Wiosenni kochankowie
Cait London
Tytuł oryginału:
LIGHTFOOT AND LOVING
WIOSENNE FANTAZJE
Rozdział pierwszy
Morgan Lightfoot pozwolił sobie na skąpy uśmiech,
co zdarzało mu się dość rzadko. Grzały go promienie
słońca, wpadające przez przedmą szybę do chevroleta bel
air, model 1956. Samochód ten stanowił niezbędny re-
kwizyt wyprawy Morgana, który wiejską drogą w stanie
Wyoming nieuchronnie zmierzał ku doskonałej i przez
to wielce satysfakcjonującej zemście na zmorze swego
życia, niejakiej Susanie Elizabeth Loving, znanej jako
S.E. Loving.
Rozejrzał się przed wjazdem na skrzyżowanie i do-
piero wtedy wprowadził na nie wóz. Nagle oślepił go
metaliczny błysk. Gwałtownie przycisnął pedały sprzęg-
ła i hamulca. Zapiszczały opony jego klasycznej cztero-
drzwiowej piękności, którą niedawno osobiście wymył,
wypolerował i wychuchał. Idealnie wyregulowany silnik
kaszlnął i zamarł bez życia.
Najnowszy model buicka w szalonym skręcie minął
o milimetry maskę chevroleta, zatrząsł się, pokonując se-
rię dziur w drodze, a potem śmignął w dal, ku miaste-
R
S
czku zwanemu Pothole. Morgan zamknął oczy, zatrzy-
mując w pamięci twarz kobiety prowadzącej buicka, któ-
rą dostrzegł w niewielkim wycinku przedniej szyby,
oczyszczonym z grudek błota. To ona! S.E. Loving!
Wolno zaczerpnął tchu, ponuro zacisnął usta, wreszcie
przekręcił kluczyk w stacyjce swego cudu techniki. Sil-
nik znowu zamruczał. Od czasów szkoły średniej Aliśka,
bo tak nazywał swój pojazd, zawsze była wielką miłością
Morgana. Na uniwersytet, gdzie wykładał historię, jeździł
zazwyczaj terenowym fordem kombi z napędem na czte-
ry koła, do tej misji specjalnie jednak wybrał Aliśkę. Do-
wiozła go z Kansas City na to odludne skrzyżowanie
w górach bez najmniejszego zająknięcia silnika i tu nagle
omal nie straciła niewinności, zgwałcona przez jakiegoś
zapapranego buicka.
Ząbębnił palcami po kierownicy i pieszczotliwym ge-
stem strzepnął niewidzialny pyłek z tablicy rozdzielczej.
Ponownie odetchnął głęboko, by rozluźnić mięśnie swego
okazałego ciała, mającego niemal metr dziewięćdziesiąt
wzrostu. Daleko przed sobą widział jeszcze tył buicka,
zyzgakujący na drodze mocno przypadkowym torem, po-
dobnym do tego, jakim S.E. Loving podążała przez życie.
Z czułością ułożył dłoń na siedzeniu Aliśki, dokładnie
w miejscu splamionym kiedyś przez Loving coca-colą.
Miał wtedy szesnaście lat i właśnie odebrał Aliśkę od
lakiernika, który zręcznie zamaskował skazy na wygrze-
banym ze złomowiska błotniku. Już w wieku jedenastu
lat S.E. Loving była zmorą Morgana. Zbezcześciła Aliśkę
w dniu, gdy podwoził ją do sklepu, zmuszony do tego
przez okoliczności. Matka dziewczynki źle się czuła,
a ponieważ Lightfootowie i Lovingowie byli sąsiadami,
R
S
wielce szanowna rodzicielka Morgana zaoferowała po-
moc w imieniu syna. Oczywiście, nie pytając go wcześ-
niej o zgodę!
Tak więc wiózł tę małolatę, choć stokroć bardziej wo-
lałby mieć obok siebie Lacy Norton. Lacy miała wyraźnie
zarysowane piersi, niesamowicie długie, opalone nogi,
gęste blond włosy, spadające do ramion, i obiecujące,
zmysłowe usta. Podobnie jak dosłownie wszystkie na-
stolatki płci męskiej w Pritchard, Morgan snuł marzenia
o Lacy leżącej na wygodnym przednim siedzeniu Aliśki
w trakcie seansu w samochodowym kinie. Mieliby tam
dyskretne gniazdko miłosne za zaparowanymi szybami...
Gniewnie spojrzał za buickiem, prawie już niewido-
cznym w chmurze pyłu, wzbijającej się spod jego kol.
Niestety, plecy Lacy nigdy nie zetknęły się z siedze-
niem Aliśki, a to z powodu Susany Elizabeth. Po tym
jak poplamiła fotel chevroleta, Morgan potężnie na nią
ryknął, a ona się pobeczała. Nie cichutko, ledwie sły-
szalnie: wydawała z siebie przeraźliwe skowyty, które
słyszało całe miasto, włącznie z Lacy Norton, która po-
tem oskarżyła go o bicie dzieci.
Teraz Morgan miał czterdzieści trzy lata, do tej pory
jednak nie zapomniał o wkładzie, jaki ta osoba wniosła
w jego młodzieńcze cierpienia.
Gdy porzucił niewinny wiek, jego życie wcale nie
układało się lepiej. Była żona Morgana miała w sobie
coś z samobójczej determinacji S.E. Loving. Po burzli-
wym rozwodzie Morgan, wówczas trzydziestoletni, zde-
cydował się zrezygnować ze stałych związków na rzecz
mniej cywilizowanego seksu bez zobowiązań. Uciekał
R
S
przed wszystkim, co pachniało stałością, chociaż raz czy
dwa zdarzył mu się nieco dłuższy romans.
Wrzucił bieg i wyjechał powoli na pustą już teraz dro-
gę. Przycisnął pedał gazu.
Drogi życiowe jego i Susany dość często się krzy-
żowały. Morgan pomagał wyszukiwać unikatowe ekspo-
naty dla Muzeum Historii Amerykańskiej przy Uniwer-
sytecie Laird, natomiast S.E. Loving pracowała w pry-
watnym muzeum, finansowanym przez bogatych spon-
sorów. W ciągu ostatnich dziesięciu lat podebrała Mor-
ganowi w ostatniej chwili ni mniej, ni więcej tylko dwa-
naście atrakcyjnych nabytków, za każdym razem nie prze-
bierając w środkach, a w rywalizacji stosując taktykę ka-
mikadze. Podobnie zresztą jak teraz, w drodze do Po-
thole.
Po ostatnim jej wyczynie, który przepełnił czarę go-
ryczy, Morgan postanowił się zemścić. S.E. Loving
sprzątnęła mu sprzed nosa zabytkowe drewniane krosno,
stanowiące własność rodziny Fosterów. Zdołała wyłudzić
je jako dar, zanim Morgan przekonał właścicieli do za-
kupu. Teraz jednak za nic nie mógł dopuścić do zagar-
nięcia zestawu równie zabytkowych lalek z kolekcji
Annabelle Merrill. Ten eksponat musiał trafić na półki
muzeum Uniwersytetu Laird, a nie do tej ciasnej pery-
feryjnej kostnicy, w której pracowała Susana. Morgan był
pewien, że tym razem mu się uda.
Susana Elizabeth Loving spojrzała we wsteczne lu-
sterko. Tego lśniącego czerwonego chevroleta poznałaby
zawsze i wszędzie. Za kierownicą widziała potężną syl-
wetkę i zaciętą minę Morgana Lightfoota. Na nosie miał
R
S
okulary z przyciemnionymi szkłami, w których wyglądał
jak gangster.
- Jak wilk - skorygowała na głos tę myśl. Takie prze-
zwisko przylgnęło do Morgana Lightfoota w środowisku
pracowników i właścicieli muzeów. Ów „wilk" był wy-
kładowcą historii zachodniej części Stanów Zjednoczo-
nych, a jednocześnie sprawował funkcję kustosza muze-
um Uniwersytetu Laird. Eksponaty wynajdywał i pozy-
skiwał z niebywałą skutecznością. No i szalenie utrud-
niał jej docieranie do wartościowych łupów, toteż kilka
ostatnich sukcesów wprawiło ją w dumę i zachwyt.
Rozmyślając o Lightfoocie, nieświadomie docisnęła
pedał gazu. Zatwardziały pracoholik. Gęste, faliste włosy,
przedwcześnie posiwiałe. Za okularami, których lekkie
oprawki łagodziły wyraz wydatnych kości policzkowych,
czarne, drapieżne oczy. Wąska linia ust, okolonych jedno-
dniowym zarostem, muskularna szyja, kępka czarnego
owłosienia poniżej...
Głośno nabrała powietrza do płuc. Stanowczo powi-
nien sobie zgolić tę kępkę, pomyślała. Przynajmniej sto-
nowałby trochę wrażenie tej... władczej, brutalnej mę-
skości.
- Człowiek Zachodu - mruknęła pod nosem. Była to
nazwa stowarzyszenia, któremu Lightfoot przewodniczył.
W ramach jego prac wyszukiwał i zbierał ślady zachod-
niej tradycji, takie jak na przykład ostatnio dziennik
Andre DeGermaine'a, trapera z rejonu Taos i Santa Fe.
Jej sponsorzy zapłaciliby za ten dokument bajońską sumę,
ale Lightfoot zorganizował właścicielowi polowanie
w męskim gronie iw ten sposób zapewnił sobie daro-
wiznę.
R
S
Dobry z niego myśliwy, uznała, marszcząc czoło. Ale
mimo iż oddawała sprawiedliwość fachowym umiejętno-
ściom, to zawsze irytował ją ten kpiący uśmieszek, igra-
jący zazwyczaj na jego ustach. W ten sam sposób, dawno
temu, uśmiechał się mówiąc, że Oskar, jej złota rybka,
wolał popełnić samobójstwo, niż mieszkać w przygoto-
wanym przez nią akwarium. Miała wtedy sześć lat i właś-
nie wróciła z letnich wakacji, przed którymi rodzice ka-
zali jej zostawić Oskara u Morgana Lightfoota. Morgan
był od niej pięć lat starszy. Gdy tylko rodzice spuścili
go z oka, rozbijał się i spychał ją z krawężnika podczas
jazdy na rowerze, a stojąc w towarzystwie kumpli uda-
wał, że jej nie zna.
To ostatnie zresztą wciąż jeszcze mu się zdarzało. Gdy
przypadek stykał ich z sobą, kpiąco unosił czarną brew,
zawsze lewą, i bezczelnie patrzył jej prosto w oczy. W ta-
kiej sytuacji od trzydziestu lat niezmiennie miała ochotę
rzucić w niego czymś ciężkim. Niedawno przydybała
Morgana, jak pożerał ją wzrokiem na przyjęciu u Jen-
ningsów, wydanym dla uczczenia nowego eksponatu mu-
zealnego, krosna Fosterów. Oczy pałały mu żądzą zemsty.
Bez wątpienia nie mógł przeboleć sztuczki, której użyła,
by pozyskać zabytkowe krosno. Zaprosiła właścicieli na
obiad, do którego nakryła stół ślicznym, ręcznie tkanym
obrusem. Fosterowie nabrali, rzecz jasna, przekonania,
że Susana utkała ten obrus osobiście. Nie była to prawda,
aczkolwiek kiedyś zdarzyło jej się samodzielnie zrobić
na dziecięcym krosienku serwetkę pod wazonik. Do-
świadczenie się przydało.
Susana kichnęła i omiatając wzrokiem ulice miaste-
czka, zaczęła wypatrywać domu Annabelle Merrill. Wie-
działa, że ubrała się dobrze na spotkanie z panią Merril
i że powinna zrobić korzystne wrażenie na eleganckiej
staruszce. Niezawodna, prosta granatowa spódnica z ba-
wełnianą bluzką były idealne na ciepły, pogodny dzień.
Dotknęła koczka jasnobrązowych włosów, który stanowił
stałą część jej fryzury, i poprawiła okulary. Neutralna
oprawka działała uspokajająco. Na szyi Susana zawiesiła
zabytkową kameę. Zamierzała uczynić z niej dowód swej
dbałości o przedmioty. Tak, teraz zabytkowe lalki Anna-
belle Merril z pewnością trafią do prywatnego muzeum
Jenningsów.
Nagle nawiedziło ją straszne przeczucie. Czemu wła-
ściwie klasyczny czerwony Chevrolet Lightfoota pętał się
po drogach stanu Wyoming, setki kilometrów od Kansas
City?
Wciąż jeszcze nękana niepokojem, spostrzegła, że jest
na miejscu. Biały, piętrowy domek z fantazyjnymi
ozdóbkami, stojący za niskim płotkiem, dokładnie odpo-
wiadał opisowi podanemu przez telefon.
Znów spojrzała we wsteczne lusterko i natychmiast
zauważyła Aliśkę, tak chyba zwał to swoje blaszane pud-
ło. Samochód Lightofoota wyjeżdżał właśnie z cienia
wysokich sosen rosnących na poboczu, a jego lśniący
przedni zderzak puszczał oślepiające zajączki.
- Niech to diabli! - Susana jeszcze raz spojrzała na
domek Annabelle i przejechała obok. Nie chciała ryzy-
kować, choć oczywiście Morgan wcale nie musiał poznać
jej samochodu. Skręciła w przecznicę i zatrzymała się na
podjeździe czyjegoś domu. Spojrzeli na' nią z zacieka-
wieniem starsi państwo, kołyszący się na gankowej huś-
tawce. Pomachała im ręką i wymieniła grzecznościowe
R
S
uwagi o pogodzie, Aliśka tymczasem przejechała dalej.
Susana wycofała więc buicka z podjazdu, przejechała na-
około za dom Annabelle i tam go zaparkowała. Dłonie
miała mokre od potu. Tylko z jednego powodu Pothole
mogło przyciągnąć Lightfoota, a tym powodem były lalki
pani Merrill.
O, nie! Nie pozwoli, by wpadły w jego łapska! Od-
ruchowo przygładziwszy koczek, wysiadła z samochodu.
Nie miało sensu podchodzić do domu od tyłu, dlatego
musiała przejść spory kawałek do bramy w malowni-
czym płotku. Dyskretnie rozejrzała się po ulicy. Było pu-
sto, weszła więc za ogrodzenie. Jednak gdy zastukała sta-
romodną kołatką do drzwi, zjeżyły jej się włosy na karku.
Kątem oka dostrzegła czerwonego chevroleta podjeżdża-
jącego do krawężnika przed samym domem. Serce jej
zamarło.
- Dzień dobry - rozległ się dźwięczny głos, dobie-
gający z progu otwartych teraz drzwi. Susana raptownie
odwróciła głowę i stłumiła paniczną chęć wepchnięcia
gospodyni do domu i zabarykadowania się w środku.
Drobna starsza pani z siwymi włosami, niezbyt dokładnie
zebranymi w kok na czubku głowy, uśmiechnęła się do
niej ciepło, zerkając ciekawie zza okularków nasadzo-
nych na czubek nosa. Zaraz jednak przeniosła spojrzenie
dalej, gdzieś za plecy Susany. W stronę domu szedł bo-
wiem postawny mężczyzna. Kiedy znalazł się na pier-
wszym stopniu schodków, Annabelle pomachała do niego
ręką. - Ojej, podoba mi się mężczyzna, który jeździ pra-
wdziwym czerwonym chevroletem. Henry, mój świętej
pamięci mąż, byłby zachwycony takim automobilem...
Annabelle oderwała wzrok od Susany, która stała
R
S
z głupio otwartymi ustami, i przesłała uśmiech Morga-
nowi. Ten odwzajemnił go, skłaniając się szarmancko.
Susana znała Morgana na wylot! Kiedy zachowywał się
w ten sposób, był zabójczo niebezpieczny. Nie mogła wy-
dusić z siebie słowa, ale Annabelle przyszła jej z pomocą.
- Tak cię cieszę, kochanieńka, że przyjechałaś razem
z mężem. Piękna z was para. To dobrze, bo te moj& pupki
spryciulki oddam tylko kochającym się ludziom, mężowi
i żonie, którzy zaopiekują się maleństwami tak, jak ja
się nimi opiekowałam przez osiemdziesiąt lat. Bo wiecie,
kochanieńcy, pomału się starzeję, więc chcę mieć pew-
ność, że pupki spryciulki zostaną w rękach ludzi, którym
zaufałby biedny Henry. A moje dzieci, niestety, zupełnie
się do tego nie nadają. Dlatego dałam ogłoszenie. Od-
mówiłam już kilkorgu samotnym rodzicom. - Westchnę-
ła, puściła oko do Morgana i roześmiała się. - Och, ależ
pan przypomina Henry'ego! Tak, tak, a ja obiecałam mu
na łożu śmierci, że maleństwa pójdą do kochającej się
rodziny. Nie to, żebym miała coś przeciwko samotnym
rodzicom, ale Henry kazał mi przyrzec, rozumiecie. Taki
już był, staroświecki, wspaniały mężczyzna...
Susana wstrzymała oddech i spuściwszy powieki, za-
częła się zastanawiać, czemu dotąd nie wyszła za mąż.
Czyżby Lightfoot zniechęcił ją do mężczyzn jeszcze
w dzieciństwie? Nie, to nie to. Miała przecież romans,
który ciągnął się jak guma. Ale przecież jej nigdy nic
nie podniecało bardziej niż ciekawy eksponat, wyszukany
dla muzeum. Zerknęła na Lightfoota, który patrzył na
nią, unosząc brew. W oczach, widocznych za soczewka-
mi okularów, iskrzyły się złość i zawziętość. Wszedł na
ganek i uścisnął dłoń Annabelle, a następnie skłonił gło-
R
S
wę i delikatnie pocałował Susanę w policzek. Muśnięcie
jego warg kompletnie ją oszołomiło. Nie zdążyła się na-
wet zastanowić, co dalej, bo Lightfoot odebrał jej mo-
żliwość wyboru.
- Morgan Lightfoot, a to moja żona, Susana - przed-
stawił ich dźwięcznym, spokojnym głosem. - Bardzo
nam miło...
- Urocza z was para. Spryciulki potrzebują miłości,
rozumiecie. Wejdźcie, proszę.
Susana przesłała Morganowi mordercze spojrzenie
i znienacka dźgnęła go łokciem w żołądek. Syknął.
- Co ty wyrabiasz? - spytała cicho.
- Idziecie? - ponaglił ich radosny głos Annabelle do-
chodzący z wnętrza domu. - Spryciulki na was czekają.
Odwiedźcie je, a ja tymczasem przygotuję lunch.
- Zatkało cię, co? - spytał bezczelnie Lightfoot. -
Chce mieć męża i żonę, to będzie miała. Szczegóły usta-
limy później.
- Szczegóły? Ustalimy? Jak to sobie wyobrażasz?! -
wybuchnęła oburzona Susana.
Niespodziewanie poczuła na wysokości krzyża jego
dłoń, napierającą z dużą siłą.
- Spokojnie. No, wchodź - nakazał jej półgłosem.
- Nie dostaniesz ich - parsknęła, spoglądając na nie-
go kątem oka.
- Przestań się kłócić - nieznacznie wykrzywił usta
- bo cię znowu pocałuję.
- Idiota! Pacan! Ordynus! - odpaliła Susana. Na-
tychmiast jednak tego pożałowała. Uświadomiła sobie
bowiem, z jaką łatwością Lightfoot zamienia ją z pow-
rotem w dziewięcioletnie dziecko. Zamknęła oczy, żeby
R
S
nie widzieć jego aroganckiego, wilczego uśmieszku.
Czubkiem języka zwilżyła wargi i groźnie na niego spoj-
rzała.
- Mmm... - mruknął, jakby właśnie skosztował ja-
kiegoś delikatesu.
- Poczekaj, Lightfoot, jeszcze dostaniesz, co ci się
należy - szepnęła i weszła do salonu ozdobionego licz-
nymi makatkami. Promienie słońca wpadające przez okno
przeświecały koronkowe firanki i odbijały się w pasto-
wanej podłodze, a ich blask łagodziły wzorzyste dywa-
niki. W pokoju unosił się zapach placka z jabłkami i pie-
czeni, zmieszany z aromatem cytrynowego olejku do
mebli. Cały dom tchnął magiczną atmosferą miłości, któ-
ra natychmiast ogarnęła Susanę.
Lightfoot stanowił w tym kobiecym, zapełnionym bi-
belotami pokoiku zaskakująco męski akcent. Miał na so-
bie czerwony sweter i obcisłe dżinsy. Wygodne kowboj-
skie buty potęgowały wrażenie człowieka zachodu, które
niewątpliwie przemawiało do Annabelle, skoro jej mąż
był kiedyś ranczerem.
- Skończ tę zabawę! - syknęła kącikiem ust. Niepo-
koiło ją, że na policzku nadal czuje ciepło nie chcianego
pocałunku.
- Coś ty taka drażliwa?
Obeszła go, udając że chce obejrzeć lalki siedzące
przed pokaźnych rozmiarów domkiem. Dziesięć wieko-
wych figurek zachowało się w znakomitym stanie. Sie-
działy na krzesełkach wokół stołu, na którym rozstawiono
miniaturowy serwis do herbaty. Dwudziestopięciocenty-
metrowej wysokości lalki w niedzielnych ubrankach
i czarnych lakierkach wyglądały jak miniaturowe dziew-
R
S
czynki. Wszystkie sukienki uszyto im ręcznie i przyo-
zdobiono koronką domowego wyrobu.
- Więc tylko tyle zostało z dwudziestu lalek wielkie-
go Francois Bergeraca - szepnął Morgan do ucha dziew-
czyny pochylonej z lupą w dłoni nad kolekcją. Lekko
oparł się przy tym o jej plecy.
Nie spodziewała się ciepłego tchnienia tuż przy uchu.
Gwałtownie wyprostowała ciało, obracając się ku Mor-
ganowi. Rozległ się stuk okularów o okulary.
- Zachowaj przyzwoitą odległość, dobrze, Lightfoot?
- wysyczała przez zęby, pocierając nasadę nosa.
Natychmiast zmrużył te swoje czarne, łupieżcze oczy,
energicznie masując nos.
- Niby dlaczego? Bezprawnie nastajesz na moje zna-
lezisko, Loving.
