HEATHER ALLISON
Zapach szczęścia
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Poszukuję Hillary Simpson - odezwał się niski męski
głos, z niewielkim tylko śladem obcego akcentu.
Hillary przestała pakować flakony i odwróciła się, by
złożyć głęboki ukłon, jakiego wymagał regulamin
Renaissance Festival.
Mężczyzna, który pojawił się w jej stoisku, nie był jednak
zwykłym klientem. Ciemnoszare spodnie i nienagannie biała
koszula,
której
nie
zaszkodziły
nawet
teksańskie
październikowe upały, były niezwykle szykowne, mimo że
zdjął krawat i marynarkę.
- To ja jestem Hillary Simpson, milordzie - powiedziała.
Ujmując fałdy purpurowej, renesansowej sukni złożyła mu
głęboki ukłon.
Cisza. Słońce, wdzierające się do pomieszczenia przez
brudne, pseudorenesansowe okna, sprawiało, że w pawilonie
można było się usmażyć. Hillary czuła, jak pod ciężkim
aksamitnym kostiumem ścieka jej po łopatkach cienka strużka
potu.
- W czym mogę pomóc? - zaczęła i zamilkła, widząc
wściekłość w oczach przystojnego nieznajomego. Jeszcze
przed chwilą widziała w nich uznanie. Wtedy jeszcze nie
wiedział, z kim rozmawia.
Czyżby ktoś poskarżył się, że wcześniej zamyka swoje
stoisko? Nie było zbyt wielu chętnych, gotowych kupić jej
drogie perfumy. Ile razy natomiast zerkała przez drzwi łączące
ją ze stoiskiem Melody Anderson, widziała tłum klientów
kupujących u wspólniczki naturalne kosmetyki i płyny.
Skinęła głową w kierunku stołu z grubo ciosanego drewna.
Stały na nim rządkami, kryształowe flakony, wypełnione
bursztynowym płynem.
- Zechciałby pan może, milordzie, zapoznać się z
próbkami moich perfum? Mogę nawet stworzyć zapach
specjalnie dla pana. Może taki, który przypominałby panu ten
dzień?
- Bez obaw, tego dnia długo nie zapomnę. Nieznajomy
rozejrzał się po surowym wnętrzu pawilonu, po czym schylił
głowę, by wejść do środka przez zwieńczone łukiem drzwi.
- Nazywam się Paul St. Steven.
Nic jej to nazwisko nie mówiło. Melody prawdopodobnie
była lepiej poinformowana, gdyż podczas festiwalu spędzała
każdy weekend na terenie wystawy. Mężczyzna był pewnie
jednym z jego organizatorów i przyszedł zganić Hillary, że
zbyt wcześnie zamknęła stoisko.
Wyciągnęła do niego rękę w geście powitania. Ujął ją
natychmiast, uśmiechając się przy tym grzecznościowo.
Uśmiech ozdobił jego i tak już przystojną twarz.
- Był męski i urodziwy.
- Mogę wszystko wyjaśnić - powiedziała, pragnąc go
udobruchać.
- Byłbym zobowiązany.
- Słońce szkodzi perfumom. Z pewnością nie chciałby
pan, bym w czasie pańskiego festiwalu sprzedawała towar
gorszej jakości?
- Nie, nie chciałbym. - Zrobił krótką przerwę.
- Tylko że to nie jest mój festiwal. - Czy pani wie, kim
jestem? - powiedział z pewnym odcieniem dumy.
- Jednym z członków zarządu Renaissance Festival?
- Nie.
- Ach - westchnęła z ulgą i uśmiechnęła się. A więc nie
przyszedł, by czynić jej wymówki.
Nie odpowiedział na jej uśmiech.
Jaki był wobec tego powód jego wyraźnie narastającej
irytacji?
- Gdzie są pozostali? - spytał.
- Jacy pozostali?
Nie spuszczając oczu z jej twarzy, Paul zdecydowanym
ruchem sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął z niej
złożoną kartkę. Rozłożył ją i podsunął Hillary pod nos.
- Pozostali wytwórcy perfum.
Utkwiła wzrok w wycinku z gazety i przeczytała: „Hillary
Simpson, właścicielka «Scentsations» w Buffalo Bayou Mall,
Houston, organizuje Seminarium Niezależnych Wytwórców
Perfum..."
Hillary doskonale znała dalszą treść ogłoszenia. Z trudem
przełknęła ślinę. Zmuszona była przesunąć pierwotny termin
seminarium. Na domiar złego, w „Perfumers Quarterly"
zdążyło się już ukazać ogłoszenie zapowiadające jej
seminarium. Ale to mogło tylko oznaczać, że Paul jest... Nie,
to niemożliwe. Po tylu telefonach... Tylko nie to!
- Czy jest pan może przedstawicielem „St. Etienne"?
- A więc jednak oczekiwano mnie? - powiedział.
- Co pan tu robi? - Niepokój nadał głosowi Hillary ostre
brzmienie. - To znaczy, mam na myśli, że tutaj przebiega
Renaissance Festival.
- Czy tutaj odbywa się pani seminarium? - spytał Paul,
wskazując ręką na otaczające jej stoisko tereny wystawowe.
- Seminarium zostało odwołane już jakiś czas temu -
powiedziała zduszonym głosem.
- Nie mogła się pani pofatygować i zawiadomić mnie w
porę?
Hillary starała się zachować spokój. Dom mody „St.
Etienne", choć czasy swej świetności miał już za sobą, wciąż
liczył się w branży. Należał do tych nielicznych francuskich
domów mody, które zatrudniały własnego kreatora perfum.
Pozostała większość zamawiała dla siebie perfumy w
zakładach chemicznych i laboratoriach wytwarzających
sztuczne zapachy.
Ale firma „St. Etienne" hołdowała tradycji. Była stara,
bogata i miała najwyraźniej równie stary system łączności.
- Próbowałam się z panem skontaktować - odparła Hillary
z czarującym uśmiechem. - Wielokrotnie zostawiałam
wiadomości u różnych ludzi na dwóch kontynentach. Przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę wywoływany był pan na
lotnisku im. Kennedy 'ego, co było nieco kłopotliwe, jako że
nikt nie chciał mi podać pańskiego nazwiska. Rzekomo nikt
nie znał trasy pańskiej podróży. Nikt nie chciał mnie połączyć
z pana sekretarką czy jakimkolwiek przełożonym. Może nie są
zainteresowani, by otrzymywał pan przeznaczone dla siebie
informacje?
- No cóż, być może moi ludzie... zbyt mocno się starają,
by nie naruszano mojego spokoju.
- A przed kim oni tak pana strzegą?
Zamiast odpowiedzi, Paul ponownie podsunął jej pod nos
wycinek z kwartalnika.
- A więc jak pani to wytłumaczy?
- Chciałam zarezerwować miejsce na ogłoszenie w
wydaniu letnim. Wysłałam im więc tekst i zaliczkę. Niestety,
przez pomyłkę „Perfumer's Quarterly" wydrukował ogłoszenie
w wydaniu wiosennym. Nie byłam zupełnie przygotowana na
taką ewentualność. Wszystko było jeszcze nie dopięte,
rezerwacja hotelu nie potwierdzona...
- Hotele rezerwuje się co najmniej z rocznym
wyprzedzeniem! - przerwał jej Paul.
- Rok temu nawet mi się nie śniło o organizowaniu
takiego spotkania.
Wtedy nie przypuszczała nawet, w co się wpakuje.
Wydawało jej się, że poprzez zorganizowanie seminarium uda
jej się zdobyć nazwisko w przemyśle perfumeryjnym. Być
może powiodłoby się, gdyby nie ten przeklęty „Perfumer's
Quarterly" i błąd ich działu ogłoszeń.
Gdyby wcześniej wiedziała, że jeden z najbardziej
prestiżowych francuskich domów mody zamierza wysłać
swego przedstawiciela, być może seminarium dałoby się
uratować.
- Czy pani przygotowywała wszystko sama?
- Tylko z moją wspólniczką.
- Tak, to wszystko tłumaczy - pokiwał głową Paul.
- Co tłumaczy?
- Wygląda na to, iż nie jest pani w stanie zorganizować
jakiejkolwiek imprezy - powiedział.
Hillary pomyślała, jak bardzo przydałby się jej w tej
chwili słuszny wzrost, głębszy głos, proste, ciemne włosy.
Zapragnęła, by zniknęły wszystkie jej piegi i dołeczki w
policzkach. Przydałby się też inny ubiór. Paul St. Steven
uważał ją za podfruwajkę.
- A więc przebył pan wiele tysięcy mil tylko po to, by
wytknąć mi mój brak kompetencji?
Teraz naprawdę się zdenerwował.
- Przebyłem kawał drogi, by wziąć udział w spotkaniu
niezależnych wytwórców perfum!
- Ja też nim jestem! Pogardliwie rozejrzał się wokół.
- Czyżby?
Przeszedł na zaplecze prostokątnego pomieszczenia.
- Czy to pani paleta zapachowa? - spytał, wskazując na
wielopoziomowy stojak, zawierający fioleczki z olejkami i
esencjami. - Musi tu być co najmniej pięćdziesiąt różnych
zapachów - stwierdził sarkastycznie.
Dotknięta tą uwagą Hillary odpowiedziała:
- Na ten festiwal tyle akurat potrzeba. Nie jest to zresztą
moje normalne miejsce pracy.
- A, tak. Zdążyłem poznać słynne „Scentsations". Hillary
przymrużyła oczy. Była niezwykle dumna
ze swego małego, ale eleganckiego sklepu.
- Buffalo Bayou to bardzo prestiżowa lokalizacja.
- To pani jedyny sklep, poza tym, co tutaj widzę?
- Znów w całym jego zachowaniu wyczuwało się
sarkazm.
- Nie. - Hillary ponownie zabrała się do pakowania
pozostałych flakonów. - Trzy lata temu podzieliłyśmy ze
wspólniczką „Scentsations" na dwa różne sklepy. Ona została
w poprzednim miejscu, a ja przeniosłam się na Promenadę. Ja
wychodzę naprzeciw potrzebom wyrafinowanego klienta, a
ona raczej miłośnika wszystkiego, co naturalne, rozumie pan,
bliskie naturze.
- A co to takiego, ten „wyrafinowany klient"? - spytał
Paul.
- To również wasz klient.
- Trzymajcie się lepiej miłośników natury - poradził.
- Jest ich więcej i łatwiej ich zadowolić.
Hillary zaintrygowała natychmiast przebijająca w jego
słowach gorycz. Doszła do wniosku, iż był nie tyle
zagniewany, co zawiedziony. Ale dlaczego? Tylko dlatego, że
przeszło mu koło nosa seminarium?
- Czy przemawia przez pana doświadczenie?
- Raczej zdrowy rozsądek - odpowiedział, spoglądając
przez otwarte drzwi łącznikowe na oblężone stoisko jej
wspólniczki. Hillary przez chwilę mogła mu się lepiej
przyjrzeć.
Był niezwykle atrakcyjny i bardzo opanowany. Ciekawa
była, czy wie, iż jego oczy zdradzają więcej, niżby tego
chciał?
Gdyby miała dla niego wykreować zapach, musiałby być
złożony jak on sam. Nie korzenny, lecz spokojny, ciężki i
piżmowy.
- To był dobry pomysł z tym seminarium - powiedział,
odwracając się znów do niej. - Dlaczego nie wyszło?
Hillary zawahała się.
- Mój przyjazd tutaj przysporzył mi wielu kłopotów...
- To wyłącznie pańska wina. Gdyby Jaśnie Pan
pofatygował się i przesłał wcześniej swoje zgłoszenie -
dowiedziałby się pan, że seminarium się nie odbędzie!
- Jakże mogłoby się odbyć, skoro to pani jest za to
odpowiedzialna!
- Nic pan o mnie nie wie!
- Dość, by wiedzieć, że jest pani kobietą małych
interesów i wielkich pomysłów!
- Lepsze to niż gigant bez żadnych pomysłów! Hillary
czuła, jak krew pulsuje jej w skroniach.
- To, to wszystko... - Paul urwał - to nic nie znaczy!
Zwykły stół na wystawie rolniczej!
- Moim głównym sklepem jest „Scentsations".
- Ach, tak. „Kryształowy gabinecik".
- Nie narzekam na brak klientów!
- Wcale o to nie pytałem.
- Bo i po co? Pan już wydał wyrok.
- Nic na to nie poradzę, ale muszę wam przerwać. Słychać
was w całej okolicy - powiedziała Melody, wspólniczka
Hillary, wchodząc do pomieszczenia.
Hillary dostrzegła w sklepiku Melody mały tłumek,
ciekawskich klientów patrzących w ich stronę.
Opamiętała się natychmiast. Pomyśleć, że wdała się w
niesmaczną pyskówkę z przedstawicielem firmy „St. Etienne".
Musiała chyba stracić rozum!
Uniosła głowę i spojrzała w jego pełne skruchy oczy.
Wyciągnął dłoń.
- Najmocniej przepraszam - powiedział.
- Jestem Melody Anderson, wspólniczka Hillary
- powiedziała Melody, podchodząc z wyciągniętą rękę do
Paula. - Jest nam bardzo przykro z powodu całego tego
nieporozumienia, ale naprawdę starałyśmy się pana wcześniej
powiadomić o odwołaniu seminarium.
- Przebywałem w Kanadzie, na wizytacji jednego z
naszych butików. Przepraszam, że sprawiłem paniom tyle
kłopotów - urwał, sam zdziwiony własnymi słowami.
Hillary uśmiechnęła się w duchu. To właśnie była cała
Melody. Zawsze spokojna i opanowana.
- Chciałbym się dowiedzieć, co się stało. Panna Simpson
odmówiła mi wyjaśnień.
- Wcale nie. Stwierdziłam tylko, że nie jestem
obowiązana tłumaczyć się panu.
- To ten upał tak na nią działa - stwierdziła Melody,
popychając ich w kierunku drzwi. - A i pan jest na pewno
zmęczony całodzienną podróżą. Idźcie się czegoś napić i
rozejrzyjcie się po wystawie.
Zanim Hillary i Paul zdążyli się zorientować, wypchnęła
ich z pawilonu.
- Przypomina mi moją nianię - powiedział Paul. Hillary
uniosła głowę, by zaczerpnąć świeżego powietrza.
- Chciałaby się pani czegoś napić?
- Tak, chętnie. Może być koktajl truskawkowy. W
powietrzu unosiły się tumany kurzu. Szli wolno między
stoiskami - szałasami, zbudowanymi na podobieństwo
średniowiecznej wsi europejskiej, aż dotarli do Queen's
Tavern. W chwili gdy kupowali napój serwowany w
drewnianych kubkach, zabrzmiały fanfary.
Hillary zerknęła na zegarek.
- Początek turnieju. Są punktualni co do minuty -
stwierdziła.
- Idziemy? - spytał Paul, nie spuszczając z niej wzroku.
- Dokąd? - spytała speszona Hillary.
Paul uśmiechnął się szeroko, ukazując równy rząd
olśniewająco białych zębów, odcinających się wyraźnie od
jego opalonej twarzy.
- Od dawna już nie brałem udziału w turnieju. W chwilę
później zmieszali się z rozentuzjazmowanym tłumem.
Na widowni rozległy się wiwaty. Ruszyła właśnie parada
rycerzy w zbrojach, koni i powozów, ozdobionych barwnymi
tkaninami.
Ku zdumieniu Hillary, Paul przyłączył się do okrzyków
wiwatujących ludzi.
Po skończonym widowisku Paul opiekuńczym gestem ujął
ją pod ramię i prowadził tak aż do chwili, gdy podeszli pod
wysoką sosnę przed jej pawilonem. Hillary opadła na
drewnianą ławkę i wskazała mu miejsce obok siebie.
- Jeśli chodzi o seminarium - zaczęła, gdy tylko usiadł -
nic z tego nie wyszło tylko dlatego, że brak mi poparcia. Nie
znam nikogo z wielkim nazwiskiem, kto chciałby mi pomóc.
Gdybym wcześniej wiedziała, że „St. Etienne" chce wziąć
udział... Hotele na Promenadzie przyjmują tylko warunkową
rezerwację. Gdy tylko pojawia się ktoś bardziej znaczący lub z
wypchanym portfelem, trzeba wpłacić sporą kaucję, by
zechcieli dalej trzymać pokoje. I dokładnie tak się stało. Ktoś
inny chciał dokonać rezerwacji na ten weekend, a ja po prostu
nie miałam dość pieniędzy.
- A więc to tak - westchnął Paul.
Wyglądał na bardziej zawiedzionego niż ona sama.
- Prowadziłam korespondencję z każdym, kto prosił o
dodatkowe informacje. Zorganizuję swoje seminarium.
Niezależni domagają się tego.
- Będąc w Montrealu, zobaczyłem po prostu ogłoszenie w
wiosennym wydaniu „Perfumer's Quarterly".
- Sprostowanie ukazało się w wydaniu letnim.
- To powinno mnie nauczyć, że nie wolno mieć zaległości
w czytaniu - próbował zażartować Paul.
Hillary nie mogła zupełnie pojąć powodu jego tak
wyraźnego rozczarowania. Zdaje się, że chodziło tu o coś
więcej niż tylko o zmarnowany czas.
- Skoro już przebył pan taką drogę, to chciałabym
pokazać panu mój... „kryształowy gabinecik".
Na moment Paul przymknął oczy.
- Jeszcze raz najmocniej przepraszam - powiedział, a głos
jego zabrzmiał szczerze. - Zwiedzenie pani perfumerii sprawi
mi wielką przyjemność.
Jak mogłaby się oprzeć jego uśmiechowi, który wyraźnie
prosił o wybaczenie? Bądź co bądź była przecież kobietą.
ROZDZIAŁ DRUGI
I co ja mam na siebie włożyć ? - zastanawiała się Hillary,
podskakując w rytm muzyki dobiegającej z kasety wideo.
Zamierzała włożyć coś szykownego i wyrafinowanego.
Zawsze marzyła o tym, by wyglądać ponętnie. Coś jednak
mówiło jej, że to dobre dla brunetek i Francuzek, ale nie dla
Hillary Simpson.
Sięgnęła po czarny gabardynowy kostium. Nosiła dużo
czerni, w nadziei, iż kolor ten nada jej, właścicielce burzy
jasnych włosów, nieco dostojeństwa i stylu. Ponadto wybrała
szmaragdowozieloną jedwabną bluzkę pod kolor oczu, rzuciła
wszystko na tapczan i tanecznym krokiem weszła do łazienki.
Godzinę później, tylnym wejściem wchodziła do
„Scentsations", spięta na myśl o czekającym ją spotkaniu z
Paulem St. Steven. Zazwyczaj z przyjemnością korzystała z
frontowych drzwi, wciąż na nowo podziwiając na wystawie
wypełnione bursztynowym płynem kryształowe flakony.
- Hillary, czy ten człowiek skontaktował się z tobą? -
spytała żując gumę asystentka Hillary, Natasha.
Hillary westchnęła. Osiemnastoletnia Natasha wyglądała
uwodzicielsko w swej czarnej minisukience z dzianiny i
czarnych
pończochach.
Całość
uzupełniały
modnie,
asymetrycznie ostrzyżone kruczoczarne włosy i pełne,
pomalowane na krwistoczerwono usta. Zatrudniając ją, Hillary
uważała, że uroda Natashy będzie ciekawie kontrastowała z jej
własną.
- A więc? - powtórzyła pytanie Natasha. - Powiedziałam
mu, że jesteś na festynie, a on poprosił o informacje, jak tam
dojechać.
- Nie sądziłam, że w ogóle o to spyta.
- No cóż, zrobiłam, co mogłam, by mu pomóc -
stwierdziła Natasha.
- Wiem - przytaknęła Hillary. - Odnalazł mnie. Będzie tu
dzisiaj, by obejrzeć sklep.
- Nie zajmie mu to zbyt wiele czasu - mruknęła Natasha.
- Pozwól, że ja się tym zajmę - przerwała jej
zniecierpliwiona Hillary. - Mogłabyś odstawić na miejsce
perfumy, które wróciły z nami z festynu? Są w laboratorium.
Hillary zajęła się wyładowywaniem palety zapachowej,
którą miała z sobą podczas festynu.
- Dzień dobry - odezwał się za jej plecami znajomy głos.
Hillary, choć niechętnie, musiała przyznać w duchu, że
wypoczęty wyglądał jeszcze atrakcyjniej niż wczoraj.
- Dzień dobry - odparła - Gotowy do wielkiego
zwiedzania? - spytała.
- Niczego bardziej nie pragnę, ale za kilka minut mam
spotkanie z dyrektorem Pavilionu. Zna ich pani?
- Największego konkurenta Promenady? Oczywiście.
Jego twarz rozpogodziła się.
- Robi tam pani może zakupy?
Rozmowa dotyczyła najdroższej ulicy w mieście, ulicy
projektantów mody. Horrendalne ceny, jakich tam żądano,
znacznie przewyższały finansowe możliwości Hillary. Czyżby
celowo chciał ją urazić? Raczej nie...
- Czasami - odparła, dodając w duchu, że wprawdzie
bywa tam, ale nic nie kupuje.
- Pomyślałem sobie, że Pavilion byłby dobrym miejscem
na butik domu mody „St. Etienne". Dyrektor dysponował
czasem wyłącznie dzisiaj rano. Nawet się z tego cieszę, gdyż
dzięki temu będę mógł zjeść z panią kolację.
Mówiąc to, zbliżył się do niej odrobinę za blisko.
Hillary mimo woli cofnęła się nieco. Natychmiast
uświadomiła sobie, że zachowuje się naiwnie i nietaktownie.
- Zgoda, niech i tak będzie.
- Wrócę późnym popołudniem. Pójdziemy wtedy na
barbarzyńsko wczesną kolację.
- Świetnie. Będę czekała.
Paul obdarzył ją jeszcze jednym olśniewającym
uśmiechem.
- Au revoir - rzucił na odchodnym.
- Ciao - odpowiedziała Hillary wesoło i natychmiast
ugryzła się w język. Do końca dnia dźwięczał jej w uszach
rozbawiony chichot Paula.
Czyżby stroił sobie z niej żarty? A może traktował tak
wszystkie kobiety, podtrzymując mit o code d'amour
Francuzów?
Code d'amour. Co się z nią, na Boga, dzieje? To, że facet
jest Francuzem, nie oznacza od razu, że jej cnota jest w
niebezpieczeństwie. Przede wszystkim zaś zamierzała być dla
niego partnerem w interesach, a nie krótką przygodą.
Hillary zapaliła światło na zapleczu.
- Czy mogę sobie zrobić teraz przerwę? - spytała Natasha
z nadzieją w głosie.
- Natasho, za pięć minut otwieramy sklep - przypomniała
jej łagodnie Hillary.
- Tak, wiem, ale u „Toodle Lou" jest dziś wyprzedaż.
Moja koleżanka, która u niej pracuje, odłożyła dla mnie
świetną kieckę. - Będzie miała kłopoty, kiedy ją na tym
przyłapią. Ale jeśli będę tam w chwili otwarcia sklepu,
wszystko będzie w porządku.
Hillary zrezygnowana machnęła ręką.
- Dobrze. Masz na to kwadrans. Myślisz, że uda ci się
wkręcić do kolejki?
- Pewnie! - zawołała Natasha, wybiegając. - Moja siostra
zajęła już miejsce. Jest piąta.
Natasha miała siostrę - bliźniaczkę, Nanette. Hillary
zatrudniła ją również. Nanette nie była może tak atrakcyjna i
błyskotliwa jak jej siostra, ale nadrabiała to inteligencją.
Hillary uśmiechnęła się i wyszła z pokoju, by zabrać się
do pracy przy palecie zapachowej. Napełniła ją kilkoma
kombinacjami popularnych zapachów. Opracowywała teraz
perfumy z myślą o „Toodle Lou".
Ich zapach powinien być niesłychanie egzotyczny. Hillary
zaczęła od olejku z tuberozy, należącego do najdroższych na
świecie. Kosztował dwa tysiące dolarów za pół kilograma, ale
dla „Toodle Lou" warto było ponieść koszty. „White
Shoulders" i „Chloe" zawierały tuberozę. A także jaśmin,
który był obecny we wszystkich grands perfums.
Celem Hillary było połączenie jednego ze stworzonych
przez nią zapachów z nazwiskiem któregoś z wielkich
kreatorów mody. Większość słynnych twórców mody prędzej
czy później zaczyna lansować własne perfumy.
Hillary liczyła na nawiązanie korzystnych kontaktów
podczas swojego seminarium. Można by wtedy rozdzielić
„Scentsations" i „Earth Scents". Ona i Melody miały każda
inną wizję rozwoju swoich sklepów. Rozwiązanie tej spółki
powitałyby z ulgą, ale było to możliwe dopiero wtedy, kiedy
„Scentsations" stanie mocno na nogi.
Pieniądze automatycznie rozwiązałyby ten problem. A
perfumy, które stają się przebojem, oznaczają pieniądze. Być
może wystarczyłoby nawet na zakupy w Pavilionie.
Nagle uświadomiła sobie, że los zesłał jej przedstawiciela
„St. Etienne", z którym jest umówiona na kolację. Los nigdy
by jej nie wybaczył, gdyby zaprzepaściła taką szansę.
Właśnie odstawiała fiolki, gdy do sklepu wbiegła Natasha.
Dziewczyna dobrze radziła sobie z klientami, Hillary
mogła więc bez obaw zniknąć na zapleczu i zająć się pracą.
Zamierzała zaprezentować Paulowi St. Steven próbki swych
dwóch najlepszych perfum, „Słoneczne Skry" i „Księżycowe
Cienie".
Przelała pokaźne porcje swych perfum do najładniejszych
flakonów. Przygotowała propozycje cenowe oraz kilka
wzorów opakowań. Rozplanowała dwie kampanie reklamowe
i sporządziła ich szacunkowe kosztorysy. Teraz pozostało
tylko czekać.
- Przyszedł - zakomunikowała Natasha. - Całkiem niezły
jak na faceta w jego wieku - dodała.
Paul stał odwrócony profilem Hillary zauważyła ledwie
przyprószone siwizną skronie; co jednak miał oznaczać
zatroskany wyraz jego twarzy? Ujrzawszy ją, natychmiast się
rozpogodził.
