Letniość, obojętność, Zarembizm – czyli jak przegrać cywilizację

background image

Letniość, obojętność, Zarembizm – czyli
jak przegrać cywilizację

ZBIGNIEW OLEŚNICKI

Kilka tygodni temu, jeszcze przed pierwszą turą wyborów
prezydenckich, jeden z najbardziej znanych polskich publicystów
Piotr Zaremba kolejny już raz zaproponował PiSowi, by wprowadził
instytucję związków partnerskich dla homoseksualistów. Jego
zdaniem miałby to być „kompromis”, który rzekomo miałby
ostudzić atmosferę wokół haseł środowisk LGBT.

Jednym z centralnych momentów „Biesów” Dostojewskiego –
niestety, za życia pisarza nieopublikowanym z powodu ingerencji
carskiej cenzury – jest wizyta Mikołaja Stawrogina u mieszkającego
klasztorze archijereja Tichona. Główny bohater powieści szybko
zadaje mnichowi słynne pytanie:
„– A czy można wierzyć w diabła, gdy się w Boga nie wierzy? – śmiał
się Stawrogin.
– O, można, bardzo nawet można, i jakże często – odpowiedział
Tichon, już podnosząc głowę i uśmiechając się.
– A pewien jestem, że taką nawet wiarę gotów jest ojciec więcej
szanować, niż całkowity ateizm… – mówił Stawrogin, śmiejąc się
coraz głośniej.
– Wprost przeciwnie. Całkowity ateizm jest stokroć szczytniejszy od
obojętności światowej.
Tichon wymówił to na pozór wesoło i prostodusznie.
– Ach, więc u ojca tak?
– Zdecydowany ateista stoi na przedostatnim szczeblu. Na ostatnim

background image

jest wiara doskonała. Czy ten szczebel przekroczy, to co innego. A
obojętny nie ma żadnej już wiary, oprócz głupiego strachu i to z
rzadka, i to tylko tyle, o ile jest człowiekiem wrażliwym.
– Hm… Ojciec zna Apokalipsę?
– Tak, znam.
– Pamięta Ojciec: „Aniołowi Kościoła w Laodycei napisz”?
– Pamiętam.
– Gdzie ta książka? – zaniepokoił się i poruszył Stawrogin, szukając
Pisma Świętego na stole. – Chciałbym odczytać… jest tekst rosyjski?
– Pamiętam ten ustęp – wymówił Tichon.
– Na pamięć? Tak? Słucham.
Spuścił oczy, oparł dłonie na kolanach i czekał niecierpliwie. Tichon
zacytował, a tekst pamiętał dosłownie. Aniołowi Kościoła w Laodycei
napisz:

„To mówi Amen,
Świadek wierny i prawdomówny.
Początek stworzenia Bożego:
Znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś.
Obyś był zimny albo gorący!
A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z
mych ust.
Ty bowiem mówisz: „Jestem bogaty”, i „wzbogaciłem się”, i „niczego
mi nie potrzeba”, a nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien
litości, i biedny i ślepy, i nagi”.

– Dosyć – przerwał Stawrogin. – Czy ojciec wie, że pokochałem go?
– Ja także ciebie kocham – półgłosem odpowiedział Tichon.”

Ci z Państwa, którzy zetknęli już z radosną twórczością piszącego te
słowa, mogli zauważyć, że cytowany Fiodor Dostojewski to mój
ulubiony pisarz, do którego odwołuję się często i chętnie. Ale nie
przywołuję go tu bez powodu. Kilka tygodni temu, jeszcze przed
pierwszą turą wyborów prezydenckich, jeden z najbardziej znanych

background image

polskich publicystów Piotr Zaremba kolejny już raz zaproponował
PiSowi, by wprowadził instytucję związków partnerskich dla
homoseksualistów. Jego zdaniem miałby to być „kompromis”, który
rzekomo miałby ostudzić atmosferę wokół haseł środowisk LGBT.
Zaremba pisał w „Rzeczpospolitej” – „To nie ofensywa haseł
środowisk gejowskich jest główną przyczyną kryzysu rodziny czy
wartości. Zarazem mniejszości seksualne są widoczne i będą się nadal
upominać o swoje, szukając równocześnie, nie zawsze w mądry
sposób, odwetu na „starej kulturze”. Czy mimo natężenia emocji w
tym sporze istnieje pole przynajmniej przejściowego kompromisu?
Być może tak.”

Cameron, gdy doszedł do władzy, wprowadził radykalnie
antychrześcijańskie homomałżeństwa. Uznając to „za obronę rodziny
– bo homoseksualiści to też rodzina”.

W jednym Piotr Zaremba ma na pewno rację – kompromis byłby
przejściowy. Zaraz po legalizacji związków partnerskich te same
środowiska, które podnoszą ten postulat, z tą samą mocą i w ten sam
krzykliwy sposób zaczęłyby żądać „równości małżeńskiej”, oczywiście
z prawem do adopcji, kupowania u surogatek czy sztucznej produkcji
dzieci. Jednocześnie żądać będą kolejnych „antydyskryminacyjnych”
przepisów sankcjonujących jako „mowę nienawiści” wszelką krytykę
ich agendy. Dla każdego kto obserwuje sceny polityczne w Europie
Zachodniej jest to równie oczywiste, jak to, że gdy podrzucimy do
góry kamień, to po chwili spadnie on z powrotem na ziemię.

Wszędzie tam pojawiali się najpierw tacy sami letni, „umiarkowani”
Piotrowie Zarembowie, którzy postulowali „rozsądny kompromis”.
Niekiedy mieli też jeszcze bardziej szczwany plan dla centroprawicy w
swoich krajach – „wyprzedzająco” wprowadzić związki czy od razu
małżeństwa homoseksualne z prawem do adopcji dzieci. Tak zrobili
Torysi w Wielkiej Brytanii za Davida Camerona. Dzięki temu brytyjscy
prawicowcy już nigdy nie zostali nazwani pełnymi nienawiści i
uprzedzeń, zwyrodniałymi faszystami. Rewolucyjna lewica

background image

spokorniała, uradowała się z „rozsądnego kompromisu”, przestała
stawiać nowe żądania. Prawda? Tak właśnie jest, tak to właśnie
działa.

