WIESŁAW MYŚLIWSKI NAGI SAD

background image

Nagi sad

Pewnie już nigdy nie pozbędę się tego dziwnego przekonania, któremu nawet pamięć

moja przeczy, że do tej wsi, rodzinnej przecież, w której dzieciństwo swoje spędziłem,
młodość, a mogę już chyba powiedzieć, że i całe życie, przybyłem skądś z dalekiego świata,
a było to w dniu, kiedy przywiózł mnie ojciec z nauki w mieście; to był jedyny, jak dotąd,
powrót w moim życiu, dlatego do tej pory czas tego dnia nie zamglił. Chociaż z miasta do
wsi było raptem dwadzieścia kilometrów, a jak mówiono za mojej młodości: trzy mile, a za
młodości mojego ojca: osiemnaście wiorst - koniem, a wiorsta mniej - piechotą, na ścieżki,
licząc od krzyża rozpiętego przed wsią przeciwko burzom z południa do żydowskiej
karczmy, od której zaczynało się miasto.

W czasie tej długiej wtedy jazdy czułem się jak człowiek, który po raz pierwszy jedzie do

miejsca, co stać się ma odtąd jego przeznaczeniem, i ciekaw jest ludzi, domów, życia, i o
ziemię pyta, o urodzaje i nowiny, a w sercu swoim wiezie gołębi prawie lęk przed tym
właśnie, czego jest tak bardzo ciekaw. Ale tak po prawdzie, to nie wyobrażałem sobie, abym
mógł jechać gdzie indziej, a nie do tej swojej wsi rodzinnej, poza którą świata nie widziałem.

W świecie zresztą byłem tyle, co na tej nauce, i nie przyzwyczaiłem się jakoś do niego.

Może za krótko, żeby się przyzwyczaić,
albo też w niedobrym miejscu zetknąłem się z tym światem, bo w szkole. Ale ten świat,
wydaje mi się, znam nie najgorzej. Jeszcze gdy dzieckiem byłem, nasłuchałem się o nim
wiele, a nie miał on dobrej sławy u ludzi. Kto tylko wyruszał w ten świat, brał ziemi węzełek
z sobą, jakby się z tą ziemią rozstawał, nieraz, bywało, ktoś wracał z połowy już drogi, inny
oko sobie wykłuł albo rękę odrąbał, inny znów powiesił się w swojej starej stodole, żeby

background image

świata tego uniknąć, a niejeden przepadał w tym świecie na wieki; nawet dzieci tym światem
straszono, kiedy się piekła już bać przestawały. Dlatego też świat nigdy nie wzbudzał we
mnie zaufania, a to chroniło mnie przed myślą wyruszenia stąd gdziekolwiek i stanowiło
zarazem najpewniejsze źródło mojej wiedzy
o tym świecie.

Zresztą, cóż mógłbym robić gdzieś tam w świecie, sam wśród obcych ludzi. Zżarłaby

mnie tęsknota, jak niejednego już zżarła. Skąd mogę wiedzieć, co by mnie spotkało gdzie
indziej - a co człowieka omija, bywa zwykle gorsze od tego, czego doznał. Tu przynajmniej
przeżyłem swoje życie w przekonaniu, że jest to jedyne miejsce na ziemi, gdzie mnie nic
innego spotkać nie może prócz tego, co każdego spotkać musi. Gdzieżbym się zresztą miał
lepiej aniżeli tu, gdzie wszyscy swoi, gdzie człowiek zna wszystkich i człowieka znają, z
dziada pradziada go znają, z przeznaczenia, niczym z księgi gminnej, z samych siebie, znają
go, zanim się jeszcze urodzi, i człowiek także zna innych, zanim się urodzą. A w miejscu,
gdzie się człowiek urodził, wszystko jest mu przyjazne, i ptak, i kamień, a noc i dzień dzielą
się nie według światła i ciemności, lecz według snu i przebudzenia człowieka. I nieszczęścia,
choć bolesne, nie są człowiekowi wrogie, lecz nieuniknione, i nawet śmierć nie jest mu obca i
zła, jak ją niektórzy oczerniają, lecz zadomowiona jak w rodzinie, a chociaż w pole nie
chodzi, sumienia za to pilnuje i tak ze wszystkimi zżyta, że ma o każdej porze dnia i nocy
wstęp do każdego domu; że nawet postać ma ludzką i narzędzie ma z doli ludzkiej, wprost
spod stodoły, z zapola czy z rąk człowieka wzięte. Może też dlatego na tę śmierć wracają
ludzie do swoich stron, w nadziei, że się z nimi po znajomości obejdzie.

Chociaż z całego życia zostało mi dzisiaj to jedno: przywiązanie. Ale w tym przywiązaniu

- czuję to nieraz - więcej jest tego dawnego, jeszcze dziecinnego lęku przed światem niż
mojego
I własnego zadowolenia, a pewnie także sporo tamtej dziecinnej I ufności do własnej
wyobraźni, bo może tak naprawdę nie przywią- I /uje się człowiek do miejsca, lecz do
własnego zaufania.

Nawet wtedy, kiedy mnie ojciec wiózł z nauki, cieszyłem się nie I tyle z tego, że do

rodzinnej wsi wracam, ile że do mojej młodości I przerwanej. Spodziewałem się, że czeka na
mnie wierna i tak samo I beztroska jak dawniej; miałem nawet ochotę zapytać ojca o nią, I
tylko bałem się przerwać milczenie, które od wyjazdu z miasta I zapadło między nami, a
którego sam byłem przyczyną. Wreszcie I i ojcu się to milczenie znudziło, bo gdzieś jeszcze
przed mostem I wydobył się nagle z zadumy i kończąc widocznie na głos myśl I długą, której
kłąb nawinął w sobie podczas tego milczenia, rzekł, I jakby kamień w ciszę rzucił:

- Trzeba ci będzie ławkę w kościele wyszykować. Jesion już I dorósł.
- Jaki jesion? - spytałem nieśmiało.
- A bo jest inny jesion? Tylko jeden jest. Ileż to już lat, jak go I posadziłem - westchnął. -

Jeszcze ciebie na świecie nie było. I nikt I nie wierzył już, że będziesz. Ale ja wierzyłem, że
będziesz, I i wierzyłem, że to ty będziesz. I posadziłem wtedy to drzewko, I żebym nie był
taki sam w swojej wierze. A teraz prawie już ma.

- Nie żal ci go będzie? - spytałem z wyrzutem, bo mnie samego I żal jakiś ogarnął.
- Żal, nie żal - powiedział, aby mnie zbyć.
- Mówiłeś nieraz, że się już zadomowił u nas - powiedziałem. - I Cóż nam teraz zostanie?

Wyróżniał nas ten jesion. Mówili obcym
o nas: „To tam, gdzie ten jesion wysoki.” I zazdrościli nam ludzie, że taki cień mamy pod
bokiem w lecie.

- Bo myśleli, że na cień go posadziłem.
Zrobiło mi się jakoś nieswojo, jakby ojciec skazywał na zagładę nie to drzewo, ale coś

niewzruszonego w moim dotychczasowym, niedługim jeszcze życiu. Nie śmiałbym jednakże
odwodzić go od zamiaru, chciałem tylko odwagi sobie dodać, bo poczułem, że dziwny lęk

background image

przyłasił się do mnie, a może żal tak się we mnie przebrał, że powiedziałem, cicho zresztą,
ciszej od skrzypienia wozu:

- Nie wierzę już w Boga.
Chociaż wtedy nie byłem jeszcze tak bardzo tego pewny. Może myśli miałem już harde,

ale do słów jeszcze widać nie dorosłem.
Toteż obco mi jakoś zabrzmiały, a nawet niepokój mnie po nich owładnął, że coś się zaraz
stanie, koń poniesie, burza się zerwie, skowronki nas z nieba opadną jak straszydła i
zadziobią - i z trwogą popatrzyłem na ojca, lecz on nawet zdziwienia nie okazał, jakby słów
moich nie dosłyszał, a mnie zabolało to gorzej, niżb^ mi w twarz dał.

-

Nawet pacierza już nie pamiętam - powiedziałem natarczywie, drżąc zarazem ze

strachu. - W imię ojca-i

T

syna, to wszystko. Z całej wiary tylko tyle. Fantyśmy sobie dawali,

gdy jeden drugiego złapał na modlitwie. A jak kto fantu nie miał, karmił drugiego albo mu
służył, albo na klęczkach przed nim chodził.
• Byłem pewny - i nawet pragnąłem - żeby ojciec wtedy przeklął moją zuchwałość,
odżegnał się ode mnie, batem mnie wściekle zawinął, ale on nawet oczu nie podniósł znad
konia, tylko rzekł, jakby i to przewidział, kiedy sadził jesion w podwórzu:

-

Nie każę ci wierzyć. Twoja wola. Pójdziesz i posiedzisz między ludźmi, a to więcej

znaczy, niż gdybyś się modlił tam, gdzie ludzi nie ma.

Może zresztą i niewdzięczny był mój żal do niego, bo przecież zrobił wszystko, aby mój

przyjazd był godny tej nauki, której liznąłem w mieście, chociaż ja naprawdę najbardziej
cieszyłem się z tego, że wreszcie mam już poza sobą wszelką naukę, z którą przez te
wszystkie lata nie mogłem jakoś dojść do zwykłej zgody, nie mówiąc już o zażyłości.
Jechałem przecież furmanką, w la- trach co prawda, nie żadnym półkoszkiem weselnym czy
bryczką, ale przecież wybierałem się piechotą. I siedzenie miałem osobne, wysokie, z
owsianej słomy, derką nakryte, jak ktoś znaczny, a woźnica siedzący na przedzie z tak wielką
miłością i uszanowaniem był dla mnie, jakby urzędnika wiózł na podatki albo księdza do
parafii, że chętniej mówiłby mi „panie” niż - synu.
A przede wszystkim koń na tę okazję był godny. Nie jakieś tam marne szkapisko od pługa, z
zaropiałymi oczami, wyleniałe albo i parszywe, lecz prawdziwy koń dworski, kary jak
otchłań, który na tych swoich nogach-łodygach szedł, jakby ziemię lekceważył. Przez całą
zresztą tę długą a szczerbatą drogę trącał się raz po raz
o kościsty dyszel, straszył naszelnikiem, uskakiwał przed jakimiś zwidziadiami,
niedostępnymi naszym oczom, łbem butnie potrząsał, a wszystko z niezadowolenia, że idzie
w zwykłym chłopskim zaprzęgu, ciężkim i skrzypiącym jak ludzkie życie. Nic
zresztą dziwnego, skoro nawykły był do powozu, do strzelistości bata, do stangreta, i w ogóle
do ludzi nie takich jak my, i nie do zwykłych powszednich dni, lecz do tych okazji
weselnych, kiedy to podniecenie ludzi udziela się także koniom, i może taki też wydawał mu
się świat, a tymczasem chłopski wóz wymaga pokory od zwierzęcia i wyrozumienia równego
człowieczemu.

Cóż to był jednak za koń! Kiedy patrzę teraz na te marne resztki rodzaju, konie nie-konie,

raczej ich cienie, odarte ze wszystkich swoich blasków, nawet z przywiązania ludzkiego, i
spełniające już tylko ostatnie, codzienne posługi, jakby w przeczuciu swojego bliskiego
kresu, myślę sobie, że przyjdzie czas, a pożałują ludzie koni. Chowano przecież konie więcej
nieraz dla pociechy niż dla ziemi, bo ziemi było często tyle, co dla motyki.

Ale wtedy był czas na konie i między końmi także były przepaści jak między ludźmi. A

ten, co nas wiózł z miasta, był jak pan, który się zniżył do człowieka. I choć zwierzę
nierozumne, czuliśmy się z ojcem skrępowani, że nas ciągnie. Ani go raz ojciec batem nie
uderzył, ani nie pognał, ni lejców nie ściągnął, siedział jakby urzeczony tym karym, lśniącym
zadem kołyszącym mu §ię przed oczyma.

Nie wiedziałem, czy onieśmielenie tak ojca zwarzyło, czy też z własnej woli przystał na

background image

to, aby koń wiódł nas według własnego uznania, lecz żal mi było ojca, że zdarzyła mu się raz
na całe życie taka okazja, a czuje się nie jak woźnica, ale jak poddany konia. Chociaż z
pewnością przez całą drogę marzył o tym, aby popróbować jego ognistej krwi, ukąsić batem
choć raz tę lśniącą gęstą maść, zedrzeć lejcami tę wyniosłość, zakląć na ten prym.

Chciałem mu jakoś pomóc, dręczyła mnie ta jego pokora względem zwierzęcia, a może

wobec własnego urzeczenia, któremu się tak lekko poddał, i wyobraziłem sobie, że koń nagle
rozjuszył się, jakby i jemu nasza pokora obmierzła, skrzydeł dostał, porwał nas z ziemi i
pędzimy na złamanie karku. I tak się nawet tym przejąłem, że z trwogą popatrzyłem na ojca,
ale ojciec był już nie ten sam, siedział prosto, a bat i lejce trzymał prawie na piersiach, jakby
do serca przyłożył z wdzięcznością, zasłuchany w ten pęd niczym w organy na chórze, że
nawet nie widział mnie obok siebie, co mnie Bogiem a prawdą zabolało trochę. Trudno
zresztą powiedzieć, czy ta szalona jazda nasza nie była prawdziwsza aniżeli to pokorne
wleczenie się noga za nogą.

Furmanki już na widnokręgu zjeżdżały nam z drogi w popłochu, a woźnice ze wstydem

patrzyli na swoje marne koniki, na swoje zwyczajne bydlęta, a potem długi czas jeszcze stali,
marząc,
i bali się ruszyć dalej, dopóki wspomnienie po nas nie minęło. Ten galop nasz musiał być
bardzo zawzięty, skoro ojciec nie pożałował nawet starego pachciarza - który jako koń
zaprzężony do swojego wózka poganiał się zwykłym batem na konia i przekleństwami na
konia, których jako bydlęciu nie szczędził sobie - i minął go wyniośle, nie zwracając nawet
uwagi na jego przypodchlebne okrzyki:

| Pochwalony! Nie wam! Nie wam! Waszej jeździe!
W pewnym momencie ojciec krzyknął do mnie poprzez grad kopyt, trzask rozlatującego

się wozu, huk kół na wybojach:

| Trzymaj się!
Po czym podniósł się, złapał porządnie lejce, że o mało nie zerwał koniowi pyska, batem

zagarnął powietrze raz i drugi, ale koń przeczuł, że szykuje się ojciec do uczty, bo skoczył
nagle, aż się wóz od ziemi oderwał, i zaczął przed nami uciekać. A w ojcu radość kipiała, lecz
czekał, jeszcze czekał, tylko mocniej się wsparł o lejce, o wyciągnięty ponad pola łeb konia,
aby go nie zniosło, i płakał z wiatru jak ze szczęścia. Nigdy w życiu nie kochał tak żadnego
stworzenia, jak w tej chwili tego nie swojego konia.

Nagle z całej wielkiej radości ciął batem w kary rozpłaszczony grzbiet, aż o mało go z

wozu nie strąciło. Koń rzucił pysk do przodu, wydłużył się, poniósł, jakby go weselna
muzyka spięła w boki, jakby pijanych drużbów poczuł nad sobą, że koła przestały nadążać.
Ale i ojciec rozjuszył się po tym pierwszym bacie i ciął już raz po raz, po bokach, po
grzbiecie, do pyska sięgał, po tych badylich nogach, w które tylko na wyczucie trafiał, bo
gdzieś się zapodziały w tym pędzie, a w końcu pod brzuch, w to miękkie, w to najczulsze,
najboleśniejsze w zwierzęciu i w człowieku - jak to zatwardziali woźnice zwykli mścić się na
koniach.

Spojrzałem na ojca. Siedział skulony, a raczej trwał w cierpliwości nakazanej sobie, mały

i niepozorny, choć był przecież na schwał mężczyzna, ale cierpliwości miał w sobie dość, na
cierpliwość nikt by go we wsi nie wziął, bat i lejce trzymał na podołku,
I jak nie furman, i tylko rąk swoich ciężkich pilnował, aby koń nie
poczuł, że trzyma w nich bat i lejce. Zdawać by się mogło, że zadumał się nad krokami konia
powolnymi jakby z łaski.

Nie wierzyłem mu. Czułem, że strach we mnie wzbiera. ■ Miałem ochotę złapać go za

rękę i krzyknąć:

-

Nie jedźmy tak! Sfolguj! Straciliśmy grunt pod kołami! To nie koń, nie koń, to zły

duch nas niesie!

Przyszło mi jednak do głowy, że może już od dawna nie kieruje koniem, tylko mi się

background image

zwierzyć nie chciał, aby mnie jeszcze ' bardziej nie trwożyć, i moje słowa obnażą tylko jego
bezradność, która i tak go dość bolała. Gdyśmy brali podjazd przed lasem, koń tak wściekł
się, żeśmy mu trochę więcej zaciężyli, i skręcił raptem w bok, aż w wozie coś trzasnęło, a
potem dęba stanął i zarżał tak przedziwnie, że struchleliśmy. Toteż musiał go ojciec sprać jak
nieboskie stworzenie, abyśmy mieli śmiałość jechać dalej. Zamknąłem oczy,żeby nie patrzeć
na wściekłość ojca. Koń zniósł ło, tylko że srodze się na nas zemścił. Ledwie nas wyniósł na
wzniesienie, runął w dół, ojcu władzę z rąk wyszarpnął, ziemię pod nogami zgubił i
zostaliśmy na jego łasce i niełasce. Przekroczył granicę między cierpliwością a swobodą,
wyzwalając się nagle z tego bolesnego pędu wymuszonego batem i sam sobie nakazując pęd,
którego bat nie byłby w mocy wymusić, a wobec którego bat, najwymyślniejszy nawet,
powiązany w węzły jak różaniec, tracił swoje znaczenie, bo to była jedyna możliwość
wolności. Gnał na łeb, na szyję, na złamanie karku, na samozatracenie, lecz wolny, a
wyzwolonego konia nic przecież nie boli, ani bat, ani przekleństwa, ani rozdarty pysk. Taki
koń silniejszy jest od swojego bólu.

Zrozumiałem, że możemy jedynie zachować cierpliwość, opowiadać sobie o tym i o

tamtym, jak to w drodze, nie przyznawać się do własnych myśli, jedyną nadzieję pokładając
w tym, że koń sam wreszcie ulituje się nad nami, a jeśli nie, to wcześniej czy później i tak się
rozbijemy.

Ten przyjazd ojca koniem po mnie był tak niespodziewany, że zamiast mnie ucieszyć,

rozżalił tylko, napełnił jakąś dziwną obawą, bo mieliśmy przecież wrócić piechotą, tak że z
miasta wyjeżdżaliśmy jakby powaśnieni, chociaż sam nie wiedziałem, co się mogło kryć pod
tym moim żalem do ojca.

Droga była przecież długa i piechotą nie tak łatwo dalibyśmy jej radę, tym bardziej że

miałem do dźwigania pełny kuferek i wielkie zajdy pościeli, a do tego upał od rana rozniósł
się taki ponad
światem, że gdyśmy tylko opuścili cienie drzew i domów i znaleźliśmy się na rozlanej
przestrzeni pól, w ojca nagle jakby zwątpię- . nie wstąpiło, czy aby uda nam się przez ten
upał przejechać bezpiecznie, bo zatrzymał konia i rozglądał się, jakby brodu wypatrywał.

Trudno było wprost rozróżnić, co jest słońcem, a co ziemią. Jak pola długie i szerokie

dojrzewały zboża, a na niebie biała łuna stała. Powietrze zmętniało jak stara święcona woda
w butelce na oknie. Od zaduchu dojrzewania i skwaru łzy kręciły się w oczach, rozum
ciemniał, sól wargi ścinała, ale nie stać nas było nawet na tkliwość wobec samych siebie. Nie
wiedzieliśmy, czy to prażą nas tak zboża dymiące, czy słońce, które szło krok w krok za
nami, mściwe, żółte, oleiste i kapało na nas. Jechaliśmy przez sam środek tego dusznego
dojrzewania, a milczenie stanowiło jedyny nasz cień.

Ten upał sprzyjał mojemu żalowi do ojca, może ów żal nawet usprawiedliwiał. W tym

upale każdy odgłos drażnił - słychać było, jak się wóz obciera i uprząż na koniu, jak
naszelnik podzwania u dyszla, a kopyta klapią po zemlonej ziemi. Najmniejsze kolebnięcie
wozu uwierało aż gdzieś w pacierzach.

To wszystko odbijałem sobie na Bogu ducha winnym ojcu. Geszyłem się, że mu ten koń

wcale nie pasuje, za urodny jest, za wyniosły, pożałuje kiedyś tego złudzenia. Powinien
wiedzieć, że taki koń nie jest stworzony do ciągnięcia byle kogo, ale chyba do tego, aby się w
zadumie pogrążać, po komnatach błądzić, cukry jeść z rąk i współczuć bydlęcej doli innym,
prawdziwym koniom.

Lecz ojciec siedział przykulony nad rękami pełnymi bata

i lejców, a oczy miał zmrużone przed jasnością, która biła z pól - czy może z tego, że morzył
go sen, a myśli trapiły.

Pragnąłem w niego wmówić, aby się choć trochę uwolnić od tego przyjazdu po mnie

koniem, że nie pożyczył konia po to, aby mnie przywieźć, lecz skorzystał tylko z okazji, aby
poznać, jak się takim koniem jedzie, ale widocznie nie tak, jak się spodziewał, bo w tym jego

background image

wzroku pełnym lśniącej karej"maści, gdy spoglądał w moją stronę, kryło się nie tyle
pragnienie, abym pochwalił urodę konia, ile prośba o wsparcie.

Chociaż, czy ja wiem, może za tym pomawianiem go o bezradność kryła się moja własna

płochość, zwykła trwoga zajęcza, która żyje w człowieku swoim własnym życiem, bierze się
z niczego,
^

r3Twnnr

T

11

wrrnrTmWBi

która sama sobą się straszy, lecz to może ona przywiązuje nas tak silnie do życia. Bo ojciec,
ten mój milczący zwykle ojciec, miał jedynie zaufanie do własnej wyobraźni, do świata,
który sam sobie stworzył, w którym żyć potrafił prawdziwiej niż w prawdziwym świecie - a
na ten świat prawdziwy wyglądał sobie tylko od czasu do czasu jak przez okno na zaśnieżoną
zimę - tam prawa sam sobie ustanawiał, i strachy, i pogody, obsiewał ziemię z pustej płachty,
a ziarno pszeniczne zbierał, poborców jak wróble z podwórka przepędzał, a z Bogiem żył na
wieczny kredyt. Stąd też może czerpał tę swoją wielką wolę, że miał właśnie swój świat i
tylko dla siebie, a nie musiał go nawet rozumieć, można powiedzieć, bronił się przed
rozumieniem, które mu tylko.psuło ten świat, toteż przepędzał je od siebie, bo na tyle był
rozumny, że wiedział, jak ciasne są granice, które pragnieniu ludzkiemu zakreśla życie.

Wyglądałem go już od wczesnego rana. Najpierw w podnieceniu, które tego ostatniego

dnia udzieliło się nawet martwym sprzętom, a potem z niepokojem, bo miał przyjść
najpóźniej w południe. Wyglądałem go jak kania deszczu, a dusza mszy. Tym bardziej że
wszyscy zdążyli się już rozjechać, jeden przed drugim, aby nie odjeżdżać jako ostatni, a po
sobie zostawili pustkę jak po morowym powietrzu, w której rad nierad zostałem sam z tym
dręczącym i coraz dłuższym czekaniem na niego.

Opustoszały pokój zdawał się świadczyć, że mieszkańcy uciekli z niego w popłochu.

Wszędzie walały się jakieś papiery, kartki z książek, słoma z sienników, jakieś strzępy i
śmiecie, a ściany
i sprzęty, przytulne dotąd, odarte były teraz ze wszystkiego. Miałem wrażenie, że pokój
obnażył się przede mną aż do wstydu, poodsłaniał swoje ułomności, kalectwa, zniszczenie
swoje i starość. Te wszystkie zadrapania, pęknięcia, pajęczyny, kurze, mrok w kątach i
stęchlizna okazały się nagle prawie ludzkie. Pewnie dlatego czułem się dziwnie obco, tym
bardziej że już południe minęło, a ojca wciąż nie było.

Wreszcie zjawił się, ale nie ten sam, tknęło mnie to od razu. Wszedł w drzwi z gotowymi

słowami, bo zanim zdążyłem się podnieść z łóżka na jego widok, powiedział:

— Przyjechałem po ciebie, synu. - I popatrzył na mnie, oczekując tej mojej radości, którą

sobie przez drogę ułożył.

-

Jak to? - spytałem zdziwiony.

-

Koniem - rzekł, a uśmiech zadrgał mu na twarzy. - Chodź, wyjrzyj na dwór.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Chwyciłem się jakiejś mglistej nadziei, że może żadnym

koniem nie przyjechał, tylko tak sobie wymyślił, ażeby się potem pośmiać trochę ku
rozweseleniu, a trochę gorzko. I nawet gdy już zobaczyłem tego konia, który stał przed
domem uwięziony w zwykłym wozie - uwięziony, nie zaprzęgnięty - i oganiał się przed
upałem karą smugą ogona, jeszcze się broniłem, chociaż sam nie wiedziałem, dlaczego.

Czułem na sobie przenikliwy wzrok ojca, słyszałem prawie, jak bardzo pragnął, abym się

pogodził, jak mnie tym swoim pragnieniem obłaskawiał, zagadywał, prosił, i mimo że
zdawałem sobie sprawę z niedorzeczności mojego sprzeciwu, broniłem się jeszcze, może
nawet nie tyle przed ojcem, co przed samym zaskoczeniem, bo nie lubiłem być zaskakiwany,
nawet wtedy gdy miało to na celu sprawienie mi większej przyjemności, odczuwałem je jako
przemoc, jako podpatrzenie, rozpoznanie mojej słabości, a nawet . wtargnięcie poza granice
samopoczucia, gdzie się na ogół człowiek siebie już nie spodziewa, lecz gdzie każdy jest już
domysłem, czyimś osądem, wyobrażeniem czyimś, a więc mimo woli sobą.

-

Skąd ten koń? - spytałem z wyrzutem i w tej samej chwili ^ zląkłem się, że ojciec

background image

zechce mi rzetelnie odpowiedzieć, aby ośmieszyć moją podejrzliwość.

Udał jednak, że nie słyszy. Wyciągnął spod siedzenia jakąś szmatę i zaczął troskliwie

ocierać konia z potu.
-

Jak to się zgrzał. Jak to się zgrzał - wyrzucał sobie z goryczą.

- A przecież nie goniłem go. Jechałem, jak sam chciał. Mijać się dawałem, aby go tylko nie
ugizać. I mijali mnie, bo widzieli, że koń czemuś związany. Ho, ho, jak mnie mijali. Jak
wściekłe psy, a mnie nawet złość nie wzięła, żeby go batem choć trącić za to mijanie.
Podcinali konie i wołali na mnie: „Z drogi!” I baby mnie z Bogiem zostawiały, choć same
ledwo szły. I nawet kulas jakiś zrównał się ze mną. Ale niech im będzie. A po chwili:
-

Siądziesz tam. Siedzenie ci wyszykowałem. Popatrz! Drogi nie poczujesz. Będziesz

siedział jak na bryczce. Dwa snopki słomy położyłem, żeby wyżej było, i owsianej, żeby
miękko. Wieś całą zszedłem za tą słomą, a patrzyli ludzie na mnie jak na pomyleńca.
Żytniej już nie mają, po pszennej nawet pamięć się nie ostała, chałupy obdzierają na sieczkę,
stworzeniu nie ścielą. I derkę
HDHKTN

CT

matka pożyczyła u księżej gospodyni. Trzeba będzie za to księdzu gnoju porozrzucać... -
mówił jakby od niechcenia, z większym zajęciem obcierając spocone boki konia.

Potem reptuch z dyszla odpiął i rzucił na wóz. A gdy powiedziałem, a właściwie prawie

krzyknąłem, że nie usiądę na osobnym siedzeniu, nie przerwał wcale obrządku.
Najspokojniej w świecie głaskał wyniosły, podrażniony pysk konia, przygotowując go do
uzdy, potem złapał jak szponami za chrapy i jednym ruchem przewlókł wędzidło przez zęby.
I klepnął ten pysk w podzięce.

-

Nie zrobisz mi tego - powiedział. - Jak by to wyglądało, żebyś razem z furmanem

siedział.

Nic nie powiedziałem. Właściwie nie miałem co powiedzieć. Moje słowa nie miały już

żadnego znaczenia. Powiedział wszystko
i za siebie, i za mnie. Chociaż wiedziałem, że nie powinienem mu ulegać, bo przeczucie
podpowiadało mi, że to się kiedyś zemści, może nie zaraz, lecz kiedyś, w jakimś czasie, który
stamtąd trudny był nawet do wyobrażenia, kiedyś tam, gdy zagrażać mi będą już tylko
wspomnienia, napastliwe jak osy, że śmierć nawet potrafią zatruć, a cóż dopiero życie.

-

No, zbieraj się - powiedział takim tonem, jakby i jemu było nielekko.

Wlazł na wóz, wstrząsnął siedzenie i klapnął pośrodku, nie zostawiając mi miejsca koło

siebie. Potem odpętał lejce z kłonicy, wziął bat i czekał w pogotowiu. A mnie zrobiło się
przykro, sam sobie wydałem się śmieszny, żeby nie powiedzieć, mamy. Czymże była ta moja
nierozumna młodzieńcza szlachetność wobec jego upokorzenia. Nie potrafiłem nawet tego
pojąć, że nie pożyczył ani konia, ani wozu, ani derki, ani słomy na siedzenie, abyśmy sił
sobie oszczędzili. Nie stać go było na taki koszt.

-

Nic na to nie poradzisz, że tak już jest - powiedział. - Nawet ksiądz z Panem Bogiem

nie siedzi rażeni z furmanem. Furmanowi przez to nie ubędzie, a Bogu przybywa. Bo cóż by
powiedzieli
0 takim, co razem z furmanem siedzi j że tylko szkoda konia. W takim ani znaczenia, ani
żółd. I furman nic z tego nie ma, gdy takiego wiezie.

Stałem oparty o latry i zwlekałem. Ten stan zwlekania, bierny

1nijaki, do niczego nie prowadzący, wydał mi się błogosławiony- gdybyż go można tak
zatrzymać na stałe.

-

Nie myśl, że nie wiem, o co ci chodzi - powiedział nagle

zniecierpliwiony ojciec, odwracając się do mnie. I zaraz usunął się na drugi brzeg siedzenia,
robiąc, mi miejsce koło siebie, czym mi nawet trochę otuchy dodał, i nie ponaglił mnie
więcej ani słowem, ani zniecierpliwienia już nie okazał. Wyjął kapciuch z machorką, skręta
uwinął, zakurzył i zaczął się światu przyglądać od niechcenia, prawie krzyż postawił na tym;

background image

co zaszło między nami, a gdy usiadłem obok niego, przyjął mnie zwyczajnie, lejcami
szarpnął
i ruszyliśmy.

Od samego początku czułem, że to wszystko jest nieprawdziwe, zmyślone, chociaż może

jedyne, co nam pozostało. Dlatego smutno mi było, choć piękna, słoneczna pogoda zachęcała
do radości, do beztroski, do miłości własnej, a gdyśmy znaleźli się prawie we wsi, bo dyszel
pierwszych chałup już dostawał, ogarnął mnie jakiś strach, nie tyle przed ciekawością ludzką
- przed którą, jak przypuszczałem, mieliśmy się przedzierać niczym * przez, gąszcz jakiś,
chociaż na szczęście robota wymiotła ludzi w pola jak zaraza i wieś, martwa z żaru,
opustoszała, że nawet psa nie uświadczył ani ptactwa żadnego, a siedzący tu i ówdzie na
przyzbach dziadkowie, mruczący pacierze, już do innego świata należeli i nawet koń nasz ich
nie obudził - ani nawet strach przed ciekawością stworzeń, domów czy drzew, ile strach
przed moim własnym życiem, jakby odtąd dopiero miało się zacząć naprawdę. Strach nie taki
wcale wzniosły, żebym się miał nim chwalić. Zwyczajny, pospolity, jaki czułem zwykle, gdy
chodziłem do plebańskiego sadu na jabłka, a nie tak nawet bałem się gospodyni księżej, psów
czy parobka, jak księdza odmawiającego brewiarz gdzieś między drzewami.
Może w ten dzień powrotu właśnie po raz pierwszy zrozumiałem, że będę musiał chronić
ojca, aby nigdy nie utracił owej wiary, która sobie gniazdo w nim uwiła. Że zdał się
bezwiednie na moją wyrozumiałość, a nie wiedziałem jeszcze wtedy, czym ona jest, a więc
na moją dobrowolną uległość, której starałem się, jak mogłem, poddawać w miłości do niego,
z czego jedno tylko pocieszenie dla siebie brałem, że łatwiej być silnym niż uległym.

A przecież mogłoby się wydawać, że to ja jestem w jego opiece, że myśli i oka ze mnie

nie spuszcza, żyjąc w wiecznym wzruszeniu nad moim zwykłym, marnym istnieniem, i że to
jedno bez reszty wypełnia mu życie.
Warował na tym swoim przednim siedzeniu, abym czul Się jak
pan, a gdyśmy wjechali w wieś, obejrzał się na mnie, jakby dla dodania mi otuchy, czy też i
jego samego strach zdjął, bo skąd ja mógłbym mieć jeszcze siłę, żeby się bać - to raczej
zmęczenie mnie obezwładniło, jak to teraz sobie przypominam.

Droga była przecież długa i monotonna, dłuższa od tej, którą tak dobrze znałem, dłuższa

niżbym przemierzył ją piechotą z zajdami pościeli na plecach i kuferkiem w ręku. Można
było zapomnieć, że się dokądkolwiek jedzie, a zgodzić się tylko na to, że się w ogóle jedzie.
To ten koń wyniosły tak rozwlókł tę drogę. Do tego jeszcze upał pastwił się nad nami jak nad
duszami potępionymi, żeśmy się mało co do siebie odzywali, bo nie tylko słowa, ale myśli
nawet najbłahsze męczyły jak zmartwienie. Ziemię czuć było przypalenizną, choć ojciec
usprawiedliwiał ją, że zawsze tak pachnie, gdy zboża dojrzewają. A gdyśmy dojechali w
końcu na to wzgórze przed wsią, skąd wieś było widać jak na dłoni, nie prosił mnie, abym się
przesiadł, nie namawiał wcale, zatrzymał tylko konia, a może koń sam stanął od myśli jego,
fro nie zauważyłem, czy lejcami ruszył, czy tylko zgodził się w duchu z koniem. I rzekł:

-

To już wieś.

Nie mam do niego urazy. Nie potrafię sobie jednakże darować, że mu wtedy uległem.

Popełniłem wobec niego przecież oszustwo, z którego zdawałem sobie sprawę, lecz nie
miałem odwagi się przyznać. To nie on skazywał mnie na swoją wiarę, to ja jego na
złudzenie, które tak srodze w końcu zemściło się na nim.

Długi czas żyłem w przeświadczeniu, że się poświęcam dla niego jak syn dla ojca, że mu

miłość oddaję za miłość, wierności mu dochowuję jedynie, aby nie czuł się tak bardzo
bezradny. A cóż mogło być godniejszego niż uległość? Niczego przecież w życiu nie zaznał
oprócz pragnienia. Zgodziłem się więc, aby uwierzył we mnie, ale we mnie z tego jego
świafa snów i prawd swobodnych, w to moje nieprawdziwe odbicie w nim, tak jak tego
pragnął. Nie przypuszczałem nawet, jak ciężko mi będzie z tą świadomością jego wielkiej
wiary we mnie - zwłaszcza gdy jego już nie stanie - wiary tak zachłannej, jakby nie o mnie

background image

szło, lecz
o dobytek, ziemię, zbawienie.

A może tak naprawdę to nie istniałem nigdy jako ten, który poczucie swojego istnienia z

siebie bierze, bo nie stać mnie było
nawet na sumienie własne, czułem się tylko jako uosobienie tej jego wiary, jako jej cień i
słońce, jako ten, który przyszedł na świat jedynie po to, aby tę wiarę zaświadczyć, bo myślę,
choć gorzko mi z tym, że nie tyle we mnie wierzył, ile dzięki mnie.

Czułem się zwykle winny, ile razy przyszło mi do głowy, że mógłby z mojego powodu tę

wiarę utracić. Toteż uległość moja albo, jak sobie niekiedy schlebiam, wyrozumiałość, była
równie nieludzka co jego wiara. Ale w końcu jemu zawdzięczam i tę uległość, o której mogę
powiedzieć, że była moją jedyną cnotą
i zasługą, a to przecież nie tak mało, jeśli się zważy, że dzięki niej mogę całe moje życie
przypisać do jego życia, w przeciwnym razie nie mógłbym o sobie nawet tyle powiedzieć.

Nie mnie sądzić, czym w końcu okazała się ta jego wiara: spustoszeniem czy może

ocaleniem mnie od upokarzającej przypadkowości, ale czuję się nią trochę zmęczony, jakbym
życie miał nieco przydługie a bogate w radości, strapienia, nadzieje, i dziwnie dawny się sam
sobie wydaję, dawniejszy od niego, mojego ojca. Czy to nie czas już na mnie? Może w ten
sposób starość daje znać o sobie? Chociaż gdyby to tylko starość, tęskniłbym zapewne za
spoczynkiem, ulgą. Nic tak przecież zmęczenia nie koi jak śmierć, przytulniejsza od
pierzyny.

Sam sobie zresztą wybrałem tę uległość wobec jego wiary we mnie i z niej, mogę

powiedzieć, żyję po dziś dzień, ona stanowi jedyną moją ostoję i moje dożywocie. Nie
potrafiłbym się już z niej
• wyzwolić, choć wiem, że zostawił mi wolną wolę, swobodę,' | której mógłbym bez
uchybienia mu skorzystać i przynajmniej u kresu życia zostać sobą, lecz to wszystko
przecież, co mam po nim, a tym samym po sobie - mało i wiele zarazem.
Czasem wmawiam sobie, że wierność moja jest mu teraz bardziej niż za życia potrzebna, bo
ocala nie tylko pamięć po nim, ale i to nieodgadnięte pragnienie jego, na które cierpiał jak na
chorobę, po którym może niczego więcej się nie spodziewał prócz mojej właśnie wierności.

Nigdy się zresztą nikomu nie zwierzał, ale już taki był, skąpy w mowie, nieumiejętny w

'piśmie, bał się słów, że go oszukają, choć jego własne, i wierzył tylko milczeniu, tej jedynej
niekłamanej możliwości wyznania.
A gdy musiał już coś rzec, co go dręczyło, nosił się z tym zwykle do spokojnego czasu:
żniwa przeczekał, orki i siewy, bo kto ma
taką cierpliwość jak on, nie czasem siebie mierzy, ale spełnieniem.
I tylko do wieczoru miał zaufanie, gdyż do tych paru swoich słów potrzebował ciszy
niezmąconej, jaka jedynie z wieczorem nastaje, ciszy w izbie, w obejściu, we wsi, bo tylko
cisza godna jest słów, tylko w ciszy słowa znaczą to, co się przez nie pragnie. A kto zna
dobrze wieczorną ciszę, ten wie, że się ta cisza sama wsłuchuje w człowieka, w jego
milczenie, w myśli, życzenia. W tej ciszy słychać, jak stół stoi, jak obrazy wiszą na ścianach i
jak garnki obsychają na kuchni, a mleko zsiada się w gliniakach, słychać, jak mróz bierze na
noc i ogień stygnie pod blachą, jak się nafta w lampie z płomieniem liże, a pisklęta klują się z
martwoty w opałce pod stołem. W takiej to ciszy rodzą się przeczucia, szmery przemieniają
się w przestrogi, a senność w śmierć.

Takiej ciszy potrzebował zwykle ojciec, aby powiedzieć dwa, trzy słowa. Ale bywało, że

odkładał, co miał rzec, i na niedzielę. Chociaż najczęściej milczał. Lubił to swoje milczenie,
w nim pomoc znajdował, otuchę, poradę, częściej niż u ludzi.

Nie lubiłem, kiedy ojciec siedział i milczał albo szedł ze mną

i milczał. Nie byłem wtedy w stanie spokojnie myśleć czy zająć się czymkolwiek, ani też na
obojętność nie potrafiłem się zdobyć. Czułem się zmuszony do odgadywania tego milczenia,

background image

do snucia domysłów i podejrzeń, stawałem się czujnv, nieufny, drażniło mnie to posępne
milczenie i ciekawiło zarazem. Wydawało mi się, że obojętne z wyglądu, przemęczone i
nijakie, pełne jest jakiejś ważnej mowy, przeczuć i zaklęć, przepowiedni, udręczenia, jakiejś
mądrości własnej, którą taił przed światem, i że chodzi w nim o mnie.

Jeszcze gdy dzieckiem byłem, trwogą mnie przejmowało, gdy siedział pogrążony w tym

milczeniu jak w półśnie i nie ruszył się z miejsca, znosząc molestowania matki, dopóki
myślenia swojego nie dokończył. Bałem się nawet przebywać w izbie, jeśli matki nie było,
tylko on siedzący na skraju łóżka czy na stołku przed kuchnią, nigdy przy stole - bo odkąd do
szkoły poszedłem, stół był tylko do nauki i na posiłki - i swoim zwyczajem milczący.

Starałem się wtedy siedzieć jak najciszej, aby zapomniał o mojej obecności. Pióro

odkładałem, bojąc się, że za głośno skrzypi, a zabierałem się do książki, żeby tylko jakoś
przetrwać to przebywanie z nim sam na sam. Ale i czytanie mi nie szło, patrzyłem na litery, a
modliłem się, żeby matka wróciła.

Wyciągał kapriuch z machorką, wydmuchiwał z książeczki bibułkę, potem gmerał w nim

dwoma palcami długo i zawile, że zaczynałem się niepokoić, czego tam tak szuka, i w tych
dwóch palcach przenosił ponad ziemią szczyptę tytoniu do odległego listka w drugiej ręce,
jakby sobie tę odległość zadał dla przekonania, czy marnego okrucha z palców nie uroni. A
matka jak na złość nie przychodziła.

Wynajdywałem nieraz byle jaki powód, aby się wymknąć z izby, choć dręczyło mnie

potem sumienie, czy mu krzywdy nie wyrządziłem. A gdy wrócić mial na południe z pola,
ogarniał mnie także strach, że może wróci sam, matkę zostawiając dla narwania chwastu.
Więc zaraz po przyjściu ze szkoły brałem trochę bobu gotowanego w kieszeń i uciekałem do
sadu. Wdrapywałem się na ulęgałkę, starą, rosłą jak kościół, na sam wierzchołek, gdzie liście
tworzyły zielony rój i tam kryłem się, niczym w gnieździe, do przyjścia matki.

To gniazdo pełne było os, zwłaszcza gdy nadszedł czas na ulęgałki. Piekliły się wtedy,

jakby i na nie nadchodził czas,
i wylęgały się w oczach, z gruszek, z liści, z gałęzi, że można się było pomylić, czy to osy,
czy gruszki stanowią owoce. Lepka słodkość wypełniająca wnętrze drzewa najwidoczniej je
drażniła, bo zachowywały się napastliwie, latały tylko za tym, żeby użądlić. Kuliłem się na
gałęzi w strachu przed nimi i nawet bób łuskałem skrycie, aby któraś mnie nie spostrzegła.

Z tego strachu wyrywał mnie dopiero głos matki, która zjawiała się nagle na skraju sadu,

jakby przeczucie, że znajduję się w niebezpieczeństwie, ją przywodziło, a nie pora na obiad,
i wołała mnie na cały głos, a ten głos jej niósł się jak zaśpiew, zwielokrotniony przez śliwy,
grusze, i jabłonie, niczym przez figury świętych i ołtarze, w tym głosie pobrzmiewały litanie,
psalmy, godzinki, tak że z miejsca, w którym stała, przetrząsała cały sad i sąsiednie sady, i
nadrzecze. Ten jej zaśpiew przynosił mi wyswobodzenie.

Lecz zdarzało się, że do sadu przychodził ojciec, wprost z pola. Przychodził jakby z

zamiarem ostygnięcia gdzieś w cieniu z gorąca, którym przesiąkł na polu, ulżenia sobie,
może zdrzemnięcia się do obiadu.

Poznawałem jego kroki, zanim jeszcze wyszedł zza stodoły, przytłumione, ostrożne,

mylące, jakby skądś z góry zstępował,
a uważne, żeby patyka, broń Boże, nie nadepnąć. Skradał się, nie szedł. Tak przynajmniej
słychać było te kroki w południowej porze, w tym omdleniu, jakie nawet sad ogarniało. A
gdy wychodził zza stodoły, kroki przycichały i tylko trzaskanie suchych gałązek zdradzało,
że idzie już po murawie.

Sad nie był duży, a jedyne w nim drzewo godne to ulęgałka. Z jej wierzchołka sad

wyglądał jeszcze mniejszy. Lecz ojciec wchodził w ten sad niczym w wielki nieznany las.
Wahał się, rozglądał po drzewach, oglądał za siebie, upewniając się, czy jest sam w całym
tym lesie.

Szedł od drzewa do drzewa, prawie podkradał się, a gdy nadepnął na jakiś patyk suchy,

background image

przystawał strwożony i nadsłuchiwał, czy go trzask nie zdradził. A po chwili, jak tylko
uciszył się w nim niepokój, szedł dalej, zaglądając w drzewa jak w gniazda. Nie wołał mnie
jak matka na cały świat, tylko szeptem zwracał się do każdego drzewa przypodchlebnie:

-

Jesteś tu? Jesteś?