Annabelle przedreptała obok nich, niosąc tacę z czaj-
niczkiem, filiżankami i spodeczkami. Głową ledwie się-
gała Lightfootowi do piersi.
- Wiesz, kochanieńka - odezwała się - jakoś inaczej
zrozumiałam twoje nazwisko, kiedy dzwoniłaś. Zdawało
mi się, że brzmi Loving, a nie Lightfoot... Och, mam
nadzieję, że to nie przez riioje lata - dodała w zatroska-
niu.
Susana uśmiechnęła się pod nosem. Obecność Mor-
gana nie była jej na rękę, od pierwszej chwili jednak
poczuła sympatię do staruszki i nie chciała psuć jej do-
brego humoru.
- Zostałam przy starym nazwisku ze względów za-
wodowych - skłamała. - Właśnie spędzamy nasz mio-
dowy miesiąc.
- Naprawdę? To wspaniale! Tak się cieszę waszym
R
S
szczęściem. Macie dzieci? - Annabelle postawiła tacę na
stoliku z makatką i, uwolniwszy ręce, skupiła się na oglę-
dzinach młodej pary.
Morgan odkaszlnął. Wydawał się dość zaskoczony.
Susana pierwszy raz widziała u niego taką minę.
- Mamy nadzieję, że i dzieci będą - dodała, by je-
szcze bardziej zbliżyć się do wymaganego ideału. Miała
przy tym wielką frajdę, widząc grymas twarzy zaskoczo-
nego Lightfoota, który jednak niemal natychmiast ustąpił
miejsca rozmarzeniu zakochanego człowieka. Mało tego
- Morgan ujął dłoń swej niby-żony, wywołując tym ge-
stem błysk zrozumienia w oczach Annabelle. Susana usi-
łowała dyskretnie uwolnić palce, ale bez skutku, nie po-
zostało jej więc nic innego, jak zmusić się do uśmiechu.
- Jak wspaniale! - ucieszyła się Annabelle. - Nie
chciałabym, żeby moje spryciulki przeszkodziły wam
w rodzicielstwie, choć mnie, prawdę mówiąc, bardzo po-
mogły znieść odejście dwojga dzieci. Oprócz tego mam
jeszcze dwoje, ale mieszkają bardzo daleko. A pupki ko-
chała cała rodzina. Ślicznie nam się odwdzięczały za mi-
łość swymi wesołymi, słodkimi buźkami. Uśmiechają się
do nas już od osiemdziesięciu lat... Na początku nie było
ich aż tyle, ale tata widział, jak je uwielbiam, więc za-
mówił więcej. Ostatnią dostałam Lucy. O, tę - powie-
działa staruszka, wyciągając rękę. - Dzisiaj zadziera no-
sa, bo ma we włosach swoją ulubioną czerwoną kokardę.
Annabelle uśmiechnęła się ciepło, wpatrzona czule
w gości.
- Piękna z was para, kochanieńcy. I do tego w po-
dróży poślubnej. No, no. - Westchnęła z rozmarzeniem.
- Niczego więcej od życia nie trzeba. Nie bój się, Mor-
R
S
gan, możesz usiąść na tej kanapce, nie załamie się.
W końcu staruszek Henry też nie był ułomek. Zresztą,
nawet podobnie się ubieracie, też masz farmerki i wy-
sokie buty. - Roześmiała się perliście, budząc tym jeszcze
większą sympatię Susany. - No nic. Pobędziemy u spry-
ciulek jeszcze chwilę i zaraz podaję coś do jedzenia. Mam
nadzieję, że zgłodnieliście. Henry potrafił zmieść za jed-
nym razem prawie całe pieczyste. A ja uwielbiałam przy-
gotowywać wielkie obiady. Teraz, kiedy jestem sama,
bardzo mi tego brakuje - dodała w zadumie,
Susana znów spróbowała wyswobodzić palce. Morgan
pochylił się i całując ją w skroń, szepnął:
- Nie nosisz obrączki, Loving. Pomagam ci to ukryć.
Annabelle wyraźnie zinterpretowała ten szept jako
czułe słówko, bo szczęśliwy uśmiech na jej twarzy stał
się jeszcze szerszy. Morgan usiadł na kanapce, a Susana
sztywno przycupnęła obok niego. Tapicerka mebla ugięła
się pod ciężarem ciała mężczyzny, więc chcąc nie chcąc
musiała się o niego oprzeć. Szelmowski uśmiech Light-
foota doprowadzał ją do szału.
Annabelle splotła przed sobą ramiona i znów wes-
tchnęła:
- Ech, nowożeńcy... Zobaczmy, jak będziecie wyglą-
dać z moimi pupkami. Akurat zostało nam jeszcze trochę
czasu do lunchu. Siedźcie tam, kochanieńcy, a ja wam
przyniosę spryciulki. Tak, tak. Susana, och, co za urocze
staromodne imię, i Morgan, to znów w sam raz dla sil-
nego mężczyzny... Idealnie dobrane. No, dobrze, niech
maleństwa powiedzą, jak im się podobacie.
Zaczęła przenosić swoje ulubienice sprzed domku na
kanapę. Wreszcie cała dziesiątka znalazła się na kolanach
R
S
młodej pary. Morgan czuł się w tej sytuacji wyraźnie nie-
swojo, co Susana odnotowała z wielką satysfakcją.
Annabelle tymczasem dalej gaworzyła uszczęśliwio-
na, od czasu do czasu robiąc pauzę na westchnienie. Zer-
kała wtedy na Morgana i Susanę z gromadą lalek
i uśmiechała się z rozrzewnieniem. Przedstawiła im przy-
jaciółki Lucy: Magnolię, Jessikę, Betty, Mary, Elizabeth,
Rachel, Opal, Fay i Belle. Każda z nich miała niepowta-
rzalne cechy, o czym Annabelle opowiadała dokładnie,
popijając herbatę.
Nie chcąc uszkodzić lalek, Susana była zmuszona
przytulić się do Morgana. O ile mogła sądzić po jego
ponurym spojrzeniu, wcale nie cieszył się tą grą bardziej
niż ona. A ponieważ wyraźnie okazywał skrępowanie,
postanowiła wykorzystać jego słabość i z mściwą saty-
sfakcją ułożyła mu głowę na ramieniu. Natychmiast po-
czuła, jak zesztywniał. Uśmiechnęła się nieznacznie, choć
była pewna, że Morgan nie przepuści kolejnej okazji, by
się zemścić za zażenowanie i upokorzenia, które musiał
znosić z powodu takich gestów.
Nie myliła się. Podczas wykładu Annabelle o osobo-
wościach pupek spryciulek Morgan rozluźnił się, by po
chwili skłonić głowę i ponownie pocałować Susanę. Tym
razem nie było to jednak tylko delikatne muśnięcie warg,
lecz kunsztowny, uwodzicielski pocałunek, od którego za-
parło jej dech. Zanim się oderwała od jego ust, dostrzegła
jeszcze złowieszcze lśnienie czarnych oczu.
Przyjrzała mu się dokładniej. Wstrząsnęło nią odkry-
cie, że pocałunek wcale nie był udawany. Koniecznie
chciała jakoś się odsunąć, ale przy okazji niechcący otarła
pierś o ramię Morgana. Natychmiast znowu zesztywniał.
R
S
Lalka, która stała oparta o jego tors, przewróciła mu się
na kolana.
- A to diabliczka z tej Lucy - zaśmiała się wesoło
Annabelle. - Henry'emu robiła tak samo. Musiał się
przyzwyczaić do moich maleńkich, chociaż zajęło mu to
trochę czasu. Ale przyzwyczaił się, bo mnie kochał.
Susana zamyśliła się, odpłynęła gdzieś daleko. Czuła,
jak się czerwieni i usiłowała powstrzymać rumieniec
ogarniający jej szyję, policzki, twarz. Nerwowo oblizała
wargi, natychmiast ściągając tym uwagę Morgana. Dla
uspokojenia położyła dłoń na kamei. Medalion pod jej
palcami pulsował w nierównym rytmie serca.
- ...zostaniecie u mnie, kochanieńcy - dobiegły ją
słowa Annabelle, gdy oprzytomniała. - Zawsze lubiłam
młodzież u siebie w domu. Myślę nawet o otwarciu ma-
łego pensjonatu dla nowożeńców. Właśnie mówiłam Fan-
ny Lemon, że Pothole potrzebuje nowości. Co prawda
raz w tygodniu pomagam w kościele, ale za mało przy
tym roboty. - Upiła trochę herbaty i uśmiechnęła się z za-
dowoleniem. - Wiecie, ta Fanny zawsze chce być lepsza
ode mnie. Raz się zdarzyło, że Henry i ona... no, tak
z siedemdziesiąt lat temu chciała mi odbić Henry'ego.
Ale jej pogoniłam kota! A teraz Fanny chce mieć pier-
wszy pensjonat w Pothole. Ukradła mi pomysł! No, no,
tylko nie pomyślcie, że każę wam płacić. Spędzicie tu
uroczy tydzień albo i więcej, zależy jak długo będziecie
się poznawać ze spryciulkami. Zwykle trwa to koło tygo-
dnia. - Westchnęła. - Przy zakochanych zawsze wpadam
w błogi nastrój. Cieszę się każdą chwilą, kiedy tu jeste-
ście. Czujcie się jak u siebie w domu... - Kościsty palec
Annabelle wycelował prosto w nich. -I pamiętajcie! Nie
R
S
musicie się krępować moją obecnością, zrozumiano? Ści-
skajcie się, całujcie... Ile chcecie. Miłość jest taka piękna,
tak cudownie ją oglądać... To dla mnie wielka radość,
że zostaniecie. Sypialnia na górze już na was czeka. A ty,
kochanieńki - zwróciła się do Morgana - nie musisz się
martwić, że za duży urosłeś. Henry'emu i mnie było cał-
kiem wygodnie na tym łożu, a ty jesteś jak raz jego wzro-
stu... - Pasemko siwych włosów wysunęło jej się z ko-
czka, gdy nachyliła się do Susany z konfidencjonalnym
szeptem: - Kochanieńka, ty się rumienisz. Kiedy pobra-
liśmy się z Henrym, byłam dokładnie taka sama. Jeśli
Morgan jest do Henry'ego tak podobny, jak mi się zdaje,
to będziecie mieli miodowy miesiąc przez całe życie.
A teraz - oznajmiła donośnym głosem - chodźmy na
lunch.
R
S
Rozdział drugi
Po lunchu Susana i Morgan wyszli na dwór, trzy-
mając się za ręce. Mimo zażenowania wywołanego tym
gestem, Susana trzymała głowę dumnie uniesioną do
góry.
Annabelle pomachała im z ganku.
- Bawcie się dobrze, kochanieńcy! - zawołała
z charakterystycznym dla siebie zaśpiewem. - Do zoba-
czenia niedługo. Na obiad będzie stek z ziemniakami
i placek brzoskwiniowy.
Morgan otworzył przed Susana drzwi Aliśki po stronie
dla pasażera, a sam zajął miejsce za kierownicą.
- Przytul się do mnie, Loving. Pamiętaj, jesteś młodą
małżonką. Pragniesz być stale blisko mnie - wycedził
przez zęby. Omal nie zabiła go wzrokiem. Przy okazji
zauważył, jak jej miodowe oczy ciemnieją w złości i na-
bierają odcienia czekolady. - Przecież chcesz mieć te lal-
ki, nie? No więc się przytul.
Zacisnęła nerwowo palce na udzie, ale w końcu nie-
ufnie podsunęła się w jego stronę. Morgan zdecydowa-
R
S
nym ruchem przyciągnął ją do siebie i otoczył ramie-
niem. Zerknęła na niego groźnie.
- Przestań! - zażądała i wymierzyła krótki cios pod
jego żebro. - Namieszałeś, Lightfoot, przez ciebie wpad-
liśmy jak śliwki w kompost.
- W kompot - poprawił, rozglądając się za sklepi-
kiem z biżuterią poleconym mu przez Annabelle, gdy ze
wstydem przyznał, że zapomniał wziąć z domu obrączkę
Susany, która zdjęła ją do zmywania i zostawiła na pa-
rapecie. Natomiast Susana wyjaśniła, że przyjechali dwo-
ma samochodami, gdyż Aliśkę trzeba czasem holować.
Morgan czule pogłaskał teraz kierownicę wozu. - Aliśka
jeszcze nigdy mnie nie zawiodła - powiedział.
W odpowiedzi Susana parsknęła niedowierzająco.
- Więc zamierzasz mi kupić skromną obrączkę dla
upamiętnienia miodowego miesiąca, tak?
- Przecież to był dobry pretekst. Musimy porozmawiać.
Morgan nagle uświadomił sobie, że S.E. Loving jest
jedyną kobietą w jego życiu, która stanęła mu na
drodze.
Zazwyczaj jak ognia unikał starć z kobietami. Wyglądało
jednak na to, że tym razem jest ono nieuniknione, a w do-
datku będzie bardzo ostre.
Zatrzymał Aliśkę przed sklepikiem jubilera, a Susana
zerknęła na niego czujnie.
- Jeśli ja mam nosić obrączkę, to ty też - powie-
działa.
- Nie bądź dzieckiem. Nie zachowuj się jak wtedy,
gdy kazałaś mi wypić tę ohydną miksturę, kiedy miałaś
zapalenie płuc. Że niby nie weźmiesz swojej porcji, jeśli
i ja nie spróbuję... - Czuł się niezręcznie, znacznie lepiej
niż odległe czasy pamiętał bowiem miękkość i ciepło
R
S
warg, które niedawno całował. Spojrzał na Susanę, na
wpół świadomie rozważając, czy znienacka nie przy-
gnieść jej do siedzenia. Strasznie się wierci, pomyślał.
Musi być szybka i zręczna.
Kiedy w pełni dotarła do niego treść tej myśli, przeżył
wstrząs.
- Pamiętaj, Lightfoot, nie śpię z tobą. O wspólnej sy-
pialni nawet nie ma co mówić. - Założyła ręce na pier-
siach i utkwiła wzrok w staruszku z laską przechodzą-
cym przez jezdnię.
- Przecież jesteśmy w podróży poślubnej - przypo-
mniał jej z mściwą satysfakcją, którą ona jedna umiała
w nim obudzić. - Annabelle uwielbia, kiedy młodzi ści-
skają się i całują.
- Idiota! Pacan! Z tobą miałabym się ściskać?! - od-
paliła, raptownie otwierając drzwi po swojej stronie. Sta-
nąwszy na chodniku, zatrzasnęła je z taką siłą, że skrzy-
wił się boleśnie.
Wysiadł i podszedł do niej.
- No więc dobrze. Niech Annabelle się przekona, że
wcale nie jesteśmy szczęśliwą parą. Że ślubna żona od-
mawia mi moich praw w łóżku. Ciekawe, co wtedy bę-
dzie z lalkami?
- Z pupkami - burknęła Susana. - Pupkami spryciul-
kami - dodała ponuro. Kok zaczął jej się rozsypywać,
więc wyciągnęła przytrzymujące go szpilki, rozpuszcza-
jąc włosy. - Są moje. Znajdź jakiś pretekst i wyjedź.
- Nie ma jak, dziecinko. To ty wyjedziesz, a ja wy-
jaśnię Annabelle, co ci wypadło.
- Dziecinko? Czy tak nazywałeś wszystkie te lafiryn-
dy, z którymi jeździłeś na Moonlight Ridge?
R
S
- Jesteś zazdrosna?
Znowu wydała nieartykułowany dźwięk, po czym ru-
szyła w stronę sklepu jubilera. Morgan został z tyłu, stu-
diując wyjątkowo interesujący ruch bioder, opiętych krót-
ką spódnicą, która odsłaniała zgrabne łydki.
- Uważaj, Morgan. Uważaj, bo naprawdę wpadniesz
- mruknął do siebie pod nosem! Niestety, zawsze miał
słabość do kobiet ze zgrabnymi nogami.
U jubilera kupili dwie niedrogie obrączki, po czym
wrócili do samochodu. Morgan pieczołowicie zamknął
drzwi Aliśki za Susaną. Kiedy jednak otworzył drzwi po
swojej stronie, stwierdził, że dziewczyna siedzi na jego
miejscu i próbuje wcisnąć pedał sprzęgła.
- Zawsze marzyłam, żeby poprowadzić samochód
z ręczną skrzynią biegów - oświadczyła. - Zawiozę nas
z powrotem do Annabelle.
W Morganie natychmiast odezwał się instynkt obron-
ny. Musiał ratować swą ukochaną Aliśkę przed tym sza-
leńcem w spódnicy. Schylił się więc, uniósł intruza
i przerzucił z powrotem na swoje miejsce.
- Siedź tam, gdzie ci dobrze - powiedział stanowczo
i zajął miejsce kierowcy.
Silnik Aliśki zamruczał cicho, wprawiony w ruch
pewnym ruchem dłoni właściciela, Morgan od razu po-
zbył się napięcia, które zdawało się go ogarniać po każ-
dym dotknięciu Susany.
- To mi się nawet podoba, Lightfoot - powiedziała
w drodze powrotnej, siedząc blisko niego, jak należy,
i bawiąc się nowo kupioną obrączką. -= Będę miała pry-
watne trofeum, kiedy lalki znajdą się wreszcie w witrynie
muzeum Jenningsów. Zwrócę ci różnicę cen i zostawię
R
S
sobie twoją obrączkę na pamiątkę. Chcę, żeby mi przy-
pominała, jak wystrychnęłam cię na dudka.
- Nic z tego. Lalki są moje.
- Mylisz się, złotko.
Morgan odetchnął głęboko dla uspokojenia skołata-
nych nerwów, po czym zjechał Aliśką w niewielki, za-
cieniony zaułek. Wyłączył silnik i powoli odwrócił się
do dziewczyny.
- Postawmy sprawę jasno. Musisz obejść się sma-
kiem. Nie dostaniesz tej darowizny. Kiedy czegoś napra-
wdę chcę, zawsze stawiam na swoim. A poza tym ostat-
nio zbyt często wchodzisz mi w drogę.
- Znowu się mylisz. - Uśmiechnęła się ponuro. -
Posłuchaj uważnie, Lightfoot. Poczułam wielką sympa-
tię do Annabelle. To przemiła starsza pani i za nic
bym jej nie skrzywdziła. Ale jeśli pocałujesz mnie jesz-
cze raz, to nie biorę odpowiedzialności za to, co może
się stać.
Prowokacja była zbyt wyraźna. Morgan uznał, że
dziewczyna sama jest sobie winna i że nie powinna była
wspominać o pocałunku. Otworzył drzwi samochodu,
chwycił Susanę w talii, przewrócił na plecy i przykrył
swym ciałem dokładnie w taki sposób, jaki przećwiczył
w marzeniach z Lacy Norton. Poczuł się jak za młodych
lat, całkiem stracił głowę. Wiedział tylko, że nie może
nie sprostać wyzwaniu, które mu rzucono.
Susana leżała bez ruchu i wpatrywała się w niego
miodowymi oczami, w których był... absolutny spokój.
Wargi miała mocno zaciśnięte, spódnicę poddartą i zgnie-
cioną, urwał jej się guzik od bluzki, spod której prze-
świecał różowy koronkowy staniczek. Morgan poczuł
R
S
znajomy zapach i zakołatało mu w głowie na myśl, że
Susana wciąż używa pudru dla dzieci.
- Nogi wystają nam na zewnątrz - powiedziała cicho.
- Oto para muzealnych kustoszy. Wspaniały obrazek...
- Mhm - mruknął, przyglądając się pasemku złocis-
tych włosów, który lekki podmuch wiatru strącił na jej
policzek. Koniuszkiem palca odsunął go na poprzednie
miejsce.
- Wpadliśmy jak śliwki w kompost, przez ciebie -
szepnęła, niepewnie zaciskając palce na ramionach Mor-
gana. Ze zdziwieniem stwierdził, że ten wątły chwyt roz-
budza jego zmysły. Mocniej przycisnął Susanę do sie-
dzenia, a ona westchnęła gwałtownie. Od razu zwrócił
uwagę na miękki zarys jej piersi. - Czego chcesz do-
wieść, Lightfoot? - spytała trzeźwo. - Nie dam się za-
straszyć. Nie wyjadę ani dlatego, że mi grozisz, ani dla-
tego że ugniatasz mnie w Aliśce...
Zamknął oczy, usiłował się opanować, ale ciało od-
mówiło mu posłuszeństwa. Powoli opuścił głowę, by po-
całować Susanę. Miała niezwykle kuszące usta. Dostrzegł
prawie niezauważalne drgnienie warg przesuwających się
w jego stronę.
- Umiesz się całować, Loving? - spytał zduszonym
głosem. - Musimy trochę poćwiczyć, żeby Annabelle ni-
czego się nie domyśliła.
- Nie chciałabym jej unieszczęśliwić - odszepnęła,
mocniej zaciskając palce na ramionach mężczyzny. - Ale
chyba jesteśmy za starzy na to, żeby robić to w Aliśce,
a ty do tego stanowczo zanadto urosłeś.
- Możemy spróbować na tylnym siedzeniu - zapro-
ponował uprzejmie, kradnąc jej pocałunek. Odwzajemniła
R
S
go, czego się nie spodziewał. Zdjął swoje i jej okulary
i położył obie pary na półeczce w desce rozdzielczej.
Szkła i tak były całkiem zaparowane.
Przytulił policzek do twarzy Susany, tak samo jak
dawno, dawno temu, gdy miała cztery lata i przeraziła
ją śmierć ptaszka, którego Morgan ustrzelił z procy.
Wlazła mu na kolana, wywołując tym u niego poważne
zmieszanie. Nigdy potem nie strzelał do ptaków ani cze-
gokolwiek żywego, tak bardzo jej rozdzierający szloch
zdusił w nim mordercze instynkty. Już wtedy potrafiła
pokrzyżować jego plany!
- Ciężki jesteś, Lightfoot - szepnęła mu do ucha.
Gardłowy ton jej głosu odpędził wspomnienie z dzie-
ciństwa. Morgan lekko odchylił głowę i ich wargi znów
zetknęły się na jedno muśnięcie. Zamknął oczy, zauro-
czony pieszczotą. Wyobraził sobie rodzinę, której boleś-
nie mu brakowało. Roześmiane, baraszkujące dzieci i ra-
dosną żonę, i jeszcze długie, wspaniałe noce pełne mi-
łości. Miłości...
