sensowna odpowiedź.
- No to przywitaj się z panem Robertsem. I wracaj na górę.
- Dobry wieczór - powiedział Gaylord bez specjalnego entuzjazmu. Nie umiałby
określić, czego się spodziewał. Ale był naprawdę rozczarowany. Pan Roberts
wyglądał najzupełniej zwyczajnie.
- Dobry wieczór - odparł Bobs z podobnym bra-
kiem entuzjazmu. Wypełniały go złe przeczucia. Widocznie Rose przedstawiła
rodzinie mocno ubarwioną wersję łączących ich stosunków. Tak, będzie musiał
uważać. Bardzo uważać. No i wciąż nie ma widelca i noża.
Gaylord obchodził stół całując kolejno wszystkich, po prostu, żeby zyskać na
czasie. - Pan Roberts nie zjadł pieczeni - zauważył.
- Nie smakuje panu? - rzucił wojowniczo dziadek.
- Nie dostałem widelca i noża - odparł Bobs równie wojowniczo.
- Mój Boże! - wybuchnął dziadek. Siedzi tu i nic nie mówi! Bezdenna jest głupota
ludzka. - Dajcie mu przyrządy do jedzenia - rozkazał.
- Tak mi przykro, Bobs. - Rose była bliska płaczu. Przyniosła widelec i nóż.
- ...kuję - mruknął Bobs, zamykając bezmiar ironii w tym jednym obrzydliwym
powiedzonku.
- Gaylord, marsz na górę - rozkazała matka. "Ta kobieta potrafi myśleć tylko o
jednym" - powiedział sobie Gaylord w duchu. - Jestem głodny - oznajmił na głos.
- Możesz wziąć biszkopta.
- ... kuję - podziękował Gaylord.
- Coś ty powiedział? - spytał groźnie ojciec. Byt gotów patrzeć przez palce na
drobiazgi w rodzaju kłamstw czy kradzieży, ale szalał, gdy w grę wchodziło
kaleczenie ojczystej mowy.
- Coś ty powiedział? - Ile razy mam ci... - zaperzył się ojciec.
- Pan Roberts powiedział: ,,... kuję" - zwrócił mu uwagę Gaylord. Gdyby był
starszy i umiał grać w szachy, dodałby: Szach!
- Jak będziesz w wieku pana Robertsa...- rozpoczął ojciec odpowiedź ze swojego
stałego repertuaru. Na Gaylordzie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Ale
matka nie okazująca nigdy szacunku dla szermierki słownej, pochwyciła go i
wypchnęła z pokoju. Gdy wróciła, dziadek spojrzał na nią z podziwem. - Zawsze
wolę fortiter in re od suaviter In modo. A co pan o tym sądzi, panie Robinson?
- Roberts - poprawił go Bobs. - Pan wybaczy?
Dziadek nachmurzył się i wrócił do swojej pieczeni. Nie miał zamiaru marnować
czasu na wyjaśnianie rzeczy ignorantom.
Becky obróciła się do Bobsa. Jej promienny uśmiech przyprawił go o zwrot głowy.
- Ojciec chciał przez to powiedzieć, że jest zwolennikiem targania za uszy.
- Och - wymamrotał Bobs. - Bardzo pani dziękuję.
- Odwzajemnił jej się uśmiechem.
- Zawsze gotowa do usług - powiedziała Becky. I znowu uśmiechnęła się
promiennie. Krągłe, jędrne kolano otarło się o nogę Bobsa. Bobs znowu miał
uczucie, że pokój wiruje dokoła niego. Podniósł wzrok i spotkał tęskne
spojrzenie Rose wpatrzonej w niego z drugiego końca stołu. - Czy masz wszystko,
Bobs?- spytała.
- ...kuję - mruknął Bobs.
Rose łamała sobie głowę, ale nie mogła znaleźć nic więcej do powiedzenia. "Niech
diabli tę Becky - pomyślała. - Nie wystarczy jej Piotr, musi się dobierać do
Bobsa. Ot, dla sportu." Ale reakcja Becky na mężczyzn była podobna do reakcji
benzyny na zapałkę. - Czym się pan zajmuje, proszę pana? - spytała słodko.
- Jestem nauczycielem.
- Boże miłosierny! - wybuchnął dziadek.
- Pan wybaczy? - Bobs był wyraźnie przestraszony.
"Czy ten przeklęty głupiec potrafi mówić tylko te dwa słowa?"
Becky ponownie wystąpiła w roli tłumacza. - Ojciec nie jest wielkim zwolennikiem
nauczycieli.
Pan Roberts analizował w myślach tę zdumiewającą wypowiedź. - Nie zwracaj uwagi
na ojca, Bobs -wtrąciła prędko Rose. - Ja uważam, że to szlachetny zawód.
- Ja też - dodała Becky z głębokim przekonaniem.
- W każdym razie macie piekielnie długie urlopy
- stwierdził Piotr, przemawiając po raz pierwszy. Roześmiał się nerwowo.
Dziadek rzucił mu kwaśne spojrzenie. - Muszą im dawać długie urlopy - oznajmił.
- Jakby inaczej znaleźli kogoś do tej pracy?
Bobs powiedział ozięble: - Istnieje, proszę pana, coś, co się nazywa powołaniem.
- Nie w tym fachu - stwierdził kategorycznie starszy pan.
- Ojcze, jesteś dla pana Robertsa niesprawiedliwy i nieuprzejmy - powiedziała
Becky.
- Ja? - dziadek miał minę naprawdę zdumioną.
- Zachowujesz się po prostu skandalicznie - dorzucił Jocelyn, wciąż obolały po
suaviter in modo.
Dziadkowi było naprawdę strasznie przykro. Szczycił się, jak chyba niczym innym,
swoją staroświecką gościnnością. - Drogi panie - zwrócił się do Bobsa
- niechże mi pan wybaczy, jeśli powiedziałem coś... chciałbym pana gorąco
przeprosić... przeprosić w nadziei, że złoży pan to na karb głupoty starczego
wieku.
- W porządku, proszę pana - odparł Bobs. - Zresztą niektórzy nauczyciele to
wredne typy.
- Proszę, niech pan weźmie sera -ciągnął dziadek. -Polecam ten stilton.
Wreszcie posiłek dobiegł końca. Przenieśli się do saloniku. Patrząc na Becky i
Piotra, którzy siedli na kanapie i wzięli się za ręce, Rose pomyślała:
"Nareszcie! Teraz będę go miała wyłącznie dla siebie, z daleka od tej małej
jędzy". - Chodź i usiądź tutaj, Bobs -
poprosiła uszczęśliwiona, klepiąc krzesło tuż obok swojego.
Ale nie wzięła pod uwagę gryzących dziadka wyrzutów sumienia. - Proszę tu
usiąść, panie Robertson, i porozmawiać ze starcem. Niech mi pan opowie o swojej
pracy - powiedział dziadek, przysuwając krzesło.
- Z przyjemnością. - Bobsowi wyraźnie to schlebiło.
Dziadek poczęstował go cygarem. Godziny wieczoru płynęły. Dziadek i pan Roberts
doskonale się ze sobą bawili. Becky uśmiechała się czule do Piotra, a ilekroć
zdołała pochwycić spojrzenie Bobsa, to znaczy bardzo często, również jego
obdarzała czułym uśmiechem. Rose musiała się zadowolić widokiem swojego
ukochanego i szmerem jego głosu. Myśli ciotki Marigold poruszały się ruchem
wahadłowym między teraźniejszością a latami dziewięćdziesiątymi. May zatroskana
myślała o Willu: nie umiałaby powiedzieć dlaczego. Było to po prostu jakieś
nieokreślone przeczucie niebezpieczeństwa. Jocelyn wycofał się do świata
wyobraźni, gdzie był bezspornym królem; więcej, był bogiem, stwórcą, władcą,
burzycielem.
Ale o wpół do jedenastej sumienie dziadka kończyło służbę. Otworzył zegarek,
ziewnął. - Robi się diabelnie późno - oznajmił.
Zrozumiano w lot subtelną aluzję. Becky i Piotr wstali i wysunęli się cicho z
pokoju. Pan Roberts powiedział: - Komu w drogę, temu czas. Najzdrowszy sen jest
przed dwunastą.
- Niechże pan znowu do nas zajrzy - zaproponował starszy pan. - Bardzo mi się
miło z panem rozmawiało.
- ...kuję. - Bobs wstał. - Dobranoc państwu.
- Przyniosę ci palto - powiedziała Rose. Drżała na całym ciele. Oto nadchodzi
moment próby, który może
odkupić cały koszmarny wieczór. Odprowadzi Bobsa do samochodu, będzie z nim
sama
w ciemności. A tam, pod gwiazdami, z daleka od rodziny, z daleka od pokoju
nauczycielskiego, może się zdarzyć wszystko. Uścisk palców, pocałunek, może
ramię obejmujące jej uległe ciało. Wyszli do sieni. Podała mu palto. - ... kuję
- powiedział. - No, to jutra w starej budzie.
- Odprowadzę cię do samochodu - rzuciła prędko. Wyszli na duży, ciemny ganek. -
Potworna ulewa
- zauważył Bobs.
,,Niech to diabli"-pomyślała Rose. -W takim razie będziemy się musieli pożegnać
tutaj - powiedziała zdławionym, załamującym się głosem. Spojrzała na niego
poprzez mrok, podeszła bliżej. Czuła szorstkość jego palta, bijące od niego
ciepło. - Dobranoc, Bobs- wyszeptała tkliwie.
- Tylko nie za dużo tych czułości - odezwał się wesoły głos tuż obok.
- Becky! - wybuchnęła Rose głosem ochrypłym z rozczarowania i prawie nienawiści.
- Co tu robisz?
- Ano ściskamy się, jeżeli wybaczysz to mało eleganckie określenie - odparła
Becky pogodnie.
Rose dojrzała w ciemności dwie twarze, tuż obok siebie.
- No, to do jutra - rzucił wesoło Bobs. I dodał z większym zainteresowaniem w
głosie: - Dobranoc, Becky.
- Do zobaczenia, Bobs.
Rose wymamrotała nieprzytomnie: - Odprowadzę cię do samochodu.
- Przemokniesz do suchej nitki.
- Odprowadzę cię - powtórzyła.
Ale nastrój, jeżeli w ogóle był, prysł bezpowrotnie. Stojąc w ulewnym deszczu
nieszczęsna Rose patrzyła, jak Bobs wskakuje do samochodu, zapala światła.
uruchamia silnik i odjeżdża wołając: - Do widzenia! -i machając na pożegnanie
ręką. Wróciła na ganek. - Pożegnania są takie bolesne - zauważyła Becky.
- Powieś się! - rzuciła wściekle Rose i weszła do domu. - Co to, pada? - spytała
zdziwiona ciotka Marigold.
- Jak wszyscy diabli! - warknęła Rose i pobiegła na górę do swojego pokoju,
gdzie łzy trysnęły jej z oczu na podobieństwo wiosennej ulewy.
- Tak się cieszę, że Rose ma kawalera - powiedziała ciotka Marigold. - Lubię
patrzeć na szczęście młodych.
Ku jej radości podszedł do niej nazajutrz rano w pokoju nauczycielskim.
Uśmiechał się. - Dlaczego mi nic nie mówiłaś? - zapytał przyjaźnie.
- O czym, Bobs?
- Że masz taką kapitalną siostrę.
- Ach, Becky. To prawda, jest bardzo ładna.
- Jeszcze jak. A staruszek też sympatyczny. Śmieszne, ale w pierwszej chwili
miałem ochotę nagadać mu do słuchu.
Rose powiedziała spokojnie: - Przykro mi, że tak niewiele z tobą rozmawiałam.
- Och, nie przejmuj się - rzucił w roztargnieniu, obserwując maleńką pannę
Jones, która schylona podnosiła książkę.
- Musisz nas znowu odwiedzić - powiedziała starając się ze wszystkich sił
stłumić rozpacz w głosie.
- Chętnie. - Przyjął jej zaproszenie z większym entuzjazmem, niż się mogła tego
spodziewać. Ale w jakim stopniu ten entuzjazm odnosił się do niej, a w jakim do
Becky? "Na to pytanie - pomyślała z bólem - może nigdy nie znajdę odpowiedzi".
Rozdział czwarty
Listopad, miesiąc umarłych. Wszyscy Święci. Zaduszki; mgła snuje się nad łąkami
jak dusze pokutujące: rzeka przybiera, jest usiana złotymi liśćmi niczym
gwiazdami; buki jednego dnia płoną jak ogniska, nazajutrz są nieruchome, umarłe,
ociekają wodą; na podwórzu za domem błoto i brązowe kałuże; krzaki
melancholijnie strząsają krople deszczu i listki; w lesie sosnowym powietrze
jest łagodne, wilgotne, aromatyczne; wczesny zmierzch spowija wzgórza; ganek
zaśmiecony kaloszami, płaszczami z plastyku.
Gaylord w gumowych butach właził we wszystkie kałuże, jakie spotykał na drodze.
Początkowo w swoich wędrówkach patrzył z daleka na chatę rybacką, w której Will
ukrył skarb. Ale z biegiem czasu zataczał wokół chaty coraz mniejsze kręgi.
Przyciągała go jak magnes. Naturalnie mógł wejść do środka i popatrzyć na skarb.
Ale nie. To miejsce należało do Willa. Nie wolno mu tam wchodzić bez niego.
Potem któregoś dnia znalazł się zupełnie bezwiednie na progu chaty. Nie umiałby
powiedzieć, jak się tam dostał.
Rozległy krajobraz był pusty. Gaylord wszedł do środka.
W chacie nic się nie zmieniło, odkąd byli tu z Willem. Wzrok Gaylorda spoczął na
palenisku komina. Leża) tam wciąż kłąb trawy i zeschłych liści.
Nikomu nie stanie się krzywda, jak raz spojrzy. Zdjął trawiaste przykrycie i
patrzał zachwycony. Przycisk był jeszcze piękniejszy, niż jak go zapamiętał.
Ratusz w Leeds promieniał blaskiem niespotykanym na lądzie czy morzu. Gaylord
wyjął przycisk ostrożnie, jakby to były klejnoty koronne, ł dotykając go.
trzymając, wpatrując się w te czyste, krystaliczne głębie wpadł w zachwyt będący
udziałem jedynie dzieci, poetów i może ludzi obłąkanych. Bawił się czule swoim
skarbem nie zważając na czas, owego okrutnego tyrana, jak tylko dziecko to
potrafi. Ach, mieć tę cudowną rzecz u siebie w pokoju, bawić się nią wieczorem,
zanim pójdzie spać, i rano po obudzeniu! Will nigdy się nie dowie, kto zabrał
przycisk. Zresztą Will i tak nic by nie mógł zrobić. Brak mu przecież piątej
klepki.
Po raz pierwszy w życiu Gaylord zmagał się z pokusą. I zwyciężył, sam nie
wiedział czemu. Ale uratowało go głęboko zakorzenione poczucie tego, co słuszne
i co niesłuszne. Położył bezcenny skarb z powrotem na miejsce, przykrył go i
poszedł do domu w poczuciu osamotnienia i straty.
Nadeszła zima. W miastach i miasteczkach Anglii starsi panowie (nie nadużywający
alkoholu i lubiący dzieci) przypinali sobie białe brody, przywdziewali czerwone
szaty i stawali na posterunku w dużych domach towarowych. Wytwórcy pocztówek
świątecznych ofiarowywali Adorację Pasterzy intelektualistom, ptaszki na
gałęziach starym ciotkom, przeraźliwie duże, błyszczące okropieństwa wulgarnym
snobom. A tak wiele organizacji dobroczynnych sprzedawało własne kartki
świąteczne, iż było rzeczą nader prawdopodobną, że niedługo trzeba będzie
powołać nową instytucję charytatywną: Towarzystwo Opieki nad Bezrobotnymi
Wytwórcami Kart Świątecznych. Na ladach zazwyczaj spokojnych sklepów
pojawiały
się, niczym nagła wysypka, budzące odrazę nowości. Wszystko - od walizki po
czajnik na wodę - stawało się podarkiem gwiazdkowym. Wystawy nędznych sklepi-
ków na bocznych uliczkach były udekorowane kłębkami waty nanizanymi na
sznurek.
W sklepach z drobiem wisiały setki indyków, gęsi i kur - pulchnych, czystych i
dumnych, że złożyły swe życie w ofierze. Chrześcijańska Anglia ponownie
przygotowywała się do zarobienia kilku milionów na obchodach upamiętniających
narodziny Dzieciątka, które powiła wiejska kobieta w stajence przydrożnej
gospody.
Matka wykonała łatwiejszą część operacji pod kryptonimem "życzenia świąteczne".
To znaczy kupiła pięćdziesiąt kartek, po czym czterdzieści siedem zaadresowała,
nakleiła znaczki i wysłała. Pozostało jej trudniejsze zadanie: nakłonić
pochlebstwami lub zmusić siłą ojca, żeby wysłał swoje trzy, jedną do staruszki
ciotki, dwie do starych kumpli z RAF-u, których w żaden sposób nie chciał
wymazać z pamięci, ale też nie chciał zaprzątać sobie nimi głowy. Prędzej
napisałby opowiadanie, niż zaadresował te trzy kartki. Mówił, że takie pisanie
kartek nie jest pracą twórczą.
Puddingi były gotowe. Cała rodzina odnosiła się do indyka Abdullaha z pełną
zakłopotania serdecznością, wobec której ptak zachowywał obojętną wzgardę.
Jocelyn zwrócił się do May: - Jak myślisz, co Gaylord chciałby na Gwiazdkę?
Spojrzała na męża ze zdziwieniem. Bo była to rzecz bez precedensu, żeby Jocelyn
podejmował inicjatywę w rozwiązywaniu świątecznych problemów. - A co
wymyśliłeś?
- Kolejkę elektryczną.
- Zapytam go - powiedziała. - Ale znasz Gaylorda. Na pewno zażąda czegoś
niezwykłego.
Jocelyn zrobił smutną minę. Powiedział: - Moja kolejka składała się z maleńkich
wagoników i lokomo-
tywy nakręcanej kluczykiem, która tak szybko pędziła po szynach, że nigdy nie
udawało jej się zrobić więcej niż jedno okrążenie. Potem zeskakiwała z szyn i
leżała na boku podrygując i wierzgając, jak przewrócony do góry brzuchem
chrabąszcz.
- Biedny Jocelyn - wyszeptała.
- Więc jak dorosłem, postanowiłem się ożenić i mieć dzieci, w nadziei, że jedno
będzie chłopcem, któremu kupię kolejkę elektryczną.
- Często się nad tym zastanawiałam... - powiedziała May. - Nie jesteś mężczyzną
skorym do ożenku.
- Był to plan długoterminowy, przyznaję, ale teraz dojrzał do wykonania.
- Nie wiąż z tym zbyt wielkich nadziei - przestrzegła go. - Robisz rachunek bez
gospodarza.
Miała słuszność, o czym przekonała się w rozmowie z Gaylordem. - Co byś chciał
dostać od świętego Mikołaja na Gwiazdkę? - spytała.
- Przycisk do papierów - odparł bez wahania. Zapadło milczenie. - Co takiego?
- Przycisk do papierów.
Matka mówiła głosem opanowanym: - Jakiego rodzaju przycisk do papierów?
- Zwyczajny przycisk do papierów - wyjaśnił Gaylord.
- Ojciec myślał, że może miałbyś ochotę na kolejkę elektryczną.
Zastanawiał się chwilę. - Wolę przycisk do papierów- oznajmił w końcu.
May wróciła do męża. - Pamiętasz, jak ci mówiłam, że Gaylord będzie chciał
czegoś niezwykłego?
Na twarzy Jocelyna odmalował się smutek. - Mów!- zażądał.
- Zgadnij, jak bardzo niezwykłe jest jego życzenie.
Jocelyn namyślał się. Potrząsnął głową. - Wyobraźnia odmawia mi posłuszeństwa.
- Przycisk do papierów.
Zapadło głuche milczenie. - Tyle lat... - zaczął. - Tyle lat oczekiwania,
planowania. A teraz zachciało mu się przycisku do papierów. - Nagle huknął
pięścią w biurko. - Niech to diabli! Dostanie kolejkę elekt-ryczą, czy ma na nią
ochotę, czy nie!
- Nawet jej nie rozpakuje - skonstatowała. - O ile znam Gaylorda.
Znaleźli przycisk w sklepie z antykami. Miał kształt jelenia i był z lanego
żelaza, pomalowanego ohydnie łuszczącą się, brązową farbą; w drodze do
samochodu
Jocelyn oznajmił, że waży najmniej pół tony. - Jeśli chcesz wiedzieć - orzekł -
to paskudztwo przebije każdą pończochę. Trzeba mu będzie włożyć prezenty do
drucianego koszyka. - A ponieważ był w szczególnie ponurym nastroju, postanowił
nie zwlekając dowiedzieć się najgorszego. - Przypuszczam, że jak zwykle
musieliśmy zaprosić Bena i Bellę?
- Nie, nie musieliśmy - odparła May. - Zaprosili się sami.
Oddzielnie czy też razem, cioteczna babka Bella i cioteczny dziadek Ben byli
duszą każdego zebrania towarzyskiego i jako tacy budzili w całej rodzinie lek,
nieufność i antypatię. Jocelyn, jak choinka obwieszony paczkami, powiedział z
tęskną nutą w głosie: - Gdyby nie ludzkie pomysły, Boże Narodzenie mogłoby być
bardzo miłym świętem. Rano kościół. Potem miłe obżarstwo, odrabianie zaległej
lektury w cieple bijącym od kominka, pełne godności picie - i do łóżka. A
nazajutrz długi spacer.
- Och, i myślę, że będziemy też mieli pana Robertsa, znajomego Rose - oznajmiła
May. Miała cudowny dar
wyłączania się i nie słuchania, ilekroć mąż stawał się zbyt gadatliwy.
- A tymczasem bawimy się w gry, które budzą w nas obrzydzenie, i napełniamy dom
ludźmi, od których uciekalibyśmy jak od zarazy... gdyby byli przypadkowymi
znajomymi w hotelu.
- Wcale nie uważam, że przyjazd Belli i Bena jest równoznaczny z napełnianiem
domu ludźmi - zaprotestowała May, która miała jeszcze może cenniejszy dar
wypowiadania właściwych uwag, mimo że myśli jej były nadal zajęte czymś innym.
- Nie uważasz? - W głosie Jocelyna brzmiała gorycz. - Wsadź tych dwoje do pokoju
i robi się tłok, niezależnie od ilości. - Upuścił paczkę, schylił się, żeby ją
podnieść, i upuścił dwie dalsze. Był wściekły. - Przypuszczam, że zawdzięczamy
te sentymentalne bzdury Dickensowi! - wrzasnął.
- Kochanie, ludzie na ciebie patrzą - zwróciła mu uwagę. - Nie powinieneś
powodować się zawodową zazdrością.
Jocelyn milczał. Wśród paczek, które upuścił, znajdował się przycisk do
papierów; posmutniał na myśl, co mogło zawierać to pudełko.
- Jak się masz, Bella. Jak się masz Ben. Przyjechaliście - powiedział dziadek. W
jego głosie słychać było przygnębienie.
Wuj Ben trzepnął go w plecy, na taki czyn pozwalali sobie tylko najodważniejsi.
- Wiesz, John, masz skapcaniałą minę. Co ci dolega? Latka dają się we znaki, hę?
- zaryczał.
Wszedł Jocelyn, zobaczył gości. - O Boże... - wymamrotał i dodał na głos: -
Wesołych Świąt wszystkim razem i każdemu z osobna.
Wuj Ben przyjrzał mu się, przejechał ręką po zaokrąglonym podbródku. - Co się z
tobą dzieje, Joss? Wyglądasz jak człowiek, który zobaczył przed chwila ducha...
jak to powiedziała dziewczyna do medium.
- Ducha Tegorocznej Wigilii - dokończył Jocelyn. Nie wydawało mu się to
specjalnie zabawne. Wuj Ben był odmiennego zdania. Wybuchną} śmiechem. -
Słyszałaś, Bella? Duch Tegorocznej Wigilii. Słowo daję. Joss, powinieneś to
zamieścić w jednej ze swoich książek.
Jocelyn nie cierpiał, gdy go nazywano Jossem, ale jeszcze bardziej nie lubił,
gdy mu radzono, żeby zamieścił coś w jednej ze swoich książek. Zupełnie jakby
pisarz tworzył książkę na podobieństwo trzech czarownic, z których każda wrzuca
coś do kotła. "Słuchaj - miał ochotę powiedzieć. - Czy wiesz, jak William
Faulkner określa zadania pisarza? "Tworzyć z materii ducha ludzkiego coś, co
przedtem nie istniałoś oto, na czym polega pisanie książki. A nie na zlepianiu
bzdur wyławianych z jałowej rozmowy." Milczał jednak. Wuj i tak by nie
zrozumiał.
Rose wpłynęła bezbarwnie do pokoju. - Jak się masz, kochanie! - zawołała ciotka
Bella i odsunąwszy ją na odległość ramienia przyglądała się jej takim wzrokiem,
jakby była spódnicą, którą należało oddać do pralni. - Wyglądasz mizernie, moje
dziecko. Ben, prawda, że Rose jest mizerna?
- Owszem - przyznał Ben, który wolał dziewczęta pulchne, a poza tym uważał, że
cała przeklęta rodzina wygląda mizernie.
"Jak ja nienawidzę Bożego Narodzenia - pomyślała Rose. - Wszyscy siedzą razem,
wszyscy są obrzydliwie ckliwi, alkohol przyprawia mnie o mdłości, a ciężkie
jedzenie o niestrawność. Jutro przyjeżdża Bobs i będę strasznie nieszczęśliwa,
bo Becky naturalnie nie zostawi go w spokoju."
W tym momencie weszła Becky - pulchna, upudrowana, białoróżowa. Pokrajana na
małe kwadraciki, wyglądałaby jak marmoladki owocowe. Miała na sobie ładną
niebieską suknię, która ukazywała całkiem sporo tego, co Gaylord nazywał w
myślach "podłużną szparą w klatce piersiowej ciotki Becky".
- Kogo widzę, wujek Ben! - ucieszyła się.
Do tej chwili panująca w rodzinie atmosfera otępiałej rezygnacji deprymowała
nawet wuja Bena. Sprawiał wrażenie opony, z której uszło trochę powietrza. Ale
teraz wyglądał tak, jakby go ktoś dopompował nożną pompką. Policzki mu się
wygładziły, wypiął pierś, zrobił się o kilka cali wyższy. Kiedy się dochodzi do
jego wieku, miło mieć przy sobie ładną, młodą siostrzeniczkę. Jedyna szansa
pocałowania czegoś, co ma mniej niż sześćdziesiąt pięć lat. - Becky! - zawołał
wyciągając ramiona.
Przebiegła przez pokój i ucałowała go czule. Nie omieszkał jej się odwzajemnić.
Zachowywał się jak dobrotliwy wujaszek - z trudem. - Wujaszku Benie, tak się
cieszę, że przyjechałeś - powiedziała Becky pocierając policzek o jego policzek.
- I ty, ciociu Bello
- rzuciła z nieco mniejszym entuzjazmem, jaki przeznaczała dla przedstawicielek
własnej płci. Ale uwaga ciotki Belli zwrócona była gdzie indziej.
- Jest mój skowroneczek! - wykrzyknęła rozpromieniona, patrząc na Gaylorda,
który, wpakowawszy się nierozważnie do pokoju, nagle zrozumiał, że jest już za
późno, żeby dać nogę. Stał z miną bardzo osowiałą.
- Jakiś ty się zrobił duży! - zawołała ciotka Bella.
- Niedługo przerośniesz wujka Bena. Gaylord wysunął dolną wargę.
- Nie pocałujesz starej ciotki?
"Nie pocałuje, jeżeli zdoła się od tego wykręcić"- pomyślał Jocelyn. Ale na głos
powiedział:
- Rusz się, Gaylord. Trochę więcej zapału towarzyskiego. - Nie znaczy to wcale,
że przykładał do tego jakąkolwiek wagę, ale w tym momencie weszła May, więc
wolał zrobić, co do niego należało.
Gaylorda uratował jednak telefon. Becky podeszła do aparatu i podała słuchawkę
siostrze. - Do ciebie, kochanie. MĘŻCZYZNA.
Rose przefrunęła przez pokój.
- Halo, to ty, Rose? Tu Bobs.
- Dzień dobry, Bobs. - Wpatrywało się w nią tyle par ciekawych oczu, że czuła
się jak na scenie.
- Strasznie mi przykro, ale nie będę mógł jutro przyjechać.
"Och, nie" - Naprawdę nie możesz? - spytała ze smutkiem.
- Nie mogę. Rozumiesz, zjawił się nagle ten facet.
- Jaki facet?
- Byliśmy razem w Szkole Pedagogicznej. Skuter nawalił mu gdzieś niedaleko stąd.
Naprawią mu go dopiero po świętach. Więc przypomniał sobie, że ma mój adres.
Właśnie rozkłada śpiwór.
- Bobs, tak się cieszyłam, że przyjedziesz.
- Przykro mi, staruszko. Niestety ten gość zwalił mi się na głowę. - Głos miał
podejrzanie wesoły.
I nagle przyszedł jej do głowy genialny pomysł. - Bobs, przywieź go. Bardzo
byśmy chcieli poznać twojego przyjaciela.
Cisza w słuchawce była dla niej torturą. Może nie istnieje żaden przyjaciel ze
skuterem? Może to tylko wymówka? Nagle Bobs powiedział: - Wiesz, to właściwie
nie jest mój przyjaciel. W ogóle nie w moim typie.
- Mimo to mógłbyś go przywieźć - nalegała.
- Zgoda. Ale jest trochę przyciężki. Nie otwiera ust, dopóki ktoś się do niego
nie odezwie.
- Nie szkodzi! - zapewniła go Rose. - Więc przyjedziesz?
- Zrobione! Zobaczymy się pod choinką. - I już się rozłączy}.
Odłożyła słuchawkę. Wszyscy udawali, że nie dotarło do nich ani jedno słowo
rozmowy. - Pan Roberts przywiezie jutro swojego znajomego - powiedziała
spokojnie. - Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko temu. - Przyjedzie.
Wszystko inne jest bez znaczenia.
- A kto to jest pan Roberts? - spytała ciotka Bella. Wydawała się wcieleniem
figlarności w tym swoim doskonale skrojonym kostiumie tweedowym.
- Kochanek cioci Rose - wyjaśnił Gaylord.
- Rose, drogie dziecko, gratuluję! - zawołała ciotka Bella. Wydawała się
uradowana, co było bardzo miłe, i raczej zdziwiona, co było przygnębiające. -
No, a teraz chciałabym się dowiedzieć - ciągnęła - kiedy mój mały skowroneczek
da starej ciotce całusa?
Rozdział piąty
Popołudnie przeszło niepostrzeżenie w rozleniwiający wieczór wigilijny. Orzechy
wydzielały całe bogactwo jesiennych aromatów, portwajn żarzył się czerwienią,
benedyktyn był dostały i bursztynowy, dym cygar układał się w fałdy jak płótno;
po jakimś czasie nawet komiczne anegdotki wuja Bena zaczęły trochę śmieszyć.
Potem nadeszła pora snu. Oddalali się kolejno do swoich pokojów, by zapaść w
conocną krótką śmierć. Wszyscy z wyjątkiem matki i ojca. Rodzice poszli na
pasterkę.
Wracając do domu we wczesnych godzinach świąte-
cznego poranka milczeli, jak milczą tylko ludzie bardzo sobie bliscy. Ustaliła
się typowo bożenarodzeniowa pogoda, było cieplej niż na Wielkanoc i suszej niż
na Zielone Świątki. Czuli na twarzach miękki, łagodny dotyk powietrza. Na
zachodzie sierp księżyca wlókł po niebie białą pajęczynę chmur. Niebo było
rozjarzone gwiazdami. Wrócili do domu, do przyćmionego światła lampy i
przygasającego ognia na kominku. - Napijesz się herbaty? - spytała May.
Pili herbatę w półmroku. - Trudno uwierzyć, że znowu minął rok.
- To prawda - przyznała.
Odstawił filiżankę. Idź spać, kochanie. Zajmę się teraz prezentami dla Gaylorda.
Gaylord od bardzo dawna nie wierzył w św. Mikołaja, był więc zdziwiony, że matka
najwidoczniej dalej wierzy. To, że ojciec wierzył, wcale nie wydawało mu się
dziwne. Ojciec wierzył we wszystko, co ktoś powiedział, jeżeli mu to było
wygodne. Ale że matka, która nie dawała wiary żadnemu najprostszemu stwierdzeniu
nie rozebrawszy go na czynniki pierwsze, mogła wierzyć naiwnie w coś tak
idiotycznego... to po prostu nie mieściło się w głowie.
Jedna rzecz była zastanawiająca: chociaż Gaylord już nie wierzył, prezenty nadal
się zjawiały. To wydawało mu się dość dziwne. Nie mógł to być św. Mikołaj. Nie
mogli być rodzice, ponieważ wierzyli w św. Mikołaja. Drogą długiej i starannie
przeprowadzonej eliminacji doszedł do wniosku, że jest to albo dziadek, albo Pan
Bóg. l na tym poprzestał; bo dla Gaylorda dziadek i Pan Bóg byli postaciami
wymiennymi. Obaj byli tak starzy jak świat, obaj mniej więcej tak samo
wszechmocni i obu należało się wystrzegać. Wywiesił więc
poszewkę w błogim przekonaniu, że jakiś człowiek lub bóstwo napełnią mu ją
prezentami.
Jocelyn zdjął prezenty Gaylorda z szafy, wszedł do jego pokoju i włożył je do
poszewki. Gaylord leżał na brzuchu, z jego ust wydobywał się cienki, przeciągły
gwizd, przywodzący na myśl lotnisko londyńskie. Jocelyn wrócił do sypialni. -
Swoją drogą ciekawe, czy on wierzy w św. Mikołaja?
- Gaylord? Skąd! Zauważyłam już dość dawno, że ile razy wspominam o tym
starszym
panu, zastanawia się, czy mnie wyprowadzić z błędu. Ale dotąd tego nie zrobił.
Doszedł chyba do wniosku, że jest rozsądniej utrzymywać nas w niewiedzy.
- Dlaczego?
- Nie mam pojęcia. Powód jest pewnie zbyt subtelny, żebyśmy go mogli zrozumieć.
Siedziała w łóżku i uśmiechała się do niego trochę zmęczonym uśmiechem.
Rozwiązał krawat, zrzucił ranne pantofle, nakręcił zegarek. Rozbierał się bardzo
niesystematycznie. Podszedł do okna i rozsunął zasłony, wyjrzał. - Przyjemna
była ta pasterka - zauważył.
- Tak, bardzo. Jeżeli nie zwiększysz trochę tempa, będziesz się musiał zacząć
ubierać do śniadania, zanim się rozbierzesz i pójdziesz spać.
Ale on dalej wyglądał przez okno. - Dziwne, prawda? - powiedział. - Ta sama
dawna magia. Wciąż działa. Nie zawsze. Nieczęsto. Od czasu do czasu. Może raz na
dziesięć lat.
Otworzył okno i wychylił się na zewnątrz. Gdzieś - czy to w cichym krajobrazie,
czy w jego duszy - zarżał koń, rozległ się świst rzymskiej włóczni, zakwiliło
cicho dziecko. Była to Wigilia Bożego Narodzenia, w Anglii,
samochody pędziły po autostradzie, na Berkeley Square tańczyły tłumy. Była to
Wigilia Bożego Narodzenia, w Betlejem, i gwiazda wisiała nisko na wschodzie, a w
górze brzęczały słodko struny harf. Dzieciątko było wciąż Dzieciątkiem w
ramionach Matki, nie było jeszcze Krzyża, dwa tysiąclecia zatarły się i zniknęły
w blasku gwiazd.
Zamknął okno. - W tym roku magia działa - powiedział myśląc jednocześnie, że
kiedyś napisze sztukę o tych ciemnych, zimowych dniach, i słysząc już okrzyki
straży, gwar w przydrożnym zajeździe, dalekie echo śpiewu angielskiego płynące
uliczkami górskiej mieściny.
- Jest w niej wielka trwałość - powiedziała May. - Albo zdarzyło się coś, co
było człowiekowi odwiecznie potrzebne. Albo człowiek wymyślił coś, żeby
zaspokoić swoją odwieczną potrzebę. Zaziębisz się, jak nie wejdziesz zaraz do
łóżka.
- Jedno i drugie wydaje się prawdopodobne - przyznał Jocelyn. "Boże - pomyślał -
jakaż tajemnica kryje się za tym wszystkim." Nadal wyglądał przez okno. Ale nie
widział już tam nic. Widział tylko odbicie miłego pokoju, widział siebie i May
siedzącą wciąż w łóżku, wciąż uśmiechniętą. "I to jest druga tajemnica -
pomyślał. - Ta kobieta, która dziesięć lat temu była mi najzupełniej obca, a
teraz jest ciałem mojego ciała. Tym ciałem, które jest jednocześnie duszą,
śmiechem, dobrocią. Tą duszą, która jest jednocześnie czułym, żywo reagującym
ciałem. To żona, która jak wszystkie dobre żony jest matką, przyjacielem,
towarzyszką, kochanką. Ten błogosławiony dar."
Kiedy Gaylord obudził się i uświadomił sobie, że to pierwszy dzień świąt,
doznał mieszanych uczuć. Wy-
glądało na to, że spędzi cały ten dzień na wyszukiwaniu sposobów obchodzenia z
daleka ciotki Belli. Jeszcze nigdy w życiu nie spotkał osoby, która byłaby tak
nienasyconym amatorem pocałunków. Traktował normalne całowanie jako jedną z
drobnych niewygód życia codziennego; w podobny sposób traktował deszcz czy
chodzenie do ustępu. Ale w przypadku ciotki Belli sprawa stawała się groźna.
Wystarczyło, że wszedł do pokoju, a już rzucała się na niego i chwytała w
ramiona jak wielki tweedowy miś. I dlaczego zawsze mówiła: "Jak się masz,
skowroneczku?" Łamał sobie głowę nad odpowiedzią i wymyślił: "Jak się masz.
wrono?" Wydawała mu się bardzo inteligentna. Wiedział jednak ponad wszelką
wątpliwość, że matka uzna ją za niegrzeczną i impertynencką. A ilekroć Gaylord
wystąpił z czymś, co matka uznała za niegrzeczne i impertynenckie, czuł się jak
ostatni łajdak. Było to, rzecz jasna, zupełnie pozbawione logiki i starał się z
tym walczyć. Na próżno. Po prostu czuł się jak łajdak.
Ale tymczasem mógł skierować myśli ku przyjemniejszym sprawom. U stóp łóżka
znajdowała się jedna z najcudowniejszych rzeczy wymyślonych przez upadłych
synów
Adama: poszewka napełniona gwiazdkowymi podarkami. Gaylord wstał,
przemaszerował
przez łóżko i wysypał zawartość poszewki na kołdrę. Jabłko, pomarańcza, nowy
pens, mysz z cukru i kilkanaście najrozmaitszych paczek.
W której jest przycisk do papierów? Odgryzając na zmianę kawałek jabłka, to
kawałek myszy z cukru, namyślał się chwilę. Nie sposób odgadnąć. Zaczął od
pierwszej z brzegu paczki.
Bęben. Bardzo obiecujące. Wcześnie rano w pokoju dziadka werbel może być
bardziej skuteczny niż odsuwanie zasłon.
Układanka mechaniczna. Gaylord odnosił się dość
sceptycznie do tych zabawek. Jakoś nigdy nie starczało części na zbudowanie
wieży Eiffla ze światełkiem na szczycie.
Trąbka. Coraz lepiej. Gdyby mógł sobie poradzić jednocześnie z trąbką i z
bębnem, to działając przez zaskoczenie, zdołałby może któregoś dnia rano wydobyć
z dziadka upragniony okrzyk: - Do stu tysięcy diabłów!
Żelazny konik z małymi krzakami wyrastającymi z łba. Chyba nie służył do
niczego: nie miał kluczyka do nakręcania. Jak się go naciskało, nie piszczał.
Gaylord pobiegł do łazienki, żeby spróbować, czy będzie pływał w wannie. Poszedł
na dno jak kamień. "Najidiotyczniejszy ze wszystkich idiotycznych prezentów" -
pomyślał. Ciotka Bella; na pewno.
Ale najwyższy czas, żeby znalazł wreszcie przycisk do papierów. Zostało niewiele
paczek. Zaczął się trochę niepokoić. Nie sądził, żeby Bóg czy dziadek mogli
popełniać omyłki, ale nic nie wiadomo. Gorączkowo rozrywał pozostałe opakowania.
Nie było w nich przycisku.
Gaylord nie często płakał, chyba że skłaniały go do tego względy taktyczne. Było
coś cudownie podniecającego w samej myśli, że lada chwila stanie się
właścicielem tego ślicznego przedmiotu. Rozczarowanie było ponad jego siły.
Wybuchnął niepohamowanym płaczem.
