Ellen James Święta w domu

background image

ELLEN JAMES

Święta w domu

(Home for Christmas)

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

A więc to jeszcze jedna oferta od prawników tego irytującego mężczyzny! Gwen nie

mogła uwierzyć, że nawet w okresie świąt Bożego Narodzenia nie dawali jej spokoju.
Rozprostowała list na kuchennym blacie i przeczytała go po raz kolejny. Prawnicy
deklarowali tym razem sumę przewyższającą poprzednie oferty na zakup restauracji. Mimo że
już tyle razy odrzucała te propozycje, podbijaniu nie było końca. Czyżby myśleli, że
pieniądze mogą zmienić jej decyzję?

Miała ochotę wyrzucić list prosto do kosza, ale zawahała się przez moment. Po chwili

zaczęła go starannie składać – jedno zgięcie tu, drugie tam – doskonale! Od razu było widać,
że ma wyjątkowy talent do robienia papierowych samolocików. Przez chwilę obserwowała,
jak najnowszy model szybował przez kuchnię. Nagle samolot rozpoczął lot nurkowy i
wylądował u stóp ciemnowłosego mężczyzny, który właśnie pojawił się w kuchennych
drzwiach restauracji.

– Czy ma pani licencję pilota? – Mężczyzna krytycznym okiem przyglądał się papierowej

zabawce.

– Jestem profesjonalistką – zaśmiała się Gwen. – Praktykę zdobywałam robiąc takie

samolociki młodszym siostrom.

– Widzę, że ma pani jednak poważne problemy ze współczynnikiem oporu powietrza –

mężczyzna potrząsnął głową z dezaprobatą. Zręcznymi ruchami nadał modelowi bardziej
opływowy kształt i posłał go w kierunku dziewczyny. Tym razem lot był szybki i pewny, a
lądowanie wyjątkowo udane: samolocik spokojnie osiadł na kuchennym kontuarze, tuż obok
Gwen.

– Jestem pod wrażeniem – stwierdziła, przyglądając się mężczyźnie. – Czy pan nie jest

przypadkiem naszym nowym dostawcą warzyw? Kończą mi się grzyby.

– Nie jestem z branży warzywnej – odparł rozbawiony. Najwyraźniej nie uznał za

konieczne udzielać dalszych wyjaśnień. Z dużym zainteresowaniem rozglądał się po
pomieszczeniu. Wyglądał jak archeolog, który właśnie dokonał odkrycia śladów dawnej
cywilizacji. Nikt dotąd nie okazał takiego zainteresowania tej skromnej restauracyjnej kuchni.

Pomimo bezceremonialnego potraktowania jej zdolności modelarskich, mężczyzna

intrygował Gwen. Zawsze interesowało ją studiowanie typów ludzkich. Na podstawie
obserwacji wyrabiała sobie pogląd na temat szczegółów, dotyczących ich życia. Oparłszy
łokcie o kontuar, zaczęła wnikliwie przyglądać się przybyszowi.

Był mocno zbudowany i tak wysoki, że jego kruczoczarne włosy muskały framugę

kuchennych drzwi. Oczy mężczyzny miały niesamowity bursztynowy kolor i wyraźnie
kontrastowały z ciemnymi brwiami.

Roztaczał wokoło siebie aurę człowieka sukcesu, ale mimo to był w nim jakiś trudny do

określenia wewnętrzny niepokój. Sposób, w jaki się ubierał – droga marynarka w połączeniu
z mocno wytartymi dżinsami – był dość nietypowy.

– Na pewno nie przyszedł pan, aby zjeść obiad... jest na to za wcześnie. Ale proszę mi nie

background image

podpowiadać, sama zgadnę... Jest pan właścicielem firmy sprzedającej urządzenia kuchenne i
zamierza mnie przekonać, że koniecznie potrzebuję nowej maszyny do tarcia sera.

– Proszę zgadywać dalej.
– Hmm... Już wiem. Pewnie urządza pan przyjęcie i chce pan zamówić mnóstwo moich

faszerowanych bułek.

– I znowu się pani myli, panno Ferris. – Mężczyzna nie wykazywał żadnego

zainteresowania kulinarnymi propozycjami Gwen.

– Poddaję się. Najwyraźniej pan wie, jak się nazywam, ale ja nie mam pojęcia z kim

rozmawiam. Czy mogę panu w czymś pomóc?

– Owszem – odpowiedział, przyglądając się jej natarczywie. – Może się pani zgodzić na

sprzedanie mi połowy restauracji.

– To pan jest Robertem Beltramo?
– We własnej osobie.
A więc tak wyglądał mężczyzna, na którego polecenie prawnicy zadręczali ją przez

ostatnie kilka miesięcy, bezceremonialnie wkraczając w prywatne życie! Widok Beltramo
wcale jej nie ucieszył, wręcz przeciwnie. Zdecydowanym ruchem odrzuciła samolocik w jego
kierunku i ze złośliwą satysfakcją obserwowała, jak model ląduje w misie surowego,
sycylijskiego ciasta.

– To właśnie jest ostatni list, który otrzymałam od pańskich prawników. – W głosie Gwen

brzmiało zdecydowanie. – Kazał im pan prześladować mnie w dzień i w nocy. Mówiłam im
wiele razy, że nie sprzedam restauracji i panu mówię to samo.

Mężczyzna wyjął samolot z ciasta i rozwinął jego papierowe skrzydła.
– Gwendolyn, nadała pani nowe znaczenie określeniu „poczta lotnicza”. Moi prawnicy

złożyli pani bardzo szczodrą ofertę. Co panią powstrzymuje?

Od dawna wiedziała, że bezpośrednia konfrontacja z Robertem Beltramo jest

nieunikniona, toteż przygotowała się do niej starannie.

– Przez wiele lat pracowałam u pańskiego ojca, zanim mogłam kupić połowę udziałów w

tej restauracji. Wynegocjowaliśmy, że z czasem będę mogła wykupić całość. Wkrótce potem
stan jego zdrowia nagle się pogorszył i nie starczyło już czasu...

Gwen z trudem udało się zachować obojętny ton. Uwielbiała starego pana Beltramo i jego

śmierć była dla niej silnym ciosem.

– Tak czy inaczej, ojciec nigdy nie wspominał o panu. Przed jego śmiercią nie

wiedziałam nawet, że miał syna. To, że zapisał w testamencie połowę restauracji panu, było
dla mnie wielkim zaskoczeniem.

Twarz Roberta zesztywniała.
– Ojciec nie wspominał o mnie?
– Niestety, nie. – Dziewczyna dostrzegła w jego oczach smutek, a może nawet ból.

Mężczyzna chrząknął. Najwyraźniej nie chciał ujawniać swoich uczuć.

Tajemnicza aura wokół Roberta Beltramo zdawała się coraz bardziej zagęszczać. Gwen

była zaintrygowana. Co zaszło pomiędzy nim i ojcem? To prawda, starszy pan był trudny we
współżyciu. Jego upór i duma nie zjednywały mu wielu przyjaciół. Ale dla Gwen był

background image

delikatny i traktował ją niemal jak córkę. Dlaczego przez tyle lat ani razu nie wspomniał o
synu? Jedyną osobistą informacją, jaką wydobyła ze starszego pana, była wzmianka o żonie,
którą utracił wiele lat temu. Poza tym odmawiał poruszania tematu rodziny.

Energia, która wzbierała w Robercie z każdą minutą, wreszcie znalazła ujście. Rozpoczął

dokładny obchód kuchni. Zaglądał we wszystkie zakamarki, oglądał słoiczki z przyprawami,
otwierał wieczka puszek i sprawdzał ich zawartość. Z brzękiem przestawiał butelki z olejem i
octem. Gestem wskazał na garnki i patelnie, piętrzące się w kuchennym zlewie, na kabaczki,
cebule i pomidory leżące w nieładzie na stole.

– Straszny tu bałagan! Wygląda, jak po przejściu huraganu.
Utkwił spojrzenie w Gwen. Przyglądał się jej, jak gdyby była jeszcze jednym nie

pasującym elementem, zaśmiecającym kuchnię. Zarumieniła się. Gdyby wiedziała, że Robert
Beltramo pojawi się tak nagle, jak grom z jasnego nieba, to staranniej dobrałaby strój. A tak,
po prostu włożyła swoje ulubione, wygodne ubranie. Bawełnianą koszulkę polo, mającą
dokładnie taki sam odcień jasnego błękitu jak jej oczy, a do tego ulubione stare dżinsy, które
miały dziury w kieszeniach, przez co zawsze gubiła drobne pieniądze. Długie włosy związała
w koński ogon, aby nie przeszkadzały jej w gotowaniu. Jednakże był jeden element w jej
stroju, z którego prawie nigdy nie rezygnowała. Z pudełeczka ze starą biżuterią wybrała
porcelanową miniaturkę, którą nosiła na jedwabnej błękitnej wstążce jako naszyjnik. Gwen
uwielbiała starą biżuterię – szczególnie wiktoriańską – i nie mogła się oprzeć noszeniu jej,
nawet gdy nie pasowała do stroju.

Nie czuła się swobodnie pod badawczym spojrzeniem Roberta, które spoczęło teraz na

obszernym fartuchu, uzupełniającym jej strój. Uświadomiła sobie nagle, że fartuch
wysmarowany był pomidorowym sosem.

– Wygląda na to, że tańczyła pani tango z pizzą – przerwał ciszę mężczyzna. – Czy nie

zatrudnia pani w kuchni pracowników?

– Dobry szef zawsze osobiście angażuje się w przygotowanie potraw. – Policzki Gwen

pokrył ciemny rumieniec. – A ja jestem dobrym szefem, panie Beltramo. Ta restauracja wciąż
kwitnie, nie zmieniło tego nawet odejście pańskiego ojca. Powiem więcej: będzie dalej
kwitnąć pod warunkiem, że pozostawi się ją we właściwych rękach. Mój prawnik przedstawił
panu uczciwą ofertę na zakup pańskiej części udziałów. Dlaczego pan się na to nie zgodzi i
nie wróci do Nowego Jorku, tam gdzie jest pana dom? Zapewne nawet nie ma pan pojęcia o
prowadzeniu restauracji!

Robert przemierzył kuchnię i podniósł jedną z desek do krojenia chleba. Palcem wskazał

inicjały wycięte w rogu: R. B.

– To moje – wyjaśnił. – Wyciąłem je, gdy miałem dziewięć lat i właśnie zacząłem

pracować wraz z ojcem. Spędziłem tu całe dzieciństwo, aż do wyjazdu na uczelnię. Czy nadal
myśli pani, że nie znam się na prowadzeniu restauracji?

Gwen podeszła bliżej. Szczyciła się dokładną znajomością każdego zakamarka kuchni,

ale tych inicjałów nigdy wcześniej nie zauważyła. Poczuła się nieswojo. Zastanawiała się, ile
jeszcze sekretów kryje się w tym pomieszczeniu.

Przerwała rozmyślania i w pośpiechu podeszła do pieca. Wydobyła z niego bochen

background image

słodkiego włoskiego chleba, o którym niemal zapomniała, zaabsorbowana obecnością
Roberta.

– Nie zdawałam sobie sprawy, że pan tu w ogóle pracował.
– Nie dziwię się pani niewiedzy, skoro ojciec nawet o mnie nie wspominał. – Powiedział

to pozornie lekkim tonem, w którym jednak wyczuwało się napięcie.

Wydawało się, że mężczyzna musiał być w ciągłym ruchu, bo po raz kolejny okrążył

kuchnię. Tym razem zatrzymał się przy starej zmywarce do naczyń.

– A więc ten rozklekotany potwór jest wciąż na chodzie – mruknął pod nosem. – Zawsze

tak o nim myślałem: potwór połykający naczynia, pożerający cały mój wolny czas, który
chciałem spędzać grając w koszykówkę, a nie szorując gary.

Wolno podszedł do okna udekorowanego sztucznymi płatkami śniegu i rysunkiem

renifera. Gwen bardzo lubiła tę dekorację: gorące San Antonio nie znało prawdziwego śniegu.
Jednakże Robert nie wydawał się podzielać jej entuzjazmu.

– Co za cholerna głupota – mruknął, starając się dojrzeć coś pomiędzy wielkimi rogami

renifera, dość skutecznie zasłaniającymi widok.

Restaurację otaczała bujna roślinność – drzewa bananowe i palmy. Nie opodal, w

grudniowym słońcu, lśniły wody rzeki San Antonio. Przechodnie tłoczyli się wokół
sklepików na nadbrzeżnym bulwarze.

– Będąc dzieckiem często patrzyłem przez to okno, snując plany ucieczki. – Głos Roberta

był ledwie słyszalny. – Obiecywałem sobie, że pewnego ranka po prostu wyjdę i nigdy tu nie
wrócę.

Gwen zaczęła kroić kabaczek. W ciszy, jaka zapadła, słychać było jedynie szmer noża. Po

latach pracy w restauracji stała się dobrym słuchaczem. Klienci cenili ją za wspaniałe
potrawy, jakie przyrządzała, ale też za umiejętność życzliwego wysłuchiwania ich zwierzeń o
problemach, nadziejach i marzeniach. Lubiła słuchać ludzi.

Robert gwałtownie odwrócił się od okna i spojrzał na dziewczynę oskarżycielsko.
– Dlaczego właściwie odbiegliśmy od głównego tematu? – zapytał.
– Moim zdaniem cały czas mówimy na temat.
– Gwen zaczęła kroić następny kabaczek. – Z pana słów wynika, że nie cierpiał pan tego

miejsca i marzył, aby stąd uciec. Pańscy prawnicy twierdzą, że zarobił pan fortunę w
reklamie. Dlaczego więc chce pan tu wrócić – do miejsca, którego tak pan nie znosił?

Beltramo podrapał się w głowę. Pytanie wyraźnie wprawiło go w zakłopotanie.
– Ludzie zmieniają poglądy. Po śmierci ojca zaczęło mi czegoś brakować... Musiałem tu

przyjechać.

– Wciąż nie rozumiem, dlaczego chce się pan tu przenieść, po tych wszystkich sukcesach,

jakie osiągnął pan w Nowym Jorku.

– Przyjazd do domu na święta to stara tradycja – odparł drwiąco. – A może ktoś mnie tu

zaprosił? Może mój własny ojciec? W testamencie zapisał mi połowę tej restauracji. To chyba
można uznać za zaproszenie, prawda?

Po raz kolejny sarkazmem starał się pokryć jakieś głębsze uczucie. Gwen, skończywszy z

kabaczkami, rozpoczęła krojenie cukinii.

background image

– Już panu mówiłam, że starszy pan mnie chciał sprzedać resztę udziałów. Byliśmy w

stadium końcowych uzgodnień, gdy nagle zachorował. Proszę posłuchać, nie wiem, co zaszło
między wami, ale wiem, że pański ojciec chciał, abym to ja prowadziła tę restaurację po jego
śmierci. Powinien pan uszanować jego życzenia.

– Jedyne, co się liczy, to fakt, że nie zmienił zapisu. – Robert zdawał się być

nieprzejednany. – Ja otrzymałem to dziedzictwo i jestem tu po to, aby się o nie upomnieć.

Nóż Gwen nabrał szybkości. Teraz kroiła pomidory.
– Byłam wspólniczką pańskiego ojca. Ufał mi, że pamięć o nim będzie żyć w tej

restauracji.

– Ciągle mówi mi pani o waszych wspólnych planach, a tymczasem nawet nie było pani

na jego pogrzebie.

Gwen zesztywniała.
– On nie cierpiał takich uroczystości, uważał je za zbędny sentymentalizm. Dał mi jasno

do zrozumienia, że nie chce mieć tradycyjnego pogrzebu. Jednak po jego śmierci, kiedy
pojawili się pańscy prawnicy, zrozumiałam, że to pan przejmie ster organizowania pochówku.
Ja nie miałam nic do powiedzenia – wola starszego pana nie została spełniona. Dlatego nie
poszłam na pogrzeb. Uczciłam go w inny sposób, sama, bez zbędnych ceremonii. Tak, jak on
tego chciał.

– Pogrzeb okazał się farsą – Robert wzruszył ramionami. – Nie było nikogo poza mną i

kierownikiem kostnicy. Czy sądzi pani, że mój ojciec doceniłby komizm tej sytuacji?

Gwen dostrzegała cień gorzkiej ironii w głosie mężczyzny, ilekroć wspominał o swoim

ojcu.

– Zapomnijmy o dawnych czasach – ciągnął niecierpliwie. – Ja chcę porozmawiać o

przyszłości. Kiedy przejmę restaurację, wreszcie będę miał okazję, aby wprowadzić tu pewne
zmiany. Wiem, jak przekształcić ten skromny lokal w zyskowne przedsiębiorstwo.

– Restauracja ma się dobrze i nie potrzebuje zmian – w głosie Gwen wyczuwało się

niepokój. – Stworzyliśmy tu miłą atmosferę, w której ludzie mogą się odprężyć i
powspominać pańskiego ojca.

– Proszę wrócić do rzeczywistości, Gwendolyn. Stary nigdy nawet nie próbował być miły

dla klientów. Wątpię, czy są tacy, którzy mają o nim dobre wspomnienia.

To było bardzo bliskie prawdy, ale dziewczyna wiedziała, że w starszym panu kryło się

coś wartościowego. Być może jednak nikt prócz niej nie umiał tego dostrzec.

– W głębi duszy pański ojciec był bardzo... przyjacielski, a przynajmniej starał się taki

być. Potrzebował tylko odrobiny wsparcia.

Robert odniósł się sceptycznie do jej opinii. Nie przypadł mu także do gustu sposób

obchodzenia się z nożem, jaki demonstrowała Gwen.

– Jeszcze chwila, a obetnie pani sobie palce – nie wytrzymał. – Zaraz pani pokażę, jak to

się robi.

Szybkim ruchem zrzucił marynarkę i podwinął rękawy. Zanim zdążyła zaprotestować, on

już miał nóż w ręku i demonstrował swoją technikę krojenia.

– Najpierw odcinamy łodygę, a następnie obracamy pomidor w ten sposób. Zawsze

background image

tniemy z dala od palców. Proszę spojrzeć, nie straciłem wprawy! Jak za dawnych dobrych
czasów!

Beltramo był z siebie bardzo zadowolony, co zupełnie nie pasowało do jego opowieści o

zepsutym przez restaurację dzieciństwie. Raz mówił o tym, jak bardzo nienawidził tego
miejsca, a po chwili zachwycał się krojeniem pomidora, bo przypominało mu to „dawne
dobre czasy”. Tak czy inaczej, pomidor, który tak efektownie pokroił, należał do niej.
Najpierw poprawił konstrukcję papierowego samolotu, a teraz zajął się jej własnym
pomidorem.

Gwen pomyślała o śmieszności sytuacji, w jakiej się znalazła. Oto stała przy desce do

krojenia, ramię w ramię z mężczyzną, poznanym zaledwie przed kilkoma minutami, który na
dodatek udzielał jej lekcji z zakresu krojenia pomidorów. Nie mogła powstrzymać się od
rzucania ukradkowych spojrzeń w kierunku Roberta. Intrygowała ją koszula, którą miał na
sobie. Czuła alarmującą potrzebę dotknięcia jej, aby przekonać się, z jakiego materiału została
uszyta. Szybkim krokiem przeszła na drugą stronę blatu, zanim uległa odruchowi.

Zauważyła, że mężczyzna z dużym zainteresowaniem przygląda się jej lewej ręce.
– Niezły pierścionek – zauważył. – Czy to zaręczynowy?
Gwen wciąż jeszcze nie potrafiła przywyknąć do rozmiarów brylantu, mimo że miała go

od dawna. Był za duży i za nowoczesny w formie. Wolała niewielkie staroświeckie
klejnociki, jakie czasem odnajduje się na starych strychach albo wygrzebuje w sklepach z
antykami. Scott był jednak tak zadowolony, gdy zaskoczył ją tą niespodzianką, że nie miała
serca powiedzieć mu, jakie było jej zdanie na temat pierścionka.

– Tak, jestem zaręczona – stwierdziła z wyzwaniem w głosie.
– Kiedy ślub?
– Jeszcze nie zdecydowaliśmy. – Nie było to w stu procentach prawdą. Już dwukrotnie

zmieniała dzień ślubu, choć nie potrafiła określić dlaczego. W wieku dwudziestu siedmiu lat
miała dość doświadczenia z mężczyznami, aby wiedzieć, za którego powinna wyjść, a Scott
Lowell wydawał się być odpowiednim kandydatem. Obiecała mu, że ustali dokładną datę
jeszcze przed Wigilią.

– Gwendolyn, niech mi pani powie, jak pani przyszły zapatruje się na prowadzenie

restauracji? To przecież długie godziny pracy i krótkie wakacje. Być może, wcale mu się to
nie spodoba.

– Scott rozumie moje uczucia względem restauracji. Nie wyszłabym za kogoś, kto nie

potrafiłby tego uszanować. I proszę nie nazywać mnie Gwendolyn!

Robert z przyjemnością powitał nowy temat w ich rozmowie.
– Mnie się to imię bardzo podoba. A jak Scott panią nazywa?
– Gwen, tak jak wszyscy.
– Na jego miejscu wybrałbym Gwendolyn... albo Gwennie; też ślicznie.
– Pan nie będzie miał w ogóle okazji zwracać się do mnie po imieniu – powiedziała,

obracając pierścionek wokół palca – bo sprzeda mi pan swoją część restauracji i wróci do
Nowego Jorku.

– Nawet mnie pani nie zaprosi na ślub?

background image

Gwen miała ochotę rzucić w niego jedynym całym pomidorem. Z ulgą powróciłaby do

negocjacji z prawnikami, zamiast bezpośrednich utarczek z Robertem. Przez niego straciła już
zbyt wiele czasu. Nawet nie zaczęła przyrządzać nadzienia do ciasta, a pokrojone warzywa
wciąż leżały na kontuarze. Postanowiła, że musi odzyskać kontrolę nad biegiem wypadków.

Z wigorem zabrała się do robienia nadzienia, zaczynając od ubijania sera z cukrem i

mlekiem. Włożyła w to zbyt wiele energii i już po chwili trochę masy wylądowało na jej
fartuchu. Beltramo zachichotał. Spojrzała na niego. To był błąd – znowu poczuła niepokojący
magnetyzm tego człowieka. Zafascynował ją niesamowity, bursztynowy kolor oczu
mężczyzny, przypominający kolor złota starej biżuterii, którą tak lubiła. W tym momencie
kolejna porcja masy wyprysnęła z misy.

– Gwennie, czy uratujesz choć odrobinę?
– Jestem zbyt zajęta, aby się z panem przekomarzać, panie Beltramo – powiedziała,

wsypując do misy czekoladowe wiórki. – Mój prawnik wkrótce się z panem skontaktuje.

Robert, pomimo podwiniętych rękawów i starych dżinsów, znowu wyglądał poważnie i

urzędowo.

– Niech pani zapomni o prawnikach. Załatwimy tę sprawę tu i teraz. Doskonale się

bawiłem, obserwując pani poczynania w kuchni, ale dość już tego. Proszę pakować swoje
garnki – od dziś ja przejmuję tę restaurację!

– Niech pan nawet o tym nie marzy. To pan stąd wyjedzie – powiedziała z naciskiem

Gwen, wrzucając do misy owoce.

Spoglądali na siebie przez chwilę i stało się oczywiste, że rozmowy utknęły w martwym

punkcie. Gwen nie zamierzała się jednak wycofywać. Zdecydowana była nie dopuścić, aby
ten, nie mający szacunku dla dokonań swego ojca, człowiek miał zawładnąć efektem wielu lat
jego pracy i dokonać radykalnych zmian. Poza tym, ona sama spędziła tutaj ładny kawał
czasu. Jakiż to denerwujący człowiek, pomyślała. A szczególny uśmieszek, z jakim
przyglądał się jej pierścionkowi, był co najmniej nie na miejscu.

– Ja zostanę – powtórzyła dobitnie. – A pan, panie Beltramo, nie ma tu czego szukać!

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Nazajutrz wczesnym rankiem Gwen wybrała się na jogging wzdłuż brzegu rzeki San

Antonio. W nocy długo nie mogła zasnąć. Do późna rozmyślała o wydarzeniach
poprzedniego dnia, o nagłym wkroczeniu w jej życie Roberta Beltramo. We śnie po raz
kolejny przeżywała trudne negocjacje z nieproszonym gościem. Wkrótce po wschodzie słońca
uznała, że skoro nie ma szans na spokojny sen, zdrowiej będzie wybrać się na poranny bieg.

Gwen głęboko wdychała zimne, wilgotne powietrze. Teraz znacznie łatwiej było zebrać

myśli. Nurtowało ją pytanie, co zaszło pomiędzy Robertem Beltramo i jego ojcem. Chciała
zrozumieć motywy kierujące działaniem mężczyzny. Powtarzała sobie, że wtedy mogłaby
skuteczniej z nim walczyć i wygrać restaurację dla siebie. Czy jednak usprawiedliwiało to
fakt, iż wszystkie jej myśli kierowały się w stronę tego człowieka? Czy nie powinna oddać się
rozmyślaniom o narzeczonym i czekającym ją ślubie?

Zwiększyła tempo biegu. Starała się skoncentrować myśli na Scotcie, ale już po chwili

jasnowłosy, niebieskooki Lowell zamienił się w ciemnowłosego Roberta Beltramo. Zacisnęła
zęby. Biegła coraz szybciej i szybciej, jakby w ten sposób chciała przegonić tego człowieka
ze swoich myśli.

Nagle z tyłu dobiegł ją odgłos zbliżających się kroków.
– Z drogi, Gwennie, nie ma tu miejsca dla nas dwojga! – zawołał nadbiegający

mężczyzna.

Po chwili wyprzedził ją. Biegł lekko, oddychając miarowo. Głos i masywna sylwetka

mężczyzny były aż za dobrze znajome.

– Co pan tu robi, Beltramo? – zapytała Gwen rozdrażnionym głosem. – Czy nie mogę

mieć choć odrobiny spokoju?

– Odbywam tylko mój poranny bieg – odpowiedział. – Przed laty codziennie tu biegałem.

To moja trasa, Gwennie.

– Nie używam tego zdrobnienia.
– Być może wkrótce zaczniesz. – Powiedziawszy te słowa, Robert przyśpieszył kroku,

pozostawiając ją daleko z tyłu.

Gwen popędziła naprzód, starając się za wszelką cenę go dogonić. Dopiero po kilku

minutach zdała sobie sprawę, że swoim postępowaniem daje do zrozumienia, iż przyjmuje
warunki gry dyktowane przez Roberta. Zwolniła tempo i przeszła do marszu. Postać
mężczyzny oddalała się. Musiała przyznać, że jego sylwetka prezentowała się bardzo dobrze
podczas biegu. Dynamiczne, skoordynowane ruchy emanowały energią i entuzjazmem, który
udzielał się wszystkiemu, co spotkał na swojej drodze... drzewom, liściom, nawet powietrzu,
które przecinał szybkim biegiem.

Nagle zdała sobie sprawę, że w myślach układa poemat na cześć kultury fizycznej. Na

nieszczęście sportowcem, który tak rozbudził jej wyobraźnię, był nie kto inny, tylko Robert
Beltramo.

Zatrzymała się i zaczęła truchtać w przeciwnym kierunku. Już po chwili usłyszała za

background image

plecami szybkie kroki. Jego kroki. Pochyliła się, aby zawiązać mocniej sznurowadło i
poczekać, aż mężczyzna ją minie, ale Robert przystanął obok niej. Przez chwilę przyglądała
się jego mocnym, zgrabnym kolanom.

– Beltramo, panu się chyba wydaje, że im bardziej zatruje mi pan życie, tym chętniej

odsprzedam restaurację. Nic z tego.

– Wyciągasz mylne wnioski, Gwennie. Po prostu mieszkam tuż za rogiem.
Sznurowadło nie dało się zawiązać. Musiała zacząć od początku.
– Czy to znaczy, że wprowadził się pan do domu swego ojca?
– Tak. To był także i mój dom. Wychowałem się w nim.
Gwen wstała i zaczęła iść.
– Co się stało, Gwennie? – zapytał Robert, zrównując z nią krok. – Nie rozumiem,

dlaczego mój widok tak bardzo cię złości?

– Proszę nie nazywać mnie Gwennie. To działa mi na nerwy, jeżeli pan tego jeszcze nie

zauważył.

– Złożyłbym raczej to zdenerwowanie na karb wstania z łóżka lewą nogą, Gwendolyn. –

Z wielką przyjemnością użył pełnego brzmienia jej imienia.

– Nie dość, że chce pan odkupić moją część restauracji, to w dodatku jesteśmy teraz

sąsiadami – powiedziała, zatrzymując się.

– Sąsiadami? – zdziwił się Beltramo. – Gdzie pani mieszka?
Za późno zdała sobie sprawę z tego, że wcale nie chciała mu tego mówić. Zapewne każe

prawnikom pikietować jej dom lub, co gorsza, sam zacznie to robić. Z drugiej strony i tak z
łatwością poznałby jej adres. Nie było sensu go ukrywać.

– Rok temu pański ojciec powiedział mi o możliwości kupna domu w tej okolicy. W

ogłoszeniu określono go jako „raj dla majsterkowicza”. To piękny parterowy, wiktoriański
dom. Taka okazja nie trafia się co dzień, więc kupiłam go.

– Będę zgadywał. Mówi pani o domu starego Sherwooda.
Coś w tonie jego głosu zaniepokoiło ją.
– Tak, zdaje się, że niejaki Sherwood wybudował go w latach osiemdziesiątych zeszłego

stulecia.

– Niezwykła z pani osoba, Gwendolyn. – Mężczyzna pokręcił głową. – Ten dom to ruina.

Gdy byłem mały, co pewien czas wystawiano go na sprzedaż. Nikt nie mógł w nim długo
wytrzymać.

Gwen przypomniała sobie cieknące rury, zatkaną kanalizację, niebezpieczną instalację

elektryczną. Mimo wszystko, uśmieszek na twarzy Roberta był denerwujący.

– Mnie ten dom się podoba – stwierdziła zdecydowanie. – Wymaga trochę zabiegów, ale

kryje w sobie ogromny potencjał.

– Wczoraj powiedziała pani pewną rzecz o moim ojcu. – Tym razem głos Roberta był

poważny. – Mówiła pani, że pod zewnętrzną szorstkością kryła się w nim przyjemna
osobowość, trzeba było tylko poświęcić mu trochę uwagi, aby to odkryć. Myślę, że zaczynam
cię rozumieć, Gwennie. Interesują cię ludzie i przedmioty, o których panuje opinia, że do
niczego się nie nadają.

background image

Gwen odwróciła się na pięcie. Bardzo nie lubiła być obiektem analiz, szczególnie

robionych przez Roberta Beltramo. Ruszyła szybkim krokiem, ale mężczyzna dogonił ją i
szedł tuż obok.

Odprężał się po biegu. Patrzył daleko przed siebie, jak gdyby szukał wzrokiem czegoś,

czego nikt inny nie może dostrzec.

– Proszę mi opowiedzieć o swoim narzeczonym. Czy on też jest jakimś indywiduum,

którego nikt prócz pani nie potrafi znieść?

– Ależ nie! Wszyscy go lubią. – Dziewczyna obróciła na palcu zaręczynowy pierścionek.

– Pewnego dnia przyszedł do restauracji na lunch i wkrótce potem zaręczyliśmy się.

– A więc w czym tkwi problem?
– Przecież nie wspominałam o żadnym problemie, opowiadałam tylko o tym, jak bardzo

Scott jest... miły.

– Może to właśnie panią w nim denerwuje, że jest zbyt miły?
Gwen zatrzymała się i spojrzała na Roberta z rozdrażnieniem.
– Nic mnie w Scotcie nie denerwuje! Jest dla mnie stworzony! Wkrótce wyjdę za niego i

sprawa zostanie załatwiona.

