Campbell Bethany Piaskowy dolar

background image

BETHANY CAMPBELL

Piaskowy dolar

(Sand dolar)

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nie podoba

ł jej się sposób, w jaki na nią patrzył, kiedy wchodziła na pokład jachtu.

Obserwował też towarzyszących jej dwóch mężczyzn, ale prawie całą uwagę skupił na niej.
Otwarcie taksował ją wzrokiem tak bezczelnym i wygłodniałym, że czuła się skrępowana.
Znała takie spojrzenia i nie znosiła ich.

By

ł przystojny mimo pewnej szorstkości i niedbałości w wyglądzie, brakowało mu tylko

napisu „wilk morski”, przylepionego na czole.

Nie golił się od dwóch czy trzech dni, więc na

brodzie i nad górną wargą widniała ciemnozłota szczecina. Wiatr rozwiewał opadające na
czoło, wypłowiałe od słońca włosy.

Wygl

ądał jak ktoś, kto żyje chwilą, poddając się bezwolnie losowi. Krótko mówiąc,

należał do tych mężczyzn, których znała dawno temu i z którymi nigdy nie chciała mieć do
czynienia,

przed którymi ostrzegał ją instynkt samozachowawczy. Wspomnienie przeszłości

sprawiło, że poczuła się nieswojo, a jej serce zaczęło uderzać mocniej niż bijące o brzeg
wzburzone fale Atlantyku.

Uwaga, b

ędą kłopoty – podpowiadał instynkt i doświadczenie. Spokojnie – mówił

rozsądek. Ktoś taki nie jest już w stanie cię zranić.

Rozs

ądek zwyciężył. Jesteś zdenerwowana, powiedziała do siebie, tylko dlatego, że

dzisiejsza wyprawa jest taka ważna. Uniosła podbródek odrobinę wyżej, odetchnęła głęboko
rześkim październikowym powietrzem i postanowiła zachowywać się tak, jakby ten blondyn
w ogóle nie istniał. Mimo wszystko kątem oka obserwowała go równie uważnie, jak on
obserwował ją. Z wyrazu jego twarzy wywnioskowała, że i jemu nie sprawia przyjemności jej
obecność.

– Nasz kapitan, pan Gabe Cantrell, jak s

ądzę? – rzekł Mortalwood podając rękę

nieznajomemu m

ężczyźnie. – Jestem Lawrence Mortalwood, właściciel tego jachtu.

Cantrell u

ścisnął mu rękę, a potem oparł się o reling w sposób tak niedbały, że Whitney

uznała to zachowanie za wyzywające i pozbawione szacunku.

– Panie kapitanie, oto moi go

ście, panna Whitney Shane i pan Adrian Fisk. Moi drodzy –

to jest Gabe Cantrell, nasz kapitan.

Cantrell skin

ął głową, zmrużył oczy przed słońcem i wykrzywił usta, jakby coś go

rozbawiło. Leniwie musnął wzrokiem Mortalwooda, wystrojonego w nowiutki strój żeglarski
i nie

skalanie białe buty. Następnie obdarzył lekceważącym spojrzeniem Adriana Fiska i bez

słowa wyciągnął do niego rękę. Adrian, bardzo czuły na najmniejszy przejaw braku szacunku,
uścisnął szybko wyciągniętą dłoń. Nie uśmiechnął się do Cantrella, ten zaś n ie sprawiał
wrażenia, żeby zrobiło mu to jakąś różnicę.

Skierowa

ł wzrok na Whitney i przyglądał jej się uważnie. Chłonął każdy szczegół jej

ubrania z nieopisaną bezczelnością, nie kryjąc, że sprawia mu to uciechę.

– Witam, panno Shane – powiedzia

ł i sięgnął po jej skórzaną walizkę. – Czy mogę to

załadować?

Whitney,

ściskając mocno walizkę i aktówkę, odwróciła wzrok w stronę portu, gdzie

background image

morze było dość wzburzone, a mewy kołowały w górze, ponad przybrzeżnymi moczarami.

– Nie. Id

ę na dół się przebrać – odparła chłodno.

– Dobra my

śl – pochwalił Cantrell. Mówił powoli, cedząc słowa, bardziej jak ktoś z

zachodnich stanów ni

ż z Południa, co nadawało jego wypowiedziom odcień ironii.

Dobrze wiedzia

ła, że nie jest właściwie ubrana na przejażdżkę jachtem. W biurze

w

szyscy myśleli, że wybiera się na wesele jednego z interesantów, miała na sobie jedwabny

kostium koloru złota, harmonizujące z nim pantofle z wężowej skórki i białą jedwabną
bluzkę. Mortalwood lubił, kiedy nosiła jedwabne bluzki. Uważał, że są nie tylko odpowiednie
do pracy w biurze,

ale i dodają kobiecości.

– Zaprowadz

ę cię do twojej kabiny – powiedział Mortalwood energicznie. Wziął od

Whitney walizkę, swoją zaś zostawił Cantrellowi. Wolną rękę położył ojcowskim gestem na
jej ramieniu i wąskimi schodami poprowadził w dół. Czuła, że Cantrell patrzy za nimi.

– Przykro mi,

że wszystko jest w takim stanie – rzekł Mortalwood przepraszającym

tonem,

otwierając wymagające odmalowania drzwi. W małej kabinie czuć było zapach pleśni,

a kraciaste zasłony i narzuta na łóżko były wymięte. – Nie używałem tego od trzech lat, od
kiedy Lila...

zachorowała. Powinienem kazać wszystko odnowić. Ach, jak ona kochała tę

łódź.

W jego g

łosie brzmiał smutek. Żona Lawrence’a Mortalwooda zmarła przed jedenastoma

miesi

ącami. Była elegancką, dowcipną kobietą, tak jak jej mąż zaangażowaną w handel

nieruchomościami i inwestycje budowlane. Whitney darzyła ją szacunkiem i jednocześnie
szczerze lubiła. Wiele jej zawdzięczała i podziwiała, gdyż Lila była moralnym i zawodowym
autorytetem w Korporacj

i Mortalwooda i otaczała dziewczynę opieką. Whitney wiedziała, że

niektórych ludzi w firmie oburzała ich przyjaźń, ale nie zwracała na to uwagi.

– Musz

ę co ś z tym zro b ić – wyszeptał Mortalwood potrząsając głową. – Ona nie

zniosłaby takiego widoku.

Zna

łaś przecież Lilę. Wszystko musiało być w nienagannym porządku. Pamiętasz,

prawda?

Whitney u

śmiechnęła się. Pamiętała bardzo dobrze – Lila była prawdziwą

perfekcjonistką. Nie tolerowałaby warstwy kurzu ani zapachu pleśni w kabinie. Woń ta
przypomniała Whitney dom nad rzeką, gdzie mieszkała przed laty razem z babką i wujkiem.
Jej uśmiech zgasł. Wspomnienie to przywiodło jej na myśl tego milczącego, zuchwałego
mężczyznę na pokładzie i nie potrafiła oprzeć się impulsowi, by wyrazić swą niechęć do
niego.

– A ten pa

ński kapitan – czy on nie powinien był wszystkiego dopilnować? Wygląda na

zmanierowanego.

– Cantrell? On jest tylko chwilowo. Dzisiaj rano po raz pierwszy pojawi

ł się na pokładzie.

Zwolniłem mego stałego kapitana, kiedy Lila była... kiedy już nie mogliśmy przyjeżdżać na
wybrzeże... Jak ona za tym tęskniła... – Mortalwood wyglądał na wytrąconego z równowagi,
rozglądał się po kabinie z nieszczęśliwą miną i potrząsał głową. – Pracownicy przystani
powinni zadbać o to. Na zewnątrz jest wszystko w porządku, ale nic nie zrobili w środku. To
skandal. –

Westchnął ponownie. – Ale to dobrze, że znowu bierzemy ją na morze. „Skarb

background image

Liii” –

powiedział, tak jakby mogło to przywołać utraconą żonę.

Odwr

ócił się i uśmiechnął do Whitney. Nie był przystojny, ale czasami jego ostre rysy

łagodniały i nadawały dobrotliwy wyraz twarzy.

– Nie przejmuj si

ę kapitanem, nie dowie się o niczym. Ma nas tylko zawieźć na Sand

Dollar, potem do H ii ton Head i z powrotem. On nawet jeszcze nie wie,

że Sand Dollar jest

naszym pierwszym postojem.

– To dobrze,

że on jest tylko chwilowo – powiedziała Whitney wkładając swoją aktówkę

i torebkę do jednego ze schowków. – Zrobił na mnie wrażenie gbura. Czy jest pan pewien, że
można mu ufać?

y

– On jest tu nowy. –

Mortalwood uśmiechnął się chytrze. – Nie ma pojęcia,

kim jesteśmy, skąd przyjechaliśmy i co zamierzamy. Przekonałem się o tym, kiedy go
wynajmowałem. – Zdjął żeglarską czapkę i przygładził rzedniejące siwe włosy. – On myśli,
że chcemy sprawdzić stan łodzi. Powiem mu, że chcemy się zatrzymać na wyspie Sand
Dollar,

by zrobić sobie piknik. A potem popłyniemy do Hilton Head. Nie obawiaj się, już

nigdy go nie zatrudnię. Zwłaszcza że ci się nie podoba. W końcu jesteś przecież moją
specjalistką od zarządzania.

Whitney skin

ęła głową, uradowana. Wiedziała, że ma wpływ na pana Mortalwooda czy

też pana M. , jak pozwalał się nazywać uprzywilejowanym pracownikom. Nie wahała się
wykorzystywać tego wpływu do swoich celów, a w tym wypadku uważała, że pozbycie się
takiej osoby jak Cantrell wyjdzie wszystkim na dobre.

Niech ten człowiek, w rozpiętej

koszuli, z niechlujnym zarostem i równie niechlujnymi manierami,

odpłynie z ich życia jak

najszybciej.

Było oczywiste, że nie pasuje do grupy szanowanych, ciężko pracujących ludzi,

załatwiających poważne interesy. A dzisiaj Whitney, pan M. i Adrian Fisk mieli do
załatwienia coś naprawdę ważnego.

– Zostawi

ę cię, żebyś mogła się przebrać – powiedział Mortalwood, wkładając jej walizkę

do schowka.

Był niewysoki, n ie wyższy niż ona, a ponadto po śmierci żony wyraźnie się

roztył. Dlatego musiał kupić na tę podróż nowe, obszerniejsze ubranie. Jednak w tych
kosztownych białych butach i spodniach, niebieskim swetrze i białej czapce żeglarskiej
wyglądał jak źle obsadzony aktor przebrany w kostium sceniczny. Na dodatek wciąż nie mógł
przyzwyczaić się do nowych, silniejszych okularów, więc co chwila przekrzywiał głowę i
wyglądał jak niezgrabne ptaszysko. Uśmiechnął się machinalnie do Whitney i wyszedł z
kabiny,

zamykając za sobą drzwi.

On naprawd

ę nie może dojść do siebie po śmierci Liii, pomyślała Whitney z troską.

Wyspa Sand Dollar była pierwszym projektem, który zdołał go zainteresować. Słyszała
oddalające się wolne, ciężkie kroki zagłuszone po chwili hałasem zapalanego silnika jachtu. Z
żalem zdała sobie sprawę, że Lawrence Mortalwood robi się coraz starszy. On i Lila byli jej
nauczycielami,

kiedy zaczynała stawiać pierwsze kroki w handlu nieruchomościami w

jednym z oddziałów ich przedsiębiorstwa mieszczącego się w Atlancie, w Georgii. Lila
zwróciła uwagę na jej wyniki sprzedaży i wybrała ją na szkolenie w zakresie zarządzania, a
Whitney nie szczędziła sił, by zostać najlepszą.

Teraz za

ś była jednym z czterech wicedyrektorów w Korporacji Mortalwooda i

zajmowała się organizacją pracy. Miała duże szanse na szybki awans na stanowisko

background image

wiceprezesa firmy.

I było coraz bardziej prawdopodobne, że kiedy Lawrence Mortalwood

odejdzie na emeryturę, wybierze właśnie ją na swoje miejsce.

Jej najwi

ększym rywalem na to stanowisko był Adrian Fisk, ale Whitney doskonale

wiedziała, że Mortalwood lubi ją o wiele bardziej. Fisk miał trudny charakter, więc
Mortalwood wolał współpracować z nią, tak jak kiedyś z Lila.

Whitney pracowa

ła nadzwyczaj ciężko, ale miała też dużo szczęścia, za co była szczerze

wdzięczna losowi. Zdawała sobie sprawę, że mnóstwo osób zazdrości jej dzisiejszej pozycji i
nazywa Kopciuszkiem.

Ale nikt tak naprawdę nie wiedział, jak wiele rzeczywiście jest w niej

z Kopciuszka.

Uważała, że im mniej ludzie wiedzą o jej przeszłości, tym lepiej. Udało jej się

oderwać od swoich korzeni i – z pomocą matki – starannie przeistoczyć w nową postać.
Kiedyś była biednym dzieckiem, bez ojca, nie potrafiącym poprawnie mówić, mieszkającym
na skraju brzydkiego małego miasteczka.

Zdejmuj

ąc swój jedwabny kostium pomyślała, że zaszła dalej, niż kiedykolwiek marzyła.

Pragnęła, by matka jeszcze żyła i mogła ją zobaczyć jako wicedyrektorkę mającą zaledwie
dwadzieścia osiem lat i wciąż pnącą się w górę. Powiesiła ubranie w nieco zapleśniałej
szafce. Pomy

ślała, że pan M. rzeczywiście musi coś zrobić z tym jachtem. Będzie mu o tym

przypominać. Po śmierci Liii przypadł jej nieoficjalny obowiązek opiekowania się panem
Mortalwoodem.

W

łożyła granatowe spodnie. Nie mogła nosić szortów, chociaż październik w stanie

Georgia bywał bardzo ciepły, gdyż pan M. nie lubił młodych kobiet z gołymi nogami,
zwłaszcza pracujących w jego firmie. Włożyła też kosztowny zielony sweter z długimi
rękawami i granatowymi wykończeniami, a na ramiona zarzuciła dobrany do tego kardigan i
zawiązała z przodu jego rękawy. Przejrzała się w poplamionym lustrze i przygładziła długie
blond włosy. Nosiła je zaczesane niezbyt ciasno do tyłu i upięte w kok.

Poprawi

ła lekki makijaż. Używała tylko delikatnego szarego cienia, by podkreślić

błękitno-szary kolor oczu, i jasnoczerwonej szminki na wydatnych wargach.

W porz

ądku, pomyślała. Teraz była już odpowiednio ubrana na wycieczkę jachtem. I

niech ten zarośnięty kapitan ze swymi przymrużonymi, krytycznymi i kpiącymi oczami
spróbuje się teraz uśmiechnąć. Odwróciła się od lustra, przyrzekając sobie, że będzie zimno i
grzecznie ignorować tego – jak mu tam – Cantrella przez resztę podróży. On jest zresztą tylko
przelotnym,

drażniącym epizodem. Miała na głowie o wiele ważniejsze i pilniejsze sprawy.

Musieli wspólnie, ona, pan M. i Fisk,

podjąć decyzję o zrobieniu najśmielszego posunięcia w

historii Korporacji Mortalwooda.

Stanęli przed szansą kupna jednej z ostatnich dostępnych

wysp przybrzeżnych, najdalej położonej i prawie dziewiczej Sand Dollar.

Fisk przygotowywa

ł tę transakcję w całkowitej tajemnicy, co wywołało u Whitney pewne

obawy.

Znaczyło to bowiem, że usiłuje odsunąć ją na boczny tor, a sam nadskakuje panu M.

Na szczęście Mortalwood zażądał opinii Whitney i oznajmił, że bez niej nie podejmie decyzji.
Kilkakrotnie powtórzył, że przejęcie Sand Dollar byłoby największym sukcesem tej dekady w
handlu nieruchomościami w stanie Georgia. Pomyślała, że oto ona, Whitney Shane, niegdyś
nieślubne dziecko z małego miasteczka, jest jednym z uczestników tego przedsięwzięcia.

Raz jeszcze po

żałowała, iż matka nie może jej teraz widzieć. Byłaby na pewno bardziej

background image

podniecona niż sama Whitney, która niecierpliwie zatrzasnąwszy drzwi pobiegła schodami na
górę, by przyłączyć się do Mortalwooda. Na pokładzie o mało nie zderzyła się z Cantrellem,
wychodzącym właśnie z małej kuchenki z tacą drinków w ręce.

– Cholera! – zawo

łał uchylając się, by uniknąć zderzenia. Trochę martini wylało się ze

szklanki. –

Czy gdzieś się pali? Na jachcie trzeba się odprężyć.

Zaskoczy

ł ją. Znalazła się zbyt blisko i dotknęła ramieniem jego nagiej piersi. Cofnęła się

jak oparzona.

Do diabła, pomyślała ze wzburzeniem, czując jego zmysłowość. Była

przyzwyczajona do mężczyzn, którzy odznaczali się głównie intelektem i wiedzą, którzy
spędzali większość dnia za biurkiem. Ten człowiek zaś przywiódł jej na myśl mężczyzn z
Kanker County.

Za młodu byli nawet przystojni, ale później życie w tym mieście, praca i

wyziewy papierni niszczyły ich urodę, robiły z nich zwierzęta o pustym spojrzeniu. Stawali
się niczym i nie mieli nic do zaoferowania swoim kobietom. Do końca życia nie chciała już
mieć do czynienia z takimi mężczyznami.

Cantrell zmru

żył oczy, a na jego ustach pojawił się złośliwy uśmieszek. Na policzkach,

pod zarostem,

widać było podłużne dołki, wyglądające prawie jak bruzdy. Whitney czuła, że

on po cichu się z niej naśmiewa. Przebrał już miarę. Należało tego człowieka sprowadzić na
właściwe miejsce.

– Rozla

ł pan martini pana Mortalwooda – powiedziała chłodno. – Proszę zrobić następne.

Poza tym pan Mortalwood pija je z cebulką, a nie z oliwką. Powinien był pan sprawdzić, czy
barek jest właściwie zaopatrzony. I niech pan nie wytrząsa ginu, bo będę musiała jeszcze raz
to przygotować.

– Mo

że rzeczywiście lepiej, żeby pani zrobiła to we właściwy sposób. – Dołki na

policzkach zniknęły.

– Ja obla

łem egzamin na barmana.

Pewnie obla

łeś wszystkie egzaminy, jakie kiedykolwiek przyszło ci zdawać, pomyślała

Whitney.

– Niech pan mi to da – powiedzia

ła ostrym tonem, biorąc tacę. – Proszę popatrzeć, jak ja

to robię.

– Tak jest, prosz

ę pani – odpowiedział z udawanym posłuszeństwem. Wszedł za nią do

wąskiej kuchenki, gdzie stanął zbyt blisko niej. Była pewna, że zrobił to specjalnie, by ją
zirytować. Czuła ciepło płynące od niego i pragnęła, żeby wreszcie zapiął koszulę. Próbując
nie zwracać na niego uwagi, otworzyła lodówkę.

– Oto – oznajmi

ła potrząsając słoikiem – są specjalne koktajlowe cebulki. Pan

Mortalwood życzy sobie mieć je podane w ten sposób – nabite do połowy – nie na wylot – na
plastykow

e wykałaczki, najlepiej niebieskie.

– Niecierpliwie rozgl

ądała się wokół, szukając wykałaczek, aż spostrzegła otwarte

pudełko leżące na kontuarze. Były w nim tylko zwykłe drewniane wykałaczki, ani jednej
niebieskiej. –

Ten barek nie jest należycie zaopatrzony – wycedziła lodowatym tonem. –

Teraz przypominam sobie,

że musiał pan wcześniej otrzymać od sekretarki pana

Mortalwooda dokładne instrukcje, gdyż ja osobiście zleciłam...

– Nikt nie powiedzia

ł mi nic o dobieraniu koloru wykałaczek. – Jego odpowiedź

background image

ostrzegała, że nie będzie potulnie wysłuchiwał krytyki. Pewnie należał do tych mężczyzn,
którzy nie tolerują kobiet jako swoich zwierzchników.

W takim razie, pomy

ślała, przyda mu się lekcja pokory. Bez słowa posłała mu krótkie,

zimne spojrzenie i spróbow

ała otworzyć słoik z cebulkami. Wieczko ani drgnęło. Spróbowała

jeszcze raz, mocniej,

aż jej twarz wykrzywiła się z wysiłku. Postukała brzegiem zakrętki o

kontuar.

Nadal ani drgnęła.

– Czy m

ógłbym w czymś pomóc? – wycedził. Wciąż stał zbyt blisko i drażnił swym

gorącym oddechem jej ucho. Sięgając po słoiczek musnął ręką dłoń Whitney. Przywykła
obcować z mężczyznami o rękach prawie tak gładkich, jak jej własne. Jego były długie i
silne, pokryte niezliczonymi bliznami i zrogowaceniami.

– To proste – powiedzia

ł, bez wysiłku odkręcając wieczko – jeżeli się wie jak. – Zwrócił

jej słoik i oparł się o kontuar, a koszula rozchyliła mu się jeszcze bardziej, ukazując prawie
całą opaloną pierś. Ku swemu zdziwieniu Whitney ujrzała na niej mały, błękitny tatuaż,
przeds

tawiający wyglądającego nadzwyczaj groźnie, szczerzącego zęby aligatora. Szybko

odwróciła wzrok, zażenowana tym widokiem.

– Czasami – rzek

ła wyławiając cebulkę – intelekt musi ustąpić miejsca sile fizycznej.

Dziękuję panu.

– O tak – odpar

ł niewzruszenie. – Czasami mózg musi bezwzględnie dać pierwszeństwo

mięśniom. Cieszę się, że mogłem pani pomóc.

– Prosz

ę spojrzeć – powiedziała ignorując tę drwinę. – Cebulka jest nabita na wykałaczkę

do połowy.

– Fascynuj

ące – mruknął i ze znudzeniem skrzyżował ręce na piersi. Chociaż nie

uśmiechał się, podłużne dołeczki pojawiły się znowu na jego policzkach. Stał tak w niedbałej
pozie, tylko oczy,

ciemnoszare i na wpół ukryte pod rzęsami miał niepokojąco czujne.

Ujawniały inteligencję, jakiej się po nim nie spodziewała.

– Gdzie jest shaker do martini? – spyta

ła krótko.

– Tu, obok mnie – odpowiedzia

ł i nie zrobił żadnego ruchu, żeby po niego sięgnąć.

Nie mia

ła zamiaru dać mu satysfakcji, prosząc o podanie shakera. Gdy chodziło o siłę

woli,

nie z takimi mężczyznami wygrywała starcia. Z niewzruszonym spokojem, nie

odwracając wzroku sięgnęła ręką po shaker. Trąciła przy tym jego nagie ramię, ale on się nie
poruszył.

W tym samym momencie jachtem wstrz

ąsnęło i jakaś potężna siła rzuciła ją w jego

objęcia. Przestraszyła się, gdy błyskawicznym ruchem chwycił ją za ramię, pomagając
utrzymać równowagę. Jachtem znowu rzuciło, tym razem w przeciwną stronę i Cantrell
mocniej przycisnął Whitney do siebie. Serce w niej podskoczyło. Przypadkowo przycisnęła
twarz do jego muskularnej,

ciepłej piersi. Musiał instynktownie wyprostować się, kiedy

zakołysało, i Whitney dopiero teraz zauważyła, jaki jest wysoki i silny.

Spr

óbowała odzyskać równowagę i odsunąć się od niego, ale jacht wciąż wyskakiwał w

górę, by po chwili ciężko opaść na wodę. Cała drżąc, zamknęła oczy. Cantrell przycisnął ją
mocniej i zaklął. Mimowolnie zacisnęła dłonie w pięści i zorientowała się, że przytula się do
niego,

jakby instynktownie szukając oparcia. Chociaż pokład pod stopami się uspokoił, wciąż

background image

nie otwierała oczu, oczekując następnego przechyłu. Jego ramię też było napięte i
wyczekujące, ale podtrzymywało ją mocno. Znów zaklął.

Nic si

ę nie działo poza tym, że była bardzo blisko niego, a on trzymał ją w ciasnym

uścisku. Tuż przy uchu czuła uderzenia jego serca, mocne i równe. Jego ciało promieniowało
jesiennym słońcem i pachniało morskim wiatrem. Coś załaskotało ją w usta i wiedziała, że to
kosmyk włosów z jego piersi. Coraz wyraźniej docierało do jej świadomości, że jedno z jego
ramion obejmuje ją mocno, a na dodatek druga ręka spoczęła na jej barku. Czuła
równomierne wznoszenie się i opadanie jego oddechu, a nie ogolona broda kłuła ją lekko w
ucho,

co nie było wcale nieprzyjemne. Nieco oszołomioną Whitney wystraszył nagle jego

głos, szorstki i zbyt bliski.

– Nic si

ę pani nie stało? – Nie zrobił najmniejszego ruchu, żeby wypuścić ją z objęć.

Przez chwil

ę nic nie odpowiadała. Nigdy jeszcze mężczyzna nie obejmował jej tak

mocno,

w zwykłych warunkach na pewno by do tego nie dopuściła. Zawstydzona, odsunęła

s

ię. Zobaczyła zadowolenie w jego oczach, a na ustach kpiący uśmiech. Kuchnia wydawała

się jeszcze mniejsza niż przedtem, a w powietrzu wisiało coś niedobrego.

Drinki si

ę powylewały, cebulki pozjeżdżały z tacy, a kontuar zaśmiecały rozsypane

wykałaczki. Przewrócony shaker stoczył się na sam koniec stołu. Wszystkie te szczegóły
dotarły do jej świadomości. Ale najbardziej to, jak jej ciało zareagowało na jego dotknięcie.

– Wszystko w porz

ądku – odpowiedziała poprawiając zwisający z ramion sweter.

– Tak, rzeczywi

ście – powiedział dwuznacznym tonem. Uśmiech wciąż igrał w kącikach

jego oczu i wciąż obrzucał ją taksującym spojrzeniem.

– Co za ba

łagan – rzekła Whitney. Rozejrzała się wkoło srogim wzrokiem, gdyż Cantrell

wydawał się ubawiony sytuacją i wyraźnie to okazywał. – Co się stało? Czy nie powinien pan
sterować łodzią?