- Gaylord płacze - powiedziała May szturchając męża łokciem. - Idź i zobacz, co
się stało.
- Psiakrew... - mruknął Jocelyn, wynurzając się spod kołdry. - Wesołych Świąt,
kochanie. - Pocałował ją, zwlókł się z łóżka, półprzytomnie włożył szlafrok i
pantofle i wtoczył się do pokoju syna. Pamiętał, że jest to Boże Narodzenie i że
przez najbliższe osiemnaście godzin musi być serdeczny i jowialny. Więc dlaczego
nie miałby zacząć już teraz. - Co to? Gaylord szlocha w dniu swoich zaślubin? -
zawołał takim głosem, jakby chciał być duszą tego zebrania towarzyskiego o
szóstej rano.
Gaylord pociągnął nosem. - To nie jest dzień moich zaślubin. - Rozchmurzył się.
- A może jest? - spyta! z nadzieją w głosie.
- Żartowałem - odparł ojciec. - Nie mogliśmy znaleźć odpowiedniej oblubienicy.
Dlaczego płaczesz?- spytał.
- Bo nie ma przycisku do papierów - zaszlochał Gaylord.
- A właśnie, że jest - powiedział ojciec pewnym siebie tonem. Niech to licho,
przecież sam go wkładałem.
- Gdzie? - Gaylord spojrzał na ojca ponuro.
Ojciec zaczął grzebać w papierach, które sięgały im obu do kolan. Znalazł
jelenia. - A co to jest? - spytał tryumfalnie.
- Nie wiem - odparł Gaylord. - Co to jest? Ojciec westchnął. - To było pytanie
retoryczne.
- Co to jest retoryczne?
- Mniejsza z tym - powiedział ojciec. - Masz tu swój przycisk.
- To nie jest przycisk. To jest koń, któremu wyrastają z głowy krzaki.
- To jest jeleń.
- Powiedziałeś, że to jest przycisk do papierów. Ale ojciec ocierał ręce
chusteczką. - Jest mokry
- stwierdził ze zdziwieniem.
- Bo sprawdzałem, czy będzie pływał w wannie. Poszedł na dno - rzucił Gaylord
oskarżycielskim tonem.
"Boże - pomyślał ojciec. - Dobra rozmowa jak na godzinę szóstą rano!" - Jasne,
że poszedł na dno!- wrzasnął. "Boże Narodzenie - przypomniał sobie. -
pokój na ziemi." Powiedział cierpliwie: - Jeżeli chciałeś dostać coś, co by ci
pływało w wannie, nie trzeba było prosić o przycisk do papierów, bo jest to
najmniej odpowiedni przedmiot.
- Kiedy ja wcale nie chciałem, żeby to pływało w wannie.
- Przed chwilą mówiłeś...
Odpowiedź Gaylorda była bardzo sensowna:
- Jak się dostaje coś, co do niczego nie służy, zawsze trzeba sprawdzić, czy
będzie pływało w wannie.
- Ale nie przycisk do papierów.
- To nie jest przycisk do papierów - oznajmił kategorycznie Gaylord.
"Od tegośmy zaczęli" - pomyślał ojciec. Zmarzł, był zmęczony. Usiadł na łóżku. -
To jest przycisk do papierów w kształcie jelenia. Samiec tych zwierząt nazywa
się byk. To, co mu wyrasta ze łba, to nie są krzaki. To są wieńce. - Czuł, że
wykonał swoje zadanie sumiennie.
Ale Gaylord miał minę znudzoną. - Czy nie chciałbyś, żebym ci zagrał na bębnie?
- spytał.
Zapadła martwa cisza. - Nie teraz - odparł ojciec. -Tamci jeszcze śpią - dodał z
nutą zazdrości w głosie.
Rose obudziła się, wyrwał ją ze snu bardzo niepewny głos trąbki. "Boże
Narodzenie - pomyślała pełna złych przeczuć - i przyjeżdża Bobs z tym swoim
tajemniczym znajomym. Będzie trzeba przez cały dzień odpędzać Becky od Bobsa,
to
jedno nie ulega wątpliwości. Dojdzie do walki, a ona jest tak kiepsko uzbrojona.
O urodzie lepiej nie mówić - pomyślała z rozpaczą; wiedziała, że w defensywie
jest kąśliwa jak osa. - Muszę zachować spokój - powiedziała sobie stanowczo. -
Nie dam się wyprowadzić z równowagi."
"Boże Narodzenie" -pomyślał dziadek z zadowoleniem. No cóż, zawsze lubił dobrze
zjeść, a w czasie świąt można sobie pofolgować z czystym sumieniem. I wino. Po
prostu nie mógł pojąć, jak to się dzieje, że niektórzy ludzie mówią źle o tym
najcenniejszym z darów Bożych; ale podejrzewał, że kiedy znajdą się na tamtym
świecie, usłyszą kilka cierpkich słów na temat ludzkiej niewdzięczności.
Jedzenie, wino i miły spokój. Czeka nas dobry dzień -pod warunkiem, że ta
nieznośna Bella nie zacznie tyranizować wszystkich i zmuszać do wesołej zabawy.
"Boże Narodzenie - pomyślała cioteczna babka Marigold. - Jaki to był miły rok,
gdy ślizgali się wszyscy na jeziorze. Kiedy to było? W dziewięćdziesiątym
szóstym? Czy dziewięćdziesiątym ósmym? I te inne Gwiazdki, kiedy było mało
węgla
i jeszcze mniej żywności, a my wypełniałyśmy czas szydełkowaniem ciepłych rzeczy
dla chłopców na froncie i łudziłyśmy się nadzieją, że światło w lampach gazowych
nie przygaśnie, żeby zapowiedzieć przylot zeppelinów. A jednak te dawne, pełne
wyrzeczeń Boże Narodzenia były radosne... radosne w jakiś dziwny, nierealny
sposób, jakby nadchodził koniec świata. Ale świat się nie skończył. Było jeszcze
po tym tyle, tyle świąt - mroźnych, deszczowych, śnieżnych. I wszystkie
szczęśliwe". Marigold cieszyła się nimi w swój spokojny, powściągliwy" cichy
sposób. W tym roku święta też będą dobre.
"Boże Narodzenie-pomyślała Becky-i trzej młodzi mężczyźni w domu". Przeciągnęła
się rozkosznie, wyprężyła grzbiet i zamruczała jak kotka.
Gaylord kręcił się po podwórzu, bo przyszła mu ochota na rozmowę z indykiem
Abdullahem. Ani śladu Abdullaha. Poszedł na wybieg. Też go tam nie znalazł.
Nigdy się to dotąd nie zdarzyło. Wrócił do domu, gdzie większość rodziny zebrała
się już na przedobiedni kieliszek sherry. - Szukałem Abdullaha, ale nigdzie go
nie ma - oznajmił.
Odpowiedziało mu milczenie. - Gdzie jest Abdullah?
- W piecu - rzucił obojętnie dziadek.
Gaylordowi zrobiło się dziwnie. Przykro usłyszeć, że ktoś, z kim chcieliśmy
sobie uciąć pogawędkę, jest w piecu. Powiedział bardzo spokojnie: - Och.
- Nie wolno ci było tego mówić, ojcze. To okrucieństwo - oburzyła się Rose.
- Tak uważasz? - zdziwił się dziadek. - Mój Boże...
- Staraj się zapamiętać, że jego psychika jest wciąż podatna na wstrząsy,
nieuformowana, wydana na pastwę wszelkich...
- Strasznie mi przykro - wymamrotał starszy pan. -Naprawdę, nie chciałbym... za
nic w świecie nie chciałbym...
- Ciekawe, czy on już jest w niebie - zastanawiał się Gaylord.
- Kto?
- Abdullah.
- Indyki nie idą do nieba- poinformował go ojciec.
- Idą do piekła?
- Nigdzie nie idą.
- Wędrują tylko przez przełyk i do brzuszka - za-świergotała ciotka Bella, co
Gaylord uznał za dowód bardzo złego smaku. - Nie mam racji, skowroneczku?
Tego było już za wiele. - Wrona - powiedział Gaylord. Ale powiedział to tylko
wargami, nie wydal przy tym żadnego dźwięku.
Mimo to matka rzuciła mu jedno ze swoich spojrzeń.
Ta kobieta widzi wszystko. Kieliszek sherry dotykał już jej warg. Odsunęła go. -
Coś ty powiedział, Gaylord?
- Nic nie mówiłem. - W jego głosie zabrzmiała urażona nuta, ale nie przesadnie
urażona. Jak ktoś porusza wargami, wcale z tego nie wynika, że coś powiedział.
Niektórzy ludzie zbyt pochopnie wyciągają wnioski.
Mama nie przestawała się w niego wpatrywać. Po chwili przytknęła kieliszek do
warg. Jak piła, miała zwyczaj zamykać na sekundę oczy. Gaylord powiedział
wargami: - Wrona! - Matka otworzyła oczy, wzrok miała wciąż utkwiony w
Gaylordzie. Odpowiedział jej spojrzeniem tak nieodgadnionym, jak spojrzenie
Chińczyka. "Wygrałeś - pomyślała matka. -Tylko żebyś, synku, nie przeholował".
"Wygrałaś" - pomyślała Rose z goryczą. Bo Becky po mistrzowsku obliczyła
wszystko w czasie. Kiedy Bobs wszedł ze swoim przyjacielem, stała dokładnie pod
jemiołą. - Wesołych Świąt, Becky - powiedział, Bobs.
- Wesołych Świąt, Bobs.
Spojrzał na Becky. Spojrzał na jemiołę. Zaczął iść w jej kierunku. Becky
zorientowała się nagle, gdzie stoi, i chciała uciec. Za późno. Pocałował jej
ciepłe, czerwone, roześmiane wargi. - Jak się masz, Rose - rzucił zza pleców
Becky.
- Jak się masz - powiedziała Rose.
Niechętnie wypuścił Becky z objęć. Rose miała ochotę zająć jej miejsce pod
jemiołą. Ale musiałaby wpierw usunąć siostrę przypuszczając do niej atak z
flanki. Tymczasem Bobs przeszedł do spraw poważniejszych. - Pozwólcie, to jest
Stan. Stan Grebbie. A to Rose... Becky.
- Bardzo mi miło - powiedział pan Grebbie z taką
miną, jak gdyby mu naprawdę było miło. Uścisk dłoni miał miękki i wilgotny. -
Przykro mi, że się państwu narzucam...
- Ależ bynajmniej - zaprotestowała Becky. - Jak ktoś jest przyjacielem Bobsa...
"Chciała powiedzieć, że jak ktoś ma na sobie spodnie" - pomyślała Rose.
Wiedziała jednak, że Becky musi odczuwać zawód. Pan Grebbie na pewno nie był w
jej guście. Miał około czterdziestki i był nieprawdopodobnie bezbarwny.
Bezbarwne włosy, bezbarwna cera, bezbarwne ubranie i bezbarwna osobowość. I był
chyba pierwszym mężczyzną, który okazał większe zainteresowanie Rose niż Becky.
Sadząc z miny uciekłby w popłochu, gdyby Becky zbliżyła się do niego chociaż o
krok. Ale do Rose powiedział: -Słyszałem od Bobsa, że pani też jest
nauczycielką.
Uśmiechnęła się. - To straszny zawód, nie uważa pan? - Przynajmniej raz nie
odczuwała najmniejszego skrępowania.
Odpowiedział jej smutnym, zgnębionym uśmiechem. - Straszny.
Teraz przemówił Bobs: - Bo trzeba okazywać stanowczość. Trzymać ich żelazną
ręką. - Błysnął zębami w uśmiechu skierowanym do Becky. - To jedyny sposób.
Dziadek wszedł do hallu. - O, pan Robson! Wesołych Świąt. - Uścisnął Bobsowi
energicznie rękę i spojrzał na niego z niepokojem. - Nie musi pan zaraz uciekać?
Zdążymy wypić kieliszek sherry?
- Przecież ja., ja...- zaczął Bobs. Rose mu przerwała: - Pan Roberts został
zaproszony do nas na pierwszy dzień świąt. Mówiłam ci, ojcze.
Wpiło się w nią spojrzenie żółtych, zbolałych oczu. -Nieprawda! Nikt mi nic nie
mówił! Nikt mi nigdy nic nie mówi! Tak się składa, że ten dom należy do mnie,
ale równie dobrze mogły to być przydrożny zajazd! Bezustannie ktoś przychodzi,
wychodzi. - Obrócił się z powrotem do Bobsa. - Naturalnie, drogi młodzieńcze,
bardzo jestem rad, że przyjechałeś.
Pan Grebbie usiłował - z doskonałym zresztą skutkiem - rozpłynąć się w mroku
wypełniającym hali, ale przerażony poczuł na sobie spojrzenie dziadka. - Nie ma
potrzeby kryć się po kątach, młody człowieku -powiedział starszy pan
dobrotliwie. - Podejdź bliżej, niech ci się przyjrzymy.
Uśmiechając się nerwowo pan Grebbie zmniejszył dzielącą ich odległość o kilka
cali. - Ojcze, to jest przyjaciel Bobsa, pan Grebbie, któremu się zepsuł skuter.
- O tym zapewne też wiedziałem - rzucił dziadek szyderczo.
- Tak. - W głosie Rose brzmiała wojownicza nuta.
Ojciec spojrzał na nią wymownie. - Bzdura! Ale cóż, jestem starcem. Posadźcie
mnie w ciepłym kącie obok komina i o nic mnie już nie pytajcie. Szkoda waszej
fatygi.
- Kiedy ja ci mówiłam - upierała się Rose.
- Moja droga, czy może chcesz dać do zrozumienia, że ja mam rozmiękczenie
mózgu?
Mniejsza z tym. Witaj w krainie wolności, młodzieńcze. Należysz pewnie do
orszaku Becky. No cóż, im większa kompania, tym lepsza zabawa. - Wsunął rękę pod
ramię Bobsa i skierował się do salonu. Becky poszła za nimi, ale Rose poczuła,
że ktoś ciągnie ją nerwowo za rękaw. Obróciwszy się spojrzała prosto w pełne
niepokoju, zgnębione oczy pana Grebbie. - Ja...ja chyba naprawdę nie powinienem
zostać - wyjąkał.
Rose przyglądała mu się chwilę. I nagle stało się coś dziwnego. Ogarnęła ją fala
czułości. Oto ktoś, kto posiada jeszcze mniej zalet towarzyskich niż ona, jest
jeszcze gorzej przygotowany do życia. Usiłując rozproszyć jego obawy,
powiedziała z rzadką u niej pewnością siebie: - Ależ musi pan zostać. Mój ojciec
jest w gruncie rzeczy niesłychanie dobrym człowiekiem. Byłby nieszczęśliwy,
gdyby się zorientował, że pana zranił czy obraził.
Pan Grebbie nadal wydawał się zmartwiony. - Bo widzi pani, ja... ja nie jestem
bardzo towarzyski. Ludzie jak pani ojciec i siostra... chociaż naturalnie są
strasznie mili... po prostu mnie przerażają.
- Biorę pana pod moje skrzydła. - Uśmiechnęła się do niego.
- Jeżeli pani uważa, że to jest naprawdę w porządku... Ale nie chciałbym się
państwu narzucać.
- Nie ma mowy o żadnym narzucaniu - oznajmiła. -Chodźmy, zanim oni wypiją
resztę
sherry. - Była ożywiona, wesoła, zniknęło jej całe przygnębienie. Instynkt
macierzyński, pogrzebany pod rumowiskiem lat, znalazł nagle ujście, zaczął się
piąć ku światłu.
Rozdział szósty
Gaylord miał minę ponurą. Bardzo chciał, aby się już święta skończyły. Najpierw
było nieporozumienie odgórne z przyciskiem do papierów. Potem ciotka Bella
ścigała go całe rano niczym stukilowa nimfa. Potem zjedli na obiad jego
przyjaciela Abdullaha. I nawet nie bardzo Gaylordowi smakował. Jego ulubioną
potrawą była zapiekanka z mięsa i kartofli. I budyń ryżowy. Im prędzej wrócą do
tych dań i przestaną jeść jego przyjaciół, tym lepiej. Ach. i te
rozmówki! Dziadek, z podniesionym nożem do krajania drobiu, zaczął szeptać coś
do ojca.
Ale Gaylord usłyszał: - Czy Gaylord będzie jadł? Wydaje się taki zdenerwowany.
A na to ojciec: - Ależ tak. Nawet by nie mrugnął, jakby zobaczył własną matkę na
półmisku.
"Och, nieprawda. Wcale nie miałbym ochoty jej próbować. Zakład, że byłaby
twarda. I na dodatek gorzka. Ojciec - uznał Gaylord - wygłasza czasem
nieprzemyślane opinie".
W każdym razie pchnęło to jego myśli na nowe i interesujące tory. - Dlaczego nie
jemy ludzkiego mięsa?
- Pewnie byśmy jedli, gdyby nie było na świecie dostatecznej ilości owiec i
bydła. Jest to sprawa podaży i popytu - odparł dziadek, zabierając się do
krajania Abdullaha.
- Nie jestem pewien, ojcze, czy masz rację - powiedział Jocelyn. - Ludzie,
którzy kosztowali ludzkiego mięsa, mówią, że jest łykowate i bez smaku. -
Przestraszył się widząc znienawidzony błysk w oczach wuja Bena.
- Wiesz, co ludożerca powiedział do misjonarza? -spytał wuj.
"Nie wiem i nie chcę wiedzieć" - pomyślał Jocelyn. I ciągnął dalej, żeby nie
dopuścić wuja Bena do głosu: -Ale naturalnie wszystko zależy od sposobu
przyrządzania dań. Nie sądzę, żeby te prymitywne plemiona zdobyły się
kiedykolwiek na bardziej wyszukaną potrawę niż pieczeń podawana na zimno w
łupinach orzechów kokosowych.
- Boże - jęknęła May.
- Zakład, że palce mają za dużo chrząstek - powiedział Gaylord rozkoszując się
każdym słowem.
- Nikt nie jada palców - wtrącił ojciec.
- Jest to prawdopodobnie jedna z przyczyn, dla których kanibalizm nigdy się
naprawdę nie przyjął -oznajmił dziadek. - Za dużo części niejadalnych.
Ku zdumieniu wszystkich zebranych przemówił teraz pan Grebbie: - Wątroba ludzka
jest wprost odrażająca.
- Próbował pan? - spytał dziadek podając mu talerz z porcją Abdullaha.
- Ależ nie, skąd! - odparł pan Grebbie, straszliwie speszony. - Po prostu
gdzieś... gdzieś o tym czytałem. -Umilkł, nie mogąc się nadziwić własnemu
zuchwalstwu.
- Czy ktoś ma jeszcze ochotę na obiad świąteczny? -spytała May.
- Ja osobiście nie - odparła Becky. - Ale właściwie kto to zaczął?
Wszystkie spojrzenia skierowały się na Gaylorda, który powiedział: - Bo
najlepsze byłyby mielone. Można by wrzucić do maszynki wszystkie chrząstkowate
części, palce, uszy...
- Przestań! - rzuciła mama.
Tak, to była bardzo ciekawa rozmowa, stanowiąca doskonały pokarm dla jego myśli.
Ale obiad dobiegł końca i wszyscy albo siedzieli z tym strasznym, szklistym
spojrzeniem, jakie pojawia się w oczach dorosłych, kiedy się najedzą, albo wręcz
spali. Gaylord czuł instynktownie, że ani jego bęben, ani jego trąbka nie byłyby
specjalnie mile widziane. Postanowił się ulotnić.
Spotkał Willa na leśnej dróżce. - Chodź, popatrzymy na twój skarb.
Zaczęli iść w kierunku chaty rybaka. - Dużo dostałeś na Gwiazdkę? - spytał Will.
Gaylord orientował się, że prezenty gwiazdkowe -obojętne, czy pochodzą ze źródła
ziemskiego, czy niebieskiego - są w stosunku wprost proporcjonalnym
do zamożności rodziców. A więc Will nie mógł dostać wiele. Powiedział z wrodzoną
delikatnością: - Niedużo. Jelenia.
- Co to takiego?
- Taki niby koń.
- A co się z tym robi?
- Nic - odparł Gaylord.
Will zastanawiał się nad jego odpowiedzią. - Hm, to rzeczywiście niedużo.
- A ty co dostałeś? - spytał Gaylord.
Will szedł, powłócząc nogami, nie odwracał głowy. Chyba nie usłyszał pytania.
Gaylord był na siebie zły, że je zadał.
Weszli do chaty. Na podłodze leżały rozwleczone liście i zeschła trawa.
Palenisko było puste. Cudowna, przezroczysta kula zniknęła.
Przez długą chwilę Will stał z rękami zwisającymi, nieruchomy, zapatrzony. Potem
padł na czworaki i szukał, rozgrzebywał trawę jak zwierzę - pojękując,
szlochając, węsząc. Gaylord przyglądał mu się od progu z uczuciem nie znanej mu
dotąd, obezwładniającej grozy. To było niesprawiedliwe. Taka rzecz nie powinna
się zdarzyć Willowi, który nie dostał nic na Gwiazdkę, a poza tym w ogóle brak
mu jednej klepki. Gaylord zaczął się zastanawiać, czy Pan Bóg naprawdę działa
tak sprawnie, jak się to o Nim mówi.
Will wstał z podłogi. Z nosa mu leciało, policzki miał mokre od łez, dolną wargę
obwisłą. Mówił tak bełkotliwie, że Gaylord ledwie go mógł zrozumieć. - Gdzie
jest kula? Coś z nią zrobił?
Gaylord się przestraszył. - To nie ja. Nie zabrałem jej.
- Gdzie jest kula? - powtórzył Will. Gaylord zorientował się, że odległość
między nimi jest mniejsza, niż była przed chwilą. Nagle zbudzony instynkt
samoza-
chowawczy kazał mu zapomnieć o współczuciu dla Willa. Obrócił się i uciekł.
Ale Will zaczął go ścigać, biegł długimi, ciężkimi krokami sapiąc i szlochając.
Gaylord już po chwili miał nogi jak z waty, a stopy jak z ołowiu. Pamiętał
doskonale słowa Willa: "Zabiję cię, jak..." Usiłował zmusić się do większej
szybkości, ale na próżno, l nagle szorstkie, gorące palce zacisnęły się na
przegubie jego dłoni. Will wykręcił mu rękę do tyłu. - Gdzie jest kula? -
wymamrotał szarpiąc rękę chłopca przy każdej bełkotliwie wymawianej sylabie.
Ból był nieprawdopodobny. Przeniknął go jak niszczycielski ogień, wypełnił cały
świat. Nic już nie istniało, nie było nieba ani ziemi, ojca ani matki, księżyca
ani słońca, Boga ani aniołów, życia ani śmierci. Tylko jeden płomień bólu, od
którego Gaylord kulił się i skręcał.
- Ja jej nie wziąłem! - wrzasnął. - Nie wziąłem!
Will puścił go. Przestał płakać. Przykucnął na ziemi i patrzył przed siebie z
wyrazem rozpaczy i beznadziejności. Gaylord uwierzył znów, że istnieje niebo i
ziemia. Ból nie od razu ustąpił, wracał wciąż potężną falą, ale falą za każdym
razem słabszą. Ból nie wypełniał już całego świata. Teraz właśnie należało
uciec. Ale Gaylord nie uciekł. Chociaż ręka zwisała mu bezwładnie i był pewien,
że już nigdy nie będzie nią władał; chociaż wciąż był oszołomiony tym, czego się
przed chwilą dowiedział o naturze bólu, nie mógł uciec i zostawić Willa samego w
zimowym zmierzchu. Przytrzymując dłonią obolałe ramię stał na mocno wpartych w
ziemię, szeroko rozstawionych nogach.
- Will, kto jeszcze wiedział o twoim skarbie? - Will patrzył nieruchomo przed
siebie. - Musiałeś go komuś pokazać - dodał Gaylord.
- Dlaczego przyszedłeś i zabrałeś kulę? - wymamrotał Will.
- Nie zabrałem. Ktoś inny musiał wiedzieć, że ją tu ukryłeś.
- Zabiję go - powiedział Will. Oczy miał puste i zapatrzone w jeden punkt.
Siedział zupełnie nieruchomo. Ruszał tylko palcami, zwierał je i rozwierał,
jakby zaciskały się już na gardle ofiary. - Jak ją wziąłeś, zabiję ciebie.
- Kiedy jej nie wziąłem - zapewnił go Gaylord.
- Powiem chłopakom - wymamrotał Will.
Gaylord poczuł w żołądku zimną, nieprzyjemną pustkę. Will miał sześciu braci.
Wszyscy bez wyjątku byli okrutni, złośliwi i brutalni. Chociaż nie ruszyliby
palcem, żeby pomóc Willowi, skorzystaliby z każdego pretekstu, by znęcać się nad
kimś słabszym od siebie. Gaylord wyczuł to nieomylnym instynktem dziecka i nie
na żarty się przestraszył. Zrozumiał, że jeśli Will powie swoim braciom, jego
sytuacja nie będzie wesoła.
Ale o to miał się czas martwić. Powiedział: - Will, muszę już iść. -Zrobił krok.
Will przeturlał się na bok, sięgnął jego kostki, ale nie zdołał go pochwycić.
Gaylord uciekł. Po chwili obrócił się i spojrzał. Will leżał na ścieżce. Było
już ciemnawo i Gaylord nie umiał powiedzieć, czy Will płacze.
Ręka mu zesztywniała i odzywał się w niej od czasu do czasu ostry, przeszywający
ból. Ale Gaylord mógł nią ruszać. Było mu też trochę mdło i czuł lekki zawrót
głowy, a co więcej, wcale nie był pewien, czy uniknie pytań. Otworzył więc drzwi
kuchenne bardzo cicho i ostrożnie. W pobliżu nie było żywego ducha. Dotarł do
stóp schodów nie zauważony przez nikogo. Wszedł cichutko na górę i zamknął za
sobą drzwi swojego pokoju. Zaczął grać na trąbce. Robił to z niesłychaną
przebiegłością. Najpierw, tytułem próby, kilka cichych
tonów, w sporych odstępach jeden od drugiego. Coś. co docierało tylko do
podświadomości dorosłych zebranych na dole. Potem trochę głośniej. I wreszcie
potężna, przeciągła burza dźwięków, która nie pozostawiała żadnych wątpliwości
co do miejsca pobytu Gaylorda. Dziadek z pewnością powie: "Grał na tej
przeklętej trąbce całe popołudnie". A ciotka Bella dorzuci: "Ano grał, kochana
dziecina". I w ten sposób nieszczęsna ofiara prześladowań zyska doskonałe alibi.
Ale nieszczęsna ofiara nie wzięła pod uwagę mamy. -Grał na tej przeklętej trąbce
całe popołudnie - powiedział dziadek.
- Ano grał, kochana dziecina - dorzuciła ciotka Bella. Ale May powiedziała: -
Gaylord coś spsocił. Mogłabym się założyć. - Poszła na górę i otworzyła drzwi
jego pokoju.
A wysiłek dęcia w trąbkę, połączony z niedawnym strasznym przeżyciem, zaczął się
już dawać Gaylordowi we znaki. Czuł dziwną słabość w kolanach, spocił się, pokój
wirował wokół niego. W oczach nad rozdętymi policzkami była udręka. - Gaylord,
co się stało? - spytała mama.
Potrząsnął głową i dalej dął w trąbkę, chociaż był już półżywy z wysiłku.
- Gaylord! Skończ z tym idiotycznym hałasem i posłuchaj, co do ciebie mówię!
Odjął trąbkę od ust, spojrzał na nią. Dolna warga zaczęła mu drżeć.
Nigdy dotąd nie wydawał się jej tak bezbronny. Podeszła bez słowa, usiadła na
łóżku i wzięła go w objęcia. Zesztywniał i chwilę siedział bez ruchu. Potem
czarna głowa przywarła do jej piersi. Tuliła go do siebie czekając na łzy. Ale
Gaylord się nie rozpłakał; tylko dygotał miotany długimi, gwałtownymi dresz-
czami, które wstrząsały jej ciałem. Mrok wpełzł do pokoju. Dotknęła wargami
ciemnych włosów. - Co się stało? - spytała w końcu.
Milczał. - Co się stało? - powtórzyła.
- Nic.
Strach odezwał się ostrą nutą w jej głosie. - Gaylord, musisz mi powiedzieć!
- Nic mi nie jest. - Odsunął się od niej.
- Dobrze - powiedziała bardzo łagodnie. - Porozmawiamy o tym później, jak się
lepiej poczujesz.
Milczał uparcie. - A może położyłbyś się do łóżka? -zaproponowała.
- Przecież to Boże Narodzenie. - Miał minę naprawdę zgorszoną.
- Słusznie. - Spojrzała na niego z powątpiewaniem. -Ale musisz mi powiedzieć
jedno. Nie stała ci się jakaś krzywda?
- Krzywda? - powtórzył, jak gdyby nie rozumiejąc sensu jej pytania.
- Tak, krzywda - rzuciła z nagłym gniewem.
- Nic mi nie jest, mamusiu - odparł potulnie.
Spojrzała na niego. Pragnęła mu zadać tyle pytań. Ale powiedziała tylko
rzeczowo: - W takim razie idę. Zejdź, jak będziesz miał ochotę.
Przystanęła na progu. - Jesteś pewien, że nie masz mi nic do powiedzenia?
Było za ciemno, żeby mogła dojrzeć jego twarz. Ale Gaylord milczał. Poszukała
ojca. Nie chciała go martwić, było przecież Boże Narodzenie. Spróbowała
żartobliwie potraktować sprawę.
- Gaylord bardzo dziwnie wygląda.
- Chyba nic poważnego - powiedział ojciec. - Pewnie się przejadł.
Nie mogła dłużej grać tej komedii. - Jocelyn, jestem bardzo niespokojna. On
wygląda strasznie. Siedział
prawie po ciemku i dął w tę swoją trąbkę, jakby zależało od tego jego życie. O
mało... o mało się nie rozpłakałam.
- I nie powiedział ci, o co chodzi?
- On by powiedział. Nie znasz Gaylorda? Ma w sobie zadatki na męczennika.
- Porozmawiam z nim - zaproponował.
Potrząsnęła głową. - Nie. Zostaw go. Ma jakieś kłopoty i chce się z nimi sam
uporać. Przyznaję, że smarkaczowi nie brak charakteru.
Miał zatroskaną minę. - Nie byłoby lepiej, żebyśmy interweniowali?
- Żadnej szansy. On nic nie powie, w każdym razie jeszcze nie teraz. Wiem tylko,
że wychodził z domu. I to mnie martwi.
- Co masz na myśli?
- Chodzi mi o Willa.
Rozdział siódmy
Cała Anglia święciła Boże Narodzenie. Zapadł wieczór, w domach zaciągano
zasłony, podsycano ogień na kominkach, krajano ciasto. Nietowarzyski naród
usiłował w swój uparty angielski sposób stać się narodem towarzyskim. Krewni,
którzy nie cierpieli się przez trzysta sześćdziesiąt cztery dni w roku, zapalali
razem świeczki na choinkach, siadali do wspólnego stołu, przysłuchiwali się
chciwie wzajemnym opisom przebywanych kuracji.
Na farmie wszyscy czekali z niepokojem na ów straszny moment, kiedy ciotka Bella
zaproponuje gry towarzyskie. Becky i Piotr trzymali się za ręce. Bobs
i ciotka Marigold prowadzili dyskusje na temat rugby, o której to grze starsza
pani posiadała nadspodziewanie dużo wiadomości. Wuj Ben i dziadek drzemali;
drzemał też, sądząc z pozorów, Jocelyn, chociaż, jak to często tłumaczył, jego
myśli osiągały największy polot, kiedy wydawał się na pół uśpiony. Pan Grebbie
spoglądał na dziadka z nieufnością, z jaką listonosz obserwuje pozornie
uśpionego psa, ale od czasu do czasu uśmiechał się do Rose nieśmiało i z
wdzięcznością. Rose myślała: "Jaki przystojny jest Bobs i jakie to okropne, że
dzień mija, a myśmy ani przez chwilę nie byli sam na sam. Dlaczego on
przyjechał? - zastanawiała się. - Z grzeczności? Nie - pomyślała ze smutkiem. -
Bobs nie należy do ludzi, którzy z takiego powodu marnowaliby dzień. Żeby
zobaczyć Becky? Pożywić się okruchami spadającymi ze stołu Piotra? To tez nie
wydawało się prawdopodobne. Na pewno nie po to, żeby rozmawiać z ciotką
Marigold
o rugby. Nie. A wiec mimo wszystko przyjechał dla mnie. Po prostu ma taki dziwny
sposób okazywania uczuć".
Ale nie była tego tak zupełnie pewna.
Gaylord siedział rozparty na kolanach matki, która czytała mu łaciński przekład
"Kubusia Puchatka". Nie cierpiał oryginału, ale dziwna rzecz - uroczysta łacina
naprawdę sprawiała mu przyjemność. - Vita nubeculae est fons superbiae - czytała
matka.
Dziadek poruszył się. - Brzmi jak po łacinie - wymamrotał.
- Bo to jest po łacinie - odparła.
Starszy pan usiadł wyprostowany na fotelu i utkwił w niej zbolałe spojrzenie
swoich żółtych oczu. - Przecież tego nie rozumie? - spytał burkliwie.
- Ani słowa.
- To dlaczego, w imię Boga, mu to czytasz?
- Bo nie cierpi oryginału - wyjaśniła.
Dziadek zastanawiał się chwilę nad jej słowami. Czuł, że musi istnieć jakaś
odpowiedź. Istniała. Znalazł ją. - Nie mogłabyś poszukać książki, która by mu
się podobała? - spytał. - Wtedy mogłabyś mu ją czytać w oryginale.
- Niebo świadkiem, że próbowałam - zapewniła go matka.
Dziadek prychnął rozzłoszczony. Ale, niestety, zaczęło się to, czego się wszyscy
obawiali. Ciotka Bella zawołała: -Ach, John, nareszcie się obudziłeś. Kto jest
za "I co świat na to powiedział"?
Ojciec zapadł się głębiej w czeluście swojego fotela. Na twarzy Staną Grebbie
odmalowało się przerażenie. Wujaszek Ben wyprostował się na krześle. - Słuszna
propozycja. Podczas Bożego Narodzenia trzeba grac w "I co świat na to
powiedział".
- Dlaczego? - spytał Jocelyn, rozumiejąc doskonale, że nie pomogą żadne wykręty.
Ale ciotka Bella już rozdawała wyjmowane z torebki ołówki i papier, w ogóle nie
biorąc pod uwagę możliwości odmowy. - Jocelyn, ołówek?
- Dziękuję, mam pióro - odparł znudzonym tonem, wyjmując z kieszeni kosztowny
przyrząd do pisania Jeśli ma cierpieć, niech przynajmniej cierpi z szykiem. -Czy
mógłbym dostać coś do podłożenia? - spytał wyciągając bezradnie swój arkusz
papieru.
Ciotka Bella wzięła od mamy łaciński egzemplarz. "Kubusia Puchatka" i podała go
Jocelynowi. - Dziw, że nie każesz sobie podać maszyny do pisania - powiedziała.
Jej zdaniem ojciec był strasznie rozkapryszony.
- Dziękuję - rzekł tonem wielkiego wezyra.
Przystąpiono do ponurego obrządku. Dziadek spotkał się z Brigitte Bardot w
sklepie samoobsługowym. Bobs spotkał się z przeoryszą klasztoru obok młyna, a
pan Grebbie, potwornie speszony, spotkał się z Ma-
dame Pompadour podczas marszu protestacyjnego do Aldermaston. W końcu jednak
nawet ciotka Bella miała dość. - Co teraz? - spytała.
- Teraz kolacja - rzucił prędko Jocelyn.
- Nie ma mowy o kolacji - zaprotestowała. - Bawiliśmy się tylko w jedną grę.
Becky usiłowała przykryć suknią swoje śliczne kolana, ale robiła to bez
specjalnego zapału. - Zagrajmy w "Pocztę francuską" - powiedziała.
- Och, Becky, kiedy ty dorośniesz! - wybuchnęła Rose. Ale wujaszek Ben zawołał:
- "Poczta francuska"! Nie grałem w to od lat. - Rozradowany zatarł ręce; jego
wzrok prześliznął się po zachwycających kształtach Becky.
- Co to za gra? - spytał Gaylord.
- Jedna osoba wychodzi - zaczęła mu wyjaśniać Becky - a wszystkie pozostałe
wybierają numery, każda inny. I ta osoba, która wyszła, wywołuje jakiś numer, i
wtedy ta osoba, która ma ten numer, wychodzi do niej.
- I co potem?
- Całują się.
"No naturalnie - pomyślał Gaylord. - I mówić tu o bzikach!" Przyglądał się ich
zabawie w ,,I co świat na to powiedział" ze zdumieniem i niedowierzaniem,
uważając tę grę za rekord głupoty dorosłych. Teraz jednak zrozumiał, że to
jeszcze nie było dno. Zachowanie dorosłych prawie zawsze zdumiewało go i
zasmucało. Ale dopiero dziś wieczorem uświadomił sobie, że nie była mu znana
nawet połowa smutnej prawdy.
- Wychodzę pierwsza - powiedziała Becky.
- To było do przewidzenia - rzuciła sarkastycznie jej siostra.
Becky wyszła. I wywołała numer Gaylorda.
Poszedł do hallu. Ciotka Becky stała uśmiechnięta pod jemiołą. Na widok Gaylorda
uklękła i wyciągnęła ramiona. Gaylord przytulił się do niej i znalazł w jej
objęciach pociechę dla obolałego ciała i udręczonej duszy. Becky przestała się
uśmiechać. Całując jego delikatne, dziecinne usta przyglądała mu się bardzo
poważnie. - Co cię gryzie, mój mały? - spytała.
Przytulił się do niej mocniej i potrząsnął głową: spłynęła na niego cząstka
owego spokoju, jaki miotani burzami życiowymi mężczyźni znajdują w pachnących,
ciepłych objęciach kobiet. Potem Becky podniosła się z kolan i stała chwilę
przyciskając jego głowę do gładkiego jedwabiu sukni. - Jaki numer mam zawołać? -
spytała w końcu.
- Siódemkę - odparł.
Becky uśmiechnęła się do niego przyjaźnie i wróciła do salonu. Po chwili zjawiła
się Rose.
Rose nie życzyła sobie żadnych serdeczności z Gaylordem. - No jak tam, Gaylord,
miałbyś ochotę mnie pocałować? - spytała.
- Nie bardzo.
- W takim razie można powiedzieć, że jest to mutualizm - stwierdziła.
- Co to znaczy mutualizm?
- Znaczy... och, do diabła z tą idiotyczną grą.
- Masz rację - ucieszył się Gaylord. - Czy chcesz, żebym im powiedział jakiś
numer?
- Trzeba, nie da rady - rzuciła nonszalancko. - Pięć.
Gaylord wrócił do reszty towarzystwa. Rose czekała. Po chwili wsunął się
chyłkiem do hallu Stan; wydawał się tak przerażony, jak wiktoriańska panna młoda
w noc poślubną. "Och, co za potworność -żachnęła się w duchu Rose. - Dwie
dorosłe osoby skręcają się z zażenowania, ponieważ jest Boże Narodzenie i starej
Belli zachciało się idiotycznych gier". -
Proszę, niech się pan nie martwi - zaczęła. - Przecież nikt nam nie każe
poddawać się tym niemądrym regułom.
Skierował do niej swój niepewny, żałosny uśmiech. -Pani jest bardzo wyrozumiała,
panno Pentecost. Naturalnie nie chciałbym się wydać nierycerski... Ale jesteśmy
przecież... to znaczy ja jestem trochę za stary na takie zabawy. Nie uważa pani?
- Biedny pan Grebbie - powiedziała. - Naprawdę mi przykro, że ma pan takie
denerwujące święta. -Roześmiała się pogodnie. Dziwna rzecz, ale czerpała mnóstwo
pewności siebie z jego braku pewności siebie.
- Mam bardzo miłe święta - zapewnił ją. - I chciałbym pani podziękować za jej
dobroć. Jest pani dla mnie... prawdziwą podporą.
- Ja? - spytała Rose, wciąż się uśmiechając. - Przecież ja jestem najmniej
pozytywną osobą na świecie.
- Wcale tak nie uważam - zaprotestował. - Uważani, że jest pani... naprawdę
wspaniała.
Rumieńce wypłynęły na jej bladą twarz. Wydała się wyższa, postawniejsza. - To
najmilszy komplement, jaki kiedykolwiek usłyszałam.
- To nie jest komplement, to prawda - przyznał. Podszedł do drzwi i stał chwilę
z ręką na klamce. Otwierał kilka razy usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć. Ale
słowa więzły mu w gardle.
- Chce mi pan coś powiedzieć... - zaczęła Rose.
Spuścił wzrok. - Czy... czy mógłbym panią mimo wszystko pocałować?
Stała uśmiechając się do niego. Przyjaznym gestem wyciągnęła ręce, dłońmi do
góry. Zbliżył się i bardzo ceremonialnie pocałował ją w usta. - Dziękuję pani -
powiedział. Gdy wychodziła, otworzył przed nią drzwi do salonu.