– W pani ustach brzmi to, jak zapowiedź wizyty u dentysty. – Na twarzy Roberta znowu

pojawił się uśmiech.

– Źle mnie pan zrozumiał. Chciałam powiedzieć, że kiedy wreszcie za niego wyjdę,

skończy się to zwlekanie.

– A więc odwlekała pani ślub! Wyrzuć to z siebie, Gwennie. Ty wcale nie jesteś pewna,

czy powinnaś za niego wychodzić!

– Scott jest absolutnie doskonały – Gwen chciała krzyczeć. – Zaręczyny z nim były

najbardziej rozsądną decyzją, jaką kiedykolwiek podjęłam.

– Ale ty nie wierzysz w sensowne decyzje, prawda? Wolisz raczej kupić rozwalający się

dom, którego nikt nie chce, albo przyjaźnić się ze starym antypatycznym człowiekiem,
którego nie lubi pół Teksasu.

Gwen szarpnęła pierścionek tak mocno, że zsunął się z palca i łukiem poleciał w kępę

trawy. Znieruchomiała na moment, po czym rzuciła się na poszukiwanie zguby. Robert ukląkł
obok.

– Spokojnie. Zaraz go znajdziemy. To nie łepek od szpilki.
– Nigdzie go nie ma! – Dziewczyna na zmianę przeczesywała trawę lub uklepywała ją.
– Uspokój się – powtórzył Robert stanowczo. – Zachowujesz się jak pijany rolnik

podczas prac polowych. Tu potrzebna jest organizacja.

– Właśnie zgubiłam brylant wielkości nosa King-Konga, a pan mówi, że mam być

spokojna?

– Dokładnie. – Beltramo pochylił głowę i metodycznie przeczesywał trawnik centymetr

po centymetrze.

Cóż, jemu łatwo zachować spokój. To w końcu nie on zgubił klejnot. Gwen usiadła

zrezygnowana na trawie. Oczywiście wiedziała, jak Scott zachowałby się na wieść o zgubie.
Wcale nie byłby zły, ale okazałby współczucie, pocieszał.

background image

– Jakby pan zareagował na miejscu Scotta? Co by pan zrobił, gdyby pańska narzeczona

zgubiła zaręczynowy pierścionek? – zapytała, obserwując metodyczne poszukiwania Roberta.

Mężczyzna podrapał się w brodę z namysłem. Po chwili odpowiedział:
– Pomyślałbym, że podświadomie chciała go zgubić i że chce znowu odłożyć datę ślubu.

Oznaczałoby to, iż nie jest pewna, czy naprawdę chce za mnie wyjść.

– Ja nie zgubiłam tego pierścionka celowo. To był wypadek.
– Przecież rozważamy przypadek hipotetyczny – zauważył Robert.
– Oczywiście, mówimy o pańskiej narzeczonej. Oboje powrócili do poszukiwań.

Widziała teraz dokładnie jego niesforne włosy. Bardzo różniły się od prostych, nieco za
krótkich włosów Scotta.

– Scott nie jest tak podejrzliwy, jak pan, panie Beltramo. – Gwen poczuła, że była

nielojalna wobec narzeczonego i chciała go bronić. – On nigdy nie oskarżyłby mnie o celowe
zgubienie pierścionka. Pocieszyłby mnie i zawiadomił o stracie firmę ubezpieczeniową.

– Tak?
– Właśnie tak! To bardzo dobry człowiek. Jestem bardzo szczęśliwa.
– Często to sobie powtarzaj, Gwendolyn. Prędzej czy później zaczniesz w to wierzyć.
Gwen umilkła. Pomyślała raz jeszcze o Scotcie Lowellu z mocnym postanowieniem

ustalenia daty ślubu. Tak, do Wigilii musi powziąć decyzję!

Usiadła i odwróciła twarz do słabego grudniowego słońca. Po chwili jednak poczuła się

winna, bo przerwała poszukiwania. Ale jej lewa ręka zrobiła się taka lekka... swobodna. To
uczucie było bardzo intrygujące.

– Aha, mam go! – powiedział tryumfalnie Robert. – Mówiłem, że grunt to organizacja.
Pierścionek lśnił w słońcu. Gwen patrzyła na niego w milczeniu, nieporuszona.
– Podaj mi rękę. – Robert przerwał ciszę.
Z zastanawiającą niechęcią Gwen wyciągnęła dłoń. Beltramo ujął ją i wsunął pierścionek

na palec, ale nie puścił od razu ręki dziewczyny. Przyglądał się jej, marszcząc brwi. Gwen na
moment wstrzymała oddech. Sytuacja wydawała się być absurdalna: oto Robert Beltramo
wkładał na jej palec zaręczynowy pierścień od innego mężczyzny. Mimo to dotyk jego ręki
był taki przyjemny...

– Dziękuję bardzo za pierścionek – powiedziała, wyszarpując dłoń z uścisku.
– Proszę bardzo. – W głosie mężczyzny znów pojawiło się rozbawienie.
– Jeżeli chce pan wiedzieć, nie ma nic dziwnego w tym, że odkładałam datę ślubu. Po

prostu przyzwyczaiłam się do samodzielności. Małżeństwo oznacza wielką zmianę. Każdy
zawahałby się choć przez chwilę.

– Interesująca teoria, ale...
– To coś więcej. Spotykałam się z wieloma mężczyznami, którzy w końcu okazywali się

zwykłymi łajdakami. Potem poznałam Scotta, naprawdę dobrego człowieka. Nieczęsto
spotyka się takich mężczyzn. Byłabym głupia, odmawiając mu tylko dlatego, że
przyzwyczaiłam się do samotnego życia i lubię to.

– Przecież ja się wcale z tobą nie sprzeczam, Gwennie. Ty sprzeczasz się sama z sobą.
Gwen wstała. Towarzystwo Roberta Beltramo sprawiało, że miała wrażenie, jakby

background image

oblazły ją mrówki. Cała poranna radość zniknęła. Słońce nagle zdawało się palić zbyt mocno.
Gdy wyciągała z kieszeni chustkę, aby otrzeć pot z czoła, wraz z nią, jak konfetti, wypadło
kilka kawałków papieru. Tylko tego brakowało! Następne elementy jej życia wyeksponowane
przed Robertem!

Mężczyzna pozbierał papierki i wstał, aby jej podać. Miał poważny wyraz twarzy, ale

czuła, że wciąż bawi go ta cała sytuacja. Wdała się już w niepotrzebne wyjaśnienia na temat
Scotta i teraz znowu nie mogła się powstrzymać.

– To moje przepisy kulinarne. Zapisuję je, gdy tylko natrafię na coś ciekawego.

Niedawno natknęłam się na bardzo interesujący sposób przyrządzania ravioli... – powiedziała
szybko.

Dlaczego nie potrafiła się pohamować? Przez całe życie była typem słuchacza, nigdy tak

wiele o sobie nie mówiła. Jednak, gdy Robert był w pobliżu, wciąż próbowała mu coś
tłumaczyć lub wyjaśniać.

Mężczyzna spojrzał na jeden ze skrawków i odczytał na głos:
– „Prześpij cały ranek w ogrodzie z ulubioną książką na kolanach. Po południu idź na

ryby... „ Czy to jest przepis?

Gwen wyrwała mu papierek z ręki i schowała do kieszeni.
– To akurat jest przepis pani Alexander na spędzanie wolnego czasu. To moja stała

klientka. Ma osiemdziesiąt pięć lat i codziennie przychodzi na obiad.

– A pani zapisuje jej zalecenia na strzępkach papieru?
– Na czymkolwiek, co tylko wpadnie mi w ręce. Pani Alexander lubi, gdy zapisuje się jej

opowieści. Ma wtedy wrażenie, że zostanie po niej przynajmniej wspomnienie na papierze.
Po śmierci pańskiego ojca boi się, że będzie następna. Próbuję ją uspokajać, że wszystko
będzie dobrze.

– Czy pani przyjaźni się ze wszystkimi klientami? – zapytał. Gdy temat rozmowy

schodził na sprawy związane z restauracją, jego ton stawał się niemal urzędowy.

Gwen poczuła, że znalazła się w defensywie. Nie cierpiała tego uczucia.
– Moi klienci zwierzają mi się z wielu osobistych przeżyć. Staram się wytwarzać w

lokalu rodzinną atmosferę.

– Wygląda na to, że pani goście są równie dziwni, jak inne rzeczy z pani otoczenia.
– Są najzupełniej normalni.
Ocierając pot z czoła, zauważyła sceptyczne spojrzenie, jakim Robert obrzucił jej

wytworną, koronkową chustkę od nosa. Oczywiście, zdawała sobie sprawę, że chusteczki
jednorazowe są znacznie praktyczniejsze, ale nie mogła sobie odmówić odrobiny finezji.
Szybkim ruchem schowała ją do kieszeni. Dosyć już miała wnikliwego wzroku mężczyzny.
Tego ranka dostarczyła mu i tak zbyt wielu argumentów przeciwko sobie. Najgorsze było to,
że zdradziła się z wątpliwościami dotyczącymi zaręczyn. Już najwyższy czas, aby przystąpić
do ofensywy, zamiast biernie czekać na następne ataki Roberta.

– Beltramo, wiem, że pan chce przejąć restaurację, ale nie pozwolę na to. Pozostanie moja

i będę w niej przyjmować takich gości, jakich zechcę. Pan może z powodzeniem wracać do
Nowego Jorku.

background image

– Jesteś upartą kobietą, Gwennie. Byłem pewien, że Plan A zadziała. Włożyłem w to

wiele wysiłku – ciągnął. – Moi prawnicy zaoferowali atrakcyjną cenę. Mało tego: ja sam tu
przyjechałem, aby negocjować, ale pani nie ustępuje.

– Jak na razie to wszystko prawda. Mężczyzna wyglądał, jak gdyby rozważał zaistniałą

sytuację.

– Tak jest, Plan A nie wypalił. Pora na Plan B.
– Co pan znowu wymyśla?
– Muszę jeszcze przemyśleć szczegóły, ale to doskonały plan – Robert najwyraźniej się

rozmarzył.

Gwen odniosła wrażenie, że to nie wróży najlepiej jej zamiarom.
– Niech pan nie próbuje dramatyzować sytuacji – powiedziała. – I proszę wreszcie

powiedzieć, co pan ma na myśli.

– To proste – odparł z uśmiechem. – Pani nie sprzeda swojej połowy udziałów, a więc

będziemy wspólnikami.

– Tylko nie to!
– Oczywiście, tylko przez pewien czas. Powiedzmy przez tydzień. Przewiduję, że po

tygodniu naszej współpracy, będzie mnie pani błagać o odkupienie pani części!

Wiedziała już, że jej pierwsze wrażenie odnośnie tego człowieka było w stu procentach

prawdziwe: on potrzebował ruchu, akcji. Podniecała go myśl o usuwaniu kolejnych przeszkód
ze swej drogi. Tym razem to właśnie ona stanowiła problem do rozwiązania.

– Wcale mi się nie podoba pański Plan B – w głosie Gwen słychać było zdecydowanie.
– Czy masz inny wybór, Gwennie? Oboje mamy po pięćdziesiąt procent udziałów. To

potrwa tylko tydzień. Najpóźniej w następną sobotę podpisze pani te papiery, które moi
prawnicy tak bezskutecznie pani podsuwali.

– Czy myśli pan, że mnie wyprowadzi z równowagi?
– Nie ma wątpliwości. Ja już panią wyprowadzam z równowagi. Nieco więcej wysiłku i

nie wytrzyma pani tego napięcia.

A niech to! On wyraźnie bawił się całą sytuacją, ale w jednym miał rację: oboje byli

równoprawnymi współwłaścicielami restauracji. Gwen nie miała innego wyboru, jak tylko
spróbować wyciągnąć z tego faktu korzyści dla siebie.

– W porządku – powiedziała powoli. – Będziemy pracować razem, ale mogę się założyć,

że w przyszłą sobotę to pan będzie błagać, abym odkupiła pańską część udziałów. Pan tu
długo nie wytrzyma. Będąc dzieckiem, marzył pan, aby stąd uciec. Być może sprowadziła tu
pana nostalgia, wywołana przez nadchodzące święta, ale to wkrótce minie i znowu zapragnie
pan stąd uciec!

Mężczyzna zesztywniał na moment.
– A więc zakład stoi. Oto moja ręka.
Przez długą chwilę patrzyli sobie w oczy. Gwen ganiła się, że jako pierwsza odwróciła

wzrok. Wreszcie Robert puścił jej dłoń. Ona jednak wciąż stała na ścieżce, blokując przejście
Robertowi, który ominął ją i pobiegł wzdłuż nabrzeża.

– Do zobaczenia, Gwennie! – zawołał, a ona mogłaby przysiąc, że usłyszała również jego

background image

śmiech.

Po chwili pobiegła w ślad za nim.
Przed nią był bardzo trudny tydzień, ale wiedziała, że w końcu pokona Roberta Beltramo.
Po prostu musi wygrać!

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Tego dnia Gwen wyjątkowo wcześnie przyszła do restauracji. Gdy przekręciła klucz w

zamku i weszła do środka, panowała tam błoga cisza. O tej porze nie było jeszcze
pracowników ani Roberta. To dobrze. Choć przez chwilę mogła mieć lokal tylko dla siebie,
mogła się łudzić, że wszystko jest tak jak dawniej, a Robert Beltramo w ogóle nie istnieje.

Szybkim krokiem przeszła przez salę w stronę kuchni. Szklana gwiazda wisząca w oknie

rzucała szafirowe błyski. Zawieszone w równym rządku miedziane garnki lśniły złociście.
Gwen uwielbiała kuchnię. Miała swój niepowtarzalny urok, była pełna blasku i barw. Garnki,
patelnie i stolnice najróżniejszych kształtów miały dokładnie określone przeznaczenie.
Przypadkowemu widzowi mogłoby się wydawać, że panuje tu bałagan, lecz właścicielka
określała go jako twórczy nieporządek, bez którego nie wyobrażała sobie gotowania.

Dzisiejszą pracę rozpoczęła od przygotowania ciasta na lasagne. Jednak już od samego

początku coś jej nie wychodziło. Nie potrafiła się skoncentrować. Była to jednak wyłącznie
jej wina: zamiast włożyć stare dżinsy i koszulkę polo, dziś ubrała się w elegancką jedwabną
sukienkę. Zdawała sobie sprawę, że wygląda w niej wyjątkowo korzystnie – smukła figura
była dobrze wyeksponowana, a szmaragdowy kolor sukni pasował do jej szarobłękitnych
oczu. Będąc tak wystrojona, nie mogła jednak podwinąć rękawów, aby nie przeszkadzały w
pracy. Oczywiście, nie mogła także nałożyć fartucha, bo to popsułoby cały efekt.

Gwen czuła do siebie niechęć. Jej samej trudno było się do tego przyznać, ale powód, dla

którego tak się wystroiła, był aż nadto wyraźny. Chciała się podobać Robertowi Beltramo.
Właśnie jemu! Człowiekowi, który przybył, aby odebrać jej restaurację.

Co w nią wstąpiło? Owszem, powinna się stroić i malować, ale dla narzeczonego, dla

nikogo więcej. Konieczność ciągłego uważania, aby uwalanymi mąką rękami nie pobrudzić
pięknej sukienki, pogłębiała jej frustrację.

W tym momencie w kuchni pojawił się Robert. Po rannym biegu wyglądał świeżo i

rozpierała go energia. Jego włosy wciąż lśniły wilgocią po niedawnym prysznicu. Miał na
sobie jasne spodnie i białą bawełnianą koszulę. Ten niewyszukany strój sprawił, że Gwen w
swojej eleganckiej sukience poczuła się jeszcze bardziej niezręcznie. Jej ręce przybierały
coraz bardziej nienaturalną pozycję, aby uniknąć kontaktu z ubraniem. Mężczyzna
przypatrywał się jej z uwagą.

– Spróbuję zgadnąć... Odprawia pani jakiś tajemniczy średniowieczny rytuał... Nie! Chce

pani rzucić na mnie zaklęcie, zły urok, abym wrócił do Nowego Jorku i zostawił restaurację w
pani rękach. Niedoczekanie!

Z płonącą twarzą Gwen opłukała ręce, następnie owinęła się wielkim fartuchem.
– Po prostu pracuję, to wszystko.
Energicznie przystąpiła do odcinania łodyżek od liści szpinaku. Robert nie przestawał

przyglądać się każdemu jej ruchowi. W tej chwili żałowała, że zdecydowała się nałożyć swoje
najlepsze kolczyki, a do tego upięła wysoko włosy, aby je jak najkorzystniej wyeksponować.
Przy jej pechu, Beltramo na pewno domyśli się, że ten trud zadała sobie wyłącznie z jego

background image

powodu i, oczywiście, bardzo go to ubawi. No proszę – na jego twarzy już pojawia się ten
znajomy uśmieszek.

Gwen rozcięła liść szpinaku. Zupełnie nie mogła zrozumieć motywów własnego

postępowania. Zachowanie Roberta denerwowało ją i było wręcz prowokujące, a jednak
zależało jej, aby w oczach mężczyzny dostrzec błysk podziwu dla jej urody, a nie iskierki
rozbawienia.

Robert stanął dokładnie naprzeciw Gwen, po drugiej stronie kontuaru. Od niechcenia

bawił się drewnianą łyżką. Wyrwała mu ją z ręki. Odwrócił się i zaczął myszkować po
półkach.

– Ależ tu garnków i patelni! Wszystko jest nimi dosłownie zawalone.
– Ale każda rzecz ma swoje miejsce. Ustawiam je tak, jak uważam za stosowne.

Proponuję, Robercie, abyśmy ustalili pewne zasady, które będą obowiązywały przez ten
tydzień. Po pierwsze, ja jestem szefem kuchni. Po drugie...

– Żadnych zasad, Gwennie. Gdybyśmy ustanowili zasady, to jaki sens miałby nasz

zakład? Przecież jego istotą jest doprowadzenie drugiej osoby do stanu najwyższej irytacji, w
którym z ulgą zrzeknie się swoich praw do restauracji – tak to uzgodniliśmy.

Co do jej osoby, to ten stan irytacji trwał już od pewnego czasu. Tymczasem Robert

kontynuował metodyczne przeszukiwanie szuflad, szafek i innych zakamarków. Na jego
twarzy rysował się krytycyzm do wszystkiego, co zobaczył.

Gwen z hukiem postawiła patelnię na kuchence.
– Dość tego. W tej kuchni jest miejsce tylko dla jednego z nas. Ponieważ dziś także

należy przygotować normalny zestaw potraw, proponuję, abyś nie przeszkadzał mi w pracy.

Słysząc te słowa, Robert owinął biodra ręcznikiem ze wzorkiem w świąteczne choinki, i o

dziwo, wyglądał jeszcze korzystniej niż dotychczas.

– Przesuń się, Gwennie. Pokażę ci, jak należy gotować.
Tego tylko brakowało! Zanosiło się na to, że ten próbny tydzień będzie gorszy od

najczarniejszych obaw Gwen. Nie sądziła, że Robert spróbuje gotowania. Był przecież
człowiekiem biznesu, potrzebował ruchu, akcji. A on tymczasem, machając wazową łyżką jak
dyrygent orkiestry symfonicznej batutą, najwyraźniej przygotowywał się do spełnienia swojej
obietnicy.

– No, to zaczynamy. Gdzie jest menu?
– Lepiej będzie, jeśli rozejrzysz się po sali. Gotowanie pozostaw mnie.
– Z drogi, Gwennie – powiedział groźnie, podwijając rękawy koszuli. – Daj mi dzisiejsze

menu.

Przez chwilę rozważała pomysł wyrzucenia go z kuchni siłą, ale zrozumiawszy

niewykonalność tego zadania, zrezygnowana rzuciła w jego stronę sfatygowaną kartkę
papieru. Robert chwycił ją ostrożnie w dwa palce.

– Czy wszystko, czego dotkniesz, musi być poplamione? – zapytał. – Całe menu

upstrzone jest plamami kawy, dżemem i kto wie, czym jeszcze. Jak to w ogóle można
odczytać?

– Ja nie muszę tego czytać. Znam na pamięć menu z każdego dnia.

background image

Mężczyzna badawczo wpatrywał się w poplamiony kawałek papieru, starając się

rozszyfrować zawartą w nim treść.

– Hmm. Amaretti, linguine, cannołi, rigatoni...
Gwen wsłuchiwała się w brzmienie tych słów w jego ustach. Przed jej oczami pojawił się

obraz słonecznej Italii, jezioro Como, wyspa Capri, Neapol. Nigdy nie była we Włoszech, ale
sposób, w jaki Robert wymawiał nazwy włoskich potraw sprawił, że zdjęcia z tego kraju,
które widziała w broszurach biur podróży, nagle ożyły. Jego głos wywołał skrywane
pragnienie zobaczenia takich miejsc, jak: Mediolan, Rzym, Florencja, czy Werona.

... timballo, pastiera, maccheroni... – Beltramo był tak zafascynowany obco

brzmiącymi słowami, jak gdyby odkrywał od dawna nie używany język. Gwen wolałaby tego
nie słyszeć. Nie mogła sobie pozwolić na marzenia w tak nieodpowiednim momencie. Scott
nie wzbudzał w niej takich tęsknot, nigdy nie rozmawiali o podróży do Włoch...

Dość tych rozmyślań, nakazała sobie w duchu, być może pewnego dnia pojedzie do

słonecznej Italii, ale na pewno nie będzie to miało żadnego związku z Robertem Beltramo.

– Mam nadzieję, że już zapoznałeś się z naszym menu.
– Tak i właśnie mam zamiar rozpocząć gotowanie. Myślę, że najlepiej zacząć od

przyrządzenia tortom.

– To jedna z moich specjalności – zaprotestowała.
– Spodziewam się, że wszystko na tej liście to twoje specjalności.
– Cóż, prawdę powiedziawszy...
– Przyrządzam doskonałe tortoni – oznajmił Robert z błyskiem w oku.
Zachowywał się jak człowiek opętany jakąś ideą. Gwen zadecydowała, że najmądrzej

będzie zejść mu z drogi na pewien czas i zobaczyć, co z tego wyniknie. Miała nadzieję, że
zapał mężczyzny do gotowania nie potrwa długo.

Obserwowała, jak gromadził składniki: bitą śmietanę, migdały, migdałowe ciasteczka,

wanilię... Poruszał się z dużą wprawą, bez zbędnych ruchów. W odróżnieniu od niej, nie
kręcił się bezładnie po kuchni, a każda jego czynność prowadziła do określonego celu. Gwen,
gdy pozwalał jej na to czas, lubiła odrywać się od gotowania, spoglądać na rzekę,
rozkoszować wonnym zapachem wydzielanym przez suszone zioła. Często bez określonego
celu, dla czystej przyjemności, myszkowała po kuchennych półkach. Nawet w najbardziej
pracowite dni znajdowała czas na nacieszenie się swoim królestwem.

Tymczasem Robert najwyraźniej nie opanował jeszcze sztuki relaksującego gotowania.

Przygotowywał tortoni z determinacją, przypominającą starania maszynisty, próbującego
przyprowadzić pociąg o czasie.

Gwen przyglądała się, jak Beltramo siekał migdały, kruszył migdałowe ciasteczka, ubijał

pianę, a wszystko to w największym porządku: ani jeden okruch nie zaśmiecał kontuaru. Jego
koszula była wciąż nieskazitelnie czysta.

– Nie lubię klinicznego gotowania – zauważyła z przekąsem. – Nie ufam tej metodzie.

Wykazuje brak należytego zaangażowania.

– Wierz mi, że można być dobrym kucharzem i nie wyglądać jak osoba, która właśnie

weszła w kolizję z ananasowym tortem.

background image

Płomień w oczach Roberta rozpalał się z każdą chwilą. Gotowanie sprawiało mu wyraźną

przyjemność. Za chwilę zabierze się do przygotowywania następnych potraw z karty. Tego
tylko brakowało! Musiała koniecznie coś zrobić, póki jeszcze bieg spraw nie był całkowicie
poza jej kontrolą. Jedynym, co przyszło jej do głowy, była próba przypomnienia mu o
świecie, który pozostawił, o Nowym Jorku.

– Twoi prawnicy opowiadali mi, że odnosisz wielkie sukcesy w swojej agencji

reklamowej. Podobno to ty zrobiłeś tę śmieszną reklamę w telewizji, w której trzech facetów,
podobnych do braci Marx, walczy o ostatni słoik sosu do spaghetti. Bardzo mi się podobała.
Jest zabawna i zachęcająca, podobno zdobyła nawet nagrody...

Robert niewzruszenie nakładał na talerzyki bitą śmietanę.
– Nie wiedziałem, że prawnicy są tacy gadatliwi – odparł.
– Złożyli u mnie tak wiele wizyt, że prawie zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. To, że

opowiedzieli mi trochę o swoim szefie, jest przecież rzeczą naturalną.

– Ty w każdym razie na pewno ich do tego nie zachęcałaś – powiedział z przekąsem.
– Lubię słuchać ludzi. A jeżeli chodzi o ciebie, to nie mogę zrozumieć, jak mogłeś tak po

prostu zostawić swoją wspaniałą agencję.

– Cały czas kontroluję jej pracę – wyjaśnił Beltramo, wstawiając tacę z deserami do

zamrażarki.

– Moi współpracownicy są bardzo kompetentnymi ludźmi. Poradzą sobie doskonale,

nawet gdy moja nieobecność się przedłuży.

– W takim razie nie zamierzasz chyba pozostać w San Antonio na stałe. Zrobiłeś sobie

coś w rodzaju wakacyjnego wypadu, prawda?

– Nie rób sobie za wiele nadziei. Zatrzymuję swoje udziały w agencji, ale to nie znaczy,

że nie będę w stanie prowadzić tej restauracji. Mogę tu spędzać tyle czasu, ile zechcę –
oznajmił, zaglądając do wnętrza zamrażarki. – Ależ tu bałagan!

– Wszystko jest poustawiane według moich zasad – ucięła Gwen, zatrzaskując drzwiczki.

– Jednego nie rozumiem. Praca w agencji reklamowej musi być niezmiernie ekscytująca,
dlaczego więc decydujesz się na życie z dala od tak ciekawych wydarzeń?

– Po tym, jak sprzedałem milion słoików sosu do spaghetti, być może potrzebuję w życiu

nowych wrażeń. – Robert zaczął rozglądać się po kuchni w poszukiwaniu nowego zajęcia.

– I myślisz, że robienie sosu, zamiast sprzedawania, dostarczy ci tych wrażeń?
– Dokładnie. Ta restauracja stanowi wyzwanie, Gwennie. Tego mi właśnie potrzeba:

nowego wyzwania. Oho, chyba coś się pali!

Spojrzenie dziewczyny powędrowało w stronę pieca. A niech to! Zupełnie zapomniała o

mięsie. Szybkim ruchem zdjęła patelnię z ognia, ale było już za późno. Pieczołowicie
przygotowywana potrawa nadawała się tylko do wyrzucenia. Przyglądała się jej z
przygnębieniem. Zazwyczaj miała podzielną uwagę i potrafiła robić w kuchni wiele rzeczy
naraz, ale dziś, w obecności Roberta...

On natomiast wcale nie wydawał się rozkojarzony. Sięgnął pojedna z patelni, wiszących

na ścianie. Kilka chwil później na patelni skwierczało już masło, a mężczyzna starannie
odmierzał porcję ryżu. Gwen musiała przyznać, że Robert doskonale sobie radził na nowym

background image

dla siebie terenie. Na domiar złego, gwizdał pod nosem jej ulubioną melodię. Scott nie
zrobiłby nic podobnego, nawet pod przymusem.

Splatając ręce, wyczuła kształt zaręczynowego pierścionka. Ostatnio nosiła go w taki

sposób, że brylant znajdował się po wewnętrznej stronie dłoni, tak aby nie musiała go stale
widzieć. Ale teraz kamień aż nadto dawał znać o swoim istnieniu. Ostre krawędzie mocno
wpijały się w skórę.

W międzyczasie do restauracji przyszło dwoje pracowników Gwen. Robert wykorzystał i

tę okazję, aby po raz kolejny zirytować dziewczynę. Ogłosił mianowicie natychmiastowe
zebranie personelu.

– Chwileczkę, Beltramo – powiedziała Gwen, zagradzając mu drogę. – My nie działamy

tu w ten sposób. Nie urządzamy zebrań. Gdy jest jakaś ważna sprawa, to omawiamy ją przy
ciastku i kawie.

– Rozumiem, taka rodzinna pogawędka.
– Dokładnie. To znakomicie zdaje egzamin. Claudine i Jeremy wiedzą, że mogą mi w

każdej chwili powiedzieć o wszystkim, co ich boli, a ja zawsze ich wysłucham.

– Ferris, posłuchaj uważnie. Zebrania zwołuje się po to, aby przekazać pracownikom

polecenia, a nie słuchać ich żalów. Widzę, że przydałby ci się kurs zarządzania. – Robert
posłał jej protekcjonalny uśmiech.

– A ty chyba odbyłeś o jeden kurs za wiele – uniosła się Gwen. – Ja studiowałam

wiktoriańską literaturę, to mi wystarcza. Poczytaj Dickensa, a może dowiesz się czegoś o
ludzkiej naturze.

– Dickens, powiadasz? Za chwilę pewnie mi powiesz, że „Klub Pickwicka” to w zasadzie

poradnik zarządzania restauracją – powiedział Beltramo, krzywiąc się sceptycznie.

– A żebyś wiedział, że przeczytanie „Klubu Pickwicka” bardzo by ci się przydało. Spędź

trochę czasu z panem Raddle i doktorem Slammerem. To ci przyniesie niewyobrażalne
korzyści, a na dodatek nie będziesz miał czasu na idiotyczne zebrania personelu.

– W razie gdybyś o tym zapomniała, chciałbym ci przypomnieć, że jesteśmy

wspólnikami. Twoi pracownicy są również moimi pracownikami. Tak się składa, że ja lubię
zebrania, czerpię z nich wiele satysfakcji.

Gwen stanęła w drzwiach kuchni, jak gdyby w ten sposób chciała powstrzymać Roberta.

Oczywiście, nie miała żadnych szans. Nie mogła zmienić faktu, że mieli równe prawo
decydowania i jeżeli jej wspólnik życzył sobie zorganizować zebranie, miał do tego pełne
prawo. Po namyśle odeszła od drzwi.

– No, to do dzieła! Daj nam wszystkim dobrą lekcję zarządzania.
Mężczyzna zignorował ironię w jej głosie i wepchnął ją do sali restauracyjnej. Wskazał

jej krzesło obok Jeremy'ego i Claudine, tak jak gdyby była po prostu jeszcze jednym
pracownikiem. Nie chcąc dać się sprowadzić do takiej roli, nie usiadła.

– Jeremy, Claudine, to jest pan Robert Beltramo, syn starszego pana Beltramo – zaczęła.

– Nie chcę, aby jego obecność w jakikolwiek sposób zakłócała wam pracę. Wykonujcie swoje
obowiązki, tak jak zwykle. Jego pobyt tu będzie krótki, bardzo krótki.

Robert obdarzył ją jednym ze swoich pełnych wyższości uśmiechów i podszedł do stołu.

background image

– Panna Ferris właśnie próbowała wam przekazać, że od dziś ja i ona jesteśmy

równoprawnymi wspólnikami. W rezultacie jesteście również moimi pracownikami. Wkrótce
przekonacie się, że jestem bardzo sprawiedliwym pracodawcą, ceniącym ciężką pracę. I
właśnie tego od was oczekuję: pracy, pracy i jeszcze raz pracy.

Przerwał, spoglądając na zebranych jak feudał na swych wasali. Jego spojrzenie skupiło

się na Gwen, jakby w ten sposób chciał zmusić ją do zajęcia miejsca przy stole.

Dziewczyna zawahała się, ale nie mając innego wyboru, usiadła. Miała nadzieję, że

Robert szybko przekaże im to, co ma do powiedzenia i uprzykrzone zebranie zakończy się.