– Tak, powinienem. – Skin

ął głową i postawił pionowo shaker. – Ale pani przyjaciel, pan

Whistlewood czy Milkweed, czy jak mu tam,

chciał sam stanąć za sterem. Dlatego zostałem

zdegradowany do roli stewarda. –

Zasalutował drwiąco. – Jestem wiec tutaj i słucham

rozkazów,

próbując nauczyć się robić lepsze martini.

Whitney nie by

ła tym rozbawiona. Wylała resztki drinków do zlewu i powiedziała z

udawanym spokojem:

– Trzeba sprawdzi

ć, czy pan Mortalwood nie wolałby, żeby pan z powrotem przejął ster.

Upłynęło już wiele czasu od chwili, kiedy ostatni raz żeglował, a poza tym nie przyzwyczaił
się jeszcze do nowych okularów. Dobrze byłoby dyskretnie czuwać nad nim.

– Ale

ż – odparł z protekcjonalnym uśmiechem – nie mogę przecież być w dwóch

miejscach naraz.

Mortalwood kazał mi przynieść sobie wytrawne martini. I czysty bourbon

dla Fiska.

A dla wielmożnej pani piwo imbirowe.

– Niech pan pos

łucha – powiedziała Whitney tonem, którym już od lat nie była zmuszona

mówić. – Proszę iść sprawdzić, czy on nie wpakował jachtu na rafę albo jakiegoś wieloryba,
łódź poławiaczy krewetek czy coś w tym rodzaju.

– Tu nie mo

że być żadnych poławiaczy krewetek – sprzeciwił się Cantrell, bardzo z

siebie zadowolony.

background image

– Wszyscy strajkuj

ą od zeszłej nocy. Domagają się podniesienia cen skupu krewetek. Ale

pani chyba nie zwraca uwagi na takie drobiazgi.

– Niech pan pos

łucha – powtórzyła Whitney, z jeszcze większym naciskiem. – Proszę

tam iść i uważać na niego.

Roze

śmiał się ukazując równe, białe zęby.

– Ju

ż pani mówiłem, w tej chwili mam rozkaz usługiwać.

– Ja zrobi

ę drinki – odparowała Whitney. – Niech pan idzie i dopilnuje, żeby już więcej

tak nie rzucało.

– Jest pani tego pewna? – Uni

ósł jedną brew, wyrażając w ten sposób swoje wątpliwości.

– Ca

łkowicie – powiedziała ostro. – Został pan zatrudniony jako kapitan, to proszę iść i

zająć się sterowaniem.

– W porz

ądku. – Wzruszył ramionami i zrobił krok w kierunku drzwi. – Tylko proszę

dołożyć starań, żeby martini jego wysokości było wytrawne. I z cebulką, a nie oliwką. Proszę
przekłuć cebulkę do połowy. Zrozumiano? – Schylił się lekko, by zmieścić się w niskich
drzwiach,

i jeszcze raz odwrócił się, obdarzając ją wspaniałym uśmiechem. – I tylko niech

pani nie wytrząsa ginu – dodał.

W Whitney co

ś pękło. Najważniejsza transakcja w historii korporacji ma być

przeprowadzona lada chwila i ona powinna teraz omawiać to z Fiskiem i panem M. Zamiast
tego siedzi tutaj jak w pułapce i próbuje stawić czoło temu doprowadzającemu ją do szału,
zadowolonemu z siebie marynarzynie.

I chociaż rzadko pozwalała sobie na okazywanie

złości, tym razem nie wytrzymała.

– Mo

że pan być pewien, że już nigdy nie będzie pan pracował u pana Mortalwooda –

wycedziła przez zaciśnięte zęby. – A ten, kto pana polecił do tej pracy, już nigdy więcej tego
nie zrobi. I –

podniosła palec celując w niego jak z rewolweru – jeżeli nie będzie się pan

zachowywał w sposób bardziej cywilizowany, może pan być pewien, że w Hilton Head
zostanie pan wyrzucony,

a my wynajmiemy kogoś innego.

Świetnie – powiedział uśmiechając się. – Ja jestem wolny strzelec, wszystko mi jedno.

A przy okazji,

nie byliście ze mną całkiem szczerzy. Po co płyniecie na Sand Dollar?

Słyszałem, jak Mortalwood mówił, że chce się tam dostać. Co on zamierza? Przecież nie
chodzi mu tylko o sprawdzenie tej

łajby, w takim wypadku powinien wziąć ze sobą inżyniera.

Nie wydaje mi się też, żeby to była wycieczka dla przyjemności. Tacy ludzie jak wy nie
wiedzą, co to przyjemność.

– To nie pa

ński interes, dokąd płyniemy – odparowała Whitney. – Niech pan idzie robić,

co do niego należy i zostawi mnie samą.

– Z rozkosz

ą. Ale najpierw muszę pani coś powiedzieć.

Whitney spojrza

ła na niego wrogo. Stał już na pokładzie, w pełnym blasku słońca, a wiatr

rozwiewał mu ciemnoblond włosy.

– Zanim pani zacznie si

ę uwijać, podając te mikstury, proszę poprawić szminkę.

Rozmazała się.

Machinalnie podnios

ła rękę do warg, tak jakby mogła sprawdzić, czy to, co powiedział,

jest prawdą. Cantrell wyszczerzył zęby w uśmiechu i lekko rozsunął koszulę na piersi. A tam,

background image

dokładnie na wytatuowanym aligatorze, widniał odcisk jej jaskrawoczerwonej szminki.
Przeraziła się. Ktokolwiek to zobaczy, pomyśli, że całowała jego nagą pierś.

– Niech pan to zaraz zetrze – za

żądała Whitney, czując, jak serce wali jej w piersi.

– Ani my

ślę, będę to nosił z dumą – odparł z uśmiechem. – Może nawet zacznę obnosić

się z tym po okolicznych barach. No dobrze, ale niech pani nie siedzi przez cały dzień w
kuchni.

Chociaż zdaje się, że kobieca praca nigdy nie ma końca.

Oddali

ł się spacerowym krokiem, z rękami w kieszeniach szortów. Wściekła Whitney

odwróciła się od drzwi i zabrała do przyrządzania nowych drinków. Była tak zirytowana, że
ręce jej się trzęsły, kiedy wycierała do sucha tacę. Jak on śmiał być tak ordynarny? Od
niepamiętnych lat ludzie płci obojga traktowali ją z poważaniem – najpierw dla jej inteligencji
i solidnej pracy, potem tak

że z powodu władzy i pozycji, do jakiej doszła.

To g

łupie, że pozwoliła, by ktoś taki zepsuł jej humor. Przecież on jest niczym, nikim,

zerem.

Nawet nie miał stałej pracy. Na pewno docinał jej z zawiści. Ona jest kimś i jego

głupie samcze ego nie może tego przeboleć. Chciałby myśleć, że to on jest najwspanialszy.

Wzi

ęła głęboki oddech, żeby się uspokoić. On jest niczym, powiedziała sobie jeszcze raz,

nie liczy się. Za to ona – dzięki własnym siłom, swojej matce, a także Liii i panu M. – została
kimś. Tak naprawdę to ona, Lawrence Mortalwood i Adrian Fisk są najważniejszymi osobami
w bardzo poważnej korporacji. Imperium, pomyślała z dreszczem podniecenia. Ten jacht
podąża w kierunku imperium, przyszłego Królestwa Mortalwooda, którym pewnego dnia, z
błogosławieństwem pana M. , będzie kierowała.

W takim razie jak to si

ę stało, dziwiła się Whitney, że jakiś zarośnięty facet, jakiś majtek

pokładowy mógł ją tak otumanić, że przez chwilę zapomniała o sukcesach, potędze i
tworzeniu imperium.

Dlaczego sprawił, że znów stała się małą, chudą Whitney Shane z

Kanker County? Że przypomniała sobie tę niezdarną nastolatkę, która mijając w drodze ze
szkoły fabrykę celulozy, trzymała głowę nisko spuszczoną, żeby nie widzieć młodych
mężczyzn, wylegujących się podczas przerwy na papierosa. Wyglądali tak, jakby mieli w
głowie tylko jedno. Nauczyła się gardzić nimi i unikać ich. A teraz już się uwolniła od tego
surowego świata, jaki symbolizowali. Na zawsze wzniosła się ponad mężczyzn takich jak
Gabe Cantrell.

Ostro

żnie uniosła tacę i poszła na pokład dołączyć do prawdziwych mężczyzn,

po

siadających bogactwo, wpływy i władzę. Była częścią ich zaczarowanego kręgu, jedną z

nich.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

– Nie mam poj

ęcia, co się stało, czy w coś uderzyłem – powiedział siedzący na leżaku

zdenerwowany Mortalwood.

Gabe Cantrell był już za sterem i jacht znowu płynął gładko.

– Wszystko przez te okulary – narzeka

ł Mortalwood. – Nie mogę się do nich

przyzwyczaić. A na dodatek łódź nie jest całkiem w porządku, jest jakaś ospała.

– Prosz

ę się nie przejmować – uspokajała Whitney, podając mu martini. – Wszystko

zostanie sprawdzone,

kiedy już dopłyniemy do Hilton Head.

Wr

ęczyła Adrianowi Fiskowi jego bourbon i ze szklanką piwa imbirowego w ręce

ulokowała się na leżaku z prawej strony Mortalwooda. Nigdy nie piła nic mocniejszego
podczas godzin pracy,

a przecież ta wycieczka też miała charakter pracy. Na Południu wciąż

jeszcze wielu biznesmenów nie aprobowało picia alkoholu przez kobiety, nawet do obiadu.
Kobieta,

która była członkiem zarządu, musiała pamiętać o wszystkich subtelnościach.

– Wspania

ły dzień na obejrzenie wyspy – powiedział Fisk sącząc swój bourbon. Spojrzał

na trzymaną w ręce mapę, a następnie na stojącego przy sterze Cantrella, sprawdzając, czy
jest on poza zasięgiem głosu.

Mortalwood mia

ł podobną mapę i podał jeszcze jedną Whitney.

– To ma

ła wyspa – ciągnął Fisk. – Ma około ośmiu kilometrów w najszerszym miejscu.

Ale za to jest tam prawie piętnaście kilometrów użytkowej plaży.

Whitney przytakn

ęła przypatrując się mapie. Sand Dollar była jedną z wysp

przybrzeżnych, które, rozciągnięte jak rząd falochronów wzdłuż wybrzeża Georgii,
przyjmowały na siebie ataki przypływów oceanu, chroniąc bagniste brzegi przed ich siłą. Fale
uderzały w nie przez wieki, toteż na wyspach tych, a nie na wybrzeżu Georgii, utworzyły się
piaszczyste

plaże. Niektóre z wysp, jak na przykład Tybee, St. Simon czy Hilton Head, były

całkowicie zagospodarowane. Inne, jak Sapelo, były częściowo zasiedlone, ale bez
rozwiniętej sieci handlowo-usługowej. Tylko nieliczne, tak jak Cumberland, zostały
obszarami chronionymi, zachowanymi w stanie dzikim. Sand Dollar, nazwana tak z powodu
prawie idealnie okrągłego kształtu, była czymś wyjątkowym, ponieważ jej właścicielką była
tylko jedna osoba, Freda Fredericks.

Od pokoleń ta wyspa należała do jej rodziny.

– I naprawd

ę nikt tam nie mieszka? – spytała Whitney potrząsając głową z dezaprobatą. –

Co za marnotrawstwo.

– Rzeczywi

ście to marnotrawstwo – zgodził się Adrian. Był nieskazitelnie schludnym

mężczyzną, szczupłym, wysokim, ciemnowłosym i ciemnookim. Mógł równie dobrze być
poważnie wyglądającym trzydziestopięciolatkiem, jak i dobrze zakonserwowanym panem po
pięćdziesiątce.

– Freda Fredericks sp

ędzała tam letnie wakacje, kiedy wyspa należała jeszcze do jej

dziadków –

mówił Adrian. – Ale główny budynek i oficyny spłonęły doszczętnie ponad

czterdzieści lat temu i nigdy nie zostały odbudowane. Klimat dokonał reszty, jedynie basen
portowy pozostał nietknięty. Od czasu do czasu pani Fredericks pozwala wybranym osobom
wypoczywać na łonie natury. Poza tym nic tam się nie dzieje.

background image

Jaskrawozielony bagnisty brzeg ju

ż prawie zniknął za horyzontem. Daleko wśród fal

Whitney zobaczyła igrającego delfina. Zaledwie kilka razy w życiu widziała delfiny i w ogóle
słabo znała morze. Z trudem zwalczyła pokusę zwrócenia uwagi reszty towarzystwa na
wesoło pląsające zwierzę. To nie pasowało do tak poważnej rozmowy.

– Powiedzia

łeś, że pani Fredericks miała zamiar przekazać tę wyspę na rezerwat? –

zapytała. – A jej syn myśli, że uda mu się przekonać ją, żeby to sprzedała?

– Tak – potwierdzi

ł Adrian. – O Boże, słońce tak pali, że zastanawiam się, czy nie

powinienem pójść na dół posmarować się kremem i nałożyć kapelusz.

– Adrianie, czy ty nie za bardzo dbasz o siebie?

– Mortalwood za

śmiał się pobłażliwie. – Odrobina słońca nikomu z nas nie zrobi

krzywdy. Nawet Whitney.

Whitney u

śmiechnęła się grzecznie. Opalała się łatwo, ale spędzała niewiele czasu na

słońcu. Ciemna opalenizna mogłaby sugerować, że przedkłada przyjemności nad pracę.
Zastukała swym złotym piórem w mapę.

– Jednej rzeczy nie rozumiem – rzek

ła. – Dlaczego Sheldon Fredericks przyszedł właśnie

do nas,

zamiast po prostu wystawić to miejsce na sprzedaż?

– Jak ju

ż mówiłem – wyjaśnił Adrian szorstko – on wie, że jesteśmy bardzo dobrą firmą.

Podoba mu się nasz styl działania i sądzi, że zdołamy przekonać tę staruszkę.

Whitney zmarszczy

ła czoło. Nie podobał jej się sposób, w jaki Adrian mówił o pani

Fredericks „staruszka”

i była pewna, że nie powiedział wszystkiego. Nie ufała mu, ponieważ

wiedziała, że wykorzystałby pierwszą nadarzającą się okazję, by ją zdystansować. Musi się
mieć na baczności.

– M

ówiąc szczerze, jest on także zainteresowany akcjami – dodał Mortalwood, nie

patrząc na Whitney.

– Akcjami? – Whitney a

ż wyprostowała się w swoim leżaku i wbiła w niego wzrok. –

Przecież wszystkie akcje należały do pana i Liii. Ona nigdy nie zgadzała się, żeby pan
odstępował akcje.

Mortalwood uni

ósł pulchną rękę, by ją uciszyć.

– Whitney, wszystko jest na razie na etapie wst

ępnych, bardzo poufnych rozmów. Nic

jeszcze nie jest pr

zesądzone, zupełnie nic.

– Mam nadziej

ę, że nie – powiedziała twardo. – Zanim jakiekolwiek akcje zmienią

właściciela, żądam dokładnej analizy takiego projektu. A następnie opinii działu księgowości.
Dyskrecja jest czasami potrzebna, ale...

– W tym wypadku utrzymanie tajemnicy jest spraw

ą najwyższej wagi – przerwał Adrian

wkładając okulary przeciwsłoneczne. – Nie możemy dopuścić, by ktokolwiek dowiedział się,
że jesteśmy zainteresowani tym terenem. Po pierwsze, to może przyciągnąć konkurencję. Po
drugie,

ekolodzy zaraz podnieśliby wrzawę.

– Nawet nie chc

ę myśleć o obrońcach środowiska.

– Mortalwood z

łapał się za głowę. – Będą chcieli obedrzeć nas żywcem ze skóry, zrobić

krwawą jatkę.

– Sand Dollar to nieruchomo

ść pierwszej klasy – powiedział Adrian, zaciskając blade

background image

dłonie. – Jacyś przeklęci fanatycy mogą chcieć zachować to wszystko jako sanktuarium dla
szopów, kleszczy i grzechotników.

Ale my mamy możliwości zagospodarowania tego

obszaru na sumę wielu milionów dolarów.

Jacht mija

ł właśnie jedną z wysp. Biała latarnia morska wyłoniła się spoza zielonego

pagórka.

Promienie słońca odbijały się w falach. Widok był tak piękny, że Whitney z trudem

powróciła do rzeczywistości, by posłuchać tego, co mówi Mortalwood.

– Zak

ładam, że postawimy tam pawilony. Nad samym brzegiem, ale również w głębi

wyspy.

A także luksusowe ośrodki wypoczynkowe. Nie tylko zagospodarujemy plażę, ale

zrobimy też baseny kąpielowe, korty tenisowe, pola golfowe, stajnie, przystań.

– Stajnie nie. – Adrian zmarszczy

ł brwi. – Konie potrzebują pastwisk. Nie możemy

marnować terenu na pastwiska. Jeżeli chodzi o pola golfowe, to trzeba będzie osuszać bagna,
ale to możemy zrobić. Będzie to kosztowne, ale w sumie się opłaci.

Whitney za

łożyła nogę na nogę, jak przystało damie, i usiłowała nie widzieć kolejnego

delfina podskakującego w oddali.

– Gdy obejrzymy to miejsce...

– Najpierw przyjrzymy si

ę z łodzi – przerwał Mortalwood. – A potem udamy się na

pieszy rekonesans.

Tam wciąż są jeszcze drogi. Podobno zarośnięte, ale chodzić nimi można.

Na koniec popłyniemy do Hilton Head, by ostatecznie przedyskutować projekt.

Zaniepokojona Whitney potrz

ąsnęła głową. Mortalwood był niesłychanie tajemniczy co

do każdego szczegółu tej wyprawy. Nawet w biurze nikt nie wiedział, gdzie teraz są i co
robią. Poprzedniego wieczoru Adrian i Mortalwood polecieli do Savannah. Zapowiedzieli, że
wybierają się na konferencję do wiejskiego ustronia w Nowej Szkocji i nie wrócą przed
końcem tygodnia. Whitney rano pokazała się w biurze tylko na chwilę i wyszła pod
pretekstem uczestnictwa w weselu.

Następnie miała rzekomo polecieć do Missouri, by

spędzić kilka dni na zwiedzaniu nowoczesnych osiedli dla emerytów w Ozarks.

Nikt z wyj

ątkiem Sheldona Fredericksa nie wiedział, że wybierają się na Sand Doilar, a

nawet on

nie znał dokładnego terminu. Mortalwood wybrał środek tygodnia na tę podróż,

ponieważ w ten sposób zmniejszał prawdopodobieństwo spotkania jakiejś turystycznej łodzi.
Dla zatarcia śladów mieli nie wracać do Atlanty zaraz po obejrzeniu Sand Doilar, tylko udać
się do ekskluzywnego ośrodka wypoczynkowego na Hilton Head, gdzie mieli zostać do
soboty.

Mortalwood osobiście zarezerwował im miejsca pod przybranymi nazwiskami.

Na horyzoncie pojawi

ła się jakaś plamka, zielona kropka wśród szarych fal. Nad jachtem

szybował spokojnie pelikan.

– To ona – zawo

łał podniecony Mortalwood, pokazując na plamkę. – To ta wyspa. Chyba

znowu wezmę ster. Popłyniemy powoli, żeby dokładnie się przyjrzeć.

Podni

ósł się z leżaka. Whitney patrzyła na niego z obawą.

– My

śli pan, że tak będzie lepiej? Czy pan zna te wody?

– Whitney, ale z ciebie szczur l

ądowy. – Mortalwood poklepał ją po ramieniu. – Nie

obawiaj się. Przy okazji chcę jeszcze raz sprawdzić ster, coś mi się w nim nie podoba. Ten
kapitan nie zna łodzi, w każdym razie nie tak dobrze jak ja.

– Id

ę na dół posmarować się kremem – powiedział Adrian zirytowanym tonem. – I czymś

background image

przeciw insektom.

Nienawidzę wędrówek przez wysokie trawy, jest w nich pełno robactwa!

Na wyspie są też grzechotniki. Powinnaś włożyć coś solidniejszego na nogi.

Wstaj

ąc z krzesła spojrzał krytycznie na jej lekkie sandały. On sam miał wysokie

skórzane buty,

w których wyglądał nieco karykaturalnie.

Whitney u

śmiechnęła się do siebie. Adrian nie wiedział o tym, że grzechotnik mógłby

ukąsić go nawet przez skórę tych butów, jakby to była kartka papieru. Ale Adrian nie
uwierzyłby, że ona może cokolwiek wiedzieć o wężach, a nawet gdyby uwierzył, byłby
jeszcze bardziej przerażony.

Podesz

ła do burty, żeby popatrzeć na wyspę. Była coraz bliżej, cała zielona z wyraźną

białą obwódką. To musi być plaża, pomyślała uśmiechając się. Ta słynna, drogocenna plaża,
która może zmienić Korporację Mortalwooda w Imperium Mortalwooda.

– Dlaczego pani tak si

ę przygląda? Ma pani zamiar to kupić?

Niespodziewany g

łos Cantrella przestraszył ją.

– To w ko

ńcu jedyna rzecz, na jaką można tu popatrzeć – odparła nie odwracając się. – A

czy pan nie powinien być teraz przy panu Mortalwoodzie i pilnować, żeby nie wpłynął na
mieliznę czy coś w tym rodzaju?

– Tak – zgodzi

ł się kpiąco – powinienem. Ale on koniecznie chce się bawić w żeglarza i

nie lubi,

jak mu zaglądam przez ramię.

Czu

ła na sobie jego spojrzenie, słyszała łopoczącą na wietrze koszulę. Kątem oka

widziała jego długą, silną rękę opartą o reling.

– Tak czy owak, kim pani jest dla tego starego? – zapyta

ł wyzywająco. – Sekretarką?

Osobistą asystentką? Przyjaciółką?

– Nale

żę do kierownictwa jego firmy – powiedziała i spojrzała na niego z niesmakiem. –

Tak się składa, że jestem nawet wicedyrektorem.

– Naprawd

ę? – zawołał udając, że zrobiło to na nim wielkie wrażenie. – Kierownicze

stanowisko.

Taka mała ślicznotka jak pani. Wicedyrektor. No, no. Jeżeli kiedykolwiek będę

miał firmę, zafunduję sobie piękną, młodą wicedyrektorkę. Na własny użytek.

– Mój wiek,

wygląd i płeć nie mają nic wspólnego z moim stanowiskiem – powiedziała

zimno.

– Nie powiedzia

łem, że mają – odparował. Oparł łokcie o reling i patrzył na przybliżającą

się wyspę.

– On robi zwrot – zauwa

żył. – Chce opłynąć wyspę dookoła, prawda? A tak naprawdę, co

go w niej interesuje? Czym zajmuje się wasza firma?

– Zadawanie pyta

ń nie leży w zakresie pańskich obowiązków – odparła Whitney krótko.

– Ani w moich odpowiadanie na nie.

– W porz

ądku – zgodził się wzruszając ramionami. – Próbowałem tylko zabawiać panią

rozmową. Zresztą sam sobie odpowiem. Pani, hm... pracodawca wyraźnie dobrze prosperuje,
chociaż nie bardzo zna się na łodziach. Wasza trójka nie jest z tych okolic. Przyjechaliście z
Atlanty, ale nie wszyscy razem.

Whitney spojrza

ła na jego profil. Miał ostry, orli nos, a opalenizna, ciemnoblond włosy i

mocno zarysowana szczęka nadawały mu wygląd wodza Wikingów, który obmyśla strategię

background image

przed zbliżającą się bitwą.

– Sk

ąd pan to wie? – spytała podejrzliwie. Ten człowiek może być czyimś szpiegiem,

pomyślała. Ponownie odniosła wrażenie, że jest bardziej inteligentny, niż wydawało się jej na
początku.

– Oni dwaj przyjechali tu pierwsi – powiedzia

ł, ponownie wzruszając ramionami. – Mieli

czas,

żeby przebrać się przed wejściem na łódź. Pani nie. Miała pani jeszcze nalepkę linii

lotniczych na bagażu. Wyglądacie na ludzi, którzy pracują razem, w zamkniętym gronie. Kim
jest Fisk? Liczy się bardzo ze zdaniem Mortalwooda, stwarza pozory, że również liczy się ze
zdaniem pani,

ale nie za bardzo panią lubi. Na pani miejscu miałbym się na baczności.

– Dzi

ękuję za radę. Pan Fisk i ja jesteśmy kolegami i bardzo dobrze nam się razem

pracuje –

odparła Whitney, dumnie podnosząc głowę.

Rzuci

ł jej krótkie, ironiczne spojrzenie.

– To znaczy pani si

ę wydaje, że ma pani nad nim przewagę. Być może, na razie. To by

tłumaczyło sposób, w jaki on na panią spogląda. Na razie jest pani górą, ale on ciągle myśli,
jak panią przebić. O cokolwiek wam trojgu chodzi, on jest w to bardziej zaangażowany niż
pani. A tak w ogóle,

to wszyscy jesteście bardzo spięci. Chodzi o jakąś ważną sprawę? Mam

rację?

Whitney ze wszystkich si

ł starała się udawać, że nie zwraca uwagi na to, co on mówi. Jest

zbyt bystry,

pomyślała. O wiele za bystry. Muszę o tym powiedzieć panu Mortalwoodowi.

Tr

zeba mu zapłacić, żeby siedział cicho. Na pewno potrzebuje pieniędzy.

Popatrzy

ła w stro n ę wyspy. Teraz było widać wyraźnie pas szarobiałej plaży. Za nią

widniały jasnozielone trawy moczarów, a jeszcze dalej ciemniejsza, cienista zieleń
sosnowo-

dębowego lasu. Jacht skierował się na wschód, w stronę dalszego brzegu wyspy.

Ten pas plaży wygląda obiecująco, pomyślała, choć nie jest zbyt szeroki. W zamyśleniu
przygryzła dolną wargę.

– Ciekawe, dlaczego wci

ąż mam wrażenie, że pani okrąża to miejsce jak wrogi agent? –

odezwał się ponownie Gabe ironicznym tonem.

– Niech pan pos

łucha – powiedziała zniecierpliwiona. – Jeżeli ma pan zamiar bawić się w

detektywa,

to niech pan sobie otworzy agencję. A teraz proszę sprawdzić, czy wszystko jest

spakowane na piknik.

Gabe odsun

ął się od relingu i skłonił nisko jak dworzanin.

– Jestem na pani rozkazy.

Musimy pozby

ć się go na Hilton Head, pomyślała Whitney. Jest niebezpieczny i

zuchwały.