Casus Davida Camerona jest o tyle ciekawy, że mówimy o polityku,
który często był postrzegany w Polsce, zwłaszcza na umownej
centroprawicy skupionej wokół PiS, jako dobry partner, z którym
znacznie łatwiej znaleźć wspólny język niż z centroprawicą niemiecką
czy francuską. Cameron, który kierował Partią Konserwatywną długo,
11 lat, od 2005 do 2016, a między 2010 a 2016 był premierem
Zjednoczonego Królestwa, rzeczywiście wyróżniał się na tle
demonicznej Angeli Merkel i ideowo bliskich jej polityków. Czym?
Przede wszystkim sceptycyzmem wobec Unii Europejskiej. Ubiegając
się w 2005 o fotel nowego lidera Partii Konserwatywnej, Cameron
obiecał wyprowadzenie Torysów z Europejskiej Partii Ludowej,
skupiającej wyrosłe z chadecji dominujące, centroprawicowe partie
Niemiec, Francji, Włoch, Hiszpanii i innych, mniejszych państw.
Cameron wygrał i rzeczywiście wyszedł z EPP, tworząc nowy sojusz
pod nazwą Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy, do którego
dołączyło sporo partii z państw przyjętych do UE w 2004, w tym
polski PiS, który stał się drugim obok Torysów filarem grupy.
Ówczesny lider brytyjskiej opozycji był też obecny w 2009 w
Warszawie na wiecu w ostatnich dniach pierwszej wspólnej kampanii
do Parlamentu Europejskiego. Jarosław Kaczyński mówił wówczas w
wystąpieniu, że UE jest „antykatolicka”, a wspólna Europa, by
przetrwać, musi być chrześcijańska. Słuchający wówczas tych haseł
Cameron, gdy doszedł do władzy, wprowadził radykalnie
antychrześcijańskie homomałżeństwa. Uznając to „za obronę rodziny
– bo homoseksualiści to też rodzina”. O aborcji w ogóle nie było
mowy, ten temat w ramach kolejnych rozsądnych, umiarkowanych
kompromisów był passé już za czasów niekiedy wielbionej w Polsce
Margaret Thatcher. Choć jeszcze w 2004 obecny premier Boris

background image

Johnson został wyrzucony z torysowskiego gabinetu cieni, gdy wyszło
na jaw, że zmusił jedną ze swoich kochanek do aborcji.

Centroprawica decydowała się przez ostatnie dekady na kolejne,
nigdy nie kończące się „rozsądne kompromisy”

Czy to zaskakujące? Oczywiście nie. Dystans Camerona wobec UE był
innym dystansem niż ten Kaczyńskiego. Chodziło przede wszystkim o
zachowanie suwerenności Wielkiej Brytanii, nie przedstawiano w
zamian alternatywnego spoiwa UE w postaci religii czy jakiegokolwiek
innego (przy czym PiS rzadko kiedy zdobywał się na konkretne
propozycje zmian w UE wykraczające poza ogólną krytykę status quo i
hasło „Europy Ojczyzn”). To właśnie też Cameron, stale balansujący
między prounijnymi Liberałami, z którymi był w wymuszonej koalicji
w latach 2010-15, lewicową opozycją z Partii Pracy, a jednoznacznie
antyunijnym UKIP Nigela Farage’a, zdecydował się na postawienie
sprawy na ostrzu noża. Obiecał przeprowadzenie referendum w
sprawie dalszego członkostwa Wielkiej Brytanii w UE, dzięki czemu w
2015 wygrał wybory do Izby Gmin, pierwszy raz uzyskując
samodzielną większość (podczas gdy UKIP zdobyła ledwie jeden
mandat, a Farage osobiście poniósł widowiskową klęskę). Po
zwycięstwie Cameron przeprowadził negocjacje z Brukselą i uzyskał
dalsze koncesje na rzecz suwerenności Londynu. Następnie był
liderem kampanii przeciw Brexitowi, optując za pozostaniem w Unii.
W sprawie UE Cameron, jak przystało na wyznawcę „rozsądnych
kompromisów”, także starał się przez lata siedzieć okrakiem na
barykadzie – nadal być w UE, ale zachować na stałe własną walutę,
poszerzyć jeszcze swoją niezależność i sabotować projekty
federalizacji Europy. Ale minimalnie przegrał – 48% wobec 52% –
wobec czego ustąpił ze stanowiska premiera, szefa partii i w wieku
ledwie 50 lat udał się na polityczną emeryturę, na której pozostaje po
dziś dzień. W pożegnalnym wystąpieniu przed Downing Street 10 jako
swoje wielkie osiągnięcie, z którego jest szczególnie dumny, wymienił

background image

wprowadzenie małżeństw homoseksualnych z prawem do adopcji
dzieci.

W Polsce, szczególnie na tej części prawicy, która lubuje się w
przypominaniu działań „perfidnego Albionu” przed, w trakcie i po II
wojnie światowej, pokutuje stereotyp chłodnych, flegmatycznych,
racjonalnych, zawsze wyrachowanych Brytyjczyków. Oczywiście
stereotyp, jak to zazwyczaj bywa ze stereotypami, mający pewne
podstawy w historycznej rzeczywistości. Kampania ws. Brexitu, a
następnie seria politycznych przepychanek, zakończonych dopiero
wyjściem w Unii w styczniu tego roku, pokazała jednak, że i
Brytyjczycy są tylko ludźmi. W praktyce raczej mało kto głosował „za”
lub „przeciw” członkostwu w UE ze względu na konkretne korzyści lub
straty wynikające z obecności w tej organizacji – choć jedna i druga
strona starała się używać takich haseł podczas kampanii. Zasadnicza
linia podziału była taka sama jak wszędzie – „przeciw” UE byli ci,
którzy czują się przede wszystkim Brytyjczykami, związanymi z
brytyjską historią, brytyjską flagą i brytyjską królową. Odczuwający
tradycyjną, wielowiekową niechęć wobec „kontynentu”. Bo
Brytyjczykom nikt nie będzie rozkazywał – ani Papież, ani Ludwik XIV,
ani Napoleon, ani Wilhelm II, ani Hitler, ani Angela Merkel. Intuicyjnie
niechętni masowej imigracji (w tym sporo elektoratu Partii Pracy,
przedstawicieli klasy pracującej którzy przybyszów postrzegali jako
zagrożenie). „Za” – ci, którzy czują się przede wszystkim
Europejczykami (w wiadomym, postoświeceniowym rozumieniu tego
słowa), bardziej kosmopolityczni, bardziej postępowi, chcący być
„otwartymi”. David Cameron utonął między tymi dwoma blokami ze
swoim „trochę tak, a trochę nie” – podobnie jak podczas wyborów w
grudniu 2019, będących swego rodzaju dogrywką do referendum,
utonął lider Partii Pracy Jeremy Corbyn, niezdolny zdecydować się na
jasne stanowisko swojej partii ws. Brexitu. Dlatego Johnson
przejechał się po nim jak walec, uzyskując dla Torysów najlepszy
wynik od 1987. Populus także nie lubi ludzi letnich – zwłaszcza w

background image

chwilach kryzysu. Dlatego „letni” nadreprezentowani są właśnie
wśród wysublimowanych, salonowych intelektualistów, czytanych
przez stosunkowo wąskie, ale wpływowe kręgi odbiorców.

