Alicia Scott
Moja była żona
Prolog
Rubryka: Listy do redakcji gazety
’’
Citizen’s Post’’,
wydanie z 18 kwietnia
Od redakcji: Ten list przyszedł do
’’
Citizen’s Post’’
w ubiegłym tygodniu. Po wielu dyskusjach, w imię wol-
ności słowa, postanowiliśmy go opublikować. Drukujemy
tekst bez żadnych skrótów, zmian czy korekty redakcyj-
nej, ukaże się zatem w takim kształcie, jaki nadał mu
autor. Przypominamy, że w żargonie autora listu
’’
gliny’’
to policja, a
’’
supergość’’ oznacza młodego człowieka, wy-
soko cenionego przez kumpli. Redaktor działu miejskiego
twierdzi, że
’’
piknik’’ oznacza spotkanie członków ulicz-
nego gangu. Podobno spotkanie takie często stanowi dla
konkurencyjnych grup, niestety, pretekst do strzelaniny.
Odpowiedzi na list prosimy wysyłać do redakcji. Jeśli
mają Państwo informacje, które mogą pomóc w identyfika-
cji autora, należy je kierować do Sandry Aikens, komendan-
ta policji hrabstwa Aleksandria.
Słuchajcie, gliny!
Miałem kiedyś starego. Nie twierdzę, że to mój prawdziwy
tata, ale był w porządku. Szanował mamę. Kupował fajki mnie
i bratu. Jednego wieczoru gdzieś wyszedł, trafił na gliniarzy
i dostał kulkę w plecy. Słyszałem, jak któryś z nich powiedział:
Kurde, nauczymy tych frajerów szybko biegać.
Miałem też siostrę. Ładna była. Chłopaki się na nią gapili, ale
mama kazała jej uważać, żeby źle nie skończyła, i zabroniła
siostrze włóczyć się po nocy. A z naszą mamą nie warto było
dyskutować. Ona tak ciężko pracowała i w ogóle. Moja siostra
stała w oknie. Było słonecznie, jaśniutko. Czesała włosy, a chłopa-
ki stali na ulicy i szczerzyli do niej zęby. Wybuchła strzelanina.
Teraz moja siostra nie ma policzka. Została tylko wielka,
brunatna dziura, jakby ślimak wyżarł jej pół twarzy.
Miałem kiedyś brata. To był supergość. Ludzie go szanowali.
Wrzeszczał na mnie i pilnował, żebym nie wyrósł na mięczaka.
Musiałem wiedzieć, co tu jest grane. Mój brat poszedł raz na
piknik i nie wrócił.
Miałem też niegłupią matkę. Teraz przesiaduje w zniszczonym
fotelu. Rozpacza i rwie włosy z głowy. Ogląda zdjęcia i ryczy, bo
tamto się nie wróci. Błaga i prosi, żebym był mądrzejszy niż inni,
ale nie mam szans. Trzeba pójść, jak zawołają. To zwykle trochę
trwa i nie jest łatwo. Ona nic nie może na to poradzić.
To wy tak nas urządziliście, ale wam to zwisa. Zabraliście mi
ojca, siostrę, brata. Złamaliście serce mojej mamie.
A teraz słuchajcie, gliniarze. Rzygać mi się chce, kiedy brat
zabija brata, a kumpel kumpla. Zaczynam moją prywatną wojnę
i będę was obserwować. Jeśli gliny pojawią się w tej okolicy, ja ich
rozwalę. Gdy wjedziecie na moją ulicę, dostaniecie kulkę w łeb.
Zaczynam od zaraz. Bez najmniejszej zwłoki. Mówię poważnie.
Jak miałem dziesięć lat, rozwalałem gości na ulicy. Teraz
skończyłem trzynaście i wystarczy.
Dla was jestem Vi. To wszystko. Skończyłem.
6
A l i ci a S co t t
Rozdział pierwszy
Poniedziałek, 6:45
To dopiero pierwszy dzień w nowej pracy, a Sandra
Aikens już złamała zasadę numer jeden obowiązującą
prawdziwych twardzieli: nie daj im poznać, że pocisz
się ze strachu. Szczerze mówiąc, ostatkiem sił starała
się przestrzegać drugiej zasady: żadnych łez w ich
obecności. Zapewne gdzieś jest też napisane, że nie
wolno przy nich kląć w bezsilnej złości ani rzucać
drobnymi przedmiotami. Dla Sandry wszelkie zasady
przestały się liczyć, gdy weszła do swego gabinetu.
Umieszczona na drzwiach mosiężna tabliczka z jej na-
zwiskiem została pomalowana czarną farbą i pojawił
się nowy napis: suka.
Nie oczekiwała, rzecz jasna, że jej nominacja na stanowi-
sko komendanta policji zostanie dobrze przyjęta. Spodzie-
wała się gwałtownego oporu ze strony policjantów – męs-
kich szowinistów, podejrzewanych o korupcję, rasizm
i wszelkie inne możliwe przywary. Z drugiej strony jednak
zniszczenie tabliczki było niepotrzebnym aktem wandaliz-
mu. Sandra doskonale zdawała sobie sprawę, że wkracza na
terytorium zarezerwowane dla wybranych, którzy tworzą
coś w rodzaju tajnego bractwa. Wiedziała, że już pierwszego
dnia wywoła okropne zamieszanie w ich męskim świecie
i postawi wszystko na głowie. Nigdy jednak nie unikała
wyzwań, więc i teraz się nie cofnie, chociaż tydzień zaczął
się fatalnie.
Obcasy płytkich czółenek stukały o marmurową podłogę
opustoszałego holu miejskiego ratusza z szybkością ter-
koczących karabinów maszynowych. Starannie wyprasowa-
ny garnitur w kolorze śliwkowym był elegancki, lecz
noszony dosyć nonszalancko. Sandra rozpięła żakiet, żeby
swobodnie oddychać, zirytowana rozchyliła poły lśniącej
kamizelki, a teraz zniecierpliwiona wyciągała szpilki, które
podtrzymywały niesforne kasztanowe włosy upięte w ciasny
kok. Niech diabli porwą oficjalny wizerunek. Zdawała sobie
sprawę, że ma dla siebie zaledwie dziesięć sekund, bo lada
chwila otworzy drzwi ratusza, za którymi rzucą się na nią
dziennikarze, więc próbowała odzyskać spokój i uporząd-
kować myśli.
– Musisz być twarda, Sandro – perorował dziś o szóstej
rano burmistrz Charles Peterson. – Miasto przeżywa głębo-
ki kryzys. Czytałaś list opublikowany w
’’
Citizen’s Post’’?
Rozumiesz, na co się zanosi? Trzeba dowieść naszej siły
i sprawności działania! Ludzie muszą wierzyć, że sprawu-
jemy kontrolę nie tylko nad policją, ale nad całym mias-
tem. Musisz dość szybko udowodnić, że panujesz nad
sytuacją.
Sandra uśmiechnęła się ironicznie. Zdawała sobie spra-
wę, o co mu chodzi. Jak wielu innych polityków kierują-
cych miastami i hrabstwami, dla potwierdzenie wiarygod-
ności i kompetencji miejscowej policji, zmuszony był
mianować na stanowisko komendanta osobę cywilną, po-
nieważ funkcjonariuszy oskarżano o marnowanie pienię-
dzy podatników, korupcję i nieuzasadnione stosowanie
8
A l i ci a S co t t
przemocy. Teoretycznie Sandra, jako były wicedyrektor
agencji ochroniarskiej, miała wszelkie dane, by zostać
lepszą szefową i oszczędniej gospodarować przydzielony-
mi funduszami niż większość doświadczonych policjan-
tów, którzy byli wprawdzie dobrzy w swoim fachu, ale
brakowało im praktyki w kierowaniu większymi ze-
społami pracowników. Poza tym nie miała żadnych
zobowiązań wobec kumpli i partii politycznych. Mogła
spojrzeć na podwładnych bez osobistego zaangażowania.
Gdy z powodu napływających masowo skarg zostaną
wszczęte wewnętrzne śledztwa, będzie w stanie obiek-
tywnie i uczciwie oceniać ich pracę. Z drugiej strony
jednak nie mogła liczyć na wsparcie ze strony policyj-
nych oficerów oraz miejscowej prokuratury. Burmistrz
Peterson dał jej sześć miesięcy na opanowanie sytuacji.
Tyle czasu pozostało do kolejnych wyborów. Dzięki
śmiałym posunięciom oboje mieli zyskać popularność
wśród wyborców oraz ich zaufanie. Koniec, kropka.
Prosta sprawa.
Niegdyś Aleksandria była uroczą mieściną, do której
chętnie przenosili się mieszkańcy wielkich metropolii,
uciekający przed smogiem, przestępczością i biedą. Ulice
lśniły czystością, regularnie koszono trawniki. Mieszkań-
cy żyli w dostatku. Na głównej ulicy widziało się
staromodne szyldy warsztatów i sklepów prowadzonych
od trzech pokoleń przez te same rodziny. Mieszkańcy
ufali policji i sąsiadom. Byli przekonani, że stojące nad
rzeką fabryki włókiennicze zawsze będą dobrze pro-
sperować.
Tak było w latach pięćdziesiątych, ale czas mijał i sytua-
cja się zmieniła, a uboższe dzielnice Aleksandrii w stanie
Massachusetts coraz bardziej przypominały dekoracje do
musicalu
’’
West Side Story’’. Część miasta nadal zamiesz-
kiwali ludzie, którzy po pracy jechali autami do domów
9
M o j a b ył a ż o n a
otoczonych białymi płotami, ale reszta – głównie ludność
murzyńska, chociaż białej biedoty także nie brakowało
– chodziła ciemnymi ulicami wśród zniszczonych domów,
kuląc się z obawy przed nagłą strzelaniną. Politycy z bogat-
szych dzielnic zapewniali, że wiedzą, co robią, natomiast
przedstawiciele mniejszości z uboższej części miasta uważa-
li, że sytuacja dawno wymknęła się spod kontroli. Policja
twierdziła, że strzeże ładu i zaprowadza porządek, lecz
obywatele płacący podatki oskarżali funkcjonariuszy o noto-
ryczne łamanie prawa. A teraz jakiś trzynastolatek napisał
list, grożąc, że zastrzeli każdego glinę, który wjedzie na jego
ulicę.
Gdy o wpół do piątej, na długo przed wschodem słońca,
zadzwonił budzik, Sandra przeżyła chwilę słabości i uznała,
że jej rodzice chyba mieli rację.
– Na miłość boską, Sandro. Nie masz pojęcia, na czym
polega praca w policji. Jak ty to sobie wyobrażasz? Mam
nadzieję, że nie chodzi o pieniądze, prawda? Moim zdaniem
twój fundusz powierniczy daje niezłe dochody. – W tej
samej chwili na pełnej godności twarzy jej matki pojawił się
wyraz przerażenia. – Chyba nie... Chyba on nie ma z tym nic
wspólnego, co? Dobry Boże, od czterech lat jesteś roz-
wiedziona. Bez wątpienia przyjęłaś do wiadomości, że to
była pomyłka. Na pewno nic do niego nie czujesz. Przyznaj,
Sandro!
Westchnęła ciężko, wspominając słowa matki. Powoli
otwierały się wielkie, spiżowe drzwi – ostatnia bariera
chroniąca ją przed dziennikarzami. Sandra usłyszała przy-
tłumiony warkot wozów transmisyjnych i szum mikro-
fonów. Zaczyna się...
Wzięła głęboki oddech. Odbyła dziesiątki spotkań
ważniejszych od tej zaimprowizowanej konferencji pra-
sowej. Rozwiązała też mnóstwo trudniejszych proble-
mów. Na pewno poradzi sobie z tym zadaniem. Ręka na
10
A l i ci a S co t t
mosiężnej klamce zadrżała, gdy Sandra pomyślała nagle
o swoim byłym mężu. Wspominając pierwszy dzień ich
znajomości, wyobraziła sobie rozbawione spojrzenie jas-
nych oczu, szeroki muskularny tors, łagodny głos, który
przyprawiał ją o miły dreszcz, ilekroć słyszała swoje imię
wymawiane przeciągle, z południowym akcentem. Cie-
kawe, ile udało jej się zapomnieć przez ostatnie cztery
lata.
Spiżowe drzwi otworzyły się szeroko i Sandrę oślepił
blask reporterskich fleszy.
– Pani komendant, czy to prawda, że powstaje niezależ-
na komisja w celu zbadania doniesień dotyczących korupcji
oraz...
– Pani komendant, mówi się, że wszyscy policjanci
obowiązkowo będą uczestniczyć w specjalnych szkoleniach,
które pomogą im uwolnić się od rasowych uprzedzeń, żeby...
– Czytała pani niedzielne wydanie
’’
Citizen’s Post’’,
w którym...
– Szykują się zwolnienia?
– Jak ma wyglądać współdziałanie policji...
Sandra uniosła dłoń, gestem prosząc o ciszę. Znów
błysnęły flesze, a potem dziennikarze trochę się uspokoili.
Sandra przyjrzała im się uważnie. Sześciu zawodowych
reporterów i czterech współpracowników lokalnej prasy.
Ogarnęło ją rozczarowanie, a potem złość, bo Mike się nie
pojawił.
– Jutro o czwartej po południu odbędzie sę oficjalna
konferencja prasowa – stwierdziła rzeczowo. – A teraz macie
tylko dziesięć minut.
Usłyszała jęk zawodu, a potem reporterzy zaczęli się
przepychać, aby zadać pierwsze pytanie.
– Co dalej z programem współdziałania policji i lokal-
nych społeczności?
– Podstawowe założenia tego projektu sprawdzają się
11
M o j a b ył a ż o n a
w całym kraju, więc my także powinniśmy je rozważyć. Zbyt
długo nasi funkcjonariusze byli wyobcowani ze społeczno-
ści. Pora się zjednoczyć i wspólnie pracować dla dobra
sprawy.
– Czy naprawdę chce pani wysłać funkcjonariuszy na
specjalny kurs, żeby pozbyli się uprzedzeń rasowych?
Popatrzyła na stojących za dziennikarzami dwóch ofice-
rów policji. Obaj byli biali, w średnim wieku, zachowywali
kamienne twarze.
– Moim zdaniem takie zajęcia są niezbędne. Rejestr
skarg na pracowników naszej policji jest przerażający.
Będzie sporo zmian.
Stanowczy ton zmusił słuchaczy, aby zamilkli, ale cisza
trwała zaledwie moment. Gdy dziennikarze zapisywali
pospiesznie jej uwagi, obserwowała stojących za nimi poli-
cjantów. Ciekawe, czy przyjechali tu tylko po to, żeby od
razu donieść kumplom, co mówiła prasie?
– A co z tym chłopakiem, który ma ksywę Vi?
– Jestem zorientowana w sytuacji – odparła wymijająco.
– Zachęcamy do współpracy każdego, kto jest w stanie
pomóc nam w jego identyfikacji. Jest zdesperowany
i dlatego za wszelką cenę pragniemy mu pomóc. Ma
jeszcze wybór. Jeśli się ujawni, dołożymy starań, aby
zrozumiał, jakie możliwości się przed nim otwierają.
Nie ma powodu, żeby ten kryzys doprowadził do strze-
laniny.
– Czy mimo pogróżek będzie pani wysyłać patrole do
wschodniej dzielnicy?
– Życie policjantów nieustannie jest zagrożone. Taką
mają pracę.
– Trzech oficerów ubiegało się o stanowisko ko-
mendanta, a teraz będą musieli podporządkować się
osobie z zewnątrz. Jak pani zamierza rozwiązać ten
problem?
12
A l i ci a S co t t
Będę ich całować w oba policzki i przytulać na dzień
dobry, pomyślała z ironicznym uśmiechem.
– Wszyscy podejdziemy do sprawy rzeczowo, jak przy-
stało na zawodowców.
– A pani mąż?
– P...proszę? – Zająknęła się, ponieważ nie spłodziewała
się takiego pytania.
– Była pani żoną inspektora Mike’a Rawlinsa, zwanego
Dużym Mike’em, prawda?
– Słusznie użył pan czasu przeszłego. Moim zdaniem to
nie ma związku...
– Na pewno nie jest pani obojętny. Budzi teraz pani
sympatię czy niechęć?
Sandra przyglądała się uważnie młodemu dziennika-
rzowi, starannie ukrywając irytację wywołaną jego pyta-
niem. Bezczelny młokos! Gdy w końcu się odezwała,
głos jej brzmiał mocno i pewnie.
– Inspektor Rawlins i ja od czterech lat jesteśmy roz-
wiedzeni, więc nie odbiegajmy od tematu. – Popatrzyła na
zegarek. Minęło osiem minut, ale uznała, że wystarczy tego
dobrego, pomachała dziennikarzom i zbiegła po schodach,
kierując się prosto do swojego auta.
Naparła na nią grupa fotoreporterów, więc musiała
zboczyć z drogi i przejść bokiem. Policjanci nareszcie
wkroczyli do akcji i stanowczo zatrzymali spory tłumek.
– Dziękuję – mruknęła, ale nie odpowiedzieli.
– Jaka ona jest? No mów, Rawlins, przecież ożeniłeś się
z tym kociakiem.
Inspektor Mike Rawlins, oparty plecami o ścianę mocno
zniszczonej sali konferencyjnej miejskiej komendy policji,
uniósł brwi, a stojący przed nim kościsty policjant zwany
Kuną, natychmiast się zarumienił.
– Słuchaj, Kuna – odparł z namysłem Mike. – Mam
13
M o j a b ył a ż o n a
nadzieję, że nie zamierzasz nazywać szefowej kociakiem.
To byłby fatalny początek. Uważaj, bo inaczej przepadłeś.
Stojący obok Mike’a Rusty Koontz parsknął gniewnie.
Od ośmiu lat razem pracowali. Koontz uchodził za najwięk-
szego twardziela wśród miejscowych policjantów. Lubił
sprośne dowcipy, udawał podrywacza i dokuczał nowi-
cjuszom, póki nie położyli uszu po sobie.
Wśród policjantów krążyły opowieści, jakoby Koontz
założył się kiedyś, że przed wieczorem wyprowadzi
z równowagi Dużego Mike’a. Przez osiem godzin doku-
czał dawnemu graczowi uniwersyteckiej drużyny fut-
bolowej. Wyśmiewał jego kontuzję i nadwerężone kola-
no, ledwie wyczuwalny południowy akcent przejęty od
ojca, który przed czterdziestu laty opuścił Nowy Orlean,
żeby kopać piłkę w drużynie Odrzutowców. Koontz
przyczepił się nawet do wybuchowej matki Mike’a. Pod
koniec dnia barczysty nowicjusz, który mógł znokauto-
wać drobnego kolegę jednym ciosem, uścisnął mu rękę
i powiedział:
– Nieźle dajesz w kość, stary. Byłby z ciebie świetny
terapeuta.
Koontz oniemiał. Został partnerem Dużego Mike’a
i odtąd nie było w aleksandryjskiej policji pary równie
niedobranej, jak zarazem skutecznej.
– Daj spokój, Kuna – powiedział Koontz, z udawanym
zainteresowaniem oglądając swoje paznokcie. – Chyba
wiesz, że Duży Mike nie lubi się zwierzać. Jest z Południa,
a tam ludzie mają pewne zasady.
– Zgadza się, ale weź też pod uwagę, Rusty, że zadaję
się z facetem takim jak ty, więc to niczego nie wyjaśnia.
– Mike Rawlins mrugnął do kolegów, którzy wybuchnęli
śmiechem.
Pięćdziesięciu gliniarzy, z niepokojem czekających w sa-
li konferencyjnej na nową szefową, natychmiast się od-
14
A l i ci a S co t t
prężyło. Po chwili zapanowało niezręczne milczenie. Do-
chodziło wpół do ósmej. Komendant Sandra Aikens mogła
nadejść lada chwila. Kilku zakłopotanych policjantów
chodziło z kata w kąt po zniszczonym tanim linoleum,
dwaj inni sprawiali wrażenie, jakby liczyli zacieki na
suficie.
W pierwszym rzędzie siedziało trzech inspektorów:
Banks, Hopkins i Thoron. Unikali cudzych spojrzeń.
Hopkins był niemal pewny awansu na komendanta i naj-
głośniej o tym rozprawiał, więc teraz koledzy umyślnie
odwracali wzrok. W takich sytuacjach mężczyźni mają
swoje sposoby, żeby pomóc kumplowi w przełknięciu
gorzkiej pigułki.
W końcu z korytarza dobiegł stukot obcasów. Wy-
mienili znaczące spojrzenia i znieruchomieli. Po chwili
w drzwiach stanęła Sandra Aikens, komendant policji.
Wytworna i elegancka, w ogóle nie pasowała do oto-
czenia. Miała na sobie doskonale skrojony jedwabny
garnitur, za który zapłaciła więcej, niż wynosiły ich
tygodniowe zarobki. Przez moment wodziła po sali
badawczym spojrzeniem, a potem ruszyła w stronę
podium jak zwycięski wódz, który nie bierze zakład-
ników.
– Niech to szlag... – mruknął Koontz, a stojący obok
niego Mike nagle poczuł się niepewnie.
To już cztery lata, pomyślał. Od tamtej pory ani razu
nie spotkał się z żoną. Dobry Boże, po tylu latach wkroczyła
znowu w jego życie. Weszła do sali i natychmiast wszystkich
sobie podporządkowała. Jako dziedziczka wartej miliony
korporacji ojca i bywalczyni klubów jachtowych na całym
świecie, ma to zapewne w genach. Nie potrafił tego
pojąć, lecz ilekroć się pojawiała, odnosił wrażenie, że
nawet planety nieruchomieją, a gwiazdy ustawiają się
karnie w szeregu. Wystarczyło jedno spojrzenie, by inni
15
M o j a b ył a ż o n a
uświadomili sobie, że Sandra doskonale wie, co sobą re-
prezentuje i nie dba o cudze opinie. I tak postawi na
swoim. Niech mnie diabli, pomyślał, zawsze mi się podo-
bało jej zdecydowanie. Ta kobieta stanowi prawdziwe
wyzwanie.
Ach, ma chére... Sandra Aikens z rozwichrzoną kędzierza-
wą czupryną i przenikliwymi niebieskimi oczami...
Bez trudu poderwałby każdą, lecz odkąd został wezwany
w sprawie próby napadu i poznał Sandrę Aikens, marzył
tylko o niej. Ścigała młodocianego napastnika własnym
mercedesem i dopadła go w końcu pod ścianą ceglanego
budynku. Mike sam nie wiedział, czy wybuchnąć śmiechem
na widok przerażonej miny łobuza, czy udzielić dziew-
czynie surowego upomnienia. Po namyśle zaprosił ją na
kolację, napoił winem i patrzył, jak łagodnieje, coraz bar-
dziej rozbawiona cieszy się dobrym jedzeniem oraz miłym
towarzystwem. A tymczasem jego głupie serce kołatało
w piersi, bo dał się zauroczyć tej nieobliczalnej, zarozumia-
łej Sandrze Aikens. Jego mama stwierdziła później, że mu
rozum odjęło, ponieważ mężczyźni w ogóle nie robią użytku
ze swych głów. Gdy wspominał, co się później stało, nie był
w stanie znaleźć kontrargumentu.
Sandra postukała w mikrofon. Koontz nigdy jej nie lubił,
chociaż był drużbą na ich weselu. Teraz zapalił papierosa
i demonstracyjnie wypuścił smużkę dymu w stronę tablicz-
ki z przekreślonym papierosem. Jak większość policjantów
był oburzony, że mianowano ją na stanowisko komendanta
policji, chociaż Mike uznał ten pomysł za odjazdowy
i całkiem zabawny, ale on zawsze miał takie dziwne
podejście do życia.
Sandra nie skomentowała przekornego zachowania
Koontza. Rzuciła mu tylko pogardliwe spojrzenie, a następ-
nie rozejrzała się po sali, udając, że nie dostrzega Mike’a,
który skwitował to uśmiechem. Zapewne nie tylko dla niego
16
A l i ci a S co t t
dzisiejsze spotkanie było ogromnym przeżyciem. Ciekawe,
czy Sandra pamięta, jak skończyła się ich pierwsza randka...
– W porządku – zaczęła ostrym tonem jego była żona,
patrząc w oczy policjantom z pierwszego rzędu. – Postawmy
sprawę jasno. Zacznę od dobrej nowiny, potem będą gorsze.
– Są jakieś pozytywy? – wymamrotał Koontz, a paru
funkcjonariuszy zachichotało.
– Nie będzie żadnych zwolnień – oznajmiła Sandra
zaskoczonym podwładnym. – Co więcej, wymogłam na
burmistrzu Petersonie, że zwiększy budżet policji o dwa
miliony dolarów, ponieważ od pięciu lat nie podwyższano
naszej dotacji. Powtarzam: nikt nie zostanie zwolniony.
W sali zawrzało, nawet Koontz był poruszony. Policjanci
od dawna narzekali, że mają nędzne pensje, nikt ich nie
szanuje i nie darzy sympatią. Nowa pani komendant nie
mogła znaleźć lepszego argumentu. Mike skrzyżował nogi
w kostkach. Doskonale znał swoją byłą żonę, więc czekał na
kolejne błyskotliwe posunięcie.
– Oczywiście – ciągnęła gładko – nic za darmo. Nie będę
owijać w bawełnę i powiem, że ta komenda to istny bajzel.
Wiem to ja, wiecie również wy i wie opinia publiczna.
Burmistrz znalazł dla nas dodatkowe fundusze, ale musimy
się wykazać. Zaplanowałam dodatkowe ćwiczenia na strzel-
nicy, kurs nowych metod dotyczących śledztwa, zatrzymań
i przesłuchiwania, a także zasad funkcjonowania lokalnych
społeczności i podstaw psychologii społecznej. Będą także
zajęcia, które pomogą wam pozbyć się uprzedzeń rasowych.
Jak widzicie, potwierdzają się straszliwe plotki, które już do
was dotarły. Będziemy teraz stosować łagodniejsze metody.
– Świetnie – mruknął Koontz. – Czarnuchy przyjdą do
policji.
– Chce pan zabrać głos, inspektorze, czy też zbyt mocno
zaciągnął się pan dymem z tego śmierdzącego papierosa?
Znowu rozległ się nerwowy chichot, a potem gwałtowne
17
M o j a b ył a ż o n a
pokasływanie, gdy zebrani pojęli, że stają po niewłaściwej
stronie. Koontz strzepnął żarzący się popiół na linoleum
z niezliczonymi śladami gaszonych nogą niedopałków.
– Zastanawiam się, kiedy będą się odbywać wszystkie
ćwiczenia i kursy. Ktoś tu pewnie uważa, że mamy sporo
wolnego czasu. A może – dodał, mrużąc oczy – zaczną nam
wreszcie płacić za nadgodziny?
– Na razie nie – odparła Sandra, a w sali rozległ się
głośny jęk zawodu. – Zdaję sobie sprawę, że wynagrodzenie
stanowi istotny problem, ale trudności musimy rozwiązywać
stopniowo, krok po kroku. Obecnie poziom społecznej
akceptacji nie pozwala nam występować z roszczeniami.
Jeśli weźmiemy się ostro do roboty, a podatnicy zaczną
dostrzegać nasze osiągnięcia, w przyszłym roku poprosimy
o podwyżki.
Znów rozległ się szmer niezadowolenia. Gdyby do-
stawali chociaż dolca za każdym razem, gdy jakiś biurokrata
obiecywał im rychły wzrost pensji, na wymarzonej emerytu-
rze opływaliby w dostatki.
Sandra mówiła dalej, a Mike przyłapał się na tym, że
zadaje sobie pytanie, czy wieczorem ćwiczyła przed lustrem
dzisiejsze wystąpienie. Dawniej obserwował, jak przygoto-
wuje się do ważnych spotkań, powtarzając każde słowo,
analizując każdą sylabę aż do osiągnięcia pełnej doskonało-
ści. Znalazł ciekawy sposób, żeby jej w tym pomóc: kiedy
była w połowie kluczowego zdania, podchodził od tyłu
i zaczynał ją rozbierać.
– Przejdę teraz do kolejnej sprawy – powiedziała.
– Otrzymaliśmy rządową dotację na zorganizowanie ściślej-
szej współpracy między policją a lokalną społecznością.
Najpierw musicie wskazać rejony, w których należy zor-
ganizować straż obywatelską, a potem nauczyć ochotników,
jak skutecznie zapobiegać przestępstwom i samodzielnie
patrolować najbliższą okolicę. Takie działania wzmocnią
18
A l i ci a S co t t
sąsiedzkie więzi, a ponadto odciążą naszych ludzi, umoż-
liwią im skupienie się na poważniejszych śledztwach.
– Alleluja, chwała Panu – mruknął z powątpiewaniem
Koontz. – Patrole żwawych staruszek zajmą się ściganiem
dealerów rozprowadzających narkotyki. Znów jestem dum-
ny, że noszę policyjną odznakę.
Sandra zacisnęła usta i kurczowo chwyciła brzeg mów-
nicy, a Mike od razu wiedział, że próbuje zapanować nad
wściekłością. Zawsze była porywcza, ale nie miał nic
przeciwko kłótniom, bo kiedy się godzili...
– Poza tym nareszcie zrobimy remont tego budynku.
Wymienione zostaną rury i przewody. Tak się szczęśliwie
złożyło, że starczy też na remont dachu – powiedziała,
spoglądając na odwieczne żółtawe zacieki. – W odnowionej
siedzibie będziemy inaczej pracować, więc przygotujcie się
na spore zmiany. Minie trochę czasu, nim sytuacja się
ustabilizuje. Są pytania?
– Tak. Chciałbym wiedzieć – zapytał Koontz – czy
dostaniemy nowe mundury. Muszę przyznać, że gdy ostat-
nio dokonałem aresztowania, wyglądałem fatalnie i dlatego
czułem się nieswojo. I druga sprawa: mam przemawiać do
podejrzanych łagodnie czy chłodno? To pytanie spędza mi
sen z powiek.
– Poruczniku, proszę wreszcie powiedzieć, w czym
rzecz albo się zamknąć. – Sandra popatrzyła na niego,
mrużąc oczy i nie zwracając uwagi na wybuchy śmiechu.
Zaczyna się. Mike pokręcił głową. Nieraz był świadkiem
podobnej wymiany zdań między swoim partnerem i byłą
żoną. Zwykle Koontz zaczynał jej dokuczać, a ona natych-
miast odpowiadała, podbijając stawkę. Zakłopotani poli-
cjanci odwracali wzrok, ponieważ napięcie rosło. Wiedzieli,
na co stać Koontza.
– Chodzi mi o to – zaczął powoli – że dostaliśmy w końcu
forsę, a pani chce nas dokształcać? Czy ostatnio patrolowała
19
M o j a b ył a ż o n a
pani ulice? Dzieciaki noszą przy sobie broń typu AK-47. Jak
mamy sobie radzić z tymi smarkaczami? Czytać im na głos
Dickensa?
– Nie, poruczniku. I proszę mi tu nie szermować podob-
nymi argumentami. Wyniki badań naukowych potwierdza-
ją, że nowoczesne szkolenie dotyczące policyjnych inter-
wencji z użyciem przemocy zwiększa skuteczność działania,
zmniejsza natomiast znacząco odsetek rannych funkcjona-
riuszy. Nie ulega wątpliwości, że sytuacja w tej komendzie
wymaga natychmiastowych zmian. W ubiegłym roku doszło
do pięciu pościgów, lecz mimo rozwinięcia znacznej szyb-
kości tylko w jednym wypadku nastąpiło zatrzymanie.
Czterech przypadkowych przechodniów odniosło poważne
obrażenia, a straty materialne szacuje się na tysiące dolarów.
Sześciu funkcjonariuszy zostało postrzelonych, zabito pięciu
podejrzanych. To są wyniki nieproporcjonalne do liczeb-
ności i zakresu działania naszej jednostki, która...
– Aha, rozumiem. Wycofuję poprzednie zastrzeżenia.
Skoro wyniki badań naukowych dowodzą, że wzrośnie moje
bezpieczeństwo... – Koontz z politowaniem kiwał głową.
– Pani komendant, czy pani była we wschodniej dzielnicy?
Wystarczy minąć jedną przecznicę, a tamte dzieciaki namie-
rzają człowieka i dają sobie znaki. Ośmiolatki mają oczy
dookoła głowy, a pistolety, które noszą w kieszeniach, to nie
zabawki. Prawda jest taka, że ci poczciwi obywatele zyskali
przewagę liczebną i dysponują większą siłą ognia. Nie
potrzebujemy kursów, tylko karabinów maszynowych.
– Właśnie, właśnie – mruknęło kilku policjantów.
Sandra wydęła usta.
– Skoro już poruszyliśmy tę kwestię... – powiedziała.
– No tak, domyślam się, że wszyscy czytali list opublikowa-
ny w niedzielnym wydaniu
’’
Citizen’s Post’’. Moim zda-
niem na razie jest za wcześnie, aby wyrokować, czy to
jedynie głupi żart, czy też poważne ostrzeżenie, nakazuję
20
A l i ci a S co t t
jednak, aby dla własnego bezpieczeństwa wszyscy funkcjo-
nariusze patrolujący wschodnią dzielnicę nosili kuloodpor-
ne kamizelki.
– Pani zdaniem dzieciak nie wpadnie na to, że można
celować w głowę? – przerwał ironicznie Koontz.
Sandra zmarszczyła brwi.
– Nie popadajmy w przesadę. Mamy do czynienia
z depresyjnym trzynastolatkiem. To nie jest zawodowy
morderca.
Nim Koontz zdążył odpowiedzieć, Mike, ogarnięty
współczuciem dla swej byłej żony, bez słowa położył dłoń na
ramieniu partnera, zmuszając go do milczenia, a potem
odparł spokojnie:
– Wręcz przeciwnie. – Zirytowana Sandra popatrzyła na
niego ze złością, ale spojrzał jej w oczy z promiennym
uśmiechem, odepchnął się stopą od ściany i dodał spokoj-
nie: – Dzieciak przyznaje, że jako dziesięciolatek rozwalał
gości na ulicy, a w slangu młodzieżowych grup przestęp-
czych to oznacza, że można mu zlecić mokrą robotę.
Dawniej zabójców rekrutowano wśród szesnastolatków, ale
teraz w sądach traktuje się ich jak dorosłych. Ci smarkacze
nie są głupi, więc gangi szybko obniżyły granicę wieku
i strzelania uczą się zupełne małolaty. Do diabła, we
wschodniej dzielnicy trzynastoletni gówniarz bywa praw-
dziwym weteranem. Niedługo przyjdzie nam ścigać niemow-
laki.
– To jest wojna – mamrotał z wściekłością Koontz.
– Błądzimy w tej cholernej miejskiej dżungli otoczeni przez
dzikusów, którzy nie uznają żadnych zasad. Vi nie jest
dzieckiem, to zabójca, drań mordujący z zimną krwią.
Trzeba rzucić przeciwko niemu wszystkie siły i dopaść
szczeniaka. Nie warto się z nim cackać.
– Nie, myli się pan, inspektorze. Policja znalazła się
w trudnej sytuacji, bo sama wypowiedziała wojnę miesz-
21
M o j a b ył a ż o n a
kańcom. Aleksandria nie może być podzielona. Oni i my!
To błędne podejście do sprawy i dlatego natychmiast trzeba
je zmienić. Nie będziemy szturmować wschodniej dziel-
nicy, strzelając na lewo i prawo. Musimy znaleźć tego
chłopca. Co więcej, wspólnie z mieszkańcami dołożymy
starań, aby inne dzieci tłumiące agresję nie musiały żyć
w poczuciu beznadziejności, aż dojdzie do groźnego wybu-
chu. Taki jest cel programu współpracy z lokalną społeczno-
ścią, do którego włączy się nasza komenda.
– Będziemy wszyscy biegać po ukwieconych łąkach
i zrywać stokrotki – burknął Koontz.
– Naturalnie, jeśli taka metoda okaże się skuteczna
– odparła Sandra z ponurym uśmiechem.
– Pani komendant, mieszka pani w domu wartym pół
miliona dolarów i jeździ autem za sześćdziesiąt tysięcy. Nie
ma pani zielonego pojęcia, na czym polega policyjna robota.
Proszę serwować prasie taką gadkę, bo tylko oni to kupią. Ja
mogę tylko obiecać, że jeśli zobaczę na ulicy uzbrojonego
szczyla, zareaguję, jak należy, i nie zamierzam głaskać go po
głowie. Jest takie powiedzenie: Nie daj się zabić. Święte
słowa.
– A ja zapowiadam, że gdyby znów doszło do strzelani-
ny, zostanie przeprowadzone regularne śledztwo z użyciem
wszelkich środków, które mam do dyspozycji, a w przypad-
ku najmniejszego podejrzenia, że można było rozwiązać
problem bez użycia przemocy, osobiście odbiorę winnemu
policyjną odznakę. Zaczynamy grać według nowych zasad.
Czy to jasne?
W sali zapanowała cisza, wyczuwało się ogromne napię-
cie. Sandra kolejno mierzyła podwładnych spojrzeniem.
Większość odwracała wzrok, ale Koontz i paru innych nie
dało za wygraną. Do nich właśnie zwróciła się po długim
milczeniu.
– Powiem to raz i nie będę więcej wracać do sprawy. Nie
22
A l i ci a S co t t
macie obowiązku mnie lubić. Możecie znienawidzić mnie,
ponieważ jestem kobietą, osobą z zewnątrz... bo urodziłam
się pod znakiem Panny, a wy akceptujecie tylko Bliźnięta.
Myślcie, co wam się żywnie podoba, lecz zmiany i tak
nastąpią, czy wam się to podoba, czy nie. A poza tym nie
jestem waszym wrogiem.
– Tere fere.
– Policja Aleksandrii zawiodła zaufanie obywateli
swojego miasta. – Sandra popatrzyła znowu na Koontza.
– Ludzie was nie szanują, czują tylko strach. Ich zdaniem
nie usuwacie trudności, a raczej pogarszacie sytuację.
Powołano cywilnego komendanta policji, bo zdaniem
podatników żaden z was nie jest w stanie zaprowadzić
tutaj porządku. Jeśli chcecie, proszę bardzo, awanturujcie
się i piszcie na drzwiach, że jestem suką, skoro to wam
poprawia samopoczucie. Zapewniam, że nie odejdę. Po-
stanowiłam, że w tej komendzie będzie teraz inaczej niż
do tej pory. Pewnie wywrócę tu wszystko do góry nogami,
a kiedy zrobię swoje, trudno powiedzieć, ilu z was
pozostanie w służbie. Obiecuję jednak, że ci, którzy się
utrzymają, zyskają powody do dumy ze swojej pracy,
a nasza komenda wzbudzi ogólny szacunek. I o to w tym
wszystkim chodzi. – Niecierpliwym gestem odsunęła
mikrofon. – Oficerów zapraszam do mojego gabinetu.
Rawlins i Koontz, zameldujcie się u mnie o jedenastej.
Wyszła z sali. Dopiero po minucie jej podwładni ochło-
nęli i zaczęły się ciche rozmowy.
– Nie rozumiem, jak mogłeś się z nią ożenić – mruk-
nął Koontz do Mike’a. – Ona jest gorsza niż Hillary
Clinton.
Mike uśmiechnął się tylko, spoglądając na drzwi, za
którymi przed chwilą zniknęła Sandy. Na moment wrócił
pamięcią do chwili, gdy z niezmąconym spokojem oznaj-
miła mu, że muszą się rozwieść. Po prostu odeszła. Na
23
M o j a b ył a ż o n a
świecie nie ma drugiej takiej kobiety jak Sandra Aikens,
pomyślał z goryczą i smutkiem.
Nie trzeba się było z nią żenić? Mon Dieu, co Koontz
może o tym wiedzieć?
24
A l i ci a S co t t
Rozdział drugi
Sandra zdążyła się ukryć w swoim gabinecie, nim nerwy
odmówiły jej posłuszeństwa. Przebieg zebrania był zgodny
z jej przewidywaniami: wściekłość, pretensje, brak zaufania
– jak wtedy, gdy bywała na okropnych piknikach urządza-
nych przez rodzinę Mike’a.
Do tego jeszcze problemy z trzynastoletnim chłopcem,
który ostrzega, że będzie rozwalał gości na ulicach. Nie
miała pojęcia, że takie sformułowanie odnosi się do zawodo-
wego mordercy. Po prostu zabrakło jej czasu na przejrzenie
najnowszych materiałów dotyczących młodocianych gan-
gów w Aleksandrii. Będzie musiała się z nimi zapoznać, ale
to nie zmienia faktu, że Koontz ma rację. Przeżyła trzydzie-
ści cztery lata w komfortowych warunkach. Co wie o dzie-
ciakach takich jak Vi albo o codzienności swoich podwład-
nych? Nic nie wie, kompletnie nic!
Ósma trzydzieści. Lada chwila zjawią się oficerowie.
Rozmowa z nimi zapowiada się ciekawie, potem przyjdą
Koontz i Mike. Duży, cudowny Mike Rawlins. Świetnie
wygląda. Nie była pewna, czego oczekiwała po tym spot-
kaniu. Jej były mąż to wyjątkowo atrakcyjny mężczyzna:
wysoki, niezwykle przystojny brunet. Pewnie spodziewała
się, że z wiekiem straci coś ze swego uroku albo też sama
będzie umiała spojrzeć na niego chodnym okiem, skoro nic
już ich nie łączy, ale się przeliczyła. Gdy tak stał w głębi sali,
z ramionami splecionymi na szerokiej piersi i łagodnym
uśmiechem na śniadej twarzy południowca, nadal pociągał
ją nieodparcie.
Sandra przez cztery lata próbowała wymazać z pamięci
wspomnienia o Mike’u Rawlinsie, ale wystarczyło jedno
spojrzenie w głąb sali i znów była pod jego urokiem. Miała
wrażenie, że czuje znajomy zapach, dotyka skóry, wsłuchuje
się w niski, wibrujący głos.
Doskonale pamiętała pierwszą randkę. Cieszyła się jak
nastolatka, że przystojny mężczyzna tak po prostu zaprosił
ją na kolację. Pałaszowała spaghetti i z rosnącym podziwem
dochodziła do wniosku, że były piłkarz i obecny gliniarz ma
umysł w bardzo dobrym gatunku, przewrotne poczucie
humoru i łagodny uśmiech, który sprawiał, że ogarnia ją
przyjemne oszołomienie. Wypiła trzy kieliszki wina i zdu-
miona stwierdziła, że bardzo przyjemnie spędza czas. Od lat
tak dobrze się nie bawiła.
Gdy przysunął się bliżej, rozbierając ją wzrokiem i szep-
cąc czułe słówka po francusku, pomyślała, że po kolacji ma
wielką ochotę na deser u siebie w domu. Chciała zerwać
z niego białą koszulę i spodnie. Pragnęła go rozebrać
i całować do upojenia. Kto by pomyślał, że takie marzenia
snuje dziewczyna, która dopiero na trzeciej randce po-
zwalała się objąć ramieniem.
Po kolacji zaprosiła Mike’a do siebie. Złamała wszelkie
swoje zasady dotyczące mężczyzn i przeżyła tak wielką
radość, że następnego ranka nastąpił bis. Zrobili to na
kanapie, w holu, na podłodze w sypialni, przy marmurowym
blacie w łazience. Gdy spóźniona zjawiła się w biurze,
zebranie rady nadzorczej odbyła na świeżym powietrzu,
a w czasie przerwy obiadowej wybrała się z sekretarką na
26
A l i ci a S co t t
piknik. Maria oznajmiła, że nie ma pojęcia, co wprawiło
szefową w tak dobry nastrój, ale z pewnością należy to
powtórzyć.
Sandra wzięła sobie do serca tę radę. Mike przyniósł
kwiaty i grzecznie się przywitał. Kochali się na posłaniu
z płatków róż rozsypanych w holu. Obiecał, że następnego
wieczoru zaprosi ją na kolację, ale gdy wsiedli do jego
furgonetki zaparkowanej przed domem, dziwnym trafem
znaleźli się na tylnym siedzeniu i zapomnieli o swoich
planach. Ustalili, że muszą iść między ludzi, żeby nareszcie
porozmawiać, ale utknęli w windzie, którą Mike zręcznie
unieruchomił między piętrami, i kochali się na podłodze.
W ciągu pierwszego tygodnia znajomości schudła trzy
kilogramy. Od przyjaciółki usłyszała, że wygląda kwitnąco,
a matka wypytywała ją o stosowaną dietę cud. Sandra nie
zdradziła się przed rodzicami, bo Mike należał tylko do niej.
Przedtem nie miała nic własnego. Był cudowny, romantycz-
ny, czuły, nieprzewidywalny, zmysłowy, oszałamiający.
Dzięki niemu odkrywała nieznane cechy swojej natury.
Sprawił, że nareszcie żyła pełnią życia.
Chwilami ogarniało ją przerażenie, bo wystarczyło, że
usłyszała w słuchawce jego głos i nagle świat nabierał blasku,
a na jej ustach pojawiał się radosny uśmiech. Nikogo nie
pragnęła tak jak Mike’a. Nie zdarzyło jej się dotąd przez całą
sobotę czekać na telefon i szaleć z radości, gdy wreszcie
zadzwonił. Przez cały tydzień cieszyła się na myśl o piątkowej
randce, a nieoczekiwana kolacja we środę wprawiała ją
w cudowne oszołomienie. Mike od razu rozpanoszył się w jej
świecie i coraz więcej dla niej znaczył. Zdrowy rozsądek
ostrzegał, że do siebie nie pasują, więc ten związek nie
przetrwa, ale Sandra była nienasycona.
Ich znajomość trwała pół roku, gdy Mike zabrał ją do
francuskiej restauracji, którą lubiła. Wieczór był ciepły
i parny. Spacerowali, zachwyceni ciepłem kończącego się
27
M o j a b ył a ż o n a
sierpnia i zapachem kwiatów unoszącym się w powietrzu.
Sandra dziwiła się, że Mike jest taki milczący, ale złapała się
na tym, że sama też niewiele mówi. Bez słowa wrócili do jej
domu, a gdy znalazła się w jego objęciach, powiedział, że ją
kocha. Rozbierał ją bardzo wolno. Bawił się kosmykami
niesfornych, kasztanowych włosów i pieścił ją, aż błagała
o litość. Kiedy nareszcie w nią wszedł, zdyszany i niecierp-
liwy z powodu długiego oczekiwania, oboje dzielili zachwyt,
powolne budowanie napięcia i narastanie pożądania. Razem
osiągnęli spełnienie, a wtedy Sandra się rozpłakała. Nie
rozumała, skąd te łzy. Mike je scałował i wpatrując się w nią,
poprosił, żeby została jego żoną. Zgodziła się bez wahania.
To była jedna z najszczęśliwszych chwil jej życia. Pięć lat
później siedziała samotnie w swoim gabinecie i robiła
wszystko, żeby zapomnieć o innych cudownych momen-
tach.
Najwyżsi rangą oficerowie miejskiej komendy policji
byli milczący. Sandra próbowała ich rozruszać uwagami na
temat współdecydowania, ale to była jedynie namiastka,
z czego wszyscy zdawali sobie sprawę. Byli dobrymi poli-
cjantami, po awansie dawali sobie radę z podwładnymi
i dlatego sądzili, że sprawdzą się jako szefowie policji. I cóż
z tego, że popierali swoich ulubieńców i brali łapówki?
Przecież wszyscy tak robią.
Sandra domyślała się, że ci trzej faceci czekają niecierp-
liwie na jej klęskę. Z intruzami tu się nie współpracuje,
a bez układów i poparcia trudno kierować policją. Wkrótce
będzie nadzorować pierwsze poważniejsze śledztwo, na
przykład dotyczące strzelaniny wywołanej przez trzynasto-
letniego chłopaka z gangu. Wystarczy, że jeden z jej
oficerów zadzwoni do laboratorium i poprosi starych kumpli
o przysługę, a ci zaczną mnożyć trudności. Zbadanie odcis-
ków palców zajmie cztery tygodnie. Prośby o szybką
28
A l i ci a S co t t
autopsję okażą się daremne. Potrzebny będzie nakaz
rewizji? Prokurator jest zapracowany. Do archiwum przyj-
dzie zamówienie na dokumenty umorzonego śledztwa
w sprawie napadu rabunkowego albo czynów nierząd-
nych. Jakie akta? Gdzie ich szukać? Wiadomo, że od lat
inercja biurokratów utrudnia działanie wymiaru sprawied-
liwości i nikt z nimi nie wygra.
Sandra nie bała się tego rodzaju trudności. Przede
wszystkim miała poparcie burmistrza. Poza tym wiele się
nauczyła, kierując rodzinną firmą ochroniarską, która pod jej
rządami podwoiła wartość. Co spędza sen z powiek każ-
demu glinie? Wysokość emerytury. Co robi emerytowany
policjant, żeby trochę dorobić? Pracuje w firmie ochroniar-
skiej, a ta należała do Aikenów i Sandra nadal była jej
szefową. Otóż to! Przypomniała o tym swoim oficerom,
którzy słuchali jej z kwaśnymi minami. Stało się dla nich
jasne, że jeśli będą jej teraz utrudniać życie, później sami
będą mieć kłopoty. Chyba powinna zamówić nalepkę
z takim napisem i przyczepić ją na zderzaku... albo na
drzwiach, pod zamazaną w pośpiechu tabliczką i paskud-
nym epitetem: suka.
Jeden z oficerów, Hopkins, chyba odejdzie. Za dużo
gadał o swoich nadziejach na awans i teraz czuł się zbyt
upokorzony, że to ją tu przysłano, by zdobyć się na lojalność.
Trudno przewidzieć, jak się zachowają Banks i Thoron.
Sandra uważała porucznika Banksa za dobrego glinę i po-
czciwego faceta. Obiecała sobie, że zrobi wszystko, żeby
poczuł się doceniony i odnalazł swe miejsce w nowej
strukturze. Czas pokaże, czy to mu wystarczy. Sytuacja
porucznika Thorona była znacznie bardziej skomplikowa-
na. Miał silne poparcie, ale krążyły słuchy, że jest zamiesza-
ny w jakieś dziwne machinacje. Sandra miała nadzieję, że to
nieprawda, bo miejscowa policja nie mogła sobie pozwolić
na utratę dwóch tak doświadczonych oficerów, których nie
29
M o j a b ył a ż o n a
było kim zastąpić, zwłaszcza teraz, kiedy grożono funk-
cjonariuszom. Wszyscy mieli pełne ręce roboty.
Czy trzynastolatek naprawdę zdolny jest otworzyć ogień
do policjantów? Jak w takiej sytuacji zareaguje Koontz
i jemu podobni? Sandra z przerażeniem zdała sobie sprawę,
że w Aleksandrii trwa regularna wojna. Nagle usłyszała
energiczne pukanie do drzwi. Podniosła głowę i zobaczyła
Mike’a.
Ubrany był dziś z wyjątkową starannością. Czy chciał
w ten sposób uczcić jej pierwszy dzień w nowej pracy?
Włożył świetnie skrojone granatowe spodnie. Koszula
w niebieskie prążki podkreślała szerokie bary. Krawat był
chyba jedwabny: drobne złociste stokrotki na ciemnonie-
bieskim tle. Jak na Mike’a bardzo śmiały deseń. Od razu
zaczęła się zastanawiać, kim jest kobieta, która kupiła mu
ten krawat, i szybko pożałowała swojej ciekawości.
Twarz mu się nie zmieniła: szerokie policzki z widocz-
nym zarostem, chociaż była dopiero jedenasta; pełne wargi
o jednym kąciku uniesionym lekko do góry, jakby przed
chwilą opowiadał dowcipy. Czarne, błyszczące oczy, nie-
przyzwoicie długie rzęsy i kurze łapki świadczące o pogod-
nym usposobieniu. Twarz mężczyzny, który uśmiecha się
chętnie i często.
Ciemne włosy posiwiały lekko na skroniach. Wcześ-
niej tego nie dostrzegła. To mu powinno dodać lat
i powagi, lecz spojrzenie miał nadal promienne, a syl-
wetkę młodzieńczą i świadczącą o sile fizycznej. Sandra
najchętniej dotknęłaby zarośniętego policzka w nadziei,
że Mike odwróci głowę i – jak dawniej – wtuli usta w jej
dłoń. Nagle ogarnął ją wstyd. Cztery lata to kawał czasu.
Dlaczego okazało się, że to nie dość, aby zapomnieć
o swoim byłym mężu?
Sandra westchnęła głęboko i powiedziała:
– Dzięki za przybycie. Proszę usiąść, inspektorze.
30
A l i ci a S co t t
– Inspektorze? Ciekawe. – Mike uniósł brew i podszedł
do biurka. – Słyszałem gorsze epitety.
– Wiem – odparła z wymuszonym uśmiechem.
Zachichotał, wziął krzesło, odwrócił je i usiadł na nim
okrakiem, a potem spojrzał jej prosto w oczy, jakby narada
z byłą żoną była dla niego codziennością. Podziwiała jego
zawodowe opanowanie, ale nie była zdziwiona, bo zawsze
bardzo poważnie traktował swoją pracę.
– Mam nadzieję, że Koontz wkrótce się zjawi.
– No... właściwie... Rozumiesz, ma robotę, coś mu
wypadło.
– Aha! Jest bardzo zajęty, tak? – Teraz ona uniosła brwi.
– Dobry Boże, zastanawiam się, co może być dla niego
ważniejsze od spotkania z szefową.
– Bóg mi świadkiem, że nie mam pojęcia.
– Zrobił to specjalnie, prawda, Mike? – Sandra nagle
spoważniała i położyła dłonie na biurku.
– Jestem tylko jego partnerem, nie piastunką. Koontz
jest dużym chłopcem, niech sam się tłumaczy.
Otworzyła usta, chcąc rzucić cierpką uwagę, ale opamięta-
ła się i zacisnęła zęby. Dawniej też kłócili się o Koontza.
– Dobrze – odparła spokojnie. – Omówimy sprawę, a ty
powtórzysz swojemu partnerowi, o czym rozmawialiśmy.
Bardzo proszę, abyś mu przekazał, że bardzo mi przykro
z powodu jego dzisiejszej nieobecności. Jeśli zawiedzie
mnie po raz drugi, do emerytury będzie wypisywał mandaty
za nieprawidłowe parkowanie.
– Z pewnością ucieszy się, kiedy to usłyszy – oznajmił
Mike. – Dobrze wiesz, jak Rusty ceni zwierzchników.
– Jestem tego świadoma. Mam zadanie dla was obu.
Chciałabym, żebyście odłożyli inne dochodzenia i zajęli się
wyłącznie tym problemem.
– Ktoś zginął, a my nic o tym nie słyszeliśmy? – Mike był
trochę zdziwiony.
31
M o j a b ył a ż o n a
– Na razie nie ma żadnych ofiar. I o to chodzi w całej
sprawie: chciałabym, żeby nadal tak pozostało. Musisz
namierzyć chłopca, który napisał list do gazety. Mówię o Vi.
– Proszę?
Mike był szczerze zdziwiony, ale spodziewała się takiej
reakcji. Koontz i on pracowali w wydziale zabójstw i mieli do
czynienia z dzieciakami takimi jak Vi tylko wtedy, gdy były
martwe. Ale spece od młodzieżowych gangów byli teraz
strasznie zapracowani, a ponadto w tej jednostce pracowała
większość funkcjonariuszy, przeciwko którym policyjny
wydział spraw wewnętrznych prowadził śledztwo z powodu
oskarżeń o nieuzasadnione użycie przemocy. Sandra nie
zamierzała jednak mówić tego Mike’owi.
– Ależ, ma chére...
– Jestem komendantem, więc bez poufałości, bardzo
proszę.
– Ależ... komendancie, pozwolę sobie wyjaśnić, że
w strukturze naszej komendy mamy wydział do spraw
zabójstw, czynów nierządnych, przestępstw gospodarczych,
przestępczości zorganizowanej...
– Znam ich zakresy działania. Posłuchaj uważnie. Byłeś
na dzisiejszym zebraniu i wiesz, jaka tu panuje atmosfera.
W mieście czarni są przeciwko białym, społeczność przeciw-
ko glinom, biedni przeciwko bogatym, a między nimi tkwi
samotny trzynastoletni chłopak, wokół którego wszystko się
kotłuje. Jest rozgoryczony i wściekły, czuje się oszukany.
Twoim zdaniem można go uznać za przestępcę. Jak sądzisz,
co się stanie, gdy spełni swoje groźby?
Mike skinieniem głowy potwierdził jej domysły.
– Nastąpi wybuch. Regularna wojna. A wtedy będą
ofiary w ludziach. Trupów nie zabraknie.
Sandra milczała przez chwilę, żeby oboje mieli czas
zrozumieć, co to oznacza. Potem dodała cicho:
– Sprawa jest poważna, Mike, dlatego potrzebuję naj-
32
A l i ci a S co t t
lepszych ludzi w tej komendzie... ciebie i Rusty’ego. Wiem,
że wy dwaj dysponujecie czasem i możliwościami, więc jak
będzie? Pomożesz mi rozwiązać ten problem?
Sprawiał wrażenie, jakby się zastanawiał. Usiadł wygod-
nie, założył ramiona na piersi i obrzucił ją charakterystycz-
nym taksującym spojrzeniem. Sandra ani przez moment nie
wątpiła, że ustąpi. Był urodzonym policjantem, więc nie
mógł jej odmówić. Rozumiała jednak, że będzie odwlekał
decyzję, bo do tej pory rzadko prosiła go o przysługę. Miło
popatrzeć, jak była żona błagalnie składa ręce.
– Chyba damy radę przejrzeć bazy danych o młodzieżo-
wych gangach – odparł rzeczowo. – Są tam wszystkie znane
ksywki przyporządkowane konkretnym dzieciakom. Nawet
jeśli Vi nie został jeszcze zidentyfikowany, przypuszczalnie
ma coś na sumieniu, więc musi być w naszych rejestrach.
Zapewne przynajmniej raz zgarnęli go za chuligaństwo,
kradzież, włamanie czy napaść. Mało jest trzynastolatków,
którzy nie są notowani. Zajrzymy też do krajowej bazy
danych, może tam coś będą mieli. A co potem? Mamy go
aresztować i przywieźć tutaj?
– Nie, przynajmniej na razie.
– Nie zapominaj, szefowo, o pogróżkach tego smar-
kacza. Zamierza strzelać do glin. Nie możesz zlekceważyć
tej sprawy. Pamiętaj, że jesteś tu nowa.
– Zrozum, ten chłopiec uważa gliniarzy za osobistych
wrogów. Napisał, że policjanci strzelili w plecy jego ojcu.