Jocelyn pocałował May. Uśmiechnęli się do siebie.
Powiedziała: - Ciągle sprawia mi to przyjemność. Po tylu latach!
- Naprawdę? A wiesz, co ja sobie pomyślałem: "Biedna stara mama, że też musiała
trafić na mój numer. Żadnej odmiany".
- Nie chcę odmiany. To śmieszne, ale te gry stwarzają jakiś taki nastrój, że
całowanie własnego męża wydaje się rzeczą niemoralną.
Później śpiewali stojąc wokół pianina, śpiewali wesołe pieśni, kolędy, niemądre,
sentymentalne piosenki, bzdurne piosenki; i smutne szkockie ballady o mgle i
krwawych bitwach, o górskich strumieniach i chatach, o rozpaczy i rozległych
wrzosowiskach.
I potem nagle dzień się skończył. Wszyscy byli radośni, wypełniało ich uczucie
beztroski, które rzadko przychodzi i nie trwa długo. Może powodem było wino, a
może pieśni, które przepełniała tęsknota za przeszłością, a może nawet
idiotyczne gry towarzyskie starszej ciotki Belli. I wylegli wszyscy przed dom w
łagodny wieczór zimowy, by odprowadzić gości, młodsi szli trzymając się pod
ręce. Nawet Rose była rozchichotana. A pan Grebbie posunął się aż do tego, że
wziął Rose za prawą rękę, gdy tymczasem Bobs trzymał ją za lewą. -Wsiadaj, Stan
-powiedział Bobs. Grebbie niechętnie puścił dłoń Rose i wsiadł do samochodu.
Wysunął głowę przez okno. - Do widzenia, Rose - powiedział. - I bardzo ci
dziękuję.
- Do widzenia - rzuciła z roztargnieniem. Obróciła się do Bobsa, który wciąż
trzymał ją za rękę. - Do widzenia, Bobs.
- Do zobaczenia, kochanie - powiedział przyciągając ją do siebie. -1 zachowuj
się grzecznie aż do naszego następnego spotkania.
Zaśmiała się cicho, radośnie i pozwoliła mu się pocałować na oczach wszystkich.
Przez krótką chwilę życie wydawało się łatwe, proste i nieskomplikowane. Całe
napięcie, wszystkie wątpliwości i zahamowania nagle zniknęły i Rose obejmowała
swojego ukochanego swobodnie i w rozbawieniu, jak tego nigdy dotąd nie robiła -
i jak może nigdy w przyszłości nie będzie robić.
Rozdział ósmy
Boże Narodzenie odpłynęło szybko w przeszłość, jak oświetlony pociąg znikający w
mrokach nocy. Pozostała po nim tylko ponurość ostatnich dni roku, gdy wszystkie
przykre i nużące sprawy, których załatwienie tak beztrosko odkładamy na ,,po
świętach", zaczynają podnosić ohydne łby; gdy następną pozycją w kalendarzu jest
styczeń; gdy na końcu długiego tunelu miesięcy zimowych widzimy tylko kłamliwe
obietnice wiosny i ohydę angielskiego lata.
W końcu nadszedł ostatni dzień roku. A ostatni dzień roku był dniem, którego
Jocelyn bał się i którego nienawidził. Było to zadanie niemal ponad jego siły -
stać na progu całego roku i usiłować odgadnąć, jakie przyniesie troski i
niepokoje. Było to czymś gorszym nawet od oglądania się na niepodjęte decyzje,
słabostki i kompromisy roku umierającego.
Umierający rok! Jak melancholijnie brzmią te słowa. Umierał rok, a wraz z nim
umierała cząstka jego samego. I nie tylko jego; cząstka May, Gaylorda,
staruszków; cząstka urody Becky i cząstka malejącego zapasu młodości Rose.
Wszystko to umierało. Niechaj odejdzie stary rok, ale nie wpuszczajcie tego
nowego,
przykrego, zanim się nie pokrzepię jeszcze jednym kieliszkiem portwajnu. Bo
chociaż Jocelyn nie należał do mężczyzn pijących, w wigilię Nowego Roku wypijał
zawsze pół butelki tego mocnego wina. Odpędzało to upiory i rozpraszało łzawą
mgiełkę przed oczami. A w tym roku inna jeszcze sprawa zaprzątała jego myśli.
Zaledwie dziś rano May powiedziała: - Kochanie, może będę miała dziecko.
- Och, nie! - zawołał. - Jeszcze jeden Gaylord?
Uśmiechnęła się do niego po swojemu, z rozbawieniem. - Nie okazujesz
nadmiernego
entuzjazmu. Wolisz raczej produkować postacie fikcyjne.
- Postacie fikcyjne nie płaczą w nocy.
Zbliżała się północ. Wszyscy poszli spać. Jocelyn siedział przy kominku, palił
cygaro i obserwował poprzez kieliszek napełniony czerwonym winem płomienie
tańczące na palenisku. "Jak zachwycającą rzeczą jest kieliszek portwajnu -
pomyślał. - Ma kształt i barwę róży, a gdy patrzy się na niego w blasku
padającym od kominka, zdaje się żyć życiem róży. Jest jednak czymś więcej niż
różą. Z kwiatu nie można czerpać odwagi i pociechy, ulgi i chwilowego
zapomnienia".
Z kieliszka można. Wypił i znowu sobie nalał.
Otworzyły się drzwi. Wszedł Gaylord. - Miałem straszny sen - oznajmił.
- Ja też - powiedział ojciec.
- Mnie się śniły lwy i tygrysy. A tobie co?
- Och, tylko przeszłość i przyszłość.
- Zakład, że moje lwy i tygrysy były gorsze - upierał się Gaylord.
- Może - przyznał ojciec. - Ale mój sen był dostatecznie okropny.
Gaylord rozparł się wygodnie w fotelu, siedział z rękami w kieszeniach
szlafroka, z nogami szeroko rozstawionymi. Była to poza bardzo dorosła, poza
mężczyzny w rozmowie z mężczyzną. Poza perorującego studenta, dojrzałego
człowieka odpoczywającego w klubie, starca zmęczonego życiem. Patrząc na syna,
po raz pierwszy dostrzegł w tym małym chłopcu przyszłego mężczyznę. Jeszcze
kilka lat, a Gaylord się zakocha, będzie walczył o miejsce w życiu, będzie pił
swój portwajn, będzie się martwił, co zrobić z rodzicami, którzy tak się już
zestarzeli...
Oczy Gaylorda błyszczały i patrzyły czujnie, ale późna pora użyczyła im wyrazu
mądrości i wyrozumiałości, co u dziecka było chyba złudne. Niemniej patrząc na
swego poważnego, dorosłego, krzepkiego syna ojciec czuł, że jest to rzadka
chwila przyjaźni i miłości, kiedy mogą zniknąć dzielące ich bariery. Zaczął: -
Słuchaj, stary, matka jest o ciebie bardzo niespokojna. Co się stało w pierwszy
dzień świąt?
Ojciec nieczęsto nazywał Gaylorda "starym". A ilekroć użył tego zwrotu, w mózgu
Gaylorda zaczynało się dziać mnóstwo rzeczy naraz. Odzywały się dzwonki
alarmowe
i zapalały się wszystkie czerwone sygnały. Biedny ojciec nie miał szans. - Nic
się nie stało - odparł Gaylord kierując na ojca uczciwe spojrzenie swoich
czarnych oczu, ocienionych długimi rzęsami.
- Myślałem, że może miałbyś mi ochotę powiedzieć.
- Wyszedłem na spacer. A potem wróciłem do domu.
- Rozumiem - powiedział ojciec patrząc w ogień. -Wyszedłeś na spacer. A potem
wróciłeś do domu. -Westchnął.
- Właśnie - przytaknął Gaylord. Obserwował chwilę ojca. "Nie zdarza się często -
pomyślał - żeby można było zadać ojcu pytanie i nie usłyszeć niemądrej
odpowiedzi". Ale dzisiaj, czuł. mogą zniknąć dzielące ich bariery. - Kiedy się
spodziewacie tego jeszcze jednego Gaylorda?
- Kogo? - Na twarzy ojca odmalowało się zdumienie. Po wypiciu pół butelki
portwajnu nie mógł mieć pewności, które pytanie jest sensowne, a które nie, ale
to wydawało mu się zupełnie pozbawione sensu.
- Tego drugiego Gaylorda. Powiedziałeś do mamy: "Jeszcze jeden Gaylord?"
- Te słowa nie były przeznaczone dla ciebie - skarcił go ojciec.
Gaylord wydawał się bardzo zadowolony z siebie.
Ojciec powiedział: - Mama będzie miała dziecko.
Gaylord bał się, że taka będzie odpowiedź. Był boleśnie dotknięty. Ostatecznie,
w sprawie, która go tak bezpośrednio dotyczyła, powinni byli zasięgnąć jego
rady. - Chyba nie będę się musiał z tym czymś bawić? - spytał.
- Na pewno będziesz miał ochotę - powiedział ojciec, ale bez przekonania. Nie
należał do mężczyzn specjalnie rozmiłowanych w idei licznego potomstwa.
Niemowlęta oznaczały dla niego raczej pieluszki i karmienie o szóstej rano, niż
odnowę siły życiowej i błogosławieństwo dla męża, który "napełnił nimi kołczan
swój".
Gaylord miał teraz oczy zamknięte i przez jedną radosną chwilę ojcu zdawało się,
że spał. Po chwili jednak spojrzał na ojca i spytał: - Skąd się biorą dzieci?
,,O Boże - pomyślał Jocelyn. - A więc stało się". Miał nadzieję, że jak w końcu
nadejdzie ten moment, matka będzie zmuszona do odpowiedzi. Ale matka spała.
Pytanie zostało skierowane do niego. I to o dwunastej piętnaście w nocy, kiedy
wypił już pół butelki wina.
Ale May twierdziła zawsze, że na pytania trzeba
odpowiadać szczerze i odważnie. Powiedział więc szczerze i odważnie:
- Matki wydają je z wnętrza swoich ciał. Gaylord roześmiał się wesoło. -
Tatusiu, to świetny kawał! - zawołał z uznaniem.
- To nie jest żaden kawał! To jest prawda - powiedział ojciec.
Ale Gaylord tarzał się wciąż ze śmiechu w głębi swojego fotela. Jocelynowi dawno
już nie udał się taki dobry dowcip. Tyle tylko, że to nie był dowcip. -Można
przyrównać dziecko do żołędzia. Żyje w ciele matki przez dziewięć miesięcy,
nabiera sil i rośnie. A potem zostaje wydane na świat i zaczyna prowadzić
samodzielne życie.
Gaylord uspokoił się. - Tatusiu... - zaczął.
- Tak, Gaylord? - powiedział ojciec zbierając siły. "Teraz na pewno spyta, od
czego zaczyna się ten proces" - pomyślał. A było to teleturniejowe pytanie za
sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów. Usiłował sobie przypomnieć, jakich rad
udzielają w tym przedmiocie podręczniki o wychowaniu dzieci.
Gaylord zmarszczył czoło. - Tatusiu, jak to możliwe, że ten pan dał tej pani na
Gwiazdkę kuropatwę siedzącą na drzewku morelowym?
- Gaylord - wybuchnął ojciec - czy ty chcesz, żebym cię uświadomił, czy może nie
chcesz? - Pytanie Gaylorda wyprowadziło go z równowagi. Kiedy był chłopcem,
sprawy te budziły w nim nienasyconą ciekawość. Ale karmiono go co najwyżej
historyjkami o bocianach i krzakach agrestu. Ale Gaylord, któremu on chciał
szczerze i odważnie przedstawić wszystkie fakty, nie okazał zainteresowania. Nie
okazał najmniejszego zainteresowania!
- Tatusiu, wcale nie słuchasz - ciągnął Gaylord. -Przecież to niemożliwe,
prawda? Jakby zaniósł drzew-
ko do niej do domu, z siedzącą na nim kuropatwą, kuropatwa by uciekła. Mam
rację?
- Nie uważam, żeby należało brać treść tej piosenki dosłownie - wyjaśnił ojciec.
Nagle zbudziło się w nim zainteresowanie. - Ale przyznaję, że jakoś nigdy nie
dopatrywałem się w niej symbolizmu.
- Och - mruknął Gaylord. Zastanawiał się chwilę. -Mógł chyba przywiązać ją
łańcuchem do gałęzi, czy coś takiego. - Wstał, spojrzał na ojca szeroko
otwartymi oczami. - Ale to byłoby okrutne, prawda?
- Tak - przyznał ojciec. - Idziesz do łóżka?
- ... branoc - mruknął Gaylord. - Czy to już jest przyszły rok?
- Tak. - W ojcu odezwał się głos purysty pragnący wyjaśnić, że jak nowy rok już
jest, to bieżący nie może być przyszłym rokiem. Ale był na to zbyt zmęczony.
- Zakład, że w tym roku umrze strasznie dużo ludzi - oznajmił Gaylord.
- Na miłość boską, dlaczego?
- A bo zawsze umierają - odparł Gaylord. - Miliony.
- No i co robiłeś? - spytała May układając się wygodnie.
- Piłem. I razem z Gaylordem spoglądałem w przyszłość.
- Co zobaczyłeś?
- Absolutnie nic. Ale Gaylord wygłosił opinię, że w tym roku umrze mnóstwo
ludzi. Twierdzi, że jest tak zawsze.
- A dlaczego on, na Boga, nie leżał o tej porze w łóżku?
- Musiał się otrząsnąć z bardzo złego snu. Aha, jeszcze coś. Uświadomiłem go.
- Mój Boże. Jak zareagował?
- Pękał ze śmiechu. Wydawało mu się to szalenie śmieszne. Chociaż nie tak
śmieszne, jak piosenka o panu, który zaniósł pani kuropatwę na drzewku.
- Kto wie, czy nie ma racji...
Jocelyn bał się i nienawidził ostatniego dnia roku. Ale Rose bała się i
nienawidziła trzech dni w roku - trzech dni rozpoczynających każdy okres
szkolny.
Budząc się na długo przed świtem leżała skulona w mrocznym cieple, z kolanami
pod brodą; wiedziała, że są to jej ostatnie chwile spokoju. Niedługo budzik
wybuchnie przeraźliwym skrzekiem i zmusi ją do strasznej walki wewnętrznej:
będzie musiała podnieść się i stawić czoło następnemu okresowi. Za każdym razem
była pewna, że się na to nie zdobędzie. I zdobywała się za każdym razem. Jej
odwaga była heroiczna. Ale dość powszechna. Ludzie w rodzaju Rose stają
naprzeciw plutonu egzekucyjnego co dzień rano przez całe swoje pracowite życie.
A okres zimowy był najgorszy. Wszyscy zaziębieni i przez to rozdrażnieni, szkoła
przepojona zapachem wilgotnej odzieży i eukaliptusowych cukierków, poranki -
straszne, ciemne poranki - przygnębiające bezlitosnym światłem elektrycznym. W
zimny styczniowy poranek nawet myśl o zobaczeniu Bobsa nie łagodziła
potworności
powrotu do okrutnych malców.
Gaylord zwrócił się do matki: - Wiesz o tym panu, który dał jednej pani
kuropatwę siedzącą na drzewku morelowym?
- Tak - odparła.
- Więc to jest niemożliwe. Bo jakby niósł do jej
domu drzewko z siedzącą na nim kuropatwą, kuropatwa zerwałaby się i uciekła. No
nie?
- Uważam, że z samym drzewkiem miałby mnóstwo kłopotu, nie mówiąc o
konieczności
pilnowania jakiegoś nieznośnego ptaka - powiedziała matka. - Chcesz marchewkę?
- Tak, proszę. - Gaylord pomagał jej w kuchni. -Skąd się biorą dzieci? - spytał
chrupiąc marchew.
- Kupuje się je w sklepach - powiedziała w roztargnieniu.
- Co takiego?
Matka była bardzo zajęta. - Słuchaj - zaczęła -zdawało mi się, że omówiliście
już tę sprawę z ojcem.
Gaylord zachichotał. - Ojciec powiedział, że dzieci wychodzą z ciała kobiety.
Żartował, prawda?
- Mówił najpoważniej w świecie - odparła wpatrując się w kartofle. ,,Nie, tak
nie można" - pomyślała. Wytarła ręce i usiadła przy stole kuchennym. - Mieszkasz
na farmie - zaczęła. - Wiesz o zwierzętach. No, więc z ludźmi jest tak samo. -
Wzięła Gaylorda za rękę. - Spodziewam się dziecka. I będzie ze mną dokładnie tak
samo. - "Sprawiam się zupełnie nieźle" - pogratulowała sobie w duchu. Ogarnęło
ją wzruszenie. - To wszystko jest najzupełniej naturalne.
Myśli Gaylorda wybiegły do maciory Bessie. - To znaczy, że ... się oprosisz?
Matka milczała chwilę. - Tak - powiedziała w końcu. - Nie jest to wprawdzie
słowo, którego bym użyła, ale... tak.
Spojrzał na matkę z nowym zainteresowaniem, nawet z szacunkiem. Nie
przypuszczał, że jest zdolna do czegoś takiego. - Czy będę mógł się przyglądać?
-spytał skwapliwie.
- Nie.
- Dziadek pozwolił mi być przy Bessie. - W głosie chłopca zabrzmiało
rozczarowanie.
Matka powiedziała: - Chociaż biologicznie ja i Bessie niczym się może od siebie
nie różnimy, to jednak mam nadzieję, że istnieją między nami pewne odmienności,
jeśli chodzi o temperament i wrażliwość.
Gaylord nie pojął sensu tego zdania. Uczepił się jednego z kilku bardziej
zrozumiałych słów. - Jakie odmienności? - spytał.
- Na miłość boską, Gaylord - wybuchnęła. - Jeżeli nie dostrzegasz żadnych różnic
między mną a starą Bessie, nie będę ci tłumaczyła, na czym one polegają. -Wstała
i wróciła do zlewu. Była bliska łez. Zdumiało ją to. Dała się wyprowadzić z
równowagi dziecku, które zadało jej niewinne pytanie - ona, tak zawsze spokojna
i pełna humoru. "Wszystko przez tę przeklętą ciążę - pomyślała. - Ale jeśli już
teraz tak się zachowuję, co będzie ze mną na końcu tej długiej podróży? Bessie
na pewno by się nie zdenerwowała. Może jednak mogłabym się nauczyć czegoś od
tej
starej maciory?"
Rozdział dziewiąty
Nowy rok wypłynął teraz na szerokie wody i zdążał pełną parą naprzód. Dni
wydłużyły się i nabrały ostrości, blade słońce lśniło na bezlistnych drzewach,
błoto było gęste i bryłowate; jakby pewien niepokój w ziemi zapowiadał zbliżanie
się wiosny. I potem spadł śnieg.
Śnieg jest czymś bardzo dziwacznym. Bywa najzimniejszym, najmokrzejszym,
najbardziej deprymującym zjawiskiem w naturze; tak przykrym jak wilgotne
prześcieradło. Albo zmienia świat w magiczne, pokryte lukrem miejsce, istny raj.
Zależy to od usposobienia, wieku i okoliczności.
Jadąc na rowerze tego pierwszego poranka nowego okresu szkolnego Rose
nienawidziła śniegu. Oblepiał koła, był zdradliwie śliski; a gdy na stację
wtoczył się jej pociąg, ośnieżony i buchający parą, bardziej przypominał kolej
transsyberyjską niż miejscowy pociąg wyjeżdżający o 8.32 z Shepherd's Warning.
Gaylord wcale nie był takim wielkim entuzjastą śniegu, jak się to wszystkim
zdawało. Mógł naturalnie ulepić ogromną kulę, dwa razy większą od siebie. Ale co
właściwie z tego miał? Odczuwał to samo, co odczuwali pewnie Ptolemeusze po
wybudowaniu piramidy. Z takiej kuli nie było żadnego pożytku. To samo dotyczyło
bałwana ulepionego ze śniegu. A ponieważ Gaylord był dzieckiem rozsądnym, nie
sprawia! mu nigdy przyjemności śnieg na twarzy ani odrętwiający ból w palcach
podczas obrzucania się śnieżkami.
Matka i ojciec przepadali za śniegiem. Podczas długich spacerów roztrącali śnieg
stopami, jak na jesieni roztrącali zeschłe liście, i strząsali go z gałęzi, aż
spadał na ich roześmiane twarze. Gaylord, którego zabierali zwykle na te
idiotyczne wycieczki, usiłował wczuć się w ich nastrój. Ale nie bardzo mu się to
udawało. Rodzice bywają czasem strasznie męczący.
Rose pośpieszyła do pokoju nauczycielskiego. Rozejrzała się niespokojnie. Bobs
jeszcze nie przyszedł. A za oknami wirowały płatki śniegu sypiące z niskich
chmur. Wydawało się, że śnieżyca nigdy nie ustanie, że nic jej nie powstrzyma.
Zaczęła się niepokoić o powrót do domu. Powiedzmy, że na torach powstaną zaspy.
Co ona zrobi? Do Shepherd's Warning nie jeździły
autobusy. Poczuła się nagle zgubiona, odcięta od domu i rodziny, samotna
wśród obcych.
- Nie przyjąłbym zakładu, że wrócisz dziś wieczorem na farmę - powiedział jakiś
głos. Obróciła się. -Bobs...
- Mam dla ciebie list - ciągnął. - Od adoratora. -Podał jej kopertę zaadresowaną
na jej nazwisko "wraz z listami Pana J. R. Robertsa". - Dla mnie? - zdziwiła
się. Kto, na Boga, mógł do niej pisać? Rozerwała kopertę. - Och, od pana
Grebbie! - zawołała.
- Wyobraź sobie - powiedział Bobs.
List naprawdę ją wzruszył. - Jak to miło z jego strony. Dziękuje mi za święta. I
ma nadzieję, że się jeszcze zobaczymy.
- No, no, no! - mruknął.
- To sympatyczny człowiek - oznajmiła stukając palcami w kopertę.
- Chcesz powiedzieć, że ci się spodobał - w głosie Bobsa brzmiało
niedowierzanie. - Jest nudny jak flaki z olejem.
- Jest dobry i delikatny. I zdawało mi się, że uważasz go za swojego
przyjaciela.
- To prawda. Ale trzeba umieć spojrzeć prawdzie w oczy.
Rose doprowadzała się stopniowo do stanu wściekłości. Wiedziała, że lada moment
wybuchnie. I to przy Bobsie. Ale nie było na to rady. - Och, w każdym razie
napisał i podziękował za gościnę udzieloną mu podczas świąt.
- Zapewne chcesz powiedzieć, że ja nie podziękowałem? - W jego oczach pojawił
się nieprzyjemny błysk. Ale nagle jakaś niezależna od niej siła zapanowała nad
sytuacją i Rose usłyszała swoje własne pytanie: - A podziękowałeś?
- Miałem zamiar - wymamrotał. - Ale... ale jakoś nie mogłem się zebrać.
- No, a pan Grebbie to zrobił - powiedziała.
Zaterkotał dzwonek. Bobs wziął ze stołu książki i odszedł szybko, ani razu się
nie obejrzawszy. - Bobs...! - zawołała z rozpaczą. Chyba nie usłyszał. Kilka
osób rzuciło jej zdziwione czy rozbawione spojrzenia. Och, jakaż jest głupia!
Zachowuje się ostatnio jak wariatka, po prostu nie może inaczej. Ale żeby
urządzać Bobsowi taką scenę! Spisze ją na straty jako histeryczną starą pannę...
i czy ktoś mógłby mu się dziwić? A był to pierwszy dzień nowego okresu i maluchy
albo szlochały, że chcą do mamy, albo dostawały fioła na punkcie śniegu. Poza
tym Rose była pewna, że będzie miała straszną drogę powrotną, jeżeli w ogóle
wróci do domu. Spojrzała za okno. Chmury dotykały niemal kominów; szybko
wirujące płatki przyprawiały ją o zawrót głowy.
Podczas przerwy obiadowej nigdzie ani śladu Bobsa. Świszcząca wichura pędziła
przed sobą śnieg usypując białe, skłębione zaspy. Z ulicy nie docierał odgłos
ruchu samochodowego, panowała złowieszcza cisza. Rose zdawało się, że
przedwczesny zimowy zmierzch spływa na miasto. Ogarnęło ją przerażenie.
Gdy zadźwięczał ostatni dzwonek, była już zupełna ciemność - wirująca,
dezorientująca ciemność, w której dźwięki były stłumione i jakby nierealne, a
płatki śniegu szturmowały latarnie uliczne niczym chmary rozwścieczonych ciem.
Chociaż Rose była tak niespokojna o drogę powrotną do domu, ociągała się z
odejściem w nadziei, że zobaczy Bobsa. Musi mu wszystko wytłumaczyć, przeprosić,
postarać się, żeby znów dostrzegł przyjazną stronę jej natury. Ale wyszedł chyba
wcześniej, bo nie zobaczyła go, chociaż czekała, dopóki z szopy nie zniknął
ostatni rower. Co
on o niej myśli? Pragnęła się przed nim upokorzyć, podobnie jak grzesznik
pragnie spowiedzi.
Rose pośpieszyła na dworzec i wyszła na peron. -Czy pociąg do Shepherd's Warning
kursuje normalnie? - spytała tragarza.
- Musiałby chyba fruwać - odparł wskazując na białą pustynię rozpościerającą się
za łukowym sklepieniem hali dworcowej. - Zaspy wysokie na dwanaście stóp.
- To... to jak ja się dostanę do domu?
- Ano nie dostanie się pani. W poczekalni damskiej jest ogień na kominku.
- Ani myślę spędzać tam nocy! - wybuchnęła Rose. Znowu była wewnętrznie
najeżona. Ale gdzie będzie spała? To straszne, że nie ma dokąd pójść. Musi się
dowiedzieć o pokój w hotelu. Hotel był tylko jeden. Drżąc ze zdenerwowania
weszła przez wahadłowe drzwi. Nie była przyzwyczajona do odwiedzania hoteli. W
hallu siedział mężczyzna palący cygaro i Rose była pewna, że gdy będzie szła do
swojego pokoju, mężczyzna wstanie niedbale i pośpieszy za nią na górę.
Ale los oszczędził jej tej sytuacji. Wszystkie pokoje były zajęte. - O, Boże -
jęknęła. - Nie mam gdzie się podziać.
- Nie pani jedna. Dlatego nie mamy wolnych pokoi - oznajmiła portierka. Ani
myślała się tym przejmować.
Rose stała rozważając następny krok. Bała się, że mężczyzna palący cygaro
podejdzie do niej z kuszącymi propozycjami pomocy, ale ku jej zdziwieniu nie
zwracał na nią uwagi. Co ma robić? Chyba pójdzie na policję. Ostatecznie będą
musieli się nią zająć.
I nagle pomyślała o Bobsie. Może iść do niego i poprosić o pomoc. Kto wie, czy
Bobs nie spróbuje jej odwieźć. A w każdym razie będzie go mogła prze-
prosić. W zaciszu jego mieszkania łatwiej dojdzie między nimi do zgody.
W zaciszu jego mieszkania! A jak Bobs sobie pomyśli, że ona za nim biega?
Zrobiło się jej gorąco. Albo, powiedzmy, że będzie ją próbował zatrzymać?
Ostatecznie kochany Bobs jest tylko mężczyzną, a podobno wszyscy mężczyźni są
tacy sami, gdy wchodzą w grę pewne... pewne sprawy.
Ale myśl o zobaczeniu Bobsa przeważyła wszystkie inne względy; myśl o
zobaczeniu
Bobsa i strach przed samotnością w obcym mieście.
Wiedziała, gdzie mieszka. Była tam kiedyś na nie bardzo udanym przyjęciu. W pięć
minut później dzwoniła do drzwi.
Rose nie mogła przed sobą udawać, że ucieszył się na jej widok. - Co ty tu, na
miłość boską, robisz? - spytał od progu, wybałuszając na nią oczy.
- Nie mogę wrócić do domu. Bobs - wyjąkała. -Pociągi nie kursują.
- Przecież u mnie nie możesz zostać.
- Ale skąd, nie! - rzuciła w popłochu. - Tylko myślałam, że... że mi coś
poradzisz.
Namyślał się chwilę. - W mieście nie ma schroniska YWCA.
Trudno o bardziej negatywny początek. Ale może dowodziło to, że Bobs się stara
jakoś jej pomóc. W każdym razie Rose tak się zdawało. - W hotelu nie ma ani
jednego miejsca - powiedziała.
- Niech to licho.-Odsunął się. żeby ją przepuścić. -Wejdź, spróbujemy coś
wymyślić - powiedział szarmancko.
Weszła. Mieszkanko było miłe i przytulne. W czajniku obok kominka szumiała woda.
Dla bezdomnej Rose był to istny raj na ziemi. Może Bobs spostrzegł pożądliwy
wyraz jej oczu, gdy rozglądała się dokoła. -
Miałem właśnie zamiar zrobić sobie herbatę - wyjaśnił. - Jeśli chcesz się napić,
to moglibyśmy tymczasem zastanowić się nad sytuacją...
- Och, Bobs. Czy ja ci naprawdę nie przeszkadzam? To znaczy, nie chciałabym...
- Ale skąd. Wcale mi nie przeszkadzasz - powiedział bez specjalnego entuzjazmu.
- Pozwól, że ci zdejmę palto.
Pozwoliła się rozebrać jednocześnie z uczuciem niechęci i podniecenia; niechęci,
ponieważ im więcej dziewczyna ma na sobie pokładów odzieży w mieszkaniu
samotnego kawalera, tym jest bezpieczniejsza. Uczucie podniecenia brało się
stąd, że... och. zdejmowanie palta u samotnego mężczyzny ma w sobie coś
podniecającego.
- Jajka sadzone? - spytał.
- Chętnie. Czy mam zrobić grzanki?
Usiadła więc przy kominku trzymając długi widelec do tostów, a tymczasem Bobs
parzył herbatę i robił jajka. Po mroźnym powietrzu na dworze ciepło bijące od
ognia zabarwiło jej policzki rumieńcem, a niezwykłość tego podniecającego
przeżycia przydała blasku jej oczom. Gdy tak siedzieli ramię przy ramieniu na
kanapie jedząc sadzone jajka z grzankami, Bobs przyglądał jej się z nowym
zainteresowaniem. - Uważam, że będziesz musiała zostać tu na noc - powiedział.
Dodał prędko: - Ja będę spał na kanapie. Ty się położysz w ... w moim łóżku.
To straszne słowo plusnęło w ciszy, jak kamień rzucony na dno głębokiego
jeziora, wprawiając Rose w paniczne przerażenie. - Och, to niemożliwe. - W
zdenerwowaniu o mało nie upuściła talerza. - To naprawdę niemożliwe.
- Byłabyś najzupełniej bezpieczna - oświadczył zimno.
- Wiem, naturalnie, wiem... Ale nie mogłabym. To... to byłoby nie w porządku w
stosunku do ciebie.
"Powinna to była wziąć pod uwagę, zanim tu przyszła" - pomyślał. Ale tego nie
zrobiła. No i teraz ma ją na karku. Swoją drogą nie jest taka najgorsza. Całe
zmartwienie to to, że wystarczyłby jeden podejrzany czy tylko nagły ruch z jego
strony, a zaczęłaby wrzeszczeć histerycznie. Na sam dźwięk słowa ,,łóżko'' o
mało nie wdrapała się na karnisz. Powiedział głosem bardzo jak na siebie
łagodnym: - Pozmywam teraz. A ty się wyciągnij na kanapie.
Och, Rose nie miała najmniejszego zamiaru wyciągać się na kanapie. Ale usiłowała
się trochę odprężyć. Ostateczne jest sam na sam z kochanym Bobsem. Nie chce
przecież zepsuć wszystkiego, naprawdę nie chce. Siedziała więc na brzeżku kanapy
z rękami splecionymi na kolanach przykrytych praktyczną spódnicą twee-dową,
czując się i wyglądając mniej więcej tak swobodnie, jak pogromca lwów przed
pierwszym solowym występem na arenie.
Wszedł Bobs wycierając ręce w ścierkę. Spojrzał na nią i powiedział: - Nie lubię
górnego światła. A ty? - Przekręcił kontakt i zapalił lampę na stole. -
Posłuchasz muzyki? - Uruchomił patefon. Walc Straussa. Dorzucił trochę węgla na
palenisko. Usiadł na kanapie. Poczciwa Rose wyglądała dużo lepiej w tym świetle.
Właściwie dość ją lubił, wolałby jednak, żeby mu się tak nie narzucała. Ale dziś
chyba nic mu z jej strony nie grozi. Dziwne stworzenia, te kobiety. Przynajmniej
niektóre. Uganiają się za mężczyzną jak szalone, ale jak go w końcu dopadną,
oblatuje je strach. Nie mogą mieć i tego, i tego. Przysunął się do Rose i wziął
ją za rękę.
Rozdział dziesiąty
Gaylord wlókł się drogą wracając ze szkoły do domu. Gdyby płatki śniegu były
motylami kapust-nikami, a on kapustą, nie mogłyby mu okazywać większego
zainteresowania. Łachotały go w nos, wpadały do oczu, wsuwały się za kołnierz,
lądowały w uszach. I na ziemi zbierało się coraz więcej śniegu. Gaylord wcale
nie był pewien, czy w ogóle dobrnie na farmę.
Ten biały świat był pusty jak Antarktyda. Zniknęły wszystkie znajome punkty
orientacyjne. Nic, tylko wycie wiatru pędzącego śnieg i zapadająca ciemność, i
pochylające się nad nim drzewa.
Próbował gwizdać dla dodania sobie otuchy. Ale ponieważ nie mógł wydobyć z
siebie nic prócz dość ponurego syku, niewiele to pomagało.
Coś poruszyło się przed nim na ścieżce. Wilki? Usiłował przebić wzrokiem
śnieżystą ciemność. Dwa kształty zagradzały mu drogę. I nie były to wcale wilki.
Dużo gorzej. Był to Will ze swoim bratem, Bertem.
Patrzyli na niego w groźnym milczeniu. Bert wyjął coś z kieszeni. Jeden ruch
ręką i nóż był otwarty. Z wielką uwagą Bert zaczął czyścić sobie paznokcie
niebezpiecznie ostrym szpicem.
Gaylord przyglądał mu się z pełną grozy fascynacją. W końcu Bert przemówił: - To
ten szczeniak?
- Aha - mruknął Will.
Bert dalej czyścił sobie paznokcie. - Dlaczego ukradłeś kulę naszego Willa? -
spytał.
- Nie ukradłem - oburzył się Gaylord.
Bert spojrzał na Gaylorda. I Gaylordowi dreszcze przebiegły po skórze. Bo oczy
Berta były pozbawione wszelkiego ludzkiego wyrazu. Nie było w nich ani
litości, ani nienawiści. Była w nich pustka. - Daję ci tydzień - powiedział. -
Oddasz mu kulę, bo inaczej...
- Bo inaczej, co? - spytał Gaylord; w jego pytaniu nie było nic wyzywającego, po
prostu chciał się dowiedzieć.
Bert przestał czyścić paznokcie. Wyciągnął nóż i powoli przybliżył ostrze do
twarzy Gaylorda. Chłopiec stał jak zahipnotyzowany. Nóż znajdował się teraz o
cal od jego twarzy. Gaylord widział, jak płatek śniegu przywiera do błyszczącego
ostrza i jak zamienia się w kroplę wody. - Bo inaczej cię wykończę - mruknął
Bert.
- Powiem ojcu.
- Jego też wykończę.
- Kiedy ja nie mam tej kuli Willa - powiedział Gaylord. - Nie mogę mu jej oddać.
- Idziemy - rzucił Bert zwracając się do brata. Zniknęli w mroku.
Ruszył przed siebie, bardzo zamyślony. Znowu dwa kształty wyłoniły się z
otaczającej go bieli. - To on -powiedziała mama z wyraźną ulgą w głosie.
- Wyglądasz jak bałwan ze śniegu - zaśmiał się ojciec. Wzięli go za ręce i szli
obok niego, mama z jednej, ojciec z drugiej strony. Nie można powiedzieć, żeby
Gaylord zawsze szalał z radości na widok rodziców. Ale dzisiaj bardzo się
ucieszył. Chyba nigdy w życiu nie ucieszył się tak na czyjś widok, ale
naturalnie im tego nie okazał. Uważał, że nie byłoby to dla nich dobre.
- Taki jesteś cichy - powiedziała mama. - Stało się coś?
- Głowa mnie boli.
Mama bardzo nie lubiła bólów głowy Gaylorda. Nigdy nie była pewna, co się za
nimi kryje. - Nie mogłeś znaleźć wspólnego języka z nauczycielką?
- Coś w tym rodzaju. - Odetchnął z ulgą. Kiedy mama zaczyna tłumaczyć rzeczy po
swojemu, niczego już jej nie brak do szczęścia. Nie będzie więcej niewygodnych
pytań.
Miał rację. Rodzice szli rzucając od czasu do czasu rozbawione uwagi na temat
śniegu, dzięki czemu Gaylord mógł dalej snuć swoje poważne rozmyślania.
Ale nie miał nad czym wysilać mózgownicy. Oto jak przedstawiały się fakty: l.
Gaylord musi do przyszłego poniedziałku dostarczyć przycisk Willa, bo inaczej
Bert go wykończy. 2. Gaylord nie może dostarczyć w tym terminie przycisku Willa,
ponieważ nie wie, gdzie się ten przycisk znajduje. Wobec tego: 3. Bert wykończy
Gaylorda.
Wszystko to było aż nazbyt proste.
Przypomniał sobie ból zadany mu przez Willa w pierwszym dniu świąt. I poczuł się
osamotniony, przerażony, zdezorientowany. W nagłej panice zastanawiał się nawet,
czy nie powiedzieć rodzicom. Ale bardzo prędko z tego zrezygnował. Mama będzie
chciała wiedzieć wszystko. A jak już wyciągną z niego całą historię, zacznie się
to, co zwykle: "Oto, do czego doprowadziły twoje rozmowy z Willem. Mówiłam ci,
prawda?" I tak dalej, i dalej. Bez końca. Nie. Musi być jakieś inne wyjście. Ale
jakie?
Gdy tego wieczora powiedział: - I pobłogosław. Boże, mamę i tatusia, dziadka i
ciotkę Rose, i ciotkę Becky, i Abdullaha, jeżeli nie jest jeszcze za późno -
dodał na zakończenie: - I nie daj, żeby mnie Bert wykończył. - Nic innego nie
potrafił wymyślić.
Rozdział jedenasty
Ująwszy dłoń Rose Bobs wsunął drugą rękę pod jej plecy. - Przyjemnie? - spytał.
Rose przyglądała mu się długo i z namysłem. I potem nagle ożywiła się i
uśmiechnęła. Był to smutny, pełen niepokoju uśmiech kochającej kobiety, która
wie, że mężczyzna jej nie kocha. - Bardzo przyjemnie - wyszeptała.
- To dobrze. - Pocałował ją.
Powinna być najszczęśliwsza w świecie. Ale nie była. Za dużo istniało
wątpliwości i pytań. Pocałowała go leciutko, w skupieniu, jak ktoś, kto kosztuje
wina, które - o czym wie - jest dla niego za mocne. A była dopiero szósta i
mieli przed sobą cały długi wieczór.
Zabrzęczał dzwonek.
Sama Rose nie umiałaby powiedzieć, czy jej reakcja była: "Bogu dzięki", czy też:
,.Niech to wszyscy diabli". Bobs wymamrotał: - A kto to znowu ? - Poszedł
otworzyć drzwi.
Rose siedziała bez ruchu, znowu sztywna i napięta. Kto to może być? Och, żeby
nie jacyś znajomi! To byłoby okropne, gdyby ją ktoś zobaczył... samą w
mieszkaniu mężczyzny. Na pewno się ośmieszy, będzie miała minę osoby
przyłapanej
na gorącym uczynku.
Ale mało prawdopodobne, żeby to był ktoś, kogo zna. Pewnie jakiś przyjaciel
Bobsa. Albo sąsiad z prośbą o...
- Czy przypadkiem nie ma tu u ciebie Rose? - spytał sympatyczny, trochę
zachrypnięty głos. Ostatni głos na świecie, jaki pragnęła usłyszeć. I zaraz po
tym entuzjastyczny okrzyk Bobsa: - Becky! Wejdź, proszę. Jak miło cię
zobaczyć...
Do pokoju weszła Becky, opatulona w kożuch
i śliczna. Jej promienne, rozbawione oczy natychmiast objęły sytuacje. - Jesteś,
Rose. Domyśliłam się, że będziesz miała kłopoty z drogą powrotną.
- Dobry wieczór - mruknęła Rose.
- Czytam w twoich myślach jak w książce. Powiedziałam sobie: Rose ma odciętą
drogę do domu. Będzie u Bobsa. Poza nim nie ma nikogo w całym Ingerby. Sprytna
jestem, co?
Bobs zacierał ręce. - A skoro tu przyszłaś, zdejm kożuch. Dotrzymasz towarzystwa
Rose.