W przypadku prawicy brytyjskiej tematy obyczajowe od dłuższego
czasu nie odgrywają tak znaczącej roli jak w Polsce. Podobnie w
innych państwach Europy Zachodniej centroprawica decydowała się
przez ostatnie dekady na kolejne, nigdy nie kończące się „rozsądne
kompromisy”. W naszym kraju, ostatnim w Europie, w którym
nielegalna jest zarówno aborcja na życzenie jak i małżeństwa
jednopłciowe, w naszych pięknych okopach Świętej Trójcy, nadal
żywe jest przywiązanie do religii katolickiej i do tradycyjnie
pojmowanej rodziny. Tradycyjnie, czyli zgodnie z prawem
naturalnym, z naturalnym porządkiem rzeczy. By to rozumieć i z taką
definicją się zgadzać nie trzeba w ogóle wierzyć w Boga. Dlatego dziś,
stając wobec zagrożenia utraty Pałacu Prezydenckiego, PiS
zdecydował się na wzięcie na sztandary właśnie tematyki LGBT, dążąc
do maksymalnego podgrzania podziałów wobec niej. Sytuacja jest o
tyle specyficzna i złożona, że decydenci PiS przez 4,5 roku
samodzielnych rządów tej partii unikali tematyki „światopoglądowej”,
co widzieliśmy przy konsekwentnym spychaniu do zamrażarki
projektów takich jak zakaz aborcji eugenicznej czy seksualizacji dzieci.
Postawieni przed koniecznością wyboru, nigdy jak dotąd nie
zdecydowali się na zachwianie paradygmatem „status quo albo
liberalizacja obyczajowa”.

Rewolucji społecznej nie da się zatrzymać zachowaniem status quo

W latach 2005-07 i po 2015 zarówno niektórzy działacze i posłowie
rządzącego PiS jak jego konkurenci (kiedyś Marek Jurek, od wewnątrz
PiS jako marszałek Sejmu, a potem z zewnątrz, LPR, dziś
Konfederacja), rozmaite media i środowiska katolickie,
konserwatywne i patriotyczne czy instytucje takie jak Instytut Ordo
Iuris zgłaszały kolejne postulaty „obyczajowe”. Niektóre z nich były
nawet wspierane przez Kościół. W wyraźnej większości przypadków

background image

te projekty, o ile tylko zostaną ostemplowane groźnym mianem
„światopoglądowych”, były i są jednak konsekwentnie zbywane lub
„odkładane na później”, by nigdy nie doczekać się realizacji.

Jest to zazwyczaj wobec katolickiego czy konserwatywnego
elektoratu uzasadniane założeniem, że zachwianie ww.
paradygmatem z zasady osłabi PiS, a może nawet doprowadzi do
przejęcia władzę przez liberałów lub lewicę. Tworzy się iluzję
„kompromisu” lub wynajduje kolejne wymówki, by którejś kwestii nie
podejmować w danym momencie. Doświadczenia innych państw
pokazują, że to założenie jest błędne. Rewolucji społecznej nie da się
zatrzymać zachowaniem status quo. W ten sposób, zastraszona przez
media i zainfekowana absurdalnym przekonaniem o „nieuchronności
tych procesów” postępowała prawica w Europie Zachodniej, USA i
innych państwach anglosaskich. Schemat był zawsze ten sam –
bronienie status quo jako „rozsądnego kompromisu” przed atakami
postępowych polityków i mediów, a potem albo utrata władzy, albo
częściowe przyjęcie ich programu w ramach nowego „rozsądnego
kompromisu”.

Profity? Utrzymywanie się u władzy za pomocą straszenia groźną,
rewolucyjną lewicą. Ostatnie kilka lat w rolę demonicznego lewaka,
komucha przedstawianego przez satyryków w sowieckiej czapce z
czerwoną gwiazdą, świetnie wpisywał się w Wielkiej Brytanii Jeremy
Corbyn. „Może nie realizujemy wielu swoich obietnic, ale jeśli nie my,
to on – a spójrzcie, jaki jest straszny!” – tak można ad infinitum.
Wielką Brytanią z ostatnich 41 lat 28 rządzi Partia Konserwatywna (i
ma mocny mandat na kolejne, do grudnia 2024). Nie-Torys, który
wygrał wybory i został premierem był po 1974 (!) jeden – Tony Blair.
Ile udało się zakonserwować z tradycyjnej Wielkiej Brytanii? Pytanie
jest retoryczne. Jak pisał Peter Hitchens w 2010 w swojej znakomitej,
będącej wielkim aktem oskarżenia idącego po władzę wspomnianego
wyżej ówczesnego lidera opozycji „Cameron Delusion”:

background image

„Gdyby Partia Konserwatywna była twoją lodówką, całe twoje
jedzenie by się popsuło. Gdyby była twoim samochodem lub
rowerem, byłbyś porzucony na poboczu drogi. Gdyby była twoim
księgowym, byłbyś bankrutem. Gdyby była twoim prawnikiem, byłbyś
w więzieniu. Gdyby jakiekolwiek dobro konsumenckie, usługa lub
zawód tak stale i w tak przewidywalny sposób zawodziło w swoim
rzekomo głównym celu, ludzie odwróciliby się od niego. Zostałoby
prześcignięte, zastąpione i wymiecione z rynku przez lepszego
konkurenta. Ogromną zagadką Wielkiej Brytanii, a zwłaszcza Anglii,
jest że Partia Konserwatywna nadal ma miliony lojalnych klientów, a
nie wszyscy z nich są u kresu swoich dni. Odmawiają porzucenia jej,
niezależnie od tego jak wiele razy ich zawiedzie lub nawet napluje na
nich z wielkiej wysokości. Wydaje się nawet, że gdy robi co może, by
zademonstrować swoją pogardę dla nich [swoich wyborców] i ich
opinii, ich lojalność [wobec Partii] wydaje się tylko zwiększać”.

Chyba nawet arcypesymistyczny arcymizantrop Hitchens nie
wyobrażał sobie jednak, że za kilka lat wściekłe tłumy barbarzyńców,
nie wiedzących o świecie nic oprócz tego, że go nienawidzą, będą
niszczyć pomniki wielkich Brytyjczyków, Anglików czy Szkotów –
często zupełnie przypadkowych i Bogu ducha winnych, ale jednak
„martwych białych mężczyzn”. Na przykład Roberta Bruce’a,
czternastowiecznego króla Szkocji, który dowiedział się, że jest
„rasistą”, „BLM”, „obalić pomnik” (hasła nabazgrane na rzeźbie i
cokole). Równie dobrze w Polsce groźnym rasistą mógłby się okazać
Władysław Łokietek – w końcu był chyba uprzedzony i
nietolerancyjny wobec niemieckich mieszczan i wójta Alberta.

Akceptowanie przez główny nurt polskiej prawicy „małżeństw
homoseksualnych” wychowujących dzieci dziś wydaje się wizją z
Kosmosu, ale równie z Kosmosu byłaby dla wyborców generała de
Gaulle’a informacja, że jego obóz polityczny za x lat nie będzie widział
nic zdrożnego w takich „małżeństwach” i oddawaniu im dzieci czy
importowaniu do Francji milionów algierskich muzułmanów, explicite

background image

wbrew słowom i działaniom Generała, który dał niepodległość
Algierii, bo nie wierzył w możliwość zintegrowania jej arabskich i
muzułmańskich mieszkańców z Francuzami.