Trudno się dziwić, że im nie ufa. Jest wściekły, lecz nie
popełnił jeszcze przestępstwa. Jeśli odwiedzą go dwaj
policjanci, kto wie, jak postąpi. Taka wizyta może przesą-
dzić o dalszym biegu wypadków.
– Mówimy o dzieciaku, który napisał list i wypowiedział
nam wojnę. Moim zdaniem już podjął decyzję.
– Masz rację. Rzecz w tym, że wysłał list, zamiast
otworzyć ogień. To było ostrzeżenie. – Sandra pochyliła się
33
M o j a b ył a ż o n a
nad biurkiem, zapomniała o ironii i spojrzała byłemu
mężowi prosto w oczy. – Pomyśl, Mike. Twierdzisz, że już
zabijał i nie jest takim niewiniątkiem. Gdyby naprawdę
chciał narozrabiać, powinien zaczekać na nocny patrol
i ostrzelać radiowóz. Kto by się spodziewał, że nagle padną
strzały. Trafiłby łatwo dwóch dobrych gliniarzy; nawet by
nie mrugnęli. Ale postąpił inaczej: napisał list i wysłał go do
gazety. To znaczy, że szuka kontaktu.
– Albo chce zrobić wokół siebie dużo szumu.
– Jasne! W młodzieżowych gangach jest zwyczaj, że nim
zacznie się zadyma, należy opublikować w prasie listę
przyszłych ofiar, tak?
– Jeszcze nie, ale nie wykluczam, że smarkacz chce
wprowadzić nową modę.
– Mike, rozmawiamy o trzynastolatku, który...
– Wiem, wiem, już mi to mówiłaś. – Mike uniósł ręce.
– Zrozum, w tym miejscu popełniasz błąd. Dla ciebie Vi to
zwykły dzieciak, typowy trzynastolatek pasujący do statystycz-
nego modelu, niczym jego rówieśnicy znani ci z imprez
w domu twoich rodziców: inteligentni, trochę dziwni, jeszcze
dziecinni. Mon Dieu, Sandy, on nie ma z nimi nic wspólnego.
Domagasz się, żeby dwaj doświadczeni gliniarze marnowali
cenny czas, szukając tego szczyla, bo musisz z nim pogadać?
– Przyznaję, że nie mam pomysłu, ale wiem na pewno, że
wizyta policji skończy się strzelaniną, i dlatego wybieram inne
wyjście. Najpierw ustalmy jego tożsamość i dowiedzmy się, jak
żyje. Mam nadzieję, że trafimy na ludzi, którzy się dla niego
liczą, których darzy zaufaniem. Może to być duchowny,
nauczyciel, ktoś z rodziny. Cholera, a dlaczego nie dzielnico-
wy? Zgłosimy się do tej osoby i za jej pośrednictwem
spróbujemy nawiązać kontakt. Trzeba z nim pogadać, szukać
porozumienia, pomóc mu ochłonąć ze złości.
– A jeśli zacznie strzelać?
– Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie. Jeśli mamy
34
A l i ci a S co t t
pomóc temu chłopcu, należy działać szybko. Ty i Koontz
musicie natychmiast zabrać się do pracy.
Mike przewrócił oczami, ale przestał z politowaniem
kiwać głową. Sandra była mu za to wdzięczna. Nie chciała
wymuszać na nim przyjęcia tej sprawy i wolała nie zdradzać
przedwcześnie, że w końcu będzie musiał ustąpić. Był
przecież jedynym człowiekiem, któremu w całej tej komen-
dzie mogła zaufać.
– Dobrze – odezwał się nagle. – Niech to diabli...
Namierzymy szczeniaka i sporządzimy raport dotyczący
jego środowiska. Jeśli był notowany, do wieczora się z tym
uporamy. Potem rób, co chcesz. Zobaczymy, czy nawiążesz
kontakt.
– Dziękuję, że przyjąłeś to dochodzenie.
– Za to mi płacą. – Wzruszył ramionami.
– Jasne – ironizowała.
– Naprawdę wykonuję tylko swoją pracę i nie masz mi
za co dziękować.
– Mike, od czterech lat jesteśmy rozwiedzeni. Dobrze
wiem, że nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań. To
przecież oczywiste.
Ta nagła deklaracja okazała się mało przekonująca.
Ogarnęło ich zakłopotanie, więc zamilkli. Mike odwrócił
wzrok, Sandra poczuła się upokorzona. Zaledwie kwadrans
rozmawiała z Mike’em, a już wpadła w złość i miała do niego
pretensje. Przygryzła wargę, żeby nie westchnąć.
– Dobrze rozegrałaś poranne zebranie – powiedział
nagle.
– Tak? Myślisz, że wszystkich do siebie zraziłam?
– Moim zdaniem odniosłaś sukces. – Podniósł głowę i na
jego twarz z wolna powrócił uśmiech. – Jak zwykle zrobiłaś
to po swojemu, ma chére.
– Dzięki. – Stuknęła piórem o blat biurka. – Robią
zakłady?
35
M o j a b ył a ż o n a
– Słucham?
– No wiesz. Jak obstawiają? Ile tygodni się tutaj utrzy-
mam?
– Och, ma chére, jakie tygodnie!
– Dni?
– Godziny, kochanie, godziny.
– Aha, myślą, że zmięknę z powodu tabliczki. – W czasie
zebrania ktoś ją zdjął, ale natychmiast pojawił się inny napis,
równie krótki i znacznie gorszy od poprzedniego.
– Zdejmę ją, kiedy stąd wyjdę. – Mike znów był
wyraźnie zakłopotany.
– Szkoda wysiłku. Zaraz przyczepią następną.
– Mógłbym szepnąć słówko...
– To moja wojna.
– Nie. – Mike zacisnął wargi, a po chwili powiedział:
– Wiesz, szefowo, niepotrzebnie zachowujesz się tak, jakbyś
miała do czynienia z wrogami. Jeśli pójdziesz z nimi na noże,
przegrasz. Wiem, że bywają gruboskórni. Rusty ma niewypa-
rzoną gębę, ale jest dobrym gliną. Okaż mu teraz odrobinę
zaufania, a w przyszłości na pewno ci się za to odpłaci.
– Jesteś zaślepiony, Mike, i dlatego nie masz pojęcia, ile
ma wad. To nie była czcza gadanina, on naprawdę tak myśli.
– Jest dobrym policjantem...
– I rasistą, seksistą, egoistą i draniem. Zrozum, ten facet
nosi broń, ponieważ ma bronić prawa, a zachowuje się jak
znerwicowany agent ubezpieczeniowy.
– Skąd pewność, że taki z niego łajdak? A może chodzi
o to, że jest moim partnerem? – Sandra cofnęła się od-
ruchowo, Mike usiadł wyprostowany. Po chwili westchnął
ciężko. – Przepraszam – mruknął. – Nie powinienem tu
przychodzić.
– Chyba czas przyznać, że w pewnych kwestiach zawsze
będziemy się różnić – odparła chłodno.
– Tak. – Mike skrzywił twarz. – Niech to diabli!
36
A l i ci a S co t t
Umilkł, ale Sandra doskonale wiedziała, co go trapi.
Uważała na słowa, lecz mimo woli poruszyła niebezpieczny
temat. Nie mogła też uciec od wspomnień. Między nimi
wszystko było zawsze takie pogmatwane. Miłość i kłótnia,
namiętność i cierpienie. W sypialni potrafili odnaleźć praw-
dziwą harmonię, ale nie umieli spokojnie rozmawiać. Miała
nadzieję, że cztery lata to dość, by zapomnieć o pretensjach,
ale się myliła.
– Sandy, jak ci się układa? Tylko mów prawdę.
– Wszystko... w porządku. A co u ciebie?
– Świetnie. – Wzruszył ramionami i uśmiechnął się
smutno. – Przecież wiesz. Zawsze jest świetnie.
Sandra także się uśmiechnęła. To było jego ulubione
słowo.
– A twoja rodzina?
– Też dobrze. Chris się żeni. Nie uwierzysz, jak ci
powiem, że jego dziewczyna jest pilotem wojskowym.
Lepiej od niego gra w piłkę nożną, poza tym świetnie
boksuje, więc postanowiliśmy, że jakby co, ona zostaje
w rodzinie, a jego wykopiemy na zbitą mordę.
– Już to sobie wyobrażam.
Najbliżsi Mike’a nie ukrywali, że chętnie się jej poz-
będą. Nie polubiła ich i oni też jej nie kochali. Mike zbyt
późno zorientował się, że dotyka bolącego miejsca, i po-
spiesznie zmienił temat.
– Co u twoich rodziców?
– Nic nowego. Mama regularnie gra w brydża, ma
nowego dekoratora wnętrz i jest szczęśliwa. Firma stale
się rozwija, więc tata promienieje radością. – Po naszym
rozwodzie odetchnęli z ulgą, pomyślała, lecz nie powie-
działa tego na głos. Mike wiedział, że Aikensowie byli
mu równie niechętni, jak jego rodzina wobec niej.
– Co powiedzieli, gdy zaczęłaś pracować w policji?
– Że mi odbiło.
37
M o j a b ył a ż o n a
Mike podniósł się wolno, odwrócił krzesło i przysunął je
do biurka. Nadal wpatrywał się w nią ciemnymi, nieprzenik-
nionymi oczami.
– Masz kogoś, Sandy?
– Nie. A ty? – odparła po chwili wahania.
– Też nie. A jeśli, to nic poważnego.
– Czy ty cokolwiek traktujesz poważne?
– Z tobą byłem na serio, ma chére.
Podszedł do drzwi. Całe szczęście, bo serce biło jej tak
mocno, że omal nie wyskoczyło z piersi. Nie była w stanie
wykrztusić słowa. Mike położył rękę na klamce i zwlekał
jeszcze chwilę.
– Nie było źle – dodał cicho. – Tobie i mnie...
– Mike, spójrz mi w oczy i powiedz, że byłeś szczęśliwy.
Czy możesz z czystym sumieniem przyznać, że nasze roczne
pożycie to najlepsze, co cię w życiu spotkało?
Oboje wiedzieli, że nie jest w stanie tego potwierdzić.
Odczekał jeszcze moment, odwrócił się, mocno szarpnął
drzwi, chociaż nie stawiały oporu, zatrzasnął je za sobą
i z ponurą miną pomaszerował w głąb korytarza.
Jego zachowanie sprawiło, że Sandra wróciła pamięcią do
ostatnich dni ich małżeństwa, do tamtej chwili, gdy z bijącym
sercem oznajmiła mu, że to już koniec, że muszą się rozwieść.
Zamiast protestować i walczyć o nią, albo przynajmniej wziąć
ją w ramiona i zapewnić, że wszystko będzie dobrze,
powiedział tylko:
’’
Świetnie’’.
Świetnie. Powinien mieć takie przezwisko.
Tamtego dnia Sandra przestała kochać męża.
– Co to za śledztwo?
– Łatwizna.
– Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Mamy namierzyć
szczyla, który nazwał się Vi, pogadać z jego rodziną i znajo-
mymi, a potem zostawić go w spokoju? Każą nam patrzeć
38
A l i ci a S co t t
przez palce, jak grozi policji, i napisać zwykły raport? Tego
można się było spodziewać, skoro rządzi u nas kobieta
– dodał z powagą.
– Witamy w dwudziestym pierwszym wieku – odparł
Mike, znów przebierając palcami po klawiaturze. – Ale miała
rację, kiedy mówiła o liście. Chłopak szuka kontaktu.
– Przypuszczenie. Dla takiej mrzonki będziemy ryzyko-
wać życie?
– Przecież stale to robimy.
Koontz zmarszczył brwi. Zawsze się złościł, gdy musiał
przyznać Mike’owi rację. Skulił się przy komputerze i ob-
serwował, jak partner przegląda bazy danych ulicznych
gangów, szukając ksywy Vi. Lepiej od niego znał się na
komputerach, ale nie lubił pukać w klawisze, gdy wokół
kręciło się tylu kolegów, bo nie chciał wyglądać jak pos-
polity urzędas.
– Długo u niej siedziałeś – powiedział.
– Człowieku, to było robocze spotkanie. Powinieneś od
czasu do czasu uczestniczyć w takich naradach.
– Fajny ma garnitur – stwierdził Koontz, nie dając się
zbić z tropu. – Lekko dopasowany, żeby podkreślić krągło-
ści, i dostatecznie elegancki, aby pokazać biednym wyrob-
nikom, gdzie ich miejsce. Na ciebie, rzecz jasna, takie
sztuczki nie działają. Zawsze podobały ci się panny z dob-
rych domów. – Mike nie odrywał wzroku od monitora,
a Koontz pokiwał głową z jawnym politowaniem. – Mam
rację, prawda, stary? Znów cię bierze. Posłuchaj dobrze, co
ci powiem. Kiedy do niej idziesz, rozmawiaj wyłącznie
o robocie. Krótko i węzłowato.
– Spotkanie nie było długie.
– Siedziałeś tam pół godziny. Zaplanowanie prostego
dochodzenia nie powinno trwać dłużej niż dziesięć minut,
góra kwadrans. Dałeś się wciągnąć w prywatną rozmowę,
co? Odpowiedz. Mam rację?
39
M o j a b ył a ż o n a
Mike uparcie milczał. Dawno przekonał się, że od-
powiadając na złośliwe uwagi, dolewa tylko oliwy do ognia.
Koontz pogada, znudzi się i przestanie.
– Mike, obserwowałem cię za pierwszym razem, pamię-
tasz? Wiem, co mówię.
– Popatrz, znalazłem trzy pseudonimy zaczynające się
literą V. Trzeba je zapisać.
Koontz mruczał gniewnie, więc Mike nie zwracając na
niego uwagi, sięgnął po długopis. Nie chciał teraz roz-
mawiać o Sandrze. Miał swoje zasady: z Sandrą nie roz-
mawiał nigdy o Rustym, a z nim w ogóle nie gadał o niej.
Wzajemna niechęć to ich problem.
– Jeden gość nazywa się Vox, drugi Viki, trzeci Vaga.
Aha, trzeci ma na imię Cheryl, więc to dziewczyna i można
ją wykluczyć.
– Vaga, mówisz? Założę się, że wiem, czym się zajmuje.
– Koontz zerknął w końcu na ekran.
– Czternastolatka. Może jednak nie.
– Gdzie tam, czternastka to już weteranka. Założysz się?
Podwajam stawkę.
Mike wzruszył ramionami. Koontz zapewne miał rację.
Szybko zorientował się, że można zrozumieć Rusty’ego, byle
tylko pamiętać, że dla niego świat jest prosty. Są ludzie dobrzy,
czyli gliny, i są ludzie źli, czyli cała reszta. Z tego wynika, że
mimo obiekcji Sandry był wobec wszystkich równie cyniczny.
Dla niego każdy był podejrzany: kobieta i mężczyzna, dziecko
i dorosły. Gdyby poznał zamożnego ojca Sandry, zaraz
oskarżyłby go o pranie brudnych pieniędzy. Jej matkę uznałby
za stałą klientkę chirurgów plastycznych, uzależnioną od
środków uspokajających. Taki był jego sposób myślenia.
– Poszukaj w Internecie. Są tam nowe strony – doradził.
– Dobra, zaraz się zaloguję. – Mike popukał w klawisze
i starsze bazy danych zniknęły z ekranu. Komputer wydał
dziwny jęk, ale zareagował na polecenie.
40
A l i ci a S co t t
– Skandal – rzucił Koontz. – Musimy dostać nowy sprzęt.
– Dali nam klka komputerów, ale położyli na nich łapę
faceci z wydziału przestępstw gospodarczych. Podobno
bardziej ich potrzebują, bo teraz wszystkie poważniejsze
oszustwa finansowe dokonywane są za pomocą Internetu.
– Tere-fere. Prawda jest taka, że nowe gry nie chodzą na
ich starym sprzęcie. Zresztą nie prowadzą teraz żadnego
dochodzenia. Mam pomysł! Zostaniemy po godzinach i buch-
niemy im te komputery.
Mike popatrzył na kolegę. Trudno powiedzieć, kiedy
mówi serio, a kiedy żartuje. Po chwili mruknął:
– Skończył przeszukiwanie... niestety, brak danych.
Twoja kolej. Wejdź do bazy krajowej.
Koontz niechętnie zamienił się z nim miejscami. Dobrze
wiedział, gdzie szukać i wkrótce przeglądał już odpowied-
nie strony.
– To dziwne, że ksywka Vi nie występuje w żadnym
rejestrze pseudonimów – burknął Koontz.
– Może szczyl nie należy do gangu.
– Ma trzynaście lat. W tym wieku ktoś go powinien
zgarnąć.
– A jeśli zostawili małego w spokoju? Na przykład
z szacunku dla starszego brata.
– Wiemy, jak się nazywał tamten gość?
– Nie.
– Cholera, nic tu nie ma. Znowu pudło. – Koontz z ponurą
miną odsunął się od monitora. – Na pewno jest notowany.
– Wiemy, że jego najbliższych coś łączy z gangami
– przytaknął Mike. – Ma ksywę, sam podaje się za ulicznego
zabójcę.
– Może to lipa? Ktoś z nas kpi i robi tyle zamieszania, bo
kpi sobie z gliniarzy i chce zabawić się naszym kosztem.
– A jeśli Vi to całkiem nowa ksywka? Vi jak Viktor...
zwycięzca. Dlatego nie ma jej w bazie danych.
41
M o j a b ył a ż o n a
– Dobrze kombinujesz. Nie mam pojęcia, dlaczego te
dzieciaki wymyślają sobie takie dziwne imiona. We wschod-
niej dzielnicy nikt już nie woła na swego chłopaka zwyczaj-
nie, na przykład Bob albo jakoś tak.
– Przyszło coś z laboratorium? Wzięli przecież list do
analizy.
– Słaba nadzieja – odparł Koontz. – Wszyscy w redakcji
mieli w rękach kopertę i kartkę, więc odciski palców są
nieczytelne. List został dostarczony osobiście, nie pocztą.
Koperta nie była zaklejona, więc brak śliny do badania. Ale
jest pewien ślad. Tekst napisano na starej maszynie, jest
sporo poprawek robionych korektorem i długopisem, ale za
mało, żeby grafolog mógł przeprowadzić ekspertyzę. Chyba
zdołamy ustalić typ maszyny do pisania, ale trzeba by długo
szukać konkretnego egzemplarza. To dochodzenie z każdą
chwilą staje się łatwiejsze, nie?
– W takim razie został tylko jeden ślad. – Mike wes-
tchnął, sięgając po marynarkę.
– Nie...
– Musimy znaleźć szczeniaka. Redakcja mieści się przy
ulicy, którą jeździ miejski autobus... jedyne bezpośrednie
połączenie ze wschodnią częścią miasta.
– Rany, ale paranoja. Nie lubię takiej gównianej roboty.
– Pomyśl, że to prawdziwe wyzwanie, a nie zwykłe
śledztwo – przekonywał Mike.
42
A l i ci a S co t t
Rozdział trzeci
W drodze do zajezdni autobusowej Mike znów zaczął
myśleć o byłej żonie. Po rozwodzie postanowił nie wracać do
przeszłości. Wychowano go według określonej filozofii
życiowej: należy unikać przykrości i niczym się nie przej-
mować. Dlatego zgodził się na rozwód. Tak wypadło, trzeba
się dostosować. Poza tym, gdyby za dużo myślał i wspominał
uśmiech Sandry, jej zapach, rozkoszne westchnienie po jego
pocałunku, to by się wściekał. Do diabła, po prostu rozwiod-
ła się z nim, chociaż wcale tego nie chciał. Nie była łaskawa
powiedzieć wcześniej, co w jego postępowaniu jej nie
odpowiada i dlaczego.
Mike nie lubił się złościć; dlatego niechętnie wracał do
przeszłości. Mówili o nim: luzak Rawlins, specjalista od
uników, żyje lekko. Tak właśnie było... do niedawna, bo
dzisiaj powróciły wspomnienia.
Gdy Sandra weszła do sali konferencyjnej, wyglądała
jeszcze ładniej niż przed laty. Lubił patrzeć, jak dumnie
unosi głowę, a jej oczy lśnią przed decydującą rozgrywką.
Koontz tego nie rozumiał. Mike nie miał nic przeciwko
stanowczości żony. Przeciwnie, uwielbiał ją za takie zdecy-
dowanie. Była pierwszą kobietą odporną na czar jego
uśmiechów. Potrafiła dawać i brać. Zmusiła go, żeby walczył
o swoje, dzięki niej chciało mu się żyć.
Wiedział, że nie jest wcale taka silna, jak się wydaje, choć
nie zdradza się z tym. Wieczorem odruchowo pocierała
dłonią kark, żeby rozluźnić obolałe mięśnie, jakby spoczy-
wało na jej barkach brzemię problemów tego świata. Na-
stępnego ranka zwlekała się z łóżka, bo musiała kierować
rodzinną firmą. W drodze do pracy zatrzymywała się, żeby
popatrzeć na maluchy. Pragnęła mieć dzieci i z obawą
myślała, że jest okropnie zapędzona i ma odpowiedzialną
pracę, więc nie była pewna, czy będzie dobrą matką.
Kiedy padało, była przygnębiona, a gdy świeciło słońce,
natychmiast się ożywiała. Najbardziej lubiła czekoladowe
ciasto z zakalcem prosto z piekarnika. A niedziele najchęt-
niej spędzała w jego ramionach. Mike wolał nie wiedzieć, co
Sandra robi teraz w niedziele, bo pewnie by się zdener-
wował, dlatego zaczął wspominać ślub.
Pobrali się w Bostonie, w ogromnym kamiennym koś-
ciele, gdzie od niepamiętnych czasów wszyscy Aikensowie
łączyli się węzłem małżeńskim. Mama Sandy wynajęła
modnych bukieciarzy, którzy wykonali dekoracje z kremo-
wych róż i białych satynowych wstążek. Mike nawet nie
zauważył, że jego brat, uczulony na różany pyłek, dostał
nagle duszności i trzeba go było wyprowadzić z kościoła.
Jego mama nadal chowała urazę z powodu menu weselnego
przyjęcia; wtedy nie zdawał sobie sprawy, że ma jakieś
zastrzeżenia. Zamierzała przygotować swoją specjalność,
czyli sałatkę ziemniaczaną, ale pani Aikens nie była za-
chwycona tym pomysłem, bo uroczysty bankiet przygoto-
wała firma cateringowa, która zadbała o wszystko. Wcześ-
niej jego mama chciała dać Sandy welon noszony w ich
rodzinie przez trzy generacje panien młodych, ale też
spotkała się z odmową. Suknia ślubna Sandry została uszyta
przez znanego projektanta, a tradycyjny welon nie od-
44
A l i ci a S co t t
powiadał najnowszym tendencjom światowej mody. Mike
i na to nie zwrócił uwagi, choć zapewne powinien. Wtedy
nic się dla niego nie liczyło: ani ponure przewidywania
Rusty’ego, ani niezadowolenie matki, ani protekcjonalne
spojrzenia teścia. Ich rodzice nie przypadli sobie do gustu.
Oni sami bardzo się różnili. Sandy okropnie się wszystkim
przejmowała, on był zawsze na luzie. Lubiła eleganckie
kolacje, a dla niego najprzyjemniejsze było wspólne gril-
lowanie na świeżym powietrzu. Jej odpowiadał brydż w ro-
dzinnym gronie, jemu zażarte koedukacyjne mecze piłki
nożnej rozgrywane z kuzynami i kuzynkami. Dzięki owej
różnorodności życie nabierało uroku, a miłość powinna
zwyciężyć wszelkie przeszkody. To banały, ale wtedy chciał
wierzyć, że naprawdę tak jest.
Pojawiła się w głębi kościoła. Stała w potokach złotego
światła wpadającego przez witrażowe okna, na tle kremo-
wych róż. Dech mu zaparło z wrażenia. Mon Dieu, jaka
śliczna. Mon Dieu, to jego żona.
Inne sprawy przestały się liczyć. Gdyby nie był w niej
zakochany, na pewno straciłby głowę. Kochał ją za to, że
stała wyprostowana, że szła w stronę ołtarza, patrząc mu
w oczy i ani razu się nie potknęła, że po pierwszym
małżeńskim pocałunku przytuliła się do niego, a po jej
policzku spłynęła łza... Szepnęła:
’’
Kocham cię, Mike,
i jestem szczęśliwa, bo za ciebie wyszłam’’.
Znacznie później, gdy zostali wreszcie sami w apar-
tamencie dla nowożeńców, Mike tak jej pragnął, że nie był
w stanie myśleć o niczym innym. Ciekawa, że w ogóle się
nie spieszył. Kochali się przedtem wiele razy. W pierwszym
miesiącu znajomości nie byli w stanie zapanować nad
pożądaniem. Ale teraz to wreszcie ich noc poślubna... Sandy
została jego żoną! Był tym poruszony i głęboko odczuwał
niezwykłość tej chwili. Przedtem nie zwlekał nigdy tak
długo, rozpinając perłowe guziki. Rozbierał Sandy wolniej
45
M o j a b ył a ż o n a
niż kiedykolwiek, bez pośpiechu zdejmując jedwabne i ko-
ronkowe fatałaszki, by odsłonić białą, gładką skórę i kształt-
ne, jędrne ciało.
Tej nocy nie tyle kochał się z Sandrą, co wielbił ją bez
słów. Poczuł wreszcie na skórze jej gorący oddech, a na
plecach jej paznokcie. Sandra po prostu odchodziła od
zmysłów. Nawet w tym momencie jakaś cząstka jego natury
zwlekała, jakby chciał zatrzymać czas i w nieskończoność
przeciągać te cudowne doznania, tylko nie wiedział, w jaki
sposób tego dokonać. Kto wie, może przeczuwał, że ich
związek nie przetrwa próby czasu. Sandra nie przyjęła nawet
jego nazwiska. Może obawiał się, że wkrótce zacznie się
zastanawiać, czy słusznie postąpiła, wychodząc za niego?
Dobrze pamiętał pierwsze dni ich małżeństwa. Szalona,
namiętna Sandra Aikens kochała go wtedy i powtarzała, że
jest dumna, bo została jego żoną.
– Co ci chodzi po głowie? – zapytał prowadzący auto
Koontz.
– Nic.
– To twoje nic – odparł Koontz – używa perfum za sto
dolców.
Zaczęli od zajezdni. Miejski autobus przejeżdżał obok
redakcji co pół godziny, więc nie można było określić, nawet
w przybliżeniu, przez kogo i o której godzinie list został
dostarczony. Kierownik wskazał im kierowcę obsługującego
linię tamtego wieczoru, ale na pytanie Koontza o czarno-
skórego trzynastolatka mężczyzna wybuchnął śmiechem.
Pasażerami autobusu mającego pętlę we wschodniej dziel-
nicy były głównie murzyńskie nastolatki.
Z zajezdni ruszyli do redakcji. Byli przekonani, że do
późnej nocy kręcą się tam dziennikarze szykujący poranne
wydanie, zapewne pracowała również drukarnia. Mówią, że
prasa zawsze czuwa, prawda?
46
A l i ci a S co t t
Redakcję wydawanego w Aleksandrii dziennika
’’
Citi-
zen’s Post’’ zamykano jednak o ósmej wieczorem. Drukar-
nia istotnie działała przez całą noc, ale była w pełni
zautomatyzowana i nadzorowało ją tylko sześć osób. Gaze-
ciarze odbierali paczki na tyłach budynku, więc list pod-
rzucony od frontu znaleźli dopiero pracownicy, którzy
zjawili się w redakcji o ósmej rano.
– Ludzie, czy u was nie ma dozorcy? – wypytywał
Koontz.
– Chodzi panu o Hanka?
– No pewnie. Musimy z nim pogadać.
Poszli porozmawiać z Hankiem, który okazał się głu-
chym jak pień siedemdziesięciopięciolatkiem. Mike w du-
chu liczył na cud, lecz się nie zdziwił, gdy usłyszał, że
wiekowy strażnik nikogo nie widział. Mike i Rusty znali go,
wcześniej był gliną. Ostro popijał i najwyraźniej nie zmienił
obyczajów. Redaktor naczelny zmartwił się, ale też nie miał
dla nich żadnych informacji. Gdyby jego dziennikarze
czegoś się dowiedzieli, natychmiast opublikowaliby te
rewelacje. Zapewnił, że redakcja
’’
Citizen’s Post’’ stale
współpracuje z policją.
– Doskonale – odparł Koontz, ale Mike wiedział, że
Rusty łże jak pies. Nie lubił reporterów prawie tak samo jak
adwokatów.
Było wpół do czwartej, gdy wyszli na schody przed
redakcją.
– Można by pomyśleć, że ten szczeniak jest duchem
– mruknął Koontz. – Zresztą, kto zwraca uwagę na samot-
nego nastolatka?
– Vi to pewnie nowa ksywka.
– Śmierdzi mi ta sprawa. – Koontz pokiwał głową.
– Popołudniowy patrol jest pewnie we wschodniej dziel-
nicy.
– Dzieciaki już wyszły ze szkoły.
47
M o j a b ył a ż o n a
– Super. Kurde, ale mamy farta.
Ruszyli w stronę auta.
– I co dalej? – zapytał Koontz kilka minut później.
Mike już się nad tym zastanawiał. Trzeba pójść innym
tropem.
– Skopiujemy list i pokażemy go nauczycielce angiel-
skiego z gimnazjum. Czasami wystarczy charakterystyczne
słowo albo zwrot, żeby zidentyfikować autora.
– Chcesz, żebyśmy teraz wjechali do wschodniej dziel-
nicy?
– Wspaniały plan, nie? No cóż, musimy założyć nasze
gustowne kamizelki. Pomożesz zapiąć mi klamerki, stary,
a ja też chętnie ci pomogę...
Zirytowany Koontz wysiadł z auta i otworzył bagażnik.
– Płacą nam tyle, co nic. Za bardzo się wysilamy – dodał,
wyjmując kuloodporne kamizelki.
– Racja, ale nie zapominaj, że miasto urządzi nam
wspaniały pogrzeb i pokryje wszystkie koszta – odparł Mike
ze stoickim spokojem.
Jazda z centrum Aleksandrii do wschodniej dzielnicy
trwała kwadrans i przypominała wyprawę do innego kraju.
Szerokie trzypasmowe ulice przechodziły w ciasne zaułki
o nierównej asfaltowej nawierzchni. Zamiast pięknych
ceglanych kamienic i wieżowców z kamiennymi fasadami
pojawiały się zniszczone czynszówki. Ulice były tu marnie
oświetlone. Mike zdawał sobie sprawę, że winą za to należy
obarczyć dealerów, bo kazali swoim pomocnikom tłuc
żarówki. W pełnym świetle gorzej robi się interesy.
Dalej stały nieczynne przędzalnie, przed laty tętniące
życiem i stanowiące źródło dobrobytu Aleksandrii, dziś
zrujnowane i niepotrzebne, ale zamieszkane przez bezdom-
nych, którzy nie zważali na zniszczenia. Grupa nastolatków
48
A l i ci a S co t t
stojąca bezczynnie przy jednym ze skrzyżowań przyglądała
się wrogo nieoznaczonemu samochodowi Mike’a i Koontza.
Na kolejnym rogu chłopców było więcej, pojawiły się też
pracujące dziewczyny.
Koontz skręcił i wjechali na Main Street, przy której
kilka rodzinnych warsztatów i sklepów walczyło o prze-
trwanie. Był tam bar, gdzie można się było napić kawy
i pogadać. Prowadził go Smithy Jones, a pomagała mu żona
Bess. Oboje byli w dobrej komitywie z policją. Smithy,
weteran z Wietnamu, odznaczony został medalem za od-
wagę. Ćpun, który niedawno okazał się na tyle głupi, żeby
napaść na jego bar, trafił prosto do kostnicy. Pod czujnym
okiem Smithy’ego na Main Street nic się nie mogło stać.
Oprócz baru był tam również chroniony stalową kratą sklep
z alkoholem należący do rodziny Santiago oraz mała kawia-
renka i sklep spożywczy rodziny Chen.
Gdy Koontz skręcił w zaułek, otoczyły ich kolorowe
graffiti. Mike wiedział, że te artystyczne dokonania mają
ukryty sens. W ten sposób gangi zaznaczały swoje terytoria:
Królestwo Hiszpańskich Latynosów, Rodzina Czarnych
Bojowników, inny murzyński gang, czyli Twardziele, Brac-
two tworzone przez białą hołotę, których inni nazywali
Białymi Panami. Zależy, kogo się pyta. Ulicą rządziły gangi,
a ich zasady były niewzruszone.
Wstępowało się do nich między piątym a ósmym rokiem
życia. Dzieciak nie miał wyboru; inni decydowali, z kim ma
się odtąd zadawać. Gang był jego rodziną. Tam się miało
ochronę, kumpli, robotę. Liczyła się tylko grupa, a jeśli
kazali ukraść samochód mamy, należało go zwinąć natych-
miast. Gdy polecili sprzątnąć przyjaciela z dzieciństwa, bo
wstąpił do wrogiego gangu albo przeciwnego odłamu tej
samej grupy, sprawa była oczywista.
Tutaj chodziło przede wszystkim o przetrwanie, a życie
albo śmierć zależały od tego, czy nie znalazłeś się
49
M o j a b ył a ż o n a
przypadkiem w nieodpowiednim miejscu o niewłaściwej
porze. Mike i Koontz przed pięcioma laty prowadzili
śledztwo dotyczące śmierci czarnego dwunastolatka. Kiedy
go znaleziono, ręce miał związane na plecach. Został
zagryziony – jak potem ustalono – przez pitbulteriera.
Okazało się, że chłopak należał do Rodziny Czarnych
Bojowników, która od niedawna działała w Massachusetts.
Na jego nieszczęście terytorium RCB było jeszcze niewiel-
kie, więc codziennie w drodze do szkoły mijał cztery
przecznice opanowane przez inny gang. Zapewne nauczył
się szybko biegać, ale pewnego ranka okazało się, że jest za
wolny. Dopadli go Twardziele. Byli wściekli na RCB
z powodu kradzieży auta, które zostało rozebrane na części.
Tamtemu chłopakowi przyszło zapłacić cenę życia za taką
zniewagę. Sprawcy zostawili go ze związanymi rękami na
pustym podwórku i wypuścili psa doprowadzonego wcześ-
niej do furii. Dwunastolatek nie zdołał przeżyć.
Mike i Koontz dowiedzieli się o tym od informatora
noszącego pseudonim Trójnik, który wpadł, handlując
kokainą i poszedł na współpracę, żeby uniknąć odsiadki.
Widział tamto morderstwo i opowiedział o nim ze szczegóła-
mi. Mike zapamiętał jego puste spojrzenie i obojętny ton.
We wschodniej dzielnicy takie incydenty były codziennoś-
cią. Trójnik podał nazwiska, chłopców aresztowano, prze-
prowadzono wizję lokalną, przesłuchano podejrzanych, od-
był się proces. Dochodzenie zostało doprowadzone do
końca i zamknięte.
Mike bardzo przeżywał tamto dochodzenie. Przychodził
do domu i nie był w stanie rozmawiać o pracy. Marzył, by
przytulić Sandy, wdychać zapach jej perfum, dotykać gład-
kiej skóry. Z twarzą przytuloną do jej ramienia czekał, aż
obraz zagryzionego chłopca zatrze się w pamięci. Czasem
długo nie potrafił się otrząsnąć i zapomnieć o pracy.
Potrzebna mu była łagodna i wyrozumiała żona, przy której
50
A l i ci a S co t t
potrafiłby odsunąć sprawy zawodowe na dalszy plan. Chciał,
żeby mu przypominała o jasnych stronach życia. Zwykle
jednak dochodziło między nimi do kłótni. Mike przekonał
się boleśnie, że miłość nie jest zwycięską siłą, która pokonu-
je wszelkie przeszkody. Zrozumiał, że to uczucie wymaga
całkowitego oddania, na które żadne z nich nie potrafi się
zdobyć.
Koontz zaparkował przed gimnazjum. Wysiedli z auta.
Koontz obejrzał się niespokojnie. Mike także czuł się
niepewnie. Parking był otwarty ze wszystkich stron. Wokół
kryło się zapewne wielu uważnych obserwatorów.
– Ten Vi to zwykły łobuziak. Nie damy się chyba
zastraszyć byle smarkaczowi – mruknął, lecz gdy wchodzili
do środka, rozpiął kaburę schowanego pod marynarką
pistoletu.
– Naprawdę nie wiem, jak wam pomóc – oznajmiła pięć
minut później pani Kennedy, ścierając wielką tablicę.
– Mam stu dwudziestu uczniów. Słabo ich znam.
– Sprawdza pani prace domowe, prawda? – odparł
rezolutnie Koontz. – Wypracowania, streszczenia i co tam
jeszcze. Fakt, trudno spamiętać wszystkie dzieciaki, ale
może rozpozna pani styl i sposób pisania.
Pani Kennedy przerwała wycieranie tablicy i obrzuciła
Koontza przeciągłym spojrzeniem. Była młodą, urodziwą
Murzynką i mówiła z eleganckim akcentem, który rzadko
słyszy się w Massachusetts. Mike przypuszczał, że będzie
dużo starsza. Domyślił się szybko, że to nauczycielka
z powołania, której leży na sercu wykształcenie dzieci
z ubogich dzielnic. Zauważył też na jej biurku rozpylacz
z mielonym pieprzem. Rozsądna kobieta.
– Zakłada pan, że odrabiają pracę domową, inspektorze.
Większość uczniów siódmej klasy tego nie robi. Dlaczego
zakłada pan, że on jest w tym oddziale?
51
M o j a b ył a ż o n a
– Chłopak pisze w liście, że ma trzynaście lat.
– W tej dzielnicy to bez znaczenia. Władze szkolne
rygorystycznie przestrzegają zasad dotyczących frekwencji.
Kto dużo opuszcza, zostaje w tej samej klasie. Mieliśmy
nadzieję, że dzięki zaostrzeniu rygorów zaczną chodzić do
szkoły, ale skończyło się na tym, że siedzą w jednej klasie po
parę lat.
– Ale gdyby ten Vi choć trochę przykładał się do nauki...
– Byłby teraz w siódmej klasie. Ma pan rację. Znacie
jego nazwisko?
– Nie, proszę pani. Mieliśmy nadzieję, że pani pomoże
nam je ustalić.
– Czytałam list, ale chciałabym raz jeszcze rzucić na
niego okiem. – Sięgnęła po trzymaną przez Mike’a ksero-
kopię i wpatrywała się w nią, marszcząc brwi. – Trzynasto-
latek, który stracił starszego brata... Przykro mi, ale to żadna
wskazówka. Mamy takich wielu.
– A siostra? Dziewczyna z raną postrzałową twarzy to
rzadkość nawet w tej dzielnicy. – Mike nie dawał za
wygraną, a pani Kennedy potakująco kiwnęła głową.
– Są jakieś dane na temat jej wieku? Starsza? Młodsza?
– wypytywała. Mike pokręcił głową. – Nie ma w gimnazjum
dziewczynki pasującej do tego opisu. – Po chwili namysłu
pani Kennedy dodała: – Trzeba popytać w liceum. Tam jest
więcej uczniów. Może znajdziecie dziewczynę z blizną na
policzku.
– Dobrze, pojedziemy tam – zapewnił Koontz. – A co
z listem? Mamy niewiele czasu, więc nam zależy, aby jak
najszybciej zidentyfikować dzieciaka. Czy styl nasuwa pani
jakieś skojarzenia?
– Przykro mi, raczej nie. – Podała kartkę Mike’owi
i dodała przepraszająco: – Mam tylu uczniów...
– Proszę zatrzymać list – odparł pospiesznie. – To kopia.
Może wieczorem podczas sprawdzania prac jakieś wyraże-
52
A l i ci a S co t t
nie zwróci pani uwagę albo w czasie przerwy usłyszy pani
podobne sformułowanie. Różnie bywa.
– Sądzi pan, że ten chłopiec spełni swoje groźby?
– Pani lepiej zna te dzieciaki. – Mike wzruszył ramiona-
mi. – To od pani spodziewaliśmy się usłyszeć odpowiedź na
takie pytanie.
– Jest tu jedno zdanie:
’’
Trzeba pójść, jak zawołają. To
zwykle trwa, nie jest łatwo’’. – Pani Kennedy zawahała się
na moment, a potem nagle posmutniała. – Wiem, o czym
mowa. Chłopiec wchodzi do sali gimnastycznej i opuszcza ją
tak pobity, że ledwie żyje. Wszyscy nabierają wody w usta,
ale wiadomo, że właśnie przyjęto go do gangu. Nagle
przestaje się odzywać do najlepszego przyjaciela, siada
w ostatniej ławce, trzyma się ze starszymi uczniami. Można
by pomyśleć, że w ciągu jednej nocy nagle dorósł. Kiedy
mijam jego ławkę, patrzy na mnie obojętnym wzrokiem.
Najbardziej nienawidzę tego ich pustego spojrzenia. Tak
patrzą ludzie, którym odebrano prawo wyboru. Decyzja
została podjęta za nich, a teraz muszą się podporządkować.
Te dzieci wyrządzają sobie nawzajem okropne krzywdy.
Dla mnie to przerażające, że im na to pozwalamy.
– Przynajmniej jednego zdołamy powstrzymać – zapew-
nił Koontz. – Zamkniemy szczeniaka na dziesięć spustów
i dobrze schowamy klucze.
– Co pan chce przez to osiągnąć? – Pani Kennedy
spojrzała na niego z ciekawością.
– Nie będzie włóczyć się po ulicach.
– Inspektorze, ten chłopiec nie jest agresywnym bun-
townikiem, ponieważ taki się urodził. Okoliczności przesą-
dziły o jego postępowaniu. Nasze działania tylko pogarszają
sprawę. Gdybym miała szukać Vi, musiałabym uwzględnić
połowę mojej klasy. Wśród uczniów szóstej, siódmej i ósmej
sytuacja jest podobna. Inspektorze, pracuję tu od pięciu lat
i w tym czasie nabrałam pewności, że zbyt mało robimy dla
53
M o j a b ył a ż o n a
tych dzieci. Spotkał je trudny los i bolesny zawód. Nikt
z dorosłych nie potrafi im pomóc. A może nie chce? Skoro
zamierza pan uzdrowić sytuację, pora naprawdę zabrać się
do pracy.
Koontz zrobił krok do tyłu, wyraźnie urażony tą re-
prymendą. Mike natychmiast położył mu rękę na ramieniu,
popychając lekko w stronę drzwi. Koontz źle znosił krytykę
i okropnie się boczył, kiedy go obwiniano.
– Co by nam pani doradziła? – rzucił zaintrygowany
Mike. – Nie możemy pozwolić, żeby agresywny nastolatek
chodził samopas, z drugiej strony jednak nie chcemy się
uwikłać w strzelaninę z dzieciakiem.
Pani Kennedy zmarszczyła czoło i popatrzyła na list.
– Napisał ostrzeżenie, to dobrze wróży – zastanawiała
się głośno. – Ten list zdradza potrzebę kontaktu, chęć
podzielenia się doświadczeniami. Wielka szkoda, że jego
brat zginął. Wiele dzieci szuka pomocy u starszego rodzeń-
stwa. Proszę zwrócić uwagę, że przebija tu niepokój o mat-
kę. Gdyby udało się ją odnaleźć, zapewne przemówiłaby mu
do rozumu. Nie przyjmuję do wiadomości, że mamy zagu-
bionego trzynastolatka spisać na straty, zwłaszcza że napisał
ten przejmujący list.
– Co pani opowiada?! – zdenerwował się Koontz.
– Szczeniak grozi policji! Niech pani nam okaże trochę
współczucia! Przecież to my stale ryzykujemy życie!
– Bardzo wam współczuję, inspektorze. – Pani Ken-
nedy śmiało popatrzyła mu w oczy. – Proszę jednak nie
zapominać, że sami zdecydowaliście się na takie życie.
Tamten chłopiec nie miał wyboru. Na tym polega róż-
nica.
– Cholerni liberałowie – mruknął Koontz. – Niech ich
diabli porwą. Kiedy szli do auta, gotował się ze złości.
– Jasne, te szczyle to istne niewiniątka. Życiowe okoliczno-
54
A l i ci a S co t t
ści wzbudzają w nich agresję. Powiem ci, jak powinniśmy
reagować na takie bzdury. Należało jej pokazać statystyki
dotyczące przestępczości w latach osiemdziesiątych i dzie-
więćdziesiątych. Mordercy wychodzili na wolność, bo za
okoliczność łagodzącą uważano trudne dzieciństwo, sieroc-
two albo rodzinne kłopoty. Biedactwa zepchnięte na złą
drogę przez zdegenerowane społeczeństwo! Niech te nie-
szczęsne, udręczone istoty chodzą po ulicach, bo nie można
ich obwiniać o zbrodnie opisywane w gazetach. Dzięki
Bogu, czasy się zmieniły.
– Chyba nie sądzisz, że ludzie rodzą się przestępcami
– odparł Mike, rozglądając się po parkingu. Na wszelki
wypadek przesunął broń tak, aby była pod ręką.
– Moim zdaniem to bez znaczenia. Rzecz w tym, że nie
wiemy, jak ich do tego zniechęcić. Sędziowie wysyłają
delikwentów do wariatkowa, lekarze ich wypuszczają, a my
znowu musimy łapać drani. Sąd uznaje, że konieczna jest
resocjalizacja, psycholog podpisuje decyzję o warunkowym
zwolnieniu, a my znów dopadamy kolesia. Moim zdaniem
tu jest problem.
– Mamy ich zamknąć na cztery spusty i wyrzucić klucz?
– Poczytaj gazety – odparł z powagą Koontz i rozejrzał
się czujnie, nim wsiadł do auta. – Wiem, stary, że uważasz
mnie za nieuka, ale regularnie czytam prasę. Wszędzie
piszą, że po raz pierwszy od wielu lat przestępczość spadła.
A wiesz, dlaczego? Bo wyroki są teraz wyższe, powstały
nowe więzienia. We wszystkich artykułach stoi czarno na
białym, że resocjalizacja się przydaje, ale warto też posyłać
drani do pudła.
– Nawet trzynastolatków?
– Ludzie się nie zmieniają, Mike. Jak myślisz, dlaczego
tobie i Sandy się nie udało?
– Koontz, za takie gadanie mógłbym cię udusić – odparł
Mike.
55
M o j a b ył a ż o n a
– No pewnie, ale tego nie zrobisz, bo dobrze się znamy,
stary. Wiesz, że walę prosto z mostu. Ludzie łudzą się, że nie
istnieją żadne bariery. Czarni mogą brać ślub z białymi,
a bogaci z biednymi. Dzieciak z marnej dzielnicy może
zostać kiedyś prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nie, do
diabła! Każdy ma wyznaczone miejsce. Potrafimy się od-
naleźć w swoim świecie, ale gdy wkroczymy na cudzy teren,
zostaniemy mocno poturbowani. Nie istnieje społeczność,
w której panowałaby prawdziwa równość.
– Ależ z ciebie ponurak i cynik, Koontz.
– Zgadza się, więc nie próbuj mnie zmieniać. W ten
sposób wróciliśmy do punktu wyjścia. Faceci żyją, jak się da,
i pozwalają żyć innym, a baby szukają dziury w całym,
kombinując, co by tu poprawić, i przy okazji robią mnóstwo
zamieszania.
– A jeśli to my dryfujemy, a one szukają lepszego życia?
– Czy z Sandy lepiej ci się żyło?
– Nie twoja sprawa, Koontz.
– I tak wiem, co o tym myśleć – odparł z uśmiechem
Rusty.
Do biura miejskiej komendy policji wrócili dopiero po
szóstej, więc uznali, że pora zakończyć pracę. Mike nadal
był zły na Koontza i dlatego po drodze prawie się nie
odzywał. Poglądy Rusty’ego na świat – oraz jego małżeń-
stwo – bywały czasami denerwujące, zwłaszcza jeśli zawie-
rały ziarnko prawdy.
Postanowili następnego dnia z samego rana pojechać do
liceum. Koontz mamrotał, że afera z listem jest pewnie
głupim dowcipem, ale wyczuwało się, że mówi to bez
przekonania. Mike zaproponował, że zostanie dłużej, aby
napisać raport. Siedząc przy biurku, widział fragment kory-
tarza i drzwi gabinetu Sandry, gdzie wciąż paliło się światło.
Zastanawiał się, czy spotkanie po latach było dla niej równie
56
A l i ci a S co t t
trudne jak dla niego. W czasie rozmowy wydawała się
spokojna i rzeczowa, ale wiedział, że jest bardzo opanowana.
To była jedna z cech stanowiących o jej uroku. Dawniej nie
było dla niego większej przyjemności, niż rozgrzać ją
i doprowadzić do prawdziwej ekstazy. Cholera jasna, bardzo
mu tego brakowało.
Czy Sandra wspomina tamte chwile? Czy zachowała dobre
wspomnienia o ich małżeństwie? Posmutniał, gdy uświado-
mił sobie, że nie potrafi odpowiedzieć na te pytania.
– Jutro spotykamy się tutaj o siódmej rano, tak? – zapytał
Koontz.
– Pewnie. Jedź ostrożnie.
– Dobra, dobra. Przestań zawracać sobie...
Nie skończył zdania, bo z głębi korytarza dobiegły
głośne krzyki. Mike zrozumiał tylko jeden wyraz, pow-
tarzany raz po raz: strzelanina, strzelanina. Potem do sali
wpadł Kuna. Wzrok miał błędny.
– Rany boskie! – wrzeszczał. – We wschodniej dzielnicy
ktoś postrzelił dwóch funkcjonariuszy!
– Vi! – rzucił Koontz. – Wiedziałem!
Wszyscy pobiegli korytarzem. Mike łudził się nadzieją,
że jego partner jest w błędzie. Niech to nie będzie Vi.
Aleksandria jeszcze nie była przygotowana do poważnego
kryzysu. Obawiał się, że Sandy też nie jest gotowa, żeby
stawić czoło trudnej sytuacji.
57
M o j a b ył a ż o n a
Rozdział czwarty
W szatni funkcjonariusze pełniący służbę patrolową oraz
inspektorzy wydziału do spraw narkotyków wkładali kami-
zelki i sprawdzali broń. Z głośników radiowęzła dobiegał
głos Kuny wykrzykującego najnowsze wiadomości: Była
strzelanina! Zaatakowano patrol numer 32! Radiowozy na
sygnale ruszyły z pomocą! Szybko, szybko, szybko!
Z głębi korytarza Mike usłyszał dzwonek telefonu,
a potem kobiecy głos i kilka przekleństw. Sandra, pomyślał,
i odruchowo przyspieszył kroku.
– Masz karabin? – rzucił Rusty.
– Jasne.
– Kamizelkę?
– Jeszcze jej nie zdjąłem.
– Jedziemy. Rusz tyłek, Rawlins, bo zaczną bez nas.
– Chwileczkę. – Mike wybiegł z szatni, trzymając w rę-
ku remingtona kaliber 12 i niespodziewanie skręcił w stronę
gabinetu Sandy.
Gdy Rusty zorientował się, dokąd pędzą, stanął jak wryty.
– Nie – oznajmił stanowczo.
– Szefowa nie powinna wchodzić bez ochrony do za-
grożonego rejonu – odparł rzeczowo Mike.
– Mam to gdzieś. Skoro chce udowodnić, że jest twarda,
niech pokaże, co potrafi. Zostaw ją, Mike. Cholera jasna,
przecież jesteś moim partnerem.
Ostatnie słowo wypowiedział z naciskiem. Obaj byli
zdenerwowani. Niedawna rozmowa stanowiła zapowiedź
obecnej konfrontacji. Gdy Mike i Sandra byli małżeń-
stwem, często dochodziło do podobnych sprzeczek. Rusty
chciał być na pierwszym miejscu. Uważał, że poczucie
braterstwa łączące gliniarzy zawsze jest najważniejsze,
a Sandy dostawała szału, bo jej zdaniem dla policjanta żona
powinna znaczyć więcej niż partner.
Mike nie potrafił rozwikłać tej kwestii. Równie dobrze
można by od niego wymagać, aby zdecydował, którą rękę
woli: prawą czy lewą. Przed czterema laty po prostu czekał
cierpliwie – daremnie, jak się okazało – aż przynajmniej
jedno z nich trochę zmądrzeje i przestanie się awanturować.
Dziś zrozumiał, że sprawa bardzo się skomplikowała, bo nie
wiedział, które z nich porównać z prawą ręką, a które z lewą.
– Jest komendantem – tłumaczył cicho. – Mamy obo-
wiązek...
Koontz nie chciał słuchać. Odwrócił się oburzony.
– Rób, jak chcesz, Rawlins. Zobaczymy się na miejscu.
Wkrótce będą tam wszyscy prawdziwi gliniarze. – Ruszył do
garażu.
Mike popatrzył na biegnącego za nim Kunę, który jak
zwykle był wystraszony, ale tak się przejął strzelaniną, że
postanowił zaryzykować i jechać z kolegą. Rusty go nie
cierpiał, więc i za to odegra się później na Mike’u.
Rusty – w przeciwieństwie do Sandry – wiedział jednak,
w jaki sposób skutecznie zadbać o swoje bezpieczeństwo.
Mike znał ją dobrze i przeczuwał, że zechce od razu znaleźć
się na pierwszej linii. Nikt z Aikensów nie dekował się nigdy
na tyłach.
Gdy wbiegł do jej gabinetu, próbowała jednocześnie
59
M o j a b ył a ż o n a
odłożyć słuchawkę i narzucić płaszcz. Twarz miała szarą,
usta zaciśnięte. Popatrzyła na niego i nagle rzuciła oporny
telefon na podłogę.
– Ależ ze mnie idiotka! Do diabła! Kompletna kretynka!
Mike podniósł słuchawkę i ostrożnie umieścił ją na
widełkach.
– To nie twoja wina – zapewnił łagodnym tonem.
– Cokolwiek się stanie, nie obwiniaj się za to.
– Jestem komendantem policji! Wysłałam podwład-
nych do wschodniej dzielnicy!
– Nie miałaś wyjścia. Zrozum, nasi ludzie wolą dostać
kulkę niż wyjść na tchórzy. Zresztą przydzieliłaś do tej
sprawy dwóch najlepszych detektywów. Właśnie... – Mike
bezradnie wzruszył ramionami. – Przepraszam, ma chére. Nie
znaleźliśmy tego Vi w bazie danych. Musimy prowadzić
dochodzenie tradycyjnymi metodami, więc sprawa się prze-
ciągnie.
– Powinnam wcześniej ułożyć plan działania. – Sandra
nie mogła sobie darować tej wpadki. – Cholera jasna,
przecież znam treść listu.
– My także.
– Tak, ale w przeciwieństwie do mnie potraktowaliście
go poważnie. Koontz miał rację. Sądziłam, że chłopak nie
będzie strzelał. Kto by przypuszczał, że trzynastolatek...
Niech to diabli! – Rzuciła parę mocniejszych przekleństw.
Mike sięgnął po płaszcz i pomógł Sandrze się ubrać.
Ręce jej drżały. Chwyciła teczkę, skinęła głową, jakby
chciała przekonać samą siebie, że panuje nad sytuacją,
i podbiegła do drzwi.
– Zamierzasz stać tu do jutra? – zapytała. – Jedziesz ze
mną do wschodniej dzielnicy?
– Sam cię tam zawiozę.
– Nie potrzebuję kierowcy.
– Zamknij się, Sandy. – Wychodząc, zgasił światło.
60
A l i ci a S co t t
Spostrzegł, że na tabliczce zamiast napisu pojawił się
obrzydliwy rysunek. Sandy nie spojrzała na to paskudztwo.
Wyprostowana, z wysoko podniesioną głową, pobiegła do
swego auta.
Nigdy się nie poddaje, uznał w duchu Mike i jak dawniej
ogarnął go podziw. Nagle zapragnął, żeby jego żona, zawsze
taka energiczna i niezależna, choć przez moment nie czuła
się taka silna, żeby chciała się do niego przytulić. Ale
Sandara nie znała takich potrzeb, a Mike dawno temu
dokonał bolesnego odkrycia, że im gorzej się dzieje, tym
łatwiej przychodzi jej odepchnąć go. Pomaszerował za nią
do auta.
– Ładnie się kończy twój pierwszy dzień w pracy
– mruknął i wcale się nie zdziwił, że Sandra milczy.
Jazda na miejsce strzelaniny trwała kwadrans. Sandy
potrzebowała trochę czasu, żeby się pozbierać. Gdy usłysza-
ła okropną nowinę, poczuła mdłości. Z przerażeniem uświa-
domiła sobie, że Mike i Koontz prowadzący śledztwo
w sprawie Vi zapewne pojechali do wschodniej dzielnicy,
żeby się rozejrzeć.
Zrobiło jej się ciemno przed oczami, gdy wyobraziła
sobie, że leżą ukryci za nieoznakowanym autem. Już
widziała szeroki tors Mike’a i jego mocne ramiona całe we
krwi, słyszała słowa Koontza, że to jej wina, bo wzięła się do
roboty, o której nie ma pojęcia.
Kiedy dowiedziała się, że to nie Mike i Rusty, tylko dwaj
policjanci z rutynowego patrolu, wezwani do zwykłego
napadu rabunkowego, poczuła ulgę niewspółmierną do
uczuć, które powinna teraz żywić dla swego byłego męża,
i zawstydziła się okropnie. Była przecież komendantem
policji w Aleksandrii i ponosiła odpowiedzialność za wszyst-
kich funkcjonariuszy, nie tylko za inspektora Mike’a Raw-
linsa. A jednak...
61
M o j a b ył a ż o n a
A jednak... Mike to Mike. Przez rok była jego żoną i jak
przystało na oddaną towarzyszkę życia gliny, okropnie się
martwiła, gdy po zmierzchu długo nie wracał. Drżała
z niepokoju, ilekroć całował ją na pożegnanie, i cieszyła się
za każdym razem, kiedy przyjeżdżał do domu. Trudno
zapomnieć o starych przyzwyczajeniach.
Zerknęła na niego ukradkiem. Ciemne oczy utkwione
w przedniej szybie, twarz skupiona, a zarazem spokojna.
