Ostatnia nadzieja czerwonych
Najstarsza wzmianka o naszym plemieniu, jak wie każdy wykształcony Polak, to zapiski arabskiego kupca
Ibrahima Ibn Jakuba z podróży po państwie Mieszka, przez potomków nazwanego Pierwszym. W
podręcznikach od pokoleń cytuje się często, co zanotował on na temat organizacji piastowskiego państwa,
rzadko natomiast – co o obyczajach miejscowych. Zwróciło uwagę kupca (a może i szpiega), że mieszkańcy
kraju Mesca mają dość swobodne podejście do seksu, a jednak gdy się już pobierają, „nie popełniają
cudzołóstwa”.
Oczywiście minęło tysiąc lat, ale twierdzę, i mogę to potwierdzić licznymi przykładami z historii, iż ten
zdrowy rozsądek pozostawał nam zawsze. Na słowiańską tradycję nałożył się nasz katolicyzm – rzecz
bardzo ważna, bo katolicyzm oznacza spowiedź. A spowiedź – brak tej histerii „wieczne potępienie!!!”, w
którą popadli protestanccy Anglosasi, i z której wyrosły purytańska surowość i wiktoriańska pruderia.
Nagrzeszyło się? No to trzeba będzie pogadać z proboszczem i dać na ofiarę, ale nie ma co wariować.
Nie rozwodząc się – w Polsce histerie wokół spraw obyczajowych czy w tę, czy w tamtą stronę, nigdy nie
trafiały na podatny grunt. Homoseksualizmu nie uznawano za przestępstwo już w pierwszym kodeksie
karnym wolnej Polski, w dwudziestoleciu, samotna kobieta też nie była już od wieku XIX szykanowana, a to,
że pracuje i zarabia na siebie, traktowano jako smutną popowstańczą konieczność.
To właśnie sprawia, że tzw. lewica jest dziś w Polsce potrzebna jak przysłowiowe zawiasy w plecach. Odkąd
bowiem lewica straciła hasła socjalne – a straciła, bo skoro postkomunistyczne SLD musiało afirmować
magdalenkowy dil i wynikające z niego niesprawiedliwości tzw. transformacji, to przejęła te postulaty
centroprawicowa opozycja – pozostały jej tylko dwa tematy. Sentyment do peerelu oraz małpowanie
„tęczowej rewolucji” krajów zachodnich. Ten pierwszy wygasa stopniowo wraz z wymieraniem starych
esbeków, działaczy partyjnych i oficerów tzw. „ludowego” wojska, ten drugi zaś, wbrew wielkim nadziejom
salonów i sutym grantom konsumowanym przez rozmaite „Krytyki Polityczne” i „gender studies” pozostaje
niszą.
Ogólnie znane braki Ewy Kopacz i Bronisława Komorowskiego sprawiły, że lewica stanęła w tych wyborach
przed szansą odzyskania choć części tego, co mieli kiedyś Miller i Kwaśniewski, a co zabrał im Tusk. Długo,
długo się do tego zabierała, sajdoczyła, kokosiła, jednoczyła, zapowiadała – a wreszcie zawalczyła, kreując
nową liderkę – Barbarę Nowacką.
Po jej kilkudniowym tournée, jakie odbyła w krajowych mediach, mogę powiedzieć z całą pewnością: bój to
będzie dla lewicy ostatni. Pani Nowacka okazała się totalnie monotematyczna. Nie ma do powiedzenia
praktycznie nic, poza gejami i feminizmem. Oczywiście mówi jeszcze, że podniesie płacę minimalną, ale
przecież wiadomo, że nie podniesie, zresztą obiecuje to i PiS, i PO. Aborcja dla każdego, gender, parady
równości… to naprawdę nie są tematy, które Polaków porwą.
Może lewica uważa inaczej, może olśnił ją sukces Roberta Biedronia? Ale ten właśnie sukces pokazał, że
Polacy mają sprawy seksualne w małym poważaniu. Biedroń wygrał nie dlatego, że jest zadeklarowanym
homoseksualistą, ale pomimo tego – mając do wyboru lokalną sitwę i faceta nowego, mieszkańcy Słupska
machnęli ręką na jego dziwność. Inna sprawa, że drugi raz pewnie już tego nie zrobią, bo Biedroń nie umie
nic innego, niż być gejem i osiągnięcia jego rządów sprowadzają się do usunięcia z ratusza portretu Jana
Pawła II oraz pomysłu „parytetu płciowego” w nazwach ulic.
Śmieszność Ewy Kopacz i „obciachowość” PO jest tak wielka, że być może lewica przeczołga się głosami
zirytowanych pisofobów przez ośmioprocentowy próg wyborczy. Ale większej roli nadal odgrywać nie będzie.
Rafał A. Ziemkiewicz