Można było pomyśleć, że korzystając z wolnej południowej chwili przychodził tak sobie

poigrać ze mną, jak to ojciec z synem, bo na beztroskę mógł sobie pozwolić tyle tylko, co w
tej przedobiedniej porze. Sad był przecież za mały, aby można w nim było szukać kogoś
naprawdę. Nadawał się tylko do takich właśnie żartów ojcowskich, do poudawania, do
beztroski. Rosło w nim kilka szczepów wiecznie odradzających się po zimie i po ranach od
zajęcy, kilka starych jabłonek, trochę grusz samoródek, kilka śliw, wiśnie zdziczałe i dziki
bez wokoło zamiast płotu. Ale ojciec potrafił w tym sadzie wielki las udać, a w tym lesie
moje zagubienie i swoją bezradność, chociaż od początku wiedział, że mogłem się tylko na
ulęgałce schować. Lecz ulęgałkę omijał.

Bezwiednie mu ulegałem, w miarę jego poszukiwań czując się coraz prawdziwiej skiyty

przed nim, prawie nie do odnalezienia. Zapomniałem nawet, że wie przecież, gdzie jestem.
Ale czy można mu było nie ulec, skoro potrafił na oczach z tego sadu las zmyślić.

Żadnemu drzewu wiary nie dawał, dopóki nie obszedł go dookoła, nie obejrzał każdej

gałęzi, liści nie prześwietlił. | dopiero szedł do następnego, które mu się zmienione wydało,
gęściejsze niż zwykle, prawie mnie widział na nim, jak się kulę, a patrzył
w to drzewo jak w tęczę, nie widział sadu, tylko to drzewo jedno, do którego się łasił, krok za
krokiem:

-

Jesteś tam? Jesteś?

Chodził tak po całym sadzie, kij sobie wziął do pomocy i gałęzie nim rozgarniał, bo nie

wierzył już nawet szczepom, na których ptak by się nie skrył, i do siebie tracił zaufanie,
wracał do tych samych drzew, które już obszukał, wracał w jakimś nagłym przypływie
nadziei, że mnje tam dobrze nie dopatrzył, zaprzepaścił swoje zwidzenie.

W miarę jego szukania zwątpienie mnie nachodziło, czy to naprawdę zabawa. Zaczynało

mnie niepokoić to jego szukanie. Dawno powinien mnie już znaleźć, życzyłem mu tego z
całego serca. Razem z nim chodziłem po sadzie, przepatrywałem drzewa, wdrapywałem się
na wierzchołki, liście rozgarniałem. A z dołu dochodził mnie wciąż jego głos proszący:

-

Popatrz tam, masz lepsze oczy. Moje już niedowidzą.

A potem obaj przeżywaliśmy zawód, już nie zmyślony ani udany jak to szukanie.
Może nawet bardziej od niego czułem się zmęczony i żałowałem, że skryłem się tak nie

do odnalezienia na tej starej, wielkiej gruszy, przed którą łatwiej można było udawać
bezradność niż przed każdym innym drzewem w sadzie. Żadna zabawa nie może przecież
trwać za długo, tym bardziej w takim lesie.

Bałem się, czy nie zapomniał, że to tylko zabawa, bo nie wyglądało na to, że igra ze mną,

ale kto wie z kim, z samym sobą najpewniej, z bólem swoim, czy byłby do zniesienia,
gdybym się nie odnalazł naprawdę; może ten ból w sobie jątrzył, aby wciąż doznawać tego,
jak jedyny jestem w jego życiu, a przyzwyczajeniu nie ulec, że synem, jak każdy syn, jestem;
a może nie mnie szukał w tym sadzie, lecz bólu po mnie się uczył na wszelki wypadek, jak
powinien wyglądać, aby nie był taki zwyczajny, jak łzy czy modlitwy, aby jego był własny
tylko i aby zabliźnić się nigdy nie dał - i właśnie mierzył się, czy tak nie byłoby najgodniej,
gdyby w wolnych chwilach przychodził do sadu i szukał mnie w nim jak w wielkim lesie,
wabiąc mnie tymi prostymi słowami:
| Jesteś tam? Gdzie jesteś?
Nie przychodził pod ulęgałkę, a przecież wiedział, że tylko na niej mogłem się ukryć, sam w
swoim dzieciństwie krył się na niej i przed pognaniem krów lub przed sprawiedliwością
swojego ojca,
ale wciąż błąkał się, szukał, przeżywał nadzieje i zawody, drzewa posądzał. Strach mnie brał

background image

przed nim. Chciałem się już w końcu odezwać, gdzie jestem, ale jeszcze większy strach
ogarniał mnie przed przyznaniem się, gdy pomyślałem, że może naprawdę nie wie, że w
sadzie jestem, a tylko gdzieś nad rzeką, bo w taki upał w samo południe powinienem być
gdzieś nad rzeką, i przyszedł tu właśnie w nadziei, że go nikt nie podpatrzy, kiedy mnie
będzie szukał zaginionego w tym wielkim, zmyślonym lesie, a przede wszystkim ja sam.

Ale gdy po raz któryś podszedł do starej jabłoni i z jakimś lisim uśmiechem na twarzy

obłapił pień i zaczął nim trząść z całych sił, krzyknąłem:

-

Tu jestem!

Zastygł na moment, potem ręce opuścił, lecz nie odwrócił się w moją stronę. Rozejrzał

się po drzewach niedbale, schylił się po coś w trawie i dopiero spojrzał ku wierzchołkowi, ale
bardziej dla przekonania, czy się zażółcił od gruszek, aniżeli że ja tam się objawiłem. Po
drodze jeszcze mszyce zdjął z jakiegoś drzewa, na innym obłamał suchą gałązkę, a gdy
wreszcie przyszedł pod ulęgałkę, powiedział prawie obojętnie:

-

Nie, nic nie chciałem. -1 aby tę obojętność swoją poświadczyć, schylił się po gruszkę

w murawie. - Nic nie chciałem. Tylko... czy jesteś.
I

Czasami czuję się jak nie w życiu, tym zwykłym, z dnia na dzień, lecz jakby w zmyśleniu

ojca. Chociaż i tam nielekko, i tam strapień tyle samo i zmartwień bez liku, a z pragnienia co
najwyżej lotka w ręku zostaje niby po ptaku. Tam rzekę suchą nogą przechodzisz, a zwykłej
ziemi nie potrafisz, trwoży cię jej bezmiar i jej pewność.

Wolny przecież jestem, a młyński kamień czuję u nóg, życie moje nie jest już za mną czy

przede mną, ale za to razem ze mną, jak teraźniejszość obecne całe w sobie, całe w swej
okazałej pospolitości, od kolebki, od pierwszej myśli o nim, już przewidzianym, po ten czas
bezlitosny, którego samą niepewnością trzeba się zadowolić, bo niepewność jest jego naturą,
który wciąż jest przed nami jako ciągłe niedoczekanie nasze i niecierpliwość. *

Więc może nigdy nie byłem naprawdę, lecz zostałem tylko przez ojca zmyślony. Może

tylko opowiedziany jestem i temu zawdzięczam swoje istnienie? Różnie się przecież ludzie
rodzą, jedni z matek, inni z wielkiej woli, z opowiedzenia, a nie ma między nimi różnicy, bo i
tak w końcu każdy jest na tyle, na ile opowiedziany zostanie albo sam się innym opowie.

Może się kiedyś tylko przyśniłem ojcu, bo na sen było go więcej stać niż na żyde. Na sen

bez trudu mógł znaleźć sposób. Kto chciał mieć dobry sen, sen zadośćuczynienie, kto chciał
dolę sobie
odmienić, sąsiadom odpłacić niewdzięczność, losowi nienawiść, Bogu zapomnienie, kto
mórg pragnął się nałykać, miedzę o staje przesunąć, ten szedł na sen do stajni, bo podobno od
końskiego gnoju i znoju nachodzi człowieka sen jak ziszczenie. Tylko że ojciec i konia nigdy
nie miał.

Ale nieraz ogarnia mnie w tym zmyśleniu jego zwykły rzeczywisty strach, że ktoś mnie

obudzi, z rozmysłu czy przez nieuwagę, albo w końcu same mi się oczy otworzą, a nie mam
tak znowu do czego się budzić, nic mnie przecież nie czeka prócz współczucia, życzliwości,
troskliwej pamięci tych, którzy mnie jeszcze z dawnych czasów pamiętają. A ludzkiego
współczucia trzeba się strzec i strzec się trzeba, gdy spostrzeżesz, że życzliwość ludzka staje
się szczodra, gdy wyrozumiałość innych przerasta twoją wyrozumiałość, gdy już żalu do
ciebie nikt nie ma, gdy nawet szczerości nie mają ci ani za złe, ani za dobre, bo szczerość
twoja nie jest już nikomu potrzebna ani przykra dla nikogo, ani groźna, więc szczery być
możesz do syta,

%

bo to tylko starość, a starość jest przecież rozgrzeszeniem.

Nie goryczę sobie, wiem, że doraz młodsi są ludzie, a mnie ta starość tylko została.

Przywiązany zresztą do niej jestem, jak kto inny do psa, do mórg, do wyobraźni. Można
powiedzieć, zżyłem się z nią, polubiliśmy się, choć może więcej przez rozum niż przez serce,
tak że ona jedna wydaje mi się rzeczywista z całego mojego życia, nie zmyślona, nie
przypomniana, lecz obecna, dniem i nocą, wierniejsza od pamięci, potulna, że mogę w nią

background image

wmówić wszystko złe, nadokuczać jej i naurągać, przypochlebna, że mi zaraz serce mięknie,
pochmumość gdzieś ucieka, a ochota przychodzi, żeby ją pogłaskać, wzruszyć się, użalić.
Obłaskawiłem ją w sobie, że się nawet bez sprzeciwu ze mną starzeje. Z nikim też jej nie
dzielę, jest jedynie moja własna, z całego życia tylko ona jedna moja własna, a przede
wszystkim pewna jak amen w pacierzu, i jej tylko ufam, bo wszystko inne zawdzięczam
pamięci.

A pamięć jak to pamięć. Wydarzenia nie spoczywają w niej jak święte szaty w kufrze,

lecz dzieją się wciąż, choćby przez samo pamiętanie ich, zmieniają się, rosną, nie możesz
nigdy być ich pewny ani budować na nich. Raz ci są bliższe niż teraźniejszość, raz uciekają
przed tobą, choć się z dobrą wolą do nich zbliżasz.

Czyż więc pamięć ludzka może wyznaczać prawdziwość rzeczy? Czyż pamięć nie

dostarcza człowiekowi więcej zadośćuczy-
niema niż świadectwa? Może takie jest jej przeznaczenie, a może rzeczy muszą się w niej
dostać, oswoić, udobruchać, aby stały się prawdziwe. Może prawdziwość rzeczom wyznacza
dopiero nasza za nimi tęsknota, nasz żal, nasze w nich odnalezienie się, bo na co dzień
jesteśmy w rzeczach jedynie zagubieni, błąkamy się wśród nich, nie odróżniając ich od
siebie, siebie od nich. Może też poprzez pamięć chcemy rzeczom zapewnić teraźniejszość
naszą, tę jedyną możliwą wieczność, bo tylko teraźniejszość jest prawdziwa w życiu
człowieka, tylko w niej jednej doznajemy naszej obecności, niekiedy bolesnej.

Więc chyba dlatego czuję się czasami tak bardzo stary, jakbym niczego w życiu nie

zaznał prócz starości, jakby ten mój smutny czas obecny był przeszły i przyszły zarazem. Ta
starość wydaje mi się prawie tak dawna, jak moje życie, dawniejsza od pamięci. Wspominam
swoje dzieciństwo, młodość, wiek dojrzały może tylko dlatego, żeby nie czuć się uboższy od
innych, bo już taki się zwyczaj utarł, że każdy ma swoje dzieciństwo, młodość, wiek dojrzały,
a niektórym tego nawet za mało i mają jeszcze nadzieję na wieczność.

Ale tak naprawdę to z duszą na ramieniu odwiedzam tamte swoje lata, jak w nie swoje

progi wchodzę, nieproszonym gościem się czuję, natrętem. Dręczy mnie obawa, że
przychodzę tylko zakłócić ten czas miniony swoją starością, której nie da się już ukryć. Nie
potrafię się nawet tam znaleźć, przypodobać czymkolwiek, choćby pobłażaniem, słuchem
nieco przytępionym, to drugich zawsze bawi, do żartów daje powód, pośmiać się pozwala.
Nawet doświadczenia całego życia nie potrafię skryć w sobie, a cóż dzieciństwu czy
młodości po doświadczeniu.
Przychodzę niby ten sam i kto inny zarazem, ktoś tak inny, że obcy, i ani mnie to dziecko
płowe nie poznaje, ani ten młodzieniec nie odgaduje we mnie nikogo bliskiego, choć wiedzą,
na pewno wiedzą, że ja i oni to jedno. Ale świadomość tego jest za okrutna dla nich,
przedwczesna i oddala ich jeszcze bardziej ode mnie jako obcych sobie, mnie od nich jako
nie poznanego, jako kogoś, kto zabłąkał się w nie swój czas.

Każde moje najście tylko ich płoszy, odgaduję to po ich twarzach zastrachanych, po ich

smutku. Tylko czekają, kiedy się wyniosę z ich świata, choćby na tamten świat, abym ich
więcej nie trapił. Chcą być sami dla siebie i ani przyznawać się do mnie, ani
mnie pamiętać. Gdyby chociaż moja starość przebraniem była, gdyby niewiedzą była, taką
samą jak ich lata, ale tak, jakże się do mnie przyznać.

Nadaremno spodziewam się odrobiny zaufania, które już nie tyle po jedności naszej

powinno pozostać, lecz tego zwyczajnego i zwyczajowego, jakim się każdą starość darzy, tej
łaskawej życzliwQŚci, jaką się starość darzy, tego wyrozumienia dla starości. Czuję się
wśród nich przy Wędą nieraz, którego psem się wita, zamkniętymi drzwiami, burknięciem:
dopieroście byli, tydzień nie minął. Dla dziecka może tym przysłowiowym dziadem jestem,
którym się straszy w potfzebie na zmianę z kijem, a dla młodzieńca może przestrogą.

Wiem, że dręczę ich tylko, nie pozwalam zaznać w spokoju ani dzieciństwa, ani

młodości, przynoszę im przecież w podarku świadomość całego życia, której nie pragną

background image

poznać.

Nie mam jednak złych zamiarów, przychodzę jak do sąsiadów w zimowy wieczór, żeby

się trochę ogrzać, trochę z ludźmi pobyć, mimo że mnie tam nie czekają ani miłują, bo zjeść
nawet przy mnie nie ma jak, ale przyzwyczaiłem się jakoś i zachodzę wciąż w nadziei, że
będą dzisiaj weselsi, a przyłączę się do ich radości, że pogrążonych zastanę w zgryzocie, a
przyłączę się do ich zgryzoty, w bólu ich znajdę, więc do bólu się przysiądę, i może darują mi
to najście, bo cóż mi pozostało prócz nadziei, że się gdzieś zdołam przyłączyć i jakoś czas
zleci.

Tak sobie tylko chodzę w ten czas mój, a nie mój, bo gdzie mam pójść, ale nie oczekuję

nawet wyrozumienia. Bo któż by się chciał dzisiaj poczuć ze mną jedną osobą? Może jeden
ojciec. Ale ani to dziecko, ani ten młodzieniec, którzy podejrzewają na pewno, że moje
odwiedziny są zemstą na nich za moją starość, że za moją tęsknotą kryje się jakiś podstęp
przewrotny, zły, że zniszczenie im ! przynoszę, więc i myślę sobie nieraz, co tam po mnie.

Może to i niecne z mojej strony, ale po takim postanowieniu przychodzi tym większa

chęć, żeby pójść, chociaż popatrzeć. Stanę sobie gdzieś za drzewem, skąd mnie nie widać,
albo w cieniu tej mojej starości, która lepiej skrywa niż najgrubszy pień, i popatruję sobie
całymi godzinami. Chcę być wyrozumiały, nie zauważony, a nie mogę się oprzeć, żeby do
tego się nie wtrącić, tamtego nie zganić, nie upomnieć, nie naprzykrzyć się, na ile
nz
Kii
n
m
tylko przeżyte życie pozwala, jakbym nie potrafił zrozumieć, żem to już nie ten dawny ja.

Patrzę prawie jak na czyjś czas, całkiem mi dotąd nie znany, omalże pierwszyznę, i

zastanawiam się, że może na starość nie przystoi odwiedzać swojego dzieciństwa ani
młodości, bo zwykle kryje się za tym więcej zawiści niż tęsknoty, więcej udręczenia niż
pociechy.

Tak odległym latom nie umiem darować, aż dziwne, lecz nachodzę je, wspominam,

dręczę, a w końcu sam nie wiem, czego od nich chcę. Może dokucza mi świadomość, że żyją
przecież we mnie te lata szczęśliwe, a jestem z nich wydziedziczony, jedyne pokrewieństwo
zachowując dzięki pamięci. Lecz co się stanie ze mną, gdy pamięć zasłabnie? Może tych lat
zazdroszczę sobie i to mnie od nich oddziela, może nie tyle wracam do nich, co je
przywłaszczam, nie zdając sobie sprawy, że dla swojej przeszłości jestem tylko złym
duchem.

Może więc dlatego starość moja wydaje mi się tak dawna. Tak dawna, że kiedy nawet o

ojcu myślę, myślę jak o kimś młodszym, wiele młodszym ode mnie, i młodszym także w
tamtym czasie, który wspominam.

Przecież synem jego jestem, raczej byłem, a dręczy mnie ustawicznie niepokój o niego,

jak o kogoś nie dorosłego do życia. Czuję się jakby odpowiedzialny za niego, bo mam już
całe życie za sobą, które on dopiero przeżywa jako dzieciństwo, nieustające dzieciństwo, jako
zaufanie do swojej wyobraźni, wiarę w pragnienie, w swoje zmyślenia. Ale i wdzięczny mu
jestem, bo przez to wciąż dostarcza mi tego tkliwego wzruszenia, bez którego szara i pusta
byłaby moja starość. To jedyna przecież radość patrzeć na dziejące się życie kogoś
najbliższego, gdy się już własne przeżyło. To tak jakby człowiek na powrót odnalazł się w
swoim, że zatraca nawet poczucie teraźniejszości, a tylko w tamtym się czuje, w tamtym
odświeża swoje uczucia i myśli obolałe, w tamtym czuje się potrzebny, może nawet
niezastąpiony,.jakby bez jego obecności i niepokoju, bez jego wzruszeń i tej domyślającej
całą przyszłość pamięci tamto życie nie mogło rozkwitać.

Czuję się prawie zmuszony do ciągłego czuwania nad ojcem, czy mu się krzywda nie

dzieje, czy sam jej sobie nie wyrządza, do troski bezustannej, która, zdaję sobie z tego

background image

sprawę, może jest bardziej mnie potrzebna niż jemu, chociaż to i tak nie ma
znaczenia, skoro on mi jej przysparza, do ciągłych wreszcie myśli
0 nim.

Tak sobie nim głowę nieraz nabiję, że zasnąć pdtem nie mogę. Różne zmory i

przypomnienia mnie prześladują, dziać się zaczynają, doskwierać, powetowywać sobie,
budzą się różne przypuszczenia, że może gdzieś tam, poza pamięcią moją, poza wyobraźnią
nawet, która nie jest w stanie wszystkiego ogarnąć, coś mu grozi, że potrzebuje mojej
pomocy, a przynajmniej otuchy. Nieraz nawet to jakbym głos jego słyszał.

Ale jak wyglądałoby moje życie teraźniejsze, całe moje życie, gdybym nie doznawał sam

przez się tej jedynej ulgi, jaką mi daje niepokój o niego, gdybym się nie musiał o niego
zamartwiać.

Może to wszystko i nierozsądne, szmat przecież czasu minął od jego śmierci. Ale kiedyż

człowiek jest bardziej bezbronny, jeśli nie po śmierci? Ta jego śmierć uczyniła go jeszcze
prawdziwiej obecnym w moim życiu, w moich myślach i uczuciach i obecnym wciąż w
mojej tęsknocie, w tej skamieniałej już od daremności tęsknocie, która powraca każdego
wieczora, bo gdy wieczór nadejdzie, wszystko przecież powraca, i ludzie, i bydło z pola, i
myśli. Lecz to mnie jedno ratuje, że nawykłem już do tej tęsknoty, bez niej bałbym się
wieczorów.

Więc jakby to życie moje wyglądało, gdybym nie miał ojca w opiece nieustannej,

gdybym go wyrozumiałością nie darzył, która pozwala nam z sobą przebywać, gdybym nie
musiał z siebie nieraz ustępować, bo cóż tam ja, bliżej mi niż dalej, w moim wieku nie
przystoi nawet myśleć o sobie.

Może to po prostu wina czasu, który wcisnął się między nas,

1dlatego on, ojciec mój, jest tyle dla mnie młodszy, bo może tylko czas się starzeje, nie
ludzie, gdyby było inaczej, młodość leciwsza byłaby od starości człowieka, i stąd czuję się
starszy od niego, nie tylko wiekiem, ale i doświadczeniem, wyrozumiałością, a może też
dlatego, że żył w czasach młodości mojej, że jego życie było młodością moją.

Niekiedy zadaję sobie pytanie, czy to moje życie nie było bardziej jego niż moje? On w

nim przecież gospodarzył, nie dosypiał, rozum tracił. A to, że je odwiedzam jako swoje
własne,
o niczym nie świadczy. Czuję się tam przecież, jakbym teraz dopiero, po latach i po jego
śmierci, zjawiał się tam prawdziwie. Może je po nim odzyskałem tylko w spadku, bo na co
inne nie stać
wmmsm
go było, więc zamiast domu, chlewów, sadu kawałka, skrawka gruntu chudego czy łąki to
życie tylko, zbudowane z niedojadania, z zastawów, z pragnień, z cierpliwości nade
wszystko, i urządzone do ostatnich szczegółów, nawet sny w nim pomyślą- | I ne, troski
porozwieszane jak obrazy, tęsknota w kącie, tylko

I

śmierci nigdzie, i pobielone jak izba na Wielkanoc, że wejść w nie i zamieszkać, choć może
po staroświecku jak na dzisiejsze czasy.

Ale bardziej czuję się tam gościem niż domownikiem, że niekiedy zwątpienie mnie

prześladuje, czy kiedykolwiek byłem

I

poza tą starością moją, poza tą teraźniejszością, czy doświadczyłem kiedykolwiek swojego
dzieciństwa, młodości, czy je miałem, jak to ludzie mieć zwykli, czy też znam je tylko ze
słyszenia, z pamięci?

Zmyślił je sobie ojciec może, kiedy mnie jeszcze na świecie nie było, a była zima akurat,

więc miał czas zajmować się myślami, ten czas dokuczał mu nieraz przez cały długi wieczór,
że nie wiedział, co z sobą zrobić. Czasu było za wiele jak na człowieka, toteż wieczory
stawały się udręką, bo żyć w taki wieczór zimowy jest już za późno, a spać za wcześnie.
Może więc zmyślił sobie całe to życie przeciw czasowi. Łatwiej mu było zresztą zmyślić

background image

cokolwiek dla zabicia czasu niż poczytać, bo i nie umiał, i książek nie było. A każdego
wieczora czuł się od nowa pokarany przez ten czas, na którego niedostatek wiosną czy latem
tak narzekał.
Gdyby chociaż matka była z nim. Ale matka, jak zima długa i ciężka, przeznaczała wieczory
na różaniec. Ten różaniec chronił ją przed zimą i przed czasem, i przed ich wspólnym
zmartwieniem. Z tym różańcem chociaż mogła się nagadać do syta, nazwierzać mu się, bo z
ojcem prawie bez słowa była, ojcu słowa do ich przebywania nie były potrzebne, wystarczało
mu, że byli, i temu jedynie ufał, więc choć razem byli, każde było z osobna, gdy wieczór
nadszedł, bo matka zaraz po obrządku stworzeń otulała się w ten różaniec.

Siadała tam, gdzie mrok uwił się najgęściejszy, gdzie nawet światło lampy nie docierało,

pod najdalszą ścianą, na ich łóżku przeważnie, jego zostawiając samego w całej izbie, na
pastwę myśli i przeczuć, bo nawet kota wyrzucała przedtem na myszy.

Gdyby chociaż słyszał jej szept, ten zwyczajny szept, jaki wydają najcichsze pacierze,

może by tak nie czuł tej pustki wokół siebie, od której się daremnie opędzał, tego
opuszczenia przez nią,
tej zimy nieprzyjaznej za oknami. Zapadała w tę modlitwę niczym kamień w wodę, cichła w
niej, że nieobecna się stawała, rozłączona z nim granicą dwóch światów, a tak niedostępna, że
choć bliska, przez izbę zaledwie, wyobrażać prawie się dawała.

Tęsknił nieraz za nią przez cały długi wieczór, ćmił machorkę i tęsknił. Gdyby

przynajmniej jej w izbie nie było, mógłby założyć kapotę, czapkę, wziąć lagę na psy i pójść
jej szukać po wsi, pq sąsiadach, po kumach, po krewnych, gdżie jeszcze światła nie wygasły
w oknach, gdzie pióra drą, groch łuskają, gdzie przędą, czy nawet po wszystkich chałupach,
choć zagasłe, mógłby się pytać, ścian nadsłuchiwać, śpiących zrywać ze snów, a nikt by mu
nie wziął za złe, skoro za żoną chodzi. I nie czułby się taki sam, bezradny, jak w izbie
naprzeciw niej.

Czekał, że uprzykrzy jej się kiedyś to modlenie, może przejrzy, że na nic się zdało, i

wróci do niego po tych wszystkich pustych, długich zimach. Może pacierze jej się w końcu
pomylą, różaniec się zetrze, z drzewa był przecież, nawet zęby próchnieją na starość, a cóż
dopiero pacierze, albo wreszcie palce jej zesztywnieją od przebierania, pokurczą się i straci
władzę nad pacierzami.

Nie wiedział jednak, jak się kobieta modlić potrafi, jeśli w modlitwie została jej cała

nadzieja. A matka modliła się tak cicho, że gdyby nie miał jej naprzeciw siebie, nie poznałby
po niej,
. że pogrążona jest w modlitwie. Ani westchnienie ulgi jej nie zdradziło, ani przesuwanie się
pacierzy w palcach, ani szelest spódnic, a kto się tak po kryjomu modli, ten widocznie nie
wierzy już nikomu.

Podejrzewał, że w tych modlitwach ofiarowuje wszystko, i jego, i siebie, i dobytek ich,

nie zachowując nawet kur, swoich oblubienic, że z pokorą zgadza się na ogień, grad, suszę,
na choroby ich i stworzeń, na kalectwa swoje i jego, może nawet ciała się wyrzeka i włosy
zaprzedaje, te włosy, które były jej całym majątkiem, wianem, bo nie miała ni ziemi, ni
urody, tylko te włosy jedne. Te włosy, o których ludzie mówili, że ma je jak końskie włosie,
jak księże szaty, jak dziedziczka. Te włosy, które wyniosły ją na jego żonę spośród
wszystkich innych panien, majętnych, urodnych, pracowitych, zalotnych, grzesznych. W tych
włosach było jej znaczenie, któremu się chętniej poddawał niż woli Bożej.

Matka dbała zresztą o te włosy i kiedy młódką była, i kiedy

¡Bi i»' n 1 iii i

1

W 11 li ! SB Id i Ii-Iii l%j jj, □

starowiną, smarowała je przez całe życie, czym kto jej tylko radził, cebulą, kwasem z
kapusty, sokiem z czarnej rzodkwi, wywarem z dębiny, naf tą.Ojciec nie żałował nawet tej
nafty, choć więcej szło jej na te włosy niż na światło, bo światła się skąpiło, że nieraz i cały
długi wieczór zeszedł na tym skąpstwie. Ani tego czasu, który poświęcała dla włosów, nigdy

background image

mu nie było szkoda, gdyby go nawet ze żniw ujęła, z plewienia, z obrządzania stworzeń, ze
strawy dla niego, z mszy świętej tiiedzielnej.

Kiedy zasiadała do czesania, zapominał, że łąkę miał kosić, rżysko zaorać, do młyna na

chleb zanieść, że w obejściu stoi koń pożyczony za trzy dni rąk jego i jej i marnuje się jak u
pana, bo gospodarz siedzi w izbie i patrzy, jak się włosy czesze. Nawet nie zakurzył, kiedy
rozplatała warkocz, a potem dzieliła go na pasemka i sczesywała gęstym rogowym
grzebieniem od skóry na podołek, każde z osobna, po porządku wokół głowy, aż się w nich
skryła jak w oprzędzie jakim.

Strach brał patrzeć, gdy siedziała tak z tymi włosami rozczesanymi, sięgającymi do ziemi

prawie, że się mogą zająć te miękkie końce, od byle czego, od światła, blasku, same z siebie,
a ogień pójdzie w górę jak po wyschłym chruście i zanim ktokolwiek zdąży krzyknąć z
przerażenia, już będzie miała pełnę na sobie tych czerwonożółtych pełgających wstążek
niczym panna dożynkowa, i z całego znaczenia ogorzeje aż do skóry, nawet z możliwości
rozpaczy, bo nie będzie miała czego rwać z głowy. Więc może pilnował tych włosów przed
zajęciem się.
Gdy skończyła je rozczesywać, prosiła go zwykle:
-

Popatrz mi z tyłu.

Ojciec zrywał się wtedy, jakby na tę chwilę czekał. Tej chwili poświęcał czas, pogodę, konia.
Ale matka, ufna w swoje-włosy, przeciągała nieraz to czesanie, że staje by przez ten czas
skosił, zmełl na chleb, Bogu należne oddał, a z niedzieli to i pół dnia zabierała na te włosy,
zwodziła, siwizny szukała, a nie mogła się jakoś przypodobać sobie, jakby cierpliwości
chciała na nim więcej wymusić, urzeczenie z panieńskich lat obudzić, wydrzeć choć tyle
uległości z jego obietnic, niepomna, że ojciec czeka, kiedy wreszcie dojdzie do tych słów:
-

Popatrz mi z tyłu.

Dzieckiem byłem, lecz domyślałem się, że i ona to czesanie dla niego tylko ma, bo nie
pamiętam, żeby choć raz się zabrała do
czesania, kiedy jego nie było, podejrzewałem nawet, że ich zmowa jakaś musi łączyć.

Ta modlitwa zabierała mu ją na cały długi wieczór. A bez niej czuł się ni to w grobie, ni w

izbie, nawet myśli nie miał z nim kto dzielić, nawet pamięci, ani martwić się nie mógł razem
z nią, bo całe zmartwienie brała na siebie, chociaż ich wspólne było, jak gdyby nic już ulżyć
jej nie mógł, jakby niewiele już znaczył w jej życiu, bo przecież do modlitwy uciekała się,
nie do niego. Gdyby chociaż modliła się, jak to kobieta zwykła się modlić, że i westchnie, i
załzawi się, coś powie, coś sobie z dnia przypomni, ze wsi, z pola, że upomni, to znów zgani,
dniem się następnym zatroska i śmiercią nieuchronną, i krowę wydoi, gdy pora, i łóżka
pościele - nie przerywając ani modlitwy, ani życia.

Próbował się nieraz bronić przed tym ogarniającym go jak senność uczuciem

opuszczenia. Podkręcał lampę na cały knot, aż izba stawała w płomieniach, kopeć i swąd
roznosił, aby zobaczyć, czy jest, z nim, nie z nim, lecz czy jest, może chociaż obruszy ją to
marnotrawstwo jego, ten kopeć i swąd, a jeśli nie, to przynajmniej pobędzie z nią przez
chwilę w tym jednym świetle. Lecz jej postać, pogrążona w modlitwie, bolesna, że aż litość
go brała, może i z tej boleści nieczuła na ten nagły blask, przed którym powiek nawet nie
zmrużyła, wydawała mu się jeszcze dalsza w tym świetle, bo naoczna. W twarzy jej nie
dostrzegał najmniejszej pamięci, jakby zatraciła w tej modlitwie wszelkie poczucie, nawet że
żoną jest jego, i bolało go to jak niewierność.

Kiedyś wreszcie zdjęła go taka bezsilność, że podszedł do niej, wyrwał jej ten różaniec z

rąk i poszarpał na strzępy, na groch, i rozrzucił z wściekłością po izbie.

Nie sprzeciwiła mu się, może od dawna czekała, że ją uwolni z tych modlitw, które

ciągnęły się od tylu już zim, wystarczająco długo, aby się daremne okazały, tak długo, że ją w
końcu zniewoliły, wyssały z niej wszelką nadzieję, że nie miała nawet siły ich nie odmawiać,
gdy tylko zima nastała. Może zresztą modliła się tak cierpliwie tylko dlatego, aby nie

background image

posądził jej, że jest tak samo bezsilna, jak i jałowa. Więc kiedy wyrwał jej różaniec z rąk,
poczuła ulgę w sobie, ulgę i wdzięczność, bo za słaba była, żeby sama mogła tak zgrzeszyć.
Powiedziała tylko z westchnieniem:

-

To może choć mleka zagotować?

Kto wie zresztą, czy to modlenie się matki nie przeszkadzało

P«VCA

-

ojcu przede wszystkim w zmyśleniu mnie, bo z samotnością jeszcze by sobie jakoś poradził.
Ciągły widok różańca w jej rękach odbierał mu śmiałość, do pokory tylko skłaniał, której ona
już się ze wszystkim oddała, co jeszcze go bardziej przejmowało. Przy tym jej różańcu czuł
się ojciec tak, jakby w pychę zbłądził, chociaż niczego takiego nie chciał, tyle tylko, żeby ten
wieczór długi a nieprzyjazny jakoś przeżyć i tę zimę, byle do wiosny, byle nie samemu. Ale
nawet myśli miał lichsze niż zwykle, prawie pokorne, tak go ten różaniec ograbił w jego
własnej izbie i ta matki niewierność, że nawet nie miał mnie czym obdarować prócz tego, że
na kolanie pohuśtał, przy śpiewał, w pole zabrał, na odpust, na konia posadził. Ale i koń nie
swój był, tylko dworski, nogi miał dworskie, dworską maść i grzywę, śledzionę dworską i
dworską wyniosłość. To prawda, że gdzie by takiego konia znalazł we wsi, wśród tych
smutnych, obolałych stworzeń, wychudzonych jak , I
ludzie, jak ludzie chorych na swoje końskie serca, wątroby, nogi i może śniących, jak ludzie,
w swoich stajniach po nocach, że są końmi od powozów, bryczek, kolasek, od wierzchu.
Jeśli dziedzic jechał takim koniem przez wieś, święto czynił.
Ludzie wylatywali na drogę, żeby wziąć udział w tym przejeździe jego, a wstyd ich ogarniał
z powodu swoich zajęć, swoich ubrań, obejść, koni, żon, dzieci i zazdrościli mu nie tylko
tego konia, ale także i choroby, która jechała z nim nierozłączna, za pan brat.
Dzięki niej zresztą mogli go od czasu do czasu ujrzeć przejeżdżającego przez wieś, bo gdy go
tylko dusić zaczynała, siadał w kolaskę i jechał, gdzie go oczy poniosły, jakby chciał ją jak
najdalej w pola wywieźć od siebie. Poza tym całymi godzinami siedział zamknięty przed
służbą i przed żoną i dopiero na noc wracał na pokoje.
Utarło się nawet powiedzenie, że jak dziedzic jedzie, będzie dżdżało, a i teraz jeszcze usłyszy

się czasami, kiedy dżdży, że dziedzic wywozi swoją chorobę.
Nie znałem dziedzica. Jeden jedyny raz w żydu widziałem go, kiedy byłem dzieckiem.

Szliśmy z ojcem w pole, a po drodze minęła nas bryczka, przeleciała w obłoku kurzu,
ledwieśmy zdążyli na bok uskoczyć, i ojciec ukłonił się tej bryczce, a właściwie to już tylko
kurzowi, który po niej został. Potem się zasmucił, jakby nie mógł sobie darować, że nie
zdążył w porę z tym swoim ukłonem, i wciąż patrzył w tę wydłużającą się smugę kurzu. A ja
poczułem się zapomniany przez niego, choć wisiałem u jego ręki.
Dopiero kiedy bryczka znikła za polami, ocknął się i powiedział:
- Widziałeś?
- Widziałem.
- Ale konia czy widziałeś?
- Widziałem.
-

Jak dorośniesz, przewiozę cię takim koniem. Chcesz? - powiedział to tak lekko, jakby

go miał ze swojej stajni wyprowadzić, a ja żadnej nie przywiązywałem wagi do swojej zgody,
więc powiedziałem:
- Chcę.
Dopiero gdyśmy już przeszli kawał drogi, powiedział od niechcenia:
- To był dziedzic.
Widzę jednakże, nie pierwszy zresztą raz, że kiedy tylko zaczynam mówić o sobie, zaraz się
ojciec nastręcza i o nim już dalej mi się mówi, samo prawie, wciąga mnie to mówienie o nim,
nawet lubię sam tego słuchać, i nie żal mi, że o sobie zapominam, obiecuję sobie, że wrócę
do siebie kiedyś, zdążę jeszcze, chociaż któż to wie, może o sobie mam do powiedzenia tyle,

background image

co kot napłakał, a wszystko o nim, i dlatego z rozmysłem kryję się w jego życiu. Chętnie się
tym jego życiem wyręczam, w nim się zresztą
o wiele lepiej czuję niż w swoim własnym.
A może już tak jest, że lepiej nam w czyimś życiu, najbezpieczniej, najspokojniej, zacisznie,
ani martwić się o nic dla siebie nie | musimy, ani pragnąć, ani żałować niczego, jak u Pana
Boga za piecem, tyle tylko, że przybrani jesteśmy. Bo ze swojego coś wiecznie wypędza, w
swoim tylko pustki i niespełnienia, w swoim strach ciągły, niezgoda, troski, w swoim nawet
świadomość dokucza.
Szczęście, gdy możemy choćby tylko znaleźć się w czyimś życiu, przynajmniej wynieść z
niego wspomnienia, jeśli nie nogą wstąpić, to choćby pamięcią, po kryjomu nawet, bez
niczyjej wiedzy ani domysłu, nie zauważeni ani podpatrzeni. Może dzięki samej naszej
obecności w czyimś życiu spełnia się po trosze i nasze życie. Bo czymże byłby człowiek
ogołocony z radości innych, z ich pragnień, bólów, z ich myśli i niedoczekań, z ich
potępienia czy nawet pogardy. Dzięki płomieniom nawet słoma może stać się ogniskiem.
Dzięki innym nasze życie przedłużone zostaje o ich pamięć.
hm i «1węsśru&m&m?:

Może nawet całe moje życie spełniło się w tej nieustannej nadziei, kryjącej się w oczach

ojca, gdy patrzył, jak się matka starzeje ze wstydem, jak się skrywa przed jego myślami w
codziennej krzątaninie i wieczornych modlitwach, jak się czuje niewdzięczna i winna w
każdym ruchu i słowie, winna, kiedy mu talerz stawia, kiedy mleko cedzi, świniom szykuje,
stoi nad balią i kiedy pyta:
- Zmęczonyś?

|

Czasem żal mu jej było, a czasem miał ochotę objąć garściami jej szyję i zdusić, bo tracił

wiarę, że kiedykolwiek zamłodnieje.
Chociaż najczęściej całą swoją gorycz odbijał na losie, bo z losem można jak z kozłem
ofiarnym, można go skląć, zemścić, naurągać mu, jak nieboskie stworzenie sponiewierać i
wszystko nań zgonić, gdy już nie ma na co, i los zniesie to z pokorą, nie zgniewa się ani nie
odpłaci ponad to, co musi.

Ojciec zresztą i na los miał sposób. Chodził z losem w zawody, prześcigał się jak końmi,

na nieszczęścia się z nim brał jak na ręce, jak na podkowy, na worki żyta. Bo gdy los go
zawodził, to ojciec zmyślał sobie nieszczęście większe, niżby mu los był w stanie zgotować,
na które nawet losu nie stać było, gdyż z własnej woli zgotowane sobie, i pokazywał, że
zniósł. Gdy los dotykał ojca daremną nadzieją, to ojciec wyobrażał sobie, że oto nie szedł w
żniwa kosić. Nie szedł kosić, choć czas był gorący i żyta nagliły, choć szły całe rodziny, kosy,
sierpy, snopki powróseł, kanki z wodą. Wychodził przed dom i przed ludzi, siadał na
kamieniu i patrzył, jak ludzie idą, wysłuchiwał, jak go idący dręczą jego własnym żytem,
żytem dostanym, żytem nad podziw dorodnym, żytem wysypującym się z kłosi, żytem przez
wróble jedzonym, żytem nad żyta. A kiedy nie pomagało, opluwali go za to jego żyto, życzyli
śmierci przewlekłej, bo nikomu nie mogło zmieścić się w głowie, że człowiek może chcieć z
własnej woli żyto zmarnować.

Siedział i patrzył, jak ludzie idą. To patrzenie zadał sobie, ażeby tym większej doznawać

pokusy pójścia z ludźmi, i aby przekonać samego siebie, że nie pójdzie, i zdumiewać ludzi
idących, że nie idzie, i doznawać w sobie tym boleśniej tego marniejącego co dzień żyta.

Nawet los zagrożony w swoim przeznaczeniu ustępował, bo czymże los mógł ojca

przemóc. Aojciecchoć tyle zyskiwał, że czuł się mniej bezradny w swojej daremnej nadziei. 1
matką starzejącą
■■■■■ ............

■ ■ II III W II I »111

mniej się trapił, i mnie potrafi! sobie wyobrazić bez najmniejszej obawy, czy się spełnię.
Nawet wiózł mnie z nauki w mieście, trzymając z tą samą wprawą lejce, co i przeznaczenie.

Byłem tylko taki, jakim mnie zmyślił, bo jedynym moim f istnieniem, do którego się

background image

przyznaję, było to zmyślenie jego, temu zmyśleniu zawdzięczam siebie, ale i taki już na całe
życie pozostałem. Ani on mnie innego nigdy nie dostrzegał, ani ja tego zmyślenia nie
opuszczałem na krok, nawet mi się nigdzie siebie szukać nie chciało poza tym.

Toteż mogę powiedzieć, że przyszedłem na gotowy już los. I właściwie nic mi innego nie

pozostało prócz wyrozumienia.

Może nie taka to znowu ostatnia rola, zwłaszcza gdy już niczego spodziewać się nie

należy. To chyba jedyna rola, na jaką stać człowieka, w jakiej człowiek dobrą wolę może
okazać, z własnej woli może dać coś z siebie, ze swojego życia coś uszczuplić, samolubstwo
swoje ukrócić. To tylko zapłata za nasze życie zadłużone. Może zresztą wyrozumiałość nie
jest wcale pokorą czy ustępstwem, lecz tylko radą na los, godnością wobec losu, bo wszystko
inne jest tylko dobrym wrażeniem. Jeśli nawet na los swój człowiek może nie mieć wpływu,
to przynajmniej może mu wyrozumiałość okazać, dzięki czemu z ofiary staje się ofiarodaw-
cą, bo zyskuje przewagę własnej świadomości nad własnym życiem, i to jest najcenniejsi
jego zwycięstwo. Może nawet od tego, z jaką wyrozumiałością potraktuje to swoje życie,
zależy, jak je spełni. Chociaż wbrew temu, co się wydaje, nie jest tak łatwo potraktować
swoje życie łagodnie i z wyrozumiałością, bo do wyrozumiałości, kto wie, czy nie wiedzie
najuciążliwsza droga. Może właśnie wyrozumiałość, to przedziwne uczucie godności i
goryczy, strachu i wzniosłości, nienawiści i poddania, kojącego samoudręczenia, jest piekłem
i niebem człowieka, zbawieniem lub klęską, a może tylko tak się pocieszam.

Starałem się, jak mogłem, sprostać tej bądź co bądź cierpliwej, skromnej roli. Chociaż z

drugiej strony, jeśli życie moje okaże się w końcu cośkolwiek warte, to i tak zawdzięczać to
będę nie sobie, lecz ojcu. Cóż bym dzisiaj zrobił, gdybym nie mógł w razie potrzeby, jak
mnie czas za bardzo zgnębi, sięgnąć choćby po tę radość jego, która mu przepełniła serce,
kiedy przyszedł raz z pola w południe i matka oznajmiła mu, że słabości swojej ńie miała już
dawno i czuje, że dało jej wzbiera.

Stała przy kuchni, pilnując rozdygotanej kaszy, która pochłaniała jej uwagę, bo i wzrok

miała zanurzony w garnku, i kopyść. Ale powiedziała mu to dopiero, kiedy garnek zestawiła,
i nie jak nowinę, lecz pomiędzy innymi kłopotami dnia, które ją dopiero ośmieliły; w taki
sam sposób, jak się tłumaczyła z opóźnienia obiadu, jak na drzewo narzekała, źe mokre, poci
się, nie pali, jak mu o chorej kokoszce mówiła, i o jagle, której ostatek już wzięła. Liczyła
może, że wśród tylu zmartwień prześliźnie się niepostrzeżenie i ta nowina, bo nie była matka
już taka młoda. W każdym razie bardziej stateczność jej pasowała niż wstyd. Ale nie mogła
nic poradzić, że się wstydziła jak dziewczyna, jak dopiero co poślubiona. Najchętniej
uciekłaby z domu przed jego przyjściem, starą ciotką się wyręczając, żeby ta i kaszy
dopilnowała, i zwierzyła mu się za nią. Dręczyła ją nieomal ta sama niepewność, co przed
jego przyjściem z pola na ich pierwszy na swoim obiad, kiedy to miało się okazać, czy potrafi
mu ugotować. Więc chciała chociaż ten wstyd swój ukryć we wstrzemięźliwości, aby nie
pomyślał
o niej, że nie stać jej na swoje lata, tylko się pod młódkę podszywa. Ale i tak jej się w końcu
kasza przypaliła.