– Wkrótce w naszej restauracji będą miały miejsce inspirujące zmiany – ciągnął Beltramo

po chwili ciszy.

– Nasze obroty wzrosną w szybkim tempie. W niedługim czasie przewiduję ekspansję na

inne formy działalności. Ogłaszam koniec stagnacji.

Postanowienie Gwen, co do zachowania spokoju, zostało złamane bardzo szybko.
– Tu nie ma żadnej stagnacji – zaprotestowała.
– Mamy optymalne obroty. Ludzie przychodzą do nas, gdyż szukają spokojnej, rodzinnej

atmosfery.

Robert wydawał się nie słuchać. Jego uwaga skupiona była na Jeremym i Claudine.
– Zostaną stworzone nowe możliwości awansu – zwrócił się bezpośrednio do pary

pracowników.

– Jeżeli włożycie w pracę odpowiedni wysiłek, oboje możecie w przyszłości czerpać z

tego korzyści.

Jednak nie znalazł w nich wdzięcznych słuchaczy. Jeremy* nie wyglądał na skorego do

współpracy. Co prawda, była to jego normalna poza. Dwudziestoletni chłopak pracował tu od
dziesięciu miesięcy i pełnił funkcję zmywacza naczyń. Zazwyczaj w ogóle się nie odzywał, a
jeżeli miał zamiar się wypowiedzieć, były to głównie monosylaby. Był dobrym
pracownikiem, ale nie wykazywał żadnych ambicji. Oczywiste było, że Robert nie ma szans
na zainspirowanie tego człowieka obietnicami awansu.

Claudine natomiast była najwyraźniej zainteresowana atrakcyjnym wyglądem Roberta.

Wpatrywała się w niego rozmarzonymi oczami i choć chłonęła wszystko, co mówił, widać
było, że nie przykładała żadnej wagi do znaczenia jego słów. Claudine była ładną rudowłosą
osóbką. Kelnerowała w restauracji już od dwóch lat. Ulubionym strojem dziewczyny był
obcisły, jednoczęściowy kostium, taki jakie noszą zawodowe tancerki. Starała się w ten
sposób udowodnić światu, że tak naprawdę, wcale nie jest zwyczajną kelnerką.

Teraz siedziała w wystudiowanej, nieco sztucznej pozie, bez wątpienia próbując w ten

sposób zwrócić na siebie uwagę Roberta. Cóż, w towarzystwie tak przystojnego mężczyzny
każda kobieta miała prawo rozmarzyć się choć na chwilę. Niestety, Beltramo był w równym
stopniu przystojny, co arogancki.

– Już wiem, czego wam potrzeba – mruknął pod nosem. – Ktoś musi tchnąć w was więcej

entuzjazmu. Tak się składa, że znam taką metodę.

Robert rozejrzał się po sali. Jego wzrok zatrzymał się na tablicy, która służyła Gwen do

ogłaszania specjalności dnia. Bez słowa przyniósł tablicę do stołu i bezceremonialnie starł

background image

ogłoszenie o darmowych truskawkach dodawanych do każdego ciastka. Szybkimi ruchami
zaczął rysować na tablicy jakiś diagram. Był to duży prostokąt przedzielony pośrodku linią.
Wewnątrz wrysował dwa półkola, a dzieła dopełniły dość bezładnie umiejscowione krzyżyki.

– Jeżeli próbujesz grać w kółko i krzyżyk, nie bardzo ci to wychodzi.
– To jest boisko do koszykówki – oznajmił, z dumą przyglądając się swemu dziełu. –

Gwendolyn, szykuj się! Stworzymy drużynę pracowników naszej restauracji.

Jeremy nieznacznie poprawił się na krześle. Claudine starannie wygładziła fałdki na

rajstopach. Tylko Gwen wybuchnęła śmiechem.

– Chyba żartujesz, Beltramo. Drużyna koszykówki? Skąd ci przyszedł do głowy tak

niedorzeczny pomysł?

– Ktoś musi rozruszać tę apatyczną grupę. To najlepsze, co mi przyszło do głowy. Poza

tym, słyszałem, że stróże parkingu z Hotelu Roosevelt już rozpoczęli treningi. Będziemy
musieli ciężko pracować, aby mieć jakiekolwiek szanse w meczu z nimi.

– Chcesz się z nimi zmierzyć? A po co nam to?
– To chyba oczywiste! – Mężczyzna aż uniósł brwi ze zdziwienia. – Ludzie znacznie

lepiej ze sobą pracują, jeżeli łączy ich sport zespołowy. To doskonały sposób integracji załogi
i jest stosowany przez wiele firm. Poza tym, będę miał wreszcie szansę stworzyć dobrą
drużynę. Koledzy z agencji byli zbyt wielkimi indywidualistami i do tego sportowymi
beztalenciami. Wasza trójka stwarza jakieś nadzieje.

Robert tryskał entuzjazmem i determinacją. Gwen oczami wyobraźni widziała kadrę

kierowniczą jego agencji reklamowej, leżącą pokotem na boisku koszykówki. Dali z siebie
wszystko, ale nie byli w stanie dotrzymać kroku swojemu szefowi.

Po chwili ciszy znowu zaskrzypiała kreda. To Beltramo nanosił nowe oznaczenia

taktyczne.

– Im prędzej zapoznacie się z waszymi pozycjami na boisku, tym lepiej. Jeremy będzie w

obronie, a Claudine w ataku. Jeżeli chodzi o ciebie, Ferris, ty będziesz drugim napastnikiem.
Ja zagram w środku. Gwendolyn, a co z twoim narzeczonym? Mam nadzieję, że się do nas
przyłączy.

– Nie licz na to. Scott nigdy w życiu nie dotknął piłki do koszykówki.
– Trudno, ale to nie takie ważne. Możemy zorganizować mecz drużyn czteroosobowych.
Robert narysował kilka nowych krzyżyków na tablicy. Nie było wątpliwości, był w

swoim żywiole – realizował najnowszy ambitny plan.

– Być może zauważyłeś, że żadne z nas nie zgodziło się na ten szalony pomysł –

stwierdziła z przekąsem Gwen. – Tak się składa, że w tej restauracji stosowane są
demokratyczne metody.

– Nie ma problemu, zagłosujemy – zgodził się mężczyzna, wskazując kawałkiem kredy

na Jeremy’ego. – Przystępujesz do drużyny, prawda?

Nie przypominało to demokratycznego głosowania, ale sennemu młodzieńcowi było

wszystko jedno. Ledwie zauważalnie skinął głową i zagłębił się w swoim krześle.

– Panie Beltramo, jestem tancerką, a nie koszykarką – zabrała głos Claudine. – Muszę

myśleć o karierze, chodzić na próby, ćwiczyć. Proszę mnie zrozumieć, to pochłania

background image

większość mojego wolnego czasu.

– Wstąp do drużyny, a wkrótce przekonasz się, że to pomoże ci w karierze – przekonywał

Robert, żywo gestykulując. – Większa wytrzymałość, wyższe skoki i będziesz tańczyć, jak
nigdy przedtem.

Dziewczyna podkurczyła nogi, jak gdyby już szykowała się do wysokiego skoku.
– Sama nie wiem...
– Zobaczysz, że to działa – perswazja nowego szefa była miażdżąca. – Powiem wam, jak

się do tego zabierzemy. Na tyłach restauracji przed laty ustawiłem tablicę z koszem.
Spotkamy się tam dziś o trzeciej na naszym pierwszym treningu. Obecność obowiązkowa. Na
razie dziękuję, możecie się rozejść.

Jeremy wyszedł z sali. Claudine, nie będąc jeszcze w pełni przekonana, pocieszała się, że

będzie miała szansę popisania się przed atrakcyjnym szefem. Uniosła się z krzesła ruchem
pełnym gracji i wolnym krokiem poszła do kuchni.

Beltramo przez długą chwilę przyglądał się schematowi boiska. Wystarczyło dać mu

kawałek kredy, a stawał się jeszcze bardziej niebezpieczny niż przy garach. Gwen nie
potrafiła już dłużej zapanować nad sobą. Podeszła do Roberta, wyjęła mu kredę z ręki i
wielkimi literami napisała na tablicy: POSZŁAM NA LUNCH.

– Gwennie, widzę, że nie masz ani krzty zapału. Musisz wyrobić w sobie poczucie

solidarności z drużyną. I śpiesz się: już wkrótce gramy nasz pierwszy mecz z chłopcami z
Hotelu Roosevelt.

– Czy myślałeś już nad nazwą swojej drużyny? Może Banda Beltramo?
Robert zamyślił się przez moment.
– Hej, to brzmi całkiem nieźle! – wykrzyknął. Sprawy przybierały coraz gorszy obrót.

Gwen spojrzała na niego zdesperowana.

– Posłuchaj mnie uważnie. Nie będę w twojej drużynie. To byłoby zupełnie, jak... jak...
– Przejście na stronę przeciwnika? – podsunął. Uśmiechnął się do niej. W tym momencie

zdała sobie sprawę, że stoją stanowczo zbyt blisko siebie. Po porannym gotowaniu
przesiąknięty był wonią bazylii i oregano. Cofnęła się, o mały włos nie przewracając tablicy.

– Po pierwsze, nie mam pojęcia o grze w koszykówkę – przyznała. – A po drugie...
– Jestem dobrym trenerem, Gwennie. Po moich lekcjach pokochasz tę grę – zapewnił z

uśmiechem.

– Nie licz na to – odpowiedziała, ściskając kredę.
– Czego się tak obawiasz? – zapytał. – Czy tego, że niechcący będziesz się dobrze bawić?
O tak, właśnie tego się bała. Mówiła sobie, że musi bardzo uważać, aby nie czerpać za

wiele przyjemności z towarzystwa Roberta Beltramo. Jeżeli pozwoli sobie na uganianie się z
nim po boisku, to co będzie dalej? Poza tym, tak czy inaczej, nie chciała być nielojalna wobec
Scotta.

– Nie będę w twojej drużynie – powtórzyła zdecydowanie, wsadzając kredę w kieszeń

fartucha. – Jeżeli Jeremy i Claudine zdecydują inaczej, nie będę ich powstrzymywać, ale na
mnie nie liczcie. Ruszyła wolno w stronę kuchni.

– My dwoje już rozgrywamy mecz, Gwennie. Ty i ja. Przed tym nie ma ucieczki.

background image

Odwróciła się.
– Uważaj, Beltramo! To ja atakuję w tej grze.
– Miło mi to słyszeć – uśmiech Roberta poszerzył się. – Coś mi mówi, że będzie z ciebie

dobra koszykarka. Jeszcze cię wyciągnę na boisko, zobaczysz.

– Nie masz żadnych szans!

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Gwen, powstrzymując ziewanie, włożyła do papierowej torebki kilka marchewek i

główek sałaty. Był późny wieczór i wszyscy goście już opuścili restaurację. Jeremy i Claudine
poszli do domu, a i Robert gdzieś przepadł. Miała nadzieję, że także poszedł do domu.
Potrzebowała trochę czasu dla siebie. Po tym wyczerpującym dniu, spędzonym z Robertem
Beltramo, chciała nacieszyć się posiadaniem restauracji tylko dla siebie. Jeżeli wystarczył
jeden dzień, aby tak mocno zachwiać jej wewnętrzną równowagą, to jakże będzie w stanie
wytrzymać to piekło aż do przyszłej niedzieli?

Będzie musiała, nie ma na to rady. Zniesie to przez pamięć o starszym panu i dla

własnego dobra. Nie może pozwolić, aby Robert zamienił wspaniałą, rodzinną atmosferę
restauracji na pośpiech baru szybkiej obsługi.

– Podkradasz warzywa, Gwennie? – Głos Beltramo sprawił, że podskoczyła.
– Myślałam, że już dawno wyszedłeś.
– Wciąż tu jestem. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo lubisz moje towarzystwo –

odpowiedział mężczyzna, oparłszy się o framugę drzwi.

Jakaś wewnętrzna siła sprawiała, że nawet po trudach całego dnia wyglądał świeżo. Z

drugiej strony, był to dla niego dzień pełen sukcesów. Bez problemów zaciągnął Jeremy’ego
na boisko do koszykówki i tylko trochę perswazji wystarczyło, aby i Claudine rozpoczęła
treningi z piłką. Tak, po prostu, udało mu się zdobyć autorytet u jej dwojga pracowników.
Wcale nie wyglądał na zmartwionego tym, że Gwen odmówiła udziału w przedsięwzięciu.
Była w nim denerwująca pewność, że prędzej czy później i ona nagnie się do jego woli.

Zrobił też duże wrażenie jako kucharz. Kilku tradycyjnie najwybredniejszych gości

poprosiło dziś o dokładkę przyrządzonych przez niego tortoni. Nawet Gwen niechętnie
musiała przyznać, że były świetne.

– Jeśli chcesz wiedzieć, te warzywa nie są już świeże – wyjaśniła, wkładając do torby

następne główki sałaty. – Zamiast wyrzucać, zabieram je dla mojego królika.

– Bardzo lubię króliki.
– Mój nie jest towarzyski. Marzy zapewne o zjedzeniu swoich marchewek w samotności.
Gwen zdjęła fartuch i zawiesiła go na kołku. Z torbą warzyw w ręku skierowała się w

stronę drzwi. Gdy mijała Roberta, zręcznym ruchem wyjął jej z dłoni pakunek.

– Odprowadzę cię – zaproponował.
– Naprawdę nie musisz tego robić.
– Czy przychodzi po ciebie twój chłopak?
– Scott jest w delegacji – odpowiedziała, obracając na palcu pierścionek.
– Właśnie zastanawiałem się, dlaczego jeszcze go nie poznałem.
– On bardzo dużo podróżuje. Sprzedaje oprogramowania komputerowe. Właśnie

otrzymał awans.

Ostatnio jest poza domem jeszcze częściej niż zwykle. Bardzo ciężko pracuje.
– Ach, już rozumiem – powiedział Robert poważnie.

background image

Gwen wydawało się, że w tonie jego głosu usłyszała coś podejrzanego.
– O co ci chodzi, Beltramo?
– O nic takiego. Myślę tylko o tym, co sama powiedziałaś. Wychodzisz za ciężko

pracującego faceta, który sprzedaje programy komputerowe zamiast adorować swoją
narzeczoną – wyjaśnił Robert i ruszył w stronę drzwi.

Pogasiła światła i podążyła śladami mężczyzny. W ciemności wpadła na niego i łapiąc

równowagę, przytrzymała się męskiego ramienia. Poczuła ciepło jego ciała, emanujące przez
miękką, bawełnianą koszulę. Szybko cofnęła rękę.

– Wcale nie chcę być bez przerwy adorowana – powiedziała, gdy byli już na zewnątrz. –

Scott jest za to bardzo solidny i można na nim polegać.

– Oczywiście, Gwennie. Mężczyzna musi dbać o swą karierę. Jeżeli oznacza to spędzanie

mniej czasu z dziewczyną, to trudno – zgodził się z nią Robert.

Gwen nie ufała powadze jego głosu.
– Ty sam zapewne byłeś nieraz w podobnej sytuacji: ciężko pracowałeś i nie mogłeś

spędzać dużo czasu ze swoją dziewczyną.

Tym razem to Beltramo się zamyślił. Po chwili odpowiedział:
– Większość kobiet, z którymi się spotykałem, była zajęta własną karierą. Poza tym,

chyba jeszcze nie spotkałem takiej osoby, która oderwałaby mnie od pracy. Jednak taka
dziewczyna może się pojawić – w jego głosie znów pobrzmiewał żartobliwy ton.

– I być może sprawi, że zapomnę dla niej o całym świecie.
Gwen wspięła się na stopnie kamiennego mostku. Robert zatrzymał się obok i położył

torbę z warzywami na balustradzie.

– Nie wierzysz mi? To prawda. Gdy pojawi się ta właściwa dziewczyna, zrobię dla niej

wszystko. Zupełnie zapomnę o pracy i zabiorę ją do Meksyku albo na Alaskę – ciągnął.

Szukała w myślach kąśliwej odpowiedzi, ale na próżno.
– Meksyk – wyszeptała, przyglądając się profilowi mężczyzny na tle rozgwieżdżonego

nieba. – To niezły pomysł, ale ja zawsze chciałam pojechać do Włoch...

Ugryzła się w język. Jej marzenia o Italii były sekretem znanym tylko jej. Robert

odwrócił się, ale nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy.

– Czy tam właśnie pojedziesz w podróż poślubną? Wstrząsnął nią dreszcz. W myśli

winiła za to chłodne powietrze nocy. Nie chciała przyznać, że wywołała go bliskość
mężczyzny i brzmienie jego głosu. Mimo to nie ruszyła się z miejsca.

– Nie będziemy mogli pozwolić sobie na długą podróż. Prawdopodobnie spędzimy

weekend w Galveston, a potem...

– Wiem. Potem on musi wracać do sprzedawania programów.
– Pomówmy o tobie. Mówisz, że zrobisz wszystko gdy zjawi się ta właściwa dziewczyna,

ale ja nie wierzę ci ani przez moment – zaatakowała Gwen. – Przetaczasz się przez cudze
życie jak walec i nie zatrzymasz się tylko po to, aby przeżyć romantyczne chwile. Już cię
dobrze poznałam, Beltramo.

– Nie wierz w to, Gwennie – powiedział śmiejąc się. – Wiesz o mnie tak mało, że mogę

cię jeszcze bardzo zaskoczyć. Kto wie, czy nie jestem najbardziej romantycznym

background image

człowiekiem, jakiego spotkałaś.

– Nie wierzę, aby jakikolwiek mężczyzna był naprawdę romantyczny – stwierdziła Gwen,

schodząc po schodkach na drugą stronę mostu.

Szła szybko, a obcasy jej pantofelków wybijały głośny rytm. Jednak Robert z łatwością

dotrzymywał jej kroku.

– Wszystko staje się jasne. Zgadzasz się na tego Scotta, bo straciłaś już nadzieję na

romans. To całe wytłumaczenie.

– To nie jest tak. To była świadoma decyzja i uważam, że dokonałam świetnego wyboru

– broniła się.

– Zgoda, jeżeli tak mówisz. Ale gdybyś była moją dziewczyną, widywałabyś mnie

znacznie częściej niż poczciwego Lowella. Ja nigdy nie pozwoliłbym, żeby inny mężczyzna
odnosił ci do domu warzywa!

– A może ja wcale nie chciałabym widywać go częściej? – wybuchła Gwen. – Chyba

działałoby mi to na nerwy.

Zaskoczona tym, co przed chwilą powiedziała, przyśpieszyła kroku. Robert nie odezwał

się, ale ta cisza była jeszcze gorsza.

– Zbyt długie przebywanie razem nie jest korzystne dla żadnej ze stron – argumentowała

rozpaczliwie. – Ludziom potrzebna jest przestrzeń. Powinno się o tym pamiętać, jeśli chce się
zachować dobre stosunki.

– Może masz rację, Gwennie. Najlepszą receptą na bezproblemowy związek jest unikanie

partnera. Wtedy nie ma kłótni ani nieporozumień. Nie ma możliwości, aby kochanek działał
nam na nerwy...

Im bardziej Gwen starała się wybrnąć z sytuacji, tym głębiej się pogrążała. Mocno

zaciskając usta, aby nie powiedzieć już niczego więcej, skierowała się w stronę domu. Robert
nie miał nic przeciwko zakończeniu rozmowy. Na dowód tego zaczął gwizdać. Jego
interpretacja znanej hiszpańskiej melodii była mistrzowska. Gwen po raz drugi tego wieczora
poczuła dreszcz i tym razem wiedziała na pewno, że nie była to wina chłodu. W myślach
obraz Meksyku zlewał się z marzeniami o Italii. Pragnęła jak najszybciej dotrzeć do
bezpiecznych progów domu i ochłonąć od niespodziewanych wrażeń.

Wreszcie doszli do zielonego płotu, otaczającego jej ogródek. Otworzyła furtkę i

wyciągnęła ręce po torbę z warzywami.

– Jestem pewna, że królik będzie ci bardzo wdzięczny.
– Niosłem to tak długo – powiedział Robert nie puszczając torby – że myślę, iż

powinienem mieć szansę poznania tego czworonoga.

– Beltramo, spędziliśmy ze sobą cały dzień. Kuchnia jest za mała dla nas dwojga. Czy nie

uważasz, że powinniśmy nieco od siebie odpocząć? – Było to bardziej stwierdzenie niż
pytanie.

– Intryguje mnie ten królik. Jak tylko go zobaczę, zaraz uciekam.
Gwen dobrze wiedziała, co zamierzał mężczyzna: rozciągał swoją strategię irytowania jej

także na godziny nocne. Na dodatek, najwyraźniej sprawiało mu to przyjemność. Gdyby mu
odmówiła, zapewne stałby tak przed jej domem przez większą część nocy. Postanowiła

background image

pokazać mu zwierzaka i jak najszybciej pożegnać nie chcianego wspólnika.

Poprowadziła gościa przez ogród dookoła domu. Otworzyła druciane drzwiczki klatki, a

królik natychmiast z niej wyskoczył. Gwen pogłaskała go za uszami, ale nos sympatycznego
zwierzaka już kierował się w stronę Beltramo. Mężczyzna ukląkł i podsunął mu marchewkę.
Zazwyczaj królik obawiał się obcych, ale przy Robercie czuł się pewnie i bez obaw zabrał się
do posiłku.

– Lubi cię, bo przyniosłeś mu jedzenie – wyjaśniła Gwen. – Z reguły nie uznaje nikogo

oprócz mnie.

– A może po prostu ja mu się podobam?
– Dość tego. Przez cały dzień starałeś się zawładnąć moją restauracją, moimi

pracownikami, a teraz nawet chcesz zabrać mojego królika. Bądź pewien, że zainteresował się
twoją osobą tylko dlatego, że przyniosłeś mu jedzenie. A swoją drogą, muszę zaordynować
mu dietę, ostatnio je za dużo.

Robert przeszukiwał torbę, by znaleźć następny smakowity kąsek dla sympatycznego

czworonoga.

– Dlaczego hodujesz właśnie królika? Dlaczego nie psa albo złote rybki?
Atmosfera spotkania stawała się stanowczo zbyt przyjemna. Gwen nie chciała być tak

przyjazna Robertowi, jak jej królik, ale nie mogła nic na to poradzić, że czuła się taka
odprężona w jego towarzystwie.

– To stało się wkrótce po tym, kiedy kupiłam ten dom – odpowiedziała. – Pewnego ranka

po prostu pojawił się na werandzie. Nie mogłam się nadziwić, skąd tu przywędrował. Nikt z
sąsiadów nie potrafił tego wyjaśnić. Rozwiesiłam ogłoszenia, ale nie było na nie żadnej
reakcji. Zamieszkał więc w moim ogrodzie.

– To do ciebie pasuje, Gwennie – stwierdził Robert, podając zwierzęciu kolejny liść

sałaty. – Królik, którego nikt nie chce, zrujnowany dom, mój zrzędliwy tatuś... Lubisz
beznadziejne przypadki.

Gwen nie powinna była ani na chwilę tracić czujności w towarzystwie tego człowieka. On

zbyt dobrze wiedział, jak to wykorzystać.

– Dla ciebie wiele rzeczy może wydawać się beznadziejnymi przypadkami, bo nie starasz

się dostrzec głębi, patrzysz tylko na powierzchnię – powiedziała zirytowanym głosem,
chowając kłapoucha do klatki. – Ten zwierzak jest najnormalniejszym domowym królikiem.
Twój ojciec miał bardzo dobre serce, a ten dom będzie kiedyś najpiękniejszym domem w
okolicy!

– Widzę, że dotknąłem wrażliwej struny – odparł Robert miękko. – Wiem, o co chodzi.

Sama zaczynasz kwestionować swoją zdolność osądzania. Zastanawiasz się nad trafnością
wyboru narzeczonego i to sprawia, że masz wątpliwości także co do innych rzeczy, które
dotąd uważałaś za pewnik.

Gwen wiedziała, że Robert chce ją sprowokować, a przy tym doskonale się bawi.

Niestety, zrobiła dokładnie to, czego od niej oczekiwał – dała się podpuścić.

– Wejdźmy do środka – zaproponowała. – Udowodnię ci, że mam rację.
Weszli do domu tylnymi drzwiami. Dziewczyna zapaliła światło i dumnym gestem

background image

wskazała na wnętrze.

– Przyjrzyj się: te belki stropowe są tak zdrowe, jakby dom wybudowano wczoraj.

Sosnowa klepka, porcelanowy zlew. Oryginalna armatura.

Odkręciła jeden z kranów, aby zademonstrować walory instalacji. Niestety, rury

zaskowytały w proteście. Natychmiast zakręciła wodę.

– To tylko drobny hydrauliczny problem – zbagatelizowała, widząc uśmiech na twarzy

Roberta.

Poprowadziła go do salonu.
– Spójrz na to – komenderowała. – Ta tapeta ma osiemdziesiąt lat! Jest w doskonałym

stanie. Wszystkie rzeźbione półki na książki są oryginalnie wbudowane w ścianę. A co
powiesz o tej dębowej półce nad kominkiem? Czyż nie jest wspaniała?

Robert chodził po pokoju, przyglądając się wszystkim wymienionym elementom

wyposażenia, ale nie wydawał się być pod ich wrażeniem.

Gwen nie dawała za wygraną. Otworzyła jedne z drzwi i zamknęła je z trzaskiem.
– Doskonale spasowane – wyjaśniła. – To dlatego że wszystko tu jest idealnie

wypoziomowane.

Następnie postukała w ścianę.
– Słyszysz ten dźwięk? On mówi wszystko. Tu nie ma żadnych korników, gwarantuję.
Liczne zalety domu, tak zachwalane przez Gwen, nie wzbudziły w mężczyźnie większego

zainteresowania. Zatrzymał wzrok na udekorowanej choince.

– Mam nadzieję, że udowodniłam ci, iż ten zakup był znakomitym pomysłem –

kontynuowała dziewczyna. – Schwyciłam okazję w samą porę! Teraz sam widzisz, że umiem
dobrze wybierać. To dotyczy nie tylko domu, ale i mojego narzeczonego.

– A propos, dlaczego nie widzę tu żadnych zdjęć twojego chłopaka? – Robert rozejrzał

się dookoła. – Spodziewałbym się co najmniej tuzina fotografii ukochanego.

– Naturalnie, że mam zdjęcie Scotta – powiedziała niecierpliwie. – Gdzieś tu powinno

być...

Wzrok Gwen przeczesywał pomieszczenie, prześlizgując się po najróżniejszych

świątecznych ozdobach i antycznych drobiazgach, których wszędzie było pełno. Nigdzie
jednak nie było śladu fotografii Lowella. Dziewczyna, choć niechętnie, przyznała się do tego
Robertowi.

– Gwennie, muszę przyznać, że znakomicie udaje ci się pozbawić swoje zaręczyny

wszelkich romantycznych elementów – pochwalił, bawiąc się porcelanową ozdobą
choinkową.

Gwen z przerażeniem zdała sobie sprawę, że wpuszczając tego człowieka do swego

domu, stworzyła mu idealną okazję do wygłaszania jeszcze bardziej uszczypliwych
komentarzy pod jej adresem. Wiedziała, że powinna ze wszystkich sił dążyć do jak
najszybszego zakończenia wizyty, ale z niezrozumiałych względów odczuwała potrzebę
obrony przed stawianymi przez niego zarzutami.

– Beltramo, powiem ci dokładnie, co myślę o romansach – zaczęła, przemierzając pokój

tam i z powrotem. – Wychowałam się w bardzo nieromantycznej rodzinie. Ojciec i matka byli

background image

dla siebie bardzo mili, ale nic poza tym. Byli dobrymi rodzicami, ale... ich związek nie był
zbyt... gorący.

Gwen przerwała, spoglądając na Roberta, który słuchał jej wyznań z nieodgadnionym

wyrazem twarzy. Nie przerywając marszu, kontynuowała:

– Zawsze powtarzałam sobie, że moje małżeństwo będzie inne. Przysięgałam, że będę się

kierować wyłącznie uczuciem. Gdy przeniosłam się z Houston do San Antonio, byłam taka
podekscytowana! Wyobrażałam sobie, że w tym mieście wszystko się może zdarzyć.
Marzyłam, że tu odnajdę miłość, której nie było między moimi rodzicami. – Gwen przerwała,
żeby zaczerpnąć tchu.

– Mów dalej – zachęcał Robert. – A może pozwolisz mi odgadnąć resztę? Poszukiwałaś

romansu, ale nigdy go nie znalazłaś. Spotkałaś wielu mężczyzn, którzy w końcu okazywali
się łajdakami...

– Pozwól, że sama opowiem swoją historię – Gwen wpadła mu w słowo. – Spotykałam

się z wystarczającą liczbą mężczyzn, aby orzec, że, być może, moi rodzice mieli rację. Po tylu
latach wciąż są razem i cały czas są przyjaciółmi. I cóż z tego, że nie wzdychają do siebie? Są
inne, znacznie ważniejsze rzeczy.

– Czy na tym właśnie polegają wasze stosunki ze Scottem? Jesteście po prostu

przyjaciółmi?

Okręciła na palcu zaręczynowy pierścionek. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Robert

kwestionował każdy aspekt jej stosunków z narzeczonym.

– Nigdy o tym nie myślałam... Tak, w gruncie rzeczy jesteśmy przyjaciółmi. Musimy

nimi być... Czy mógłbyś zostawić to biedne drzewko w spokoju?

Robert posłusznie ustawił choinkę w pierwotnym położeniu. Pozbawiony zajęcia,

powędrował w kierunku półek z książkami.

– Masz tu niezłą kolekcję. Wiersze Elizabeth Barrett Browning, „Wichrowe wzgórza”,

dzieła sióstr Bronte... „Anna Karenina”... Wszystko ma jeden wspólny temat, prawda,
Gwennie? To są opowieści o wielkiej miłości.

– Studiowałam literaturę dziewiętnastowieczną – broniła się dziewczyna. – Po raz ostatni

powtarzam, że nie chcę żadnych romansów w moim życiu, chcę Scotta!

Robert popatrzył na nią uważnie.
– Gdybyś była tego taka pewna, to nie wpuściłabyś mnie do domu, prawda?
Jego pytanie pozostało bez odpowiedzi. Gwen wydawało się, że w ciszy, jaka

zapanowała, wyraźnie słychać było bicie jej serca. Splotła ramiona, ale to nie zdołało
zagłuszyć tętniącego pulsu. Jej spojrzenie powędrowało w kierunku ust mężczyzny. Były
takie zmysłowe i delikatne...

Beltramo ujął ją delikatnie za rękę i poprowadził w stronę kuchni. Zatrzymał się nagle

pod uroczym łukiem, wieńczącym wejście do salonu.

– Ale niezwykła bombka! – wskazał wzrokiem świąteczną dekorację, zawieszoną na

sklepieniu.

Gwen spojrzała w górę. W tym momencie poczuła na swych ustach delikatny pocałunek.

Nie opierała się. Oparła dłoń na piersi mężczyzny, palcami muskając delikatny materiał

background image

koszuli i, niemal pozbawiona tchu, poddawała się naporowi jego ust.

Po chwili Robert cofnął się o krok. W jego oczach momentalnie pojawiły się iskierki

uśmiechu, który poznała już tak dobrze.

– Do zobaczenia jutro, Gwennie – powiedział, odwrócił się i wybiegł na dwór

frontowymi drzwiami.

Po chwili usłyszała jego wesołe pogwizdywanie, dolatujące z ogrodowej ścieżki.
Długo stała, nie ruszając się z miejsca. Przez jej głowę przelatywały chaotyczne myśli.

Dlaczego pozwoliła się pocałować? Dlaczego – co było jeszcze gorsze – oddała pocałunek?
Była przecież zaręczona! Gdzie podziała się jej lojalność? Scott nie zasługiwał na takie
traktowanie. Ale pocałunek Roberta był taki wspaniały...

