ELLEN JAMES
Święta w domu
(Home for Christmas)
A więc to jeszcze jedna oferta od prawników tego irytującego mężczyzny! Gwen nie mogła uwierzyć, że nawet w okresie świąt Bożego Narodzenia nie dawali jej spokoju. Rozprostowała list na kuchennym blacie i przeczytała go po raz kolejny. Prawnicy deklarowali tym razem sumę przewyższającą poprzednie oferty na zakup restauracji. Mimo że już tyle razy odrzucała te propozycje, podbijaniu nie było końca. Czyżby myśleli, że pieniądze mogą zmienić jej decyzję?
Miała ochotę wyrzucić list prosto do kosza, ale zawahała się przez moment. Po chwili zaczęła go starannie składać – jedno zgięcie tu, drugie tam – doskonale! Od razu było widać, że ma wyjątkowy talent do robienia papierowych samolocików. Przez chwilę obserwowała, jak najnowszy model szybował przez kuchnię. Nagle samolot rozpoczął lot nurkowy i wylądował u stóp ciemnowłosego mężczyzny, który właśnie pojawił się w kuchennych drzwiach restauracji.
– Czy ma pani licencję pilota? – Mężczyzna krytycznym okiem przyglądał się papierowej zabawce.
– Jestem profesjonalistką – zaśmiała się Gwen. – Praktykę zdobywałam robiąc takie samolociki młodszym siostrom.
– Widzę, że ma pani jednak poważne problemy ze współczynnikiem oporu powietrza – mężczyzna potrząsnął głową z dezaprobatą. Zręcznymi ruchami nadał modelowi bardziej opływowy kształt i posłał go w kierunku dziewczyny. Tym razem lot był szybki i pewny, a lądowanie wyjątkowo udane: samolocik spokojnie osiadł na kuchennym kontuarze, tuż obok Gwen.
– Jestem pod wrażeniem – stwierdziła, przyglądając się mężczyźnie. – Czy pan nie jest przypadkiem naszym nowym dostawcą warzyw? Kończą mi się grzyby.
– Nie jestem z branży warzywnej – odparł rozbawiony. Najwyraźniej nie uznał za konieczne udzielać dalszych wyjaśnień. Z dużym zainteresowaniem rozglądał się po pomieszczeniu. Wyglądał jak archeolog, który właśnie dokonał odkrycia śladów dawnej cywilizacji. Nikt dotąd nie okazał takiego zainteresowania tej skromnej restauracyjnej kuchni.
Pomimo bezceremonialnego potraktowania jej zdolności modelarskich, mężczyzna intrygował Gwen. Zawsze interesowało ją studiowanie typów ludzkich. Na podstawie obserwacji wyrabiała sobie pogląd na temat szczegółów, dotyczących ich życia. Oparłszy łokcie o kontuar, zaczęła wnikliwie przyglądać się przybyszowi.
Był mocno zbudowany i tak wysoki, że jego kruczoczarne włosy muskały framugę kuchennych drzwi. Oczy mężczyzny miały niesamowity bursztynowy kolor i wyraźnie kontrastowały z ciemnymi brwiami.
Roztaczał wokoło siebie aurę człowieka sukcesu, ale mimo to był w nim jakiś trudny do określenia wewnętrzny niepokój. Sposób, w jaki się ubierał – droga marynarka w połączeniu z mocno wytartymi dżinsami – był dość nietypowy.
– Na pewno nie przyszedł pan, aby zjeść obiad... jest na to za wcześnie. Ale proszę mi nie podpowiadać, sama zgadnę... Jest pan właścicielem firmy sprzedającej urządzenia kuchenne i zamierza mnie przekonać, że koniecznie potrzebuję nowej maszyny do tarcia sera.
– Proszę zgadywać dalej.
– Hmm... Już wiem. Pewnie urządza pan przyjęcie i chce pan zamówić mnóstwo moich faszerowanych bułek.
– I znowu się pani myli, panno Ferris. – Mężczyzna nie wykazywał żadnego zainteresowania kulinarnymi propozycjami Gwen.
– Poddaję się. Najwyraźniej pan wie, jak się nazywam, ale ja nie mam pojęcia z kim rozmawiam. Czy mogę panu w czymś pomóc?
– Owszem – odpowiedział, przyglądając się jej natarczywie. – Może się pani zgodzić na sprzedanie mi połowy restauracji.
– To pan jest Robertem Beltramo?
– We własnej osobie.
A więc tak wyglądał mężczyzna, na którego polecenie prawnicy zadręczali ją przez ostatnie kilka miesięcy, bezceremonialnie wkraczając w prywatne życie! Widok Beltramo wcale jej nie ucieszył, wręcz przeciwnie. Zdecydowanym ruchem odrzuciła samolocik w jego kierunku i ze złośliwą satysfakcją obserwowała, jak model ląduje w misie surowego, sycylijskiego ciasta.
– To właśnie jest ostatni list, który otrzymałam od pańskich prawników. – W głosie Gwen brzmiało zdecydowanie. – Kazał im pan prześladować mnie w dzień i w nocy. Mówiłam im wiele razy, że nie sprzedam restauracji i panu mówię to samo.
Mężczyzna wyjął samolot z ciasta i rozwinął jego papierowe skrzydła.
– Gwendolyn, nadała pani nowe znaczenie określeniu „poczta lotnicza”. Moi prawnicy złożyli pani bardzo szczodrą ofertę. Co panią powstrzymuje?
Od dawna wiedziała, że bezpośrednia konfrontacja z Robertem Beltramo jest nieunikniona, toteż przygotowała się do niej starannie.
– Przez wiele lat pracowałam u pańskiego ojca, zanim mogłam kupić połowę udziałów w tej restauracji. Wynegocjowaliśmy, że z czasem będę mogła wykupić całość. Wkrótce potem stan jego zdrowia nagle się pogorszył i nie starczyło już czasu...
Gwen z trudem udało się zachować obojętny ton. Uwielbiała starego pana Beltramo i jego śmierć była dla niej silnym ciosem.
– Tak czy inaczej, ojciec nigdy nie wspominał o panu. Przed jego śmiercią nie wiedziałam nawet, że miał syna. To, że zapisał w testamencie połowę restauracji panu, było dla mnie wielkim zaskoczeniem.
Twarz Roberta zesztywniała.
– Ojciec nie wspominał o mnie?
– Niestety, nie. – Dziewczyna dostrzegła w jego oczach smutek, a może nawet ból. Mężczyzna chrząknął. Najwyraźniej nie chciał ujawniać swoich uczuć.
Tajemnicza aura wokół Roberta Beltramo zdawała się coraz bardziej zagęszczać. Gwen była zaintrygowana. Co zaszło pomiędzy nim i ojcem? To prawda, starszy pan był trudny we współżyciu. Jego upór i duma nie zjednywały mu wielu przyjaciół. Ale dla Gwen był delikatny i traktował ją niemal jak córkę. Dlaczego przez tyle lat ani razu nie wspomniał o synu? Jedyną osobistą informacją, jaką wydobyła ze starszego pana, była wzmianka o żonie, którą utracił wiele lat temu. Poza tym odmawiał poruszania tematu rodziny.
Energia, która wzbierała w Robercie z każdą minutą, wreszcie znalazła ujście. Rozpoczął dokładny obchód kuchni. Zaglądał we wszystkie zakamarki, oglądał słoiczki z przyprawami, otwierał wieczka puszek i sprawdzał ich zawartość. Z brzękiem przestawiał butelki z olejem i octem. Gestem wskazał na garnki i patelnie, piętrzące się w kuchennym zlewie, na kabaczki, cebule i pomidory leżące w nieładzie na stole.
– Straszny tu bałagan! Wygląda, jak po przejściu huraganu.
Utkwił spojrzenie w Gwen. Przyglądał się jej, jak gdyby była jeszcze jednym nie pasującym elementem, zaśmiecającym kuchnię. Zarumieniła się. Gdyby wiedziała, że Robert Beltramo pojawi się tak nagle, jak grom z jasnego nieba, to staranniej dobrałaby strój. A tak, po prostu włożyła swoje ulubione, wygodne ubranie. Bawełnianą koszulkę polo, mającą dokładnie taki sam odcień jasnego błękitu jak jej oczy, a do tego ulubione stare dżinsy, które miały dziury w kieszeniach, przez co zawsze gubiła drobne pieniądze. Długie włosy związała w koński ogon, aby nie przeszkadzały jej w gotowaniu. Jednakże był jeden element w jej stroju, z którego prawie nigdy nie rezygnowała. Z pudełeczka ze starą biżuterią wybrała porcelanową miniaturkę, którą nosiła na jedwabnej błękitnej wstążce jako naszyjnik. Gwen uwielbiała starą biżuterię – szczególnie wiktoriańską – i nie mogła się oprzeć noszeniu jej, nawet gdy nie pasowała do stroju.
Nie czuła się swobodnie pod badawczym spojrzeniem Roberta, które spoczęło teraz na obszernym fartuchu, uzupełniającym jej strój. Uświadomiła sobie nagle, że fartuch wysmarowany był pomidorowym sosem.
– Wygląda na to, że tańczyła pani tango z pizzą – przerwał ciszę mężczyzna. – Czy nie zatrudnia pani w kuchni pracowników?
– Dobry szef zawsze osobiście angażuje się w przygotowanie potraw. – Policzki Gwen pokrył ciemny rumieniec. – A ja jestem dobrym szefem, panie Beltramo. Ta restauracja wciąż kwitnie, nie zmieniło tego nawet odejście pańskiego ojca. Powiem więcej: będzie dalej kwitnąć pod warunkiem, że pozostawi się ją we właściwych rękach. Mój prawnik przedstawił panu uczciwą ofertę na zakup pańskiej części udziałów. Dlaczego pan się na to nie zgodzi i nie wróci do Nowego Jorku, tam gdzie jest pana dom? Zapewne nawet nie ma pan pojęcia o prowadzeniu restauracji!
Robert przemierzył kuchnię i podniósł jedną z desek do krojenia chleba. Palcem wskazał inicjały wycięte w rogu: R. B.
– To moje – wyjaśnił. – Wyciąłem je, gdy miałem dziewięć lat i właśnie zacząłem pracować wraz z ojcem. Spędziłem tu całe dzieciństwo, aż do wyjazdu na uczelnię. Czy nadal myśli pani, że nie znam się na prowadzeniu restauracji?
Gwen podeszła bliżej. Szczyciła się dokładną znajomością każdego zakamarka kuchni, ale tych inicjałów nigdy wcześniej nie zauważyła. Poczuła się nieswojo. Zastanawiała się, ile jeszcze sekretów kryje się w tym pomieszczeniu.
Przerwała rozmyślania i w pośpiechu podeszła do pieca. Wydobyła z niego bochen słodkiego włoskiego chleba, o którym niemal zapomniała, zaabsorbowana obecnością Roberta.
– Nie zdawałam sobie sprawy, że pan tu w ogóle pracował.
– Nie dziwię się pani niewiedzy, skoro ojciec nawet o mnie nie wspominał. – Powiedział to pozornie lekkim tonem, w którym jednak wyczuwało się napięcie.
Wydawało się, że mężczyzna musiał być w ciągłym ruchu, bo po raz kolejny okrążył kuchnię. Tym razem zatrzymał się przy starej zmywarce do naczyń.
– A więc ten rozklekotany potwór jest wciąż na chodzie – mruknął pod nosem. – Zawsze tak o nim myślałem: potwór połykający naczynia, pożerający cały mój wolny czas, który chciałem spędzać grając w koszykówkę, a nie szorując gary.
Wolno podszedł do okna udekorowanego sztucznymi płatkami śniegu i rysunkiem renifera. Gwen bardzo lubiła tę dekorację: gorące San Antonio nie znało prawdziwego śniegu. Jednakże Robert nie wydawał się podzielać jej entuzjazmu.
– Co za cholerna głupota – mruknął, starając się dojrzeć coś pomiędzy wielkimi rogami renifera, dość skutecznie zasłaniającymi widok.
Restaurację otaczała bujna roślinność – drzewa bananowe i palmy. Nie opodal, w grudniowym słońcu, lśniły wody rzeki San Antonio. Przechodnie tłoczyli się wokół sklepików na nadbrzeżnym bulwarze.
– Będąc dzieckiem często patrzyłem przez to okno, snując plany ucieczki. – Głos Roberta był ledwie słyszalny. – Obiecywałem sobie, że pewnego ranka po prostu wyjdę i nigdy tu nie wrócę.
Gwen zaczęła kroić kabaczek. W ciszy, jaka zapadła, słychać było jedynie szmer noża. Po latach pracy w restauracji stała się dobrym słuchaczem. Klienci cenili ją za wspaniałe potrawy, jakie przyrządzała, ale też za umiejętność życzliwego wysłuchiwania ich zwierzeń o problemach, nadziejach i marzeniach. Lubiła słuchać ludzi.
Robert gwałtownie odwrócił się od okna i spojrzał na dziewczynę oskarżycielsko.
– Dlaczego właściwie odbiegliśmy od głównego tematu? – zapytał.
– Moim zdaniem cały czas mówimy na temat.
– Gwen zaczęła kroić następny kabaczek. – Z pana słów wynika, że nie cierpiał pan tego miejsca i marzył, aby stąd uciec. Pańscy prawnicy twierdzą, że zarobił pan fortunę w reklamie. Dlaczego więc chce pan tu wrócić – do miejsca, którego tak pan nie znosił?
Beltramo podrapał się w głowę. Pytanie wyraźnie wprawiło go w zakłopotanie.
– Ludzie zmieniają poglądy. Po śmierci ojca zaczęło mi czegoś brakować... Musiałem tu przyjechać.
– Wciąż nie rozumiem, dlaczego chce się pan tu przenieść, po tych wszystkich sukcesach, jakie osiągnął pan w Nowym Jorku.
– Przyjazd do domu na święta to stara tradycja – odparł drwiąco. – A może ktoś mnie tu zaprosił? Może mój własny ojciec? W testamencie zapisał mi połowę tej restauracji. To chyba można uznać za zaproszenie, prawda?
Po raz kolejny sarkazmem starał się pokryć jakieś głębsze uczucie. Gwen, skończywszy z kabaczkami, rozpoczęła krojenie cukinii.
– Już panu mówiłam, że starszy pan mnie chciał sprzedać resztę udziałów. Byliśmy w stadium końcowych uzgodnień, gdy nagle zachorował. Proszę posłuchać, nie wiem, co zaszło między wami, ale wiem, że pański ojciec chciał, abym to ja prowadziła tę restaurację po jego śmierci. Powinien pan uszanować jego życzenia.
– Jedyne, co się liczy, to fakt, że nie zmienił zapisu. – Robert zdawał się być nieprzejednany. – Ja otrzymałem to dziedzictwo i jestem tu po to, aby się o nie upomnieć.
Nóż Gwen nabrał szybkości. Teraz kroiła pomidory.
– Byłam wspólniczką pańskiego ojca. Ufał mi, że pamięć o nim będzie żyć w tej restauracji.
– Ciągle mówi mi pani o waszych wspólnych planach, a tymczasem nawet nie było pani na jego pogrzebie.
Gwen zesztywniała.
– On nie cierpiał takich uroczystości, uważał je za zbędny sentymentalizm. Dał mi jasno do zrozumienia, że nie chce mieć tradycyjnego pogrzebu. Jednak po jego śmierci, kiedy pojawili się pańscy prawnicy, zrozumiałam, że to pan przejmie ster organizowania pochówku. Ja nie miałam nic do powiedzenia – wola starszego pana nie została spełniona. Dlatego nie poszłam na pogrzeb. Uczciłam go w inny sposób, sama, bez zbędnych ceremonii. Tak, jak on tego chciał.
– Pogrzeb okazał się farsą – Robert wzruszył ramionami. – Nie było nikogo poza mną i kierownikiem kostnicy. Czy sądzi pani, że mój ojciec doceniłby komizm tej sytuacji?
Gwen dostrzegała cień gorzkiej ironii w głosie mężczyzny, ilekroć wspominał o swoim ojcu.
– Zapomnijmy o dawnych czasach – ciągnął niecierpliwie. – Ja chcę porozmawiać o przyszłości. Kiedy przejmę restaurację, wreszcie będę miał okazję, aby wprowadzić tu pewne zmiany. Wiem, jak przekształcić ten skromny lokal w zyskowne przedsiębiorstwo.
– Restauracja ma się dobrze i nie potrzebuje zmian – w głosie Gwen wyczuwało się niepokój. – Stworzyliśmy tu miłą atmosferę, w której ludzie mogą się odprężyć i powspominać pańskiego ojca.
– Proszę wrócić do rzeczywistości, Gwendolyn. Stary nigdy nawet nie próbował być miły dla klientów. Wątpię, czy są tacy, którzy mają o nim dobre wspomnienia.
To było bardzo bliskie prawdy, ale dziewczyna wiedziała, że w starszym panu kryło się coś wartościowego. Być może jednak nikt prócz niej nie umiał tego dostrzec.
– W głębi duszy pański ojciec był bardzo... przyjacielski, a przynajmniej starał się taki być. Potrzebował tylko odrobiny wsparcia.
Robert odniósł się sceptycznie do jej opinii. Nie przypadł mu także do gustu sposób obchodzenia się z nożem, jaki demonstrowała Gwen.
– Jeszcze chwila, a obetnie pani sobie palce – nie wytrzymał. – Zaraz pani pokażę, jak to się robi.
Szybkim ruchem zrzucił marynarkę i podwinął rękawy. Zanim zdążyła zaprotestować, on już miał nóż w ręku i demonstrował swoją technikę krojenia.
– Najpierw odcinamy łodygę, a następnie obracamy pomidor w ten sposób. Zawsze tniemy z dala od palców. Proszę spojrzeć, nie straciłem wprawy! Jak za dawnych dobrych czasów!
Beltramo był z siebie bardzo zadowolony, co zupełnie nie pasowało do jego opowieści o zepsutym przez restaurację dzieciństwie. Raz mówił o tym, jak bardzo nienawidził tego miejsca, a po chwili zachwycał się krojeniem pomidora, bo przypominało mu to „dawne dobre czasy”. Tak czy inaczej, pomidor, który tak efektownie pokroił, należał do niej. Najpierw poprawił konstrukcję papierowego samolotu, a teraz zajął się jej własnym pomidorem.
Gwen pomyślała o śmieszności sytuacji, w jakiej się znalazła. Oto stała przy desce do krojenia, ramię w ramię z mężczyzną, poznanym zaledwie przed kilkoma minutami, który na dodatek udzielał jej lekcji z zakresu krojenia pomidorów. Nie mogła powstrzymać się od rzucania ukradkowych spojrzeń w kierunku Roberta. Intrygowała ją koszula, którą miał na sobie. Czuła alarmującą potrzebę dotknięcia jej, aby przekonać się, z jakiego materiału została uszyta. Szybkim krokiem przeszła na drugą stronę blatu, zanim uległa odruchowi.
Zauważyła, że mężczyzna z dużym zainteresowaniem przygląda się jej lewej ręce.
– Niezły pierścionek – zauważył. – Czy to zaręczynowy?
Gwen wciąż jeszcze nie potrafiła przywyknąć do rozmiarów brylantu, mimo że miała go od dawna. Był za duży i za nowoczesny w formie. Wolała niewielkie staroświeckie klejnociki, jakie czasem odnajduje się na starych strychach albo wygrzebuje w sklepach z antykami. Scott był jednak tak zadowolony, gdy zaskoczył ją tą niespodzianką, że nie miała serca powiedzieć mu, jakie było jej zdanie na temat pierścionka.
– Tak, jestem zaręczona – stwierdziła z wyzwaniem w głosie.
– Kiedy ślub?
– Jeszcze nie zdecydowaliśmy. – Nie było to w stu procentach prawdą. Już dwukrotnie zmieniała dzień ślubu, choć nie potrafiła określić dlaczego. W wieku dwudziestu siedmiu lat miała dość doświadczenia z mężczyznami, aby wiedzieć, za którego powinna wyjść, a Scott Lowell wydawał się być odpowiednim kandydatem. Obiecała mu, że ustali dokładną datę jeszcze przed Wigilią.
– Gwendolyn, niech mi pani powie, jak pani przyszły zapatruje się na prowadzenie restauracji? To przecież długie godziny pracy i krótkie wakacje. Być może, wcale mu się to nie spodoba.
– Scott rozumie moje uczucia względem restauracji. Nie wyszłabym za kogoś, kto nie potrafiłby tego uszanować. I proszę nie nazywać mnie Gwendolyn!
Robert z przyjemnością powitał nowy temat w ich rozmowie.
– Mnie się to imię bardzo podoba. A jak Scott panią nazywa?
– Gwen, tak jak wszyscy.
– Na jego miejscu wybrałbym Gwendolyn... albo Gwennie; też ślicznie.
– Pan nie będzie miał w ogóle okazji zwracać się do mnie po imieniu – powiedziała, obracając pierścionek wokół palca – bo sprzeda mi pan swoją część restauracji i wróci do Nowego Jorku.
– Nawet mnie pani nie zaprosi na ślub?
Gwen miała ochotę rzucić w niego jedynym całym pomidorem. Z ulgą powróciłaby do negocjacji z prawnikami, zamiast bezpośrednich utarczek z Robertem. Przez niego straciła już zbyt wiele czasu. Nawet nie zaczęła przyrządzać nadzienia do ciasta, a pokrojone warzywa wciąż leżały na kontuarze. Postanowiła, że musi odzyskać kontrolę nad biegiem wypadków.
Z wigorem zabrała się do robienia nadzienia, zaczynając od ubijania sera z cukrem i mlekiem. Włożyła w to zbyt wiele energii i już po chwili trochę masy wylądowało na jej fartuchu. Beltramo zachichotał. Spojrzała na niego. To był błąd – znowu poczuła niepokojący magnetyzm tego człowieka. Zafascynował ją niesamowity, bursztynowy kolor oczu mężczyzny, przypominający kolor złota starej biżuterii, którą tak lubiła. W tym momencie kolejna porcja masy wyprysnęła z misy.
– Gwennie, czy uratujesz choć odrobinę?
– Jestem zbyt zajęta, aby się z panem przekomarzać, panie Beltramo – powiedziała, wsypując do misy czekoladowe wiórki. – Mój prawnik wkrótce się z panem skontaktuje.
Robert, pomimo podwiniętych rękawów i starych dżinsów, znowu wyglądał poważnie i urzędowo.
– Niech pani zapomni o prawnikach. Załatwimy tę sprawę tu i teraz. Doskonale się bawiłem, obserwując pani poczynania w kuchni, ale dość już tego. Proszę pakować swoje garnki – od dziś ja przejmuję tę restaurację!
– Niech pan nawet o tym nie marzy. To pan stąd wyjedzie – powiedziała z naciskiem Gwen, wrzucając do misy owoce.
Spoglądali na siebie przez chwilę i stało się oczywiste, że rozmowy utknęły w martwym punkcie. Gwen nie zamierzała się jednak wycofywać. Zdecydowana była nie dopuścić, aby ten, nie mający szacunku dla dokonań swego ojca, człowiek miał zawładnąć efektem wielu lat jego pracy i dokonać radykalnych zmian. Poza tym, ona sama spędziła tutaj ładny kawał czasu. Jakiż to denerwujący człowiek, pomyślała. A szczególny uśmieszek, z jakim przyglądał się jej pierścionkowi, był co najmniej nie na miejscu.
– Ja zostanę – powtórzyła dobitnie. – A pan, panie Beltramo, nie ma tu czego szukać!
Nazajutrz wczesnym rankiem Gwen wybrała się na jogging wzdłuż brzegu rzeki San Antonio. W nocy długo nie mogła zasnąć. Do późna rozmyślała o wydarzeniach poprzedniego dnia, o nagłym wkroczeniu w jej życie Roberta Beltramo. We śnie po raz kolejny przeżywała trudne negocjacje z nieproszonym gościem. Wkrótce po wschodzie słońca uznała, że skoro nie ma szans na spokojny sen, zdrowiej będzie wybrać się na poranny bieg.
Gwen głęboko wdychała zimne, wilgotne powietrze. Teraz znacznie łatwiej było zebrać myśli. Nurtowało ją pytanie, co zaszło pomiędzy Robertem Beltramo i jego ojcem. Chciała zrozumieć motywy kierujące działaniem mężczyzny. Powtarzała sobie, że wtedy mogłaby skuteczniej z nim walczyć i wygrać restaurację dla siebie. Czy jednak usprawiedliwiało to fakt, iż wszystkie jej myśli kierowały się w stronę tego człowieka? Czy nie powinna oddać się rozmyślaniom o narzeczonym i czekającym ją ślubie?
Zwiększyła tempo biegu. Starała się skoncentrować myśli na Scotcie, ale już po chwili jasnowłosy, niebieskooki Lowell zamienił się w ciemnowłosego Roberta Beltramo. Zacisnęła zęby. Biegła coraz szybciej i szybciej, jakby w ten sposób chciała przegonić tego człowieka ze swoich myśli.
Nagle z tyłu dobiegł ją odgłos zbliżających się kroków.
– Z drogi, Gwennie, nie ma tu miejsca dla nas dwojga! – zawołał nadbiegający mężczyzna.
Po chwili wyprzedził ją. Biegł lekko, oddychając miarowo. Głos i masywna sylwetka mężczyzny były aż za dobrze znajome.
– Co pan tu robi, Beltramo? – zapytała Gwen rozdrażnionym głosem. – Czy nie mogę mieć choć odrobiny spokoju?
– Odbywam tylko mój poranny bieg – odpowiedział. – Przed laty codziennie tu biegałem. To moja trasa, Gwennie.
– Nie używam tego zdrobnienia.
– Być może wkrótce zaczniesz. – Powiedziawszy te słowa, Robert przyśpieszył kroku, pozostawiając ją daleko z tyłu.
Gwen popędziła naprzód, starając się za wszelką cenę go dogonić. Dopiero po kilku minutach zdała sobie sprawę, że swoim postępowaniem daje do zrozumienia, iż przyjmuje warunki gry dyktowane przez Roberta. Zwolniła tempo i przeszła do marszu. Postać mężczyzny oddalała się. Musiała przyznać, że jego sylwetka prezentowała się bardzo dobrze podczas biegu. Dynamiczne, skoordynowane ruchy emanowały energią i entuzjazmem, który udzielał się wszystkiemu, co spotkał na swojej drodze... drzewom, liściom, nawet powietrzu, które przecinał szybkim biegiem.
Nagle zdała sobie sprawę, że w myślach układa poemat na cześć kultury fizycznej. Na nieszczęście sportowcem, który tak rozbudził jej wyobraźnię, był nie kto inny, tylko Robert Beltramo.
Zatrzymała się i zaczęła truchtać w przeciwnym kierunku. Już po chwili usłyszała za plecami szybkie kroki. Jego kroki. Pochyliła się, aby zawiązać mocniej sznurowadło i poczekać, aż mężczyzna ją minie, ale Robert przystanął obok niej. Przez chwilę przyglądała się jego mocnym, zgrabnym kolanom.
– Beltramo, panu się chyba wydaje, że im bardziej zatruje mi pan życie, tym chętniej odsprzedam restaurację. Nic z tego.
– Wyciągasz mylne wnioski, Gwennie. Po prostu mieszkam tuż za rogiem.
Sznurowadło nie dało się zawiązać. Musiała zacząć od początku.
– Czy to znaczy, że wprowadził się pan do domu swego ojca?
– Tak. To był także i mój dom. Wychowałem się w nim.
Gwen wstała i zaczęła iść.
– Co się stało, Gwennie? – zapytał Robert, zrównując z nią krok. – Nie rozumiem, dlaczego mój widok tak bardzo cię złości?
– Proszę nie nazywać mnie Gwennie. To działa mi na nerwy, jeżeli pan tego jeszcze nie zauważył.
– Złożyłbym raczej to zdenerwowanie na karb wstania z łóżka lewą nogą, Gwendolyn. – Z wielką przyjemnością użył pełnego brzmienia jej imienia.
– Nie dość, że chce pan odkupić moją część restauracji, to w dodatku jesteśmy teraz sąsiadami – powiedziała, zatrzymując się.
– Sąsiadami? – zdziwił się Beltramo. – Gdzie pani mieszka?
Za późno zdała sobie sprawę z tego, że wcale nie chciała mu tego mówić. Zapewne każe prawnikom pikietować jej dom lub, co gorsza, sam zacznie to robić. Z drugiej strony i tak z łatwością poznałby jej adres. Nie było sensu go ukrywać.
– Rok temu pański ojciec powiedział mi o możliwości kupna domu w tej okolicy. W ogłoszeniu określono go jako „raj dla majsterkowicza”. To piękny parterowy, wiktoriański dom. Taka okazja nie trafia się co dzień, więc kupiłam go.
– Będę zgadywał. Mówi pani o domu starego Sherwooda.
Coś w tonie jego głosu zaniepokoiło ją.
– Tak, zdaje się, że niejaki Sherwood wybudował go w latach osiemdziesiątych zeszłego stulecia.
– Niezwykła z pani osoba, Gwendolyn. – Mężczyzna pokręcił głową. – Ten dom to ruina. Gdy byłem mały, co pewien czas wystawiano go na sprzedaż. Nikt nie mógł w nim długo wytrzymać.
Gwen przypomniała sobie cieknące rury, zatkaną kanalizację, niebezpieczną instalację elektryczną. Mimo wszystko, uśmieszek na twarzy Roberta był denerwujący.
– Mnie ten dom się podoba – stwierdziła zdecydowanie. – Wymaga trochę zabiegów, ale kryje w sobie ogromny potencjał.
– Wczoraj powiedziała pani pewną rzecz o moim ojcu. – Tym razem głos Roberta był poważny. – Mówiła pani, że pod zewnętrzną szorstkością kryła się w nim przyjemna osobowość, trzeba było tylko poświęcić mu trochę uwagi, aby to odkryć. Myślę, że zaczynam cię rozumieć, Gwennie. Interesują cię ludzie i przedmioty, o których panuje opinia, że do niczego się nie nadają.
Gwen odwróciła się na pięcie. Bardzo nie lubiła być obiektem analiz, szczególnie robionych przez Roberta Beltramo. Ruszyła szybkim krokiem, ale mężczyzna dogonił ją i szedł tuż obok.
Odprężał się po biegu. Patrzył daleko przed siebie, jak gdyby szukał wzrokiem czegoś, czego nikt inny nie może dostrzec.
– Proszę mi opowiedzieć o swoim narzeczonym. Czy on też jest jakimś indywiduum, którego nikt prócz pani nie potrafi znieść?
– Ależ nie! Wszyscy go lubią. – Dziewczyna obróciła na palcu zaręczynowy pierścionek. – Pewnego dnia przyszedł do restauracji na lunch i wkrótce potem zaręczyliśmy się.
– A więc w czym tkwi problem?
– Przecież nie wspominałam o żadnym problemie, opowiadałam tylko o tym, jak bardzo Scott jest... miły.
– Może to właśnie panią w nim denerwuje, że jest zbyt miły?
Gwen zatrzymała się i spojrzała na Roberta z rozdrażnieniem.
– Nic mnie w Scotcie nie denerwuje! Jest dla mnie stworzony! Wkrótce wyjdę za niego i sprawa zostanie załatwiona.