Siedział na progu, czując w zwiśniętych rękach łąkę. Nic nie powiedział, nie wiedział,

czy się coś mówi, czy nie, tylko głód go odszedł, jak ręką odjął. Ten głód, który go przygnał,
bo nie spodziewał się niczego w domu prócz zaspokojenia głodu. Wiedział zresztą, że będzie
kasza, nawet lubił kaszę, cniło mu się nieraz za kaszą, gdy rzadkie kartofle nie chciały ich
miesiącami opuścić. Jedno tylko mięso wyżej stawiał, lecz od mięsa robiła się zaraz
niedziela, choćby od padłej kury czy kawalątka z kością na przykrasę. Po mięsie tylko na
wieś wyjść, przysiąść się do kogoś, pogadać, popatrzeć, a tu czas był już taki, że ciągle dni
powszednich brakowało. Wolał więc już kaszę. Toteż, kiedy robota się zwalała, kiedy nieswój
się czuł, kiedy chodził struty czy zamyślony, kiedy zły, nastawiała matka kaszę.
Szedł z pola nawet zadowolony, mniej, że łąkę skosił, więcej, że był jak wilk głodny przed tą

background image

kaszą. Czuł ten głód niemal w całym ciele, jakby go nic a nic ta łąka nie zmęczyła, lecz tylko
wypościła do cna. Lubił się czuć taki głodny, czczy, prawie obolały z głodu, kiedy wiedział,
że temu głodowi łeb w domu ukręci z ulgą. Nawet podniecał w sobie tę czczość,
rozzuchwalał ją, drażnił się ż nią przez drogę jak z psem, żeby go nie odeszła, podsuwał jej
talerz tej
kaszy, czubaty, otopą zalewał, skwarkami krasił, aż go ta rozdrażniona czczość kąsać w
końcu zaczęła. Może by i nie czuł takiego głodu, gdyby się akurat tej kaszy w domu nie
spodziewał.

Jeszcze przed chwilą, kiedy przekroczył próg, a zobaczył, że obiad nie gotowy, doznał

takiego zawodu, że się nagłe bezsilny poczuł, nawet mu się warknąć na matkę nie chciało,
tylko na progu klapnął.

I ten głód wielki tak lekko go odszedł. Zawstydzony się poczuł, gdy pomyślał, że miałby

siąść teraz do tej kaszy, miałby się syty poczuć, rozleniwiony w takiej chwili, gdy nie godzi
się nawet głodu czuć. Nie mógł sobie darować, że szedł do domu głodny i z głodu swojego
zadowolony, a nie stać go było nawet na nadzieję inną oprócz tej kaszy ze skwarkami.

Nie czekał na obiad. Wstał i wyszedł, choć go wołała, że zaraz daje. Chodził jakiś czas po

podwórzu szukając, gdzie by tu pójść, a w końcu zajrzał do chlewa. Pognał krowę do wody,
zieleni jej pode tknął, potem stanął nad jej wielkim łbem zanurzonym w żłobie i gładził po
sierści. Pomyślał, że trzeba ją będzie wyczyścić kiedyś, z łajen obrać, racice jej przyciąć, i w
ogóle opadły go wyrzuty sumienia, że była do tej pory nie zadbana należycie, i teraz chociaż
czułością zapragnął jej to wszystko wynagrodzić.

Potem zajrzał w ten dołek za rogami, palec wsadził i kurz zaczął wybierać, ale był tym

tak przejęty, jakby bolącego miejsca dotykał, rany nie zabliźnionej, jakby nieostrożnym
ruchem mógł ból zwierzęciu sprawić. Kiedy indziej nigdy by się na to nie odważył. Jeszcze
w dzieciństwie, na pasionkach, nauczył się, że jest takie miejsce w krowie, tuż za rogami,
którego obnażyć nie wolno, które spod wszelkiej kary jest wyjęte, choćby krowa w
największą szkodę wlazła. Nawet znani z okrucieństwa pastuszkowie, którzy przychodzili na
świat już jako pastuszkowie do wynajęcia, którym krowy były winne za wszystko, jak innym
Pan Bóg albo urzędnicy, którzy więc krów nie szczędzili jako i sami nie byli szczędzeni, a
których jedynym zadośćuczynieniem było to, że się pięknie zwali: pastuszkowie, nawet oni
czuli trwogę przed tym miejscem za rogami. Znajdował się tam jakby cały wstyd zwierzęcia,
jakby życie i śmierć pod samym wierzchem, jak u żadnego innego stworzenia, że można by
je podobno gołym okiem ujrzeć, gdyby kurz stamtąd wybrał. Ale ten kurz gromadzący się
tam od przyjścia krowy na świat zalegiwał za zezwoleniem ludzkim.

Przez kilka dni potem chodził ojciec zamyślony, jakby mu ciężkie strapienie usiadło na

sercu. O świtaniu, jeszcze przed ludźmi, wychodził w pole i na południe nie wracał, i po
południu daremnie przygrzewała matka jadło na jego przyjście, aż dopiero przed nocą, już po
ludziach, kiedy wszystko wystygło, i dzień, i jadło, przychodził, ręce obmywał, siadał na
stołku pod kuchnią i tyle się do niej odezwał, co go zapytała, lecz bała się za wiele pytać, bo
się nawet nie poskarżył, że jest głodny.

Niedobre przeczucia ją nawiedzały, co noc śniła jej się to duża mętna woda, to ojciec

nieboszczyk, który stawał w progu i litował się:
-

Nie dawałem ci, nie dawałem. Aleś uparta była jak i matka.

A przecież nie odwiedzał ich, odkąd na swoje przeszli, i także po śmierci ani razu nie

przyśnił się jej, taki był zawzięty, i nigdy tak łagodnie do niej nie mówił, lecz po śmierci
łagodnieją podobno ludzie, także ojcowie dla swoich marnotrawnych dzieci. To znów, że
kokoszki wyszły rankiem z chlewa bez łbów i otoczyły ją, łasząc się zakrwawionymi
szyjami, aż jej całe nogi krwią obmazały. Więc cóż mogły zwiastować te sny prócz
nieszczęścia? Nie wiedziała już, czyby do księdza nie pójść po radę albo na mszę dać, post
obiecać, aby tylko odeszło go to zamyślenie gorsze od choroby, nie na jego przecież rozum

background image

takie zamyślenia do niepamięci. Wolała już, kiedy był nieszczęśliwy, kiedy zły, kiedy warczał
na nią i na ojcowiznę wypędzał.

Wychodziła mu naprzeciw w południe, gdzieś na skraju wsi stawała, dopytując się

każdego, kto z pola schodził', czy może ojciec już idzie, chociaż sama nie wiedziała, po co
wystaje; a może chciała się upewnić, czy choć w polu jest, nawet taka pewność była coś
warta, gdy jedynie domysły miała za ostoję. Bo gdyby jej ktoś powiedział, że idzie, uciekłaby
przed nim.
Nawet obiadu nie odważyła się mu zanieść, nie licząc tego jednego razu, kiedy doszła do
wzgórza, skąd raczej odgadła, niż rozpoznała, a swoje pole jej w tym dopomogło, że ta
postać na ziemi ledwie widoczna, narośl, nie człowiek, że ktoś obcy łatwo by ją pomylił z
wyoranym korzeniem, z ziemią zbryloną, to on, i dalej zabrakło jej odwagi. Trzy pacierze
przestała na tym wzgórzu i z otuloną, ciepłą jeszcze strawą wróciła do domu.

On tymczasem po raz pierwszy w życiu nie wiedział, czego chciał od ziemi. Niby perz

wyrywał, lecz więcej na skibach przesiedział albo na miedzy pod krzakiem głogu. Nigdy
jeszcze nie czuł tak bliskiego pokrewieństwa z tą szarą, brudną ziemią, gorzką i przeklętą,
której tyle zawsze nazłorzeczył, nie przypuszczając, że ona jedna kiedyś wyrozumienie mu
okaże, bo żaden człowiek, nawet najbliższy, nie jest zdolny tak wyrozumieć drugiego
człowieka, jak ziemia.

Dziwne, lecz po raz pierwszy nie miał jej za pole, chociaż dotąd tylko polem była, jako

pole orał, siał, w pole wierzył, choć nienawiścią je darzył, czuł je pod'nogami jako jedyny
grunt, ostoję, los. To pole śniło się zawsze o piędź większe, o to pole szły spory, kłótnie,
prawowania, o to pole szło się z siekierą na sąsiada, z gniewem, z zemstą, bo miedza była
naturą tego pola, nie żyzność, nie urodzaj, czego człowiek zmienić nie mógł nawet w
myślach, lecz miedza. Toteż kto mógł przypuszczać, że jest jeszcze ziemia, że ponad
wszystko jest ziemia, nie poszarpana przez ludzi, ani jego, ani niczyja, dobra, wyrozumiała
ziemia, bez granic dla człowieka.

Na tę ziemię przychodził przez te dni, bo czuł, że ani w domu, ani we wsi -nie może być

na tyle wolny, aby się nie wstydzić swojego szczęścia. Tylko tu, patrząc na tę gołą, szczerą
ziemię, obróconą przez pług na nice, czuł się-tak, jakby świata nie znał albo wszystko mógł
na nim sprawić, a tam do wszystkiego był tylko nawykły, tam nawet dziwić się nie mógł, bo
co zwyczajne, było zwyczajne, co pospolite, pospolite. Dlatego uciekał na tę ziemię przed
tym własnym przyzwyczajeniem - ani przed kobietą, ani przed nikimkolwiek, tylko przed
przyzwyczajeniem swoim.

Chciał iść nazajutrz do miasta na targ i kupić jej krasą zapaskę, taką, jaką widział na

bogatych niedzielnych kobietach, panoszących się w kościele na równi ze świętymi. Lecz nie
poczuł nawet zadowolenia, bo cóż tam zapaska, choćby taka, w jaką dziedziczka się nieraz
stroiła, gdy za gospodynię wypadało jej zostać w jakieś święto, więc cóż tam zapaska, jeśli
nawet święto byłoby za powszednie, jeśli nawet własna radość mu nie wystarczała, bo czuł w
sobie niezwykłe pragnienie postanowienia czegoś, co może i nierozumne by było, ale
dziękczynne, co by jego samego we
własnych oczach podniosło, choćby miał to rozumem przypłacić, a może nawet jedyna rada,
żeby rozumem przypłacić.
Chodził więc ojciec na tę ziemię i jakiejś myśli szukał. Któregoś dnia wreszcie wrócił
nieoczekiwanie wcześniej z pola, jeszcze przed zachodem słońca, aż się matka przelękła, ale
był pogodniejszy, choć jej się i ta nagła pogoda nie spodobała, nie była pewna, czy to tylko
przy dziennym świede taki jest, a gdy przyjdzie wieczór, znowu spochmumieje.
- Nie głodnyś? - spytała z przejęciem.
Podniósł na nią oczy, popatrzył po niej, może nawet słów jej nie dosłyszał i zastanawiał się,
czy mówiła coś do niego.
- Możeś głodny? - powtórzyła łagodnie.

background image

-

Nie głodnym - powiedział. Potem kazał jej siąść naprzeciw siebie, ale blisko, żeby nie

przez całą izbę była, bo wtedy nie wiadomo, czy jest się razem, czy każdy po swojemu. A
zanosiło się, że ma jej dużo do powiedzenia, jak nigdy.
Kiedy siadła, jak jej kazał, ręce na podołku złożyła, więcej się w lęk zamieniając niż w słuch,
wtedy spuścił oczy i powiedział:
-

Nie będziesz robiła. -1 na dowód, że to już wszystko, co miał jej powiedzieć, sięgnął do

kieszeni po kapciuch z machorką, ale ze skrętem już trudniej mu poszło, z palców się
wymykał. Potem zaciągnął się z ulgą i zamyślił.
Matce żal się go zrobiło i może tylko chciała mu przyjść z pomocą, otuchy dodać albo też nie
zrozumiała jego słów.
-

Damy sobie radę - powiedziała łagodnie. - Nie trap się. Nie ja pierwsza, nie ja ostatnia.

Silna jestem, to i czasu nie namarnuję wiele. Ani ziemia nie odczuje, ani stworzenie, ani dom.
Trzy dni mi wystarczy. Zresztą daleko jeszcze.

-

Powiedziałem, nie będziesz robiła. - Spojrzał na nią ostro, prawie ze złością.

- Jak to? Kopania przecież idą - obruszyła się matka.
- Niech idą - powiedział. - Niech idą.
-

Ale przyjdzie lada dzień cebulę wyrywać - powiedziała z trwogą w głosie. A nie tyle

cebulę miała na myśli, ile to, żeby mu przypomnieć, jaka robota ich jeszcze czeka. To
najlepsza rada, żeby się opamiętać, żeby i myśli, i sny ódeszły.

I Jakoś się wyrwie - powiedział, patrząc w okno obojętnie.
I A ochlebie zapomniałeś? Chleb trzeba piec. Sameś mówił, że już tęskno za chiebem i

postno, siły opadają - starała się, jak
mogła, odwieść go od tego dziwnego postanowienia. W końcu ręce załamała, bolejąc jak nad
nieszczęściem: - Co ci to przyszło do głowy? Co ci przyszło? Wiedziałam, że coś się stanie,
wiedziałam. Nie darmo ojciec mi się śnił. Nieboszczyk, a skruszył się nad moją dolą.
-

Obejdziemy się jakoś i bez chleba. Nie pierwszy i nie ostatni raz.

-

Ale ludziom mamy oddać trzy bochenki - wyrzuciła z goryczą. - Ludziom!

Spojrzał na nią przenikliwie, aż się skuliła w sobie i warknął z tłumioną wściekłością:
- Jeszcześmy nikomu nie zaparli.
Spokomiała, zamilkła i dopiero po długiej chwili, którą w cichości duszy przeczekała,
modląc się, aby się chociaż udobruchał, odezwała się znowu, lecz łagodnie jak do chorego,
żeby go broń Boże nie urazić, i z większym wyrozumieniem:
-

A jak przyjdą święta, będziesz chciał, żeby choć pośledni placek był, bo jakież to święta

bez placka, choćby pośledniego. Będziesz chciał, żeby izba była wybielona, w polepie żeby
dziury zalepić i pierzyny żeby krochmalem pachniały, i żeby Boga można było pójść w
czystym odzieniu pochwalić, bo jak inaczej poznasz, że są święta.
-

Zwyczajnie - powiedział i on z wyrozumiałością dla jej troski. - Zwyczajnie. Opuścimy

święta, jakżeśmy nieraz opuszczali.
-

A kto prosięciu da, kto krowę wydoi, kto ci upierze, ugotuje?

- przekonywała go cierpliwie, wierząc, że się jeszcze cofnie albo przynajmniej zwierzy jej
się, rady zacznie szukać, ułagodzi się.
Ale wziął ją łagodnie za ręce i rzekł:
i I ty przeciw mnie. I ty...
3

To chyba wtedy, po tym przyjeździe z nauki zaprowadził mnie ojciec któregoś dnia do

dworu. Myślałem, że się może po szczenię wybieramy, które miał obiecane, bo nie
powiedział ani słowa, tylko mi się kazał z rana porządnie wymyć i czystą koszulę oblec, a we
dworze psy z dawien dawna chowane były na złość, lecz okazało się, że chciał mnie
dziedziczce pokazać.

Sam się też ubrał po świątecznemu, wygolił, buty sadzą i mlekiem wysmarował, a pod

background image

szyją podpiął się dużą kościaną spinką, niedawno widać wystruganą, bo kość bieliła się,
jakby dopiero co z mięsa obrana. Sam sobie strugał spinki do oszewek z kawałków
wołowych kości, z rogów czy z gruszkowego drzewa. A na koniec nałożył kapelusz, ten,
który zakładał tylko od wielkiego dzwonu, bp miał jeszcze inny, stary, zmysiały, który kładł
przeważnie do młócki, aby włosów nie zaplewić, w pole przed słońcem, na deszcz; ten wisiał
zwyczajnie, w nieposzanowa- niu, w sieni na kołku, ale przeważnie przed każdą potrzebą
gdzieś się zapodziewał, za to tamten na strychu wisiał w wielkiej papierowej torbie, wysoko
pod strzechą, żeby go nikt przypadkiem nie dostał.

Pamiętam, odkąd jako dziecko odkryłem strych, ta torba budziła największe moje

zaciekawienie i dzięki niej strych wydawał mi się pełen tajemnic, a gdy wreszcie udało mi się
ją kiedyś
strącić, doznałem przykrego zawodu, że to tylko ojcowy kapelusz.

Dzień zapowiadał się gorący, więc zdziwiło mnie trochę, że się nie może bez kapelusza

obejść.

-

Bierzesz kapelusz? - powiedziałem. - Na taki upał kapelusz bierzesz?

Spojrzał na mnie przenikliwie.
-

A jak się ukłonimy? Najmądrzejsza głowa kapelusza nie zastąpi.

Więc kiedy nałożył ojciec jeszcze ten kapelusz, stała się niedziela w izbie, że nawet

matka inna nam się wydała, tylko jej do czesania siąść, i słońce wpadało przez okno leniwsze
niż zwykle, i na świecie, kiedyśmy wyszli. I cały dzień został taki niedzielny, że po przyjściu
rozebrać nam się nie chciało z naszych niedzielnych ubrań, aby się dzień nam nie odmienił,
aż dopiero do spania. Ludzie nas dziwili po drodze, że pracują, jakby nie dość im było
zwykłych dni, i dziedziczka, że przyjmuje nas w chodakach i w zapasce.

Zaraz za progiem wziął mnie ojciec za rękę, zwyczajnie, jak się dziecko bierzej i nie

wypuścił aż do samych bram dworu. Słowa przez drogę nie rzekł, szedł ponury, zamyślony,
nawet pogody swoim wzrokiem nie ułaskawił, tylko trzymał mnie zachłannie tą swoją ręką.
W tym trzymaniu zdawał się być cały pogrążony, to trzymanie starczało mu za słowa,
przykazywał pamięci to trzymanie, aby je przez całą drogę czuć nie tylko w ręce, lecz w
całym sobie, w swoich pulsach, w krwi, i pilnował, aby mu nie zelżało, strzegł się przed
myślami innymi, przed wdzięcznością dla pogody, przed pochwaleniem mijanej pracy
ludzkiej.

Tak chodziliśmy tylko dawnymi laty, gdy mnie brał z sobą na jakiś odpust gdzieś do innej

wsi, a z nikim nie chodził na odpusty, tylko ze mną, chociaż jaki ja tam mogłem być kompan
dla niego, namilczał się tylko ze mną. Prowadził mnie zwykle na dłuższe drogi, przez jakieś
wąwozy, jary, ścieżki polne, ażeby się nikt po drodze do nas nie przyłączył, i tymi samymi
drogami wracaliśmy, przed innymi ludźmi, a nie uwolnił mnie ze swojej ręki, nawet wśród
kramów; ostatnim zaę razem, kiedy mnie na naukę do miasta prowadził. Nawet wtedy nie
miałem odwagi uwolnić się od tego trzymania, choć nam obu nieporęcznie było, on niósł
zajdy pościeli na plecach, ja kuferek z różnymi rzeczami. Bałem się, że wyrządziłbym mu
jakąś krzywdę, gdybym się nagle wvswol?odził

Ś

i i innni

z tej jego szorstkiej ręki, bo przecież nie miałem powodu, więc przywykłem, że tak już musi
być.

Wstyd mnie jednak palił iść tak z nim przez wieś teraz, gdym go już wzrostem prawie

dogonił. Ludzie, którychśmy mijali, przystawali i patrzyli za nami zdziwieni, gdzież to
idziemy tacy niedzielni i do tego trzymający się za ręce, a przecież stare konie. Ale jakoś nikt
ojca nie próbował zagadnąć, widocznie każdy wolał się swoim domysłem zaspokoić aniżeli
narazić na jego mrukli- wość.

Wlokłem oczy po ziemi, bo wstydziłem się nawet tego, że umyty jestem i w czystą

koszulę obleczony, a on na dodatek w tym kapeluszu od wielkiego dzwonu, gdy ze

background image

wszystkich obejść, domów wyglądała na nas urażona codzienność, szydziła z nas, warczała
jak na obcych. Ludzie w przyodziewkach zszarganych, boso, w chodakach, półnadzy, wozy
gnojem obładowane, dzieci płaczące, kurzem zasnute powietrze, wszelkie stworzenie swo-
bodne. W taki dzień nawet widok księdza w czarnej sutannie wydaje się nieprzyzwoity,
dlatego ksiądz czeka wieczoru, gdy przez wieś chce przejść.

Czułem się spłoszony jak zając, nadsłuchiwałem z trwogą w sercu, czy ktoś do nas nie

zagaduje, czy drzwi gdzieś nie skrzypią, czy wóz nie nadjeżdża. Może to nawet nie tyle
wstyd mnie dręczył, ile strach przed jego zachłannością, a może nie byłem jeszcze dorosły,
skoro czułem się tym upokorzony. Czułem na sobie ludzkie prześmiechy, naigrawanie się
skryte, że starzy obaj, a idą jak ojciec z dzieckiem, i złość mnie brała na ojca, życzyłem mu w
duchu, aby ktoś z mijanych ludzi odważył się na głos go wyszydzić, razem z tym jego
niedzielnym strojem i z tym kapeluszem od wielkiego dzwonu.

Ale największy wstyd przeżyłem, gdy nawet u bram dworu nie wypuścił mojej ręki, choć

służba przyglądała się nam ze wszystkich stron, jak się stworzenia ogląda, że o mało się pod
ziemię nie zapadłem, słysząc, jak poszeptu ją między sobą, że przyszli jacyś dwaj, a jeden
drugiego za rękę przyprowadził, którzy chcą widzenia z dziedziczką.
Przez drogę jednak nie śmiałem mu przypomnieć, że nie jestem już dzieckiem, tylko szedłem
pokornie, ale w sobie raz po raz się burzyłem. Dłoń mi w jego ręce spotniała, lecz bałem się
nią poruszyć, nie czułem już żadnej w niej władzy, tylko to splecenie
■U j d IB—ll Bi ilH 11 MBapT
gorące, lepkie, nabrzmiałe, a właściwie to jak swoją tę jego ciężką rękę. Doznawałem
wrażenia, że jestem w jego garści zatrzaśnięty jak wróbel i już nigdy nie ulecę, gdyby nawet
garść otworzył.

Chwilami zresztą było mi dobrze w tej jego wielkiej zachłannej ręce, jakby roślinie w

ziemi, ptactwu w powietrzu, a niedzieli w tygodniu. Z tym jednym przeznaczeniem swojego
życia godziłem się w pokorze. Że jestem jego synem, że urodziłem się jedynie po to, aby być
jego synem, jego ojcostwa świadectwem, na zawsze synem. Nie skąpiąc mu tego synostwa i
nim wynagradzając mu całe życie, bo niczego przecież nie zaznał prócz tego, że był ojcem.
Synem w złym i w dobrym, i po śmierci, nie odstępując nigdy od swojego przeznaczenia,
choćby wbrew rozsądkowi i sobie samemu, choćbym się tym na małość skazywał, bo inaczej
niepotrzebny byłbym sam dla siebie.

A kiedy umarł, nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, że z jego śmiercią przestałem być

jego synem. Synostwo moje zdawało mi się być raz na zawsze ustanowione, niezależne ani
od miłości mojej do niego, ani od jego obecności, jako obrządek, prawo, pamięć, świat cały,
który zastałem i dzięki któremu jestem. To przyszło dopiero w długi czas potem, gdy ta
śmierć jego przeminęła już we mnie, gdy boleść i żal, będąc jedynym przybytkiem milczenia
zmarłych z żywymi, ustąpiły miejsca nieobecności, tak odpychającej, że aż obecnej, tak
obecnej jak człowiek, z którym słów kilkoro zamienić można, powspominać, podumać.
Nie mogłem się pogodzić, że już nie należę do niego, lecz sam sobie jestem. Posądzałem go,
że mi tę wolność za karę zostawił, mszcząc się w ten sposób może nie na mnie, lecz na swoje
życie, bo ' z tą wolnością jak z winą się czułem. Widocznie w każdym z nas tkwi jakieś
dziwne pragnienie przynależności.

Ta śmierć jego nagła, a przecież spodziewana od dawna, która już na długo przedtem

wszystką niebieskość mu z oczu wyjadła, że musiał patrzeć samym zmierzchem, ta śmierć
wypadła w czas wielkiej suszy. Takiej suszy najstarsi ludzie nie pamiętali. Ziemia się
spierzchła jak ludzka skóra, pola zwiędły, rzeka i stoki powysychały, bydło spragnione
ryczało, ptaki obumierały z żałości. Niedobra taka pora na śmierć. Odprowadziła go, co
prawda, cała wieś, tłum wielki i odświętny jak na żadnym innym pogrzebie ani święcie, ale tu
od dziecka odprowadza się zmarłych, zarabiając na swoje odprowadzenie, a poza tym ten
pogrzeb jego spadł

background image

ludziom z nieba, nadarzył się ludzkiemu zmartwieniu jak ślepej kurze ziarno. Mogli się
ludzie przynajmniej poużalać do syta nad zbożami popalonymi, nad zielonością zrudziałą,
ptactwem, wyschłą rzeką, łąkami, pastwiskami, nad nie wzeszłymi kartoflami, nad ziemią,
ziemią cierpiącą nade wszystko. Nikt nie żałował ani śpiewu, ani płaczu, ani zmartwienia za
trumną, tylko jego samego mało kto, susza go pochłonęła, nie śmierć. Toteż pogrzeb miał
piękny.

Z tą jego śmiercią długi czas nie mogłem się pogodzić, a i teraz zdarzy się jeszcze, że się

zapomnę. Tę śmierć o oszukaństwo posądzałem, wydawała mi się jakaś na tymczasem, jakaś
nierzeczywista, że myślałem o niej jak o śnie, z którego kiedyś nad ranem się zbudzę. A
kiedy wychodziłem po zajęciach ze szkoły, przystawałem choć na trochę przed płotem i
rozglądałem się dokoła, w pola patrzyłem, jakbym się spodziewał go ujrzeć sterczącego
gdzieś w górze, na miedzy, w odległości skrytego, chociaż tylko przyzwyczajeniu czyniłem
zadość. Wiedziałem, że to wszystko jest już bezrozumne, a nawet pogłębia we mnie
nieufność do tej jego śmierci, ale nie mogłem w żaden sposób odmówić sobie tego
zatrzymania się choć na chwilę przed szkołą i zajrzenia w pola. Tyle zresztą zostało mi na
pociechę, co to przyzwyczajenie. Dzięki niemu mogłem przynajmniej w tej nierozumnej
swojej nadziei przebywać jako tako z dawną obecnością ojca.

Czyż zresztą było to tak całkiem daremne? Raz mi się przecież krzak głogu w górze na

miedzy przywidział na chwilę jako on, innym razem zachód słońca mnie zmylił, że to on,
więc coś tam zawsze. Ale najchętniej ulegałem temu kojącemu przeświadczeniu, że gdzieś tu
jest koło szkoły, czułem jego obecność jakby pod bokiem, świadczył o niej i płot, i kupa
kamieni zwieziona przed szkołę na budowę drogi, i drzewo, na co zresztą zwróciłem oczy,
tylko że znowu skrył się przede mną, bo mu przecież zabroniłem przychodzić.
Zabroniłem mu nie z jakiegoś ważnego powodu, ale uważałem to jego przychodzenie za
mitręgę. Przychodził, siadał na kupie kamieni przed szkołą, czekając nieraz na koniec lekcji,
na kamień w podwórzu się przenosił, patrzył na bawiące się dzieci, a gdy mu się i to
znudziło, prosił kogoś, aby mnie wywołał. Wszyscy zresztą byli mu życzliwi i spełniali
chętnie jego prośby, oprócz może
jednej woźnej, która przejrzała go widocznie, bo pędziła, ile razy się przed szkołą pokazał.
Ale i on ją z czasertj przejrzał, tak źe nie przychodził już więcej z pustymi rękami, to jajko jej
przyniósł prosto spod kury, to zboża dla kur, koniczyny dla królików, to garstkę mąki,
ulęgałek kieszeń, tak że i ona stała mu się powiernicą.

Nieraz już zły na niego byłem, bo przychodził przecież bez żadnego celu, a nie potrafił

nawet wykręcić się jakimś powodem, gdy wychocjziłem do niego, czy choćby skłamać. Co
najwyżej usprawiedliwiał się:

-

Z pola mi akurat po drodze było i pomyślałem, żeby wstąpić. Przyjdziesz na obiad?

i

- Przyjdę.

-

Będziemy czekać.

Ale najczęściej stał ze spuszczoną głową, kryjąc się przed moim wzrokiem, i milczeniem

mnie zbywał, jakby się zaląkł. Stał i w pokorze wysłuchiwał wszystkich moich tłumaczeń,
wyrzutów, złości, a nawet jakby słuszność mi przyznawał tym swoim milczącym staniem ze
spuszczoną głową. Złość jednak szybko mnie opuszczała i wtedy żal mi go było, sumienie
ogarniały wyrzuty, że może krzywdę mu wyrządzam, nie wiem przecież nawet, po co
przychodzi, ale też czułem się bezradny wobec tych jego nacho- dzeń, męczyło mnie to, a
może i wstydziłem się przed otoczeniem, nie jego, broń Boże, lecz tego ciągłego
przychodzenia, któremu wciąż ktoś się tam dziwił, ktoś tam ciągle się o nie pytał w
życzliwym przeświadczeniu, że coś się stać musiało niedobrego, skoro ojciec przyszedł do
mnie. Nie miałem więc innej rady, jak tylko zabronić mu przychodzić.

Posłuchał mnie. W każdym razie więcej go już tu nie widziałem. Ale jakież było moje

zdumienie, gdy dowiedziałem się, że inni nadal go widują kręcącego się wokół szkoły albo

background image

siedzącego . na kupie kamieni przed szkołą; albo jak przy płocie stał i patrzył na bawiące się
dzieci, a najczęściej gdzieś w górze, w polach poza szkołą, długimi godzinami niby krzak
głogu na miedzy i czasami tylko, gdy się pewnie zapomniał, schodził pod szkołę, wieszał się
na płocie i patrzył na dzieci w podwórzu. A dzieci, które go już znały, przybiegały do mnie ze
znajomym okrzykiem:

-

Jest! Jest! Proszę pana!

Ale kiedy tylko wyszedłem, przepadał gdzieś jak kamień

w wodzie, choć obiegłem nieraz i całą szkołę dookoła, zapewniany przez towarzyszącą mi
dzieciarnię, dla której jego pojawienie się stanowiło li tylko uciechę, że był, przed chwilą
zaledwie, nawet w którym miejscu; to znów pokazywały mi go stojącego w polu. Mógłby się
z czasem z krzakiem głogu pomylić, ale jak mogłem go nie poznać, skoro i dzieci nie miały
wątpliwości, że to on. Wydawał mi się jakiś dziwnie bezbronny w tym polu, na widok
wszystkich zdany, na ucieszną zachłanność dzieci, które aż podskakiwały z radości, że to on
tam stoi, nie podejrzewający z pewnością, że go można stąd, ze szkoły, na taką odległość
poznać.
To znów któregoś dnia kierownik wywołał mnie z lekcji:
-

Zdaje się, że pański ojciec na pana czeka. Pewnie jakaś pilna sprawa.

Poszedł nawet ze mną. A kiedy nie znaleźliśmy ojca ani tu, gdzie miał na mnie czekać,

ani też nigdzie indziej, co mnie wcale nie zdziwiło, kierownik był wyraźnie zaskoczony i sam
nawet zaczął go szukać, zapewniając mnie gorąco, jakbym go chciał
o przywidzenie posądzić:

-

Był tu, o, w tym miejscu stał. Na pewno był. Daję panu słowo. Jeszcze powiedziałem,

że syna zaraz poproszę.

Aż musiałem wziąć ojca w obronę przed jego natarczywą pewnością:
- Może z pola tylko szedł - powiedziałem.
Jednak przed ojcem nie zdradzałem się, że wiem o wszystkim. Przede wszystkim dla

własnego dobra. Sądziłem, że ta udana niewiedza uchroni mnie przed jego nachodzeniem.
Ale gdzie tam. Dręczyłem się jeszcze bardziej. Czułem nawet żal do"niego, że przychodzi,
innym się pokazuje, innych obdarza, a przede mną się kryje. Chciałem mu to razu jednego
wyznać, ale wyszło mi jakoś oschle.

-

Podobno byłeś - rzekłem przy obiedzie, w chwili, kiedy się niczego z pewnością nie

spodziewał, bo studził sobie akurat zupę, mieszając po talerzu.

Spojrzał wtedy na matkę stojącą przy kuchni i powiedział z wyrzutem:
- Mówiłem, żeby nie był taki war.
- Podobno byłeś - powiedziałem. - Widzieli cię.
Mieszał zupę dalej, jakby słowa moje nie do niego były

skierowane, a "ja poczułem, że tracę pewność, czy rzeczywiście mam prawo go posądzać,
skoro sam go nie widziałem, i nawet zacząłem żałować, że rozpocząłem tę rozmowę, mogłem
się przecież spodziewać, że nie przebrnę przez jego spokój, ten spokój za wysoki był dla
mnie, nieomal samym mieszaniem łyżką w talerzu zdobywał nade mną przewagę, a poza tym
potrafił milczeć, kiedy rzecz milczenia była tylko godna. Brnąłem jednak dalej:

-

Widzieli cię na pewno. Nie mogłeś się przecież im przywidzieć. Chciałeś czego?

Odtamtąd jednak przestał się zupełnie pokazywać, w każdym razie nie tylko ja, lecz także

inni nie widzieli go już więcej. Można by powiedzieć, że upragniony spokój nastał po nim.
Tylko, że nie odczułem wcale ulgi z tego powodu. Może nawet gorzej dręczyła mnie ta jego
nieobecność, ten spokój po nim niż to jego zjawianie się poza moimi oczami. Przedtem
przynajmniej wciąż słyszałem
o nim, że gdzieś tam jest, gdzieś stoi, a teraz - słuch wszelki o nim zaginął. Pusto się jakoś
zrobiło wokół szkoły, jakby jakieś stare drzewo wycięto, bo już na tyle wrósł w otoczenie, że
musiał pustkę po sobie zostawić. Rozglądałem się nieraz w nadziei, że gdzieś może i jest,

background image

tylko się już przed wszystkimi ukrywa. Woźną pytałem prawie każdego dnia, czy może był
kto do mnie. A gdy dochodził z podwórza jakiś wrzask dzieciarni, podrywałem się, że to do
mnie biegną z okrzykiem:

-

Jest! Jest! Proszę pana!

A przecież w domu mieliśmy siebie dosyć. Nie raz nie chciało nam się słowa ze sobą

zamienić, a po prawdzie to i nie było o czym. Starczyło i za słowa, i za myśli, i za wszystko
inne to, że się razem zjadło. W domu stawaliśmy się jacyś zwyczajni, pospolici, tak
przywykli do siebie, do swoich twarzy, swoich obecności niezmiennych, że chcieć jeszcze
czegoś od siebie nie na miejscu by było. Ta zwyczajność nie pozwalała nam nawet na
odrobinę tęsknoty za sobą, może zresztą i nie powinno się tęsknić z tak bliska. Byliśmy
pokorni wobec naszej zwyczajności, jak wobec śmierci, nawet nas nie dziwiła, i tylko
przyzwyczajeniem mogliśmy się do woli obdarzać, można by powiedzieć, że przyzwyczaje-
nie nasze było za nas, a my istnieliśmy jakby ze zwyczaju tylko.

Widziałem przecież, jak jestem zwykły dla niego, skoro się więcej zmęczeniu swojemu

dziwił, kiedy z pola wracał, aniżeli
mojej obecności. Ale i on był trudny do uwierzenia tak przez stół tylko i nad talerzem zupy.
Zastanawiałem się nawet, czy to rzeczywiście jest on. Tamten przecież ojciec nachodził mnie
bez celu, krył się przede mną, wystawał godzinami tam w górze nie wiadomo po co, krążył
wokół szkoły niby cień, zjawa jakaś, dosięgnąć się nie dawał, jedynie niepokój budził, złość,
a ten tu łyżką zupę studził i warczał na matkę, że gorąca. Tamten jakąś tęsknotę nieustanną
wzniecał, a ten był tylko zwyczajny. Z jego twarzy nie mogłem nawet wyczytać, czy
przyjdzie jeszcze kiedy pod szkołę, choćby poza moimi oczyma, choćby miał i zniknąć
przede mną. Wystarczy mi, że mnie ktoś wywoła do niego, do tej pustki po nim, do miejsca
dopiero co przez niego opuszczonego, wystarczy mi czyjaś pewność, że był, w niej go sobie
znajdę, wystarczy mi, że przybiegną dzieci:
-

Jest! Jest! Proszę pana!

W ich zachłannej uciesze zobaczę go może nawet wyraźniej aniżeli tu, przez stół. Patrząc

w jego twarz, namawiałem go w myślach, aby przyszedł choć raz jeszcze i odmienił się we
mnie, zwierzałem mu się, jak pusto jest teraz bez niego wokół szkoły, jak się wdąż rozglądam
w ślepej nadziei, że przecież gdzieś tu musi być - i spokoju nie mogę zaznać.

I przyszedł. Nie wiem, czy to pragnienie moje sprawiło, czy przypadek, ale w niedługi

czas przyszedł.

Zostałem trochę dłużej w szkole, bo mnie deszcz zatrzymał, nawet nie deszcz, ale ulewa,

oberwanie się chmury prawie. Niebo nie zapowiadało jednak rychłej zmiany, tyle że deszcz
stał się trochę spokojniejszy, więc postawiłem kołnierz i wyszedłem ze szkoły. Nie poznałem
go od razu. Najpierw zdziwiło mnie, że ktoś w taki deszcz siedzi sobie spokojnie na kupie
kamieni przed szkołą jakby pod słońcem, z odkrytą głową i w koszuli tylko.
Gdybym go sam nie dojrzał, może by mnie i nie zawołał, a kto wie, czyby się także w domu
przyznał, że wyszedł po mnie, bo kiedy stanąłem przed nim, oczu nawet nie podniósł. Pewnie
przez cały czas ulewy siedział tu, bo wydał mi się jakby nie ten sam, postarzały o dziesiątek
lat, zmęczony i zbity przez ten deszcz, ociekał cały deszczem, woda spływała mu z twarzy, z
włosów, z rąk. Kulił się jak pies, to skulenie mając za całe nakrycie.
Chciałem mu coś powiedzieć, ale nagle jakby mnie wszystkie słowa opuściły i poczułem się
niemy. Dotknąłem jego ramienia.
Spojrzał wtedy na mnie ciężkimi od deszczu oczami, w których czaił się lęk.

-

Z tym przyszedłem - powiedział, wyciągając spod pachy worek, jak zdobyty wreszcie

dowód, że nie bez celu tu jest. - Na głowę ci przyniosłem, żebyś nie zmókł.

Jakiś ciepły przypływ poczułem w gardle. Chciałem coś powiedzieć, ale tylko wziąłem

go za rękę i pomogłem wstać z kamieni.

Dziedziczki nie było jeszcze w podwórzu. A na pokoje nie chciał ojciec iść, bo musiałby

background image

się zapowiedzieć, z czym przyszedł, a przecież nie miał żadnej sprawy, no i dziedziczka
mogłaby łatwo się nas pozbyć, tłumacząc się byle bólem głowy. Czekaliśmy więc, aż się
gdzieś sama w obejściu pojawi. Cóż by za gospodyni była, jeśliby choć raz na dzień nie
zstępowała z pokojów na oględziny dobytku.

Siedzieliśmy pod wielkim kasztanem i chcąc nie chcąc popatrywaliśmy na poranne

zgiełkowisko,które wypełniało całv wielki dworski podwórzec, obwarowany murem stodół,
chlewów, wozowni, szop. Turkot wyjeżdżających wozów mieszał się z odległym kuciem
żelaza, gdakały kury, trzaskały baty, gdzieś ktoś podśpiewywał, ale mąciły ten śpiew
siarczyste przekleństwa furmanów, ktoś komuś wymyślał, pomstował, inni przygadywali z
daleka, z otwartych jak czeluście stodół dochodziły jazgoty zapuszczanych młocarni, piskom
podszczypywanych na dzień dobry dziewczyn towarzyszyły gromkie śmiechy, skądś
przenikał jakiś cherlawy płacz, ale w takim mrowiu nawet płacz nie dziwił. Znajdowaliśmy
się w samym środku rozsierdzonego ula.

W głowie nie mógł się pomieścić ten zgiełk, mrowie ludzi, stworzeń, wozów, krzyków

naraz. Ani mnie, ani tym bardziej ojcu, który nawet konia nie miał, a tych parę kur, krowa,
Świnia, pies, kot - wszystko to żyło pospołu, w jednej prawie z nami rodzinie, w ludzkiej
zgodzie, w powadze, że gdy kura zagdakała, wiadomo było, że nie na darmo, lecz jajko
zniosła. Dlatego nie zdziwiłem się, gdy ojciec powiedział:

-

Że się to wszystko nie pomiesza.

Gdzieś dobrze już pod południe zjawiła się wreszcie dziedziczka. Nie zauważyłbym jej,

gdyby ojciec, który wydawał się być zagubiony w tym gwarnym podwórcu, a jej pilnie
strzegł, nie powiedział nagle z przejęciem:

-

Idzie.

Wstaliśmy, trochę zawstydzeni tym, że nas znalazła siedzących, i ukłoniliśmy się w pas,

aby nas nie przeoczyła.

Nie podeszła do kasztanu, zatrzymała się tuż na brzegu cienia, gdy poznała ojca:

Uśmiechnął się w podzięce za to łaskawe poznanie jego osoby.

-

No, co tam znowu? - zapytała trochę niecierpliwie, jakby już rozmowa stała

się przydługa.

-

To syn mój - wyrzucił z siebie ojciec niczym nowinę. Ujął mnie za łokieć i

popchnął trochę do przodu.

Dziedziczka popatrzyła na mnie łagodniejszym wzrokiem, wydawała się nieco

zaskoczona, może nawet nie dowierzała, że tylko o to ojcu chodzi, bo też nikt by na jej
miejscu nie uwierzył, że można tak tylko z synem przyjść, aby go pokazać, i z pewnością
próbowała odgadnąć jakikolwiek inny powód naszego przyjścia, aby mieć przynajmniej na
wszelki wypadek to przekonanie, że nas przeniknęła. Za długo nawet ociągała się z jakimś
słowem, jakby każde słowo ważyła, czy nie okaże się dla niej zgubne w skutkach, wreszcie
jednak zdobyła się na wyrozumienie i rzekła:
-

Duży.

I zaczęła cipać na perliczki.

Za każdym razem, kiedy przypomina mi się ta nasza wizyta we dworze, od nowa dręczy

mnie podejrzenie, może zresztą niesłuszne, może tylko wątpliwość, cień smutku, który już
wtedy pod tym wielkim kasztanem męczył mnie, że ojciec coś skrywa przede mną, nic nawet
wielkiego, może tylko zwykły strach, chociaż wyglądał łagodnie jak baranek, a przede
wszystkim był ufny, tak ufny, aż trudny do uwierzenia, nieprawdziwy, i nie mogłem się
oprzeć wrażeniu, że ta ufność jego ból mu sprawia, że tą radością, która mu na twarz
wypełzła, oszukuje się, wiedząc zarazem
o

swoim oszustwie.

To nie zgiełk go tak zmęczył, lecz te słowa, które szykował na przyjście dziedziczki. Gdyby
chociaż wiedział, na co mnie skazuje. A może i wiedział albo raczej przeczuwał. Czekałem z

background image

nadzieją w sercu pod tym kasztanem, że w pewnej chwili wstanie, otrzepie spodnie na
siedzeniu i rzeknie:
i Chodźmy, synu. Nie mamy tu czego szukać. Ani tu, ani
-

A, to wy.

Lecz mimo mojego pobożnego życzenia dotrwał jakoś do tych słów:
-

To syn mój.

Dziedziczka, kiedy ją bliżej poznałem, okazała się nie taka straszna. Z początku sama mi

nawet książki wybierała, tylko że nie takie, jak bym chciał, lecz według własnego uznania.
Kazała mi czekać w pokoju, po czym przynosiła trzy, cztery, a i to każdą jeszcze przy mnie
przeglądała.

-

Ta będzie dla pana za trudna - mówiła. - Ale może ta. Tak, ta w sam raz.

Trochę mnie to bolało, lecz myślałem sobie, niech tam. Ale potem, kiedy przesiadywałem

w bibliotece po kilka godzin dziennie, sam wśród tylu książek, że nie wiedziałem nieraz, co z
sobą począć,' wracałem myślami do tego czasu jak do utraconego dzieciństwa.

Potem zresztą gdzieś zapodziała się ta wyniosła kobieta, która mnie tak zmroziła

pierwszego dnia, że języka w gębie zapomniałem, a na jej miejscu zjawiła się niepozorna
staruszka, przypominająca raczej kogoś z wiernej służby aniżeli panią - krucha, nie z ciała,
lecz z ciasta, gderliwa, chociaż czuło się, że tą gderliwością pragnie zapełnić i*aczej pustkę
wokół siebie niż kogokolwiek skarcić. Jakąś nieustanną niepewność czytałem w jej oczach.
Była prawie nieśmiała, zalękniona, gdy zjawiała się w bibliotece, aby popatrzeć, jak sobie
sam radzę.