Naiwne jest patrzenie z wyższością na mieszkańców „zgniłego
Zachodu”.

Polska nie jest z definicji ani lepsza ani gorsza od innych państw, a
Polacy od innych narodów. Już dziś pojawiają się coraz częściej takie
sugestie – tu właśnie sympatyzujący od ponad 20 lat z Jarosławem
Kaczyńskim Piotr Zaremba proponuje swojemu obozowi rozważenie
związków partnerskich. Oczywiście w ramach „kompromisu”, który
ułatwi utrzymanie się u władzy. Przykład jest bardzo typowy –
„umiarkowany intelektualista” sugerujący partii z którą sympatyzuje
„rozsądny kompromis”, oczywiście pojedynczy i taktyczny. W imię
większego dobra, w imię zachowania władzy. Dokładnie tak, jak było
na Zachodzie.

Naiwne jest patrzenie z wyższością na mieszkańców „zgniłego
Zachodu”. Decyzje o systematycznej destrukcji tradycyjnej struktury
społecznej na czele z instytucją rodziny czy otwarciu się na masową
imigrację spoza Europy nie były im nigdy stawiane tak jasno, jak
wydaje się post factum. Nikt nie zapytał Francuzów z 1965, czy życzą
sobie małżeństw homoseksualnych wychowujących dzieci czy kilku
milionów muzułmanów w swoim kraju. Ci ludzie byli przez dekady
urabiani przez swoje elity polityczne, medialne i finansowe.
Zamazywano im możliwość wyboru, tresowano ich irracjonalną,
odwołującą się do uczuć papką o „tolerancji i otwartości”. Uczono
wstydu z powodu posiadania poglądów innych niż „przyjęte”,
wpajano poczucie winy i wstyd z powodu przynależności do danego
narodu.

A potem oświadczano im, że nie da się już inaczej, mleko się rozlało,
trzeba się dostosować. Tak samo nie stawiali tego sobie wprost ci
politycy zachodniej centroprawicy, którzy decydowali o kolejnych

background image

„kompromisach”, czy po prostu pozostawali wobec nich bierni. Ci
ludzie nie podejmowali strategicznych, przemyślanych pod kątem
długofalowych skutków decyzji – po prostu kalkulowali sobie, że „no
dobra, jeszcze to jedno ustępstwo, to wygramy wybory”. Czy Charles
de Gaulle chciałby, by jego ukochana Francja, nad którą miał 11 lat
pełną władzę polityczną, której nadał nową konstytucję, wyglądała w
2020 tak, jak wygląda?

A jednak to on wydaje się za to w dużym stopniu odpowiedzialny.
Jasno sprzeciwiał się propozycjom ułatwień w rozwodach (a osobiście
ani do Pałacu Elizejskiego, ani do swojego domu nie zapraszali z żoną
osób rozwiedzionych) czy legalizacji aborcji, ale zasadniczo
utrzymywał stan zastany. Nie sprzeciwił się więc temu samemu,
nienaruszalnemu także dla rządzących dziś Polską paradygmatowi –
„albo liberalizacja obyczajowa, albo status quo”. Ponadto mimo
początkowego sprzeciwu dał się w 1967 namówić jednemu z
„umiarkowanych” (zawsze i wszędzie ci sami „letni” podpowiadacze
kompromisów i „pójścia z duchem czasów”!) przedstawicieli swojego
obozu na legalizację antykoncepcji. Nie trzeba dodawać, że – oprócz
oczywistych skutków w postaci katastrofy moralnej i cywilizacyjnej, a
w dłuższej perspektywie dziury demograficznej i sprowadzania
milionów muzułmanów – nie przyniosło to żadnych korzyści de
Gaulle’owi ani jego programowi. Kilka miesięcy później wybuchła
słynna rewolta z maja 1968, prowadzona przez nienawidzących
personifikującego stary porządek i figurę ojca Generała ośmielonych
buntowników, odrzucających dorobek zachodniej cywilizacji.
Kilkanaście miesięcy później przywódca wolnych Francuzów przegrał
referendum i stracił władzę.

Jego następcy po jego śmierci poszli już na pełnowymiarowe
„uwspółcześnienie”. De Gaulle myślał, że do zachowania Francji od
przyszłych zagrożeń wystarczą silne, sprawne państwo ze
scentralizowaną, decyzyjną władzą (które stworzył inaugurując V
Republikę), jego osobisty autorytet i zdecydowane przywództwo oraz

background image

umiejętność doboru kadr. Po kilku dekadach widzimy jasno, że nie
wystarczyły. Polscy politycy – czy dziś rządzący, czy jacykolwiek,
którzy przyjdą po nich – nie mają podstaw zakładać, że są postaciami
posiadającymi w swoim narodzie większy autorytet czy politycznie
sprawniejszymi niż de Gaulle. De Gaulle umierający ostatecznie jako
człowiek odrzucony i przegrany. Uwielbiający go bohater jednego z
moich poprzednich tekstów Éric Zemmour pisał – „Wyobrażam sobie
w ośnieżonej, źle ogrzewanej rezydencji La Boisserie starego
Generała [de Gaulle’a], nieszczęśliwego i rozczarowanego,
ratowanego tylko przez nadzieję chrześcijanina”.

Tematyka „światopoglądowa” przez zdecydowaną większość historii
III RP była praktycznie nieobecna w głównym nurcie debaty
publicznej

Podobnie każdy z nas będzie kiedyś odchodził, by zdać Sędziemu
Sprawiedliwemu rachunek ze swoich poczynań. Ilu z nas będzie
mogło wtedy powiedzieć – tak, zrobiłem co mogłem, by ludzie żyli
zgodnie z danym im przez Boga prawem natury? By myśleli o
zbawieniu swoich dusz, a nie krótkotrwałych ziemskich rozkoszach? A
ilu będzie cierpieć zgryzoty, wiedząc, że dostali niemało talentów,
zdolności, szans, mogli zdziałać znacznie więcej, ale w decydujących
chwilach nie znajdywali w sobie odwagi, by powiedzieć „tak, tak, nie,
nie”? A wszak powiedział Pan nasz – „Nie sądźcie, że przyszedłem
pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale
miecz. Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką,
synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy.
Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I
kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. Kto
nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto
chce znaleźć swe życie, straci je. A kto straci swe życie z mego
powodu, znajdzie je”.