– W pani ustach brzmi to, jak zapowiedź wizyty u dentysty. – Na twarzy Roberta znowu pojawił się uśmiech.
– Źle mnie pan zrozumiał. Chciałam powiedzieć, że kiedy wreszcie za niego wyjdę, skończy się to zwlekanie.
– A więc odwlekała pani ślub! Wyrzuć to z siebie, Gwennie. Ty wcale nie jesteś pewna, czy powinnaś za niego wychodzić!
– Scott jest absolutnie doskonały – Gwen chciała krzyczeć. – Zaręczyny z nim były najbardziej rozsądną decyzją, jaką kiedykolwiek podjęłam.
– Ale ty nie wierzysz w sensowne decyzje, prawda? Wolisz raczej kupić rozwalający się dom, którego nikt nie chce, albo przyjaźnić się ze starym antypatycznym człowiekiem, którego nie lubi pół Teksasu.
Gwen szarpnęła pierścionek tak mocno, że zsunął się z palca i łukiem poleciał w kępę trawy. Znieruchomiała na moment, po czym rzuciła się na poszukiwanie zguby. Robert ukląkł obok.
– Spokojnie. Zaraz go znajdziemy. To nie łepek od szpilki.
– Nigdzie go nie ma! – Dziewczyna na zmianę przeczesywała trawę lub uklepywała ją.
– Uspokój się – powtórzył Robert stanowczo. – Zachowujesz się jak pijany rolnik podczas prac polowych. Tu potrzebna jest organizacja.
– Właśnie zgubiłam brylant wielkości nosa King-Konga, a pan mówi, że mam być spokojna?
– Dokładnie. – Beltramo pochylił głowę i metodycznie przeczesywał trawnik centymetr po centymetrze.
Cóż, jemu łatwo zachować spokój. To w końcu nie on zgubił klejnot. Gwen usiadła zrezygnowana na trawie. Oczywiście wiedziała, jak Scott zachowałby się na wieść o zgubie. Wcale nie byłby zły, ale okazałby współczucie, pocieszał.
– Jakby pan zareagował na miejscu Scotta? Co by pan zrobił, gdyby pańska narzeczona zgubiła zaręczynowy pierścionek? – zapytała, obserwując metodyczne poszukiwania Roberta.
Mężczyzna podrapał się w brodę z namysłem. Po chwili odpowiedział:
– Pomyślałbym, że podświadomie chciała go zgubić i że chce znowu odłożyć datę ślubu. Oznaczałoby to, iż nie jest pewna, czy naprawdę chce za mnie wyjść.
– Ja nie zgubiłam tego pierścionka celowo. To był wypadek.
– Przecież rozważamy przypadek hipotetyczny – zauważył Robert.
– Oczywiście, mówimy o pańskiej narzeczonej. Oboje powrócili do poszukiwań. Widziała teraz dokładnie jego niesforne włosy. Bardzo różniły się od prostych, nieco za krótkich włosów Scotta.
– Scott nie jest tak podejrzliwy, jak pan, panie Beltramo. – Gwen poczuła, że była nielojalna wobec narzeczonego i chciała go bronić. – On nigdy nie oskarżyłby mnie o celowe zgubienie pierścionka. Pocieszyłby mnie i zawiadomił o stracie firmę ubezpieczeniową.
– Tak?
– Właśnie tak! To bardzo dobry człowiek. Jestem bardzo szczęśliwa.
– Często to sobie powtarzaj, Gwendolyn. Prędzej czy później zaczniesz w to wierzyć.
Gwen umilkła. Pomyślała raz jeszcze o Scotcie Lowellu z mocnym postanowieniem ustalenia daty ślubu. Tak, do Wigilii musi powziąć decyzję!
Usiadła i odwróciła twarz do słabego grudniowego słońca. Po chwili jednak poczuła się winna, bo przerwała poszukiwania. Ale jej lewa ręka zrobiła się taka lekka... swobodna. To uczucie było bardzo intrygujące.
– Aha, mam go! – powiedział tryumfalnie Robert. – Mówiłem, że grunt to organizacja.
Pierścionek lśnił w słońcu. Gwen patrzyła na niego w milczeniu, nieporuszona.
– Podaj mi rękę. – Robert przerwał ciszę.
Z zastanawiającą niechęcią Gwen wyciągnęła dłoń. Beltramo ujął ją i wsunął pierścionek na palec, ale nie puścił od razu ręki dziewczyny. Przyglądał się jej, marszcząc brwi. Gwen na moment wstrzymała oddech. Sytuacja wydawała się być absurdalna: oto Robert Beltramo wkładał na jej palec zaręczynowy pierścień od innego mężczyzny. Mimo to dotyk jego ręki był taki przyjemny...
– Dziękuję bardzo za pierścionek – powiedziała, wyszarpując dłoń z uścisku.
– Proszę bardzo. – W głosie mężczyzny znów pojawiło się rozbawienie.
– Jeżeli chce pan wiedzieć, nie ma nic dziwnego w tym, że odkładałam datę ślubu. Po prostu przyzwyczaiłam się do samodzielności. Małżeństwo oznacza wielką zmianę. Każdy zawahałby się choć przez chwilę.
– Interesująca teoria, ale...
– To coś więcej. Spotykałam się z wieloma mężczyznami, którzy w końcu okazywali się zwykłymi łajdakami. Potem poznałam Scotta, naprawdę dobrego człowieka. Nieczęsto spotyka się takich mężczyzn. Byłabym głupia, odmawiając mu tylko dlatego, że przyzwyczaiłam się do samotnego życia i lubię to.
– Przecież ja się wcale z tobą nie sprzeczam, Gwennie. Ty sprzeczasz się sama z sobą.
Gwen wstała. Towarzystwo Roberta Beltramo sprawiało, że miała wrażenie, jakby oblazły ją mrówki. Cała poranna radość zniknęła. Słońce nagle zdawało się palić zbyt mocno. Gdy wyciągała z kieszeni chustkę, aby otrzeć pot z czoła, wraz z nią, jak konfetti, wypadło kilka kawałków papieru. Tylko tego brakowało! Następne elementy jej życia wyeksponowane przed Robertem!
Mężczyzna pozbierał papierki i wstał, aby jej podać. Miał poważny wyraz twarzy, ale czuła, że wciąż bawi go ta cała sytuacja. Wdała się już w niepotrzebne wyjaśnienia na temat Scotta i teraz znowu nie mogła się powstrzymać.
– To moje przepisy kulinarne. Zapisuję je, gdy tylko natrafię na coś ciekawego. Niedawno natknęłam się na bardzo interesujący sposób przyrządzania ravioli... – powiedziała szybko.
Dlaczego nie potrafiła się pohamować? Przez całe życie była typem słuchacza, nigdy tak wiele o sobie nie mówiła. Jednak, gdy Robert był w pobliżu, wciąż próbowała mu coś tłumaczyć lub wyjaśniać.
Mężczyzna spojrzał na jeden ze skrawków i odczytał na głos:
– „Prześpij cały ranek w ogrodzie z ulubioną książką na kolanach. Po południu idź na ryby... „ Czy to jest przepis?
Gwen wyrwała mu papierek z ręki i schowała do kieszeni.
– To akurat jest przepis pani Alexander na spędzanie wolnego czasu. To moja stała klientka. Ma osiemdziesiąt pięć lat i codziennie przychodzi na obiad.
– A pani zapisuje jej zalecenia na strzępkach papieru?
– Na czymkolwiek, co tylko wpadnie mi w ręce. Pani Alexander lubi, gdy zapisuje się jej opowieści. Ma wtedy wrażenie, że zostanie po niej przynajmniej wspomnienie na papierze. Po śmierci pańskiego ojca boi się, że będzie następna. Próbuję ją uspokajać, że wszystko będzie dobrze.
– Czy pani przyjaźni się ze wszystkimi klientami? – zapytał. Gdy temat rozmowy schodził na sprawy związane z restauracją, jego ton stawał się niemal urzędowy.
Gwen poczuła, że znalazła się w defensywie. Nie cierpiała tego uczucia.
– Moi klienci zwierzają mi się z wielu osobistych przeżyć. Staram się wytwarzać w lokalu rodzinną atmosferę.
– Wygląda na to, że pani goście są równie dziwni, jak inne rzeczy z pani otoczenia.
– Są najzupełniej normalni.
Ocierając pot z czoła, zauważyła sceptyczne spojrzenie, jakim Robert obrzucił jej wytworną, koronkową chustkę od nosa. Oczywiście, zdawała sobie sprawę, że chusteczki jednorazowe są znacznie praktyczniejsze, ale nie mogła sobie odmówić odrobiny finezji. Szybkim ruchem schowała ją do kieszeni. Dosyć już miała wnikliwego wzroku mężczyzny. Tego ranka dostarczyła mu i tak zbyt wielu argumentów przeciwko sobie. Najgorsze było to, że zdradziła się z wątpliwościami dotyczącymi zaręczyn. Już najwyższy czas, aby przystąpić do ofensywy, zamiast biernie czekać na następne ataki Roberta.
– Beltramo, wiem, że pan chce przejąć restaurację, ale nie pozwolę na to. Pozostanie moja i będę w niej przyjmować takich gości, jakich zechcę. Pan może z powodzeniem wracać do Nowego Jorku.
– Jesteś upartą kobietą, Gwennie. Byłem pewien, że Plan A zadziała. Włożyłem w to wiele wysiłku – ciągnął. – Moi prawnicy zaoferowali atrakcyjną cenę. Mało tego: ja sam tu przyjechałem, aby negocjować, ale pani nie ustępuje.
– Jak na razie to wszystko prawda. Mężczyzna wyglądał, jak gdyby rozważał zaistniałą sytuację.
– Tak jest, Plan A nie wypalił. Pora na Plan B.
– Co pan znowu wymyśla?
– Muszę jeszcze przemyśleć szczegóły, ale to doskonały plan – Robert najwyraźniej się rozmarzył.
Gwen odniosła wrażenie, że to nie wróży najlepiej jej zamiarom.
– Niech pan nie próbuje dramatyzować sytuacji – powiedziała. – I proszę wreszcie powiedzieć, co pan ma na myśli.
– To proste – odparł z uśmiechem. – Pani nie sprzeda swojej połowy udziałów, a więc będziemy wspólnikami.
– Tylko nie to!
– Oczywiście, tylko przez pewien czas. Powiedzmy przez tydzień. Przewiduję, że po tygodniu naszej współpracy, będzie mnie pani błagać o odkupienie pani części!
Wiedziała już, że jej pierwsze wrażenie odnośnie tego człowieka było w stu procentach prawdziwe: on potrzebował ruchu, akcji. Podniecała go myśl o usuwaniu kolejnych przeszkód ze swej drogi. Tym razem to właśnie ona stanowiła problem do rozwiązania.
– Wcale mi się nie podoba pański Plan B – w głosie Gwen słychać było zdecydowanie.
– Czy masz inny wybór, Gwennie? Oboje mamy po pięćdziesiąt procent udziałów. To potrwa tylko tydzień. Najpóźniej w następną sobotę podpisze pani te papiery, które moi prawnicy tak bezskutecznie pani podsuwali.
– Czy myśli pan, że mnie wyprowadzi z równowagi?
– Nie ma wątpliwości. Ja już panią wyprowadzam z równowagi. Nieco więcej wysiłku i nie wytrzyma pani tego napięcia.
A niech to! On wyraźnie bawił się całą sytuacją, ale w jednym miał rację: oboje byli równoprawnymi współwłaścicielami restauracji. Gwen nie miała innego wyboru, jak tylko spróbować wyciągnąć z tego faktu korzyści dla siebie.
– W porządku – powiedziała powoli. – Będziemy pracować razem, ale mogę się założyć, że w przyszłą sobotę to pan będzie błagać, abym odkupiła pańską część udziałów. Pan tu długo nie wytrzyma. Będąc dzieckiem, marzył pan, aby stąd uciec. Być może sprowadziła tu pana nostalgia, wywołana przez nadchodzące święta, ale to wkrótce minie i znowu zapragnie pan stąd uciec!
Mężczyzna zesztywniał na moment.
– A więc zakład stoi. Oto moja ręka.
Przez długą chwilę patrzyli sobie w oczy. Gwen ganiła się, że jako pierwsza odwróciła wzrok. Wreszcie Robert puścił jej dłoń. Ona jednak wciąż stała na ścieżce, blokując przejście Robertowi, który ominął ją i pobiegł wzdłuż nabrzeża.
– Do zobaczenia, Gwennie! – zawołał, a ona mogłaby przysiąc, że usłyszała również jego śmiech.
Po chwili pobiegła w ślad za nim.
Przed nią był bardzo trudny tydzień, ale wiedziała, że w końcu pokona Roberta Beltramo.
Po prostu musi wygrać!
Tego dnia Gwen wyjątkowo wcześnie przyszła do restauracji. Gdy przekręciła klucz w zamku i weszła do środka, panowała tam błoga cisza. O tej porze nie było jeszcze pracowników ani Roberta. To dobrze. Choć przez chwilę mogła mieć lokal tylko dla siebie, mogła się łudzić, że wszystko jest tak jak dawniej, a Robert Beltramo w ogóle nie istnieje.
Szybkim krokiem przeszła przez salę w stronę kuchni. Szklana gwiazda wisząca w oknie rzucała szafirowe błyski. Zawieszone w równym rządku miedziane garnki lśniły złociście. Gwen uwielbiała kuchnię. Miała swój niepowtarzalny urok, była pełna blasku i barw. Garnki, patelnie i stolnice najróżniejszych kształtów miały dokładnie określone przeznaczenie. Przypadkowemu widzowi mogłoby się wydawać, że panuje tu bałagan, lecz właścicielka określała go jako twórczy nieporządek, bez którego nie wyobrażała sobie gotowania.
Dzisiejszą pracę rozpoczęła od przygotowania ciasta na lasagne. Jednak już od samego początku coś jej nie wychodziło. Nie potrafiła się skoncentrować. Była to jednak wyłącznie jej wina: zamiast włożyć stare dżinsy i koszulkę polo, dziś ubrała się w elegancką jedwabną sukienkę. Zdawała sobie sprawę, że wygląda w niej wyjątkowo korzystnie – smukła figura była dobrze wyeksponowana, a szmaragdowy kolor sukni pasował do jej szarobłękitnych oczu. Będąc tak wystrojona, nie mogła jednak podwinąć rękawów, aby nie przeszkadzały w pracy. Oczywiście, nie mogła także nałożyć fartucha, bo to popsułoby cały efekt.
Gwen czuła do siebie niechęć. Jej samej trudno było się do tego przyznać, ale powód, dla którego tak się wystroiła, był aż nadto wyraźny. Chciała się podobać Robertowi Beltramo. Właśnie jemu! Człowiekowi, który przybył, aby odebrać jej restaurację.
Co w nią wstąpiło? Owszem, powinna się stroić i malować, ale dla narzeczonego, dla nikogo więcej. Konieczność ciągłego uważania, aby uwalanymi mąką rękami nie pobrudzić pięknej sukienki, pogłębiała jej frustrację.
W tym momencie w kuchni pojawił się Robert. Po rannym biegu wyglądał świeżo i rozpierała go energia. Jego włosy wciąż lśniły wilgocią po niedawnym prysznicu. Miał na sobie jasne spodnie i białą bawełnianą koszulę. Ten niewyszukany strój sprawił, że Gwen w swojej eleganckiej sukience poczuła się jeszcze bardziej niezręcznie. Jej ręce przybierały coraz bardziej nienaturalną pozycję, aby uniknąć kontaktu z ubraniem. Mężczyzna przypatrywał się jej z uwagą.
– Spróbuję zgadnąć... Odprawia pani jakiś tajemniczy średniowieczny rytuał... Nie! Chce pani rzucić na mnie zaklęcie, zły urok, abym wrócił do Nowego Jorku i zostawił restaurację w pani rękach. Niedoczekanie!
Z płonącą twarzą Gwen opłukała ręce, następnie owinęła się wielkim fartuchem.
– Po prostu pracuję, to wszystko.
Energicznie przystąpiła do odcinania łodyżek od liści szpinaku. Robert nie przestawał przyglądać się każdemu jej ruchowi. W tej chwili żałowała, że zdecydowała się nałożyć swoje najlepsze kolczyki, a do tego upięła wysoko włosy, aby je jak najkorzystniej wyeksponować. Przy jej pechu, Beltramo na pewno domyśli się, że ten trud zadała sobie wyłącznie z jego powodu i, oczywiście, bardzo go to ubawi. No proszę – na jego twarzy już pojawia się ten znajomy uśmieszek.
Gwen rozcięła liść szpinaku. Zupełnie nie mogła zrozumieć motywów własnego postępowania. Zachowanie Roberta denerwowało ją i było wręcz prowokujące, a jednak zależało jej, aby w oczach mężczyzny dostrzec błysk podziwu dla jej urody, a nie iskierki rozbawienia.
Robert stanął dokładnie naprzeciw Gwen, po drugiej stronie kontuaru. Od niechcenia bawił się drewnianą łyżką. Wyrwała mu ją z ręki. Odwrócił się i zaczął myszkować po półkach.
– Ależ tu garnków i patelni! Wszystko jest nimi dosłownie zawalone.
– Ale każda rzecz ma swoje miejsce. Ustawiam je tak, jak uważam za stosowne. Proponuję, Robercie, abyśmy ustalili pewne zasady, które będą obowiązywały przez ten tydzień. Po pierwsze, ja jestem szefem kuchni. Po drugie...
– Żadnych zasad, Gwennie. Gdybyśmy ustanowili zasady, to jaki sens miałby nasz zakład? Przecież jego istotą jest doprowadzenie drugiej osoby do stanu najwyższej irytacji, w którym z ulgą zrzeknie się swoich praw do restauracji – tak to uzgodniliśmy.
Co do jej osoby, to ten stan irytacji trwał już od pewnego czasu. Tymczasem Robert kontynuował metodyczne przeszukiwanie szuflad, szafek i innych zakamarków. Na jego twarzy rysował się krytycyzm do wszystkiego, co zobaczył.
Gwen z hukiem postawiła patelnię na kuchence.
– Dość tego. W tej kuchni jest miejsce tylko dla jednego z nas. Ponieważ dziś także należy przygotować normalny zestaw potraw, proponuję, abyś nie przeszkadzał mi w pracy.
Słysząc te słowa, Robert owinął biodra ręcznikiem ze wzorkiem w świąteczne choinki, i o dziwo, wyglądał jeszcze korzystniej niż dotychczas.
– Przesuń się, Gwennie. Pokażę ci, jak należy gotować.
Tego tylko brakowało! Zanosiło się na to, że ten próbny tydzień będzie gorszy od najczarniejszych obaw Gwen. Nie sądziła, że Robert spróbuje gotowania. Był przecież człowiekiem biznesu, potrzebował ruchu, akcji. A on tymczasem, machając wazową łyżką jak dyrygent orkiestry symfonicznej batutą, najwyraźniej przygotowywał się do spełnienia swojej obietnicy.
– No, to zaczynamy. Gdzie jest menu?
– Lepiej będzie, jeśli rozejrzysz się po sali. Gotowanie pozostaw mnie.
– Z drogi, Gwennie – powiedział groźnie, podwijając rękawy koszuli. – Daj mi dzisiejsze menu.
Przez chwilę rozważała pomysł wyrzucenia go z kuchni siłą, ale zrozumiawszy niewykonalność tego zadania, zrezygnowana rzuciła w jego stronę sfatygowaną kartkę papieru. Robert chwycił ją ostrożnie w dwa palce.
– Czy wszystko, czego dotkniesz, musi być poplamione? – zapytał. – Całe menu upstrzone jest plamami kawy, dżemem i kto wie, czym jeszcze. Jak to w ogóle można odczytać?
– Ja nie muszę tego czytać. Znam na pamięć menu z każdego dnia.
Mężczyzna badawczo wpatrywał się w poplamiony kawałek papieru, starając się rozszyfrować zawartą w nim treść.
– Hmm. Amaretti, linguine, cannołi, rigatoni...
Gwen wsłuchiwała się w brzmienie tych słów w jego ustach. Przed jej oczami pojawił się obraz słonecznej Italii, jezioro Como, wyspa Capri, Neapol. Nigdy nie była we Włoszech, ale sposób, w jaki Robert wymawiał nazwy włoskich potraw sprawił, że zdjęcia z tego kraju, które widziała w broszurach biur podróży, nagle ożyły. Jego głos wywołał skrywane pragnienie zobaczenia takich miejsc, jak: Mediolan, Rzym, Florencja, czy Werona.
– ... timballo, pastiera, maccheroni... – Beltramo był tak zafascynowany obco brzmiącymi słowami, jak gdyby odkrywał od dawna nie używany język. Gwen wolałaby tego nie słyszeć. Nie mogła sobie pozwolić na marzenia w tak nieodpowiednim momencie. Scott nie wzbudzał w niej takich tęsknot, nigdy nie rozmawiali o podróży do Włoch...
Dość tych rozmyślań, nakazała sobie w duchu, być może pewnego dnia pojedzie do słonecznej Italii, ale na pewno nie będzie to miało żadnego związku z Robertem Beltramo.
– Mam nadzieję, że już zapoznałeś się z naszym menu.
– Tak i właśnie mam zamiar rozpocząć gotowanie. Myślę, że najlepiej zacząć od przyrządzenia tortom.
– To jedna z moich specjalności – zaprotestowała.
– Spodziewam się, że wszystko na tej liście to twoje specjalności.
– Cóż, prawdę powiedziawszy...
– Przyrządzam doskonałe tortoni – oznajmił Robert z błyskiem w oku.
Zachowywał się jak człowiek opętany jakąś ideą. Gwen zadecydowała, że najmądrzej będzie zejść mu z drogi na pewien czas i zobaczyć, co z tego wyniknie. Miała nadzieję, że zapał mężczyzny do gotowania nie potrwa długo.
Obserwowała, jak gromadził składniki: bitą śmietanę, migdały, migdałowe ciasteczka, wanilię... Poruszał się z dużą wprawą, bez zbędnych ruchów. W odróżnieniu od niej, nie kręcił się bezładnie po kuchni, a każda jego czynność prowadziła do określonego celu. Gwen, gdy pozwalał jej na to czas, lubiła odrywać się od gotowania, spoglądać na rzekę, rozkoszować wonnym zapachem wydzielanym przez suszone zioła. Często bez określonego celu, dla czystej przyjemności, myszkowała po kuchennych półkach. Nawet w najbardziej pracowite dni znajdowała czas na nacieszenie się swoim królestwem.
Tymczasem Robert najwyraźniej nie opanował jeszcze sztuki relaksującego gotowania. Przygotowywał tortoni z determinacją, przypominającą starania maszynisty, próbującego przyprowadzić pociąg o czasie.
Gwen przyglądała się, jak Beltramo siekał migdały, kruszył migdałowe ciasteczka, ubijał pianę, a wszystko to w największym porządku: ani jeden okruch nie zaśmiecał kontuaru. Jego koszula była wciąż nieskazitelnie czysta.
– Nie lubię klinicznego gotowania – zauważyła z przekąsem. – Nie ufam tej metodzie. Wykazuje brak należytego zaangażowania.
– Wierz mi, że można być dobrym kucharzem i nie wyglądać jak osoba, która właśnie weszła w kolizję z ananasowym tortem.
Płomień w oczach Roberta rozpalał się z każdą chwilą. Gotowanie sprawiało mu wyraźną przyjemność. Za chwilę zabierze się do przygotowywania następnych potraw z karty. Tego tylko brakowało! Musiała koniecznie coś zrobić, póki jeszcze bieg spraw nie był całkowicie poza jej kontrolą. Jedynym, co przyszło jej do głowy, była próba przypomnienia mu o świecie, który pozostawił, o Nowym Jorku.
– Twoi prawnicy opowiadali mi, że odnosisz wielkie sukcesy w swojej agencji reklamowej. Podobno to ty zrobiłeś tę śmieszną reklamę w telewizji, w której trzech facetów, podobnych do braci Marx, walczy o ostatni słoik sosu do spaghetti. Bardzo mi się podobała. Jest zabawna i zachęcająca, podobno zdobyła nawet nagrody...
Robert niewzruszenie nakładał na talerzyki bitą śmietanę.
– Nie wiedziałem, że prawnicy są tacy gadatliwi – odparł.
– Złożyli u mnie tak wiele wizyt, że prawie zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. To, że opowiedzieli mi trochę o swoim szefie, jest przecież rzeczą naturalną.
– Ty w każdym razie na pewno ich do tego nie zachęcałaś – powiedział z przekąsem.
– Lubię słuchać ludzi. A jeżeli chodzi o ciebie, to nie mogę zrozumieć, jak mogłeś tak po prostu zostawić swoją wspaniałą agencję.
– Cały czas kontroluję jej pracę – wyjaśnił Beltramo, wstawiając tacę z deserami do zamrażarki.
– Moi współpracownicy są bardzo kompetentnymi ludźmi. Poradzą sobie doskonale, nawet gdy moja nieobecność się przedłuży.
– W takim razie nie zamierzasz chyba pozostać w San Antonio na stałe. Zrobiłeś sobie coś w rodzaju wakacyjnego wypadu, prawda?
– Nie rób sobie za wiele nadziei. Zatrzymuję swoje udziały w agencji, ale to nie znaczy, że nie będę w stanie prowadzić tej restauracji. Mogę tu spędzać tyle czasu, ile zechcę – oznajmił, zaglądając do wnętrza zamrażarki. – Ależ tu bałagan!
– Wszystko jest poustawiane według moich zasad – ucięła Gwen, zatrzaskując drzwiczki. – Jednego nie rozumiem. Praca w agencji reklamowej musi być niezmiernie ekscytująca, dlaczego więc decydujesz się na życie z dala od tak ciekawych wydarzeń?
– Po tym, jak sprzedałem milion słoików sosu do spaghetti, być może potrzebuję w życiu nowych wrażeń. – Robert zaczął rozglądać się po kuchni w poszukiwaniu nowego zajęcia.
– I myślisz, że robienie sosu, zamiast sprzedawania, dostarczy ci tych wrażeń?
– Dokładnie. Ta restauracja stanowi wyzwanie, Gwennie. Tego mi właśnie potrzeba: nowego wyzwania. Oho, chyba coś się pali!
Spojrzenie dziewczyny powędrowało w stronę pieca. A niech to! Zupełnie zapomniała o mięsie. Szybkim ruchem zdjęła patelnię z ognia, ale było już za późno. Pieczołowicie przygotowywana potrawa nadawała się tylko do wyrzucenia. Przyglądała się jej z przygnębieniem. Zazwyczaj miała podzielną uwagę i potrafiła robić w kuchni wiele rzeczy naraz, ale dziś, w obecności Roberta...
On natomiast wcale nie wydawał się rozkojarzony. Sięgnął pojedna z patelni, wiszących na ścianie. Kilka chwil później na patelni skwierczało już masło, a mężczyzna starannie odmierzał porcję ryżu. Gwen musiała przyznać, że Robert doskonale sobie radził na nowym dla siebie terenie. Na domiar złego, gwizdał pod nosem jej ulubioną melodię. Scott nie zrobiłby nic podobnego, nawet pod przymusem.
Splatając ręce, wyczuła kształt zaręczynowego pierścionka. Ostatnio nosiła go w taki sposób, że brylant znajdował się po wewnętrznej stronie dłoni, tak aby nie musiała go stale widzieć. Ale teraz kamień aż nadto dawał znać o swoim istnieniu. Ostre krawędzie mocno wpijały się w skórę.
W międzyczasie do restauracji przyszło dwoje pracowników Gwen. Robert wykorzystał i tę okazję, aby po raz kolejny zirytować dziewczynę. Ogłosił mianowicie natychmiastowe zebranie personelu.
– Chwileczkę, Beltramo – powiedziała Gwen, zagradzając mu drogę. – My nie działamy tu w ten sposób. Nie urządzamy zebrań. Gdy jest jakaś ważna sprawa, to omawiamy ją przy ciastku i kawie.
– Rozumiem, taka rodzinna pogawędka.
– Dokładnie. To znakomicie zdaje egzamin. Claudine i Jeremy wiedzą, że mogą mi w każdej chwili powiedzieć o wszystkim, co ich boli, a ja zawsze ich wysłucham.
– Ferris, posłuchaj uważnie. Zebrania zwołuje się po to, aby przekazać pracownikom polecenia, a nie słuchać ich żalów. Widzę, że przydałby ci się kurs zarządzania. – Robert posłał jej protekcjonalny uśmiech.
– A ty chyba odbyłeś o jeden kurs za wiele – uniosła się Gwen. – Ja studiowałam wiktoriańską literaturę, to mi wystarcza. Poczytaj Dickensa, a może dowiesz się czegoś o ludzkiej naturze.
– Dickens, powiadasz? Za chwilę pewnie mi powiesz, że „Klub Pickwicka” to w zasadzie poradnik zarządzania restauracją – powiedział Beltramo, krzywiąc się sceptycznie.
– A żebyś wiedział, że przeczytanie „Klubu Pickwicka” bardzo by ci się przydało. Spędź trochę czasu z panem Raddle i doktorem Slammerem. To ci przyniesie niewyobrażalne korzyści, a na dodatek nie będziesz miał czasu na idiotyczne zebrania personelu.
– W razie gdybyś o tym zapomniała, chciałbym ci przypomnieć, że jesteśmy wspólnikami. Twoi pracownicy są również moimi pracownikami. Tak się składa, że ja lubię zebrania, czerpię z nich wiele satysfakcji.
Gwen stanęła w drzwiach kuchni, jak gdyby w ten sposób chciała powstrzymać Roberta. Oczywiście, nie miała żadnych szans. Nie mogła zmienić faktu, że mieli równe prawo decydowania i jeżeli jej wspólnik życzył sobie zorganizować zebranie, miał do tego pełne prawo. Po namyśle odeszła od drzwi.
– No, to do dzieła! Daj nam wszystkim dobrą lekcję zarządzania.
Mężczyzna zignorował ironię w jej głosie i wepchnął ją do sali restauracyjnej. Wskazał jej krzesło obok Jeremy'ego i Claudine, tak jak gdyby była po prostu jeszcze jednym pracownikiem. Nie chcąc dać się sprowadzić do takiej roli, nie usiadła.
– Jeremy, Claudine, to jest pan Robert Beltramo, syn starszego pana Beltramo – zaczęła. – Nie chcę, aby jego obecność w jakikolwiek sposób zakłócała wam pracę. Wykonujcie swoje obowiązki, tak jak zwykle. Jego pobyt tu będzie krótki, bardzo krótki.
Robert obdarzył ją jednym ze swoich pełnych wyższości uśmiechów i podszedł do stołu.
– Panna Ferris właśnie próbowała wam przekazać, że od dziś ja i ona jesteśmy równoprawnymi wspólnikami. W rezultacie jesteście również moimi pracownikami. Wkrótce przekonacie się, że jestem bardzo sprawiedliwym pracodawcą, ceniącym ciężką pracę. I właśnie tego od was oczekuję: pracy, pracy i jeszcze raz pracy.
Przerwał, spoglądając na zebranych jak feudał na swych wasali. Jego spojrzenie skupiło się na Gwen, jakby w ten sposób chciał zmusić ją do zajęcia miejsca przy stole.