Niski, przera

źliwy dźwięk znienacka wstrząsnął powietrzem. Dookoła zakotłowało się,

strumienie wody trysnęły w górę, by następnie runąć na nią. Gabe Cantrell schwycił ją w
ramiona i tylko dzięki temu nie została rzucona na deski pokładu. Coś twardego uderzyło ją w
plecy,

coś innego spadło na ramię i odskoczyło. Schowała twarz na jego piersi, chroniąc oczy

przed lecącymi odłamkami.

Łódź wykonała tak dziwny, raptowny i przyprawiający o mdłości skok, że musiała

otworzyć oczy. Spojrzała wokół błędnym wzrokiem. Dziób w jakiś magiczny sposób wyrastał

background image

z wody,

celując prosto w stojące w zenicie słońce, a pokład zaczął uciekać spod stóp.

Powietrze wypełniał dudniący dźwięk. Gabe przywarł do relingu, żeby zachować równowagę,
przez cały czas trzymając ją w ramionach.

Whitney by

ła zbyt zaskoczona i przerażona, by cokolwiek powiedzieć. Rufa łodzi

przechyliła się ryzykownie, a fale oceanu przelewały się po pokładzie. Piekący dym wypełnił
powietrze,

jakieś kawałki i strzępki pływały po kotłującej się za nimi wodzie.

– Trzymaj si

ę relingu – ryknął jej prosto w ucho Gabe. – Utrzymuj się tak wysoko, jak

tylko możesz.

Przycisn

ął ją do relingu, sprawdził, czy dobrze się trzyma i zaczął przedzierać się z

trudem w stronę łodzi ratunkowej.

Toniemy, pomy

ślała Whitney i ze strachu zrobiło jej się słabo. Uderzyliśmy w coś. Albo

coś eksplodowało. Albo... Nagle usłyszała, jak pod pokładem Adrian wrzeszczy w panice.
Rozpaczliwie rozejrzała się szukając Mortalwooda, ale przy sterze nikogo nie było. Może
leży gdzieś ranny? Przerażona zaczęła go wołać, ale nie było odpowiedzi. Chociaż trzymała
się relingu tak kurczowo, że aż bolały ją ręce, zaczęła ześlizgiwać się w kierunku pełnej
jakichś śmieci wody, która pokrywała rufę.

Gabe Cantrell porusza

ł się po przechylonym pokładzie jak akrobata, nie tracąc

równowagi.

Wyciągnął łódź ratunkową z zamocowań, chwycił pudło z apteczką i prawie

pełznąc, z zębami zaciśniętymi w determinacji ruszył z powrotem do niej.

Ten jacht nie mo

że zatonąć, powiedziała do siebie Whitney z niedowierzaniem, nie tak

prędko. Woda piętrzyła się nad rufą, z każdą chwilą coraz wyżej.

Zn

ów usłyszała wrzask Adriana spod pokładu. Może jest uwięziony jak w pułapce,

pomyślała w przerażeniu. Wciąż czuła dym. A może łódź na dodatek się pali i Adrian nie
będzie w stanie się wydostać? I gdzie jest pan M. ? Zawołała go jeszcze raz, ale nie słyszała
nic oprócz wściekłych uderzeń fal. W uszach dzwoniło jej boleśnie. Coś musiało
eksplodować, pomyślała w panice. Ale gdzie? Może poniżej linii wody, na przykład silnik?

– Chod

ź tu – powiedział Gabe szorstko, próbując pociągnąć ją, łódź ratunkową i apteczkę

na koniec rufy. –

Ruszaj się. Łap torebkę, łap, co tylko możesz, i ruszaj.

– Nie mog

ę – zaprotestowała usiłując zostać tam, gdzie była. Tylko instynktownie

schwyciła torebkę, gdy ta już prawie ześlizgiwała się do morza i przerzuciła pasek przez
ramię. – Nie obawiaj się o mnie. Znajdź pana Mortalwooda i Adriana – oni potrzebują
pomocy.

– S

łuchaj – zawołał z dzikim wyrazem twarzy – nie mogę utrzymać naraz więcej niż

jedno z was.

Nie rób trudności. Chodź tutaj.

Cisn

ął napompowaną łódź ratunkową do morza. Wylądowała właściwą stroną, a woda

rozprysnęła się wokół niej. Trzymając wciąż apteczkę, pociągnął Whitney w dół
przechylonego pokładu. Łódź ratunkowa podskakiwała na falach zaledwie kilka metrów od
tonącej rufy.

– Skacz. Nie patrz na nic – rozkaza

ł i popchnął ją w kierunku łodzi.

– Musz

ę znaleźć pana M. – krzyknęła próbując torować sobie drogę z powrotem na

pokład. Woda podeszła już powyżej jej sandałów i zmoczyła dół spodni.

background image

– Poszukam go – burkn

ął Gabe. W jakiś sposób znalazła się w jego ramionach i za chwilę

oboje byli w szarym, wezbranym morzu.

Wrzucił apteczkę do wnętrza łodzi.

– Wsiadaj – rozkaza

ł znowu. – Będę ją trzymał.

Ale Whitney ujrza

ła pływającą, wśród tego rumowiska na tonącej rufie nową czapkę

żeglarską Mortalwooda. I nagle zobaczyła tam jego samego, podnoszącego się na nogi.
Zgubił okulary i krztusił się, z trudem łapiąc powietrze.

– Ja go wezm

ę – krzyknęła Whitney. – Dam sobie radę. Znajdź Fiska i włącz radio.

Sprowadź pomoc.

Gabe spojrza

ł na nią ze złością i niedowierzaniem, ale ona już wrzuciła torebkę do tratwy

i sprawnie przeprawiała się z powrotem. Zdążyła dotrzeć do Mortalwooda w chwili, gdy
ponownie stracił równowagę. Wzięła głęboki oddech, zanurkowała i oplotła ramieniem jego
szyję, następnie wyciągnęła go na powierzchnię i powoli zaczęła holować w stronę tratwy.

Gabe obserwowa

ł ją ze złością, ale po chwili widocznie uznał, iż ona wie, co robi.

Silnymi,

zdecydowanymi ruchami popłynął z powrotem do tonącego jachtu.

S

ól piekła Whitney w oczy, w uszach wibrował jej jeszcze huk eksplozji, ale wciąż

słyszała krzyczącego Fiska. Niech Cantrell go ratuje, pomyślała. Jeżeli zostawię pana M. , to
on się z pewnością utopi.

– Niech pan si

ę mocno trzyma – wysapała do Mortalwooda. – Jestem przy panu.

Nie próbowa

ł się sprzeciwiać, był zdezorientowany, bezradny i bierny jak śmiertelnie

wystraszone dziecko.

Używając całej siły, spróbowała podsadzić go do wnętrza łódki, ale nie

dała rady. Musiała trzymać się jedną ręką brzegu tratwy, a drugą podtrzymywać twarz
Mortal

wooda ponad powierzchnią wody. Miał zadraśnięcie i siniak na czole.

– Lila? – zapyta

ł, wciąż krztusząc się wodą. – Lila? Lila?

– Wszystko dobrze, wszystko w porz

ądku – uspokajała go Whitney, mając nadzieję, że

nie słychać desperacji w jej glosie. Popatrzyła na brzeg wyspy, oceniając dzielącą ich od niej
odległość. Mogłaby ją przepłynąć trzymając pana M. , była tego pewna.

Mała dziewczynka, która mieszka nad brzegiem rzeki musi umieć pływać, to jasne jak

słońce”, powtarzał jej wujek Dub, kiedy z babcią przeprowadziły się do niego. I nauczył ją.

To dziecko pływa jak ryba”, mawiał później z dumą.

Zacisn

ęła zęby. Jeżeli trzeba będzie, popłynie jak ryba, trzymając pana M. i ciągnąc

tratwę. Zobaczyła ze zgrozą, że jacht jest już do połowy zanurzony w wodzie, z dziobem
wycelowanym w niebo.

Nie widziała nigdzie Gabe’a ani nie słyszała już Adriana. A jeżeli

obaj zostali uwięzieni wewnątrz i nie mogą się wydostać? Gęsta chmura dymu wisiała w
powietrzu.

Czy zagraża im ogień? Nie może jednak zostawić pana M. i próbować wracać im

na pomoc.

– Lila – Mortalwood prawie zap

łakał. – Czy z nami wszystko w porządku?

– Tak, wszystko dobrze – wyszepta

ła Whitney, próbując trzymać go mocniej i

przywierając kurczowo do burty łódki.

Fale uderza

ły z hukiem, potęgowanym jeszcze przez świst wiatru. Jacht zanurzał się coraz

głębiej, z wody zaczęły się wydobywać wielkie bańki powietrza. I nagle, z jakimś
przerażającym pośpiechem wszystko skryło się pod wodą, a na powierzchnię wypłynęło

background image

mnóstwo banieczek.

Nastała cisza, zmącona jedynie szumem oceanu i przenikliwym

krzykiem mew.

Zgin

ęli, pomyślała Whitney z rozpaczą. Obaj, Fisk i Cantrell, utonęli zostawiając ją samą

z panem M. , który na dodatek jest ranny,

nie wiadomo jak ciężko. Co pocznie z nim sama,

nawet jeżeli dostaną się na wyspę?

Nagle na powierzchni ukaza

ła się głowa Cantrella. Otrząsał się z wody i chwytał oddech

tak gwałtownie, jakby rozrywało mu płuca.

– Cantrell – wrzasn

ęła Whitney z radością. Mokre, pozlepiane ciemnoblond włosy były

prawie czarne,

twarz wykrzywiona z wysiłku i braku powietrza, ale dla Whitney w tej

cudownej chwili wyglądał pięknie. Jedną ręką trzymał za kołnierz nieprzytomnego Fiska i
ciągnął go w kierunku tratwy. Adrian miał szarozieloną twarz, rozciętą wargę i rozbitą
szczękę. Gabe rzucił Whitney pobieżne spojrzenie i zapytał szorstkim głosem:

– Nic ci si

ę nie stało?

– Nic, ale nie mog

ę wsadzić go do łodzi – wysapała, wciąż podtrzymując Mortalwooda,

który chyba znowu stracił przytomność i tylko drżał spazmatycznie.

Krzywi

ąc się z wysiłku Gabe wrzucił ciało Adriana do łodzi, gdzie spoczęło na dnie jak

zmięty, miękki tobół.

– Czy on si

ę dobrze czuje? – zapytała Whitney, znów przerażona, gdyż Adrian wyglądał

jak półmartwy.

– B

ędzie żył – odparł Gabe krótko, wciąż oddychając z trudnością. – Podaj mi

Mortalwooda i trzymaj łódź równo. Wsadzę go do środka.

Wsp

ólnym wysiłkiem unieśli ciężkie ciało Mortalwooda i próbowali wepchnąć je do

łodzi. W końcu Whitney sama musiała wejść do środka i wciągnąć go od góry, podczas gdy
Gabe popychał go od dołu. Wreszcie Mortalwood wpadł do łodzi prosto na Adriana, który
jęknął żałośnie.

Adrian wygl

ąda o wiele gorzej niż pan M. , pomyślała Whitney, przestraszona jego

stanem.

Przekręciła go na brzuch i zaczęła z całej siły uciskać jego plecy, by pobudzić płuca

do pracy.

Było to trudne w małej łodzi, ale po niedługim czasie Fisk wypluł wodę, kaszlnął i

na i koniec zakl

ął. Odetchnęła z ulgą. Obaj mężczyźni żyli i miała nadzieję, że niedługo wróci

im świadomość.

– Zostaw mnie w spokoju – za

żądał słabym, zrzędzącym głosem.

Whitney rozejrza

ła się. Zobaczyła, że Cantreli, dysząc ciężko, płynie w stronę brzegu i

holuje łódkę.

– Wsiadaj do

środka – zawołała. – Jest ciasno, ale zmieścimy się wszyscy.

– Zgubili

śmy wiosło – powiedział z trudem. – Tylko w ten sposób możemy się dostać do

brzegu.

Whitney zakl

ęła w duchu. Adrian trząsł się i łkał na dnie łódki. Obok niego leżał zwinięty

w kłębek Mortalwood. Chyba wciąż był nieprzytomny, chociaż oczy miał na wpół otwarte i
regularny oddech.

Łódka posuwała się naprzód, ale Whitney widziała, że Cantreli ma mięśnie

napięte do granic wytrzymałości i słyszała, z jakim trudem oddycha.

– Pomog

ę – mruknęła bez entuzjazmu i ześlizgnęła się do wody. Dopiero teraz poczuła,

background image

że jest bardzo zimna.

– Co u diab

ła? – zapytał Gabe patrząc z niedowierzaniem.

Whitney schwyci

ła drugą linę i zaczęła holować tratwę. Na razie płynęła równo z nim,

chociaż nie miała pojęcia, jak długo wytrzyma. Wydawało się jej, że usłyszała jeszcze jeden
wybuch,

ale nie była tego pewna, ponieważ serce waliło jej jak młotem. Na szczęście, mimo

że do brzegu było jeszcze dość daleko, woda zrobiła się tak płytka, że mogli dotknąć dna.
Teraz razem szarpali i ciągnęli łódkę, podskakując w rytm nadpływających fal, by nie stracić
równowagi.

W ko

ńcu, słaniając się na nogach osiągnęli upragniony brzeg. Następnie pół ciągnąc, pół

niosąc przetransportowali Mortalwooda do zagłębienia w piaszczystej wydmie, gdzie wątłe
trawy dawały trochę cienia. Gabe położył Mortalwooda na brzuchu, żeby mógł wykrztusić
połkniętą wodę. Whitney, sama zaskoczona własną siłą, podniosła Fiska. Był przytomny, ale
chwiał się na nogach i opierał się na niej całym ciężarem. Podprowadziła go do wydmy i
posadziła przy Mortalwoodzie.

– Nie dotykaj mnie – warkn

ął Adrian. Kaszląc i przeklinając, osunął się na piasek. – Daj

mi tak leżeć. Przynieś mi tylko koc i jakieś suche rzeczy. I przynieś wody. – Skrzywił się i
zaczął płakać z twarzą schowaną w piasek. – Zostaw mnie w spokoju – zażądał. – Daj mi
wreszcie spokój, do cholery.

Le

żący obok Mortalwood otworzył szeroko oczy i odetchnął głęboko. Whitney ze

zdziwieniem ujrzała, że twarz rozjaśnia mu niemal dziecięcy uśmiech. Zaczął coś mówić do
Liii,

ale zaraz zamilkł i tylko patrzył szczęśliwym wzrokiem w niebo. Whitney odwróciła się,

by wrócić do tratwy po apteczkę. Potknęła się z wyczerpania i upadła na kolana, podpierając
się rękami. Z uporem znów spróbowała stanąć na nogi.

– Stój –

powiedział słabym głosem Gabe, kładąc jej rękę na ramieniu i nie pozwalając

ruszyć się z miejsca. – On jest tylko w lekkim szoku. Uniosę mu nogi, a ty usiądź i odpocznij.

Whitney sta

ła jak odrętwiała, nie była w stanie się ruszyć. Patrzyła, jak Gabe zdejmuje

koszulę i wkłada ją Mortalwoodowi pod głowę, a następnie zgarnia trochę leżących obok
wodorostów i podkłada mu pod kostki i kolana. Wstał z wysiłkiem i spojrzał na Whitney.

– Siadaj – powt

órzył. – Odpocznij trochę. Zmusił ją, żeby podeszła do sąsiedniego,

mniejszego zag

łębienia. Słońce łagodnie ogrzewało skórę Whitney, wychłodzoną od morskiej

wody. Pod stopam

i czuła ciepły, przyjemny i dający solidne oparcie piasek, ale kolana wciąż

jej się trzęsły z wyczerpania i przeżytego szoku.

– Usi

ądź tutaj – powiedział i usiadł ciężko na piasku, wciąż podtrzymując ją za ramię.

Pozwoliła się posadzić, dziękując w duchu losowi za stały ląd pod stopami.

Chcia

ła zapytać, co było przyczyną katastrofy, co spotkało Fiska, w jaki sposób Gabe go

uratował i skąd mogą oczekiwać pomocy. Ale nie miała na to siły. Oplotła ręce wokół
podciągniętych kolan i przycisnęła do nich twarz. Zadrżała.

Otoczy

ł ją ramieniem i przyciągnął do siebie, żeby mogła oprzeć się o jego pierś. On sam

jest jak stały ląd, pomyślała trwając w odrętwieniu. Mocny, pewny i niezawodny. Bezpieczny.

– Dobrze si

ę czujesz? – zapytał.

Przytakn

ęła skinieniem głowy, zbyt zmęczona, by cokolwiek powiedzieć.

background image

– Na pewno?

Ponownie skin

ęła głową. Podniosła na niego wzrok, gdy nagle pogładził ją po mokrych

włosach. Na brązowych rzęsach lśniły krople wody, twarz wyrażała znane już jej
zdecydowanie,

ale coś nowego dostrzegła w jego oczach. Patrzył na nią w inny sposób niż na

jachcie.

– A co z tob

ą? – spytała. – Nic ci się nie stało?

– Jestem troch

ę zmęczony. Dużo mi pomogłaś, dobrze pływasz.

– Ja p

ływam jak ryba – wyszeptała bez zastanowienia. Kiedy wypowiedziała te słowa,

zauważyła, że na chwilę powrócił jej dawny, prowincjonalny akcent, którego z takim trudem
się pozbyła. Szare oczy wpatrywały się w nią, jakby chciały wydobyć coś ukrytego głęboko.

– Co si

ę stało z jachtem? – zapytała odwracając wzrok. Upięte poprzednio tak starannie

włosy rozsypały się na ramiona i powiewały na wietrze.

Ponownie przyci

ągnął ją i oparł o swoją pierś. Nie miała siły, by zaprotestować. Poza

tym, po tych strasznych prze

życiach w wodzie tak cudownie było czuć obok siebie kogoś

ciepłego, kogoś pełnego życia, po prostu drugą osobę.

– Nie wiem – odpowiedzia

ł. – Myślę, że to była eksplozja.

– A co by

ło potem? – spytała opierając się o jego ramię i zamykając oczy. Z boku

dochodził cichy płacz Fiska, zagłuszany wiatrem i szumem fal.

– Tego te

ż nie wiem – powiedział. Zarośnięta szczęka kłuła ją w ucho. – Najważniejsze,

że nikt nie jest poważnie ranny. Poradzimy sobie.

Nikt nie jest powa

żnie ranny, pomyślała, wdzięczna za te słowa. Poradzimy sobie,

powtórzyła w duchu i poczuła przypływ nadziei. Mocniej zacisnęła oczy, wciąż piekące od
słonej wody. To nie było dziwne ani złe, że leżała przy nim, że pozwalała, by obejmował ją
ramieniem i rozgrzewał ciepłem swego ciała. Czuła łączącą ich więź, jaka rodzi się między
tymi,

którzy wspólnie ratowali życie swoje i innych ludzi.

– Czy kto

ś nam pomoże? – spytała, ufając, że Gabe zna odpowiedź.

Przez d

ługą chwilę nic nie odpowiadał. Znów pogłaskał ją po włosach. Wciąż słyszała

przytłumiony szloch Adriana i odwróciła głowę w nadziei, że wiatr go wreszcie zagłuszy.
Cantrell przyciągnął ją bliżej i prawie leżała na jego ramieniu.

– Spójrz na mnie –

rozkazał.

Zaskoczona, otworzy

ła oczy. Patrzył na nią jakoś bardzo poważnie.

– Nikt nam nie pomo

że. Musimy pomóc sobie sami. Zrozumiałaś? Czy dasz radę?

Musimy pomóc sobie sami –

potworzył.

Powoli dociera

ło do niej znaczenie tych słów. Nie było czasu, żeby wezwać pomoc przez

radio.

Nie było żadnego statku w pobliżu, który by widział, jak idą na dno. Byli sami na

najbardziej odosobnionej z wysp.

– Wszystko w porz

ądku – powiedział odgarniając jej z czoła kosmyk włosów. – Damy

sobie radę.

Twarz jego unosi

ła się nad nią, oczy miał utkwione w jej oczach. Nie była zaskoczona,

kiedy przysunął się bliżej, ale przestraszyło ją to trochę. Powróciły dawne lęki, lecz była zbyt
zmęczona, by się nimi przejmować. Zamknęła oczy, a wtedy zbliżył się jeszcze bardziej i

background image

pocałował ją. Jego usta także miały słony smak. Dotknął jej policzka i czuła piasek, który
przylgnął do jego palców. Słońce grzało ich przez przemoczone ubrania, a jej mokry sweter
łopotał na wietrze i ocierał się o jego nagą pierś.

Nie ma nic z

łego w całowaniu go, pomyślała sennie. To jest zupełnie naturalne, tak jakby

świętowali szczęśliwy powrót do życia. Jego usta płonęły, a jej zmysły tańczyły z
oszałamiającą, zawrotną radością, że żyje, czuje, dotyka. Zanurzył palce w jej rozwiane
wiatrem włosy i całował ją mocniej, z większą pasją, językiem poznając smak jej warg. Nagle
powrócił strach.

– Nie – zaprotestowa

ła próbując się odsunąć.

– Szsz.. – wyszepta

ł i przyciągnął ją z powrotem do siebie. Osunął się na piasek

trzymając ją w ramionach. – Tylko odpocznij – mówił półgłosem, z twarzą w jej włosach. –
Po prostu odpocznij chwilę.

Whitney nagle zapragn

ęła odpoczynku bardziej niż czegokolwiek na świecie i przestała

walczyć. Leżała w jego ramionach i czuła, że powoli wraca do życia. Może Gabe też
odczuwał to samo i właśnie dlatego trzymał ją tak mocno.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

– Whitney! Zimno mi. Przynie

ś mi wody i moje lekarstwa – wołał Mortalwood słabym

głosem.

– Jego lekarstwa? Jakie lekarstwa? – pyta

ł Gabe przytrzymując ją przy sobie.

– Whitney! Whitney! – wo

łał Mortalwood jak roztrzęsione, przestraszone dziecko.

– Jakie lekarstwa? – powt

órzył Gabe z naciskiem. Whitney odsunęła się od niego

gwałtownie. Usiadła i poczuła, że boli ją głowa.

– Jego lekarstwa – powiedzia

ła zmartwiona, odgarniając do tyłu wilgotne włosy. – Jego

lekarstwo na ciśnienie, na wrzód żołądka, przeciwko alergii, jego środki uspokajające i
pigułki nasenne.

– Ten facet to ca

ły worek chorób. – Gabe usiadł zgrzytając zębami.

Whitney podnios

ła się niepewnie i podążyła do Mortalwooda. Próbował usiąść i upadł z

powrotem,

wydając słaby jęk. Uklękła obok i wzięła go za rękę. Była zimna, ale nareszcie nie

miał takiego nieobecnego wzroku.

– Poszukam w pana kieszeniach – powiedzia

ła Whitney. Mortalwood był wciąż ubrany w

swój granatowy blezer,

teraz trochę porozrywany i oblepiony piaskiem.

– Whitney, wody – poprosi

ł spoglądając na nią w górę.

Nareszcie mnie rozpozna

ł, to dobrze, pomyślała.

– Zimno mi. Boli mnie, kiedy siadam. Boli tutaj. – Przy

łożył drżącą rękę w okolicę żeber

i skrzywił się z bólu.

Wbitney zacz

ęła gorączkowo przeszukiwać jego kieszenie. Krzyknął z bólu, kiedy

spróbowała delikatnie go obrócić, żeby sięgnąć do tylnej kieszeni. Och nie, ma złamane
żebro, pomyślała. Co będzie, jeżeli przebije płuco?

– Wszystko b

ędzie dobrze, proszę pana – uspokajała go. – O, proszę, znalazłam pana

aspirynę. To pomoże. Proszę, tu są dwie.

– Potrzebuj

ę wody.

– Nie mamy wody – odpowiedzia

ła. – Na razie proszę to wziąć. – Mówiła do niego takim

samym poważnym, rzeczowym tonem, jakiego używała w stosunku do dzieci. Mortalwood
posłusznie włożył do ust dwie aspiryny i położył się z powrotem. Ulżyło jej, kiedy usłyszała
głos Gabe’a.

– I co mu jest?

– Znalaz

łam trochę aspiryny. Jest wilgotna i zostało może osiem lub dziewięć tabletek.

Wydaje mi się, że on ma złamane żebro.

Gabe przyni

ósł apteczkę.

– To wszystko ma chyba ze sto lat – narzeka

ł sprawdzając zawartość. – Dlaczego nikt o

to nie zadbał?

– Musimy skorzysta

ć z tego, co mamy – odparła Wbitney zdecydowanie. – A co dolega

Adrianowi? Widzę, że boli go noga. Czy to na skutek wybuchu? Zajmij się nim, a ja
zaopiekuję się panem M.

background image

Gabe u

śmiechnął się niezbyt sympatycznie.

– Znów rozkazy? Nie,

to nie wybuch go powalił. To ja. Lepiej ty nim się zajmij, nie byłby

chyba uszczęśliwiony moim towarzystwem.

Whitney, kt

óra właśnie rozluźniała Mortalwoodowi kołnierzyk i dotykała jego czoła,

sprawdzając czy ma gorączkę, zamarła z przerażenia.

– Ty uderzy

łeś Adriana? – zapytała zaskoczona.

– Wpad

ł w panikę – prawie warknął Gabe. – Noga mu uwięzia pod koją, a woda wciąż

się podnosiła. Musiałem mu tę nogę wyszarpnąć, może nawet ją złamałem, żeby go uwolnić.
A że on opierał się i walczył ze mną, nie pozostało mi nic innego, jak ogłuszyć go, żebyśmy
się stamtąd wydostali.

Spojrza

ła na niego skonsternowana. Fisk jest dumny, pomyślała, za nic nie wybaczy

takiej zniewagi.

– Id

ź zobacz, czy Fisk przestał płakać – powiedział. – Ja zbadam Mortalwooda. Mam

więcej doświadczenia w takich rzeczach.

Patrzy

ła na niego przez długą chwilę. Wytrzymał jej spojrzenie, po czym odwrócił się do

Mortalwooda.

– Gdzie boli, kolego? – zapyta

ł starszego mężczyznę.

– Tu? A mo

że tu? Zobaczmy. – Ze znajomością rzeczy, bez wysiłku przekręcał

Mortalwooda do pozycji siedzącej, nie wywołując u niego żadnego skrzywienia.

