Jack London Kochany Kleks [pl]

background image

J

ACK

L

ONDON

K

OCHANY

K

LEKS

background image

1

Straciłem serce do Stefana Mackaye’a, choć kiedyś w ogień bym za nim skoczył.

Owszem, swego czasu Stefan droższy mi był od rodzonego brata. A dziś, jeśli go spotkam,

nie ręczę za siebie. Po prostu wierzyć się nie chce, żeby człowiek, z którym dzieliłem chleb i

koc, człowiek, z którym przewędrowałem szlak Chilcoot, mógł zrobić coś podobnego.

Zawsze uważałem Stefana za równego chłopa i dobrego kolegę, co to urazy w sercu nie

chowa i nie ma w sobie odrobiny złośliwości. Przestałem raz na zawsze ufać swoim sądom o

ludziach. No cóż, pielęgnowałem faceta, gdy chorował na tyfus, razem zdychaliśmy z głodu u

źródeł rzeki Stewarta, on mi uratował życie na Małym Łososiu. I oto, po tylu latach

przeżytych razem, jedno tylko mogę powiedzieć o Stefanie Mackaye’u: jest największym

nędznikiem, jakiego znałem.

Jesienią roku 1897, ogarnięci gorączką złota, wyruszyliśmy do Klondike, lecz

wybraliśmy się zbyt późno, żeby przejść Chilkoot przed zamarznięciem wód.

Maszerowaliśmy dźwigając na plecach ekwipunek, gdy zaczął sypać śnieg i trzeba było kupić

psy, żeby bagaż resztę drogi odbył na sankach. W ten sposób dostał nam się ów Kleks. Psy

były drogie. Zapłaciliśmy za niego sto dziesięć dolarów. Wyglądał na tę cenę. Mówię:

“wyglądał”, bo był to jeden z najlepiej prezentujących się psów, jakie widziałem w swym

życiu. Ważył sześćdziesiąt funtów i był wprost stworzony do zaprzęgu. Nie mogliśmy w

żaden sposób określić jego rasy. Ani husky, ani malemute, ani pies z Zatoki Hudsona.

Podobny był do każdego, a przecież nie wyglądał jak żaden z nich. A do tego wszystkiego

miał w sobie coś z psa białego człowieka, bo na jednym jego boku - w gąszczu barw

żółtobrązoworudych oraz brudnobiałych - widniała czarna jak węgiel plama wielkości

czerpaka do wody. Właśnie dlatego nazwaliśmy go Kleksem.

Prezentował się okazale, szkoda gadać. Kiedy był w formie, muskuły pęczniały mu na

całym ciele. Wyglądał na najsilniejszego psa Alaski, i najbardziej inteligentnego. Na pierwszy

rzut oka zdawać. się mogło, że uciągnie więcej niż trzy psy, z których każdy ważył tyle samo

co on. Może by i uciągnął, ja tego nie widziałem. Co innego mu było w głowie. Celował w

złodziejstwach i grabieży. Miał niesamowitą wprost zdolność zgadywania, kiedy zanosi się na

robotę, i zawsze zmykał w samą porę. Zgubić się i odnaleźć potrafił w sposób zgoła

natchniony. Ale gdy trzeba się było wziąć do roboty, natychmiast ulatniała się jego

inteligencja i zostawała z niego kupa trzęsącej się, bezmyślnej galarety. Serce człowiekowi

krwawiło z rozpaczy na ten widok.

Bywają chwile, kiedy przychodzi mi na myśl, że nie była to głupota. Może - podobnie jak

niektórzy moi znajomi - Kleks za mądry był na to, żeby pracować. Nie dziwiłbym się wcale,

gdyby wyszło na jaw, że daleko nam do jego inteligencji. Może on to wszystko przemyślał i

background image

2

doszedł do wniosku, że nieporównanie lepiej jest czasem oberwać nic nie robiąc, niż nie brać

w skórę i harować od rana do nocy. Był dostatecznie inteligentny, żeby to sobie

wykalkulować. Mówię wam, siadywałem nieraz i patrzyłem w oczy tego psa, aż dreszcze

zaczynały mi latać po krzyżu, a szpik pęczniał jak drożdże - taka inteligencja błyszczała w

jego ślepiach. Nie potrafię nic o tej inteligencji powiedzieć. Żadne słowa tu nie pomogą.