Dziewczyna zawahała się, ale nie mając innego wyboru, usiadła. Miała nadzieję, że Robert szybko przekaże im to, co ma do powiedzenia i uprzykrzone zebranie zakończy się.
– Wkrótce w naszej restauracji będą miały miejsce inspirujące zmiany – ciągnął Beltramo po chwili ciszy.
– Nasze obroty wzrosną w szybkim tempie. W niedługim czasie przewiduję ekspansję na inne formy działalności. Ogłaszam koniec stagnacji.
Postanowienie Gwen, co do zachowania spokoju, zostało złamane bardzo szybko.
– Tu nie ma żadnej stagnacji – zaprotestowała.
– Mamy optymalne obroty. Ludzie przychodzą do nas, gdyż szukają spokojnej, rodzinnej atmosfery.
Robert wydawał się nie słuchać. Jego uwaga skupiona była na Jeremym i Claudine.
– Zostaną stworzone nowe możliwości awansu – zwrócił się bezpośrednio do pary pracowników.
– Jeżeli włożycie w pracę odpowiedni wysiłek, oboje możecie w przyszłości czerpać z tego korzyści.
Jednak nie znalazł w nich wdzięcznych słuchaczy. Jeremy* nie wyglądał na skorego do współpracy. Co prawda, była to jego normalna poza. Dwudziestoletni chłopak pracował tu od dziesięciu miesięcy i pełnił funkcję zmywacza naczyń. Zazwyczaj w ogóle się nie odzywał, a jeżeli miał zamiar się wypowiedzieć, były to głównie monosylaby. Był dobrym pracownikiem, ale nie wykazywał żadnych ambicji. Oczywiste było, że Robert nie ma szans na zainspirowanie tego człowieka obietnicami awansu.
Claudine natomiast była najwyraźniej zainteresowana atrakcyjnym wyglądem Roberta. Wpatrywała się w niego rozmarzonymi oczami i choć chłonęła wszystko, co mówił, widać było, że nie przykładała żadnej wagi do znaczenia jego słów. Claudine była ładną rudowłosą osóbką. Kelnerowała w restauracji już od dwóch lat. Ulubionym strojem dziewczyny był obcisły, jednoczęściowy kostium, taki jakie noszą zawodowe tancerki. Starała się w ten sposób udowodnić światu, że tak naprawdę, wcale nie jest zwyczajną kelnerką.
Teraz siedziała w wystudiowanej, nieco sztucznej pozie, bez wątpienia próbując w ten sposób zwrócić na siebie uwagę Roberta. Cóż, w towarzystwie tak przystojnego mężczyzny każda kobieta miała prawo rozmarzyć się choć na chwilę. Niestety, Beltramo był w równym stopniu przystojny, co arogancki.
– Już wiem, czego wam potrzeba – mruknął pod nosem. – Ktoś musi tchnąć w was więcej entuzjazmu. Tak się składa, że znam taką metodę.
Robert rozejrzał się po sali. Jego wzrok zatrzymał się na tablicy, która służyła Gwen do ogłaszania specjalności dnia. Bez słowa przyniósł tablicę do stołu i bezceremonialnie starł ogłoszenie o darmowych truskawkach dodawanych do każdego ciastka. Szybkimi ruchami zaczął rysować na tablicy jakiś diagram. Był to duży prostokąt przedzielony pośrodku linią. Wewnątrz wrysował dwa półkola, a dzieła dopełniły dość bezładnie umiejscowione krzyżyki.
– Jeżeli próbujesz grać w kółko i krzyżyk, nie bardzo ci to wychodzi.
– To jest boisko do koszykówki – oznajmił, z dumą przyglądając się swemu dziełu. – Gwendolyn, szykuj się! Stworzymy drużynę pracowników naszej restauracji.
Jeremy nieznacznie poprawił się na krześle. Claudine starannie wygładziła fałdki na rajstopach. Tylko Gwen wybuchnęła śmiechem.
– Chyba żartujesz, Beltramo. Drużyna koszykówki? Skąd ci przyszedł do głowy tak niedorzeczny pomysł?
– Ktoś musi rozruszać tę apatyczną grupę. To najlepsze, co mi przyszło do głowy. Poza tym, słyszałem, że stróże parkingu z Hotelu Roosevelt już rozpoczęli treningi. Będziemy musieli ciężko pracować, aby mieć jakiekolwiek szanse w meczu z nimi.
– Chcesz się z nimi zmierzyć? A po co nam to?
– To chyba oczywiste! – Mężczyzna aż uniósł brwi ze zdziwienia. – Ludzie znacznie lepiej ze sobą pracują, jeżeli łączy ich sport zespołowy. To doskonały sposób integracji załogi i jest stosowany przez wiele firm. Poza tym, będę miał wreszcie szansę stworzyć dobrą drużynę. Koledzy z agencji byli zbyt wielkimi indywidualistami i do tego sportowymi beztalenciami. Wasza trójka stwarza jakieś nadzieje.
Robert tryskał entuzjazmem i determinacją. Gwen oczami wyobraźni widziała kadrę kierowniczą jego agencji reklamowej, leżącą pokotem na boisku koszykówki. Dali z siebie wszystko, ale nie byli w stanie dotrzymać kroku swojemu szefowi.
Po chwili ciszy znowu zaskrzypiała kreda. To Beltramo nanosił nowe oznaczenia taktyczne.
– Im prędzej zapoznacie się z waszymi pozycjami na boisku, tym lepiej. Jeremy będzie w obronie, a Claudine w ataku. Jeżeli chodzi o ciebie, Ferris, ty będziesz drugim napastnikiem. Ja zagram w środku. Gwendolyn, a co z twoim narzeczonym? Mam nadzieję, że się do nas przyłączy.
– Nie licz na to. Scott nigdy w życiu nie dotknął piłki do koszykówki.
– Trudno, ale to nie takie ważne. Możemy zorganizować mecz drużyn czteroosobowych.
Robert narysował kilka nowych krzyżyków na tablicy. Nie było wątpliwości, był w swoim żywiole – realizował najnowszy ambitny plan.
– Być może zauważyłeś, że żadne z nas nie zgodziło się na ten szalony pomysł – stwierdziła z przekąsem Gwen. – Tak się składa, że w tej restauracji stosowane są demokratyczne metody.
– Nie ma problemu, zagłosujemy – zgodził się mężczyzna, wskazując kawałkiem kredy na Jeremy’ego. – Przystępujesz do drużyny, prawda?
Nie przypominało to demokratycznego głosowania, ale sennemu młodzieńcowi było wszystko jedno. Ledwie zauważalnie skinął głową i zagłębił się w swoim krześle.
– Panie Beltramo, jestem tancerką, a nie koszykarką – zabrała głos Claudine. – Muszę myśleć o karierze, chodzić na próby, ćwiczyć. Proszę mnie zrozumieć, to pochłania większość mojego wolnego czasu.
– Wstąp do drużyny, a wkrótce przekonasz się, że to pomoże ci w karierze – przekonywał Robert, żywo gestykulując. – Większa wytrzymałość, wyższe skoki i będziesz tańczyć, jak nigdy przedtem.
Dziewczyna podkurczyła nogi, jak gdyby już szykowała się do wysokiego skoku.
– Sama nie wiem...
– Zobaczysz, że to działa – perswazja nowego szefa była miażdżąca. – Powiem wam, jak się do tego zabierzemy. Na tyłach restauracji przed laty ustawiłem tablicę z koszem. Spotkamy się tam dziś o trzeciej na naszym pierwszym treningu. Obecność obowiązkowa. Na razie dziękuję, możecie się rozejść.
Jeremy wyszedł z sali. Claudine, nie będąc jeszcze w pełni przekonana, pocieszała się, że będzie miała szansę popisania się przed atrakcyjnym szefem. Uniosła się z krzesła ruchem pełnym gracji i wolnym krokiem poszła do kuchni.
Beltramo przez długą chwilę przyglądał się schematowi boiska. Wystarczyło dać mu kawałek kredy, a stawał się jeszcze bardziej niebezpieczny niż przy garach. Gwen nie potrafiła już dłużej zapanować nad sobą. Podeszła do Roberta, wyjęła mu kredę z ręki i wielkimi literami napisała na tablicy: POSZŁAM NA LUNCH.
– Gwennie, widzę, że nie masz ani krzty zapału. Musisz wyrobić w sobie poczucie solidarności z drużyną. I śpiesz się: już wkrótce gramy nasz pierwszy mecz z chłopcami z Hotelu Roosevelt.
– Czy myślałeś już nad nazwą swojej drużyny? Może Banda Beltramo?
Robert zamyślił się przez moment.
– Hej, to brzmi całkiem nieźle! – wykrzyknął. Sprawy przybierały coraz gorszy obrót. Gwen spojrzała na niego zdesperowana.
– Posłuchaj mnie uważnie. Nie będę w twojej drużynie. To byłoby zupełnie, jak... jak...
– Przejście na stronę przeciwnika? – podsunął. Uśmiechnął się do niej. W tym momencie zdała sobie sprawę, że stoją stanowczo zbyt blisko siebie. Po porannym gotowaniu przesiąknięty był wonią bazylii i oregano. Cofnęła się, o mały włos nie przewracając tablicy.
– Po pierwsze, nie mam pojęcia o grze w koszykówkę – przyznała. – A po drugie...
– Jestem dobrym trenerem, Gwennie. Po moich lekcjach pokochasz tę grę – zapewnił z uśmiechem.
– Nie licz na to – odpowiedziała, ściskając kredę.
– Czego się tak obawiasz? – zapytał. – Czy tego, że niechcący będziesz się dobrze bawić?
O tak, właśnie tego się bała. Mówiła sobie, że musi bardzo uważać, aby nie czerpać za wiele przyjemności z towarzystwa Roberta Beltramo. Jeżeli pozwoli sobie na uganianie się z nim po boisku, to co będzie dalej? Poza tym, tak czy inaczej, nie chciała być nielojalna wobec Scotta.
– Nie będę w twojej drużynie – powtórzyła zdecydowanie, wsadzając kredę w kieszeń fartucha. – Jeżeli Jeremy i Claudine zdecydują inaczej, nie będę ich powstrzymywać, ale na mnie nie liczcie. Ruszyła wolno w stronę kuchni.
– My dwoje już rozgrywamy mecz, Gwennie. Ty i ja. Przed tym nie ma ucieczki.
Odwróciła się.
– Uważaj, Beltramo! To ja atakuję w tej grze.
– Miło mi to słyszeć – uśmiech Roberta poszerzył się. – Coś mi mówi, że będzie z ciebie dobra koszykarka. Jeszcze cię wyciągnę na boisko, zobaczysz.
– Nie masz żadnych szans!
Gwen, powstrzymując ziewanie, włożyła do papierowej torebki kilka marchewek i główek sałaty. Był późny wieczór i wszyscy goście już opuścili restaurację. Jeremy i Claudine poszli do domu, a i Robert gdzieś przepadł. Miała nadzieję, że także poszedł do domu. Potrzebowała trochę czasu dla siebie. Po tym wyczerpującym dniu, spędzonym z Robertem Beltramo, chciała nacieszyć się posiadaniem restauracji tylko dla siebie. Jeżeli wystarczył jeden dzień, aby tak mocno zachwiać jej wewnętrzną równowagą, to jakże będzie w stanie wytrzymać to piekło aż do przyszłej niedzieli?
Będzie musiała, nie ma na to rady. Zniesie to przez pamięć o starszym panu i dla własnego dobra. Nie może pozwolić, aby Robert zamienił wspaniałą, rodzinną atmosferę restauracji na pośpiech baru szybkiej obsługi.
– Podkradasz warzywa, Gwennie? – Głos Beltramo sprawił, że podskoczyła.
– Myślałam, że już dawno wyszedłeś.
– Wciąż tu jestem. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo lubisz moje towarzystwo – odpowiedział mężczyzna, oparłszy się o framugę drzwi.
Jakaś wewnętrzna siła sprawiała, że nawet po trudach całego dnia wyglądał świeżo. Z drugiej strony, był to dla niego dzień pełen sukcesów. Bez problemów zaciągnął Jeremy’ego na boisko do koszykówki i tylko trochę perswazji wystarczyło, aby i Claudine rozpoczęła treningi z piłką. Tak, po prostu, udało mu się zdobyć autorytet u jej dwojga pracowników. Wcale nie wyglądał na zmartwionego tym, że Gwen odmówiła udziału w przedsięwzięciu. Była w nim denerwująca pewność, że prędzej czy później i ona nagnie się do jego woli.
Zrobił też duże wrażenie jako kucharz. Kilku tradycyjnie najwybredniejszych gości poprosiło dziś o dokładkę przyrządzonych przez niego tortoni. Nawet Gwen niechętnie musiała przyznać, że były świetne.
– Jeśli chcesz wiedzieć, te warzywa nie są już świeże – wyjaśniła, wkładając do torby następne główki sałaty. – Zamiast wyrzucać, zabieram je dla mojego królika.
– Bardzo lubię króliki.
– Mój nie jest towarzyski. Marzy zapewne o zjedzeniu swoich marchewek w samotności.
Gwen zdjęła fartuch i zawiesiła go na kołku. Z torbą warzyw w ręku skierowała się w stronę drzwi. Gdy mijała Roberta, zręcznym ruchem wyjął jej z dłoni pakunek.
– Odprowadzę cię – zaproponował.
– Naprawdę nie musisz tego robić.
– Czy przychodzi po ciebie twój chłopak?
– Scott jest w delegacji – odpowiedziała, obracając na palcu pierścionek.
– Właśnie zastanawiałem się, dlaczego jeszcze go nie poznałem.
– On bardzo dużo podróżuje. Sprzedaje oprogramowania komputerowe. Właśnie otrzymał awans.
Ostatnio jest poza domem jeszcze częściej niż zwykle. Bardzo ciężko pracuje.
– Ach, już rozumiem – powiedział Robert poważnie.
Gwen wydawało się, że w tonie jego głosu usłyszała coś podejrzanego.
– O co ci chodzi, Beltramo?
– O nic takiego. Myślę tylko o tym, co sama powiedziałaś. Wychodzisz za ciężko pracującego faceta, który sprzedaje programy komputerowe zamiast adorować swoją narzeczoną – wyjaśnił Robert i ruszył w stronę drzwi.
Pogasiła światła i podążyła śladami mężczyzny. W ciemności wpadła na niego i łapiąc równowagę, przytrzymała się męskiego ramienia. Poczuła ciepło jego ciała, emanujące przez miękką, bawełnianą koszulę. Szybko cofnęła rękę.
– Wcale nie chcę być bez przerwy adorowana – powiedziała, gdy byli już na zewnątrz. – Scott jest za to bardzo solidny i można na nim polegać.
– Oczywiście, Gwennie. Mężczyzna musi dbać o swą karierę. Jeżeli oznacza to spędzanie mniej czasu z dziewczyną, to trudno – zgodził się z nią Robert.
Gwen nie ufała powadze jego głosu.
– Ty sam zapewne byłeś nieraz w podobnej sytuacji: ciężko pracowałeś i nie mogłeś spędzać dużo czasu ze swoją dziewczyną.
Tym razem to Beltramo się zamyślił. Po chwili odpowiedział:
– Większość kobiet, z którymi się spotykałem, była zajęta własną karierą. Poza tym, chyba jeszcze nie spotkałem takiej osoby, która oderwałaby mnie od pracy. Jednak taka dziewczyna może się pojawić – w jego głosie znów pobrzmiewał żartobliwy ton.
– I być może sprawi, że zapomnę dla niej o całym świecie.
Gwen wspięła się na stopnie kamiennego mostku. Robert zatrzymał się obok i położył torbę z warzywami na balustradzie.
– Nie wierzysz mi? To prawda. Gdy pojawi się ta właściwa dziewczyna, zrobię dla niej wszystko. Zupełnie zapomnę o pracy i zabiorę ją do Meksyku albo na Alaskę – ciągnął.
Szukała w myślach kąśliwej odpowiedzi, ale na próżno.
– Meksyk – wyszeptała, przyglądając się profilowi mężczyzny na tle rozgwieżdżonego nieba. – To niezły pomysł, ale ja zawsze chciałam pojechać do Włoch...
Ugryzła się w język. Jej marzenia o Italii były sekretem znanym tylko jej. Robert odwrócił się, ale nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy.
– Czy tam właśnie pojedziesz w podróż poślubną? Wstrząsnął nią dreszcz. W myśli winiła za to chłodne powietrze nocy. Nie chciała przyznać, że wywołała go bliskość mężczyzny i brzmienie jego głosu. Mimo to nie ruszyła się z miejsca.
– Nie będziemy mogli pozwolić sobie na długą podróż. Prawdopodobnie spędzimy weekend w Galveston, a potem...
– Wiem. Potem on musi wracać do sprzedawania programów.
– Pomówmy o tobie. Mówisz, że zrobisz wszystko gdy zjawi się ta właściwa dziewczyna, ale ja nie wierzę ci ani przez moment – zaatakowała Gwen. – Przetaczasz się przez cudze życie jak walec i nie zatrzymasz się tylko po to, aby przeżyć romantyczne chwile. Już cię dobrze poznałam, Beltramo.
– Nie wierz w to, Gwennie – powiedział śmiejąc się. – Wiesz o mnie tak mało, że mogę cię jeszcze bardzo zaskoczyć. Kto wie, czy nie jestem najbardziej romantycznym człowiekiem, jakiego spotkałaś.
– Nie wierzę, aby jakikolwiek mężczyzna był naprawdę romantyczny – stwierdziła Gwen, schodząc po schodkach na drugą stronę mostu.
Szła szybko, a obcasy jej pantofelków wybijały głośny rytm. Jednak Robert z łatwością dotrzymywał jej kroku.
– Wszystko staje się jasne. Zgadzasz się na tego Scotta, bo straciłaś już nadzieję na romans. To całe wytłumaczenie.
– To nie jest tak. To była świadoma decyzja i uważam, że dokonałam świetnego wyboru – broniła się.
– Zgoda, jeżeli tak mówisz. Ale gdybyś była moją dziewczyną, widywałabyś mnie znacznie częściej niż poczciwego Lowella. Ja nigdy nie pozwoliłbym, żeby inny mężczyzna odnosił ci do domu warzywa!
– A może ja wcale nie chciałabym widywać go częściej? – wybuchła Gwen. – Chyba działałoby mi to na nerwy.
Zaskoczona tym, co przed chwilą powiedziała, przyśpieszyła kroku. Robert nie odezwał się, ale ta cisza była jeszcze gorsza.
– Zbyt długie przebywanie razem nie jest korzystne dla żadnej ze stron – argumentowała rozpaczliwie. – Ludziom potrzebna jest przestrzeń. Powinno się o tym pamiętać, jeśli chce się zachować dobre stosunki.
– Może masz rację, Gwennie. Najlepszą receptą na bezproblemowy związek jest unikanie partnera. Wtedy nie ma kłótni ani nieporozumień. Nie ma możliwości, aby kochanek działał nam na nerwy...
Im bardziej Gwen starała się wybrnąć z sytuacji, tym głębiej się pogrążała. Mocno zaciskając usta, aby nie powiedzieć już niczego więcej, skierowała się w stronę domu. Robert nie miał nic przeciwko zakończeniu rozmowy. Na dowód tego zaczął gwizdać. Jego interpretacja znanej hiszpańskiej melodii była mistrzowska. Gwen po raz drugi tego wieczora poczuła dreszcz i tym razem wiedziała na pewno, że nie była to wina chłodu. W myślach obraz Meksyku zlewał się z marzeniami o Italii. Pragnęła jak najszybciej dotrzeć do bezpiecznych progów domu i ochłonąć od niespodziewanych wrażeń.
Wreszcie doszli do zielonego płotu, otaczającego jej ogródek. Otworzyła furtkę i wyciągnęła ręce po torbę z warzywami.
– Jestem pewna, że królik będzie ci bardzo wdzięczny.
– Niosłem to tak długo – powiedział Robert nie puszczając torby – że myślę, iż powinienem mieć szansę poznania tego czworonoga.
– Beltramo, spędziliśmy ze sobą cały dzień. Kuchnia jest za mała dla nas dwojga. Czy nie uważasz, że powinniśmy nieco od siebie odpocząć? – Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie.
– Intryguje mnie ten królik. Jak tylko go zobaczę, zaraz uciekam.
Gwen dobrze wiedziała, co zamierzał mężczyzna: rozciągał swoją strategię irytowania jej także na godziny nocne. Na dodatek, najwyraźniej sprawiało mu to przyjemność. Gdyby mu odmówiła, zapewne stałby tak przed jej domem przez większą część nocy. Postanowiła pokazać mu zwierzaka i jak najszybciej pożegnać nie chcianego wspólnika.
Poprowadziła gościa przez ogród dookoła domu. Otworzyła druciane drzwiczki klatki, a królik natychmiast z niej wyskoczył. Gwen pogłaskała go za uszami, ale nos sympatycznego zwierzaka już kierował się w stronę Beltramo. Mężczyzna ukląkł i podsunął mu marchewkę. Zazwyczaj królik obawiał się obcych, ale przy Robercie czuł się pewnie i bez obaw zabrał się do posiłku.
– Lubi cię, bo przyniosłeś mu jedzenie – wyjaśniła Gwen. – Z reguły nie uznaje nikogo oprócz mnie.
– A może po prostu ja mu się podobam?
– Dość tego. Przez cały dzień starałeś się zawładnąć moją restauracją, moimi pracownikami, a teraz nawet chcesz zabrać mojego królika. Bądź pewien, że zainteresował się twoją osobą tylko dlatego, że przyniosłeś mu jedzenie. A swoją drogą, muszę zaordynować mu dietę, ostatnio je za dużo.
Robert przeszukiwał torbę, by znaleźć następny smakowity kąsek dla sympatycznego czworonoga.
– Dlaczego hodujesz właśnie królika? Dlaczego nie psa albo złote rybki?
Atmosfera spotkania stawała się stanowczo zbyt przyjemna. Gwen nie chciała być tak przyjazna Robertowi, jak jej królik, ale nie mogła nic na to poradzić, że czuła się taka odprężona w jego towarzystwie.
– To stało się wkrótce po tym, kiedy kupiłam ten dom – odpowiedziała. – Pewnego ranka po prostu pojawił się na werandzie. Nie mogłam się nadziwić, skąd tu przywędrował. Nikt z sąsiadów nie potrafił tego wyjaśnić. Rozwiesiłam ogłoszenia, ale nie było na nie żadnej reakcji. Zamieszkał więc w moim ogrodzie.
– To do ciebie pasuje, Gwennie – stwierdził Robert, podając zwierzęciu kolejny liść sałaty. – Królik, którego nikt nie chce, zrujnowany dom, mój zrzędliwy tatuś... Lubisz beznadziejne przypadki.
Gwen nie powinna była ani na chwilę tracić czujności w towarzystwie tego człowieka. On zbyt dobrze wiedział, jak to wykorzystać.
– Dla ciebie wiele rzeczy może wydawać się beznadziejnymi przypadkami, bo nie starasz się dostrzec głębi, patrzysz tylko na powierzchnię – powiedziała zirytowanym głosem, chowając kłapoucha do klatki. – Ten zwierzak jest najnormalniejszym domowym królikiem. Twój ojciec miał bardzo dobre serce, a ten dom będzie kiedyś najpiękniejszym domem w okolicy!
– Widzę, że dotknąłem wrażliwej struny – odparł Robert miękko. – Wiem, o co chodzi. Sama zaczynasz kwestionować swoją zdolność osądzania. Zastanawiasz się nad trafnością wyboru narzeczonego i to sprawia, że masz wątpliwości także co do innych rzeczy, które dotąd uważałaś za pewnik.
Gwen wiedziała, że Robert chce ją sprowokować, a przy tym doskonale się bawi. Niestety, zrobiła dokładnie to, czego od niej oczekiwał – dała się podpuścić.
– Wejdźmy do środka – zaproponowała. – Udowodnię ci, że mam rację.
Weszli do domu tylnymi drzwiami. Dziewczyna zapaliła światło i dumnym gestem wskazała na wnętrze.
– Przyjrzyj się: te belki stropowe są tak zdrowe, jakby dom wybudowano wczoraj. Sosnowa klepka, porcelanowy zlew. Oryginalna armatura.
Odkręciła jeden z kranów, aby zademonstrować walory instalacji. Niestety, rury zaskowytały w proteście. Natychmiast zakręciła wodę.
– To tylko drobny hydrauliczny problem – zbagatelizowała, widząc uśmiech na twarzy Roberta.
Poprowadziła go do salonu.
– Spójrz na to – komenderowała. – Ta tapeta ma osiemdziesiąt lat! Jest w doskonałym stanie. Wszystkie rzeźbione półki na książki są oryginalnie wbudowane w ścianę. A co powiesz o tej dębowej półce nad kominkiem? Czyż nie jest wspaniała?
Robert chodził po pokoju, przyglądając się wszystkim wymienionym elementom wyposażenia, ale nie wydawał się być pod ich wrażeniem.
Gwen nie dawała za wygraną. Otworzyła jedne z drzwi i zamknęła je z trzaskiem.
– Doskonale spasowane – wyjaśniła. – To dlatego że wszystko tu jest idealnie wypoziomowane.
Następnie postukała w ścianę.
– Słyszysz ten dźwięk? On mówi wszystko. Tu nie ma żadnych korników, gwarantuję.
Liczne zalety domu, tak zachwalane przez Gwen, nie wzbudziły w mężczyźnie większego zainteresowania. Zatrzymał wzrok na udekorowanej choince.
– Mam nadzieję, że udowodniłam ci, iż ten zakup był znakomitym pomysłem – kontynuowała dziewczyna. – Schwyciłam okazję w samą porę! Teraz sam widzisz, że umiem dobrze wybierać. To dotyczy nie tylko domu, ale i mojego narzeczonego.
– A propos, dlaczego nie widzę tu żadnych zdjęć twojego chłopaka? – Robert rozejrzał się dookoła. – Spodziewałbym się co najmniej tuzina fotografii ukochanego.
– Naturalnie, że mam zdjęcie Scotta – powiedziała niecierpliwie. – Gdzieś tu powinno być...
Wzrok Gwen przeczesywał pomieszczenie, prześlizgując się po najróżniejszych świątecznych ozdobach i antycznych drobiazgach, których wszędzie było pełno. Nigdzie jednak nie było śladu fotografii Lowella. Dziewczyna, choć niechętnie, przyznała się do tego Robertowi.
– Gwennie, muszę przyznać, że znakomicie udaje ci się pozbawić swoje zaręczyny wszelkich romantycznych elementów – pochwalił, bawiąc się porcelanową ozdobą choinkową.
Gwen z przerażeniem zdała sobie sprawę, że wpuszczając tego człowieka do swego domu, stworzyła mu idealną okazję do wygłaszania jeszcze bardziej uszczypliwych komentarzy pod jej adresem. Wiedziała, że powinna ze wszystkich sił dążyć do jak najszybszego zakończenia wizyty, ale z niezrozumiałych względów odczuwała potrzebę obrony przed stawianymi przez niego zarzutami.
– Beltramo, powiem ci dokładnie, co myślę o romansach – zaczęła, przemierzając pokój tam i z powrotem. – Wychowałam się w bardzo nieromantycznej rodzinie. Ojciec i matka byli dla siebie bardzo mili, ale nic poza tym. Byli dobrymi rodzicami, ale... ich związek nie był zbyt... gorący.
Gwen przerwała, spoglądając na Roberta, który słuchał jej wyznań z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie przerywając marszu, kontynuowała:
– Zawsze powtarzałam sobie, że moje małżeństwo będzie inne. Przysięgałam, że będę się kierować wyłącznie uczuciem. Gdy przeniosłam się z Houston do San Antonio, byłam taka podekscytowana! Wyobrażałam sobie, że w tym mieście wszystko się może zdarzyć. Marzyłam, że tu odnajdę miłość, której nie było między moimi rodzicami. – Gwen przerwała, żeby zaczerpnąć tchu.
– Mów dalej – zachęcał Robert. – A może pozwolisz mi odgadnąć resztę? Poszukiwałaś romansu, ale nigdy go nie znalazłaś. Spotkałaś wielu mężczyzn, którzy w końcu okazywali się łajdakami...
– Pozwól, że sama opowiem swoją historię – Gwen wpadła mu w słowo. – Spotykałam się z wystarczającą liczbą mężczyzn, aby orzec, że, być może, moi rodzice mieli rację. Po tylu latach wciąż są razem i cały czas są przyjaciółmi. I cóż z tego, że nie wzdychają do siebie? Są inne, znacznie ważniejsze rzeczy.
– Czy na tym właśnie polegają wasze stosunki ze Scottem? Jesteście po prostu przyjaciółmi?
Okręciła na palcu zaręczynowy pierścionek. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Robert kwestionował każdy aspekt jej stosunków z narzeczonym.
– Nigdy o tym nie myślałam... Tak, w gruncie rzeczy jesteśmy przyjaciółmi. Musimy nimi być... Czy mógłbyś zostawić to biedne drzewko w spokoju?
Robert posłusznie ustawił choinkę w pierwotnym położeniu. Pozbawiony zajęcia, powędrował w kierunku półek z książkami.
– Masz tu niezłą kolekcję. Wiersze Elizabeth Barrett Browning, „Wichrowe wzgórza”, dzieła sióstr Bronte... „Anna Karenina”... Wszystko ma jeden wspólny temat, prawda, Gwennie? To są opowieści o wielkiej miłości.
– Studiowałam literaturę dziewiętnastowieczną – broniła się dziewczyna. – Po raz ostatni powtarzam, że nie chcę żadnych romansów w moim życiu, chcę Scotta!
Robert popatrzył na nią uważnie.
– Gdybyś była tego taka pewna, to nie wpuściłabyś mnie do domu, prawda?
Jego pytanie pozostało bez odpowiedzi. Gwen wydawało się, że w ciszy, jaka zapanowała, wyraźnie słychać było bicie jej serca. Splotła ramiona, ale to nie zdołało zagłuszyć tętniącego pulsu. Jej spojrzenie powędrowało w kierunku ust mężczyzny. Były takie zmysłowe i delikatne...
Beltramo ujął ją delikatnie za rękę i poprowadził w stronę kuchni. Zatrzymał się nagle pod uroczym łukiem, wieńczącym wejście do salonu.
– Ale niezwykła bombka! – wskazał wzrokiem świąteczną dekorację, zawieszoną na sklepieniu.
Gwen spojrzała w górę. W tym momencie poczuła na swych ustach delikatny pocałunek. Nie opierała się. Oparła dłoń na piersi mężczyzny, palcami muskając delikatny materiał koszuli i, niemal pozbawiona tchu, poddawała się naporowi jego ust.
Po chwili Robert cofnął się o krok. W jego oczach momentalnie pojawiły się iskierki uśmiechu, który poznała już tak dobrze.
– Do zobaczenia jutro, Gwennie – powiedział, odwrócił się i wybiegł na dwór frontowymi drzwiami.
Po chwili usłyszała jego wesołe pogwizdywanie, dolatujące z ogrodowej ścieżki.