Uznała, że musi mieć jakieś trzydzieści parę lat.
- Świetna lokalizacja - powiedział. - Pani sklep jest
widoczny aż z trzech stron. Czy pani sama projektowała front?
Hillary uśmiechnęła się. Zawsze z przyjemnością
przyjmowała komplementy na temat „Scentsations".
- Zdobycie lokalizacji na deptaku to była kwestia
szczęścia, ale to ja powiększyłam okna wystawowe.
- Bardzo sprytnie. Dookoła panuje duży ruch, nie sposób
nie zauważyć sklepu.
- O to mi właśnie chodziło.
Hillary złapała się na tym, że cieszy się z jego pochwał jak
pensjonarka.
- I jak ? Możemy się spodziewać w Houston rychłego
otwarcia filii „St. Etienne"? - spytała.
- Raczej nieprędko - odparł Paul. - Mieszkańcy Houston
są młodzi i niecierpliwi.
Czego nie można powiedzieć o kreacjach ,,St. Etienne",
pomyślała w duchu Hillary.
- Jesteśmy bardziej nastawieni na wielkie krawiectwo.
Naszymi klientkami są kobiety w pewnym wieku, które
potrafią docenić piękne, trwałe i znakomicie skrojone ubiory. -
Uśmiechnął się. - Wy, kobiety w Houston, musicie dopiero do
tego dojrzeć.
Nagle wszystko zrozumiała. ,,St. Etienne" potrzebowała
pilnie kuracji odmładzającej. Przydałaby się jej nieco młodsza
klientela. Hillary Simpson zamierzała im w tym dopomóc.
- Czy tym właśnie zajmuje się pan dla „St. Etienne"? Jest
pan handlowcem?
- Chyba tak - odpowiedział Paul z osobliwym wyrazem
twarzy. - Zajmuję się wszystkim po trochu.
- Z wyjątkiem produkcji perfum.
- Z wyjątkiem produkcji perfum - potwierdził.
- Ja też, chcąc nie chcąc, zajmuję się wszystkim po trochu
- powiedziała. - Oprócz perfum sprzedajemy również flakony i
inne dodatki.
- Kto jest waszym kreatorem perfum? - spytał Paul.
- Ja.
Wyglądał na zdziwionego.
- Byłem pewny, że korzysta pani z usług jakiegoś dużego
laboratorium chemicznego, lub że to wasza macierzysta firma
zaopatruje was w perfumy i mikstury.
- To jest mój sklep. Jestem niezależna.
- A więc raz jeszcze proszę o wybaczenie - powiedział
Paul, przyglądając się bliżej wystawionym w witrynie
buteleczkom.
- „Znakomite imitacje. Na te wonności nie wydasz
majątku." - Przeczytał. - Sprytnie! - stwierdził, cmokając z
uznaniem.
Paul wziął mały pasek bibułki i zamoczył ją w jednej z
probówek. Powąchał.
- Nieźle! - pochwalił jej imitację popularnych perfum. -
Choć nie każdy dałby się na to nabrać.
- Ale są bardzo podobne - powiedziała Hillary.
- Powinienem być chyba wdzięczny, iż nie próbowała
pani skopiować „Volitaire" lub „Sainte" - oświadczył,
wymieniając znane od ponad pięćdziesięciu lat perfumy .,St.
Etienne".
Chciała coś odpowiedzieć, ale urwała.
Jego uśmiech zgasł, gdy dostrzegł wyraz jej twarzy.
- Nie skopiowała ich pani, ponieważ nie było na nie
popytu? - Twarz Hillary wystarczyła mu za odpowiedź.
- Oczywiście, znam je - powiedziała. - To klasyka. Są
ciężkie i zmysłowe.
- Tak - potwierdził Paul cicho. - Zawierają po kilkaset
składników.
- Sam pan widzi, że nie warto było nawet próbować -
oznajmiła Hillary. - Gdyby pan...
- Już dobrze, Hillary - powiedział Paul, po raz pierwszy
zwracając się do niej po imieniu.
Podobał jej się sposób, w jaki je wymawiał. Każda sylaba
sączyła się wolno jak miód. Wyciągnął rękę i lekko dotknął
kciukiem jej policzka.
Zorientował się, że próbowała oszczędzić mu
zakłopotania.
- A teraz chciałbym zobaczyć twoje laboratorium -
oświadczył.
- Bez wątpienia, gdybym zobaczył to wcześniej, nie
miałbym żadnych wątpliwości, że powstają tu perfumy -
stwierdził na widok stojącej tam wielkiej palety zapachowej.
Była
to
półkolista,
ośmiopoziomowa
drewniana
konstrukcja. Każdy ze stojaków zawierał ponad sto fiolek.
- Niezła inwestycja!
- To prezent od moich rodziców. Niezasłużony.
- Uśmiechnęła się sama do siebie. – Korzystając z tego,
zawsze ich wspominam. Jestem zdecydowana spełnić
pokładane we mnie nadzieje.
- To dobrze. Masz poważne podejście do życia
- powiedział Paul. - Jakżebym chciał żebyś... - urwał, lecz
po chwili przemógł się i z nieśmiałym uśmiechem na ustach
oświadczył:
- Wiesz co? Mam zarezerwowany stolik w restauracji
mojego hotelu. Tu, w centrum handlowym. Pójdziemy?
- W „Brookfield"?
- Tak - przytaknął Paul. - Pisałaś, że tam ma się odbyć
seminarium.
- Taką miałam nadzieję. - Hillary skrzywiła się.
- Może jeszcze kiedyś spróbuję. Przyjrzał się jej uważnie.
- Może powinnaś.
- Mam taki zamiar.
Przybycie Nanette pozwoliło im opuścić sklep. Wyszli na
rozjarzoną blaskiem neonów ulicę, częściowo już
udekorowaną na zbliżające się Święta Bożego Narodzenia.
- Miałem nadzieję wykorzystać twoje seminarium, by
ogłosić konkurs. Nagrodą byłoby ufundowane przez „St.
Etienne" stypendium dla najlepiej zapowiadającego się
młodego kreatora perfum. - W głosie Paula pobrzmiewała nuta
żalu.
Hillary gwałtownie się zatrzymała.
- Ależ to wspaniale! To znaczy... byłoby wspaniale.
Gdybym tylko... Gdybym tylko o tym wcześniej wiedziała...
gdybyś mi o tym powiedział...
- Przyszło mi to do głowy, gdy ujrzałem twoje ogłoszenie
w „Perfumers Quarterly". Seminarium wydało mi się
wyśmienitą okazją do spotkania wytwórców perfum.
- Bo to byłaby wyśmienita okazja. Paul, gdybyśmy nad
tym popracowali...
- My?
Hillary, pełna nowych nadziei, zignorowała jego pełne
powątpiewania spojrzenie i nie zrażona kontynuowała:
- To będzie najlepsze ze wszystkich seminariów
niezależnych wytwórców perfum, jakie kiedykolwiek się
odbyło. „St. Etienne" jest niesłychanie hojna...
- Bynajmniej. - Paul ze zniecierpliwieniem pokręcił
głową. - Nie uważaj mnie za filantropa. Po prostu „St.
Etienne" zyskałaby pokaźną reklamę. Nie wiem... moglibyśmy
na przykład wyglansować jakieś perfumy zwycięzcy...
- Albo zwyciężczyni... - wtrąciła Hillary. Paul skinął
głową.
- ...lub zwyciężczyni. Ale i tak te rozważania są czysto
teoretyczne. - Widać było, że jest rozczarowany.
A więc „St. Etienne" gotowa jest przyjąć perfumy od
kogoś spoza firmy, pomyślała Hillary. Z podniecenia mocno
ściskała w dłoniach pasek swojej torebki. Tuż przed wyjściem
wetknęła do niej próbki własnych perfum. Teraz musiała tylko
poczekać na sprzyjający moment, by je zaprezentować.
- Pański stolik będzie gotowy za kilka minut - oznajmił
im kierownik sali. - Może zechcą państwo zaczekać w barze?
Po jednej stronie bufetu siedziała brunetka w sukni
naszywanej złotymi cekinami, po drugiej czytająca „Wall
Street Journal" ciemnowłosa, wytworna kobieta w żakiecie
musztardowego koloru. W jadalni siadała właśnie do stołu
atrakcyjna para o latynoskich rysach. Mężczyzna nosił
doskonale skrojony brązowy garnitur, a jego towarzyszka
złocistą, jedwabną suknię wieczorową.
Paul spojrzał na poirytowaną Hillary, po czym pochylił się
i szepnął coś kierownikowi sali. Ten bez słowa wskazał, by
udali się za nim.
Gdy podchodzili do swojego stolika, tuż obok zasiadała
jakaś para. Suknia kobiety, uszyta ze złotej lamy, miała
głęboki dekolt z tyłu i z przodu i powiewną spódnicę. Kobieta
przerzuciła przez ramię bujne kruczoczarne włosy i utkwiła
wzrok w twarzy towarzyszącego jej mężczyzny.
Hillary zmuszała się do konwersacji. Paul był niezwykle
uprzejmy, choć widać było wyraźnie, że jest sfrustrowany
niepowodzeniem butiku „St. Etienne" i odwołaniem jej
seminarium.
- Bardzo mi przykro, że „St. Etienne" nie otworzy w
Houston swojego butiku. Wydaje mi się jednak, że wasze
kreacje mają opinię... raczej ekskluzywnych. Być może,
gdybyście się zwrócili w stronę nieco młodszej klienteli...
Oczy Paula przybrały gniewny wyraz.
- Jestem pewna, że macie bardzo dobrego projektanta -
zgodziła się pospiesznie Hillary. - Ale co z waszą promocją?
Kto, jaka firma, zajmuje się waszą reklamą?
Paul wydał z siebie odgłos przypominający śmiech lub
kaszel.
- Moja droga Hillary. „St. Etienne" nie potrzebuje
reklamy, chyba że w „Vogue" i temu podobnych pismach
poświęconych modzie.
Nie potrzebują reklamy? Hillary chciała nim potrząsnąć.
- No dobrze. Ale, jak sam powiedziałeś, wasze stroje
przeznaczone są dla kobiet w średnim wieku... a ja mam
pewien pomysł. - Pochyliła się do przodu.
- Macie ubrania i macie perfumy.
Paul pokiwał niedbale głową, utkwiwszy wzrok gdzieś
poza plecami Hillary.
- Spójrz na „Chanel". Znów są popularni.
- Nie wiedziałem, że był czas, kiedy „Chanel" nie była
modna. - odparł Paul. - Ubierasz się u „Chanel"? - spytał z
wyraźnym zamiarem skierowania rozmowy na inny temat.
- Od czasu do czasu - błyskawicznie odparowała Hillary,
uznając, że jej szminka firmy „Chanel" w torebce przecież też
się liczy. - Ale wracając do „St. Etienne". Większość kobiet
nie może sobie pozwolić na wasze modele. Mam pomysł, jak
to rozwiązać. Paul odłożył widelec i wygodnie się usadowił.
- Tego właśnie się obawiałem.
Hillary, nie zrażona rezygnacją na jego twarzy,
kontynuowała:
- „St. Etienne" mogłaby być pierwszym domem mody,
którego perfumy wykreują nowy styl w ubiorze. Wylansujcie
nowy, świeży i młodzieńczy zapach. Kobiety przyzwyczają
się do nazwy „St. Etienne", po czym zechcą nosić stroje, które
pasują do tego wyobrażenia. Zyskacie w ten sposób młodszą
klientelę i swój butik w Pavilionie.
Paul poczerwieniał. Widocznie posunęła się za daleko.
- Trzeba lat, by stworzyć nowe perfumy - warknął.
Hillary uznała, że nadeszła pora, by przystąpić do rzeczy.
Sięgnęła do torebki.
- Mam takie perfumy. „Słoneczne Skry" i „Księżycowe
Cienie".
Odpowiedź była natychmiastowa:
- Mamy własnego kreatora perfum.
- Który od lat nie stworzył nic nowego.
Tym razem Paul zbladł i zacisnął zęby. Musiała trafić w
czuły punkt.
- Te natomiast nie wymagają długiego procesu
dojrzewania - kontynuowała mimo to. - Tyle, ile trwałoby
przygotowanie kampanii reklamowej. To nowoczesne
perfumy dla nowoczesnych kobiet.
Hillary aż zadygotała ze złości na widok protekcjonalnego
uśmiechu Paula.
- Jakkolwiek kusząca byłaby ta myśl, to i tak z
przykrością muszę ci odmówić...
- A może powinnam porozmawiać z kimś innym z
zarządu „St. Etienne"?
Paul spojrzał na nią z niedowierzaniem. W jego oczach
dostrzegła nie tylko złość. Czyżby dotychczas nikt nigdy nie
podawał w wątpliwość jego zdania?
Widać było po nim, jak stara się nie stracić panowania nad
sobą.
- Muszę przyznać, że nie brak ci tupetu - powiedział z
wymuszonym uśmiechem. - Jesteś chyba jedyną osobą, która
odważyła się mówić do mnie w ten sposób.
- Może ktoś wreszcie powinien? - odparła Hillary bez
zastanowienia. Natychmiast ugryzła się w język.
Paul zgniótł w dłoniach serwetkę i rzucił ją obok talerza,
najwyraźniej gotów, by wstać.
- Proszę...
- Jesteś moim gościem. Powinniśmy wyjść, zanim o tym
zapomnę.
Hillary odetchnęła, gdyż w tej samej chwili pojawił się
kelner z butelką francuskiego szampana na tacy. Okrywająca
korek
złota
folia
pięknie
połyskiwała
znad
czekoladowobrązowej zamszowej kokardy.
- Z pozdrowieniami od brunetki w złotej sukni -
powiedział.
Paul wyglądał jak rażony gromem. Wbił wzrok w
załączoną do szampana kremową kopertę.
- Nie zamierzasz jej otworzyć? - spytała Hillary.
- Kopertę lub szampana - dodała, gdy Paul nie
zareagował. - Hmm - pociągnęła nosem - kimkolwiek jest
twoja znajoma, muszę powiedzieć, że używa wspaniałych
perfum.
Wolnym ruchem uniósł brzeg koperty. Zapach wzmógł
się. Paul na chwilę przymknął oczy.
Hillary zastanawiała się, kim jest kobieta w złocistej
sukni. Byłą kochanką? Ze zdziwieniem zauważyła, że myśl ta
zaniepokoiła ją. Zaciekawiona rozejrzała się wokół, szukając
tajemniczej nieznajomej. Nagle dostrzegła coś, co przykuło jej
uwagę.
- To niewiarygodne! - wyszeptała zdumiona, aż Paul
spojrzał na nią pytająco. - Oni wszyscy...
Za plecami Paula widziała po kolei panią Złotą Lamę,
panią Złocisty Jedwab i jeszcze jedną - w złotym brokacie.
Każda z kobiet w zasięgu jej wzroku była brunetką i miała na
sobie coś złotego.
Ktoś musiał sobie zadać wiele trudu, by wyreżyserować to
przedstawienie. Tylko po co? Nie mogąc opanować
ciekawości, Hillary sięgnęła po kopertę i otworzyła ją. Na
papierze widniało, napisane brązowym atramentem, jedno
słowo, „Dominique".
- No cóż, Dominique, kimkolwiek jesteś, trzeba ci
przyznać, że masz styl!
Hillary wyciągnęła rękę przez stół i pocieszająco
poklepała Paula po dłoni.
Mogła sobie na to pozwolić. Bądź co bądź to ona, a nie
Dominique, była w jego towarzystwie.
Próbowała zwrócić na siebie uwagę kelnera.
Zaczęła ją ogarniać złość. Przynajmniej mógłby im
otworzyć butelkę! Gwałtownie wstała. Z pewnością kelner nie
pozwoli im wyjść bez zapłacenia. Wyciągnęła z torebki
wizytówkę, mrugnęła na Paula i wzięła jeszcze ze stołu
butelkę z szampanem.
Uśmiechając się promiennie do Paula, położyła mu wolną
rękę na ramieniu.
- Chodź, zmywamy się stąd.
Niespodziewanie
Paul
roześmiał
się.
Hillary
zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę kierownika sali. Tuż
za nią dreptał kelner, próbując protestować.
Paul podszedł do baru i tuż pod nosem pani Musztardowej
Garsonki zaopatrzył się w dwa kieliszki do szampana. Jeśli
Dominique chce współzawodnictwa, to będzie je miała!
Hillary rzuciła wizytówkę na książkę rezerwacji.
- Rachunek proszę przesłać Dominique, wraz z moimi
pozdrowieniami!
ROZDZIAŁ TRZECI
- Czyż tak nie jest lepiej?
Hillary i Paul siedzieli obok siebie na tarasie restauracji w
pobliżu deptaku.
- Dużo lepiej. - Tylko niespokojne ruchy palców
zdradzały jego wewnętrzne napięcie - Jesteś niezwykłą
kobietą.
Hillary zajęła się zdzieraniem z korka złotej folii, lecz
zmieniła zdanie i wręczyła butelkę Paulowi.
-
Nie masz w tej dziedzinie zbyt wielkiego
doświadczenia?
Paul zerknął na nią rozbawiony.
- Otworzyłem już w życiu kilka butelek szampana. Teraz
roześmiała się Hillary.
- Nie to miałam na myśli. Nie przywykłeś chyba do tego,
że kobiety ciebie ścigają... Nie chcę się wtrącać, ale
najwyraźniej ty i Dominique...
- Co? Ty nie chcesz się wtrącać? - Paul odchylił do tyłu
głowę i roześmiał się głośno. - Hillary, jesteś wprost
rozkoszna.
Nalał jej nieco szampana i spojrzał na nią uważnie.
- Gdy ja i jakaś kobieta rozstajemy się, pozostajemy
przyjaciółmi. Związku, który nie przynosi już przyjemności,
nie warto kontynuować.
- Brzmi to bardzo po europejsku. Musisz mieć wielu
przyjaciół.
- Więcej przyjaciół niż wrogów. Ale masz rację, że jestem
ścigany. Dominique dąży do połączenia.
- Pewnie, kto by nie chciał? - mruknęła Hillary w
kieliszek.
Paul przygryzł wargę.
- „Dominique Parfums" - powiedział tylko. Hillary
szeroko otworzyła oczy. Był to znany francuski dom mody i
perfum, który stał się ostatnio sławny również z tej strony
Atlantyku.
- Trasa moich podróży nie jest podawana do publicznej
wiadomości i muszę przyznać, że fakt, iż ktoś mnie ściga,
wyprowadza mnie z równowagi. Ta kobieta jest uparta.
A więc jest jakaś kobieta, pomyślała Hillary.
- Czym zajmuje się ona u „Dominique"? Oczywiście,
poza kupowaniem ci szampana na koszt firmy.
- Jest wiceprezesem - i to niezwykle ambitnym.
- Czyli pełni funkcję podobną do twojej? - spytała Hillary.
Paul wzruszył ramionami i pociągnął łyk szampana.
- Można to i tak określić.
Hillary była naprawdę poruszona. „St. Etienne" wysłała na
jej seminarium aż wiceprezesa!
- Robiła już kiedyś takie numery? Paul pokręcił głową.
- Nic równie spektakularnego. Najczęściej były to krótkie
liściki, jak na przykład rysunki łączące białą różę „St. Etienne"
z brązową kokardą „Dominique" i wykaz sklepów
sprzedających ich odzież. Kiedyś dostarczono mi do hotelu
przerobioną suknię wieczorową „St. Etienne". Byle tylko dać
mi znać, że wiedzą, gdzie jestem, bez względu na to, jak
bardzo starałem się być dyskretny. To dlatego nie mogłaś
mnie odnaleźć. Moi ludzie bywają nadopiekuńczy.
- Dlaczego ona to robi, skoro ciebie to drażni?
- Ona... stara się zaprezentować swe twórcze możliwości i
dać do zrozumienia, jakimi zasobami finansowymi dysponuje
„Dominique Parfums". Wygląda na to, że wynajęła aktorów i
zamieniła całą restaurację w złocistobrązową reklamę
„Dominique".
- A co to za zapach? - spytała Hillary, sięgając po kopertę
i wąchając ją. - Tuberoza, ylang - ylang i prawdopodobnie
jaśmin... Wspaniałe perfumy zazwyczaj zawierają jaśmin.
- Bardzo dobrze! - pochwalił ją Paul i, nachylając się
nieco, spytał: - Myślisz, że umiałabyś podrobić ten zapach?
Hillary wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
- Chcesz, bym zrobiła wspaniałą kopię?
- Może po prostu chcę sprawdzić, czy jesteś naprawdę
dobra w swoim fachu.
- A więc proszę - westchnęła Hillary, otwierając torebkę.
Wyjęła z niej oba flakoniki ze „Słonecznymi Skrami" i
„Księżycowymi Cieniami" i postawiła je na stoliku,
odsuwając na bok przesyconą zapachem „Dominique"
kremową kopertę.
Bez entuzjazmu sięgnął po „Słoneczne Skry" i otworzył
zatyczkę buteleczki.
- Lekkie, świeże, czyste, leśne, prawie jak męska woda
kolońska - oświadczył, zakręcając korek. - Twoja wersja
wyzwolonej kobiecości?
- Nie próbowałeś jeszcze ich działania na skórze. Proszę.
- Podała mu swoją dłoń. - Mam na sobie „Skry". Perfumy
wchodzą w reakcję ze skórą kobiety. Na słońcu nie wywołują
przebarwień. Nie są też zbyt intensywne.
Paul ujął jej nadgarstek i schylił głowę. Hillary poczuła
jego oddech na swojej ręce.
- Ach! - zawołał zdumiony. - Eksperymentujesz z
feromonami? To wzmacnia naturalny zapach kobiecy, który
staje się częścią bukietu zapachowego. Na każdej kobiecie
będzie inny. To dużo więcej niż mają do zaoferowania inne
perfumy. Używasz ich w tradycyjnych miejscach?
- I w kilku mniej tradycyjnych - odparła Hillary z
uśmiechem.
- Za uchem też? - Przysunął się bliżej. Zakłopotana
Hillary pochyliła się do przodu, zginając lekko głowę. Tym
razem jego oddech na jej karku spowodował, że przeszedł ją
dreszcz. Przez krótki moment czuła ciepło jego skóry i
chłodne, miękkie włosy, zanim powoli wyprostował się, nie
spuszczając z niej oczu.
- Urocze!
- Dziękuję - wyszeptała.
W ciszy, która nastała, Hillary czuła, jak wali jej serce.
Nic się przecież nie stało, a była zupełnie roztrzęsiona.
Wyciągnął rękę po „Księżycowe Cienie", ale Hillary była
szybsza. Co będzie, jeśli Paul znów zechce się pochylić?
- Myślę, że za dużo tu teraz różnych zapachów. „Cienie"
są bardzo podobne, tyle że... na noc.
Ostrożnie zapakowała swoje próbki i włożyła je do
torebki. Wzięła w dłoń kopertę „Dominique".
- Spróbuję skopiować te perfumy.
- Jestem ciekaw, co potrafisz. - Zawahał się. - Mam...
mam więcej takich kopert. Są w moim pokoju.
- Mogą się przydać. Chodźmy po nie - powiedziała
Hillary, wstając. Poczuła, że zaczyna ją drażnić wyrafinowana
ekstrawagancja „Dominique". Zapach, który wcześniej tak
bardzo jej się podobał, teraz przyprawiał ją o mdłości... Cała
winda była nim przesiąknięta.
Gdy rozsunęły się drzwi, oczekiwała, że zapach zniknie,
ale tak się nie stało. Wydawało się nawet, że stał się jeszcze
intensywniejszy.
Paul zatrzymał się przed drzwiami swego apartamentu.
- To dochodzi stąd - stwierdziła Hillary.
Gdy tylko Paul otworzył drzwi, ogarnął ich przejmujący
zaduch. Hillary zrobiło się niedobrze.
- Róże!
Ogromne bukiety pokrywały każdy wolny kawałek
przestrzeni.
- Nigdy jeszcze nie widziałam czegoś podobnego. Chyba
że w filmie. A i tam zazwyczaj otrzymywały je kobiety.
- Biała róża jest symbolem „St. Etienne" - wykrztusił
Paul.
- Pewnie lubisz swoją pracę?!
Paul spojrzał na nią z wyrzutem i spytał:
- Widzisz jakąś kopertę?
Hillary pociągnęła za znajomą już aksamitną brązową
wstążkę, przypiętą do złotego papieru. Każdy bukiet został
udekorowany w ten sam sposób.
- Naprawdę jest ci potrzebna?
- Nie - odpowiedział, przeglądając po kolei każdy bukiet.
- Kokarda „Dominique" dobrze wygląda z różą „St.
Etienne".
- Jak możesz mówić coś takiego? - spytał z gniewem. -
Ona przytłacza róże, tak samo jak „Dominique"
przytłamsiłaby „St. Etienne".
- Paul - powiedziała, wskazując na łóżko.
Paul wszedł do sypialni. Na poduszce leżała
ciemnokremowa koperta w kształcie róży. Złotym
sznureczkiem przytwierdzono do niej mały flakonik
wypełniony złotym płynem. Ktoś informował brązowym
atramentem: „Należymy do siebie - Dominique".
Hillary nie wiedziała już, czy ten prezent z dedykacją
pochodzi od „Dominique" - firmy czy od jej niesamowitej
pani wiceprezes.
- To już szczyt bezczelności! Czy już nikt w tym hotelu
nie potrafi oprzeć się łapówkom? - zawołał Paul gniewnie.
- Na to wygląda - odparła Hillary, równie zdegustowana. -
Nie możesz tu pozostać. Znam inny hotel, też przy
promenadzie - powiedziała, przechodząc do salonu. - Chcesz,
żebym do nich zadzwoniła?
- Tak, proszę. Ja w tym czasie spakuję swoje ubrania.
Chwilę później, z walizką w ręku, dołączył do niej przy
windzie. Odprowadził Hillary do jej sklepu.
- Zniosłaś to wszystko z zadziwiającym spokojem.
- Chyba teraz musisz powiedzieć mi wreszcie całą
prawdę.
- Ach - westchnął Paul. - Ludzie „Dominique"
przypominają mi ciągle o swojej propozycji, a ona mi wcale
nie odpowiada.