Włączył policyjną syrenę i przemykał między autami z szyb-
kością prawie stu kilometrów na godzinę, ale duże ręce
swobodnie trzymały kierownicę, a mięśnie ramion były
rozluźnione. Duży Mike był w swoim żywiole, pędząc na
pomoc zagrożonym kolegom po fachu. Panował nad sytua-
cją. Sandra nagle przestała się denerwować. Ustały bóle
żołądka, rozprostowały się palce zaciśnięte w pięści. Obser-
wując Mike’a, od razu poczuła się lepiej. Na pewno bez
kłopotu wjedzie do wschodniej dzielnicy, a potem szybko
i bezpiecznie dotrze z nią na miejsce przestępstwa, żeby
mogła po raz pierwszy asystować swoim podwładnym w roz-
poczętym śledztwie. Po cichu roztoczy nad nią opiekę i nikt
się nie zorientuje, że postanowił czuwać nad nią z daleka.
Takie były jego obyczaje. W przeciwieństwie do niej nie
narzucał innym swego zdania i umiał zachować stosowny
dystans. Sandra nie potrafiła się tego nauczyć.
Dawniej się nad tym nie zastanawiała, ale te cechy
Mike’a zawsze wzbudzały jej podziw. Nim się spotkali,
znała wyłącznie mężczyzn pracujących w wielkich kor-
poracjach. Był jedynym, który nie próbował dostosować
świata do swojej wizji. Nie stawiał żądań, unikał dominacji
nad innymi. Po prostu cieszył się życiem i w ten sposób
zachęcał ludzi, żeby szli w jego ślady. Zawsze można było na
niego liczyć.
Dziś wieczorem czekała, aż po nią przyjdzie. Gdy tylko
usłyszała złe wieści, podświadomie wiedziała, że zjawi się,
62
A l i ci a S co t t
by sprawdzić, co u niej, i dlatego zwlekała. Nie miała
pojęcia, jak się zachować, i wątpiła, czy samotnie będzie
potrafiła stawić czoło sytuacji. Gdy Mike wszedł do jej
gabinetu, była mu ogromnie wdzięczna.
Odwróciła głowę. Miała za sobą długi i męczący dzień,
wieczór też będzie pracowity, ponieważ oczy wszystkich
mieszkańców Aleksandrii skierowały się teraz na nią. Musi
być stanowcza i twarda. Powinna pamiętać, że kobieta
zakochana w Mike’u Rawlinsie dawno już nie istnieje. Stało
się dla niej jasne, że miłość dla nich obojga okazała się
toksyczna. Dlatego postanowiła opuścić Mike’a.
Gdy skręcił w przecznicę, zobaczyli słup ciemnego
dymu. Dotarli na miejsce przestępstwa. Spory fragment
Main Street pospiesznie oddzielono żółtą taśmą. Dwie
karetki pogotowia i wóz straży pożarnej dotarły tu, nim
jezdnię zatarasował tłum gapiów zwabionych widokiem
dymu z płonącego radiowozu. Mike zahamował z piskiem
opon. Dwójka dzieciaków spojrzała obojętnie na auto i od-
wróciła głowy, żeby popatrzeć na wrak. Mike otworzył
drzwi, a Sandra pośpiesznie opuściła auto. Natychmiast
poczuła gryzący odór dymu, ostry zapach benzyny, a także
gęstą, ciężką woń prochu strzelniczego. Następnie poraziły
ją dźwięki: wycie syren, okrzyki mężczyzn rzucających
urywane komendy, wzywających pomocy i wołających
policyjną ekipę do zabezpieczenia śladów. Czterej funk-
cjonariusze krzyczeli na gapiów, by się rozeszli. Rozejść się,
rozejść się! W końcu niezadowolony tłum zaczął szemrać
i półgłosem wymieniać opinie. Sandra zorientowała się, że
mieszkańcy wschodniej dzielnicy nie są zachwyceni wido-
wiskiem.
Popatrzyła na Mike’a i kiwnęła głową. Nie protestowała,
gdy objął ją lekko, zasłaniając własnym ciałem. Wkrótce
minęli gapiów, weszli za żółte taśmy i znaleźli się w centrum
wydarzeń. Jeden z zaatakowanych policjantów był już
63
M o j a b ył a ż o n a
w karetce, a jego blady i roztrzęsiony partner nazwiskiem
Johnson siedział na zderzaku. Sandra podeszła do niego.
Twarz miał umazaną smugami sadzy, a na policzkach
i górnej wardze ślady wilgoci. Zastanawiała się, czy to łzy,
ale wolała nie pytać. Bez słowa ujęła jego dłoń. Po chwili
wahania oddał uścisk.
Odwróciła się do stojącego obok sanitariusza i zapyta-
ła o stan Fletchera. Tak się nazywał ranny funkcjona-
riusz. Został postrzelony w łydkę. Na razie nie można go
przesłuchać. Gdy tylko gapie się rozejdą, zostanie prze-
wieziony do szpitala, a po założeniu opatrunku prawdo-
podobnie będzie mógł wrócić do domu. Załoga karetki
zapewniła Sandrę, że w całym zajściu najbardziej ucier-
piał radiowóz.
Jonhson puścił w końcu rękę Sandry i wyjaśnił, że patrol
otrzymał doniesienie o próbie włamania do sklepu z al-
koholem. Podjechali z wyłączonymi światłami, wysiedli
z auta i nagle ktoś z góry zaczął do nich strzelać. Padli na
ziemię, ukryci za radiowozem, i sięgnęli po broń. Ledwie
wyjrzeli zza osłony, napastnik ponownie otworzył ogień.
Fletcher krzyknął, że coś śmierdzi, a Johnson poczuł zapach
benzyny. Kule trafiły w auto. Wystarczyłby jeden strzał i...
Nie mieli wyboru. Spojrzeli na witrynę baru Smithy’ego
Jonesa i popędzili tam, co sił w nogach. Kule siekły jezdnię.
Zaledwie cztery i pół metra, ale Johnson miał wrażenie, że to
najdłuższy dystans, jaki przyszło mu w życiu pokonać.
Nagle usłyszeli wybuch. Kula trafiła zapewne w bak auta
i wszystko przesłonił gęsty dym. Potem usłyszeli nawoływa-
nia Smythy’ego Jonesa, wypytującego, co z nimi. Szumiało
im w uszach, więc dopiero za czwartym razem usłyszeli jego
głos.
– A Fletcher? – spytała cicho.
Jonson zaczerwienił się, zerknął na Mike’a i odwrócił
głowę.
64
A l i ci a S co t t
– Dostał rykoszetem – mruknął. – Zabłąkana kula lub
odłamek.
– Jak to? – Sandra wodziła spojrzeniem od Mike’a do
sanitariusza.
– Kula mogła się odbić od budynku lub auta. Mniejsza
z tym. Ważne, że to rykoszet.
Zbita z tropu Sandra kiwnęła głowa. Nie miała pojęcia,
czemu Johnson tak się upiera. Mike rzucił jej znaczące
spojrzenie, jakby chciał dać do zrozumienia, że należy
zmienić temat. Dobrze znała tę jego minę. Dzisiejszy
poranek wiele ją nauczył, więc posłuchała byłego męża.
– Widzieliście, kto strzelał? – zapytała.
– Kurde, nie.
– Skąd padły strzały?
– Siedzieli chyba po przeciwnej stronie ulicy, na piętrze.
Ledwie wysiedliśmy z auta, zaraz gruchnęło! Zaczął się tu
sezon łowiecki, a my jesteśmy zagrożonym gatunkiem.
– Johnson wzruszył ramionami.
– Proszę pani?
Sandra odwróciła się i stanęła oko w oko z potężnym
czarnoskórym brodaczem ubranym w cienką bawełnianą
koszulkę typu T-shirt z odprutymi rękawami, odsłaniającą
potężne bicepsy pokryte granatowym tatuażem. Na koszul-
ce widniała pogodna żółtawa buźka z pociskiem utkwionym
pośrodku czoła. Sandra z obrzydzeniem popatrzyła na
obrazek, ale w porę spostrzegła, że Mike rozpromienił się na
widok podstarzałego typa o wyglądzie zbuntowanego moto-
cyklisty, jakby spotkał dobrego kumpla.
– Jestem Smithy Jones – powiedział mężczyzna i wycią-
gnął spracowaną dłoń. – Miło poznać nowego komendanta
policji. Czytałem pani wypowiedź na temat współpracy
zwykłych obywateli z glinami. Chętnie się w to włączę.
Kurcze, od dawna sam pilnuję tutaj porządku. Ale dzisiaj się
nie popisałem.
65
M o j a b ył a ż o n a
– Ja także cieszę się z naszego spotkania, panie Jones.
Dzięki za pomoc udzieloną funkcjonariuszom. – Sandra
była trochę zaskoczona, ale z wdzięcznością uścisnęła mu
rękę. Przedstawiła się i zapytała od razu: – Widział pan
zajście?
– Jasne. Strzały padły z trzeciego okna magazynu, tego
po prawej stronie. To raczej nie był karabin. Na moje ucho
prawdopodobnie kaliber dziewięć milimetrów.
– Udało się panu dostrzec, kto strzelał?
– Nie, proszę pani.
– Może zauważył pan ludzi wchodzących do budynku
albo wybiegających z niego po wybuchu?
– Pani się nie gniewa, że to mówię, ale na tej ulicy mamy
duży ruch.
Sandra w zadumie pokiwała głową. Nie była specjalistką
od zabezpieczania śladów, lecz wielokrotnie obserwowała
podobne zajścia i znała się na krótkiej broni. Zakładała, że
z tamtego okna widać jak na dłoni płonący radiowóz. Co
powiedział Johnson? Zaczyna się sezon łowiecki...
Podszedł do nich Rusty Koontz. Na jego dłoni leżała
garść łusek.
– Kaliber dziewięć milimetrów – oznajmił. – Znalazłem
je pod trzecim oknem magazynu, tak jak mówiłeś, Smithy.
– Motocyklista wzruszył tylko ramionami. – Podłoga jest
zakurzona, więc mamy wyraźne ślady stóp. – Popatrzył
wymownie na Sandrę. – Małe są, to mógł być trzynastolatek.
– Proszę dopilnować, żeby w aktach znalazły się dobre
zdjęcia wzoru podeszew.
– Spokojna głowa.
– Podsumujmy, żebym miała pewność, czy wszystko
dobrze zrozumiałam – dodała rzeczowo, szybkim krokiem
wychodząc na środek ulicy. Nie zważała na ostrzegawcze
spojrzenia Mike’a. – Tutaj podjechał wóz patrolowy z dwo-
ma funkcjonariuszami. – Wskazała wypalone auto. – Niezi-
66
A l i ci a S co t t
dentyfikowany strzelec czekał tam. – Wyciągnęła ramię
w kierunku wybitego okna na drugim piętrze.
– Mały chłopiec – wtrącił chłodno Koontz. – Biedne,
zagubione dziecko.
– Owszem. Przyjmijmy, że to Vi...
– Jasne. Przecież wysłał do gazety ten cholerny list...
– Zgadzamy się, że to doświadczony strzelec, prawda?
– Sam twierdzi, że się na tym zna. Na razie nie mamy
żadnego dowodu, że szczeniak w ogóle istnieje, więc nie
warto dyskutować, czy zna się na broni.
– W takim razie przyjmijmy, że jest amatorem. Inspek-
torze, czy ktoś taki, stojąc w odległości dwunastu metrów od
nieruchomego celu, czyli dwóch naszych kolegów leżących
na chodniku, może tak paskudnie spudłować? Nie wspo-
mnę, że strzelec widział ich z góry i mierzył pod idealnym
kątem. Funkcjonariusze byli nieświadomi zagrożenia,
a sklep jest dobrze oświetlony. Wystrzelił sześć albo siedem
razy, prawda?
– Co najmniej jedenaście – wtrącił Koontz. – Tyle
mamy łusek.
– Jedenaście strzałów do wyraźnie widocznego celu
o dużych rozmiarach. Nadal uważa pan, inspektorze, że
strzelec chybił przypadkowo?
Koontz rzucił jej ponure spojrzenie. Wokół nich groma-
dziło się coraz więcej policjantów. Oni również mieli
posępne twarze. Sandrę ogarnęło zniecierpliwienie. Wszys-
cy chyba wiedzieli, co się tutaj stało. Dlaczego nie chcą
przyjąć tego do wiadomości?
Nagle pojęła, o co chodzi. Nie chcieli przyznać, że Vi
umyślnie oszczędził dwóch policjantów. Stojący przed nią
gliniarze, najlepsi w całej Aleksandrii, szukali pretekstu do
regularnej wojny. Praca nie dawała im zadowolenia, byli
wściekli i rozgoryczeni, bo ludzie ich nie szanują. Napaść
agresywnego trzynastolatka byłaby dla nich pretekstem do
67
M o j a b ył a ż o n a
używania przemocy. Sandra zrozumiała, że nie czują nic
oprócz pogardy. Nagle usłyszała głos Mike’a, który powie-
dział:
– Strzały ostrzegawcze.
– Jasne. Dobrze mówi. – Rusty rzucił mu karcące
spojrzenie.
– Moim zdaniem to oznacza – odparła z namysłem
Sandra, aby nie było najmniejszych wątpliwości – że Vi
postanowił jednak nie atakować policjantów.
– Fakt, podjął niesłychanie szlachetną decyzję – żachnął
się Koontz. – Ale... jak postąpi następnym razem? Może
przy trzeciej próbie zmieni zdanie? Niech pani komendant
zechce spojrzeć za żółtą taśmę. Czy na twarzach tych ludzi
widać współczucie lub troskę? Cholera jasna, są zawiedzeni,
że szczeniak spudłował. Gdybyśmy teraz przestali uważać,
chętnie by go wyręczyli. Takie jest obecne nastawienie
społeczeństwa. Jeśli nie użyjemy wszelkich możliwych
środków, żeby złapać gówniarza, jeśli go przykładnie nie
ukarzemy, aby pokazać, jak kończą ludzie, którzy z nami
zaczynają, nasze życie nie będzie warte złamanego centa.
Czy wyrażam się jasno?
Rusty cofnął się i dołączył do zbitych w gromadkę
policjantów, którzy rozstąpili się, żeby mu zrobić miejsce,
i ponownie zwarli szeregi. Sandra stała naprzeciwko nich.
Mike został przy niej. Kilku gliniarzy niepostrzeżenie
odsunęło się nieco. Sandra zdawała sobie sprawę, że między
nią i podwładnymi otwiera się przepaść. Woleli trzymać ją
z dala od swoich spraw, a teraz potraktowali Mike’a tak
samo, bo ją tutaj przywiózł i opowiedział się po jej stronie.
– Wybacz – powiedziała, szczerze zasmucona.
– Nie martw się, ma chére.
– Przynajmniej raz nie usłyszałam, że jest świetnie.
Dawniej tak mnie zbywałeś.
Wróciła do spalonego radiowozu i patrzyła na żarzącą się
68
A l i ci a S co t t
tapicerkę, aż jezdnia została odblokowana i karetka pogoto-
wia mogła odjechać.
Godzinę później Mike odwiózł Sandy do domu. Odniósł
wrażenie, że od chwili gdy usłyszała o strzelaninie, kuli się
odruchowo. Pobladła, niebieskie oczy były podkrążone,
a kasztanowe włosy sięgające ramion okropnie potargane.
Gdyby się teraz przejrzała w lusterku, zapewne krzyknęłaby
ze zgrozy. Zabawne, ale Mike’owi nawet taka bardzo się
podobała. Poczuł się dziwnie, gdy zaparkował na podjeź-
dzie. Co dalej? Pożegnać się z nią w samochodzie? Uścisnąć
dłoń? Udawać, że nie pamiętał, że przez rok mieszkał w tym
cholernym domu? Niech to wszyscy diabli, naprawdę był
zakłopotany.
Wysiadł z samochodu, otworzył drzwiczki i odprowadził
ją do wejścia. Grzebała niezdarnie w torebce, więc sięgnął
po nią i wyjął klucze.
– Daj spokój, czuję się świetnie.
– Na pewno.
– Zapewniam cię...
– Ma chére, oboje wiemy, że
’’
świetnie’’ to moja ulubiona
odpowiedź. Powinnaś usiąść i chwilę odpocząć.
Nonszalanckim gestem rzucił torebkę na szklany stolik
w holu i podszedł do barku. Nie był już mężem Sandy, ale
pamiętał, czego lubi się napić. Zwykle prosiła o starannie
zmieszany manhattan. Koontz omal nie popłakał się ze
śmiechu, gdy zamówiła ten wytworny trunek w czasie
pierwszej wspólnej wyprawy do
’’
Błękitnego Kapusia’’,
ulubionego lokalu policjantów.
Mike przygotował dwa manhattany. Gdy się odwrócił,
siedziała na jasnej kanapie w kształcie litery L. Rzuciła
marynarkę na oparcie, zdjęła czarne skórzane czółenka
i wyjęła klamrę podtrzymującą kok. Podwinęła jedną nogę,
a głowę oparła na zgiętym ramieniu. Rozpuściła wijące się,
69
M o j a b ył a ż o n a
kasztanowe włosy tak, jak lubił, i rozpięła białą jedwabną
bluzkę aż do wycięcia eleganckiej kamizelki, odsłaniając
kawałek ślicznego dekoltu i skrawek koronkowego stanika.
Małe stopy w cieniutkich skarpetkach nadawały jej wygląd
bezbronnego kobieciątka.
Gardło miał ściśnięte, odruchowo napiął mięśnie. Podał
jej kieliszek i na wszelki wypadek usiadł dość daleko.
Słusznie mówią, że stara miłość nie rdzewieje. Podejrzewał,
że w obecności Sandry Aikens głupie myśli zawsze będą mu
przychodzić do głowy.
– Pyszne – mruknęła, smakując pierwszy łyk. Po chwili
blade policzki trochę się zaróżowiły. – Pamiętasz.
– Z manhattanem jest tak jak z jazdą na rowerze: tego
się nie zapomina – odparł i został nagrodzony uśmiechem
oraz mocniejszymi rumieńcami na jej twarzy. Upił łyk
z kieliszka i poczuł w gardle przyjemne ciepło.
– Mike, dlaczego tyle gadaliście o rykoszecie?
– Dziwna sprawa, nie?
– Z ust mi to wyjąłeś. – Popatrzyła na niego z ponurą
miną. Na domiar złego wyglądała na przygnębioną, a tego
nie potrafił znieść. – Przecież chciałam pomóc Fletcherowi
i Johnsonowi. Współczuję im, trudno sobie wyobrazić
gorsze doświadczenie. A jednak... potraktowano mnie jak
wroga. Nie powiedzieli mi wszystkiego. W jaki sposób mam
im pomóc, skoro nie raczą ze mną porozmawiać?
– Jesteś obca, ma chére. Należysz do innego świata, a od
glin dzieli cię mur. Policjantom zaufanie przychodzi z wiel-
kim trudem.
– Czy zdołam ich do siebie przekonać? Dziś wieczorem
usiłowałam pomóc i okazać zrozumienie, ale nic na tym nie
zyskałam. Co dalej?
– Musisz zdobyć się na cierpliwość, ma chére. Z dnia na
dzień będziesz gromadzić nowe doświadczenia, a pewnego
dnia okaże się, że nie obserwujesz gliniarzy, tylko myślisz
70
A l i ci a S co t t
podobnie jak oni. Zaczniesz mówić policyjnym slangiem,
używać naszego kodu, skrótów, przyglądać się nieufnie
ludziom z zewnątrz, ponieważ będziesz przekonana, że nie
mają pojęcia, jak naprawdę funkcjonuje ten świat. Dopiero
wtedy poczujesz się gliną.
– I dowiem się, co z tym rykoszetem?
– Postrzał w łydkę, Sandy. Wiesz przecież, jak może do
niego dojść.
Spochmurniała jeszcze bardziej, a potem szeroko ot-
worzyła oczy.
– Fletcher się postrzelił, kiedy szarpał kaburę! Sam jest
sobie winien, prawda? O Boże, trzeba coś z tym zrobić.
– Nie, Sandy. Daj spokój.
– Mike, nie możemy pozwolić, aby policjanci biegali po
ulicach, ryzykując przypadkowy postrzał z własnej ręki.
Potrzebne są dodatkowe zajęcia na strzelnicy oraz lepsze
wyposażenie. Czytałam artykuł o nowym modelu kabur,
które znacznie łatwiej się odpinają. Poza tym trzeba wyre-
gulować waszą broń. Zbyt łatwo jest nacisnąć spust. W lite-
raturze fachowej piszą, że powinien być mocniej naciąg-
nięty, aby oddanie pierwszego strzału wymagało odrobiny
wysiłku i pełnej kontroli...
Mike odstawił kieliszek, popatrzył prosto w oczy byłej
żonie i wbrew swoim obyczajom skarcił ją rzeczowo i spo-
kojnie:
– Sandro, jeśli powiesz choć słowo na ten temat, żaden
policjant, łącznie ze mną, nie będzie respektować twoich
rozkazów.
– Mike? – rzuciła całkiem zaskoczona i zaraz się wypros-
towała.
Odetchnął głęboko. Dlaczego przyjęła to przeklęte sta-
nowisko, przewracając mu świat do góry nogami? Był zbity
z tropu i nie mógł się pozbierać.
– Koontz powiedział dziś ważne słowa. Jego zdaniem
71
M o j a b ył a ż o n a
różnica między kobietami i mężczyznami polega na tym, że
faceci zadowalają się tym, co jest, a kobiety ciągle chcą coś
zmieniać.
– Nie miej mi tego za złe, Mike, ale uwagi Koontza
znaczą dla mnie tyle, co gadanina wioskowego idioty.
– Chodziło mu o to, że na pewne sprawy powinnaś
machnąć ręką. Jeśli zarządzisz dodatkowe zajęcia ze strzelania
albo coś w tym rodzaju, ludzie poczują się upokorzeni. Nie
potrafię ci tego wytłumaczyć, ale wśród policjantów Aleksan-
drii panuje zgodne przekonanie, że nie można skompromito-
wać kolegi po fachu, nawet jeśli chce się go uchronić od
skutków przypadkowego postrzału. Usłyszałaś, że nastąpił
rykoszet. Jeśli chcesz mieć u nich plus, musisz podtrzymywać
tę wersję. Na pewno zaczną cię szanować. Gdybyś zaczęła nas
zmieniać, nie zyskasz uznania.
– Powinnam nabrać wody w usta, zamiast szukać roz-
wiązania?
– Masz trzymać ich stronę, a nie patrzeć na sprawę
z dystansu.
Sandra zamilkła. Takie podejście do sprawy było sprze-
czne z jej wizją świata, lecz postanowiła rozważyć tę
możliwość. Niespodziewanie kiwnęła głową.
– Dziękuję, Mike.
– Bo uświadomiłem ci, jacy z nas dranie?
– Bo powiedziałeś mi prawdę. – Wzruszyła ramionami,
a potem uśmiechnęła się nieoczekiwanie. – Wiem, że
czasami jestem zbyt zasadnicza. Bywam też uparta. Gdy
uznam, że mam rację, nic się dla mnie nie liczy. Ale
chciałabym się zmienić. Skończyłam trzydzieści cztery lata,
a w tym wieku nabywa się elastyczności. Życie powoduje
wiele zawirowań, praca w policji nie jest łatwa. Dobrze mi
zrobi, jak sobie to uświadomię.
– Tutaj chodzi o nasz wizerunek – dodał cicho Mike.
– Koontz to właśnie miał na myśli. Policjanci często bywają
72
A l i ci a S co t t
zagrożeni, mają do czynienia z niebezpiecznymi osob-
nikami. Dlatego próbujemy się otaczać aurą tajemniczości,
bo to nasz atut. Jeśli przyznamy, że podczas wymiany ognia
glina sam się postrzelił, zniknie ta magiczna otoczka.
Gdybyśmy próbowali zrozumieć ludzi, którzy nam grożą,
szukali z nimi kontaktu i starali się uzdrowić sytuację,
opuściłaby nas owa sekretna moc. Można uczyć opanowania
i łagodniejszych metod. Zapewne wyszłoby nam to na
dobre, ale problem w tym, że gliniarze pokroju Koontza nie
chcą się uspokoić ani złagodnieć. Oto istota sprawy.
– A zatem rykoszet.
– Tak, rykoszet.
– Mike – powiedziała cicho, unikając jego wzroku.
– Lepiej będzie, jeśli sobie pójdziesz. Zapewne manhattan
już na mnie działa. A może odpuściłam sobie, bo się w końcu
pogodziliśmy...
– Za późno, ma chére. Teraz wolę zostać.
Przysunął się do niej i wsunął palce w kędzierzawe
włosy. Poczuł miły dreszcz, gdy szorstka skóra jego dłoni
musnęła gładki policzek. Z ogromnych błękitnych oczu
wyczytał, że ten mały gest wiele zmienił. Zobaczył w nich
narastające pożądanie, niepokój i zmieszanie. Doskonale
wiedział, co się dzieje z Sandrą, ponieważ miał identyczne
odczucia. Pragnął tej kobiety, a zarazem wiedział, że raz już
przemierzyli tę drogę, i smutno się to dla nich skończyło,
ponieważ mimo woli się ranili. A jednak miał wrażenie, że
należy spróbować raz jeszcze. Pochylił głowę, wdychając
ledwie wyczuwalny zapach drogich perfum. Patrzył, jak
Sandra rozchyla usta.
– Mike? – szepnęła.
Nie miał pojęcia, czy to protest, czy błaganie.
– Cicho. Przestań myśleć, że do siebie nie pasujemy.
– Wbrew obawom, że pierwszy pocałunek będzie zaborczy
i gwałtowny, dziwnie łagodne wargi zachęcały, by oddała
73
M o j a b ył a ż o n a
pieszczotę. Ucałował delikatnie tylko kącik jej warg,
czekając na radosne westchnienie. Gdy je wreszcie usłyszał,
gdy odwróciła się i mocno do niego przylgnęła, miał
poczucie tryumfu. Objął dłońmi jej głowę, a pocałunki były
coraz namiętniejsze. Sandra rozchyliła usta, zacisnęła dłonie
na jego ramionach, a jej piersi dotknęły torsu Mike’a. Pieścił
jej wargi i dotykał języka. Powróciły dobrze znane odczucia.
Znów miał wszystko, czego pragnął, i marzył o nocach, które
wnet nadejdą.
Niespodziewanie Sandra go odepchnęła.
– Nie. Przestań.
Wstała z kanapy, nim zdążył chwycić ją za ramię.
Gwałtowne ruchy świadczyły o wielkim zdenerwowaniu,
ale gdy stanęła z nim twarzą w twarz, zdziwiony spostrzegł,
że niebieskie oczy lśnią od łez.
– Mike, przez cztery długie lata próbowałam się od
ciebie uwolnić. Nie chcę znów z tobą być. Po prostu nie
mogę sobie na to pozwolić.
– Dlaczego? Ty również czułaś...
– Oczywiście, że czułam! Namiętność zawsze była naszą
mocną stroną. Wystarczyło, że spojrzałeś na mnie z drugiego
końca pokoju, żebym straciła głowę i rzuciła się w twoje
objęcia. Musiałam sprzedać auto, bo wspomnienia doprowa-
dzały mnie do szału. Ale co dalej, Mike? Czy poradziliśmy
sobie w prawdziwym życiu?
Żachnął się, słysząc zarzuty. Za wszelką cenę chciał ją
przekonać, że racja jest po jego stronie.
– Dziś razem stawiliśmy czoło rzeczywistym proble-
mom i całkiem nieźle nam poszło.
– Aha, rozumiem. Wystarczy jedna rozmowa i wszystko
się między nami ułoży. Zapewne gdyby strzelaniny takie jak
dzisiejsza zdarzały się częściej, bylibyśmy dobrym małżeń-
stwem.
– Ejże, na początek nie jest źle.
74
A l i ci a S co t t
– To bezcelowe.
– Sandro, czego ty ode mnie chcesz?
– Nie wiem! Wolałabym, żebyś poszedł do domu, Mike.
– Świetnie! – rzucił opryskliwie, choć wcale tego nie
chciał. Zerwał się z kanapy. Wciąż był podniecony, a na
dodatek zakłopotany i wściekły. Do diabła, sam również nie
wiedział, czego chce, ale gdy patrzył na Sandy, pożądanie,
jak zawsze, brało górę nad rozsądkiem. Marzył, by ją uwieść,
a potem niech się dzieje, co chce. Wszystkie rozwiedzione
pary przynajmniej raz lądują razem w łóżku. A jeśli dzięki
takiemu doświadczeniu nareszcie uwolnią się od dawnej
namiętności?
Chciał do niej podejść, ale go powstrzymała.
– Raz już odszedłeś, Mike. Łatwo przystałeś na roz-
stanie – stwierdziła z namysłem. – Nie próbuj mi wmówić,
że tym razem będzie to dla ciebie trudniejsze.
– To ty mnie opuściłaś, ma chére.
– Nie próbowałeś mnie zatrzymać.
– A po co? I tak byś nie posłuchała.
– No i proszę! Każda nasza rozmowa prowadzi do kłótni.
Pogodzimy się w łóżku, a rano zaczniemy od początku. Mam
trzydzieści cztery lata, Mike. Nie mogę sobie pozwolić na
kolejne szaleństwo. Dobrze wiesz, że chcę założyć rodzinę,
urodzić dzieci i założyć im fundusz powierniczy, żeby
studiowały. Marzy mi się dostatnia emerytura i spokojne
życie u boku przyzwoitego człowieka. Potrzebny mi dobry
mąż, a nie namiętny kochanek. Ty nie wchodzisz w grę.
Wybacz, ale taka jest prawda. Trudno udawać, że nic
między nami nie zaszło, ale gdy jutro spotkamy się w ko-
mendzie miejskiej, coś nas jednak będzie łączyło.
– Współpraca do końca życia? – mruknął ironicznie.
– Przynajmniej na zawodowym gruncie wreszcie się
dogadujemy – odparła cicho.
Mike odwrócił się, wcisnął ręce w tylne kieszenie spodni
75
M o j a b ył a ż o n a
i westchnął ciężko. Miała rację, dlatego był zły. Współ-
pracownicy... Nic więcej. Dzisiejszy pocałunek sprawił, że
pragnął znów wziąć ją w ramiona.
Na odchodnym musiał zadać ostatnie pytanie, świadomy,
że odpowiedź Sandry znaczy dla niego więcej, niż powinna.
– Dlaczego zostałaś komendantem policji, Sandy?
Poczuł na sobie jej wrogie spojrzenie i już wiedział, że
usłyszy komunały o nowym wyzwaniu, szerszych horyzon-
tach... Nagle dała za wygraną. Oczy jej złagodniały. Popa-
trzyła na niego ze smutkiem, jakby coś ją zabolało.
– Chciałam zobaczyć, jak wygląda twój bezcenny świat,
Mike, bo przez rok byłam żoną gliniarza, który na pytanie,
jak minął dzień, zawsze odpowiadał, że świetnie. Z Rustym
potrafiłeś rozmawiać godzinami, ale mnie zbywałeś jednym
słowem. Nie przyszła góra do Mahometa, więc Mahomet
przyszedł do góry. W końcu się dowiem, jak wyglądają twoje
dni.
– Jasne – odparł Mike. – Jasne.
Ton głosu nie był łagodny ani przepraszający, tylko bolesny
i gniewny. Dawniej Mike próbował oszczędzić żonie okropnoś-
ci, z którymi się ciągle spotykał. Czy warto codziennie trudzić
się, żeby poprawić świat, skoro potem cały jego brud przynosi
się do domu i pokazuje najbliższym? Chciał, aby ukochana
wierzyła, że dzięki jego staraniom może czuć się bezpieczna.
Nic z tego. Zadziorna Sandra Aikens do nikogo nie miała
zaufania. Nawet męża chciała sprawdzić.
Ruszył ku drzwiom. Tym razem się nie obejrzał.
76
A l i ci a S co t t
Rozdział piąty
List do gazety, 19 kwietnia
Od redakcji: To już drugi list wysłany przez Vi do
dziennika
’’
Citizen’s Post’’. Rzecznik prasowy policji po-
twierdził, że wczoraj około szóstej po południu na Main
Street doszło do strzelaniny (na pierwszej stronie reportaż
naszych wysłanników). Policja publikuje oświadczenie,
w którym zwraca się z prośbą o ujawnienie tożsamości
autora listów o pseudonimie Vi oraz wszystkich jego znajo-
mych. Tekst oświadczenia zamieściliśmy również na pierw-
szej stronie. Kryzys w mieście trwa, uznaliśmy więc, że jest
naszym obowiązkiem przedstawienie wszystkich związa-
nych ze sprawą dokumentów celem nawiązania kontaktu
z zainteresowanym oraz rzetelnego informowania miesz-
kańców Aleksandrii o bieżących wydarzeniach. Raz jeszcze
przypominamy, że wszystkie zamieszczone teksty zawierają
poglądy autorów, a nie redakcji
’’
Citizen’s Post’’.
Słuchajcie, gliny!
Wczoraj się wam przyglądałem. Byliście widoczni jak na
dłoni. Zastanawiałem się, kto pierwszy ma dostać kulkę, ale,
kurde, nie chciało mi się do was strzelać, to przycelowałem
w samochód. Palił się niczym suche drewno, nie? Siedziałem tam
i obserwowałem, jak płonie. Spytajcie pierwszego lepszego gościa
z sąsiedztwa. Powie wam, co zrobić, żeby się tak auto sfajczyło.
Zszedłem na dół, żeby popatrzeć z bliska. Nikt mnie nie
zauważył. Frajerzy tacy jak wy kręcą się za swoimi sprawami
i nie przyglądają się zwyczajnym smarkaczom. Inaczej jest, gdy
opuszczamy wschodnią dzielnicę. Milutkie staruszki przechodzą
na drugą stronę ulicy, ładne dziewczyny zamykają się w autach. Ja
bym żadnej nic złego nie zrobił. Mama dobrze mnie wychowała,
więc potrafię się zachować.
Ale was, ludzi z zachodniej dzielnicy, w ogóle to nie obchodzi.
Mam czarną skórę, więc uważacie mnie za potwora i zamykacie
drzwi. Nie mogę zmienić skóry. Raz próbowałem, jak byłem mały.
Bolało jak cholera, ale nic nie dało. Lepiej zostać na starych
śmieciach. W końcu trafi mnie kulka chłopaków z sąsiedztwa, ale
co mi tam. Może wyląduję w szpitalu. Albo skończę na wózku
inwalidzkim. Albo w kostnicy. U nas to normalka. Jedna
strzelanina załatwia sprawę.
No i co, gliny? Nadal będziecie jeździć po moich ulicach? Wam
się zdaje, że jesteście bezpieczni.
Wyjąłem spluwę, gliny. Wyczyściłem ją, jak mnie uczył brat.
Chyba następnym razem będę celował nie tylko do waszego
cholernego radiowozu. Może wtedy nareszcie mnie posłuchacie,
gliny. Albo już was oświeciło i poszliście po rozum do głowy!
Niech Bóg ma w opiece moją mamę. Polecam mu też siostrę.
Mnie diabeł szepce do ucha, ale to dobre towarzystwo dla takiego
gościa jak ja. Wasz Vi.
Sandra przeczytała list i złożyła poranną gazetę. Upiła łyk
mocnej, czarnej kawy, żeby dodać sobie wigoru. Minęło
wpół do szóstej. Późno w nocy zadzwonili do niej z redakcji
’’
Citizen’s Post’’ w sprawie kolejnego listu od Vi. Zatele-
fonowała do burmistrza, który nie okazał zdziwienia. Po
78
A l i ci a S co t t
strzelaninie co chwila podnosił słuchawkę. Liga Afro-Ame-
rykanów oskarżyła policjantów o sprowokowanie zajść;
usłyszał, że nie funkcjonariusze powinni wkraczać do
wschodniej dzielnicy. Przedstawiciele Izby Gospodarczej
dopytywali się, czy tamtejsi właściciele drobnych przedsię-
biorstw walczący o przetrwanie zostaną teraz pozostawieni
własnemu losowi. Przedstawiciele kościoła baptystów, dzia-
łającego w biednych dzielnicach miasta, spokojnie powia-
domili burmistrza, że jeśli policja bezzasadnie użyje prze-
mocy wobec zagubionego trzynastolatka, wszyscy policjanci
z tutejszej komendy zostaną oskarżeni o łamanie praw
człowieka.
Burmistrz Peterson był poważnie zaniepokojony. Sandra
także miała powody do obaw. Musiała przyznać, że sytuacja
zmieniała się jak w kalejdoskopie. Policja uznała, rzecz
jasna, że nadal trzeba patrolować wszystkie dzielnice Alek-
sandrii. Na ulice wyjechało dwa razy więcej radiowozów,
także auta z dodatkowym wyposażeniem chroniącym funk-
cjonariuszy. Pouczono ich, aby zachowywali ostrożność,
interweniując spokojnie, z namysłem. Oczywiście nie
wchodziło w grę opuszczenie społeczności zamieszkałej we
wschodniej części miasta. Nie można pozwolić, żeby trzyna-
stoletni chłopak trzymał w szachu doświadczonych funk-
cjonariuszy. Peterson twierdził jednak, że sytuacja wymaga
znacznie śmielszych posunięć.
Oczywiście burmistrz miał rację. Powinna działać skute-
czniej. Musi natychmiast wziąć się w garść, żeby poradzić
sobie i z Mike’em. Ten wczorajszy pocałunek... Długi,
obezwładniający, namiętny – znak rozpoznawczy Mike’a
Rawlinsa. W głębi duszy tęskniła do jego pieszczot. Marzy-
ła, by jak dawniej wtulić się w jego ramiona, zatonąć w nim,
ukryć się w jego objęciach. Był jedynym mężczyzną, który
potrafił ją rozbroić, gdy była wściekła. Wystarczył uśmiech
lub mrugnięcie okiem, aby znów poczuła się atrakcyjną
79
M o j a b ył a ż o n a
kobietą. Brakowało jej słownych pojedynków z byłym
mężem. Tęskniła też do jego fizycznej bliskości.
Po wczorajszym spotkaniu śniła o nim, a te wizje pełne
były erotycznych wspomnień sprzed lat. Mike znów patrzył
jej głęboko w oczy i kochając się z nią, szeptał:
– Podoba ci się, ma chére? Lubisz tak? A teraz? Mam
pomysł...
O piątej rano ocknęła się mokra, z rękoma zaciśniętymi
na pościeli. Jeszcze nie całkiem rozbudzona przesunęła się
na tę stronę łóżka, gdzie dawniej sypiał Mike, i chciała się do
niego przytulić. Nagle uświadomiła sobie, że to niemożliwe.
Dom był pusty, leżała sama na posłaniu, a rozkosz przeżywa-
ła tylko we śnie.
Długo stała pod prysznicem. Miała nadzieję, że spłucze
z siebie nocne wizje, i udawała, że po policzkach spływa
jedynie woda, nie łzy. Wmawiała sobie, że jest wytrącona
z równowagi, ponieważ zmieniła pracę. W głębi ducha
wiedziała, że to nieprawda. Po rozwodzie wszystkie noce
były takie jak dzisiejsza. Pewnego dnia stęskniona, wyczer-
pana bezsennością, pojechała samochodem pod jego dom
i powtarzała w duchu, co pragnie mu powiedzieć.
Wybacz, Mike, że cię zmusiłam, abyś się wprowadził do
wielkiego gmaszyska z kamienia i szkła, gdzie nie czułeś się
u siebie. Powinniśmy znaleźć mieszkanie, gdzie nam oboj-
gu byłoby wygodnie. Przepraszam za moich rodziców. Jak
mogłam pozwolić, żeby patrzyli na ciebie z góry. Należało
postawić mamie ultimatum: skoro mnie kocha, musi cię
polubić. Daruj mi wszystkie kłótnie. Powinnam była nau-
czyć się, jak z tobą rozmawiać, nie wdając się w spory.
Szkoda, że nie potrafiłam ci wytłumaczyć, czego pragnę. To
okropne, że czułeś się bardziej związany z policją niż ze
mną. Zawsze na pierwszym miejscu stawiałeś swoją rodzinę,
potem był twój policyjny partner. Dlaczego? W końcu
wolałeś spotkać się z byle kim, zamiast spędzić wieczór ze
80
A l i ci a S co t t
mną. Jakie to przykre, że przestałeś mnie pragnąć. Gdy po
raz pierwszy zastałam cię śpiącego na kanapie, wiedziałam,
że nasze małżeństwo się skończyło. Szkoda, że nie jestem
już twoją miłością.
Wrzuciła bieg i odjechała, nie oglądając się. Odtąd
przestała śnić o Mike’u i starała się zapomnieć, że był kiedyś
w jej życiu taki ważny, ale teraz razem pracowali. Będzie go
widywała codziennie. Przyjdzie jej obserwować go, znosić
beztroskie mrugnięcia okiem. Pewnego dnia u wejścia do
budynku zobaczy go z inną kobietą albo usłyszy opowieści
o randce. Będzie patrzyła, jak Mike flirtuje, uwodzi, zako-
chuje się w innej.
Przez chwilę cierpiała jak potępieniec, bo ta myśl
była ponad jej siły. Zmusiła się do kilku głębokich
oddechów. Tłumaczyła sobie, że sama podjęła takie
decyzje, więc teraz powinna być silna. Na pewno się
z tym upora i zniesie wszystko – nawet ciągłą obecność
byłego męża i kłopoty spowodowane przez chłopaka
imieniem Vi.
Po minucie chwyciła słuchawkę telefonu. Obudziła
pierwszego rozmówcę, ale wszystko poszło dobrze. Drugi
był znacznie trudniejszy do urobienia, więc trochę się
denerwowała.
– Dzień dobry, Rusty. Spałeś? Posłuchaj, Mike ciągle
powtarza, że jesteś świetnym gliną, ale nie mam pewności,
czy można mu wierzyć. Przez wzgląd na niego postanowi-
łam dać ci drugą szansę, inspektorze. Przyjdź o dziesiątej do
mego gabinetu. Tym razem chyba mnie nie zawiedziesz.
O siódmej masz spotkanie z dyrektorem liceum? Bardzo
dobrze. Jeśli uda ci się zidentyfikować Vi, tym lepiej dla nas.
W przeciwnym razie przyjdź na spotkanie. Zapewniam,
Rusty, że nie będę cię zanudzać swoją gadaniną. Powinie-
neś spotkać się ze specjalistą znającym te dzieciaki oraz ich
środowisko. Tylko się nie spóźnij. – Odłożyła słuchawkę,
81
M o j a b ył a ż o n a
weszła do obszernej garderoby i sięgnęła po najładniejszy
kostium, który zawsze dodawał jej pewności siebie.
Profesor Howard Mayes był niedźwiedziowatym osił-
kiem. Nawet w ciemnym, trzyczęściowym garniturze bary
miał wyjątkowo szerokie, potężną klatkę piersiową i silne
uda. Sandra zaprowadziła go do pokoju, w którym odbywały
się przesłuchania i gdzie miał czekać na Mike’a i Rusty’ego.
Profesor Mayes czytał uważnie listy Vi i robił na mar-
ginesach notatki.
Sandra pospieszyła do swojego gabinetu, żeby spotkać
się z wyższymi rangą oficerami komendy miejskiej. Poinfor-
mowała ich, że Fletcher został już wypisany do domu
i w przyszłym tygodniu podejmie służbę. Z naciskiem
przypomniała im, że ranę spowodował pocisk odbity ryko-
szetem, i ucieszyła się, widząc, jak z aprobatą kiwają
głowami. Ze względu na bezpieczeństwo funkcjonariuszy
omówili również sprawę wzmocnienia załóg patrolujących
radiowozami wschodnią dzielnicę. Ustalono, że póki sytua-
cja w mieście się nie poprawi, wszyscy muszą nosić kulo-
odporne kamizelki. Rozważyli propozycje burmistrza na
wypadek, gdyby doszło do kolejnej strzelaniny i stwierdzili,
że należy działać ostrożnie. Sandra odnosiła wrażenie, że
podwładni akceptują podjęte przez nią decyzje, bo starała
się chronić swoich ludzi, lecz nie dała się zastraszyć,
a ponadto współpracowała z burmistrzem, ufając zarazem
swoim policjantom. Odniosła wrażenie, że dotychczasowa
niechęć nieco zelżała. Może kostium trochę pomógł.
Koło dziesiątej wróciła do pokoju przesłuchań, gdzie
czekał profesor Mayes; wkrótce dołączyli do nich Mike
i Rusty. Spotkanie z dyrektorem liceum nie wypadło chyba
najlepiej, bo mieli ponure miny. Na widok nieznajomego
wiecznie naburmuszony Rusty jeszcze bardziej się skrzywił.
Mike zobaczył Sandrę i osłupiał. Była przekonana, że to jej
82
A l i ci a S co t t
strój zrobił na nim takie wrażenie. Klasyczny ciemnozielony
żakiet, świetnie skrojony i dopasowany, kontrastował z bar-
dzo krótką spódniczką. Ekspedientka zapewniła, że spokoj-
ny fason marynarki dodaje powagi, a zarazem stanowi
ciekawy kontrapunkt dla frywolnej długości dołu. Dodała
też, że Sandra ma świetne nogi, więc powinna nosić się
krótko. Westchnienie Mike’a potwierdzało tę opinię. Sand-
ra zaczęła spotkanie. Od dawna nie czuła się tak pewnie.
– Profesorze, chciałabym panu przedstawić oficerów
prowadzących śledztwo w tej sprawie: inspektor Rusty
Koontz oraz inspektor Mike Rawlins. Moi drodzy, to jest
profesor Mayes z wydziału socjologii uniwersytetu w Bos-
tonie, który prowadzi badania nad psychologią młodzieżo-
wych gangów. Wychował się w południowym Bostonie,
więc zna ubogie dzielnice.
– Mój starszy brat zginął podczas ulicznej strzelaniny
– wtrącił dźwięcznym basem profesor Mayes. – Młodszego
zabiła kokaina. Szukałem pomocy w kościele, bo doszedłem
do wniosku, że skoro tylu moich bliskich trafiło do Pana
Boga, warto się go trzymać. Wykształcenie sprawiło, że
zaszedłem wysoko.
Sandra kiwnęła głową, udając, że nie widzi, jak Koontz
przewraca oczami.
– Chciałabym, żeby pan profesor przedstawił nam spo-
sób myślenia Vi i poradził, jak można zidentyfikować
chłopaka. Wiem, że większość funkcjonariuszy najchętniej
by go zastrzeliła, ale burmistrz i ja uznaliśmy, że takie
rozwiązanie nie wchodzi w grę. Ten dzieciak ma zaledwie
trzynaście lat i nikogo jeszcze nie zranił. Musimy o tym
pamiętać.
– Ciekawe, co na to Fletcher – mruknął Koontz.
– Ma się dobrze. Dzięki za troskę, inspektorze.
Popatrzył na nią spode łba. Nie odwróciła wzroku.
W końcu Mike rzucił pojednawczym tonem:
83
M o j a b ył a ż o n a
– Dobra, Rusty, skoro już tu jesteśmy, warto posłuchać,
co pan profesor ma do powiedzenia. Nie co dzień przecież tę
naszą dziurę odwiedza uczony z Bostonu. Pewnie to ozna-
cza, że staliśmy się ważni. Albo że mamy pecha jak cholera.
– Mniejsza z tym. – Mayes zachichotał, a potem dodał
porozumiewawczym tonem: – Bez przesady z tym pechem.
Z ubolewaniem stwierdzam, że w całym kraju aż roi się od
dzieciaków takich jak Vi. Zresztą sami jesteśmy sobie winni.
Młodzi Murzyni, wściekli i zagubieni, dorastają w środowis-
ku dotkniętym biedą, narkomanią i rasizmem. Dla chłopca
to bardzo trudny wiek, czas buntu. W miejskich gettach
może źle skończyć. Panowie inspektorzy powinni sobie
uświadomić, jak to jest, gdy dzieciak zostaje nastolatkiem.
Wąs się sypie, pod pachami rosną włosy. Nagle czujemy, że
dziewczyny inaczej pachną i chodzą, mają też piersi...
– Mayes zrobił taktyczną pauzę. Sandra spostrzegła, że
Koontza ogarnęło zakłopotanie, gdy w rozmowie pojawiły
się nagle osobiste aluzje, lecz przytaknął niechętnie. Mike
z zapałem kiwał głową. W Aleksandrii uchodził za Don
Juana i zapewne pamiętał dziewczynę, która jako pierwsza
zwróciła jego uwagę; wspominał jej wygląd i sposób poru-
szania, pierwszy pocałunek...
– Wieś i przedmieścia – ciągnął swobodnie profesor
Mayes – dostarczają chłopcom wielu form aktywności, co
ułatwia przetrwanie burzy hormonów. Ciężka praca w gos-
podarstwie, szkolne i okręgowe rozgrywki młodych basebal-
listów i piłkarzy pozwalają ujarzmić szalejący testosteron
i skupić się na konkretnym zajęciu. W ubogich miejskich
dzielnicach brak takich możliwości. Nie ma boisk ani
klubów sportowych. Baseball stał się popularny, ale drużyn
jest niewiele i trudno się załapać. A zatem pierwsza trudność
polega na tym, że Vi wchodzi teraz w wiek dojrzewania, lecz
ma ograniczone możliwości wyładowania energii i opanowa-
nia rozchwianych emocji. W ten sposób dochodzimy do
84
A l i ci a S co t t
kolejnego problemu. Vi z chłopca staje się mężczyzną, więc
szuka wzoru do naśladowania. Kto nim może zostać w bied-
nej dzielnicy? Statystyki informują, że większość ojców,
wujów oraz innych krewnych siedzi za kratkami. Oczywiś-
cie można się wzorować na znanych sportowcach, lecz oni
zbyt odlegli i niedostępni. Kogo taki dzieciak widuje
codziennie? – Profesor Mayes grzmiącym głosem odpowie-
dział na swoje pytanie. – Oczywiście handlarzy narkotyków.
Ci młodzi, przedsiębiorczy mężczyźni zazwyczaj sprzedają
je hurtowo, zatrudniają innych chłopaków, kupują swojej
dziewczynie nowe auto, a ona chodzi obwieszona złotymi
łańcuszkami. Z pozoru to jedyna droga do sukcesu. Pozo-
staje jedna trudność: handlarz narkotyków bierze udział
w zbrojnych porachunkach konkurencyjnych gangów i łat-
wo może paść ofiarą typowej dla tych środowisk przemocy.
A zatem Vi ma świadomość, że młody, zamożny Murzyn
długo nie pociągnie, jego życie jest dostatnie, ale krótkie.
I co ma zrobić zagubiony dzieciak?
– Niech strzela do glin – rzucił drwiąco Koontz. – To jest
wzorzec!
– Inspektorze, nie ma pan zielonego pojęcia o sposobie
myślenia tego nastolatka. Policjanci wcale nie są obiektem
jego nienawiści. Odczuwa ją głównie wobec młodych czar-
nych mężczyzn. Wcale nie atakuje gliniarzy, tylko samego
siebie.
– Co takiego?
Po raz pierwszy Sandra przyznała rację Koontzowi.
Nawet Mike był zbity z tropu. Profesor Mayes zaczerpnął
tchu.
– Postawmy sprawę jasno. Długo zastanawiano się nad
pewnym fenomenem: zabójcami młodych Murzynów są
głównie ich czarnoskórzy rówieśnicy. Dziwna sprawa, nie?
Te dzieciaki dorastają wśród swoich, ale nienawidzą włas-
nego środowiska i dlatego próbują z niego odejść. W życiu
85
M o j a b ył a ż o n a
każdego z nich przychodzi czas na pierwszą wyprawę
autobusem. Jeśli chłopak trafi do dzielnicy zamieszkanej
głównie przez białych, z czym się styka? Z przejawami
rasizmu. Kobiety zamykają się w autach albo przechodzą na
drugą stronę ulicy. Policyjne patrole zatrzymują dzieciaka
bez powodu, przepędzają go właściciele sklepów. Takie
reakcje najpierw wydają się szokujące, a potem wywołują
rozgoryczenie. Gdziekolwiek trafia taki czarny nastolatek,
przekonuje się, że go tam nie chcą. Wsiada w autobus, żeby
wrócić do swojego życia, które uważa za swoistą karę, choć
nie poczuwa się do winy. Przekonuje się nagle, że inni
traktują go jak kryminalistę. Nie wie, dlaczego tak się
dzieje, ale ma świadomość, że nie jest akceptowany. W tym
samym czasie na lekcjach wychowania obywatelskiego
wmawiają mu, że żyje w wolnym kraju, gdzie obywatele
rodzą się równi, co dodatkowo pogarsza sprawę, ponieważ
jego wiedza o świecie nie przystaje do owej nauki. W ten
sposób narasta w nim poczucie wyobcowania, pogłębione
dodatkowo jawną nieufnością białych nauczycieli i protek-
cjonalnym tonem skądinąd życzliwych pracowników socjal-
nych. Chłopcy z ubogich miejskich dzielnic są coraz bar-
dziej rozgoryczeni i zbici z tropu. Twierdzą, że znaleźli się
w sytuacji bez wyjścia i wstydzą się swojej tożsamości.
Odczuwają niepokój i próbują nad nim zapanować. Zadają
sobie pytanie, co doprowadziło ich do takiego stanu i widzą
tylko jeden powód, a mianowicie kolor skóry. Dlatego są
wrogo nastawieni do czarnych mężczyzn. Tę podświadomą
nienawiść podsycają dodatkowo walki gangów o rozszerze-
nie kontrolowanego terytorium oraz instynkt przetrwania.
Tak się sprawy mają.
– Moment, chyba pan trochę przesadza. – Koontz spra-
wiał wrażenie zagubionego, ale z ożywieniem włączył się do
rozmowy, co zdaniem Sandry dobrze rokowało. – Skoro Vi
czuje odrazę do swojej rasy, dlaczego nie rozpoczął wojny
86
A l i ci a S co t t
przeciwko czarnoskórym gangsterom? Dlaczego zwrócił się
przeciwko nam?
– Bo wszystko mu się pomieszało i sam nie wie, czego
chce. Niech pan uważnie przeczyta te listy, inspektorze.
W pierwszym napisał, że jego siostra została trafiona zabłąkaną
kulą z przejeżdżającego auta. Ta sprawa niewątpliwie bardzo
mu leży na sercu. W drugim odsłania się jeszcze bardziej
i oświadcza, że pod żadnym pozorem nie skrzywdziłby
kobiety. Tak został wychowany. A zatem nie jest typowym
młodocianym przestępcą, mimo że chwilami się na niego
kreuje. Między wierszami daje jednak do zrozumienia, że
postępowanie kumpli uważa za naganne. W drugim liście
ujawnia typowe rozczarowanie społecznością białych. Wyszedł
do nich, lecz został odepchnięty. Gdy pisze, że próbował
zmienić skórę, nie należy tych słów traktować jako przenośni.
Zadał sobie cierpienie, a to oznacza brak samoakceptacji. Dano
mu do zrozumienia, że społeczną normą jest niechęć do jego
rasy, więc przyjął do wiadomości tę zasadę. Trzeba przede
wszystkim stwierdzić, że znalazł się na rozdrożu. Rozczarował
się i do białych, i do czarnych. Nie podoba mu się, że młodzi
zabijają się nawzajem i dlatego wspomina o tym z pozorną
nonszalancją, jakby akceptował taki stan rzeczy. Z drugiej
strony jednak nie chce uznać władzy białych, którzy patrzą na
niego z góry, lekceważą potworne okaleczenie jego siostry,
a być może przyczynili się także do śmierci ojca, choć to nic
pewnego. Vi nie ma pojęcia, dokąd się zwrócić i w co wierzyć.
Dlatego usiłuje sprowokować działania, które pomogą mu
dokonać wyboru.
– Co pan ma na myśli? – zapytała ostro Sandra, a profesor
Mayes wzruszył ramionami.
– Wybrał niebezpieczną drogę, pani komendant. Wczo-
raj oddał tylko strzały ostrzegawcze i dlatego wierzę,
że coś go jeszcze powstrzymuje od jawnego użycia prze-
mocy. O matce pisze z prawdziwą czułością; dwukrotnie
87
M o j a b ył a ż o n a
podkreślił, że nauczyła go odróżniać dobro od zła, co
oznacza, że zachował poczucie własnej wartości. W głębi
ducha uważa się za dobrego człowieka, zdolnego kierować
się w życiu właściwymi zasadami. Z drugiej strony jednak na
co dzień żyje w świecie, gdzie jest lekceważony. Jeśli coś go
nie uwolni od poczucia zagubienia i niechęci do samego
siebie, obawiam się, że stopniowo przyjmie za pewnik
nieuchronność życiowego okrucieństwa. Gniew i bezna-
dzieja pozbawią go wrażliwości. Kilkakrotnie wspomina, że
nie jest w stanie nic zrobić, aby zmienić fatalną sytuację.
Tak mówią ludzie gotowi wyrzec się odpowiedzialności za
własne czyny, a to zapowiedź postępków, które sami
uważają za naganne. Vi napisał, że diabeł szepce mu do
ucha. W ten sposób dał do zrozumienia, że nisko się ceni.
Proszę także spojrzeć na koniec listu:
’’
Niech Bóg ma
w opiece...’’ Te słowa brzmią jak pożegnanie. Już się
pogodził, że długo nie pożyje.
– Jest niczym bomba zegarowa – wtrąciła Sandra. – Jeże-
li go nie znajdziemy, jeśli nie pomożemy mu w podjęciu
właściwej decyzji, poniosą go emocje.
– Moim zdaniem to wysoce prawdopodobne – zgodził
się profesor Mayes. – Sądzę, że wówczas nie będzie
odwrotu. Ten chłopak już postawił na sobie krzyżyk i dlate-
go wspomina o kostnicy, nie o więzieniu.
– Chce popełnić samobójstwo, używając do tego glin
– wtrącił Mike, a profesor potakująco kiwnął głową.
– Na to się zanosi.
– O cholera! – W tym momencie nawet Koontz pobladł
i sprawiał wrażenie przygnębionego. – Jeden zbuntowany
szczeniak postawił na baczność całe miasto.
– Spróbujmy jednak zobaczyć przyszłość w jasnych
barwach – zaproponował profesor Mayes. – Sprawy mogą
przybrać całkiem inny obrót, kiedy jego matka rzuci jakąś
znaczącą uwagę albo pochwali go nauczycielka. Niewiele
88
A l i ci a S co t t
trzeba, żeby nastolatek zmienił nastawienie. W tym wieku
młodzi ludzie są wyjątkowo kapryśnie usposobieni. Spytaj-
cie rodziców, oni coś o tym wiedzą.
– Ale nie mamy pewności, że wszystko dobrze się
skończy – wtrącił ponuro Mike.
– Słuszna uwaga – przytaknęła Sandra. – Pańska rada,
profesorze? Musi być jakiś sposób, żeby dotrzeć do tego
chłopca, nim sprawy posuną się za daleko.