Whitney zacisn

ęła szczęki. Więc Cantrell obejmuje dowodzenie? Może być – na razie.

Pogrzebała w apteczce i poszła do Adriana. Wciąż miał zamknięte oczy i mocno zaciśnięte
pięści. Uklękła przy nim.

– Adrian – powiedzia

ła miękko. – Czy dobrze się czujesz? Boli cię noga? A może gdzieś

jes

zcze jesteś ranny?

Adrian zwin

ął się w ciaśniejszy kłębek.

– Wytr

ę ci twarz – zaproponowała Whitney.

– A potem obejrzymy kostk

ę. Czy możesz usiąść?

– Id

ź stąd – rozkazał rozdrażniony Adrian. – Zrób raz coś pożytecznego i znajdź mi

wodę. Ja sam się sobą zajmę.

– S

łuchaj, ja muszę wiedzieć, w jakim jesteś stanie.

– powiedzia

ła próbując go przekonać. – Obróć się. Opierał się trochę, kiedy zaczęła

przekręcać go na plecy. Po chwili jednak przestał walczyć. Wzięła zwitek gazy, zwilżyła
spirytusem i oczyściła mu twarz z piasku. Stłuczenie było paskudne, a warga rozcięta
głęboko. Gabe uderzył go bardzo mocno. Nic dziwnego, że Adrian jest zły i pełen dziecinnej
urazy,

pomyślała oczyszczając ranę. Musiał stracić panowanie nad sobą, rzecz u niego

niewyobrażalna.

– Wiem,

że piecze – powiedziała stanowczo. – Ale to trzeba zrobić. Leż spokojnie,

inaczej piasek wejdzie ci do rany.

Zaraz obejrzę twoją kostkę. Chcesz usiąść?

– Zr

ób coś pożytecznego. Znajdź pomoc. Zostaw mnie samego i postaraj się o jakąś

pomoc, to pole

cenie służbowe.

– O poleceniach porozmawiamy p

óźniej – odparła powściągając gniew w głosie. – Nie

background image

mogę nic zrobić, zanim się nie dowiem, jak poważnie jesteś ranny.

Spojrza

ła na Gabe’a pochylonego nad Mortalwoodem. Wprawnie owijał bandaż wokół

bladej piersi starszego pana.

Widać było, że radzi sobie z pacjentem o wiele lepiej niż ona ze

swoim.

Gdy popatrzył na nią, odwróciła wzrok, zakłopotana. Nie chciała, żeby widział, jakie

trudności robi jej Adrian. Czuła też dziwny wstyd, widząc blade, zwiotczałe ciało
Mortalwooda.

Gabe wyglądał przy nim jak mężczyzna z innego świata, muskularny i spalony

słońcem.

– On jest tylko pot

łuczony – oznajmił Gabe obcesowo, pokazując na Mortalwooda. – I

naciągnął trochę mięśnie. A jak tam mój przyjaciel obok? Czy możesz zdjąć mu ten głupawy
but?

Nagle Adrian uni

ósł się na łokciu i popatrzył na niego z nienawiścią.

– Z

łamałeś mi nogę w kostce – oskarżył. – Pobiłeś mnie. Obiecuję ci, że zaraz po

powrocie spotkają się z tobą moi adwokaci. Wierz mi, drogo za to zapłacisz.

G

łos drżał mu z gniewu, a wzrok powinien by zabijać, jednak Gabe wcale się tym nie

przejął.

– Zdejmij but, Fisk – zakomenderowa

ł. – Jeżeli nie możesz go ściągnąć, to niech ta dama

ci go przetnie.

– Si

ęgnął do kieszeni szortów, wyjął czerwony scyzoryk i niedbale rzucił go Whitney.

Odwrócił się z powrotem do Mortalwooda i jego ton stał się uprzejmiejszy.

– Niech pan w

łoży koszulę, bo dostanie pan oparzeń od słońca. Potem proszę się położyć

i trzymać nogi w górze. Wciąż jest pan w szoku.

Mortalwood szarpa

ł się trochę z koszulą, a potem położył się z westchnieniem ulgi. Gabe

przykrył go jego wilgotnym blezerem. Następnie wstał i popatrzył z góry na całą trójkę.

– Mam kilka pyta

ń... – zaczął.

– Whitney – odezwa

ł się drżącym głosem Mortalwood. – Proszę, przynieś mi wody.

– Spr

óbuję – odpowiedziała Whitney, chociaż nie miała pojęcia, gdzie może być woda. –

Tylko pomogę Adrianowi z tym butem.

Schyli

ła się do nogi Adriana, ale on odepchnął jej rękę z irytacją.

– Sam to zrobi

ę – warknął. Usiadł prosto i zaczął bezskutecznie ciągnąć za obcas, aż

twarz wykrzywiła mu się z bólu. But ani drgnął.

– Pewnie masz spuchni

ętą kostkę – zauważyła Whitney. – Rozetnę ci...

– Daj mi to – za

żądał Adrian wyrywając jej nóż.

– Powiedzia

łem – powtórzył z groźbą w głosie Gabe – że mam kilka pytań.

– Id

ź do diabła – odparował Adrian i zaczął ciąć wysokogatunkową skórę swojego buta. –

Przez ciebie mogę zostać kaleką, ty gburze, ty prostaku...

– Chod

ź tutaj – rozkazał Gabe, chwycił Whitney za ramię i postawił na nogi. Nawet nie

usiłował być uprzejmy. – Mówię do ciebie.

Nic dziwnego,

że Adrian go nienawidzi, pomyślała. Poczuła się urażona, że ciągnął ją tak

za rękę, protestującą, poza zasięg słuchu pozostałych.

– P

ójdę sama – burknęła wyrywając się. – Nie używaj siły w stosunku do mnie. Nie mam

zamiaru tego tolerować.

background image

Zignorowa

ł jej gniew; oczywiste było, że sam kipi od złości.

– Powiedzia

łem, że mam pytania – powtórzył raz jeszcze. – Żądam odpowiedzi, szybkich

i jasnych odpowiedzi. Po pierwsze,

kiedy zaczną was szukać?

Patrzy

ła na niego mrugając oczami, cała złość nagle z niej wyparowała. Waga tego

pytania przywróciła ją do rzeczywistości.

– Nikt nie wiedzia

ł, że płyniecie na Sand Dollar, prawda? – zapytał oskarżycielskim

tonem.

– Nie, nikt. – Pokr

ęciła głową, jakby miała nadzieję, że nie będzie musiała tego przyznać.

– Mieli

ście być później w Hilton Head. Kiedy zaczną się tam o was niepokoić?

S

łońce świeciło zbyt mocno, męczyło ją, powodowało ból głowy. Rozwiewane wiatrem

włosy Gabe’a migotały, ich blask raził ją w oczy. Usta miała wyschnięte, machinalnie
oblizała wargi. Nic nie odpowiadała, więc poruszył się niecierpliwie. Zgubił buty na statku i
miał na sobie tylko białe szorty.

– S

łuchaj uważnie – powiedział ze zmarszczonymi brwiami. – Chyba wciąż nic nie

rozumiesz.

Nie zdążyliśmy nadać przez radio, że mamy kłopoty. Nikt nie widział, jak idziemy

na dno. Jedyne,

co zostało, to trochę szczątków i plama oleju. Wkrótce wszystko zabierze

odpływ. Będzie wyglądało, jakby ten jacht nigdy nie istniał. Zrozumiałaś?

Zrozumia

ła, ale wciąż nie mogła się odezwać. Wiedziała, że to, co ma mu powiedzieć,

jest straszne,

ale że w końcu musi to zrobić. Mięśnie twarzy miała jak sparaliżowane. Cantrell

westchnął ciężko i przysunął się bliżej, tak że musiała patrzeć mu prosto w oczy.

– To jest proste pytanie, panno Shane. Kiedy zaniepokoj

ą się waszą nieobecnością na

Hilton Head? Kiedy zaczną was szukać?

Whitney poczu

ła w ustach jeszcze większą suchość. Miała zawroty głowy od

oślepiającego słońca i dziwiła się, że tak błyszczy ono na ciele stojącego przed nią
mężczyzny. Wciąż była ogłuszona świstem wiatru i hukiem morskich fal. Otworzyła usta, ale
minęła dobra chwila, zanim mogła się odezwać.

– Nie b

ędą nas szukać – powiedziała zdławionym głosem. – Mieliśmy rezerwację na

fałszywe nazwiska. Zauważą jedynie, że kilka osób się nie pojawiło, i pomyślą, że
zmieniliśmy plany.

Westchn

ął z irytacją i podniósł wzrok ku niebu, jakby oczekując stamtąd cudu. Potem

położył ręce na jej ramionach i zmusił, żeby znów spojrzała mu prosto w oczy. Wzdrygnęła
się.

– Ju

ż powiedziałam – rzekła oburzona. – Nie używaj siły.

– Chc

ę, żebyś zaczęła używać swojego umysłu, szanowna pani. – Uścisk jego rąk nie

zelżał. – A co z Atlantą? Czy mieliście kogoś tam zawiadomić o przyjeździe? Ktoś będzie się
o was niepokoił?

W twarzy Gabe’a narasta

ło napięcie. Wnitney ponownie oblizała suche wargi i

potrząsnęła przecząco głową. Byliśmy zbyt przebiegli i to obróciło się przeciwko nam,
pomyślała.

– Nikt nie zauwa

ży naszej nieobecności. W każdym razie nie przed weekendem. Myślą,

że jesteśmy gdzie indziej.

background image

Trzyma

ł ją tak mocno, że aż bolało. Próbowała się wyrwać, ale bez powodzenia.

– Weekend? –

powiedział bezdźwięcznie. – Dzisiaj jest dopiero wtorek. Chcesz

powiedzieć, że nikt nie zauważy waszego zaginięcia aż do soboty albo nawet niedzieli? Mój
Boże, po co te tajemnice? Co wyście tu chcieli zmalować?

– To teraz nie jest istotne – rzek

ła Whitney w desperacji. – Jak szybko może ktoś nas tu

znaleźć?

– Dobre pytanie. – Gabe u

śmiechnął się chłodno.

– Ja nie mam nikogo i nikt nie b

ędzie mnie szukał, to pewne. Zwykle po tych wodach

pływają tylko poławiacze krewetek, ale oni teraz strajkują. Jacht turystyczny? Może, ale
raczej nie.

Jesteśmy daleko od uczęszczanego szlaku.

Whitney patrzy

ła na niego, próbując ukryć wrażenie, jakie wywarły na niej te słowa.

Kiedy dotarli do brzegu,

myślała, że są bezpieczni albo przynajmniej wkrótce będą. Teraz on

jej uświadomił, że dopiero zaczyna być niebezpiecznie.

– Chcesz powiedzie

ć... – Wzięła oddech, lecz nie mogła wykrztusić ani słowa.

– Chc

ę powiedzieć, że mogą nas odnaleźć dziś po południu, ale równie dobrze możemy

zostać tu kilka dni. Dni! Rozumiesz?

Skin

ęła tylko głową.

– W takim razie musimy pomy

śleć. Jak poważnie chory jest Mortalwood? Czy może

obejść się bez swoich lekarstw? Czy też powinienem wrócić do wody i nurkować, próbować
je znaleźć? Gdzie one mogą być?

– Lekarstwa powinny by

ć w aktówce. Nie mam pojęcia, czy dasz radę ją znaleźć. A może

wszystko będzie dobrze? On ma wiele kłopotów ze zdrowiem, najgorzej jest z ciśnieniem.

– Dobrze. – Odetchn

ął głęboko. – W takim razie będziemy czekać i mieć nadzieję. Teraz

najważniejsze będzie znalezienie wody. A potem schronienia i czegoś do jedzenia.

– Nawet nie wiemy, czy tu jest

świeża woda – powiedziała rozglądając się bezradnie. –

Już od tygodni nie padało.

– Tutaj jest woda. I to nawet w wielu miejscach i my j

ą znajdziemy – odparł

zdecydowanie.

Może zdał sobie sprawę, że był w stosunku do niej zbyt brutalny, bo jego

szare oczy złagodniały. – Znajdziemy ją – powtórzył. – Obiecuję ci.

Wiatr szarpa

ł jej włosy i ubranie. Spojrzała przez ramię na wydmę, gdzie leżał pan M. , a

siedzący Adrian wciąż piłował swój but. Wróciła wzrokiem do Gabe’a. Już nie był zły, raczej
poważny i nieustępliwy.

– Sk

ąd ta pewność, że tu jest woda? – spytała odgarniając z twarzy kosmyk włosów.

Pierwszy raz u

śmiechnął się bez goryczy czy kpiny.

– Poka

żę ci – odpowiedział. – Popatrz.

Zdj

ął jedną rękę z jej ramienia i wskazał na coś leżącego na plaży kilka metrów dalej.

Były to rozrzucone na piasku muszle, wokół których widać było jakieś regularne znaki. Przez
chwilę Whitney patrzyła, nie rozumiejąc, jakie to może mieć znaczenie. Nagle wróciła pamięć
o latach,

kiedy mieszkała z babcią i nie odstępowała na krok wujka Duba. Dub przecież

nauczył ją, co to za znaki.

Ślady szopów – powiedziała cicho i uśmiechnęła się zapominając o upale i osłabieniu.

background image

Jej umysł od razu zaczął pracować na pełnych obrotach – oczywiście, na wyspie żyją
zwierzęta, a nie byłoby to możliwe bez stałego źródła świeżej wody. Gabe miał rację. Muszą
po prostu iść śladem szopów i prędzej czy później znajdą wodę. Spojrzała na niego z
szacunkiem.

Podciągnęła w górę rękawy swetra ruchem pełnym zdecydowania. Była

stworzona do pracy i walki,

a teraz przyszedł czas, by pracować i walczyć o najważniejszą

stawkę, o życie.

– W porz

ądku – powiedziała. – Znajdziemy wodę. Co potem?

– W apteczce s

ą tabletki do uzdatniania wody, wystarczy na kilka dni. Najpilniejsze jest

znalezienie miejsca na obóz.

– A czy to jest z

łe? – Spojrzała na niego pytająco.

– St

ąd będzie widać przepływające łodzie. Taki otwarty kawał plaży mogą zobaczyć z

morza.

– Zbyt otwarty. Czujesz, jak s

łońce grzeje? Oni potrzebują jakiegoś schronienia. Musimy

ich przenieść.

Przytakn

ęła zagryzając wargę w zamyśleniu. Miał rację.

– W takim razie dok

ąd? – zapytała.

– Na razie mi

ędzy drzewa – odparł bez wahania.

– Przeniesiemy ich, a potem poszukamy wody. Jeszcze p

óźniej możemy spróbować

odnaleźć ruiny zabudowań Fredericksów, chociaż słyszałem, że niewiele z tego zostało. Ale
to jest po drugiej stronie wyspy.

Jeżeli jakaś łódź będzie w ogóle gdzieś tu przepływać, to

pojawi się z tamtej strony.

Zn

ów przytaknęła. Nawet najskromniejsza szopa jest lepszym schronieniem niż las. I kto

wie,

co znajdą w ruinach, może jakieś rzeczy, które pomogą im przetrwać.

– W obej

ściu musiała być woda – powiedziała rozważnie. – Może nawet została jeszcze

studnia.

Rozwiązałoby to nam naraz wiele spraw, mielibyśmy schronienie, wodę, lepszy

punkt obserwacyjny.

Mogły zostać jakieś drzewa owocowe czy coś takiego...

– Nic dziwnego,

że jesteś wiceprezesem, panno Shane. – Uśmiechnął się nie bez ironii. –

Potrafisz coś więcej niż tylko ładnie wyglądać. Potrafisz myśleć.

Whitney nagle zda

ła sobie sprawę z tego, że on wciąż jej dotyka. Zadrżała i zrobiło jej się

jeszcze bardziej gorąco. Być może Gabe to zauważył, bo od razu puścił ją, kiedy spróbowała
zrobić krok do tyłu. Usiłowała zebrać rozbiegane myśli. Musi być w wielu sprawach zależna
od Gabe’a Cantrella,

dopóki są na wyspie. Co do tego nie ma wątpliwości. Zgoda, będę z nim

współpracować, ale postaram się za wszelką cenę utrzymać niezależność, postanowiła.

Odetchn

ęła głęboko słonym powietrzem. Usiłowała ignorować jego obecność,

przyglądając się plaży. Wydało jej się, że coś leży na brzegu, więc zaczęła szybko iść w
tamtym kierunku.

Mokry piasek przylepiał się do sandałów. Za sobą usłyszała głos Cantrella.

– Gdzie idziesz? Przecie

ż musisz wyjaśnić to wszystko Mortalwoodowi.

Rzuci

ła mu przez ramię zimne spojrzenie osoby zdecydowanej i wiedzącej, co robi.

– Ty mu wyt

łumacz. Ja idę na poszukiwania. Widzę coś, co może się przydać. Rzuć też

okiem na kostkę Adriana. Lepiej sobie radzisz z bandażami niż ja.

– Tak jest, szefowo – odpar

ł z sarkazmem. Whitney wzruszyła ramionami i poszła dalej.

background image

Pragn

ęła, żeby ten nieprzerwanie wiejący wiatr oczyścił jej ciało z dotyku jego dłoni. On

jest przystojny,

pewny siebie i niegłupi, pomyślała. Ale wciąż przypominał jej mężczyzn,

jakich widywała w Kanker County, mężczyzn bez ambicji, bez żadnego celu w życiu. Już
dawno temu powiedziała sobie, że nie wolno jej zapragnąć takiego mężczyzny. Pilnowała się,
by zawsze być ostrożną i rozsądną.

Tak trzyma

ć, powiedziała sobie, krocząc wzdłuż plaży. Podczas drogi musisz

prze

analizować wszystkie problemy. Myśl i nigdy nie przestawaj myśleć. To nie jest pora na

uczucia.

Zadowolona z siebie Whitney wr

óciła na wydmy, dźwigając znalezione skarby.

Zadowolenie zniknęło natychmiast, gdy ujrzała, że Mortalwood nie może stać o własnych
siłach i prawie wisi na Cantrellu, trzymając go jedną ręką za szyję. Rzuciła na piasek
przyniesione rzeczy i podbiegła do niego.

– Okazuje si

ę, że jestem do niczego – powiedział, gdy ją zobaczył. Próba uśmiechu

szybko zmieniła się w grymas bólu. – Coś sobie naciągnąłem. No i lewa noga nie chce mnie
słuchać.

Gwa

łtownie wciągnęła powietrze, gdyż przeraziła ją myśl, że może jest poważniej ranny,

niż im się wydawało.

– W porz

ądku – powiedział Gabe. – Ja mogę pana nieść.

– M

ój chłopcze – odparł starszy pan sycząc z bólu. – Ważę pewnie tyle co ty. Będzie ci za

ciężko.

– Dam rad

ę – przeciął Gabe tonem odrzucającym wszelki sprzeciw. – Potrzebuję tylko

jednej rzeczy,

a właściwie dwóch. Pańskich butów.

– Ale

ż oczywiście – powiedział Mortalwood i zaczął zsuwać je ze stóp. Jakimś cudem nie

stracił ich podczas katastrofy, chociaż były teraz brudne od wody i piasku. Gabe włożył je na
nogi krzywiąc się lekko, gdyż okazały się trochę przyciasne. Potem bez żadnego wysiłku
wziął starszego pana na ręce.

– Czuj

ę się idiotycznie – wyznał Mortalwood z grymasem bólu.

Adrian siedzia

ł na piasku i patrzył na morze, najwyraźniej wściekły. Nogę miał fachowo

zabandażowaną, a cholewka u lewego buta była ucięta. Gabe musiał to zrobić, pomyślała
Whitney,

pamiętając, jak niezgrabnie Adrian posługiwał się nożem.

– Chcesz,

żebym ci pomogła? – spytała go.

– Nie – odpar

ł krótko, nie patrząc na nią. – Znajdź mi jakiś kij czy coś w tym rodzaju.

Sam pójdę.

Whitney nie podoba

ło się, że Adrian wydaje jej polecenia, ale ugryzła się w język i nic

nie powiedziała. Jest cały obolały i przestraszony, pomyślała. I znając go dobrze, wiedziała,
że najbardziej boli go urażona duma oraz fakt, że jego drogocenna transakcja związana z Sand
Dollar może być udaremniona przez ten wypadek.

Przeszuka

ła okolicę i przyniosła trzy gałęzie, mniej więcej długości laski.

– Jak twoja kostka? – zapyta

ła jak najuprzejmiej.

– On mówi,

że jest tylko zwichnięta – odburknął i podniósł się z grymasem bólu,

machając zarazem ręką, że nie chce od niej pomocy. – Co on może wiedzieć? Już prawie się

background image

uwolniłem, ale pojawił się ogarnięty paniką i o mało mnie nie zabił. Do tego momentu
świetnie dawałem sobie radę.

Whitney nic nie powiedzia

ła. Nie wierzyła mu, rzecz jasna, ale uznała, że nie czas na

sprzeczki.

– Robimy b

łąd – ciągnął Adrian ponuro. – Nie powinniśmy odchodzić od brzegu. Lepiej

zostać tutaj, skąd możemy wysyłać sygnały do przepływających łodzi. Ten marynarz jest
głupi, a Mortalwood nie jest w stanie podejmować decyzji.

– Jeste

ś już spieczony przez słońce – powiedziała krótko. Tak rzeczywiście było. Twarz

miał mocno różową od wiatru i słońca, oczy zapuchnięte. Zwykle pieczołowicie przygładzone
włosy były sztywne od soli i nastroszone przez nieustannie wiejący wiatr.

– Godz

ę się na to tylko chwilowo – kontynuował Adrian odwracając się do niej plecami.

Mortalwood jest zbyt wstrząśnięty, by objąć kierownictwo, więc jak tylko trochę odpocznę i

dostanę wreszcie tej cholernej wody, przejmę odpowiedzialność za wszystko.

Kulej

ąc i podskakując z bólu ruszył za Cantrellem, który znalazł właśnie coś w rodzaju

ścieżki przez ciągnące się za wydmami trawy. Whitney popatrzyła na nagie, brązowe i
muskularne plecy Gabe’a.

Westchnęła i odgarnęła włosy do tyłu. Jeżeli Adrian myśli, że

będzie kierownikiem tej wycieczki, to pokażę mu, że grubo się myli, przyrzekła sobie. Chyba
wcześniej nauczyłby się fruwać, zanim znalazłby drogę na tej dzikiej wyspie. W zarządzie
firmy może mieć pierwszeństwo przede mną, ale tutaj ja i Gabe będziemy decydować. I tyle!

Zobaczy

ła, że czarnobiała koszula Cantrella wciąż leży na piasku, tam gdzie służyła

Mortalwoodowi jako poduszka.

Podniosła ją i otrzepała, a następnie zawiązała w nią

znalezione na brzegu rzeczy,

robiąc niezgrabny tobołek. Przerzuciła pasek swojej torebki

przez ramię, do drugiej ręki wzięła ciężką apteczkę i podążyła za oddalającymi się
mężczyznami. Zaraz za plażą zaczynały się nisko położone, zarośnięte moczary. Za nimi
teren podnosił się. Rosnące tam sosny przypominały Whitney znajome miejsca z dzieciństwa,
które opuściła, gdy matka zabrała ją do miasta.

Z kolei za sosnami znajdowa

ł się dębowy las. Wysokie, potężne drzewa wyglądały na

wiekowe. Teren,

na którym rosły, był mocno zacieniony, a z ich konarów zwisały

szarozielone brody mchu. Tutaj,

wśród dębów, Gabe wybrał miejsce na postój. Posadził

Mortalwooda na grubym pniu zwalonego drzewa i poradził utykającemu Adrianowi, żeby
patrzył pod nogi. Ten odparł z goryczą, że przez cały czas to robił, ale te cholerne kaktusy
rosną wszędzie. Jego zraniona noga, ta w uciętym bucie, była już cała podrapana ich kolcami.

Whitney nie mog

ła dogonić pozostałych, nawet utykającego Adriana, gdyż bardzo ciężka

apteczka i na dodatek z tobołem to był bagaż niewygodny do niesienia. Gabe wrócił kawałek
dro

gi i wziął od niej apteczkę.

– Dlaczego to niesiesz? – spyta

ł z naganą w głosie.

– Jest zbyt ci

ężkie.

Nawet nie mog

ła zaprotestować, tak była zasapana z wysiłku, a ramion nie czuła z bólu.

Gabe postawi

ł apteczkę przy Adrianie, który właśnie zbadał, czy nie ma żadnych

insektów w pniaku,

a następnie usiadł ostrożnie.

– Masz tutaj – powiedzia

ł obojętnym tonem.

background image

– Posmaruj sobie te zadrapania. Chyba nie chcesz by

ć jeszcze bardziej bezradny, niż

jesteś w tej chwili.

– Nie my

śl, że ty tu rozkazujesz. Wcale tak nie jest – powiedział Adrian zimno. Gabe

zignorował go zupełnie, więc w złości otworzył apteczkę i zaczął szukać jakiegoś balsamu na
swoje nowe rany.

– A c

óż ciekawego przyniósł członek zarządu poszukiwaczy skarbów? – spytał kpiąco

Gabe.

– Przede wszystkim twoj

ą koszulę – odparła bez uśmiechu.

– Z kt

órej zrobiłaś zupełnie zgrabny worek żeglarski. Ale z ciebie zdolny mały harcerz.

– Chcesz zobaczy

ć, co przyniosłam, czy nie? – spytała zadzierając dumnie nos.

– No pewnie – powiedzia

ł wzruszając ramionami.

– Przynie

ś to tutaj. – Zaprowadził ją do wielkiego, sięgającego prawie do pasa kamienia.

Na górze był całkiem płaski i mógł służyć za stół. Położyła na nim tobołek i szybko go
rozwiązała.

– Ten w

ęzeł nie jest taki zły – pochwalił. – Czy tego uczą w szkole dla wiceprezesów?

– Nauczy

ł mnie wujek – odparła chłodno. Według jej matki Dub był bezużytecznym

nicponiem, leniwym szczurem,

który nie robił nic poza łowieniem ryb i polowaniem. Ale w

końcu, pomyślała Whitney, lubił dzieci i nauczył ją jednej czy dwóch rzeczy, które wiele razy
przydały jej się w życiu.

– Mam tu – powiedzia

ła rozkładając koszulę – plastykową butelkę po mleku i drugą po

wodzie sodowej.