Hillary zdumiała się, słysząc, iż to jemu osobiście
przedłożono propozycję fuzji. W takim razie musiał być co
najmniej wicedyrektorem wykonawczym!
- A co ci się w niej nie podoba?
Paul z trudem wydusił z siebie uśmiech.
- Sam fakt, że pochodzi od „Dominique".
- A perfumy? O co chodzi z perfumami?
Na ten temat jednak Paul nie miał chęci rozmawiać.
- Zostawmy to - odparł lekko.
- Mogłabym oddać ich próbkę do analizy za pomocą
chromatografii gazowej - zaproponowała, przezwyciężając
opory. - Wtedy znałbyś przynajmniej składniki, bo dokładne
proporcje są, niestety, trudne do ustalenia. Uniwersytet w
Houston dysponuje takim urządzeniem.
Dotarli właśnie do jej sklepu.
- Naprawdę? - zapytał Paul z niedowierzaniem. - Ależ to
wspaniale! Sam je tam zawiozę. Muszę jak najszybciej poznać
wyniki. - Schwycił ją za ramiona i ucałował w oba policzki.
- Dziękuję ci, Hillary. Do jutra.
- Do jutra - odpowiedziała z bladym uśmiechem.
- Próbowałaś sprzedać mu swoje perfumy? - Melody
przyglądała jej się z ogromnym zdziwieniem.
- A dlaczego nie? Są dobre.
- Tak, ale...
Melody przestała na chwilę ustawiać na półkach „Earth
Scents" nowe słoiczki ze swoimi emulsjami nawilżającymi.
Najwyraźniej brakowało jej słów, by wyrazić to, co chciała
powiedzieć, nie urażając Hillary.
- Wydaje mi się, że one są niezupełnie w stylu „St.
Etienne".
W przeciwieństwie do perfum „Dominique", pomyślała
Hillary.
- Ale „St. Etienne" nie potrzebuje jeszcze jednego
ciężkiego, złożonego zapachu - stwierdziła Hillary. - Tylko
muszę jeszcze przekonać do tego Paula.
Raz w tygodniu Melody i Hillary pracowały u siebie
nawzajem. Dzisiaj była kolej na Hillary w „Earth Scents".
- No i jak ci idzie? - spytała Melody.
- Jak krew z nosa - westchnęła Hillary.
- Nie przejmuj się tak bardzo. „St. Etienne" to
przedpotopowa firma.
Hillary wiedziała już o tym.
- Ale o starej, ustalonej reputacji.
- Na której jadą przez ostatnie dwadzieścia czy trzydzieści
lat.
- W takim razie „Słoneczne Skry" są dokładnie tym,
czego im trzeba! Nie zmieniają się ani nie ulatniają pod
wpływem upału i słońca.
- A odstraszają też komary?
Hillary udała, że nie słyszy sarkazmu w głosie
wspólniczki.
- Nie. Ale ich też nie przywabiają. „Skry" współpracują z
naturalnymi zapachami ciała, a nie przeciwko nim. To ty
zawsze wzywasz do powrotu do natury, musisz więc to
docenić. Czy nie powinnaś zapisywać, ile butelek emulsji
masz na składzie? - zapytała, zmieniając temat.
- Nie zawracam tym sobie głowy.
- Skąd w takim razie wiesz, ile czego i w jakim czasie
sprzedałaś?
Melody wzięła pusty karton z rąk Hillary.
- Półka jest teraz pełna. Jeśli będę musiała odkurzyć
butelki częściej niż dwa razy, to znaczy, że nie sprzedają się
zbyt szybko.
- Jak wobec tego obliczasz zyski? - westchnęła Hillary.
- Jeśli po zapłaceniu rachunków zostają jakieś pieniądze,
to znaczy, że interes przynosi zyski. A więc, co Paul
powiedział na temat twoich perfum?
Hillary uśmiechnęła się na wspomnienie wrażenia, jakie
wywołała na niej bliskość Paula.
- Że są jedyne w swoim rodzaju.
- Coś takiego! Przestań zmieniać temat i powiedz coś
więcej o tym wspaniałym facecie.
Hillary chciała zaprotestować, ale nagle zmieniła zdanie.
-
Chciał przyznać podczas naszego seminarium
stypendium dla najbardziej obiecującego kreatora perfum.
Powinnam się zastrzelić!
- Skąd więc to zaproszenie na kolację?
- To przeprosiny za odwołane spotkanie. - Hillary unikała
oczu Melody.
- Aha..
- Przestań bawić się w swatkę, Melody. Nie jestem w jego
typie. Gdybym włożyła na siebie brylanty, i tak każdy
myślałby, że są fałszywe. Ja po prostu wyglądam... pospolicie.
- Więc może to jest przyciąganie się przeciwieństw -
roześmiała się Melody.
- Nie wiadomo co się zdarzy podczas obiadu! - zawołała
Hillary i przeszła na zaplecze, podczas gdy Melody zajęła się
klientami.
Ta scena
była cichym
potwierdzeniem
pogłębiających się rozbieżności między wspólniczkami - i ich
klientelą.
Hillary starała się zaakceptować swobodną atmosferę
„Earth Scents". Była to niegdyś główna siedziba
„Scentsations", zlokalizowana w starszej części Houston. Dziś
większość domów w okolicy wynajmowali studenci.
Liberalna, kawiarniana atmosfera odpowiadała Melody i
Benowi, jej mężowi. Była to para niewinnych, łagodnie
starzejących się dzieci - kwiatów. Zasady, jakie wyznawali
oboje, były godne pochwały, ale - zdaniem Hillary - mało
praktyczne w trudnych realiach konkurencji w wielkim
mieście.
Odkąd Hillary otworzyła sklep na Buffalo Bayou,
większość jej perfum wystawianych było tam, podczas gdy
domowej roboty preparaty Melody pozostały tutaj.
„Scentsations" zmieniło się tak samo, jak zmienili się
partnerzy. Dawno temu przestały już udawać, że jest
„Scentsations I" i „Scentsations II". Tu po prostu było „Earth
Scents".
„Zapachy natury". Nazwa ta dobrze pasowała do Melody.
Hillary ukradkiem przyglądała się jej, jak obsługiwała dwóch
studentów w dżinsach. Melody miała na sobie prostą,
meksykańską, haftowaną sukienkę oraz sandały. Jej długie,
falujące włosy rozdzielone były przedziałkiem na środku
głowy. Nie stosowała makijażu.
Hillary zerknęła na własną jedwabną sukienkę. Mimo iż
sukienka była skromna, czuła, że nie pasuje do tego miejsca.
- Hillary, czy jesteś bardzo zajęta?
Wejście Bena wyrwało Hillary z głębokiego zamyślenia.
- A o co chodzi?
-
Przyszła nowa przesyłka olejków i esencji
zapachowych. Wiem, że przywiązujesz wagę do rachunków i
takich rzeczy. Może chciałabyś rzucić okiem na faktury?
Hillary spojrzała na niego z goryczą.
- Ty prawdopodobnie po prostu wyjąłbyś to z kartonu i
postawił na półce. A gdyby tak ktoś cię oszukał?
- To się rzadko zdarza.
- A gdyby ci przysłano marokański olejek różany i
policzono jak za bułgarski?
-
Prawdopodobnie byłabyś jedyną osobą, która
potrafiłaby wyczuć różnicę - odpowiedział Ben, wzruszając
ramionami.
- Tylko że ten drugi jest dwa razy droższy, Ben.
Wzdychając, Ben wziął od niej wydruk komputerowy, po
czym otworzył jeden z kartonów.
- Wiesz, pracuję nad czymś do twojego supersklepu.
- Wszystko, byleby uniknąć inwentaryzacji, no nie? -
roześmiała się Hillary odbierając mu wydruk. - No dobrze,
pokaż to.
Ben włożył jej w dłoń kilka srebrnych, filigranowych
kulek. Druciki ułożyły się na kształt klatki.
- Futeraliki na wonne gałki? - spytała Hillary dotykając
delikatnej konstrukcji.
- Bardzo dobrze - odpowiedział Ben. - Melody
przygotowuje już kadzidła i gałki z mirry, by włożyć je do
środka. Ciepło ciała ich użytkownika spowoduje wydzielanie
się zapachu. Gdy tylko zdobędę więcej doświadczenia, użyję
złota.
- Świetnie - zapaliła się do projektu Hillary. - Ile możesz
ich zrobić na Boże Narodzenie?
- Cała masę, jeśli nie będę musiał zawracać sobie głowy
inną robotą.
- Wygrałeś. Zajmę się inwentaryzacją.
Hillary podniosła kolejny karton i oderwała z niego taśmę.
- Jeśli będziesz przyjmował zamówienia, nie zapomnij
poprosić o czek, zanim wyślesz towar.
- Oczywiście - odpowiedział Ben. - Melody i dzieciaki
bardzo lubią przebywać tam, gdzie odbywa się festiwal. Z dala
od dużego miasta. Wiesz, gdyby tylko było stać nas na...
- Tak mi się wydawało, że cię tu znajdę - przerwała
mężowi Melody. - Hillary, weź z sobą ten karton i chodź ze
mną do sklepu. W ten sposób będę mogła pilnować interesu i
posłuchać twojej opowieści. Niedługo musisz już iść.
Obie wyszły z magazynu zostawiając Bena samego.
Hillary opowiedziała Melody o „Dominique Parfums".
- Nie poddam się tak łatwo! Muszę tylko przekonać
Paula, by kupił jedne z moich perfum. On jest moją wielką
szansą.
- Nie poniesiesz porażki, jeśli nie kupi twoich perfum.
- Ale odniosę sukces, jeśli je kupi.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Hillary cały czas zastanawiała się, jak przekonać Paula, by
kupił jej perfumy. Było południe. Włączyła się samochodem
do ruchu na autostradzie Zachód - Południe. Dopiero teraz
dotarło do niej, jak błyskotliwy był pomysł Dominique, który
zaaranżowała w restauracji. Musiała przyznać, że Dominique
ma talent i pieniądze. Nie mówiąc już o wysokiej klasy
perfumach.
Ale nie wszystko jeszcze było stracone. Na razie Paul
przebywał w jej towarzystwie, a ona sama miała kilka
własnych pomysłów. Prędzej czy później Paul będzie
zmuszony pójść z duchem czasu, jeśli chce, by „St. Etienne"
powróciła do grona wiodących domów mody. Nie doceniał
rynku młodzieżowego. Powinien zobaczyć, jaki się w nim
kryje potencjał nabywczy.
Hillary zaparkowała samochód na swym stałym miejscu.
Paul wciąż jeszcze winien był jej trzy czwarte kolacji.
Nagle przyszedł jej do głowy pomysł. „Księżycowe
Cienie". Paul nie znał jeszcze tego zapachu. Może nadeszła
pora, by poznał go dziś wieczorem?
Mogłaby
zademonstrować
mu
młodą
klientelę,
powodzenie swoich perfum i przekonać go, że nie tylko
Dominique umie sypać pomysłami. Energicznie otworzyła
drzwi samochodu i udała się w kierunku „Toodle Lou",
ulubionego sklepu Natashy.
Lou zgodziła się współdziałać - ale nie za darmo. W
zamian za skorzystanie z jej sklepu tego wieczora Lou
zażądała sporządzenia specjalnie dla niej perfum „Toodle
Lou", które będzie mogła sprzedawać w swoim sklepie.
Jedyny kłopot polegał na tym, iż Lou chciała mieć te perfumy
natychmiast. Hillary zaczęła już wprawdzie pracować nad
nimi, ale musiała przedtem wywiązać się z zamówienia dla
Paula. A kopiowanie perfum „Dominique" z pewnością zajmie
jej więcej czasu.
- Co za ponura mina? Pokłóciłaś się ze swoim
chłopakiem? - spytała ją Natasha.
- Nie - odpowiedziała Hillary, nie wdając się w
wyjaśnienia, że Paul nie jest jej chłopakiem. - Będę na
zapleczu przy palecie. Zawołaj mnie, jeśli będę potrzebna.
Postanowiła popracować najpierw nad kopią. Mając w
ręku wyniki chromatografii gazowej, będzie w stanie z
grubsza określić skład perfum „Dominique". Pomyślała
jednak, że zrobi na nim większe wrażenie, jeśli przygotuje
kopię, zanim Paul dostarczy jej wydruk z komputera.
Hillary usiadła do swego przyrządu i otworzyła plastikową
torebkę, zawierającą pachnące liściki, które Dominique
pozostawiła u Paula. Wdychając zmysłowy zapach, Hillary
zastanawiała się, skąd u pani wiceprezes „Dominique" taka
determinacja, by zwrócić na siebie uwagę Paula?
„Należymy do siebie - Dominique", przypomniała sobie
treść listu. Nagle pojęła, że tamta kobieta zainteresowana jest
nie tylko firmą.
Udała, że niewiele ją to obchodzi. Postanowiła ograniczyć
ich znajomość do spraw czysto zawodowych. Nie będą jej
więcej przenikać dreszcze na dźwięk jego głębokiego głosu, a
serce nie będzie wariować przy każdym dotknięciu rąk Paula.
Zdecydowanym ruchem podniosła do nosa pachnące
koperty. Nie dysponując próbką w płynie, nie mogła jednak
mieć pewności co do głównej nuty - błyskawicznie
ulatniającej się pierwszej impresji perfum.
Pracowała przez wiele godzin. Zużywając niezliczoną
ilość pasków bibuły mieszała, wąchała, i znów mieszała.
Wciąż od nowa wypracowywała kolejne kombinacje
zapachowe. Perfumy należały do ciężkich, orientalnych.
- Witaj, Hillary.
Na dźwięk znajomego męskiego głosu Hillary zadrżała od
stóp do głów. Wzięła głęboki oddech.
- Witaj, Paul - odpowiedziała uprzejmie. Paul zbliżył się
do jej stołu.
- Są już jakieś postępy? - Pochylił się nad nią, sięgnął po
pasek bibuły i powąchał.
- Jesteś na dobrym tropie. To powinno ci pomóc. -
Wręczył jej oryginalną próbkę perfum i długi wydruk
komputerowy, zapełniony nierównymi liniami.
Hillary ledwie spojrzała na wyniki, koncentrując cała
uwagę na flakoniku, który Dominique tak nieopatrznie
zostawiła. Otworzyła buteleczkę i powąchała.
- Wśród głównych składników nie ma nic specjalnie
zaskakującego - powiedziała. - Jaśmin i róże. Wiedziałam! -
Koniecznie chciała odkryć podstawową woń, która
przypominała nieco wodę kolońską.
- Muszę coś sprawdzić - powiedziała, zdejmując fiolkę ze
stojaka i mieszając jej zawartość z jedną z trzech
sporządzonych wcześniej kombinacji.
- Co to takiego? - spytał Paul.
- Dobra, stara woda kolońska. Spirytus gronowy, olejek
bergamotowy, rozmarynowy i lawendowy. Madame du Barry
zużywała tego na tony.
- Tak, wiem - odparł Paul.
Hillary obrzuciła go szybkim spojrzeniem.
- Czyżby „St. Etienne" jej go dostarczała?
- Aż tacy starzy to nie jesteśmy. Teraz albo nigdy,
pomyślała Hillary.
- Niektórzy uważają, że jesteście - mruknęła, zerkając na
niego, by zobaczyć, jak zareaguje. Twarz Paula nie wyrażała
jednak nic poza lekkim rozbawieniem.
- A więc - ciągnęła dalej Hillary, nie przestając wąchać i
mieszać - wiesz już, jaki jest skład tych perfum. Jeśli ja
potrafię je skopiować, to tym bardziej potrafi to wasz
człowiek. Ale to jest i pozostanie kopią. „St. Etienne" nie
powinna kopiować. Powinna przewodzić.
- Dom mody „St. Etienne" wciąż jest w czołówce -
zauważył Paul.
- Był - zareplikowała Hillary.
Paul wstał z krzesła i zaczął nerwowo chodzić. Wreszcie
stanął i spojrzał na nią.
- Hillary, jesteś niespokojnym duchem.
- Spokojni ludzie daleko nie zajdą. Chcę, by „St. Etienne"
wylansowała moje perfumy. Próbuję cię tylko przekonać, że
są dokładnie takie, jakich potrzebujecie! A ty wolisz
skopiować czyjś pomysł.
Hillary wstrzymała oddech w oczekiwaniu wybuchu
gniewu.
- Mam swoje powody - powiedział Paul i dodał:
- Czy masz coś przeciwko temu, jeśli powiem, że nie chcę
ich tu teraz roztrząsać?
- Nie.
- Tak też myślałem - oświadczył, siadając z powrotem
obok Hillary.
- Jesteś mi winien kolację - powiedziała, siląc się na
uśmiech.
- O tym możemy porozmawiać - roześmiał się Paul.
- Świetnie, bo tym razem to ja zrobiłam rezerwację -
odparła.
Pozostawiając Natashę na gospodarstwie, Hillary
wyciągnęła Paula na ulicę. Szła wolnym krokiem, specjalnie
zatrzymując się przed błyszczącymi butikami.
- Popatrz, dzień powszedni, do świąt pozostało jeszcze
trochę czasu, a mimo to w sklepach jest tłok.
- Na to wygląda. Skręcili za róg.
- W każdym razie w większości sklepów jest tłok -
sprostowała Hillary, zatrzymując się przed sklepem firmowym
dużego domu mody konkurującego bezpośrednio z „St.
Etienne". Dwie sprzedawczynie wyraźnie znudzone siedziały
na bogato wyściełanych krzesłach w recepcyjnej części
salonu.
- Doskonale wiem, do czego zmierzasz, mały łobuziaku.
Tyle że sprzedaż jednej rzeczy tutaj...
- Paul wskazał głową na okno wystawowe - ...równa się
sprzedaży kilku gdzie indziej.
Hillary odczuwała całkiem niezrozumiałe zadowolenie z
faktu, iż nazwał ją „małym łobuziakiem". Dobrze wiedziała,
że w jakimkolwiek języku świata trudno byłoby uznać to
sformułowanie za komplement. Wzięła go pod rękę i
pociągnęła kilka sklepów dalej, po czym skręciła w
poprzeczną uliczkę.
- Jesteśmy na miejscu - powiedziała, wskazując na
„Toodle Lou". - Przyjrzyjmy się ich cenom.
Przed błyszczącymi, mosiężnymi drzwiami ustawiła się
kolejka.
- Czy sklep jest zamknięty? - spytał Paul.
- Jedynie tymczasowo.
- Mają dziś specjalną ofertę - rzekła, podchodząc do
drzwi. Sprzedawczyni otworzyła im i wpuściła do środka,
wywołując tym gniewny pomruk czekających w kolejce.
- Rozejrzyj się może trochę, a ja przebiorę się w tym
czasie w coś bardziej wygodnego - zaproponowała.
Wróciła po chwili, ubrana w zwiewną kreację.
- Urocza - skomplementował ją oszołomiony nieco Paul.
Hillary głęboko wciągnęła nosem powietrze. W
pomieszczeniu unosił się zapach „Księżycowych Cieni".
Uśmiech Paula świadczył o tym, że i on to zauważył.
- Perfumy też są urocze - pochwalił.
- Tylko na kobiecie można poznać ich pełny aromat -
powiedziała Hillary.
Zanim zdążyła się obejrzeć, Paul przyciągnął ją do siebie.
Zdziwiona nieco, szybko zdała sobie sprawę z bliskości jego
ciała. Przechylając głowę, Paul zajrzał jej głęboko w oczy.
Następnie muskając policzkiem jej usta, schylił głowę i
chłonąc zapach perfum, delikatnie dotknął ustami jej szyi.
- Właściwie powinienem powąchać jeszcze w tych mniej
tradycyjnych miejscach, o których wspominałaś... Ale
zostawmy to może na później.
Hillary czuła, jak krew pulsuje jej w skroniach.
- Czy państwo są gotowi? - spytała sprzedawczyni,
podchodząc do nich.
Hillary, nieco oszołomiona, skinęła głową, a wtedy
kobieta rozsunęła kotarę, odsłaniając frontowe okno
wystawowe. Było tam wszystko: palmy, piasek, złoty księżyc
na granatowym tle i nakryty dla dwóch osób stolik.
- No nie - roześmiał się Paul, kręcąc głową z
niedowierzaniem.
- Ależ tak. I zwróć, proszę, uwagę na napis.
- „«Księżycowe Cienie» - fantazja zapachowa na każdą
okazję" - odczytał napis na szybie.
Paul odwrócił się i obdarzył Hillary długim, spojrzeniem,
zanim odsunął dla niej krzesło. Odetchnęła z ulgą i usiadła.
- Czy miałeś okazję przyjrzeć się nieco strojom, jakie
sprzedaje się w „Toodle Lou"? Zwłaszcza - ich cenom?
- Tak, Hillary.
- I widzisz ten tłum klientów czekających na otwarcie
sklepu?
- Trudno ich nie zauważyć.
- No cóż - westchnęła. - Z tego miejsca będziesz mógł
obserwować ruch w sklepie, jak również wiek klientów
„Toodle Lou". Tak się składa, że dziś odbywa się sprzedaż
„Księżycowych Cieni".
Wskazała na stoisko tuż obok głównej kasy i dała znak
stojącemu dyskretnie z boku kelnerowi. Natychmiast podszedł
do nich, przynosząc tropikalne drinki.
Nagle ogarnęły ją wątpliwości, czy kolacja w sklepie to
istotnie taki dobry pomysł. Nie zdawała sobie sprawy, jak
blisko okna znajdą się ludzie czekający przed sklepem i jak
bardzo będą się na nich gapić. Tymczasem Paul zachowywał
się zupełnie swobodnie, mimo iż wszyscy im się przyglądali.
- Czy to prawdziwe jedzenie?
Hillary, zdumiona, spojrzała na kobietę, której głowa
znajdowała się na wysokości blatu ich stolika.
- Czy pani je swoją bułkę?
Hillary otworzyła usta, ale nie bardzo wiedziała, o co
chodzi. Po chwili zrozumiała - siedzieli przecież na
wystawie...
- Pozwoli pani...
Paul wziął bułkę ze swojego talerza, by zaoferować ją
popłakującemu maluchowi. Płacz dziecka natychmiast ustał.
- Dzięki - uśmiechnęła się matka.
- Nie ma za co - odparł Paul, odpowiadając jej
uśmiechem.
Z niezmąconym spokojem powrócił do jedzenia,
najwyraźniej bardziej zadowolony niż Hillary, która straciła
apetyt. Gdy kolejna dłoń wyciągnęła się po jej bułkę,
pomyślała, że ma to, na co sobie zasłużyła.
- To już chyba ostatnia? - zauważył ktoś.
- Na to wygląda - odparła, uśmiechając się z wysiłkiem.
- Czy będzie też degustacja ryb? - pytał dalej ten sam
mężczyzna, wskazując na stygnącą na jej talerzu czerwoną
morską rybę.
Hillary rzuciła Paulowi rozpaczliwe spojrzenie, po czym
przeniosła wzrok na pytającego.
- To... to jest z plastiku - wycedziła.
- To guma - mruknął Paul - ale dobrze przyprawiona.
Miłośnik bułki, nie zważając na Hillary, wyciągnął palec i
pomacał rybę.
- A niech to! Zupełnie jak prawdziwa. Czego to dziś
ludzie nie wymyślą! - Pokiwał głową i poszedł sobie.
- Hillary, co też opowiadasz? Ryba jest wprawdzie nieco
przesmażona, ale dlaczego od razu z plastiku? Nie ma powodu
obrażać kucharza.
Gdzieś tak między rybą a deserem wyprzedano ostatnie
„Księżycowe Cienie". Dopiero wtedy Hillary odprężyła się
nieco. Powstrzymała się jednak od pokazania Paulowi pustego
stoiska.
- Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tobie,
Hillary. Dlaczego robisz to wszystko?
Czasami sama by chciała wiedzieć.
- Interesuje cię, w jaki sposób zostałam kreatorem
perfum? - spytała, interpretując jego pytanie w najbardziej
dogodny dla siebie sposób. - Nauczyłam się tego we
wspólnocie.
Paul spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- Nie wyglądasz na fanatyczkę religijną.
- Bo też nią nie jestem. Po prostu poznałam grupę osób,
które postanowiły zamieszkać na wsi.
- To do ciebie nie pasuje.
- To był typowy młodzieńczy bunt - powiedziała -
obliczony na zdenerwowanie moich rodziców. Tam poznałam
Melody, moją wspólniczkę.
- Ach, więc to tak. Zastanawiałem się już, skąd się znacie.
Jesteście tak niepodobne do siebie.
- Ona produkowała mydła i inne kosmetyki, które
sprzedawała wspólnota. Zostałam przydzielona do niej i to ona
wszystkiego mnie nauczyła. Strasznie mi się podobało
mieszanie różnych emulsji i mydeł, i dobrze sobie z tym
radziłam.
- Ale jednak opuściłaś komunę?
- Życie tam nie było wcale przyjemne, a na moich
rodzicach nie zrobiło to wrażenia, jakiego oczekiwałam -
roześmiała się Hillary. - Wręcz przeciwnie, powiedzieli mi, iż
podziwiają mnie za to, że postanowiłam żyć zgodnie z moimi
przekonaniami. Ja tu siedzę bez prądu, bez bieżącej wody, a
oni jeszcze mnie zachęcają do takiego życia!
- Twoi rodzice bardzo mądrze to rozegrali - roześmiał się
Paul. - I co było dalej?
- Syn Melody cierpiał na ból ucha, a zioła mu nie
pomagały. Chciała zaprowadzić go do lekarza, ale przywódcy
grupy nie zgadzali się na stosowanie konwencjonalnych
środków medycznych. Gdy wraz z mężem zdecydowali się nie
posłuchać, powiedziano im, że nie mają po co wracać.
Wyruszyli wtedy, jak wszyscy w tamtych latach, na wschód
od Houston, a ja pojechałam z nimi.
- A później połączyłyście siły i otworzyłyście wasz sklep?
- Ten, w którym mieści się teraz „Earth Scents" -
przytaknęła Hillary.
- A gdzie wyuczyłaś się zawodu?
- Uwielbiałam eksperymentować z zapachami, tak więc
na moje dwudzieste pierwsze urodziny rodzina wysłała mnie
do Francji. Uczyłam się tam w jednym z laboratoriów, a raczej
pracowałam nad rozwinięciem swojego zmysłu węchu.