Długo stała, nie ruszając się z miejsca. Przez jej głowę przelatywały chaotyczne myśli. Dlaczego pozwoliła się pocałować? Dlaczego – co było jeszcze gorsze – oddała pocałunek? Była przecież zaręczona! Gdzie podziała się jej lojalność? Scott nie zasługiwał na takie traktowanie. Ale pocałunek Roberta był taki wspaniały...
Po dłuższych rozmyślaniach weszła do salonu i zagłębiła się w jednym z foteli. Zaczęła przyglądać się wielkiemu brylantowi, pobłyskującemu na jej palcu. Była zła na siebie. Oczywiście, Robert nie traktował tego pocałunku poważnie. Z pewnością była to kolejna próba sprowokowania jej i wytrącenia z równowagi. Wszystko, co zrobił i powiedział tego dnia, miało ten sam wyraźny cel.
Gwen spojrzała na choinkę. Mogłaby przysiąc, że ozdoby wciąż jeszcze tańczyły, wprawione w ruch ręką mężczyzny. Nie mogła już dłużej bronić się przed prawdą: Robertowi Beltramo udało się nią wstrząsnąć. Od momentu kiedy się pojawił, ogarnęły ją niejasne wątpliwości, związane z nadchodzącym ślubem. Nie mogła ich zignorować, jeżeli jej decyzja miała być w pełni świadoma.
Powinna wziąć się w garść i do Wigilii oddalić wszystkie rozterki. Musi w końcu wyznaczyć datę ślubu. To pomoże jej zmusić się do dokonania rozrachunku uczuć wobec Scotta. Był jeszcze mały problem – Beltramo i jego obecność w jej życiu. Zdawała sobie sprawę, że będzie on pogłębiać jej zdezorientowanie, przy nim nigdy nie zdoła ujrzeć Scotta w korzystnym świetle. Znowu zaczęła sobie przypominać, co czuła, gdy usta Roberta delikatnie dotknęły jej warg...
Gwen przycisnęła dłonie do rozognionych policzków. Zamknęła oczy.
– To potrwa tylko do soboty – powiedziała sobie. – Potem Robert Beltramo wyjedzie stąd i zniknie z mojego życia!
– Claudine, co ty wyrabiasz?! – wykrzyknęła Gwen, zatrzymując się pośrodku sali.
Dziewczyna, kucnąwszy, majstrowała przy swoim bucie.
– Pompuję buty – wyjaśniła. – To specjalne obuwie do koszykówki, rekomendowane przez R. B. Są wspaniałe! Dzięki nim poprawię rzuty do kosza. Można je napompować i wtedy lepiej trzymają stopę. R. B. twierdzi, że przy ich pomocy pewnego dnia uda mi się wrzucić piłkę od góry. R. B. powiedział...
– Dość tego – przerwała Gwen. – Nie interesuje mnie koszykówka.
– Robisz wielki błąd, nie przyłączając się do naszej grupy. R. B. miał absolutną rację. Sporty drużynowe polepszają stosunki między pracownikami, nie wspominając już o tym, że dobrze wpływają na ogólną sprawność i samopoczucie. R. B. mówi...
Gwen, nie mogąc już tego słuchać, zabarykadowała się w swoim pokoiku. Próbowała zliczyć, ile razy Claudine wymieniła inicjały Roberta Beltramo. Najwyraźniej stał się jej największym autorytetem. Oboje z Jeremym spędzali każdą wolną chwilę na dryblowaniu piłką na tyłach restauracji. Działało to bardzo źle na stan nerwów Gwen.
Spojrzała na zegarek. Dziewiąta czterdzieści pięć. Sobotni wieczór. Dokładnie za piętnaście minut będzie po wszystkim. Musi wytrzymać jeszcze ten kwadrans i zakład z Robertem zostanie wygrany. To prawda, że wyprowadzał ją z równowagi przez cały tydzień, ale zdołała odpłacić mu pięknym za nadobne. Pewnego dnia dokonała odkrycia, że Roberta bardzo denerwował bałagan w kuchni. Aby czuć się dobrze, potrzebował wokół siebie wręcz sterylnego ładu i porządku. Wobec tego, przez ostatnie dni starała się stworzyć dookoła jak największy nieład. Odnosiło to bardzo satysfakcjonujący efekt.
Gwen rozejrzała się po swym małym pokoiku. Od kilku dni stał się jeszcze mniejszy, bo Robert sprowadził tu drugie biurko i fax. Nie tracił czasu i starał się zawładnąć także i tą częścią lokalu. Ich biurka stały naprzeciwko siebie, jak dwie bestie czające się do skoku i walki na śmierć i życie. Już miała usiąść, gdy zobaczyła czerwoną koszulkę, leżącą na jej krześle. Rozłożyła ją i przeczytała duży napis na plecach: GWENDOLYN, a poniżej numer 33.
Czy pomysły Roberta miały granice? Gwen zastanawiała się, czy nie wyrzucić koszulki do kosza. Wpadła jej jednak do głowy inna wspaniała myśl. Położyła koszulkę na biurku i podeszła do szafy. Biuro było teraz tak ciasne, że jej drzwi nie dawały się całkowicie otworzyć, ale i tak zdołała odnaleźć pudełko, którego szukała. Nucąc kolędy, zabrała się do pracy.
Kilka minut później siedziała już przy biurku, dokonując rutynowych obliczeń finansowych. Po chwili w biurze pojawił się Robert. Rozejrzał się wokoło z niedowierzaniem w oczach. Na jego komputerze stała mała figurka Świętego Mikołaja, a biurko obwiedzione było migającymi choinkowymi lampkami. Na wszystkich możliwych elementach wyposażenia pokoju pozawieszane były najróżniejsze ozdoby.
– Co to ma znaczyć? – zapytał, zaskoczony niecodziennym widokiem.
– Pomyślałam, że pewnie jesteś spragniony świątecznych akcentów. – Gwen była bardzo zadowolona z efektu, jaki wywarła jej praca.
Robert z niesmakiem usunął łańcuch choinkowy z krzesła, po czym rozsiadł się wygodnie, wyciągając nogi na stole. Jego nowe, długie, kowbojskie buty świadczyły, że coraz lepiej wczuwał się w atmosferę Teksasu.
– To prawda. Między innymi dlatego wybrałem dla naszej drużyny koszulki w czerwonym kolorze, przywodzącym na myśl święta.
– Czy zdecydowałeś się już na wyjazd? – naciskała dziewczyna. – Tydzień dobiegł końca i zapewne nie możesz już znieść mojego bałaganiarstwa w kuchni. Sprzedaj mi swoją część i oboje będziemy szczęśliwi.
– Niedoczekanie! – wykrzyknął Robert, klaszcząc w dłonie. – To ty sprzedasz, nie ja. Nie martw się jednak, bo twoje miejsce w drużynie nie jest zagrożone.
– To bez sensu – westchnęła. – Nie chcę spędzać reszty swego życia, rozsypując wszędzie mąkę i spryskując ściany sosem do spaghetti, aby ci działać na nerwy. Nie zamierzam też dać się nękać namowami na grę w koszykówkę i wysłuchiwać komentarzy na temat moich zdolności kulinarnych. Wycofaj się, Robercie!
Twarz mężczyzny przybrała zamyślony wyraz, który zwykle poprzedzał jakąś kąśliwą uwagę. Tak było i teraz.
– Wiem już, w czym tkwi problem. Jesteś zaręczona, Gwennie, ale osoba narzeczonego nie skupia wszystkich twoich myśli, w przeciwnym razie nie miałabyś czasu martwić się mną.
– Wierz mi, że gdy tylko wyniesiesz się z tej restauracji, będę znacznie więcej czasu poświęcać na rozmyślania o Scotcie.
– À propos, gdzie on się podziewa? Czyżby znowu w delegacji?
– Był w domu przez kilka dni, ale teraz, owszem, znowu wyjechał.
– Bardzo żałuję, że nie mogłem go poznać – Robert gestem wskazał na swój komputer. – Być może mógłby mi sprzedać kilka dobrych programów. Dlaczego go tu nie przyprowadziłaś?
– Ostatnią rzeczą, jaką chciałabym zrobić, byłoby przedstawienie cię mojemu narzeczonemu.
– Czemu nie? A może Scott i ja polubilibyśmy się? Gwen zamyśliła się. Nie chciała doprowadzić do bezpośredniej konfrontacji obu mężczyzn. Wolała uniknąć konieczności porównywania ich... Być może Robert wydałby się jej atrakcyjniejszy, bardziej energiczny, dynamiczny...
– Nie ma powodu, abyś poznawał Scotta. Jestem pewna, że nie znaleźlibyście wspólnych tematów.
– Jesteś zła, bo poczciwy chłopak zostawił cię samą na cały weekend – stwierdził Robert, pukając w klawisze komputera.
– Wcale nie jestem zdenerwowana. Lubię sama spędzać sobotnie wieczory. Lubię, gdy... – dziewczyna przerwała, widząc iskierki uśmiechu tańczące w oczach mężczyzny.
A więc znowu dała się sprowokować. Dlaczego nigdy nie potrafiła się opanować i zawsze dawała mu pełną satysfakcję?
– Postawmy sprawę jasno – zaczęła. – Chcę mieć Scotta w swoim życiu, w przeciwieństwie do ciebie, Beltramo!
– Doskonale – powiedział miękko. – Podpisz te papiery i po wszystkim. Będziesz mogła odpłynąć do swego spokojnego, nudnego i pozbawionego uczuć małżeńskiego życia. Ja już ci się nie będę naprzykrzać. To brzmi zachęcająco, nieprawdaż?
Nie odpowiadała przez dłuższą chwilę, przeżywając w myślach wizję przyszłego życia, nakreśloną przez Roberta. Czy rzeczywiście małżeństwo mogłoby tak wyglądać? Spokojne życie... Czy nie dlatego właśnie wybrała Scotta, pomna na nieudane, burzliwe związki z innymi mężczyznami? Spojrzała na Roberta. Z tym mężczyzną życie nigdy nie byłoby nudne. Było w nim tyle determinacji, że zdołałby przewrócić całe jej dotychczasowe życie do góry nogami. Kwestionował wszystkie jej życiowe wybory. Był jak teksańskie tornado, przetaczające się po jej życiu i pustoszące wszystko.
Gwen zdała sobie nagle sprawę z tego, że zbyt dużo czasu spędza, przyglądając się Robertowi. Przez chwilę pomyślała o ich pocałunku... Z wielkim wysiłkiem odwróciła spojrzenie od jego ust.
– Wracajmy do tematu, Beltramo.
– Do restauracji – podpowiedział usłużnie mężczyzna. Tym razem to on spoglądał na jej usta.
Dotknęła ich instynktownie.
– Nie podpiszę tych papierów.
Robert przyglądał się jej jeszcze przez moment.
– Uparta z ciebie kobieta, Gwendolyn – powiedział w końcu, kręcąc głową. – Widzę, że nie ustąpisz. Plan A nie zadziałał, moi prawnicy nie osiągnęli celu. Podobnie Plan B; nic nie zdoła wyprowadzić cię z równowagi. Nie mam innego wyboru, jak tylko przejść do realizacji Planu C.
Gwen nie spodobał się ten zwrot w sytuacji. Przeczuwała, że oto nadchodzą nowe kłopoty. Robert stał z rękami w kieszeniach spodni, ze wzrokiem utkwionym w dal.
– Co ty znowu zamierzasz, Beltramo? Mam już dosyć twoich planów.
– Ten jest naprawdę dobry, Gwennie. Sama się przekonasz. Czy masz plaster?
– Co? – Jej złe przeczucia wzmogły się jeszcze bardziej.
– Plaster, przylepiec – wyjaśnił, rozglądając się wokoło.
Gwen pogrzebała w pudełku z choinkowymi ozdobami. Po chwili poszukiwań wydobyła z niego to, czego potrzebował. Robert schwycił rolkę plastra i ruszył w kierunku sali jadalnej. Dziewczyna nie miała innego wyboru, jak tylko podążyć za nim.
Beltramo zaczął rozsuwać stoliki i ustawiać je w inny sposób.
– Zawsze sprawiałeś wrażenie bardzo zorganizowanej i porządnej osoby, ale to najwyraźniej nie dotyczy ładu zaprowadzonego przez kogoś innego – zauważyła z przekąsem.
– Proszę o chwilę cierpliwości, Gwennie. Polubisz Plan C.
– Czy ty zawsze masz plan na każdą okazję? Spojrzał na nią, jakby zaskoczony pytaniem.
– Jeżeli jeden nie przynosi rezultatów, to należy pomyśleć nad następnym. Zawsze trzeba patrzeć w przyszłość.
Gwen usiadła przy jednym ze stolików i czekała na efekt działań Roberta. W pewnym momencie mężczyzna bez wysiłku podniósł kolejny mebel, stawiając go w wyznaczonym przez siebie miejscu. Miała wrażenie, że za chwilę przeniesie i ją wraz z krzesłem. Robert jednak ominął dziewczynę i przeszedł w drugi koniec sali. Kucnąwszy zaczął przylepiać plaster do podłogi, posuwając się w kierunku Gwen. Po chwili dotarł już do jej stóp. Obawiała się, że i ją oblepi plastrem, ale mimo to postanowiła nie ruszać się z miejsca.
– Czy mógłbyś mi powiedzieć, co ty właściwie robisz?
– To proste – odpowiedział wstając. – Podzielimy restaurację na dwie części. Ja będę zarządzał jedną połową, a ty drugą. To chyba najuczciwszy sposób na wyegzekwowanie naszych praw w stosunku do tego lokalu.
Gwen rozejrzała się po sali. Linia podziału rzeczywiście przebiegała przez środek, a liczba stolików była równa po obu stronach.
– To się nie uda – stwierdziła. – To miejsce jest za małe na takie innowacje. Będziemy sobie nawzajem działać na nerwy.
– Jeszcze nie powiedziałem ci wszystkiego. – Robert był wciąż zajęty sprawdzaniem przebiegu linii. – Ten podział będzie obowiązywał tylko przez pewien czas, może przez dwa tygodnie, dzielące nas od świąt. Kto z nas przez ten czas więcej zarobi, ten wygra.
– Wygra co? – Gwen chciała być pewna.
– Restaurację, oczywiście. Ten kto osiągnie więcej zysków do świąt, będzie miał prawo do odkupienia restauracji. To proste, logiczne i uczciwe. Plan C jest wspaniały – stwierdził uszczęśliwiony własną pomysłowością i zniknął w drzwiach kuchni.
Gwen popędziła za nim. Beltramo taksował wzrokiem kuchenne urządzenia.
– Będziemy potrzebować więcej sprzętu, ale to nie problem. Każę zainstalować tu nową lodówkę i kilka nowych piekarników. Zmywarkę do naczyń możemy eksploatować wspólnie na ściśle określonych warunkach – kontynuował Robert, zapisując coś w swoim notesie.
– Na miłość boską, przestań! Ja jeszcze nie wyraziłam zgody na ten pomysł!
– Zgodzisz się, Gwennie. Wkrótce zdasz sobie sprawę, że jest to jedyny sposób na wyjście z impasu, w jakim się znaleźliśmy – entuzjazm mężczyzny wydawał się wprost rozsadzać małą kuchnię.
– Pracuję tu od ładnych paru lat. Włożyłam w ten lokal wiele trudu i uczucia. Chcesz, abym to wszystko rzuciła na szalę ślepego losu? Bo tym w istocie są takie dwutygodniowe zawody...
– A jaki masz wybór? Czy wolisz nie kończące się zmagania ze mną? Ciągłe przepychanki w kuchni? Pomyśl o tym.
Gwen bardzo nie podobała się obecna sytuacja. Czuła się przyparta do muru. Perswazja Roberta sprawiła, że Plan C jawił się jako jedyne możliwe wyjście. Zgoda na ten szalony pomysł oznaczałaby przystąpienie do hazardowej gry, w której, jak czuła, miałaby spore szanse na wygranie restauracji dla siebie. To było bardzo kuszące.
Robert wciąż zapisywał coś w notesie, od czasu do czasu złorzecząc pod nosem. Gwen wydawało się, że poznaje unikatowy kształt wiecznego pióra, którym pisał.
– To chyba pióro starszego pana? – bardziej stwierdziła, niż zapytała. – Zawsze mawiał, że przynosiło mu szczęście.
– Do niczego się nie nadaje. Ciągle robi kleksy.
– Po co więc go używasz?
– Walało się po domu. Pewnie wsadziłem je bezwiednie do kieszeni.
– A może ono coś dla ciebie znaczy? – Gwen nie dawała za wygraną. – Może to pamiątka, swoiste memento po twoim ojcu?
– Nie próbuj nadawać temu znaczeń, których nie ma. Znalazłem nikomu niepotrzebne wieczne pióro i zacząłem nim pisać. Okazało się to nie najlepszym pomysłem, bo ciągle robi kleksy.
– Myślisz, że mnie rozszyfrowałeś, Robercie, ale to ja zaczynam powoli rozszyfrowywać ciebie – powiedziała Gwen. – Przyjechałeś tu ze swoimi pomysłami na odkupienie restauracji, ale to nie jest prawdziwy cel twojego przyjazdu. Ty czegoś szukasz. Czegoś, co ma związek z twoim ojcem. Sam powiedziałeś, że kiedy umarł, wydało ci się, że w twoim życiu czegoś zabrakło.
– Miałem na myśli nowe wyzwanie życiowe, przed jakim stanąłem – odpowiedział, wsadzając skuwkę na pióro. – Wiedziałem, że potrzebuję nowego celu, więc podjąłem właściwą decyzję: zacząłem działać.
– A może wcale nie potrzebujesz działania? Może, zamiast usilnych prób odebrania mi restauracji, powinieneś spokojnie zastanowić się nad tym, co naprawdę cię gryzie?
– W porządku, Ferris. Rozszyfrowałaś mnie – powiedział szyderczym tonem. – Powiedz mi wreszcie, co mnie gryzie.
– Nie wiem dokładnie, co wydarzyło się pomiędzy tobą i twoim ojcem, ale myślę, że wróciłeś do San Antonio, aby to w jakiś sposób naprawić... Aby zawrzeć z nim pokój. Nigdy ci się to jednak nie uda, jeśli będziesz pokrywał prawdziwy cel przyjazdu wzmożoną aktywnością. Wojna o restaurację to rozpaczliwa próba zapomnienia o prawdziwym problemie, który cię nurtuje.
– Już rozumiem. Ja mam się cichutko wynieść, a ty zajmiesz się rozwikłaniem głębokich przyczyn mojego konfliktu z ojcem.
– Chciałam tylko pomóc, to wszystko.
– W taki sposób, w jaki pomagasz gościom? Obserwowałem cię, jak wysłuchujesz ich opowieści. Udajesz, że jesteś tym niezwykle zainteresowana. Gdybyś tylko mogła zobaczyć wyraz swojej twarzy! Aktorstwo na najwyższym poziomie. Ja jednak nie jestem jednym z klientów. Nie musisz prześwietlać moich myśli.
– Nie muszę, bo i tak już wiem, co ukrywasz. Dlatego nie zgodzę się na żaden Plan C albo Plan D, ani na inny pomysł, dotyczący mojej osoby, na którym mógłbyś skoncentrować energię w ucieczce przed samym sobą.
Gwen przestała mówić, wyczerpana. Przez moment patrzyli sobie w oczy. Robert był nieprzenikniony i zdeterminowany.
– Proponuję, abyśmy zawarli umowę – powiedział miękko. – Podzielimy restaurację na dwie części i przekonamy się, kto osiągnie lepsze wyniki. W Wigilię wszystko rozstrzygnie się raz na zawsze.
– Chcesz, aby podstawowym kryterium były maksymalne zyski? To pomija aspekt satysfakcji klienta.
– Nie bierze też pod uwagę liczby zwierzeń, którymi uraczą cię goście. O to właśnie chodzi, próba ma wykazać, kto z nas ma większe zdolności do robienia interesów.
– Jest wiele różnorodnych umiejętności, które prowadzą do ostatecznego sukcesu w interesach – Gwen nie uległa perswazji mężczyzny. – A może ja wiem o takich, o których ty nie masz pojęcia, pomimo całego doświadczenia nabytego w Nowym Jorku?
– Udowodnij mi to! Masz doskonałą okazję do pokazania, że jesteś lepsza ode mnie.
Spojrzenie Gwen powędrowało w kierunku najrozmaitszych ozdób, świadczących, że oto nadchodzi czas radości i pojednania, a nie walki i rywalizacji, czas Bożego Narodzenia. Robert, schowawszy do kieszeni notes i pióro, zaczął rozglądać się wokoło. Jego energia była znowu ukierunkowana wyłącznie na realizację zamierzeń.
– Podział restauracji będzie wymagać trochę pracy, ale myślę, że po dwóch dniach wszystko będzie gotowe. Oczywiście, musimy ogłosić nasze współzawodnictwo. To powinno przyciągnąć wielu nadprogramowych klientów, którzy przyjdą tu z ciekawości.
Gwen wyobraziła sobie przypadkowych poszukiwaczy wrażeń, wpadających do jej miłej, rodzinnej restauracji. Robert przeglądał szafki kuchenne, aby podzielić ich zawartość. W pewnym momencie spojrzał na dziewczynę i uśmiechnął się.
– No więc, jak będzie? – zapytał. – Zgadzasz się, czy nie? Wykorzystaj okazję, aby mi udowodnić, że twoja metoda traktowania gości, tak jakby byli członkami rodziny, przynosi wymierne wyniki finansowe. Jeżeli ci się to uda, ja pierwszy będę bił brawo.
Bez wątpienia Robert palił się do nowego wyzwania. Teraz piłka była po stronie Gwen i do niej należał następny krok. Do tej pory nigdy nie odrzuciła wyzwania.
Zaryzykuję, pomyślała. Rzucę na szalę wszystkie swoje umiejętności i... wygram!
– Zgoda – powiedziała spokojnie. – Sprawdzimy, kto z nas naprawdę zna się na tym interesie.
Robert uśmiechnął się szeroko.
– Za dwa tygodnie wszystko będzie jasne.
– Tak, w Wigilię zapadną bardzo ważne decyzje – szepnęła Gwen, bardziej do siebie niż do Roberta.
W wigilijny wieczór okaże się, jak potoczą się jej dalsze losy. Wszystko zostanie rozwiązane – wszystko, co w życiu najważniejsze.
Stuk! Puk! Bang! Bang! Gwen zakryła rękami uszy, nie mogąc już dłużej słuchać hałasów, dochodzących z drugiej strony restauracji. Zza wielkich plastikowych płacht, zawieszonych pośrodku sali jadalnej, dobiegały ją odgłosy wytężonej pracy. To trwało już od dwóch dni. Mogła dostrzec jedynie cienie rzucane przez sylwetki ludzi, miotających się jak w ukropie. Co ten Robert tam szykuje? Po rozmachu prac można było sądzić, że nakazał kompletne wyburzenie i budowę od nowa.
Gwen zastanawiała się, czy nie powinna zainwestować w zatyczki do uszu – hałas był nie do wytrzymania. Wyszła na zewnątrz. Nawet tu, pośród stolików na wolnym powietrzu, przebiegało prowizoryczne ogrodzenie. Po jej stronie stoliki, jak zwykle, zdawały się zapraszać gości do zajęcia miejsca. Natomiast po stronie Roberta... Cóż, kto wie, co tam się działo?
Dziewczyna podeszła do ogrodzenia, jednak przez plastikowe płachty nic nie było widać. Wobec tego postanowiła uchylić jedną z zasłon, aby choć zerknąć na drugą stronę. Wetknęła głowę w powstałą szczelinę i nagle zderzyła się ze sprawcą całego zamieszania – Robertem Beltramo. Zachwiała się, lecz on przytrzymał ją swoimi mocnymi, ciepłymi dłońmi.
– Hej, Gwendolyn, szukasz kogoś? – zapytał. – Może swojego chłopaka? Przykro mi, ale tu go nie ma. Pewnie znowu wyjechał...
– Wiem, że jest w delegacji! – Wyrwała się z objęć mężczyzny. – Pomyślałam, że powinnam wiedzieć, co ty tam robisz. Sprawdzam, czy panujesz nad rozwojem sytuacji.
– Odsłonięcie kotary nastąpi jutro, Gwennie. Będziesz musiała poczekać.
Gwen podeszła do balustrady i spojrzała na rzekę. Dzień był słoneczny, ale pomimo ładnej pogody, dziewczyna była w złym nastroju. Robert stanął obok niej i oparł się o poręcz. Starała się nie spoglądać w jego stronę, ale było to niemożliwe. Tego ranka wyglądał szczególnie korzystnie. Miał na sobie dżinsy i koszulkę w paski, uwydatniającą szeroką pierś. Do skórzanego pasa przytroczona była wiertarka, młotek, kilka śrubokrętów i taśma miernicza.
– Widzę, że i ty włączyłeś się do pracy – zauważyła dziewczyna. – Zapewne własnoręcznie wyburzasz ściany.
– Nie mogłem przyglądać się bezczynnie, jak inni pracowali.
– Chyba nikt nie mógłby oskarżyć cię o bezczynność – powiedziała sucho Gwen.
Patrzyła na ciemne wody rzeki. Wydawało się jej, że Robert był jak ta rzeka – tajemniczy i egzotyczny, z nieodgadnionymi prądami i wirami. A niech to! Czy we wszystkim musiała widzieć odbicie Roberta Beltramo?
Gwen posmutniała. Tego dnia jej adwersarz nie dzielił się z nią swymi rewolucyjnymi pomysłami. Milcząc, zapisywał coś w swoim notesie. Wszystko to zapowiadało zapewne nieuchronne zmiany w jej życiu. Wyciągnęła szyję, próbując odczytać cokolwiek. Jego pismo było jednak tak zamaszyste, że nie mogła nic rozszyfrować. Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że Robert znowu używał wiecznego pióra swojego ojca, więc tekst pokryty był wieloma kleksami. Beltramo zauważył spojrzenie dziewczyny. Nałożył nasadkę na pióro i schował je do kieszeni.
– Mam wrażenie, że i ty coś przerabiasz po swojej stronie.
– To tylko mała kosmetyka – powiedziała, uderzając czubkiem buta w barierkę.
– Myślałem, że nie zechcesz dokonywać zmian w swojej części.
– Ja nie zmieniam charakteru restauracji – spojrzała na niego ostro. – Dokonuję tylko kilku usprawnień. Myślę, że twój ojciec zrozumiałby to i pochwalił.
– A więc uważasz jednak, że potrzebne są tu pewne zmiany?
– Wcale tego nie twierdzę. Nie podobają mi się dźwięki, które dochodzą z twojej strony i mam jak najgorsze przeczucia. Co do zmian, które ja wprowadzam... Cóż, te są korzystne.
Prawda była taka, że z trudem mogła się opanować i powstrzymać przed wprowadzaniem nowych zmian po swojej stronie. Formuła Planu C wyzwoliła w niej, od dawna skrywane w podświadomości, marzenia. Nie chciała jednak, aby Robert dowiedział się, że pod wpływem jego pomysłu zaczęła realizować swoją wizję doskonałej restauracji. Od kiedy poznała tego mężczyznę, zaczęła odkrywać w sobie wiele marzeń i pragnień, dotąd głęboko skrywanych.
– Bardzo mi się nie podoba, że restauracja będzie nieczynna tak długo – powiedziała, przerywając potok swoich myśli. – Nigdy czegoś takiego nie robiliśmy i sądzę, że moi stali goście czują się zawiedzeni.
– Za bardzo koncentrujesz się na małej grupce codziennych klientów. Nasze współzawodnictwo zwabi tu wielu nowych ludzi. Sama zobaczysz, co może sprawić umiejętna reklama.
Gwen westchnęła. Robert rozpowszechnił informację o ich rywalizacji. Zamieścił ogłoszenia w gazetach, skontaktował się z lokalną telewizją i wysłał do miasta Jeremy’ego i Claudine z ulotkami.
– Zaraz, zaraz! – wykrzyknęła Gwen. – W całym tym rozgardiaszu zapomnieliśmy ustalić, co stanie się z Jeremym i Claudine podczas trwania naszych zawodów. Po podziale restauracji nie mogą przecież pracować równocześnie dla nas dwojga.
Robert wzruszył ramionami.
– Ja wezmę Jeremy’ego, a ty Claudine.
– To ich podzieli. Do tej pory nasza trójka była jedną rodziną. Jak możesz wymagać, aby teraz rywalizowali ze sobą?
– Gwennie, jeżeli choć raz przyszłabyś na nasz trening koszykówki, to przekonałabyś się, że Claudine uwielbia rywalizację. Potraktuje to jako kolejny mecz i włoży weń całe swe zaangażowanie. Poza tym myślę, że wszyscy będziemy mieli doskonałą zabawę.
– Ja nie traktuję tych zwariowanych zawodów jak gry – zaprotestowała, ale wywołała tylko uśmiech w bursztynowych oczach mężczyzny.
– Naprawdę? – zapytał miękko. – Czy nie pociąga cię rywalizacja? Walka z przeciwnościami, starania, aby wygrać za wszelką cenę?
Wraz ze słowami Roberta wchodził w nią duch walki. Coraz wyraźniej czuła potrzebę pokonania tego człowieka.
– Wygrana z tobą sprawi mi ogromną satysfakcję.
– To mi się podoba. Tak trzymać! – skinął głową z uznaniem. – Myślę, że byłabyś silnym wzmocnieniem w naszej drużynie koszykówki. Dziś gramy pierwszy mecz. Czy jesteś pewna, że nie chcesz się przyłączyć?
– Nie ma mowy – była uparta.
– Tak czy inaczej, na wszelki wypadek będę miał przy sobie twoją koszulkę.
Uśmiechnął się do niej raz jeszcze i zniknął za plastikową kotarą.
Wczesnym popołudniem Robert, Jeremy i Claudine odmaszerowali w kierunku boiska do koszykówki. Wszyscy ubrani w jaskrawoczerwone koszulki i napompowane buty. Gwen została, zdana na pastwę odgłosów elektrycznych pił, wiertarek i walenia młotków. Próbowała dodać jeszcze parę artystycznych elementów do nowego wystroju swojej części, ale po kilku godzinach zrezygnowała.
W drodze do domu wmawiała sobie, że kilkudniowa przerwa w gotowaniu dobrze jej zrobi, choć w gruncie rzeczy kochała swoją pracę. Zdała sobie sprawę, że w ogóle nie była przyzwyczajona do odpoczynku.
W domu zastała wszystko po staremu. Królik jak zwykle kręcił się po klatce w poszukiwaniu smakowitych kąsków.
– Jak to było możliwe, że jadłeś z ręki Roberta Beltramo?
Znowu Robert! Nie potrafiła przestać o nim myśleć. Wyjęła z biurka notes i wydarła z niego kartkę papieru. Na górze napisała dużymi drukowanymi literami: SCOTT. Następnie poprowadziła pionową linię. Po jednej stronie napisała „ZA”, po drugiej „PRZECIW”. Tego właśnie potrzebowała: wnikliwej, spokojnej analizy osoby narzeczonego. Po stronie „ZA” napisała: pracowity, niezawodny, chce założyć rodzinę, dobrze wychowany, lubi moje gotowanie... Przez chwilę wahała się, nie wiedząc, co jeszcze ma napisać. Musiało być coś więcej, ale jakoś nic nie przychodziło jej do głowy. Przeszła więc do kategorii „PRZECIW”. Tu, niestety, napotkała jeszcze większe kłopoty. Cóż, Scott nie miał poczucia humoru Roberta, nie miał jego entuzjazmu, pasji. Nie miał ust, które potrafiły tak wspaniale całować...