Gwałtownie podniósł powieki. S.E. Loving leżała pod
nim zarumieniona, lekko rozchylając wargi. Oczy zasnu-
wała jej zmysłowa mgiełka.
- Nie zniechęcisz mnie tą metodą. Będę trzymać się
swego - powiedziała na tyle stanowczo, na ile starczało
jej tchu.
- Naprawdę? - spytał jeszcze, zanim złączył się z nią
w pocałunku, jakiego od dawna pragnął.
Po południu, szwendając się po domu Annabelle, Mor-
gan zauważył materiały potrzebne do remontu ganku. Po-
prawił więc zamocowanie kilku obluzowanych okiennic,
R
S
za wszelką cenę chcąc się oderwać od wyobrażeń S.E.
Loving, leżącej razem z nim w wielkim małżeńskim ło-
żu. Nie mógł sobie pozwolić na słabość. Ta kobieta była
bezwzględnym gromadzicielem dóbr, pasożytem, a do te-
go podebrała mu krosno Fosterów, jego ostatnie znale-
zisko. Musiał się zemścić.
Ciało jednak odmawiało posłuszeństwa. Siedział teraz
na drewnianym ogrodowym krześle, które Annabelle wy-
stawiła specjalnie po to, by zrobić wspólne zdjęcie no-
wożeńców, a Susana, ubrana w dżinsy, usiadła mu na ko-
lanach. Przez cały czas walczył z kłopotliwym dozna-
niem, którego nie miał ostatnio w obecności żadnej innej
kobiety.
- A teraz pocałunek, specjalnie dla mnie, do albumu
- powiedziała Annabelle, przydreptawszy, żeby piękniej
upozować Susanę. - Trzeba utrwalić, jak bardzo byliście
w sobie zakochani, kiedy tu przyjechaliście. Tak, tak, ko-
chanieńcy.
Susana westchnęła ze zniecierpliwieniem, sztywno
trzymając rękę na ramieniu Morgana.
- Załatwmy to raz dwa, Lightfoot - zakomenderowa-
ła, lekko przesuwając mu się na kolanach, żeby przyjąć
wygodniejszą pozę. Znieruchomiała, spojrzała w zamy-
śleniu na Annabelle, zamrugała i wróciwszy spojrzeniem
do Morgana, zmarszczyła czoło. - Wyraźnie masz prob-
lem, człowieku - powiedziała, zsuwając mu się z kolan.
Susana poprawiła prześcieradło, które zawiesiła na lin-
ce przeciągniętej od szczytu wielkiego małżeńskiego łoża
przez całą jego długość, wyprostowała się i wygładziła
fałdy swej koszuli nocnej, długiej i staromodnej. Była
R
S
dziewiąta wieczór, życie w domu zamierało. Do tej pory
Annabelle bez przerwy krzątała się po domu, chcąc mieć
pewność, że jej nowożeńcom będzie w nocy wygodnie,
więc Susana z Morganem nie zdążyli przedyskutować
kwestii spania.
S.E. Loving cały czas uważała, żeby ani na minutę
nie zostawić Morgana sam na sam z Annabelle. Nie był
godzien zaufania, a poza tym za dobrze umiał czarować.
Gdyby go nie pilnowała i nie miała nieustannie na oku,
mógłby nadużyć gościnności staruszki i uciec z lalkami
w środku nocy. Nie uniknęła więc kolejnych pocałunków
i kontaktu z muskularnym ciałem Morgana. Teraz stała,
nasłuchując trzeszczącej podłogi w łazience. Bardzo jej
się nie podobało, że musiała zostawić go tam samego.
Tylko wyzywające spojrzenie, któremu towarzyszyła
charakterystycznie uniesiona brew, zatrzymało ją na pro-
gu.
Jeszcze przed kolacją rozpoczęli w spiżarni gorącz-
kowy spór o prawo do lalek. Ni stąd, ni zowąd rozległo
się w pobliżu radosne podśpiewywanie Annabelle. Mor-
gan szybko przyciągnął dziewczynę do siebie i zaczął ca-
łować.
- Ach, tu jesteście! - ucieszyła się staruszka, stając
w drzwiach. - Nie przeszkadzajcie sobie, chciałam tylko
wziąć słoik z brzoskwiniami.
Podchodząc do półki, Annabelle poklepała Susanę po
ramieniu.
- Henry był taki sam jak ten twój chłopiec. Nieustan-
nie okazywał, jak bardzo mnie kocha. Właściwie przez
całe nasze małżeństwo nie mogłam złapać tchu.
Potem przyszedł czas na sypialnię. Wprowadziwszy
R
S
ich do uroczego staroświeckiego pokoju z wielkim ło-
żem, Annabelle bacznie przyjrzała się ich twarzom. Mor-
gan i Susana skamienieli, podziwiając domowej roboty
kołdrę i wielki zakurzony mebel. Starsza pani tymcza-
sem, podśpiewując, poklepała Morgana po ramieniu
i schyliła się do szuflady w komódce. Wyciągnęła stam-
tąd drewniany młotek.
- Wystarczy stuknąć raz czy dwa i nie będzie tak bar-
dzo skrzypiało - szepnęła mu na ucho, a mijając Susanę
w drodze do drzwi, ścisnęła ją za ramię i szepnęła: -
Musisz zrobić coś z tymi zadrapaniami na szyi, kocha-
nieńka. Henry też miał sżczeciniastą brodę, więc wiem,
co to znaczy.
Morgan wyszczerzył zęby w uśmiechu. Potem przed
samym łożem ostentacyjnie ucałował rozpalone policzki
Susany i delikatnie przesunął językiem po czerwo-
nych punkcikach poniżej ucha. Poczuła niebezpieczny
dreszczyk. Zacisnęła zęby, mimo że jednocześnie mu-
siała się starać, by nie znikł jej z warg wymuszony
uśmiech.
Teraz, gdy zostali już sami, wygładzając prześcieradło,
Susana się zasępiła. Morgan umiał całować, musiała to
przyznać. Wypróbował na niej czułe, jakby zapoznawcze,
bardzo podniecające muśnięcia wargami, lecz także przy-
prawiające o zawrót głowy, namiętne pocałunki, których
smak poznała na przednim siedzeniu Aliśki. Kiedy skoń-
czyli się całować w samochodzie, wydawał się zadowo-
lony z siebie. Włosy miał potargane, wargi lekko na-
brzmiałe.
- Oj, Loving - powiedział, dysząc ciężko. - Zdaje
się, że się trochę wygniotłaś...
R
S
Gdy wrócili od jubilera, w oczach Annabelle pojawiły
się wesołe błyski, chociaż nie wspomniała ani słowem
o pogniecionym stroju Susany. Jej zachwyt nad parą no-
wo poślubionych wzrósł jeszcze po telefonie szeryfa, któ-
ry zainteresował się klasyczną czerwoną limuzyną, sto-
jącą przez domem. Szeryf widział ten samochód w miej-
scowej uliczce zakochanych. Oszczędził jednak starszej
pani opisu nóg sterczących przez otware drzwi po stronie
kierowcy.
Susana pokręciła głową. Nic dziwnego, że Morgan
umiał się całować. Jakżeby inaczej? Jako dwunastolatek
przećwiczył to dokładnie z Emily Zelling, a potem
utrwalał sprawność z każdą dziewczyną, która tylko do-
stała mu się w ręce. Znając go nieco od tej strony, Susana
zastanawiała się czasem, jakich środków użył, by zapew-
nić swemu muzeum darowizny a to od pewnej wdowy,
a to od rozwódki...
Znów pokręciła głową. Nie, wcale nie chciała tego
wiedzieć. Jej doświadczenia w tym zakresie nie były uda-
ne. Próbowała ułożyć sobie życie z mężczyzną, który
oczekiwał od niej matkowania. W łóżku nudziła się
z nim jak mops.
Mgliście przypominała sobie rozmówki koleżanek
o sławnych zniewalających pocałunkach Morgana. Ale
Morgan za jakiś czas wyjechał na studia, a podczas prze-
lotnych wakacyjnych spotkań całkiem ignorował młodszą
sąsiadkę. Po paru latach dowiedziała się od matki o jego
ślubie, wkrótce potem - o rozwodzie.
- Biedny Morgan - powiedziała matka. - Jego żo-
na nie chciała mieć dzieci. A on tak o tym marzył. Od
rozwodu zmienił się nie do poznania. Wiesz, Susano, on
R
S
też zbiera różne zardzewiałe starocie dla muzeów, tak
jak ty.
Susana musiała przyznać, że zawodowe umiejętności
Morgana Lightfoota dorównywały niemal jej własnym.
No, niezupełnie. To przecież ona zapisała na swe konto
krosno Fosterów.
Stęknęła z wysiłku, układając pośrodku łóżka sto-
sy wielkich, grubych ksiąg. Wsparta pod biodra, przy-
jrzała się wynikowi pracy, po czym przesunęła księgi da-
lej na stronę, którą przewidziała dla Morgana. Potem oce-
niła swoją koszulę nocną. W żadnym przypadku nie moż-
na było traktować tego stroju jako zachęty do czegokol-
wiek. Cienka flanela okrywała ciało Susany od stóp do
głów.
Musiała być czujna. Morgan grał nieczysto. Nie prze-
widziała, że włączy do swej taktyki zmysłowe prowoka-
cje. Właśnie zbliżał się korytarzem, stara podłoga skrzy-
piała pod ciężarem jego ciała. Susana przypomniała sobie,
jak sama niedawno doświadczyła tego ciężaru. Jak błys-
nęły smoliste oczy Morgana, gdy pochylił się, by ją po-
całować... Nie ulegało wątpliwości, że w walce o za-
bytkowe lalki jej przeciwnik nie cofnie się przed niczym.
Obeszła łóżko i wsunęła się pod prześcieradło. Uło-
żywszy głowę na poduszce, skrzyżowała ramiona na pier-
siach - tak się czuła bezpieczniej. Postanowiła spokojnie
porozmawiać z Morganem. Była gotowa uciec się nawet
do przekupstwa, byle tylko zdobyć nowy eksponat dla
swego muzeum.
Klamka drgnęła. Po chwili wahania Morgan wsunął
się do pokoju i położył po drugiej stronie barykady. Łoże
ugięło się, zaskrzypiało i... posypały się nań ułożone
R
S
przez nią opasłe tomiska. Chwycił za prześcieradło, zaklął
i poprawił książki.
- Co ty wyprawiasz, Loving? - spytał.
Rozsądek kazał jej milczeć. Jak na jeden dzień dość
miała tego króla pocałunków. Była zmęczona. Chciała
wypocząć, a rano uciąć sobie sympatyczną pogawędkę
z Annabelle. Starsza pani zamierzała od świtu zająć się
pieczeniem chleba, Susana miała więc nadzieję zyskać
jej przychylność podczas wyrabiania ciasta. Przy odro-
binie szczęścia miała szanse spakować lalki, a przynaj-
mniej skłonić Annabelle do podpisania darowizny na
rzecz muzeum Jenningsów, zanim Morgan zdobędzie się
na pierwsze poranne ziewnięcie.
A gdy jej plan się powiedzie, będzie za późno na ja-
kiekolwiek protesty i Morgan Lightfoot zmuszony zosta-
nie, by przyznać, że i tym razem ona jest górą. O tym,
że nie odważy się pisnąć ani słowem o jej podstępie
w obecności staruszki, Susana była przekonana. Wiedzia-
ła, że, podobnie jak Henry, on też za nic nie zrobiłby
przykrości Annabelle. W głębi serca tego człowieka drze-
mała bowiem szlachetność. Do dziś pamiętała, jak ura-
tował matkę z dzieckiem napadniętą przez rzezimiesz-
ków i jak kiedyś na obozie harcerskim wspiął się na stro-
miznę, żeby pomóc młodej kobiecie, której nagle zabrak-
ło odwagi. Prychnęła pod nosem. Wolała nie myśleć,
w jaki sposób odwdzięczyła mu się za pomoc tamta ko-
bieta.
Poruszyła się niespokojnie pod kołdrą, przypomnia-
wszy sobie pocałunki Morgana w samochodzie. Począt-
kowo ją zaskoczył. Nigdy dotąd mężczyzna nie patrzył
na nią tak, jakby miał ochotcfją pożreć, nigdy też nie
R
S
okazał jej jednocześnie tak niezwykłej czułości. Co też
on szepnął, kiedy wreszcie usiadł? Że uwielbia puder dla
dzieci?
Zamknęła oczy. Dobrze wiedziała, jak zakwalifikować
ten epizod. Morgan ją sondował. Chciał odkryć jej słabe
strony, by tym łatwiej wymusić na niej wyjazd. Uśmie-
chnęła się zawzięcie. Przy okazji sama odkryła jego słabe
strony!
Tym razem mu się nie uda. Lalki będą jej.
Światło księżyca sączyło się do sypialni między ga-
łęziami rosnącej przy oknie osiki. Drewniane części domu
poskrzypywały, wietrzyk raz po raz wpadał na ganek z ci-
chym świstem. Nasłuchując jego muzyki, Susana powoli
zapadała w sen. Tuż przed zaśnięciem pomyślała jeszcze
o tym, w jaki sposób ustawi lalki w gablotach muzeum
Jenningsów.
Spała już może kwadrans, kiedy Morgan lekko się po-
ruszył, zwalając na siebie piramidę ciężkich książek.
Burknął coś nieprzyzwoitego i zaczął z hałasem przekła-
dać je na podłogę. Susana usiadła raptownie, zasłaniając
się prześcieradłem po samą szyję.
- Co ty robisz? - spytała, słuchając z przerażeniem,
jak antyczne łóżko skrzypi w rytm odkładania książek.
- Czytam. Szukam pewnej informacji - odparł zjad-
liwym tonem i szarpnął dzielące ich prześcieradło. Od-
sunął je na bok i spojrzał w mrok, w jej stronę. - Po-
słuchaj, Loving - powiedział. - Jeśli sądzisz, że ten du-
perel - pociągnął za linkę - może powstrzymać mężczy-
znę przed... przed wzięciem kobiety, to chyba nie wiesz,
na jakim świecie żyjesz. A skoro nie wiesz, to będziesz
miała temat do przemyśleń. Na jutro rano, kiedy wsią-
R
S
dziesz do samochodu, żeby wrócić do tych swoich Jen-
ningsów.
Uśmiechnęła się do niego bezczelnie.
- Owszem, wrócę - odparła. - I zabiorę ze sobą nie
tylko temat do przemyśleń.
Spojrzał na nią karcąco. Księżyc oświetlił jego
szerokie ramiona i gęsto owłosioną klatkę piersiową.
Skrzywił się na widok prześcieradła, którym osłoniła
piersi.
- Głowę bym dał, Loving, że śpisz w staniku. -
Znów zaciągnął zasłonkę z prześcieradła i opadł na po-
duszkę. - Lepiej po prostu spokojnie zaśnij. Przed po-
wrotem do domu musisz dobrze wypocząć.
Susana poszła za jego przykładem. Przytuliła głowę
do poduszki, usiłując nie zwracać uwagi na osaczający
ją zapach świeżo umytego męskiego ciała; Poruszyła się
i łóżko skrzypnęło. Morgan drgnął i łóżko skrzypnęło
znowu.
- Przestań się kręcić - mruknęła - bo Annabelle po-
myśli...
- Że co? Że się kochamy? Ty i ja? Kochamy się, ca-
łujemy, tarzamy po łóżku i wsączamy pot w przeście-
radła? Ho, ho, ho...
Silny cios w ramię przerwał tę wypowiedź. Morgan
natychmiast schwycił rękę dziewczyny i zacisnął palce
wokół jej nadgarstka. Chciała się wyswobodzić, ale osiąg-
nęła tylko tyle, że łóżko zaczęło miarowo skrzypieć, raz
po raz uderzając wezgłowiem o ścianę. Morgan zerwał
zasłonkę z prześcieradła i cisnął ją na bok.
- Idę spać na podłogę - oznajmił cicho.
- To ja idę na podłogę - odburknęła. Natychmiast za-
R
S
uważyła zmianę wyrazu na jego twarzy. Palce, trzymające
ją za przegub, rozpoczęły delikatną pieszczotę.
- Zgoda - syknął przez zęby. - Umowa stoi. Śpisz
na podłodze.
Uniosła brwi ze zdziwienia. Morgan zapędził ją w ko-
zi róg i znowu dopiął swego! Niedoczekanie...
- A kuku! Nie wyniosłabym się z tego łóżka, nawet
gdyby wlazło tutaj stado tarantuli.
Puścił jej nadgarstek i westchnął ciężko. Położył ręce
pod głową i utkwił w niej spojrzenie. Susana poczuła,
jak udziela się jej promieniujące od niego zmysłowe cie-
pło. Aż zadrżała, gdy Morgan przesunął wzrok wzdłuż
jej przykrytego prześcieradłem ciała.
- Czy zawsze wkładasz na noc babciną koszulę?
- Nie wysilaj się. Komentarze na temat mojej bielizny
zachowaj dla siebie. W ten sposób się mnie nie pozbę-
dziesz - oświadczyła z determinacją.
- Ja śpię nago - oznajmił, nie spuszczając z niej oka.
Księżyc igrał światłem na jego muskularnym ciele i Su-
sana poczuła nagle, że ma wielką ochotę przeczesać pal-
cami włosy na piersi Morgana. - Zmieniłem się, odkąd
widziałaś mnie ostatni raz. To było, zdaje się, kiedy nur-
kowałem w jeziorze...
Zamknęła oczy. Wyobraźnia podsunęła jej wizję mło-
dego, smukłego chłopaka, który z rozkołysanej liny ska-
cze do wody. Gdyby nie zabił Oskara, już wtedy uznałaby
jego piękno. No, nie.
- Mordercy rybek nie mogą być piękni...
Zorientowała się, że ostatnie słowa-wypowiedziała na
głos. Morgan wytrzeszczył na nią oczy.
- Mordercy? Oskar wolał popełnić samobójstwo, niż
R
S
mieszkać w twoim akwarium. Kiedy go znalazłem, pły-
wał brzuchem do góry...
Tego było za wiele! Susana rzuciła się wściekle na
Morgana, a łóżko gwałtownie zaskrzypiało. Zrobił unik,
schwycił ją w pasie i to on przygniótł dziewczynę do
materaca.
- A więc to tak. Podnosisz na mnie rękę...
- Zejdź ze mnie - szepnęła ze złością, świadoma, że
wbrew intencjom serca zdradzić ją może jej ciało, coraz
silniej reagujące na bliskość Morgana. Usiłowała wywi-
nąć się spod niego, co znów wywołało miarowe skrzy-
pienie łóżka.
Morgan przytrzymał ją bez trudu.
- Jesteś słodka, Loving... Słodkie maleństwo - po-
wiedział i całkiem ją zaskoczył, bo po prostu położył gło-
wę na poduszce, obok niej. - Zawsze byłaś taka słodka
i zawsze miałaś zdecydowane poglądy. Dobre serduszko,
pełne czułości i miłości dla wszystkich dookoła... Tylko
nie dla mnie.
- Ty nigdy tego nie potrzebowałeś, Lightfoot - przy-
pomniała, onieśmielona tym nagłym przypływem łagod-
ności. - Byłeś okrutny. Powiedziałeś, że wrzuciłeś Oskara
do morza.
Trącił ją nosem w szyję, serce zabiło jej mocniej. War-
gami odsunął nieco kołnierzyk koszuli nocnej i zaczął
delikanie skubać jej obojczyk.
- Owszem. A kiedy matka dowiedziała się, że usy-
chasz z tęsknoty do jakiejś złotej rybki, przez miesiąc
nie chciała mi dać placka z jabłkami. Pamiętam, że kiedy
patrzyłaś na mnie swym bolesnym wzrokiem, czułem się
jak ostatni łotr. Z kącika oka - delikatnie ją pocałował
R
S
- o, właśnie stąd, popłynęła ci łza. Jedenastoletni chło-
piec nie potrafi bez przerwy przytulać i pocieszać. Cza-
sem jest tak onieśmielony, że tylko okrucieństwem umie
zamaskować prawdziwe uczucia.
Bacznie obserwowała tego nowego Morgana. Czuła
niechęć do jego chłopięcego wcielenia, ale mężczyznę,
nie wiadomo czemu, coraz bardziej skłonna była zaakcep-
tować.
- Jestem zmęczony, Loving, bardzo zmęczony - sze-
pnął sennie gdzieś przy jej szyi i poruszył się zmysłowo,
dając jej odczuć, jak bardzo wzbiera w nim erotyczne
napięcie.
- Więc zejdź ze mnie - zażądała, całkiem pozbawio-
na tchu. - Nie zdobędziesz lalek w ten sposób. Mnie nie
można kupić.
- Kupić? - spytał z nagłym zainteresowaniem. -
A więc uznajesz moje zaloty za atut w negocjacjach.
- Romeo! - palnęła.
- Julia - odwzajemnił się i lekko musnął jej usta. Za-
uważyła, że zawsze bardzo delikatnie zaczyna pocałunki,
zupełnie jakby kosztował nowy smakołyk. Obwiódł ję-
zykiem jej wargi, zachęcając do ich rozchylenia. - I co,
nauczyć cię całować, Loving?
- Przygniatasz mnie - jęknęła.
- Jeśli chcesz, to ty możesz być na górze - zaofero-
wał, bacznie obserwując jej reakcję.
- To nie jest odpowiednia chwila na zabawy - wy-
szeptała, walcząc z pokusą miłosnego zespolenia się
z Morganem.
Tymczasem on powoli zaczął przesuwać dłoń ku do-
łowi jej ciała. Jęknęła cicho, wyprostowała się, gwałtów-
R
S
nie drgnęła. Niestety, uderzyła przy tym głową o wez-
głowie. Łoże dwa razy potężnie skrzypnęło i... zapadło
się z hukiem, a oni wylądowali na podłodze.
Morgan pozostał na górze, tyle że podparty na ło-
kciach i kolanach, żeby jej nie zadusić. Leżeli teraz
w przepastnych głębinach łoża i mierzyli się wzrokiem.
- No, to Annabelle usłyszała na pewno - szepnęła
w końcu Susana.