Przy okazji stajemy wobec innego problemu PiSu, formacji stale i
niepodzielnie rządzącej, mającej zdecydowanie największy wpływ na

background image

kształt polskiej sceny politycznej. Tematyka „światopoglądowa” przez
zdecydowaną większość historii III RP była praktycznie nieobecna w
głównym nurcie debaty publicznej. W 1993 zawarto tzw. kompromis
aborcyjny, którego utrzymanie do niedawna łączyło zgodnie
wszystkie partie parlamentarne – choć w 1996 SLD podjęło próbę
zniesienia go, zatrzymaną przez Trybunał Konstytucyjny na czele z
prof. Andrzejem Zollem. Tematyki homoseksualnej też nie brał na
sztandary żaden z liczących się graczy, choć przecież po 8 lat rządziły
SLD i PO, dziś gardłujące w obronie „prześladowanej mniejszości”.
Ruchy, z których wyrósł PiS, a potem sama partia Jarosława
Kaczyńskiego, też definiowała się wobec tego w pierwszej kolejności
na innych polach. Najważniejszym hasłem był antykomunizm i
kontestacja porozumienia zawartego przez liberalną,
kosmopolityczną, „salonową” część opozycji, uosabianej przez
diabolicznego Adama Michnika, z „reformatorskim” skrzydłem PZPR,
uosabianym przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Ich strategicznej
współpracy oraz skutków transformacji. Drugim po antykomunizmie
najważniejszym hasłem była i jest zaś Rosja, postrzegana jako
następca Związku Radzieckiego i podstawowe, silne zagrożenie dla
polskiej niepodległości. Tym bardziej, że dla sympatyzujących
zazwyczaj z PiSem umownie centroprawicowych elit często ważnym
elementem tożsamości jest tradycja prometejskiej polityki na
Wschodzie. Na tym projekcie skupiona była też prezydentura Lecha
Kaczyńskiego, którego tragiczna śmierć odnowiła te sentymenty i
ugruntowała pozycję Rosji jako drugiego obok postkomunistów
naczelnego wroga i negatywnego punktu odniesienia dla obozu
skupionego wokół PiS i jego sympatyków, przy okazji cementując ich
poparcie dla partii dziś rządzącej. Po kilku latach swoje dołożyła też
aneksja Krymu i rozpoczęcie przez Władimira Putina wojny na
wschodzie Ukrainy.

background image

PiS będzie rządzić niepodzielnie aż przez (co najmniej) pełne 8 lat.
Nigdy wcześniej żadna partia w Polsce nie miała takiej władzy tak
długo

To paliwo jednak nieuchronnie się wyczerpuje. Po pierwsze – nie da
się podtrzymywać w nieskończoność poparcia straszeniem
poprzednikami. PO miała prezydenta i premiera przez 5 lat i 4
miesiące. PiS – w tej chwili przez 4 lata i 8 miesięcy. Andrzej Duda
wybory wygrał, więc wiemy, że najprawdopodobniej PiS będzie
rządzić niepodzielnie aż przez (co najmniej) pełne 8 lat. Nigdy
wcześniej żadna partia w Polsce nie miała takiej władzy tak długo.
Dziś jeszcze mroczny Donald Tusk to stosunkowo świeże
wspomnienie, a najstarsi górale pamiętają nawet, że Rafał
Trzaskowski był przez pewien czas ministrem w jego gabinecie. Ale
podczas kolejnych wyborów, jesienią 2023, od jego rządów będzie
nas dzieliła już prawie dekada. Zupełnie odległym wspomnieniem jest
zaś świat „starej” III RP sprzed 2005. To PiS, jako partia już tyle
rządząca, jest dziś centralnym punktem odniesienia dla wszystkich
wyborców oraz dla swoich konkurentów. Po drugie – dorastają
kolejne pokolenia, których formatywne doświadczenia i mapa
mentalna są zupełnie inne niż ich poprzedników. Pokolenia
ukształtowane już po PRL, dla których wódka Michnika z Kiszczakiem
jest często czymś obojętnym, a spory o Okrągły Stół dyskusją
akademicką, którą można prowadzić hobbystycznie, tak jak dziś
ludzie namiętnie spierają się o Piłsudskiego czy Becka. Odległą od ich
życia i dzisiejszych problemów ich kraju. Także pokolenia, które nie
pamiętają sowieckich czołgów, więc obawa przed Rosją zazwyczaj nie
jest dla nich pierwszoplanową sprawą w polityce, a ich stosunek do
Rosji jest mniej nacechowany emocjonalnie (co nie znaczy, że jest
pozytywny). Pokolenia, wśród których ci mający prawicowe czy
patriotyczne odruchy bynajmniej głównego zewnętrznego zagrożenia
dla przetrwania Polski i jej tożsamości nie muszą dostrzegać na
wschód od naszych granic. Oczywisty punkt napięcia to stosunek do

background image

USA, które dla wielu ludzi uformowanych w kontrze wobec PRL nadal
są bohaterskim obrońcą cywilizacji zachodniej, a Trump nowym
Reaganem. Tak jak Rosja jest dla nich po prostu przedłużeniem ZSRR,
a Putin wprost dziedzicem Stalina i Breżniewa. Tymczasem działania
ambasador Mosbacher, sprawa ustawy 447 i gorące spory o ruch
LGBT, którego postulaty popiera na arenie międzynarodowej rząd
amerykański, pierwszy raz po 1989 rozbudziły w Polsce istotny,
zupełnie już niemarginalny społecznie sentyment antyamerykański.

To, co uderza, to że pierwszy chyba raz przed II turą walka między
dwoma rywalami nie toczyła się według świętych prawideł
demokracji liberalnej o elektorat najbardziej centrowy,
„umiarkowany”, niewyrazisty ideowo

Długo wydawało się, że wyjściem z tej sytuacji – ominięciem
„światopoglądówki” umożliwiającym trwanie przy władzy – będą dla
PiS programy socjalne. Taka była zapewne kalkulacja Jarosława
Kaczyńskiego w 2019. O ile jednak w maju wybory do PE przyniosły
jego partii najwyższy wynik w historii III RP – 45% – o tyle w
październiku kolejna „Piątka” nie podziałała. Zamiast 47-48%, na
które liczyło bardzo wielu polityków i sympatyków PiS, udało się
uzyskać jedynie 43% i niewielką większość, taką samą jak w 2015.
Było widoczne, że wynik ten stanowił zawód także dla Jarosława
Kaczyńskiego. Dodatkowo powstała, a następnie dostała się do Sejmu
Konfederacja, której znaczna część przekazu to właśnie krytyka PiSu
za „miękkość w sprawach zasadniczych”. Dziś to będący u władzy PiS
jest dla wszystkich swoich konkurentów w naturalny sposób głównym
punktem odniesienia. Swoje zrobiła też decyzja strategów partii
rządzącej, by z nowo powstałym ruchem iść na ostrą konfrontację,
starając się za wszelką cenę zepchnąć się go poniżej progu
wyborczego, a dzięki temu utrzymać hegemonię na szeroko pojętej
prawicy – co dziś odbija się czkawką. W 2015 w II turze wyborów wg
exit poll Andrzeja Dudę przeciwko Bronisławowi Komorowskiemu
poparła zdecydowana większość wyborców wszystkich ówczesnych

background image

kandydatów z I tury, których środowiska tworzą dziś Konfederację –
85,6% Grzegorza Brauna, 74,7% Mariana Kowalskiego, 70,1% Janusza
Korwin-Mikkego, 56,6% Jacka Wilka. Po prawie 5 latach rządów PiS w
II turze na tego samego Andrzeja Dudę chciało zagłosować według
różnych badań ledwie 20-30% wyborców Krzysztofa Bosaka.