– To na nic! – krzyknęła, odrzucając ołówek.
Jak mogła być sprawiedliwa w ocenie Scotta, jeśli jej myśli wciąż wędrowały do Roberta Beltramo? Musi znaleźć jakiś sposób, aby o nim zapomnieć.
Gwen zgniotła zapisaną kartkę. W tym momencie usłyszała dziwne hałasy, dochodzące z jej werandy. Klik! Klak! Bang! O rety, czyżby piekło z restauracji i tu ją dosięgło? Dziewczyna włożyła kulkę papieru do kieszeni i wyjrzała przez okno. Jej oczom ukazał się czarny, skórzany, kowbojski but. Szybkim krokiem ruszyła w stronę drzwi, prowadzących na werandę, otworzyła je i ujrzała właściciela buta: był to R. B. we własnej osobie.
Jedna stopa mężczyzny spoczywała na balustradzie werandy, a druga na ościeżnicy okna. Robert majstrował coś przy ogrodowej huśtawce, z trudem utrzymując równowagę.
– Cześć, Gwennie! – zawołał wesoło, jak gdyby nie było nic niezwykłego w tej sytuacji.
– Co ty tam robisz?
Robert nie zważając na nią, kontynuował swoją pracę.
– Te śruby są bardzo poluzowane – zauważył.
– Mojej huśtawce nic nie brakuje – zapewniła Gwen.
– Jesteś pewna? Wyobraź sobie, że pewnego wieczoru ty i twój chłopak zechcecie się trochę poprzytulać. Huśtawka zacznie się bujać. Najpierw wolno, potem coraz szybciej i zanim się zorientujecie, baaaach... oboje wylądujecie na podłodze.
– Potrafię sama zatroszczyć się o siebie, a poza tym nie mam zwyczaju przesiadywać ze Scottem na huśtawce.
– Dlaczego? To przecież takie romantyczne.
Gwen wzięła głęboki oddech. Najchętniej odebrałaby Robertowi wszystkie śrubokręty i przegoniła go na cztery wiatry.
– Zgoda, nie jestem romantyczna. A teraz powiedz mi, co ty tu w ogóle robisz?
– Powiedzmy, że chciałem ci trochę podokuczać – odpowiedział Robert, obluzowując kolejną śrubę.
– Poza tym moi pracownicy wyrzucili mnie z restauracji. Zabronili mi się pokazywać bez świadectwa z cechu stolarzy.
W tym momencie huśtawka z hukiem spadła na podłogę werandy.
– Nie dziwię się, że cię przegonili. Zapewne denerwował ich ten kowbojski pas z setką śrubokrętów i mania odkręcania śrub. Przyszedłeś więc denerwować mnie.
– A czy mam jakiś wybór? Kiedy byłem tu ostatnio, zauważyłem, że ten dom wymaga sporo pracy. Scotta tu jakoś nigdy nie widać, a ktoś to jednak musi zrobić, więc przychodzę zamiast niego.
Tego było już za wiele. Nie dość, że ten człowiek próbował odebrać jej restaurację, to teraz zaczynał rościć sobie prawo do nachodzenia Gwen we własnym domu.
– Jak wam się udał dzisiejszy mecz? – Nie mogła się powstrzymać od zadania tego pytania.
– Byliśmy bardzo bliscy wygranej. Przegraliśmy różnicą zaledwie trzech punktów.
– Jaka szkoda...
– Następnym razem postaramy się lepiej. Zarządziłem kilka dodatkowych treningów.
Widać było, że nic nie jest w stanie zniechęcić tego człowieka.
– Świetnie. Ale teraz, wybacz mi, mam dużo pracy.
– Nie chciałbym być intruzem. Czyżby Scott wracał z delegacji?
– Nie, ale może do mnie zadzwonić. – Mówiąc to, Gwen zdała sobie sprawę, że zdarzało się to nader rzadko. Był to kolejny niepokojący fakt z jej osobistego życia uświadomiony dzięki Robertowi.
– Gwennie, potrzebna mi drabina – powiedział, zeskakując lekko na podłogę. – Przykręcenie huśtawki zajmie mi jedną chwilkę.
Gdy Beltramo zapalał się do jakiegoś pomysłu, nic nie mogło go powstrzymać. Gwen pomyślała, że jej huśtawka nigdy już nie będzie taka, jak dawniej. A co stanie się z jej życiem? Ten człowiek zdawał się mieć wpływ na wszystko, co jej dotyczyło. Po chwili namysłu weszła do domu, znalazła drabinę i przyciągnęła ją na werandę. Robert wspiąwszy się, poluzował drugi zaczep, który z hukiem spadł na podłogę.
Dziewczyna usiadła na drewnianych schodach, obejmując ramionami kolana. Przyglądała się pracy Roberta. Pogwizdując, oznaczył na suficie miejsca na nowe otwory. Odgłos jego ręcznej wiertarki był przyjemną odmianą po całodziennej kakofonii elektrycznych urządzeń. Opierając się o balustradę czuła, jak opuszcza ją napięcie. Zamknęła oczy. Dobrze jej było w towarzystwie Roberta. Zastanawiała się nad tym fenomenem, gdyż od dobrych kilku minut żadne z nich nie powiedziało ani słowa. Zaniepokoił ją kierunek, którym podążały jej myśli.
Tymczasem Robert zakończył pracę i przyglądał się swemu dziełu. Huśtawka sprawiała teraz bardzo solidne wrażenie.
– Cóż, myślę, że powinnam być ci wdzięczna – powiedziała. – Ale skoro zakończyłeś już pracę...
Mężczyzna nie wyczuł ukrytej sugestii. Wyjął z tylnej kieszeni kawałek papieru ściernego i zaczął wygładzać siedzenie huśtawki.
– Wiesz, na czym polega twój problem? – zapytała Gwen. – Nie potrafisz nawet na chwilę usiąść i cieszyć się z wykonanej pracy. Zawsze gna cię do przodu następny pomysł. Powinieneś nauczyć się spokoju.
– Hmm. To, co mówisz, brzmi interesująco – powiedział, sadowiąc się na huśtawce.
– Nie to miałam na myśli.
– Siadaj! Sprawdzimy, czy mocowanie jest bezpieczne – zaproponował Robert.
Zanim zdołała zaprotestować, przyciągnął ją i posadził obok siebie. Siedzenie było na tyle wąskie, że ich uda dotykały się. Gwen położyła ręce na kolanach, starając się uspokoić szybki rytm swego serca. Nie miała absolutnie żadnego usprawiedliwienia na siedzenie tu z Robertem Beltramo. Wystarczyło wstać z huśtawki i ich bliski kontakt zostałby przerwany, a jednak nie była w stanie tego uczynić. Uświadomiła sobie ze zgrozą, że chciała być blisko niego.
Beltramo odepchnął się od podłogi.
– Działa całkiem nieźle – zauważył.
– Owszem.
– Wiem, o czym myślisz. Zastanawiasz się, czy Scott byłby zazdrosny, gdyby zobaczył nas razem.
– Jeżeli chcesz wiedzieć, wcale nie byłby zazdrosny. To nie jest w jego stylu.
– Gdybyś była moją dziewczyną, byłbym straszliwie zazdrosny.
– Ale nią nie jestem, wiec twoje rozważania są zupełnie bezpodstawne.
– Wcale nie. – Robert swobodnym gestem położył rękę na oparciu huśtawki. – Nie powinno się ufać osobie, która nigdy nie jest zazdrosna. Pamiętaj o tym, Gwennie.
Gwen odepchnęła się mocno, wprawiając huśtawkę w ruch.
– Nie chcę, aby Scott był zazdrosny.
– Oho! Kolejny zły znak.
– Dwoje racjonalnie myślących dorosłych ludzi nie powinno dawać sobie nawzajem powodu do zazdrości.
Robert przesunął rękę nieco dalej, tak że jego dłoń otarła się o plecy dziewczyny.
– Każdy udany związek potrzebuje odrobiny zazdrości – zauważył.
– Dlaczego uważasz się za taki autorytet? Czy byłeś kiedyś zaręczony?
– Kiedyś byłem tego bardzo bliski...
– A więc co stało się z tą kobietą i waszym związkiem? – zapytała Gwen, odwracając się w stronę Roberta.
– Być może właśnie zabrakło nam odrobiny zazdrości, dodającej związkowi pikanterii.
W oczach mężczyzny zaczęły się pojawiać iskierki uśmiechu.
– Czy choć raz nie mógłbyś być poważny? – obruszyła się. – Powiedz mi, dlaczego się z nią nie ożeniłeś?
– Bo jej nie kochałem i zdołałem to sobie uzmysłowić, zanim było za późno.
– Nie wiem, dlaczego w ogóle tracę czas na rozmowę z tobą. – Gwen wyprostowała się, próbując uniknąć dotyku ręki Roberta.
– Już wszystko rozumiem, Gwennie. Chodzi o to, że nigdy nie byłaś tak naprawdę zakochana i teraz po prostu chcesz być ekspertem w dziedzinie, której zupełnie nie znasz.
– No cóż... jeżeli ty wiesz tak dużo...
– Być może nie wiem aż tak wiele – wycofał się. – Być może ja też nigdy nie byłem naprawdę zakochany. Może oboje jesteśmy parą amatorów w tej materii?
Oczy Roberta wciąż śmiały się do niej. Gwen przyglądała mu się uważnie, starając się odgadnąć, czy to kolejny żart, czy też tym razem mówił prawdę. Czy to możliwe, aby nigdy przed tym nie był zakochany? Z drugiej strony jednak, dlaczego było to dla niej aż takie ważne? W końcu fakt, czy Beltramo był zakochany raz, dwa, czy dziesięć razy, nie powinien mieć dla niej żadnego znaczenia.
Huśtawka zataczała coraz większe łuki. Raz po raz któreś z nich odpychało się od podłogi. Do przodu i do tyłu... harmonia, w jakiej współpracowali, mogłaby postronnemu obserwatorowi narzucić mylny wniosek, że łączył ich wspólny cel. Gwen nie potrafiła oderwać wzroku od Roberta. Jego twarz była tak blisko! Czuła pulsującą w żyłach krew. W tym momencie mężczyzna pochylił się i pocałował ją w usta.
Pocałunek rozbudził w dziewczynie pragnienia skrywane dotąd w najdalszych zakątkach jej duszy. Przylgnęła do mężczyzny. Pocałunek pogłębił się, stał się bardziej natarczywy.
– Nie – szepnęła.
Nie! Poderwała się gwałtownie na równe nogi. Robert obcasem zatrzymał huśtawkę. Gwen stała przez chwilę, nic nie mówiąc. Bezwiednie obracała na palcu zaręczynowy pierścionek. Ten, zbyt mocno szarpnięty, zsunął się z palca, zakreślił w powietrzu szeroki łuk i potoczył się po podłodze werandy. Co za pech! To już drugi raz w ciągu ostatnich dni! Ze zgrozą patrzyła, jak zniknął w szczelinie między deskami. Tym razem, być może, straciła go na zawsze...
Gwen wpatrywała się w szparę między deskami podłogi, nic jednak nie mogła dostrzec.
– Tym razem już go chyba nie znajdziemy – powiedziała zrezygnowana. – Dlaczego mnie pocałowałeś w taki sposób?
– Spójrz na to z innej strony – argumentował Robert, klękając obok niej. – Gdybyś się odprężyła i pozwoliła całować, to nic by się nie stało.
– Wcale nie chciałam się z tobą całować. Muszę go odnaleźć, słyszysz?
Pochyliła się jeszcze mocniej, chcąc zajrzeć w mroczną czeluść. W pewnym momencie z kieszeni jej koszulki wysunęła się kulka papieru.
– Co to? – zapytał Robert, podnosząc ją z podłogi i rozwijając. – Czyżby kolejna próba budowy samolotu?
– Jak możesz w takim momencie mówić o papierowych samolotach? Nie! Chwileczkę! Nie czytaj tego! – Gwen zdała sobie sprawę, co jest napisane na kartce. Dlaczego prywatne notatki musiały zawsze wypadać jej z kieszeni w obecności Roberta? Po kolejnym zgubieniu pierścionka myślała, że tego dnia nie może jej spotkać już nic gorszego. Była jednak w błędzie.
Robert oparł się o balustradę i przyglądał papierowi w blednącym świetle zachodu.
– Mówiąc szczerze, Gwennie, wcale nie zamierzałem tego czytać. Skoro jednak tak bardzo się temu sprzeciwiasz, coś mi mówi, że podświadomie chcesz, abym to przeczytał i w ten sposób dajesz mi o tym znać. Nie mam wyboru, jak tylko wykonać to polecenie. Zobaczmy... Wady i zalety poczciwego Scotta.
Spróbowała wyrwać mu kartkę, ale mężczyzna uchylił się zręcznie.
– Beltramo – wysyczała przez zaciśnięte zęby. – Świadomie, podświadomie czy nieświadomie, nie chcę, abyś to czytał!
– A więc od początku miałem rację! Zawsze miałaś wątpliwości, czy powinnaś wyjść za tego faceta. Te zapiski, to chyba pożegnanie ze Scottem. Brawo, Gwennie!
Dziewczyna usiadła na podłodze, obejmując kolana ramionami.
– Wcale nie zamierzam zerwać ze Scottem. Po prostu próbuję... przemyśleć pewne rzeczy.
– Widzę, że muszę ci w tym pomóc – zawyrokował Robert, wyjmując z kieszeni wieczne pióro swego ojca. – Myślę, że potrzebujesz tu kilku dodatkowych „PRZECIW”. Mogę je wpisać. Po pierwsze, facet nie jest zazdrosny. Po drugie, wiecznie go nie ma, chociaż, jakby się zastanowić, to może być jego zaletą. Przecież nie chcemy go tutaj, prawda?
Gwen zastanawiała się, jak przerwać tę idiotyczną rozmowę. Z każdą minutą, spędzoną u boku Roberta, coraz bardziej traciła kontrolę nad swoim życiem.
– Ale on nigdy nie starał się odebrać mi mojej restauracji.
– Obawiam się, że to jest wadą. Brak ducha walki! Zobaczmy, co dalej... nieromantyczny, nie lubi grać w koszykówkę, nie całuje swojej dziewczyny zbyt często...
– Dlaczego tak uważasz? – zapytała zdziwiona. Robert spojrzał jej w oczy.
– Potrafię to dostrzec. Wierz mi, Gwennie, nie jesteś dość często całowana.
Tym razem zdołała wyrwać mu papier. Zgniotła go i rzuciła w kąt werandy.
– Tak się akurat składa, że zgubiłam mój zaręczynowy pierścionek. Jeżeli mogę coś zaproponować, to zamiast wygadywać głupoty, weźmy się do poszukiwania – powiedziała Gwen, wpychając palce między deski.
– W ten sposób nigdy go nie znajdziesz. Musimy szukać metodycznie. Czy masz latarkę?
Dziewczyna z ulgą stwierdziła, że wreszcie ma wymówkę, aby oddalić się na kilka chwil. Co sprawiło, że ten pewny siebie człowiek myślał, że potrzebowała więcej pocałunków? Czy dlatego, że Scott nie przejawiał większej ochoty do całowania? Czy dlatego, że jej serce nigdy nie biło tak gwałtownie, jak wtedy, gdy znalazła się w ramionach Roberta?
Otwierała kolejne szuflady i szafki, bezskutecznie poszukując latarki. Zrezygnowana natknęła się na starą lampę naftową. Nie widząc szansy na znalezienie czegoś bardziej stosownego, zaniosła ją Robertowi.
– A może ty zapomniałaś, który wiek teraz mamy? – zapytał, przyglądając się zabytkowi. – Od czasu do czasu powinnaś się zainteresować nowoczesną technologią.
– Tej lampie nic nie brakuje – odrzekła z godnością, zapalając zapałkę. Po chwili knot zapłonął jasnym, ciepłym światłem.
– Gdzieś tu powinien być właz pod tę cholerną podłogę. Ty tu zostań. Gdy będę już na dole, pokażesz mi, w którą szparę wpadł pierścionek. – To mówiąc, Robert zniknął za rogiem domu, a po chwili przez deski podłogi zaczęło przedostawać się światło lampy.
– No i jak tam? – zapytała Gwen z nadzieją w głosie. Przez szparę widziała czołgającego się mężczyznę.
– Na razie nic – wystękał. – Pełno tu błota. Obawiam się, że pierścionek mógł w nim utonąć.
– Nawet nie rozważaj takiej ewentualności. Musimy go znaleźć.
– Wydaje mi się, że kiedyś mówiłaś, iż poczciwy Scott nie zdenerwowałby się takim głupstwem: po prostu zawiadomiłby firmę ubezpieczeniową i to wszystko.
– Nie o to chodzi. Myślę, że jestem winna ten pierścionek Scottowi. Muszę go odnaleźć. Przynajmniej to mu się ode mnie należy.
– Gwennie, jeżeli zaczynasz myśleć, że jesteś coś winna mężczyźnie, jest to kolejny zły znak. Miłość to nie księgowość i bilans nie musi się zerować. Jeżeli szczerze kochasz drugą osobę, to nawet nie myślisz o tym, kto komu jest coś winien ani tym bardziej nie zastanawiasz się nad jej zaletami i wadami.
– Beltramo, jeżeli zaraz go nie odnajdziesz, sama tam zejdę – powiedziała Gwen, wpatrując się w dół przez szparę w podłodze.
– To mi się nawet podoba. Nas dwoje w tej ciasnocie, to może być interesujące. No dobrze, dość żartów – Robert spoważniał na moment. – Wsadź palec w szparę, przez którą wpadł pierścionek.
Gwen wykonała polecenie. Czuła się jednak bardzo skrępowana tą sytuacją. Zastanawiała się, co pomyślałaby postronna osoba, widząc ją klęczącą na podłodze i kłócącą się z niewidzialnym mężczyzną. Na pewno wyglądała dość głupio.
– Czy dalej chcesz rozmawiać o długach wdzięczności? – głos Roberta dobiegał jakby z oddali. – Jeżeli tak, to teraz ty mi jesteś coś winna za to taplanie się w błocie.
Dziewczyna podejrzliwie spojrzała w dół.
– Zaraz, zaraz. Po tych wszystkich przykrościach, jakich od ciebie doznałam, powinieneś to robić z dobroci serca.
– Mam niezwykle dobre serce, co jednak nie zmienia faktu, że jeżeli w ogóle uda mi się znaleźć ten pierścionek, będziesz mi winna przysługę.
– Jakiego rodzaju? – W głosie Gwen zabrzmiała nuta nieufności. – Mam złe przeczucie, że zmierzasz do jakiegoś następnego Planu D lub E.
Spod podłogi dochodziły stękania.
– Myślę, że mam jedną szansę na milion, że go znajdę. Gdyby mi się to udało...
– Już dobrze, zgoda. Będę ci winna przysługę i dozgonną wdzięczność.
– Czy na pewno tego nie odwołasz?
– Obiecuję.
– Coś podobnego! Znalazłem go!
– A niech cię, Beltramo. Podpuściłeś mnie! – zawołała oskarżycielsko. – Pewnie od razu go znalazłeś, ale chciałeś się jeszcze ze mną pobawić, jak kot z myszą.
– Od dawna ci mówię, że potrzebujesz w życiu więcej radości – odrzekł niewzruszony Robert, podając jej pierścionek przez szczelinę między deskami.
Gwen natychmiast wsunęła go na palec. Po chwili spod podłogi wyłoniła się ubłocona męska postać.
– Czas na zapłatę. Obiecałaś mi przysługę.
– Jestem pewna, że wyłudziłeś moją obietnicę nieuczciwymi metodami: cały czas miałeś pierścionek w ręku.
– Tak czy inaczej, obiecałaś – odpowiedział spokojnie. – A oto moje życzenie: pójdź dziś ze mną na kolację.
– Randka z tobą? Wykluczone!
– Żadna randka, tylko oficjalne spotkanie w interesach – przekonywał. – Jesteśmy przecież wspólnikami.
Jakiś wewnętrzny głos mówił dziewczynie, że spędzenie tego wieczoru z Robertem nie będzie miało nic wspólnego z interesami.
– Wiesz przecież, że nie mogę się z tobą spotykać.
– Po prostu dziś zastąpię twojego chłopaka.
Najgorsze z tego wszystkiego było to, że tak naprawdę bardzo chciała spędzić ten wieczór w jego towarzystwie. Pomimo wszystkich przykrości, jakich od niego doznała, pragnęła być z tym człowiekiem.
– To, że Scott wyjechał, nie ma nic do rzeczy. Fakt, iż noszę jego pierścionek, zobowiązuje mnie do czegoś.
– Marnujesz czas na tego faceta. On nie zasługuje na twoją lojalność. Tak czy inaczej, wciąż jesteś mi winna przysługę. Wkrótce się po nią zgłoszę.
Po tym zapewnieniu Robert odwrócił się na pięcie, zbiegł szybko ze schodków werandy i rozpłynął się w mroku, zostawiając Gwen sam na sam z jej niewypowiedzianymi tęsknotami.
Następnego dnia przypadało oficjalne otwarcie podzielonej restauracji. Gwen niecierpliwie czekała na ten moment. Pragnęła jak najszybciej rozpocząć realizację Planu C.
Przez półprzezroczystą kotarę oddzielającą dwie części lokalu, zauważyła zbliżającą się barczystą sylwetkę mężczyzny.
– Niecierpliwisz się? – zapytał zza zasłony. – Zawsze mówiłaś, że muszę nauczyć się odprężać i cieszyć oczekiwaniem na radosną chwilę. Taka chwila wkrótce nadejdzie.
– A może boisz się pokazać mi swoją część? Może to kompletny niewypał?
– Zaraz się sama przekonasz. Uwaga, oto uroczysty moment... – Po tych słowach Robert jednym ruchem zdarł plastikową zasłonę i ciekawość Gwen została zaspokojona.
Rozejrzała się wokoło. Niechętnie musiała przyznać, że Beltramo i jego ekipa wykonali kawał dobrej roboty. Wnętrze nabrało lekkości. Ściany zostały pomalowane na kolor brzoskwiniowy. Na tym tle bardzo korzystnie prezentowały się marynistyczne obrazy.
To nie były wszystkie zmiany. Idąc wolno przez salę, Gwen zauważyła, że Robert pozbył się dużych, ciężkich, drewnianych stołów, zastępując je znacznie mniejszymi.
– Bardzo sprytnie – pochwaliła. – Zdołałeś zmieścić tu znacznie więcej stolików, a jednocześnie udało się uniknąć wrażenia tłoku. Jasne kolory nadają wnętrzu lekkość...
– Wiedziałem, że ci się spodoba.
– Wcale nie mówię, że mi się tu podoba. Przyznaję tylko, że to, co zrobiłeś, jest efektywne. Wydaje mi się jednak, iż chcesz zmieścić tu zbyt wielu ludzi, co może mieć efekt podobny do wrzucenia dwóch grzybów w barszcz...
Robert nie wydawał się być przejęty jej komentarzami. Wprost przeciwnie. Z satysfakcją kontynuował obchód swoich włości, raz po raz popisując się najrozmaitszymi nowościami technicznymi. Miały one posłużyć do szybszego i efektywniejszego przygotowywania potraw.
Gwen w zamyśleniu przyglądała się nowemu wyposażeniu.
– Już chyba rozumiem. Zamierzasz zmienić restaurację na bar szybkiej obsługi – podsumowała wysiłki mężczyzny. – Porcja spaghetti i proszę zwalniać stolik, bo czekają już nowi goście.
– Jesteś bardzo pojętna, Gwennie. Oczywiście, zamierzam też serwować bardziej wykwintne dania tym, którzy sobie tego zażyczą. Chcę stworzyć tu idealną kombinację: lokal szybkiej obsługi ze szczyptą specjalnej atmosfery. Tego właśnie oczekują klienci.
– Na pewno nie wszyscy – stwierdziła z przekonaniem Gwen. – Moi goście chcą delektować się domowym jedzeniem i nie mieć uczucia, jak gdyby wszyscy zastanawiali się, kiedy wreszcie sobie pójdą.
– Zobaczmy więc, co ty zrobiłaś po swojej stronie, Gwendolyn.
Dziewczyna z dumą poprowadziła Roberta do swojej części. Kolor ścian pozostał ten sam, lecz zniknęły z nich ciężkie kilimy. Na ich miejsce pojawiły się kolorowe zdjęcia, przedstawiające urodę Włoch: jezioro Como, kanały Wenecji, widok Adriatyku. Uderzył ją fakt, że podobnie jak Beltramo, zdecydowała się udekorować salę widokami z przewagą koloru niebieskiego. Lecz wszystkie podobieństwa kończyły się w tym miejscu. Gwen pozostawiła masywne stoły, które zapewniały gościom swobodę ruchów. Przyozdobiła je nowymi obrusami i błękitnymi serwetkami.
– Spójrz na to – poprowadziła mężczyznę w kierunku frontowego okna.
Tu umieściła koronny element nowej dekoracji: stary rower z szerokimi błotnikami pomalowanymi tym samym odcieniem błękitu, co serwetki. Na kierownicy umocowany był wiklinowy kosz, wypełniony świątecznymi dekoracjami. Gwen wskazała ręką na rower.
– To właśnie kreuje atmosferę – powiedziała. – Moi goście będą mogli odprężyć się, wygodnie rozsiąść i wyobrazić sobie, że jadą rowerem przez piękną Italię.
Robert pozostawił to bez komentarza. Przyjrzał się rowerowi z nieznacznie uniesionymi ze zdziwienia brwiami, a następnie obszedł pozostałą część posesji Gwen, zatrzymując się przez dłuższą chwilę przy półkach z książkami.
– No i co o tym sądzisz? – zapytała, gdy mężczyzna zakończył dokładny przegląd wszystkich dekoracji.
Denerwowało ją, że opinia Beltramo była dla niej taka ważna.
– Gdybym miał użyć jednego słowa na określenie twojej połowy, to powiedziałbym: rzewna.
– Nieprawda! – Gwen była skonsternowana. – Jest tu miła, przyjazna, rodzinna atmosfera, ale z pewnością nie można jej nazwać rzewną! To wcale nie było moją intencją.
– Gwennie, otwórz wreszcie oczy! Po pierwsze, te wszystkie idylliczne sceny z życia Włoch, po drugie, książki opiewające piękno włoskich ogrodów. Na dodatek ten stary grat we frontowym oknie. Nikogo oprócz ciebie ten rower nie sprowokowałby do marzeń o przejażdżce.
– To tylko część dekoracji – zaprotestowała. – Nigdy nie zamierzałam na nim jeździć.
Denerwował ją uśmieszek na twarzy mężczyzny, tym bardziej że rzeczywiście przemknęła jej przez myśl możliwość użycia wehikułu. Widziała siebie pedałującą przez słoneczne ogrody Italii i oliwkowe zagajniki. Wstążki słomkowego kapelusza uniesione lekkim powiewem wiatru. Obok niej jechał mocno zbudowany mężczyzna o ciemnych włosach i denerwującym uśmiechu...
Co za bzdura! – Gwen przerwała idylliczne rozmyślania. Jeżeli Robert Beltramo kiedykolwiek wybrałby się razem z nią na przejażdżkę rowerową, to na pewno pomknąłby na lśniącym, nowiutkim dwunastobiegowym rowerze, zostawiając ją w chmurze kurzu.
– Powiem ci, jak naprawdę wygląda twoja restauracja – odezwał się po chwili milczenia Robert. – To staroświecka agencja turystyczna dla ludzi, którzy daremnie marzą o wyjeździe do Włoch.
– Mylisz się, Beltramo – odpowiedziała, rozgniewana. – Ten lokal jest dla ludzi czynu, a nie dla marzycieli. Jeżeli ktoś marzy o wyjeździe do Włoch, to być może obejrzenie moich plakatów zainspiruje go do kupienia biletu na najbliższy samolot.
– Gwennie, ja mogę nawet zaraz zadzwonić na lotnisko i zamówić ci bilet na dziś wieczór. Nie mogę znieść myśli, że twoje marzenia są ciągle nie spełnione. Być może nawet pozwoliliby ci wziąć ze sobą tego starego grata.
– Pewnego dnia sama pojadę do Włoch – powiedziała, zaciskając ręce.
– A zamiast roweru zawleczesz tam starego Scotta?
– On nie lubi Italii. Mówi, że jest tam za dużo pochyłych budynków i nie chce, aby jakiś zawalił się na niego. Pojadę sama.
Robert wyjął swój notes i zapisał coś skrzypiącym piórem.
– Dobrze, bardzo dobrze – mruczał pod nosem.
– Beltramo, co ty tam znowu piszesz? – Uzupełniam listę „PRZECIW”... ktoś to musi robić. Punkt numer dwanaście: Scott nie chce jechać do Włoch. Przyjmij moją radę, Gwennie, nigdy nie wychodź za mężczyznę, który nie chce jechać do Włoch.
Wyciągnęła szyję, próbując zobaczyć, co napisał.
– Czy naprawdę wymyśliłeś aż dwanaście powodów, dla których nie powinnam wychodzić za Lowella?
– Nie wierzysz? Zapytaj mnie, na przykład, jaki jest szósty powód.
– To idiotyczne.
– Spróbuj!
– Zgoda. Jaki jest powód numer sześć? Mężczyzna uważnie przejrzał swoje zapiski. – Numer sześć... proszę bardzo. Nie powinnaś wychodzić za Scotta, bo on lubi twoje gotowanie.
– To przecież zaleta!
– Gwennie, wyobraź sobie, że wychodzisz za takiego człowieka. I co się dzieje? Co wieczór oczekuje od ciebie podania obiadu. On nigdy nie zabierze cię do restauracji. Uważa, że gotujesz najlepiej, więc po co sobie zawracać głowę. Poza tym...
– Dosyć tego – przerwała dziewczyna. – Co sugerujesz w zamian? Wyjść za człowieka, który będzie mi wmawiać, że nie mam pojęcia o gotowaniu, bo dodaję za mało czosnku?
– Włoska kuchnia wymaga dodania dużo czosnku, zawsze to powtarzam.
– Pamiętam o tym.
W tym momencie Gwen zdała sobie sprawę ze swej zażyłości z Robertem. Znała jego opinie na różne tematy, rozmawiała z nim częściej niż z kimkolwiek innym.
– Muszę o wszystkim powiedzieć Scottowi – zadecydowała. – O wszystkim, co tu się dzieje.
– Co masz na myśli? Co chcesz mu powiedzieć?
– Beltramo najwyraźniej był zainteresowany.
– Wszystko. – Dziewczyna skupiła wzrok na miękkiej flanelowej koszuli mężczyzny. – Powiem mu, że pocałowałeś mnie na werandzie i...
– Nie zapomnij o wcześniejszym pocałunku – podpowiedział.
Gwen wsadziła ręce do kieszeni, aby przypadkiem nie skusiła ich zapraszająca miękkość męskiej koszuli.