Kiedy tak stała nieraz oparta o drzwi, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że się nade mną

użala, że widzi całą moją bezsilność, którą zdradza każdy mój ruch, każde spojrzenie po tych
ścianach zawalonych książkami, nawet mój uśmiech na jej przybycie, nawet moje skupione
współczucie dla jej trosk i wspomnień, z których mi się czasem zwierzała.

Dlatego wolałem być sam, choć czułem się zagubiony wśród tych książek, a poza tym

nieprzyjemnie tu było. Jedno niewielkie okienko, od północy, dające tyle światła, co
świeczka pod obrazem. To nawet nie światło było, ale bladość jakaś, pozostałość po świetle
zetlałym w mroku, który wiecznie tam zalegał, tak że w dni pochmurne świeczką musiałem
sobie przyświecać. Poza tym książki też niemały udział miały w tym mroku. Dookoła półki z
książkami, gdzie tylko człowiek spojrzał, wszędzie wzrok natrafiał na książki. Odnosiło się
wrażenie, że ściany tego wielkie
go pokoju są z książek wystawione albo że książek do pogrubienia murów użyto, aby się
krzyk żaden, hałas czy szmer najmniejszy nie przedostał ze dworu. Nigdzie ani obrazu
przodka, ani rogów jelenich, ani świecznika, krzyża, tylko książki, nawet to małe okienko
wycięto w murze książek.

Bardziej jeszcze zastanawiał porządek, jaki panował wśród tego ścisku na półkach.

Darmo byś szukał choć jednego grzbietu wystającego przed inne, jakiegokolwiek nieładu
świadczącego, że ktoś je kiedyś czytał, choćby w odległych czasach, i może nie tak ogrom
ich przygnębiał, jak właśnie ten porządek. To na skutek tego nie naruszonego nigdy porządku
tak się te książki postarzały, zrosły się, zmurszały, że przestały być książkami, a stały się
samym porządkiem, nienaruszalnością, odwieczem.

Kto zresztą wie, może od początku nie były przeznaczone do czytania, lecz jedynie ten

porządek został z nich wzniesiony, ta nienaruszalność i ta cisza kościelna.

Czułem się tam nieswojo, żeby nie powiedzieć, lękliwie, kiedy przekraczałem próg.

Szedłem prawie na palcach, jakby od jednego nieostrożnego kroku mogło się z tą ciszą stać
coś nieoczekiwanego, jakbym jej ból sprawiał, tej ciszy. Nie szedłem, skradałem się,
zawstydzony swoją obecnością, prawie zły na swoją cielesność, której bym się z ulgą pozbył,
a kiedy już brałem książkę z półki, byłem prawie pewny, że jakaś kara na mnie spadnie za to
naruszenie porządku, którego nikt jeszcze nie odważył się naruszyć, że ten porządek objawi

background image

się, ucieleśni, położy mi nagle rękę na ramieniu, w głos się jakiś przeobrazi i zadrwi echem
tych wszystkich książek, może w głos dziedzica, chociaż opowiadała dziedziczka, że miał
głos łagodny.

Tego lęku nie potrafiłem się już nigdy pozbyć, choć samo przecież przyzwyczajenie

powinno mnie od niego uwolnić, za to z czasem zszarzała owa niewytłumaczalna
tajemniczość porządku i został jedynie zwykły porządek książek na półkach, o który sam
zresztą dbałem w czasie mojej tam bytności, książki kładłem na swoje miejsca, a przy
odejściu nie zapomniałem sprawdzić, czy jakichś śladów po sobie nie zostawiłem.

Nawet wtedy, kiedy poszedłem po te książki, gdy dwór dzielili, lęk mnie jeszcze taki

wziął, że zdjąłem w progu kapelusz i nie wiedziałem, co z sobą robić, choć kapało na mnie z
sufitu i ziębił mi głowę wiatr, który wdzierał się przez strzaskane okno. Czułem
się jak złodziej kur w chlewiku, przyłapany na gorącym uczynku, worka się wstydziłem,
który miałem z sobą na te książki. Bo nie mogłem się oprzeć wrażemu, że ktoś tu jest w tym
opuszczonym, zrujnowanym pokoju, a najpewniej dziedzic gdzieś schowany w sarnim
krześle, który czeka na mnie w przeczuciu, źe zjawię się z workiem pod pachą. I słowa
tłumaczenia cisnęły mi się na usta:

-

Paskudnie na świecie, deszcz, a na wsi w deszcz, pan dziedzic wie, chodzi się w

worku na głowie. Bez przyczyny przyszedłem, tak tylko odwiedzić pana w ten najcięższy
czas.

Długi czas nosiłem w sobie ciche pragnienie, które mnie ogarnęło w dniu, kiedy pierwszy

raz znalazłem się wśród tych książek, tylu książek, że mnie lęk zdjął, lęk ze wzruszeniem
pomieszany, że byłbym ukląkł tam wtedy i pomodlił się do tvch książek, które mnie nagle
jakby otoczyły i przesłoniły mi niebo, i ziemię, nawet grzechy bym im swoje wyznał, taki się
poczułem skruszony, i te dziecinne w pamięci zagubione, kiedy i do kogo na jabłka
chodziłem, że ptaki męczyłem i do nauki się nie dość przykładałem, i te dorosłe, samolubne,
z grzechem pokory włącznie, i nawet przypomniało mi się, że całego pacierza nie pamiętam,
kilka słów tylko - więc tamtego czasu nosiłem się z tym pragnieniem aż bolesnym, że je
wszystkie muszę przeczytać.

Nie zdawałem sobie sprawy, jak dziecinne jest to moje pragnienie. Nawet teraz nie

potrafię sobie wytłumaczyć, jak mi coś takiego mogło kiedykolwiek przyjść do głowy.

Nie powiem, książki lubiłem, ale czytałem rzadko, jeśli co mnie zaciekawiło, i jedynie w

zimie dla zabicia długich wieczorów, często ojcu i matce na głos. Ale nigdy mnie tak znowu
wiedza nie ciągnęła, a to, czego się w szkole nauczyłem, wystarczało aż nadto, żeby i innych
nauczać, w końcu czasu też nigdy za wiele nie miałem. To ktoś przyszedł, żeby mu list
napisać, to list przeczytać, to podanie, skargę, żywot, napisałem się tych listów, tych podań,
skarg, żywotów i ostatnich woli, że nie wiem, czyby nawet to wszystko w kilku księgach
zmieścił, więc trzeba było lepiej życie znać niż książki. Przychodził niejeden taki, słowa nie
umiał rzec, tylko ramionami wzruszał, potakiwał, a list chciał długi, skargę jak do Pana Boga
i żywot jak w książce.

Namęczyłem się zwykle, pisząc, a potem skreślając wszystko to napisane i znów pisząc, i

wracając z powrotem do początku, bo chciałem, żeby nie tylko prawdziwe było, ale i za serce
chwytało.
Wiedziałem, jaką to radość ludziom sprawia, skoro niejeden swojemu nie do
pozazdroszczenia życiu odpuszczał, kiedy usłyszał, jak ono spisane wygląda, niejeden sam
siebie nie poznawał, ale i duma go rozpierała.

Toteż nie żałowałem nigdy czasu ani trudu, bo i mnie sprawiało to przyjemność, gdy się z

czyjegoś życia udało coś więcej wydobyć oprócz tego, że Świnia padła, grad zboże wytłukł,
dziecko się urodziło. Chociaż bywało, siedziałem nieraz pusty i jałowy nad jednym upartym
zdaniem, którego ani naprzód ruszyć, ani się pozbyć, żłorzeczyłem mu i o łaskę prosiłem, aż
mnie nieraz tkliwość ogarniała dla własnej niemocy, w niej się kryłem, folgując marzeniom,

background image

aby tak słowa się dało ominąć, bo słowa najwięcej myślom wadzą i na pewno łatwiej jest żyć
niż spisywać to życie.

Może komu innemu nie nastręczałoby to trudu, ale ja tam musiałem szukać słów, jakbym

mak z grochu wybierał, bo prawdę mówiąc, nigdy wytrawnym stylistą nie byłem i dość
często wpadałem w pułapki, których tak wiele w naszym pięknym ojczystym języku. Tyle
tylko, że trud mój nie szedł na marne, wdzięczni mi byli ludzie i szacunkiem się przez to
cieszyłem, a niektórzy mnie nawet na wyrost rozsławiali, żem uczony. Teraz zresztą pisanie
nie jest już w takiej cenie. Teraz każdy już potrafi oprócz tych może, co są na wymarciu,
chociaż jakie tam to pisanie teraźniejsze, nawet się w nim człowiek nie przejrzy. Ale
najwięcej czułem się wynagrodzony, gdy w jakimś liście komuś odczytywanym napotkałem
to jedno poświęcone mi zdanie: „I pokłoń się tak samo panu nauczycielowi za ten list od
ciebie, co go tak z sercem ułożył.”

Dziedziczka nie wiedziała nawet, że wynoszę tyle książek naraz, bo te dwie, trzy, które w

ręku zawsze miałem, to dla jej oczu tylko i zachowania przyzwoitości, resztę zaś miałem
schowane pod marynarką, za koszulą, za pas powtykane. Wychodziłem zwykle wtedy
dopiero, jak się upewniłem, że jej nigdzie w pobliżu nie ma. Ale i tak byłem wiecznie
niezadowolony, że za mało wziąłem, i za każdym razem głowiłem się, gdzie by tu którą
jeszcze ukryć, choć i tak wszystkich nie zdążyłem nigdy przeczytać. Lecz samo to
wynoszenie już mi niejaką radość sprawiało, podniecało, dawało upust jakiejś dziwnej
zazdrości i marzeniu sprzyjało.

%

Bo samo czytanie męczyło mnie, zadręczało, niszczyło do cna jakiekolwiek zadowolenie,

do rozsądku przywodziło moje zarozumiałe myśli. Lecz czytałem, nawet w szkole na
lekcjach czytałem, dzieciom coś zwykle zadając, co by ich w pracy i w ciszy przez godzinę
utrzymało, a sam pogrążałem się w ksiąźke i nigdy mi ich krzyki wniebogłośne nie były w
stanie przeszkodach A wieczorem w domu ociągałem się zwykle z pójściem spać, a2c)jciec i
matka poszli, aż się rozległo w izbie pierwsze zawiesiste chrapnięcie ojca, zapewniające, że
się już nie obudzi przed świtem, aż matka skończyła roztrzepywać na sobie pierzynę w
półśnie i ostatnim westchnieniem, że nafty szkoda, kończyła dzień, wtedy kładłem sobie
książkę w to nie większe niż podpłomyk ciepło lampy i czytałem długo w noc, choć i mało co
rozumiałem po większej części z tego, co czytam, i męczyłem się w zawiłościach zdań i
myśli, przedzierając się przez nie jak przez gąszcz, jak przez ciemność, że oko wykol,
doznając goryczy i upokorzeń, czując się nieraz tak nędzny, tak zmęczony i skołowacony, że
nie wiadomo kiedy usypiałem, jeszcze się z myślą jakąś borykając, przenosząc z sobą w sen
tę nie dokończoną na jawie mordęgę i zwątpienie i śniąc je tam w tym śnie nieraz tak
widnym jak dzień i z większym jeszcze okrucieństwem i pogardą dla siebie, aby się nagle
zbudzić od rozdzierającego piania kogutów, które były mi jedynymi aniołami pośrodku nocy.
Budziłem się z jakimś dziwnym strachem, że sam jestem na świecie, sam w izbie, bo trudno
mi było śpiących do żywych zaliczyć, i musiałem sobie kogokolwiek przypomnieć, aby ten
strach mnie puścił ze swoich rąk. Ale zwykle ojciec wchodził w to przypomnienie, jak żywy
wchodził, rozpierał się w nim, zajmował swoje miejsce, i to nie ten śpiący bogobojnie obok
matki ojciec, ale ojciec z mojej za nim tęsknoty.

Z miasta jechaliśmy, niech będzie, że z nauki, bo jechaliśmy, a koń nas dworski ciągnął i

ojciec tak samo bał się go batem zdzielić, i zawstydzeni siedzieliśmy, że pozwalamy się mu
ciągnąć, zwłaszcza ojciec, siedział skulony, jak kiedy człowieka w sobie boli, bat i lejce
trzymał niczym do białości rozżarzone przez ten upał oleisty i smrodliwy, który nas zalewał,
że krople kapały nam z czół jak z drzew rosa; koń także był całym tym upałem
wymaszczony, że nie dawał wprost patrzeć na siebie, tak lśnił. Więc na pewno z nauki w
mieście.

Byłem zresztą dużo młodszy, a nawet wstydziłem się tej swojej

młodości, chociaż nie był to wstyd człowieka młodego, który cierpi, że jest jeszcze

background image

niedorosły, lecz wstyd starca, któremu już nie przystoi, aby kiedykolwiek w życiu był młody,
który pamięcią swej młodości nie tyle świadectwo prawdzie wystawia, ile własnej marności,
bo młodość jego ma już tylko prawo być tajemnicą jego.
Przez całą drogę nic do siebie nie mówiliśmy, to znaczy on nic nie mówił, ja zaś bałem się
przerwać jego milczenie, pilnowałem się, aby mi się słowo przypadkiem nie wyrwało, które
mogłoby zakłócić mu to jego zapatrzenie pochmurne w dal.
A potem wjechaliśmy w las i wtedy ojciec odezwał się:
- Spisz?
-

Nie - zaprzeczyłem raptownie, bo odczułem wyrzut w tym jego łagodnym, lecz

niespodziewanym słowie.
- Bo nic jakoś nie mówisz.
A po chwili:
- To uczonyś teraz.
- Jaki tam uczony - żachnąłem się.
- Uczonyś - powiedział nieustępliwie - i nie broń się.
I znów zapadł w to pochmurne zamyślenie, ale nie na długo, bo doszedł mnie znów jego
cichy niepewny głos:
- To wszystko już teraz potrafisz?
Ujrzałem przed sobą jego twarz łagodną, przechyloną w wyczekiwaniu, aż niepodobną do tej
bliskiej mi, surowej twarzy ojca. W tej łagodności wyszły na jaw prawie dziecięce rysy, jakie
się jeszcze zdołały przechować w bruzdach i zakamarkach skóry. W tej twarzy było tyleż
niedowierzania, co i nadziei, jakby jakiejś mądrej wyrozumiałości, świadczącej, że nie
spodziewa się wcale tego, o co pyta, a pyta tak tylko, dla podjudzenia może czy też żeby nam
droga szybciej zleciała, lecz zarazem jakiejś naiwnej ufności, która spodziewa się tego, o co
pyta.

Zdawało mi się, że chce ode mnie nie prawdy, lecz bluźniers- twa, bo prawdę znał jak

własną kieszeń, prawdy miał pod dostatkiem, i nie szczerości, na cóż mu moja szczerość, gdy
przed swoją się bronił, i nie zwątpienia, swojego nie mógł się pozbyć, ale właśnie tego
kojącego nadzieję błuźnierstwa.

Bałem się, i nie tyle jego surowego oblicza tak się bałem, ile właśnie tej wyczekującej

łagodności. Zdawałem sobie sprawę, że się bronić powinienem, dopóki jeszcze zwlekamy
wzajemnie, dopóki pozostało mi jeszczc trochę woli,dopóki nie zacznę mu
współczuć, ale jak to w przypomnieniu bywa, zrozumiałem nagle, że nie wolno mi go
skrzywdzić, jak suchy badyl złamie się, bo samym przecież pytaniem zdradził się, jak jest
kruchy. Powiedziałem więc:

-

Potrafię.

Nie ucieszył się, rzekłbym nawet, że go teraz dopiero niepokój ogarnął, może go tak zbiła

ta moja pewność siebie, która mnie samego przestraszyła, zabolała, że kiedy tylko
przypominam to sobie, wstyd mi się robi, ale i zazdroszczę jej sobie,więc może tej
bluźnierczej pewności przeraził się, której pragnął, lecz której nie spodziewał się tak łatwo,
ale dopiero targ w targ, przekonanie w przekonanie, pociechę za pociechę, po czym zostać
mu miała chociaż marna odrobina niepewności, okruszyna, ale jednak, która by jego wieczną
troskę dopuszczała, nie pozbawiając go udziału.

Przez spory czas słowem się nie odezwał, bijąc się widocznie z myślami, czy ma mi

wierzyć, czy nie, bo nie rozwiałem w nim zwątpienia. I nagle usłyszałem ten sam lękliwy,
nieśmiały głos jego:

-

I każdą mądrość pojmiesz?

-

Chyba pojmę - powiedziałem z wysiłkiem, czując, że będzie teraz chciał ode mnie

zapewnień, prawdziwych, nieprawdziwych, ale zapewnień, przyobiecań, które by do szczętu
rozproszyły w nim niedowiarę.

background image

Nie spojrzał na mnie, jeszcze nie miał odwagi mi się przyjrzeć, jeszcze się wahał, i tylko

słowami zbliżał się do mnie:

-

I napisać wszystko potrafisz? I przeczytać?

-

Potrafię - powiedziałem, z trudem zdobywając się na spokój, b® tak naprawdę to mi

się chciało drwić, szydzić z niego i z siebie, ażeby się poczuł w pole wywiedziony, ażeby
zrozumiał, że go okłamuję, że to na siebie zastawił to zdradliwe pytanie, i płakać zarazem mi
się chciało.

-

I każdą książkę, jaka tylko jest?

-

Każdą.

Zamyślił się, oklapł, konia stracił z pamięci. Ale po chwili podniósł się i powiedział:
-

A kowal przechwala się, że ma taką książkę, co jej jeszcze nikt nie przeczytał, choć

niejeden mądry próbował, i że ty też nie poradzisz.
j ^ I Will III

Zrobiło mi się go żal.
-

Poradzę - powiedziałem - poradzę. Nie martw się.

Kiwnął głową czy też głowa mu się sama kiwnęła na wyboju

i rzekł:

-

Kowal to zły człowiek, synu.

Nie wiadomo kiedy minęliśmy las, w każdym razie już od dawna jechaliśmy przez

szczere pole, i kiedy zastanawiałem się, jak mogliśmy minąć ten las nie widząc go, znów się
odezwał tym swoim nabrzmiałym zwątpieniem głosem:

-Powiadają, że we dworze jest tyle książek, ile kamieni w rzece albo i więcej. Nikt nawet

nie widział, ale mówią. Pytałem się dziedziczki, czy tak jest, powiedziała, że tak, i pytałem
się, czy ci pozwoli kiedy przeczytać, jak dorośniesz. Powiedziała: niech dorośnie. Mówiła, że
nikt tym książkom nie dał jeszcze rady, nawet dziedzic. Że to nie na jedno życie. Ale
powiedziałem, że ty dasz radę.

-

Dam - powiedziałem, nie kryjąc już szyderstwa. Ale w tej samej chwili poczułem

jakiś dziwny przypływ tkliwości i nawet chciałem mu to jakoś okazać, lecz odezwał się, jak
do siebie tym razem albo tak tylko, na wiatr:

-

Podobno tylko Bóg wszystko potrafi, a człowiek to marność nad marnościami,

strachu swojego się boi. Ksiądz tak mówi i tak się już przyjęło.

-

Nie wierz księdzu - powiedziałem, tłumiąc w sobie płacz. - Nigdy księdzu nie wierz.

Z Boga przecież żyje.

Obejrzał się na mnie podejrzliwie, ale przystał do mojej pewności.
-

Tak myślałem, synu. Tak myślałem.

Nieraz czułem się tak udręczony, że i chętnie czepiałem się myślami byle jakich błahych

rzeczy, aby choć na chwilę zapom-y nieć o tej swojej bezradności, albo też rozczulałem się
nad sobą, cierpiałem, i nie tak źle mi było w tym cierpieniu jak w niezrozumieniu, w
niemożliwości, która mi się zamarzyła, dlatego jątrzyłem ją w sobie, rozwlekałem, choć noc
coraz późniejsza była, aż w końcu doznawałem prawie pewności, że oto jestem nieszczęśliwy
z nieszczęśliwych, i znajdywałem w tym omal że pociechę, a może nawet więcej, może i siłę
stąd brałem, aby się dalej przedzierać, nie bacząc na własną ułomność, przez te myśli
niepojęte, przez te książki, z których żadnej nie mogłem darować,
lecz brałem, jak szły, po kolei, od tej ściany od drzwi poczynając, bo mniejsza od innych
była, a przez to i przystępniejsza, może i życzliwsza mi, przez tę całą bibliotekę ogromną,
przez ten kościół książek, świątynię pańską, która wzńiesiona została jakby nie dla ulżenia
człowiekowi, lecz po to, żeby go olśnić, pognębić, żeby go doświadczyć jego własną
marnością, tym najboleśniejszym z doświadczeń, bo czego tam nie było, chyba cała mądrość
świata.

Nie mogłem się nigdy pozbyć uczucia, że ta mądrość jest przeciwko mnie, tak samo jak

background image

jest przeciwko człowiekowi nieurodzaj, zaraza, ogień, powódź. Dlatego nie stać mnie było na
uwielbianie jej, na szacunek, na miłość, jakimi zwykł człowiek mądrość darzyć, \yobec której
czymże jest? Ale też czymże jest mądrość pozbawiona pokory człowieka? Tak samo pan z
miłości niewolnika wydziedziczony czymże jest? I ziemia czymże się staje, gdy poddani już
jej nie muszą kochać?

Więc stać mnie było na nienawiść jedynie. Może to nawet pycha tak mną rządziła, a może

to upokarzające uczucie ograniczenia, które każdy pragnie w sobie przemóc albo
przynajmniej oszukać, bo wyrozumiałość, choć jako cnota cnót uświęcona, jest tylko
przyznaniem się do słabości. Trudno zresztą życie zaczynać od wyrozumiałości. Więc może
poczucie zagrożenia przez tę mądrość kazało mi się bronić ze wszystkich swoich sił, choćby i
nienawiścią.

I źle życzyłem tym książkom, nikt nie wie, jak im źle życzyłem. Ta ich powaga, ta ich

nieczuła dostojność wzniecała we mnie uczucia, do których wstyd się nawet przyznać,
podsuwała najokrutniejsze zadośćuczynienia, jakich by daremnie i we śnie wyglądał, więc
lepiej o nich zamilczeć.

Może nie powinienem się tak otwarcie przyznawać do nienawiści, niegodne to przecież

uczucie. Ale gdy człowiek może przynajmniej nienawidzić, nie czuje się tak strasznie
bezradny. Nienawiść dodawała mi skrzydeł, oczyszczała mnie z tego pierworodnego grzechu
pokory, który był moim jedynym dziedzictwem, pierwszą szczyptą soli na języku. Czułem się
prawie wzniosły, wszechmogący, pełen nadziei. I nawet tego dokuczliwego lęku, który mnie
ogarniał na samą myśl o tych książkach, czekających tam na mnie, kiedy się znów pojawię,
aby się poznęcać nad moją bezradnością, z mojego przejęcia się ponatrząsać, moim kosztem
się rozerwać, bo książki nie są takie niewinne, jakaż zresztą mądrość jest niewinna, a ja im
się trafiłem jak głupi dzieciom do zabawy, więc nawet tego lęku nie czułem tak, kiedy
nienawidziłem.

Czasami jednak przychodziło na mnie jakby opamiętanie, może zniechęcenie, wstyd jakiś

bolesny i wtedy postanawiałem sobie, że odniosę te książki, które mam, i więcej już nigdy
tam nie pójdę.

Jeślibym pragnął jeszcze kimś w życiu zostać, to tylko synem. Kiedy człowiek jest

synem, to nawet gdy widzi już drugi swój brzeg, czuje się, jakby żył wciąż w czasach
swojego dzieciństwa i czas mu tak nie leci ani też świata nie musi się lękać, ani sam siebie,
chociaż bywa, przyzwyczaja się, że życie to to samo co dzieciństwo, a jeśli życie, to i
wieczność. I gdy mu przyjdzie w końcu to dzieciństwo opuścić, traci nagle grunt pod nogami,
jakby go przemocą wydziedziczono z jego prawowitej własności. Nie może zrozumieć, bo i
za późno na zrozumienie, że to tylko czas, lecz dochodzi praw swoich choćby pamięcią,
domysłami, jeśli pamięć już niezaradna, tęsknotą, a zdarzy się, że i zdziecinnieje.

Ale czyż jest szczęśliwsze złudzenie niż dzieciństwo? Tam koklusz człowiek przejdzie, a

większe zwycięstwo odnosi, niż kiedy z całym życiem się upora. Tam jeszcze każdą jest
możliwością, a czegóż innego może zazdrościć sobie u schyłku życia, kiedy wie, że to jedyne
możliwe spełnienie, dopóki jeszcze się jest każdą możliwością, tam i słabość godna jest
człowieka. Tam za wszystkie wiary starcza mu ta jedna prosta, lecz jakże mądra, źe wszystko
jest w rękach ojca, bo ojciec, najzwyklejszy nawet ojciec, wszystko może, sprawić i
pocieszyć, że dziwi się człowiek, po co go jeszcze do Boga przymuszają.

Wiem, że to jest już poza mną, ale gdybym tylko mógł, choć na dzień, na chwilę,

wróciłbym do tej swojej dawnej wiary, nie tyle nawet dla polepszenia sobie życia, bo czyż
przystoi w moim wieku troszczyć się o ten marny skrawek, który jeszcze pozostał - lecz
o ojca mi chodzi. Zasłużył sobie na tę moją wiarę jak na pamięć, jak na wieczny odpoczynek,
przynajmniej na tę wiarę moją, na to w mojej wierze ocalenie, ten jedyny trwalszy ślad.

Gdyby więc wiara tylko od chęci zależała, od tęsknoty za nią, wróciłbym do niej na

powrót, jak do dzieciństwa, abym mógł dalej wierzyć w niego jedynego, spokojny i

background image

bezpieczny w tej swojej prostej wierze, odgrodzony tą wiarą od trosk, od lęków, od
upokorzenia, od świata całego, a może i od śmierci, która żyde od życia oddzieli, lecz na
wiarę nie zna sposobu.

O ileż łatwiej byłoby mi poddać się tej wierze niż różnym zwątpieniom, które jak zmory

wyłażą z kątów, z pamięci, z wyobraźni i dręczą, dręczą. Czyż to nie ocalające wziąć
pragnienie za prawdę, nadzieję za dokonanie. Uwierzyłbym nawet, że to z jego wyłącznie
woli ozdrawiałem, kiedym na koklusz zapadł, bo tej woli było przecież w ojcu nie na jedną, i
to dziecinną, chorobę, nie na takie pospolite nieszczęście, ale i na klęski wszystkie, gradobi-
cia, powodzie, ogień i nieuczciwość. Bo jak inaczej można sprawić, żeby się nawet złudzenie
w człowieku nie zmarnowało, tym bardziej gdy to złudzenie jest jedyną możliwością, jedyną
wolnością i ocaleniem jedynym.

A mnie nikt już prawie nie dawał nadziei. Nawet radzić mało kto już radził, bo za późno

było na rady, a uklęknąć i pomodlić się za spokój duszy jeszcze nie wypadało. Każdy, kto
przyszedł z życzliwości, popatrzył tylko i wynosił się czym prędzej a niepostrzeżenie, jako że
nie w porę trafił. Ludzie lubią tylko takie pory, kiedy ich słowa jeszcze coś znaczą albo kiedy
jest już po wszystkim i sama obecność wystarcza, a ten czas przesilenia zostawiają
najbliższym.
Zanosiłem się silnym kaszlem, spadającym jakby gdzieś w dół po drabinie, gdzieś w ciszę, że
w izbie robiło się jakby makiem zasiał, ciszej niż kiedy zmartwienie skuje ludzi, tak cicho, że
nie wiadomo było, czy to jeszcze kaszel, czy już śmierć, a trwał ten kaszel nieraz wieczność
całą.
Matka straciła już wiarę w jakikolwiek, nie tylko ziemski ratunek, a dręczyła się już tylko
tym, żeby mnie ochrzcić. Trudno
jej się zresztą dziwić. Kiedy człowieka na nic już nie stać, choćby w pogodzeniu się z losem
szuka ulgi, a w uspokojeniu sumienia znajduje jedyną pociechę.

■ '

Ale ojciec nie dawał sobie nawet wspomnieć o chrzcie. Ojciec siedział przy mnie zbolały,

lecz zawzięty na tę śmierć, nieprzejednany. I on zdawał sobie sprawę, że najwyższa pora, a w
żaden ratunek tak samo nie wierzył. Czuł, że bierze na siebie jakąś wielką winę, ale wolał
być winny niż pogodzony, z winą nie czuł się taki odległy od tej śmierci zaczajonej, poczucie
winy pozwalało mu siedzieć między mną a tą śmiercią, która jeśli przezwycięży, to i jego.
Wiedział, że tej winy łatwo mógłby się pozbyć, nawet zyskać sobie u ludzi współczucie, a tak
tylko skazuje się na ludzkie oskarżenie, bo prędzej tę śmierć zapomną niż to, że nie pozwolił
dziecka ochrzcić.

Lecz tym chrztem pozbawiłby się nawet tej dręczącej niepewności, tego wyczekiwania na

nie wiadomo co, może nawet zmartwienia. Bo duszę zaraz powaga ogarnie, ból skrzepnie i
już tylko godność mu pozostanie. Każdy przecież wie, że po chrzcie, tak samo jak i po
olejach świętych, jeszcze trudniej wrócić do życia, a po prawdzie to się już i nie godzi, tylko
śmierci robi się wolniutką drogę, bo nawet już jej niepogodzenie się nie zawadza. Wolał więc
sumienie stracić.

Nie w ratunek jeszcze wierzył, lecz że ktoś podda jakąś radę, byle jaką, byle radę,

niechby nawet ratunku nie obiecywała, aby się tylko do uwierzenia nadawała, bo nie tyle
znieść nie mógł tego wiszącego nieszczęścia, ile własnej bezradności. Rozsądku by się
pozbył, rozum nawet stracił dla tej jakiejś najpodlejszej wiary, aby mu tylko dopomogła choć
na trochę nadzieję odzyskać, a niechby sobie za to i fałszywa była.

Może wtedy właśnie po raz pierwszy odczuł, jak bardzo jest słaby, od każdej rzeczy

martwej słabszy, tym bardziej słaby, że wiedział o tym, a nawet tej wiedzy nie mógł się
pozbyć w takiej chwili. Ale cóż pozostaje słabemu, jeśli nie wiara, chociaż większy ona
procent zdziera niż lichwa, a bywa, że i z torbami puści, bo słabego nie stać na rozum, dla
słabego rozum jest jeszcze jednym dopustem.
Ktoś doradził, nie wiadomo nawet kto, bo ile razy się o tym w domu wspominało, nigdy

background image

zgody nie było między ojcem a matką
co do tej samej osoby, aby mnie matka wzięła na ręce i nie oddając nikomu, przeszła przez
dziewięć mostów.

Mnie samemu wydaje się to dzisiaj niedorzeczne, ale może kiedyś nie szczędzono tak

wiary swojej. Nawet się trochę ludzi ofiarowało z dobrej woli pójść z ojcem i matką, a nikt
się nie zastanawiał, jak długa to może być droga, gdzie poprowadzi ani gdzie szukać aż
dziewięciu mostów. Dopiero następngo dnia wczesnym rankiem, kiedy znaleźli się już poza
wsią i ujrzeli przed sobą otwartą na oścież przestrzeń, przez którą prowadziła jedyna polna
droga, ale i ona gubiła się gdzieś w oddali, w tej przestrzeni niezmierzonej, no i rzeka,
zaczęły ich ogarniać pierwsze nieśmiłe zwątpienia, pierwsze żale, pierwsze skryte jeszcze
pokusy, bo i ode wsi odeszli nie tak znów daleko, żeby się już jej pozbyć, a z drugiej strony,
żeby całkiem odwagę stracić.

Komuś przyszło do głowy, że nie wiadomo, czy się znajdzie wszystkie dziewięć mostów,

ile potrzeba, bo gdzie ich szukać, gdzie szukać, tylko koło młynów, ale gdzie może być aż
tyle młynów, albo gdzie kościół jaki stoi nad rzeką, albo gdzie dwór jaki, choć jeden dwór to
jeden most, a jeden dwór pół świata zajmuje. A za jednym i inni zaczęli się dręczyć
wygrzebywaniem z pamięci tych mostów, które każdy w życiu swoim gdzieś kiedyś
przeszedł, czy to za żoną chodząc, czy za koniem, za robotą, na odpusty, ha zabawy za
młodych lat, lecz niewiele się z tych pamięci uzbierało, trzy, cztery, nie licząc tego we wsi,
tego pierwszego, który mieli już poza sobą, a przez który przeszli, że ani się nikt nie
spostrzegł.

Okolica zresztą była sucha i jedna tylko płynęła przez nią rzeka, a nikt nie wiedział

nawet, skąd. Zresztą, rzeką ta rzeka nie była na stałe. Powiadano nawet, że nie ze źródła się
bierze jak prawdziwa rzeka, lecz z deszczów, roztopów, ludzkiej krzywdy, bo tylko wtedy
stawała się rzeką, kiedy śniegi spływały albo po deszczach wielkich. A nikt, kto ją widział
wtedy, nie śmiał jej miana rzeki odmówić. Bo poza tym rzeczułką po większej części była,
brzegów własnych nie dostawała, kamieni swoich nie potrafiła ukryć. Ludzie przechodzili ją,
jak chcieli, nawet po kan\ieniach, suchą nogą; albo już taka fałszywa była.
Kto by więc na takiej rzece mosty stawiał. Raz, że potrzebne nie były, kiedy indziej znosiła
je, ale na wszelki wypadek mówiło
się - rzeka, na wypadek, gdy stanie się znów rzeką, tą pełną wody i ludzkiego dobytku.

Dziś może nikt by nie uwierzył w taką wiarę, bo i mostów więcej, ale wtedy nawet

wszyscy razem nie umieli ich sobie przypomnieć ponad te trzy, cztery ani nawet zmyślić dla
podtrzymania w sobie tej nagle zasłabłej nadziei, a jeszcze martwić się zaczęli, czy choć
tych, które zachowały się w ich pamięci, któraś wiosenna woda nie zabrała.

Sąsiad, choć im matka przez całą zimę mleko na barszcz dawała, bo krowę mieli zepsutą,

wyparł się nagle całej swojej ofiary. Powiedział:

-

Chociaż was kawałek podprowadzę, bo nie miałem iść dalej jak do tego załomu.

Świnie mi chorują. Ale dobry chociaż i kawałek. W nieszczęściu dobry i kawałek.

Ktoś inny z przezorności czy ze strachu doradzał, aby się rzeki trzymać, a sama

zaprowadzi. Zamiast mosty sobie przypominać czy zmyślać, iść, aż mosty się nadarzą.

-

A co będzie, jak się rzeka skończy? Co będzie?

Aż się w końcu popłoszyli wzajem jak gołębie. Nikt jednak nie wrócił, może i nikt nie

miał tego na myśli, tyle że każdy chciał iść wolny a usprawiedliwiony, nie tak przywiązany
do tej nadziei, nie obciążony ani lękiem, niepewnością, ani zmartwieniem, co najwyżej
współczuciem, bo wtedy i łatwiej iść, i łatwiej coś doradzić, i czemuś się sprzeciwić.

Upał był tego dnia jak w piecu. Można się było tylko burzy spodziewać, za dzień, dwa

albo jeszcze w nocy. Dzień już wstał dobrze nagrzany, jakby słońce przez całą noc świeciło i
przez całą zeszłą, i przez wszystkie ostatnie noce, odkąd pogoda nastała. Ani kropli rosy nie
uświadczył na trawach, ani życia w liściach, ani chłodu poranku, ani zwykłego o tej wczesnej

background image

porze jazgotu ptactwa, z którego dzień tak samo się przecież brał, jak i ze słońca.

To milczenie dookolne ptactwa było nawet gorsze niż upał, nie takie pospolite,

złowróżbne jakieś, że ten i ów z trwogą się po niebie rozglądał za byle skowronkiem, chociaż
skowronek więcej do ludzkiej doli należał niż do ptactwa. Tak samo się przecież uprzykrzał
na niebie jak człowiek na ziemi i nie radował jak to ptak, lecz litość budził, że mniejszy od
swojego głosu, ale w takiej ciszy i skowronek ptakiem. Ktoś się nawet zaklinał, że znalazł w
górze znajomy głos, ale inni drwić zaraz zaczęli na przekór
sobie, źe to z niego samego pochodzi albo od jakiejś kosy podzwaniającej gdzieś między
zbożami, albo tak się tylko na wysokości pogoda wabi.

Nie czuło się nawet tego, że na ziemi jeszcze niedawno leżał wielki cień, bo i śladu

najmniejszego nie zostawił na drzewach, zbożach ani na drodze. Ziemia sypała się pod
nogami jak popiół, ziemia mełła się na proch, na kurz, na powietrze coraz duszniej- sze.
Każdy starał się iść jakimś swoim twardszym skrawkiem, a ojciec nawet całkiem brzegiem
drogi szedł, odstając trochę od ludzi. Tylko jedna matka ze mną na rękach szła koleiną po
miękkim, puchatym kurzu, chroniąc bose stopy od podbicia, bo jej odradzili buty na taką
drogę, i szkoda jej było, a parzył ją ten rozgrzany kurz jak popiół spod rusztu, lecz ani
słowem się nie poskarżyła ani dała poznać, nie chcąc sobą innych straszyć.

Słońce jak nigdy było w tym dniu zawzięte. Szło za nimi krok w krok, od samego świtu,

coraz bliższe i gorętsze, rozpalając po drodze niebo, zboża, rzekę, w końcu i ich ciała, a
goniło ich jak pies złodziei. Zresztą nierównie gładszą i prostszą miało drogę po niebie niż
oni po ziemi, a nie mogli mu do tego nawet zejść, bo szli w tym samym kierunku, tak że gdy
się w końcu zrównało gdzieś na południe z nimi, potracili nawet swoje cienie. Toteż nikt nie
pochwalił przez całą drogę pogody, chociaż sprzyjała.

Nikomu się też mówić nie chciało. Od czasu do czasu ktoś tam próbował w nadziei, że

droga zelżeje, ale droga stawała się jeszcze cięższa, bo słowa tylko suszyły, a i słuchać też nie
miał kto. Każdy wolał w duchu żałować, że się ofiarował w taki czas gorący, gdy łatwo mógł
się wymówić żniwami, bo się już kosom żyta kłaniały, a żniwami można się przecież od
wszystkiego wymówić: od miłosierdzia i od podwody, od niedzieli, od wolnej woli, od
śmierci nawet. Żniwa już mają to do siebie, że więcej z nich człowiek usprawiedliwienia
zbiera niż chleba. Dla żniw nawet Pan Bóg miał mieć podobno wyrozumienie, bo kiedy się
raz pewien człowiek dostał przed jego oblicze, a ten powsiadł na niego, że nie dopełnił
pokuty, chłop rzekł: - Panie Boże, żniwa miałem. -1 zawstydził się Pan Bóg.
Niejeden może pod wpływem tego upału pożałował, że żniwa zostawił na pastwę takiej
pogody. Tym bardziej że dookoła jak oko dalekie rozciągały się wszędzie żniwa, niepełne
jeszcze, gdzieniegdzie dopiero, ale czuć było, że za dzień, dwa rozgorzeją na
dobre, i może nawet ten upał nie z pogody się zrobił taki ciężki, ile z tych żniw, z zazdrości o
te żniwa, z podniecenia, którym się ludzie zwykle od dojrzałych zbóż zarażają.

Ludzie na ich widok przerywali pracę na polach i patrzyli za nimi, gdzie tak idą całą

gromadą w taki czas żniwny, pielgrzymują czy też pokutę odprawiają, że żniwa porzucili,
domy, dobytki, bo nie w pola idą, bez kos przecież, bez powróseł, bez kanekz wodą, a jedna
tylko kobieta między tyloma chłopami, z zawiniątkiem jakimś na rękach. I niektórzy nawet
krzyczeli:

-

Ludzie, gdzie idziecie?!

-

Jest tu gdzie most jaki?! - odpowiadali pytaniem. - Mostów szukamy!

-

Most?!

-

Most!

Pozdejmowali czapki i kapelusze, ale upał nie zelżał. Każdy więc zaczął ratować się, jak

mógł. Ten zagadał do kogoś przygodnego, poszczęścił ludziom w polu, a przystanął chociaż
na trochę, kłósek w dłoni roztarł, pochwalił, że dorodne. Inny chociaż na stronę poszedł, a
gdy wylazł, długo nie mógł dojść do reszty, tylko wlókł się a wlókł, a o zwolnienie prosił.

background image

Na byle podejściach rozwlekali się jak całkiem sobie obcy.

Gdyby chociaż ktokolwiek wiedział, dokąd idą, nie poddaliby się tak łatwo temu zmęczeniu i
ofiarności swojej nie tak by żałowali
ani czasu, ani tych żniw pozostawionych, ani nóg, ale nikt nie I
potrafił nikomu ducha dodać. Toteż każdy szedł, coraz mniej wierząc. Podupadały w nich nie
tylko siły, ale przede wszystkim ta wiara, która nie tak dawno przecież pewna się każdemu
zdawała. Trochę słońca starczyło i przewlekłej drogi, aby się wypociła z nich, zetlała, że już
tylko szli z sąsiedzkiego i rodzinnego obowiązku.

-

Dawniej to może pomagało - ktoś się nawet ośmielił. - Ale dawniej byle co ludziom

pomagało.

Tylko kiedy przez most jaki przechodzili, odżywała w nich ta wiara na powrót, straszyła

ich, wchodzili pełni skruchy i trwogi, cicho i potulnie, słowem nie śmiejąc się do siebie
odezwać, kroki ściszając, jakby niedawne zwątpienia mogły ich pozdradzać, żałując za
narzekania, przebiegłość, a niektórzy i za wcześniejsze jeszcze przywary, za podoranie
miedzy, za niewspomoźenie w potrzebie, za wydziedziczenie sióstr i braci, za podkradanie
jajek na machorkę, za nieoddanie długów i przetrącenie psa przybłędy, za nieposzczenie w
posty i za picie okowity, a nikt nie chciał iść pierwszy. Dlatego zawsze pierwsza przechodziła
matka, za nią ojciec, a dalej, jak kto się potrafił ociągnąć. Na końcu zwykle sąsiad, który
najdłuższe ze wszystkich miał życie za sobą, toteż i przed każdym mostem łydy sobie
rozcierał.

Cóż to były zresztą za mosty. Mało który na to miano zasługiwał. Przed jednym nawet

niepewność wszystkich ogarnęła, czy to most, bo jeśli się okaże, że nie most, a przejdą, czy
będzie im policzone. A z niepewności swary zaraz wynikły, bo jeden radził, żeby ktoś na
próbę przeszedł, drugi nic, tylko że za jego pamięci był to zawsze most, a jeśli za pamięci, to
czemuż by nie teraz, lecz inny, że pamięć z miski wody morze zrobi, a kum, tak się mówiło:
kum, ni to przychylał się do każdego, kto radził ostatni, ni to sam nad czymś myślał, aż w
końcu usiadł z tego wszystkiego na murawie i rzekł:
-

Ugódźcie się, a przez ten czas się przezuję.
Tylko ojciec nie brał w tej niepewności ludzkiej udziału. Jak się tylko swarzyć zaczęli,

zszedł na brzeg rzeki, wiklinę pooglądał, pręta sobie wyciął, a potem z łyka go obdzierając, w
czym z pewnością więcej przyjemności znajdował niż w mieszaniu się z ludźmi, czekał
spokojnie, aż się zgodzą między sobą.

Rada w radę w końcu ten most mostem nazwali i przeszli. Ale długo jeszcze go sobie

wypominali, może by się nawet pokłócili, bo już od samego początku nie szło im się za
dobrze razem, jakieś żale mieli do siebie, przygadywali jeden drugiemu, pamiętali to i tamto,
jakieś zawiści ich ogarniały, że rad by jeden drugiego ujrzeć, jak ustaje pokonany przez ten
upał i tę drogę, chociaż, z drugiej strony, pilnowali się także, aby nie pomaleć nawet
o starego sąsiada, na którego i czekać trzeba było często, i zwalniać na podejściach, i
wysłuchiwać jego narzekań. Ale nawet jemu, choćby im ulżył, nie darowaliby, gdyby osłabł i
został. A przy tym moście nabrali odrazy do siebie, tylko że droga raptem odbiła od rzeki,
gdzie cienie wierzb dawały trochę ochłody, i poprowadziła przez środek pól, przez skwar
nagrzanych zbóż, ziemi suchej i nieba bez litości. Szybko więc potracili ochotę do zwady
i milczeniem się obeszli, a i to im ciężkie jak nigdy się wydawało. Do tego rzekę mieli cały
czas w niedalekiej odległości po prawej
stronie, jakby na pokusę, na pognębienie ich, na szyderstwo, a po lewej samo niebo białe.