Ostatecznie było to wg late poll 52,3% spośród tych jego
zwolenników, którzy wybrali się na II turę. To i dużo, i mało. Na
pewno byłoby mniej, gdyby nie „światopoglądowa” kampania PiSu, a
także poparcie udzielone Andrzejowi Dudzie przez część środowiska
narodowego. Na pewno byłoby więcej, gdyby wcześniej PiS podszedł
do nowo powstałej formacji z mniejszą wrogością i zwalczał ją mniej
zawzięcie. To, co uderza, to że pierwszy chyba raz przed II turą walka
między dwoma rywalami nie toczyła się według świętych prawideł
demokracji liberalnej o elektorat najbardziej centrowy,
„umiarkowany”, niewyrazisty ideowo. Zachwiany został paradygmat
„wygrywa ten, kto pójdzie na największy kompromis, będzie
najbardziej centrowy i letni”. To jasna zmiana zasad gry między
dwoma dominującymi obozami. Na razie zbyt wcześnie, by oceniać,
na ile trwałe jest to przesunięcie.

Stąd też wzięła się decyzja partii rządzącej, by przed wyborami
rozgrzać jeszcze bardziej tematykę światopoglądową. Wywołało to
naturalnie niechęć sympatyzujących z nią publicystów widzących się
jako „umiarkowani”, „centrowi” itp., bliskich PiS przede wszystkim ze
względu na krytykę PRL i III RP. Piotr Zaremba wydaje się tu wręcz
archetypicznym przykładem takiej postawy. Jak możemy się
dowiedzieć z jego biografii Jarosława Kaczyńskiego „O takim jednym”,
wydanej w 2010 – między katastrofą smoleńską, a wyborami
prezydenckimi, w których z Komorowskim rywalizował właśnie prezes
PiS – wobec „radykalnych” haseł swojego bohatera Zaremba był
zawsze odruchowo sceptyczny, ale stosunkowo przekonywał się do
jego punktu widzenia. W 1997 pierwszy raz zagłosował właśnie na
Jarosława Kaczyńskiego. Publicysta „Rzeczpospolitej” zawsze, czy PiS

background image

był u władzy, czy w opozycji, nie ukrywał swojego zasadniczego
poparcia dla tej formacji, jednocześnie często krytykując ją i jej
przywódcę za różne konkretne działania. Ubolewał też, że prezes
Kaczyński generalnie niespecjalnie ceni sobie niezależność
dziennikarską i oczekuje przede wszystkim poparcia, naganiania
sympatyków. Można by powiedzieć, że w popieraniu PiSu Zaremba
też był zawsze letni – co wielokrotnie wypominali mu i dziś
wypominają ci zdecydowanie bardziej oddani zwolennicy partii
rządzącej. Ta postawa pewnie też doprowadziła do jego rozstania z
tygodnikiem „Sieci”, mimo wieloletnich, bliskich i osobistych
związków z kierującymi nim braćmi Karnowskimi.

W postawie Zaremby piszącemu te słowa ciężko jednak dostrzec
specjalną ewolucję, jest po prostu konsekwentnie letni. Dziś jest
stosunkowo często krytyczny wobec PiS, bo to PiS jest u władzy –
podobnie było w latach 2005-07. Krytyka Zaremby czasem dotyczy
kwestii praktycznych, z którymi można się zgodzić niezależnie od
poglądów ideowych – np. skupiania się partii Kaczyńskiego na
zmianach kadrowych, a nie instytucjonalnych. Jeśli jednak dotyczy
tych słynnych „kwestii światopoglądowych”, zawsze jest to ten sam
ton – ubolewanie nad zbędnym radykalizmem, wzywanie do umiaru,
kompromisu. Zasadniczo dostosowanie się do głównego nurtu i
traktowanie tych kwestii jako drugo-, trzeciorzędne, jako opium dla
mas. Jeśli w czymś publicysta „Rzeczpospolitej” nie jest letni, to
właśnie w tropieniu zimnych i gorących, również w szeregach
bliskiego mu obozu. Dlatego w wielkanocnym numerze tygodnika
„Sieci” w 2016 (gdy jeszcze w nim pracował) ostro zaatakował prof.
Sławomira Cenckiewicza, stwierdzając jednoznacznie, że ten nie
powinien zostać prezesem Instytutu Pamięci Narodowej. Zarzuty?
Oczywiście niebezpieczny radykalizm. Między innymi to, że
Cenckiewicz jest tradycjonalistą katolickim i zdecydowanym
krytykiem polskich powstań narodowych. I Cenckiewicz, jak
wiadomo, rzeczywiście prezesem IPN nie został.

background image

W przypadku Zaremby na pewno znaczenie tak dla jego postawy, jak
ogólnie dla jego sympatii dla PiS, ma zdecydowanie „prospołeczna”
wrażliwość publicysty „Rzeczpospolitej”. Czy z jego opasłych i bardzo
dobrych książek na temat historii Stanów Zjednoczonych, czy z ww.
biografii prezesa Kaczyńskiego jasno wynika, że Zaremba przychylnie
patrzy na programy socjalne i interwencjonizm państwowy.
Sympatyzuje z ich zwolennikami tak w Polsce jak za Oceanem. W
jednym z bardziej emfatycznych fragmentów wspomnianego „O
jednym takim” publicysta rozważa, czy Jarosław Kaczyński nie mógłby
być polskim Franklinem Delano Rooseveltem, który pozostawił po
sobie słynny New Deal. W innym opisuje z kolei – już beznamiętnie –
jak „za pierwszego PiSu” w odpowiedzi na działania Marka Jurka,
dążącego do przeforsowania poprawki do Konstytucji
wprowadzającej pełną ochroną życia od poczęcia, Marek Suski
„publicznie darł kartki z listem jednego z biskupów, rozłożone na
poselskich stolikach. Było oczywiste, że robią to z woli Kaczyńskiego.
Podczas wymiany zdań Jurka ze starymi pecetowcami z ich strony
pada argument: My jesteśmy partią centrową”.

Za degenerację cywilizacji zachodniej nie są w największym stopniu
odpowiedzialni rewolucjoniści, głoszący hasła postępu i snujący
kolejne ideologiczne wizje „budowy lepszego świata”.