– Powiem mu o wszystkim, kiedy tylko wróci do domu – powtórzyła. – Jeżeli szczerze przedyskutujemy zaistniałą sytuację, to jestem pewna, że on ją jakoś rozwiąże.
– Co jeszcze powiesz Scottowi? – dociekał Robert.
– Może powinnaś go poinformować, że sama jedziesz do Włoch, bo on jest nie dość romantyczny?
– Powiem mu, że przez ciebie moja restauracja zmieniła się w kombinację baru szybkiej obsługi i agencji podróży. Powiem jeszcze, że mnie prześladujesz, bo to odwraca twoją uwagę od własnych problemów. Nie daje ci spojrzeć prawdzie w oczy, zapominasz o tym, co naprawdę sprowadziło cię do San Antonio. I powiem mu... Powiem mu jeszcze, że mnie pocałowałeś, ale to dla ciebie nic nie znaczyło!
– Naprawdę tak sądzisz?
– Tak, jestem przekonana, że mnie wykorzystujesz, aby oddalić od siebie inne sprawy. Coś, co dotyczy przeszłości i twego ojca.
– Czy naprawdę uważasz, że ten pocałunek nie miał dla mnie żadnego znaczenia?
– Myślę, że było ci przyjemnie. Ale to jedynie część twojej brutalnej ingerencji w moje życie. Chcesz zabrać mi restaurację, a przy okazji skraść kilka pocałunków. – Dziewczyna spojrzała na niego poważnie. – Nie dostaniesz mojej własności, Beltramo. Wypowiadam ci wielką bitwę. I koniec z pocałunkami! Słyszysz?
– Koniec – powtórzył posłusznie, a następnie ujął jej twarz w obie dłonie, uśmiechnął się i pocałował ją w usta.
Po chwili odsunął się.
– Z tym już koniec, Gwennie – obiecał, po czym odwrócił się i odszedł, pogwizdując, w kierunku kuchni.
Po kilku dniach od otwarcia restauracji Gwen czuła się, jakby była żonglerem, próbującym utrzymać w powietrzu dwadzieścia szklanych kul. Sytuacja stała się tak napięta, że w każdej chwili jedna z tych kul mogła z trzaskiem rozbić się o ziemię. Nie mogła jednak tracić czasu na myślenie o tym, co by było, gdyby... W transie wkładała naczynia do pieca, mieszała sosy, podgrzewała zupy. Jej fartuch był uwalany jeszcze bardziej niż zwykle, dostawca sera spóźniał się, a ciasto wciąż nie było gotowe. Jednym słowem, krok od katastrofy. Na dodatek, Robert Beltramo, stojąc w swojej części kuchni, przyglądał się wszystkiemu, co robiła.
– Pracując w jednym pomieszczeniu z tobą, czuję się, jakbym wpadł do garnka gotującej się zupy. Wszystko pogrążone jest w totalnym chaosie – skomentował jej wysiłki.
– Nie miałabym nic przeciwko temu, abyś i ty wprowadził u siebie nieco chaosu – odpowiedziała Gwen, otwierając puszkę tuńczyka. – Twój wzorowy porządek działa mi na nerwy. Prawdziwy szef kuchni nie może być właściwie inspirowany bez odrobiny bałaganu.
Dziewczyna podbiegła do pieca i wyciągnęła pieczoną paprykę.
– A niech to! Sparzyłam się! Wszystko przez ten pośpiech.
Zanim zdążyła zaprotestować, Robert poprowadził ją do kranu i włożył jej rękę pod strumień zimnej wody.
– Próbujesz robić zbyt wiele rzeczy naraz, Gwennie. Dostawa przekąsek na statki wycieczkowe, podawanie śniadań jeszcze przed wschodem słońca... Co jeszcze wymyślisz?
– Wszystko, byle cię pobić.
Gwen nie wyrywała dłoni z uścisku Roberta: zimna woda działała kojąco, a poza tym potrzebowała chwilki oddechu.
– Powinnaś opatrzyć to oparzenie – zatroszczył się Beltramo. – I przestań tak się spieszyć. Pomyśl, do czego to nas doprowadzi? Przecież kontruję każdy twój krok. Ty serwujesz na statki wycieczkowe obiad, a ja lunch. Ty zaczynasz podawać śniadania, ja nie pozostaję w tyle.
– I podajesz omlety wtłoczone w małe, kartonowe pudełka.
– Ludziom się to najwyraźniej podoba. Omlety na wynos... Sam nie wiem, jak wpadłem na tak doskonały pomysł.
– Podpatrując mnie, oczywiście. Moje mają jednak tę zaletę, że serwuję je na porcelanowych talerzach. A w ogóle, Beltramo, nie mam czasu na rozmowę z tobą.
– Musisz się odprężyć, w przeciwnym razie raz po raz będziesz się parzyć bądź kaleczyć. Zobaczmy, jak tam twoja ręka... Hmm, nie jest aż tak źle.
Dotyk palców mężczyzny był bardzo przyjemny. Gwen zastanawiała się jednak, jak ironiczny wydźwięk miało pouczenie Roberta o konieczności odprężenia się i zwolnienia tempa. Przecież jej życie było poukładane, dopóki on się nie pojawił. Jednak z drugiej strony lubiła jego towarzystwo, w chwilach gdy była w stanie zapomnieć o zagrożeniu, jakie stworzył i walce, która ich czekała.
Mężczyzna spojrzał wymownie na wielki brylant, mieniący się na palcu dziewczyny.
– Co za potwór – skomentował. – Za każdym razem, gdy na niego patrzę, przechodzą mnie ciarki.
Gwen wyrwała rękę z jego uścisku.
– Wczoraj wieczorem przedyskutowałam ze Scottem całą sytuację. Nie mamy przed sobą tajemnic.
– Czyżby był w mieście?
– Dziś rano znowu wyjechał, ale wczoraj przy obiedzie mieliśmy szczerą i konstruktywną rozmowę.
– Ty gotowałaś, prawda?
– Oczywiście. Lubię gotować dla kogoś, kto docenia moje jedzenie.
Gwen nie chciała przyznać, że od czasu, gdy się zaręczyli, narzeczony ani razu nie zabrał jej do restauracji.
– Gdy powiedziałam Scottowi o tobie i naszym pierwszym pocałunku, był bardzo wyrozumiały. Złożył to na karb świątecznego nastroju. Lecz gdy dowiedział się o incydentach na werandzie i w restauracji, był dość poruszony.
– Co powiedział?
– A niech to! Proszę, podaj mi sos – zacytowała.
– Znasz już moje zdanie, Gwennie. Nie ufaj mężczyźnie, który prosi o sos, gdy dowiaduje się, że jego dziewczyna całowała się z kimś innym.
– Mam szczęście być zaręczona z człowiekiem, który nie wpada w szał tylko dlatego... że inny mężczyzna stracił głowę i pocałował mnie na huśtawce i... – Gwen była nieco zbita z tropu. – Scott jest cudowną osobą – dorzuciła szybko. – Woli przezwyciężyć problem, zamiast być zazdrosnym i poirytowanym.
– Jeżeli twój chłopak jest aż tak wyrozumiały, to powinnaś nas poznać, może zostaniemy przyjaciółmi.
– Scott nie jest wyrozumiały aż do tego stopnia – stwierdziła, nie mając jednak w tym względzie stuprocentowej pewności.
– Gwennie, może gdybym cię znowu pocałował, twój chłopak częściej bywałby w domu? Pomyśl o tym. Może powinniśmy się częściej całować dla twego dobra.
Dziewczyna zarumieniła się, bezskutecznie starając się nie myśleć o ustach Roberta.
– Beltramo, czy ty nie masz w tej chwili nic do roboty?
– Mam wszystko pod stałą kontrolą – zapewnił.
– Absolutnie wszystko.
Spojrzała na niego. Tak, rzeczywiście wydawał się panować nad sytuacją. Pocałunki nie zawróciły mu w głowie, podczas gdy ona była tuż, tuż od zerwania swoich zaręczyn. I to z powodu mężczyzny, który choć umiał tak dobrze całować, potem pozwalał sobie żartować na ten temat, jak gdyby to dla niego nic nie znaczyło.
– W Wigilię ustalę datę ślubu – zadeklarowała nagle.
Robert wyprostował się. Na jego twarzy malował się trudny do odczytania wyraz.
– Czyżby Scott wracał do domu na Wigilię?
– Oczywiście.
– To da ci poczucie bezpieczeństwa? – sondował Beltramo.
– Wcale nie chcę poczucia bezpieczeństwa. Po prostu chcę... Ja chcę...
Nie mogła skończyć zdania. Wpatrywała się w mężczyznę, starając się podjąć wyzwanie, które dostrzegła w jego oczach. Tajemnicze, niezrozumiałe wyzwanie, nie mające nic wspólnego z restauracją, tylko z nią i Robertem...
W tym momencie do kuchni wtargnęła Claudine.
– Gwen! – zawołała podekscytowana. – Chodź, szybko!
Nawet mimo tego wołania, dziewczyna nie potrafiła oderwać wzroku od oczu Roberta.
– Czy nie możesz sama sobie poradzić? – spytała nieobecnym głosem.
– Nie! – odpowiedziała przejęta kelnerka.
Schwyciła Gwen za ramię i wyprowadziła ją z kuchni. Po chwili zaczęła mówić krótkimi, urywanymi zdaniami.
– Ona tu jest! Siedzi tam, przy oknie! To tamta blondynka! Zobacz, jakie ma wspaniałe włosy! Na początku nie wiedziałam, kim ona jest, skąd zresztą miałam wiedzieć? Ale sama mi to powiedziała swoim wyniosłym, dostojnym głosem. Możesz w to uwierzyć?
– Spokojnie, Claudine. Powiedz w końcu, kto to?
– Leda Thatcher – wyszeptała kelnerka. – Uwierzyłabyś w to? Ona naprawdę tu przyszła!
Teraz i Gwen była bliska utraty zdolności spokojnego myślenia. Leda Thatcher była najbardziej uznanym krytykiem kulinarnym w San Antonio. Gdyby opublikowała dobrą opinię o restauracji, na drugi dzień do stolików Gwen ustawiłaby się długa kolejka chętnych posmakowania jej potraw. Do tej pory nie śmiała nawet marzyć, że uda się jej tu ściągnąć tak znaną postać, ale oto stało się! I tym razem Robert Beltramo w niczym jej nie przeszkodzi.
Gwen szybko zdjęła z siebie zabrudzony fartuch.
– Posłuchaj mnie uważnie, Claudine. Zajmij się Robertem. Porozmawiaj z nim, odwróć jego uwagę. Oblej go sosem, zrób cokolwiek, aby zatrzymać go w kuchni. Pod żadnym pozorem nie pozwól mu wejść na salę!
– Nie martw się, zrobię, co w mojej mocy!
– Pośpiesz się, zanim nabierze podejrzeń. – Gwen popchnęła dziewczynę w kierunku kuchni, a sama podążyła w kierunku stolika Ledy Thatcher.
– Pani Thatcher, jestem Gwen Ferris. Bardzo się cieszę, że mogła pani przyjąć moje zaproszenie.
Kobieta przez dłuższą chwilę przyglądała się dziewczynie w milczeniu. Była dość ładna, choć jej twarz była wyjątkowo szczupła. Okazała się być znacznie młodsza, niż wyobrażała sobie Gwen, nie miała więcej niż trzydzieści lat. Zachowywała się jednak jak księżna, zniżająca się do rozmowy z pokojówką.
– Panno Ferris, mam nadzieję, że zdaje pani sobie sprawę z tego, jak napięty jest mój kalendarz. Zazwyczaj nie składam tego typu wizyt, ale pani upór zaintrygował mnie – powiedziała, ostrożnie posypując majerankiem kawałek ryby.
– Może miałaby pani ochotę na coś jeszcze?
– To mi wystarczy. Muszę przyznać, że zupa truflowa w pani wydaniu jest całkiem możliwa do przyjęcia.
Być może Gwen była w błędzie, ale wydawało się jej, że miał to być komplement. Niestety, ciekawość była drugą naturą Ledy. Co pewien czas rzucała spojrzenia w stronę królestwa Roberta.
– Cóż za niezwykły pomysł – stwierdziła. – Ogłoszenie na zewnątrz mówi, że podzieliliście restaurację na dwie części. Kim jest ów Robert Beltramo?
Gwen zmieniła pozycję, starając się zasłonić konkurencję.
– To długa historia, pani Thatcher, ale w skrócie można powiedzieć, że to moja część kontynuuje dobre tradycje restauracji.
– A moja reprezentuje tradycje dobrego, sprawnie podanego posiłku – dobiegł głos zza pleców dziewczyny.
Obróciła się gwałtownie. Beltramo posyłał Ledzie jeden ze swoich najbardziej wysublimowanych uśmiechów.
– Pani Thatcher, tak się składa, że to ja jestem Robert Beltramo. Chciałbym panią zaprosić do spróbowania najlepszej włoskiej kuchni, z jaką miała pani kiedykolwiek do czynienia. Czy jest pani gotowa?
Leda Thatcher nie odpowiedziała od razu. Wydęła swoje delikatne usta, co znamionowało głębokie zastanowienie. Robert posłał jej kolejny ze swoich czarujących uśmiechów. Fakt, że był on przeznaczony wyłącznie dla Ledy, ubódł Gwen dodatkowo. Nie mogła pozwolić, aby i tym razem Robert popsuł jej szyki.
– Pani Thatcher, przygotowałam deser, który, mam nadzieję, będzie pani smakował – powiedziała stanowczo. – Krem z orzechami i czekoladą.
– Ja też to podaję i wiele innych nie mniej kuszących deserów.
– Lody pistacjowe – nie dawała za wygraną Gwen.
– Zabaglione – skontrował Robert z niebezpiecznym błyskiem w oku.
– Ho, ho, cóż za zajmujący kulinarny pojedynek – przerwała Leda. – Być może powinnam jednak obejrzeć pana stronę, panie Beltramo. Proszę mnie oprowadzić!
– Ależ, pani Thatcher... – Gwen była wyraźnie zdesperowana. – A co z pani deserem?
Leda skwitowała jej słowa lekkim machnięciem dłonią.
– Podoba mi się pomysł wydania werdyktu w sprawie dwu rywalizujących ze sobą restauracji. W tym celu jednak muszę zapoznać się z obiema stronami. – Wstała zgrabnie i dała się ująć Robertowi pod ramię. – Proszę mi powiedzieć, panie Beltramo, co spowodowało ten podział?
Mężczyzna szarmancko poprowadził gościa w kierunku swojego konika: bufetu szybkiej obsługi. Nie omieszkał jednak odwrócić się i filuternie zmrużyć oka.
– Pani Thatcher, Gwennie i ja wpadliśmy na taki pomysł w celu zwiększenia obrotów restauracji. Jak do tej pory, skutkuje to znakomicie.
Gwen zacisnęła pięści w bezsilnej złości. Po chwili podbiegła Claudine, aby ją pocieszyć.
– Tak mi przykro – powiedziała, z trudem łapiąc oddech. – Nie mogłam powstrzymać go od wyjścia z kuchni. Wiesz, jaki on jest. Wyczuł, że coś jest nie w porządku. Co teraz zrobimy?
– Ty zostaniesz tu pełnić obowiązki gospodyni, a ja postaram się, aby to nie uszło Robertowi na sucho. – Ruszyła w ślad za Beltramo i panią Thatcher.
– Chyba masz nowych gości, Gwennie. Nie czuj się w obowiązku dotrzymywać nam towarzystwa – rzekł kurtuazyjnie Robert.
– Claudine doskonale sobie poradzi. Ja nie chciałabym uronić ani słowa z ust tak ważnego gościa. Nie zapomnij objaśnić pani Thatcher, że każdy palnik ma indywidualny termostat. W ten sposób możesz swoim gościom podawać spaghetti w pełnym wyborze na wynos.
– Kuchnia włoska na wynos, pani Thatcher – kontynuował niezrażony. – To część mojej oferty.
Ten człowiek nie miał wstydu! Za chwilę demonstrował już, jak pakuje omlety w kartonowe pudełeczka. Doskonale. To z pewnością ostatecznie przekona delikatny zmysł smaku Ledy, o tym, która strona jest lepsza. Gwen już uśmiechała się ze złośliwą satysfakcją, gdy usłyszała głos Ledy Thatcher, wychwalający bar szybkiej obsługi.
– Cóż za prawdziwie wyśmienity pomysł! Danie szybkie w przeciwieństwie do dania na zamówienie. Tylko dobry przedsiębiorca rozumie korzyści, płynące z takiego podejścia. I mów mi po imieniu... Roberto.
To powiedziawszy, Leda wzięła talerz z krańca bufetu, a następnie delikatnie, z precyzją nałożyła sobie zestaw potraw z termostatycznie podgrzewanych garnków. Podczas tych operacji „Roberto” zdawał się rozpływać z zachwytu nad swoją nową znajomą. Gwen rozdzierały sprzeczne emoqe. Starała się nie patrzeć na to wszystko, nie mogła jednak nie dostrzec, jak Leda z zadowoleniem nakładała sobie porcje ze srebrnych garnków, a następnie odpłynęła w kierunku śmiesznie małych stolików. Doprowadzona do ostateczności, Gwen wtłoczyła się pomiędzy nich.
– Claudine wydaje się być nieco zagubiona – poinformował życzliwie Robert. – Wydaje się nie radzić sobie z tak dużą liczbą gości.
– Według mnie idzie jej doskonale – zapewniła Gwen, choć i jej wydawało się, że kelnerka jest u kresu wytrzymałości, z trudem utrzymując równowagę, obładowana obfitym naręczem talerzy. – A co z twoimi gośćmi, Roberto? Biednemu Jeremy’emu plączą się już nogi.
– Dałem mu dobry trening. Nie ociąga się tak, jak dawniej – odparł mężczyzna, opierając się wygodnie i wciąż kontrolując sytuację.
Po chwili uniósł nieznacznie dłoń. Na ten gest Jeremy pognał w stronę kuchni. Minutę później pojawił się z obficie zastawioną tacą, którą ulokował przed Ledą. Chcąc nie chcąc, Gwen przyznała w duchu, że potrawy wyglądały nad wyraz zachęcająco. Poczuła ochotę na spróbowanie tych delicji.
– Skoro już tu jesteś, to może coś byś zjadła?
– zapytał Beltramo, jak gdyby głód wprost malował się na twarzy dziewczyny. – Śmiało, wcinaj – zachęcał z nieodłącznym uśmieszkiem na twarzy.
– Nie, dziękuję – odpowiedziała Gwen sztywno, mając nadzieję, że jej żołądek nie zdradzi prawdziwych odczuć. – Pani Thatcher – zwróciła się do Ledy.
– Czy nie byłoby pani wygodniej po mojej stronie? Tam miałaby pani szansę normalnie usiąść.
Leda wytarła usta papierową chusteczką – kolejnym usprawnieniem Roberta.
– Mój Boże, jeżeli dłużej pozostanę pod działaniem takiej dwójki kusicieli, z pewnością rozchoruję się z przejedzenia. Obawiam się, że muszę pani odmówić, panno Ferris, ale przyznaję, że podsunęła mi pani doskonałą myśl. Abym mogła sprawiedliwie ocenić zdolności kulinarne Roberta, powinien przygotować coś specjalnie dla mnie. Myślę, że obiad dziś wieczorem w moim domu byłby najlepszą ku temu okazją. Powiedzmy, około dziesiątej? – Leda spojrzała wyczekująco na mężczyznę.
Robert podrapał się w brodę, jak gdyby ważył „za” i „przeciw”. Tymczasem Gwen, wciąż siedzącej pomiędzy nimi, zrobiło się bardzo gorąco. Zastanawiała się, jak to było możliwe, aby mogła zasiać w głowie Ledy Thatcher tak szatański plan! Robert Beltramo, gotujący intymny posiłek dla tej kobiety i podający go... być może nawet przy świecach...
Gwen wydała z siebie dźwięk, który mieścił się pomiędzy westchnieniem a jękiem. Oboje, Leda i Robert, spojrzeli na nią zaintrygowani, ale dziewczyna nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. To dziwne uczucie znowu w niej zagościło, ale tym razem zdołała je rozpoznać. Zazdrość. Tak jest, uczucie zazdrości, którego Scott nigdy nie zdołał w niej wzbudzić. Świadomość, że to właśnie uczucie zagościło w jej sercu, była tak nieprzyjemna, iż dziewczyna siedziała pomiędzy Ledą i Robertem jak skamieniała, czekając na dalszy rozwój wypadków.
– Nie widzę żadnych przeszkód – odpowiedział wreszcie Beltramo. – Dziś wieczorem w twoim domu, Ledo.
– Cudownie. Będę czekała z niecierpliwością. Tak bardzo lubię mężczyzn potrafiących dobrze gotować, a pani, panno Ferris? No, muszę już lecieć. Do zobaczenia, Roberto. Pamiętaj, około dziesiątej. Mieszkam w dzielnicy King William. Zadzwoń do mojej sekretarki, ona ci powie, jak tam dojechać.
To powiedziawszy, Leda po królewsku przepłynęła przez salę, a energiczny Jeremy szybko dobiegł do drzwi i z ukłonem wypuścił ją na zewnątrz.
Robert spojrzał na dziewczynę.
– Nie wyglądasz dobrze, Gwennie. Być może to przez niedożywienie. Karmimy wszystkich naokoło, a nie mamy czasu dla siebie. Masz, zjedz trochę – zaprosił uprzejmie, stawiając przed dziewczyną ciasto z owocami.
Gwen jednak nie miała apetytu. Jakże brzydziła się uczuciem zazdrości!
– Jak dowiedziałeś się, że Leda będzie u mnie?
– spytała, siląc się na spokój. – Gdybyś się nie wtrącił...
– Nie mogłem, Gwennie. Po tym, jak zamykałaś się w biurze przez ostatnie dwa dni, załatwiając tajemnicze telefony, musiałem dowiedzieć się, co wisi w powietrzu. Poprosiłem Jeremy’ego o dyskretne podpytanie Claudine. To było łatwe – ten facet to prawdziwy zawodowiec. Twoja kelnerka puściła parę, nawet sama o tym nie wiedząc. Mówię ci, ten Jeremy ma w sobie duży potencjał.
– Nie mogę uwierzyć, że byłeś tak podstępny. Ty i Jeremy.
– Nie bardziej podstępny niż ty. Zamierzałaś sprowadzić tu potajemnie krytyka kulinarnego, nie dając mi szansy na zaprezentowanie się. Jestem nieco zawiedziony takimi posunięciami z twojej strony.
– Nie było w tym nic nieuczciwego. Użyłam swego całego talentu, aby ściągnąć tu Ledę Thatcher, a ty mi ją ukradłeś. Ale po co ja w ogóle wdaję się z tobą w dyskusję? To nigdy nie wychodzi mi na dobre – Gwen nie ukrywała swego rozgoryczenia. – Czy naprawdę zamierzasz ugotować dla niej obiad?
– To ci dopiekło, prawda? Nie rozumiem jednak, dlaczego. Będąc zaręczoną kobietą, powinnaś być zadowolona, że i ja będę miał szansę na trochę damskiego towarzystwa.
Cała sytuacja zmierzała zdecydowanie w złym dla Gwen kierunku. Nie tylko kipiała z zazdrości, ale dała to po sobie poznać. Uderzyła dłonią w stół tak mocno, że zwróciła na siebie uwagę siedzących obok.
– Robercie Beltramo – powiedziała wstając. – Możesz spotykać się z dwudziestoma pięknymi kobietami, nic mnie to nie obchodzi. Ale następnym razem sam postaraj się o zaproszenie tu krytyka, dobrze?
– Czy to znaczy, że chcesz dziś wieczór dołączyć do nas ze swoim narzeczonym? Podwójna randka to doskonały pomysł!
Tego było już za wiele! Najchętniej wylałaby mu na głowę wazę zupy, ale na szczęście zdołała zapanować nad sobą. Powoli ruszyła do swojej części restauracji.
Światło, padające z kuchennego okna restauracji, oświetlało małe boisko do koszykówki, na którym Robert ćwiczył właśnie drybling i rzuty do kosza. Raz po raz, piłka czysto trafiała do celu.
Gwen stała w drzwiach i pod osłoną zapadającego zmierzchu obserwowała sportowe wyczyny Beltramo. Jego ruchy znamionowały niewyczerpane zapasy energii. Dziewczyna miała do siebie pretensję za to podglądanie. Przez cały dzień gnębił ją obraz Ledy i Roberta, jedzących obiad przy świecach. Pocieszała się myślą, iż jej narzeczony jest tak bardzo pochłonięty komputerami, że romanse z kobietami są, w jego przypadku, wykluczone. Niestety, dotyczyło to także jej, ale na świecie nie ma nic w pełni doskonałego.
Te rozmyślania nie przynosiły jednak ukojenia. Nigdy przedtem nie czuła się tak fatalnie. Przywykła do spokojnego, uregulowanego, dającego satysfakcję życia, tymczasem Robert Beltramo zmienił je nie do poznania. Po kolejnym celnym rzucie piłką, dziewczyna wyszła z cienia na boisko.
– Już prawie dziesiąta – przypomniała. – Spóźnisz się.
– Nie martw się – uspokoił ją Robert. – Leda dostanie obiecany obiad i ja sam go przyrządzę.
– Wcale się nie martwię. Lecz jeżeli zamierzasz tam pójść, to idź już wreszcie i zostaw mnie w spokoju.
Robert przestał odbijać piłkę i spojrzał badawczo na dziewczynę.
– To ty do mnie przyszłaś, Gwennie. Ja już dawno posprzątałem w kuchni i panuje tam absolutny spokój.
– To nieważne. Przez cały czas słyszę, jak uganiasz się tu za piłką. Ten hałas wystarczy, aby mnie rozproszyć.
– Odnawiam swoje dawne przyzwyczajenia. Kiedy byłem dzieckiem, przychodziłem tu i trenowałem do późnych godzin nocnych. Dzięki temu mogłem dowolnie opóźniać powrót do domu...
Gwen wyczuła w Robercie jakieś wewnętrzne napięcie. Oparła się o słup, podpierający tablicę, i włożyła ręce do kieszeni dżinsów.
– Czy aż tak bardzo nie chciałeś wracać do domu, do ojca? Trudno mi w to uwierzyć.
– Gdy stary akurat nie krzyczał, to gapił się w telewizor. Ciszy nie cierpiałem, jeszcze bardziej niż jego wrzasków.
– Może był samotny? Starszy człowiek, który, mimo że bardzo chciał, nie wiedział, jak wyciągnąć rękę do innych ludzi.
– Ty zawsze wiesz wszystko lepiej, prawda? – To nie takie proste. Naprawdę lubiłam twego ojca. Ktoś musiał się nim opiekować. Ty odszedłeś i zostawiłeś go tu samego.
– Musiałem odejść – powiedział Robert zdławionym głosem. – Ojciec chciał, abym był podobny do niego: tak samo podły. Nie mogłem do tego dopuścić. Robiłem wszystko, aby stąd uciec. Starałem się o stypendium na uczelni w innym stanie. Gdy mi odmówiono, po raz pierwszy widziałem ojca szczęśliwego. Prawdziwie zadowolonego. Myślał pewnie, że to sprawi, iż zostanę tu, w restauracji, do końca życia. Nie sądził, że uda mi się znaleźć inną drogę ucieczki.
Gwen była pełna podziwu dla determinacji Roberta. Był to rys charakteru, którego nie zauważyła u jego ojca.
– Być może obawiał się, że cię straci, kiedy wyjedziesz do innego miasta i nie wiedział, jak ci to powiedzieć?
– Wierz lub nie, ale sam o tym myślałem. Próbowałem zrozumieć starego. Mimo wszystko był moim ojcem. Dlatego przyjechałem do San Antonio zaraz po dyplomie. Chciałem jakoś naprawić sytuację, ale... – Robert przerwał nagle klnąc pod nosem. – Ferris, znowu ci się udało. Wciągnęłaś mnie w wyznania, tak jak swoich klientów. Przyznaj się, pewnie nawet obcy ludzie na ulicy zatrzymują cię i zaczynają opowiadać o swoim życiu? Nabrałem się, ale dosyć tego, spowiedź skończona.
– Potrzebujesz poważnej rozmowy, jesteś jednak zbyt uparty, aby to przyznać. Przynajmniej tę jedną cechę masz wspólną z ojcem.
Napięcie, jakie wzbierało w dziewczynie od pewnego czasu, szukało ujścia. Bez uprzedzenia wyrwała piłkę z rąk mężczyzny i zaczęła nią kozłować. Podbiegła do kosza. Rzuciła. Piłka odbiła się od tablicy i wróciła na boisko. Gwen złapała ją i zaczerpnęła głęboki haust rześkiego powietrza. Czuła, jak opuszcza ją napięcie. Pomyślała, że wysiłek fizyczny przynosi zapomnienie. Być może będzie w stanie zapomnieć o kłopotach z restauracją i Scottem, a nawet o problemach z Robertem...
Mężczyzna wyrwał piłkę z rąk dziewczyny. Kozłując, pobiegł w kierunku kosza. Gwen rzuciła się za nim, starając się zablokować oddanie skutecznego rzutu, ale Robert wybił się w górę bez wysiłku i rzucona pewną ręką piłka, zataczając łuk, wpadła do kosza. Dziewczyna złapała spadającą piłkę. Beltramo momentalnie ją odzyskał.
Walczyli zapamiętale. Mężczyzna nie stosował wobec niej ulgowej taryfy. Była to po prostu jeszcze jedna dziedzina, w której mogli rywalizować i udowadniać swoją wyższość. Gwen wiedziała, że jeżeli chce zwyciężyć, musi skupić całą uwagę na piłce.
Żadne z nich nie odzywało się. Był to cichy pojedynek dwóch osobowości. Robert zrobił zwód w prawo, a następnie pobiegł w lewo, ocierając się ramieniem o dziewczynę. Fizyczny kontakt w sporcie był czymś nowym dla Gwen, ale i ona szybko opanowywała kroki tego nowego tańca. Przy następnym rzucie wycelowała dokładniej i piłka przeleciała przez siatkę kosza.
– Wreszcie się udało! – wykrzyknęła w kierunku Roberta.
– Udowodniłaś, że miałem rację, Gwennie. Wiedziałem, że będziesz dobra w grze w koszykówkę.
Beltramo wydawał się jej teraz jeszcze bardziej atrakcyjny niż zwykle. Zdała sobie sprawę, że w czasie gry było wiele sytuacji dość intymnych. Ta świadomość wcale jej nie pomagała. Potęgowała tylko tajemne pragnienia, których istnienia nawet nie podejrzewała. Spoglądali na siebie przez dłuższą chwilę. Gwen nie potrafiła określić tego, co ich łączyło. Nie przychodziło jej do głowy żadne sensowne wytłumaczenie.
– Nie idziesz do Ledy? – zapytała niepewnym głosem?
– A chcesz, żebym poszedł?
Wolała nie odpowiadać na to pytanie.
– Idź – powiedziała. – Lepiej będzie, jeżeli już pójdziesz.
Robert przyglądał się jej przez chwilę, ale Gwen nie zdradziła przed nim swoich prawdziwych uczuć – jej twarz pozostała bez wyrazu. Odwrócił się powoli i odszedł. Zostawił ją płonącą z zazdrości, do której nie miała prawa.
