GINAWILKINS
BUNT SERCA
Prolog
Griff przyłapał się na tym, że zwraca większą uwagę na
różne dochodzące do niego od czasu do czasu dźwięki niż
na treść raportu wygłaszanego monotonnym głosem przez
jednego z prawników. Co chwila ktoś kaszlał, chrząkał.
poruszał się niespokojnie w krześle. Słychać było lekkie,
rytmiczne stukanie ołówka o lśniącą powierzchnię stołu
konferencyjnego.
Siedzi tu dziesięć inteligentnych i gruntownie wykształ
conych osób - myślał w zadumie Griff- a nadgorliwy pan
Feinfeld uznaje za niezbędne głośne odczytywanie z całą
powagą raportu, który, starannie przepisany, leży przed
każdym uczestnikiem konferencji.
Griff spojrzał w kierunku końca stołu, gdzie po lewej
strome siedział ich szef, Wallace Dyson, patrzący srogo na
pana Feinfelda spod gęstych, siwych brwi.
Szary wełniany garnitur, uzupełniony nieskazitelnie bia
łą koszulą i ciemnowiśniowym krawatem, leżał doskonale
na wysportowanej figurze pana Dysona.
Griff sięgnął ręką do uciskającego go węzła podobnego,
ciemnowiśniowego krawata i rzucił okiem najpierw na
swoje szare, uszyte na miarę ubranie, a polem wokoło, na
pozostałe sześć szarych garniturów. Wyglądająjak odbite
na fotokopiarce - pomyślał, ale zaraz powstrzymał ogar
niające go rozbawienie.
Uświadomił sobie, że on sam świetnie pasuje do lego
czcigodnego, konserwatywnego zgromadzenia, złożonego
wyłącznie z mężczyzn. Jak dotąd żadna kobieta nie znalaz
ła się w zarządzie szanowanej kancelarii adwokackiej
w StLouis. w stanie Missouri. Po wielu latach, w ciągu
których Griff pozostawał poza jakąkolwiek wspólnotą, od
czuwał cichą satysfakcję, że znalazł się w gronie tych sza-
ro-gamiturowych osobników.
Sięgnął po stojącą przed nim filiżankę. Duży ł y k letniej
kawy miał spłukać gorzki smak. który nagle poczuł
w ustach.
- Jeżeli pan Feinfeld nie ma nic ciekawego do dodaniu
w związku z treścią sprawozdania, może pan. panie Myers,
byłby tak łaskawy i przedstawił nam aktualny stan sprawy
Handela - rzekł Dyson szorstko, kiedy pan Feinfeld, cały
czerwony po kąśliwej uwadze szefa, skończył swe wystą
pienie.
Stary tyran pedantycznie przestrzegał formalnego proto
kołu na zebraniach.
Griff nie mógł powstrzymać uśmiechu na widok pana
Myersa, który wstał i z nieszczęśliwą miną rozpoczął relację.
- Osiągnęliśmy porozumienie, sir-zaczął cichym gło
sem.
Przedstawił w ogólnym zarysie zasady ugody, zerkał
przy tym nerwowo na Dysona w oczekiwaniu uwag na
temat sposobu prowadzenia negocjacji. Griff odegrał
w nich główną rolę.
Dyson pokiwał głową i skierował zimne jak stal oczy na
Griffa.
- Panie Taylor, czy jest pan pewien, że ugoda zawiera
wszystkie wymagane zastrzeżenia i że w przyszłości nie
czeka nas jej dalsze publiczne roztrząsanie?
Griff był świadomy źródła irytacji Myersa. Dyson po
prosił Griffa o opinię.
Skinął głową, poprawił niedbałym ruchem okulary i od
parł:
- Tak, sir. Rozgłos skończy się natychmiast z chwilą
podpisania ugody.
Ich klient, poważna firma farmaceutyczna, uniknie pro
cesu, mimo że ponosi odpowiedzialność za trzy śmiertelne
ofiary wypuszczonej na rynek serii szkodliwych specyfi
ków. Griffa nigdy nie przestawała zadziwiać siła dyskretnie
rozdzielonych paru milionów dolarów.
- Dobrze. - Głos Dysona wyrażał aprobatę w stopniu,
na jaki było go stad.
Dyson na swój sposób darzył młodego człowieka coraz
większą sympatią od czasu, gdy zatrudnił go w swojej
spółce adwokackiej.
Dla Griffa były to dwa lata, w ciągu których musiał
powściągać dumę i trzymać na wodzy temperament, a tak
że unikać wypowiadania na głos własnego zdania. Ciężka,
wykonywana z pełnym poświęceniem, praca zaczęła jed
nak przynosić owoce.
Mając zaledwie trzydzieści lat, Griff był na drodze do
coraz większych sukcesów i zamierzał na niej pozostać bez
względu na cenę, jaką przyszłoby zapłacić. N i k t już nie
będzie go traktować, jakby był śmieciem. Nie będzie wię
cej podejrzewany o popełnienie przestępstwa tylko dlate
go, że miał kiedyś kłopoty rodzinne i złą reputację. Szano
wani obywatele nie zabraniają mu już chodzenia na randki
z ich córkami i siostrami. Przeciwnie, widząw nim pożą
danego kandydata na męża.
Nie zamierzał zejść z tej drogi.
Myersowi, takjak wielu innym współpracownikom
Griffa, nie przypadła do gustu błyskotliwa i wzbudzająca
szacunek Dysona kariera młodszego kolegi. Jednak Myers
działał rozważnie i nie ujawniał swej urazy. Zakończył ra
port następującymi słowami:
- Dokumentybędąpodpisanejutro.
Teraz przyszła kolej na sprawozdanie Griffa. Jego rela
cja w najmniejszej mierze nie zadowoliła Dysona, Szef
miał coraz bardziej marsową minę.
- Ona zdecydowanie odmawia zawarcia ugody. - Griff
referował przebieg toczącego się procesu, którego stroną
był jeden z najbardziej wpływowych klientów ich kancela
r i i . - Jest raczej pewne, że sąd przyzna odszkodowanie za
koszty leczenia. Obecnie usiłujemy zapobiec zasądzeniu
wygórowanej kwoty jako zadośćuczynienia za krzywdę
moralną. Szczerze mówiąc, w tej kwestii nasza sytuacja nie
wydaje się zbyt obiecująca. M a m wrażenie, że powódka
budzi wyjątkowe współczucie sądu przysięgłych.
- Można się było tego spodziewać - mruknął Dyson. -
Krucha, małablondyneczka, przywożona na wózku inwa
lidzkim. Dlaczego, do licha ciężkiego, ona nie chce pójść
na ugodę? Składamy jej cholernie dobrą ofertę.
- Nie chodzijej właściwie o pieniądze, z wyjątkiem
poniesionych wydatków, których zwrot, tak czy inaczej,
uzyska. Zabiega o przyznanie zadośćuczynienia za straty
związane z utratą zdrowia Uważa, że powinna być to zasa
da w tego typu procesach. Zdaniem powódki korporacji
DayCo upiekło się w zbyt wielu sprawach. Firma ta nie
ponosiła odpowiedzialności za niedbalstwa tylko dlatego,
że umiała rozsądnie posłużyć się pieniędzmi, niezbyt ucz
ciwie zdobytymi. Poszkodowana uważa również, ze nasza
spółka adwokacka wygrała wiele spraw sądowych wyłącz
nie z tego powodu, że klienci mogli sobie pozwolić na
opłacenie najlepszych adwokatów. A pokrzywdzeni takich
możliwości nie mieli.
G r i f f zastanawiał się, co oznacza coraz bardziej srogi
wyraz twarzy szefa, który wpatrywał się w niego badaw
czo.
- Czy to są jej słowa, czy pańskie, panie Taylor? -
spytał Dyson podejrzanie łagodnie.
- To sąjej słowa, sir. - Griffnie chciał przyznać nawet
przed samym sobą że odczuwał szacunek dla młodej ko
biety.
Dyson już odprężony pokiwał głową.
- A jaki jest program na jutro? Kto będzie ich nastę
pnym świadkiem?
- Psycholog, Kobieta. Ma zeznawać na temat urazu
psychicznego - odrzekł Griff. - M ó w i się, ze pani psycho
log w pełni popiera pannę Hawlsey w jej dążeniu do uzy
skania zadośćuczynienia za krzywdę moralną. Wykazanie
istnienia urazu psychicznego może w tym pomóc
- Co wiemy o tej pani psycholog?
Informacji miał udzielić Bradley Corman. Griff spojrzał
na niego pytająco, gdyż sam nie znał jeszcze wyników
przeprowadzonego wywiadu.
Corman wstał nieco podniecony zwróconą na niego
przez wszystkich uwagą i gorączkowo przekładał leżące
przed nim papiery.
- Jest młoda, ma dwadzieścia kilka lat i już udało się jej
odnieść pewne sukcesy. Jest związana z Centrum Zdrowia
w Riwer City. Pracuje tam dopiero od trzech miesięcy, zaję
ła miejsce jednego z poprzednich współpracowników tam
tejszej kliniki. Ma trochę buntowniczą naturę, stosuje ra
czej niekonwencjonalne metody leczenia. Angażuje się
w rozwiązywanie trudnych problemów społecznych.
Dyson stęknął z niezadowoleniem na znak, że ten typ
kobiet nie jest mu obcy i że nie ma o nich najlepszego
mniemania.
- Proszę mówić dalej.
- Niewiele jest do powiedzenia, sir. Jest panną, nie da
się nic złego powiedzieć ojej życiu prywatnym. Wydaje
się, że zarówno współpracownicy, jak i pacjenci bardzo ją
szanują, mimo że ma opinię dziwaczki. Dość powszechnie
uważa się, ze to cecha wszystkich psychologów. Pochodzi
ze Springfield. Dwa lata studiowała w południowo-
wschodnim Missouri, a potem przeniosła się na uniwersy
tet stanu Tennessee. Nazywa się James. M.A James.
Griff, ubawiony pełną dezaprobaty miną szefa nagle
odwrócił się i spytał Cormana:
- MA.James?
Corman przytaknął.
- Właśnie tak. MA.James.
- Melinda Alice - rzucił Griff półgłosem z lekkim
uśmiechem.
Dyson odłożył ołówek i spojrzał na Griffa w skupieniu.
- Czy zna pan tę kobietę, panie Taylor?
- Być może - odpowiedział Griff z wahaniem. - Zga
dza się wiek, inicjały i miejsce urodzenia. Tak, Melinda
Alice może być tą dziewczyną, którą kiedyś znałem.
- Czy był pan z nią w dobrych stosunkach?
- Tak, w bardzo dobrych. Chodziliśmy ze sobą zanim
wstąpiłem do marynarki.
Ciemne oczy Dysona wpatrywały się w Griffa z uwagą.
Pytanie, które zadał, nie należało do delikatnych.
- Czy pan nadal żywi uczucie do tej dziewczyny?
Z pewnością nie byłby zadowolony z twierdzącej odpo
wiedzi.
- Nie, sir- odrzekł Griff uprzejmie i zgodnie z prawdą.
Kiedy się poznali. Melinda miała czternaście lat, a on
zaledwie osiemnaście, Melinda i jej bliźniacza siostra zo
stały osierocone w wieku dziewięciu lat Były wychowy
wane przez brata i dwie siostry, z których najstarsza została
ich kuratorem. W tym czasie Griff rozpaczliwie szukał
przyjaznej duszy i Melinda, mimo sprzeciwu brata, stała się
jego najlepszym przyjacielem. I chociaż Griff ciepło ją
wspominał, nie pragnął powrotu do przeszłości. Stare rany
ledwie się zasklepiły. Wydarzenia z lal młodości wciąż je
szcze mogły zagrozić jego pozycji zawodowej, na którą tak
ciężko pracował.
- Byliśmy tylko przyjaciółmi.
Dyson uśmiechnął się. Pozostali mężczyźni poruszyli
się nerwowo. Uśmiech Dysona zawsze wszystkich niepo
koił, nie wyłączając Griffa.
- Wobec lego zna pan jej słabostki - stwierdził szef.
Przymrużył oczy i szorstkim głosem rozkazał:
- Niech pan je wykorzysta, Taylor. Chcę wygrać ten
proces.
Griff drgnął
- Upłynęło już wiele czasu od naszego ostatniego spot
kania, ale nawet wtedy nie było łatwo ją zastraszyć. To nie
będzie takie proste.
Bardzo dobrze pamiętał, że brat Melindy wręcz żądał od
niej zerwania znajomości z Grillem. Nie posłuchała go.
Matt James potrafił być stanowczy, ajednak ulegał młod
szej siostrze.
- Bzdura - Dyson zawyrokował kategorycznie.-Mogą
być z nią trudności, ale pan jest cholernie dobrym adwoka
tem Niech ją pan unieszkodliwi, Taylor. Proszę ją zdema
skować. Trzeba ujawnić, jakimi motywami się kieruje, sko
ro dla zdobycia sławy naraża swoją biedną, obciążoną ura
zem psychicznym pacjentkę na uczestniczenie w procesie
sądowym Proszę się dowiedzieć, ile jej zapłacono za ze
znania. Chcę wygrać ten proces - powtórzył.
Griff poczuł, że ma sucho w gardle.
- Tak, sir.
Przykro mi Melindo. pomyślał. Ale zaszedłem za daleko
i nie ma już dla mnie odwrotu.
Griff także pragnął wygranej. Za każdą cenę.
ROZDZIAŁ
Poznałbyjąwszędzie, choć upłynęło dwanaście lat Jas
na cera. Gęste, mdawoblond włosy. I te oczy - leciutko
skośne, szmaragdowe, wgłębi których czaiły się figlarne
chochliki. Tak naprawdę nigdy nie zapomniał tych oczu.
Jako czternastoletnia dziewczyna była urocza: śmiała,
gwałtowna i w m i ł y sposób kapryśna. Po dwunastu latach
Stała się niewiarygodnie piękna, elegancka i pewna siebie,
lecz
zachowała typową dla swojej natury cechę - przeko
rę. To ona właśnie sprawiała, że Melinda odznaczała się tak
silną indywidualnością.
Właśnie z przekory została kiedyś jego przyjaciółką,
wtedy gdy inni nawet nie próbowali się do niego zbliżyć,
A teraz miał jej zadać cios.
Bardzo dobrze dawała sobie radę, odpowiadając na py
tania adwokata powódki. Byli po tej samej stronie.
Dwanaście lat temu Melinda i Griff też byli po tej samej
stronie. Dwoje przeciw całemu światu.
Teraz nie będzie o tym myśleć. Dzisiaj on reprezentował
korporację DayCo. pieniądze i siłę. Osiągnął to, do czego
dążył.
Czy go poznała? Zmienił się o wiele bardziej niż ona.
Tlenione, sięgające ramion włosy zostały ścięte. M i a ł y
teraz naturalny, ciemnobrązowy kolor i ułożone były
w stylu odpowiednim dla ustatkowanego młodego czło
wieka na stanowisku. Po kolczykach pozostał jedynie nie
wielki ślad - świadectwo ówczesnego buntu.
Nosił teraz tradycyjne, ciemne, szyte na miarę ubrania,
białe, jedwabne koszule, krawaty w barwach uczelni i oku
lary w cienkiej oprawie.
Zniknęły skórzane kurtki i obszarpane drelichy, a wraz
z nimi bawełniane koszulki w krzykliwych kolorach, z wy
drukowanymi na nich niezbyt cenzuralnymi napisami.
Zmienił nawet imię. Po wyjeździe ze Springfield porzucił
młodzieżowe przezwisko. W obecnej sytuacji wydawało
mu się bardziej odpowiednie jego drugie imię— Griffin.
O ile pamiętał, Melinda nigdy nawet tego imienia nie sły
szała.
Nie, prawdopodobnie nie poznała go. I nic dziwnego.
Młody gniewny, którybyłjej przyjacielem, przestał istnieć.
Nadeszła jego kolej na zadawanie pytań świadkowi. Na
sali sądowej zapanowała atmosfera wzrastającego oczeki
wania, kiedy Griff wstał i zbliżył się do Melindy.
Odchrząknął i zapytał:
- Panna James, prawda? Panna, nie doktor James?
Zmrużenie szmaragdowych oczu było pierwszą oznaką
irytacji.
- Nie jestem doktorem Uzyskałam stopień magistra, więc
może pan zrezygnować z tytułu - zgodziła się chłodno.
Celowo zlustrował ją wzrokiem, zwracając tym samym
uwagę sędziów przysięgłych na jej strój i uczesanie, mod
ne i w dodatku śmiałe.
Nie okazał ulgi, jakąodczuł. Nie poznała go.
- Panno James, zeznała pani, żejej pacjentkę, pannę
Hawlsey, męczą nocne koszmary i że od czasu, kiedy spad
ła w uzdrowisku z balkonu w i l l i , której właścicielem jest
mój klient, odczuwa nienaturalną obawę przed upadkiem?
- Tak, ma nieustanny uraz na tyra tle. Prześladuje ją
paniczny strach, który nie opuszcza jej od chwili tego
strasznego wypadku- Była pewna, że umrze, a ten rodzaj
obezwładniającego strachu pozostawia w psychice blizny
wymagające dłuższego leczenia niż obrażenia fizyczne.
- Obezwładniający strach? - Griff powtórzył j ej słowa
dla zaakcentowania dramatycznej wymowy użytego zwro
tu. - Panna Hawlsey doznała obrażeń w czasie upadku.
Jednak żąda nie tylko odszkodowania z tytułu wydatków
na koszty leczenia, lecz także dodatkowo dwóch milionów
dolarów jako zadośćuczynienia za krzywdę moralną
w związku z utratą zdrowia. Rozumiem, że pani podziela
jej stanowisko?
- Tak, ponieważ ona potrzebuje...
- Proszę tylko o odpowiedź na moje pytanie, panno
James: tak czy nie?
Twarz Melindy wykrzywił gniewny grymas.
-Tak.
- A więc pani wyobraża sobie, że mój klient będzie
ponosił finansową odpowiedzialność za złe sny pani pa
cjentki?
- Wyobrażam sobie...
- Tak czy nie, panno James - powtórzył, jakby jego
cierpliwość była wystawiona na próbę.
- Tak! - fukneła gniewnie.
Zaczynał zbijać jąz tropu. To dobrze. Im bardziej będzie
traciła pewność siebie, tym lepiej.
- Ajakie wynagrodzenie otrzymuje pani za leczenie
pacjentki i za występowanie w procesie, panno James?
- Nie wiem, co to...
- Proszę o odpowiedź, panno James.
- Pracuję w klinice, panie Taylor, i za to mi płacą. Zgła
szających się pacjentów nie pozostawiamy bez pomocy,
nawet jeżeli nie mają pieniędzy. W wypadku, gdy stać ich
na opłacenie kosztów leczenia łub gdy wydatki te pokrywa
instytucja ubezpieczeniowa, przeciętna oplata wynosi
sześćdziesiąt dolarów za godzinę. O ile mi wiadomo, hono
rarium adwokackie jest przynajmniej dwukrotnie wyższe
prawda?
Oczywiście mógł odpowiedzieć, że wysokość jego za-
zarobków nie ma związku ze sprawą i że to nie ona, lecz on
prawo zadawania pytań. Uznałjednak, że może to
skrzętnie wykorzystać przeciwko niej.
- Oczywiście, to prawda. - Spojrzał na sędziów przy
sięgłych tak, jakby chciał zaznaczyć, że nie zamierza za-
zaprzeczać ogólnie znanym faktom. - Kiedy proces się koń
czy takim czy innym wyrokiem, mój klient nie potrzebuje
juz więcej korzystać z moich usług. Czy może to
samo pani powiedzieć o sobie, panno James?Czy wydany
na korzyść firmy Hawlsey wyrok spowoduje całkowite
wyleczenie jej z urazu powstałego w następstwie wypadku?
- Nie, oczywiście, że nie - odpowiedziała ostrożnie
- Będzie się musiała zatem dalej leczyć?- Prawdopodobnie tak.
Nocne koszmary osłabiajają,strach niemal pozbawia
możliwości prowadzenia normalnego trybu życia. Mam
nadzieję, że... - A kiedy, pani zdaniem, wyzdrowieje?
- ostro przerwał Griff.
Uniosła dłonie w gniewnym geście.
- Nie mogę podać dokładnej daty. Z pewnościąpan nie...
- To pani podniosła kwestię mego wynagrodzenia, pan
no James. Klient z góry wie, j ak długo będzie musiał ko
rzystać z moich usług. Jest granica, po przekroczeniu której
moje usługi stają się niepotrzebne. Ta granicajest każdemu
znana - moja praca kończy się wraz z wydaniem wyroku
przez sąd. Czy zbyt wiele oczekuję, gdy pytam panią, jak
długo pani klientka będzie obowiązana płacić pani sześć-
dziesiąt dolarów za godzinę? Czy istnieje jakiś sposób,
który pozwoliłby ocenić dokładny czas lub liczbę seansów
terapeutycznych potrzebnych dla wyleczenia nerwicy po
urazowej?
Melinda odetchnęła głęboko, a na jej policzki wystąpiły
rumieńce gniewu.
- Czy mogę odpowiedzieć pełnym zdaniem, panie Tay
lor, czy też nadal będzie mi pan przerywał po pierwszych
kilku słowach? - Była wściekła.
Musiał powstrzymać uśmiech. Ileż razy słyszał to zda
nie w czasie k ł ó t n i Melindy ze starszym bratem.
Skrzywił się z lekka drwiną, ruchem głowy oddając jej
głos.
- Panie Taylor, istnieje zasadnicza różnica miedzy na
szymi klientami. Pana kilem po skończonym procesie po
wróci do domu i będzie prowadził dotychczasowe życie,
bez względu na to, jaki zapadnie wyrok. Jeżeli werdykt
będzie dla niego niekorzystny, straci tylko pieniądze, któ
rych ma mnóstwo. Zawsze może podnieść opłaty w swoim
hotelu albo czynsz za wynajmowane mieszkania czy biura.
Może wycofać jakieś udziały. Natomiast Nancy, po odnie
sionych obrażeniach kręgosłupa, nie będzie w pełni spraw
na fizycznie. Będzie mogła chodzić tylko przez parę godzin
dziennie, a resztę czasu spędzi przykuta do wózka inwali
dzkiego. Za każdym razem, kiedy zamknie oczy, zacznie
na nowo przeżywać koszmar, myśląc, że znowu balkon
rozsypuje się pod jej stopami, a ona spada jak kłoda, pewna
nieuchronnej śmierci. Ma teraz dwadzieścia cztery lata
i przed nią wiele lat bólu i leczenia urazów zarówno fizycz
nych, j ak i psychicznych. Pomyślny dla niej wyrok wydany
przez ten sąd oszczędzijej przynajmniej kłopotów związa
nych z czekającymi ją wydatkami. A pana klient może wte
dy zrozumie, że podejmując decyzję o ograniczeniu wydat
ków przez oszczędzanie na remontach dla osiągnięcia wy-
z tego zysku, naraża ludzkie życie. Nancy miała prawo
utrzymywać, że pana klient stosuje wszelkie techniczne normy,
których wymaga prawo i które zapewniają bezpieczeń
stwo. Pana klient powinien być ukarany przede wszystkim
za to, że zawiódłjej zaufanie.
Griff przyznał w duchu, że być może popełnił taktyczny
błąd dopuszczając Melindę do głosu. Argumentacjakoń-
cząca jej wywody rzeczywiście była trafna. Ta kobieta
powinna zrobić karierę jako prawnik Nie mógł zrozumieć,
dlaczego jest z niej dumny. Okazała się idealistką, a jedno
cześnie dobrympsychologiem, potrafiącymbronic swoichpoglądow.
Taka postawa może przysporzyć mu wielu kłopotów.
W ł o ż y ł rękę do kieszeni i stał w niedbałej pozie, mającej
podkreślić w sposóbjednoznaczy, żejej przemówienie go
nie poruszyło.
- Panno James, panna Hawlsey zawsze cierpiała na lęk
wysokości, czy się mylę?
Melinda popatrzyła na niego podejrzliwie.
- Tak, to prawda.
- I dolegliwość ta była na tyle poważna, że pani pacjen
tka leczyła się w przeszłości?
- Cóż... tak, ale nastąpiła poprawa. Wyszła przecież na
balkon, gdyż właśnie chciała nacieszyć się pięknym wido
kiem.
- Ale sam upadek nie w y w o ł a ł u niej lęku wysokości,
a jedynie spotęgował istniejące już objawy, czyż nie?
- Wypadek nie po winien b y ł się wy darzyć. Stantechni-
czny balkonu stwarzał niebezpieczeństwo już od pewnego
czasu, jak to zeznali świadkowie. Gdyby pana klient w y ł o
żył niezbędne pieniądze na...
- Ponowniejestem zmuszony przypomnieć pani, że to
ja zadaję pytania, panno James. Proszę odpowiedzieć - tak
lub nie. Czy panna Hawlsey cierpiała na lęk przestrzeni
przed wypadkiem, czynie?
-Tak.
- Dziękuję, panno James. N i e mam więcej pytań.
G r i f f w r ó c i ł na swoje miejsce i zajął się notatkami. Spra
w i a ł wrażenie, jakby zapomniał już o zeznaniach psycho
loga, które nie b y ł y na tyle ważne, aby zaprzątać dłużej
jego uwagę.
Nie podnosił wzroku, dopóki Melinda nie opuściła miej
sca dla świadków.
N i e próbował się oszukiwać. Odczuł ulgę, że go nie
poznała. Ale również żal. że spotkanie z dawną przyjaciół
ką nastąpiło w takich okolicznościach. A także smutek, że
u t r a c i ł prawo do wspomnień o t y m szczególnym epizodzie
młodości.
Gdyby nawet Melinda dowiedziała się, kim jest naprawdę,
nigdy nie wybaczyłaby mu okazanego j ej lekceważenia.
Melinda rzuciła torbę na podłogę. Jakby tego było mało,
cisnęła teczkę w kat niewielkiego, biurowego pokoju.
- Wstrętna, arogancka, nieetyczna i żle wychowana
świnia.
Całą przestrzeń pokoju zajmowali wyściełana podusz
k a m i kanapa oraz miękki fotel i rozklekotane biurko stoją
ce przy ścianie. Znad oparcia kanapy wystawały stopy,
które zniknęły w momencie hałaśliwego wtargnięcia M e -
lindy do pokoju. Zaraz potem ukazała się szeroko uśmiech
nięta twarz i jasna czupryna.
Fred Waller. jeden ze współpracowników Melindy, spoj
rzał na koleżankę badawczo.
- Czy coś zle poszło w sądzie?
- A co ty znowu robisz w m o i m biurze? Czy nic masz
własnego pokoju?
- O ho, ho. Jesteśmy w złym humorku, co? Opowiedz
o wszystkim doktorowi Wallerowi. kochanie.
Przepychając się miedzy kanapą a fotelem Melinda
z marsową miną zmierzała w stronę biurka.
- Adwokat pozwanego zrobił ze mnie idiotkę. Zadawał
nieprzyjemne pytania i nie pozwalał dokończyć odpowie
dzi- „Tak czy nie, panno James?" Zrobił ze mnie pośmie
wisko, kpił z moich argumentów. Traktował mnie jak po-
średniejszego gatunku szarlatana, który czyha tylko na za
garniecie pieniędzy. Osobę, do której nie można mieć za
ufania, gdyż odznacza się ponadto brakiem etyki i bardzo
niską inteligencją. Musiał zniżyć się do mojego poziomu
i miał czelność odnosić się do mnie protekcjonalnie. On.
który żyje z takich kapitalistów bez serca, jak Artur Day-
son.Fred spojrzał na Melindę współczująco i odrzucił spada
jące mu na oczy przydługie włosy.
- Słyszałem, że ten Taylor to bezwzględny łajdak. Jest
pupilkiem Wallace'a Dysona co mówi samo za siebie.
Krążąplotki, że Dyson upatrzył go sobie na zięcia.
Melinda zmarszczyła brwi na wspomnienie adwokata,
który z takim rozmysłem zaatakował ją w trakcie rozpra
wy. Na pierwszy rzut oka wydał się jej bardzo przystojny,
choć raził jąjego wręcz obsesyjnie tradycyjny ubiór. Poza
tym robił dobre wrażenie. Wysoki, dobrze zbudowany, cie
mnowłosy, pewny siebie. Kiedy po raz pierwszy napotkała
spojrzenie jego brązowych oczu, serce zaczęło jej bić szyb
ciej. Czy dlatego, że był pociągającym mężczyzną? Czy
może wydał jej się znajomy? Nie, to gra wyobraźni. Od
pierwszej chwili napadł na nią bezlitośnie stwierdzeniem,
że w swojej dziedzinie nie uzyskała stopnia doktora.
- Bufon - mruknęła.
- Patrzysz na mnie, ale jest oczywiste, że myślisz
o
nim, więc tej uwagi nie biorę do siebie - zauważył Fred
pobłażliwie.
Ze skrzyżowanymi nogami, odchylony do t y ł u , z rękami
na oparciu kanapy, demonstrował w całej okazałości żółtą
koszulkę z denerwująco optymistycznym napisem: Nie
martw się i bądź szczęśliwy,
- A jak oceniasz jego wystąpienie? Czy myślisz, że
Nancy wygra?
Metinda odgarnęła z czoła kosmyk rudoblond włosów
i westchnęła.
- Ma dużą szansę uzyskania zwrotu kosztów leczenia.
Być może otrzyma jakąś dodatkową kwotę. Wynagrodze
nie jej adwokatajest astronomiczne, więc powinna uzyskać
odpowiednio wysoką sumę. Jeśli zaś chodzi o odszkodo
wanie za krzywdę moralną, to, no cóż. nie wiem. Taylor jest
bardzo dobrym adwokatem.
- Musi być dobry, w przeciwnym razie nie pracowałby
w Spółce Adwokackiej Dysona. Taylor ma przed sobą
przyszłość. Każda nowa, wygrana sprawa jest dla niego
następnym szczeblem drabiny, po której się wspina. Mówi
się, że zrobi wszystko, żeby się dostać na szczyt Słysza
ł e m , że mana oku karierę polityczną,
Melinda przyjechała do River City, miasta położonego
nie opodal StLouis, trzy miesiące temu. To właśnie Fred
udzielił jej wielu informacji o lokalnych sprawach. Została
wciągnięta w krąg problemów, którymi żyło tutejsze środo
wisko. Znała nazwisko Dysona i reputację, jaką się cieszył.
Cała jego działalność zawodowa, a szczególnie reprezen
towanie interesów wszechwładnych bogaczy, budziła jej
odrazę.
Zdjęcia Dysona, jego żony i pięknej córki były często
zamieszczane w kronikach towarzyskich lokalnych gazet.
Melinda spotkała tę ostatnią raz czy dwa na imprezach
dobroczynnych; bywała tam ze względu na swe żywe zain-
teresowanie sprawami społecznymi. Natomiast Leslie Dy-
son uczestniczyła w nich, gdyż oczekiwano od niej włącze
nia się w tak godnąpochwały działalność.
Zatem Dyson upatrzył sobie Taylora na zięcia? Wyobra
żając sobie tych dwoje na ślubnym kobiercu, Melinda po
czuła niezrozumiałą, wzrastającą niechęć,
Taylor był bufonem, to prawda, ale wydawał się zbyt
inteligentny dla słodkiej ślicznotki, Leslie Dyson. Oczywi-
wiście nicjato nie obchodzi - zreflektowała się szybko,
nawet dobrze by mu zrobiło, gdyby codziennie rano przy
goleniu musiał patrzeć w te puste niebieskie oczy.
- Czy rodzina Taylora wywodzi się ze środowiska Dy-
sonów? - zadała pytanie z czystej ciekawości. To by t ł u m a
czyło karierę Taylora, mimo tak młodego wieku.
- Nie, na pewno nie. On po prostu pracuje u Dysona od
dwóch lat. Właściwie to niewiele o nim wiadomo. Zupełnie
spadł z księżyca albojakby zmaterializowało się ma
rzenie Dysona o odpowiednim zięciu. Słyszałem, że Taylor
służył przedtem w marynarce, ale nikt nie wspominał, skąd
się tam wziął.
Służba w marynarce. Melinda gwałtownie uniosła g ł o -
To ciekawe, pomyślała, zagryzając wargę.
- Nie, to niemożliwe - potrząsnęła stanowczo głową, -
że służył w marynarce, nie znaczy... - przerwała i za
myśliła się. - jest w tym samym wieku, zgadza się
nazwisko ale on ma na imię Griffin, a nie Edward.
Fred spojrzał na nią z niepokojem.
- Z pewnością wiesz, o czym mówisz, ale ja nie mam
zielonego pojęcia.
Patrzyła na Freda nieobecnym wzrokiem, nadal rozwa
żając różne ewentualności,
- Po prostu przyszło mi coś do głowy, kiedy powiedzia
łeś o służbie w marynarce. Przecież Taylor to bardzo po
spolite nazwisko.
- To prawda, choć nie tak bardzo jak Smith czy Jones,
ale rzeczywiście dość powszechne - zgodził się Fred.
- Nie, to bez sensu. - Melinda ujęła ołówek i wpatry
wała siew niego z zadumą. - Tak, ma piwne oczy, ale nie,
zupełnie inny kolor włosów. Och! Ależ on je tlenił! Tak,
dwanaście lat może zmienić człowieka.
- Melindo! - pochylony nad biurkiem Fred prawie
krzyknął i spojrzał prosto w jej przestraszone oczy. -
O czym ty, u diabła, mówisz?
Melinda rzuciła mu przepraszający uśmiech.
- Wybacz Fred. Właśnie przyszło mi do głowy, ze być
może znam tego mężczyznę. Lub raczej znałam wiele lat
temu. To się wydaje nieprawdopodobne, a jednak chyba
jest możliwe.
Fred westchnął i usiadł w fotelu.
- Dzięki za wyjaśnienie.
Zostałjej przyjacielem od chwili, gdy się poznali. To
było przed pięcioma miesiącami. Zostali sobie przedsta
wieni przez wspólnych znajomych i od razu zaczęli rozwa
żać możliwość zatrudnienia Melindy w klinice.
- A Skąd ta myśl, że mogłabyś znać w czasach swej
niejasnej przeszłości tę wstrętną, arogancką, nieetyczną
i zle wychowaną świnię?
- Z tego, co mówiłeś, wynika, że to jego przeszłość jest
niejasna. Moja - nie.
- Melindo! - Fredbyłjużporządniezniecierpliwiony.
- Znałam kiedyś pewnego młodego człowieka. Miałam
wtedy czternaście lat. Był moim pierwszym chłopakiem.
- To zapewne dlatego wyróżniasz go spośród tych hord
wielbicieli, którzy byli po nim - mruknął złośliwie Fred.
Melinda, nie zwracając uwagi na tę uszczypliwość.ciag-
neła dalej:
- Nazywał się Edward Taylor, ale nie znosił swojego
imienia i używał pseudonimu Dziki. Prawdziwy buntów-
nik. Nosił kolczyki i pomięte drelichy w czasach, gdy na
taką ekstrawagancję pozwalali sobie jedynie gwiazdorzy
muzyki rockowej. Żadnemu z grzecznych chłopców ze
Springfield jeszcze się o tym nie śniło. Wstąpił do marynar
ki wojennej zaraz po ukończeniu szkoły średniej. Obiecy
wał, że będzie pisać, ale dostałam od niego tylko jeden list
Potem już nigdy o nim nie słyszałam. M i a ł b y teraz trzy
dzieści lat.
- Cóż, wiek się zgadza, ale cała reszta... - rzucił Fred
powątpiewająco.
- Tak, masz rację. Przez moment wydał mi się znajomy.
A jak powiedziałeś o służbie w marynarce... Ale prawdo
podobnie to jednak nie jest on.
- No wiec przestańjuż pleść głupstwa - poprosił Fred,
- Dobrze - przyrzekła. - A poza tym wcale nie chciała
bym, żeby okazał się tym samym człowiekiem. Dziki był
wspaniały - wojowniczy, uparty, ale zarazem nieszczęśli
wy, wrażliwy, poważnie myślący, chociaż tę stronę jego
natury znało niewiele osób. Ja byłam jedną z nich, w tym
czasie może jedyną. Uwielbiałam go. Po jego wyjeździe
ogromnie za nim tęskniłam, lecz byłam młoda, poznałam
potem wielu innych interesujących mężczyzn. Nie wspo
minałam go zbyt długo, choć pozostał w mojej pamięci
jako ktoś zupełnie wyjątkowy. To byłoby po prostu strasz
ne, gdyby ten inteligentny, nieposkromiony buntownik za
przedał się możnym i bogatym.
- Griffin Taylor zupełnie nie pasuje do tego opisu -
przyznał Fred z uśmiechem.
- Ja też tak sądzę. To zwykły zbieg okoliczności, że zga
dza się wiek i nazwisko. Tylko tak to można wytłumaczyć.
Fred przyglądał się Melindzie przez chwile, po czym
stwierdził:
- N i e spoczniesz, dopóki nie poznasz prawdy. Jestem
pewien. Za dobrze cię znam.
Spojrzała na niego zdumiona.
- Co ty wygadujesz? Nie mam zamiaru dłużej się n i m
zajmować. Nie ma dla mnie żadnego znaczenia, czy kiedy
kolwiek w życiu spotkam jeszcze tego obrzydliwego Grif-
fina Taylora.
- A czy poważny psycholog może mieć taki stosunek
do człowieka? - Fred beształ Melindę żartobliwie, idąc
w stronę drzwi. - Przecież zakładamy, że w każdym można
odnaleźć pozytywne cechy, prawda?
- Pff... - Ta reakcja wyraźnie wskazywała, co w t y m
momencie Melinda myśli o takiej filozofii- Zarówno w za
wodowym, jak i prywatnym życiu nie zachowywała się
w sposób zgodny z oczekiwaniami innych. Skłonność do
przekory nieraz przysporzyła jej kłopotów.
- Wyłączam się. Wieczorem mam randkę z Bev. Chcia
ł e m się tylko dowiedzieć, jak poszło w sądzie. Przykro m i ,
że przeżyłaś takie niemiłe doświadczenie.
Melinda wzruszyła ramionami.
- Nie oczekiwałam przyjemności. Mam tylko nadzieję,
że niczego nie zaniedbałam w sprawie Nancy..
- Jestem pewien, te poszło ci świetnie. Idz zaraz do
domu, dobrze? Zjedz coś, wymocz się w wannie, przeczy
taj lekką książkę, oderwij się od pracy. N i e masz w tej
chwili niczego takiego do zrobienia, co nie mogłobypocze-
kać do jutra.
- Nie zostanę długo - zapewniła go Melinda, sięgając
już po stertę papierów. - Do zobaczenia, Fred. Pozdrów
Bev.
- Dzięki. - B y ł już za drzwiami, ale jeszcze wsunął
głowę do pokoju i rzekł:
- Jak odkryjesz, czy to jest ten sam Taylor, daj mi znać.
Zaciekawiłaś mnie.
- Już ci powiedziałam, że nie zamierzam grzebać się
w przeszłości Griffina Taylora - odparła Melinda ze z ł o
ścią. - Nie interesuje mnie.
- Aha. W porządku. - Fred wyszedł, wznosząc oczy do
nieba z niedowierzaniem. Pogwizdywał niezbyt czysto
fragment piosenki pod tytułem „ M ó j chłopakwrócił".
Melinda zrzędząc wróciła do biurka. Wyjęła swoje no
tatki i chciała się na nich skoncentrować, ale właśnie zaczę
ła się zastanawiać, jak Griffin Taylor wyglądałby bez oku
larów. Starała się wyobrazić go sobie z długimi włosami,
kolczykami i oczami podkreślonymi tuszem. Ta wizja roz
śmieszyła ją.
- Daj temu spokój, Melindo - skarciła się - Masz waż
niejsze problemy na głowie. Dużo ważniejsze.
Pomyślała, że jednak chciałaby wiedzieć, co się stało
z D z i k i m , dawnym m ł o d y m gniewnym.
R O Z D Z I A Ł
2
Melinda nie była pewna, czy będzie chciał się z nią
zobaczyć, zwłaszcza bez uprzedniego uzgodnienia. Ku jej
zdziwieniu jednak, sekretarka Taylora, sama jakby nieco
zaskoczona, oświadczyła, że mecenas gotów jest przyjąć
nie zapowiedzianego gościa.
Zbierając w sobie odwagę, Melinda rozprostowała ra
miona, podniosła głowę do góry i wkroczyła do kancelarii
adwokata.
Od razu narzucało się porównanie z jej pokojem biuro
wym. U niej leżał podniszczony dywan, a oparcia kanapy
i jedynego, wygodnego fotela były trochę wytarte. Tania,
kolorowa tapeta pokrywała pęknięcia tynku na ścianach.
Biurko było stare i zarzucone stosami papierów, kartotek,
książek i kaset.
Gabinet Griffina Taylora, wyłożony dębową boazeria,
umeblowany drogimi antykami, był niewątpliwie urządzo
ny przez dekoratora wnętrz. Melinda mogłaby poprawić
makijaż, przeglądając się w lśniącej powierzchni ogromne
go biurka, całkiem pustego, jeżeli nie liczyć zestawu na
pióra, wykonanego z orzechowego drzewa i ozdobionego
złoceniami. Na widok tych dowodów finansowych korzy
ści, płynących z obrony bogatych klientów, Melinda jesz
cze wyżej podniosła głowę.
Kiedy weszła do pokoju, adwokat wstał zza biurka i pod
szedł do niej z ręką uprzejmie wyciągniętą na powitanie.
- Panno James, co za niespodzianka - powiedział. Z je-
go twarzy niczego nie można b y ł o wyczytać- - Czym mogę
pani służyć? Czy też może przebyła pani te całą drogę do
Louis, żeby napawać się korzystnym dla pani klientki
wyrokiem?
Do licha, on jest naprawdę ogromnie przystojny, z bliska
jeszcze bardziej. Usiłowała przekonać siebie, ze ten
jest zupełnie bez znaczenia. Ciekawe jak wygląda,
kiedy się uśmiecha. O ile w ogóle się uśmiecha.
Przypomniała sobie o celu swej niespodziewanej wizy
ty. Wyprostowała się i oświadczyła:
- Przyszłam, żeby powiedzieć panu, co myślę o pana
zachowaniu w sądzie w zeszłym tygodniu. Jeśli zaś idzie
o napawanie się korzystnym wyrokiem, to oboje wiemy, ze
pana klient nie zapłaci ani grosza, bo będzie procesował się
wsadzie drugiej instancji tak długo,jakto będzie możliwe,
a po tym...
Roześmiał się trochę kwaśno.
- Proszę mi wierzyć, panno James, że o m o i m zacho
waniu w sądzie nie może mi pani powiedzieć nic, czego
bymjuż nie słyszał wiele razy. Jeżeli zatem to wszystko...
- Niech pan mnie nie zbywa w ten sposób. - Melinda
parsknęła gniewnie. - Czy jakiś wewnętrzny przymus, któ
rego nie potrafi pan powstrzymać, każe panu wiecznie
przerywać innym w połowie zdania, panie Taylor? A może
takie postępowanie daje panu poczucie siły?
- Aaa, pani tu przyszła analizować moje zachowanie. -
Pochylił się nieco nad biurkiem i przyglądał się jej badaw
czo, - Zmuszony jestem znowu zapewnić panią, że tylko
traci pani swój czas. - Z a b r z m i a ł o to tak, jakby dawał do
zrozumienia, że chodzi też o jego czas.
Melinda zacisnęła pięści.
- N i e , nie po to tu przyszłam - stwierdziła powściąga
jąc złość. Postanowiła, żenię da się sprowokować. - Byłam
właśnie w mieście i pomyślałam, że nie zaznam spokoju,
jeżeli nie powiem panu tego, co powinien pan wiedzieć.