W pięknych oczach Becky pojawił się wyraz bezgranicznej wdzięczności. - Och,
Bobs, jesteś strasznie kochany. Ale zabieram ją do domu. Piotr czeka na dole w
combie. Jestem pewna, że nas dowiezie.
- Wkładam palto - mruknęła Rose. Ale wiedziała już, jaka jest jej reakcja.
"Niech to wszyscy diabli!"
Becky spojrzała na patefon, który nieprzerwanie i mężnie produkował dźwięki
uwodzicielskiej muzyki. - Chyba że przyszłam nie w porę. Przecież nie musisz
jechać, Rose.
- Nie, skąd. Pojadę - oznajmiła Rose. W tej sytuacji nie mogła zostać. Nie
byłoby końca rozmowom na ten temat. Zresztą Bobs podawał jej już palto.
- Nie chciałabym psuć miłosnej idylli - ciągnęła Becky ze zrozumieniem.
- Ależ bynajmniej - rzucił prędko Bobs.
- Nie bądź głupia - żachnęła się Rose. Zapięła palto. - Do widzenia, Bobs. I
dziękuję za kolację.
- Do widzenia - powiedział Bobs. - Do zobaczenia, Becky.
Becky obdarzyła go promiennym uśmiechem. W chwilę później samochód ruszył.
Podskakując na tylnym siedzeniu Rose myślała o ciepłym, oświetlonym pokoju,
który przed chwilą opuściła, i o drugim wieczorze, pełnym alarmujących i
zachwycających
możliwości, który zniknął jak sen. Taki wieczór już się może nigdy... ach, na
pewno już się nigdy nie powtórzy! I teraz straszne, niegodziwe podejrzenie
powstało gdzieś w zakamarkach jej mózgu. Usiłowała je stłumić, ale nie dawało
jej spokoju. - Skąd wiedziałaś, gdzie Bobs mieszka! - spytała starając się mówić
obojętnie; ale usłyszała ostrą, wrogą nutę w swoim głosie.
Becky leniwie podniosła głowę z ramienia Piotra. -Zatelefonowałam na policję -
odparła. - Byli bardzo uprzejmi.
- I zadałaś sobie tyle trudu? Tylko po to, żeby mi ułatwić powrót na farmę?
- Naturalnie, kochanie - zapewniła Becky. - Przecież ty byś zrobiła to samo dla
mnie.
Rose milczała. Becky mówiła prawdę, chyba mówiła prawdę. Rose musiała
przyznać,
że Becky jest bardzo dobrą dziewczyną. Ale w swoim obecnym nastroju wolała to
traktować jako świadomie uknuty spisek. Becky chciała zepsuć jej wieczór z
Bobsem! Jakie to niesprawiedliwe. Zaczęła się litować nad samą sobą. Nie tylko
jest niepociągająca, ale na dodatek ile razy ma się zobaczyć z Bobsem, coś jej w
tym przeszkadza albo ktoś - pogoda, ojciec, Becky. Tak, zwłaszcza Becky. Siedząc
w chłodnym mroku zagryzała wargi, żeby stłumić odgłos gniewnego płaczu; policzki
miała mokre od rozmazujących się łez.
Dotarli na farmę bez przeszkód. Becky i Piotr wbiegli do domu, Rose szła za nimi
z ociąganiem, rozpaczliwie starając się ukryć ślady łez.
- Brawo, udało wam się przejechać! - zawołała May. - Ale nie ma jeszcze Rose.
Zaczynamy się o nią niepokoić.
- Wszystko w porządku - powiedziała Becky. -Przywieźliśmy ją. - Weszła Rose
mrugając w oślepiają-
cym świetle. - Uratowaliśmy biedaczkę od losu straszniejszego niż śmierć.
Prawda, Rose?
- Nie wiem, o czym mówisz - wymamrotała zagadnięta.
Becky rozpinała kożuch. -Och, dość tego udawania. Rozmawiasz ze specjalistką od
tych spraw. Przyćmione światło, kanapa przy samym kominku...
- I gdzie to było?- spytała May, wyraźnie zaintrygowana.
- Pociągi nie kursowały, więc poszłam do pana Robertsa - wyjaśniła nieszczęsna
Rose. - W tym nie było nic nieprzyzwoitego.
- Kochanie - zaśmiała się Becky - kiedy mężczyzna puszcza na patefonie
"Opowieści Lasku Wiedeńskiego", przyzwoitość bardzo prędko się kończy.
- Bobs nie jest taki! - wybuchnęła Rose.
- Czyżby, kochanie? - spytała Becky słodziutko. Przez długą chwilę siostry
wpatrywały się w siebie. Była to próba sił, przerażająca w swoim natężeniu.
Potem Rose opuściła wzrok. Nagle dziadek wmieszał się do rozmowy. - Roberts,
Roberts? Czy to ten młody człowiek, który był u nas na Boże Narodzenie?
- Tak, ojcze.
- Naprawdę? Niezwykły zbieg okoliczności. Niezwykły - stwierdził dziadek.
- Co w tym jest takie niezwykłe? - spytał Jocelyn z irytacją.
- Jak to co? Naturalnie to, że Rose spotkała znowu tego człowieka. - Doprawdy,
ten jego syn wydaje się czasem głupkowaty.
Jocelyn powiedział: - Ojcze! W tym nie ma nic nadzwyczajnego. Uczą w tej samej
szkole. Pan Roberts przyjechał do nas na święta, ponieważ przyjaźni się z Rose.
Dziadek podskakiwał na fotelu, jak hipopotam
usiłujący wygrzebać się z błota. - Nic podobnego. Przyjechał na moje
zaproszenie. Poznałem go w listopadzie. Bardzo się z nim ciekawie rozmawia, więc
go zaprosiłem na święta.
- Och, poddaję się -jęknął Jocelyn. A Rose pomyślała: "Przeklęta rodzina. Nie
dość im, że zepsuli mi wieczór z Bobsem. Teraz jeszcze muszą dyskutować o całej
sprawie i mówić głupstwa. A ja tego nie zniosę. Nie życzę sobie, żeby tak
rozgrzebywali moje życie prywatne".
Ale oto już dziadek zwrócił się do niej napastliwie: -Rose, co to wszystko
znaczy? Miałaś zamiar spędzić noc u tego człowieka?
- Nie mogłam wrócić do domu - odparła. - W hotelu nie było miejsc. Co miałam
według ciebie zrobić? Położyć się na śniegu?
- Rozumiem, ale nie o to chodzi. Spędzenie nocy w mieszkaniu mężczyzny... -
Dziadek miał minę zaniepokojoną. - Za moich czasów było to nie do pomyślenia.
- Co było nie do pomyślenia, mój drogi? - spytała ciotka Marigold.
"Och, nie! - pomyślała Rose. - Teraz ona wtrąci swoje trzy grosze. Wrócimy
wszyscy w tej grze w klasy do kratki numer jeden".
Dziadek obrócił gniewne spojrzenie na swoją siostrę. - Żeby dziewczyna spędzała
noc u mężczyzny! - wrzasnął.
Na twarzy ciotki Marigold odmalowało się nie tyle zgorszenie, ile ciekawość. -
Kiedy to było. mój drogi?
- Wcale nie spędziłam tam nocy! - krzyknęła Rose. - A zresztą Bobs miał się
położyć na kanapie!
- Oni zawsze tak mówią - zamruczała Becky.
- Milcz! - warknęła Rose. Cierpiała straszliwe męki. Takie publiczne omawianie
przygody miłosnej byłoby
podobnie jak trzęsienie ziemi i tajfuny gnębi tylko cudzoziemców, ponieważ mają
tak źle zorganizowane życie. Ale nigdy nas! Choć więc nie przestawali narzekać,
nie robili absolutnie nic, żeby znaleźć jakąś radę. To nie powinno się zdarzyć,
w każdym razie nie w Anglii. Niesmaczna sprawa. Nie patrzmy, a śnieg zniknie.
Ale śnieg nie znikał, ku bezgranicznej uldze przynajmniej jednego obywatela
kraju. Gaylord, nad którego głową przyszły poniedziałek wisiał na podobieństwo
straszliwego miecza, przyglądał się spadającym płatkom z radością, z jaką
rozbitek w małym czółnie wita deszcz. Jeżeli śnieżyca nie ustanie, drogi do
przyszłego poniedziałku staną się nie do przebycia. A w każdym razie Gaylord
będzie miał mocne argumenty i tak przedstawi sprawę, żeby się wydawały nie do
zbicia.
Ale naturalnie w czwartek temperatura raptownie podskoczyła, śnieżyca przeszła w
ulewę i cały kraj stal się jednym wielkim trzęsawiskiem. Brudny i rozpaćkany
śnieg znikał w oczach, osty i jeżyny wyłaniały się spod niego jak zwoje drutu na
dawnym pobojowisku. Czarne drzewa ociekały, czarna była woda w strumieniach
pod
nawisami zeskorupiałego śniegu.
Gaylord przyglądał się temu z zamierającym sercem. Wbrew nadziejom nie spędzi
przyszłego poniedziałku bezpiecznie w domu. Wyjdzie, będzie samotny pośród
niebezpieczeństwa wiejskich ścieżek. A gdzieś po drodze spotka Berta z Willem,
czyhającą przemoc i ból.
W piątek wyjrzało słońce i przyspieszyło odwilż. W sobotę ostry przymrozek ściął
błoto, osuszył drogi. Przyszła niedziela. Gaylord chciał siłą woli zatrzymać
czas. Nie udało mu się to. Czas płynął, tykał, wybijał godziny. Nadeszła pora
spania i Gaylord powędrował do swojego pokoju jak baranek idący na rzeź, nawet
nie próbował zastosować taktyki opóźniającej, co
zaniepokoiło trochę mamę. Zwinął się w kłębek pod kocami. Było tu ciemno i
ciepło. Chciałby stąd nigdy nie wychodzić. Próbował wstrzymać oddech. Ale to
również mu się nie udało. Och, w każdym razie nie zmruży oka przez całą noc,
opóźni, ile się da, tę straszną chwilę.
Musiał się jednak zdrzemnąć, bo nagle z obezwładniającym uczuciem przerażenia
usłyszał głos matki wołającej, że już czas wstać, i zrozumiał, że roztrwonił we
śnie słodkie i łagodne godziny nocy.
Weszła do pokoju, okropnie energiczna i rześka. -Gaylord, wstawaj, spóźnisz się.
- Głowa mnie boli - powiedział słabym głosem. Zatrzymała się. - Nie wyglądasz na
chorego - rzekła z powątpiewaniem.
- Bardzo mi niedobrze - oznajmił. To prawda, było mu niedobrze.
Przyłożyła rękę do jego czoła. - Mam chyba temperaturę - dodał.
Potem przyniosła termometr, włożyła mu go do ust. Owinął język dokoła szklanej
rurki; miał nadzieje, że może zyska coś w ten sposób. Obserwowała go uważnie.
Wyjęła termometr. - Dziewięćdziesiąt osiem koma cztery - odczytała.
- Czy to bardzo wysoka gorączka? - spytał.
- Najzupełniej normalna.
Gaylord zaczął się wahlować ręką. Oddychał z trudem. - Kiedy mi jest gorąco.
Jest mi gorąco jak wszyscy diabli.
- Gaylord!
Jakie to typowe dla mamy: woli wierzyć szklanej rurce niż rodzonemu dziecku. Ale
minę miała nadal zaniepokojoną. - Słuchaj, tak naprawdę nie boli cię głowa?
Powiedz!
Znużonym ruchem przeciągnął ręką po czole. - Okropnie.
- Dość tego, Gaylord - rozkazała.
- Kiedy ja jestem chory. Mam chyba odrę.
- Jakbyś miał odrę, nie byłoby cię widać spod wysypki.
Był w rozpaczy. - Nauczycielka mówi, że można mieć odrę bez wysypki. Mówi, że
taka jest najniebezpieczniejsza.
Mama przysiadła na łóżku, wzięła go za rękę. -Dlaczego nie chcesz pójść do
szkoły?
- Chcę - powiedział. W jego głosie brzmiało święte oburzenie. W tę pułapkę nie
da się złapać. - Ale to byłoby nieuczciwe, jakbym tak pozarażał wszystkich odrą.
Chyba przyznasz?
Znowu położyła mu rękę na czole. Zupełnie zimne. -Czy to może ma coś wspólnego
z
Willem?
- Nie - odparł Gaylord. Bo nie ma. Nie z Willem, tylko z jego bratem.
- Więc czymś się martwisz? Czy znęcają się nad tobą chłopcy w szkole?
- Nie. Po prostu mam odrę.
- Na miłość boską! - Matka i syn wpatrywali się w siebie. Gaylord minę miał jak
zawsze niewinną. Ale czy za tym otwartym spojrzeniem nie czai się strach? Jakże
ona pragnęła wiedzieć! Powiedziała łagodnie: -Gaylord, musisz wstać i iść do
szkoły. W moim przekonaniu nic ci nie dolega, a jeżeli boisz się czegoś... no
cóż, uciekanie niewiele ci pomoże. - Uśmiechnęła się do niego, chociaż wcale nie
było jej wesoło. -Jest to jedna z naszych pierwszych i najtrudniejszych lekcji w
życiu.
Obejrzała się od progu. Gaylord gramolił się już z łóżka. "Odważny dzieciak" -
pomyślała. Wróciła do sypialni. - Gaylord ma odrę - zawiadomiła męża. -Taka bez
wysypki.
- To znaczy?
- To znaczy, że nadal się czegoś boi i nadal nie chce powiedzieć czego.
Jocelyn skinął głową. - Musi więc iść i spojrzeć niebezpieczeństwu w oczy?
- Tak. Czy jesteśmy bardzo surowi?
- To nie my - odparł. - To życie. Na to nie ma rady. - Poszedł się wykąpać, a
jak wrócił, powiedział: - Zastanawiałem się nad tą sprawą. Mógłbym go
odprowadzić do miasteczka. Powiem, że zabrakło mi tytoniu. Może się czegoś
dowiem.
May odetchnęła z ulgą. - Doskonały pomysł, Jocelyn. Nie podoba mi się to
wszystko. Jeżeli Gaylord jest taki zgnębiony, musi to być coś poważnego.
Gaylord mordował się ze śniadaniem. Przełykał każdy kęs na siłę. Wolałby, żeby
mama nie obserwowała go tak uważnie. A potem ojciec wyciągnął kapciuch, żeby
napełnić fajkę, i powiedział:
- No popatrz, May! Nie mam tytoniu. Muszę skoczyć do miasteczka.
Obrócił się do Gaylorda. - Czy pozwolisz, żebym ci towarzyszył?
Gdyby to chodziło o mamę, takie zagranie wydałoby się Gaylordowi mocno
podejrzane. Ale ojca nie można było posądzać o jakieś ukryte pobudki. Gaylord
czytał w myślach ojca jak w książce. - Okej - powiedział.
- Nie mów okej - skarcił go ojciec. - Gotowy?
- Jeszcze tylko pójdę do tułalety - odparł Gaylord. Ojciec był zgorszony. -
Dokąd pójdziesz?
- Nauczycielka mówi ,,tułaleta" - wyjaśnił Gaylord. Poszedł.
Ojciec zwrócił się do mamy: - Wiedziałem, że tak się skończy. To było
nieuniknione. Wystarczy posiać dziecko do wiejskiej szkółki, a nauczy się
najpotwor-
niejszych wyrażeń. - Pienił się ze złości. Wszedł dziadek. - Co z tobą? - spytał
patrząc na syna.
Jocelyn rzekł z namaszczeniem: - Dowiedzieliśmy się właśnie, że Gaylorda
nauczono... zważ, nauczono go używać słowa "tułaleta" zamiast W.C.
- Mój Boże - jęknął dziadek.
- Nie miałbym pretensji o jakieś rodzime, nawet dosadne słowo - ciągnął Jocelyn.
- Ale... tułaleta. Napiszę do Rady Szkolnej.
Wrócił Gaylord. Wyszedł razem z ojcem do hallu. -Dokąd on idzie? - spytał
dziadek.
- Kupić tytoń - odparła May. Dziadek podbiegł do drzwi. - Hej, Jocelyn! Mogę ci
pożyczyć, mam całą puszkę.
- Nie, dziękuję. Mam ochotę się przejść.
- Masz ochotę? O tej porze? Ty? - Starszy pan nie ukrywał swojej pogardy dla tej
słabostki Jocelyna, który nie mógł się nigdy ocucić przed pół do jedenastą rano.
- Wyobraź sobie. Ja - rzucił Jocelyn ze złością.
Zjawiła się teraz ciotka Marigold. trzymała w jednej ręce wystygły termofor, a w
drugiej pustą filiżankę ze spodkiem.
- Dlaczego Jocelyn ma na sobie palto? - spytała.
- Nie obawiaj się, moja droga. Nie bierze się do pracy zarobkowej. - W zimne
poranki dziadek bywał zjadliwy.
- No wiesz, ojcze! - wybuchnął Jocelyn. Prawie każda uwaga ojca go irytowała.
Ale to przyjęte przez całą rodzinę pełne ironii założenie, że pisarz zarabia na
życie nie pracując, doprowadzało go szaleństwa.
Becky przemknęła przez hali w drodze do jadalni, żeby się napić herbaty, zanim
przyjedzie jej środek lokomocji. - Rzucasz dom, Jocelyn? - spytała wesoło.
- Spóźnię się - oznajmił Gaylord.
- Już idę - powiedział ojciec znużonym głosem. Ale teraz ciotka Marigold
postanowiła go czule uściskać, to znaczy tak czule, jak pozwalała jej na to
filiżanka ze spodkiem w jednej i termofor w drugiej ręce; chociaż tylko Bóg
raczy wiedzieć, dokąd w jej przekonaniu Jocelyn się wybierał. Wkroczywszy w sam
środek tej sceny Rose zawołała: - Jocelyn! Co to znaczy?
Ojciec rzucił przez zaciśnięte zęby: - Nie wyjeżdżam, jak może przypuszczasz,
szukać szczęścia w Ameryce. Po prostu idę do miasteczka po tytoń.
- Och, tylko to? - W jej głosie brzmiało rozczarowanie.
- Mówiłem ci, że nie musisz chodzić - przypomniał mu dziadek. - Mogę ci pożyczyć
całą puszkę.
- Jeżeli poczekasz do wieczora, przywiozę ci tytoń z miasta - zaproponowała
Rose.
Przebiegając znów przez hali Becky zawołała: - Dlaczego nie zadzwonisz do
Batesa? Przyśle ci tytoń razem z zamówioną żywnością.
- Spóźnię się - powtórzył Gaylord.
- Już idę - powiedział ojciec. Wyrwał się z objęć ciotki Marigold i wyszedł. "Co
za rodzina - pomyślał. -Usłyszeli, że wybieram się do miasteczka i natychmiast
zrobili z tego skrzyżowanie sceny pożegnalnej w duchu wielkiej opery z debatą
parlamentarną." Szedł kipiąc z wściekłości.
Gaylord biegł u jego boku. Czuł się bezpieczny. Był to bardzo szczęśliwy zbieg
okoliczności, że ojciec zdecydował się pójść dziś rano do miasteczka. Ale
Gayiordowi nie chodziło przecież o ranek. Bal się wieczora.
Dotarli na miejsce. Ojciec przyjrzał się kotłowaninie na podwórzu szkolnym. Nic
dziwnego, że na samą myśl o tym Gaylord dostaje bólu głowy. Ojciec uznał, że
każdy, kto ośmieli się wejść na ten teren, powinien
otrzymać order za męstwo. - Czy mam cię wprowadzić do środka? - spytał.
Ta propozycja wyraźnie Gaylorda przeraziła. - Nie, dziękuje, tatusiu.
- Jesteś pewien, że wszystko będzie w porządku?
- Jestem pewien. - Wszedł w bramę i natychmiast porwał go rozwrzeszczany,
rozhukany, popychający się tłum. Ojciec pogrążył się w myślach. Doszedł do
wniosku, że zbliżający się wiek średni ma swoje dobre strony. Wiadomo
przynajmniej, że (wyłączając wojnę światową) nic nas nie zmusi do uczestnictwa w
tego rodzaju walce wręcz.
Szedł do domu powoli. - No i jak? - spytała May. -Dowiedziałeś się czegoś?
- Nie - odparł. - Ale wcale się nie dziwię, że Gaylord ma odrę bez wysypki. Nie
wszedłbym na to ich boisko za żadne skarby świata. Chyba że w asyście policji.
- I to jest zapewne powód - rzekła May. - Chłopcy się nad nim znęcają.
- Swoją drogą, kiedy byliśmy już na miejscu, wyraźnie poweselał. Szedł w objęcia
śmierci z miną prawie wesołą.
- Miałam nadzieję, że porozmawiasz z jego nauczycielką - westchnęła.
- O czym? O tym, że Gaylord mówi "tułaleta"?
- Nie, głuptasie. O tym, że twój syn panicznie się czegoś boi.
Jocelyn spojrzał na nią z zakłopotaniem. May naturalnie miała rację. Powinien
był porozmawiać z kimś z dyrekcji. Och, dlaczego on nie jest silnym, praktycznym
mężczyzną, jednym z tych, którzy wiedzą, jak postępować w tego rodzaju
przypadkach. May, ta wspaniała kobieta, zasługuje na takiego męża; a nie na
słabą, niezaradną fajtłapę w jego rodzaju. Usiłował myśleć szybko - i nic z tego
nie wychodziło.
Zanadto przywykł dobierać słowa, polerować zdania. May przyglądała mu się z
pełną czułości irytacją, była ciekawa, co też wykombinuje znowu jej mąż.
- Pomyślałem, że pójdę po niego wieczorem i zobaczę się z nauczycielką. Może
wtedy będzie mniej zajęta - wyjaśnił.
- Zapominając naturalnie, że o wpół do czwartej jedziemy do Ingerby?
- A bo jedziemy?- spojrzał na nią zdumiony.-Ach, racja. Ten Trust Mózgów...
- Tak, kochanie. Ten Trust Mózgów. - I nagle Jocelyn zobaczył z niewypowiedzianą
ulgą, że May się do niego uśmiecha. - Dziwne, prawda? Ludzie uważają, że oboje
jesteśmy dość inteligentni, żeby nas zaprosić do udziału w Truście Mózgów. Ale
kiedy mamy kłopoty z własnym dzieckiem, jesteśmy bezradni.
Rozdział trzynasty
Gaylord był lokomotywą - świst, kłęby pary i śmigające tłoki. Pędził dobrą
sześćdziesiątką na godzinę sapiąc głośno, zwalniając odrobinę na niebezpiecznym
zakręcie obok kupy koksu, nabierając znów szybkości, gdy wypadł na długą prostą
wzdłuż krytej hali gimnastycznej.
Na końcu drugiej prostej stała gromadka chłopców. Dworzec kolejowy, naturalnie.
Gaylord pociągnął hamulce, przesunął dźwignię, zerknął niespokojnie na tarcze
instrumentów. Zaczął zwalniać. Spalanie stało się powolniejsze, cichsze,
umilkło. Lokomotywa stanęła tuż obok gromadki chłopców. "Doskonale przebyta
trasa - powiedział sobie Gaylord. - O minutę krócej niż w rozkładzie."
Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Chłopcy patrzyli na coś, co jeden z nich
trzymał w ręce. Gaylord nie był już lokomotywą, był znowu małym, ciekawym
chłopcem.
- Dajcie zobaczyć - poprosił.
Niechętnie zrobili mu miejsce. Spojrzał. Blade promienie przedpołudniowego
słońca zdawały się ześrodkowywać w dłoni Sammy'ego Breena i rozszczepiać na
odpryski czerwieni, błękitu, złota. Gaylord rozdziawił usta. Patrzał na przycisk
do papierów, ten sam, który zginął Willowi.
Gaylord zadygotał. Czuł, jak ręka sama mu się podnosi, żeby chwycić tę jedną
jedyną rzecz, która mogła go uratować przed okrucieństwem Berta. Wiedział
jednak, że to daremne. Ale nie zdołał powstrzymać okrzyku: - To nie jest twoje!
To Willa!
- Właśnie że moje. - Sammy przykrył kulę ręką.
- Skąd ją masz?
- Znalazłem - odparł Sammy. Miał krótko przystrzyżone płowe włosy, rozbiegane
oczy i naburmuszo-ną twarz. Jego rodzice przykazali mu chyba całkiem
niepotrzebnie, żeby się zawsze upominał o swoje prawa.
Gaylord wyczuł instynktownie, że tylko jeden argument może przemówić do
Sammy'ego. Pieniądze. A miał zaledwie sześć pensów. Pomyślał z goryczą o
gwiazdkowych pieniądzach, które roztrwonił na słodycze, prażoną kukurydzę, nawet
psa-skarbonkę Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, stojącego przed urzędem
pocztowym. - Dam ci sześć pensów - powiedział.
- Sześć pensów! - Sammy miał zgorszoną minę. -Daj pół korony.
Pół korony! Nie była to duża suma. Gdyby Gaylord miał czas na zgromadzenie
wszystkich swoich aktywów, mógłby ją wręczyć Sammy'emu bez większego
trudu. - Jak mi dasz kulę, przyniosę ci jutro pół korony.
- Dobra - powiedział Sammy obojętnie. -Ty przyniesiesz jutro pieniądze, a ja ci
dam jutro kulę.
Jutro było za późno. Do tego czasu Bert się z nim załatwi. - Czy nie mógłbyś mi
jej dać dzisiaj?
- Bez pieniędzy nie dam - oznajmił Sammy. I w tym momencie na oczach Gaylorda
mały Dań Snów wyjął dwa szylingi i sześć pensów i otrzymał w zamian przycisk.
Odezwał się dzwonek, wrócili do klasy. Dań siedział wpatrując się w swój nowy
skarb. Potem weszła nauczycielka i Dań schował przycisk pod ławkę. Zaczęła się
lekcja.
Gaylord był w rozpaczy. Dzisiaj, w wieczornym zmierzchu, Bert będzie czekał na
niego z Willem. Poczuł znów nieznośny ból wykręcanej ręki. Tylko tym razem ból
będzie straszniejszy. Zobaczył tuż przed oczami błysk noża. Tylko tym razem nóż
nie zatrzyma się w odległości cala od jego twarzy. Tym razem będzie bezlitośnie
dźgał, ciął. Kiedy zabrzęczał dzwonek na obiad, Gaylord nie wstał z miejsca.
Chłopcy wybiegli hałaśliwie z klasy. Dań poszedł wraz z innymi. Nie wyjął nic ze
swego pulpitu.
Panna Marston spojrzała na Gaylorda, namyślała się chwilę, czy do niego
przemówić, zrezygnowała i wyszła. Został sam w klasie - sam z przyciskiem i ze
swoim sumieniem.
Sumienie Gaylorda było młode i nie miało wielkiego doświadczenia. Jak ktoś
uczący się dopiero prowadzić auto, umiało posuwać się naprzód po dość prostej
linii. Ale nie umiało radzić sobie w trudnych sytuacjach. A w tej konkretnej,
trudnej sytuacji zachowało się jak egipski taksówkarz: podniosło ręce do góry i
zawołało: ,.Niech Allah prowadzi!"
Gaylord, mały chłopiec bez sumienia, otworzył pulpit Dana Snów. Przycisk
istotnie tu leżał.
Gaylord zamknął pulpit. Nie może kraść. Ale to nie jest kradzież, naprawdę nie
jest. Chce zwrócić Willowi jego własność. Znowu otworzył pulpit.
Dań zapłacił jednak za ten przycisk, co komplikowało stronę moralną zagadnienia.
Ale nie Will wziął pieniądze. I dlatego przycisk dalej należy do niego. Sprawa
jest jasna.
Gaylord wiedział jednak, że sprawa nie jest jasna. Natomiast coś innego było
jasne jak słońce. Jeżeli nie dostarczy Bertowi przycisku, Bert się z nim
załatwi. Podniósł przycisk, wsunął go do kieszeni i zamknął pulpit. - Co ty
robisz? - spytał zasmucony głos.
Panna Martson była bardzo miłą osobą, nawet jeśli mówiła "tułaleta". Kochała i
ceniła swoich wychowanków. A spośród nich wszystkich najbardziej może kochała i
ceniła Gaylorda. Uważała, że jest dzielny, dobrze wychowany, a co więcej, był
indywidualnością. Dziecko z charakterem, l oto nagle zobaczyła go z miną
winowajcy, rzucającego ukradkowe spojrzenia, jak zwykły złodziejaszek. Którym,
czego się panna Martson obawiała, był w istocie. - Co ty robisz? -powtórzyła.
Gaylord miał wrażenie, że pęknie mu serce. - Po... po prostu coś brałem -
odparł.
Rozumiał podświadomie, że dawny Gaylord umarł. Umarł dawny wesoły Gaylord,
chłopiec z poczuciem godności. A na jego miejsce pojawił się nieszczęśnik,
którego świat - a co gorsza, on sam - będzie uważał za złodzieja. Rozumiał, że
kości zostały rzucone. Ale, postanowił na pół świadomie, nie będzie jednocześnie
kłamcą. Przynajmniej to może uratować z katastrofy. -Co brałeś? - powtórzyła
nauczycielka, a on wyjął przycisk z kieszeni i powiedział: - To.
"Może - pomyślała - istnieje jakieś sensowne wyjaśnienie. Ten chłopiec nie jest
złodziejem." Spytała: -Czy ta rzecz należy do ciebie? Czy Dań ci ją zabrał? -
Czuła, że tak jest. Kiedy się nauczy nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków?
Ale Gaylord powiedział: - Nie, proszę pani. Ta kula należy do Dana. Kupił ją od
Sammy'ego Breena.
Przeklęła w duchu jego uczciwość. - Więc dlaczego ją wziąłeś?
- Bo... bo jest ładna - wyjąkał.
- Tak - przyznała. - Jest ładna. Ale nie dlatego ją wziąłeś.
Milczał. - Orientujesz się, że będę musiała zameldować o tej sprawie? Muszę
porozmawiać z dyrektorką.
- Tak, proszę pani.
Stali chwilę w milczeniu. - Połóż to na miejsce -powiedziała w końcu.
Odłożył przycisk, zamknął pulpit ławki. Był złodziejem przyłapanym na gorącym
uczynku, a dziś wieczorem Bert się z nim załatwi.
- Teraz idź i zjedz obiad - zwróciła się do niego. -Porozmawiamy o tym później.
- Tak, proszę pani - powiedział podchodząc do drzwi. Nie miał ochoty na obiad.
Dogoniła go. - Gaylord. dlaczego to wziąłeś?
Milczał. Czekała. Opanowało ją niemal bolesne pragnienie, żeby przytulić do
siebie tę niemą kupkę nieszczęścia. Pohamowała się z trudem. Wyszli z klasy. Ona
też nie miała ochoty na obiad.
Skończył się obiad, skończyły się popołudniowe lekcje i teraz Bert Nożownik
czyhał gdzieś na wiejskich dróżkach, żeby rzucić się na Gaylorda Złodzieja. Ale
najpierw czekała go ponura sprawa przycisku do papierów. Nie była to wina panny
Martson. Nie była to niczyja wina. Chodziło o to, że raz ujawniona odrobina
nieuczciwości zamącą na czas nieokreślony gładki nurt życia wielu osób.
Ale lekcje się skończyły, a nauczycielka nic nie powiedziała. Chłopcy
wychodzili, a ona czytała siedząc w klasie. Gaylord zrównał się z jej biurkiem.
Jeszcze sekunda, a wyminie ją w drodze do drzwi. - Gaylord -powiedziała nagle,
głosem bardzo spokojnym, wciąż pochylona nad książką.
Zatrzymał się. - Słucham, proszę pani?
- Poczekaj. - Nie przerywała czytania.
Czekał. Dopiero kiedy wszyscy chłopcy wyszli, popatrzyła znad książki. Na jej
młodej twarzy malowało się głębokie współczucie. - Wiesz, że mam obowiązek
zameldować o tym dyrektorce szkoły?
Skinął głową.
- No więc nie zamelduję. W każdym razie nie dzisiaj.
Poczuł ulgę. Nie uśmiechała mu się myśl, że ten Jehowa w spódnicy zacznie się
nad nim znęcać.
- Robię to nie dlatego, żeby ci zaoszczędzić przykrości. Po prostu mam uczucie,
że coś się za tym kryje. Chcę wiedzieć, co.
- Tak, proszę pani - powiedział.
Nie była to szczególnie pomocna uwaga. - Mam zamiar porozmawiać z twoimi
rodzicami. Pójdę z tobą do domu.
- Tak, proszę pani - bąknął Gaylord z ulgą. ale trochę mniejszą niż za pierwszym
razem. Czekała go poważna przeprawa z mamą, dobrze o tym wiedział. Z drugiej
strony, jeżeli panna Martson pójdzie z nim do domu, może się nie obawiać Berta.
Taki jednoosobowy
konwój będzie nie mniej skuteczny od straży przybocznej na koniach.
Szli prawie się do siebie nie odzywając. No i, naturalnie, w połowie drogi
spotkali nie tylko Berta z Willem, ale wszystkich pozostałych braci. Młodzi
Foggerty'owie stali w niedbałych pozach obok jakiejś furtki, na najbardziej
odludnym odcinku trasy. Na jego widok zesztywnieli i czekali w czujnym, groźnym
milczeniu. Ani na chwilę nie spuścili wzroku z twarzy Gaylorda. Panna Martson
zerknęła na nich nerwowo i zawahała się. "Nie wolno mi - powiedziała sobie -
okazywać strachu przy moim wychowanku". Wobec tego odważnie ruszyła naprzód.
Czując się bezpieczny pod jej opieką Gaylord szedł krokiem prawie buńczucznym. A
potem, kiedy już odeszli na bezpieczną odległość, obrócił się i z namaszczeniem
zagrał im na nosie.
- Jacy antypatyczni chłopcy - zauważyła nauczycielka. - Szkoda, że nie mają nic
lepszego do roboty, jak włóczyć się i rozglądać za okazją do bójki.
Nie rozglądali się za żadną okazją do bójki. Czekali na mnie. Gaylord już
żałował pewności siebie, która go pchnęła do tego gestu pogardy.
Dziadek był na wybiegu. Spojrzał na pannę Martson z zaciekawieniem. Gaylord
wyjąkał: - To jest mój dziadek...
- Dzień dobry panu - przemówiła. - Jestem nauczycielką Gaylorda.
- Witam - powiedział dziadek zastanawiając się w duchu: ,,Co, u diabła?"
- Przyszłam porozmawiać z rodzicami Gaylorda -ciągnęła. - Zdarzyło się coś...
- Niestety, pojechali na jakąś błazeńską imprezę do Ingerby. Wrócą dopiero koło
jedenastej.
- O, mój Boże. A mnie tak zależy na zobaczeniu się z nimi. - Panna Martson miała
bardzo zmartwioną minę. Nastrój katastrofy zawisł nad wybiegiem. Dziadek,
człowiek naprawdę mądry, doskonale to wyczuł. -Chodźmy lepiej do domu -
zaproponował.
Poszli do domu. - Czy może ja mógłbym pani jakoś pomóc? - spytał.
Patrzała na niego z powątpiewaniem. - Bardzo mi zależało na rozmowie z
rodzicami... - zaczęła bawiąc się nerwowo zamkiem torebki.
- Ale jeśli przyjmiemy fakt, że nie może się pani z nimi zobaczyć, czy nie
dojdzie pani do wniosku, że mógłbym być w czymś pomocny?
Nauczycielka dalej bawiła się torebką. Mimo całej uprzejmości starzec napawał ją
lękiem. Bądź co bądź, nawet beczka prochu wygląda dość bezpiecznie, dopóki nie
przytknie się do niej zapałki. Co więcej, ryzykowała wiele przychodząc na
rozmowę z rodzicami chłopca. Kto wie, jakie będą skutki, jeżeli opowie o
wszystkim temu starcowi, który może się okazać wybuchowy?
Ale ostatecznie ktoś inny powziął za nią decyzję. Gaylord z pewnością nie był z
siebie dumny. Prawdę mówiąc, był głęboko i szczerze zawstydzony. Ale miał
doskonale rozwinięty zmysł sceniczny, nienasyconą ciekawość reakcji dorosłych w
dziwacznych sytuacjach. Powiedział głośno i wyraźnie: - Panna Martson przyłapała
mnie na kradzieży.
Cisza w domu była tak przygniatająca, jak burzliwy dzień tuż przed pierwszym
grzmotem. - Co takiego? -spytał dziadek.
Nauczycielka powiedziała zgnębionym głosem: -Wróciłam do klasy. Gaylord był
sam.
Zobaczyłam, jak wyjmuje coś z ławki Dana Snów i wkłada do kieszeni.
Dziadek spojrzał na nią spod ściągniętych brwi, jak
byk szykujący się do ataku. Ale głos miał łagodny. -Z pewnością jakiś sztubacki
psikus?
- Gdyby pan widział jego zachowanie, zrozumiałby pan, że to nie żaden psikus. -
Siedziała obejmując Gaylorda wpół, jakby go chciała przed czymś bronić. Czuła,
jak drży.
- Co to było?
- Przycisk do papierów.
- Własność szkoły? - spytał prędko dziadek, gwałtownym ruchem wysuwając
podbródek.
- Nie. Bardzo ładny, w kształcie szklanej kuli. Dań kupił go właśnie od któregoś
z chłopców.
Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - Zawiadomiła pani władze szkolne?
- Nie. Chociaż powinnam była. Ale czuję, że musi być jakieś wytłumaczenie,
jakieś okoliczności... Dlatego chciałam się zobaczyć z rodzicami Gaylorda.
- To ładnie z pani strony - powiedział. - Bardzo ładnie. Wielka szkoda, że ich
nie ma.
- Gaylord nie jest chłopcem zdolnym do kradzieży...
Jedna brew podjechała do góry. - Czy może pani z całą pewnością przewidzieć, do
czego jest zdolny drugi człowiek w konkretnych okolicznościach?
- Nie - odparła z namysłem.
- Nie. Bałem się, że może jest pani za młoda, żeby to wiedzieć.
- W dalszym ciągu nie uważam Gaylorda za złodzieja.
Dziadek wstał. -Przekażę pani słowa jego rodzicom. Nie wątpię, że będą się
chcieli z panią porozumieć. -Podał jej rękę. - I dziękuję pani. Dziękuję za...
za pani wielką dbałość.
Panna Martson wstała i uścisnęła starszemu panu rękę. A potem schyliła się i
pocałowała Gaylorda. Jej
uśmiech, który miał mu dodać otuchy, był niepewny i strwożony. Dziadek
odprowadził ją do drzwi. Wrócił. Nie patrzył na wnuka. Usiadł i rozłożył gazetę.
Gaylord stal i bawił się nerwowo popiersiem Mil-tona. Miał dławiące uczucie, że
pęknie, jeżeli prędko z kimś nie porozmawia. Ale z kim? Z cioteczną babką
Marigold? Wykluczone. Nigdy nie uda mu się jej tego wytłumaczyć; a jeśli mu się
uda, staruszka może umrzeć z wrażenia. Zawsze bardzo uważał, żeby nie powiedzieć
jej czegoś, co by ją mogło zabić. Ciotka Rose wróci niedługo do domu. Ale nie
miał ochoty jej mówić. Albo odskoczy od niego ze wstrętem, albo go porwie w
ramiona i nazwie biedną owieczką, a nie uśmiechało mu się ani jedno, ani drugie.
Czuł instynktownie, że najlepiej byłoby powiedzieć ciotce Becky. Wysłuchałaby go
z tym swoim dowcipnym, przyjaznym uśmiechem. A potem powiedziałaby: "Ach, ty
mała ośla głowo. Dlaczegoś to zrobił?" Dałaby mu żartobliwie klapsa i z
niezmąconą pogodą pobiegłaby na spotkanie z którymś ze swoich adoratorów.
Ale Gaylord wiedział, że Becky prosto z pracy miała pójść na tańce.
A więc pozostał tylko dziadek.
Pod wieloma względami chłopiec miał więcej wspólnego z dziadkiem niż z ojcem
czy
matką. Obaj byli wytrwali, niezależni. Obaj woleli rzeczy i ludzi od książek i
idei. Gaylord spojrzał na starca, a raczej na te skrawki jego postaci, które
były widoczne zza płachty dziennika. - Dziadku... - zaczął.
Dziadek wychylił się zza gazety. - Czy chcesz ze mną prowadzić lekką rozmowę,
czy też masz zamiar dyskutować o tym przeklętym przycisku do papierów?
- O przycisku - powiedział Gaylord zgnębionym głosem. - Czy pójdę do więzienia?
- Nie - odparł dziadek. - Nie pójdziesz, możesz to
sobie wybić z głowy. Ale nic więcej ci nie powiem. Ta sprawa jest sub judice.
- Co to znaczy sub judice?
- Że nikt nie ma prawa powiedzieć na jej temat ani jednego słowa.
- Dlaczego?
Dziadek opuścił gazetę. - Chłopcze, to jest sprawa twoich rodziców. Oni ponoszą
za ciebie odpowiedzialność. W sytuacji tak poważnej nie mogę się do niczego
mieszać. Byłoby to zarówno bezcelowe, jak niewłaściwe.