Na tym niebie jeszcze tylko skowronek dawał znaki życia. Nie wiadomo, skąd się wziął i

kiedy, widocznie czekał już tam na nich w górze, bo innego ptactwa nie uświadczył, a zresztą
i anioł bałby się o swoje pióra na takim niebie, ale najpewniej z ich zmęczenia wyfrunął, z
potu zalewającego im twarze, z mordęgi, jak zawsze z mordęgi się bierze i dlatego pojawia
się najwcześniej, przed innymi ptakami.

background image

Uczepił się tej drogi a biadolił, że nikt nie mógł pojąć, czy cierpi, czy źle wróży, bo ten

jego głos dziwny a przejmujący nikomu nie przypominał znajomego skowrończego śpiewu,
prędzej chyba żałość skwarka na patelni, czyjąś duszę rogatą uwięzioną w skowronku, może
człowieka, a może anioła, który nie dość nadskakiwał Panu Bogu i za karę w skowronka na
rozżarzonym niebie został przemieniony.

-

Jak Pan Bóg chce kogoś ukarać, to go na ziemię zsyła - sąsiad w głos się zastanawiał,

a wlókł się na szarym końcu i na przemian to współczuł skowronkowi, to go przedrzeźniał,
aż z tego do tego rzucił wreszcie myśl zaraźliwą, żeby odpocząć:

-

Choć kapkę - prosił błagalnie. - Uwolnimy się tylko od tego ptaszyska przeklętego i

pójdziemy dalej. Żyć nam nie da! Zadręczy nas. Słońce nas tak nie zmoże jak on. Jakaś
klątwa idzie z nami, jakieś myśli mściwe, a kto wie czyje, kto wie. Rzep, nie skowronek. Nie
widzicie, że się na nas uwziął. Posłuchajcie, prześmiewa się z naszej drogi, chichocze.

Ale nikt jakoś próśb jego nie podtrzymał, bo do kogóż te prośby wznosił, skoro każdy jak

i on nie od siebie zależał i wszyscy razem też nie od siebie, a już chyba najmniej od ojca,
chociaż z pewnością każdy łaknął tak samo odpoczynku. A stary prosił, judził, molestował,
raj wszystkim obiecywał gdzieś na miedzy pod krzakiem głogu czy tarniny albo i tu, przy
drodze, na murawie, a potem psubracić zaczął wszystkim, potem wróżyć z tego
skowrończego skwierczenia jak z ręki, ze snów, z przestróg, kąkol przepowiadając, deszcze,
pomór kur, marudził jak dziecko, któremu się na chorobę zbiera, lecz nikt słowa nie odrzekł
przez cały ten czas, każdy się w sobie zaszył i nawet szedł zawzięcie;, jakby w zmowie byli
wszyscy przeciwko niemu, aż zrozumiał w końcu stary, że parszywą owcą został, i rzekł ze
smutkiem:
-

Co ja zrobię, że mam miękkie serce.

A w jakiś czas potem rozwiódł się długo a pokornie:

-

Nie o siebie mi chodzi. Ja to mogę iść a iść. W wojsku przecież byłem, wiem, co to

droga. Do żony chodziłem piechotą trzy lata, kiedy jeszcze panną była, a mieszkała przecież
w trzeciej wsi, chociaż mi radzili, że najmądrzej się żenić według tego, jak się ziemia ma do
siebie, ale nie słuchałem, mądrzejszy byłem
i dotąd jeszcze żałuję. To mogę iść a iść. Mnie tam już ani słońce nie zaszkodzi, ani droga,
wypróbowane mam kości, w wojsku chodziło się nie przez wsie, ale przez kraje, to mnie tam
byle dróżka nie zmoże. Ale kobiety mi szkoda. Kobiety. Jeszcze nam padnie.

-

Nie kuście - przerwał mu ojciec niecierpliwie. - Wróćcie się, ale nie kuście.

-To chociaż chustkę na głowie jej poprawcie - rzekł zbity z tropu.
Widocznie jednak wstyd wszystkich ogarnął, że do tej pory jedna matka szła nie

zmęczona między nimi, i dlatego ktoś prawie do niej się odezwał:

-

Jak wam ten syn ozdrowieje, to chyba na waszej doli nie zostanie. Może się fachu

jakiego nauczy, bodajby nawet kowalem zostać, zawsze to lepiej. Albo jakby się tak do
dworu wkręcił na lokaja, już by się chociaż napatrzył trochę. Ale życzę mu, niech księdzem
zostanie, to pomodli się kiedy za nas, dusze nasze wypomni, może mszę odprawi w podzięce,
żeśmy go nieśli w taki skwar, a nikt nóg nie żałował, może i wstawi się za nami, gdzie trzeba,
abyśmy tacy potępieni nie byli jak tutaj, na ziemi.
A po chwili z jakąś gpryczą czy też dla rozweselenia:

-

Bo jakby miał urzędnikiem zostać albo policjantem, tobym dalej nie poszedł.

-

Most! - wyrwał się ktoś nagle z radosnym okrzykiem* wskazując na rzekę. - O, tam!

Most!
-

Most?

-

Most.

-

Gdzie tam most? Gdzie tam most?

Ale ruszyli hurmem ku rzece, przez miedze, przez pola na przełaj, matkę zostawiając, która
nagle jakby osłabła, dając się wszystkim odbiec, nawet sąsiadowi choremu na nogi, a z nią

background image

ojca, który jeden jedyny wiedział, że matka czuje się z krzyża zdjęta.
Spojrzała na niego z trwogą, pewna, że dojrzał teraz jej zmęczenie jak nagość, bo kiedy szła
pośród zmęczonych łudzi, jakoś się kryła między nimi, w cichości się swojej kryła, w małym
wzroście, w bosych stopach, których między butami nawet słychać nie było, chociaż cały
czas szedł koło niej. Ale teraz odsłonili ją przed nim a do mostu biegli, zdzierając z niej
swoje cienie, swoje zmęczenia, narzekania.

Ojciec nie dał jednak nawet poznać po sobie, że zna jej zmęczenie lepiej od niej samej, że

tym jej zmęczeniem jest sam zmęczony, ani słońcem, ani drogą, ani ludźmi, lecz tylko nią
jedną. Przez całą drogę szedł zapatrzony gdzieś w dal, przed siebie, nie spuszczając wzroku z
tej słonecznej rozległej dali, obojętny, aie i tak wszystko widział, czuł poprzez bliskość jej,
poprzez znajomość jej oddawną, jak jej ziemia zaczęła ulegać pod stopami, mięknąć, rozłazić
się niby stary łach, jak ręce pod nabrzmiałym ciężarem na brzuch się opuszczały, a podrywała
je za każdym razem ukradkiem ponad piersi, wysoko, i jej strachli- we spojrzenia rzucane w
swoją stronę także widział, lecz mimo to słowem jej nie pocieszył, nie ulitował się nawet
niechcącym spojrzeniem ani nie pomyślał ze współczuciem o niej, tylko patrzył zawzięcie w
tę swoją dal, a potem gdy sobie kij wyciął z wikliny, zajął się już tym kijem na dalszą drogę,
jakby sobie skądś z miasta szedł, z jarmarku, z odpustu, ze młyna, i czas beztrosko zabijał
wycinaniem na kiju różnych obramówek, kresek, krzyżyków. Ale w ten sposób tylko się
bronił przed okazaniem jej współczucia, bo zdawał sobie sprawę, że zdradliwsze byłoby dla
niej niż to piekielne słońce i ta droga nie wiadomo jak daleka.

Chociaż była taka chwila, zaraz za tym mostem, który ku radości wszystkich tak się

niespodziewanie nadarzył, kiedy matka rąk opadłych na brzuch nie mogła do góry
podźwignąć i schyliła się cała, krzyżem chcąc sobie dopomóc, a ojcu serce się ścisnęło z
bólu. I wtedy właśnie ciął ją z wściekłością tym kijem po nogach, po tej goliźnie odchylonej
między spódnicą a drogą, i matka wyprostowała się zaraz o własnych siłach, ani nawet nie
westchnęła.

Kto wie, może od dawna się tego spodziewała, może już tylko na to czekała, kiedy

poczuła, że siły ją opuszczają, że deszcz po niej spływa, że zapada się coraz głębiej w kurz,
nie w kurz,
w popiół gorący, którym ktoś drogę wysypał, a ręce jej same lecą do ziemi, nawet im się cała
poddaje, nie z musu, lecz jakby dobrowolnie, z chęcią je opuszcza, chwilami się prawie
uwalnia od nich jak nie od swoich rąk, a to zmęczenie z każdym krokiem nie takie przykre
się robi, łagodnieje w niej, bezwolnieje, w sen ją ciągnie, w jakiś półmrok, gdzie słońce jest
nie większe od przykręconego knota w lampie, omal przyjazne.

Tylko, że wraz z tym zmęczeniem wzrastało w niej jakieś poczucie winy, winy, która jej

zasnąć w tym zmęczeniu nie dawała, która ją trwogą napełniała przed ludźmi, zwłaszcza
przed nim. Wtedy właśnie podrywała resztkami sił ręce na piersi, rzucając lękliwe spojrzenie
na ojca, ale coraz to dręczyło ją przeświadczenie, że bez jego pomocy daleko nie zajdzie, bo
dokąd można zajść o samej winie tylko. Może nawet pragnęła, aby się w końcu ulitował nad
nią karą za jej winę, jeśli inaczej nie można. Może to nawet ona sama podkusiła go tym
swoim skrytym
i cierpliwym pragnieniem, aby wyciął sobie jakiś kij dorodny z wikliny, na razie dla zabicia
drogi, a potem mu się przyda, jak już będzie miał ten kij, przyda mu się na pewno.

I

ojciec wyciął sobie ten kij, z bezmyślności raczej, tak to wyglądało, bez żadnego

przeznaczenia. Szedł a wycinał sobie na zielonym łyku różne kreski, krzyżyki, pierścienie i
czas mu sam leciał, bez jego woli, i droga także sama mu biegła pod nogami, tylko kij
szlachetniał w rękach, ze zwykłego kija przemieniał się w rękojeść wzorzystą, w różdżkę do
zamawiania urodzajów, rzeki wylewnej, pogód, chorób, może losu, w nieodgadnioną różdżkę
mądrości. Nikt nie poznałby, że to ten sam kij niedawno rosnący.

Kiedy ojciec przynosił mi z jakiejś drogi taki kij karbowany w podarku, dopominałem

background image

się, aby mi wytłumaczył te wszystkie dziwy na nim, te kreski, krzyżyki, pierścienie, które
budziły we mnie podejrzenie, że coś znaczą. Gdyby tylko ktoś potrafił, mógłby je jak pismo
przeczytać. Może ojfciec swoją tajemnicę w nich ukrył, swoją złość czy radość albo chociaż
dzieje tej swojej drogi z miasta, z odpustu, ze młyna. Ale zazwyczaj zbywał mnie:
-

A bo ja wiem, synu. Tak się samo przeważnie układa.

-

To dlaczego tak, a nie inaczej?

-

Bo nie inaczej.

Może i ojciec nie wiedział, że tym kijem zacznie matkę prać, boby go tak i nie uwzorzył.
Może zresztą nie tego się bał, że matka
w tej drodze długiej i nieznanej zasłabnie, tylko że jego wiara, do której się zmusił, dla której
rozsądku się wyrzekł, którą z własnej woli uczynił jedynym ratunkiem, podtrzymaniem
nadziei w sobie, zaczyna go krok za krokiem na tej drodze coraz dłuższej opuszczać. Czuł się
słabszy od wszystkich, których zaledwie dobre chęci zaczęły opuszczać, kiedy tylko słońce
mocniej dokuczyło, a potem siły, jak się ta droga dłużyć zaczęła, ale mogli się za to
przynajmniej pożreć nawzajem jak psy spuszczone z łańcucha, mogli się nawet znienawidzić,
żalami się napchać, ponarzekać. Czuł się udręczony przez tę malejącą w nim wiarę,
sponiewierany, okradziony, chociaż bronił się ze wszystkich sił, do ludzi się nie odzywał
prawie, a i dla niej, słabnącej, nie miał najmniejszej litości, tylko patrzył gdzieś przed siebie
w dal, nie spuszczając wzroku z tej ogromnej dali, rozległej jako wzajemna wdzięczność
słońca i zboża.

Ale i tak lęk stawał się silniejszy od niego, że go w końcu zaczęły ludzkie poszepty

drażnić, ludzkie kroki, straszyło każde głośniejsze słowo, a nawet bał się schlebiać tej
szczęśliwej myśli, że kiedyś skończy się ich droga, gdy przejdą gdzieś tam ten ostatni,
dziewiąty most.

Ten lęk porastał sobie w pióra, może to nawet on objawił się ludziom skowronkiem

zawisłym nad ich głowami. Dlatego chciał go ojciec za wszelką cenę zataić przed ludźmi,
aby się nie spostrzegli, że to nie ten zwykły szaropióry skowronek z ich doli, lecz jego strach
nad nimi.

Przemógł więc gdzieś tam to swoje milczenie zacięte i rzekł:
-

Skowronek.

Ale nie pocieszyło go to. Wiedział, że i tak każdy pozostał przy swoim domyśle.
Czuł, że nie zdzierży dłużej tej drogi, tego narastającego zwątpienia i coraz mniejszej

wiary, ale za którymś tam mostem albo przed którymś tam jeszcze nie napotkanym zatrzyma
nagle ludzi i powie:

-

Zawróćcie lepiej do waszego zmarnowanego czasu. Nikt go wam nie odda. Żniwa

płaczą za wami. Az tu je słychać.

A do matki:
-

I my tak samo chodźmy do domu.

Potem wyciął sobie ten kij, bo z kijem człowiek czuje się zawsze pewniejszy, choćby

tylko psa mógł spotkać na swojej drodze,
i może nie miał nawet na myśli, aby matkę kiedykolwiek uderzyć, tylko że ujrzał w niej
nagle tę swoją wiarę upadającą i lęk rpu serce, ścisnął, a dla siebie jak zwykle nie miał litości.

Ludzie byli jeszcze rozradowani tym mostem, który się tak niespodziewanie nadarzył, że

nawet nie wszyscy od razu pocichli,
i dopiero gdy matka po paru krokach znowu ugrzęzła w kurzu, a ojciec nie czekając, aż sama
sobie poradzi, ciął ją znowu po nogach, po tym bezbronnym rąbku golizny między spódnicą a
drogą, wtedy zerwał się brat matki.
-

Siostro, spragnionaś?! - zawołał. - Przyniosę ci wody. Pobiegł na przełaj ku rzece, zanim

ktokolwiek zdążył go
odwieść, że przecież nawet kaszkietu nie ma, w którym mógłby wody naczerpać. Toteż

background image

daremna okazała się jego litość, choć zaciskał wodę w garściach jak pisklę, choć się z nią
ścigał, niosąc ją na przełaj, przez skoszone żyto, po kłosach i trzymając garśde do krwi
zwarte, i pilnując jej jak oka w głowie. I tak mu wszystka wyciekła, zanim doszedł, i tylko
mokre ręce przyniósł, sam zdziwiony, że tylko mokre ręce. Pokazywał nawet na dowód
wszystkim, jak je niósł zaciśnięte, a potem rozżalił się jak dziecko, któremu ptak uciekł z
garści, zezłościł się i znowu zawrócił ku rzece.

Ale woda jak woda, jeśli szpary nie znajdzie, przez ciało wycieknie. Ktoś na pocieszenie

powiedział:
-

Za chude macie ręce, kumie.

W końcu i matka ulitowała się nad nieszczęsnym bratem, gdy po raz któryś tylko,

obmokłe ręce przyniósł, a podszedł do niej rozżalony, podsuwając jej pod oczy, aby tym
rękom chociaż uwierzyła. I uwierzyła. I powiedziała:
-

Nie ręce twoje winne, ale woda.

Ojciec, nawet nie ze zniecierpliwienia, bo przecież stał i okolicę oglądał, zostawiając

tamtemu czas na ten przypływ współczucia, ale w przekonaniu zapewne, że już brat-szwagier
wody nie przemoże, a czas leci, śmignął kijem na matkę, aby ruszała, lecz nawet spódnicy jej
nie dostał.
A brata jakby ktoś dźgnął, ocknął się nagle z tego dziecinnego rozżalenia na wodę, z tego
pokonania, któremu jedni współczuli, a inni podrwiwali w duchu, dla którego jeden tylko
ojciec miał wyrozumienie, bo i milczał, i do okolicy przez cały ten czas stał odwrócony, aby
wstydu bratu-szwagrowi nie przysparzać, ten
wstyd zasłonić przed sobą przynajmniej, skoro innym wydaje się to tylko godne popatrzenia.
Lecz właśnie do ojca skoczył brat- szwagier z podniesionymi pięściami, jak do winnego za tę
wodę, z krzykiem:

-

Nie dam! Nie dam!

Człek był jednak mały i nieudany, a w dodatku wyniszczony przez chory żołądek, tak że

raczej politowanie mógł wzbudzić swoją wielką, psią złością niż groźbę.

-

Ty szwagrze, psubracie! - krzyczał (szwagrze, psubracie! do ojca, który mu pole

obrobił, gdy go raz na wiosnę zwaliło). - To moja siostra, siostra moja rodzona! Nie dam!
Wziąłeś ją, to szanuj! Bo inaczej zatłukę, jak psa zatłukę! Bebechy wypruję! Z dymem
puszczę! Nie chcieli ci jej ojce dać, toś na klęczkach prosił, groziłeś, że się powiesisz,
obiecywałeś, że sobie od ust odejmiesz, a jej nie poskąpisz. Pszenne kluski miała jeść u
ciebie
i herbatę pijać. Miała po słonku wstawać. Na rękach ją miałeś nosić. Ale jeszcze ma się kto o
nią upomnieć. Sierotą nie została. Pieprz mi tu wyrośnie, jak ty jeszcze konia ode mnie
dostaniesz albo żyta na siew. Zdychaj sobie! Sam się zaprzęgaj do bron i do pługa, a batem
się bij, jak ustaniesz, a nie żałuj sobie. Po pęcinach, jak się znarowisz, po oczach, jakby
ziemia nie puszczała, po przyrodzeniu, kiedy ci się żyć odechce. Zobaczysz, jak to jest, kiedy
sam koniem zostaniesz. A może się i nad nią wtedy ulitujesz. Zresztą nie na twoim jest! Nie
na twoim! Morgęśmy jej dali. Masło, nie ziemia.

A ojciec, który mógłby zdmuchnąć biedaka jak bożą krówkę z dłoni, chłop był przecież

na schwał, z metrem żyta chodził na strych po drabinie jak po ziemi, konie w wozie
przemagał, niejedną bójkę sam rozpędzał, ojciec nawet zdziwienia po sobie nie okazał, jakby
się tego wybuchu złości spodziewał od dawna. Stał nieporuszony i z wyrozumieniem patrzył
na tę złość, jak na ból, rozpacz, cierpienie w tej złości skryte, może nawet tę złość
współczuciem darzył. W nim samym ani cienia złości nie było, tylko milczenie i pokora, kij
nawet opuścił do ziemi, aby tej złości nie urągać, aby ją uszanować jak krzyż przydrożny
zdjęciem czapki, ani pogardy ni żalu, tylko to wyrozumienie i pokora wobec tej psiej złości
swojego małego szwagra.

Może nawet zawstydzony się czuł ojciec swoim wzrostem na schwał i swoją siłą, która

background image

mu jak nigdy ramiona rozpierała, ręce,
nogi, wywleczona na nice prżez nierozumną złość szwagra-brata, przez jego chuderlawość,
obnażona jak nieczyste sumienie; tym swoim drzewem rozrosłym nad ludzkim cieniem
tamtego.

Gdyby mógł chociaż sprawić, aby go tamten z własnej nie przymuszonej nawet obcą

myślą woli uderzył, może by się poczuł wyzwolony z tego drzewa rozrosłego, z tej
nieprzyzwoitej wobec tamtego i ludzi swojej siły, z tych ramion, rąk, nóg, z kości wylazłych
na wierzch, z tego wzrostu, który raził jak pycha, a stałby się taki sam, prawie taki sam jak
brat-szwagier, jak pozostali, jak matka - mamy, słaby, skrzywdzony, ale ludzki, bliski, z
prawem do złości, żalu, załamań, za czym nieraz tak przecież tęsknił w różnych chwilach
swojego życia, jak za snem po ciężkiej pracy, i także w ciągu tej długiej, piekłem brukowanej
drogi, a może chociaż z prawem do winy, bo największym jest przekleństwem, gdy musi
człowiek tylko słuszność czynić. Czułby się wtedy jednym z nich, prawie bratem-szwagrem.

Za to jedno chociaż uderzenie byłby się z tamtym na swój wzrost zamienił i na swoją siłę,

na cierpliwość i wyrozumienie, jeszcze by mu dawne urazy odpuścił, konia w trójnasób
odrobił
i ćwierci żyta na siew nigdy od tamtego nie pożyczył. Prawie go błagał w duchu, żebrał, łasił
się do jego złości:
-

Uderz, pluń, a lżej nam będzie.

A brat-szwagier pienił się, klął, skakał, rękami trzepał, ale nie dosięgał.
W końcu matka wcisnęła się między nich i odepchnąwszy sobą brata, rzekła:
-

Z tym idziemy. - I pokazała na swoje ręce. - Nie z sobą. Mądrzejszy jego kij niż twoja

litość.

Brat spojrzał na matkę z wściekłością, byłby jej w twarz plunął za ten zawód, jaki mu

sprawiła, byłby się jej wyrzekł jako siostry, ale ta zmizerowana, potem zlana twarz
uśmiechnęła się w tym momencie do niego przyjaźnie jak do brata, więc zwrócił się ze
swoim zawodem do ludzi:
-

Ludzie! Nie dajcie jej katować! Zamęczy ją! Zdrowie jej odbierze! A jej samej nie

wierzcie! Nie wie, co mówi! W głowie jej się pomieszało!
Wymachiwał rękami, zaprzysięgał się, chodził od jednego do drugiego, szarpiąc za ręce, za
ramiona potrząsając, jakby ich budził z głębokiego snu. Lecz ludzie stali, jak stali, z
pospuszcza-
nymi głowami, bo sen ich widocznie był głębszy, niż mu się to wydawało. Najgłębszy jest
przecież ten sen, do którego człowiek się nie układa, lecz który go sam zastaje, na stojąco, z
otwartymi oczyma, w drodze, z takiego snu trudno nawet kogoś zbudzić bólem czy rękami.
Cóż zresztą mogli mu pomóc ludzie, którzy od początku nie szli dla pomocy. I nie zbudzili
się także, kiedy i im zaczął urągać, zemścić, wyzywać. Stali, jak stali.

-

Psiekrwie!

A matka jeszcze ich w tym śnie podtrzymała, kiedy rzekła:
-

To jemu nie wierzcie. Sama prosiłam mojego, przed drogą jeszcze prosiłam, żeby

mnie kijem pognał, kiedy osłabnę.

Brat przypadł na te słowa do niej i ni to żal powstrzymując, ni to wściekłość, łasić się

zaczął gorzko do pokrewieństwa z nią bliskiego, do krwi ich wspólnej, do jednych rodziców:

-

Siostro, siostro, nic ci przecież nie winienem. Nogi mnie tylko twoje bolą, rąk już

twoich nie czuję. A ty się jeszcze obłąkałaś, siostro.

A potem popatrzył z wściekłością po tym bezwstydnym śnie ludzi, po ich głowach

pospuszczanych, ciałach zwieszonych na kościach, po ich zmęczeniu, które, gdy tak stali,
obrzmiało na nich widocznie, a w końcu pięści ścisnął i poszedł sobie.

-

Eh, wy, wy... Sami sobie idźcie! Sami! - krzyczał odchodząc w pośpiechu. A po paru

krokach jeszcze się odwrócił, dając upust tej swojej nieutulonej wściekłości:

background image

-- ¡j Psiekrwie!

Stali jakiś czas bezradni i pokorni, nie śmiejąc sobie w oczy nawzajem popatrzeć, aż ktoś

wreszcie usłyszał naprawdę czy też zmyślił sobie w górze znajomy głos i rzekł:

-

O, skowronek. ,

Otrząsnęli się więc trochę z tego zajścia i ruszyli przed siebie w dalszą drogę. Tylko te

krzyki, pomsty, nienawiści, którymi ich z drogi swojej powrotnej brat-szwagier wciąż darzył,
chociaż słabnące, lecz zajadliwsze, w miarę, jak się od nich oddalali, wciąż ich z nim łączyły.

_ Tchórze! Psiekrwie! Tchórze! Pierzyny wam milsze niż sumienia! Siąść wam na

przypiecku i wszy iskać, nie w drogę chodzić!
Każdy uszy po sobie położył i jakoś tam szli, chociaż zawstydzeni wciąż jeszcze tym
zajściem, a może bardziej tymi dolatują
cymi krzykami, które padały im pod nogi jak kamienie i, co tu mówić, utrudniały ten marsz,
bo każdy szedł jakby z osobna, jakby się jeszcze do wspólnego chodu nie dotarł, a
wszystkich gniotło ich własne bezradne milczenie, do którego jak do głębokiej studni
wpadały mściwe pokrzykiwania odchodzącego brata- szwagra-kuma-psa wściekłego.

Droga zresztą była ich jedynym ratunkiem, tylko droga mogła ich odłączyć od niego. A

może to tylko ból w nim tak krzyczał, że się oddalają od niego, że krok za krokiem
opuszczają jego wściekłość, wyzwalają się z niej jak z przeklętej ziemi, a nie może ich
zatrzymać. Toteż ta wściekłość jego stawała się coraz gorętsza.

-

Bliższe mi moje prosięta niż wasze dziecko! Z prosiąt choć na podatek się zbierze! A

z waszego dziecka nawet kościelnego nie będzie!

Tylko jeden ojciec szedł pewnie, podmachiwał sobie kijem, jakby stworzenie gnał przed

sobą w pole. Może miał tyle woli, że nie dopuszczał tego zawodzącego ujadania szwagra,
który aż wił się gdzieś tam, żeby ich dosięgnąć, a może go dalej rozumiał
i każdemu jego słowu przebaczał. Może to zrozumienie rozrastało się w nim od krzyków i
przezwisk albo te krzyki szwagra-brata, te zemsty wymyślne sprzyjały samoudręczeniu się
ojca. Znajdował w nich jakby ukojenie dla swojego sumienia, dzięki nim nie czuł się taki
sam, nie musiał się więcej spierać sam z sobą, bo brat-szwagier wziął jedną stronę na siebie,
ojcu już czystą wolę pozostawiając.
Szedł jak ktoś, kto już dawno psy zostawił za sobą, domy
i dymy, a myśli tylko, co będzie. Patrzył jak i przedtem gdzieś przed siebie w dal, nie
wiadomo, mostów wyglądając czy ratując się tylko tym bezlitosnym patrzeniem przed swoim
lękiem, który stawał się dokuczliwszy, w miarę jak się coraz dalsze robiły pokrzykiwania
szwagra złością opętanego. Aż ludzie nie mogli pojąć, czemu ojciec nawet mu nie odgrozi.
-

I końca drogi żebyście nie zaznali! I do ostatniego mostu nigdy nie doszli! I rzeka niech

się wam urwie!
Mimo wszystko ludzie się powoli prostowali. Coraz słabsze stawały się te pokrzykiwania, z
trudem się już przedzierały przez odległość, łagodniały w tej odległości, zaczynały
przypominać niesione wiatrem nawoływania pastucha na zaginione krowy, żałość w nich
jakaś pobrzmiewała, prośba, skamlenie. To nie były
te same już pomsty, lecz chyba wołanie o pomoc kogoś, kto tracił wiarę w siebie, a ludzi z
oczu, że można się było nawet pomylić i ulitować.

Aż raptem spadł na nich ostry, przeraźliwy, z niedaleka zaledwie, ale inny jakby krzyk:
-

A ty, siostro żmijo, żebyś nie doniosła!

To ten sam brat-szwagier, tylko że ręce w trąbkę zwinął i zadął z całego swojego bólu,

widząc, że go na dobre zostawiają.

A ojciec, który szedł tak spokojnie, kiedy pomsty spadały nań kamieniami, ciął w tym

momencie matkę przez nogi, a potem jeszcze raz, aż z jękiem i wysileniem podbiegła
truchtem.

Nikt nie zauważył, że prawie upadała na drogę, tylko że ten krzyk nagły tak ojca zadźgał,

background image

więc też nikt nie wziął mu za złe, bo każdy by tak samo zrobił ze swoją kobietą w tej chwili,
gdyby ją tylko miał przed sobą, każdy by coś zrobił, a nic się tak przecież do wylania gniewu
nie nadaje jak swoja kobieta, nawet stworzenie żadne.

-

I ty, szwagrze psubracie!...

Potem wszystko nagle ucichło, lecz ludziom nie zrobiło się przez to lżej. Nikt nie dał tak

łatwo wiary tej nagłej ciszy. Tym bardziej nikt jej nie wierzył, im dłużej trwała. Bali się
ludzie, że ten szwagier-brat-psubrat zwodzi ich tylko tą ciszą, ale każdej chwili jego
przeraźliwie mściwy głos znów się odezwie, może nawet nie z tamtej strony od drogi, z
daleka, ale skądś całkiem z bliska, z bliziuteńka, z lewa może od rzeki, z prawa może ze
zbóż, z naprzeciwka, zza pierwszej lepszej górki, pod którą będą się wspinać, albo nawet
przez kogoś z nich zacznie ten głos jego raptem drwić, a lżyć, a pomstować; albo i
skowronek, który wisiał nad nimi, może się nie skowronkiem okazać, lecz właśnie bratem-
szwagrem-złym-duchem, który się w złości diabłu zaprzedał i teraz wszystko mógł. Toteż
każdy bał się choćby obejrzeć, skąd ta cisza.

Tymczasem brat nie z dobrej woli ucichł, tylko mu złości już nie starczyło, aby dalej

wracać, aby do samego domu wrócić. Wielka była ta jego złość, tylko że krótka, a tymczasem
droga już trzy ćwierci dnia liczyła. Dopóki jeszcze ich widział, chociaż coraz dalszych, wciąż
ich nienawidził i wracał na skrzydłach, niosła go ta złość, ból, zawód, a przede wszystkim
przekonanie, że to od nich wraca, że to ich opuścił, zostawił. Wnet mu się jednak
wszystkie pomsty skończyły i naszło go jakieś dziwne zniechęcenie. A do tego kiedy jeszcze
tamci zaszli mu za jakąś górkę, prawie zapadli się przed nim w ziemię, zaszydzili z niego tym
swoim zniknięciem, zatrzymał się i on, oklapły, że im rady nie dał, rozżalony sam na siebie, a
może jeszcze bardziej na to nie przewidziane w najśmielszych jego myślach zniknięcie ich z
oczu. Zrozumiał, że zostawiony został na środku drogi przez nich i nie ma już po co dalej
wracać ani od kogo, ani gdzie. I teraz dopiero poczuł, jak bardzo boli go żołądek.

Podtrzymał się ręką za brzuch i zwlókł się przygięty na brzeg drogi, a przykucnąwszy,

skulił się do kolan, chwycił ten ból za łeb, ścisnął go mocno w garści i nie wypuszczał,
dopóki jakiej takiej ulgi nie poczuł w sobie. Wtedy dopiero podniósł się i powlókł za nimi.

I ujrzał ich, jak wychodzili właśnie spoza wzniesienia ku rzece na równinę.

Tam go także ktoś dojrzał i rzekł:
-

Idzie za nami.

A stary sąsiad z uciechą powiedział:

-

Poczekajmy na niego, bo inaczej nas nie dogoni. Sponiewiera się tylko, a nie dogoni.

Za daleko zaszliśmy. Za daleko.

Ale ojciec ani się nie obejrzał. Można by pomyśleć, że go nic to nie obeszło albo się od

początku takiego obrotu spodziewał. Szedł i patrzył przed siebie i mogłoby się wydawać, że
go nic od tego patrzenia nie jest w stanie oderwać, że należy cały tylko do tej drogi, którą
mieli jeszcze przed sobą.
- Poczekajmy - błagał sąsiad.

Niepotrzebnie się jednak wstawiał, bo Iprat-szwagier nie miał wcale zamiaru ich

doganiać. Trzymał się wciąż w tej samej odległości, która mu pozwalała ich z oczu nie tracić,
ale doganiać ich nie miał zamiaru. Ta odległość była mu teraz schronieniem, zapewniała mu
jaką taką swobodę, a przede wszystkim osłaniała go przed ich litością. Krył się w niej jak za
drzewami, krzakami, ziemią, kluczył, ociągał się, wystawał, dopóki ta odległość nie
wydłużyła się na tyle, że mógł jej zaufać. Wtedy ruszał dalej.
W tej odległości nie musiał taić, że go żołądek boli, że się ten ból w nim rozkrzewił, mógł ten
ból nieść na wierzchu, ręką pod koszulę wetkniętą przytrzymując. Ani żałować nie musiał
swoich zemst, przekleństw, nienawiści, ani korzyć się za nie przed nikim,
a jeśli, to tylko przed samym sobą, lecz wiadomo przecież, że od siebie samego wszystko
człowiek znieść może, jeszcze w tym zadowolenie znajdzie, bo gdy się nawet obwinia, to nie

background image

dla wymierzenia kary, tylko dla ulgi. Łatwiej sobie samemu nie przebaczyć niż od innych
przebaczenie przyjąć.

Ta odległość czyniła go panem siebie, dzięki niej mógł nawet ojcu odpłacić

wyrozumieniem za wyrozumienie ani mu też więcej litością nie zawadzać. Szedł sobie, a
swoim bólem się tylko zajmował, niańczył go w ręce, grdykę mu przyciskał, gdy się ożywiał,
aż w końcu i zapomniał, że gdzieś tam, w przodzie, w tej gromadzie drobnych postaci na
widnokręgu, nie tyle zmęczonych, co statecznych, ojciec matkę siecze po nogach. Idzie sobie
ponad nią wysoko i czatuje na najmniejszą jej słabość, jastrząb, nie mąż, drogi już nie widzi,
dal sobie darował, tylko w ten kij się w dłoni cały przemienił, ten kij rozświerzbił go, że
nawet
o zmęczeniu swoim zapomniał, o strachu, zwątlałej nadziei. Ten kij wybawienie mu
przyniósł, bo jednym go tylko pragnieniem napełnił, aby dojść, dojść do tego ostatniego,
dziewiątego mostu, gdziekolwiek jest i cokolwiek się potem stanie.

Szedł rozpostarty nad matką z tym żywym jak gadzina kijem w dłoni i ciął, kiedy

zobaczył jej ręce choć trochę opuszczone albo mu się opadłe zwidziały, bo już z tego
wszystkiego świat mu drżał w oczach, kiedy się tylko w kurzu zaplątała, kiedy krzyż pochyli-
ła, a niekiedy i na wszelki wypadek, ze strachu o nią.

Ten kij i ją przemienił po trochu w mrówkę, że już nawet litości nie wzbudzała, sumień

tak nie dręczyła. Można było o wiele spokojniej patrzeć i nawet podziwiać, jak się przemaga
z coraz większym od siebie ciężarem, z ziemią kostropatą. Taka była maleńka, a taka silna.

Cóż by go więc, brata, wśród nich czekało? Strachem by tylko szedł podszyty, aby ktoś

się nie zechciał okazać litościwszy od niego, brata przecież, i nie przypomniał mu w jakiejś
chwili na głos tego, co za wszelką cenę ukrywał:

-

Brat-żeś.

Nie myślał więc ich doganiać. Za taką się przecież wielką cenę uwolnił, a szedł tak samo

jak oni, dzieląc ich drogę.

Tamd w głowy zachodzili, dlaczego ich nie dogania. Oglądali się, wypatrywali, zwodzili

tą odległością niestałą. Dręczyła ich nawet ta odległość, zazdrościli mu jej jakby pięknej
krowy, a może
i bać się go zaczęli w tej odległości, w której przecież wszystko mógł, bo tu między nimi nie
byłby inny od nich, lecz tylko taki, jakim go znali, nawet by go pilnować nie musieli. A w tej
odległości nabierał znaczenia. Był ich cieniem, w ich śladach grzebał, po sumieniach im
deptał.

Nie szli przecież prędko, jakby z pól po dniu ściągali, każdy ciałem swoim obładowany,

każdy zmęczeniem swoim i wzajemnym, przepaleni tym słońcem mściwym, które nie
wiadomo kiedy zeszło już z wierzchołka i od przodu im zaszło drogę, znużeni i tym ciągłym
żytem, prawie sami żytni, a do tego ciągnący jeszcze za sobą tę odległość ciężką niby
łańcuch, która ich od niego dzieliła.

I na ojca także wlazło to zmęczenie, bo sfolgował, nie rwał tak, szedł prawie z innymi

pogodzony i matki nie ciął już tak ostro, kiedy upadała, lecz pomacywał kijem łagodnie,
poszturchiwał, kłuł, jakby nie do nóg, lecz do dobrej woli przemawiał, cierpliwości więcej
okazując, a dopiero gdy nie dawała sama rady, podcinał ostrzej, ale bez złości. A gdy przez
most szli i trochę wszyscy zwlekali, nie poganiał, aby matka mogła tchu złapać, i na
pochwalony się nawet odwzajemnił, które ktoś im z wozu rzucił ze snopków, i po słomie ręką
przejeżdżając rzekł do tego kogoś na wozie:

-

To już?

-

Przed deszczem. A wy dokąd?

-

Przed siebie.

-

Daleko?

-

Jak wypadnie.

background image

Gdzieś tam, na górze, bo jak na pognębienie okolica się pogórzyła, na którą weszli prawie

resztkami sił, ojciec zatrzymał się, aby dać ludziom nieco odsapnąć, chociaż każdy i tak się
domyślał, że chciał i on w końcu zobaczyć, gdzie ten szwagier,
o którym wciąż słyszał, że idzie za nimi, za którego od ludzi znosił ciągłe przypomnienia, że

idzie za nimi, którego nie zląkł się, gdy mu skakał do oczu, lecz dopiero potem, gdy szedł
odległy, a nie miał zamiaru ich doganiać. Wolałby mu już ojciec przebaczyć niż słyszeć
wciąż, że idzie za nimi, to mu głowę ledwie znad zbóż widać, to z góry schodzi, między
wierzbami znikł, to znów przez most idzie, ale jakby po omacku, niepewnie, przykulony
jakiś. A nie pomagało nawet to, że się ojciec ni razu nie obejrzał.

pM

p es , ±rmmtxuaą

Szwagier i tak się nie dał zapomnieć ani przebaczyć się nie dał na tyle, żeby dręczyć przestał.

Czuł ojciec, jakby to był nie ten dawny szwagier, który ich przeklął, a wrócił się, lecz

jego duch-cień-pamięć, które szły za nimi, pilnując tamtej szwagra słomianej nienawiści.
Miał więc chyba już dość, skoro na tej górze postanowił się ostatecznie przekonać, a może
rozprawić się z tą udręką, może z niej zadrwić, jak z pozagrobowej wiary.

- No to gdzież ten wasz duch?
- Nie tak daleko. Nie tak daleko - ktoś swojemu patrzeniu potakiwał.
A potem usłyszał prawie pod uchem zmęczony szept matki:
- To już może poczekajmy.
Odczuł to tak, jakby się wszyscy za tym szwagrem-bratem- -złym-duchem, który właśnie

ze zbóż poszarzałych wypełzł, sam też szary, jak i one, jakby się właśnie za nim
opowiedzieli, nawet i ona, a przeciwko niemu. Zrozumiał, co w nim ten lęk budziło od
samego początku, od kiedy usłyszał, że tamten idzie za nimi.

Przeczuwał ojciec, że szwagier niesie z sobą jakąś srogą zemstę, a będzie szedł już tak

cierpliwie w oddaleniu, aż ludzi zwabi, aż ludzie przeklną w końcu ojca w swoich
sumieniach, a i ona pomyśli także z wdzięcznością o swoim dobrym bracie. Bo cóż mógł
ojciec przeciwstawić jego wielkodusznej pokorze. Nawet sumienia nie miał.

|

Pognał ludzi z tej góry, a matce, gdy się tylko pochyliła nad rękami, przyłożył kijem

zawzięcie po nogach, jak za pierwszym razem, aż się obejrzała na niego z wyrzutem, jakby
rzec chciała:

- Niewinnam przecież.
Nie mogli pojąć, co się z nim stało, już był taki łagodny, kiedy podchodzili pod górę, że

ją ledwie kijem dotykał, a ich także nie popędzał, a teraz jakby zły duch w niego wstąpił.
Strach ich ogarnął, że matka od tych kijów wcześniej padnie niż ze zmęczenia. •

Sżła już prawie nieżywa, chwiała się, może te kije ją tylko trzymały na nogach, a może

wola zasobniejsza od sił, wytrzymalsza niż nogi, ręce, krzyż, myśli, ale któż by matkę o taką
wolę posądzał, nie kobiety to rzecz - wola. Znali ją przecież z jej kur, z pobożności, dobroci,
z tego, że czystość lubi, a przecież dobrze ją znali i nie od dziś.
i III luli I il II M MMMMIII I I

-

Kumie, kumie - mitygowano ojca.

Ale nie słuchał nikogo. Może to zapadający już wieczór go gnał. Szedł zawzięty na cały

świat, na nich, na siebie samego. Kij trzymał w pogotowiu, czatując na byle jaką okazję, aby
tylko matkę ciąć po nogach. Już nawet słońce miało więcej litości, bo zaszło, zmrok po sobie
zostawiając na ochłodę po tym upalnym, mściwym dniu.

-

Oj, kumie, kumie.

Aż w końcu doszli do tego ostatniego już mostu, który ktoś tam im wskazał, że tu już jest,

bo byliby go zapewne i przepuścili, tak się w ciemności opatulił, a i zmęczenie im oczy
zaćmiło, że gdy przechodzili, ktoś się schylił, ręką macając, po czym idą, i rzekł:

-

Kamienny.

Więc i ojciec zelżał czy też ze względu na ciemność, w której potknąć się było łatwo,

background image

podtrzymał matkę za łokieć i przeprowadził. A po drugiej stronie wyjął jej dziecko z rąk i
ludziom oddał, aby ponieśli, a sam prawie nieżywą wziął matkę na ręce i niósł ją z powrotem
do domu przez całą noc. I widzieli ludzie, że płakał.

Brał mnie nieraz ojciec za rękę, bo lubił mnie potrzymać za rękę albo pogładzić po

głowie. Ta chęć nawiedzała go zazwyczaj nie w jakiejś sposobnej ku temu chwili, ale
nieoczekiwanie, przerywała mu raptem milczenie, w którym pogrążony siedział bez celu i
zamiaru, zrywała się w nim jak nagły przypływ strachu, jak przypomnienie czegoś, co na
śmierć był zapomniał, jak przeczucie. Wstawał i szedł do mnie, szedł, przysiągłbym, z jakimś
groźnym postanowieniem, widziałem to w jego przywężonych jak przed blaskiem
niebieskich oczach; ale nigdy do końca nie starczało mu odwagi, zniechęcał się, zapodziewał
gdzieś przez drogę i tylko brał mnie za rękę albo po czole gładził, niemocno, aby mnie tą
ręką szorstką, pełną ostów, nie podrapać przypadkiem.

-

Bo takiś jakby rozpalony. Jakbyś był rozpalony. Albo tak tylko z daleka się wydaje -

usprawiedliwiał się.

Czułem się nieswojo pod tą jego wielką ręką, jak królik, który febry dostaje, gdy mu-się

ciepłym oddechem w sierść dmucha, choćby tak niewinnie jak w dmuchawiec.

Nie chcę przez to powiedzieć, że dręczyło mnie kiedykolwiek przeczucie tego

nieszczęścia, które tak srodze ojca dotknęło, tego się może inni po nim spodziewali, ale ja nie
byłem taki przewidujący. Może zresztą i lepiej. I nawet już nie wierzyłem ani jemu, ani
też sobie. Bo kto wie, jak było naprawdę. Może to właśnie jeden ojciec ostał się taki, jaki był,
tylko myśmy się wokół niego pozmieniali, postarzeli, udobruchali, porozsądnieli, jak to z
wiekiem.

Miał przecież tyle silnej woli w sobie, że trudno byłoby przypuścić, aby nie potrafił

czegokolwiek znieść, a tym bardziej siebie samego. Zniósł niejeden grad, choć zdarzał się jak
kukułcze jaja, a czym jest grad, ten tylko wie, kto jest na łasce ziemi.
I zniósł, kiedy ksiądz ominął nasz dom po kolędzie, kiedy w wojnę przyszli żołnierze i
jedyną krowę nam zabrali, a krowa była przecież pierwszą osobą w rodzinie. Nawet nie
wyszedł do nich, choć matka, zalewając się łzami, żebrała, żeby wyszedł, a pokazał się
przynajmniej, bo jak to tak, aby krowa odeszła bez ostatniego na nią spojrzenia. Powiedział
tylko:
-

Na żołnierzy nie ma rady.
I rozglądał się po ścianach jak za muchami, a wyszedł dopiero, gdy doszło go z dworu

spazmowanie matki. Wyszedł, a ujrzawszy ją klęczącą u nóg żołnierzy, powiedział:
| Wstań.

I zniósł, kiedy Świnia padła, wielka Świnia, o którą kupcy sami zabiegali, mlaszcząc nad

jej urodą, Która nawet nasz niedostatek zżerała, lecz ojciec wciąż się Ze sprzedaniem ociągał,
ojciec grał kupcom na nerwach, a sobie na cierpliwości, ojcu marzyła się taka Świnia, która
by nas ze wszystkiego mogła odkupić. A potem zaraz padły prosięta, bo jak pomnę, nigdy mu
się ze świńmi nie darzyło. I zniósł wiele innych rzeczy, z których by się litania przeciwności
ułożyła, lecz nie sposób wszystkie wyliczyć ani nawet spamiętać. A kiedy piorun raz w
jesieni strzelił w stodołę, także to zniósł, tyle że potem przez sen gadał:
-

Nie gaśta, chłopy, nie gaśta, to jasność, nie ogień.