Widziałem ją, i tyle. Czasem, patrząc w jego ślepia, miałem wrażenie, że zaglądam w głąb

duszy ludzkiej. To, com widział, przejmowało mnie lękiem i przywodziło na myśl

reinkarnację i temu podobne rzeczy. Powiadam wam, czułem w ślepiach tej bestii coś

wielkiego, jakąś tajemniczą wieść, do której zrozumienia sam byłem za mały. Cokolwiek to

było (wiem, że robię z siebie teraz durnia), cokolwiek było - zbijało mnie z tropu. Nie umiem

określić, com widział w ślepiach tego psa. Nie był to blask i nie był kolor. Coś, co uciekało w

głąb, choć oczy ani drgnęły. Może zresztą nie widziałem, jak uciekało, ale czułem. Był to

raczej wyraz - otóż właśnie - wyraz, który robił na mnie wrażenie. Nie, nie był to tylko wyraz,

lecz coś więcej. Nie wiem, co to było, dość, że doznawałem uczucia pokrewieństwa. Och nie,

nie jakiegoś sentymentalnego związku między człowiekiem i psem. Było to raczej poczucie

równości. Te ślepia nie błagały jak oczy sarny. One wyzywały. Chociaż nie. Po prostu

wyrażały spokojne poczucie równości. Nie sądzę, by to było świadome. Wierzę, iż sam sobie

z tego nie zdawał sprawy. Coś tam po prostu było w jego oczach, no i błyskało. Nie, wcale

nie błyskało, poruszało się. Wiem, że plotę głupstwa, ale gdybyście patrzyli tak jak ja w oczy

tego zwierzęcia, tobyście zrozumieli. Ze Stefanem było to samo. Cóż, raz nawet spróbowałem

zabić kochanego Kleksa - był przecież do niczego. I wpadłem. Prowadziłem go w krzaki,

szedł za mną powoli i niechętnie. Wiedział, co w trawie piszczy. Stanąłem w dogodnym

miejscu, przydepnąłem linkę i wyciągnąłem wielkiego colta. Kleks usiadł i patrzył na mnie.

Mówię wam - o nic nie prosił. Tylko patrzył. Zobaczyłem wtedy mnóstwo niepojętych

rzeczy, poruszających się, tak, poruszających, w jego źrenicach. Nie widziałem w ścisłym

znaczeniu tego słowa. Myślałem, że widzę, bo jak już wspomniałem, dziś uważam, że było to

tylko wrażenie. Muszę wam otwarcie powiedzieć - nie dałem rady. Czułem się tak, jakbym

miał zabić człowieka, świadomego niebezpieczeństwa, odważnego człowieka, który patrzy

spokojnie w lufę mej broni i pyta spojrzeniem: “No, kto się boi?” Poza tym owa tajemnicza

wieść była tak blisko, że zamiast prędko pociągnąć za cyngiel, czekałem, czy nie uda mi się

schwytać jej teraz. Oto jest, jest tuż przede mną, błyska w jego oczach... A potem było za

późno. Strach mnie ogarnął. Drżałem na całym ciele. Doznałem nerwowego skurczu żołądka,

zrobiło mi się niedobrze. Usiadłem więc i patrzyłem na tego psa, a on na mnie. Czułem, że

jeszcze chwila, a dostanę bzika. Chcecie wiedzieć, co zrobiłem? Rzuciłem rewolwer na

background image

3

ziemię i pobiegłem do obozu z bojaźnią bożą w sercu. Stefan śmiał się ze - mnie. Ale w

tydzień później zobaczyłem, jak poprowadził Kleksa do lasu w tym samym celu. Wrócił sam,

a po chwili licho przyniosło Kleksa.

W każdym razie Kleks pracować nie zamierzał. Zapłaciliśmy za niego sto dziesięć

dolarów, wyskrobaliśmy je z samego dna mieszka, a on nie chciał pracować. Nie raczył nawet

naciągnąć postronków. Kiedy zaprzęgliśmy go po raz pierwszy, Stefan próbował przemówić

mu do rozumu. Psa dreszcz obleciał i na tym się skończyło. Uprząż ani drgnęła. Kleks stał jak

malowany i dygotał niczym galareta. Stefan kropnął go batem. Kleks zaskowyczał, ale ani

śniło mu się ruszyć. Stefan ciachnął go jeszcze raz, trochę mocniej, i Kleks zawył -

prawdziwym, przeciągłym, wilczym głosem. Wtedy Stefan wściekł się i wlepił mu pół tuzina.