- Rozumiem - mruknął Gaylord, który wprawdzie nic nie rozumiał, ale orientował
się doskonale, że z dziadkiem nie warto prowadzić dyskusji.
- Poszukaj ciotki Marigold - dodał dziadek. - Jest gdzieś na dole. Poproś, żeby
ci dała coś dobrego na podwieczorek. A potem zajmij się czymś, rób coś, co
lubisz robić. Nie czekaj bezczynnie na porę spania.
May i Joceln wracali do domu podnieceni triumfem. Zrobili furorę na imprezie
zwanej Trustem Mózgów. May siedziała w zakurzonym, źle oświetlonym przedziale i
powtarzała sobie w duchu wszystkie ponuro-dowcipne rzeczy wypowiadane przez
męża. Jocelyn spoglądał na żonę i myślał, jakie to mądre ze strony tej
inteligentnej kobiety, że cały czas robi z siebie czarującą idiotkę. Ale na tym
właśnie polega, mądrość mądrych kobiet. Wiedzą, że ostatnia rzecz, jakiej życzy
sobie mężczyzna, to, żeby była inteligentniejsza od niego. Grają więc swoją
rolę, a mężczyzna czuje się opiekuńczy, wszechwiedzący, dobrze poinformowany, co
w pewnej mierze rozbraja nawet taki nieprzychylny żywioł, jak inne kobiety.
Wracali z uczuciem, że troszkę przerastają swoje
otoczenie. Dom wydawał im się jakby mniejszy i odrapany. Nie bardzo odpowiedni
dla wybitnego pisarza i jego czarującej, lubianej przez wszystkich małżonki. Ale
gdy weszli do salonu, natychmiast znikła euforia. Dziadek nie spal, czekał na
nich. A jeśli dziadek nie spał o tej porze, musiało się stać coś strasznego.
Potwierdzała to jego mina.
- Ojcze! - zawołał Jocelyn. - Dlaczego nie leżysz?
- Usiądźcie oboje. Muszę z wami porozmawiać. Och, uspokój się, May. Gaylord jest
cały i zdrowy na górze w łóżku. Chodzi tylko o to...
- O co? - spytała May. Nie odrywając wzroku od twarzy teścia sięgnęła ręką po
krzesło.
- Panna Martson, jego nauczycielka, przyszła tu, żeby z wami porozmawiać.
Przyłapała Gaylorda na kradzieży, wyjął coś z ławki jednego z kolegów.
- Nie wierzę w to - powiedział w końcu Jocelyn.
- Ja też nie - przyznał dziadek. - Ale z drugiej strony mamy świadectwo tej dość
inteligentnej kobiety i słowa samego Gaylorda.
- Gaylord się przyznał?
- To on mi o tym powiedział.
May milczała, w jej mózgu kłębiły się dziesiątki wrażeń i wspomnień. - Will -
wybuchnęła w końcu. -To ma coś wspólnego z Willem.
- Wykluczone, kochanie. Will nie chodzi nawet do szkoły.
- Jestem pewna, Jocelyn. Czuję to. A co on... co on zabrał, ojcze?
- Szklany przycisk do papierów.
- Co takiego?
Dziadka zdumiało wrażenie, jakie zrobiły na nich jego słowa. - Dlaczego wydaje
wam się to takie dziwne?
- Teraz nie warto o tym mówić. Jak to było, ojcze? Musimy się dowiedzieć
wszystkiego.
Opowiedział im. Milczeli. W końcu Jocelyn wybuchnął: - Nic mnie nie obchodzi, co
inni o tym mówią. Gaylord nie jest złodziejem.
- Kochanie musimy spojrzeć prawdzie w oczy - powiedziała May. - Fakty świadczą o
tym, że jest złodziejem. Chociaż jest naszym synem.
- Zgoda. Ale został do tego w jakiś sposób zmuszony.
- Ach. tego jestem pewna.
Dziadek wstał. - Powinienem już dawno leżeć w łóżku. Dobranoc, moi drodzy.
May wstała i pocałowała go, co mu wyraźnie zrobiło przyjemność. - Dobranoc,
ojcze. Przykro mi, że mimo woli zostałeś w to wciągnięty...
- Dobranoc, moja droga. Dobranoc. Jocelyn. Jeżeli was interesuje zdanie starego
człowieka, a pewnie was nie interesuje... No więc nie uważam Gaylorda za złego
chłopca.
- Dziękuję ci, ojcze - powiedział Jocelyn. Otworzył drzwi i przepuścił go,
zamknął drzwi, podszedł do żony i wziął ją za rękę. - Biedny Gaylord.
- Tak, biedne dziecko - przyznała May. Ale jej praktyczny umysł pracował o wiele
szybciej niż umysł jej męża.
- Dziś wieczorem nic nie zrobimy. Ale jutro każę mu zostać w domu i może zdołamy
jakoś zgłębić tę tajemnicę.
- Słusznie - przyznał. - Przycisk do papierów. Chciał dostać przycisk do
papierów na Gwiazdkę. Kupiliśmy mu. W ogóle się nim nie interesował. A teraz
ukradł przycisk.
- Will... Jaki, na Boga, związek może istnieć między Willem a przyciskiem do
papierów? - zastanawiała się.
- Myślę, że nie ma żadnego - powiedział Jocelyn. -Ale jeśli jest, tylko Gaylord
może nam odpowiedzieć na to pytanie.
nie byłem ja, i Bert powiedział, że się ze mną załatwi, jak jej nie oddam, a
potem Sammy Breen sprzedał ją Danowi Snów, a ja chciałem ją sobie pożyczyć, żeby
Bert się ze mną nie załatwił.
Gaylord umilkł. Ojciec usiłował wprowadzić jakiś ład do tego chaosu, a tymczasem
mama, wierna samej sobie, powiedziała; - Zdawało mi się, że miałeś nie mówić z
Willem. Widzisz, do czego prowadzi kłamstwo?
- Kiedy ja nie mówiłem z nim... specjalnie dużo.
- Ale dość, żeby się wpakować w sytuację, w której zostałeś zmuszony do
kradzieży.
- Kto to jest Bert? - spytał ojciec.
- Och, Jocelyn, nie bądź taki nieprzytomny! Doskonale wiesz. Ten dryblas, brat
Willa. - niepokój zmieszany z ulgą sprawił, że mama zachowywała się tego
ponurego ranka trochę jak jędza.
- Ach, Boże, wiem - mruknął ojciec. - Jak ci groził?
- Nożem. Przytknął mi nóż... o tutaj. - Gaylord wskazał na gardło. - I
powiedział: "Jak nie oddasz naszemu Willowi tej kuli, wepchnę ci go głębiej". -
Opadł na poduszki bardzo z siebie zadowolony. Nie miał wątpliwości, że porwał
swoim opowiadaniem przynajmniej połowę audytorium,
Naturalnie z wyjątkiem mamy. - Gaylord - rzuciła ostro -jesteś pewien, że nie
zmyśliłeś tej historyjki?
Poderwał się na łóżku. - Mamo! Bert naprawdę to zrobił. Przytknął mi nóż do
gardła. - Trudno uwierzyć, że w takim małym człowieczku mogło się zmieścić aż
tyle świętego oburzenia.
- Matka ma rację, Gaylord-powiedział ojciec. - To jest bardzo poważna sprawa.
Mu"my mieć pewności że mówisz prawdę.
- Przecież mówię prawdę.
- Nie ma żadnego "przecież" - rzuciła ostro mama. - Przyłapano cię na kradzieży
i kto wie, czy nie"
zmyśliłeś tego wszystkiego, żeby się usprawiedliwić.
- Przyglądała mu się z powagą. - Chociaż nie sądzę
- dodała spokojniej.
- Nic nie zmyśliłem - powiedział Gaylord tym samym urażonym tonem, ale
jednocześnie mówiąc sobie w duchu, że mimo wszystko mama nie jest taka
najgorsza.
Ojciec wstał, wsunął ręce w kieszenie szlafroka. -W porządku, stary. Wierzymy
ci. Lepiej chyba, żebyś nie szedł dzisiaj do szkoły. Zawiadomię twoją
nauczycielkę.
Chłopiec opadł znów na poduszki. - Czy będą mnie odwozili do szkoły samochodem
policyjnym?
Mama spojrzała na niego podejrzliwie, ale ojciec powiedział: - Wiesz, oni są
dość zajęci. Nie przypuszczam, żeby chcieli brać na siebie jakieś dodatkowe
obowiązki.
Wrócili do swego pokoju. May zamknęła starannie drzwi, a potem uczepiła się klap
pidżamy męża i płakała, jak jej się to nie zdarzyło od lat.
- To potworne - wykrztusiła w końcu. - Potworne. Żeby taki zbój groził małemu
dziecku... I to nożem... -Przywarła mocniej do męża. - Och, Jocelyn... przecież
on go mógł zabić. Jak pomyślę, co ten biedaczek przechodził i że nie zrobiliśmy
nic, żeby mu pomóc...
Przygarnął ją do siebie i czekał. Tak naprawdę potrzebował trochę czasu, żeby
zebrać myśli. Nigdy o ósmej rano nie odznaczał się szczególną jasnością umysłu,
toteż nie bardzo jeszcze wiedział, co się stało, i naprawdę nie miał pojęcia, co
powinien zrobić w tej sytuacji. Czekał więc cierpliwie i z nadzieją, że May mu
powie.
Nie czekał na próżno. Podniosła zapłakaną twarz i spojrzała na niego. - Będziesz
musiał pójść do pani Foggerty.
Ani myślał pytać, kto to jest pani Foggerty, i po raz drugi tego ranka narazić
się żonie. Udawał więc, że się namyśla, a po chwili spytał: - Może by tak dać
znać na policji?
Potrząsnęła głową. - Chyba nie ma sensu, nie teraz. Jestem pewna, że Gaylord
mówi prawdę, ale... och, nie jest wykluczone, że trochę przesadza. Uważam, że
najpierw powinieneś się rozmówić z matką Willa.
No, dowiedział się przynajmniej, kim jest pani Foggerty. Ale z tego wcale nie
wynikało, że cieszył się na myśl o złożeniu tej damie wizyty, zwłaszcza że May
najwyraźniej nie miała zamiaru mu towarzyszyć. Nie należał jednak do ludzi
uchylających się od odpowiedzialności. W dwie godziny później wyruszył w drogę.
Ktoś wpadł na pomysł wybudowania na wsi rzędu typowo miejskich domów,
brudnych
teraz i odrapanych. W jednym z nich mieszkała rodzina Foggertych. Jocelyn
zastukał z pewną siebie miną, która bynajmniej nie odzwierciedlała jego stanu
ducha. Pani Foggerty otworzyła drzwi i spojrzała na niego z wyraźną
podejrzliwością. Ale uznawszy widocznie, że mężczyzna stojący na progu nie
przyszedł po komorne, składkę ubezpieczeniową czy ratę za telewizor, mocniej
uchwyciła papierosa wargami i powiedziała: - Pan wejdzie.
- Bardzo to uprzejmie z pani strony - rzekł Jocelyn zdejmując kapelusz i
wchodząc do domu.
Pani Foggerty obserwowała ten mały spektakl z nieukrywanym zdziwieniem i
uznaniem. Nie była przyzwyczajona do mężczyzn, którzy zdejmują kapelusz i mówią
coś podobnego. - Pan się nazywa Pentecost? Słyszałam różne pana kawałki w radio.
- Naprawdę? - Jocelyn był mile połechtany.
Pani Foggerty musiała zaciskać wargi, żeby nie zgubić papierosa, przez co jej
głos brzmiał trochę niewyraźnie, jak głos trzeciorzędnego brzuchomów-
cy. - Do takiego pisania to trzeba chyba mieć dobrze umeblowane w głowie.
Jocelyn by} jeszcze milej połechtany. "Szkoda - pomyślał - że nie zdają sobie z
tego sprawy niektórzy moi krewni." - Ciekawe, jak też pan to wszystko wymyśla -
ciągnęła pani Foggerty.
- Och... -zaczął Jocelyn. Ale nie przyszedł tu po to, żeby dyskutować o źródłach
natchnienia twórczego, chociaż taka rozmowa byłaby mu znacznie milsza. -Ma pani,
zdaje się, syna imieniem Bert... - zaczął.
- A siedzi tam - powiedziała i Jocelyn dopiero teraz się rozejrzał. Panował tu
nieopisany bałagan, a w powietrzu unosiły się zmieszane zapachy prania,
duszącego się mięsa i nafty; jedynym ludzkim akcentem w tym obrazku był wyrostek
siedzący przy stole kuchennym. Był to Bert. Trzymając przed sobą otwarty
egzemplarz Mirror sprzed kilku dni szukał, najwyraźniej bez powodzenia, jakiejś
interesującej wiadomości.
- Mój syn twierdzi, że Bert groził mu nożem - oznajmił Jocelyn.
- Hej! Bert! - Chcąc przyciągnąć do siebie uwagę syna. pani Foggerty kopnęła go
mocno w kostkę. - Czy groziłeś synowi pana Pentecost nożem?
Bert podniósł głowę. - Nie - mruknął i pochylił się znowu nad gazetą.
Pani Foggerty wróciła do swojego gościa. - Słyszał pan? - Zrobiła, co do niej
należało. Sprawa była zamknięta.
Trudna sytuacja. Jocelyn nigdy w życiu nie nazwał nikogo kłamcą. - Gaylord
twierdzi, że Bert mu groził. Wierzę mojemu synowi - powiedział, starannie
dobierając słów.
- A ja wierzę mojemu - odcięła się pani Foggerty zapalając następnego papierosa
od niedopałka poprzedniego.
Jocelyn pominął tę uwagę milczeniem. - Pani syn zarzucił Gaylordowi kradzież
przycisku należącego do Willa. A potem przytknął mu do gardła nóż i groził, że
jeśli Gaylord nie odda skradzionego przedmiotu, wbije mu nóż głębiej.
- Terę, fere. To są słowa pańskiego dziecka przeciwko słowom mojego dziecka. -
Ulatujący do góry dym papierosa drażnił jej oczy i nos. - Rozchodzi mi się o to.
że pana syn mógłby kłamać, nie?
- Mógłby. Ale nie kłamie.
- Och. - Wzruszyła ramionami. - Jak pan zaczyna z tej beczki... - W jej głosie
było więcej smutku niż gniewu. - Mój syn był w poprawczaku, a pański syn pójdzie
pewnie do eleganckiej prywatnej szkoły, więc naturalnie ma rację.
- Niech pani posłucha. Gdzie jest Will? Niech go pani spyta, czy miał przycisk
do papierów.
- A niby po co miałabym go pytać? I tak nic nie pamięta. - Spojrzała na Jocelyna
ze smutkiem. - Panie Pentecost, nie ma pan nic lepszego do roboty, jak
przychodzić i dręczyć biedną wdowę, która robi, co może, żeby utrzymać dom i
opiekować się głupkiem?
Jocelyn czuł się jak ostatni podlec. Pragnął tylko jednego: przeprosić biedną
wdowę za swoje haniebne zachowanie, dać jej kilka szylingów i uciec.
I nagle pomyślał o Gaylordzie, który do dzisiejszego ranka samotnie dźwigał
brzemię strachu. Pomyślał o łzach żony. W oślepiającym, nagłym błysku
zrozumienia zobaczył przemoc, zaciekłą, tragiczną przemoc, która za jego życia
zmienia świat w jedno ogromne piekło dla milionów ludzi, piekło będące dziełem
rąk człowieka. A to, ta sprawa, była powtórzeniem w miniaturze tamtego piekła.
Jeżeli nie zareaguje, sam zasłuży na to piekło. Wrócił do pokoju i grzmotnął
obiema pięściami w stół. - A teraz posłuchaj! - wybuchnął.
I zobaczył przed sobą oczy, które go przeraziły brakiem jakiegokolwiek wyrazu.
Była tu przepaść, której nikt - ani kapłan, ani lekarz, ani kat - nie zdoła
przekroczyć. Miłość i przyjaźń, nienawiść i kara nie znajdą w tych oczach
zrozumienia. Jocelyn powiedział: - Groziłeś memu synowi. Teraz cię ostrzegam.
Jeżeli kiedykolwiek się do niego zbliżysz, ściągnę ci policję na kark!
Głos mu drżał. Oddychał z trudem. W oczach miał łzy wściekłości. A nie lubił
tracić nad sobą panowania. Wciąż jednak stał z pięściami przyciśniętymi do
drewnianego blatu. I wciąż wpatrywały się w niego te pozbawione wyrazu oczy.
Nagle grymas wykrzywił blade, bezkrwiste wargi. - A wypchaj się pan! -
powiedział Bert, po czym natychmiast wrócił do swoich wiadomości z zeszłego
tygodnia.
Jocelyn wyprostował się. - Ostrzegam cię - rzucił ostro. -1 nie żartuję. - Stał
chwilę, usiłując zapanować nad sobą, po czym skierował się do wyjścia. Pani
Foggerty uprzejmie otworzyła przed nim drzwi. Widocznie uznawała zasadę, że co
było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. - A na telewizji czasem pana nie
pokazują? - spytała konwersacyjnym tonem.
- Nie.
- Może jeszcze kiedyś pana pokażą, jak się pan będzie starał - dodała z zachętą
w głosie. - Bo w radio to pan często mówi.
Wrócił do domu. May powiedziała: - Dowiedziałam się czegoś nowego. Pamiętasz,
jak się Gaylord dziwnie zachowywał w pierwszy dzień świąt? No, więc jeden z tych
łobuziaków wykręcił mu rękę.
Jocelyn wybałuszył na nią oczy. - Mój Boże... -wyszeptał. Należał do ludzi,
których zdaniem powinno istnieć specjalne piekło dla potworów wykręcających
małym chłopcom ręce.
Spojrzała na niego niespokojnie. - Nigdy nie miałeś takiej wściekłej miny -
stwierdziła.
- Bo też nigdy nie byłem taki wściekły. Żeby byle łobuz śmiał dotykać
Gaylorda... - Nadal dygotał.
- Słuchaj - powiedziała. - Nie widzę innej rady. Musisz iść na dziesięciomilowy
spacer i jakoś uwolnić się od tego. Potem siądziesz i powtórzysz mi spokojnie
całą rozmowę z panią Foggerty.
- Tak - przyznał. - Tak. May. Kochana jesteś. -Szedł siekąc laską rosnącą przy
drodze wilgotną szarą trawę. Kochana May! Jak to myślałem o niej wtedy w noc
wigilijną, w owym momencie jasności widzenia? Żona, matka, przyjaciel, kochanka?
Dziś była matką, posłała swoje rozgniewane dziecko na długi spacer, żeby w
samotności doszło ze sobą do ładu. Ale skąd ona wie z taką niezachwianą
pewnością, którą z postaci przybrać w konkretnym momencie? Jak się to dzieje, że
czyta tak nieomylnie w mojej duszy?
Nadal jednak prześladowały go myśli o bólu, przemocy, okrucieństwie. Brutal
wykręcający rękę dziecku. Oświęcim, Sharpeville; wszystko to było cząstką
jednego i tego samego zjawiska, różnica polegała tylko na stopniu natężenia.
Szedł długimi krokami, usiłując odpowiedzieć sobie na pytanie, na które nie było
odpowiedzi. A jednak miarowy rytm jego kroków, nierówna, znajoma droga pod
stopami, szary, spokojny, cichy dzień zimowy - wszystko to działało kojąco.
Wrócił więc do domu nie znalazłszy wprawdzie odpowiedzi, odzyskał jednak
częściowy spokój, wiedział, że na więcej nie może liczyć.
Doszedł też do wniosku, że przynajmniej chwilowo Gaylord nie może wychodzić
sam
poza teren ogrodu. On, Jocelyn, będzie go odprowadzał do szkoły i przyprowadzał
do domu. Jak się pogoda ustali, będą go razem z May zabierali na pikniki.
Gaylord jednak nie
będzie chodził sam. Sprawi to mnóstwo kłopotu; ale groza zawisła nad tym
spokojnym, sielskim zakątkiem. Przemoc czaiła się wśród leśnych ścieżek, czyhała
na łąkach. A chociaż nie wydawało się prawdopodobne, żeby dorosły chłopak w
rodzaju Berta chciał trwać w swoim zamiarze wywarcia zemsty na dziecku, w
sprawie tej należało wykluczyć najmniejsze choćby ryzyko.
Rozdział piętnasty
Wiosna przyszła ponura, jagnięta dygotały jak mali chłopcy na meczu piłki
nożnej, narcyzy gięły się w podmuchach wschodniego wiatru, rzeka była szara i
zimna, protestujące wrony szybowały bezradnie pod niebem. I nagle wszystko się
zmieniło. Powietrze było teraz łagodne, spokojna dobrotliwość zdawała się unosić
nad ziemią. Słońce wyzłociło pnie drzew, rzeka lśniła, na niebie kłębiły się
wielobarwne chmury.
A był to dopiero początek. Srebrzyste brzozy przywdziały swoje delikatne zielone
szatki, tarnina sypała śniegiem kwiecia, nad ziemią wisiało dramatyczne
kwietniowe niebo. May i Jocelyn przechadzali się wykrzykując w zachwycie, jak
wykrzykiwali co roku: -Chyba jeszcze nigdy wiosna nie była tak piękna!
W każdym razie Rose mogłaby się podpisać pod tymi słowami. Pierwszy raz w życiu
poznała szczęście odwzajemnionej miłości. Bobs, początkowo dość oporny, wyraźnie
jej teraz nadskakiwał. To prawda, że rzadko miała okazję być z nim sam na sam.
Ale tworzyli z Becky i Piotrem dość zgrany kwadrat. Grywali w tenisa, wyjeżdżali
wieczorami na długie
przejażdżki, jadali w przytulnych, wiejskich oberżach, oświetlonych migotliwym
blaskiem świec. I zdarzało się czasem, że Bobs brał ją za rękę albo nawet
całował ją w taki sposób, jakby mu to naprawdę sprawiało przyjemność. Och,
jakież to było cudowne! Rose zdawała się rozkwitać wraz z rozkwitającą przyrodą,
żyła dniem dzisiejszym, ale wiedziała w głębi serca, że to szczęście nie może
trwać, że ma słowo "stara panna" wypisane na czole. Instynkt kobiecy mówił jej o
innych jeszcze rzeczach. Wiedziała, że tak naprawdę Bobs jej nie kocha i że nie
jest mężczyzną skorym do małżeństwa. Wiedziała, że to nie może trwać, i nawet
nie była pewna, czy tego pragnie. Ale rozumiała, że jest to jej ostatnia szansa.
Zerwie tych kilka późnych, ostatnich róż, zanim zważy je przymrozek.
Gaylord też się cieszył wiosną. Czasem obchodził farmę z dziadkiem, dreptał obok
starca trzymając drobną, dziecinną rączkę w jego ogromnej, stwardniałej dłoni.
Albo szedł na przechadzkę z rodzicami, brnął zanurzony po kolana w jeziorze
niebieskich dzwonków, w dziecinnym zamyśleniu wpatrywał się w szemrzącą rzekę.
Naturalnie za nic by się do tego nie przyznał, był jednak rad, że ma stałą
eskortę. Czuł się dzięki temu ważny, chociaż rodzice starali się stworzyć
pozory, że robią to wszystko od niechcenia. Ale co było jeszcze istotniejsze,
Gaylord naprawdę bał się braci Foggerty. Byli niebezpiecznymi, zdemoralizowanymi
wyrostkami, z całą masą urazów i kompleksów; .lecz oglądani z niewielkiej
wysokości dziewięcioletniego Gaylorda wszyscy mieli wzrost olbrzymów i byli
niebezpiecznymi zabójcami. Wiedział, że jeśli spotka ich gdzieś samotnie na
drodze, będą mieli nad nim przewagę - zwyciężą go, pobiją i cierpienie, którego
zaznał z rąk Willa, wzrośnie tysiąckrotnie. A sama myśl o tym przenikała go
zgrozą.
Ale była łyżka dziegciu w tej jego beczce miodu. Przywiązał się głęboko do
Willa, tak zwykle łagodnego i cichego, i było mu przykro, że już go nie widuje.
Co więcej, zdążył zapomnieć o bólu wykręconej ręki i pamiętał tylko niemal
zwierzęcą rozpacz Willa po stracie ukrytego skarbu. Był gotów walczyć o jego
sprawę. Uświadamiał sobie niejasno, że pragnie mu wynagrodzić jego upośledzenie
- to, że nie ma piątej klepki, że mieszka w ubogim domu, że nosi ubrania
kupowane w sklepach ze starzyzną. A znał tylko jeden sposób: siedzieć w starych
kamieniołomach i przysłuchiwać się milczeniu Willa. Nie było to dużo. Ale było
to więcej, niż ktokolwiek inny chciał dla niego uczynić.
A pędy jeżyn w starych kamieniołomach coraz bardziej się wydłużały; paprocie,
które rozpoczęły życie jako tysiąc maleńkich kijów pastuszych, zielonych i
kruchych, sięgały już do kolan. Wszystko tłoczyło się, przepychało, roztrącało
jak co roku w pędzie do miejsca w słońcu. Lato! I to lato, które jak dotąd nie
było niegodziwe. Wyniesiono leżaki do sadu. Ojciec siedział i pisał czując na
policzku ciepły dotyk słońca. Gaylord rysował wyciągnięty na trawie. Mama
odpoczywała w cieniu - rozleniwiona, zadowolona, świadoma nowego życia
poruszającego się w jej ciele, świadoma własnej jedności z żyzną, płodną ziemią.
Ona też będzie miała swoje żniwa. Pogłębiły się zmarszczki śmiechu w kącikach
jej zamkniętych powiek: - Grosik za twoje myśli - powiedział Jocelyn, który już
jakiś czas jej się przyglądał.
Otworzyła oczy, uśmiechnęła się do niego z ciepłą czułością. - Pomyślałam, że
Gaylord drugi zjawi się chyba na same dożynki.
- Och - mruknął wyraźnie rozczarowany. - Miałem nadzieje, że usłyszę coś
zabawniejszego.
- Kto wie, może proboszcz będzie chciał udekorować nim chrzcielnicę, razem z
pękami kłosów i owocami. Ostatecznie będzie cząstką zbiorów naszej parafii. -
Roześmiała się wesoło, widząc trochę nieprzytomną minę męża. - Mniejsza o to -
powiedziała. - Gaylordowi drugiemu mój dowcip się spodobał. - Zamknęła znowu
oczy i kołysała się bezwolnie między jawą a snem, jak kawałek drewna dryfujący
na przybrzeżnej fali. Ojcu też myślało się lepiej z zamkniętymi oczami. Gaylord
zaczął się czołgać bezszelestnie na brzuchu jak Indianin lub wąż.
Potem, gdy był już daleko, zatrzymał się. Bardzo chciał zobaczyć swojego
przyjaciela, ale bardzo nie chciał spotkać się z braćmi swojego przyjaciela.
Posuwał się ostrożnie. A gdy w końcu dotarł do starych kamieniołomów, przystanął
i nasłuchiwał z bijącym sercem.
Tylko świerszcze, świergot rozplotkowanych wróbli i bzykanie wszędobylskich
pszczół. Zaczai iść całkiem cicho - i co za radość! Will był sam. Gaylord
odetchnął z ulgą.
Przyjemnie było się zanurzyć w gęstwinie jeżyn i paproci i zobaczyć na
przywitanie uśmiech Willa. A uśmiech Willa był ciepły i dobrotliwy jak promień
słońca. - Cześć - powiedział Will. - Myślałem, że gdzieś wyjechałeś albo co.
- Nie. Byłem zajęty - wyjaśnił Gaylord, leniwie kopiąc dołek w piaszczystym
gruncie.
Słońce przypiekało. W kamieniołomach unosił się zapach rozgrzanego piachu,
naparstnicy i paproci. Gaylord zmrużył oczy w oślepiającym blasku i uśmiechnął
się. Był rad, że Will jest znów dawnym Willem, że zapomniał. Popołudnie wlekło
się leniwie. Mówili niewiele. Ale było im dobrze ze sobą, lubili te swoje długie
chwile milczenia. W końcu Will przemówił: -Znasz naszego Berta?
Gaylord poczuł ściskanie w dołku. Skinął głową.
- On się z tobą załatwi - powiedział Will. Gaylord pogłębiał w skupieniu swój
dołek. - Dlaczego? - spytał.
- Bo byłeś niegrzeczny. Twój ojciec też. - W głosie Willa brzmiała nagana.
Gaylord jeszcze bardziej żałował, że zagrał wtedy na nosie. Nie przerywał
kopania.
- Znasz naszego Dave'a? - spytał Will.
- Tak - odparł Gaylord posmutniałym głosem.
- On się z tobą załatwi. Byłeś niegrzeczny. Twój ojciec też.
Tymczasem cienie w kamieniołomach wydłużyły się. - Znasz naszego Mike'a? -
spytał Will.
To nie miało sensu. Cała radość zniknęła. Gaylord wyprostował się. - Muszę już
iść, Will - powiedział, gorzko już teraz żałując, że tu w ogóle przyszedł.
Will miał minę rozczarowaną. - Wcale teraz nie przychodzisz. A jak przyjdziesz,
zaraz lecisz...
Gaylord strzepnął piasek z szortów. - Mój ojciec nie jest niegrzeczny -
powiedział.
- Nasz Artur mówi, że jest - oznajmił Will. - Nasz Artur się z tobą załatwi.
Leżąca na trawie Becky była od stóp do głów brązowa jak czekoladka, z wyjątkiem
niewielkich kawałków przykrytych opalaczem. Rose, której jedyną reakcją na
słońce była zaczerwieniona, pocętkowana skóra, siedziała w cieniu i rozmawiała z
Bobsem. Bobs przysłuchiwał się Rose i patrzył na Becky. Piotr patrzył na Becky.
Ciotka Marigold i dziadek patrzyli na Becky. Ciotka Marigold mówiła sobie w
duchu: ,,Za moich czasów nie widywało się czegoś takiego", a dziadek myślał to
samo i dodawał: ,.A szkoda, psiakrew!"
Siedzieli albo leżeli ukontentowani, gdy tymczasem słońce wędrowało z chwalebną
powolnością w dół bezchmurnego nieba. Trudziły się jedynie pszczoły, naiwne
stworzonka, i właśnie ich pracowite bzykanie kołysało rozleniwione istoty
ludzkie do snu.
Było to popołudnie naprawdę cudowne. Jeden z owych dni, gdy ciepło promieni
słonecznych przenika aż do serca. - Rose, nie miałabyś ochoty pojechać gdzieś w
niedzielę? - spytał cicho Bobs. - Moglibyśmy urządzić sobie piknik na wzgórzach.
Rose nie wierzyła własnym uszom. - Chcesz powiedzieć, że... że tylko my dwoje?
- Naturalnie. Więc jak?
- Z radością, Bobs. O której po mnie przyjedziesz?
- O wpół do trzeciej. Odpowiada?
- Będę na ciebie czekała.
"Nie wątpię - pomyślał Bobs; wolałby, żeby Rose była trochę trudniejszą
zdobyczą. - Biedactwo. Wychodzi ze skóry, żeby mi się przypodobać. A przez to
cała rzecz traci swój podniecający smak..."
W końcu słońce dotknęło widnokręgu. Lekki wietrzyk poruszył liśćmi w sadzie.
Wysoko na niebie dwa ptaki rozpoczęły drogę powrotną do gniazda. ,,Dość na
dzisiaj" - powiedziały pszczoły zatęskniwszy nagle za ulem. Ludzie wstawali
poziewając, dygocąc. Odurzeni słońcem, senni, wracali do domu ciągnąc za sobą
leżaki. Tylko Jocelyn obejrzał się. Nic nie zostało po tym długim odpoczynku;
ot, kilka odcisków na trawie, otwarta książka pod drzewami i gwiazda wieczorna,
coraz jaskrawsza, która wypłynęła na niebo, by wskazać drogę do domu wszystkim
zagubionym wśród tego pogodnego dnia...
Wszystkim? Wszystkim? Gdzie, na miłość boską, jest Gaylord, myślał Jocelyn
wchodząc do domu. Zdawało mu się, że malec spędził z nimi całe popoiu-
dnie. Ale go nie widział, kiedy wstawali z trawnika. Wrócił spiesznie do sadu.
Gaylord był tak pochłonięty rysowaniem, że nie spostrzegł ojca, dopóki ten do
niego nie przemówił: -Czy... czy byłeś tu cały czas?
Na widok zdumionej miny małego poczuł się jak ostatni głupiec. - Przecież
rysowałem - powiedział Gaylord.
- Och - mruknął Jocelyn patrząc na niego bezradnie. - Ale chodź już. Ochłodziło
się. - Zamyślony szedł za chłopcem do domu. Nie, doprawdy, musi coś zrobić z tym
swoim roztargnieniem. Nie zauważył własnego syna.
Rozdział szesnasty
Rose myślała, że niedziela nigdy nie nadejdzie. Ale przyszła w końcu i gdy
domownicy zaczęli się schodzić na śniadanie, słońce grzało przyjemnie, ptaki
śpiewały, pszczoły bzykały, kury kwokały zadowolone, a nad kominami stały
niebieskie, proste słupy dymu. Och, cudowny, zachwycający poranek! Ileż radości
było w maleńkim, śpieszącym dokądś pajączku, w tłustej granatowej musze; radosne
były ryby znieruchomiałe w chłodnej toni strumienia; radosne były łaciate,
pocętkowane słońcem krowy, wracające leśną drogą na udój; radosna był dżdżownica
pnąca się do światła i słońce spływające na świat; radość była na ziemi i z
pewnością radość panowała w niebie z tak udanego tworu; zwłaszcza zaś gościła w
sercu Rose, która miała spędzić popołudnie ze swoim ukochanym.
A może ona się myli co do Bobsa? Może jej
zaproponuje małżeństwo? Tak, bardzo by tego pragnęła. Ale nawet, jeśli nie
poprosi jej o rękę, będą sami we dwoje, na wysokich, samotnych wzgórzach,
zawieszeni między niebem a ziemią, mając nad głowami tylko niebo i skowronki, i
daleko, daleko w dole świat ludzi pełzających na podobieństwo mrówek. Będą sami.
Ta myśl była w swojej obietnicy szczęścia niemal ponad jej siły.
Zamiast wśliznąć się do jadalni w swój zwykły, nieśmiały sposób, Rose weszła z
rozmachem. - Co za piękny dzień - powiedziała.
- Burza wisi w powietrzu - oznajmił dziadek nie podnosząc oczu znad Observera.
Rose serce zamarło, Gaylordowi o mało nie wyskoczyło z radości. - Dziadziu,
myślisz, że będzie burza?
- Dziwiłbym się, gdyby było inaczej.
Gaylordowi rozbłysły oczy. Burza była chyba najmilszym ze wszystkich zjawisk, z
jakimi stykał się w swoim młodym życiu. Hałas taki, że uszy pękały; i jak dotąd
nikt, nawet mama, nie próbował zrzucać na niego winy. Poza tym burze nic nie
kosztowały; nie trzeba się było zastanawiać, czy wybrać burzę, czy ćwierć funta
nadziewanych cukierków. No i kobiety umierały ze strachu przed piorunami. Kiedy
grzmiało, nawet mama traciła odrobinę swojej zwykłej pewności siebie.
Ale słowa ojca przygnębiły biedną Rose. Wiedziała z doświadczenia, że Bobs nie
należy do ludzi, którzy lekko traktują żywioły. Żadna siła nie zdołałaby go
skłonić dojazdy na wzgórza wśród błyskawic i grzmotów. Rose nie mogła oprzeć się
niedorzecznemu uczuciu, że dzisiejszy dzień jest dniem przełomowym. Jeśli pojadą
na ten piknik sami, może się zdarzyć wszystko. Jeśli coś im stanie na
przeszkodzie, będzie to koniec.
Cała sprawa umrze śmiercią naturalną, zabije ją inercja i stracone okazje. Rose
nie umiałaby powiedzieć, dlaczego tak to odczuwa. Przywidzenia, nic innego. Jest
przemęczona. Przypuszczałaby, że to historia związana z zakończeniem okresu
szkolnego - gdyby nie to, że miał on trwać jeszcze dwa miesiące.
Po śniadaniu pobiegła na górę i wyjrzała przez okno. Wciąż ten sam pogodny,
słoneczny poranek. Ojciec się chyba myli. Albo po prostu udaje wieśniaka
znającego się na pogodzie.
Nie, Rose musiała przyznać, że ojciec jest zbyt szczery, żeby cokolwiek udawać.
(Wyjątkiem był ten jego stały numer: "No cóż, jestem starcem, nikt mi nigdy nic
nie mówi", na co żadne z nich nie dało się nigdy nabrać.) A na wschodzie - tuż
nad horyzontem, rzeczywiście kłębiły się chmury. Podeszła do barometru i
stuknęła w szybkę. Strzałka spadła i niewiele brakowało, a Rose rozpłakałaby się
z rozczarowania i z żalu nad sobą. Jeżeli po tym tak pięknym tygodniu zacznie
dzisiaj padać, uzna to za osobistą zniewagę.
Ale nie będzie myślała o pogodzie. Skupi całą energię i wszystkie myśli na
przygotowaniach do pikniku.
W kuchni o mało nie doprowadziła May, zajętej niedzielnym obiadem, do
szaleństwa. Gdzie się May obróciła, wpadała na Rose krającą ogórki,
rozsmarowującą na chlebie pate de foie gras, rozgniatającą pomidory na krwawą
masę. No, i była tam ciotka Marigold, która nie robiła absolutnie nic, ale w
przeciwieństwie do Izby Lordów nie robiła tego dobrze. I była Becky, która
spojrzawszy na cienkie jak opłatek kanapki Rose zawołała: - Kochanie, chyba nie
robisz tego dla mężczyzny?
- Owszem - odparła Rose krając zawzięcie chleb. Poczerwieniała ze złości.
- Kochanie, przecież on wepchnie w siebie trzy takie
za jednym zamachem i nawet nie zauważy. Zupełnie jak ogromny wieloryb
połykający
plankton.
- Czy mogłabyś nie wtrącać się do moich spraw? -wrzasnęła Rose.
- Ho, ho - mruknęła ciotka Marigold.
- Chcę ci tylko pomóc, kochanie. Wiesz, co jest dla mężczyzny ideałem kanapki?
Dwa kamienie młyńskie z ósemką masła i ćwiartką szynki w środku.
Istnieje takie prawo natury, że w kuchni, choćby największej, nie ma dość
miejsca dla dwóch kobiet, nie mówiąc już o czterech. A jakkolwiek miały się
rzeczy z pogodą na dworze, tutaj burza wisiała w powietrzu. May, której Gaylord
drugi nadokuczał tego ranka, wybuchnęła: - Naprawdę mogłybyście się przestać
kłócić!
- Kiedy my się wcale nie kłócimy - powiedziała Rose. - To tylko Becky popisuje
się swoim obrzydliwym wścibstwem.
- Kochana siostrzyczka. - Becky uśmiechnęła się pobłażliwie.
Wszedł Gaylord. - Ciociu Rose, mógłym zjeść kanapkę?
- Nie - warknęła Rose.
- Kiedy ja umieram z głodu. Rose nic nie odpowiedziała. - Nie są specjalnie duże
- stwierdził. - Co to jest ta szara mazią?
- Pate de foie gras - poinformowała go Becky.
- Wstrętnie pachnie - oznajmił.
- Nikt cię nie pytał o zdanie - żachnęła się Rose.
May zdecydowała się wtrącić: - Gaylord, przestań się naprzykrzać. Wyjdź z
kuchni. Nie życzę sobie, żebyś siedział w domu, kiedy na dworze jest tak
ślicznie.
- Wcale nie jest tak ślicznie. Zachmurzyło się i jest obrzydliwie.
Rose zostawiła swoje kanapki i podbiegła do okna.
Mały miał rację. Słońce, tak jeszcze niedawno promiennie uśmiechnięte, było
zasnute chmurami i skapcaniałe, jak dogorywająca złota rybka.
Mama spojrzała na Gaylorda. - Wyjdź - rozkazała z owym niezłomnym uporem,
który
był według niego jedną z najprzykrzejszych cech jej charakteru. Wyszedł. Jego
chude, oddalające się plecy wyrażały głód, dezaprobatę i zupełny brak uczucia. -
Szkoda, że nie dałyśmy mu kanapki - powiedziała z ożywieniem ciotka Marigold. -
Jocelyn w jego wieku przepadał za kanapkami.
- Dalej przepada - zapewniła ją May. I dodała ponuro w myślach: "Sądząc z tego,
jak się Gaylord drugi awanturuje, też by pewnie nie odmówił dobrej kanapki".
Zjedzono obiad, sprzątnięto ze stołu. Rose wyjrzała na sposępniały krajobraz pod
zachmurzonym niebem. Żeby się tylko nie rozpadało przed wpół do trzecią. Żeby
zdążyli wyjechać, zanim z nieba spadnie deszcz.