Późnym popołudniem następnego dnia do restauracyjnej kuchni wkroczyła Leda Thatcher. Gwen przestała wyrabiać ciasto i spojrzała na gościa. Kobieta była nie do poznania. Jej twarz promieniała. Uśmiechała się przyjaźnie do Gwen.
– Dzień dobry, Gwennie, dzień dobry! Czy jest Robert? – Nawet jej głos miał dziś inne brzmienie.
– Jest w biurze. Ma spotkanie z dostawcą. Przepraszam, skąd ma pani tę koszulkę? – Gwen ze zdumieniem zauważyła, że Leda ma na sobie jaskrawoczerwony strój koszykarski drużyny Roberta.
– Nie ma na niej jeszcze mojego nazwiska, ale nie mogłam się powstrzymać i włożyłam ją już dziś. Czyż nie jest urocza? Wybrałam sobie numer dwadzieścia cztery.
– Panno Thatcher, przepraszam za to pytanie, ale czy zamierza pani... czy to możliwe, że wstępuje pani do drużyny... – Gwen brakowało słów, ale Leda pomogła jej dokończyć zdanie.
– Jestem najnowszym członkiem drużyny Piratów Beltramo – powiedziała z godnością, odrzucając w tył swe blond włosy. – Tak, bardzo lubię współzawodnictwo sportowe. Ale mów mi Leda, przecież od dziś jesteśmy koleżankami z drużyny.
– Ja nie gram – Gwen nie mogła przyjść do siebie po tym, co usłyszała.
Jak to możliwe, że zimna, wyniosła Leda Thatcher przez jeden dzień zmieniła się tak bardzo, że była skłonna biegać za piłką? Dziewczyna bała się myśleć o tym, co zaszło podczas obiadu, poprzedniego wieczoru. I tak zmarnowała przez to pół nocy, przewracając się z boku na bok.
– Wybacz mi, Leda, ale jestem bardzo zajęta. Myślę, że możesz śmiało zapukać do drzwi Roberta.
– Och nie, nie mogę. Nie chcę mu przeszkadzać. Proszę cię, przekaż mu wiadomość ode mnie. Powiedz, że nie wiem, jak mu dziękować za to, co zrobił wczoraj. To było po prostu... nadzwyczajne. Brakuje mi słów, naprawdę. – Twarz Ledy już nie tylko promieniała, wręcz fosforyzowała nieopisanym zachwytem. – Zapamiętam ten wieczór do końca mego życia. To wszystko dzięki Robertowi Beltramo! Przekażesz mu, prawda?
Gwen miała trudności z kontrolowaniem swojego zachowania. Błagając w duchu opatrzność, aby Leda nie zaczęła w szczegółach opisywać tego, co stało się poprzedniego wieczoru, starała się przyspieszyć zakończenie rozmowy.
– Dobrze, przekażę Robertowi to, co powiedziałaś, ale teraz naprawdę muszę już wracać do pracy.
– Oczywiście. Rozumiem, że i on jest bardzo zajęty; nie śmiałabym naruszać porządku jego zajęć. – Leda ruszyła w kierunku drzwi. – Och, prawie zapomniałam! Przyszłam, aby dać wam kopię mojego artykułu, który jutro ukaże się w prasie. Jestem pewna, że oboje będziecie zadowoleni z opinii, jaką wystawiam waszej restauracji.
To powiedziawszy, kobieta wyjęła z torebki kartkę papieru, położyła ją na kontuarze i odpłynęła w kierunku drzwi.
Artykuł rzeczywiście wychwalał pod niebiosa dokonania Gwen i Roberta. Leda wzywała czytelników do odwiedzenia ich restauracji. Jednak ten niezaprzeczalny sukces wcale nie cieszył dziewczyny. Okupiła go zbyt dużym kosztem poniesionym na innym polu, polu uczuć.
Usiadła ciężko na taborecie i oparła się o kontuar. Z każdą minutą ciążące nad nią brzemię wydawało się coraz trudniejsze do udźwignięcia. Zanim na scenie pojawił się Robert Beltramo, wszystko w jej życiu było pod kontrolą. Spokojna atmosfera restauracji przyciągała specyficzną grupę gości, sprawy osobiste były uregulowane i choć kwestia małżeństwa ze Scottem rodziła pewne wątpliwości, to wtedy nie wydawały się one zbyt poważne. Teraz wszystko się zmieniło: restauracja była tętniącym życiem przedsiębiorstwem, a sprawy uczuciowe urosły do rangi ważnego problemu. Miała wrażenie, że siedzi na bombie i ze wszystkich sił próbuje przeszkodzić Robertowi w zapaleniu lontu.
Zdesperowana, zaczęła krzątać się po kuchni, przestawiając garnki i patelnie. Jej chaotyczne czynności nie służyły żadnemu określonemu celowi, poza robieniem hałasu.
– Ojej, Gwendolyn, czy ty musisz tak bębnić tymi garnkami? Zachowujesz się, jakbyś była perkusistką zespołu rockowego.
Robert postawił na stole duże pudło, z którego zaczaj wyjmować kartonowe talerzyki, kartonowe kubki, papierowe serwetki, nawet misy były z tektury. Wszystkie elementy zastawy pokryte były świątecznymi ozdobami.
– Czy naprawdę sądzisz, że te jednorazowe talerzyki wprowadzą twoich gości w świąteczny nastrój?
– spytała Gwen z powątpiewaniem.
– Mam nadzieję, że tak. I wcale nie są jednorazowe. To zastawa wielokrotnego użytkowania.
– Dekoracje świąteczne to wieloletnia tradycja. Zabawki choinkowe przechowuje się przez lata i co roku wraca się do nich z sentymentem. Nie ma tu miejsca na ordynarne papierowe kubki!
– Chyba nie dramatyzujesz wyłącznie z powodu tych drobiazgów? Powiedz lepiej, co naprawdę cię gryzie?
Gwen westchnęła głęboko, aby się uspokoić. Nie przyniosło to jednak żadnego efektu. Nie pozostawało nic innego, jak pokazać Robertowi artykuł Ledy.
– Spójrz tylko na to! – wykrzyknęła, podtykając mu papier pod nos.
Mężczyzna rozprostował go i zaczął czytać. Powoli jego twarz rozświetlił uśmiech.
– Coś podobnego! Najwyraźniej Leda polubiła naszą dwójkę!
– Raczej polubiła ciebie! – odcięła się dziewczyna.
– Po tym, jak nafaszerowałeś ją sardynkami i waniliowymi lodami, najwyraźniej straciła zdrowy rozsądek. To niesamowite. Wprost rozpływała się w zachwytach nad tobą. Opowiadała, że dzięki tobie przeżyła najbardziej niezwykły wieczór w swoim życiu.
– Naprawdę tak powiedziała? – Robert miał czelność udawać zdziwienie.
– Tak, i prosiła, aby koniecznie ci to powtórzyć. Czym ty ją nakarmiłeś, Beltramo?
Mężczyzna zachichotał irytująco.
– Czy raczysz podzielić się ze mną tą radosną informacją? Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, w jakim stanie znajduje się teraz Leda. To nie jest powód do śmiechu. Biedna kobieta; włożyła nawet na siebie twoją sportową koszulkę.
Robert wziął jeden ze swoich papierowych kubków i przyglądał mu się pod światło, jakby był z najprzedniejszego kryształu.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że Leda wyglądała na szczęśliwą? – zapytał.
– Aż za bardzo szczęśliwą, jeżeli chcesz znać moje zdanie. Ta kobieta jest postrachem wszystkich restauratorów, prawie nie sposób jej zadowolić. A tymczasem właśnie dziś postanowiła przeobrazić się w naszą najlepszą przyjaciółkę. Masz na nią niezwykły wpływ. Czy mógłbyś przestać się śmiać?
– Śmieję się, bo też jestem uszczęśliwiony. Wczorajszy obiad z Ledą był większym sukcesem, niż mogłem się spodziewać.
Mężczyzna zaczął gwizdać melodię włoskiej piosenki o miłości, najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony. Gwen nie mogła już dłużej tego znieść. Wzięła jedną ze świątecznych papierowych serwetek Roberta i zaczęła ją składać nerwowymi ruchami.
– Jeżeli myślisz, że fakt, iż Leda zachwyca się twoim gotowaniem, to powód do radości, mylisz się. Treść tego artykułu dowodzi, że ta kobieta oszalała na twoim punkcie i traktuje cię poważnie. Sam do tego doprowadziłeś, więc mam nadzieję, że i ty masz wobec niej poważne zamiary.
– Czy to znaczy, że chcesz, abym spotykał się z Ledą Thatcher?
Gwen zaczerwieniła się. Prawda była zupełnie inna, ale nie mogła jej wyjawić. Nie miała prawa być zazdrosna, a tymczasem to uczucie zawładnęło nią niemal bez reszty.
– Wprowadziłeś Ledę w stan romantycznego uniesienia. Nie ma nic gorszego dla kobiety. Oznacza to, że zatraciła możliwość trzeźwego osądu i zachowuje się, jak ćma lecąca w ogień.
– A więc mamy tu do czynienia z altruistycznym zatroskaniem... Czyżby bez żadnych podtekstów osobistych?
– Zapominasz, że jestem zaręczona. Nie jestem zainteresowana twoim bujnym życiem uczuciowym – to mówiąc nadała ostateczny kształt papierowemu samolocikowi, którym zajmowała swoje ręce przez ostatnie pięć minut.
Rzuciła go i z satysfakcją obserwowała, jak szybuje przez kuchnię i ląduje na piecu.
Robert obserwował tę zabawę z krytycznym wyrazem twarzy. Po chwili sam zabrał się do składania świątecznej serwetki.
– Myślę, że zdradzę ci pewien sekret. Wczorajszej nocy wcale nie podałem Ledzie obiadu.
– Nie zmyślaj. Przecież była tu przed chwilą i opowiadała mi o twoim jedzeniu. Gotowałeś dla niej i nie próbuj temu zaprzeczać!
– Ale nie ja podawałem do stołu. Poprosiłem Jeremy’ego, aby zaniósł jej kolację do domu. Ja w ogóle się z nią nie widziałem.
– A wiec to był Jeremy... I to on wciągnął Ledę do drużyny!?
– Na to wygląda. Spędzili chyba uroczy wieczór. Nawet nie wiedziałem, że jestem takim dobrym swatem.
Gwen poczuła ogromną ulgę. A więc Robert nie spotkał się z Ledą Thatcher. Miała ochotę roześmiać się głośno.
– Jest jeszcze gorzej, niż myślałam – powiedziała, z trudem powstrzymując się od okazania radości. – Leda Thatcher i Jeremy! On ma zaledwie dwadzieścia lat...
– Prawie dwadzieścia jeden – skorygował Robert, nie przerywając składania serwetki. – Jeremy nie jest dzieckiem, choć lubisz o nim myśleć, jak o swoim młodszym braciszku. Oboje z Ledą są już dorośli.
– Gdy ją zobaczyłam taką rozpromienioną, przeraziłam się. Jeżeli jeden wieczór może spowodować taką odmianę, to co będzie dalej? I dlaczego udawałeś, że to ty byłeś z Ledą?
– Bo to chciałaś usłyszeć. Chciałaś wierzyć, że uwiodłem ją, żeby napisała pochlebny artykuł o mojej restauracji. Nie chcesz przyjąć do wiadomości niczego, co świadczyłoby o mnie dobrze. Poza tym, ze wszystkich sił negujesz istotę romansu. Jesteś zaręczona z najbardziej nieromantycznym typem w okolicy i wydaje ci się, że jesteś bezpieczna.
Wstał, aby rzucić swój papierowy samolocik. Śmignął, przecinając powietrze i wylądował na lodówce, o dobre dwa metry dalej niż model dziewczyny.
– Tu nie chodzi o moje bezpieczeństwo. Tu chodzi o coś trwałego. Dlatego właśnie wybieram talerze porcelanowe, a nie papierowe.
– Czy jesteś pewna, że to właśnie poczciwy Scott zapewni ci porcelanę? Jesteś przekonana, że to właśnie on? Pomyśl o tym.
W głosie mężczyzny słychać było rozbawienie. Gwen czuła, że ogarniają ją coraz większe wątpliwości, zarówno co do Scotta, jak i Roberta Beltramo. Robert był człowiekiem, od którego nie mogła spodziewać się niczego dobrego. Toczył z nią bezpardonową walkę o zwycięstwo, nie zważając, czy chodzi o grę w koszykówkę, rzucanie papierowych samolotów, czy prowadzenie restauracji. Mimo to, mając to wszystko na uwadze, cieszyła się, że nie spędził intymnego wieczoru z Ledą Thatcher. Na dodatek, stale czuła w sobie niewytłumaczalne, trudne do określenia pragnienia.
Czym prędzej wycofała się do swojej części kuchni. Scott nigdy nie wzbudziłby w niej tych tajemniczych tęsknot. Z całych sił starała się nie słuchać następnej włoskiej piosenki o miłości, gwizdanej przez Roberta.
Jeremy i Leda byli w sobie zakochani. Zaledwie kilkadziesiąt godzin po tym, jak zobaczyli się pierwszy raz, nie widzieli już poza sobą świata. Tego dnia, wieczorem, Leda przyszła na obiad tylko po to, aby usiąść po stronie Roberta i być obsłużoną przez ukochanego. Wszyscy widzieli, jak na nią spoglądał, gdy dolewał jej wina, a i ona rzucała mu zachęcające spojrzenia. Najsłynniejszy krytyk kulinarny, wyniosła Leda Thatcher zakochała się w kelnerze – trudno było o coś bardziej romantycznego. Gwen spoglądała od czasu do czasu na rozkoszną parę, wmawiając sobie, że to co czuje, to wstręt do intrygi Roberta, a nie zazdrość. Prawie udało się jej w tym utwierdzić.
Leda pozostała aż do zamknięcia lokalu, a potem wyszła ramię w ramię z Jeremym. W chwilę później poszła też Claudine i w restauracji pozostali tylko Robert i Gwen. Po niedługim czasie wyszli i oni, a Gwen odwróciła się, aby zamknąć drzwi.
– Dobranoc, Robercie. Mam nadzieję, że jesteś usatysfakcjonowany swoim dziełem. Jeremy był tak oszołomiony, że obsługiwał tylko Ledę, zapominając o reszcie gości.
– Takie rzeczy się zdarzają – odpowiedział Robert beztrosko. – Czasem miłość jest ważniejsza niż codzienna rutyna w pracy.
– Ciekawa jestem, czy ty w to wierzysz – odparła z przekąsem, ruszając w stronę domu.
Robert dogonił ją i bezceremonialnie skierował w przeciwnym kierunku.
– Chciałbym ci coś pokazać, Gwennie. Pamiętaj, że jesteś mi winna przysługę za znalezienie pierścionka.
– Nic ci nie jestem winna, Beltramo.
– Ależ tak! Dwukrotnie odnalazłem twój klejnot. Po ostatnim razie obiecałaś, że umówisz się ze mną na randkę.
– Nie obiecałam ci randki i nie zamierzam nigdzie z tobą chodzić.
– No dobrze, więc nie nazwiemy tego randką, tylko spotkaniem w interesach – perswadował, wkładając sobie jej rękę pod ramię i prowadząc dziewczynę wzdłuż rzeki.
– Jeżeli chcesz mi coś pokazać, pokaż teraz – Gwen bezskutecznie starała się uwolnić dłoń.
– Trochę cierpliwości, Gwendolyn. Nasze spotkanie jeszcze się nawet nie zaczęło. Poza tym jestem pewien, że poczciwy Scott zrozumie, iż dwoje partnerów w interesach musi się spotkać od czasu do czasu.
Gwen podejrzewała, że narzeczony w ogóle nie miałby nic przeciwko takim spotkaniom, byleby tylko na stole w domu czekał na niego talerz zupy. Ale to nie należało do tematu.
– Czego ty chcesz ode mnie, Beltramo? Musimy znosić się nawzajem przez cały dzień w pracy. Czy przynajmniej mojego osobistego życia nie mógłbyś zostawić w spokoju?
– Nie wtedy, gdy jesteś samotna w taki piękny, grudniowy wieczór.
Zbliżali się do sklepów i restauracji przy rzecznym bulwarze. Tu kwitło nocne życie San Antonio, rządząc się swoimi prawami. Beztroskie śmiechy i hiszpańskie piosenki o miłości dochodziły ze wszystkich stron. Gwen poczuła, że stoi na niebezpiecznym gruncie.
– Czy zapomniałeś już, że mam narzeczonego? Robert otoczył ją ramieniem i przyciągnął do siebie.
– Coraz bardziej się przekonuję, że masz go tylko z nazwy. Spójrz na to z innej strony. Narzeczeństwo to praca, taka jak każda inna. Trzeba poświęcić jej swe zaangażowanie. Scott znacznie więcej czasu przeznacza na sprzedawanie programów komputerowych niż na ciebie. Być może ktoś inny powinien wziąć się do tej pracy, ktoś, kto umie ją lepiej wykonać.
Oczywiście, znowu sobie z niej żartował. Mimo to Gwen miała wielkie trudności, aby zdobyć się na ciętą odpowiedź. Otoczona ramieniem Roberta, nie umiała myśleć tak szybko, jak zwykle.
– Miałam już chłopaków, którzy umieli zapewniać odpowiednią otoczkę: jedzenie przy świecach, kwiaty, westchnienia przy księżycu i tak dalej. To jednak nic jeszcze nie znaczy. Nie stanowi gwarancji, że ten ktoś będzie przy tobie, gdy nie będzie ci się w życiu szczęścić.
– Gwennie – ramię Roberta zacisnęło się jeszcze bardziej – za szybko się poddajesz. Jeszcze nie wiesz, co to znaczy być naprawdę adorowaną. Daj mi szansę, a pokażę ci, na czym to polega...
– Po co ja w ogóle z tobą rozmawiam?!
– Myślę, że powinnaś teraz coś zjeść. To pierwszy krok, stopi lód wokół ciebie – orzekł, kierując ją w stronę meksykańskiej restauracji.
Zanim zdążyła się zorientować, siedziała już przy małym stoliku z kartą dań w ręku. Nie mogła się skoncentrować na wyborze.
– Wiem, do czego zmierzasz – zaczęła, z uporem wpatrując się w mężczyznę. – Ta cała idiotyczna historia z Ledą i Jeremym dała ci, jak widzę, natchnienie. Wydaje ci się, że udowodnisz mi, iż jestem podatna na romanse. Nic z tego! Gdy patrzę na Jeremy’ego i Ledę, zastanawiam się, jak wiele czasu upłynie do momentu, gdy ich złudzenia prysną jak mydlana bańka. Jestem już na tyle doświadczona przez życie, że mam nawet wątpliwości co do własnych złudzeń.
– Jesteś trudnym przypadkiem, Gwennie. Ale przynajmniej przyznajesz, że miewasz złudzenia.
To prawda, miała ich nawet zbyt wiele. Co jakiś czas łapała się na rozmyślaniach o zwiedzaniu słonecznej Italii u boku ciemnowłosego, przystojnego mężczyzny, który tryskał humorem i raz po raz stroił sobie z niej niewinne żarty...
Bezwiednie obracała pierścionek na palcu. Romans Jeremy’ego i Ledy wywarł na niej duże wrażenie. Atmosfera w restauracji była zaraźliwa. Aby choć na chwilę pomyśleć o czymś innym, dziewczyna skoncentrowała się na menu.
Po złożeniu zamówienia zorientowała się, jak wiele czasu minęło od ostatniego razu, gdy w spokoju mogła delektować się potrawami przyrządzonymi przez kogoś innego. Jedli w milczeniu. Oboje wiedzieli, że dobre jedzenie wymaga koncentracji.
Gwen kończyła właśnie swoją porcję, gdy zdała sobie sprawę, że Robert obserwuje ją, ubawiony.
– Wiem, co teraz myślisz, Beltramo. Przypominasz sobie, że Scott nigdy nie zabiera mnie do restauracji.
Wiedz jednak, że z powodzeniem mogę chodzić sama i nie jest mi do tego potrzebny żaden mężczyzna.
– Twój narzeczony nie nadaje się ani na wakacje we Włoszech, ani do restauracji. Nigdy nie ma czasu, aby pójść z tobą na spacer, a więc, gdy chcesz się rozerwać, możesz liczyć wyłącznie na siebie. Możemy generalnie stwierdzić, że poczciwy Scott bardziej zaznaczył się swoją nieobecnością niż czymkolwiek innym. Co z niego za pożytek?
– Dość tego! Wystarczy, że jest zrównoważony i godny zaufania.
– Zrównoważony? Znam na to lepsze określenie. On jest po prostu nudny.
Gwen zdawała sobie sprawę, że ta rozmowa zmierzała w niewłaściwym kierunku. Spojrzała wymownie na zegarek.
– Dziękuję za obiad, Robercie, ale muszę już iść do domu.
– Tak łatwo się nie wykpisz. Wciąż jeszcze mam ci coś do pokazania. – To powiedziawszy mężczyzna wyprowadził ją z restauracji i skierował się w stronę zacumowanych statków spacerowych.
Z kilku rzecznych jednostek, stojących przy brzegu, Robert wybrał „Marię Elenę” i wprowadził Gwen na pokład. Na statku było już kilku innych pasażerów, ale mimo to z łatwością znaleźli wolne miejsca siedzące. Młody kapitan dał znak do odpłynięcia. Na pokładzie panował wesoły nastrój. Co chwilę powietrzem wstrząsały salwy śmiechu rozbawionych wycieczkowiczów. Ale Gwen i Robert byli zamknięci we własnym świecie.
– Powiedz mi, Gwennie, czy dostrzegasz magię tego wieczoru? – zapytał ściszonym głosem.
Dziewczyna przycisnęła łokcie do ciała, jakby tym gestem chciała obronić się przed sugestywnym znaczeniem usłyszanych słów. Miasto rozświetlone było setkami świątecznie udekorowanych choinek. Mogło się wydawać, że żeglują przez krainę czarów. Blask gwiazd, zwielokrotniony iluminacjami, odbijał się od wód rzeki, tworząc wokół nich bajeczny kalejdoskop. Siedząc u boku Roberta, Gwen czuła, że ich oboje jednakowo zachwyca ta wspaniała chwila. Wciąż zaciskając kurczowo dłonie, wsłuchiwała się w bicie swego serca. Na skraju jej świadomości pojawiło się niepokojące uczucie, któremu nie mogła się oprzeć. Wiedziała, że wywołało go nie tylko piękno wieczoru...
Statek dobił do brzegu i Robert pomógł dziewczynie wyjść na pomost. Drżała z emocji. Zdawała sobie sprawę, że musi jak najszybciej uciec od tego człowieka. Beltramo ujął ją za rękę.
– Gwendolyn, nie sądzę, aby ta przejażdżka pomogła. Czuję, że wciąż chcesz ode mnie uciec. Muszę sięgnąć po bardziej radykalne środki.
Robert, jak zawsze, żartował, lecz Gwen czuła, że jest to w pewnym sensie samoobrona, próba ukrycia faktu, iż i jego także oczarowała atmosfera wieczoru.
Zabrał Gwen do baru urządzonego w stylu Dzikiego Zachodu. Grano właśnie rzewnego walca. Robert otoczył ją ramieniem i poprowadził na parkiet. W tańcu policzek mężczyzny ocierał się o włosy dziewczyny. Beltramo cicho nucił urokliwą melodię. Gwen czuła na plecach dotyk jego ręki. Wiedziała, że wszystko to prowadzi do pocałunku, nie chciała jednak znowu zobaczyć w jego oczach uśmiechu tryumfu.
Odsunęła się gwałtownie i spojrzała w oczy Roberta. Oczywiście, zobaczyła w nich znajome iskierki uśmiechu. Gdy sytuacja stawała się poważna, on zawsze gotów był na wyskoczenie z kolejnym dowcipem. W ten właśnie sposób zmuszał ją do utrzymywania pewnego dystansu między nimi. Mimo że zdawała sobie z tego sprawę, nie mogła już dłużej zaprzeczać oczywistej prawdzie.
Zakochała się w Robercie Beltramo. Wbrew całemu rozsądkowi i przeczuciom! Czuła, że było już za późno, aby się wycofać.
Gwen odwróciła się nagle i wybiegła z baru. Uciekała tak szybko, jak gdyby od tego zależało jej życie. Nie zwalniała, aż do momentu, gdy znalazła się w spokojniejszej, nadrzecznej dzielnicy mieszkaniowej. Ale nawet tu nie brakowało świątecznej iluminacji.
Dziewczyna poczuła chłód i zaczęła rozcierać zmarznięte ramiona. Nie była zaskoczona, gdy już po chwili usłyszała zbliżające się kroki. Nieomylnie rozpoznała stukot kowbojskich butów Roberta. Mężczyzna zatrzymał się tuż za nią.
– Sprawy zaszły za daleko – powiedziała cicho, nie patrząc na niego. – Na pewno i ty to czujesz. Możesz żartować na ten temat, ale w głębi ducha wiesz, że posunęliśmy się za daleko.
Robert milczał. Po dłuższej chwili ciszy dziewczyna odwróciła się. Twarz mężczyzny pozbawiona była wyrazu, tak jak gdyby głęboko w sobie skrył wszystkie uczucia.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytała. – Wiem, że lubisz rywalizację i jeżeli chodzi o restaurację, to prowadzisz godną siebie walkę o dużą stawkę. Ale co oznacza cała reszta? Czego ode mnie oczekujesz?
– Być może od początku miałaś rację... Może utrudniam ci życie, abym nie musiał stawiać czoła moim własnym demonom.
Gwen poczuła bolesne ukłucie. Zdawała sobie sprawę, że gdyby Robert choć jednym słowem wspomniał o miłości, to bez zastanowienia wyrzuciłaby zaręczynowy pierścionek. Miarą jej naiwności był fakt, że w ogóle liczyła na takie słowo z ust Roberta Beltramo.
Spojrzała na niego w słabym świetle ulicznych lamp.
– Twoje demony wiodą cię do przeszłości. Do tego, co zaszło pomiędzy twoim ojcem i tobą. Staw im wreszcie czoło! I daj mi wreszcie szansę, abym przekonała się, czy wciąż jeszcze łączy mnie coś ze Scottem. Przynajmniej daj mi szansę.
– Zawsze ją miałaś – powiedział, patrząc na nią bez emocji. – Nie powstrzymuję cię od podejmowania własnych decyzji. Bezpieczne, zaplanowane życie z człowiekiem, który nigdy cię nie zrani uczuciowo, bo żadnemu z was nigdy nie będzie zależało na drugiej osobie.
– Może i ty chcesz się zabezpieczyć? Może ciągła gonitwa za ambitnymi zamierzeniami powstrzymuje cię od rozmyślań nad sprawami, o których nie chcesz pamiętać: o ojcu, a nawet i o mnie?
Gwen odwróciła się i ruszyła w stronę swojego domu. Tym razem Robert pozwolił jej odejść.
Nadszedł dwudziesty czwarty dzień grudnia. Poranek był rześki i słoneczny. Gwen, dla dodania sobie odwagi, nałożyła kilka sztuk swojej starej biżuterii. To jednak niewiele pomogło. Dziś miał się rozstrzygnąć los restauracji. Dziś także Scott wracał z delegacji i Gwen miała zadecydować o swoim losie. Nigdy jeszcze nie czekał jej tak ciężki wieczór.
Dziewczyna, zagniatając ciasto, spojrzała na część kuchni Roberta. Powinien już dawno tu być. Pierwsi klienci wchodzili właśnie na salę. Jeremy dwukrotnie telefonował do domu szefa, ale nikt nie podnosił słuchawki. Gdzież on się podziewał?
Gwen oczywiście wiedziała, że powinna się cieszyć z każdej nieobecności Roberta. Po wieczorze nad rzeką ich stosunki stały się napięte jak nigdy. Beltramo przestał stroić z niej żarty, wprowadzając bardziej formalne relacje pomiędzy nimi. Doszło do tego, że wręcz tęskniła za jego żarcikami. I z całej siły broniła się przed uczuciem miłości. Wmawiała sobie, że nie może pokochać tego człowieka. To tylko złamałoby jej serce. Robertowi chodziło przecież tylko o to, aby odebrać jej restaurację. Chciał mieć przyjemność zwyciężenia w tej szalonej walce, a gdy ich zawody się skończą, wszystko inne pomiędzy nimi też bezpowrotnie się zakończy, niezależnie od tego, które z nich przejmie restaurację na swoją własność.
Nie mogła porzucić myśli o Robercie. Dlaczego się spóźniał? Nigdy do tej pory tego nie robił. Tym razem sama zadzwoniła do jego domu – bez rezultatu.
Bez Beltramo poranny szczyt śniadaniowy zamienił restaurację w istne piekło. Jeremy, Claudine i Gwen pracowali na pełnych obrotach, nie zważając na granicę przebiegającą przez środek sali. Nawet Leda Thatcher na prośbę ukochanego włączyła się do pomocy. Prawdziwa miłość czyni cuda, pomyślała Gwen.
We czwórkę zdołali jakoś przetrwać poranny szturm. Spokój, jaki zapanował po wyjściu gości sprawił, że dziewczyna znowu miała czas, by niepokoić się o Roberta. Zdjęła z siebie fartuch i prawie biegiem udała się w stronę domu Bel tramo.
Nie była w tym miejscu od czasu śmierci starszego pana, więc zawahała się przed wejściem na teren ogrodu. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jak smutno wygląda to miejsce. Źle utrzymany trawnik, brak drzew i krzewów, szary kolor elewacji, smętnie zwisające firanki w oknach. To wszystko sprawiało, że dom wyglądał tak, jakby jego właściciel nigdy nie miał na nic energii. Nic nie pozostawało w większej sprzeczności z energicznym usposobieniem Roberta niż otoczenie tego domu. Gwen przestawała się dziwić, dlaczego tak bardzo chciał stąd uciec.
Weszła po schodach i zapukała do drzwi. I tym razem nie było żadnej odpowiedzi. Nacisnęła klamkę... i bez przeszkód weszła do środka.
– Robert?! – zawołała ściszonym głosem. – Czy jesteś w domu?
Weszła do salonu i rozejrzała się dookoła. Proste meble, żadnych obrazów na ścianach – to wnętrze przypominało tani pokój w podrzędnym motelu.
Gwen przeszła przez przedpokój do równie skromnego gabinetu. I wtedy wreszcie dostrzegła Roberta. Siedział za starym biurkiem ojca, przeglądając stertę fotografii. Spojrzał na dziewczynę zmęczonym wzrokiem. To było coś nowego! Przywykła do jego pełnego wigoru zachowania, bez względu na okoliczności. Tak czy inaczej, jego widok tak ją uradował, że zupełnie nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić.
– Telefonowaliśmy do ciebie – powiedziała wreszcie. – Nikt nie odpowiadał, więc bardzo się zaniepokoiłam... zaniepokoiliśmy. Czy coś się stało, Robercie?
Mężczyzna potarł czoło, zbierając myśli.
