DIANE PERSHING
Podróż
przeznaczenia
Tytuł oryginału
First Date: Honeymoon
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Cześć, Carlo! Jak się masz - zawołała Mo do cie-
mnoskórej kobiety w okienku.
- Dzień dobry, Mo. Widzę, że bardzo się spieszysz. Co
za niespodzianka!
Mo uśmiechnęła się promiennie, nie zrażona ironią,
z jaką Carla wypowiedziała ostatnie zdanie, i popędziła
ku ścianie zapełnionej rzędem skrytek pocztowych. Za-
trzymała się obok drzwiczek oznaczonych numerem 747,
po czym zaczęła grzebać w ogromnej torbie, którą miała
na ramieniu.
- Gdzie ja wsadziłam te klucze? - mruknęła do siebie.
Przyklękła, stawiając torbę na marmurowej posadzce.
Przecież solennie postanowiła trzymać kluczyki zawsze
w jednym miejscu, aby uniknąć wiecznych kłopotów z ich
szukaniem. Dotrzymała nawet danej sobie obietnicy, tylko
całkiem wyleciało jej teraz z pamięci, jakie miejsce wy-
brała na schowek.
Z westchnieniem zaczęła wysypywać na podłogę za-
wartość torby. Czego tam nie było! Portmonetka, przeciw-
słoneczne okulary, pół obwarzanka, różowa baseballowa
czapeczka, mały notesik, paczka chrupków, wstążeczki
i elastyczne opaski na włosy. Dołączyła do nich książe-
czka czekowa, przypominając Mo o zatrważająco niskim
stanie jej konta, bawełniana spódnica, którą zamierzała
narzucić później na szorty, kiedy uda się na rozmowę
R
S
w sprawie pracy, pluszowy miś z oderwanym uchem, ra-
chunki za gaz, guma do żucia oraz puszka z pokarmem
dla kotów. Miała wybrzuszone wieczko, więc mama ka-
zała Mo zwrócić ją do sklepu. W końcu, na samym dnie
torby, w pudełku z pokruszonymi urodzinowymi świecz-
kami, znalazła okrągły złoty kluczyk.
Z okrzykiem triumfu wsunęła go na mały palec lewej
dłoni, pospiesznie wepchnęła resztę rzeczy do torby, wstała
i otworzyła skrytkę. Wyjęła z niej kilka zamówionych kata-
logów, które trafiły od razu do przepastnej torby. Mo zamie-
rzała przejrzeć je później. Teraz miała ważniejsze sprawy na
głowie. Oczekiwała pozytywnych odpowiedzi na rozesłane
do kilku firm oferty, od miesiąca bowiem była bezrobotna.
Z nadzieją zajrzała głębiej do schowka, lecz znalazła w nim
tylko jedną ogromną, grubą kopertę. Rozerwała ją gwałtow-
nym ruchem, wydobywając ze środka jej zawartość.
Na podłogę upadły jakieś podłużne kartoniki. Mo schy-
liła się, żeby je podnieść. Okazało się, że są to lotnicze
bilety pierwszej klasy do kilku europejskich miast.
Mo wyprostowała się, ściskając je w dłoni. Serce biło
jej w piersi jak oszalałe. Co za przypadek, pomyślała.
Odkąd pamięta, dniem i nocą marzyła o tym, aby pojechać
właśnie do Europy.
Szybko przejrzała resztę papierów. Zorientowała się, że
trzyma przed sobą coś w rodzaju planu podróży, która
miała rozpocząć się w najbliższą niedzielę wieczorem,
czyli już jutro, na lotnisku w San Francisco, i trwać całe
dwa tygodnie. Trasa wiodła przez pięć europejskich miast,
a jej koniec, nie do wiary, następował w Budapeszcie.
W dodatku osiemnastego czerwca!
Mo przycisnęła bilety do piersi i zamknęła oczy. Czy
to był znak? Nie, coś więcej: prawdziwy cud!
R
S
Rozsądek podpowiadał jej, że cuda się nie zdarzają,
i choć nie chciała słuchać jego głosu, był tak donośny, że
w końcu z niechęcią otworzyła oczy. Przeczytała nazwi-
sko widniejące na kopercie, którą trzymała w dłoni. Matt-
hew Vining. Na planie podróży i biletach było napisane
„państwo Viningowie".
Mo westchnęła głośno. Wszystko stało się jasne.
Matthew Vining, ekspert kulinarny, który opisywał
swoje wizyty w rozmaitych restauracjach i prowadził
w radiu znaną audycję „Biesiaduj z Mattem", wynajmo-
wał sąsiednią skrytkę pocztową. Mo już kilkakrotnie znaj-
dowała w swojej skrytce włożone tam przez pomyłkę
przesyłki do pana Vininga. Teraz zdarzyło się to samo.
Pomyłka, a nie żaden znak czy cud.
No i dobrze, pomyślała. Choć przez chwilę wierzyłam,
że spełniło się moje marzenie.
Włożyła bilety i plan podróży z powrotem do koperty
i już zamierzała oddać je któremuś z pracowników poczty,
kiedy nagle coś ją tknęło.
Przecież podróż miała zacząć się już jutro. Co bę-
dzie, jeśli Matthew Vining z jakichś powodów nie za-
jrzy dziś do urzędu pocztowego i nie zdąży otrzymać na
czas swoich biletów? Szkoda, żeby z powodu bałaganu na
poczcie przepadła taka niezwykła, fantastyczna wy-
cieczka.
Mo wiedziała, że studia stacji radiowej, z której Matt
nadawał swój program, mieszczą się zaledwie parę kroków
stąd. Postanowiła zrobić dobry uczynek i osobiście dostar-
czyć adresatowi jego przesyłkę. W końcu zachowała się
bezmyślnie, otwierając cudzą korespondencję, powinna
więc naprawić swój błąd.
Podjąwszy tę szlachetną decyzję, Mo wcisnęła kopertę
R
S
do torby, pomachała Carli na pożegnanie i szybko wybieg-
ła z budynku.
Matthew Vining stał w holu macierzystej stacji radiowej
i z udręką w oczach patrzył aa swoją narzeczoną. Dłonie
zaciskał w pięści, a czoło przecinała mu głęboka bruzda.
- Chyba nie bardzo cię rozumiem, Kay - powiedział
pełnym napięcia głosem.
- Przykro mi, Matt - odparła Kay - ale to najlepsze
rozwiązanie.
- Naprawdę chcesz zerwać nasze zaręczyny? Odwołać
ślub? Zrezygnować z miodowego miesiąca?
- Tak - potwierdziła spokojnie. - Nasze małżeństwo
nie byłoby udane. Przecież się nie kochamy.
- Ale jak możesz mi robić coś takiego? Już jutro mie-
liśmy.. . - W tym momencie w holu nie było nikogo poza
nimi dwojgiem, mimo to Matt mówił równie cichym i spo-
kojnym tonem jak Kay. Nigdy nie podnosili na siebie
głosu. - Co teraz będzie?
- Ponieważ to ja narobiłam kłopotów, biorę na siebie
załatwienie wszystkich spraw.
- No dobrze, ale... - Matt gorączkowo zastanawiał
się, jakich użyć argumentów, by odwrócić niepomyślny
bieg wydarzeń. - Tak świetnie do siebie pasujemy.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Mamy tyle ze sobą wspólnego. Czyta-
my te same pisma, lubimy podobny rodzaj filmów... -
Kay jest poza tym doskonale zorganizowaną, zrównowa-
żoną osobą, pomyślał. Te dwie cechy sprawiły, że od pier-
wszej chwili mu się spodobała. - Dokładnie taką kobietę,
jak ty, pragnąłbym pojąć za żonę.
Kay patrzyła na niego uważnie, a na jej zazwyczaj po-
R
S
zbawionej emocji twarzy malował się smutek, a może na-
wet żal.
- Sam powiedziałeś: „taką" kobietę, a nie „tą". To duża
różnica, Matt. Zrozumiałam, że łączy nas zbyt mało, żeby
planować wspólne życie - wyjaśniła łagodnym tonem.
Matta ogarnęła panika.
- A co będzie z książką? Przecież podpisałem umowę
na sprawozdanie z naszej podróży poślubnej. - Nadal mó-
wił cicho, choć tak naprawdę pragnął teraz wrzeszczeć.
- Wszystko już załatwione: rezerwacja w hotelach, foto-
graficy, telewizja... Jak, do diabła, zdołam w tej sytuacji
napisać książkę?
Kay uśmiechnęła się gorzko.
- Jednak miałam rację.
Zdjęła z palca zaręczynowy pierścionek z diamentem
i wsunęła go Mattowi do kieszeni marynarki, wygładzając
drobne zgniecenia, które się na niej pojawiły. Po raz ostatni
spojrzała byłemu narzeczonemu w oczy.
- Powodzenia, Matt.
Odwróciła się i wyszła z holu przez podwójne, oszklo-
ne drzwi.
Matt stał jak sparaliżowany i bezradnie patrzył w ślad
za narzeczoną. Miał wrażenie, że stoi tak od godziny, choć
najpewniej od wyjścia Kay minęło nie więcej niż pół
minuty. Bezwiednie zaciskał dłonie w pięści, a serce tłuk-
ło mu się w piersi jak oszalałe. Przed chwilą przeżył pra-
wdziwy szok. Co prawda, ku swemu zaskoczeniu, nie na
myśl o utracie Kay, choć to też było przykre. Widział
natomiast oczyma duszy, jak wali się w gruzy cała jego
kariera i dopiero ten fakt naprawdę był nie do zniesienia.
Telefon w biurze zadzwonił cztery razy, ale ktoś musiał
podnieść słuchawkę, bo sygnał umilkł.
R
S
W pewnej chwili oszklone drzwi gwałtownie otwarły
się na oścież i do holu wpadła jak bomba jakaś podekscy-
towana kobietka.
- W końcu jednak pana znalazłam! - zawołała.
- Słucham? - Mattowi udało się wyrwać z odręt-
wienia.
Kobieta była młoda, mogła mieć nie więcej niż dwa-
dzieścia parę lat. Mimo szoku, z jakiego nie otrząsnął się
jeszcze po oświadczeniu Kay, Matt zauważył, że niezna-
joma jest całkiem atrakcyjna. Kaskada złotorudych loków
opadała jej aż do połowy pleców.
- Coś panu przyniosłam, panie Vining - oznajmiła.
Rzuciła na podłogę niezwykłych rozmiarów torbę, przy-
klękła obok niej i zaczęła wydobywać ze środka najróż-
niejsze przedmioty. Takiego zadziwiającego śmietnika
Matt jak żyje nie widział. Książki, jedzenie, ubranie, pu-
szka z kocią karmą...
- Przepraszam bardzo - wtrącił się - ale nie sądzę,
żeby pani...
- Już mam! - przerwała mu z okrzykiem triumfu nie-
znajoma i wydobyła z bocznej kieszeni torby pękatą ko-
pertę. - Przez pomyłkę znalazła się w mojej skrytce po-
cztowej. Adresowana jest na pańskie nazwisko.
Nadal klęcząc, przyciskała kopertę do piersi i z unie-
sioną głową wpatrywała się w Marta. Nigdy dotąd nie
widział u nikogo takich ogromnych, niebieskich oczu.
W tej chwili błyszczały w nich krople łez. Nieznajoma
otarła je wierzchem dłoni i mimo iż wargi jej drżały, zdo-
była się nawet na niepewny uśmiech, odsłaniając przy tym
drobne, proste, olśniewająco białe zęby.
- Przepraszam - powiedziała, - Naprawdę nie zamie-
rzałam urządzać tu łzawych scen.
R
S
Matt stał jak słup soli. Nieznajoma podniosła się z klę-
czek i podała mu wymiętą kopertę. Nie była wysoka, ale
doskonale zbudowana, o miłych dla oka krągłościach.
Matt z ociąganiem wziął kopertę, jednak wciąż wpatrywał
się z uwagą w niespodziewanego gościa.
- Jestem trochę wzruszona - wyjaśniła. - Widzi pan,
przez chwilę myślałam, że to babcia dała mi znak, ale
chyba się myliłam.
- Znak? - wykrztusił Matt. Zajrzał do koperty, zorien-
tował się, co zawiera, po czym włożył ją do kieszeni
marynarki. - Znak? - powtórzył.
- No właśnie. Teraz babcia już wyjechała, ale miesz-
kała z nami, kiedy byłam dzieckiem. Jej matka, czyli moja
prababka, miała ognisty romans z pewnym Cyganem. Mój
pradziadek walczył wtedy na wojnie. W każdym razie,
babcia odziedziczyła po owym Cyganie dar jasnowidze-
nia. Opowiadała mi różne historie, stawiała tarota, a pew-
nego dnia usłyszałam: „Wnusiu, w dniu kończącym dwu-
dziesty ósmy rok twojego życia..."
Mo przerwała i roześmiała się głośno.
- Przepraszam. W każdym razie dowiedziałam się od
niej, że tego właśnie dnia spotkam nad brzegiem Dunaju
mężczyznę o srebrzystych oczach, który okaże się miło-
ścią mojego życia. Babcia wyraźnie podkreślała ten kolor
oczu i nazwę rzeki. - Mo zamilkła na chwilę. - Dosyć to
niemądre, prawda?
- Dosyć - zgodził się z nią Matt. Zwykle bywał bar-
dziej elokwentny, ale dziś już po raz drugi kolejna kobieta
sprawiła, że nie wiedział, co powiedzieć.
Co prawda ta, którą miał teraz przed sobą, mogła zrobić
wrażenie na mężczyźnie. Ubrana była w przezroczystą,
związaną w talii bluzkę w groszki, pod którą widać było
R
S
niezwykle seksowny, ogniście czerwony stanik od opala-
cza. Jasnozielone, ani zbyt obcisłe, ani zbyt luźne szorty
odsłaniały parę długich, zgrabnych nóg. Całości ubioru
dopełniały skórzane sandały z rzemykami oplatającymi do
połowy kształtne łydki ich właścicielki.
- Proszę usiąść - zwrócił się do niej Matt, wskazując
jeden z wielu dużych, ustawionych w holu foteli o beżo-
wym obiciu.
- Dziękuję, ale muszę już iść.
- Wcześniej wspomniała pani coś o jakimś znaku...
- Rzeczywiście. No cóż. - Przysiadła na skraju puste-
go teraz biurka recepcjonistki. - Czas szybko płynie
i wkrótce skończę dwadzieścia osiem lat. Odkładałam pie-
niądze na podróż do Europy, ale Tom, to znaczy jeden
z moich braci, musiał kupić drugi samochód. Naprawdę
był mu potrzebny przy tak licznej rodzinie. Pożyczyłam
mu więc swoje oszczędności. Na pewno odda mi wszystko
co do grosza, członkowie naszej rodziny są pod tym
względem bardzo honorowi, jednak obawiam się, że nie
zdąży tego zrobić przed moimi urodzinami.
- Kiedy one wypadają?
- Za dwa tygodnie. Teraz pan rozumie? Otwieram
skrytkę pocztową i znajduję w niej kopertę z biletami do
kilku europejskich miast oraz rozkładem podróży, której
trasa zahacza o Budapeszt. Jak wiadomo, leży on nad
Dunajem. W dodatku z rozkładu wynika, że pobyt w tym
mieście miałby wypaść dokładnie w dniu moich urodzin.
Mogłam więc przyjąć to jako znak, że mężczyzna o sre-
brzystych oczach nie jest tylko postacią z bajki na do-
branoc.
Roześmiała się, a Matt zauważył, że różany kolor jej
ust jest całkowicie naturalny.
R
S
- No cóż, to głupie rozbudzać w sobie zbyt duże na-
dzieje na darmową wycieczkę. Przepraszam, że zajęłam
panu tyle czasu. Życzę panu i pańskiej żonie udanej po-
dróży. Teraz naprawdę muszę już iść.
Wstała z biurka i była już w połowie drogi do drzwi,
kiedy powstrzymał ją głos Matta wołającego, żeby za-
czekała. Odwróciła się więc i popatrzyła na niego ze zdu-
mieniem.
- Pani torba - przypomniał.
- O, nie! - Zakryła dłonią usta. - Przepraszam. Zwy-
kle nie jestem taka zapominalska... A co tam, jestem!
- Uklękła i zaczęła szybko upychać do torby leżące na
podłodze przedmioty. Matt nawet nie zdążył zaoferować
jej swojej pomocy. Potem wstała, przewiesiła przez ramię
torbę, która musiała ważyć więcej niż ona sama, i wes-
tchnęła ciężko. - Przez całe życie staram się być lepiej
zorganizowana, ale, jak dotąd, zupełnie mi się to nie udaje.
Stale jednak modlę się w tej intencji.
- To na pewno nie zaszkodzi.
- No cóż, jeszcze raz do widzenia.
- Proszę chwilkę zaczekać - powtórzył Matt i dziew-
czyna ponownie odwróciła się od drzwi. - Czy mógłbym
wiedzieć, z kim mam przyjemność?
Nieznajoma po raz drugi zakryła dłonią usta.
- Przepraszam, znowu gafa! Zapomniałam się przed-
stawić. Ja oczywiście wiem, kim pan jest. Pańska twarz
namalowana jest na co drugim autobusie.
Matt skrzywił się z niesmakiem. Nie znosił tej kampa-
nii reklamowej, której spece zrobili z niego gogusia
z okładki plotkarskiego pisemka dla pań.
- A moja mama z nabożeństwem słucha każdego pań-
skiego programu - trajkotała dziewczyna. - Lubi sobie
R
S
wyobrażać, że właśnie spożywa te fantastyczne potrawy,
o których pan opowiada. Czyli trochę pana znam. Ja
jestem Mo.
- Cóż to za imię?
- Zdrobnienie od Maureen. Maureen Czerny. Zaraz
panu przeliteruję...
- A więc, Maureen...
- Proszę mówić do mnie Mo.
- Dobrze, Mo.
- Pan jest Matthew czy Matt?
- Jedno i drugie - odparł z roztargnieniem, bo nie-
oczekiwanie przyszedł mu do głowy pewien szalony
pomysł. Zaczął chodzić tam i z powrotem między biur-
kiem a fotelem, rozważając, jak można by go wcielić
w życie. W pewnej chwili przystanął i zobaczył, że Mau-
reen wpatruje się w niego szeroko otwartymi ze zdziwie-
nia oczami.
- Czy mogłaby mi pani odpowiedzieć na kilka pytań?
- A o co chodzi?
- Czy pani gdzieś pracuje?
- Teraz chwilowo nie.
- Jaki ma pani zawód?
- No... Nic konkretnego. Robiłam w życiu to i owo.
- Jakieś zobowiązania? Mąż? Dzieci?
- Nie mam.
- Czy zna pani kogoś, kto mógłby za panią poręczyć?
Że jest pani zdrowa, fizycznie i psychicznie...
- Chwileczkę. - Zakłopotana Mo powstrzymała nie-
oczekiwany potok słów Matta. - Czemu mają służyć te
pytania?
Nagle drzwi holu otworzyły się szeroko i do środka
zaczęli napływać powracający z lunchu pracownicy radia.
R
S
Całe pomieszczenie natychmiast wypełniło się gwarem
rozmów i głośnym śmiechem.
Matt podszedł do Mo.
- Wyjdźmy stąd. Ten hałas jest nie do zniesienia. Za-
praszam panią na kawę.
- Dziękuję, ale... naprawdę bardzo się spieszę. Jestem
umówiona na spotkanie w sprawie pracy. Muszę się jesz-
cze przebrać i...
- Proszę mi poświęcić dwadzieścia minut. - Matt szar-
manckim gestem ujął ją pod ramię i uśmiechnął się ciepło.
- Najwyżej pół godziny. Bardzo panią proszę. Być może
nie będzie już pani musiała iść potem na to spotkanie.
R
S
ROZDZIAŁ DRUGI
Chyba ten uśmiech wpłynął na moją decyzję, rozmy-
ślała Mo, idąc obok Matta zalaną słońcem, gwarną ulicą
North Beach. Przedtem, odkąd tylko przekroczyła próg
holu, przez cały czas jej wizyty Matt wpatrywał się w nią
zimnym, ponurym spojrzeniem. Uznała go za pozbawio-
nego ludzkich odruchów aroganta.
Wyglądał, trzeba przyznać, niesamowicie. Miał czarne
jak smoła, dosyć długie włosy, wymodelowane przez naj-
lepszego fryzjera, oliwkowy odcień skóry, ciemnobrązowe
oczy pod gęstymi, nastroszonymi brwiami. Głupawo
uśmiechnięta twarz namalowana na karoserii autobusu
w bardzo niewielkim stopniu oddawała prawdziwe rysy
Matta: lekko zakrzywiony nos, wydatne kości policzkowe
i surowo zaciśnięte usta.
Matt poza tym był wysoki, dobrze zbudowany i musiał
pochodzić z zamożnej rodziny. Doskonale uszyty ciemno-
granatowy garnitur w prążki leżał na nim jak druga skóra.
Jednakże Mo nigdy nie przepadała za takimi bogatymi,
przestrzegającymi konwenansów facetami. Zwykle wy-
bierała towarzystwo zabawnych indywidualistów, którzy
umieli ją czymś zaskoczyć. Nie, Matt Vining zdecydowa-
nie nie jest w moim typie, uznała.
Tymczasem na koniec rozmowy ujął ją pod ramię i cie-
pło, zagadkowo się uśmiechnął. Jego twarz natychmiast
się zmieniła. Stała się gładka. Rozjaśnił ją jakiś wewnętrz-
R
S
ny blask. Matt od razu wydał się Mo bardziej ludzki i przy-
stępny. Oraz młodszy. Jego leniwy uśmiech uznała za
niezwykle seksowny. Mimo woli pomyślała o gorących,
pełnych namiętności nocach i skłębionej pościeli.
Tak więc to uśmiech sprawił, że wylądowała wraz
z Mattem Viningiem w jednej z niezliczonych kafejek
San Francisco. Z głośników umieszczonych na ścianach
dobiegał łagodny głos Paula Simona. Matt usadowił Mo
na drewnianym krześle ze skórzanym oparciem przy nie-
wielkim stoliku w rogu sali, z dala od innych gości.
- Masz ochotę coś przekąsić? - spytał ją.
Mo przypomniała sobie, że nie jadła dzisiaj śniadania.
- Może pączka - odparła.
- A co powiesz na caffe latte?
- Jak ją zwał, tak zwał, byle była gorąca i z dużą ilością
śmietanki.
Matt ponownie uśmiechnął się czarująco do Mo i po-
szedł do bufetu. Poruszał się z wdziękiem, gracją i pew-
nością siebie człowieka, który wie, dokąd zmierza, i zdaje
sobie sprawę, że będzie tam mile widziany. To trzeba mieć
we krwi, pomyślała Mo. Na tym polega klasa.
Ona sama i jej rodzina należeli do zupełnie innego
świata. Ród Czernych i 0'Toole'ów wywodził się z chło-
pów, którzy ciężko pracowali i twardo stąpali po ziemi, co
nie przeszkadzało im kochać muzyki i wierzyć w magię.
O żadnej klasie w ich przypadku nie mogło być mowy,
jednakże Mo dałaby się posiekać za wszystkich swoich
krewnych.
Dlaczego Matt Vining mnie tu zaprosił? zastanawiała
się. Czyżby chciał mi zaproponować pracę? Tylko jaką?
Pomocy domowej, a może opiekunki do zwierząt, skoro
jutro wyjeżdża?
R
S
I dlaczego zamierzam się zgodzić na każdą propozycję?
Uważaj, mała, ostrzegł ją głos sumienia. On jest żona-
tym mężczyzną. No i co z tego? spytał inny głosik, ten
bardziej przekorny. Przecież wolno mi go podziwiać z da-
leka. Nikt na tym nie ucierpi.
- Wolisz ciastko drożdżowe, placuszek czy biszkopt?
Mo odwróciła głowę. Matt stał przy stole, trzymając
w dłoniach tacę pełną łakoci. Popatrzyła mu w oczy.
- Ty wybierz. .
- Wobec tego proponuję biszkopty polane gorzką cze-
koladą - powiedział i położył przed Mo dwa zdjęte z tacy
rożki. Potem odniósł tacę do bufetu i wrócił z dwiema
filiżankami kawy. Usiadł na sąsiednim krześle, wypił łyk
kawy i pokiwał głową.
- Znakomicie zaparzona - oznajmił głębokim baryto-
nem. - Ziarna sprowadzają aż z Antigui.
- To fajnie.
Mo także spróbowała kawy. Rzeczywiście była niezła,
ale kawa to tylko kawa. Potem ugryzła kawałek biszkoptu.
Z pewnością był smaczny, jednak ona wolała naleśniki
z musem jabłkowym. Oczywiście nie przyznała się do
swoich upodobań. W końcu przebywała w towarzystwie
sławnego eksperta kulinarnego.
- Naprawdę świetna kawa. - Matt wypił jeszcze łyk,
po czym odstawił filiżankę na stolik.
- Świetna - zgodziła się Mo i czekała, co dalej nastąpi.
Matt jednak milczał, a ona zastanawiała się, dlaczego.
Czyżby czuł się niepewnie? Taki światowiec jak on mógł-
by być zdenerwowany?
- O czym chciałeś ze mną porozmawiać? - spytała, by
ułatwić mu zadanie.
Matt położył łokieć na oparciu krzesła i popatrzył na
R
S
nią przeciągle z niezobowiązującym uśmieszkiem na
twarzy.
- Mam dla ciebie pewną propozycję.
Mo zamarła, po czym zamknęła oczy i policzyła do
dziesięciu. Och nie, tylko nie Matt Vining. Odkąd dojrzała,
nieustannie była narażona na lubieżne komentarze i nie-
przyzwoite propozycje od bardzo wielu osobników płci
męskiej. Jeden z nich właśnie siedział naprzeciwko niej.
Nie spodziewała się takiego zachowania z jego strony,
dlatego ją zaskoczył.
Gwałtownym ruchem zdjęła torbę z oparcia krzesła
i wstała od stolika.
- Przykro mi, nie jestem zainteresowana - odparła zi-
mnym tonem.
- Przecież nawet nie wiesz, o co chodzi.
Mo przewiesiła ciężką torbę przez ramię i wsparła ręce
na biodrach.
- Czyżby to nowy sposób mówienia: „Chodźmy do
łóżka"?
Matt najpierw zrobił zdziwioną minę, a potem wybu-
chnął śmiechem.
- Usiądź, proszę. Niczego podobnego nie miałem na
myśli.
- Doprawdy?
- Słowo skauta - odparł z powagą. - Jeszcze raz pro-
szę cię, żebyś usiadła.
Mo z ociąganiem spełniła jego prośbę, jednakże przy-
cupnęła tylko na brzeżku krzesła, gotowa w każdej chwili
do odwrotu.
- Posłuchaj, chciałbym ci zaproponować pewien inte-
res. Naprawdę nie ma on nic wspólnego z seksem. Zupeł-
nie nic - dodał stanowczym tonem.
R
S
No i dobrze, pomyślała Mo. Była jednak nieco rozcza-
rowana. I niech ktoś spróbuje zrozumieć naturę kobiety!
Przyznała sama przed sobą, że Matt troszeczkę jej się
spodobał, ale tylko troszeczkę. No cóż, tacy mężczyźni
o tęsknym spojrzeniu ciemnych oczu, które przywoływało
na myśl gruby dywan przed płonącym kominkiem, zawsze
sprawiali, że krew szybciej krążyła w jej żyłach.
Nie fantazjuj, nakazała sobie stanowczo. Wyprostowała
się na krześle i położyła dłonie na stole.
- Biznes to biznes. O co więc chodzi? - spytała.
- To trochę skomplikowana sprawa... Sedno w tym,
że... - Matt zamilkł na chwilę i wzruszył ramionami, po
czym stwierdził po prostu: - Potrzebna mi żona.
- Żona? - zdziwiła się Mo. - Wydawało mi się, że
dopiero co wziąłeś ślub.
- Zamierzałem to zrobić jutro. - Matt znowu zamilkł
na chwilę i zmarszczył brwi. - Miałem się ożenić, a potem
pojechać w podróż poślubną.
- No i co się stało?
- Chwilę przed tym, jak pojawiłaś się w studiu, moja
narzeczona...
Matt przełknął ślinę. Nie umiał wykrztusić słów: „Moja
narzeczona mnie rzuciła".
- Moja narzeczona i ja postanowiliśmy zakończyć
nasz związek - oświadczył.
Ale z ciebie kłamca, pomyślał z pogardą. Kay zostawi-
ła cię jak psa, ale duma nie pozwala ci się do tego przyznać.
Niełatwo jest pogodzić się z odrzuceniem i porażką.
Matt nie chciał również, by Mo użalała się nad nim.
Chyba jednak równie dobrze mógł powiedzieć prawdę.
Wyraz twarzy Mo świadczył o tym, że nie kupiła jego
bajeczki.
R
S
- Przykro mi - powiedziała. - Na pewno czujesz się
okropnie.
- Nieprawda, wszystko jest w porządku. Pojawił się
tylko pewien problem. Otóż podpisałem umowę na nową
książkę i...
- To wspaniale! - przerwała mu Mo. - Pisanie książki
pozwoli ci zapomnieć o bólu.
Najwyraźniej niczego nie zrozumiała.
- Widzisz, chodzi o to...
Ponownie nie miał okazji dokończyć zdania, gdyż tuż
obok ich stolika wyrosła niespodziewanie potężnej postu-
ry niewiasta w sportowych butach, bawełnianej spódnicy,
okularach przeciwsłonecznych i z aparatem fotograficz-
nym przewieszonym przez ramię, co pozwalało na pier-
wszy rzut oka uznać ją za turystkę. Nieznajoma poklepała
Mo po ramieniu i z południowym akcentem spytała, czy
może prosić o pomoc. Kiedy Mo uprzejmie skinęła głową,
przedstawiła siebie i towarzyszącego jej mężczyznę oraz
dwójkę nastolatków. Okazało się, że nazywają się Salin-
gerowie i pochodzą z Savannah. Zamierzali obejrzeć jed-
ną z miejscowych atrakcji, ale nie wiedzieli, jak do niej
dotrzeć. Po chwili cała czwórka przysiadła się do niewiel-
kiego stolika, który zajmowali Matt i Mo, a Mo z zapałem
zaczęła udzielać wyjaśnień, dokąd warto pójść czy gdzie
trafić na najlepszą wyprzedaż odzieży. Poprosiła Matta,
żeby włączył się do rozmowy, ale on polecił tylko tury-
stom kilka najlepszych restauracji, dalsze udzielanie rad
pozostawiając swojej towarzyszce. Mo zachwyciła się
bransoletką pani Salinger, która z kolei obdarzyła komple-
mentem jej bluzkę. Już wkrótce przy stoliku zapanowała
miła, przyjacielska atmosfera.
Wszyscy doskonale się bawili, z wyjątkiem Matta.
R
S
Uznał, że popełnił ogromny błąd, licząc na pomoc takiej
osoby jak Mo, i gorączkowo zaczął rozważać, jaką inną
kobietę mógłby poprosić o przysługę. Wkrótce doszedł do
wniosku, że żadnej nie zna dość dobrze, by zaproponować
jej udział w tak szalonym przedsięwzięciu, nie wyobrażał
sobie też, by z którąkolwiek z dotychczasowych znajo-
mych zdołał wytrzymać dłużej niż kilka godzin.
Pozostawała mu więc ta szalona, przesadnie towarzy-
ska Maureen Czerny... jeśli, oczywiście, przyjmie jego
propozycję. Boże, na co mu przyszło!
Gorąco pragnął, żeby rodzina z Savannah wreszcie się
pożegnała i poszła sobie. Pomijając fakt, że nigdy, choć
był dosyć sławną osobą, nie lubił, kiedy nieznajomi go
zagadywali, naprawdę musiał teraz jak najprędzej poroz-
mawiać z Mo. Czas naglił.
Mimo zniecierpliwienia ukradkiem podziwiał żywioło-
wą naturę nowej znajomej. W jej towarzystwie inni naty-
chmiast promienieli, jakby oświetlała ich jakimś swoim
wewnętrznym blaskiem. On był jej zdecydowanym prze-
ciwieństwem. Jako dziecko nieśmiały, częściej ignorowa-
ny niż obdarzany miłością, nie umiał nawiązywać serde-
cznych kontaktów z ludźmi. Później, będąc uczniem i stu-
dentem ekskluzywnych szkół, obracał się głównie w to-
warzystwie snobów i pozerów.
Odetchnął z ulgą, kiedy Salingerowie wstali, wylewnie
pożegnali się z Mo, jego zaszczycając uprzejmym skinie-
niem głowy, i ruszyli na zwiedzanie miasta.
- Sympatyczni ludzie, prawda? - Mo uśmiechnęła się
do niego.
- Tak. Prawdziwa amerykańska rodzina. A wracając do...
- Twojej książki - z entuzjazmem wpadła mu w słowo
Mo - założę się, że będzie wspaniała!
R
S
- Jeśli ją napiszę. - Matt przysunął krzesełko, na któ-
rym siedział, bliżej do stolika i oparł łokcie o blat. - Bar-
dzo wiele od tego zależy. Przede wszystkim moja kariera.
Mam szansę stać się znany nie tylko w naszym stanie, lecz
w całym kraju.
- Naprawdę?
Matt pokiwał głową.
- Książka byłaby rodzajem przewodnika po najbar-
dziej romantycznych miejscach, w których można dobrze
zjeść i przenocować. Zamierzam odwiedzić kilka najle-
pszych restauracji w Europie...
- To brzmi fantastycznie! - przerwała mu Mo z za-
chwytem w głosie.
- Problem w tym, że miało to być sprawozdanie z mo-
jej podróży poślubnej. Zawierałoby wiele różnych infor-
macji dla nowożeńców: w którym klubie w danym mie-
ście można się dobrze zabawić, gdzie kupić ciekawą biżu-
terię czy jakieś niezwykłe przedmioty, dokąd pójść, by
w romantycznej scenerii spędzić niezapomniane godziny
miodowego miesiąca.
Mo zarumieniła się i sięgnęła po biszkopt.
- Teraz rozumiem.
Ugryzła kawałek ciastka i przeżuwała go, zamyślona.
Matt jeszcze bardziej się do niej przybliżył.