Jeżeli znajdziemy wodę, to trzeba będzie ją w coś nalać. Voilà.

Rzuci

ła mu wyzywające spojrzenie. Ironiczny uśmiech nie zniknął, ale uniósł brew z

uznaniem.

– Nie

źle, jak na dziewczynę – przyznał. Lodowaty wzrok nie zrobił na nim najmniejszego

wra

żenia.

– A tak

że – kontynuowała – trzy prawie nowe r aluminiowe puszki. – Zaprezentowała je

wymachując nimi w powietrzu. – Będzie można coś w nich zagotować, o ile jesteś na tyle
genialny,

by wynaleźć ogień.

– Jestem pod wra

żeniem – powiedział kpiąco. – Co jeszcze?

– To! – Tryumfalnie wyj

ęła z zawiniątka coś, co wyglądało jak poplątany kłębek

brudnego sznurka z poprzyczepianymi małymi ciężarkami.

– O Bo

że – zawołał patrząc na nią, a potem znów na jej znalezisko. Teraz jego podziw

był szczery.

– Wiesz, co to jest?

– Tak – przytakn

ęła z dumą. – Sieć. Jest porwana, ale da się zreperować. Możemy łowić

ryby.

– Tylko mi nie mów,

że potrafisz tego używać – rzucił.

– A tak – odpar

ła krótko. – Potrafię.

Wujek Dub nauczy

ł ją również tego. Od tamtej pory minęły lata, ale zarzucanie sieci

należało do tych rzeczy, których się nie zapomina. Jak jazdy na rowerze.

– W porz

ądku – powiedział Gabe wyjmując jakiś przedmiot z kieszeni. – A teraz ja ci coś

background image

pokażę. Oto niezastąpiony przyjaciel każdego żeglarza – mówił dalej przyglądając się jej
twarzy. –

Wodoodporne pudełko z zapałkami.

Pokaza

ł metalową fiolkę z zakrętką i otworzył ją. W środku było ponad dwadzieścia

zapałek tak suchych, jakby przez cały czas były na pustyni. Uradowana Whitney uśmiechnęła
się do niego szeroko. Odwzajemnił ten uśmiech.

Mortalwood siedzia

ł wciąż na swoim pniu i patrzył tępo przed siebie. A Fisk, który

właśnie smarował jodyną swoje rany, groźnie spojrzał na nich z drugiej strony polanki.

– Co wy tam robicie? Szczerzycie z

ęby nad kupą śmieci? – zawołał. – Znajdźcie wodę.

Zróbcie coś do sygnalizowania, żebyśmy mogli wzywać pomocy. Czy wy dwoje zdajecie
sobie spraw

ę, że może minąć cały dzień, zanim ktoś nas odnajdzie? Trzeba przemyśleć

strategię działania.

Żadne z nich nie zwróciło na niego uwagi. Gabe śmiał się, ale wzrok miał poważny i

badawczy.

Whitney wiedziała, że próbuje dociec, jaka jest naprawdę, zupełnie tak samo, jak

ona próbuje ocenić jego. Wcześniej tego dnia weszła na pokład ubrana w swój najlepszy
jedwabny kostium, dumna z topazowych kolczyków, z posiadanego mercedesa i z prawie
czterdziestu tysięcy dolarów na koncie. Była wyniosła i przekonana o swej ważności. Ale
teraz byli w innym świecie i tamte rzeczy nie pasowały tutaj, nawet nie warto było o nich
myśleć. Ten nowy świat był niebezpieczny i zredukowany do wartości podstawowych,
najistotniejszych.

Nie liczyły się nieobecne luksusy, a jedynie to, w jaki sposób utrzymać się

przy życiu.

Posiadali tak ma

ło – parę pojemników, nóż, kilka zapałek, sieć. Wiedzieli, że gdzieś jest

woda i mogli rozpalić ogień. Mieli tak mało, a jednocześnie bardzo wiele.

– Wiesz, co to oznacza? – zapyta

ł Gabe wskazując na ten stos znalezisk.

– Tak – odpar

ła dumnie. – Jesteśmy bogaci – dodała z satysfakcją w głosie.

– To prawda – przytakn

ął.

Na kilka sekund po

łożył na jej bladej ręce swoją i lekko uścisnął. Poczuła, jakby jego

ci

epło i siła spłynęły przez dotyk do jej żył. Od strony odległego o kilometr oceanu słychać

było głuchy grzmot fal. Spojrzała mu prosto w oczy i przez chwilę jej serce uleciało wysoko,
jak jeden z krążących nad morzem ptaków. Razem możemy tego dokonać, pomyślała.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Whitney odwr

óciła wzrok, a Gabe szybko zabrał rękę, tak jakby żałował tego, co zrobił.

Spróbowała uporządkować rozbiegane myśli.

– Woda – powiedzia

ła bardzo oficjalnym głosem.

– Mamy jakie takie prymitywne schronienie, ale musimy znale

źć wodę. To jest teraz

najważniejsze.

– Tak jest. W

łaśnie tak myślałem, panie kierowniku. Błyskawicznie odwróciła głowę, by

spojrzeć mu prosto w oczy. W tej chwili była naprawdę rozgniewana.

– Nie wyg

łupiaj się. Mówię poważnie.

Wsta

ł i skrzyżował ramiona na piersi. Wiatr od morza nie był tu już tak mocny, ale

powietrze wciąż miało słony smak.

– Tak jest, panie kierowniku – powt

órzył i leniwie podniósł rękę, by pogłaskać się po nie

ogolonej brodzie.

Panuj nad sob

ą, pomyślała Whitney ze złością.

– Dobrze – powiedzia

ła z wypracowanym spokojem.

– Nazywaj mnie, jak ci si

ę żywnie podoba. W ogóle mnie to nie obchodzi. Ale

potrzebujemy wody,

więc trzeba pójść śladem szopów. Ja to zrobię, a ty zostań tutaj i zajmij

się nimi.

Tym razem naprawd

ę go zaskoczyła.

– Ty pójdziesz? Bardzo przepraszam,

ale zostaniesz tutaj i będziesz bawiła się w

pielęgniarkę, a ja poszukam wody.

– Trudne zadania powinna wykona

ć osoba, która ma najlepsze do nich kwalifikacje –

wyjaśniła tonem, jakby instruowała nowo przyjętego pracownika.

– Ty masz by

ć najlepsza do tropienia szopów?

– Gabe a

ż potrząsnął głową z rozbawieniem.

– Wyobra

ź sobie, że tak – ucięła Whitney zimno.

– Dlatego to ty musisz zosta

ć i pobawić się w pielęgniarkę. Postaram się wrócić jak

najszybciej. –

Podniosła puste naczynia. – Ulokuj ich wygodnie. Pan Mortalwood ma w

kieszeni koszuli aspirynę. Już wziął dwie tabletki.

– Id

ę poszukać wody, niech pan się nie niepokoi. Wszystko będzie dobrze – zawołała i

odwróciła się w kierunku wiodącej na plażę ścieżki.

– Zaraz, zaraz – warkn

ął Gabe chwytając ją za łokieć. – Możesz sobie być taka ostra w

sali konferencyjnej, szanowna pani,

ale tu nie próbuj mi rozkazywać. To ja pójdę po śladach,

bo to ja wiem,

jak to robić. Ty może potrafisz śledzić wahania cen na giełdzie. To nie to samo

co śledzenie dzikich zwierząt.

Whitney wyszarpn

ęła rękę i obrzuciła go spojrzeniem urażonej królowej. Ale wbrew

pozornej obojętności jej serce zaczęło mocniej bić. Przeszkadzało jej, że był półnagi, ubrany
jedynie w szorty.

– W takim razie pójdziemy razem –

odparła lodowatym głosem. – Jeżeli przekonam się,

background image

że nadajesz się do tego, to ci uwierzę. Najpierw musi pan udowodnić swoje kwalifikacje,
panie Cantrell.

– Ty

żądasz, żebym udowodnił, co potrafię? – spytał z wyrazem niedowierzania na

twarzy.

– W

łaśnie tak. – Whitney odwróciła się i znów zawołała przez ramię. – Proszę pana,

zdecydowaliśmy, że oboje pójdziemy szukać wody. A ty, Adrian, zostań na posterunku,
zanim nie wrócimy, dobrze?

Mortalwood skin

ął uprzejmie głową, a siedzący z miną męczennika na swym pniu Adrian

rzucił jej mordercze spojrzenie, ale nic nie powiedział.

Whitney zignorowa

ła to. Zajmie się później jego postawą, jeżeli będzie miała czas.

Spojrzała na Cantrella, który przyglądał się jej ni to sceptycznie, ni to z kpiną.

– Je

żeli masz zamiar iść, to chodź – rzuciła i weszła na zarośniętą ścieżkę.

– Tak jest, panie kierowniku – powiedzia

ł jeszcze raz. Podniósł koszulę, ale

najwidoczniej nie miał zamiaru jej włożyć.

Chcia

ła zakazać mu takiego odzywania się, ale zrezygnowała, wiedząc, że jej reakcja

tylko go ucieszy,

a nie chciała przecież sprawiać mu satysfakcji. Szła przed nim w stronę

plaży, próbując nie zwracać na niego uwagi. Mimo woli wróciło do niej wspomnienie tej
szalonej chwili,

gdy leżała w jego ramionach. Czuła wtedy coś w rodzaju wyzwolenia, na

które czekała przez całe swoje życie.

Do diab

ła, on jest jednak lepszy. Z całej duszy broniła się przed tą myślą, ale w końcu

była przecież realistką. Przyznanie, że raz jeszcze nie doceniła go, piekło jak sól w ranie. Ten
jego szyderczy wyraz twarzy,

gdy pozwolił jej iść śladami wyraźnie odciśniętymi na mokrym

piasku plaży. Nadal nic nie mówił, kiedy szukała śladów na skraju lasu. Dub nauczył ją, że
dzikie zwierzęta nadspodziewanie często chodzą utartymi szlakami. „Pan borsuk, pan szop,
nawet pani mysz mają swoje zwyczaje. Patrz uważnie, gdzie jest zgnieciona trawa. To jest ich
droga. „

Lecz tam, gdzie sosny zacz

ęły być coraz większe, a trawa coraz rzadsza, musiała się

zatrzymać, bo nie była pewna, w którą stronę prowadzą ślady.

– T

ędy – powiedział, pierwszy raz wychodząc przed nią. Wskazał miejsce, gdzie ślady

były prawie niewidoczne.

Pod

ążyła za nim niechętnie. Jest dobry, do cholery. Jest tak dobry, jak niegdyś Dub. A ja

przecież wyszłam z wprawy, pomyślała usiłując stłumić uczucie żalu. Oprócz tego nauka
Duba trwała krótko. Matka przyjechała i zabrała ją do miasta, mówiąc, że takie umiejętności
są nieprzydatne, nic nie warte i nie pasują do ludzi na poziomie. Chcąc się jej przypodobać,
zaczęła uczyć się rzeczy, które matka uważała za wartościowe. Ale teraz, po latach, jej myśli i
serce zatęskniły za Dubem i tym, co sobą przedstawiał. Pragnęła przypomnieć sobie
wszystko,

czego ją kiedyś nauczył.

– Tam – rzek

ł Gabe krótko, zatrzymując się. Wskazał na duży, pokryty porostami głaz,

leżący w cieniu wysokiej sosny.

Whitney wstrzyma

ła oddech, usiłując zobaczyć to, co on już zauważył. Nagle spostrzegła,

background image

że głaz z jednej strony jest wilgotny. Przyklękła, aby obejrzeć go z bliska. Cienki strumyczek
bulgotał u podstawy kamienia tworząc maleńką kałużę, reszta wody znikała wypijana przez
wysuszoną ziemię. Musiała przyznać, że znalazł źródło szybko i sprawnie. Była pewna, że
zacznie z niej pokpiwać, ale tak się nie stało.

– Jeste

ś zupełnie niezła – przyznał mierząc ją wzrokiem.

Powinna by

ła się zrewanżować, ale nie miała zamiaru mówić mu komplementów.

– To ma

łe źródło – powiedziała. – Nie będzie łatwo napełnić butelki.

– Musimy to robi

ć oboje – odparł i wyjął jej z ręki największy pojemnik. Jego palce

ledwo musnęły jej dłoń, ale nawet tak krótki dotyk spowodował, że przeszedł ją dreszcz.
Instynktownie cofnęła się o pół kroku i zaraz tego pożałowała. Czuła, że niebezpiecznie jest
okazywać mu swoją słabość.

Rzeczywi

ście, uśmiechnął się ironicznie, wzrok znów miał wyzywający. Odwróciła się i

zaczęła napełniać butelkę, którą najpierw wypłukała dokładnie z morskiej soli. Gabe bez
słowa ukląkł przy niej, prawie dotykając jej nagim ramieniem. Usiłowała skoncentrować
uwag

ę na napełnianiu butelki, ale przeszkadzała jej jego obecność.

– Czy naprawd

ę potrafisz zarzucać sieć? – zapytał nagle.

– Tak – odpar

ła krótko, patrząc wciąż na butelkę. – Nie wiem tylko, co tu można łowić.

Nie znam się na morskich połowach – dodała.

– Ma

łże i krewetki – rzucił równie krótko. – Na mieliźnie. Przepływa tu też mała rzeczka.

Podczas przypływu to miejsce będzie najlepsze.

– A co jest teraz?

– Teraz jest odp

ływ.

– Kiedy zn

ów będzie przypływ? – Whitney wstała trzymając napełnioną butelkę.

Jego pojemnik te

ż był pełen, więc wrzucił po tabletce uzdatniającej wodę do każdego z

nich i wstał.

– Za mniej wi

ęcej dwanaście godzin.

Szybko odwr

óciła wzrok, gdyż zdała sobie sprawę, że patrzy na małego, błękitnego

aligatora wytatuowanego na jego piersi,

szczerzącego do niej zęby przez gąszcz jasnych

włosów.

– Nie mo

żemy czekać tak długo. Pan Mortalwood i Adrian muszą dostać coś do jedzenia,

żeby mogli odzyskać siły.

– Wko

ło jest mnóstwo rzeczy do jedzenia – zapewnił ją sarkastycznie. – Trzeba tylko

wiedzieć, gdzie szukać.

– Jestem tego dostatecznie

świadoma – odparowała. – I tak się składa, że wiem, gdzie

trzeba szukać. Na tych drzewach powinny być wiewiórki – mówiła pokazując ręką na
otaczające ich sosny. – A tam, gdzie jest woda, mogą być kaczki czy coś w tym rodzaju. I
może nawet są tu jelenie...

– S

ą – stwierdził zadowolony. – Widziałem ślady. Cholera, pomyślała Whitney. Jak

mogłam przegapić coś takiego. Nonszalancko wzruszyła ramionami i zaczęła wracać w stronę
obozowiska.

– Patrz pod nogi – zawo

łał za nią. – Będziesz cała podrapana przez kaktusy i osty. Wcale

background image

mi to nie pomoże, gdy nie będziesz mogła iść o własnych siłach. Przez cały czas musisz
patrzeć pod nogi. Tutaj są węże i...

– W og

óle nie boję się węży – ucięła Whitney. Kiedy miała zaledwie osiem lat, zabiła

motyką żmiję miedziankę. Jednak po jego słowach baczniej obserwowała ziemię. –
Moglibyśmy upolować jakąś zwierzynę, gdybyśmy mieli broń – rozważała głośno. – Ale nie
mamy.

Nie mamy nawet z czego zrobić sideł.

– Ja nie potrzebuj

ę sideł – powiedział idąc tak dużymi krokami, że z trudem za nim

nadążała.

– S

łuchaj... – zaczęła znów Whitney. – Jeżeli jesteś z tych, co to myślą, że człowiek może

żywić się korzonkami i korą z drzew, to będziesz musiał zmienić zdanie, bo pan Mortalwood
nie jest przyzwyczajony do...

– Co ja wed

ług ciebie powinienem zrobić? – zapytał przystając. – Wyciągnąć z kapelusza

befsztyk z polędwicy i wielką butelkę szampana? Nawet nie mam kapelusza, do cholery.

Wiej

ąca od morza bryza potargała spłowiałe od słońca włosy, które spadając na oczy

na

dawały mu niefrasobliwy wygląd. Skorzystała z tego, że się zatrzymał, żeby go dogonić.

Skrzywiła się, bo następny kaktus zaatakował jej gołą kostkę.

– Chcia

łam powiedzieć – zaczęła wyjaśniać, próbując nie zwracać uwagi na kolec – że on

nie może jeść żadnych bazi ani kory z drzew, ani innych tego rodzaju okropności.

– Teraz nie jest akurat pora na bazie i sta

ć mnie na coś lepszego niż kora. Czy pani wie,

że kaktus wbija się w pani nogę, panno Shane?

– Id

ź dalej, ja sobie poradzę – odparła Whitney.

– Nie s

ądzę, już leci ci krew. Nie próbuj ciągle udowadniać, że jesteś taka mocna. Już

zresztą to udowodniłaś.

Zdumia

ła się, kiedy nagle ukląkł przed nią i ostrożnie wyjął igłę kaktusa. Co więcej,

wylał na dłoń trochę drogocennej wody i zmył z jej nogi ślady krwi. Dotyk jego ręki był
nadspodziewanie delikatny.

– O to przez ca

ły czas ci chodziło – gderał obmywając ranę następną garścią wody. –

Żebym klęczał u twoich stóp.

Podni

ósł się szybko i znów miała przed sobą aligatora uśmiechającego się głupio w

gęstwinie blond włosów. Z trudem przełknęła ślinę i zmusiła się do pozostania w miejscu.

– A tak w ogóle, co to jest? –

spytała patrząc z dezaprobatą na niskie kaktusy,

wyglądające jak rzepy.

– Nazywaj

ą je skaczącymi kaktusami – wyjaśnił odwracając się i znów ruszając przed

siebie. –

One naprawdę to robią. Jeżeli podejdziesz za blisko, to rzeczywiście skoczą na

ciebie, a potem,

jeżeli będziesz na tyle nierozsądna, by podrapać to miejsce, przeskoczą na

inne.

Diabeł musiał je wymyślić w jakiś szczególnie nudny dzień.

Whitney ledwo za nim nad

ążała, ale teraz nie odrywała wzroku od ziemi. Ulżyło jej, gdy

w końcu dotarli do plaży, gdzie na twardo ubitym piasku nie rosły ani osty, ani kaktusy, ani
czepiające się winoroślą.

Ale Gabe wcale nie skierowa

ł się w stronę ich obozowiska, tylko posuwał się plażą w

przeciwnym kierunku.

background image

– Dok

ąd idziesz? – spytała. – Obóz jest z tamtej strony. A może się zgubiłeś?

– Zgubi

łem się? Ja? – Zaśmiał się. – Niezupełnie. Tam dalej jest bagnista rzeka.

Poszukamy trochę małży na obiad.

– Ma

łże? – powtórzyła Whitney krzywiąc nos z niesmakiem. – Słodkowodne małże? –

Jako dziecko widywa

ła mnóstwo takich małży. Dub mawiał, że smakują jak błoto i tylko

szopy są w stanie je zjeść.

– W Europie jedz

ą je często. Chcesz zobaczyć, jak się to robi? A może wolisz zanieść

wodę swojemu panu M. ? Znajdziesz sama drogę, czy już się zgubiłaś?

– Ja znakomicie orientuj

ę się w terenie – odpaliła. Wiatr był tu silniejszy, jak zwykle na

plaży, szarpał jej włosami, a słońce paliło niemiłosiernie. Zdjęła podarty kardigan i niosła go
w ręce. Gabe zatrzymał się i zdjął buty. Nie mogła się powstrzymać i też zrzuciła skórzane
sandały. Wspaniale było czuć pod stopami wilgotny piasek. W małej zatoczce wodne ptactwo
gromadziło się, brodziło w wodzie, fruwało i napełniało powietrze przeraźliwym krzykiem.

Whitney odetchn

ęła głęboko słonym powietrzem i zbliżyła się do brzegu, pozwalając

falom obmywać stopy. Po wędrówce w palącym słońcu woda wydała jej się lodowata.

Po

łyskiwała szaro w popołudniowym świetle, ale gdzieniegdzie widać było błękitne

plamy,

jakby w tych miejscach odbijało się w morzu lazurowe niebo. Ocean szumiał

nieprzerwanie,

jak oddech jakiejś olbrzymiej, potężnej istoty. Przez chwilę Whitney nie

myślała o tym, że ma pod opieką pana M. i Adriana, i po prostu podziwiała czyste piękno
oceanu i wybrzeża.

– Wygl

ądasz, jakbyś śniła. Czy obliczasz, ile pensjonatów można zmieścić na tym

kawałku plaży?

– G

łos Gabe’a był szorstki, niemal kłótliwy.

– Nie. – A

ż podskoczyła, nieprzyjemnie zaskoczona.

– Dlaczego mia

łabym myśleć o pensjonatach?

– Bo to jest chyba twoja praca, prawda? Czy nie to w

łaśnie robi Mortalwood w Atlancie?

Dlatego tak interesujecie się wyspą, studiujecie mapy, zdjęcia.

– Niezupe

łnie – skłamała, wystraszona jego intuicją. Domyślił się, po co przedsięwzięli tę

nierozsądną podróż na Sand Dollar. Nagle poczuła obce jej i zupełnie nieoczekiwane
poczucie winy. Teraz,

kiedy już zobaczyła piękno plaży i całej wyspy, wiedziała, że

Mortalwood zechce ją kupić. Gdy zostaną wyratowani z tej opresji, zaczną przeprowadzać tę
transakcję i byliby głupcami, gdyby pozwolili takiej okazji wymknąć się z rąk. A potem
jedyną logiczną konsekwencją będzie zagospodarowanie wyspy.

– Czy zechcesz powiedzie

ć mi, o co wam trojgu naprawdę chodzi? – spytał Gabe,

przymknąwszy oczy.

Rzuci

ła mu ukradkowe spojrzenie. Wyglądał jak pozłacany posąg barbarzyńcy, pasował

do tej dzikiej,

opuszczonej plaży.

– To, co robimy, jest... poufne – odpar

ła. Zabrzmiało to nieuprzejmie, ale nie mogła

przecież powiedzieć mu prawdy, nawet gdyby chciała.

– No tak – powiedzia

ł z ponurym uśmiechem. – Mogę wam usługiwać, szukać wody,

żywności, ale nie powinienem o nic pytać. Bo i tak nie otrzymam odpowiedzi.

background image

– Mo

żesz pytać o wszystko, o co chcesz. Ale rzeczywiście, ja ci nie odpowiem. –

Spróbowała w ten sposób uprzejmie, ale stanowczo uciąć dalsze indagacje.

– Pozwól,

że teraz z kolei ja zadam parę pytań.

– Pozornie lekkim tonem zmieni

ła temat. – Jak to się nazywa? – Wskazała na małe

muszle o sercowatym kształcie, rozrzucone po całej plaży.

– Sercaki – odpar

ł krótko.

– A te wi

ększe, takie skręcone? – pytała niezrażona.

– Tr

ąbiki. Są jadalne. Zbieraj te, które próbują stanąć pionowo. To znaczy, że są żywe i

chcą zagrzebać się w piasku.

Wbrew samej sobie Whitney u

śmiechnęła się i jeszcze dokładniej przeszukiwała plażę

oczami.

– Och, a to? – Podnios

ła małą, błyszczącą muszelkę o niemal kulistym kształcie.

– M

ówią na nie oliwki, ale nie zbieraj ich, nie nadają się do jedzenia.

Mimo wszystko Whitney wsun

ęła małą, gładką muszelkę do kieszeni. Nigdy przedtem

nie chodziła po dzikiej plaży i nie zbierała muszelek.

– A to co? – spyta

ła wskazując jeszcze inną, w kształcie krążka, o lekko złotawym

zabarwieniu.

– Ma

łże księżycowe – odparł niecierpliwie. – Tych też nie można jeść.

– Zobacz, co to? Czy to nie jest piaskowy dolar? – zawo

łała pokazując matowo-brązowy

krążek podobny do okrągłego herbatnika.

– Tak – mrukn

ął. – A obok, o krok od twojej stopy, jest meduza. – Chwycił ją za ramię i

obrócił, by mogła zobaczyć drżący przezroczysty kształt, wyglądający jak nie nadmuchany
balonik.

Wzdrygn

ęła się trochę ze strachu, a trochę pod wpływem nieoczekiwanego dotknięcia

jego ręki. Gabe uwolnił ją prawie natychmiast.

– Masz zamiar kolekcjonowa

ć muszelki? – zapytał zaczepnie. – Myślałem, że chcesz

pomóc w znalezieniu jedzenia dla tych niewydarzonych żeglarzy.

Ura

żona Whitney zapomniała o piaskowym dolarze. Próbowała nawiązać grzeczną

rozmowę, ale on odrzucił jej starania.

Po chwili dotarli nad uj

ście rzeki. Zatrzymał ją ruchem ręki, postawił pojemnik z wodą,

zdjął buty i patrząc na nią z zastanowieniem, powiedział:

– Troch

ę się przy tym trzeba ubrudzić. Pokażę ci, jak się to robi, na wypadek, gdybyś

musiała kiedyś zbierać je sama.

Whitney patrzy

ła, jak powoli, z trudnością przedziera się przez trzciny i wysokie trawy.

Zostawiła butelkę i sandały, podwinęła nogawki spodni i weszła za nim. Czarny bagienny muł
natychmiast oblepił jej stopy, ale zacisnęła zęby i szła dalej. W dzieciństwie często brodziła
po błocie i jakoś to przeżyła, więc przeżyje i teraz.

Gabe odwr

ócił się, kiedy zobaczył, że ona podąża za nim.

– Hej! – zaprotestowa

ł. – Mówiłem ci, żebyś została. Tutaj jest muł.

– Nie boj

ę się mułu – odparła wyciągając stopę z mlaszczącego błota i stawiając ją

ostrożnie przed sobą. – Jeżeli dwie osoby zbierają małże, nazbierają ich dwa razy więcej niż

background image

jedna.

– Zawsze my

ślimy o organizacji pracy, panno Shane? – zapytał uśmiechając się lekko. –

Szybkość i wydajność? Nie marnować sił produkcyjnych?

– My

ślimy o tym, że wszyscy są głodni, panie Cantrell – ucięła. – Mamy dużo do

zrobienia,

więc nie traćmy czasu.

Potrz

ąsnął z niedowierzaniem głową i poczekał, żeby mogła do niego dołączyć. Prawdę

mówiąc było jej trochę niedobrze od zapachu bagna, ale nie miała zamiaru tego pokazać.