- Nie miałem pojęcia, że studiowałaś we Francji! -
zawołał Paul, najwyraźniej pod wrażeniem tego, co usłyszał.
- To było tylko kilka tygodni, a nie lat, które powinnam
była przeznaczyć na studia. Ale nauczyłam się wystarczająco
dużo, by móc zapamiętywać odcienie zapachów.
- Nasz kreator perfum prowadzi specjalne notatki na ten
temat - zauważył Paul.
- Ja również - przyznała z uśmiechem Hillary.
- Za każdym razem, gdy poczuję nowy składnik, ogarnia
mnie prawdziwe podniecenie.
- Widzę, że twoja praca wiele dla ciebie znaczy -
powiedział Paul, przyglądając się jej uważnie.
- Teraz twoja kolej - stwierdziła Hillary, nieco speszona
jego spojrzeniem. - Jak na Francuza, mówisz bardzo dobrze po
angielsku.
- We Francji powiadają, że jak na Amerykanina mówię
bardzo dobrze po francusku. Moi rodzice rozwiedli się, gdy
byłem jeszcze mały. Matka jest Amerykanką. Mieszkałem z
nią i chodziłem do szkoły w Filadelfii.
- Ale...
- Teraz Francja jest moim domem. Najwyraźniej nie
zamierzał rozwijać tematu.
- Chciałbym porozmawiać z tobą o czymś innym -
powiedział, ucinając wszelkie dalsze pytania. - Moglibyśmy
wrócić do laboratorium?
Serce Hillary zabiło mocno. Czyżby wreszcie chciał
poważnie porozmawiać z nią o interesach? Widział przecież,
jak dobrze się sprzedają „Księżycowe Cienie"! Chyba
rzeczywiście przekonała go o swych umiejętnościach.
- Muszę się tylko przebrać - powiedziała, starając się,
żeby nie usłyszał w jej głosie podniecenia.
W drodze powrotnej do „Scentsations" Hillary nie
zadawała już Paulowi żadnych pytań. Natychmiast poszedł do
jej laboratorium. Wziął do ręki jedną z kopii perfum
„Dominique".
- Wiesz, twoje kopie są całkiem niezłe. W niektórych
przypadkach nawet lepsze od oryginału. Artysta musi uważać,
gdy kopiuje tak wiele, że nie potrafi stworzyć nic własnego.
- Ja nie...
Paul niecierpliwie machnął ręką.
- Nie o tym chciałem z tobą rozmawiać. „Dominique" jest
dla nas konkurencją. Jak wiesz, minęło już kilka lat, odkąd
„St. Etienne" wylansowała swoje ostatnie perfumy.
- Raczej kilka dziesięcioleci - wtrąciła Hillary.
- Te oto perfumy - kontynuował, nie zrażając się Paul -
były osobistą własnością domu „St. Etienne"
- Próbują was ubiec, co? To po prostu wypuśćcie je
pierwsi na rynek.
- „Dominique" niedawno... weszła w posiadanie receptury
- mówił Paul starannie dobierając słowa.
- W jaki sposób?
- To nie ma tu nic do rzeczy.
Ton jego głosu wyraźnie ostrzegał przed dalszymi
pytaniami.
- Przecież wasz kreator perfum i tak ma odpis receptury.
- A właśnie, że nie ma! - stwierdził gniewnie Paul. -
Tylko „Dominique" ma recepturę i w każdej chwili jest
gotowa wypuścić perfumy na rynek.
- Dlaczego więc tego nie robi?
- Zrobi to, jeśli „St. Etienne" nie zgodzi się na fuzję
przedsiębiorstw.
- A ty tego nie chcesz - stwierdziła Hillary, przyglądając
się jego zagniewanej twarzy. - „Dominique" uważana jest za
firmę z fantazją, nastawioną na młodego klienta. Te perfumy
są zupełnie nie w ich stylu. W gruncie rzeczy reprezentujecie
w modzie dwie zupełnie skrajne tendencje. Wy macie markę i
reputację. „Dominique" ma pieniądze i młodzieńczy
entuzjazm. Przykro mi, ale fuzja wydaje mi się najlepszym
wyjściem dla obu stron.
- Nigdy! - warknął Paul i głęboko wciągnął powietrze. -
Nigdy - powtórzył.
- Widzisz więc, że potrzebujesz moich perfum. Są
gotowe. „Dominique" wylansuje tradycyjny, klasyczny
zapach. Ty natomiast młodzieńczy i nowoczesny. Pobij ją jej
własną bronią!
Twarz Paula złagodniała nieco.
- Nie mogę.
- Po prostu nie chcesz - powiedziała rozczarowana.
- Hillary, specjaliści twierdzą, że w chwili obecnej
wypuszczenie przez dom mody nowych perfum na rynek musi
kosztować około czterdziestu milionów dolarów. Suma ta
przekracza możliwości „St. Etienne".
Hillary domyślała się, że niełatwo było mu zapewne
przyznać się do tego. Wiedziała, że od wielu lat „St. Etienne"
opiera się na ustnej reklamie i okazjonalnych dyskretnych
wzmiankach w magazynach mody. I tak każdy wiedział, czym
w świecie haute couture jest ta firma. Dopiero teraz Hillary
uświadomiła sobie, że już od dawna nie widziała w
magazynach mody zdjęć kolekcji „St. Etienne".
Prawda była taka, iż firma w stu procentach należała do
rodziny St. Etienne. Nie mając udziałowców, zarząd firmy
robił tylko to, na co miał ochotę. Jeśli nie zamierzali iść z
duchem czasu, to nikt nie mógł ich do tego zmusić.
Paul przysiadł się bliżej i ujął jej obie dłonie.
- Masz talent. Ale trzeba go jeszcze nieco oszlifować. Być
może wtedy zechciałabyś wprowadzić kilka zmian do swoich
perfum. Nadać im, powiedzmy... bardziej dojrzały zapach?
- Masz na myśli taki jak perfumy „St. Etienne"? - Hillary
cofnęła dłonie. - Moje perfumy są wynikiem wieloletnich
eksperymentów. Zapewniam cię, że nie stworzyłam ich dziś,
ot tak, od ręki. - Hillary starannie dobierała teraz słowa, nie
chcąc go zrazić. - Myślisz, że udałoby się nam, gdybyś
zechciał zaprezentować mnie rodzinie St. Etienne?
Paul odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął śmiechem. Długo
nie mógł się uspokoić.
- Och, Hillary. Gdyby twój upór i determinację można
było sprzedawać, bylibyśmy bogaci.
Hillary zmarszczyła brwi. Ludzie niskiego wzrostu często
spotykają się z protekcjonalnym traktowaniem. A już młode,
zielonookie blondynki w ogóle nie są brane poważnie. W
głębi Hillary drzemała jednak błyskotliwa i energiczna
brunetka.
- Jesteś zła - powiedział Paul, pochylając się do przodu -
Nie złość się, proszę. Chcę, byś wyświadczyła mi przysługę. -
Tym razem zabrzmiało to całkiem poważnie.
- Jaką? - spytała Hillary, jeszcze nie całkiem
udobruchana.
Paul na chwilę przymknął oczy.
- Ta kobieta od „Dominique" znużyła mnie już nieco.
- Czy ona jest brunetką?
- Słucham?
- Nieważne. Mów dalej.
- Chcę skopiować te perfumy. Muszą być na tyle dobre,
by oszukać kogoś, kto się na tym nie zna.
- A dlaczego wasz twórca perfum nie może tego zrobić?
- Bo ty już się tym zajęłaś i ty dysponujesz analizą
chemiczną
Uśmiechnął się.
- A poza tym myślę, że lubisz takie wyzwania.
- Po co ci kopia, jeśli masz próbkę? Paul zawahał się
przez chwilę.
- Chcę zamówić w „Scentsations" perfumy; te konkretne
perfumy. Czy musisz znać powody, dla których to czynię?
- W porządku. Zaraz przygotuję kosztorys. Ile?
- Jej twarz była teraz bez wyrazu, a ton głosu czysto
służbowy. Sięgnęła po ołówek i przygotowała formularz.
Paul wyciągnął rękę i wyjął jej ołówek z dłoni.
- Nie złość się na mnie.
- Nie widzę powodu, by się na ciebie złościć.
- No to uśmiechnij się - poprosił, szczerząc zęby. Nie była
małą dziewczynką. Nie była naiwną, głupią Amerykanką. Nie
uśmiechnie się. I natychmiast jej twarz rozjaśniła się w
uśmiechu.
- Widzisz, jestem nieco zakłopotany - powiedział. - Ta
kobieta jest taka...
- Męcząca i uparta - uzupełniła Hillary.
- I powoduje, że jestem...
- Sfrustrowany.
- Tak bardzo, że chcę...
- Wysłać jej cały galon tego świństwa, we wspaniałej,
lekko cieknącej butelce?
- Dokładnie!
Uśmiechnęli się do siebie szelmowsko z pełnym
zrozumieniem.
- Mogę to załatwić. Będzie wesoło.
- Świetnie - powiedział Paul odsuwając krzesło.
- Wiem, że nie mogę wymagać idealnej kopii. Postaraj się
to jednak zrobić, powiedzmy, w tydzień, dobrze?
Hillary skinęła głową.
-
Ja tymczasem złożę wizytę w pozostałych
północnoamerykańskich butikach „St. Etienne". Postaraj się o
jakąś imponującą butelkę.
To, że zgodziłam się skopiować dla niego te perfumy, nie
oznacza wcale, że zrezygnowałam ze sprzedania mu swoich
własnych, pomyślała Hillary.
A co będzie potem? Czy go jeszcze kiedyś zobaczy?
Paul zdążył już wstać i Hillary wiedziała, że jeśli szybko
czegoś nie powie, to następnym słowem, jakie od niego
usłyszy, będzie „do widzenia". A ona jeszcze nie chciała
mówić mu „do widzenia". Potrzebowała więcej czasu, by go
przekonać, że napływ świeżej krwi może tylko pomóc „St.
Etienne". Wzięła ze stołu próbkę z perfumami „Dominique".
- One zawierają cybet, wydzielinę gruczołów cybety,
takiego etiopskiego kota. Żeby zwiększyć ilość wydzieliny,
pobudza się gruczoły zwierzęcia, a to jest bolesne. Dlatego ja
nie stosuję cybetu.
Wyraz twarzy Paula sugerował, że myślami był już
daleko.
- Domyślam się, że nie nosisz również futer. Przynajmniej
starał się dać wiarę, że w grę wchodzą jej przekonania, a nie
fakt, iż po prostu nie stać jej na futro.
- Nie, nie noszę. - Odparła, po czym dodała przekornie: -
Poza tym w Houston sezon na futra trwa mniej więcej trzy dni
w roku.
Paul spojrzał na nią i lekko się uśmiechnął. Chyba
domyślił się już, że gada tyle, by tylko zatrzymać go przy
sobie.
- Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli siądę sobie tutaj i
popatrzę na to, co robisz? - zapytał.
- Siadaj, proszę.
- Jestem pewien, że istnieją jakieś esencje syntetyczne,
utrwalające zapach, które mogą zastąpić cybet.
- Oczywiście, ale uprzedzam cię, że nie będzie to całkiem
to samo - powiedziała Hillary, zabierając się do pracy. - W
jakich miastach znajdują się butiki z wyrobami firmy „St.
Etienne"?
- Poczekaj, zastanowię się. W Montrealu, Palm Beach,
Scottsdale i Miami. Tam mamy najwięcej klientów.
Hillary powstrzymała się od komentarza. Z wyjątkiem
Montrealu, większość mieszkańców tych miast stanowili
ludzie w wieku emerytalnym.
- Większe sklepy mamy też w Hongkongu i Abu Dhabi.
- Nieźle.
Paul wzruszył ramionami.
- Saudyjczycy kochają się w zdobnych brokatach, z
których szyjemy nasze suknie wieczorowe.
Tak jak pokochaliby ciężkie perfumy, pomyślała Hillary.
Głośno jednak powiedziała:
- Sądziłam, że tamtejsze kobiety muszą nosić czarne
worki.
- Noszą nasze kreacje pod tradycyjną szatą - stwierdził
sucho Paul.
- A jak z samopoczuciem waszych projektantów?
- Są dobrze opłacani.
Z tonu jego wypowiedzi wywnioskowała, że lepiej będzie
zmienić temat. Podała mu pasek bibuły.
- To dopiero przymiarka, ale co o tym sądzisz? Paul
powąchał.
- Jest już esencja zapachu, ale brakuje jakby samej
kwintesencji. Tak mi się wydaje. Masz szczególne zdolności.
- Po prostu nieźle sobie radzę z zapachami.
- Myślałaś kiedyś o dalszym kształceniu?
- Tak - odparła wolno. - Gdybym tylko wiedziała, że
pomoże mi to w karierze.
- Powinnaś ubiegać się o możliwość odbycia praktyki w
jednym z dużych domów mody. Wówczas znalazłabyś
wszędzie pracę.
- Ja już mam pracę.
- Miałem na myśli pracę kreatora perfum. Na przykład w
jednym z dużych laboratoriów wytwarzających perfumy.
- Ale ja już jestem kretorem perfum! - Zirytowana rzuciła
bibułki na stół. - Dlaczego miałabym pracować dla kogoś?
Znakomita większość twórców perfum pracuje w
laboratoriach chemicznych. Ale moim celem w życiu
bynajmniej nie jest stworzenie jakiegoś kolejnego sosnowego
zapachu. Ja kocham perfumy. Wszystko, co dotyczy perfum.
Nie tylko sam zapach. To jedna wielka wspaniała fantazja,
którą się tworzy i utrwala.
- Pomyśl więc o możliwościach, jakie otworzą się przed
tobą, gdy będziesz pracować dla kogoś z Wielkich.
- Wiem! Dlatego też staram się uczynić wielkim ten dom,
„Scentsations". Któregoś dnia, być może, będę w stanie
konkurować z „St. Etienne" - dodała zadziornie.
- Tak - odparł Paul spokojnie - któregoś dnia być może
będziesz. Ale na razie zrób to, o co cię prosiłem: dobrą
imitację, zgoda? Odezwę się za kilka dni...
Wstał i przyglądał się jej przez chwilę, która wydawała się
wiecznością.
- Au revoir, Hillary - powiedział wreszcie, odwrócił się i
wyszedł.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Tęskniła za nim, choć tłumaczyła sobie, że zna go za
krótko, żeby za nim tęsknić. Być może tęskniła nie tyle za nim
samym, tylko za tym, w jaki sposób pozwolił jej poczuć się
ponętną i kobiecą.
Hillary chciała jak najszybciej skończyć pracę nad kopią
perfum „Dominique". Postanowiła zacząć od tańszych
składników, a dopiero później zabrać się za cenne olejki
eteryczne.
- Hillary? - Melody wniosła właśnie duży karton do
laboratorium. - Zerknij na te butelki.
- Co tam masz? - spytała Hillary i spojrzała na
przyjaciółkę. Jęknęła z dezaprobatą.
Dzisiaj przypadała na Melody kolej w „Scentsations".
Miała na sobie cienką czarną spódnicę i biała bluzkę z długimi
rękawami, co, jak na nią, było szczytem elegancji. Długie
włosy, upięte na karku w luźny węzeł, rozsypywały się
niesfornie na ramiona. Obrazu dopełniały pantofle na płaskim
obcasie i brak jakiegokolwiek makijażu. Tak samo nie
pasowała do „Scentsations", jak Hillary nie pasowała do
„Earth Scents".
- To jest największa butelka, jaką mam - stwierdziła
Melody, wyciągając z kartonu kwadratowy flakon, podobny
nieco do klasycznie pięknego opakowania „Chanel N°5".
Hillary pokręciła głową.
- Nie, potrzebuję czegoś większego. O, czegoś takiego jak
to! - powiedziała Hillary, wskazując na stojące blisko drzwi
naczynie.
- Hillary, ależ w tym jest woda mineralna z Ozark
Springs!
- Potrzebuję czegoś mniej więcej tej wielkości. Melody
przyjrzała się uważniej niebieskawemu, grubemu naczyniu.
- Nie ma do tego porządnej zakrętki. Musiałybyśmy same
coś wymyślić, a i tak pewnie by przeciekało.
Hillary uśmiechnęła się szelmowsko.
- Jaka szkoda...
Melody niewiele z tego rozumiała.
- Cóż, Natasha mogłaby to trochę podszykować. Przybrać
na przykład koralikami i cekinami...
Hillary jęknęła, wyobrażając sobie dwudziestolitrowy
dzban z wodą mineralną przybrany koralikami.
- Może poeksperymentujmy najpierw z jakimś naczyniem
kilkulitrowym - zaproponowała.
- Sok jabłkowy! - zawołała natychmiast Melody. -
Możemy kupić sok jabłkowy i wykorzystać butelkę.
- Nie - powiedziała Hillary, niezbyt zachwycona tym
pomysłem.
- Jaka szkoda, że jakiś artysta szklarz nie może
wydmuchać ci tej butelki. Miałabyś wtedy dokładnie to, czego
chcesz.
- A nie znasz przypadkiem kogoś takiego? - spytała
Hillary niecierpliwie.
- Poznałam jednego na Renaissance Festival. Mieszka tam
w pobliżu.
- Melody! - zawołała Hillary. - Jesteś wspaniała!
- Prawdę mówiąc, dzwoniłam już do niego. Powiedział,
że gdyby zrobił taką butelkę, jaką chcesz, szyjka byłaby
niezwykle krucha. Zatyczkę należałoby umieszczać bardzo
ostrożnie, inaczej pęknie.
- Pęknie? - spytała Hillary, nie ukrywając zadowolenia.
- Mhm. Tak więc to nie wchodzi w rachubę.
- Wręcz przeciwnie. To świetny pomysł - odparła Hillary,
podnosząc słuchawkę telefonu. - Jaki jest jego numer?
- Co chcesz zrobić? - spytała Melody podejrzliwie.
- Pamiętasz, co zrobiła Józefina, gdy Napoleon ją
porzucił?
- Nie mam pojęcia - mruknęła Melody, grzebiąc w
wizytówkach.
- Skropiła apartament cesarski piżmem, a to jeden z
najbardziej trwałych zapachów. Napoleon wręcz go
nienawidził.
- Naprawdę? - zawołała zaniepokojona nie na żarty
Melody.
Hillary wzięła od niej pogniecioną wizytówkę.
- Dzięki cudom współczesnej chemii w tej butelce
znajdzie się dużo piżma.
Nie mogła się doczekać powrotu Paula.
Artysta szklarz dostarczył piękny flakon z mlecznobiałą
zatyczką w kształcie róży. Hillary posłużyła się tym znakiem
„St. Etienne" z premedytacją. Oczami wyobraźni widziała już
tę kobietę od „Dominique", jak zirytowana wbija korek w
butelkę, krusząc delikatne szkło. Biała róża pozostanie jako
niemy, kpiący świadek jej panicznej ucieczki przed
wszechogarniającym zapachem rozlanych perfum.
Ilekroć Hillary pracowała nad próbką, przypominała sobie
pokój hotelowy Paula. Ogarniała ją wtedy złość. Perfumy
„Dominique" miały wszelkie szanse, by zdobyć opinię
klasycznych. Bukiet zapachowy był wprawdzie nieco
staroświecki, ale na pewno przypadnie do gustu
dotychczasowej klienteli „St. Etienne". Tej, której wciąż
podobają się bogato zdobione, niemodne już dziś stroje.
Czyżby „Dominique" próbowała pozyskać sobie miłośników
„St. Etienne"?
Myśl ta podziałała na nią przygnębiająco. Może powinna
spotkać się z kimś od „St. Etienne", kto nie byłby tak uparcie
przeciwny wejściu w lata dziewięćdziesiąte.
Hillary tak wiele myślała o Paulu, że nie zdziwiła się
nawet, gdy któregoś dnia wreszcie zadzwonił.
- No i jak tam z naszą wspaniałą kopią? - spytał pogodnie.
- Lada chwila zacznę dodawać kosztowne olejki -
odpowiedziała, trochę rozczarowana, że interesują go
perfumy, a nie ona sama.
- Wygląda na to, że będziesz miała kilka dni ekstra.
Utknąłem w śniegu.
- Gdzie? W Palm Beach czy w Miami? Paul roześmiał
się.
- Hillary, co ty sobie o mnie myślisz? Jestem znów w
Montrealu i walczę z niespodziewanie wczesnym atakiem
zimy. Rozkłady lotów są w zupełnej rozsypce.
- Mam nadzieję, że dobrze się bawisz. Ja tymczasem
ciężko pracuję przygotowując się do Świąt Bożego
Narodzenia.
- Nie martw się. Zabawimy się po moim powrocie do
Houston.
Hillary pomyślała, że powinna wreszcie położyć temu
kres, i to natychmiast. Z Paulem świetnie się flirtowało, tylko
że gdy flirtował, nie myślał o jej perfumach. Dopóki jest jakaś
nadzieja, że uda jej się sprzedać je „St. Etienne", nie ma mowy
o żadnym flircie.
- Nic z tego. Wiesz, my, detaliści, nie mamy czasu na
rozrywki podczas szaleństwa zakupów.
- To najlepszy czas na zabawę. Wybierz coś...
- Paul...
- Albo ja to zrobię. Cześć!
Nie wyglądało na to, by Paul chciał serio potraktować jej
perfumy. Chyba znalazła się ponownie w punkcie wyjścia.
Nic to! Miała na razie dość pracy nad perfumami
„Dominique". Udała się na front sklepu, usiadła za ladą
zastanawiając się, czy zdjąć żakiet, czy przygasić nieco
światło. Nadmiar ciepła, jakie wytwarzało oświetlenie, był
ceną, jaką musiała płacić, by móc odpowiednio
wyeksponować swe kryształowe butelki i flakony.
- No, nareszcie zdecydowała się wejść do środka -
powiedziała Natasha wskazując na drzwi.
Do sklepu wchodziła właśnie elegancko ubrana,
ciemnowłosa kobieta. Hillary z powrotem zapięła guziki
żakietu.
- Była tu już i zaglądała do środka przynajmniej trzy razy
- szepnęła Natasha.
Hillary postanowiła nie ruszać się zza kontuaru.
Wiedziała, że nie wolno narzucać się klientowi.
Zaskoczona zauważyła jednak, iż klientka zignorowała
wystawione w witrynach perfumy i skierowała swe kroki
bezpośrednio do niej.
- Z pewnością to pani jest właścicielką - stwierdziła z
olśniewającym uśmiechem.
Hillary
przytaknęła,
odsłaniając
rząd
równie
śnieżnobiałych zębów.
- Tak, jestem Hillary Simpson.
- Caroline Waite - przedstawiła się kobieta, wyciągając
dłoń. - Wiedziałam, że to musi być pani.
W ustach każdej innej osoby zabrzmiałoby to
pretensjonalnie. Ale widać wysokim, szczupłym, nienagannie
ubranym brunetkom wiele rzeczy uchodzi na sucho.
- W czym mogę pani pomóc? - spytała Hillary.
- Wydaje mi się, że jest coś, w czym mogłybyśmy sobie
pomóc nawzajem - stwierdziła kobieta.
Hillary błyskawicznie przebiegła w pamięci wszystkie
znane jej nazwiska. Caroline Waite. Nikogo takiego nie znała.
- Co pani ma na myśli?
Caroline zmrużyła oczy.
- Czy Paul nie wspominał pani o mnie? Nigdy nie
rozmawiał z nią o żadnej Caroline.
- Nie, nie wspominał - musiała przyznać z lekko
przepraszającym uśmiechem.
W oczach Caroline dostrzegła zaskoczenie i coś jakby na
kształt ulgi.
- A niech to... Być może nie powinnam... - Caroline
przygryzła dolną wargę i dotknęła wymanikiurowanymi
dłońmi ramienia Hillary. - Proszę, niech pani nikomu nie
wspomina, że tutaj byłam. Nie wiedziałam, że Paul... ach,
czuję się taka zakłopotana. - Roześmiała się z pewnym
wysiłkiem. - A może po prostu przyjmiemy, że wstąpiłam tu
po perfumy?
- Czemu nie? Skąd mam zresztą wiedzieć, czy naprawdę
tak nie jest? - zgodziła się Hillary, nie chcąc niepotrzebnie
zrażać nikogo do siebie.
- Ach, dziękuję. - Caroline uśmiechnęła się promiennie.
- Skąd pani zna Paula? - spytała Hillary, starając się, by w
głosie jej nie zabrzmiała podejrzliwość... lub zazdrość.
- My... my pracujemy razem. - Caroline spuściła głowę i
przyjrzała się bliżej wystawionym pod szkłem kopiom
perfum.
Ta kobieta i Paul pracowali razem? Na myśl o tym Hillary
rozbolały zęby. Tym bardziej że Paul ani słowem o niej nie
wspomniał.
- Czy sprzedaje pani tylko kopie? - spytała Caroline,
sięgając po jedną z próbek.
- Nie, mam również kilka własnych perfum.
Po krótkim wahaniu sięgnęła pod ladę, wyciągając
stamtąd dwie fiolki ze swym cennym skarbem.
- Oto dwa z naszych własnych zapachów. „Słoneczne
Skry" i „Księżycowe Cienie". Komponujemy również zapachy
na życzenie klienta.
Tak jak oczekiwała, Caroline odłożyła próbkę, którą
trzymała w dłoni, by zapoznać się z perfumami Hillary.
Caroline była ubrana niezwykle szykownie. To, co miała
na sobie, świadczyło o wyrafinowanym smaku. Hillary
mogłaby przysiąc, że nie była to żadna z kreacji „St. Etienne".
Spódniczka odsłaniała kolana, a „St. Etienne" nigdy by sobie
na to nie pozwoliła.
Caroline zatknęła z powrotem maleńkie koreczki.
- Są urocze - powiedziała, chowając próbki do kieszeni.
- Dziękuję.
Hillary nie mogła oprzeć się myśli, że Carolina jest
dokładnie takim typem kobiety, o jakie powinna zabiegać „St.
Etienne". Może ona zdoła przekonać Paula, by kupił perfumy
Hillary, jeśli jej się spodobają.