- Na pewno - powtórzył, wciąż mierząc ją przeni-
kliwym spojrzeniem. - Sprawiasz wrażenie przybitej, Lo-
ving. Jakby coś nagle do ciebie dotarło. Co takiego?
Nie chciała odpowiedzieć, jak wielką ma ochotę do-
świadczyć nie znanej sobie rozkoszy... Coś jednak pod-
szeptywało jej, że Morgan kochałby się z nią bardzo de-
likatnie, bardzo długo, a potem wcale nie odszedłby w si-
ną dal. Ta myśl stanowiła dla niej nowość, onieśmielała
ją i przerażała zarazem.
- Zejdź ze mnie, bo wybieram się na małą przebieżkę
- wybąkała, rozpaczliwie pragnąć uwolnić się ze znie-
walającego uścisku.
Łobuzersko wyszczerzył zęby. Znowu sprawiał wra-
żenie bardzo z siebie zadowolonego.
- Annabelle zamknęła drzwi wyjściowe na klucz. Boi
się, że Fanny ukradnie jej nowożeńców - szepnął Mor-
gan, unosząc się i układając u jej boku. Popatrzyła na
jego bezczelny uśmiech i zerwała się na równe nogi.
Ubieranie się za drzwiami małej szafy nie było łatwe.
W końcu jednak zwycięsko zakończyła zmagania i sta-
nęła pośrodku pokoju w dżinsach i swetrze. Morgan
przyglądał się z zainteresowaniem scenie wiązania sznu-
rowadeł.
R
S
- Jak zamierzasz dostać się z powrotem do środka,
Loving? - spytał prowokująco.
- Tak samo jak ze środka na dwór - odparła, otwie-
rając okno. Przełożyła nogę przez parapet i stanęła na
starym dachu.
R
S
Rozdział trzeci
Morgan podrapał się po plecach, wykrzywił usta
i podążył śladem Susany. Nie chciał ponosić odpowie-
dzialności za to, co może ją spotkać. Z dachu dojrzał
kilka samochodów dostawczych, leniwie przesuwających
się obok Aliśki. Zawsze gdy Aliśka była w niebezpie-
czeństwie, przeszywał go dreszcz lęku. Teraz poczuł go
ze zdwojoną siłą, a wszystko z powodu tej obdarzonej
kocią zręcznością kobiety, która łatwo pokonywała za-
kręty i przeszkody na drodze do staroświeckiej rynny.
Morgan czuł się dużo bardziej niepewnis niż ona, słysząc,
jak wiekowe deski dachu skrzypią pod jego ciężarem.
- Wracaj, Loving! - zawołał półgłosem.
- Chcę odetchnąć powietrzem, którym nie oddycha
morderca Oskara - syknęła w odpowiedzi, przeskakując
na inną część dachu. Kucnęła, przygotowując się do spu-
szczenia nóg za jego krawędź.
- Przecież nie przekarmiłem tej sardynki - mruknął
Morgan i przypomniał sobie inne oskarżenie, jakie kiedyś
padło. - I nie wpuściłem jej tytoniu do wody.
R
S
Poczuł okropny lęk. Pojedynki z S.E. Loving stały się
nieodłączną częścią jego życia. Gdyby się zraniła, ska-
leczyła, albo gdyby na przykład skręciła ten śliczny
kark...
Ostrożnie przesuwał się po dachu. Miał na sobie swe-
ter, dżinsy i adidasy. Wietrzyk, nadlatujący od gór, chło-
dził mu krople potu na czole. Morgan z trudem zwalczył
słabość, jaką wywołał u niego widok Susany zręcznie
zsuwającej się po rynnie.
Ona tymczasem, już na dole, otrzepała dłonie i stanęła
w mroku ogrodu z rękami na biodrach. Podniosła głowę,
by przyjrzeć się wysiłkom swego prześladowcy. Spostrze-
głszy to, Morgan nagle znieruchomiał, przerywając mo-
zolny ruch ku rynnie. Uświadomił sobie, że nikt nie pod-
dawał go nigdy takim próbom jak ta dziewczyna. Co
dziwniejsze, coraz wyraźniej czuł, że ma ochotę zdobyć,
tak: zdobyć S.E. Loving, zupełnie jakby była wyjątko-
wym, drogocennym znaleziskiem.
Podczas gdy sprawdzał zamocowanie rynny i stan
kraty dla pnących róż, Susana zaczęła truchtać w miejscu,
co pewien czas wykonując skłon i wyprost z uniesionymi
do góry rękami. Morgan zauważył w oddali dwa samo-
chody zatrzymujące się w pobliżu Aliśki. Ich reflektory
zamiotły światłem po opustoszałych uliczkach Pothole.
Gniewnie zmarszczył brwi. Sporo się dzieje w tej dziurze
po jedenastej wieczorem.
Ostrożnie stawiając stopę na poprzeczce kraty, przy-
lgnął resztą ciała do powierzchni dachu. Po kilku krokach
w dół musiał jednak puścić okap i chwycić się rynny.
Udało mu się zejść jeszcze kawałek, ale wnet rozległ się
głośny trzask. Krata pękła, a rynna oderwała się od muru.
R
S
Zdołał jeszcze uchwycić gałąź, która zakołysała się pod
jego ciężarem. Zamknąwszy oczy, ujrzał w wyobraźni ra-
dośnie rechoczących studentów historii zachodniej części
Stanów Zjednoczonych. Gdy ponownie podniósł powieki,
gałąź była już pęknięta i dość szybko oddzielała się od
drzewa. Ostatnie półtora metra wysokości pokonał więc
skokiem i zatoczywszy się potężnie, stanął wreszcie obok
Susany.
- Kiepski byłby z ciebie włamywacz - powiedziała,
uśmiechając się od ucha do ucha. - Może się zestarzałeś?
Ale kiedy miałeś piętnaście lat, też nie byłeś w tym za
dobry. Często cię obserwowałam. W sypialni twoich ro-
dziców gasło światło, a ty wychodziłeś na spotkanie
z Matty Johnson. Wtedy też byłabym od ciebie szybsza.
- No, proszę. A ja nigdy nie mogłem pojąć, skąd mo-
ja matka się o tym dowiedziała... - mruknął Morgan,
wpatrując się zafascynowany w jej oczy.
To, co następnie zrobił, całkiem go zaskoczyło. Po-
chyliwszy się bowiem, delikatnie ją pocałował. O dziwo,
tym razem nie broniła się, objął ją więc i namiętnie po-
głębił pocałunek. Lękliwy i niewprawny odzew Susany
działał jak narkotyk. Położyła mu dłonie na biodrach
i podsuwając wargi, zapraszała do dalszych pieszczot.
W jednej chwili zapragnął, by stała się jego częścią; przy-
ciągnął ją do siebie bliżej, jeszcze bliżej...
Dopiero kiedy po raz drugi usłyszał głośne chrząk-
nięcie, zdecydował się podnieść głowę. Światło księżyca
rozświetlało twarz kobiety, wargi miała miękkie, na-
brzmiałe, lekko rozchylone. Cokolwiek się stało, ktokol-
wiek ich zaczepiał, Morgan postanowił jej bronić do
ostatniej kropli krwi.
R
S
- Słucham pana - odezwał się do' mężczyzny, oświet-
lającego ich latarką.
- Jestem tu szeryfem - rozległ się przepity, groźny
bulgot. - Pokażcie no mi jakiś dokument. Szybko!
Morgan spojrzał na Susanę, która przywarła do niego
zatrwożona. Po chwili jednak wysunęła się naprzód, choć
nadal trzymała go za pas. Morgan z niedowierzaniem po-
myślał, że to nie on ją, ale ona osłania jego swym drob-
nym ciałem.
- Przepraszamy za to zamieszanie - powiedziała. -
Zostawiłam dokumenty w pokoju. Właśnie wybieraliśmy
się na małą przebieżkę.
- Tu mieszka Annabelle Merrill - oznajmił szeryf. -
Dostaliśmy informację, że dwie osoby wychodzą z jej
domu przez okno. - Promień światła skierował się w stro-
nę dachu i wtedy Morgan zobaczył zarys sylwetki ol-
brzymiego faceta w kowbojskim kapeluszu.
- Spędzamy u niej miodowy miesiąc - wyjaśniła Su-
sana, mocniej wspierając się na Morganie, który zauwa-
żył, że może ułożyć podbródek akurat na czubku jej gło-
wy. Powiew wiatru załaskotał go w nos kosmykiem wło-
sów Susany. Spodobało mu się, że we wszystkim tak do-
brze do siebie pasują... Oczywiście z wyjątkiem poglądu
na prawo do lalek. Dmuchnął na kosmyk, wraz z którym
uleciał kwietny aromat.
- Sprawdzimy to - warknął: szeryf, gestem nakazując
im, by podeszli do frontowego ganku. W świetle księżyca
pobłyskiwał pistolet trzymany przez niego w dłoni. Mor-
gan stwierdził, że szeryf ma ponad dwa metry wzrostu
i rozmiary całkiem uczciwego muru.
W tym momencie Annabelle otworzyła drzwi.
R
S
- O, Bykol, miło cię widzieć! - powitała go swym
dźwięcznym głosem.
Ku zdziwieniu Morgana szeryf, który musiał się schy-
lić, żeby wejść na ganek, drgnął tak, jakby poczuł się
nieswojo.
- Posłuchaj, Annabelle, dostaliśmy wiadomość, że
ktoś wychodzi z twojego domu przez okno sypialni na
piętrze. Kiedy przyjechałem, ci dwoje obsciskiwali się
u ciebie w ogrodzie. Znasz ich?
- Naturalnie, Bykol. To pierwsi klienci w moim pen-
sjonacie dla nowożeńców. Widzisz więc: pierwszy pen-
sjonat w Pothole jest u mnie, a nie u Fanny. To właśnie
ich widziałeś w tym samochodzie z zaparowanymi szy-
bami. Chodźcie, kochanieńcy, bo się przeziębicie. A ty,
możesz wracać do domu, Bykol.
Szeryf poruszył się niespokojnie.
- Posłuchaj, Annabelle, czy nie miałabyś nic prze-
ciwko nazywaniu mnie szeryfem. Większość ludzi prze-
stała mówić do mnie „Bykol" jeszcze jak byłem nasto-
latkiem. Czterdzieści lat temu.
- Postaram się, Bykol, ale dla mnie zawsze będziesz
przede wszystkim uroczym chłopcem - radośnie odparła
Annabelle. - A wy, kochanieńcy, naprawdę chodźcie do
środka. - Znów popatrzyła na szeryfa. - Niektórzy ludzie
nigdy nie zrozumieją, jak to jest, że nowożeńcy miewają
ochotę na rozmaite figle. Ja tam dobrze rozumiem. Fi-
glowaliśmy z Henrym, gdy tylko była okazja. I oni robią
to samo. Och, żebyś wiedział... Biegają po dachu, całują
się w spiżarni, nie odstępują jedno drugiego na krok...
Wciągnęła Susanę do środka i spojrzała rozpromie-
niona na Morgana.
R
S
- Kochanieńki, ty naprawdę jesteś jak mój Henry. On
połamał tę rynnę nie pamiętam ile razy. A mnie zawsze
wytrzymywała. Odkąd sprawiliśmy ją sobie, zawsze mie-
liśmy z nią kłopoty. Zarwała się? To trudno. Ale wdzisz
- zachichotała - Susana była sprytniejsza od ciebie... A co
do łóżka - ściszyła głos - możesz poprawić jutro rano.
Uniosła się na palcach, pocałowała Morgana w poli-
czek i z sympatią cmoknęła Susanę. Potem szepnęła roz-
marzonym tonem coś o młodej gorącej krwi i księżyco-
wej poświacie, by z melodią starego przeboju na ustach
odpłynąć do swojej sypialni, znajdującej się dokładnie
pod ich pokojem.
Morgan obrócił się do Susany. Za każdym stukiem
rynny, szarpanej przez wiatr, dziwnie potulniał. Poklepała
go po nie ogolonym policzku i powiedziała:
- Sam widzisz, nie dorastasz mi do pięt, Lightfoot.
Poddaj się i grzecznie zrób pupkom pa-pa. No, dobranoc,
pchły na noc.
Szybko wbiegła na górę, schowała się za drzwiami
szaty, by Morgan jej nie zobaczył, i przebrała w nocną
koszulę. Wchodząc między ramy zapadniętego łoża, na-
tknęła się na coś twardego. Owo coś okazało się nagim
brzuchem Morgana, który prychnął i przesunął jej stopę
tak, by trafiła na materac.
- Uważaj, gdzie stąpasz. I nie gadaj - zażyczył sobie
ponuro i naciągnął na siebie kołdrę aż po brodę. Odwró-
cił się plecami do niej, zabierając przy okazji lwią część
nakrycia. Susana wolała jednak to niż niebezpieczne roz-
mowy po ciemku, leżała więc nieruchomo, uśmiecha-
jąc się do siebie i rozmyślając o zakwaterowaniu lalek
w muzealnych gablotach. Nagle poczuła, że owłosienie
R
S
Morgana łaskocze ją w stopę, która niedawno wylądo-
wała na jego brzuchu. Przez prześcieradło potarła pod-
rażnione miejsce i znieruchomiała. Morgan otoczył jej
stopy swoimi. Nie obrócił się, więc przez długi, długi
czas delektowała się poczuciem bezpieczeństwa, jakie da-
wały jej te dwie wielkie, ciepłe, obejmujące ją stopy.
Gdyby mężczyzną leżącym obok niej nie był Morgan
Lightfoot, może nawet spodobałaby jej się ta łagodna po-
stać zniewolenia.
Następnego popołudnia Susana siedziała na rozgrzanej
od słońca skale w pobliżu dróżki wydeptanej przez konie.
Zwierzęta pasły się niedaleko, ona tymczasem przyglą-
dała się Morganowi. Stał na tle błękitnego nieba niczym
kowboj z dawnych lat: męska sylwetka, szeroko rozsta-
wione nogi, kapelusz z szerokim rondem zasłaniającym
twarz. Zamyślony, spoglądał ku skalistym wzgórzom
w oddali. Samotny i nieprzystępny, jakby rzeczywiście
zasługiwał na miano wilka, budził w sercu Susany nie-
pokój, ale też jakąś dziwną litość, czułość i tkliwość. Bo
rzeczywiście było coś smutnego w jego samotniczym ży-
ciu. Mógłby przecież brać na kolana córki, mógłby uczyć
życia swych synów, przekazując im tak przydatne
w chłopięcym wieku umiejętności jak choćby plucie na
odległość, do którego potrzebne jest doskonałe wyczucie
wiatru. Oczywiście w ich czasach zajmowali się tym nie
tylko chłopcy. Ona sama była jedną z pierwszych dziew-
cząt w mieście, którym udało się splunąć na odległość
półtora metra.
Uśmiechnęła się do siebie, potarła swe obolałe po-
śladki, odziane w dżinsy, i zaczęła ssać źdźbło świeżej
R
S
trawy. Nie podobało jej się, że Morgan zdjął ją z konia
jak piórko. A do tego to kpiące spojrzenie! Siodło nie
było zbyt miękkie, nie mogła się pozbyć zbolałej miny,
a on to oczywiście natychmiast zauważył i wykrzywił
usta w tłumionym uśmieszku.
Rano stwierdziła, że trudno jej wstać z przepastnych
głębin łoża. Zanim jej się to udało, Morgan już radośnie
krzątał się po domu, z ożywieniem stukając, piłując i na-
prawiając co się da. Gdyby nie wiedziała, że prawdziwym
powodem jego wizyty u Annabelle jest zemsta za krosno
Fosterów, odniosłaby wrażenie, że po prostu miło spędza
wolny czas. Gdy wstała i, chcąc zrobić dobre wrażenie
na Annabelle, zaoferowała mu swą pomoc, zdawał się
czerpać radość z zabawy w „podaj-przynieś", do której
ją zaangażował. Swą rolę grał znakomicie. Uwodzicielsko
muskał jej wargi, gdy tylko zbliżyła się Annabelle, a pod-
czas śniadania wziął swą „żonę" na kolana i przytulił
czule do siebie.
Susana wypluła trawkę. Z rana jej mechanizmy ob-
ronne zawsze działały marnie. Poza tym musiała przy-
znać, że pieszczoty Morgana nie były jej niemiłe. Tak
pięknie rozpościerał jej włosy w słońcu, zupełnie jakby
chciał sprawdzić, czy odbijają słoneczne promienie. Po-
tem wybierał sobie pasemko, owijał koniec wokół palca,
a kciukiem przemierzał jego długość. Nie spuszczał przy
tym z oczu jej twarzy. Mimo że wszystkie te gesty były
wyłącznie na użytek Annabelle, Susana dała się zauroczyć
i w pewnej chwili wcale nie z rozsądku, ale zupełnie
szczerze i spontanicznie ona, S.E. Loving, wtuliła się
mocno i czule w objęcia swego odwiecznego wroga,
Morgana Lightfoota!
R
S
Przechyliła głowę i zerwała następne źdźbło trawy.
Patrzyła na mężczyznę, którego znała od niepamiętnych
czasów, choć tak naprawdę nie znała go wcale. Owszem,
ceniła jego umiejętności zawodowe. Dlatego właśnie pil-
nowali się nawzajem, krążyli wokół siebie, szukali pre-
tekstów do znalezienia się z Armabelle sam na sam. A że
sobie nie ufali, nieustannie byli razem. Susana odmówiła
pójścia sama do składu drewna, on nie zgodził się wyjść
z kuchni, podczas gdy Annabelle przygotowywała posi-
łek dla „mężczyzny z wilczym apetytem". Im dłużej
z nim była, im uważniej mu się przyglądała, tym silniej-
szą odczuwała chęć, by poznać jego wnętrze, odkryć jego
tajemnice, może bolesne, poznać pragnienia... Nie, nie
- przywołała się do porządku. Żadnych zbliżeń, wyznań,
czułości! Morgan na pewno by to wykorzystał i uciekł
z lalkami.
- Jestem gotowa, ruszamy! - zawołała w jego stronę,
z trudem stając na obolałych, chwiejących się nieco
nogach.
Spojrzał na nią spod szerokiego ronda kapelusza.
- Na pewno?
- Mogłeś wybrać się na tę przejażdżkę sam. Po co
mnie zmusiłeś, żebym jechała z tobą?
Podszedł do niej i stanął tuż obok, co przyprawiło ją
o drgnienie serca.
- Nowożeńcy zawsze wybierają się razem na konne
przejażdżki, Loving - wycedził. - Bądź pewna, że nie
zostawię cię samej z Annabelle. Jesteś zdradziecką istotą.
Dobrze wiem, że nie umiesz gotować, moja matka sły-
szała to od twojej matki dokładnie tydzień temu. A jed-
nak dobierasz się do książek kucharskich i pytasz Anna-
belle o przepisy na dżem.
R
S
- A ty świadomie pozujesz na Henry'ego - odparła
oskarżycielskim tonem. - Dokładnie sprawdziłeś, w ja-
kim kapeluszu chodził i zaraz kupiłeś sobie taki sam. Nie
będę już wspominać, jakimi żałosnymi metodami dodałeś
mu lat, żeby wyglądał na stary i wysłużony. Podlizujesz
się Annabelle, kręcąc się z młotkiem pod domu i udając
śmiertelnie zakochanego. Nie cofniesz się przed niczym.
A fe, Lightfoot, to bardzo niskie.
- Masz rację, Loving, nie cofnę się - przyznał, zsu-
wając z dłoni skórzane rękawiczki, by swobodnym, wy-
ćwiczonym gestem wcisnąć je za pas. - Choć prawdę
mówiąc, nie ułatwiasz mi życia. Zapach pudru czy przy-
gniatanie mnie swoim ciałem nie stanowią najlepszej za-
chęty do wstania z łóżka. O dziwo, dziś rano miałem zu-
pełnie inne doznania niż dwadzieścia pięć lat temu, gdy
rozpłaszczyłaś mnie na ziemi, zlatując prosto z drzewa
akurat wtedy, gdy... hm, rozmawiałem z Sissy. Zawsze
uważałem, że to nie był przypadek. Nie mam więc pew-
ności, czy dzisiaj rano znów nie byłaś gotowa na wszy-
stko, byle tylko postawić na swoim.
Susana cofnęła się o krok, zamknęła oczy i starała
się wyrzucić z pamięci obraz, który ujrzała rankiem po
przebudzeniu: gorące ciało Morgana, jego potargane wło-
sy, lekki zarost na policzkach i brodzie, zmysłowe spo-
jrzenie. No i dotyk, zupełnie jednoznaczny w swej wy-
mowie.
Dla bezpieczeństwa przypomniała sobie coś, co obu-
dziło w niej złość.
- A ty nie miałeś prawa mieszać się do rozmowy
z Annabelle o ubrankach dla lalek. Co za pomysł, żeby
zawracać nam głowę jakimiś uwagami na temat czepków!
R
S
Susana wymyśliła sobie, że podczas herbatki
z Annabelle będzie mogła spokojnie zinwentaryzować
ewentualne uszkodzenia jej przyszłych eksponatów. Są-
dziła, że żaden mężczyzna przy zdrowych zmysłach nie
będzie siedział w jednym pokoju z dwoma kobietami pi-
jącymi herbatę w towarzystwie lalek, słuchając ich bab-
skiej gadaniny. Gdyby wyszedł, miała nadzieję wtrącić
do rozmowy wzmiankę o swym możliwym wyjeździe
bez Morgana. On jednak wydawał się całkiem niewzru-
szony rozwojem wydarzeń i najspokojniej w świecie sie-
dział sobie w saloniku pełnym makatek i afrykańskich
fiołków. Wprawdzie do dyskusji o strojach lalek odniósł
się z pogardą, ale zamiast wyjść, rozłożył gazetę i zaczął
przeglądać kolumnę sportową, co okazało się kolejnym
podobieństwem do Henry'ego.
- Posłuchaj, Loving - powiedział teraz pogodnie, zu-
pełnie nie zwracając uwagi na jej udawane oburzenie.
- Dlaczego nigdy nie wyszłaś za mąż? - Obrysował wol-
no nieco chropowatym palcem obwód jej ust i lekko do-
cisnął opuszkę, badając miękkość warg. - Nie masz bio-
logicznej potrzeby założenia gniazda?