Który nawet powodzi się nie zląkł, gdy gruchnęła wieść po wsi, że rzeka z brzegów
wystąpiła, ale wyszedł do sadu i tam na nią poczekał. Dzwon z wieży kościelnej bił na
trwogę, ludzie pomstując i płacząc wypędzali z chlewów bydlęta na wolność, łapali, co komu
w ręce strach wcisnął, dzieci, pierzyny, święte obrazy ze ścian, pędzili krowy, gęsi, resztę
pozostawiając na pastwę nadciągającej wody, na ugłaskanie jej, bo jakaż się rzeka bez
dobytku ludzkiego obyła. Niektórzy tę ucieczkę ludzi i zwierząt wymijali obładowanymi
wozami, choć z powodzią jak ze śmiercią, zrównu-
je ponoć ludzi - wobec powodzi bliżsi się sobie stawali, wspólni, otwarci, bo nikt nie musiał

background image

skrywać ani pomniejszać swojego nieszczęścia. Niejeden może i na powódź czekał, jako na
jedyną sprawiedliwość, rychliwszą od boskiej i nie tak przekupną jak ludzka, tyle tylko, że
tak samo groźną.

Tylko ojciec wyszedł do sadu sam jeden naprzeciw tej powodzi, głuchy na błaganie

matki, abyśmy i my uciekali razem z ludźmi. Stanął sobie parę kroków od tej wielkiej burej
wody, w której trudno było rozpoznać codzienną przezroczystą rzeczułkę, tak ludziom
przyjazną, że tylko w niej szmaty prać, stworzenie poić i za rakami brodzić. Teraz ta rzeka
nie mogła się zmieścić w dolinie. Niosła drzewa, mosty, chałupy, stodoły, psie budy i jeszcze
po dalsze sięgała.

Ale nie zląkł się jej. Tyle już razy jej się bał i uciekał razem z ludźmi przed jej

chciwością, a potem wracał do wymarłego obejścia, do mułu, w którym się śladów własnych
nieledwie dogrzebywał, i nie miał na to żadnej rady, jak tylko znosić tę swoją bezsilność
wobec rzeki i utwierdzać się w przekonaniu, że się jest niczym, grad przyjdzie i wybije, ogień
strawi, rzeka zabierze, a tobie płacz i zgrzytanie zębów. Chociaż różnie próbowano z tą rzeką:
wianki na jej wody spuszczano, pieśni jej przypodchlebne układano, a bywało też, że po
wielkiej powodzi zmawiali się chłopi i szli na nią z batami.

Stał i patrzył, jak przybiera, aż dziw go brał, że taka groźna, a tak łagodnie, niewidocznie

dla oka zajmuje ziemię. Była tak blisko, że się już nie mógł przed nią cofnąć. Ta jej bliskość
wyzwalała go z lęku przed nią, w tej bliskości czuł się z nią prawie spokrewniony. Nie była
już wielką burą wodą niosącą na swym grzbiecie drzewa, mosty, chałupy, psie budy, ale
samym brzeżkiem podlizującą skrawki ziemi. A gdy wreszcie doszła mu pod nogi, ale już tak
powolna, jakby strwożona jego nieustępliwością, rzekł jej:
. % Dalej nie przejdziesz, suko.

I od tego miejsca zaczął się spadek wody.
Który z własną śmiercią przemagał się niczym równy z równym, jak nie na śmierć, lecz

na ręce, że nawet mniej się martwiono tym, że śmierć już stoi u łoża jego, a więcej tym, co
będzie, jeśli da jej radę.

Który dał radę i dziedziczce, kiedy poszedł o konia prosić, aby

mnie przywieźć z nauki w mieście, bo we wsi nikt nie miał godnego konia, we wsi konie
były zwyczajne, stare, pozrywane albo już tak nawykłe do ludzkiej doli, że inaczej z nich
życia nie wykrzesał, jak tylko batem i przekleństwem. A w dworskich zaprzęgach chodziły
ogniste ogiery o wąskich, małych pyskach, nie spuszczające łbów niżej nieba, grzywiaste jak
pannice, wronie, gniade, bułane, o sierści gęstej i czystej niczym dywany na pańskich
pokojach. I chodziły dorodniej niż konie we wsi, nie po chłopsku, ale na czubkach kopyt,
ledwie ziemię trącając, i kroki stawiały króciutkie, spętane, i krew w nich płynęła nie ta
zwyczajna, czerwona; aż grzech było pomyśleć, że są jednego rodzaju z wiejskimi końmi od
bron, pługów, roli. Gdy szedł taki zaprzęg drogą, chciało się czapkę zdjąć jak przed Panem
Bogiem jadącym do chorego.

0 takiego konia poszedł ojciec prosić dziedziczkę. Zaprowadziła go do stajen i kazała

brać pierwszego z brzegu, a i to jeszcze rąk zażądała na trzy dni w kopania. Ale ojciec
odrzekł, że jeśli łaska, to sam sobie konia wybierze. I przeszedł się wzdłuż stajni, bacznie
patrząc na ogrodzenia, gdzie w przegrodach stały konie, a coraz urodniejsze, szlachetniejsze,
smuklejsze; dziedziczkę idącą za nim coraz większy gniew brał na tę samowolę ojca, coraz
większa złość nią targała, ale nic mu nie mogła powiedzieć, bo żadnego jeszcze nie wybrał.
Szedł ojciec, a podziwiał, zazdrościł, ale nie zatrzymywał się, tylko zmierzał do końca stajni,
wzdłuż tych maści, chrapów coraz kapryśniejszych, łbów, grzyw i rżenia, jakby wiedział, że
gdzieś tam, na końcu, musi być koń, jakiego sobie zamyślił.

1 tak doszedł do ogierów, między którymi stał ten jedyny, koń nad konie, i powiedział,

że tego chce. -
A w dziedziczkę jakby grom nagle uderzył.

background image

-

Oszaleliście?! To koń na pokaz tylko - krzyknęła z oburzeniem. - To rasa, nie koń.

Nawet się nim nie jeździ. Nawet go do kościoła szkoda. A wy chcecie go zaprząc jak
pierwszą lepszą szkapę. A może jeszcze zgonić i batem zsiec. Co wam do głowy przyszło.
-

Ale trzy dni mojej pracy zarobi, pani dziedziczko - powiedział ojciec nie zrażony jej

świętym oburzeniem. - Trzy dni mojej pracy jak na swoim. A staniem nic nie wystoi, nawet
gnoju mało co.

-

Wykluczone. Widać w głowie wam się pomieszało.

-

Dzień dołożę, z dobrej woli cały dzień, i nie jakiś tam jesienny, ale żniwny, długi

dzień. I nie pogonię go. Będzie szedł, jak zechce, stępa, to stępa, kłusem, to kłusem, i nawet
złością go nie urażę ani myślą, i ziarnem przednim nakarmię, nie pośladem, ale owsem, bez
sieczki, i napoję, i zgrzać się nie dam. A na postoju łachem mu grzbiet okryję, a może i derką,
jeszcze nie wiem, bo kobieta poszła szukać, i będę warował przy nim, żeby mu bąki ani
muchy nie dokuczyły, i co tylko pani dziedziczka zechce.

-

Nie, mój człowieku. Nigdy się na to nie zgodzę. Nigdy. Wybijcie to sobie z głowy -

rzekła gniewnie, a gniew jej, może nie taki głośny, jak na początku, był za to bardziej
stanowczy. - Bierzcie tamtego albo żadnego. Jak chcecie. Nie mam czasu stać tu i targować
się z wami na próżno.

-

Trzy dni, pani dziedziczko. I dzień jeszcze dołożę. Dwa dołożę.

-

Powiedziałam już. Nie męczcie mnie. Taki ten koń, jak i tamten. Do furmanki to

nawet tamten lepszy. Nie na paradę jedziecie, ale po syna. - Poklepała pysk koński, bo
wysunął się ku niej zza przegrody, a stajennemu, który gdzieś tam na drugim końcu brzęknął
wiadrami, rzuciła jakby dla dodania sobie otuchy:
- Klacz się na pewno dzisiaj oźrebi. Pilnujcie jej w nocy.

I znowu pysk koński poklepała, który się tulił do niej, przystała do tego pyska

pochylonego, ramieniem go otoczyła. Zdawało się, że z tego wetkniętego w jej ręce pyska
spływa na nią końska dobroć, wyrozumienie końskie. Ale raptem odsunęła się i do ojca z
wyrzutem:

-

A niech mu się coś stanie. No, niech mu się coś stanie. Co wtedy będzie?

Pomyśleliście o tym? Niech poniesie. Nogę złamie. Czym mi oddacie?

-

Ziemię mam. Ziemię oddam - rzekł ojciec.

| — Ziemia. Ziemia - rozsierdziła się. - Na wszystko ziemia. Na lekarstwo ziemia, ziemia na
los, może jeszcze na zbawienie ziemia. Ziemia konia mi nie odkupi. A zresztą co wy tam
madę tej ziemi.

-

Chałupę jeszcze mam, stodołę, chiew, krowę, pani dziedziczko.

-

Za mało. Za mało - roześmiała się gorzko. — Wy nawet nie wiecie, co wart taki koń.

To jak człowieka, niczym już nie odkupi.
Strata po nim zostaje, pustka, rana na całe życie.

-

To siebie dam za niego.

Ale dziedziczka jakby nie dosłyszała tych słów ojca, bo rzekła w zamyśleniu:
-

A zresztą, gdzieżbym miała sumienie.

Złagodniała, prawie życzliwa się zrobiła, przekonywać po dobroci zaczęła:
-

Odstąpcie. Dobrze wam radzę. Zwodzicie się tylko. A przecież rozumny z was

człowiek. Zawsześmy w zgodzie żyli. Jak nie chcecie tamtego z brzegu, to weźcie tę gniadą
klacz. Bydlę spokojne i uczciwe, nie zmarnowane na roli, tyle co służbie obiady wozi. Albo
tę kasztankę od kolaski rządcy. Rządca o ten jeden raz nie pogniewa się, załatwię z nim.

Rozglądała się po stajni, wynajdując coraz to innego konia, ale ojciec każdego zbywał

upartym milczeniem.

-

Albo tego tam, przy drzwiach, siwka. Dorodny koń. Kiedyś nawet pod wierzchem

chodził. Też nie chcecie? Och, Boże, Boże, cóż z was za człowiek. To może tego ze strzałką,
żeby już was zadowolić. Nikomu bym go nie dała. Nikomu. Ale tak mnie męczycie, tak

background image

męczycie, że już nie wiem, jak wam dogodzić. To koń prawie rodzinny. Nie na pożyczki.
Pierwszy po tamtym. Trzyma się go tylko po to, aby można tu przyjść i oczy nacieszyć.
I w powozie już chodził. I do kościoła. Ale szkoda go. Taki delikatny, że się zgrzać nie może.
A popatrzcie na jego nogi. Dama by się nie powstydziła. Że też nie wyjechałam, zanim tu
przyszliście. A taka niespokojna byłam, taka niespokojna, miejsca nie mogłam sobie znaleźć.
Powinnam się spodziewać, że mnie coś spotka. Zawsze mnie coś spotyka, gdy taka
niespokojna chodzę, i nie mogę sobie miejsca znaleźć. Że też to na mnie popadło. Do wód
mogłam jechać. Już się od trzech lat wybieram. Rodzinę miałam odwiedzić. Nawet się tam
pogniewali na mnie i ostatnio nie piszą. A czas był ku temu. Niechby się wtedy rządca z
wami targował. Ale to na mnie właśnie musiało paść. Na mnie, jak zawsze.
-

Już takie jest życie, pani dziedziczko - powiedział ojciec. Spojrzała na niego

podejrzliwie.

- No cóż, widać dam wam tego konia - powiedziała. - Cóż ja, biedna, mogę z wami

zrobić.
- Nie chcę go na stałe, pani dziedziczko - wyrwał się podnieco-
S $ im mmmm m m im
ny. - Na ten raz tylko. Nawet nie miałbym na co chcieć więcej. I uszanuję, uszanuję, jak
bliskiego uszanuję.
_ Wierzę - powiedziała. - Ale, mój człowieku, nie za trzy dni. Sami rozumiecie. Cóż to jest
trzy dni? I niechby nawet jeszcze dwa. Cóż to jest? Jakaż by to była ujma dla takiego konia,
gdyby wart był tyle samo, co każde inne bydlę. Nawet w waszych oczach by wiele stracił,
gdybyście go w trzy dni mogli odrobić.
-

To ile? - spytał.

-

Bo ja wiem, może osiem, może dziesięć.

-

Niech będzie - powiedział bez wahania.

-

Ale wszystkie We żniwa, nie w kopania. W kopania dni krótkie. A do tego i deszcz

lubi dzień zmarnować.
Kiwnął głową, że prawda, lubi zmarnować.
-

I z własną kosą - dodała szybko.

-

Z własną kosą - powtórzył zgodnie.

-

I z kobietą. Niech poodbierać przyjdzie.

-

Z kobietą - powiedział, jakby- dla utrwalenia sobie w pamięci.

-

Ale życie swoje - rozłożyła bezradnie ręce. - Sami wiecie. Tyle służby mam do

wyżywienia, a w taki czas nie chcą inaczej, tylko z życiem. Co mogę zrobić? Muszę dać.
Zresztą, jakby zaczęli z pól schodzić na południe, a potem się zbierać, każdy z osobna,
żniwom końca by nie było. Lecz przy odrobku godzę się zawsze bez życia. Za dużo by mnie
to kosztowało. Życie dzisiaj droższe niż praca. A przy żniwach ludzie potrafią zjeść, oj,
potrafią. Jeszcze jak wiedzą, że nie ze swojego, to ho, ho, nie mieści im się, ale jedzą. I nie z
głodu, nie z głodu, już ja znam ludzi, tylko z nienawiści.
-

My tam niezwyczajni jeść, pani dziedziczko. Zje człowiek kapkę więcej albo lepiej,

to go zaraz pobolewa, mdli i tylko potem żałuje, że zjadł. Byle czym się obejdziemy, kromkę
się weźmie, kwasu w garnek abo czystej wody ze stoku, i wystarczy na cały dzień, a czasu się
na jedzenie nie zmitręży.
Spojrzała ostro dziedziczka na ojca, jakby ją czymś rozdrażnił albo też wstrętna wydała jej
się ta jego zgoda pokorna. Przewidywała, że o co, jak o co, ale o jedzenie na pewno się
targować będzie i nie dziwiłaby się, miała nawet w zanadrzu ustępstwo, gdyby zaczął się
usprawiedliwiać:
-

Jak to tak, bez jedzenia? Bez jedzenia? Nie damy rady. Kosa

mnie w pół dnia zmoże, a kobietę garście - jak witkę. Nie damy rady. Choć raz, ale zjeść
trzeba, choć kwaśnego mleka z chlebem, ale trzeba zjeść.

background image

Na to kwaśne mleko z chlebem na południe byłaby się zgodziła. Ale stał jak pień i nie

patrzył na nią, tylko gdzieś nisko, na jej stopy, a oczy miał przymrużone, jakby go kłuło
światło cieknące z okienek albo ostry, gryzący pot koni i łajno przegniłe, chociaż lubił ten
zapach potu i łajna szczypiący w oczy. Mógłby tak stać i stać i tylko łagodniał, gdy wdychał
ten żrący koński pot i to łajno mocne jak piwsko. I dziedziczkę złość ogarnęła, że z tych
zmrużonych oczu niczego wyczytać nie mogła prócz łagodności. Toteż powiedziała z ledwo
tajoną złością:

-

Ale to nie wszystko. To nie wszystko. Cóż wy sobie wyobrażacie, że ten koń więcej

niewart? Taki koń prawie ceny nie ma. Jeszcze jesienią przyjdziecie, jak się będzie zboże na
wywóz młócić.

-

Przyjdę.

i - A kobieta wasza nać przyjdzie obrzynać.

-

Przyjdzie.

-

A zimą do nagonki przyjdziecie. Polowanie będziemy urządzać. Wielkie polowanie.

Panów się nazjeżdżą, to i ludzie będą mi potrzebni, bo nie może się nie udać. Zające jak
szarańcza się już rozmnożyły. Nic dziwnego. Tyle lat bezkarności. Nieboszczyk pan nie lubił
polowań. Cóż to za pole bez zajęcy, mówił. Z naturą żyć w zgodzie należy, przynajmniej z
naturą. I powodziło się im za jego czasów. Na wszystko pozwalał. Jeszcze im marchew kazał
zimą w pola wywozić. Kapustę. Brukiew. Sam nigdy strzelby do rąk nie wziął i innym nie
dał. Rozzuchwaliły się, że już wytrzymać nie można. Nawet się strachu wyzbyły. Pola
gołocą, drzewa obgryzają. Zaglądają do obejść, gdy zima sroższa, pod dwór stadami
podchodzą. Nie można wtedy spać spokojnie, tyle tego dreptania pod oknami, szumów,
pisków. A ile drzew już przez nie uschło.

- Przyjdę, pani dziedziczko, przyjdę i pomogę - powiedział, jakby i on się zawziął na te

zające, które spać już nie dają.

| Cóż wy myślicie - skoczyła dziedziczka jak oparzona - że na pieczyste was zapraszam?

Kto wie, ile trwać będzie takie polowanie? Kto wie? Mało wam? Jeszcze wam mało? To
przyjdziecie buraki kopać. Perz wyrywać. Gnój wyrzucać. Znajdzie się dla was
roboty. Znajdzie. Jak jesteście tacy na robotę zachłanni. Jeszcze się wam odechce. Jeszcze
przeklniecie kiedyś ten dzień.

-

Przyjdę, jak trzeba - rzekł potakując wyrozumiale jej wybuchom, bo kto jak kto, ale

on wiedział najlepiej, co przeklnie, a czego nigdy nie pożałuje.

-

O, choćby uschłe drzewa w parku wycinać.

-

Przyjdę.i

-

Połupać, a potem pociąć, co na drzewo, porąbać, a resztę pod szopą ułożyć.

-

Przyjdę.

-

Ogród wysadzić. Nowy ogród na starym ogrodzie. Same jabłonie teraz. Najnowsze

odmiany. Zimowe tylko. Czerwone. Tylko czerwone teraz płacą. Niech sad będzie wreszcie,
jak się patrzy. Niech kłuje-w oczy. A drzewo od drzewa równiutko. Rozumiecie, równiutko.
To tylko w tych waszych sadach mogą sobie drzewa róść, gdzie chcą, gdzie wiatr ziarno
zaniesie, sroka zrzuci albo się butami zawlecze.

Prawdę powiedziała - taki i był sad ojca. Rósł, jak sam chciał, nikt drzew nie gacił na

zimę, nikt ich nie bielił na wiosnę, a latem całe w mszycach stały jak we mgle i jedno w nich
tylko drzewo było godne - ulęgałka. Już taki ojciec ten sad zastał, a sam nie miał głowy do
sadu, tyle tylko, że sad lubił i nawet uschłym drzewom wierzył, że jeszcze kiedyś odrodzą
się, więc stały po dwa, trzy lata, zanim je wyciął: Jabłka nie pokosztował, gruszki do ust nie
wziął, śliwki nie zjadł, ale sad lubił.

Dlatego rozumiał dziedziczkę, rozumiał, chociaż nie wiedział, czy szydzi, czy ją żal jakiś

rozjątrzył, ale rzekł, ciężej już, jakby •szedł pod górę i ustawał:

-

Przyjdę.

background image

Zawahała się dziedziczka, a może tylko oprzytomniała z tego snu o sadzie, ni to płacz w

niej zbierał, ni to wściekłość, ale przeczuła, że ojcu coraz ciężej, bo rzekła spokojniej, jakby
siebie samą już tylko na próbę wystawiała:

-

A kobieta wasza przyjdzie przed świętami pokoje posprzątać. Kurz trzeba będzie z

mebli zmieść, z obrazów, świeczników, żyrandoli, pajęczyny zebrać, dywany wytrzepać,
fotele, kanapy, wymyć okna, podłogi, posadzki wyszorować, zapuszczone są, zaniedbane.
Trzeba się będzie dobrze napracować, bo musi się wszystko błyszczeć. A wiedzcie, że ja nie
lubię byle jakiej roboty.
Mnie jeszcze nikt nie oszukał. Potrafię być sprawiedliwa - mówiła wolno, dobitnie,
powstrzymując głos od drżenia.

Ojciec wydawał się być przygnębiony, zadumał się, jakby ważył w sobie każdą rzecz z

osobna: te meble, obrazy, świeczniki, żyrandole, ściany, pajęczyny, dywany, okna,
sprawiedliwość . dziedziczki, fotele, kanapy, podłogi, i do każdej rzeczy przymierzał wątłą
matkę.

A w dziedziczce serce rosło. Otrząsnęła się z całej tej rozmowy. Wpatrywała się nawet w

ojca z życzliwością, darowując mu ’ łaskawie ten czas na zastanowienie, ale ojciec uciekł
oczami w dół, do jej małych stóp, które mu bardziej pasowały do dziecka niż do tej zawziętej
kobiety.

Nie przerywała mu zadumy. Czekała spokojnie, aż się do końca wymyśli, do ostatniej

rzeczy, a nawet życzyła mu, żeby coś takiego znalazł, co by ich raczej nie pogodziło, niechby
się nawet targować zaczął, aby jakąś powinność mu darowała, a wtedy i on czymś by się tam
odpłacił w potrzebie, albo żeby mąki do jego zgody dołożyła, zająca z polowania, kobiecie
choć okien oszczędziła, w każdym razie coś takiego, z czego mogliby uczynić jedyną
dzielącą ich przeszkodę, lecz trudną do pokonania.

Ale ojciec dumał i dumał, więc mu może i osłodzić chciała tę gorycz, kiedy rzekła:

-

A czymże jest ten wasz syn?

Wtedy podniósł na nią oczy i rzekł:
-

Przyjdzie i kobieta.

A w dziedziczkę strach nagle wstąpił, wsparła się ręką o przegrodzenie i patrzyła czas

jakiś na ojca bez słowa, zaskoczona jakby samym jego widokiem. Obejrzała się na stajnie,
czy choć konie są z nią, czy stajenny gdzieś tam się krząta jeszcze, a potem błagalnym prawie
głosem rzekła do ojca:
-

A w zimie niech przyjdzie fasolę łuskać.

-

Przyjdzie. Przyjdzie, pani dziedziczko.

-

I pierze drzeć, bo się nazbierało. Tyle się nazbierało. Cały strych. Butwieją. Nie za

darmo chcę. Zapłacę pieniędzmi albo się wywdzięczę, czym tam będzie chciała. I piór sobie
trochę weźmie, i kartofli wam dam na sadzenie, i co tam będę mogła. U was się przecież nie
przelewa - głos jej osłabł, była rozżalona, bliska płaczu. Ale ojciec starał się być
wyrozumiały i powiedział najłagodniej, jak tylko umiał:
III i IMII llll IIIIW-»

_ Przyjdzie i do pierza. -1 nawet się pokłonił za tę łaskawość dla swojej kobiety.
-

A wy... wy... - zastanawiała się nad czymś dziedziczka gorączkowo.

I ojciec nie czekając, aż sobie coś wymyśli, powiedział:
-

Przyjdę.

W tym momencie usłyszał jej spazmatyczny, nerwowy krzyk:
-

Bierzcie tego konia! Bierzcie! Niczego od was nie chcę! Jeszcze wam dam! Nawet

słowa dobrego nie chcę! Wasze dobre słowo może człowieka zabić! Tylko idźcie już!
Bierzcie konia i idźcie! Na miłość boską, idźcie! Wynoście się! /

Gdyby wiedziała, że za każdą pokórną zgodąojca ten koń jej pięknieje - szyja mu się

dłuży, smagleją nogi, grzywa coraz niżej skapuje, jak winorośl, deszcz rzęsisty, ogon w

background image

smugę się przemienia, kopyta w stopy, maść w urodzaj - że traci swoją stajenną pospolitość,
swoją końskość zwierzęcą, a śledziony dostaje, wiatru, skrzydeł, że bogaci się o chwałę tych
żniwnych dni, młóckę, nagonkę, sadzenie drzew, łuskanie fasoli, pierza darcie, o, gdyby
wiedziała dziedziczka, może by kazała przyjść matce i lustra czyścić, i zastawy, a ojcu
jeszcze coś tam.

Bo ten koń tylko dzięki ojcu stał się tym koniem nad konie. Najpierw go przecież ojciec

zmyślił, a potem dopiero wybrał i na wszystko się zgodził, aby to'był ten koń, koń, o jakim
dziedziczce się nawet nie śniło i nawet nie podejrzewała, że ma takiego w swojej stajni, bo
nawykła, że konia się szacuje według tego, czy w powozie idzie, czy w furmance, czy pług
ciągnie, czy do kościoła chodzi, czy nawet stoi, aby oczy cieszyć.

Sam nie wiem, na co był ojcu taki koń, mogliśmy zwykłym przyjechać, i byłoby nawet

szybciej, albo i piechotą przyjść, jak zamierzałem. Do tej pory już by się tamtego zmęczenia
nie czuło.

Czasami podejrzewam, że chciał może ojciec siebie oszukać. Po prostu oszukać, aby stać

się tym, kim nie mógł być. Bo kiedy człowiek nic nie może, to zawsze może się jeszcze
oszukać. A jak miał zaspokoić to wezbrane w sobie pragnienie? Nawet ziemia nie dawała mu
takiej możliwości. Dlatego też ziemi nigdy nie pragnął, wystarczyło mu to, co miał: łąka
kwaśna na przyrzeczu, suchy spłachetek na górze i dwa bliźniacze pod cegielnią, zresztą,
ziemia była tak samo niedostępna jak wszystko inne, a oszukanie siebie nawet i jemu
dostępne, jak każdemu. Może wierzył, że wystarczy
się oszukać, aby się spełnić, albo też wiedział, gorzko wiedział, że to jest wszystko, na co
może liczyć, że to jedyna jego możliwość, niezależna od ziemi, sąsiadów, Boga, jego własna,
jego wielka, jego niezniewolona. I nie konia sobie zmyślił, lecz wolę swoją, wielką wolę,
jakiej nikt we wsi nie miał. Z takiej woli i koń się stać może, i człowiek. Taką wolę mają
tylko ludzie, którzy ziemię na opowieść zamienili, życie swoje na pociechę ludzką.

Ale ta wola za wielka była na niego, jak na człowieka, który żył jak inni, a może gorzej

od innych, podlej, bo i konia nawet swojego nie miał, ale pożyczanego, do końca życia
pożyczanego. Nie przypuszczał zapewne, że ta wielka wola przeciwko niemu się w końcu
obróci, że jej sam w końcu nie zniesie, że zawładnie nim, otumani go, zwodzić będzie na
pokuszenie, stanie się jej uległy jak pierwszy lepszy, pokorny i samotny, raz na zawsze
samotny, bo pragnieniem swoim w tę samotność zaklęty. Że w tej woli, gdzie myśli są sobie
czynami, a pragnienia śladami dokonań, gdzie wyobraźnia jest tylko służebnicą pamięci, że
w tej woli sam zatęskni nieraz za tym wszystkim, czego nie mógł, za zwyczajną swoją ludzką
słabością zatęskni, za tym koniem, że go nie miał, za tą chciwością na ziemię, podłą
chciwością, lecz o ileż wierniejszą niż ta wola, poczciwszą niż ta wola, prawdziwszą, i za
niejednym zmartwieniem, które był sobie darował, zatęskni; nawet ten strach przed rzeką
wyda mu się tam bliski, bliższy niż kiedykolwiek, i tak samo za tym swoim strachem-
nawykiem zatęskni, strachem-wyobraźnią, który sam sobie powodzie stwarzał, bo gdzieżby
taki mamy strumyk mógł się w wielką powódź przyoblec bez ludzkiej pomocy. Może i
śmieszny się sobie wyda w tej woli, która czymże była, jeśli nie obłudą, dzieciństwem, tylko
że był na dzieciństwo za dorosły, za mądry, za wiele rozumiał jak na dzieciństwo, to
nieustające dzieciństwo, więc jeśli się oszukał, to nie z beztroski, lecz z mądrości ponad swój
stan, która go więcej bolała niż ta obłuda. Może w tej obłudzie osiągnął jakąś życzliwość dla
siebie, której nigdy nie miał, może potrzebna mu ona była, aby się jako tako przed sobą
rozgrzeszyć, usprawiedliwić, odnaleźć swoje przeznaczenie, bez którego cóż jest warte życie,
może tam właśnie znalazł dopiero i dla innych wyrozumienie, i dla matki trochę innego serca,
i dla mnie to swoje pragnienie, bo tak naprawdę była tylko ziemia, od świtu do nocy, w
rękach, w krzyżach, w krwi, w myślach, ziemia łaski wiecznie skąpa.
ziemia, której nie mógł nawet nie kochać, bo cóż innego mógł, skoro zawdzięczał jej
wszystko prócz jakiego takiego dostatku, swoje urodzenie, żonę, przychówek, godność,

background image

życzliwość bożą, tyle że tej ziemi musiał pozostać wierny jak pies, wierność jej ponad siebie
samego wywyższał i liczył się tylko jako ta nieustanna wierność ziemi, i tą wiernością był
ponad wszystko bogaty, ponad los, miłość, że gdy nawet do śmierci tęsknił, to jako do ziemi.
Więc może i musiał się oszukać, aby tej ziemi się sprzeciwić. Tylko widocznie nie
przypuszczał, że ta wola zmyślona tak samo przykuje go do siebie, sługę swojego z niego
uczyni.

A może to ludzie tacy jak ja, którzy się z życiem potrafili jakoś ułożyć, obłaskawieni jak

domowe zwierzęta, ani źli, ani dobrzy, których jedynym życzeniem jest, aby siebie tylko
uniknąć, małego serca ludzie, nie powinni innych sądzić ani nikogo też żałować prócz siebie,
bo ich żal jest złym żalem, ich żal każdą wzniosłość zmarnuje. A mnie jeszcze teraz często
żal ojca, choć żyłem przecież w cieniu tej jego woli.

Ale i nie wierzyłem mu. Zdawało mi się, że mimo tej wielkiej woli, albo też przez nią,

łatwo go zranić, łatwiej niż kogokolwiek, jednym nieopatrznym słowem, nic nie znaczącym
odruchem, zwątpieniem, myślą, że w człowieku takim jak on szczególnie nabrzmiała być
musi tęsknota za odrobiną choćby bezradności, jak za spoczynkiem po całym dniu pracy.

Toteż żyłem w ciągłej o niego obawie, która nie była wcale taka uczciwa, że kiedyś

nadejdzie jakiś dzień, w którym nic ojca takiego nie spotka, byle głupstwo jedynie, pierwsze
z brzegu dnia, lecz okaże się właśnie już ponad jego wolę, bo tylko głupstwa bywają ponad
wolę ludzką, tylko głupstwa dopełniają bezmiaru. Może mu kosa się sprzeciwi przy klepaniu,
bo do kosy miał właśnie wyjątkową cierpliwość, cierpliwość anielską.

Kiedy miał kosę klepać, wstawał wcześniej niż zwykle, zanim jeszcze słońce wydobrzało.

Tak, że gdy ja wstawałem, świat już był pełen bezdźwięcznego suchego stukania, jak gdyby
pierworodnego dla wszystkich porannych odgłosów, świergotania ptactwa, skrzypienia
wozów, porykiwania bydła. Wychodząc do szkoły, zatrzymywałem się choćby na chwilę, aby
się upewnić, że siedzi, zgodnie z moim przewidywaniem, na środku podwórza, pochylony
nad kosą jakby nad bólem żołądka i przemieniony cały w to suche stukanie.

Można powiedzieć, że nie ma nic ciekawego w widoku człowieka klepiącego kosę. Ale

gdy patrzyłem na niego, nie dowierzałem tej powszedniości i strach jakby mi się sam
nastręczał, bałem się ojca opuścić, odejść sobie tak zwyczajnie, nie zabierając tego widoku z
sobą, jakiejś niedowiary w ten zwykły widok ojca klepiącego kosę.

Co jakiś czas stawiał kosę na sztorc i wpatrywał się pod światło w ostrze, to znów

przykładał do ucha, sprawdzając, czy to ostrze już widzeniem być przestało, a stało się
dzwonem, drżeniem, ciszą czystą, nieskażoną. Nie słyszał ani ludzi idących w pola, ani matki
nawołującej go na śniadanie, rzadko kiedy i mnie dostrzegał, a jeśli nawet spojrzał, to nie
widział. Tak był z tej kosy zawsze niezadowolony. Zdawało mi się, że jeszcze w jakimś
nagłym przypływie tkliwości dla samego siebie zacznie się do tej kosy użalać, przymilać jak
do stworzenia, zda mu się jeszcze kiedy rybą umykającą, za którą rękę wyciągnie i chwyci.

Moja ciągła obawa podsuwała mi zresztą różne dziwaczne przypuszczenia. Może i

zanadto dawałem się jej ponosić, ale nie stać mnie było ha obojętność wobec niego. W tej
ciągłej zresztą obawie o niego, w przeczuciach, w zadręczeniach, żyło mi się po stokroć
lepiej niż samemu. Wiedziałem przynajmniej, jak żyć i po co. Ten lęk nie tylko czas mi
zapełniał, ale i do uczucia pustki nigdy nie dopuszczał. Był prawie jak ogród, poobiedni
ogród, ogródek nieledwie, do którego wejść można było o każdej wolnej porze, który sam
czekał na każdą moją wolną porę, sam się nastręczał, przylegał do myśli i bezmyśli jak
pierzyna do ciała, śmierć do życia. A nie za wielki był, bo za wielki zaraz zbyt prawdziwy się
staje, ponad siły często, odstręcza, wygania. A ja ten swój lęk lubiłem, pragnąłem go lubić,
jakiś dziwnie przyjazny mi był, przywiązałem się do niego, tak że w sam raz był. Toteż może
i lepiej obawą go nazywać.
Może zresztą tę obawę, biorącą się jedynie z mojej niedowiary w jego wolę zmyśloną, bo
ludzka wola najmniej ze wszystkich rzeczy nadaje się do uwierzenia, może sam ją sobie

background image

stworzyłem na swój własny mały użytek, na to popołudnie właśnie, poobiedzie, większą
część życia stanowiące, z którym cóż bym począł, gdybym sam sobie musiał wystarczać. A
tak przynajmniej ta ustawiczna obawa, w której się lubiłem nieraz pogrążyć jak w
zachodzącym słońcu przed domem, w którą przed samym sobą
się chroniłem, wyręczała mnie po trosze, można rzec, była sobie po większej części za mnie,
zwalniała z siebie.

Ale nie chciałbym być niesprawiedliwy wobec siebie. Żyłem w tej ciągłej obawie o niego

nie dla siebie tylko. Ta moja obawa bliższymi nas czyniła, pozwalała i w nim widzieć
niejedną udrękę, wspólność niejedną naszą dojrzeć. Dzięki niej mogłem go czuć do woli,
pamiętać, znać go poza nim, gdzie nawet sam siebie nie znał i ta wola jego nie odgradzała
mnie tak od niego. Dzięki tej ciągłej mojej obawie stawał mi się zwykłym moim ojcem, za
jakim nieraz wobec niego tęskniłem. W tym strachu moim był mi prawdziwszy, nieraz
cierpiący, ten mój strach ściągał go na ziemię i może przed niejednym ratował, ściągał go do
jednego naszego życia - z którego trudno byłoby oddzielić, co jego, a co moje, w którym
przebywaliśmy zawsze wspólnie, nie znając naszych odrębności, tak wspólnie jak roślina z
ziemią, ptak z powietrzem, ryba z wodą
- do jednej izby, myśli jednych, chronił go przed nieprzewidzianym, przed tą wolą niepewną,
chociaż i tak go nie uchronił.

A może to nie był strach o ojca, bo nie byłem taki wcale przewidujący, jak mi się to

nieraz wydaje, jak chciałbym ku swemu pocieszeniu to teraz widzieć, ile przed nim we mnie
rozgoszczonym. Jakiś dawny strach, wcześniejszy od pamięci, od słowa, od pierwszego
rozejrzenia się, gdzie jestem. Strach, który się niepostrzeżenie uwił we mnie, jak gnieździ się
zresztą w każdym z nas i rośnie sobie gdzieś tam w nas, poza nami, jako najwierniejsze
uczucie nasze, bo nas nie opuszcza aż do śmierci, nawet cząstką się staje naszego z kolei
ojcostwa. Tyle że z wiekiem i on mądrzeje, szlachetnieje, przybiera nazwy i oblicza, zwodzi
naszą świadomość. Ale to ten strach przed ojcem jest w nas pierworodny. Potrafi się w żal
przyoblec, w tęsknotę, w ból, w niepogodzenie, z niego bierze się to niezaspokojone
pragnienie przynależności, które jest niczym innym jak tą dawną dziecinną, lecz prawdziwą
przynależnością do ojca, jest nieodżałowaną pamięcią po nim, wiernością mu i nawet
wyrozumieniem, bo kiedyż indziej byłby człowiek w stanie tak dobrowolnie wyrozumieć, tak
bez reszty; i także miłością się staje, bo jakaż w miłości inna mogłaby się kryć zależność,
jakaż inna bezinteresowność prócz tego dawnego, lecz żywego w nas wciąż strachu. Ten
strach i wzajemnością bywa, w której pragnęlibyśmy żyć na powrót, może dlatego ta
wzajem
ność i niemożliwa jest poza pragnieniem człowieka. Ale sam w sobie nie przestaje być nigdy
tamtym dawnym dziecinnym strachem przed czymś nad sobą w ogóle, co się w ojcu jedynie
naprawdę uosabia, tylko że go nigdy nie chcemy w sobie rozpoznać.

Nigdy się tego strachu pozbyć nie potrafiłem, byłem zawsze wobec ojca tylko synem

jego. Może nawet bardziej z mojego poczucia brało się ojcostwo jego niż z pokrewieństwa.
Synem, którego nigdy nie stać było na samego siebie, choć i postarzeliśmy się obaj, że
prawieśmy się zrównali, i z dawnej opieki nade mną przeszedł pod moją opiekę, ale i tak
zawsze się miałem jak to dziecko bezradne wobec niego, jego przyzwolenia szukałem, jego
niezadowolenia, a nawet nic ukryć przed nim nie potrafiłem, nic dla siebie ukryć. A gdy
obojętność mi okazał albo milczeniem mnie przyjął, czułem się prawie skarcony,
zawstydzony, w głowę zachodziłem, czym się mu nie sprzeniewierzył i na wszelki wypadek
żałowałem potem, gorzko każdej rzeczy żałowałem.

Tak było, gdy dwór tu dzielili. Leciałem do niego z tą nowiną szczęśliwy, że niosę mu

nowinę, że ta nowina mu pomoże, będzie mógł pragnienie swoje usprawiedliwić, więc jak lek
mu ją niosłem. Siedział na stołku przy kuchni, skręta w wargach ściskał i gmerał cierpliwie
drewnem w popielniku za kawalątkiem żaru, a popiół spowijał go jak mgła. Może innym

background image

razem nie zrobiłoby to na mnie żadnego wrażenia, przyzwyczaiłem się przecież do różnych
jego dziwactw, więc najwyżej rzekłbym:

-

Czego szukasz? Nie widzisz, że popiół dawno wystygł? Masz tu zapałki.

Ale tym razem w jego beznamiętnym, cierpliwym grzebaniu dojrzałem jakby przebłysk

mądrości, która się nieopatrznie zdradziła, albo też ja na chwilę uwolniłem się z
przyzwyczajenia do niego pod wpływem tej nowiny, którą mu przyniosłem. Wydało mi się,
że w tej cierpliwości kryje się zgoda, szydercza zgoda na to, że popiół już dawno wystygł i
nie spodziewa się wcale tego kawalątka żaru tam znaleźć, lecz o udanie mu tylko chodzi, nie

o znalezienie.
Poczułem się prawie zawstydzony, że przyszedłem do niego z tą radością, ze zwykłą

ziemską radością, gdy on samego siebie kłuje, dręczy, aby się choć o kapkę odgadnąć więcej,
niż się przeczuwa, aby się gdzieś tam jeszcze ujrzeć poza rozumem swoim, zadaje
sobie przeciw rozumowi to szukanie żaru w dawno wystygłym popiele, a ja mu mącę jego
cierpliwe skupienie. Przy mojej zwykłej radości wydał mi się dostojny, prawie świat na
moich oczach ustanawiający, świat w skupieniu, od samego początku, jakby na tym nic
dotychczas dla siebie nie znalazł, świat dla samego siebie przydatny, dla samego siebie do
uwierzenia., bo człowiek, który sam sobie i świadomość zadać potrafi, i jej zaprzeczenie,
musi mieć przekonanie o spełnieniu się jego woli.

Nie wiedziałem, co z sobą począć, siadłem na krawędzi łóżka i siedziałem cicho,

czekając, aż skończy. Czułem się, jakby to on pozostawił mi czas na ochłonięcie, a zajął się
czymkolwiek, abym tylko ten czas miał dla samego siebie, bo czas się lepiej ze mną
rozmówi, niż on by to uczynił.

Powiedziałem w końcu, ale już przygaszony trochę, raczej przyznając się do czegoś, z

czym sam sobie nie umiałem poradzić, i pełen obaw zarazem, jak on to przyjmie:

-

Dają ziemię.

Nic nie odrzekł, tyle że skończył to gmeranie, drewienko na kuchni położył, ręce z

popiołu o spodnie wytarł, tylko ze skrętem nie wiedział, co zrobić, trzymał go w palcach i
przyglądał mu się obojętnie, ale w końcu rozkruszył go i wsypał do kieszeni. Spojrzał w moją
stronę,, powiódł po mnie tym spojrzeniem niebieskim, aż się cały skurczyłem w sobie,
pożałowałem gorzko siebie i tych słów, które przed chwilą rzekłem, i gdzieś w okno
zachodzące uciekłem, potem na ścianę i znów w okno. Może za wiele się spodziewałem, bo
spodziewałem się przynajmniej, że wstanie ze stołka, podejdzie, zamyśli się i patrząc w
zachód, powtórzy:
; - Ziemię dają. To dobrze, to dobrze, mój synu.

A może właśnie tego się bałem, bo czułem się cały czas jakby ściśnięty przez nadzieję, że

podejdzie nagle zwyczajny, zwykły w tych swoich dwóch, trzech krokach ku oknu, w tym
swoim głosie zwykły. A tymczasem tyle z tego, że pozbyłem się znów jego spojrzenia, bo na
nowo zamknął się cały w tym siedzeniu pod Kuchnią.

-

Słyszysz, ziemię dają - powiedziałem znów nieśmiało, zatrwożony o te swoje słowa,

które nagle przepadły w nim bez wieści, w jego niewiadomym milczeniu.

_ Mówię, że ziemię dają - powtórzyłem już trochę zniecierpli-

wiony, rozdrażnienia nie umiejąc powstrzymać. Poczułem się nie zauważony przez niego, na
swój własny śmiech wystawiony, a przecież niewiele pragnąłem z niego wydobyć, chociażby
jakieś: hę? Nie chodziło mi nawet o ziemię, pamiętam to dobrze, nie
0 ziemię mi wcale chodziło, sama nowina mi wystarczała" i tylko chciałem się nią podzielić
z nim, ucieszyć z nim razem albo tylko świadkiem jego radości zostać, ulgi jakiejś, której się
po nim spodziewałem.

-

Ale cóż - powiedziałem gorzko niby do siebie, a do niego. - Cóż z tego. Mnie się i tak

nie należy. Zresztą i słusznie. Cóż bym z ziemią robił? Zapomniałem już o ziemi na amen.
Odwykłem. Zresztą nigdy jej należycie nie umiałem. A szkoda, szkoda wielka. Byłoby teraz

background image

jak znalazł. Nawet na tę jedną chwilę warto być z ziemią za pan brat, znosić ją, służyć jej,
świata nie widzieć poza ziemią, mieć ziemię za wiarę, za los, w zaprzedaniu jej żyć,
1 przeklinać ją, nienawidzić, warto było. A to wszystko teraz bokiem minie, poza nami gdzieś
przejdzie, w nas ani śladu nie zostawi, ani pamięci, i będziemy, jakżeśmy byli, nienaruszeni.
Ponad ziemią, ale i bez niej. Dlatego nie chcesz nawet i wiedzieć, że mija nas ta ziemia. A
będzie, że nie my od niejśmy odeszli, lecz ona od nas. Widać silniejsza jest od nas. Ode mnie
zawsze była silniejsza, ale tobie nawet ziemia nie mogła poradzić. Jeszcze krowy bym jako
tako napasł, ale już pługa bałbym się wziąć w ręce, bałbym się, że mi cepigi z rąk umkną, że
mi się znarowi i nie ja nim, tylko on mną pokieruje. Nie mówiąc o sianiu. Garści ziarna nie
wrzuciłem w ziemię, chociaż napatrzyłem się, jak inni sieją, ale to nie to samo. Sameś mówił,
że jak się patrzy, kiedy ktoś sieje, to wydaje się to takie zwykłe, że nie wierzy człowiek, aby
po czymś takim wzejść cokolwiek mogło. Bałbym się, że się ziarno popłoszy przede mną, z
garści mi poucieka, z płachty sfrunie, po ziemi się rozleci na obce pola, i tylko kąkol
wzejdzie tam, gdzie siałem, osty, powoje, bławaty, maki. A zresztą, co by pomyśleli
o mnie, że mi się ziemi chce. Mnie się już znać na ziemi nie wypada, mnie tylko zboża
mylić, pory, urodzaje. Najwyżej drzewko posadzić, nie sad, ale drzewko, i to szlachetnej
odmiany, jakiego tu jeszcze nikt nie zna, i okazywać mu tyle troski, ile na sad by starczyło,
aby na upodobanie wyglądało, na dziwactwo, na zabicie czasu, na miłość, lecz nigdy na
konieczność. Z takiej miłości mógłbym nawet przychylność ludzką zbierać. O, winorośl
sobie puścić przed domem. Ksiądz ma winorośl, we dworze rośnie winorośl, wolno i mnie się
do tej winorośli przypodobnić. Winorośl nikomu tu jeszcze za skórę nie zalazła. Nie znają jej,
nie wiedzą, czy tylko ziemi potrzebuje, czy także życia. Ul jeszcze. Ale też nie dla miodu.
Dla brzęczenia pszczół, dla ich mądrości, dla podpatrywania ich w wolnym czasie, zżycia się
z nimi. Zresztą sam czuję, że z ziemi wyrosłem.