– Musz

ę ci to powiedzieć – rzekł. – Jesteś naprawdę kimś.

Jej noga zapad

ła się w mule tak głęboko, że o mało nie straciła równowagi. Szybko

schwycił ją za ramię i przytrzymał prosto. Stali tak przez moment, patrząc sobie prosto w
oczy. Jak dwoje przeciwników,

ostrożnie oceniających się nawzajem. A może jak dwoje

współtowarzyszy, zdanych na siebie, zastanawiających się, jak dalece mogą sobie zaufać.
Gabe spojrzał w dół na jej czarne od mułu stopy.

– Naprawd

ę kimś – powtórzył cicho.

Nagle, przez jedn

ą chwilę Whitney zapomniała o wszystkich kłopotach i poczuła

przepływającą przez nią falę szczęścia. Lecz ich obecna sytuacja była zbyt poważna i chwila
ta przeleciała prawie tak szybko, jak się pojawiła. Odwrócili się od siebie, jakby nic między
nimi nie zaszło. Gdyby nie była rozsądna, pomyślałaby, że jemu tak samo jak jej na chwilę
zabrakło słów.

Gabe mia

ł rację. Zbieranie małży to nie było zajęcie dla delikatnych. Zagrzebywały się

głęboko w mule i trzeba je było stamtąd wyciągać. Nogi i ręce miała całe w błocie. Spodnie i
zielony sweter były upstrzone cętkami zasychającego mułu. A kiedy patrzyła na swoje
paznokcie,

zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła je doczyścić. Ale w związanym

kardiganie miała prawie tyle samo małży, co Gabe w swojej koszuli. Z trudem wrócili na
brzeg,

przedzierając się przez gęsty muł. Każde z nich wypiło po oszczędnym łyku wody,

zostawiając brudne odciski palców na naczyniu. Spojrzeli na te odciski, następnie na siebie i z
trudem ukryli rozbawienie.

Whitney zaczyna

ła boleć głowa od upału i zmęczenia, ale chciała jak najprędzej wracać.

Oceniała, że minęła co najmniej godzina, a może i więcej, odkąd wyszli z obozu. Pan M. na
pewno jest przestraszony,

a obaj źle się czują. Musiała uśmiechnąć się, kiedy wyobraziła

sobie Adriana zb

ierającego małże. Chyba umarłby z głodu, zanim wszedłby do tego błota.

Doszli do pla

ży, gdzie wiatr wiał coraz silniej. Rozwiązane włosy Whitney co chwilę

zasłaniały jej twarz i w końcu musiała odgarnąć je oblepionymi błotem rękami.

– Chod

ź – powiedział Gabe kładąc na ziemi swoją koszulę, buty i naczynie z wodą. –

Oboje wyglądamy jak dzikusy z Nowej Gwinei na zdjęciach w „National Geografie”.
Umyjemy się w oceanie.

– P

óźniej – zaprotestowała Whitney potrząsając głową. – Teraz musimy wrócić do pana

M.

– Mortalwoodowi na pewno podskoczy ci

śnienie, gdy zobaczy cię w takim stanie –

powiedział Gabe. – Dostanie ataku serca. Pomyśli, że jakaś wiedźma z bagien przyszła po
niego.

background image

Whitney zawaha

ła się, choć przypuszczała, że jest brudna i wygląda okropnie.

– Chod

ź – powtórzył Gabe i zaczął iść w stronę morza. – To nie zajmie minuty.

Posz

ła za nim niechętnie, zatrzymując się, gdy woda doszła jej do pasa. Gabe tymczasem

już pływał, nurkował pod falami, rozpryskiwał wodę, a jego włosy błyszczały z daleka jak
złoto. Zanurkował głęboko i wypłynął tuż przy niej. Otrząsnął wodę z włosów, ochlapując ją
przy okazji.

– No chod

ź – powiedział patrząc z niesmakiem na jej próby mycia się. – Wejdź do wody.

– Tak jest dobrze – odpar

ła Whitney wyniośle, cała skupiona na oskrobywaniu błota z

rąk.

Stan

ął obok niej, a woda spływała strumieniami po jego piersi i ramionach.

– Nie – zaprzeczy

ł stanowczo. – Wcale nie jest dobrze. W ten sposób nie usuniesz tego

mułu z twarzy.

– Z twarzy? – zapyta

ła Whitney, nie wiadomo dlaczego zaskoczona. – W którym

miejscu? –

Zaczęła pryskać sobie wodą na twarz.

– Dziewczyna, kt

óra pływa jak ryba, a kąpie się jak kotka – zakpił z uśmiechem. Pochylił

się i przejechał mokrą ręką po jej policzku. Powtórzył to kilka razy, spłukując wszystkie ślady
mułu.

– No nie! – wykrzykn

ął z przesadnym obrzydzeniem. – Ty masz to nawet w uszach.

– Och! – j

ęknęła Whitney i zaczęła energicznie szorować ręką ucho.

– A na w

łosach masz całe tony tego mułu – strofował ją dalej. – Nie wyczyścisz tego

nigdy,

jeżeli nie zanurzysz się cała. Weź głęboki oddech.

– Ja mog

ę... – Chciała powiedzieć, że potrafi to zrobić sama, ale już była w jego

ramionach.

– G

łęboki oddech – ostrzegł ponownie i Whitney zrozumiała, że nie ma wyboru. Nabrała

jak najwięcej powietrza w płuca i bez zastanowienia objęła go ręką za szyję. Gabe zanurzył
się w nadchodzącej fali, a ona trzymała się go z całej siły. Kiedy wynurzyli się na chwilę,
łapała gwałtownie powietrze, zanim przykryła ich następna fala. Powtarzali to kilka razy, aż
zaczęło jej się kręcić w głowie.

W ko

ńcu Gabe, też już niemal bez tchu, stanął na nogach, wciąż trzymając Whitney jedną

ręką. Jej stopa znalazła skośny, piaszczysty grunt.

– Zobaczymy, czy ju

ż można pokazać cię ludziom – powiedział drażniąc się z nią. –

Sprawdźmy uszy.

– Obejrza

ł je dokładnie i skinął aprobująco głową.

– Co z w

łosami? – Przesunął po nich ręką, rozczesał palcami i ponownie przygładził. –

Włosy w porządku – zawyrokował. – A twarz? – spytał podnosząc jej podbródek do góry.

O

ślepiające światło odbijało się w jego włosach, tworząc jakby złotą koronę wokół

głowy. Gdyby spojrzała w dół, widziałaby jasne włosy błyszczące na tle niemal
mahoniowego brązu jego piersi. Ocean na zmianę to odpychał, to próbował pociągnąć ją
głębiej w swoje fale, wymywał spod stóp piaszczyste podłoże. Zauważyła, że wciąż obejmuje
go za szyję. Czuła lekki chłód morskiej wody, lecz jego ciało było ciepłe, prawie gorące.

Pochyli

ł głowę, by przyjrzeć się jej dokładniej. Uśmiech zniknął i znów pojawiło się to

background image

uważne, badawcze spojrzenie. Whitney, która dopiero przed chwilą czuła się taka słaba, nagle
poczuła obawę.

– Twarz jest te

ż w porządku – powiedział cicho i powoli, niemal leniwie, zbliżył usta do

jej ust.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Gabe dotkn

ął jej ust swoimi i Whitney wydawało się, że ogarnęła ją wielka fala

przypływu. Przyciągnął ją jeszcze bliżej, trzymał tak mocno, że nawet ocean, z całą swoją
potęgą, nie mógłby mu jej zabrać.

Woda podesz

ła Whitney powyżej pasa i fale szarpały nią mocno, lecz ona była świadoma

tylko siły obejmujących ją ramion. Sweter, zimny i przemoczony, prawie nie stanowił między
nimi bariery,

a gorąco jego ciała elektryzowało ją.

Jego usta b

łądziły po jej wargach, jednocześnie pytając i powstrzymując się. Whitney

uniosła twarz i zamknęła oczy. Tak długo tłumione pożądanie przepływało przez jej ciało z
siłą rwącego potoku. Granice świadomości zamazywały się, rozsądek oddalał w czarną
nicość. Jej ciało kołysało się w rytm jego ciała, spragnione jego dotyku.

Poca

łunek stawał się coraz bardziej zdecydowany, wygłodniały, prowokujący. Nie,

pomyślała Whitney w panice, przywołując na pomoc swoje opanowanie. Własne życie
przemknęło jej chaotycznie przed oczami. Wszystko to, co poświęciła dla niej matka,
wszystko,

do czego sama doszła tak ciężką pracą, zderzało się z obecną chwilą.

– Nie! – krzykn

ęła. Gwałtownie oderwała się od niego i o mało się nie przewróciła, kiedy

uderzyły w nią wzburzone fale. Odepchnęła wyciągniętą rękę Gabe’a i z trudem utrzymała
równowagę.

– Nie – powt

órzyła. – Żebyś już nigdy nie odważył się tego zrobić.

Na jego twarzy wida

ć było gniew połączony z niesmakiem.

– Nie odwa

żył się – cedził naśladując jej wyniosły ton. – To znaczy, nie dla psa kiełbasa?

– My

śl sobie, co chcesz – powiedziała przez zaciśnięte zęby i odgarnęła do tyłu mokre

włosy.

– Nie mam zamiaru zabawia

ć się z tobą w Tarzana i Jane. Stale o tym pamiętaj i stosuj się

do mojego polecenia.

Odwr

óciła się i zaczęła wracać do brzegu.

– Zanim to wszystko si

ę skończy, może wyniknąć interesujące pytanie, czyje polecenia

tutaj

się wykonuje – zawołał za nią z wyzywającą drwiną.

Whitney uda

ła, że nie słyszy i szła dalej ze wzrokiem utkwionym w wydmy. Co się ze

mną dzieje, pomyślała z niesmakiem. On jest tylko czymś odrobinę więcej niż zwykłym
majtkiem pokładowym, a oto ona wije się w jego ramionach. To szaleństwo. A może była po
prostu tak zakłopotana i przerażona wydarzeniami całego dnia, że podświadomie pragnęła
czyjegoś oparcia, poddania się czyjejś sile? Nie chciała o tym myśleć.

Dotar

ła do twardego, chłodnego piasku plaży, usiadła na wyrzuconym przez fale pniu i

włożyła sandały. Kiedy dołączył do niej Gabe, nie zwróciła w ogóle na niego uwagi. Wzięła
swój tobołek z małżami, butelkę wody i poszła w stronę obozu, nie mając zamiaru ani r/a
niego czekać, ani się odzywać.

– Nie spieszy

ło ci się – powiedział oburzony Adrian, kiedy przyszła do nich wąską

ścieżką między dębami.

background image

– Widz

ę, że poszłaś sobie trochę popływać, podczas gdy tutaj pan M. prawie umiera z

pragnienia.

– Tu jest woda i jedzenie – odpar

ła zniecierpliwiona, kładąc na ziemi sweter pełen małży.

Żeby to znaleźć, trzeba było się mocno ubrudzić. Musiałam się umyć.

W

łaściwie nie zasłużył sobie nawet na takie wyjaśnienie. Wiedziała jednak, że jest

zawiedziony,

cierpiący i na dodatek przestraszony. Zazwyczaj widywała dumnego Adriana

siedzącego przy swoim robionym na zamówienie biurku lub w sali konferencyjnej. Teraz był
poobijany, brudny,

słaby i siedział na zwykłym pniaku. Kostkę nogi miał mocno spuchniętą,

ubranie wymięte, podarte i brudne, oczy podpuchnięte, a szczęka, tam gdzie Gabe był
zmuszony go uderzyć, przybrała brzydki niebieski odcień. Rozcięta warga spuchła nadając
ustom groteskowy kształt.

Whitney kl

ęknęła przy Mortalwoodzie i podała mu wodę. Starszy pan leżał bezradnie,

oparty o zwalone

drzewo i wyglądał, jakby nie poruszył się w ogóle od chwili, kiedy od niego

odeszła. Wziął butelkę do rąk i pił chciwie. Kątem oka widziała, że Adrian patrzy zazdrośnie,
żałując mu każdego łyku. Potrzebujemy wody nie tylko do picia, ale także do gotowania i do
mycia się, pomyślała z ponurym realizmem. Będę musiała przez cały dzień biegać tam i z
powrotem do źródła.

– Chce pan jeszcze aspiryny? – spyta

ła troskliwie Mortalwooda, który słabo przytaknął.

Wciąż był przeraźliwie blady, miał nieobecny, rozkojarzony wzrok. Przeklęła w duchu pech,
że musiał stracić okulary. Teraz biedak musiał oglądać ten dziki, egzotyczny dla niego świat
jak przez mgłę. Sięgnęła mu do kieszeni i podała dwie następne aspiryny. Wziął je i popił
kilkoma łykami wody.

– Nie tylko on jeden jest spragniony – przypomnia

ł zza jej pleców Adrian.

Whitney bez s

łowa podała mu butelkę i położyła dłoń na czole Mortalwooda, próbując

sprawdzić, czy ma gorączkę. Skórę miał zimną i wilgotną.

– Jak ty masz zamiar ugotowa

ć te małże? – zapytał Adrian. – Czy w ogóle jesteś pewna,

że to można jeść? Poza tym potrzebujemy więcej wody, niż przyniosłaś.

– W Europie je jedz

ą – odparła krótko, nie zdając sobie sprawy, że powtórzyła

bezwiednie słowa Gabe’a. Zauważyła, że Adrian opróżnił butelkę. Usta miała wyschnięte,
wypiła przecież przedtem tylko jeden łyk.

– Zaraz b

ędzie więcej wody – dodała starając się, by jej głos był spokojny i obojętny.

Nie mia

ła pojęcia, jak ma ugotować małże bez garnka, ale miała zamiar coś wymyślić.

– My

ślałem, że przyniesiesz jakieś normalne jedzenie – powiedział Adrian. – Udało mi

się nazbierać garść żołędzi. Kiedy już ugotujesz te małże, możesz nazbierać więcej i pomóc je
łuskać.

– Chyba po to,

żeby się pochorować – odezwał się Gabe ze skraju polany. Niósł pojemnik

z wodą trzymając go za uchwyt, a przez nagie ramię miał przerzuconą koszulę wypełnioną
małżami. Pomimo wysokiego wzrostu poruszał się bardzo cicho i lekko. Podszedł bliżej i
postawił ciężar na ziemi.

– O czym ty mówisz? –

zapytał Adrian mierząc go pełnym urazy wzrokiem.

– Zjedz to, kolego – powiedzia

ł Gabe pokazując lekceważąco na małą kupkę żołędzi – a

background image

znajdziesz się w poważnych kłopotach. To nie są zwykłe żołędzie. Nie zabiją cię, ale sprawią,
że zapragniesz umrzeć.

– Ciekawe, sk

ąd to wiesz?

– Mo

żesz wierzyć lub nie. Najlepiej zjedz, to się przekonasz – odparł Gabe wzruszając

ramionami.

Odwrócił się do Whitney i podał jej pojemnik. – Masz i pij. Czy nie wiesz, że

możesz się odwodnić, zanim zdołasz to zauważyć?

Jako jedyny z trzech m

ężczyzn pomyślał o niej, o tym, że też może być spragniona.

Zapamiętała to, na pół wdzięczna, na pół rozczarowana, że to właśnie on. Nie ruszyła się z
miejsca i nie sięgnęła po naczynie.

– A ty ju

ż piłeś? – spytała patrząc na niego spokojnie.

– Najpierw ty – odpar

ł.

Wyczu

ła w tej odpowiedzi coś więcej niż troskliwość. Wyostrzone zmysły rozpoznały

subtelny rodzaj gry sił.

– Nie – powiedzia

ła stanowczo, potrząsając głową.

– Ty pierwszy.

Przez chwil

ę patrzyli na siebie w milczeniu. W końcu on uśmiechnął się i uniósł kpiąco

brew.

– Czy to rozkaz?

– Nazywaj to, jak chcesz – odpowiedzia

ła nie okazując żadnych emocji.

– Je

żeli macie zamiar dłużej tak stać i kłócić się, to lepiej dajcie tę wodę tutaj – zawołał

Adrian z rozdrażnieniem. – Wypiłem całe litry morskiej wody. Gardło wciąż mnie piecze.

– Czekaj na swoj

ą kolej – odpowiedział spokojnym głosem Gabe, patrząc wyzywająco na

Whitney.

Nie mówiąc nic więcej, podniósł naczynie do ust i wypił cztery długie łyki. Wytarł

dokładnie ręką otwór i podał jej pojemnik. Tym razem przyjęła. Ostentacyjnie wytarła brzeg
jeszcze raz i – tak jak on –

wypiła dokładnie cztery łyki. Podała wodę Adrianowi, a ten zaczął

pić tak szybko, że sporo wody rozlało się i spłynęło mu po twarzy.

– Spokojnie – ostrzeg

ł go Gabe. – Za dużo też może ci zaszkodzić.

Lawrence Mortalwood zadr

żał, a kiedy Whitney ponownie sięgnęła do jego czoła,

chwycił ją mocno za rękę.

– Whitney – powiedzia

ł zawstydzonym głosem.

– Jestem g

łodny. Czy nie mówiłaś, że przyniosłaś coś do jedzenia?

– Tak – odezwa

ł się Gabe, zanim Whitney zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. – Tylko

jeszcze musimy to przygotować.

Rozejrza

ł się po polanie i zatrzymał wzrok na płaskim, kwadratowym odłamku skały.

– Fisk, czy jeste

ś w stanie kopać? – zapytał podnosząc kamień. – Jeżeli tak, ja mogę zająć

się innymi rzeczami. Potrzebujemy niezbyt głębokiej dziury, wielkości około ćwierć metra
kwadratowego.

– Oczywi

ście, że nie jestem w stanie kopać – odparł Adrian. – Chyba mam złamaną rękę

w łokciu, ledwo mogę nią poruszać. Sam kop.

– Doskonale. – Gabe jeszcze raz rozejrza

ł się po polanie, wybrał miejsce, gdzie ziemia

wyglądała na bardziej miękką, ukląkł i zaczął kopać, używając kamienia jako łopaty. Spojrzał

background image

w górę na Whitney. – A jeżeli chodzi o ciebie – powiedział z wyraźnym sarkazmem –
prop

onuję, żebyś wróciła na brzeg i wymyła swoją część małży. Są całe w błocie. Ale to tylko

sugestia,

nigdy nie ośmieliłbym się rozkazywać ci. Jeżeli wolisz, żebym ja to zrobił, możesz

kopać.

Whitney popatrzy

ła na niego wrogo i dla dodania Mortalwoodowi otuchy uścisnęła lekko

jego dłoń. Ale Gabe wcale na nią nie patrzył. Znów zajął się mozolnym wbijaniem kamienia
w ziemię. Tym, który ją obserwował, był Adrian. Jego głos i wyraz twarzy zaskoczyły ją.

– Zrób tak, jak on mówi.

Przecież pan Mortalwood nie może jeść błota. Nikt z nas nie

może.

Whitney uda

ło się zachować spokój. Gabe miał rację, chociaż za nic by tego nie

przyznała. Powinna była umyć małże, ale była tak zdenerwowana, że chciała jak najszybciej
uciec od niego.

Wstała i wzięła z powrotem zawiniątko z małżami. Stała przez chwilę,

wyraźnie ignorując Adriana, żeby pokazać mu, że on tu o niczym nie decyduje.

– Niech pan si

ę nie martwi, wrócę szybko – powiedziała do Mortalwooda tak pogodnie,

jak tylko potrafiła. – I zaraz zaczniemy kolację.

– Tak, tak, dobrze – przytakn

ął w roztargnieniu Mortalwood.

Posz

ła ostrożnie w stronę morza, uważając na skaczące kaktusy i wydmowe osty.

Zacisnęła mocno usta i przysięgała sobie, że Cantreilowi już nigdy nie uda się wyprowadzić
jej z równowagi.

Była jednak zmartwiona, że Adrian i Gabe starli się o to, kto będzie

kontrolował sytuację. Gabe potrafi sobie radzić w takich warunkach daleko lepiej, niż Adrian.
Co do tego nie miała złudzeń. Z kolei Adrian chce mieć przewagę nie tylko nad Cantrellem,
ale i nad nią. A na to nie mogła pozwolić. Przecież on nie potrafi tu podjąć żadnej sensownej
decyzji.

Trudno będzie w tym wszystkim zachować zimną krew. Z jednej strony nie może

zrazić Adriana, ponieważ w przyszłości będzie musiała nadal z nim pracować. Ale na razie
musi zaufać Cantreilowi. W tak niebezpiecznej sytuacji oni wszyscy potrzebują jego siły i
wiedzy.

Będzie z nim współpracować, ale nie ma zamiaru potulnie go słuchać.

Znowu rozbola

ła ją głowa. Nie powinna myśleć o wszystkim naraz, najlepiej

rozwiązywać sprawy jedna po drugiej. W tej chwili ma umyć małże.

Gdy dosz

ła wreszcie do piaszczystej plaży, poczuła, jak bardzo jest słaba i wyczerpana

tym wszystkim,

co się dziś zdarzyło. Puste morze wydawało się ogromne i posępne, a silny

wiatr potęgował nastrój. Czuła się, jak jedyny człowiek na ziemi. Miała pewność co do
jednego.

Na swój dziki sposób to wszystko było tak piękne, że aż zmuszało do pokory.

Nie, poprawi

ła się. Nie była przecież sama na wyspie, w obozie byli inni rozbitkowie. Ale

stała się dziwna rzecz, miała trudności z przypomnieniem sobie, jak wyglądają pan
Mortalwood i Adrian Fisk,

a właściwie jak wyglądali, kiedy życie toczyło się normalnie.

Jedyną wyraźną postacią, jaką miała przed oczami, był Gabe, pochylony nad skamieniałą
ziemią, zdecydowany pokonać ją tym prymitywnym narzędziem.

Dzikus z epoki kamienia

łupanego, pomyślała.

Musia

ła przyznać, że Gabe doskonale wiedział, co robi. Gdy wróciła do obozu, dół był

już wykopany i wyłożony kamieniami. Tuż obok palił się mały, ale silny ogień, a przy nim
leżała wiązka dzikiej cebuli i grzybów. Kiedy on zdążył je znaleźć? – pomyślała Whitney z

background image

uznaniem.

W czasie gdy ogie

ń dogasał, Gabe szybko wybudował dwa przylegające do siebie

szałasy. Podziwiała łatwość, z jaką stawiał szkielet z rozwidlonych gałęzi i ponacinanych
słupków, używając tylko swego noża. Podeszła i zaczęła zbierać gałęzie sosny.

– Nikt ci

ę nie prosił o pomoc – odezwał się półgębkiem. – Usiądź i odpocznij.

Whitney, kt

óra właśnie usiłowała urwać szczególnie oporną gałąź, spojrzała na niego

chłodno.

– B

ędę pracować tak długo jak ty. Co jest jeszcze do zrobienia?

Podszed

ł do niej, sięgnął do gałęzi i wyszarpnął ją jednym silnym ruchem.

– Mnie o to pytasz? My

ślałem, że to ty tutaj decydujesz.

Whitney spokojnie rzuci

ła gałąź na stertę, którą zebrała wcześniej, i zaczęła obrywać

następną.

– Pos

łuchaj – powiedziała rzeczowym tonem. – To jasne, że ty potrafisz robić to

wszystko lepiej niż reszta z nas...

– Pani mi schlebia – zakpi

ł. – Wzruszyłem się.

– Wcale ci nie schlebiam, tylko stwierdzam fakt – odpowiedzia

ła Whitney, ruszając do

następnej sosny.

– Znasz si

ę na tym, byłoby głupotą nie skorzystać z tego.

– Aha – rzek

ł wesoło, jakby coś go nagle rozbawiło.

– Ma

ły przedsiębiorczy członek zarządu konsultuje się z resztą kierownictwa i może

udzielić pełnomocnictwa. Zostałem uznany za osobę odpowiednią do wykonania ściśle
określonego zadania. Na czas naszego pobytu tutaj. Czy mam rację?

– My

śl sobie, co chcesz – odparła odgarniając włosy z twarzy. Podniosła mały, ostry

kamień i zaczęła nim rąbać oporną gałąź. Uderzenia były niezgrabne, ale przyniosły wyniki, z
drzewa leciały drzazgi. O Boże, pomyślała z niesmakiem, sama staję się dzikusem z epoki
kamiennej. –

Ty zaś – dodała – odpowiadasz pytaniem na pytanie. To niezbyt uprzejme.

Spytałam, co będziemy robić potem, jak już nałamiemy dosyć tych cholernych patyków.

Odwr

ócił się i podniósł głowę, obserwując przez chwilę, jak ona sobie radzi. W jego

oczach pojawiła się ironia.

– Patrzcie pa

ństwo. Ktoś tu umie używać narzędzi. I nawet próbuje wynaleźć siekierę.

Whitney wpatrywa

ła się uparcie w drzewo i zacisnęła zęby, żeby nie powiedzieć czegoś

obraźliwego i nie rzucić w niego tym kamieniem.

– Whitney, co robisz? Kiedy b

ędziemy jeść? I czy jest jeszcze woda? Pić mi się chce.

W g

łosie Mortalwooda brzmiała żałosna nuta. Spojrzała przez ramię, wyglądał, jakby był

mniejszy i jeszcze słabszy niż godzinę temu. Bezradnie rozglądał się wokół i widać było, że
niewiele rozumie z całej sytuacji. Zaczęła bać się o niego.

– W

łaśnie budujemy schronienie dla pana, a kolacja będzie już niedługo – zawołała. –

Wody mamy jeszcze dużo, niech Adrian ją panu poda.

Adrian postanowi

ł podtrzymywać ogień, była to najmniej męcząca praca. Siedział przy

ognisku,

grzebiąc w nim od czasu do czasu patykiem i podrzucając kawałki drewna. Whitney

nie zatrzymała się, żeby sprawdzić, czy poczuł się urażony jej propozycją. Nie miała czasu,

background image

by bez przerwy troszczyć się o niego.

Zbyt wiele by

ło naglących rzeczy do zrobienia. Uderzała kamieniem z taką siłą, że gałąź

odłupała się od pnia i zawisła na kawałku kory.

– Ostro

żnie, panienko – poradził Gabe. – Nie tak mocno, drzewa też czują. Lepiej”

przejdź do następnego, tutaj już narobiłaś dosyć spustoszenia.