Susana zmieszała się. Zupełnie zbił ją z tropu tą
uwagą.
- Nie twoja sprawa - odparła, odwracając wzrok. -
Ale powiem ci, jeśli chcesz. Nigdy nie znalazłam nikogo,
kto dostatecznie by mnie zainteresował. Muzealne eks-
ponaty zawsze były dla mnie bardziej pociągające niż...
Zawahała się, więc podsunął jej potrzebne słowa*.
-...niż fizyczna miłość? Zobowiązania na całe życie?
Bo ty jesteś taką kobietą, która związałaby się na całe
życie, prawda, Loving?
R
S
- Ja? Jestem związana z moim zawodem... - odparła
bez sensu.
Odwróciła się do niego, a on przesunął palcem po jej
policzku ku pulsującemu naczyniu krwionośnemu na
szyi. Wzrokiem podążał tą samą drogą. Na moment za-
trzymał palec, a potem powoli przesunął go w dół, za-
trzymując na wierzchołku piersi. Susana patrzyła jak
zahipnotyzowana, niezdolna poruszyć się, zaprotestować.
W gardle jej zaschło, w głowie szumiało, serce tłukło jak
oszalałe. Takiego rozbudzenia zmysłów nie przeżyła chy-
ba nigdy. Jeszcze chwila, a rzuciłaby mu się w ramiona
i utonęła w jego pieszczotach. I kto to doprowadził ją
do takiego stanu! Morgan Lightfoot!
Wysunęła się z jego objęć i przełknęła ślinę.
- Słuchaj, Lightfoot, czy moglibyśmy trzymać się te-
matu, to znaczy lalek?
Wzruszył ramionami, nie odrywając od niej bacznego
spojrzenia, które przyprawiało ją o ssanie w żołądku,
miękkość kolan i zakłócenia rytmu serca. Wyraźnie wi-
działa, jak nieodparcie pociągający potrafi być Wilk.
- Jenningsowie zapewnią lalkom znacznie lepsze wa-
runki ekspozycji niż twoje muzeum - zaczęła.
Boże, dlaczego patrzy na nią z takim przejmującym
smutkiem, z taką tęsknotą, choć stara się to ukryć?
- Zobaczymy, Loving, kto pierwszy ustąpi - powie-
dział cicho, gwałtownie przyciągając ją do siebie za klapy
żakietu. Oczekiwała demonstracji siły, tymczasem Mor-
gan przywarł do jej ust z wielką ostrożnością, jakby
chciał dopasować się do niej na całe życie. Pocałunek
pochłonął ją, zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch.
Czuła łagodne muśnięcia warg, badawcze harce języka.
R
S
Uległa czarowi, zdawało jej się, że słyszy dziecięcy
śmiech. Wdychała zapach róż i długich letnich nocy. Sły-
szała świerszcze przy stawie i równomierne bicie serca
tuż przy swoim policzku.
Z przeciągłym westchnieniem poddała się pieszczocie,
wspinając jednocześnie na palce, by być bliżej mężczy-
zny. Objęła go za szyję, a on powoli zamknął ją w czu-
łym uścisku, jakby była największym skarbem jego życia.
- Nie płacz, Susano - szepnął niepewnie, dając
schronienie jej twarzy w zagłębieniu przy szyi. Zaczął
ją delikatnie kołysać, a ona przytuliła się do niego,
wstrząśnięta świadomością, że nie przeżyła dotąd czegoś
równie wspaniałego i że przez tyle lat unikała czułości,
nie wiedząc, jak wiele traci.
Nie codziennie ma się stopę przywiązaną do nogi od
łóżka, ale Susana nie wydawała się tym zaniepokojona.
Przeciwnie, czuła się dziwnie bezpieczna, bo jej drugą
stopę, tę nie skrępowaną, obejmowały stopy Morgana.
Zbudziła się nagle o pierwszej w nocy, gdy nie udało
jej się przewrócić na drugi bok. Morgan spał obok, nosem
prawie dotykała jego nagich pleców, a jej dłoń opierała
się o męski pośladek.
- Morgan! - szepnęła. - Morgan! - powtórzyła bar-
dziej rozpaczliwie. Nie zareagował, więc powoli usiadła
i spróbowała rozsupłać skomplikowany węzeł na lince
do bielizny, okalającej jej kostkę. Co za głupota pozwolić
nabrać się w ten sposób! Naiwnie uwierzyła, że Morgan
zasypia, a on wykorzystał sytuację i uwięził ją, gdy sama
zasnęła.
Podstępny, wyrachowany typ, pomyślała z najwyższą
R
S
irytacją, wciąż nie mogąc poradzić sobie z fantazyjnym
węzłem. Niewątpliwie zaciągnął go skaut, mający sto-
sowną sprawność. Ponownie pociągnęła za linkę. Łóżko
zaskrzypiało przeraźliwie. Znieruchomiała. Postanowiła
nie budzić Morgana, po cichu wyzwolić się z pułapki
i dopiero potem przywalić mu solidnie poduszką. Nie
zbudził się, więc z powrotem przystąpiła do pracy. Stare
łoże pojękiwało z cicha i stukało o ścianę. Nagle Morgan
ziewnął przeciągle i powiedział sennie:
- Chyba wiesz, Loving, jak brzmi ten dźwięk. Radzę
ci, połóż się spokojnie.
Zrezygnowała ze swojej walki i chwyciła za po-
duszkę.
- Nie lubię, gdy pozbawia się mnie wolności, Light-
foot - oznajmiła i wymierzyła mu cios. Odrobinę zacieś-
nił uścisk stóp, ale się nie odwrócił. - Lepiej mnie nie
lekceważ, bo popamiętasz! Do końca życia nie będziesz
mógł wystawić u siebie tych lalek!
- Och, przerażasz mnie - ziewnął znowu.
Susana okładała go poduszką, a łoże znów zaczęło
głośno i rytmicznie poskrzypywać. Morgan nie
reagował;
nasunął sobie poduszkę na głowę i kompletnie ignorował
jej atak. Postanowiła uciec się do środka, który odkryła,
zanim jeszcze Oskar odbył swą ostatnią podróż do morza.
Chwyciła wielką stopę Morgana, unieruchomiła między
swymi udami i połaskotała w podbicie. Morgan wydał
straszliwy okrzyk, zachichotał głośno i dwukrotnie szarp-
nął nogą. Łoże znów zaskrzypiało, raz jeszcze uderzyło
wezgłowiem w ścianę i z hukiem się zapadło.
Morgan, jak zwykle, znalazł się na górze, przygważ-
dżając Susanę do podłogi.
R
S
- To było zagranie poniżej pasa, Loving.
- Zejdź ze mnie, Lightfoot. Co to za pomysł, żeby
przywiązywać mnie do łóżka!
- Nie zamierzam znowu ganiać cię po dachach.
- Dlaczego? Bykol jest wspaniały.
- Przerośnięty goryl - mruknął Morgan.
- Twój krewny? - spytała niewinnie.
Morgan zmierzył ją spojrzeniem, jednocześnie
groźnym i pożądliwym. Serce na moment jej zamarło.
- Jesteś nieznośna, Loving - stwierdził złowieszczo.
Chciała go zrzucić, ale jej się nie udało. Leżał na niej
niewzruszenie. Przez chwilę rozważała, jak zachowałby
się, gdyby teraz skoczyła na niego z gałęzi drzewa.
- Nie będę leżeć pod mordercą Oskara. - Miało to
zabrzmieć z godnością, ale zdobyła się jedynie na na-
miętny szept.
- To było dwadzieścia siedem lat temu, Loving -
przypomniał i złożył na jej ustach cudowny, delikatny
pocałunek. - Zmieniliśmy się. - Delikatnie ujmując war-
gami jej ucho, zaczął przesuwać dłoń po ciele Susany.
- Drżysz, Loving, i jesteś rozpalona - szepnął. - Jak
wulkan, który zaraz wybuchnie...
- To ze złości - skłamała. - Nie będę twoją lafiryndą
- oświadczyła z desperacją.
- Lafiryndą - powtórzył z rozbawioną miną. - Uro-
cze, staromodne słowo. Tak samo jak ty sama i puder
dla dzieci.
Powoli odsunął się od niej i czule otulił ją przeście-
radłem w różyczki i kołdrą. Uwolnioną stopę pogłaskał
kciukiem po podbiciu i wsunął pod kołdrę. Potem poca-
łował Susanę w czubek głowy, oparł tam swój podbródek
R
S
i przytulił ją z rozbrajającą czułością. Została sam na sam
ze swoimi myślami i biciem serca Morgana, które ude-
rzało miarowo tuż przy jej policzku.
- Zawsze chciałem mieć dzieci - oświadczył Mor-
gan następnego popołudnia, śląc w stronę Susany pełne
dramatyzmu spojrzenie spod obszernego ronda kowboj-
skiego kapelusza. - Najlepiej dziewczynki, całe mnó-
stwo...
Susana natychmiast zorientowała się, że wypowiedź
jest obliczona na przypodobanie się Annabelle, więc z du-
mną miną ją zignorowała. Mocniej zacisnęła dłonie na
rączce niemowlęcego wózka, który wspólnie pchali głów-
ną ulicą Pothole. Susana nie chciała pozwolić, by wózek
dostał się w niepodzielne władanie Morgana, wewnątrz
leżały bowiem lalki.
Wyprawa do sklepu na głównej ulicy miasteczka spra-
wiła Annabelle wielką przyjemność. Staruszka dreptała
obok Morgana. Jedną ręką, odzianą w rękawiczkę do ło-
kcia, trzymała go pod ramię, drugą przesyłała pozdro-
wienia mieszkańcom Pothole, którzy przystawali, z zain-
teresowaniem przyglądając się niezwykłej trzyosobowej
ekspedycji.
Annabelle radośnie przedstawiała ich znajomym, czyli
w gruncie rzeczy wszystkim mieszkańcom Pothole po
kolei, a z głębin wozu patrolowego obserwował ich By-
kol. W końcu starsza pani usadziła ich przed budynkiem
urzędu pocztowego, a zarazem sklepu, sama zaś weszła
do środka, by załatwić swoje sprawy.
Morgan zabębnił palcami na rączce wózka, Susana
mocniej zacisnęła dłoń. Przez chwilę nasłuchiwała rytmu
R
S
jego palców, w końcu wyraziła myśl, która nurtowała ją
od dawna.
- Dobrze, Morgan. Proponuję ci układ. Dostaniesz
krosno Fosterów. Będziesz mógł je wystawiać przez część
roku w muzeum Laird. Ale w zamian za to uznasz, że
Laird nie ma prawa do lalek Annabelle.
Morgan skinął ręką Bykolowi.
- Jeśli jeszcze nie ma, to będzie miało. Dziękuję za
ofertę, ale gdybym ją przyjął, wybrałbym gorsze zamiast
lepszego.
- Nie możemy dłużej ciągnąć tej przebieranki.
Morgan otoczył ją ramieniem i wyciągnął do słońca
swe długie, odziane w dżinsy nogi.
- Jeśli cię to męczy, naprawdę możesz wyjechać. Wy-
myśl jakiś pretekst.
- Wykluczone... Żadne z nas... nie może być pew-
ne... że Annabelle podaruje te lalki... właśnie nam -
powiedziała, wykorzystując przerwy między czułymi po-
całunkami, którymi Morgan ni stąd, ni zowąd zaczął ją
obsypywać. - Przestaniesz wreszcie?
Zamknął jej usta następnym pocałunkiem, długim, cu-
downym, odbierającym władzę jasnego myślenia.
- Mmm... - zamruczał, mrużąc oczy. - Nie mogę.
Miodowy miesiąc, sama rozumiesz.
Susana zerwała się z ławki, rozgniewana, a on wstał
tylko, ujął ją pod brodę i znowu czule pocałował.
- Ślicznie się złościsz, Loving - powiedział łagodnie,
po czym wszedł do budynku mieszczącego pocztę
i sklep, zostawiając ją samą. Przez okno sklepu dojrzała,
że Morgan pochyla się nad Annabelle, a ta klepie go
z czułością po ramieniu i całuje w policzek.
R
S
- Łobuz. Pirat. Morderca ryb... - mruknęła pod nosem.
Z cienia pod czarną budką wózka szczerzyły do niej
zęby Lucy, Magnolia, Jessica, Betty, Mary, Elizabeth, Ra-
chel, Opal, Fay i Belle.
- Niedobre spryciulki - skarciła je Susana. - Bardzo
niedobre.
Padł na nią cień. Podniosła głowę i zobaczyła nie-
znajomego amanta w kowbojskim stylu, zdejmującego
przed nią znoszony kapelusz z szerokim rondem. Potężną
budową ciała dorównywał Morganowi, był jednak od nie-
go młodszy i szczuplejszy. W niebieskich oczach poły-
skiwały przyjazne ogniki, które natychmiast wzbudziły
jej sympatię.
- Dzień dobry szanownej pani - pozdrowił ją z po-
łudniowym akcentem. - Zabrała pani na spacer lalki An-
nabelle? Sam kilka razy z nimi wychodziłem.
- Na razie są grzeczne - odrzekła z uśmiechem.
Odwzajemnił uśmiech i zaczepił dłonie kciukami
o kieszenie spodni.
- Jest pani od niedawna w Pothole?
- Tak. Mieszkamy u Annabelle. Przyjechaliśmy
w gości.
- My? - zainteresował się z pełnym nadziei uśmie-
chem.
Morgan pojawił się niespodziewanie obok miejscowe-
go amanta.
- My - potwierdził obojętnym tonem. - Jesteśmy
małżeństwem - dodał groźnie. - To moja żona.
Susana spojrzała zaskoczona na nowe wcielenie Mor-
gana. Słyszała o mężczyznach obdarzonych obsesyjnym
poczuciem władzy i posiadania, lecz pierwszy raz w ży-
R
S
ciu natknęła się na żywy przykład. Jeszcze nie widziała
nikogo, kto w ten sposób, niczym Indianin, broniłby
własnych praw i własnej kobiety... czyli, w tym przy-
padku, jej, Susany. Zastanowiły ją przymrużone oczy
Morgana i ponury, wściekły grymas ust. Dwaj mężczyźni
toczyli pojedynek na groźne spojrzenia i miny. Przez mo-
ment była pewna, że tak właśnie musieli wyglądać re-
wolwerowcy w Pothole sto lat temu.
Wrażenie zepsuł jej głos Annabelle:
- Buddy, bądź tak dobry i wpadnij do Fanny. Po-
wiedz jej, jeśli możesz, że goszczę w pensjonacie parę
nowożeńców. Ale nie wprost. Rozumiesz, spróbuj jakoś
wpleść to w rozmowę... Goście są tak zadowoleni, że
wrócą tu z następnymi. Pamiętaj, koniecznie jej powiedz,
jak znakomicie kręci się interes.
Potem zerknęła do wózka, poprawiła kokardę Rachel,
przyjęła oczekujące ramię Morgana i powiedziała:
- No, idziemy, kochanieńcy!
R
S
Rozdział czwarty
Morgan podniósł głowę znad deski opartej na dwóch
kozłach, którą właśnie piłował. U jego stóp leżały re-
sztki przegniłej konstrukcji ganku. Doszedł do wnio-
sku, że malowanie nowych desek będzie świetnym za-
jęciem dla Susany na następny dzień. Tymczasem jed-
nak otarł pot z czoła i spojrzał na swą rywalkę, wyciąg-
niętą wygodnie na leżaku. Niepokoiła go trochę jej po-
dejrzanie pewna mina. Dokładnie ten sam wyraz twarzy
widział u niej na minutę przed tym, gdy doprowadziła
jego matkę za garaż, gdzie z Dannym Simmonsem palili
cygara.
Kobiecy i dość bezczelny uśmiech Susany, nieco za-
maskowany wielkimi soczewkami okularów, działał na
Morgana jak kleszcz wgryzający się pod skórę. Kiedy
zaproponował jej, by pomogła mu w reperacji ganku,
zgodziła się podejrzanie łatwo. Równie szybko przystała
na propozycję posadzenia przed frontowym wejściem pa-
ciorecznika. Widział teraz nierówną bruzdę świeżo wzru-
szonej ziemi, w której kryły się cebulki. Susana umieściła
R
S
je tam niemal w okamgnieniu, w tym samym stylu ka-
mikadze, w którym prowadziła pojazdy mechaniczne. Po
namyśle Morgan zmienił więc plany co do malowania.
Farbę na deski trzeba nakładać równo, zręcznie i staran-
nie, a wszystkie te wymogi były nie do zrealizowania
przez S.E. Loving.
Uśmiechnął się pod nosem. Nawet jej mało wprawne
pieszczoty miały w sobie wiele z determinacji kamika-
dze. Przypomniał sobie, jak wyglądają te miodowe oczy,
kiedy Susana się w niego wpatruje, i poczuł zachwyt, bo-
daj taki sam jaki w niej wzbudzał każdy nowy nabytek
dla muzeum.
W miarę upływu czasu i wraz z liczbą przepiłowa-
nych desek myśli o S.E. Loving nabierały coraz bardziej
konkretnych kształtów i niebezpiecznie go ekscytowały.
Wziął więc długi, głęboki, uspokajający oddech i spró-
bował odrzucić od siebie natrętne obrazy. One jednak
powracały uparcie.
Wydało mu się nagle, że jego doświadczenia są ża-
łośnie niepełne. Kobiety, które miał w pamięci, były jak
roboty, gdy porównywał je z S.E. Loving i jej uroczymi,
pełnymi onieśmielenia reakcjami.
Gniewnie zmarszczył brwi i skupił się na ener-
gicznych pchnięciach piłą. Zaraz jednak znów zaczął
rozmyślać nad możliwymi sposobami kochania się
z S.E. Loving. Było to bardzo zajmujące, gdyż, jak wszy-
stko, także i jej technika miłosna najprawdopodobniej
mieściła się w ramach stylu kamikadze. Ciekawe tylko,
jakby to...
Nie, Buddy stanowczo nie był kimś, kto zasłużył sobie
na wdzięczne, delikatne pocałunki Susany!
R
S
Spojrzał na nią. Postukiwała teraz adidasem o ziemię
w rytm melodii dochodzącej ze słuchawek walkmana.
Zmrużył oczy, widząc, jak wystukuje dłonią rytm na
udzie. Miała długie nogi, z delikatną, wypielęgnowaną
skórą, o czym przekonał się w nocy, dotykając jej stopy.
Była urocza!
Ostatniej nocy Morgan nie spał. Epizod z poprzednie-
go dnia, kiedy to Buddy wytropił S.E. Loving przed skle-
pem niczym sprawny pies myśliwski, bardzo podrażnił
mu nerwy. Właściwie jednak dlaczego? Przecież Susana
różniła się pod każdym względem od kobiet, które po-
dobały mu się dotychczas. Urodzona żona i mamusia.
Czuła i słodka istota, pod której wpływem na pewno by
statusiał i zatracił swą męską siłę. A jednak to właśnie
ona podniecała go bardziej niż jakakolwiek inna kobieta,
to ona potrafiła pokonać niezawodne dotąd mechanizmy
obronne i wystawić jego silną wolę na próbę nie do prze-
bycia. W każdym pocałunku, wymienianym przez nich
na użytek Annabelle, było coś z nienasyconego pragnie-
nia. Jeszcze bardziej zaś ekscytowało go to, że i Susana
zdawała się być zniewolona siłą tej namiętności. Może
warto by to wykorzystać?
Szeryf piąty raz wolno przejechał wozem patrolowym
wzdłuż ogrodzenia i piąty raz przyjrzał się Morganowi,
który pomachał mu z wymuszonym uśmiechem. Potem
znów się zadumał. Zastanawiało go, skąd u niego, czło-
wieka doświadczonego i nie pierwszej młodości, taka tę-
sknota za mało wprawnymi pocałunkami i sekretami tej
dziewczyny.
Nie ma się co oszukiwać, zauroczyła go, a on pragnął
jej teraz bardziej niż czegokolwiek. Może nawet zrezyg-
R
S
nowałby z tych cholernych lalek, gdyby tylko pozwoliła
mu...
Tak, miał olbrzymią ochotę się z nią kochać i tylko
troska o tę uroczą, nieco staromodną dziewczynę po-
wstrzymała go rano, gdy był już o krok od tego, by ją
uwieść. Zjadłyby go wyrzuty sumienia. I tak już nie da-
wały mu spokoju z powodu Annabelle. Szlachetności ser-
ca mógł więc sobie pogratulować, nie zmieniało to jednak
faktu, że jego ciało łaknęło spełnienia.
Wiedział jednak, że do spełnienia dojść nie może.
Z S.E. Loving dzieliły ich różnice interesów. Owszem,
doceniał jej zawodowe umiejętności, ale nigdy dotąd nie
kochał się z rywalką... Tym bardziej zaś z kobietą, co
do której miał uzasadnione obawy, że przyklei się do nie-
go jak świeżo malowane ogrodowe krzesło. Nawiasem
mówiąc, Susana podstawiła mu kiedyś taką pułapkę, gdy
miał dwadzieścia pięć lat.
Tak, usiłował sobie tłumaczyć, S.E. Loving intryguje
go wprawdzie, ale wyłącznie jako kobieta dzieląca z nim
zainteresowania. Podobnie jak on zajmuje się historią Za-
chodu, cieszy dobrą reputacją. Nie jest tępą, nudną babą,
a rywalizacja z nią daje mu satysfakcję i drażni jego am-
bicję. Docenia ją, ale takiej właśnie kobiety bardzo nie
chce mieć u swego boku...
Prawie natychmiast zauważył lekkie poruszenie jej
piersi, gdy przeciągnęła się na leżaku, i cała argumentacja
runęła w ułamku sekundy. Morgan zacisnął usta. Do li-
cha, że też akurat ona musiała go tak rozbudzić! I to
właśnie teraz, gdy zdawało mu się, że całe życie już sobie
dokładnie zaplanował.
Pokręcił głową i ukarał deskę mocniejszym pchnie-
R
S
ciem zardzewiałego brzeszczota piły. Nie miał kobiety
od kilku lat i pewnie stąd wzięła się jego absurdalna tę-
sknota do S.E. Loving. Kropla potu, która dotąd siedziała
mu na czole, spłynęła po policzku.