- Nie jestem pewien. W książce powinny znaleźć się
zdjęcia z podróży, na obwolucie zaś reklama: „Matt Vi-
ning i jego żona świętują miodowy miesiąc w najbardziej
romantycznych miastach świata".
Matt zamilkł na chwilę i popatrzył w czyste, błękitne
oczy Mo.
- Ta książka nie powstanie, jeśli udam się w podróż
poślubną... sam. Dlatego potrzebna mi jest żona. Oczy-
R
S
wiście, żona na niby. Uważam, że ty mogłabyś odegrać jej
rolę.
Matt uważnie obserwował twarz Mo, próbując z niej
odgadnąć, jak zareagowała na jego stwierdzenie. Nie ze-
rwała się gwałtownie od stolika i nie wybiegła z kawiarni,
co uznał za połowę sukcesu. Postanowił więc brnąć dalej.
- Wspomniałaś, że chciałabyś się znaleźć nad Duna-
jem. .. Przepraszam, kiedy to powinno nastąpić?
- W przeddzień moich urodzin - przypomniała mu
Mo. - Osiemnastego czerwca.
- Może więc jednak twoja babcia przesłała ci znak.
- Matt ani trochę w to nie wierzył, ale postanowił użyć
wszystkich argumentów, które mogłyby przekonać Mo.
- Teraz masz szansę, by przepowiednia się spełniła.
Mo milczała, więc Matt zaniepokoił się, że za mocno
na nią naciskał.
- Oczywiście w każdym mieście, które odwiedzimy,
będzie fotograf i trochę zamieszania wokół nas, ale nie
przejmuj się, postaram się ograniczyć niedogodności do
minimum. Potem, po zakończeniu podróży i napisaniu
książki, wymyślę jakąś bajeczkę, żeby uzasadnić nasze
rozstanie. Zobaczysz, wszystko pójdzie jak z płatka.
- Rozumiem.
Matt zauważył, źe Mo jest wyraźnie zszokowana.
Chwilę wcześniej chciał jej zaproponować określony pro-
cent od swojego honorarium, ale uznał, że musi zachować
jakieś atuty na później. Na razie postanowił nie dać się
ponieść emocjom.
- Moim zdaniem cała zabawa ma sens - ciągnął. -
Mówię szczerze. Ty odwiedzisz Europę i spotkasz swoje
przeznaczenie, a ja... - uśmiechnął się przymilnie - nie-
zależnie od innych okoliczności, nie chciałbym samotnie
jadać posiłków. To takie przygnębiające. Proszę cię,
R
S
pojedź ze mną w tę podróż.
Mo przygryzła dolną wargę.
- Dlaczego właśnie ja?
Zaskoczyła go tym pytaniem, ale postanowił być
szczery.
- Właściwie to nie wiem. Chyba po prostu dlatego, że
pojawiłaś się dokładnie w tym momencie, kiedy byłaś mi
potrzebna. Poprosiłbym o przysługę jakąś inną kobietę, ale
nie mam zbyt wielu przyjaciółek, w dodatku niewiele osób
może z dnia na dzień zostawić wszystko i wyjechać. Two-
ja wizytę w studiu uznałem więc za...
Matt wzruszył ramionami.
- .. .zrządzenie losu - dokończyła za niego Mo. - Dla
nas obojga. Ten mężczyzna o srebrzystych oczach...
Tym razem ona zamilkła. W jej duszy rozległa się jakaś
radosna muzyka. A więc babcia miała rację! Spotka swoją
miłość nad brzegiem Dunaju. Nagle zapragnęła głośno
zaśpiewać, obsypać policzki Matta pocałunkami wdzięcz-
ności. Rozsądek ostrzegł ją jednak, by, przynajmniej na
razie, powściągnęła tak spontaniczne odruchy.
- Zatem zgadzasz się?
Głos Matta przerwał jej zadumę. Mo zamrugała powie-
kami i spojrzała mu w oczy. Dostrzegła w nich niepokój,
który za wszelką cenę starał się ukryć. Nie był pewien jej
odpowiedzi.
- Co będzie z płatnościami? - spytała. - Chcę sama
pokryć przypadające na mnie wydatki, bo w przeciwnym
razie nigdzie z tobą nie jadę - powiedziała stanowczym
tonem. - Zwrócę ci pieniądze w ratach, kiedy dostanę
pracę.
- Zapomnij o tym - odparł szorstko.
R
S
- Ale...
- Robisz mi ogromną przysługę, a wszystkie wydatki
pokrywa wydawca.
- Mimo to ja...
- Ani słowa więcej, proszę. Koniec tematu.
Znowu zachował się arogancko. Znowu dokładnie kon-
trolował swoje reakcje. Mo zapragnęła posprzeczać się
z nim tylko po to, by sprawdzić, czy uda jej się wyprowa-
dzić go z równowagi. Uznała jednak, że nie pora na dzie-
cinadę. Należało wyjaśnić kilka ważnych szczegółów
umowy.
- Dobrze, zgadzam się. Skoro wydawca płaci.
- Wobec sprawa załatwiona, tak? - upewnił się Matt.
Mo nie odpowiedziała, próbując pozbierać rozproszone
myśli. Snując plany, często zapominała o jakichś istot-
nych
rzeczach. Tym razem chciała zachować się inaczej.
- Nigdzie nie pracuję - rozważała na głos -więc nie
muszę pisać podania o urlop. Poproszę mamę, żeby kar-
miła moją kaczkę i papugę, bo wężem na pewno nie zgo-
dzi się zająć. Nie znosi gadów. Może któryś z kuzynów
nim się zaopiekuje. Na szczęście mam również ważny
paszport. Co prawda dotąd z niego nie korzystałam, ale
od dawna jestem przygotowana do podróży.
Matt popatrzył na nią ze zdziwieniem, po czym pokiwał
głową.
- To świetnie. Musisz jeszcze postarać się o mniejszą
torebkę i wygodne buty, bo będziemy dużo spacerować.
- Wspaniale, uwielbiam długie spacery.
Popatrzyła na Matta i zastanowiła się, co właściwie
o nim wie. Niewiele; w gruncie rzeczy byli parą obcych
ludzi. Mo miała jednak świetną intuicję, która podpowia-
dała jej, że z tym mężczyzną może czuć się bezpiecznie.
Przymknęła oczy, zastanawiając się nad podjęciem de-
R
S
cyzji, a Matt nerwowo bębnił palcami o blat stolika, po-
wtarzając w myślach: Proszę, zgódź się. Mo milczała,
tkwiąc w bezruchu, i Matt pomyślał już nawet, że wpadła
w rodzaj transu, kiedy nagle otworzyła oczy. Były pełne
łez, których lśniące kropelki osiadły na jej rzęsach.
- Wydaje mi się, że to sen - powiedziała cicho.
- Co?
- Koperta w mojej skrytce, twoja propozycja, nasza
rozmowa, wszystko.
- Często zdarza ci się płakać?
- Czasami. Kiedy coś mnie poruszy. A tobie?
- Nigdy - odparł Matt i zacisnął zęby. Pragnął jak naj-
szybciej poznać decyzję Mo. - Czy chcesz mi jeszcze
zadać jakieś pytania? - spytał, powściągając zniecierpli-
wienie.
- Jeśli pojadę, musimy z góry ustalić pewne reguły.
- Oczywiście.
Mo była wyraźnie zakłopotana. Nie miała twarzy po-
kerzystki; natychmiast malowały się na niej wszystkie
emocje, jakie przeżywała.
- Jestem gotowa udawać twoją żonę w miejscach pub-
licznych - powiedziała. - To wszystko. Nasz związek mu-
si pozostać platoniczny. Nie możemy dzielić sypialni.
- W porządku - odparł Matt. - Myślałem, że to oczy-
wiste. We wszystkich hotelach mamy zarezerwowane
apartamenty dla nowożeńców, które składają się z saloni-
ku i sypialni. Będę spał na kanapie. Zapewniam cię, że nie
pojawią się żadne problemy.
Matt był pewien, że dotrzymanie słowa nie sprawi mu
najmniejszej trudności. Mo miała, co prawda, fantastyczne
ciało i pogodną naturę, ale w niczym nie przypominała
R
S
tych rozsądnych, spokojnych kobiet, które dotąd mu się
podobały. Bez trudu więc będzie trzymał ręce przy sobie,
co znacznie ułatwi ich podróż i pozbawi ją niepotrzebnego
napięcia.
Taka osoba jak Mo może nawet okazać się dla niego
cennym nabytkiem, jeśli wykorzysta jej romantyczne
skłonności i łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi
dla dobra pisanej książki. On zajmie się praktycznymi
aspektami podróży: jedzeniem, zakwaterowaniem i wszy-
stkim, co wiąże się z organizacją, ona zaś doda do tego
nieco szaleństwa i abstrakcji. Na przykład wynajdzie ja-
kieś niezwykłe miejsca, które on będzie mógł opisać na
kartach swojego przewodnika.
Jak powiedziałaby Mo, ich spotkanie rzeczywiście
mogło być nawet jakimś znakiem.
- Hej, Matt? Słuchasz mnie?
Do licha, Mo coś do niego mówiła, a on w tym czasie
bujał w obłokach.
- Zgadzam się.
Minęła długa chwila, nim mógł powiedzieć spokojnym,
beznamiętnym tonem:
- Cieszę się. To miło z twojej strony.
Tak naprawdę miał ochotę krzyknąć głośno: Hip, hip,
hura!
R
S
ROZDZIAŁ TRZECI
Matt od kilkunastu minut przechadzał się tam i z po-
wrotem w pobliżu wejścia do międzynarodowej hali od-
lotów, czekając na Mo. Po raz kolejny zerknął na zegarek.
Od ponad dwudziestu minut ta dziewczyna powinna być
na lotnisku. Nigdy dotąd nie odczuwał takiego nerwowego
podniecenia jak teraz. Fotograf już czekał, by zrobić no-
wożeńcom zdjęcia przed odlotem, i Matt musiał go poczę-
stować jakąś naprędce zmyśloną historyjką, tłumaczącą
fakt, dlaczego jest sam.
Chyba zwariowałem, pomyślał, prosząc całkiem nie-
znajomą kobietę, by zgodziła się udawać moją żonę. Mimo
to miał nadzieję, że Mo jednak nie wystawi go do wiatru.
Zobaczył ją z daleka, jak biegnie ku niemu z tą swoją
olbrzymią torbą, która obijała jej się o nogi. Matt odmówił
po cichu dziękczynną modlitwę.
Mo ubrana była w długą, zwiewną sukienkę w kwieci-
sty wzór; jedną ręką przytrzymywała opadający jej na
czoło wielki kapelusz, drugą torowała sobie drogę przez
tłum pasażerów, zapełniających hol lotniska. Na widok
Matta uniosła dłoń, by pomachać mu na powitanie, i wte-
dy torba spadła jej z ramienia, a ze środka wysypały się
na podłogę rozmaite drobiazgi. Jakiś mężczyzna w barw-
nym stroju pomógł jej wszystko pozbierać. Mo w podzię-
ce obdarzyła go promiennym uśmiechem. Potem chwyciła
torbę oraz kapelusz i podbiegła do Matta.
R
S
- Przepraszam - zawołała, ledwo dysząc. Miała zaró-
żowione policzki, a jej duże błękitne oczy lśniły z podnie-
cenia. - Bardzo chciałam dotrzeć tu na czas, ale wynikło
zamieszanie z kluczami, bo wiesz, moja przyjaciółka,
Laura, obiecała zająć się mieszkaniem i musiałam jej po-
kazać, jak trzyma się węża. Było przy okazji trochę ner-
wów, ale wszystko dobrze się skończyło. Tyle że zapo-
mniałam kupić żwirek dla kota.
- Masz również i kota?
- Nie, już nie żyje. Ale papuga woli mieć w klatce żwi-
rek zamiast kawałków gazet. Potem jeszcze musiałam zajrzeć
do pralni. Poprosiłam, by na poczekaniu wyczyścili mi jedyną
porządną sukienkę, jaką mam, bo pomyślałam, że przecież
muszę ją zabrać, mimo że nie jest nowa. Miałam rację,
prawda? No i do tego jeszcze ta historia z paszportem. Pa-
miętałam, że włożyłam go do specjalnego tajnego schowka,
tylko zapomniałam, gdzie on się znajduje - trajkotała. - Czy
masz pojęcie, gdzie był?
- Nie wiem.
- W lodówce! Najbezpieczniejsze miejsce na wypadek
pożaru.
Mo roześmiała się, ukazując rząd równiutkich, białych
zębów.
- Czy to jest pani Vining? - Przed Mattem i Mo poja-
wił się fotograf, przerywając im rozmowę.
- Tak - odparł Matt, nieco oszołomiony opowieścią
Mo. Powoli wracał do rzeczywistości. - Gdzie mamy usta-
wić się do zdjęcia?
Fotograf, mężczyzna w średnim wieku, któremu we-
tknięty w kącik ust niedopałek papierosa nadawał wielce
cyniczny wygląd, zaczął komenderować parą nowo-
żeńców.
R
S
- Proszę stanąć tutaj i objąć pannę młodą ramieniem
- polecił Mattowi. - Pani Vining niech lepiej odstawi tę
torbę i odłoży kapelusz. Zakrywa jej całą twarz.
- Pani Vining? - powtórzyła Mo. - Ojej, to chodzi
o mnie! - Zachichotała nerwowo i zajęła miejsce obok
Matta, pozbywając się na chwilę bagażu i kapelusza. - Nie
martw się - szepnęła. - W tej dużej torbie mam mniejszą
torebkę i wygodne buty, tak jak mi radziłeś.
- To dobrze.
Matt, zazwyczaj mistrz konwersacji, w obecności Mo
zaczynał odpowiadać monosylabami. Ta kobieta miała na
niego jakiś dziwny wpływ. Ze świecą by szukać osoby
mniej podobnej do Kay niż ona, pomyślał. Przymknął
oczy i błagał w duchu o siłę, która pozwoliłaby mu prze-
trwać cały ten chaos, jaki wytwarzała Mo.
Fotograf ustawił ich na tle ogromnej tablicy odlotów
i przylotów, po czym pstryknął kolejnych kilka zdjęć.
Matt obejmował ramieniem Mo, ale starał się jak najlżej
jej dotykać. Nozdrza drażnił mu lekki, kwiatowy zapach
jej perfum. Niby zwyczajny, a jednak miał jakąś nieziem-
ską moc.
- Proszę mocniej przytulić swoją żonę - polecił foto-
graf. - Przecież jesteście tuż po ślubie.
Matt natychmiast przypomniał sobie o pewnym szcze-
góle i sięgnął do kieszeni marynarki.
- Włóż to - poprosił Mo. - Jubiler musiał dopasować
rozmiar - wyjaśnił fotografowi.
Mo zrozumiała, o co chodzi, dopiero wtedy, kiedy Matt
wsunął jej na palec lewej ręki ślubną obrączkę. Zerknęła
na złote kółeczko. Było tylko trochę za luźne.
Popatrzyli na siebie dokładnie w tym samym momen-
cie. Mo poczuła, że w piersiach brak jej tchu. Jakie on ma
R
S
cudowne oczy, pomyślała. Takie ciemne i przepastne, peł-
ne uczucia. Można w nich nawet utonąć bez żalu.
- Dziękuję - szepnęła. - Bardzo ładna obrączka.
- Symbol małżeńskiego szczęścia - powiedział su-
chym tonem Matt.
Uśmiechnęli się do siebie. Znowu kilka razy pstryknęła
migawka.
- Doskonale. - Fotograf był zadowolony. - Teraz je-
szcze pocałunek.
Matt zaczął pochylać się ku Mo, ale nagle znierucho-
miał. Tego ich umowa nie przewidywała. Mo zastrzegła
wyraźnie: żadnych fizycznych kontaktów. Wszystko musi
być udawane.
Trudno jednak udawać pocałunek.
- Może zrobimy to w ten sposób? - spytał cicho, obe-
jmując ją ramionami i zbliżając policzek do jej policzka. Mo
poczuła miły dotyk wełnianej marynarki i usłyszała mocne
bicie serca swojego fikcyjnego męża. Moje też tak bije,
uświadomiła sobie. Zamknęła oczy i przytuliła się do Matta.
Tylko po to, żeby na zdjęciu wyglądało to naturalnie, uspra-
wiedliwiła sama przed sobą ten spontaniczny odrach.
Fotograf pochwalił ich, zużył jeszcze kilka klatek i se-
sja była skończona.
Matt wypuścił Mo z objęć tak gwałtownie, że niemal
straciła równowagę. Cały nastrój, prawdziwy czy sztucz-
ny, prysł jak bańka mydlana.
To dobrze, uznała Mo. Pora wrócić do rzeczywistości.
Bo tam daleko, tysiące kilometrów stąd, czeka na mnie
mężczyzna o srebrzystych oczach.
Na pokładzie odrzutowca w luksusowej kabinie pier-
wszej klasy Matt poczuł, że powoli opuszcza go napięcie.
R
S
Podróż jednak naprawdę się zaczęła. Mógł odetchnąć
z ulgą.
Głośne westchnienie Mo sprawiło, że spojrzał na nią.
Miała zamknięte oczy.
- Jesteś zmęczona? - spytał.
- Bardzo. Po prostu padam z nóg. Od wczoraj w ogóle
nie spałam, a ty?
- Ja też nie zmrużyłem oka.
Mo uniosła powieki i ze współczuciem popatrzyła na
Matta.
- Miałeś tyle kłopotów w związku z odwołaniem
ślubu. Co powiedziałeś zaproszonym gościom? -
Uśmiechnęła się niepewnie. - Przepraszam, że o to py-
tam. Wiem, że to nie moja sprawa. Nie powinnam się
wtrącać...
- Nie przejmuj się - odparł Matt. - Kay, moja była
narzeczona, wszystkim się zajęła. Zresztą nie planowali-
śmy dużego wesela. Ot, kilku przyjaciół i rodzina.
- Mimo to... - Mo znacząco zawiesiła głos - ciężko
przeżyłeś ten dzień, prawda?
Matt zastanawiał się, co na to odpowiedzieć. Tak na-
prawdę w całym tym zamieszaniu niewiele myślał o Kay
i niedoszłym ślubie. Prawdopodobnie nie był więc zbyt
mocno zaangażowany uczuciowo. Dlaczego zatem w ogó-
le poprosił Kay o rękę?
Ostatnio robił coraz większą karierę. Prowadzony przez
niego program zdobył ogromną popularność w San Fran-
cisco, a nie było to miasto, w którym ekspert w jego dzie-
dzinie łatwo mógłby się przebić. Regularnie pisywał arty-
kuły na tematy kulinarne do kilku lokalnych pism. Współ-
pracował z jedną z agencji zajmujących się public rela-
tions, która promowała jego nazwisko. W planach miał
R
S
napisanie książki i kontrakt z telewizją. Osiągnął dużo, ale
nie zamierzał spocząć na laurach.
Przez całe życie do czegoś dążył. Pragnął być kimś,
kogo inni szanują, zdobyć wykształcenie, nazwisko, sła-
wę. W pewnym momencie zorientował się, że w pogoni
za sukcesem ominęło go coś ważnego, coś, czego nawet
nie umiał dokładnie nazwać. Dlatego właśnie postanowił
się ożenić; był pewien, że Kay gładko wpasuje się w jego
życie i ukoi samotność.
Zawsze unikał patosu, dlatego też nie zamierzał rozma-
wiać o swoich intymnych sprawach z Mo. Zorientował się
jednak, że ta dziewczyna naprawdę mu współczuje, dlate-
go też zasługiwała na j akąś odpowiedź.
- Rzeczywiście miałem ciężki dzień - odparł wymija-
jąco - ale wolałbym do tego nie wracać.
- Oczywiście, rozumiem cię. Pamiętaj jednak, że tu
jestem i zawsze możesz mi się zwierzyć. Wiem, że za dużo
mówię...
- Zauważyłem - wtrącił Matt z rozbawieniem
w głosie.
- ...ale potrafię również słuchać. Ludzie często opo-
wiadają mi o swoich radościach i zmartwieniach. Ty też
możesz to robić.
Jaki ona ma miły uśmiech, pomyślał mimo woli Matt.
Poczuł, że nagle zrobiło mu się cieplej na sercu.
- Dziękuję ci - odparł szczerze.
Mo zaczęła ziewać i choć próbowała z tym walczyć,
w pewnej chwili musiała się poddać.
- Przepraszam cię, naprawdę jestem skonana.
- Potrafisz spać w samolocie?
- Nie wiem. Dotąd rzadko latałam i tylko na krótkich
dystansach. Ile godzin zajmie nam ta podróż?
R
S
- Dziesięć. Do Londynu dolecimy jutro o dwunastej
w południe.
- Południe w Londynie - powiedziała Mo z rozmarze-
niem, krzyżując ramiona na piersi. - Naprawdę trudno
uwierzyć, że właśnie mnie to spotyka.
Entuzjazm Mo poprawił nieco humor Matta. Pomyślał,
że wybierając jej towarzystwo, może wcale nie popełnił
aż takiego głupstwa.
Stewardesa przyniosła im koce, poduszki, kilka rodza-
jów orzeszków i napoje. Mo z dziecięcym zachwytem
wzięła po dwa orzeszki z każdego gatunku.
- Czuję się jak na promocji. Podoba mi się ta pierwsza
klasa - zachichotała. - Dla ciebie to pewnie chleb powszedni -
zwróciła się do Matta.
- Uhm - mruknął. Powieki zaczęły mu opadać.
Naprawdę jest zmęczony, pomyślała Mo, obserwując
głębokie cienie pod jego oczyma. Wcześniej ich nie za-
uważyła, przejęta nową przygodą. Biedny Matt. To prze-
cież miał być dzień jego ślubu. Na pewno jest smutny,
tylko głęboko skrywa to uczucie. Niektórzy ludzie tak
robią. Ona sama wolała od razu wyrzucić z siebie wszy-
stko, co ją dręczy, żeby później nie wracać do przykrych
wspomnień.
Popatrzyła jeszcze raz na Matta i zapragnęła nagle po-
gładzić go po policzku. Poczuła gwałtowny ucisk w gard-
le. To ze zmęczenia, uznała. Doszła do wniosku, że po-
czuje się lepiej, jeśli schłodzi twarz paroma kroplami zi-
mnej wody.
- Zaraz wracam - szepnęła i poszła do toalety.
Po spryskaniu twarzy i przepłukaniu ust zapatrzyła się
w lustro. Dostrzegła, że jej oczy, mimo zmęczenia, lśnią
jakimś niezwykłym blaskiem.
R
S
- Dziękuję ci, babciu - szepnęła cicho.
Niespodziewanie naszły ją wspomnienia. Miękka, po-
marszczona skóra, zapach gliceryny i różanego kremu do
rąk. Przyjazne ramiona, w których Mo zawsze znajdowała
bezpieczne schronienie.
Babcia była jedyną osobą z całej rodziny, która potra-
fiła okiełznać wybujały temperament swojej wnuczki,
sprawić, by dziewczynka choć przez chwilę posiedziała
spokojnie. Nigdy jednak nie podnosiła na nią głosu, oka-
zywała jej wiele cierpliwości, nie skąpiła uczucia. Często
opowiadała Mo, trochę po angielsku, trochę po węgiersku,
rozmaite historyjki, które na zawsze zapadły dziewczynce
w pamięć.
Babcia nauczyła Mo marzyć. Teraz jednak marzenie
nabrało realnych kształtów. Znajdowała się przecież na
pokładzie samolotu lecącego do wyśnionej Europy.
Jej zauroczenie Mattem również było prawdziwe. Za-
częło się ono już wczoraj i do tej pory trwało.
Mo nie rozumiała, dlaczego tak się stało. Przecież nie
Matt był jej przeznaczony, ale mężczyzna o srebrzystych
oczach. Nie mogła lekceważyć przepowiedni babci, tego
niezwykłego zbiegu okoliczności, dzięki któremu zdążała
teraz na najważniejsze w jej życiu spotkanie. Tylko to
powinno zaprzątać jej myśli.
Kiedy wróciła z toalety, Matt nie tylko zdążył się już
rozbudzić, ale także wybrał dla nich dania na kolację. Mo
nie miała nic przeciwko temu.
- Jestem głodna - oświadczyła, sięgając po następną
porcję orzeszków.
- Chyba powinnaś oszczędzić apetyt na właściwy po-
siłek - zasugerował Matt.
- Mama też zawsze mi to powtarza - przyznała Mo
R
S
- ale ja lubię coś przegryzać przez cały dzień. Widocznie
mój organizm tak funkcjonuje.
Matt zmarszczył brwi, co Mo odczytała jednoznacznie
jako dezaprobatę dla jej zwyczajów. Była zbyt zmęczona,
żeby się tym przejmować. Przymknęła oczy i po chwili
już spała.
Matt także próbował ponownie zapaść w sen, ale pię-
ciominutowa drzemka, jaką sobie uciął, tylko zaostrzyła
mu apetyt. Zaczął więc przeglądać notatki, od czasu do
czasu zerkając na śpiącą Mo. Mruczała coś i ciągle się
wierciła. W pewnym momencie jej głowa opadła na ramię
Matta i tam już pozostała. Poczuł świeży, wiosenny zapach
jej włosów.
Obudził ją, kiedy stewardesy zaczęły roznosić jedzenie.
Mo była lekko nieprzytomna, ale Matt zapewnił, że dobry
posiłek natychmiast postawi ją na nogi.
Na początek dostali po kieliszku schłodzonego białego
wina. Było naprawdę niezłe i Matt z uznaniem wypił spo-
ry łyk. Mo zdecydowanie odmówiła degustacji.
- Nie przepadam za winem - oświadczyła. - Wystar-
cza mi coca-cola, czasem szklanka piwa.
Na przekąskę podano faszerowane grzyby przyprawio-
ne odrobiną szałwii. Zdaniem Matta były więcej niż sma-
czne, zwłaszcza jak najedzenie serwowane w samolotach.
Mo wzięła do ust mały kawałek; miała przy tym taką minę,
jakby próbowała smaru. Ze wstrętem położyła grzyb z po-
wrotem na talerzu.
- Chyba nie jestem głodna - powiedziała.
- Pewnie zjadłaś za dużo orzeszków.
- Być może. Poza tym nie znoszę grzybów. Mają nie-
ciekawy kolor i są takie oślizłe.
- Zmienisz zdanie, kiedy skosztujesz trufli.
R
S
Matt pomyślał, że chętnie ją wprowadzi w nie znany
jej świat wyszukanych potraw. Rola przewodnika może
okazać się całkiem zabawna.
- Przecież to ryba! - zawołała Mo, próbując głównego
dania. Położyła sztućce obok talerza.
- Oczywiście, to właśnie poisson gribiche.
- Nigdy nie lubiłam żadnych ryb.
Matt tylko wymownie uniósł brwi. Mo zrozumiała, że
znowu go zawiodła. A co mi tam! W końcu każdy ma
prawo mieć swoje upodobania kulinarne, pomyślała.
- Pewnie nigdy nie jadłaś dobrze przyrządzonej ryby
- stwierdził Matt z ledwo słyszalnym odcieniem wyższo-
ści w głosie.
- Mama smażyła panierowane filety i polewała je ke-
czupem, ale i tak przeszkadzał mi ten rybi smak.
- Czy próbowałaś kiedyś ryby w sosie matelote? Albo
małży z sosem hollandaise i bitą śmietaną? - Matt uśmie-
chnął się tajemniczo, nozdrza lekko mu zadrgały. - Czy
smakowałaś delikatnej soli, z kilkoma wiórkami masła na
wierzchu? Po prostu rozpływa się w ustach.
Mo z lubością wsłuchiwała się w ciepły baryton Matta.
Było w nim coś głęboko zmysłowego.
- Nie sądzę, żebym polubiła ryby, ale podoba mi się
sposób, w jaki o nich opowiadasz.
- Na tym polega moja praca.
- Wiesz, ja lubię jeść, ale na ogół wybieram różne
szybkie dania. Zawsze mi smakowały.
- Tłuszcz i chemia - oświadczył Matt. - Masz fatalne
przyzwyczajenia.
Mo ogarnęła irytacja. Protekcjonalny ton wypowiedzi
Matta obudził w niej wojowniczego ducha. Była najmłod-
sza z ósemki rodzeństwa i ponieważ wszyscy zawsze
R
S
chcieli nią komenderować, nauczyła się lekceważyć auto-
rytety. Nie miała zamiaru pozwolić, by ktokolwiek nią
pomiatał.
- Czyżby to było jakąś przeszkodą? - zapytała oschłym
tonem. - Nie wspomniałeś ani słowem o tym, że wspólne
upodobania kulinarne są warunkiem koniecznym do uczest-
niczenia w tej podróży.
- Oczywiście, że nie są - odparł Matt. - Zamierzam
jednak ocenić jedzenie w kilku restauracjach najwyższej
klasy.
- Masz prawo. Czy to znaczy, że ja też muszę to robić?
- spytała wojowniczym tonem.
Nikt nie będzie jej traktował jak nieznośnego bachora.
Matt powinien się o tym dowiedzieć, jeśli mieli przeżyć
w zgodzie najbliższe dwa tygodnie.
- Masz rację, niczego nie musisz. Przepraszam za moje
zachowanie. - Matt starał się ją udobruchać. - Każde
z nas ma prawo jeść to, na co ma ochotę, chociaż - na
chwilę zawiesił głos - zapewniam, że twoje upodobania
zmienią się w czasie tej podróży. Polubisz ryby, zwłaszcza
kiedy spróbujesz ich w Paryżu.
- Zbytnio bym na to nie liczyła — mruknęła Mo.
R
S
ROZDZIAŁ CZWARTY
Na lotnisku w Londynie Matt i Mo odbyli kolejną krót-
ką sesję zdjęciową, a potem wynajętą taksówką pojechali
do centrum miasta. Mo wydawała okrzyki zachwytu na
widok wszystkich sławnych miejsc, znanych jej dotąd je-
dynie z fotografii. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się
w pałac Buckingham, który mijali po drodze do ich hotelu,
mieszczącego się w pobliżu Covent Garden.
Taksówka przystanęła przed okazałym kamiennym
gmachem. Goniec hotelowy wziął bagaże i zaprowadził
nowożeńców do ich apartamentu. Mo nigdy w życiu nie
widziała takiego pomieszczenia. Meble w stylu wiktoriań-
skim, tureckie dywany, kwieciste tapety i mnóstwo świe-
żych kwiatów w wazonach poustawianych w różnych
miejscach pokoju. Na młodą parę czekał też ogromny kosz
pełen owoców i butelka szampana, chłodzącego się w ku-
bełku z lodem.
Mo podbiegła do wielkiego okna, ozdobionego koron-
kowymi firankami. Widać było z niego Tamizę i jeden
z przerzuconych nad nią mostów. Kiedy Mo usłyszała na-
zwę „Waterloo", natychmiast wyobraziła sobie wytworne
damy w sukniach z czasów Cesarstwa, statki wyłaniające
się z mgły i mężczyzn w mundurach polowych i trójgra-
niastych kapeluszach na głowach.
Wzdychając z zachwytu, podeszła do podwójnych,
rzeźbionych drzwi prowadzących do sypialni. Pchnęła je
R
S
lekko i, oszołomiona, przystanęła w progu. Zakręciło jej
się w głowie od nadmiaru ozdóbek, koronek, kwiatów.
Pośrodku pokoju królowało ogromne łoże z baldachimem.
Mo zajrzała do łazienki, a zafrasowany Matt z niepo-
kojem popatrzył najpierw na podwójne łoże, a potem na
niewielką kanapkę w salonie. Jak niby mam na tym spać?
pomyślał. To dobre dla krasnoludka.
Mo w podskokach wróciła do pokoju.
- Wszystko jest fantastyczne! Szybko się przebiorę
i ruszam na zwiedzanie miasta. Pójdziesz ze mną?
- Rozsądniej byłoby się najpierw zdrzemnąć - odparł
Matt, mocując się z zamkiem walizki. - Radzę ci to jako
doświadczony podróżnik. Sen po długim locie ułatwia
przystosowanie się organizmu do zmiany czasu.
- Miałabym teraz spać? Za nic w świecie!
- Naprawdę wiem, co mówię - upierał się Matt.
- Rób, co chcesz. - Mo wzruszyła ramionami. - Mnie
energia aż roznosi, więc zaraz wychodzę.
Matt oparł się o framugę drzwi i patrzył, jak Mo wy-
rzuca z torby ubrania w poszukiwaniu stroju, w który za-
mierzała się przebrać. W końcu chwyciła dżinsy, baweł-
niany sweter oraz buty i pobiegła do łazienki. Bałagan,
który zostawiła na podłodze, w niczym jej nie prze-
szkadzał.
Matt kochał porządek. Być może nawet do przesady,
co stwierdził samokrytycznie. Jednakże utrzymywanie po-
rządku wiązało się z samodyscypliną. Mo z pewnością
nawet o czymś takim nie słyszała.
- No dobrze, pójdę z tobą - usłyszał swój głos - jeśli
zgodzisz się na drzemkę przed kolacją.
Mo wyjrzała z łazienki.
- Naprawdę nie musisz mi towarzyszyć.
R
S
- Ale mam ochotę. Poza tym plany związane z kolacją
uległy zmianie. Do restauracji, którą zamierzałem opisać,
musimy pójść dziś wieczorem, gdyż jutro, na kiedy to zro-
biłem rezerwację, całą salę wynajmuje rodzina królewska.
- W porządku. Poczuję się jak księżniczka. To co,
idziemy?
Mo odwróciła się do lustra, by kilkoma szpilkami upiąć
niesforne kosmyki włosów. Matt patrzył na nią zafascynowa-
ny. Przypomniał sobie, co przeżył w pewnym muzeum jako
dorastający chłopiec. Obraz przedstawiający kobietę upinającą
przed lustrem włosy podziałał na niego tak bardzo, że oznaki
tego podniecenia stały się zawstydzająco widoczne.
- Dobrze się czujesz, Matt? -spytała Mo, dostrzegając
w lustrze jego zamglone spojrzenie.
- Tak, tylko trochę boli mnie głowa. Nic dziwnego po
tak długim locie. Zaraz będę gotowy do wyjścia.
- Czy podczas całej podróży będziemy musieli odgry-
wać rolę nowożeńców? - spytała Mo.
- Co masz na myśli? - upewnił się Matt.