Zaremba nieco ubolewa nad tym, że Jurek odszedł z PiS, bo uważa, że
stanowiłby dla niego wartość dodaną. Zasadniczo proponuje jednak
partii, której dobrze życzy, by szła po prostu drogą zachodniej
centroprawicy, płynąc z głównym nurtem, „wystrzegając się
radykalizmów”. Nieprzypadkowo w „O jednym takim” dziennikarz
kilkukrotnie akcentuje szczególnie wyraźny dystans Lecha
Kaczyńskiego wobec retoryki narodowo-katolickiej, którą z czasem
zaczął się posługiwać jego brat. Zaremba przypomina, że późniejszy
prezydent na początku lat 90. nie był zwolennikiem delegalizacji
aborcji, a jako poseł I kadencji nie chodził na głosowania dotyczące
tej sprawy (również to wprowadzające w 1993 tzw. kompromis), by

background image

nie musieć wybierać między własnymi poglądami a niechęcią do
„robienia problemu” partii Jarosława. Opisując późniejsze lata
Zaremba także zawsze zaznacza ten dystans – np. pisząc, że koalicja
PO-PiS z 2002 była ważna dla Lecha, który chciał się odróżnić od
nowoprzyjętych „radykałów” w rodzaju Jurka, któremu nigdy nie ufał.
W wizji Zaremby dla PiS zapewne najlepsze byłoby trwanie u władzy
jako „rozsądne, umiarkowane centrum”. Można odnieść wrażenie, że
żałuje, że bez „hamulca” w postaci brata Jarosław sięga częściej po
„radykalną” retorykę. Boli go każde odchodzenie od dogmatycznej
letniości.

Tak samo argumentowano w przeszłości za każdą kolejną
rewolucyjną zmianą, która coraz bardziej topiła dostojną, niegdyś
potężną budowlę Zachodu w nieprzyjemnie pachnącym bajorze
permisywizmu, hedonizmu, patologicznego samozwątpienia i
relatywizmu moralnego. Tak, to właśnie ta postawa jest „główną
przyczyną kryzysu rodziny czy wartości”. Niezależnie od tego, jak
inteligentni, oczytani, zniuansowani i wysublimowani są ci
przedstawiciele elit, którzy ją przybierają, czy jak godne i moralne
życie prowadzą osobiście. Personifikujący figurę „umiarkowanego
centroprawicowca”, idącego zawsze i wszędzie na kompromisy i
zwalczającego „skrajnie prawicowy radykalizm” (ewentualnie na czas
wyborów używającego ostrzejszej czy bardziej patriotycznej retoryki)
Jacques Chirac przeżył 63 lata z jedną żoną, był praktykującym
katolikiem. I co z tego, gdy jego katolicyzm był „prywatny”, a jako
premier zalegalizował aborcję na życzenie? Inna sprawa, że w
normalniejszych czasach taki Chirac zostałby po prostu
ekskomunikowany i nie mógłby nazywać się katolikiem do czasu
odprawienia ciężkiej publicznej pokuty. Ale w przewidywalnej
przyszłości na takie działania ze strony hierarchii kościelnej nie ma
niestety podstaw liczyć. Wielu duchownych również wydaje się
zalęknionymi, bez odwagi wyjścia ponad kurczowe trzymanie się

background image

społecznego status quo. Ponad ten sam paradygmat – „status quo
albo liberalizacja”.

W tym wszystkim ważne, by nie popadać w przesadę ani rozpacz –
sytuacja w Polsce nie jest prostą kopią sytuacji w państwach Europy
Zachodniej sprzed x lat. Tysiące ludzi z różnych środowisk ideowych i
politycznych są świadome zagrożeń, które płyną do nas z zachodu.
PiSowi też dziś bardzo daleko do centroprawic zachodnich. Piotr
Zaremba jest na zapleczu intelektualnym partii rządzącej jednym z
bardzo niewielu głosów, który otwarcie głosi postulat „pójścia z
duchem czasów”, a jego wpływ jest ograniczony poprzez stale
zachowywany „letni” dystans wobec kierownictwa własnego obozu.

Za degenerację cywilizacji zachodniej nie są w największym stopniu
odpowiedzialni rewolucjoniści, głoszący hasła postępu i snujący
kolejne ideologiczne wizje „budowy lepszego świata”. Oni zawsze w
historii byli i dziś są nadal tylko głośną, krzykliwą, ale silnie
zideologizowaną i głęboko oddaną swojej sprawie mniejszością. Za
degenerację cywilizacji zachodniej odpowiadają przede wszystkim
ludzie tacy jak Piotr Zaremba, którzy za każdym razem przekonują, że
„mleko się już rozlało”, „nie ma powrotu do przeszłości”, a następnie
podpowiadają politykom, by „zawrzeć rozsądny kompromis”,
przyjmując wybrane postulaty rewolucjonistów jako własne. Otóż z
rewolucją nie da się zawrzeć kompromisu. Rewolucjoniści nie są
zainteresowani kompromisami, tylko dalszym marszem w stronę
tego, co widzą jako „nowy, wspaniały świat”. Każde kolejnego
ustępstwo każdego kolejnego Piotra Zaremby to dla nich tylko kolejny
dowód na to, że mają rację, a sprawiedliwość dziejowa jest po ich
stronie. Spory o LGBT, jakkolwiek intelektualnie jałowe, a często
potwornie nudne i toporne, będą przez najbliższe lata stale obecne w
polskiej polityce. Ktoś będzie musiał zwyciężyć. Możliwości są tylko
dwie – albo utrzymanie rodziny składającej się z kobiety, mężczyzny i
ich dzieci jako podstawowej komórki zdrowego społeczeństwa, albo
importowana z Zachodu dyktatura permisywizmu, za jakąkolwiek

background image

krytykę programu politycznego rewolucji seksualnej wyrzucająca na
społeczny margines. Bo „dla mowy nienawiści nie ma miejsca w
przestrzeni publicznej”. Chodzi nie tylko o cenzurę za poglądy, ale
także o normalizację wyrzucania z pracy zwykłych ludzi (vide sprawa
pracownika Ikei) czy usuwania z uczelni winnych myślozbrodni
wykładowców i studentów.