– Naturalnie, pani komendant. Przede wszystkim pro-
szę odpowiedzieć na jego listy.
– O Boże! – Sandra była wystraszona. – A jeśli użyję
nieodpowiednich sformułowań i pogorszę tylko sytuację?
– Popatrzyła błagalnie na trzech mężczyzn. Koontz był
wyraźnie poruszony, więc miała nadzieję, że w końcu
znaleźli się po tej samej stronie barykady. Na szczęście
profesor Mayes emanował spokojem, a Mike już się chyba
zastanawiał, co napisać.
– Pomogę pani – obiecał Mayes. – Ułożymy krótką
odpowiedź, aby Vi odczuł, że jego rozterki są zrozumiałe
i dość powszechne. Potrzebne mu jest poczucie wspólnoty
oraz wzmocnienie nikłego przekonania o własnej wartości.
Taki komunikat sprawi, że chłopak poradzi sobie z własnym
zagubieniem, a przynajmniej zniechęci go do podejmowania
nazbyt pochopnych działań. Drugi etap to zidentyfikowanie
Vi i rozmowa w cztery oczy. On potrzebuje fachowej pomocy.
Moim zdaniem łatwo będzie nawiązać z nim kontakt. Jego
listy to dobry znak. I bardzo wyraźny komunikat.
– Mam zamęt w głowie – przyznał Koontz. – Przecież
mówił pan, że szczeniak chce się zabić rękami gliniarzy.
Może lepiej trzymać się z daleka od jego domu? Jak nas
zobaczy, gotów zrobić głupstwo. Kurde, po raz pierwszy
w życiu każą mi rozmawiać o takich problemach z trzynasto-
letnim łobuziakiem. Chyba lepiej wsadzić go za kratki i tam
z nim gadać.
89
M o j a b ył a ż o n a
– Zapewniam, że w tej sytuacji najlepiej poradzi sobie
doświadczony policjant.
– Ależ profesorze!
– Drogi panie, jeśli pominąć odznaki i prawne nakazy,
policja to również swego rodzaju gang. Dam przykład: w obu
wspólnotach nowicjusze przechodzą trudną inicjację. Ilu
żółtodziobom dał pan wycisk podczas swojej policyjnej
kariery? – Koontz zrobił się czerwony, a na twarzy profesora
Mayesa pojawił się domyślny uśmieszek. – Młodociani
przestępcy miewają kumpli nie należących do gangu, ale to
nie są ważne znajomości. Podobnie jest wśród policjantów,
oni także zamykają się w swoim gronie. Mają rodziny, ale
najchętniej spędzają wolny czas wśród kolegów. – Sandra
mimo woli zerknęła na Mike’a, który pospiesznie odwrócił
wzrok. – Warto też wspomnieć o policyjnych partnerach.
Chciałbym przypomnieć, że członkowie gangu za punkt
honoru poczytują sobie pomścić śmierć kumpla. Tak samo
postępują gliniarze, jeśli prawo im nie przeszkodzi. Dobrze
wiemy, że i wówczas znajdują sposób, żeby je obejść.
Koontz niespokojnie kręcił się na krześle, a Mike
uśmiechał się przepraszająco.
– A zatem udowodniłem, że macie z Vi dużo wspólnego
– podsumował doktor Mayes. – Wszystko będzie dobrze,
jeśli zachowacie spokój i potraktujecie go jak człowieka.
Podobnie do was dba o matkę i siostrę. Nieźle daje sobie
radę w podejrzanej dzielnicy i wy również macie w tej
dziedzinie spore doświadczenie, tyle że stoicie po stronie
prawa. Jeśli zachęcicie go do rozmowy i okażecie mu trochę
szacunku, pewnie uda się nawiązać kontakt.
– Albo wyciągnie spluwę i zacznie do nas strzelać
– mruknął Koontz.
– Jest i taka możliwość.
– Spokojna głowa – powiedział do niego Mike. – Ja będę
gadać. Nikt się nie oprze urokowi południowca.
90
A l i ci a S co t t
– Jasne. Młodociany przestępca spojrzy ci w oczy i zmie-
ni się w łagodnego baranka.
– Na ciebie to działa, nie?
– Rawlins, zostałem twoim partnerem, ale to nie jest
udany związek.
– Wytrzymałeś osiem lat, nie?
– Bo mam dobre serce.
– Panowie – wtrąciła Sandra – nie chciałabym przerywać
czułej sceny, ale mamy ważniejsze sprawy. Kiedy namierzy-
cie Vi?
– Sprawdziliśmy szkoły. – Mike wzruszył ramionami.
– Nauczyciele nie mają pojęcia, kto napisał listy. Wzmianka
o siostrze z dziurą w policzku nie wywołuje żadnych
skojarzeń, a zatem dziewczyna została ranna po maturze
albo przestała chodzić do szkoły.
– Co dalej? Macie jakieś pomysły?
– Pogadamy w szpitalach. Z tego, co wiemy, postrzał
w twarz to rzadkość. Może w izbie przyjęć albo na chirurgii
czegoś się dowiemy.
– Warto by też popytać chirurgów plastycznych i ortodon-
tów współpracujących z kasą chorych. Po takim postrzale
trzeba pewnie dokonać rekonstrukcji organów. Specjaliści
mają znacznie mniej pacjentów niż lekarze z izby przyjęć,
więc pewnie zapamiętali taki przypadek – dodała Sandra.
– Dobry pomysł – odparł z namysłem Mike. Ta uwaga
zrobiła na nim spore wrażenie. – Spróbujemy.
– Po prostu głośno myślę, żeby wam pomóc – mruknęła,
dziwnie uradowana pochwałą.
– Mogę coś zaproponować? – usłyszała głos profesora.
– Naturalnie.
– Warto chyba zbadać problem u źródeł. Szukacie
trzynastolatka należącego do gangu, więc porozmawiajcie
z jego rówieśnikami i potencjalnymi sąsiadami.
– Profesorze, namierzamy jednego z nich, na pewno
91
M o j a b ył a ż o n a
będą się wykręcać od odpowiedzi. – Koontz był mocno
przestraszony.
– Twierdzi pan, że kłamią?
– Mamy sprzeczne interesy. Z ich punktu widzenia
kłamstwo się opłaca.
– Może tak, może nie, inspektorze. Będzie pan to
wiedział dopiero, kiedy zadacie im pytania.
– Sam ich wypytam. – Mike poklepał Koontza po
plecach. – Ty masz gębę drania.
– Cholerna robota – usłyszał w odpowiedzi.
– Nic nowego. Normalka.
– Pewnie – burknął po chwili Koontz. – Pewnie.
Sandra wyczuła jednak, że coś go dręczy. Ukradkowe
spojrzenia Mike’a świadczyły, że podziela jej obawy.
– Chyba omówiliśmy wszystko – powiedziała. – Profeso-
rze, zapraszam do mojego gabinetu. Rusty, Mike, trzymam
kciuki. Obyście się czegoś dowiedzieli od lekarzy – powie-
działa i wyprowadziła Mayesa z pokoju.
Idący za nią Mike, szepnął cicho:
– Śliczny kostium.
Przyspieszyła kroku.
92
A l i ci a S co t t
Rozdział szósty
O ósmej wieczorem Sandra tkwiła jeszcze przy biurku.
W kącie cicho szumiało radio nastawione na policyjną
częstotliwość. Noc była spokojna, ale w głosach funk-
cjonariuszy przekazujących raporty wyczuwało się zdener-
wowanie. Trudna służba stała się nagle piekielnie niebez-
pieczna.
– Już późno.
Przestraszona Sandra wzdrygnęła się, a potem z niezado-
woleniem pokręciła głową.
– Niech cię diabli, Mike. Ależ mnie przestraszyłeś!
– Naprawdę? Byłem pewny, że nie wiesz, co to lęk.
– Wierz mi, często jestem wystraszona. Przeraża mnie
światowe ubóstwo, wojna atomowa, choroby zakaźne, de-
mokraci w Białym Domu...
– Aha. Z czystej ciekawości zapytam, do której grupy
zagrożeń zaliczasz moją skromną osobę?
– Cóż, demokratą w Białym Domu nie jesteś... – Prze-
rwała, a milczenie się przedłużało. Mike uśmiechnął się.
Z irytacją pomyślała, że jest wyjątkowo przystojny. Stał na
progu, oparty ramieniem o framugę drzwi. Miał na sobie
szarą kurtkę, białą płodkoszulkę i sprane spodnie koloru
khaki. Ten strój, podniszczony i niedbały, na jego potężnym
ciele wyglądał znakomicie, a cienki T-shirt podkreślał
muskulaturę. Kosmyk czarnych włosów opadał mu na czoło,
a na policzkach pojawił się wieczorny zarost. Tylko w łóżku,
całkiem nagi, wyglądał lepiej. Raptownie odłożyła pióro,
a Mike uznał ten gest za swoiste zaproszenie i wszedł do
gabinetu.
– Jakieś dobre nowiny? – Ruchem głowy wskazał od-
biornik radiowy i zaczął się bawić zszywaczem leżącym na
biurku.
– Spokojna noc. – Zerknęła na jego dłonie, potem
spojrzała na potężną klatkę piersiową i szczupłą talię.
– Napisałaś list? – zapytał Mike.
– Profesor Mayes bardzo mi pomógł, ale i tak okropnie
się namęczyłam – powiedziała szczerze. – Tekst ukaże się
w jutrzejszej gazecie.
– Na pewno będzie znakomity.
– Nie mam pojęcia, jak trafić do trzynastolatka, Mike.
– Spokojna głowa, Sandy. Szybko się uczysz. Zawsze tak
było. – Odłożył zszywacz. Niespodziewanie zapadła nie-
zręczna cisza. Sandra wdychała zapach jego wody po gole-
niu. Poczuła ciepło bijące od Mike’a i uświadomiła sobie, że
okropnie zmarzła.
Gabinet wydał się nagle ciasny, gdy Mike wszedł do
środka. Zrobiło się tak cicho, jakby w całym budynku
pozostało jedynie ich dwoje.
– Jak minęło popołudnie? – zapytała w końcu, starając
się, żeby jej głos brzmiał oficjalnie i rzeczowo.
– Sporo roboty. – Mike westchnął i wcisnął ręce w kie-
szenie. – W szpitalu jest taka rotacja, że znaleźliśmy tylko
jedną lekarkę pracującą dłużej niż rok. Nie przypomina
sobie żadnej pacjentki z raną postrzałową twarzy. Nie wiem,
dlaczego dyrekcja szpitala nie chce nam udostępnić karto-
teki pacjentów. Nalegają, żeby im podać orientacyjną datę
94
A l i ci a S co t t
wypadku. Jutro odwiedzimy chirurgów plastycznych i orto-
dontów, jak nam radziłaś. Miejmy nadzieję, że tym razem
szczęście nam dopisze.
– Wyjątkowo trudno namierzyć tego chłopaka, choć bez
wątpienia on i jego bliscy są gdzieś notowani – mruknęła
Sandra. – Nic dziwnego, że sam ma kłopoty z określeniem
własnej tożsamości.
– Muszę przyznać, że nasze śledztwo nie idzie wcale tak
gładko, jak przewidywałem. Ale nie obawiaj się, razem
z Koontzem dopadniemy w końcu podejrzanego. – Mike
przysiadł na skraju biurka, poprawił się i zmierzył ją
uważnym spojrzeniem. – Wyglądasz na zmęczoną – powie-
dział cicho.
– To był wyczerpujący dzień. – Odruchowo potarła
dłonią kark, wyczuwając napięte mięśnie.
– Od której tu jesteś, Sandro? – zapytał niskim,
karcącym głosem, jakby znał odpowiedź. – Od szóstej
albo siódmej, prawda? Musisz wrócić do domu i od-
począć.
– Mam strasznie dużo pracy – odparła. – Na razie nie
mogę się oszczędzać, Mike, ale przewidziałam, że tak
będzie. Poza tym dziś jest trochę lepiej niż wczoraj.
– Żadnych napisów ani rysunków? – upewnił się Mike.
– Tak. Co więcej, na moje propozycje nasi oficerowie
z aprobatą kiwali głowami.
– Widzę, że ludzie są mądrzejsi, niż sądziłem. – Mike
był wyraźnie poruszony. – Chcesz poznać najnowsze wieści?
– A powinnam?
– Są nowe zakłady.
– Ach tak. Co obstawiacie?
– Długość twoich nóg.
– Słucham?
– Fajna jest ta twoja spódniczka, ma chére. Mówię
najzupełniej szczerze. Zauważyłaś, że przez cały dzień raz
95
M o j a b ył a ż o n a
po raz ktoś tu do ciebie zaglądał? W komendzie wszyscy
gadają o twoim kostiumie i zakładają się, co włożysz jutro.
– Przyjdę w spodniach!
– Chcesz, żebym zbankrutował? – Mike odsunął się,
jakby naprawdę był urażony.
– Przeze mnie? A co mnie obchodzi stan twoich finan-
sów? No, co?
– Tak się składa, że mam duże fory w tych zakładach, bo
wiem o twoich pięknych nogach dużo więcej niż inni.
Pamiętam każdy skrawek skóry, cudowny zarys ud, łagodną
krzywiznę łydek, szczupłe kostki. Wiem, jak wyglądają
twoje wąskie palce i wysokie podbicie. Masz tam łaskotki,
prawda? Nie zapomniałem, że pewnej nocy...
– Przestań. – Zrobiło jej się sucho w ustach. – Za-
chowujemy się... nieprofesjonalnie.
– Jasne. – Puścił do niej oko.
– Mike!
– Sandy! – przedrzeźniał ją, ale podniósł ręce, jakby się
poddawał. – Dobra, dobra. Wyglądasz na bardzo zmęczoną.
Po wyczerpującym dniu należy ci się chwila oddechu. Moim
zdaniem dziewczyna nie powinna spędzać wtorkowego
wieczoru tylko w towarzystwie arkusza kalkulacyjnego
Excel. Nawiasem mówiąc, ten kostium jest po prostu...
super, maleńka.
– Wkładam go, żeby nabrać pewności siebie – mruknęła
tonem usprawiedliwienia.
– I bardzo słusznie – odparł żartobliwie.
– Na miłość boską, Mike, ty wiecznie o jednym!
– Pewnie, tak jest zabawniej.
– Nie jesteśmy tu dla zabawy.
– Ty na pewno nie. – Uniósł rękę, gestem nakazując jej
milczenie i dodał poważniej: – Daj spokój, Sandy. Jest
późno, padasz ze zmęczenia, na pewno zgłodniałaś. Może
zjemy razem kolację?
96
A l i ci a S co t t
– Kiedy? Gdzie?
– Zaraz pomyślimy.
– Sama nie wiem. – Popatrzyła na wydruk policyjnego
budżetu, który próbowała zrównoważyć. Czekało ją dużo
pracy. Powinna wziąć się w garść, a poza tym unikać
przesadnej zażyłości z byłym mężem. Z drugiej strony
jednak...
– Chińszczyzna na wynos – mruknęła po chwili. – Płaci-
my po połowie. I żadnych deserów.
– A jeśli pokusa będzie zbyt silna?
– Zadowolisz się ładną kelnerką.
– Ależ, ma chére. Nie dam się nabrać.
– Znasz warunki.
– Mogę postawić ci coś do picia?
– Owszem, jaśminową herbatę, żeby nam się dobrze
razem pracowało.
– Masz to u mnie jak w banku. – Trzepnął się otwartymi
dłońmi po udach i wstał. – Ja prowadzę.
– Spotkamy się na miejscu.
– Wszystko utrudniasz, ma chére. To ma być randka?
– Skądże! Nie rób sobie żadnych nadziei. Pamiętaj, że
jestem twoją szefową.
– Czemu pani jest taka niezależna?
– Bo pewien stuknięty południowiec gada bzdury i nie
używa rozumu.
Mike znowu się rozpromienił, a na widok jego szerokie-
go uśmiechu Sandrze zrobiło się nagle ciepło na sercu.
Zeskoczył z biurka i podszedł do drzwi.
– Cholera, ale za tobą tęskniłem – dodał na odchodnym.
W Aleksandrii była tylko jedna chińska restauracja.
Potrawy były tam świeże, tanie i smaczne. We wnętrzu
królował czerwony plastik. Po kolejnej sprzeczce Sandra
zgodziła się zjeść przy stoliku. Uznała, że lepiej patrzeć na
97
M o j a b ył a ż o n a
blat w drobny wzorek i hałaśliwych gości, niż siedzieć we
dwoje u niego albo u niej. Zawsze wśród ludzi czuła się
bezpieczna.
Mike złożył zamówienie. Miał ochotę na kurczaka
w sosie sojowym na ostro. Dla Sandry poprosił o kurczaka
z brokułami, marudząc przy okazji, że zielenina nie pasuje
do takiego lokalu. Sandra wymownym gestem wskazała jego
szpakowate skronie, przypominając mu, że pierwszą mło-
dość ma już za sobą, więc powinien się zdrowo odżywiać.
A on na to, że tylko kobiety rozumują w ten sposób. Odcięła
się natychmiast, mówiąc, że właśnie dlatego wiele żon żyje
dłużej od swych mężów, ale zdaniem Mike’a oni sami woleli
umrzeć, niż mieć do czynienia ze swymi połowicami.
Znużeni sprzeczką usiedli przy stoliku i zmienili temat.
– Twoja rodzina przestała wreszcie chichotać? – zapyta-
ła Sandra, gdy kelnerka postawiła na blacie ogromne talerze
z gorącymi daniami.
– Nadal dobrze się bawią moim kosztem. Wczoraj
zadzwonił do mnie ojciec i zapytał, czy nadal mierzę prawie
metr dziewięćdziesiąt. Ja mu na to, że tak. Cholerka, mówi
tata, myślałem, że przy niej zrobisz się malutki.
– Marzenie ściętej głowy – odparła, spoglądając na niego
z powątpiewaniem.
– Pewnie, bo języczek nadal masz ostry – przyznał.
– W twoich ustach to komplement. – Wzięła z jego
talerza kawałek kurczaka, włożyła do ust i wstrzymała
oddech, gdy ostra papryka poraziła jej podniebienie. Sięg-
nęła po szklankę wody. – Litości, jak możesz to jeść!
– Nic takiego, skarbie. Powinnaś spróbować pieczonej
ryby z pieprzem, którą robi moja mama. Mówię ci, praw-
dziwy ogień. Co u twoich rodziców?
– Mama zadzwoniła do mnie wczoraj, żeby spytać, czy
nareszcie odzyskałam rozsądek. – Sandra wzruszyła ramio-
nami. – Tata osiem razy podkreślił, że moje dawne stanowi-
98
A l i ci a S co t t
sko w firmie ochroniarskiej nadal wakuje. Nie pogodzili się
jeszcze z moją decyzją.
– W waszej rodzinie nie było dotąd komendanta policji
– stwierdził Mike. – Jesteś buntowniczką.
– Jasne. Prawdziwą czarną owcą.
– Głowa do góry, Sandro. Na pewno sobie poradzisz.
Jesteś zielona, upierasz się przy swoim, za ciężko pracujesz,
lecz moim zdaniem jeszcze będą z ciebie ludzie.
– Dzięki, Mike. – Zadowoleni, przez chwilę jedli w mil-
czeniu. Sandra pierwsza odłożyła widelec. Żal jej było psuć
miły nastrój, ale musiała zadać ważne pytanie. – Mike, co się
dzieje z Koontzem?
– Nie mam pojęcia, do czego zmierzasz. Może czer-
wonej papryki?
– Daj spokój. Gdy w czasie porannego spotkania profesor
Mayes wspomniał o spotkaniu z Vi, Rusty okropnie się
zdenerwował, a gdy usłyszał propozycję, by pogadać z jego
rówieśnikami, omal nie zemdlał z wrażenia. Taki doświadczo-
ny policjant wariuje na samą myśl o rozmowie z kilkoma
młodocianymi łobuziakani? A może coś mi umknęło?
– Skądże. Nic mu nie jest. Po prostu nie lubi próżnej
gadaniny.
– Z tobą rozmawia godzinami. Podczas zebrania całej
komendy także nie zapominał języka w gębie. Wiesz, co
myślę? Moim zdaniem nie ma ochoty spotykać się z czarną
młodzieżą na jej terytorium. Jest przeczulony na tym
punkcie, a nawet się boi.
– Sandy, nie jest moją rzeczą...
– Aresztowaliście razem wielu czarnych podejrzanych,
prawda?
– Oczywiście...
– Zabieraliście ich na komendę, przesłuchiwaliście
w małym, dusznym pomieszczeniu?
– Jasne...
99
M o j a b ył a ż o n a
– W takim razie bezpośredni kontakt z podejrzanymi
nie stanowi problemu. Chodzi raczej o przebywanie we
wschodniej dzielnicy, zgadłam? Mamy tam rozmawiać z na-
stolatkami. Dla Koontza to wyprawa na terytorium wroga.
Jest przeczulony i dlatego się boi.
– Koontz nie czuje strachu!
– Nieprawda, Mike. Po prostu nie chce przyznać, że
dręczą go obawy. – Sandra pochyliła się do przodu. – Wzię-
łam sobie do serca twoje rady. Cokolwiek mi powiesz, na
pewno zostanie między nami. Muszę wiedzieć, co jest
grane. To bardzo istotne.
– Sam nie wiem, w czym rzecz, Sandro – burknął Mike.
– Koontz wykonuje robotę jak należy. Staramy się odnaleźć
tego smarkacza. Nie można powiedzieć, żeby Rusty się
obijał, drzemiąc w aucie albo popijając kawę. Czasami
tylko... bywa roztargniony. Nie wiem, dlaczego.
– Ale nie przykłada się zbytnio do pracy?
– Żaden glina się nie wychyla.
– Rusty jest inny. Wszystkie oceny jego pracy zawierają
wzmiankę, że za wszelką cenę stara się doprowadzić śledz-
two do końca. Taką ma obsesję i za to go lubisz.
– W tym tygodniu sobie odpuścił. Bywa i tak...
– Gotowa jestem się założyć, że nie pojedzie z tobą, aby
pogadać z tymi dzieciakami, Mike. Będzie miał umówione
spotkanie, zaległą papierkową robotę albo coś w tym
rodzaju. Sam wiesz, że tak się to skończy. Pewnie sam
przeprowadzisz rozmowy.
– Nie szkodzi – odparł stanowczo Mike. – Zresztą sporo
już zrobiliśmy, a po rozmowie z informatorem trzeba
wypełnić kwestionariusz liczący do dwudziestu stron. Skoro
Rusty uzna, że pora uzupełnić zapiski, chętnie pojadę, gdzie
trzeba.
– Dobra, ale ze mną.
– Co? – Mike z ponurą miną odłożył widelec.
100
A l i ci a S co t t
– To jest niezgodne z zasadami, żeby jeden funk-
cjonariusz przeprowadzał wywiad. Doskonale o tym wiesz.
Co dwie głowy, to nie jedna. Jadę z tobą.
– Nie.
– Daruj, ale nie ty podejmujesz decyzje w tej...
– Sandy, to bez znaczenia, że jesteś moim zwierzch-
nikiem. Przydzieliłaś mi sprawę, więc nie potrzebuję in-
strukcji, jak mam ją prowadzić.
– Tak to odebrałeś? Sądzisz, że cię sprawdzam?
– Właśnie, do jasnej cholery! Wszyscy muszą tańczyć,
jak im zagrasz. Nie wystarczy, że robią swoje, muszą jeszcze
pracować pod twoje dyktando. Kiedy byliśmy małżeń-
stwem, nie mogłaś mną dyrygować, więc teraz chcesz się
odegrać.
– Ty cholerny draniu – powiedziała zduszonym głosem.
– Jak śmiesz twierdzić, że przyjęłam tę pracę ze względu na
ciebie? Skąd ci przyszło do głowy, że nadal myślę o tobie,
podejmując ważne decyzje?
– Ostatniej nocy sama się do tego przyznałaś! Miałaś
do mnie pretensje, że unikałem rozmów o pracy i nie
chciałem cię wprowadzić do swojego policyjnego światka.
Dlatego postanowiłaś wkroczyć do niego bez mojej pomo-
cy. Gratuluję, Sandy. Możemy teraz rozmawiać godzinami
o trzynastoletnich mordercach i niemowlętach znalezio-
nych na śmietniku. Jeśli chcesz, jedź ze mną i tarzaj się
do woli w tym gównie. Dlaczego miałbym cię chronić?
Niepotrzebnie starałem się, żeby moja żona nie musiała
patrzeć na cały ten brud. Popełniłem błąd, próbując o nim
nie myśleć przez kilka wolnych godzin po pracy. Z pew-
nością nie wierzyłaś, że jestem dobrym policjantem
i wątpiłaś, czy potrafię zadbać o bezpieczeństwo tego
miasta. Dlatego sama postanowiłaś zrobić tu porządek
i zostałaś moją szefową. Niech to wszyscy diabli!
Niespodziewanie uderzył pięścią w stół. Ten wybuch
101
M o j a b ył a ż o n a
przestraszył ich oboje, ale nie przyniósł ulgi. Nie miał
pojęcia, dlaczego tak gwałtownie zareagował. Kto by przy-
puszczał, że da się wyprowadzić z równowagi. Ręce mu
drżały, brakowało tchu, czuł krew pulsującą w żyłach.
Sandra pobladła i wpatrywała się w niego, jakby widziała go
po raz pierwszy. Poczuł się jeszcze gorzej, bo zamiast
gniewu ogarnął go wstyd.
– Ufam ci, Mike – powiedziała zduszonym głosem.
Pokręcił głową i dłonią potarł kark, żałując niedawnej
sceny. Najchętniej wymazałby ją z pamięci.
– Tak tylko mówisz, Sandro. Na Południu uważa
się, że takie słowa nic nie znaczą. Co wieczór, gdy
wracałem do domu, urządzałaś mi regularne przesłu-
chanie niczym sierżant żandarmerii. Jak minął dzień?
Ilu aresztowanych? Jak ich nakryłem? Czy proces idzie
gładko? Czy jestem dobrze przygotowany? Co u Koon-
tza? Ile spraw zamknąłem w ciągu tygodnia? Cholera
jasna, marzyłem tylko o zimnym piwie i towarzystwie
żony. Nie chciałem wracać myślą do minionego dnia.
Miałem dosyć podejrzanych, aresztowań, dzieciaków mor-
dujących się nawzajem. Pragnąłem chwili wytchnienia
w domowym zaciszu. Taka mała nagroda za harówkę
na pierwszej linii frontu. Ale ty mi na to nie pozwalałaś,
pamiętasz, Sandy? – Popatrzył na nią z wyrzutem. – Dla-
czego nie wierzyłaś, kiedy mówiłem, że wszystko jest
świetnie?
– Ponieważ słyszałam od ciebie tylko jedno słowo:
świetnie! A potem dzwonił Rusty, twój ojciec lub brat
i rozmawialiście godzinami. Nie wątpiłam, że jesteś dobrym
policjantem. Na miłość boską, to przecież jeden z powodów,
że się w tobie zakochałam. Byłam z ciebie dumna. Chciałam
tylko, żebyś ze mną rozmawiał. Oczekiwałam, że będziemy
przyjaciółmi. Nie wystarczyła mi rola kobiety, z którą
idziesz do łóżka.
102
A l i ci a S co t t
– Byłaś moją żoną! Jak mogłaś sądzić, że twoja obecność
nie jest dla mnie ważna?
– Wszystkie żony policjantów mają podobne wątpliwo-
ści. Zamartwiamy się, Mike. Wychodzimy za mąż, a potem
okazuje się, że nadal jesteśmy samotne, więc próbujemy
zbliżyć się do mężów. Szukamy potwierdzenia, ale zbywa-
cie nas jednym słowem: świetnie.
– Ale ja... Cholera jasna! – Mike znowu uderzył
pięścią w stół, a potem sięgnął po szklankę coli. Darem-
nie szukał właściwych słów. Gdy patrzył na Sandrę,
dostrzegał same zalety. Gdy wspominał ich małżeństwo...
Dobry Boże, istna katastrofa. Nie potrafił tego zrozumieć
i daremnie szukał sposobu, żeby naprawić dawne błędy.
– Sandy, nie zamierzałem spychać cię na margines swoje-
go życia – wykrztusił nareszcie ze wzrokiem utkwionym
w szklance. – Sama się wkrótce przekonasz, jak to jest.
Człowiek wraca z roboty wykończony po męczącym dniu
i ma w sobie pustkę. Nie chce rozmawiać ani martwić
się... Kurczę, nawet sny go męczą, więc po prostu siada
wygodnie, ładuje akumulatory i czeka, aż dobro wyprze
całe zło.
– W takim razie dlaczego bez końca rozmawiałeś z Koon-
tzem? Tylko z nim!
– Bo dom to jedno, a Rusty drugie. Te sprawy się nie
łączyły. Dom był azylem. Koontz oznacza pracę. Nie
rozumiesz? Łączy nas głównie robota.
– Aha. – Sandra kiwnęła głową, lecz nadal była przy-
gnębiona. Koleżeński wieczór skończył się fatalnie, więc
oboje czuli się winni. – Skoro próbujemy wszystko sobie
wyjaśnić... – zaczęła powoli. – Moje pytania nie wynikały
z braku zaufania. Zawsze uważałam cię za wspaniałego
policjanta. Mylisz się, sądząc, że zostałam komendantem,
aby ci dyktować, co masz robić. Z drugiej strony jednak
ta sytuacja ma pewien urok. – Wzruszyła ramionami
103
M o j a b ył a ż o n a
i uśmiechnęła się smutno. – Muszę przyznać, że miło jest
komenderować swoim byłym...
– Tak, tak, chcesz się odegrać za małżeńską dyskrymi-
nację.
Sandra znowu spoważniała i dodała z namysłem:
– Ta praca... wiele dla mnie znaczy, Mike. Tak zostałam
wychowana, że staram się zawsze stanąć na wysokości
zadania i zrobić coś dla innych. Mojej rodzinie wystarczy, że
nasza firma dobrze prosperuje, a część dochodów prze-
znacza się na cele społeczne, lecz ja pragnę znacznie więcej.
Nie wystarczy mi, że jestem córką Howarda Aikensa,
rozpieszczoną panną z dobrego domu, która za jakiś czas
przejmie firmę taty. Po raz pierwszy w życiu pracuję na
stanowisku, które zdobyłam samodzielnie i podoba mi się ta
sytuacja. Pokażę wreszcie, na co mnie stać. Chcę odnosić
sukcesy dzięki własnym zasługom.
– Różnisz się od swoich rodziców, Sandro. Zawsze tak
było. Moim zdaniem to zrozumiałe, że chcesz sama do
czegoś dojść.
– Czy ja wiem? – odparła szczerze. – Mam trzydzieści
cztery lata. Trochę za późno na taki bunt.
– Ależ skąd! Poza tym praca w policji nie oznacza, że
jesteś buntowniczką, ma chére. Ślub ze mną to była praw-
dziwa afera.
– Mam nadzieję, że nie poczujesz się urażony, jeśli
powiem, że wielokrotnie mi wypominano tamtą decyzję
– odparła z miłym uśmiechem.
– A jednak wciąż robisz swoje, co wymaga sporej
odwagi.
– Masz rację. – Wybuchnęła śmiechem, a potem dodała
cicho: – Mam prośbę, Mike. Chodzi o rekonesans we
wschodniej dzielnicy. Chcę tam pojechać, żeby się spraw-
dzić. Trzeba nawiązać kontakt z tymi dziećmi i zobaczyć,
jak żyją. Koontz ma rację. Jestem zarozumiałą pannicą
104
A l i ci a S co t t
z zachodniej dzielnicy i dlatego na wszystkich patrzę z góry.
Skoro postanowiłam być dobrym komendantem, muszę
zmienić sposób myślenia. Powinnam poznać codzienne
życie zwykłych ludzi.
– To niebezpieczna wyprawa – odparł natychmiast
Mike. – Vi może w każdej chwili otworzyć ogień.
– W takim razie dobrze się stało, że pojadę tam w towa-
rzystwie doświadczonego inspektora.
– Nie mam podzielnej uwagi. Jak mam rozmawiać,
skoro mam cię pilnować?
– Skąd pewność, że ktoś nas będzie trzymał na muszce?
Możemy udawać parę, która zabłądziła i pyta o drogę.
– Aha! Dwoje białych, nadzianych mieszczuchów za-
błąkanych we wschodniej dzielnicy.
– Mike, zgódź się, proszę! Ty potrzebujesz wsparcia, ja
praktyki.
– Może Koontz nie nawali – upierał się bez przekonania.
– Wtedy nasz spór okaże się bezprzedmiotowy.
– Jeśli z tobą pojedzie, nie będę nalegać – obiecała
Sandra. – Ale w przeciwnym razie...
Mike popatrzył w niebieskie oczy byłej żony, która
spoglądała na niego błagalnie, i westchnął ciężko.
– Gdyby się wycofał, zgoda – ustąpił wreszcie. – Ale
przyrzeknij, że będziesz mnie słuchać. Jesteś nowicjuszką,
więc masz robić, co każę, wykonywać polecenia i kryć się,
jak tylko zauważymy coś podejrzanego.
– Tak zrobię – oznajmiła. Mike popatrzył na nią bez
słowa, więc zreflektowała się od razu. – W każdym razie
spróbuję.
– To brzmi prawdopodobnie. – Uśmiechnął się mimo
woli. Zastanawiał się przez moment, jak by zareagowała,
gdyby pochylił się nad stolikiem i pocałował ją. – Idziemy,
ma chére. Odprowadzę cię do auta.
105
M o j a b ył a ż o n a
Powietrze było chłodne i rześkie. Na niebie świeciły
gwiazdy, a blady księżyc wspiął się już wysoko. Było już
późno, a ulice opustoszały. Na parkingu zostało parę aut.
Wokół panowała cisza.
– Żadnych wiadomości – mruknęła Sandra, a Mike
wiedział, że chodzi jej o Vi.
– Może zamiast biegać z pistoletem, dla odmiany siedzi
nad podręcznikami.
– Kto wie? – odparła bez przekonania.
Odprowadził ją do samochodu i otworzył drzwiczki, ale
nie wsiadła od razu.
– Czasami trudno uwierzyć – zaczęła, rozglądając się po
spokojnej okolicy – że zaledwie dwadzieścia kilometrów
stąd dziewczyny wychodzą na róg w poszukiwaniu klien-
tów, matki tłuką karaluchy, nim rodzina siądzie do kolacji,
a chłopcy podobni do Vi zbierają się na werandach, żeby
ustalić, jak i kogo zaatakują. My jesteśmy tutaj, oni tam.
Skąd w społeczeństwie tak głębokie podziały?
– Poczucie winy typowe dla białych liberałów – stwier-
dził rzeczowo Mike, a Sandra pokręciła głową.
– Przecież jest szczere.
– Zapewne, ale nie powinnaś się tak zadręczać.
– Ktoś musi.
– Sandra Aikens zawsze ma ostatnie słowo – mruknął.
– Podoba mi się twoja nieustępliwość.
Pochylił głowę. Przez moment widział zdumienie w jej
oczach, ale się nie odsunęła. Dotknął jej ust. Pocałunek
trwał długo. Znajomy smak i kształt jej warg, dolna dość
pełna, wrażliwy kącik ust, ostre białe zęby i ciepły, niecierp-
liwy język. Sandra bez protestu przylgnęła do niego, więc
objął ją mocno.
Pasowali do siebie. Wydawała się drobna i krucha, kiedy
dotykał jej wielkimi dłońmi. Stała nieruchomo, ale zarzuciła
mu ramiona na szyję. Czuł, że wzbiera w niej pożądanie.
106
A l i ci a S co t t
Zachęcająco poruszyła biodrami i otarła się piersiami
o jego tors. Odchyliła głowę, jakby pragnęła śmielszych
pocałunków. Wsunął palce w gęste włosy, ujmując w dło-
nie jej głowę. Obiecał sobie, że będzie kontrolował
sytuację, ale szybko się zatracił i całował ją zachłannie.
Pieścił dolną wargę, przesuwał językiem po ustach, zasy-
pywał pocałunkami szyję, dotknął ustami uszu. Został
nagrodzony cichutkim jękiem. Krew uderzyła mu do
głowy, lecz mimo to podniósł głowę i odsunął się lekko.
Sandra od razu spostrzegła, co się z nim dzieje. Cmoknął
ją w czubek nosa.
– Co... Co to było? – spytała bez tchu.
– Przyjacielski całus. Tak się żegnają bliscy współ-
pracownicy. Dobranoc, komendancie. Pięknych snów.
Odszedł bez pośpiechu. Wiedział, że eksperyment się
udał, ponieważ dobiegło go ciche westchnienie byłej żony,
potem drzwi trzasnęły zbyt głośno, a jej lexus śmignął obok
Mike’a. Wyjechała na ulicę, nie oglądając się.
Długo stał przy furgonetce, czekając, aż chłodne powiet-
rze ostudzi mu gwałtownie pulsującą krew. Potrzebował
chwili spokoju, żeby zebrać myśli. Sandra bez wahania
oddała pocałunek, choć wczoraj nalegała, że muszą za-
chować stosowny dystans. Dziś nie został odepchnięty, a to
dobry znak. Gotów był przysiąc, że gdy zaszedł do niej
wieczorem, na jego widok szczerze się ucieszyła. Po wczo-
rajszej strzelaninie także była zadowolona, że ma go przy
sobie.
Wiedział, że Sandra żyje samotnie. Była inteligentna,
zdyscyplinowana, bardzo uzdolniona, a zarazem pełna reze-
rwy. Nie paliła się do życia towarzyskiego, z trudem
nawiązywała przyjaźnie. Pod wieloma względami stanowiła
jego przeciwieństwo. Ale dostrzegał też podobieństwa.
Oboje byli chorobliwie lojalni, zwłaszcza wobec rodziny
i przyjaciół. Mike nie złamał dotąd przysięgi małżeńskiej,
107
M o j a b ył a ż o n a
chociaż się rozwiedli. Sandy o tym nie wiedziała, ale od
tamtej pory umówił się zaledwie parę razy. Dowcipkował na
ten temat, śmiał się, ale nie złamał danego słowa. Randka
z inną kobietą? Jego żoną była przecież Sandra Aikens.
A z nią żadna nie może się równać.
108
A l i ci a S co t t
Rozdział siódmy
– Jak sądzisz, gdzie się wczoraj podziewał ten Vi?
– zapytał Mike swego partnera, gdy spotkali się następnego
ranka. – Myślisz, że go sumienie ruszyło?
– Co ty? Może on i jego kumple z gangu postanowili dla
odmiany załatwić rówieśnika? – Koontz skręcił, przeczytał
głośno nazwę ulicy i mruknął: – Cholera jasna, gdzie ta
przychodnia?
– Trzy przecznice do tyłu – odparł Mike.
Koontz skrzywił się. Mike przyjechał po niego o ósmej,
ponieważ byli umówieni na spotkanie z chirurgiem plas-
tycznym. Od tamtej chwili bez przerwy narzekał na korki,
stan nawierzchni i poranną śliskość jezdni. Zapalił papiero-
sa, choć umówili się, że nie będzie kopcić w samochodzie.
Najwyraźniej coś mu leżało na sercu. Mike uznał, że jeśli
cierpliwie poczeka, prędzej czy później dowie się, w czym
rzecz.
– List Sandry ukazał się w porannej gazecie. – Zagadnął
Koontza, który zdusił niedopałek w samochodowej popiel-
niczce i skręcił w przecznicę, żeby objechać kwartał budyn-
ków. – Czytałeś?
– Tak, ale co z tego? Gdyby taka pisanina mogła
zniechęcić ludzi do popełniania przestępstw, na nasze
miejsce zatrudniono by dziennikarki udzielające porad
w czasopismach. Wiesz, co zrobi Vi, gdy przeczyta odpo-
wiedź na swoje listy? Podpali gazetę i wyrzuci do śmietnika.
– Moim zdaniem to dobry tekst – odparł Mike pojed-
nawczym tonem. – Bez pouczania i lamentów. Sandra pisze
do Vi bardzo konkretnie. Takie podejście powinno trafić
nastolatkowi do przekonania.
– Nie obraź się, ale gdyby Sandra Aikens kazała ci nosić
damski pistolecik, byłbyś zachwycony i natychmiast wpako-
wałbyś go do kabury.
– Ejże, wolę swoją barettę.
– Czyżby? – Koontz podejrzliwie zerknął na niego.
– Ciekawe, czy wczoraj w chińskiej knajpie miałeś przy
sobie broń.
– Oczywiście.
– Igrasz z ogniem, stary. – Koontz westchnął głęboko,
bębniąc palcami po kierownicy. – Nasza komenda jest
nieduża, a ściany mają uszy. Wystarczy jedna kolacja
i wszyscy zaczynają plotkować. Dokąd cię to zaprowadzi,
Rawlins? Powiedzmy, że się zejdziecie. Jeśli znów się wam
nie uda, będziesz musiał nadal z nią pracować. Z drugiej
strony, gdyby jednak coś z tego wyszło, kumple będą gadali,
że dostajesz ciekawsze dochodzenia, bo sypiasz z szefową.
I tak źle, i tak niedobrze. Stary, będzie gorąco.
– Nie szkodzi. Przecież jestem z Południa.
– Niech to diabli – mruknął Koontz. – Gdzie ta przy-
chodnia?
– Jedną przecznicę za nami. Zająłeś się prawieniem mi
morałów i zapomniałeś skręcić.
Koontz zmarszczył brwi i nacisnął hamulec tak mocno,
że auto stanęło z piskiem. Wąska ulica była jednokierun-
kowa, ale po ośmiu latach współpracy Mike wiedział, że
szkoda czasu na przypominanie, że nie wolno tu jeździć na
110
A l i ci a S co t t
wstecznym. Koontz nacisnął gaz do dechy i pomknęli do
tyłu z szybkością co najmniej sześćdziesięciu kilometrów.
Zdenerwowany kierowca wyjeżdżający z przecznicy po
lewej stronie nacisnął klakson, a Koontz pokazał mu środ-
kowy palec. Wcisnął się gładko między auta stojące na
parkingu.
– Ale jazda, nie? – powiedział.
Mike uniósł brwi i wysiadł bez słowa. Przeczuwał, że
czeka go męczący dzień.
Poprzedniego dnia zadzwonili do miejskiego wydziału
zdrowia, skąd przysłano im listę chirurgów plastycznych
uprawnionych do przeprowadzania powypadkowych rekon-
strukcji. Spis był krótki, a liczba operacji ograniczona.
Komisja lekarska wyrażała na nie zgodę jedynie wówczas,
gdy ubytek zagrażał zdrowiu pacjenta. Względów estetycz-
nych nie brano pod uwagę. Mike i Rusty nie mieli pojęcia,
jakie następstwa spowodowała rana postrzałowa u siostry Vi.
Medyczny rekonesans zaczęli od rozmowy z doktorem
Morganem, który pracował również w ubezpieczalni do-
stępnej dla mieszkańców uboższych dzielnic, więc istniały
spore szanse, że spotkał tam dziewczynę. Czekał na nich
w swoim gabinecie i w pośpiechu przeglądał kartę pacjenta,
którego miał wkrótce operować.
– Kiedy nastąpił postrzał? – zapytał, przyczepiając zdję-
cia rentgenowskie do podświetlonej tablicy. Oglądał je
z ponurą miną.
– Nie mamy pojęcia – odparł.
– Wspomniał pan, że chodzi o kobietę, prawda? – wypy-
tywał doktor Morgan, zmieniając fotografie na świetlnej
tablicy.
– Tak.
– Wiek?
– Trudno powiedzieć.
– Rodzaj obrażeń?
111
M o j a b ył a ż o n a
– Nie mamy pewności. Po ranie postrzałowej opisanej
w liście mogła zostać blizna na policzku, ale nie wy-
kluczamy, że kula utkwiła w ciele.
– Gdy rozmawialiśmy przez telefon, wspomniał pan, że
do dziewczyny strzelano z przejeżdżającego auta.
– Tak przypuszczamy.
– O ile się nie mylę, inspektorze, w takich strzelaninach
rzadko używa się pistoletów małego kalibru, a zatem skutki
postrzału z cięższej broni muszą być poważniejsze, niż
zwykła blizna. W najlepszym razie kula przebiła oba policz-
ki, lecz jeśli mam być szczery, prawdopodobieństwo takich
obrażeń jest znikome. Przyjmijmy raczej, że pocisk odbił się
rykoszetem od zębów albo szczęk, skruszył kość, poszarpał
język i zatrzymał się w miękkich tkankach. Widziałem raz
kulę tkwiącą za przegrodą nosową. Innym razem siedziała za
aortą. W obu wypadkach konieczna była poważna rekon-
strukcja.
– Czy ubezpieczenie społeczne pokryłoby koszty takiej
operacji?
– Oczywiście. Poszarpany język puchnie i utrudnia
oddychanie, więc trzeba przywrócić mu dawny kształt
albo zastosować przeszczep. Szczękę należy zrekonstruo-
wać, żeby pacjent mógł przyjmować pokarm. W tym wy-
padku wstawia się protezę kości. Podniebienie i miękkie
tkanki uzupełnia się masą plastyczną, zanim protetyk
wykona mostki, sztukując uzębienie. Zależnie od rodzaju
obrażeń przeprowadzono by zatem nie jedną, lecz kilka
operacji.
– Mam rozumieć, że nie miał pan takiego przypadku?
– Mike zmarszczył brwi.
– Dokonałem czterech takich rekonstrukcji, lecz tylko
u mężczyzn, a panowie szukają kobiety.
– Chodzi o biedną rodzinę ze wschodniej dzielnicy. Do
kogo mogliby się zwrócić? – zapytał z roztargnieniem
112
A l i ci a S co t t
Koontz, bo właśnie zafascynował go plakat przedstawiający
wzorowy nos.
– To jedyna przychodnia uprawniona do tego rodzaju
zabiegów, i to z dwóch powodów: jestem najlepszym
specjalistą w mieście i nie winduję cen. W tym wypadku
pacjentka nic by nie zapłaciła.
– Dziewczyna naprawdę została ranna – powiedział
cicho Mike. – Mamy list.
– Może to bujda? – burknął Koontz.
– Przecież radiowóz Johnsona i Fletchera rzeczywiście
został ostrzelany.
– Panowie, czy mogę rzucić okiem na list? – Doktor
Morgan wyciągnął rękę.
Mike sięgnął do kieszonki na piersiach, wyjął kartkę
i podał lekarzowi, który przebiegł ją wzrokiem.
– Aha, podsumujmy, co nam wiadomo. Dziewczyna
była w mieszkaniu, gdy dosięgła ją kula. To komplikuje
sprawę. Pocisk dużego kalibru mógł przebić rolety albo
szybę, tracąc impet. Nadal stanowił poważne zagrożenie, ale
zmienił już tor lotu.
– Rykoszet – mruknęli jednocześnie Mike i Koontz
takim tonem, jakby to było przekleństwo.
– Naturalnie. Strzał padł zapewne z dużej odległości,
a kula odbiła się od kilku obiektów, więc przebiła policzek
z umiarkowaną siłą i rana nie była tak poważna. Pocisk
utkwił zapewne pod językiem. Każdy chirurg w izbie
przyjęć jest w stanie oczyścić taką ranę i założyć szwy.
– Ale pozostała wielka dziura w policzku – wtrącił
Koontz.
Doktor Morgan pokręcił głową.
– Z medycznego punktu widzenia taki ubytek nie jest
groźny, moi panowie. Policzek to jedynie skóra i mięśnie.
Lekarz zakłada szwy, rana się goi. Oczywiście zostaje
paskudna blizna. Jedna strona twarzy jest zniekształcona,
113
M o j a b ył a ż o n a
mięśnie tracą napięcie, przy uśmiechu unosi się w górę tylko
połowa ust. Natomiast podstawowe funkcje życiowe: prze-
żuwanie, połykanie... – Wzruszył ramionami. – Przez wzgląd
na tę dziewczynę bardzo mi przykro, lecz kolejne operacje
z medycznego punktu widzenia nie są konieczne.
– A zatem mamy powody, by sądzić, że rekonstrukcja
nie została przeprowadzona. – Mike westchnął ciężko. Nie
wierzył własnym uszom, lecz musiał przyjąć do wiadomości
słowa lekarza. – Dziewczyna pojechała na ostry dyżur,
lekarz ją pozszywał i koniec.
– Na to wygląda. Musicie zebrać więcej informacji,
panowie. Za mało danych. A teraz wybaczcie... – Doktor
Morgan oddał list, wziął kartę pacjenta i odprowadził
policjantów do drzwi.
Dwie minuty później byli już w aucie. Koontz siedział
za kierownicą. Najważniejszy trop prowadził donikąd.
– Czas na plan B – powiedział Mike.
– Przecież go nie mamy.
– Wręcz przeciwnie. Pamiętasz radę profesora Mayesa?
Pogadajmy z młodocianymi gangsterami.
– Moim zdaniem najpierw trzeba podsumować dane,
które już zebraliśmy. – Koontz przesuwał dłońmi po kierow-
nicy.
– Rusty, niczego się nie dowiedzieliśmy. Mamy tylko
gazetę.
– Kto wie? Czasami nie doceniamy znaczenia rozproszo-
nych informacji. Trzeba je uporządkować, żeby się w tym
połapać.
Mike odczekał chwilę. Widząc zaciśnięte usta Koontza,
doszedł do wniosku, że Sandy miała rację. Właśnie się
okazało, że nie pojadą we dwóch na rekonesans do wschod-
niej dzielnicy.
– Może się rozdzielimy? – mruknął Koontz. – Ja się
zajmę papierkową robotą, a ty pojedziesz w teren.
114
A l i ci a S co t t
– W porządku. Mogę przeprowadzić te rozmowy – od-
parł Mike.
– Dobra. – Koontz zawrócił, wrzucił jedynkę, włączył się
do ruchu i pojechał w stronę komendy policji.
Mike nie powiedział ani słowa, chociaż po raz pierwszy
w ciągu ośmioletniej współpracy Rusty zawiódł go i wy-
stawił do wiatru. Na nic się zdało przekonywanie Sandry, że
do tego nie dojdzie.
Mike zaczął analizować sytuację. Czy Rusty uczestniczył
w przesłuchiwaniu młodych Murzynów? Fakt, razem wpro-
wadzali do pokoju skutego delikwenta, ale przesłuchania
w terenie, rekonesans na ulicach... Mike był poważnie
zaniepokojony swoim odkryciem.
– Mówiłem ci o moim wujku? – zapytał nagle Rusty.
– O wujku? Nie przypominam sobie.
– Miałem wuja. Przygarnął mnie po śmierci rodziców.
Stary kawaler. Mieszkał w domku z jedną sypialnią. Wszę-
dzie piętrzyły się sterty brudnych łachów. Nie potrafił nic
upichcić, wolałby umrzeć z głodu, niż coś ugotować. Ale to
był równy gość. Nie marudził, kiedy nagle przyszło mu
zaopiekować się dzieciakiem młodszej siostry. Często cho-
dził ze mną na mecze. Dopilnował, żebym skończył szkołę
i zdobył zawód. Odwalił kawał dobrej roboty. – Gdy Mike
kiwną głową, Koontz podjął opowieść. – Pewnej nocy,
dziesięć lat temu, Frank zszedł po chrupki do nocnego
sklepu. W telewizji był mecz. Wybiegł na parę minut
podczas przerwy. Sam wiesz, jak to jest. Miał przy sobie
tylko siedem dolców, ale wystarczyło. – Koontz zerknął na
Mike’a i opowiadał dalej, z pozoru bez emocji. – Osiemna-
stoletni Murzyn strzelił do niego z bliska, prosto w pierś.
Miał pistolet maszynowy, duży kaliber. Był strasznie nać-
pany i zły, że wuj nie zabrał ze sobą większej gotówki, więc
z miejsca wpakował w niego prawie cały magazynek... jak do
tarczy strzelniczej. Potem załatwił kasjera, rzucił na podłogę
115
M o j a b ył a ż o n a
niepotrzebną broń i otworzył ladę chłodniczą. Gdy po trzech
minutach przyjechali gliniarze, siedział między dwoma
trupami i zlizywał z palców rozpuszczone lody. Przed
dwoma laty wyszedł z pudła. Dostał niski wyrok, bo po
zażyciu narkotyków miał ograniczoną poczytalność. Bieda-
ctwo, został uznany za ofiarę systemu, bo miał ciężkie życie.
Biali nie mają pojęcia, ile czarny musi wycierpieć. Teraz
pewnie strzela do ludzi na rogach ulic. A mój wujek... nie
żyje.
– Trudna sprawa – odparł Mike. – Próbowałeś odnaleźć
chłopaka?
– Ależ skąd, człowieku! Nie jestem głupi.
– W porządku, Rusty. Trzeba wiedzieć, co nam wolno.
– Zastanawiałem się, czy go nie poszukać.
– Ale tego nie zrobiłeś. Jedynie to się liczy.
Koontz pokiwał głową. Do gmachu komendy dojechali
w milczeniu. Gdy zaparkowali, Mike znów odezwał się do
swego partnera.
– Ty odwalisz papierkową robotę, a ja pojadę w teren.
– Umowa stoi.
– Wiesz, Koontz? Szkoda twojego wuja.
– Wiedziałem, że zrozumiesz – odparł Koontz.
Gdy Mike przyszedł do Sandry, aby jej powiedzieć, że
razem pojadą na przedmieścia i przeprowadzą rekonesans,
była w siódmym niebie. Po wczorajszym pocałunku wróciła
do domu i obiecała sobie, że zapomni o swoim byłym. Mimo
solennych postanowień znowu o nim śniła. Przebudzona
skarciła się surowo i złożyła kolejne obietnice – daremne,
jak się okazało, bo gdy powieki zaczęły jej ciążyć, Mike
znowu wkroczył do jej snów.
Musiała przyznać, że nadal czuła się z nim związana,
i ostatnio zastanawiała się czasami – właściwie niemal bez
przerwy – w jaki sposób mogliby dojść do porozumienia.
116
A l i ci a S co t t
Zabawne, że jedna rozmowa nad talerzem chińskiego jedzenia
może rozbudzić tak wielkie nadzieje. O piątej rano Sandra
cieszyła się na myśl, że Mike wcale nie odsuwał się od niej.
Tamto poczucie wyobcowania stanowiło uboczny efekt jego
pracy. Sandra również pracowała w policji, więc wreszcie
potrafiła go zrozumieć. Dzieliło ich teraz znacznie mniej,
powiedziała sobie o wpół do szóstej, i więcej mieli teraz ze sobą
wspólnego. Jeśli nadal będą mieli się ku sobie...
Około siódmej doszła do wniosku, że w tych rozmyś-
laniach czuje się wpływ rozszalałych hormonów, lecz gdy
o dziewiątej wysoki, ciemnowłosy, przystojny Mike wszedł
do jej gabinetu, skwapliwie przyznała im rację. Potem
usłyszała, że mają razem jechać do wschodniej dzielnicy i jej
los został przypieczętowany. Nabrała pewności, że Mike
słuchał jej uważnie poprzedniego wieczoru i cenił ją na tyle,
by zaproponować współpracę.
Potem Sandrę ogarnął strach. Nie miała pojęcia, jak
należy rozmawiać z nastolatkami, bardzo mało wiedziała
o ich życiu. Na domiar złego będzie miała do czynienia
z nastoletnimi buntownikami, żyjącymi w biedzie i roz-
czarowanymi do życia. Okropnie się namęczyła, pisząc list
do Vi, a że nie było odpowiedzi, trudno powiedzieć, jak
sobie poradziła z tym zadaniem.
W południe zadzwoniła do profesora Mayesa, który
dobrotliwie wyśmiał jej obawy i dał jej kilka rad, jak zjednać
sobie nastolatków. Prosty, codzienny strój, zwyczajny spo-
sób mówienia. Sandra pochodziła z określonego środowiska,
więc dzieciaki będą wobec niej nieufne. Początkowo mogą
okazać jej wrogość. Trzeba się uzbroić w cierpliwość i liczyć
na łut szczęścia.
Gdy o drugiej po południu Mike wszedł do jej gabinetu,
była zdenerwowana, ale starannie przygotowana do wy-
prawy. Ubrała się w prosty jasnoszary garnitur z luźną
marynarką i w białą męską koszulę rozpiętą pod szyją.
117
M o j a b ył a ż o n a
Czytała gdzieś, że kto odsłania szyję, zachęca do kontaktu.
Być może to zachęta głównie dla wampirów, ale na Mike’a
wyraźnie podziałała.
– Ładnie wyglądasz – powiedział.
– Nie przesadziłam z elegancją?
– Sam nie wiem. Chwileczkę, to chyba moja stara
koszula...
– Zostawiłeś w suszarce. Uznałam, że mi się przyda.
– Moja koszula na twoich piersiach. – Mike zamrugał
powiekami. – Skarbie, to mnie kręci.
– Aha, pewnie znów wygrasz jakieś zakłady.
– Niech je diabli wezmą. Forsa przestała mnie inte-
resować.
– Fatalnie – mruknęła Sandra, podchodząc do drzwi.
– Chciałam, żebyś mi znów postawił zieloną herbatę. Będzie
cię stać na taki wydatek?
Mike uśmiechnął się lekko, gdy zrównał się z nią
w korytarzu. Z pogodną miną otworzył jej drzwi auta. Sandra
była pewna, że i on podjął jakąś ważną decyzję. Ciągnęło ich
ku sobie równie mocno jak wtedy, gdy umawiali się na randki.
Teraz ich odczuciom towarzyszył spory niepokój, bo jeszcze
nie mieli pewności, co się z nimi stanie, ale sprawa była już
chyba przesądzona. Czas pokaże, co z tego wyniknie.
Gdy ruszyli do wschodniej dzielnicy, odłożyli na bok
sprawy osobiste i myśleli tylko o pracy.
– Trop dotyczący siostry okaże się chyba bezwartoś-
ciowy – powiedział cicho Mike, wyprzedzając inne samo-
chody. Na ulicach panował duży ruch. – Rozmawialiśmy
z chirurgiem plastycznym, który uznał, że rana nie była
zapewne dość poważna, by przeprowadzić darmową opera-
cję. Przyszła odpowiedź na twój list?
– Żaden tajemniczy posłaniec nie podrzucił dotąd koper-
ty przed redakcją
’’
Citizen’s Post’’. Ale chyba jeszcze na to
za wcześnie. Poprzednie dostarczono nocą.
118
A l i ci a S co t t
– W takim razie może rano coś przyjdzie.