- No wiesz, trzymanie się za ręce w holu i na ulicy,
czułe spojrzenia...
Matt poczuł się nieco urażony pytaniem Mo. Może
nawet zraniony. Rozumiał, że wolałaby unikać wszelkich
fizycznych kontaktów z nim, ale czy musiała to aż tak
podkreślać?
- Nie obawiaj się. Tylko czasami. Kiedy będziemy
pozowali do fotografii lub udawali młodą parę, by zdobyć
jakieś informacje potrzebne do napisania książki.
- To świetnie! - zawołała radośnie Mo, a Matt zmar-
szczył brwi i mocniej, niż to było konieczne, zaciągnął
suwak w walizce.
R
S
Mo była w siódmym niebie. Spacerowała ulicami Lon-
dynu, z zachwytem chłonąc wielobarwność tego miasta.
Stare budowle przemieszane z nowoczesną architekturą,
pałace i slumsy, kolorowy tłum ludzi różnych narodowo-
ści. Przechodnie, których ubiór i akcent wskazywały na
przynależność do klasy wyższej oraz ludzie z nizin społe-
cznych, posługujący się trudną do zrozumienia gwarą.
Ulubioną rozrywką Mo w Stanach było oglądanie w te-
lewizji programów podróżniczych i myszkowanie w księ-
garniach po działach z mapami i przewodnikami. Dzięki
temu sporo wiedziała o tym, na co teraz patrzyli, ale zda-
wała sobie sprawę, że zobaczyć coś na własne oczy to nie
to samo, co na ekranie telewizora czy zdjęciu w magazy-
nie. Jej szczęście zatem nie miało granic.
Zanim opuścili hotel, zapowiedziała stanowczo, że za-
mierza spacerować tak długo, aż padnie z nóg. Matt chciał
oczywiście wtrącić jakąś uwagę, ale ostatecznie wzruszył
tylko ramionami.
W okolicach Covent Garden Mo z entuzjazmem przy-
słuchiwała się ulicznym grajkom, podziwiała popisy żon-
glerów i występy mimów. Mijając niezliczoną liczbę bu-
tików i kolorowych straganów, dotarli do sklepiku, na wi-
dok którego Mo aż jęknęła z zachwytu. Sprzedawano
w nim najdziwniejsze rzeczy, od brzoskwiniowej herbaty,
organków, staromodnych kurtek lotniczych po lampy ha-
logenowe, pantofle na niebotycznych obcasach i prymi-
tywną afgańską biżuterię. Mo wybrała kilka świecidełek
na prezenty dla członków rodziny, z dumą odliczyła sama
właściwą ilość funtów i pensów, po czym wrzuciła zakupy
do swojej przepastnej torby, którą zapomniała zostawić
w hotelowym pokoju.
Potem odwiedzili katedrę Świętego Pawła, znaną jako
R
S
kościół aktorów z powodu znacznej liczby teatrów rozsia-
nych w parafii, po czym Strandem dotarli do Victoria Em-
bankment Gardens i przystanęli nad brzegiem Tamizy.
- Popatrz, Igła Kleopatry! - zawołała Mo, wskazując
na granitowy monolit ponad dwudziestometrowej wysoko-
ści. Uśmiechnęła się promiennie do Matta. - Przez całe
życie nasłuchałam się od babci opowieści o tym obelisku.
Zanim dotarła z Węgier do Stanów, przez jakiś czas mie-
szkała w Londynie i pracowała na targu owocowym, skąd
miała widok właśnie na ten różowy, wysoki słup. Niczego
tak dobrze nie zapamiętała jak jego.
Matt uśmiechnął się i jego oczy natychmiast nabrały
niezwykle ciepłego blasku. To jest właśnie jego prawdzi-
wa natura, ukryta pod powłoką autokratyzmu i wyniosło-
ści, pomyślała Mo.
Ze zdumieniem stwierdziła, że polubiła tego mężczy-
znę, który, jak nikt inny, potrafił zrazić do siebie człowieka
swoim niesympatycznym zachowaniem. Różnili się jak
ogień i woda, nieustannie działali sobie na nerwy, a mimo
to stał się jej w jakiś sposób bliski.
Mo zawsze była wobec siebie szczera, więc i tym ra-
zem przyznała uczciwie, że nie bez znaczenia był fakt, iż
Matt wprost niesamowicie emanował seksem. Mogłaby
godzinami wpatrywać się w jego wspaniałe ciało. Wie-
działa jednak, że nie powinna ulegać czarowi tego męż-
czyzny. Nawet gdyby przeszli do porządku dziennego nad
wszystkim, co ich dzieli, i tak ich związek nie miałby
żadnych szans. Matta niedawno porzuciła narzeczona,
a Mo nie chciała występować w roli kochanki-pocieszy-
cielki. Nawet gdyby Matt tego pragnął, co jednak nie
miało miejsca.
No i bardzo dobrze. Mo przecież nie mogła się już
R
S
doczekać, kiedy spojrzy w srebrzyste oczy swego prze-
znaczenia.
Matt, tłumiąc ziewanie, przyglądał się, jak Mo wyjmuje
z włosów szpilki i zapinki, po czym niedbale rzuca je na
komodę.
- Idę wziąć prysznic - oznajmiła. - Muszę zmyć
z siebie całodzienny brud. Chyba że ty chcesz się teraz
wykąpać?
- Nie, najpierw się zdrzemnę.
Matt sięgnął po telefon i zamówił budzenie za dwie
godziny. Potem położył się na kanapce i nasłuchiwał od-
głosów dochodzących z łazienki. Z kranu lała się woda,
a Mo nuciła półgłosem jakąś melodię. Skąd ta kobieta
czerpie tyle energii? pomyślał. Od prawie dwóch dni nie-
mal wcale nie spali i on sam czuł się kompletnie wykoń-
czony. Zamknął oczy i w tym momencie wyobraził sobie
nagie ciało Mo, pokryte pianą z mydła. Nigdy nie widział
jej całkiem rozebranej, ale to, na co zdążył się napatrzeć,
pozwalało domyślać się reszty.
Zdaniem Matta figura Mo była doskonała. Dziewczy-
na miała zmysłowo kołyszące się piersi, talię cienką jak
osa oraz ładnie zaokrąglone biodra. W dodatku mogła się
poszczycić parą bardzo zgrabnych i niesamowicie dłu-
gich, jak na osobę jej wzrostu, nóg. Wyglądała jak modelka
z rozkładówek.
Matt uśmiechnął się lekko. Nigdy by sobie nie pozwolił
na to, aby wypowiedzieć podobną opinię na głos. Mo
raczej nie uznałaby tego za komplement. Kobiety to na-
prawdę zagadkowe istoty, westchnął. Zupełnie nie wiado-
mo, którą czym można obrazić, a czym udobruchać.
On sam lubił kobiety spokojne, zrównoważone, dystyn-
R
S
gowane. Żaden z tych przymiotników nie pasował do Mo.
Dlaczego więc snuł teraz erotyczne fantazje na jej temat?
Próbował ułożyć się wygodniej na niewielkiej kanapce,
ale było to raczej niemożliwe. Głowę miał skręconą pod
dziwnym kątem, nogi sterczały mu w powietrzu, jednak
zmęczenie sprawiło, że nawet klepisko wydałoby mu się
królewskim łożem. Zamknął oczy i powoli zapadał w sen,
kiedy nagle usłyszał głos Mo.
- Przykro mi, że musisz spać w takich warunkach -
powiedziała.
Uniósł ociężałe powieki i zobaczył Mo stojącą w progu
saloniku. Miała na sobie japońskie kimono, a mokre włosy
owinięte ręcznikiem. Patrzyła na niego ze współczuciem.
- Sam to zaproponowałem - mruknął.
- Może zadzwonię po pokojówkę i poproszę, żeby
wstawiła tu jakieś dodatkowe łóżko na kółkach? Albo
połóż się na podłodze. Ten dywan jest grubszy niż niejeden
śpiwór. Spałeś kiedyś na kempingu?
- Bardzo dawno temu. Nie martw się o mnie, dam
sobie radę.
- Zatem idę się zdrzemnąć. Do jakiej restauracji się
wybieramy?
- Do hinduskiej. Podobno to jeden z najlepszych na
świecie lokali serwujących orientalne dania.
- Wiem, curry i inne dziwactwa. Nigdy tego nie
jadłam.
- Hinduska kuchnia to nie tylko curry. - Matt uśmie-
chnął się, ponownie przymykając oczy.
- No cóż, ty jesteś ekspertem. Miłych snów.
- Zamówiłem budzenie.
- Wspaniale. Muszę mieć dwadzieścia minut, żeby się
przygotować.
R
S
- Jeśli to prawda - odrzekł Matt, zerkając na nią jed-
nym okiem - będziesz pierwszą kobietą, jaką znam, która
potrafi dokonać takiego cudu.
- Niech ci będzie. Daj mi dwadzieścia pięć.
Mo przeszła do sypialni i zamknęła drzwi, oddzielające
od siebie dwa pokoje. Matt wyobraził sobie, jak zdejmuje
kimono i prezentuje jego oczom widok smukłych pleców
i gładkich, kształtnych pośladków. W tym momencie po-
czuł, że mimo zmęczenia jego ciało zaczyna się prężyć.
- Tylko tak dalej - mruknął.
Przed zaśnięciem pomyślał jeszcze, że być może Mo
zechce zmienić nieco warunki ich umowy...
R
S
ROZDZIAŁ PIĄTY
W hinduskiej restauracji powitały ich delikatne dźwięki
wschodniej muzyki i oszałamiające zapachy orientalnych
przypraw. Kolacja zapowiadała się nie najgorzej.
Mo wyglądała czarująco w jednej ze swoich powiew-
nych szat, które łagodnie podkreślały jej wspaniałe kształ-
ty. Na nogach miała sandały na wysokich obcasach. Część
włosów upięła do góry, reszta spływała swobodnie po
ramionach. Mnóstwo złocistych loczków okalało jej
twarz, niemal pozbawioną makijażu. Prawdę mówiąc,
wcale go nie potrzebowała. Matt zauważył, że nie włożyła
biustonosza i na ten widok krew szybciej zaczęła krążyć
mu w żyłach.
Zajął się studiowaniem menu, by wybrać kilka rodza-
jów dań, których mógłby skosztować, a potem je ocenić,
Na tym przecież polegała jego praca. Co chwila zapisywał
jakieś uwagi w niewielkim notesie. Tymczasem Mo nało-
żyła sobie na talerz olbrzymie pajdy dwóch rodzajów chle-
ba - jeden doprawiony był czosnkiem, drugi nasionami
cebuli - i rozradowana trajkotała z pełnymi ustami.
- Zauważyłeś ten pub na Rose Street? - spytała Matta.
- Czytałam, że kiedyś nazywano go Kubłem Krwi! -
Wzdrygnęła się. - Okropnie, prawda? Jak można wypić
coś ze smakiem w miejscu, które nosi taką nazwę. Wzięła
się pewnie stąd, że dawno temu odbywały się tam mecze
bokserskie. Lubisz boks?
R
S
- Tak.
- Naprawdę? Zupełnie jak mój tata. Ja tego sportu
nienawidzę. - Ugryzła kawałek chleba. - Pyszny! - wy-
raziła głośno swój zachwyt.
Kolejne kęsy popijała winem. Jeden z rękawów jej suk-
ni zanurzył się w miseczce z ogórkowo-pomidorowym so-
sem. Mo skrzywiła się, przetarła plamę wodą ze szklanki
i dalej zabawiała Matta rozmową. Kiedy na stół wjechała
waza pełna zupy z dodatkiem curry, spróbowała odrobinę,
oznajmiła, że zupa jest za mocno przyprawiona, i nadal
jadła swój chleb.
Jako główne danie Matt zamówił kurczaka z szafranem
i curry z jagnięcia w jogurtowym sosie. Uważnie obejrzał
kompozycję na talerzu, po czym przymknął oczy i z lubością
wdychał smakowity aromat. Uznał, że potrawy pachną wspa-
niale, więc powoli zaczął jeść, delektując się każdym kęsem.
Zerknął na Mo i zauważył, że dziewczyna przygląda
mu się z uwagą. Pochwyciwszy jego spojrzenie, zaczer-
wieniła się i spuściła wzrok. Po kilku minutach z ciężkim
westchnieniem odsunęła talerz od siebie.
- Już się najadłam - oświadczyła.
- Chyba żartujesz - powiedział Matt. - Przecież ni-
czego nie tknęłaś. Radzę ci spróbować. Tak pysznego cur-
ry nie jadłem nawet w Bombaju.
- Byłeś tam?! - wykrzyknęła Mo.
- Dwa lata temu. Proszę cię, skosztuj tej potrawy.
Mo nałożyła sobie odrobinę mięsa na widelec i ostroż-
nie uniosła go do ust. Skrzywiła się lekko.
- Przykro mi, ale... to mi nie smakuje - stwierdziła,
zdecydowanym ruchem odkładając widelec na bok.
Matt był wyraźnie zawiedziony jej reakcją i nie umiał
tego ukryć. Mo trochę się zaniepokoiła.
R
S
- Czy coś się stało? - spytała.
- Nie, tylko Kay i ja... - zamilkł nagle. - Nieważne
- dodał.
Mo delikatnie dotknęła jego dłoni.
- Przykro mi, Matt. Rozumiem, że bardzo za nią
tęsknisz.
- Nie o to chodzi - odparł szczerze. - Tyle że oboje
docenialiśmy rozkosze podniebienia. W sprawach kuchni
świetnie się rozumieliśmy.
To jedno nas łączyło, dodał w myślach. Podczas po-
siłków umieliśmy z zapałem dyskutować o wyszukanych
potrawach. Poza tym raczej panowała między nami
cisza...
- Zajęcie Kay również związane było z kuchnią - wy-
jaśnił. - A czym ty się zajmujesz? - zmienił temat.
- Och, już ci wspominałam, że nie mam żadnego kon-
kretnego zawodu. Pracowałam od czasu skończenia szko-
ły średniej, ale imałam się różnych zajęć. Kim to ja nie
byłam: kelnerką, kierowcą szkolnego autobusu, hostessą,
pomocnicą domokrążnego ostrzyciela noży, piekłam też
obarzanki, zbierałam jagody i prowadziłam pokazy kos-
metyczne. Pracowałam również jako sekretarka w róż-
nych agencjach. Co prawda niezbyt dobrze piszę na ma-
szynie, ale w załatwianiu spraw przez telefon jestem bez-
konkurencyjna.
- Wielki Boże! - zawołał Matt.
- Długa lista, prawda? W dodatku jeszcze się uczyłam.
Mam zaliczone dwa lata socjologii w college'u i kilka
seminariów z różnych dziedzin, które mnie akurat intere-
sowały. Gdyby istniał tytuł magistra dyletanctwa, na pew-
no bez trudu bym go zdobyła.
- Nigdy nie zamierzałaś skończyć studiów?
R
S
- Nie, w każdym razie jeszcze nie teraz. Życie przede
mną, a świat jest taki ciekawy. Nie warto skupiać się na
jednym.
Ostatnie stwierdzenie zaniepokoiło Matta, choć nie bar-
dzo wiedział, dlaczego.
- Zastanawiam się, czy to nie był błąd - nagle usłyszał
słowa Mo. Zdał sobie sprawę, że znowu błądził gdzieś
myślami.
- O co ci chodzi? - spytał ostrożnie.
- O to, że jesteśmy tu razem. O całą tę historię.
- Sądzę jedynie, że musimy przyzwyczaić się do sie-
bie. Dlaczego uważasz, że popełniliśmy błąd?
- Cierpisz po utracie bliskiej osoby, a ja nie jestem
odpowiednim kompanem, by towarzyszyć ci w tych wę-
drówkach po restauracjach. A poza tym... - Mo zamilkła
niespodziewanie. - Ach, mniejsza z tym.
- Co „poza tym"? Nie znoszę, kiedy ktoś nie kończy
zdania. Powiedz mi, o co ci chodzi.
- Widzisz... - Mo rozłożyła ręce. - Jestem impulsyw-
na, czasem nadpobudliwa, a ty... Przez cały czas zacho-
wujesz się z rezerwą. Jesteś spięty. Oczywiście z wyjąt-
kiem tych chwil, kiedy... - Mo znowu zamilkła w poło-
wie zdania.
- Kiedy co? - nalegał Matt.
- Kiedy jesz - odparła, śmiejąc się z zakłopotaniem.
- Obserwowałam cię, jak unosiłeś widelec do ust, przy-
mykałeś oczy i rozpoczynałeś rytuał. Widać było, że roz-
koszujesz się każdym kęsem, smakujesz go powoli, prze-
łykasz, uśmiechając się błogo. Wydało mi się to takie...
- Mo po raz kolejny nie dokończyła zdania, a na jej poli-
czki wypłynął delikatny rumieniec.
- Zmysłowe? - upewnił się Matt.
R
S
- Masz rację, to właściwe określenie - przyznała
Mo.
- Dawno temu zrozumiałem, że celem posiłku nie jest
tylko zaspokojenie głodu, lecz także delektowanie się sma-
kiem i aromatem potraw. Mówią, że to jedno z najbardziej
zmysłowych doświadczeń.
- Dla ciebie na pewno.
- Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś i ty zaznała roz-
koszy podniebienia. Nie powinnaś tylko jeść tyle chleba,
bo to ci później odbiera cały apetyt.
Mo na chwilę zamknęła oczy. Poruszała ustami, jakby
liczyła w myślach do dziesięciu, byle tylko nie wybuchnąć
gniewem. Czyżbym ją obraził? zdziwił się Matt. Jak ona
cudownie marszczy brwi, pomyślał. Do tej pory żadna
kobieta nie wydała mu się tak bezpretensjonalna, pełna
energii i radości życia. Wpatrywał się w Mo i nagle zapra-
gnął ją do siebie przytulić.
- Obraziłem cię? - spytał.
- Nie, choć przez moment rzeczywiście czułam się
urażona. Zrozumiałam jednak, że nie chciałeś sprawić mi
przykrości. Po prostu mamy odmienne potrzeby i upodo-
bania kulinarne. Nie podzielam twojej pasji. Dla mnie
jedzenie służy głównie zaspokajaniu głodu. Kiedy czasem
mam chęć na coś słodkiego, wpadam do Dunkin' Donuts
i pochłaniam kilka pączków.
- Co za okropny zwyczaj! - zawołał ze zgrozą Matt.
- Tolerancja nie jest twoją zaletą.
- Gniewasz się na mnie?
- Raczej jest mi przykro. Nie mam ochoty siedzieć tu
i przepraszać za swoje upodobania. Czyżbym do końca
podróży miała żyć z poczuciem winy?
- Nie takie były intencje moich wypowiedzi, Mo. Trudno
R
S
mi tylko zrozumieć, że ktoś może obojętnie traktować
dziedzinę, która dla mnie stanowi prawdziwą pasję.
Mo zastanawiała się przez chwilę, co odpowiedzieć
Mattowi.
- Czy lubisz rap? - spytała.
- Nieszczególnie, choć, prawdę mówiąc, niewiele
o nim wiem.
- Naprawdę? Jak można nie znać tak fascynującej mu-
zyki?
- Rozumiem, że kpisz sobie ze mnie, ale czy to w ogó-
le można porównywać? Wykwintne jedzenie i - Matt zro-
bił lekceważący gest dłonią - jakieś uliczne piosenki?
- Przecież w obu przypadkach mówimy o zmysłowym
przeżyciu, tyle że jednego doznajemy za sprawą smaku,
a drugiego za sprawą słuchu.
- Masz rację.
- Wyobraź więc sobie, że proszę cię, abyś poszedł ze
mną na koncert. I nie tylko był na nim obecny, ale również
zachwycał się rapem.
Matt popatrzył na nią z niedowierzaniem.
- Ja miałbym się zachwycać czymś takim?
- A to jest właśnie moja pasja. W czym jest gorsza od
twojej? Czyżbyś był snobem?
- Sam nie wiem. A ty jak sądzisz?
- Trochę jesteś. - Mo uśmiechnęła się niepewnie. -
Przepraszam, może za bardzo się na tobie wyżywam.
- Wszystko w porządku, Mo. Nie ty pierwsza nazwa-
łaś mnie snobem. Obiecuję, że postaram się być bardziej
tolerancyjny. Kiedy następnym razem wsiądę na mojego
konika, masz prawo mnie z niego ściągnąć.
- Serio?
- Daję ci słowo.
R
S
Mo natychmiast zapomniała o wszelkich urazach.
- Jesteś wspaniały! - zawołała spontanicznie.
Matt zachichotał.
- Nareszcie jakieś dobre słowo na mój temat.
- Naprawdę świetnie się czuję w twoim towarzystwie.
- Bardzo się cieszę. Proponuję pewną umowę: posta-
ram się trochę mniej mówić o jedzeniu, a w zamian ty nie
weźmiesz mnie na rapowy koncert. Zgoda?
Reszta kolacji upłynęła im w przyjaznej atmosferze.
Mart oczywiście starał się namówić Mo, by skosztowała
jakiejś kolejnej potrawy, ale nie nalegał, kiedy stanowczo
odmawiała. Na koniec więc, żeby zrobić mu przyjemność,
spróbowała dania o tajemniczej nazwie kheer. Po degusta-
cji oświadczyła, że ów kheer przypomina jej w smaku
ryżowy pudding. Matt wyjaśnił, że to właśnie jest pudding.
- Czemu więc tak dziwacznie się nazywa? - spytała
Mo, zabawnie marszcząc nos, i roześmiała się głośno.
Po kolacji zdecydowali się pójść na przechadzkę, gdyż
chcieli jeszcze trochę porozmawiać. Wieczór był dość
chłodny, w powietrzu unosił się miły zapach świeżości.
Kiedy siedzieli w restauracji, trochę padało, więc teraz
kolorowe światła ulicznych neonów Soho odbijały się
w wilgotnych trotuarach.
Mo opowiadała Mattowi o blaskach i cieniach posiadania
licznej rodziny. Mart nie miał takich doświadczeń jak ona.
- Przeważnie byłem jedynakiem - wyznał.
Mo nie zrozumiała, więc wyjaśnił jej, że jego matka mia-
ła hobby, polegające na wielokrotnym wychodzeniu za mąż.
- Czasem zatem trafiał mi się przybrany brat lub sio-
stra, ale nigdy na długo - powiedział z ironią w głosie.
- Miałeś smutne dzieciństwo. - Mo patrzyła na niego
ze współczuciem.
R
S
- Z pewnością się nie nudziłem. Dużo podróżowali-
śmy. Mieszkałem w trzech różnych krajach. Zanim skoń-
czyłem podstawówkę, siedem razy zmieniałem szkołę.
- Może to i było ciekawe, ale na pewno trudne do
zniesienia dla dziecka.
Nie tylko trudne, lecz często także bolesne. Matt nigdy
nie rozmawiał z nikim o swoim dzieciństwie, nie zamie-
rzał więc robić tego i teraz, mimo iż miał w Mo wdzięczną
słuchaczkę. Przez chwilę poczuł pokusę, żeby się jej zwie-
rzyć, więc czym prędzej zmienił temat.
- Jesteś zmęczona? - spytał.
- No pewnie!
- Musimy porządnie się wyspać i jutro rano będziemy
jak nowo narodzeni. Proponuję, żebyśmy poszli teraz do
hotelu. Powinienem zadzwonić do kilku osób w Stanach
i porobić trochę notatek do książki.
- No to idź. Zobaczymy się później. Zamierzam jesz-
cze poznać Londyn nocą.
- Jutro pójdę z tobą, dokądkolwiek zechcesz. Samotne
wędrówki po obcym mieście o tej porze mogą być niebez-
pieczne.
- Trudno. Muszę zobaczyć Tamizę w świetle księżyca
i nic mnie przed tym nie powstrzyma.
Mo zdecydowanym krokiem pomaszerowała przed sie-
bie, zostawiając Matta stojącego na środku chodnika. Zo-
baczył jeszcze, że zatrzymała taksówkę, po czym wsiadła
do niej i pojechała w nieznane. Naprawdę nie zamierzam
jej gonić, powtórzył sobie kilka razy.
Nieśmiałe pukanie do drzwi sprawiło, że Matt wstał z ka-
napy, włożył szlafrok i poszedł sprawdzić, kto go niepokoi
o tej porze. W progu stała Mo z bardzo skruszoną miną.
R
S
- Przepraszam, zapomniałam wziąć klucz - wyszepta-
ła. - Nie chciałam prosić recepcjonisty o zapasowy, bo co
by sobie pomyślał? Przecież wie, że jesteśmy parą nowo-
żeńców.
- Nic się nie stało - mruknął Matt i wpuścił ją do
środka.
- Wiesz, byłam w pewnym pubie, który mógłbyś opisać
w swojej książce - zaczęła opowiadać. - Jest tam kącik dla
nowożeńców, ozdobiony białymi wstążeczkami, gdzie sa-
dzają młode pary. Każdy, kto przechodzi koło świeżo poślu-
bionych małżonków, wznosi za nich toast i stawia im drinka.
Całkiem miły zwyczaj. Dobranoc, Matt.
Mo przeszła do sypialni i dokładnie zamknęła za sobą
drzwi. Po niedługim czasie Matt znowu usłyszał delikatne
pukanie. Mo stanęła w progu saloniku. Miała na sobie to
jedwabne kimono, które tak miękko przylegało do jej po-
nętnych kształtów. Matt jęknął cicho. Ogarnęło go nie
chciane pożądanie.
- Dziękuję ci - usłyszał szept Mo.
- Za co?
- Za najpiękniejszy dzień w moim życiu. Należą ci się
przeprosiny. Nie powinnam była sama wypuszczać się
nocą na miasto.
- Co się stało? - Matt natychmiast usiadł wyprostowa-
ny na kanapie i z niepokojem popatrzył na Mo.
- Na szczęście nic złego. Spotkała mnie jednak niezbyt
miła przygoda. Trochę tańczyłam, wypiwszy przedtem jakieś
wstrętne grzane piwo, no i pośliznęłam się na mokrej podło-
dze. Jakiś facet w stroju motocyklisty podtrzymał mnie, bym
nie upadła, a potem nachalnie przyczepił się do mnie. Nie
zważał na to, że odrzucałam jego awanse. Nawet obrączka
na moim palcu go nie zniechęciła. Zaczynało być naprawdę
R
S
nieprzyjemnie, ale na szczęście przyszedł mi z pomocą
inny gość, Mick. Mówił piękną londyńską gwarą. Wiesz,
chyba nauczyłam się kilku dosadnych przekleństw. Mój
wybawca pogadał chwilę z natrętem i tamten zmył się jak
niepyszny. Okazało się, że Mick jest taksówkarzem. Przy-
wiózł mnie do hotelu. Nie miałam funtów, ale Mick zgo-
dził się przyjąć dolary. Naprawdę był bardzo miły. Po-
chwalił się, że ma ośmioro dzieci, a jedna z jego córek
nosi imię Maureen, tak jak ja. Tym razem więc moja
przygoda szczęśliwie się skończyła. Ale, jak powiedziałam
na wstępie, miałeś rację, że nie powinnam sama włóczyć
się nocą po mieście. Już nigdy tego nie zrobię.
Mo odwróciła się i zniknęła w sypialni, ponownie za-
mykając za sobą drzwi.
Matt długo patrzył na miejsce, gdzie jeszcze przed
chwilą stała. Potem położył się i próbował, z miernym
zresztą skutkiem, wybrać taką pozycję ciała, która pozwo-
liłaby mu jakoś dotrwać do rana na tym przykrótkim,
niewygodnym meblu. Jutro musi poprosić o jakąś porząd-
ną dostawkę. Wytłumaczy to chorobą albo wymyśli jakiś
inny wiarygodny pretekst.
Był całkowicie wyczerpany po męczącej podróży
i dniu pełnym wrażeń. Niepokój o Mo nie pozwolił mu do
tej pory zmrużyć oka. Teraz, kiedy wróciła, uspokoił się,
ale nie czuł się bardziej odprężony. Nigdy dotąd nie dbał
o nikogo; prawdę mówiąc, inni ludzie od dawna niewiele
go obchodzili. Skąd więc ta nagła troska o dopiero co
poznaną kobietę? Sam był zdziwiony swoją reakcją.
Wolałby, żeby Mo nie zajmowała tyle miejsca w jego
myślach. Zachowywała się przecież zbyt impulsywnie, nie
umiała docenić wykwintnej kuchni... Dlaczego więc był
nią tak oczarowany?
R
S
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Matt nie chciał bez przerwy myśleć o tym, że Mo jest
w pobliżu, jednak wspólny apartament sprawił, iż było to
niemożliwe. Co prawda spali w różnych pokojach, ale
dzielili ubikację i łazienkę, więc, chcąc nie chcąc, co i rusz
wpadali na siebie. Kiedy Matt wszedł do łazienki, gdzie
przed chwilą Mo brała prysznic, natychmiast otoczył go
jej zapach. Woń dziecięcego pudru pomieszana z aroma-
tem cytryny drażniła mu nozdrza, doprowadzała do zawro-
tu głowy. Zrezygnował nawet z gorącej kąpieli na rzecz
lodowatego strumienia wody, byle tylko ostudzić rozpalo-
ne zmysły.
Śniadanie zjedli w hotelowej jadalni. Mo wyglądała
świeżo i rześko w uroczej, sięgającej do połowy ud czer-
wonej sukience, ozdobionej koronkami przy dekolcie. Ten
strój doskonale podkreślał jej wspaniałe kształty, czego
Matt, oczywiście, nie omieszkał zauważyć.
Mo oznajmiła głośno, że umiera z głodu, i z zapałem
zabrała się do konsumowania obfitego angielskiego śnia-
dania. Matt po wczorajszej kolacji ciągle czuł się najedzo-
ny, więc zadowolił się filiżanką kawy i grzanką. Tymcza-
sem Mo pochłaniała jajka, smażone ziemniaki, bułki
i marmoladę. Wzgardziła jedynie wędzoną rybą. Przez ca-
ły czas radośnie paplała o wszystkim i o niczym.
Matt obserwował ją uważniej zafascynowany jej wital-
nością. Jadła tak samo zachłannie, jak żyła. W pewnym
R
S
momencie wysunęła koniuszek języka, by zlizać pozostałą
w kąciku ust marmoladę. Matt zapragnął scałować z jej
warg resztki tej słodyczy.
Okazja do pocałunku nadarzyła się później. Mieli już
za sobą wycieczkę statkiem po Tamizie, zwiedzanie wielu
godnych uwagi zakątków miasta, gdy w końcu dotarli do
Regent's Park, gdzie Matt umówiony był z kolejnym fo-
tografem. Podziwiali akurat wielobarwne różane klomby,
kiedy zbliżył się do nich niewysoki, szczupły mężczyzna
w spodniach w kratkę i miękkim kapeluszu z opuszczo-
nym rondem.
- Czy mam przyjemność z panem Viningiem? - spytał
Matta wysokim głosem, w którym pobrzmiewał pół-
nocnobrytyjski akcent. - Nazywam się Simon Starkey.
Mam zrobić państwu kilka zdjęć.
Matt uścisnął mu rękę.
- Kochanie, to jest właśnie pan Simon - powiedział do
Mo, obejmując ją władczym gestem świeżo poślubionego
małżonka. - Czy mamy ustawić się na tle różanych krze-
wów? - zwrócił się do fotografa. Opuszkami palców mu-
skał nagrzane słońcem, odkryte ramiona Mo.
- Nie musicie mi pozować. Przez chwilę będę wam
towarzyszył podczas spaceru i wtedy zrobię kilka zdjęć
- odparł Simon.
- Chodźmy zatem do zoo! - zawołała Mo. - Kiedyś
widziałam w telewizji to miejsce, gdzie jest mnóstwo
ptaków!
- Znakomity pomysł, pani Vining - poparł ją fotograf.
Matt i Mo ruszyli w stronę północnego krańca parku, a Simon
biegał wokół nich, co i rusz naciskając spust migawki. W zoo
mijali skupiska najróżniejszych gatunków zwierząt. Mo za-
chwycała się, że nie przebywają w klatkach, lecz są odro-
R
S
dzone od zwiedzających głębokimi fosami. Nie mniejszy za-
chwyt niż widok zwierząt wzbudzał w niej dotyk dłoni Matta;
pragnęła, aby jego ręka pozostała na jej ramieniu jak najdłu-
żej.
Ptaszarnia wywarła na Mo ogromne wrażenie. Z szero-
ko otwartymi oczami wpatrywała się w trzepoczące
skrzydłami setki różnokolorowych ptaków, które fruwały
w środku olbrzymiej, pokrytej siatką konstrukcji o dziw-
nym kształcie. Ptaszarnia górowała ponad najbardziej oka-
załymi drzewami; przez jej ażurowe sklepienie widać było
skrawki błękitnego nieba.
- Prawdziwy ptasi raj! - Mo zaśmiała się radośnie.
- Tak jest, proszę pani. - Simon zrobił kolejne zdjęcie.
- Stańcie teraz na tle tego krzaka obsypanego żółtymi
kwiatami - poprosił.
- Zgadzasz się, moja damo? - spytał Matt. Mo zamie-
rzała odpowiedzieć mu podobnie żartobliwym tonem, lecz
nagle zamarła. Dostrzegła spojrzenie, jakim Matt wpatrywał
się w jej usta. Był w nim głód i ledwo skrywane pożądanie.
Mo nerwowo przełknęła ślinę. Zrozumiała, że pragnie
tego samego, co on.
- Tak, stańmy przy tym krzaku - odparła przez ściś-
nięte gardło.
- Może byście się państwo teraz pocałowali? - zapro-
ponował Simon, kiedy Matt i Mo odwrócili się do niego
twarzami.
Matt niemal przestał oddychać, wpatrując się w zaru-
mienione policzki Mo. Jak ona świetnie do mnie pasuje,
pomyślał, mocniej przytulając ją do siebie. Drugą ręką
odgarnął niesforny loczek z jej czoła.
To była zbyt delikatna pieszczota. Pragnął o wiele
więcej.
R
S
Przesunął kciukiem po aksamitnie gładkim policzku
Mo, potem obwiódł nim jej pełne wargi.
- C.. .co ty robisz? - wyszeptała.
- Ścieram resztki marmolady.
Matt pochylił się i polizał językiem kącik jej ust.
- Teraz już lepiej - oświadczył.