To przez ludzi letnich, obojętnych, cywilizacja Zachodu,
najwspanialsza jaką stworzył rodzaj ludzki – jakkolwiek pojęta, o ile
tylko przyznajemy, że jej korzenie sięgają dalej niż Oświecenie –
pogrąża się i degeneruje. Ludzie odchodzą od Boga, a zbawienie
duszy przestaje być dla nich podstawowym celem życia. Narody tracą
swoją tożsamość. Przestają pielęgnować pamięć swoich bohaterów i
dziedzictwo pokoleń swoich przodków, na których również stają się
obojętni, których często zaczynają się nawet wstydzić, traktować jak
nieprzyjemne obciążenie, coś od czego chcą uciec. Tak, jak chcą w
ogóle uciec od odpowiedzialności. Ludzie przestają stawiać swoim
dzieciom za wzór tychże bohaterów Historii czy świętych, często
przestają w ogóle wpajać im jakiekolwiek jasne wzorce, które
mogłyby pomóc im odnaleźć się w rzeczywistości. Rodziny się
rozpadają, w coraz większym pozbawiając kolejne pokolenia młodych
ludzi trwałego punktu oparcia. Nowo stawiane budynki są coraz
brzydsze i coraz bardziej jednakowe, nieodróżnialne od siebie, tak
samo zresztą jak coraz bardziej miałkie i nieodróżnialne od siebie
stają się „dopuszczalne” poglądy uczestników debaty publicznej.
Przez ludzi obojętnych na Prawdę, Dobro i Piękno te wartości
zanikają, pogrążając się w bagnie nihilizmu i hedonizmu. Za wszystkie
te zjawiska odpowiadają właśnie ludzie letni, ludzie którzy
racjonalizują własną obojętność, zachęcają do niej innych i
rozmywają sprawy fundamentalne w potoku pięknie brzmiących
słów. A którzy powinni starać się być świadomymi członkami elity
swojego narodu. Właściwie wykorzystywać w ten sposób talenty,
które niewątpliwie posiadają.

background image

Tylko życie, na które nie jesteśmy obojętni, może mieć sens. Albo
chce nam się o coś walczyć, o coś się starać, mieć powód, by zmagać
się ze słabościami własnymi i tych, na których mamy wpływ, albo
popadamy w letnią obojętność. Na poziomie jednostek oznacza to
smutne, puste, monotonne, banalne życie. Na poziomie narodów czy
cywilizacji – bycie zastępowanymi. Nierzadko z pewną radością, bo
tak jak współczesnych ludzi masowo prześladują ciągłe wątpliwości,
czy ma jakikolwiek sens i wartość ich istnienie jako jednostek – tym
bardziej, im bardziej są wykorzenieni – tak samo tysiące tysięcy coraz
łatwiej uznają, że nie ma żadnej wartości w pielęgnowaniu
dziedzictwa i tożsamości wspólnot, w których się urodzili – Kościoła,
rodziny, narodu i innych. „Och, gdyby tylko nie istnieć!” – mówi
doktor Czebutykin w Trzech siostrach Czechowa, i w tym zdaniu
zawiera się egzystencjalna sytuacja współczesnego człowieka
Zachodu. Dziś bowiem wstydzi się on samego siebie, hamletyzuje,
przeprasza za to, że żyje, i z radością przywita bycie zastąpionym. Tym
chętniej, im więcej spełnia warunków z mrocznej listy win –
mężczyzna, biały, heteroseksualista, katolik.

Tak jak słusznie stwierdza mnich Tichon u Dostojewskiego, powołując
się na Pismo – zatwardziały ateista może być bliższy autentycznej
wierze niż człowiek letni, obojętny. Moglibyśmy dodać, że także
człowiekowi aktywnie walczącemu w obronie sprawy polskiej czy
sprawy katolickiej bliższy na swój sposób jest kipiący nienawiścią do
zastanej rzeczywistości rewolucjonista, który podporządkowuje swoje
życie temu, co w jego mniemaniu doprowadzi do budowy lepszego
świata – a w rzeczywistości do destrukcji i gruzów, z których obiecana
utopia bynajmniej się nie wyłania, cierpienie się nie kończy, a
poczucie krzywdy nie znika. Takiego „zimnego” człowieka
„gorącemu” łatwiej pojąć, zrozumieć, nierzadko też szanować.
Wydaje się też, że takiego człowieka łatwiej nawrócić na właściwą
drogę – czy w sensie stricte religijnym, czy w sensie politycznym.
Gorzej z wytrąceniem z obojętności, z letniości. Z płynięcia zawsze z

background image

nurtem i proponowania od siebie jedynie niewielkich, zawsze
„umiarkowanych” korekt, postulowania kolejnych „kompromisów z
tym, co nieuchronne”. Z uciekania od zasadniczej odpowiedzi na
fundamentalne pytania lub proponowania zawsze tego samego
płytkiego permisywizmu, abdykacji ze starań o konkretne dobro
wspólnoty i jednostki. Z braku wiary w możliwość wywarcia na
rzeczywistość silniejszego wpływu, wyrzekania się z zasady prób
mocnego oddziaływania na nią.

Mamy ogromne szczęście, mogąc podejmować świadome wybory i
wyciągać wnioski z doświadczeń innych narodów i państw. Albo
pokażemy, że Polak umie być mądry przed szkodą, albo Polskę czeka
ten sam proces autodestrukcji co innych. Bierność to wywieszenie
białej flagi. Dlatego należy jednoznacznie odrzucić dyktat
„zachowania status quo lub nowych kompromisów”. Jedyna droga to
szukanie pozytywnych rozwiązań, które pozwolą Polsce zachować
własną tożsamość. Dążenie do oparcia naszej Ojczyzny na
fundamencie konkretnych wartości, które umożliwią przetrwanie.
Szczęście mamy również dlatego, że jesteśmy dziedzicami ponad
tysiąca lat wspaniałych, bogatych, we właściwym tego słowa
znaczeniu różnorodnych tradycji i postaci. Ale nie tylko ich. Jak pisał
Kazimierz Wierzyński w 1941 w wierszu Via Appia, odnosząc się do
wojennego trudu polskiego żołnierza:

„Bijemy się o cały świat,
Biją się polskie pułki
O Nike samotracką,
O stare ateńskie zaułki,
O tysiące minionych lat.
O akropol i Kapitol,
O Grecję i Rzym
Uderza ułańskie kopyto,
artyleryjski dym”.

background image

Dziś tymi pułkami jesteśmy my.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
`C) Karta tytulowa czyli jak powinno wygladac spra
Optimum No Rinse – czyli jak umyć samochód?z spłukiwania
O, choinka! Czyli jak przetrwać święta
Żegnajcie smugi chemiczne, witaj błękicie nieba czyli jak zbudować własny rozpraszacz chmur
Zagrożenia w internecie - czyli jak rozpoznać wirusa, Studia, Informatyka, Informatyka, Informatyka
Ateizm, Ateizm urojony - czyli jak denerwować ateistów
Buntownik Pełen Bojaźni Bożej, Czyli Jak Rabini Objaśniali Pobożność Hioba
HTML & PHP Jak działają formularze , WAP Statystyki przez WAP, czyli jak połączyć PHP z językiem W
Jak zostać wziętym trenerem, czyli jak zarabiać na prowadzeniu szkoleń
Dziewictwo, czystosc, Wszystko o czystości, czyli jak utrzymać piękno swojej duszy
czyli jak powiedzieć, że A jest podobne do B, lub że A jest takie jak B
GUZIK z PENTELKĄ CZYLI JAK ZOSTAĆ DUCHOWYM ALPINISTĄ
JLawicka Komunikacja czyli jak rozmawiac kiedy nie mowie
ROSS CAMPBELL „SZTUKA AKCEPTACJI. CZYLI JAK PO PROSTU KOCHAĆ SWEGO NASTOLATKA”, PEDAGOGIKA

więcej podobnych podstron