– Miejmy nadzieję. Na razie wszystkie moje wysiłki
zostały nagrodzone nowym napisem na drzwiach. – Gdy
Mike spojrzał na nią z ciekawością, dodała: – Napisali: ale
laska. Uznajmy to za komplement.
Mike się jednak nie uśmiechnął. Dopiero teraz spo-
strzegła, że oczy ma podkrążone, a mięśnie ramion napięte.
Zdała sobie sprawę, że jest zatroskany. Poraziło ją to
odkrycie, ponieważ do tej pory ani razu nie widziała, żeby
się martwił.
– Dochodzenie nie wygląda dobrze – stwierdził po
chwili.
– Wiem.
– Koontz przegląda nasze zapiski i sprawdza, czy nam
coś nie umknęło, ale po trzech dniach śledztwa w sprawie
niebezpiecznego smarkacza nie mamy żadnego punktu
zaczepienia – powiedział, a Sandra kiwnęła głową. – Wkrót-
ce zaczniemy czekać na kolejną strzelaninę, która by nam
pozwoliła wyjść z impasu. Dla inspektora policji takie
odczucie to porażka. Trzeba czekać bezczynnie, aż szcze-
niak ponownie zaatakuje, bo wtedy zdobędziemy więcej
danych.
– Mogę jakoś pomóc? Potrzebujecie sprzętu, pieniędzy,
dodatkowych ekspertyz?
Mike wahał się przez moment. Odniosła wrażenie, że się
nad czymś poważnie zastanawia i że ta sprawa bardzo mu
leży na sercu, lecz nie jest gotowy, aby o tym mówić.
– Przydałoby się wsparcie. Potrzebujemy więcej ludzi
– odparł po chwili. – Kilku gliniarzy mogłoby rozejrzeć się
w terenie.
– Zobaczę, co się da zrobić – obiecała.
Mike kiwnął głową, ale nadal wydawał się zatroskany.
– Sandy, może być gorąco. Jak usłyszysz komendę
’’
padnij’’, nie dyskutuj ze mną, tylko połóż się natychmiast.
119
M o j a b ył a ż o n a
Jak powiem, żebyś ukryła się w aucie, nie udawaj bohaterki,
ma chére, tylko kryj się i już.
– Obiecuję padać, chować się i wychodzić, kiedy trzeba.
Na razie ty rozkazujesz, Mike. Zrobię, co każesz.
– Grzeczna dziewczynka.
Pojawiły się nieczynne fabryki włókiennicze. Szpary
w ceglanych fasadach, ściany zarysowane do fundamentów.
Przedwczoraj mijali je o zmierzchu, więc Sandra niewiele
widziała. Teraz nie uszły jej uwagi stopniowe zmiany
w wyglądzie otoczenia, ubożejącego z każdą minutą, ulica
za ulicą. Zamiast sklepów spożywczych na rogach ulic
pojawiły się lombardy, delikatesy ustąpiły miejsca sklepom
z używaną odzieżą. Coraz częściej pojawiały się reklamy
zakładów i loterii, mamiące ubogą ludność złudną nadzieją
zysku.
Budynki zszarzały, a miejscowym artystom nie chciało
się nawet zamalować spłowiałych graffiti nowymi malun-
kami. Coraz częściej widziało się okna zabite deskami,
potłuczone żarówki latarń oraz wałęsające się po ulicach
dzieciaki, z których większość powinna siedzieć teraz
w szkole.
Sandrę przygnębiały te widoki. Gdy Mike zatrzymał się
obok zaniedbanego parku z boiskiem do koszykówki o po-
pękanej, asfaltowej nawierzchni oraz dwiema połamanymi
huśtawkami, twarz miała poważną. Łatwo jest pisać do
trzynastolatka, że ma prawo wyboru, pomyślała, trudniej
stać na tym zapuszczonym skwerze pośrodku obskurnego
blokowiska i nadal wierzyć w te zapewnienia. O Boże, na
chodniku leżą przecież zużyte igły do strzykawki, z gałęzi
zwisa zużyta prezerwatywa. Czy dorastając w takim otocze-
niu, można zachować nadzieję i snuć palny na przyszłość?
Gromadka nastolatków siedzących na ławce przyglądała
im się nieufnie. Mike wysiadł z auta. Sandra westchnęła
głęboko i poszła w jego ślady. Było chłodne wiosenne
120
A l i ci a S co t t
popołudnie. Czwórka nastolatków nosiła grube kurtki.
Dwaj chłopcy mieli pod nimi długie, czarne kamizelki.
Sandra oceniła, że mogą mieć od czternastu do osiemnastu
lat. Dziewczyna trzymała na kolanach dziecko. Wyglądała
na szesnastolatkę, a maluch chyba zaczynał już chodzić.
Oboje mieli na szyi identyczne złote łańcuszki – zapewne
prezent od taty malucha.
– Dzień dobry – powiedział Mike do nastolatków.
– Jestem inspektor Mike Rawlins, a to Sandra Aikens,
komendant policji.
Najstarszy z chłopców zerwał się na równe nogi. Jako
samozwańczy przywódca grupki podszedł bliżej i zatrzymał
się o krok od Mike’a. Miał na sobie workowate dżinsy, które
lada chwila mogły zsunąć się z chudych bioder, a sportowe
buty służyły raczej do podtrzymywania zbyt długich noga-
wek niż do ochrony stóp. Pod kamizelką miał biały T-shirt
ze znakiem firmowym Nike. Nie imponował posturą, ale
miał długie kończyny, a młodzieńcza chudość świadczyła,
że jeszcze rośnie. Niedostatek wzrostu nadrabiał hardą
postawą.
– Czego od nas chcecie?
– Nic szczególnego – odparł spokojnie Mike. – Przejeż-
dżaliśmy tędy i przyszło nam do głowy, że warto by trochę
pogadać.
– Gliny nie rozmawiają jak ludzie.
– Naprawdę? Chyba coś mi umknęło, kiedy byłem
w akademii policyjnej. Jak ci na imię?
Chłopak popatrzył spode łba na barczystego glinę.
– Mac-Dwa. Taką mam ksywę. Kapujesz, o co chodzi?
Sandra wodziła spojrzeniem od chłopaka do Mike’a.
Odniosła wrażenie, że prowadzą jakąś grę. Mac-Dwa czekał
i mierzył taksującym spojrzeniem Mike’a, który bez po-
śpiechu zastanawiał się nad odpowiedzią, kołysząc się na
stopach. Sandra nie miała pojęcia, jaka może być stawka
121
M o j a b ył a ż o n a
i w jaki sposób wyłoniony zostanie zwycięzca. W końcu
Mike odezwał się znowu.
– Mac-jeden, jeden – powiedział. – Jak MAC-11, pis-
tolet maszynowy.
Mac-Dwa uniósł brwi, odchylił się w tył i z uznaniem
popatrzył na Mike’a.
– Nieźle – burknął w końcu. Usiadł na drewnianym stole
i zdecydował, że Sandra i Mike zasługują, żeby ich przed-
stawić reszcie gromadki.
Chłopcy mieli ksywy G’Day oraz Lil Man. Byli kump-
lami Maca-Dwa i rzadko się odzywali. Sandra zauważyła, że
ten drugi był wyraźnie zakłopotany, gdy podała mu rękę,
więc szybko odwrócił głowę, aby Mac-Dwa nie dostrzegł
jego rumieńca. Dziewczyna imieniem Keisha okazała się
siostrą tego ostatniego, a jej synek Bobby miał prawie rok.
Przyciszonym głosem dodała, że ojciec małego pracuje dziś
po południu. Ma dwie posady, troszczy się o nią i o dziecko.
Z czasem chcieliby mieć własny dom, najlepiej pod mias-
tem, z dużym ogrodem, psem i huśtawką. Tam nie będą się
więcej martwić, że w ulicznej strzelaninie trafi Bobby’ego
jakaś przypadkowa kula. Byłoby fajnie.
Mac-Dwa od razu się zirytował i zimnym głosem przypo-
mniał siostrze, że urządziła się na całe życie. Jeśli naprawdę
chciała się wyrwać z tej dzielnicy, nie powinna zachodzić
w ciążę. Wiadomo, że na szesnastoletniej matce spokojnie
można postawić krzyżyk. Wystarczy popatrzeć na dziew-
czyny z sąsiedztwa.
– Karl jest inny – upierała się Keisha. – To mądry facet.
Potrafi się zatroszczyć o Bobby’ego i o mnie.
– Gdzie mu tam do mądrości! Nie ma nawet matury. Co
wam może dać, skoro brak mu wykształcenia? Teraz pracuje
jako tragarz i za dziesięć lat też będzie tragarzem... chyba że
zmieni zdanie, bo pewnego dnia znudzi mu się taka
harówka, a wtedy pójdzie do brata.
122
A l i ci a S co t t
– Wcale z nim nie gada – odcięła się Keisha. – Nie
pójdzie w jego ślady. Obiecał mi, że tego nie zrobi.
Mac-Dwa rzucił jej pogardliwe spojrzenie, a potem
hardo i bezlitośnie popatrzył na Sandrę i Mike’a.
– Brat Karla Jonesa jest ważną szychą w gangu.
Dobrze się ubiera, zarabia kupę forsy. Jeździ mercede-
sem. Ma żonę i dwoje dzieci. Wszyscy troje noszą
diamentowe naszyjniki, a nie takie marne błyskotki.
– Lekceważącym gestem wskazał złote łańcuszki siost-
rzeńca i siostry, która skrzywiła się nagle. – Karl powinien
wziąć przykład z brata i naprawdę zadbać o rodzinę.
Jedno trzeba mu przyznać: ma dość oleju w głowie, żeby
trzymać się z dala od gangów. Ale jak ma zarabiać? Tutaj
są tylko dwie możliwości: zostać dealerem i zgarniać kasę
albo żyć uczciwie i klepać biedę. Takie życie. Jeśli Karl
Jones nie potrafi tego zrozumieć, trudno go nazwać
mądrym facetem.
– On ciężko pracuje – upierała się Keisha, ale po
wywodzie brata jej słowa nie mogły już nikogo przekonać.
– Zobaczycie, że zadba o mnie i dziecko.
– A co z tobą? Co chcesz robić za pięć lat? – wtrąciła
Sandra, a Mac-Dwa, do którego skierowała to pytanie,
obojętnie wzruszył ramionami.
– Żyć. To wystarczy.
– Zastanów się. Na pewno pragniesz czegoś więcej.
– Po co pani tu przyjechała? Żeby się nad nami litować?
Kurde, co panią obchodzą te rudery?
– Jestem komendantem policji – odparła Sandra. – Mam
obowiązek wiedzieć, co się u was dzieje.
– Zamierza pani zrobić tu porządek? – szerokim gestem
wskazał zaniedbany park.
– Im szybciej, tym lepiej.
– A co potem? Niech pani słucha, pani komendant.
Proszę wracać na te swoje polityczne zebranka, do
123
M o j a b ył a ż o n a
nadzianych białych koleżków. Proszę wygłosić przemówie-
nie i obiecywać, ile wlezie. My i tak wiemy swoje.
– Vi też? – wtrącił Mike. – Robi swoje, nie?
– Tak. – Mac-Dwa zmrużył oczy i przyjrzał im się
uważnie. – Mój kumpel Vi wyczuł sprawę.
Sandra wstrzymała oddech i zerknęła na Mike’a, który
najwyraźniej także się zorientował, że chłopak coś wie.
– Chciałabym się z nim spotkać – powiedziała cicho
Sandra.
– Aha.
– Od niedawna jestem komendantem policji – ciągnęła
– i bardzo mnie niepokoi sprawa jego ojca. Nie można
pozwolić, żeby funkcjonariusze strzelali ludziom w plecy.
Zbadam tę sprawę... ale potrzebuję więcej informacji.
– Jasne.
– Ja także chętnie poznałbym Vi – dodał Mike. – Mam
dwie siostry, więc rozumiem, co przeżywał. Tak się składa,
że dziś rano byłem u lekarza, który powiedział, że można
przeprowadzić darmową operację plastyczną, ale najpierw
muszę mieć więcej danych na temat siostry Vi.
– Jasne, jasne. – Mac-Dwa przewrócił oczami i popchnął
obu młodszych kolegów tak mocno, że zaskoczeni polecieli
do przodu i spadli z ławki. – Zmykajcie – rzucił ostro,
a kumple potulnie się rozbiegli.
Mac-Dwa i jego siostra z gaworzącym Bobbym jeszcze
zwlekali. Sandra instynktownie wyciągnęła ramiona, wzięła
malucha na ręce i mocno przytuliła. Był cieplutki i pachniał
dziecięcym talkiem. Grube paluszki niezdarnie zacisnął na
klapach marynarki, a potem chwycił rogi kołnierzyka białej
koszuli. Łapki miał zaślinione i brudne. Kiedy Sandra tuliła
go pośrodku tego szarego, obskurnego parku, zrozumiała
nagle, dlaczego dziewczyna z taką pasją broni swoich
marzeń o ślicznym domku otoczonym białym płotem.
Sandra trzymała dziecko, spoglądając na zużyte igły od
124
A l i ci a S co t t
strzykawek i zrozumiała, co jest przyczyną gniewu Vi...
a także jego smutku, z którego dopiero teraz zdała sobie
sprawę. Ten nastolatek był nie tylko zły, lecz także przy-
gnębiony.
– Ile dasz? – Mac-Dwa zwrócił się do Mike’a.
– Dwadzieścia – padła propozycja.
– Człowieku, nie obrażaj mnie, ten dzieciak strzela do
glin.
– Czterdzieści.
– Stówa. Przyjechałeś tu z taką ładną panią, więc pokaż,
na co cię stać.
– Damy ci sto dolarów – wtrąciła Sandra – a ty nam
powiesz, kim jest Vi? Żadnych skrupułów?
– Nie jest moim kumplem.
– Wszyscy tu myślą podobnie?
– Sandro – rzucił Mike ostrzegawczym tonem.
Sandra pokręciła głową i odsunęła się od niego, nadal
tuląc Bobby’ego.
– Po prostu próbuję zrozumieć, o co tu chodzi. Vi pisze
list do gazety. Mówi, że ma dość, bo dzieciaki zabijają się
nawzajem, a ich siostry nie czują się bezpieczne. Ty również
masz siostrę. Chcesz żyć. Czy to wszystko nic dla ciebie nie
znaczy?
– Niech mi pani nie prawi kazań, dobra? Sam wiem, co
myśleć – obruszył się Mac-Dwa.
– Nie pouczam cię, tylko pytam.
– Pani mi wmawia, że mam się przejmować listem
w gazecie. Wie pani, co? Dla mnie ważna jest paczka,
rodzina, kumple. Proszę nie gadać, żebym się zastanawiał
nad jakimś listem. Ja nie mam do tego głowy. Szkoda mi na
to czasu. Dajecie tę stówę czy nie?
Mike rzucił Sandrze karcące spojrzenie. Cofnęła się, ale
po tej dziwnej rozmowie była wytrącona z równowagi
i jeszcze bardziej zaniepokojona niż przedtem.
125
M o j a b ył a ż o n a
Mike wyciągnął dwa pięćdziesięciodolarowe banknoty,
a Mac-Dwa wyrwał mu je z ręki.
– Gdzie znajdziemy Vi? – zapytał Mike.
– Niech pani odda dziecko Keishi.
Sandra usłuchała.
– Gdzie znajdziemy Vi? – powtórzył Mike, a Mac-Dwa
uśmiechnął się nagle. To było jedyne ostrzeżenie.
– Za plecami – odparł. W mgnieniu oka zniknął wraz
z Keishą.
126
A l i ci a S co t t
Rozdział ósmy
– Padnij! – krzyknął Mike.
Sandra rozpłaszczyła się ziemi, nie zważając na kamyki
i okruchy szkła wrzynające się w dłonie. Mike błyskawicz-
nie wyciągnął pistolet i przykucnął obok niej.
– Gdzie? Nie widzę... – W tej samej chwili dostrzegła
ruch po drugiej stronie ulicy. Ktoś był w ceglanym gmachu.
– Cholera jasna, ma nas jak na dłoni – wymamrotał
Mike. – Liczę do trzech i wracamy do auta. Raz, dwa, trzy.
Sandra zerwała się na równe nogi i pobiegła. Mike
dotrzymywał jej kroku, obejmując ramieniem i zasłaniając
własnym ciałem, póki nie schronili się za samochodem. Po
drugiej stronie ulicy panowała cisza, która przerażała Sandrę
bardziej niż wszelkie hałasy. Mike obiema rękami ściskał
pistolet trzymany na wysokości twarzy. Z czoła spływały mu
kropelki potu, ale sprawiał wrażenie spokojnego, gdy po-
wiedział do Sandry:
– Masz pistolet?
– W torebce, na podłodze auta.
– Wyjmij go.
Przesunął się ku zderzakowi i ostrożnie wyjrzał zza
samochodu na ulicę, a tymczasem Sandra uchyliła drzwiczki
i wyciągnęła torebkę. Po chwili ściskała w dłoni mały
pistolet.
– Chyba zwiał – usłyszała nagle. – Niech to wszyscy
diabli.
– Słucham?
– Pora zdać sobie sprawę, ma chére, że raczej nie uda nam
się dopaść tego smarkacza. Siedź tu i nie waż się ruszyć.
Zaraz wrócę.
Mike z głową ukrytą w ramionach przebiegł na drugą
stronę ulicy. Sandra czekała, wyglądając zza zderzaka,
niepewna, co się wydarzy. Budynek wyglądał na opuszczony
warsztat. Na ceglanej fasadzie umieszczono w regular-
nych odstępach kwadratowe okna. Niestety, szyby były
popękane i brudne, więc nie można było nic przez nie
zobaczyć.
Czy Vi był w środku? A jeśli tym razem naprawdę
zaatakuje? Dwoje gliniarzy wkroczyło do wschodniej dziel-
nicy i pytało o niego. Zapewne wściekł się z tego powodu;
nie można wykluczyć, że gniew popchnie go do czynu.
Profesor Mayes twierdził, że Vi nienawidzi przede wszyst-
kim samego siebie. W tej chwili Sandra wcale nie była tego
pewna.
Z budynku dobiegł głośny huk, potem trzask i przekleń-
stwa. Sandra dostrzegła niewielką postać. Ktoś wybiegł
z budynku i pędził do płotu w głębi ulicy. Instynktownie
ruszyła w pościg. Z tej odległości nie mogła stwierdzić, czy
jest uzbrojony, ale zakładała, że tak. Zdziwiła ją mizerna
postura chłopca: niski, szczupły, raczej dzieciak niż młody
mężczyzna. Biegł chodnikiem jak szalony, wymachując
ramionami.
– Stój, policja! – krzyknęła, ale chłopiec się nie za-
trzymał. Ze złością pomyślała, że chyba go nie złapie. Pędził
jak strzała, a ona niczym ostatnia idiotka włożyła dziś buty
na wysokich obcasach. Bez Mike’a chyba nie da sobie rady;
128
A l i ci a S co t t
trudno powiedzieć, kiedy on ich dogoni. Zanim ruszyła,
z budynku dobiegły kolejne przekleństwa, więc pewnie
tam utknął. Uświadomiła sobie, że Vi to mały chłopak,
gotowy zwiać, gdzie pieprz rośnie. Lada chwila zrobi unik
i zniknie w jakiejś dziurze. Nagle dostrzegła szparę
w płocie. Wystarczy przecisnąć się na drugą stronę
i przeciąć kilka podwórek, żeby wypaść na odległą
przecznicę. Jeśli mu się uda, zgubi pościg. Zatrzymała się
natychmiast, uskoczyła za duże auto, stanęła wypros-
towana, uniosła wysoko rękę, w której trzymała broń,
i strzeliła.
Chłopak od razu zatrzymał się i znieruchomiał. Od
dziury w płocie dzielił go zaledwie metr. Sandra widziała na
jego twarzy wahanie, jakby oceniał swoje szanse.
– Nie zmuszaj mnie do kolejnego strzału – zawołała, a Vi
odwrócił się wolniutko. Zobaczyła trzymany niedbale pis-
tolet kaliber 9 mm, który nie pasował do chłopięcej dłoni.
– Rzuć broń, ręce na głowę. – Vi ani drgnął, więc powtórzyła
z naciskiem. – – Rzuć broń, ręce na głowę!
Pokręcił głową, a Sandra popatrzyła na jego twarz:
w wielkich piwnych oczach z długimi, gęstymi rzęsami
dostrzegła przerażenie. Nagle się uspokoił, jakby wszystko
mu zobojętniało, i uniósł ręce, ściskając mocno broń.
– Nie! – krzyknął Mike, pędząc w ich stronę.
– Nie – szepnęła Sandra.
Chłopiec z całej siły rzucił w nią pistoletem i pomknął do
dziury w płocie. Pod Sandrą ugięły się kolana. Osunęła się
w ramiona Mike’a.
– Nic ci nie jest? Wszystko w porządku?
Siedzieli znów w swoim aucie. Od momentu, gdy stanęli
twarzą w twarz z Vi, minęło zaledwie kilka minut, ale
wydawało się, że upłynęły godziny. Mike objął Sandrę
mocno. Wiedziała, że musi się opanować, jak przystało na
129
M o j a b ył a ż o n a
prawdziwą profesjonalistkę, ale nie miała siły wysunąć się
z jego uścisku.
– Już dobrze – zapewniła drżącym głosem, tuląc się do
niego. Przyglądała mu się, szukając wzrokiem obrażeń.
– A ty?
– Jak głupi uderzyłem głową o spadającą belkę.
Do jasnej cholery, dlaczego pobiegłaś za tym dziecia-
kiem?
– Musiałam zareagować. Sam powiedziałeś, że później
nie zdołamy go dopaść.
– Mógł do ciebie strzelić.
– Ale tego nie zrobił.
– Sandy, nigdy nie stawaj na otwartej przestrzeni tak jak
dziś – zapowiedział, obejmując ją mocniej. – Na miłość
boską, jeśli podejrzany ma broń, musisz znaleźć osłonę.
Słyszysz, co mówię? Osłona to podstawa.
– Przepraszam, przepraszam, przepraszam. – Nie mogła
wykrztusić nic więcej, bo obejmował ją tak mocno, że nie
była w stanie oddychać. Uniósł jej głowę i pocałował tak
zachłannie, jakby to miała być kara. Przyjęła ją bez protestu,
bo pragnęła z równą żarliwością zagarnąć go dla siebie. Na
szczęście nic mu się nie stało.
Kiedy wreszcie uniósł głowę, oddychali z trudem. Potem
Sandra przyciągnęła go do siebie i pocałowała namiętnie.
Był ciepły, silny, odważny i wściekły. Sandra żałowała, że
siedzą w policyjnym aucie. Wolałaby znaleźć się z nim
w sypialni. Niestety, pora oprzytomnieć i uświadomić sobie,
że nie są kochankami, że się rozwiedli, a ich problemów nie
da się rozwiązać w łóżku.
Mike odsunął się nieco i oparł podbródek na głowie
Sandry gestem tak czułym, że łzy napłynęły jej do oczu.
Kołysał ją, tuląc do piersi.
– Ależ mnie wystraszyłaś – szepnął chrapliwie.
– Oboje bardziej chyba przeraziliśmy Vi.
130
A l i ci a S co t t
– A gdyby otworzył ogień, Sandro? Gdyby do ciebie
strzelił? Mon Dieu!
– Nie wiem... Nie zastanawiałam się nad tym.
– Za bardzo się przejmujesz tym chłopakiem – oznajmił
z powagą Mike. – Czujesz się z nim związana, to cię może
kosztować życie.
Sandra milczała. Przypomniała sobie twarz Vi, jego oczy,
takie okrągłe i wystraszone, a w chwilę później całkiem
obojętne. Myślała o parku, gdzie walały się zużyte strzykaw-
ki, o połamanych huśtawkach. Przyszedł jej na myśl
Mac-Dwa, potem Keisha i mały Bobby, któremu dzieciń-
stwo upływa na ulicach rozbrzmiewających odgłosami strze-
laniny.
– Przytul mnie – szepnęła do Mike’a.
Dwadzieścia minut później wrócili do komendy. Wieści
o incydencie już się rozniosły, więc zasypywano ich pytania-
mi. Zabezpieczony pistolet Vi odesłano do laboratorium,
gdzie miał zostać starannie zbadany. Niewątpliwie były na
nim odciski palców. Należało także sprawdzić, czy pasują do
niego łuski znalezione po poniedziałkowej strzelaninie.
Mike uprzedził Sandrę, że pochodzenia zarekwirowanej
dziewiątki pewnie nie zdołają ustalić, bo z lufy usunięto
kwasem numer identyfikacyjny. Z drugiej strony jednak
spece zatrudnieni w laboratorium mają swoje sposoby, więc
może coś ustalą.
Tymczasem Sandra pracowała z policyjnymi rysownika-
mi nad portretem pamięciowym Vi, a Mike rozłożył plan
wschodniej dzielnicy i zaznaczał miejsca, gdzie prawdopo-
dobnie można go spotkać. To była standardowa metoda
poszukiwania domu albo kryjówki podejrzanego. Mieli
nadzieję, że po zdobyciu dodatkowych informacji uda im się
wskazać miejsce pobytu Vi.
Policjanci tłumnie ich odwiedzali, wypytując, czy
131
M o j a b ył a ż o n a
rzeczywiście widzieli poszukiwanego trzynastolatka. Jaką
miał broń? Jak się zachowywał? Czy Sandra rzeczywiście go
ścigała? Pozwoliła mu uciec?
Kilka minut po czwartej Sandra i rysownik skończyli
portret pamięciowy. Na podstawie rysopisów powstał wize-
runek przeciętnego murzyńskiego trzynastolatka: okrągłe
policzki, szeroki nos, długie rzęsy, szerokie czoło, krótkie
czarne włosy pod baseballową czapką noszoną daszkiem do
tyłu.
– Gratuluję – mruknął porucznik Hopkins. – Udało się
wam zawęzić krąg podejrzanych do tysiąca podobnych
smarkaczy.
Mimo tych wątpliwości Sandra posłała szkic do redakcji
’’
Citizen’s Post’’. Miał się ukazać na pierwszej stronie
porannego wydania. Nie dostała jeszcze odpowiedzi na swój
list. Nic dziwnego, Vi był zajęty, miał dzień pełen wrażeń.
– Jak sądzisz? Co robił w parku? – zapytała Mike’a, gdy
wreszcie zrobiło się nieco spokojniej. Wieczorne patrole
wyjechały już w teren.
– Zapewne mieszka w pobliżu. – Mike pochylił się nad
szczegółowym planem wschodniej dzielnicy i wskazał bu-
dynki stojące wzdłuż parku. – Takie blokowiska pasują do
naszej teorii na temat jego środowiska.
– Weszliśmy na jego podwórko.
– Jasne. Węszyliśmy za nim.
– W takim razie dlaczego nie okazał zdecydowanej
wrogości? Prawdopodobnie namierzył nas znacznie wcześ-
niej, niż my zdaliśmy sobie sprawę z jego obecności. Miał
dość czasu, żeby otworzyć ogień.
– Początkowo staliśmy obok czwórki nastolatków.
– Mike wzruszył ramionami. – Przez kilka minut trzymałaś
dziecko. Wolał nie ryzykować, bo mógł postrzelić swoich.
– A więc gdybym nie wzięła Bobby’ego na ręce...
– powiedziała z wahaniem.
132
A l i ci a S co t t
– Nie wiem, Sandro.
Mike wyczuwał, że nadal jest przygnębiona. Odruchowo
podszedł bliżej, wyciągnął ramiona, żeby ją objąć, ale
w ostatniej chwili przypomniał sobie, gdzie są. Opuścił ręce,
cofnął się, spoglądając na nią znacząco. Zauważyła tę
pantomimę i lekko skinęła głową. Oczywiście zdawała sobie
sprawę, że ściany mają uszy.
– Czeka mnie papierkowa robota – powiedziała z oży-
wieniem. – Są duże zaległości.
– Muszę znaleźć Koontza.
– Miejmy nadzieję, że coś wyszperał w tych waszych
notatkach.
– Zobaczymy. Długo będziesz dziś pracowała?
– Owszem.
– Możemy pogadać, jak skończysz? Mam kilka sugestii,
które powinny cię zainteresować.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł. To był trudny dzień,
więc należałoby odpocząć. – Zawahała się i dodała niepew-
nie: – Trzeba zachować obiektywizm.
– Droga pani komendant, w śledztwie wielką pomocą
jest również intuicja.
– Ale sąd nie bierze jej pod uwagę.
– To nie znaczy, że policyjny węch jest do niczego. Kto
za dużo kombinuje, niekiedy wpada w kłopoty.
– Zgadza się – odparła cicho. – Czasami nie warto się
zastanawiać.
– Moim zdaniem dziś po południu sporo osiągnęliśmy.
Trzeba iść dalej tym tropem.
– To... dobry pomysł.
– Spotkamy się o ósmej?
– No... zgoda.
– U ciebie? – zapytał cicho.
Sandra na moment wstrzymała oddech.
– Tak.
133
M o j a b ył a ż o n a
Popełnił błąd, ponieważ na nią popatrzył. Niebieskie
oczy lśniły jak gwiazdy. Wilgotne różowe wargi były lekko
rozchylone. Cholera jasna, pomyślał, jaka szkoda, że otacza-
ją nas mundurowi. Chciał ją pocałować. Pragnął czuć, że
Sandra drży w jego ramionach tak samo jak przed kilkoma
godzinami.
– O ósmej – powiedział zduszonym głosem.
– Tylko się nie spóźnij.
Mike’owi nie udało się znaleźć Koontza. Po męczącym
dniu wziął prysznic i w szatni włożył czyste spodnie koloru
khaki oraz ciemnozieloną koszulę, natarł policzki wodą po
goleniu. Niecierpliwie czekał na dzisiejszy wieczór. Pod-
niósł wzrok i ujrzał Koontza stojącego przed nim z dziwnym
wyrazem twarzy.
– Cześć, partnerze – burknął Koontz.
– Witaj, Rusty – odparł Mike, rozglądając się po szatni.
Było tam czterech kolegów, przyglądających im się z cieka-
wością, jakby na coś czekali.
– Słyszałem o incydencie we wschodniej dzielnicy – mruk-
nął po chwili Koontz. Podszedł do pustej ławki i oparł na niej
stopę. Włożył dziś modne skórzane buty oraz nowy garnitur
z granatowego jedwabiu. Mike odruchowo zaczął się przyglą-
dać wzorom tłoczonym na skórzanym obuwiu.
– Niewiele brakowało, żebyśmy złapali chłopaka.
– Ty i Sandy.
– Ja i Sandy. – Mike spojrzał w oczy Koontzowi, który
tupnął nogą i odwrócił się do reszty policjantów.
– Wynoście się! – krzyknął. – Nie widzicie, że chcemy
spokojnie pogadać?
Mężczyźni zerwali się na równe nogi i z ociąganiem
ruszyli do drzwi. Mike i Rusty zostali sami w policyjnej
szatni.
– Teraz wiadomo, co jest grane – powiedział Rusty.
134
A l i ci a S co t t
– Zostawiłem cię samego na jedno popołudnie, bo miałem
inną robotę, a ty znalazłeś sobie zastępstwo.
– Sandra zapytała, czy może ze mną jechać, bo po-
trzebowała więcej informacji – wyjaśnił Mike.
– Stary, przestań! Od dawna na to czekałeś, prawda? Ty
i Sandy znów razem, co?
– Prowadziłem rozpoznanie, więc potrzebowałem wspar-
cia, a ty nie mogłeś mi pomóc.
– I dlatego wziąłeś ze sobą osobę bez odrobiny doświad-
czenia! Stary, daj spokój. Dopadliście smarkacza, ale ona
pozwoliła mu zwiać! Nie nadaje się na policjantkę. Co ta
lalunia wie o naszej robocie? Próbowała udowodnić, że jest
inaczej, i wszystko spaprała.
– Dlaczego twierdzisz, że to jej wina? – zdziwił się Mike,
podnosząc głos. – Bo zadaje pytania i wszystkim się inte-
resuje? Do diabła, Koontz, sam jej zarzuciłeś, że nie ma
pojęcia o pracy w terenie...
– To prawda!
– Dlatego poprosiła o pomoc specjalistę. Uporczywie
szukała sposobu, żeby nawiązać kontakt z chłopakiem,
a dziś ryzykowała życie, próbując go dogonić...
– Ale jej zwiał! Przecież to urzędniczka, Rawlins! Roz-
pieszczona pannica, która bawi się w policjantkę, żeby
zrobić wrażenie na byłym mężu. Nie ma dla niej miejsca
w tej komendzie. Jeśli tego nie widzisz, to najlepszy dowód,
że znów jesteś pod jej urokiem.
– Chwileczkę, Sandra zapowiada się na świetną poli-
cjantkę i bardzo się tutaj przydaje. A chcesz wiedzieć,
dlaczego tak jest, Koontz? Bo jej zależy. Fakt, nie ma
doświadczenia i bywa naiwna, ale chce pomagać ludziom.
Czy tobie przyszło do głowy, żeby coś zrobić dla społeczeń-
stwa, Koontz? Jak sądzisz, który z nas nadal wierzy, że ta cała
robota jest potrzebna innym ludziom?
– Mój Boże, całkiem cię przekabaciła!
135
M o j a b ył a ż o n a
– Nie, Koontz. Dopiero teraz rozjaśniło mi się w gło-
wie i zrozumiałem, że ci ze wschodniej dzielnicy i my
nie musimy być wrogami. Naprawdę chciałbyś, żeby ta
sprawa zakończyła się strzelaniem do trzynastolatka? Bo
ja nie.
– Wygadałeś się przed nią, co? – zapytał ponuro Koontz.
– Mów prawdę! Ona wie, co ci powiedziałem, tak?
– Nic jej nie powiedziałem. – Mike podszedł do kolegi.
– Nie wierzę ci...
– To wyłącznie twój problem! Jesteś moim partnerem,
Koontz. Nie podoba mi się twoje nastawienie. Chcesz
usłyszeć więcej? Dobrze wiesz, o co chodzi. Przez cały ranek
mocno się nad tym zastanawiałem i wiesz, co sobie uświado-
miłem? Kiedy trzeba przesłuchać czarnego aresztanta, za-
wsze gdzieś znikasz. Potem żartujesz albo rzucasz ironiczne
uwagi, ale prawda jest taka, że boisz się czarnych. Zgadłem,
Koontz? Naprawdę jesteś rasistą i to ma wpływ na twoją
pracę.
– Jestem cholernie dobrym gliną – żachnął się Koontz.
– Zajrzyj tylko do mojej karty aresztowań.
– Gdzie byłeś dzisiaj po południu?
– Sprawdzałem różne tropy...
– Zawracanie głowy.
– Ktoś to musiał...
– Zawracanie głowy!
– Do jasnej cholery, przestań mnie pouczać! Wiem, jak
mam wykonywać swoją pracę!
– Gówno wiesz! – krzyknął Mike. – Dlatego tu przylaz-
łeś i wściekasz się na mnie. Wcale nie chodzi o to, że
zabrałem Sandy do wschodniej dzielnicy. Jesteś zły, bo
w głębi serca przyzwoity z ciebie glina, więc zdajesz sobie
sprawę, że Vi nie powinien nam się dzisiaj wymknąć, lecz
nie Sandy powinna go zatrzymać, ponieważ to było twoje
zadanie, ale spaprałeś robotę.
136
A l i ci a S co t t
Koontz zrobił krok do tyłu, jakby poczuł się głęboko
urażony. Mike po raz pierwszy widział go w takim stanie.
– Pleciesz bzdury – mruknął po chwili, cofając się
jeszcze bardziej, jakby chciał zwiększyć dystans dzielący go
od Mike’a, który nadal milczał. – Ona cię nabuntowała.
Zawróciła ci w głowie i próbuje cię skłócić z kumplami.
– Nie doczekał się odpowiedzi. – Cholera jasna, od piętna-
stu lat służę w policji i wiem, na czym polega nasza robota!
Przez ciebie sprawa kuleje, bo nie potrafisz trzeźwo ocenić
faktów. Nie sądziłem, że przyjdzie mi patrzeć, jak zwracasz
się przeciw kumplom, Rawlins. Trzymasz z urzędasami.
Wystawiasz do wiatru partnera. Człowieku, wszyscy nas
oskarżają. Właśnie teraz, kiedy powinieneś sobie uświado-
mić, że należy się trzymać razem i chronić nawzajem, ty
nawaliłeś i ciągniesz do siebie.
– Skoro tak uważasz, może nie powinniśmy już razem
pracować.
– Dobry pomysł.
– W takim razie po zakończeniu sprawy złóż podanie,
żeby ci przydzielili innego partnera.
– Tak zrobię.
– Świetnie.
– Świetnie! – Koontz ponownie zmarszczył brwi i wzru-
szył ramionami, jak zawsze, gdy czuł się zakłopotany.
Obciągnął jedwabną marynarkę, pobawił się jedynym guzi-
kiem, a potem wyprostował plecy, jakby wszystko było
w porządku.
Znajome gesty sprawiły, że Mike’owi zrobiło się ciężko
na sercu, więc odwrócił wzrok. Przez osiem lat byli part-
nerami. Tyle razem przeszli, tyle spraw prowadzili, tyle piw
wypili pod
’’
Błękitnym Kapusiem’’... Milczenie się prze-
dłużało.
– Muszę iść – powiedział w końcu Mike, podniósł torbę
i minął nieruchomego Koontza, który nie odezwał się do
137
M o j a b ył a ż o n a
niego. Za drzwiami stało czterech policjantów wyproszo-
nych z szatni. Po ich minach można było poznać, że słyszeli
całą rozmowę. Gdy Mike przechodził obok nich, jeden po
drugim odwracali głowy, więc postanowił sobie, że się nie
obejrzy.
Wieczór. Chłopiec, który nadał sobie ksywę Vi, siedział
samotnie w pokoju, udając, że słucha muzyki z płyt, chociaż
właściwie była mu obojętna. Przed nim na podłodze leżała
kupiona rano gazeta. Listy do redakcji zamieszczono na
drugiej stronie. Jeden z nich przeczytał raz, drugi, trzeci.
Drogi Vi, nazywam się Sandra Aikens. Od niedawna jestem
komendantem policji w Aleksandrii i piszę do ciebie w imieniu
naszych współobywateli. Chcę ci powiedzieć, że nie jesteś sam.
Zapewniam, że wszyscy jesteśmy zatroskani. Powinieneś wiedzieć,
że twój list bardzo mnie poruszył i gotowa jestem zrobić wiele, żeby
ci pomóc. W tej sprawie użycie przemocy nie musi być jedynym
rozwiązaniem.
Vi nie oczekiwał odpowiedzi. Paru chłopaków ze szkoły
rechotało, czytając ten list.
– Gap się tu, koleś. Vi ma powodzenie. Szefowa glinia-
rzy chce go ugłaskać. Ale numer, co?
Vi nie odpowiedział, tylko nadstawiał uszu. Uczniowie
rozmawiali o chłopaku imieniem Vi, jakby go znali od
dawna. Z uznaniem powtarzali, że Vi to supergość. Nikt nie
wiedział, że Vi to wymyślona postać. Taka jak Zorro albo
Robin Hood. Vi wybrał tę ksywę, bo pasowała do treści listu.
Ten równy facet stanowił wytwór jego wyobraźni. Chłopiec
podpisujący się jako Vi nie był wcale ulicznym zabójcą, nie
należał do gangu, nie ciągnęło go do chłopaków z sąsiedz-
twa. W języku ulicy można było powiedzieć, że jest nikim.
Paskudna sprawa, myślał chwilami.
138
A l i ci a S co t t
Problem w tym, że teraz wszystko może się zmienić, bo
Mac-Dwa widział go dzisiaj wchodzącego do budynku.
Zauważył pistolet w ręku Vi i pewnie już wiedział, co jest
grane. Czy się wygada? Zresztą, jakie to ma znaczenie?
Vi stracił orientację. Dziś trzymał palec na cynglu.
Zobaczył samochód tamtych dwojga, gdy wracał do domu ze
szkoły. Pobiegł do opuszczonego budynku i obserwował
kobietę stojącą po drugiej stronie ulicy. W promieniach
słońca kasztanowa czupryna nabierała blasku. Ładna ta
szefowa policji.
Potem wzięła dziecko na ręce. Ten bachor ubrudził jej
elegancki garnitur, ale kobieta uśmiechała się i przemawiała
do niego pieszczotliwie. Vi był wytrącony z równowagi.
Matka powinna okazać trochę szacunku i zabrać dzieciaka.
Dużo czasu minęło, nim w końcu powrócił w ramiona matki.
Vi zauważył, że Mac-Dwa raz i drugi spojrzał w jego stronę.
Potem wszyscy uciekli. Została tylko dwójka gliniarzy.
Łatwy cel. Wystarczy nacisnąć spust, żeby bez trudu zdjąć
szefową policji i rosłego inspektora. Prosta sprawa.
Vi przyglądał się smugom brudu na żakiecie. Palec sam
zsunął mu się z cyngla. Koniec końców Vi znowu wyszedł na
frajera. Nie był supergościem jak brat. Pozostał nikim.
’’
Drogi Vi... Powinieneś wiedzieć, że twój list bardzo
mnie poruszył i gotowa jestem zrobić wiele, żeby ci pomóc...
W tej sprawie użycie przemocy nie musi być jedynym
rozwiązaniem’’...
Och, proszę pani, zawsze w końcu trzeba użyć przemocy.
Pani jest bogata i biała, więc pani się w tym nie połapie. Stała
pani na środku ulicy, choć każdy wie, że tu się trzeba szybko
kryć.
Vi kopniakiem odrzucił gazetę i wyciągnął spod łóżka
stare kartonowe pudło pełne broni. Miał tam dziewiątkę,
i specjalny model kaliber 38, i strzelbę. Mógł do woli rzucać
nimi w gliny. Pod łóżkiem zawsze coś się znajdzie. Ten
139
M o j a b ył a ż o n a
arsenał został mu w spadku po bracie. Wielki S Sammy
łudził się, że przeżyje, jeśli się dobrze zabezpieczy. W czasie
pogrzebu Vi ukradkiem wsunął mu do trumny dwie spluwy
dziewiątki na wypadek, gdyby się okazało, że w niebie
wcale nie jest lepiej niż we wschodniej dzielnicy, a Wielki
S Sammy nadal musi zabijać.
Vi powlókł się do kuchni i zrobił sobie kanapkę z ham-
burgerem i serem. Niewiele więcej było w lodówce. Za parę
dni chyba nic tam nie znajdzie. Poszedł do dużego pokoju.
Siostra kołysała się w bujanym fotelu przed telewizorem.
Chętnie pokazywała ładniejszy profil, ale gdy Vi stanął na
progu, odwróciła głowę, ukazując dużą, jasną bliznę podob-
ną do monety wbitej w policzek.
– Co się gapisz? – burknęła.
– Nic – odparł cicho, wtulił głowę w ramiona i powlókł
się z powrotem do swego pokoju. Usiadł na łóżku i zjadł
skromną kolację, wpatrzony w stertę broni, a następnie
przeczytał list szefowej policji dwa, trzy, dziesięć razy.
W tej sprawie użycie przemocy nie musi być jedynym
rozwiązaniem...
Co pani może o tym wiedzieć?
140
A l i ci a S co t t
Rozdział dziewiąty
Sandra denerwowała się, czekając na Mike’a. O szóstej
wzięła kąpiel z pianką, do której szczodrą ręką dolała
ulubionych perfum. Wmawiała sobie, że jest teraz starsza
i mądrzejsza, więc doskonale wie, co robi. Wiele dzieliło ją
i Mike’a. Rzecz jasna, kilka rozmów nie usunie wszelkich
kontrowersji, ale to dobry początek. Co więcej, nie można
zaprzeczyć, że nadal ciągnie ich ku sobie.
Po kąpieli natarła się delikatnym balsamem, że szczegól-
ną starannością wklepując go w skórę nóg i ramion. Zadbała
również o twarz. Wymasowana skóra poróżowiała i nabrała
blasku. O siódmej zrobiła przegląd swojej bielizny. Nie było
jej dużo. Dawniej miała znacznie więcej, ale jak każda
szanująca się rozwódka, gdy tylko podpisała sądowe doku-
menty, wyrzuciła mnóstwo ulubionych fatałaszków. Mał-
żeństwo okazało się pomyłką, więc rozżalona Sandra uznała,
że ładna bielizna do niczego się nie przydała, bo nie
pomogła jej zatrzymać męża.
Mimo wszystko nadal miała słabość do miękkich, koron-
kowych drobiazgów. Lubiła dotyk cieniutkiej tkaniny ocie-
rającej się o skórę. Chętnie nosiła eleganckie garnitury
o męskim kroju, a pod spodem koronkową bieliznę. Sandra
zapamiętała, że jego ulubiony kolor bielizny to beż. Miała
jeszcze koronkowe body w tym kolorze: cieniutkie, obcisłe,
mocno wycięte. Założyła je natychmiast. Skropiła per-
fumami wszystkie miejsca, które uznała za ważne, a potem
– na wszelki wypadek – także kilka innych. Mike powinien
tu być za pół godziny. A potem...
Co robić? Owszem, mają się ku sobie. Zawsze tak było.
Od pierwszej chwili rozbierali się wzrokiem. I co dalej?
Dobrze pamiętała te wszystkie wieczory, gdy przychodził
do domu i prawie się nie odzywał. Były również dłużące się
w nieskończoność sobotnie popołudnia w domu jego rodzi-
ców, podczas których jego mama zerkała na synową tak,
jakby chciała spojrzeniem pozbawić ją życia. Jego bracia
i siostry zaśmiewali się, sypiąc żartami, ale nie próbowali
wciągnąć Sandry do wspólnej zabawy. Z kolei w niedzielne
popołudnia spędzane w domu jej rodziców matka patrzyła
na Mike’a tak, jakby życzyła mu rychłej śmierci. Podczas
długich przyjęć wszyscy goście rozmawiali wyłącznie o pie-
niądzach, a znudzony Mike już nad przystawkami zasypiał
z nudów.
Wspominała chwile, gdy chciała mu opowiedzieć o trud-
nym dniu w pracy, ale zaraz słyszała, że powinna dać sobie
luz, jakby takie podejście do sprawy miało być lekarstwem
na wszelkie trudności. Dobrze pamiętała także te chwile,
gdy zastawała go patrzącego przed siebie błędnym wzro-
kiem. Był wyraźnie przygnębiony, więc wypytywała, co się
stało, lecz zawsze ją zbywał.
– Wszystko świetnie, ma chére.
Czy można o tym zapomnieć? Oboje każdego dnia
zawodzili się w drobiazgach, nie zdając sobie z tego sprawy.
Dziwna sprawa. Sandra do niedawna sądziła, że ich małżeń-
stwo rozpadło się, ponieważ dzieliły ich kwestie ważne
i fundamentalne. Do tej pory nie podejrzewała, że to krople
drążyły skałę.
142
A l i ci a S co t t
Nagle uświadomiła sobie, że nie dba o to. Miała trzydzie-
ści cztery lata. Stała pośrodku sypialni ubrana tylko w skąpe
beżowe body, stęskniona za byłym mężem. Pragnęła, żeby
znowu wziął ją w objęcia. Chciała patrzeć na drobne
zmarszczki powstające wokół jego oczu, kiedy się uśmie-
chał. Z tęsknotą myślała o jego mocnych ramionach, o żar-
tach pobudzających ją do śmiechu. Brakowało jej ciepła
i spontaniczności wnoszonej przez niego do jej życia. Ileż to
razy wyobrażała go sobie jako ojca swoich dzieci. Dawniej
poznawała mężczyzn z towarzyskiego kręgu rodziców. Byli
zamożniejsi, lepiej ubrani, zajmowali wyższe stanowiska,
ale przy nich czuła się pusta. Tylko jeden człowiek zdołał
przyciągnąć jej uwagę, był nim Mike.
Za kwadrans ósma. Wysuszyła potargane włosy, a mięk-
kie drobne loczki otoczyły jej twarz. Musnęła różem policz-
ki, a rzęsy lekko pokreśliła tuszem. Usta pociągnęła różo-
wym błyszczykiem, włożyła małe perłowe kolczyki. Po-
spiesznie wciągnęła dżinsy i narzuciła na body elegancką
koszulę Mike’a.
Kiedy rozległ się dzwonek do drzwi, Sandra poprawiła
włosy, nerwowym ruchem odsunęła dwa niesforne loczki
i pobiegła do holu. Otworzyła drzwi, a Mike wszedł natych-
miast.
– Ładna koszula – powiedział, biorąc ją w ramiona.
Pierwszy pocałunek był namiętny, gorący. Wyczuwała
jego niecierpliwość i żar. Zadrżała, gdy znajomym ruchem
odchylił głowę i przytulił się mocniej. Rozsądek podpowia-
dał, że znowu jest przygnębiony, ale machnęła na to ręką, bo
pochlebiała jej ta jego niecierpliwość.
Popchnął ją lekko ku drzwiom salonu. Nie potrzebowali
słów. Zatrzymali się przy kanapie, walcząc z guzikami
swoich koszul. Mike był szybszy. Na widok koronkowego
body na moment wstrzymał oddech.
– Podoba ci się? – spytała z wahaniem.
143
M o j a b ył a ż o n a
– Mon Dieu – szepnął. – Beżowa bielizna.
Pocałował ją czule, bez pośpiechu. Zasypywał pocałun-
kami jej szyję, musnął wargami uszy, ssał ich wrażliwe
płatki. Przylgnął mocniej biodrami do jej bioder. Po chwili
zdołała rozpiąć mu koszulę. Zsunęła z jego ramion zielony
drelich i w tej samej chwili biała koszula także opadła na
podłogę. Sandra natychmiast przyciągnęła do siebie Mike’a
i westchnęła z radości, dotykając nagiej skóry. Zawsze
uwielbiała tę chwilę, kiedy stawał przed nią rozebrany, gdy
rozkoszowała się ciepłem jego ciała i tuliła się do niego.
Chętnie przesuwała opuszkami palców po obojczykach
i szerokich ramionach.
– Przestań. – Mike nakrył dłońmi jej rękę. Oddychał
ciężko, a głos miał chrapliwy. Przesunął w dół splecione
dłonie, żeby nie było najmniejszych wątpliwości, do czego
zmierzają. Tak, pragnął jej i czuł się wspaniale.
– Rozbierz się, Sandro – poprosił szeptem.
Natychmiast zdjęła dżinsy i odrzuciła je niecierpliwym
kopnięciem. Mike z tajemniczym uśmiechem poszedł w jej
ślady i po chwili miał na sobie tylko bokserki z wizerunkiem
Kubusia Puchatka. Na ich widok zaczęła chichotać, ale
pragnęła go jeszcze bardziej.
– Twoja bielizna bardziej mi się podoba – powiedział.
– W takim razie weź ją sobie.
Nie spieszył się, a jego dłonie wolniutko sunęły po jej
ramionach. Jak mogła zapomnieć cudowne dotknięcie jego
palców na swojej skórze? Mocne, szorstkie ręce musnęły
kark i ledwie dotykały nabrzmiałych piersi. Zwodził ją
delikatnymi pocałunkami, zachęcając, żeby sama uniosła
głowę, wtuliła się w niego. A tymczasem jego palce nie
próżnowały, delikatnie muskając jej skórę, ale nie przesunę-
ły się ani o cal ku miejscom, gdzie najbardziej pragnęła być
dotykana. Już myślała, że krzyknie zawiedziona, gdy przez
delikatną koronkę objął jej piersi, a kciukami gładził sutki.
144
A l i ci a S co t t
Zniecierpliwiona sama zsunęła cienkie ramiączka. Body
zwinęło się w talii, a dłonie Mike’a pieściły gładką skórę.
Jęknęła, gdy pochylił głowę i objął wargami sutek.
Wsunęła palce w gęste, ciemne włosy, tuląc do piersi jego
głowę. Gdyby się teraz odsunął, chyba by umarła.
– Proszę – szepnęła. – Błagam.
Z równą skrupulatnością całował drugą pierś, a potem
delikatnie ścisnął zębami sutek. Spazmatyczne wes-
tchnienie Sandry przypominało jęk. Po omacku znalazła
pasek jego bokserek, zsunęła je niecierpliwym ruchem
i otarła się o niego biodrami okrytymi jedynie cieniutką
koronką. Mike zareagował natychmiast, opadł z nią na
kanapę i ułożył ją na poduszkach. Zdjął jej body. Cudow-
nie było poczuć dotyk śliskiej, nagiej skóry. Przez mo-
ment jego dłonie były wszędzie, a potem wsunęły się
łagodnie między jej uda. Zacisnęła palce na jego ramio-
nach tak mocno, że paznokcie wbiły się w skórę. Zbyt
długo czekała. Wspięła się na niewyobrażalne szczyty
pożądania, a kiedy przyszło chwilowe zaspokojenie, od-
niosła wrażenie, że świat rozpada się na kawałki. Nie
chciała przeżywać tego sama.
– Teraz – szepnęła. – Teraz!
Wsunął się między jej uda. Spojrzała mu w oczy. Wszedł
w nią natychmiast, ale nadal był smutny. Przytulił głowę do
jej ramienia i schrypniętym głosem powtarzał jej imię.
Zaczęła kołysać go w ramionach, gdy się w niej poruszał.
Starała się go pocieszyć, gdy prowadził ich oboje na szczyt
rozkoszy. Obejmowała go mocno, a tymczasem napięcie
rosło i osiągnęło kulminację. Sandra powtarzała raz po raz
jego imię, także i wówczas, gdy osiągnąwszy spełnienie,
dygotali, leżąc na kanapie. Po chwili odsunął się i bez słowa
zaprowadził ją do sypialni. Gdy leżeli spleceni ciasnym
uściskiem, głaskał ją po włosach, lecz wkrótce zaczął też
pieścić jej ramiona i piersi. Potem były namiętne pocałunki.
145
M o j a b ył a ż o n a
Kochali się ponownie z żarliwością, której Sandra nie
rozumiała.
Wkrótce odkryła, że nie potrafi zapytać Mike’a wprost,
co go dręczy. Bała się, że zaprzeczy, jakoby coś mu leżało na
sercu. Co gorsza, mógłby powiedzieć, że wszystko jest
świetnie. Dlatego milczała, tuląc się do niego w ciemności,
i wcale się nie zdziwiła, gdy obudziła się po kilku godzinach
i stwierdziła, że były mąż wymknął się z łóżka.
Budzik wskazywał cztery minuty po drugiej. Sandra
wstała, sięgnęła po jedwabny szlafrok i przez moment stała
bez ruchu, nasłuchując. W domu panowała cisza, co ozna-
czało, że Mike prawdopodobnie jest w salonie. Pół roku po
ślubie zaczął tam przesiadywać w środku nocy.
Wydawało mi się, że tym razem wreszcie poroz-
mawiamy, Mike, pomyślała. Miałam nadzieję, że po-
staramy się być nie tylko kochankami, lecz także przyja-
ciółmi.
Poszła do salonu i rzeczywiście zastała tam Mike’a.
Siedział na kanapie ze szklanką w ręku i obserwował
srebrzystą smugę księżycowego blasku pełznącą po pod-
łodze.
– Bezsenność? – zapytała Sandra.
– Trochę mnie nosi. Nie chciałem ci przeszkadzać.
– Nie przeszkadzasz mi. – Zrobiła kilka kroków w jego
stronę. Miał na sobie tylko te śmieszne bokserki. Sandra
usiadła na stojącym przed nim krzesełku. Wolała zachować
bezpieczny dystans.
– Powinnaś się dobrze wyspać, ma chére – odparł po
chwili. – Póki nie złapiemy Vi, czekają nas trudne chwile.
– Nie jestem zmęczona.
– Jutro masz konferencję prasową. Będziesz mówiła
o współpracy policji z lokalnymi społecznościami, prawda?
Nie powinnaś się pokazywać z podkrążonymi oczami.
146
A l i ci a S co t t
– Zrobię staranny makijaż i użyję korektora – odparła
rezolutnie. Mike unikał jej wzroku. Upił łyk ze szklanki.
– Whisky? – rzuciła domyślnie.
– Tak.
– Rzadko pijesz, prawda?
– Tylko kiedy mam chandrę.
– Mike, co jest?
– Wszystko...
– Nie kończ, Mike, bardzo cię proszę.
Gdy uniósł głowę, w świetle księżyca zobaczyła skrzy-
wioną i zbolałą twarz. Miał zmartwienie, lecz jak zwykle
wolał je zachować dla siebie.
– Byłoby lepiej, gdybyś wróciła do łóżka – powiedział
schrypniętym głosem.
– Nie zasnę.
– Dlaczego, Sandro? Nie mogę mieć chandry? Może byś
tak przymknęła na to oczy i zaufała mi, wierząc, że rano
znów będę świetnie funkcjonował.
– Bardzo bym tego chciała, Mike, ale zależy mi również
na tym, żeby wiedzieć, co się z tobą dzieje. Dlaczego tak ci
trudno wyznać, co czujesz?
Mimo woli mówiła podniesionym głosem. Mike odstawił
szklankę, uderzając nią o szklany blat stolika głośniej, niż
zamierzał.
– Chcę być sam. O nic więcej nie proszę, Sandy. Zgoda?
–
Cholera jasna, bardzo mi na tobie zależy, Mike,
i dlatego chcę wszystko o tobie wiedzieć. Powinnam znać
twoje zalety i wady, radości i smutki, powody do szczęścia
i chandry, a także wszelkie inne odczucia.
– Niech to wszyscy diabli! – Przegarnął palcami włosy,
zerwał się z kanapy i przeszedł kilka kroków. – Sandy, jak
każdy facet potrzebuję czasami chwili samotności. Nie
powinnaś brać tego do siebie.
– Ale biorę.
147
M o j a b ył a ż o n a
– Niepotrzebnie! Po prostu nie jestem w stanie roz-
mawiać z tobą o wszystkich sprawach. Najpierw muszę sam
się z tym uporać.
– Jak? Przychodząc tu, żeby mnie przelecieć? Roz-
bierasz mnie, ciągniesz do łóżka, a po sześciu godzinach
zostawiasz samą?
– Te sprawy się nie łączą.
– Wręcz przeciwnie! Nie spotykaliśmy się przez cztery
lata. Dzisiejsze popołudnie wiele zmieniło. Przyjechałeś tu
wieczorem i naprawdę było cudownie. Tęskniłam za tobą.
Czułam się samotna. Analizowałam nasze małżeństwo,
zadając sobie pytanie, dlaczego nam się nie udało. Przecież
chciałam, żeby było dobrze. – Głos jej się załamał,
a w oczach stanęły łzy. Otarła je niecierpliwym gestem.