Po dłuższych rozmyślaniach weszła do salonu i zagłębiła się w jednym z foteli. Zaczęła

przyglądać się wielkiemu brylantowi, pobłyskującemu na jej palcu. Była zła na siebie.
Oczywiście, Robert nie traktował tego pocałunku poważnie. Z pewnością była to kolejna
próba sprowokowania jej i wytrącenia z równowagi. Wszystko, co zrobił i powiedział tego
dnia, miało ten sam wyraźny cel.

Gwen spojrzała na choinkę. Mogłaby przysiąc, że ozdoby wciąż jeszcze tańczyły,

wprawione w ruch ręką mężczyzny. Nie mogła już dłużej bronić się przed prawdą: Robertowi
Beltramo udało się nią wstrząsnąć. Od momentu kiedy się pojawił, ogarnęły ją niejasne
wątpliwości, związane z nadchodzącym ślubem. Nie mogła ich zignorować, jeżeli jej decyzja
miała być w pełni świadoma.

Powinna wziąć się w garść i do Wigilii oddalić wszystkie rozterki. Musi w końcu

wyznaczyć datę ślubu. To pomoże jej zmusić się do dokonania rozrachunku uczuć wobec
Scotta. Był jeszcze mały problem – Beltramo i jego obecność w jej życiu. Zdawała sobie
sprawę, że będzie on pogłębiać jej zdezorientowanie, przy nim nigdy nie zdoła ujrzeć Scotta
w korzystnym świetle. Znowu zaczęła sobie przypominać, co czuła, gdy usta Roberta
delikatnie dotknęły jej warg...

Gwen przycisnęła dłonie do rozognionych policzków. Zamknęła oczy.
– To potrwa tylko do soboty – powiedziała sobie. – Potem Robert Beltramo wyjedzie stąd

i zniknie z mojego życia!

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

– Claudine, co ty wyrabiasz?! – wykrzyknęła Gwen, zatrzymując się pośrodku sali.
Dziewczyna, kucnąwszy, majstrowała przy swoim bucie.
– Pompuję buty – wyjaśniła. – To specjalne obuwie do koszykówki, rekomendowane

przez R. B. Są wspaniałe! Dzięki nim poprawię rzuty do kosza. Można je napompować i
wtedy lepiej trzymają stopę. R. B. twierdzi, że przy ich pomocy pewnego dnia uda mi się
wrzucić piłkę od góry. R. B. powiedział...

– Dość tego – przerwała Gwen. – Nie interesuje mnie koszykówka.
– Robisz wielki błąd, nie przyłączając się do naszej grupy. R. B. miał absolutną rację.

Sporty drużynowe polepszają stosunki między pracownikami, nie wspominając już o tym, że
dobrze wpływają na ogólną sprawność i samopoczucie. R. B. mówi...

Gwen, nie mogąc już tego słuchać, zabarykadowała się w swoim pokoiku. Próbowała

zliczyć, ile razy Claudine wymieniła inicjały Roberta Beltramo. Najwyraźniej stał się jej
największym autorytetem. Oboje z Jeremym spędzali każdą wolną chwilę na dryblowaniu
piłką na tyłach restauracji. Działało to bardzo źle na stan nerwów Gwen.

Spojrzała na zegarek. Dziewiąta czterdzieści pięć. Sobotni wieczór. Dokładnie za

piętnaście minut będzie po wszystkim. Musi wytrzymać jeszcze ten kwadrans i zakład z
Robertem zostanie wygrany. To prawda, że wyprowadzał ją z równowagi przez cały tydzień,
ale zdołała odpłacić mu pięknym za nadobne. Pewnego dnia dokonała odkrycia, że Roberta
bardzo denerwował bałagan w kuchni. Aby czuć się dobrze, potrzebował wokół siebie wręcz
sterylnego ładu i porządku. Wobec tego, przez ostatnie dni starała się stworzyć dookoła jak
największy nieład. Odnosiło to bardzo satysfakcjonujący efekt.

Gwen rozejrzała się po swym małym pokoiku. Od kilku dni stał się jeszcze mniejszy, bo

Robert sprowadził tu drugie biurko i fax. Nie tracił czasu i starał się zawładnąć także i tą
częścią lokalu. Ich biurka stały naprzeciwko siebie, jak dwie bestie czające się do skoku i
walki na śmierć i życie. Już miała usiąść, gdy zobaczyła czerwoną koszulkę, leżącą na jej
krześle. Rozłożyła ją i przeczytała duży napis na plecach: GWENDOLYN, a poniżej numer
33.

Czy pomysły Roberta miały granice? Gwen zastanawiała się, czy nie wyrzucić koszulki

do kosza. Wpadła jej jednak do głowy inna wspaniała myśl. Położyła koszulkę na biurku i
podeszła do szafy. Biuro było teraz tak ciasne, że jej drzwi nie dawały się całkowicie
otworzyć, ale i tak zdołała odnaleźć pudełko, którego szukała. Nucąc kolędy, zabrała się do
pracy.

Kilka minut później siedziała już przy biurku, dokonując rutynowych obliczeń

finansowych. Po chwili w biurze pojawił się Robert. Rozejrzał się wokoło z niedowierzaniem
w oczach. Na jego komputerze stała mała figurka Świętego Mikołaja, a biurko obwiedzione
było migającymi choinkowymi lampkami. Na wszystkich możliwych elementach
wyposażenia pokoju pozawieszane były najróżniejsze ozdoby.

– Co to ma znaczyć? – zapytał, zaskoczony niecodziennym widokiem.

background image

– Pomyślałam, że pewnie jesteś spragniony świątecznych akcentów. – Gwen była bardzo

zadowolona z efektu, jaki wywarła jej praca.

Robert z niesmakiem usunął łańcuch choinkowy z krzesła, po czym rozsiadł się

wygodnie, wyciągając nogi na stole. Jego nowe, długie, kowbojskie buty świadczyły, że coraz
lepiej wczuwał się w atmosferę Teksasu.

– To prawda. Między innymi dlatego wybrałem dla naszej drużyny koszulki w

czerwonym kolorze, przywodzącym na myśl święta.

– Czy zdecydowałeś się już na wyjazd? – naciskała dziewczyna. – Tydzień dobiegł końca

i zapewne nie możesz już znieść mojego bałaganiarstwa w kuchni. Sprzedaj mi swoją część i
oboje będziemy szczęśliwi.

– Niedoczekanie! – wykrzyknął Robert, klaszcząc w dłonie. – To ty sprzedasz, nie ja. Nie

martw się jednak, bo twoje miejsce w drużynie nie jest zagrożone.

– To bez sensu – westchnęła. – Nie chcę spędzać reszty swego życia, rozsypując wszędzie

mąkę i spryskując ściany sosem do spaghetti, aby ci działać na nerwy. Nie zamierzam też dać
się nękać namowami na grę w koszykówkę i wysłuchiwać komentarzy na temat moich
zdolności kulinarnych. Wycofaj się, Robercie!

Twarz mężczyzny przybrała zamyślony wyraz, który zwykle poprzedzał jakąś kąśliwą

uwagę. Tak było i teraz.

– Wiem już, w czym tkwi problem. Jesteś zaręczona, Gwennie, ale osoba narzeczonego

nie skupia wszystkich twoich myśli, w przeciwnym razie nie miałabyś czasu martwić się mną.

– Wierz mi, że gdy tylko wyniesiesz się z tej restauracji, będę znacznie więcej czasu

poświęcać na rozmyślania o Scotcie.

– À propos, gdzie on się podziewa? Czyżby znowu w delegacji?
– Był w domu przez kilka dni, ale teraz, owszem, znowu wyjechał.
– Bardzo żałuję, że nie mogłem go poznać – Robert gestem wskazał na swój komputer. –

Być może mógłby mi sprzedać kilka dobrych programów. Dlaczego go tu nie
przyprowadziłaś?

– Ostatnią rzeczą, jaką chciałabym zrobić, byłoby przedstawienie cię mojemu

narzeczonemu.

– Czemu nie? A może Scott i ja polubilibyśmy się? Gwen zamyśliła się. Nie chciała

doprowadzić do bezpośredniej konfrontacji obu mężczyzn. Wolała uniknąć konieczności
porównywania ich... Być może Robert wydałby się jej atrakcyjniejszy, bardziej energiczny,
dynamiczny...

– Nie ma powodu, abyś poznawał Scotta. Jestem pewna, że nie znaleźlibyście wspólnych

tematów.

– Jesteś zła, bo poczciwy chłopak zostawił cię samą na cały weekend – stwierdził Robert,

pukając w klawisze komputera.

– Wcale nie jestem zdenerwowana. Lubię sama spędzać sobotnie wieczory. Lubię, gdy...

– dziewczyna przerwała, widząc iskierki uśmiechu tańczące w oczach mężczyzny.

A więc znowu dała się sprowokować. Dlaczego nigdy nie potrafiła się opanować i zawsze

dawała mu pełną satysfakcję?

background image

– Postawmy sprawę jasno – zaczęła. – Chcę mieć Scotta w swoim życiu, w

przeciwieństwie do ciebie, Beltramo!

– Doskonale – powiedział miękko. – Podpisz te papiery i po wszystkim. Będziesz mogła

odpłynąć do swego spokojnego, nudnego i pozbawionego uczuć małżeńskiego życia. Ja już ci
się nie będę naprzykrzać. To brzmi zachęcająco, nieprawdaż?

Nie odpowiadała przez dłuższą chwilę, przeżywając w myślach wizję przyszłego życia,

nakreśloną przez Roberta. Czy rzeczywiście małżeństwo mogłoby tak wyglądać? Spokojne
życie... Czy nie dlatego właśnie wybrała Scotta, pomna na nieudane, burzliwe związki z
innymi mężczyznami? Spojrzała na Roberta. Z tym mężczyzną życie nigdy nie byłoby nudne.
Było w nim tyle determinacji, że zdołałby przewrócić całe jej dotychczasowe życie do góry
nogami. Kwestionował wszystkie jej życiowe wybory. Był jak teksańskie tornado,
przetaczające się po jej życiu i pustoszące wszystko.

Gwen zdała sobie nagle sprawę z tego, że zbyt dużo czasu spędza, przyglądając się

Robertowi. Przez chwilę pomyślała o ich pocałunku... Z wielkim wysiłkiem odwróciła
spojrzenie od jego ust.

– Wracajmy do tematu, Beltramo.
– Do restauracji – podpowiedział usłużnie mężczyzna. Tym razem to on spoglądał na jej

usta.

Dotknęła ich instynktownie.
– Nie podpiszę tych papierów.
Robert przyglądał się jej jeszcze przez moment.
– Uparta z ciebie kobieta, Gwendolyn – powiedział w końcu, kręcąc głową. – Widzę, że

nie ustąpisz. Plan A nie zadziałał, moi prawnicy nie osiągnęli celu. Podobnie Plan B; nic nie
zdoła wyprowadzić cię z równowagi. Nie mam innego wyboru, jak tylko przejść do realizacji
Planu C.

Gwen nie spodobał się ten zwrot w sytuacji. Przeczuwała, że oto nadchodzą nowe

kłopoty. Robert stał z rękami w kieszeniach spodni, ze wzrokiem utkwionym w dal.

– Co ty znowu zamierzasz, Beltramo? Mam już dosyć twoich planów.
– Ten jest naprawdę dobry, Gwennie. Sama się przekonasz. Czy masz plaster?
– Co? – Jej złe przeczucia wzmogły się jeszcze bardziej.
– Plaster, przylepiec – wyjaśnił, rozglądając się wokoło.
Gwen pogrzebała w pudełku z choinkowymi ozdobami. Po chwili poszukiwań wydobyła

z niego to, czego potrzebował. Robert schwycił rolkę plastra i ruszył w kierunku sali jadalnej.
Dziewczyna nie miała innego wyboru, jak tylko podążyć za nim.

Beltramo zaczął rozsuwać stoliki i ustawiać je w inny sposób.
– Zawsze sprawiałeś wrażenie bardzo zorganizowanej i porządnej osoby, ale to

najwyraźniej nie dotyczy ładu zaprowadzonego przez kogoś innego – zauważyła z przekąsem.

– Proszę o chwilę cierpliwości, Gwennie. Polubisz Plan C.
– Czy ty zawsze masz plan na każdą okazję? Spojrzał na nią, jakby zaskoczony pytaniem.
– Jeżeli jeden nie przynosi rezultatów, to należy pomyśleć nad następnym. Zawsze trzeba

patrzeć w przyszłość.

background image

Gwen usiadła przy jednym ze stolików i czekała na efekt działań Roberta. W pewnym

momencie mężczyzna bez wysiłku podniósł kolejny mebel, stawiając go w wyznaczonym
przez siebie miejscu. Miała wrażenie, że za chwilę przeniesie i ją wraz z krzesłem. Robert
jednak ominął dziewczynę i przeszedł w drugi koniec sali. Kucnąwszy zaczął przylepiać
plaster do podłogi, posuwając się w kierunku Gwen. Po chwili dotarł już do jej stóp.
Obawiała się, że i ją oblepi plastrem, ale mimo to postanowiła nie ruszać się z miejsca.

– Czy mógłbyś mi powiedzieć, co ty właściwie robisz?
– To proste – odpowiedział wstając. – Podzielimy restaurację na dwie części. Ja będę

zarządzał jedną połową, a ty drugą. To chyba najuczciwszy sposób na wyegzekwowanie
naszych praw w stosunku do tego lokalu.

Gwen rozejrzała się po sali. Linia podziału rzeczywiście przebiegała przez środek, a

liczba stolików była równa po obu stronach.

– To się nie uda – stwierdziła. – To miejsce jest za małe na takie innowacje. Będziemy

sobie nawzajem działać na nerwy.

– Jeszcze nie powiedziałem ci wszystkiego. – Robert był wciąż zajęty sprawdzaniem

przebiegu linii. – Ten podział będzie obowiązywał tylko przez pewien czas, może przez dwa
tygodnie, dzielące nas od świąt. Kto z nas przez ten czas więcej zarobi, ten wygra.

– Wygra co? – Gwen chciała być pewna.
– Restaurację, oczywiście. Ten kto osiągnie więcej zysków do świąt, będzie miał prawo

do odkupienia restauracji. To proste, logiczne i uczciwe. Plan C jest wspaniały – stwierdził
uszczęśliwiony własną pomysłowością i zniknął w drzwiach kuchni.

Gwen popędziła za nim. Beltramo taksował wzrokiem kuchenne urządzenia.
– Będziemy potrzebować więcej sprzętu, ale to nie problem. Każę zainstalować tu nową

lodówkę i kilka nowych piekarników. Zmywarkę do naczyń możemy eksploatować wspólnie
na ściśle określonych warunkach – kontynuował Robert, zapisując coś w swoim notesie.

– Na miłość boską, przestań! Ja jeszcze nie wyraziłam zgody na ten pomysł!
– Zgodzisz się, Gwennie. Wkrótce zdasz sobie sprawę, że jest to jedyny sposób na

wyjście z impasu, w jakim się znaleźliśmy – entuzjazm mężczyzny wydawał się wprost
rozsadzać małą kuchnię.

– Pracuję tu od ładnych paru lat. Włożyłam w ten lokal wiele trudu i uczucia. Chcesz,

abym to wszystko rzuciła na szalę ślepego losu? Bo tym w istocie są takie dwutygodniowe
zawody...

– A jaki masz wybór? Czy wolisz nie kończące się zmagania ze mną? Ciągłe

przepychanki w kuchni? Pomyśl o tym.

Gwen bardzo nie podobała się obecna sytuacja. Czuła się przyparta do muru. Perswazja

Roberta sprawiła, że Plan C jawił się jako jedyne możliwe wyjście. Zgoda na ten szalony
pomysł oznaczałaby przystąpienie do hazardowej gry, w której, jak czuła, miałaby spore
szanse na wygranie restauracji dla siebie. To było bardzo kuszące.

Robert wciąż zapisywał coś w notesie, od czasu do czasu złorzecząc pod nosem. Gwen

wydawało się, że poznaje unikatowy kształt wiecznego pióra, którym pisał.

– To chyba pióro starszego pana? – bardziej stwierdziła, niż zapytała. – Zawsze mawiał,

background image

że przynosiło mu szczęście.

– Do niczego się nie nadaje. Ciągle robi kleksy.
– Po co więc go używasz?
– Walało się po domu. Pewnie wsadziłem je bezwiednie do kieszeni.
– A może ono coś dla ciebie znaczy? – Gwen nie dawała za wygraną. – Może to

pamiątka, swoiste memento po twoim ojcu?

– Nie próbuj nadawać temu znaczeń, których nie ma. Znalazłem nikomu niepotrzebne

wieczne pióro i zacząłem nim pisać. Okazało się to nie najlepszym pomysłem, bo ciągle robi
kleksy.

– Myślisz, że mnie rozszyfrowałeś, Robercie, ale to ja zaczynam powoli rozszyfrowywać

ciebie – powiedziała Gwen. – Przyjechałeś tu ze swoimi pomysłami na odkupienie restauracji,
ale to nie jest prawdziwy cel twojego przyjazdu. Ty czegoś szukasz. Czegoś, co ma związek z
twoim ojcem. Sam powiedziałeś, że kiedy umarł, wydało ci się, że w twoim życiu czegoś
zabrakło.

– Miałem na myśli nowe wyzwanie życiowe, przed jakim stanąłem – odpowiedział,

wsadzając skuwkę na pióro. – Wiedziałem, że potrzebuję nowego celu, więc podjąłem
właściwą decyzję: zacząłem działać.

– A może wcale nie potrzebujesz działania? Może, zamiast usilnych prób odebrania mi

restauracji, powinieneś spokojnie zastanowić się nad tym, co naprawdę cię gryzie?

– W porządku, Ferris. Rozszyfrowałaś mnie – powiedział szyderczym tonem. – Powiedz

mi wreszcie, co mnie gryzie.

– Nie wiem dokładnie, co wydarzyło się pomiędzy tobą i twoim ojcem, ale myślę, że

wróciłeś do San Antonio, aby to w jakiś sposób naprawić... Aby zawrzeć z nim pokój. Nigdy
ci się to jednak nie uda, jeśli będziesz pokrywał prawdziwy cel przyjazdu wzmożoną
aktywnością. Wojna o restaurację to rozpaczliwa próba zapomnienia o prawdziwym
problemie, który cię nurtuje.

– Już rozumiem. Ja mam się cichutko wynieść, a ty zajmiesz się rozwikłaniem głębokich

przyczyn mojego konfliktu z ojcem.

– Chciałam tylko pomóc, to wszystko.
– W taki sposób, w jaki pomagasz gościom? Obserwowałem cię, jak wysłuchujesz ich

opowieści. Udajesz, że jesteś tym niezwykle zainteresowana. Gdybyś tylko mogła zobaczyć
wyraz swojej twarzy! Aktorstwo na najwyższym poziomie. Ja jednak nie jestem jednym z
klientów. Nie musisz prześwietlać moich myśli.

– Nie muszę, bo i tak już wiem, co ukrywasz. Dlatego nie zgodzę się na żaden Plan C

albo Plan D, ani na inny pomysł, dotyczący mojej osoby, na którym mógłbyś skoncentrować
energię w ucieczce przed samym sobą.

Gwen przestała mówić, wyczerpana. Przez moment patrzyli sobie w oczy. Robert był

nieprzenikniony i zdeterminowany.

– Proponuję, abyśmy zawarli umowę – powiedział miękko. – Podzielimy restaurację na

dwie części i przekonamy się, kto osiągnie lepsze wyniki. W Wigilię wszystko rozstrzygnie
się raz na zawsze.

background image

– Chcesz, aby podstawowym kryterium były maksymalne zyski? To pomija aspekt

satysfakcji klienta.

– Nie bierze też pod uwagę liczby zwierzeń, którymi uraczą cię goście. O to właśnie

chodzi, próba ma wykazać, kto z nas ma większe zdolności do robienia interesów.

– Jest wiele różnorodnych umiejętności, które prowadzą do ostatecznego sukcesu w

interesach – Gwen nie uległa perswazji mężczyzny. – A może ja wiem o takich, o których ty
nie masz pojęcia, pomimo całego doświadczenia nabytego w Nowym Jorku?

– Udowodnij mi to! Masz doskonałą okazję do pokazania, że jesteś lepsza ode mnie.
Spojrzenie Gwen powędrowało w kierunku najrozmaitszych ozdób, świadczących, że oto

nadchodzi czas radości i pojednania, a nie walki i rywalizacji, czas Bożego Narodzenia.
Robert, schowawszy do kieszeni notes i pióro, zaczął rozglądać się wokoło. Jego energia była
znowu ukierunkowana wyłącznie na realizację zamierzeń.

– Podział restauracji będzie wymagać trochę pracy, ale myślę, że po dwóch dniach

wszystko będzie gotowe. Oczywiście, musimy ogłosić nasze współzawodnictwo. To powinno
przyciągnąć wielu nadprogramowych klientów, którzy przyjdą tu z ciekawości.

Gwen wyobraziła sobie przypadkowych poszukiwaczy wrażeń, wpadających do jej miłej,

rodzinnej restauracji. Robert przeglądał szafki kuchenne, aby podzielić ich zawartość. W
pewnym momencie spojrzał na dziewczynę i uśmiechnął się.

– No więc, jak będzie? – zapytał. – Zgadzasz się, czy nie? Wykorzystaj okazję, aby mi

udowodnić, że twoja metoda traktowania gości, tak jakby byli członkami rodziny, przynosi
wymierne wyniki finansowe. Jeżeli ci się to uda, ja pierwszy będę bił brawo.

Bez wątpienia Robert palił się do nowego wyzwania. Teraz piłka była po stronie Gwen i

do niej należał następny krok. Do tej pory nigdy nie odrzuciła wyzwania.

Zaryzykuję, pomyślała. Rzucę na szalę wszystkie swoje umiejętności i... wygram!
– Zgoda – powiedziała spokojnie. – Sprawdzimy, kto z nas naprawdę zna się na tym

interesie.

Robert uśmiechnął się szeroko.
– Za dwa tygodnie wszystko będzie jasne.
– Tak, w Wigilię zapadną bardzo ważne decyzje – szepnęła Gwen, bardziej do siebie niż

do Roberta.

W wigilijny wieczór okaże się, jak potoczą się jej dalsze losy. Wszystko zostanie

rozwiązane – wszystko, co w życiu najważniejsze.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Stuk! Puk! Bang! Bang! Gwen zakryła rękami uszy, nie mogąc już dłużej słuchać

hałasów, dochodzących z drugiej strony restauracji. Zza wielkich plastikowych płacht,
zawieszonych pośrodku sali jadalnej, dobiegały ją odgłosy wytężonej pracy. To trwało już od
dwóch dni. Mogła dostrzec jedynie cienie rzucane przez sylwetki ludzi, miotających się jak w
ukropie. Co ten Robert tam szykuje? Po rozmachu prac można było sądzić, że nakazał
kompletne wyburzenie i budowę od nowa.

Gwen zastanawiała się, czy nie powinna zainwestować w zatyczki do uszu – hałas był nie

do wytrzymania. Wyszła na zewnątrz. Nawet tu, pośród stolików na wolnym powietrzu,
przebiegało prowizoryczne ogrodzenie. Po jej stronie stoliki, jak zwykle, zdawały się
zapraszać gości do zajęcia miejsca. Natomiast po stronie Roberta... Cóż, kto wie, co tam się
działo?

Dziewczyna podeszła do ogrodzenia, jednak przez plastikowe płachty nic nie było widać.

Wobec tego postanowiła uchylić jedną z zasłon, aby choć zerknąć na drugą stronę. Wetknęła
głowę w powstałą szczelinę i nagle zderzyła się ze sprawcą całego zamieszania – Robertem
Beltramo. Zachwiała się, lecz on przytrzymał ją swoimi mocnymi, ciepłymi dłońmi.

– Hej, Gwendolyn, szukasz kogoś? – zapytał. – Może swojego chłopaka? Przykro mi, ale

tu go nie ma. Pewnie znowu wyjechał...

– Wiem, że jest w delegacji! – Wyrwała się z objęć mężczyzny. – Pomyślałam, że

powinnam wiedzieć, co ty tam robisz. Sprawdzam, czy panujesz nad rozwojem sytuacji.

– Odsłonięcie kotary nastąpi jutro, Gwennie. Będziesz musiała poczekać.
Gwen podeszła do balustrady i spojrzała na rzekę. Dzień był słoneczny, ale pomimo

ładnej pogody, dziewczyna była w złym nastroju. Robert stanął obok niej i oparł się o poręcz.
Starała się nie spoglądać w jego stronę, ale było to niemożliwe. Tego ranka wyglądał
szczególnie korzystnie. Miał na sobie dżinsy i koszulkę w paski, uwydatniającą szeroką pierś.
Do skórzanego pasa przytroczona była wiertarka, młotek, kilka śrubokrętów i taśma
miernicza.

– Widzę, że i ty włączyłeś się do pracy – zauważyła dziewczyna. – Zapewne

własnoręcznie wyburzasz ściany.

– Nie mogłem przyglądać się bezczynnie, jak inni pracowali.
– Chyba nikt nie mógłby oskarżyć cię o bezczynność – powiedziała sucho Gwen.
Patrzyła na ciemne wody rzeki. Wydawało się jej, że Robert był jak ta rzeka – tajemniczy

i egzotyczny, z nieodgadnionymi prądami i wirami. A niech to! Czy we wszystkim musiała
widzieć odbicie Roberta Beltramo?

Gwen posmutniała. Tego dnia jej adwersarz nie dzielił się z nią swymi rewolucyjnymi

pomysłami. Milcząc, zapisywał coś w swoim notesie. Wszystko to zapowiadało zapewne
nieuchronne zmiany w jej życiu. Wyciągnęła szyję, próbując odczytać cokolwiek. Jego pismo
było jednak tak zamaszyste, że nie mogła nic rozszyfrować. Dodatkowym utrudnieniem był
fakt, że Robert znowu używał wiecznego pióra swojego ojca, więc tekst pokryty był wieloma

background image

kleksami. Beltramo zauważył spojrzenie dziewczyny. Nałożył nasadkę na pióro i schował je
do kieszeni.

– Mam wrażenie, że i ty coś przerabiasz po swojej stronie.
– To tylko mała kosmetyka – powiedziała, uderzając czubkiem buta w barierkę.
– Myślałem, że nie zechcesz dokonywać zmian w swojej części.
– Ja nie zmieniam charakteru restauracji – spojrzała na niego ostro. – Dokonuję tylko

kilku usprawnień. Myślę, że twój ojciec zrozumiałby to i pochwalił.

– A więc uważasz jednak, że potrzebne są tu pewne zmiany?
– Wcale tego nie twierdzę. Nie podobają mi się dźwięki, które dochodzą z twojej strony i

mam jak najgorsze przeczucia. Co do zmian, które ja wprowadzam... Cóż, te są korzystne.

Prawda była taka, że z trudem mogła się opanować i powstrzymać przed wprowadzaniem

nowych zmian po swojej stronie. Formuła Planu C wyzwoliła w niej, od dawna skrywane w
podświadomości, marzenia. Nie chciała jednak, aby Robert dowiedział się, że pod wpływem
jego pomysłu zaczęła realizować swoją wizję doskonałej restauracji. Od kiedy poznała tego
mężczyznę, zaczęła odkrywać w sobie wiele marzeń i pragnień, dotąd głęboko skrywanych.

– Bardzo mi się nie podoba, że restauracja będzie nieczynna tak długo – powiedziała,

przerywając potok swoich myśli. – Nigdy czegoś takiego nie robiliśmy i sądzę, że moi stali
goście czują się zawiedzeni.

– Za bardzo koncentrujesz się na małej grupce codziennych klientów. Nasze

współzawodnictwo zwabi tu wielu nowych ludzi. Sama zobaczysz, co może sprawić
umiejętna reklama.

Gwen westchnęła. Robert rozpowszechnił informację o ich rywalizacji. Zamieścił

ogłoszenia w gazetach, skontaktował się z lokalną telewizją i wysłał do miasta Jeremy’ego i
Claudine z ulotkami.

– Zaraz, zaraz! – wykrzyknęła Gwen. – W całym tym rozgardiaszu zapomnieliśmy

ustalić, co stanie się z Jeremym i Claudine podczas trwania naszych zawodów. Po podziale
restauracji nie mogą przecież pracować równocześnie dla nas dwojga.

Robert wzruszył ramionami.
– Ja wezmę Jeremy’ego, a ty Claudine.
– To ich podzieli. Do tej pory nasza trójka była jedną rodziną. Jak możesz wymagać, aby

teraz rywalizowali ze sobą?

– Gwennie, jeżeli choć raz przyszłabyś na nasz trening koszykówki, to przekonałabyś się,

że Claudine uwielbia rywalizację. Potraktuje to jako kolejny mecz i włoży weń całe swe
zaangażowanie. Poza tym myślę, że wszyscy będziemy mieli doskonałą zabawę.

– Ja nie traktuję tych zwariowanych zawodów jak gry – zaprotestowała, ale wywołała

tylko uśmiech w bursztynowych oczach mężczyzny.

– Naprawdę? – zapytał miękko. – Czy nie pociąga cię rywalizacja? Walka z

przeciwnościami, starania, aby wygrać za wszelką cenę?

Wraz ze słowami Roberta wchodził w nią duch walki. Coraz wyraźniej czuła potrzebę

pokonania tego człowieka.

– Wygrana z tobą sprawi mi ogromną satysfakcję.

background image

– To mi się podoba. Tak trzymać! – skinął głową z uznaniem. – Myślę, że byłabyś silnym

wzmocnieniem w naszej drużynie koszykówki. Dziś gramy pierwszy mecz. Czy jesteś pewna,
że nie chcesz się przyłączyć?

– Nie ma mowy – była uparta.
– Tak czy inaczej, na wszelki wypadek będę miał przy sobie twoją koszulkę.
Uśmiechnął się do niej raz jeszcze i zniknął za plastikową kotarą.

Wczesnym popołudniem Robert, Jeremy i Claudine odmaszerowali w kierunku boiska do

koszykówki. Wszyscy ubrani w jaskrawoczerwone koszulki i napompowane buty. Gwen
została, zdana na pastwę odgłosów elektrycznych pił, wiertarek i walenia młotków.
Próbowała dodać jeszcze parę artystycznych elementów do nowego wystroju swojej części,
ale po kilku godzinach zrezygnowała.

W drodze do domu wmawiała sobie, że kilkudniowa przerwa w gotowaniu dobrze jej

zrobi, choć w gruncie rzeczy kochała swoją pracę. Zdała sobie sprawę, że w ogóle nie była
przyzwyczajona do odpoczynku.

W domu zastała wszystko po staremu. Królik jak zwykle kręcił się po klatce w

poszukiwaniu smakowitych kąsków.

– Jak to było możliwe, że jadłeś z ręki Roberta Beltramo?
Znowu Robert! Nie potrafiła przestać o nim myśleć. Wyjęła z biurka notes i wydarła z

niego kartkę papieru. Na górze napisała dużymi drukowanymi literami: SCOTT. Następnie
poprowadziła pionową linię. Po jednej stronie napisała „ZA”, po drugiej „PRZECIW”. Tego
właśnie potrzebowała: wnikliwej, spokojnej analizy osoby narzeczonego. Po stronie „ZA”
napisała: pracowity, niezawodny, chce założyć rodzinę, dobrze wychowany, lubi moje
gotowanie... Przez chwilę wahała się, nie wiedząc, co jeszcze ma napisać. Musiało być coś
więcej, ale jakoś nic nie przychodziło jej do głowy. Przeszła więc do kategorii „PRZECIW”.
Tu, niestety, napotkała jeszcze większe kłopoty. Cóż, Scott nie miał poczucia humoru
Roberta, nie miał jego entuzjazmu, pasji. Nie miał ust, które potrafiły tak wspaniale całować...