- Ach tak? Ulubiona śpiewka psychologa. Zrzucić cię
żar z piersi. Uwolnij gniew rozpierający serce. - Z r o b i ł
zachęcający gest. - N o , dalej, panno James. Proszę wygło
sić swoją mowę, a potem będzie pani mogła już sobie
pójść. Rozładuje pani gniew i pani psyche wróci do normy.
Nie chciałbym być powodem pani emocjonalnych stresów.
- Och... - Opanowała ją wściekłość. Nigdy w życiu nie
była traktowana w sposób tak poniżający, no. w każdym
razie od czasu, gdyjej brat uznał, żejestjuż dorosła i prze
stał kierować jej tyciem.
- Czy zawszejest pan taki nieznośny, czy może nie lubi
pan psychologów?
- Generalnie nie przepadam za przedstawicielami tej spe
cjalności, ale myślę, że mam przykry charakter - odparł z nutą
humoru. Więc ma poczucie humoru, pomyślała. Kiedy spo
strzegł, że wyraz jej oczu trochę łagodnieje, jego lekki
uśmiech zgasł, a sposób bycia ponownie stał się arogancki.
- Panno James, niechże pani mówi, co ma do powie
dzenia. Jestem bardzo zajęty.
Melinda popatrzyła na niego podejrzliwie. Dlaczego na
gle wydało sięjej, że on celowo próbuje wyprowadzić ją
z
równowagi? W ł o ż y ł a ręce głęboko do kieszeni płaszcza
w nadziei, że ten gest powstrzymają przed skoczeniem mu
do gardła.
Z przesadną obojętnością zaczęła krążyć po pokoju,
rozglądając się dookoła.
- Gdybym miała analizować pana zachowanie, panie
Taylor, to podejrzewałabym, że zjakiejś przyczyny dosto
sowuje się pan na siłę do stereotypu młodego, lecz konser
watywnego i kroczącego ku sukcesom adwokata. Może
pragnie pan coś ukryć? Jakiś ślad szaleństwa, które m o g ł o
by zagrozić bezpieczeństwu spokojnego i wygodnego
gniazdka, które sobie pan uwił?
Czując jego napięcie, pogratulowała sobie trafnej diag
nozy. Nie odpowiadał i b y ł wyraźnie speszony. Postanowi
li wykorzystać sytuację i ciągnęła dalej.
- Czypanwie, i l u ciekawych rzeczy można dowiedzieć
się o człowieku, obserwując urządzenie jego biura? Jest
prawie lak samo wyrazistej ak wnętrze domu. Na przykład
te obrazy. Nie ma w n i c h żadnej ciekawej kolorystyki, są
tylko nowoczesne lub modne. Nie wybierał ich pan. jestem
tego pewna, ale zgodził się pan, byje tutaj zawieszono.
Z ł o t e pióro na biurku. Prezent z okazji osobistego zwycię
stwa? Ta mała...
Przerwała raptownie, gdyż jej wzrok przy kuł widok nie
wielkiej, prostokątnej deseczki, nie rzucającej się w oczy,
ustawionej w kącie etażerki. Kawałek drewna, obramowa
ny ręcznie malowanymi kwiatami o niesamowitych kształ
tach i kiedyś jaskrawych, dziś już wyblakłych barwach.
W środku, w girlandzie kwiatów, krzywo napisane dwa
słowa; Masz przyjaciela.
Zapadła długa cisza. Melindapodniosła deseczkę i od
w r ó c i ł a się do stojącego mężczyzny. Jego twarz pozostawa
ła nadal nieruchoma, jedynie w oczach widać było czuj
ność. Jakby czekał na atak. Nie mogła dociec dlaczego.
Czyżby stanowiła dla niego jakieś zagrożenie?
- Zatrzymałeśto-rzuciła cicho.
- Tak, kiedy wyjeżdżałem, zabrałem ze sobą tylko tę
jedną rzecz.
- Nie miałeś zamiaru powiedzieć m i , kimjesteś?
- N i e . - Nawet się nie zawahał. Starała się nie pokazać
po sobie, jak zabolała jata odpowiedź.
Wzruszyłramionami i odwróciłsię.
- To nie jest istotne.
- N i e . . . - powtórzyła z niedowierzaniem. - Byliśmy
przyjaciółmi.
- Byliśmy dzieciakami. I to dawno temu. Teraz właści
wie nawet się nie znamy. Poza tym wyznaczyłem sobie
pewne życiowe cele, a ty przeszkadzałabyś mi w ich osiąg
nięciu. Powrót do starych wspomnień może zniweczyć
moje zamiary.
Zamknęła oczy. Przez chwilę czuła rozczarowanie. I żal
za drogimi dla niej wspomnieniami, które on odrzuca ze
względu na życiowe plany.
- Co się z tobą stało, Dziki? - wyszeptała.
Zwrócił ku niej surowa twarz, w której tkwiły zimne oczy.
- Melindo, nie nazywij mnie tak! Chłopak, którego
kiedyś znałaś, już dawno przestał istnieć. Zapomniałem
o nim tak samo jak o całym pozostałym Śmietniku mojej
przeszłości. Teraz jestem kimś. Nie tym nieznośnym c h ł o
pcem z biednej dzielnicy, podejrzewanym o popełnienie
każdego przestępstwa; nieszczęsnym dzieciakiem, którego
porzuciła matka i który został z grubiańskim ojcem-alko-
holikiem. Teraz jestem szanowany i zasłużyłem sobie na
to. N i k t nie musi znać mojej przeszłości
- Zatrzymałeś ją - powtórzyła Melinda, patrząc na leżą
cą na jej d ł o n i deseczkę, którą zrobiła specjalnie dla niego
na lekcji plastyki.
Zadrżała mu broda.
- Tak. to była jedyna rzecz, którą ktoś kiedykolwiek dla
mnie zrobił. Trzymam ją z przyzwyczajenia, być może jako
maskotkę.
Przechowywać maskotkę przez dwanaście lat, to trochę
długo, pomyślała, ale nic nie odrzekła. Bolało ją, że wspo
mnienie o niej odrzucił wraz ze wspomnieniami o najgor
szych przeżyciach młodości.
Przyglądała mu się przez chwilę, porównując nie
wyraźny obraz chłopca, jakiego pamiętała, z mężczyzną.
który stał przed nią. Był wtedy bardzo chudy. M i a ł łagodny
wyraz twarzy. Teraz zmężniał, a jego twarz była ostra jak
ociosana bryła granitu. Pamiętała mały dołek w brodzie,
który kiedyś dodawał mu wdzięku. Obecnie nie mogłaby
użyć w stosunku do niego takiego określenia.
Tylko oczy się nie zmieniły, choć nie były tak wyraziste,
bo zasłaniał je szkłami okularów. Tak samo ciemnobrązo
we, ocienione czarnymi, gęstymi rzęsami. Kiedyś podkre
ślał je kredką - przypomniała sobie teraz ten niewiarygod
ny fakt. Tylko patrząc z bliska w te oczy można było za
uważyć utajony w nich gniew. Zastanawiała się, czy ktoś
w ostatnich latach potrafił dostrzec kryjące się w głębi jego
oczu uczucia, a nie tylko wyraz zdawkowej uprzejmości.
- Wobec tego rozumiem, że nie chcesz napić się czegoś
porozmawiać o dawnych czasach, pośmiać się z naszego
przypadkowego spotkania po latach - starała się mówić
lekkim tonem, jakby ta propozycja nie miała dla niej, podo
bnie jak dla niego, większego znaczenia.
Zawahał się, westchnął i przygładził włosy.
- Przykro m i , Melindo. Żałuję, że zetknęliśmy się po
nownie w niezbyt sprzyjających okolicznościach. Przepr-
szam że w sądzie musiałem w taki sposób występować
przeciwko tobie. Chciałbym... - potrząsnął głową. - Nie,
nie mogę teraz myśleć o przeszłości. Wymazanie jej z pa
mięci wymagało dużego wysiłku i nie mogę ryzykować, że
znowu ożyje. Ujawnienie mojej przeszłości nie byłoby ta
kie trudne, ale do tej pory nikogo ona nie interesowała.
I wolałbym, żebyjuż tak pozostało.
- Inaczej mówiąc jajestem nieprzyjemnym wspomnie
niem twojej nieszczęśliwej młodości i z tego powodu po
winnam zniknąć. Czy się nic mylę, panie mecenasie? -
Umyślnie naśladowała jego styl zadawania pytań na roz
prawie sądowej.
Westchnął.
- Zawsze miałaś ostry język. To się nie zmieniło.
- Tak czy nie, panie Taylor? - spytała chłodno, nadal
imitującjego sposób mówienia.
-Tak.
Udało sięjej zachować spokój.
- Świetnie. Wyjdę z twojego biura. Usunę się z twojego
życia. Możesz zapomnieć, że nasze drogi znowu się skrzy
żowały - powiedziała. - Nie chciałabym żebyś z mojego
powodu przeżywał emocjonalne stresy-dodała ironicznie,
Postawiła deseczkę z powrotem na miejsce i skierowała
się do wyjścia Trzymając rękę na klamce, odwróciła się
i rzuciła od drzwi:
- Jeszcze tylko jedno. Nie powiedziałam ci, co sądzę
o twoim zachowaniu w sądzie w zeszłym tygodniu. Otóż my
ślę, że okazałeś się zarozumiały i źle wychowany. Byłeś agre
sywny i ubliżałeś mi. W dodatku jesteś hipokryta. Żegnaj,
Dziki. - Zamknęła za sobą drzwi, zanim zdążył odpowie
dzieć. Połykając łzy. przeszła koło zaciekawionej sekretarki
i opuściła biuro kancelarii adwokackiej Dyson i Spółka.
Czuła, że w wieku dwudziestu sześciu lat zrobiła ostatni
krok, zrywający więzi z niewinnym okresem dzieciństwa.
- Nie dziw się, Melindo. Każdy się zmienia. Dwanaście
lat to szmat czasu.
Melinda spojrzała kpiąco, jakbyjej rozmowa z bliź
niaczą siostrą nie odbywała się przez telefon.
- Wiem, Meaghan. Ale sądziłam, że on przynajmniej da
się nadal lubić.
- A dlaczego tak sądziłaś? - Meaghan nie owijała
spraw w bawełnę. - Przede wszystkim nigdy nie mogłam
zrozumieć, co ty w nim właściwie widzisz. Ja zawsze
śmiertelnie się go bałam. Te długie, zmierzwione włosy,
kolczyki i podmalowane oczy. Te ciągłe bójki. Przeczuwa
łam, że będzie miał do czynienia z wymiarem sprawiedli-
wości,choć spodziewałam się, że to raczej on będzie po
trzebował pomocy adwokata.
- Teraz on jest w twoim typie-stwierdziła Melinda nieco
złośliwie. - Kołnierzyk koszuli przypinany na guziczki, je
dwabny krawat, tradycyjna fryzura Uosobienie młodego re
publikanina. Na pewno zaprzyjaźniłby się z Johnem.
- Zostaw Johna w spokoju. - Meaghan wiedziała, że od
chwili spotkania Melindyzjej mężem, czyli od czterech
lat tych dwoje prowadzi ze sobą wojnę na poglądy, Melin
da z pewnością bardzo lubiła Johna, lecz nigdy nie wyszła-
by za maż za mężczyznę jego pokroju. - Nie rozumiem,
dlaczego takcie ubodło, że Dziki teraz zadziera nosa. Prze
cież nie jesteś w nim zakochana. Byliście tylko parą przy
jaciół. Na romans było zresztą trochę za wcześnie. Mówi
łaś, że tylko raz cię pocałował.
- Ale to był mój pierwszy pocałunek - Melinda wy
szeptała tęsknic. - Czy można o tym zapomnieć?
- M m m . . . Gdyby pozostał dłużej w Springfield, nie
skończyłoby się na pocałunku. I wtedy nasz popędliwy
braciszek Mart chyba by go udusił.
- Mówisz tak, jakbym wtedy myślała o pójściu z nim
do łóżka - sprzeciwiła się Melinda. - Wiesz dobrze, że ja,
w odróżnieniu od większości dziewczyn, nie spieszyłam
się do tego. Ty także nie.
- To pewno kwestia wychowania. A jeśli chodzi o cie
bie , zawsze podejrzewałam, że każdego spotkanego w cią
gu ostatnich lat faceta porównujesz do Dzikiego. Mimo że
było ich wielu, tylko z nielicznymi byłaś naprawdę blisko.
- Uważasz, że na randkach z innymi mężczyznami my
ślałam o chłopcu, którego znałam, kiedy miałam czterna
ście lat? - spytała Melinda z niedowierzaniem. - Co ty
opowiadasz, Meaghan?!
Meaghan wycofała się szybko.
- To tylko przypuszczenie, mogę się mylić. A może
szukasz mężczyzny podobnego do naszego ukochanego
brata?
Melinda nie mogła powstrzymać wybuchu śmiechu. Jej
batalie z despotycznym bratem przeszły do rodzinnej le
gendy.
- A kto mówi, że ja w ogóle kogoś szukam?
- Ja - odpowiedziała Meaghan, rym razem bez waha
nia. - Jesteś jedyną panną w rodzinie, a w ubiegłą wigilię
Bożego Narodzenia wyznałaś, że bardzo chciałabyś mieć
dzieci, nawet gdybyś nie wyszła za mąż. Po prostu nie
znalazłaś dotąd nikogo odpowiedniego. I trzeba dodać, że
nie z powodu braku chętnych.
- O tak, odrzucałam przynajmniej dwie propozycje
małżeństwa dziennie. Meaghan. daj spokój. Mam dwadzie
ścia sześć lat. Jeszcze nie jestem starą panną. Ale od czego
zaczęłyśmy? Aha chciałam ci powiedzieć, jakim bufonem
stał się teraz Dziki. I wiesz, on nawet nie przyznaje się, że
tak się kiedyś wszyscy do niego zwracali. Teraz nazywa się
Griffin Taylor, dla przyjaciół - Griff. Czy to nie śliczne
imię dla młodego, zdolnego i robiącego karierę?
- Wydawało mi się, że miał na imię Edgar albo...
- Edward - podpowiedziała Melinda. - Nie znosił tego
imienia, chyba dlatego, że odziedziczył je po ojcu. Nie
wiem skąd wytrzasnął tego Griffina. Może to jego drugie
imię? M owił, że i drugiego imienia nie lubi.
- Doskonałe wszystko pamiętasz - nie omieszkała
wtrącić Meaghan. - Czy znasz datę jego urodzin?
- Piąty maja Czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie?
- Dla mnie nic - zaśmiała się bliźniaczka. - Czy masz
zamiar się z nim widywać?
- Chyba przypadkiem. - W odpowiedzi Melindy za
brzmiała posępna nuta.
- Szkoda, że tak się wszystko między wami popsuło. -
Tym razem głos Meaghan był poważny i współczujący. -
Wiem. jak bardzo byłaś do niego przywiązana. Musi być ci
przykro, ze wasza przyjaźń nie ma widoków na przyszłość.
- Owszem, ale przeżyję to. Nie widywałam go przez
ostatnie dwanaście lat i jeżeli go więcej nie spotkam, to
moje życie się nie zmieni.
Meaghan taktownie zmieniła temat i zaczęła wypyty
wać Melindę o pracę. Obie pasjonowały się tym, co robiły.
Meaghan uczyła dzieci niepełnosprawne. Na ten temat mo
gły rozprawiać godzinami. Cotygodniowa rozmowa telefo
niczna dobiegła końca.
- Ucałuj ode mnie Johna i Andy'ego. - Melinda jak
zwykle ociągała się z odłożeniem słuchawki.
- Trzymaj się, kochanie. Tęsknię za tobą.
- Ja też.
T y l k o inna para bliźniaków mogłaby zrozumieć, jak
silna wieź łączyła Meaghan i Melindę. A n i różnice chara
kterów, ani dzielące je kilometry Meaghan po wyjściu za
mąż przeprowadziła się do Tulsy, a Melinda wyjechała do
RiverCity nie oddaliły ich od siebie. Spotykały się, kiedy
tylko to było możliwe. Okazje nadarzały się często, gdyż
w tej związanej ze sobą rodzinie zawsze ktoś znajdował
powód do zwoływania familijnych zgromadzeń.
Melinda z westchnieniem odłożyła słuchawkę. Poszła
do małej kuchenki, żeby coś przegryźć. Takjak powiedzia
ła siostrze, nie miała zamiaru nigdy więcej spotkać się
z Griffinern Taylorem. Ale nie potrafiła zapomnieć gniew
nych, brązowych oczu i miłego uśmiechu chłopca, w któ
rego głosie zawsze brzmiała czułość, gdy się do niej zwra
cał: Hej, Melindo, jestem!
Otwierając lodówkę uśmiechnęła się zadowolona, że
właśnie taki wizerunek udało się jej ocalić, mimo doznane
go rozczarowania.
Griff wpatrywał się w drzwi mieszkania Melindy. Zawa
hał się przez moment, odwrócił, zaklął cicho pod nosem
i zanim zdążył zmienić zdanie, zapukał. Oczekiwał na sło
wa „ Kto tam?, więc był zaskoczony, kiedy drzwi otworzy
ły się niemal natychmiast.
Było oczywiste, że Melinda jest nieprzyjemnie zdziwio-
najego widokiem.
- Co ty tu robisz?
- Przepraszam - rzekł bez wstępu - ale wczoraj w biu
rze zachowałem się głupio. Zaskoczyłaś mnie, a ja zareago
wałem instynktownie i nie tak, j ak należy. Znowu możemy
być przyjaciółmi. Nie ma przeszkód.
- Jest jedna - odrzekła spokojnie. -Już mi się nie
podobasz.
Usiłowała zamknąć mu drzwi przed nosem. Ale przy
trzymał je.
- Melindo, wpuść mnie. Musimy porozmawiać.
- Nie. Powiedziałeś już wszystko. Jestem dla ciebie
niemiłym wspomnieniem. I tak wstydzisz się swojej prze
szłości, że nawet nie chcesz pamiętać dobrych chwil. By
łam odpowiednia dla chłopca z biednej dzielnicy, ale teraz
jesteś poważnym adwokatem i nie masz czasu dla zwykłe
go psychologa z kliniki. Takjakjuż mówiłam, panie Tay
lor, jest pan hipokrytą, a ja zawsze nie znosiłam hipokry
tów, chyba pan pamięta.
- Widzę, że nadal masz własne zdanie, którego nikt nie
może zmienić.
To nie była najmądrzejsza uwaga. Zobaczył iskry zapa
lające się w jej zmrużonych, zielonych oczach.
- Nie, panie Taylor, nikt mnie nie zmieni, jak to pan
ujął. Jedynie kiedyś Matt był na tyle głupi, że próbował, ale
już bardzo dawno przyznał się do porażki.
Ponownie usiłowała zatrzasnąć drzwi,
Griff popchnął je mocniej i wszedł do pokoju, zanim
zdołała go powstrzymać. Trzymając dłonie na szczupłych
biodrach patrzyła na niego wzrokiem pełnym wściekłości.
Zauważył, że wciąż jeszcze lubi stroje w jaskrawych kolo
rach i ekstrawaganckim stylu.
- Słyszałeś, co powiedziałam? Wyjdź z mego mieszka
nia. Jak śmiesz...
- Melindo, proszę, nie mów w ten sposób. Czy nie
możemy rozsądnie porozmawiać?
Szarpiąc ze złością rąbek swetra, mruknęła:
- Ja j estem rozsądna.
- Czy mogę usiąść?
Nie czekając na zaproszenie usadowił się wygodnie na
podniszczonej kanapie. Niespiesznie powiódł wzrokiem po
pokoju, zatrzymując spojrzenie na różnych osobliwo
ściach, którymi był ozdobiony. Stał tam różowy, porcelano
wy flaming, na ścianie wisiały papierowe chińskie maski,
a lampa miała kształt gejszy trzymającej świecę.
- Podoba mi się tutaj. Styl raczej eklektyczny, ale tego
można się było po tobie spodziewać.
- Czuj się jak u siebie w domu. - Nawet nie usiłowała
ukryć ironii.
- Dzięki. Masz może kawę?
- Nie, nie mam.
Wzruszył ramionami widząc, że Melinda nie ma zamia
ru grać roli gościnnej gospodyni.
- I tak muszę ograniczać kofeinę, A co słychać u was
w domu? Jak tam Meaghan? Wspomniałaś Matta, czy na
dal jest taki apodyktyczny?
- Dzi... - urwała pod wpływem jego wzroku i sapnęła
niecierpliwie. - Nie mogę się odzwyczaić. Zawsze do cie
bie tak mówiłam. Nie wiem, jak powinnam się teraz do
ciebie zwracać.
- Wiesz, że używam drugiego imienia - Griffin. Wię
kszość ludzi nazywa mnie Griff.
-Griff- powtórzyła chłodno. -Pięknie. Wczoraj dałeś
mi do zrozumienia, że byłbyś wdzięczny, gdybym zniknęła
z twojego biura oraz z twojego życia i przestała ci zawa
dzać. Nie wierzę, że przyszedłeś tu jedynie po to, aby
dowiedzieć się, co porabia moja rodzina.
- Melindo j uż cię przeprosiłem Dawniej nie byłaś taka
zawzięta.
- To ty stwierdziłeś, że teraz właściwie się nie znamy. -
Jej uśmiechbył sztucznie słodki. - Nie zapraszam niezna
jomych do domu na pogawędkę. Szczególnie tych. którzy
mi się nic podobają.
- Znowu zaczynasz?
- A dlaczego nie, przecież to prawda.
Pochylił się i spojrzał na nią. -
- A co mogłoby sprawić, żebym zaczął ci się podobać
na nowo?
- Może skórzana kurtka. Jeden lub dwa kolczyki.
- To niemożliwe. Czy mam rozumieć, że wszyscy twoi
przyjaciele noszą skórzane kurtki i kolczyki?
- Nie - przyznała. - Ale oni nie stroją się w cudze
piórka. Starają się być sobą.
- Ja też. Po prostu zmieniłem się przez te dwanaście
lat.
- Ciągle to powtarzasz. Ale skoro moim przyjacielem
była inna osoba, ty i ja nie mamy sobie nic więcej do
powiedzenia.
Potrząsnął głową ze smutnym uśmiechem.
- Jak to się stało, że ty zupełnie się nie zmieniłaś przez
ten czas, Jesteś tą samą porywczą, zapalczywą dziewczyną
którą...
- Kobietą - przerwała stanowczo i wyprostowała się
nagle. - Nie jestem już dziewczyną.
Zlustrował ją od czubka głowy do gołych, różowych
palców stóp.
- Tak, widzę.
Odczuł zadowolenie, dostrzegając lekkie rumieńce
wstępujące na jej jasne policzki
- Przestań - rzekła ze złością. - Oboje wiemy, że nie
interesuję cię również pod tym względem.
-Nie?
- Nie. Wszyscy mówią, że Wallace Dyson wybrał cię na
przyszłego małżonka dla swojej córki, Leslie. Jestem pew
na, że nie masz nic przeciwko temu, skoro z taką gorliwo
ścią dążysz do bogactwa i sławy.
Odchylił się i oparł wygodnie. Nie dal po sobie poznać,
że jej słowa nieco go speszyły.
- Cóż to, Melindo, słuchasz plotek z magla?
-A co, rnoże to nieprawda? - spytała wyzywająco.
Wzruszył ramionami.
- Pewno widziano mnie z Leslie raz czy dwa. Bez
względu na nadzieje Dysona, sam podejmuję wszystkie
decyzje dotyczące mojej przyszłości. Nie mam żadnych
planów matrymonialnych.
- Mówiszjęzykiem dyplomatów.
Zmienił temat.
- Wybierz się dzisiaj wieczorem ze mną na kolację.
-Nie.
- Dlaczego?
- Nie chce mi się. Poza tym już się umówiłam.
Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Słowa Melindy
nie sprawiły mu przyjemności.
- Z kimś miłym?
- Oni wszyscy sąmili.
Nie wiedział, czy ma wyjsc. czy też zamknąć jej śliczne
ustapocałunkiem, więc spojrzał na niągroźnie.
- Zaczynam rozumieć twojego brata, który miał nieraz
ochotę położyć cię na kolano i dać klapsa.
- Skończyło się na ochocie. Nigdy nie spróbował.
- Może nadszedł czas, żeby ktoś to zrobił. - Jego głos
nabrał nagle łagodnego łonu.
- Być może odważyłby się na to facet w skórzanej kurt
ce i z kolczykiem w uchu- Młody karierowicz, ambitny ad
wokat nigdy by tego nie zrobił.
Kiedyś nie odrzuciłby takiego wyzwania. Ale to było
dawno temu.
-Czy to nie ty proponowałaś, te moglibyśmy napić się
czegoś i powspominać dawne czasy? Kiedy? Jutro? A mo
że straciłaś już odwagę?
Roześmiała się.
- Pamiętaj, że jestem psychologiem. Twoje strategiczne
sztuczki na mnie nie działają
- A zatem wycofujesz się?
- Nie wycofuję się... - zaczęła z pasją, ale nie dokoń
czyła i rzuciła na niego spojrzenie pełne złości. - Do diab
ła, dobrze, niech będzie jutro.
- Zabiorę cię o siódmej na kolację.
- Nigdy nie proponowałam kolacji - zaprotestowała
zrywając się na równe nogi. - Mówiłam, że możemy iść
i napić się czegoś.
- Świetnie, Napijemy się do kolacji Dobranoc, Melindo.
Zniknął w drzwiach, zanim zdążyła sformułować odpo
wiednio ciętą odpowiedź.
Kiedy sadowił się za kierownicą kosztownego, sporto
wego samochodu, zastanawiał się, dlaczego właściwie ją
zaprosił Być może ciągle jeszcze nie potrafił odrzucić
wyzwania. A może przejął się bardziej, niż chciał się do
tego przyznać, wyznaniem Melindy, że przestał się jej po
dobać?
Ostatnio zbyt często łapał się na tym, że sam sobie
nieszczególnie się podobał.
ROZDZIAŁ
3
Melinda kręciła się niespokojnie na krześle, zerkając
ukradkiem na siedzącego naprzeciw niej mężczyznę.
Byli w restauracji już od piętnastu minut i dla Melindy
stało się boleśnie jasne, te poza krótkotrwałą znajomością
w przeszłości, nic ich obecnie nie łączy. Byli dla siebie
obcymi ludźmi. Griffin Taylor miał ragę. Dwanaście lat to
szmat czasu, zwłaszcza kiedy są to lata dojrzewania
i wchodzenia w dorosłe życie. Trzydziestoletni Griff Tay
lor diametralnie różnił się od osiemnastoletniego Dzikiego,
podobnie jak Melinda w wieku dwudziestu sześciu lat od
dawnej czternastolatki.
Uświadamiała sobie wyraźnie dzielącą ich przepaść,
przyglądając się badawczo atrakcyjnemu mężczyźnie, sie
dzącemu po drugiej stronie stolika. Zastanawiała się, czy
specjalnie założył granatowy garnitur w prążki i śnieżno
białą koszulę, żeby podkreślić różnicę między sobą a chło
pcem, którego znała. Melindanawieczórwybrałajednąze
swoich niezwykłych sukienek, z fioletowej satyny. Być
może podświadomie chciała pokazać, że ona nie zmieniła
się tak bardzo przez te lata.
Poza uwagą, że ładnie wygląda, Griff nie skomentował
tego stroju. W jego oczach dostrzegła jednak aprobatę.
Odchrząknął i nagle się uśmiechnął.
- To się chyba nazywa „niezręczne milczenie".
Pomyślała, żejedno się przynajmniej nie zmieniło. Pod
wpływem nieoczekiwanego, uroczego uśmiechu poczuła,
jak kiedyś, drżenie w okolicy serca.
- Chyba lak - udało się jej odpowiedzieć dość spokojnie.
Czekali na zamówione potrawy i Griff starał się rozłado
wać napięcie.
- Mamy mnóstwo zaległości do odrobienia. Chciałbym
dowiedzieć się, co słychać u twoich bliskich.
- Wszystko wspaniale. Oczywiście wiele się zmieniło.
Wszyscy pozakładali własne rodziny.
- Nawet Meaghan?
- Tak. Ona i John mają ośmiomiesięcznego synka.
- Trudno to sobie wyobrazić. - Pokręciłgłowąze zdzi
wieniem. - Czy wyszła za mąż za przewodniczącego samo
rządu studenckiego?
Zaśmiała się.
- Właśnie tak. On jest prezesem uczelnianego stowa
rzyszenia młodych republikanów. Pracuje w banku.
- Widzę, że nie wszystko się zmieniło. - Rzucił jej
pytające spojrzenie. - A ty, czy nadal umawiasz się na
randki z mężczyznami, na widok których twojemu bratu
podskakuje ciśnienie?
- Umawiam się na randki z mężczyznami, którzy mi się
podobają - skwitowała pytanie i wróciła do bezpieczniej
szego tematu: - Z pewnością pamiętasz moje dwie starsze
siostry, Merry i Marshę.
- Oczywiście, Czy nadal prowadzą firmę zaopatrzenio
wą?
- Tak, z dużym powodzeniem. Ich mężowie, Grant
i T i m , są wspólnikami komputerowej firmy konsultingo
wej. Merry i Grant mają dwoje dzieci, chłopca i dziew
czynkę, a Marsha i T i m dwie bliźniaczki i synka.
- A Mart? - spytał z uśmiechem. Pamiętał, że mimo
nieustannych bojów, jakie Melinda toczyła z bratem, byli
sobie bardzo bliscy.
Melinda zastanawiała się, jak to się dzieje, że Griff
w jednym momencie wydaje się jej obcym człowiekiem,
a za chwilę dawnym przyjacielem. Czyżby m y l i ł się mó
wiąc, że chłopiec, którego znała, zniknął na zawsze? A mo
że j ednak poważny adwokat ukrywał w sobie jakaś cząstkę
osobowości Dzikiego?
- Matt jest właścicielem domu wypoczynkowego
w Tennessee - odparła. - Ożenił się z cudowną kobietą.
Brooke jest nie tylko moją bratową, ale też jedną z najbliż
szych przyjaciółek. Mają córkę.
Dostrzegła rozbawienie w oczach Griffa.
- Matt ma córkę? No to za kilka lat rozegra się u nich
niejedna rodzinna batalia.
Roześmiała się.
- Chyba tak, Wprawdzie Matt nieco złagodniał, głów
nie pod wpływem Brooke, ale w gruncie rzeczy niewiele
się zmienił. Nadal uważa, że zawsze ma rację. Ich cztero
letnia córeczka jest podobna do niego, a do tego po matce
odziedziczyła upór i niezależność. Już zgłosiłam się na
sekundanta.
- Myślę, że docenił twój gest.
- Powiedział, że jeżeli będę wtykać nos w jego rodzin
ne sprawy, to mi go przesunie na inne miejsce - odpowie
działa z uśmiechem.
Griff zatrzymał wzrok na jej nosie.
- A to byłaby szkoda - zauważył.
Melinda poczuła, że drży. Usiłowała sobie przypo
mnieć, co właściwie zamówiła; nie wiedziała, czy będzie
w stanie coś przełknąć. Miała wrażenie, że Griff coraz bar
dziej jej się podoba. Tego się nie spodziewała.
- Tak więc zostałaś w rodzinie jedyną osobą samotną -
Griff mówiąc to patrzył w talerz.
- Nie spotkałam dotąd mężczyzny, u którego boku
chciałabym się budzić codziennie rano - odparta szczerze.
- Nie masz nikogo na widoku?
- Było kilku, ale żaden z nich nie okazał się tym właści
wym.
- Czy myślisz, że znajdziesz takiego? I skąd będziesz
wiedziała, że to właśnie on?
- Znajdę-odrzekła stanowczo. - I będę wiedziała. Ale
nie spieszę się. Jestem zadowolona z tycia. Lubię moja
pracę, moich przyjaciół, ajeśli chodzi o ciepło domu ro
dzinnego, to przecież mam siostry, brata, siostrzenice i sio
strzeńców. Jestem bardzo szczęśliwa.
- Miło to słyszeć. - Wydawało się, że mówi szczerze.
W czasie kolacji Melinda starała się dowiedzieć czegoś
więcej o losach Griffa.
- Nigdy nie wróciłeś do Springfield.
To było tylko stwierdzenie faktu.
- N i e . Nie zostawiłem tam niczego, poza przykrymi
wspomnieniami.
- Niektórzy spodziewali się, że przyjedziesz na po
grzeb ojca. - Usiłowała niezbyt przekonująco ukryć, że
byłajednąz tych osób-
- Kiedy umarł, byłem na lotniskowcu na drugim końcu
świata.
- Mogłeś dostać urlop.
- Gdybym przyjechał na pogrzeb, kiedy moje rany,
wynik jego pijackich furii, były jeszcze nie zagojone, b y ł
bym obłudnikiem.
Skinęła głową, gdyż - choć niechętnie - musiała przy
znać mu rację.
- Kiedy postanowiłeś studiować prawo?
- Parę lat po wyjeździe ze Springfield.
- Myślałam, że masz zamiar pozostać w marynarce ja
ko pilot.
Wzruszył ramionami.
- Dość szybko uświadomiłem sobie, te służba wojsko
wa zbyt by mnie ograniczała. Dlatego chodziłem do wie
czorowego college'u, a potem, po wyjściu z wojska, zapi
sałem się na studia prawnicze. Dyson zatrudnił mnie zaraz
po dyplomie.
- A potem zadziwiająco zbliżyliście się z Dysonem.
- Można chyba powiedzieć, że podoba mu się mój styl
- odpowiedział lekko. Jego wzrok powstrzymał Melindę
od złośliwej uwagi na temat córki Dysonajako dobrej
partii.
- Lubisz swój zawód?-Wjej głosie brzmiała niewiara.
- Uważam zawód prawnika za fascynujący. Te same
słowa mogą być interpretowane na tyle różnych sposobów.
Podjecie się obrony w kiepskiej sprawie i doprowadzenie
do wygranej to zwycięstwo, które przynosi satysfakcję. Nie
mówiącjuż o dochodach.
Ignorując ostatnią uwagę, spytała spokojnie:
- Czy to prawda, że masz zamiar reprezentować Stan-
leya Schulza w sprawie East Plaża?
Wyglądał na zakłopotanego, lecz skinął głową,
-Tak.
Jej palce zacisnęły się na trzonku widelca.
- Jak możesz bronić ludzi, którzy bardziej ceniąpienią-
dze niż ludzkie życie? - zapytała zdumiona. - Gazety
podały, że gdyby działały automatyczne zraszacze, mogło
by się uratować sześć osób, które zginęły w płomieniach.
- W czasie wznoszenia budynku nie było prawnego
wymogu instalowania takiego zabezpieczenia przeciwpo
żarowego -odparł bezbarwnym głosem.
- Budynek był stawiany dwa lata przed wejściem w ty
cie przepisów, ale w praktycejuż powszechnie stosowano
ten system. Szef straży pożarnej wiele razy w ubiegłych
latach doradzał Schulzowi tę instalacje - odparowała. -
Twój klient nie zrobił tego, choć pozwalała mu na to jego
sytuacja finansowa. Po prostu nie chciał wydać pieniędzy.
Dokładnie tak samo było z korporacja DayCo, która stać
było na właściwa, konserwacje w i l l i , w której nieszczęsna
Nancy Hawlsey o mało nie utraciła życia- dodała ostro.
Griff spojrzał jej w oczy, odkładając widelec opanowa
nym ruchem.
- Nie wolno mi dyskutować z tobą na temat prowadzo
nych przeze mnie spraw, chyba wiesz o tym.
- Ty po prostu nie masz odwagi o nich dyskutować. -
Odsunęła talerz. Straciła apetyt. - Dawniej wyznawałeś
jakieś ideały, miałeś jakieś zasady. Ileż to razy walczyłeś
w obronie słabych lub biednych dzieciaków. Nawet wylą
dowałeś w areszcie za protest przeciw pobiciu dwóch mu
rzyńskich chłopców przez czterech gliniarzy. Co się z tobą
stało?
- Ile razy mam ci powtarzać, że ludzie się zmieniają -
rzucił gniewnie. - Rozejrzyj się w o k ó ł , Melindo. Pokolenie
dzieci-kwiatów dorosło. Sąterazwśród nich maklerzy gieł
dowi albo przewodniczący towarzystw przemysłowych.
Protest-songi, których słuchałem, są teraz muzycznymi
przerywnikami w audycjach reklamujących samochody
lub obuwie gimnastyczne. Ja natomiast reprezentuję prawo
i jestem po innej stronie niż kiedyś.
Odetchnął głęboko. Starałsię opanować.
- Czy wiesz, ile notuje się codziennie w tym kraju b ł a
hych wypadków obrażeń ciała? Sprawy trafiają do sądu,
sędziowie tracą tylko czas. a podatnicy pieniądze. Wysokie
koszty ubezpieczenia lekarzy powodują wzrost ich honora
riów tak, że przeciętnego człowieka po prostu na to nie
stać. Kiedy jakiś pijak przewróci się w restauracji, rzesza
prawników nakłania go do wytoczenia powództwa, ponie
waż stracił równowagę, potykając się o odwinięty dywan.
Rodzice dziecka urodzonego z wadą genetyczną skarżą le-
karzą o to, że w jakiś sposób tego nie przewidział. Składki
ubezpieczeniowe sięgają niebotycznych wysokości, gdyż
sady przyznają coraz wyższe odszkodowania.
- Dzięki prawnikom - wtrąciła Melinda.
- No tak. ale pannę Hawlsey też reprezentował adwokat
- przypomniałjej Griff. - Arturowi Daytonowi przysługuje
taka sama pomoc prawna, j a k i twojej przyjaciółce. Stan-
leyowi Schulzowi również.
- A co z ofiarami zaniedbań, za które odpowiedzialni są
lekarze lub korporacje? Mam na myśli Nancy Hawlsey
i sześć osób, które zginęły w pożarze. Także kobiecie, która
zmarła na siole operacyjnym, gdyż chirurg nafaszerowany
był narkotykami.
- Tak jak powiedziałem, przysługuje im prawo do po
mocy prawnej. W każdej sprawie są dwie strony i dlatego
istnieje system sądownictwa. Obowiązkiem adwokatajest
reprezentować jak najlepiej interesy klienta, a rzeczą sądu
zadecydować, ktojest niewinny.
- Każdy ma prawo do takiej obrony, na jaką go stać -
mruknęła,
W odpowiedzi wzruszył lekko ramionami
- Tak jest. A może porozmawiamy o psychologach-
szarlatanach? Tych, którzy wykorzystują swój zawód i na
ciągają pacjentów pod pozorem leczenia ich problemów
seksualnych. Tych. którzy zwalniają chorego psychicznie
człowieka, żeby zająć się n i m dopiero wtedy, gdy w szale
kogoś zabije.
Spojrzała na niego niechętnie, ale wiedziała, że lepiej
zrobi nie spierając się dłużej. Zbyt dobrze potrafił dyskuto
wać. Nie wygrałaby z n i m .
- Może lepiej zmieńmy lemat.
- Dobrypomysł. Zdaje się, że straciłaś apetyt. A może
zjesz na deser coś słodkiego?
- N i e . dziękuję.
- Wobec tego odwiozę cię do domu.
- Świetnie. Zdaje się, że nie możemy się dogadać. -
Melinda usłyszałaton smutku we własnym głosie.
Siali przed otwartymi drzwiami jej mieszkania. Griff
z pewnością chce wrócić jak najszybciej do domu. W cza
sie drogi powrotnej atmosfera nie była zbyt przyjemna,
chociaż starali się nie poruszać kontrowersyjnych tematów.
- Chyba trochę się posprzeczaliśmy. - Griff ze skrzy
wioną miną trzymał jedną rękę w kieszeni, a drugą na
klamce.
Melinda spojrzała na niego z powagą.
- Nigdy nie przypuszczałam, że wszystko może się
między nami popsuć. Dawniej byliśmy sobie tacy bliscy.
Pamiętam jeden wieczór. Płakałam w twoich ramionach
z tęsknoty za mamą, a ty byłeś załamany, bo ciągle nie
mogłeś wybaczyć swojej mamie, że cię opuściła.
Jego wzrok stał się zimny.
- Niektórych wspomnień najlepiej nie wskrzeszać.
- Nie zawsze się to udaje - wyszeptała. Wiedziała, że
zachowa w pamięci tamtą chwilę, choćby minęły wieki. -
Czy zapomniałeśjuż o wszystkim, co nas łączyło?
- Nie - przyznał szorstkim głosem. - Przypominam
sobie wieczór, kiedy cię pocałowałem. To było na parę
tygodni przed zdaniem matury. Wtedy postanowiłem wstą
pić do marynarki i wyjechać z miasta.
Wspomnienie tego pierwszego, słodkiego pocałunku
sprowadziło rumieniec na policzki Melindy. Trudno było
uwierzyć, że całował ją kiedyś ten mężczyzna, który teraz
stał przed nią z surową miną.
- Dlaczego to zrobiłeś?
Zawahał się i ogarnął ją smutnym spojrzeniem.
- Miałaś czternaście lat. aja kończyłem osiemnaście.
Wtedy różnica wieku między nami miała duże znaczenie.
Ja już byłem gotowy do stosunków bardziej... dojrzałych.
Ty- nie.
Uśmiechnęła się blado.
- Wtedy nie całkiem wiedziałam, na czym miałyby
polegać bardziej dojrzałe stosunki.
- Właśnie.
- To ironia losu - zastanawiała się głośna. - Dwanaście
lat temu byliśmy wspaniale dobraną parą, lecz rozdzieliła
nas różnica wieku. Teraz, kiedy to nie gra r o l i , staliśmy się
tak inni, że nie moglibyśmy żyć ze sobą.
Przez moment wydawało się, że Griff chce zaoponować.
- Chyba masz rację - przyznał w końcu. - Tobie nie
podoba się moja zawodowa działalność, ty przywodzisz mi
na myśl złe wspomnienia.
- N i c na to nie mogę poradzić.
- Aja nie chcę zmieniać mojego życia.
Wydawali się pogodzeni z faktem, że iskierka, która się
między n i m i zatliła, miała zgasnąć, zanim, być może, prze
rodziłaby siew niszczący płomień..
Melinda podziwiała przenikliwość Griffa, chociaż od
czula pewne rozczarowanie. Chyba m i a ł rację. Gdyby po
zwoliła na zbliżenie, GriffTaylorw swym nowym, nieko
niecznie udoskonalonym wydaniu, mógłby jej sprawić je
dynie zawód.
- Dzięki za kolację. M i ł o było znowu być razem.
W odpowiedzi skinął jedynie głową.
- Dobranoc. Może się jeszcze kiedyś spotkamy.
- Być może,
- A zatem... - Widać było skrępowanie tego tak zwykle
pewnego siebie mężczyzny. - Dobranoc - powtórzył.
- Dobranoc, Griff.
Drzwi zamknęły się, a Melinda stała jeszcze przez chwi
lę zadumana. Poszła do sypialni i postanowiła, że w czasie
długiej kąpieli będzie musiała w spokoju rozważyć uczu
cia, jakie w niej wzbudził Griff Taylor.
Zdążyła zrobić jeden krok w kierunku łazienki, gdy
usłyszała niecierpliwe pukanie do drzwi. Otwierając je
wiedziała, kto za nimi stoi.
- O czymś zapomniałeś?
- Taak. Jeżeli tego nie zrobię, to chyba oszaleję. M o
żesz to nazwać ciekawością.