- „Komponowanie perfum na życzenie klienta" -
odczytała Caroline z dyskretnie umieszczonego cennika. - Czy
wie pani, że jeszcze nigdy nie miałam perfum
przygotowanych specjalnie dla mnie?
- A więc trafiła pani we właściwe miejsce - uśmiechnęła
się Hillary.
Umierała z ciekawości, by dowiedzieć się, jaką pozycję
zajmuje Caroline w „St. Etienne". Nie wiedziała tylko, jak się
do tego zabrać.
- Kto przygotowuje dla pani perfumy?
- Sama to robię.
- Oczywiście. Powinnam była się domyślić, że pani
lansuje własne perfumy. Będę zaszczycona, jeśli zechce pani
stworzyć perfumy i dla mnie.
Hillary pomyślała, iż Caroline za wszelką cenę stara się
ukryć powód, dla którego się tu znalazła. Być może Paul
wspomniał o niej, a Caroline ma ją ocenić? Może to jakiś
kolejny sprawdzian? Postanowiła, że tak to potraktuje.
- Zobaczmy, jak spodobają się pani te mikstury -
powiedziała. Podeszła do wystawionej w witrynie okna małej
palety zapachowej.
-
Najpierw
zaprezentuję
pani
kilka
akordów
zapachowych.
- Co to takiego?
- To mieszanka kilku poszczególnych zapachów,
stanowiących podstawę wszystkich perfum. Zobaczmy, co
pani najbardziej odpowiada - powiedziała Hillary, zanurzając
cienką bibułkę w fiolce z zapachem cytrusowym.
Caroline odrzuciła go, podobnie jak i kwiatowy. Hillary
zastanawiała się, czy robi to szczerze.
- Czy nie mogłabym zapoznać się z poszczególnymi
zapachami? - spytała Caroline lekko zniecierpliwionym
tonem.
- Są ich dziesiątki tysięcy - odpowiedziała Hillary.
-
Przygotowując pani perfumy będę używała
oryginalnych surowców - powiedziała, wręczając Caroline
próbkę z grupy pochodzenia zwierzęcego.
- Mhm. Pachnie seksownie - skomentowała Caroline.
Hillary podsunęła jej próbkę z chypre'em.
- Wspaniałe - westchnęła Caroline przymykając oczy.
- To delikatny, ciepły i słodki zapach. Podobny do „Miss
Dior". Proszę teraz spróbować tego - powiedziała Hillary
podając następną bibułkę.
- Znam to. Czuję drzewo sandałowe. Ale nie przepadam
za tym.
- To grupa zapachów orientalnych. Wywodzą się z tego
„Youth Dew", „Shalimar", „Opium", „Tabu" - wyjaśniała
nieco zaskoczona Hillary. - Dziwię się, że nie odpowiada pani
ten zapach, skoro podobał się pani chypre.
- Nie podoba mi się i już! - warknęła Caroline.
Hillary była tak zdumiona, że musiało to się odbić na jej
twarzy. Spokojniejszym tonem Caroline spytała:
- Nie ma pani czegoś lżejszego?
- Jedną z próbek, które pani zatrzymała, są „Słoneczne
Skry". To lekkie perfumy - zauważyła Hillary mimochodem,
wręczając Caroline bibułkę z kompozycją z grupy
„zielonych".
- Sosna - skonstatowała Caroline. - Ładne, ale nie chcę
pachnieć jak odświeżacz powietrza.
Hillary podała Caroline ostatnią próbkę, w myślach
przygotowując już dla niej nowoczesne, eklektyczne perfumy.
Entuzjastyczna reakcja Caroline po powąchaniu aldehydowej
kompozycji bynajmniej jej nie zaskoczyła.
- Podoba mi się ich ostrość - powiedziała Caroline,
aprobująco kiwając głową. - Zwracają na siebie uwagę, po
czym jak gdyby się wycofują.
- Niczym „Chanel N°5" - odparła Hillary, oddzielając
mieszanki, które podobały się Caroline, od pozostałych. - To
niezwykła kombinacja. Widzę, że chce pani perfum, które
wpierw nokautują, a potem stają się łagodne.
Caroline spojrzała na Hillary, udając zaskoczenie.
- Dokładnie tak! To pasuje do mojej osobowości.
Ciekawe, czy ktoś już badał zależność między osobowością a
upodobaniami zapachowymi?
- Z całą pewnością - zauważyła Hillary, zastanawiając się,
do czego Caroline naprawdę zmierza.
- Czy miała pani zamiar uczestniczyć z Paulem w
seminarium? - spytała.
- Nie tym razem.
Hillary z trudem siliła się na spokój. Liczyła, że Caroline
zdradzi coś na temat swojej i Paula pozycji w „St. Etienne".
Zamiast tego Caroline zaproponowała:
- Niech mi pani opowie o seminarium.
O niczym innym Hillary nie marzyła. Natychmiast z
entuzjazmem zaczęła informować ją o swoich planach,
upiększając je w miarę opowiadania. Nie odstraszał jej nawet
fakt, iż Paul okazał mierne zainteresowanie i byłby zdziwiony,
słysząc o jej pomysłach. Byłoby dobrze, gdyby Paul wziął
udział w seminarium, ale nawet bez jego uczestnictwa nie
zrezygnuje ze swoich projektów. Gdyby tylko udało jej się
zrobić wrażenie na Caroline, to może wstawiłaby się za nią u
Paula.
- Z pewnością pani wie, że Paul zainteresował się
seminarium - zwierzyła się, zadowolona, widząc zdziwienie
na twarzy drugiej kobiety.
- Ach, ten Paul - zaśmiała się perliście Caroline.
- To na pewno jeden z jego kolejnych kaprysów.
- Zmierzyła Hillary spojrzeniem od góry do dołu. Hillary
bardzo się nie podobało, że ktoś nazywa ją kaprysem.
- Poczyniliśmy już pewne plany.
I znów ten śmiech.
- Doprawdy?
- Tak. - Tym razem Hillary odpowiedziała tym samym
tonem.
- Co za pomysł! - Caroline pokręciła głową.
- Hillary, przysługa za przysługę. Proszę nie spodziewać
się jakiejkolwiek pomocy finansowej ze strony „St. Etienne".
- Dlaczego?
Caroline z uwagą studiowała swoje paznokcie.
- Bo Paul sam na gwałt potrzebuje gotówki. Hillary nie
potrafiła ukryć zdumienia.
- Ależ on ma zamiar ufundować stypendium dla
perfumerzysty! Podczas seminarium rozpisany zostanie
konkurs, którego zwycięzca wyjedzie na praktykę do „St.
Etienne".
Tym razem w głosie Caroline zabrzmiało politowanie.
- Nie wiem, co Paul pani naopowiadał, ale zapewniam
panią, że poparcie moralne to wszystko, na co może pani
liczyć. Bardzo mi przykro.
Hillary ogarnęła fala goryczy. Dlaczego Paul obiecywał
coś, czego nie mógł dotrzymać? Albo... Straszna myśl
przyszła jej do głowy. A może Caroline jest przełożoną Paula?
- Ale on przyrzekł, że, być może, wylansuje perfumy,
które zdobędą pierwsze miejsce.
Caroline spojrzała na wystawione za plecami Hillary
flakony.
- Co za piękny chwyt reklamowy - szepnęła do siebie.
Trudno było uwierzyć w szczerość tego zachwytu.
- Proszę zauważyć, że powiedział „być może" -
stwierdziła Caroline. - „St. Etienne" jest przedsiębiorstwem
rodzinnym. Są z tego niezwykle dumni i - jak dotąd - nikt z
zewnątrz nie zaszedł w firmie zbyt wysoko.
- Pani jednak również jest outsiderem, jeśli się nie mylę?
Caroline dumnie odchyliła głowę.
- Zapewniam panią, że to się niedługo zmieni.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Okłamał mnie! - wybuchnęła Hillary wkraczając do
„Earth Scents".
Melody obrzuciła wspólniczkę krótkim spojrzeniem i
wręczyła jej wiklinowy koszyk z koronkowymi saszetkami.
- Są napełnione marchewnikiem, miętą, wrzosem i
trybulą; wszystko na podniesienie ducha. Wygląda na to, że
możesz tego potrzebować. Pomożesz mi zawiązywać
tasiemki?
Hillary westchnęła ciężko i usiadła z rezygnacją.
- Dlaczego Paul mnie okłamał?
- A zrobił to? - spytała spokojnie Melody. - W jaki
sposób?
- Wygląda na to, że „St. Etienne" jest praktycznie
bankrutem.
Nie
stać
ich
nawet
na
stypendium.
Najprawdopodobniej nie stać ich nawet na bilet powrotny do
Francji dla Paula!
Odkurzając butelki po soku jabłkowym, Melody zdawała
się zastanawiać nad tym, co właśnie usłyszała.
Hillary zauważyła butelki i skrzywiła się z niesmakiem.
Zaczęła żałować swej impulsywnej wizyty w „Earth Scents".
Musiała jednak po prostu z kimś porozmawiać, by się
rozładować.
Polubiła Paula. Spotkania z nim dawały jej nowe impulsy
do pracy i ożywiały ją. Wizyta Caroline wszystko jednak
zepsuła. Uprzejmość Paula była najwyraźniej zimną
kalkulacją.
- Co się stało? Wystawił czek bez pokrycia?
- Dobre pytanie. Nawet go o to nie poprosiłam - przyznała
Hillary. - Wydawało mi się, że będzie niezręcznie prosić go o
czek, skoro firma ma butiki w najdroższych miejscach świata.
- To ty zawsze naskakujesz na mnie, gdy pozwalam
niektórym moim klientom płacić później - stwierdziła Melody.
- To zupełnie co innego.
Jak można było porównywać eleganckiego Paula St.
Steven, co najmniej wiceprezesa domu mody, z
przychodzącymi
do
Melody
zwykłymi,
najczęściej
spłukanymi studentami.
- Nic nie stoi na przeszkodzie, byś podniosła słuchawkę i
sprawdziła, czy „St. Etienne" faktycznie ma swoje butiki w
wymienionych przez Paula miejscach.
Melody wykrzywiła usta w półuśmiechu.
- Co, oczywiście, już zrobiłaś.
- Zrobiłam - przyznała Hillary. - „St. Etienne" faktycznie
miała butiki. Niezwykle zresztą ekskluzywne, co tak naprawdę
oznacza malutkie i milutkie.
- To dlaczego jego słowo nagle przestało się liczyć?
Hillary zawahała się, po czym opowiedziała Melody o wizycie
Caroline. Wiedziała, że Melody była dyskretna.
- Więc ty bardziej wierzysz tej kobiecie niż Paulowi?
Czym właściwie zajmuje się ona w „St. Etienne"?
Hillary westchnęła, wiążąc kolejną kokardę.
- Nie udało mi się tego dowiedzieć.
- Czyli tak naprawdę to nic nie wiesz?
- Na to wygląda - odparła Hillary.
- A jaki to pracownik odkrywa sekrety swej firmy przed
kimś zupełnie obcym? A jeśli Paul naprawdę rozważa
możliwość kupienia twoich perfum?
- W takim razie cieszę się, że w porę dowiedziałam się o
jego kłopotach finansowych!
- Może i masz rację - westchnęła Melody. – Nie jest
bynajmniej tajemnicą, że „St. Etienne" ma lepszą reputację niż
majątek - ciągnęła dalej - ale skoro przedsiębiorstwo
całkowicie należy do rodziny, powodem takiej kondycji raczej
nie są przepisy państwowe, ale sytuacja na giełdzie. Hillary
nie wierzyła własnym uszom.
- Ciężko jest też uzyskać prawidłowe dane na temat
zysków, gdyż firmy prywatne nie mają obowiązku
publicznego składania zeznań na temat swych dochodów -
kontynuowała Melody.
Hillary dopiero po chwili odzyskała głos.
- Skąd ty to wszystko wiesz? - udało jej się wreszcie
wykrztusić.
Melody spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- Ben mi powiedział.
- Twój mąż? Ben śledzi wydarzenia na giełdzie? Melody
przytaknęła.
- Korzysta w tym celu ze swego komputera.
- Ben ma komputer?
- Tak - potwierdziła Melody zniecierpliwiona, tak jakby
oczekiwała, że Hillary o tym wie. - Parę dni temu zadałam mu
kilka pytań na temat „St. Etienne". Powiedział, że nie są
podłączeni do komputerowego systemu danych, a poza tym
ich siedzibą jest Francja.
Hillary wciąż jeszcze myślała o komputerze.
- Jeśli masz komputer...
- To komputer Bena.
Hillary pominęła uwagę machnięciem dłoni.
- Dlaczego wobec tego nie prowadzisz księgowości na
komputerze?
- Ponieważ ty się tym zajmujesz.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że masz komputer?
- A czy to takie ważne? - zareagowała Melody ze złością,
a ona rzadko kiedy traciła opanowanie.
Hillary z trudem skrywała poirytowanie.
- Mogę nauczyć Bena, jak prowadzić księgowość sklepu -
wyjaśniła. - Księgowanie zabiera mi wiele czasu.
Melody odpowiedziała już spokojniej:
- To dlatego, że ty zawsze utrudniasz sobie pracę. Hillary
przypomniała sobie godziny spędzone nad zeznaniami
podatkowymi.
- Co sądzisz na temat zmiany wystawy? - spytała Melody
całkiem pogodnie. - Zamiast grupować towar według rodzaju,
zaczęłam go grupować według zapachu. Chwyciło. Ludzie
zaczęli więcej kupować.
- Naprawdę? Ile więcej? Melody zawahała się.
- Nie wiem. Po prostu więcej. - Wiesz, cyfry zawsze
doprowadzały mnie do pasji - powiedziała przepraszająco.
- A więc nie myśl o nich - powiedziała rzeczowo Hillary.
- To moja sprawa.
- A jeśli wyjdzie ci interes z Paulem? Nie możemy być
stale na twoim utrzymaniu.
- Nigdy was nie opuszczę.
Melody odstawiła na miejsce koszyk z mydłami i wolno
pokręciła głową.
- Nie jesteś nam nic winna, Hillary.
- Owszem, jestem. Tyle się od was nauczyłam. To dzięki
wam jestem tym, kim jestem.
- A gdyby nie ty, nigdy nie byłoby nas stać na robienie
tego, co kochamy robić.
Hillary popatrzyła na pełną słodyczy twarz przyjaciółki i
wspólniczki. Przez wszystkie te lata Melody była dla niej
wielką podporą. Jeśli ich drogi kiedyś się rozejdą, jak ci
przemili ludzie będą w stanie sami się utrzymać?
- Masz przecież swoje własne marzenia - kontynuowała
Melody z zadziwiającym uporem. - A jeśli Paul może pomóc
ci je zrealizować, to my nie chcemy ci w tym przeszkadzać.
Jak ona sama.
Hillary westchnęła. Melody nie byłaby sobą, gdyby się
zmieniła, a Hillary tak naprawdę wcale tego nie pragnęła. W
przeciwieństwie do niej, Melody była zadowolona z tego, co
miała. Hillary natomiast żądna była zmian. Cieszyły ją nowe
wyzwania. Chciała się rozwijać.
Niestety, przez te ostatnie dziewięć lat, odkąd założyły
interes, podatki, prąd, gaz, woda, kredyty, znacznie podrożały.
Hillary znów westchnęła. Może powinna jednak porozmawiać
z Benem. Byłby gotów intensywniej zająć się księgowością.
Hillary zaparkowała samochód, po czym na piechotę
przeszła na deptak handlowy. Chciała wejść do „Scentsations"
głównym wejściem, tak jak klienci. Chciała sprawdzić, jak
prezentuje się jej sklep na tle innych.
Zerknęła przez szybę do środka i zamarła.
Tuż obok małej palety zapachowej stał za ladą Paul St.
Steven i prezentował próbki jej perfum dwóm mocno
wymalowanym kobietom o srebrzystoniebieskich włosach.
Musiała przyznać, że w otoczeniu delikatnych, kobiecych
cacuszek Paul prezentował się niezwykle męsko.
Radość, jaką odczuła na jego widok, złagodziła nieco jej
złość. Bądź co bądź faktycznie uwierzyła w słowa zupełnie
obcej kobiety, nie wysłuchawszy wpierw jego wersji.
Paul schylił głowę szukając czegoś, po czym pojawił się z
jej książką zamówień w ręku. Czyżby miał zamiar przyjąć
zamówienie? Hillary pospiesznie weszła do sklepu.
- Cześć! - powitał ją radośnie Paul. - Cieszę się, że jesteś.
- Czy to wyobraźnia płatała jej figla, czy też słowa te kryły
jakiś głębszy sens?
- Szanowne panie, oto właścicielka, Hillary Simpson.
Kobiety po prostu zignorowały ją. Z kamienną twarzą
Hillary zajęła miejsce za kontuarem.
- Zdaje się, że zdecydowała się pani już na ten flakon, a
teraz chce pani dobrać do niego perfumy? Jakiego rodzaju
zapach szczególnie pani odpowiada? - spytała Hillary.
- A co pan by doradził? - zwróciła się klientka do Paula,
chichocząc.
- Mam swoje ulubione zapachy - odpowiedział Paul.
Pochylił się do przodu i przyciszonym głosem dodał: -
Zapachy kojarzą mi się z kobietami, które ich używają.
Obie klientki patrzyły na niego jak urzeczone.
- Te, na przykład - powiedział Paul, otwierając fiolkę, z
której natychmiast dobył się intensywny zapach gardenii -
przypominają mi moją matkę.
Jedna z kobiet żartobliwie poklepała go po ręku.
- No, no, niegrzeczny z pana chłopak.
Hillary ze zdumieniem stwierdziła, że Paul flirtuje z
klientkami!
- Proszę, oto słodki, kwiatowy zapach, który powinien się
paniom spodobać - oznajmiła zdecydowanym tonem Hillary,
ale klientki podążyły już za Paulem na drugi koniec kontuaru,
gdzie wystawione były znakomite kopie równie znakomitych'
perfum.
Choć wiedziała, że to idiotyczne, była wściekła, gdy
wkrótce potem, za namową Paula, klientki zdecydowały się na
perfumy, które ona wcześniej proponowała. Bądź co bądź to
jej sklep! Czyżby Paul nie rozumiał, jak ona czuje się w tej
sytuacji?
- Zechce pani to zanotować, panno Simpson? - powiedział
Paul, najwyraźniej dobrze się bawiąc. Klientki, w
przeciwieństwie do Hillary, też były w świetnych humorach.
- Chciałyśmy jeszcze wypróbować tamte - powiedziała
jedna z klientek, wskazując „Słoneczne Skry".
Hillary uśmiechnęła się w duchu. Sprawiedliwości stało
się wreszcie zadość.
Nie tracąc ani chwili, Paul podciągnął do góry rękaw
marynarki, odpiął platynową spinkę i podwinął rękaw.
Spryskał perfumami nadgarstek i ruszając lekko ręką
odczekał, by alkohol wyparował. Następnie podstawił
klientkom dłoń do powąchania.
Zachichotały, marszcząc nosy:
- Ach, nie. To nam się zupełnie nie podoba. Trudno, żeby
się podobało, pomyślała Hillary.
„Słoneczne Skry" to damskie perfumy i na męskiej ręce
nie mogą się właściwie zaprezentować.
Niedługo potem Paul zręcznie zapakował wszystkie
sprawunki i pożegnał obie kobiety wesołym „zapraszamy
ponownie".
Ciszę, jaka zapadła, pierwsza przerwała Hillary:
- Zapomniałeś dodać: „Życzę miłego dnia". W kącikach
ust Paula pojawił się uśmieszek.
- Może się mylę, ale zdaje się, że jesteś na mnie zła?
- Jeszcze nie wiem. Gdzie jest Natasha?
- Ktoś tam urządza wyprzedaż.
- A ona tak po prostu wyszła?
Tego było już za wiele, nawet jeśli chodzi o Natashę.
- Powiedziała, że po południu nie macie wielkiego ruchu.
Obiecałem, że mogę popilnować sklepu, jeśli chce zrobić
zakupy - powiedział Paul wzruszając ramionami i uśmiechnął
się.
Hillary zmarszczyła brwi. Wszystko wskazywało na to, że
Paul St. Steven nie traktuje poważnie ani jej, ani
„Scentsations".
- Wiem - zauważył Paul - złościsz się na mnie, ponieważ
klientki nie potraktowały cię jak na właścicielkę sklepu
przystało. A co miały zrobić, zasalutować?
- Przestań odzywać się do mnie takim protekcjonalnym
tonem - odpowiedziała Hillary.
- Nigdy bym sobie na to nie pozwolił.
- Ale pozwalasz sobie na mieszanie się w sprawy mojego
sklepu.
Tym razem w jego głosie nie było ani krzty humoru.
- Przesadzasz, nic takiego się nie stało. Nie pierwszy raz
występuję jako sprzedawca.
- Nie o to chodzi. Natasha jest moim pracownikiem, a ty
nie jesteś.
Po jego minie poznała, że wcale nie chciałby być jej
pracownikiem.
- Nie zwolnisz jej chyba z tego powodu?
- Nie twój interes.
Hillary niemal usłyszała, jak zazgrzytał zębami.
- Nie musisz karać jej tylko dlatego, że jesteś zła na mnie.
- A gdybym to ja weszła do jednego z butików „St.
Etienne" i powiedziała sprzedawcom, że mogą sobie zrobić
przerwę, to jak byś zareagował? - spytała Hillary zimno.
Z zadowoleniem zauważyła, że się zarumienił.
- Nie mam zamiaru zwalniać Natashy. Jest świetną
sprzedawczynią. Ludzie chętnie u niej kupują. Ale ponieważ
jest młoda, popełnia błędy. Takie jak dzisiaj.
- Czy skończyłaś już? - spytał Paul spokojnym tonem,
który jednak wskazywał, że chyba nieco przeholowała.
W tej samej chwili do sklepu wpadła jak burza Natasha.
- Zobaczcie, co kupiłam w „Toodle Lou"! - zawołała,
prezentując im purpurowy zamszowy żakiet.
Z podziwem spoglądała na swój łup i dopiero po chwili
zdała sobie sprawę z milczenia Hillary.
- Och - zwróciła się do Paula. - Mówiłeś, że Hillary nie
będzie miała nic przeciwko temu.
- Myliłem się.
- No cóż, ona nigdy długo się nie gniewa - powiedziała
Natasha.
- Skoro Natasha już wróciła, mogę przedstawić ci wyniki
swojej pracy - stwierdziła Hillary oficjalnym tonem.
Paul wyciągnął rękę i delikatnie dotknął Hillary.
- Przepraszam, nie miałem racji - powiedział
- Wiem, że chciałeś jak najlepiej.
- Zgadza się.
Hillary rozchmurzyła się nieco:
- To nie tylko twoja wina. To Natasha sprzedała ci ten
pomysł, a sprzedawać to ona potrafi!
- Nie wiem, czy powinienem czuć się z tego powodu
lepiej, czy nie - mruknął Paul.
- Te perfumy sprawią, że od razu poczujesz się lepiej.
Hillary miała nadzieję, że i jej samej poprawią humor. A także
przypomną jej i Paulowi, iż łączą ich sprawy zawodowe.
- Masz tu cztery wersje perfum „Dominique". Tę tutaj -
powiedziała wskazując jedną z fiolek - uważam za najlepszą,
ale nie byłam w stanie idealnie ich skopiować. Nawet
dysponując chromatogramem. Musisz więc sam zadecydować,
które wybierzesz.
Hillary wyszła z pokoju, tak by Paul mógł w spokoju
zapoznać się z wynikami jej pracy. W gruncie rzeczy była z
nich bardzo dumna. Tylko znawca mógłby odróżnić kopię od
oryginału. Ludzie kupują kopie, ponieważ są tańsze od
oryginałów. Ale tańsze olejki pachną nieco inaczej. Tym
razem nie oszczędzała więc na cennych olejkach
zapachowych.
Perfumy te powinny otrzymać eleganckie i wyróżniające
się opakowanie oraz flakon, który byłby dziełem samym w
sobie. Jeśli dodać do tego koszty marketingu, reklamy i opłaty
licencyjne, łatwo się domyślić, że klient zapłaci co najmniej
dwieście dolarów za uncję. Prawie połowa z tego to czysty
zysk.
Hillary westchnęła, marząc w duchu, by mogła być u
„Dominique" członkiem zespołu lansującego te perfumy.
Ciekawe, czy nadali im już jakąś nazwę?
Paul stanął w drzwiach, trzymając w dłoni jedną z fiolek.
- Nie opisałaś tych tutaj.
- Nie ma takiej potrzeby. To te wybrałeś? - spytała. - Ja
też uważam, że te są najlepsze. Nie mają wprawdzie tak
trwałego zapachu, jak bym chciała, ale poprawię to, dodając
mocniejsze koncentraty olejków.
- Jak ty to robisz? I to tak szybko?
- Jak kopiuję perfumy? - Hillary uśmiechnęła się w
sposób wskazujący na to, że nie po raz pierwszy odpowiada na
to pytanie. - To tak jak z dyrygowaniem orkiestrą. Zaczynasz
od melodii. Nie jest obojętne, czy grasz ją na rogu, czy na
trąbce. Każdy instrument wnosi do melodii swój własny
rezonans. Podobnie jest z perfumami. Mogę odtworzyć zapach
na wiele sposobów. Sztuką jest znalezienie właściwego, tego,
którym posłużył się twórca perfum. Naturalny czy
syntetyczny? A może trochę jednego i drugiego?
Hillary prześlizgnęła się w wąskim przejściu obok Paula i
wzięła do ręki oryginalne perfumy „Dominique".
- Tutaj musiano użyć dość starej receptury. Wielu ze
składników rzadko się już dziś używa lub zastępuje ich
chemicznymi odpowiednikami. Tu natomiast prawie nie ma
syntetyków.
- Zostały opracowane przed drugą wojną światową.
Hilary wyczuła napięcie w jego głosie i zmieniła temat.
- Pozwól, że pokażę ci flakon. - Wymyśliłam go wspólnie
z artystą szklarzem. To oryginalna butelka, choć perfumy będą
tylko kopią.
Zauważyła, że uwagę Paula natychmiast przykuło
zamknięcie w postaci białej róży, znaku firmowego „St.
Etienne".