Whitney bez s

łowa podeszła do sąsiedniej sosny. Nie da mu tej satysfakcji i nie pozwoli

wciągnąć się w słowną utarczkę.

– A co do twojego pytania, powinna

ś najpierw „ustalić hierarchię ważności potrzeb” i

rozdzielić zadania na odcinkach”. W naszej sytuacji najważniejsze jest opatrzenie ran.

Zrobiliśmy to najlepiej, jak umieliśmy. Drugą rzeczą jest znalezienie wody. To też
zrobiliśmy. Następnie pożywienie i schronienie. I to właśnie teraz robimy. Może ugotujesz
małże, a ja nazbieram mchu, żeby było na czym spać?

– Nie – odpar

ła Whitney z wymuszoną uprzejmością. – Nie chcę gotować małży, bo nie

wiem jak.

Zobaczę, jak ty to robisz i ugotuję następnym razem. A teraz ja będę zbierać mech.

Gabe roze

śmiał się. Spojrzał w górę na dęby wznoszące swe konary wysoko ponad nimi.

– Niestety, tu na dole jest bardzo ma

ło mchu, panno Shane. Trzeba się po niego wspinać

na drzewa.

Whitney mia

ła ręce poobcierane przez korę i lepkie od żywicy. Pomagała dzisiaj ciągnąć

łódź ratunkową, szukała wody po śladach szopów, ubabrała się w mule przy zbieraniu małży.
A teraz przyszło jej zmagać się wręcz z całym zastępem sosen i naprawdę nie miała ochoty
wysłuchiwać żartów na swój temat.

– Panie Cantrell, jestem absolutnie w stanie wspina

ć się na drzewa. Nazbieram tego

pańskiego mchu. Potem będziemy jeść. I co dalej?

Gabe popatrzy

ł na nią taksująco, śmiech wciąż czaił się w jego szarych oczach.

– Wie pani co, panno Shane? Jak na cz

łonka zarządu posiada pani zadziwiające

umiejętności. Umie pani zarzucać sieć. Lepiej czy gorzej, ale potrafi pani tropić szopy. Nie
boi się pani węży ani bagna i umie wspinać się na drzewa. Wiesz co? Myślę, że mimo tego
całego poloni, rzetelnie przebałaganiłaś swoje dzieciństwo jako chuligan.

Wiedzia

ła przecież, że on stroi sobie żarty, ale słowa te dotknęły ją do żywego. Gałęzie

powypadały jej z rąk i stała przez parę sekund bez ruchu, jak sparaliżowana. Stracone
dzieciństwo. Właśnie dokładnie takie było. Nigdy z nikim o tym nie rozmawiała. Nigdy
nikomu nie ujawniła żadnych szczegółów, nawet Liii Mortalwood.

Gabe te

ż zatrzymał się na chwilę i patrzył na nią z niepokojącym zainteresowaniem, nic

nie mówiąc. On ma oczy jak wilk albo jastrząb, pomyślała, zdolne do przejrzenia mnie na
wskroś. Pośpiesznie odwróciła wzrok i zaczęła zbierać rozsypaną wiązkę.

– Whitney? – wo

łał Mortalwood drżącym głosem. – Czy my mamy spać tutaj? Jak my

będziemy spać?

– Niech si

ę pan nie martwi – uspokajała go próbując zebrać myśli. – Zaopiekujemy się

panem.

Gabe odwr

ócił się i poszedł do siedzących na polanie mężczyzn. Przyjęła to z ulgą.

Zrozumiała nagle, co było jednym z powodów, że tak b ard zo wytrącał ją z równowagi.

background image

Wszyscy inni zawsze widzieli ją taką, jaka jest – młodą, inteligentną, zdolną, odnoszącą
sukcesy.

Przy Cantrellu odnosiła niemiłe wrażenie, że widzi on dużo, dużo więcej. Ze widzi

tajemnicę, którą tak głęboko, tak dobrze ukryła. Że patrzy jej w oczy i widzi dziecko, którym
kiedyś była, młodziutką Whitney Breux Shane, wciąż przerażoną, wciąż wyobcowaną, wciąż
w biedzie.

Zagryz

ła wargi. To było gorsze, niż jakby zobaczył ją nagą.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Ogie

ń dopalił się i wyłożony kamieniami dół pełen był żarzących się węgli. Gabe

odgarnął żar i przykrył kamienie wodorostami. Ułożył na tym małże, grzyby i cebulę, a
następnie warstwę trawy, którą przysypał grubo ziemią. Ostrym kijem zrobił dziurę aż do
warstwy wodorostów i nalał do niej wody.

– B

ędzie gotowe za godzinę – zapewnił.

Mortalwood skin

ął głową, tak jakby niezupełnie zrozumiał. Za to Adrian narzekał, że

gotowanie trwa zbyt długo.

Kiedy Whitney ju

ż nazbierała mchu, wraz z Gabe’em skończyli okrywać gałęziami

szałas. Chociaż nie rozmawiała z nim, wiedziała, iż większy szałas ma być dla mężczyzn, a
przybudówka przeznaczona jest dla niej.

Rozdzieliła mech nierówno, tak żeby jak najwięcej

dostało się Mortalwoodowi, którego zaprowadziła do szałasu, zanim jeszcze kolacja była
gotowa.

Potem pozwoli

ła sobie na krótki odpoczynek i usiadła, żeby sprawdzić zawartość swojej

torebki.

Inna kobieta na jej miejscu znalazłaby w niej mnóstwo nieoczekiwanych a

cudownych rzeczy,

jak na przykład pilnik do paznokci albo nożyczki, lekarstwa, batoniki

czekoladowe albo dropsy, gumki,

krem do rąk, spinki do włosów. Ale jej torebka nie

zawierała takich bogactw. Była tam tylko szczotka do włosów, puderniczka, szminka, okulary
przeciwsłoneczne i portfel.

Kiedy tak siedzia

ła na kamieniu i patrzyła na portfel, zaczęła śmiać się w duchu. W

Atlancie, gdyby by

ła głodna, po prostu pojechałaby do swojej ulubionej restauracji i

zamówiłaby najwykwintniejszą potrawę. Gdyby potrzebowała jedzenia, ubrania czy
czegokolwiek,

miałaby do wyboru mnóstwo sklepów. Ale tu, na wyspie, nic nie może kupić

za te swoje pieniądze. Roześmiała się głośniej.

– Co w tym wszystkim jest

śmiesznego – zapytał Adrian ponuro. – Jesteśmy tu odcięci od

świata i nic nie mamy. Dosłownie nic.

– Bo ja wiem? – odpar

ła niedbale. Popatrzyła na parę wydobywającą się z miejsca, gdzie

gotowały się małże, na prawie pełen pojemnik z wodą, na szałas z posłaniami z mchu. –
Mamy przecież niebo nad głową i słońce w dzień, a księżyc w nocy. Czy nie możesz po
prostu wyobrazić sobie, że jesteśmy na biwaku?

– Na biwaku? – Adrian parskn

ął ze złością. Odwrócił się od niej i zaczął rysować

patykiem mapę na piasku.

Whitney zebra

ła się na odwagę i otworzyła puderniczkę. Jej twarz była opalona, lecz

wcale nie spieczona słońcem. Pociągnęła lekko szminką usta, wy szczotkowała sztywne od
soli włosy, a następnie nicią ze swetra związała je w koński ogon.

– Tak czy owak przynajmniej ja mam pewne plany, kt

óre pozwolą nam się stąd wydostać

zamruczał Adrian ze swego pniaka.

Whitney zesztywnia

ła. Jeżeli Adrian posiada jakieś plany, to na pewno są one absurdalne.

Gabe jest tu jedyną osobą, która wie, co robić. Czuła, że dopiero teraz zaczną się prawdziwe

background image

kłopoty.

Kolacja by

ła raczej skromna, ale dla Whitney miała wspaniały smak. Babcia zawsze

powtarzała, że „głód jest najlepszym kucharzem”, pomyślała. Adrian jadł łapczywie, przez
cały czas narzekając, że nie ma soli i pieprzu, a małże są za twarde.

Whitney stara

ła się tymczasem, żeby Mortalwood zjadł dostatecznie dużo. Zaczął z

wielką chęcią, ale kiedy zaspokoił pierwszy głód, stracił apetyt. Po jedzeniu pozwolił
zaprowadzić się do szałasu.

Adrian przygl

ądał się temu badawczo i gdy Whitney wróciła, rzucił jej chłodne

spojrzenie.

– Pan M. nie jest w stanie podj

ąć jakiejkolwiek decyzji – powiedział dobitnie. – W takim

razie ja muszę to zrobić.

Gabe ziewn

ął i poruszył ognisko, żeby lepiej się rozpaliło. Siedząca między nimi Whitney

czuła rosnące napięcie, jej wzrok wędrował od jednego do drugiego.

– Najwa

żniejszym i najpilniejszym zadaniem jest wezwanie pomocy – kontynuował

Adrian. –

To zaś oznacza, że trzeba nadawać sygnały. Cantrell musi rozpalić w nocy wzdłuż

plaży kilka ognisk, żeby zaalarmować mijające nas statki czy samoloty. Przy pewnej dozie
szczęścia rano może nas już tu nie być. Konieczne jest też, żebyśmy mieli dość żywności i
wody,

toteż ciebie Whitney osobiście robię za to odpowiedzialną. Teraz jest dobra chwila na

uzupełnienie pojemników z wodą. Mogłabyś także przynieść jeszcze tych cholernych małży.
Po trzecie...

– We

ź na wstrzymanie – przerwał Gabe. Popołudniowe światło nadawało mu wygląd

figury odlanej z brązu. Whitney zesztywniała z napięcia.

– Po pierwsze – warkn

ął Gabe – nadawanie sygnałów po tej stronie wyspy wymaga

cholernie dużo pracy i nie da żadnego efektu. Jest też niebezpieczne.

– Niemniej... – zacz

ął znów Adrian chłodno, lecz tym razem przerwała mu Whitney.

– Dlaczego? – spyta

ła Cantrella. – Dlaczego to jest niebezpieczne?

– Widzia

łaś, jak silny jest wiatr na plaży. Poza tym nie padało od ponad miesiąca. Cała

wyspa jest jak wyschnięty stóg siana. Wystarczy jedna przypadkowa iskra i ...

R

ęką zatoczył szeroki łuk.

– Nie b

ędzie niebezpieczne, jeżeli będziesz tego pilnować – odparł Adrian. – Ja tu

decyduję i będziemy robić tak, jak powiem.

Whitney wsta

ła i popatrzyła na obu mężczyzn.

– Adrian, ty sam sobie pozwoli

łeś objąć tutaj kierownictwo. Nie wydaje mi się to

konieczne.

Najważniejsza dla nas jest ścisła współpraca i niech każdy robi to, co potrafi.

Uważam...

– W

łaśnie robię to, co potrafię najlepiej – burknął opryskliwie Adrian. – Organizuję i

podejmuję decyzje.

– Pan Cantrell mówi,

że jest mało prawdopodobne, by jakaś łódź przepływała z tej strony

wyspy i ja się z nim zgadzam – oznajmiła Whitney stanowczo.

– A co do samolotów,

to przez cały dzień widziałam tylko jeden odrzutowiec. Rozpalanie

ognisk i pilnowanie ich przez całą noc byłoby bezużyteczne. Poza tym wszyscy jesteśmy

background image

wyczerpani i nikt nie powinien czuwać w nocy. A na wyspie rzeczywiście jest sucho i ogień
przy takim wietrze byłby niebezpieczny.

– Do cholery – powiedzia

ł Adrian ze złością. – Ktoś musi decydować. Ktoś musi

wydawać polecenia.

– Nie mam zamiaru wykonywa

ć twoich rozkazów – odezwał się niedbale Gabe.

Whitney zbli

żyła się do Adriana i położyła mu rękę na ramieniu.

– S

łuchaj – powiedziała łagodnie, ale stanowczo – to nie jest posiedzenie zarządu. Gabe

zna się o wiele lepiej niż my na... na tego rodzaju sprawach.

Adrian zignorowa

ł jej słowa.

– Powinni

śmy także – mówił dalej, jakby w ogóle nie słyszał słów Whitney – wziąć pod

uwagę to, że jeżeli mamy być tu dłużej, trzeba będzie urozmaicić nasze jedzenie. Proponuję,
żebyś nazbierała różnych rzeczy, póki jest widno. Możesz poszukać jagód...

– Jadalnych jag

ód nie ma już od miesięcy – przerwał mu Gabe. – Teraz mamy

październik.

Adrian rzuci

ł mu wściekłe spojrzenie i z powrotem skierował wzrok na Whitney.

– W takim razie winogrona. Dzikie winogrona rosn

ą wszędzie.

– Winogron te

ż już dawno nie ma – odparował Gabe przez zaciśnięte zęby. – Przestań jej

w kółko rozkazywać.

Wiatr wzmaga

ł się, pierwsze chłodne podmuchy zwiastowały wieczór. Adrian zadrżał,

nie wiadomo, czy z zimna, czy z bólu.

Śliwki daktylowe. To są zimowe owoce – powiedział z mieszaniną tryumfu i rozpaczy.

– Wiem to na pewno.

– Na nie z kolei jest za wcze

śnie – odpowiedział Gabe. – Są jeszcze niedojrzałe. Dobrze,

ja poszukam czegoś. Zanim jednak to zrobię, teraz ty z kolei mnie wysłuchasz. – Skinął
głową w kierunku Whitney, żeby zaznaczyć, że ta wiadomość jest przeznaczona również dla
niej. –

Wydostaniemy się z tej wyspy. W najgorszym razie nie później niż w piątek.

– W pi

ątek? – wyjąkała zaskoczona Whitney. – Skąd to wiesz?

– W pi

ątek? – powtórzył Adrian ze zgrozą. – To jeszcze trzy dni. Musimy się jakoś

wydostać wcześniej.

– W

łaściciele pozwalają od czasu do czasu nielicznym turystom korzystać z wyspy. W

piątek ma przypłynąć tu drużyna harcerzy z Savannah.

– Harcerze? – niemal wrzasn

ął Adrian. – Mamy być uratowani przez harcerzy? Co za

absurd, co za upokorzenie.

Whitney zagryz

ła wargi powstrzymując śmiech. Wyobraziła sobie nagle Adriana

kuśtykającego do czekającej łodzi ratunkowej, otoczonej przez usłużnych małych chłopców w
mundurkach.

– Do tego czasu – m

ówił dalej Gabe – powinniście zwracać uwagę na parę rzeczy. Po

pierwsze, nigdy nie zrób kroku, zanim nie spojrzysz tam,

gdzie masz postawić stopę. Tu są

kaktusy, osty, czerwone mrówki i grzechotniki.

A także aligatory.

– Aligatory? – wrzasn

ął przerażony Adrian. – Jak to aligatory?

– Miej oczy otwarte, a nic ci si

ę nie stanie – odparł beznamiętnie Gabe. – A teraz idę

background image

zdobyć coś do zjedzenia.

Odwr

ócił się do Whitney i przyglądał się jej tak samo obojętnym spojrzeniem.

– Mo

żesz iść ze mną albo zostać. Jeżeli zostaniesz, pilnuj, żeby ogień był dokładnie taki

jak teraz. Powtarzam raz jeszcze – tu jest sucho, cholernie sucho.

Jeżeli nie zapanujesz nad

ogniem,

to może rozprzestrzenić się po tych drzewach szybciej, niż oni zdołają się stąd

wydostać. – Pokazał głową w stronę Fiska i Mortalwooda.

– Id

ę z tobą – powiedziała Whitney bez wahania. – Dwie osoby nazbierają dwa razy

więcej niż jedna.

– Dobrze – rzek

ł krótko. – W takim razie ty, Fisk, pilnuj ognia. I pamiętaj o tym, co

mówiłem.

Adrian popatrzy

ł na niego z obawą połączoną z urazą.

– Chod

ź – mruknął Gabe podnosząc z ziemi swoją poplamioną i wygniecioną koszulę.

Whitney bez słowa ruszyła za nim zabierając podarty kardigan. Teraz żadne z nich nie
próbowało prowadzić. Szli obok siebie jak koledzy, jak partnerzy.

Nad morzem wiatr by

ł silniejszy niż przedtem, fale jeszcze bardziej wzburzone. Whitney

popatrzyła na Cantrella. Stał odwrócony do niej profilem.

– Co chcia

łbyś, żebym robiła? – spytała rzeczowo. Przyjrzał jej się badawczo. W jego

oczach widniała ciekawość i coś jeszcze, co jednak starał się ukryć.

– Pop

łynę tratwą do miejsca, gdzie zatonął jacht – rzekł krótko. – Chciałbym, żebyś ty w

tym czasie przeszukała plażę. Po małże poszliśmy na północ, więc teraz pójdź na południe.
Bierz wszystko,

co według ciebie może się przydać. Masz do tego oko.

– Tratwa? Czy to jest bezpieczne? Co ty chcesz zrobi

ć? – zapytała tknięta nagłym

strachem.

– B

ędę ostrożny – powiedział wzruszając ramionami.

– Chc

ę zobaczyć, czy będzie można tam cokolwiek znaleźć. Gdyby chodziło tylko o

ciebie i o mnie, a nawet o Adriana,

nie przejmowałbym się. Ale z Mortalwoodem to inna

sprawa.

– Pan Mortalwood jest w niebezpiecze

ństwie? – spytała Whitney ze ściśniętym sercem. –

Co masz na myśli?

– Nie jest ju

ż młody i nie ma zbyt dobrego zdrowia. Doznał wstrząsu i jakoś nie może z

niego wyjść.

– My

ślisz, że on umrze? – zapytała Whitney z przerażeniem.

– Nie – odpar

ł Gabe ostrożnie, widząc jakie wrażenie wywarły na niej jego słowa. – Nie

wydaje mi się, żeby miał umrzeć. Ale uważam, że trzeba z nim postępować ostrożnie. W
przeciwnym razie bardzo długo będzie dochodził do siebie.

– Jego lekarstwa – powiedzia

ła Whitney zrozumiawszy nagle, co tak niepokoi Cantrella.

Chcesz znaleźć jego lekarstwa. Dobry Boże, przecież byle co może spowodować u niego

szok czy atak...

– Czasami jeste

ś zbyt bystra – zauważył z cynicznym zdziwieniem.

– Nawet nie wiemy, czy w og

óle coś zostało z całego jachtu – mówiła nie patrząc na

niego. –

Wydawało mi się, że słyszałam drugi wybuch.

background image

– Mnie te

ż – zgodził się. – Ale nie będziemy wiedzieli na pewno, zanim nie sprawdzę.

Nie masz nic przeciwko temu,

że będziesz sama przeszukiwała plażę? Nie boisz się aligatora?

– Nie boj

ę się aligatorów – odparła niecierpliwie, oburzona, że tak się z nią drażni, kiedy

jest tyle poważniejszych problemów.

– Co za kobieta. Ale z ciebie musia

ła być dziewczynka – mówił uśmiechając się i

potrząsając głową.

– Nie boj

ąca się ani węży, ani bagna, ani aligatorów. Pewnie kochali się w tobie wszyscy

chłopcy.

– Nie – odpowiedzia

ła, a jej serce zaczęło bić coraz szybciej. – Zupełnie nie.

Inne dzieci, zar

ówno chłopcy, jak i dziewczynki, dokuczały jej, ponieważ nie miała ojca.

– W takim razie oni wszyscy byli bardzo g

łupi – powiedział patrząc na nią poważnie.

– Je

żeli uda ci się znaleźć coś normalnego do jedzenia dla pana M... – poprosiła Whitney

odwracając wzrok.

– Wezm

ę wszystko, co tam znajdę, a co może być dla niego przydatne – obiecał.

By

ła zbyt wytrącona z równowagi, by mu odpowiedzieć, dlatego skinęła tylko głową.

Zaczęła iść samotnie wzdłuż pustej plaży. Gdy już przeszła spory kawałek, podniosła głowę i
spojrzała w jego stronę. Tratwa podskakiwała na falach jak zabawka, a on był jedynie małym
punkcikiem na tle morza.

Gdy nurkował, punkcik znikał pod powierzchnią wody, by po

długiej chwili pojawić się w momencie, kiedy strach o niego chwytał już ją boleśnie za
gardło.

Spotkali si

ę ponownie, gdy niskie słońce zaczęło złocić chmury i różowić niebo. Gabe

szedł z wysiłkiem przez fale, ciągnąc za sobą tratwę. Otrząsnął wodę z włosów i wyszczerzył
zęby w uśmiechu. Whitney dźwigała podarty kardigan wypchany różnymi znaleziskami.

– Jak tam? – spyta

ł wyciągając tratwę na brzeg.

– Nadesz

ła chwila pokazywania skarbów. Jak ci poszło?

– Wa

żniejsze jest, jak poszło tobie – powiedziała Whitney. – Długo cię nie było. Co

znalazłeś?

– Usi

ądź, zaraz ci pokażę – mówił odsuwając tratwę jak najdalej od wody.

Usiad

ła z chęcią na piasku. Całe popołudnie jej organizm pracował przecież na wysokich

obrotach.

Była też spragniona, co przypomniało jej, że powinna pójść do źródła po wodę.

Och,

pomyślała zmęczona, odgarniając do tyłu nieposłuszne włosy, jest tyle do zrobienia, tylu

rzeczy trzeba dopilnować, czy kiedykolwiek jeszcze będę wypoczęta i bezpieczna?

Je

żeli Gabe nawet był zmęczony, to nie było tego po nim widać.

– Koc! – zawo

łała Whitney z radością, widząc trochę przemoczony, trochę naddarty koc,

przykrywający tratwę. – To dobrze, przyda się dla pana M. Wiatr jest tak silny, że chyba
szybko wyschnie.

– Koc jest jeszcze najmniej wa

żny z tego wszystkiego – odparł Gabe. – Muszę ci

powiedzieć, że to, iż w ogóle udało się coś tam znaleźć, graniczy z cudem. Silnik
eksplodował, jakaś iskra musiała dostać się do przewodu paliwowego. – Potrząsnął głową. –
Powinnaś zobaczyć, co zostało z jachtu – dodał bez uśmiechu.

– Jak my

ślisz, co tam się stało? – zapytała, zaniepokojona jego nagłą powagą.

background image

– Kto mo

że wiedzieć? Zajmie się tym pewnie towarzystwo ubezpieczeniowe. Ta stara

maszyna była zaniedbana i coś zaczęło przeciekać. Za to ktoś tam w górze czuwał nad nami.
Wydaje mi się, że znalazłem coś ważnego. – Sięgnął pod koc i wyjął czarną, skórzaną
akt

ówkę, mocno sponiewieraną. W rogu miała wytłoczony monogram LLM.

– Teczka pana M! – wykrzykn

ęła Whitney radośnie.

– Zagl

ądałeś do środka? Są tam lekarstwa?

– S

ą – odparł, z zadowoleniem obserwując jej reakcję. – Nawet nie są wilgotne. Opłaca

się kupować najlepszy gatunek skóry. Będę o tym pamiętał, jeżeli kiedykolwiek pójdę kupić
sobie aktówkę.

Whitney niecierpliwie otworzy

ła teczkę. Gabe mówił prawdę, był tam cały zestaw

tabletek i kapsułek pana M. , wszystko w doskonałym stanie. Nawet papiery w teczce tylko
lekko zwilgotniały. Papiery, pomyślała nagle z lękiem. To były przecież notatki pana
Mortalwooda na temat kupna Sand Dollar.

Czy Gabe je widział? Musiał widzieć, jeżeli

otwierał teczkę. Zatrzasnęła zamek i spojrzała na Cantrella, jakby sprawdzając, czy jest
zorientowany w jej zawartości. Wyraz twarzy nic jej nie powiedział, wyglądało na to, że ma
inne sprawy na głowie.

– A co powiesz na to? – zapyta

ł podając jej cztery metalowe puszki.

– Zupa? – spyta

ła radośnie, zapominając natychmiast o notatkach. Były to trzy puszki

rosołu z drobiu z makaronem i jedna zupy jarzynowej. – To cudownie – powiedziała. –
Zostawimy wszystkie dla pana M. On najbardziej tego potrzebuje.

– Dobrze – zgodzi

ł się Gabe. – Ale musisz też myśleć o sobie. Zużywasz dużo więcej

en

ergii niż on albo Fisk.

– Ale ja jestem silniejsza – odpar

ła. – Co jeszcze mamy?

Zestaw by

ł różnorodny i Whitney wszystko przyjmowała radośnie: plastykowa poduszka

z krzesła – będzie dla pana M. pod głowę; duży, mocno poobijany garnek, plastykowe
wiadro,

rozmiękła walizka do połowy wypełniona ubraniami pana Mortalwooda. Było też

kilka sznurków,

cały wybór różnej długości drutów, plastykowy kubek do kawy i sześć

puszek piwa imbirowego.

Whitney r

ównież znalazła kawałek liny oraz szpagat, znakomity do zreperowania sieci na

ryby. Oprócz tego drugi plastykowy kanister, kilka dwulitrowych plastykowych butelek,

pomarszczon

ą płócienną torbę na zakupy i nieduży szklany dzbanek. Pokazywała to wszystko

z dumą, zachowując na ostatek coś najlepszego – splątany kawałek nylonowej żyłki z
wielkim haczykiem i ciężarkiem. Gabe aż zagwizdał z podziwu. Teraz mogli już łowić ryby
dwoma sposobami.

U

śmiechnął się. Na policzkach, mimo zarostu, widać było wyraźnie podłużne dołeczki.

Poczuła nagłe i absurdalne pragnienie, żeby dotknąć końcem palca jednego z nich i poczuć
jego ruch.

– Ale z nas dobrana para szabrowników –

powiedział uśmiechając się leniwie, sięgnął po

puszkę z napojem, otworzył ją i podał Whitney, by wypiła pierwszy łyk.

– Nie powinni

śmy – broniła się niespokojnie.

– Trzeba zachowa

ć je dla pana M. i Adriana. Ja wiem, że Adrian bywa okropny, ale on

background image

rzeczywiście jest ranny, a poza tym ja nie potrzebuję żadnych specjalnych...

– Wypij – rozkaza

ł. – Zapracowaliśmy na to. Nie możesz powiedzieć, że nie.

– Nie powinnam nawet siedzie

ć tutaj – zaprotestowała. – Kiedy już mamy te lekarstwa,

trzeba zanieść je panu M. I muszę pójść po wodę.

– Mortalwood na pewno wci

ąż śpi – odparł.