Zwróciłem spojrzenie na niego, bo zdawało mi się, że gdzieś tam, pomiędzy moimi

słowami, przeniósł na mnie wzrok, który najwyraźniej poczułem w sobie, jak mnie zakłuł
nagle. Ale siedział bez zmian przyrośnięty do stołka i pod nogi sobie patrzył.

-

Ale ty - rzekłem natarczywie § ty mógłbyś dostać część swoją. Należysz przecież do

ziemi i ziemia się tobie należy. Nigdy się z niej nie wyzwolisz. Powiedziałbyś tylko, że
chcesz. I daliby ci. Wszystkim dają. Nawet tym, którzy mało co z ziemią żyli, którzy nigdy
jej nie mieli, a tylko pragnęli mieć. Ślepym, kulawym, obłożnie chorym, którzy rąk nie mają
do ziemi, których śmierć już nawet naznaczyła. Bo też nikt się teraz nie przyzna, że mu
cokolwiek dolega, nikt nawet nie wątpi, że da ziemi radę. Pozapominali raptem ludzie swoich
chorób, kalectw, niemocy, nawet nienawiści do tej ziemi pozapominali, przebaczyli jej
wszystkie winy, grzechy i nieprawości, grady i susze, nieurodzaje, jałowizny. Nawet doli
swej ciężkiej z łaski tej ziemi nie pamiętają. Złożeni niemocą zdrowieją, czerstwość w nich
jak duch święty wstępuje. Kulawi rzucają swoje kule, pozbywają się w oczach kulawizny,
prostują dawne swoje nogi postradane. Ślepi radują się tą ziemią jak ujrzaną, jakby przejrzeli
na tę ziemię. Umierający śmierć odkładają na potem. Mówili, że ktoś nawet po świętych
olejach wstał. Bo też wstyd chorować w taki czas, w taki czas chromać, wstyd ułomnościom
swoim wierzyć i umierać wstyd. Chociaż ziemia spod śniegów jeszcze nie wyjrzała, nie czuć
jej ani nie znać jeszcze. A pamiętasz, jak nieboszczyk dziadek matki ten kawałek gruntu na
rozdrożu kupował? Kupię, powiedział, ale wiosną, kiedy ją widział będę. Teraz nie kupię, nie
widzę jej, śnieg tylko widzę, a za śnieg nie będę płacił. A przecież znał tę ziemię, sąsiedzka
była, nieraz ją podorywał, chodził przez nią. Tłok po tę ziemię, jakby nie tylko żywi jej
łaknęli, ale i umarli na nią powstawali. Może i o tę ziemię niejednemu tak nie chodzi, jak się
boi pominięty zostać, obojętny, osobności swojej od innych się
boi, bo nie chce się udziału swojego pozbawiać w takim czasie. Tylko ty sam widzisz, a nie
wiadomo, czego chcesz, bo nawet słyszeć nie chcesz. A może i nie rozumiesz już słowa
ziemia, tak się z niej wyzwoliłeś. Ale jak myślisz, że sam sobie wystarczysz, to i sam

background image

zostaniesz. Wierz mi, nie wierz, ale ci powiem, że jedna ziemia jest pewna, dlatego też taka
ciężka do zniesienia. Może i nic ziemia nie daje, ale i ziemia nie zawodzi. Jej jednej sobie
nigdy nie zmyślisz, za prawdziwa jest, a tylko się oszukany poczujesz przez siebie samego. I
cóż z tego, gdy się nawet z tej ziemi uwolnisz, staniesz się za to przykuty do tej swojej
wolności bez ziemi, do tej ziemi, której się pozbyłeś i której znać nie chciałeś, do tej pustki w
tobie po ziemi.

Poczułem jakiś przypływ żalu. Sam sobie mówiłem, sam słuchałem. Ale mimo to czułem,

że muszę do końca powiedzieć. Nie wiedziałem nawet do jakiego końca, nie znałem końca
swoich słów. Może do końca goryczy, która się otwarła raptem we mnie, może do końca
odwagi, o którą bym siebie wobec niego nigdy nie posądzał, którą zapewne nie sobie także
zawdzięczałem, do końca samego siebie, który się oto pojawiłem, może i wbrew sobie, na
jedną krótką chwilę, aby się poznać, i śpieszyłem się, żaliłem, chciałem się cały naraz
powiedzieć, bez ładu i składu, aby do końca, choć z grubsza, bo czas uciekał, bo wiedziałem,
że krótka ta moja chwila, jak w przypowieści, nim kur zapieje, i znów zniknę, w łagodności
zniknę, w wyrozumieniu dla jego obojętnego milczenia, rozpłynę się w jego osobie, w jego
pragnieniach, że nikt nawet nie pozna, czym kiedykolwiek był.

-

Nie do ziemi cię zresztą namawiam. Za stary już na nią jesteś, wiem, za słaby, za

daleki. Wiem to może i lepiej od ciebie. Nie myśl, że cię chcę znów w ziemię zaprząc, że cię
nic a nic nie rozumiem. Ale wystarczy, żebyś jej chciał, żebyś wziął, co'ci się należy. A potem
nie musisz jej wcale orać ani siać, ani jej znosić, ani znowu przeklinać. Możesz ją potem
nawet rzucić, wyszydzić, obśmiać. Niech sobie odłogiem zostanie, niech ją perz zeżre,
chwasty obsieją, niech sobie niczyja zostanie, bezpańska. Może sobie z niej pastwisko
wiejskie wyróść. Nie zatroszczysz się nawet
o nią ani jej nie odwiedzisz. Ty ją tylko weźmiesz jak swoją. To ważniejsze niż ta ziemia. A
zobaczysz, jaką ci to ulgę sprawi, jakby ci kamień z serca spadł. I pamiętać będziesz miał co
przez resztę życia, a niczego jako zmarnowanego nie będziesz żałował. Bo tak,
co pamiętał będziesz, co będziesz pamiętał, nawet siebie nie, bo i siebie pamięta się tak samo
przez swój udział. Zgódź się tylko, a pójdziemy, poprowadzę cię. Nie musisz nic mówić,
sama obecność twoja wystarczy, a nikogo nie zdziwisz, tam nie tacy poprzypominali się, są,
wystają dniami i nocami, patrzą, jak się mierzy, za łby się biorą, pomstują, to i kogóż
zdziwisz. Jeszcze ci zazdrościć będą, gdy podpiszę za ciebie, imieniem twoim i nazwiskiem,
spokomieją, gdy to ujrzą, pożałują swojej niewiary w ciebie, swoich dawnych szydzeń i
prześmiechów, gdyś mnie na naukę posyłał. Pokażesz im, jak się ziemię bierze godnie.
Będziesz miał za to wszystko tym jednym podpisem zapłacone. Staniesz się wreszcie
imienny. A przecież o to ci zawsze chodziło. O imien- ność. Bo czymże innym jest człowiek,
jeśli nie imieniem. Wytkniesz wszystkim ich krzyżyki jak winy. Pomyślą, żeś był jeden
przewidujący, któryś sobie syna wyuczył na tę chwilę, gdy oni synów swoich gnali do
pasionek. I dadzą ci pierwszeństwo przed sobą. Bo tak, to na cóż była ta moja nauka. Na
zwątpienia tylko?

Przerwałem na chwilę, czułem, że gasnę powoli, tracę przekonanie do swoich słów.

Zmęczenie mnie ogarnęło. Tylu słów na raz jeszcze nigdy w życiu nie powiedziałem. W
ustach mi zaschło, w głowie się kłębiło, lecz nie miałem wcale zamiaru na tym poprzestać.
Czułem, że coś jeszcze we mnie zostało, niewiele, lecz coś najważniejszego, co jakbym na
sam koniec sobie zostawił, na ostatnie zdanie. Nie pamiętam już, czego też wtedy tak bardzo
nie wiedziałem, czułem jedynie, że jeszcze coś tam tkwi we mnie, drzazga wszystka jeszcze
do końca nie wyjęta, coś na dnie jakby, a może żółć tylko. Byłem jakiś podrażniony,
rozżalony, żebym mówił i mówił, jakbym pragnął tą jedną jedyną mową odkupić się, do cna
wykorzystać tę chwilę nagłej bystrości, która mnie nieoczekiwanie nawiedziła, bo tak to
zawsze z trudem i lękiem mi słowa przychodziły.

Lecz w tej małej chwili przerwy, dla złapania tchu tylko, dla uporządkowania myśli

background image

przeznaczonej, poczułem się bardzo zmęczony, zniechęcony do dalszych słów, pusty, że
właściwie nie wiedziałem, co mógłbym mu jeszcze powiedzieć, ale wiem na pewno, że
najważniejsze było to nie dopowiedziane, przez zmęczenie zduszone. I zmęczenie tylko do
dziś pamiętam, dobrze pamiętam. Jakby wiatr mnie jakiś we wnętrzu zgasił, moją chęć
mówienia, chęć przekonania go i rozżalenie, a wreszcie i wiarę w to, co mówiłem.

Czułem, że samym milczeniem zdobył nade mną przewagę, obijały się słowa moje o jego

milczenie jak groch o ścianę. Nawet mądrzejszy mi się zdał pogrążony w tym swoim
milczeniu niż ja tonący w słowach, bo kto milczy, ma we wszystkim rację. Przykuty do
stołka, zobojętniały nawet na samego siebie, st^ł mi się z powrotem bliski. Zrozumiałem, że
przywiązanie moje jest silniejsze ode mnie, że wierność moja nie jest moją dobrą wolą, ale
koniecznością, od tej wierności li tylko sam zależę. Że jest jedynym nieomylnym światłem
moim. A nigdy nie krzywdowa- łem sobie z powodu tej wierności, można powiedzieć, nie
czułem jej nawet w sobiei była tak wygodna, zaciszna, łaskawa dla mnie.

Sam nie rozumiem, dlaczego tak gorąco do tej ziemi go namawiałem. Nie chodziło mi

przecież o ziemię. Tej, co była, nie miał kto obrobić, aż się w końcu brat matki na nią
złakomił. Bo jeśli o mnie chodzi, to wyrosłem z ziemi, zapomniałem jej i powiem prawdę, że
mnie nawet nie ciągnęła. A gdy w pole kiedykolwiek poszedłem, to aby się przejść tylko,
odetchnąć.

Zwłaszcza gdy dzień w szkole miałem pełny, czułem się tak zmęczony, że musiałem się

choć trochę przejść, a nic mnie tak dobroczynnie do siebie nie przywracało jak pola szerokie,
otwarte, wyrozumiałością tchnące dla mych myśli skołatanych. Bo nie miałem posłuchu u
dzieci. Może za miękki byłem. Ale gdy przyszło mi kogoś ukarać, choćby łapę wymierzyć, to
czułem, że robię to przeciw własnej naturze, i starałem się przynajmniej tak czy inaczej
pocieszyć nieszczęśnika, aby mu cośkolwiek ulżyć za tę karę, bo bolało mnie to tak samo jak
i jego, co już samo w sobie obniżało powagę kary, a tym samym mojej osoby.
Chodzili mi więc, jak to się mówi, po głowie. Pocieszałem się tylko, że kiedyś, w dorosłych
latach, gdy im przyjdzie samych siebie rozumieć, wyrozumieją i mnie i w pamięci mnie
dzięki temu zachowają, że się rozweselić będą mogli wspomnieniem mojej osoby, pocieszyć,
o troskach na chwilę zapomnieć, gdy ich tęsknota w szkolne lata zaprowadzi, a troski
przygniotą, może właśnie mnie jednego ich pamięć przechowa spośród wszystkich surowych
i sprawiedliwych, bogobojnych i mądrych, wszystkowiedzących, ojcowskich, może mnie
właśnie jednego, a nie dla jakichś cnót, których sam nie mając za wiele nie zdołałem i im
zaszczepić, lecz że mi mogli po głowie chodzić, a z bezradności w śmieszność wobec nich
popadałem, bo mi nie pasowało ani zadawanie kar, ani upominanie, ani srogość oblicza, więc
może mnie jednego, chociaż nie wywarłem na nich żadnego zbawiennego wpływu, a wątpię
też, czy ich czegokolwiek nauczyłem.

Nie powiem, często mi przykro było, że sobie poradzić nie potrafię, lecz nie miałem do

nikogo żalu, a zmęczenia chodziłem w pola się pozbywać. Wędrowałem przed siebie, gdzie
mnie oczy poniosą, aby dalej, jak najdalej od tej własnej bezradności, że się nieraz aż pod
drugą wieś zapuściłem, gdzie i pól nawet wszystkich nie znałem, i ludzie trafiali się
nieznajomi, a nigdy nie zapomniałem w tej swojej drodze pozdrowić pracy ludzkiej, obcej
czy znajomej, jak każe obyczaj, chyba najpiękniejszy ludzki obyczaj, łączący także
najdalszych sobie, nawet pogniewanych i podora- nych.

Wystarczyło mi już samo to, że się tak przeszedłem przez pola i poszczęściłem pracy

wzdłuż mojej drogi, abym powrócił odnaleziony do domu. Znany byłem z tego, że mnie
można zawsze w polach spotkać. Nie odstraszył mnie ani wiatr, ani spiekota, choć ziemię
nieraz kruszyła, choć parzyła wszystko, narzędzia w rękach, ziemię, zboża, cienie pod
wierzbami, głosy skowronków, a pot nie z czoła, lecz z niebios się lał. Dziwili mi się Judzie,
że nie pójdę w taki skwar gdzieś nad rzekę, tylko w pola, na posadzie przecież jestem, nie na
ziemi.

background image

Nieraz mnie nawet nęciło, żeby wziąć komuś z rąk kosę i popróbować, czy potrafię, ale

bałem się, że niezwyczajny jestem i tylko się ośmieszę. Chociaż praca w polu nie była mi
obca, za młodych lat krowę przecież pasałem, chodziłem ojcu pomagać w grabieniu
ścierniska, matce w plewieniu albo przynajmniej wodę za nimi nosiłem do żniw,
przynajmniej przy ich pracy byłem gdzieś na miedzy w cieniu głogu, gdzie mi matka zapaskę
rozścielała. Ale od czasu mojego powrotu z nauki wszystko się urwało. I nie dlatego, aby mi
ojciec zabraniał, tylko że ja już nie miałem nigdy odwagi powiedzieć mu, że mam trochę
czasu, to może pomóc mu pójdę. Szykował się zawsze tak jakoś w to pole, że mi całkiem
odbierał nadzieję, że i ja mógłbym pójść z nim. Wydawał sobie i matce jak gdyby tylko dla
nich dwojga ustanowione polecenia, przypominał to i tamto sobie i jej, zimną wodę sobie i
jej, chleb w liściu chrzanowym, kosę sobie, jej grabie,
jakby ta praca przewidywała tylko ich dwoje, a dla mnie nie było w niej miejsca, nawet na
miedzy w cieniu głogu. .

Nie wiedziałem nawet, jakbym się mógł upomnieć, zresztą i tak by się to na nic nie zdało.
Nie burknąłby zapewne: - Siedź w domu. - Powiedziałby łagodnie: - Zostań lepiej w

domu, synu. Odpocznij. Po nocach siedzisz, to chociaż za dnia odpocznij. Damy sobie z
matką radę. Na południe będziemy już z powrotem. Tam nawet we dwoje nie za bardzo jest
co robić. A jak jest ludzi więcej niż pracy, to się pracy tylko urąga.

Więc byłoby niewdzięcznością mu nie ufać.
Ale wybrał się raz ojciec na targ do miasta. Słońce przeszło już południe, popołudnie się

rozniosło, a on nie wracał. Nie byłoby może powodu do zmartwienia, tylko że matka biadolić
zaczęła, użalać się nad zmitrężonym w taką porę gorącą czasem gdzieś tam, w mieście, może
i w szynku, bo niewiele miał co sprzedać, więc nie targ, lecz szynk go musiał zatrzymać, a
chłop, gdy mu się z głowy kurzyć zaczyna, zaraz panem się staje i czas swój traci jak fortunę.
A może zwyczajnie cniło jej się za nim, tylko nie potrafiła inaczej tego okazać, jak przez ten
żal zmarnowanego czasu. Uczucia przecież zawstydzone w niej były na zawsze, od dziecińs-
twa dręczyła je w sobie to karą Bożą, to modlitwą, pokutą, wyrzutami sumienia, biedą, pracą
wreszcie nieustanną, od świtu do nocy, więc nic dziwnego, że umiała tylko czas zmarnowany
ojcu wypomnieć jako niewierność.

Przewidywała burzę na noc, jedną z tych burz, które rzucały trwogę na ludzi. Widziała

dom nasz w piorunach, obejście nasze w ogniu, nasze pola przez grad zsieczone. Ta burza
była na wielkość jej niepokoju o ojca. Powoływała się przy tym na swoje kury, które od rana
chodziły jak strute, nie wabiąc się ani na jej cipanie donośne, ani na ziarno, które im
szczodrze rozrzuciła. Stały po cieniach i omdlewały, jakby je właśnie ta przepowiadana przez
matkę burza trapiła. Matka zresztą przy każdej sposobności powoływała się na swoje kury,
jakby na stworzenia obdarzone nadprzyrodzonym przeczuciem, a w każdym razie sprzyjające
przeczuciom ludzkim. Ale z tego jej zniecierpliwienia, groźnych proroctw, posądzeń ojca o
lekkomyślność i złorzeczeń wyłaziła jak szydło z worka tęsknota za nim.
Nie wtórowałem jej. Siedziałem osowiały i zastanawiałem się,
czy ma słuszność z tą burzą. Siedziałbym tak może do przyjścia ojca, tyle że znów na próg
się przenosząc, bo w izbie robiło się coraz duszniej, gdyby to zniecierpliwienie nie podsunęło
w końcu matce myśli, aby mnie w pole posłać.

Wziąłem więc grabie i poszedłem. Nawet z ochotą, bo mi już ciążyła ta ospałość i to

przenoszenie się z izby na próg, z progu w cień, chociaż prawdą a Bogiem nie paliło się z
tym grabieniem żytniska, mendle jeszcze stały.

Na polu rozebrałem się do pasa i tak półnagi chodziłem po ściernisku, wygrabując sobie

kłóski, a robota nawet lekka mi się zdała i przyjemna. Pogwizdywałem sobie przy tym, od
czasu do czasu w niebo popatrzyłem za skowronkiem, który mnie uparcie gdzieś
przedrzeźniał, ludziom z radością odchwalałem ich powitania. Wkrótce jednak zaczęło mnie
stylisko piec w dłonie, potem pot się sączyć zaczął po twarzy, spływać z pleców, wokół pasa

background image

wzbierać. Zrobiło mi się wilgotno, słono, coraz bardziej zaczynałem matce wierzyć, że ma
się na burzę. A kiedy wreszcie wsparłem się na grabiach, aby odsapnąć, nie chciało mi się już
ruszyć. Wtedy zobaczyłem ojca. On, nie on. Był jeszcze daleko, aJe czy mógłbym go nie
poznać, po samym cieniu bym go poznał, po krokach samych, po przeczuciu swoim.

Biegł drogą ciężko i niezdarnie, jak do nagłego nieszczęścia biegł, do ognia, do wzdętej

krowy na pastwisku, ciągnąc za sobą smugę kurzu. Lęk poczułem w sercu. Pomyślałem, że
go do cna musiało coś rozjątrzyć, skoro biegnie, a przecież ostatni raz mógł biec jeszcze jako
chłopak, więc jakieś pół wieku wstecz, i to na taki upał, po drodze kostropatej, zdziabanej
przez krowy, konie, wozy, mimo starego serca i siwych włosów. Z daleka już czułem jego
zmęczenie, jego oddech ciężki i spieczony, lecz zawzięty.

Coraz wolniej zresztą biegł, truchtem już tylko, chociaż widać było, że wkłada w to tyle

wysiłku, ile by na świeży rączy bieg starczyło. Miałem wrażenie, że się przez żyto
przedziera, przez głogi, jałowce, tarniny. O strachu zapomniałem i żal mi się go zrobiło.
Wyszedłem mu kilka kroków naprzeciw, na skrai pola.
Był w tych samych butach, w tej samej kurtce i w tej samej śnieżnej koszuli, jak się był do
miasta wybrał. A tuż przed polem ustał, szedł, ale grunt tracił pod nogami, kołysał się, jakby
miał za chwilę w przepaść runąć. Zawahałem się, czy mu grabi nie podać.
Ale zobaczyłem jego wściekłą spoconą twarz, bardziej zmęczoną
wściekłością niż wysiłkiem. Nigdy go jeszcze takiego nie widziałem i chciałem się przed nim
cofnąć choćby o jeden krok, bo ta wściekłość, którą niósł z sobą, wymagała z mojej strony
przynajmniej takiego uszanowania, bym się przed nią cofnął. Nie mogłem przecież dopuścić,
żeby nagle na dwa, trzy kroki przede mną musiał zawstydzić się tej swojej wściekłości,
pożałować jej, żego tu starego przygnała w zaślepieniu, aby jej się wyparł, zmyślając coś
naprędce, jak dziecko nieporadne w swoim kłamstwie, ale nagle zaczął chodzić bezradnie po
polu i zaklinać się, że niczego nie chciał, ale tak tylko przybiegł, tylko tak, po nic.

Dowlókł się do mnie i bez słowa chwycił za grabie z całych swoich sił. Pomyślałem, że

może się tylko tak mocno przytrzymał grabi, aby zmęczeniu nie ulec, które zachwiało nim,
jak wór zboża zadany na plecy. Ale zaciśnięcie jego rąk na stylisku poczułem aż w swoich
dłoniach. Trzymałem zresztą grabie lekko, prawie mu je podawałem. Gdyby chciał, mógłby
je wziąć z moich rąk jak z ziemi. Ale nie brał, tylko ściskał je coraz mocniej, ściskał, jakby
chciał ręce pogruchotać na stylisku, obezwładnić je, te swoje wielkie ręce, w które
wściekłość i siła wszystka spłynęła. Spojrzałem z trwogą w jego twarz. Była skurczona z
wysiłku, a może z bólu, którego nie mógł przemóc, żyły krwią opite wiły mu się po
skroniach, na czole, po szyi. Czułem jego spieczony oddech w swoich ustach, a serce jego
biło po całym polu, nawet w grabiach słychać je było. Zrozumiałem, że mu ich nie mogę
teraz oddać ani nawet popuścić, sam przecież nie chciał, mocował się tylko z nimi. Ktoś więc
musiał je trzymać, niekoniecznie mocno, bo ich nie wyrywał, tylko się mocował. Musiał się
czuć przekonany, że mu ich nie chcę oddać, że tylko więc o te grabie się rozeszło,
o nic, tylko o grabie.

Nie rzekłem ani słowa. Wiedziałem, że muszę tę chwilę przetrzymać w tym samym co i

on napięciu, bez odruchu litości czy pokory, bez współczucia i bez winy, nienawidząc go, jak
i on mnie przez tę jedną chwilę nienawidził, mimo że nielekko mi przyszło wymusić na sobie
choć odrobinę tego obcego mi uczucia. Ale potrzebował w tej chwili jedynie mojej
nienawiści. Jego oczy dopraszały się jej jak łaski. Musiałem mu więc dopomóc, aby
wściekłość jego nie okazała się daremna, śmieszna, aby jej potem, gdy ochłonie, nie musiał
żałować ani się jej wstydzić, ani winny się za nią nie czuł. Po jego zaciśniętych rękach
domyślałem się, że nie tylko wielka jest jego wściekłość, ale i krucha zarazem. Jeden odruch
zlekceważenia mógłby ją zniszczyć, uczynić czymś tak nieznaczącym, jak zadraśnięcie
źdźbłem. Wystarczyło, żebym puścił grabie, aby został z tą swoją wściekłością sam na sam, z
wściekłością jedynie na grabie, albo żebym powiedział:

background image

-

Nie mocuj się. Weź je sobie, jeśli chcesz.

Musiałem wobec niego samego ocalić tę jego wściekłość ojcowską.
-

Ty... ty... - syczał mi w twarz, skamlał, błagał, przeklinał, w tym jednym: ty, kryła się

cała jego złość i nienawiść, i miłość zwiedziona. - Ty... - skręcał się w sobie z bólu. Czułem,
że jeszcze trochę, a nie zniosę, może go obejmę, może klęknę przed nim, choć jedno
trwożliwe słowo powiem. Wolałbym już, żeby mnie w twarz uderzył, aby się tylko skończyło
to pastwienie się nasze nad grabiami. Jedno moje słowo mogłoby mu dopomóc, tylko że
nigdy potem nie miałbym pewności, czy mnie właśnie za pokorę nie uderzył.

Ucisk jego rąk na drzewcu jakby zelżał nieco, ale raptem stał się znowu mocny,

mocniejszy niż przedtem, i znowu puścił, że już mało co go czułem w swoich dłoniach. Nie
śmiałem zniżyć spojrzenia, by się przekonać, czy te ręce jego jeszcze tam są razem z moimi
rękami na grabiach, czy to tylko pozostałość po jego uścisku.

-

Ty... Ty... - już mi tylko doznaną przykrość wypominał, był zmęczony, twarz mu

zelżała, oczy wypłynęły z głębokości, a ręce gdzieś opadły, niknęły z moich dłoni, z grabi.
Dałem mu więc te grabie, prawie w ręce mu włożyłem, ale odsunął je, powlókł się na miedzę
i tam usiadł.

Poszedłem za nim. Stanąłem o krok od jego przygarbionej postaci. Czułem się tak samo

wyczerpany jak i on. Oparłem się
o grabie i stałem, sam nie wiedząc, czy na coś czekam, czy wszystko już mi obojętne. Nie
czekałem nawet na to, że się z miedzy podniesie i do domu pójdziemy razem. Po prostu
stałem niedaleko niego. A kiedy odsapnął trochę, rzekł bez złości i bez wyrzutu:

-

Mówiłem ci, synu, nie rusz ziemi.

Chciałem ojca nauczyć czytać i pisać. Nie dlatego wcale, abym się wstydził, że sam

jestem po szkole, a on, ojciec mój, niepiśmienny. Taki, jaki był, był mi najbliższy, mogłem go
przynajmniej-pożałować od czasu do czasu, roztkliwić się nad nim, czuć się jego nieustanną
wyręką, bez której niepewny byłby sam siebie i niepełny jako on, a to przecież nie tak znowu
mało mieć kogoś, kogo mógłby człowiek pożałować, oprócz samego siebie, z kim mógłby się
porównać w tkliwości nad sobą. Więc nie to, tylko dręczyło mnie sumienie, że wobec mnie
ojciec już nie potrafi ani czytać, ani pisać, ani też nie chce. Bo kiedyś przecież, kiedy jeszcze
dzieckiem byłem i ledwie literę z literą pogodzić umiałem, potrafił.

Zostało we mnie nie tylko wspomnienie, jak czytał, najpraw- dziwiej w świecie czytał,

nie gorzej niż ja, gdy się tej sztuki nauczyłem, i nie inaczej niż się czytać zwykło, ale i
dziecinna moja wiara w to jego czytanie, która ocalała po dziś dzień jako pamiątka po tym
czytaniu, po tym jego prawdziwym wówczas czytaniu, bo prawdziwa wtedy była moja wiara.
A choć dzisiaj jestem mądrzejszy o całe prawie życie i wiem, jak było naprawdę, tamtej
wiary nie umiem się pozbyć, nie chcę się pozbyć, mimo że stała się martwym złudzeniem, ale
niech przynajmniej ten jeden ślad po tym jego czytaniu zostanie, które jeszcze teraz podziw
we mnie
wzbudza, bo jeśli nawet nie umiał czytać, to stać go było na więcej, niż go naprawdę stać
było.

Ale nade wszystko wdzięczny mu jestem, bo przeżyłem razem z nim, i właśnie dzięki

niemu, chwile najszczęśliwszych pragnień, które o ileż szczęśliwsze się okazały niż ich
spełnianie'i o ileż pełniejsze," a nigdyśmy sobie może i bliżsi nie byli jak w tych chwilach
pragnienia wówczas, mimo woli naszego wspólnego pragnienia, naszego zgodnego
pragnienia.

Przynosił sobie co niedziela od kogoś gazetę i po obiedzie siadał z nią przy stole, blisko

okna, i zaczytywał się, że o bożym świede zapominał. Stół na to czytanie musiał być
posprzątany, zmyty, wytarty do sucha, a nie śmiał na nim pozostać ani talerz, ani łyżka, jeden
chlęb tylko mógł, chleba ojciec nigdy nie kazał zabierać ze stołu.

Matka gdzieś się zaraz w kąt zaszywała, zostawiając sprzątanie na potem, karmę dla

background image

świńna potem, mycie garnków, i myślom się czy też modlitwie oddawała, a dopiero gdy
zmierzch w izbie zapadł, dawała znać o sobie, prosząc ojca:

-

Kończ już to czytanie, późno na oczy.

Nikt by nie odgadł, że ojciec nie potrafi czytać. Wystarczyło podejrzeć jego oczy, aby się

przekonać, jak prawdziwie czytał. Nie stały bezradne w miejscu, zagubione gdzieś tam w
gęstym ziarnie liter, ani też w bok nie zerkały podejrzliwie, czy ich ktoś nie podgląda, ale
szły wolno rządek za rządkiem, od lewa do prawa, ani ich ojciec wargami nie wspomagał, jak
to czynić zwykli ludzie niewprawni w sztuce czytania. A wydawały się tak czytaniem
pochłonięte i takim nabrzmiałe zaciekawieniem, że ta ich ciekawość przykuwała wprost do
siebie, że na samym przypatrywaniu się tej ciekawości można było spędzić całe niedzielne
popołudnie i nie znudzić się.

Siadałem gdzieś w pobliżu ojca i wystarczyło mi to, że mogę patrzeć, jak czyta, i nie było

mnie w stanie oderwać ani ciepłe letnie popołudnie, ani wabiący pogwizdywania kolegów za
oknem. Chłonąłem wprost w siebie tę dekawość ojca, i tak zachłannie, że mnie prawie lękiem
przejmowała czy może radością, lecz taką jakąś kruchą, niepewną, że bałem się, aby jej lada
chwila nie utracić, a że gazeta była dla mnie niedostępna, bo nie wiedziałem nawet, na czym
to czytanie polega, więc chociaż z jego ciekawością się łączyłem i zapominałem, źe nie
umiem.

Zasłuchany w to jego milczące czytanie, w tę ciekawość jego z ócz mu kapiącą jak łzy,

doznawałem wrażenia, że ojciec czyta mi w głos. Słyszałem go niemal, choć w izbie go
słychać nie było, ale we mnie głos jego brzmiał, jak głos księdza z ambony, głośny i w moją
stronę zwrócony, tylko w moją. To znów, że razem czytamy, ja pod jego opieką, jego ustami,
myślami jego, ale prawie tak dobrze jak i on, ani mnie nie poprawia, nie pogania, bo tak
samo dobrze jak i on. A nieraz, że to ja sam czytam, jemu w głos czytam, a on tylko słucha w
skupieniu i głową potakuje, co najwyżej wejrzy na mnie spod tego zasłuchania, aby się
znowu w nim z ufnością pogrążyć.

Ten widok jego, jak czytał, rozniecał we mnie marzenia, których dzisiaj już nawet nie

pomnę, ale dobrze pamiętam tamto moje dziecinne przywiązanie do tego niedzielnego
czytania ojca. Czułem się tak, jakby bez mojej cichej i potulnej obecności to czytanie się
obejść nie mogło. Bo nie czytał przecież nadaremno, może nawet nie dla siebie czytał, bo
gdyby tak, mógłby przecież pójść do chlewa, do stodoły, gdzie by świadków nie miał, ale
chciał widocznie uwierzyć w siebie, a sam sobie rzadko kiedy człowiek wystarczy, więc
chciał uwierzyć w siebie poprzez moją dziecinną wiarę w to jego czytanie, bo tylko z czyjejś
wiary bierze się wiara w samego siebie, a w mojej wierze widział się tak, jak tego pragnął -
poprzez moją wierną obecność przy nim każdego niedzielnego popołudnia, poprzez to moje
zachłanne zasłuchanie, które go podtrzymywało w złudzeniu, jakie sobie sam zadawał. • Z
utęsknieniem czekałem zawsze na niedzielę, a gdy zdarzyło się, że nie przyniósł ojciec
gazety i poszedł po południu na wieś pogwarzyć, miałem żal do niego i niedziela wydawała
mi się powszednia jak zwykły dzień, pusto się robiło dookoła, obco, z izby wypędzało, a
przytulnego miejsca nawet na wsi zaludnionej świątecznie trudno było się doszukać.
I wszystko płynęłoby szczęśliwie, gdyby pewnej niedzieli nie odwiedził nas kowal. Nie
wiadomo nawet, po co przyszedł, bo nie żył z ojcem w najlepszej zgodzie, lecz widocznie nie
miał już gdzie iść, skoro do nas przyszedł. A czegóż się można było po kowalu spodziewać,
oprócz zmartwienia? Z jego przyjścia wywróżyć można było jak z księdza we śnie, ze
śniętych ryb w kałuży, z mętnej wody, ze złodzieja. Toteż nikt mu chyba we wsi nie był
życzliwy, ale też nikt mu gościny nie śmiał odmówić, bo jeden we wsi konie kuł.

Jak na nieszczęście przyszedł po obiedzie, kiedy ojciec czytał. Zajrzał tu i tam, usiąść nie

chciał, tylko ręce zacierał, jakby w przeczuciu uciechy, na którą wreszcie trafił, a w końcu
zajrzał ojcu w to czytanie i parsknął takim śmiechem, że mnie mrowie przeszło, a w oknie
szyby zajęczały. Pod brzuch się chwycił, przytupał z radości, owinął się wokół tego swojego

background image

śmiechu, który rozlał się na całą izbę. Ten śmiech z niego walił jak woda z rynny, trząsł nim
niczym obrodzoną jabłonką, to w górę się kowal unosił w tym śmiechu swoim, to opadał, do
łyd zginał, niczym z bólu po zaprzałym mięsie, a nikt nie miał odwagi zapytać go, ani ojciec,
ani matka, bo o mnie nie ma co mówić, z czegóż się tak śmieje, ani też prosić go nikt nie
śmiał, aby choć szyb w oknie oszczędził, bo dopiero co wiatr jedną wybił, tylkośmy siedzieli
potruchlali, przybici tym wiejkim, złowieszczym śmiechem, który się przewalał nad nami,
pomiatał nami w naszej własnej izbie, wgryzał się aż gdzieś do serc, ale jak można było
znieść go inaczej - tylko przeczekać cierpliwie, aż wyśmieje się, wykipi do szczętu.

Ojciec nie patrzył nawet na ten śmiech, tylko gdzieś w ziemię zgasłymi oczami.
A kowal śmiał się jak głupi do sera, dłużył w sobie ten śmiech bez końca.
Wstrętniejszy był w tym śmiechu, niż kiedy koniom kopyta przypalał. Nawet nos

wysmarkiwał na izbę. Wreszcie jakoś się tam przedostał przez ten śmiech i powiedział do
ojca, żonie tak, nie tak, bo tak jest do góry nogami.

Potem raptem umilkł, łzy otarł po tym swoim śmiechu, który jeszcze tłukł się po izbie,

rozejrzał się jakby ze zdziwieniem, i ze zdziwieniem po nas, po ojcu, który siedział z
utkwionymi gdzieś tam w ziemi oczyma, jakoś mu się nieswojo zrobiło, markotnie
i rzekł:

. , §SBM|

-

To już chyba pójdę. Pójdę już.

A mnie tak się ojca żal zrobiło, który jeszcze po wyjściu kowala nadal patrzył gdzieś w

ziemię zgasłymi oczyma i marnego słowa nie rzekł na tamtego, tak bardzo żal, że choć sam
ledwie litery potrafiłem w słowo złożyć, postanowiłem sobie, że go kiedyś nauczę. I na razie
nie przyznawałem się nawet przed samym sobą,
izra
źe wszystko juz wiem, bo i za mały byłem, aby już wiedzieć, że on, ojciec mój, czegoś nie
potrafi.

AJe gdy nadeszła niedziela, a z nią popołudnie, szedł już ojciec na wieś pogwarzyć, mnie

zaś zostawało jedynie wspomnienie naszych wspólnych niedziel, naszego przebywania w
tym jego zaciszu i to pragnienie skryte, że go kiedyś nauczę, to pragnienie, które taiłem w
sobie aż do dnia, kiedy mnie ojciec na naukę do miasta odprowadzał.

Przed miastem zatrzymaliśmy się i posiedzieliśmy trochę w niewielkiej kotlinie przy

końcu pól’, bo nas tak bliskość miasta zaskoczyła, chociaż znaliśmy je z różnych w nim
pobytów i szliśmy przecież ku niemu, nie gdzie indziej, ale mimo to poczuliśmy się wobec
siebie jakby zawstydzeni, że to już tak blisko, prawie oszukani przez drogę, która miała być
długa, wciąż przed nami, jeszcze daleka, że i nie warto jej było wyprzedzać przedwczesnym
strapieniem, a tymczasem nie inna się okazała, niż kiedy na jarmark się szło.

Jakaś bezradność nas ogarnęła, może nawet strach, bo od tego ukazania się nam miasta

zaczynało się przecież nasze rozstanie, a nie wiedzieliśmy nawet, jak się z nim obejść, czy je
udobruchać, czy przekląć, czy spokornieć przed nim, bo byliśmy dotąd zawsze razem i nawet
nie znaliśmy innej dla nas możliwości, poza tą jedną, przeznaczoną nam, jakby brzegi rzece,
a trawie zieloność, i do tego wieczną jako i my. A może nawet nie tak to samo rozstanie nas
przeraziło, jak to właśnie, że się nie umiemy z nim obejść.

Staliśmy czas jakiś naprzeciw tego bliskiego miasta, aż w końcu ojciec, który rozglądał

się po polach, jakby szukał ratunku, dojrzał tę kotlinę na uboczu i rzekł:
| Zejdźmy tam.
I zeszliśmy.
Myślałem, że może mi chce coś wyznać, rad jakichś udzielić czy przestrogi, jak to zwykle na
ostatek, i dlatego tylko przyprowadził mnie do tej kotliny zajęczej, lecz kiedyśmy siedli,
pogrążył się ojciec w milczeniu i nawet słowem się do mnie nie odezwał, nawet nie spojrzał
w moją stronę, tylko gdzieś przed siebie niby patrzył, a nie patrzył, i milczał jak zaklęty.
Miałem wrażenie, że się otoczył tym swoim milczeniem jak murem, skrył się w nie przede

background image

mną, i może nie tylko przede mną, lecz i przed sobą, przed myślami
swoimi, przed tym naszym rozstaniem, jakby milczenia był tyłki) pewien, jakby w jednym
milczeniu odnajdywał godność na każdą chwilę. Ale mnie to milczenie bolało, czułem się
prawie opuszczony przez niego, wzgardzony, jakby wybrał między mną a milczeniem. Przez
to jego milczenie nawet nie zjedliśmy, co nam matka na drogę uszykowała, lecz bałem się
upomnieć, choć głód mi kiszki skręcał. Może zresztą potrafił ojciec jedynie w milczeniu się
odnaleźć. Miał przecież tyle woli i nieufności, że potrafił, ale ja w milczeniu gubiłem się,
jakbym krzyżyk kładł na sobie, jakbym się poddawał, wyrzekał, bo widocznie do milczenia
nigdy nie dorosłem.

Tak i wtedy to jego milczenie zmęczyło mnie tylko i zdało mi się nie na moje siły.

Pragnąłem jakichś słów, byle jakich, byle słów, w słowach widziałem jedyny ratunek na to
nasze rozstanie, bo tylko słowa, choć ułomne, mogły nas dla siebie zachować. I rzekłem, co
mi się przypomniało:

-

Kiedy wrócę, nauczę cię czytać i pisać.

Ale raptem zląkłem się tych słów, że go zabolały. Przyjął je jednak i powiedział:
-

Nie trzeba, synu. Niech zostanie, jak jest. Tak jest najlepiej.

-

Nauczę cię, zobaczysz - powiedziałem zuchwale.

Spojrzał wtedy na słońce i rzekł:
-

Chodźmy, czas nas dogania.

Nigdy już potem nie wracaliśmy do tamtej sprawy, tylko mu czytałem w wolnych

chwilach, przeważnie wieczorami. Czekał zawsze na mnie. Spać nie szedł, nawet gdy wracał
z pola późno, nierzadko po nocy, znękany, że próg ledwie przełaził, spać nie szedł, lecz gdy
się już obmył i zjadł co niebądź, siadał na stołku pod kuchnią i czekał.

Żeby choć kiedy słowem się upomniał albo w jakikolwiek inny sposób dał mi do

zrozumienia, że na to nasze czytanie czeka. Nigdy nic prócz tego, że siedział na stołku i
cierpliwie czekał. A przecież mógł tak tylko z utrudzenia po całym dniu usiąść sobie, aby
dzień przed snem ogarnąć, bo z utrudzenia gdy człowiek klapnie, nie ma nawet siły wstać,
aby te parę kroków do łóżka przejść.

Nie zmyliło mnie jednak nigdy ani jego zmęczenie, ani obojętność, z której tyle się

budził, co na muchy gdzieś gżące się w powietrzu popatrzył, na kąty mroczniejące rzucił
okiem.
w słonko światła na suficie spojrzał, i nie dawał się, gdy go sen morzył. Czasami tylko
zakurzył. A gdy powieki bez jego woli spadały mu na oczy, rozrywał je gwałtownie na całą
szerokość i świecił pełnią na dowód, że nie jest senny.

Mało kiedy udawało mi się przetrzymać to jego cierpliwe czekanie, choć byłem nieraz

zajęty, choć sam miałem pilną książkę i pragnąłem, aby już sobie poszedł spać, aby poszedł.
Cóż z tego, kiedy nie wytrzymywałem do końca swojego pobożnego pragnienia. Nie tyle to
jego czekanie mnie dręczyło, bo ostatecznie mogłem je zrozumieć jako siedzenie z
utrudzenia po całym dniu męki, ile ta jego cierpliwa obecność, która nie pozostawiała
skrawka spokoju ani w izbie, ani w sumieniu.
-

No, to chodź - mówiłem. - Chodź.

Podnosił na mnie oczy rozbudzone czy też dziękczynne i przy- siadywał się do stołu, ale

tak nieśmiało, jakby go wstyd ogarniał, ból mu się przypomniał, jak kiedy człowiek jest na
czyimś chlebie, i odwodził mnie zwykle:

-

Może zajęty jesteś, synu, to odłóżmy na inny czas. Odłóżmy. Późno już przecież,

zmęczony pewnie jesteś.

-

Nie - pocieszałem go - wolny jestem. Nie mogłem się nawet doczekać, kiedy wreszcie

z pola przyjdziesz.

Z czasem przyzwyczaiłem się do tego czytania, nawet wdzięczny ojcu byłem, że mnie do

niego skłonił. To czytanie stało się jakimś rodzajem naszej codziennej z sobą rozmowy, bo

background image

poza tym nigdy czasu nie było, żeby się sobą podzielić. On miał swoją ziemię, ja swoją
szkołę, i jedno tylko to czytanie mieliśmy wspólne, dzięki któremu wracaliśmy wieczorem do
siebie, odnajdywaliśmy się na powrót jakby w jednej naszej osobie, w dawnej naszej osobie,
jakbym swój głos zawdzięczał jedynie jego słuchaniu, a on to słuchanie mojemu tylko
głosowi, tak że nas nawet czas nie mógł rozdzielić. To czytanie stało się jakimś obrzędem
naszej wzajemności, spełnianiem się tęsknoty przez dzień narosłej w nas za sobą, jakby porą
dnia, i jeśli zdarzyło się, że on wrócił późno do domu, a mnie przedtem sen zmorzył, albo też
mnie coś stanęło na przeszkodzie i on nie mógł się doczekać, bolało mnie potem sumienie,
żeśmy poszli spać jak bydlęta.
Czytałem mu nawet i wtedy, gdy to nieszczęście tak srodze się z nim obeszło. Nie wiem, czy
mnie słuchał, czy nie, ale kiedy przychodziłem do domu, siedział jak zwykle na stołku przy
kuchni, jakby na mnie czekał. Czytałem mu głosem donośnym, aby nie musiał się do stołu
przysiadać, lecz i tam gdzie siedział, dobrze mnie słyszał. Każdego prawie wieczoru, nieraz
długo w noc, dopóki sam nie odszedł, nie porzucił mnie w środku czytania, o co zresztą nie
miałem nigdy do niego żalu, bo nie tak już o to czytanie chodziło, jak o dochowanie mu
wierności, aby nie odczuł, że został sam w swoim nieszczęściu, a przecież tylko moja
wierność była jego całym utraconym światem, jedyną pamięcią siebie, bo nawet już matki nie
było między nami, która by nam dopomogła.