- Cieką... - nie zdążyła dokończyć, gdyż jego usta
zbliżały się już do jej warg. - Griff, nie możesz...
Po raz pierwszy całowali się wiele łat temu. Sczczegóły
zatarły się w słodkim i mglistym wspomnieniu. Od tamte
go czasu robiła to wiele razy i nieraz pocałunek sprawiał jej
przyjemność. Dlaczego więc ten właśnie w y w o ł a ł wstrząs,
który odczula całym ciałem? Griff nie usiłował być delikat
ny czy serdeczny. Pocałunek b y ł gwałtowny, gorący i na
miętny. Dowodził, że Griffnie traktowałjuż Melindyjak
niewinnej dziewczyny, wymagającej ostrożnej powściągli
wości. Była kobietą, której pożądał. Również Melinda zro
zumiała, że pragnie teraz tego mężczyzny. A może pragnę-
łajuż od chwili, kiedy ujrzała go w sądzie, zanim dowie
działa się, kim jest
Gdy się odsunął, pod Melindą uginały się nogi. Griff też
b y ł głęboko poruszony.
- Teraz już wiemy. - Wsunął ręce do kieszeni marynarki.
- Co wiemy? - udało jej się zapytać cicha
- Jak by to b y ł o , gdybyśmy się spotkali w innych oko
licznościach. Dobranoc. Melindo.
Drzwi zatrzasnęły się za n i m ponownie i Melinda wie
działa, że tym razem nie wróci.
Pomyślała, że zimny prysznic będzie lepszy niż gorąca
kąpiel. To nie b y ł pocałunek poważnego i opanowanego
adwokata.
C a ł o w a ł ją dziśjuż dorosły, ale ciągle tkwiący w tym
mężczyźnie niebezpieczny chłopak, który kiedyś nadal so
bie przezwisko D z i k i . I z takim mężczyzną mogła wyobra
zić sobie wspólna, przyszłość.
Jak ochłonie pod prysznicem, będzie musiała to wszy
stko dokładnie przemyśleć.
- A więc to jednak ten chłopak, którego znałaś ze szko
ły? - Fredpokręciłgłowąwzdumieniu. - Cośpodobnego!
Chłopak o przezwisku D z i k i , popadający nieustannie
w kolizję z prawem, zmienił się w Grilla Taylora! Nigdy
bym nie przypuszczał.
- Fred, nie wspominaj o t y m nikomu, dobrze? Zależy
mu na t y m , żebyjego przeszłość nie stała się publiczną
tajemnicą. Przyrzeknij, że nic nie powiesz.
Fred obrzucił Melindę wymownym spojrzeniem.
- M e l i n d o , czy pamiętasz, że jestem psychologiem?
U m i e m dochować sekretów.
- Wiem, przepraszam. - Uśmiechnęła się usprawied
liwiająco.
- Wybaczam. T y m razem. A zatem nie zamierzacie się
widywać?
- On tak uważa. Ja jeszcze nie wiem.
- To mi się podoba. Tak mówi moja Melinda! - Fred
rozpromienił się.
Zagryzła wargi i bawiąc się kosmykiem włosów, wpa
trywała się w pobrudzony sufit biurowego pokoju.
- Gdybybyłchoć cieńnadziei, że w t y m ucywilizowa
nym osobniku o zachowawczych poglądach... - N i c wie
działa, co właściwie chciała powiedzieć. Nieświadomie
podniosła powoli d ł o ń do ust. Zdawało sięjej, że nadal
czuje na n i c h wargi Griffa.
Głos Freda zabrzmiał nutątroski.
- Wiele zależy od tego, czy pozostajesz nadal pod
wpływem wspomnień. Jeżeli uczucia czternastolatki mia-
łyby stanowić podstawę waszych obecnych stosunków, to
zmierzasz wprost ku rozczarowaniu. Czy zdajesz sobie
z tego sprawę?
- Tak to jest, gdy się przestaje z zawodowcami - sko
mentowała Melinda. - N i e , Fred, nic tkwię wyłącznie
w przeszłości. Mówiąc całkiem szczerze, G r i f f Taylor jest
bardzo pociągającym mężczyzną. Jednak zupełnie nie mo
gliśmy się dogadać. A przecież musi być jakaś płaszczyzna
porozumienia.
- A jeżeli nie ma?
- To trudno.
- A jak zamierzasz się o tym przekonać? Mówiłaś przed
chwilą, że on nie chce spotkać się z tobą ponownie.
- Tego nie powiedział - zaoponowała szybko. - On jedy
nie uważa, że nie powinien zachowywać się nierozsądnie.
- Co zatem zamierzasz zrobić?
Tylko członkowie rodziny znali uśmiech, który w tej
chwili pojawił się na ustach Melindy. Znali i wiedzieli, co
oznacza.
- Muszę się z n i m znowu zobaczyć i sprawdzić, czy jest
jeszcze jakaś nadzieja.
- A jak zamierzasz doprowadzić do spotkania?
- Mój ty najbliższy współpracowniku, czyżbyś zwątpił
we mnie? Czynie opowiadałam ci. jak udało mi się pogo
dzić mego straszliwie skłóconego brata z jego przyszłą
żoną? A co powiesz o,..
Fred powstrzymał ją ruchem ręki.
- Nie zaczynaj przechwalać się swymi błyskotliwymi
konceptami. Wiem, co potrafisz. Pytam cię o twój obecny
plan.
- M a m zaledwie zarys planu. A teraz zmykaj. Za pięt
naście minut przychodzi pacjent i muszę się przygotować.
Fred wstając rzucił okiem na jej terminarz.
- O Boże, pan Peterson. Czeka cię kolejna godzina
jęków na temat okrutnego traktowania go przez niegodzi
wą żonę i przyczyn, dla których nie możejej opuścić.
- Pewnego dnia któreś z nas przekona go, że gdyby
naprawdę nie kochał tej kobiety, dawno by już od niej
odszedł. Tymczasem potrzeba mu trochę współczucia, a ty
i Murphy nie możecie mu pod tym względem pomóc.
- Nasze współczucie już się wyczerpało. Poczekaj,
z tobą będzie tak samo.
- A może nie. Może mnie się uda.
- Ma m nadzieję, dziecinko. Z korzyścią dla was oboj
ga. Do zobaczenia.
- Tymczasem - odpowiedziała Melinda roztargnionym
głosem. Nie myślałajuż ani o Fredzie, ani o panu Petersonie.
Plan, powtarzała w myślach, potrzebny jest plan.
Leciutki uśmiech wskazywał, że i tym razem nie za-
wiodłajej pomysłowość.
Griffstarał się dobrze bawić. Naprawdę się starał. Jeżeli
sprawy potoczą się tak, jak w ciągu ostatnich dwóch lat. to
będzie często brał udział w imprezach dobroczynnych. Ije-
żeli nastawienie Dysona nie zmieni się, będzie spędzał
mnóstwo czasu z kobietą siedzącą teraz u jego boku. Pa
trząc na ładną, choć nieco pozbawioną wyrazu, twarz Les
lie, Griff pomyślał, że pomysł zawarcia z nią małżeństwa
nie wydawał mu się tak niedorzeczny jak wtedy, gdy po raz
pierwszy uświadomił sobie zamiary Dysona. Leslie była
atrakcyjną kobietą i dość m i ł y m kompanem. Od dziecka
niemalże ojciec przygotowywałjądo roli żony. która potra
fiłaby wspomagać młodego, zdolnego adwokata w jego
karierze, ewentualnie także politycznej. W ich wzaje
mnych stosunkach nie było nadmiernego żaru, ale Griff
uważał, że brak namiętności nie ma istotnego znaczenia.
Dawno już przekonał się, że w życiu nie można wiązać
zbyt dużych nadziei z silnymi namiętnościami. Sukcesy
finansowe i towarzyskie osiąga się za pomocą głowy, a nie
serca. A gdy przyjdzie czas na miłość fizyczna, nie wątpił,
że znajdzie ku temu właściwą podnietę.
Dlaczego wiec w czasie tego wieczoru, uśmiechając się
do siedzącej k o ł o niego niebieskookiej brunetki, nieustan
nie odpędzał myśli o pewnej rudawej blondynce z zielony
mi oczami?
Do licha musi zapomnieć o Melindzie James. Po raz
drugi w życiu. Kiedyś porzuciłjązarówno przez wzgląd na
nią. jak i na samego siebie. Teraz powinien uczynić to
samo. Choć przyciągała ich jakaś magnetyczna siła, zupeł
nie do siebie nie pasowali.
Wciągu ostatniego tygodnia G r i f f u s i ł o w a ł przekonać
sam siebie, że łączyła ich jedynie przeszłość. Lecz podczas
bezsennych nocy to nie czternastolatka stawała mu przed
oczami i to nie dziewczynkę ze wspomnień trzymał w ra
mionach.
Ostatnio, a dokładnie od tygodnia, prześladowały go
najbardziej dręczące wspomnienia; tulącego się do niego
jej szczupłego ciała, okrągłości wyczuwalnych poprzez ob
cisłą, satynową suknię. Smakujej ust. Żarliwości, zjaką
zareagowała na pocałunek.
Tamtą czternastolatkę obdarzał czułością. Kobiety oka
zującej mu namiętność, kobiety, której dotąd nie znał -
pożądał.
I nie wiedział, co. u diabła, ma z tym począć. Najmą-
drzej - zapewniał siebie - byłoby trzymać się od niej
z daleka. Tak jak to r o b i ł przez cały zeszły ty dzień. B y ł o to
zadanie trudniejsze, niż przypuszczał, zwłaszcza że miesz
kała tak blisko. Ale przecież szczycił się swoją silną wolą.
Dotąd powtórnie nie spotkał się z Melindąi później też się
nie spotka. Wy łączył ją ze swego życia, teraz tylko musi
o niej po prostu zapomnieć.
- Griff. czy ty mnie słyszysz? Przynieś m i , proszę, coś
do picia.
- Och, Leslie, przepraszam. Myślałem o czymś innym.
Czego chciałabyś się...
Nie dokończył zdania. Parę kroków od niego stała Me-
linda James. Ubrana w lśniąca, srebrzysta, suknię, która
wspaniale podkreślała kształty ciała, z dłonią wsuniętą pod
ramię wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny, patrzyła
wyzywająco na Griffa lekko skośnymi, szmaragdowymi
oczami.
ROZDZIAŁ
4
Melinda zgodziła się uczestniczyć w aukcji i balu na
cele dobroczynne na kilka tygodni przed niespodziewanym
spotkaniem z Griffem. Kiedy dowiedziała się od, jak zwy
kle, świetnie poinformowanego Freda, że na bal przyjdą
również Griff/ Leslie, postanowiła właśnie tam rozpocząć
działania mające na celu odkrycie autentycznego oblicza
Griffa Taylora. Teraz, stojąc oko w oko ze swym dawnym
przyjacielem i jego towarzyszką, nie bardzo wiedziała, co
ma właściwie robić.
- Cześć Griff, halo Leslie -powiedziała patrząc wjego
ciemne oczy. - M i ł o was znowuwidzieć.
Gładkie czoło Leslie zmarszczyło się, co mogło ozna
czać, że nad czymś się zastanawia. Melinda starała się
powstrzymać niecny podszept, że myślenie dla tej ładnej
brunetki musi być trudnym zadaniem. Świadomość, iż zdo
bywa się na taką złośliwość z powodu zazdrości o kobietę
uczepioną dobrze umięśnionego ramienia Griffa Taylora,
nie była przyjemna. Zazdrość? Co się z nią dzieje?
Leslie, z wygładzoną już buzią, uśmiechnęła się ciepło
i Melinda poczuła się jeszcze gorzej.
- Oczywiście, ty jesteś Melinda James - odezwała się
tonem grzecznej uczennicy. — Spotkałyśmy się w zeszłym
miesiącu na koncercie dobroczynnym. Czy znasz Griffa?
Leslie najwidoczniej nie m i a ł a pojęcia, że stojąca przed
nią kobieta występowała jako świadek w procesie przeciw
ko klientowi firmy adwokackiej jej ojca.
- Spotkaliśmy sięjuż. - Jego słowa zabrzmiały trochę
zaczepnie. Trzymał w reku okulary i wpatrywał się w wy
sokiego, szczupłego mężczyznę, stojącego u boku M e l i n -
dy, który zdawał się być rozbawiony niemą rozgrywką
między Griffem a swoją przyjaciółką.
Griffowi najwyraźniej nie podobała się szarfa w żółte
i pomarańczowe kwiaty, którą Murphy założył jako pas do
smokingu.
- Czy to twój przyjaciel, Melindo?
Starała się uchwycić nutę brzmiącą w głosie Griffa.
Czyżby podjął wyzwanie? Wysunęła rękę spod ramienia
Murphy'ego. który rzuciłjej rozbawione i zarazem karcące
spojrzenie. Pracowali razem i znał ją dobrze.
- Przedstawiam wam Murphy'ego Ryana.
Murphy uśmiechnął się do Leslie i wyciągnął rękę do
Griffa.
- A więc to po pojedynku z panem w biurze Melindy
fruwały meble parę tygodni temu? Publiczność w sądzie
musiała się dobrze bawić. Rozumiem, że pański klient
przegrał. - Murphy słynął ze złośliwego poczucia humoru
i całkowitego lekceważenia subtelnych grzeczności.
Słysząc jego słowa Melinda zamarła. Uścisk d ł o n i męż
czyzn b y ł wymownie krótki.
Wzrok Griffa przeniósł się na Melindę, a raczej najej
skąpą, srebrzystą sukienką, zatrzymując się na głęboko
wyciętym dekolcie i sięgającym uda rozcięciu spódnicy.
- Słyszałem, że organizatorzy aukcji mają dzisiaj na
sprzedaż dużo ładnych przedmiotów. - G r i f f nieco burkliwym
tonem starał się sprowadzić towarzyską rozmowę na mniej
drażliwe lematy, celowo ignorując uwagę Murphy'ego.
- Tak. tutejsi kupcy byli całkiem hojni - Melinda zgo-
dziła się grzecznie. - Jestem pewna, że zyski z licytacji
przyniosą duży dochód, z którego skorzysta Dom Nadziei.
Domem Nadziei nazywano warsztaty prowadzone dla
chorych, niezdolnych do pracy z powodu niedorozwoju
umysłowego. Zdaniem Melindy były bardzo pożyteczną
placówką. Sama miała ochotę wziąć udział w licytacji, sko
ro pieniądze przeznaczone zostały na tak ważny cel.
- Miły wieczór, prawda? - dodał Murphy z kpiącym
błyskiem w oczach. - Ci wszyscy ludzie o dobrych ser
cach, którzy tu przyszli powodowani troską o innych, aż
kapią od klejnotów. I są tak wytwornie ubrani.
- Lub raczej wytwornie rozebrani -mruknął Griff, rzu
cając ponownie spojrzenie na śmiały dekolt sukni Melindy.
- Co za pruderyjna uwaga. - Melinda miała nadzieję, że
głos nie zdradzijej uczuć. I c h spojrzenia znowu się skrzy
żowały i Melinda ujrzała na mgnienie ognik szaleństwa,
tlący się gdzieś w duszy tego z pozoru uładzonego i opano
wanego mężczyzny. Jakiś przebłysk siły prymitywnego
samca, który jednym pocałunkiem potrafił pozbawić ją
kompletnie woli. Bała się, że serce w niej zamiera.
Wtedy właśnie Leslie, jak niecierpliwe dziecko, pociąg
nęła Griffa za rękaw.
- Griff; prosiłam cięjuż, chciałabym się czegoś napić.
Poza tym zaraz zacznie się licytacja.
Niebezpieczeństwo minęło i usta Melindy u ł o ż y ł y się
w pobłażliwy uśmiech.
Griff nałożył okulary i poprawił je na nosie.
- Dobrze, Leslie. przyniosę ci szampana. A może byś
już zajęła miejsca gdzieś z przodu?
Melinda zauważyła, że Griff mówi do Leslie jak do
rozpieszczonego dziecka. Do niej nigdy tak się nie zwracał,
nawet kiedy miała czternaście lat. Inna rzecz, żejuż wtedy
nie zniosłaby takiego tonu.
Nie spojrzał na nią, skinął tylko głową i skierował się
w stronę baru. Melinda stałaby jeszcze w tym samym miej
scu nieruchomo, gdyby nie Murphy, który ujął ją za ramię
i poprowadził do sali licytacyjnej,
- Nie możesz się tak na niego gapić - Murphy łajałją
żartobliwie. - Masz przecież wyglądać na chłodną i roz
sądną.
Zaczerwieniona ze złości, bardziej na siebie niż na przy
jaciela, Melinda odrzuciła grzywęjasnych włosów i obrzu
ciła go piorunującym wzrokiem.
- N i e gapiłam się na niego. Ja... m m m . . . po prostu
zamyśliłam się.
- Aha. Nawet wiem dokładnie nad czym.
Melinda posłała mu ostrzegawcze spojrzenie.
- Uważaj, Ryan. Chyba nie chcesz, żebym straciła pa
nowanie nad sobąw obecności tej całej śmietanki towarzy
skiej?
Zaśmiał się cicho i lekko ją objął.
- Boże uchowaj. Tylko nie to.
- Wiec powstrzymaj się od uwag.
- W porządku. Co masz zamiar kupić dzisiaj na licytacji?
Dokładnie wiedziała, co chce kupić, podobnie jak do
brze znała obecny stan swego konta bankowego. Chociaż
jej rodzina była zamożna, Melinda utrzymywała się jedynie
z własnych zarobków. Decydując się na pracę w niewiel
kiej klinice, wiedziała, że jej wynagrodzenie nie będzie
wysokie. Ale już dawno przekonała się, że mimo uznania
dla luksusu, j a k i mogą zapewnić pieniądze, poczucie włas
nej samorealizacji było dla niej ważniejsze. Zdarzały się
jednak chwile, kiedy...
- Serwis do herbaty - powiedziała tęsknym tonem.
- Tak? Ajaki?
- Bardzo chciałabym mieć w biurze ładny serwis z por
celany. Wiesz, jak bardzo lubię wypić filiżankę herbaty
w przerwach między wizytami pacjentów. A ten z cerami-
k i , którymam, nigdy mi się specjalnie nie podobał Słysza
ł a m , że na dzisiejszej aukcji będzie kilka porcelanowych
serwisów.
- Tak, ale jakie będą ceny?! - Murphy b y ł raczej scep
tycznie nastawiony do projektu Melindy.
- Wiem. Na pewno wygórowane. Ale na jeden będę
polowała.
- Powodzenia.
- Dzięki. - Wsunęła rękę pod ramię przyjaciela i po
dążyła z nim dalej. Próbowała skoncentrować sięnaserwi-
sie do herbaty i zapomnieć o podniecającym wyrazie wpa
trzonych w nią oczu Griffa.
Serwis do herbaty b y ł właśnie taki, ojakim marzyła.
Wykonany z perłowoszarej porcelany - gładki i bez ozdób.
Dzbanek, dwie filiżanki, cukierniczka i dzbanuszek do
śmietanki ustawiono na harmonizującej z ni mi tacy. M e l i n -
da uznała, że kupi ten serwis, o ile ceru nie zostanie prze
bita powyżej stu pięćdziesięciu dolarów. Taką granicę fi
nansową ustaliła na dzisiejszy wieczór. Już wyobrażała
sobie, jak popija herbatę z delikatnej filiżanki.
- Chcę go mieć - wyszeptała do Murphy'ego czując,
jak zawsze przed walką, że poziom adrenaliny wjej krwi
podnosi się.
Murphy uśmiechnął się krzywo na widok czystej żądzy,
malującej się na twarzy Melindy.
- Ile forsy przeznaczasz?
- Sto pięćdziesiąt. Jeżeli cena podskoczy wyżej, połóż
mi rękę na ustach, dobrze?
- Słuchaj. M e l , mogę dorzucić kilka dolarów, jeżeli
będzie trzeba. Skoro lak bardzo chcesz go mieć, to go
kupimy.
- Dzięki, M u r p h . ale chcę go kupić sama, zrozum...
- Ty, z ta twoją wygórowaną ambicją. Dobrze. Ale
przynajmniej pozwól mi zabijać wzrokiem każdego, kto
będzie chciał cię przelicytować.
- Bardzo proszę. Nie mam nic przeciwko wygranej za
pomocą zastraszenia.
Głośny śmiech Murphy 'ego spotkał się z groźnym spoj
rzeniem stojącej przed n i m tęgiej matrony, usiłującej usły
szeć licytatora ogłaszającego właśnie ostateczną cenę czte
rystu dolarów za porcelanową, ozdobną wazę.
Jego śmiech przyciągnął również uwagę Griffa, który
siedział z Leslie po przeciwnej stronie przejścia i przyglą
dał się im od dłuższego czasu. Melinda nie potrafiła rozszy
frować jego spojrzenia, ale sytuacja zaczynała ją bawić.
Miałapewność, że igra z ogniem, ale mimo to prowokowa
nie Griffa było podniecające. Być może właśnie z powodu
tej pewności.
Ich spojrzenia spotkały się na moment, a potem Griff prze
niósł wzrok na licytatora- Melinda też skupiła się na przebiegu
licytacji, gdyż właśnie pod młotek szedł jej serwis.
Kiedy licytacja rozpoczęła się wywoławczą ceną dwu
dziestu pięciu dolarów, Melinda podniosła do góry swoją
kartę.
- M a m dwadzieścia pięć dolarów, czy słyszałem trzy
dzieści? Trzydzieści dolarów. Kto da więcej?
Melinda wpatrzona w licytatora podniosła rękę.
- Trzydzieści pięć. Czekam na czterdzieści. Dziękuję.
Czterdzieści. I czterdzieści pięć. Kto da pięćdziesiąt?
Melinda podniosła kartkę.
- Pięćdziesiąt. Pięćdziesiąt pięć i sześćdziesiąt. Proszę
o sześćdziesiąt pięć. Sześćdziesiąt pięć. Kto da siedem
dziesiąt?
Melinda odetchnęła głęboko i podniosła cenę do sie
demdziesięciu, pochłonięta wyłącznie osobą licytatora
i widokiem upragnionego serwisu.
Przy sumie stu dziesięciu dolarów, którą w czasie dał-
szej licytacji zadeklarowała, usłyszała cichy śmiech Murp-
hy'ego.
- Co cię tak śmieszy? - syknęła wpatrzona nadal przed
siebie.
- Czy wiesz, przeciwko komu licytujesz? - G ł o s M u r p -
hy'ego drżał ze śmiechu. - Wszyscyjuż odpadli.
- Wszyscy, poza kim? - Śladem Murphy'ego przenios
ła wzrok na drugą stronę przejścia, gdzie właśnie Griff
dyskretnie podniósł swoją kartę i cenę do stu dwudziestu
dolarów.
- Ależon... - spojrzała ze złością na Murphy'ego on
licytuje przeciwko mnie!
- Nie przypuszczam, żeby zdawał sobie z lego sprawę.
- Murphy ledwo mógł powstrzymać wybuch śmiechu. -
Lepiej podnieś cenę, dopóki masz jeszcze szansę wygranej.
- Założę się, ze mam szansę - nieugięta, podniosła
kartę.
- Sto dwadzieścia pięć - obwieścił licytator i skinął ku
niej głową. - Czy mam sto pięćdziesiąt? Sto pięćdziesiąt?
- Sto trzydzieści pięć - zaoferował Griff, tym razem
donośnym głosem.
- Dziękuję. Sto trzydzieści pięć, sto trzydzieści pięć...
- Sto czterdzieści - podjęła wyzwanie.
Na dźwięk głosu Griffa, który właśnie uniósł swoją
kartę. Melinda spojrzała wjego kierunku. Ich spojrzenia
spotkały się. Zmrużył oczy.
- Sto czterdzieści pięć.
- Sto pięćdziesiąt - odpowiedziała bez wahania.
- Sto sześćdziesiąt.
- Dziękuję-powiedział licytator-czy...
- Sto siedemdziesiąt - oznajmiła donośnie. Chciała
mieć len serwis, teraz jeszcze bardziej niż przedtem.
- Och, Melindo - wyszeptał Murphy. Melinda nie słu
chała.
- Sto osiemdziesiąt - rzucił ostro Griff.
Publiczność zaczęła się bawić tym współzawodnic
twem, pierwszą podniecającą licytacją tego wieczoru.
G ł o w y odwracały się z lewej strony na prawąjak pod
czas meczu tenisowego. Wydawało się. że licytator jest
niepotrzebny, nie m i a ł prawie czasu na potwierdzenie wy
woływanej ceny wobec tempa, w j a k i m była podbijana.
- Melindo. - Murphy próbował ponownie wtrącić się,
kiedy doszło do dwustu dolarów. - Czy nie mówiłaś..,
- Dwieście dwadzieścia - ogłosiła. Murphy jęknął
i opadł na krzesło,
- Dwieście pięćdziesiąt. - Griff podniósł spokojnie ce
nę, nie bacząc na Leslie szarpiącą go za rękaw.
Melinda zawahała się, ale zaraz wyobraziła sobie swój
śliczny serwis ustawiony w zimnym, odpychającym poko
ju biurowym Griffa. I tych jego zachłannych klientów bez
serca, popijających herbatę z jej filiżanek.
- Trzysta - powiedziała szybko. Ma przecież jeszcze
konto oszczędnościowe.
- Trzysta dwadzieścia pięć.
Ogarniała ją coraz większa złość i żądza wygranej.
- Trzysta pięćdziesiąt
Murphyukryłtwarzw dłoniach. Leslie z wypiekami na
policzkach usiłowała wtopić siew oparcie krzesła.
Griff patrzył prowokująco na Melindę. jakby poza n i m i
nikogo nie było na sali.
- Trzysta siedemdziesiąt pięć.
Zawsze może poprosić brata o pożyczkę. Mattowi to się
nie będzie podobało, pomyślała oznajmiając:
- Czterysta.
Griff przybrał teraz minę, którą znałajuż z sądu: dra
pieżnego wojownika, który nie zwykł przegrywać.
- Siedemset dolarów - powiedział cicho, ale tak, że
każdy mógł usłyszeć te słowa.
Wszyscy wstrzymali oddech.
Melinda wciągnęła głęboko powietrze i już go nie wy
puściła, bo poczuładłoń na swoich ustach. Usiłowała się
uwolnić, ale Murpłry odwrócił jej twarz i spojrzał w oczy.
- Melindo! - rzekł stanowczo. - Siedem setek dolarów.
Siedem setek dolarów. Melinda powstrzymała złość
i poczuła, że słabnie, kiedy cena dotarła do jej świadomości
poprzez mgiełkę, otumaniającąją przez ostatnie dziesięć
minut. Siedemset dolarów?
Zachwycony licytator powstrzymywał śmiech.
- Siedemset. Czy ktoś daje siedemset pięćdziesiąt?
Melinda przełknęła ślinę i odsunęła dłoń, którąMurphy
gotów był znowu położyć na jej ustach w tej samej chwili,
w której usiłowałaby je otworzyć. Siedziała milcząca, wpa
trzona w Griffa urażonym wzrokiem.
- Siedemset dolarów po raz pierwszy, siedemset po raz
drugi i po raz trzeci. Sprzedano panu za siedemset dolarów.
Dom Nadziei dziękuje za wspaniałomyślne wsparcie, sir.
Melinda pomyślała, że do końca swoich dni nie zapomni
miny Griffa, kiedy uzmysłowił sobie, co właściwie zaszło.
Zadowolenie ze zwycięstwa przerodziło się w przykrąkon-
sternację, gdy uświadomił sobie, że zapłacił siedemset do
larów za serwis, który w sklepie nic mógłby kosztować
więcej niż trzysta. Nie tylko Melinda zauważyła niezado
woloną minę Griffa. Kiedy licytator przeszedł do sprzedaży
następnego przedmiotu, Melinda, powstrzymując chichot,
ukryła twarz na ramieniu Murphy'ego i zdołała wyszeptać:
- Jego mina, och, Murphy, czy widziałeś jego minę?
- Melindo, przestań chichotać, gdybyś go teraz widzia
ła...
- Nie mogę na niego spojrzeć, bo boję się, że spadła
bym z krzesła ze śmiechu.
Ciągle jeszcze rozbawiona, opanowała się z pewnym
wysiłkiem i powstrzymując się od zerkania na Griffa, kupi-
ta w czasie dalszej licytacji zabytkową, cynowąpuszkę na
ciastka i kolorową, jaskrawą klamrę do włosów z górskich
kryształów. Miaławrażenie, że wkrótce znowu będzie mu
siała stawić czoło dawnemu przyjacielowi.
Zespół muzyczny grał świetnie, a Murphy był wybor
nym partnerem. Melinda bawiła się znakomicie.
- Jesteśmy z siebie dumni, prawda Melindo? - Murphy
przekomarzał się z nią, unosząc w górę swoją partnerkę na
zakończenie jednego ze szczególnie szalonych tańców.
- Dlaczego? - Melinda zatrzepotała rzęsami i usiłowała
zrobić niewinną minę, wirując pół metra ponad posadzką.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Roześmiał się i postawił ją na ziemi.
- Ty dzieciaku, ktoś przed laty powinien był dać ci parę
klapsów.
Uniosła brwi.
- Ostatnio już mi to ktoś mówił.
- I nic dziwnego. - Murphy uśmiechnął się, po czym
głośno zaczerpnął powietrza. - Oho, Melindo, zgadnij, kto
idzie...
Nie musiała zgadywać, czułabliskość Griffa za plecami.
Nie wiedziała, jak to zrobił, ale już w chwilę później, po
rwana przez niego, tańczyła w jego ramionach. Murphy
poprosił do tańca Leslie,
- Chyba mnie nie spytałeś, czy mam ochotę z tobą za
tańczyć. - Melinda rzuciła tę uwagę w przestrzeń ponad
ramieniem Griffa.
Spojrzał na nią gniewnie.
- Jesteś z siebie dumna?
- Ogólnie czy z jakiejś szczególnej przyczyny?
- Wiesz dobrze, o co mi chodzi. Zrobiłaś ze mnie idiotę.
- O nie - zapewniła go poważnie. - Mogę oświadczyć
z całą stanowczością, że jesteś człowiekiem zawdzięczają
cym wszystko samemu sobie.
- Sprytnie się mną posłużyłaś. Gdyby nie chodziło
o ciebie...
- Słuchaj, Griffinie Taylor - przerwała mu. -Ja rozpo
częłam licytację. Na początku nawet nie wiedziałam, że się
przyłączyłeś. To ty zacząłeś ze mną walczyć. Chciałeś ko
niecznie wygrać i podniosłeś cenę o trzysta dolarów. Z tego
się wytłumacz.
Jego policzki pociemniały, a w oczach zatlił się gniew.
- Cóż ja...
- Chociaż nie chcesz się do tego przyznać, być może
jesteś nadal podobny do tego chłopca z dawnych ł a t . Być
może ciągłejeszczejesteś Dzikim, który nie potrafił oprzeć
się rzuconemu wyzwaniu.
- Mylisz się. Jestem teraz zupełnie innym człowiekiem.
Ale nie lubię przegrywać i zrobię wszystko, aby zapewnić
sobie zwycięstwo. I to właśnie ci się we mnie nie podoba,
prawda?
Podążając za nim lekko w tańcu, przesunęła palcem po
jego karku.
- A co byś powiedział, gdybym ci wyznała, że w czasie
licytacji bardzo mi się podobałeś?
Skrzywił się.
- Powiedziałbym, że przykro mi to słyszeć. W każdym
razie to się nie powtórzy. Może zagalopowałem się. alejuż
teraz będę uważał. Nie pozwolę ci zniszczyć życia, które
sobie z takim trudem ułożyłem, Melindo James.
Melinda spojrzała na niego z niewinnym wyrazem twa
rzy. Wsunęła palec w jego włosy wijące się nad karkiem
i niemal niedostrzegalnie przysunęła się bliżej.
- Dlaczego miałabym niszczyć twoje życie?
Gdyby nie czuła gwałtownego bicia jego serca przy
swoich piersiach, mogłaby przestraszyć sięjego wzroku.
- A co teraz robisz? - spytał szorstko.
W tej chwili jej włosy przypadkowo musnęły jego brodę.
- Słucham?
- Melindo. przestań!
- Co mam przestać?
- Nie udawaj, to do ciebie niepodobne.
Zamrugała powiekami i obiema rękami objęła go za
szyję.
- Pomyślałam, że może lubisz kobiety zachowujące się
wobec ciebie w taki sposób - wyszeptała. Nie mogła
oprzeć się pokusie rzucenia nieprzychylnego spojrzenia
w kierunku Leslie.
Zmarszczywszy biwi zdjął delikatnie jej d ł o ń z szyi,
powracając tym samym do bardziej tradycyjnej tanecznej
pozycji
- A kto tobie się podoba? Może szczerzący zęby clowni
w kwiecistych szarfach?
Obrażona za tę impertynencję w stosunku do Murphy 'e-
go, odrzuciła do tyłu głowę.
- Trzeba ci wiedzieć, że Murphy zrobił jeden doktorat
z psychologii, drugi z poradnictwa rodzinnego i magiste
rium z socjologii. Ma wskaźnik inteligencji wyższy od
większości ludzi szczycących się dużym kontem banko
wym. Publikuje artykuły w medycznych i psychologicz
nych czasopismach w sześciu językach. Oczywiście nie
pochodzi z bogatej rodziny, ale tym może przejmować się
tylko snob albo hipokryta.
- Sypiasz z nim?
Oniemiała. Sadząc z wyrazu twarzy Griffa. on sam b y ł
tak samo zaskoczony zadanym pytaniem jak ona.
- A czy ty sypiasz z nią? - rzuciła z gniewem.
- N i e .
Nie spodziewała się odpowiedzi i teraz odczuła niesły
chaną ulgę.
- Przyjaźnię się z Murphym, to wszystko - wyszeptała.
- Melindo.ja...
Potknęła się nagle. Od upadku powstrzymało ją silne
ramię Griffa, zaciskające się mocno wokół niej.
- Jeżeli próbujesz wyciągnąć mnie z tego lokalu - za
uważył zduszonym głosem - to robisz to bardzo sprytnie.
Nie mogła ustrzec się tonu goryczy:
- Mogłoby mi się wydawać, że tańczę z D z i k i m , Pan
mecenas Taylor nigdy by się nie zachował tak impulsyw
nie. I lak gorsząco.
Zachmurzył się. Muzyka przestała grać. Griff opuścił
ramiona. Melindę ogarnął dziwny smutek - nie czułajuż
bliskości jego ciała.
- Odprowadzę cię do twego towarzysza. - Głos Griffa
brzmiał nienaturalnie, a wyraz twarzy b y ł trudny do odczy
tania.
Skinęła głową ze smutkiem; uwodzicielskie gierki nagle
straciły swój powab. Chciała rozszyfrować Griffa, a tym
czasem wzbudziła tylko w sobie pożądanie.
- Dobrze.
Zastali Leslie i Murphy'egow dobrym nastroju. M e l i n -
da zastanawiała się. dlaczego ona i Griff nie są w stanie
spędzić nawet kilku chwil bez słownej utarczki.
Żegnając się z Griffem, Melinda unikała jego wzroku,
a kiedy już odszedł z Leslie, zwróciła się do Murphy'ego.
- Chodźmy stąd.
- Znowu się kłóciliście? - Murphy spytał współczująco.
- Można to tak nazwać - odpowiedziała zasępiona.
Murphy odezwał się dopiero w samochodzie.
- Wiesz, Leslie jest całkiem miłą osobą - stwierdził
ostrożnie. - Właściwie to trochę mijej żal. Wydaje się, że
nie jest zbyt szczęśliwa, bo musi całkowicie ulegać woli
nadmiernie wymagającego ojca.
Melinda skubiąc wargę pomyślała, że jej także jest żal
Leslie. I zastanawiała się, jak daleko może posunąć się
kobieta, żeby sprawić przyjemność ojcu. Czy może poślu
bić człowieka, którego nie kocha? A może Leslie jest zako
chana w GrifBe? Nietrudno byłoby w to uwierzyć. Griff
b y ł mężczyzną, w którym kobieta z łatwością mogła się
zakochać. Gdyby b y ł w jej typie - uzupełniła pośpiesznie.
Czy on b y ł wjej typie? Nie potrafiła odpowiedzieć na to
pytanie. I może nigdy nie będzie umiała.
Zresztą chyba było za późno, żeby się nad tym zasta
nawiać.
ROZDZIAŁ
5
Paczka nadeszła do k l i n i k i w tydzień później. Melinda
domyśliła się jej zawartości, zanim jeszcze zdjęła z pudelka
taśmę. Murphy i Fred odbywali właśnie w pokoju Melindy
robocze spotkanie i przyglądali się teraz szaroperłowemu
dzbankowi do herbaty, który Melinda wyjmowała z zabez
pieczającego go opakowania.
- Przedmiot jest podejrzanie znajomy - zauważył
Murphy.
Fred pochylił głowę i przyjrzał się dzbankowi,
- Ja go sobie nie przypominam.
- A serwis, o którym ci mówiłem?
- Ten serwis? - Oczy Freda rozszerzyły się ze zdumie
nia. - Serwis za siedemset dolarów?
- To tylko porcelanowy serwis do herbaty - wtrąciła
Melinda, która dopiero teraz odzyskała mowę.
- Za który Griffin Taylor zapłacił siedemset dolarów -
uzupełnił Murphy.
Fred pogładził podbródek.
- Wydawałoby się, że ktoś. komu tak bardzo na n i m
zależało, powinien zatrzymać go dłużej niż przez tydzień.
- Jak myślisz, dlaczego on jej to przysłał? - Murphy
zwrócił się do kolegi z poważna miną, jakby Melindy nie
było w pokoju.
- Może z miłości?
- Może, Ale mając na uwadze jego minę po skończonej
licytacji, nie wypiłbym niczego z tego dzbanka. Czy moż
na zatruć porcelanę?
Fred zaśmiał się.
- Ciekawy problem Chyba powinniśmy przeprowa
dzić szczegółową analizę w laboratoriom medycznym.
- Jeżeli już skończyliście, wy dwaj mądrale...
- Fred, chłopie, zdaje się, te ona zaczyna się irytować.
- Chyba masz rację, stary. Zwróć uwagę najej ru
mieńce. Na blask tych przepięknych, zielonych oczu. Na
te...
Melinda przerwała mu kilkoma niewybrednymi słowami.
- „ . . . i przekleństwo pada z jej różanych ust" -wy
mamrotał Murphy z uśmiechem.
Melinda wstała i dramatycznym gestem wskazała na
drzwi.
- Proszę wyjść.
- Czy myślisz, ze ona ma nas na myśli? - zapytał Fred.
- Wyjdźcie!
- Chybatak- zgodził się Murphy.
- Alejuż!
- Spotkanie przełożone na inny termin - obwieścił
szybko Fred widząc, że Melinda unosi ostrzegawczo w gó
rę swój gruby notes.
Murphy, podążając tuż za Fredem, nic mógł się powstrzy
mać i wsunąłjeszcze głowę przez szparę w drzwiach.
- Podziękuj ślicznie nadawcy - upomniał ją z uśmie
chem.
Notes uderzył z, całą siłą w zamknięte już drzwi. Melin
da opadła na krzesło i zaczęła wpatrywać się w dzbanek
stojący na biurku. Dlaczego przysłał serwis? Czy tym pre
zentem chciał jej zrobić przyjemność, czy z niej zakpić?
A może pragnął pozbyć się kolejnego, związanego z nią
wspomnienia? A jednak nie odesłał małej, drewnianej de
seczki. Może naprawdę chciałjej sprawić radość? I prze
prosić za swoje porywcze zachowanie w czasie licytacji?
Ostrożnie opróżniła karton, ustawiła cały serwis na biur
ku i bezskutecznie szukała jakiegoś listu. Nie znalazła. N i e
było wprawdzie wątpliwości, kto wysłał paczkę, ale m a ł y
bilecik byłby mile widziany.
Wykręciła numer telefonu biura Griffa.
- Chciałabym rozmawiać z panem Griffinem Taylorem
- poprosiła, gdy usłyszała beznamiętny głos sekretarki. -
M ó w i Melinda James.
- Proszę chwilę poczekać. Sprawdzę, czyjest.
Czekała, słuchając sączącej się w jej ucho muzyki.
- Taylor, słucham.
Zadrżała na dźwiękjego głębokiego, melodyjnego g ł o
su, lecz opanowała się i spokojnie powiedziała:
- Cześć, to ja.
- Wiem.
Szukała właściwych słów, okręcając sznur słuchawki
wokółpalca. Wkońcu spytała wprost:
- Dlaczego przysłałeś mi serwis?
- Przecież chciałaś go mieć.
- I ty także.
- Taak, ale pomyślałem, że taki przedmiot wcale nie
pasuje do mojego biura.
- Dośćkosztownapomyłka.
- Mogę ten wydatek odliczyć od podatku. Cel dobro
czynny.
- Nie potrzebuję dobroczynnego wsparcia. W przy
szłym tygodniu przyślę ci czek.
Tylko skąd weźmie siedemset dolarów?
- Jeżeli to zrobisz, w następnej poczcie otrzymasz ko
pertę z konfetti. Ten serwis to prezent. Chcę. żebyś go
zatrzymała.
- Dlaczego? - spytała nie przekonana jego argumentami.
Westchnął.
- Potraktuj gojako gałązkę oliwną.
- Ja... -cóż więcej mogła powiedzieć. - Dziękuję.
- Bardzo proszę.
Zaległa długa cisza. Melinda gorączkowo usiłowała po
wiedzieć coś dowcipnego albo inteligentnego. Nigdy
przedtem nie m i a ł a trudności w formułowaniu natychmia
stowych i błyskotliwych ripost. Dlaczego teraz oniemiała?
Czyżby za chwilę m i a ł o się wydarzyć coś bardzo ważnego?
Wreszcie G r i f f przerwał milczenie.
- Chciałbym cię znowu zobaczyć.
Zamknęła oczy i zacisnęła palce na sznurze telefonu.
- Naprawdę? - Chyba było słychać, że zabrakło jej tchu.
Odchrząknęła, otworzyła oczy i spróbowała jeszcze raz.
- Dlaczego?
- Do licha, co się dzisiaj z tobą dzieje?! - wykrzyknął
wyraźnie rozzłoszczony.
Melinda uświadomiła sobie nagle, że być może powo
dem tego wybuchu jest zamęt, j a k i zapanował w uczucio
wym życiu Griffa - w związku zjej osobą.
- Poprostuchcę. N i e w i e m dlaczego - do dał ze złością.
Uniosła wyniośle głowę - gest raczej zbędny w pustym
pokoju.
- Nie jest to bardzo pochlebne stwierdzenie.
- A od kiedy ty lubisz pochlebców? Chcesz się ze mną
zobaczyć, czy nie?
- Być może. - W miarę jak on t r a c i ł pewność siebie, jej
swoboda wzrastała. - Zadzwoń któregoś dnia.
- Do diabła, Melindo!
- Griff, muszęjuż kończyć. Wracam na zebranie. Jesz
cze raz dziękuję za serwis.
- Melindo. poczekaj...
Ale ona już o d ł o ż y ł a słuchawkę. Odetchnęła głęboko.
Prześle mu czek. Uśmiechając się w duchu, pomyślała, że
sprawa jest warta takiej ceny. Drażnienie Dzikiego było
zabawne. Nawet jeżeli był przebrany za dżentelmena.
- Dlaczego nie pytasz, kto dzwoni, zanim otworzysz
drzwi? - W glosie Griffa brzmiała pretensja. Od razu poża
ł o w a ł tych stów, gdyż Melinda natychmiast się zjeżyła.