- Przepiękna! - powiedział zwracając się do Hillary. -
Nawet my nie mamy tak pięknych flakonów. A powinniśmy.
Hillary zadrżała na samą myśl o tym.
- Może lepiej nie. Szyjka butelki jest bardzo słaba i gdyby
ktoś za mocno wcisnął korek, prawdopodobnie pęknie. -
Mówiąc to przyglądała się Paulowi, ciekawa, jak zareaguje. -
Pozostałaby tylko kupa szkła i szklana róża.
Z chwilą, gdy Paul pojął znaczenie jej ostrzeżenia,
szelmowski uśmiech zagościł na jego twarzy.
- Jesteś świetna, Hillary - powiedział z błyskiem w oku. -
Jesteś wręcz rozkoszna. Dobrze by nam się razem pracowało.
- Cały czas ci to mówię. Jedno twoje słowo, a „Słoneczne
Skry" i „Księżycowe Cienie" staną się najnowszymi
perfumami „St. Etienne" - powiedziała Hillary i wstrzymała
oddech.
Paul pokręcił głową.
- Nie, Hillary, nie twoje perfumy.
- Czyżbyś więc oferował mi pracę? - spytała żartobliwie,
kryjąc rozczarowanie.
Paul przyjrzał jej się bacznie.
- A chciałabyś? Moglibyśmy zrezygnować z seminarium,
a ty odbyłabyś praktykę w „St. Etienne".
Hillary nie wiedziała, co odpowiedzieć.
- Ja... ja nie potrafiłabym chyba zrezygnować z
„Scentsations".
- Ale... „St. Etienne"... - zaczął Paul.
Taak, „St. Etienne" - pomyślała Hillary. Według Caroline,
firma znajdowała się na równi pochyłej. Nawet Melody
przyznawała, że jest to całkiem możliwe. Powiedzmy, że
przyjęłaby tę pracę. Ciekawe, ile byliby w stanie jej zapłacić?
- Mój sklep zapewnia mi całkiem niezłe utrzymanie -
napomknęła mimochodem.
- Sama wiesz, że w życiu liczą się nie tylko pieniądze.
Kryształowa reputacja jest cenniejsza od złota. - Paul zaśmiał
się cicho z tej gry słów, nie przypuszczając, że nieświadomie
potwierdził podejrzenia Hillary.
- Z czegoś jednak trzeba żyć.
Paul popatrzył na nią lekko zdziwiony.
- Przecież dojrzałaś do podjęcia nowego wyzwania. Czuję
to. Chcesz wreszcie wyrobić sobie nazwisko.
- Tak - zgodziła się Hillary. - Tylko czy ktokolwiek w
„St. Etienne" wziąłby to pod uwagę? Czy też oczekiwano by
ode mnie, że będę kopiować wasz styl?
- Kreatorzy perfum z całego świata ubiegają się o
możliwość pracy w laboratoriach „St. Etienne" - zaprotestował
Paul z dumą w głosie.
Hillary odstawiła zamykany białą różą flakon.
- Czy kiedykolwiek wylansowaliście już perfumy jednego
z nich, czy wyłącznie te, które opracował wasz nadworny
kreator perfum?
- „St. Etienne" stawia wysokie wymagania - obruszył się
Paul.
- Tak wysokie, że jak dotychczas, mógł im sprostać
jedynie słynny Maurice St. Etienne.
Paul z trudem powstrzymywał swój gniew.
- Być może... być może nie powinniśmy jednak razem
pracować. To nie był najlepszy pomysł - dodał już nieco
łagodniejszym tonem.
Co za egotyzm! - pomyślała Hillary. On naprawdę chyba
uważał, że robi jej ogromną przysługę, proponując pracę u
siebie i rzucenie dobrze prosperującego interesu.
- A ja uważam, że dobrze by nam się pracowało. Tyle że
może nie w „St. Etienne". Dziś po południu byłeś świetnym
sprzedawcą, a „Scentsations" będzie potrzebowało pomocy w
okresie Świąt. Jeśli tylko chcesz, masz tę robotę.
Paul uniósł gniewnie głowę.
- Świadomie mnie obraziłaś! Wystarczyło tylko
powiedzieć, że nie chcesz pracować dla „St. Etienne".
- Obraziłam cię nie bardziej niż ty mnie - podniesionym
głosem odpaliła Hillary.
-
Bądź co bądź jestem
współwłaścicielką własnej firmy!
- Podobnie jak ja!
Zabrzmiało to tak, jakby był więcej niż wiceprezesem.
Hillary ściszyła głos.
- Co masz na myśli?
- Moje prawdziwe nazwisko brzmi St. Etienne.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Hillary zaniemówiła. Otworzyła usta, żeby coś
powiedzieć, ale zmieniła zdanie. Aż za dobrze zdawała sobie
sprawę, że musi przypominać Paulowi rybę łapiącą powietrze.
Paul wzruszył przepraszająco ramionami, uśmiechając się
łobuzersko.
- Wiesz, większość ludzi kojarzy moje nazwisko.
- Ale mówiłeś przecież, że nazywasz się Paul St... -
Hillary odzyskała głos, ale znów się zacięła.
- St. Steven. Tak, wiem.
Westchnął, podprowadził Hillary do stołu, przy którym
pracowała, i odsunął krzesło. Pomógł jej usiąść.
- Kiedy byłem chłopcem i mieszkałem w Stanach
Zjednoczonych, używałem angielskiej wersji mojego
nazwiska.
- Wiem, że Steven to po francusku Etienne. Po prostu
myślałam, że gdybyś był członkiem rodziny, używałbyś
nazwiska Etienne. Nic dziwnego, że uważasz mnie za
trzpiotkę.
Paul roześmiał się.
- Uważam, że jesteś urocza i pełna życia.
A także bezgranicznie naiwna i prowincjonalna, dodała w
duchu Hillary.
- Trzeba było mi powiedzieć!
- A jak byś zareagowała, dowiedziawszy się, że jestem
wnukiem Maurice'a St. Etienne?
Hillary znowu odebrało mowę. Nagle jęknęła i ukryła
twarz w dłoniach.
- Moje seminarium! - wykrztusiła zduszonym głosem. -
Mogłam mieć wnuka Maurice'a St. Etienne na swoim
seminarium, a ja je odwołałam! Nie mogę w to uwierzyć...
Przecież seminarium mogło... - urwała.
- Hillary?
Poczuła jego ciepłą dłoń na ramieniu.
- Dobrze. Już w porządku. Nie widziałeś jeszcze nigdy
kogoś, kto użalałby się nad sobą tak jak ja?
- W każdym razie nie z takim przejęciem. Podniosła
głowę i zobaczyła uśmiechniętą twarz Paula.
- Obiecuję, że przyjadę na twoje seminarium.
- Będę cię trzymać za słowo - oświadczyła Hilary.
- Przebaczyłaś mi więc?
- Nie mam ci co wybaczać. To ja byłam głupia. - Jęknęła
znowu.
-
Nie
mogę
uwierzyć,
że
rzeczywiście
zaproponowałam ci pracę!
- Może będzie mi potrzebna. „Dominique", pomyślała
Hillary. Czyżby chcieli go wyrolować?
- Chodzi o fuzję? Paul skinął głową.
- Widzisz... nie podoba mi się sposób, w jaki
„Dominique" prowadzi interesy. - Uśmiechnął się do siebie. - I
raczej nie kryłem się ze swoimi poglądami.
Hillary spytała niepewnie:
- Poczta pantoflowa niesie, że „St. Etienne" ma kłopoty.
Czy to prawda?
- Przesada.
- Czyżby?
- No, może trochę.
- Myślałam, że jesteśmy... - zawahała się na moment,
szukając odpowiedniego określenia
-
...że jesteśmy
przyjaciółmi. Chcę, byś opowiedział mi o „St. Etienne".
Paul spojrzał na nią z uśmiechem.
- Zazwyczaj, gdy kobieta pyta mnie o „St. Etienne",
interesują ją kreacje, projekty, stosunki panujące w barwnym
świecie mody. Ty natomiast chcesz wiedzieć wszystko na
temat zarządzania wielką korporacją, podejmowania decyzji
handlowych. Członków mojej własnej rodziny interesuje tylko
ich kwartalne uposażenie. Nie są jednak na tyle
zainteresowani firma, by reinwestować te pieniądze w
przedsiębiorstwo.
- A co sądzi twój dziadek na temat tego braku
zainteresowania firmą ze strony rodziny?
- Nie wie o tym, i mam zamiar dopilnować, by nigdy się
nie dowiedział.
Hillary nie podobało się, że spoglądał na nią jak na małe
dziecko.
- Mam dwadzieścia dziewięć lat - powiedziała nagle.
- Dlaczego mi to mówisz?
- Wiem, jestem niska i młodo wyglądam. Natura
poskąpiła mi wprawdzie wzrostu, ale nie jestem już
dzieckiem.
- Przyjmij jeszcze raz moje przeprosiny - powiedział Paul
skruszony.
Hillary rozparła się wygodnie w krześle i przyjrzała mu
uważnie.
- Meksykańskie jedzenie - powiedziała nagle.
- Dużo taniego meksykańskiego jedzenia.
- Czy rozmawiamy może o kolacji? - spytał zaskoczony
Paul.
Hillary roześmiała się i ściągnęła go ze stołka.
- Gdy jestem w kiepskim nastroju, objadam się czekoladą
albo meksykańskim jedzeniem. Wyglądasz na takiego, który
woli jedzenie u Meksykanina.
- Ale ty mówiłaś coś o tanim jedzeniu. Hillary skinęła
głową.
- Dużo taniego jedzenia.
- Hillary... - urwał, jakby brakowało mu słów.
- Ja bynajmniej jeszcze nie zbankrutowałem.
- No i dobrze. Poczekaj, aż otrzymasz rachunek za
perfumy. - No, chodź już. Spodoba ci się.
- Ale nie będziemy znowu jedli w oknie wystawowym? -
spytał, gdy znaleźli się w barze.
- Nie. I gwarantuję ci, że nie znajdzie nas tu również
Dominique. Pamiętaj tylko, że masz stale potakiwać, a
naładują ci pełny talerz - pouczyła Paula.
- A jeśli nie będę chciał pełnego talerza? - Paul nie bardzo
dowierzał dziewczynie.
- Podczas pierwszej wizyty nie wymigasz się od tego -
poinformowała Hillary, ustawiając się w kolejce do bufetu.
- Chili relleno? - spytał kelner, podczas gdy Hillary
śmiejąc się wręczała Paulowi plastikową tacę i owinięte
serwetą sztućce.
- Co takiego?
Paul pochylił się, by lepiej przyjrzeć się zawartości
patelni.
- To smażona, nadziewana serem papryka - wyjaśniła
Hillary.
- Relleno? - powtórzył niecierpliwie kelner.
- Powiedz, że tak, Paul. Spójrz, jaka kolejka utworzyła się
za nami.
Paul uśmiechnął się i skinął głową.
- Proszę po prostu nałożyć nam wszystkiego po trochu -
powiedziała Hillary, po czym tylko przyglądali się, jak ich
talerze fruwają z rąk do rąk, zapełniając się pieczoną fasolą,
ryżem, sosem z homara, czterema rodzajami pikantnych
naleśników, plackami...
Paul popatrzył nieufnie na swoją tacę.
- Czy jadłaś to już kiedyś?
- Tak i wyszło mi to tylko na zdrowie - odpowiedziała
pogodnie.
Paul okazał się wielkim entuzjastą meksykańskiej kuchni.
- Nawet ja nigdy dotąd nie zjadłam tu sześciu sopaipillas
na raz - powiedziała Hillary z podziwem.
Paul oblizał miód z palców i zapalił stojącą na stole
lampkę w kształcie sombrera. Był to sygnał dla uśmiechniętej
kelnerki, iż powinna ponownie napełnić plastikowy koszyczek
gorącymi ciasteczkami. Hillary pokręciła głową i roześmiała
się.
- Będziesz tego jeszcze żałował.
- Będę się o to martwił jutro - odparł Paul. nalewając
miód we wgłębienie ciastka. - O czym mam teraz zacząć
śpiewać w ramach rewanżu?
- Nie byłeś dotąd zbyt rozmowny. Paul zachichotał.
- Już wcześniej chodziło mi po głowie, by się tobie
zwierzyć. Może to zresztą jeszcze zrobię. Nasza... nasza
przyjaźń rozwinęła się dość szybko. Ja... nie mam zbyt wiele
czasu dla przyjaciół...
- Dla przyjaciół czy przyjaciółek?
- Wiele kobiet zaliczam do swoich przyjaciół - powiedział
Paul, unosząc lekko brwi. - Czyżby zazdrosna? - zaśmiał się.
- Przyjaciele nie czynią sobie takich uwag
- Jeszcze nie zdecydowałem się, czy chcę, byś była tylko
moim przyjacielem, czy też kimś więcej.
- Daj spokój, Paul. Mamy lata dziewięćdziesiąte. Można
być i jednym, i drugim.
Paul uśmiechnął się tylko. Dopiero wtedy dotarło do
Hillary, co powiedziała. Za wszelką cenę starała się nie
zarumienić. Paul wyciągnął rękę przez stół, ujął jej dłoń i
złożył na niej delikatny pocałunek.
Hillary wiedziała, że to tylko gra, ale w żaden sposób nie
potrafiła przekonać o tym swego serca, które nagle zaczęło bić
jak oszalałe. Gdyby ona i Paul stali się dla siebie więcej niż
przyjaciółmi, co stałoby się po jego powrocie do Francji? Nie.
Nie ma mowy. Musiałaby chyba postradać zmysły.
- Nie nabierzesz mnie. Wiem, że zapchałeś się ciastkami.
Paul popatrzył na nią z rozgoryczeniem.
- Wypełniają tylko miejsce po moim skurczonym ego. -
Puścił jej rękę. - Powrócimy do tego kiedy indziej. A tak
całkiem na serio, to uważam, że kobiety powinny przyjaźnić
się ze swoimi kochankami, ale nie powinny być kochankami
swoich przyjaciół. Oboje powinni też unikać robienia
wspólnych interesów.
- A więc żadnych figli, jeśli będziemy z sobą pracować? -
spytała żartobliwie, zarazem zafascynowana i onieśmielona
jego wywodami na temat wzajemnych stosunków.
- Dla ciebie skłonny jestem zrobić wyjątek.
Ale Hillary wiedziała, że nic takiego nie zrobi. Miał na
myśli tylko to, że nie będą ze sobą współpracowali.
- Szkoda, że nie poznałem cię dawniej - oświadczył
impulsywnie.
- Nie byłam tym, kim jestem dzisiaj.
- A ja byłem - powiedział zamyślony.
- Nie jesteś aż taki stary.
- Mam trzydzieści osiem lat. - Pokręcił głową. - Nikt poza
mną w rodzinie, z wyjątkiem dziadka, nie miał zdolności,
wykształcenia ani chęci do tej pracy. „St. Etienne" należy do
rodziny i zawsze zapewniała jej utrzymanie. Ale rodzina
powoli rozrastała się i w końcu stała się, przykro o tym
mówić, zachłanna. Potrafią tylko brać, nie dając nic w zamian.
A wydatki wciąż rosną. Musimy przeprowadzić potężne
zmiany w zarządzaniu.
- Dlaczego więc tego nie robisz?
- Ze względu na dziadka. To by go zabiło.
- Więc pozwoliłby umrzeć jednemu z najsłynniejszych
domów mody, nie wyrażając zgody na pójście z duchem
czasu?
- On nie wie, że firma kona! - powiedział Paul z bólem w
głosie. - I nigdy nie powinien się dowiedzieć.
Czyżby dziadek Paula nie miał naprawdę pojęcia o tym,
co dzieje się z jego firmą? Hillary nie znała wprawdzie
Maurice'a St. Etienne, ale była więcej niż pewna, że na pewno
coś podejrzewa. Paul nie pozwolił jej dokończyć.
- W gruncie rzeczy musieliśmy się już nieco
przystosować. W miarę starzenia się naszej stałej klienteli
zaczęliśmy projektować więcej kreacji wieczorowych i mocno
drapowanych sukni, by ukryć... - mówiąc to gestykulował
rękami, starając się wyrazić to, czego nie chciał powiedzieć
mało pochlebnymi słowami.
Hillary nie była aż tak taktowna.
- Masz na myśli sflaczałe mięśnie i obwisłe biusty. Paul
jęknął i spojrzał na nią ponuro.
- Tak. Zaczęliśmy też szyć z cięższych materiałów z
myślą o marznących starszych ludziach. Projektujemy również
tkaniny dla domu. Choć niechętnie się do tego przyznajemy,
wiele narzut i zasłon wzięło swój początek w pracowniach
„St. Etienne".
- A więc potraficie się jednak przestawić. Paul
potwierdził.
- Mógłbyś wreszcie zacząć ubiegać się o młodszą
klientelę. Dzisiejsza młodzież sięgnie po wasze kreacje może
za jakieś dwadzieścia lat.
- Tak, wiem o tym - odparł Paul.
- Mam jeszcze kilka pytań - powiedziała Hillary.
- Pytań? Powiedziałem ci już i tak więcej niż... - urwał i
po chwili wolno dodał - niż komukolwiek innemu.
- To dlatego że nie nawykłeś do obcowania z bezczelnymi
Amerykankami.
- Hillary, jestem tylko pół - Francuzem.
- A która to połowa?
- Ze strony ojca.
- Zgadza się. Mówiłeś przecież, że mieszkałeś z matką.
Ile miałeś lat, gdy zmarł twój ojciec?
- On wcale nie umarł.
- To dlaczego to nie on kieruje waszą firmą? Paul spojrzał
na nią i westchnął.
- Subtelność nie jest, zdaje się, twoją mocną stroną?
- To tylko strata czasu.
- A więc dobrze. Moi rodzice pobrali się, mimo że obie
rodziny były temu przeciwne, w bardzo młodym wieku. Po
prostu byłem już w drodze. Nie upłynęły nawet dwa lata i
rozstali się. Gdy urodziłem się, matka miała siedemnaście, a
ojciec dziewiętnaście lat. Dziś jest... staroświeckim
playboyem. Dba tylko o własne przyjemności. Rzadko go
widuję.
- To właściwie twój dziadek jest bardziej twoim ojcem,
prawda? - spytała Hillary otwierając drzwi samochodu.
- Nie tak trudno było to zgadnąć - uśmiechnął się Paul. -
Tak, moja matka wręcz zmuszała mnie, bym każde wakacje
spędzał z ludźmi ojca, jak to nazywała. Nienawidziłem tych
wizyt.
- W rezultacie jednak mieszkasz we Francji. Paul
usadowił się na fotelu samochodu tak, że mógł patrzeć na
Hillary.
- Mówię ci to wszystko po to, byś lepiej rozumiała,
dlaczego podejmuję w interesach takie, a nie inne decyzje. Nie
chcę litości czy przejawów sympatii, tylko zrozumienia. Moje
dzieciństwo to istna fabuła z bardzo kiepskiego filmu -
powiedział, śmiejąc się. - Na początku przywoziła mnie do
Francji matka. Później musiałem sam sobie dawać radę. Nigdy
nie wiedziałem, kto i kiedy odbierze mnie z lotniska. Mojego
ojca nigdy tam nie było. - Ponownie roześmiał się. - Jak na
ironię, moje amerykańskie przyrodnie rodzeństwo miało mi za
złe te europejskie „wakacje". A propos, wspominałem ci już,
że podczas jednego z moich pobytów w Europie moja matka
wyszła ponownie za mąż?
- Nie, nie wspominałeś.
- Nie wróciłem wówczas nawet do tego samego miasta.
To wtedy zacząłem używać nazwiska St. Steven.
- Czułeś się jak ktoś, kto nie ma własnego katu.
- Tak było, póki nie zawędrowałem do laboratorium i nie
znalazłem tam mojego dziadka. Zbliżyliśmy się do siebie.
Opowiadał mi o czasach, gdy walczył we francuskim ruchu
oporu. Widzisz, dziadek jest dumny z tego, co sam osiągnął.
Przedsiębiorstwo podczas wojny ledwie nie zbankrutowało.
Zaopatrzenie, którego potrzebowaliśmy, nie przenikało przez
blokady. On sam jeden postawił „St. Etienne" znów na nogi.
- Poczekaj. Wydawało mi się, że jest kreatorem perfum.
Upłynęło kilka długich jak wieczność sekund, zanim Paul
odpowiedział:
- Był ranny podczas wojny. Dostał w głowę. Nie chce na
ten temat mówić, ale przeszedł kilka operacji i od tamtej pory
nie rozróżnia niektórych zapachów.
A więc legendarny kreator perfum „St. Etienne" nie
istnieje? Hillary wolno pokiwała głową, podczas gdy w jej
głowie wrzało.
- Słyszałam o tym. To anosmia, utrata powonienia.
- Dziadek do niczego się nie przyznaje i nie pozwala nam
na zatrudnienie nowego perfumerzysty - nawet w charakterze
swojego asystenta.
- Więc to dlatego nie słychać nic o nowych perfumach
„St. Etienne"!
Hillary wiedziała, że Paul właśnie powierzył jej
informacje, które byłyby niezwykle cenne dla konkurencji.
Szczególnie dla „Dominique". Ufał jej. Czuła się zaszczycona
i nareszcie dowartościowana. Postanowiła nie zawieść jego
zaufania. Nagle coś zaczęło jej świtać w głowie.
- Stypendium. Chciałeś znaleźć podczas seminarium
kogoś, kogo twój dziadek mógłby wyszkolić na swego
następcę. W ten sposób nigdy nie musiałby się przyznawać do
swojej niedyspozycji, a ty mógłbyś lansować perfumy, nie
raniąc jego uczuć.
- A .,St. Etienne" zyskałaby ponownie rozgłos.
- Ale przecież nowy asystent prędzej czy później
dowiedziałby się...
- Niekoniecznie. Dziadek bardzo dobrze się z tym kryje.
Przez całe lata udawało mu się nabierać nawet mnie.
- Nie jesteś fachowcem w branży perfumeryjnej -
zauważyła Hillary.
- Ale inni są. Jeśli nawet ktoś się domyślał, to nie pisnął o
tym ani słówkiem.
- Czy zamówienie u mnie kopii perfum „Dominique" to
był sprawdzian?
- Tak - odparł Paul i zamilkł.
Teraz jednak Hillary potrafiła sobie dośpiewać resztę.
- Miałeś nadzieję, że u „Dominique" uwierzą, iż twój
dziadek odnalazł kopię receptury?
Nie od razu zwróciła uwagę na ciszę, jaka zapanowała.
Paul przez chwilę przyglądał się jej, po czym utkwił wzrok
przed siebie.
Hillary wyłączyła stacyjkę.
- Chcesz, żeby myśleli, że twój dziadek sam przygotował
te perfumy?
- A miałabyś coś przeciwko temu?
- Chyba żartujesz? Żeby ktoś wziął mnie za Maurice'a St.
Etienne? Pochlebiasz mi, ale nie liczyłabym za bardzo na to.
Paul uśmiechnął się.
- Ale „Dominique" nie miałaby i tak pewności, czy mimo
wszystko nie dysponujemy recepturą.
- Wiesz - powiedziała Hillary, głośno myśląc.
- Właściwie chciałam tylko zrobić „Dominique" na złość.
Ale jeśli flakon się rozbije, ciężko im będzie przeprowadzić
chemiczną analizę perfum i sprawdzić, na ile byłam bliska
prawdy.
W padającym ze strony hotelu świetle neonów Hillary
dostrzegła biel zębów Paula, odsłoniętych w szerokim
uśmiechu.
- Wiem. Wiem też, że jesteś naprawdę dobra. Mój
dziadek mógłby sprawić, że stałabyś się wielka.
Hillary wstrzymała oddech. Była to kusząca propozycja.
Pracować z legendarnym kreatorem perfum, choć nie był już
dzisiaj tym, kim dawniej. Mogłaby zamieszkać we Francji.
Być blisko Paula. Z drugiej strony...
- Nie chcę być kolejnym Maurice'em St. Etienne. Chcę
być Hillary Simpson.
- Rozumiem - powiedział Paul, choć ton głosu raczej
wskazywał, że wcale tak nie jest.
- Ale jestem przekonana, że wiele osób dałoby się zabić,
by móc pracować z twoim dziadkiem. Znajdziemy wspólnie
osobę, o jaką ci chodzi.
Paul odwrócił się do niej.
- Myślisz o seminarium?
- Tak! Jeśli wspólnie się za to weźmiemy, możemy
przygotować je w ciągu kilku miesięcy. A ty zyskasz jeszcze
wcześniej rozgłos!
- Jeszcze chwila, a uwierzę, że jest to możliwe...
- Możesz zostać w Houston na trochę dłużej?
- Mówisz poważnie!? - powiedział Paul.
- A o co się założysz?
Paul przyjrzał się jej przez chwilę, po czym pochylił się i
pocałował ją.
Był to zdecydowanie pocałunek eksperta. Ciepłe, miękkie
usta Paula badały i odkrywały wargi Hillary.
Ręka Hillary powędrowała do jego twarzy, wyczuwając
ciepło policzka i lekką szorstkość wieczornego zarostu.
Ktoś włączył światła reflektorów i Paul gwałtownie
odsunął się od niej. Hillary, zaskoczona, musiała przyznać
sama przed sobą, że wcale nie chciała, by to się tak szybko
skończyło. Każda cząstka jej ciała, rozbudzona już przy
pierwszym dotyku jego ust, wołała o więcej, żądała nowych
pocałunków.
- Jesteś zupełnie niepodobna do kobiet, które dotychczas
znałem - szepnął Paul, zanim ponownie zawładnął jej ustami.
On również nie był podobny do żadnego z mężczyzn,
jakich znała. Nie umywali się do niego. A Paul pragnął jej.
Żył w świecie pięknych, zmysłowych kobiet, ale to ją, Hillary
Simpson, trzymał w swych ramionach.
Przynajmniej na razie.
Hillary wolała nie myśleć o tym: chciała tylko przeżywać
tę chwilę jak najdłużej.
Paul gładził jej twarz swymi dłońmi, delikatnie masował
palcami kark, pieścił wargami jej gorące, wilgotne usta...