A spaść musiał, to było pewne. Już od jakiegoś czasu dudniły i mruczały w oddali
grzmoty, potęgując napięcie w pokoju. Gaylordowi żołądek zatrzepotał jak ptak w
klatce; brązowe kolana mu dygotały. Reagował na burzę, jak reagowała ściszona,
czekająca ziemia. Aleją uwielbiał. Dziadek stał przy oknie, Gaylord podszedł do
niego i stanął obok. Wsunął ręce w kieszenie szortów. Przy takich okazjach
mężczyźni stawali się panami sytuacji. Tę okazję należało możliwie najlepiej
wykorzystać. - Nie rozumiem, jak ktoś może się bać burzy - zauważył z wyraźną
chęcią nawiązania rozmowy.
- Naprawdę? - mruknął dziadek.
- Ja bym się tam nie bał, nawet jakby piorun ude-
rzył w dom. - Spojrzał na cioteczną babkę Marigold, której stare palce gmerały
niezdarnie przy słoiczku z aspiryną. Spojrzał na ciotkę Rose, która raz po raz
kierowała wylęknione spojrzenie za okno.
- Gdzie jest Becky? - spytała cioteczna babka Marigold.
- W swoim pokoju. Mizdrzy się przed lustrem -rzuciła zgryźliwie Rose.
- Nie powinna wychodzić... - zaczęła cioteczna babka Marigold, ale w tym
momencie Becky wpłynęła do pokoju. Miała na sobie powiewną suknię i kapelusz
wielkości koła od wozu. Jej białe ząbki błyszczały w promiennym uśmiechu.
Gaylord spojrzał na nią z uznaniem, ale dziadek rzucił kwaśno: - Jeżeli
wychodzisz, włóż lepiej kalosze i płaszcz od deszczu.
- Nie wyglądałabym tak ładnie.
- Za to dużo sensowniej - warknęła Rose.
Spojrzenia sióstr skrzyżowały się. - Kochanie - za-szczebiotała Becky -
mężczyzna wcale nie chce, żeby jego dziewczyna wyglądała sensownie.
Dziadek spojrzał na swoje córki z irytacją, zastanawiając się mgliście, jak to
możliwe, że był współautorem takich dwóch przeciwieństw. Byłby rad, gdyby wyszły
za mąż. U Becky jest to naturalnie tylko kwestia czasu. Ale Rose? Mimobladej
cery jej twarz odznaczała się pewnym rzeźbiarskim pięknem. Ale taka uroda nie
trwa długo. Za kilka lat jej rysy wydadzą się mężczyznom zbyt ciężkie. I co z
nią wtedy będzie? Dziadek westchnął. Dlaczego nie złapie tego Robertsa, póki nie
jest jeszcze za późno?
Irytacja dziadka wzrastała. Te dwie jędzowate idiotki nadal się w siebie
wpatrywały. Jak dwie kobiety lekkiego prowadzenia. Miał tego dosyć. - Jeżeli
masz wyjść, dlaczego nie wychodzisz? - wrzasnął.
Becky złożyła przed nim dyg i wyszła wciąż się
uśmiechając. Został po niej zapach perfum i świeżej bielizny.
- Wygląda mi na to. że poszła na randkę - oznajmiła ciotka Marigold, zachwycona
własną domyślnością.
May wyszła z kuchni energicznym krokiem. - Gaylord, proszę odejść od okna.
Grzmi.
Czy to nie typowe? Lubi burzę, więc naturalnie nie wolno mu się jej przyglądać.
- Dziadek stoi koło okna -zwrócił mamie uwagę.
- Jak doczekasz wieku dziadka, będziesz robił to, na co ci przyjdzie ochota.
Tymczasem...
Gaylord westchnął. Mama zawsze miała gotowy argument, który ją zadowalał, nawet
jeśli nie zadowalał nikogo innego. Ale oto już zwracała się do Rose: -Ten twój
młody człowiek jeszcze nie przyjechał?
- A czy byłabym tu, gdyby przyjechał? - odgryzła się Rose.
Z winy Gaylorda drugiego i burzy May nie była w nastroju do znoszenia cudzych
humorów. - Powiem ci, że on nie jest specjalnie gorliwym wielbicielem -
stwierdziła.
Rose nie odpowiedziała. Spuściła oczy i wpatrzyła się w leżące przed nią pismo.
Ale widziała tylko rozmazaną plamę. Bobs nie przyjechał i teraz nawet May,
dobra, pogodna, zrównoważona May zaczyna jej dokuczać. To już przepełniło
miarkę. Siedziała ze spuszczoną głową i łza kapnęła jej z oka na stronicę
magazynu, jak pierwsza, ciężka kropla zbliżającej się ulewy.
Ale w pokoju było już za ciemno, atmosfera była zbyt naładowana elektrycznością,
żeby to ktokolwiek zauważył. Gaylord był nieprzytomnie podniecony. Doszedł do
wniosku, że skoro nie wolno mu oglądać burzy przez okno, po prostu zniknie. Niby
przypadkiem powędrował do kuchni. Bardzo cicho otworzył drzwi. I znalazł się na
dworze, pod ołowianym niebem.
Niemal czuło się na ramionach przytłaczający ciężar chmur. Granatowe, buroszare,
kłębiły się, wydymały na niebie. Słychać było ściszony świergot ptaków,
siedziały skulone na żywopłocie, jak gromadka niespokojnych, wystraszonych
dzieci, czekających w ławkach kościelnych na początek nabożeństwa. Krowy nie
skubały już trawy. Stały nieruchome, masywne, ale bliskie paniki. Rzeka
błyszczała posępnie, niczym roztopiony ołów. Rzeczy odległe widać było bardzo
wyraźnie, jak przez szkła lornetki. Wszystko - wieża kościelna, drzewa, dalekie
pagórki -jakby się odrobinę przysunęło. Krajobraz zdawał się przybliżać,
zacieśniać swój krąg, wprost nieprawdopodobnie groźny.
Gaylorda przebiegły rozkoszne dreszcze. Miał już swój plan. Ani myśli oglądać
burzy w towarzystwie mamy. Ile razy się błyśnie, będzie mu zasłaniała oczy ręką.
Wykorzystując każdą możliwą osłonę pobiegł do stodoły. I nie zauważony przez
nikogo zniknął w jej ciemnym wnętrzu.
Pachniało tu kartoflami, sianem i drewnem na opał: i unosiła się wiejska,
przesiąknięta kurzem woń nagromadzonych stuleci. Było to miejsce najcudowniejsze
na świecie. Postanowił, że jak dorośnie, zamieszka w stodole, będzie sypiał na
słodko pachnącym sianie i używał zamiast stołu kloca do rąbania drzewa. Ale
tymczasem wszedł po drabinie na sąsiek, wijąc się jak wąż przebrnął przez siano
i leżał utkwiwszy roziskrzone oczy we wrotach, za którymi w tak podniecający
sposób roztaczała się pustka. Widział stąd całą nękaną piorunami dolinę, zakręty
rzeki i dalekie, czarne, posępne czoło burzy.
Nagle, w oddali, zygzak błyskawicy przeciął pękatą chmurę i zarył się w ziemi.
Było to jak sygnał do rozpoczęcia przedstawienia. Grzmoty wybuchały tuż nad
głową, hucząc i dudniąc po całym niebie, to
przycichając, to znów potężniejąc, aż wreszcie oddaliły się w kierunku wzgórz.
Ale teraz więcej błyskawic przelatywało po niebie, jaśniejszych, bliższych, tuż
obok. Kłuły oczy igiełkami oślepiającego światła. A łoskot piorunów był tak
bliski, jakby wybuchały w głowie. Mimo przechwałek Gaylord był teraz bardzo
wystraszony, do czego zresztą nie przyznałby się nawet samemu sobie. Toteż gdy
zobaczył, że będzie miał towarzystwo, zaklął w najokropniejszy sposób. - Piekło
i szatani! - powiedział na widok ciotki Becky, która trzymając za rękę kochanka
ciotki Rose biegła z nim w stronę stodoły.
Słyszał, jak śmiejąc się wchodzą na górę i mówią coś do siebie szeptem.
Zagrzebał się mocniej w sianie, próbował wstrzymać oddech. Nie ufał dorosłym,
wszystkim bez wyjątku. I nie bardzo lubił kochanka ciotki Rose. Uważał, że jest
trochę głupawy. Pokazywał wszystkie zęby w uśmiechu, przez co robił się podobny
do konia. I dlaczego jest z ciotką Becky? Ta myśl trochę intrygowała Gaylorda,
ale dawno już zrozumiał, że nie można oczekiwać po dorosłych jakiejś
konsekwencji w postępowaniu. Ciągle czymś człowieka zaskakują. Zresztą, za
bardzo interesowała go burza, żeby się zastanawiał nad tą sprawą.
Spadły pierwsze krople deszczu, plasnęły o ziemię jak ciężkie i tłuste ropuchy.
Usłyszał tuż obok głos ciotki Becky. - Zaczęło padać - wydyszała. - Zdążyliśmy w
ostatniej chwili.
- Byłbym niepocieszony, jakby ci zmokła ta ładna sukienka - powiedział kochanek
ciotki Rose. - Wyglądasz w niej prześlicznie.
- Tak uważasz, Bobs? - Gaylord wyobraził sobie błysk uśmiechu towarzyszący tym
słowom. - Zdaje się, że Rose ma znowu migrenę - ciągnęła ciotka Becky.
- Biedna Rose - mruknął Bobs.
- Tak, biedna. - Ciotka Becky zachichotała. Umilkli oboje.
Lało teraz jak z cebra. Deszcz bębnił w dach, tworzył małe strugi i rzeczułki na
podwórzu, dziurawił gładką powierzchnię rzeki. A pioruny huczały i trzaskały,
błyskawice lśniły na mokrej trawie i odbijały się w tysiącu maleńkich kałuż.
Ciotka Becky powiedziała pieszczotliwie: - Zdaje się, Bobs, że utknęliśmy tu na
dłużej.
Kochanek ciotki Rose nie odpowiedział. Ale po kilku sekundach pocałował ciotkę
Becky. I nie przestawał jej całować. Gaylord to słyszał i znowu obudziło się w
nim niejasne uczucie zdziwienia. Z czego wcale nie wynika, że dziwił się temu
Bobsowi. Chociaż stanowczo nie był zwolennikiem pocałunków, całowanie ciotki
Becky sprawiało mu jednak pewną przyjemność.
Ale burza pokazała już, co umie. Zaczęła się teraz oddalać na wschód
pozostawiając za sobą tylko monotonną ulewę. Gaylord poczuł nagle, że go to
wszystko nudzi. Zobaczył, co chciał zobaczyć, i był teraz gotów nawiązać
stosunki towarzyskie. Powstał z siana jak Neptun z fal i bardzo grzecznie
podszedł do ciotki Becky i kochanka ciotki Rose, żeby nawiązać z nimi przyjazną
pogawędkę.
Ale nawet on zdołał wyczuć, że nie jest mile widziany. Ciotka Becky miała
strasznie czerwoną twarz i wystraszone spojrzenie. - Gaylord! Od jak dawna tu
jesteś? - spytała.
- Od wieków - odparł. - Prawie mnie uderzył piorun. Czułem, jak mi spływa po
ręce.
Ciotka przyglądała mu się bardzo uważnie. - Wiedziałeś, że tu jesteśmy?
- No chyba. Słyszałem, jak wchodziliście po drabinie.
- Burza nas złapała i musieliśmy się tu schronić -
mówiła ciotka Becky. Jej ogromny kapelusz leżał obok na sianie. Przyciągnęła go
do siebie i zaczęła się bawić wstążkami.
- Tak, wiem - powiedział Gaylord, dość lakonicznie. To prawda, jest jeszcze
mały, ale nie muszą mu wszystkiego tak dokładnie tłumaczyć. Zaczął się oddalać w
kierunku drabiny. - Gdzie idziesz? - rzuciła ostro.
- Do domu - odparł. Zwrócił się uprzejmie do pana Robertsa: - Powiem cioci Rose,
że pan tu jest. Myślała, że pan już nie przyjedzie.
- Nie - rzucił prędko pan Roberts. - Nie trzeba, Gaylord. - Zaczął grzebać w
kieszeni. - Weź to. Lubisz słodycze? - Dał chłopcu szylinga.
- Dziękuję - powiedział grzecznie Gaylord. Wrócił do drabiny i położył rękę na
górnym szczeblu.
- Gaylord! - zawołała Becky. Zatrzymał się. - Tak, ciociu...
- Och, mniejsza o to. - Zeszedł na dół. Zaczął się zastanawiać, czy ciotka Becky
nie jest przypadkiem trochę stuknięta.
Gdy biegł przez podwórko, zimny deszcz siekł go po twarzy, zimne kałuże
ochlapywały mu kolana. Wszedł w ciepły mrok salonu. - Gaylord, gdzieś ty był? -
zawołała mama.
- Przyglądałem się burzy - powiedział. - Z tajemnego miejsca.
- Nie powinieneś był tego robić - skarcił go gniewnie dziadek. - Twoja matka
zamartwia się o ciebie. -Walnął pięścią w oparcie fotela. - Słowo daję! Te
kobiety! Twoja cioteczna babka ma wapory, ponieważ trochę grzmiało, a znowu Rose
siedzi skrzywiona i osowiała, bo jej młody człowiek nie przyjechał...
Gaylord był rad, że może być zwiastunem radosnej nowiny. - Och, kiedy
przyjechał. Jest z ciotką Becky w stodole na sianie - powiedział uspokajająco.
Reakcja na tę dobrą wieść wydała mu się zdumiewająca. Rose dźwignęła się powoli
z krzesła. - Co takiego? - spytała groźnie. Jej twarz o jakby rozmazanych rysach
zbladła. Gaylord miał uczucie, że ciotka Rose góruje nad nim, coraz wyższa i
wyższa. - Coś ty powiedział?
- Powiedziałem, że mu się nic nie stało. Myślałem, że może się martwisz, że go
uderzył piorun czy coś takiego.
- Szkoda, że go nie uderzył! - W głosie ciotki Rose była gorycz.
- Mnie prawie uderzył - poinformował ją Gaylord. Skrzywił się i zaczął rozcierać
sobie ramię. - O, tu. Czułem takie igiełki. - Ale nie zrobiło to na Rose
najmniejszego wrażenia. Chyba w ogóle nie usłyszała. To znaczy nie usłyszała
słów Gaylorda. Przysłuchiwała się natomiast krokom, szybkim krokom stukocącym
po
podłodze w kuchni. Weszła Becky. Jak zawsze wesoła, opanowana, z niby to
skromną
minką - ale z kawałkiem słomy w słomianych włosach.
Rose podeszła bliżej. - Gdzie on jest?
Becky spojrzała na nią marszcząc śliczne brwi w wyrazie zdumienia. - Kto,
kochanie?
- Wiesz kto, Bobs.
- Skąd ja mogę wiedzieć, siostrzyczko? To go tu jeszcze nie ma?
- Nie. nie ma go. Powiedzieć ci, dlaczego? Bo się na niego zaczaiłaś i
zatrzymałaś go po drodze.
- Co za nonsens. Nawet go nie widziałam.
Wszystko to było dla Gaylorda rewelacją. Zawsze dawano mu do zrozumienia, że
tylko on kłamie; że dorośli są niezdolni do mówienia nieprawdy. A tymczasem
ciocia Becky mówiła potworne łgarstwa z łatwością, której mógłby jej tylko
pozazdrościć.
Ale Rose wróciła do stołu czepiając się mebli
i sztywno padła na krzesło, jak stara kobieta. - Niech cię Bóg skarżę, Becky -
rzekła tonem strasznie zmęczonym. - Miałaś wszystkich mężczyzn, jacy
kiedykolwiek zbliżyli się do tego domu. Tylko jeden spojrzał na mnie. Bobs. On
jeden. Ale jego też zabrałaś. Niech cię Bóg skarżę.
Becky pofrunęła w kierunku schodów. - Nie wiem, o czym mówisz - powiedziała.
W tym momencie wszedł do pokoju pan Roberts. -Przykro mi, że się spóźniłem,
Rose. Ta burza... - zaczął.
Ale nie dokończył zdania. Rose wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana. Ze
wzrokiem wciąż w nim utkwionym wstała szukając czegoś rękami na stole. Jej palce
zacisnęły się na nożyczkach... I nagle runęła na Bobsa.
- Nie! - wrzasnął. - Nie!- Odskoczył, ale ostry szpic już rozerwał mu rękaw.
Jeszcze przez chwilę Rose wpatrywała się w niego z ustami szeroko otwartymi.
Potem upuściła nożyczki i padła na krzesło^ szlochając histerycznie.
Gaylord patrzał zafascynowany. Ta scena wydała mu się ciekawsza nawet od burzy.
I trochę ją przypominała. Wszyscy byli najpierw bardzo spokojni, trochę jakby
sparaliżowani. I nagle wszystko zaczęło się dziać jednocześnie - błysnęły
nożyczki, dziadek wrzeszczał na Rose, żeby nie była idiotką, kobiety piszczały,
pan Roberts wydzierał się wniebogłosy. No i potem na zakończenie łzy Rose,
zupełnie jak ta ulewa po burzy.
Gaylord przyglądał się ciotce z chłodnym obiektywizmem. Twarz miała całą w
czerwonych plamach, z gardła wydobywały jej się okropne, zduszone jęki. I miała
na twarzy wyraz jakiejś znużonej beznadziejności, jak gdyby chciała umrzeć i nie
mogła. Doszedł do
wniosku, że na pewno nie ożeni się z ciotką Rose. Była za brzydka. Zresztą po
dzisiejszym występie nie można by już mieć do niej zaufania.
I nagle mama, z tym swoim fenomenalnym darem psucia każdej przyjemności,
złapała
go za rękę i siłą wyciągnęła z pokoju. Mimo to Gaylord nie narzekał. Miał bardzo
udany dzień. Była burza i kiedy jej się przyglądał, o mało go nie uderzył
piorun. Słyszał, jak ciotka Becky mówiła nieprawdopodobne łgarstwa i widział,
jak ciotka Rose zaczęła bzikować z tymi nożyczkami. Dorośli, doszedł do wniosku,
nie zawsze są takimi ideałami, za jakie chcą uchodzić. Dzisiaj dowiedział się
kilku rzeczy, które mogą mu się bardzo przydać, kiedy go następnym razem o coś
oskarżą.
Tylko dwaj mężczyźni w ogóle interesowali się Rose - Bobs i Stan Grebbie. Jeżeli
kiedykolwiek serce biło jej szybciej, to tylko na ich widok. Ale jeden był
daleko, uczył w hrabstwie Durham. Pewnie go już nigdy nie zobaczy. A drugi tak z
nią postąpił.
Leżała z twarzą przyciśniętą do poduszki i płakała spazmatycznie. Rozległo się
pukanie do drzwi. - Idźcie sobie! - zawołała.
Drzwi otworzyły się. Weszła May, usiadła na łóżku i wzięła szwagierkę w objęcia.
- Przestań, Rose. Przestań - prosiła.
- Zostaw mnie! - wykrztusiła Rose, usiłując się jej wyrwać i paść z powrotem na
łóżko.
May jej nie puszczała. - Rose, kochanie, przestań. Ten człowiek nie jest wart
tego. Żaden mężczyzna nie jest tego wart. - ,,Z wyjątkiem jednego" - dodała w
myślach.
- Gdzie on jest?
- Odjechał. Spojrzał raz na twarz twojego ojca i uciekł, aż się za nim kurzyło.
Rose była teraz trochę mniej agresywna. - Nie chcę go już nigdy widzieć...
nigdy.
May przytuliła do piersi biedną, zapłakaną twarz dziewczyny. - Nie dziwię ci
się, kochanie. Jesteś warta kogoś lepszego.
- Nieprawda, nie jestem. Chyba nie ma na świecie drugiej tak mało pociągającej
kobiety...
- Nie mów głupstw! - powiedziała ostro May. Z oczu Rose znowu trysnęły łzy.
"Boże - pomyślała May. - Jak można pocieszyć kogoś, kto nie chce pociechy?"
Przytuliła biedaczkę mocniej do swojej piersi. - Słuchaj, może byś się rozebrała
i położyła do łóżka, a ja ci przyniosę filiżankę dobrej herbaty?
- Herbata! W trudnych momentach ludzie nie potrafią wymyślić nic lepszego niż
herbata.
,,Bo to tylko im zostaje - powiedziała sobie w duchu May. - Ziemia rozstępuje
się pod nogami i pozostaje im tylko jedno: wypić filiżankę herbaty i rozpocząć z
dna otchłani żmudny powrót na górę". - Rose, kochanie -odezwała się z ogromną
łagodnością - musisz się wziąć w garść.
- Po co? - jęknęła Rose. Siedziała teraz na łóżku. W jej pochylonych plecach
było coś beznadziejnego, jakby się już nigdy nie miały wyprostować. Drzwi
otworzyły się i weszła Becky.
Rose utkwiła w niej nieruchome spojrzenie. May zapytała zimno: - Po coś tu
przyszła, Becky?
- Muszę porozmawiać z Rose. Sama.
- Wyjdź stąd - zażądała Rose.
- Na miłość boską, nie teraz - żachnęła się May.
- Chcę z nią mówić teraz. - Była to odmieniona Becky, rozkazująca i poważna.
Przez długą chwilę ona
i May wpatrywały się w siebie. Potem May opuściła pokój i zamknęła drzwi.
- Wyjdź stąd - powtórzyła Rose. Siedziała z głową spoczywającą bezwładnie na
poręczy łóżka i patrzyła na siostrę z nienawiścią, pogardą i bezdennym
znużeniem.
- Poszłam na spotkanie z Piotrem - powiedziała Becky. - Ale natknęłam się na
Bobsa i właśnie wtedy lunął deszcz. Musieliśmy się gdzieś schować.
Rose patrzyła na nią w milczeniu. - Nie planowałam tego - ciągnęła Becky. - To,
co się stało, było czystym przypadkiem i... słabością dwóch niewiele wartych
charakterów.
Rose nie spuszczała z niej wzroku. - Skończyłaś? -spytała wreszcie.
- Chciałam cię prosić, żebyś mi przebaczyła. Nie teraz, kiedyś w przyszłości.
Nieruchome spojrzenie oderwało się powoli, bardzo powoli od twarzy Becky i
powędrowało ku oknu. Po chwili Becky odwróciła się i wyszła. Rose chyba tego nie
zauważyła.
Rozdział siedemnasty
- Inną rzeczą jest klaps i uszczypnięcie w stodole na sianie, a inną awantura i
zakłócanie porządku publicznego - oznajmił dziadek przywdziewając swój
rynsztunek bojowy.
Becky też miała minę wojowniczą. - Nikt mnie nie klepał i nikt mnie nie
szczypał. Nie bądź taki wulgarny, ojcze. Pozwoliłam mu się pocałować, co mu
zrobiło przyjemność i co mnie zrobiło przyjemność...
155
- I co zapewne zrobiło przyjemność Rose, kiedy o tym usłyszała - wtrąciła May.
- Ty się do tego nie mieszaj - powiedzieli oboje zgodnym chórem.
- Na to lepiej nie liczcie. Uważam, że Rose została potraktowana w haniebny
sposób.
Dziadek nie cierpiał trzeciego partnera w naprawdę dobrze zapowiadającej się
awanturze. Osłabiało to jego siłę ognia. - Siedź cicho, May! - warknął.
- A poza tym, w jaki sposób Rose się o tym dowiedziała? Od Gaylorda. - W głosie
Becky brzmiało rozżalenie.
- Rozumiem. I zapewne Gaylord jest wszystkiemu winien.
Debata toczyła się dalej. Jocelyn, który zmagając się z jakimś opornym tematem
literackim spacerował uparcie przez prawie cały dzień, a od czasu do czasu
chronił się w stodole, wrócił teraz wypełniony tęsknymi myślami o kolacji,
rannych pantoflach i spokojnej fajce. Ale wszedł do salonu i natychmiast
zrozumiał, że są to rzeczy chwilowo dla niego niedostępne. Dziadek przemierzał
wielkimi krokami pokład z miną tak rozsierdzoną, jakby miał lada moment zakuć
całą załogę w kajdany. Jocelyn poczuł, jak mu zamiera serce. - Czy coś się
stało?
- A gdzieś ty się podziewał, kiedy byłeś tu potrzebny? - natarł na niego starszy
pan.
- Spacerowałem - odparł Jocelyn. - I myślałem -dodał na usprawiedliwienie.
Dziadek nie ukrywał, że gardzi takim wyjaśnieniem.
- Ale co się stało? - powtórzył Jocelyn.
- Zaraz ci powiem, co się stało. Becky uwiodła adoratora Rose w stodole na
sianie.
- Och, i to wszystko? - Poczuł się wyraźnie rozczarowany. ,,Becky tak często
zabiera młodych ludzi
do stodoły na siano - pomyślał - że gdyby w rodzime za każdym razem wybuchała
kłótnia..."
- Nie, to nie wszystko. Jeszcze daleko do końca. Rose rzuciła się potem na
Robertsa z nożyczkami.
- Nożyczkami? - W głosie Jocelyna zabrzmiała zgroza.
- Tak, niech to diabli! Mogła była zabić tego małego śmierdziela.
May powiedziała w zamyśleniu: - Jak na emerytowanego adwokata, ojcze, masz
zadziwiające słownictwo.
Dziadek spojrzał na nią wściekle. - Nie radzę ci krytykować mojego słownictwa.
- A ja sobie nie życzę, żebyś się zwracał do May takim tonem - wybuchnął
Jocelyn.
- Wcale go nie uwiodłam - oznajmiła nagle Becky.
- Czyżby? - rzucił drwiąco jej brat.
- Jak możesz mówić w taki sposób do własnej siostry! - obruszyła się May.
Jocelyn czuł lekki zawrót głowy. W żaden sposób nie mógł się połapać, kto jest
po czyjej stronie. - Moim zdaniem im prędzej Becky wyjdzie za mąż, tym będzie
lepiej dla wszystkich zainteresowanych - powiedział.
Dziadek spojrzał na niego ze zdumieniem. - Na Boga, Jocelyn! - zawołał. -
Przynajmniej raz zrobiłeś rozsądną uwagę. Becky! Ten twój gagatek... jak
myślisz, ożeni się z tobą?
- Nie miałam okazji go o to spytać - rzuciła Becky ozięble.
- Najwyższy czas, żebyś go spytała. Powinnaś jak najprędzej wyprowadzić się z
tego domu. W przeciwnym razie Rose wyrządzi ci jakąś krzywdę albo ja dostanę
roztroju nerwowego. Jeżeli ty go nie spytasz, ja to zrobię.
Spojrzenia ojca i córki skrzyżowały się teraz. Becky
uderzyła pięścią w stoi. - Jak śmiesz mi grozić? Co to ma być... małżeństwo pod
presją rewolweru?
- Jak chcesz, możesz to nazwać małżeństwem pod presją rewolweru - powiedział
dziadek. - Ale wyjdziesz za tego człowieka, zanim będzie za późno.
Gaylord, przemykający się właśnie po prowiant do kuchni, podciągnął spodnie
pidżamy i zaczął się zastanawiać, co to jest małżeństwo pod presją rewolweru.
Może coś w rodzaju ślubu, który kiedyś widział: młoda para przechodziła pod
skrzyżowanymi szablami. Tylko tutaj byłyby skrzyżowane rewolwery. Pomysł
wydawał
się bardzo dobry, zwłaszcza gdyby wszyscy wystrzelili jednocześnie. ,,Dziwne -
pomyślał - że ciotka Becky nie chce takiego ślubu."
Rozdział osiemnasty
Piotr był dobrze wychowanym, sympatycznym młodym mężczyzną. Dzielił swoje
uczucia sprawiedliwie między Becky i sportowy samochód. A dopóki ukochana
okazywała mu przychylność (którą mu zawsze okazywała) i dopóki samochód działał
bez zarzutu (jak zawsze działał), życie wydawało się Piotrowi piękne.
Jedna tylko rzecz czasem go trapiła - świadomość, że jeśli zdecydują się kiedyś
z Becky na małżeństwo. będzie musiał najpierw poprosić tego jej pasjonata-ojca o
zgodę. Bo dotąd zasadą Piotra było obchodzić go z daleka. Na samą myśl, że
miałby pójść do niego i poprosić o rękę córki, krew ścinała mu się w żyłach.
Kiedy więc stary pan przywitał go przed domem i w milczeniu zaprowadził go do
swojego gabinetu. Piotr nie na żarty się przestraszył. Dziadek zamknął
drzwi i powiedział: - Usiądź, młodzieńcze. Chcę z tobą porozmawiać.
Piotr przysiadł na brzeżku krzesła. - Może cygaro? -spytał dziadek uśmiechając
się do niego uśmiechem, który w zamierzeniu był przyjazny, ale który
zdenerwowanemu Piotrowi przywiódł na myśl szczerzącą zęby, groźną maskę
afrykańskiego wojownika.
Dziadek zapalił cygaro. - Czy słusznie się domyślam - zaczął najłagodniejszym
tonem - że ma pan zamiar poślubić moją córkę, Becky?
Mimo łagodności zawartej w pytaniu wydało się ono Piotrowi złowrogie. - Och...
ach... - zaczął.
W zetknięciu z jedną rzeczą głos dziadka tracił natychmiast całą swoją
łagodność. Rzeczą tą było niezdecydowanie. Ktoś, kto się wahał, był w jego
oczach zgubiony. - No więc ma pan zamiar czy nie ma pan zamiaru? - spytał
groźnie.
- Ta...ak. Tak, proszę pana.
- To dlaczego się pan z nią, u diabła, nie żeni?
Zaskoczony nagłością pytania Piotr milczał chwilę. Wreszcie wyjąkał: - Czy to
znaczy, że... że mam pańską zgodę?
- Moją zgodę i błogosławieństwo, drogi chłopcze -powiedział dziadek, znowu
dobrotliwy i przyjacielski.
- Och. Naprawdę nie wiem, jak panu dziękować.
Starszy pan wstał. Położył rękę na ramieniu Piotra. -Idź do niej, mój chłopcze.
I niech cię uczyni tak szczęśliwym mężem, jak mnie uczyniła ojcem. - Głos mu
drżał. Zakrył oczy dłonią. Doprowadził się do stanu naprawdę głębokiego
wzruszenia.
Wobec tego Piotr odszukał Becky, która leżała w ślicznej pozie na hamaku, i
zawołał: - Becky! Twój staruszek powiedział, że mogę cię poprosić o rękę.
Becky puściła hamak w ruch. - Możesz czy musisz?
- Jak to? Że mogę...
- Opowiedz mi wszystko dokładnie - poprosiła. Powtórzył jej przebieg rozmowy. -
Co za szczwany stary lis! - zawołała z podziwem.
Piotr usiadł obok niej na rozkołysanym hamaku. -A wyjdziesz za mnie. kochanie? -
spytał nieśmiało.
- Ależ tak, wyjdę - odparła Becky o czułym sercu. -I nic sobie z tego nie robię,
że to był pomysł ojca. Bo uważam, że jest doskonały.
Piotr poczuł się dotknięty. - To nie jest pomysł twojego ojca, tylko mój.
- Ależ tak, kochanie, masz reję. Uważam, że szóstka jest bardzo ładną cyfrą. Jak
myślisz?
- Szóstka?
- Myślę o szóstce dzieci, mój głuptasku.
Piotr nie zastanawiał się nigdy nad tym aspektem małżeństwa. - Przecież nie
zmieszczą się wszystkie w samochodzie...
- Trzeba będzie sprzedać samochód - powiedziała. - I kupić autobus.
Sprzedać samochód! Piotr poczuł się jak ktoś, komu błyskawica ukazuje przepaść
ziejącą u jego stóp. Ale spojrzał na Becky i doszedł do wniosku, że dla
dziewczyny tak pięknej i tak kochanej jak Becky gotów jest sprzedać samochód i
chodzić pieszo do końca życia. A to jak na Piotra było bardzo dużo.
- Nigdy byś nie zgadł, co ci zaraz powiem - zwróciła się May do męża. Becky
chce, żeby Gaylord był paziem na jej ślubie.
Jocelyn wytrzeszczył oczy. - Czy nie uważasz, May, że to jest trochę ryzykowne?
I w co go mają zamiar ubrać? Nie pozwolę, żeby występował jako Mały Lord
Fauntleroy.
- Chcą mu, zdaje się, włożyć szkocką spódniczkę.
Podobno twoja prababka po stronie matki była organizatorką kilku krwawych masakr
w górach Szkocji, więc wszystko jest w porządku.
Jocelyn był zachwycony. Jak większość Anglików uważał, że Szkoci są jednym z
najzabawniejszych, chociaż może mało subtelnych, dowcipów Pana Boga. Ale jak
większość Anglików z domieszką krwi szkockiej był z niej niepomiernie dumny i
czasem marzył w skrytości, że odziany w strój narodowy kroczy przez łąki
porośnięte wysokim wrzosem. - Szkocką spódniczkę? - powiedział. - Tak. Uważam,
że to bardzo odpowiedni strój.
Gaylord też tak uważał. Spódniczka go intrygowała. Rano w dniu ślubu chodził do
toalety najmniej piętnaście razy, zafascynowany tym nowym podejściem do tak
skądinąd monotonnego zajęcia. Niemniej był gotów na długo przed czasem, z
włosami starannie przyczesanymi i szyją wyszorowaną do czysta. Mama nie wierzyła
własnym oczom. Obejrzała go ze wszystkich stron i nie znalazła ani jednego
uchybienia. - A co masz tutaj? -spytała wskazując na góralską torbę. Orientowała
się doskonale, że może tam być wszystko, od zdechłej myszy do pudełka
nadziewanych cukierków. Ale Gaylord wyłowił z torby sześciopensową monetę. -
Tylko pieniążek na tacę - powiedział skromnie.
Wszedł ojciec. Udawał bez większego powodzenia, że czuje się równie swobodnie w
szarym cylindrze i żakiecie, jak w sportowym ubraniu. Gaylord spojrzał na niego
z podziwem i zdumieniem. - Mamo, ale ten tata fajnie wygląda! - zawołał.
- Tak - przyznała mama, trochę ozięble. Zdawało jej się, że sama też wygląda nie
najgorzej. Ale jakoś nikt na to nie zwrócił uwagi.
Weszła Rose poruszająca się wciąż jak lunatyczka, ubrana w kostium tweedowy i
kapelusz, który miał tyle
kobiecego powabu, co kask motocyklisty. - Witaj, kochanie - powiedziała May z
uśmiechem, wyciągając do niej rękę.
- Jak się masz, May.
- Głowa do góry, staruszko - rzekł Jocelyn obejmując siostrę ramieniem.
Do pokoju wpadł dziadek, ale na widok starszej córki stanął jak wryty. - Rose?
To przecież nie jest pogrzeb!
- Na miłość boską, ojcze! - wybuchnął Jocelyn.
- Nic się nie martw, kochanie - wtrąciła ciotka Marigold. - Książę z bajki zjawi
się któregoś dnia.
Jocelyn spojrzał na Rose. "Dzielna dziewczyna" -pomyślał. - Już późno. Chodźmy -
zaproponował, chcąc jej oszczędzić dalszych przykrości.
- Gaylord! Żebyś pamiętał! - powiedziała mama wychodząc.
Mogła była oszczędzić sobie fatygi. Bo Gaylord pamiętał wszystko. Gdy szedł
środkiem nawy ze swoją śliczną ciotką i naprawdę imponującym dziadkiem, postawę
miał nienaganną. A w czasie nabożeństwa był bardziej namaszczony od pastora,
bardziej opanowany od pana młodego i poprawniejszy w zachowaniu od pierwszego
drużby. May obserwowała tę niezwykłą godność swojego syna z uczuciem dumnej,
tęsknej czułości, która wycisnęła jej łzy z oczu. Odkryła dzisiaj nową stronę
jego charakteru. Jej syn posiada wyczucie sytuacji.
- Kochanie, czy on nie był cudowny? - zwróciła się po zakończeniu ceremonii do
męża.
- Kto?
- Ależ Gaylord. Nie przypuszczałabym, że takie małe dziecko...
- Jeszcze daleko do końca - ostrzegł ja Jocelyn. -Szampan może mu rozwiązać
język.
Ale na przyjęciu weselnym chłopiec sączył swoją lemoniadę z opanowaniem
dyplomaty pijącego sherry. I zagadnięty przez dorosłych prowadził z nimi bardzo
uprzejme rozmowy. W pewnej zaś chwili, gdy stał sam w kącie, uronił kilka łez,
ani na moment nie tracąc godności; bo pomyślał, że chociaż wuj Piotr jest dość
stary, minie zapewne kilka lat, zanim zejdzie ze świata, co pozwoliłoby jemu,
Gaylordowi, poślubić piękną wdowę.
W końcu wjechał szampan. Gaylord upił łyczek ze swojego małego kieliszka i
zmarszczył nos. "Trzeba było zostać przy lemoniadzie" - pomyślał. Tort weselny
też mu sprawił zawód, bo nie takie było jego wyobrażenie o solidnej porcji
tortu. Te skrawki nie większe od małego cygara nie dawały nikomu żadnej
korzyści. Ale nie zaprotestował i jadł grzecznie, udając, że mu smakuje.
Połączenie matczynej dumy z szampanem i ową szczególną euforią odczuwaną na
ślubach podziałało na May w sposób naprawdę demoralizujący. Prawie że się
roztkliwiała nad Gaylordem, i to jawnie. A Gaylord tak był przepełniony dobrymi
chęciami, że pozwalał jej się nad sobą roztkliwiać.
Ale ceremonia dobiegała końca. Becky zdjęła białą suknię ślubną i włożyła
kostium podróżny. Piotr był znowu w sportowym ubraniu. Samochód czekał gotowy
do
drogi. Całe towarzystwo wyszło ich odprowadzić i stało przed domem w promieniach
popołudniowego słońca.
Był to radosny, beztroski moment. Wszyscy się przekrzykiwali, śmieli, żartowali.
Nawet Rose gawędząca z przyjaciółką w tweedowej spódnicy i swetrze wydawała się
ożywiona. May, z jedną dłonią na wytwornym rękawie Jocelyna, drugą ściskającą
rozgrzaną łapkę Gaylorda, mówiła sobie w duchu, że
chyba nigdy nie była tak dumna i tak szczęśliwa. Dumna nie tylko ze swojego męża
w szarym cylindrze i syna w szkockiej spódniczce, ale z całej tej zwariowanej,
czarującej rodziny, która dzięki małżeństwu stała się jej rodziną. Dumna z
dziadka, silnego jak wół, a jednak tak niezwykle dostojnego i majestatycznego w
tym uroczystym dniu. Z ciotki Marigold, nie bardzo zorientowanej, kto za kogo
wychodzi, ale pełnej uroku, łagodnej, uprzejmej dla wszystkich. Z Becky,
jaśniejącej żywą, promienną urodą, zarażającej swoim zapałem i radością innych,
mniej szczęśliwych od niej. Nawet z Rose, osoby naprawdę miłej, jeżeli ktoś
zdołał dotrzeć do niej przez dżunglę zahamowań, którymi się otaczała.
Wrzawa była nieprawdopodobna. Ale gwar rozmów i śmiechów milkł stopniowo.
Becky,
roześmiana obok samochodu, prosiła gestami o ciszę. Spełniono jej życzenie.
Wszyscy spoglądali z przyjemnością na czerwone, roześmiane wargi, na równe,
białe zęby; wszyscy czekali na jej słowa.
I w tym momencie Gaylord coś sobie, niestety, przypomniał. - Mamo - zaczął
głośno, wyraźnie i tonem bardzo poważnym. - Dlaczego ciocia Becky powiedziała,
że to jest małżeństwo pod presją rewolweru?
Cisza trwała nadal, ale jakaś inna. Nie było już w niej uprzejmego oczekiwania.
Zmieniła się w ciszę pełną napięcia.
Przerwał ją spokojny głos mamy: - Żartowała, kochanie.
- Wcale nie żartowała. - Gaylord mówił z głębokim przekonaniem. - Powiedziała do
dziadka: ,,Jak śmiesz? Grozisz mi małżeństwem pod presją rewolweru?" A dziadek
powiedział: ,,Jak chcesz, możesz to nazywać małżeństwem pod presją rewolweru,
ale wyjdziesz za
tego młodego człowieka, póki nie jest za późno". Naprawdę tak powiedział.
- W takim razie oboje chyba żartowali - stwierdziła mama.
- Ale skąd! To było tego dnia, kiedy ciocia Rose podźgała nożyczkami swojego
kochanka.
Wszyscy zaczęli się śmiać i rozmawiać jeszcze głośniej niż przed chwilą,
rozmyślając jednocześnie o tej pasjonującej migawce z życia na farmie państwa
Pen-tecost. May wyszeptała do Jocelyna: - No, teraz ludzie będą mieli nad czym
łamać sobie głowy przez najbliższe dziewięć miesięcy.
- Przez dziewięć miesięcy? - odparł Jocelyn. - Droga May, jeżeli Becky umrze
bezdzietnie w wieku lat dziewięćdziesięciu, ludzie i tak będą ją posądzali o
najgorsze.