- Nigdy nie myślałam, że kiedykolwiek będę mogła ci
to powiedzieć, ale mówisz zupełnie tak samo jak mój bral
- odparta z wyrzutem, zastępując jednocześnie Griffowi
drogę do mieszkania. - Co ty tu robisz? Wydawało mi się,
że miałeś zatelefonować.
- Melindo, wierz m i , nie miałem zamiaru przybierać
tonu twojego brata. Czy możesz mnie wpuścić?
- A czy mam inny wybór? Ostatnio przepchnąłeś się
koło mnie.
- Masz. - Nie przypuszczał, że może go wyprosić.
Spojrzała na niego podejrzliwie i cicho odburknęła:
- M a m . z pewnością. Ja dokonam wyboru, a ty i tak
zrobisz, co zechcesz. - Westchnęła i usunęła się z drogi. -
Co za licho, no wejdź.
Mimowolnie rozbawiony przesadnie zrezygnowaną m i
ną Melindy, przeszedł k o ł o niej. Czekając aż zaniknie
drzwi, rzucił na nią łakome spojrzenie. Chociaż beżową,
trykotową koszulkę z kolorowym nadrukiem i powyciąga
ne, oliwkowe spodnie z trudem można było uznać za strój
kobiecy, to jednak figurze Melindy nie odbierały one
wdzięku. Obserwował miękkie krągłości uwydatniające się
pod materiałem i pomyślał, że ona równie dobrze wygląda
łaby w worku po kartoflach.
Zauważył wyraz jej twarzy - dokładnie czytała w jego
myślach. Poczuł się nieswojo. Zbyt łatwo go rozszyfrowała.
- Zjedz ze mną kolację. - Chciał jak najszybciej wyjść
z tego mieszkania. Pozostawanie sam na sam z Melindą
b y ł o zbyt niebezpieczne
- Ajeżelija się już umówiłam? - Jej oczy rzucały
kpiące spojrzenia.
Zachmurzył się.
- Przestań się ze mną droczyć. Umówiłaś się czy nie?
- Nie.
- A więc?
- Dobrze, zjemy razem kolację. Zaraz coś przygotuję.
- N i e . -Wyrzekł to słowo zbyt pośpiesznie. -Chodźmy
do restauracji.
Znowu zobaczył rozbawienie wjej oczach. Do diabła,
pomyślał, ta kobieta może świętego wyprowadzić z równo
wagi. No dobrze, ale wobec tego dlaczego uważał, że jest
tak fascynująca? I dlaczego chciał się z nią kochać, a pra
gnienie fizycznego posiadania było nawet silniejsze od
chęci wlepieniajej paru klapsów?
- Świetnie, pójdę po torebkę.
- Hmm...
Zatrzymała się i uniosła pytająco brwi.
- A czy nie zechcesz się przebrać?-Nieskazitelny,ciem
ny garnitur ostro kontrastował z jej niedbałym strojem.
- N i e . - To słowo było wypowiedziane lekko, ale nie
wątpliwie zawierało ton wyzwania.
Zacisnął zęby.
- Świetnie. Idz po torebkę.
- Popatrz, sarna bym na to nie wpadła.
D ł o n i e w kieszeniach zacisnęły mu się w pięści; prze
prosił w duchu brata Melindy, którego kiedyś uważał za
bezmyślnego tyrana. Teraz G r i f f b y ł raczej zdziwiony, że
Melinda nie spędziła całej swojej młodości zamknięta na
klucz w pokoju. Być może zresztą taki byłby jej los, gdyby
to nie Merry. lecz Matt został kuratorem bliźniaczek.
Gdyby Griffposzedł na obiad z jakąkolwiek inną kobie
tą ubraną w ten sposób, wybrałby restaurację, gdzie nie
czułaby się skrępowana swoim strojem.
Melindzie nie zamierzał ustępować.
Kiedyś byli pod tym względem podobni. Teraz - Griff
przekonywał samego siebie - on dostosował się do obowią
zujących reguł i nawet nauczył się wykorzystywać układy
towarzyskie dla swoich celów.
W czasie oczekiwania na zamówione potrawy Melinda
oparła brodę na skrzyżowanych dłoniach i, pochylona nad
stolikiem, wpatrywała siew Griffaprzenikliwie.
- Czy chcesz dzisiaj ze mną porozmawiać na jakiś
szczególny temat, czy też mamy tak siedzieć i próbować
prowadzić obojętną rozmowę, jak podczas naszego ostat
niego wspólnego posiłku?
Wolno pokiwałgłowa,
- Nieustannie starasz się mnie rozzłościć, prawda? Dla
czego bardzo podobam ci się wtedy, kiedy ledwo mogę
powstrzymać się, żeby cię nie udusić?
Roześmiała się promiennie, była naprawdę rozbawiona.
Griff poczuł ucisk w żołądku.
- Cóż za spostrzegawczość - zauważyła wesoło. - Taka
cecha pewno ci się przydaje przy wykonywaniu twojego
zawodu.
- Melindo, dlaczego nie przestajesz mnie drażnić? -
ujął jej d ł o ń , - Staraj się po prostu dobrze bawić. Czy nie
możemy spędzić miłego wieczoru bez kłótni?
Tym razem jej uśmiech nie b y ł wesoły.
- Próbowaliśmy poprzednim razem, nie pamiętasz? At
mosfera była nieszczera i nieprzyjemna. I to mnie zasmuciło.
- Zasmuciło? - zapytał zdziwiony.
Skinęła głową, unikając jego wzroku.
- Nie mogę zapomnieć czasów, kiedy tak swobodnie roz
mawialiśmy i tak często zgadzaliśmy się ze sobą. A nawet
jeśli kłóciliśmy się,, to nigdy nie próbowałeś mnie przeko
nywać, że słuszne są tylko twoje poglądy. Po prostu godzi
liśmy się z tym, że czasami możemy mieć inne zdanie.
- A czy to nie ty usiłujesz teraz narzucić swoje poglą
dy? - odparował. - Autorytatywnie zadecydowałaś, że wy
konywany przeze mnie zawód nie jest dość uczciwy, że
m o i klienci to bogate miernoty, aja ukrywam swoją pra
wdziwą twarz za maską. Nic dałaś mi najmniejszej szansy
wykazania, jak ważny jest zawód adwokata i nie pozwoli
łaś mi wytłumaczyć, dlaczego jestem zadowolony ze
zmian, jakie zaszły w m o i m życiu.
Melindaprzygryzła wargę, a Griff pomyślał, zechciałby
ją pocałować.
Spojrzała na niego z miną winowajczyni.
- Tak się zachowywałam?
- Tak - odparł ze słabym uśmiechem. - Dlaczego nie
możemy zacząć od początku? Zapomnieć o przeszłości
i jak dwoje dorosłych ludzi cieszyć się nawzajem swoim
towarzystwem. Dajmy sobie tę szansę.
- Czy odpowiesz mi szczerze na moje pytanie?
- Spróbuję-odrzekł ostrożnie.
- M a m dwa. Pierwsze: Czy prowadząc takie życie, jak
obecnie, jesteś rzeczywiście szczęśliwy?
Obiecał szczerą odpowiedz. Walczył ze sobąprzez dłuż
szą chwilę, w końcu powiedział wymijająco:
- Nie jestem nieszczęśliwy.
Jej twarz złagodniała.
- To nie to samo.
- Wiem. A drugie pytanie?
- Gdybyśmy się przedtem nie znali i spotkali po raz
pierwszy w życiu w sądzie, czy zaprosiłbyś mnie na obiad?
Tym razem zastanawiał się dłużej. Odpowiedział jeszcze
bardziej niechętnie, ale szczerze.
- Chyba nie.
- N i e j estem kobietą w twoim typie.
Na jej otwartej twarzy malowały się zawsze wszystkie
uczucia. W tej chwili -ból. Poczuł się okropnie. Czyż nie
była jedyną kobietą, której naprawdę pragnął?
- Do licha, Melindo, a czy ty umówiłabyś się z kimś
takim jakja? - spytał z pretensją w głosie.
Zanim Melindazdążyła odpowiedzieć, niespodziewanie
dobiegł ich męski głos.
- A kogo my tutaj widzimy?
Na twarzy Melindy pojawił się wyraz ulgi. Potem nie
chętnie odwróciła się ku mężczyźnie stojącemu obok ich
stolika.
- Jak się masz. Myers - odparł Griff.
Doyle Myers b y ł tym kolegą Griffa, który najbardziej
zazdrościł mu wpływu na Wailace'a Dysona. Stał teraz
obok i niedwuznacznie wpatrywał się w ich ciągle jeszcze
splecione palce.
- Dobrze się bawisz, Taylor?
GrifFwypuścił dłoń Melindy. Położył rękę na kolanie
pod obrusem i zacisnąłjąw pięść.
- Bardzo dobrze, a ty?
- Coraz lepiej. - Uśmiech Myersa był obłudnie służal
czy. Wyciągnął dłoń do Melindy.
- Doyle Myers, jeden ze współpracowników Taylora.
- Melinda James.
Myersprzechyliłgłowę Jego ciemne oczy zabłysły.
- To pani zeznawałajako psycholog w sprawie Nancy
Hawlsey?
G r i f f doskonale wiedział, że Myers zna odpowiedź na to
pytanie.
- Tak - odparła chłodno.
Myers zaśmiał się serdecznie,
- Trzeba przyznać, że nic jest pani obecnie na liście
sympatii mojego szefa. Zna go pani, prawda? To Wallace
Dyson. Może poznała panijego córkę, Leslie? Jest chyba
w pani wieku i z pewnością mają p a n i e - t u spojrzał na
Griffa - wspólnych przyjaciół
- Wybacz Myers - odburknął Griff - ale chcemy coś
zjeść, zanim nam ostygnie. Do zobaczenia w poniedziałek
w biurze.
- Dyson nie będzie zachwycony, że się ze mną spoty
kasz, prawda? - spytała cicho Melinda, kiedy Myersjuż się
oddalił.
Griff wzruszył ramionami, jakby go to nic obchodziło,
ale ten gest niezupełnie odpowiadał jego nastrojowi.
- Do tej pory Dyson nigdy nie wtrącał się do moich
osobistych spraw. - Nic była to całkowita prawda, lecz
Griff nie chciał martwić Melindy.
Nie czekając na jej reakcję, zabrał się do jedzenia.
- Świetne danie. Jestem głodny.
Podczas obiadu Melinda nie unikała kontrowersyjnych
tematów. Przecież G r i f f m ó w i ł , że powinni się lepiej po
znać. W ciągu następnej godziny rozmawiali o wszystkim,
o swoich zapatrywaniach politycznych, o sprawach mię
dzynarodowych i wydarzeniach lokalnych. Griff b y ł zafa-
scynowanyjej otwartym spojrzeniem na świat i intelektem,
choć uważał, że poglądy m i a ł a niekiedy zbyt niekon
wencjonalne.
Z ł a p a ł się na tym, że nie może się ustrzec od porówny
wania Melindy z i n n y m i kobietami, powiedzmy z Leslie.
Przyjął z dużą ulgą fakt, że nie b y ł zmuszony do prowadze
nia banalnej pogawędki lub zwracania uwagi na każde
słowo, które mogłobyprzypadkiemurazić rozmówczynię,
Melinda nie zawracała sobie głowy t a k i m i drobiazgami
i Griff dyskutował z nią zupełnie swobodnie.
B y ł konserwatywnym republikaninem, a Melinda po-
dzielałapoglądy liberalnych demokratów. Onbył żarliwym
poplecznikiem twardej l i n i i w polityce zagranicznej, ona
zagorzałą pacyfistką. On wierzył w skuteczność kary
śmierci, ona optowała przeciw niej.
Zgadzali się natomiast w innych kwestiach - równej
płacy za taką samą pracę, konieczności zwiększenia pomo
cy socjalnej dla upośledzonych dzieci i zwiększenia fundu
szy na szkolnictwo.
Takjakto bywało kiedyś, pomimo naturalnej skłonności
do obrony własnych przekonań, kilkakrotnie spokojnie
skonstatowali, ze różnią się w niektórych bardziej spornych
kwestiach moralnych lub politycznych.
Griffowi ten wieczór wydał się niezwykle udany. I za
nim skończyli posiłek, pragnął jej bardziej niż przedtem.
Co wiec ma, do diabła, z tym począć, zastanawiał się
posępnie, odprowadzając ją do drzwi mieszkania. Czy b y ł
gotów uwikłać się w problemy, które z pewnością powsta
ną, jeżeli zwiąże się bliżej z Melindą James? N i e m i a ł
wątpliwości, że tak by się stało.
- Tak, to b y ł . . . - zaczęła przekręcając klucz w zamku.
Griff sięgnął do drzwi i otworzył je.
- Wejdę z tobą.
Melinda podążyła za n i m z ciężkim westchnieniem
i spytała z zachmurzoną miną;
- Czy zdarza ci się czasami czekać na zaproszenie?
Posłał jej niewesoły uśmiech.
- Przeważnie tak - przyznał.
- Tylko nie w moim przypadku.
Jego uśmiech b y ł rozbrajający.
- Musiałbym na nie długo czekać, prawda?
O bogowie, dodajcie mi siły - pomyślała pragnąc, bez
powodzenia, oprzeć się jego urokowi. Rzadko uśmiechał
się w ten sposób - otwarcie i w p e ł n i naturalnie. O coś
pytał. O co? Ach, tak. Postanowiła nie odpowiadać na to
pytanie.
- Napijesz się kawy?
- Nie. - Przysunął się bliżej i schował okulary.do kie
szeni marynarki.
Wpatrywała się w niego uważnie.
- Zdaje się. że mam jakieś wino.
- N i e , dzięki. - Osaczał ją, musiała zwalczyć pokusę
tchórzliwej ucieczki.
- A może chcesz mleka? - spytała słabym głosem.
Roześmiał się.
- Raczej nie. - Wsunął d ł o ń w jej włosy i przyciągnął
jej głowę.
- Ja... aaa... myślałam, ze będziemy się starali lepiej
poznać, jako... starzy przyjaciele - udało sięjej wykrztu
sić. Stojąc tak blisko mężczyzny, czuła siłę jego mięśni
i oddech niemal rozsadzający pierś.
Pochylił głowę, tak że wargami prawie muskał jej usta.
- Przez cały wieczór czekałem na tę chwilę-wyszeptał
- kiedy wreszcie będziemy sami.
Ręce Melindy spoczywały najego piersi tuż ponad sza
leńczo bijącym sercem.
- Griff ja...
Zbliżył się jeszcze bardziej.
- Co?
Cóż miała powiedzieć? Och, do licha z tym. Zarzuciła
mu ręce na szyję.
- Czy masz zamiar mnie pocałować, czy nie?
S t ł u m i ł śmiech, przyciskając usta do jej warg.
W chwilę potem przyciągnąłjąbliżej i błądził gorącymi
d ł o ń m i pojej ramionach pod luźną, trykotową koszulką.
Melinda przycisnęła się do niego jeszcze mocniej, bez
skutecznie starając się rozpiąć mu marynarkę. Czy on się
nie dusi w tym urzędniczym uniformie? - przemknęłojej
przez myśl, kiedy bezowocnie szarpała mocno zawiązany
węzeł jedwabnego krawata.
Tymczasem palce Griffa znalazły już drogę poniżej try-
kotowej koszulki i natknęły się na gładką i rozgrzaną skórę.
Luźnypasek spodni nie stawiał oporu, gdy wsuwał d ł o n i e
w miękkie wgłębieniejej pleców.
Melinda zdołała włożyć koniuszki dwóch palców pomię
dzy guziki białej koszuli. Była ciekawa, czy skóra na piersi
Griffajest owłosiona, czy gładka, opalona czy blada. Czy
będzie musiała oderwać guziki, żeby się o tym przekonać?
- M e l i n do- usłyszała szept tuż przy swoich ustach,
ujął dłońmijej biodra i przytrzymał mocno przy swo
ich. Odczuła jego pożądanie.
- Potrafisz doprowadzić mężczyznę do szaleństwa.
- Chcę doprowadzić cię do szaleństwa - wyszeptała.
Uniosła się na palcach i przesunęła koniuszkiemjęzyka po
jego wargach. - Chcę, żebyś b y ł szalony, nierozważny,
niebezpieczny.
Zmarszczył brwi.
- Aleja nie...
Nie zdołał dokończyć. Objęłago ramionami i przytuliła
sięjeszcze mocniej. Zuchwale wsunęła język w wilgotną
i gorącą głębię jego ust.
Osunęli się na dywan, nienasyceni, ogarnięci pragnie
niem spełnienia, które nagle stało się nieuniknione. Położy
ła się na plecach. Wzniosła ku niemu ciało, podczas gdy
jego dłonie przesuwały się od szyi aż do kolan, dotykały
pulsujących piersi, gładziły drżące mięśnie brzucha i zaci
skały się na biodrach. Szeptał coś bezładnie, okrywałjej
twarz i szyję gorącymi, kąsającymi pocałunkami, a jedno
cześnie odsuwał zamek błyskawiczny jej spodni i wsuwał
d ł o ń pod jedwabne majteczki.
- O tak... - szeptała, czując jak jego palce zaczynają
pieścić sekretne, ciemne i wilgotne miejscejej ciała,
- Czy tak dobrze? - Jego glos b y ł ochrypły z podnie
cenia.
- Och tak... - zacisnęła powieki i uniosła ku niemu
ciało. -Och, D z i k i , jest tak...
Zesztywniał. Wstał i odwrócił się, zostawiając ją lezącą
na dywanie. Nie mogła wprost uwierzyć w to, co się stało.
Zamrugała oczami ze zdumienia, kiedy, obciągając wymię
te części garderoby, zauważyła rzecz niewiarygodną -jego
krawat był nadal porządnie zawiązany.
- Griff, o co chodzi? - wydusiła z siebie.
ROZDZIAŁ
6
Griff odwrócił się do niej. Stał sztywno, z rękami w kie
szeniach. Błyski jego ciemnych oczu zwiastowały burzę.
Melinda z niedowierzaniem spostrzegła, że nie ukrywał
nawet ostrzeżenia malującego się na jego twarzy: Uwaga,
nie zbliżać się.
- Ocochodzi?-zapytałaponownie. Usiadła i odsunęła
spadające na twarz włosy.
- Nazwałaś mnie D z i k i m - wypowiedział to zdanie
niemal z furią
Wstała, obciągnęła koszulkę i przyjrzała mu się uważnie.
- Rzeczywiście? Nie zdawałam sobie z tego sprawy.
- Nazwałaś mnie D z i k i m !
Zdenerwowały ją te powtórzone słowa. Wciągnęła głę
boko powietrze.
- No dobrze, być może takpowiedziałam. Czy to takie
ważne?
- Czy nie wiesz, jak bardzo?
- N i e , nie wiem. Więc mi wytłumacz. Dlaczego tak
bardzo irytuje cię, kiedy się do ciebie w ten sposób zwra
cam? To przezwisko z czasów naszej przyjaźni znaczyło
wtedy dla mnie bardzo wiele. Nie chciałam cię obrazić.
- Ile razy mam ci powtarzać, że nie majuż chłopca
o przezwisku D z i k i . Przestał istnieć.
Jej złość zaczęła się wzmagać. Dotknęła dłoniąust.
- Wiec kto, do diabła, leżał ze mną przed sekundą na
podłodze?
Twarz mu pociemniała.
- Ktoś, kto ma na imię Griff. Myślałem, że już to do
ciebie dotarło.
Zawiedziona próbowała przemówić do niego rozsądnie,
jak do pacjenta znajdującego się na krawędzi histerii.
- Wiem, że wolisz imię Griff. Ale przecież dawniej
zawsze mówiłam do ciebie: D z i k i . Również przez ostatnie
dwanaście lat, odkąd opuściłeś Springfield, zawsze myśla
ł a m o tobie jako o D z i k i m . N i c dziwnego, że czasem mi się
wymknie to twoje dawne imię. Gdybym ja nagle zaczęła
używać drugiego imienia, Alice, też trudno byłoby ci się do
niego przyzwyczaić, prawda?
- O, do diabła, tylko nie te uspokajające, troskliwe,
psychologiczne gadki! Tylko tego rai teraz potrzeba!
- Do licha, Griff, czego ode mnie oczekujesz? Popełni
ł a m omyłkę, w porządku, przepraszam. Będę starała się
więcej lego nie zrobić. Czy mam wyskoczyć oknem z tego
powodu?
- No - zamruczał - to przynajmniej bardziej uczciwa
odpowiedź. Z twoimi nastrojami łatwiej daję sobie radę niż
z twoją psychologiczną paplaniną.
Przygładziła włosy.
- Zaczynam podejrzewać, że zwariowałeś. Albo ja,
próbując zrozumieć ciebie.
- Może masz rację-powiedział ponurym głosem. -Pew
no łudziłem się myśląc, Że możesz zaakceptować mnie takim,
jaki jestem teraz, i że nie będziesz przemieniać mnie w jakie
goś szalonego niedorostka. Co powiedziałaś, kiedy cię cało
wałem? Że chcesz, żebym był szalony, nierozważny i . .
- Niebezpieczny - podpowiedziała ze złością. Zaru
mieniła się namyśl o tamtej chwili i swoim zachowaniu.
Skrzywił się ironicznie
- Nic oczekuj tego, Melindo. Jestem przeciętnym face
tem. Dostosowałem się do świata, który wynagradza uległość.
Dawno już postanowiłem, ze w takim świecie chce odnieść
sukces i bardzo wiele poświeciłem, żeby mi się udało. Pew
nych rzeczy nie robiłem i pewnych rzeczy nie zrobię, mam
swój własny kodeks etyczny, któryjest dla mnie równie waż
ny, jak twój dla ciebie. Jestem teraz kimś, kto ma dobre imię
i nie mam zamiaru narażać swojej reputacji.
- Och, Griff - szepnęła. Tak bardzo chciała dotknąć
jego dłoni, lecz wiedziała, że odrzuciłby taki gest.
- Zawsze byłeś kimś. Kimś wyjątkowym. Byłeś sobą,
nie godziłeś się na kompromisy, nie szedłeś na żadne ukła
dy. Zawsze broniłeś swej tożsamości. Lubiłeś siebie i ja też
cię lubiłam.
Jej smutek odbijał się w ciemnych oczach Griffa.
- Czy nie możesz polubić mnie na nowo?
- Ty nawet nie pozwalasz mi się bliżej poznać. Otoczy
łeś się tyloma barierami, bo chcesz być przez wszystkich
akceptowany. Prawdziwe uczucia zakopałeś tak głęboko,
że możejuż nigdy nie potrafisz ich ujawnić.
- A ty jesteś tak przywiązana do wspomnień, że nie
potrafisz uznać rzeczywistości. To jestem ja, Melindo.
Przyjrzyj mi się. Nie ma nikogo innego.
Obrzuciła go badawczym spojrzeniem, począwszy od
gładko ułożonych włosów, poprzez drażniąco wykwintny
krawat, aż po lśniące lustrzanym blaskiem buty.
- Nie mogę w to uwierzyć.
- N i e masz wyboru,
Zbliżyła się o krok i nagle chwyciła go za ramię,
- Griff, posłuchaj mnie, proszę. Nie chodzi o to. ze chcę
cię przemienić w kogoś, k i m nie jesteś i że nie podziwiam
ciebie jako mężczyzny, którym się stałeś. Myślę tylko, że
całkowite odcięcie się od swojej przeszłości nie jest dobre.
Nie narodziłeś się dwa lata temu, kiedy zacząłeś współpra
cować z kancelarią adwokacką Dysona. Żyjąc z takim za
łożeniem, tylko się unieszczęśliwisz.
- Pozwól, że sam będę się troszczył o swoje zdrowie
psychiczne. Nic potrzebuje porad psychologa.
- Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz - wyszeptała
wpatrując się w Griffa. Bezskutecznie usiłowała wyczytać
cos z jego twarzy. - Twierdzisz, że nie chcesz wracać do
przeszłości, a mimo to chcesz się ze mną widywać. Nie za
bardzo mnie aprobujesz - ani mego stylu życia, ani moich
poglądów na sprawy polityczne czy społeczne, a pomimo
to spotykasz się ze mną. Dlaczego?
- Pytasz po tym, co się wydarzyło między nami?
- Nie chcę być wykorzystywana - powiedziała gwał
townie - jako tymczasowy zawór bezpieczeństwa. Nie
mam zamiaru być partnerką w twojej ostatniej erotycznej
przygodzie przed małżeństwem z kobietą odpowiednią dla
szanowanego adwokata.
Rysyjego twarzy stężały.
- Nie mieszaj do tego Leslie. Nie mam zamiaru się z nią
żenić. Jużcito m ó w i ł e m .
- Nie wymieniłamjej imienia - odrzekła. Gardło miała
ściśnięte.
Griff odetchnął głęboko i niecierpliwym gestem zwi
chrzył włosy nad czołem.
- Do diabła. Czynie możesz po prostu przyjąć do wia
domości, że cieszy mnie twoje towarzystwo, te jajestem
dla ciebie atrakcyjnym partnerem i chcę z tobą przebywać?
Czy musisz analizować wszystko, co robię i mówię?
- Myślę, że mogę tylko zacytować ciebie. Takajestem.
I nie zmienię się.
Przyjrzał się jej uważnie,
- M y . . . nie pasujemy do siebie, prawda?
- Chyba tak - zgodziła się ze smutkiem.
- To dlaczego nie mogę się bez ciebie obejść?
- A dlaczego ja nie mogę cię o to zapytać?
Rozważając przez chwilęjej słowa, usiłował się uśmie
chnąć.
- A może spróbowalibyśmy ponownie? Spotkajmy się
jeszcze raz. W innych okolicznościach. Może pójdziemy
do kina?
Melinda James nie obawiała się życia, a w każdym razie
nic przyznawała się do tego. Nie bała się skandali, ryzy
kownych znajomości, niebezpiecznych wyzwań losu czy
trudnych problemów.
A teraz, jakie to dziwne, obawiała się przyjąć zaprosze
nie Griffa. Utrzymywał, żejestznim całkowicie bezpiecz
na. Lecz czuła, że właśnie on potrafi zranić jątak,, jak nikt
nigdy dotąd.
- Melindo?-przerwał przeciągającą się, męczącą ciszę,
- Nie myślisz chyba, że nagle stałam się osobą rozważną?
- Raczej w to wątpię - odpowiedziałjej z uśmiechem.
- Pomysł, musielibyśmy uzgodnić, na ja ki film się wy
bierzemy.
- Wybór pozostawiam tobie - zaproponował wspa
niałomyślnie,
Westchnęła.
- Dobrze. Spróbujmyjeszcze raz.
- Nie martw się, Melindo - powiedział wyraźnie już
rozluźniony. - Umówiliśmy się tylko na następną randkę.
Zatemjutro wieczorem?
- Wpadnij po mnie o siódmej.
- Jak sobie życzysz, - Rozejrzał się po pokoju, jakby
czegoś zapomniał, ale wzruszył je dynie ramionami i wyjął
z kieszeni okulary.
- Lepiej już pójdę. Do zobaczenia j u t r o .
Kiedy zbliżał się do drzwi, usunęła się niepewna, czy
byłaby w stanie dotknąć go w lej chwili. Ciało nadal pulso-
wało powolnym rytmem nie spełnionego pobudzenia, nic
mogło się pogodzić z t y m , że umiejętna gra miłosna Griffa,
w którąje wtajemniczył, nie znajdzie swej kulminacji.
Otworzył drzwi, przekroczył próg. zatrzymał sic i spoj
rzał na nią.
- Dobranoc. Melindo.
- Dobranoc. Griff?
- Słucham.
- Nie zakładaj j u t r o krawata.
Skrzywił się.
- Nie mogłaś sobie darować, co? Dobrze, nie założę.
D r z w i zamknęły się za nim z dość głośnym trzaskiem.
Melinda, która do tej pory trzymała się tylko dzięki sile
w o l i , poczuła, te słabnie. Z pochyloną głową, z zamknięty
mi oczami myślała, że po raz pierwszy w ciągu dwudziestu
sześciu lat jej niespokojnego i pełnego przygód życia,
przyjmując zaproszenie Griffa, zgodziła się na coś przera
stającego jej siły.
„Stan przy ścianie, Taylor. Rozstawnogi. ręcenadgłowę".
„O co chodzi tym razem?"
..Udajesz niewiniątko, co?"
„ E j , ostrożnie, nie mam niczego przy sobie. O co wam
chodzi?"
„Obrabowano skład alkoholu przy Drugiej Ulicy. Maga
zynier m ó w i ł , że to był punk z długimi blond włosami
Brzmi znajomo, co Taylor?"
..To nieja. Byłem tutaj, grałemwbilard zchłopakami.
Spytajcie ich".
„O tak, z pewnością. To wiarygodni świadkowie. Opo
wiesz o wszystkim w komisariacie, chłopcze".
„Zakładacie mi kajdanki? Człowieku, dajcie mi trochę
spokoju".
".spokój będziesz miałwpudle. Włazisz do samochodu,
czy mam ci pomóc?"
„Wchodzę, wchodzę".
Wspomnienie rzucanych opryskliwym tonem oskarżeń
i zwięzłych komend mieszało się z echem syren policyjnych.
Poruszył niespokojnie głową na poduszce. Sen, w któ
rym powracał epizod sprzed wielu lat, pozostawił gorzki
smak w ustach. Wprawdzie Griff został oczyszczony z za
rzutu o udziałwtamtym napadzie, ale nie pierwszy raz b y ł
wtedy oskarżany o nie popełnione przestępstwo. Edward
Taylor senior zaliczał się do najnędzniejszych pijaków
w okolicy, aj ego syn zasłużył sobie na miano buntownika
i podżegacza.
Griff, a raczej D z i k i - gdyż z uporem i dumążądał, aby
go tak nazywano - po porzuceniu go przez matkę b y ł tak
pełen bezsilnego gniewu i rozgoryczenia, że nacierał na
każdego, kto mu wchodził w drogę.
Głosy ze snu uciszyły się, ale wycie syren nie ustało -
było nawet coraz bardziej natarczywe. Otworzył oczy
i zmrużył powieki od blasku porannego słońca. To nic sy
reny. Odwrócił głowę w kierunku źródła przeraźliwego
dźwięku. To telefon.
Sięgnął po słuchawkę, drugą ręką trąc zaspane oczy.
-Taak?
- Griff, przepraszam, obudziłam cię?
- Leslie? A która godzina? - r z u c i ł okiem na zegarek.
- W p ó ł do dziesiątej. Zwykle wstajesz dużo wcześniej.
Zasiedziałeś się wieczorem?
- Tak. Można tak to określić. - Większą część nocy
spędził krążąc po pokoju. Starał się zrozumieć mieszane
uczucia, jakie wzbudzała w n i m Melinda James. Nadarem
nie usiłował opanować seksualne podniecenie, które nie
znalazło ujścia w czasie tak nagle przerwanego zbliżenia.
Kiedy wreszcie p o ł o ż y ł się, sen, zamiast odpoczynku,
przyniósł mu męczące strzępy wspomnień, które tak dawno
pogrzebał w pamięci. Czy to za sprawą Melindy powróciły
te. zdawałoby się, zapomniane epizody zjego przeszłości?
Czy potrafi się od tego całkowicie uwolnić, gdy Melinda
swoją obecnością ciągle przypomina mu dawne lata?
- Wiem, iż zbyt późno cię zawiadamiam, ale tata chciał,
żebym cię zaprosiła.
Wytwornie modulowany głos w słuchawce przywrócił
go do rzeczywistości. Czuł wyrzuty sumienia - zgubił wą
tek rozmowy.
- Przepraszam, Leslie, o co pytałaś?
Zaśmiała się cicho.
- Bożejeseś dzisiaj zupełnie nieprzytomny.
- Tak, nie piłemjeszcze kawy - usprawiedliwiał się,
- Rozumiem, jestem pewna, że grzebałeś się w aktach
i jakichś zeznaniach do rana. Wy, adwokaci-nałogowcy,
wszyscy jesteście tacy sami. Łącznie z tatą.
Skrzywił siei usiadł nałóżku.
- Więc o co chodzi, Leslie?
- O kolację - powtórzyła cierpliwie. - Dzisiaj wieczo
rem. Tata podejmuje jednego z ważnych klientów i powie
dział m i . . . to znaczy sugerował, że mam ciebie zaprosić.
Będziesz m i a ł znakomitą okazję się zaprezentować.
Kiedy indziej przyjąłby zaproszenie bez żadnego waha
nia. Takjak Leslie powiedziała, kolacja z rodziną Dysona
i ważnym klientem stanowiłaby niewątpliwie krok naprzód
w karierze Griffa.
- Leslie, przepraszam, ale mam już plany na len wie
czór. Gdybyś zawiadomiła mnie wcześniej...
- Pomysł zrodził się niespodziewanie. Próbowałam się
dodzwonić do ciebie wieczorem, ale nie było cię w domu.
Zostawiła wiadomość automatycznej sekretarce. Zle
kceważył to.
- Wróciłem dość późno - wykręcał się.
- Czy nie możesz zmienić planów?
Oczywiście mógł. Ostatecznie wybierali się tylko do
kina. Wystarczyłoby po prostu zatelefonować i odwołać
spotkanie. Do kina mogli iść każdego innego dnia. A on
spędziłby wieczór u Dysonów... z Leslie.
- N i e , przykro m i . ale nie mogę.
- Trudno. Tata będzie zawiedziony. I ja tez oczywiście
- dodała pośpiesznie.
- Przykro mi-powtórzył.
- Wiec zobaczymy się innym razem.
- Na pewno. Zatelefonuję do ciebie. - Alejuż w chwili
gdy odkładał słuchawkę, wiedział, że do niej nie zatelefo
nuje. Do licha, to przez Melindę wszystko się zmieniło. Od
początku podejrzewał, że tak się stanie. Dlaczego wiec
silniej nie przeciwstawiaj sięjej urokowi? I dlaczego ocze
kiwał dzisiejszego wieczoru z większą radością niż jakie
gokolwiek spotkania w ciągu wielu ostatnich lat?
Klnąc pod nosem, wysunął się spod kołdry i poszedł do
łazienki.
- To ty jesteś psychologiem. Czy uważasz, że on jest
jednym z tych osobników o złożonej osobowości? Jak Ja
nus o dwóch obliczach? Czy Sybilla w wielu postaciach?
- Daj spokój, Meaghan, przestań się wygłupiać. To
wcale nie jest śmieszne - uskarżała się Melinda, pocierając
pulsujące tępym bólem skronie.
- Przepraszam. Ale musisz przyznać, że to brzmi osob
liwie. Mam na myśli twoje kłótnie z Dzikim o to, czy on
nadal istnieje, czy nie. Bardzo dziwaczne.
Melinda westchnęła.
- Oczywiście, że on istnieje. Cóż. w każdym razie ist
nieje Griff. To jest D z i k i , który... och, zostawmy ten temat.
- Widzisz, nawet dla ciebie to jest dziwne i dlatego się
niepokoję.
- Czy ty nie rozumiesz? Jemu nie może wyjść na dobre
tłumienie wspomnień z przeszłości. Kiedyś przeszłość
wyjdzie na jaw. To jest nieuniknione, zwłaszcza jeżeli on
poważnie myśli o karierze politycznej. Jak sobie wtedy
poradzi? Jeżeli teraz nie potrafi stawić jej czoło, to co się
stanie, kiedy będzie zmuszony przyznać się do niej publi
cznie. Meaghan, ja się o niego martwię.
- Czy jako zaintrygowany problemem psycholog, czy
też ta sprawa dotyczy cię osobiście? - spytała Meaghan
przenikliwie. - Wygląda mi na to, że się porządnie zaanga
żowałaś.
Melinda roześmiała się nagle wesoło.
- Powiem ci coś śmiesznego. On wymyślił, że podej
mie coś w rodzaju kampanii, żeby na nowo zdobyć moją
sympatię. Nie ma nawet pojęciajakłatwo...
- Jak łatwo co? - rzuciła niespokojnie Meaghan w ci
szy, która nagle zapadła.
- Jak łatwo mogłabym się w n i m zakochać - przyznała
spokojnie Melinda. Tylko z Meaghan potrafiła rozmawiać
tak szczerze. Nie umiałaby ukryć swych uczuć przed
bliźniaczką.
- Och, Melindo! - Ten ton słyszała już wiele razy.
Oznaczał on: Znowu pakujesz się w kłopoty.
- Wiem - odpowiedziała, jakby te słowa zostały głośno
wypowiedziane, -Zupełnie nie pasujemy do siebie. Jemu jest
potrzebna kobieta pojmująca tradycyjnie obowiązki żony. Bę
dąca tylko t ł e m dla jego błyskotliwej kariery. Kobieta, która
zgadzałaby się z n i m we wszystkim i nie sprawiała mu kł o p o -
tów ani w życiu prywatnym, ani publicznym.
- Jeżeli takjest, to dlaczego on ciągle się kolo ciebie
kręci? - zapytała Meaghan obcesowo.
Melinda wzruszyła ramionami.
- Licho wie.
- Melindo, spójrz prawdzie w oczy. On też, nie jest
w typie mężczyzn, którzy kiedyś ci się podobali. Taki za
dzierający nosa adwokat? Reprezentant interesów wielkich
korporacji? Republikanin?
Melinda czuła, jak ból głowy ustępuje. Spodziewała się
tego, wykręcając numer telefonu siostry.
- Wiem, wiem. naprawdę. A jednak... M a m na niego
chrapkę.
- Na te koszule z kołnierzykami przypinanymi naguzi-
czki i całą resztę?
- Nawet jego jedwabne krawaty są seksowne -wyznała
Melinda prawie zakłopotana. Nie powiedziała jednak, ze
przynajmniej w jednym przypadku jedwabny krawat stanął
jej zdecydowanie na przeszkodzie.
- A może j u z jesteś zakochana?
- M m . Wiec co mam z tym począć?
- Uciekaj póki czas.
- Chyba masz rację.
- Powodzenia, Melindo.
- Dzięki Meggi Muszę kończyć. Uściskaj Johna i A n -
dy'ego ode mnie.
- Postaraj się wyjść z tego cało.
- Jakoś mi się to udaje, prawda?
- Udawało - poprawiła Meaghan. -Ale martwię się , że
kiedyś szczęście może cię opuścić.
- Tak - szepnęła Melinda. - Ja też się martwię. Cześć
Meaghan.
Odkładając słuchawkę Melinda pomyślała, że los z niej
zakpił- Do tej pory miłosne przygody nie przynosiły jej
zmartwień. Zawsze pozostawała w istocie poza zasięgiem
tego szczególnego uczucia, j a k i m jest miłość, a nawet skry
cie wyśmiewała się z szaleństwa jego ofiar. Słyszała płacz
siostry w czasie nieuniknionych i na szczęście szybko m i
jających trudnych chwil udanego w zasadzie małżeństwa.
Widziała brata prawie klęczącego przed swą przyszłą żoną
po jakiejś okropnej k ł ó t n i . Nawet Matt, najsilniejszy z nich
psychicznie i najbardziej pewny siebie z mężczyzn, któ
rych znała, zakochany - b y ł tak samo bezbronny jak i n n i .
M i m o to, myślała, ona sama byławjakiś sposób zabez
pieczona przed tego rodzaju cierpieniami. Uważała, ze nie
może jedynie dopuścić do nieopanowanego uczucia. Tak
było, dopóki pokrętny los ze złośliwym poczuciem humoru
nie sprowadził najej drogę życia Griffina Taylora.
Od pierwszej chwili, kiedy ich oczy spotkały się na sali
sodowej, nie była już całkowicie panią siebie. I nie wie
działa, jak ma sobie z tym poradzić.
Rzuciła okiem na zegar wiszący na ścianie i wstała z ka
napy. Teraz nie będzie się zamartwiać. Za niecałą godzinę
przyjedzie po nią Griff. A miała zamiar swoim strojem
zrobić na n i m wrażenie. Dobry nastrój i ochota do żartów
powróciły. Ma przecież tę seksowną sukienkę w turkusowe
i fioletowe wzory, której do tej pory nie odważyła się zało
żyć. Ale dla Griffa...
Uśmiechnęła się figlarnie.
- Jak możesz być tak m i ł y dla tego człowieka? - głos
Melindy odbijał się echem w holu, przez który przechodzi
l i , zdążając późnym wieczorem w kierunku jej mieszkania.
- Melindo, to jest mój klient. Muszę być dla niego m i ł y .
A poza rym, on nie jest taki zły.
- Powiedz to sześciu osobom, które zginęły w p ł o m i e -
niach tylko dlatego, że ten typ przez skąpstwo zrezygnował
z zainstalowania automatycznych zraszaczy.
- N i e ma dowodu, że zastosowanie takiego systemu
uratowałoby ludziom życie. Nawet komendant straży po
żarnej b y ł tego zdania.
- Ale powiedział również, że zainstalowanie zraszaczy
mogło stworzyć im szansę przeżycia. Z pewnością skorzy
staliby z każdej możliwości, gdyby była im dana.
- Stanley bardzo ubolewa nad ty m, co się stało.
Włożyła klucz do zamka.
- O, z pewnością. A jeszcze bardziej nad t y m , że będzie
musiał wydać majątek na odszkodowanie.
- O tym zadecyduje sąd.
- Trzeba się procesować w sądzie tak długo, jakto mo
żliwe, trwoniąc czas sędziów i pieniądze podatników.
W tym czasie twój klient będzie nadal mógł zarabiać na
swych nieuczciwych interesach.
- Jak myślisz, tym razem to chyba była całkiem udana
randka? - spytałnistąd, nizowądłagodnymgłosem, zamy
kając za sobą drzwi mieszkania Melindy.
Spojrzała na niego, otwierając lekko usta ze zdumienia.
K ł ó ć ii i się od momentu, kiedy opuścili restaurację. Wstąpi
li tam po wyjściu z kina. W pewnej chwili przy ich stoliku
zatrzymał się Stanley Schulz na przyjacielską pogawędkę
z Griffem. Przez cały czas ich rozmowy Melinda dosłow
nie wrzała ze złości. 1 on to nazywa udaną randką?
Przeniosła wzrok na drzwi. Z rękami na biodrach i miną
pełną rezygnacji powiedziała.
- I znowu to samo. Wkręciłeś się bez zaproszenia.
- Może chcesz, żebym wyszedł? - zapytał grzecznie.
- Skoro tu jesteś, to równie dobrze możesz zostać na
chwilę.
Uśmiechnął się i powiesił popelinową marynarkę na
oparciu krzesła.
- To najmilej wyrażone zaproszenie, jakie mi się przy
trafiło od dłuższego czasu. Jakie mógłbym odmówić?
Zbliżyłasiędo niego i zmrużywszy oczy powiodła koń
cem palca po grzbieciejego nosa.
- Dziwne - mruknęła.
- Co takiego? - patrzył naniąz rozbawieniem.
- Czy nie miałeś nigdy złamanego nosa?
- N i e .
Odsunęła się i potrząsnęła głową.
- Musisz mieć bardzo dobry refleks. Jestem całkowicie
przekonana, że w ciągu ubiegłych lat mnóstwo ludzi przy
mierzało się do ciosu. Grifiinie Taylor, potrafisz być nie
znośny.
Śmiejąc się uszczypnął ją w brodę.
- Tak mi mówiono.
- Przed chwiląbyłam na ciebie wściekła - zamruczała,
patrząc na niego cieplejszym wzrokiem. - Czyż właśnie nie
toczyliśmy boju?
- Ależ skąd. Po prostu nie zgadzaliśmy się w pewnej
kwestii dotyczącej wykonywanego przeze mnie zawodu.
Wiemy, że to się czasami może zdarzać.
- Ty też byłeś na mnie wściekły, przyznaj.