Hillary drżała z podniecenia. Jaka szkoda, że siedzą w
małym samochodzie przed samym wejściem do hotelu. Na
oczach odźwiernego, boyów hotelowych i kierowców limuzyn
przywożących gości z lotniska.
Paul uniósł głowę by przyjrzeć się jej i, wciąż głaszcząc ją
po szyi i bawiąc się kosmykami jej włosów, spytał:
- Coś nie tak?
Hillary wzięła głęboki oddech, zanim odpowiedziała:
- A co z twoją teorią na temat stosunków w pracy?
Przyglądając jej się bacznie, Paul nie przestawał pieścić jej
szyi.
- Mówiłem ci już przecież - dla ciebie gotów jestem
zrobić wyjątek.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Paul zalecał się do Hillary. Trudno byłoby to inaczej
nazwać. Nie miało to nic wspólnego z tradycyjnymi
amerykańskimi randkami, jakie znała. Paul posługiwał się całą
gamą środków wyrazu z arsenału całkiem innego pokolenia.
Choć była z tego zadowolona, nie bardzo wiedziała, co o tym
myśleć. Czy naprawdę zalecał się do niej, czy tylko robił to
dla zabawy?
Przez cały następny tydzień zajęci byli planowaniem
seminarium. W przeciwieństwie do Paula, Hillary nie potrafiła
jednak skoncentrować się wyłącznie na pracy. Na przykład
teraz przyglądała się Paulowi, jak rozmawiał przez telefon,
zamiast zająć się układaniem tekstu do broszur.
- Jeśli otrzymamy potwierdzenie ze strony „International
Oils and Essences" - mówił do słuchawki - dyrekcja centrum
handlowego da nam zgodę na trzydniową wystawę.
Mrugnął do Hillary i podniósł kciuk do góry.
Odpowiedziała takim samym gestem. Paul podejmował dużo
większe ryzyko niż ona. Był świetnym organizatorem, a
wystawa była jego pomysłem.
- Trzy narożne stoiska? Hillary wstrzymała oddech.
- Nie wiem... Zaraz sprawdzę w wykazie - mówił
tymczasem Paul do rozmówcy, wyciągając rękę po ostatnie
wydanie „Cosmopolitan". Zaczął szeleścić kartkami tuż przy
słuchawce.
Hillary zamknęła oczy. Paul blefował. Nie było żadnych
planów i wykazów. Jak dotąd nikt jeszcze nie dokonał
rezerwacji.
- Wie pan, co mogę zrobić? Mogę przesunąć nieco "Far
Eastern Importers". Dostaniecie dwa przeznaczone dla nich
miejsca. Będziecie mieli razem sześć stoisk w narożniku. Ale
musicie się natychmiast decydować! Hillary usłyszała, jak
Paul strzelił palcami i otworzyła oczy. Szeroko uśmiechał się
do słuchawki.
- Świetnie. W takim razie czekam na posłańca. Odwiesił
słuchawkę.
- Potwierdzili. Hillary odetchnęła.
- A gdyby nie potwierdzili?
Paul rozpostarł ramiona, a Hillary podeszła do niego.
Posadził ją sobie na kolanach.
- Wtedy zadzwoniłbym do kogoś innego.
- Jesteś niesamowity.
- Wiem o tym - powiedział przyciągając ją do siebie, by ją
pocałować.
Błogie ciepło ogarnęło Hillary od stóp do głów. Zbyt
prędko Paul zsunął ją ze swych kolan.
- Wstawaj. Muszę zadzwonić do „Far Eastern" i
powiedzieć im, że jeśli się pośpieszą, mogą dostać stoiska tuż
obok „International Oils". Wtedy możemy pójść na lunch, by
to uczcić.
- Hillary! - wykrzyknął po chwili. - „Far Eastern"
potwierdzili. Przesuńmy może nasz lunch. Chcę kuć żelazo,
póki gorące.
- Dobrze. Zamówię kanapki - zaproponowała Hillary, ale
Paul był już zajęty wykręcaniem kolejnego numeru telefonu.
- Zrobione - oświadczył po skończonej rozmowie. - Przed
chwilą rozdysponowałem ostatnie miejsca w pobliżu fontanny.
Dyrekcja zgodziła się nawet przesunąć wystawę rzemiosła
wiejskiego na późniejszy termin, byśmy mogli odbyć nasze
seminarium.
- Wprost nie mogę w to uwierzyć - powiedziała Hillary z
podziwem. - Zajęło ci to tylko jeden dzień. Ja w zeszłym roku
wisiałam na telefonie całymi tygodniami i nic nie osiągnęłam.
Ludzie z Promenady nawet nie pofatygowali się, żeby
oddzwonić.
- Zazdrosna?
- Uhm. Chciałabym, żeby kiedyś moje nazwisko
otwierało przede mną każde drzwi.
Uśmiech Paula przygasł nieco.
- Gorzej, gdy twoje nazwisko powoduje, że wszystkie
drzwi zatrzaskują ci się przed nosem.
Hillary przypomniała sobie jego spotkanie z dyrekcją
Pavilionu. Ciekawe, czy to miał na myśli.
- Ale na dzisiaj wystarczy. Odkryłem takie wspaniałe
miejsce, gdzie...
Hillary ucieszyła się. W jaki sposób Paul wynajdywał te
urocze restauracyjki? Skąd miał w ogóle czas, by je
wynajdywać?
Codziennie pod koniec dnia, po długich godzinach pracy,
Paul wysyłał ją do domu, by odpoczęła i przebrała się.
Następnie przyjeżdżał po nią swym małym, eleganckim
samochodem, który wynajął na czas pobytu w Houston.
Po kolacji, za każdym razem zapraszała go do siebie.
Zawsze odmawiał, całując ją przy tym na dobranoc tak, że
godzinami nie mogła zasnąć.
Tego wieczora Hillary postanowiła skończyć z
grzecznymi pożegnaniami. Jak długo może trwać ta
ciuciubabka? Gdy Paul, jak zazwyczaj, odprowadził ją pod
drzwi jej mieszkania, czuła, jak trzęsą się pod nią kolana.
Drżącą ręką usiłowała włożyć klucz do zamka, póki Paul nie
wyjął go jej z rąk i sam nie otworzył drzwi.
Wówczas Hillary złapała go za rękę i prawie siłą
wciągnęła do środka.
- Hej! - zawołał, z trudem łapiąc równowagę. - Czy to
próba uwiedzenia?
- Mam taką nadzieje - szepnęła Hillary, sama zdumiona
własną śmiałością
- A więc dobrze powiedział Paul, po czym wziął ją na
ręce i zaniósł przez zaciemniony pokój na wąską kanapę.
Ułożył ją na miękkim pluszu, po czym sam przylgnął
ciałem do jej ciała. Wolno przejechał palcami po jej dolnej
wardze i brodzie.
- Paul, proszę! - jęknęła Hillary, czując jego obecność
każdą cząstką ciała.
Przez moment poczuła na twarzy pieszczotę jego oddechu.
Zaraz potem usta zaczęły delikatnie muskać jej policzek,
podbródek i wgłębienie szyi.
Cała drżąca, Hillary wykrztusiła:
- Paul!
- Uhm? - zamruczał jej do ucha.
- Pocałuj mnie - szepnęła błagalnie. Natychmiast poczuła
jego usta na swoich. Ulga, jaką odczuła, była jednak krótka.
Wydawało jej się, że zna już pocałunki Paula. Były to
wzruszające chwile namiętności na zakończenie długich,
pracowitych dni. Chwile, w których radowali się małymi
sukcesami i pocieszali po drobnych porażkach. Słodkie
odkrywanie nowej przyjaźni i oczekiwanie, w co ta przyjaźń
może się przerodzić.
A jednak... a jednak to Paul zawsze był tym, który z
pełnym ubolewania, tkliwym uśmiechem odrywał się od niej.
Teraz wiedziała, dlaczego. Ten pocałunek różnił się od
wszystkich poprzednich. Ten pocałunek przenosił ich
wzajemne stosunki na zupełnie inny szczebel.
Ten pocałunek przeraził Hillary.
Zwolniła uścisk palców na jego ramionach. Jej ciało
zamarło w bezruchu.
Paul uniósł głowę. Słyszała jego głośny oddech w
ciemnym pokoju.
- Widzisz? - szepnął. - Widzisz, jak mogą potoczyć się
sprawy między nami?
- Ja...
- Cicho - powiedział. - Zastanów się nad tym. Będziesz
musiała niedługo podjąć jakąś decyzję. Tylko pamiętaj, w
naszym przypadku to będzie wszystko - albo nic.
Wszystko albo nic. Nic albo wszystko. Hillary pracowała
nad paletą zapachową, ale te słowa zaprzątały całą jej uwagę.
Wiedziała, co znaczy - nic. Ale czym było wszystko?
Paul wszedł do sklepu i położył przed nią na szklanej
ladzie piękną, czerwoną różę.
- Dzień dobry - powiedział z uśmiechem, zanim odwrócił
się, by przywitać Melody. Hillary chwiejąc się oparła o
kontuar. A niech go! Nie miała najmniejszego zamiaru
zakochać się w nim. Czy to miał na myśli mówiąc o
„wszystkim"?
Melody skrzyżowała nogi i obróciła się na swoim czarnym
chromowanym stołku w kierunku Hillary. Popatrzyła uważnie
wpierw na nią, potem na różę.
- Można zjeść dwadzieścia jeden posiłków w ciągu
tygodnia. Czternaście z nich, z tego, co wiem, zjadłaś z
Paulem. Czy to coś poważnego?
- Jeśli chodzi o ścisłość, to było jeszcze kilka śniadań w
dni, kiedy musieliśmy wcześnie zaczynać
- powiedziała Hillary żartobliwym tonem. - Nie patrz tak
na mnie! Wiele osób, do których dzwonimy w sprawie
seminarium, mieszka w różnych strefach czasowych.
- Chyba w strefach zmierzchu?
- Przepraszam za spóźnienie! - zawołała Natasha już na
progu, wpadając do sklepu. - Ach, jakie to romantyczne! -
zaszczebiotała. - Dokładnie tak jak na tych starych filmach,
które wypożycza moja mama. Najpierw jest pojedyncza róża,
prawdopodobnie czerwona, ale to trudno określić na czarno -
białej taśmie, później całe bukiety. Nie pamiętam, co jest
potem, brylantowy naszyjnik czy futro z norek. - Pokręciła
głową. - Zresztą, nieważne. Później on zabiera ją na jakąś
wyspę.
- Na Galveston? - wtrąciła Hillary.
- Co ty, niemądra? - zachichotała Natasha. - Na jedną z
tych zagranicznych wysp, gdzie jest ruletka, gdzie nosisz
eleganckie suknie i gdzie liczysz na szczęście w grze w kości.
Hillary miała nadzieję, że Paul rozmawia właśnie przez
telefon i nie słyszy tego wszystkiego, co wygaduje Natasha.
- Słuchaj! Prawie zapomniałam. Kiedy nadejdzie już ten
bukiet róż, uważaj, gdy będziesz je wyjmowała. Niektórzy
faceci chowają tam czasami pierścionek zaręczynowy, a z
pewnością nie chciałabyś go zgubić?
- Dziękuję za ostrzeżenie.
- Wyjdziesz za niego? - spytała Melody, gdy Natasha
zajęła się klientką, która właśnie weszła.
- Melody!!!
Hillary odchyliła się na krześle do tyłu, by sprawdzić, czy
Paul nadal siedzi przy biurku.
- Na miłość boską! Pracujemy razem nad seminarium.
Nikt nie prosił mnie o rękę.
- To dla ciebie żadna przeszkoda.
- Jesteśmy tylko partnerami w interesach. Melody
przyjęła to wyjaśnienie z powątpiewaniem.
- Wygląda na to, że on cię bardzo lubi - powiedziała.
- Ja też go lubię. Wydawało mi się zresztą, że i ty go
lubisz.
- Lubię go - odparła Melody. - A co się stanie, gdy
zakończycie przygotowania do seminarium? Czy wasza... -
urwała, poszukując właściwego słowa - ...przyjaźń...
przetrwa?
- Nie wiem! - jęknęła Hillary, zakrywając twarz dłońmi.
- A chciałabyś? Hillary opuściła ręce.
- Dlaczego zadajesz mi te wszystkie pytania?
- Bo czasami potrafisz działać zbyt pochopnie.
Angażujesz się w coś, bez względu na skutki.
Hillary pokręciła przecząco głową.
- Ale nie tym razem. Tym razem nie robię nic innego,
tylko rozważam konsekwencje.
Szczególnie od ostatniej nocy, dodała w duchu.
- A jak daleko zaszły sprawy między wami? - spytała
Melody z niepokojem w głosie.
- No cóż, nie... nie... - Hillary wykonała ręką nieokreślony
gest, czując, że się czerwieni.
- Kochasz go?
- Nie!
Wypowiedziane ostrym tonem słowo przyciągnęło
spojrzenia Natashy i jej klientki. Hillary zamknęła oczy i
westchnęła.
- Już za późno, prawda? Już się w nim zakochałaś?
Hillary zacisnęła dłoń w pięść.
- Nie wolno mi się poddać... to się nie może udać.
Zwalczę to.
- Dlaczego? - spytała Melody zdumiona.
- Dlatego... pomyśl, co by to oznaczało. Gdy jest się
zakochanym, chce się, chce się być... razem.
- Czy słowo „małżeństwo" jest tym, którego szukasz?
- A więc dobrze, właśnie to miałam na myśli. Jak myślisz,
gdzie byśmy mieszkali? W moim małym mieszkanku? Z
pewnością nie. Mieszkalibyśmy we Francji we wspaniałym,
niewątpliwie
arystokratycznym
zamku.
Musiałabym
poświęcić mój dom, przyjaciół, ojczyznę i tożsamość. Kto
zająłby się „Scentstations"? Może ty?
- Może Natasha? - spytała Melody niepewnie. Hillary
pokręciła głową.
- O czym my w ogóle rozmawiamy? Kocham ten sklep i
nie chcę być właścicielką na odległość. Porozmawiajmy teraz
o perfumach. Nie podobają mu się. Chociaż nie - poprawiła
się, chcąc oddać Paulowi sprawiedliwość. - Podobają mu się,
ale nie odpowiadają stylowi „St. Etienne". Mogę stworzyć
inne propozycje, ale one też im się nie spodobają. To ja nie
pasuję do stylu „St. Etienne".
- A czy jakakolwiek kobieta poniżej siedemdziesiątki
może w ogóle pasować?
Może, pomyślała Hillary. Podstępna, kusząca brunetka.
Caroline.
- Ja byłabym skazana na noszenie tych okropnych
ciuchów, bo przecież nie wypada, by żona jednego z St.
Etienne'ów nosiła gotową garderobę. Nie mówiąc już o
rzeczach od konkurencji.. - urwała, widząc, że Melody z
trudem tłumi śmiech.
- Może wybiegamy nieco zbyt daleko w przyszłość -
powiedziała w końcu. - Może... może on nie myśli w ogóle o
małżeństwie?
Hillary przypomniała sobie ostatnią noc. Zdecydowanym
głosem odparła:
- Paul nie jest mężczyzną, który chce się tylko szybko
zabawić. Więc albo odjedzie w siną dal, albo...
- Zabierze cię z sobą - uzupełniła Melody. Hillary
przytaknęła.
- Prawie zakończyliśmy nasze przygotowania do
seminarium. On nie pozostanie tu już długo.
- Nie byłabym tego taka pewna - powiedziała Melody w
zamyśleniu. - Mamy tu do czynienia z podręcznikowymi
wręcz zalotami. A według tradycyjnego podręcznika zaloty
zazwyczaj kończą się tradycyjnymi oświadczynami.
- Nie dopuszczę, by tak się stało. Nie zakocham się w
nim, przynajmniej do czasu, póki nie sprzedam moich perfum.
Ja również zamierzam wykorzystać seminarium do
nawiązania nowych kontaktów.
- Seminarium odbędzie się dopiero na wiosnę -
przypomniała Melody.
- Wiem o tym. Ale to moja wielka szansa na sukces.
Muszę spróbować.
Melody westchnęła.
- Miłość albo kariera. To trudna decyzja.
Czy właśnie to miał na myśli Paul, zastanowiła się Hillary,
mówiąc, że będzie musiała podjąć decyzję? Miłość albo
kariera? Wszystko albo nic? Dlaczego nagle zaczęło to
wyglądać tak, jakby on miał wszystko, a ona nic?
Następnego dnia rano przyniesiono pudło długich,
czerwonych róż, ozdobione wielką kokardą.
- A nie mówiłam? - Natasha aż podskoczyła, klaszcząc w
dłonie. - Nie zapomnij sprawdzić między łodygami!
- Sprawy nie zaszły aż tak daleko, Natasho - oświadczyła
Hillary, ale z niezwykłą ostrożnością rozwiązała kokardę i
uchyliła wieka pudełka.
- „Po jednej róży za każdy dzień naszej znajomości" -
przeczytała na głos.
- Jest ich dwadzieścia osiem - oznajmiła Natasha.
- A teraz należałoby je może wstawić do wody -
zaproponował męski głos.
- Paul! - zawołała Hillary z szerokim uśmiechem, starając
się wyglądać na zachwyconą. - Obawiam się, że nie mam tu
wazonu, który byłby ich godny.
- Więc spróbuj wziąć ten - powiedział, stawiając na ladzie
przezroczysty, delikatnie żłobiony wazon.
- Myślisz absolutnie o wszystkim.
Scena żywcem wyjęta z kiepskiego melodramatu,
pomyślała Hillary.
- Zaplanowałem na dziś uroczysty obiad - powiedział
Paul, zerkając na Hillary, której uśmiech zamarł na ustach.
Nie była jeszcze gotowa do podjęcia decyzji.
- Nie bardzo jest chyba na to czas? Myślałam raczej, że
wyskoczymy do jakiegoś baru szybkiej obsługi? - Wzięła do
ręki kilka róż i niemal wrzuciła je do wazonu.
Paul spojrzał na nią z wyrzutem i sam zajął się układaniem
kwiatów. Hillary nie potrafiłaby powiedzieć, co takiego zrobił,
ale w kilka minut wyczarował wspaniały bukiet.
- A dlaczego sądzisz, że właśnie tam nie idziemy?
Spojrzała na niego spod oka. Paul uśmiechnął się łobuzersko.
- No dobrze - przyznał. - Zarezerwowałem stolik w tym
małym lokaliku, w którym podają te pyszne naleśniki. Wiesz,
te z czekoladą, które tak bardzo lubisz.
Hillary skinęła głową. Co jak co, ale naleśniki z czekoladą
z pewnością potrafią poprawić jej humor.
Na stole czekała na nią pojedyncza róża. Czuła, że ogarnia
ją coraz większe zdenerwowanie. Dlaczego nie mógł to być
taki sam roboczy lunch jak te, które dotychczas jadali razem z
taką przyjemnością? Dlaczego Paul musiał wszystko popsuć?
Postanowiła zrezygnować z głównego dania i przejść od
razu do naleśników.
Paul pochylił się do niej i ujął jej dłoń w swoją rękę.
- Twoja skóra jest tak gładka jak płatki tej róży. Hillary
poczuła przyspieszone bicie serca; tym razem jednak nie z
radości i oczekiwania. Cała ta sytuacja była dość żenująca.
- Czy dlatego, że jest czerwona?
Paul popatrzył na nią rozżalony. Wyglądał jak kiepski
aktor z trzeciorzędnego filmu.
Kiedy kelnerka podała naleśniki, Hillary nagle poczuła, że
zupełnie straciła apetyt.
W pewnej chwili Paul odstawił filiżankę z kawą. Sięgnął
ręką do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął płaskie
aksamitne pudełko. Położył je tuż przed Hillary.
Hillary poczuła, że robi jej się niedobrze. Nieomal
zakrztusiła się ostatnim kęsem.
- To taki mały dowód uznania!
To było nie do zniesienia! Wszystkie przepowiednie
Natashy sprawdzały się.
Hillary otarła dłonie o serwetkę i powoli sięgnęła ręką do
czarnego aksamitnego pudełka. Otworzyła jego wieko i
zamarła, ujrzawszy leżący w nim przepysznie połyskujący
brylantowy naszyjnik.
„A później będziesz z nim musiała pojechać na wyspę..."
To był koszmar.
Miało być jeszcze gorzej.
Paul ponownie sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej
dwie koperty opatrzone znakami biura podróży.
- Jedź ze mną - powiedział wsuwając je pod pudełko z
naszyjnikiem. - Teraz.
Hillary jęknęła.
Jedyne słowo, jakie przychodziło jej do głowy, to
„kochanka".
Poczuła, jak ogarnia ją zaskoczenie, oburzenie i
rozczarowanie. Podczas, gdy ona zamartwiała się nad
najważniejszą, być może, w jej życiu decyzją, on myślał
wyłącznie o romansie. I to nawet nie romansie między
równymi sobie partnerami. Chciał, by została jego...
utrzymanką!
Dobrze, że pamiętał, iż nie nosi futer.
Paul wydał z siebie jakiś odgłos.
Nie zwróciła na niego uwagi.
- Dłużej już tego nie wytrzymam - usłyszała jego głos,
dziwnie przytłumiony.
Dopiero teraz podniosła wzrok.
Z trudem hamował się, by nie parsknąć śmiechem.
- Ty draniu! Ty wredny draniu! Podsłuchiwałeś
wczorajszą paplaninę Natashy? - wykrzyknęła Hillary,
pojmując nagle wszystko.
Paul zdołał tylko pokiwać twierdząco głową i wybuchnął
śmiechem.
Hillary odczuła jednocześnie ulgę i coś na kształt urazy.
- Miałbyś dopiero za swoje, gdybym to zatrzymała -
powiedziała machając mu przed nosem brylantowym
naszyjnikiem.
- Jeśli tylko chcesz.
- To kopia, prawda?
- Bynajmniej. To autentyczne kamienie. Hillary odłożyła
naszyjnik do pudełka i zerknęła do kopert. Były puste.
- Mam nadzieję, że dobrze się bawiłeś. Zepsułeś mi całe
jedzenie.
- Bardzo mi przykro z tego powodu. Ale może teraz byś
zjadła. Chcę z tobą porozmawiać - powiedział Paul już
poważnym tonem. - Przepraszam cię za banalność mojego
małego przedstawienia.
Hillary czuła się podle na myśl o tym, że był świadkiem
paplaniny Natashy. Miała tylko nadzieję, że nie słyszał
również jej rozmowy z Melody.
- Nic nie szkodzi.
- Ale byłaś taka zdenerwowana. Pozwól, że ci coś
wyjaśnię. Gdy mężczyzna obdarowuje kobietę czerwoną różą,
nie może być żadnych wątpliwości co do tego, co to oznacza.
- Z Paulem St. Steven, proszę. - Nazwisko St. Etienne nie
przeszło jej nawet przez gardło.
Głos odpowiedział coś po francusku.
Hillary raz jeszcze powtórzyła nazwisko Paula.
- Bardzo mi przykro, ale monsieur St. Etienne w chwili
obecnej nie przyjmuje żadnych telefonów.
- Proszę powiedzieć mu, że dzwoni Hillary Simpson.
Głos raz jeszcze wyrecytował poprzednią formułkę.
- Proszę mu to przekazać!!
Po tym nastąpiła cisza, a w słuchawce odezwał się trzeci,
tym razem damski głos:
- Mówi Jeanette Poulenc, asystentka. Niestety monsieur
St. Etienne jest dzisiaj nieosiągalny.
- Więc proszę go odszukać! - Hillary nawet nie starała się
być uprzejma.
- Jest już wieczór. O tej porze prawie wszyscy wyszli do
domu.
Różnica czasu! Hillary poczuła się jak idiotka.
- Czy pani jest z prasy? - spytała kobieta.
- Nie - oznajmiła Hillary dużo spokojniej.
Po chwili, zachęcona uprzejmymi pytaniami asystentki
Paula, udzieliła jej wyjaśnień na temat swojego seminarium.
- Zaraz zerknę do jego kalendarza. Ze słuchawki dobiegł
szelest papieru.
- Bardzo mi przykro, ale monsieur St. Etienne będzie do
tego czasu nieuchwytny.
- Gdzie jest obecnie?
- Poza granicami kraju.
- Niech mi pani choć powie, czy w moim kraju? Kobieta
westchnęła głęboko, zanim odpowiedziała.
- Nie wiem, gdzie dokładnie w tej chwili przebywa
monsieur St. Etienne.
- Czy mogę mu coś od pani przekazać...? - spytała
jeszcze.
- Proszę się nie fatygować, już wcześniej tego
próbowałam. - Nie chcąc nadwerężać zbytnio francusko -
amerykańskich stosunków, Hillary podziękowała asystentce
Paula i odłożyła słuchawkę. Następnie sięgnęła ręką do
najbliższego kartonu z literaturą przeznaczoną na seminarium
i zaczęła ją rwać na drobne kawałki.
Melody złapała ją za rękę.
- Przestań! - krzyknęła.
- A to dlaczego? - Hillary wyrwała rękę i zaczęła drzeć
kolejny formularz zgłoszeniowy.
- Może coś jeszcze da się uratować. Przecież ty zawsze
masz jakieś pomysły.
- Tym razem nic z tego - powiedziała Hillary i rzuciła o
ścianę potwornie drogą skórzaną teczką na dokumenty, jaką
miał otrzymać każdy z uczestników.
Po chwili zmieniła obiekt zainteresowania i przerzuciła się
na kolejne dokumenty. Te z kolei były z wysokogatunkowego
papieru i z trudem dały się rwać.
- U żadnego z moich dzieci nie widziałam jeszcze takiego
napadu złego humoru jak u ciebie - stwierdziła Melody.
Po policzku Hillary potoczyła się samotna łza. Wiedziała,
że za nią popłyną następne.
-
Stanę się pośmiewiskiem całego przemysłu
perfumeryjnego.
- To zależy tylko od ciebie.
- Daj spokój, Melody! Co pomyślą ludzie, gdy po raz
drugi w ciągu roku odwołam seminarium?
- Nie odwołasz go - odparła szorstko Melody. Hillary
popatrzyła na nią zdumiona.
- Przecież Paul pisze, że „w zaistniałej sytuacji"... To taki
miły, elastyczny zwrot, pod który można podciągnąć
absolutnie wszystko...