Ale Rose nie widziała w tym nic zabawnego. Dostatecznie okropne było już samo
to, że rodzina patrzała na wybuch jej szaleństwa. Ale ten koszmarny dzieciak
musiał to roztrąbić na całą okolicę... Wymknęła się bez słowa do swojego pokoju,
cisnęła idiotyczny kapelusz na podłogę i z goryczą w sercu obserwowała tych
roześmianych głupców, odjeżdżających w swoich lśniących samochodach.
Rozdział dziewiętnasty
Na wakacje Jocelyn i May zawsze zabierali Gaylorda do tego samego domku w
Walii,
położonego między górami i morzem. Jocelyna prześladowało w związku z tym
poczucie winy. Żył w epoce, w której świat. a w każdym razie Europa, mógł być
terenem jego
corocznych wypraw i miał uczucie, że upieranie się przy robieniu tego, co mógł
robić od stu lat, dowodzi prostactwa. Ale tak się składało, że lubił to robić.
Stojąc w mroku błotnistej ścieżki myślał często: "Mógłbym teraz popijać wino na
Champs-Elysees czy patrzeć na Koloseum". Wsłuchany w usypiający szmer morza
lub
w bębnienie deszczu na cynowym dachu, lub w melodyjne walijskie głosy myślał:
"Mógłbym słuchać w tej chwili klekotu kastanietów albo grzmotu wspaniałej muzyki
w Bayreuth, w Paryżu, w Wiedniu". Ale wiedział, że obca byłaby mu wtedy głęboka,
subtelna radość powrotu do kochanego miejsca; radość otwierania drzwi domku i
wciągania w nozdrza zapachu pelargonii, nafty, drewna, wilgoci, gazet, pasty do
podłogi i kilku wieków prostego, jędrnego życia na wsi. Obca byłaby mu wtedy
przyjemność wchodzenia pod górę do pokoju po męczącej podróży i kładzenia się na
ogromnym łóżku pod spadzistym dachem, które obiecywało długi nocny
wypoczynek i
długi, leniwy dzień nazajutrz.
Również May lubiła te wakacje. Spokój, swoboda, oni we trojkę, bez rodziny.
Zresztą w tym roku miało to dodatkowe dobre strony. Nad morzem, z daleka od
bandy młodych Foggertych, Gaylord będzie mógł odzyskać swobodę. May i Jocelyn
wierzyli, że możność zabawy na angielskich plażach, łąkach i dróżkach jest jedną
z najlepszych rzeczy, jakie mogą się przydarzyć małemu chłopcu. Chociaż tak
bardzo się o niego bali, tylko z największą niechęcią bronili mu samotnych
wypraw. Postanowili jednak, że w Walii opanują lęk i dadzą mu tyle swobody, ile
może oczekiwać chłopiec w jego wieku.
Ale May nurtowały wątpliwości co do innej sprawy. Miała tak wiele - Jocelyna,
Gaylorda, przywilej i obietnicę nowego życia, coraz już energiczniej
przypominającego o swoim istnieniu. A Rose, biedna Rose, nie miała nic.
Absolutnie nic. Dlatego zwróciła się do Jocelyna: - Coś mi przyszło na myśl. Czy
nie uważasz. że powinniśmy zaproponować Rose, żeby z nami pojechała? Biedaczka
jest taka nieszczęśliwa.
- Może ma już jakieś inne plany? - odpowiedział z nadzieją w głosie.
- Wątpię. A nie będzie jej specjalnie wesoło, jak zostanie tutaj z twoim ojcem i
ciotką Marigold.
Jocelyn namyślał się chwilę. - Wolałbym, żebyśmy pojechali sami.
- Ja też. Takie rozstanie z rodziną dobrze nam zrobi. Ale...
- Wiem - powiedział Jocelyn. - Ale. Porozmawiaj z nią, kochanie.
May to zrobiła. Na twarzy Rose odmalowała się wdzięczność, przestrach, nawet
niechęć. - Jestem pewna, że wolelibyście być sami - powiedziała.
- Gdybyśmy nie chcieli, żebyś z nami pojechała, nie prosilibyśmy cię.
Rose zrobiła taką minę, jakby się miała za chwile rozpłakać. - Jesteście oboje
strasznie kochani.
- Bzdury. Chcemy, żebyś z nami pojechała.
- Ależ naturalnie! - zawołała Rose, z twarzą rozpogodzoną. - Gdybyście
wychodzili gdzieś wieczorem, mogłabym pilnować Gaylorda.
May miała ochotę zdzielić szwagierkę po głowie. Powiedziała jednak z wielką
cierpliwością: - Jest tam tylko kilka chat i mały kościółek. Wieś nie wyróżnia
się specjalnie ożywionym życiem nocnym.
- No to mogłabym się nim zająć w ciągu dnia, żebyście mieli trochę spokoju.
- Posłuchaj, Rose - zaczęła May bardzo stanowczo. - Jeżeli się decydujesz,
pojedziesz na wakacje jako nasz gość. Nie zapraszamy cię, żeby mieć bezpłatną
niańkę czy pomoc domową.
- Jesteście oboje strasznie kochani. - Rose usiłowała powiedzieć to z ulgą i
wdzięcznością, jednakże szorstka nuta zakradła się do jej głosu.
- No i jak? - spytał Jocelyn.
- Pojedzie.
- Och, świetnie. - Był naprawdę rad, ze względu na Rose. Spojrzał na żonę. -
Dlaczego się uśmiechasz?
- Biedna Rose. Zanim przyjęła zaproszenie, musiała w siebie wmówić, że robi nam
łaskę.
Pojechali do Walii. Jocelyn otworzył drzwi domku -i zdawało im się, że nigdy
stąd nie wyjeżdżali. Dwa porcelanowe psy patrzyły wiernym, rozanielonym
spojrzeniem ze swego miejsca na półce nad kominkiem. Na szerokich parapetach
stały jak dawniej pelargonie. No i były fotografie w aksamitnych ramkach: wieża
w Blackpool, zmarły pan Davies, byk nagrodzony na wystawie rolniczej. Wszystko
to było tutaj. Czekało na nich przez długi i zmieniający się rok. Jolecyn
zaniósł walizki na piętro, Gaylord pobiegł na plażę. Rose powiedziała: - May,
odpocznij, a ja przygotuję coś do jedzenia. To nie potrwa minuty.
May zrozumiała z przerażeniem, że Rose ma zamiar odgrywać rolę Dzielnej Skautki.
Przez następne dwa tygodnie będzie programowo wesoła, entuzjastyczna i tak
chętna do pomocy, że nikt tego nie wytrzyma. Gdyby jej pozwolić, zorganizowałaby
im wszystkim życie - a May wiedziała, jak Jocelyn tego nienawidzi. Tylko ona
umiała organizować mu życie - w taki sposób, że się nawet tego nie domyślał.
Wrócił Gaylord oblepiony piaskiem, włosy miał już sztywne od soli, skórę
zaróżowioną od słońca. - Jak tam, nie zniknęło? - spytał ojciec.
- Co?
- Morze - wyjaśnił ojciec.
Gaylord zorientował się, że był to dowcip. Pokwitował go uśmiechem. Lubił, gdy
ojciec żartował, nie dlatego, że jego dowcipy były zabawne, bo przeważnie były,
ale ponieważ dowodziły, że on, Gaylord, nie jest w niełasce. - Chodźcie, wszyscy
- powiedziała ciotka Rose. - Herbata gotowa. Potem zmyję, a wy pójdziecie
popatrzeć na kipiel morską.
- Co to jest kipiel morska? - spytał Gaylord.
- Po prostu morze.
- Nigdy nie słyszałem, żeby je ktoś tak nazywał.
"Nie, na szczęście nie słyszałeś" - powiedział sobie w duchu ojciec.
Ale chłopiec myślał już o czymś innym. - Pamiętacie tego pana, którego kochanek
cioci Rose przywiózł na święta?
- Masz na myśli Staną Grebbie? - zawołała ciotka. I starając się ukryć
wzruszenie dodała: - Bo... bo chyba tak się nazywał.
- Jest na plaży - oznajmił Gaylord.
- Och, nie bądź śmieszny - powiedziała mama. Ale słowa bratanka podziałały na
ciotkę Rose w sposób wręcz zdumiewający. Natychmiast wypadła z koszmarnej,
sztucznej roli Dobrej Skautki. Ciemny rumieniec pokrył jej twarz. - Gaylord.
jesteś pewien? - spytała niemal błagalnie.
- No chyba.
Oboje Pentecostowie spostrzegli zmianę na twarzy Rose. ,,A więc tędy wiatr
wieje" - pomyśleli. Mama powiedziała łagodnie: - Rose, na Gaylordzie nie
bardzo można polegać. W zeszłym tygodniu widział księcia Filipa wychodzącego ze
sklepu tytoniowego.
- To był on - żachnął się zirytowany Gaylord.
- Kto, kochanie? - spytała mama. - Książę Filip czy pan Grebbie?
- Obaj - warknął Gaylord. Można było położyć pieniążek na jego wysuniętej dolnej
wardze.
Rose darła swoją serwetkę na strzępki. - To byłby... byłby zbyt nieprawdopodobny
zbieg okoliczności -wyszeptała modląc się w duchu, żeby ktoś jej zaprzeczył. Jej
modlitwa została wysłuchana. - Takie rzeczy się zdarzają - zapewnił ją brat. -
Proponuję, żeby Rose wyszła po herbacie na rekonesans.
- Jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu, może rzeczywiście pójdę. - Wróciła jej
częściowo sztuczna wesołość. - To byłby naprawdę zabawny zbieg okoliczności, nie
sądzicie?
Zaledwie skończyli podwieczorek, Rose powiedziała: - May, kochanie. Pozmywam
teraz. A potem się trochę przelecę.
- Pójdziesz zaraz. - Ton May nie dopuszczał sprzeciwu.
Wobec tego Rose wyszła i w zbliżającym się mroku pośpieszyła uliczkami wioski na
rozległą, opustoszałą, piaszczystą przestrzeń. "Och. żeby to był on - modliła
się wspominając nieśmiały uśmiech na twarzy Staną Grebbie i uścisk jego dłoni. -
Żeby to był on."
Słońce wisiało tuż nad horyzontem. Morze było nieruchome jak śpiący kot.
Maleńkie kraby pomykały w kałużach między skałami, meduzy lśniły w delikatnej
plątaninie wodorostów nad brzegiem morza. Ale nigdzie ani śladu człowieka. Tak
mógł wyglądać świat, zanim zjawiła się na ziemi ta burzliwa istota; albo po jej
zniknięciu. Piach, skały, morze; i opancerzony krab, który był świadkiem
pojawienia się człowieka na ziemi
i będzie świadkiem jego odejścia, maleńki krab, który sięga w obie strony niemal
do wieczności.
Chłodny powiew wiatru zmarszczył zatoczki wśród skał, sypnął garść ostrego
piasku w nogi Rose. Przebiegło ją drżenie. Nikt nie mógłby nazwać Rose osobą o
zbyt pobudliwej wyobraźni. Ale gdy tak stalą na milczącym i opustoszałym brzegu,
ogarnęło ją paniczne uczucie lęku, że jest sama; że z tyłu za nią i na lądzie po
drugiej stronie morza nie ma nikogo. Nigdy już nie usłyszy muzyki ludzkich
głosów w oświetlonym pokoju. Nigdy już nie zazna pociechy, jaką daje bliskość
drugiego człowieka.
Miała ochotę krzyczeć. Musi natychmiast wrócić do domu, uspokoić się. Zaczęła
biec jak szalona. Ale nogi więzły jej w miękkim piachu, prawie nie posuwała się
naprzód. Słońce znikało już za widnokręgiem. Gdy zapadnie ciemność, będzie
zgubiona. Morze runie na ten mroczny brzeg i porwie ją w swoje odmęty.
Przerażające, ohydne stwory wynurzą się z fal...
"To obłęd" - pomyślała. Napięcie kilku ostatnich miesięcy, bolesna
beznadziejność i pustka, świadomość, że już raz zachowała się jak osoba
obłąkana, lęk. żeby nie spotkać znienawidzonego Bobsa, i wreszcie rozczarowanie
tego wieczoru -- tak, tego było dla niej za wiele. Biegła potykając się i
wymachując rękami, z głową spuszczoną, pojękując z cicha. Wreszcie stanęła,
podniosła z wolna głowę i zmusiła się do spokoju.
Na szczycie stromego zejścia na plażę stal mężczyzna. Zaczął schodzić
niespiesznym krokiem, po chwili już biegł. Rose też biegła, lekko teraz. Stanęli
naprzeciwko siebie. Mężczyzna uśmiechał się do niej promiennie. - Rose -
zawołał. - Więc to naprawdę jesteś ty!
- Stan - wyszeptała.
Powinni się byli przywitać ze sobą radośnie, pocalo-
wać. Oboje tego chcieli. Ale byli ludźmi zbyt nieśmiałymi. Stali jednak bardzo
blisko siebie, trzymali się za ręce, dyszeli zmęczeni biegiem. - Zdawało mi się,
że widziałem twojego małego bratanka - powiedział. -Ale nie mogłem uwierzyć, że
to on.
- Mówił, że... że cię widział - wydyszała Rose. -Ale ja też w to nie wierzyłam.
Taki... nieprawdopodobny zbieg okoliczności.
- Podobno życie bywa dziwaczniejsze od fikcji -powiedział. Nie była to uwaga
błyskotliwa ani oryginalna, ale jej wydała się nad wyraz trafna. Wciąż się do
siebie uśmiechali. Był mniej siwy, niż to Rose zapamiętała. Miał na sobie
niebieską koszulę i flanelowe spodnie, a słońce i morski wiatr przydały odrobinę
koloru jego bladym policzkom. - Jak długo zostajesz? - spytała Rose.
Spojrzał na nią ze smutkiem. - Tylko do jutra wieczorem.
Oczy Rose napełniły się łzami. Było to silniejsze od niej. Nie bardzo wierzyła w
Boga czy przeznaczenie. Ale skoro jedna z tych potęg zadała sobie tyle trudu,
żeby umożliwić jej spotkanie ze Stanem w tej zapadłej dziurze, mogła się też
postarać, żeby spotkanie trwało dłużej niż dwadzieścia cztery godziny.
"Organizując tę rzecz dla Becky - pomyślała Rose z goryczą - postarano by się.
żeby trwała miesiąc."
Stan wziął ją odważnie pod rękę, ruszyli przed siebie. - Nie jest to niestety
długo - powiedział. -Musimy ten czas jak najlepiej wykorzystać.
- Tak - przyznała. Szli w stronę morza. Teraz, gdy słońce zaszło, świat nagle
ożył. Morze i niebo czerwieniły się blaskiem pożaru. Rose patrzyła zachłannie.
Potem obróciła się i zobaczyła zachód słońca odbity w jego oczach. Och, przecież
mają jeszcze ten wieczór. I jutrzejszy dzień. Dwadzieścia cztery godziny nie-
spodziewnie odliczone od życia spędzonego w staropanieństwie. Na więcej nie może
liczyć. Nawet na to nie liczyła. - Gdzie się zatrzymałeś? - spytała. Wypełniło
ją nagle uczucie zadowolenia, zniknął cały jej niepokój, podobnie jak barwa
znikała po raz drugi z nieba.
- U moich znajomych, państwa Williams, mieszkają niedaleko kościoła. Ale jutro
przyjeżdża po mnie przyjaciel, mamy zamiar objechać samochodem Irlandię.
"Czy naprawdę musisz jechać" - zastanawiała się. Ale instynkt jej mówił, że dla
Staną umowa jest rzeczą świętą. Skoro obiecał przyjacielowi, że pojedzie z nim
do Irlandii, nie odwiodłyby go od tego zamiaru najpowabniejsze syreny, a co
dopiero mówić o biednej Rose, która wcale nie miała powabu...
- Jedziesz z Holyhead? - spytała, chociaż było jej to zupełnie obojętne.
- Tak. Wsiadamy na wieczorny prom. Zabieramy samochód - wyjaśnił. Ale mówił
takim tonem, jak gdyby jemu też było to obojętne. - Rose, teraz żałuję, że jadę.
- Naprawdę?
- Tak - powiedział opasując ją ramieniem.
A w Rose nie było lęku, nie było zahamowań. Cokolwiek Stan robił, czy miał
zamiar zrobić, było słuszne. Zapomniała o wszystkich wątpliwościach, rozterkach,
postanowieniach. Podniosła do niego twarz uśmiechając się z miłością i ufnością.
Spojrzał na nią zdumiony. A potem, z wielką powagą, pocałował ją pod bezbarwnym,
pustym niebem.
- Ciociu, a nie mówiłem, że to on? - odezwał się dziecięcy, nabrzmiały
satysfakcją głos. Odskoczyli od siebie. - Jak się tylko pokazał na plaży, zaraz
go poznałem.
- Witaj, młodzieńcze! - zawołał Stan, udając, że się
cieszy. Ale Rose nie ukrywała rozczarowania. Każda minuta tych dwudziestu
czterech godzin była jak klejnot, których ona będzie strzec do końca życia. Nie
wolno jej zmarnować ani jednego z tych skarbów. -Gaylord, powinienieś już leżeć
w łóżku - upomniała go.
- Mama powiedziała, ż mogę się jeszcze nie kłaść. -Zacytował ten najwyższy
autorytet z prawdziwą satysfakcją. Zwrócił się do Staną: - Chciałby pan, żebym
panu pokazał jaskinię?
- Nie dzisiaj, młodzieńcze - odparł Grebbie.
Gaylord szedł obok nich podskakując. - A co będziemy robili jutro?
Milczeli. Oboje snuli plany, ale ani Rose, ani Stan nie uwzględniali w tych
planach Gaylorda. - Jeszcze nie jesteśmy zdecydowani - wyjaśniła Rose - czy w
ogóle będziemy cokolwiek robili.
- Moglibyśmy sobie we dwóch z panem Grebbie urządzić piknik - ciągnął chłopiec.
- Mama da nam na drogę kanapki - zapewnił swojego nowego przyjaciela.
Rose i Stan zrozumieli, oboje z zamierającym sercem, że Gaylord zapałał do pana
Grebbie gwałtowną sympatią. A nie był jednym z tych, co łatwo porzucają
przedmiot swoich uczuć. - Na pewno nie chce pan obejrzeć jaskini? - spytał
życzliwie.
- Nie, dziękuję.
Rose grzebała rozpaczliwie w torebce. - Weź to. Idź i kup sobie słodyczy w
automacie na poczcie.
- Poczta pewnie już zamknięta.
- Och, możesz spróbować - powiedziała Rose.
Przeobraził się w samolot odrzutowy i odleciał. Odprowadzali go wzrokiem. - W
tym tempie wróci za dziesięć minut - stwierdziła Rose.
- Jeżeli w ogóle wróci.
- Nie znasz Gaylorda. Pijawka w porównaniu z nim
nie ma żadnych szans. - I nagle, ku własnemu zdumieniu, roześmiała się wesołym,
dziewczęcym śmiechem. -Och, Stan, jak to cudownie, że spotkaliśmy się znowu! Ale
on nie słuchał. - Możemy umknąć nieprzyjacielowi - powiedział.
- Gdzie?
- Tam, na wydmy. Chodź.
Gaylord wszedł do domku, gdzie paliła się już lampa naftowa. - Ciocia Rose dała
mi pieniądze, żebym sobie kupił na poczcie słodyczy. Ale było już zamknięte.
- Więc?...-spytała mama, orientując się doskonale. że Gaylord bez powodu nie
udzielałby jej bezużytecznych informacji.
- Więc pomyślałem sobie, że może masz coś słodkiego.
- Proszę - powiedziała wręczając mu torebkę cukierków.
- Dziękuję, mamo. - Zaczął iść do drzwi. - Dokąd się wybierasz? - spytał ojciec.
- Chcę dać po cukierku cioci Rose i panu Grebbie.
- Nigdzie nie pójdziesz - oznajmiła mama. - Jeżeli to naprawdę jest pan Grebbie,
wcale sobie nie życzą twojego towarzystwa.
,.A właśnie, że mama nie ma racji - pomyślał Gaylord. - Ciocia Rose i pan
Grebbie wydawali się jacyś zagubieni. Jakby nie wiedzieli, co ze sobą zrobić." Z
jego pomocą mogliby zwiedzić kilka interesujących miejsc w okolicy -jaskinie i
tak dalej. - Kiedy oni tam na mnie czekają - powiedział z oburzeniem w głosie.
- Gaylord, proszę usiąść! - rozkazała mama.
Przysiadł zbuntowany na brzegu krzesła. - Postanowiliśmy z ojcem - ciągnęła - że
na wakacjach damy ci możliwie jak najwięcej swobody, bo po
powrocie do domu znowu będziesz musiał chodzić z nami.
W ciągu tych kilku godzin Gaylord prawie zapomniał o braciach Willa. Teraz
pamięć o nich wróciła i odezwał się dawny, dobrze znany lęk.
- Ale i tutaj nie pozwolimy, żebyś chodził sam po zapadnięciu zmroku - ciągnęła
mama. - I bardzo cię proszę, nie narzucaj się cioci Rose i panu Grebbie. Mają
mnóstwo spraw do omówienia.
- Wcale nie mają - zaprotestował Gaylord. -W ogóle prawie się do siebie nie
odzywali.
Ale gdyby mógł ich teraz zobaczyć, przekonałby się ze zdumieniem, że nie
odczuwają braku jego towarzystwa. Roześmiani, trzymając się za ręce, biegli po
mokrym, twardym piachu na samym brzegu morza, chowali się konspiratorsko na
wydmach, jak para dzieciaków; niemłody już mężczyzna i niemłoda kobieta,
wzruszający, trochę śmieszni; oboje bardzo samotni, odczuwający lęk przed
zwykłymi, pewnymi siebie ludźmi; znajdujący w sobie nawzajem pociechę i
ukojenie, których nie spodziewali się już znaleźć. Nawet ta ucieczka przed małym
chłopcem była symboliczna. Pragnęli teraz uciec razem i znaleźć jakieś wspólne
schronienie przed brutalnością świata. Bo każde z nich szukałoby pociechy i
opieki w słabości drugiego.
Długo siedzieli na osłoniętych od wiatru wydmach, w blasku księżyca, który jak
ogromny lampion płynął nad walijską ziemią. A gdy w końcu zeszli na dół do
mdłych świateł wioski, wiedzieli oboje, że udało im się znaleźć schronienie od
świata.
Rose wracała z głową w gwiazdach. Weszła do domku i stała na progu mrugając
oślepiona światłem. Jocelyn był sam, siedział we wnęce obok kominka i palił
ostatnią fajkę przed snem. Uśmiechnął się do niej
po swojemu, łagodnie. - Domyślam się, że to istotnie był pan Grebbie.
- Tak - powiedziała. - Czy to nie zdumiewające?
Przyglądał jej się, wciąż uśmiechnięty. Bardziej jeszcze zdumiewający był
skutek, jaki to spotkanie wywarło na Rose. Wydawała się odmieniona. Po raz
pierwszy dopatrzył się w niej podobieństwa do Becky. A wszystko dlatego, że
bezbarwny, niemłody już nauczyciel zjawił się na samotnej plaży. Jocelyn był
człowiekiem dobrym, ale był też uczciwy. - To miły chłop, ten Grebbie -
powiedział. Uczciwość nie pozwalała mu powiedzieć więcej. Dobroć nie pozwalała
mu powiedzieć mniej.
Ale twarz jego siostry rozbłysła. - Jocelyn, taka jestem rada, że ci się podoba.
On jest naprawdę wspaniały. Nie uważasz?
- Jeśli mam być szczery, wolę go od Robertsa. Jak długo zostaje?
Rose posmutniała. - Wyjeżdża jutro przed wieczorem.
"Psiakrew - pomyślał Jocelyn. - Biedna Rose. Najwyższy czas, żeby się przełamała
jej zła passa." -Szkoda - mruknął.
- Tak, bardzo. - Uśmiechnęła się do niego żałośnie. Westchnął. - Musicie jak
najlepiej wykorzystać jutrzejszy dzień.
- Mamy zamiar - powiedziała z prostotą.
Rozdział dwudziesty
Wstał rześki, wesoły poranek; takie poranki zdarzają się jedynie nad morzem.
Wiatr nie męczył, był tylko odrobinę niesforny. Wierzby drżały, a wtedy ich
liście
od spodu lśniły, jakby ktoś rzucił garść monet. Po niebie, wyżej i niżej,
przeciągały chmury - małe, pękate obłoki tańczące u stóp wzgórza, białe wstęgi
powiewające ze szczytów, strusie pióra bielejące wysoko w górze.
Rose i jej ukochany szli szybkim krokiem po płaskim, porośniętym trzciną,
podmokłym terenie. Dzień do godziny piątej należał do nich. I może dlatego
wszystko nabrało niemal przerażającej wyrazistości. W czystym, chłodnym świetle
poranka widzieli otaczającą ich rzeczywistość, jak widzi ją człowiek na chwilę
przed śmiercią - nie po raz ostatni, lecz po raz pierwszy w życiu. Widzieli
radosne, rozkołysane fale zimnego, zielonego morza, widzieli czyste, proste
piękno białej mewy na tle błękitnego nieba. Widzieli pusty, długi dzień,
biegnący przed nimi jak wstęga białej drogi, i radowali się tym widokiem.
Widzieli słońce wędrujące niezmordowanie ku zachodowi, by stoczyć się w morze, i
lęk wypełnił ich serca.
Stan niósł w starej torbie od maski gazowej kanapki i termos. Szli na daleką
plażę, na której nie znajdzie ich nawet Gaylord. Taką przynajmniej mieli
nadzieję.
Rose myślała: ,,Na pewno mi dzisiaj coś powie. To niemożliwe, żeby mi nic nie
powiedział, zanim odjedzie do Irlandii i potem wróci na następny rok szkolny do
hrabstwa Durham. Kocham go i myślę, że on też mnie kocha. Nie wolno nam
zmarnować tej szansy tylko dlatego, że oboje jesteśmy zbyt nieśmiali, by
powiedzieć: "Kocham cię, chcę być z tobą do końca życia"".
- Stan...
- Tak, Rose?
- Szkoda, że mieszkamy tak daleko od siebie - wyszeptała drżącym głosem.
- Ja też żałuję - powiedział. - Będzie mi ciebie bardzo brak, Rose.
- Naprawdę?
- Naprawdę. - Ale dotarli już do miejsca, z którego roztaczał się widok na
niewielką zatoczkę. I zobaczyli oboje coś, co ścięło im krew w żyłach. Małego
chłopca łowiącego ryby w rozlewisku wśród skał. - Dlaczego on, na Boga, wybrał
to miejsce? - jęknęła Rose.
- Niedaleko stąd jest jeszcze jedna plaża - powiedział Stan.
Powlekli się dalej. Nie musieli iść długo. Ale trafili na plażę bardziej
uczęszczaną, hałaśliwą i pełną dzieci, mieniącą się wesołymi barwami ręczników i
kostiumów kąpielowych. Był tu nawet wózek z lodami i łódki do wynajęcia. -
Trochę za dużo ludzi - zmartwił się Grebbie.
Rozłożył płaszcz. Usiedli, ale zorientowali się, że są na środku boiska, na
którym toczy się zaciekły mecz krykietowy. Przenieśli się dalej. Podbiegł do
nich pies i obwąchał ich z nieprzychylną obojętnością. Stanęło obok grubiutkie
dziecko, z wiaderkiem w jednej i łopatką w drugiej ręce, i wybałuszyło na nich
okrągłe oczy. Rose zaczęła się opędzać od malca jak od osy. - Idź sobie! -
zawołała z niesmakiem.
Dziecko nawet nie drgnęło, dalej wytrzeszczało na nich oczy. Chyba mogłoby tak
stać godzinami. - Na plaży w Blackpool nie byłoby dużo gorzej - zauważyła Rose
ni to ze śmiechem, ni to ze szlochem.
Położył dłoń na jej dłoni. Rozejrzał się niespokojnie dookoła. Ale nie było dla
nich ucieczki. Na prawo od tej maleńkiej, zatłoczonej plaży znajdował się wierny
Gaylord. Po lewej było rumowisko głazów ciągnące się aż do dalekiego cypla; za
nimi - błotnista, porosła trzciną płaszczyzna. Zbliżało się już południe. Musi
istnieć jakiś spokojny, odludny zakątek. Chyba będą musieli wracać na tę
opustoszała plażę, gdzie byli wczoraj wieczorem.
I nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. -Wiem. Weźmiemy łódkę.
- Och, Stan. Cudownie! - Rose siedziała z miną nieszczęśliwą, ale teraz się
rozpromieniła.
Z kolei jego zaczęły nękać wątpliwości. - Nie jestem wprawnym wioślarzem -
powiedział. - Ale morze wydaje się dość spokojne.
- Jak sadzawka - zapewniła go. - Chodźmy.
Pośpieszyli na brzeg. Właściciel zaczął spychać łódź do wody. Nagle Rose
wymamrotała kącikiem ust: -Nie patrz. Gaylord obchodzi cypel.
- O, Boże... - jęknął Stan. Gorączkowo zaczęli popychać łódź, ku wielkiej
irytacji właściciela, który nie lubił zamieszania i pośpiechu. - O co się
właściwie rozchodzi? Spuszczamy łódź ratunkową, czy jak? -spytał z wyrzutem.
Nie zwracając na niego uwagi władowali się do środka. Wiosła w rękach Staną
zachowywały się jak obłąkane semafory. W końcu jednak umieścił je w dulkach.
Napiął mięśnie, żeby długim, silnym uderzeniem odgarnąć wodę.
W tym momencie usłyszeli rozdzierający wrzask: -Ciociu Rose! Poczekajcie na
mnie! Ciociu Rose!
Zesztywniała, ale się nie obróciła. Grebbie wpatrywał się z przerażającą
intensywnością w łopatkę prawego wiosła.
- Ciociu Rose! Poczekajcie! - W jego głosie brzmiała rozpacz.
Nie było dla nich ratunku. Chłopiec pędził przez płyciznę jak rekin płynący za
zapachem krwi. W poczuciu klęski wciągnęli go do środka. Siedział dysząc i
uśmiechając się do nich radośnie. - Ale się udało, że tak was zobaczyłem w
ostatniej chwili.
- Udało się komu? - spytała Rose zjadliwie.
- Wszystkim - stwierdził Gaylord. Udało się jemu,
bo strasznie lubił łodzie. Udało się ciotce Rose i panu Grebbie, bo byłoby im
trochę nudno, jakby sami pływali po morzu. Spojrzał na Staną z uznaniem. - Nie
wiedziałem, że pan umie wiosłować.
Grebbie też o tym nie wiedział. Ale chociaż zdawało mu się, że wiosłuje
nieudolnie, zdumiała go odległość, jaką już przebyli. Zatoczka była teraz
cząstką długiej linii brzegu, za którą wznosiły się fioletowe wzgórza. Rose
spojrzała za siebie. - Chyba czas, żebyśmy się zatrzymali i zjedli kanapki.
- Słusznie - powiedział Stan z ulgą.
Rose spojrzała na zegarek. Druga. Jeszcze tylko tyle czasu, ile upłynęło od
jedenastej do tej chwili, i piękny dzień się skończy. Wszystko się skończy. Sama
myśl o tym była nie do zniesienia. - Stan - wyszeptała.
Usłyszał drżenie w jej głosie. Spojrzał na nią. Patrzała na niego z błagalną
czułością, która go do głębi wzruszyła.
Siedzący na rufie Gaylord wychylał się za burtę, trzymał rękę zanurzoną w
rozkosznie zimnej wodzie. Widać było tylko jego mocne nogi i siedzenie szortów w
kolorze khaki. A więc teraz albo nigdy... - Rose -wyszeptał Stan z naleganiem w
głosie. - Rose. Kocham cię. Czy zechcesz...
Pochylił się, żeby ująć jej dłoń. Pozostawione własnemu losowi prawe wiosło
wysunęło się z dulki i odpłynęło ze zdumiewającą chyżością.
Gaylord usłyszał plusk. Obrócił się i jednym rozradowanym spojrzeniem objął całą
sytuację. - Jak się to stało, proszę pana? - spytał. - Puścił je pan, czy co?
- Siedź cicho, Gaylord - warknęła ciotka Rose. -Daj panu Grebbiemu pomyśleć.
Pan Grebbie myślał. - Musimy je odzyskać - wyjęczał w końcu. Widział ludzi
prowadzących łódź jednym wiosłem. Trzeba nim było tylko poruszać umiejętnie od
strony rufy. Próba okazała się wyjątkowo nieudana. -A wiosło odpływa coraz dalej
i dalej - oznajmił Gaylord.
Miał naturalnie rację. Przeklęte wiosło mknęło kanałem Św. Jerzego jak owca,
która uciekła przez dziurę w żywopłocie. I dziwna rzecz, ale brzeg też się coraz
bardziej oddalał. Stan Grebbie sądził zawsze, że bezustanne przejmowanie się
przypływami i odpływami jest pewną afektacją żeglarzy. Teraz zaczął żałować, że
nie wie więcej o tym zjawisku.
Myśli Rose biegły innym torem. Przyjaciel Staną przyjeżdża o piątej, więc jeśli
pomoc nie nadejdzie szybko, ich wspólna wyprawa skończy się fiaskiem. Wobec tego
nie będzie się śpieszyła z intonowaniem hymnów za tych, co na morzu. - Uważam,
że powinniśmy teraz zjeść spokojnie kanapki - powiedziała.
Gaylord, dla którego ta przygoda była czymś najzupełniej normalnym, bo
mieszczącym się w świecie jego wyobraźni, oznajmił: - Fale mogą nas tak unosić
przez wiele dni. Powinniśmy oszczędzać żywność.
- Co za pomysł - obruszyła się Rose. - Jesteśmy o pół mili od brzegów Walii, a
nie na środku Pacyfiku. A mnie się chce jeść. Biorę kanapkę.
Wzięli się do jedzenia. Gaylord spałaszował swoje kanapki, a następnie pomógł
Rose i Stanowi uporać się z ich zapasem, jednocześnie budząc w obojgu niemiłe
uczucie, że są niezapobiegliwi. Gdy zjedli ostatnie okruchy i wypili kawę,
powiedział: - Bywa, że rozbitkowie w łodziach zjadają się nawzajem. - ,,Jak to
dobrze- pomyślał -że jestem z nimi. Ciocia Rose i pan Grebbie na pewno by nie
wiedzieli, co należy robić w takiej sytuacji."
- Och, Rose, czuję się jak ostatni głupiec - wybuchnął nagle Stan.
- Nie bądź dziecinny - powiedziała Rose. - To się mogło zdarzyć każdemu.
- Zakład, że ojcu by się nie zdarzyło - oznajmił Gaylord. - Bo ojciec to jest
naprawdę dobry wioślarz.
- Mogło się zdarzyć każdemu - powtórzyła Rose stanowczym głosem. Ale Gaylord
nie
patrzył już na nią, patrzył na wodę. - O, jest wiosło - powiedział.
Spojrzeli. Prąd czy wiatr przypędził wiosło prawie pod burtę łodzi. Rose poczuła
się zawiedziona. Jeżeli je odzyskają, zdążą przed piątą do domu. Bez wiosła będą
dryfowali godzinami, nie narażając się na specjalne niebezpieczeństwo. A Rose
lubiła dryfować. Bez Gaylorda czułaby się w siódmym niebie, lecz nawet z
Gaylordem było jej przyjemnie. Ale mały nadgorliwiec wychylił się już za burtę,
usiłował schwycić wiosło. Rose instynktownie przytrzymała go za nogi. -Trzymaj
mnie mocno, ciociu Rose. Chyba dosięgnę.
Widziała, że jego rozczapierzone palce prawie dotykają wiosła. Nagle rozkołysana
fala przysunęła je bliżej. Palce Gaylorda dotknęły już drewnianej łopatki - i w
tym momencie Rose puściła jego nogi. Niewiele brakowało, a Gaylord byłby wpadł
do wody. Nie wpadł jednak. Ale jego dłoń zamiast schwycić wiosło, gwałtownie je
odepchnęła. Oddaliło się podskakując na falach.
- Trudno, stary! Nie miałeś szczęścia - powiedział pan Grebbie.
Ale Gaylord był wściekły. - To ciocia Rose mnie puściła! - wrzasnął. - Już je
prawie miałem! Ach. te kobiety...
- Dałam ci trochę luzu. żebyś mógł dalej sięgnąć ręką - tłumaczyła się Rose.
Stan powiedział żałośnie: - Co ty musisz o mnie myśleć, Rose! Jestem chyba
ostatnim człowiekiem na świecie, który umiałby sobie poradzić w takiej sytuacji.
mówiąc, jestem człowiekiem, któremu nie należy powierzać łodzi...
- Nikt by nie zrobił więcej - powiedziała łagodnie. -Na pewno nas zauważą przed
zapadnięciem zmroku.
- Bardzo wątpię - oznajmił chłopiec. - Odpłynęliśmy dziesiątki mil od brzegu.
Czekali. - Tego wiosła to już w ogóle nie widać -zawiadomił ich Gaylord.
Czekali. Wołali chórem. Potem Gaylord zdjął koszulę, przy wiązali ją do wiosła i
dawali znaki. Żadnego rezultatu. - Widzę już chyba Irlandię - powiedział
Gaylord.
Czas płynął. Była czwarta. Ziemia i morze, chmury i niebo nabrały brudnawej
barwy późnego popołudnia. Czuło się chłód w bryzie wiejącej od morza. - Już nas
na pewno nie wyratują - zauważył wesoło Gaylord.
Rose było to najzupełniej obojętne. Trzymała głowę na ramieniu Staną i od czasu
do czasu podnosiła wzrok na jego poważną, zatroskaną twarz, uśmiechając się do
niego. - Głowa do góry, Stan - powiedziała. - Zapewniam cię, że nie umrzemy.
"Skąd ta pewność" - zastanawiał się Gaylord. - Czy to sęp? - spytał z nadzieją w
głosie, wskazując na mewę.
O piątej piętnaście dogoniła ich motorówka z rozżalonym właścicielem łodzi na
pokładzie. Gaylord skrzywił się z niesmakiem. Nie raczyli nawet przysłać
helikoptera. I żadnych szans, że będą z ciocią Rose i panem Grebbie ciągnęli
losy o to, kto kogo zje. Zaczął już rozumieć, że świat rzeczywisty rzadko
dorasta do świata wyobraźni.
Miał jednak coś niecoś do opowiedzenia. Zaledwie dobili do brzegu, powiedział
grzecznie: - Do widzenia panu i bardzo dziękuję - po czym zmieniony w sportowego
Jaguara pomknął najszybszym pasem słynnej autostrady M 1 do domu.
184
Stan powinien był być w domu przed pół godziną. A mieli jeszcze do przejścia
całą milę. - Czy twój przyjaciel poczeka? - spytała Rose.
Grebbie wydawał się zrozpaczony. - Chyba nie. Jest impetykiem, ma bardzo
porywczy charakter.
- To świetnie - powiedziała w roztargnieniu.
Rzucił jej zdumione spojrzenie. - W każdym razie mieliśmy już wykupione bilety.
Jeżeli nie wyjechał stąd zaraz po piątej, spóźni się na prom.
Wieczór był łagodny i ciepły. Rose wypełniało uczucie dziwnego zadowolenia,
uczucie jedności ze wzgórzami. Z ostrą trawą, po której szła, i z nieśmiałym,
zacnym człowiekiem u jej boku. - Stan, kiedy nam wiosło uciekło, zacząłeś coś
mówić...
Milczał. Nagle wybuchnął: - Chyba nie chcesz, żeby ci niedołęga w moim rodzaju
powtórzył te słowa?
Położyła głowę na jego ramieniu. - Chcę, Stan.
Wyrwał się jej niemal szorstko. Był chyba w równej mierze zły na nią, jak na
siebie. - Nie mogę prosić żadnej kobiety, żeby za mnie wyszła. Sam jestem
nieodpowiedzialny, wiec jak mogę brać na siebie odpowiedzialność za drugiego
człowieka? - Szedł nachmurzony, z głową spuszczoną, rękami w kieszeniach.
Nieszczęśliwa Rose prawie za nim biegła. - Ale skoro jestem gotowa
zaryzykować... - Uśmiechnęła się nerwowo.
Potrząsnął głową w milczeniu. Spojrzał na zegarek. Nawet najbliższemu
przyjacielowi robię zawód.
Wiedziała, że nie wskóra nic, dopóki Stan jest w nastroju głębokiej pogardy dla
samego siebie. Musi być cierpliwa, pocieszać się nadzieją, że jego przyjaciel
odjechał i potem, w ciągu najbliższych dwóch tygodni, postara się go zdobyć po
raz drugi.
W końcu dotarli do domu, gdzie czekała pani
Williams kipiąca złymi wiadomościami. - Och, proszę pana, był naprawdę wściekły.
Jak odjeżdżał, aż się trząsł, co do tego nie ma dwóch zdań.