Boże, co ja wyrabiam! zreflektował się po chwili. Tak
się zachowywać w publicznym miejscu!
Co gorsza, było mu wszystko jedno, czy ktoś im się
przygląda, czy nie. Wiedział tylko, że natychmiast musi
pocałować tę kobietę.
Miała takie gorące, ponętne wargi. Matt wpił się w nie
mocno, czując, jak drżą pod wpływem jego pieszczoty.
Trwali złączeni tak długo, dopóki głos fotografa nie przy-
wrócił ich do rzeczywistości.
- Wystarczy, bo się udusicie! - zarechotał Simon. -
Zdjęcie będzie na medal!
Matt niechętnie odsunął się od Mo. Patrzyła na niego
zmrużonymi oczami, oszołomiona nie mniej niż on. Jak
ten mężczyzna umie całować, pomyślała.
- Dziękuję za sesję. - Fotograf dotknął ronda kapelu-
sza. - Żegnam i życzę wam udanego miodowego miesią-
ca. Chociaż od razu widać, że jest udany! - Chichocząc
lubieżnie, Simon oddalił się alejką.
Matt i Mo patrzyli w ślad za nim. Dwie zielonkawe
papugi, skrzecząc głośno, przefrunęły na wyższą gałąź.
- Niezłe miejsce, prawda? - odezwała się Mo. Rozglą-
dała się dookoła, starannie omijając wzrokiem Matta.
Położył jej dłoń na ramieniu; ten niewinny dotyk naty-
chmiast przeszył ją dreszczem.
- Musimy porozmawiać, Mo - powiedział. - Coś się
między nami zaczęło i...
R
S
- Nie! - Mo strząsnęła jego dłoń ze swojego ramienia
i odważyła się spojrzeć mu w oczy. - Proszę cię, przestań.
Nie chcę być namiastką Kay.
- Chyba żartujesz? - zdziwił się Matt.
- Skądże, ja...
Nie dane jej było dokończyć to zdanie. Jakieś ogromne,
czarne ptaszysko śmignęło między nimi, tak że musieli
odskoczyć od siebie. Potem ptak przysiadł wysoko na
gałęzi i... na środku piersi Matta pojawiła się duża, po-
większająca się z każdą chwilą ciemnozielona plama. Mo
szybko zasłoniła usta dłonią, by nie wybuchnąć głośnym
śmiechem.
Matt najpierw się zdziwił, po czym zrobił obrażoną
minę i wpadł w złość. Sięgnął do kieszeni po chusteczkę,
którą starł z koszuli „prezent" od niesfornego ptaka.
Ostrzegawczo popatrzył na Mo. Ani się waż roześmiać,
mówiły jego oczy.
Mo naprawdę bardzo się starała zachować powagę, ale
w pewnym momencie już nie wytrzymała. Mattowi za-
drgały kąciki ust i po chwili on także naśmiewał się ze swojej
przygody. Chyba nigdy dotąd nie był tak odprężony.
- Uciekajmy stąd - zaproponował między kolejny-
mi salwami śmiechu - zanim otrzymam następny dowód
uznania od ptasiego rodu.
W przyjaznym milczeniu ruszyli przed siebie do wy-
jścia z parku.
- Nie dokończyliśmy naszej rozmowy - przypomniał
w pewnym momencie Matt.
- Nie szkodzi - zbyła go Mo.
- Mylisz się. Zapewniam cię solennie, że nie jesteś dla
mnie namiastką żadnej innej kobiety, a zwłaszcza Kay.
R
S
- Wszyscy tak mówią.
- Co takiego? Że nie jesteś namiastką Kay?
- Przecież wiesz, co mam na myśli. Wszyscy męż-
czyźni zachowują się tak samo. Kiedy pragną jakiejś ko-
biety, zaklinają się, że dawno zapomnieli o żonie czy po-
przedniej dziewczynie. Potem dostają to, czego chcieli,
i tyle ich widać, a łatwowierna kobieta zostaje ze złama-
nym sercem.
- Czyżby wiele razy spotkał cię podobny zawód?
- Raz wystarczy.
Mo naprawdę przestraszyła się swojej reakcji na poca-
łunki Matta. Żaden mężczyzna dotąd nie wywarł na niej
tak silnego wrażenia. W trosce o własne bezpieczeństwo
postanowiła nie dopuścić, by scena z parku kiedykolwiek
się powtórzyła.
- Jaki dzień tygodnia dziś mamy? - spytała. - Ponie-
działek?
- Wtorek.
- Niech będzie wtorek. Dwa dni temu twoja narzeczo-
na zerwała zaręczyny...
- Trzy dni temu - poprawił Matt. Spojrzał na chuste-
czkę, którą dotąd trzymał w dłoni, i cisnął ją do najbliż-
szego kosza na śmieci.
Mo zagryzła wargę, by powstrzymać kolejny wybuch
śmiechu. Naprawdę chciała zachować powagę, ale Matt
wyglądał tak rozbrajająco, kiedy doznawał uszczerbku
swojej godności...
- Masz rację. - Mo usiadła na parkowej ławce i popa-
trzyła mu prosto w oczy. - Trzy dni temu musiałeś odwo-
łać ceremonię ślubną i prosić nieznajomą kobietę, by uda-
wała twoją żonę oraz towarzyszyła ci w podróży poślub-
nej. Rozumiesz? Miałam przypominać Kay, ale nie...
R
S
- Długo zamierzasz powtarzać podobne bzdury? -
Matt ze znużeniem zajął miejsce na ławce obok Mo.
- Ciągle przeżywasz zawód i dlatego nie potrafisz
obiektywnie ocenić obecnej sytuacji. Sam nie wiesz, czy
jestem namiastką, marzeniem...
- Z całą pewnością marzeniem. - Matt niedbałym ge-
stem położył rękę na oparciu ławki, niemal dotykając ra-
mienia Mo.
- Mówię poważnie. Zastanów się przez chwilę. Wtedy
z pewnością przyznasz mi rację.
- Ja także jestem śmiertelnie poważny i po raz pier-
wszy w życiu nie mam ochoty nad niczym się zastana-
wiać. Co sądzisz o tym... - od niechcenia wodził palcem
po wrażliwej skórze Mo, która aż wiła się pod wpływem
tego dotyku - by zmienić nieco warunki umowy? Chodzi
mi o punkt dotyczący platonicznego charakteru naszego
związku.
Mo strąciła z ramienia dłoń Matta.
- Daj spokój - powiedziała.
- Naprawdę żywisz do mnie wyłącznie platoniczne
uczucia?
Tym razem Matt ujął dłoń Mo i położył ją na swoim
policzku. Poczuła, że palce pieką ją żywym ogniem. Cie-
mnobrązowe oczy patrzyły na nią tak intensywnie, jakby
chciały ją wciągnąć w swoją głębię. Ten mężczyzna ma
jakąś czarodziejską moc, pomyślała oszołomiona dziew-
czyna.
- Chcesz mnie przekonać, że tylko ja czuję tę siłę, która
nas ku sobie ciągnie? - dopytywał się z uporem.
Mo nie lubiła kłamać i starała się tego nie robić. Czy
mogła jednak powiedzieć wprost siedzącemu obok niej
mężczyźnie, że niemal od początku ich znajomości czuje
R
S
do niego silny pociąg fizyczny? Jeszcze nie była gotowa
na takie wyznanie.
- Przyznaję, jesteś bardzo przystojny i znakomicie cału-
jesz, jak prawdziwy mistrz, ale nie pragnę od ciebie niczego
więcej niż przyjaźni - odparła, siląc się na lekki ton.
Minęła dość długa chwila, nim Matt się odezwał.
- Chyba zauważyłaś, że w tym momencie nie myślę
o przyjaźni - powiedział z ironią.
Tego dnia Matt ubrany był w obcisłe dżinsy. To, co uwy-
puklały, przekonywało bardziej niż wszelkie jego słowa. Na
ten widok krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach Mo.
- Ach, ci mężczyźni. Tylko jedno wam w głowie -
mruknęła.
- Czyżby kobiety nie odczuwały pożądania? - spytał
prowokacyjnie Matt.
- Oczywiście, ale... - Zrozumiała, że szybko musi so-
bie poradzić z nową sytuacją. - Posłuchaj, przyszedł mi
do głowy świetny pomysł. Co sądzisz o tym, żebym cię
zostawiła?
- I wróciła do hotelu?
- Nie, wyjechała z Anglii. Mogłabym wziąć bilety
i udać się stąd prosto na Węgry. W końcu dlatego zgodzi-
łam się na tę podróż, żeby spotkać nad Dunajem mężczy-
znę o srebrzystych oczach. Kiedy zaś przestanę cię dener-
wować, będziesz mógł spokojnie zbierać materiały do
swojej książki.
Nim przebrzmiały ostatnie słowa, Mo zakryła dłonią
usta.
- Przepraszam, Matt. Nigdzie nie pojadę. Przecież
zgodziłam się przez cały czas wycieczki udawać twoją
żonę. Dotrzymam obietnicy, ale musimy skończyć te roz-
mowy o seksie!
R
S
Matt nie bardzo rozumiał, co się dzieje. Nie był zaro-
zumiały, ale, prawdę mówiąc, nigdy dotąd żadna kobieta,
na którą zwrócił uwagę, nie odmówiła mu swoich wzglę-
dów. Zwłaszcza wtedy, jeśli była nim równie zaintereso-
wana jak on nią. Nie miał zaś wątpliwości, że Mo podziela
jego uczucia. Dlaczego więc tak gorliwie im zaprzeczała?
Zdążył się już jednak przyzwyczaić, że nie sposób było
przewidzieć, jak się zachowa w danej chwili. Była najbar-
dziej zadziwiającą kobietą na całym świecie. I w dobrym,
i w złym znaczeniu tego słowa.
Matt postanowił opanować targające nim emocje i roz-
ważyć wszystko spokojnie. - Dość tych zachowań ogłupia-
łego zalotnika. Przecież on, Matt Vining, nawet nie wie-
rzył w żadne uczucia.
- Mo, wcale mnie nie denerwujesz - zaczął niepewnie,
po czym kontynuował bardziej zdecydowanym tonem:
- Naprawdę zależy mi na tym, by napisać wspaniałą książ-
kę, która stanie się milowym krokiem w mojej karierze.
Jestem dojrzałym mężczyzną i umiem kontrolować swoje
odruchy, nie musisz się więc niczego obawiać. Poza tym
być może masz rację, że nie pogodziłem się jeszcze z ode-
jściem Kay. Obiecuję więc, że będziemy tylko i wyłącznie
przyjaciółmi.
Mo z wahaniem uścisnęła wyciągniętą ku niej dłoń, po
czym uśmiechnęła się lekko.
- Znowu to zrobiłeś - powiedziała zagadkowo.
- Co takiego? - zdziwił się Matt.
- Wysłuchałeś mnie, rozważyłeś moje słowa. To napra-
wdę godne podziwu.
R
S
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Następnego dnia wsiedli na prom, który miał ich
zawieźć do Calais. Dla Mo podróż przez kanał La Manche
była ogromnym przeżyciem. Podekscytowana jak dziec-
ko, z zamkniętymi oczami i głową odrzuconą do tyłu stała
oparta o reling, pozwalając, by bryzgi słonej morskiej wo-
dy omywały jej twarz. Matt przyglądał jej się z uśmie-
chem. Po chwili otworzyła oczy i rozradowana zwróciła
się do swojego towarzysza.
- Pozwolisz, że po raz kolejny podziękuję ci za tę
wycieczkę? - spytała.
- Oczywiście, madame.
- A zatem merci. To jedno z trzech francuskich słów,
które znam. Czy nie sądzisz, że prom jest najwolniejszym
ze środków lokomocji, kursujących do Francji? Przecież
jest tyle innych możliwości, żeby tam dotrzeć. Dlaczego
wybrałeś taki staroświecki sposób podróżowania?
- To był pomysł Kay. Jej zdaniem w czasie miodowe-
go miesiąca należy rozkoszować się każdą chwilą i zawsze
podróżować w najbardziej romantyczny ze wszystkich
możliwych sposobów.
- Rozumiem.
Mo uśmiechnęła się do Matta i znów zaczęła patrzeć
przed siebie. Wiatr rozwiewał jej włosy, które, rozświetlone
promieniami słońca, wyglądały jak ruchliwe miedziane spi-
ralki.
R
S
Matt zastanawiał się nad warunkami umowy, którą
wczoraj zawarli. Nie było mu łatwo trzymać ręce z dala
od Mo, traktować ją wyłącznie po przyjacielsku.
Mewy z głośnym krzykiem opadały na powierzchnię
wody, porywały okruchy rzucane im przez pasażerów
i trzepocząc skrzydłami, szybko unosiły się do góry. Mo
przyglądała im się z wyraźną fascynacją. Wszystko ją inte-
resowało; widać było, że po prostu cieszy się życiem. Matt
z niechęcią odwrócił głowę w drugą stronę i zajął się ob-
serwacją pierzastych białych obłoków.
Pragnie wyłącznie przyjaźni? Zgoda, zostaną przyja-
ciółmi. Paryż, miasto miłości, zamiast niedoszłych ko-
chanków odwiedzi para fałszywych nowożeńców. Tak wi-
dać miało być.
Stolica Francji urzekła Mo. Tuż po zameldowaniu się
w hotelu, który trzysta lat temu był siedzibą jakiegoś księ-
cia czy hrabiego, Matt zabrał ją na spacer.
Wędrowali szerokimi bulwarami, mijając parkowe ła-
weczki, na których starsi panowie kurzyli papierosy i dys-
kutowali o czymś zawzięcie. Mo i Matt z zachwytem
wsłuchiwali się w gardłowe dźwięki ich mowy. Niemal na
każdym rogu ulicy spotykali całujące się namiętnie pary
zakochanych. Przechodzili przez ogrody i mosty, wdycha-
jąc zapach Sekwany i delikatną woń kwitnących ka-
sztanów.
W pewnym momencie Mo poczuła głód i zażyczyła
sobie zamiast typowego lunchu czegoś bardzo, bardzo
słodkiego. Odwiedzili więc jedną z niezliczonych pary-
skich kafejek w pobliżu potężnego Łuku Triumfalne-
go. Usiedli przy ustawionym na chodniku niedużym sto-
liku z marmurowym blatem. Mo poprosiła Matta, by za-
R
S
mówił dla niej coś niezbyt wyszukanego, byle było słod-
kie i sycące. Matt uśmiechnął się tylko i w nienagannej
francuszczyźnie poprosił o millefeuilles awe fruits rouges.
Okazało się, że pod tą nazwą kryje się francuskie ciasto
ze świeżymi malinami i truskawkami. Sam zdecydował się
na biszkopty i kieliszek wina.
Mo z rozkoszą malującą się na twarzy pochłonęła swo-
ją porcję do ostatniego okruszka.
- To było niebiańskie - westchnęła. - Nigdy w Sta-
nach nie jadłam czegoś tak pysznego. Co o tym sądzisz?
Czy zaliczyłbyś to ciastko do najwyższej kategorii de-
serów?
Matt skończył robić jakąś notatkę w swoim notesiku.
- W skali od „dostateczny" do „znakomity" dałbym
mu „bardzo dobry".
- Tylko bardzo dobry? - spytała rozczarowana Mo.
- Nie wierzę, żeby cokolwiek mogło smakować lepiej.
Matt obdarzył ją tym dobrze jej znanym uśmieszkiem
wszechwiedzącego eksperta, który nauczyła się już trakto-
wać z przymrużeniem oka.
- W małym miasteczku na południu Francji jest pewna
cukierenka, która, jak głosi legenda, została założona
przez aniołów - powiedział. - Nigdzie na świecie nie ma
tak lekkich, puszystych ciast, świeżej śmietanki czy owo-
ców. Podawane tam sorbety mogłyby się znaleźć na nie-
biańskich stołach. Dla nich właśnie rezerwuję ocenę zna-
komitą.
Mo oparła łokcie o stół i z upodobaniem popatrzyła na
swojego kompana. Jej zdaniem wyglądał dziś naprawdę
wspaniale, w rdzawym bawełnianym swetrze z podwinię-
tymi rękawami, brązowych spodniach i sportowych bu-
tach w takim samym kolorze. Był starannie ogolony, jego
R
S
policzki pokrywała piękna opalenizna. Wydał jej się nie-
bywale atrakcyjnym mężczyzną.
Zastanawiała się, jak on to robi, że w każdej sytuacji
wygląda tak świeżo i schludnie. Z wyjątkiem incydentu
z ptakiem w londyńskim parku, jego ubranie było zawsze
nieskazitelnie czyste, bez najmniejszej plamki czy fałdki.
- Jak ci się udaje tyle jeść i nie tyć? - spytała z zacie-
kawieniem.
Matt wzruszył ramionami.
- Mam dobrą przemianę materii. Poza tym nie co dzień
pochłaniam tak potężne porcje, no i uprawiam gimnastykę.
- Naprawdę? - zdziwiła się Mo. - Jakoś nie wyobra-
żam sobie ciebie w przepoconej bluzie.
- Dlaczego?
- Sama nie wiem. Może dlatego, że wyglądasz jak
arystokrata.
-Ja i arystokracja? - zachichotał Matt.--- Ale wymy-
śliłaś! Kiedy mama poznała mojego tatę, była nieletnią
kelnerką w koktąjlbarze. Jej drugi i czwarty mąż byli le-
piej sytuowani niż pozostali, więc to chyba od nich prze-
jąłem dobre maniery i sposób ubierania się. Jednakże
szkołę skończyłem dzięki stypendiom. Podczas każdych
wakacji musiałem pracować. Przykro mi zatem, źe cię
rozczarowałem, ale w mojej rodzinie nie ma nikogo, kto
mógłby się poszczycić arystokratycznym pochodzeniem.
- To nie do wiary! Byłam pewna, że należysz do sfery,
w której duże pieniądze przechodzą z pokolenia na poko-
lenie. Jak to się więc stało, że stałeś się znawcą wytwornej
kuchni?
- Czwarty mąż mojej mamy, Henri Chartier, był Fran-
cuzem. Jego rodzina prowadziła niewielką restauracyjkę
R
S
w Cherbourgu. Liczyła zaledwie cztery czy pięć stolików,
ale Chartierowie serwowali tak wspaniałe dania, że każ-
dego wieczoru goście czekali w kolejce na miejsce.
Matt zamyślił się, przywołując w pamięci odległe
wspomnienia.
- Spędziłem tam najmilsze chwile w moim życiu,
wdychając aromatyczne zapachy, rozkoszując się ciepłem
rozgrzanego pieca, dotykiem porysowanego drewnianego
blatu. Pomieszczenie kuchenne nieustannie rozbrzmiewa-
ło radosnym śmiechem. Henri i jego rodzina czerpali pra-
wdziwą rozkosz z możliwości karmienia innych. Szybko
zrozumiałem, że w przyszłości będę chciał się zajmować
zawodowo właśnie żywieniem. Nie zmieniłem zdania na-
wet wtedy, kiedy mama po raz piąty wyszła z mąż - dodał
z ironią.
Mo ze smutkiem wysłuchała tej historii. Biedny mały
chłopiec, pomyślała, nawet nie zdawał sobie sprawy, że
znalazł w atmosferze tamtej kuchni coś, za czym miał
tęsknić przez całe życie.
- Fascynująca opowieść - oświadczyła. - A ty jesteś
fascynującym człowiekiem - dodała.
- Naprawdę? - spytał Matt z lekkim rozbawieniem.
- Oczywiście. Patrząc na ciebie, trudno się domyślić,
co skrywa twoje wnętrze.
- Całkiem przeciwnie niż u ciebie. Wszystkie twoje
uczucia wypisane są na twarzy. Przed chwilą, na przykład,
byłaś smutna, choć nie wiem, dlaczego.
No tak. Matt był bardzo skryty i miał tak duży dystans
również do samego siebie, że nawet mu przez myśl nie
przeszło, iż ktokolwiek mógłby się przejąć jego historią.
Mo nie powiedziała jednak tego na głos.
- Uważasz mnie więc za aż tak nieskomplikowaną
R
S
osobę? - zaczęła droczyć się z Mattem. - A zawsze chcia-
łam uchodzić za tajemniczą damę, której nikt nie potrafi
rozszyfrować! - Roześmiała się głośno.
- Jesteś czytelna jak plakat - zachichotał Mart.
- To strasznie nudne -skrzywiła się Mo.
- Nieprawda. - Matt spoważniał na moment. - Jesteś mi-
ła, słodka, uprzejma i... - zawahał się - naprawdę kochana.
Mo zadrżała, słysząc ostatnie słowa. Nie spodziewała
się ich usłyszeć z ust Matta. Nawet się nie domyślał, jaką
jej sprawił przyjemność.
- Dziękuję - mruknęła niepewnym tonem.
- Pora się zbierać, Paryż na nas czeka - oznajmił Matt,
podając jej rękę.
W pobliżu Jardin de Tuileries trafili na uliczny pokaz
teatru kukiełkowego. Mo zaśmiewała się do łez wraz
z dziećmi, które z wypiekami na policzkach wpatrywały
się w prowizoryczną scenę. Jak miło przebywać tu w to-
warzystwie Matta, kiedy w powietrzu nie unoszą się ero-
tyczne fluidy, pomyślała.
Matt był dziś wyraźnie mniej spięty, zachowywał się
swobodnie. Przed chwilą kupił od ulicznej kwiaciarki
czerwoną różę i z kurtuazyjnym ukłonem wręczył ją Mo.
Podziękowała mu, wdzięcząc się przesadnie, po czym obo-
je uśmiechnęli się, puszczając do siebie oko.
Miałam rację, że powinniśmy być tylko przyjaciółmi,
uznała. Dobrze, że Matt mnie posłuchał. Pewnie sam się
śmieje na wspomnienie tego, jak jeszcze wczoraj reagował
na moją obecność. Te ukradkowe spojrzenia, niepewne
gesty...
Bardzo dobrze, że to się skończyło. Naprawdę.
R
S
Tego wieczoru mieli zjeść kolację w cudownie położo-
nej restauracji. Z jej tarasu widać było usytuowaną po
drugiej stronie Sekwany wieżę Eiffla i dwa potężne pawi-
lony Palais de Chaillot. Mo podziwiała opadające ku rzece
ogrody, w których znajdowały się piękne fontanny, i z za-
partym tchem obserwowała, jak strumienie wody z zapro-
gramowaną częstotliwością tryskają w kierunku wieży.
Sceneria wydawała się zaiste bajkowa.
Od sąsiednich stolików dobiegały przyciszone odgłosy
rozmowy, dolatywał zapach cygar i czosnku. Londyn bar-
dzo się Mo spodobał, ale wszyscy mówili tam po angiel-
sku, więc dopiero tutaj, w Paryżu, słuchając obcego dla
niej języka, poczuła, że naprawdę jest w Europie.
Tym razem postanowiła nie sprawić Mattowi zawodu
i przynajmniej spróbować każdej z potraw, które on za-
mówi. Okazało się, że trudno jej będzie dotrzymać danej
samej sobie obietnicy.
Kolację rozpoczęli od lampki wina. Matt szepnął coś
do kelnera. Mo poprosiła, żeby przetłumaczył jej swoje
słowa. Okazało się, że zabronił kelnerowi przynosić chleb,
zanim inne dania pojawią się na stole. Mo uśmiechem
zignorowała tę niezbyt subtelną aluzję.
Matt zaproponował na przystawkę smażoną kaczą wą-
tróbkę z grochem, świńskie nóżki w galarecie z gotowa-
nymi ziemniakami, sardynki marynowane w tymianku
i zapiekane bakłażany w pomidorowym sosie.
Prawdę mówiąc, żadna z tych potraw nie wzbudziła
entuzjazmu Mo, ale z westchnieniem przystała na wątrób-
kę. Nikt nie zmusiłby jej do zjedzenia ryby, a bakłażanów
nienawidziła. Za to wino było doskonałe. Mo popijała je,
skubiąc od czasu do czasu po kawałku kaczego mięsa.
Groch był dla niej zbyt mocno przyprawiony.
R
S
Jako główne danie Matt wybrał filet z makreli z jakimś
dziwnym dodatkiem o poetyckiej nazwie, pieczone gołąb-
ki i kawałki jagnięciny. Na stole pojawiła się kolejna bu-
telka wina, tym razem w innym gatunku. Jak to dobrze,
że Matt nie musi sam za wszystko płacić, pomyślała Mo.
Na taką elegancką kolację przeciętny śmiertelnik wydałby
chyba całą swoją pensję.
Cieszyła się, że włożyła dziś czarną krótką sukienkę
ozdobioną paciorkami. Co prawda kreacja nie była nowa,
ale wystarczająco elegancka, by można się było bez wsty-
du pokazać w niej w wytwornej restauracji.
Matt miał na sobie doskonale uszyty ciemnoszary gar-
nitur, do tego jasnożółtą koszulę i srebrny krawat. Nieza-
leżnie od tego, co mówił o swoim pochodzeniu, w żyłach
któregoś z jego przodków musiała płynąć błękitna krew.
Wyglądał naprawdę jak książę.
Mo przypomniała sobie jednak, że nie dla Matta wy-
brała się w tę podróż. Pragnęła przecież spotkać mężczy-
znę o srebrzystych oczach, a tymczasem niemal całkiem
o nim zapomniała. Ogarnęło ją lekkie poczucie winy.
Zgodziła się skosztować potrawy z jagnięcia. Mięso
wydało jej się zbyt surowe i nie dosolone. Oczywiście nie
zamierzała tknąć ryby ani tym bardziej gołąbków. Tylko
barbarzyńca mógłby pałaszować słodkie małe ptaszyny.
Na szczęście kelner przyniósł także chleb, który okazał się
znakomity. Odetchnęła z ulgą gdzieś tak w połowie posił-
ku, kiedy pojawił się fotograf. Dzięki jego obecności nie
musiała co chwila odpowiadać na jedno i to samo pytanie
Matta: „No i jak ci smakuje?"
Potem przyznała szczerze, że francuska kuchnia nie-
zbyt jej przypadła do gustu, poza oczywiście smakowitym,
gorącym pieczywem, no i deserem, który jadła zamiast
R
S
lunchu. Biedny Matt tylko pokiwał głową, ale jakoś po-
godził się z jej opinią.
Zaczęli jeść o zmierzchu, a kiedy kończyli posiłek, zro-
biło się już całkiem ciemno. W oddali widać było światła
pałacu i wieży Eiffla. Na stołach migotały w lekkich pod-
muchach wiatru płomyki świec. Było tak romantycznie,
że Mo przez chwilę poczuła żal, iż marnują cudowny
wieczór, zachowując się jedynie jak przyjaciele.
- Kocham Paryż - powiedziała rozmarzonym tonem.
- Oczywiście z wyjątkiem tutejszej kuchni - zastrzegła
szybko.
- Za co więc wzniesiemy toast? - spytał Matt, kiedy
kelner przyniósł im następną butelkę wina. - Może właś-
nie za Paryż... z wyjątkiem francuskiej kuchni?
Mo nie miała nic przeciwko temu, żeby za to wypić.
Za to i wiele innych rzeczy. Prawdę mówiąc, była już
nieźle wstawiona. W ciągu czterech godzin opróżnili prze-
cież kilka butelek wina.
- Wypijmy za skrytki pocztowe - zachichotała, uno-
sząc w górę kieliszek na wysokiej nóżce.
- Za skrytki. I za... przyjaźń — dodał Matt.
Mo była na tyle odurzona, że nie umiała ocenić, czy
ostatnie zdanie powiedział z ironią, czy też poważnie.
- Zgoda. Za starą, dobrą przyjaźń - poparła jego toast.
- A teraz, stara, dobra przyjaciółko, proponuję powrót
do hotelu.
Pół godziny później stali już w windzie, która wiozła
ich na górę do wynajętego apartamentu. Mo zauważyła,
że dwie wystrzałowo ubrane kobiety zerkają z uznaniem
na Matta. Potem jedna z nich szepnęła coś drugiej do ucha
i obie roześmiały się zmysłowo. Matt popatrzył na nie
R
S
z zainteresowaniem, co wzbudziło gwałtowną, nieoczeki-
waną zazdrość Mo. Chciała głośno zaprotestować, poka-
zać obu paniom dłoń przyozdobioną obrączką i krzyknąć,
żeby trzymały się z dala od tego mężczyzny, bo on należy
do niej.
Oczywiście skłamałaby.
Zdawała sobie sprawę, że zachowuje się irracjonalnie.
Złożyła to na karb nadmiernej ilości wypitego alkoholu.
Matt miał prawo flirtować, a nawet romansować z każdą
kobietą, z którą miałby ochotę to robić, a jej nic do tego!
Jednakże kiedy wysiadali z windy, popatrzyła gniewnie na
obie damy.
Apartament dla nowożeńców miał dwa wejścia: jedno
do salonu, drugie do sypialni. Matt zatrzymał się przed
tym ostatnim, otworzył drzwi i delikatnie wepchnął Mo
do środka.
- Śpij dobrze - powiedział
- A ty dokąd się wybierasz?
- Wpadnę jeszcze do baru na drinka. Nie proponuję ci,
żebyś mi towarzyszyła, bo sądzę, że powinnaś się teraz
porządnie wyspać.
„Z kim się tam umówiłeś?" chciała krzyknąć Mo, ale
na szczęście zdołała się w porę pohamować. Matt
wyraźnie pragnął się jej pozbyć, żeby móc poderwać jedną
z tych wdzięczących się panienek z windy. W tym mo-
mencie Mo zapałała nienawiścią do wszystkich Francu-
zek, ich eleganckich kostiumów z firmy Chanel, znakomi-
tych perfum i zmysłowo brzmiącej mowy.
- Dobranoc, Mo. Jutro zwiedzimy wyspy w środku
miasta. Wycieczka na pewno ci się spodoba. -Mart uśmie-
chnął się i zamknął za sobą drzwi.
Mo wypiła szklankę zimnej wody, umyła zęby i poło-
R
S
żyła się do łóżka. Gdzieś z oddali dobiegały dźwięki akor-
deonu. Leżała, wpatrując się w sufit, pokryty płaskorzeź-
bami pyzatych amorków, i w głębi ducha żałowała, że jest
sama, zamiast dzielić to wspaniałe łoże z Mattem.
Właściwie mogłaby przejść do jego pokoju, wśliznąć
mu się do łóżka i...
Szybko odrzuciła tę myśl. Po pierwsze, sporo się napra-
cowała, żeby umocnić ich przyjacielskie stosunki. Po dru-
gie, Matt wyraźnie dał do zrozumienia, że dzisiejszej nocy
nie ma już ochoty na jej towarzystwo. Nie zamierzała mu
się narzucać. Ciekawe, czy on będzie spał samotnie, za-
stanowiła się, czując bolesny ucisk w gardle. Rozdrażnio-
na, zasnęła w końcu, śniąc o mężczyźnie, który raz miał
srebrzyste, raz brązowe oczy.
R
S
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Wyglądam okropnie - marudziła Mo następnego
dnia rano podczas śniadania. Matt czekał na nią ponad
godzinę na hotelowym patio, przy stoliku ustawionym
w cieniu cytrynowego drzewka.
- Nie jest tak źle - pocieszył ją. - Inni po takim noc-
nym szaleństwie mają o wiele gorszą kondycję. Ty jedynie
nie jesteś tak promienna jak zazwyczaj. Napij się kawy
- dodał, przesuwając w jej stronę dużą filiżankę ze smo-
listym, gorącym napojem. - Szybko postawi cię na nogi.
- Oby tak było - mruknęła Mo i nasypała do filiżanki
kilka łyżeczek cukru. Ostrożnie przełknęła pierwszy łyk.
- Dlaczego ty czujesz się jak skowronek? Przecież wypi-
łeś
tyle samo wina co ja.
- Mam mocną głowę. To nasza rodzinna cecha. Poza
tym lata treningu zrobiły swoje.
- No tak, mnie go brakuje. Chyba już nigdy w życiu
nie wezmę do ust czegokolwiek, co zawiera choćby nikły
procent alkoholu.
- Dlaczego? Tak milutko wyglądasz, kiedy masz kaca
- roześmiał się.
- Nienawidzę, kiedy ktoś nazywa mnie „milutką" -
jęknęła Mo. Potrząsnęła głową, aż zawirował koński ogon,
w który się dziś uczesała. Na jej policzkach widać było
jeszcze odciśnięte ślady poduszki, powieki miała ciężkie
od snu. Na twarzy ani śladu makijażu.
R
S
- Przepraszam. - Matt bardzo się starał, by ponow-
nie nie wybuchnąć śmiechem. Podczas tej podróży widy-
wał Mo w różnych nastrojach: rozradowaną, uszczęśli-
wioną, podnieconą, zirytowaną, ale nigdy dotąd nie zrzę-
dziła. W tym wcieleniu również wydała mu się rozkoszna.
Nie powiedział jej tego jednak, bo chyba rzuciłaby się na
niego z nożem. Zdjął pokrywkę z posrebrzanej tacy, na
której leżały croissanty oraz stał pojemniczek z masłem
i dżemem truskawkowym. - Co za pyszności! - wykrzyk-
nął. - Wspaniałe lekarstwo na wszelkie twoje dolegli-
wości.
- Znowu pasiesz mnie pieczywem? - Mo sięgnęła po
puszysty rogalik i posmarowała go obficie dżemem. - Matt
miał rację. Po kilku kęsach poczuła się zdecydowanie lepiej.
Jej organizm szybko się regenerował. Kiedy śniadanie dobie-
gło końca, była gotowa ruszać znowu na podbój Paryża.
Udali się na spacer nabrzeżem Sekwany. Był ciepły
dzień, na błękitnym niebie nie widniała ani jedna chmurka.
Paryż tętnił swoim codziennym życiem. Matt chłonął wra-
żenia tak, jakby był w tym mieście po raz pierwszy.
- Doskonale się bawię - powiedział w pewnej chwili
do Mo. Jego serce przepełniało uczucie bardzo bliskie
szczęściu.
- No jasne, ja też - odparła.
- Ale mnie chodziło o to... - Zamilkł raptownie, po
czym wzruszył ramionami. - Nieważne.
Mo przystanęła na chodniku i popatrzyła mu prosto
w oczy.
- Pamiętasz, co mówiłeś o ludziach, którzy nie kończą
zaczętego zdania? Nie ruszę się stąd na krok, dopóki nie
wyjaśnisz, co miałeś na myśli.