- Melody - wydusiła Hillary, uśmiechając się przez łzy -
nie wiedziałam, że sztuka zwodzenia nie jest ci obca.
Melody zaczerwieniła się.
- Jeszcze coś. Możesz przecież przyjmować zgłoszenia
osób ubiegających się o stypendium „St. Etienne" i wysłać je
do nich po zakończeniu seminarium. Możesz nawet nagrać z
nimi wywiady na wideo - oznajmiła triumfalnie.
Hillary roześmiała się i sięgnęła do stojącego na biurku
pudełka po chusteczkę.
- Brzmi nieźle. Właśnie teraz, gdy jak widać dobrze cię
podszkoliłam, odchodzisz.
- Pomogę ci z tym seminarium. Jestem taka szczęśliwa, że
mogę mieszkać z dala od Houston. Zawdzięczam to tobie. Po
odwiezieniu dzieciaków do szkoły mogę ci pomagać.
- Dziękuję, Melody. Ale przecież wiesz, że to seminarium
było równie ważne dla Paula, jak i dla mnie. - Hillary sięgnęła
po drugą chusteczkę. - Jak ja sobie dam radę bez niego?
- Po prostu zrobisz to.
Następnego dnia nadeszła druga kremowa koperta „St.
Etienne" i Hillary raz jeszcze przeżywała mękę, ból i
zdenerwowanie. Tym razem otrzymała ją w „Scentsations".
Hillary wzięła głęboki oddech i otworzyła list.
„Maurice St. Etienne z przyjemnością przyjmuje
zaproszenie..."
- Maurice? - pytała z niedowierzaniem Melody.
- Jest tu napisane, że Maurice St. Etienne przyjedzie na
seminarium - powiedziała Hillary.
Melody spojrzała jej przez ramię.
- Maurice? Jesteś pewna?
- Tak tu jest napisane. - Hillary po raz czwarty czytała
tekst.
- Ależ to wspaniale! Musimy o tym wszystkich
poinformować. Hillary! Natychmiast dzwoń do hotelu i
zarezerwuj dodatkowe pokoje. Musisz to dobrze rozegrać.
- Ja...
- Spójrz tylko na siebie! - roześmiała się Melody. - Z
wrażenia przestałaś myśleć. - Zaczęła grzebać w stercie
leżących na stole kopert. - Wiesz co? Powinnaś zastanowić się
nad wydaniem przyjęcia lub czegoś w tym rodzaju na cześć
Maurice'a. Zyskasz tym samym pretekst do rozesłania
kolejnych zaproszeń. Tym razem nie będziesz się musiała
martwić, że zabraknie chętnych.
Hillary usiadła na jednym z kartonów.
- Hej - Melody dotknęła jej ramienia. - Co z tobą?
- Myślałam, że Paul może zmieni jeszcze zdanie. A
tymczasem przysyła swojego dziadka.
Głos jej zadrżał. Dostrzegła współczucie w oczach
przyjaciółki i szybko odwróciła wzrok.
- Wygląda na to, że naprawdę nie chce mnie więcej
widzieć - wykrztusiła.
- A więc co? Zamierzasz się poddać? - W głosie Melody
nie było cienia współczucia, raczej złość.
- A co mam robić?
- Zastanów się raczej, jak najlepiej wykorzystać obecność
Maurice'a St. Etienne na swoim seminarium. A potem wsiadaj
w samolot i leć do Francji wywierać prawdziwy nacisk na
Paula.
W kilka dni później Hillary zajęta była wypisywaniem
zaproszeń na przyjęcie na cześć Maurice'a St. Etienne.
Postanowiła wysłać jedno także do Paula
Na dwa tygodnie przed seminarium, z przerażeniem
dostrzegła kolejną kremową kopertę opieczętowaną złotym
woskiem i różą. Wydobywał się z niej znajomy zapach, który
jeszcze wzmógł się, gdy złamała pieczęć.
Zmroziło ją, gdy dotarł do niej sens zawiadomienia.
„Francuskie domy mody «Dominique» i «St. Etienne» z
przyjemnością zawiadamiają o połączeniu obu firm.
Wydarzenie to chcą uczcić wypuszczeniem na rynek nowych
wspaniałych perfum, które wykreował legendarny Maurice St.
Etienne. Po okazaniu niniejszej karty w dziale perfumeryjnym
renomowanych domów towarowych otrzyma pan/pani próbkę
naszych najnowszych perfum «Chantal»".
Hillary powąchała kopertę. Zapach wyzwolił falę
wspomnień... i łez.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- Miałaś rację. Wszyscy są ubrani na czarno. - Melody, z
włosami upiętymi i schowanymi pod złotą siatką, zerknęła na
Hillary, która miała na sobie skromną czarną sukienkę. -
Skoro wiedziałaś o tym, dlaczego nie kupiłaś sobie tej
czerwonej jedwabnej kiecki? Przynajmniej rzucałabyś się w
oczy.
- W ciągu najbliższego weekendu z pewnością nie będę
uskarżać się na brak zainteresowania - odpowiedziała
spokojnie Hillary, wdychając zapach perfum roztaczający się
pośród uczestników seminarium. - Dzisiejszego wieczora w
centrum uwagi powinien znaleźć się Maurice St. Etienne.
- Można by pomyśleć, że jesteśmy na pogrzebie, a nie na
przyjęciu - mruknęła Melody, rozglądając się po sali balowej
hotelu. - Ci ludzie są tacy ponurzy.
- To dystyngowana cisza mająca wyrażać ogólny
szacunek - powiedziała Hillary, zdobywając się na
półuśmiech.
- A gdzie się podział twój dobry humor i energia? Hillary
znów uśmiechnęła się lekko.
- To nerwy.
- Czy wypiłaś ziołową herbatkę, którą ci przygotowałam?
- Starałam się, jak mogłam. Przygotowałaś tego
hektolitry.
Minęło piętnaście, potem dwadzieścia minut. Hillary
krążyła po zatłoczonym pomieszczeniu. Liczba zgłoszeń
przeszła jej najśmielsze oczekiwania. Nie tylko pojawiła się
szansa, że „Scentsations" wypłynie na szerokie wody, ale
wszystko wskazywało na to, że zacznie zarabiać jakieś
pieniądze.
Nie każda z obecnych na przyjęciu osób pracowała w
branży perfumeryjnej. Hillary zdawała sobie sprawę, że ma
niebywałe szczęście, mogąc gościć Maurice'a St. Etienne,
który po raz pierwszy miał pokazać się publicznie po
ogłoszeniu fuzji z „Dominique". Przybyło wiele osób z prasy.
Dyrektorzy domów handlowych, wydawcy „Vogue" i
„Harper's Bazaar", fotografowie...
Nie było tylko Paula.
- Te harfy w tle są całkiem przyjemne - powiedziała
Melody, pojawiając się ponownie u boku Hillary. - Wiesz,
spodziewałam się prezentacji próbek „Chantal". Byłaby to
przecież dla nich wyśmienita okazja do reklamy.
- Też masz pomysły - odparła Hillary, sięgając po
kieliszek szampana. - To zbyt nowoczesne i pospolite dla
Wielkiego Domu Mody „St. Etienne".
Melody podziękowała za szampana.
- Dom mody „St. Etienne" już nie istnieje.
- To prawda.
Ile razy Hillary myślała o porażce „St. Etienne", tyle razy
wyobrażała sobie, jak Paul musi cierpieć z tego powodu. Nic
dziwnego, że nie chciał pokazywać się pośród uczestników
seminarium. Czułby się tu jak ktoś, kto zawiódł zarówno ją,
Hillary, jak i własnego dziadka.
Rozejrzała się po pomieszczeniu utrzymanym w kolorze
złocistobrzoskwiniowym, tak korzystnym dla kobiecej cery.
Przygaszone światło padało na strzeliste szyjki butelek
szampana, a dyskretne dźwięki harf mieszały się z subtelnym
szmerem wielojęzycznych głosów.
Było lepiej niż marzyła.
I gorzej niż się spodziewała.
Hillary przygotowała sobie kilka wersji powitania dziadka
Paula. Zastanawiała się, czy w rysach Maurice'a dostrzeże
podobieństwo do Paula? Czy Paul wspominał mu o niej?
- Hillary - usłyszała nagle zaniepokojony głos Melody. -
Czekamy już przeszło czterdzieści pięć minut. Nie wiesz, czy
Maurice dotarł już do hotelu?
Hillary przytaknęła.
- Ludzie z jego otoczenia poinformowali mnie, że
odpoczywa. Powiedzieli też, że sami wszystkim się zajmą. -
Nagle złapała Melody za rękę i gestem wskazała na wejście do
sali.
W drzwiach pojawił się w tej właśnie
Przyglądali mu się wszyscy, z wyjątkiem Hillary, która
wpatrywała się w mężczyznę u boku Maurice'a. Mężczyznę,
który w tej właśnie chwili troskliwie prowadził swego dziadka
w kierunku przyniesionego pospiesznie krzesła.
Był to Paul.
Hillary zakręciło się w głowie i z trudem dobrnęła do
stojącego w pobliżu stolika.
Tłum gości ruszył w stronę Maurice'a.
- Oddychaj powoli i wyprostuj się - usłyszała obok siebie
uspokajający głos Melody. - Musisz wziąć się w garść.
Powiem kelnerom, by zaczęli podawać hors d'oeuvres.
Przyjechał. Ale dlaczego?
Przez wszystkie te tygodnie Hillary nieustannie myślała o
Paulu. Wszystko jej go przypominało. Przecież realizowała
ich wspólne plany. To miało być ich seminarium. A później
on się poddał i wyraził zgodę na połączenie z „Dominique".
Hillary uważnie przypatrywała się obydwu mężczyznom.
Maurice zdawał się pławić w uznaniu, jakiego nie szczędzili
mu zebrani. Nie wyglądał bynajmniej na zgorzkniałego z
powodu ogłoszenia fuzji, jak się tego spodziewała Hillary. W
tej właśnie chwili odrzucił do tyłu głowę i serdecznie się
roześmiał, aż słychać go było w całej sali. Wyglądał na
szczęśliwego, albo wyśmienicie udawał, że tak jest.
A Paul? Stał zwrócony do niej profilem, tak że nie mogła
dostrzec wyrazu jego twarzy. Jak się miewał? Wyglądał na
zmęczonego.
Nagle Paul odwrócił głowę i ich spojrzenia spotkały się.
Ruszył w jej stronę.
Hillary poczuła, jak w tym najbardziej nieodpowiednim
momencie zasycha jej w gardle. Tak bardzo pragnęła
zachować zimną krew. Nie chciała, by dostrzegł, że jest
jednym kłębkiem nerwów.
Tymczasem Paul dotarł już do niej.
- Hillary - powiedział ciepło, a sylaby tego wyrazu
sączyły się jak miód. Dokładnie w ten sam sposób jak
wówczas, gdy po raz pierwszy wymówił jej imię.
Hillary nie była przygotowana na jego powitanie.
- Dlaczego...? - wydusiła tylko, nie wiedząc, czy nie
zawiedzie jej własny głos.
- Potem - szepnął Paul. - Chodź, chcę, byś poznała
mojego dziadka. - Ujął jej dłoń i poprowadził na środek sali.
Ręka, która ją trzymała, była mocna, silna i dająca
poczucie bezpieczeństwa. Czyli dokładnie to, czego jej
brakowało.
Nie czuła się na siłach, aby wygłosić mowę powitalną.
Bała się, że zrobi z siebie prowincjonalną niezdarę. Na pewno
będzie się jąkać, albo seplenić, albo jeszcze coś gorszego.
Na jej widok dziadek Paula wstał, korzystając z pomocy
wnuka. Był tylko trochę od niej wyższy.
Wyciągnął do niej obie dłonie, choć nikt jej przecież nie
przedstawił.
- Moja droga - Maurice uniósł jej dłonie do ust i
ucałował, po czym obdarzył ją tym samym promiennym
uśmiechem, który zdążyła już poznać u Paula.
Uścisk dłoni Maurice'a był silny, a jego brązowe oczy
niezwykle żywe. Nim zdążyła cokolwiek pomyśleć, Maurice
przyciągnął ją do siebie i serdecznie ucałował w oba policzki.
- Mam nadzieję, że uszczęśliwisz mojego wnuka, dobrze?
- Raz jeszcze przycisnął ją do siebie. - A teraz idźcie i
porozmawiajcie z sobą - polecił.
Hillary zrozumiała w tej samej chwili, że Paul wcale nie
musiał jej przedstawiać. Z bijącym sercem unikała jego
wzroku.
- Bardzo chciał ciebie poznać - powiedział Paul,
pochylając się nad nią.
- Naprawdę? - spytała Hillary drżącym głosem.
- Hillary, proszę, nie płacz.
Nie chciała wcale płakać, do czasu, gdy usłyszała troskę w
jego głosie. Gwałtownie zamrugała oczami, podążając za nim
ślepo przez tłum.
Paul wyciągnął z kieszeni białą chusteczkę i podał ją
Hillary. Wyprowadził ją z sali i posadził na stojącej w pobliżu
kanapie.
- Nie spodziewałam się, że przyjedziesz.
- Nie byłem pewien, czy będziesz chciała mnie zobaczyć
po usłyszeniu najnowszych wieści - odpowiedział Paul,
siadając obok niej.
- Owszem - odparła Hillary z przekąsem. - Otrzymałam
zawiadomienie. Nie miałam tylko dotąd czasu zaopatrzyć się
w reklamówkę „Chantal".
Paul jęknął.
- Jesteś pewnie okropnie rozczarowana, że nie
połączyliśmy
sił,
by
wspólnie
zwalczyć
okropną
„Dominique".
- Raczej zraniona. Zarówno tym, jak i dlatego, że tak po
prostu wyniosłeś się z mojego życia.
- Czułem się podobnie jak ty.
- Dlatego że nie odwołałam spotkania z „Dominique",
kiedy mi tego zabroniłeś? - spytała, patrząc mu w oczy. -
Czego się po mnie spodziewałeś?
W kącikach ust pojawił mu się uśmiech.
- Tego, że jednak spotkasz się z „Dominique".
- Chciałam z nimi przecież tylko porozmawiać. Nawet nie
zaczekałeś, by dowiedzieć się, co się stało.
- Byłem zły.
- Ja również.
- Czy cokolwiek by się zmieniło, gdybym cię wówczas o
to poprosił?
Hillary zastanowiła się przez chwilę, wracając myślami do
tamtej rozmowy.
Słowa „proszę" i „zabraniam" zazwyczaj nie występują w
tym samym zdaniu.
- No tak - powiedział - dziadek ma rację. Powiada, że
czasami bywam nieco arogancki.
- Ja również użyłabym tego słowa. Paul uśmiechnął się
pełen skruchy.
- Gdy napisałaś, że nie podpisałaś umowy z „Dominique",
pomyślałem sobie, że to może z mojego powodu.
- Tak! Chcieli kupić moje perfumy tylko dlatego, że
myśleli, iż ty jesteś nimi zainteresowany.
Paul uniósł palcami jej brodę i zaczekał, aż spojrzała
wreszcie na niego.
- „Dominique" chciała kupić twoje perfumy, ponieważ są
naprawdę dobre. Wierzę w to tak samo mocno jak w ciebie i w
to, że masz talent.
- Tak długo czekałam, a ty nawet nie zadzwoniłeś! -
poskarżyła się żałośnie.
Paul rozpostarł ramiona i przycisnął ją mocno do siebie.
- Potrzebowałem czasu, Hillary. Zawiodłem się w życiu
na tak wielu osobach. Wydawało mi się, że znalazłem w tobie
zarazem ukochaną i partnera. Kogoś, kto będzie trwał przy
moim boku bez względu na wszystko. Na dobre i na złe.
- Ale taki układ musi działać w obie strony.
- Teraz zdaję sobie z tego sprawę. Gdy wróciłem do
Francji, dziadek natychmiast się domyślił, że coś jest nie tak.
Opowiedziałem mu o tobie i naszej sprzeczce. Na to on
odrzekł, że nie mogę narzucać innym swojego zdania. On
właśnie tak zrobił i utracił Chantal.
- Powiedziałeś mu o „Dominique"? Paul przytaknął.
- A on zgodził się na fuzję.
- No właśnie - powiedział cicho Paul. - Miałaś rację.
Popełniłem błąd, starając się trzymać go w nieświadomości.
Myślał, że Chantal dawno już wyrzuciła recepturę tych
perfum. Był wręcz zachwycony, iż ktoś odnalazł te papiery i
że raz jeszcze będzie mógł wylansować nowe perfumy. - Taka
możliwość nigdy nie przyszła mi do głowy.
- Wiele rzeczy nigdy nie przyszło ci do głowy - mruknęła
Hillary. - Na przykład powiadomienie mnie, że przyjeżdżasz.
Paul pogłaskał ją po policzku.
- Przecież obiecałem ci, że przyjadę.
- Napisałeś, że dasz mi znać, gdy podejmiesz decyzję.
- Na temat „Dominique". Ty potrafiłaś się szybko
zdecydować. Ja, jak mówiłem, potrzebowałem więcej czasu.
- Ale przecież napisałeś... - Hillary starała się
przypomnieć sobie drugi list od Paula - ...napisałeś, że „w
danych okolicznościach" nie możesz reprezentować... -
Urwała, gdyż nagle wszystko stało się jasne.
- No tak, teraz rozumiem, że mogłaś mnie źle zrozumieć -
powiedział Paul.
- Przez ostatnie kilka miesięcy rzadko miałam okazję
czytać gazety - musiała przyznać Hillary.
- Napisałem, że nie mogę być przedstawicielem naszej
firmy, gdyż nie piastuję w niej już żadnej funkcji.
- Słucham? - spytała Hillary, zdumiona tym, co usłyszała.
- A kto jest teraz szefem? Caroline?
Paul wzruszył ramionami.
- Jestem pewien, że zostanie członkiem zarządu. Tak jak
mój dziadek.
- Jak mogłeś dać się tak wymanewrować? Paul spojrzał
na nią zaskoczony.
- To ja złożyłem rezygnację.
- Dlaczego? - Hillary odsunęła się od niego tak, że mogła
uważnie mu się przyjrzeć. Faktycznie, zmienił się na twarzy.
Dostrzegła zmęczenie i... smutek.
- Bo nie miałbym czasu dla ciebie - powiedział, całując
lekko jej włosy.
Serce Hillary zabiło gwałtownie.
- Dopiero w zeszłym tygodniu zakończyłem instalowanie
komputerów i programów komputerowych. - Zaśmiał się. -
Czy uwierzysz, że poleciałem z Montrealu do Paryża tylko po
to, by towarzyszyć dziadkowi w podróży do Houston? Nie
spałem od nie wiem jak dawna, a w swoim biurze nie byłem
od ponad dwóch miesięcy.
- Paul, jesteś wykończony! Ujął jej dłoń i ucałował.
- Nic mi nie jest.
- Nieprawda!
Paul przymknął oczy i uśmiechnął się z niejakim trudem.
- To nic takiego. Nic, czego kilka tygodni snu nie
potrafiłoby uleczyć. - Zaczerwieniony jeszcze przed chwilą,
pobladł nagle.
Wyraźnie widać było, że źle się czuje.
- Paul - Hillary delikatnie dotknęła jego dłoni. - Kiedy
ostatnio coś jadłeś?
- Nie pamiętam.
Hillary z przerażeniem patrzyła na niego, gdy nagle wstał,
by natychmiast osunąć się przed nią na jedno kolano.
Pomyślała, że podczas gdy ona zawraca mu głowę pytaniami,
on dosłownie pada z nóg.
- Paul, daj spokój. Wszystko jest w porządku. Po prostu,
gdy nie zadzwoniłeś...
- Hillary.
- Myślałam już, że cię nigdy więcej nie zobaczę.
Wiedziałam, że byłam głupia, nie rzucając wszystkiego i nie
lecąc z tobą do Francji, ale wydawało mi się że wiem, co jest
dla mnie ważne, ale nie...
- Hillary - powtórzył, chwytając ją za dłonie.
- Ułóż spokojnie głowę między kolanami - poleciła,
starając się, by jej głos brzmiał beznamiętnie i spokojnie.
- Nie ma mowy! - wykrztusił Paul, dusząc się ze śmiechu.
Hillary była bliska histerii.
- Paul, musisz to zrobić!
- Nie, bo nie będę wtedy widział, jak zareagujesz na
pytanie, czy chcesz zostać moją żoną.
- Co?
- Warto było - stwierdził Paul, wpatrując się w nią
przenikliwie. - Warto było widzieć ten wyraz na twojej
twarzy.
- To ty nie jesteś chory? - Dopiero teraz Hillary
zauważyła, że ma do czynienia z oświadczynami, a nie
nagłym przypadkiem choroby.
Twarz Paula odzyskała już swój normalny kolor.
Sparafrazował znane powiedzenie.
- W wykończonym ciele zdrowy duch. - Po czym dodał,
zerkając na nią spod oka: - No, może jeszcze trochę
zdenerwowany.
- Ty chcesz się ze mną ożenić?
- Jak najbardziej. Kocham cię, maleńka.
- Nie przypuszczałam, że jeszcze kiedykolwiek usłyszę to
od ciebie - powiedziała Hillary, ocierając znów oczy
chusteczką.
- No, koniec ze łzami - oznajmił Paul siadając. Ujął jej
twarz w dłonie. - Wiem już, jakie uczucia żywisz wobec
swoich perfum, ale nadal nie wiem, jakie one są wobec mnie. -
Uważnie przypatrywał się jej twarzy, szukając w niej
odpowiedzi, po czym pochylił się nad nią.
Jego pocałunek ożywił na nowo wszystkie uczucia, które
starała się w sobie zagłuszyć ciężką pracą. Był to pocałunek
pełen czułości i obietnic; zapowiadający lepsze czasy.
- A więc?
Hillary potrafiła jedynie niemo wpatrywać się w
mężczyznę, o którym myślała, że utraciła go już na zawsze.
- Ależ ty drżysz - szepnął, gładząc ją po włosach.
- Wiesz, ja też drżę.
I tak też było. Pod opuszkami palców czuła przyspieszone
bicie jego serca.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi, co cię trapi? Dlaczego
nie chciałeś podzielić się ze mną swymi problemami? - spytała
cicho.
- Nie przywykłem dzielić się z kimś swoimi problemami -
odparł Paul, dotykając czołem jej czoła.
- Ale nie zawracajmy sobie już głowy „Dominique" i ,,St.
Etienne" - czy też jakkolwiek będą się oba przedsiębiorstwa
nazywały. Nie chciałem cię prosić, byś stała się częścią
tamtego życia. Chciałbym zacząć budować wszystko od nowa.
Wraz z tobą.
- Ja też tego pragnę. - Położyła ręce na jego dłoniach.
- A więc powiedz „tak" - poprosił, uśmiechając się
szeroko.
- Tak.
- I nie zapomnij powiedzieć dziadkowi, że prosiłem cię na
kolanach. Bardzo na to nalegał.
- Tak bardzo cię kocham, ale wtedy nie zdawałam sobie z
tego sprawy. Bałam się, że stracę swoją tożsamość.
- Było to wielce prawdopodobne - przyznał Paul. - W
zamian... to ja utraciłem swoją.
Jak mogła być tak nietaktowna? Ona nic nie straciła. Paul
stracił wszystko.
Coś z tego, o czym myślała, musiało uzewnętrznić się na
jej twarzy, gdyż Paul szybko dodał:
- Nie martw się, mam dalekosiężne plany.
- Jakie? - spytała, wstrzymując oddech.
- Po tych wszystkich latach podtrzymywania przy życiu
reliktu przeszłości mam zamiar zacząć wszystko od zera. Już
dawno zauważyłem, że młodzi projektanci bez wyrobionego
jeszcze nazwiska nie mają nikogo, kto by im pomógł. Zawsze
chciałem się tym zająć.
- Masz zamiar otworzyć butik i prezentować ich modele?
- Tak, ale nie tylko to. Chciałbym zająć się promocją ich
projektów. Dać im miejsce, gdzie mogliby urządzać swoje
pokazy mody.
Hillary złapała go za ramię.
- Znam takie miejsce. „Earth Scents"! Czy też to, co
pozostało po „Earth Scents"! Melody przeprowadziła się
stamtąd - później ci opowiem. W każdym razie wykorzystuje
teraz budynek „Earth Scents" na magazyn. Paul, jego
usytuowanie jest idealne! Leży w pobliżu odrestaurowanej
dzielnicy handlowej, która przyciąga tłumy studentów i osób
odwiedzających muzea. Stamtąd do „Earth Scents" jest już
tylko kilka kroków. Poza tym jest tam jeszcze jedno piętro!
- Czyli jest dużo większe niż twój „kryształowy
gabinecik"?
Hillary, podekscytowana, pokiwała twierdząco głową.
- To wymarzone miejsce na pokazy mody. Moglibyśmy
urządzać jeden pokaz w miesiącu...
Jego śmiech przerwał ten potok słów.
- Bardzo mi ciebie brakowało, Hillary. Ścisnęła mocno
jego rękę.
- Mnie również bardzo ciebie brakowało, ale poczekaj,
mam właśnie pomysł... Paul! Nazwiemy to „Kryształową
Szafą"! Zrobimy wielkie okna na wysokość dwóch pięter...
mnóstwo szkła, tak by ludzie wszystko widzieli na
- Och, Paul, masz rację. Nie mogę się już doczekać! -
zawołała Hillary, kręcąc się niecierpliwie. - Pojedźmy tam
zaraz po koktajlu!
Paul pokręcił głową.
- Nic z tego. Najpierw przynajmniej kilka godzin snu.
Skruszona Hillary przyznała, że poniosła ją fantazja.
- Pamiętaj, nigdy się nie zmieniaj - powiedział, raz
jeszcze biorąc ją w ramiona. Jego pocałunek oszołomił ją
bardziej niż szalona jazda na karuzeli.
- Ty też nie - szepnęła.
- Jestem zwolennikiem krótkiego narzeczeństwa, bardzo
krótkiego - stwierdził Paul, zdejmując ręce Hillary ze swojej
szyi. - Wracajmy na salę - powiedział, wyciągając do niej
dłoń. - Mamy im przecież coś do zakomunikowania.