Z r o b i ł kpiącą minę i skinął głową.
- N o , tak. Alepostanowiłem dać temu spokój. Możemy
ciekawiej spędzić czas, niż kłócić się na temat jednego
z moich klientów.
- Ależ to jest ogromnie ważne. Zawód, który wykonu
jesz. .. - nie dokończyła, gdyż dotarły do niej jego słowa. -
Ciekawiej spędzić czas?
Uśmiechnął siew odpowiedzi. Serce jej zamarto, a po
tem zabiło gwałtownie.
- Napijesz się kawy? - Nie czuła się już wcale tak
pewnie jak przed chwilą.
Jego śmiech b y ł ochrypły, bardzo męski i seksowny.
- Nie chcę kawy. N i c chcę wina ani nawet mleka, Me-
lindojachcę ciebie. Pragnę cię od pierwszej c h w i l i , w któ
rej cię ujrzałem po latach.
Poczuła, że uginają się pod nią kolana.
- Och, Griff, ja ciebie też pragnę -wyszeptała.
W tym decydującym momencie nie potrafiła skłamać.
Nie m i a ł o znaczenia, jak bardzo jej szczerość mogła oka
zać się niebezpieczna.
- Więc co tam jeszcze robisz? - spytał wyciągając ra
miona.
Rzuciła się w nie i uniosła twarz do pocałunku. Wargi
Griffa spoczęły na jej ustach. Zareagowała z płomienną,
drapieżną żądzą Szeptała mu czule słowa, a jej ręce odna
lazły drogę pod białąkoszulkąpolo, którązałożył do gra
natowych popelinowych spodni. Strój raczej nieawangar -
dowy, lecz o wiele lepszy od tego poważnego, szytego na
miarę garnituru, pomyślała uszczęśliwiona, gładząc gorą
cą, gładką skórę jego pleców wzdłuż kręgosłupa, od szyi aż
do bioder.
- Czy nie zapomniałem ci powiedzieć, że cudownie
wyglądałaś dziś wieczorem? - wyszeptał. Uniósł głowę
i patrzył na nią z zachwytem, pieszcząc dłońmi jej ciało.
Uśmiechnęła się na wspomnienie chwili, gdy przyszedł
po nią i otworzyła mu drzwi. Rzucił wzrokiem na krótką,
jaskrawą sukienkę, nie będąc w stanie wymówić słowa.
Pospiesznie poprowadził Melindę do samochodu, ledwie
pozwalając jej chwycić torebkę i zamknąć drzwi Była cał
kiem zadowolona Zjego reakcji. Tak jak teraz ze spojrze
nia, którym ją obejmował.
- Jesteś cudowna. - Dotknął wargami jej ust. - Jesteś
piękna. - Znowu musnął jej wargi. - Jesteś wyjątkowa.
Ujętajego twarz w dłonie.
- Nic nie mów-szepnęła.-Zrób to...
Uśmiechnął się drapieżnie i zniewalająco, wziął ją na
ręce i zaniósł do sypialni.
Jej suknia opadła na dywan jak kolorowy kłębuszek, po
chwili znalazły się tam koszula i spodnie Griffa. W końcu
na podłogę sfrunęła bielizna z, przejrzystej koronki skry
wająca przed nim spragnione ciało Melindy.
- Piękna - szeptał z ustami przy jej piersiach. - Tak
cudownie piękna.
Patrzyła na niego spod ciężkich powiek. Chciała wi-
dzieć, j a k i jest w chwili, kiedy się z nią kocha. M i a ł takie
c i a ł o , jakiego oczekiwała - silne, sprawne, opalone. Pierś
gładką, prawie bez włosów, muskuły wspaniale zarysowa
ne. Nigdy nie widziała bardziej urodziwego mężczyzny,
Oszalała niemal z pożądania, z trudem łapiąc oddech przy
naglała go żarliwymi d ł o ń m i . A kiedy wszedł w nią, wciąga
jąc w jeszcze bardziej zachwycający miłosny szal, wydała
zduszony okrzyk. Wrażenie było nowe, druzgocące, ale w ja
kiś sposób znajome. Jakby zawsze wiedziała, że ją to czeka.
Jakby zawsze chowała jakąś część siebie tylko i wyłącznie dla
niego. Miłość. Dotąd krążyła jedynie wokół tego uczucia.
Teraz rzuciła się bez opamiętania w jej objęcia.
Jej c i a ł o zadrgało w spazmie najwyższej rozkoszy.
A kiedy Griff, oddychając ciężko, drżał wjej ramionach,
napłynęła niejasna myśl, że już nigdy nie będzie taka jak
dawniej. Przedtem nie możnabyłojej zranić, bo nie m i a ł a
słabych miejsc. Teraz Griff pozbawił ją całkowicie możli
wości obrony, całej tej zuchowatości i pewności siebie tak
samo łatwo, jak pozbył się jej pstrej sukienki.
Zawsze, nawet kiedy b y ł jeszcze chłopcem, czuła, że
może być niebezpieczny. Teraz zrozumiała, że to niebez
pieczeństwo czaiło się wjej własnym sercu.
ROZDZIAŁ
7
- Wiem, powinnam mu powiedzieć, ze juz nigdy nie
chcę go widzieć, ale nie mogę znieść myśli o samotności.
Czy nie lepiej mieć przy sobie kogoś takiego jak Jim, niż
nie mieć żadnego mężczyzny?
- N i e , Twylo - Melinda zwróciła się łagodnie do swojej
pacjentki. - Związek z tym człowiekiem niszczy cię i może
przynieść ci tylko dotkliwy ból, jeżeli nie będziesz ostrożna.
Musisz przekonać samą siebie, że nawet będąc samotna, mo
żesz być szczęśliwa. Jesteś dość silna i wystarczająco inteli
gentna i potrafisz, urządzić sobie życie bez pomocy mężczy
zny. Do czasu, kiedy spotkasz kogoś odpowiedniego-
- Łatwo to pani mówić. - Twyla zrobiła kwaśną minę.
- Jest pani piękna i elegancka. Ma pani dobrze płatne zaję
cie i wszyscy darzą panią szacunkiem. Zwraca pani uwagę
wspaniałych facetów bez żadnych wysiłków ze swojej stro
ny. Proszę spojrzeć na mnie. Janie mam takich możliwości.
Melinda westchnęła i ociężałym ruchem odgarnęła włosy
z twarzy. Było późne popołudnie długiego, męczącego dnia.
- Twylo, masz wiele do zaofiarowania. Już o t y m mó
wiłyśmy, pamiętasz? Nie musisz być ofiarą. Jim wykorzy
stuje cię i obraża. I będzie to r o b i ł dopóty, dopóki mu na to
pozwolisz.
Wyraz mocno podmalowanych oczu pacjentki wskazy-
wal, że jest urażona i nie ma ochoty przyznać, iz obecny
stan ducha zawdzięcza sama sobie.
- Założę się. że ma pani kogoś.
- Chyba nie będziemy marnowały ostatnich minut na
szego spotkania na omawianie moich spraw osobistych.
- N o , tak, ale proszę przyznać, że ma pani kogoś, pra
wda?
Melinda zorientowała się, że niespokojnie porusza jed
nym ze swych ogromnych kolczyków.
- Widuję się z kimś - przyznała. Widuje się. Ha! Zwa
riowała z miłości do tego kogoś, ale w tym momencie nie
umiałaby powiedzieć, która z nich ma większe szanse
szczęśliwego rozwiązania swych problemów.
I to ona miałaudzielać porad.
- Twylo, jesteś tutaj po to, żeby mówić o swoich pro
blemach.
Twyla skinęła głową i wyszeptała nieszczęśliwym głosem.
- Panno James, ja nie chcę żyć samotnie.
Melinda westchnęła. Obie, ona i Twyla. mają przed sobą
jeszcze długą drogę.
Rzucając okiem na swój ozdobiony sztucznymi diamen
tami zegarek, Twyla wstała ze zniszczonego krzesła, stoją
cego przed biurkiem Melindy.
- Muszę lecieć, bo się spóźnię do pracy. Jeżeli się zno
wu spóźnię, to mnie wyleją.
Twyla była kelnerką w okropnym barze w jednej z tych
dzielnic miasta, w których nocą bezpieczne byty tylko
szczury i karaluchy. Melinda nie mogła znieść myśli, że ta
młoda, nieszczęśliwa kobieta ciężko pracuje, a większość
zarobków przeznacza na alkohol i Bóg wie cojeszcze dla
swego grubiańskiego kochanka.
Zadaniem Melindy było pomóc tej kobiecie wzbudzić
w sobie poczucie własnej godności. Na razie tylko tyle
mogła zrobić. Twyla powinna zrozumieć, że nic musi uza
leżniać się od mężczyzny, który wcale o nianie dba.
- Twylo, bądź rozważna.
Twyla wzruszyła ramionami.
- Czy to ma jakieś znaczenie?
- Dla mnie ma.
Twyla zawahała się, jakby badając szczerość słów Me-
lindy, i zmusiła się do niewesołego uśmiechu.
- Dzięki, panno James. Przyjdę w przyszłym tygodniu,
dobrze?
- Zgoda. A do tego czasu przemyśl to wszystko,
o czym dzisiaj rozmawiałyśmy. Przyrzekasz?
- Przyrzekam.
Melinda odczekała, aż zamkną się za pacjentką drzwi
poradni, po czym p o ł o ż y ł a skrzyżowane ramiona nabiurku
i ukryła w nich twarz.
M i a ł a wrażenie, że w sprawie Twyłi wali głową w mur.
Ta kobieta nie miała poczucia własnej wartości.
To mężczyzna decydował o jej tożsamości. Czekając
tylko na zachętę ze strony przyszłego partnera, choćby
całkiem niepoważną, angażowała się w kolejne, niefortun
ne związki. W przeciwieństwie do Twyli, Melinda zawsze
strzegła swej niezależności i w rezultacie jej związki
z mężczyznami nie były częste, a żadnego nie chciała
utrzymać przez dłuższy czas. Teraz zarówno Twyla, jak
i Melinda u w i k ł a ł y się w romanse, które mogły się zakoń
czyć nieszczęśliwie.
Ściśle biorąc, związek Griffa z Melinda trudno było na
zwać romansem. To była zaledwiejedna noc. I to nawet
niecała. Griffwyszedł po północy, twierdząc, że musi
wstać wcześnie rano. Była zbyt oszołomiona i wyczerpana,
żeby zapytać, dlaczego musi wstawać wcześnie rano w nie
dzielę. Potem nie miała okazji tego zrobić, bo go po prostu
nie widziała. Griff zostawił ją samą. I nawet do niej nic
zatelefonował. A teraz była środa. Nie dopuszczała do sie
bie myśli, że mógłjątraktować jako partnerkę najednąnoc.
Powinna być na niego wściekła z powodu tak niedelikatne
go zachowania. I byłaby wściekła, gdyby nie to, że całko
wicie go rozumiała. Griff, podobniejak ona, był przerażo
ny tym, co się stało. Żadne z nich nie było w stanic ukryć
swoich uczuć. To, co się miedzy n i m i wy darzyło, miało tak
doniosłe znaczenie, że oboje właściwie nie wiedzieli, jak
się w tym odnaleźć.
Była w n i m zakochana. Jednak nie wiedziała na pewno,
czyi on ją kocha. A jeżeli ją kochał, to czy potrafiłby się do
tego przyznać, choćby nawet przed sobą samym. Oddała
musie. To wystarczyło, żeby umknął w panice. U z n a ł , że
uległ nieodpowiedniej kobiecie, zbyt jasno przywodzącej
mu na pamięć przeszłość, którąz takim wysiłkiem pogrze
bał. Wiec uciekł.
Czy powinna do niego zatelefonować? Czy dać mu
trochę czasu? A jeżeli uda mu się opanować to uczucie?
Może doszedł do wniosku, że ich związek nie ma przyszło
ści? Ajeśli zadecydował, że się już nigdy z nianie spotka?
Co by b y ł o , gdyby poszła do niego do biura i rzuciła mu się
do stóp z błaganiem, żeby dał im obojgu szansę?
- O mój Boże! -Z głową wtuloną w ramiona wzdycha
ła przerażona tak nietypowym dla niej niezdecydowaniem
i brakiem poczucia własnej godności. - Co się ze mną
stało?
- Nie poddawaj się, panno James. Bo przegrasz.
Melinda drgnęła i uniosła głowę na dźwięk tych pełnych
otuchy słów.
- Do licha, Fred, co ty tu robisz? Przestraszyłeś mnie
jak cholera.
Uśmiechnięty Fred usiadł wygodniej na kanapie.
- Siedzę sobie i obserwuję spektakl pod tytułem . Z a ł a
manie Melindy James".
Popatrzyła na niego gniewnie i żachnęła się.
- Czy nie zapomniałeś o t y m , że jesteś psychologiem?
Że masz pomagać ludziom w takim stanie, a nie naśmie
wać się z nich?
- Masz racje. Chcesz porozmawiać?
- N i e .
- I jak tu pomóc? Wygląda na to, że pozostaje mi tylko
naśmiewać się z ciebie.
- Zrób mi przysługę. Nie wyświadczaj mi żadnej przy
sługi.
- Nie jesteś w dobrym nastroju- zauważył żartobliwie,
- Można by nawet powiedzieć, że jesteś rozstrojona.
- Fred, ostrzegam cię -warknęła.
- Czyonwie,żejesteśwnimzakochana?
Po długiej, pełnej napięcia chwili Melinda odezwała się
zniecierpliwionym tonem:
- Psycholodzy. Jestem skazana na pracę z psychologa
m i . Nie zadowalają się grzebaniem w ludzkich duszach,
musząjeszcze w nich czytać.
- No więc, czy jesteś w n i m zakochana?
- To możliwe - przyznała niechętnie.
- Wjakim stopniu możliwe? - nalegał.
- Bardzo możliwe. W wysokim stopniu możliwe.
W najwyższym stopniu możliwe.
- Aon? Co on czuje?
- Nie wiem. Rozpłynął się we mgle - stwierdziła apaty
cznie. Przypomniała sobie radę udzieloną przez Meaghan.
Powinnam była jej posłuchać, pomyślała przygnębiona.
Gdybym tak postąpiła, nie cierpiałabym teraz tak bardzo.
- To zrozumiałe - zaczął Fred. - Gdybym to ja czuł, że
jestem o krok od pogrążenia się w miłości do Melindy
James, uciekałbym do mysiej dziury.
- O, wielkie dzięki! Z takim przyjacielem, jak ty...
- Bardzo proszę. Poza tym uważam, że on jedynie opie-
ra się nieuniknionemu. Pojawi się. Musi mieć tylko czas na
oswojenie się z tą myślą.
Uniosła głowę.
- Nie wiem, czy chcę, żeby się pojawił. Jestem już
zmęczona tym pojawianiem się i znikaniem. To on nalega
na spotkania. To o n . . . no, w każdym razie nie ja na niego
poluję.
- Tak. lecz także nie ty próbowałaś w ostatnich latach
stwarzać fałszywe pozory - zauważył. - Griff ma wiele do
odrobienia. Z tego, co mówiłaś, wynika, że nieprędko bę
dzie mógł uporać się ze swoją przeszłością. Jeszcze zbyt
dużo nie wyładowanego gniewu tkwi w tym człowieku.
Jeżeli nie będziesz ostrożna, ten gniew może się skierować
przeciwko lobie.
- Wiem o tym, wierz m i . Gdyby przyszedł do mnie po
zawodową poradę, wiedziałabym, jak postąpił!. Zmusiła
bym go, żeby stawił czoło przeszłości, zachęcałabym go do
zwierzenia się ze swych prawdziwych uczuć, wskazywała
bym, że i c h t ł u m i e n i e stwarza niebezpieczeństwo dlaniego
samego. Aleja nie potrafię być obiektywna w tym przypad
ku. Nie mogę zmuszać go do wspominania przeszłości,
gdyż to sprawia mu ból. Poza tym nie chce narażać jego
pozycji zawodowej, dojakiej doszedł. Jak słyszałam, Wal-
lace Dyson ma w swej firmie absolutną władzę. Jeżeli ktoś
mu się narazi, szybko może stać się n i k i m . Nie darowała
bym sobie, gdyby to spotkało Griffa z mojego powodu.
- A czy jesteś pewna, że tak właśnie by b y ł o , gdybyś się
z n i m związała?
- Wiem, że Dyson jest na mnie wściekły z powodu
moich zeznań w sprawie sądowej na korzyść Nancy. Wiem,
że myśli o Griffie jako potencjalnym zięciu. A ja nie mam
zamiaru stać potulnie i milczeć, gdy uważam, że postępo
wanie klientów Griffajest godne potępienia. Czy wobec
tego będę dla niego oparciem w zawodowej karierze?
-Cóż...
- I Griffwie o tym tak samo dobrze jak ja. Jestem
pewna, że to go dręczy i że z tego powodu, zanim zadzwo
ni do mnie, musi rozważyć, czy się nie wycofać. Nie chcę
go ranić. Nie chcę mu stać na przeszkodzie. Ale mimo to...
- Ale minio to?
Uderzyła dłoniąz bezsilnością w blat biurka.
- On nie jest szczęśliwy. Żyje w przebraniu. Niepokoi się,
że ktoś będzie chciał dowiedzieć się za dużo o jego przeszło
ści. Boi się, że coś się pogmatwa, a on znowu znajdzie się na
ulicy. On nie ma przekonania, że na wszystko, co osiągną!,
zasłużył ciężką pracą i zdecydowanym dążeniem do celu.
Uważa, że mu się udało, bo nikt nie znał całej prawdy. Roz
waża możliwość zawarcia małżeństwa z Leslie Dyson, żeby
piąć się wyżej po szczeblach kariery. Choć temu zaprzecza,
jestem o tym całkowicie przekonana.
Odetchnęła głęboko i próbowała się opanować. Patrząc
we współczujące oczy Freda, powiedziała już spokojniej.
- Pytałam go, czy jest szczęśliwy, a on potrafił odpo
wiedzieć mi tylko, że nie jest nieszczęśliwy. Powiedziałam,
że to nie jest to samo i on się z tym zgodził. Nie mogę
znieść myśli, że nadal ma prowadzić takie życie.
- Jak myślisz, czy ty uczyniłabyś go szczęśliwym?
- Nie wiem - szepnęła. - Wiem tylko, że chcę spróbo
wać. Ale co się stanie, jeżeli wszystko pogmatwam? Jeżeli
wszystko zburzę i on rzeczywiście stanie się nieszczęśli
wy? Być może powinnam po prostu odejść z jego życia
i pozwolić, żeby sam znalazł rozwiązanie własnych proble
mów.
- A może powinnaś podjąć walkę—zaoponował Fred. —
O to, co według ciebie jest dobre dla was obojga.
Przygładziła rozwichrzone włosy.
- To się wydaje takie proste, prawda? Siedzimy tutaj
dzień w dzień i mówimy ludziom, jak powinni postępo
wać. A gdy dotyczy to nas samych, stajemy się bezradni
- „Ktoś, kto jak ja wyzwala największe zło z tych na
wpółposkromionych demonów zamieszkujących ludzką
duszę i zmaga się z nimi, nie może oczekiwać, że wyjdzie
Ztej walki nietknięty" - Fred zacytował z uśmiechem,
- Freud? Cytujesz Freuda?
- Czytałem jego książki. Ale prawie nigdy się z nim nie
zgadzałem.
- I jakie ta myśl ma mieć znaczenie?
- Takie, moja droga, zbita z tropu współpracowniczko,
że my biedni jajogłowi nie jesteśmy w większym stopniu
uodpornieni na druzgoczacą nawałnicę ludzkich emocji niż
wszyscy pozostali śmiertelnicy. Zawsze łatwiej jest udzie
lać rzeczowych rad, jeżeli nie jest się osobiście zaangażo
wanym. Inaczej przedstawia się sprawa, gdy chodzi o nasze
własne serca, o naszą własną przyszłość.
- No dobrze. Ty jesteś w rym przypadku bezstronnym
obserwatorem. Powiedz, j ak ty byś postąpił?
- Mylisz się. Absolutnie nie jestem bezstronny. Idąc za
pierwszym odruchem powinienem dać w zęby Grifiinowi
Taylorowiza to, zejestes przez niego zdenerwowana. Jeże
li tego nie robię, to tylko dlatego, że on jest ode mnie
silniejszy.
Udało mu sieją rozśmieszyć.
- Idę do domu. Może znajdę rozwiązanie w książce.
- Zamierzasz poczytać o psychologicznym podłożu rę
koczynów?
- Nie, przeczyłam książkę o miłości. Dobranoc. Fred.
- Dobranoc, Melindo.
Idąc w stronę drzwi, zatrzymała się i pocałowała go
w policzek.
- Dzięki za zmuszenie mnie do mówienia. I za wysłu
chanie.
- Zawsze do usług, dziecino. Rachunek przyślę w przy
szłym tygodniu.
- Mądrala - mruknęła, nie przestając się uśmiechać.
Wstrzymując oddech, z bijącym sercem patrzył, jak
idzie przez hol. Jej błyszczące rudoblond włosy opadły,
kiedy schyliła się i szukała kluczy w swej przepastnej tor
bie. Była ubrana w bluzkę khaki i spódnicę w kolorze tro
pikalnej roślinności. Wysokie, skórzane buty zakrywały
nogi, ale dobrze wiedział, jakie są szczupłe i zgrabne. I jak
mocno obejmowały jego biodra, gdy ich ciała łączyły się
w jedno. Czuł się wtedy tak z nią związany, że aż nie
dowierzał, iż w ogóle kiedyś mógł bez niej żyć. I potrzebny
był mu czas na otrzeźwienie i upewnienie się, że nadal nie
będzie mógł żyć bez niej.
Zbliżyła się i mrucząc ze złości nadal szukała kluczy.
Ale w uszach Griffa brzmiał echemjej głos, który słyszał
w chwilach namiętności, wymawiający jego imię.
Poczuł podniecenie wywołane gorącymi wspomnienia
mi i pełnym nadziei oczekiwaniem
Minęły trzy dni. Długie dni wypełnione męką pożąda
nia, ciągnące się w nieskończoność godziny roztrząsania,
czy to pożądanie doprowadzi go w korku do zguby. Ale to
już nie miało znaczenia. Było za późno. Ona posiadła go,
stała się jego częścią i nie było już odwrotu. Jeżeli nawet
w korku go zniszczy, nigdy nie będzie żałował, że zdołał,
choćby na krótko, uchwycić w swe ręce tę spadającą
gwiazdę.
Usłyszał brzęk metalu - znalazła klucze. Zaraz podnie
sie głowę i zobaczy go, opartego o ścianę obok drzwi jej
mieszkania.
Czy ucieszy się na jego widok? Czy będzie na niego
obrażona, że tak długo się nie odzywał? A może w ciągu
tych trzech dni podjęła jakieś decyzje? Uznała, że bardziej
ją pociągał chłopak w skórzanej kurtce i z kolczykiem
w uchu od uznanego adwokata? Czy nadal tęskni za buntow
nikiem odrzucającym krepujące go normy postępowania?
Ich oczy spotkały się. Przez chwilę, która zdała mu się
wiecznością, jej twarz była bez wyrazu. Tylko oczy miała
szeroko otwarte, błyszczące szmaragdem ponad policzka
m i , z których jakby spłynęła cała krew. Wydawało się, że
się zachwiała. Czuł tępy ból w piersiach. Czy dlatego, że
prawie nie oddychał od chwili, kiedy ujrzał ją w holu, czy
też... pękało mu serce z przerażenia, że ona może go od
rzucić.
I wtedy uśmiechnęła się.
- Witaj, Griff - wyszeptała wyciągając do niego rękę. -
To dobrze, że jesteś.
Ujął jej d ł o ń i poddał się swemu przeznaczeniu.
Pokój był wypełniony słodkim zapachem wanilii, płyną
cym od kilkunastu zapalonych, białych świec, których
światło wywoływało grę cieni w zakamarkach pokoju.
Nagi mężczyzna leżał na plecach na środku szerokiego
łóżka i oddychał nierówno. Słychać było ciche jęki i od
głos ocierania się ciała o jedwab tkaniny. W świetle migo
czących płomyków jego połyskująca pierś wznosiła się
i opadała. Na twarzy malował się wyraz zachwytu grani
czącego z, bólem.
Melinda siedziała, obejmując nogami jego twarde jak
skała biodra. Miała na sobie tylko czarny, koronkowy sta
niczek, który uwydatniał urok jej najbardziej kobiecych
powabów. Z włosami rozrzuconymi na ramionach wodziła
dłońmi po jego drżącym ciele. Ostrzegła Griffa, że ukarze
go za tak długie milczenie, a on rozkoszował się każdą
chwilą zadawanej mu tortury.
Włosy Melindy opadły najego twarde, mocne ciało,
odnalazła miękkie miejsce na szyi i pochyliła się, żeby je
ucałować. Jej wilgotne wargi znaczyły ślad aż do twardnie
jącego poniżej, brązowego sutka. Pieściła wrażliwe wklę
słości pachwin. Jego ciało zapłonęło żarem, gdy delikatne
palce zaczęły dręcząco muskać podbrzusze. Objęła go ra
mionami i delikatnie dotykała zębami skóryjego piersi.
Z trudem łapiąc oddech, Griff jęknął ochryple;
- Melindo, ty mnie zabijasz.
Niecierpliwie wyciągnął do niej ręce, lecz ona wymknę
ła się, chwyciła go za przeguby d ł o n i i zacisnęłaje na
poduszce ponadjego głową.
- Nie - powiedziała. - Jesteś mi to winien za trzy dni
zmartwienia. Nie cierpię zmartwień.
- Ja też przeżyłem w ciągu tych trzech dni okropne
chwile - wyznał.
Pochyliła się i chwyciła go lekko zębami za ucho.
- A czyja to była wina?
- Twoja.
Roześmiała się i zamknęła mu usta pocałunkiem. Nie
próbował przejąć inicjatywy - oddał się jej wprawnym
d ł o n i o m . Nie pozostał ani jeden skrawek ciała, którego te
dłoniebyniepiesciły. Mijały minuty? Godziny? Dni? - Nie
wiedział, dla niego czas się zatrzymał.
Zamglonymi pożądaniem oczami wpatrywał się, jak
Melinda opuszcza cienkie ramiączko stanika ze wzrokiem
utkwionym w jego oczach. A potem zsunęło się drugie ra
miączko i stanik opadł, odsłaniając małe i pięknie ukształ
towane piersi, których różowe koniuszki sterczały zapra
szająco. Położył na nich swe dłonie, a potem powoli przy
ciągnął je do swoich głodnych ust.
Oblepieni namiętnością przywarli do siebie niepohamo
wanie, upajając się tym poczuciem bliskości. Melinda go
rączkowo uniosła się i posiadła go jednym, pewnym ru
chem. Palce mężczyzny zacisnęły się na jej biodrach. Wy
giął ku niej swe ciało, aby ogarnęła go jeszcze głębiej.
Dopiero dużo później, kiedy wrócili do przytomności,
uświadomili sobie w pełni rozmiar przeżycia będącego ich
udziałem, przeżycia, jakiego żadne z nich nie zaznało
przedtem i nie mogło zaznać z nikim innym.
Oddychając głęboko, leżeli wyczerpani i osłabieni, i na
dal połączeni ze sobą. Z zamkniętymi oczami przylgnęli do
siebie, gdyż tylko ich ciała były jedyną rzeczywistością
Świadczącą o przeżytym szaleństwie.
A kiedy prawie w tym samym momencie poddali się
zmęczeniu, wypowiedziane przez nich imiona zabrzmiały
ledwie słyszalnym szeptem:
Melindo.
Griff.
A potem nadszed sen.
ROZDZIAŁ
8
Nieupłynęło więcej niż parę minut ich wspólnej jazdy,
gdy Griff rozpoczął odmawianie pacierza. Zaczynał mocno
żałować, że wsiadł do samochodu Melindy, z właścicielką
za kierownicą. Ona nazywała to prowadzeniem samocho
du. On by nadał temu, co robiła, zupełnie inne określenie.
Był prawie zadowolony, że zdecydował się zostawić Okula
ry tego dnia w domu. Nie wszystko będzie widział zbyt
wyraźnie. Jak na przykład...
- Melindo, ciężarówka - ostrzegł, zapierając się rekami
o deskę rozdzielczą małego, sportowego samochodu.
Patrzył z przerażeniem na rozklekotaną ciężarówkę
z załadowaną platformą, przemieszczającą się z jednej
strony jezdni na drugą. Kierowca był z pewnością pijany
i prawie tak samo niebezpieczny jak Melinda.
- Wszystko w porządku - zapewniła, patrząc na niego
uspokajająco. - Widzę ją. - Nie zmniejszając szybkości,
uśmiechała się zwrócona do swego pasażera.
- Melindo, patrz na... -Wstrzymał oddech, gdy Melin
da przemknęła obok ciężarówki w odległości kilku centy
metrów.
Wypuścił z ulgąpowietrze.
Melinda zaśmiała się.
- Wesz, ty prowadzisz jak jakaś babcia, naprawdę. Nie
mów m i , że jesteś jednym z tych, którzy nie lubiąjeździć
samochodem prowadzonym przez inną osobę.
- N i e lubię jeździć samochodami prowadzonymi przez
szaleńców - odparł ponuro, poważnie rozważając odebra
nie jej kierownicy- - Przestań, do licha, patrzeć na mnie,
patrz na drogę.
Westchnęła z przesadną rezygnacją.
- Tak jest - Posłusznie odwróciła głowę, jednak G r i f f
nie zauważył znacznej różnicy w sposobie jazdy.
- Czy możesz mi powiedzieć, dokąd właściwie jedziemy?
- zapytał, nieustannie wyglądając możliwych zagrożeń.
Melinda przyjechała po niego tego sobotniego poranka
i obiecała mu najbardziej ekscytującą przygodę życia.
Przyjął zaproszenie pełen obaw, świadomy niebezpieczeń
stwa, na jakie b y ł narażony, oddając się w ręce Melindy.
Oczywiście nie znałjeszcze stylujej jazdy, w przeciwnym
razie upierałby się, żeby pojechalijego wozem.
- Jeszcze nie wiem. - N i e zdawała się być tym specjal
nie przejęta. - Będę wiedziała, kiedy sięjuż tam znajdę.
Griffowi pozostało jedynie oprzeć się na zagłówku, za
przeć d ł o ń m i , których kostki pobielały, i mieć nadzieję, że
wkrótce ujawni się oczekiwana rewelacja.
W dziesięć minut później Melinda wydała okrzyk za
chwytu na widok toru dojazdy na wrotkach. Wjechała
ostro nazatłoczonyparking.
- To jest to - obwieściła. -O tym myślałam od rana.
- N i e .
Patrzyła na niego błagalnie całą mocą spojrzenia swych
zielonych oczu.
- Chodź, będzie świetna zabawa.
- N i e . Stanowczo odmawiam.
- Ależ Griff, kiedyś świetnie jeździłeś na wrotkach. Pa
miętasz, ile razy my...
- M e l i n d o , mam trzydzieści lat i od przeszło dwunastu
nie miałem wrotek na nogach. Nie mam zamiaru iść" tam
i robić z siebie idioty, nie mówiąc już o ryzyku poważnego
wypadku.
- N o , nie dąsaj się - nalegała. - Griff. proszę cię.
Obrzuciłją gniewnym wzrokiem.
- Znowu zaczynasz? Usiłujesz zmienić mnie w osobę,
która, już dawno nie jestem. Próbujesz wskrzesić przeszłość.
- Nic podobnego. Czy naprawdę uważasz, że chciała
bym mieć znowu czternaście lat? Czy naprawdę myślisz, że
teraz, kiedy odkryłam, jakim talentem jesteś obdarowany
jako dorosły, chciałabym wrócić do platonicznych stosun
ków, do trzymania się za rękę?
Z pewną irytacją poczuł, że krew występuje mu na
policzki.
- Melindo.
Chwyciła go za ramię. Czuła, że jego upór słabnie.
- Słuchaj-zachęcała go dalej-jajeżdżę na wrotkach,
kiedy tylko nadarzy się okazja. Uwielbiam to. Nie chcesz
spróbować chociaż raz? D l a mnie?
- Niech to licho!
Biorąc jego słowa za niechętnie wyrażoną zgodę, po-
chyliłasię iucałowałago.
- Dziękuję - zamruczała przyjego ustach.
- Zapłacisz za to - ostrzegł sięgając do klamki.
- Nie mogę się tego doczekać-odparta z szelmowskim
uśmiechem.
Stanął koło samochodu i odetchnął parą razy głęboko
chłodnym, wczesnojesiennym powietrzem. Musiał odzy
skać zimną krew przed wkroczeniem w krąg lej rodzinnej
zabawy. M i a ł na sobie biały, bawełniany sweter i dżinsy,
nawet nie tak bardzo ciasne, jak mu się wydawało przy
przymierzaniu. Nie pozostawało mu nic innego, tylko po
dążyć za Melindą Prawie białe, wyblakłe dżinsy opinały
jej kształtne pośladki. Turkusowo-czarna bluzka była rów-
nie obcisła. Od razu, gdyprzyjechała, zauważył, jakuroczo
przylegał materiał do jej piersi. Chciałby zrobić to samo.
Odwróciła się do niego z uśmiechem. Olbrzymie turkuso
we kolczyki muskałyjej policzki. Poczuł, że ma miękkie
kolana. Czy ona spodziewa się, ze w t y m stanie będzie
jeździł na wrotkach? Chyba połamie sobie wszystkie kości.
Przez ostatnie trzy tygodnie cały wolny czas spędzali
razem i G r i i f nadal uważał, że Metinda jest najbardziej
atrakcyjna, kobietą, jaką spotkał w życiu. Gwałtowną? Tak.
Niepohamowaną? Tak. Lekkomyślną? Tak. Irytującą? Tak.
A mimo to fascynującą. W ciągu ostatnich paru lat nuda
była nieodłącznym elementemjego życia. Z Melindąnigdy
się nie nudził, nie mówiąc o niewiarygodnym wpływie,
jaki ostatnio wywarła na jego życie uczuciowe.
Z a p ł a c i ł za wstęp, wypożyczył parę zniszczonych wro
tek i usiadł na ławce obok Melindy. Patrzył, jak zdejmuje
bialoróżowe buciki. Nawetjej skarpetki w czarno-turkuso
we paski były podniecające.
- Przestań mnie obserwować i załóżwrotki. Chyba nie
sądzisz, że pozwolę ci się wycofać? - Prawie drżała z nie
cierpliwości, spoglądając w stronę t ł u m u na wrotkach.
- Gotowy?
Westchnął głęboko i wstał powoli. N o , przynajmniej
potrafi jeszcze utrzymać równowagę. Na dywanowej wy
kładzinie. Teraz musiał się ruszyć.
- Melindo,niepowinniśmy...
- O. nie! - Mocno uchwyciła go za ramię. - Obiecałeś.
- Nie mogę w to uwierzyć - zamruczał. - Nie mogę
uwierzyć, że dałem się namówić. - Podążał trochę niezrę
cznie za roześmianą Melindąku krążącym wrotkarzom.
- Może poczujesz się lepiej, gdy ci powiem, że wyglą
dasz cudownie, Griffinie Taylor. Wszystkie nastolatki na
twój widok dostaną zawrotu głowy.
- O. tak, poczułem się o wiele lepiej - odburknął Żaru-
m i e n i ł się napotkawszy wzrok rudej czternastolatki, która
spojrzała na niego z zainteresowaniem, a następnie odwró
c i ł a się i chichocząc upadła przed stojąca w pobliżu grupą
koleżanek.
Zdawał sobie sprawę, że odbijał od otoczenia.
- Niech to licho porwie, Melindo.
Pogłaskała go po policzku.
- Rozchmurz się. N o , chodź już.
Bezskutecznie czekał na lukę w łańcuchu krążących l u
dzi. Wreszcie zdobył się na odwagę, wszedł na gładką
powierzchnię toru i runął jak długi.
Melinda skręcała się ze śmiechu.
- Taak - zamruczał. - To jest zabawa. - Po pierwszej
niezręcznej próbie udało mu się jakoś Wykonać trzy ewolu
cje bez upadku, Melinda krążąc k o ł o niego, zachęcałago:
- Przypominasz już sobie, prawda?
Odgłos toczących się rolek, wybuchy śmiechu, rytmicz
na rockowa muzyka, odważni chłopcy pędzący śmiało wo
k ó ł mniej wprawnych wrotkarzy - Griff uśmiechnął się na
wspomnienie, które nagle ożyło w pamięci.
Czternastoletnia Melinda w krótkiej spódniczce i oz
dobnych rajstopach tańcząca na skraju drewnianej podłogi
ośrodka zwanego „Cztery małe rodzinne kółeczka". On
w skórzanej kurtce i zniszczonych, drelichowych spod
niach, z długimi do ramion, rozwianymi włosami i srebrny
mi kolczykami Dodzwaniającymi przy wykonywaniu ewo
lucji. Kończył swój popis przy aplauzie grupy zabijaków,
stanowiących niewielki krąg jego przyjaciół. Raczyli za
szczycić to miejsce swoją obecnością tylko dlatego, że
dziewczyny lubiły się tu bawić.
..Hej, Dziki! Człowieku, jesteś dobry!"
Dziki.
Potknął się, ale zaraz odzyskał równowagę. Już się nie
uśmiechał. Nachmurzony zastanawiał się nad wpływem.
jaki ma na niego Melinda. Przez lata nie pozwałał wspo
mnieniom wypełznąć z zakamarka, w który udało mu sieje
wepchnąć. Nawet pamięć szczęśliwych chwil była zbyt
niebezpieczna, gdyż z przeszłości nieuchronnie powracały
w końcu inne, ponure obrazy: ojca pijaka, czekającego na
niego z gotowymi do zadania ciosu pięściami.
- Griff, co się stało? - Melinda ujęła go pod ramię i spoj
rzała na niego z troską. - Czy uderzyłeś się przy upadku?
- Nie, nic mi mc jest. - Odpowiedź brzmiała szczerze,
więc Melinda uspokoiła się. Griff chciał ją namówić na
powrót do domu, ale w tym momencie muzyka ucichła,
lampy przygasły, nad ich głowami rozbłysnął wachlarz
różnokolorowych świateł, a głos spikera oznajmił, że panie
wybierają panów.
Melinda z uśmiechem wyciągnęła ręce do Griffa.
- Zawsze wybierałam ciebie - powiedziała zduszonym
szeptem.
Zahipnotyzowany jej uśmiechem, wyciągnął do niej
dłonie. Grano starą piosenkę Boża Scaggsa. Pełen słody
czy, cichy głos w y p e ł n i ł salę. Dziewczyny wzięły za ręce
swoich chłopców i przytuliły się do nich. Wprawni wrotka
rze rozpoczęli taneczne ewolucje. Malcy próbowali swych
sił z rodzicami, przebierając grubymi nóżkami z powagą
i trzymając się z zaufaniem niezawodnych i kochanych
rąk. Starsza para sunęła wolno - widać b y ł o , że oboje
jeżdżą ze sobą od lat.
"Kochanie, co ty ze mną zrobiłaś?" - pytał Boz Scaggs
w piosence. Griff z dłońmi splecionymi z palcami Melin-
dy, ze wzrokiem utkwionym w jej oczach, z sercem
w gardle, zastanawiał się nad tym samym.
Piosenka skończyła się, a Griff nie zwracając uwagi na
zapalone ponownie światła pocałował Melindęwusta.
Zostali jeszcze godzinę, aż wreszcie Griff, odzwyczajo
ny od takich fizycznych wyczynów, poczuł, że bolą go
nogi, a kostki drżą. D a ł się jeszcze namówić Melindzie na
kilka bardziej skomplikowanych ewolucji i z dumą odkrył,
że potrafi jeździć tyłem. Pomyślał, że to jest tak jak z jazdą
na rowerze: tego się nie zapomina.
I wtedy zobaczył rudowłosego, sześcioletniego demona,
który z szaleńczym uśmiechem pędził wprost na niego,
G r i f f rozpaczliwie próbował uniknąć zderzenia i nie wpaść
na dwie dziewczynki jadące obok. Upadł ciężko, a mały
wylądował wprost na n i m . Poczuł, że nie ma czym oddy
chać, kiedy wrotka uderzyła go dokładnie miedzy nogi.
Nadludzkim nieledwie wysiłkiem opanował się, żeby nie
krzyknąć z bólu. Powstrzymał mdłości. Widząc wpatrzone
w niego z troską oczy chłopca, zacisnął zęby i zapewnił go,
że czuje się świetnie. Naprawdę świetnie.
Melinda widząc bladą twarz Griffa uklękła przy nim
z niepokojem.
- Griff, czy nic ci się nie stało?
Przy jej pomocy wstał z trudem, ocierając kropelki potu
znad wargi.
- W porządku. Wszystko w porządku - mruknął. -
Wyjdźmy stąd.
Udało mu się zdjąć wrotki i nieco sztywnym krokiem
skierował się bez słowa w stronę samochodu.
- Czy jesteś pewny, że dobrze się czujesz? - pytała idąc
tuż za nim.
Bez dobierania słów powiedział jej w jaką czcić ciała
został uderzony.
Zakryła usta ręką.
- O, nie, tochybanie-
- Trwałe uszkodzenie? Nie. - Oparł ręce na dachu ma
łego samochodu Melindy, kiedy ona gorączkowo starała się
otworzyć drzwi.
- Chciałbym być w domu ze szklanką czegoś dobrego
w ręku. I chciałbym tam dojechać w jednym kawałku -
dodał mrużąc ostrzegawczo oczy.
- A może chcesz prowadzić?
Osunął się ostrożnie na siedzenie obok kierowcy.
- Ty będziesz prowadzić i masz to robić tak, jakbyś
była babcią kierującą samochodem pełnym wnuków.
- Dobrze - odpowiedziała potulnie. Ale usłyszał
dźwięczący wjej głosie, tłumiony śmiech.
Melinda prowadziła samochód jak kandydat na kierow
cę pod okiem instruktora na końcowym egzaminie. Griff
zastanawiał się, czy poprzednio urządziła to przedstawie
nie na szosie specjalnie po to, żeby patrzeć, jak on się poci.
- Jesteś niebezpieczna - powiedział, kiedy spokojnie
wprowadziła samochód na parking przed swoim domem.
- Dlaczego, przecież prowadziłam wzorowo- odrzekła
głosem skrzywdzonej niewinności.
- Niebezpieczna w najwyższym stopniu - patrzył na
nią groźnie.
- Czy to znaczy, że skoro wyszedłeś z tego bez szwan
ku, chcesz skorzystać z okazji i uciec? - Bezskutecznie
usiłowała nadać swym słowom lekki ton.
Przyglądał się jej bacznie.
- Co ty wyprawiałaś dzisiaj rano? Przeprowadzałaś test
sprawdzający, czy wytrzymam z tobą, kiedy jesteś w najbar
dziej szaleńczym nastroju? Czy łatwo mnie przestraszyć?
- Ależ nie - zapewniła z przekonaniem. - Nie spraw
dzałam cię.
U m i l k ł a na chwilę, a potem spytała ostrożnie:
- A gdybym cię sprawdzała...?
Uchwycił w d ł o ń garść rudoblond włosów i przyciągnął
ją bliżej do siebie.
- Nadal tutaj jestem.
Odchyliła się nieco i spojrzała wjego spokojne oczy.
- Wiem.
Pocałowałjągwałtownie, po czym odsunął od siebie.
- Wejdźmy do domu, musze się czegoś napić.
Z uśmiechem sięgnęła do klamki
- Jest ci potrzebna czuła opieka - orzekła. - Osobiście
zajmę się opatrywaniem twoich ran.