R
S
Zakłopotany Matt podrapał się po głowie. Wiedział, że
Mo nie ustąpi.
- No cóż - zaczął. - Dotąd zwykle podróżowałem służ-
bowo sam. Ta wyprawa także miała służyć celom poznaw-
czym, być kolejnym szczeblem w rozwoju mojej kariery.
- Myślałam, że to miał być miodowy miesiąc. Twój
i Kay - zawołała Mo.
- To też. - Matt zmarszczył czoło. - Po powrocie wi-
nien jestem Kay przeprosiny.
- Za co chcesz ją przepraszać, jeśli wolno mi spytać?
Matt zamyślił się na dłuższą chwilę. Szukał odpowied-
nich słów. Z nikim dotąd nie rozmawiał w ten sposób, ale
z Mo wydawało się to mimo wszystko wcale nie takie
trudne.
- Za to, że nie liczyłem się z jej uczuciami - odparł
w końcu. - Że chciałem potraktować podróż poślubną
jak... jak coś w rodzaju interesu, korzystnej transakcji.
Chyba to właśnie próbowała mi uświadomić Kay, kiedy
postanowiła odwołać nasz ślub.
- Rozumiem. Jednak co do podróży... Przecież już
kiedyś odwiedzałeś te miejsca, prawda? Poza tym nadal
masz w tym swój interes.
- Zgoda, ale twoja obecność czyni tę wyprawę zupeł-
nie niepodobną do poprzednich. Nigdy tu nie byłaś i mam
wrażenie, że zaczynam patrzeć na wszystko twoimi oczy-
ma. Podróżowanie z tobą jest dla mnie doskonałą zabawą.
Do tej pory niezwykle rzadko pozwalał sobie na zaba-
wę. Praca i obowiązki całkowicie wypełniały jego dorosłe
życie. Tym razem było inaczej. Entuzjazm Mo i sposób,
w jaki patrzyła na świat, były chyba zaraźliwe. Matt nie
miał pojęcia, kiedy zmienił swoją skalę wartości, ale zda-
wał sobie sprawę, że najbardziej zależy mu teraz na tym,
R
S
by Mo cudownie spędziła czas, a on mógł obserwować
wyraz szczęścia malujący się na jej twarzy.
- Tak, to dzięki tobie ta podróż tak się różni od poprze-
dnich - zakończył.
- Naprawdę? - Mo poczuła się nieco zakłopotana tym
wyznaniem. - No cóż, bardzo się cieszę. Skoro już raz
przeprawiłam się przez Atlantyk, będę częściej odwiedzać
Europę. Tym razem jednak się cieszę, że jedno z nas wię-
cej podróżowało, bo w przeciwnym razie ciągłe byśmy się
gubili.
- Jeśli ty nadal będziesz wnosić do tej wyprawy entu-
zjazm, ja obiecuję dołożyć doświadczenie.
- Nie sądzisz, że doskonale się uzupełniamy? - zauwa-
żyła Mo.
- Masz rację - odparł Matt.
Popatrzył w jej szeroko otwarte oczy, w których malo-
wała się... czułość? Na zatłoczonej ulicy w samym środku
Paryża poczuł się nagle tak, jakby znajdowali się teraz
w ich własnym, maleńkim świecie. Chciał coś powiedzieć,
ale nie umiał znaleźć odpowiednich słów. Zamiast tego
wziął Mo za rękę. Miała maleńką, gładką i chłodną dłoń.
- Nie ma nic złego w tym, że przyjaciele trzymają się
za ręce, prawda? - spytał.
- Chyba tak - odparła powoli Mo. Przez jej twarz prze-
mknął jakby cień rozczarowania na dźwięk słowa „przy-
jaciele", ale być może tak się tylko Mattowi wydawało.
Resztę dnia spędzili, spacerując dokoła Ile de la Cite
i Ile Saint-Louis, dwóch wysp leżących w samym sercu
Paryża. Matt zwracał uwagę na zabytki architektury, pod-
czas gdy Mo obserwowała ludzi. Oboje uśmiechnęli się
do siebie na widok starej kobiety o niezwykle pomarsz-
czonej twarzy, która trzymała na kolanach malutkie dziec-
R
S
ko. I staruszka, i malec mieli w rękach wędki i łowili ryby
w Sekwanie. Potem Mo i Matt przystanęli na chwilę, by
popatrzeć na zabawną parę, która o coś się kłóciła. Brodaty
mężczyzna trzymający klatkę dla ptaków i zażywna nie-
wiasta wymachująca bagietką wydzierali się na całą ulicę,
ile sił w płucach.
Chytry karzełek z opaską na oku wyciągnął w stronę
Mo plik dziewiętnastowiecznych pocztówek, przedstawia-
jących sceny pornograficzne. Przejrzała je z wyraźnym
zainteresowaniem.
- Czasy się zmieniły - mruknęła, zerkając na Matta.
- Dziś takie scenki nikogo już nie szokują.
Kiedy jednak Matt chciał sięgnąć po karty, szybko
zwróciła je karłowatemu sprzedawcy i odciągnęła od nie-
go swojego towarzysza.
- Nie będziesz oglądał tych świństw - oświadczyła.
Przed fasadą katedry Notre-Dame Matt zaczął wygła-
szać wykład na temat sztuki gotyckiej. Tymczasem Mo
wypatrzyła dwie zakonnice, które stały przy krawężniku i
z lubością zajadały się lodowymi rożkami.
- Chciałabym skosztować tego samego, co one - wes-
tchnęła.
- Zakonnego życia? - zażartował Matt.
- Lodów - zachichotała Mo.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, pani.
Matt zawołał taksówkę i kazał szoferowi jechać na Ile - Saint-
Louis. Mieściła się tam słynna na całym świecie
lodziarnia Berthilliona. Okazało się, że było tak wielu
amatorów zimnego deseru, że musieli poczekać w dość
długiej kolejce, zanim zostali obsłużeni.
- Oui ? - spytała obcesowo pretensjonalnie wyglądają-
ca sprzedawczyni w różowym fartuchu.
R
S
- Poproszę o czekoladowe - powiedziała Mo.
- Wstrzymaj się z zamówieniem - zawołał błagalnym to-
nem Matt. - Ta firma słynie z produkcji lodów z najróżniej-
szych gatunków owoców. Naprawdę warto ich spróbować.
- Z pewnością. Mimo to mam ochotę na czekoladowe
- upierała się Mo.
- Un moment, madame - zwrócił się Matt do sprze-
dawczyni, która nerwowo bębniła palcami po ladzie. -
Mo, uwierz mi. Te owocowe lody są naprawdę pyszne.
Rabarbarowe, figowe, z czarnej porzeczki.
Mo skrzyżowała ręce na piersi, przybierając wojowni-
czą postawę.
- Mam ochotę na lody czekoladowe i żadne twoje ar-
gumenty nie wpłyną na zmianę mojego zdania.
- Czy tak samo zachowywałaś się w dzieciństwie? -
dopytywał się Matt.
- Posłuchaj, to nie w porządku zmuszać ludzi, by jedli
to, czego nie chcą.
Matt popatrzył przez chwilę na Mo. Przypomniał sobie,
że postanowił nie wywierać na nią nacisków.
- Zgoda. Zamówię dwa rożki. Jeden z lodami czekola-
dowymi, a w drugim będą kulki ze świeżym melonem.
Zgadzasz się na ten kompromis?
- Potrafisz być uparty - westchnęła Mo. - Zgoda.
Kiedy wyszli z lodami ze sklepu, Mo natychmiast za-
częła lizać swoje kulki. Zaczęła od lodów melonowych.
Matt zauważył, że z chwili na chwilę zmienia się wyraz
jej twarzy. Najpierw pojawiło się na niej zdziwienie, które
w szybkim tempie przerodziło się w zachwyt. Matt zrozu-
miał, że próba się powiodła.
- Miałeś rację - przyznała uprzejmie Mo. - Te lody
naprawdę są bardzo dobre.
R
S
Z charakterystycznym dla niej zapałem pochłaniała za-
wartość rożka. W pewnej chwili duża porcja lodów zna-
lazła się na chodniku.
- Ale ze mnie gapa - jęknęła Mo i schyliła się, by
zebrać serwetką mokrą papkę.
- Zaraz przyniosę następną serwetkę - zaofiarował się
Matt, klękając obok Mo, by pomóc jej w uprzątnięciu
słodkiej masy.
-. To moja wina - przyznała Mo. - Zawsze za bardzo
się spieszę i dlatego ciągle mam plamy na ubraniu, stale
coś upuszczam lub gubię albo potykam się o rozmaite
przedmioty.
Matt dostrzegł smutek w jej oczach, które przepraszały
za to, co się stało. Zapragnął porwać ją w ramiona i cało-
wać aż do utraty tchu; tak długo, by zapomniała o wszel-
kich zmartwieniach i swoich wyimaginowanych niedo-
statkach. Nie zdobył się jednak na tak śmiały gest, lecz
wrócił do cukierni po serwetki. Po drodze zastanawiał się,
jak ktoś mógł oczekiwać od niego, że spędzi tak cudowny,
pełen śmiechu i radości dzień z fantastyczną kobietą i nie
będzie jej pragnął.
Przyjaźń kobiety i mężczyzny to wspaniała rzecz, tylko
należałoby jeszcze przekonać o tym swoje ciało...
- Co sądzisz o tym, żebyśmy dzisiaj zamienili się ro-
lami? - spytała Mo następnego ranka podczas śniadania.
Miał to być ostatni dzień ich pobytu w Paryżu.
- Słucham? - Matt z wrażenia aż odstawił na stolik
filiżankę z kawą.
Mo oparła łokcie o blat i popatrzyła na niego z powagą.
- Większość młodych par podczas podróży poślubnej
nie może sobie pozwolić na takie luksusy. - Wskazała
R
S
otoczenie. - Czterogwiazdkowe hotele, wytworne restau-
racje są dla nich niedostępne.
- Chyba masz rację - zgodził się Matt.
- Gdybyś zgodził się pełnić rolę tłumacza, moglibyśmy
porozmawiać z większą grupą ludzi i poprosić, żeby po-
kazali nam ciekawe miejsca, dostępne dla przeciętnego
śmiertelnika. Warto, żebyś je także opisał w swoim prze-
wodniku.
Matt zastanowił się przez chwilę i pokiwał głową. Co-
raz bardziej podziwiał pomysłowość Mo.
- Sam powinienem był na to wpaść. Jestem gotów do
akcji. Od czego zaczynamy?
Mo zaproponowała, żeby najpierw porozmawiać z ob-
sługą hotelu. Ucięli zatem pogawędkę z pokojówkami,
sprzątaczkami, młodą, długowłosą kelnerką, która dodat-
kowo zasięgnęła rady asystenta kierownika i pomocnika
kucharza. Potem do rozmowy włączył się wietnamski kie-
rowca autobusu i Jamajczyk zatrudniony jako pomywacz.
W czasie spaceru ulicami Paryża zatrzymywali się
w ulicznych kafejkach i zagadywali wiele par, przeważnie
ludzi młodych i niezbyt zamożnych. Po kilku takich roz-
mowach Matt odprężył się i poczuł, że kontakty z ludźmi
zaczynają sprawiać mu przyjemność. Stwierdził, że ci nie-
znajomi są naprawdę sympatyczni. Wkrótce on i Mo dys-
ponowali całkiem pokaźną listą adresów wartych odwie-
dzenia restauracji i klubów.
Tego dnia Matt zrezygnował z uporządkowanego zwie-
dzania i przekazał pałeczkę Mo, która, oczywiście, zdecy-
dowała się na pełną improwizację. Spacerowali po ulicach
bez ustalonego z góry planu, przesiadali się z taksówki do
taksówki. Dotarli do wielu różnych punktów miasta. Mo
zatrzymywała się tam, gdzie intuicja podpowiadała jej, że
R
S
warto. Zajrzeli dzięki temu do wielu maleńkich sklepików
i przeszli alejkami, których nazw próżno by szukać w ja-
kimkolwiek przewodniku. W każdym barku czy restaura-
cyjce, gdzie jedli jakiś posiłek, Mo oceniała jego atmosfe-
rę, a Matt zestaw menu i zapachy dolatujące z kuchni.
Późnym popołudniem wylądowali w maleńkim bistro
na świeżym powietrzu, usytuowanym na lewym brzegu
Sekwany. Kilka stolików stało w ogródku, ukrytym mię-
dzy dwiema osiemnastowiecznymi posesjami. Oboje byli
zbyt najedzeni, by zamówić jakieś większe danie, zado-
wolili się więc przekąskami i winem. Popijając niespiesz-
nie znakomity trunek, wymyślali historie otaczających ich
dwóch starych budynków i, podobnie jak przez cały dzień,
bez przerwy zaśmiewali się do łez.
Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, niebo zmieniło
barwę z jasnoniebieskiej na granatową. Nagle ciemności
panujące w ogródku rozświetlił jakiś błysk.
- Pada! - krzyknęła rozradowana Mo. - Uwielbiam
deszcz!
Podniosła się z krzesła, wyszła poza obręb parasola,
pod którym siedzieli i wystawiła twarz na padające z nie-
ba krople.
Matt patrząc na nią, poczuł, że chciałby na zawsze
utrwalić tę chwilę w pamięci. Serce przepełniała mu trud-
na do opisania radość. Mo była tak niezwykłą, tak pełną
życia istotą. Chyba rzuciła na niego jakiś czar. Zapragnął
przyłączyć się do niej, unieść ją do góry i kilka razy okrę-
cić dokoła siebie. Zamiast tego jednak chwycił ją za rękę
i zmusił, by usiadła.
- Przemokniesz do suchej nitki - powiedział.
- Przecież tylko trochę pokropiło.
Wystarczająco jednak, by mokra bluzka przykleiła się
R
S
do piersi Mo. Matt, przełykając ślinę, wpatrywał się
w dwie podniecająco naprężone sutki. Ktoś będzie miał
dziś spore kłopoty, pomyślał.
Mo chyba nie zauważyła tego, co dzieje się z Mattem.
Przeczesała włosy wyjętą z torebki szczotką i oznajmiła
ochoczo:
- Pora na nocne szaleństwa.
W mrocznym, zadymionym wnętrzu mieszczącego
się w podziemiach klubu głośna muzyka towarzyszyła
wijącym się na parkiecie tancerzom. Mo natychmiast
wpadła w zachwyt nad tym miejscem i jego elektryzującą
atmosferą.
- Wszystko mi się tu podoba - oznajmiła. - Co prawda
nie rozumiem ani słowa z tego, o czym śpiewają, ale jakie
to ma znaczenie. Zatańczysz ze mną? - spytała, chwytając
Matta za rękę.
- Chyba najpierw powinniśmy znaleźć jakiś stolik.
- A po co?
Matt wahał się przez chwilę, a Mo pomyślała, że on
być może nie chce albo nie umie tańczyć.
- Oczywiście, jeśli nie masz ochoty... - zaczęła.
- Mam, i to jeszcze jaką - przerwał jej z uśmiechem,
który zaigrał w kącikach jego zmysłowych ust.
Mo kochała taniec, uwielbiała zapamiętać się w gorą-
cych rytmach. Sądziła, że Matt także na parkiecie będzie
zachowywał się z rezerwą. Tym razem miło ją zaskoczył.
Okazało się, że ten mężczyzna naprawdę umie się poru-
szać, reagować żywiołowo, poddawać się uczuciom. Tylko
raz zachował się podobnie; wtedy, kiedy pocałował ją
w czasie zwiedzania zoo.
W tańcu doskonale porozumiewali się bez słów. Każde
R
S
z nich natychmiast wyczuwało, jaki ruch zamierza wyko-
nać partner. Wirowali w szalonym rytmie, przybliżając się
do siebie, to znów oddalając. Ich twarze błyszczały od
potu. Gdy dotykali się w tańcu, w ciemnych oczach Matta
płonął jakiś wewnętrzny ognik, który mógł być oznaką
szczęścia i rozkoszy.
Po szybkich rytmach przyszła pora na spokojne, nastro-
jowe melodie. Matt wziął Mo w ramiona. Objął ręką jej
talię, a ona oparła mu głowę na piersi.
Przez chwilę tańczyli w milczeniu. Mo słyszała głośne
bicie serca swojego partnera. Chłonęła tę chwilę magii,
poczucia bezpieczeństwa, jakiego nigdy dotąd nie zaznała.
Ona i Matt zgrali się ze sobą tak idealnie jak para dosko-
nałych kochanków.
Jęknęła cicho z rozkoszy.
- Co się dzieje? - szepnął jej Matt do ucha.
- Właśnie myślałam o tym, jak znakomicie tańczysz
- odparła.
- Dziwi cię to?
- Przyznaję, że trochę.
- To dobrze.
- Dlaczego?
- Cieszę się, że nie wszystko o mnie wiesz.
- Oczywiście, bardzo wielu rzeczy o tobie nie wiem.
- Doskonale.
Co on miał na myśli? zastanawiała się Mo, ale po chwili
porzuciła wszelkie rozważania, zatracając się w zmysło-
wych odczuciach.
Miała świadomość, że Matt podziela jej doznania. Moc-
niej objął ją w talii, przyciskając do siebie. Poczuła, że jest
podniecony, co niezmiernie ją uradowało. Oraz zaniepo-
koiło. Odepchnęła go lekko od siebie.
R
S
- Chyba zebrałeś już dość materiału do swojej książki.
Myślę, że pora wracać do hotelu.
Matt uśmiechnął się leciutko samymi kącikami ust.
- Moim zdaniem to jest doskonały pomysł.
Pochylił się ku Mo, niebezpiecznie zbliżając swoje usta
do jej warg, jakby zamierzał ją pocałować.
Mo oparła dłonie o jego klatkę piersiową.
- Nie musisz mnie odprowadzać, jeśli chcesz tu dłużej
zostać. Ja jestem już bardzo zmęczona.
Znowu używała wykrętów, czego serdecznie nie
znosiła. Bała się jednak, że jeśli sytuacja nadal będzie
się rozwijać w taki sposób, to oboje z Mattem niechyb-
nie wylądują w łóżku. Czuła, że nie powinni tego zro-
bić. Przecież nad brzegiem Dunaju czekał na nią męż-
czyzna o srebrzystych oczach... W tym momencie jed-
nak o wiele bardziej interesował ją ten mężczyzna, który
był w pobliżu. Szybko musiała przywołać siebie do po-
rządku.
- Przykro mi, Matt, ale chcę być sama.
- Dlaczego?
- Jutro wczesnym rankiem opuszczamy z Paryż. Mu-
szę iść spać.
- Sama - podpowiedział Matt.
- Tak - odparła Mo, przełykając ślinę.
- Skoro tak, wracamy do hotelu. Nie pozwolę, abyś
włóczyła się nocą po mieście.
- Ale...
- Bez dyskusji. Idziemy - oświadczył kategorycznym
tonem Matt.
Mo zerknęła na jego nachmurzoną minę i uznała, że
lepiej się z nim nie kłócić. Pokornie ruszyła ku wy-
jściu z klubu. Postanowiła, że dzisiejszej nocy zamknie
R
S
wewnętrzne drzwi łączące ich pokoje. Nie chodziło o to,
że Matt może nieodpowiednio się zachować. Bardziej oba-
wiała się tego, że jej samej jakiś szalony pomysł wpadnie
do głowy.
R
S
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Dużo bambini, famiglie z bambini, si? Wszystkie
letto zajęte - przepraszał, gnąc się w ukłonach, zarządca
hotelu w Wenecji.
Mo od kilku minut przysłuchiwała się, jak ten mężczy-
zna łamaną angielszczyzną, w którą co i rusz wplatał wło-
skie słowa, usiłuje wyjaśnić, że w apartamencie dla nowo-
żeńców nastąpiła poważna awaria kanalizacji i w związku
z tym pomieszczenie zupełnie nie nadaje się do zamiesz-
kania. Poza tym hotel dysponuje tylko jednym wolnym
pokojem z podwójnym małżeńskim łożem.
- O czym teraz rozmawialiście? - spytała Mo, kie-
dy Matt przez chwilę konferował z zarządcą jedynie po
włosku.
- Poprosiłem, żeby polecił nam inny hotel.
- I co on na to?
- Odparł, że w całym mieście jest natłok turystów
i wszędzie powiedzą nam to samo, co tutaj: że nie ma
wolnych pokoi.
Mo ze zdziwieniem odkryła, że na myśl o dzieleniu
z Mattem jednego łóżka, choćby i największego, ogarnęło
ją nagłe podniecenie. Szybko odsunęła od siebie grzeszne
myśli.
- Każ mu znaleźć dla nas coś innego - upierała się.
- Twierdzi, że to beznadziejna sprawa.
- Przecież muszą być w tym hotelu jakieś wolne po-
R
S
mieszczenia. Pokoje służbowe, magazyny na pościel, czy
ja wiem, cokolwiek.
Matt na moment spojrzał jej w oczy, po czym ponownie
zwrócił się do niewysokiego, łysego jak pała mężczyzny
z sumiastymi wąsami. Z jego ust popłynął kolejny potok
słów w niezrozumiałym dla Mo języku, uzupełniony peł-
nymi ekspresji gestami rąk i wymowną mimiką. Po trwa-
jącej kilka minut wymianie zdań Matt odwrócił się tym
razem do Mo. Wyraźnie widziała, że z trudem hamuje się,
by nie wybuchnąć śmiechem.
- No i czego się dowiedziałeś? - zapytała.
- Tak jak kazałaś, poprosiłem go, by udostępnio-
no nam jakieś pomieszczenie dla służby. Włoch zareago-
wał na to niebotycznym zdziwieniem. Nie mógł zrozu-
mieć, do czego nowożeńcom potrzebny jest drugi pokój.
Ja mu na to odparłem, że jest mi niezbędny do pracy, gdyż
piszę książkę. Wtedy ten nieodrodny syn swojego kraju
zmartwił się, że w trakcie miodowego miesiąca muszę
zajmować się czymkolwiek innym niż nowo poślubioną
żoną.
Mo zauważyła, że włoski zarządca przygląda jej się ze
smutkiem w oczach i kiwa głową. Usłyszała też, jak
mruknął pod nosem:
- Americani. Cosi buffoni.
Tyle to nawet ona zrozumiała.
Niewysoki mężczyzna ponownie zaczął coś namiętnie
perorować. Matt skwitował jego przemowę jednym
słówkiem:
- Grane.
- Czego dowiedziałeś się tym razem? - dopytywała się
Mo.
- Że dokonałem dobrego wyboru żony.
R
S
- Co jeszcze ci powiedział? - Mo postanowiła być
dociekliwa.
- Ten Włoch stwierdził, że jesteś piękną kobietą i po-
winienem być wdzięczny losowi za to, iż należysz do
mnie. Chyba zostałem pouczony, jaki niebezpiecznie jest
ignorować młodą małżonkę.
- Bawi cię ta sytuacja, prawda?
Matt wzruszył ramionami, ale trudno mu było ukryć
iskierki rozbawienia, jakie migotały w jego oczach. Mo
ucieszyła się, że zdjął tę maskę chłodu i opanowania, którą
miał na twarzy od ubiegłej nocy. Przez cały czas podróży
samolotem z Paryża do Wenecji był uprzejmy, lecz napię-
ty jak struna. Prawdę mówiąc, jej również udzielił się
częściowo ten nastrój.
- Czemu się mnie czepiasz? - spytał z udawanym
gniewem. - Przecież robię, co mogę.
- Wobec tego, skoro nie ma szans wynajęcia drugiego
pokoju, poproś, żeby wstawili nam dodatkowe łóżko.
- Nie pamiętasz, co powiedział kierownik? Dużo bam-
bini, więc wszystkie łóżka są zajęte. Poza tym jak mam
wytłumaczyć fakt, że nie możemy spać razem?
- Wymyśl coś. W końcu to ty jesteś pisarzem.
- Przykro mi, ale zajmuję się jedynie opisem potraw.
Tworzenie fikcji literackiej nie jest moją mocną stroną.
- Tę historię z małżeństwem wymyśliłeś całkiem
nieźle.
- To wszystko, na co mnie było stać. Moja inwencja
się wyczerpała.
- No cóż... Powiedz wobec tego, że jestem chora albo
że dostałam... Nieważne. Powiedz cokolwiek.
Mo gapiła się w sufit, nerwowo przygryzając dolną
wargę. Obawiała się, a raczej była pewna, że ta chwila
R
S
prędzej czy później musi nadejść, Jak fatum. Przezna-
czenie, przed którym nie sposób uciec. Wiedziała
o tym od czasu pierwszego wieczoru w Paryżu, kiedy
wypiła zbyt dużo wina i odkryła, że jest zazdrosna
o Matta. Obawa potwierdziła się po ostatniej nocy
w klubie. Mo tańczyła z Mattem i czuła, że jej pociąg
do tego mężczyzny staje się coraz silniejszy, rośnie jak
potężna oceaniczna fala, która zagarnia wszystko, co na-
potka na swojej drodze. Do tej pory szczęśliwie udawało
się jej odpłynąć, zanim fala nadeszła. Mieszkali jednak
z Mattem w oddzielnych pokojach lub przebywali
w miejscach publicznych, gdzie łatwiej jest maskować
swoje uczucia. Tej nocy Mo miała stanąć przed próbą
ogniową: dzielić z tym mężczyzną już nie tylko pokój, ale
nawet łóżko.
Nie podejrzewała Matta, żeby to wszystko zaplanował.
Takie banalne, chytre posunięcia nie były w jego stylu.
Wolała się jednak upewnić, że ma rację, więc odwróciła
wzrok od sufitu i popatrzyła na Matta. Miał w tym mo-
mencie nieprzeniknioną twarz pokerzysty.
- Co zatem robimy? - zapytał.
- Nie wiem. Ja idę na spacer. Ty możesz sobie popra-
cować nad swoją książką. - Mo pomachała mu rękami tuż
przed samym nosem.
Matt wpatrywał się w nią, próbując cokolwiek zrozu-
mieć z jej zachowania. Potem zerknął na ich bagaże, wciąż
rozstawione na podłodze w holu obok recepcji.
- Dobrze, rzeczywiście muszę uzupełnić notatki.
Ostatnio nie mogłem nadążyć z zapisywaniem wszystkich
spostrzeżeń.
- Zbyt wiele uciech, nieprawdaż? To straszne - powie-
działa z ironią Mo.
R
S
- Może masz rację. Ale nie wychodź od razu. W We-
necji łatwo zgubić drogę. Jeśli poczekasz, aż skończę...
- Jestem wystarczająco dorosła, żeby sobie poradzić.
- Ależ Mo...
- Ależ Matt - powiedziała, naśladując ton jego głosu.
Matt natychmiast zaniechał wszelkich pouczeń.
- Mo, naprawdę mi przykro z powodu zaistniałej sy-
tuacji, ale to naprawdę nie moja wina.
- Wiem. Ale to nie znaczy, że mam skakać z radości.
Przez twarz Matta przebiegł bolesny skurcz. Trwało to
sekundę; po chwili gościł już na niej znowu ten jego
uprzejmy uśmieszek.
- Moje towarzystwo aż tak ci doskwiera? - spytał.
- Wprost przeciwnie. Problem w tym - wyrwało jej się
niechcący. Szybko zakryła dłonią usta. Zamiast uważać na
to, co mówi, zareagowała odruchowo na widok bólu, który
przez chwilę widziała w oczach Matta. Natychmiast tego
pożałowała, gdy on uśmiechnął się szeroko, wyraźnie za-
dowolony z siebie. Od razu przestała mu współczuć.
- Wychodzę - oznajmiła.
- Weź przynajmniej to. - Matt podał jej leżący na kon-
tuarze plan miasta.
- Dobrze - zgodziła się, nie wspominając, że i tak bę-
dzie dla niej całkowicie bezużyteczny, gdyż obce jej było
poczucie kierunku, a odczytywanie map oraz planów
przekraczało jej możliwości. Trudno, nie urodziła się z tą
umiejętnością i już. Mimo to i tak w końcu zawsze jakoś
znajdowała drogę. - Dziękuję i do zobaczenia. - Uśmie-
chnęła się przepraszająco. Nigdy nie umiała długo się na
kogoś gniewać, a już zwłaszcza na Matta. Przecież to nie
on ją niepokoił, tylko ta niezręczna sytuacja.
Kierownik hotelu uśmiechnął się promiennie do obojga
R
S
i gestykulując z przejęciem, powiedział coś do Matta. Po-
tem ucałował czubek swojego palca i posłał rzekomym
nowożeńcom całusa.
Mo niepewnie popatrzyła na Matta.
- Signor Mazzeo zapewnia nas, że nowożeńcy zawsze
ze sobą walczą. To normalne i mamy się tym nie przejmo-
wać. Później się pogodzimy; w naszym małym, przytul-
nym pokoiku. Wenecja jest magicznym miejscem... -
Matt zrobił efektowną pauzę - dla kochanków.
W brązowych oczach Matta malowało się rozbawienie
i - obietnica. Mo zrozumiała, że czekają ją prawdziwe
kłopoty.
Matt po raz kolejny zerknął na zegarek, po czym wy-
jrzał przez małe okno z pokoju. Kiedy się mocno wyciąg-
nęło szyję, można było dojrzeć fragment ulicy przed we-
jściem do hotelu. Ani śladu Mo. Wyszła ponad trzy godzi-
ny temu. Zbliżała się noc. Gdzie ta kobieta się podziewa,
do diabła?
Zaklął szpetnie, włożył marynarkę i zostawiając na sto-
le porozkładane notatki, wybiegł z pokoju.
Na ulicy przed frontowymi drzwiami hotelu rozejrzał
się na wszystkie strony. Którą ulicą powinien pójść, żeby "
natknąć się na Mo? Nawet nie był pewien, czy zapisała
sobie nazwę hotelu, w którym się zatrzymali. Powinien był
nalegać...
- Buona sera, signorina - przerwał jego rozważania
jakiś męski głos, który rozległ się w pobliżu.
- Buona sera, signore - odpowiedziała mu młoda ko-
bieta. Jej głos brzmiał Mattowi dziwnie znajomo. Odwró-
cił się i zobaczył Mo, umykającą przed jakimś obleśnym
typem, który ją zaczepił. Miała ręce zajęte pakunkami, co
R
S
nie przeszkadzało jej trzymać jeszcze w dłoni lodów
w waflowym rożku. Kiedy zbliżyła się do Matta, zobaczył,
że schowała włosy pod baseballową czapeczką, ubrana zaś
była w krótką, powiewną zieloną spódnicę, podkoszulek
i sandały. Zdziwił się, gdyż wychodząc, miała na sobie
dżinsy, bluzę i sportowe półbuty.
- Hej! - zawołała radośnie, odgryzając kawałek wafla
i zatrzymała się tuż przed Mattem.
- Witaj - odparł tonem nie zdradzającym najmniej-
szych emocji. Nie zamierzał pokazać po sobie, że martwił
się o nią.
- Miałeś rację - powiedziała Mo. - Oczywiście zgubi-
łam się i na dodatek pośliznęłam na chodniku, w miejscu
gdzie pewien właściciel sklepu z biżuterią podlewał swoje
roślinki. Upadłam i paskudnie się potłukłam — pokazała
Mattowi otarty łokieć - a w dodatku całkowicie przemo-
kłam. Na szczęście wszyscy w sklepie byli dla mnie bar-
dzo mili. Oddałam swoje dżinsy, a w zamian dostałam
paciorki dla mamy i kilka innych drobiazgów dla różnych
kuzynek oraz ten strój. - Mo obróciła się dokoła, a spód-
niczka zawirowała wokół jej ud. - Podoba ci się?
Matt przełknął ślinę, patrząc na jej zgrabne nogi.
- Bardzo ładny. Na pewno dobrze się czujesz?
- Świetnie. Jedynie mój zegarek nadaje się do wyrzu-
cenia. Która jest godzina?
- Siódma. Jak udało ci się trafić do hotelu? Korzystałaś
z planu?
- On także przemókł. Poza tym i tak nie umiem czytać
map. - Wzruszyła ramionami, zlizując z wafla resztki lo-
dów. - Popytałam ludzi.
- Przecież nie znasz włoskiego - zdziwił się Matt.
Mo uśmiechnęła się szeroko.
R
S
- To prawda, nie zrozumiałam ani słowa z tego, co do
mnie mówili, ale od czego język gestów. Jak widzisz,
dotarłam na miejsce.
- Pomogę ci zanieść paczki. - Matt sięgnął po jedną
z siatek, ale Mo odsunęła się, jakby w obawie, by jej nie
dotknął.
- Poradzę sobie. Nie są ciężkie. Pójdę teraz do pokoju.
Ty pewnie masz ochotę zjeść kolację.
- Czyżbyś ty już coś jadła?
- Tylko lody. - Mo wrzuciła resztki wafla do kosza na
śmieci. - Zaniosę paczki na górę i zaraz schodzę.
Matt usiadł przy stoliku pod gołym niebem i czekając
na Mo, zamówił martini z lodem. Nadal czuł się trochę
spięty, chociaż Mo zachowywała się dosyć swobodnie
i naturalnie.
Zabębnił palcami o blat stolika. Ciekawe, jaką decyzję
podjęła w sprawie pokoju. Cokolwiek postanowiła, ten
ruch należał do niej. On wielokrotnie dał jej do zrozumie-
nia, że jest nią zainteresowany. Nie mogła mieć żadnych
wątpliwości co do jego pragnień. Gdyby po raz kolejny to
on próbował się do niej zbliżyć, mógłby wyjść na głupca.
Jeśli Mo też go pragnie, musi teraz zrobić pierwszy krok.
R
S
ROZDZIAŁ DZESIĄTY
Mo wkrótce zjawiła się na dole, więc mogli ruszyć do
miasta. Matt ciągle nie wiedział, jaką decyzję podjęła
w związku z dzisiejszą nocą. Przez cały czas paplała ra-
dośnie o tym, co udało jej się zobaczyć w ciągu dnia.
Zachwycały ją sklepy, kawiarnie, budynki i pięknie bru-
kowane ulice.
- Czy wiesz, że wszyscy wenecjanie hodują kwiaty
w skrzynkach pod oknami? Zauważyłam też w mieście
wiele drzew i krzewów, za to wcale nie ma tu trawy.