– To na nic! – krzyknęła, odrzucając ołówek.
Jak mogła być sprawiedliwa w ocenie Scotta, jeśli jej myśli wciąż wędrowały do Roberta

Beltramo? Musi znaleźć jakiś sposób, aby o nim zapomnieć.

Gwen zgniotła zapisaną kartkę. W tym momencie usłyszała dziwne hałasy, dochodzące z

jej werandy. Klik! Klak! Bang! O rety, czyżby piekło z restauracji i tu ją dosięgło?
Dziewczyna włożyła kulkę papieru do kieszeni i wyjrzała przez okno. Jej oczom ukazał się
czarny, skórzany, kowbojski but. Szybkim krokiem ruszyła w stronę drzwi, prowadzących na
werandę, otworzyła je i ujrzała właściciela buta: był to R. B. we własnej osobie.

Jedna stopa mężczyzny spoczywała na balustradzie werandy, a druga na ościeżnicy okna.

Robert majstrował coś przy ogrodowej huśtawce, z trudem utrzymując równowagę.

– Cześć, Gwennie! – zawołał wesoło, jak gdyby nie było nic niezwykłego w tej sytuacji.
– Co ty tam robisz?
Robert nie zważając na nią, kontynuował swoją pracę.
– Te śruby są bardzo poluzowane – zauważył.

background image

– Mojej huśtawce nic nie brakuje – zapewniła Gwen.
– Jesteś pewna? Wyobraź sobie, że pewnego wieczoru ty i twój chłopak zechcecie się

trochę poprzytulać. Huśtawka zacznie się bujać. Najpierw wolno, potem coraz szybciej i
zanim się zorientujecie, baaaach... oboje wylądujecie na podłodze.

– Potrafię sama zatroszczyć się o siebie, a poza tym nie mam zwyczaju przesiadywać ze

Scottem na huśtawce.

– Dlaczego? To przecież takie romantyczne.
Gwen wzięła głęboki oddech. Najchętniej odebrałaby Robertowi wszystkie śrubokręty i

przegoniła go na cztery wiatry.

– Zgoda, nie jestem romantyczna. A teraz powiedz mi, co ty tu w ogóle robisz?
– Powiedzmy, że chciałem ci trochę podokuczać – odpowiedział Robert, obluzowując

kolejną śrubę.

– Poza tym moi pracownicy wyrzucili mnie z restauracji. Zabronili mi się pokazywać bez

świadectwa z cechu stolarzy.

W tym momencie huśtawka z hukiem spadła na podłogę werandy.
– Nie dziwię się, że cię przegonili. Zapewne denerwował ich ten kowbojski pas z setką

śrubokrętów i mania odkręcania śrub. Przyszedłeś więc denerwować mnie.

– A czy mam jakiś wybór? Kiedy byłem tu ostatnio, zauważyłem, że ten dom wymaga

sporo pracy. Scotta tu jakoś nigdy nie widać, a ktoś to jednak musi zrobić, więc przychodzę
zamiast niego.

Tego było już za wiele. Nie dość, że ten człowiek próbował odebrać jej restaurację, to

teraz zaczynał rościć sobie prawo do nachodzenia Gwen we własnym domu.

– Jak wam się udał dzisiejszy mecz? – Nie mogła się powstrzymać od zadania tego

pytania.

– Byliśmy bardzo bliscy wygranej. Przegraliśmy różnicą zaledwie trzech punktów.
– Jaka szkoda...
– Następnym razem postaramy się lepiej. Zarządziłem kilka dodatkowych treningów.
Widać było, że nic nie jest w stanie zniechęcić tego człowieka.
– Świetnie. Ale teraz, wybacz mi, mam dużo pracy.
– Nie chciałbym być intruzem. Czyżby Scott wracał z delegacji?
– Nie, ale może do mnie zadzwonić. – Mówiąc to, Gwen zdała sobie sprawę, że zdarzało

się to nader rzadko. Był to kolejny niepokojący fakt z jej osobistego życia uświadomiony
dzięki Robertowi.

– Gwennie, potrzebna mi drabina – powiedział, zeskakując lekko na podłogę. –

Przykręcenie huśtawki zajmie mi jedną chwilkę.

Gdy Beltramo zapalał się do jakiegoś pomysłu, nic nie mogło go powstrzymać. Gwen

pomyślała, że jej huśtawka nigdy już nie będzie taka, jak dawniej. A co stanie się z jej
życiem? Ten człowiek zdawał się mieć wpływ na wszystko, co jej dotyczyło. Po chwili
namysłu weszła do domu, znalazła drabinę i przyciągnęła ją na werandę. Robert wspiąwszy
się, poluzował drugi zaczep, który z hukiem spadł na podłogę.

Dziewczyna usiadła na drewnianych schodach, obejmując ramionami kolana. Przyglądała

background image

się pracy Roberta. Pogwizdując, oznaczył na suficie miejsca na nowe otwory. Odgłos jego
ręcznej wiertarki był przyjemną odmianą po całodziennej kakofonii elektrycznych urządzeń.
Opierając się o balustradę czuła, jak opuszcza ją napięcie. Zamknęła oczy. Dobrze jej było w
towarzystwie Roberta. Zastanawiała się nad tym fenomenem, gdyż od dobrych kilku minut
żadne z nich nie powiedziało ani słowa. Zaniepokoił ją kierunek, którym podążały jej myśli.

Tymczasem Robert zakończył pracę i przyglądał się swemu dziełu. Huśtawka sprawiała

teraz bardzo solidne wrażenie.

– Cóż, myślę, że powinnam być ci wdzięczna – powiedziała. – Ale skoro zakończyłeś już

pracę...

Mężczyzna nie wyczuł ukrytej sugestii. Wyjął z tylnej kieszeni kawałek papieru ściernego

i zaczął wygładzać siedzenie huśtawki.

– Wiesz, na czym polega twój problem? – zapytała Gwen. – Nie potrafisz nawet na

chwilę usiąść i cieszyć się z wykonanej pracy. Zawsze gna cię do przodu następny pomysł.
Powinieneś nauczyć się spokoju.

– Hmm. To, co mówisz, brzmi interesująco – powiedział, sadowiąc się na huśtawce.
– Nie to miałam na myśli.
– Siadaj! Sprawdzimy, czy mocowanie jest bezpieczne – zaproponował Robert.
Zanim zdołała zaprotestować, przyciągnął ją i posadził obok siebie. Siedzenie było na tyle

wąskie, że ich uda dotykały się. Gwen położyła ręce na kolanach, starając się uspokoić szybki
rytm swego serca. Nie miała absolutnie żadnego usprawiedliwienia na siedzenie tu z
Robertem Beltramo. Wystarczyło wstać z huśtawki i ich bliski kontakt zostałby przerwany, a
jednak nie była w stanie tego uczynić. Uświadomiła sobie ze zgrozą, że chciała być blisko
niego.

Beltramo odepchnął się od podłogi.
– Działa całkiem nieźle – zauważył.
– Owszem.
– Wiem, o czym myślisz. Zastanawiasz się, czy Scott byłby zazdrosny, gdyby zobaczył

nas razem.

– Jeżeli chcesz wiedzieć, wcale nie byłby zazdrosny. To nie jest w jego stylu.
– Gdybyś była moją dziewczyną, byłbym straszliwie zazdrosny.
– Ale nią nie jestem, wiec twoje rozważania są zupełnie bezpodstawne.
– Wcale nie. – Robert swobodnym gestem położył rękę na oparciu huśtawki. – Nie

powinno się ufać osobie, która nigdy nie jest zazdrosna. Pamiętaj o tym, Gwennie.

Gwen odepchnęła się mocno, wprawiając huśtawkę w ruch.
– Nie chcę, aby Scott był zazdrosny.
– Oho! Kolejny zły znak.
– Dwoje racjonalnie myślących dorosłych ludzi nie powinno dawać sobie nawzajem

powodu do zazdrości.

Robert przesunął rękę nieco dalej, tak że jego dłoń otarła się o plecy dziewczyny.
– Każdy udany związek potrzebuje odrobiny zazdrości – zauważył.
– Dlaczego uważasz się za taki autorytet? Czy byłeś kiedyś zaręczony?

background image

– Kiedyś byłem tego bardzo bliski...
– A więc co stało się z tą kobietą i waszym związkiem? – zapytała Gwen, odwracając się

w stronę Roberta.

– Być może właśnie zabrakło nam odrobiny zazdrości, dodającej związkowi pikanterii.
W oczach mężczyzny zaczęły się pojawiać iskierki uśmiechu.
– Czy choć raz nie mógłbyś być poważny? – obruszyła się. – Powiedz mi, dlaczego się z

nią nie ożeniłeś?

– Bo jej nie kochałem i zdołałem to sobie uzmysłowić, zanim było za późno.
– Nie wiem, dlaczego w ogóle tracę czas na rozmowę z tobą. – Gwen wyprostowała się,

próbując uniknąć dotyku ręki Roberta.

– Już wszystko rozumiem, Gwennie. Chodzi o to, że nigdy nie byłaś tak naprawdę

zakochana i teraz po prostu chcesz być ekspertem w dziedzinie, której zupełnie nie znasz.

– No cóż... jeżeli ty wiesz tak dużo...
– Być może nie wiem aż tak wiele – wycofał się. – Być może ja też nigdy nie byłem

naprawdę zakochany. Może oboje jesteśmy parą amatorów w tej materii?

Oczy Roberta wciąż śmiały się do niej. Gwen przyglądała mu się uważnie, starając się

odgadnąć, czy to kolejny żart, czy też tym razem mówił prawdę. Czy to możliwe, aby nigdy
przed tym nie był zakochany? Z drugiej strony jednak, dlaczego było to dla niej aż takie
ważne? W końcu fakt, czy Beltramo był zakochany raz, dwa, czy dziesięć razy, nie powinien
mieć dla niej żadnego znaczenia.

Huśtawka zataczała coraz większe łuki. Raz po raz któreś z nich odpychało się od

podłogi. Do przodu i do tyłu... harmonia, w jakiej współpracowali, mogłaby postronnemu
obserwatorowi narzucić mylny wniosek, że łączył ich wspólny cel. Gwen nie potrafiła
oderwać wzroku od Roberta. Jego twarz była tak blisko! Czuła pulsującą w żyłach krew. W
tym momencie mężczyzna pochylił się i pocałował ją w usta.

Pocałunek rozbudził w dziewczynie pragnienia skrywane dotąd w najdalszych zakątkach

jej duszy. Przylgnęła do mężczyzny. Pocałunek pogłębił się, stał się bardziej natarczywy.

– Nie – szepnęła.
Nie! Poderwała się gwałtownie na równe nogi. Robert obcasem zatrzymał huśtawkę.

Gwen stała przez chwilę, nic nie mówiąc. Bezwiednie obracała na palcu zaręczynowy
pierścionek. Ten, zbyt mocno szarpnięty, zsunął się z palca, zakreślił w powietrzu szeroki łuk
i potoczył się po podłodze werandy. Co za pech! To już drugi raz w ciągu ostatnich dni! Ze
zgrozą patrzyła, jak zniknął w szczelinie między deskami. Tym razem, być może, straciła go
na zawsze...

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Gwen wpatrywała się w szparę między deskami podłogi, nic jednak nie mogła dostrzec.
– Tym razem już go chyba nie znajdziemy – powiedziała zrezygnowana. – Dlaczego mnie

pocałowałeś w taki sposób?

– Spójrz na to z innej strony – argumentował Robert, klękając obok niej. – Gdybyś się

odprężyła i pozwoliła całować, to nic by się nie stało.

– Wcale nie chciałam się z tobą całować. Muszę go odnaleźć, słyszysz?
Pochyliła się jeszcze mocniej, chcąc zajrzeć w mroczną czeluść. W pewnym momencie z

kieszeni jej koszulki wysunęła się kulka papieru.

– Co to? – zapytał Robert, podnosząc ją z podłogi i rozwijając. – Czyżby kolejna próba

budowy samolotu?

– Jak możesz w takim momencie mówić o papierowych samolotach? Nie! Chwileczkę!

Nie czytaj tego! – Gwen zdała sobie sprawę, co jest napisane na kartce. Dlaczego prywatne
notatki musiały zawsze wypadać jej z kieszeni w obecności Roberta? Po kolejnym zgubieniu
pierścionka myślała, że tego dnia nie może jej spotkać już nic gorszego. Była jednak w
błędzie.

Robert oparł się o balustradę i przyglądał papierowi w blednącym świetle zachodu.
– Mówiąc szczerze, Gwennie, wcale nie zamierzałem tego czytać. Skoro jednak tak

bardzo się temu sprzeciwiasz, coś mi mówi, że podświadomie chcesz, abym to przeczytał i w
ten sposób dajesz mi o tym znać. Nie mam wyboru, jak tylko wykonać to polecenie.
Zobaczmy... Wady i zalety poczciwego Scotta.

Spróbowała wyrwać mu kartkę, ale mężczyzna uchylił się zręcznie.
– Beltramo – wysyczała przez zaciśnięte zęby. – Świadomie, podświadomie czy

nieświadomie, nie chcę, abyś to czytał!

– A więc od początku miałem rację! Zawsze miałaś wątpliwości, czy powinnaś wyjść za

tego faceta. Te zapiski, to chyba pożegnanie ze Scottem. Brawo, Gwennie!

Dziewczyna usiadła na podłodze, obejmując kolana ramionami.
– Wcale nie zamierzam zerwać ze Scottem. Po prostu próbuję... przemyśleć pewne

rzeczy.

– Widzę, że muszę ci w tym pomóc – zawyrokował Robert, wyjmując z kieszeni wieczne

pióro swego ojca. – Myślę, że potrzebujesz tu kilku dodatkowych „PRZECIW”. Mogę je
wpisać. Po pierwsze, facet nie jest zazdrosny. Po drugie, wiecznie go nie ma, chociaż, jakby
się zastanowić, to może być jego zaletą. Przecież nie chcemy go tutaj, prawda?

Gwen zastanawiała się, jak przerwać tę idiotyczną rozmowę. Z każdą minutą, spędzoną u

boku Roberta, coraz bardziej traciła kontrolę nad swoim życiem.

– Ale on nigdy nie starał się odebrać mi mojej restauracji.
– Obawiam się, że to jest wadą. Brak ducha walki! Zobaczmy, co dalej... nieromantyczny,

nie lubi grać w koszykówkę, nie całuje swojej dziewczyny zbyt często...

– Dlaczego tak uważasz? – zapytała zdziwiona. Robert spojrzał jej w oczy.

background image

– Potrafię to dostrzec. Wierz mi, Gwennie, nie jesteś dość często całowana.
Tym razem zdołała wyrwać mu papier. Zgniotła go i rzuciła w kąt werandy.
– Tak się akurat składa, że zgubiłam mój zaręczynowy pierścionek. Jeżeli mogę coś

zaproponować, to zamiast wygadywać głupoty, weźmy się do poszukiwania – powiedziała
Gwen, wpychając palce między deski.

– W ten sposób nigdy go nie znajdziesz. Musimy szukać metodycznie. Czy masz latarkę?
Dziewczyna z ulgą stwierdziła, że wreszcie ma wymówkę, aby oddalić się na kilka chwil.

Co sprawiło, że ten pewny siebie człowiek myślał, że potrzebowała więcej pocałunków? Czy
dlatego, że Scott nie przejawiał większej ochoty do całowania? Czy dlatego, że jej serce nigdy
nie biło tak gwałtownie, jak wtedy, gdy znalazła się w ramionach Roberta?

Otwierała kolejne szuflady i szafki, bezskutecznie poszukując latarki. Zrezygnowana

natknęła się na starą lampę naftową. Nie widząc szansy na znalezienie czegoś bardziej
stosownego, zaniosła ją Robertowi.

– A może ty zapomniałaś, który wiek teraz mamy? – zapytał, przyglądając się zabytkowi.

– Od czasu do czasu powinnaś się zainteresować nowoczesną technologią.

– Tej lampie nic nie brakuje – odrzekła z godnością, zapalając zapałkę. Po chwili knot

zapłonął jasnym, ciepłym światłem.

– Gdzieś tu powinien być właz pod tę cholerną podłogę. Ty tu zostań. Gdy będę już na

dole, pokażesz mi, w którą szparę wpadł pierścionek. – To mówiąc, Robert zniknął za rogiem
domu, a po chwili przez deski podłogi zaczęło przedostawać się światło lampy.

– No i jak tam? – zapytała Gwen z nadzieją w głosie. Przez szparę widziała czołgającego

się mężczyznę.

– Na razie nic – wystękał. – Pełno tu błota. Obawiam się, że pierścionek mógł w nim

utonąć.

– Nawet nie rozważaj takiej ewentualności. Musimy go znaleźć.
– Wydaje mi się, że kiedyś mówiłaś, iż poczciwy Scott nie zdenerwowałby się takim

głupstwem: po prostu zawiadomiłby firmę ubezpieczeniową i to wszystko.

– Nie o to chodzi. Myślę, że jestem winna ten pierścionek Scottowi. Muszę go odnaleźć.

Przynajmniej to mu się ode mnie należy.

– Gwennie, jeżeli zaczynasz myśleć, że jesteś coś winna mężczyźnie, jest to kolejny zły

znak. Miłość to nie księgowość i bilans nie musi się zerować. Jeżeli szczerze kochasz drugą
osobę, to nawet nie myślisz o tym, kto komu jest coś winien ani tym bardziej nie zastanawiasz
się nad jej zaletami i wadami.

– Beltramo, jeżeli zaraz go nie odnajdziesz, sama tam zejdę – powiedziała Gwen,

wpatrując się w dół przez szparę w podłodze.

– To mi się nawet podoba. Nas dwoje w tej ciasnocie, to może być interesujące. No

dobrze, dość żartów – Robert spoważniał na moment. – Wsadź palec w szparę, przez którą
wpadł pierścionek.

Gwen wykonała polecenie. Czuła się jednak bardzo skrępowana tą sytuacją. Zastanawiała

się, co pomyślałaby postronna osoba, widząc ją klęczącą na podłodze i kłócącą się z
niewidzialnym mężczyzną. Na pewno wyglądała dość głupio.

background image

– Czy dalej chcesz rozmawiać o długach wdzięczności? – głos Roberta dobiegał jakby z

oddali. – Jeżeli tak, to teraz ty mi jesteś coś winna za to taplanie się w błocie.

Dziewczyna podejrzliwie spojrzała w dół.
– Zaraz, zaraz. Po tych wszystkich przykrościach, jakich od ciebie doznałam, powinieneś

to robić z dobroci serca.

– Mam niezwykle dobre serce, co jednak nie zmienia faktu, że jeżeli w ogóle uda mi się

znaleźć ten pierścionek, będziesz mi winna przysługę.

– Jakiego rodzaju? – W głosie Gwen zabrzmiała nuta nieufności. – Mam złe przeczucie,

że zmierzasz do jakiegoś następnego Planu D lub E.

Spod podłogi dochodziły stękania.
– Myślę, że mam jedną szansę na milion, że go znajdę. Gdyby mi się to udało...
– Już dobrze, zgoda. Będę ci winna przysługę i dozgonną wdzięczność.
– Czy na pewno tego nie odwołasz?
– Obiecuję.
– Coś podobnego! Znalazłem go!
– A niech cię, Beltramo. Podpuściłeś mnie! – zawołała oskarżycielsko. – Pewnie od razu

go znalazłeś, ale chciałeś się jeszcze ze mną pobawić, jak kot z myszą.

– Od dawna ci mówię, że potrzebujesz w życiu więcej radości – odrzekł niewzruszony

Robert, podając jej pierścionek przez szczelinę między deskami.

Gwen natychmiast wsunęła go na palec. Po chwili spod podłogi wyłoniła się ubłocona

męska postać.

– Czas na zapłatę. Obiecałaś mi przysługę.
– Jestem pewna, że wyłudziłeś moją obietnicę nieuczciwymi metodami: cały czas miałeś

pierścionek w ręku.

– Tak czy inaczej, obiecałaś – odpowiedział spokojnie. – A oto moje życzenie: pójdź dziś

ze mną na kolację.

– Randka z tobą? Wykluczone!
– Żadna randka, tylko oficjalne spotkanie w interesach – przekonywał. – Jesteśmy

przecież wspólnikami.

Jakiś wewnętrzny głos mówił dziewczynie, że spędzenie tego wieczoru z Robertem nie

będzie miało nic wspólnego z interesami.

– Wiesz przecież, że nie mogę się z tobą spotykać.
– Po prostu dziś zastąpię twojego chłopaka.
Najgorsze z tego wszystkiego było to, że tak naprawdę bardzo chciała spędzić ten wieczór

w jego towarzystwie. Pomimo wszystkich przykrości, jakich od niego doznała, pragnęła być z
tym człowiekiem.

– To, że Scott wyjechał, nie ma nic do rzeczy. Fakt, iż noszę jego pierścionek,

zobowiązuje mnie do czegoś.

– Marnujesz czas na tego faceta. On nie zasługuje na twoją lojalność. Tak czy inaczej,

wciąż jesteś mi winna przysługę. Wkrótce się po nią zgłoszę.

Po tym zapewnieniu Robert odwrócił się na pięcie, zbiegł szybko ze schodków werandy i

background image

rozpłynął się w mroku, zostawiając Gwen sam na sam z jej niewypowiedzianymi tęsknotami.

Następnego dnia przypadało oficjalne otwarcie podzielonej restauracji. Gwen

niecierpliwie czekała na ten moment. Pragnęła jak najszybciej rozpocząć realizację Planu C.

Przez półprzezroczystą kotarę oddzielającą dwie części lokalu, zauważyła zbliżającą się

barczystą sylwetkę mężczyzny.

– Niecierpliwisz się? – zapytał zza zasłony. – Zawsze mówiłaś, że muszę nauczyć się

odprężać i cieszyć oczekiwaniem na radosną chwilę. Taka chwila wkrótce nadejdzie.

– A może boisz się pokazać mi swoją część? Może to kompletny niewypał?
– Zaraz się sama przekonasz. Uwaga, oto uroczysty moment... – Po tych słowach Robert

jednym ruchem zdarł plastikową zasłonę i ciekawość Gwen została zaspokojona.

Rozejrzała się wokoło. Niechętnie musiała przyznać, że Beltramo i jego ekipa wykonali

kawał dobrej roboty. Wnętrze nabrało lekkości. Ściany zostały pomalowane na kolor
brzoskwiniowy. Na tym tle bardzo korzystnie prezentowały się marynistyczne obrazy.

To nie były wszystkie zmiany. Idąc wolno przez salę, Gwen zauważyła, że Robert pozbył

się dużych, ciężkich, drewnianych stołów, zastępując je znacznie mniejszymi.

– Bardzo sprytnie – pochwaliła. – Zdołałeś zmieścić tu znacznie więcej stolików, a

jednocześnie udało się uniknąć wrażenia tłoku. Jasne kolory nadają wnętrzu lekkość...

– Wiedziałem, że ci się spodoba.
– Wcale nie mówię, że mi się tu podoba. Przyznaję tylko, że to, co zrobiłeś, jest

efektywne. Wydaje mi się jednak, iż chcesz zmieścić tu zbyt wielu ludzi, co może mieć efekt
podobny do wrzucenia dwóch grzybów w barszcz...

Robert nie wydawał się być przejęty jej komentarzami. Wprost przeciwnie. Z satysfakcją

kontynuował obchód swoich włości, raz po raz popisując się najrozmaitszymi nowościami
technicznymi. Miały one posłużyć do szybszego i efektywniejszego przygotowywania
potraw.

Gwen w zamyśleniu przyglądała się nowemu wyposażeniu.
– Już chyba rozumiem. Zamierzasz zmienić restaurację na bar szybkiej obsługi –

podsumowała wysiłki mężczyzny. – Porcja spaghetti i proszę zwalniać stolik, bo czekają już
nowi goście.

– Jesteś bardzo pojętna, Gwennie. Oczywiście, zamierzam też serwować bardziej

wykwintne dania tym, którzy sobie tego zażyczą. Chcę stworzyć tu idealną kombinację: lokal
szybkiej obsługi ze szczyptą specjalnej atmosfery. Tego właśnie oczekują klienci.

– Na pewno nie wszyscy – stwierdziła z przekonaniem Gwen. – Moi goście chcą

delektować się domowym jedzeniem i nie mieć uczucia, jak gdyby wszyscy zastanawiali się,
kiedy wreszcie sobie pójdą.

– Zobaczmy więc, co ty zrobiłaś po swojej stronie, Gwendolyn.
Dziewczyna z dumą poprowadziła Roberta do swojej części. Kolor ścian pozostał ten

sam, lecz zniknęły z nich ciężkie kilimy. Na ich miejsce pojawiły się kolorowe zdjęcia,
przedstawiające urodę Włoch: jezioro Como, kanały Wenecji, widok Adriatyku. Uderzył ją
fakt, że podobnie jak Beltramo, zdecydowała się udekorować salę widokami z przewagą
koloru niebieskiego. Lecz wszystkie podobieństwa kończyły się w tym miejscu. Gwen

background image

pozostawiła masywne stoły, które zapewniały gościom swobodę ruchów. Przyozdobiła je
nowymi obrusami i błękitnymi serwetkami.

– Spójrz na to – poprowadziła mężczyznę w kierunku frontowego okna.
Tu umieściła koronny element nowej dekoracji: stary rower z szerokimi błotnikami

pomalowanymi tym samym odcieniem błękitu, co serwetki. Na kierownicy umocowany był
wiklinowy kosz, wypełniony świątecznymi dekoracjami. Gwen wskazała ręką na rower.

– To właśnie kreuje atmosferę – powiedziała. – Moi goście będą mogli odprężyć się,

wygodnie rozsiąść i wyobrazić sobie, że jadą rowerem przez piękną Italię.

Robert pozostawił to bez komentarza. Przyjrzał się rowerowi z nieznacznie uniesionymi

ze zdziwienia brwiami, a następnie obszedł pozostałą część posesji Gwen, zatrzymując się
przez dłuższą chwilę przy półkach z książkami.

– No i co o tym sądzisz? – zapytała, gdy mężczyzna zakończył dokładny przegląd

wszystkich dekoracji.

Denerwowało ją, że opinia Beltramo była dla niej taka ważna.
– Gdybym miał użyć jednego słowa na określenie twojej połowy, to powiedziałbym:

rzewna.

– Nieprawda! – Gwen była skonsternowana. – Jest tu miła, przyjazna, rodzinna atmosfera,

ale z pewnością nie można jej nazwać rzewną! To wcale nie było moją intencją.

– Gwennie, otwórz wreszcie oczy! Po pierwsze, te wszystkie idylliczne sceny z życia

Włoch, po drugie, książki opiewające piękno włoskich ogrodów. Na dodatek ten stary grat we
frontowym oknie. Nikogo oprócz ciebie ten rower nie sprowokowałby do marzeń o
przejażdżce.

– To tylko część dekoracji – zaprotestowała. – Nigdy nie zamierzałam na nim jeździć.
Denerwował ją uśmieszek na twarzy mężczyzny, tym bardziej że rzeczywiście

przemknęła jej przez myśl możliwość użycia wehikułu. Widziała siebie pedałującą przez
słoneczne ogrody Italii i oliwkowe zagajniki. Wstążki słomkowego kapelusza uniesione
lekkim powiewem wiatru. Obok niej jechał mocno zbudowany mężczyzna o ciemnych
włosach i denerwującym uśmiechu...

Co za bzdura! – Gwen przerwała idylliczne rozmyślania. Jeżeli Robert Beltramo

kiedykolwiek wybrałby się razem z nią na przejażdżkę rowerową, to na pewno pomknąłby na
lśniącym, nowiutkim dwunastobiegowym rowerze, zostawiając ją w chmurze kurzu.

– Powiem ci, jak naprawdę wygląda twoja restauracja – odezwał się po chwili milczenia

Robert. – To staroświecka agencja turystyczna dla ludzi, którzy daremnie marzą o wyjeździe
do Włoch.

– Mylisz się, Beltramo – odpowiedziała, rozgniewana. – Ten lokal jest dla ludzi czynu, a

nie dla marzycieli. Jeżeli ktoś marzy o wyjeździe do Włoch, to być może obejrzenie moich
plakatów zainspiruje go do kupienia biletu na najbliższy samolot.

– Gwennie, ja mogę nawet zaraz zadzwonić na lotnisko i zamówić ci bilet na dziś

wieczór. Nie mogę znieść myśli, że twoje marzenia są ciągle nie spełnione. Być może nawet
pozwoliliby ci wziąć ze sobą tego starego grata.

– Pewnego dnia sama pojadę do Włoch – powiedziała, zaciskając ręce.

background image

– A zamiast roweru zawleczesz tam starego Scotta?
– On nie lubi Italii. Mówi, że jest tam za dużo pochyłych budynków i nie chce, aby jakiś

zawalił się na niego. Pojadę sama.

Robert wyjął swój notes i zapisał coś skrzypiącym piórem.
– Dobrze, bardzo dobrze – mruczał pod nosem.
– Beltramo, co ty tam znowu piszesz? – Uzupełniam listę „PRZECIW”... ktoś to musi

robić. Punkt numer dwanaście: Scott nie chce jechać do Włoch. Przyjmij moją radę, Gwennie,
nigdy nie wychodź za mężczyznę, który nie chce jechać do Włoch.

Wyciągnęła szyję, próbując zobaczyć, co napisał.
– Czy naprawdę wymyśliłeś aż dwanaście powodów, dla których nie powinnam

wychodzić za Lowella?

– Nie wierzysz? Zapytaj mnie, na przykład, jaki jest szósty powód.
– To idiotyczne.
– Spróbuj!
– Zgoda. Jaki jest powód numer sześć? Mężczyzna uważnie przejrzał swoje zapiski. –

Numer sześć... proszę bardzo. Nie powinnaś wychodzić za Scotta, bo on lubi twoje
gotowanie.

– To przecież zaleta!
– Gwennie, wyobraź sobie, że wychodzisz za takiego człowieka. I co się dzieje? Co

wieczór oczekuje od ciebie podania obiadu. On nigdy nie zabierze cię do restauracji. Uważa,
że gotujesz najlepiej, więc po co sobie zawracać głowę. Poza tym...

– Dosyć tego – przerwała dziewczyna. – Co sugerujesz w zamian? Wyjść za człowieka,

który będzie mi wmawiać, że nie mam pojęcia o gotowaniu, bo dodaję za mało czosnku?

– Włoska kuchnia wymaga dodania dużo czosnku, zawsze to powtarzam.
– Pamiętam o tym.
W tym momencie Gwen zdała sobie sprawę ze swej zażyłości z Robertem. Znała jego

opinie na różne tematy, rozmawiała z nim częściej niż z kimkolwiek innym.

– Muszę o wszystkim powiedzieć Scottowi – zadecydowała. – O wszystkim, co tu się

dzieje.

– Co masz na myśli? Co chcesz mu powiedzieć?
– Beltramo najwyraźniej był zainteresowany.
– Wszystko. – Dziewczyna skupiła wzrok na miękkiej flanelowej koszuli mężczyzny. –

Powiem mu, że pocałowałeś mnie na werandzie i...

– Nie zapomnij o wcześniejszym pocałunku – podpowiedział.
Gwen wsadziła ręce do kieszeni, aby przypadkiem nie skusiła ich zapraszająca miękkość

męskiej koszuli.

– Powiem mu o wszystkim, kiedy tylko wróci do domu – powtórzyła. – Jeżeli szczerze

przedyskutujemy zaistniałą sytuację, to jestem pewna, że on ją jakoś rozwiąże.