– Posłuchałem twojej rady, Gwennie. Stanąłem oko w oko z moimi demonami. Nie było to łatwe, wierz mi. – Robert spojrzał na leżące przed nim fotografie. – Znalazłem je dziś w nocy. Nie mogłem spać, więc zabrałem się do przeglądania rzeczy ojca. Te zdjęcia były wetknięte za stare walizki w pawlaczu, dlatego nie natknąłem się na nie wcześniej. Wolałbym ich w ogóle nie znaleźć, przywołały zbyt wiele wspomnień z przeszłości.
Gwen podeszła do stołu i wzięła do ręki jedną z pożółkłych fotografii. Ładna, ciemnowłosa kobieta przesyłała jej uśmiech z dawnych lat. Pełne życia rysy jej twarzy bardzo przypominały Roberta.
– Twoja matka – zgadła Gwen. – Ojciec zachował jej zdjęcia?
– Znalazłem całą paczkę, związaną sznurkiem. Były tam też fotografie całej rodziny, z czasu, gdy byłem jeszcze małym dzieckiem. Gdy miałem pięć lat, mama umarła. Na tym okresie zdjęcia się kończą, tak jak byśmy wtedy wszyscy przestali istnieć. – Robert wydawał się mówić bardziej do siebie niż do Gwen.
Dziewczyna przejrzała fotografie. Rzeczywiście, były tam uwiecznione sceny ze szczęśliwego dzieciństwa Roberta. Jego postępy w chodzeniu, starannie zarejestrowane obiektywem aparatu. Gwen zatrzymała się nad zdjęciem, przedstawiającym oboje rodziców, stojących przed restauracją w kucharskich czapkach na głowach. Nie patrzyli w stronę fotografa, ale uśmiechali się do siebie. Przez cały czas znajomości ze starszym panem Beltramo, Gwen nie widziała takiego wyrazu na jego twarzy: zachwytu człowieka, który nie może uwierzyć, jaki skarb posiadł.
– Kochał twoją matkę – stwierdziła dziewczyna. – Jej śmierć musiała być dla niego straszliwym ciosem.
– Nigdy o tym nie mówił. Nigdy nie wspominał mamy i ja też nie bardzo ją pamiętam. Wiem tylko, że nazywała się Annetta i ojciec poznał ją podczas podróży do Włoch. Potem sprowadził ją tu i otworzyli restaurację. Pracowali razem aż do jej śmierci. Moja matka miała zawał serca. Czasem wydawało mi się, że żywił do niej ogromny żal za to, iż umarła. Nie mógł jej tego wybaczyć. Myślę, że nie mógł wybaczyć mnie i sobie samemu dalszego życia, jak gdyby nic nie zaszło.
Robert zamilkł na dłuższą chwilę. Gwen usiadła przy biurku, nic nie mówiąc. Wsłuchiwała się w ciszę, czekając na słowa, które powinny wkrótce zabrzmieć. Wreszcie Robert przemówił.
– Kiedy wyjeżdżałem na studia, ojciec powiedział, że nie pomoże mi finansowo – zaczął opowieść Robert. – Twierdził, że pomógłby mi tylko w przypadku, gdybym wybrał uczelnię na miejscu, w San Antonio. Nie mogłem się jednak na to zgodzić. Nie chciałem stać się taki jak on: zgorzkniały i negatywnie do wszystkiego nastawiony. Wiedziałem, że potrzebuje kogoś, kto dzieliłby jego żal do świata i niesprawiedliwego losu, ale ja nie byłem do tego zdolny. Oddałbym wszystko, aby móc przywrócić mamie życie, ale nie chciałem kalać jej pamięci złością i żółcią. Wsiadłem więc w autobus i pojechałem do Austin. Zatrudniłem się w restauracji, a zarobione pieniądze pozwoliły mi na podjęcie studiów. To, że gotowałem makaron dla kogoś innego, rozwścieczyło ojca jeszcze bardziej.
Beltramo włożył ręce do kieszeni dżinsów i zaczął przemierzać pokój równymi krokami. Po chwili powrócił do swego opowiadania, ale tym razem mówił szybko, jakby chciał jak najprędzej wyrzucić z siebie to, co skrywał tak długo.
– Zaraz po skończeniu studiów przyjechałem do domu. Czas spędzony z dala od ojca sprawił, że mogłem spojrzeć na niego z dystansem. Znowu wierzyłem, że możemy spróbować być dla siebie ojcem i synem. Pracowaliśmy razem w restauracji, co wieczór wracaliśmy we dwóch do domu. Próbowałem nakłonić go do rozmowy o mamie. Starałem się rozmawiać z nim o czymkolwiek. Wystarczyły jednak trzy miesiące, abym miał już dość jego trudnego charakteru. Zrozumiałem wszystko...
Robert urwał, Gwen nie chciała go jednak popędzać. Wiedziała, że i tak podejmie wątek. Musi wypowiedzieć do końca to, co już zaczął. Spojrzała na pożółkłe fotografie jego matki. Poczuła żal, że nie mogła osobiście poznać tej kobiety. Annetta... Cóż za urocze imię, pomyślała.
– Zdałem sobie sprawę, że zbyt dużo w moim ojcu umarło wraz z mamą – kontynuował Beltramo głosem tak cichym, że ledwie go słyszała. – Zaakceptowałby mnie tylko w przypadku, gdybym zdecydował się przyjąć taką samą postawę. Nie znosił moich starań, aby go wyrwać z marazmu. Pewnego dnia powiedział mi, abym się wynosił do diabła. Nie dlatego jednak wyjechałem. Zrobiłem to, bo w końcu zauważyłem, że jego zgorzknienie dotyka także i mnie. Przeraziłem się, że będę podobny do ojca. Dlatego właśnie wyjechałem i nigdy już nie wróciłem. Pojechałem do Nowego Jorku, gdyż było to chyba najbardziej oddalone miejsce, jakie mogłem sobie wyobrazić. Oczywiście pisywałem listy do ojca, ale on nigdy na nie nie odpowiadał. Po części sprawiało mi to ulgę. Gdy dzwoniłem do niego, zawsze znajdował powód, aby się szybko rozłączyć. Przyznam, że to też mi odpowiadało. Coraz rzadziej pisywałem i dzwoniłem, aż wreszcie dowiedziałem się, że on nie żyje. Nawet nie wiedziałem, że chorował.
Gwen wstała i podeszła do Roberta.
– Wróciłeś do San Antonio, aby zawrzeć pokój ze swoim ojcem. Aby przekonać się, że jednak cię kochał... pomimo wszystko.
Bel tramo wziął do ręki stary, kowbojski kapelusz.
– Zostawiłem go, gdy przed laty wyjechałem do Nowego Jorku. Zostawiłem tu wiele moich rzeczy. Teraz, gdy chodzę po tym domu, znajduję ślady cząstki mojego życia, których wcale nie spodziewałbym się odszukać.
Gwen uderzyła nagła świadomość, że zrozumiała wszystko. Musiała to w jakiś sposób przekazać Robertowi.
– W takim razie odpowiedź na twoje wątpliwości tkwi tutaj, w tym domu. Fakt, że odnalazłeś swoje stare rzeczy: kapelusz, buty z cholewami, stare zdjęcia, świadczy o tym, iż ojciec kochał cię tak, jak twoją matkę. Rozumiesz? Gdy byłeś po raz pierwszy u mnie w domu, zapytałeś, dlaczego nie mam fotografii Scotta ani żadnych innych rzeczy z nim związanych. To pytanie przyszło ci do głowy dlatego, że wiesz, iż ludzie, którzy kochają, powinni mieć wokół siebie takie drobiazgi, które przypominają im kochaną osobę. Tak należy tłumaczyć to, że znajdujesz tu liczne ślady swojej przeszłości. Założę się, że jeżeli dobrze poszukasz, znajdziesz też listy, które wysyłałeś do ojca.
Mężczyzna odwrócił się w stronę okna. Trudno było stwierdzić, ile z tego, co mówiła, trafiło do niego. Dziewczyna wzięła głęboki oddech.
– Jest coś jeszcze, Robercie. Coś, czego nie chciałam wyjawić. To prawda, że ojciec mówił o sprzedaniu mi całej restauracji, ale tak naprawdę nie sądzę, aby tego chciał. Myślę, że głęboko pragnął, abyś ty przejął choć jej cząstkę, jako dziedzictwo po nim. Jako dowód, że cię kochał. Zapis w testamencie to dowód miłości twego ojca.
– Daj spokój, Gwennie. Cały czas wmawiałaś mi, że ojciec w tobie chciał widzieć swoją następczynię. Nie możesz jednym zdaniem zmienić przeszłości, tylko dlatego, że chcesz, aby miała dobre zakończenie.
Gwen chciała potrząsnąć Robertem, aby w ten sposób uświadomić mu oczywistą prawdę.
– Ja nie zmieniam przeszłości! Wreszcie widzę wszystko dokładnie. Po prostu, po raz pierwszy staram się obiektywnie ocenić niedawne wydarzenia. Myślę o tych wszystkich drobiazgach w zachowaniu twego ojca, które powinnam była wychwycić i właściwie zrozumieć. Mawiał, że chce, abym przejęła po nim całą restaurację, ale nigdy niczego w tym kierunku nie zrobił. Patrzył tylko w okno, tak jak teraz ty. Wyglądał wtedy zupełnie inaczej niż zwykle: nie było w nim w tych chwilach cienia złości do świata. Myślę, że myślał o tobie lub o twojej mamie, a może o was dwojgu.
– To brzmi całkiem nieźle, Gwennie. Chciałbym móc w to uwierzyć. Zaczynam sądzić, że pomysł przyjazdu do San Antonio był niepotrzebny. Nie da się zawrzeć pokoju po latach, nawet jeżeli masz rację i jest to rzeczywiście moim celem.
Gwen chciała oponować. Pragnęła powiedzieć mu, jak bardzo się myli. Z drugiej strony wiedziała, że nie trafią do niego żadne argumenty. Tak czy inaczej, jedna rzecz była dla niej zupełnie jasna: wreszcie wiedziała, co powinna zrobić tego wigilijnego wieczora. Nawet gdyby w rezultacie miała złamać sobie serce.
Tegoroczna Wigilia była wspaniała. Iluminacje rozświetlały nadrzeczny bulwar, a świąteczne lampki płonęły na każdej choince. Gwen, wychodząc z restauracji, minęła kolędników, żałując, że nie może dzielić ich entuzjazmu i radości. Szła na spotkanie ze Scottem. Nie czuła ochoty na rozmowę z narzeczonym, ale nie miała wyboru. Musiała być konsekwentna i realizować swoje postanowienie.
Po kilku godzinach wróciła do restauracji. Była już pusta. Tylko spod drzwi biura sączył się cienki strumień światła. Słychać też było dźwięki kolęd. To Robert zabijał czas słuchaniem radia. Gwen stanęła w drzwiach i spojrzała na mężczyznę. Siedział rozparty na krześle, z nogami na stole.
– Nie sądziłem, że wrócisz tak wcześnie – powiedział. – Myślałem, że, być może, już wcale nie przyjdziesz.
Po tonie jego głosu trudno było się zorientować, czy zależało mu na jej powrocie. Dziewczyna usiadła przy swoim biurku i otworzyła teczkę z rachunkami.
– Przecież dziś Wigilia – odpowiedziała sucho. – Zgodnie z naszą umową, dziś dokonamy ostatecznego rozliczenia, kto z nas więcej zarobił.
Robert spojrzał na nią w zamyśleniu.
– A więc jednak nie ustaliłaś daty ślubu. Tym lepiej dla ciebie, Gwennie.
– Skąd takie przypuszczenie? Jeżeli chcesz wiedzieć, to wychodzę za mąż w Nowy Rok!
– Nie nosisz już jego pierścionka. To oznacza, że jest po wszystkim. Jeżeli, oczywiście, znowu ci gdzieś nie wpadł, to poczciwy Scott usłyszał dziś „do widzenia”.
Gwen westchnęła. Nie było sensu bronić się przed Robertem. Zawsze i tak potrafił dostrzec prawdę.
– Dobrze – powiedziała cicho. – Jeżeli tak bardzo cię to interesuje, powiem ci, że zerwałam ze Scottem. Nie mogłam już dłużej zaprzeczać prawdzie... – spojrzała na niego – i wiedziałam, że nie mogłabym spędzić z nim reszty swego życia. To miły człowiek, ale brak w nim ognia, pasji. Wszystko, co o nim powiedziałeś, to, niestety, prawda. Nie chciałam tego wcześniej przyznać. Kiedy powiedziałam, że to już koniec, bardziej mu było szkoda rozstawać się z moim gotowaniem niż ze mną.
Spojrzała ostro na Roberta. Niech tylko spróbuje się znowu nabijać! Ale Beltramo nie śmiał się tym razem. Spoglądał na nią poważnym wzrokiem.
– Twój eksnarzeczony nie jest nic wart – stwierdził po chwili. – Nie zaprzątaj sobie nim więcej głowy.
– Bardzo chciałam, aby mi się udało ze Scottem. Pragnęłam mieć wreszcie świadomość, że dokonałam właściwej decyzji w sprawie mężczyzny mojego życia.
– Spójrz prawdzie w oczy. Miłość przychodzi w najbardziej nieodpowiednim momencie.
– Nie myśl, że wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia, ale nie można żyć z kimś bez choćby najsłabszej więzi uczuciowej.
Iskierki humoru pojawiły się wreszcie w oczach mężczyzny.
– Tym razem to już się na dobre zaplątałaś. Twierdziłaś, że nie potrzebujesz uczuć. Teraz mówisz, że nie możesz bez nich żyć. Jak to w końcu jest?
– Myślę, że będę po prostu żyć tak, jak dotychczas. Dobrze mi samej ze sobą.
– A Włochy? Pojedziesz tam sama?
– Oczywiście. I będę się doskonale bawić – powiedziała z przekonaniem.
Mężczyzna milczał, lecz na jego ustach pojawił się podejrzany grymas.
Gwen pochyliła się nad rachunkami. Spróbowała skoncentrować się na dodawaniu kolumn liczb. Trudno jednak było jej się skupić. Nie powiedziała Robertowi wszystkiego. Przemilczała fakt, że już rano postanowiła, iż zerwie ze Scottem. Wiedziała o tym, jeszcze zanim poszła do domu Beltramo i obejrzała pożółkłe fotografie. Właśnie w tamtym momencie uświadomiła sobie, że kocha Roberta.
Tak, kochała Roberta Beltramo. Kochała go bez pamięci. Kochała go całą mocą romantycznych uczuć i pragnień, które tak bezskutecznie szukały zaspokojenia. Gwen obawiała się jednak, że jej uczucia nie doprowadzą do szczęśliwego zakończenia. Robert wzniósł pomiędzy nimi wysoki mur. Barierę nie do przeskoczenia. On chciał tylko odebrać jej restaurację. Gdyby była mądra, to też skoncentrowałaby się tylko na tej kwestii.
Starła kilka liczb. Parę ostatnich poprawek i obliczenia były ukończone. Popchnęła papiery w stronę Roberta.
– A teraz ty pokaż mi swoje rachunki – poprosiła. Mężczyzna miał już przygotowane wydruki komputerowe, ale nie palił się do ich prezentacji.
– Robercie, ja czekam! Nadszedł czas na podsumowanie Planu C.
– Plan C to był wspaniały pomysł – stwierdził Robert, przeglądając papiery.
– Był dla nas obojga nieustannym źródłem zagrożeń.
– Być może to jego najlepsza strona. Życie w warunkach ciągłego zagrożenia wzmacnia instynkt samozachowawczy. Czy patrzyłaś kiedyś na to z tej strony?
Gwen nie mogła się już dłużej powstrzymać. Wyrwała z dłoni mężczyzny obliczenia i prześledziła je wzrokiem. Zaczerpnęła głęboko tchu. Porównując wyliczenia Roberta z własnymi, stwierdziła, że Beltramo wygrał i to z dużą przewagą.
– Gratulacje – powiedziała. – Możesz teraz odkupić moje udziały.
– Myślałem, że lepiej ci pójdzie – odpowiedział z zadumą w głosie. – Artykuł Ledy był bardzo przychylny dla nas dwojga. I ten twój pomysł zestawienia dużych stołów i usadzanie obcych ludzi do „familijnych” obiadów, wydawał się zdawać egzamin. Osiągnęłaś w ten sposób większe zagęszczenie.
– Tak, to był niezły pomysł. Zadziwiające, jak wielu ludzi potrafi dostosować się do rodzinnej atmosfery, gdy się im choć trochę w tym pomoże. Ale ty chyba i tak zdołałeś pomieścić więcej ludzi. Gratuluję, Robercie! – Spróbowała wyrwać swoje rachunki z jego rąk, jednak mężczyzna nie puszczał ich.
– Czy doliczyłaś te wszystkie posiłki, które dostarczyłaś na statki wycieczkowe? A dzisiejszy ranek? Powinnaś zapisać cały utarg po swojej stronie.
– Rachunki są w porządku. Wszystko sprawdziłam, Robercie.
Wreszcie zdołała mu odebrać teczkę z obliczeniami. Schowała ją szybko do szuflady. Za żadną cenę nie chciała, aby Robert dowiedział się prawdy. A była ona taka, że przekłamała rachunki. Zrobiła wszystko, aby jej utarg okazał się mniejszy. Oznaczało to utratę ukochanej restauracji, ale tak musiało być.
Miłość do Roberta otworzyła jej oczy. Dojrzała jego próby zrozumienia stosunków z ojcem. Wiedziała, że Beltramo nie zdoła pogodzić się z przeszłością, jeśli nie przejmie dziedzictwa, jakie pozostawił mu ojciec – restauracji. Gwen nie miała już wątpliwości, że starszy pan chciał, by, przynajmniej w połowie, restauracja należała do jego syna. Być może nawet żałował sprzedania jej części udziałów. Jeżeli Robert spędzi trochę czasu w spokoju, bez nieustannej walki i pogoni za pomnażaniem zysków, to na pewno zdoła powoli wygoić swe rany. Nie będzie to łatwe, ale po pewnym czasie niewątpliwie uda mu się zawrzeć pokój z przeszłością.
– Cieszę się, że wygrałeś – powiedziała dobitnie. – Zaoferowałeś mi niezłe pieniądze za moje udziały. Będę mogła otworzyć własną restaurację. Z niecierpliwością czekam na ten moment.
– Gwennie...
– Wszystko skończone, Robercie; nie przeciągajmy tej chwili, dobrze? W ten sposób ty i ja nareszcie możemy zająć się naszymi prywatnymi sprawami. Wreszcie nadszedł koniec ciągłych utarczek i kłótni... i całej reszty. – Oczy dziewczyny podejrzanie zabłysły.
A niech to! Nie mogła przecież pokazać łez w momencie, za którym poniekąd od dawna tęskniła. Dlaczego musiała się w nim zakochać? Dlaczego? To tak bardzo boli!
Odwróciła się i wyszła. Zupełnie jak wtedy, gdy zostawiła go na tanecznym parkiecie. Ale tym razem było to znacznie trudniejsze. Teraz dokładnie zdawała sobie sprawę, jak bardzo go kocha.
W dniu Bożego Narodzenia Gwen postanowiła chociaż ubiorem stworzyć wrażenie radosnego nastroju. Włożyła czerwoną, meksykańską spódnicę i białą bluzkę, a do tego ulubioną, starą biżuterię. Wewnątrz jednak wcale nie była radosna, wręcz przeciwnie. Miał to być jej ostatni dzień w restauracji. Wchodząc na salę jadalną, zderzyła się z Robertem.
– Ostrożnie – powiedział, przytrzymując ją swymi mocnymi, ciepłymi dłońmi. – Biegasz od samego ranka! Pora nieco zwolnić.
Gwen próbowała się uśmiechnąć, ale nie wypadło to najlepiej, więc wyminęła bez słowa Roberta i weszła na salę. Pragnęła, aby ten dzień już się zakończył, tymczasem było dopiero południe i świąteczny festyn powoli się rozkręcał. Tego dnia Robert i Gwen otworzyli podwoje restauracji dla najbardziej potrzebujących rodzin. Zaoferowali darmowy posiłek świąteczny, co sprawiło, że padł chyba rekord frekwencji.
Claudine, Jeremy i Leda robili co mogli, aby pomóc, choć w przypadku tej ostatniej dwójki można było dostrzec, że niekiedy zapominają o całym otaczającym świecie i widzą tylko siebie. Dla Gwen widok tej szczęśliwej pary był niemal tak bolesny, jak widok Roberta. Zastanawiała się, czy ich uczucie przetrwa próbę czasu. Mimo swego podłego nastroju życzyła im jak najlepiej. Może choć komuś się poszczęści.
Rozbawiony tłum kłębił się aż do wieczora. Po wyjściu ostatnich gości, Claudine, Jeremy i Leda zaoferowali swoją pomoc przy sprzątaniu. Po godzinie i oni pośpieszyli do swoich domów na prywatne obchody Świąt. Gwen została sam na sam z Robertem. Rozwiązała fartuch i rzuciła go na krzesło.
– No, to ja już pójdę – oświadczyła. – Kończę swoją pracę. Wesołych Świąt, Robercie... i do widzenia. Życzę ci powodzenia!
– Nie możesz tak po prostu odejść, Gwennie. Najpierw muszę ci coś pokazać.
Podejrzewała, że nie będzie to łatwe pożegnanie. Robert przecież nigdy nie ułatwiał jej życia.
– Czy to aż takie ważne? – spytała. – Czy nie możemy sobie po prostu życzyć wszystkiego najlepszego i rozstać się w spokoju?
– Poczekaj tu chwilę. Zapewniam cię, że musisz to zobaczyć. – To powiedziawszy, wybiegł na chwilę z kuchni, aby powrócić z komputerowymi wydrukami i analizą finansowych wyników Gwen.
– Co ty znowu zamierzasz? Nasze rozliczenia zakończyliśmy już wczoraj i nie ma po co do nich wracać.
Mężczyzna rozłożył na stole przyniesione papiery.
– Już wczoraj coś mi się nie podobało. Twoje przedsiębiorstwo spisywało się bardzo dobrze, a wyniki, które przedstawiłaś, w ogóle tego nie potwierdziły. Po twoim wyjściu wprowadziłem twoje wyliczenia na komputer, aby sprawdzić ich prawidłowość.
– Nie miałeś prawa...
– Gwennie, mam tu wykresy wszelkich możliwych kategorii. Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, to ty jesteś zwycięzcą. Zarobiłaś więcej ode mnie.
– Niemożliwe. To pewnie jakiś twój następny żart – powiedziała przerzucając wydruki.
Jeżeli wierzyć wyliczeniom Roberta, rzeczywiście zarobiła więcej podczas obowiązywania Planu C. Zwycięstwo było nieznaczne, ale niepodważalne.
– Wszystko skończyłoby się dobrze, gdybyś nie był taki wścibski i nie wtykał nosa w moje papiery!
– Dziewczyna rzuciła wydruki na stół. – Restauracja powinna należeć do ciebie. Ja jej nie chcę.
– Tak się akurat składa, że wiem, iż nie możesz znieść myśli o rezygnacji z jej prowadzenia. Dlaczego więc to robisz? Dlaczego przekłamałaś wyliczenia?
– To proste – odpowiedziała, wzdychając. – Jestem przekonana, że twój ojciec tak naprawdę chciał, abyś to ty odziedziczył restaurację. Poza tym myślę, że nie potrafiłbyś pogodzić się ze swoją przeszłością, dopóki nie przejąłbyś dziedzictwa, które on dla ciebie przewidział. To wszystko.
– Znasz moje zdanie na ten temat – Robert uśmiechnął się tajemniczo. – Mój ojciec nikomu nie pozwolił poznać tego, co tkwiło w jego duszy. Choć może ty byłaś wyjątkiem. Przemyślałem to, co mi powiedziałaś o pamiątkach z przeszłości, które ojciec starannie przechowywał. Muszę przyznać, że to rzeczywiście coś znaczy. On naprawdę mnie kochał. Mam nadzieję, że dziś, w Boże Narodzenie, znowu jest razem z mamą, wreszcie szczęśliwy, że ją odnalazł.
Gwen poczuła ściskanie w gardle. – To, co powiedziałeś, jest bardzo romantyczne. Zakochani znowu razem...
– Jesteś bardzo uczuciową dziewczyną, prawda, Gwennie? Udajesz cyniczną, ale w głębi duszy jesteś taka sama, jak Jeremy i Leda.
Odwróciła gwałtownie głowę.
– Mam nadzieję, że nie jestem aż tak beznadziejnym przypadkiem. Zostało mi trochę zdrowego rozsądku. I właśnie dlatego powinniśmy porozmawiać o interesach. O restauracji...
– Już wszystko przemyślałem. Mam nowy plan.
– Nie ma mowy. Wcale mi się to nie podoba. Koniec z twoimi planami.
Na twarzy Roberta pojawił się znajomy grymas. Grymas, który oznaczał, że oto znowu jest gotowy do stawienia czoła wszelkim przeszkodom na drodze do osiągnięcia zamierzonego celu.
– To jest wspaniały plan. Najlepszy, jak do tej pory – powiedział śmiejąc się. – Nazwałem go Planem G.
Gwen spojrzała na niego z powątpiewaniem.
– Czyż nie powinien to być Plan D? Przecież dopiero zakończyliśmy Plan C!
– Nie, to jest Plan G. G, jak Gwendolyn. Jak Gwennie. Oto jego podstawowe założenia. Oboje będziemy prowadzić restaurację. Tak, jak to robiliśmy do tej pory. Będziemy dalej rywalizować ze sobą i kłócić się. Potrwa to około pięćdziesiąt lat, a może nawet siedemdziesiąt, któż to wie? Niech trwa jak najdłużej, bo nigdzie nie bawiłem się tak dobrze, jak w twoim towarzystwie. Budzę się codziennie rano i zaczynam wymyślać nowe włoskie potrawy, którymi będę cię mógł wyprowadzić z równowagi i chcę to robić do końca życia. Co na to powiesz? Zgadzasz się na Plan G? Lepiej powiedz „tak”, Gwennie, bo cię kocham.
Robert ruszył w kierunku dziewczyny, a ona bez wahania rzuciła mu się w ramiona. Wreszcie ogarnęła ją świąteczna radość, której tak bardzo jej brakowało. Została zupełnie nią oślepiona, jak gdyby wszystkie miejskie iluminacje świeciły tylko dla niej.
– Chyba jednak jestem beznadziejnym przypadkiem, bo mnie też podoba się Plan G. Chcę budzić się codziennie z myślą o tym, jak nabałaganić w twojej części kuchni. Chcę budzić się i całować cię, tak jak teraz...
Upłynęło sporo czasu, zanim się rozłączyli. Robert sięgnął do kieszeni spodni i wyjął małe pudełeczko, zawinięte w złotą folię.
– Twój świąteczny prezent, Gwennie. Ty już dałaś mi najlepszy podarek, jaki mogłem dostać: spokój sumienia i pojednanie z ojcem. Chciałbym, abyś przyjęła to ode mnie.
Drżącymi palcami Gwen odwinęła folię i oczom jej ukazało się welwetowe pudełeczko na biżuterię. Otworzyła wieczko i aż westchnęła z wrażenia.
Na miękkiej wyściółce leżał pierścionek. Wspaniały, elegancki o niewyszukanej formie, z nefrytem. Miał w sobie dyskretne, subtelne piękno. Dziewczyna dotknęła delikatnie obłego kamienia.
– Och, Robercie...
– Już dawno zauważyłem go w sklepie jubilerskim przy nadrzecznym pasażu. Często tamtędy przechodziłem i czułem, że bardziej pasowałby do ciebie niż ten potworny brylant, który nosiłaś. Kupiłem go kilka dni temu. Miał to być świąteczny podarunek, ale teraz myślę, że może być czymś więcej. – Robert uśmiechnął się do dziewczyny. – Zdaję sobie sprawę, że dopiero co pozbyłaś się jednego pierścionka zaręczynowego, ale jeżeli zgodzisz się nałożyć kolejny, uczynisz ze mnie szczęśliwego człowieka.
– Tak, Robercie, zgadzam się – odrzekła uradowana, wsuwając pierścionek na palec. – Pasuje! Pasuje doskonale!
– Nic dziwnego, znałem przecież twój rozmiar. Po tych wszystkich poszukiwaniach brylantu... Mam nadzieję, że tego pierścionka jednak nie zgubisz.
Dziewczyna poruszyła palcami lewej dłoni. Klejnot był w sam raz.
– Tego pierścionka nigdy nie zgubię – powiedziała z pewnością w głosie. – Zawsze będę go nosić.
Robert pogłaskał ją po włosach, odgarniając z twarzy jedwabiste pasma. Jego dotyk był delikatny i ciepły.
– Nie mogłem znieść tego, że nosiłaś pierścionek innego mężczyzny. Nie chciałem się do tego przyznać. Trudno mi było określić, dlaczego właściwie przyjechałem do San Antonio. Pragnąłem uporządkować własne życie i nie sądziłem, że w takiej chwili będę miał chęć na dalsze komplikowanie moich losów. Ale gdy zeszłej nocy dowiedziałem się, że wreszcie rzuciłaś Scotta... Nawet nie wiesz, jak wielką sprawiło mi to ulgę. Gdy stąd wyszłaś, aby już nie wrócić, wyobraziłem sobie, czym może być życie bez ciebie. Nie potrafiłem się z tym pogodzić. Twoje miejsce jest tutaj, przy mnie. Tu jest mój prawdziwy dom. Z tobą. Tylko z tobą.
– Ja też bałam się prawdy. Wmawiałam sobie, że mogę żyć bez miłości. A tak naprawdę, to po prostu bałam się prawdziwego uczucia, takiego, jakie wtargnęło w moje życie, gdy cię poznałam. Ale teraz miłość zwyciężyła; już nie jestem w stanie z nią walczyć. Musisz pojechać ze mną do Włoch!
Mężczyzna pocałował ją czule.
– Będziemy mieli długi, wspaniały miesiąc miodowy w Rzymie i Wenecji. A potem wrócimy do twego domu z olbrzymim potencjałem i rozlicznymi możliwościami...
– Do naszego domu – poprawiła go Gwen. – I nie zapomnij przynieść ze sobą swoich narzędzi. Pierwszym zadaniem będzie ustawienie tablicy z koszem. Jeżeli mamy grać razem w drużynie, będziemy musieli dużo trenować.
– Czy to ma oznaczać, że wreszcie zamierzasz do nas dołączyć? – W oczach Roberta pojawiły się znane doskonale iskierki humoru.
– Zdawało mi się, że jest już koszulka z moim imieniem. Nie można jej zmarnować. A poza tym nasze dzieci na pewno będą lubiły grę w koszykówkę. Muszę trenować, aby móc im dotrzymać kroku.
Robert przyciągnął ją do siebie.
– Wiesz, jak to urządzimy? Będziemy wysyłać dzieci na dwór, żeby potrenowały, a my będziemy korzystali z okazji i posmakujemy nieco romansu. Jak ci się podoba ten plan?
– To twój najlepszy plan, jak do tej pory.
– Kocham cię, Gwennie.
– Ja też cię kocham, Robercie.
Stali przytuleni, spowici kuszącymi zapachami włoskich przypraw. Nareszcie razem! Nie byli już samotni w te święta i nie będą przez wszystkie następne.