Zabawne, prawda? I gdziekolwiek spojrzysz, tylko woda
i woda. Zatrzymajmy się na chwilę - poprosiła, kiedy mi-
jali niewielki sklepik, którego właściciel akurat zamykał
go na noc.
- Buona sera - powiedział.
- Buona sera - odparła z uśmiechem Mo, przez chwilę
badawczo przyglądając się wystawie. Potem odwróciła się
do Matta i położyła mu rękę na ramieniu. Szybko jednak
ją cofnęła. - Co czujesz? - spytała.
- Ocean.
- W porządku, wobec tego czego zupełnie nie czujesz?
- Czy to jakieś podchwytliwe pytanie?
- Nie czujesz zapachu benzyny. Nie wolno tu wpro-
wadzać samochodów, autobusów ani ciężarówek, dlatego
nie ma miejskiego smrodu, do którego przywykliśmy
w San Francisco. Jedynie lekki rybi odór, jak wszędzie
R
S
w pobliżu morza. Wilgoć też specyficznie pachnie... wil-
gocią. Teraz nastaw ucha.
Mo zamilkła na moment, po czym szepnęła:
- Jak tu cicho, prawda? Nie hałasują silniki, dzięki
czemu słychać ludzkie rozmowy, śmiechy, ćwierkanie pta-
ków i plusk wody uderzającej o brzegi kanałów. Kiedy
brak jest samochodów, panuje taki cudowny spokój.
Matt przymknął oczy i zaczął nasłuchiwać. Chociaż był
w Wenecji już pięć czy sześć razy, nigdy dotąd nie tak
naprawdę nie zwrócił uwagi na zapachy i dźwięki. Teraz,
dzięki Mo, zaczął czuć i słyszeć o wiele więcej. Ta dziew-
czyna naprawdę była spostrzegawcza i wrażliwa.
Poszli dalej przed siebie. Mo ani na chwilę nie zamy-
kały się usta, tak jakby obawiała się ciszy, która mogłaby
między nimi zapanować.
- Zobacz, co jest przed nami! - zawołała, wskazując
w stronę bazyliki, wznoszącej się na placu Świętego Mar-
ka. Wokoło fruwały niezliczone stada gołębi. - Tyle razy
widziałam na filmach to miejsce. Wygląda tak, jak sobie
wyobrażałam, tylko dużo ładniej.
Matt pokiwał głową. Jego zdaniem plac Świętego Mar-
ka rzeczywiście miał szczególną atmosferę. Miękkie żółte
oświetlenie sprawiało, że zarówno olbrzymia bazylika, jak
i otaczające ją domy oraz twarze kawiarnianych gości wy-
glądały jak pozłacane.
Mo sama wybrała kawiarnię, w której mieli coś prze-
kąsić. Znajdowała się ona w centralnym punkcie placu.
Mo rozglądała się dokoła, nie mogąc uwierzyć, że napra-
wdę jest w Wenecji.
Cztery orkiestry grały różne rodzaje muzyki, od jazzu,
po amerykańskie standardy i Vivaldiego. Robiły to na
przemian, by nie przeszkadzać i sobie nawzajem, i zwie-
R
S
dzającym. Kiedy cichły jedne dźwięki, następni muzycy
sięgali po instrumenty.
Mo przeżywała kolejną magiczną noc podczas tej po-
dróży. Zakłócało ją trochę niewielkie napięcie, panujące
między nią i Mattem. Nie rozstrzygnęli jeszcze kwestii
pokoju, ale oboje wyraźnie nie mieli chęci poruszać tego
tematu. Matt zachowywał się niezwykle spokojnie, pod-
czas gdy Mo podrygiwała i plotła trzy po trzy, przeskaku-
jąc z tematu na temat z takim zapamiętaniem, jakby cho-
dziło co najmniej o życie.
Wiadomo było jednak, że prędzej czy później trzeba
będzie podjąć jakąś decyzję. Mo myślała o tym przez cały
dzień, nawet podczas samotnej wędrówki ulicami miasta,
o którym tyle czytała i przez całe życie marzyła, aby je
zobaczyć. Podziwiając Wenecję, snuła jednocześnie fan-
tazje na temat mającej nadejść nocy.
Jednakże fantazje rzadko mają coś wspólnego z rzeczy-
wistością. Przecież nie muszę iść do łóżka z mężczyzną
tylko dlatego, że dzielimy pokój, przekonywała samą sie-
bie. Nawet jeśli mam ochotę się z nim przespać. Tylko czy
naprawdę właśnie tego chcę? W każdym będziemy musie-
li zagrać w końcu w otwarte karty, a przynajmniej szcze-
rze porozmawiać. Ale jeszcze nie teraz...
Ty tchórzu, pomyślała o sobie z niesmakiem.
- Co powiedziałeś? - Mo zorientowała się, że Matt od
pewnego czasu coś do niej mówił, podczas gdy ona bujała
w obłokach.
- Że po kolacji spotykamy się z panią fotograf.
- W którym miejscu?
- Rozmawiałem z nią wcześniej na ten temat i zapro-
ponowała, że zrobi nam zdjęcia podczas przejażdżki gon-
dolą. Teraz umawia się z gondolierem.
R
S
Mo jęknęła z zachwytu. Natychmiast wyobraziła sobie,
że ona i Matt siedzą obok siebie w świetle księżyca, ramię
Matta obejmuje ją w ciemności. Przepływają pod kolej-
nym mostem, na twarzach czują ciepły powiew powietrza.
Dłoń Matta znajduje drogę do jej...
- Będzie na nas czekać o dziesiątej - powiedział Matt.
- Niedaleko stąd.
- Kto? - spytała niezbyt przytomnie Mo. - Ach tak,
pani fotograf. Chodzi o zdjęcia do książki.
- Dobrze się czujesz? - upewnił się Matt.
- Oczywiście - odparła Mo.
Godzinę później poczuła się jak bohaterka jakiegoś fil-
mu. Przy brzegu kanału czeka wspaniała gondola z oli-
wkowoskórym Włochem za sterem, księżyc jasno świeci
na niebie, woda pluszcze cicho o brzeg, a w tej romanty-
cznej scenerii kobieta i mężczyzna za wszelką cenę pró-
bują nie ulec wzajemnej fascynacji.
Fotografka o imieniu Angelina była młodsza niż Mo,
a także niższa i miała bardziej zaokrąglone kształty. Za-
chowywała się trochę jak nawiedzona artystka, robiąc tyle
szumu i zamieszania, jakby miała jakąś epokową misję do
spełnienia.
W końcu Mo i Matt zasiedli obok siebie na wyściełanej
ławeczce umieszczonej na rufie gondoli, a Angelina za-
chęcała ich, by mocniej się przytulali. Mo wsparła głowę
na piersi Matta, który tak lekko, jak to tylko było możliwe,
objął ją ramieniem. Wyraźnie starał się unikać zbyt intym-
nego kontaktu. Błyskom flesza aparatu towarzyszyły entu-
zjastyczne okrzyki pani fotograf. Kiedy jednak Angelina
zaczęła nalegać, żeby młoda para się pocałowała, Mo
i Matt zgodnie zaprotestowali.
- Takich ujęć mamy już na pęczki - wyjaśnił Matt.
R
S
Uśmiechnął się porozumiewawczo do Mo, która odpo-
wiedziała mu podobnym uśmiechem. Reakcja Matta nieco
ją zraniła, ale Mo powtarzała sobie, że przecież wszystko
dzieje się zgodnie z jej wolą, a Matt zachowuje się jak
prawdziwy dżentelmen.
Po zakończonej sesji zdjęciowej pożegnali Angelinę
i Mo uznała, że to już koniec atrakcji na dziś. Zaczęła
podnosić się z ławeczki, ale w tym samym momencie gon-
dolier odepchnął łódź wiosłem od nabrzeża. Mo z głu-
chym uderzeniem opadła z powrotem na siedzenie.
- Nic ci się nie stało? - zatroskał się Matt.
- Oczywiście, że nie, ale dlaczego płyniemy?
- Pewnie dlatego, że znajdujemy się na wodzie - od-
parł spokojnie Matt.
- Nie żartuj. Po prostu nie wiedziałam, że wybieramy
się na nocną przejażdżkę gondolą. Nie jestem pewna...
- Czego?
- Czy mam na to ochotę - dokończyła Mo.
Znajdowali się już daleko od przystani i płynęli powoli
wzdłuż kanału. Łagodny plusk wody usypiał ich jak ko-
łysanka. Prawdę mówiąc, było cudownie.
- Możemy kazać wioślarzowi zawrócić - powiedział
szorstkim tonem Matt.
Mo z westchnieniem usadowiła się wygodniej na ławe-
czce i spoglądała w granatowe niebo. Gondolier skręcił
w inny kanał, szerszy i gorzej oświetlony niż poprzedni.
Płynęli teraz niemal w całkowitych ciemnościach. Myśli
Mo poszybowały swoim torem.
Księżyc był już niemal okrągły. Zbliżała się pełnia. Na
bezchmurnym niebie gwiazdy świeciły tak samo jak
w każdym innym zakątku świata. Mo zrozumiała, że przez
cały dzień unikała podjęcia decyzji w sprawie wspólnego
R
S
pokoju tylko dlatego, że w głębi duszy mocno, gorąco
pragnęła Matta.
Siedział obok niej sztywny jakby kij połknął i patrzył
w dal. Zerknęła na jego klasyczny profil, widoczny w sła-
bym blasku księżyca i świetle nielicznych latarni ustawio-
nych wzdłuż kanału. Zaciśnięte usta, marsowa mina...
Mo delikatnie położyła dłoń na jego ramieniu. Drgnął
jak oparzony i spojrzał na nią.
- Piękna noc, prawda? - zagadnęła Mo.
Matt milczał.
- To wstyd zepsuć taką przejażdżkę.
Mo zbliżyła twarz do twarzy Matta jego oczy jarzyły
się jak dwa węgielki.
- Czyżbyśmy ją psuli?
- Do tej pory nic innego nie robimy. - Ostrożnie objęła
Matta za szyję i lekko pogłaskała po karku. - Co o tym
myślisz?
- O czym?
Najwyraźniej nie zamierzał niczego jej ułatwiać.
Mo tymczasem nie miała wielkiej wprawy w uwodze-
niu mężczyzn. No cóż, do odważnych świat należy, po-
myślała.
- Żeby naprawdę pocałować swoją nieprawdziwą
żonę.
- Podoba mi się ten pomysł. - Matt przysunął się do
niej bliżej. - Nawet bardzo.
Nie tracąc czasu na zbędne słowa, wpił się ustami w jej
wargi. Mo jęknęła z rozkoszy. Poczuła się jak w niebie.
Zamknęła oczy i całym ciałem chłonęła nieziemskie do-
znania.
W pewnej chwili nieco oprzytomniała. Tempo, jakie
narzucił Matt, okazało się dla niej zbyt szybkie. Jeszcze
R
S
nie była gotowa na wszystko. Zwłaszcza że tuż obok znaj-
dował się obcy człowiek.
- Matt... - powiedziała cicho, przerywając ich pocałunek.
- Co się stało? - Matt ugryzł lekko koniuszek jej ucha,
wprawiając ciało Mo w kolejne drżenie.
- Mamy świadka.
- On jest do tego przyzwyczajony.
- Ale ja nie jestem.
- Wobec tego poprosimy go, żeby zawrócił do przy-
stani. Co ty na to? - Matt musnął wargami kark Mo.
- Potem szybko pójdziemy do hotelu i naszego pokoju
- dodał szeptem.
- Dobrze - odparła krótko Mo.
- Jesteś pewna, że masz na to ochotę? - Matt z napię-
ciem popatrzył jej w oczy. - Pewna na sto procent?
Mo zawahała się przez chwilę.
- Jestem pewna. Na dziewięćdziesiąt osiem procent.
- Skąd te dwa procent wątpliwości?
- Na przykład ciągle się zastanawiam, czy nie je-
stem dla ciebie namiastką Kay.
- Oj, Mo - powiedział z rozdrażnieniem Matt i chwy-
cił ją za ramiona. - Posłuchaj mnie uważnie. Twoja teoria
na temat Kay jest kompletnie bez sensu. Oboje pragniemy
siebie nawzajem i tylko to się liczy. Romantyczna sceneria
dodatkowo działa nam na wyobraźnię.
- Jest jeszcze drugi problem. Mężczyzna o srebrzys-
tych oczach, z powodu którego w ogóle zdecydowałam
się wybrać w tę podróż.
- Co za bzdura! - Matt irytował się coraz bardziej.
- Naprawdę wierzysz w przepowiednie dotyczące przy-
szłości? Jakiś wyimaginowany mężczyzna znaczy dla cie-
bie więcej niż to, co zaczyna się rodzić między nami?
R
S
- Oczywiście, że nie. - Mo zawstydziła się. Poczuła
się przez chwilę nie jak kobieta, ale mała dziewczynka,
która żyje w świecie bajek. Jedynie reakcja jej ciała na
bliskość Matta zdecydowanie świadczyła o tym, że dawno
przestała być dzieckiem. - Przepraszam za to, co powie-
działam. Najlepiej od razu o wszystkim zapomnij. Jestem
dorosła i doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co się z na-
mi dzieje. Wiem, oczywiście, że żadne z nas niczego nie
oczekuje, żadnych zobowiązań, miłości i...
- Kto tu mówi o miłości? - przerwał jej Matt.
- Na pewno nie ja - zastrzegła szybko Mo, widząc
jego chmurną minę. Była niezadowolona, że to słowo
wyrwało jej się z ust.
Czego się spodziewała? Zapewnień Matta, że to, co ich
pcha ku sobie, jest czymś więcej niż fizycznym pożąda-
niem? Czymś specjalnym? Po prostu - właśnie miłością?
Mo spuściła głowę i zapatrzyła się na swoje dłonie zło-
żone na podołku. Matt powiedział coś do gondoliera i po
chwili płynęli już w przeciwną stronę.
W gondoli panowało milczenie. Mo czuła się fatalnie.
Zastanawiała się, o czym myśli Matt. Co do tego, że jest
na nią zły, nie miała wątpliwości. Nawet nie mogła go za
to winić. W końcu to jej zmartwienie, że się w nim zako-
chała.
Czyżby naprawdę tak się stało? Nigdy przedtem nie
brała pod uwagę podobnej możliwości. Matt wydawał jej
się atrakcyjnym, seksownym, zabawnym i inteligentnym
mężczyzną, w dodatku znakomitym kompanem, zwłasz-
cza wtedy, gdy zapominał o zachowywaniu dystansu i nie-
ustannej samokontroli. Darzyła go przyjaźnią i nawet
zainteresowaniem, ale miłością?
Nie wiedziała, kiedy pojawiło się to uczucie. Przyszło
R
S
znienacka i zupełnie ją zaskoczyło. Była wobec niego cał-
kowicie bezbronna.
Położyła dłoń na ramieniu Marta.
- Przepraszam cię - powiedziała.
- Za co? - zdziwił się.
- Sama nie wiem. Chyba za to, że komplikuję proste
sprawy.
Matt zapatrzył się przed siebie. Mo widziała, jak ner-
wowo zaciskał szczęki.
- Widzisz, Mo, problem polega na tym, że ja nie wierzę
w miłość.
- Jak to? Przecież byłeś zaręczony i zamierzałeś się
żenić.
- Opowiadałem ci o tym, że moja matka kilkakrotnie
zmieniała mężów. Chyba nietrudno zrozumieć, że od tej
pory małżeństwo i wieczna miłość to dla mnie dwa odręb-
ne pojęcia. Lekcje otrzymane w dzieciństwie pamiętamy
przez całe życie.
Mo skwitowała to oświadczenie jednym krótkim wes-
tchnieniem.
- Oboje z Kay byliśmy nastawieni na zrobienie karie-
ry. Mieliśmy ze sobą wiele wspólnego, spędziliśmy razem
sporo miłych chwil. Nigdy nie oczekiwałem niczego wię-
cej od naszego związku. Wydawało mi się wtedy, że to
wystarczy.
Matt powiedział to obojętnym tonem, ale Mo dosłysza-
ła przejmujący chłód w jego głosie. Przez kilkanaście na-
stępnych minut znowu milczeli; tylko plusk wody przery-
wał nocną ciszę.
- To smutne - odezwała się w końcu Mo - że uznałeś
to za wystarczający powód do zawarcia małżeństwa.
- Moim zdaniem nie ma żadnych powodów, aby je
R
S
zawierać, chyba że chodzi o dobro dzieci. - Zaśmiał się
szyderczo. - Z moich doświadczeń wynika, że większość
małżeństw to czysta farsa. Ludzie się rozstają, gdyż żadna
miłość nie trwa wiecznie.
- Przykro mi, że tak sądzisz.
- Czyżbyś ty wierzyła w te romantyczne frazesy o do-
mowym ognisku, gromadce dzieci, wspólnej starości?
- Znam przykłady, które wskazują, że jest to możliwe,
więc sądzę, że kiedyś podobne życie stanie się i moim
udziałem.
- Moim nie. Proponuję, żebyśmy skończyli te rozwa-
żania.
Reszta drogi upłynęła im w całkowitym milczeniu.
Kiedy dopłynęli do przystani, Matt pomógł Mo wysiąść
z gondoli, po czym odprowadził ją do hotelu. Przez cały
czas trzymał dłonie wciśnięte w kieszenie.
- Dobrej nocy - powiedział już przed drzwiami po-
koju.
- Dokąd się wybierasz? - spytała ze zdziwieniem Mo.
- Jeszcze nie oszalałem, żeby spędzić tę noc z tobą
w jednym pokoju. Do zobaczenia rano.
R
S
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Matt szybkim krokiem przemierzał pogrążone w mro-
ku ulice Wenecji. Dziesiątki myśli kłębiły mu się
w głowie.
Czuł się jak sfrustrowany bohater jakiegoś psycholo-
gicznego filmu, spacerujący o północy po obcym mieście,
podczas gdy jego ukochana kobieta siedzi samotnie w ho-
telowym pokoju, piękna i seksowna jak diabli.
Ale gdzie miał spać tej nocy? Może w jakimś maleńkim
pensjonacie albo choćby na ławce w parku. Uznał bo-
wiem, że dość ma roli, którą on i Mo odgrywali w tej
farsie. Dłużej tego nie zniesie.
Mijał po drodze wiele pensjonacików, ale wszędzie
albo był komplet gości, albo nikt nie odpowiadał na stu-
kanie do drzwi. Na którymś z rogów ulic o nogi Matta
otarł się, miaucząc głośno, jeden z wszechobecnych
w Wenecji kocurów. Zniecierpliwiony Matt odpędził od
siebie z krzykiem biedne zwierzę, co dotąd nigdy mu się
nie zdarzyło.
Poszedł dalej przed siebie. Nie miał siły wrócić do
pokoju i udawać, że obecność Mo zupełnie na niego nie
działa. Nie był w stanie odwrócić się do niej plecami,
szczelnie owinąć prześcieradłem, by przypadkiem nie ulec
pokusie. Nie tym razem, kiedy nie zaspokojone pożądanie
niemal pozbawiło go zmysłów.
Dostrzegł uchylone drzwi do maleńkiego baru, więc
R
S
zdecydował się wejść do środka i zamówić podwójne
campari z wodą sodową. Gwar ludzkich głosów, śmiechy
i pobrzękiwanie szklanek sprawiły, że poczuł się tak sa-
motny jak nigdy dotąd, szybko więc dopił drinka i wy-
szedł z powrotem na ulicę.
Oto mój wymarzony miodowy miesiąc, pomyślał z iro-
nią.
Zatrzymał się i popatrzył na uliczną ławkę. Była twar-
da, wilgotna i nieprzytulna. Para młodych ludzi przeszła
obok niego, obejmując się czule ramionami i głośno śmie-
jąc do siebie. Poczuł zapach kobiecych perfum; zbyt ostry
jak na jego gust. Nie dał się porównać z delikatną wonią
cytryn i róż, jaką rozsiewała wokół siebie Mo.
Mo. Maureen Flynn Czerny - wyczytał w paszporcie,
że tak brzmiało jej pełne imię i nazwisko - wierzyła
w miłość.
Po minięciu kilkunastu kolejnych pensjonatów Matt
doszedł do jedynego słusznego wniosku: w tym mieście
nie ma dla niego wolnego pokoju poza tym, który wcześ-
niej wynajął. No cóż, na resztę nocy może wrócić do
hotelu, cichutko wśliznąć się do pokoju, wziąć koc i po-
łożyć się na podłodze jak najdalej od łóżka. Jakoś dotrwa
do rana, a potem natychmiast poszuka innego hotelu na
dwie kolejne noce, które miał spędzić wraz z Mo w We-
necji.
W hotelowym holu zerknął z nadzieją na stojącą w nim
kanapkę, po czym żałośnie pokiwał głową i poszedł na
piętro. Ostrożnie otworzył drzwi, by przypadkiem nie obu-
dzić Mo. Dzisiejszej nocy naprawdę nie chciał mieć już
do czynienia z tą kobietą. W pokoju było ciemno, jedynie
przez uchylone balkonowe drzwi wpadała nikła smuga
księżycowego światła. Na stojącym w rogu łóżku piętrzyła
się pościel, pod którą smacznie i beztrosko spała sobie Mo.
R
S
Matt po omacku dotarł do łazienki i zapalił światło
dopiero wtedy, kiedy szczelnie zamknął za sobą drzwi.
Umył się, próbując nie zważać na unoszący się w niewiel-
kim pomieszczeniu znajomy zapach Mo. Zerknął na półkę
z kosmetykami, by zobaczyć, jakiego rodzaju perfum uży-
wa, ale nie dostrzegł żadnej buteleczki.
Oparł dłonie o brzeg umywalki i popatrzył w lustro.
Dostrzegł pokryte ciemnym zarostem policzki, zmierz-
wione włosy i przekrwione oczy. Nie najciekawszy widok.
Matt naprawdę czuł się zmęczony. I miał tylko jedno ma-
rzenie: żeby nie czuć wszędzie wokół siebie woni Mo,
nawet gdy jej nie ma tuż obok.
Zdjął ubranie, pozostając w podkoszulku i kaleson-
kach. Zostawił lekko uchylone drzwi do łazienki, by wpu-
ścić do pokoju trochę światła, i rozejrzał się za jakimś
dodatkowym kocem. Żadnego jednak nie znalazł. Może
uda mu się ściągnąć jeden z łóżka.
Na palcach podszedł do śpiącej Mo i delikatnie pociąg-
nął za wierzchnie nakrycie. Mo nawet nie drgnęła. Matt
pociągnął mocniej, oczekując jakichś protestów. Nic, ci-
sza. Jego oczom ukazało się prześcieradło, na którym nikt
nie leżał.
Serce Matta zaczęło bić przyspieszonym rytmem.
Czyżby ta niemądra kobieta znowu sama, bez opieki, wy-
puściła się nocą na miasto?
Usłyszał cichy szelest, a potem damski głos wyszeptał
jego imię. Matt drgnął gwałtownie i spojrzał w stronę ok-
na. Na balkonie dostrzegł w świetle księżyca postać spo-
witą w długi, zwiewny szlafroczek. Mo stała oparta o ba-
lustradę, jej twarz skryta była w cieniu, zaś powabne
kształty prześwitywały przez cieniutką materię. Matt
wstrzymał oddech, ale nie mógł odwrócić wzroku.
R
S
Nieoczekiwanie Mo rzuciła się z otwartymi ramionami
w jego stronę. Matt odruchowo przygarnął ją do siebie.
Przypomniał sobie, że przecież jest zły. Na kogo? Na nią
czy na całą sytuację? Nie miało to teraz żadnego znacze-
nia, gdyż jego ciało zupełnie nie słuchało, co umysł ma
mu do powiedzenia.
- Matt, tak mi przykro - szeptała Mo, przyciągając
jego twarz ku sobie i pokrywając ją serią szybkich poca-
łunków. - Czym ci tak dokuczyłam? Naprawdę nie chcia-
łam tego zrobić.
- Wiem - odpowiedział cicho, czując na skórze ele-
ktryczne iskierki.
- Gdybym mogła, cofnęłabym czas do tego momen-
tu, kiedy cię poprosiłam, żebyś mnie pocałował, i za-
pomniała o wszystkim, co było potem. - Mo objęła dłoń-
mi twarz Matta i popatrzyła mu w oczy. - Czy możemy
spróbować wyrzucić z pamięci wszystkie niepotrzebne
słowa?
- Och, Mo - szepnął tylko Matt.
- Chodź ze mną - poprosiła.
- Dokąd?
- Tutaj. - Chwyciła Matta za rękę i pociągnęła za sobą
ku łóżku. Strąciła całą pościel, pozostawiając jedynie prze-
ścieradła. Położyła się na nich i zapraszającym gestem
wskazała miejsce obok siebie. - Chodź - powtórzyła.
Matt wpatrywał się w jej uroczą postać, spoczywającą
na białym prześcieradle. Nie miał już siły na żadne gry
i podchody. Chciał spytać z ironią: „Czy tym razem jesteś
pewna, że tego chcesz" łub „Masz na to ochotę nawet bez
miłosnych zaklęć", ale nie potrafił wypowiedzieć ani jed-
nego słowa.
Bał się uwierzyć w to, co widział i słyszał, ale w głębi
R
S
duszy czuł, że Mo nie cofnie się przed niczym. Pragnęła
go równie mocno, jak on jej.
Przysiadł na skraju łóżka, z napięciem wpatrując się
w prześwitujące przez tkaninę szlafroczka piersi Mo. Szu-
miało mu w głowie, serce tłukło się w piersi jak oszalałe.
Ujął w ręce dłonie Mo i przycisnął je do swojego rozgrza-
nego torsu.
- Co ty ze mną wyprawiasz, kobieto? - wyszeptał
i były to ostatnie słowa, jakie zdołał wypowiedzieć.
Kochali się niespiesznie, smakując każdą z chwil, na
które tak długo czekali. Ich drżące ciała tuliły się do siebie,
obdarzając jedno drugie nieopisaną rozkoszą.
Matt okazał się prawdziwym wirtuozem; narzucił rytm,
któremu Mo mogła się tylko poddać i zatracić w nim bez
reszty. A kiedy napięcie osiągnęło punkt kulminacyjny,
kiedy oboje wdarli się na szczyt, na który zmierzają wszy-
scy kochankowie, Mo jęknęła w ekstazie, a potem miała
już siłę tylko oddychać ciężko i leżeć wyczerpana w ra-
mionach Matta.
Nigdy przedtem nie przeżyła tego, co z tym właśnie
mężczyzną. Zrozumiała, że go kocha. Bez miłości jej do-
znania nie byłyby tak silne, tak gwałtowne, tak pory-
wające.
Nie wiedziała, co w tej chwili odczuwa Matt. Po wy-
znaniu, które uczynił w gondoli, nie sądziła, by czuł to
samo, co ona. Było to smutne, ale zawsze istniała jakaś
nadzieja.
Rozsądek podpowiadał Mo, że najmądrzej postąpi, jeśli
nie odkryje przed kochankiem sekretów swojego serca.
Rzadko słuchała głosu rozsądku, ale tym razem to zrobiła.
Matt obrócił Mo plecami do siebie i obejmując dłońmi
jej piersi, mocniej ją przygarnął.
R
S
- Tak powinien wyglądać prawdziwy miodowy mie-
siąc - wymruczał jej do ucha. Westchnął głęboko i po
chwili Mo zorientowała się, że zasnął.
Ona sama nie od razu zapadła w sen. Oszołomiona,
zaspokojona i wyczerpana, zastanawiała się przez mo-
ment, co miała znaczyć ta ostatnia uwaga o miodowym
miesiącu. Postanowiła jednak nie doszukiwać się w niej
żadnych podtekstów. Przytuliła się do Matta tak mocno,
jak to było możliwe, i wkrótce i ona pogrążyła się w sen-
nych marzeniach.
R
S
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Kochali się ponownie w środku nocy i potem jeszcze
raz tuż przed świtem. Matt nie mógł się dość nasycić Mo.
Był zdziwiony pasją, jaka go ogarnęła, bliskością, która
narodziła się między nimi za sprawą ich złączonych razem
ciał. Czuł, że grube mury, które zbudował wokół siebie,
by chroniły go przed innymi ludźmi, pękają z każdą ko-
lejną godziną spędzoną w towarzystwie tej niezwykłej ko-
biety. Nie bardzo umiał poruszać się swobodnie po tym
nowym, nie strzeżonym terytorium; bał się również tego,
co jeszcze mogło się zdarzyć.
Obudziło ich pukanie do drzwi. Pokojówka przyniosła
im do pokoju śniadanie. Wkrótce siedzieli oparci o podu-
szki, sącząc kawę i delektując się puszystymi, cieplutkimi
obarzankami posypanymi cukrem. Ich włoska nazwa
brzmiała ciambelles. Mo oświadczyła, że smakują nawet
lepiej niż amerykańskie pączki.
Tego ranka była nieco bardziej wyciszona niż zazwy-
czaj, chociaż i tak jej temperamentu wystarczyłoby co
najmniej dla dwóch osób. Matt chciał ją spytać, czy dla
niej również ta noc była czymś tak szczególnym jak dla
niego, czy nie żałuje, że się kochali. Uznał jednak, że to
zbyt poważne pytania jak na tak radosny poranek. Pochylił
się tylko ku Mo i zlizał resztki cukru z kącików jej ust.
- Możemy w ten sposób spędzić resztę dnia - mruknął
- lub też realizować moje wcześniejsze plany.
R
S
- A jakie były te plany?
- Lunch w Treviso, wizyta w Murano, gdzie wytwarzają
słynne weneckie szkło, potem mała przekąska przed dużą,
oficjalną kolacją w Ristorante Ettore, po kolacji koncert Vi-
valdiego, a w przerwach spacery i zwiedzanie miasta.
- Dobry Boże! Bardzo bogaty program jak na jeden
dzień. Czy nie czujesz się trochę wyczerpany? Bo ja tak.
- Czyżbym dokonał rzeczy niemożliwej: osłabił siły
witalne niezniszczalnej Mo? Gdybym umiał, zapiałbym
jak kogut.
Mo spojrzała na niego z politowaniem i poklepała go
lekko po policzku.
- Ach, ci mężczyźni. Zawsze muszą się przechwalać
swoimi wyczynami.
- Jeśli ci odpowiadały...
- Odpowiadały, odpowiadały. I one, i wiele innych
rzeczy. Lepiej skończmy ten temat, bo za chwilę spłonię
się jak ostatnia idiotka. Przypomniałam sobie, że miałam
kupić mięciutkie skórzane sandały dla mojej szwagierki.
Znowu jest w ciąży i bardzo bolą ją stopy.
- Wobec tego idziemy na zakupy. Ilu ty właściwie
masz bratanków i siostrzenic?
- Muszę policzyć. Dwunastu... nie, trzynastu. Czter-
nasty jest w drodze.
- Niemożliwe!
- Naprawdę. Na rodzinnych piknikach zawsze jest bar-
dzo tłoczno.
Matt zastanawiał się, jak czułby się w otoczeniu tylu
krewnych. Osaczony? A może wśród dużej liczby bli-
skich, troskliwych ludzi nareszcie pozbyłby się uczucia
pustki, które towarzyszyło mu przez całe życie?
- Ciągle kupowałaś prezenty dla swojej rodziny, a te-
R
S
raz ja pragnąłbym coś ci podarować - powiedział sponta-
nicznie. - Coś bardzo kosztownego.
- Dzięki, ale to niepotrzebne.
Matt dotknął jej przedramienia.
- Co chciałabyś dostać?
- Naprawdę nic.
- Ale...
Mo zakryła mu dłonią usta.
- Żadnych prezentów, Matt. - Tym razem jej głos
brzmiał stanowczo. - Ta podróż wystarczy za wszystkie pre-
zenty świata. Koniec dyskusji - dodała, naśladując jego głos.
Odrzuciła na bok kołdrę i zeskoczyła z łóżka.
- Kto ostatni dobiegnie do łazienki, myje drugiemu
plecy.
Spędzili pod prysznicem bardzo wiele czasu i zużyli
mnóstwo ciepłej wody, ale była to naprawdę niezapomniana
kąpiel. Potem, czyści i ubrani w letnie stroje, objęci wpół ze-
szli do hotelowej recepcji. Na posterunku znowu trwał signor
Mazzeo, który powitał ich szerokim uśmiechem. Poinformo-
wał Matta, że właśnie któryś z gości odwołał rezerwację na
najbliższe dwa dni i w związku z tym może on wraz z żoną
przenieść się do pięknego apartamentu.
Matt przetłumaczył Mo słowa Włocha i spytał ją, co
sądzi o zmianie pokoju.
- Zrobię to, na co ty masz ochotę.
- Chciałbym, żebyś to ty podjęła decyzję.
- Naprawdę? Wobec tego powiedz temu panu, że po-
doba mi się tam, gdzie mieszkamy. Czuję duży sentyment
do tego małego, milutkiego pokoju.
Matt popatrzył na jej zaróżowione policzki oraz figlar-
ny uśmiech i zrozumiał, że jeszcze nigdy w życiu nie było
mu tak lekko na sercu jak dziś. Zapragnął pocałować Mo,
R
S
nie krępując się obecnością recepcjonisty, i zrobił to, uwa-
żając tylko, by jego ręce nie zawędrowały przypadkiem
w inne miejsca niż plecy i ramiona Mo.
- Żałujesz tego, co stało się w nocy? - wyszeptał, od-
rywając usta od jej warg.
- Ani trochę - odparła Mo, uśmiechając się słodko.
- To dobrze. - Matt nawet się nie zorientował, że
wstrzymał oddech, czekając na jej odpowiedź. Wziął Mo
za rękę i wyszli powitać razem słoneczny, letni poranek.
Spacerowali, chłonąc magiczną atmosferę tego niezwy-
kłego miasta, aż w pewnej chwili Matt wrócił do ich
wcześniejszej rozmowy.
- Naprawdę chciałbym ci zrobić niespodziankę jakimś
prezentem, ale nie wiem, co sprawiłoby ci radość.
Policzki Mo natychmiast się zaróżowiły.
- Z pewnością doskonale to wiesz.
Matt, chichocząc, objął Mo ramieniem i przytulił ją do
swojej piersi.
- Chyba zdążyłaś zauważyć, że nasze gusta znacznie
się różnią. Myślałem o jakiejś biżuterii albo dziele sztuki.