– Co jeszcze powiesz Scottowi? – dociekał Robert.
– Może powinnaś go poinformować, że sama jedziesz do Włoch, bo on jest nie dość

romantyczny?

background image

– Powiem mu, że przez ciebie moja restauracja zmieniła się w kombinację baru szybkiej

obsługi i agencji podróży. Powiem jeszcze, że mnie prześladujesz, bo to odwraca twoją
uwagę od własnych problemów. Nie daje ci spojrzeć prawdzie w oczy, zapominasz o tym, co
naprawdę sprowadziło cię do San Antonio. I powiem mu... Powiem mu jeszcze, że mnie
pocałowałeś, ale to dla ciebie nic nie znaczyło!

– Naprawdę tak sądzisz?
– Tak, jestem przekonana, że mnie wykorzystujesz, aby oddalić od siebie inne sprawy.

Coś, co dotyczy przeszłości i twego ojca.

– Czy naprawdę uważasz, że ten pocałunek nie miał dla mnie żadnego znaczenia?
– Myślę, że było ci przyjemnie. Ale to jedynie część twojej brutalnej ingerencji w moje

życie. Chcesz zabrać mi restaurację, a przy okazji skraść kilka pocałunków. – Dziewczyna
spojrzała na niego poważnie. – Nie dostaniesz mojej własności, Beltramo. Wypowiadam ci
wielką bitwę. I koniec z pocałunkami! Słyszysz?

– Koniec – powtórzył posłusznie, a następnie ujął jej twarz w obie dłonie, uśmiechnął się

i pocałował ją w usta.

Po chwili odsunął się.
– Z tym już koniec, Gwennie – obiecał, po czym odwrócił się i odszedł, pogwizdując, w

kierunku kuchni.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Po kilku dniach od otwarcia restauracji Gwen czuła się, jakby była żonglerem,

próbującym utrzymać w powietrzu dwadzieścia szklanych kul. Sytuacja stała się tak napięta,
że w każdej chwili jedna z tych kul mogła z trzaskiem rozbić się o ziemię. Nie mogła jednak
tracić czasu na myślenie o tym, co by było, gdyby... W transie wkładała naczynia do pieca,
mieszała sosy, podgrzewała zupy. Jej fartuch był uwalany jeszcze bardziej niż zwykle,
dostawca sera spóźniał się, a ciasto wciąż nie było gotowe. Jednym słowem, krok od
katastrofy. Na dodatek, Robert Beltramo, stojąc w swojej części kuchni, przyglądał się
wszystkiemu, co robiła.

– Pracując w jednym pomieszczeniu z tobą, czuję się, jakbym wpadł do garnka gotującej

się zupy. Wszystko pogrążone jest w totalnym chaosie – skomentował jej wysiłki.

– Nie miałabym nic przeciwko temu, abyś i ty wprowadził u siebie nieco chaosu –

odpowiedziała Gwen, otwierając puszkę tuńczyka. – Twój wzorowy porządek działa mi na
nerwy. Prawdziwy szef kuchni nie może być właściwie inspirowany bez odrobiny bałaganu.

Dziewczyna podbiegła do pieca i wyciągnęła pieczoną paprykę.
– A niech to! Sparzyłam się! Wszystko przez ten pośpiech.
Zanim zdążyła zaprotestować, Robert poprowadził ją do kranu i włożył jej rękę pod

strumień zimnej wody.

– Próbujesz robić zbyt wiele rzeczy naraz, Gwennie. Dostawa przekąsek na statki

wycieczkowe, podawanie śniadań jeszcze przed wschodem słońca... Co jeszcze wymyślisz?

– Wszystko, byle cię pobić.
Gwen nie wyrywała dłoni z uścisku Roberta: zimna woda działała kojąco, a poza tym

potrzebowała chwilki oddechu.

– Powinnaś opatrzyć to oparzenie – zatroszczył się Beltramo. – I przestań tak się

spieszyć. Pomyśl, do czego to nas doprowadzi? Przecież kontruję każdy twój krok. Ty
serwujesz na statki wycieczkowe obiad, a ja lunch. Ty zaczynasz podawać śniadania, ja nie
pozostaję w tyle.

– I podajesz omlety wtłoczone w małe, kartonowe pudełka.
– Ludziom się to najwyraźniej podoba. Omlety na wynos... Sam nie wiem, jak wpadłem

na tak doskonały pomysł.

– Podpatrując mnie, oczywiście. Moje mają jednak tę zaletę, że serwuję je na

porcelanowych talerzach. A w ogóle, Beltramo, nie mam czasu na rozmowę z tobą.

– Musisz się odprężyć, w przeciwnym razie raz po raz będziesz się parzyć bądź kaleczyć.

Zobaczmy, jak tam twoja ręka... Hmm, nie jest aż tak źle.

Dotyk palców mężczyzny był bardzo przyjemny. Gwen zastanawiała się jednak, jak

ironiczny wydźwięk miało pouczenie Roberta o konieczności odprężenia się i zwolnienia
tempa. Przecież jej życie było poukładane, dopóki on się nie pojawił. Jednak z drugiej strony
lubiła jego towarzystwo, w chwilach gdy była w stanie zapomnieć o zagrożeniu, jakie
stworzył i walce, która ich czekała.

background image

Mężczyzna spojrzał wymownie na wielki brylant, mieniący się na palcu dziewczyny.
– Co za potwór – skomentował. – Za każdym razem, gdy na niego patrzę, przechodzą

mnie ciarki.

Gwen wyrwała rękę z jego uścisku.
– Wczoraj wieczorem przedyskutowałam ze Scottem całą sytuację. Nie mamy przed sobą

tajemnic.

– Czyżby był w mieście?
– Dziś rano znowu wyjechał, ale wczoraj przy obiedzie mieliśmy szczerą i konstruktywną

rozmowę.

– Ty gotowałaś, prawda?
– Oczywiście. Lubię gotować dla kogoś, kto docenia moje jedzenie.
Gwen nie chciała przyznać, że od czasu, gdy się zaręczyli, narzeczony ani razu nie zabrał

jej do restauracji.

– Gdy powiedziałam Scottowi o tobie i naszym pierwszym pocałunku, był bardzo

wyrozumiały. Złożył to na karb świątecznego nastroju. Lecz gdy dowiedział się o incydentach
na werandzie i w restauracji, był dość poruszony.

– Co powiedział?
– A niech to! Proszę, podaj mi sos – zacytowała.
– Znasz już moje zdanie, Gwennie. Nie ufaj mężczyźnie, który prosi o sos, gdy dowiaduje

się, że jego dziewczyna całowała się z kimś innym.

– Mam szczęście być zaręczona z człowiekiem, który nie wpada w szał tylko dlatego... że

inny mężczyzna stracił głowę i pocałował mnie na huśtawce i... – Gwen była nieco zbita z
tropu. – Scott jest cudowną osobą – dorzuciła szybko. – Woli przezwyciężyć problem,
zamiast być zazdrosnym i poirytowanym.

– Jeżeli twój chłopak jest aż tak wyrozumiały, to powinnaś nas poznać, może zostaniemy

przyjaciółmi.

– Scott nie jest wyrozumiały aż do tego stopnia – stwierdziła, nie mając jednak w tym

względzie stuprocentowej pewności.

– Gwennie, może gdybym cię znowu pocałował, twój chłopak częściej bywałby w domu?

Pomyśl o tym. Może powinniśmy się częściej całować dla twego dobra.

Dziewczyna zarumieniła się, bezskutecznie starając się nie myśleć o ustach Roberta.
– Beltramo, czy ty nie masz w tej chwili nic do roboty?
– Mam wszystko pod stałą kontrolą – zapewnił.
– Absolutnie wszystko.
Spojrzała na niego. Tak, rzeczywiście wydawał się panować nad sytuacją. Pocałunki nie

zawróciły mu w głowie, podczas gdy ona była tuż, tuż od zerwania swoich zaręczyn. I to z
powodu mężczyzny, który choć umiał tak dobrze całować, potem pozwalał sobie żartować na
ten temat, jak gdyby to dla niego nic nie znaczyło.

– W Wigilię ustalę datę ślubu – zadeklarowała nagle.
Robert wyprostował się. Na jego twarzy malował się trudny do odczytania wyraz.
– Czyżby Scott wracał do domu na Wigilię?

background image

– Oczywiście.
– To da ci poczucie bezpieczeństwa? – sondował Beltramo.
– Wcale nie chcę poczucia bezpieczeństwa. Po prostu chcę... Ja chcę...
Nie mogła skończyć zdania. Wpatrywała się w mężczyznę, starając się podjąć wyzwanie,

które dostrzegła w jego oczach. Tajemnicze, niezrozumiałe wyzwanie, nie mające nic
wspólnego z restauracją, tylko z nią i Robertem...

W tym momencie do kuchni wtargnęła Claudine.
– Gwen! – zawołała podekscytowana. – Chodź, szybko!
Nawet mimo tego wołania, dziewczyna nie potrafiła oderwać wzroku od oczu Roberta.
– Czy nie możesz sama sobie poradzić? – spytała nieobecnym głosem.
– Nie! – odpowiedziała przejęta kelnerka.
Schwyciła Gwen za ramię i wyprowadziła ją z kuchni. Po chwili zaczęła mówić krótkimi,

urywanymi zdaniami.

– Ona tu jest! Siedzi tam, przy oknie! To tamta blondynka! Zobacz, jakie ma wspaniałe

włosy! Na początku nie wiedziałam, kim ona jest, skąd zresztą miałam wiedzieć? Ale sama
mi to powiedziała swoim wyniosłym, dostojnym głosem. Możesz w to uwierzyć?

– Spokojnie, Claudine. Powiedz w końcu, kto to?
– Leda Thatcher – wyszeptała kelnerka. – Uwierzyłabyś w to? Ona naprawdę tu przyszła!
Teraz i Gwen była bliska utraty zdolności spokojnego myślenia. Leda Thatcher była

najbardziej uznanym krytykiem kulinarnym w San Antonio. Gdyby opublikowała dobrą
opinię o restauracji, na drugi dzień do stolików Gwen ustawiłaby się długa kolejka chętnych
posmakowania jej potraw. Do tej pory nie śmiała nawet marzyć, że uda się jej tu ściągnąć tak
znaną postać, ale oto stało się! I tym razem Robert Beltramo w niczym jej nie przeszkodzi.

Gwen szybko zdjęła z siebie zabrudzony fartuch.
– Posłuchaj mnie uważnie, Claudine. Zajmij się Robertem. Porozmawiaj z nim, odwróć

jego uwagę. Oblej go sosem, zrób cokolwiek, aby zatrzymać go w kuchni. Pod żadnym
pozorem nie pozwól mu wejść na salę!

– Nie martw się, zrobię, co w mojej mocy!
– Pośpiesz się, zanim nabierze podejrzeń. – Gwen popchnęła dziewczynę w kierunku

kuchni, a sama podążyła w kierunku stolika Ledy Thatcher.

– Pani Thatcher, jestem Gwen Ferris. Bardzo się cieszę, że mogła pani przyjąć moje

zaproszenie.

Kobieta przez dłuższą chwilę przyglądała się dziewczynie w milczeniu. Była dość ładna,

choć jej twarz była wyjątkowo szczupła. Okazała się być znacznie młodsza, niż wyobrażała
sobie Gwen, nie miała więcej niż trzydzieści lat. Zachowywała się jednak jak księżna,
zniżająca się do rozmowy z pokojówką.

– Panno Ferris, mam nadzieję, że zdaje pani sobie sprawę z tego, jak napięty jest mój

kalendarz. Zazwyczaj nie składam tego typu wizyt, ale pani upór zaintrygował mnie –
powiedziała, ostrożnie posypując majerankiem kawałek ryby.

– Może miałaby pani ochotę na coś jeszcze?
– To mi wystarczy. Muszę przyznać, że zupa truflowa w pani wydaniu jest całkiem

background image

możliwa do przyjęcia.

Być może Gwen była w błędzie, ale wydawało się jej, że miał to być komplement.

Niestety, ciekawość była drugą naturą Ledy. Co pewien czas rzucała spojrzenia w stronę
królestwa Roberta.

– Cóż za niezwykły pomysł – stwierdziła. – Ogłoszenie na zewnątrz mówi, że

podzieliliście restaurację na dwie części. Kim jest ów Robert Beltramo?

Gwen zmieniła pozycję, starając się zasłonić konkurencję.
– To długa historia, pani Thatcher, ale w skrócie można powiedzieć, że to moja część

kontynuuje dobre tradycje restauracji.

– A moja reprezentuje tradycje dobrego, sprawnie podanego posiłku – dobiegł głos zza

pleców dziewczyny.

Obróciła się gwałtownie. Beltramo posyłał Ledzie jeden ze swoich najbardziej

wysublimowanych uśmiechów.

– Pani Thatcher, tak się składa, że to ja jestem Robert Beltramo. Chciałbym panią

zaprosić do spróbowania najlepszej włoskiej kuchni, z jaką miała pani kiedykolwiek do
czynienia. Czy jest pani gotowa?

Leda Thatcher nie odpowiedziała od razu. Wydęła swoje delikatne usta, co znamionowało

głębokie zastanowienie. Robert posłał jej kolejny ze swoich czarujących uśmiechów. Fakt, że
był on przeznaczony wyłącznie dla Ledy, ubódł Gwen dodatkowo. Nie mogła pozwolić, aby i
tym razem Robert popsuł jej szyki.

– Pani Thatcher, przygotowałam deser, który, mam nadzieję, będzie pani smakował –

powiedziała stanowczo. – Krem z orzechami i czekoladą.

– Ja też to podaję i wiele innych nie mniej kuszących deserów.
– Lody pistacjowe – nie dawała za wygraną Gwen.
Zabaglione – skontrował Robert z niebezpiecznym błyskiem w oku.
– Ho, ho, cóż za zajmujący kulinarny pojedynek – przerwała Leda. – Być może

powinnam jednak obejrzeć pana stronę, panie Beltramo. Proszę mnie oprowadzić!

– Ależ, pani Thatcher... – Gwen była wyraźnie zdesperowana. – A co z pani deserem?
Leda skwitowała jej słowa lekkim machnięciem dłonią.
– Podoba mi się pomysł wydania werdyktu w sprawie dwu rywalizujących ze sobą

restauracji. W tym celu jednak muszę zapoznać się z obiema stronami. – Wstała zgrabnie i
dała się ująć Robertowi pod ramię. – Proszę mi powiedzieć, panie Beltramo, co spowodowało
ten podział?

Mężczyzna szarmancko poprowadził gościa w kierunku swojego konika: bufetu szybkiej

obsługi. Nie omieszkał jednak odwrócić się i filuternie zmrużyć oka.

– Pani Thatcher, Gwennie i ja wpadliśmy na taki pomysł w celu zwiększenia obrotów

restauracji. Jak do tej pory, skutkuje to znakomicie.

Gwen zacisnęła pięści w bezsilnej złości. Po chwili podbiegła Claudine, aby ją pocieszyć.
– Tak mi przykro – powiedziała, z trudem łapiąc oddech. – Nie mogłam powstrzymać go

od wyjścia z kuchni. Wiesz, jaki on jest. Wyczuł, że coś jest nie w porządku. Co teraz
zrobimy?

background image

– Ty zostaniesz tu pełnić obowiązki gospodyni, a ja postaram się, aby to nie uszło

Robertowi na sucho. – Ruszyła w ślad za Beltramo i panią Thatcher.

– Chyba masz nowych gości, Gwennie. Nie czuj się w obowiązku dotrzymywać nam

towarzystwa – rzekł kurtuazyjnie Robert.

– Claudine doskonale sobie poradzi. Ja nie chciałabym uronić ani słowa z ust tak

ważnego gościa. Nie zapomnij objaśnić pani Thatcher, że każdy palnik ma indywidualny
termostat. W ten sposób możesz swoim gościom podawać spaghetti w pełnym wyborze na
wynos.

– Kuchnia włoska na wynos, pani Thatcher – kontynuował niezrażony. – To część mojej

oferty.

Ten człowiek nie miał wstydu! Za chwilę demonstrował już, jak pakuje omlety w

kartonowe pudełeczka. Doskonale. To z pewnością ostatecznie przekona delikatny zmysł
smaku Ledy, o tym, która strona jest lepsza. Gwen już uśmiechała się ze złośliwą satysfakcją,
gdy usłyszała głos Ledy Thatcher, wychwalający bar szybkiej obsługi.

– Cóż za prawdziwie wyśmienity pomysł! Danie szybkie w przeciwieństwie do dania na

zamówienie. Tylko dobry przedsiębiorca rozumie korzyści, płynące z takiego podejścia. I
mów mi po imieniu... Roberto.

To powiedziawszy, Leda wzięła talerz z krańca bufetu, a następnie delikatnie, z precyzją

nałożyła sobie zestaw potraw z termostatycznie podgrzewanych garnków. Podczas tych
operacji „Roberto” zdawał się rozpływać z zachwytu nad swoją nową znajomą. Gwen
rozdzierały sprzeczne emoqe. Starała się nie patrzeć na to wszystko, nie mogła jednak nie
dostrzec, jak Leda z zadowoleniem nakładała sobie porcje ze srebrnych garnków, a następnie
odpłynęła w kierunku śmiesznie małych stolików. Doprowadzona do ostateczności, Gwen
wtłoczyła się pomiędzy nich.

– Claudine wydaje się być nieco zagubiona – poinformował życzliwie Robert. – Wydaje

się nie radzić sobie z tak dużą liczbą gości.

– Według mnie idzie jej doskonale – zapewniła Gwen, choć i jej wydawało się, że

kelnerka jest u kresu wytrzymałości, z trudem utrzymując równowagę, obładowana obfitym
naręczem talerzy. – A co z twoimi gośćmi, Roberto? Biednemu Jeremy’emu plączą się już
nogi.

– Dałem mu dobry trening. Nie ociąga się tak, jak dawniej – odparł mężczyzna, opierając

się wygodnie i wciąż kontrolując sytuację.

Po chwili uniósł nieznacznie dłoń. Na ten gest Jeremy pognał w stronę kuchni. Minutę

później pojawił się z obficie zastawioną tacą, którą ulokował przed Ledą. Chcąc nie chcąc,
Gwen przyznała w duchu, że potrawy wyglądały nad wyraz zachęcająco. Poczuła ochotę na
spróbowanie tych delicji.

– Skoro już tu jesteś, to może coś byś zjadła?
– zapytał Beltramo, jak gdyby głód wprost malował się na twarzy dziewczyny. – Śmiało,

wcinaj – zachęcał z nieodłącznym uśmieszkiem na twarzy.

– Nie, dziękuję – odpowiedziała Gwen sztywno, mając nadzieję, że jej żołądek nie

zdradzi prawdziwych odczuć. – Pani Thatcher – zwróciła się do Ledy.

background image

– Czy nie byłoby pani wygodniej po mojej stronie? Tam miałaby pani szansę normalnie

usiąść.

Leda wytarła usta papierową chusteczką – kolejnym usprawnieniem Roberta.
– Mój Boże, jeżeli dłużej pozostanę pod działaniem takiej dwójki kusicieli, z pewnością

rozchoruję się z przejedzenia. Obawiam się, że muszę pani odmówić, panno Ferris, ale
przyznaję, że podsunęła mi pani doskonałą myśl. Abym mogła sprawiedliwie ocenić
zdolności kulinarne Roberta, powinien przygotować coś specjalnie dla mnie. Myślę, że obiad
dziś wieczorem w moim domu byłby najlepszą ku temu okazją. Powiedzmy, około dziesiątej?
– Leda spojrzała wyczekująco na mężczyznę.

Robert podrapał się w brodę, jak gdyby ważył „za” i „przeciw”. Tymczasem Gwen, wciąż

siedzącej pomiędzy nimi, zrobiło się bardzo gorąco. Zastanawiała się, jak to było możliwe,
aby mogła zasiać w głowie Ledy Thatcher tak szatański plan! Robert Beltramo, gotujący
intymny posiłek dla tej kobiety i podający go... być może nawet przy świecach...

Gwen wydała z siebie dźwięk, który mieścił się pomiędzy westchnieniem a jękiem.

Oboje, Leda i Robert, spojrzeli na nią zaintrygowani, ale dziewczyna nie mogła wydobyć z
siebie ani słowa. To dziwne uczucie znowu w niej zagościło, ale tym razem zdołała je
rozpoznać. Zazdrość. Tak jest, uczucie zazdrości, którego Scott nigdy nie zdołał w niej
wzbudzić. Świadomość, że to właśnie uczucie zagościło w jej sercu, była tak nieprzyjemna, iż
dziewczyna siedziała pomiędzy Ledą i Robertem jak skamieniała, czekając na dalszy rozwój
wypadków.

– Nie widzę żadnych przeszkód – odpowiedział wreszcie Beltramo. – Dziś wieczorem w

twoim domu, Ledo.

– Cudownie. Będę czekała z niecierpliwością. Tak bardzo lubię mężczyzn potrafiących

dobrze gotować, a pani, panno Ferris? No, muszę już lecieć. Do zobaczenia, Roberto.
Pamiętaj, około dziesiątej. Mieszkam w dzielnicy King William. Zadzwoń do mojej
sekretarki, ona ci powie, jak tam dojechać.

To powiedziawszy, Leda po królewsku przepłynęła przez salę, a energiczny Jeremy

szybko dobiegł do drzwi i z ukłonem wypuścił ją na zewnątrz.

Robert spojrzał na dziewczynę.
– Nie wyglądasz dobrze, Gwennie. Być może to przez niedożywienie. Karmimy

wszystkich naokoło, a nie mamy czasu dla siebie. Masz, zjedz trochę – zaprosił uprzejmie,
stawiając przed dziewczyną ciasto z owocami.

Gwen jednak nie miała apetytu. Jakże brzydziła się uczuciem zazdrości!
– Jak dowiedziałeś się, że Leda będzie u mnie?
– spytała, siląc się na spokój. – Gdybyś się nie wtrącił...
– Nie mogłem, Gwennie. Po tym, jak zamykałaś się w biurze przez ostatnie dwa dni,

załatwiając tajemnicze telefony, musiałem dowiedzieć się, co wisi w powietrzu. Poprosiłem
Jeremy’ego o dyskretne podpytanie Claudine. To było łatwe – ten facet to prawdziwy
zawodowiec. Twoja kelnerka puściła parę, nawet sama o tym nie wiedząc. Mówię ci, ten
Jeremy ma w sobie duży potencjał.

– Nie mogę uwierzyć, że byłeś tak podstępny. Ty i Jeremy.

background image

– Nie bardziej podstępny niż ty. Zamierzałaś sprowadzić tu potajemnie krytyka

kulinarnego, nie dając mi szansy na zaprezentowanie się. Jestem nieco zawiedziony takimi
posunięciami z twojej strony.

– Nie było w tym nic nieuczciwego. Użyłam swego całego talentu, aby ściągnąć tu Ledę

Thatcher, a ty mi ją ukradłeś. Ale po co ja w ogóle wdaję się z tobą w dyskusję? To nigdy nie
wychodzi mi na dobre – Gwen nie ukrywała swego rozgoryczenia. – Czy naprawdę
zamierzasz ugotować dla niej obiad?

– To ci dopiekło, prawda? Nie rozumiem jednak, dlaczego. Będąc zaręczoną kobietą,

powinnaś być zadowolona, że i ja będę miał szansę na trochę damskiego towarzystwa.

Cała sytuacja zmierzała zdecydowanie w złym dla Gwen kierunku. Nie tylko kipiała z

zazdrości, ale dała to po sobie poznać. Uderzyła dłonią w stół tak mocno, że zwróciła na
siebie uwagę siedzących obok.

– Robercie Beltramo – powiedziała wstając. – Możesz spotykać się z dwudziestoma

pięknymi kobietami, nic mnie to nie obchodzi. Ale następnym razem sam postaraj się o
zaproszenie tu krytyka, dobrze?

– Czy to znaczy, że chcesz dziś wieczór dołączyć do nas ze swoim narzeczonym?

Podwójna randka to doskonały pomysł!

Tego było już za wiele! Najchętniej wylałaby mu na głowę wazę zupy, ale na szczęście

zdołała zapanować nad sobą. Powoli ruszyła do swojej części restauracji.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Światło, padające z kuchennego okna restauracji, oświetlało małe boisko do koszykówki,

na którym Robert ćwiczył właśnie drybling i rzuty do kosza. Raz po raz, piłka czysto trafiała
do celu.

Gwen stała w drzwiach i pod osłoną zapadającego zmierzchu obserwowała sportowe

wyczyny Beltramo. Jego ruchy znamionowały niewyczerpane zapasy energii. Dziewczyna
miała do siebie pretensję za to podglądanie. Przez cały dzień gnębił ją obraz Ledy i Roberta,
jedzących obiad przy świecach. Pocieszała się myślą, iż jej narzeczony jest tak bardzo
pochłonięty komputerami, że romanse z kobietami są, w jego przypadku, wykluczone.
Niestety, dotyczyło to także jej, ale na świecie nie ma nic w pełni doskonałego.

Te rozmyślania nie przynosiły jednak ukojenia. Nigdy przedtem nie czuła się tak fatalnie.

Przywykła do spokojnego, uregulowanego, dającego satysfakcję życia, tymczasem Robert
Beltramo zmienił je nie do poznania. Po kolejnym celnym rzucie piłką, dziewczyna wyszła z
cienia na boisko.

– Już prawie dziesiąta – przypomniała. – Spóźnisz się.
– Nie martw się – uspokoił ją Robert. – Leda dostanie obiecany obiad i ja sam go

przyrządzę.

– Wcale się nie martwię. Lecz jeżeli zamierzasz tam pójść, to idź już wreszcie i zostaw

mnie w spokoju.

Robert przestał odbijać piłkę i spojrzał badawczo na dziewczynę.
– To ty do mnie przyszłaś, Gwennie. Ja już dawno posprzątałem w kuchni i panuje tam

absolutny spokój.

– To nieważne. Przez cały czas słyszę, jak uganiasz się tu za piłką. Ten hałas wystarczy,

aby mnie rozproszyć.

– Odnawiam swoje dawne przyzwyczajenia. Kiedy byłem dzieckiem, przychodziłem tu i

trenowałem do późnych godzin nocnych. Dzięki temu mogłem dowolnie opóźniać powrót do
domu...

Gwen wyczuła w Robercie jakieś wewnętrzne napięcie. Oparła się o słup, podpierający

tablicę, i włożyła ręce do kieszeni dżinsów.

– Czy aż tak bardzo nie chciałeś wracać do domu, do ojca? Trudno mi w to uwierzyć.
– Gdy stary akurat nie krzyczał, to gapił się w telewizor. Ciszy nie cierpiałem, jeszcze

bardziej niż jego wrzasków.

– Może był samotny? Starszy człowiek, który, mimo że bardzo chciał, nie wiedział, jak

wyciągnąć rękę do innych ludzi.

– Ty zawsze wiesz wszystko lepiej, prawda? – To nie takie proste. Naprawdę lubiłam

twego ojca. Ktoś musiał się nim opiekować. Ty odszedłeś i zostawiłeś go tu samego.

– Musiałem odejść – powiedział Robert zdławionym głosem. – Ojciec chciał, abym był

podobny do niego: tak samo podły. Nie mogłem do tego dopuścić. Robiłem wszystko, aby
stąd uciec. Starałem się o stypendium na uczelni w innym stanie. Gdy mi odmówiono, po raz

background image

pierwszy widziałem ojca szczęśliwego. Prawdziwie zadowolonego. Myślał pewnie, że to
sprawi, iż zostanę tu, w restauracji, do końca życia. Nie sądził, że uda mi się znaleźć inną
drogę ucieczki.

Gwen była pełna podziwu dla determinacji Roberta. Był to rys charakteru, którego nie

zauważyła u jego ojca.

– Być może obawiał się, że cię straci, kiedy wyjedziesz do innego miasta i nie wiedział,

jak ci to powiedzieć?

– Wierz lub nie, ale sam o tym myślałem. Próbowałem zrozumieć starego. Mimo

wszystko był moim ojcem. Dlatego przyjechałem do San Antonio zaraz po dyplomie.
Chciałem jakoś naprawić sytuację, ale... – Robert przerwał nagle klnąc pod nosem. – Ferris,
znowu ci się udało. Wciągnęłaś mnie w wyznania, tak jak swoich klientów. Przyznaj się,
pewnie nawet obcy ludzie na ulicy zatrzymują cię i zaczynają opowiadać o swoim życiu?
Nabrałem się, ale dosyć tego, spowiedź skończona.

– Potrzebujesz poważnej rozmowy, jesteś jednak zbyt uparty, aby to przyznać.

Przynajmniej tę jedną cechę masz wspólną z ojcem.

Napięcie, jakie wzbierało w dziewczynie od pewnego czasu, szukało ujścia. Bez

uprzedzenia wyrwała piłkę z rąk mężczyzny i zaczęła nią kozłować. Podbiegła do kosza.
Rzuciła. Piłka odbiła się od tablicy i wróciła na boisko. Gwen złapała ją i zaczerpnęła głęboki
haust rześkiego powietrza. Czuła, jak opuszcza ją napięcie. Pomyślała, że wysiłek fizyczny
przynosi zapomnienie. Być może będzie w stanie zapomnieć o kłopotach z restauracją i
Scottem, a nawet o problemach z Robertem...

Mężczyzna wyrwał piłkę z rąk dziewczyny. Kozłując, pobiegł w kierunku kosza. Gwen

rzuciła się za nim, starając się zablokować oddanie skutecznego rzutu, ale Robert wybił się w
górę bez wysiłku i rzucona pewną ręką piłka, zataczając łuk, wpadła do kosza. Dziewczyna
złapała spadającą piłkę. Beltramo momentalnie ją odzyskał.

Walczyli zapamiętale. Mężczyzna nie stosował wobec niej ulgowej taryfy. Była to po

prostu jeszcze jedna dziedzina, w której mogli rywalizować i udowadniać swoją wyższość.
Gwen wiedziała, że jeżeli chce zwyciężyć, musi skupić całą uwagę na piłce.

Żadne z nich nie odzywało się. Był to cichy pojedynek dwóch osobowości. Robert zrobił

zwód w prawo, a następnie pobiegł w lewo, ocierając się ramieniem o dziewczynę. Fizyczny
kontakt w sporcie był czymś nowym dla Gwen, ale i ona szybko opanowywała kroki tego
nowego tańca. Przy następnym rzucie wycelowała dokładniej i piłka przeleciała przez siatkę
kosza.

– Wreszcie się udało! – wykrzyknęła w kierunku Roberta.
– Udowodniłaś, że miałem rację, Gwennie. Wiedziałem, że będziesz dobra w grze w

koszykówkę.

Beltramo wydawał się jej teraz jeszcze bardziej atrakcyjny niż zwykle. Zdała sobie

sprawę, że w czasie gry było wiele sytuacji dość intymnych. Ta świadomość wcale jej nie
pomagała. Potęgowała tylko tajemne pragnienia, których istnienia nawet nie podejrzewała.
Spoglądali na siebie przez dłuższą chwilę. Gwen nie potrafiła określić tego, co ich łączyło.
Nie przychodziło jej do głowy żadne sensowne wytłumaczenie.

background image

– Nie idziesz do Ledy? – zapytała niepewnym głosem?
– A chcesz, żebym poszedł?
Wolała nie odpowiadać na to pytanie.
– Idź – powiedziała. – Lepiej będzie, jeżeli już pójdziesz.
Robert przyglądał się jej przez chwilę, ale Gwen nie zdradziła przed nim swoich

prawdziwych uczuć – jej twarz pozostała bez wyrazu. Odwrócił się powoli i odszedł. Zostawił
ją płonącą z zazdrości, do której nie miała prawa.

Późnym popołudniem następnego dnia do restauracyjnej kuchni wkroczyła Leda

Thatcher. Gwen przestała wyrabiać ciasto i spojrzała na gościa. Kobieta była nie do poznania.
Jej twarz promieniała. Uśmiechała się przyjaźnie do Gwen.

– Dzień dobry, Gwennie, dzień dobry! Czy jest Robert? – Nawet jej głos miał dziś inne

brzmienie.