Stan szarpał w przygnębieniu dolną wargę. Potem wyprostował zgarbione plecy. -
Naprawdę mu się nie dziwię - powiedział.
Pani Williams weszła do domu, bardzo zadowolona z wrażenia, jakie wywarły na
Grebbie'm jej wiadomości. - Przykro mi, Rose - powiedział. - Wydaje mi się,
że... że nie byłem zabawnym towarzyszem.
- Stan - wyszeptała. - Muszę ci się do czegoś przyznać. To moja wina, że Gaylord
nie schwycił tego wiosła. Nie pozwoliłam mu się wysunąć za burtę.
Przyjął jej słowa dość obojętnie. - Bardzo jesteś miła, Rose, że to mówisz. Ale
gdybym nie zgubił wiosła...
- Zrobiłam to umyślnie - ciągnęła z powagą. - Bo nie chciałam, żebyś odjeżdżał.
To ci usiłuję wytłumaczyć.
Rzucił jej spojrzenie, które ją przeraziło. - Muszę przyznać, że to niedźwiedzia
przysługa.
- Przecież sam mówiłeś, że... że wolałbyś nie jechać do Irlandii!
- Możliwe. Ale niedotrzymanie zobowiązania jest dla mnie czymś
niewypowiedzianie
wstrętnym. Stał zapatrzony w dalekie wzgórza, z siwiejącymi włosami
powiewającymi na wieczornym wietrze. Rose też utkwiła wzrok w dalekich
pagórkach. - Czy zostaniesz? - spytała.
- Chyba tak. Co innego mogę zrobić?
- W takim razie pewnie się zobaczymy. Dobranoc, Stan.
- Dobranoc - powiedział znikając w drzwiach.
Wracała do domu z ciężkim sercem. Co za sytuacja! Jeżeli mężczyzna nie kocha,
można przynajmniej starać się go zdobyć. Ale co się robi, kiedy mężczyzna
kocha, ale jest tak złego mniemania o sobie, że nie chce zaproponować
małżeństwa? Prosi się go o rękę? Och. właściwie zrobiła to dzisiaj. I bez
rezultatu. Więc jedyna pociecha, to że spędzą najbliższe dwa tygodnie w tej
samej wiosce. W ciągu czternastu dni będzie się starała go zwabić, nakłonić
pochlebstwami lub zmusić siłą do małżeństwa.
- Mieliśmy już ciągnąć losy - powiedział Gaylord zbliżając się do końca długiej
epopei.
- W jakim celu? - spytała mama.
- Żeby zobaczyć, kto kogo zje, to chyba jasne. Mama spojrzała na ojca. - Czy
wierzymy chociaż w jedno słowo tego, cośmy przed chwilą usłyszeli'.'
- Możecie spytać ciocię Rose - żachnął się Gaylord. Był obrażony. Zdarzyło się
coś naprawdę podniecającego, a oni po prostu nie chcą mu wierzyć. - Odpłynęliśmy
tak daleko, że widziałem brzeg Irlandii -dodał.
- Dziwię się, że nie widziałeś sylwetki Manhattanu na tle nieba - powiedziała
mama.
- Widziałem - zapewnił ją Gaylord, który nie miał pojęcia, co to jest, ale był
gotów zaryzykować. - Chociaż nie bardzo wyraźnie.
- Poczekamy i zobaczymy, co ciocia Rose będzie nam miała do powiedzenia -
oznajmiła mama.
- Chyba idzie - powiedział ojciec.
Ale nie była to Rose. Był to listonosz z depeszą. Depesza brzmiała: "Marigold
umarła dzisiaj rano. Ojciec".
Jocelyn siedział sam w saloniku. - Gdzie jest May? -spytała Rose.
- Na górze, pakuje się. Marigold umarła - odparł. Rose usiadła ciężko. - Kiedy
jedziemy?
- Jutro rano - powiedział Jocelyn. - Chciałem jechać sam, ale May się uparła, a
Gaylord chyba uważa, że śmierć w rodzinie jest okazją, której w żadnym przypadku
nie należy opuścić. - Uśmiechnął się do niej łagodnie.
- Jocelyn, czy my naprawdę musimy jechać? - spytała przytłumionym, zdławionym
głosem.
Rzucił jej zdziwione spojrzenie. - Uważam, że musimy. Ojciec był do niej bardzo
przywiązany. Na pewno odczuje stratę. Poza tym śmierć ciotki przypomina mu o
własnej starości.
- Tak - przyznała bawiąc się chusteczką i skręcając ją w małą, twardą kulkę. -
Będzie mu jej bardzo brak.
- Przykro mi, Rose - powiedział, zdziwiony jej zdenerwowaniem - ale myślę, że
powinniśmy jechać.
- Tak, naturalnie.
- Zresztą pan Grebbie też wyjechał, prawda?
- Nie - odparła. - Zostaje mimo wszystko. I dlatego... dlatego tak mnie to
zaskoczyło. - Skurcz bólu przebiegł jej twarz. - Wiem, że nie powinnam o tym
myśleć. Powinnam myśleć o Marigold i biednym ojcu. Ale... zawsze byłam
obrzydliwą egoistką.
Jocelyn objął ją ramieniem. "Biedactwo - myślał. -Pierwszy raz życie miało się
jej ułożyć..." - Zostaniesz -powiedział. - Wytłumaczę ojcu. Zostawimy ci domek i
wszyscy będą mogli strzępić sobie języki i mówić, jakie to niewłaściwe i jaką
jesteś złą córką.
- Dziękuję, Jocelyn - powiedziała. - Ale nie mogłabym zostać.
- Możesz i musisz.
Potrząsnęła głową. - Chyba nawet nie mam na to ochoty. Nie jestem już w...
odpowiednim nastroju.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Sprawy nie układają się dobrze?
- Nie bardzo. Może oboje jesteśmy za starzy i boimy się ryzyka. Nie wiem...
- Mimo to uważam, że powinnaś zostać.
Potrząsnęła głową. - Nie. Jadę z wami, Jocelyn. Jeżeli będzie chciał mnie
odszukać, wie, gdzie mieszkam. Ale nie sądzę, żeby się na to zdobył.
Po kolacji poszła zawiadomić Staną, że wyjeżdżają. Ale pani Williams
powiedziała, że położył się wcześnie spać i najwyraźniej nie chciała narazić się
na zrobienie czegoś niewłaściwego. Wobec tego Rose napisała do niego kilka słów.
Ale gdy rano odjeżdżali, Stan nie przyszedł się z nimi pożegnać.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Zatrzymali się w Chester. Gaylord, któremu zostało jeszcze dziesięć szylingów z
pieniędzy otrzymanych na wakacje, spoglądał tęsknie na wystawy. Chęć wydania
dziesięciu szylingów była nieodparta. Ale sklepy wydawały się mało interesujące;
same suknie albo stare meble i rupiecie.
Aż nagle, w jednym z tych sklepów ze starymi meblami, zobaczył coś - i nie mógł
uwierzyć własnym oczom. Naturalnie mama, ojciec i Rose, wracający właśnie do
samochodu, zirytowali się, że Gaylord stoi z wytrzeszczonymi oczami przed
wystawą antykwariatu i opóźnia odjazd. - Pośpiesz się, Gaylord! - zawołała mama.
Ale Gaylord chyba po raz pierwszy w życiu stracił mowę. Wybałuszył oczy w
milczeniu.
- Robi to naumyślnie, żeby nas zirytować - powie-
dział ojciec. - W antykwariacie na pewno nie ma rzeczy, które mogłyby mu się
wydać interesujące.
W końcu jednak góry musiały pójść do Mahometa. -Gaylord, mamy jeszcze długą
drogę przed sobą... -zaczął ojciec.
- Spójrzcie. - Chłopiec stukną) palcem w szybę. Spojrzeli. - Mój Boże ! -
zawołał ojciec. - Szklany przycisk do papierów...
- Nie wiedziałem, że taką rzecz można kupić w sklepie - powiedział Gaylord.
Byłby niemniej zdziwiony, gdyby zobaczył wystawioną na sprzedaż tęczę.
Ale umysł mamy zabrał się już do otwierania zamka szyfrowego. Tarcze wskakiwały
na miejsce. - Taki przycisk chciałeś dostać na Gwiazdkę? - zwróciła się do syna.
Gaylord nie słuchał, wchodził już do sklepu. - Ile... ile kosztuje ten przycisk?
- spytał zdyszanym z przejęcia głosem.
- Dziesięć szylingów - odparł subiekt. I dodał "proszę pana", czym Gaylord
poczuł się dodatkowo uhonorowany. Taki to był sklep.
Wygrzebał z kieszeni szortów i położył na eleganckim kontuarze cały zbiór -
muszle, sześciopensówki. kawałki sznurka, papierki od toffee, trzypensówki,
kamienie i miedziaki. Razem ze sprzedawca odliczyli dziesięć szylingów, po czym
Gaylord zgarnął resztę i wsunął do kieszeni. Sprzedawca włożył przycisk do
pudełka, owinął je w papier, otworzył przed swoim klientem drzwi. Gaylord
wyszedł dumnym krokiem członka rodziny królewskiej. - Powiedział do mnie:
"proszę pana" - zawiadomił swoich zdziwionych rodziców.
Wróciwszy do samochodu otworzył pudełko i patrzał w ekstazie. Ten przycisk
zamiast ratusza w Leeds miał w środku widoczek rzeki z łabędziami i wierz-
bami, ale poza tym był identyczny, tak samo okrągły, gładki, świetlisty. Gaylord
oglądał go ze wszystkich stron i doszedł do wniosku, że ze wszystkich stron jest
jednakowo ładny. I nagle gdzieś w jego głowie odezwał się podły, chytry,
szczwany głos. "Willowi też by się to podobało" - wyszeptał ten głos.
Gaylord udał, że go nie słyszy. Ale zrobiło mu się trochę markotno. - Mogę
zobaczyć? - spytała mama.
Podał jej przycisk. Trzymała go delikatnie w długich palcach. - Jest naprawdę
bardzo ładny - powiedziała.
- Tak - przyznał Gaylord. I znowu rozległ się szept tego obmierzłego,
ukradkowego głosu: "Willowi też by się podobał".
"Ale go nie dostanie" - warknął Gaylord w duchu, wysuwając dolną wargę.
"Will nie ma zabawek - upierał się głos. - A ty masz mnóstwo. I biednemu Willowi
brak piątej klepki."
"Nie dostanie go" - powtórzył Gaylord bardziej agresywnie, ale z mniejszym
przekonaniem.
Głos umilkł i odezwał się, kiedy byli już prawie w domu: "Pomyśl, za jakiego
dobrego, szlachetnego chłopca uważałby cię Will, jakbyś mu dał tę kulę".
Otóż dorośli mają długie lata doświadczeń w radzeniu sobie z tego rodzaju
podszeptami szlachetnego sumienia. Gaylord nie miał takich doświadczeń. Wsunął
ręce do kieszeni i leżąc ponuro na tylnym siedzeniu przyrzekł sobie, że jeszcze
się nad tym zastanowi.
Ale pamięć o Willu ożywiła inne myśli, których nie zdołał rozproszyć ostry wiatr
morski. "Bracia Willa znowu będą na mnie czyhali" - pomyślał ze strachem.
Żałował, że mimo wszystko nie został w Walii. Tam był bezpieczny. Bo tutaj
któregoś dnia, choćby nie wiem jak uważał, natknie się na nich - milczących,
nieruchomych, z rękami w kieszeniach, wpatrzonych w niego. Chwila ta będzie
początkiem strachu i cierpienia.
Wyszli z gorących promieni słonecznych do zaciemnionego hallu. Z życia w cień
śmierci. Czekał tu na nich dziadek. - Witajcie, dzieci. Teraz żałuję, że was
ściągnąłem do domu. - W jego głosie brzmiała przyjazna, melancholijna
serdeczność.
- W porządku, ojcze - powiedział Jocelyn kładąc dłoń na ramieniu starca. -
Przykro nam tylko, że to się stało. - Tak, w jakiś trudny do zdefiniowania
sposób ojciec zmalał odrobinę. Jakby wyciekła z niego cząstka siły. Nigdy nie
pytaj, komu bije dzwon...
Idąc podestem schodów na piętrze, Gaylord stwierdził, że pewne zamknięte drzwi
fascynują go w nieodparty sposób. Powoli, bardzo powoli, przysunął się do nich.
Położył rękę na klamce.
Klamka obróciła się ku jego zdumieniu i drzwi otworzyły się, jak każde drzwi.
Wstrzymując oddech, na palcach, podszedł do łóżka.
Cioteczna babka Marigold leżała przerażająca i majestatyczna. Była jednocześnie
czymś więcej i czymś mniej niż za życia; krucha, woskowa, groźna, władcza.
Gaylorda schwycił niemal ekstatyczny lęk, że zaraz usiądzie na łóżku i przemówi
do niego. Wyciągnął jednak palec i leciutko dotknął starego, zimnego policzka.
Było to jego przywitanie i pożegnanie. Zaczął cofać się tyłem do drzwi, ani na
sekundę nie odrywając oczu od ciotecznej babki Marigold. Za nic na świecie nie
obróciłby się plecami do tego nieobliczalnego przedmiotu.
Głos za nim wyszeptał: - Gaylord, nie powinieneś był tu przychodzić. Nie sam. -
Dłonie mamy spoczęły opiekuńczo na jego ramieniu. Matka i syn stali obok siebie,
May spoglądała z żalem na tę, którą życie tak dobrze przygotowało do samotności
śmierci. Następnie przeniosła wzrok na Gaylorda. Dostrzegła w wyra-
zie jego oczu coś, czego nie umiałaby określić - szacunek, zdziwienie, strach?
Po czym w milczeniu, trzymając się za ręce, wyszli z pokoju.
Rozdział dwudziesty drugi
"Jak dasz przycisk Willowi, będziesz miał mnóstwo frajdy - zapewnił go głos. -
Będzie taki wdzięczny, że poczujesz się trochę jak Pan Bóg."
Wszystko bardzo pięknie. Ale groza, jaką budzili młodzi Foggerty'owie, kalała
cały urok krajobrazu. Gaylord nie chciał wychodzić z domu sam. Zaczął
nienawidzić tych spkojnych dróżek, bać się czujnej ciszy łąk.
Z drugiej strony dom był pełen ludzi i właściwie nikt nie zwracał na niego
uwagi. Miał więc wspaniałą okazję, żeby wymknąć się niepostrzeżenie do lasu. I
jego sumienie już się o to postarało, że tylko ofiarowanie przycisku Willowi
mogło mu sprawić przyjemność.
Poszedł więc do starych kamieniołomów i jak zwykle zastał tam Willa. - Byłeś nad
morzem? - spytał Will.-Tak - odparł Gaylord. - Przywiozłem ci prezent. -Wręczył
Willowi pudełko i czekał, z przejęciem obserwował jego okrągłą jak księżyc,
bladą twarz.
Mogło się zdawać, że radość z otrzymania prezentu jest ponad siły Willa. Twarz
mu pociemniała, oddychał z trudem, jego palce drżały szarpiąc i rozrywając
papier. W końcu otworzył pudełko i patrzył na przycisk z pogardą i
rozczarowaniem. - Do czego to? -spytał.
W Gaylordzie zamarło serce. - To jest przycisk -powiedział. - Jak ten, który ci
zginął.
Willowi zwęziły się oczy. - Jak ten, co mi go zwędziłeś! - wybuchnął.
- Nie zwędziłem, Will. Ale przywiozłem ci drugi, żeby... żeby ci wynagrodzić
stratę.
Will spojrzał na przycisk z niesmakiem. -Ten jest do niczego. Na rzekę to mogę
patrzeć co dzień. W tamtym było miasto i różne takie.
Oto, do czego prowadzi słuchanie głosu sumienia. Gaylord nie czuł się już jak
Pan Bóg, ani trochę. Will też nie miał z tego żadnego pożytku. Gaylord
powiedział: - Dobrze. Jak ci się nie podoba, zabiorę go.
W oczach Willa pokazał się chytry błysk. Zakrył kulę ręką. Gaylord już miał mu
ją wyrwać, gdy nagle ugięły się pod nim kolana. Zobaczył młodych Foggertych,
którzy bez słowa schodzili w dół do kamieniołomów. Sądząc po minach przybyli tu
z określonymi zamiarami.
Rodzina zjechała się ze wszystkich stron. Dom był pełen. Po śmierci ciotka
Marigold nabrała ważności, jakiej nie udało jej się osiągnąć w skromnym życiu.
Przyjechali ciotka Bella i wuj Ben, oboje dziwnie ściszeni; Becky, ładniejsza
niż kiedykolwiek dotąd, Piotr; krewni przygotowani od lat do rozpoczęcia tej
samej podróży, w którą wyruszyła Marigold.
Rozległo się pukanie. Rose poszła otworzyć drzwi. Zobaczyła na progu Staną.
Nie uśmiechał się do niej, patrzył na nią z niepokojem. - Wejdź! - powiedziała.
- Myślałam, że jesteś w Walii.
- Nie miałem po co tam siedzieć - odparł. - Jestem w drodze do domu.
- Ładnie z twojej strony, że wpadłeś. - Nie powiedziała tego tonem oficjalnym,
tylko z serdecznością, jakby naprawdę uważała, że postąpił cudownie. Stał wciąż
w drzwiach, w kasku motocyklowym na czubku głowy. Trzymał w jednej dłoni
rękawice i trzepał nimi nerwowo po drugiej. - Chciałem ci powiedzieć, jak., jak
bardzo mi przykro, że twoja ciotka umarła.
- Wejdź - zaprosiła go Rose, przerażona, że zaraz wskoczy na skuter i czmyhnie
do hrabstwa Durham.
Potrząsnął głową. - Masz dom pełen ludzi, nie może być inaczej.
Była to prawda. Mała szansa, że będą tu mogli porozmawiać spokojnie...
zakładając nawet, że on pragnie takiej rozmowy. Nagle przyszła jej do głowy
pewna myśl. - Słuchaj, Stan. Wybieram się właśnie do wsi. Może byś ze mną
poszedł?
Spojrzał na nią niepewnie. - Powinienem niedługo wyjechać. Nie znam drogi stąd
do Durham.
- Chodźmy - powiedziała obdarzając go uśmiechem, za którym krył się straszny
niepokój serca.
Cisza w kamieniołomach przytłaczała. Bracia Willa zbliżali się powoli do
Gaylorda.
Stał w palących promieniach słońca i patrzał, jak idą. Śledził oczami każdy ich
groźny ruch. Nie odrywali wzroku od jego twarzy.
Stał tak - drobny, przekorny, bezradny - na nogach mocno wpartych w ziemię, z
plecami wyprostowanymi, podbródkiem wysuniętym.
Otoczyli go, byli teraz bardzo blisko. Sucha, przepojona kurzem woń starych
ubrań, ostra woń potu zdawała się wypełniać kamieniołomy. Ucieczka była
niemożliwa. W którąkolwiek stronę zrobiłby pół kroku, wpadłby na jednego z nich.
Bert przysunął twarz do twarzy Gaylorda. Wargi wykrzywiły mu się pogardliwie,
jak zawsze, kiedy miał przemówić. - Twój ojciec to łobuz - powiedział.
Gaylord stał nieruchomo jak posąg. Pot zalewał mu oczy, ale nie śmiał mrugać;
jeszcze by pomyśleli, że płacze.
Bert zażądał: - Powiedz: Mój ojciec to zwykły łobuz. No jazda, prędzej.
Gaylord milczał.
Bert podniósł z wolna nogę. A potem z rozmyślną zjadliwością kopnął Gaylorda w
goleń. - Powiedz: Mój ojciec to zwykły łobuz - powtórzył.
Powoli mrok zasłaniał wszystko. Kamieniołomy zaczęły wirować dokoła. Ból
rozchodził się, przenikał całe ciało.
Gaylord milczał.
Bert stracił panowanie nad sobą. - Gadaj! - wrzasnął. - No, jazda! Powiedz: Mój
ojciec... - uderzył Gaylorda pięścią w oczy.
Gaylord osunął się na ziemię i teraz Bert kopał malca z wściekłością, aż jego
bracia przelękli się i odciągnęli go. Gaylord leżał lepki od krwi pod palącymi
promieniami słońca. Zbiegły się wielkie muchy i łaziły po nim żarłocznie.
Rozdział dwudziesty trzeci
Stan zostawił swój ekwipunek w hallu i wyszedł z Rose w słoneczne popołudnie.
Nie odzywał się. Wsunęła mu rękę pod ramię. - Nie martwisz się już chyba tą
niemądrą przygodą w łodzi? - spytała trochę kpiąco.
- To nie była niemądra przygoda - zaprotestował. -To było zdarzenie symboliczne
dla całego mojego życia.
Zatrzymała się w miejscu. - Och, nie bądź niemądry! - rzuciła z pasją. - Wszyscy
robimy czasem idiotyczne rzeczy. Ale nie rozmyślamy o nich tygodniami.
- Bardzo cię przepraszam - powiedział ozięble. A ona pomyślała z rozpaczą w
sercu: "O Boże, teraz już wszystko zepsułam".
Ale nagle Stan zawołał: - Co to?
- Stare kamieniołomy... - zaczęła. - Kiedyś...
- Nie - powiedział. - O, tu. - Wskazał stratowane krzaki u wejścia do
kamieniołomów.
Spojrzała - przerażona zobaczyła chłopięcą nogę sterczącą z gęstwiny pokrzyw.
Ale Stan odgarniał już zielska. - Rose, nie podchodź bliżej! - zawołał. - To
twój bratanek!
Ale Rose stała tuż obok, patrzała ze zgrozą na skrwawione, powykręcane,
nieruchome ciało Gaylorda. - On chyba... nie jest... nieżywy? - spytała z
niedowierzaniem.
Tymczasem Stan uwijał się w szaleńczym pośpiechu; darł swoją koszulę, obwiązywał
nią mocno ramię Gaylorda. I jednocześnie mówił stanowczym, rozkazującym tonem:
-
Nie, nie jest nieżywy. Ale ciężko pobity. Idź do domu i sprowadź jak najprędzej
pogotowie. Potem tu wróć.
- Tak - powiedziała. - Tak, Stan. - I natychmiast odeszła. Zrobiło jej się
niedobrze na widok krwi, ale opanowała słabość i przebyła całą drogę biegiem. W
domu był tylko Jocelyn. Zobaczyła wyraz niemal komicznego zdumienia na twarzy
brata. - To Gaylord... - wykrztusiła zdyszanym głosem. - Jest ranny w starych
kamieniołomach.
Cała krew odpłynęła mu z twarzy. - Przecież - zaczął. - Przecież...
Rose nakręcała już numer. Przez chwilę Jocelyn patrzył na nią oszołomiony. Potem
wybiegł z domu i nie zatrzymał się, póki nie dotarł do kamieniołomów.
Był tam Stan Grebbie, pilnował nieprzytomnego Gaylorda. Znalazł gdzieś wodę i
resztką koszuli zmył z niego krew. Jocelyn spojrzał na syna. Widok małej,
pokaleczonej twarzy napełnił go nie znanym dotąd uczuciem litości i gniewu. -
Będzie żył? - spytał. Zdumiał go dźwięk własnego głosu.
- Tak, chyba tak - odparł Stan. - Ale nie jestem lekarzem.
Jocelyn przykląkł na ziemi, ujął rękę syna. - Dziękuję panu - wyszeptał. -
Dziękuję panu za to, co pan zrobił.
Stan powiedział bardziej do siebie niż do Jocelyna: -Świat jest przerażający.
Jak można się tak pastwić nad dzieckiem?
- Ma pan słuszność. - Jocelyna zdziwiła gorycz, którą usłyszał w swoim głosie.
Nie był do niej przyzwyczajony. - Świat jest przerażający.
W rozgrzanym powietrzu unosił się słodki zapach kapryfolium, liście na tle
błękitnego nieba były zielone i nieruchome.
Usłyszeli szybkie kroki zbliżające się dróżką. Jocelyn podniósł głowę. Była to
May w towarzystwie Rose. Spojrzała na męża, jakby był obcym człowiekiem. A
potem
uklękła obok syna i podłożyła mu ręce pod głowę. - Kogoś za to zabiję -
powiedziała spokojnie.
Nadszedł wieczór. Gaylord był w szpitalu, znajdował się między życiem a
śmiercią. Dom był teraz pełen zarówno krewnych, jak policjantów. Jocelyn miał
uczucie, że to sen. Przecież nikt nie mógł zrobić Gaylordowi rzeczy tak
okrutnej. To się nie mieściło
w głowie. Nagle zorientował się, że ktoś do niego mówi. Zebrał myśli z
największym trudem. Była to May, jego żona, matka Gaylorda. - Co mówiłaś? -
spytał patrząc na nią półprzytomnie.
Położyła dłoń na jego ramieniu. - Powiedziałam: "Jedziemy, mój drogi".
Zdobył się na ogromny wysiłek. I nagle wybuchnął: -Mój Boże... To znaczy?...
Skinęła głową.
Odwiózł ją do kliniki i wrócił do domu, sam. Nie ma May, nie ma Gaylorda. Ale
może teraz, w samotności, będzie mógł spokojnie pomyśleć, do czego nie był
zdolny od chwili, gdy zdarzyła się ta potworność. Spróbuje ją skonfrontować ze
swoim życiem, zapatrywaniami. Postara się zbadać wszystkie jej elementy. Stara
kobieta umarła, młoda kobieta rodzi. Bóg w niebie, piękno lata i dziecko pobite
niemal na śmierć. Słońce, gwiazdy, śmiech, miłość czułych serc; kły, dziób i
pazury, żałosna garstka piór kalających piękno majowego poranka.
Jaka jest odpowiedź? Nie wiedział. Gdzieś, może tuż za krawędzią świadomości,
wszystko było jasne jak słońce. Może kiedyś się przedrze, przebije ostatnią
barierę myśli. Ale nie teraz. Nie teraz.
Stan powiedział do Rose: - Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, zostanę i
zanocuję w wiosce. Chciałbym wiedzieć, jak jest z Gaylordem, zanim... zanim
pojadę dalej.
- Och, zostań - ucieszyła się Rose. - Słuchaj. Niestety, nie możemy cię
przenocować, ale przyjdź rano na śniadanie.
Wydawał się zachwycony. - Jeśli jesteś pewna, że...
Przyszedł więc rano. W połowie śniadania wkroczył do jadalni Jocelyn z twarzą
tak wymizerowaną, jak gdyby nie spał całą noc, i powiedział: - May urodziła
córkę. A Gaylord jest przytomny i dopomina się o jedzenie. Widziałem ich...
wszystkich troje. Oba moje śliczne dzieciaczki i ich matkę. - Zaśmiał się
niepewnie, usiadł i bezgłośne łzy zaczęły mu płynąć po twarzy.
Trochę później wziął Rose i Staną na bok i powiedział: - Uratował pan Gaylordowi
życie. Naprawdę nie wiem, jak... jak mam wyrazić to, co czuję.
W pierwszej chwili zdawało się, że Stan się rozpłacze. Był tak wzruszony. Potem
coraz głębsza radość rozlewała się na jego twarzy i wyglądało, że za chwilę
pęknie z dumy. Ale powiedział skromnie: - Dobrze się składa, że znam się na
udzielaniu pierwszej pomocy.
- Uratowałeś go! Naprawdę go uratowałeś! - zawołała Rose patrząc na niego takim
wzrokiem, jakby był najcudowniejszą istotą na ziemi.
- Gdybym był królem, ofiarowałbym panu połowę mojego królestwa - powiedział
Jocelyn. - Albo rękę mojej córki... gdyby nie była trochę za młoda.
Stan poczerwieniał, przełknął głośno, uśmiechnął się, spoważniał i wymamrotał: -
Mógłby mi pan ofiarować rękę swojej siostry.
Jocelyn jeszcze się zastanawiał nad sensem tych słów, gdy Rose zawołała
radośnie: - Stan! - i padła w jego objęcia. Śmiejąc się, tuląc do ukochanego,
mówiła sobie w duchu: "Jakie to dziwne, że właśnie dzięki Gaylordowi, którego
nigdy specjalnie nie lubiłam, Stan zyskał dość pewności siebie, żeby mnie
poprosić o rękę".
Rozdział dwudziesty czwarty
Dzień pogrzebu był piękny, takie dnie zdarzają się czasem pod koniec lata: niebo
bezchmurne i lekko zamglone, drzewa nieruchome, powietrze ciche. Krajobraz
widziało się jakby przez zasłonę z cieniutkiej gazy. Wszystkie kontury były
złagodzone, miękkie. W takim dniu nikomu nie powinno się odmawiać słońca. Ale
tak być musiało.
Po pięknym dniu przyszedł piękny wieczór. Gdzieś za wzgórzem zaszczekał pies.
Słychać było daleki brzęk baniek na mleko. Po drugiej stronie doliny parowóz
wyrzucał kłęby białej pary. Na ścieżce śpiewało dziecko. Głos dziecka był słodki
i czysty, choć bez żadnej melodii; niewinny i radosny. Słysząc go Jocelyn poczuł
bezbrzeżny smutek, chociaż nie umiałby powiedzieć dlaczego. Czy dlatego, że
beztroska piosenka dziecka tak się prędko musi skończyć? Czy dlatego, że słysząc
ją słyszał pieśń własnej straconej niewinności? Czy wreszcie dlatego, że w domu
był stary człowiek, który już nigdy nie będzie śpiewał?
Znalazł ojca w gabinecie. - Jest ładny wieczór -powiedział. - Nie chciałbyś się
przejść, ojcze?
Starzec spojrzał na niego. - Tak - odparł podnosząc się z trudem. - Tak. To
ładnie, Jocelyn, żeś po mnie przyszedł.
Szli szczytami niskich wzgórz okalających dolinę, której dnem płynęła rzeka.
Milczeli, jak milczał ten cichy wieczór. Ale Jocelyn widział, że ojciec chłonie
otaczające go piękno; z czujnością zwierzęcia wciągał w nozdrza łagodne
powietrze, stąpał po aromatycznej ziemi mocnym, rozmiłowanym krokiem i raz po
raz spoglądał w tę stronę nieba, gdzie słońce schodziło w dół ku białym kłębom
mgły na nadrzecznych łąkach.
Wreszcie zatrzymał się, oparł na lasce i patrzał, jak czerwona kula słońca
zapada się w ziemi. Obserwował płowiejące na niebie ciepłe różowości i błękity,
chłodne zielenie. Obserwował gwiazdę wieczorną pulsującą jaskrawo na czystym,
pustym niebie. W końcu obrócił się do syna. - Piękne widowisko, Jocelyn -
powiedział.
- Tak, piękne.
John Pentecost ruszył w kierunku domu. Jego syn szedł obok. I rzecz niezwykła,
ale starzec z trudem dobierał słów. - Piękne widowisko - powtórzył. - Czy
myślisz... że za tym wszystkim... kryje się cokolwiek? Czy jest to po prostu
coś, co wszyscy przywykliśmy uważać za przejaw piękna... czy też jest to wyraz
czegoś... miłości... Bożej dobroci?
Jocelyn milczał chwilę. - Nie wiem - przemówił w końcu. - Wierzę... tak mi się
zdaje... że to, cośmy chwilę temu widzieli, było ukazanym nam przelotnie skrajem
szaty. Ale nie wiem. Naprawdę nie wiem.
- Możliwe, że drwi z nas po prostu - mruknął starzec.
- Drwi?
- Ta wspaniałość zachodu słońca. Kiedy przecież... jedyną rzeczywistością... są
robaki i wilgotna ziemia.
Szli dalej. W dole pod nimi rzeka wiła się na dnie doliny jak srebrzysty wąż.
Nad ich głowami zapalały się jedna po drugiej gwiazdy. Zanim ujrzeli światła
farmy, zapadła ciemność; niebo było przepasane Mleczną Drogą jak wstęgą orderu.
Starzec zatrzymał się, spojrzał w górę; potem wszedł pierwszy do domu. Z wielką
uwagą odstawiał laskę na stojak w hallu. -Wiesz, będzie mi brak Marigold.
Najpierw twoja matka. Potem ona. - Uśmiechnął się do syna jednym ze swoich
rzadko pojawiających się uśmiechów. - Teraz kolej na mnie.
Jocelyn spytał łagodnie: - Boisz się?
Ojciec rzucił mu szybkie spojrzenie. - Nie... Nie boję się. Ale wiesz, będzie mi
brak tego wszystkiego. Będzie mi brak ziemi pod nogami i wiatru na wargach, i
słońca na czole.
Postawił nogę na pierwszym stopniu. Jocelyn powiedział: - Dobranoc, ojcze. Spij
dobrze. - "Od bardzo dawna - pomyślał - nie byliśmy tak sobie z ojcem bliscy.
Ale ojciec już się nie bronił. Drzewo zaczynało się chwiać."
Zapalił lampę nad biurkiem. Położył przed sobą czystą kartkę papieru i długo
siedział myśląc o wielu rzeczach: o Rose i jej miłości, o Becky i jej miłości, o
ojcu spoglądającym zachłannie na jeszcze jeden zachód słońca, jeszcze jeden z
tych niewielu, jakie mu pozostały; o May, jak ją widział przed brzaskiem w dniu
Bożego Narodzenia, kiedy w jej uśmiechu były wszystkie obietnice nieba; o
pozbawionej melodii piosence małego chłopca wśród łąk; o ciemności sięgającej od
tego kręgu światła aż po najdalszą gwiazdę; o ciotce Marigold, biednej
staruszce, która wyruszyła sama w tę najmroczniejszą podróż; o Gaylordzie,
zwłaszcza o Gaylordzie, który tak wcześnie poznał bezsensowne okrucieństwo
naszych czasów.
Była już północ, gdy w końcu zgasił lampę. A napisał tylko cztery linijki.
Cztery linijki nie przeznaczone do druku.
Porządkując w kilka tygodni później biurko męża May znalazła kartkę z czterema
linijkami umieszczonymi pośrodku, jak wiersz.
Za kręgiem światła gwiazdy.
Za słońcem zachodzącym skrzydła serafinów.
Za obliczem okrucieństwa oblicze miłości.
Za obliczem ukochanym oblicze Boga.
Odszukała Jocelyna, który rąbał drzewo w szopie. -Ty to napisałeś? - spytała.
Spojrzał. - Tak.
Usiadła na klocku. - Wierzysz w to? Mimo tego, co spotkało Gaylorda? Mimo
tamtych innych rzeczy?...
- Tak - odparł. - Dlatego to napisałem. - Spojrzał na nią, uśmiechnął się. - A
ty wierzysz? - spytał.
- Jeśli ty wierzysz - powiedziała. - Tak. Bo mam do ciebie zaufanie, Jocelyn.
- Dziękuję, May. - Przejechał palcami po ostrzu siekiery. - Naturalnie mogę się
mylić. Ale... myślałem o tym dużo.
- Ja też o tym myślałam. Kiedy zobaczyłam ciotkę Marigold. Kiedy... kiedy
zobaczyłam Gaylorda. Ale ostatecznie to ty za mnie zdecydowałeś.
Rozdział dwudziesty piąty
Była to jesień królewska. Przyniosła wszystko. Poranki wybielone mgłą, która
zmieniała dolinę w spodek pełen mleka; bezwietrzne, gorące, miodowozłote
południa; popołudnia tak ciche, że słychać było stuk kasztanów spadających w
trawę; wieczory rozjaśnione blaskiem księżyca, który spoglądając w dół uśmiechał
się do kochanków siedzących na wysrebrzonej rosą trawie, do czujnej myszy o
błyszczących ślepkach, do łopocącej skrzydłami sowy. Za dnia bydło wymachujące
ogonami, zadowolone, stało w ciepłej przybrzeżnej wodzie. A wilgotny, jakby
zgniły zapach rzeki mieszał się z ostrym zapachem pokrzyw i wytwarzał woń,
której Gaylord nigdy nie miał zapomnieć.
Bo Gaylord wrócił do domu. Trochę bledszy, trochę
powolniejszy w ruchach, odrobinę apatyczny. Ale wynagradzał sobie słabość
fizyczną swoim zwykłym samochwalstwem. Bo jeśli chodzi o fakty, ojciec był
irytująco powściągliwy. Mimo to chłopiec zdołał odtworzyć przebieg zdarzeń,
przynajmniej w ogólnych zarysach, a gdy brakowało mu jakiegoś szczegółu,
natychmiast wypełniał lukę wyobraźnią. Kilka rzeczy sprawiało mu szczególną
przyjemność. W domu i w kamieniołomach aż się roiło od policji. Foggerty'owie
narazili się na surowy gniew przedstawicieli prawa i na pewno powędrują wszyscy
na długie, długie lata za kratki. No i jeszcze był ten rozkosznie podniecający
fakt, że bucior jednego z Foggertych wyszarpał mu dziurę w ramieniu, którą to
dziurą o mało nie uszło z niego życie. I tylko zbiorowy wysiłek całego personelu
szpitalnego (jak to podsunęła Gaylordowi jego wyobraźnia) zdołał go wyrwać z
objęć śmierci.
Chełpił się jeszcze czymś innym. Miał małą siostrzyczkę, kogoś młodszego od
siebie. Nie był już najniższą formą życia w swojej rodzinie.
- Czy mogę to obejrzeć? - spytał, zaledwie mama wróciła do domu.
Ale przeprowadzając inspekcję nie objawiał entuzjazmu. Słowo "siostra"
wyczarowało w jego wyobraźni osóbkę z warkoczykami i skakanką, na pewno
jednak
nie tego pomarszczonego stwora. - Włosów ma trochę przymało - stwierdził. -
Jesteś pewna, że to dziewczynka?
- Najzupełniej - odparła mama.
Jakie to dla niej typowe. Nigdy żadnych wątpliwości. Gaylord postanowił jednak
wstrzymać się z ostatecznym sądem. Wcale nie byłby zdziwiony, gdyby się ten
stwór mimo wszystko okazał chłopcem - chociaż mama taka jest pewna siebie.
Ale ojciec zwrócił się do niego z wielką powagą.
-Jesteś za nią razem z nami współodpowiedzialny. Musisz się nią opiekować i
strzec jej od wszelkiego zła. "Dobrzy sobie" - pomyślał Gaylord. Nie pytali go,
czy chce mieć siostrę. Nie raczyli. A teraz naturalnie żądają, żeby wziął na
siebie część odpowiedzialności.
- Idę się przejść - oznajmił.
- Mogę ci towarzyszyć? - spytał ojciec.
- Owszem - zgodził się wspaniałomyślnie.
Wyszli przed dom. - Chodźmy na stok, posiedzimy trochę na słońcu - zaproponował
ojciec.
Ruszyli w drogę. Gaylord czuł się bardzo dojrzały, bardzo swobodny. Miło było
mieć w domu kogoś młodszego od siebie. Może mama zacznie mu teraz okazywać
trochę więcej szacunku.
Weszli na zbocze. Gaylord położył się z szeroko rozrzuconymi nogami, a ojciec
usiadł po turecku i przystąpił do miłego rytuału napełniania i zapalania fajki.
Potem chowając zapałki znalazł w kieszeni jabłko i rzucił-je1 Gaylordowi.
Jocelyn siedział wypuszczając kłęby dymu i rozkoszując się ciepłym dotykiem
słońca na policzku. Brzęczenie pszczół było odgłosem nie mniej słodkim od miodu.
Odgłos smakowitego chrupania dochodził od strony Gaylorda, sennie podróżującego
przez gorące, długie popołudnie. Jocelyn czuł dziwną lekkość, niemal jak gdyby
stał obok samego siebie analizując położenie Jocelyna Pentecosta. Przyjrzał się
synowi, który leżał rozwalony na słońcu z całkowitą beztroską młodości; nagim
ramieniem zasłaniał oczy, silnymi zębami szarpał miąższ jabłka.
"O niego mogę się nie martwić - pomyślał Jocelyn. -Rany ciała wygoiły się, a w
psychice wypadek nie pozostawił żadnego śladu, może tylko uczynił malca odrobinę
pewniejszym siebie. A jeśli się z tego wyleczy, da sobie radę z większością
przeszkód, jakie życie
stawia nam na drodze. A co uczyni ze swoim życiem0 - zastanawiał się Jocelyn. -
Och, w każdym razie będzie indywidualistą. Weprze nogi mocno w ziemię i będzie
się umiał godzić z przeciwnościami losu; będzie dość prawdomówny i odrobinę
uczciwszy od większości ludzi. Tak - myślał z dumą - będzie odważnym, uczciwym
człowiekiem, nie pozbawionym pewnego uporu i samodzielnie myślącym. A
wszystkie
te cechy dziedziczy po swojej matce, nie po mnie, biednym durniu."
Wstał, położył dłoń na gorącym od słońca kolanie Gaylorda. - No to na razie -
powiedział. - Wracam do matki.
- Na razie - odparł Gaylord. Spojrzał na ojca. W jego czarnych oczach była
powaga, poczucie odpowiedzialności starszego brata. I nagle uśmiechnął się i był
znowu najszczęśliwszą ze wszystkich istot - małym chłopcem jedzącym jabłko w
słońcu, pod angielskim niebem.