Wybiegłem z namiotu.

Zwróciłem Stefanowi uwagę, że się brutalnie obchodzi ze zwierzęciem. Powiedzieliśmy

sobie przy tej okazji parę mocnych słów - po raz pierwszy w życiu. Szurnął bat w śnieg i

odszedł wściekły. Podniosłem bat i wziąłem się do roboty. Kochany Kleks zatrząsł się,

zadygotał i przycupnął, nim zdążyłem podnieść rękę. Ledwie go raz zaciąłem, zawył jak

potępieniec i czym prędzej położył się na śniegu. Pognałem zaprzęg. Psy wlokły Kleksa, a ja

łoiłem go batem. Sunął grzbietem po śniegu, podskakując na wybojach, powiewając w

powietrzu czterema łapami i wyjąc tak przeraźliwie, jakby go przerabiano na kiełbaski. Stefan

wrócił i śmiał się ze mnie. Musiałem przeprosić go za to, co powiedziałem przed chwilą.

W żaden sposób nie można było nakłonić Kleksa do pracy. Za to w życiu nie widziałem

większego żarłoka w psiej skórze. Na dobitkę był to złodziej nad złodziejami. Nie dał się

złapać. Ileż razy nie jedliśmy bekonu na śniadanie, bo Kleks nas uprzedził. Przez niego omal

nie pozdychaliśmy z głodu, wędrując w górę rzeki Stewarta. Zakradł się do naszej kryjówki z

mięsem, czego zaś sam nie zeżarł, wykończyła reszta psiego zaprzęgu. Ale zachowywał się

bezstronnie. Okradał każdego. Nie miał chwili spokoju, bez przerwy węszył za jakimś

draństwem i dokądś latał. Żadnemu obozowi w promieniu pięciu mil nie przepuścił. Co

gorsza, mieszkańcy tych obozów przychodzili do nas i przedstawiali rachunki za to, czym się

tam ugościł. Było to sprawiedliwe, tak bowiem chciało miejscowe prawo. Ale dla nas był to

dopust boży, zwłaszcza owej pierwszej zimy na Chilcoot, kiedy zostaliśmy doszczętnie

zrujnowani, jak przyszło nam płacić za całe szynki i połcie bekonu, których nawet nie

skosztowaliśmy. Walczyć też umiał nasz kochany Kleks. Wszystko umiał, tylko do pracy nie

był zdolny. Nie uciągnął nigdy ani funta, ale za to dyrygował całym zaprzęgiem. Aby zmusić

psy do szacunku, stosował metody pedagogiczne. To znaczy, tyranizował psy. Zawsze,

przynajmniej jeden z nich, naznaczony był świeżymi śladami jego kłów. Był jednak czymś

background image

4

więcej niż zwykłym tyranem. Nie bał się niczego, co chodzi na czterech łapach. Widziałem,

jak sam jeden, bez najmniejszej zaczepki, porywał się na obcy zaprzęg i rozbijał go w puch.

Czy mówiłem już, jak się rwał do żarcia? Złapałem go kiedyś, jak pałaszował bat. Fakt!

Zaczął od rzemienia, a kiedy go dopadłem, już się dobierał do rączki i śmiało sobie z nią

poczynał.

Ale prezentował się pięknie. Pod koniec pierwszego tygodnia sprzedaliśmy go konnej

policji za siedemdziesiąt pięć dolarów. Policja miała doświadczonych poganiaczy,

spodziewaliśmy się więc, że Kleksowi wystarczy przebyć sześćset mil drogi do Dawson, aby

został dobrym psem zaprzęgowym. Powiadam “spodziewaliśmy się”, bo nasza znajomość z

Kleksem nie trwała długo. Krótko potem nie mieliśmy już na tyle czelności, by się

czegokolwiek po nim spodziewać. W tydzień później obudziła nas rano potworna wprost psia

burda. Okazało się, że wrócił kochany Kleks i robi w zaprzęgu porządek. W ponurym nastroju

- możecie mi wierzyć - zjedliśmy śniadanie. Humory znacznie nam się poprawiły, gdy w dwie

godziny później sprzedaliśmy go kurierowi śpieszącemu do Dawson z rządowymi depeszami.