– Jest w biurze. Ma spotkanie z dostawcą. Przepraszam, skąd ma pani tę koszulkę? –

Gwen ze zdumieniem zauważyła, że Leda ma na sobie jaskrawoczerwony strój koszykarski
drużyny Roberta.

– Nie ma na niej jeszcze mojego nazwiska, ale nie mogłam się powstrzymać i włożyłam

ją już dziś. Czyż nie jest urocza? Wybrałam sobie numer dwadzieścia cztery.

– Panno Thatcher, przepraszam za to pytanie, ale czy zamierza pani... czy to możliwe, że

wstępuje pani do drużyny... – Gwen brakowało słów, ale Leda pomogła jej dokończyć zdanie.

– Jestem najnowszym członkiem drużyny Piratów Beltramo – powiedziała z godnością,

odrzucając w tył swe blond włosy. – Tak, bardzo lubię współzawodnictwo sportowe. Ale
mów mi Leda, przecież od dziś jesteśmy koleżankami z drużyny.

– Ja nie gram – Gwen nie mogła przyjść do siebie po tym, co usłyszała.
Jak to możliwe, że zimna, wyniosła Leda Thatcher przez jeden dzień zmieniła się tak

bardzo, że była skłonna biegać za piłką? Dziewczyna bała się myśleć o tym, co zaszło
podczas obiadu, poprzedniego wieczoru. I tak zmarnowała przez to pół nocy, przewracając się
z boku na bok.

– Wybacz mi, Leda, ale jestem bardzo zajęta. Myślę, że możesz śmiało zapukać do drzwi

Roberta.

– Och nie, nie mogę. Nie chcę mu przeszkadzać. Proszę cię, przekaż mu wiadomość ode

mnie. Powiedz, że nie wiem, jak mu dziękować za to, co zrobił wczoraj. To było po prostu...
nadzwyczajne. Brakuje mi słów, naprawdę. – Twarz Ledy już nie tylko promieniała, wręcz
fosforyzowała nieopisanym zachwytem. – Zapamiętam ten wieczór do końca mego życia. To
wszystko dzięki Robertowi Beltramo! Przekażesz mu, prawda?

Gwen miała trudności z kontrolowaniem swojego zachowania. Błagając w duchu

opatrzność, aby Leda nie zaczęła w szczegółach opisywać tego, co stało się poprzedniego
wieczoru, starała się przyspieszyć zakończenie rozmowy.

– Dobrze, przekażę Robertowi to, co powiedziałaś, ale teraz naprawdę muszę już wracać

do pracy.

– Oczywiście. Rozumiem, że i on jest bardzo zajęty; nie śmiałabym naruszać porządku

background image

jego zajęć. – Leda ruszyła w kierunku drzwi. – Och, prawie zapomniałam! Przyszłam, aby
dać wam kopię mojego artykułu, który jutro ukaże się w prasie. Jestem pewna, że oboje
będziecie zadowoleni z opinii, jaką wystawiam waszej restauracji.

To powiedziawszy, kobieta wyjęła z torebki kartkę papieru, położyła ją na kontuarze i

odpłynęła w kierunku drzwi.

Artykuł rzeczywiście wychwalał pod niebiosa dokonania Gwen i Roberta. Leda wzywała

czytelników do odwiedzenia ich restauracji. Jednak ten niezaprzeczalny sukces wcale nie
cieszył dziewczyny. Okupiła go zbyt dużym kosztem poniesionym na innym polu, polu
uczuć.

Usiadła ciężko na taborecie i oparła się o kontuar. Z każdą minutą ciążące nad nią

brzemię wydawało się coraz trudniejsze do udźwignięcia. Zanim na scenie pojawił się Robert
Beltramo, wszystko w jej życiu było pod kontrolą. Spokojna atmosfera restauracji przyciągała
specyficzną grupę gości, sprawy osobiste były uregulowane i choć kwestia małżeństwa ze
Scottem rodziła pewne wątpliwości, to wtedy nie wydawały się one zbyt poważne. Teraz
wszystko się zmieniło: restauracja była tętniącym życiem przedsiębiorstwem, a sprawy
uczuciowe urosły do rangi ważnego problemu. Miała wrażenie, że siedzi na bombie i ze
wszystkich sił próbuje przeszkodzić Robertowi w zapaleniu lontu.

Zdesperowana, zaczęła krzątać się po kuchni, przestawiając garnki i patelnie. Jej

chaotyczne czynności nie służyły żadnemu określonemu celowi, poza robieniem hałasu.

– Ojej, Gwendolyn, czy ty musisz tak bębnić tymi garnkami? Zachowujesz się, jakbyś

była perkusistką zespołu rockowego.

Robert postawił na stole duże pudło, z którego zaczaj wyjmować kartonowe talerzyki,

kartonowe kubki, papierowe serwetki, nawet misy były z tektury. Wszystkie elementy
zastawy pokryte były świątecznymi ozdobami.

– Czy naprawdę sądzisz, że te jednorazowe talerzyki wprowadzą twoich gości w

świąteczny nastrój?

– spytała Gwen z powątpiewaniem.
– Mam nadzieję, że tak. I wcale nie są jednorazowe. To zastawa wielokrotnego

użytkowania.

– Dekoracje świąteczne to wieloletnia tradycja. Zabawki choinkowe przechowuje się

przez lata i co roku wraca się do nich z sentymentem. Nie ma tu miejsca na ordynarne
papierowe kubki!

– Chyba nie dramatyzujesz wyłącznie z powodu tych drobiazgów? Powiedz lepiej, co

naprawdę cię gryzie?

Gwen westchnęła głęboko, aby się uspokoić. Nie przyniosło to jednak żadnego efektu.

Nie pozostawało nic innego, jak pokazać Robertowi artykuł Ledy.

– Spójrz tylko na to! – wykrzyknęła, podtykając mu papier pod nos.
Mężczyzna rozprostował go i zaczął czytać. Powoli jego twarz rozświetlił uśmiech.
– Coś podobnego! Najwyraźniej Leda polubiła naszą dwójkę!
– Raczej polubiła ciebie! – odcięła się dziewczyna.
– Po tym, jak nafaszerowałeś ją sardynkami i waniliowymi lodami, najwyraźniej straciła

background image

zdrowy rozsądek. To niesamowite. Wprost rozpływała się w zachwytach nad tobą.
Opowiadała, że dzięki tobie przeżyła najbardziej niezwykły wieczór w swoim życiu.

– Naprawdę tak powiedziała? – Robert miał czelność udawać zdziwienie.
– Tak, i prosiła, aby koniecznie ci to powtórzyć. Czym ty ją nakarmiłeś, Beltramo?
Mężczyzna zachichotał irytująco.
– Czy raczysz podzielić się ze mną tą radosną informacją? Nie wiem, czy zdajesz sobie

sprawę z tego, w jakim stanie znajduje się teraz Leda. To nie jest powód do śmiechu. Biedna
kobieta; włożyła nawet na siebie twoją sportową koszulkę.

Robert wziął jeden ze swoich papierowych kubków i przyglądał mu się pod światło, jakby

był z najprzedniejszego kryształu.

– Czy chcesz przez to powiedzieć, że Leda wyglądała na szczęśliwą? – zapytał.
– Aż za bardzo szczęśliwą, jeżeli chcesz znać moje zdanie. Ta kobieta jest postrachem

wszystkich restauratorów, prawie nie sposób jej zadowolić. A tymczasem właśnie dziś
postanowiła przeobrazić się w naszą najlepszą przyjaciółkę. Masz na nią niezwykły wpływ.
Czy mógłbyś przestać się śmiać?

– Śmieję się, bo też jestem uszczęśliwiony. Wczorajszy obiad z Ledą był większym

sukcesem, niż mogłem się spodziewać.

Mężczyzna zaczął gwizdać melodię włoskiej piosenki o miłości, najwyraźniej bardzo z

siebie zadowolony. Gwen nie mogła już dłużej tego znieść. Wzięła jedną ze świątecznych
papierowych serwetek Roberta i zaczęła ją składać nerwowymi ruchami.

– Jeżeli myślisz, że fakt, iż Leda zachwyca się twoim gotowaniem, to powód do radości,

mylisz się. Treść tego artykułu dowodzi, że ta kobieta oszalała na twoim punkcie i traktuje cię
poważnie. Sam do tego doprowadziłeś, więc mam nadzieję, że i ty masz wobec niej poważne
zamiary.

– Czy to znaczy, że chcesz, abym spotykał się z Ledą Thatcher?
Gwen zaczerwieniła się. Prawda była zupełnie inna, ale nie mogła jej wyjawić. Nie miała

prawa być zazdrosna, a tymczasem to uczucie zawładnęło nią niemal bez reszty.

– Wprowadziłeś Ledę w stan romantycznego uniesienia. Nie ma nic gorszego dla kobiety.

Oznacza to, że zatraciła możliwość trzeźwego osądu i zachowuje się, jak ćma lecąca w ogień.

– A więc mamy tu do czynienia z altruistycznym zatroskaniem... Czyżby bez żadnych

podtekstów osobistych?

– Zapominasz, że jestem zaręczona. Nie jestem zainteresowana twoim bujnym życiem

uczuciowym – to mówiąc nadała ostateczny kształt papierowemu samolocikowi, którym
zajmowała swoje ręce przez ostatnie pięć minut.

Rzuciła go i z satysfakcją obserwowała, jak szybuje przez kuchnię i ląduje na piecu.
Robert obserwował tę zabawę z krytycznym wyrazem twarzy. Po chwili sam zabrał się do

składania świątecznej serwetki.

– Myślę, że zdradzę ci pewien sekret. Wczorajszej nocy wcale nie podałem Ledzie

obiadu.

– Nie zmyślaj. Przecież była tu przed chwilą i opowiadała mi o twoim jedzeniu.

Gotowałeś dla niej i nie próbuj temu zaprzeczać!

background image

– Ale nie ja podawałem do stołu. Poprosiłem Jeremy’ego, aby zaniósł jej kolację do

domu. Ja w ogóle się z nią nie widziałem.

– A wiec to był Jeremy... I to on wciągnął Ledę do drużyny!?
– Na to wygląda. Spędzili chyba uroczy wieczór. Nawet nie wiedziałem, że jestem takim

dobrym swatem.

Gwen poczuła ogromną ulgę. A więc Robert nie spotkał się z Ledą Thatcher. Miała

ochotę roześmiać się głośno.

– Jest jeszcze gorzej, niż myślałam – powiedziała, z trudem powstrzymując się od

okazania radości. – Leda Thatcher i Jeremy! On ma zaledwie dwadzieścia lat...

– Prawie dwadzieścia jeden – skorygował Robert, nie przerywając składania serwetki. –

Jeremy nie jest dzieckiem, choć lubisz o nim myśleć, jak o swoim młodszym braciszku.
Oboje z Ledą są już dorośli.

– Gdy ją zobaczyłam taką rozpromienioną, przeraziłam się. Jeżeli jeden wieczór może

spowodować taką odmianę, to co będzie dalej? I dlaczego udawałeś, że to ty byłeś z Ledą?

– Bo to chciałaś usłyszeć. Chciałaś wierzyć, że uwiodłem ją, żeby napisała pochlebny

artykuł o mojej restauracji. Nie chcesz przyjąć do wiadomości niczego, co świadczyłoby o
mnie dobrze. Poza tym, ze wszystkich sił negujesz istotę romansu. Jesteś zaręczona z
najbardziej nieromantycznym typem w okolicy i wydaje ci się, że jesteś bezpieczna.

Wstał, aby rzucić swój papierowy samolocik. Śmignął, przecinając powietrze i

wylądował na lodówce, o dobre dwa metry dalej niż model dziewczyny.

– Tu nie chodzi o moje bezpieczeństwo. Tu chodzi o coś trwałego. Dlatego właśnie

wybieram talerze porcelanowe, a nie papierowe.

– Czy jesteś pewna, że to właśnie poczciwy Scott zapewni ci porcelanę? Jesteś

przekonana, że to właśnie on? Pomyśl o tym.

W głosie mężczyzny słychać było rozbawienie. Gwen czuła, że ogarniają ją coraz

większe wątpliwości, zarówno co do Scotta, jak i Roberta Beltramo. Robert był człowiekiem,
od którego nie mogła spodziewać się niczego dobrego. Toczył z nią bezpardonową walkę o
zwycięstwo, nie zważając, czy chodzi o grę w koszykówkę, rzucanie papierowych
samolotów, czy prowadzenie restauracji. Mimo to, mając to wszystko na uwadze, cieszyła się,
że nie spędził intymnego wieczoru z Ledą Thatcher. Na dodatek, stale czuła w sobie
niewytłumaczalne, trudne do określenia pragnienia.

Czym prędzej wycofała się do swojej części kuchni. Scott nigdy nie wzbudziłby w niej

tych tajemniczych tęsknot. Z całych sił starała się nie słuchać następnej włoskiej piosenki o
miłości, gwizdanej przez Roberta.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Jeremy i Leda byli w sobie zakochani. Zaledwie kilkadziesiąt godzin po tym, jak

zobaczyli się pierwszy raz, nie widzieli już poza sobą świata. Tego dnia, wieczorem, Leda
przyszła na obiad tylko po to, aby usiąść po stronie Roberta i być obsłużoną przez
ukochanego. Wszyscy widzieli, jak na nią spoglądał, gdy dolewał jej wina, a i ona rzucała mu
zachęcające spojrzenia. Najsłynniejszy krytyk kulinarny, wyniosła Leda Thatcher zakochała
się w kelnerze – trudno było o coś bardziej romantycznego. Gwen spoglądała od czasu do
czasu na rozkoszną parę, wmawiając sobie, że to co czuje, to wstręt do intrygi Roberta, a nie
zazdrość. Prawie udało się jej w tym utwierdzić.

Leda pozostała aż do zamknięcia lokalu, a potem wyszła ramię w ramię z Jeremym. W

chwilę później poszła też Claudine i w restauracji pozostali tylko Robert i Gwen. Po
niedługim czasie wyszli i oni, a Gwen odwróciła się, aby zamknąć drzwi.

– Dobranoc, Robercie. Mam nadzieję, że jesteś usatysfakcjonowany swoim dziełem.

Jeremy był tak oszołomiony, że obsługiwał tylko Ledę, zapominając o reszcie gości.

– Takie rzeczy się zdarzają – odpowiedział Robert beztrosko. – Czasem miłość jest

ważniejsza niż codzienna rutyna w pracy.

– Ciekawa jestem, czy ty w to wierzysz – odparła z przekąsem, ruszając w stronę domu.
Robert dogonił ją i bezceremonialnie skierował w przeciwnym kierunku.
– Chciałbym ci coś pokazać, Gwennie. Pamiętaj, że jesteś mi winna przysługę za

znalezienie pierścionka.

– Nic ci nie jestem winna, Beltramo.
– Ależ tak! Dwukrotnie odnalazłem twój klejnot. Po ostatnim razie obiecałaś, że umówisz

się ze mną na randkę.

– Nie obiecałam ci randki i nie zamierzam nigdzie z tobą chodzić.
– No dobrze, więc nie nazwiemy tego randką, tylko spotkaniem w interesach –

perswadował, wkładając sobie jej rękę pod ramię i prowadząc dziewczynę wzdłuż rzeki.

– Jeżeli chcesz mi coś pokazać, pokaż teraz – Gwen bezskutecznie starała się uwolnić

dłoń.

– Trochę cierpliwości, Gwendolyn. Nasze spotkanie jeszcze się nawet nie zaczęło. Poza

tym jestem pewien, że poczciwy Scott zrozumie, iż dwoje partnerów w interesach musi się
spotkać od czasu do czasu.

Gwen podejrzewała, że narzeczony w ogóle nie miałby nic przeciwko takim spotkaniom,

byleby tylko na stole w domu czekał na niego talerz zupy. Ale to nie należało do tematu.

– Czego ty chcesz ode mnie, Beltramo? Musimy znosić się nawzajem przez cały dzień w

pracy. Czy przynajmniej mojego osobistego życia nie mógłbyś zostawić w spokoju?

– Nie wtedy, gdy jesteś samotna w taki piękny, grudniowy wieczór.
Zbliżali się do sklepów i restauracji przy rzecznym bulwarze. Tu kwitło nocne życie San

Antonio, rządząc się swoimi prawami. Beztroskie śmiechy i hiszpańskie piosenki o miłości
dochodziły ze wszystkich stron. Gwen poczuła, że stoi na niebezpiecznym gruncie.

background image

– Czy zapomniałeś już, że mam narzeczonego? Robert otoczył ją ramieniem i przyciągnął

do siebie.

– Coraz bardziej się przekonuję, że masz go tylko z nazwy. Spójrz na to z innej strony.

Narzeczeństwo to praca, taka jak każda inna. Trzeba poświęcić jej swe zaangażowanie. Scott
znacznie więcej czasu przeznacza na sprzedawanie programów komputerowych niż na ciebie.
Być może ktoś inny powinien wziąć się do tej pracy, ktoś, kto umie ją lepiej wykonać.

Oczywiście, znowu sobie z niej żartował. Mimo to Gwen miała wielkie trudności, aby

zdobyć się na ciętą odpowiedź. Otoczona ramieniem Roberta, nie umiała myśleć tak szybko,
jak zwykle.

– Miałam już chłopaków, którzy umieli zapewniać odpowiednią otoczkę: jedzenie przy

świecach, kwiaty, westchnienia przy księżycu i tak dalej. To jednak nic jeszcze nie znaczy.
Nie stanowi gwarancji, że ten ktoś będzie przy tobie, gdy nie będzie ci się w życiu szczęścić.

– Gwennie – ramię Roberta zacisnęło się jeszcze bardziej – za szybko się poddajesz.

Jeszcze nie wiesz, co to znaczy być naprawdę adorowaną. Daj mi szansę, a pokażę ci, na
czym to polega...

– Po co ja w ogóle z tobą rozmawiam?!
– Myślę, że powinnaś teraz coś zjeść. To pierwszy krok, stopi lód wokół ciebie – orzekł,

kierując ją w stronę meksykańskiej restauracji.

Zanim zdążyła się zorientować, siedziała już przy małym stoliku z kartą dań w ręku. Nie

mogła się skoncentrować na wyborze.

– Wiem, do czego zmierzasz – zaczęła, z uporem wpatrując się w mężczyznę. – Ta cała

idiotyczna historia z Ledą i Jeremym dała ci, jak widzę, natchnienie. Wydaje ci się, że
udowodnisz mi, iż jestem podatna na romanse. Nic z tego! Gdy patrzę na Jeremy’ego i Ledę,
zastanawiam się, jak wiele czasu upłynie do momentu, gdy ich złudzenia prysną jak mydlana
bańka. Jestem już na tyle doświadczona przez życie, że mam nawet wątpliwości co do
własnych złudzeń.

– Jesteś trudnym przypadkiem, Gwennie. Ale przynajmniej przyznajesz, że miewasz

złudzenia.

To prawda, miała ich nawet zbyt wiele. Co jakiś czas łapała się na rozmyślaniach o

zwiedzaniu słonecznej Italii u boku ciemnowłosego, przystojnego mężczyzny, który tryskał
humorem i raz po raz stroił sobie z niej niewinne żarty...

Bezwiednie obracała pierścionek na palcu. Romans Jeremy’ego i Ledy wywarł na niej

duże wrażenie. Atmosfera w restauracji była zaraźliwa. Aby choć na chwilę pomyśleć o
czymś innym, dziewczyna skoncentrowała się na menu.

Po złożeniu zamówienia zorientowała się, jak wiele czasu minęło od ostatniego razu, gdy

w spokoju mogła delektować się potrawami przyrządzonymi przez kogoś innego. Jedli w
milczeniu. Oboje wiedzieli, że dobre jedzenie wymaga koncentracji.

Gwen kończyła właśnie swoją porcję, gdy zdała sobie sprawę, że Robert obserwuje ją,

ubawiony.

– Wiem, co teraz myślisz, Beltramo. Przypominasz sobie, że Scott nigdy nie zabiera mnie

do restauracji.

background image

Wiedz jednak, że z powodzeniem mogę chodzić sama i nie jest mi do tego potrzebny

żaden mężczyzna.

– Twój narzeczony nie nadaje się ani na wakacje we Włoszech, ani do restauracji. Nigdy

nie ma czasu, aby pójść z tobą na spacer, a więc, gdy chcesz się rozerwać, możesz liczyć
wyłącznie na siebie. Możemy generalnie stwierdzić, że poczciwy Scott bardziej zaznaczył się
swoją nieobecnością niż czymkolwiek innym. Co z niego za pożytek?

– Dość tego! Wystarczy, że jest zrównoważony i godny zaufania.
– Zrównoważony? Znam na to lepsze określenie. On jest po prostu nudny.
Gwen zdawała sobie sprawę, że ta rozmowa zmierzała w niewłaściwym kierunku.

Spojrzała wymownie na zegarek.

– Dziękuję za obiad, Robercie, ale muszę już iść do domu.
– Tak łatwo się nie wykpisz. Wciąż jeszcze mam ci coś do pokazania. – To

powiedziawszy mężczyzna wyprowadził ją z restauracji i skierował się w stronę
zacumowanych statków spacerowych.

Z kilku rzecznych jednostek, stojących przy brzegu, Robert wybrał „Marię Elenę” i

wprowadził Gwen na pokład. Na statku było już kilku innych pasażerów, ale mimo to z
łatwością znaleźli wolne miejsca siedzące. Młody kapitan dał znak do odpłynięcia. Na
pokładzie panował wesoły nastrój. Co chwilę powietrzem wstrząsały salwy śmiechu
rozbawionych wycieczkowiczów. Ale Gwen i Robert byli zamknięci we własnym świecie.

– Powiedz mi, Gwennie, czy dostrzegasz magię tego wieczoru? – zapytał ściszonym

głosem.

Dziewczyna przycisnęła łokcie do ciała, jakby tym gestem chciała obronić się przed

sugestywnym znaczeniem usłyszanych słów. Miasto rozświetlone było setkami świątecznie
udekorowanych choinek. Mogło się wydawać, że żeglują przez krainę czarów. Blask gwiazd,
zwielokrotniony iluminacjami, odbijał się od wód rzeki, tworząc wokół nich bajeczny
kalejdoskop. Siedząc u boku Roberta, Gwen czuła, że ich oboje jednakowo zachwyca ta
wspaniała chwila. Wciąż zaciskając kurczowo dłonie, wsłuchiwała się w bicie swego serca.
Na skraju jej świadomości pojawiło się niepokojące uczucie, któremu nie mogła się oprzeć.
Wiedziała, że wywołało go nie tylko piękno wieczoru...

Statek dobił do brzegu i Robert pomógł dziewczynie wyjść na pomost. Drżała z emocji.

Zdawała sobie sprawę, że musi jak najszybciej uciec od tego człowieka. Beltramo ujął ją za
rękę.

– Gwendolyn, nie sądzę, aby ta przejażdżka pomogła. Czuję, że wciąż chcesz ode mnie

uciec. Muszę sięgnąć po bardziej radykalne środki.

Robert, jak zawsze, żartował, lecz Gwen czuła, że jest to w pewnym sensie samoobrona,

próba ukrycia faktu, iż i jego także oczarowała atmosfera wieczoru.

Zabrał Gwen do baru urządzonego w stylu Dzikiego Zachodu. Grano właśnie rzewnego

walca. Robert otoczył ją ramieniem i poprowadził na parkiet. W tańcu policzek mężczyzny
ocierał się o włosy dziewczyny. Beltramo cicho nucił urokliwą melodię. Gwen czuła na
plecach dotyk jego ręki. Wiedziała, że wszystko to prowadzi do pocałunku, nie chciała jednak
znowu zobaczyć w jego oczach uśmiechu tryumfu.

background image

Odsunęła się gwałtownie i spojrzała w oczy Roberta. Oczywiście, zobaczyła w nich

znajome iskierki uśmiechu. Gdy sytuacja stawała się poważna, on zawsze gotów był na
wyskoczenie z kolejnym dowcipem. W ten właśnie sposób zmuszał ją do utrzymywania
pewnego dystansu między nimi. Mimo że zdawała sobie z tego sprawę, nie mogła już dłużej
zaprzeczać oczywistej prawdzie.

Zakochała się w Robercie Beltramo. Wbrew całemu rozsądkowi i przeczuciom! Czuła, że

było już za późno, aby się wycofać.

Gwen odwróciła się nagle i wybiegła z baru. Uciekała tak szybko, jak gdyby od tego

zależało jej życie. Nie zwalniała, aż do momentu, gdy znalazła się w spokojniejszej,
nadrzecznej dzielnicy mieszkaniowej. Ale nawet tu nie brakowało świątecznej iluminacji.

Dziewczyna poczuła chłód i zaczęła rozcierać zmarznięte ramiona. Nie była zaskoczona,

gdy już po chwili usłyszała zbliżające się kroki. Nieomylnie rozpoznała stukot kowbojskich
butów Roberta. Mężczyzna zatrzymał się tuż za nią.

– Sprawy zaszły za daleko – powiedziała cicho, nie patrząc na niego. – Na pewno i ty to

czujesz. Możesz żartować na ten temat, ale w głębi ducha wiesz, że posunęliśmy się za
daleko.

Robert milczał. Po dłuższej chwili ciszy dziewczyna odwróciła się. Twarz mężczyzny

pozbawiona była wyrazu, tak jak gdyby głęboko w sobie skrył wszystkie uczucia.

– Czego ode mnie chcesz? – zapytała. – Wiem, że lubisz rywalizację i jeżeli chodzi o

restaurację, to prowadzisz godną siebie walkę o dużą stawkę. Ale co oznacza cała reszta?
Czego ode mnie oczekujesz?

– Być może od początku miałaś rację... Może utrudniam ci życie, abym nie musiał

stawiać czoła moim własnym demonom.

Gwen poczuła bolesne ukłucie. Zdawała sobie sprawę, że gdyby Robert choć jednym

słowem wspomniał o miłości, to bez zastanowienia wyrzuciłaby zaręczynowy pierścionek.
Miarą jej naiwności był fakt, że w ogóle liczyła na takie słowo z ust Roberta Beltramo.

Spojrzała na niego w słabym świetle ulicznych lamp.
– Twoje demony wiodą cię do przeszłości. Do tego, co zaszło pomiędzy twoim ojcem i

tobą. Staw im wreszcie czoło! I daj mi wreszcie szansę, abym przekonała się, czy wciąż
jeszcze łączy mnie coś ze Scottem. Przynajmniej daj mi szansę.

– Zawsze ją miałaś – powiedział, patrząc na nią bez emocji. – Nie powstrzymuję cię od

podejmowania własnych decyzji. Bezpieczne, zaplanowane życie z człowiekiem, który nigdy
cię nie zrani uczuciowo, bo żadnemu z was nigdy nie będzie zależało na drugiej osobie.

– Może i ty chcesz się zabezpieczyć? Może ciągła gonitwa za ambitnymi zamierzeniami

powstrzymuje cię od rozmyślań nad sprawami, o których nie chcesz pamiętać: o ojcu, a nawet
i o mnie?

Gwen odwróciła się i ruszyła w stronę swojego domu. Tym razem Robert pozwolił jej

odejść.

Nadszedł dwudziesty czwarty dzień grudnia. Poranek był rześki i słoneczny. Gwen, dla

dodania sobie odwagi, nałożyła kilka sztuk swojej starej biżuterii. To jednak niewiele
pomogło. Dziś miał się rozstrzygnąć los restauracji. Dziś także Scott wracał z delegacji i

background image

Gwen miała zadecydować o swoim losie. Nigdy jeszcze nie czekał jej tak ciężki wieczór.

Dziewczyna, zagniatając ciasto, spojrzała na część kuchni Roberta. Powinien już dawno

tu być. Pierwsi klienci wchodzili właśnie na salę. Jeremy dwukrotnie telefonował do domu
szefa, ale nikt nie podnosił słuchawki. Gdzież on się podziewał?

Gwen oczywiście wiedziała, że powinna się cieszyć z każdej nieobecności Roberta. Po

wieczorze nad rzeką ich stosunki stały się napięte jak nigdy. Beltramo przestał stroić z niej
żarty, wprowadzając bardziej formalne relacje pomiędzy nimi. Doszło do tego, że wręcz
tęskniła za jego żarcikami. I z całej siły broniła się przed uczuciem miłości. Wmawiała sobie,
że nie może pokochać tego człowieka. To tylko złamałoby jej serce. Robertowi chodziło
przecież tylko o to, aby odebrać jej restaurację. Chciał mieć przyjemność zwyciężenia w tej
szalonej walce, a gdy ich zawody się skończą, wszystko inne pomiędzy nimi też bezpowrotnie
się zakończy, niezależnie od tego, które z nich przejmie restaurację na swoją własność.

Nie mogła porzucić myśli o Robercie. Dlaczego się spóźniał? Nigdy do tej pory tego nie

robił. Tym razem sama zadzwoniła do jego domu – bez rezultatu.

Bez Beltramo poranny szczyt śniadaniowy zamienił restaurację w istne piekło. Jeremy,

Claudine i Gwen pracowali na pełnych obrotach, nie zważając na granicę przebiegającą przez
środek sali. Nawet Leda Thatcher na prośbę ukochanego włączyła się do pomocy. Prawdziwa
miłość czyni cuda, pomyślała Gwen.

We czwórkę zdołali jakoś przetrwać poranny szturm. Spokój, jaki zapanował po wyjściu

gości sprawił, że dziewczyna znowu miała czas, by niepokoić się o Roberta. Zdjęła z siebie
fartuch i prawie biegiem udała się w stronę domu Bel tramo.

Nie była w tym miejscu od czasu śmierci starszego pana, więc zawahała się przed

wejściem na teren ogrodu. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jak smutno wygląda to
miejsce. Źle utrzymany trawnik, brak drzew i krzewów, szary kolor elewacji, smętnie
zwisające firanki w oknach. To wszystko sprawiało, że dom wyglądał tak, jakby jego
właściciel nigdy nie miał na nic energii. Nic nie pozostawało w większej sprzeczności z
energicznym usposobieniem Roberta niż otoczenie tego domu. Gwen przestawała się dziwić,
dlaczego tak bardzo chciał stąd uciec.

Weszła po schodach i zapukała do drzwi. I tym razem nie było żadnej odpowiedzi.

Nacisnęła klamkę... i bez przeszkód weszła do środka.

– Robert?! – zawołała ściszonym głosem. – Czy jesteś w domu?
Weszła do salonu i rozejrzała się dookoła. Proste meble, żadnych obrazów na ścianach –

to wnętrze przypominało tani pokój w podrzędnym motelu.

Gwen przeszła przez przedpokój do równie skromnego gabinetu. I wtedy wreszcie

dostrzegła Roberta. Siedział za starym biurkiem ojca, przeglądając stertę fotografii. Spojrzał
na dziewczynę zmęczonym wzrokiem. To było coś nowego! Przywykła do jego pełnego
wigoru zachowania, bez względu na okoliczności. Tak czy inaczej, jego widok tak ją
uradował, że zupełnie nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić.

– Telefonowaliśmy do ciebie – powiedziała wreszcie. – Nikt nie odpowiadał, więc bardzo

się zaniepokoiłam... zaniepokoiliśmy. Czy coś się stało, Robercie?

Mężczyzna potarł czoło, zbierając myśli.

background image

– Posłuchałem twojej rady, Gwennie. Stanąłem oko w oko z moimi demonami. Nie było

to łatwe, wierz mi. – Robert spojrzał na leżące przed nim fotografie. – Znalazłem je dziś w
nocy. Nie mogłem spać, więc zabrałem się do przeglądania rzeczy ojca. Te zdjęcia były
wetknięte za stare walizki w pawlaczu, dlatego nie natknąłem się na nie wcześniej. Wolałbym
ich w ogóle nie znaleźć, przywołały zbyt wiele wspomnień z przeszłości.

Gwen podeszła do stołu i wzięła do ręki jedną z pożółkłych fotografii. Ładna,

ciemnowłosa kobieta przesyłała jej uśmiech z dawnych lat. Pełne życia rysy jej twarzy bardzo
przypominały Roberta.