Susana nadal wystukiwała stopą rytm melodii, ale
w istocie wcale jej nie słuchała. Jej myśli i wzrok, choć
bardzo starała się temu zapobiec, uparcie wędrowały
w stronę Morgana. Oto strumień trocin opadł mu na
brzuch, pozostając na włosach, których zwężająca się
kępka ginęła za pasem dżinsów. Oto jego mięśnie napi-
nały się i grały pod opaloną skórą. Szerokie ramiona lśni-
ły mu od potu, a on piłował grube deski z coraz większą
zawziętością.
Pot. To dziwne. Nigdy nie myślała o swym najgroź-
niejszym konkurencie, opanowanym, zdystansowanym
Morganie Lightfoocie, jak o mężczyźnie, który się poci.
A przecież w nocy, i później, rankiem, gdy unosił się nad
nią, krople rządkiem błyszczały mu na czole. Spoglądał
na nią tak, jakby nic nie mogło go powstrzymać przed
wzięciem jej dla siebie.
Po karku Susany przebiegł dreszczyk podniecenia. Był
jej rywalem, wiedziała, że chce się na niej zemścić, ale
wiedziała też, że ona, Susana, coraz bardziej pragnie po-
znać swego wroga od innej strony...
Spojrzała znów na niego. Spocony, z nagim torsem,
nie wyglądał ani na kustosza muzeum, ani na dziekana
Wydziału Historii. Rano poprosił ją, by była świadkiem
jego stolarskich wyczynów. Właściwie nie poprosił, wy-
raził żądanie. Zmierzyła go czujnym spojrzeniem. Nigdy
przedtem żaden mężczyzna niczego od niej nie żądał.
Ale Morgana niełatwo było spławić.
R
S
- Loving, nie zostawię cię sam na sam z Annabelle
- zapowiedział twardo. - Muszę cię mieć cały czas na
oku. Może wyjdziesz ze mną na dwór i popatrzysz, jak
naprawiam ganek?
Ponieważ Susanie również zależało, żeby ganek
Annabelle stał się bardziej bezpieczny i ładniejszy, zmie-
niła plany i chwilowo zrezygnowała z rozwijania dzia-
łalności propagandowej na rzecz muzeum Jenningsów.
Naprawcze plany Morgana trochę ją zdziwiły. Jak na mo-
la książkowego niesłychanie sprawnie posługiwał się piłą
i młotkiem. Łoże zreperował błyskawicznie, teraz
z wprawą remontował rusztowanie ganku.
Szczerze powiedziawszy, Susanę zdziwił fakt, że
Morgan nie ma nic przeciwko zmywaniu czy słaniu łóż-
ka. W okresie jej niefortunnego romansu to na niej
spoczywała cała odpowiedzialność za porządek i czy-
stość, więc skłonność Morgana do prac domowych wy-
dała jej się niezwykła. Całkiem porządny facet, przy-
znała w myślach. Ale wróg, dodała od razu. Zapla-
nował sobie rewanż, lecz nie uda mu się - lalki będą
jej!
Wiedziała, że zanim Morgan usiądzie do kolacji, bę-
dzie musiał wziąć prysznic. Ona w tym czasie na osob-
ności porozmawia z Annabelle o lalkach. Ostatecznie
przekona starszą panią do przekazania darowizny wła-
ściwemu odbiorcy. Muzeum Jenningsów było prywatne,
dysponowało dobrze opłaconym personelem, który zdoła
zatroszczyć się odpowiednio o bezpieczeństwo i właści-
wą ekspozycję lalek. Zapewni też Annabelle regularne
odwiedziny w muzeum albo wizyty lalek w jej domu.
Co zaś do muzeów uniwersyteckich, to najchętniej ku-
R
S
piłyby wszystko, choć z reguły są słabo wyposażone i za-
niedbane. Przede wszystkim brakuje im gablot z regula-
cją temperatury. A złe oświetlenie może spowodować
przegrzanie lalek, co bardzo zaszkodziłoby im na cerę.
Susana uśmiechnęła się pod nosem, przeczuwając swoje
zwycięstwo. Herbatka u lalek o czwartej po południu sta-
nie się wielką atrakcją muzeum Jenningsów.
Słuchała akurat kasety z „Love Me Tender" w wy-
konaniu Elvisa Presleya, gdy starsza pani przydreptała
do Morgana ze szklanką zimnej wody. Wypił jednym du-
szkiem i obdarzył Annabelle swym zabójczym uśmie-
chem, a ona poklepała go po policzku. Potem radośnie
pomachała ręką do Susany i stanęła z uszczęśliwioną mi-
ną, patrząc to na jedno ze swych gości, to na drugie.
Coś powiedziała do Morgana, który skinął głową z szel-
mowską miną. Susana przestała wybijać nogą rytm i zer-
wała z głowy słuchawki. Morganowi nie wolno było
ufać, mógł załatwiać interesy tuż pod jej nosem.
- Słucham, Annabelle? Co mówiłaś? - odezwała się.
- Kolacja będzie trochę wcześniej. Fanny zaprasza
dziś gości, żeby ogłosić otwarcie swego pensjonatu. Po-
myślałam, że może pójdziecie ze mną... - Twarz Anna-
belle pojaśniała. - Zrobilibyście mi wielką przyjemność
- dodała i wróciła do domu, radośnie podśpiewując.
Morgan tymczasem przybił ostatnią deskę, otrzepał rę-
ce i spojrzał na Susanę, która w tej samej chwili uświa-
domiła sobie, że od kilku sekund obserwuje jego płaski
brzuch. Z odłożonych słuchawek nadal dolatywały ją
czułe dźwięki piosenki Presleya. Pomyślała, że bardzo
chciałaby, żeby Morgan kochał ją czule, a i mniej czule
też.
R
S
Zamiast tego podbiegł do niej, poderwał ją z ziemi
i zaczął nieść do kuchni.
- Weźmiemy kąpiel, Annabelle! - zawołał w stro-
nę staruszki. - To nie potrwa długo. Zaraz zejdziemy na
dół.
Annabelle zabłysły oczy i wykonała jakiś radosny
kroczek pod muzykę płynącą z jej starego radioodbior-
nika. Tym samym tanecznym krokiem podeszła do pie-
cyka i schyliwszy się, wyciągnęła zeń ślicznie przyru-
mienione wiśniowe placki.
U podnóża schodów Susana zdołała chwycić za słupek
poręczy i na chwilę zaprzeć się nogą o ścianę.
- My? - syknęła przez zęby. - Razem?
- Musimy się umyć. Pachniesz jak nawóz, Loving -
powiedział pieszczotliwie, niemal miłośnie. - Oszczędzi-
my Annabelle wody ze zbiornika. Boisz się?
- Wykąpię się pierwsza. Możesz stać pod drzwiami,
jeśli chcesz - oświadczyła nieufnie. Morgan jednak był
już na górze i bez wysiłku niósł ją do sypialni. Susana
miała wrażenie, że wieki temu w ten właśnie sposób wo-
jownicy unosili w dal swoje branki.
Pocałował ją w czubek nosa i zarządził:
- Zdejmij z haczyka nasze szlafroki. Mogłabyś zużyć
całą ciepłą wodę i zostawić dla mnie lodowate brudy
z dna. Nie będę ryzykować.
- Ja miałabym zużyć? - spytała niewinnie, nagle
uświadamiając sobie, że właśnie głaszcze go po szerokich
ramionach, a przedtem bawiła się włosami na jego piersi.
Nie pamiętała, by jej były kochanek w jakiejkolwiek sy-
tuacji wycisnął z siebie bądź z niej choćby kroplę potu.
Teraz w ramionach Morgana dokończyła bitwy z myślą-
R
S
mi. - No, dobrze - powiedziała w końcu cicho, czerwie-
niąc się z powodu rozwiązłości, o jaką nigdy przedtem
się nie podejrzewała. O, zgrozo! Wspólna kąpiel z męż-
czyzną! - Ale tylko dla oszczędności - dodała, odwra-
cając wzrok.
- Nie będę podglądał, chyba że sama sobie tego za-
życzysz, Susano Elizabeth - szepnął, a jego oczy nabrały
zmysłowej głębi.
Nie mogła wydobyć z siebie słowa, bo coś ścisnęło
ją za gardło. Zresztą, co miała mu powiedzieć? Że żaden
mężczyzna nie przyglądał jej się dotąd z takim zaintere-
sowaniem, z taką czułością?
W malutkiej łazience Morgan postawił ją na chodni-
czku, puścił wodę z prysznica, żeby się ogrzała, a potem
schylił się do stóp Susany i rozwiązał jej sznurowadła.
Oparła się o ścianę. Morgan pozbawił ją kolejno adida-
sów, skarpetek i dżinsów. W pewnej chwili dotknął pal-
cami jej talii.
Odetchnęła głęboko.
- Nie bój się. Możesz mi zaufać - powiedział cicho
i sam zaczął się rozbierać.
Susana z przerażeniem patrzyła, jak zdejmuje spodnie
i w kłębach pary staje nagi, tak, kompletnie nagi, obok
niej. Nie protestowała jednak, patrzyła tylko jak urze-
czona na jego ciało. On tymczasem położył swe dłonie
na talii dziewczyny i lekko je zacisnął.
- Ufff... - westchnęła nerwowo. - Dość tu ciasno
i gorąco, nie sądzisz?
- Bardzo ciasno. I bardzo gorąco, Susano - przyznał,
lekko ciągnąc za dół jej bawełnianej koszulki. - No, do-
brze. Włóż szlafrok i poczekaj na zewnątrz. Bo jeśli nie,
R
S
to za chwilę będziesz musiała zdjąć jeszcze z siebie to
i owo. Może nawet przy mojej pomocy...
Wybór należał teraz do niej. Mogła wyjść z zaparo-
wanego pomieszczenia i już nigdy w życiu nie doświad-
czyć wspólnej kąpieli z Morganem. Mogła też zachłannie
skorzystać z tej możliwości. Zamknęła oczy i zdjęła
z siebie powoli bawełnianą koszulkę, zostając tylko
w wygodnym staniczku.
Morgan zmierzył ją pożądliwym spojrzeniem, widział
teraz każdą krzywiznę jej ciała, każde intymne miejsce.
Woda z prysznica głośno lała się na podłogę, a on czekał,
jakby nie mogło go poruszyć absolutnie nic, z końcem
świata włącznie. Stał przed nią nagi, wysoki, śniady, wy-
prostowany, bezwstydnie dając dowód swego podniece-
nia. Susana zadrżała lekko, oblizała gorące wargi i wre-
szcie zrobiła to - zsunęła z bioder bawełniane majteczki
i pozwoliła im opaść na podłogę.
Chyba oczekiwała jakiejś reakcji z jego strony, więc
powoli uniósł dłoń i odgarnął kosmyk włosów z jej roz-
grzanego, wilgotnego policzka. Potem delikatnie ujął
aksamitną kokardkę między piersiami. Dziewczyna sięg-
nęła za plecy i rozpięła stanik, a on płynnym ruchem po-
mógł jej zsunąć paski z ramion. Objął wzrokiem jej nagie
ciało. Poczuła zakłopotanie, że nie jest chłopięco szczu-
pła. Piersi i biodra już jej się zaokrągliły. Odwróciła oczy,
zmieszana tymi oględzinami, prowadzonymi całkiem bez
skrępowania. Pod powiekami piekły ją łzy, wywołane
uczuciami, których nie rozumiała.
Wreszcie Morgan zrobił to, na co czekała. Jego wielka
dłoń przyciągnęła jej podbródek i pocałował ją delikat-
nie, czarodziejskim dotykiem ust znów wyzwalając
R
S
w niej to samo niezwykłe uczucie, co przedtem. Przy-
mrużył oczy.
- Witaj, Susano Elizabeth.
Głęboki, dźwięczny, pełen zadowolenia głos miał
aksamitną miękkość. Morgan objął ją i przytulił. Poczuła
wyraźnie, jaki jest podniecony. Ułożył sobie jej głowę
w zagłębieniu między szyją i obojczykiem i delikatnie
zaczął pieścić jej wilgotną skórę. Boże, mógłby to robić
cały dzień! I jeszcze dłużej...
Coraz mocniej zaciskał dłonie na jej ciele. Po chwili
jednak cofnął się o krok, z galanterią pocałował ją w rękę
i ze wzrokiem, w którym była jakaś słodka tajemnica,
zakomenderował cicho:
- Pod prysznic.
Zrobił jej miejsce, a potem wsunął się za nią pod stru-
mień wody.
- Oj... oj... - Susana zachłysnęła się powietrzem,
gdyż z prysznica lunęła na nich lodowata struga. Stłu-
mione przekleństwo Morgana utonęło w parze. Szyb-
ko namydlił Susanę i obrócił, żeby spłukać pianę,
zupełnie jakby mył dziecko. Potem chwycił ją
w pół i wyniósł spod prysznica. Nie zdążyła zawią-
zać szlafroka, kiedy stanął z powrotem obok niej. Szyb-
ko wytarł się ręcznikiem i narzucił na siebie swój szla-
frok.
- Tylko ty - rzucił krótko, jakby te dwa słowa wszy-
stko wyjaśniały, po czym otworzył drzwi łazienki i ener-
gicznym krokiem ruszył do sypialni.
Wkraczając za nim do pokoju, Susana czuła się tak,
jakby z własnej woli wchodziła do jaskini lwa. Obawiała
się czegoś i liczyła na coś jednocześnie. Jak się okazało,
R
S
zupełnie niepotrzebnie. Morgan bowiem, widząc ją,
stwierdził tylko:
- Nie ja zabiłem twoją złotą rybkę, Loving. I nie ja
ustąpię w sprawie lalek. Tymczasem jednak musimy zro-
bić coś z tym, co dzieje się między nami. Tak dalej być
nie może, bo... Doprowadzasz mnie do skrajności -
oświadczył bliski krzyku.
Susana z trudem hamowała łzy. Nie mógł jej bardziej
zranić. Chciała, żeby ją objął, całował, poświęciła swą
dumę, swój honor, a on...
- Jeśli tylko zechcę, to doprowadzę cię do skrajności,
Lightfoot. To może być nawet całkiem ciekawe... - po-
wiedziała beztrosko, choć wiele ją kosztowało, by po-
stawić tamę uczuciom wypełniającym jej serce, ale prze-
cież niegodnym kustosza muzeum Jenningsów.
Zamachnęła się szeroko i wymierzyła Morganowi
energiczne pchnięcie w klatkę piersiową. Ponieważ miał
dżinsy podciągnięte tylko do połowy łydek, stracił rów-
nowagę i poleciał do tyłu na łoże. Rozległ się trzask i nie-
szczęsny mebel znowu się zapadł. Morgan spojrzał na
nią groźnie, zaraz jednak na usta wystąpił mu diabelski
uśmieszek.
- Masz rację. To będzie bardzo ciekawe, Loving -
powiedział.
Po kolacji Morgan usadził pieczołowicie Annabelle na
tylnym siedzeniu Aliśki, usiadł za kierownicą i, spoglą-
dając na Susanę, poklepał dłonią fotel obok siebie. Spo-
jrzała na niego jak na mordercę, lecz posłusznie wsunę-
ła się na wskazane miejsce. Sprawiło mu to niezmierną
przyjemność. Małe zwycięstwa zawsze pomagały wygry-
wać wielkie bitwy.
R
S
Podczas herbatki w saloniku Fanny Susana siedziała
przytulona do niego, pozwalając trzymać się za rękę. Do-
szedł do wniosku, że ta delikatna dłoń bardzo mu się
podoba. Podobał mu się też dźwięczny śmiech S.E. Lo-
ving, którym przerywała raz po raz opowieści Annabelle
o eskapadach Henry'ego i swoich spryciulkach. Kiedy
wrócili do domu, Annabelle poszła wcześnie spać, upo-
jona towarzyskim sukcesem, jaki odniosła dzięki swym
nowożeńcom.
Teraz, dobrą godzinę po tych wydarzeniach, Susana
leżała nieruchomo obok Morgana. Zapewne już spała. Za-
pach pudru drażnił jego zmysły. Rozmyślał o coraz bar-
dziej ochoczych odpowiedziach dziewczyny na jego po-
całunki i zastanawiał się, czy starczy mu silnej woli, by
przerwać tę niebezpieczną grę.
- Wiesz - odezwała się nagle Susana. A więc i ona
zamiast spać rozmyśla w ciemnościach, pomyślał.
O czym? - Mam wyrzuty sumienia przez to nasze oszu-
stwo, Lightfoot - powiedziała, unosząc się na łokciu
i zwracając ku niemu głowę. - Musisz zrozumieć, że
Laird to nie jest najlepsze miejsce dla lalek.
- Laird jest doskonałym miejscem. Mamy przez rok
dwa razy więcej zwiedzających niż Jenningsowie w cią-
gu dwóch lat. Dzięki nam więcej ludzi będzie mogło obe-
jrzeć te lalki.
- Ale będą bardziej narażone na kurz, ciepło, wilgoć
oddechów i kradzież. A one mają dusze. Mogłyby doznać
uszkodzeń. Lecz co ciebie to obchodzi? Ty nigdy nie za-
wracałeś sobie głowy subtelnościami, Lightfoot. Jak
możesz
przymierzać się do obrabowania Annabelle, wykorzystując
to, że ona widzi w tobie ukochanego Henry'ego?
R
S
Przetoczył się na bok i spojrzał na nią, podpierając
głowę ramieniem. Najwyraźniej usiłowała trafić go
w czuły punkt.
- Ciepło, wilgoć oddechów? - powtórzył zachęcają-
co, bawiąc się kosmykiem jej włosów.
- Przemyśl moją wcześniejszą ofertę. Może nawet do-
łożę coś jeszcze do krosna Fosterów. Naprawdę powinie-
neś się zastanowić.
Wyswobodziła kosmyk z jego palców i ułożyła się
z dala od niego. Morgan z zainteresowaniem obserwował
falujący ruch jej piersi pod kołdrą. Przypomniał sobie,
jak dotykał ich w łazience. Były miękkie, pełne, obfite...
Och, Susana nie potrzebowała już wzbogacać zawartości
stanika o zmięte rajstopy, jak kiedyś.
- No tak... - powiedziała niepewnie, nie doczeka-
wszy, się z jego strony odpowiedzi. Słyszała tylko, jak
oddycha. Ciężko, coraz ciężej. - Znowu czuję się roz-
kojarzona. Chyba mam ochotę na przebieżkę.
Morgan schwycił mocno jej nadgarstek.
- Nic z tego. Bykol nieustannie podąża naszym tro-
pem. Ten typ wyczuwa różne szwindle szóstym zmysłem.
Gdyby nie Annabelle, to już dawno narobiłby nam kło-
potów. Założę się, że sprawdził tablice rejestracyjne i do-
wiedział się, że nie jesteśmy małżeństwem.
- Chcesz powiedzieć, że uważa nas za kanciarzy? -
spytała z niedowierzaniem.
Morgan zwrócił uwagę, że Susana nie próbuje wy-
zwolić się z uścisku. Pogłaskał więc ją kciukiem po we-
wnętrznej stronie przegubu dłoni.
- Uważa jedno z nas za kanciarza - odparł. - To dru-
gie jest kobietą i on o tym wie.
R
S
- Słusznie. To dobrze.
Rozmyślała nad tym przez chwilę, a tymczasem Mor-
gan położył sobie jej dłoń na piersi. Pierwszy raz sam
zaprosił kobietę do sprawdzenia, jak bije mu serce. Pra-
wdę mówiąc, nigdy dotąd nie zaprosił żadnej kobiety do
niczego, co miało znaczenie w jego życiu. Wszystkie
przemijały bez śladu i nie było czego żałować. Nie chciał
jednak - i teraz wiedział to już na pewno - żeby Susana
też przeminęła.
Lata ładnie zaokrągliły jej ciało i nadały kształtu no-
gom. Wcześniej dostrzegł ledwo zauważalne bruzdki przy
kącikach jej oczu i poczuł, że od tej pory chce być obe-
cny przy każdym jej uśmiechu, każdym zmarszczeniu
brwi. Ze wzruszeniem pomyślał o dzieciach, które mo-
głyby przyjść na świat...
- Ja nie jestem łatwym nabytkiem, Lightfoot. Wca-
le nie zamierzam ci ulec - usłyszał w ciemnościach jej
głos. Słowa Susany zdawały się przeczyć gestom, bowiem
jej dłoń wciąż spoczywała tam, gdzie ją położył. Co wię-
cej, zdawała się z zainteresowaniem badać zarys jego tor-
su.
- Oczywiście - przyznał skwapliwie, głaszcząc zarys
jej biodra widoczny na kołdrze.
- Nie jestem już naiwną nastolatką.
- Mhm - zamruczał, ze wszystkich sił starając się
opanować ogarniające go podniecenie.
- Nie uda ci się posłużyć seksem, żeby wytargować
lalki - szepnęła na chwilę przed tym, nim ich wargi się
zetknęły.
Morgan raptownie podniósł głowę.
- Co takiego? - spytał ostrożnie.
R
S
- Nic. Nie myśl, że jestem taka głupia jak inne.
Patrzysz na mnie w taki sam sposób, jak na Lacy Nor-
ton wiele lat temu. I na Betty, i Susan i na tę lafiryn-
dę, którą specjalnie przywiozłeś do domu z college'u,
żeby przewracać się z nią po tylnym siedzeniu Aliśki.
A potem całe miasto plotkowało o tobie i twojej...
no, jak jej tam, tej twojej żonie? Podobno migdalili-
ście się na kocu pod cmentarzem. Niesmaczne... Chy-
ba zapomniałeś, Lightfoot, że wiem, kim jesteś. Wiem,
gdzie mieszkasz. Wiem, że świadomie zaplanowałeś
przedwczesną śmierć Oskara, wylewając go do mo-
rza. Miałam wielkie plany związane z tą rybką. Złamałeś
mi serce. I wcale nie byłam zadowolona z... jak jej
tam. Tej twojej byłej... - Zaczerpnęła tchu, popatrzyła
na niego szeroko rozwartymi oczami i powiedziała bez-
litośnie: - Nie pozwolę, żeby zrujnował mi życie mor-
derca rybek, rabuś lalek, łamacz rąk, bezduszny łowca
eksponatów imieniem Wilk. Gdyby nie chodziło o lalki,
choć jestem pewna, że tylko o nie ci chodzi, to powie-
działabym, że to, co do mnie czujesz, wynika wyłącznie
z braku conocnych... - w tym miejscu głos jej się lekko
załamał, ale dzielnie ciągnęła dalej, choć z rumieńcem
na twarzy - ...conocnych uciech! - dokończyła z naci-
skiem.