Tym razem Kleks wrócił już po trzech dniach i jak zwykle powrót swój uczcił piekielną

awanturą z całą psią rodziną.

Przeprawiwszy przez Chilcoot własny ekwipunek, całą zimę i wiosnę targaliśmy cudzy

bagaż. Tłusty to był kąsek. Poza tym grubo zarabialiśmy na Kleksie. Jak sprzedaliśmy go raz,

to potem sprzedaliśmy go dwadzieścia razy. Powracał wytrwale i nikt nie żądał zwrotu forsy.

Nam też nie zależało na pieniądzach. Opłacilibyśmy sowicie faceta, który by wziął go od nas

na zawsze. Chcieliśmy się pozbyć tego psa, ale nie można go było oddawać za darmo, bo to

by zbudziło podejrzenia. Był jednak taki piękny, że kupców mieliśmy pod dostatkiem.

“Niedotarty” - mówiliśmy i ludzie dawali nam za niego każdą cenę. Raz co prawda

puściliśmy go za dwadzieścia pięć dolarów. Kiedy indziej wzięliśmy sto pięćdziesiąt i właśnie

wtedy nabywca sam go nam przyprowadził z powrotem. Chcieliśmy oddać mu pieniądze,

odmówił i tylko tak nas zelżył, że wstyd powtórzyć. Oświadczył przy tym, że i tak niedrogo

zapłacił za przyjemność powiedzenia nam, co o nas myśli. W duchu przyznawaliśmy mu rację

i nie było sensu się odszczekiwać. Ale do dziś dnia nie odzyskałem szacunku, jaki żywiłem

względem własnej osoby, zanim ten facet do mnie przemówił.

Kiedy lody ruszyły na - jeziorach i rzece, załadowaliśmy nasz ekwipunek do łodzi i

popłynęliśmy jeziorem Bennett w stronę Dawson. Nasz zaprzęg był niczego sobie, więc

wpakowaliśmy pieski na górę bagażu. Kleks był z nami - nie udało nam się go spławić.

Pierwszego dnia podróży ze dwanaście razy wszczynał bójkę i wrzucał do wody coraz to

innego psa. W łódce było ciasno, a on tłoku nie lubił.

background image

5

- Ten pies potrzebuje przestrzeni - stwierdził Stefan na drugi dzień. - Trzeba wysadzić go

na ląd.

Jak się rzekło, tak się zrobiło. Koło Jeleniego Rozstaju przybiliśmy do brzegu, żeby

Kleks mógł sobie wyskoczyć. Dwa inne psy, i to dobre psy, poszły za nim. Straciliśmy całe

dwa dni na poszukiwania. Nigdy już ich nie ujrzeliśmy, ale błogi spokój, jakiego

zażywaliśmy teraz, wart był znacznie wyższej ceny (jak by powiedział facet, który nie przyjął

zwrotu stu pięćdziesięciu dolarów). Po raz pierwszy od wielu miesięcy obaj ze Stefanem

znów śmialiśmy się, gwizdali i śpiewali. Byliśmy szczęśliwi jak nigdy. Czarne dni minęły.

Sczezły zmory nocne. Kochany Kleks nas opuścił.

Pewnego ranka, w trzy tygodnie później, staliśmy ze Stefanem na brzegu rzeki w

Dawson. Od strony jeziora Bennett nadpływała nieduża łódź. Nagle Stefan wzdrygnął się i nie

zniżając głosu powiedział coś bardzo paskudnego. Patrzę, a tam, na dziobie łódki, siedzi

Kleks i strzyże uszami. Natychmiast daliśmy nogę i zwiewaliśmy jak bite kundle, jak tchórze,

jak złoczyńcy umykający przed wymiarem sprawiedliwości. Tak zapewne pomyślał oficer

policji, gdy zobaczył, że dajemy chodu. Przypuszczał, że w łódce siedzą stróże prawa, którzy

podążają naszym tropem. Nie czekając, aż się sytuacja wyjaśni, puścił się za nami i przydybał

nas w kącie pewnego szynku. Zrobiła się heca, gdyśmy zaczęli się tłumaczyć, bo za żadne

skarby nie chcieliśmy iść na brzeg i spotkać się z Kleksem. Wreszcie oficer zostawił nas pod

strażą innego policjanta, a sam pobiegł do łodzi na brzegu. Kiedy nasz stróż się odczepił,

poszliśmy do chałupy. Patrzymy, a tu kochany Kleks siedzi na ganeczku i czeka. No i skąd

wiedział, że tu mieszkamy? Czterdzieści tysięcy ludzi mieszkało tego lata w Dawson. Jakim

cudem wyniuchał naszą chałupę? I skąd w ogóle wiedział, że jesteśmy w Dawson?