– Zjawiłeś się tu, Mike, i poszliśmy do łóżka. Minęło sześć
godzin... zaledwie sześć godzin i wszystko zaczyna się od
początku: odgradzasz się ode mnie murem, więc czuję się
samotna. Myślałam, że tym razem lepiej się między nami
ułoży. Sądziłam, że oboje bardziej się postaramy.
– Daj spokój, Sandy. Robisz mi wykład o poczuciu
wzajemnej bliskości i wspólnoty. Śmiechu warte! Które
z nas bardziej ceni swoją niezależność? Na pewno chętnie
mi opowiesz, jak minął dzień. Będziesz perorować z zapa-
łem na temat strategii działania firmy twojego tatusia albo
o nieudolnych współpracownikach psujących twoje pomys-
ły. Ale jak reagujesz, gdy naprawdę spotka cię wielka
przykrość? Na przykład jakiś głupek bazgroli na drzwiach
twojego gabinetu wyraz
’’
suka’’. Oczywiście sama przywo-
łasz go do porządku, no nie? Jesteś przerażona, bo musisz
jechać do dzielnicy, gdzie strzelano do policjantów. Kolejna
sprawa, z którą sama powinnaś się uporać. Obawy, to
wyłącznie twój problem. W pojedynkę musisz stawić czoło
trudnościom. Niech się nikt nie ośmieli pomagać Sandrze
Aikens. Nawet mąż nie ma takiego prawa.
148
A l i ci a S co t t
– Próbowałam cię uwzględnić...
– Odrzuciłaś moje nazwisko, rodzinę, dom! Cholera
jasna, w jaki sposób zamierzałaś mnie uwzględnić?
– Nie wiem! Jestem ostatnią z Aikensów. Moim zda-
niem byłoby fatalnie, gdyby to nazwisko tak całkiem
zniknęło. Sądziłam, że zrozumiesz. Zresztą obiecałam ci, że
nasze dzieci będą Rawlinsami.
– Może i tak, chociaż... jak się nad tym wszystkim
zastanowić, to wcale nie jest takie pewne. Dobra, wyszłaś za
mąż i co się zmieniło w twoim życiu, Sandy? Zachowałaś
nazwisko, mieszkałaś tam, gdzie dawniej, z własnej woli
bywałaś nadal na sobotnich przyjęciach rodziców. Dla mnie
ślub oznaczał przeprowadzkę do okropnego gmaszyska
w stylu art deco, utratę mebli...
– Jakich mebli? Miałeś tylko składany materac z gąbki
w tandetnym pokrowcu!
– Ale należał do mnie! Odrzucałaś zaproszenia moich
rodziców, nie pasowali ci moi kumple, zmusiłaś mnie do
przeprowadzki. Wieczorami bałem się wejść do tego domu,
żeby plebejskimi buciorami nie pobrudzić marmurowej
posadzki. A wiesz, co mnie najbardziej boli, Sandy? Nadal
upierasz się, że nie kiwnąłem palcem, aby uratować nasze
małżeństwo. Boże drogi, zmieniłem całe swoje życie, bo
chciałem z tobą być, ale to ci nie wystarczyło.
Sandra po prostu oniemiała. Do tej pory nie przyszło jej
do głowy, że mogłaby spojrzeć na ich wspólne życie z jego
punktu widzenia. Jakie to dziwne, że nie miała złych
intencji i chciała jak najlepiej dla swego męża, a mimo woli
bardzo go skrzywdziła.
– Chyba... się nad tym nie zastanawiałam – powiedziała
w końcu. – Mój dom był większy od twojego, więc uznałam
za oczywiste, że się przeprowadzisz. Miałam ładniejsze
meble, w mojej dzielnicy są lepsze szkoły... Jakoś tak
wyszło. Nie chciałam cię upokorzyć – tłumaczyła. Mike
149
M o j a b ył a ż o n a
patrzył na nią bez słowa. W końcu pochyliła głowę. – Wyso-
ko cenię swoją niezależność – przyznała. – Chciałam za-
trzymać własne sprzęty i żyć jak dawniej. Chciałam przez to
uniknąć sytuacji, w której zdałabym się na ciebie i straciła-
bym poczucie swobody. Przypuszczam, że... nie chciałam
stać się jedną z tych kobiet, których życie toczy się tylko
wokół mężów oraz ich spraw. Zależało mi na tym, żeby
pozostać sobą, dbać o własne sprawy i samodzielnie roz-
wiązywać problemy.
– No właśnie, Sandy. Oboje chcemy zachować nieza-
leżność, więc może naprawdę tylko sypialnia jest miej-
scem, gdzie potrafimy się porozumieć. Inne sprawy wy-
magają zbyt wielu kompromisów. – Ruszył do sypialni,
a Sandra, zbita z tropu, z ociąganiem poszła za nim.
– Dokąd idziesz?
– Do domu. Chcę być sam. Ile razy mam ci to po-
wtarzać? Cholera jasna, nie patrz na mnie w ten sposób.
Potrzebuję chwili spokoju!
– Nie możesz teraz odejść. Na pewno się dogadamy.
– Nie ma o czym gadać. – Pospiesznie włożył koszulę,
spodnie i w skarpetkach poszedł do holu.
– Mike!
– Sandy! – Był już w butach, ale przystanął na chwilę,
żeby popatrzeć jej w oczy. Zaskoczyła ją gniewna mina
i wrogie spojrzenie. – Twierdziłaś, że potrafisz mi zaufać
i rozumiesz, dlaczego nie chcę rozmawiać. Po prostu nie
mam na to ochoty. Pogadamy, jak do tego dojrzeję. Ale nie
dam się zmusić do rozmowy tylko dlatego, że sobie tego
życzysz. Wyobraź sobie, że ja również mam swoje potrzeby.
Może dla odmiany zechcesz się nad tym zastanowić? Byłoby
dobrze, gdybyś przestała myśleć tylko o sobie. – Wybiegł
z mieszkania, nie zamykając drzwi.
Sandra stała nieruchomo w słabo oświetlonym holu.
– Tak mi przykro, Mike – szepnęła, ale nim wykrztusiła
150
A l i ci a S co t t
te słowa, siedział już w aucie i na wstecznym biegu jechał
w stronę bramy, więc nie mógł jej usłyszeć.
Sandra nie mogła pojąć, jak to się dzieje, że mimo dobrej
woli i niechęci do awantur wszystkie ich dyskusje kończą się
tak samo. Chyba z upływem lat wcale nie zmądrzeli. Nadal
są jak ogień i woda, więc nie dojdzie między nimi do zgody.
Po chwili zamknęła frontowe drzwi i zaryglowała je
starannie. Wróciła do salonu i zwinęła się w kłębek na
kanapie, gdzie kochali się przed kilkoma godzinami. Nie
płakała, tylko zacisnęła powieki i czekała na świt, wdychając
nikły zapach Mike’a, bo uświadomiła sobie z bolesną
pewnością, że nie będzie go miała dla siebie.
O ósmej zadzwonił telefon. Sandra z obawą patrzyła na
plastikowy aparat, siedząc przy kuchennym stole. Zrobiło się
późno, od dawna powinna być w pracy, a tymczasem wciąż
miała na sobie szlafrok i sączyła ospale poranną kawę.
Niechętnie myślała, że w biurze na pewno zobaczy Mike’a.
Odebrała po trzecim sygnale. Dzwonił porucznik Hopkins.
– Czy zamierza pani dziś przyjechać do pracy? – zapytał
bez żadnych wstępów.
– Wkrótce tam będę – skłamała, nawet nie mrugnąwszy
powieką.
–
’’
Citizen’s Post’’ opublikował dziś rano portret pamię-
ciowy Vi, więc mamy problem.
– Ktoś go rozpoznał?
– Z tysiąc osób. Komputery są zablokowane, telefon
dzwoni bez przerwy, wciąż mamy nowe zgłoszenia. Ser-
decznie gratuluję, pani komendant, załatwiła pani na cacy
miejską komendę policji. Co zamierza pani z tym zrobić?
Sandra pobiegła do łazienki, wzięła prysznic, błys-
kawicznie wskoczyła w garnitur i popędziła do pracy.
Przed dziesiątą Sandra poprosiła do swego gabinetu
151
M o j a b ył a ż o n a
Mike’a, Koontza i porucznika Hopkinsa, żeby podsumować
dochodzenie. Wcześniej odbyła półgodzinną telefoniczną
naradę z burmistrzem. Dobry kwadrans trwała rozmowa
z dziennikarzami
’’
Citizen’s Post’’. Konferencja prasowa,
oficjalnie na temat zasad współpracy komendy miejskiej
z lokalnymi społecznościami, została przesunięta na pierw-
szą. Sandra uznała, że musi przedstawić także postępy
w śledztwie dotyczącym Vi. Burmistrzowi zależało na tym,
aby dziennikarze usłyszeli w końcu, że chłopak został
osadzony w areszcie, lecz na to trzeba było jeszcze poczekać.
Teraz z wyjątkowo ponurą miną mierzyła wzrokiem
trzech mężczyzn znajdujących się w jej gabinecie. Żaden
nie chciał usiąść. Koontz podpierał ścianę po lewej stronie.
Miał na sobie dwurzędowy szary garnitur i sprawiał wraże-
nie, jakby chciał znaleźć się na drugim końcu świata.
Porucznik Hopkins zatrzymał się na środku pokoju i uśmie-
chał się złośliwie, bo nowa szefowa nieźle narozrabiała.
Mike został przy drzwiach. Rozglądał się z kamienną twarzą,
a spojrzenie miał nieprzeniknione. Sandra uznała, że wy-
gląda na znużonego. Pospiesznie odwróciła wzrok. Była
zmęczona, więc z trudem panowała nad swoimi emocjami.
Mógłby dostrzec, że jest bardzo przejęta.
– Dobrze – zaczęła z ożywieniem. – Wspólnie z burmis-
trzem ułożyliśmy plan działania. Czas przejść do kontrataku.
– Lepiej późno niż wcale – mruknął Koontz, ale nie
zwróciła na to uwagi.
Sprawą Vi zajmie się grupa specjalna z porucznikiem
Hopkinsem na czele. Mike, Rusty, wy będziecie jego
głównymi pomocnikami, ale burmistrz postanowił dać wam
wsparcie i wyraził zgodę, żeby współpracowali z wami
inspektorzy z wydziału przestępczości zorganizowanej i gos-
podarczej. Ośmiu funkcjonariuszy przydzieliłam do od-
bierania telefonów. Zanotują każdy sygnał i wypełnią od-
powiednie formularze. Wy zdecydujecie, którym tropem
152
A l i ci a S co t t
warto pójść i które informacje mają być sprawdzone przez
podlegających wam inspektorów.
Sposoby te były stosowane podczas zakrojonych na
szeroką skalę poszukiwań osób podejrzanych. Zdaniem
Sandry zwykłego trzynastolatka można znaleźć, nie ucieka-
jąc się do takich metod, ale nie spodziewała się jawnej
krytyki.
– Dobra, kiedy na serio zabierzemy się do roboty?
– Koontz spod ściany ruszył w jej stronę.
– Słucham?
– Porucznik Hopkins powiedział wyraźnie, że to gada-
nie przez telefon oznacza jedynie stratę czasu. Będą do nas
wydzwaniać wszyscy mieszkańcy tego miasta, którzy zostali
kiedyś napadnięci przez czarnoskórego łobuza. Odłóżmy na
bok wszelkie uprzejmości i powiedzmy sobie jasno, że dla
większości białych wszystkie czarne dzieciaki wyglądają
jednakowo, a więc ten ślad prowadzi donikąd. Co gorsza,
smarkacze z młodocianych gangów na pewno uważają Vi za
bohatera, a ten cholerny portret pamięciowy sprawił, że idol
stał się namacalny. To ich kumpel Vi, znajomy, równy gość.
Ten szczyl nie wytrzyma napięcia i w końcu coś zmaluje.
Wiadomo, że to jedynie kwestia czasu. Możliwe, że ktoś go
wyręczy. Pamiętajmy, że mowa o strzelaniu do glin, atakach
na radiowozy. Nie wykluczam, że dojdzie też do zwykłych
aktów wandalizmu.
– Koontz, jestem świadoma tych zagrożeń. Funkcjona-
riusze patrolują ulice wyłącznie parami, obowiązkowo noszą
kuloodporne kamizelki. Staramy się zminimalizować ryzy-
ko, ale wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nie można się
stamtąd wycofać.
– No pewnie! Skoro jednak policjanci nadstawiają tam
karku, musimy działać śmielej! Trzeba pojechać z tym
rysunkiem do gimnazjum. Dyrektor i nauczyciele wskażą
pewnie ze dwudziestu chłopców podobnie wyglądających.
153
M o j a b ył a ż o n a
I dobrze, bo będziemy wreszcie mieli listę nazwisk. Poza
tym wiemy, że tamten szczyl chodzi uzbrojony. Kiedy go
spotkaliście, miał przy sobie spluwę, prawda? Niech dyrek-
tor otworzy uczniowskie szafki...
– To nadużycie uprawnień...
– Kogo to obchodzi? Musimy dorwać tego dzieciaka,
więc trzeba zrobić rewizję w szafkach i sprawdzić, czy nie
ma w nich broni. Jest szansa, że w ten sposób ograniczymy
liczbę podejrzanych do kilku. Przywieziemy ich do komen-
dy i zaręczam, że po dwugodzinnym przesłuchaniu dowie-
my się, który z nich jest Vi. Raz-dwa będzie po sprawie. Po
co marnować forsę na organizowanie sztabu kryzysowego.
Dobry plan, co?
– Koontz, mamy zrobić nalot na gimnazjum, przeprowa-
dzić rewizję w uczniowskich szafkach, aresztować kilkuna-
stu murzyńskich chłopaków i przywieźć na przesłuchanie,
nie zawiadamiając rodziców, bez opieki adwokata? To
balansowanie na granicy prawa. Połowa ludności tego mias-
ta natychmiast zacznie protestować.
– O Boże! – Koontz przewrócił oczami. – I ty się uważasz
za policjantkę?
– Nie, jestem tu komendantem i myślę innymi katego-
riami. Płacą mi, żebym realizowała założenia przyjęte przez
burmistrza i radę miejską, a także poprawiła nasz wizeru-
nek. Nowe podejście do sprawy może ci się nie podobać, ale
to bez znaczenia, bo jesteś zwykłym inspektorem. Ja nie
mogę sobie pozwolić na taki luksus. Śledztwo dotyka
uprzedzeń rasowych, a na domiar złego prowadzimy je
w czasie, gdy policja ma fatalne kontakty z mieszkańcami
wschodniej dzielnicy. Jeśli popełnimy błąd, opinia publicz-
na nam nie daruje.
– Naprawdę? W takim razie zawieśmy działania. Po-
czekajmy, aż szczeniak załatwi ciężko pracującego glinia-
rza... niech to będzie młody posterunkowy z masą piegów,
154
A l i ci a S co t t
świeżo po ślubie, dziecko w drodze. Dopiero wtedy ludzie
zjedzą nas żywcem.
Sandra wstrzymała oddech i popatrzyła na Mike’a, który
stał oparty o framugę drzwi i milczał uparcie. Pokręciła głową,
bo jego zaciętość o wiele bardziej ją teraz zabolała.
– Świetnie – rzuciła po chwili. – W takim razie bierzmy
się do roboty. Poruczniku Hopkins, pan zorganizuje sztab
kryzysowy. Mike, Rusty, jedźcie do gimnazjum i zróbcie
listę chłopców. Postarajcie się od razu maksymalnie ograni-
czyć krąg podejrzanych. Pytajcie o siostrę ranną w ulicznej
strzelaninie i o starszego brata. Może ktoś słyszał, jak
rozmawiali o strzelaniu do glin? Szukajcie konkretów.
Zadzwonię do prokuratury, niech nam dadzą nakaz rewizji.
Wtedy będziemy mogli śmiało przeszukać szafki, ale zrobi-
my to jedynie w ostateczności. Aresztowanie kilkunastu
uczniów może się dla nas źle skończyć. Miejmy nadzieję, że
zastosowanie standardowych metod działania pozwoli nam
ograniczyć grupę podejrzanych do kilku i dostarczy moc-
nych dowodów przeciwko nim. Takie działania zostaną
lepiej odebrane. Mam rację?
Koontz wzruszył ramionami. Zapewne nie był w stanie
zdobyć się na wyraźniejsze potwierdzenie. Porucznik Hop-
kins kiwnął głową. Mike uśmiechnął się złośliwie i powie-
dział znacząco:
– Świetnie.
Sandra uznała, że zasługuje na taką ironię.
– Jedna uwaga – odezwał się ponownie Koontz. – Moim
zdaniem nie ma potrzeby, żebyśmy obaj z Mike’em jechali
do wschodniej dzielnicy.
Sandra zmarszczyła brwi, bo nie rozumiała, w czym
rzecz, a stojący w drzwiach Mike niespokojnie przestąpił
z nogi na nogę. Dopiero teraz odkryła, że obaj partnerzy
zachowują się dziwnie.
– Co proponujesz? – zagadnęła ostrożnie Rusty’ego.
155
M o j a b ył a ż o n a
– Sam dam sobie radę.
– Czyżby?
– Pewnie. Nie warto, żeby aż dwóch inspektorów mar-
nowało czas na szukanie dzieciaka z portretu pamięciowego.
Sam pojadę do gimnazjum. – Popatrzył na Mike’a niemal
wrogo. – Dla mnie to żaden problem.
Sandrze nie podobał się jego pomysł, więc pokręciła
głową.
– Rusty,
rozmowy
z
dyrektorem,
nauczycielami
i uczniami zajmą sporo czasu. To jest zadanie dla dwóch
policjantów.
– Poradzę sobie.
– Ze względu na bezpieczeństwo nie ma mowy o działa-
niu w pojedynkę, więc pojedziecie obaj. Coś jeszcze?
– zapytała. Koontz z uporem zacisnął usta. Sandra nabrała
pewności, że kumple się poróżnili. Czy dlatego Mike był
taki przybity? Wiele przeszedł razem z Koontzem, którego
Sandra nie lubiła, ale przyjmowała do wiadomości, że
dobrze im się razem pracuje. Po chwili dodała z ożywie-
niem: – Doskonale. W takim razie kończymy zebranie.
– Sięgnęła po pióro, jakby chciała dać do zrozumienia, że nie
może im poświęcić więcej czasu. Gdy Mike otworzył drzwi,
dodała niemal obojętnie: – Inspektorze Rawlins, proszę
zostać na chwilę.
Mike znieruchomiał, Rusty prychnął. Po chwili Sandra
i Mike zostali w gabinecie sami. Odczekała, aż drzwi się
zamkną i odłożyła pióro.
– Przepraszam za wczorajszą noc – powiedziała cicho.
Spoglądał na nią spode łba. – Wiem... Obiecałam, że będę ci
ufać i uszanuję twoje uczucia, jeśli nie będziesz się do mnie
odzywać. Wybacz, że tak naciskałam. Ja tylko... – W samą
porę złapała się na tym, że chce znów mówić o swoich
potrzebach, i natychmiast przerwała. – Kiedy zechcesz
pogadać o swoich kłopotach, chętnie cię wysłucham.
156
A l i ci a S co t t
– Będę o tym pamiętać. – Mike nieco się rozchmurzył.
– Byłam wściekła, że wczorajsza noc tak fatalnie się
skończyła.
– Wiem.
– Wygląda na to – powiedziała ze smutnym uśmiechem
– że zawsze będziemy pamiętać, co nam sprawia przyjem-
ność i jak doprowadzić do kłótni. Dziwna sprawa. Nigdy
przecież nie chciałam, żeby tak się ułożyło.
– Ja również, Sandy... – Westchnął. Dostrzegła wyraźne
zmarszczki wokół jego podkrążonych oczu. Nie ulegało
wątpliwości, że tajemniczy konflikt z Rustym stanowi dla
niego trudną próbę.
– Szkoda, że tak nagle wyszedłem – powiedział nagle.
– Bardzo mnie to... zabolało.
– Połowa z tego, co gadałem, to wierutne bzdury.
– Nieprawda, Mike. – Uniosła rękę, nie dopuszczając go
do głosu. – Większość twoich zarzutów to prawda.
– A jednak nie powinienem tak na ciebie napadać.
Przyparłaś mnie do muru i wtedy...
– Wybuchnąłeś.
– Wybuchnąłem.
– Mike – dodała po chwili wahania – nie przyszło ci do
głowy, że gdybyś wcześniej wszystko z siebie wyrzucił, nie
doszłoby do takiego wybuchu? Znasz mnie dobrze i wiesz,
że jestem strasznie wymagająca i rzadko stosuję taryfę
ulgową. Zwykle lekceważąco wzruszasz ramionami, ale
mnie nie nabierzesz. Wcale nie uważam cię za takiego
luzaka, na jakiego pozujesz. Jesteś zamknięty w sobie, więc
problemy się nawarstwiają, a gdy za dużo się ich nazbiera,
wtedy... mamy wielkie bum – tłumaczyła łagodnie.
– Wielkie bum – powtórzył głucho. – Coś z tym trzeba
zrobić.
– Mimo to nie powinnam tak naciskać – wtrąciła po-
spiesznie.
157
M o j a b ył a ż o n a
– Miałaś swoje powody.
– Moim zdaniem było cudownie... ale tylko do pewnego
momentu.
– Ja również uważam, że wieczór był niezapomniany.
– Mike z namysłem pokiwał głową i dodał: – Nie byłem
w stanie rozmawiać, ale... musiałem się wczoraj z tobą
zobaczyć. Kiedy zobaczyłem cię w beżowej bieliźnie...
Sandrze zrobiło się ciepło na sercu i niepokój od razu
ustąpił.
– Może spotkamy się znów dziś wieczorem?
– Naprawdę tego chcesz?
– Oczywiście.
– Ma chére – mruknął – czasami mnie zaskakujesz.
– Nauczyłam się tego od ciebie.
Drzwi były zamknięte. Nikt się do nich nie dobijał.
Przez okna też nikt nie zajrzy. Mike podszedł bliżej. Chciał
tylko musnąć ustami jej policzek, lecz mimo to pocałował ją
namiętnie i czule. Długo stali tak bez ruchu. W końcu
odsunęli się bez słowa i wrócili do pracy.
158
A l i ci a S co t t
Rozdział dziesiąty
Rusty prowadził, gdy w milczeniu jechali do wschodniej
dzielnicy. Mocniej niż zwykle zacisnął dłonie na kierow-
nicy. Siedzieli obok siebie w ciasnym samochodzie, a jedno-
cześnie po wczorajszej kłótni czuli się tak, jakby dzieliła ich
przepaść.
Wjechali na parking przed budynkiem gimnazjum. Do-
chodziła jedenasta, ale przed szkołą stało kilkunastu
uczniów, niektórzy z nich palili papierosy. Obojętnie spog-
lądali na policyjne auto, gdy Koontz ostrożnie wjechał
między zaparkowane samochody.
– Cholerni smarkacze – mruknął Koontz, nim otworzyli
drzwi i wysiedli.
Nikt do nich nie podszedł. Uczniowie mający nie więcej
niż piętnaście lat trzymali się z daleka, ale Mike wyczuwał,
że jego kumpel i tak jest mocno zdenerwowany. Otwarcie
i bez skrępowania przyglądali się policjantom, jakby wie-
dzieli więcej od nich. Można by pomyśleć, że rozszyfrowali
bez trudu znacznie starszych i silniejszych inspektorów;
domyślili się, czego tu chcą ci dwaj. Koontz i Mike podeszli
do frontowych drzwi – dawniej oszklonych, a teraz obitych
deskami, które zakrywały ślady kul.
Wzniesiony przed dwudziestu laty budynek gimna-
zjum wyglądał na czterdziestoletni. Jak w większości
gmachów finansowanych z miejskiego budżetu, podłogi
wyłożone były tanim linoleum, a sufity korkowymi
panelami. Kolejne roczniki znudzonych uczniów dziura-
wiły je ołówkami i mazały po nich kredkami, zostawiając
trwałe plamy. Monotonię ścian przerywały wściekle
kolorowe graffiti i dziury wielkie jak pięść. Szkoła
działała w podejrzanej dzielnicy i dlatego przy drzwiach
umieszczono wykrywacz metali, obok niego stał ochro-
niarz, a mimo to uczniowie i tak przemycali broń. Od
czasu do czasu przeprowadzano rewizje w uczniowskich
torbach i szafkach, więc rada szkolna wiedziała o niebez-
pieczeństwie, ale nie podjęła dotąd żadnych skutecznych
działań.
Mike i Rusty spotkali się najpierw z dyrektorem. Marty
Rodriguez był krępym elegantem. Mocno uścisnął im
dłonie, dużo się uśmiechał i z zapałem opowiadał o swojej
szkole, jakby naiwnie wierzył, że wykształcenie jest dla jego
podopiecznych prawdziwą szansą na zmianę dotychczaso-
wego stylu życia. Nie przejął się zbytnio rysunkiem opub-
likowanym w
’’
Citizen’s Post’’.
– Owszem, widziałem portret pamięciowy, ale jeśli
mam być szczery, tak wygląda połowa chłopców w tej
szkole.
– Proszę pana, ludzie bardzo się różnią – mruknął
Koontz.
– Okrągłe policzki, a więc to uczeń jednej z młodszych
klas. Większość z nich ma jeszcze dziecięce buzie. Oczy
ciemne, niezbyt szeroko rozstawione. Nic szczególnego.
Włosy bywają charakterystyczne, bo dzieciaki każą sobie
teraz wystrzygać w nich inicjały, ale widzę tu czapkę
baseballową odwróconą daszkiem do tyłu, więc i ta wskazów-
ka niewiele mi pomoże.
160
A l i ci a S co t t
– A wzrost? – zapytał Mike. – Chłopiec jest niski
i mierzy najwyżej metr pięćdziesiąt. Drobnej budowy.
– Ważna informacja – stwierdził po namyśle dyrektor
Rodriguez. – Jak był ubrany?
– Workowate dżinsy, luźna niebieska bluza z kapturem
i kieszenią na brzuchu.
– Jakieś oznaczenia i barwy typowe dla gangów?
– Nie przypominam sobie, w czasie pogoni nie zauważa
się takich szczegółów.
– Zgoda, ale kolorowa chustka rzuca się w oczy. Skoro
pan jej nie spostrzegł, pewnie to dzieciak spoza gangów.
Łatwiej wskazać konkretnych chłopców.
– Sporządzi pan listę? – naciskał Koontz.
– Nie jestem pewny, czy to dobry pomysł.
– Ależ, panie dyrektorze! Ten chłopak strzelał do poli-
cjantów i ostrzegł, że prędzej czy później zacznie ich zabijać.
Sprawa jest poważna.
– Podobnie jak wskazanie konkretnych uczniów, pa-
nie inspektorze. Dokładamy starań, żeby w szkole ucznio-
wie mieli poczucie bezpieczeństwa. Jeśli pozwolimy
funkcjonariuszom buszować po szkole, wyjdzie na to, że
opowiadamy się po waszej stronie. Panowie, jestem
realistą.
– Obiecujemy, że zachowanie będzie nienaganne.
– Mike pochylił się w jego stronę i przywołał na twarz
najbardziej czarujący ze swoich uśmiechów. – Proszę tylko
podać kilka nazwisk i wskazać nauczycieli, z którymi mamy
porozmawiać. Resztę bierzemy na siebie. W przeciwnym
razie będziemy zmuszeni przesłuchać wszystkich uczniów.
A wtedy szybko pan się nas nie pozbędzie. Jak sądzisz,
Koontz? Ile to może potrwać?
– Dobrych kilka dni – odparł zapytany. – Może parę
tygodni.
Rodriguez zmarszczył brwi. Zdawał sobie sprawę, że
161
M o j a b ył a ż o n a
policjanci go naciskają, ale uznał, że czasami nie warto się
upierać.
– Mogę zrobić listę potencjalnych kandydatów, ale nie
ma pewności, że ten wasz Vi chodzi do naszej szkoły.
– Będziemy o tym pamiętać.
– Któremu nauczycielowi chcą panowie zadać pytania?
– Czy możemy porozmawiać z panią Kennedy? Uczy
angielskiego, prawda?
– Świetnie. Zaprowadzę panów do pokoju nauczyciel-
skiego. To najlepsze miejsce.
– W takim razie chodźmy.
Zdaniem Mike’a pani Kennedy sprawiała wrażenie za-
niepokojonej, gdy dyrektor Rodriguez wprowadził ją do
mocno zniszczonego pokoju nauczycielskiego. Nosiła kwie-
cistą spódnicę w pastelowych barwach i pasujący do niej
sweterek. Włosy miała rozpuszczone, a w uszach długie,
ładne kolczyki ze srebra. Mike przypuszczał, że co najmniej
połowa uczniów się w niej podkochuje. Dyrektor Rodriguez
też był chyba pod jej urokiem.
Koontz był wyraźnie zaniepokojony, więc Mike przejął
pałeczkę. Pani Kennedy zgodnie z obietnicą przeczytała
uważnie listy Vi i odpowiedź Sandry Aikens. Przyglądała się
również portretowi pamięciowemu, który został opubliko-
wany w porannej gazecie. Jej zdaniem styl oraz rysy twarzy
pasują do wielu trzynastolatków. Dziwiła się, że policja
znowu zwraca się do niej z tym samym pytaniem.
Mike słyszał wahanie w jej głosie. Zerknął na Koontza
i upewnił się, że myślą tak samo. Pani Kennedy coś
ukrywała. Sięgnął po listę sporządzoną przez dyrektora.
Było na niej trzydzieści nazwisk uczniów.
– Poprzednio zostawiliśmy pani kserokopię listu Vi,
prawda? – Pani Kennedy z ociąganiem kiwnęła głową.
– Zakładam, że sprawdzała pani ostatnio jakieś prace
162
A l i ci a S co t t
domowe: wypracowania, streszczenia, referaty... – Kolejne
skinienie. – Czy tym razem coś zwróciło pani uwagę? Może
pojawił się zwrot podobny do sformułowania użytego w liś-
cie? Proszę raz jeszcze przeczytać spis i raz jeszcze pomyśleć
o tamtym tekście. Niech pani spróbuje nam pomóc. – Nau-
czycielka z roztargnieniem wodziła palcem po nazwiskach.
Mike odniósł wrażenie, że wcale ich nie widzi, więc dodał
cicho: – Proszę pani?
– Rzeczywiście coś zauważyłam – odparła. Mike wy-
prostował się, a Koontz natychmiast wyciągnął notes. Pani
Kennedy mówiła z ożywieniem, jakby w pośpiechu. – To
dziwne. Kiedy czytałam list, sądziłam, że autorem jest
chłopak bezwzględny i arogancki, taki nastoletni twardziel,
który z zasady nie odrabia pracy domowej. Wiem, kim są
młodociani przestępcy gotowi strzelać. Mam sporo takich
wśród swoich uczniów. Czasami wystarczy mi rzut oka na
klasę, żeby ich rozpoznać. Od razu wiem, który jest zabójcą.
Okropna sytuacja: patrzę na trzydziestu pięciu uczniów
i zastanawiam się, ilu z nich to mordercy. To nie jest
normalne.
– Czy pani się boi? Potrzebna jest ochrona? Możemy
pomóc.
– Proszę zrozumieć. – Podniosła głowę i spojrzała na
Mike’a. – Gdy dziś rano popatrzyłam na ten rysunek, to nie
była twarz młodocianego gangstera. Od razu stanął mi przed
oczami całkiem inny chłopiec. Na lekcjach angielskiego
siedzi w ostatniej ławce i milczy. Na początku lekcji otwiera
podręcznik, pod koniec go zamyka. Widzę, że stroni od
kolegów. Moim zdaniem umyślnie trzyma się na uboczu,
a inni uczniowie z jakiegoś powodu go nie zaczepiają.
– Może jego brat wiele znaczył w tej dzielnicy – mruknął
Koontz.
– Nie mam pojęcia, inspektorze. – Wzruszyła ramiona-
mi. – Jedno mogę powiedzieć z całą pewnością: moim
163
M o j a b ył a ż o n a
zdaniem ten chłopiec nie wykazuje agresywnych skłonno-
ści. Jest drobny, cichy, spokojny. Taki uczeń łatwo prze-
chodzi z klasy do klasy, bo się nie wychyla. Dziś rano
przejrzałam swoje archiwum, żeby sprawdzić, czy są tam
jego prace. Okazało się, że mam ich sporo, a chłopiec
regularnie odrabia lekcje i jest niegłupi. To dziwne, że
wcześniej tego nie zauważyłam. Ma wiele polotu, dobrze
pisze, wyraźnie chce się z innymi podzielić swoimi przemy-
śleniami. – Głos jej się załamał, a twarz spochmurniała.
– Powinnam... Tak mi przykro, powinnam była się zorien-
tować, że szuka kontaktu, ale mam ponad setkę uczniów,
mnóstwo prac do sprawdzenia... Nie dostrzegłam wysyła-
nych przez niego sygnałów, więc znalazł sobie większe
audytorium.
– Jest pani pewna, że właśnie on napisał list do gazety?
– Myślę, że tak.
– Proszę nam podać jego nazwisko. – Mike i Koontz
pochylili się w jej stronę.
Chłopiec, który wybrał sobie ksywę Vi, ociężałym kro-
kiem wracał do szkoły. Zaraz kończyła się duża przerwa.
Uczniowie nie powinni wychodzić poza teren, ale większość
łamała ten zakaz. Obiady w szkolnej stołówce były dla nich
za drogie, więc kupowali w najbliższym sklepie kanapki
albo puszkę zupy. Półtora dolca nie starczało na lepszy
posiłek. Vi nic dzisiaj nie jadł, bo skończyły mu się
pieniądze. Przedwczoraj wydał ostatniego dolara. Jeden
hamburger dziennie to jednak za mało. Trzeba będzie
znaleźć pracę. Jego siostra z pewnością nie weźmie się do
roboty, a zapomoga otrzymywana przez nią z opieki społecz-
nej nie wystarczy dla nich dwojga. Większość szła na
opłacenie czynszu, reszta na prąd i ogrzewanie. Lodówka od
dawna świeciła pustkami.
Vi musiał znaleźć pracę, ale możliwości trzynastolatka
164
A l i ci a S co t t
były w tej dziedzinie dość ograniczone. Mógłby na przykład
stać na czatach. Tak zaczynał Wielki S Sammy. Od najniż-
szego szczebla w gangsterskiej hierarchii wspinał się coraz
wyżej. W końcu trafił na sam szczyt, a następnie prosto do
nieba.
O Boże, z głodu aż skręca mi kiszki, pomyślał Vi.
Przecinał właśnie szkolny parking, gdy nie wiadomo skąd
pojawił się nagle wysoki chłopak i chwycił go za ramiona.
– Zamknij dziób, mały. – Wciągnął go za wielkie stare
auto, gdzie stało czterech podobnych osiłków. Byli nabuzowa-
ni i źle im z oczu patrzyło. Vi od razu wiedział, co go czeka.
Dali mu wycisk jak się patrzy. Tłukli po żebrach, podbili
oczy, aż spuchł. Uderzali, aż przestał jęczeć. Wtedy cofnęli
się i było po sprawie. Był jednym z nich. Należał do gangu.
Jego mama będzie miała kolejny powód do płaczu. Cholera
jasna... Był tak głodny, że w tej chwili całkiem zobojętniał.
Skoro został gangsterem, może wpaść do kumpla, a ten go
nakarmi.
– Jesteś Vi?
Kiwnął głową, udając twardziela. Przewidział, że tak się
to skończy. Rysunek w gazecie był marny, lecz kumple
szybko skojarzyli, o kogo chodzi, a Mac-Dwa pewnie im
pomógł.
– Musisz wiać.
– Co?
Starszy kolega uderzył go w twarz.
– Zmień ton, jak ze mną gadasz, mały, i słuchaj uważnie.
W szkole są dwaj gliniarze, Szukają cię, więc pora zniknąć.
Vi popatrzył na niego bezradnie. Nie mógł tak po prostu
uciec. Kto się zaopiekuje jego siostrą?
– Człowieku – ciągnął starszy chłopak. – Jak na gościa,
który pisze takie fajne listy, słabo jarzysz, o co chodzi. Jeśli
zaraz polecisz do domu, pewnie wyprzedzisz gliny. Bierz
najpotrzebniejsze rzeczy, pryskaj, zadekuj się w hotelu.
165
M o j a b ył a ż o n a
Jeśli będzie naprawdę gorąco, znajdziemy ci kryjówkę.
Teraz masz u nas swoje konto, mały. Wiesz, że potrafimy
zadbać o swoich.
Vi patrzył na plik zrolowanych studolarówek, które
wciśnięto mu do ręki. Forsa. Mógłby dać trochę siostrze,
kupić żarcie. Potem uświadomił sobie, że to dolce Rodziny
Czarnych Bojowników. Dbają o swoich? Co na taką gadkę
Wielki S Sammy?
Szkoda czasu na takie rozmyślania. Osiłek uderzył go
jeszcze mocniej, wszyscy kumple nerwowo zerkali na
budynek gimnazjum.
– Spadaj, mały – burknęli wszyscy naraz.
Vi ruszył biegiem, ściskając w dłoni zrolowane banknoty.
Nie miał pojęcia, co teraz robić.
O dwunastej trzydzieści Sandra odebrała telefon i dowie-
działa się od Mike’a, że on i Rusty ustalili w końcu, jak
nazywa się Vi. Zostawili w szkole dwóch funkcjonariuszy na
wypadek, gdyby chłopak tam wrócił, a sami pojechali do
jego mieszkania. To był niełatwy tydzień, ale w końcu
nastąpił przełom w śledztwie i dlatego wrócił im zapał.
Sandra wymogła na Mike’u obietnicę, że będzie ostrożny.
Uspokojona poszła do sali, gdzie czekali dziennikarze.
Konferencja prasowa była udana. Informacje o ustaleniu
tożsamości Vi i przyspieszeniu dochodzenia wzbudziły
ogromne zainteresowanie. Sandra nie ujawniła szczegółów
ze względu na dobro śledztwa. Po chwili zwięźle przed-
stawiła zasady planowanej współpracy społeczności lokal-
nych z policją. Kilku dziennikarzy skrzętnie notowało,
z aprobatą kiwając głowami, inni sprawiali wrażenie znudzo-
nych. Sandra się tym nie przejmowała, bo wszyscy przyrzek-
li opublikować w swoich gazetach apel policji skierowany do
wolontariuszy zainteresowanych wspieraniem tej inicjaty-
wy. Miała nadzieję, że z czasem akcja się rozkręci. Obiecała
166
A l i ci a S co t t
dziennikarzom, że będzie ich na bieżąco informować o po-
stępach w śledztwie dotyczącym Vi. Przedstawiciele
’’
Citi-
zen’s Post’’ sądzili, że należy im się pierwszeństwo; nie
wyprowadzała ich z błędu.
Pięć minut później była już w swoim gabinecie i z niepo-
kojem przeglądała meldunki, daremnie szukając informacji
o aresztowaniu Vi. Przed szóstą do jej gabinetu wpadli jak
burza Mike i Rusty.
– Namierzyliśmy chłopaka – oznajmił Koontz z błys-
kiem w oku. – Nazywa się Toby Watkins. Taki mikrus,
cicha woda.
– Aresztowaliście go? Jest tutaj?
– Jeszcze nie, ale to z pewnością Vi. – Mike pokręcił
głową. Wydawał się równie uradowany jak Koontz. – Gdy
pojechaliśmy pod wskazany adres, otworzyła nam dziew-
czyna z wielką okrągłą blizną na prawym policzku. Z pew-
nością namierzyliśmy chłopaka.
– Zrobiliśmy notatki. – Koontz rzucił na biurko swój
notes. – Toby Watkins, lat trzynaście. Najmłodszy syn
Yulandy Watkins. Nie notowany. Zdaniem siostry nie
należy do gangu. Podobno matka kazała mu przysiąc, że do
żadnego nie wstąpi, bo jego starszy brat zginął od kuli, gdy
konkurencyjne grupy toczyły wojnę o wpływy. Brat Vi, czyli
Toby’ego, Wielki S Sammy zginął przed trzema laty.
Chłopak mieszka z siostrą i matką, która ostatnio ich
opuściła.
– Nie rozumiem? Co się z nią stało?
– Załamanie nerwowe – rzucił obojętnie Koontz i wzru-
szył ramionami. – Nie wytrzymała napięcia. Jest w szpitalu
miejskim. Dają jej valium i prozak. Moim zdaniem nie
pamięta nawet swojego nazwiska.
Zdezorientowana Sandra popatrzyła na Mike’a, który
okazał więcej współczucia.
– Zabrali ją przed trzema miesiącami. Chłopakiem
167
M o j a b ył a ż o n a
zajmuje się jego siostra, Opal Watkins, która ma dwadzieś-
cia jeden lat, więc z prawnego punktu widzenia może
sprawować nad nim opiekę, ale naszym zdaniem nie zamie-
rza pracować na ich utrzymanie.
– Miłośniczka oper mydlanych – wtrącił Koontz.
– Źle się u nich dzieje. Lodówka pusta, w mieszkaniu
bałagan. Z listu wynika, że Vi jest bardzo przywiązany do
matki. Kiedy jej zabrakło... – Mike bezradnie rozłożył ręce.
– Chyba też poczuł się nieco zagubiony.
– Musimy go znaleźć – oznajmiła z powagą Sandra,
kiwając głową. – Sytuacja wciąż jest niepewna.
– Na pewno go dorwiemy – zapewnił Koontz. – Prze-
glądaliśmy dziennik i wiemy, że regularnie chodzi do
szkoły, rzadko wagaruje. Jego siostra powiedziała nam, że
nie mają żadnej rodziny. Przed gimnazjum i kamienicą
zostawiliśmy patrole w nieoznakowanych autach. Lada
chwila możemy oczekiwać meldunku.
– Moim zdaniem trzeba zachować ostrożność – radziła
Sandra. – Wprawdzie do tej pory Vi nie zaatakował, ale jest
pod ogromną presją. Wszystkie gazety zamieściły jego
portret pamięciowy, więc ma prawo czuć się osaczony.
– Będziemy szczególnie ostrożni – obiecał Mike. – Pod
jego łóżkiem odkryliśmy prawdziwy arsenał. Znaleźliśmy
także maszynę do pisania.
– Świetnie się spisaliście – oznajmiła z powagą Sandra.
– Burmistrz się ucieszy. Myślę, że wszyscy odetchniemy
z ulgą, kiedy będziemy wreszcie mogli kontrolować po-
czynania tego chłopca.
Na twarzy Mike’a pojawił się uśmiech, a po chwili Rusty
także się rozpromienił. Sandra była trochę zdziwiona. Do tej
pory nie widziała, żeby tak szczerzył zęby. Po raz pierwszy
okazał w jej obecności, że praca jest dla niego powodem do
dumy. Uradowani kumple przybili piątkę.
– Rawlins, idziemy do
’’
Błękitnego Kapusia’’. Trzeba to
168
A l i ci a S co t t
oblać. Tam poczekamy na meldunek od chłopaków. Ja
stawiam.
Mike po chwili wahania zerknął na Sandrę, która darem-
nie łudziła się, że Koontz nie zauważy ukradkowego spoj-
rzenia. Natychmiast znieruchomiał, a jego twarz przybrała
wyraz niechęci i pogardy.
– Och, jak mogłem zapomnieć. Wybaczcie.
– Ej, stary, chętnie wpadnę do
’’
Błękitnego Kapusia’’.
– Nie, nie, nie. Znowu się narzucam. Zapomniałem, że
wy tu sobie gruchacie, gołąbeczki.
– Rusty...
Ale Koontz nie słuchał. Oczy pociemniały mu ze złości,
ruchy stały się gwałtowne. Konflikt zażegnany chwilowo
rozgorzał na nowo po zamknięciu ważnego etapu śledztwa.
Koontz podszedł do drzwi.
– Rusty, poczekaj – rzuciła odruchowo Sandra.
– Co?
– Ja... Wszyscy troje jesteśmy w pracy i znamy się na
swojej robocie. Nie potrzeba nam takich scen. Ty i Mike
tworzycie zgrany duet. Skoro zachciało wam się iść na piwo
do
’’
Błękitnego Kapusia’’, proszę bardzo!
– Mam rozumieć, że dajesz nam swoje pozwolenie?
– burknął ironicznie Rusty, a dotknięty do żywego Mike już
otworzył usta, jakby zamierzał się odciąć, lecz Sandra
uciszyła go wymownym gestem i spróbowała jeszcze raz.
– Chcę powiedzieć, że mnie nic do tego.
– Cholera jasna, masz rację.
– No pewnie, do jasnej cholery.
– Nie myśl, że robisz mi łaskę, Sandy. – Koontz był
wściekły, bo nagle zaczęła mu przytakiwać. – Chcesz
zatrzymać tutaj Rawlinsa, proszę bardzo, jest twój. I tak
zamierzałem poprosić o zmianę partnera. Co ty na to?
Zdumiona Sandra zrobiła wielkie oczy. Była świadoma,
że ci dwaj się poróżnili, ale nie przewidziała takiej wolty.
169
M o j a b ył a ż o n a
– Mike? – rzuciła niepewnie po chwili milczenia.
Unikał jej wzroku i uporczywie wpatrywał się w znisz-
czoną podłogę. Sandra od razu domyśliła się, co jest grane.
Był zakłopotany, przygnębiony i wściekły, ale głośno się do
tego nie przyzna i pozwoli Koontzowi decydować – tak samo
jak wówczas, gdy ona sama podjęła decyzję o rozwodzie.
Postanowiła i tym razem go wyręczyć, co przyszło jej bez
trudu.
– Nie – powiedziała. Obaj gapili się na nią, całkiem
zaskoczeni.
– Jak to nie? – rzucił Koontz.
– Nie i już. Nie pozwolę, żeby dwaj najlepsi detektywi
w tym zespole przestali nagle współpracować.
– Te, Aikens...
– Ależ, Sandy...
– Nie chcę o tym słyszeć – przerwała im obu. – Nie
interesują mnie wasze problemy. Macie je rozwiązać. Cho-
lera jasna, jesteście świetni. Dopiero co rozpracowaliście
wyjątkowo trudną sprawę i chcecie zmienić partnerów?
Nigdy w życiu. Nie pozwalam. – Sięgnęła po pióro.
Obaj mężczyźni jeszcze nie ochłonęli ze zdumienia.
Kiedy stało się oczywiste, że Sandra nie zmieni decyzji,
Koontz wypadł z jej gabinetu, trzaskając drzwiami, jakby
chciał wyrazić swoje zdanie i dać jej do zrozumienia, że to on
ma w tej rozmowie ostatnie słowo. Mike także ruszył do
wyjścia i położył dłoń na klamce, ale w ostatniej chwili
odwrócił się niespodziewanie.
– Dziękuję – mruknął i już go nie było.
Gdy Sandra została sama, odłożyła pióro i popatrzyła na
zamknięte drzwi. Nie miała pojęcia, czy postąpiła właś-
ciwie. Koontz jej nie cierpiał. Może zrobiłaby lepiej, gdyby
wykreśliła go na dobre z życia Mike’a. Dla niej takie
rozwiązanie z pewnością byłoby korzystne. Jednak Mike
z pewnością odczułby boleśnie utratę kumpla.
170
A l i ci a S co t t
Chyba rzeczywiście z wiekiem trochę zmądrzała. I nau-
czyła się trudnej sztuki kompromisu. No tak, ale to oznacza-
ło, że najbliższą noc prześpi samotnie.
– Poczekaj. – Mike dogonił Koontza w podziemnym
garażu, ale ten pędził jak szalony i wyglądał jak chmura
gradowa.
– Odwal się, Rawlins.
– Niedoczekanie twoje.
– Masz randkę dziś wieczorem, nie?
– Mogę zmienić plany, jeśli twoje zaproszenie jest
aktualne.
– O nie! – Koontz zatrzymał się niespodziewanie. – Nie
zamierzam być piątym kołem u wozu. Poleciałeś za mną,
Rawlins, bo Sandy ma inne plany na dzisiejszy wieczór.
Wychodzimy razem albo spadaj!
– Zgodziłem się. A ty, Koontz, zacząłeś drzeć mordę.
– A ten moment wahania?
– Jestem tylko człowiekiem!
Koontz zmarszczył brwi i nadal był naburmuszony. Mike
w końcu stracił cierpliwość.
– Czego ty ode mnie chcesz? Jak tylko Sandra zjawiła
się w komendzie, zacząłeś się czepiać. Nie podoba ci się,
że chcę z nią być, bo jej nie lubisz. Przecież to moje
życie.
– Aha, teraz zgrywasz twardziela. Twoje życie nic mnie
nie obchodzi, więc odczep się od mojego.
– Słuszna uwaga.
– W takim razie dlaczego wyzywasz mnie od rasistów?
– Chodziło o pracę!
– Jesteśmy w domu! Teraz Sandy też się z nią łączy.
– Koontz poszedł dalej. Mike zaklął, chwycił go za ramię
i powiedział:
– Nie rób tego.
171
M o j a b ył a ż o n a
– Czego?
– Nie rozwalaj fajnego tandemu. Osiem lat, Koontz.
Dobrze nam się razem pracuje.
Rusty nieco się rozchmurzył i przestąpił z nogi na nogę.
– Nie jestem rasistą – burknął. Mike się nie odzywał.
Rusty pochylił głowę i dodał: – Sam już nie wiem, kim
jestem. Obrzydł mi ten nowoczesny świat.
– Ja także nie mogę się w nim odnaleźć – przyznał cicho
Mike. – Kiedy straciłeś wuja... Czy ja wiem? Chyba powi-
nieneś z kimś pogadać, żeby nabrać dystansu do tej sprawy.
– Myślisz, że mam jakąś fobię? – wykrztusił z trudem
Koontz.
– Możliwe. Kurde, sam nie wiem.
– Nie wiesz, bo za dużo czasu spędzasz z tą twoją
babą! – odciął się Koontz i zmarszczył brwi. Mike wzru-
szył tylko ramionami, a po chwili usłyszał kolejne wy-
znanie. – Nie cierpię Sandy.
– To widać. Ale powiem ci, że z wzajemnością.
Rusty zamrugał powiekami, zaskoczony szczerą odpo-
wiedzą. Potem zadrżały mu wargi, bo ta wzajemna niechęć
całkiem niespodziewanie go rozbawiła. Dopiero teraz zaczął
rozumieć Sandy.
– Wiesz, Rawlins, gadać to ona potrafi – mruknął.
– Pod tym względem kogoś mi przypomina.
– Tak, ale zawsze chce mieć ostatnie słowo. Jak ty z nią
wytrzymujesz?
– Nic trudnego. Tak samo jak z tobą.
– Rzeczywiście i ona, i ja poszliśmy na całość – przyznał
Rusty. – Może nas bawią te wzajemne złośliwości? – Popat-
rzył na Mike’a. – Ciebie to wykańcza, prawda?
– Owszem – przyznał cicho. – Bywa trudno.
Rusty uśmiechnął się w końcu, spojrzał przed siebie
i z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Dlaczego nie chciała, żebyśmy się rozdzielili? – spytał
172
A l i ci a S co t t
w końcu. – To by jej ułatwiło życie. Każdy z nas poszedłby
w swoją stronę i miałaby cię na wyłączność. Zastanawiam
się, czego próbowała dowieść.
– Może nie o to jej chodziło. Chyba mówiła szczerze:
tworzymy niezły tandem, więc szkoda jej było go niszczyć.
– O Boże, co to za kłopot, gdy w naszej komendzie nagle
pojawia się nowe szefostwo. Myślałby kto, że nie mamy nic
innego do roboty oprócz kombinowania, jak by je tu do nas
dopasować.
– Racja.
– Zawsze mi się wydawało, że ona strasznie na mnie
psioczy – dodał z wahaniem Rusty.
– Stary, mam trochę oleju w głowie, więc nie pozwalam
ani jej, ani tobie, żebyście za mnie myśleli.
– Nadal uważasz mnie za rasistę?
– Wystawiłeś mnie do wiatru. Mieliśmy robotę, ale
ciebie tam nie było.
– Chyba... – Koontz utkwił wzrok w podłodze i z ociąga-
niem pokiwał głową. – Powinienem to przemyśleć. A, do
cholery z tym. Dasz się zaprosić na piwo?
– Stawiasz dwa, ale niemieckie.
– Pójdziesz do niej wieczorem?
– Ciekawe, czy mnie wpuści.
– Ze mną jest weselej, Rawlins.
– Racja, ale ona ma lepsze nogi.
– Chciałem cię o coś zapytać. – Koontz nareszcie
podniósł głowę. – Powiedz szczerze. Kochasz ją?
– Tak, Rusty. Myślę, że ją kocham.
173
M o j a b ył a ż o n a
Rozdział jedenasty
Mike wyszedł z
’’
Błękitnego Kapusia’’ parę minut po
dziesiątej, czyli znacznie później, niż planował. Wypili
z Rustym sześć piw, a do tego zjedli dwie porcje orzeszków.
Obejrzeli mecz w telewizji i wygwizdali drużynę Red Sox,
która przegrała z kretesem. Gdy zaszumiało im w głowach,
zaczęli się klepać po plecach. Męskie rytuały. Typowe, ale
skuteczne.
Gdy Mike wymknął się z policyjnej knajpy, z większą
ufnością patrzył w przyszłość. Było tam sporo gliniarzy, więc
jutro rozejdzie się wieść, że Rawlins i Koontz nie tylko
namierzyli chłopaka strzelającego do policjantów, lecz także
rozwiązali własne problemy. Mike’owi, i Sandrze, będzie
teraz łatwiej pracować. Koontz przestanie jej dokuczać,
a gdy inni zobaczą, że taki kpiarz i twardziel już się tak nie
czepia, również zmiękną. Wygląda na to, że wieczór był
udany.
Mike zamierzał teraz złożyć hołd inteligencji swojej
byłej żony. Był lekko wstawiony, gdy postanowił zachować
się jak należy i kupić jej tuzin czerwonych róż. A do tego
beżową bieliznę. Rzecz jasna, o tej porze kwiaciarnie były
już zamknięte. A niech to jasna cholera... W końcu złapał
taksówkę i pojechał na stację benzynową, gdzie był niewiel-
ki sklep oferujący róże. Taksówkarz przekonywał, że róża
jest różą i nieważne, gdzie została kupiona.
Gdy zaparkowali w elegantszej części zachodniej dziel-
nicy, gdzie Sandra miała swój dom, Mike już z daleka
zobaczył, że okna są oświetlone, więc jeszcze nie spała. Miał
szczęście. Otworzyła, gdy tylko zapukał, ubrana w szlafrok
z błękitnego jedwabiu, który bardzo mu się podobał.
Z uznaniem popatrzyła na lekko sfatygowane różyczki.
– Dla mnie?
– No. – Mike wydął usta. Zwykle mówił wyraźniej.
Była żona uśmiechnęła się.
– Wychyliło się kilka piw, co?
– No chyba.
– Aha. – Wpuściła go do środka. Poszedł za nią do
kuchni, gdzie sięgnęła po wazon. Ślicznie wyglądała w szlaf-
roku. Ciekawe, czy ma coś pod spodem.
– Mam rozumieć, że pogodziłeś się z Rustym?
– No. Ładna jesteś, wiesz?
– Pewnie, że tak. – Sandra wstawiła kwiaty do wazonu.
– Chciałem ci podarować nowiutkie beżowe body. Wy-
obraź sobie, że w tym mieście zamykają sklepy o siódmej.
Człowiek nie może nic kupić.
– Trudna sprawa.
Podszedł bliżej. Sandra nadal się uśmiechała, a jej oczy
rozświetlał ciepły, zachęcający blask, więc serce coraz
mocniej biło mu w piersiach.
– Mógłbym cię rozebrać? – spytał z wyszukaną uprzej-
mością.
– Chyba tak.
– Mogę zdjąć ubranie?
– Niezł y pomysł.
– Oboje będziemy zupełnie goli.
– I co wtedy?
175
M o j a b ył a ż o n a
– Mam kilka pomysłów. – Wyjął z wazonu jedną różę.
Zaprowadził Sandrę do sypialni. Gdy rozwiązał pasek
jedwabnego szlafroka, okazało się, że jest naga. Ledwie
się rozebrał, ogarnęła go niecierpliwość i podniecenie,
lecz do jego największych zalet należało to, że potrafił
czekać. Cieszyło go, że może się znowu kochać z Sandy.
Doskonale wiedział, w jaki sposób ją pieścić. Gdy po raz
pierwszy tego wieczoru dał jej rozkosz, leżał przy niej
i sycił oczy widokiem jej uśmiechniętej twarzy i zaróżo-
wionej skóry. Przylgnęła do niego. Uwielbiał chwilę, gdy
wtulała się w niego czule i ufnie. Cudownie było trzymać
ją w ramionach i czuć smak jej skóry. Lubił, gdy obej-
mowała jego głowę i przyciągała ją bliżej, natychmiast
budząc w nim pożądanie.
Znów całował jej szyję, płatki uszu i jędrne, kształtne
piersi o sutkach nabrzmiałych pod wpływem jego pieszczot.
Poruszała biodrami, nadając rytm im obojgu. Była po prostu
cudowna. Całował jej uda, musnął policzkiem brzuch,
wdychając mocny zapach rozgrzanego namiętnością ciała.
Wstrzymała oddech, gdy przesunął różę wzdłuż jej nóg.
Muskał delikatnie wrażliwą skórę coraz wyżej i wyżej...
Niespodziewanie Sandra przewróciła Mike’a na plecy,
uniosła mu ramiona nad głowę i przytrzymała dłonie,
pochylając się nad nim jak mściwa bogini.
– Moja kolej – szepnęła, zabierając mu różę.
Szybko się od niego uczyła. Wkrótce poruszał biodrami
i unosił je, spragniony jej pieszczot. W końcu przyjęła go
w siebie, poruszając się wolno i pewnie. Objął dłońmi jej
biodra, zachęcając, żeby zwiększyła tempo. Szybciej, szyb-
ciej. Nagle... jęknęła i wydała cichy okrzyk. To był znak, na
który czekał. Położył ją na plecach i wszedł w nią jeszcze
głębiej. Nie spieszył się, a poczucie spełnienia stopniowo
w nich narastało. Kiedy je osiągnęli, krzyknął głośno i opadł
w ramiona Sandry, zaspokojony, szczęśliwy i zdecydowany
176
A l i ci a S co t t
wykorzystać swoją drugą szansę. Tym razem postara się,
żeby wszystko było jak należy. Zasnął.