Uniósł brew z wyraźnym zainteresowaniem.
- Będziesz mnie całować i zrobisz wszystko, żebym
poczuł się lepiej?
- Tak. Z rozkoszą.
Pół godziny później leżeli na miękkiej kanapie. Usta
przyustach, splątane nogi, szukające się dłonie. Odprężony
pod wpływem pieszczot Melindy, szepcząc słowa miłości,
Griff usiłował przesunąć ją pod siebie, gotów tym razem
przejąć inicjatywę.
Powstrzymała go, wysunęła się i stanęła przy n i m naga,
bez żadnego zażenowania.
- Dokąd idziesz? - spytał niezadowolony, unosząc się
na łokciu.
Uklękła przy adapterze, odrzucając zwichrzone włosy
na ramiona.
- Zaraz wracam.
Oddychając nierówno patrzył, jak wybiera płytę. Nasta
w i ł a ją, wstała i zbliżyła się do Griffa. Zabrzmiał głos Boża
Scaggsa.
- Chciałam się z tobą kochać, gdy jeździliśmy na wrot
kach w takt tej piosenki. - Uśmiechnęła się kusząco i wsu
nęła wjego ramiona.
- Boję się, że zaczynamy myśleć identycznie. - Ująłjej
twarz w dłonie i pomyślał, że nigdyjeszcze nie wyglądała
piękniej.
Zaśmiała się, a on przesunął ją pod siebie i powiódł do
tańca miłości.
Następny dzień spędzili w mieszkaniu Griffa. Przed
nadchodzącym poniedziałkiem musieli uporać się z dużą
ilością papierkowej roboty, więc uznali, ze będzie im milej
pracować razem.
G r i i f ukrył się za stertą papierów lezących na biurku.
Melinda usadowiła się wygodnie z przenośnym komputerem
w głębokim, skórzanym fotelu. Pracowała solidnie, ale
z przyjemnością przyglądała się od czasu do czasu Griffowi.
Jak wspaniale wyglądał, gdy tak siedział zamyślony, w oku
larach, z błyszczącymi w świetle lampy ciemnymi włosami
Czasami podnosił głowę i uśmiechał się zniewalająco do
Melindy.
Mogłabym zostać tak z n i m na zawsze, myślała w za
dumie.
Po paru godzinach odłożyłapapiery i przeciągnęła się.
- Chce mi się pić. Masz ochotę na colę?
- Chętnie, dzięki.
Przechodząc przez wielkie, luksusowe mieszkanie Grif
fa,jakzwykle nie mogła powstrzymać uśmiechu. Wnętrze,
urządzone niewątpliwie przez zawodowego dekoratora,
było eleganckie i pięknie skomponowane. Całkowite prze
ciwieństwo jej wesołego mieszkanka, przyozdobionego
przedmiotami z różnych epok. Dziwne, m i m o t y c h
wyraźnych różnic, czuła się tu zupełnie jak w domu.
Wlewała właśnie colę do szklanek z lodem, kiedy za
dzwoni! telefon. Zadźwięczał tylko raz, co oznaczało, że
Griff odebrał go w swoim gabinecie. Nie chciała mu prze
szkadzać, wiec zaczęła szukać czegoś do jedzenia. Znalazła
pudełko czekoladowych ciasteczek. Może będzie m i a ł na
nieochotę.
Kiedy wróciła z tacą, Griff jeszcze rozmawiał. Zawaha
ła się przy drzwiach i niechcący usłyszała cześć rozmowy.
- Mówię ci po raz ostatni. Myers, że nie podejmę się
obrony tego faceta. I nie obchodzi mnie to, że on jest
jednym z przyjaciół Dysona z klubu golfowego. Ten czło
wiek jest lekarzem. Murzyńskie dziecko urodziło się ze
schorzeniami, które można było wyleczyć. Pan doktor po
winien był we właściwym czasie wziąć pod uwagę to, co
m ó w i ł a mu przyszła matka, która czuła, że dzieje się cos
niedobrego. Przejrzałem akta i wszystko wskazuje na to, że
w tym przypadku przyczyną choroby jest jego niedbal
stwo. Musi znaleźć sobie innego adwokata. Taak? Cóż,
trudno. Dyson może wybrać kogoś innego. Ja tej sprawy
nie wezmę.
Po tych słowach o d ł o ż y ł z trzaskiem słuchawkę i wtedy
dopiero zobaczył Melindę. Poprawił włosy, m i a ł speszoną
minę. Melindamilczała.
- Mam swoje zasady - burknął zdenerwowany.
- Wiem.
Poruszył się na krześle.
- Ale również nie ma powodu, żebyś patrzyła na mnie,
jakby nad moją głową ukazała się aureola. W tym tygodniu
bronię Stanleya Schulza.
- To też wiem.
- Nadal nie za bardzo przepadasz za tym, co robię? -
spytał.
- Nie za bardzo.-Z trudem pokonała uciskw gardle.-
Ale przepadam za tobą. - Odważyła się na wyznanie.
Patrzył na nią przez dłuższą chwilę i wreszcie uśmiech
nął się.
- Cola się grzeje - wskazał tacę ruchem głowy.
Podała mu colę i ciasteczka. Pomyślała, że on jeszcze
nie jest gotowy do rozmowy na temat ich związku. Ale
chyba nie przeszkadzało mu, żejej na n i m zależy.
Melinda nie mogła się powstrzymać i przyszła na roz
prawę, na której Griff występował jako obrońca Stanleya
Schulza. Wprawdzie nie cierpiała pozwanego i była całko-
wicie po stronic pokrzywdzonych rodzin ofiar wypadku,
ale musiała przyznać, że Griff b y ł bardzo dobrym adwoka
tem. Uznała, ze prowadzi Unię obrony uczciwie. Choć nie
wybielał pozwanego, to - o ile znała sprawę - trzymał się
faktów i po prostu starał się, jak umiał najlepiej, przekonać
sąd, aby interpretował te fakty na korzyść jego klienta.
Człowiek honoru postawiony w niezbyt przyjemnej sy
tuacji. Człowiek z zasadami, choć te zasady nic zawsze
były zgodne z pryncypiami, którymi ona się kierowała.
Człowiek, który przeżył burzliwe, nieszczęśliwe lata m ł o -
dziencze i dążył z niezachwianą stanowczością do ułożenia
sobie lepszego życia, nie bacząc na obawy, że tłumione
urazy z przeszłości mogą kiedyś znowu się odezwać.
Czyż mogła go nie kochać?
Nie chciała mu przeszkadzać, więc usiadła w samym koń
cu sali i wyślizgnęła się z niej, gdy zarządzono przerwę.
Szła w stronę wyjścia. Może później się przyzna, że była
na rozprawie. A może nie.
Poczuła niespodziewane dotknięcie czyjejś d ł o n i na
swoim ramieniu.
- Bardzo przepraszam-powiedział młody, ciemnowło
sy mężczyzna. - Nazywam się Joe McLeod. Czy ze
chciałaby mi pani odpowiedzieć na parę pytań?
Spojrzała na niego z zaciekawieniem.
Pod trzydziestkę, poważna twarz, dość długie włosy,
dżinsy, koszula w kratkę i niezbyt pasujący do niej, niepo-
rządnie zawiązany krawat. Płaszcz pamiętał dawne, lepsze
czasy. Nic nosił identyfikatora, ale Melinda natychmiast
rozpoznała w n i m dziennikarza. Jakbybyłwuniformie.
- To zależy - odpowiedziała ostrożnie - o co chce pan
pytać i dlaczego.
- To pani składała zeznania w procesie z powództwa
Nancy Hawlsey, prawda? Pisałem reportaż o tej sprawie,
a mam bardzo dobrą pamięć do twarzy.
Nie przypuszczała, że ktoś mógłby ją rozpoznać.
- Tak, to prawda - przyznała.
- A zatem jest pani Melindą James. - Uśmiechnął się,
widząc, jak mruży oczy. - M a m również dobrą pamięć do
nazwisk.
- O co chodzi, panie McLeod? Niedługo mamumówio-
ne spotkanie,
- Czy i w tej sprawie będzie pani występowała w r o l i
świadka? Czy jako psycholog zajmowała się pani kimś
z rodzin ofiar?
- Na oba pytania odpowiadam - nie. Byłam na rozpra
wie wyłącznie jako obserwator.
- Ale musi być jakaś przyczyna, dla której pani się tu
zjawiła. Co pani myśli o tym procesie? Czy Stanley Schulz
powinien odpowiadać za niedbalstwo, skoro nie zainstalował
w budynku automatycznych zraszaczy? Czy pani uważa, że
śmierć sześciu osób była wynikiemjego zaniedbania?
Szła w kierunku windy i zastanawiała się, czy podążył
by za nią, gdyby do niej wskoczyła.
- Ale jakie znaczenie może mieć moja opinii?
- Pytam o to samo wiele osób, panno James. Wie pani,
takie wyrywkowe badania opinii publicznej. Wyrabiam so
bie pogląd w związku z orzeczeniem sądu. na które czeka
my. A wiec czy według pani Stanley Schulz odpowiada za
śmierć sześciu osób?
- Tak, tak uważam - odpowiedziała szczerze. - Zawsze
byłam zdania, że chciwość nie może być usprawiedliwie
niem, zwłaszcza gdy w grę wchodzi ludzkie życie.
- To ciekawe. Była pani koronnym świadkiem Nancy
Hawlsey, kiedy pozwanego b r o n i ł Griffin Taylor. W tym
procesie on również występuje, a pani jest tylko cieka
wskim gapiem. Przynajmniej tak pani twierdzi A co powie
pani na temat sukcesów, które odnosi Griffin Taylorjako
obrońca wpływowych bogaczy? Czyjego działalność jest
- pytam o pani opinię - równic nieetyczna jak jego klien
tów?
Ogarnięta gniewem zbliżyła się do windy.
- Panie McLeod, nie znam pańskich sprawozdań sądo
wych, ale sądząc z pytań, niejest pan bezstronnym obser
watorem. Griffin Taylor bardzo dobrze wykonuje swój za
wód. A t e n zawód polega na obronie klientów. M a m na
dzieję, że nie kwestionuje pan zasady, iż każdy ma prawo
do obrony, bez względu na to, czy jest winien, czy nie.
Szanuje Griffina Taylora za to, że wykonuje swój zawód
najlepiej, jak potrafi. Moja opinia w tej sprawie nie ma
żadnego znaczenia. Sąd będzie bezstronnie rozważać argu
menty obu stron i wyda sprawiedliwy wyrok- Żegnam pa
na.
Weszła do windy, lecz zanim zamknęły się drzwi, do
strzegła wyraz twarzy Joe McLeoda. Nie była zachwycona
jego miną. Przygnębiona uświadomiła sobie, że nawet nie
zapytała go, dla jakiej gazety pracuje, i już wyobraziła
sobie stosy płacht jakiegoś brukowca sprzedawanego
w każdym sklepie spożywczym.
Dlaczego McLeod był tak zaintrygowany jej obecnością
na sali rozpraw? Dlaczego tak bardzo interesował się Grif-
fem? Może słyszał p l o t k i o jego politycznych aspiracjach
i m i a ł zamiar zdobyć popularność demaskując go? Czy
zacznie - aż zamarła na tę myśl - docierać do faktów
z
przeszłości Griffa?
Nie powinna była tu przychodzić. Jej związek z Griffem
nie b y ł jeszcze ustabilizowany. A co by powiedział Dyson.
gdyby dowiedział się, że faworyzowany przez niego adwo
kat b y ł buntownikiem z wątpliwą reputacją, a teraz spotyka
się z kobietą, której zeznania przyczyniły się do przegrania
sprawy? Czy Dyson zauważył, że Griff ostatnio nie spotyka
się z Leslie? A czy Griffbył gotów zerwać z nią całkowi
cie? Oczywiście nie pytała go o to. Ich stosunki nie były
jeszcze w tym stadium. Naprawdę żałowała, że uległa po
kusie i chciała zobaczyć Griffa występującego w sądzie.
Gdyby wiedział, byłby na pewno niezadowolony.
Dopiero dużo później uświadomiła sobie, jak gorąco
broniła Griffa przed przypierającym ją do muru dziennika
rzem. I że używała argumentów Griffa. Nic dziwnego, że
on przeciąga wielu sędziów na swoją stronę, pomyślała
ponuro, pocierając w zamyśleniu usta. Ma taki wielki dar
przekonywania. Przed takim człowiekiem trzeba się mieć
na baczności. W przeciwnym razie ona sama może zwątpić
we własne racje i prawo do niezależnych opinii.
To wszystko jest bardzo powikłane, pomyślała czekając
w klinice na recepcjonistkę i karty pacjentów.
ROZDZIAŁ
9
— Ależ Griff, nie musisz ze mrą jechać. Nawet nie
mieszkasz w River City.
Sprawnie prowadząc samochód w przedwieczornym
ścisku, Griff rzucił Melindzie przelotne spojrzenie i za
śmiał się.
— Miałbym pozbawić się uczestniczenia w twoim spot
kaniu z całą radą miejską? Nie ma mowy.
— M m m . . . posłuchaj. Czasem, kiedy bronię sprawy,
w którą wierzę, staję się trochę... namiętna.
— Podobasz mi się, kiedy jesteś namiętna.
Westchnęła słysząc tę opaczną interpretację jej słów.
— Po prostu usiłuję ci wytłumaczyć, że nie chciałabym
wprawić cię w zakłopotanie. A nie mam zamiaru siedzieć
cicho w kącie, kiedy rada miejska rozważa wprowadzenie
cenzury w jej najbardziej obrzydliwej postaci,
— Wcale tego nie oczekuję. Nie martw się, Melindo -
odparł łagodnie - nie wprawisz mnie w zakłopotanie.
Miała nadzieję. Naprawdę. Ciągle jeszcze nie odważyła się
powiedzieć mu o rozmowie ze wścibskim reporterem, która
odbyła się na początku tygodnia. Była zadowolona, bo do tej
pory nie zauważyła, aby jej wypowiedzi ukazały się w jakiejś
gazecie. Postanowiła poczekać na stosowny moment i dopie-
ro wtedy powiedzieć mu, że w pobliżu czyha miody dzien
nikarz, który ma nadzieję na soczysty reportaż.
Ku zdziwieniu Melindy wydawało się, że Griff dobrze
się bawił w ciągu następnych dwóch godzin. Melinda żywo
uczestniczyła w gorącej debacie nad proponowanym za
rządzeniem. Jego projekt popierany przez grupę miejsco
wych fundamentalistów był rażącą próbą wprowadzenia
zakazu sprzedaży i wypożyczania tych książek, czasopism,
taśm audio i wideo, które będą uznane za obrażające moral
ność publiczną. Zaniepokojeni o swąprzyszłość polityczną
radni, bojąc się, że mogą być posądzeni o sprzyjanie rozpo
wszechnianiu nieprzystojnych treści, znaleźli się w pułapce
miedzy Pierwszą Poprawką do Konstytucji a naciskiem
pastorów i starszych pań.
- A kto będzie decydował o tym, czy treść publikacji
obraża moralność? - Melinda rzuciła to istotne pytanie
przy aplauzie zachęcających ją przeciwników cenzury,
podczas gdy radni kręcili się na swych krzesłach niespokoj
nie przed stłoczonąpublicznością. - Niektórych rażą filmy
podrzędne, a innych ambitne.
- Przede wszystkim nie powinny być w ogóle produko
wane filmy, które nie byłyby odpowiednie dla całej rodziny
- przerwał jeden z bardziej zacietrzewionych i świętoszko-
watych obrońców projektu zarządzenia.
- Nie mam zamiaru dyskutować tutaj o zaletach po
szczególnych filmów - odpowiedziała chłodno Melinda,
Nie zwracała uwagi na błyski fleszów i kamery reporterów,
którzy przyszli na tę kontrowersyjną dyskusję. - Po prostu
twierdzę, że nie wszyscy są zgodni w ocenie tego, co jest
obraza, moralności czy pornografią. Chodzi mi o sam po
mysł usuwania ze szkolnych bibliotek książek, które przez
wielu uznawane są za wybitne dzieła literackie. Można się
zgodzić, że są publikacje, które sytuują się blisko granicy
legalności, ale niektórzy to samo powiedzieliby o bestsel-
lerach, których wartość jest ogólnie uznawana, chociaż
poruszają bez niedomówień zagadnienia dotyczące p ł c i .
Mężczyzna, który poprzednio przerwał Melindzie, krzy
kliwy rzecznik i przywódca lokalnego ruchu przestrzega
nia moralności, dramatycznym gestem podsunął burmi
strzowi stertę czasopism.
- Proszę spojrzeć na te brudy - rzekł oburzonym, te
atralnym głosem. - Kupiłem te czasopisma w różnych kio
skach i stoiskach w naszym mieście. Nigdy w życiu nic nie
wzbudziło we mnie takiego obrzydzenia. Czy to ma być
lektura, jaką chcemy karmić nasze dzieci w ważnym dla
nich okresie formowania się osobowości?
- Hej, niech nam pan je poda, panie burmistrzu - ode
zwał się męski głos z t y ł u sali. Towarzyszył mu wybuch
śmiechu.
Griff, który od początku zebrania siedział w milczeniu
obok Melindy, też się roześmiał.
- Tak, poda, ale dopiero jak sam wszystkie przejrzy -
rozległ się inny glos.
Burmistrz, według oceny Melindy niekompetentny
i nieudolny w roli prowadzącego zebranie, uderzył ręką
w stół.
- Proszę o spokój - żądanie to przypominało raczej j ak
błaganie.
Melinda była gotowa do riposty.
- Bez względu na moją własną opinię o tych publika
cjach. Sąd Najwyższy orzekł, iż wydawanie ich chronione
jest przez przepisy Pierwszej Poprawki do Konstytucji.
A dzieciom nie wolno takich czasopism sprzedawać.
- Sąd Najwyższy jest kierowany przez grupę takich
samych różowych liberałów jak pani - rzucił ktoś wojow
niczo.
Melinda odwróciła się, lecz Griff chwycił jąza ramię.
- Nie marnuj energii na dyskusję z tymi maniakami -
doradził, przysuwając się z uśmiechem. Nie zwrócił uwagi
na błysk flesza. - Świetnie się spisałaś. Nie daj się wypro
wadzić z równowagi.
Skinęła głową, wciągnęła głęboki oddech, a następnie
podsumowała argumenty oponentów zarządzenia, którzy
przed zebraniem wybrali ją na swoją rzeczniczkę. Potem
usiadła i spokojnie wysłuchała wystąpienia przeciwnika.
Przez cały czas Griff trzyma jej dłoń w swojej ciepłej ręce.
W czasie dalszej dyskusji projekt zarządzenia ograni
czono do poparcia istniejącego już zakazu sprzedaży lub
wypożyczania nieletnim publikacji przeznaczonych tylko
dla dorosłych. Melinda nie zamierzała sprzeciwiać się ta
kiemu postawieniu sprawy, choć uważała, że całe zebranie
było tylko stratą pieniędzy podatników. Projekt zarządze
nia w ogóle nie powinien być dyskutowany.
Poczuła się podniesiona na duchu, kiedy w czasie powrot
nej drogi Griff uśmiechnął się do niej ciepło i powiedział:
- Jestem pod wrażeniem twego wystąpienia. Było spo
kojne, rozsądne i logiczne. Wiesz, minęłaś się z powoła
niem. Byłabyś cholernie dobrym adwokatem.
Wzdrygnęła się. Uśmiechnął się na widok jej przerażo
nej miny.
- Przecież nie mówię, że byłabyś dobrą nierządnicą -
powiedział rozbawiony.
Pospieszyła z usprawiedliwieniem, gdyż mógł czuć się
urażonyjej instynktowną reakcją.
- Chodziło mi tylko o to, że ja uwielbiam moją pracę.
I nie wyobrażam sobie wykonywania innego zawodu.
Uniesiony na łokciu, z twarzą opartą na dłoni, Griff
wpatrywał się w śpiącą obok Melindę, Czasami wystarcza
ło mu, że może na nią patrzeć. Była taka piękna. Starał się.
dociec, co właściwie tak bardzo fascynowało go w twarzy
tej kobiety. Bo na pewno nie sam jej wygląd.
To żywy i dynamiczny temperament Melindy, promie
niujący z niej także w czasie snu, sprawiał, że wytwarzała
w o k ó ł siebie aurę jakiejś zmysłowości. Nie znał nigdy n i
kogo, kto przeżywałby wszystko tak intensywnie, kto pod
chodziłby do wszelkich problemów z bardziej brawuro
wym zapałem. Po tylu latach przezornej ostrożności, która
wydawała mu się nieodzowna, jej entuzjazm stawał się
zaraźliwy.
Przewróciłauładzony świat Griffado góry nogami, a on
przyjął to z radością. Nie wyobrażał sobie powrotu do ży
cia, jakie prowadził przed spotkaniem z Melindą. Na pew
no b y ł o bezpieczniejsze, ale o ileż mniej ciekawe.
Czy w ciągu ostatnich lat potrafił się tak cieszyć ży
ciem? Nie pamiętał. Z nią radość była znowu nieodłączną
częścią istnienia. Jakby w wieku trzydziestu lat uczył się
żyć na nowo.
Oczywiście nie wszystko było zabawą. Prowadzili dłu
gie i prowokujące do myślenia dyskusje. Wystąpienie tego
dnia przed radą miejską Melinda potraktowała poważnie.
Zaangażowała się całym sercem. Namiętnie stawała w ob
ronie swych racji.
M ó g ł dzielić z nią życie.
Zmarszczył w zamyśleniu czoło. Czy rzeczywiście? Za
stanawiał się. Próbował spojrzeć bardziej trzeźwo na ich
coraz bliższe stosunki. Czygotówbył ponieść ryzyko, jakie
niosło ze sobą ich zbliżenie? Jego życiejuż się zmieniło
pod jej wpływem. Dyson nie powstrzymał się od kilku
zawoalowanych przytyków na temat uchylania się przez
Griffa od towarzyskich obowiązków. Pozwolił sobie też na
niezbyt subtelne uwagi sugerujące, że G r i f f powinien za
cząć znowu spotykać się z Leslie.
Griff nie zapraszał Melindy na spotkania towarzyskie, na
którychwypadało mu bywać. Nie wiedziałwłaściwie, dlacze
go nie zabiera jej ze sobą. Czy uważał, że tego typu imprezy
nie bawiłyby jej? Czy też - z trudem przyznawał się do
tego sam przed sobą - obawiał się, ze ona powie lub zrobi
coś niestosownego, co zaszkodziłoby jego pozycji zawodo
wej w firmie Dysona? Z pewnością nie był tchórzem. Czy
aby na pewno? Przecież zachowanie osoby towarzyszącej
mu na przyjęciu nie mogło mieć wpływu najego karierę.
Osiągnął ją dzięki ciężkiej pracy. Romans z Melindą nie
powinien mieć żadnego wpływu najego życie zawodowe.
A jednak czuł, że ich intymne stosunki mogą być dla niego
zagrożeniem. M i m o to nic był w stanic lub nic chciał nicze
go zmieniać. Czy b y ł w niej zakochany?
Dlaczego tak bardzo pragnął stale z nią przebywać, le
żeć u jej boku i obserwować ją śpiącą, takjak teraz?
Ajeżeli b y ł zakochany, to czy gotów byl poświecić
wszystko w imię miłości?
Następnego dnia, zaraz po powrocie Melindyzpracy do
domu, zadźwięczał dzwonek.
Spodziewała się Griffa. gdyż wybierali się na kolację.
Otworzyła drzwi Na progu stał Matt..
- Czy nigdy nie pytasz, kto dzwoni?
- Kiedy ja to ostatnio słyszałam? - mruknęła Melinda,
by za chwilę obdarzyć przybysza serdecznym uśmiechem.
- Co ty t u . na m i ł y Bóg. robisz? Czyżby Brooke wyrzuciła
cię z domu?
- Wiesz przecież dobrze, że moja żona za mną szaleje -
odparł Matt zuśmiechem.
- To prawda. Ale właściwie nigdy nie wiedziałam, dla
czego. - Melin da wzięła brata z entuzjazmem w ramiona. -
Dobrze cię znowu widzieć.
Malt przytulił ją gorąco.
- Ja też się cieszę. - Odsunął się nieco. - Widziałbym
cię trochę mniej dokładnie - dodał rzucając na nią żartobli-
wie groźne spojrzenie - gdybyś zapięła bluzkę na dwa
guziki więcej.
- Czy zawsze będziesz mnie traktował jak dziecko? -
Pociągnęła go do pokoju.
- Chyba tak. Prawo starszego brata.
Melinda przyjrzała mu się. Wwieku trzydziestu siedmiu
lat b y ł nadal przystojny i szczupły, a lśniące, czarne włosy
tylko lekko posiwiały na skroniach. Miał takie samejak
Melinda, niezwykłe, lekko skośne, szmaragdowozielone
oczy, oczy ich maiki,
- Dobrze wyglądasz. Ciągle załatany?
- Musze dotrzymywać kroku Rachel. Dzieciak ma nie
wyczerpaną energie. Obie z Brooke przesyłają ci serdecz
ności.
- A co cię tu sprowadza? - spytała niecierpliwie. -
Chyba powinieneś być w swoim hotelu w Nashwville.
- Przyjechałem do St. Louis dzisiaj rano. Spędziłem
popołudnie z architektem, którego mi poleciłaś.
- Wiec spotkałeś się z nim? Czy niejest cudowny?
- Ma parę dobrych pomysłów dotyczących dobudowa
nia koktajlbaru, o którym myśleliśmy z Kenem. Jestem
pod wrażeniem - przyznał Matt.
- Dlaczego nie uprzedziłeś mnie, że przyjeżdżasz? Dla
czego nie zabrałeś ze sobą Brooke i Rachel?
- Rachel wybiera się dzisiaj na urodziny swej najle
pszej przyjaciółki. Aja wracamjutro z samego rana. M y
ślałem, że zrobię ci niespodziankę i wybierzemy się razem
wieczorem do miasta. Co ty na to?
Zareagowała westchnieniem pełnym rezygnacji na to
typowe dla niego zachowanie.
- Ajeżeli mamjuż inne plany?
- To je zmień - odpowiedział Matt bez wahania, uśmie
chając się szeroko. - Powiedz temu biednemu, zauroczone-
mu chłopczynie. że nie możesz się z nim spotkać, bo przy
jechał twój dawno nie widziany bral.
- M a m lepszy pomysł. Pójdziemy razem.
Matt skrzywił się.
- Oszczędź mi tego. M a m patrzeć przez cały wieczór,
jak łamiesz serce komuś usychającemu z miłości? Zadrę
czanemu tym twoim skakaniem z kwiatka na kwiatek?
- Jak możesz? Niczego takiego nie robię.
- Ależ tak. robisz. Merry mówiła m i , że od lat nie
wiążesz się z n i k i m na dłużej. Zdaję sobie sprawę, że przy
wiązujesz wielka, wagę do niezależności, ale byłoby lepiej,
gdybyś się ustatkowała. No wiesz, nie stajesz się młodsza.
Zbywając złośliwość Matta uśmiechem, Melinda posta
nowiła kiedyś porozmawiać ze starszą siostrą o tym, co na
jej temat opowiada bratu.
- Tym razem jest inaczej. On jest wyjątkowy.
Ton jej głosu sprawił, że Matt spojrzał na siostrę uważniej.
- Naprawdę?
-Tak.
- Ale chyba to niejestjeden z tych dziwaków psycho
logów, z którymi pracujesz?
- Nie jest psychologiem.
- Wobec tego jakiś inny dziwak. - Z r o b i ł minę człowie
ka oczekującego złych wieści. - Więc k i m on jest?
Melinda zastanawiała się, co by powiedział Mart. gdyby
muwyznała, że spotyka się z D z i k i m , człowiekiem, z któ
rym kiedyś zabraniał jej się widywać. Zresztą na próżna
- Jest adwokatem.
- Jednym z tych szaleńców w lichym gamiturku, wy
stępującym raczej pro publico bono niż za pieniądze? Jed
nym z tych liberalnych, natchnionych związkowców?
Melinda pokręciła głową i uśmiechnęła siew duchu.
- Pracuje w spółce adwokackiej. Ma bardzo konserwa
tywne poglądy.
Matt sapnął.
- Taak, z pewnością. Coś mi się zdaje, że twoje wyob
rażenie o konserwatyzmie nieco różni się od mojego.
Usłyszeli dzwonek i Melindapodniosła się.
- Sam osądzisz - powiedziała wesoło. - To na pewno
Griff.
Matt jęknął.
- Griff? - zamruczał. - A co to za imię?
O mało niepowiedziałanagłos: Zawsze mówiłeś o nim
Dziki.
Otworzyła drzwi i uśmiechnęła się do mężczyzny.
- Witaj.
- Któregoś dnia musimy dłużej porozmawiać o twoim
zwyczaju otwierania drzwi na każdy dzwonek bez pytania
- oświadczył Griff stanowczo.
Potem przyciągnął ją do siebie i powitał d ł u g i m poca
łunkiem. Dopiero kiedy wypuścił ją z ramion, powiedział:
- Jak się masz.
- N o , przynajmniej robi wrażenie człowieka obdarzo
nego zdrowym rozsądkiem - zauważył Matt.
Na dźwięk nieznanego, męskiego głosu dochodzącego
z pokoju, Griff uniósł głowę i spojrzał na Melindę pytająco.
To niewątpliwie władcze spojrzenie sprawiło jej przyje
mność. Trochę mniej zachwyciła ją bojowa postawa, jaką
przybrał, wskazująca na gotowość wyeliminowania intruza.
Trzeba b y ł o rozładować sytuację. Melinda z uśmiechem
wzięła Griffazarękę i podeszła z n i m do Matta.
- Griff, pozwól, że przedstawię ci mego brata. Matta
Jamesa. Matt, to jest Griff Taylor, adwokat, o którym ci
właśnie mówiłam.
G r i f f rzucił Melindzie raczej przestraszone spojrzenie.
Melinda przedstawiała mu człowieka, którego kiedyś, choć
krótko - znał. Ale zaraz podjąłjej grę i wjego brązowych
oczach zamigotały psotne ogniki.
Wyciągnął rękę i skinąwszy uprzejmie głową powitał
gościa:
- M i ł o mi cię poznać, Matt.
Matt przyglądał się przybyszowi, ściskając jego dłoń.
Melinda ledwie powstrzymywała się od śmiechu na widok
pełnego aprobaty spojrzenia brata. Było oczywiste, że nie
spodziewał się zobaczyć porządnie ostrzyżonego, przystoj
nego mężczyzny w okularach, ubranego w tradycyjny,
ciemny garnitur.
- Melinda mówiła m i , że pracujesz dla dużych korporacji.
- Tak, kancelaria adwokacka Dyson i Spółka jest anga
żowana przez wiele poważnych firm.
Mart spojrzał z zaciekawieniem.
- Dyson i Spółka? To znana firma.
- A ja słyszałem, że jesteś właścicielem hotelu w Na-
słwille. Melinda mówiła, że to świetne miejsce na spędze
nie wakacji.
- Będziemy zachwyceni, jeżeli nas kiedyś odwiedzisz.
Griff uśmiechnął się do Melindy.
- To niewykluczone.
- Mart zamierza dobudować koktajlbar- wyjaśniła Me
linda. - Przyjechał do St. Louis, żeby porozmawiać z Ala
nem Bumettem na temat projektu rozbudowy.
- Burnett jest znakomitym architektem-odparł Griff -
Należymy do tego samego klubu golfowego.
- Do klubu golfowego - Matt powtórzył cicho i posłał
siostrze znaczące spojrzenie.
- Malt postanowił zrobić mi niespodziankę - Melinda
wyjaśniała nie zapowiedzianą wizytę brata—i zaprosić m-
nie na kolację. Nie uważał za stosowne najpierw się upew
nić, czy mam wolny czas. - Nie mogła sobie odmówić tej
uwagi.
- W porządku. - Griff uśmiechnął się do Matta. - Bę
dzie nam bardzo m i ł o , jeżeli pójdziesz z nami. Mieliśmy
zamiar odwiedzić nową, chińską restaurację. Jest podobno
bardzo dobra.
- Dzięki, uwielbiam chińskie dania. - Matt zawahał się
przez moment. - Wiesz, wydajesz mi się znajomy. Czy
myśmy się już nie spotkali?
- To możliwe. - G r i f f uśmiechnął się grzecznie.
Zamyślony Matt potrząsnął głową.
- Ale gdzie? Może później sobie przypomnę.
Griff wymamrotał coś niewyraźnie. Melinda sięgnęła po
torebkę, chcąc ukryć wyraz twarzy. Zdjęła jeszcze nie ist
niejący pyłek z czarnych, obcisłych spodni i dopiero wtedy
odwróciła się, podzwaniając złotym łańcuchem i ciężkimi
złotymi kolczykami.
- Dwóch przystojnych panów u mego boku - powie
działa ujmując ramię Griffa i wyciągając rękę w kierunku
Matta. - Zawsze łubiłam takie sytuacje.
Matt spojrzał podejrzliwie, Griff owi również to wyzna
nie nie wydało się dowcipne.
Melinda roześmiała się głośno, oczekując bardzo dobrej
zabawy tego wieczoru.
Juz w połowie obiadu Matt był całkowicie podbity przez
przyjaciela Melindy.
- Długo się znacie? - zapytał. Melinda wiedziała, ze to
początek inkwizycyjnego dociekania jej brata.
- Tak, dosyć długo - odpowiedział Griff wymijająco,
zręcznie ujmując pałeczkami polaną sosem krewetkę.
- I dużo czasu spędzasz z moją siostrą?
Uśmiech zadrgał w kącikach ust Griffa.
- Tak dużo. jak to możliwe przy naszych absorbujących
obowiązkach zawodowych.
- I ciągle jeszcze masz na to ochotę? - Matt udawał
zdumionego.
- M att... - zaprotestowała Melinda.
- Chyba wiesz - ciągnął Matt - że Melinda nie rozumu-
je w taki sposób jak i n n i ludzie Mówiąc brutalnie, ona jest
nieobliczalna.
- Matt!
G r i f f w y ł o w i ł groszek i odparł spokojnie.
- Tak, wiem o tym.
Melinda gwałtownie odłożyła pałeczki.
-Griffl
- M ó g ł b y m ci opowiedzieć mrożące kreww żyłach h i
storie. - Matt zdawał się wybornie bawić.
Griff spojrzał z zainteresowaniem.
- Na przykład?
- No więc b y ł taki okres, kiedy ona...
- Przestańcie obydwaj natychmiast - M e l i n d a przerwa
ła stanowczo. - To nieuczciwe. Macie liczebną przewagę.
- Nic na to nie poradzę. Wydaje mi się, że Griff jest
m i ł y m facetem i zasługuje na ostrzeżenie,
- Doceniam twoje dobre chęci - Griff odpowiedział
poważnie. -Ale jestem świadomy wszelkiego ryzyka.
- A wyglądasz na zupełnie normalnego. - Matt ponow
nie potrząsnął głową, jakby chciał dać do zrozumienia, że
nie może tego pojąć.
Melinda miała już dość.
- Normalnego? A co powiesz o jego slipach z czerwo
nej satyny, przybranej czarną koronką, które nosi pod tym
garniturem?
Griff zakrztusil się jarzynami, które właśnie miał
w ustach i szybko sięgnął po szklankę wody.
- Do licha, Melindo! - wykrzyknął, gdy udało mu się
przełknąć jedzenie. Policzki miałpurpurowe.
- Masz szczęście, ze żaden z nas nie położy cię na
kolano - skomentował Matt, powstrzymując rozbawienie
na widok speszonej miny Griffit
- Obydwaj mnie tym straszyliście, ale żaden nie odwa
ż y ł się spróbować.
- Ty też?
Griff skinął głową w odpowiedzi na pełne współczucia
pytanie Matta.
- Nie mogę uwierzyć, te taksie zgadzacie - zauważyła
Melinda, zabierając się znowu dojedzenia, - Któż by po
myślał, ze w końcu tak się upodobnicie,
- Co? - spytał Matt ze zdziwieniem.
- Ona plecie trzy po trzy, kiedy jest rozdrażniona -
oznajmił Griff, zanim Melinda zdążyła otworzyć usta.
Mart wyglądał na przekonanego wyjaśnieniem Griffa.
- Tak, to prawda. Wiesz, jedzenie jest rzeczywiście
dobre.
Griff był zadowolony ze zmiany tematu.
- Trochę za dużo imbiru, ale poza tym świetne.
- Jeżeli kiedyś przyjedziesz do Nashville, zabiorę cię do
mojej ulubionej chińskiej restauracji. Jestem pewien, że
takiego kurczaka jak lam nigdy nie jadłeś.
- Trzymam cię za słowo.
Matt zawiesił w powietrzu d ł o ń z pałeczkami, między
którymi t k w i ł kawałek wieprzowiny. Pochylił się i od
chrząknął.
- Ale jedno muszę wiedzieć, zanim nasze stosunki
przyjacielskie się zacieśnią.
- Białe, bawełniane, krótkie -wymamrotał Griff w kie
runku talerza.
Matt uśmiechnął się szeroko.
- Co za ulga. - W ł o ż y ł mięso do ust i zjadłje z wyraźną
przyjemnością.
Melinda przeniosła wzrok z brata na kochanka, wes
tchnęła głęboko i zajęła się jedzeniem. Oczywiście m i ł e
było. że Matt i Griff tak się ze sobą zgadzają. Ale czy muszą
wyrażać to z takim entuzjazmem?
W końcu znaleźli się znowu w mieszkaniu Melindy.
W pewnej chwili Matt spojrzał na Griffa z zastanowie
niem.
- Wiesz, ciągle mi się wydaje, że cięjuż gdzieś spotkałem.
Zwykle mam dobra pamięć do twarzy. Skąd pochodzisz?
Melinda uśmiechnęła się, dając Griffowi do zrozumie
nia, że może odpowiedzieć, jeżeli uzna to za stosowne.
Griff skrzywił się i zaczerpnął powietrza, Melinda wie
działa, że niechętnie odpowie na to pytanie. Wydawał się
zadowolony z nowego początku znajomości z Mattem, nie
obciążonej wspomnieniami przeszłości, do których tak bar
dzo nie lubił wracać.
- Urodziłem się w Springfield.
- Springfield w Missouri? - Matt chciał się upewnić,
słysząc nazwę swego rodzinnego miasta.
- Takjest.
Matt uniósł głowę i odstawił filiżankę z kawą na stolik,
- A więc spotkaliśmy się już przedtem. Aleja... Jedyny
Taylor, którego pamiętam... - przerwał i otworzył szeroko
oczy ze zdumienia. - O nie, to niemożliwe - spojrzał na
Melindę. Skinęła głową z zadowoleniem.
- Jeżeli znowu chcesz zabronić mi widywania go, to
ostrzegam, teraz również nie mam zamiaru cię usłuchać.
Matt przesunął ręką po włosach i skierował na Griffa
oskarżycielskie spojrzenie.
- To ty jesteś dzieciakiem, który nazwał siebie Dziki?
- N o , cóż, nie jestem już dzieciakiem.
- Chłopakiem z długimi włosami, kolczykami i . . .
- Z ł ą reputacją - zakończył beznamiętnie Griff.
- Ja też go nie poznałam - wtrąciła Melinda. - Podob-
niejaktobie wydał mi się początkowo znajomy, ale potem
zaatakował mnie i zapomniałam o tym.
- Zaatakował cię?
- Melinda była świadkiem przeciwnej strony w sprawie
sądowej mojego klienta.
Matt zabębnił palcami w oparcie krzesła, obrzucając
Griffa ponownie długim spojrzeniem.
- Awięc tyjesteś Dziki - wymamrotał po chwili.
- Nie-zaprzeczyłGriffostrymtonem. -Tonależyjużdo
przeszłości. Teraz wszystko się zmieniło. Ja się zmieniłem.
- Widzę.
- Uwierz m i . N i c nie pozostało z chłopaka, którego
pamiętasz. Z chwilą wyjazdu ze Springfield D z i k i przestaj
istnieć.
Na tak gwałtowną reakcję Mart zmarszczył brwi
- Może przesadzałem wtedy, kiedy spotykałeś się z Me-
Undą - wyznał. - Byłem jeszcze m ł o d y i traktowałem spra
wę odpowiedzialności za siostrę bardzo poważnie. Merry
zawsze uważała cię za sympatycznego młodego człowieka.
Nie byłaby zdziwiona, gdyby cię teraz zobaczyła.
- Wcale nic przesadzałeś. Ja także nie pozwalałbym
mojej córce czy siostrze spotykać się z takim typem. - G r i f f
próbował się uśmiechnąć. - Jestem zadowolony, że udało
'mi się zmienić swoje życie, zanim b y ł o za późno.
Melinda słuchaław milczeniu. Zagryzając wargę, zasta
nawiała się nad tym, że Griff nieustannie odmawia za
akceptowania własnej przeszłości W tym cały problem,
uświadomiła sobie, zaciskając dłonie na kolanach. To właś
nie dręczyło ją tak bardzo w ich wzajemnych stosunkach.
Sprawa jego przeszłości - ich przeszłości - wisiała ciągłe
nad n i m i jak miecz Damoklesa, który mógł przeciąć więzy
zadzierzgnięte w ostatnich tygodniach. To było potencjalne
zagrożenie. Powinni się z tą sprawą wspólnie uporać.
Czując niechęć Griffa do przywoływania wspomnień,
M a t t u z n a ł , że należy zmienić temat.
Przez następną godzinę rozmawiali o polityce, ale M e
linda nie była w stanic się skupić.
Wreszcie Matt spojrzał na zegarek.
- Chybajuz pójdę. Zrobiło się późno.
- Nie zostaniesz? - spytała Melinda zaskoczona słowa
mi brata.
Potrząsnął głową.
- Mam zarezerwowany pokój w hotelu w St. Louis,
niedaleko lotniska. Tak będzie dla nas obojga wygodniej.
Wylatuję jutro wcześnie rano.
Griff podniósł się natychmiast i sięgnął po marynarkę.
- Odwiozę cię.
- Nie ma potrzeby. Wynająłem samochód. To lepsze od
ciągłego łapania taksówek przez cały dzień. Ale dzięki
Griff wyciągnął rękę.
- To był bardzo m i ł y wieczór. Musimy się kiedyś wy
brać gdzieś razem.
Mocno uścisnęli sobie dłonie.
- Może trochę potrwać, zanim wrócę w te strony.
Chociaż to stwierdzenie nie było przecież pytaniem -
i Melinda i Griff domyślili się, o co Mattowi chodzi.
Griff popatrzył na Melindę znacząco, po czym uśmiech
nął się.
- Ja będę tu nadal
Melinda poczuła, że mięknąjej kolana. Te słowa wystar
czyły, żeby niemal zapomniała o wszystkich wątpliwo
ściach związanych z ich romansem.
Malt był wyraźnie zadowolony. Zwrócił się do Melindy,
wskazując na Griffa głową i rzekł:
- Nigdy nie myślałem, że ci to powiem, dzieciaku, ale
pochwalam twój wybór. Spróbuj go zatrzymać przy sobie.
W odpowiedzi Melinda zarzuciła bratu ręce na szyję
i ucałowała w policzek.
- Szczęśliwej podróży. Uwielbiam spotykać się z tobą,
ale następnym razem uprzedź mnie, dobrze? Nie darowała
bym sobie, gdybyś nie zastał mnie w domu.
- Zobaczymy się znowu za... Kiedy będzie Święto
Dziękczynienia, za trzy tygodnie?
- Tak mniej więcej.