Mo zatrzymała się, wywinęła z objęć Matt i popatrzyła
mu prosto w oczy.
- Dlaczego tak ci na tym zależy?
- Chciałbym obserwować twoją twarz, kiedy będziesz
wybierała dla siebie ten prezent. Poza tym pragnąłbym,
żebyś dzięki niemu na zawsze zapamiętała mnie i nasz
wspólny pobyt w Wenecji.
- Czyżbyśmy już mieli się rozstać? - W głosie Mo
zabrzmiała nuta paniki.
- Źle mnie zrozumiałaś. - Matt przytulił Mo i ucało-
wał czubek jej głowy. Przechodzili właśnie obok jakiegoś
mocno podniszczonego pałacu, z którego ścian odpadała
R
S
farba w jaskraworóżowym kolorze. - Jestem trochę...
nieswój dzisiejszego ranka i być może dlatego moje wy-
powiedzi mają nazbyt dramatyczny wydźwięk.
- Rozumiem cię. Ja też jestem nieswoja. Ale wiesz co?
Mam lepszy pomysł. Możesz poobserwować moją twarz,
skoro tak ci na tym zależy, kiedy będziesz kupował coś
dla siebie.
Matt przystanął w miejscu i ze zdumieniem popatrzył
na Mo.
- Co miałbym sobie kupić?
- Chyba coś z ubrania. Nie zrozum mnie źle. Masz
znakomity gust i ubierasz się bardzo elegancko. Chciała-
bym jednak zobaczyć cię w czymś zwyczajnym, mniej
oficjalnym.
- Obawiam się, że w Wenecji nie sprzedają podkoszul-
ków z palmami - odparł sucho Matt.
- Gdybyśmy dobrze poszukali, pewnie znaleźlibyśmy
i taki podkoszulek, ale miałam co innego na myśli. Jakiś letni
garnitur, coś w stylu Humphreya Bogarta z „Casablanki".
- Nie wiem nawet, gdzie mógłbym zacząć go szukać.
- Od czego masz mnie?
Mo, wykorzystując Matta jako tłumacza, zaczepiła na
ulicy kilkunastu mężczyzn, których ubrania jej się po-
dobały, i otrzymała od nich adresy miejscowych krawców.
Kiedy jedno nazwisko zostało wymienione trzy razy,
uśmiechnęła się triumfalnie i klasnęła w ręce.
- Oczywiście, signor Riccobono. Na Via Luana. Za-
mieścimy tę informację w twoim przewodniku.
Taksówka wodna zawiozła ich do pracowni mistrza,
gdzie zaprowadzono ich na tyły sklepu. Mo, siedząc ze
skrzyżowanymi nogami na beli materiału, przyglądała się,
jak krawiec bierze wymiary Matta, a potem dopasowuje
R
S
na nim jasny lniany garnitur. Pomyślała z satysfakcją, że
ten pięknie opalony, szczupły, znakomicie zbudowany
mężczyzna, który śmiało mógłby występować jako model,
ubiegłej nocy należał tylko do niej;
Pod wpływem nagłego impulsu wstała, podeszła do
Matta i jak prawdziwa żona zaczęła pouczać pana Ricco-
bono, gdzie powinien zwęzić, a gdzie popuścić materiał,
żeby ubranie dobrze leżało.
W końcu wszystko zostało dopasowane jak trzeba.
Ustalono, że gotowy garnitur zostanie przesłany do Buda-
pesztu. Mo sięgnęła jeszcze na półkę po biały kapelusz
borsalino i wcisnęła go Mattowi na głowę tak, że zawa-
diacko przysłaniał jedno oko.
- Cudownie! - Z radości zaklaskała w dłonie. - Powi-
nieneś nazywać się teraz Giancarlo albo Jean-Paul. Wy-
glądasz niezwykle szykownie. Jak prawdziwy Euro-
pejczyk.
Po przymiarkach u krawca poszli na spóźniony lunch.
Mo była głodna i po raz pierwszy miała ochotę na coś
konkretnego, a nie na słodycze.
Na przystawkę zamówili świeże pomidory, polane oli-
wą z oliwek, doprawioną czosnkiem oraz bazylią i zapie-
czone na cienkich kawałkach chleba. Mo przymknęła oczy
i delektowała się słodyczą pomidorów; takiego smaku
tych warzyw dotąd nie znała.
- Chyba zaczynam pojmować, na czym to polega - po-
wiedziała, zmysłowo zlizując językiem oliwę z kącików ust.
- Nie prowokuj mnie, bo będę zmuszony zaciągnąć cię
w najbliższe krzaki - ostrzegł Matt. Mo zachichotała. -
Co zaczynasz pojmować? - spytał.
- Jak należy smakować potrawy. Ta przystawka, na
przykład, dostarczyła mi czterech różnych doznań.
R
S
Twarz Matta rozjaśniła się z zadowolenia.
- Rzeczywiście coś zrozumiałaś.
Następne damę, makaron z ziołowym sosem, było, zda-
niem Mo, równie wyśmienite. Czyżby po jednej nocy spędzo-
nej z Mattem moje zmysły aż tak się wyostrzyły? przemknęło
jej przez myśl. Postanowiła zatem cieszyć się nowym darem.
- Czy zauważyłaś, że stale mówimy o mnie, za to ani
razu nie rozmawialiśmy o twojej karierze zawodowej.
- Ile razy mam ci powtarzać, że nie robię żadnej „ka-
riery"? - zirytowała się Mo.
Matt zmarszczył brwi.
- Szkoda. Marnujesz swoją inteligencję i zdolności.
Gdybym był twoim ojcem, zmusiłbym cię do ukończenia
college'u, postawienia sobie jakiegoś celu i realizowania go.
- Na szczęście nim nie jesteś. - Mo zrobiła wojowni-
czą minę. Komuś tak przedsiębiorczemu jak Matt trudno
było zrozumieć jej postawę życiową. - A moim celem jest
obserwowanie, co dzieje się dokoła.
- To brzmi tak...
- Niepoważnie, chciałeś powiedzieć?
- Najwyraźniej nie ja pierwszy ci to uświadamiam.
- To prawda, ale zawsze drażniły mnie podobne uwagi.
Wcale nie zamierzam się tak szybko ustatkować. Uczę się
tego, co mnie interesuje, ciągle spotykam ciekawych ludzi
i podnieca mnie myśl, że jeszcze tyle wspaniałych rzeczy
jest przede mną. Na razie w zupełności mi to wystarcza.
Mo zerknęła na Matta, ciekawa, jak zdołał przełknąć
jej stwierdzenie. W tej chwili wyglądał jak prawdziwy
autokrata. Znała go już jednak zbyt dobrze, by wydawać
powierzchowne oceny na podstawie jego wyglądu.
Owszem, był człowiekiem szanującym porządek i wyty-
czone cele, gdyż w dzieciństwie brakowało mu poczucia
R
S
bezpieczeństwa. Nie umiał okazywać emocji, bo nikt nie
poświęcał mu dość uwagi, kiedy był małym chłopcem. Mo
po raz kolejny zrobiło się go żal. Odwróciła wzrok, by
Matt nie dojrzał smutku malującego się w jej oczach.
Lekki wietrzyk powiał znad kanału. Zaszumiały liście
drzew rosnących na patio restauracji, gdzie spożywali lunch.
- Nigdy dotąd nie miałem do czynienia z kimś takim
jak ty - powiedział z zadumą Matt.
- I pewnie modlisz się, aby podobne doświadczenie
nigdy więcej nie stało się twoim udziałem.
- Teraz już nie jestem tego taki pewien.
- Robisz postępy! - zawołała Mo. - Skończmy więc
te rozmowy o karierach i celach życiowych. Na Boga,
przecież jesteśmy w Wenecji! To było nie do pomyślenia
jeszcze siedem dni temu.
- Osiem - poprawił ją Matt. - Wiesz, kiedy najlepiej
tu przyjechać? W lutym, podczas karnawału. Wszyscy
przebierają się w kostiumy, nakładają maski. Na ulicach
trwają parady. Ludzie tańczą i świetnie się bawią.
- Chciałabym to zobaczyć - westchnęła Mo.
- Być może kiedyś się tu wybierzemy w tym okresie.
Mo zerknęła niepewnie na Matta: Ostatnie zdanie wy-
powiedział tak gładko, niemal od niechcenia. Czy mogła
z tym wiązać jakieś nadzieje? Niczego więcej by nie pra-
gnęła. Mówił przecież o przyszłości, o ich wspólnej przy-
szłości. A jeśli to właśnie on, a nie jakiś tam mężczyzna
o srebrzystych oczach był jej przeznaczeniem? Zakochała
się w Matcie i uczucie to potęgowało się wraz z każdą
spędzoną z nim godziną.
Być może pewnego dnia i on ją pokocha. Na razie
jednak na sam dźwięk słowa „miłość" stawał się zimny
jak sopel lodu.
R
S
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Pobyt w Wenecji dobiegł końca. Matt szedł za Mo
w stronę terminalu i czuł, jak z każdą chwilą pogarsza się
jego nastrój. W perspektywie mieli zwiedzanie tak fascy-
nującego miasta jak Praga, ale jego ogarniał coraz większy
smutek. Naprawdę nie chciał nigdzie wyjeżdżać.
Spędzili trzy niezwykłe dni w Wenecji; dni, podczas
których przestał się kontrolować, pozwolił sobie na wzbu-
rzającą umysł i ciało przygodę. Nie, „przygoda" to nie-
właściwe określenie. Pozwolił sobie na romans.
Trzy dni spacerów, powolnego sączenia kawy, zaku-
pów, przejażdżek gondolą. I kochania się z Mo.
Rozkoszne popołudnia w ich maleńkim pokoiku, kiedy
wiatr znad kanałów poruszał muślinowymi firankami,
a promienie zachodzącego słońca kładły się cieniem na
ich nagich ciałach. Upojne noce pełne miłości, a także
miłość o poranku. Raj.
A teraz wszystko się skończyło.
Przecież mogą wrócić kiedyś razem do tego miasta,
rozmyślał w taksówce wiozącej ich na lotnisko.
Razem? Skąd nagle taki pomysł przyszedł mu do
głowy?
Nie mógł sobie przecież pozwalać na planowanie
wspólnej przyszłości z Mo. W Wenecji było im razem
wspaniale, ale teraz czas o tym zapomnieć. Przed nimi
Jeszcze kilka dni podróży, potem on musi zająć się napi-
R
S
saniem książki, swoją karierą. Mo okazała się uroczym,
zabawnym kompanem, ale po powrocie do San Francisco
ich drogi muszą się rozejść.
Dojazd do portu lotniczego zabrał im około trzech kwa-
dransów. Mo przez cały czas z zaciekawieniem wyglądała
przez okno taksówki, komentując mijane widoki.
W Pradze znaleźli się wśród statecznych budowli o tyn-
kach poczerniałych od sadzy, strzelistych wież kościołów
z witrażowymi oknami, dzwoniących tramwajów i do-
mów pomalowanych we wszystkie kolory tęczy.
Hotel, w którym Matt zarezerwował apartament, mie-
ścił się tuż przy ulicy Wacława, w samym centrum Nowe-
go Miasta. Budynek był w nie najlepszym stanie, ale dało
się tam dostrzec ślady dawnej elegancji. Apartament dla
nowożeńców był przestronny, zastawiony meblami z prze-
łomu wieków. Wyblakłe jedwabne brokatowe obicia po-
zwalały wyobrazić sobie ich minioną świetność.
Mo wstawiła walizkę do szafy i obeszła cały pokój,
dotykając niemal każdego mebla i przedmiotu wyposa-
żenia.
- To niesamowite, jak każde z miast różni się chara-
kterem, prawda? Jesteś gotów do zwiedzania? - spytała
Matta.
Matt musiał się uśmiechnąć. Energia tej kobiety była
niewyczerpana, gdziekolwiek się znajdowali.
Kilka minut później wędrowali ulicami Pragi. Wąskie,
brukowane uliczki były niemal tak strome jak w San Fran-
cisco. Młodzież nosiła plecaki, kobiety miały na sobie
eleganckie stroje.
- Chyba mieszkają tu szczęśliwi ludzie? Jak myślisz?
Wszyscy się uśmiechają. Ile razy byłeś w tym mieście?
R
S
- Tylko raz, wiele lat temu, kiedy było jeszcze stolicą
Czechosłowacji. Budapeszt za to odwiedzę po raz pier-
wszy.
- Cieszę się. Nareszcie coś będziemy odkrywać razem.
Zanim, oczywiście, pojawi się mężczyzna o srebrzystych
oczach - dodała Mo.
Matt zesztywniał nagle. Dlaczego wspomniała teraz
o tym mężczyźnie? Żeby wzbudzić w nim zazdrość?
Wyraz twarzy Mo przekonał go, że tylko żartowała.
Matt oczywiście nie wierzył w żadne przepowiednie,
niemniej jednak słowa Mo sprawiły, że trochę się zdener-
wował.
Czyżby był zazdrosny? Bzdura! To tylko zmęczenie.
Mo kartkowała przewodnik, który wydobyła ze swojej
przepastnej torby.
- Co najpierw zobaczymy? Zamek Praski czy most
Karola? Już wiem: Loretę!
Późnym popołudniem udali się pod Ratusz Staromiej-
ski, gdzie mieli spotkać się z fotografem. Matt obserwował
reakcję Mo na widok sławnej wieży zegarowej.
- Brak mi słów - przyznała po chwili milczenia. - Po
prostu brak mi słów. Matt, wyjaśnij mi, dlaczego na tym
zegarze słonce porusza się dokoła ziemi?
- Zegar umieszczono na tej wieży w tysiąc czterysta
dziewięćdziesiątym roku. Wieści o nowym odkryciu Ko-
pernika jeszcze wtedy tu nie dotarły. - Matt objął Mo
ramieniem. - Dochodzi czwarta. Obserwuj, co się będzie
działo, kiedy wybije tę godzinę.
Mo wpatrywała się w zegar szeroko otwartymi oczami
dziecka, które znalazło się na pokazie czarodziejskich
sztuczek. Na dźwięk dzwonka rozwarły się drzwi i poja-
wiły się w nich drewniane statuetki. Szkielet wyobrażają-
R
S
cy śmierć pociągał za dzwon. Powyżej kroczyło dwunastu
apostołów. Piał kogut. Wszystkie figury poruszały się
w zaprogramowanym, mechanicznym tańcu.
- Kojarzy mi się to z moralitetem - powiedziała Mo.
- Śmierć ostrzega, że wszystko ma swój kres, a kogut
symbolizuje życie. Inne postaci przypominają o tym, że
czas płynie nieubłaganie.
- Chyba masz rację. Powiadają, że mistrzowi, który
wykonał ten zegar, zazdrośni radni miasta wyłupili oczy,
by nie mógł już dla nikogo wykonać podobnego arcy-
dzieła.
- Nie ma co! W tamtych czasach nieźle umiano zapo-
biegać konkurencji!
Matt zachichotał.
- Mistrz przed śmiercią zdążył jeszcze się zemścić. Tak
skutecznie uszkodził zegarowy mechanizm, że zegar za-
milkł na długo. Dopiero po osiemdziesięciu latach udało
się go naprawić.
Mo kątem oka dostrzegła jakiegoś wysokiego, chudego
mężczyznę, który zbliżał się do nich zdecydowanym kro-
kiem. Na jego twarzy malował się taki smutek, jakby
dźwigał na barkach nieszczęścia całego globu.
- Państwo Viningowie? - spytał głębokim basem. -
Nazywam się Janusz Kapek. Będę robił państwu zdjęcia.
Mo uznała, że takim głosem informuje się kogoś o na-
głej śmierci najbliższych. Pan Kapek sfotografował ich na
tle kilkunastu budowli. Kiedy poprosił, by ustawili się do
zdjęcia mającego ilustrować „szczęście młodej pary", Mo
objęła Matta w pasie.
- Czy wiesz, że to pierwsze takie zdjęcie od czasu,
kiedy... kiedy spędziliśmy razem noc?
- Wiem. Postarajmy się zatem, by było świetne.
R
S
Mo zarzuciła mu ręce na szyję i dotknęła ustami jego
warg. Odpowiedział natychmiast na tę pieszczotę z dzi-
kim, niepohamowanym zapamiętaniem. Całowali się, za-
pominając o całym świecie.
Jakiś gwizd przerwał ich pocałunek. Oszołomiona Mo
rozejrzała się dokoła, nie bardzo wiedząc, gdzie się znaj-
duje. Z płonącymi policzkami popatrzyła na fotografa
i uśmiechnęła się niepewnie.
- Świetne zdjęcia. Dziękuję państwu bardzo.
Kiedy Janusz Kapek oddalił się, Mo zerknęła na Matta.
Znała go już na tyle dobrze, by wyczuć, że coś jest nie
w porządku. W jego pocałunku nie było radości, lecz głę-
boka, bolesna desperacja, jakby za wszelką cenę próbował
wyrzucić z siebie jakieś dręczące go uczucia.
- Co się z tobą dzieje, Matt? - spytała z troską.
- Nic takiego. Pomyślałem tylko, że byłoby cudownie,
gdyby kobieta i mężczyzna umieli na zawsze trwać w ta-
kiej euforii, jakiej zaznaliśmy w Wenecji. Ale to przecież
niemożliwe. Temperatura uczuć musi kiedyś opaść. Za-
wsze tak się dzieje.
Czyżby Matt dawał jej do zrozumienia, że ich baśń się
kończy? Mo postanowiła nie zwracać uwagi na jego sło-
wa. Mógł je wypowiedzieć pod wpływem chwili, bez
głębszego zastanowienia. Ona sama nie była gotowa co-
kolwiek kończyć.
- Wiesz, co najlepiej poprawia nastrój? - zapytała
z przekornym uśmiechem. - Słodycze.
Siedzieli w kawiarni „Europa" przy kawie i ciastkach
z kremem. Wystrój lokalu nie zmienił się od początków
jego istnienia, czyli od roku tysiąc dziewięćset dwunaste-
go. Atmosferę gasnącej świetności znakomicie podkreślał
R
S
pamiętający lepsze czasy kwartet smyczkowy, przygry-
wający na niewielkiej scenie usytuowanej w rogu ka-
wiarni.
- Czuję się jak bohaterka jednego z tych czarno-bia-
łych filmów - zauważyła Mo - w których znudzone panie
w obcisłych sukniach, z platynowymi włosami ułożonymi
w fale oraz równie znudzeni panowie w smokingach prze-
siadują w podobnych jak ten lokalach i pustym wzrokiem
omiatają ściany. Tyle że ja nawet nie mam obcisłej sukni,
a ty nie jesteś ubrany w smoking.
- Nie wziąłem go ze sobą.
- Ale na pewno masz smoking. I założę się, że wyglą-
dasz w nim wspaniale. - Mo potrząsnęła głową. - Chyba
jesteś pierwszym mężczyzną, jakiego znam, który posiada
smoking.
- Ściśle mówiąc, dwa.
- Na Boga, dlaczego aż tyle?
- Miałem taki kaprys. Nie umiałem się zdecydować,
który bardziej mi odpowiada, więc kupiłem oba. W ten
sposób uczciłem podpisanie kontraktu na prowadzenie ra-
diowego programu.
- Dziwny sposób świętowania takich okazji. - Mo
wzruszyła ramionami.
- A co ty byś zrobiła w podobnej sytuacji?
Mo zastanowiła się przez chwilę.
- Kupiłabym prezenty całej rodzinie i znajomym. So-
bie zaś nowy samochód albo przynajmniej używany w le-
pszym stanie niż mój, który nadaje się już tylko do muze-
um. Co jeszcze? No jasne, wybrałabym się na wycieczkę
do Europy.
- Moje dwa smokingi były znacznie tańsze.- zauważył
Matt.
R
S
- Chyba tak. Właściwie dobrze się składa, że nigdy nie
mam nadmiaru pieniędzy. I tak wszystkie bym wydała.
- Oboje bardzo się różnimy - westchnął Matt. - Przy-
znaję, że często nie umiem zrozumieć niektórych twoich
zachowań.
- I zaakceptować ich - dodała Mo.
Matt nic na to nie odpowiedział, tylko obserwował
muzyków. Mo zerknęła na jego klasyczny profil. Znowu
zaczął mnie oceniać, pomyślała.
Nie odczuwała teraz jednak potrzeby, by się przed tym
bronić. Wiedziała już, że Matt zachowuje się jak sędzia
wtedy, kiedy ucieka przed samym sobą i próbuje ukryć
swoje uczucia. Uczucia do niej? Miała szczerą nadzieję,
że tak. Odczytywała je bowiem w ciepłych spojrzeniach,
jakimi ją ukradkiem obrzucał, w niby przypadkowych do-
tknięciach, nawet w ledwo zauważalnych przejawach za-
zdrości. Z pewnością niczego sobie nie wymyśliła. Cieka-
we tylko, co on zamierza zrobić z tymi uczuciami.
Wieczór spędzili w operze na koncercie mozarto-
wskim, a potem zjedli późną kolację w urządzonej w pod-
ziemiach winiarni, jakich wiele znajduje się w dzielnicy
Mala Strana.
W pomieszczeniu o średniowiecznym kamiennym
sklepieniu, w którym panował nastrojowy półmrok, przy
drewnianych, z gruba ociosanych stołach siedziało zarów-
no wielu Czechów, jak i cudzoziemców. Zamówili coś, co
Matt określił mianem „tradycyjnego dania": dużą porcję
kartoflanki i rosół z kluskami. Mo paplała jak najęta,
w obawie, by nie zapadła między nimi cisza.
Po powrocie do hotelu wzięła kąpiel w ogromnej sta-
roświeckiej porcelanowej wannie, wspartej na czterech
R
S
zakończonych pazurami nóżkach, i zaczęła rozmyślać nad
minionym dniem. Jej zdaniem nadszedł czas, aby poroz-
mawiać z Mattem. Należało oczyścić gęstniejącą z godzi-
ny na godzinę atmosferę. Nie wiedziała tylko, co ma po-
wiedzieć.
Owinięta kąpielowym ręcznikiem, weszła do sypialni.
Matt siedział na łóżku wsparty o poduszki i robił notatki.
- Nie znam się na Mozarcie ani w ogóle na muzyce
klasycznej - zaczęła. - Być może po powrocie do San
Francisco zapiszę się na jakiś kurs dokształcający.
Matt pociemniałymi z wrażenia oczami śledził jej ru-
chy. Skąpe okrycie niewiele zasłaniało. Odłożył na bok
notes i wyciągnął ramiona do Mo.
To raczej nie jest zaproszenie do dyskusji, uznała.
Matt wciągnął ją do łóżka, odrzucił na bok ręcznik,
którym była owinięta, i przytulił do siebie. W tym mo-
mencie Mo nawet nie była w stanie myśleć o żadnej roz-
mowie.
Matt, jak zawsze, wykazywał wiele inwencji i czułości
podczas ich miłosnego aktu, ale Mo dostrzegła subtelną
różnicę w porównaniu z upojnymi chwilami, które prze-
żywali w Wenecji. Wtedy Matt był w pełni odprężony,
całkowicie pochłonięty kochaniem się z nią. Teraz zacho-
wywał się trochę jak obserwator, który, stojąc z boku,
przygląda się temu, co się dzieje. Był poważny, niemal
ponury, jakby ich zbliżenie nie sprawiało mu radości.
Mo przeraziła się. Matt oddalał się od niej, znowu cofał
się do swojej skorupy.
- Jak ci jest? - wyszeptała w końcu, ale nie usłyszała
odpowiedzi. Matt zapadł już w sen.
Uznała, że jego zachowanie może być naturalną reakcją
na pełne miłosnego napięcia chwile, które przeżywali:
R
S
w Wenecji. Żaden człowiek na dłuższą metę czegoś takie-
go nie wytrzyma. Niewykluczone również jest to, że Matt
poczuł się nieco przytłoczony jej nieustanną obecnością.
No cóż, pomyślała, przytulając się do niego, jutro posta-
ram się coś z tym zrobić.
Matt wpatrywał się w swoją szczoteczkę do zębów,
próbując się rozbudzić. Był sam w ich ogromnym, prze-
ładowanym ozdóbkami apartamencie, gdyż Mo wstała
wcześnie i wymknęła się do miasta, zanim on zdążył
otworzyć oczy.
- Do zobaczenia! - zawołała tylko i już jej nie było.
Po raz kolejny zadziwiła go swoją witalnością.
Rozejrzał się po łazience. Spędzili w hotelu nieca-
łe dwadzieścia godzin, a ta część pomieszczenia, z któ-
rej korzystała Mo, wyglądała jak po przejściu tornada.
Zastanawiał się, czy byłby w stanie wytrzymać to na co
dzień, gdyby zamieszkał z Mo. Chyba właśnie to mieli na
myśli jego żonaci przyjaciele, kiedy wspominali o konie-
czności ustępstw i pójścia na kompromis w małżeńskim
życiu.
Chwileczkę, co też mu chodzi po głowie? Jakie wspól-
ne życie? Z Mo?
Matt oparł dłonie o brzeg umywalki i popatrzył w lu-
stro. Czyżby naprawdę chciał z nią zamieszkać? Nigdy
dotąd nie dzielił mieszkania z żadną kobietą. Nie miał
pojęcia, jak takie życie miałoby wyglądać na co dzień. On
i Kay dopiero po powrocie z podróży poślubnej zamierza-
li się rozejrzeć za jakimś lokum dla nich dwojga.
- Wspólne życie z Mo? - powtórzył głośno nie ogoło^
nemu mężczyźnie o kaprawych oczkach, który patrzył na
niego z lustra.
R
S
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
- Zwycięstwo! - zawołała Mo, zamaszystym ruchem
otwierając drzwi apartamentu. - Zjadłam karpia.
- Co takiego? - spytał Matt.
- Rybę. Zawsze mi robiłeś awantury o to, że nie chcę
ich jeść, więc przełamałam opory i skosztowałam tegc
karpia. Był naprawdę wyśmienity.
Matt patrzył na jej zarumienione policzki i zbyt kusą.
jego zdaniem, spódniczkę, którą miała na sobie. W dodat-
ku podkoszulek tak ściśle przylegał do jej ciała... Dlacze
go ci to przeszkadza, ofuknął sam siebie w myślach. Ta
kobieta nie jest przecież twoją własnością.
- Jak słyszę, całkiem miło spędziłaś czas - powiedział
uprzejmie.
- Zajrzałam w kilka miejsc z myślą o zdobyciu mate-
riałów do twojej książki. Czy wiesz, że jest tu wiele r&
stauracji prowadzących kuchnie innych narodów, podob-
nie jak w Stanach? Trafiłam nawet na bar dla miłośników
sportu. Nie wiem, dlaczego wyobrażałam sobie, że tylkc
na Zachodzie są tego typu lokale. Tymczasem ludzie na
całym świecie, choć mówią różnymi językami, mają swoje
ulubione drużyny sportowe, ciekawi ich, co jedzą inni
i sami chcą tego spróbować. Porobiłam dla ciebie trochę
notatek, tylko nie pamiętam, gdzie je schowałam.
Mo sięgnęła do swojej przepastnej torby, wydobyła
R
S
kilka pogniecionych kartek papieru, zerknęła na nie
i schowała je z powrotem.
- Gdzie ja to włożyłam? - mruczała pod nosem. - Czy
wiesz, że byłam także w jednej z piwiarni na Starym Mie-
ście? Siedziałam przy długim drewnianym stole, piłam
ciemne piwo, które przegryzałam szynką i salami. Czy
wiedziałeś o tym, że budweiser to czeskie piwo? Potem
przyniesiono mi karpia, choć nikt mi ni& powiedział, co
to jest, i był po prostu przepyszny! Smażony w głębokim
tłuszczu i chrupiący. Do tego sałatka z ziemniaków na
ciepło. Za wszystko zapłaciłam około ośmiu dolarów. Mu-
sisz polecić tę piwiarnię w przewodniku jako niedrogi lo-
kal, gdzie panuje miła atmosfera. A, tu go mam!
Mo z triumfem wydobyła z torby podarty kawałek pa-
pieru z jakimiś zapiskami i wręczyła go Mattowi. Zoba-
czył, że jest to górna część kwitu z pralni chemicznej
w San Francisco.
- Nie będzie ci potrzebny? - zdziwił się Matt.
- Poradzę sobie. Wszyscy mnie tam znają.
Mo uśmiechnęła się szeroko do Matta.
- Koniecznie musisz pójść ze mną w jedno miejsce.
Czy uporałeś się już na dziś z pisaniem? Nie chciałabym
ci przeszkadzać.
Z jakim pisaniem? pomyślał Matt. Czy mógł jej się
przyznać, że prawie wcale nie pracował dzisiaj nad książ-
ką? Zamiast tego gapił się w okno, potem wyszedł na
chwilę z hotelu, by wybrać prezent dla Mo, niepewny, czy
będzie jej się podobał. Po powrocie do. pokoju zjadł jakąś
nędzną kanapkę kupioną w narożnym sklepie, po czym
warował przy oknie, czekając na powrót Mo.
Wstał z krzesła, zdecydowany wyrwać się z tego dziw-
nego, tak nietypowego dla niego stanu.
R
S
- Oczywiście, że z tobą pójdę. Co to za miejsce?
- Pewien hotel.
- Przecież hotel w Pradze już opisałem.
- Ale nie taki jak tamten, do którego cię zaprowadzę.
- Czy wiesz, że jest to własność zakonnic? - wyszep-
tała Mo, kiedy stanęli w skromnie urządzonej recepcji.
- Ale ludzie świeccy też mogą tu przenocować. W hotelu
obowiązuje zakaz palenia papierosów, picia alkoholu i po-
wrotu po pierwszej w nocy.
Stary, kwadratowy budynek na pierwszy rzut oka nie
wyróżniał się niczym szczególnym, ale Mo poinformowa-
ła Matta, że w latach pięćdziesiątych była to siedziba taj-
nej policji. Zaprowadziła go na niższą kondygnację
i wskazała rząd zamkniętych stalowych drzwi.
- Kiedyś mieściły się tam cele, w których stały prycze,
a okna były zakratowane.
- Naprawdę są ludzie, którzy chcą tu nocować? - zdzi-
wił się Matt.
- Wyobraź sobie, że tak. Zakonnice pomalowały ścia-
ny dawnych cel na różowo, ale i tak wyglądają dość
ponuro.
Mo wskazała na drzwi oznakowane numerem P6.
- Tutaj przez pewien czas więziono prezydenta Havla.
Dziś jest to najpopularniejszy pokój w hotelu.
Zeszli jeszcze niżej i zobaczyli przed sobą coś w rodza-
ju długiego tunelu. Wędrowali przez jakiś czas chłodnym,
ciemnym korytarzem, aż doszli do pokoju przypominają-
cego grotę. Po prawdziwych skalnych ścianach ściekała
wilgoć.
- Jak ci się podoba? - wyszeptała Mo. - Skóra cierp-
nie na sam widok, prawda?
R
S
Matt nie znosił ciemnych, zamkniętych pomieszczeń
i chętniej jak najszybciej by się stąd wyniósł.
- Siostry powiedziały mi, że kiedyś znajdowały się tu
szkielety ludzi torturowanych w dawnych czasach. Mam
nadzieję, że teraz już się nie stosuje tortur - dodała.
Matt nie zdążył odpowiedzieć, bo głośno kichnął.
- Na zdrowie! - zawołała Mo. - Ta wilgoć jest nie do
zniesienia. Możesz to umieścić w przewodniku pod ha-
słem „Miodowy miesiąc inaczej".
- Albo „Katar, czyli pretekst do pozostania w łóżku".
Naprawdę złapałeś katar?
- Obawiam się, że tak. - Matt niechcący wdepnął
w płytką kałużę, co dodatkowo pogorszyło mu na-
strój. - Przykro mi, Mo, ale nie mam dziś ochoty na
przygody.
- Zatem dość zwiedzania podziemi.
Zanim wieczorem dotarli do restauracji, którą Matt za-
mierzał opisać, Mo zorientowała się, że nie jest z nim
najlepiej. Był blady, na jego opalonej skórze lśniły kropel-
ki potu, dłonie miał wilgotne. W dodatku zachowywał się
jak niedźwiedź wyrwany z zimowego snu. Mo taka posta-
wa nie była obca. Jeden z jej braci podobnie reagował,
kiedy był chory.
Z okien ulokowanej na Starym Mieście eleganckiej
restauracji w stylu art deco widać było Wełtawę
i Hradczany. Mo żałowała, że nie ma czasu na ich zwie-
dzenie, ale obiecała sobie, że koniecznie musi tu jeszcze
wrócić.
W czasie posiłku Matt przeważnie milczał. Wyraźnie
musiał się skoncentrować, by wykonać swoje zadanie. Mo,
co ze wstydem przyznała sama przed sobą, nawet trochę
R
S
się cieszyła z jego choroby. Narastające przeziębienie tłu-
maczyłoby jego nastrój z dwóch ostatnich dni.
Mo bardzo się starała rozweselić nieco Matta, ale jej
wysiłki na nic się nie zdały. Nawet nie zauważył poświę-
cenia, z jakim skosztowała potraw, na które w innej sytu-
acji za nic by nie spojrzała. Poddała się więc, uznając, że
Matt ma prawo być w złym humorze.
Zły humor i przeziębienie nie wpłynęły pozytywnie na
ocenę dań, które im podano. Matt uznał, że były zbyt
ciężkie, choć zdawał sobie sprawę, że jego osąd mógł być
podyktowany brakiem apetytu. Pod koniec posiłku zaczął
się nerwowo kręcić, aż w końcu skinął na szefa kelnerów
i poprosił o przyniesienie paczki, którą mu wcześniej zo-
stawił na przechowanie.
- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin - powie-
dział, stawiając przed Mo opakowane w kolorowy papier
pudełko.
- To przecież dopiero za dwa dni - zdziwiła się.
- Pamiętam, ale chciałem ci to wręczyć, zanim opu-
ścimy Pragę. Wiem, że odmawiasz przyjmowania prezen-
tów, ale miałem nadzieję, że urodzinowego nie od-
rzucisz...
Z uwagą obserwował, jak Mo zdziera opakowanie z pu-
dełka i otwiera je powoli. Jej oczom ukazała się pozyty-
wka, będąca piękną miniaturką ratuszowego zegara, ze
wszystkimi postaciami, które pojawiają się co godzina.