Z tymi słowami zeskoczyła na podłogę.
Łoże oczywiście z hukiem się zapadło. Susana
zerwała z siebie nocną koszulę, pod którą, jak się oka-
zało, ukryła dżinsy. Naciągnęła przez głowę bluzę, otwo-
rzyła okno i po chwili jej białe adidasy mignęły nad pa-
rapetem.
- Kamikadze - mruknął Morgan, wyplątując się
R
S
z pościeli. Oszołomiony, również nie mógł sobie przy-
pomnieć imienia swej byłej żony. Był zdolny jedynie do
myślenia o kobiecie, która właśnie zsuwała się po rynnie.
Zamknął oczy, westchnął i zaczął naciągać ubranie.
R
S
Rozdział piąty
Susana zrobiła sprintem rundę po sąsiednich uliczkach
i obejrzała się za siebie. Morgan nadrabiał stracony dys-
tans. Biegł swobodnym, równym krokiem. Zmarszczyła
brwi,i znów przyśpieszyła, zadowolona że jeszcze na da-
chu zebrała włosy w zaimprowizowany koński ogon. Ja-
ko czterdziestotrzylatek Morgan powinien był mieć brzu-
szek i kiepską kondycję. Powinien też był dyszeć jak lo-
komotywa i paść po przebiegnięciu dwustu metrów.
Obejrzała się ponownie. Sprint nie sprawiał jej kłopotów,
ale wytrzymałość nigdy nie stanowiła jej mocnej stro-
ny. Niestety, miała wrażenie, że Morgan może biec bez
końca.
Dogonił ją przed budynkiem poczty, wyprzedził i za-
wrócił w stronę domu. Uśmiechnął się do niej prowoku-
jąco.
- Kondycja nie dopisuje, Loving? - rzucił przez ra-
mię, słysząc za sobą jej ciężki oddech. - Przeliczyłaś się
z siłami, co?
- Niedoczekanie twoje - wysapała. Wychodząc na
R
S
prowadzenie, spostrzegła, że Morgan ma nagą klatkę pier-
siową i znoszone, wystrzępione dżinsy na nogach. - Nie
powinieneś czasem włożyć koszulki?
- Rozdarłem po drodze na dół. Wisi gdzieś na różach.
Annabelle pomyśli, że ją podarłaś, tak ci do mnie było
spieszno.
- Niedoczekanie - powtórzyła z pewnością, której
wcale nie czuła.
Biegł obok, dostosowując długość kroku do jej mo-
żliwości.
- Często to robisz? - spytał na następnym rogu.
- Jak za dużo siedzę. W zasadzie tego nie lubię...
Jogging, aerobik... To kult ciała... Ale kocham wol-
ność... przestrzeń.
- Ja też. - Wyciągnął rękę i lekko klepnął ją po po-
śladku.
- Uważaj - ostrzegła. Nie chcąc pozostać dłużną, na-
tychmiast się zrewanżowała. Morgan zachichotał radoś-
nie, a ona poczuła się, jakby znowu miała piętnaście lat.
Uświadomiła sobie, że nigdy dotąd nie widziała, by w do-
rosłym życiu Morgan się śmiał lub choćby zdobył na od-
robinę więcej niż zdawkowy uśmiech.
- Przykro mi, Morgan... Z powodu twojego rozwo-
du... - odezwała się po chwili.
Morgan zaklął w odpowiedzi, ujrzał bowiem jedyny
wóz patrolowy tego miasteczka, wyłaniający się z mro-
cznej alejki między kafejką i piekarnią. Natychmiast za-
trzymał się, złapał Susanę w talii i pociągnął ją w cień
tablicy reklamującej piekarnię. Przykucnęła posłusznie za
zasłoną, a tymczasem samochód szeryfa przetoczył się
jezdnią dalej. Groźnie spojrzała na Morgana, który w de-
R
S
cydującej chwili położył jej dłoń na głowie i przycisnął
do ziemi.
- Weź pod uwagę, Lightfoot, że potrafię się schować
bez twojej pomocy.
Znowu zachichotał, po czym pochylił się, by pocało-
wać jej szyję. Po chwili wstał, pociągnął ją za koński
ogon i błysnął zębami, jakby był chłopakiem, który ma
randkę z najładniejszą dziewczyną w okolicy. Susana od-
rzuciła włosy do tyłu, by poprawić fryzurę, a on schylił
się raptownie i jeszcze raz ją pocałował.
- Miło cię poznać, Susano Elizabeth - szepnął przy
jej wargach.
- Ciebie też, Morgan. - Odwzajemniła delikatny po-
całunek z wyraźną przyjemnością.
Puścili się biegiem do domu. Susana raz po raz zer-
kała na mknącego obok niej mężczyznę. Po ostatnim po-
całunku zamilkł, spoglądał tylko na nią z wysokości
swych stu dziewięćdziesięciu centymetrów, a światło
księżyca przydawało surowości rysom jego twarzy.
W pewnej chwili ujął jej dłoń, uniósł do warg i poca-
łował dokładnie w samym środku. Taki to już był
typ człowieka, że zawsze celował dokładnie w sam śro-
dek.
Zadrżała, przejęta świadomością, że Morgan Wilk wę-
szy wokół niej, wyszukuje jej najsłabsze punkty i tam
atakuje. Zawsze odbierało jej dech, gdy widziała w kinie
aktorów całujących z galanterią kobiety w rękę. Morgan
był jedynym mężczyzną, który odgadł ten romantyczny
kaprys i dotknął wargami jej dłoni.
Dotarli do drzew rosnących naprzeciwko domu
Annabelle. Nagle Morgan obejrzał się i zaklął. Chwycił
R
S
Susanę za ramię i pociągnął w stronę najbliższego, ol-
brzymiego drzewa.
- Na górę!
Podsadził ją do pierwszego konara i sam podciągnął
się za nią. Po chwili siedzieli obok siebie na gałęzi i cier-
pliwie czekali, aż szeryf minie dom Annabelle i pojedzie
dalej. Nie przejechał jednak, zatrzymał się dokładnie
przed frontem.
- Jest północ. Czy Bykol nie powinien siedzieć
w swojej jaskini? - mruknęła Susana, czując przejmujące
zimno pod bluzą i na nogach. Morgan troskliwie otoczył
ją ramieniem, jakby chciał stawić czoło każdemu, kto
próbowałby ją skrzywdzić. Zadrżał, więc po krótkim wa-
haniu Susana również objęła jego plecy ramieniem. Doj-
rzała jego uniesioną brew i westchnęła.
- Tyle mogę dla ciebie zrobić, Morgan. Nie wyobrażaj
sobie za dużo.
Nie odpowiedział. Wpatrywał się w wóz patrolowy
z marsową miną, wspierając podbródek na głowie Susa-
ny. Przez bawełnianą tkaninę dotknął delikatnie palcami
jej piersi.
- Sheila nie chciała mieć dzieci - odezwał się cicho.
Susana nie wiedziała, na czym ma skupić uwagę - na
nieoczekiwanym wyznaniu Morgana, czy też na jego
dło-
ni, która coraz śmielej dotykała jej piersi, aż wreszcie
zamknęła ją w delikatnym, rozkosznym uścisku.
- Mój syn miałby teraz siedemnaście lat - powiedział
znowu po chwili milczenia. - Może siedziałby na drze-
wie z dziewczyną, chowając się przed szeryfem, tak jak
my w tej chwili. - Uśmiechnął się do niej i pocało-
wał lekko w usta. - Tak naprawdę to nie był mój syn,
R
S
chociaż ja go chciałem. W każdym razie, ożeniłem się
z nią. Miesiąc po ślubie już nie było dziecka, a zaraz
potem Sheila doszła do wniosku, że w ogóle nie chce
mieć dzieci. Spakowała się i odeszła. Podobno teraz jest
szczęśliwa.
- Och, Morgan... Czy bardzo ją kochałeś? - Susan
przytuliła go mocniej.
- Namiętnie i burzliwie. Myślałem, że miłość, taka
dojrzała, przyjdzie z czasem. Z perspektywy widzę, że od
początku nie wchodziła w grę. Nie z Sheilą - odparł ze
smutnym uśmiechem. - Łudziłem się, że ślub pomoże jej
się ustabilizować. Dom, rodzina, dziecko... Inni ludzie
zaczynali wspólne życie, mając o wiele mniej... Po trzech
tygodniach Sheila poroniła. Kiedy wyszła ze szpitala,
czekał na nią mężczyzna, który był ojcem... Banalna
historia.
Susana zamknęła oczy.
- No co ty? Nie rozklejaj się, Loving - mruknął, za-
glądając jej w twarz. - Wiesz, nigdy tego nikomu nie
opowiadałem. Ale w końcu sytuacja jest niezwykła.
Rzadko siedzi się na drzewie z kobietą, która oskarża
cię o zamordowanie ryby.
Susana nie podjęła tematu zagadkowej śmierci Oskara.
- O tym porozmawiamy później - odparła. - Nie
mam zwyczaju kopać leżącego - szepnęła i pierwszy raz
sama zachęciła go do namiętnego pocałunku. Odwzaje-
mnił pieszczotę z zapałem, jego wielka dłoń wsunęła się
pod bluzę Susany i zaczęła głaskać jej plecy. W końcu
S.E. Loving odsunęła się i szepnęła:
- Szkła ci zaparowały, Lightfoot.
- Bo gorąca z ciebie kobieta, Loving - odparł czule,
jeszcze raz ją pocałował i zeskoczył na ziemię.
R
S
Kiedy wyciągnął do niej ramiona, wahała się tylko
chwilę, po czym spadła prosto w jego objęcia. Wzmianka
o gorącej kobiecie zdziałała cuda. Przestały się dla niej
liczyć wyzwiska, którymi dręczono ją wiele lat temu: mól
książkowy, zimna ryba...
Morgan wziął ją na ręce, przeniósł przez ulicę i skie-
rował się prosto do domu Annabelle. Wtuliła się w niego,
oplatając mu szyję.
- Niosłeś mnie tak, kiedy miałam dziewiętnaście lat,
a ty dwadzieścia cztery. Skręciłam sobie nogę, tańcząc
limbo. A może mambo.
- A, wtedy - przypomniał sobie. - Dobry był z cie-
bie numer, Loving. Miałaś nogi po szyję i blond włosy.
A szorty takie, że dostawałem wytrzeszczu. To cud, że
doniosłem cię do rodziców, zamiast powalić na ziemię
gdzieś w krzakach.
- No wiesz! Byłam ranna. Nie upadłbyś chyba tak
nisko.
- Nie? Zatrzymała mnie wtedy jedynie świadomość,
że jeśli coś ci się stanie, to matka nie da mi placka z jabł-
kami. - Postawił ją na ziemi niedaleko kawałka oderwa-
nej rynny. - Zobacz, wszystko teraz robią takie cienkie
i delikatne - powiedział, podnosząc żelastwo butem. -
Ciekawe, jak wejdziemy na górę?
- Dzieciak jesteś - skwitowała jego obawy i wymie-
rzyła mu klapsa w pośladek.
Pomyślała, że chętnie objęłaby ten pośladek, gdyby
Morgan położył się... Resztkami sił przepłoszyła tę myśl.
Takie tęsknoty, w ich wieku? Co, u licha, robili za mło-
du? Wyciągnęła drabinę z zarośli przy domu, oparła ją
o ścianę i otrzepała ręce.
R
S
- Proszę, wchodź pierwszy.
- Nic z tego. Masz podejrzane błyski w oczach od
samego rana, Loving. Ja zacznę wchodzić, a ty pobieg-
niesz do Bykola i napleciesz mu głupstw. Zamkną mnie,
a wtedy spokojnie dogadasz się z Annabelle w sprawie
lalek... Właź!
W kwadrans później Susana wyłoniła się zza drzwi
szafy, powtórnie przebrana w nocną koszulę. Morgan
przyglądał się jej przemarszowi przez pokój z Czeluści
zapadniętego łoża. Czuła, że jest obserwowana. Przeszła
nad rozciągniętym pod prześcieradłem ciałem mężczyzny
i wsunęła się w pościel.
- No, to było odświeżające. Nie ma to jak przebieżka
przed snem - szepnęła po chwili, mając bardzo wyraźną
świadomość tego, w jaki sposób Morgan na nią patrzy.
- Czy przyszło ci kiedyś do głowy, Loving, że zapach
pudru dla dzieci może doprowadzić mężczyzn do obłędu?
- Ależ skąd. Zresztą mamy już swoje lata, jesteśmy
za starzy na te rzeczy. Za bardzo skostniali w swych...
przyzwyczajeniach... - Jej ostatnie słowa stłumił poca-
łunek.
Wtuliła się z błogim westchnieniem w jego ramiona,
jakby od niepamiętnych czasów zwykła w nich leżeć.
Morgan wsunął sobie jej udo między nogi, a ona deli-
katnie skubnęła kępkę włosów na jego piersi. Zasnęła
w poczuciu pełnego bezpieczeństwa.
Zerwała się nieprzytomnie, przestraszona sennym ko-
szmarem. Strzępki obrazów jeszcze tkwiły w jej pamięci.
Zamknęła oczy, przypominając sobie, co przed chwilą
widziała.To był... Tak, Morgan. Trzymał w ramionach
R
S
lalki. Cmoknął ją w usta i przesłał jej szelmowski
uśmiech, spoglądając znad okularów, krzywo siedzących
na czubku nosa.
- Dziękuję, Loving - zarechotał jak stara ropucha. -
Te urocze maleństwa i ostatnia noc zrekompensują mi
stratę krosna Fosterów i wszystkie inne upokorzenia...
Dziękuję... - powtarzała senna mara.
Susana zamknęła oczy i zaczęła nasłuchiwać wolnego
bicia serca Morgana. Potem nachyliła się nad nim. Na jego
wargach tkwił pewny siebie uśmieszek, jakby właśnie
dostał
od życia wszystko, czego pragnął. Trąciła go w ramię.
- Morgan - szepnęła cicho, a on uśmiechnął się sze-
rzej przez sen. - Morgan - powtórzyła.
- Mmm? - odmruknął nieprzytomnie.
- Morgan, kochanie - szeptała mu czule do ucha -
czy gdybyś miał okazję, to sprzątnąłbyś te lalki sprzed
nosa biednej, słodkiej S.E. Loving?
Przytulił się do poduszki, westchnął i mruknął przez
sen coś o tym, że musi wreszcie usadzić S.E. Loving na
właściwym miejscu.
Susana pochyliła się niżej.
- Morgan... czy gdybyś miał okazję, to uciekłbyś
z tymi lalkami? - dopytywała się.
- Mhm. Dostanę wszystko... wszystko, czego chcę
- mruknął i przewrócił się na drugi bok, zabierając dla
siebie całe prześcieradło.
Annabelle podniosła wzrok znad ciasta na naleśniki,
które właśnie energicznie mieszała. Przekrzywiła głowę
i zaczęła nasłuchiwać rytmicznego łoskotu, dochodzące-
go z sypialni na górze.
R
S
Susana dodała masła i podgrzała sok jagodowy. Przy-
puszczała, że Morgan nie zrobi sobie krzywdy. Nie mia-
ła innego wyjścia, musiała przywiązać go do łóżka.
Po pierwsze, żeby dowieść, że może mu we wszystkim
dorównać, a po drugie dlatego, że chciała pobyć kilka
chwil sam na sam z Annabelle. Ceniła sobie chwile spę-
dzone w towarzystwie Morgana, ale nie mogła prze-
cież zrezygnować ze zdobycia dla siebie zabytkowych
lalek.
- Co mówiłaś, Annabelle, o swoich spryciulkach? -
spytała dla zachęty, gdy łoskoty nie ustawały.
Annabelle wylała ciasto na starą patelnię.
- Że... że bardzo się cieszę z waszej wizyty. Spry-
ciulki uwielbiają, kiedy coś się dzieje, a ty i Morgan lu-
bicie rozrabiać, oj, lubicie! Zdaje się, że dzisiaj w nocy
znowu słyszałam kroki na dachu.
Susana odchrząknęła z zakłopotaniem, bo nad sufitem
rozległ się głośny trzask i nastąpiły dalsze rytmiczne po-
stukiwania.
- Kochanieńka - zaniepokoiła się staruszka - czy nie
powinnaś zajrzeć do Morgana? Pewnie śni mu się...
wiesz, mężczyźni często mają takie sny... Mogłabyś zbu-
dzić go pocałunkiem - podsunęła z filuternym błyskiem
w oku.
- Tylko nie to. Wolę nie budzić Morgana, kiedy rzuca
się w łóżku. Kiedyś przyśniło mu się, że dostał się w nie-
wolę goryli i wpadł w oko królowej. Czasami ten kosz-
mar do niego wraca. Już się nauczyłam, że lepiej zostawić
go wtedy w spokoju.
Annabelle roześmiała się głośno i, uspokojona, zaczęła
podśpiewywać, wymachując do taktu łopatką do naleś-
R
S
ników. Susana natomiast ostrożnie przystąpiła do reali-
zacji wcześniej obmyślonego scenariusza.
- Prawdopodobnie jeszcze przed przebudzeniem
Morgana będę musiała wyjechać - oznajmiła. - On,
oczywiście, o tym wie. Całą noc męczyły go jakieś złe
sny, więc sądzę, że kiedy wyzwoli się wreszcie spod pa-
nowania królowej goryli, to zechce to odespać. Dlatego
też, Annabelle, gdybyś uznała, że spryciulkom będzie do-
brze w pomieszczeniu z regulowaną temperaturą, gdzie
dostaną nowe stroje i będą miały z kim rozmawiać, to
chętnie przebrałabym je teraz do podróży. Mogą się roz-
siąść na tylnym siedzeniu mojego samochodu. Co ty naj
to? Przygotowałam nawet grubą flanelową kapę, żeby
mogły wyglądać przez okno, póki nie dowiozę ich naj
nowe miejsce. Morgan sobie tymczasem wypocznie
a zanim wróci do domu, ja urządzę wystawę.
Annabelle nadal podśpiewywała wesoło, nie wykazu-
jąc większego zainteresowania ofertą Susany, ta jednak
nie ustawała w staraniach.
- A może podpisałabyś zgodę na pokazywanie ich;
w moim muzeum? - zasugerowała. - Opieka i sprawy
finansowe...
- Wiesz, kochanieńka - przerwała jej starsza pani,
wsuwając krawędź łopatki pod naleśnik - ta historia
z muzeum mnie niepokoi. Pupki przyzwyczaiły się do:
bycia w domu, szczególnie jeśli jest w nim gwarnie. Po
za tym wolą spać, gdy ktoś jest niedaleko, w drugim po-
koju. Nie są już pierwszej młodości i trudno byłoby im
zmienić swoje przyzwyczajenia. No a w muzeum...
Susana poczuła się tak, jakby za chwilę miała się pod
nią rozstąpić ziemia. Coraz wyraziściej konkretyzował się
R
S
przed jej oczami obraz przepaści, nad którą wisi, ucze-
piona palcami skalnej krawędzi. Tymczasem Annabelle,
nie zdając sobie sprawy, jakie spustoszenie w duszy
dziewczyny wywołują jej słowa, ciągnęła:
- Nie chciałabym ich narażać na niepotrzebne przej-
ścia. Myślałam sobie, że najlepiej byłoby im właśnie
u was w domu. Morgan może się nimi opiekować. Takie
były kiedyś szczęśliwe, mając tu Henry'ego. Na pewno
bardzo by się cieszyły z towarzystwa mężczyzny.
Susana pożałowała, że być może zbyt wcześnie pod-
jęła tę rozmowę. Temat był delikatny, wymagał gruntow-
nego przemyślenia i starannego przygotowania. Prze-
łknęła ślinę, otworzyła usta i bez słowa je zamknęła. Od-
kaszlnęła.
- Tak, Annabelle, rozumiem, ale czy nie sądzisz...
Na schodach zadudniły kroki. Trzasnęło gdzieś drew-
no, rozległo się soczyste męskie przekleństwo i złowrogie
tupanie zaczęło przybliżać się do kuchni.
- Susana! Susana Elizabeth! Gdzie jesteś? - Ton gło-
su wskazywał, że Morgan bezwzględnie domaga się od-
powiedzi.
- Och, złamał końcówkę poręczy schodów! Zupełnie
jak mój Henry, kiedy był nie w sosie... - Annabelle wes-
tchnęła z rozmarzeniem i zaczęła mieszać ciasto. - Jakie
to było romantyczne, jakie... ekscytujące. Mój mąż szalał
po domu jak burza. Owszem, zdarzało nam się pokłócić,
ale kiedy już się pogodziliśmy... - Annabelle pokręciła
głową i znów zaczęła nucić swoją melodię. Natomiast
Susana dyskretnie wymknęła się do spiżarni i zamknęła
za sobą drzwi.
Morgan szarpnął za nie sekundę później. Ubrany w sa-
R
S
me tylko krótkie spodenki, wpadł do ciasnego pomiesz-
czenia.
- O, dzień dobry... - zdołała wybąkać Susana, zdej-
mując z półki słoik dżemu brzoskwiniowego. - Annabel-
le uważa, że brzoskwinie mogą...
Morgan wyrżnął głową w nisko zawieszoną półkę,
znowu szpetnie zaklął, po czym chwycił Susanę za prze-
gub dłoni i przeciągnął z powrotem do kuchni. Uśmie-
chnął się w przelocie do Annabelle i poprowadził „żonę"
ku frontowym drzwiom. Po drodze Susana zauważyła zła-
maną poręcz. Wizja Morgana rozwalającego w napa-
dzie wściekłości wszystko, co stanie mu na drodze, za-
miast przerazić, rozbawiła ją. On tymczasem, wyprowa-
dziwszy na zewnątrz sprawczynię swego uwięzienia, sta-
nął na ganku wsparty pod biodra i morderczo na nią spo-
jrzał.
- Przywiązałaś mnie do łóżka, Loving. Słucham wy-
jaśnień.