- Merry nie może się już doczekać rodzinnego zjazdu
świąteczny weekend. I zawsze znajdzie się miejsce dla
dodatkowego gościa. - To była oczywista aluzja do Griffa,
który w odpowiedzi uśmiechnął się niezobowiązująco. Nic
ustalali jeszcze planów na Święto Dziękczynienia. M e l i n -
da. choć pragnęła zaprosić Griffa do Springfield, zastana
wiała się, czy nadal odmawiałby powrotu do miasta swego
dzieciństwa.
- Chyba nie powiem nikomu, z k i m się teraz spotykasz
-rzekł Matt - Chciałbym widzieć ich miny, kiedy się
przekonają o tym osobiście. - Uśmiechnął się, z góry prze
widując reakcję rodziny.
Melinda zamknęła za n i m drzwi i natychmiast poczuła
obejmujące ją ramiona Griffa.
- To był m i ł y wieczór, ale myślałem, że oszaleję przez
ostatnią godzinę. Nie mogłem doczekać się chwili, kiedy
cię przytulę- wyszeptał. Schylił głowę i dotknął zębami jej
ucha. - Czy nie zapomniałem ci powiedzieć, że wyglądałaś
'wyjątkowo pięknie dziś wieczorem?-Ciągle mi to powtarzasz.
- Przytuliła się do niego. -1 za każdym razem mówię prawdę.
Jesteś piękna. Odwróciła się i ujęła w dłonie jego głowę.
- Pochlebca.
- O nie. Jestem obiektywnym obserwatorem.
- Obiektywnym? - zadrwiła żartobliwie.
Zapewnił jąpoważnie, iż fakt, że są kochankami, niema
wpływu na te pochlebną opinię.
- Griff, musimy porozmawiać. - Była zdecydowana,
choć głos jej trochę drżał.
Zesztywniał, Wiedziała, że to, co ma do powiedzenia,
nie będzie mu się podobało.
- O czym?
- O przeszłości. O Dzikim.
Odwrócił się od niej i pocierał w rozdrażnieniu kark.
- Och, do licha!
Objęła go, ale wiedziała, że minąłjuż moment intymne
go zbliżenia. Przerażałają myśl, że dążąc tak usilnie do
konfrontacji, może doprowadzić do zerwania. Ale nie mia
ła wyboru. Nie mogłajuż dłużej czekać na kryzys.
Tym razem walczyła o to, co było dla niej w życiu naj
ważniejsze.
O ich wspólną przyszłość.
ROZDZIAŁ
10
Griffbył gotów do kłótni.
- Rozumiem, że obstajesz przy omawianiu teraz tego
tematu.
- Tak. - U s i ł o w a ł a się uśmiechnąć. - Po prostu chcę
z tobą porozmawiać. Griff, czy to jest takie straszne?
- Owszem, skoro nieustannie z uporem wracasz do
dawnych czasów. N i e mogę pojąć tej twojej obsesji. Prze
szłość nie ma nic wspólnego z t y m , co obecnie nas łączy.
- Jak możesz tak uważać! Wręcz przeciwnie. Mieliśmy
wspólną przeszłość, znaliśmy się kiedyś. Odrzucając wspo
mnienia udajemy, że poznaliśmy się parę miesięcy temu,Nie
można opierać stosunków między ludźmi na udawaniu.
Nachmurzył się. Usiadł z wyciągniętymi nogami na
opuszczonym przez Matta krześle.
- Ja nie udaję. Po prostu nie widzę potrzeby powracania
do nieprzyjemnych wspomnień.
- Nadal tak myślisz - odrzekła cicho, zaciskając ręce
w o k ó ł kolan. - A czyjajestem także elementem twoich
nieprzyjemnych wspomnień? Zdawało mi się, że przeżyli
śmy ze sobą cudowne chwile.
Zdjął okulary. Wyglądał na znużonego i zniechęconego.
- Być może b y ł y i dobre chwile - przyznał. - Ale nie
potrafię ich oddzielić od złych. A do złych zbyt trudno mi
powracać. Sątak bolesne.
Ostatnie słowabyły ledwie słyszalne. Nie patrzył na nią.
Ze ściśniętym sercem uklękłaprzy krześle i położyła mu
d ł o ń na ramieniu. Czuła jego napięte mięśnie.
- Och, Griffjawiem, że są bolesne. Tak mi przykro.
- Więc, do diabła, dlaczego ciągle przywołujesz wspo
mnienia?! - wykrzyknął zaciskając pięści. - Dlaczego nie
pozwalasz mi i c h pogrzebać?!
- Dlatego, że wspomnienia nie mogą być pogrzebane.
Nie możesz zaprzeczyć, że pod wpływem dawnych prze
żyć stałeś się t y m , k i m jesteś teraz. N i e możesz udawać, że
urodziłeś się wczoraj. Może ktoś się zainteresuje twoją
przeszłością i zacznie zadawać pytania. Albo złe wspo
mnienia będą cię prześladowały po nocach, choćbyś nie
wiemjakje t ł u m i ł .
Czuła, że drży. Czyżby miewał złe sny - pomyślała
z bólem. Czyjuż był dręczony przez demony, które nie
opuszczą go, dopóki ich nie zwycięży?
- Wiec co mam zrobić? - odburknął.
Odetchnęła głęboko.
- To naprawdę nic strasznego. Możemy porozmawiać
o twojej przeszłości, o twoich ówczesnych i obecnych
uczuciach. O twoim stosunku do mamy, o twoim ojcu.
- Moja matka opuściła mnie, kiedy miałem dziesięć lat
Nawet nie wiem, czy jeszcze żyje. Zostawiła mnie z zapi
jaczonym łajdakiem, który znęcał się nade mną fizycznie.
Przestał dopiero wtedy, kiedy podrosłem, bo zagroziłem
mu, że go stłukę do nic przytomności. Jak sadzisz, co czu
łem? - Jego głos b y ł pełen goryczy.
- Dlaczego mi nic powiesz?
Odsunąłjej rękę i wstał z krzesła.
- No tak, wspaniałe. Tego mi właśnie potrzeba. Twojej
psychoterapeutycznej paplaniny. Melindo, ja nie jestem
jednym z twoich zwariowanych pacjentów. Moje własne
problemy zostaw mnie. dobrze?
Te stawa jąubodły, chociaż wiedziała, że G r i f f napada
na nią, gdyż odczuwa ból i zakłopotanie.
Ale już przedtem zastanawiała się nad jego stosunkiem
do zawodu psychologa. Chyba nie traktował go poważnie.
Podniosła się i spojrzała na Grifta spokojnie. Usiłowała
nie dać poznać po sobie, że ją zranił.
- Próbujęcitylkopomóc.
- Byłbym ci wdzięczny, gdybym potrzebował pomocy.
Ale jej nie potrzebuję.
- A zatem chcesz, żebym tak stała obok i patrzyła, jak
nieustannie się maskujesz? Jak ciągle tłumisz to wszystko, co
przypomina ci Dzikiego? Jak dopasowujesz się do cudzych
wzorów, bo chcesz się podobać i robić dobre wrażenie?
Słuchał z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Potem
powiedziałbardzo cicho:
- Już ci m ó w i ł e m . Jeżeli chcesz, żeby się nam udało,
musisz mnie zaakceptować takim, jakimjestem.
- Jak mogę cię zaakceptować, skoro ty nie nauczyłeś się
akceptować samego siebie? - spytała ze smutkiem. - Za
chowujesz się tak, jakbyś się wstydził własnej przeszłości,
tego, k i m byłeś, nawet postępowania twoich rodziców, na
które nic miałeś żadnego wpływu.
- Trudno być dumnym z takiej przeszłości.
- Powinieneś być dumny z tego, k i m byłeś i k i m się
stałeś. Ja uważam, że D z i k i b y ł wspaniałym człowiekiem,
uczciwym, bezkompromisowym, którego przyjaźnią mo
głam się szczycić.
Zadrgały mu mięśnie brody. W ł o ż y ł ręce do kieszeni
spodni.
- Chyba nadal wolisz tamtego faceta ode mnie.
- Griff, do licha! Tamten facet to ty. Nie możesz staje
zaprzeczać, że nie jesteś D z i k i m . On zawsze będzie częścią
twojej osobowości.
Zaczerpnął powietrza i potrząsnął głową.
- Ciągle do tego wracamy. Mówimy, mówimy i zawsze
kończy sie tak samo.
- To dlatego, że nigdy nie rozwiązaliśmy tego proble
mu. A on nie zniknie tylko dlatego, ze nie będziemy go
dostrzegać.
- Więc co nam pozostaje?
- Nie wiem - przyznała szczerze. - Muszę się nad tym
zastanowić. Chciałabym móc mówić z tobą o przeszłości
bez obawy, że cię rozdrażnię. Powinniśmy być wobec sie
bie otwarci. Chciałabym cię zaprosić na Święto Dziękczy
nienia do Springfield, do mojej rodziny, i nie drżeć na samą
myśl, jak zareagujesz na propozycję spędzenia paru dni
z ludźmi, którzy znali cięjako Dzikiego.
Zmarszczył brwi.
- Chcesz mnie zabrać do domu na Święto Dziękczy
nienia?
- Oczywiście. Święta z tobą i moją rodziną to moje
największe marzenie.
Pomasował czoło.
- Nie sądziłem, że kiedykolwiek tam powrócę.
- Wiem o tym. Nie przypuszczałeś również, żeja po
wrócę, by stać się częścią twojego życia.
- To prawda.
Nie chciała zadawać tego pytania. Naprawdę nie chcia
ł a . Ale usłyszała swój głos..
- Żałujesz?
Swoim zwyczajem zastanawiał się. Wolałaby, żeby od
powiedział bez wahania. Ale wiedziała, że będzie szczery.
Właśnie otwierał usta. kiedy zadzwonił telefon. Melinda
w pierwszej chwili postanowiła go nie odbierać. Chciała
bez przeszkód dalej prowadzić tę istotną dla niej rozmowę.
Ale b y ł bardzo późny wieczór. Zbyt późno jak na towarzy
skie pogaduszki.
- Lepiej odbierz - ponaglił ją Griff. - To może jakaś
istotna wiadomość.
Po chwiliwahaniapodniosłasłuchawkę.
Griff z rekami w kieszeniach obserwował, jak na w p ó ł -
odwrócona dzieli uwagę między niego i rozmówcę. Nagle
wyraz jej twarzy uległ zmianie. D o m y ś l i ł się, że chodzi
o coś poważnego. Może coś się stało z kimś z rodziny M e -
lindy? Może Matt m i a ł wypadek w drodze do hotelu?
A więc tak bardzo zaangażował się uczuciowo, że nawet
martwi się o Marta? Poczuł zakłopotanie. Zaczynał rozu
mieć, że musi stawić czoło przeszłości, czy mu się to
podoba, czy nie, jeżeli ma pozostać z Melindą. Zatem nie
uniknie kontaktów z jej rodziną, częstych wizyt w Spring-
field. A przecież z ł o ż y ł uroczystą obietnicę, że jego noga
nie postanie już więcej w tym mieście. Może nadszedł
czas, aby zrewidować to solenne przyrzeczenie.
- Zaraz tam będę- usłyszał głos Melindy odkładającej
słuchawkę.
Gdy odwróciła się do niego, miała surowy wyraz twarzy
i zasmucone oczy.
- Jedna z moich pacjentek została ciężko zraniona -
wyjaśniła sięgając po kluczyki do samochodu. - Bardzo
ciężko pobita. Muszę iść do niej.
- Gdzie ona jest?
- W szpitalu.
Sięgnął po marynarkę.
- Odwiozę cię.
- Nie trzeba, mogę...
Odebrałjej kluczyki
- Powiedziałem, że cię odwiozę. Jest za późno nasamo-
me wycieczki.
Usiłowała się uśmiechnąć. W czasie drogi do szpitala
milczała. Patrząc najej bladą i smutną twarz G r i f f zapytał:
- Czy przypadek tej pacjentki ma dla ciebie szczególne
znaczenie?
Odgarnęła włosy,
- Wszystkich pacjentów traktuję jednakowo. Ale ona...
- urwała.
- Czy to m ł o d a osoba?
- Dwa lata młodsza ode mnie. Bardzo łagodna, bardzo
ufna. Zbyt ufna.
- Co się stało?
- Została pobita. -Głos Melindy przepojony b y ł bólem. -
Pracowała w okropnym barze, w fatalnej dzielnicy. M ó g ł to
być napad albo gwałt. Ma przyjaciela, ktoryjuż kilka razyją
pobił, ale nigdy nie potrzebowała pomocy lekarskiej.
Griff zbyt dobrze pamiętał uczucie człowieka wystawio
nego na ciosy wściekłe zaciśniętych pieści. Uczucie bez
bronności i niemocy.
- M u s i mieć ciężkie życie.
- Tylko takie życie.zna. B o i się zmiany, choć tyle razy
jądo tego nakłaniałam. Chciałam jej pomóc.
- Tak, łatwiej jest radzie, niż działać samemu w okre
ślonej sytuacji.
- Zdaję sobie z tego sprawę - powiedziała Melinda le
dwie dosłyszalnym szeptem.
Uświadomił sobie sens swoich słów i skrzywił się.
- N i e zamierzałem cię krytykować.
N i e odpowiedziała- M i l c z a ł a też, kiedy weszli do szpita
la. Dowiedziała się, gdzie znajdzie swoją pacjentkę, i po
śpieszyła w kierunku wskazanego pokoju.
Griff nie odstępował jej na krok. N i k t nie usiłował go
zatrzymać. M o g ł a go potrzebować musiał więc być przy
niej przez cały czas.
G r i f f podtrzymał Melindę za ramię, gdy stanęła onie-
miała na widok dziewczyny leżącej na wąskim łóżku. Mło
da kobieta wyglądała straszliwie - jej tlenione, splątane
i pozlepione krwią włosy leżały wokół twarzy, która mogła
być ładna, gdyby nie opuchlizna, ślady zadrapań i cięć.
W jednym ramieniu tkwiła igła od kroplówki, drugie leżało
wzdłuż ciała, unieruchomione za pomocą szyny.
Melinda odetchnęła głęboko i odwróciła się do Griffa.
- Zostań tutaj.
- Nie będę ci przeszkadzał - zapewnił cofając się.
Skinęła głową i wolno podeszła do łóżka. Cicho wymó
wiła imię:
- Twylo?
Kobieta otworzyła oczy, na ile pozwalały opuchnięte
powieki.
- Panna James? - spytała szeptem.
- Tak, to ja, Melinda. Tak mi przykro.
- Dziękuję, że pani przyszła. Wiem, to bardzo późna
godzina i nie powinnam była pani niepokoić, ale nie mam
nikogo innego i ja...
- To nic, Twylo. Cieszę się, że mnie poprosiłaś- Melin
da przerwała stanowczo. - Byłyśmy przyjaciółkami,
a przyjaciółki powinny byó razem w takiej chwili jak ta.
- Och, panno James. - Głos Twyli przeszedł w chrapli-
wyszloch. - Och, panno James. To Jim. Onzwariował. On,
och. Boże, tak strasznie mnie poranił.
Ze łzami w oczach Melinda pochyliła się i przytuliła
policzek do brudnych i zakrwawionych włosów Twyli.
- Nie mówmy teraz o tym. Odpocznij i pozwól innym
zaopiekować się tobą.
Griff wyślizgnął się z pokoju. Nie był tu potrzebny. Me
linda zrobiła to, co najlepsze - okazała się przyjacielem.
Jego Melinda jest zupełnie wyjątkową osobą, myślał
w zadumie, siedząc w szpitalnej kantynie nad kubkiem nie
wiarygodnie niesmacznej kawy. Kobietą wielkiego serca.
otwartą na ludzi i ich cierpienia. Byłajuż takajako młoda
dziewczyna. Czując samotność i ból Griffa ofiarowała mu
przyjazd i bezwarunkową akceptację. Nie zmieniła się tak
jak on. Powinien był podziękować jej za tę przyjaźń i nie
stwarzać wrażenia, ze z okresu młodości pozostały mu tyl
ko ponure wspomnienia. Powinien był powiedzieć, ile jej
zawdzięczał. Broniła go wtedy, kiedynikttego nie robił. To
ona spowodowała, że uwierzył w siebie i w możliwość
przezwyciężenia przeciwności losu.
To jej wiara sprawiła, że postanowił dojść do czegoś w ży
ciu. I tak się stało. A on, zamiast jej podziękować, najpierw ją
odrzucił. Potem, kiedy okazało się. że nie może bez niej żyć,
wziął ją, stawiając jednocześnie warunek, że jego przeszłość
to tabu i żadne z nich nie może jej wspominać. Dzielił z Me-
lindą łóżko, lecz odmówił jej udziału w swoim życiu emocjo
nalnym. Wiedział, jak bardzo musiałjązranić. Chciała wspól
nie z nim przeżywać jego rozterki, gdyż martwiła się o niego.
Nie zrezygnowała % niego, choć ryzykowała wiele. Jego
gniew, a nawet zerwanie. Może go kochała.
Miłość. Kochał Melindę James. Tak głęboko, że nie
potrafił jasno myśleć od chwili ich pierwszego pocałunku.
Przekonywał się, że ich romans może trwać dalej, a oni
będą udawać, że dopiero teraz się poznali i żadne wspo
mnienia nie będą im zagrażać.
Trzymał ją z dala od swego zawodowego życia, ukrywał
ją, jakby się wstydził, że ktoś ich razem zobaczy. A prawda
była taka, że najbardziej był dumny wtedy, kiedy był przy
niej. Ale nigdyjej tego nie powiedział- Starał się, żeby
polubiła go od nowa. Teraz zastanawiał się, czy to żądanie
niebyło arogancją. Miała polubić człowieka, który nie za
bardzo lubił sam siebie. Bo im więcej przyglądał się sobie,
tym mniej znajdował powodów do sympatii.
Nie chodziło o zawód, który wykonywał, choć było mu
przykro, że Melinda nie docenia jego pracy. Szczerze wie-
rzył, że zawód adwokatajest uczciwy, jeżeli się go uczci
wie wykonuje. B y ł dumny, że został adwokatem. Może nie
zawsze jego klienci mieli rację i postępowali całkowicie
etycznie, ale zasługiwali na rzetelny proces i dobrą obronę
ich interesów. Za wyrok skazujący lub uniewinniający brali
odpowiedzialność sędziowie. W przyszłości musi szczerze
wypowiadać się o sprawach, w których zamierzano powie
rzyć mu obronę. Ale nie m i a ł zamiaru rezygnować z adwo
katury. Melinda powinna zaakceptować ten fakt, tak jak on
ze swej strony rozumie jej gotowość niesienia pomocy
pacjentom w każdej chwili, kiedy jest im potrzebna. Tak
jak dzisiaj.
N i e , to nie chodzi o jego zawód. Ale o metody, za pomo
cą których osiągnął sukces. Te wybiegi, pozory, powstrzy
mywanie się od wypowiadania własnych opinii, sugerują
ce, że zgadza się z poglądem większości - z tego wszy
stkiego trudno być dumnym. Do diabła, przecież nawet
rozważał zamiar poślubienia kobiety, której nie kochał,
jedynie dla ułatwienia sobie dalszej kariery.
Gdyby Melinda nie pojawiła się najego drodze, może
nawet by to zrobił. A on, w swej bezgranicznej zuchwało
ści, krytykowałją za to, że była sobą- niepohamowaną,
spontaniczną, mającą własne zdanie, przyjmującą zobo
wiązania wobec ludzi i zaangażowaną w sprawy, w które
wierzyła. Za te same cechy, które tak w niej kiedyś cenił.
— Co za dureń - mruknął wpatrując się ponuro w resztkę
kawy.
- Kto jest durniem? - usłyszał ciche pytanie i uniósł
gwałtownie głowę. K o ł o niego stała Melinda ze smutnym
uśmiechem i lekko zaczerwienionymi oczami, chwiejąca
się na nogach ze zmęczenia.
Spojrzał na zegarek i uświadomił sobie, że siedział przy
tym stoliku ponad godzinę, pogrążony w samokrytycznych
rozmyślaniach.
- Jak się miewa Twyla? - spytał, wstając od stolika.
- Śpi. Wydobrzeje po paru dniach. Obiecałam, ze od-
wiedzęjąjutro..
Skinął głową i objąłjąramieniem.
- Chodź do domu, do łóżka. Jesteś wyczerpana.
Przytuliła się do niego ufnym gestem. Poczuł ucisk
w gardle.
- To prawda- odrzekła z westchnieniem- - Coja bym
zrobiłatemułobuzowi,któryjątakurządził. Szkoda, żenię
jesteś prokuratorem. Krzesło elektryczne byłoby w sam raz
dla tej nędznej kreatury.
- Przecież nie uznajesz kary śmierci - przypomniał jej.
Gdy wychodzili na mroźne powietrze, troskliwie o t u l i ł Me-
lindę płaszczem.
- No tak. Musiałam zwariować.
- Nie winię cię. A czy przynajmniej już go aresztowali?
- Tak. Twyla twierdzi, ze tym razem wniesie oskarże
nie. Myślę, żęto zrobi.
- To dobrze - Pomógłjej wsiąść do samochodu i sam
usiadł za kierownicą. Melinda oparła się o zagłówek i przy-
mknęłapowieki- Griff myślał, że usnęła, lecz ona otworzy
ła oczy i zapytała:
- Griff. kto jest durniem?
- Ja.
- Och! - Znowu zamknęła oczy i uśmiechnęła się sła
bo. - Taak, czasami jesteś.
Nie mógł powstrzymać śmiechu.
- Zdrzemnij się. Obudzę cię na miejscu.
- M m m m -wymamrotała zapadając w sen. Po chwili
jednak odezwała się znowu.
- Griff?
- Słucham.
- Ajednak cię kocham.
- ... i zalecam cotygodniowe wizyty według ustalone
go planu w ciągu następnych kilku miesięcy. Aha. zanotuj,
że trzeba przygotować dla niego bezalkoholowe napoje
chłodzące.
Po zakończeniu dyktowania uwag przeznaczonych do
przepisania dla sekretarki, Melinda wyłączyła magnetofon,
odstawiła go i sięgnęła natychmiast po następną teczkę.
Starała się zajmować pracą, ale przez cały ten czas myśli
o Griffie nie dawały jej spokoju.
Opanowana i kompetentna, uczestniczyła w zawodo
wych naradach i spotkaniach z pacjentami. Nie dawała po
sobie poznać, ze nęka ją pytanie, na które nie znajduje
odpowiedzi. Jaka jest jej przyszłość z Griffem? Czy kiedy
kolwiek będzie wobec niej otwarty i odkryje przed nią swe
najskrytsze uczucia? Czy kiedyś zrozumie, że może być
sobą, a mimo to odnosić sukcesy. Że nie musi nakładać
ugrzecznionej maski dla przypodobania się wszystkim do
koła? Czy z kolei ona, wyznając mu, że nie ma dalej ochoty
brać udziału wtej grze pozorów, i ze w ich wspólnej przy
szłości musi się znaleźć miejsce na wspomnienia, zburzy
wszystko, co jest miedzy nimi?
I najważniejsze - co on do niej czuje? Czy w ogóle chce
wspólnej z nią przyszłości?
Po przyjeździe ze szpitala zeszłej nocy zostawił ją pod
drzwiami mieszkania, pocałował i życzył m i ł y c h snów. To
prawda, pocałunek b y ł czuły i d ł u g i i nic nie wskazywało,
że Griff się gniewa, lub że ma zamiar z nią zerwać. Ale
również nie wyznałjej swych uczuć ani nie powrócił do
rozmowy przerwanej telefonem ze szpitala. Nic nie m ó w i ł
takie o wspólnym spędzeniu Świąt Dziękczynienia
w Springfield.
Wyczerpana fizycznie i emocjonalnie, Melinda nie pró
bowała zatrzymać go na noc i nie nakłaniała do udzielenia
odpowiedzi. Powiedziała sobie, że to może poczekać -
teraz musi wypocząć. Na wpółśpiąca padła na łóżko zaraz
po wymyciu zębów i założeniu koszuli
W pewnej chwili w środku nocy usiadła na łóżku cał
kiem rozbudzona i zakryła usta dłonią. Przecież powiedzia
ła mu, ze go kocha. Wprawdzie nie była wtedy zupełnie
przytomna, ale wyraźnie pamiętała, jak wypowiadała te
słowa, oraz to. że... natychmiast usnęła. Griffnie odpowie
dział, bo nie dała mu możliwości.
Czy dlatego zostawił ją tak nagle? Czy wystraszyła go
tym wyznaniem? Gdyby nie była tak zmęczona i oszoło
miona wydarzeniami tamtego wieczoru. Gdyby poczekała
z wyznaniem na właściwy moment. Ale nie. Musiała się
wygadać w najgorszej z możliwych chwil i prawdopodob
nie wszystko zaprzepaściła.
- Dlaczego ja się tak zachowuję? - spytała Freda, który
wszedł właśnie do jej biura z plikiem gazet pod pachą.
- Nie wiem - odrzekł spokojnie. - A przy okazji, na
jakie to złe zachowanie pozwoliły ci twoje niezrównane
maniery?
- Och, mniejsza z tym - odparta z westchnieniem. - To
zbyt skomplikowane. Nie będę teraz o tym dyskutować.
- A czy to ma coś wspólnego z pewnym rzutkim, m ł o
dym adwokatem, który przypadkiem zajmuje się głośną
obecnie w kraju sprawą sądową? Widzianym i sfotogra
fowanym z tą samą panią psycholog, która zeznawała prze
ciwko niemu w innym znanym procesie sądowym?
- Fred, co ty... -przerwała gwałtownie. Z rozszerzo
nymi ze zdumienia oczami patrzyła, jak Fred wyciąga spod
pachy gazetę i trzymają przed sobą.
- Sfotografowanym? Gdzie sfotografowanym?-spyta
ła z lękiem w głosie.
- Tujest fotografia. Trzeba przyznać, że całkiem udana.
Wychodzący w River City Weekly Journal wylądował
z hukiem na biurku. Podniosła gazetę ostrożnie, tak jak się
podnosi rozwścieczonego zwierzaka. Zobaczyła wielką fo
tografie na trzeciej stronie, którą Fred dla pewności u ł o ż y ł
na wierzchu. Ona i Griff zostali uchwyceni w czasie posie
dzenia rady miejskiej w ubiegłym tygodniu. Siedzieli bar
dzo blisko siebie. Grifftrzymał poufale d ł o ń na ramieniu
Melindy, ustami prawie dotykał jej policzka. Tak, to wtedy
właśnie doradzałjej,zębynietraciła czasu nakłótniezjed-
nym z najbardziej zacietrzewionych dyskutantów.
Dlaczego znany w St. Louis adwokat interesuje się za
gadnieniami omawianymi przez radę miejską w River C i
ty? - zapytywano w towarzyszącym zdjęciu artykule.
A może zainteresowanie było raczej natury osobistej? Au
tor kroniki lokalnych plotek ujawnił, kim jest Melinda
i przedstawił jej rolęjako świadka Nancy Hawlsey. Sko
mentował ironicznie spotkanie parli psycholog z Griftem.
Wspomniał również, ze Melindę widziano ostatnio wśród
publiczności na rozprawie sądowej przeciwko Stanleyowi
Schulzowi. Opisał, jak żarliwie stanęła w obronie działal
ności zawodowej Griffa, choć wypowiedziała opinię, ze jej
zdaniem Stanley Schulz ponosi winę za śmierć ludzi w cza
sie pożaru.
Autor snuł również rozważania na temat Griflina Taylo
ra. Adwokat wprawdzie unika rozgłosu, ale jest brany pod
uwagę jako kandydat do różnych stanowisk politycznych
w najbliższej przyszłości. Dziennikarzwymienił nawet k i l
ka poważnych państwowych urzędów zainteresowanych
jego osobą. A r t y k u ł swój zakończył uwagami na temat
bliskiej znajomości adwokata z wyrażającą bez ogródek
swe opinie panią psycholog. Sugerował w związku z tym,
że chociaż pan mecenas Taylorwyrobił sobie opinię c z ł o
wieka o konserwatywnych poglądach, to nic ujawnił chyba
jeszcze wszystkich cech swojej osobowości.
Melinda nie musiała szukać nazwiska autora. Wiedziała,
że jest nim Joe McLeod, dziennikarz, który rozmawiał
z nią w sądzie.
Odłożyła gazetę i ukryła twarz w dłoniach.
- Tylko tego mi brakowało - wymamrotała przerażona.
Artykuł nie mógł ukazać się w gorszym momencie, Griff
jeszcze nie odpowiedział jej, czy chce z nią być. A teraz
podano do publicznej wiadomości, że widuje się ich razem.
- Co na to powie Wallace Dyson? - zastanawiała się
głośno.
- Może tego nie przeczyta - odrzekł Fred pocieszająco.
- O, na pewno. I może jutro spadnie śnieg na Saharze.
- Daj spokój, to tylko niewielki tygodnik, a zebranie
odbyło się jakiś czas temu. Dlaczego Dyson miałby to
czytać?
Melinda pomyślała o Myersie, fałszywym i zazdrosnym
współpracowniku Griffa. Ktoś taki zrobi wszystko, żeby
Dyson przeczytał ten artykuł.
- Przeczyta go - stwierdziła ponuro. - I nie będzie mu
się podobał. Biedny Griff. Pomyśl, w co ja go wplątałam?
- A w co go wplątałaś? - zapytał Fred. - Czy zmuszałaś
go do udziału w tym zebraniu?
- N o , nie. Nawet mu to odradzałam.
- Więc to nie twoja wina. A poza tym i tak wyszłoby na
jaw, że się widujecie.
- Jeżeli nadal będziemy się spotykać - zastrzegła się.
- Tak mówisz, jakbyś miała wątpliwości. Jest oczywi
ste, że szalejecie za sobą.
- Skąd wiesz? Nigdy nie widziałeś Griffa
Fred pochylił się nad zdjęciem i p o ł o ż y ł na nie palec.
- Ale mam oczy.
Ona również spojrzała na fotografię. Chyba rzeczywi
ście patrzyła na Griffa tak, jakby był jedynym człowiekiem
na Świecie. I być może, tylko być może. on też patrzył na
nią w taki sposób. Ajeśli to tylko gra świateł albo coś
podobnego?
Spojrzała na przyjaciela i tym razem nie potrafiła ukryć
tez,
- Fred, jago kocham. Kocham go takbardzo, że nawet nie
wyobrażałam sobie, że jest to możliwe. Ale nie chcę mu
sprawiać kłopotów. Jeżeli jego spotkania ze mną są tak ile
widziane, może najlepiej byłobyz tym teraz skończyć. On ma
przed sobą wspaniałą przyszłość. Nie chcę jej zniszczyć.
- N i e ma obawy- odpowiedział z zakłopotaniem Fred,
przybierając nieco ironiczny ton. - Może nawet go uszczę
śliwisz, o ile nie będziesz zbył rozważna.
Wskazała na gazetę.
- Coś mi mówi, że to go nie uszczęśliwi.
- Dlaczego nie poczekasz, aż sam ci powie, co o tym
myśli, zanim zdecydujesz się rzucić pod pociąg dla jego
dobra?
- Fred. nie żartuj. To poważna sprawa.
- Jateżjestem poważny - odparł. - Zadręczasz się bez
powodu. Griffjest dorosły. Nie zmuszałaś go do umawiania
się z tobą, nie zastawiłaś na niego żadnej p u ł a p k i . Jeżeli cię
pragnie, jeżeli cię kocha, do diabła, jeżeli ma trochę zdro
wego rozsądku, to nieprzejmie się przypadkowymi, g ł u p i
mi plotkami.
- A jeżeli Joe McLeod uzna, że Griffjest postacią cie
kawą i wartą bliższego zainteresowania? - spytała z głębo
ką troską w głosie. - Ajeśli ujawni, że G r i f f b y ł wojowni
czym nastolatkiem pochodzącym z rozbitej rodziny, że za
wsze pozostawał w konflikcie z lokalnymi władzami i z le
go powodu uciekł ze Springfield? Ajeśli ten dziennikarz
zdobędzie maturalne zdjęcie G r i l l a , z d ł u g i m i włosami,
kolczykami i umalowanymi oczami? Czy zdajesz sobie
sprawę, jakie to byłoby dla niego kłopotliwe?
Fred wzruszył ramionami, choć na jego twarzy malowa
ło się współczucie.
- Być może będzie musiał nauczyć się żyć ze swoją
przeszłością. Jeżeli poważnie myśli o karierze politycznej,
to może nawet ją, wykorzystać. Ludzie podziwiają tych,
którzy wbrew wszelkim przeciwnościom losu odnieśli su
kces. A poza tym chyba niewiele osób chciałoby zobaczyć
w gazecie swoje zdjęcie ze szkolnego albumu. Powinnaś
zobaczyć moje. Byłem przewodniczącym klubo szachi
stów i nosiłem okulary w rogowej oprawie.
- Znowu żartujesz. Nie chcesz przyznać, że to bardzo
poważna sytuacja.
- Staram się tylko widzieć ją w jakiejś perspektywie.
Griff może odnieść korzyść, jeżeli przyzna się do swojej
przeszłości, Albo może udawać, że jego przeszłość nie
istnieje, takjak usiłuje odrzucać przykre wspomnienia. Ale
pewnego dnia tłumione uczucia rozerwą go na strzępy.
Westchnęła.
- To mu właśnie mówiłam.
- Każdy dobry psycholog musiałby mu na to zwrócić
uwagę. A tyjesteś dobra, dziecino.
Ponownie westchnęła.
- Jeśli chodzi o Griffa, to jestem za bardzo zaangażo
wana. Nie potrafię być obiektywna.
- Waśnie. I dlatego nie uświadamiasz sobie, że zrobiłaś
wszystko, co było w twojej mocy. Nieustannie chcesz go
ochraniać - przed prasą, przed przeszłością, przed sobą,
a nawet przed n i m samym. Terazjuż więcej nic nic możesz
zrobić. Obecnie wszystko zależy od Griffa.
Melinda wiedziała, że to prawda. Teraz wszystko zależy
od niego. Zawsze była przekonana, żęto ona kieruje włas
nym życiem- Nawet jako dziecko, jeżeli czegoś pragnęła,
dochodziła do tego po swojemu. Nie była przyzwyczajona
do składania przyszłości w cudze ręce. Ajednak w przy
padku Griffa tak się stało.
Gdyby zadecydował, ze ich romans nie jest wart tych
wszystkich kłopotów, musiałaby to przeżyć. Nawet próbo
wałaby zrozumieć.
Ale zdawała sobie sprawę, żejuż nigdy nie zazna takie
go szczęścia, jakie znalazła w ramionach Griffa.
ROZDZIAŁ
11
Tego dnia późnym popołudniem, kiedy Griff miał właś
nie zamiar wyjść z biura, został wezwany przez Dysona.
- Jest wściekły - z niepokojem w glosie poinformowa
ła Griffa sekretarka.
Po chwili bezowocnego rozważania, czym mógł się na
razić szefowi, Griff wstał, wzruszył ramionami i sięgnął po
marynarkę.
- No cóż, pewno powie, co ma mi do zarzucenia.
- Czy mam na ciebie poczekać?
Roześmiał się i poklepał jap o pulchnym ramieniu.
- Idź do domu. Dam sobie radę.
- Zatem do jutra. M a m nadzieje - dodała.
Wychodząc z biura G r i f f uśmiechnął się rozbawiony
dramatyczną nutą, brzmiącą w glosie sekretarki. Przecież
niebyło powodów do obaw. Jednak j u t w chwile później
okazało się. że sekretarka nie m y l i ł a się. Starszy pan spoj
rzał na Griffa wściekłym wzrokiem spod ciężkich, opusz
czonych powiek. Jego usta ułożone b y ł y w cienką, prostą
linię.
- Czy widział pan dzisiejszy Weekly Journal, panie
Taylor? - zapytał bez wstępów. Nawet nie wskazał Griffo-
wi krzesła.
Griifo mało nie stanął na baczność. Jednak szybko się
opanował i przyjął niedbałą pozę.
- Nie, sir. Nie czytam często tego rodzaju czasopism.
Dyson wpatrzony w Griffa rzucił gazetę nabiurko.
- Ale może teraz pan na to spojrzy. I proszę mi wyjaś
nić, co to, u diabła, ma znaczyć.
Griffpodniósł gazetę i przyjrzał się fotografii zamiesz
czonej na trzeciej stronie. Parę chwil zajęło mu przeczyta
nie sąsiadującego z nią artykułu. Jego nieprzyjemny, plot
karski ton spowodował, że Griff poczuł ucisk w żołądku,
ale odkładając gazetę na biurko zachował spokojny wyraz
twarzy.
- Najwidoczniej jakiemuś m ł o d e m u dziennikarzowi
marzy się lepsze zajęcie niż etat felietonisty w m a ł y m ,
tygodniowym szmatławcu.
Brwi Dysona nastroszyły sięjeszcze bardziej.
- Czy to wszystko, co ma mi pan do powiedzenia?
- A czego pan oczekuje? Nie obchodzi mnie tego typu
nieodpowiedzialne bajdurzenie. ale w tym artykule nie ma
nic nieprawdziwego. Byłem na t y m zebraniu.
- Z tą kobietą.
Griff z wysiłkiem powstrzymał gniew. Poprawił okula
ry. Zupełnie nie podobał mu się sposób, w j a k i Dyson
odnosił się do Melindy, lecz reagując gniewem, niczego by
nie zyskał.
- Z Melindą James - odpowiedział ostro.
- Czy widuje się pan z nią systematycznie?
- Spotykamy się. Już panu m ó w i ł e m , że ja i Melinda
znaliśmy się we wczesnej młodości. Po paru latach zetknę
liśmy się znowu w związku ze sprawą Nancy Hawlsey
i było n a m m i ł o odświeżyć przyjaźń.
Nie widział powodu, dla którego miałby się tłumaczyć
przed Dysonem, ale chciał zyskać na czasie i przygotować
się na ewentualne dalsze oskarżycielskie pytania Dysona.
- To dlatego zaczął pan unikać Leslie. Bałamucić ją,
a potem porzucić, to niezbyt dżentelmeńskie zachowanie.
Spodziewałem się czegoś więcej po panu. panie Taylor.
G r i f f zacisnął zęby.
- Nigdyniebałamuciłempanacórki,panieDyson. Les
lie jest urocza kobietą i jej towarzystwo sprawiało mi przy
jemność w czasie tych kilku okazjonalnych spotkań. Ale
żadne z nas nie traktowało tej znajomości poważnie.
- Po rzucił pan Leslie dla kobiety, która zeznawała prze-
ciwkojednemu z naszych najbardziej wpływowych klien
tów, korzystających od lat z naszych usług. Jak pan sadzi,
co sobie pomyśli Artur Dayton, gdy przeczyła, że pan
umawia się z kobietą, która przyczyniła się do przegrania
przez niego procesu i konieczności zapłacenia olbrzymie
go odszkodowania. I jak zareaguje Stanley Schulz, kiedy
przeczyła, żejest pan w intymnych stosunkach z kobietą,
która publicznie oznajmiła, że uważa go nieomal za mor
dercę, ponieważ nic zainstalował systemu przeciwpożaro
wego, nie wymaganego w tym czasie przez przepisy prawa
budowlanego.
Griff postanowiłpominąć zarzuty dotyczące znajomości
z Leslie i skoncentrować się na ważniejszych przyczynach
wzburzenia Dysona.
- Rozumiem pana zaniepokojenie, panie Dyson, ale
nasi klienci wiedzą, że niezależnie od tego, co robię w cza
sie wolnym od pracy reprezentuję ich w sądzie najlepiej,
jak potrafię. Myślę, że wyniki procesów świadczą same za
siebie. Umiem wykonywać swój zawód. Dlatego klienci
wybierają mnie na obrońcę.
Dyson coś mruknął. Griff wiedział, że szef nie mógł mieć
mu za złe tego wyważonego wywodu na temat wartości jego
pracy. Dyson nie uznawał fałszywej skromności Griff czuł
jednak, że starcie nie zostało jeszcze zakończone,
- Panie Taylor, kiedy zatrudniałem pana, nie r o b i ł e m
tego w ciemno. Byłem świadomy pana możliwości, ale
chciałem wiedzieć, jakiego rodzaju człowieka włączam do
mojej drużyny. Pragnąłem wiedzieć więcej niż to co pan
podał w raczej pobieżnym życiorysie. Wszystko zbadałem.
Znam pana młodzieńcze wybryki i niezbyt budującą histo
rię rodzinną. Ale zawsze uważałem się za znawcę charakte
rów i uznałem, ze odpowiednio pokierowany i postępujący
zgodnie z udzielanymi wskazówkami, ma pan nieograni
czone możliwości.
- Dziękuję, sir. - Griffz trudem wypowiedział te słowa.
- Teraz chciałbym panem nieco pokierować, Taylor.
Ma pan przed sobą diablo dobrą przyszłość. Wie pan do
brze, że pomogłem w zrobieniu kariery wielu odnoszącym
sukcesy politykom i to urno mogę zrobić dla pana. Stano
wisko posła, senatora, gubernatora, proszę wybierać, apo-
mogęje panu zdobyć. Jeżeli będziemy ostrożni, możemy
nawet wykorzystać pana przeszłość. Ludziom podoba się
człowiek zawdzięczający wszystko wyłącznie samemu so
bie. Ale - dodał ze znaczącym, groźnym spojrzeniem -
w celu przezwyciężenia przeszłości musi pan obecnie pro
wadzić przykładne życic. Być wzorem dla społeczeństwa
i spełniać wszelkie oczekiwania pokładane w człowieku,
który ma pełnić obowiązki publiczne. Zawsze uważałem,
że gotów jest pan zrobić wszystko, żeby iść naprzód.
W ciągu ostatnich dwóch lat nie miałem co do tego naj
mniejszych wątpliwości.
- Aż do obecnej chwili - podsunął Griff szorstko.
Dyson skinął głową.
- Aż do obecnej chwili. Ona nie jest odpowiednią oso
bą dla pana, panie Taylor. Panu potrzebna jest kobieta,
która zna swoje miejsce jako towarzyszka życia mężczy
zny predestynowanego do osiągnięcia władzy i sławy. K o
bieta, która będzie dla pana podporą w życiu prywatnym
i publicznym. W szczególności nic rozgłaszająca swoich
opinii, jeżeli różnią się one od pana poglądów. Niektórzy
politycy nawet rozwodzą się z żonami, które wykładają bez
ogródek swoje racje, lub są, powiedzmy, ekscentryczne.
Pan by tego nie zrobił. A ta kobieta - cóż, może panu tylko
zaszkodzić.
Griff zdołał powstrzymać się przed zaciśnięciem d ł o n i
w pieści. Nie pamiętał, kiedy b y ł tak rozgniewany, ale
zdecydował, że nie ujawni swych uczuć. Jeszcze nie teraz.
- A zatem uważa pan, że powinienem z nią zerwać?
Słysząc takie niezawoalowane sformułowanie, Dyson
skrzywił się,
- Uważam, że byłoby lepiej, gdyby poświęcał panjej
mniej czasu - skorygował. - Plotki ucichną, kiedy zacznie
się pan pokazywać z kimś innym.
- Na przykład z Leslie?
Dyson zmrużył oczy i zacisnął usta.
- Leslie wie, czego oczekuje się od żony wybitnego
mężczyzny. Tak została wychowana, jeżeli jednak ona pa
na nic interesuje, to przecież w naszym kręgu towarzyskim
są inne, równie odpowiednie młode damy.
- Czy mam rozumieć, że tym razem pana „wskazówki"
są formą rozkazu?
- Proszę je rozumieć j ak się panu podoba, panie Taylor.