Matka znikła zaraz potem, jak się to z nim stało. Właśnie znikła, nie umarła, bo trudno

powiedzieć o kimś, kto schodzi tak niepostrzeżenie ze świata, jak ona, że umarł. Tak
niepostrzeżenie, że nawet najbliżsi nie dziwią się, że jej nie ma. Ale kobiety nie stać przecież
na śmierć. Kobieta, gdy wychodzi z domu, to nie dalej niż świni dać, krowę wydoić, kurom
ziarna sypnąć czy szmaty wyprać do rzeki. Dlatego ufa się jej nieobecności jak jej samej.

Tak właśnie umarła matka, jakby kurom swoim poszła ziarna posypać i jeszcze nie

wróciła. Najpierw płakać chodziła gdzieś poza dom, raz ją nad rzeką spotkałem przy praniu
szmat, raz w dzikim bzie, a potem schnąć zaczęła, że wyschła na szczapę, na wiór, aż
wyschła całkiem z tego świata.

Nawet ojciec nie pamiętał, żeby zmarła. Nie martwił się nigdy jej nieobecnością. Ta

nieobecność stanowiła jakąś część matki, jak wieczorny jej różaniec, jak czesanie włosów,
szelest spódnic, ciepły zapach mleka po wieczornym udoju. Ufał więc widocznie ojciec tej
nieobecności, jak i jej przez całe życie ufał. A za nim i ja przywykłem, że gdzieś tylko
wyszła, ale wróci, a kiedy wróci, od progu pewnie powsiądzie na nas, żeśmy nawet nie zjedli,
jak tylko jej zabrakło, i lampę nam zapali.

Raz tylko, gdyśmy pod wieczór siedzieli, on przy kuchni, ja w ciemniejszym oknie, i na

noc czekali, ocknął się nagle niby ze snu i spytał:

— A gdzie matka?
_ Nie wiem - odrzekłem, ale zaraz uprzytomniłem sobie, że przecież umarła, i odczułem

tę śmierć, jakby w tej chwili właśnie matki zabrakło, jakby tę śmierć ojciec wywołał dopiero
swoim pytaniem, odkrył ją między nami, że mi się w pierwszej chwili i nieprawdziwa
wydała, jak jakaś zła wieść, ale też doznałem
w sobie dziwnego lęku, jakbym dostrzegł przez okno cień matki napędzającej zmierzch do
kurzego chlewika. Ta chwila niekłama-l nego przestrachu okazała się jednak moim
zbawieniem. Przypomniałem sobie coś nagle, omal się w czoło nie stuknąłem z olśnienia,) i
rzekłem:
-

Pewnie znowu tej białej kokoszki poszła gdzieś szukać. Podniósł wzrok na mnie, nie na

mnie, w okno się wpatrzył.

-Pamiętasz tę białą kokoszkę? Samżeś ją nieraz matce przynosił. Kiedy ją chciałeś

rozweselić, szedłeś, wybierałeś tę białą kokoszkę ze stada albo z chlewa i przynosiłeś matce.
Znalazłem ci ją, mówiłeś, w dzikim bzie siedziała. Dziwna to była kura. Zawsze gdzieś
ginęła przed nocą. Inne kury wracały przykładnie ze zmierzchem, tylko po tę jedną musiała

background image

matka chodzić do sadu, nad rzekę, po nocy chodzić, bo sama nigdy nie wróciła. Pewnie
i teraz zginęła, bo gdzie by matka mogła pójść. Dziwna jakaś kura I albo się już tak
przyzwyczaiła, że jak nie wyjdzie matka po nią, to I i nie wie, czy wracać pora, czy nie. Dnia
nie zna ani nocy, tylko I jedną matkę. Po matce poznaje, że to już noc.

-

Głupia taka kura, co nocy nie poznaje. Ale może pomór przyjdzie, jak tamtego lata.

Przyszedł i psi raj nastał.

A po chwili ocknął się czy też przypomniał sobie, że o matce mówiliśmy, i zwracając się

w moją stronę, rzucił:

-

Miała matka płótno zbierać.

-

Miała, ale przecież mówię, że kokoszka jej zginęła i za kokoszką poszła. Dobrze, że

to ta biała. Biała z nocą się tak nie zmiesza, to i prędzej ją znajdzie. Wie, gdzie jej szukać.
Choć noc już, ale i noc ma swoje ścieżki, swój dziki bez, może nawet widna jest noc dla
matki. Kto wie, może widna i przejrzysta. Tyle się matka po nocy nastała, w sadzie, przy
stodole, to nad rzeką, nabłądziła się, namartwiła, pacierzy jak ziarna nasiała za tą swoją
kokoszką, to i znajdzie ją, znajdzie. Sama się znajdzie, jak matkę zobaczy. Przeczuje, że
gdzieś tam stoi matka w zmartwieniu i zakrzekorzy albo i do nóg się jej przywlecze. Wie
przecież, że ją matka za to na ręce weźmie. Może się nawet dlatego gubi. Chociaż mogłaby ją
już kiedy zabić. Mogłaby ją zabić. Obiecuje, kiedy jest na nią zła, ale jak ją znajdzie,
zapomina, co obiecała, a tuli ją, pod niebiosa wynosi, że to najlepsza jej kura, bo inna już by
się nie znalazła, inna to aby się nażreć, w grzędę wejść, szkody narobić i do chlewu wrócić
razem ze zmierzchem.

-

A chustkę wzięła?

-

Chustkę?

Poczułem, jak mnie poprzez ciemność zalegającą izbę dotknął nieufnym spojrzeniem,

więc przytaknąłem:

-

Chyba wzięła.

To może i dziwne, ale nie dręczyło mnie nigdy sumienie, że go oszukuję, bo też czy go

oszukiwałem? Sam się nieraz łapałem na tym, jak się i ja poddaję przekonaniu, że się nic
właściwie nie zmieniło, bo i cóż się mogło zmienić, skoro nawet matce nie pozwoliliśmy od
nas odejść, tylko za tą kokoszką białą, bo też wszystkie nieobecności są sobie podobne, że i
podmieniać się dają niczym jaja pod kurą, więc i tej nie tak trudno było uwierzyć, i prawie
wierzyłem, że nic się nie zmieniło, ani w nim, ani z niego we mnie, a więc wśród nas i
dokoła, bo i cóż się mogło zmienić, skorośmy sobie ci sami pozostali, jak zawsze. Musiałem
zresztą wierzyć, aby niczego po mnie nie poznał, ażeby się we mnie nigdy nie odbiło jego
nieszczęście, którego sam przecież nie dostrzegał, nie czuł, zamknięty w nim aż po granice
przeczucia, aby się nie przejrzał we mnie jako w sobie samym, aż i w końcu naprawdę
uwierzyłem, przywykłem do tej wiary swojej jak do rannego wstawania. Bo tylko ta wiara
moja mogła nas teraz dla siebie zachować, ta wiara stała się jedynym przybytkiem naszej
wzajemności, odnajdywałem go w niej, jak go teraz w pamięci odnajduję, w nieustannej za
nim tęsknocie, więc może była bardziej mnie niż jemu potrzebna. Znajdowałem w niej jakąś
przedziwną, choć przecież fałszywą pociechę, może nawet ocalała mnie ta wiara, bo przecież
sam sobie zostałem, jak palec sam, i tym bardziej sam, że z nim w to nieszczęście spowitym
na moich oczach, oddalonym ode mnie, od świata, od siebie samego przedzielonym tym
nieszczęściem swoim. A i jemu nie chciałem także dać poznać, bo nie bardzo wierzyłem, aby
przez to nieszczęście jego nie mogła przesączyć się, jak światło przez szpary, moja wierność,
więc nie chciałem mu dać poznać, że został sam sobie, niby ze mną, lecz poza mną, poza
wszystkim, tylko w nieszczęściu swoim. Zresztą wyznam szczerze, że mu tego nieszczęścia
nieraz i zazdrościłem, słusznie czy nie, ale zazdrościłem. Pragnąłem się nawet znaleźć razem
z nim w tym jego nieszczęściu, w tym jego osobnym nade wszystko ode mnie świecie, dać
krok przez tę granicę, która mnie od niego oddzielała. Wystarczył przecież jeden krok, jak

background image

przez
miedzę, aby się stać tak samo jak i on nieszczęśliwy, poza wszystkim, poza pamięcią nawet
własną, ale z nim. Bo nie wyobrażałem sobie, że mógłbym inaczej z nim być niż jak zawsze,
w jego życiu, w jednym z nim życiu jako jednym naszym, gdyż na osobne i nie stać mnie
było, i zawsze lęk jakiś przed swoim czułem. Poza jego życiem nie było dla mnie ani
miejsca, ani nadziei. Widocznie jednak nie dosyć pragnąłem czy też za gołębie było to moje
pragnienie, aby się mogło spełnić, zanadto przywiązany byłem do swojej pospolitości, abym
się potrafił z nią rozstać.

Dlatego i to czytanie nie było z mojej strony niczym innym jak dochowaniem mu

wierności, bo po prawdzie zostało nam tylko to czytanie wspólne. To była jedyna nasza
pamięć wspólna, jedyne siebie pragnienie, jedyna wzajemność. Wieczoru prawie żadnego nie
opuściłem, a że mieliśmy co czytać, więc nawet nie zastanawiałem się, co z nami będzie,
jakby to czytanie zapewniało nam wspólną i spokojną wieczność.

Kiedy dzielili tu dwór, przyniosłem trochę książek, chociaż wstydu się niemało najadłem.

Nie dlatego, że je brałem, bo wtedy każdy brał, co się tylko dało, meble, dywany, lustra,
nawet deski z podłóg, kafle z pieców, a nade wszystko ziemię. Na ziemię przyszedł wreszcie
czas, tak że jedna ziemia miała cenę prawdziwą. Tylko ten brał naprawdę, kto ziemię brał.
Cóż więc mogły książki znaczyć wobec ziemi? Książek nawet nie miał kto brać, prócz mnie,
który się jeden taki znalazłem, chociaż co się wstydu przez to najadłem, to sam najlepiej
wiem. Kiwali ludzie nade mną, użalali się, co życzliwsi przyganiali:

-

Czas ziemię brać, panie nauczycielu, nie książki.

Tym bardziej mi wstyd było, bo zdawałem sobie sprawę, że się nie nade mną ludzie litują,

lecz nad moją śmiesznością, jedni szczerze, inni dla wesołości, ale wszyscy razem, że taki
śmieszny jestem, i nawet nie dlatego, że mi nie pasowało z workiem na plecach pełnym
książek, tylko że czas mnie omija, poza plecami moimi przechodzi, a ja nie domyślam się go
nawet, nie dostrzegam go, jakbym miał oczy zawiązane, więc jakiż być mogę, jeśli nie
śmieszny. Niejeden może sobie wtedy i wspomnienia o mnie uszykował na przyszłe łata. Ale
może to właśnie jedyne wspomnienie, jakie po mnie zostanie w ogóle, to ta moja wtedy
śmieszność. Najłatwiej i najtrwalej przecież śmiesznością zapaść w ludzką pamięć.

Czy mogłem jednak postąpić inaczej, skoro wiedziałem, że te książki tam na mnie

czekały, na mnie jednego liczyły. Na cóż byłaby moja nauka, gdybym ich nie brał, kiedy stały
się niczyje? Chociaż więcej lęku we mnie budziły niż miłości, więcej nienawiści niż
pragnienia. Nie miłowałem ich, jakby się mogło wydawać, może kiedyś, w szkole, albo
wcześniej, kiedy jeszcze czytać nie umiałem, i gdybym mógŁ, uwierzyłbym dla spokoju w
to, co powiadała nieraz matka, że jest tylko jedna książka na świecie, do nabożeństwa.

Niektórzy mówią o książkach jako o zaczarowanym świecie,

0 tym, ile zawdzięczają książkom w swoim życiu, wspominają, jak to je czytali po kryjomu
nieraz, nie przy świetle, lecz przy księżycu, nie przy stole, lecz gdzieś na drzewie w listowiu,
ale ja tam mozoliłem się nad nimi dzień w dzień, świątek, piątek
1niczego dobrego nie zaznałem prócz zwątpień. A przecież długo im ufałem,’dopóki jeszcze
żywiłem nadzieję, że kiedyś dam radę tej wielkiej bibliotece. Nie przejmowałem się, że drwi
ze mnie, pewna swojej niedostępności, dufna, że pognębi każdego, kto się tylko z nią
zmierzy, a już mnie na pewno, ale wierzyłem, że przyjdzie kiedyś taki dzień, gdy wezmę do
ręki ostatnią książkę i poczuję wielką ulgę, o której marzyłem, nie mściwość zaspokojoną,
lecz właśnie ulgę. Skąd mogłem wiedzieć, że książki nie są martwe, lecz jak stworzenia,
przewrotne, podstępne, nieżyczliwe, bo gdy nie mogą strachem zmóc, wtedy cię kuszą,
obiecują więcej, niż mogą, niby otuchy ci dodają, a zwodzą, wciągają cię w tę swoją mądrość
niby jasną, przestronną jak pańskie pokoje, lecz kiedy się dobrze rozejrzysz, widzisz, żeś w
zwątpienia spętany. Pozwalają ci nawet sądzić, że już bliski jesteś mądrości, chociaż ty się
tylko oddaliłeś od swojego prostego spokoju. Szukasz jasności, a tymczasem mądrość ma

background image

wiele twarzy.

Nieraz nawet myślałfcm, czy nie lepiej nic nie wiedzieć, nie widzieć nic na tym świecie, i

zazdrościłem, nieszczęsny, ojcu, jego mądrej niewiedzy, tej mądrości niejako przyrodzonej,
tej jedyne; uczciwej mądrości, na jaką stać człowieka. I źle życzyłem tym książkom.
Pragnąłem nieraz, choć i może przyznawać się do tego nie powinienem, aby przynajmniej
jaki głupi przypadek ujął się kiedy za mną i uwolnił mnie od nich, od tej moje; pokory czy
też winy wobec nich, której się sam pozbyć nie umiałem. A gdy wojna stanęła w naszej wsi,
żywiłem cichą nadzieję, że może wojna.
*’ Wychodziłem pod wieczór z piwnicy, choć kule zewsząd 1 j padały, aby się rozejrzeć, czy
gdzieś się nie pali, gotów nawet gorzko pożałować, gdyby się okazało, że to dwór stanął w
ogniu, zmartwić się jak najuroczyściej, że to książki z pewnością, bo tylko książki tak płoną,
tylko z książek płomień może być pod niebo, a jeśli książki, to już się nie ugasi, i nie czułem
się wcale fałszywy w tej gotowości żalu, z pewnością prawdziwie bym żałował, gdyby to
dwór się palił, ale zwykle paliły się domy, stodoły, stogi, zboża na pniu, a widok tych
zwykłych pożarów sprawiał mi jakiś zawód.

Więc na cóż by się zdała moja nauka, w której ojciec całą swą wiarę złożył, gdybym po

nie nie poszedł, skoro i wojnę przetrwały, i moją skrytą nienawiść.

Dzisiaj zresztą mało kto już pamięta, że uchodziłem niegdyś za człowieka uczonego,

dzisiaj jestem już tylko za dziwaka po trosze, za odludka, a najczęściej zdziwienie budzę, że
jeszcze żyję. Chociaż jaki tam ze mnie był uczony, ot, nauczyciel, zwykły nauczyciel, a gdy
nawet ktoś mi pochlebił tą uczonością, to się tylko spłoszony czułem, na gorącym uczynku
jakby przyłapany, że nie potrafiłem nawet uczciwie zaprzeczyć, a tylko coś tam takiego jak
ksiądz, kiedy go baby w rękę całują.

-

Nie trzeba. Nie trzeba.

Nie powiem, aby mnie to mile nie łechtało, może się nawet i zwieść dałem ludzkiej

pochlebności, chociaż nie bez winy był tu
i ojciec, który zanadto uwierzył we mnie, zmyślił mnie sobie, aby zadośćuczynić swoim
pragnieniom, a ja uwierzyłem w tę jego wiarę, tak im zresztą przyjazną, przytulną jak
pierzyna dla ciała, cień dla zmęczenia, zacisze dla życia, przywykłem do niej, że innego
siebie nie chciałem znać, tylko tego przez wiarę ojca, przez to jego nieludzkie pragnienie. Ta
jego wiara wydawała mi się niekiedy nawet prawdziwsza ode mnie, czułem się jej marnym
odbiciem. Ale dobrze mi tak było.

Ojciec, kiedy jeszcze dzieckiem byłem, trapił się mną ciągle, że jakiś słabowity jestem,

byle wiatr mnie zawieje, nie jak inne dzieci jestem, bo i słonko mi nie lubuje, a jak krowa mi
ucieknie, to siądę

i

płaczę. Chociaż nie pamiętam, abym w czymkolwiek ustępował swoim rówieśnikom.

Byłem zawsze rosły jak na swój wiek i psocić lubiłem nie gorzej od innych, na cudze jabłka
pierwszy byłem

i

pierwszy w strzelaniu z bata, co mi niemało szczerego uznania

przysporzyło, szczerszego niż moja późniejsza uczoność. A nie byle gdzie je zdobyłem, lecz
na pastwisku, gdzie każdy miał taki sam bat, a prawa, choć surowsze, sprawiedliwsze były
niż we wsi, bo nikt nikomu nie przyznał pierwszeństwa bez zwycięstwa.

O to pierwszeństwo walczyliśmy już od wczesnej wiosny aż do pierwszych

przymrozków, dopóki trawa na łąkach nie zmartwiała. Zapominaliśmy o krowach, które z łąk
się wyzwalały i szły gdzieś w szkody, w koniczyny, w ruń, w nać, w łęty, bo i któż by
pamiętał o krowach, gdy każdy marzył, aby pierwszym zostać. A świętym naszym był stary
owczarz ze dworu. Może także i to, że nie pasał z nami, ale miał dla siebie i swoich owiec
wszystkie dworskie pałygi, podgórki, łysiny, całą prawie okolicę, cały widok, gdzie krowy
nasze nie miały wstępu, może także i to dodawało mu sławy w naszych oczach, a nie tylko
jego bat. Gdzieś się nam zawsze w górze objawiał, jak przechodził ze swoimi owcami z

background image

pałygi na pałygę, więc może i te góry przydawały mu wielkości. Z zazdrością patrzyliśmy na
niego z naszych łąk nizinnych. Całymi godzinami leżał gdzieś pod krzakiem, ą kiedy
wstawał, od niechcenia jakby smyrgał batem, rzekłbyś, brew unosił, a na owce strach padał,
leciały ze wszystkich stron, do nóg mu się łasząc jedna przez drugą, a potem szły pokornie,
gdzie i on szedł >

Byliśmy jego poddanymi. Nosiliśmy mu ulęgałki, jabłka, tytc\ń, ojcom podkradziony, a

chociaż niczym nam się nie odpłacał, tyle tylko, że wstawał i strzelał raz z bata za te
wszystkie nasze dary i nalegania gorące, ale już do ręki nikomu nie pozwolił go wziąć.

W skrytości ducha marzyłem, aby się kiedyś zmierzyć z owczarzem na baty, a pamięć

tego dziecinnego marzenia przetrwała we mnie po dziś dzień jako jedyna pamięć siebie.
Czuję się jakiś bliski sobie w tym może i niewartym pamięci zdarzeniu, a przede wszystkim
prawdziwszy niż kiedykolwiek, choć wiekiem daleki. Nigdy może nawet nie czułem się tak
spokrewniony ze swoim dzieciństwem, które z tej odległości wydaje mi się często jakby nie
moje, bo je z duszą na ramieniu odwiedzam, tak przynależny wciąż do niego, jak w tym
jednym wypadku, choć mi dzisiaj trochę szkoda owczarza.
Nie przyniosłem mu ani jabłek, ani tytoniu, tylko z gołym batem przyszedłem, nienawiścią
przepełniony, jakąś radością
podniosłą, że mu kres jego świętości zwiastuję, chociaż mi nic nie był winien prócz tego, że z
bata strzelał jak nikt, a posłuch miał u owiec. Kiedy wdrapałem się na pałygę, ujrzałem go
wylegującego się pod krzakiem głogu. Krzyknąłem z daleka:

-Hej! Ty wielki! Święty! Popróbujmy się!
Nie od razu wstał, wpierw głowę wyciągnął spod burki i przyglądał mi się długo a

przenikliwie. Może przeczuł swój kres, bo nie zaśmiał się, nie zadrwił, chociaż bałem się, że
mnie śmiechem przyjmie, śmiechem zwielokrotnionym przez góry i doliny, które mu
posłuszne były jak i owce, że ten śmiech zrzuci mnie z pałygi na samo dno niziny jak
podmuch wichury, czekałem na ten drwiący śmiech, pocieszając się jedynie tym, że go
pożałuje gorzko. Ale przezorny był, nie zaśmiał się, ziewnął tylko, a potem posmutniał, nie
wiadomo - z obawy o swoją świętość czy też ciepła mu się żal zrobiło, którego był sobie
nachuchał pod burką, a może zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby przekupić mnie garścią
zmarzłych tarek, kilkoma orzechami, ostrożyną, głogiem i spać dalej. W końcu rad nierad
wylazł spod burki i wskazując mi przeciwległy pagórek powiedział:

- No to stań. Tam. Żeby nam się baty nie pomieszały. A owce * niech nas rozsądzą.
Strzelał jako pierwszy. Od niechcenia prawie zawinął batem, rzemień rzucając gdzieś w

dal przed siebie, jakby się go pozbywał z rękojeści, lecz trzask piorunem rozległ się nad
okolicą. Potem długo jeszcze przetaczał się nad nami, wzbijał się, to opadał, wił się jak
zaskroniec ode łba odcięty, niebo gryzł z bólu, wreszcie wypogodził się, wpadł w stateczny
lot jastrzębia i odleciał gdzieś na niziny. Zaraz też niebo się po nim wyrównało. Ale ja nie
mogłem wzroku oderwać od tego nieba i dopiero zbudził mnie spokojny, jakby spod ziemi
się wydostający głos owczarza:

-

No, teraz twoja kolej. - Stał pośrodku owiec, które zleciały się ze wszystkich stron na

głos bata i łasiły się do nóg owczarza, a on stał jakby w wielkim mrowisku, runo gładząc
dookoła, a twarz mu kraśniała. - No, teraz twoja kolej - powtórzył. - Sprawiedliwie.
Nieśmiało zacząłem rozkręcać bat nad sobą. Zataczałem koła długie i spokojne, coraz
szersze, dopóki nieba w ruch nie wprawiłem, a kiedy ściąłem, w.uszach jedynie dzwonienie
posłyszałem. Domyśliłem się, że strzał był ogromny, bo i koniec bata
parzył jak rozpalony drut, i owczarz cały w słuch się zamienił, nawet w niebo bał się
spojrzeć, tylko spuścił oczy w ziemię, jakby pokorą ten strzał mój czcił. W owce niepokój
wstąpił, kręciły się, szczypały wzajemnie za wełnę, która im się z trawą pomieszała, skakały
na siebie i becząc, jedna po drugiej opuszczały owczarza, kierując się w moją stronę. Patrzył
za nimi i smutniał, z każdą owcą smutniał, potem podniósł na mnie wzrok i rzekł;

background image

-

Nie ciesz się. Jeszcze nie koniec.

-

Teraz twoja kolej - powiedziałem.

-

Jeszcze się nie ciesz - powiedział.

Kręcił batem, spokojnie, rozlegle, nie tylko batem, całym ciałem, na palce się wspinał,

jakby nieba chciał tym razem dosięgnąć, ale jakoś długo nie mógł się odważyć na zamach. A
gdy wreszcie strzelił, to nie tak, jak chciał, nie tak. Huknęło i zgasło. Owce przystanęły w
połowie drogi, co mądrzejsze trawę zaczęły skubać, inne kłębiły się, zawracały do niego, ale
bez pośpiechu.

Potem strzelałem ja. Rozniosło się nie gorzej niż za pierwszym razem. Czułem, że

końcem rzemienia dotknąłem w powietrzu tego, czego oko ludzkie nie jest w stanie dojrzeć, a
w co tylko batem udaje się rzadko komu trafić.

Owczarz nie wytrzymał mojego strzału, nie poczekał nawet, aż przebrzmi. Strzelił zaraz

po mnie, jakby pragnął jeszcze ściąć ten pogłos, który przetaczał się po niebie nad nami. Ale
nie dostał mojego strzału, jego strzał wzbił się zaledwie na wysokość jaskółki przed burzą i
spadł gdzieś w krzaki u podnóża pałygi.

Owce, nawet te, które już zdążyły do niego wrócić i otarły się wełną o jego nogi jako

marnotrawne, nawet te, znowu go jedna po drugiej zaczęły odchodzić. Wyciągnął za nimi
ręce, a potem wybiegł krok i strzelił z wściekłością po runie, aż się wełną zakurzyło.
Zwolniły, obejrzały się trwożliwie, bek podniosły. Strzelił jeszcze raz i drugi, chociaż nie
jego była kolej, ale darowałem mu to.

Rozkręciłem spokojnie bat i ściąłem za jednym zamachem wszystkie jego baty jak liście

z gałęzi. Opamiętał się, spojrzał na mnie z żalem i bez słowa wrócił na poprzednie miejsce.
Owce teraz całkiem pogłupiały, wskakiwały na siebie, owce na owce, jagnięta na matki,
niosło je w przeciwne strony, na siebie, przeciw sobie.
A myśmy strzelali coraz zajadlej, już kolejności nie pilnującI
zdarzało się, nie po sobie nawet, aJe naraz, bo każdy chciał ruszyć stado z ogłupienia ku
posłuszeństwu.

Owczarz czoło ocierał, mocniej stawał za każdym zamachem na nogach, jakby go już

ziemia w stopy zaczęła uwierać. Jego zmęczenie dodawało mi siły, choć już sztywność
czułem w ręce. Ale młodości miałem jeszcze dosyć i dosyć jakiejś utajonej nienawiści do
owczarza. Wreszcie wyszedł mi strzał, że się mimo woli skuliłem pod nim. Spojrzałem w
niebo z trwogą, potem na owczarza wzrok przeniosłem, spodziewając się, że stoi tak samo z
zadartą głową i sprawiedliwość mi oddaje, ale stal z opuszczonym batem i na owce patrzył,
które całym skłębionym stadem szły w moją stronę. Patrzył bezradnie jak dziecko. Potem
prawie bezwiednie ruszył za nimi, a po paru krokach zerwał się i zaczął biec, drogę im
zabiegać. Stanął w poprzek, rozłożył ramiona, krzycząc, nie krzycząc, błagając:

-

Gdzie! Gdzie!

Owce jednak okazały się nad podziw sprawiedliwe, nie rozumiały ani jego wściekłości,

ani rozpaczy, lecz szły za głosem bata, omijając owczarza jak drzewo na swojej drodze.
Rzucił się wtedy na nie, odgarniając od pędu, który je niósł, cofając. Obłapił kilka;
i parł całym sobą do tyłu, ale to to samo, co by chciał rzekę cofnąć. Skręcały na boki,
prześlizgiwały mu się pod rękami, przeskakiwały przez te rozkrzyżowane ręce jak przez
żerdzie. Złapał z wściekłością pierwsze z brzegu jagnię za łeb i odrzucił na środek stada, na
kotłujące się grzbiety, jakieś dwie owce za kudły zdarł, ale zostawiły mu trochę wełny swojej
w garściach i trochę beku.

Zagarniało go to owcze mrowie, nie wiadomo kiedy znalazł się w samym środku, już

tylko bronił się przed nimi, wymachując rękami, jakby je odstraszał od siebie, chociaż nie
czyniły mu żadnej krzywdy, opływały go łagodnie jak rzeka kamień i szły ku mnie.
Siedziałem na murawie i tuliłem w rękach nie wystygły jeszcze koniec bata, a owczarz
wydawał mi się tak już daleki, że mi go nawet i żal nie było, chociaż stał niedaleko,

background image

opuszczony przez owce, które gromadziły się wokół mnie jak chmury, otulały mnie swoją
wełną, swoją ciepłą senną wełną, przesłaniając mi świat, pały gę, owczarza, który wciąż stał,
lecz poza moim widzeniem,

i

skarżył się bez końca:

- Nie byłem dla was zły. Nie byłem taki zły. Nigdy was na
gołej ziemi nie pasłem, ale na trawach. I psem nigdy nie szczułem.
Potem bat mi swój rzucił.
- Hej ty! Wziąłeś owce, weź i bat!
Tylko ojciec, ile razy słyszał to moje trzaskanie w podwórzu, wychodził z izby, przysiadał na
progu i pastwił się nade mną:
- Nie pasuje ci bat, synu.
Potem czekał, aż ostygnę^i powtarzał:
- Jeszcze kto zobaczy i będzie się śmiał z ciebie.
Ale tylko mnie tym podniecał. Stawałem w rozkroku i strzelałem ze wszystkich sił, aż
powietrze jęczało i nie cichło przez dobrych kilka chwil. Ojciec jednak nie dał się nigdy
przekonać, że potrafię strzelać. Nieraz w rozpacz wpadałem, w taką złość, że trudno mi się
było na spokój zdobyć, żeby zebrać się w sobie
i zakręcić porządnie kilka kół nad głową, bo tylko ze spokoju mógł strzał wyjść, lecz
rzucałem się do przodu i waliłem na oślep, gdzie popadło, przed sobą, nad sobą, ale rzemień
najczęściej miękł w pustce, tyle tylko, że sypał gęsto. Ojciec jednak ze spokojem znosił tę
burzę mojej złości, nawet jakby łagodniał, dobrodusz- niał, można by pomyśleć, że się
jedynie przekomarza ze mną, podbechtuje mnie, a bywało, że i śmiał się, nieprawdziwie
jakoś, ale za to na cały głos się śmiał:
- Trzeba z batem pod głową spać, to się i posłuszniejszy stanie.
Byłem nieraz jak mysz zgrzany, zmęczony, w ręku już słabość
czułem, rzemień za długi się robił, plątał mi się przy każdym majtnięciu, ale nie dawałem się,
złości i żalu miałem w sobie dość, chociaż z żalu i złości najczęściej niewiele wychodziło.
Rzucałem mu wtedy bat pod nogi i uciekałem pod stodołę, gdzie tuliłem twarz do desek i
wybuchałem szczerym dziecinnym płaczem. Nie krzywda mnie tak bolała, tylko że mu nie
mogę jak równemu sobie odpłacić. Więc chociaż mu źle życzyłem, gradu mu życzyłem,
powodzi, choroby, śmierci jemu i sobie, ale nic nie przynosiło mi ulgi, nawet wyrzucanie go
na starość do chlewa i podawanie jedzenia w misce po psie - tylko się łzami zalewałem.
Podchodził mnie jakoś ukradkiem tak, że go nigdy nie słyszałem, albo tak głuchłem z płaczu.
Kładł mi rękę na ramieniu, odwracał do siebie, łzy mi ocierał i nos wycierał swoimi palcami,
i mówił:
- Sam się przekonałeś. - Widzisz, sam się przekonałeś.
Nieraz rodziło się we mnie podejrzenie, że mnie ojciec zostawił,
w pole wywiódł, a sam, gdy zrozumiał, że się zawiódł na swoim pragnieniu, skrył się w to
swoje nieszczęście, aby stracić pamięć wszystkiego, sumienia się pozbyć, nawet siebie móc
ze wszystkim zapomnieć i mnie także. A tam, gdzie się skrył, ja już nie miałem wstępu. Może
za bardzo przywiązany byłem do swojej łatwowierności, żeby pójść za nim, zresztą czy stać
mnie było? Tylko widocznie nie przypuszczał, że aby ktoś mógł stać się tak wolny, jak on się
stał, ktoś inny musi przeżyć życie. A mnie właśnie przypadł ten los, że musiałem znieść całe
to nasze wspólne życie do końca i znieść to, czego życiu naszemu było potrzeba jak ziemi
deszczu. Bo samo życie bez wyrozumienia niczym jeszcze nie jest, potrzebuje choćby czyjejś
pamięci, czyjegoś świadectwa, a niekiedy i tej przyjaznej łatwowierności, która je
obłaskawia, niejednego przymknięcia oczu, wybaczeń, bo jak mu się zaufa, takie i jest,
i ciepła niemało, a przede wszystkim dobrego słowa, pocieszającego słowa, słowa nawet i
złudnego, a nie tylko przygany.

A może ojciec uciekł przed moim niespełnieniem się, które przecież w końcu stało się tak

background image

naoczne i dokuczliwe, że go zaczęło prześladować i nawiedzać nawet w myślach, natrząsać
się, szydzić, czy wśród ludzi był, czy sam w szczerym polu, we śnie czy na jawie, że nie
znajdował na nie innego sposobu, jak tylko w niepamięć uciec. I to mnie najwięcej boli, że
go tak srodze zawiodłem, lecz ileż było w tym mojej winy?

Od dawna zresztą domyślałem się, że przed czymś ucieka. To w pole gdzieś nagle szedł

pod wieczór, to na drugą wieś do jakichś tam krewnych, to w stodole go spotykałem, jak
siedział bezczynnie zamiast młócić. Widziałem, że i matkę to niepokoi, bo wychodziła nieraz
za nim popatrzeć, czy poszedł prawdziwie tam, gdzie się wybrał. Lecz skrywaliśmy jedno
przed drugim te nasze udręczenia.

Aż któregoś dnia gdzieś się z samego rana zapodział, zanim wstaliśmy. Wyglądało na to,

że zwyczajnie na dwór wyszedł, za potrzebą albo stworzeń doglądnąć, bo kurtka wisiała na
krześle, nie ruszona, i onuce walały się po ziemi tam, gdzie je rzucił wieczorem, znak, że
buty wzuł na przyboś. Lubił zresztą nieraz tak wstać przed wszystkimi i do śniadania
powałęsać się po obejściu, po sadzie, przed domem postać i poczekać na kogoś tak samo
wczesnego jak on, aby zakurzyć na rozpoczęcie dnia.
Kiedy jednak barszcz się już dogotował, a jego wciąż nie było,
matka biadolić zaczęła, przeczuwać najgorsze, z rąk jej wszystko leciało, a i mnie także
niepokój ogarnął* lecz rzekłem na pocieszenie:

-

Nie martw się, pewnie daleko nie poszedł. Zagadał się gdzieś z kimś albo w sadzie

stoi i na kreta czeka. Z rana ziemia cicha, to
i krety chodzą pod wierzchem. Idź kiedy z samego rana i popatrz, jak się kopce ruszają. Stoi
pewnie z motyką i czatuje. A trzeba się nieraz naczekać, zanim się kret z ziemi wychyli.

Czułem jednak, że to siebie przede wszystkim staram się przekonać. Nie dlatego, że mi

się iść za ojcem nie chciało, lecz czegoś się bałem, a tego strachu swojego nie chciałem na
wierzch wywlekać. Uważałem, że powinniśmy to jakoś znieść, choćby go do wieczora nie
było, i znieść sąsiadów, gdyby pytali, gdzie się podział - aby tylko sam wrócił - i znieść bez
słowa to, że wrócił. Ale nie przekonałem ani siebie, ani tym bardziej matki, która biadoliła
bez końca:

-

Idź, popatrz. Idź gdzie, popatrz. Śniła mi się wczoraj mętna woda. Nie darmo mi się

śniła.

Poszedłem, chociaż niechętnie, jakby bez nadziei, że go gdziekolwiek znajdę. Wyjrzałem

na drogę, porozglądałem się to tu, to tam, obejście obszedłem, zajrzałem do chlewa, trochę w
stodole postałem, nawołując go bezskutecznie po zapolach:

-

Jesteś tam? Może jesteś?

Od początku jednak coś mi podpowiadało, żeby do sadu pójść, że tam go najpewniej

znajdę, ale zarazem czułem jakiś lęk przed odnalezieniem go, jakby to jego zniknięcie było
tylko jego wyłączną tajemnicą, której nikt nie miał prawa naruszać. I kiedy stanąłem na
brzegu sadu, zawahałem się, czy nie wrócić i nie zostawić go w spokoju, gdziekolwiek jest,
bo może i naprawdę gdzieś tam jest, za jakim pniem skulony albo nad rzeką, może na kreta
rzeczywiście czatuje, chociaż sad można było ogarnąć jednym spojrzeniem.

Sad był nieduży. Kilka starych jabłonek, trochę grusz samorodek, parę śliw, wiśnie

zdziczałe i dziki bez wokoło zamiast płotu. Nawet tej starej, jak kościół rosłej ulęgałki już nie
było, zmarzła którejś zimy i tylko pamięć po niej została, bo nie miał kto nawet szczepu w jej
miejsce posadzić. A w swojej jesiennej rannej goliźnie sad wydawał się jeszcze uboższy, niż
był, aż biały
z prześwietlenia słońcem czy też po mgle porannej, której resztki jeszcze czepiały się gałęzi,
konarów, do ziemi przylegały.

Aż w pewnej chwili sad jakby rozwarł przede mną swoje wrota. Rozprzestrzenił się nagle

o wszystkie okoliczne sady, o pola poza rzeką, aż po niewidoczność, po mgły dalekie. Nie
sadem już był, którego strzegło przywiązanie moje, lecz jesienną jednością ziemi. Nadzieja

background image

we mnie wstąpiła, że jeśli gdziekolwiek ojciec jest, to tylko tu, więc tylko tu mogę go
odnaleźć, w tym bezkresnym sadzie jesiennym, nie zbudzonym jeszcze po nocy, w tej pustce
pozatykanej pniami jak pamięcią, a przynajmniej tu mogę doznać jego obecności.

Ten nagi sad wyrozumiały się stawał dla niepokoju, z którym przyszedłem. Cieniami się

jakimiś zaludnił, przyczajonymi to tu, to tam nad ziemią niby w daremnym oczekiwaniu na
kreta, a każdy z tych cieni mógł być ojcem, którego szukałem. Drzewa pogęstniały, tworząc
jakieś zaszycia, zakamarki, gniazda, gdzie łatwo mógł się skryć człowiek, nawet tak
zwielokrotniony jak ojciec przez moją nadzieję. Gałęzie splątały się w kalekich z sobą
uściskach, odsłaniając swoje starości, w listowiu latem przebiegle ukryte, że aż powabne, a
widoczność sadu, ta biała widoczność, w której by kura nie zaginęła, ta widna dookolna
widoczność, której nie zatrzymały nawet krzaki bzu, zwodziła jak mgła.

Sad był jedyny dla zaginięcia ojca. Gdzież indziej mógłby się zapodziać w takiej chwili,

gdy matce z rąk wszystko leciało, najgorsze dopuszczała, a i mnie niepokojem zadręczało to
jego nagłe zniknięcie, które przecież musiało być na miarę naszych przeczuć i strachu.
Gdzieżby indziej niż w tym sadzie, który w las się przemieniał, jeśli ojciec w las chciał się
zaszyć, aby nikt zwątpienia jego nie podpatrzył. Tylko ten sad bury, nieprzyzwoicie goły, aż
do wstydu, odarty z liści, z ludzkiego wytchnienia, tylko ten sad mógł teraz kryć zaginięcie
ojca.
Chodziłem od drzewa do drzewa, ostrożnie, aby nie zmącić tej ciszy, która wydawała mi się
ciszą obecności jego, ta cisza jedynie świadczyła, że gdzieś tu ojciec jest. Śladem tej ciszy
chodziłem pełen narastającej trwogi, w miarę jak go nie znajdowałem ani w cieniach, ani
poza pniami, ani w swojej nadziei. A może płoszyła mnie ta nieprzytuina zimna widoczność
dookoła, w której nic się ukryć nie mogło przed moimi oczyma, lecz której dlatego właśnie
nie wierzyłem. Czułem się sam sobie przejrzysty w tym sadzie,
przejrzany w swojej trwodze, która była jedynym głosem, jaki się dookoła rozlegał.

Za każdą nadeptaną gałązką przystawałem pełen nadziei, że to on tak głośno stąpnął,

gdzieś blisko. Nie wierzyłem już nawet drzewom, dotykałem ich oślizłej kory, obchodziłem
dookoła, w gałęzie zaglądałem, spodziewając się go wszędzie, poza moimi plecami, za
pniami, w dzikim bzie, wszędzie, nawet poza moim widzeniem. Wracałem po wielokroć do
tych samych drzew, bo nie było ich tak wiele, aby starczyły na mój niepokój. Tam ojciec
0 pień oparty w chmurne niebo patrzył, w to niebo tak bliskie ziemi, że go ręką dostać można
było. Pod innym znów siedział z głową w dłoniach, z tamtego kawalątka uschłej kory
odłupywał, bo ciągle słyszałem gdzieś to łupanie. Znikał mi jednak, jak tylko podchodziłem
bliżej, za inny pień się krył, rozpływał się, chociaż głowę bym dał, że był przed chwilą, ślady
stóp jego rozpoznawałem w wilgotnej ziemi, a kawalątka kory, które napotykałem popod
pniami, przywodziły na myśl jego ręce. Zbierałem je po nim, jeszcze ciepło w nich czułem,
ciepło jego palców, które nie mogło mnie zwodzić.

Te kawałeczki kory największą otuchą mnie napawały, że gdzieś tu ojciec musi być,

choćbym go miał odnaleźć w moim już tylko niepogodzeniu. Tak przecież lubił sad. Lubił
przyjść
1popatrzeć, czy mu brzegu z rzeki przybywa. Z tą rzeką latami ząb za ząb się ciął, patykami
ją zastawiał, kołkami zabijał, zarzucał kamieniami, toteż każdy kamień znaleziony czy z
ziemi wyorany szedł na tę rzekę, stare wiadra wrzucał, a brzeg wierzbiną obsadzał. I cieszył
się jak dziecko, gdy mu pasek ziemi przyrósł.

Może zresztą domyślał się, że go szukam, i dlatego tak się krył zawile. Może chciał się

oderwać od swoich daremnych pragnień, których w końcu sługą poddanym się stał, i ode
mnie, od jedności naszej, w której przecież niczego nie zaznał. Więc gdzieżby mógł pójść,
jak nie do sadu, nad rzekę, popatrzeć, czy mu brzegu przybyło.

Czułem, jak strach zaczyna mi podsuwać coraz groźniejsze przeczucia. Prawie go

widziałem, jak nad rzeką siedział i płakał nad tym brzegiem, w który nagle zwątpił, czy mu

background image

przybywa, czy go tylko zwodzi. Nie byłem pewny, czy to najwłaściwsza chwila, aby go
odnaleźć, kiedy płacze, ale ten płacz jego ulgę mi sprawiał, ten płacz wyobrażony przykuwał
mnie do niego. Nie w odnaJezie-
niu go, lecz w tym płaczu dopierom go naprawdę odnajdywał. Ale to tylko woda u nóg tak mi
szemrała, bo i nad rzeką go nie było ani w cieniu żadnym, choć obszedłem wszystkie, ani na
wysokościach drzew, bo i tam w końcu spodziewałem się go znaleźć.

Zawiódł mnie srodze ten sad jesienny.
Wracałem, dręcząc się, co powiem matce, a jeszcze bardziej tym, że sam sobie jego

zniknięcia nie potrafiłem wytłumaczyć ani skłamać sam sobie już nie potrafiłem. Nawet
najgorsze przeczucia niewiele mi już mogły pomóc, tak że zostało mi tylko pogodzenie się,
że go nie ma. Czułem, jak mnie senność jakaś ogarnia, że najchętniej siadłbym pod którymś z
drzew i przyrósł do jego obojętności, bo może senność jest tylko, gdy się ból przekroczy, gdy
z pogodzeniem się człowiek już obłaskawi.

I

wtedy właśnie ujrzałem ojca, jak szedł w stronę sadu, zwyczajnie, przez obejście,

naprzeciw mnie szedł, tak jak znikł z rana - w samej koszuli, rozchełstany, w butach na
przyboś - a gdy mnie ujrzał, nawet się nie zdziwił, jakby Wiedział, że mnie spotka
wracającego z sadu. I może to, że go tak łatwo spotkałem, nie w żadnym cieniu ani w
żadnym moim przeczuciu, lecz w obejściu, jakby krów wyszedł dojrzeć, tak zwyczajnie i
nieoczekiwanie, gdy już ostatnia nadzieja mnie opuściła, gdy już doznałem przez chwilę
pamięci po nim, więc może to sprawiło, że miast się ucieszyć, zawód jakby odczułem, że
gdybym mógł, starłbym sobie jego widok z oczu, a najchętniej wróciłbym w sad do swojego
niepokoju o niego i swojej nadziei.

-

Chodź jeść, synu - powiedział przystając. - Wszystko stygnie.

-

Szukałem cię - powiedziałem z wyrzutem.

Spojrzał na mnie, jakbym nie do wiary wydał mu się przez chwilę.
-

Naprawdę cię szukałem.

-

Chciałeś czego?

-

Nie, nic - odrzekłem nieśmiało, spłoszony nagle tym jego pytaniem, które nie

pozostawiało miejsca nawet na nieufność. -* Tylko czy jesteś.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
26. PROZA WIESŁAWA MYŚLIWSKIEGO, 26. PROZA WIESŁAWA MYŚLIWSKIEGO, PROZA TADEUSZA NOWAKA
29. Wiesław Myśliwski Kamień na kamieniu opracowanie
Proza Wiesława Myśliwskiego doc
Wiesław Myśliwski twórczość
WIESŁAW MYŚLIWSKI
Wiesław Myśliwski Requiem dla gospodyni
pindór, proza wiesława myśliwskiego
ROZPRAWKA 45 Traktat o łuskaniu fasoli Wiesław Myśliwski
Wiesław Myśliwski
Wiesław Myśliwski
Proza Wieslawa Mysliwskiego
Proza Wiesława Myśliwskiego (1)

więcej podobnych podstron