Pozostawiam to wam do rozstrzygnięcia. Pamiętajcie tylko, com mówił o jego inteligencji i

tym nieśmiertelnym czymsik, co błyskało w jego ślepiach.

O spławieniu go nie było już mowy. W Dawson przebywało zbyt wielu takich, którzy

kupili go od nas w drodze przez Chilcoot, i historia była powszechnie znana. Sześć razy

zostawialiśmy go na pokładzie statków parowych odpływających z Dawson. Ale w pierwszej

przystani po prostu wysiadał i brzegiem kłusował z powrotem. Nie mogliśmy go sprzedać, nie

mogliśmy zabić (próbowaliśmy już obaj) i nikt inny nie mógł go utrupić. Śmierć się go nie

imała, musiał być zaczarowany. Kiedyś widziałem go w psiej potyczce na głównej ulicy

Dawson. Znalazł się na samym spodzie, pod pięćdziesięcioma żrącymi się psiskami. Gdy je

rozdzielono, Kleks stał na wszystkich czterech nogach, cały i zdrów, a dwa psy, spod których

wylazł, leżały martwe.

background image

6

Widziałem, jak zwędził ze spiżarni majora Dinwiddie płat jeleniego mięsa tak ciężki, że

rabuś tylko o jeden skok wyprzedzał goniącą go z siekierą w ręku czerwonoskórą kucharkę.

Wreszcie Indianka zaprzestała pościgu, a Kleks wdrapał się na pagórek. Wówczas sam major

Dinwiddie wybiegł z domu i zaczął prażyć ze swego winchestera. Major dwukrotnie opróżnił

magazyn, a Kleksowi włos z głowy nie spadł. Nadszedł policjant i aresztował majora za

użycie broni palnej w obrębie miasta. Dinwiddie zapłacił grzywnę, a my wybuliliśmy mu za

jelenie mięso po dolarze funt, kości nie kości. Sam tyle płacił. Mięso było drogie tego roku.

Mówię tylko o tym, com widział na własne oczy. I jeszcze coś wam opowiem. Byłem

świadkiem, jak kochany Kleks wpadł do przerębli.

Lód miał trzy i pół stopy grubości. Prąd wessał go jak słomkę. Trzysta jardów niżej była

ogromna przerębla, skąd czerpano wodę do szpitala. Kleks wylazł z niej, otrząsnął się z wody,

wygryzł lód wmarznięty między palce, podreptał na brzeg i sprawił lanie wielkiemu

nowofunlandczykowi, którego właścicielem był sam Komisarz Pokładów Złota.

Jesienią roku 1898 odpłynęliśmy ze Stefanem na ostatniej wodzie w górę Yukonu,

zmierzając ku rzece Stewarta. Zabraliśmy wszystkie psy, prócz Kleksa. Uważaliśmy, że jadł u

nas dostatecznie długo. Kosztował nas więcej czasu, kłopotu, pieniędzy i żywności, zwłaszcza

żywności, niż zarobiliśmy sprzedając go na szlaku Chilkoot. Tak więc Stefan i ja

przywiązaliśmy go w chacie i ruszyliśmy łodzią wraz z całym dobytkiem. Wieczorem

rozbiliśmy obóz u ujścia Rzeki Indiańskiej, nie posiadając się z uciechy, że pozbyliśmy się

Kleksa. Stefan błaznował, a ja siedziałem owinięty w koc i pokładałem się ze śmiechu, gdy

wtem huragan runął na obóz. Furia, z jaką Kleks wjechał na psy i przerabiał zaprzęg, włosy

nam jeżyła na głowie. Jakże się odwiązał? Sami powiedzcie. Ja rozkładam ręce. Jak

przeprawił się przez rzekę Klondike? Oto jeszcze jedna zagadka. A poza tym skąd wiedział,

że popłynęliśmy w górę Yukonu? Przecież sami rozumiecie, że na wodzie nie mógł

wywęszyć naszych śladów. Stefan i ja zaczęliśmy podejrzewać, że coś niedobrze z tym psem.