Miał rozczochrane włosy, z licznymi kawałkami pie-
rza wplecionymi w gęste kosmyki. Gęsi puch oblepił mu
także uszy i ramiona, uczepił się świeżego zarostu na
szczęce i owłosienia na piersi. Wyglądem Morgan Light-
foot tak dalece odbiegał od eleganckiego profesora, któ-
rego znała od lat, że Susana wybuchnęła głośnym śmie-
chem.
- Ciebie to śmieszy? - spytał z ostentacyjnym spo-
kojem w głosie.
- Oko za oko - odparła, tłumiąc nowy atak chichotu.
- Ty też przywiązałeś mnie do łóżka.
- To co innego - odrzekł wściekle. - Wiedziałem, że
jesteś gotowa na wszystko, żeby odebrać te lalki. A poza
R
S
tym, nie przywiązałaś mnie za kostkę, jak ja ciebie, Lo-
ving. Owinęłaś mnie razem z łóżkiem sznurem do bie-
lizny. Jak baleron! Chyba ze dwieście razy!
- Nigdy nie byłam biegła w robieniu węzłów, panie
Lightfoot - wyjaśniła i przeniosła spojrzenie za jego ple-
cy, gdzie u podnóża schodków prowadzących na ganek
pojawił się świadek ich kłótni. - Dzień dobry, szeryfie
- przywitała mężczyznę olbrzymiego jak szafa.
- Panie Lightfoot, powinien pan wiedzieć, że w tym
stanie obowiązuje prawo chroniące przed obrazą moral-
ności - wycedził szeryf. Spojrzał na poszarpaną koszulkę
zwisającą z krzaków róż, podniósł ją, jakby brał do ręki
ważny dowód rzeczowy, i podał szmatę Morganowi. Po-
tem przyjrzał się złamanej rynnie, drabinie przystawionej
do ściany i zakołatał do drzwi.
Annabelłe otworzyła niemal od razu. Widząc, co się
dzieje, uśmiechnęła się do szeryfa, jakby chciała załago-
dzić sytuację. Oczy jej lśniły, ale nie tak jak zwykle,
wyglądała raczej jak kura broniąca swego kurczaka. Obaj
mężczyźni przewyższali ją prawie o pół metra, mimo to
Annabelłe bez wahania stanęła między nimi.
Wobec zdecydowanej postawy staruszki Bykol zrobił
się nagle potulny, po chwili zajrzał jednak do wnętrza
domu, zobaczył uszkodzoną poręcz i zmarszczył czoło.
- Masz kłopoty, Annabelle?
- Morgan, Susana, idźcie do swoich zajęć - zarzą-
dziła stanowczo starsza pani, zdejmując Morganowi piór-
ko z piersi. - Skądże znowu - zwróciła się do szeryfa.
- Morgan robi w domu drobne naprawy, a Susana mu
pomaga. Jest przez to, niestety, trochę bałaganu.
Bykol zmrużył swoje paciorkowate oczy.
R
S
- Ten człowiek jest ubrany tylko w szorty i pierze,
Annabelle. O siódmej rano.
Staruszka wzruszyła chudymi ramionami.
- Nowożeńcy, rozrabiaki - powiedziała, jakby to
wszystko wyjaśniało. - No, idź już sobie, Bykol. Wszy-
stko jest w porządku. Sio!
Zerknęła na Morgana i Susanę, którzy jakoś nie mieli
ochoty zostawić jej samej w obecności tego olbrzyma.
Zdecydowanym gestem wyciągnęła rękę, wskazując na
drzwi. - A wy do środka! Mówię przecież.
Morgan zawahał się. Przeniósł spojrzenie z drobnej,
stojącej w groźnej pozie staruszki na ponuro zezującego
By kola.
- Słyszeliście? - niecierpliwiła się Annabelle. - Do
domu. Sama dam sobie radę - powiedziała stanowczo
i zwróciła się do szeryfa. - Powinno się zdejmować ka-
pelusz zarówno na ganku, jak i w domu, Bykol. Tak każą
zasady dobrego wychowania.
- Oni nie są małżeństwem, Annabelle - burknął By-
kol i zdjął kapelusz, eksponując w trakcie tej czynności
fałdy tłuszczu przy szyi. - Ich samochody są zarejestro-
wane na nazwiska Morgan Lightfoot i Susana Elizabeth
Loving.
- Wielki Boże, Bykol. Czy ty żyjesz w ubiegłym stu-
leciu? - spytała pogardliwie Annabelle. - Kobiety mogą
teraz nosić panieńskie nazwisko. Czasem pomaga im to
w karierze zawodowej. Zresztą, jeśli nie przestaniesz się
ich czepiać, to nie wiem, czy nie zdecydują się na na-
stępny ślub tutaj, w moim pensjonacie. Nowożeńcy są
w okolicy taką rzadkością jak kurze zęby, kochanieńki,
szczególnie tacy, którzy chcą mieć za druhny moje pupki
R
S
spryciulki. A te dzieciaki je uwielbiają, i jedno, i drugie.
Zamierzam nawet nazwać pokój dla nowożeńców „Lo-
ving", na cześć Susany. Dajże więc spokój i mi, i tym
dwojgu. I dobrze sobie zapamiętaj: jeśli zdradzisz coś
z moich planów Fanny albo powiesz jedno słowo, które
mogłoby nie spodobać się moim gościom, to nie masz
szans na ponowny wybór - oznajmiła stanowczo. - Zgło-
szę swoją kandydaturę przeciwko twojej. A jeśli ja zacznę
ubiegać się o stanowisko szeryfa, to Fanny na pewno też.
Biedaczka ma silny instynkt współzawodnictwa.
Bykol zadrżał, w jego paciorkowatych oczkach uwi-
docznił się strach. Morgan zdmuchnął sobie piórko z gór-
nej wargi i z uniesionymi ze zdziwienia brwiami popa-
trzył na Susanę. Wzięła go pod ramię i przeszli razem
do saloniku, cicho zamykając za sobą drzwi. Zostawili
Annąbelle na polu bitwy. Masywny cień Bykola wnikał
do pokoju przez owalną szybę.
- Nigdy nie chowałem się pod spódnicą - mruknął
Morgan. Piórko odczepiło mu się od włosów, zatrzepotało
w powietrzu i osiadło na nosie. Zdmuchnął je, a Susana
odsunęła się o krok.
- Ojej, popatrz, Bykol aresztuje Annabelle - powie-
działa zaniepokojona, wskazując olbrzymią sylwetkę sze-
ryfa i kruchą kobietę, mierzącą mu palcem prosto
w twarz. Morgan groźnie zmarszczył czoło i energicz-
nym ruchem otworzył drzwi.
Susana, wykorzystując jego chwilową nieobecność,
skoczyła ku schodom i popędziła na górę. Wpadła do
sypialni, obróciła klucz w zamku i bez tchu oparła się
o drzwi.
Spodziewany odgłos tupotu na schodach, przeskaki-
R
S
wanych po dwa stopnie, nie nastąpił. Odczekała chwilę,
a potem wzięła szklankę, przytknęła ją do powierzchni
drzwi i przyłożyła ucho. Panowała cisza.
Odetchnęła swobodniej. Zanim Annabelle z Morga-
nem wspólnie ubiorą lalki i, czekając na nią, zjedzą sma-
czne śniadanie, gniew Morgana powinien osłabnąć.
Uśmiechnęła się pod nosem, otrzepała ręce z kurzu
i pierwszy raz rozejrzała się po pokoju. Łoże było, jak-
żeby inaczej, zapadnięte, wszystko zaś, meble, podło-
gę, pokrywała centymetrowa warstwa pierza. Kichnę-
ła. Nagle wytrzeszczyła oczy, zobaczyła bowiem Mor-
gana wskakującego do środka... przez okno! Zamknął
za sobą okiennice i zrobił groźną minę. Po raz kolejny
jednak Susana, zamiast się wystraszyć, wybuchnęła śmie-
chem na widok dziekana Wydziału Historii Uniwersytetu
w Laird, który stał na wprost niej z nagim torsem, roz-
czochraną czupryną, upstrzoną gdzieniegdzie gęsim pu-
chem, i srogim marsem na czole.
- Śmiejesz się? - zapytał nieco skonsternowany.
Kiwnęła tylko głową, podniosła sfatygowaną podusz-
kę, która rozerwała się podczas walki Morgana o wol-
ność, i wzięła szeroki zamach.
- Jeszcze ci mało! - krzyknął, chwytając za poduszkę
i szarpiąc ją w swoją stronę. Ściskała ją mocno i nie
chciała puścić, złapał więc drugą, nie uszkodzoną, i zadał
nią Susanie niespodziewany cios.
- Uderzyłeś mnie! - oburzyła się, zamrugała oczami
i zdmuchnęła sobie z nosa warstwę pierza. - Ty napra-
wdę mnie uderzyłeś, Lightfoot - powtórzyła.
Tym razem on nie wytrzymał i parsknął głośnym
śmiechem. Susana rzuciła się na niego jak lew. Stracił
R
S
równowagę i wpadł w sam środek zapadniętego łoża, po-
ciągając ją za sobą.
- Szalona kobieta.
- Nie dostaniesz lalek! Nigdy i za nic! - oznajmiła
z dziką zawziętością, siadając na nim okrakiem. Przy-
cisnęła mu ramiona do pokrytego pierzem materaca
i zmierzwionej pościeli w różyczki.
Morgan radośnie wyszczerzył zęby i lekko poruszył
ramionami, jakby chciał lepiej poczuć uścisk dłoni Su-
sany. Przesunął ręką po jej okrytych dżinsami udach, bez
mrugnięcia okiem znosząc mordercze spojrzenie dziew-
czyny. Skupiwszy wzrok na jej falujących piersiach, za-
uważył po chwili na bawełnianej koszulce ich wyraźnie
odznaczające się, twardniejące koniuszki. Susana popa-
trzyła w to samo miejsce i szybko zasłoniła piersi skrzy-
żowanymi ramionami. Morgan z satysfakcją odnotował
rumieniec, rozlewający się coraz szerzej na jej szyi i twa-
rzy.
- Zdaje mi się, że lalki będą wspólne - powiedział.
- A teraz chodź - szepnął, ujął ją za biodra, usadzając
wygodniej na sobie, po czym powoli przesunął swe dłonie
wyżej, na jej plecy.
Początkowo stawiała opór, nieufnie na niego zerkając.
- Powinieneś się mnie bać, Morgan. Jeszcze nie było
mężczyzny, na którym tak bardzo pragnęłabym pomścić
mój honor.
- Mmm - mruknął ochoczo, wdychając zapach pu-
dru. - Do dzieła, więc. Mścij go do woli.
- No... Dobrze - powiedziała, a jej miodowe oczy
namiętnie pociemniały. - Ale ty... ty naprawdę powinie-
neś się bać.
R
S
- Już mam palpitacje, Loving. Jeszcze chwila a stanie
mi serce. Rób tak dalej.
- Wątpię, czy jesteś w stanie znieść moje... zwierzę-
ce potrzeby, Lightfoot. Ja przerażam mężczyzn. Odstra-
szam ich...
- A odstraszaj.
- Sam zobaczysz - zagroziła, przywierając do jego
warg.
Nie minęło pięć minut, a Susana leżała przy jego bo-
ku, naga i nieco zawstydzona. Prześcieradło w różyczki
podciągnęła pod samą brodę. Morgan pogłaskał ją po
okrytej piersi, zsunął dłoń niżej i zatrzymał, obejmując
przez prześcieradło spojenie jej ud.
- Jesteś bardzo miękka, Loving - szepnął.
- A ty bardzo sprytny, Lightfoot. Miałeś zemdleć
od tego pocałunku, a ty spokojnie mnie rozebrałeś - sze-
pnęła. - Boże święty, w biały dzień... Wszystko widać...
- Tym lepiej - odszepnął. Czuł się tak, jakby jakimś
cudem odzyskał młodość, wszystkie utracone lata. Lata,
kiedy nie miał przy sobie S.E. Loving.
- Poczekaj - zagroziła, zdmuchując piórko łaskoczą-
ce ją w policzek. - To nie koniec mojej zemsty!
- Mam nadzieję. - Morgan zdjął inne piórko z jej
piersi.
- Tak? Dlaczego więc wciąż masz na sobie spodenki
- powiedziała zarumieniona, patrząc w to miejsce. Zaraz'
jednak odwróciła wzrok. - Nie będę twoją lafiryndą,
Lightfoot. Nie wytniesz następnego karbu na swoim zu-
żytym łóżku.
- Tych karbów nie ma znowu tak wiele. - Uniósł jej
dłonie do ust i pocałował każdą dokładnie w sam środek.
R
S
- Jesteś cudowną kobietą, Loving. Zmysłową, uwodzi-
cielską, budzisz najdziksze instynkty...
Zaczerwieniła się jeszcze bardziej, a on pogłaskają
po rozpalonym policzku.
- Wiesz, Morgan, jeszcze nigdy dotąd nie czułam ta-
kiego... napięcia. To, co jest we mnie, to... Gratulacje.
Szlachetny z ciebie człowiek, że do tej pory tego nie wy-
korzystałeś.
- Chciałem, Loving - szepnął. - Pragnąłem tego bar-
dziej niż czegokolwiek. A teraz pragnę jeszcze mocniej...
Przygryzła wargę, spojrzała mu w oczy i zadrżała.
- Ja... też. Sytuacja jest krytyczna, wiesz o tym?
- Mhm. Krytyczna, jak nic - potwierdził. - Tylko nie
wyobrażaj sobie, że kiedykolwiek tak się zapalisz do in-
nego mężczyzny. Jako twój pseudomąż mam na ciebie
rezerwację.
- Nic z tego nie będzie!
- Będzie, będzie, Loving. Wierz mi.
Roześmiane twarze schowały się pod staromodnym
prześcieradłem w różyczki. Po chwili zaczęły
dochodzić
spod niego piski, później słodkie westchnienia, to cichsze,
to głośniejsze jęknięcia, gorące szepty... Aż wreszcie, po
głośniejszym niż inne okrzyku, zapanowała cisza.
R
S
Epilog
- No, no, pierwszy ślub i wesele w historii moje-
go pensjonatu - westchnęła z rozmarzeniem Annabel-
le po skończonym weselnym przyjęciu państwa Ligh-
tfootów i koronkową chusteczką otarła łzę z oka. - Hen-
ry byłby dumny z mojego talentu do interesów. Już
następna para zamówiła się u mnie na ślub i miesiąc
miodowy. Wszystkie pupki są tym okropnie rozemo-
cjonowane. Wiecie, kochanieńcy, cieszę się, że zosta-
ną ze mną, dopóki nie przygotujecie dla nich miej-
sca u siebie w domu. Bardzo by mi ich brakowało,
chociaż wiem, że będziecie się nimi troskliwie opieko-
wać.
Spojrzała z błyskiem w oku na Morgana, który w ślu-
bnym garniturze prezentował się niezwykle pociągająco.
Odnosił akurat do kuchni tacę zastawioną pustymi czar-
kami po ponczu i talerzykami do ciasta. Annabelle pod-
biegła na palcach do Susany i uściskała ją.
- Och, kochanieńka, dziękuję wam, dziękuję za wszy-
stko. Bardzo dziękuję - szepnęła, odsuwając się, żeby
R
S
dokładnie obejrzeć staromodną suknię ślubną z welo-
nem, którą wymógł na Susanie jej mąż. - Romantyczny
jest ten twój Morgan. Już taki będzie do końca życia
- powiedziała, biorąc do ręki torebkę. - No, to zosta-
wiam was samych. Zapowiedziałam Bykolowi, że ma
czuwać nad spokojem nowożeńców. Ja idę dzisiaj spać
do Fanny.
Morgan wrócił do saloniku, objął żonę i przytulił.
- Dziękujemy, Annabelle. Będziemy dobrze opieko-
wać się spryciulkami.
- Powiedziałam im, że mają się grzecznie zachowy-
wać, rozrabiaki. - Pogroziła lalkom palcem, państwu
młodym pomachała ręką na pożegnanie i wyszła.
Morgan i Susana patrzyli, jak starsza pani wsiada do
samochodu Bykola, a potem odwrócili się ku sobie. Mor-
gan nabrał powietrza w płuca, zerwał z siebie marynarkę
i krawat, rozpiął guziki koszuli. Wyzywająco unosząc le-
wą brew, popatrzył na żonę.
- No, Loving?
- Od tej pory: Lightfoot - poprawiła go, po czym
opuściła żaluzje i przekręciła klucz w zamku.
Pół godziny później Morgan leżał pod rozciągniętą
na nim Susaną, a jego serce odzyskiwało spokojny rytm
tuż przy jej policzku. Pogłaskała go po piersi, odrobinę
zawstydzona, że tak gwałtownie dała upust długo tłu-
mionym pragnieniom. Jej nowo poślubiony mąż zdawał
się nie mieć nic przeciwko temu, chociaż jeszcze nie-
dawno, gdy udało mu się odetchnąć, mruknął coś o spo-
kojnym i zorganizowanym podejściu do miłości. Leżała
więc i myślała o starym domu, który razem kupili i za-
mierzali wyremontować, tak by można w nim było prze-
R
S
chowywać zabytkowe eksponaty. Lalki miały tam mieć
swoje miejsce w salonie, bardzo podobnie jak u Anna-
belle.
Uśmiechnęła się. Morgan zaczął już remont - wyjąt-
kowo starannie zabezpieczył rynnę. A kratka dla pnących
róż zmontowana została z prętów tak grubych, że przy-
pominała drabinę dla słoni.
Odgarnęła niesforny kosmyk z czoła męża. Kochała
go. Kochała jak szalona.
- Kocham cię, Susano Elizabeth - szepnął niepewnie
Morgan, jakby odgadł jej myśli. Zdmuchnął z włosów
żony konwaliowy pączek, który został tam ze ślubnego
bukiecika.
- Ja też cię kocham - powiedziała, unosząc się, by
wsunąć mu gałązkę konwalii za ucho. Wymienili długi,
cudowny pocałunek.
- Nie wiem, czy uda mi się powtórzyć taki wyczyn
w przyszłym miesiącu, u twojej matki - uśmiechnął się
szelmowsko.
- Morgan, ty dzieciaku - westchnęła, rumieniąc się
na myśl o tym, jak szalone podniecenie wyzwoliły w niej
cudowne pieszczoty Morgana, jakich przed chwilą za-
znała. - Twoja matka upiecze na pewno mnóstwo plac-
ków z jabłkami.
Pocałował ją w czoło.
- Obie będą chciały, żebyśmy u nich pomieszkali.
Nie wiem tylko, jak zareagują na twoje dzikie okrzyki,
kiedy znajdziemy się w końcu we wspólnym...
- Och, Lightfoot - przerwała mu zawstydzona. - To
była przecież dla mnie pierwsza okazja, żeby się tobą
nacieszyć. Jesteś strasznie pruderyjny...
R
S
- Mmm - zamruczał, przewracając ją pod siebie. -
Co ja na to poradzę, że lubię czuć się bezpiecznie.
Wsunęła mu gałązkę konwalii także za drugie ucho
i przyjrzała się z zainteresowaniem. Dostrzegła, że
w oczach Morgana znów budzi się namiętność. Pogłaskał
żonę po piersi. Zadrżała.
- Nie musisz się martwić, jak spędzimy noc w ro-
dzinnym domu - zdążyła jeszcze powiedzieć. - Zawsze
zostaje nam Aliśka.
Minął rok. Morgan siedział w swym ulubionym fotelu
i przyglądał się, jak Susana ślęczy nad papierkową ro-
botą, związaną z kolejnym muzealnym nabytkiem. Po-
dobało mu się energiczne skrzypienie jej pióra i szelest
niecierpliwie odkładanych kartek. Spojrzała ku niemu
znad biurka i natychmiast zorientowała się, że jej mał-
żonek gotów jest na następną miłosną sesję w stylu ka-
mikadze. Wsypała odmierzoną porcję karmy do akwa-
rium Oskara Drugiego i znacząco spojrzała na Morgana.
Uśmiechał się do niej szeroko i pogłaskał leżącą w jego
ramionach córeczkę, której właśnie zdrowo się odbiło.
Elizabeth Lynn urodziła się dokładnie w dziewięć mie-
sięcy po nocy, którą Susana spędziła z mężem na sie-
dzeniu Aliśki.
Lalki Annabelle siedziały zgromadzone przed swoim
domkiem, wyczekując na odwiedziny u swojej dawnej
właścicielki. Morgan przyjrzał im się, kołysząc Elizabeth
Lynn. Wydawały się niezmiernie uszczęśliwione zamie-
szaniem spowodowanym pojawieniem się nowego do-
mownika. Choć trzeba przyznać, że poczuły się na swoim
miejscu niemal od razu, w chwili gdy wprowadziły się
R
S
do salonu Lightfootów. Nie sprawiały zbyt wielu kłopo-
tów. Co więcej, podtrzymywały na duchu Susanę, gdy
zaczęła chodzić kaczym krokiem, i nie wchodziły w dro-
gę Morganowi, gdy półprzytomny kręcił się po domu
przez kilka ostatnich dni poprzedzających narodziny có-
reczki. Cierpliwie i ze zrozumieniem wysłuchiwały jego
zwierzeń, były świadkami niepokojów i radości.
Morgan uśmiechnął się do nich i przesłał im wieczor-
ny pocałunek na odległość. Annabelle niecierpliwie czeka
na odwiedziny spryciulek i małej, pomyślał, więc rano...
Pochwycił spojrzenie żony. Tak, rano zapakują lalki,
Oskara Drugiego oraz Elizabeth do Aliśki i wybiorą się
do Pothole. Mała przyczepa powiększyła możliwości
transportowe chevroleta, więc będą mogli wziąć ze sobą
wszystko, co im będzie potrzebne. Zresztą, czy tak wiele
im było trzeba do szczęścia?
Pociągnął nosem. Wyczuł w powietrzu świeży aromat
kwiatów, pudru dla dzieci, pączków róż i... miłości.
- Wspaniały sposób na życie - szepnął, przytulając
delikatne loczki Elizabeth.
- Co tam? - Susana podniosła oczy znad papierów
- Nic. Kocham cię S.E. Loving.
- Wzajemnie, Lightfoot, wzajemnie.
R
S