- Czy nic będzie pan m i a ł nic przeciwko temu, jeżeli
poproszę o trochę czasu na rozważenie pana rad?
- Oczywiście- - Dyson uniósł czasopismo dwoma palca
mi i wrzucił je do kosza na śmieci.- Na razie temat uważam
za wyczerpany. Czy przyjdzie pan jutro na kolację?
Przyjęcie b y ł o organizowane z okazji dwudziestopię-
ciotecia spółki adwokackiej Dysona; mieli wziąć w n i m
udział wszyscy najbardziej wpływowi klienci kancelarii,
a ponadto znaczna czcić śmietanki towarzyskiej ST. Louis.
Griff wiedział od dawna, że musi tam iść, ale cały czas
odkładał decyzję wzięcia ze sobąMelindy. Teraz wstydził
się swego tchórzostwa.
- Tak, przyjdę.
- To dobrze. A przy okazji, Leslie wybiera się tam za
mną i moją toną. Może zatelefonuje pan do niej. Chyba
byłoby lepiej, gdyby przyszła tam z osobą bardziej odpo-
wiadającąjej wiekiem.
Griff odpowiedział wymijającym pomrukiem, gdyż nie
zamierzał zmieniać postanowienia, które właśnie powziął.
- Czy mogę już odejść', sir? Mam jeszcze wieczorem
dużo pracy.
Dyson popatrzył na niego podejrzliwie, leczniczego nie
mógł wyczytać z twarzy Griffa. Sapnął z rozdrażnieniem
i wskazał drzwi.
- Proszę. Ale niech pan pamięta, o czym tu rozmawia
liśmy,
- Nie zapomnę ani jednego słowa-Griff zapewnił swego
pracodawcę. Obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. B y ł
zbyt wściekły, aby pozostać dłużej sam na sam z Dysonem.
Szef kancelarii adwokackiej dowie się niebawem, w j a k i spo
sób Griff odpowie na próbę kierowania jego życiem. I na
określenie tej, którą kochał "tą kobietą". W tym momencie
m i a ł po prostu ochotę zrzucić Dysona z krzesła.
Melinda przemierzała pokój i zastanawiała się, co się
dzieje z Griffem. Byłajuż prawie dziesiąta, a on nie poka-
ł a ł się ani nie zatelefonował. Trzy razy dzwoniła do niego
do domu, ale nikogo nie b y ł o . Zawsze ją zawiadamiał,
jeżeli gdzieś wychodził. Przyzwyczaiła się do takiego u k ł a
du między n i m i . Czy zatrzymały go sprawy zawodowe, czy
coś innego? Na przykład - Leslie Dyson.
Czy widział artykuł? Jak na niego zareagował? Czy
zrozumiał, na jakie przykrości się naraża? Czy dlatego jej
teraz unika?
Właśnie gdy zaczęła się poważnie niepokoić, zadzwonił
telefon.
- Halo?
-Witaj.
- Griff. - Odetchnęła z ulgą i opadła na kanapę.
- Jak się miewa Twyla?
- Lepiej. Wpadłam do szpitalaw drodze do domu.
- To dobrze. Zapomniałem ci powiedzieć, jak bardzo
byłem z ciebie dumny wczoraj wieczorem. Jesteś po prostu
świetna. Chcę, żebyś wiedziała, że podziwiam twoje po
święcenie dla dobra pacjentów.
- Dziękuję - odparła zdumiona tym wyznaniem. Dla
czego on to mówi? Czy to ma być delikatny wstęp do
zerwania? O, Boże. jeżeli powie, że między n i m i wszystko
skończone, na nic się zdadząjej zawodowe umiejętności -
opanowanie i obiektywizm. Pewnie wybuchnie płaczem.
Jak on może takjądręczyć...
Griff m ó w i ł dalej, najwidoczniej nieświadomy uczuć,
jakie owładnęły Melindą.
- Zeszłej nocy byłaś wykończona. Dobrze spałaś?
M i a ł a ochotę wrzasnąć, ale udało się jej odpowiedzieć
wpodobnym tonie.
- Tak, dziękuję.
- Właściwie to dzwonię zapytać, czy przyjmiesz zapro
szenie na jutrzejszy wieczór.
- Na jutrzejszy wieczór? - spytała zdziwiona.
- Tak, chodzi o kolację z okazji dwudziesiopięciolecia
naszej firmy. Chciałbym, żebyś poszła ze mną. Przepra
szam, że mówię ci o tym w ostatniej chwili, ale nic byłem
pewny, czy cię to zainteresuje. Obawiam się, że będzie
dosyć nudno.
Musiała odchrząknąć, zanim udało się jej odpowiedzieć.
Jej glos b y ł ciągłe trochę ochrypły.
- Griff, czy jesteś pewien, że chcesz tego?
Jego odpowiedź była natychmiastowa i zdecydowana.
- Jestem pewien.
Zamarła. Co to oznacza? Ze nie ma dla niego znaczenia,
co ludzie o nich powiedzą? Że onajest dla niego najważ
niejsza?
Trzymając rękę na mocno bijącym sercu, zapytała c i
chym głosem:
- Griff, czy przypadkiem widziałeś dzisiaj Weekly
Journal?
- Widziałem.
- I?
- Pomówimy o tym j u t r o , dobrze? Robi się późno.
A więc co z przyjęciem? Pójdziesz ze mną?
- Jeżeli jesteś pewny, że tego chcesz.
- Jestem pewny. Przepraszam cię bardzo, ale czy mogli
byśmy spotkać się na miejscu? Będę zajęty do ostatniej
chwili.
- W porządku. Gdzie i kiedy?
Podałjej szczegóły.
- A zatem do zobaczenia?
-Tak.
- Dobrze. Spij smacznie, Melindo.
Melinda stała przez dłuższy czas w garderobie i ze
zmarszczonymi brwiami wpatrywała się w kolorowe ubra
nia. Jaką suknię powinna założyć? Tę srebrną? N i e , zbyt
wiele odkrywa. Wiśniową? To nieodpowiedni kolor. N i e
bieską? Za bardzo wyzywająca. Melinda była zdecydowa
na udowodnić Griff owi, że potrafi dostosować się do sytu
acji i nie wprawi go w zakłopotanie. Jeżeli dlajego dobra
będzie musiała poświęcić swą indywidualność, zrobi to.
Starała się powstrzymać niemiłe wrażenie, że rezygnu
jąc ze swego własnego stylu nie będzie się czuła lepiej niż
Griff w garniturach wciągu ubiegłych lat. Wybrała ostate
cznie tradycyjną i wciśniętą w kąt szafy czarną sukienkę.
której nigdy nie lubiła. Założy do niej proste, złote, małe
kolczyki i cienki łańcuszek, choć marzył się jej efektowny
komplet ze sztucznych rubinów i szmaragdów dla ożywie
nia poważnego stroju.
Przypomniała sobie sen z ubiegłej nocy. Była aktorką
występującą w komedii sytuacyjnej z lat pięćdziesiątych.
W bawełnianej sukience i fartuszku z plisowaną koronką,
ze sznurem pereł na szyi pakowała kanapki dla Griffa.
Wręczyła mu je, kiedy wychodził do pracy, a on posłał jej
od progu całusa. Włączyła odkurzacz i przez resztę dnia
czyściła podłogę z tępym i błogim uśmiechem, szczerze
uszczęśliwiona, że może poświęcić swoją osobowość
w imię sukcesów Griffa. To byłjeden z najbardziej kosz
marnych snów. Obudziła się oblana zimnym potem.
Jęknęła i nakryła głowę poduszką, starając przekonać
siebie, że była naprawdę bardzo szczęśliwa.
Z powodu popołudniowej rozmowy z pacjentem, która
w ten piątek przeciągnęła się do późna, Melinda nie zdąży
ła przebrać się w domu przed spotkaniem z Griffem. Zrobi
ła to w poczekalni biura, gdzie spędziła też p ó ł godziny na
czesaniu i malowaniu.
Suknia, sięgająca połowy łydek, miała długie rękawy
z szerokimi mankietami i obcisły stanik z umiarkowanym
dekoltem. Szczupłą talię podkreślał szeroki pasek.
Chociaż zwykle Melinda w o ł a ł a na wieczór odważniej-
szy makijaż, podkreślający jej niezwykłe, szmaragdowe
oczy, tym razem wybrała przyciszone kolory i nałożyła je
bardzo dyskretnie.
Uznała, że wygląda zupełnie dobrze. Nawet pociągają
co. Tylko nie była sobą. Wciągnęła głęboki oddech i ukrad
kiem wymknęła się z poczekalni, mając nadzieję, że unik
nie spotkania ze swymi kolegami. Niestety. Omal nie
wpadła na nich, kiedy dotarta już do frontowych drzwi
kliniki.
- M e l dzisiaj chyba już trochę za późno na pogrzeb?
- Nie zaczynaj, Murphy.
- Uważam, te wyglądasz bardzo ładnie.
- Dziękuję, Fred.
- Niełatwo wyglądać ładnie w żałobie. Na czyj pogrzeb
idziesz, Melindo?
- Do diabla, Fred, i ty przeciwko mnie?
Murphy ubrany w sweter w turkusowe i żółte wzory
przyjrzał się Melindzie badawczo.
- Coś z tym trzeba zrobić.
- Co?-spytałaniepewnie.
- Ten strój nie nadaje się dla ciebie, dziecino. Nie jesteś
w nim sobą. Idź do domu i przebierz się w tę srebrną suk
nię, którą miałaś na licytacji. Albo w tę różową, w której
byłaś w zeszłym miesiącu na przyjęciu u Handlemanów.
- A czy nie byłaby dobra ta biała, wycięta tu i ówdzie?
Ta z czerwonym paskiem, który wygląda, jakby był jedyną
rzeczą, jaką masz na sobie? Bardzo ją lubię - proponował
Fred łypiąc złośliwie okiem.
- To nie jest przyjęcie u Handlemanów. Ta suknia jest
bardzo odpowiednia.
- A więc to jednak pogrzeb.
Chciało się jej tupać ze złości.
- To nie żaden pogrzeb. Idę na kolację do firmy Griffa.
Obchodzą dwudziestopięciolecie.
Wyraz troski na twarzy jej kolegów mógłby być nawet
zabawny, gdyby niejej własne obawy.
- Nie możesz tak wystąpić, Melindo - powiedział
Murphy poważnie. - To nic nie da.
- Robisz to samo co Griff, dostosowujesz się do oczeki
wań innych-dodał Fred. - Kieska czeka już na progu.
Podniosła ręce w geście poddania.
- Wiem. Uwierzcie m i , wiem. I nie zamierzam się tak
ubierać, naprawdę - zapewniała patrzących na nią bez
przekonania mężczyzn. - Ale idę po raz pierwszy na takie
przyjęcie i chcę... no, cóż... chcę zrobić dobre wrażenie.
Dla Griffa.
- I masz zamiar spotkać tam Stanleya Schulza? - spytał
Fred. - Masz zamiar uścisnąć mu rękę i powiedzieć, że
m i ł o jest ci go poznać? Powiedzieć mu. że dziennikarz się
p o m y l i ł i że zupełnie nie winiszgo za śmierć ludzi w p ł o -
mieniach?
Podniosła dłonie do skroni, czuła, jak nadchodzi tępy
ból głowy.
- Nie wiem. Po prostu nie wiem.
Murphy objął ją ramieniem i pocałował w policzek.
- Nie martw się. Wszystko się jakoś ułoży. We właści
wym czasie będziesz wiedziała, jak postąpić.
- I postąpisz słusznie, dziecino - zawtórował Fred. -
Tylko pamiętaj, nigdy nie wolno ci udawać, żejesteś kimś
innym niż sobą. Melindą James. Diablo wspaniałą osobą.
- Ach, ty pochlebco!
Murphy poklepałją przyjacielsko po ramieniu.
- Idż i podbij ich.
To dziwne, ale kiedy wychodziła z k l i n i k i , uśmiechała
się. Cieszyła się na myśl o spotkaniu z Griffem, Wróciła jej
pewność siebie.
Melinda spodziewała się, że Griff będzie na nią czekał
przy wejściu na salę balową klubu, gdzie odbywało się
przyjęcie. Nie było go. Podała swe nazwisko portierowi,
który sprawdził listę zaproszonych i powiedział:
- Bardzo proszę, panno James,
Obserwując t ł u m wieczorowo ubranych gości, Melinda
miała nadzieję, że dostrzeże Griffa. B y ł bardzo wysoki
i odnalezienie go nie powinno nastręczać trudności, Ale
nigdzie nie było go widać. Gdzież on siępodziewał?
Zdeprymowana przyjęła od kelnera kieliszek szampana
i stanęła pod ścianą, szukając Griffa wzrokiem. Poczuła
gniew. Czy nie zdawał sobie sprawy, wjak nieprzyjemnej
sytuacji ją postawił? Gdzie on jest?
- Melindo? Wydawało mi się, że to ty. Jak się masz?
Melinda odwróciła się i zobaczyła Leslie Dyson. Leslie
ubrana była tym razem lepiej - w długą, błyszczącą, je
dwabną suknię koloru brzoskwini.
- Cześć. Leslie.
- Czyjesteś z Griffem? Jeszcze go nie widziałam.
- Anija - przyznała Melinda ponuro. - M i a ł a m się tu
z n i m spotkać, ale nie mogę go znaleźć. Może to m i a ł być
żart. - Usiłowała się roześmiać.
Leslie uśmiechnęła się.
- Och, Gritf nie zrobiłby czegoś podobnego. Jest na to
zbyt odpowiedzialny.
Melinda zaczęła analizować to określenie. W ustach
Leslie słowo "odpowiedzialny" zabrzmiało prawie jak
„nudny". Dla Melindy te dwa słowa jakoś się kojarzyły, ale
czy również dla Leslie? A poza tym, czy ktokolwiek mógł
by uważać Griffa za nudnego?
Chyba że w stosunku do Leslie zachowywał się zupełnie
inaczej niż przy niej. Może Melinda była jedyną uprzywile
jowaną osobą, która znała prawdziwego Griffa.
- Widziałam wasze zdjęcie w Weekly Journal. - Leslie
podeszła bliżej i zniżyła głos prawie do szeptu.
Czy już wszyscy widzieli to ponure pisemko-pomyśla-
ła Melinda w rozdrażnieniu i mruknęła:
- Tak?
- Tak. Tworzycie taką milą parę. Nawet na zdjęciu
widać, że on szaleje za tobą. Już wtedy na licytacji podej
rzewałam go o to. kiedy zobaczyłam was razem.
Leslie.ja...
- Och, nie miej wobec mnie wyrzutów sumienia - za
pewniła ją szybko Leslie. kładąc d ł o ń na ramieniu Melindy.
- Mówiąc szczerze, dość lubię Griffa. alejestem zachwy
cona, że znalazł sobie kogoś innego. Może teraz tata prze
stanie nas swatać.
- Naprawdę tak uważasz? - Melinda była szczerze ura
dowana, że Leslie nie ma do niej pretensji o Griffa. Chociaż
była przekonana, że małżeństwo Leslie z Griflem byłoby
katastrofą, nie chciałaby sprawiać jej bólu.
- Tak. naprawdę. Ja... - Leslie rozejrzała się, jeszcze
bardziej ściszyła głos i Melinda musiała wytężać słuch,
żeby coś dosłyszeć w otaczającym je gwarze - spotykam
się z kimś. Tata o tym nie wie. On... on by tego nie po
chwalał Aleja myślę, że to poważna sprawa. Przynajmniej
dla mnie.
- Dlaczego tata by tego nie pochwalał?
- Ross, to znaczy mężczyzna, z którym się spotykam,
nie pochodzi z tych towarzyskich kręgów, w których się
obracamy. On jest... no... mechanikiem samochodowym.
Poznałam go, kiedy oddałam do naprawy samochód parę
miesięcy temu. Od tego czasu widujemy się. Jest cudowny.
Martwi się. żejestem bogata i że moja rodzina nie będzie
go chciała zaakceptować. Myślę, że jemu naprawdę na
mnie zależy.
Na widok błyszczących oczu Leslie. które kiedyś wyda-
wałyjej się bez wyrazu, Melinda starała się nie okazać
uczucia zatroskania.
- Bardzo się cieszę, Leslie. - Widocznie niezbyt dobrze
potrafiła ukryć swe obawy, gdyż Leslie spojrzała porozu
miewawczo, lecz zaraz uśmiechnęła się z zakłopotaniem,
- Wiesz, nie potrafię kryć się z tą znajomością. I nawet
nie zamierzam. Dopóki tata się w to nie wmiesza, wszystko
jest w porządku.
- Leslie, jeśli kiedyś będziesz chciała na ten lemat po
rozmawiać, zadzwoń do mnie, dobrze? Mówią, że potrafię
słuchać. - Melinda uśmiechnęła się. - Nie zamierzam tra
ktować cię jak pacjentki. Będę słuchałajako przyjaciółka.
Bezpłatnie.
Leslie odwzajemniła uśmiech.
- Lubię cię, Melindo. I cieszę się, że Griffcię odnalazł.
O. Doyle Myers stoi koło taty i patrzy na nas. Założę się. że
ten mały szczurek objaśnia teraz, kim jesteś. Bardzo mi
przykro, ale chyba muszę iść.
- Rozumiem. - Melinda westchnęła patrząc na zbliża
jącego się Dysona. - Do zobaczenia, Leslie. I jeżeli zoba
czysz Griffa, powiedz mu, żeby tu przyszedł. Natychmiast.
- Powodzenia!
- Dzięki. Myślę, że mi będzie potrzebne.
ROZDZIAŁ
12
Melinda była już sama, kiedy Dyson do niej podszedł.
- Czy panna James?
- Tak, jestem Melinda James, Pan Dyson, prawda? M i
ło mi pana poznać. - Chcąc go rozbroić, wyciągnęła rękę
przyjaznym gestem.
Uściskjego d ł o n i byt zbyt krótki.
- To pani zna moją córkę, panno James? Wyglądałyście
na zaprzyjaźnione.
- Spotykałyśmy się kilkakrotnie. Lubięją.
- M m m . . . - pomruk Dysona brzmiał zdecydowanie
powątpiewająco.
Melinda rozumiała, że oskarżałją, iż stała się przyczyną
ochłodzenia stosunków miedzy Griffem a Leslie i że zasta
nawiał się, jak mogła tak postąpić wobec osoby, którą
lubiła.
Unosząc głowę postanowiła, że nie da się wyprowadzić
z równowagi ani sprowokować do wypowiedzi, która by
zaszkodziła Griffowi.
Czuła, jakrośnie między n i m i napięcie.
- Jest tu pani z Taylorem?
Skinęłagłową.
- Umówiłamsięznimtutaj. Cośgo musiało zatrzymać.
Dyson wyprostował się i zniżył swe krzaczaste brwi -
taki wyraz rwarzy przybierał z pewnością dla zastraszenia
rozmówcy.
- Nie mam zamiaru owijać sprawy w bawełnę, panno
James. Griffin Taylor ma przed sobą wspaniałą przyszłość.
Nie życzyłbym sobie, żeby coś - lub ktoś - zagroził jego
karierze.
Podobniejakja, panie Dyson- zapewniłago chłodno.
- Wobec tego zrozumie mnie pani, jeżeli powiem, że
powinna się pani przesiać z nim spotykać. W szczególności
po pani uwagach wygłoszonych w rozmowie z dziennika
rzem na temat klientów Griffa. Z pewnością zdaje sobie
pani sprawę z tego, że takie zachowanie może mu tylko
zaszkodzić jako adwokatowi.
- Proszę pana, ja...
Zanim zdążyła skończyć zdanie, odezwał się dźwięczny,
prawie rozbawiony głos:
- Hej, Melindo! Czyżbyś myślała, że zapomniałem
o naszym spotkaniu?
Rozejrzała się i rzuciła jednym tchem:
- D z i k i !
Osoby stojące wokół były tak samo zaskoczone prze
zwiskiem, które wyrwałojej się na widok Griffa, jak ijego
wyglądem.
Gdyby tak prezentował się wtedy, na sali sadowej, po
znałaby go natychmiast Krótkie, zwykłe gładko zaczesane
włosy były nastroszone. Bez okularów jego czekolado-
wobrązowe oczy. ocienione gęstymi rzęsami byty tak wy
zywające jak kiedyś. Czarna, znoszona, skórzana kurtka,
włożona na koszulę khaki, wąski krawat i czarne, trochę
workowate spodnie, podkreślały jego silę i męskość. Buty
Griffa pamiętały lepsze czasy. Srebrny krzyżyk kołysał się
przy lewym uchu.
Melinda dobrze znała zarówno ten kolczyk, jak i kurtkę.
Oszołomiona pomyślała, że drewniana deseczka nie była
jedyną rzeczą, jaką zachował z czasów młodości. Gdzie
przechowywał to ubranie? W pudle schowanym w kącie
garderoby, które ukrył nawet przed samym sobą?
Spojrzeli na siebie i Griff mrugnął do niej porozumie
wawczo, W odpowiedzi roześmiała się radośnie, z ulgą
przyprawiającąją prawie o zawrót głowy. Wszystko będzie
dobrze.
- Panie Taylor - Dyson warknął wściekle. - Co to ma
znaczyć? W naszej firmie przestrzega się pewnych zasad
dotyczących wieczorowego stroju pracowników.
- Tak, sir. Ijakpan widzi, w ł o ż y ł e m marynarkę i kra
wat.
- Czy panu już nie zależy na współpracy z kancelaria
adwokacką Dyson i Spółka? - W głosie Dysona słychać
było niewątpliwą groźbę.
- Nie, panie Dyson, nie zależy mi - odpowiedział Griff
nieoczekiwanie, krzyżując ramiona na piersi w pozie wyra
żającej najwyższą pewność siebie. - N i e , jeżeli ma się to
wiązać zżyciem w kłamstwie. Nie,jeżeli to ma oznaczać,
że pan będzie mi dyktował, co mam myśleć i robić. N i e ,
jeżeli m i a ł b y m znosić ataki ze strony mego pracodawcy
i współpracowników na kobietę, którą kocham.
Melinda ugryzła się w język, żeby nie wydać okrzyku
radosnego zdumienia. On ją kochał Griff ją kochał
- Pan groził mi ujawnieniem mojej przeszłości - ciąg
nął Griff. - Powiedział pan, że mogę obrócić ją na swoją
korzyść lub użyć przeciwko sobie. Cóż, to jest moja prze
szłość, czy to się panu podoba, czynie. To warunki, w ja
kich byłem wychowany, uczyniły mnie tym, kimjestem
i one na zawsze pozostawią siady w mojej osobowości.
A Melinda dodała mi odwagi i teraz potrafię przyznać się
do tego przed sobą samym i przed panem. Melinda była
częścią mojej przeszłości i z pewnością będzie częściąmo-
jej przyszłości.
Ponownie spojrzał na Melindę i jego uśmiech p o z w o l i ł
jej domyślić się tego, co nie zostało powiedziane głośno.
To, co usłyszy, kiedy juz zostanę sami Nie mogła się
wprost doczekać tej chwili.
- Czy ten pana występ mam traktować jako rezygnację
z pracy, panie Taylor? - zapytał Dyson.
- Jak pan uważa, panie Dyson. - Griff odwrócił się
i przeniósł wzrok na salę, kłaniając się kilku klientom.
Potem spojrzał na Dysona, który zaniemówił ze złości.
- Jakjuż panu m ó w i ł e m , sir, umiem dobrze wykony
wać mój zawód. Cholernie dobrze. Lubię mojąpracę i nie
zamierzam z niej rezygnować. Mogę nadal współpracować
z panem, jeżeli pan przyjmie do wiadomości, że nie po
zwolę panu ingerować w moje prywatne życie. Albo przy
stąpię do jednej z innych spółek adwokackich, które w cią
gu ostatnich lat o mnie zabiegały. Wybór należy do pana.
- Jeżeli pan odejdzie, to ja rezygnuję z usług tej firmy -
pośpieszył z deklaracją nie znany Melindzie mężczyzna,
ktorywystąpiłztłumu. - Dolicha, Taylor, zadwatygodnie
zaczyna się mój proces i chcę żeby to pan mnie b r o n i ł .
Widząc, że klienci są zainteresowani spektaklem roz
grywającym się na ich oczach, Dyson uniósł pojednawczo
dłonie.
- Proszę się uspokoić. Między mną a panem Taylorem
powstało pewne nieporozumienie, lecz c i , co mnie znają,
wiedzą, że to się nieraz zdarza. - Przez t ł u m przebiegi
niepewny chichot. - Panie Taylor, może zakończymy roz-
mowęwmoimbiurzewponiedziałek - zaproponował D y
son, usiłując wykrzesać uśmiech, oczywiście na użytek
zgromadzonych gości.
- Świetnie, sir.
Kiedy starszy pan zamierzał odejść, Melinda zwróciła
się do niego pośpiesznie.
- Proszę pana...
Odwrócił się ostrożnie.
- Chciałam przeprosić pana za wszelkie ewentualne
kłopoty, które mogły wyniknąć z powodu moich uwag,
jakie ostatnio mimowolnie rzuciłam w rozmowie z dzien
nikarzem. Zapewniam pana. że to się więcej nie powtórzy,
bez względu na moje osobiste opinie o prowadzonych
przez pana sprawach. I nigdy nie uczynię niczego, co mo
głoby sprawić kłopot Griffowi lub jego klientom. Podobnie
- o czym jestem przekonana - i on nie wyrazi się niewła
ściwie o żadnym z pacjentów mojej k l i n i k i .
Wypowiedziała te słowa tak, aby zostały dosłyszane
przez otaczające ich osoby, a zwłaszcza klientów, którzy
zjej powodu mogliby zacząć odnosić się niechętnie do
Griffa.
Dyson zawahał się. podziękował burkliwie i odszedł.
Melinda uchwyciła spojrzenie Leslie i jej dyskretny gest
palców, uniesionych w znaku tryumfu. Widać b y ł o , ze za
kończony zwycięstwem bunt, podniesiony przeciw despo
tycznemu ojcu dodał Leslie odwagi.
Melinda poczuła obejmujące ją ramię i ciepłą, męską
dłoń.
- Skąd taka suknia? - zamruczał Griff.
Uśmiechnęła się. Oczy miała trochę zamglone.
- Jest bardzo ładna, ale nie jesteś w niej sobą.
- Wiem - odparła z uśmiechem. - Chyba oddam ją
Meaghan.
- Kupię ci w zamian inną, może czerwoną? - obiecaj
z uśmiechem.
Splotła palce zjego palcami.
- Pomówimy o tym później.
- Nie.
- Ależ Griff, uważam, że jest bardzo seksowny.
- Wybacz, ale kolczyk muszę zdjąć. Czy zdajesz sobie
sprawę, ile czasu mi zajęło włożenie go do ucha po dwuna
stu latach? - spytał z wyrzutem.
- Dziwne, że dziurka nie zarosła.
- Niestety.
Przytulona do jego piersi bawiła się srebrnym krzyżykiem.
- Czy nie założysz go nawet dla mnie, czasami?
Przesunął powoli d ł o ń m i po jej gołych ramionach.
- Nie, Melindo. To już historia. Wieczorem założyłem
go specjalnie.
- I osiągnąłeś cel.
- A poza tym o mało nie urwałaś mi ucha, kiedy parę
minut temu kolczyk zaplątał się w twoje włosy.
- Och, przepraszam. Myślę, że byłam za bardzo... roz
targniona i nie zauważyłam. Ja zwykle zdejmuję kolczyki
przed przystąpieniem do wytężonego wysiłku fizycznego.
- Teraz mi to mówisz. Przedtem prosiłaś, żebym go nie
zdejmował podczas...
- Tak, bo uważam, że kolczykjest seksowny-przerwa-
ła mu ze śmiechem. Pochyliła się, pocałowała go i pogła
dziła rozwichrzone włosy.
- A skórzana kurtka? - spytała z wargami przy jego
ustach.
- Mogę zadymać - ustąpił. - Na specjalne okazje. Do
pracy nadał będę nosił garnitur.
- To jeszcze przeżyję - mówiąc to znowu go pocałowa
ł a . - Byłam tak dumna z ciebie wczoraj wieczorem.
Nie pierwszy raz po wyjściu z przyjęcia wracała do
incydentu z Dysonem.
- Wiesz, dopiero wtedy, kiedy Dyson wręcz narzucił mi
swoje warunki, uświadomiłem sobie, jak bardzo ulegałem
mu przez te dwa lata. Bałem się być sobą. Myślałem i dzia
ł a ł e m prawie pod jego dyktando. Zakładałem, że nie odnio
sę sukcesu, jeżeli będę kierował się własnymi zasadami.
Uważałem, ze musze wzorować się na innych, którym się
udało.
- Terazjuż tak nie myślisz. Klienci gotowi są zgłaszać
się do ciebie bez względu na to, gdzie będziesz pracował
i czy będziesz nosił kolczyk.
- Taak. W każdym razie niektórzy. I co ty na to?
- Apropos, k i m b y ł ten mężczyzna, który tak panicznie
zląkł się, że odejdziesz od Dysona? Ten, który ma proces za
dwa tygodnie?
Griff skrzy w i ł się i odpowiedział z wahaniem.
- Niejestem pewien, czy mogę ci powiedzieć.
W t u l i ł a twarz w jego ramię.
- To jednaztych spraw, która nie będzie mi się podobała?
- Obawiam się. Ale ten człowiek zasługuje...
- Na uczciwy proces. Wiem - zakończyła za niego
i uniosła z uśmiechem głowę.
Zawinął na palcu pasmo jej włosów i powiedział poważ
nym tonem:
- Zmieniłem się, Meilndo. Nie udawałem. Naprawdę
wykonywanie zawodu adwokata daje mi zadowolenie, a z
upływem lat stałem się raczej konserwatysta.
- Wiem. I kocham cię takim, j a k i m jesteś. Nigdy nie
chciałam cię zmieniać, chodziło mi jedynie o to, abyś na
uczył się akceptować samego siebie. Wiesz, ja też się zmie
n i ł a m , odkąd jesteśmy razem.
- Naprawdę?
- Uświadomiłam sobie, że muszę brać pod uwagę punkt
widzenia innych ludzi, wsadzie i nie tylko tam. To dlatego
poszłam na rozprawę Stanleya Schulza, Chciałam się
sprawdzić obserwując ciebie, jak bronisz człowieka, które
go postępowania nie pochwalam. Może jestem bardziej
podobna do Malta, niż chciałabym się przyznać.
Griff udał przerażenie, a potem zachichotał.
- Myślę, że mogę to przeżyć. Czy wyjdziesz za mnie?
Zesztywniała. Odsunęła się, żeby móc spojrzeć na jego
twarz.
Uśmiechał się pogodnie.
- Czy... wyjdę za maż za ciebie?
- Już ci mówiłem. Jestem konserwatystą. Życie na kocią
łapę jest zbyt liberalną koncepcją dla takiego faceta jak ja.
- Nie bądź złośliwy. Czy jesteś zupełnie pewny, że
chcesz się ze mną ożenić? Czynie powinieneś jeszcze tego
przemyśleć? Może uznasz, żejestemjednak zbyt narwana?
Może...
Griffpołożył dłoń najej ustach.
- Zadałemcipytanie-przypomniałjej modulowanym,
aktorskim głosem, jakim przemawiał w sądzie. - Tak czy
nie panno James?
Uniósł d ł o ń , usłyszał wyszeptane słowo „tak" i zamknął
jej usta pocałunkiem.
- Czy jesteś tego pewny? - spytała, gdy pozwolił jej
odetchnąć.
- Jestem całkowicie pewny-odrzekł.
Dużo, dużo później, kiedy Melinda leżała zaspokojona
i wyczerpana w ramionach Griffa, przyszło jej na myśl, że
w ł ó ż k u był o wiele bardziej D z i k i m niż zrównoważonym
adwokatem, zajakiego się uważał.
Usnęła uśmiechając się z zadowoleniem na myśl o po
czynionej właśnie obserwacji.
Pozostała im do pokonaniajeszcze jedna przeszkoda.
Melinda siedząc w samochodzie obok Griffa widziała,
jak w miarę zbliżania się do Springfield ogarnia go coraz
większy niepokój.
- Będzie bardzo przyjemnie - zapewniła. P o ł o ż y ł a d ł o ń
ozdobioną nowym pierścionkiem z brylantem na jego na
prężonym ramieniu.
Spojrzał na nią spod oka.
- Ciągle mnie o tym przekonujesz.
Zachichotała na widokjego sceptycznego spojrzenia.
- Naprawdę, Przecież lubiłeś moja rodzinę. Wszy
stkich, no, zwyjątkiem Matta.
- M a t t jest w porządku.
- No widzisz. Nawet jego teraz akceptujesz,
- M m m .
- I nie musisz się martwić. Oni leż cię polubią.
- N i e muszę?
- Oczywiście, że nie. Merry zawsze cię lubiła. Uważa
ł a , że masz uroczy uśmiech. I miała rację.
Odpowiedział tym swoim uśmiechem, pod wpływem
którego nieodmiennie topniało jej serce.
- A co z resztą?
- Marsha nigdy nie miała nic przeciwko tobie. Znasz ją,
ona wszystkich lubi.
- AMeaghan?
- Meaghan śmiertelnie się ciebie bała. Ale nie martw
się. Ona zawsze była nerwowa.
Pokręcił głową.
- Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak dwie dziewczyny
o identycznym wyglądzie mogą mieć tak różne osobowo
ści. Ty się nie bałaś niczego. I nadal się nie boisz.
Zacisnęła palce na jego ramieniu.
- To nieprawda. Byłam przerażona, że nie potrafimy
przezwyciężyć różnic naszych charakterów. I że w końcu
poślubisz Leslie Dyson,
- Wobec tego byłaś głupia - odparł spokojnie.
- Zawsze znajdziesz właściwe, m i ł e słowo, prawda,
kochanie?
Uśmiechnął się. Melinda wyczuła, żejego napięcie po
woli mija.
- Griff. kocham cię.
Odprężył się jeszcze bardziej.
- Ja też cię kocham.
- No jak, już mniej się obawiasz Święta Dziękczynienia
z klanem Jamesów?
- A czego m i a ł b y m się bać? M a m być poddany ocenie
twoich dwóch starszych sióstr i i c h mężów, twego brata
i jego żony. twojej bliźniaczki, jej męża, nie wspominając
o nie wiadomo jakiej liczbie siostrzenic i siostrzeńców.
- Jest ich siedmioro.
- Dziękuję. Wszyscy będą decydować o t y m , czyje-
stem odpowiednim kandydatem na męża ostatniej panny
James. Nawet nie będę mógł spać z tobąw czasie tych d n i ,
bo Meaghan uzna, że nie zaślubiona para dzieląca sypialnię
jest z ł y m przykładem dla dzieci. Tak, rzeczywiście, nie
mogę się tego wszystkiego doczekać.
Śmiejąc się z jego gderliwego tonu Melinda pochyliła
się i pocałowałago w policzek.
- Wszystko będzie dobrze. Jesteś przecież znakomitym
adwokatem, pamiętaj o t y m . Pomyśl, że oni sąławąprzy-
sięgłych i użyj swego zniewalającego uroku, a będą ci j e d l i
z r ę k i Ty to potrafisz.
- Atyjesteś świetnym psychologiem. Nie myśl, że nie
jestem świadomy tego, co teraz robisz.
- Acoja według ciebie teraz robię?
- Usiłujesz zająć moją uwagę i nie pozwalasz mi roz
myślać o powrocie do Springfield.
- Pomogło?
Jego oczy spoczęły na stojącej przy szosie tablicy z na
pisem „Witamy w Springfield".
- Tak. Chwilowo.
Przez następne parę minutjechali w milczeniu. Nagle
G r i i f niespodziewanie skręcił w boczną drogę.
- Griff, nie musisz tego robić.
- Muszę-odparłpatrząc przed siebie.
Może ma rację, stwierdziła w duchu, poprawiając się na
siedzeniu. Chyba tak powinien postąpić.
Znajdowali się w starej dzielnicy miasta. Domy tu były
niewysokie i żle utrzymane. Wyblakła farba, połamane ża
luzje, spruchniałe drewno - oznaki nędzy bezlitośnie obna
żone w świetlejasnego, popołudniowego słońca. Tu i ów
dzie dostrzec można było śladyjakichś powierzchownych
napraw - świeżej warstwy farby na spaczonych, drewnia
nych powierzchniach ścian. W niektórych oknach za popę
kanymi szybami wisiały firanki. Gdzieniegdzie na trawni
kach posadzono ozdobne krzewy.
Griff zatrzyma! samochód przy krawężniku i spojrzał
w kierunkujednego z domów... Jego twarz nic wyrażała
żadnych uczuć. D o m b y ł kiedyś pomalowany na biało
i miałjaskrawoniebieskie żaluzje. Kolory dawno już wy
blakły. Trawnik wyglądał schludniej niż przed dwunastu
laty, chociaż rzadka trawa była p o ż ó ł k ł a , a samotne drzewo
rosnące przed domem prawie zupełnie pozbawione liści.
Pod drzewem leżał trzykołowy, zniszczony rower. M a ł y ,
pewnie czteroletni chłopiec bawił się tanimi, plastykowymi
samochodami
Na drodze dojazdowej stałą półciężarówka z powygina
nym zderzakiem. Melindapatrzyła na G r i l l a i zastanawiała
się. czy porównuje len samochód do swego czarnego mu
stanga.
Nagle drzwi domu otworzyły się i wyszedł z niego męż
czyzna w wypłowiałej, niebieskiej koszuli i dość brud
nych, roboczych spodniach. Stanął na ganku. Daszek zni
szczonej czapki ocieniał mu twarz. G r i f f przyglądał się.
mężczyźnie w napięciu. Melinda nie miała wątpliwości, że
ten człowiekprzypominał mu ojca, któryprawdopodobnie
tak samo ubrany chodził do źle płatnej, fizycznej pracy.
Dopóki nie stracił jej z powodu pijaństwa. Położyła rękę na
zbielałych kostkach palców zaciśniętej d ł o n i Griffa. N i e -
stety nie mogła mu pomóc. On sam musiał wypędzić swoje
demony.
Mężczyzna spojrzał w stronę ulicy i zmarszczył brwi na
widok luksusowego samochodu. Odwrócił się do chłopca
i skinął na niego. Chłopiec posłusznie odłożył zabawki
i pobiegł w jego kierunku na grubych nóżkach. Kiedy do
t a r ł do ganku, podskoczył ze śmiechem i wylądował w ra
mionach ojca. Uśmiechnięty mężczyzna wprawnym ru
chem usadowił chłopca na biodrze i zwichrzył mu jasne
włosy. Potem, rzucając jeszcze jedno podejrzliwe spojrze
nie na samochód Griffa, odwrócił się, wszedł do domu
i zamknął za sobą drzwi.
- Czy wiesz, co bym dał zajeden taki uśmiech mojego
ojca? - wyszeptał Griff.
- T a k - o d p a r t a . - W i e m .
Westchnął i odwrócił się do Meilndy. Pozostawił za sobą
dom i związane z n i m wspomnienia.
- Myślę, że i ty dałabyś wiele, żeby twoi rodzice żyli
kilka lat dłużej.
- Wszystko bym dala - odparła ze ściśniętym gardłem.
- Ale nie mogłam zapobiec biegowi wypadków.
- I ja nic nie mogłem zrobić dla szczęścia mojej rodziny.
- Tak. - Objętago. - Griff. tak mi przykro. Przykro m i .
że byłeś taki nieszczęśliwy i że wspomnienia nadal cię
ranią.
- Nie wszystkie wspomnienia mnie ranią. - Ujął jej
d ł o ń i pocałował. - Byłaś wtedy jedynym promykiem
w moim ponurym życiu. A ja ci nawet nigdy nie podzięko
wałem za twoją przyjaźń..
- To niebyło potrzebne.
- Ależ było. - Po c h y l i ł się i pocałował jej drżące wargi.
- Dziękuję ci Melindo za to. że byłaś moim przyjacielem.
I że nadal nimjesteś.
Powstrzymując łzy, zdołała się uśmiechnąć.
- Lepiej już jedźmy, bo ten mężczyzna naśle na nas poli
cję. Pewnie podejrzewa, że chcemy mu porwać dziecko.
Z nieco nienaturalnym uśmiechem Griffuruchomił silnik.
- Tylko tego by brakowało, żeby gliny ze Springfield
jeszcze raz wpakowały mnie do pudła.
W piętnaście minut później stali przed dużym, pięknym
domem w eleganckiej dzielnicy po drugiej stronie miasta.
Z wewnątrz dobiegały przytłumione odgłosy rozmów,
śmiechu, okrzyków bawiących się dzieci i płaczu niemow
lęcia, tak charakterystyczne dla domu zamieszkanego
przez dużą rodzinę.
- Gotowy? - spytała Melinda ściskając mocno rękę
Griffa.
Wyprostował szerokie ramiona i rzucił okiem na ubra
nie - biała koszula, szary sweter i granatowe spodnie. Me-
lindzie nie udało się go namówić na założenie kolczyka.
- Na ile to możliwe. - Zaśmiał się krótko, - Do licha,
o mało co bym zapomniał...
Patrzył teraz przed siebie, jakby w odległą przestrzeń.
- Pamiętasz ten wieczór, kiedy ci powiedziałem,że
opuszczam Springfield?
Zadrżała.
- Oczywiście, pamiętam. To była dla mnie najboleś
niejsza chwila w całym okresie dorastania. Byłam przeko
n a n i , że wyjeżdżasz przeze mnie.
- I miałaś rację, w pewnym sensie. W każdym razie
natknąłem się wtedy na Granta, męża Merry. Oczywiście
nie był jeszcze wtedy jej mężem. O ile sobie przypominam,
b y ł tego wieczoru tak samo sfrustrowany jak ja. Chyba obaj
w domu wzięliśmy zimny prysznic.
- O czym omal nie zapomniałeś? - spytała niecierpli
wie, tupiąc nogami.
Rozbawiony tą niepohamowaną ciekawością, uścisnął
jej rękę.
- Zapewniłem wtedy Granta, że kiedyś przyjadę po ciebie.
Dopiero później postanowiłem nigdy tu nic wracać i wyma
zać z pamięci wszystkie wspomnienia. Także i o tobie.
- Chcesz przez to powiedzieć, że zgłupiałeś dopiero
później? - zadrwiła. Otrzymała w zamian uśmiech i żar
tobliwego klapsa.
Chichocząc przygładziła jaskrawy, kolorowy płaszcz
i sięgnęła do dzwonka.
- Griff, jeszcze jedno.
- Co takiego?
- Jeżeli nasza córka przyprowadzi kiedyś do domu m ł o
dego człowieka z d ł u g i m i włosami, w obszarpanym ubra
niu i z kolczykiem w ucho, t o . . .
- Zamknę ją na klucz w pokoju.
- O nie. Nie wolno ci mieć takich uprzedzeń. On może
być naprawdę cudownym mężczyzną.
- Porozmawiamy o tym w stosownej porze - odrzekł
stanowczo. - Zadzwoń do drzwi, Melindo.
Pokręciła głową.
- Dlaczego ja ciągłe mam wrażenie, że mój D z i k i stał
się tak bardzo podobny do mojego brata?
Obdarzył ją niewymuszonym, ujmującym i czułym
uśmiechem, który tak uwielbiała.
- Możesz to po prostu traktowaćjako spłatę długu.
Towarzyszący tym słowom figlarny błyskjego ciepłych.
brązowych oczu na pewno nie należał do poważnego ad
wokata o konserwatywnych poglądach.
Chyba D z i k i na szczęście nie został tak całkowicie ucy
wilizowany, pomyślała z radością.
Nacisnęła dzwonek.