– Twoja matka – zgadła Gwen. – Ojciec zachował jej zdjęcia?
– Znalazłem całą paczkę, związaną sznurkiem. Były tam też fotografie całej rodziny, z

czasu, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem. Gdy miałem pięć lat, mama umarła. Na tym
okresie zdjęcia się kończą, tak jak byśmy wtedy wszyscy przestali istnieć. – Robert wydawał
się mówić bardziej do siebie niż do Gwen.

Dziewczyna przejrzała fotografie. Rzeczywiście, były tam uwiecznione sceny ze

szczęśliwego dzieciństwa Roberta. Jego postępy w chodzeniu, starannie zarejestrowane
obiektywem aparatu. Gwen zatrzymała się nad zdjęciem, przedstawiającym oboje rodziców,
stojących przed restauracją w kucharskich czapkach na głowach. Nie patrzyli w stronę
fotografa, ale uśmiechali się do siebie. Przez cały czas znajomości ze starszym panem
Beltramo, Gwen nie widziała takiego wyrazu na jego twarzy: zachwytu człowieka, który nie
może uwierzyć, jaki skarb posiadł.

– Kochał twoją matkę – stwierdziła dziewczyna. – Jej śmierć musiała być dla niego

straszliwym ciosem.

– Nigdy o tym nie mówił. Nigdy nie wspominał mamy i ja też nie bardzo ją pamiętam.

Wiem tylko, że nazywała się Annetta i ojciec poznał ją podczas podróży do Włoch. Potem
sprowadził ją tu i otworzyli restaurację. Pracowali razem aż do jej śmierci. Moja matka miała
zawał serca. Czasem wydawało mi się, że żywił do niej ogromny żal za to, iż umarła. Nie
mógł jej tego wybaczyć. Myślę, że nie mógł wybaczyć mnie i sobie samemu dalszego życia,
jak gdyby nic nie zaszło.

Robert zamilkł na dłuższą chwilę. Gwen usiadła przy biurku, nic nie mówiąc.

Wsłuchiwała się w ciszę, czekając na słowa, które powinny wkrótce zabrzmieć. Wreszcie
Robert przemówił.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

– Kiedy wyjeżdżałem na studia, ojciec powiedział, że nie pomoże mi finansowo – zaczął

opowieść Robert. – Twierdził, że pomógłby mi tylko w przypadku, gdybym wybrał uczelnię
na miejscu, w San Antonio. Nie mogłem się jednak na to zgodzić. Nie chciałem stać się taki
jak on: zgorzkniały i negatywnie do wszystkiego nastawiony. Wiedziałem, że potrzebuje
kogoś, kto dzieliłby jego żal do świata i niesprawiedliwego losu, ale ja nie byłem do tego
zdolny. Oddałbym wszystko, aby móc przywrócić mamie życie, ale nie chciałem kalać jej
pamięci złością i żółcią. Wsiadłem więc w autobus i pojechałem do Austin. Zatrudniłem się w
restauracji, a zarobione pieniądze pozwoliły mi na podjęcie studiów. To, że gotowałem
makaron dla kogoś innego, rozwścieczyło ojca jeszcze bardziej.

Beltramo włożył ręce do kieszeni dżinsów i zaczął przemierzać pokój równymi krokami.

Po chwili powrócił do swego opowiadania, ale tym razem mówił szybko, jakby chciał jak
najprędzej wyrzucić z siebie to, co skrywał tak długo.

– Zaraz po skończeniu studiów przyjechałem do domu. Czas spędzony z dala od ojca

sprawił, że mogłem spojrzeć na niego z dystansem. Znowu wierzyłem, że możemy spróbować
być dla siebie ojcem i synem. Pracowaliśmy razem w restauracji, co wieczór wracaliśmy we
dwóch do domu. Próbowałem nakłonić go do rozmowy o mamie. Starałem się rozmawiać z
nim o czymkolwiek. Wystarczyły jednak trzy miesiące, abym miał już dość jego trudnego
charakteru. Zrozumiałem wszystko...

Robert urwał, Gwen nie chciała go jednak popędzać. Wiedziała, że i tak podejmie wątek.

Musi wypowiedzieć do końca to, co już zaczął. Spojrzała na pożółkłe fotografie jego matki.
Poczuła żal, że nie mogła osobiście poznać tej kobiety. Annetta... Cóż za urocze imię,
pomyślała.

– Zdałem sobie sprawę, że zbyt dużo w moim ojcu umarło wraz z mamą – kontynuował

Beltramo głosem tak cichym, że ledwie go słyszała. – Zaakceptowałby mnie tylko w
przypadku, gdybym zdecydował się przyjąć taką samą postawę. Nie znosił moich starań, aby
go wyrwać z marazmu. Pewnego dnia powiedział mi, abym się wynosił do diabła. Nie dlatego
jednak wyjechałem. Zrobiłem to, bo w końcu zauważyłem, że jego zgorzknienie dotyka także
i mnie. Przeraziłem się, że będę podobny do ojca. Dlatego właśnie wyjechałem i nigdy już nie
wróciłem. Pojechałem do Nowego Jorku, gdyż było to chyba najbardziej oddalone miejsce,
jakie mogłem sobie wyobrazić. Oczywiście pisywałem listy do ojca, ale on nigdy na nie nie
odpowiadał. Po części sprawiało mi to ulgę. Gdy dzwoniłem do niego, zawsze znajdował
powód, aby się szybko rozłączyć. Przyznam, że to też mi odpowiadało. Coraz rzadziej
pisywałem i dzwoniłem, aż wreszcie dowiedziałem się, że on nie żyje. Nawet nie wiedziałem,
że chorował.

Gwen wstała i podeszła do Roberta.
– Wróciłeś do San Antonio, aby zawrzeć pokój ze swoim ojcem. Aby przekonać się, że

jednak cię kochał... pomimo wszystko.

Bel tramo wziął do ręki stary, kowbojski kapelusz.

background image

– Zostawiłem go, gdy przed laty wyjechałem do Nowego Jorku. Zostawiłem tu wiele

moich rzeczy. Teraz, gdy chodzę po tym domu, znajduję ślady cząstki mojego życia, których
wcale nie spodziewałbym się odszukać.

Gwen uderzyła nagła świadomość, że zrozumiała wszystko. Musiała to w jakiś sposób

przekazać Robertowi.

– W takim razie odpowiedź na twoje wątpliwości tkwi tutaj, w tym domu. Fakt, że

odnalazłeś swoje stare rzeczy: kapelusz, buty z cholewami, stare zdjęcia, świadczy o tym, iż
ojciec kochał cię tak, jak twoją matkę. Rozumiesz? Gdy byłeś po raz pierwszy u mnie w
domu, zapytałeś, dlaczego nie mam fotografii Scotta ani żadnych innych rzeczy z nim
związanych. To pytanie przyszło ci do głowy dlatego, że wiesz, iż ludzie, którzy kochają,
powinni mieć wokół siebie takie drobiazgi, które przypominają im kochaną osobę. Tak należy
tłumaczyć to, że znajdujesz tu liczne ślady swojej przeszłości. Założę się, że jeżeli dobrze
poszukasz, znajdziesz też listy, które wysyłałeś do ojca.

Mężczyzna odwrócił się w stronę okna. Trudno było stwierdzić, ile z tego, co mówiła,

trafiło do niego. Dziewczyna wzięła głęboki oddech.

– Jest coś jeszcze, Robercie. Coś, czego nie chciałam wyjawić. To prawda, że ojciec

mówił o sprzedaniu mi całej restauracji, ale tak naprawdę nie sądzę, aby tego chciał. Myślę,
że głęboko pragnął, abyś ty przejął choć jej cząstkę, jako dziedzictwo po nim. Jako dowód, że
cię kochał. Zapis w testamencie to dowód miłości twego ojca.

– Daj spokój, Gwennie. Cały czas wmawiałaś mi, że ojciec w tobie chciał widzieć swoją

następczynię. Nie możesz jednym zdaniem zmienić przeszłości, tylko dlatego, że chcesz, aby
miała dobre zakończenie.

Gwen chciała potrząsnąć Robertem, aby w ten sposób uświadomić mu oczywistą prawdę.
– Ja nie zmieniam przeszłości! Wreszcie widzę wszystko dokładnie. Po prostu, po raz

pierwszy staram się obiektywnie ocenić niedawne wydarzenia. Myślę o tych wszystkich
drobiazgach w zachowaniu twego ojca, które powinnam była wychwycić i właściwie
zrozumieć. Mawiał, że chce, abym przejęła po nim całą restaurację, ale nigdy niczego w tym
kierunku nie zrobił. Patrzył tylko w okno, tak jak teraz ty. Wyglądał wtedy zupełnie inaczej
niż zwykle: nie było w nim w tych chwilach cienia złości do świata. Myślę, że myślał o tobie
lub o twojej mamie, a może o was dwojgu.

– To brzmi całkiem nieźle, Gwennie. Chciałbym móc w to uwierzyć. Zaczynam sądzić,

że pomysł przyjazdu do San Antonio był niepotrzebny. Nie da się zawrzeć pokoju po latach,
nawet jeżeli masz rację i jest to rzeczywiście moim celem.

Gwen chciała oponować. Pragnęła powiedzieć mu, jak bardzo się myli. Z drugiej strony

wiedziała, że nie trafią do niego żadne argumenty. Tak czy inaczej, jedna rzecz była dla niej
zupełnie jasna: wreszcie wiedziała, co powinna zrobić tego wigilijnego wieczora. Nawet
gdyby w rezultacie miała złamać sobie serce.

Tegoroczna Wigilia była wspaniała. Iluminacje rozświetlały nadrzeczny bulwar, a

świąteczne lampki płonęły na każdej choince. Gwen, wychodząc z restauracji, minęła
kolędników, żałując, że nie może dzielić ich entuzjazmu i radości. Szła na spotkanie ze
Scottem. Nie czuła ochoty na rozmowę z narzeczonym, ale nie miała wyboru. Musiała być

background image

konsekwentna i realizować swoje postanowienie.

Po kilku godzinach wróciła do restauracji. Była już pusta. Tylko spod drzwi biura sączył

się cienki strumień światła. Słychać też było dźwięki kolęd. To Robert zabijał czas
słuchaniem radia. Gwen stanęła w drzwiach i spojrzała na mężczyznę. Siedział rozparty na
krześle, z nogami na stole.

– Nie sądziłem, że wrócisz tak wcześnie – powiedział. – Myślałem, że, być może, już

wcale nie przyjdziesz.

Po tonie jego głosu trudno było się zorientować, czy zależało mu na jej powrocie.

Dziewczyna usiadła przy swoim biurku i otworzyła teczkę z rachunkami.

– Przecież dziś Wigilia – odpowiedziała sucho. – Zgodnie z naszą umową, dziś

dokonamy ostatecznego rozliczenia, kto z nas więcej zarobił.

Robert spojrzał na nią w zamyśleniu.
– A więc jednak nie ustaliłaś daty ślubu. Tym lepiej dla ciebie, Gwennie.
– Skąd takie przypuszczenie? Jeżeli chcesz wiedzieć, to wychodzę za mąż w Nowy Rok!
– Nie nosisz już jego pierścionka. To oznacza, że jest po wszystkim. Jeżeli, oczywiście,

znowu ci gdzieś nie wpadł, to poczciwy Scott usłyszał dziś „do widzenia”.

Gwen westchnęła. Nie było sensu bronić się przed Robertem. Zawsze i tak potrafił

dostrzec prawdę.

– Dobrze – powiedziała cicho. – Jeżeli tak bardzo cię to interesuje, powiem ci, że

zerwałam ze Scottem. Nie mogłam już dłużej zaprzeczać prawdzie... – spojrzała na niego – i
wiedziałam, że nie mogłabym spędzić z nim reszty swego życia. To miły człowiek, ale brak w
nim ognia, pasji. Wszystko, co o nim powiedziałeś, to, niestety, prawda. Nie chciałam tego
wcześniej przyznać. Kiedy powiedziałam, że to już koniec, bardziej mu było szkoda
rozstawać się z moim gotowaniem niż ze mną.

Spojrzała ostro na Roberta. Niech tylko spróbuje się znowu nabijać! Ale Beltramo nie

śmiał się tym razem. Spoglądał na nią poważnym wzrokiem.

– Twój eksnarzeczony nie jest nic wart – stwierdził po chwili. – Nie zaprzątaj sobie nim

więcej głowy.

– Bardzo chciałam, aby mi się udało ze Scottem. Pragnęłam mieć wreszcie świadomość,

że dokonałam właściwej decyzji w sprawie mężczyzny mojego życia.

– Spójrz prawdzie w oczy. Miłość przychodzi w najbardziej nieodpowiednim momencie.
– Nie myśl, że wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia, ale nie można żyć z kimś bez

choćby najsłabszej więzi uczuciowej.

Iskierki humoru pojawiły się wreszcie w oczach mężczyzny.
– Tym razem to już się na dobre zaplątałaś. Twierdziłaś, że nie potrzebujesz uczuć. Teraz

mówisz, że nie możesz bez nich żyć. Jak to w końcu jest?

– Myślę, że będę po prostu żyć tak, jak dotychczas. Dobrze mi samej ze sobą.
– A Włochy? Pojedziesz tam sama?
– Oczywiście. I będę się doskonale bawić – powiedziała z przekonaniem.
Mężczyzna milczał, lecz na jego ustach pojawił się podejrzany grymas.
Gwen pochyliła się nad rachunkami. Spróbowała skoncentrować się na dodawaniu

background image

kolumn liczb. Trudno jednak było jej się skupić. Nie powiedziała Robertowi wszystkiego.
Przemilczała fakt, że już rano postanowiła, iż zerwie ze Scottem. Wiedziała o tym, jeszcze
zanim poszła do domu Beltramo i obejrzała pożółkłe fotografie. Właśnie w tamtym momencie
uświadomiła sobie, że kocha Roberta.

Tak, kochała Roberta Beltramo. Kochała go bez pamięci. Kochała go całą mocą

romantycznych uczuć i pragnień, które tak bezskutecznie szukały zaspokojenia. Gwen
obawiała się jednak, że jej uczucia nie doprowadzą do szczęśliwego zakończenia. Robert
wzniósł pomiędzy nimi wysoki mur. Barierę nie do przeskoczenia. On chciał tylko odebrać jej
restaurację. Gdyby była mądra, to też skoncentrowałaby się tylko na tej kwestii.

Starła kilka liczb. Parę ostatnich poprawek i obliczenia były ukończone. Popchnęła

papiery w stronę Roberta.

– A teraz ty pokaż mi swoje rachunki – poprosiła. Mężczyzna miał już przygotowane

wydruki komputerowe, ale nie palił się do ich prezentacji.

– Robercie, ja czekam! Nadszedł czas na podsumowanie Planu C.
– Plan C to był wspaniały pomysł – stwierdził Robert, przeglądając papiery.
– Był dla nas obojga nieustannym źródłem zagrożeń.
– Być może to jego najlepsza strona. Życie w warunkach ciągłego zagrożenia wzmacnia

instynkt samozachowawczy. Czy patrzyłaś kiedyś na to z tej strony?

Gwen nie mogła się już dłużej powstrzymać. Wyrwała z dłoni mężczyzny obliczenia i

prześledziła je wzrokiem. Zaczerpnęła głęboko tchu. Porównując wyliczenia Roberta z
własnymi, stwierdziła, że Beltramo wygrał i to z dużą przewagą.

– Gratulacje – powiedziała. – Możesz teraz odkupić moje udziały.
– Myślałem, że lepiej ci pójdzie – odpowiedział z zadumą w głosie. – Artykuł Ledy był

bardzo przychylny dla nas dwojga. I ten twój pomysł zestawienia dużych stołów i usadzanie
obcych ludzi do „familijnych” obiadów, wydawał się zdawać egzamin. Osiągnęłaś w ten
sposób większe zagęszczenie.

– Tak, to był niezły pomysł. Zadziwiające, jak wielu ludzi potrafi dostosować się do

rodzinnej atmosfery, gdy się im choć trochę w tym pomoże. Ale ty chyba i tak zdołałeś
pomieścić więcej ludzi. Gratuluję, Robercie! – Spróbowała wyrwać swoje rachunki z jego
rąk, jednak mężczyzna nie puszczał ich.

– Czy doliczyłaś te wszystkie posiłki, które dostarczyłaś na statki wycieczkowe? A

dzisiejszy ranek? Powinnaś zapisać cały utarg po swojej stronie.

– Rachunki są w porządku. Wszystko sprawdziłam, Robercie.
Wreszcie zdołała mu odebrać teczkę z obliczeniami. Schowała ją szybko do szuflady. Za

żadną cenę nie chciała, aby Robert dowiedział się prawdy. A była ona taka, że przekłamała
rachunki. Zrobiła wszystko, aby jej utarg okazał się mniejszy. Oznaczało to utratę ukochanej
restauracji, ale tak musiało być.

Miłość do Roberta otworzyła jej oczy. Dojrzała jego próby zrozumienia stosunków z

ojcem. Wiedziała, że Beltramo nie zdoła pogodzić się z przeszłością, jeśli nie przejmie
dziedzictwa, jakie pozostawił mu ojciec – restauracji. Gwen nie miała już wątpliwości, że
starszy pan chciał, by, przynajmniej w połowie, restauracja należała do jego syna. Być może

background image

nawet żałował sprzedania jej części udziałów. Jeżeli Robert spędzi trochę czasu w spokoju,
bez nieustannej walki i pogoni za pomnażaniem zysków, to na pewno zdoła powoli wygoić
swe rany. Nie będzie to łatwe, ale po pewnym czasie niewątpliwie uda mu się zawrzeć pokój
z przeszłością.

– Cieszę się, że wygrałeś – powiedziała dobitnie. – Zaoferowałeś mi niezłe pieniądze za

moje udziały. Będę mogła otworzyć własną restaurację. Z niecierpliwością czekam na ten
moment.

– Gwennie...
– Wszystko skończone, Robercie; nie przeciągajmy tej chwili, dobrze? W ten sposób ty i

ja nareszcie możemy zająć się naszymi prywatnymi sprawami. Wreszcie nadszedł koniec
ciągłych utarczek i kłótni... i całej reszty. – Oczy dziewczyny podejrzanie zabłysły.

A niech to! Nie mogła przecież pokazać łez w momencie, za którym poniekąd od dawna

tęskniła. Dlaczego musiała się w nim zakochać? Dlaczego? To tak bardzo boli!

Odwróciła się i wyszła. Zupełnie jak wtedy, gdy zostawiła go na tanecznym parkiecie.

Ale tym razem było to znacznie trudniejsze. Teraz dokładnie zdawała sobie sprawę, jak
bardzo go kocha.

W dniu Bożego Narodzenia Gwen postanowiła chociaż ubiorem stworzyć wrażenie

radosnego nastroju. Włożyła czerwoną, meksykańską spódnicę i białą bluzkę, a do tego
ulubioną, starą biżuterię. Wewnątrz jednak wcale nie była radosna, wręcz przeciwnie. Miał to
być jej ostatni dzień w restauracji. Wchodząc na salę jadalną, zderzyła się z Robertem.

– Ostrożnie – powiedział, przytrzymując ją swymi mocnymi, ciepłymi dłońmi. – Biegasz

od samego ranka! Pora nieco zwolnić.

Gwen próbowała się uśmiechnąć, ale nie wypadło to najlepiej, więc wyminęła bez słowa

Roberta i weszła na salę. Pragnęła, aby ten dzień już się zakończył, tymczasem było dopiero
południe i świąteczny festyn powoli się rozkręcał. Tego dnia Robert i Gwen otworzyli
podwoje restauracji dla najbardziej potrzebujących rodzin. Zaoferowali darmowy posiłek
świąteczny, co sprawiło, że padł chyba rekord frekwencji.

Claudine, Jeremy i Leda robili co mogli, aby pomóc, choć w przypadku tej ostatniej

dwójki można było dostrzec, że niekiedy zapominają o całym otaczającym świecie i widzą
tylko siebie. Dla Gwen widok tej szczęśliwej pary był niemal tak bolesny, jak widok Roberta.
Zastanawiała się, czy ich uczucie przetrwa próbę czasu. Mimo swego podłego nastroju
życzyła im jak najlepiej. Może choć komuś się poszczęści.

Rozbawiony tłum kłębił się aż do wieczora. Po wyjściu ostatnich gości, Claudine, Jeremy

i Leda zaoferowali swoją pomoc przy sprzątaniu. Po godzinie i oni pośpieszyli do swoich
domów na prywatne obchody Świąt. Gwen została sam na sam z Robertem. Rozwiązała
fartuch i rzuciła go na krzesło.

– No, to ja już pójdę – oświadczyła. – Kończę swoją pracę. Wesołych Świąt, Robercie... i

do widzenia. Życzę ci powodzenia!

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

– Nie możesz tak po prostu odejść, Gwennie. Najpierw muszę ci coś pokazać.
Podejrzewała, że nie będzie to łatwe pożegnanie. Robert przecież nigdy nie ułatwiał jej

życia.

– Czy to aż takie ważne? – spytała. – Czy nie możemy sobie po prostu życzyć

wszystkiego najlepszego i rozstać się w spokoju?

– Poczekaj tu chwilę. Zapewniam cię, że musisz to zobaczyć. – To powiedziawszy,

wybiegł na chwilę z kuchni, aby powrócić z komputerowymi wydrukami i analizą
finansowych wyników Gwen.

– Co ty znowu zamierzasz? Nasze rozliczenia zakończyliśmy już wczoraj i nie ma po co

do nich wracać.

Mężczyzna rozłożył na stole przyniesione papiery.
– Już wczoraj coś mi się nie podobało. Twoje przedsiębiorstwo spisywało się bardzo

dobrze, a wyniki, które przedstawiłaś, w ogóle tego nie potwierdziły. Po twoim wyjściu
wprowadziłem twoje wyliczenia na komputer, aby sprawdzić ich prawidłowość.

– Nie miałeś prawa...
– Gwennie, mam tu wykresy wszelkich możliwych kategorii. Jakkolwiek by na to nie

spojrzeć, to ty jesteś zwycięzcą. Zarobiłaś więcej ode mnie.

– Niemożliwe. To pewnie jakiś twój następny żart – powiedziała przerzucając wydruki.
Jeżeli wierzyć wyliczeniom Roberta, rzeczywiście zarobiła więcej podczas

obowiązywania Planu C. Zwycięstwo było nieznaczne, ale niepodważalne.

– Wszystko skończyłoby się dobrze, gdybyś nie był taki wścibski i nie wtykał nosa w

moje papiery!

– Dziewczyna rzuciła wydruki na stół. – Restauracja powinna należeć do ciebie. Ja jej nie

chcę.

– Tak się akurat składa, że wiem, iż nie możesz znieść myśli o rezygnacji z jej

prowadzenia. Dlaczego więc to robisz? Dlaczego przekłamałaś wyliczenia?

– To proste – odpowiedziała, wzdychając. – Jestem przekonana, że twój ojciec tak

naprawdę chciał, abyś to ty odziedziczył restaurację. Poza tym myślę, że nie potrafiłbyś
pogodzić się ze swoją przeszłością, dopóki nie przejąłbyś dziedzictwa, które on dla ciebie
przewidział. To wszystko.

– Znasz moje zdanie na ten temat – Robert uśmiechnął się tajemniczo. – Mój ojciec

nikomu nie pozwolił poznać tego, co tkwiło w jego duszy. Choć może ty byłaś wyjątkiem.
Przemyślałem to, co mi powiedziałaś o pamiątkach z przeszłości, które ojciec starannie
przechowywał. Muszę przyznać, że to rzeczywiście coś znaczy. On naprawdę mnie kochał.
Mam nadzieję, że dziś, w Boże Narodzenie, znowu jest razem z mamą, wreszcie szczęśliwy,
że ją odnalazł.

Gwen poczuła ściskanie w gardle. – To, co powiedziałeś, jest bardzo romantyczne.

Zakochani znowu razem...

background image

– Jesteś bardzo uczuciową dziewczyną, prawda, Gwennie? Udajesz cyniczną, ale w głębi

duszy jesteś taka sama, jak Jeremy i Leda.

Odwróciła gwałtownie głowę.
– Mam nadzieję, że nie jestem aż tak beznadziejnym przypadkiem. Zostało mi trochę

zdrowego rozsądku. I właśnie dlatego powinniśmy porozmawiać o interesach. O restauracji...

– Już wszystko przemyślałem. Mam nowy plan.
– Nie ma mowy. Wcale mi się to nie podoba. Koniec z twoimi planami.
Na twarzy Roberta pojawił się znajomy grymas. Grymas, który oznaczał, że oto znowu

jest gotowy do stawienia czoła wszelkim przeszkodom na drodze do osiągnięcia
zamierzonego celu.

– To jest wspaniały plan. Najlepszy, jak do tej pory – powiedział śmiejąc się. – Nazwałem

go Planem G.

Gwen spojrzała na niego z powątpiewaniem.
– Czyż nie powinien to być Plan D? Przecież dopiero zakończyliśmy Plan C!
– Nie, to jest Plan G. G, jak Gwendolyn. Jak Gwennie. Oto jego podstawowe założenia.

Oboje będziemy prowadzić restaurację. Tak, jak to robiliśmy do tej pory. Będziemy dalej
rywalizować ze sobą i kłócić się. Potrwa to około pięćdziesiąt lat, a może nawet
siedemdziesiąt, któż to wie? Niech trwa jak najdłużej, bo nigdzie nie bawiłem się tak dobrze,
jak w twoim towarzystwie. Budzę się codziennie rano i zaczynam wymyślać nowe włoskie
potrawy, którymi będę cię mógł wyprowadzić z równowagi i chcę to robić do końca życia. Co
na to powiesz? Zgadzasz się na Plan G? Lepiej powiedz „tak”, Gwennie, bo cię kocham.

Robert ruszył w kierunku dziewczyny, a ona bez wahania rzuciła mu się w ramiona.

Wreszcie ogarnęła ją świąteczna radość, której tak bardzo jej brakowało. Została zupełnie nią
oślepiona, jak gdyby wszystkie miejskie iluminacje świeciły tylko dla niej.

– Chyba jednak jestem beznadziejnym przypadkiem, bo mnie też podoba się Plan G.

Chcę budzić się codziennie z myślą o tym, jak nabałaganić w twojej części kuchni. Chcę
budzić się i całować cię, tak jak teraz...

Upłynęło sporo czasu, zanim się rozłączyli. Robert sięgnął do kieszeni spodni i wyjął

małe pudełeczko, zawinięte w złotą folię.

– Twój świąteczny prezent, Gwennie. Ty już dałaś mi najlepszy podarek, jaki mogłem

dostać: spokój sumienia i pojednanie z ojcem. Chciałbym, abyś przyjęła to ode mnie.

Drżącymi palcami Gwen odwinęła folię i oczom jej ukazało się welwetowe pudełeczko

na biżuterię. Otworzyła wieczko i aż westchnęła z wrażenia.

Na miękkiej wyściółce leżał pierścionek. Wspaniały, elegancki o niewyszukanej formie, z

nefrytem. Miał w sobie dyskretne, subtelne piękno. Dziewczyna dotknęła delikatnie obłego
kamienia.

– Och, Robercie...
– Już dawno zauważyłem go w sklepie jubilerskim przy nadrzecznym pasażu. Często

tamtędy przechodziłem i czułem, że bardziej pasowałby do ciebie niż ten potworny brylant,
który nosiłaś. Kupiłem go kilka dni temu. Miał to być świąteczny podarunek, ale teraz myślę,
że może być czymś więcej. – Robert uśmiechnął się do dziewczyny. – Zdaję sobie sprawę, że

background image

dopiero co pozbyłaś się jednego pierścionka zaręczynowego, ale jeżeli zgodzisz się nałożyć
kolejny, uczynisz ze mnie szczęśliwego człowieka.

– Tak, Robercie, zgadzam się – odrzekła uradowana, wsuwając pierścionek na palec. –

Pasuje! Pasuje doskonale!

– Nic dziwnego, znałem przecież twój rozmiar. Po tych wszystkich poszukiwaniach

brylantu... Mam nadzieję, że tego pierścionka jednak nie zgubisz.

Dziewczyna poruszyła palcami lewej dłoni. Klejnot był w sam raz.
– Tego pierścionka nigdy nie zgubię – powiedziała z pewnością w głosie. – Zawsze będę

go nosić.

Robert pogłaskał ją po włosach, odgarniając z twarzy jedwabiste pasma. Jego dotyk był

delikatny i ciepły.

– Nie mogłem znieść tego, że nosiłaś pierścionek innego mężczyzny. Nie chciałem się do

tego przyznać. Trudno mi było określić, dlaczego właściwie przyjechałem do San Antonio.
Pragnąłem uporządkować własne życie i nie sądziłem, że w takiej chwili będę miał chęć na
dalsze komplikowanie moich losów. Ale gdy zeszłej nocy dowiedziałem się, że wreszcie
rzuciłaś Scotta... Nawet nie wiesz, jak wielką sprawiło mi to ulgę. Gdy stąd wyszłaś, aby już
nie wrócić, wyobraziłem sobie, czym może być życie bez ciebie. Nie potrafiłem się z tym
pogodzić. Twoje miejsce jest tutaj, przy mnie. Tu jest mój prawdziwy dom. Z tobą. Tylko z
tobą.

– Ja też bałam się prawdy. Wmawiałam sobie, że mogę żyć bez miłości. A tak naprawdę,

to po prostu bałam się prawdziwego uczucia, takiego, jakie wtargnęło w moje życie, gdy cię
poznałam. Ale teraz miłość zwyciężyła; już nie jestem w stanie z nią walczyć. Musisz
pojechać ze mną do Włoch!

Mężczyzna pocałował ją czule.
– Będziemy mieli długi, wspaniały miesiąc miodowy w Rzymie i Wenecji. A potem

wrócimy do twego domu z olbrzymim potencjałem i rozlicznymi możliwościami...

– Do naszego domu – poprawiła go Gwen. – I nie zapomnij przynieść ze sobą swoich

narzędzi. Pierwszym zadaniem będzie ustawienie tablicy z koszem. Jeżeli mamy grać razem
w drużynie, będziemy musieli dużo trenować.

– Czy to ma oznaczać, że wreszcie zamierzasz do nas dołączyć? – W oczach Roberta

pojawiły się znane doskonale iskierki humoru.

– Zdawało mi się, że jest już koszulka z moim imieniem. Nie można jej zmarnować. A

poza tym nasze dzieci na pewno będą lubiły grę w koszykówkę. Muszę trenować, aby móc im
dotrzymać kroku.

Robert przyciągnął ją do siebie.
– Wiesz, jak to urządzimy? Będziemy wysyłać dzieci na dwór, żeby potrenowały, a my

będziemy korzystali z okazji i posmakujemy nieco romansu. Jak ci się podoba ten plan?

– To twój najlepszy plan, jak do tej pory.
– Kocham cię, Gwennie.
– Ja też cię kocham, Robercie.
Stali przytuleni, spowici kuszącymi zapachami włoskich przypraw. Nareszcie razem! Nie

background image

byli już samotni w te święta i nie będą przez wszystkie następne.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
212 James Ellen Święta w domu
Ellen James Lisa
Ellen James Doctors In The House
007 Ellen James Na przekór miłości
Ellen James A Kiss Too Late
7 James Ellen Na przekór miłości
0007 James Ellen Na przekór miłości
James Ellen Poszukujące serca 02 Zaręczyny
James Ellen Na przekór miłości
James Ellen Na przekor milosci
02 Boża radość Ne MSZA ŚWIĘTAid 3583 ppt
Święta krew Jezusa
Święta z różnych stron świata KLT (2)
cwiczenia aerobikowe w domu
Oliwka Projekt Domu
P Stec POZYCJA PRAWNA DOMU AUK Nieznany

więcej podobnych podstron