Grał nam na nerwach, to fakt. Ale - niech to zostanie między nami - małego pietra też się

przed nim miało.

Gdy dotarliśmy do ujścia potoku Hendersona, wody zamarzły. Sprzedaliśmy Kleksa za

dwa worki mąki pewnej wyprawie udającej się po miedź w górę Rzeki Białej. No i cała ta

wyprawa zaginęła. Nie odnaleziono nigdy śladów ludzi, psów, sanek ani niczego innego.

Przepadli jak kamień w wodę. Los tej wyprawy pozostał jedną z tajemnic Klondike.

Powędrowaliśmy w górę rzeki Stewarta i w sześć tygodni później kochany Kleks przywlókł

się do obozu. Wyglądał jak szkielet, ledwie powłóczył nogami, a jednak dobrnął do nas. A

teraz chciałbym wiedzieć tylko jedno: kto mu powiedział, żeśmy powędrowali w górę rzeki

background image

7

Stewarta? Mogliśmy udać się w tysiąc innych miejsc. Skąd wiedział? Powiedzcie, bardzo

proszę, bo ja nic z tego nie kapuję.

Nie było na niego sposobu. W Mayo wszczął bijatykę z jakimś psem indiańskim.

Właściciel tego kundla rąbnął w Kleksa siekierą - nie trafił i utrupił własnego psa. Mówcie

sobie, co chcecie, o czarach i odbijaniu kuł! Ja osobiście uważam, że diablo trudniej jest odbić

siekierę, zwłaszcza z wielkim chłopem na końcu. Kleks to zrobił. Na własne oczy widziałem.

Indianin nie chciał zabić swojego psa. Kto uważa, że chciał, niech mi tego dowiedzie.

Opowiedziałem już, jak Kleks włamał się do schowka z mięsem. Oznaczało to dla nas

nieomal śmierć głodową. Nie było na co polować, a prócz tego mięsa nie posiadaliśmy

żadnych innych zapasów. Łosie odeszły o dobre setki mil, a Indianie w ślad za nimi. Ładna

historia! Zbliżała się wiosna, trzeba było czekać, aż lody ruszą. Schudliśmy nielicho, nim

zdecydowaliśmy się zjeść psy. Na pierwszym miejscu był Kleks. Wiecie, co zrobił? Zwiał.

Skąd się dowiedział, że chcemy go zjeść? Czyhaliśmy na niego całymi nocami, ale nie wrócił.

Zjedliśmy inne psy. Cały zaprzęg.

A teraz ciąg dalszy. Czy wiecie, jak to wygląda, gdy wielka rzeka zrywa okowy, kiedy

rusza parę miliardów ton, i góry lodu napierają na siebie, kruszą się i trzeszczą? W samym

środku żywiołu, który z łoskotem i rykiem rwał naprzód, ujrzeliśmy Kleksa. Widocznie

porwało go, gdy próbował gdzieś w górze rzeki przeprawić się na naszą stronę. Stefan i ja

wyliśmy z uciechy. Z gromkimi okrzykami na ustach biegaliśmy po brzegu, podrzucając w

górę kapelusze. Co chwila przystawaliśmy, padaliśmy sobie w ramiona. Szał radości nas

ogarnął, bo oto ujrzeliśmy koniec Kleksa. Nie miał nawet jednej szansy na milion. Był

bezapelacyjnie stracony. Gdy lody spłynęły, wsiedliśmy do łodzi i z biegiem Yukonu

powiosłowaliśmy do Dawson. Po drodze zatrzymaliśmy się na tydzień w osadzie przy ujściu

potoku Hendersona, żeby się trochę podkarmić. A kiedy przybiliśmy do brzegu w Dawson,

siedział tam kochany Kleks. Czekał z nastawionymi uszami, merdał ogonem i pysk mu się

uśmiechał, słowem, witał nas serdecznie. W jakiż sposób wykaraskał się z tych lodów? Skąd

wiedział, że przybędziemy do Dawson dokładnie o tej godzinie i minucie? Wyszedł przecież

powitać nas na brzegu.