- Och, Matt - wyszeptała z oczami pełnymi łez - to
najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam.
- Naprawdę ci się podoba?
- Jest prześliczny!
Matt odetchnął z ulgą.
R
S
Po powrocie do hotelu nie omieszkał jednak zrobić Mo
awantury o nieporządek w łazience. Powiedzieli sobie kil-
ka przykrych słów, ale w końcu oboje przeprosili się na-
wzajem. Matt naprawdę był zawstydzony swoim zacho-
waniem. Najbardziej ze wszystkiego pragnął wziąć Mo
w ramiona, całować jej oczy i usta, ale powstrzymał się
przed kontaktem fizycznym, bojąc sieją zarazić.
Podróż nocnym pociągiem z Pragi do Budapesztu mo-
głaby być zabawnym przeżyciem, gdyby nie choroba Mat-
ta. Jak większość mężczyzn zachowywał się nieznośnie
i nieźle dał się swojej towarzyszce we znaki.
Mo wtuliła twarz w poduszkę, która, jej zdaniem, mu-
siała być napełniona piaskiem i kamykami. Jazda sleepin-
giem na trzęsącym się, wąskim i twardym piętrowym łóż-
ku nie była tym, czego się spodziewała po obejrzeniu
starych filmów Hitchcocka. Brakowało jej przyjaznej ob-
sługi, wody pitnej, wózka z przekąskami. Starała się nie-
mal nie korzystać z części sanitarnej, która z higieną nie-
wiele miała wspólnego.
Ładna podróż poślubna, nie ma co, pomyślała.
Ale w końcu nie był to przecież jej prawdziwy miodo-
wy miesiąc, aczkolwiek kilka dni temu ona i Matt niczym
się nie różnili od rzeczywistych nowożeńców.
Teraz jednak sielanka dobiegła końca. Matt unikał jej,
a ona w głębi duszy wiedziała, że ma to niewiele wspól-
nego z jego chorobą.
Jak to dobrze, że nie wyznała mu miłości. Nie był
gotów usłyszeć takiej deklaracji uczuć, nawet jeśli w pełni
je podzielał. Walczył jednak z nimi jak szaleniec, a Mo
nie chciała staczać bojów o prawo do czyjegoś serca.
Poza tym już jutro będzie w Budapeszcie, mieście,
R
S
o którym słyszała niemal przez całe swoje życie. Buda-
peszt i Dunaj. Jakże często te dwa słowa padały z ust
babci. Mo pomyślała o jej przepowiedni. Zwykła głupota,
uznała. W końcu kto znał kiedykolwiek człowieka o sre-
brzystych oczach? Ludzie miewają oczy szare, ale w żad-
nym wypadku srebrne. Śmiechu warte i tyle.
Pociąg mknął po szynach, a monotonny stukot kół po-
woli kołysał Mo do snu. Nasłuchiwała jeszcze, czy Matt
jej o coś nie prosi. Zdawała sobie jednak sprawę, że gdyby
nawet bardzo czegoś potrzebował, nigdy się do tego nie
przyzna.
Kołysanie wagonu tylko drażniło Matta. Gdyby mógł,
kazałby zatrzymać pociąg. Ból głowy stawał się nie do
wytrzymania. W dodatku te rojenia ni to na jawie, ni we
śnie.
Rojenia o miłości.
To jedno słowo kołatało mu się w myślach i nie dawało
spokoju. Czy kiedykolwiek kogoś kochał? Pewnie matkę,
zwłaszcza kiedy był małym dzieckiem. Przecież wszystkie
dzieci kochają swoje matki.
Matt zmienił pozycję. Łóżko było wąskie jak dziecięca
prycza na letnim obozie. Dorosły człowiek nie ma prawa
zasnąć na czymś takim.
Mam kilku przyjaciół, rozmyślał dalej. Parę kobiet
przewinęło się przez moje życie. Ale czy je kochałem?
Doszedł do wniosku, że to uczucie było mu dotąd obce.
Dopóki nie spotkał Mo.
Otarł wilgotne czoło brzegiem szorstkiego prześcierad-
ła i jęknął głucho. Nawet gdyby miał umrzeć, nie poprosi
tej kobiety o jednorazową chusteczkę, wodę mineralną czy
aspirynę. Do tej pory doskonale radził sobie ze wszystkim
R
S
sam, więc i teraz obejdzie się bez pomocy Mo. W końcu
to tylko zwykłe przeziębienie.
Ale czy naprawdę będzie umiał o niej na zawsze zapo-
mnieć? Na myśl o Mo słowo „miłość" powracało do niego
uparcie jak bumerang. Żałował, że kiedykolwiek ktoś je
wymyślił.
R
S
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Na budapeszteński dworzec kolejowy dotarli o siódmej
rano. Mo zamówiła taksówkę do hotelu. Matt czuł się
bardzo źle powinien więc jak najszybciej położyć się do
łóżka i zdrzemnąć. Dobrze by było również, żeby zbadał
go jakiś lekarz, ale o tym nawet nie chciał słyszeć.
Zdaniem Mo taksówkarz jechał dookoła, żeby wydłu-
żyć trasę. W innej sytuacji nie puściłaby tego płazem, ale
mając taką ilość bagażu i ledwo żywego, kichającego
mężczyznę u boku nie chciała wdawać się w żadne sprze-
czki.
Ogromny stary hotel przed który zajechali, w dawnych
czasach niewątpliwie był pałacem. Przed wejściem stało
dwóch odźwiernych w uniformach z błyszczącymi guzi-
kami i epoletami. Hol lśnił miedzią i kryształami, na po-
sadzce leżały wschodnie dywany i stały olbrzymie sofy
na których siedzieli ludzie różnych narodowości i rozma-
wiali przez telefony komórkowe. Zupełnie jak w San
Francisco.
Apartament, do którego ich zaprowadzono, był najwię-
kszy z dotychczas przez nich zajmowanych. Mo pomyśla-
ła, że kiedyś musiał należeć do jakiejś księżnej. Wielkie
łóżko pokrywała gruba, puchowa kołdra. Z okien widać
było Dunaj i kilka mostów łączących prawostronną, gó-
rzystą Budę, niegdyś obronną siedzibę królewską, z leżą-
cym na lewym brzegu Pesztem, od zarania dziejów aż po
R
S
dzień dzisiejszy mającym przemysłowo-handlowy cha-
rakter.
Mo zagoniła Matta do łóżka. Położył się bez oporów.
Dotknęła jego czoła. Było już nieco chłodniejsze, ale nadal
pokryte potem.
Następnie zadzwoniła po obsługę, poprosiła o dostar-
czenie do pokoju soku pomarańczowego oraz herbaty, po
czym otuliła Matta kocami i przysiadła obok niego na
skraju materaca.
- Mój tata ma znakomite lekarstwo na przeziębienie.
Należy wymieszać echinaceę, gorzknik kanadyjski, pół
litra soku pomarańczowego, dodać dwa kieliszki brandy
i szybko wypić. Potem szczelnie owinąć się kołdrą i za-
snąć. Po jednej nocy wypocisz z siebie całą chorobę.
- O ile wcześniej się nie uduszę. Mo, dlaczego nie
pójdziesz się przejść? Nie chcę, żebyś oglądała mnie
w tym stanie.
Ciekawe, czy tak zachowywał się mały Matt, kiedy czuł
się z jakiegoś powodu bezradny, pomyślała. Popatrzyła na
niego z mieszaniną macierzyńskiej i czysto kobiecej czu-
łości.
- Skoro nie jestem ci na razie potrzebna, pójdę pozwie-
dzać miasto, a ty w tym czasie się zdrzemnij. - Pocałowa-
ła go w czoło, odgarniając z niego kosmyk lekko wilgot-
nych włosów. - Odpoczywaj. Kocham cię.
Ostatnie dwa słowa padły z jej ust tak spontanicznie,
jakby powtarzała je setki razy.
Od czasu pamiętnej przejażdżki gondolą oboje tak się
pilnowali się, by broń Boże ich nie wypowiedzieć. A teraz
musiała się wyrwać jak filip z konopi. Zamarła z wraże-
nia. Ledwo mogła oddychać, patrząc, jak na twarzy Matta
pojawiają się kolejno zdziwienie, jakiś rodzaj czułości,
R
S
a na koniec przerażenie. Potem zacisnął usta i zamknął
oczy.
Tak po prostu. Bez słowa.
Zimny drań.
Mo przewiesiła torbę przez ramię i wybiegła z pokoju.
Nie miała ochoty korzystać z windy, a ponieważ ich apar-
tament mieścił się na ostatnim piętrze, nieco się zmęczyła,
pędząc po schodach. Wściekłość dodawała jej sił. Jak on
mógł tak ją zignorować!
Wyszła z hotelu, przez jakiś czas wędrowała główną
ulicą, po czym skręciła w bok i znalazła się w spokojnej
dzielnicy mieszkaniowej. Z otwartych kuchennych okien
dolatywał zapach cebuli i czosnku. Jakaś kobieta w kolo-
rowej chustce na głowie zamiatała chodnik przed domem.
W niewielkim parku mężczyźni grali w szachy na stoliku
ustawionym w cieniu drzew. Mały piesek uganiał się mię-
dzy krzakami. Na podwórkach dużych eleganckich budyn-
ków rosły drzewa owocowe i kwiaty; okienne parapety
zastawione były słojami z przetworami.
W innej sytuacji Mo byłaby zachwycona faktem, że oto
dotarła do kraju przodków i przyglądałaby się wszystkie-
mu z właściwym jej naturze entuzjazmem. Dziś jednak
ledwo cokolwiek zauważała. Wydawało jej się, że space-
ruje tak już wiele godzin, bijąc się z niewesołymi myślami.
Nagle poczuła jakiś miły zapach, a jej żołądek zaburczał
z głodu. Przecież nic jeszcze dziś nie jadła. Zobaczyła
niewielki sklepik, przed którym stali roześmiani przechod-
nie. Wszyscy ze smakiem lizali lody. Weszła do środka
i zamówiła kulki o cynamonowym smaku. Matt byłby ze
mnie dumny, że wybrałam coś tak oryginalnego, prze-
mknęło jej przez myśl.
Nagle przypomniała sobie, że Matt jej nie kocha.
R
S
A przynajmniej konsekwentnie udaje, że nic do niej nie
czuje. Zimny drań, powiedziała sama do siebie już po raz
drugi tego dnia.
Później wędrowała brzegiem Dunaju, mijając po dro-
dze jeden z mostów, który widziała z okien hotelowego
pokoju. W pewnej chwili stanęła twarzą w stronę rzeki
i popatrzyła na widoczny w oddali zamek. W czasie tej
podróży widziała już tyle zamków, pałaców, muzeów i po-
mników. Była w wielu parkach, teatrach, muzeach oraz
znakomitych restauracjach. Przeżyła pełen wrażeń miodo-
wy miesiąc.
Poczuła łzy gromadzące się jej pod powiekami. Dlacze-
go, do diabła, zawsze musi płakać? Sięgnęła do torby po
jednorazową chusteczkę. Była pewna, że została jej jesz-
cze jakaś zapasowa paczka.
Postawiła torbę na chodniku i zaczęła wysypywać nań
jej zawartość. Skarpetki, pudełka zapałek, popielniczka,
butelka z wodą mineralną, nie dojedzona bułka, plastyko-
wy kaptur od deszczu.
Poczuła za plecami obecność jakiejś osoby, ale zanim
zdążyła się obejrzeć, czyjeś ręce porwały z chodnika jej
torbę. Zobaczyła nastolatka, który uciekał z jej włas-
nością.
- Hej! Stój! -krzyknęła.
Potem usłyszała jakieś obce słowa i spostrzegła wąsa-
tego mężczyznę w przeciwsłonecznych okularach, który
rzucił się w pogoń za złodziejem. Mo zamierzała dołączyć
się do pościgu, ale mężczyzna zdążył tymczasem dopaść
młodocianego przestępcę. Po krótkiej szamotaninie wy-
rwał mu torbę. Chłopak zdołał uciec, więc mężczyzna,
uśmiechając się szeroko, ruszył w stronę Mo.
Kiedy się zbliżył, dostrzegła jego śniadą cerę, ciemne,
R
S
kręcone włosy i bandankę zawiązaną wokół czoła. Męż-
czyzna ubrany był w dżinsy i podkoszulek. Mógł liczyć
mniej więcej tyle lat co ona. Nie był zbyt wysoki, ale
bardzo sympatyczny. Mo polubiła go od pierwszego we-
jrzenia. Była pewna, że ma przed sobą Roma, przedstawi-
ciela fascynującej, największej mniejszości narodowej na
Węgrzech.
Mężczyzna z czarującym uśmiechem wręczył jej odzy-
skaną torbę i powiedział coś, czego nie zrozumiała.
- Kószónom szepen - odparła w podziękowaniu. Był
to jeden z około dziesięciu zwrotów w języku węgierskim,
jakich nauczyła jej babcia.
Została zasypana potokiem słów, ale pokręciła tylko
głową, uśmiechając się przepraszająco.
- Nem, nem - powiedziała. - Przykro mi, ale nie mó-
wię po węgiersku.
Mężczyzna zrobił wyraźnie rozczarowaną minę, ale po
chwili jego twarz znowu się rozpromieniła. Dając jej znak,
by poczekała na niego, podszedł do małego, prymitywne-
go, pomalowanego na biało drewnianego wózka, który stał
na skraju chodnika. Cały był wypełniony naręczami róż-
norodnych kwiatów. Niektóre były już ułożone w wiązan-
ki i zapakowane, inne tkwiły w wazonach. Nie sprawiały
wrażenia zbyt świeżych, ale przyciągały wzrok wielością
kolorów.
Mo zorientowała się, że jej wybawca jest właścicielem
tego wózka. Przez chwilę uważnie przyglądał się kwiatom,
po czym ułożył bukiet z narcyzów, stokrotek i jakichś bia-
łych kwiatów na długich łodyżkach, których nazwy Mo
nie znała. Następnie podszedł do niej i zginając się
w ukłonie, wręczył jej wiązankę.
Mo przyjęła kwiaty i po węgiersku podziękowała ofia-
R
S
rodawcy. Stali w milczeniu, przyglądając się sobie nawza-
jem. W pewnym momencie mężczyzna wykonał taneczny
krok, Mo zrobiła to samo i oboje wybuchnęli głośnym
śmiechem.
Kwiaciarz zaczął nucić jakąś melodię, wyciągnął ra-
miona w stronę Mo i zaprosił ją do tańca.
Była zachwycona. Czy można sobie wyobrazić bardziej
romantyczną sytuację niż wirowanie w rytmie walca nad
brzegiem Dunaju? Od razu humor jej się poprawił.
Mężczyzna w pewnej chwili zsunął swoje okulary
przeciwsłoneczne na czubek głowy i uśmiechnął się sze-
roko, sięgając do okularów Mo.
Mo zatrzymała się nagle, oparła dłonie o pierś swego
tancerza i z napięciem wpatrzyła się w jego oczy.
Spotkany nad brzegiem Dunaju ciemnowłosy mężczy-
zna miał srebrne tęczówki.
R
S
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Matt usiadł ciężko na ławce i przetarł dłonią twarz. Co
ja tu robię? pomyślał. Mo uznałaby mnie za skończonego
głupca. Gdziekolwiek teraz jest, z pewnością nie potrze-
buje mojej pomocy.
Dwie godziny temu Matt leżał w łóżku w hotelowym
pokoju, osłabły od trawiącej go gorączki. Z pozoru nie-
winne przeziębienie kompletnie pozbawiło go sił i energii.
Na przemian budził się i zapadał w sen, zastanawiając się,
czy jego choroba nie ma przypadkiem bardziej emocjo-
nalnego niż fizycznego podłoża. Jakkolwiek było, nie
zmieniało to faktu, że czuł się podle.
Nagle po którymś z kolei przebudzeniu zerwał się
gwałtownie i usiadł wyprostowany na łóżku. Przypomniał
sobie, co się stało, i ogarnęło go przerażenie. Mo wyznała
mu miłość, a on, kompletny idiota, zapomniał języka
w gębie i milczał jak zaklęty. Kiedy wróciła mu zdolność
reagowania, Mo dawno już nie było w pokoju.
Zastanawiał się, dokąd też ona mogła pójść. Wiedział,
że musi ją odnaleźć. Wstał więc z łóżka, nałożył spodnie
i koszulę, po czym wyruszył z hotelu na poszukiwania.
Wszędzie się za nią rozglądał, ale na próżno. Zmęczony
przysiadł na ławce nad brzegiem Dunaju i rozmyślał nad
tym, co mógłby jeszcze zrobić. Nagle w oddali zobaczył
dwie postacie. Jedna z nich wydała mu się dziwnie znajo-
R
S
ma. Czyżby to była Mo? Kim zatem jest towarzyszący jej
mężczyzna?
Matt podniósł się z ławki, by do nich podejść, ale za-
trzymał się w pół kroku. No dobrze, stanie twarzą w twarz
z Mo i co dalej? Co jej wtedy powie?
Zrezygnowany, opadł znowu na ławkę i zapatrzył
się na parę, która najwyraźniej świetnie się bawiła. Mo
i nieznajomy mężczyzna śmiali się głośno i wirowali w ja-
kimś zaimprowizowanym tańcu. Matt zacisnął zęby ze
złości.
W pewnej chwili mężczyzna wyciągnął ramię w stro-
nę Mo, a ona nagle się zatrzymała. Nawet z tej odległo-
ści Matt mógł się zorientować, że coś ją zaskoczyło.
Zaczęła intensywnie wpatrywać się w oczy swojego part-
nera.
W tym momencie Matt nie miał już żadnych wątpliwo-
ści, że Mo właśnie spotkała swoje przeznaczenie.
Poczuł się tak, jakby ktoś zadał mu mocny cios w splot
słoneczny. Zabrakło mu powietrza. Po chwili westchnął
ciężko i złapał się za głowę. Teraz, kiedy w końcu zrozu-
miał, czego najbardziej pragnie, właśnie to stracił. Serce
krwawiło mu z rozpaczy. Wiele razy słyszał to wyświech-
tane określenie i śmiał się z niego, ale teraz nie było mu
do śmiechu. Cierpiał, gdyż nareszcie zaczęło mu na kimś
bardzo zależeć. Taka była cena miłości. Przynajmniej
w jego przypadku. Spóźnił się o dwie godziny. Szczęście
nie chciało poczekać.
Z wielkim wysiłkiem podniósł się z ławki i powlókł do
hotelu.
Kiedy godzinę później Mo pojawiła się w ich wspól-
nym pokoju, leżał po uszy nakryty kołdrą. Co ona pora-
biała przez tę godzinę? zastanawiał się. W wyobraźni wi-
R
S
dział ją w różnych sytuacjach i na samą myśl o tym, co
się mogło dziać, czuł w sercu szarpiący ból. Obserwował
Mo przez wpółprzymknięte powieki i zauważył, że jest
niezwykle wyciszona. Podeszła do łóżka i popatrzyła na
Matta, ale on udawał, że tego nie zauważył.
- Matt - usłyszał jej cichy szept.
Mruknął coś pod nosem.
Mo przysiadła na skraju materaca i położyła dłoń na
czole Matta.
- Nie jesteś już taki rozpalony jak przedtem - powie-
działa. - Jak się czujesz?
Mart wzruszył ramionami. Nagle zabrakło mu słów.
- Dowiedziałam się, że Budapeszt słynie z tureckich
łaźni. Jedna z nich znajduje się w hotelu Gellerta, dosłow-
nie kilka ulic stąd. Poszłam tam, żeby ją zobaczyć.
Mo mówiła szybko, ale bez zwykłej sobie werwy. Wy-
dało mu się to co najmniej dziwne. Poza tym serce bolało
go na myśl o tym, że była sama w obcym hotelu.
- Może kąpiel w takiej łaźni pomogłaby ci zwalczyć
przeziębienie - ciągnęła. - Hotelowa łaźnia jest ogromna,
a zatrudniona tam masażystka mogłaby śmiało podnosić
ciężary. Czy nie sądzisz, że warto by to opisać w przewod-
niku? Masz ochotę odwiedzić tę łaźnię?
- Na razie chcę tylko spać - wymamrotał.
- A więc dobrze, śpij. Trzeba tylko odwołać rezerwację
stolika w restauracji na dzisiejszy wieczór.
- Muszę tam iść - mruknął Matt. - Nie mam wyboru.
Na szczęście kolacja ma się zacząć dopiero o dziesiątej.
Mam nadzieję, że do tego czasu poczuję się lepiej.
- Zatem śpij teraz dobrze - szepnęła Mo.
- A ty dokąd pójdziesz? - zapytał z napięciem w głosie.
Nie był pewien, czy Mo zorientowała się, jak bardzo
R
S
był wystraszony, ale odetchnął z ulgą, kiedy zapewniła go,
że nigdzie się nie wybiera.
Teraz mógł spokojnie, zasnąć.
Restauracja była usytuowana nad brzegiem Dunaju, tuż
naprzeciwko Wyspy Małgorzaty. Matt i Mo siedzieli na
zewnątrz na górnym tarasie i podziwiali ludowe tańce
w wykonaniu tancerzy w barwnych kostiumach. Kelnerki
i kelnerzy mieli na sobie stroje węgierskich wieśniaków.
Mo bardzo podobał się ten lokal, gdyż był najmniej ofi-
cjalny ze wszystkich, w których dotąd jadali służbowe
posiłki. Rozglądała się dokoła, patrzyła na migocące pło-
myki świec na stolikach i czuła się dziwnie spokojna oraz
bardzo smutna. Przepowiednia babci zawierała tylko część
prawdy. Sprzedawca kwiatów miał co prawda taki kolor
oczu, jak powinien, ale poza tym nic się nie zgadzało.
Serce ńie zabiło jej mocniej na jego widok, jego bliskość
nie wywołała dreszczy. Żadna iskra elektryczna nie prze-
skoczyła między nimi. Mężczyzna o srebrnych oczach nie
był przeznaczonym jej życiowym partnerem.
Oczywiście nie był nim również Mart. Cała złość, ja-
ką do niego czuła, wyparowała, kiedy obserwowała
go śpiącego przez resztę popołudnia. W jej miejsce poja-
wił się łagodny smutek, który nigdy dotąd nie gościł w ser-
cu Mo.
Matt po przebudzeniu wydawał się jeszcze bardziej
odległy duchem niż przedtem. Przebrał się w nowy, przy-
słany z Wenecji biały garnitur, w którym wyglądał wspa-
niale, jak rasowy Europejczyk. W drodze do restauracji
niewiele rozmawiali. Jaka szkoda, że podróż, która zaczęła
się tak radośnie, ma takie smutne zakończenie, pomyślała
Mo. Zastanawiała się również, czy ona sama jeszcze kie-
R
S
dyś się uśmiechnie. Dzisiejszego wieczoru nie miała na to
najmniejszej ochoty.
- Ciekawe, gdzie podziewa się fotograf - powiedział
Matt, rozglądając się po restauracji. - Zamierzał się tu
z nami spotkać.
Mo wypiła mały łyk wina i wzruszyła ramionami.
Matt przez chwilę patrzył na nią z uwagą. Oho, znowu
się zacznie, pomyślała Mo.
- Czy mógłbym cię prosić o przysługę? - odezwał się
niespodziewanie.
- Jaką przysługę? - zdziwiła się Mo.
- Z powodu przeziębienia mam zatkany nos. Nie czuję
ani smaku, ani zapachu potraw, a muszę zamieścić ich opis
w książce. Chciałbym, żebyś ty spróbowała każdego dania
i opowiedziała mi, jak, twoim zdaniem, smakuje.
- Uważasz, że będę potrafiła to zrobić?
- Oczywiście. Wierzę w ciebie.
Mo zatem najlepiej, jak umiała, starała się opisać każdą
z potraw. W pewnym momencie jednak zabrakło jej od-
powiednich określeń.
- Przykro mi, Matt - powiedziała. - Nie znam nazw
tych wszystkich ziół i przypraw tak dobrze, jak ty.
- Wcale nie musisz - pocieszył ją Matt. - Przecież to
nie twoja specjalność.
Mo zesztywniała, słysząc ostatnie słowa. Mocno ją zra-
niły. Czy Matt zawsze musiał przypominać o jej braku
kompetencji?
- O ile pamiętasz, już rozmawialiśmy o tym, że nie
mam żadnej specjalności.
- Masz - odparł Matt z gorzkim uśmiechem. - Twoją
specjalnością jest życie. Przeżywanie go. Zazdroszczę ci
tej umiejętności.
R
S
- Jak to? - zdziwiła się Mo.
- Chciałbym być bardziej podobny do ciebie - oświad-
czył.
- Naprawdę? Skąd nagle taki pomysł?
- Posłuchaj mnie uważnie, Mo. Chciałbym...
Matt nie zdążył skończyć zdania, gdyż do ich stolika
podszedł cygański skrzypek, który przedtem grał dla in-
nych gości. Skrzypek był tęgi i niewysoki, prawie łysy,
ubrany w strój pokryty bogatym haftem. Uśmiechnął się
szeroko, błyskając złotymi zębami, i zaczął grać jakąś
smutną, romantyczną melodię.
Rzewne tony poruszyły ukryte struny w duszy Mo;
poczuła nie znany jej dotąd ból. Obserwując ruchy rąk
skrzypka, zerknęła w pewnej chwili na cyferblat zegarka,
który miał na przegubie dłoni, i stwierdziła, że jest już za
dziesięć dwunasta. To znaczy, że za dziesięć minut, wraz
z wybiciem północy, skończy dwadzieścia osiem lat. No
i co z tego? Uśmiechnęła się niewesoło.
- O czym myślisz? - spytał ją Matt.
- O moich urodzinach. - Mo wzruszyła ramionami.
- Urodziny? — Skrzypek przerwał recital i oznajmił
głośno po węgiersku, że jedna z pań obecnych na sali jest
dzisiaj jubilatką, po czym odegrał na jej cześć „Happy
Birthday".
Mo zaczerwieniła się, kiedy restauracyjni goście zaczę-
li wspomagać skrzypka głośnym śpiewem w języku, któ-
rego brzmienie było jej znajome od najwcześniejszego
dzieciństwa, spędzonego z ukochaną babcią. Bardzo
chciała cieszyć się dniem swoich urodzin, ale mimo szcze-
rych chęci nie mogła uznać tego wieczoru za najweselszy
w jej życiu. Ukradkiem otarła samotną łzę spływającą jej
po policzku.
R
S
Do skrzypka przyłączyła się teraz ciemnowłosa piosen-
karka o pełnej ekspresji twarzy; pieśń, którą wykonywała,
opowiadała o bólu i cierpieniu. Mo była pewna, że pio-
senkarka dzięki kobiecej intuicji wyczuła, co ona teraz
przeżywa.
Matt zacisnął szczęki. Poczuł, że natychmiast musi po-
wie-
dzieć Mo to, co zamierzał, nim przeszkodził mu skrzypek.
- Mo, muszę ci coś powiedzieć - zaczął.
- Wystarczy: „Wszystkiego najlepszego z okazji uro-
dzin" - oświadczyła niedbałym tonem.
- Nie wystarczy. Chciałbym... chciałbym wrócić do
tego, co ty dziś powiedziałaś.
- Kiedy?
- Rano, w hotelowym pokoju.
- Masz na myśli receptę mojego taty na przeziębienie?
- Nie, potem.
Boże, jak trudno mu było się wysłowić. Gdzie się po-
dział złotousty radiowy prezenter, sławny Matthew Vi-
ning?
- Czy chcesz pograć ze mną w dwadzieścia pytań?
- upewniła się Mo.
- Do diabła, powiedziałaś wtedy, że mnie kochasz.
Mo zamarła, słysząc te słowa. Gdyby nie szybko mru-
gające powieki, jej twarz przypominałaby oblicze posągu.
- A ja chcę ci powiedzieć, to znaczy... - Matt nakrył
dłonie Mo swoimi. - Błagam cię, nie odchodź z nim - wy-
krztusił.
- Z kim miałabym odchodzić? - zdziwiła się Mo.
- Z tym mężczyzną o srebrnych oczach, który sprzedaje
kwiaty. Nie mam nic przeciwko sprzedawcom kwiatów - za-
strzegł się natychmiast Mart - ale ty przecież w ogóle go nie
znasz. Nawet mówicie różnymi językami...
R
S
- Skąd się dowiedziałeś o tym człowieku? - spytała
Mo.
- Widziałem was.
- Poszedłeś za mną? Dlaczego?
- Nieważne. Naprawdę istotne jest, że... Mo, nie znio-
sę tego, jeśli mnie opuścisz!
- Wcale nie zamie... - Mo zamilkła, kiedy dotarły do
niej ostatnie słowa wypowiedziane przez Matta. Wpatrzyła
się w niego szeroko otwartymi oczami, milcząc, co dosyć
rzadko jej się zdarzało. Muzyka grała dalej, ale oni niczego
nie słyszeli, wsłuchani w głośne bicie swoich serc.
- Co ty na to? - spytał zaniepokojony jej nietypową
reakcją Matt.
Skrzypek i piosenkarka chyba zauważyli, że przy sto-
liku rozgrywa się naprawdę dramatyczna scena. Podeszli
bliżej i rozpoczęli zawodzić kolejną łzawą pieśń.
Mo wyciągnęła rękę ponad blatem stolika i uścisnęła
dłoń Matta.
- Ostatnio płakałem jako mały chłopiec, kiedy musia-
łem pozbyć się ukochanego szczeniaczka, gdyż nowy mąż
mojej mamy był uczulony na psią sierść. Teraz mógłbym
znowu się rozpłakać na myśl o utracie ciebie - wyznał.
W jego oczach naprawdę pojawiły się łzy.
- Boże, jakie to smutne - westchnęła Mo, po czym
sama wybuchnęła płaczem.
Poprzez mgłę zasnuwającą jej wzrok popatrzyła na
Matta. W tej chwili nigdzie już nie uciekał myślami; był
tak blisko, jak to tylko możliwe, a zachwywał się tak ze
strachu, że ona mogłaby go opuścić.
Chciała coś powiedzieć, ale w tym momencie światło
świecy odbiło się w błyszczącej bransoletce piosenkarki,
rzucając refleks na twarz Matta. Łzy na jego policzku
R
S
zalśniły, zalśniły też oczy. Tęczówki Marta miały teraz...
srebrny kolor.
- Och, Matt - wyszeptała Mo.
- Co, kochanie?
- Twoje oczy są srebrne.
- Słucham?
- Płomyki świec odbijają się we łzach, co sprawia, że
twoje oczy mają srebrną barwę. Rozumiesz? Znajdujemy
się oboje nad brzegiem Dunaju, ja za chwilę rozpocznę
dwudziesty dziewiąty rok życia, a ty jesteś mężczyzną
o srebrnych oczach. Sprawdziła się przepowiednia mojej
babci.
- Dzięki niej spotkałem ciebie. - Głos Matta brzmiał
tak ciepło i czule, jak w najskrytszych marzeniach Mo.
Z cynika, którego przez tyle czasu próbował udawać, nie
pozostało już ani śladu.
Oboje siedzieli wpatrzeni w siebie, uśmiechnięci,
szczęśliwi, obojętni na wszystko, co dzieje się dokoła.
- Najlepsze życzenia z okazji urodzin - wyszeptał
Matt. - Kocham cię. Kocham aż do bólu.
- Znowu się rozpłaczę - ostrzegła go Mo.
Matt ujął jej dłoń i ucałował po kolei każdy z opusz-
ków palców.
- Płacz, ile chcesz. Jakoś sobie z tym poradzę. Prze-
praszam, że tak często na ciebie warczałem. Nie zasługu-
jesz na takie traktowanie. Jesteś wspaniała.
- Ty też - odparła Mo, pociągając nosem.
Oboje jak na komendę powstali z krzeseł i pochylili się
nad blatem stolika. Matt objął dłońmi twarz Mo. Ich usta
zwarły się w namiętnym pocałunku.
Nagle usłyszeli w pobliżu czyjeś chrząknięcie. Kiedy
się powtórzyło, z niechęcią odsunęli się od siebie.
R
S
- Bardzo przepraszam - odezwał się tęgawy męż-
czyzna w źle dopasowanym szarym garniturze. - Nawalił
mi samochód i dlatego się spóźniłem. Proszę o wybacze-
nie.
- Co? - spytał Matt.
- Jestem fotografem. - Grubas popatrzył kolejno na
Matta i Mo. - Miałem zrobić zdjęcia. - Para przy stoliku
wciąż patrzyła na niego ze zdumieniem, speszył się więc
i upewnił: - Czy mam do czynienia z państwem Vining?
Matt puścił oczko do Mo, po czym odparł z kamienną
twarzą:
- Jeszcze nie, ale to kwestia najbliższej przyszłości.
R
S
EPILOG
- Udana podróż - szepnął Matt, mocniej przytulając Mo
do siebie. Przed chwilą szczęśliwie zakończyli odprawę celną
na lotnisku w San Francisco. Mo tak zagadała celnika, że
machnął ręką na dowody zakupu licznych upominków, które
miała w torbie, i pozwolił im przejść. - Powinniśmy ją powtó-
rzyć. Wspólne zwiedzanie, biesiadowanie, dużo miłości...
- Co ty znowu knujesz? - zapytała Mo.
- Wykazałaś tyle intuicji i pomysłowości w czasie na-
szej podróży. Przyszło mi do głowy, że mogłabyś zostać
gościem mojego programu. - Mart zastanowił się chwilę.
- Nie, mam lepszy pomysł. Poprowadźmy ten program
razem. Nazwę „Biesiaduj z Mattem" zmienimy na „Kuli-
narne podróże Matta i Mo". Co o tym sądzisz?
- Słucham?
- W porządku, „Kulinarne podróże Mo i Matta" - zgo-
dził się wspaniałomyślnie.
Mo uśmiechnęła się szeroko. Mężczyzna z jej marzeń
stał tuż obok niej i nie był nim cudzoziemiec znad Dunaju
o srebrzystych oczach, lecz ciemnooki Amerykanin. Mi-
mo to przepowiednia się.spełniła. Dziękuję ci, babciu,
szepnęła Mo, głośno zaś powiedziała:
- "Kulinarne podróże Matta i Mo" to brzmi nie najgo-
rzej. Dopóki jesteś ze mną, możesz być na górze.
R
S