Po pewnym czasie przekręcił się na bok. Rozbudzona
Sandra leżała obok niego. Wsparta łokciem na poduszce
głaskała go po plecach, rozglądając się po pokoju w widocz-
nym roztargnieniem. Ziewnął, przetarł zaspane oczy i popa-
trzył na nią niezbyt przytomnie.
– Nie możesz zasnąć?
– Wydaje mi się, że lada chwila zadzwoni telefon.
– Wzruszyła ramionami. – Jestem zdenerwowana.
– Chodzi o Vi?
Kiwnęła głową. Mike usiadł i zerknął na budzik. Minęła
dwunasta; trochę późno, jeśli wziąć pod uwagę, że Koontz
i on obiecali dziennikarzom relację o zamknięciu sprawy do
porannego wydania, które wychodziło o piątej.
– Żadnych nowych informacji? – zapytał.
Pokręciła głową.
– Krótko przed wyjściem rozmawiałam z porucznikiem
Hopkinsem. Sztab kryzysowy nadal odbiera mnóstwo tele-
fonów. W obecnej sytuacji to właściwie strata czasu, z dru-
giej strony jednak nie możemy ogłosić, że ustaliliśmy
tożsamość podejrzanego i czekamy tylko, aż wyjdzie z ukry-
cia, bo wówczas Toby Watkins więcej nie pokazałby się
w domu.
– Lecz jeśli wziąć pod uwagę, że do tej pory się tam nie
pojawił...
– Masz rację. – Sandra była przygnębiona. – Ty i Koontz
twierdziliście, że chłopak nie ma dalszej rodziny ani przyja-
ciół. Zapewne jest bardzo nieśmiały. Mike, a jeżeli coś mu
się stało? Ma zaledwie trzynaście lat.
– Sam nie wiem. – Wziął ją w ramiona, mocno przytulił
do piersi i delikatnie głaskał po głowie. – Może zaszył
się na pewien czas w jakimś nieczynnym magazynie.
Całkiem prawdopodobne, że widział Koontza i mnie, gdy
177
M o j a b ył a ż o n a
przyjechaliśmy do szkoły, i teraz się boi. Ale nie zapominaj,
że jest bardzo przywiązany do matki i siostry, więc prędzej
czy później wróci.
– Na pewno czuje się zagubiony. Gazeta opublikowała
jego portret pamięciowy, zapewne słyszał, że jesteśmy na
jego tropie. Niewątpliwie ma wrażenie, że jego świat
rozpada się w gruzy. Komu może zaufać?
– Sandro, nie powinnaś tak postępować.
– O co ci chodzi?
– Zachowujesz się tak, jakbyś ponosiła całą odpowie-
dzialność za los tego chłopaka. Tylko nie protestuj, bo
wiem, co mówię. Mocno się angażujesz, Sandy, i to jest
dobre podejście do sprawy. Ostatnio doszedłem do wnios-
ku, że odwaliłaś kawał dobrej roboty. My wszyscy nadmier-
nie zobojętnieliśmy. Ale jeśli będziesz się czuła odpowie-
dzialna za wszystko, wkrótce się wypalisz. Porażka w naszej
pracy jest niczym kubeł zimnej wody na głowę. Wszyscy
przeżywamy trudne chwile i serce nas boli, ale nie wolno
długo się tym zamartwiać. Przede wszystkim musisz wbić
sobie w głowę, że nie masz wpływu na decyzje podej-
mowane przez Vi, a z drugiej strony robisz wszystko, co
w twojej mocy, żeby rozwikłać ten problem.
– Wcale nie jestem pewna, że wykorzystuję wszelkie
dostępne możliwości.
– Jasne. Przecież jesteś perfekcjonistką.
Po namyśle kiwnęła głową, dotykając policzkiem gład-
kiej skóry jego ramienia, i mocno objęła Mike’a w pasie, a on
owinął wokół dłoni jedwabisty kosmyk kasztanowych, krę-
conych włosów. Zawsze go zachwycały igrające na nich
świetlne refleksy.
– Pogodziłeś się z Koontzem? – spytała cicho.
– Chyba tak.
– Powiesz mi, o co wam poszło?
– Nie.
178
A l i ci a S co t t
– Dlaczego? – Odchyliła głowę.
– Bo ja i Koontz jesteśmy kumplami i trzymamy sztamę.
W naszym zawodzie partnerzy są jak stare, dobre małżeń-
stwo. Nie wywlekają swoich spraw na światło dzienne.
– O mnie też nie rozmawiasz z Koontzem?
– Nigdy.
– Serio? – Sprawiała wrażenie szczerze zaskoczonej.
Mike uśmiechnął się lekko.
– Jesteśmy facetami, Sandy. Pracujemy razem od ośmiu
lat, ale to nie oznacza, że rozmawiam o naszych prywatnych
sprawach.
– Powinnam się była domyślić. – Sandra przewróciła
oczami i przytuliła się do niego.
Milczał przez chwilę, a potem mruknął:
– Myślałem o nas, wiesz?
– Tak? – Poczuła się trochę zaniepokojona.
– Moim zdaniem zawsze skupialiśmy się na dzielących
nas różnicach: inne środowiska, odmienne rodziny, niezgod-
ność charakterów. Ostatnio doszedłem do wniosku, że
kłótnie nie wybuchały z powodu różnic między nami.
Problem w tym, że jesteśmy do siebie bardzo podobni.
– Jak do tego doszedłeś? – Sandra usiadła. Wyglądała na
bardzo zaciekawioną tym jego wnioskiem.
– Przypomniałem sobie, co mówiliśmy wczorajszej no-
cy. Zarzuciłem ci, że wcale mnie nie potrzebujesz. Usłysza-
łem, że jesteś dumna ze swojej niezależności i chcesz sama
o sobie decydować. Nie przyszło ci do głowy, że myślę tak
samo? Rzecz w tym, że nawet gdyby Rusty nie był moim
partnerem, nie rozmawiałbym z tobą o jego sprawach. To
są... moje sprawy, które nie dotyczą nas dwojga. Chyba
z tego samego powodu nie potrafiłem rozmawiać z tobą
o pracy. To również moja sprawa.
– Co teraz, Mike? Jestem twoim zwierzchnikiem. Czu-
jesz się niezręcznie? Masz o to do mnie pretensje?
179
M o j a b ył a ż o n a
Zastanawiał się, bo nie miał gotowej odpowiedzi. W koń-
cu pokręcił głową.
– Nie, w pracy będę umiał się z tobą dogadać, choć
jesteś moją szefową. Szanuję twoje zdanie. Masz spore
wyczucie, a poza tym jestem pewny, że nie dasz się
wodzić za nos politykom i nie będziesz popierała swoich
faworytów jak inni komendanci. Gdybyśmy byli partnera-
mi i razem prowadzili dochodzenie... Chyba bym temu
nie sprostał.
– Mogę pozostać twoją szefową pod warunkiem, że
zostawię w spokoju ciebie i Rusty’ego.
– Dobrze mówisz, Sandy. Tak to mniej więcej wygląda.
Dwaj inspektorzy prowadzą dochodzenie i wyjaśniają spra-
wę. Porucznik albo komendant dostaje raport, robi uwagi
i obserwuje postępy w śledztwie. Szczerze mówiąc, mamy
w Aleksandrii tyle przestępstw, że komendant nie jest
w stanie zajmować się każdym z nich.
– A jeśli ty i Rusty znowu się poróżnicie? Wtedy twoje
sprawy będą też moimi.
– No tak, a my obaj natychmiast zbudujemy mur jak
cholera. Zawsze tak robimy, jeżeli ktoś się do nas wtrąca.
Obaj reagujemy wrogością na taką próbę ingerencji. Spytaj
ostatniego komendanta i jego poprzednika. Nie ty jedna
masz z nami kłopot.
– A więc zarówno w sprawach zawodowych, jak i oso-
bistych są zamknięte obszary, od których należy trzymać
się z daleka. Oboje powinniśmy przyjąć to do wiadomo-
ści i postępować według tej zasady.
– Tak, ma chére. Słuszna uwaga.
– Mike, a jeśli tych zaklętych rewirów będzie za
dużo? – Spojrzała mu prosto w oczy. – Co zostanie
z małżeńskiej wspólnoty, jeśli każde będzie uciekać na
swoje poletko?
– Też o tym myślałem. Mamy kolejny problem. Wiesz,
180
A l i ci a S co t t
że zawsze uważałem cię za uparciucha, Sandy? Do diabła,
kocham cię za ten upór! Jak chcesz postawić na swoim,
prostujesz się, unosisz głowę, a oczy błyszczą ci gniewnie.
I wyglądasz świetnie.
– Naprawdę? – Aż się zarumieniła z zadowolenia.
– Jasne, skarbie. Z drugiej strony jednak sama zauwa-
żyłaś, że wcale nie jestem takim luzakiem, na jakiego
pozuję, bo tak zostałem wychowany. Życie bywa skom-
plikowane. Nie wszystko spływa po mnie jak woda po
kaczce. Muszę przyznać, że nasza robota czasami daje mi
się we znaki. Tylko Rusty’emu kamień spadł dzisiaj z ser-
ca, bo rozwiązaliśmy zagadkę. Śledztwo odfajkowane, on
może spać spokojnie. Czasami... czasami nie potrafię tak
łatwo zapomnieć o sprawie. Ja także myślę o Vi, ma chére.
Poruszyły mnie jego listy, widziałem, jak wygląda miesz-
kanie. Zastanawiam się, co bym czuł, dorastając w rodzi-
nie tak bardzo dotkniętej przez los. Jakie są nasze moż-
liwości działania? Poślemy chłopca do poprawczaka? Od-
damy go pod nadzór zapracowanego kuratora? Nauczyciel-
ka angielskiego powiedziała, że dzieciak jest zdolny i wy-
rzucała sobie, że wcześniej nie zwróciła na niego uwagi.
Zacząłem się zastanawiać, kim będzie Vi za dziesięć lat.
Niestety, od razu wiedziałem, jak odpowiedzieć na to
pytanie. A potem ogarnęły mnie wątpliwości. Czy ta moja
robota ma sens?
– Aha, ty również masz nadmiernie rozwinięte poczucie
odpowiedzialności!
– Tak – odparł cicho. – Na to wygląda.
– Nie przestajesz myśleć o wyborach dokonywanych
przez Vi.
– Naturalnie.
– Jesteśmy tacy podobni.
– Najwyraźniej cię do tego przekonałem.
– Nauczymy się rozmawiać o takich sprawach, prawda?
181
M o j a b ył a ż o n a
Mam nadzieję, że będziemy w stanie mówić o odczu-
ciach, które wywołuje nasza praca: o bezsilności, zwąt-
pieniu, bezradności. Naprawdę chciałabym, żeby nam się
to udało.
– Ja również – odparł cicho.
– Mike, kocham cię – wyznała niespodziewanie.
– Masz pojęcie, Sandro? Ja też cię kocham. – Zwichrzył
jej włosy. Uśmiechnęła się tak szczerze i serdecznie, że
zrobiło mu się ciepło na sercu. Nagle spochmurniała.
– Dlaczego znowu ogarnął mnie strach?
– Bo poprzednia szczera rozmowa złamała nam serca.
– Mike, tym razem będzie całkiem inaczej, prawda?
– Bardzo tego pragnę.
– Oboje jesteśmy starsi i mądrzejsi.
– Mam już siwe włosy.
– Powiedz mi raz jeszcze, że mnie kochasz.
– Bardziej niż można sobie wyobrazić. Jesteś moją
gwiazdą przewodnią.
– Cholera, małżeństwo to nie jest łatwa sprawa. – Wtuli-
ła się w ramiona Mike’a.
Oboje milczeli.
Vi ukryty w starym magazynie zmienił pozycję po
raz piąty w ciągu ostatnich dwudziestu minut. Robiło
się zimno, a on nie wziął kurtki. Na szczęście nie był
już głodny. Wydał całe sześć dolców na hamburgera, fryt-
ki i koktajl czekoladowy. Fajnie, że mógł sobie pozwolić
na taką rozrzutność, chociaż w połowie porcji frytki prze-
stały mu smakować. Luksusy wcale nie są takie miłe,
jak by się wydawało, gdy człowiek je sam.
Rozmyślał, zastanawiając się, co robić dalej. Kumple
z Rodziny Czarnych Bojowników jasno dali mu do zro-
zumienia, że w domu i w szkole nie może się pokazać. Znał
wiele opuszczonych budynków, ale jak długo człowiek
182
A l i ci a S co t t
może wegetować w takich ruderach? Zresztą to nie ma
sensu. Od czasu do czasu trzeba będzie wyjść po jedze-
nie. Prędzej czy później należałoby się wykąpać. Co
wtedy?
Wziął spod łóżka jeszcze trzy sztuki broni. Miał krótką
strzelbę i dwa pistolety. Ciążył mu ten arsenał. Zaczął od
pisania listów, a teraz sprawy toczą się dalej własnym
impetem, ale ta droga prowadzi donikąd. Pierwszy napot-
kany glina wpakuje go do pudła. Co by na to powiedział
Wielki S Sammy?
Vi przewracał się z boku na bok. Od zniszczonej drew-
nianej podłogi i ceglanych ścian wiało chłodem. Najchętniej
wróciłby do domu, do mamy i siostry. Wytarł zapłakaną
twarz.
Na ulicy znowu powstało zamieszanie. Paru chłopa-
ków stało na rogu ulicy. Sączyli piwo i zastanawiali się,
co by tu zmalować. W chwilę później jakiś głupek
nieopatrznie przeszedł na drugą stronę ulicy, a grupa
wyrostków natychmiast się ożywiła. Rzucili się na chło-
paka, który zaczął wrzeszczeć. Vi chętnie by mu poradził,
żeby zamknął gębę, to szybciej się od niego odczepią,
ale rozsądek nakazywał siedzieć cicho i nie zdradzać
swojej obecności. Przynależność do gangu nie miała
żadnego znaczenia, jeśli kumple mieli ochotę komuś
przyłożyć.
Lanie dobiegało końca, poturbowany chłopak jęczał
cicho od czasu do czasu, a prześladowcy z wolna przestawali
się nim interesować. Tak zwykle bywało. Nagle Vi usłyszał
wycie policyjnej syreny. Radiowóz zahamował z piskiem
opon. Przyjechali gliniarze. Vi wiedział, że powinien się
ukryć, lecz odruchowo wyjrzał na ulicę. Gliniarze otworzyli
drzwi i krzyknęli:
– Cofnąć się, policja!
Chłopcy podnieśli głowy. Sprawiali wrażenie całkiem
183
M o j a b ył a ż o n a
zaskoczonych. Vi zachichotał. Kumple byli kompletnie
pijani i mieli głupie miny. Gliny zadzwonią do izby
wytrzeźwień, zapakują ich do karetki i będzie po sprawie.
Co innego chłopak jęczący na chodniku. Marnie wy-
glądał.
Banda wyrostków cofnęła się posłusznie i bez pośpiechu
z rękoma uniesionymi do góry. Gliniarze odetchnęli z ulgą,
uniesione barki nieco się rozluźniły.
Vi słuchał ich komentarzy.
– Jest ich chyba z ośmiu. Kurde, strasznie dużo papiero-
wej roboty. Chciałem dzisiaj wcześniej wrócić do domu.
Przeklęte czarnu...
Nagle z budynku wypadł jakiś smarkacz, zapewne
narkoman wypłoszony z kryjówki. Pędził, co sił w nogach.
Zaskoczeni policjanci szybko ochłonęli, jeden z nich ruszył
za nim, a kumple z gangu nagle się ożywili.
– Nie, nie! Zostawcie go w spokoju! – wrzeszczeli,
biegnąc za gliniarzami, którzy nie przerwali pogoni za
ćpunem. Zrobiło się potworne zamieszanie. Pękła jakaś
szyba. Wszyscy krzyczeli.
Jeden z policjantów nagle się odwrócił. Vi zobaczył
jego twarz. Facet był tak wystraszony, jakby lada chwila
miał narobić w gacie. Biegło za nim ośmiu wściekłych
i rozwrzeszczanych wyrostków. Wymierzył do nich z pis-
toletu i stanął gotowy do strzału. Z daleka dobiegały
okrzyki drugiego policjanta.
Co dalej? Cholera, jak to się skończy?
Vi nic już nie słyszał. Tylko patrzył. Gliniarz wyjął
pistolet. Ognista smuga rozświetliła wieczorny mrok. Jeden
z chłopaków upadł. Reszta się rozproszyła, policjanci wrze-
szczeli. Przenikliwy krzyk, jazgot, ryk. Wystraszony glina
ponownie wycelował, a Toby’emu wydało się, że widzi
biegnącego ojca i uśmiechniętego brata. Sięgnął po strzelbę
i przypomniał sobie fragment pierwszego listu:
’’
Jak miałem
184
A l i ci a S co t t
dziesięć lat, rozwalałem gości na ulicy. Teraz skończyłem
trzynaście i wystarczy. Dla was jestem Vi’’.
Nacisnął spust. Okropny huk zabrzmiał mu w uszach.
Wystraszony glina upadł ciężko na jezdnię. A potem świat
zwariował.
Telefon zadzwonił o drugiej w nocy. Sandra, całkiem
rozbudzona i gotowa do działania, odebrała po pierwszym
sygnale. Pewnie chodzi o Vi, uznała. Nareszcie dzwonią, aby
powiedzieć, że Toby Watkinson został aresztowany.
Mike poruszył się obok niej.
Niestety, raport porucznika Hopkinsa nie dotyczył uję-
tego trzynastolatka. Sandra dowiedziała się, że we wschod-
niej dzielnicy doszło do strzelaniny. Ranni zostali dwaj
młodociani przestępcy oraz jeden policjant. Mieszkańcy już
się gromadzą. Siły porządkowe wkraczają do akcji. W mieś-
cie lada chwila wybuchną zamieszki. Co na to komendant
policji?
Sandra poleciła mu zabezpieczyć teren, gdzie doszło do
incydentu, wezwać ekipę, która zabezpieczy ślady i udare-
mnić wszelkie przecieki do prasy. Ogłosiła alarm dla wszyst-
kich służb. Funkcjonariusze mieli być gotowi do natych-
miastowej akcji.
Skończyła rozmowę i wyskoczyła z łóżka. Po chwili Mike
także był na nogach. Gdy się ubierali, opowiedziała mu, co
zaszło. Nie tracąc czasu na rozmowy, pędzili do wschodniej
dzielnicy.
Rozgorączkowany głos Hopkinsa świadczył, że sytuacja
jest poważna, lecz mimo to, gdy Sandra dotarła na miejsce
strzelaniny, była zaskoczona rozwojem wypadków. Ludzie
z sąsiedztwa szli ławą na miejsce strzelaniny. Nie pozwolili
odjechać karetkom pogotowia. Policyjne radiowozy także
były zablokowane. Mike i Sandra musieli zaparkować
185
M o j a b ył a ż o n a
w odległości sześciu przecznic od ulicy, gdzie padły strzały.
Widzieli grupki nastolatków wymykających się ze zbiego-
wiska. Za kilka minut albo za parę godzin zaczną tłuc szyby
w oknach, niszczyć co popadnie. Dojdzie do aktów wan-
dalizmu, napadów, podpaleń i przewracania aut. Porucznik
Hopkins miał rację: w tej dzielnicy zanosiło się na wielką
rozróbę. Sandra wyjęła telefon komórkowy i zadzwoniła do
burmistrza.
W centrum wydarzeń, które otaczał zwarty pierścień
agresywnych gapiów, było jeszcze gorzej. Sandra zobaczyła
dwoje nastolatków o smutnych oczach i tęgą roztrzęsioną
Murzynkę rozpaczającą z powodu swego dziecka – krwawią-
cego chłopaka, któremu udzielano właśnie pierwszej pomo-
cy. Wzrok Sandry prześlizgnął się po kordonie tworzonym
przez doborowy oddział policjantów w kuloodpornych ka-
mizelkach, hełmach z plastikowymi przyłbicami i bojowym
obuwiu. Wielu z nich ostrzegawczym gestem uderzało pałką
o dłoń, spoglądając na tłum.
– Mają kamizelki – szemrali ludzie. – Chowają się za
tarczami. A my jesteśmy bezbronni. Jak mamy chronić
nasze dzieci?
Sandra nadal rozmawiała przez telefon komórkowy, na
gorąco przekazując wieści burmistrzowi. Podbiegł do niej
porucznik Hopkins.
– Trzech rannych – meldował zwięźle. – Jeden poli-
cjant, dwóch nastolatków. Funkcjonariusz Brody dostał ze
strzelby, od przodu. Kamizelka ochroniła podbrzusze, ale
łydki ma przestrzelone. Jest przy nim lekarz, stan ogólny
stabilny.
– A jak chłopcy?
– Jeden to mocno pobity szesnastolatek. Złamanie kilku
żeber, zewnętrzne krwawienie. Funkcjonariusz Wallace
powiedział, że on i Brody interweniowali, kiedy doszło tu do
bójki. Od niej się zaczęło. Podczas interwencji drugi chło-
186
A l i ci a S co t t
pak, siedemnastolatek, o którym wiadomo, że należy do
gangu, dostał jeden postrzał w prawe ramię. Stracił dużo
krwi, ale zdaniem lekarza wyjdzie z tego, jeśli szybko trafi
do szpitala.
– Dlaczego rannych jeszcze tam nie odwieziono?
– Mamy problem, pani komendant. – Porucznik Hop-
kins rzucił jej badawcze spojrzenie. – Ci ludzie zablokowali
ulice. Druga karetka nie dojechała...
– Dajcie policyjną eskortę.
– Próbowaliśmy, ale przewrócili radiowóz.
– O Boże. – Wyobraziła sobie dachowanie policyjnego
samochodu. – Kto jest najciężej ranny?
– Policjant.
– Cholera. Jeśli pojedzie jako pierwszy, tłum się ruszy.
– A gdyby pojechał na końcu, nie przeżyje.
– Helikopter – rzuciła Sandra. Wyjęła znowu telefon
komórkowy, zadzwoniła do szpitala miejskiego i spytała
bez żadnych wstępów: – Czy wasz helikopter może
wylądować na dachu? Tak myślałam. Podaję nasze po-
łożenie. Zabierzcie nosze do powietrznego transportu
rannych. Świetnie. Daję wam pięć minut. – Zwróciła
się do Hopkinsa. – Szesnastolatek jest w dobrym stanie,
prawda? Pakujcie do karetki siedemnastolatka. Niech
ci ludzie zobaczą, że go ratujemy. Dajcie Brody’ego
na nosze, poczekamy na helikopter. Gdy wyląduje, niech
karetka ruszy. Gapie się nią zainteresują, a my na-
tychmiast wniesiemy naszego człowieka na dach tamtego
budynku. Nie dawajcie mu zbrojnej eskorty, to by
tylko rozwścieczyło tłum. Działamy szybko i skutecznie.
Jasne?
Hopkins chwycił wszystko w lot i pobiegł w stronę
karetki.
– Nieźle, ma chére – ocenił krótko Mike.
Kiwnęła głową i poszła dalej. Mike spostrzegł Koontza
187
M o j a b ył a ż o n a
i ruszył w jego stronę. Sandra zatrzymała się przy matce
lamentującej nad rannym synem. Policjanci najwyraźniej
wyciągnęli ją z łóżka, bo miała na sobie tylko spraną
nocną koszulę i drżała na całym ciele. Sandra wzięła
z karetki dwa koce i starannie ją nimi otuliła. Tłum
znowu szemrał.
– Zabili mi dzieciaka! – jęczała kobieta. – Pani gliniarze
go postrzelili!
– Robimy wszystko, żeby pomóc synowi. Jak się pani
nazywa?
– Forge – odparła, szlochając. – Annie Forge.
– Pani Forge, chłopiec niedługo trafi do szpitala, a tam
się nim zajmą. Lekarz twierdzi, że rokowania są pomyślne.
Czy to pani dzieci? Jak wam na imię?
– To Dalila, a to Daniel.
Sandra przedstawiła się Dalili i Danielowi. Dowiedziała
się, że matka nie ma samochodu, ale wujek mógłby po nich
przyjechać, trudno jednak powiedzieć, że zdoła tu dotrzeć
zatłoczonymi ulicami. Sandra podeszła do karetki, a sanita-
riusze zapewnili, że znajdzie się miejsce dla jednej osoby.
Wróciła do pani Forge i przekazała jej te wiadomości.
Obiecała zadzwonić do jej brata i dopilnować, żeby jak
najszybciej zabrał stąd młodsze dzieci. Po chwili namysłu
pani Forge kiwnęła głową. Przestała drżeć, gdy Sandra
zadzwoniła do jej krewnego z prośbą o zabranie dzieciaków.
– Zaopiekujemy się panią – powiedziała z naciskiem
Sandra do przerażonej kobiety. – Może pani liczyć na naszą
pomoc.
Pierwsze szeregi gapiów ponownie zaczęły się burzyć,
a szmer przeszedł w głośny ryk. Sandra odwróciła się
i odprowadziła wzrokiem sanitariuszy wnoszących Bro-
dy’ego do budynku. Nawet dla patrzących z daleka było
oczywiste, że obrażenia są poważne, więc była zaniepokojo-
na, że obserwatorom jest to najzupełniej obojętne. Mimo to
188
A l i ci a S co t t
zachowała kamienną twarz i raz jeszcze współczującym
gestem dotknęła ramienia Annie Forge, a następnie pode-
szła do Brody’ego. Leżał na noszach przykryty kocem. Jego
kręgosłup i dolne kończyny były unieruchomione. Wcześ-
niej sanitariusze rozcięli mu spodnie, odsłaniając groźne
rany postrzałowe na udach, które obficie krwawiły. Mimo to
Sandra uznała go za szczęściarza. Gdyby strzelano z mniej-
szej odległości, kule dużego kalibru przebiłyby ochronną
kamizelkę. Reszta policjantów także była tego świadoma.
Twarze mieli ponure i z rosnącą wrogością patrzyli na tłum.
– Próbujemy ratować jednego z nich, ale nie chcą
przepuścić karetki. Jaki z tego wniosek?
Sandra odwróciła się natychmiast, żeby sprawdzić, kto to
powiedział, ale malkontent zniknął wśród glin chroniących
go przed reprymendą szefowej. Z głośników w radiowozie
popłynęły wiadomości: rozbite okna, płonące auto, napad
rabunkowy. Potrzebna natychmiastowa interwencja. Sandra
przymknęła powieki. Zaczęło się. Miała już zgodę burmis-
trza na użycie nadzwyczajnych środków. Nikt z jej podwład-
nych jeszcze nie wiedział, że wkrótce ruszą na pomoc
helikoptery ze szperaczami, transportery opancerzone i od-
działy specjalne policji ze sprzętem bojowym. Jeśli zajdzie
taka potrzeba, użyją gazu łzawiącego, a w najgorszym razie
gumowych kul.
Niektórzy z gapiów będą stawiać opór. W mieście
dojdzie zapewne do zamieszek, skutecznie tłumionych
przez miejscową policję. Ludzie mieli rację. Gliniarze
dysponowali lepszym sprzętem. Z drugiej strony jednak,
kto rankiem poczuje się zwycięzcą? Czy można będzie
twierdzić, że ktoś jest górą?
Leżący na noszach Brody oddychał z coraz większym
trudem. Podbiegł do niego lekarz, więc Sandra odsunęła się
z ponurą miną. Podeszli do niej Koontz i Mike, który
mruknął:
189
M o j a b ył a ż o n a
– Schowaj się. – I natychmiast wciągnął ją za furgonetkę.
– Wiesz, jak to było z tą strzelaniną? – zapytał Koontz,
rozglądając się niespokojnie. Gdy stanęli bliżej żółtej taśmy,
usłyszeli wyraźnie sarkania gapiów. Koontz przysunął się do
Sandry i Mike’a. Twarz miał spoconą.
– Nie można ufać glinom. Patrzcie, co się dzieje: strzela-
ją do dzieciaków – mówili ludzie. – Gdyby trafili na białych
smarkaczy, obyłoby się bez rannych. Nie, nie, kule mają
tylko dla czarnuchów.
– Co powinnam wiedzieć?
Koontz popatrzył na Mike’a, który wyjaśnił, w czym
rzecz.
– Przesłuchaliśmy Wallace’a, partnera Brody’ego. Jak
zwykle patrolowali wyznaczony rejon, gdy natknęli się na
grupę wyrostków bijących chłopaka. Ledwie wysiedli, z są-
siedniego budynku wypadł jakiś człowiek i zaczął uciekać,
więc za nim pobiegli. Wkrótce zorientowali się, że ściga ich
tamta banda, wrzeszcząc i przeklinając. Zrobiło się gorąco,
więc Brody otworzył ogień.
– Zostali zaatakowani? Czy dlatego sięgnął po broń?
– Zbita z tropu Sandra popatrzyła na swoich inspektorów.
Wyraźnie zakłopotany Koontz przestąpił z nogi na nogę.
– Wallace nie widział u nich broni.
– Och, nie – jęknęła. Wreszcie zrozumiała, o co chodzi.
– Brody wysforował się do przodu. Może widział więcej
niż Wallace. Zbadaliśmy teren centymetr po centymetrze,
ale nie znaleźliśmy żadnej strzelby. Pobity szesnastolatek
twierdzi, że nikt z jego prześladowców niczego nie wy-
rzucał. Byli pijani, agresywni...
– I nieuzbrojeni – wpadła mu w słowo Sandra.
– Gość spanikował – powiedział Koontz. – Wieczór, ta
afera z Vi. Wszystkim zaczyna odbijać.
– Wróćmy do tematu – mruknął ponuro Mike. Sandra
przymknęła oczy. Ostatnie słowa sprawiły, że przewidzia-
190
A l i ci a S co t t
ła, co teraz usłyszy. – To była strzelba. Tamci smarkacze
nie mieli broni. W takim razie kto zranił Brody’ego?
Wychodzi na to, że winny jest Toby Watkinson. Strzały
padły z tamtego budynku – dodał, spoglądając w puste
okna. – Ważna jest trajektoria pocisku. Dlatego Brody
dostał w nogi. Gdyby kule wystrzelone pod takim kątem
trafiły w ochronną kamizelkę, nasz kolega zostałby ode-
słany do domu.
– Moim zdaniem Toby Watkinson przestał być nie-
śmiałym chłopaczkiem – mruknął Koontz. – Szybko dorósł.
– Gdyby dziennikarze się o tym dowiedzieli... – wes-
tchnęła Sandra.
– Już tu są.
Koontz spojrzał w górę. Sandra także podniosła głowę
i usłyszała szum silnika. Nadleciał helikopter z reporterami
telewizji Channel 4. Ulice były nieprzejezdne, więc znaleźli
inny środek lokomocji.
– Będą kłopoty. Powiedzcie Hopkinsowi. Niech ktoś
zabierze Wallace’a na komendę i to szybko. Zbierzcie jak
najwięcej chłopaków zamieszanych w tę sprawę. Wszyscy
muszą złożyć zeznania, ale przede wszystkim trzeba ich stąd
zabrać. Jeśli smarkacze zaczną gadać z dziennikarzami,
wieści szybko się rozejdą i przyjdzie nam pacyfikować tłum
mający słuszne powody do gniewu.
Koontz spojrzał na Mike’a i zaczął mamrotać niewyraź-
nie o podrzuconej broni. Sandra otworzyła szeroko oczy.
Słyszała o pistoletach niespodziewanie znajdowanych na
miejscu przestępstwa. Wiedziała też, że wielu gliniarzy na
wszelki wypadek nosi z tyłu, za paskiem, dodatkową broń,
nigdzie nie ewidencjonowaną. W sytuacji, gdy podejrzany
sięga do kieszeni, w której ma portfel, a policjant otwiera
ogień, bo myśli, że tam jest broń, wystarczy podrzucić
zapasową spluwę, żeby uniknąć kłopotów. Jak mówią, cel
uświęca środki.
191
M o j a b ył a ż o n a
– Koontz, jeśli zaczniesz tutaj kombinować, zabiorę ci
odznakę.
– To byłaby wersja dla prasy – odparł beztrosko Koontz.
– Zresztą chłopak jest notowany.
– Na miłość boską, mówimy o strzelbie. Masz zamiar
wmawiać ludziom, że w rękach siedemnastolatka mającego
na sobie tylko dżinsy i T-shirt zmaterializowała się nagle
strzelba, którą widział tylko jeden człowiek, a mianowicie
funkcjonariusz Brody? Pójdzie fama, że chcemy za wszelką
cenę wyciszyć sprawę, a wtedy czeka nas cała seria zamie-
szek. Brody popełnił błąd. Trudno, stało się. Teraz musimy
przyjąć odpowiedzialność za jego pomyłkę. To jedyny
sposób, żeby odzyskać poczucie równowagi.
– Dla kogo? Dla tamtego chłopaka i jego matki? Prze-
cież mama Brody’ego też ma powód do płaczu.
– Facet jest gliną. Wiedział, na co się naraża. Zawodowe
ryzyko.
– Oczywiście. Do jego obowiązków należy też ratowa-
nie chłopaka katowanego przez kumpli. Czy tamci ludzie
wzięli to pod uwagę? Kto zadał sobie pytanie, jak doszło do
tego incydentu? Brody usiłował pomóc szesnastolatkowi,
który o drugiej nad ranem nie powinien włóczyć się po
ulicach. Dobrze wiemy, jak to się skończyło. – Zirytowany
Koontz odszedł.
– Musisz go pilnować – oznajmiła Sandra. – Skoro nie
chcesz, żebym się wtrącała, sam się tym zajmij.
Mike kiwnął głową.
Wkrótce przyleciał szpitalny helikopter. W tej samej
chwili kierowca karetki uruchomił silnik. Tłum szemrał, ale
na widok syna pani Forge, wsuwanego na noszach do auta,
od razu przycichł. Jeden z funkcjonariuszy odsunął żółtą
taśmę i karetka ruszyła. Tłum rozstąpił się na moment.
Można by pomyśleć, że napięcie opada.
Nagle ktoś wrzasnął:
192
A l i ci a S co t t
– Jak chłopak umrze, wszystkich was zabijemy! Śmierć
psom, śmierć psom, śmierć psom!
Mike instynktownie objął Sandrę. Stali ramię przy
ramieniu, słuchając coraz głośniejszych wrzasków. Wkrótce
ujrzeli na niebie świecące jasno szperacze pierwszego
helikoptera policji stanowej.
193
M o j a b ył a ż o n a
Rozdział dwunasty
Przed szóstą rano na ulicach Aleksandrii zapanował
spokój. Niewielkie bandy zostały otoczone, a młodocianych
rozrabiaków osadzono w areszcie. Pożary zostały ugaszone,
udało się też odzyskać wiele zrabowanych przedmiotów.
Właściciele sklepów deskami zabezpieczali wybite okna
i wypełniali formularze ubezpieczeniowe. Burmistrz ogłosił,
że przez tydzień w mieście będzie obowiązywać godzina
policyjna.
Brody czuł się coraz lepiej. Ranny siedemnastolatek
Charles Smith, zwany Lodowcem, również dochodził do
siebie. Pobity szesnastolatek został przebadany, opatrzony
i odwieziony do domu. Sytuacja powoli się normalizowała,
chociaż spalone auta tliły się jeszcze na ulicach, chodniki
były zasypane kawałkami szkła, a wystraszone matki nie
posłały dzieci do szkoły.
Sandra wróciła do domu o wpół do siódmej. Cała zsypana
sadzą, marzyła o prysznicu. Była okropnie zmęczona, ale za
dwadzieścia minut powinna wrócić do komendy. Należało
odszukać Vi. W mieście chodziły słuchy, że biały policjant
otworzył ogień do grupy nieuzbrojonych murzyńskich na-
stolatków. Lokalni przywódcy partii politycznych domagali
się, żeby im udzielić najświeższych informacji. Czym się
zajmuje miejska komenda policji? Jak mogli pozwolić, żeby
trzynastolatek wywołał zamieszki? Jakimi środkami postara-
ją się zapewnić bezpieczeństwo we wschodniej dzielnicy?
Mimo wszystko nie oparła się pokusie i cały kwadrans
stała pod prysznicem. Ledwie wyszła z łazienki, zadzwonił
telefon. Na pewno matka.
– O Boże! Jesteś cała i zdrowa, Sandro? Oglądaliśmy
wiadomości. Straszne, po prostu okropne. Mam nadzieję, że
ciebie tam nie było.
– Dzień dobry. Miło cię słyszeć – powiedziała Sandra.
– Czy doniesienia o rozruchach są prawdziwe? Widzieli-
śmy w telewizji policjantów z tarczami i w hełmach z plas-
tikowymi przyłbicami. Ścigali na ulicach grupy młodo-
cianych przestępców. Można by pomyśleć, że to jakiś kraj
trzeciego świata. Dobry Boże, pewnie trafimy przez to do
krajowych wiadomości.
– Sytuacja została opanowana.
– Sandro, ojciec i ja byliśmy przerażeni, i to jest twoja
wina. Mam nadzieję, że zmieniłaś zdanie. Wróć do pracy
w rodzinnej firmie. Co było, to było...
– Wiesz, że nie zamierzam pracować u taty, ale dzięki za
propozycję.
– Sandro, bądź rozsądna – nie dawała za wygraną matka.
– Jesteś młodą, inteligentną kobietą. Możesz przebierać
w ofertach pracy. Z pewnością znajdziesz sobie ciekawsze
zajęcie od tej... harówki.
– Nie sadzę, żeby gdziekolwiek czekało mnie większe
wyzwanie... Zacznę od przywrócenia spokoju w całym
mieście.
– Chcesz rozpocząć karierę polityczną? – ucieszyła się
matka. – Dobra nowina.
– Zamierzam pozostać na moim obecnym stanowisku.
Dzięki za telefon, mamo. Miło, że się odezwałaś.
195
M o j a b ył a ż o n a
Po drugiej stronie zapadła cisza. Sandra z ciężkim
westchnieniem zaczęła się wycierać ręcznikiem. Nie warto
martwić się takimi rozmowami. Matka jej nie zrozumie.
Kobieta pracująca była dla niej tajemniczym fenomenem,
a policjantka istotą z innej planety.
– To wszystko przez niego? – usłyszała nagle w słuchaw-
ce ostry głos.
– Sama podejmuję decyzje.
– Bzdura! Z pewnością nie wstąpiłabyś do policji, gdyby
nie Michael Rawlins. Zrobiłaś to przez wzgląd na niego. I co
teraz? Ryzykujesz życie, a rodzice omal nie dostali przez
ciebie zawału serca, bo postanowiłaś zbliżyć się do jakiegoś
prymitywnego...
– Lepiej nie kończ.
– Sandro! Jestem twoją matką. Nie pozwolę...
– Oczywiście. Jesteś moją matką i bardzo cię kocham,
ale jeśli dokończysz zdanie, stracisz córkę. Mówię serio.
Melissa Aikens zamilkła. Kiedy znów się odezwała, w jej
głosie pobrzmiewał żal i niepewność.
– Nic już nie rozumiem.
– Jestem tego świadoma, mamusiu. – Sandra przymknę-
ła oczy. Była zakłopotana i pełna obaw, ale dodała: – Mamo,
ja go kocham.
– Och, nie! – jęknęła matka.
Cóż, mówi się trudno.
– Ależ tak! Posłuchaj uważnie. Wiem, że nie potrafisz
mnie zrozumieć i nie masz pojęcia, dlaczego wybrałam takie
życie. Nigdy nie lubiłaś Mike’a i krytykowałaś mnie za
pomysł wstąpienia do policji. Ale ja cieszę się, że postawi-
łam na swoim. Jestem dobrym komendantem. Reportaże
w wiadomościach z pozoru temu przeczą, ale trzeba raczej
wziąć po uwagę, że od paru dni napis
’’
suka’’ nie pojawia się
na moich drzwiach.
– Proszę?
196
A l i ci a S co t t
– Chcesz wiedzieć, mamo, kto mi pomógł? Mike. Stał za
mną murem, wytłumaczył zasady i nauczył rozumieć pod-
władnych. Myślę, że tym razem nam się uda. Na pewno
chciałabym spróbować.
Pani Aikens jęknęła, zakryła dłonią mikrofon i krzyknęła:
– Howardzie, chodź tu i przemów swojej córce do
rozumu.
Sandra bezradnie pokręciła głową. Wkrótce usłyszała
głos ojca.
– Jak się masz, kochanie?
– Jestem zmęczona. Przez całą noc byłam na nogach.
Nie chce mi się gadać.
– Oglądaliśmy wiadomości – tłumaczył z powagą ojciec.
– Groźnie to wyglądało.
– Noc była trudna, ale wszystko dobrze się skończyło.
– Mama bardzo się martwiła. Ja również.
Sandra westchnęła ciężko, a po chwili usłyszała wes-
tchnienie strapionego ojca.
– Nie wrócisz do naszej agencji ochroniarskiej. Zgad-
łem, młoda damo?
– Oczywiście. Pewnie dowiedziłabyś się o tym od ma-
my, ale powiem ci lepiej od razu, że postanowiłam za-
przyjaźnić się z Mike’em.
– Howardzie, czy ona wróci do naszej firmy? Zmądrzała
wreszcie? – Z oddali dobiegł stłumiony głos Melissy Aikens,
uciszonej natychmiast przez męża.
– Jesteś pewna swojej decyzji?
– Tak.
– Minęło zaledwie kilka dni, kochanie.
– Pozory mylą. Tyle się wydarzyło. Mam wrażenie, że
nareszcie wyjaśniliśmy sobie parę spraw. Ta rozmowa
powinna się odbyć cztery lata temu, ale wtedy zamiast
pogadać, zdecydowaliśmy się na rozwód, bo oboje czuliśmy
się rozżaleni i brakowało nam życiowego doświadczenia,
197
M o j a b ył a ż o n a
więc żadne z nas nie widziało innego wyjścia z sytuacji. Ale
mieliśmy cztery lata, żeby wszystko przemyśleć. Wreszcie
stało się dla nas jasne, że wspólne życie przysparza nam
wielu trudności, lecz osobno czujemy się nieszczęśliwi.
Chyba jesteśmy sobie przeznaczeni. Teraz musimy ustalić
wspólne zasady i wszystko będzie dobrze.
– Dobrze się zastanów.
– Tato, chyba wiesz, z kim masz do czynienia. Czy ja
bywam impulsywna? – odparła znużonym głosem, a Howard
Aikens zachichotał.
– W takim razie przyjdź do nas z Mike’em na kolację.
Spróbujemy się z nim dogadać, porozmawiamy o twojej
nowej pracy.
– Przyjdziemy do was na grilla. Żadnych znajomych,
tylko najbliższa rodzina. Jeśli będziecie traktować Mike’a
protekcjonalnie, natychmiast wychodzimy.
– No, no, córeczko, zmieniłaś się w nowej pracy.
– Słuszna uwaga.
– Przyjdźcie na grilla. Mama i ja będziemy grzeczni.
– Uciszył żonę, która krzyknęła z oburzenia.
– Dziękuję, tato.
– Nie ma za co. Trzymam za ciebie kciuki, kochanie.
Tym razem to Sandra zdumiona wstrzymała oddech,
a potem odłożyła słuchawkę i zaczęła się szykować do
wyjścia. Czekał ją trudny dzień.
O ósmej rozpoczęło się zebranie wyższych oficerów
miejskiej komendy policji dotyczące rozruchów i śledztwa
w sprawie Vi. Trzej porucznicy usiedli obok siebie w pierw-
szym rzędzie. Mike podpierał ścianę w głębi sali i uśmiechał
się do niej. Poza tym nastrój był podobny jak w czasie
pierwszego spotkania. Koontz się nie pojawił. Sandra nie
widziała go od chwili, gdy odszedł zirytowany wczorajszej
nocy. Może zaspał?
198
A l i ci a S co t t
Odetchnęła głęboko i popatrzyła na grupkę mężczyzn
w średnim wieku, którzy mieli powyżej uszu nieustannej
krytyki.
– Dzień dobry – przywitała się, ale nie doczekała się
nawet zdawkowego skinienia głową, więc darowała sobie
wstępne uprzejmości i od razu przeszła do rzeczy.
Podsumowała fakty, które spowodowały, że funkcjona-
riusz Brody ostatniej nocy postrzelił Charlesa Smitha
i przedstawiła hipotezy dotyczące późniejszych wydarzeń.
Prawdopodobnie obserwujący gliniarzy Toby Watkins
strzelił do Brody’ego z okna dawnego magazynu i uciekł
z miejsca przestępstwa. Ekipa dochodzeniowa znalazła
strzelbę na tyłach opuszczonego budynku. Zbadano wstęp-
nie odciski palców. Przypominają te zdjęte z broni, którą Vi
przedwczoraj rzucił w Sandrę.
– I co z tego? – zapytał policjant z głębi sali. – Z ar-
tykułów opublikowanych w gazetach wynika, że Brody jest
sadystą i tchórzem strzelającym na oślep, kiedy czuje się
zagrożony, a z Watkinsa robi się bohatera, bo zranił policjan-
ta. Jak sobie z tym poradzimy?
Kilku gliniarzy mruknęło potakująco. Sandra czuła na
sobie ich oskarżycielskie spojrzenia.
– Zapewniam, że podstawą tych artykułów w żadnym
wypadku nie były oświadczenia naszego rzecznika praso-
wego. Wprawdzie komisja dyscyplinarna prowadzi już po-
stępowanie w sprawie Brody’ego, ale nadal pozostaje w si-
łach policyjnych Aleksandrii i pozostanie w nich, chyba że
komisja zdecyduje inaczej. Brody ma na swoim koncie
wiele osiągnięć, więc będziemy go bronić. Nawet jeśli
ostatnio nie stanął na wysokości zadania i niepotrzebnie
otworzył ogień, jest wiele okoliczności łagodzących, które
muszą zostać wzięte pod uwagę i starannie przeanalizowa-
ne. Tak sądzi burmistrz, a ja podzielam jego opinię.
Jej podwładni w końcu pokiwali głowami, zadowoleni,
199
M o j a b ył a ż o n a
że politycy nie zamierzają robić z ich kolegi kozła ofiarnego.
Przynajmniej na razie.
– A teraz dobra nowina. Brody i obaj chłopcy wracają do
zdrowia, czują się coraz lepiej. Niestety, Toby Watkins
jeszcze nie został ujęty. Mamy powody, by sądzić, że ma
sporo broni. Poza tym jest wystraszony, zbity z tropu
i płochliwy. Musimy go namierzyć i ująć, ale bez użycia siły.
– Znów usłyszała niezadowolone pomruki, więc pochyliła
się do przodu i zirytowana dodała karcącym tonem: – Zro-
zumcie, sytuacja w mieście jest krytyczna. Połowa młodo-
cianych gangsterów przesłuchiwanych wczorajszej nocy
traktuje Vi jak lokalnego bohatera. Wygląda na to, że jeden
z gangów ostrzega go i pomaga ukrywać się przed policją.
Jego poczynania już obrastają legendą, więc mieszkańcy
wschodniej dzielnicy będą mu pomagać. Jak tak dalej
pójdzie, chłopak będzie dysponował znacznymi środkami.
Może znów zacznie strzelać do glin, aby potwierdzić swoją
reputację. Trzeba wziąć pod uwagę, że Vi bywa niebez-
pieczny i działać rozważnie. Z drugiej strony jednak należy
uświadomić sobie, w jaki sposób jest postrzegany przez
opinię publiczną, a zwłaszcza przez Murzynów ze wschod-
niej dzielnicy.
– Świetny pomysł – mruknął ktoś w pierwszym rzędzie.
– W takim razie co robimy? Czy mamy się położyć na
chodniku i udawać martwych, żeby nie sprowokować kolej-
nych zajść? Ten smarkacz to zabójca. Kule ze strzelby
przebiją każdą ochronną kamizelkę.
Sandra zdobyła się na wymuszony uśmiech. Kolejny
element jej wystąpienia był ryzykowny, ale bazowała na
opiniach Mike’a. Gdy po raz pierwszy rozmawiali w komen-
dzie, wspomniał, że powinna bardziej ufać podwładnym.
Zamierzała teraz zdać się na nich i miała nadzieję, że takie
podejście do sprawy przyniesie jej z czasem korzyści.
– Nie wiem, co robić – oznajmiła. Zapadło milczenie.
200
A l i ci a S co t t
Kilku policjantów uniosło brwi. Ich elegancko ubrana
szefowa przyznała w końcu, że czuje się bezradna. Sandra
podejrzewała, że są usatysfakcjonowani. – Będę z wami
szczera – ciągnęła. – Jestem zupełną nowicjuszką, brak mi
doświadczenia, więc nie mam gotowych odpowiedzi. Z dru-
giej strony jednak w tej sali jest sporo doświadczonych
policjantów. Jestem przekonana, że w całym stanie nie
znajdę lepszej ekipy. Wspólnie pokonamy obecne trudnoś-
ci. Wszyscy jesteśmy mieszkańcami tego miasta. Powinniś-
my zewrzeć szeregi i wspólnymi siłami uporać się z tym
kryzysem. Mamy wreszcie sposobność udowodnić, że
w Aleksandrii policja umie stanąć na wysokości zadania.
Nadal panowała cisza. Sandra osamotniona na swoim
podium z obawą pomyślała, że nic z tego nie będzie.
Podwładni nie dali się wziąć pod włos. Nagle odezwał się
jakiś mężczyzna z głębi sali.
– Znajdziemy tego Vi. Kurde, mamy skapitulować
przed zwyczajnym trzynastolatkiem?
– Proszę o więcej szczegółów – powiedziała Sandra do
inspektora z wydziału zwalczania narkomanii. Barczysty
czterdziestolatek wstał i założył ramiona na piersi.
– Jeśli będziemy chodzić od drzwi do drzwi, przedsta-
wiając się jako gliniarze, niczego się nie dowiemy. Chce pani
wiedzieć, co ludzie gadają i wydobyć z tego potrzebne
informacje? Mamy swoje sposoby. Paru kumpli z wydziału
narkotyków włoży odpowiednie ciuchy. Niech wyglądają na
drobnych cwaniaczków. Kilka dziewczyn przebierzemy za
kurewki. Trzeba się trochę powłóczyć i pilnie nadstawiać
uszu. Myślę, że teraz większość ludzi rozmawia o Vi.
Wystarczy dzień lub dwa i będziemy wiedzieli nie tylko,
gdzie się ukrył, lecz także, co jadł na śniadanie.
– Mamy swoich informatorów – dodał z ożywieniem
inny policjant. – Koledzy pójdą w teren, a my wrzucimy
temat. Wydziały do spraw narkotyków i przestępczości
201
M o j a b ył a ż o n a
zorganizowanej mają w sumie około czterdziestu zaufanych
ludzi, którzy na pewno coś wiedzą. Część z nich nie zechce
sypać Vi, ale inni wyśpiewają wszystko, tym bardziej że
ustalimy odpowiednią stawkę...
Pozostali funkcjonariusze kiwali głowami.
– Rodzina też może być pomocna – dodał stojący
pod ścianą Mike. – Znamy już nazwisko i adres Vi,
więc możemy dowiedzieć się więcej o jego sytuacji ży-
ciowej. Rano ponownie przesłuchamy siostrę, a po po-
łudniu rozmówimy się z matką. Zapewne dowiemy się
od nich, dokąd najczęściej chodzi Toby i z kim się wi-
duje. Skoro jest wystraszony, będzie go ciągnąć do naj-
bliższych.
– Trzeba obserwować jego mieszkanie – wtrącił kolejny
policjant.
– I szpital, gdzie przebywa jego matka – dodał inny.
Ich koledzy potakiwali z zapałem.
– Dobrze – przerwała energicznie Sandra. – Podsumuj-
my. Inspektorzy z wydziału do spraw narkotyków przebiera-
ją się i pracują w terenie. Rawlins i Koontz dokończą
przesłuchiwanie rodziny Toby’ego Watkinsa i sporządzą
raport w tej sprawie. Wystawiamy patrole przed jego
domem, szkołą i szpitalem. Angażujemy mnóstwo ludzi, ale
nie sądzę, żeby burmistrz miał coś przeciwko temu. Ja się
zajmę papierkową robotą. Coś jeszcze?
Jej podwładni patrzyli po sobie z zainteresowaniem, aż
porucznicy dali znak, że na razie wyczerpali temat. Wszyscy
byli zadowoleni, że powstał całkiem niezły plan działania.
Sandra uśmiechnęła się promiennie.
– Doskonale. Odwaliliśmy kawał dobrej roboty. O dru-
giej spotykam się z burmistrzem na konferencji prasowej
zwołanej we wschodniej dzielnicy, która ma służyć pojed-
naniu z tamtejszą społecznością. Wystąpię również z oficjal-
nym apelem do Vi, żeby sam oddał się w ręce policji. Nie
202
A l i ci a S co t t
sądzę, żeby taka prośba zmieniła jego nastawienie, ale nie
zaszkodzi spróbować.
Siedzący w pierwszym rzędzie porucznik Hopkins
z ociąganiem uniósł rękę.
– Pani komendant, czy to nie za duże ryzyko? Zamierza
pani dziś przemówić we wschodniej dzielnicy. Jeśli do
drugiej nie aresztujemy Vi...
– Zadbamy o właściwą ochronę – odparła Sandra. – Mo-
że razem sporządzimy listę funkcjonariuszy, którzy zadbają
o bezpieczeństwo uczestników konferencji. To burmistrz
nalegał, żeby odbyła się tam, gdzie wczorajsza strzelanina.
Zakończyła zebranie i wcale się nie zdziwiła, gdy Mike
poszedł za nią do gabinetu i trzasnął drzwiami.
– Do diabła, dlaczego nie powiedziałaś mi o konferencji
prasowej?
– Sama dowiedziałam się o niej tuż przed zebraniem.
– To zbyt niebezpieczne! Burmistrzowi chyba rozum
odjęło! Vi grasuje we wschodniej dzielnicy, a szefowa policji
to przecież dla niego wymarzony cel!
– Mike, proszę. – Sandra popełniła błąd, kładąc mu
dłoń na piersi, bo uświadomiła sobie po raz kolejny, ile
w nim siły, ciepła, uroku. Cofnęła dłoń, a mina Mike’a
dowodziła, że był równie zawiedziony. – Za nami szalona
noc, prawda? – powiedziała smutno. – Szkoda tylko, że
dziś rano nie obudziliśmy się w łóżku, mocno objęci
ramionami.
– Racja – odparł trochę spokojniej. Wyglądał na zmęczo-
nego. – Wybrałaś sobie okropną robotę, ma chére. Nie
zrezygnujesz, prawda?
– Nie mogę. Dziś rano powiedziałam tacie, że nie wrócę
do jego firmy. Teraz jesteś na mnie skazany.
– Rodzice dali za wygraną?
– Tata owszem. Mama potrzebuje trochę więcej czasu,
żeby się pogodzić z moją decyzja. A skoro już o nich mowa,
203
M o j a b ył a ż o n a
zaprosili cię na grillowanie. Będzie tylko najbliższa rodzina.
Obiecali, że będą grzeczni.
– Wspaniale! – Były mąż Sandry uśmiechnął się bojaź-
liwie, chociaż był postawny i silny. Mimo obaw dodał
z desperacką odwagą: – Nie mogę się doczekać.
– Kłamca.
– Fakt.
Sandra nagrodziła uśmiechem jego starania. Robił dobrą
minę do złej gry, co wiele dla niej znaczyło. Może jedna
z tajemnic dobrego małżeństwa polega na tym, żeby skupiać
się na zaletach i przejawach dobrej woli małżonka, a nie
szukać w nim wad i krytykować zaniedbania?
– Szkoda, że nie mamy dla siebie czasu. Marzę o kilku
chwilach tylko we dwoje – powiedziała cicho.
– Ja również, ma chére.
– Chętnie bym cię rozebrała. Czy mówiłam ci, jak na
mnie działa twoja nagość? Uwielbiam głaskać twój tors,
przesuwać dłońmi po barkach i ramionach...
– Zamknij się, Sandy – mruknął niskim głosem.
– W przeciwnym razie będziemy się kochać na twoim
biurku.
Przez moment rozważała na serio tę możliwość. Biurka
w komendzie policji jeszcze nie zaliczyli. Z drugiej strony
jednak takie sam na sam inspektora i jego szefowej mogłoby
oznaczać grube nieprzyjemności, więc tylko westchnęła
z rezygnacją i zaczęła myśleć o pracy. Po nieprzespanej nocy
trudno się było skupić.
– Przepraszam. Chyba powinnam się teraz przygotować
do konferencji prasowej.
– Sandy... – W głosie Mike’a znów usłyszała niepokój.
– Nie jedź tam. Zadzwoń do burmistrza i wytłumacz mu, że
to błąd. Dwoje najważniejszych ludzi w mieście i ten mały
Vi... mały, ale strzela i jest wciąż na wolności. Wystawiasz się
na ogromne niebezpieczeństwo.
204
A l i ci a S co t t
– On nie jest bezdusznym zabójcą. Jeśli obstawimy
teren, nic nam nie grozi.
– Ryzyko jest zbyt duże!
– Na tym polega moja praca. Bardzo proszę, nie mówmy
o tym więcej, Mike. Życzysz sobie, żebym ci dała swobodę
we wszystkim, co dotyczy twojego zawodu. Ta zasada
powinna dotyczyć także mnie.
– To dwie różne sprawy. – Mike zmarszczył brwi.
– Dlaczego?
– Bo jesteś moja i muszę cię chronić! – jęknął. – Każdy
jaskiniowiec zachowałby się identycznie. Takie są prawa
natury. Ty pilnujesz ogniska domowego, a ja zabijam
włochate mamuty.
Sandra uniosła brwi. Natychmiast ochłonęła ze złości
i uśmiechnęła się do niego. Pociągał ją z nieodpartą siłą
i wyglądał cudownie, gdy stawał się nadopiekuńczy. Przy-
znała w duchu, że pochlebiała jej ta jego troska. Co więcej,
po raz pierwszy w życiu działali ramię w ramię jak przyjacie-
le i sprzymierzeńcy. Dawniej takie porozumienie łączyło
ich tylko w sypialni. Na samą myśl o tym zapragnęła zerwać
z niego ubranie. Westchnęła tęsknie i natychmiast wzięła
się w garść. Mike przyglądał się jej z ciekawością, lecz
jeszcze się nie rozchmurzył.
– Odmaszerować – rozkazała. – Znajdź swojego partnera
i bierzcie się do roboty.
– Ale wrócę tu o wpół do drugiej.
– Proszę bardzo. Przyda mi się jaskiniowiec gotowy
w razie potrzeby maczugą ukatrupić włochatego mamuta.
– Obiecujesz na mnie czekać?