Im dłużej myślę o Kleksie, tym bardziej nabieram przekonania, że dzieją się na świecie

rzeczy, wobec których rozum ludzki jest bezradny. W żaden naukowy sposób nie da się

wyjaśnić sprawy Kleksa. Śmiem twierdzić, że są to zjawiska spirytystyczne, mistyczne i tak

dalej, ze sporą domieszką teozoficzną.

Klondike to piękny kraj. Żyłbym tam sobie do dziś i byłbym zapewne milionerem, gdyby

nie ten Kleks. Działał mi na nerwy. Znosiłem go dobre dwa lata, po czym zupełnie się

background image

8

załamałem. W lecie roku 1899 wyprzęgłem. Stefanowi nie powiedziałem ani słowa. Po prostu

dałem nogę. Ale zrobiłem, co do mnie należało. Zostawiłem Stefanowi paczuszkę z napisem:

“Śmierć szczurom!” i dołączyłem kartkę pouczając w niej, co i jak ma zrobić. Kochany Kleks

strasznie mnie zmordował. Zrobiłem się taki nerwowy, że wciąż zrywałem się na równe nogi

i rozglądałem wokół, choć nie było żywej duszy w pobliżu. Jednakże niezwykle szybko

wróciłem do stanu normalnego. Zanim dojechałem do San Francisco, odzyskałem

dwadzieścia funtów wagi, a gdy przeprawiłem się promem do Oakland, byłem już dawnym

sobą tak dalece, że nawet moja żona nie dostrzegła żadnej zmiany.

Stefan napisał do mnie tylko raz. List zdradzał niejaką irytację. Mój przyjaciel bardzo

wziął sobie “do serca to, żem go zostawił z Kleksem. Pisał mi również, że “śmierci

szczurom” użył zgodnie z moimi wskazówkami, lecz nic z tego nie wyszło. Minął rok. Znów

pracowałem w biurze i świetnie mi się powodziło - nawet trochę się roztyłem. - Nagle

przyjechał Stefan. Ale do mnie nie wstąpił. Przeczytałem jego nazwisko na liście pasażerów,

którzy przybyli statkiem parowym, i zachodziłem w głowę, co mu się stało. Ale niebawem

przestałem się dziwić. Pewnego ranka wyszedłem z domu i ujrzałem, że kochany Kleks,

przywiązany do furtki, nie chce wpuścić mleczarza. Tego samego ranka dowiedziałem się, że

Stefan wyjechał na północ, do Seattle. Od tej chwili przestało mi przybywać na wadze. Żona

kazała mi kupić obrożę i smycz. Nim minęła godzina, Kleks okazał żonie swą wdzięczność:

zagryzł jej ulubieńca, perskiego kota.

Nie dam rady pozbyć się kochanego Kleksa. Będzie ze mną aż do mojej śmierci, bo sam

nie umrze nigdy. Odkąd się pojawił, apetyt mi nie dopisuje, a żona twierdzi, że marnie

wyglądam. Zeszłej nocy Kleks dobrał się do kurnika pana Harveya (Harvey jest moim

sąsiadem) i udusił dziewiętnaście rasowych kurcząt. Muszę za nie zapłacić. Sąsiedzi z

naprzeciwka pokłócili się z moją żoną i wyprowadzili się gdzie indziej. Powodem był Kleks.

Oto dlaczego rozczarowałem się do Stefana Mackaye’a. Nigdy bym się nie spodziewał,

że jest człowiekiem tak podłym.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jack London Skarby Sezamu [pl]
Jack London Marzenie Debsa [pl]
Jack London Niepojęte i potworne [pl]
Jack London Dom Mapuhiego [pl]
Jack London Demetrios Contos [pl]
Jack London Z Podróży Snarka [pl]
Jack London Napój Hiperborejów [pl]
Jack London Szczerozłoty kanion [pl]
Jack London Czerwony Bóg [pl]
Jack London Serce kobiety [pl]
Jack London Małżonka króla [pl]
Jack London Miłość życia [pl]
Jack London Rozniecić ogień [pl]
Jack London Zabić człowieka [pl]
Jack London Na pokładzie [pl]
Jack London Mistrz tajemnicy [pl]
Jack London Złoty mak [pl]
Jack London Wielka niewiadoma [pl]
Jack London Rozstajne drogi [pl]

więcej podobnych podstron