– Z ręką na sercu.
Mike wreszcie się rozchmurzył, ale nie odszedł, tylko
zerknął pospiesznie na drzwi, a potem objął ją mocno.
Skwapliwie przytuliła się do niego. Przymknęła oczy i wsłu-
chiwała się w mocne bicie serca ukochanego. Cudownie
205
M o j a b ył a ż o n a
czuła się w jego ramionach. Jak to możliwe, że przed laty
postanowili się rozwieść? Z drugiej strony jednak mimo
śmiałych deklaracji wobec rodziców wciąż nie była wolna od
obaw. Teraz wszystko dobrze się układało, ale co będzie za
sześć miesięcy albo za rok?
– Nie darowałbym sobie, gdyby stało ci się coś złego
– powiedział nagle Mike stłumionym głosem.
– Wszystko będzie dobrze – zapewniła cicho, gdy zacie-
śnił uścisk.
– Sandy, nie podoba mi się ta konferencja. Mam złe
przeczucia.
– Nic dziwnego. Przez całą dobę nie zmrużyłeś oka,
jesteś zmęczony i dlatego widzisz wszystko w czarnych
barwach.
– Wiem. – Odsunął się niechętnie.
Sandra popatrzyła na jego twarz naznaczoną lękiem.
Przesunęła opuszkami palców po głębokich bruzdach.
– Mike, wszyscy ludzie z naszej komendy zgodnie teraz
współpracują. Nareszcie znaleźliśmy wspólny język.
– Rzeczywiście zwarliśmy szeregi. Masz powód do dumy,
ma chére. Gdyby nie ty, trudno byłoby osiągnąć taką jedność.
– Dziękuję.
Mike cofnął się. Nadal był zasępiony.
– Poszukam Koontza. Musimy przesłuchać rodzinę Vi
i dokończyć raport.
– Zobaczymy się o wpół do drugiej. Wiesz, Mike... boję
się. To dobrze, że będziesz przy mnie. Dzięki.
– Uważaj na siebie, ma chére.
– Jasne.
Do wpół do drugiej oddział specjalny oczyścił teren
i zajął budynki otaczające prowizoryczną mównicę. Pojawili
się dziennikarze, przygotowano nagłośnienie, przewody
i mikrofony zostały zainstalowane. Co chwila podjeżdżały
206
A l i ci a S co t t
różne samochody: białe wozy transmisyjne, prywatne auta,
czarne limuzyny. Rada miejska zjawiła się w komplecie,
było też kilku wpływowych przywódców murzyńskiej lud-
ności Aleksandrii. Tłumnie przybyli mieszkańcy wschod-
niej dzielnicy. Byli wśród nich właściciele sklepów i barów,
emeryci i sporo nastolatków trzymających się w swoich
grupach, z dala od rówieśników i starszych. Policjanci
ukrywali zdenerwowanie. Gapiom udzieliło się napięcie.
Sandra czekała w gmachu komendy miejskiej. Hopkins
osobiście przyniósł jej kuloodporną kamizelkę i poradził,
żeby dla wygody założyła pod spód bawełniany T-shirt, a na
wierzch bluzkę. Gdy stanęła przed lustrem, wydawała się
nieco grubsza, co dodało jej powagi. Czuła się dziwnie,
a kamizelka mocno jej ciążyła i okropnie grzała. A przecież
tydzień temu nakazała podwładnym, żeby patrolowali mias-
to w tym paskudztwie. Nic dziwnego, że byli tacy zgryźliwi.
Za kwadrans druga zebrała notatki. Porucznik Hopkins
czekał na nią przed drzwiami gabinetu. Dopiero teraz zdała
sobie sprawę, że traktuje go jak prawdziwego sojusznika.
Podczas obecnego kryzysu niepostrzeżenie wiele się zmie-
niło. Mike dogonił ich, gdy wchodzili do policyjnego garażu.
Najwyraźniej pracował do ostatniej chwili i teraz dyszał
ciężko.
– Przepraszam za spóźnienie.
– Przesłuchałeś rodzinę Toby’ego Watkinsa?
– Mam już raport. – Podał jej spis miejsc, w których
najczęściej można było zastać poszukiwanego trzynastolat-
ka. – W czasie konferencji damy go sierżantowi. Niech
wyśle tam patrole. Są jakieś nowiny?
– Nic specjalnego. Minęły przecież zaledwie cztery
godziny. Gdzie Koontz?
– On... Gdzieś się zaszył. – Mike spochmurniał. Sandra
przystanęła na moment i obrzuciła go badawczym spoj-
rzeniem. Od razu pojęła, co chciał przez to powiedzieć.
207
M o j a b ył a ż o n a
– Muszę go wezwać na dywanik – powiedziała cicho.
– Może najpierw sam z nim pogadam i...
– Mike, sprawa jest poważna. Szczera rozmowa part-
nerów to za mało. W sytuacji takiej, jaką mamy teraz,
funkcjonariusze powinni zapomnieć o osobistych uprzedze-
niach. Nie mam innego wyjścia, muszę udzielić mu nagany.
Mike zdawał sobie sprawę, że Koontz posunął się za
daleko, i jeszcze bardziej sposępniał. Policjantom nie wolno
się boczyć i obrażać, gdy w mieście panuje chaos.
– Nie zastałem go w domu. Trudno powiedzieć, gdzie
się włóczy. Rany boskie, co mu strzeliło do głowy?
– Wkrótce się dowiemy. – Sandra westchnęła. – Na razie
zapomnijmy o tej sprawie. – Potarła skroń. Znowu była
spięta i zdenerwowana. Spojrzała na Mike’a i po jego minie
poznała, że też jest niespokojny. Miała dosyć tego Koontza.
Przez niego między nią i Mike’em dochodziło do kłótni,
kiedy byli małżeństwem. Wcale by się nie martwiła, gdyby
Rusty po prostu zniknął. Musiała zmienić się na twarzy, bo
Mike zorientował się, o czym przed chwilą myślała, a jego
twarz – jak zawsze w takich chwilach – przybrała wyraz
chłodnej obojętności.
– Później – mruknęła Sandra.
– Jasne, później.
Wsiadła do radiowozu i ze wszystkich sił próbowała
wziąć się w garść. Była przecież komendantem policji,
a poza tym będą jej pilnować niemal wszyscy gliniarze
Aleksandrii. O Boże... W czasie jazdy oddychała głęboko,
żeby ukryć zdenerwowanie. Mike również się uspokoił.
– Gdzie ochrona? – zapytał Hopkinsa.
– Na dachach wszystkich sąsiednich budynków. Nasi
ludzie są uzbrojeni po zęby. Teren został dokładnie spraw-
dzony. Jesteśmy bezpieczni.
– Fakt, Vi się nie przemknie – burknął Mike, a Sandra
od razu wiedziała, w czym rzecz. Za wozami transmisyjnymi
208
A l i ci a S co t t
stały duże grupy nastolatków. Było ich kilka. Chłopcy nosili
barwy gangów i z jawną wrogością obserwowali Sandrę.
Porucznik Hopkins i Mike wymienili porozumiewawcze
spojrzenia.
– Zachowaj spokój, tylko bez paniki – instruował ją
półgłosem Mike. – Gdyby coś się zaczęło, natychmiast cię
stąd zabieramy. Jasne?
Zegar wskazywał drugą. Rozbłysły reflektory i burmistrz
Peterson wysiadł z samochodu w towarzystwie dwóch
ochroniarzy. Pora zacząć przedstawienie. Burmistrz jako
pierwszy wszedł na mównicę. Podziękował dziennikarzom
i przywódcom lokalnych społeczności, którzy przyjęli zapro-
szenie na popołudniową konferencje prasową, z wielkim
ubolewaniem wspomniał o tragicznym splocie wydarzeń
i przekazał wyrazy współczucia najbliższym Brody’ego oraz
Charlesa Smitha. Na tym zakończył swoje przemówienie
i opuścił mównicę, ustępując miejsca Sandrze, która stanęła
w świetle jupiterów. Gdy popatrzyła na morze twarzy o minach
zaciekawionych, sceptycznych, jawnie wrogich, przez chwilę
miała pustkę w głowie. Potem zaczęła się zastanawiać, czy
wśród gapiów jest Toby Watkins. Ciekawe, czy nadal się boi.
Rozumiała teraz jego emocje, bo sama bała się okropnie, stojąc
przed tłumem gapiów w ochronnej kamizelce.
– Policja zawiodła mieszkańców Aleksandrii – powie-
działa w końcu do swego audytorium. Ludzie na moment
wstrzymali oddech, zaskoczeni niezwykłym wstępem. Bur-
mistrz Peterson wpatrywał się w Sandrę, jakby nagle straciła
rozum. Mike i porucznik Hopkins też najwyraźniej doszli do
wniosku, że jej odbiło. – Ale mieszkańcy Aleksandrii także
się nie popisali. – Zdumiony tłum zaczął szemrać. Za-
kłopotani ludzie nerwowo dreptali w miejscu. Sandra po-
chyliła się w ich stronę. – Zgadzam się z burmistrzem.
Aleksandria przeżywa prawdziwą zapaść. Wszyscy się boją,
część z nas posuwa się do jawnej nienawiści. Rozglądamy się
209
M o j a b ył a ż o n a
wokoło i dostrzegamy tylko różnice: są biali i czarni, bogaci
i biedni, gliniarze i obywatele. Nikomu nie chce się
zastanowić nad tym problemem. Tak się składa, że znam
przyczyny tego zjawiska. Rozłam w naszej społeczności
zaczął się od różnic ekonomicznych. Potem standardowe
procedury policyjne sprawiły, że gliniarze i obywatele
znaleźli się po dwóch stronach barykady. Był taki moment
w historii naszego miasta, gdy zdrowy rozsądek podpowia-
dał, że funkcjonariusze powinni byli działać o wiele dyskret-
niej i zdobyć się na dystans do trudnych spraw, żeby
zachować obiektywizm. Tymczasem mieli do czynienia
z obywatelami jedynie wówczas, gdy dokonywali aresz-
towań i z czasem przywykli do myśli, że w tej dzielnicy
mieszkają wyłącznie kryminaliści. Z kolei mieszkańcy spo-
tykali się z policjantami tylko wówczas, kiedy tamci zabiera-
li ich synów albo przynosili złe wiadomości na temat córek
i dlatego uznali ich za źródło wszelkiego zła, którego należy
unikać. Taki sposób myślenia spowodował powszechną
nieufność. Przyznaję uczciwie, że to nasza wina, ale pora
zapomnieć o przeszłości i szukać wyjścia z trudnej sytuacji.
Teraz musimy ponownie stać się dobrymi sąsiadami. Kiedy
patrzę na państwa, widzę liczne podobieństwa. Stoi przede
mną młodzież, która chce mieć takie same szanse rozwoju
jak koledzy z innych miast w różnych stanach Ameryki.
Widzę ludzi białych i czarnych, bogatych i biednych,
gliniarzy i obywateli ogromnie poruszonych listami napisa-
nymi do gazety przez trzynastolatka imieniem Vi. Kto
z państwa czytał te dwa teksty? – Głuchy szmer przebiegł
przez tłum. Niektórzy kiwali głowami i z zadowoleniem
stwierdzali, że inni również potakują. Sandra ciągnęła
spokojniej. – Chciałabym opowiedzieć państwu całą jego
historię. Będzie to opowieść typowa dla losów wielu na-
stolatków, a nasza rzeczą jest, żeby ta historia przestała się
powtarzać. – Zerknęła na raport Mike’a dotyczący To-
210
A l i ci a S co t t
by’ego. Przedstawiła bez pośpiechu dzieciństwo chłopca ze
wschodniej dzielnicy, który dorastał bez ojca i stracił brata.
Vi był nieśmiały, spokojny, a wokół niego gangi walczyły
o terytorium i wpływy, więc żył pod ogromną presją. Jego
matka nie wytrzymała napięcia i całkiem się załamała.
Sandra mówiła o podejmowanych przez Vi próbach nawią-
zania kontaktu z innymi ludźmi. Te działania w końcu
wymknęły się spod kontroli, a zdarzenia potoczyły się jak
lawina. – Mamy powody, by sądzić, że to Vi strzelał
wczorajszej nocy do funkcjonariusza Brody’ego – pod-
sumowała Sandra. Dziennikarze notowali pospiesznie.
– Z drugiej strony jesteśmy przekonani, że działał w szcze-
gólnych okolicznościach. W imieniu miejskiej komendy
policji oświadczam, że postanowiliśmy uwzględnić wyjąt-
kowe okoliczności tej sprawy i w miarę swoich możliwości
udzielić Vi wszelkiej pomocy, jakiej potrzebuje. Teraz
oczekujemy deklaracji z jego strony, czy gotów jest do
kompromisu i zechce się ujawnić. Pora udowodnić, że
państwo także podejmą wyzwanie i dołożą starań, aby inne
dzieci nie musiały żyć tak, jak Vi. Czy zdobędziemy się na
wspólne działania? Czy potrafimy być obywatelami Alek-
sandrii, zamiast dzielić się na mieszkańców wschodniej
i zachodniej dzielnicy?
Zapadła cisza. Ludzie spoglądali niepewnie po sobie. Na
ich twarzach wciąż malowało się zakłopotanie i nieufność.
Sandra znowu pochyliła się w ich stronę i dodała
z naciskiem:
– Przecież to nic trudnego. Tyle jest zwykłych sposob-
ności, żeby połączyć siły, czyniąc życie łatwiejszym i lep-
szym. Obywatele mogą współpracować z policją, tworzyć
własne patrole i pilnować bezpieczeństwa na ulicach. Bez
trudu wspólnie zmyjemy
szpecące
budynki graffiti.
W weekendy i święta możemy sadzić drzewa i zamiatać
ulice, żeby z chodników zniknęły zużyte strzykawki. Dzięki
211
M o j a b ył a ż o n a
tym prostym działaniom życie w naszym mieście stanie się
łatwiejsze. Trzeba zrobić dobry początek. Wszyscy prag-
niemy spokoju.
Dziennikarze zadawali mnóstwo pytań. Gdy domagali
się od Sandry szczegółowej relacji z wczorajszej strzelaniny,
puściła to mimo uszu, ale wyjaśniła obszernie zasady
współpracy policjantów z lokalnymi społecznościami. Za-
rzucono jej nadmierny optymizm, ale krótko odparła ten
zarzut. Padło pytanie, czy policja rzeczywiście gotowa jest
iść na ugodę w sprawie chłopca, który postrzelił funk-
cjonariusza. Sandra przytaknęła, choć jej podwładni mieli
kwaśne miny.
O wpół do czwartej było już po wszystkim. Nagle
ogarnęło ją potworne znużenie. Popatrzyła wokół. Tłum
rozpraszał się powoli. Mieszkańcy zwlekali, obrzucając
gliniarzy taksującymi spojrzeniami, a zamiast okazywać
wrogość, obserwowali ich z jawnym zainteresowaniem.
Najwyraźniej wzięli sobie do serca uwagi Sandry. Jeszcze
nie przyznali jej racji, ale doszli do wniosku, że warto się nad
nimi zastanowić.
Podeszła z Mike’em do samochodu. Radio zaskrzeczało,
więc natychmiast wsiadł do środka, żeby odebrać komuni-
kat. Sandra podeszła do Hopkinsa i usiadła obok niego na
krześle.
– Nieźle – mruknął.
– Dziękuję.
– Takie wystąpienia nic nie dają – zapewnił – ale robią
dobre wrażenie.
Sandra zdobyła się na wymuszony uśmiech. Potem
zobaczyła idącego ku niej Mike’a. Był strasznie blady.
Ogarnął ją strach. Natychmiast zerwała się na równe nogi
i wolno ruszyła w jego stronę.
– Vi? – szepnęła.
Pokręcił głową.
212
A l i ci a S co t t
– Koontz.
– Jak to?
– Sześć przecznic stąd patrol znalazł jego auto. – Bezrad-
nie opuścił ramiona i popatrzył na nią niewidzącym wzro-
kiem. – Jest rozbite, zepchnęli je w boczną uliczkę. Gliny
z patrolu uważają, że to się stało w nocy. Zapewne w drodze
do domu został napadnięty przez bandę rozrabiających
małolatów. Jak mogłem pozwolić, żeby odjechał sam?
Powinienem go zmusić, aby na mnie poczekał. Sandy, na
przednim siedzeniu była krew...
213
M o j a b ył a ż o n a
Rozdział trzynasty
Vi stał w bocznej uliczce, rozgrzebując stopą ziemię.
Biegł tak długo, że stracił orientację i nie miał pojęcia, gdzie
się znajduje, co w dzielnicach opanowanych przez gangi
mogło się źle skończyć. Tej nocy zjechało się mnóstwo glin.
Kumple z gangów szli w umówione miejsca. Vi domyślił się,
co jest grane i zmykał, jakby zobaczył samego diabła. Jeśli
chłopaki zakładają kolorowe chustki, na pewno będzie
zadyma. Potem usłyszał trzask rozbijanego szkła, jakby
poszły szyby w oknach. Dobiegło go również wycie policyj-
nych syren, przenikliwy dźwięk alarmów samochodowych
i sklepowych. Ale rozróba!
Szedł z pochyloną głową. Chociaż miał kieszenie wy-
pchane forsą Rodziny Czarnych Bojowników, a pod koszul-
ką dwie spluwy, nadal był smarkaczem bez przydziału.
W gangu też dostał lanie. Znów był sam i czuł się zagubiony.
A przecież strzelał do ludzi. Powinien chyba poczuć się
inaczej, ale bolał go brzuch. Najchętniej wróciłby do domu,
ale wiedział, że mu nie wolno. Gość taki jak on sam troszczy
się o własne sprawy. Miał forsę. Mógł też sprzedać pistolet
i żyć jak król w opuszczonej ruderze.
Oparł się o ścianę, przymknął oczy i wyobraził sobie
mamę. Była duża, silna i głośno krzyczała, żeby zachowywał
się przyzwoicie. Vi przycisnął dłonie do oczu, musi po-
wstrzymać łzy. Nagle usłyszał jakiś hałas. Zbliżało się do
niego kilku dużych chłopaków. Było ich pięciu, może
sześciu. Mieli na sobie długie, ciepłe kamizelki i workowate
dżinsy. Vi rozglądał się, szukając kryjówki. Banda wyrost-
ków stanowiła poważne zagrożenie. Byli nieobliczalni. Mo-
gliby go zatłuc na śmierć tylko dlatego, że się im przygląda.
Po chwili spostrzegł coś jeszcze. Chłopcy szli dziwnie,
jakby dźwigali spory ciężar. Mieli oczy szaleńców, rozjaś-
nione blaskiem maniakalnej radości. Rechotali i popychali
się żartobliwie. Wyglądali na niezłych drani. Vi usłyszał jęk
i zrozumiał, co się stało. Kumple przynieśli sobie zabawkę
– białego faceta. Nieźle oberwał, a teraz wlekli go za
kołnierzyk koszuli. Twarz we krwi, skóra blada, trochę
zielonkawa. Pewnie dostał w żołądek i miał okropne mdło-
ści. Na usta wystąpiła mu krwawa piana.
Kumple zastanawiali się, w jaki sposób wykończyć glinę.
Zabawiali się przez całą noc i już im się znudziło. Trzeba
wreszcie pokazać, kto tu rządzi, oznajmił szef paczki.
Wkrótce spostrzegli Vi i przyglądali mu się uważnie. Próbo-
wał wtopić się w mrok. Przestali się nim interesować i poszli
dalej, zastanawiając się, jak potraktować swoją ofiarę.
Gliniarz oprzytomniał, kiedy go pociągnęli, i otworzył
oczy. Vi popatrzył na spuchniętą od ciosów twarz białego
człowieka i nie był w stanie odwrócić wzroku. Z jego oczu
wyzierała gorycz, wściekłość i pragnienie oporu. Pokonany
i brutalnie pobity, zachował jednak ducha walki. Tacy
ludzie nigdy się nie poddają. Brat Vi był taki sam, póki nie
zamknęli go w białej trumnie z osiemnastoma kulkami
w plecach.
Vi popatrzył na starszych chłopców, myśląc o matce
i siostrze. Wiedział, że płakałyby okropnie na wieść o tym,
co zrobił wczorajszej nocy... zapewne nie po raz ostatni. Nie
215
M o j a b ył a ż o n a
mógł się już wycofać. Tego nauczył go brat. Ani kroku w tył,
póki się człowiek w proch nie obróci. Toby wyszedł z cienia
i powiedział:
– Cześć. Jestem Vi.
Chłopcy przystanęli i odwrócili się, żeby na niego
popatrzeć.
– Zgadza się – stwierdził przywódca bandy.
Vi miał prawo wziąć udział w zabawie.
Trzy godziny później Mike i Sandra wrócili do budynku
miejskiej komendy policji. Mike chodził po sali konferen-
cyjnej, rozpierany dziką, gorączkową energią, która sprawia-
ła, że wszyscy otaczający go ludzie, z Sandrą włącznie,
z trudem nad sobą panowali. Gdy tylko patrol zameldował
o znalezieniu samochodu Koontza, natychmiast tam poje-
chali. Na miejscu była już ekipa zabezpieczająca ślady.
Rozpoczęli uważne oględziny wraku i starannie notowali
wszystkie obserwacje, ale Mike nie zadowolił się ogólnymi
wyjaśnieniami i żądał szczegółowych informacji. Chciał
wiedzieć, kiedy zaatakowali auto i o której Koontz został
uprowadzony. Kto wezwał policję? Ilu ludzi potrzeba, żeby
przewrócić taki samochód? Czy znaleziono jakieś ślady
prowadzące od wraku? Po godzinie ekipa nie znała jeszcze
odpowiedzi na większość istotnych pytań. Według ich
opinii zaschnięta krew była na siedzeniu co najmniej dobę.
Zakładali, że napastnicy zaskoczyli i pobili Koontza, a po-
tem wywlekli go z samochodu.
Policjanci z wydziału do spraw narkotyków i spece od
gangów nadal włóczyli się po wschodniej dzielnicy, ale nie
słyszeli żadnej wzmianki o napadzie na policjanta. Minęły
dwadzieścia cztery godziny, a oni mieli tylko jeden pewnik:
Koontz zniknął. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że z każdą
mijającą godziną maleją szanse, że odnajdą go żywego.
Policjantów ogarnęło szaleństwo. Mike czytał z ich oczu,
216
A l i ci a S co t t
że w miarę, jak przybywa spenetrowanych ulic i prze-
szukanych budynków, narasta złość i pragnienie odwetu, ale
nie dbał o to. Był wściekły na siebie i miał dosyć pozytyw-
nego myślenia. Nie zamierzał być miły dla innych. Próbował
niedawno ugłaskać Koontza i zmienić jego nastawienie do
życia; proszę, co z tego wynikło. Ten biedak miał prawo się
bać i unikać niebezpieczeństwa. Tyle było gadania, a teraz
wychodzi na to, że Koontz zginie z ręki czarnego gangstera.
Mike czuł się winny, bo zostawił partnera samego. Był
całkiem zaabsorbowany troską o bezpieczeństwo Sandry.
Jakiś Murzyn zabije Rusty’ego, ale winien jest partner,
który opuścił go pierwszy.
Sandra w końcu przecięła salę, podeszła do Mike’a
i popatrzyła na jego wymizerowaną twarz. Nie miał ochoty
na jej towarzystwo. Powinna się zająć własnymi sprawami.
To nie jest odpowiednia chwila. Nie potrzebował jej
czułości. Zresztą w sali jest mnóstwo ludzi i wszyscy na nich
patrzą.
– Trzymasz się? – zapytała cicho.
– Nic mi nie jest.
– Powinieneś wrócić do domu.
– Nie.
– Od trzydziestu sześciu godzin nie zmrużyłeś oka.
– Nieważne.
– W takim stanie jesteś tu bezużyteczny!
– Sandy, odczep się ode mnie, do jasnej cholery.
– Nie mogę. Porucznik Banks przed chwilą kazał mi cię
zabrać. Chce, żebyś się stąd wyniósł.
Mike popatrzył wrogo na Banksa, który nie miał mu tego
za złe. Sandy ostrożnie pogłaskała Mike’a po ramieniu
i popatrzyła na niego z troską.
– Mamy w terenie niespełna pięćdziesiąt patroli. Teraz
możemy tylko czekać. Chodź, Mike, musisz się przespać.
Pokręcił głową i zamierzał odejść, ale zakręciło mu się
217
M o j a b ył a ż o n a
w głowie. Musiał się oprzeć, żeby odzyskać równowagę, bo
pokój zaczął wirować. Sandra przyglądała mu się współ-
czująco. Oboje wiedzieli, że zbyt wiele od siebie wymagał,
lecz nagłe osłabienie sprawiło, że coraz bardziej się złościł.
Koontz był przecież jego partnerem. I przyjacielem.
– Dobrze, Mike. Idziemy.
Zaciągnęła go do samochodu. Próbował się buntować,
ale zabrakło mu sił. Nie pamiętał drogi do jej domu. Ocknął
się dopiero, kiedy prowadziła go do sypialni. Obsesyjnie
myślał o swoim zaścielonym łóżku, na którym powinien
dawno zasnąć. A Koontz był zupełnie sam. Jak można tak
zawieść partnera, postawić Sandy przed Rustym? Nie, nie
tak należało postąpić.
– Sandy, nie mogę tego dłużej ciągnąć. Ty, ja... nic
z tego nie będzie. Oboje tylko ucierpimy... – Senność go
zmogła, ale słyszał cichy płacz Sandy i nic nie mógł na to
poradzić. Nie potrafił jej nic ofiarować.
Gdy obudził się po kilku godzinach, leżała obok i łagod-
nym ruchem głaskała go po włosach. We śnie błądził gdzieś
daleko, lecz nadal miał w sobie pustkę. Teraz otworzył oczy
i rzeczywistość powróciła. Był w domu Sandry. Jego partner
zaginął i pewnie był już martwy.
– Znajdziemy Koontza – powiedziała Sandra, kiedy
poruszył się niecierpliwie. – Wszystko będzie dobrze.
– To mój partner. Zostawiłem go, sam musiał stawić
czoło niebezpieczeństwu.
– Cicho...
– Nie potrafię być jednocześnie dobrym mężem i dob-
rym kumplem. Koontz miał rację.
– Nieprawda. Damy sobie z tym radę, Mike. Ty, ja, on...
– Czyżby? – warknął ze złością. – Powiedz mi prawdę,
Sandy. Dla ciebie byłoby lepiej, gdyby Koontz zniknął.
Nam obojgu żyłoby się łatwiej. Przestałabyś narzekać, że
218
A l i ci a S co t t
twój Mike niepotrzebnie się przepracowuje i za dużo czasu
spędza z Koontzem pod
’’
Błękitnym Kapusiem’’.
– Nie – żachnęła się. – Już dawno zrozumiałam, że wcale
mi na tym nie zależy. To nigdy nie byłby dobry fundament
dla naszego związku.
– Kłamiesz! – upierał się Mike.
– Nie! Do jasnej cholery! – Nagle usiadła, objęła
dłońmi jego twarz, spojrzała mu w oczy tak samo jak
wówczas, kiedy się kłócili i dodała stanowczo: – Cztery
lata temu pewnie bym przytaknęła. Niech Koontza piekło
pochłonie! Chciałam, żeby mój ukochany trzymał się jak
najdalej od policji. Ale myliłam się. Słyszysz! Nie miałam
racji. Zapomniałam o przysiędze małżeńskiej. Nie miałam
pojęcia, jak należy rozumieć słowa: na dobre i na złe.
Byłam gotowa kochać cię na moich warunkach: powinie-
neś mieszkać tam gdzie ja, pracować zgodnie z moimi
życzeniami, rozmawiać ze mną, bo tego potrzebuję.
Kochałam cię, ale nie miałam pojęcia, czym jest praw-
dziwa miłość. Za swoją pychę zostałam ukarana, bo cztery
lata żyłam bez ciebie. Oboje zapłaciliśmy za swoje błędy.
Wierz mi, nie chcę powtarzać tamtych błędów. Moim
zdaniem tak się rzeczy mają: kochamy się i jesteśmy sobie
przeznaczeni. Żyjąc razem, będziemy się kłócić, ale
potrafimy się też godzić. Będąc we dwoje, musimy zdobyć
się na ustępstwa, ale rozdzieleni czujemy się okropnie
samotni. Zrozum, jesteśmy dla siebie wyzwaniem, dosko-
nale się rozumiemy, a zarazem działamy sobie na nerwy.
Zestarzejemy się razem. Teraz się nie poddamy. W każ-
dym razie ja nie zamierzam z ciebie rezygnować, a jeśli to
oznacza, że Rusty Koontz ma się przy nas kręcić, trudno.
Będzie miał u nas swój fotel. Jakoś to przeżyję, bo tym
razem nie pozwolę ci odejść, Mike.
– Nie jestem w stanie być dobrym mężem i praw-
dziwym kumplem!
219
M o j a b ył a ż o n a
– Przeciwnie! Jesteś w porządku. To Koontz i ja chcieli-
śmy cię mieć na wyłączność. To nasza wina.
– Koontz jest moim najlepszym przyjacielem, a ja go
zawiodłem. Co ze mnie za facet?
– Taki, który uczy się na własnych błędach.
– Muszę tam wrócić. – Poruszył się niespokojnie, jakby
zamierzał wstać.
– Wiem. Idę z tobą.
– Sandy, jesteś komendantem policji, więc rób swoje.
– Mike pokręcił głową. – Ja powinienem tam pójść ze
względu na mojego partnera. Jest parę miejsc, gdzie warto
zajrzeć.
– Chcesz powiedzieć, że pójdziesz sam? – spytała ostrym
tonem.
Mike bez słowa kiwnął głową. Wstrzymała oddech,
a potem otworzyła usta. Przeczuwał, że lada chwila dojdzie
do kłótni. Ku jego zaskoczeniu po chwili napięte mięśnie jej
ramion powoli się rozluźniły.
– Ufam ci, Mike – zapewniła krótko. – Wiem, że
postępujesz właściwie.
Zadzwonił telefon. Natychmiast chwyciła słuchawkę,
przedstawiła się, dwukrotnie kiwnęła głową i przerwała
połączenie. Gdy wyskoczyła z łóżka, Mike popatrzył na nią
z obawą, przygotowany na najgorsze.
– Dzwonił porucznik Banks. Mamy obejrzeć wiadomo-
ści telewizyjne.
Oboje pobiegli do salonu. Siedzieli bez ruchu przed
telewizorem, nie wierząc własnym oczom. Mieszkańcy
Aleksandrii zbiegli się tłumnie w miejscu, gdzie Sandra
i burmistrz Peterson wygłosili przemówienia. Ludzie mieli
ze sobą latarki, reflektory i termosy z kawą. Ubrali się ciepło
i przyszli zaoferować swoją pomoc w poszukiwaniach in-
spektora Rusty’ego Koontza.
Wytatuowany Smithy Jones w skórzanej kurtce wszedł
220
A l i ci a S co t t
na mównicę i kierował ochotnikami. Wcześniej zachęcał
sąsiadów, żeby bronili prawa we wschodniej dzielnicy, bo
pora zjednoczyć wysiłki dla wspólnego dobra, a jego ar-
gumenty trafiły wszystkim do przekonania. Plac zapełnił się
młodymi i starymi, czarnymi i białymi.
– Właściciele sklepów, emeryci, pracujące matki, dziecia-
ki... zobacz, wszyscy wspierają policję i biorą udział w poszuki-
waniach – szepnęła zdumiona Sandra. – Sprawdzają kolejno
wszystkie budynki. Tam są już setki ludzi, Mike. Wszyscy
chcą znaleźć Koontza. To fantastyczne, prawda?
Mike był tego samego zdania. Objął ją ramionami i przez
kilka chwil siedzieli na podłodze mocno przytuleni. Gdy
reportaż dobiegł końca, podnieśli się jednocześnie. Mil-
czeli, bo rozumieli się bez słów. Włożyli ciepłe kurtki, wzięli
latarki i ruszyli do wschodniej dzielnicy. Kiedy dotarli na
miejsce, ujrzeli mnóstwo ludzi. Plac był oświetlony, a na
widok zaaferowanego tłumu zrobiło im się ciepło na sercu.
Trzymaj się, Koontz, powtarzał w duchu Mike, nie
pękaj, stary.
Vi nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Jakieś miesz-
kanie, należące zapewne do któregoś z młodocianych gang-
sterów. Dom śmierdział potem i uryną. W lodówce było
wyłącznie piwo. Dwóch wyrostków zasnęło. Rozwalili się na
kanapach i głośno chrapali. Vi podsłuchał, że banda piła
przez całą noc, więc teraz odsypiali. Często widywał takie
obrazki. Pozostała trójka czuwała. Patrzyli spode łba. Nało-
gowi pijacy. Vi naprawdę się ich bał.
Wciąż nie wiedział, co robić. Biały gliniarz się obudził.
Siedział w rogu, oparty plecami o ścianę, z nogami wyciąg-
niętymi przed siebie. Vi zauważył, że facet rozgląda się po
pokoju. Patrzy i czeka, patrzy i czeka. Ani drgnie. Oddech
miał świszczący. Chyba długo nie pociągnie. Najwyraźniej
zdawał sobie z tego sprawę.
221
M o j a b ył a ż o n a
Trzech pijaczków siedziało w kuchni. Jeden z nich,
mocno znudzony, raz po raz mówił, że trzeba zabić
gliniarza i będzie po sprawie. Miał dwie jego spluwy.
Kręcił nimi młynka na palcach wskazujących. Dwaj
pozostali nie byli zachwyceni tym pomysłem i uważali, że
trzeba poczekać, aż zjawią się inni kumple. Wtedy
zastrzelą policjanta, a trupa podrzucą na terytorium
wrogów. Rodzina Czarnych Bojowników dostanie za
swoje. Zniecierpliwiony wyrostek parsknął śmiechem
i uznał, że to dobry pomysł.
Vi łaził po pokoju, czując na sobie wzrok białego
gliniarza, który uporczywie się w niego wpatrywał. Był
okropnie zły. Wkrótce Vi zorientował się, że ten biedak
gromadzi w ustach ślinę, żeby splunąć. Pokręcił głową.
– Nie zwracaj na siebie uwagi. Może zasną.
Mężczyzna był zbity z tropu.
– Nie pajacuj, skurwielu – rzucił głośniej Vi, a potem
tupnął lekko. Gdy pistolet upadł na podłogę, natychmiast
kopniakiem wsunął go pod nogę ledwie żywego gliniarza,
który wzdrygnął się cały. Do pokoju weszło dwóch wysokich
chłopaków. Popatrzyli na Vi stojącego nad białym policjan-
tem i zaczęli rechotać.
– Patrzcie, Vi pomstuje na tego psa. Ojej, żeby tylko
nam go nie ukatrupił.
Vi udawał, że się śmieje. Z kuchni dobiegł krzyk
trzeciego kumpla:
– Chodźcie szybko! Zobaczcie, co jest w telewizji!
Obok mównicy szybko i sprawnie zorganizowano polo-
we centrum dowodzenia. Sandra poleciła natychmiast przy-
wieźć z komendy dwanaście aparatów telefonicznych i kilo-
metry przewodów. Wspomniała, że przydałoby się kilka
stolików i po chwili stało przed nią pięć babć, trzej dziad-
kowie oraz trzy otyłe stare ciotki z własnymi stolikami.
222
A l i ci a S co t t
Wszyscy oznajmili, że mogą dyżurować przy telefonach.
Sandra skwapliwie na to przystała.
Zaraz potem gromadka dzieciaków podbiegła do stoli-
ków z gorącą kawą. Sandrze w ciągu trzech minut przyniosły
cztery kubki. Poważne, czarne oczka obrzuciły ją tak-
sującym spojrzeniem. Wypiła wszystko, choć to był szatan,
podziękowała uprzejmie dzieciakom i została nagrodzona
sztywnym skinieniem głowy. Uznała, że telefony są w dob-
rych rękach, ale współczuła śmiałkowi, który zadzwoni jako
pierwszy i zostanie wzięty w obroty.
Podeszła do Mike’a, który wraz z porucznikiem Bank-
sem i Smithym Jonesem pochylał się nad planem miasta.
Banks przydzielał kwartały ulic grupom patrolowym, a Smi-
thy wskazywał, które ulice zostały opanowane przez po-
szczególne gangi, gdzie grasują dealerzy narkotyków,
a gdzie pracują dziewczyny. Podkreślał, że jeśli ktoś zapusz-
cza się w te okolice, powinien być uzbrojony po zęby.
Do najbardziej niebezpiecznych kwartałów wysyłano
policjantów. Do każdego cywilnego patrolu porucznik
Banks przydzielał co najmniej jednego glinę, który przeka-
zywał cywilom podstawowe informacje dotyczące zasad
bezpieczeństwa i techniczne szczegóły na temat przeszuki-
wania ulic i budynków. W najgorszym wypadku miał być
również odpowiedzialny za wstępne zabezpieczenie śladów
na miejscu zbrodni. Ludzie niechętnie przyjmowali do
wiadomości tę ewentualność. Po dwóch godzinach zor-
ganizowanych poszukiwań nastrój był optymistyczny, pra-
wie świąteczny. Mieszkańcom Aleksandrii pochlebiało, że
uczestniczą w akcji zakrojonej na ogromną skalę, a funk-
cjonariusze byli mocno poruszeni. Początkowo wszyscy byli
przekonani, że skoro tyle osób wzięło się do roboty, szybko
będzie po sprawie. Minęło jednak kilka godzin i nic. Ludzie
posmutnieli, kawa się skończyła, nadzieja przygasła. Noc
minęła i przyszedł smutny poranek. Wszyscy markotnieli
223
M o j a b ył a ż o n a
i z wolna dochodzili do wniosku, że nie szukają już żywego
człowieka.
Sandra znalazła chwilę, żeby porozmawiać ze Smithym
Jonesem, uścisnąć mu dłoń i podziękować za pomoc.
Zarumienił się i sprawiał wrażenie, jakby kręciło mu się
w głowie.
– Proszę pani, ta wczorajsza mowa była super. Całe lata
czekałem na taką gadkę. Szczerze mówiąc, nie mogę się
doczekać, żeby coś się tutaj zmieniło. Strasznie się cieszę, że
mogę się wreszcie na coś przydać.
– Mam rozumieć, że włączy się pan do programu
współpracy policji z lokalnymi społecznościami? Zostanie
pan koordynatorem swojego rejonu?
– Pani mi tylko pokaże, gdzie mam się podpisać i cześć.
– Dzięki, Smithy! Pan jest po prostu wspaniały.
– Pani mi podziękuje, jak znajdziemy tego inspek-
tora. Na razie mamy jeszcze sporo roboty. – Były żołnierz
piechoty morskiej zarumienił się jak młoda panienka i po-
chylił głowę nad planem miasta, bo Mike wskazał kolejny
sektor i poprosił o dodatkowe informacje.
Sandra wiedziała już, że patrole policyjne w ciągu dnia
zdążyły przeszukać obszar kontrolowany przez Rodzinę
Czarnych Bojowników. Jak na ironię, samochód Koontza
znaleziono w miejscu, gdzie stykały się terytoria trzech
gangów, więc trudno było ocenić, który z nich go uprowadził.
Mike i porucznik Banks nadal sądzili, że nie muszą szukać
daleko od auta. Koontz z własnej woli nigdzie by nie poszedł,
bo przestrzegał żelaznej zasady: nie idź za porywaczem, choćby
miał spluwę. W miejscu publicznym masz zawsze więcej szans
na przeżycie niż w jakieś kryjówce. Bardzo możliwe, że
napastnicy pobili go do nieprzytomności, a potem zawlekli do
pobliskiej meliny. Postawny mężczyzna sporo waży i trudno
łazić po mieście z takim ciężarem nieruchawym jak trup. Mike
zbladł, słysząc z ust Banksa to niefortunne sformułowanie.
224
A l i ci a S co t t
W miejscu, gdzie znaleźli samochód Koontza, zabudowa
była zwarta. Obok siebie stało z dziesięć wysokich kamie-
nic. Policja daremnie prosiła właścicieli o zgodę na prze-
szukanie, co utrudniło i dodatkowo przeciągnęło sprawę.
Ludzie tracili nadzieję.
– Może raz jeszcze poprosimy o pomoc telewizję?
– powiedziała Sandra. – Wyznaczymy nagrodę za uwol-
nienie Koontza.
– O nie! – Porucznik Banks natychmiast pokręcił głową.
– Nie można dopuścić, aby ludzie uznali, że dorobią się,
porywając gliny. Nie moglibyśmy pojawić się na ulicy.
Sandra kiwnęła głową. Rzeczywiście nie wzięła tego pod
uwagę.
– W takim razie zaapelujmy do porywaczy, żeby go
wypuścili – nie dawała za wygraną. Tym razem zaprotes-
tował Mike.
– Nie można pozwolić, aby porywacze zwąchali, że
Koontz jest dla nas bardzo ważny, bo zaczną kombinować,
stawiać dziwne żądania i wygłaszać oświadczenia. Byłoby
lepiej, gdyby raz jeszcze zobaczyli w wiadomościach telewi-
zyjnych, że mieszkańcy tej dzielnicy zjednoczyli się prze-
ciwko nim. Kimkolwiek są, pewnie tu pozostaną. Jeśli
zrozumieją, że ich postępek jest powszechnie potępiony,
szybko zmienią zdanie i uwolnią Koontza.
– Dobra. – Sandra zatarła ręce, żeby je rozgrzać. – Po
prostu ciągle się zastanawiam, co jeszcze można zrobić.
– Wiem – odparł Mike, z ponurą miną wpatrując się
w mapę. W końcu wyprostował się i potarł kark. – Mam
wrażenie, że coś przeoczyliśmy. Gdyby Rusty był choć
trochę przytomny, zostawiłby jakiś znak, coś upuścił, żebyś-
my łatwiej złapali trop. A tymczasem można by pomyśleć, że
rozpłynął się w powietrzu.
Sandra w milczeniu ścisnęła jego rękę. Nagle podbiegł
do nich mały chłopiec. Oczy omal nie wyszły mu z orbit.
225
M o j a b ył a ż o n a
– Pani komendant, pani komendant, telefon do pani.
Zdumiona Sandra pobiegła za nim do stolika, przy
którym czuwała jedna z grubych ciotek, założywszy ramiona
na piersi. Sandra chwyciła słuchawkę. Była zaskoczona,
słysząc cichy, zdyszany głos. Po chwili skinęła niecierpliwie
na Mike’a i Banksa.
– Mam trop. Dajcie mi radiotelefon. Szybko!
W pokoju na tyłach mieszkania Vi odłożył słuchawkę.
W tej samej chwili wszedł jeden z młodych gangsterów.
– Co robisz? – zagadnął.
– Nic.
– Dzwoniłeś.
– Do siostry.
Chłopak złapał go za ucho i pociągnął do kuchni. Pięciu
kumpli już się rozbudziło. Sączyli piwo, ale z powodu kaca
byli w marnych humorach.
– Wiecie, mały kręcił się przy telefonie.
– Gdzie dzwonił? – spytał szef bandy.
– Powiedział, że do siostry.
– Nie puści farby. – Chłopak wzruszył ramionami. – Nie
kapuje, gdzie jest. Nic nie kumasz, prawda, mały?
Vi pokręcił głową. Nie miał pojęcia, dokąd się zapędził.
Wiedział jedynie, że daleko stąd do domu.
– Chodźcie – dodał szef bandy. – Trzeba się rozruszać.
Wszyscy przeszli do dużego pokoju. Obejrzeli w telewi-
zji reportaż z poszukiwań. Numer gorącej linii pojawiał się
na ekranie telewizora, migając w jego dolnej części. Szef
paczki kopniakiem zrzucił odbiornik na podłogę, bo nie
mógł patrzeć na tych frajerów, którzy szli ławą. Oznajmił, że
nadeszła pora, żeby wykończyć białego policjanta, bo robi
się gorąco.
Vi czuł, że trzęsą mu się ręce. Wszystko działo się za
szybko. Nie miał pewności, czy pani komendant mu uwie-
226
A l i ci a S co t t
rzyła. Musiał się spieszyć, z konieczności mówił szeptem.
Co gorsza, wychodzi na to, że sam należy do bandy gotowej
wykończyć gliniarza. A może ta pani komendant w ogóle
przestała go lubić?
Napisała, że można się obyć bez przemocy...
Błagam, niech pani tu przyjedzie. Ratunku! Pomóżcie mi!
Ale nikt się nie pojawił. Banda rozwścieczonych pijaków
podeszła do białego gliniarza, który otworzył oczy. Wyglądał
okropnie, ale oczy lśniły mu gniewem. Uniósł rękę, w której
trzymał pistolet podsunięty mu przez Vi.
– Po...li...cja – wybełkotał.
Przywódca bandy kopniakiem wytrącił mu broń z dłoni.
Gliniarz był tak słaby, że nawet nie zaklął. Wszyscy wiedzie-
li, że nie ma szans. Chłopak uderzył go w twarz.
– Chodźcie tu, zabawimy się.
Jego kumple podeszli, żeby wykończyć frajera. Więk-
szość chichotała. Vi czuł własną bezsilność. Tamci go zabiją
albo będą się nad nim znęcać tak długo, aż pożałuje, że nie
jest martwy. Tak się tu robi. W swoim liście do gazety
próbował uświadomić innym ludziom, że to właśnie tak jest.
A także to, że najgorzej mają tacy głupi, strzelający do glin
smarkacze jak on.
Nie miał pojęcia, co zrobi, póki nie zaczął impulsywnie
działać. Wyciągnął spluwę i powiedział:
– Stać.
Chłopcy odwrócili głowy. Na ich twarzach malowało się
zdumienie. Przywódca bandy wybuchnął śmiechem.
– No, patrzcie, mały ubzdurał sobie, że jesteśmy glinia-
rzami. Śmiało, chłopaczku, pokaż nam, co potrafisz. Skoro
we mnie celujesz, lepiej będzie, jeśli strzelisz. – Natych-
miast ruszył w stronę Vi, który próbował nacisnąć spust.
Powinien być twardy. Chciał być supergościem tak jak
Wielki S Sammy, spoczywający w trumnie z dwiema
spluwami na wypadek, gdyby w niebie trzeba było zabijać.
227
M o j a b ył a ż o n a
Nie potrafił z zimną krwią nacisnąć spustu. Chłopak
kopniakiem wytrącił mu broń. Spojrzenie miał bystre ani
śladu pijackiego oszołomienia. Vi zdawał sobie sprawę, co
go czeka. Zaraz umrze. Jak wcześniej ojciec. I brat. Jeszcze
jeden martwy czarnuch. Kogo to obchodzi?
Kiedy broń wypaliła, bolało o wiele bardziej, niż sądził.
Można uniknąć przemocy...
Biedna ta pani komendant, pomyślał Vi, gdy but z pode-
szwą okutą metalem zetknął się z jego głową. Biedna pani
komendant, niepotrzebnie martwiła się o takiego małego
frajera jak ja.
– Widzę, widzę! – krzyczał ochotnik. – Czwarty dom na
lewo.
Kuna podjechał bliżej, popatrzył na frontowe okno
i uradowany kiwnął głową.
– Patrol F melduje, patrol F melduje – zawołał do
mikrofonu policyjnego radia. – Widzę dom. Przyślijcie
wsparcie i karetkę.
Padły krótkie, rzeczowe komendy. Kuna polecił swoim
ochotnikom, żeby się wycofali. Ciemna furgonetka zahamo-
wała z piskiem opon dwie przecznice dalej. Wysypali się
z niej ludzie w czarnych uniformach, podbiegli do auta
Kuny i otoczyli dom zwartym kordonem. Po chwili nad-
jechał kolejny samochód. Wysiedli z niego Sandra i Mike.
Szef oddziału specjalnego przejął dowodzenie. Komen-
dy wydawał, używając gestów. Wszyscy na stanowiska.
Podnieść tarcze, przygotować taran. Raz, dwa, trzy.
Czterech wyważyło frontowe drzwi drewnianym tara-
nem. Odgłos strzałów i pękającego szkła. Ktoś krzyczał.
– Dalej, dalej – krzyczał jeden z komandosów.
Dwaj chłopcy wypadli z bocznych drzwi i natychmiast
zostali powaleni na podłogę. Trzeci przebił się do wyjścia,
ale przy schodach wpadł na barczystego Mike’a, który
228
A l i ci a S co t t
pędził, by ratować Koontza. Chłopak od razu poddał się,
unosząc ręce do góry. Mike wraz z Sandrą depcącą mu po
piętach wpadł do mieszkania i stanął oko w oko z młodo-
cianym gangsterem o spojrzeniu szaleńca, który trzymał
w ręku pistolet typu colt magnum kaliber 45. Podniósł ręce
uspokajającym gestem, ale tuż za nim wbiegła Sandra.
Znieruchomiała, gdy nastolatek poruszył dłonią i wycelował
w nią broń.
– Spokojnie – powiedział Mike.
Zamarli w bezruchu. Chłopak dyszał ciężko, a dłoń
ściskająca ciężki pistolet zaczęła drżeć. Z korytarza dobiegły
krzyki, gdy reszta nastolatków wpadła w ręce policji, ale
tutaj wyrostek o twarzy naznaczonej piętnem okrucieństwa
nadal miał spluwę i celował w Sandy. W rogu ktoś jęknął.
Koontz.
– Mike – powiedziała cicho Sandra.
– Wiem.
– Zamknij się!
– Twoje prawa – zaczęła Sandy. – Cokolwiek powiesz...
– Zamknij się, do cholery!
– Sandy, padnij!
Natychmiast rozpłaszczyła się na podłodze. Chłopak
drgnął i odruchowo spojrzał w dół. Mike wykorzystał
sposobność, rzucił się naprzód i z całej siły uderzył go
ramieniem w podbrzusze. Nastolatek zawył, a Mike wyrwał
mu broń i przycisnął go do podłogi. Chłopak nie stawiał
oporu. Straciwszy pistolet, zwinął się powoli w kłębek.
Sandra zerwała się na równe nogi, otrzepała ubranie
i popatrzyła z wdzięcznością na Mike’a. Ktoś poruszył się
w kącie, więc oboje spojrzeli w tamtą stronę. Mike zobaczył
Koontza, który leżał skulony, trzymając się za brzuch. Oczy
miał podbite, a powieki zaciśnięte, na ustach krwawą pianę.
Mike rzucił się do niego. Zastanawiał się gorączkowo, co
robić, jak udzielić pierwszej pomocy. Czuł się bezradny.
229
M o j a b ył a ż o n a
Jak przez mgłę słyszał, że Sandra rozmawia przez telefon
komórkowy, wzywając lekarza. Potem dobiegł go jej krzyk,
gdy zajrzała do sąsiedniego pokoju i znalazła tam Vi. Ale
najważniejszy był dla niego Koontz, zadufany w sobie,
arogancki Koontz, leżący na podłodze i skatowany do
nieprzytomności.
– Nie ruszaj się – szeptał z trudem. – To ja, Mike, twój
partner. Nie ruszaj się.
Powieki Rusty’ego drgnęły i powstała wąska szparka.
Zamglonym wzrokiem spojrzał na kumpla. Kąciki ust lekko
się uniosły. Wstrząsnął nim gwałtowny kaszel, ramiona
zadrżały.
– Vi... pierwszy.
– Pogotowie jedzie po was obu, stary. Trzymaj się,
trzymaj się.
– Vi... pierwszy.
– Cicho. Nie gadaj, bo tracisz siły.
– Mały... dał mi... broń. Mało sił... – Koontz skrzywił się.
Krew poszła mu ustami. – Sandy... miała rację. Cholernie
cwana babka. Trzymaj się... jej.
– Wiem, wiem. Dość gadania, Rusty. Odpocznij, nie
wysilaj się. Będziesz kadzić Sandy, jak wyzdrowiejesz. Ja ci
to mówię.
Koontz drżał na całym ciele, a Mike podtrzymywał go,
żeby łatwiej przetrwał napad drgawki. Cholera jasna, gdzie
lekarz?
– Jak? – szepnął znowu Koontz.
– Vi zadzwonił pod numer alarmowy. Przyjechaliśmy
tak szybko, jak się dało.
– Myślałem... nie zna... miejsca.
– Zostawił znak dla patrolu. Taśmą przylepił do szyby
dwa ołówki ułożone w V.
– Sprytny szczyl... – Koontz zachichotał chrapliwie
i nagle oczy uciekły mu do góry.
230
A l i ci a S co t t
– Cholera!
Do pokoju wpadli lekarze i sanitariusze. Natychmiast
odepchnęli Mike’a, przenieśli Koontza na nosze i udzielili
mu pierwszej pomocy.
– Chyba krwotok wewnętrzny – rzucił jeden z medy-
ków. – Bierzcie go na intensywną terapię. Szybko!
Sanitariusze w pośpiechu znieśli Koontza po schodach.
Przy samych drzwiach czekała karetka. Mike został sam.
Czuł się bezradny, nie mógł pomóc kumplowi. Wkrótce
przyszła Sandra. Uklękła obok i objęła go ramionami.
– Jak Toby Watkins?
– Marnie. Odjechał pierwszą karetką.
– Miałaś rację co do niego, Sandy. – Mike przymknął
oczy. – To naprawdę dzielny chłopak.
Rozejrzeli się po pokoju. Na szybie nadal był znak V.
Krew splamiła podłogę. Po chwili Sandra dodała:
– Przecież to jeszcze dzieci, zwykłe dzieci.
Mike nie odpowiedział, ponieważ brakowało mu słów.
Po chwili wtulił twarz w jej włosy.
231
M o j a b ył a ż o n a
Epilog
Dzień uroczystego otwarcia Centrum Sportu i Rekreacji
od rana dobrze się zapowiadał. Pogoda dopisała. Kolorowe
balony wypełnione helem chwiały się przy lekkim wietrze,
a na posadzonych niedawno drzewach zieleniły się gęste
liście. Sandra, która przez ostatnie cztery miesiące praco-
wała tu w każdy weekend, z dumą stwierdziła, że okolica
wygląda piękne.
Przed starannie odnowionym budynkiem, z którego
Toby celował do policjanta, ustawiono krzesła dla honoro-
wych gości. W pierwszym rzędzie siedziała matka To-
by’ego, która czuła się znacznie lepiej, oraz jego siostra
Opal, całkiem odmieniona po operacji u doktora Morgana.
Przyjechał też burmistrz Peterson, zawsze gotowy pokazać
się dziennikarzom od najlepszej strony. Dalej siedzieli
rodzice Sandry, hojni sponsorzy całego przedsięwzięcia;
obok rodzice Mike’a. On i Sandra założyli się, kto z tej
czwórki pierwszy dokuczy do żywego pozostałym. Na razie
prym wiodła jego mama, ale pani Aikens już się rozkręcała.
Mike i Sandra nie upierali się przy częstych spotkaniach
swoich najbliższych. Od czasu do czasu zapraszali to jedną,
to drugą rodzinę do swego domu. W ten sposób mieli pełną
kontrolę nad przebiegiem imprezy. Ich nowy dom świetnie
nadawał się do urządzania przyjęć: obszerny, ładny, wokół
ponad hektar własnego gruntu, na tyłach piękna weranda
i ogromny trawnik, gdzie można biesiadować na świeżym
powietrzu. Urządzili dom w stylu rustykalnym, a wszystkie
sprzęty wybierali razem. Dominowała malowana sosna
i stare drewno – całkiem wygodne zdaniem Mike’a, wystar-
czająco eleganckie dla Sandry, która z zadowoleniem pomy-
ślała, że to ich pierwszy wspólny dom.
Były też inne zmiany. Po pamiętnej akcji oboje godzina-
mi przesiadywali w szpitalu: Mike z Koontzem, a Sandra
u Vi. Te odwiedziny wyszły im na dobre. Mike chciał
nagadać się z kumplem, a Sandra miała własne sprawy do
załatwienia. Zorientowała się, że im rzadziej krytykuje
Mike’a za to, że widuje się z Koontzem, tym więcej
szczerości i otwartości jest w rozmowach ich dwojga, gdy
wreszcie mają czas dla siebie. Coraz chętniej ze sobą gadali.
Mieli dla siebie więcej szacunku i potrafili się nawzajem
docenić. Przed dwoma miesiącami całkiem niespodziewa-
nie postanowili, że pobiorą się po raz drugi. W ich ślubie
uczestniczyła tylko miła starsza pani, którą zabrali z ulicy
jako świadka. To była najbardziej romantyczna chwila
w życiu Sandry. A noc poślubna też niczego sobie...
Wszystko im się teraz układało. Sandra ukradkiem
pogłaskała swój brzuch, a potem spojrzała na zegarek
i pospiesznie wróciła na swoje miejsce. Mike już siedział
i powitał ją promiennym uśmiechem.
– Myślisz, że Koontz da sobie radę i nie popełni gafy?
– Marne szanse.
– W komendzie stawiają jeden do jednego, że się
wygłupi.
– Mądrzy ludzie.
Przemówienie wygłosił burmistrz Peterson. Z powagą
wspominał dramatyczne wydarzenia sprzed kilku miesięcy
233
M o j a b ył a ż o n a
i podkreślił, że zorganizowane dzięki wysiłkom całej społe-
czności Centrum Sportu i Rekreacji stanie się bezpiecznym
schronieniem dla najmłodszych mieszkańców dzielnicy,
którzy będą tu wypoczywać, trenować i zdobywać cenne
umiejętności, m.in. nauczą się buszować po Internecie.
Dzięki patrolom organizowanym przez Smithy’ego Jonesa
i przedstawicieli komendy miejskiej przestępczość znacz-
nie spadła, a to przecież kluczowa sprawa dla przyszłości
wschodniej dzielnicy.
Gdy burmistrz skończył, Koontz, którego sąd ustanowił
kuratorem Vi, ujął nożyce, żeby przeciąć wstęgę, ale w poło-
wie nagle puścił je, a wówczas Toby alias Vi, stojący obok
Koontza, musiał sam dopełnić dzieła. Żółta wstęga opadła,
zabłysły flesze aparatów fotograficznych.
– Koontz dobrze się spisał – powiedział z aprobatą Mike,
klaszcząc głośno.
– Mięczak.
– Okazał szacunek Toby’emu.
– Pocił się ze strachu.
– Też coś! Mój chłopak lepiej sobie radzi niż twój
– droczył się z nią Mike.
– Nie mów bzdur – odparła roześmiana.
Przyciągnęła jego głowę, domagając się pocałunku.
Otrzymaliśmy od losu drugą szansę, pomyślała, i właśnie
dopiero teraz odkrywam, jakie to cudowne.
234
A l i ci a S co t t