– Wypoczynek jest mu potrzebny tak samo jak lekarstwa. I ty tak

że musisz wypocząć.

Nie jesteś ze stali, nawet jeżeli tak ci się wydaje. Pij, przecież chce ci się pić.

Musia

ła się z nim

– Ostatni raz pozwoli

łam sobie na coś takiego – powiedziała. – Najlepsze rzeczy powinny

zostać dla pana Mortalwooda.

zgodzić. Rzeczywiście, gardło miała wyschnięte jak pergamin od tego

wiatru,

słońca i piasku. Wypiła duży łyk napoju, delektując się jego smakiem, i podała puszkę

Cantrellowi.

Nie wytarł śladu jej warg, po prostu przycisnął do niego usta i pił. Potem zwrócił

jej puszkę. Przez chwilę patrzyła na nią. Powinna wytrzeć brzeg, żeby pokazać, że nie życzy
sobie żadnego bezpośredniego kontaktu z nim. Powinna zrobić to ostentacyjnie, by wiedział,
gdzie jest jego miejsce.

Jednak nie mogła się do tego zmusić i po prostu dotknęła puszki

wargami w tym samym miejscu,

gdzie przed chwilą były jego usta. Pili tak po kolei, nie

odzywając się. Kiedy skończyli, Whitney odniosła wrażenie, jakby siedząc tak we dwoje na
piasku zawarli coś w rodzaju braterstwa. Próbowała odpędzić te myśli.

Gabe patrzy

ł w kierunku zachodu, niebo tam robiło się płomienne od zniżającego się

słońca.

– Jakie s

ą twoje uczucia względem Mortalwooda? – zapytał obcesowo.

Whitney spojrza

ła na morze, szare i bezkresne.

– O co ci chod

ź? – spytała podnosząc muszelkę. On jest moim szefem. Był... kimś w

rodzaju mojego nauczyciela.

W każdym razie jego żona była. Żeby uczcić jej pamięć, muszę

troszczyć się o niego. Dla niego samego też, lubię go. Czuję... wdzięczność.

– Wdzi

ęczność – powiedział Gabe głosem pełnym ironii. – Czy jesteś pewna? Czy tylko

dlatego tak mu nadskakujesz?

– Nie nadskakuj

ę, tylko opiekuję się nim, bo jest ranny – powiedziała z naciskiem. –

Oczywiście, że go lubię, ale nie miej zaraz jakichś brudnych myśli. Ma tyle lat, że mógłby
być moim dziadkiem.

Przytakn

ął, lecz nic nie powiedział.

Och nie, pomy

ślała Whitney, o co mu teraz chodzi? Zawsze kiedy myślę, że możemy

jakoś się zaprzyjaźnić, on robi coś, żeby to wszystko zniszczyć.

Wsta

ła, podniosła zawiniątko ze znalezionymi rzeczami i ruszyła w kierunku ścieżki

prowadzącej do obozu. Ale nagle Gabe znalazł się przed nią, tarasując i drogę. Jej spojrzenie
padło na błękitnego aligatora. Z wysiłkiem przełknęła ślinę i zmusiła się, żeby spojrzeć w
górę, na jego twarz bez uśmiechu.

– Je

śli tylko to czujesz do niego – mówił powoli, wpatrując się w nią – co zrobisz, jeżeli

on spróbuje przekonać cię, że jesteś mu niezbędna. A tak może się stać. Ty udajesz Florence
Nightingale,

a on może wyobrazić sobie, że nie potrafi bez ciebie żyć, a nawet że cię kocha.

Powinnaś zdawać sobie z tego sprawę. Albo... może ty tego chcesz?

background image

Whitney otworzy

ła usta, lecz była zbyt głęboko wstrząśnięta, by móc coś powiedzieć.

Lubiła pana Mortalwooda, ale nigdy nie miała żadnych romantycznych myśli na jego temat
ani oczywiście nie miała zamiaru być jego pielęgniarką. Patrzyła na Cantrella szczerze
zaskoczona.

– Czy tego w

łaśnie chcesz? – powtórzył.

– , To absurd – uda

ło jej się powiedzieć. – Bzdura.

– Wcale nie – odpar

ł. – Ale nie mam zamiaru cię potępiać. On jest przecież bardzo

bogaty. A tera

z leć i daj mu te pigułki, zró b mu go rącej zu py i trzymaj go za ręk ę. Ja

powieszę koc, by wysechł i pójdę po wodę. Idź – powtórzył miękkim, pełnym złośliwości
głosem. – Idź do niego. Udawaj słodkie maleństwo opiekujące się ukochanym tatusiem.

W

ściekła, dotknięta do żywego Whitney odwróciła się i pobiegła tak szybko, jakby

próbowała wzlecieć w powietrze.

Lawrence Mortalwood mia

łby się w niej zakochać? Nie słyszała nigdy nic bardziej

bezsensownego i ob

raźliwego. Pan M. był kimś więcej niż tylko jej pracodawcą, był lojalnym

przyjacielem,

który teraz potrzebował jej bardziej niż kiedykolwiek. Ona też zawsze

pozostanie w stosunku do niego lojalna.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Adrian obrazi

ł się na Whitney i przestał się do niej odzywać, ponieważ nie wzięła ze sobą

piwa imbirowego.

Whitney obudziła Mortalwooda i nakłoniła do zażycia lekarstw.

– Jeste

ś wspaniała – powiedział siadając na swym posłaniu i krzywiąc się przy tym z

bólu. –

Czy długo jeszcze będziemy tkwić w tym zapomnianym przez Boga miejscu? Może

temu, jak mu tam,

Cantrellowi uda się nas stąd wydostać?

Si

ęgnął po jej rękę i uścisnął ją. Uśmiechnęła się zdawkowo i oplotła palcami jego

pulchną dłoń.

– Wcale nie jestem wspania

ła – odpowiedziała. – To Cantrelł znalazł lekarstwa, puszki z

zupą i piwo.

Mortalwood jeszcze mocniej u

ścisnął jej dłoń. Trochę ją to krępowało, gdyż wciąż miała

w pamięci słowa Gabe’a.

– Najp

óźniej w piątek wydostaniemy się stąd – powiedziała. – Ktoś ma przypłynąć na

kemping.

– W pi

ątek – wyszeptał kiwając głową. – To nie tak źle.

– Mo

że nawet wcześniej – pocieszyła go. – Mamy wodę, jedzenie, szałas i pana

lekarstwa. Cantrell

znalazł koc i trochę pańskich ubrań. Proszę tylko odpoczywać i nabierać

sił.

– Szkoda,

że nie mam okularów – poskarżył się Mortalwood. – Czy ta plaża jest ładna?

Czy odpowiada naszym planom?

Tak dawno nie my

ślała już o tych planach. Wciąż miała przed oczami widok bezkresnej

pustej plaży i pamiętała, jak mała i mało znacząca tam się czuła.

– Pla

ża... – zaczęła z wahaniem – jest piękna.

– Tak. Jest... jest do

ść ładna.

– Mam zamiar wybudowa

ć tu ekstra pensjonat – powiedział w rozmarzeniu. – Dokładnie

w tym miejscu.

Będzie tam apartament do mojego prywatnego użytku, ze wszystkimi

wygodami. –

Ponownie uścisnął jej rękę.

Świetny pomysł – zgodziła się Whitney wiedząc, że to go trochę uspokoi. Ale

nieoczekiwanie poczuła dziwny ból na myśl o nowoczesnym pensjonacie na miejscu
wiekowych dębów, obrośniętych mchem.

– Moim zdaniem pensjonat jest tutaj zbyteczny – odezwa

ł się Adrian. – Będziemy mieli

przecież hotele wzdłuż plaży. Tutaj jest lepsze miejsce na pole golfowe. Wykarczujemy te
drzewa i zaaranżujemy odpowiedni krajobraz, wynajmiemy dobrego projektanta, żeby...

– Od

łóżmy to na później – przerwał Mortalwood słabym głosem. – Nie chce teraz o tym

myśleć. Whitney, mówiłaś, że jest piwo imbirowe? – Spojrzał na nią z nadzieją.

– Jest, jest – powiedzia

ła szybko, chcąc go uspokoić.

– Lada chwila Cantrell je przyniesie. Poszed

ł jeszcze po wodę.

– M

ój pensjonat będzie miał znakomitą restaurację – marzył dalej Mortalwood. –

Pięciogwiazdkową, szef kucani z Paryża, serwis przez całą dobę, w barze wszystko czego

background image

dusza zapragnie.

– Tss – zasycza

ł Adrian. – On nadchodzi. Obładowany Gabe pojawił się na brzegu

polany.

Spojrza

ł na całą trójkę i Whitney wydawało się, że w jego wzroku pojawiła się pogarda,

kiedy zobaczył, jak mocno pan Mortalwood ściska jej rękę. Szybko odwróciła się,
zawstydzona.

By

ło już ciemno. Poprzez gęste liście dębów widać było chmury posrebrzone światłem

ksi

ężyca.

– Nie – warkn

ął Gabe niecierpliwie. – Nie potrzebuję pomocy. Idę łowić ryby, a ty zostań

tutaj i niańcz Mortalwooda.

– Pan Mortalwood

śpi – powiedziała stanowczo. – A ja chcę wiedzieć, gdzie są te ryby.

Co będzie, jeśli będę musiała łowić je sama? Jeżeli na przykład jutro ukąsi cię wąż i trzeba
będzie opiekować się wami trzema? Muszę znać wszystkie ważne miejsca na wyspie.

– S

łuchaj – zaczął jeszcze raz. – Umierasz ze zmęczenia. Odpocznij, inaczej rano

będziesz do niczego.

– Id

ę – powtórzyła potrząsając głową. – Wytrzymam tak długo jak ty i dopóki jesteśmy

tutaj,

będę pracowała na równi z tobą.

– To chod

ź – parsknął odwracając się. – Ale nie miej do mnie pretensji, jeżeli nadepniesz

na aligatora.

– Nie boj

ę się...

– Wiem – przerwa

ł jej. – Nie boisz się aligatorów. Słusznie, aligatory powinny bać się

ciebie.

Zrobiłabyś z nich teczki dla członków zarządu.

Trudno by

ło nadążyć za nim, było tak ciemno, że nie bardzo widziała, co znajduje się na

ścieżce. Kilka razy poczuła piekący ból, kiedy skaczący kaktus przyczepił się do jej kostki.
Ale prędzej by umarła, niż zwolniła tempo czy zawołała go. Oddalali się od plaży i wchodzili
coraz głębiej w las. W końcu nierówna ścieżka przeszła w wąską, zarośniętą drogę i teraz
mogła dotrzymywać mu kroku.

Tu by

ło już jaśniej. Światło posrebrzyło i uwypukliło jego rysy. Znowu przypominał jej

Wikinga.

– Dok

ąd idziemy i co to za droga? – spytała.

– Idziemy do mostu – m

ówił zdawkowo, jakby żałował każdego słowa. – Ta droga jest

używana, bo przyjeżdżają tu ludzie na kemping i czasami naukowcy.

– Sk

ąd to wszystko wiesz? – pytała dalej. – Przecież ty nie jesteś z tych stron, sam to

mówiłeś. Dlaczego właśnie interesuje cię ta konkretna wyspa?

Westchn

ął ciężko, z irytacją.

– Chcia

łem się czegoś o niej dowiedzieć, to wszystko. Większa część tej wyspy nigdy nie

była zamieszkana. Jest to więc interesujące środowisko, prawda?

Jej zm

ęczony umysł pracował z wysiłkiem. Zawsze podejrzewała, że jest zbyt

inteligentny jak na zwykłego łazika. Dlaczego wiedział tyle o tej samotnej wyspie? A może
on szpieguje dla konkurencji?

– Dlaczego to ci

ę tak interesuje? – naciskała.

background image

– Poniewa

ż interesuje mnie przyroda w stanie dzikim – odparł ostro. – Wystarczy? A

teraz jak chcesz łowić ryby, to proszę bardzo. Jesteśmy na miejscu. Naprawdę wiesz, jak tego
używać? – Z powątpiewaniem wskazał na sieć, którą miał przewieszoną przez ramię.

Whitney spojrza

ła przed siebie i wstrzymała oddech z podziwu. Most był stary i

prymitywnie zbudowany, ale mocny.

Częściowo zbutwiałe deski świeciły jasną szarością w

świetle księżyca. Czarna powierzchnia wody odbijała bogactwo świateł na niebie. Wysokie
trawy rosnące wzdłuż brzegów falowały. Ale to głównie niebo oczarowało Whitney. Tysiące
gwiazd, nie – miliony,

poprawiła się w duchu, błyszczały nad jej głową. Tak jakby ktoś

rozsypał na nocnym niebie wszystkie diamenty świata. Prawie okrągła tarcza księżyca wisiała
nisko nad horyzontem.

Takiego nieba nie można zobaczyć w mieście. Takiego nieba nie

widziała od czasów dzieciństwa.

– Pyta

łem, czy naprawdę umiesz się tym posługiwać – powtórzył Gabe cicho.

Wzdrygn

ęła się, gdyż przez jedną czarodziejską chwilę zapomniała o całym świecie,

widziała tylko to magiczne niebo. Teraz znów czuła jego obecność. Wydawał się jeszcze
wyższy, wieczorny wiatr rozwiewał mu włosy. Rysy twarzy miał tak posrebrzone światłem
księżyca, że wyglądał niemal jak posąg. Ale w jego oczach nie było nic z posągu, patrzyły na
nią z taką siłą, że zabrakło jej tchu.

O Bo

że, pomyślała, on wygląda jak rycerz, a światło księżyca jest jego zbroją. Takiego

mężczyznę stać na wszystko. Wszystko.

Natychmiast skarci

ła się za takie myśli. On nie jest żadnym rycerzem. To zwykły facet z

siecią na ryby, na dodatek zachowujący się gburowato, i tyle. Właśnie wyciągnął do niej rękę
z siecią.

– Poka

ż mi – powiedział tym samym, cichym głosem.

Whitney w po

śpiechu opanowała emocje.

– Przecie

ż mówiłam, że potrafię – odparła sztywno, biorąc sieć i starając się przy tym nie

dotknąć jego ręki. Trzeba odpowiednio zawiązać ten sznurek, przypomniała sobie.

Przesz

ła na środek mostu. Gabe stanął blisko niej, za blisko, by mogła zapomnieć o jego

obecności. Próbowała się skupić. Kiedy była dzieckiem, taka sieć przypominała jej
koronkową halkę. Była okrągła, na dnie w równych odległościach miała przyczepione małe
ciężarki, wyglądające jak koraliki. Doskonale pamiętała Duba uczącego ją wszystkich
zawiłości, techniki zarzucania sieci.

Zarzucanie sieci wymaga

ło pewnej siły, ale najważniejsza była koordynacja czynności.

Jeszcze raz sprawdziła zwój sznura, strząsnęła sieć i wzięła jeden z ciężarków między zęby.
Wiedziała, że teraz nastąpi najtrudniejszy moment. Sieć powinna obrócić się w locie i wpaść
do wody tworząc koło. Wzięła głęboki wdech i rzuciła sieć, jednocześnie wypuszczając z
zębów jej obciążony koniec.

– Cholera – mrukn

ęła, gdyż nie zrobiła tego dobrze i sieć nie rozciągnęła się

odpowiednio.

Pozwoliła jej opaść na wodę, a następnie pociągnęła w górę. Była pusta. Ale

teraz wiedziała już wszystko dokładnie. Znów zwinęła sznur, jeszcze raz wzięła w zęby
ciężarek i rzuciła, tym razem wypuszczając go we właściwym momencie. Sieć zawirowała
nad lustrem wody i rozłożyła się całkowicie. Poczekała, aż ciężarki zatoną i zamkną sieć, po

background image

czym pociągnęła ją do góry. W środku trzepotała mała, srebrna ryba.

– Aaa – zawo

łała z satysfakcją. – Mam cię.

– M

ój Boże – szepnął z boku Gabe. – Nie wierzę własnym oczom.

– M

ówiłam ci – odparła z tryumfalnym uśmiechem, Dub dobrze mnie nauczył,

pomyślała.

U

śmiech zniknął i łzy napłynęły jej do oczu. Poczuła nagły i nieoczekiwany przypływ

nostalgii, nie znany jej przedtem.

Tęskniła za rzeką, babcią i Dubem. Patrzyła na rzekę, żeby

Gabe nie mógł widzieć jej oczu.

– No wi

ęc – powiedziała jak mogła najspokojniej – mamy ją. Co robimy dalej?

– Trzeba z

łowić więcej. Zabierzemy je do obozu i tam uwędzimy. Do rana będą gotowe.

Skin

ęła głową. Przypomniała sobie, że Gabe zostawił lekko tlące się ognisko.

Przygotował też ruszt upleciony z zielonych gałęzi olchy. Jeżeli potną ryby na paski i ułożą
na ruszcie nad ogniem, dy

m i żar u wędzą je do rana.

Gabe wyj

ął rybę i włożył ją do prymitywnego koszyka. Ponownie zebrała sieć i zarzuciła.

Powtarzała tę czynność wielokrotnie, chociaż nie było jej lekko. Złapała w sumie sześć ryb.
W końcu przekazała mu sieć i usiadła, oplatając rękami kolana. Teraz obserwowała, jak on
sobie radzi.

By

ł dużo silniejszy od niej i lepiej panował nad swoim ciałem. W tym, jak zarzucał sieć,

było jakieś nieokreślone piękno. Siedziała oparta o barierkę i przyglądała mu się. Złapał
następnych osiem ryb i potem sieć zaczęła wracać pusta. Whitney wciąż patrzyła na niego,
myśląc o tym, że ten wieczór miała spędzić w luksusowym hotelu w Hilton Head. Gdyby
zgłodniała, zamówiłaby coś do pokoju, a nie poszła łowić ryby na oblanym światłem księżyca
mostku.

Wsta

ła, podeszła do barierki i stanęła obok Cantrella. Oparła ręce o szorstką poręcz i

popatrzyła na sieć, która właśnie opadła na wodę, a potem zatonęła. Podciągnął ją w górę.
Whitney nie wierzyła własnym oczom. W sieci nie było ryb, tylko czarodziejskie, tańczące
ogniki.

– Co to? – wyszepta

ła mrugając oczami. Może była bardziej zmęczona niż myślała i

wzrok płatał jej figle.

Odwr

ócił się i uśmiechnął do niej.

– Nigdy przedtem tego nie widzia

łaś?

– Ale co to jest? – powt

órzyła Whitney, wciąż patrząc jak zahipnotyzowana.

Zarzuci

ł sieć jeszcze raz, tym razem mocniej, i pociągnął. Znowu zabłysły setki

jasnobłękitnych światełek.

– Plankton – wyja

śnił. – Maleńkie, fosforyzujące morskie żyjątka. Trafiliśmy na ich

kolonię. Chcesz zobaczyć jeszcze raz?

– Tak, prosz

ę – rzekła zafascynowana.

To by

ło tak, jakby łowił siecią maleńkie gwiezdne galaktyki, które uciekały i wracały do

tajemniczych głębin rzeki. Pokazywał jej to jeszcze kilka razy. W końcu plankton, tak jak
ryby,

przestał się pojawiać. Gabe zwinął sieć i odwrócił się do Whitney.

– Zada

łaś mi wiele pytań, kiedy tu przyszliśmy – powiedział patrząc na nią uważnie. –

background image

Czy teraz ja mogę cię o coś zapytać?

Poczu

ła dziwny ucisk w żołądku i odwróciła wzrok. To chyba niebo i te miriady gwiazd

sprawiały, że czuła się oszołomiona. Zaczęło się, pomyślała. Znowu zacznie wypytywać, co
chcieli robić na wyspie. Musiał widzieć papiery pana Mortalwooda. Gdy ich oczy spotkały się
znowu,

usiłowała zachować spokój i kontrolę.

– Wolno ci pyta

ć. Ale ja mogę nie odpowiedzieć.

Wzruszy

ł ramionami. Nie zapięta koszula lekko załopotała na wietrze.

– Wiem, kim jeste

ś – powiedział z powagą. – Ale kim byłaś? Kim byłaś kiedyś?

– Co? – Zaskoczona zamruga

ła oczami. Odgarnęła nieposłuszny kosmyk włosów z

twarzy.

– Masz du

żo do powiedzenia w firmie Mortalwooda. Ale ty nie pochodzisz z wyższych

sfer.

Dużo pracowałaś, żeby tam dojść. Skąd? Z jakiego miejsca zaczęłaś? – pytał podchodząc

bliżej.

Patrzy

ła na niego nie rozumiejąc, dlaczego o to wszystko pyta. Nie chciała o tym

rozmawiać. Przeszłość przecież minęła bezpowrotnie.

– Oczywi

ście, że pracowałam – odrzekła wymijająco.

Żeby cokolwiek osiągnąć, trzeba pracować.

– Mówisz w taki sposób,

jakbyś nie pochodziła z Atlanty.

– Missisipi – odpar

ła krótko. – Południowe rejony stanu Missisipi. Specjalnie nie mówię

z żadnym akcentem.

Opar

ł się plecami o poręcz i spoglądał na rozgwieżdżone niebo.

– Mo

że się zdarzyć, że będziemy tu aż do piątku – powiedział, zmieniając nagle temat. –

Może nikt nas tu nie zauważy.

– Wiem – odpowiedzia

ła. Wciąż czuła się nieswojo.

– Nied

ługo będziemy mieli dość jedzenia małży i ryb. Mogę spróbować złapać coś

innego.

Na przykład oposa albo wiewiórki. A może raki. Czy nie będziesz się brzydziła ich

jeść?

– Nie – powiedzia

ła rzeczowo. – Ale inni raczej tak. Nie sądzę, żeby Adrian albo pan M.

mogli przełknąć oposa. Jest tłusty. No i potrzebne byłyby ziemniaki. To samo z rakami. Oni
mogliby je zjeść ze specjalnym sosem, ale same – wykluczone. Już prędzej wiewiórkę.
Wiewiórka nie jest zła. Żylasta, trochę zalatuje dziczyzną, ale nie jest taka zła.

Odwr

ócił się i znów spojrzał na nią z uwagą. Uświadomiła sobie, że właśnie popełniła

poważny błąd.

– Jad

łaś już te wszystkie rzeczy – powiedział cicho.

– Przyznaj,

że tak było.

Wzruszy

ła ramionami. Kiedy była mała, opos, rak czy wiewiórka były pożywieniem

biedaków.

Oczywiście, że je jadła.

– Kto nauczy

ł cię łowić ryby? – pytał przysuwając się bliżej. – Twój ojciec?

– Nie – odpar

ła krótko, pragnąc skończyć tę dyskusję. Odwróciła się od niego. Co go to

obchodzi,

zastanawiała się z rozdrażnieniem.

– W takim razie kto nauczy

ł cię tego wszystkiego?

background image

– naciska

ł. – Sama wiesz, że nie są to umiejętności typowe dla kierownika w agencji

handlu nieruchomościami.

– A kto nauczy

ł ciebie? – odparowała. – Pewnie już od stu lat jesteś w harcerstwie?

– Mo

żna powiedzieć, że moją specjalnością jest umiejętność przetrwania w

ekstremalnych warunkach.

Już kiedyś ci powiedziałem – gdybyśmy byli tu tylko my dwoje, ty

i ja,

nie obawiałbym się. Zająłbym się tobą bez żadnych problemów.

– Sama potrafi

ę się sobą zająć, stokrotne dzięki.

– Tak, ty jeste

ś nadspodziewanie dobra – przyznał śmiejąc się cicho. – Ale sama wiesz, że

jestem lepszy.

Dla kogoś zdrowego przetrwanie na tej wyspie to jak kromka chleba z masłem.

Mógłbym zaopiekować się tobą wszędzie – w Arktyce, na pustyni, na morzu, w dżungli.

– Ale jeste

ś pewny siebie. – Starała się pokazać mu, że nie zrobiło to na niej żadnego

wrażenia. – Nie wydaje mi się jednak, by tego rodzaju umiejętności były jakąś wielką zaletą.
Potrafić żyć jak dzikus, też coś.

Za

śmiał się ponownie. Ten dźwięk sprawił, że poczuła dreszcze na karku i mimo woli

zesztywniała.

– Nie jestem dzikusem – powiedzia

ł łagodnie. – Gdybym był, wiedziałabyś o tym. Tak

samo pozostali. Nie, ja jestem cywilizowany, niestety.

– Cywilizowany – zakpi

ła Whitney. Zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Jeżeli będzie

tak stała i wdychała czyste, ożywcze powietrze, to na pewno jej myśli przestaną biegać i
umysł znów zacznie działać logicznie.

– Dzikus nie zawraca

łby sobie głowy Mortalwoodem. On przecież jest bezużyteczny. I

dzikus już dawno usadziłby Adriana Fiska na miejscu, tak jak na to zasługuje. A ja jestem tak
grzeczny w stosunku do niego,

jak tylko mogę.

– W sumie nie za bardzo grzeczny – powiedzia

ła Whitney, wciąż z zamkniętymi oczami.

Pragnęła, żeby on sobie poszedł jak najdalej, najlepiej na drugi koniec wyspy. Oszałamiał ją,
tak samo jak te gwiazdy.

– A je

żeli chodzi o ciebie, droga pani – szepnął jej prosto w ucho – to gdybym był

dzikusem, po prostu bym ci

ę wziął. Trzymałbym innych z daleka i powiedziałbym: „ona jest

moja”.

Przestraszona i jednocze

śnie wściekła spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.

– Wzi

ąć mnie? – krzyknęła. – Powiedzieć, że jestem twoja? To... idiotyczne. Jeżeli tylko

spróbujesz,

wylądujesz w sądzie w chwilę po tym, jak już będziemy na stałym lądzie. Ja...

Podni

ósł palec do ust gestem nakazującym jej, by umilkła.

– Nigdy nie b

ędę cię zmuszał do niczego, droga pani. Jestem, jak już mówiłem,

człowiekiem cywilizowanym.

Sta

ł zbyt blisko niej, ale nie cofnęła się. Patrzyła na niego i na przestrzeń pełną gwiazd.

To one sprawiają, że wciąż kręci mi się w głowie, pomyślała.

– Przesta

ń mówić do mnie „droga pani” – zażądała.

– Robisz to tylko po to,

żeby się wygłupiać, panie Cantrell.

Wyci

ągnął rękę i pogłaskał ją po włosach. Już kiedyś mu powiedziała, żeby nigdy więcej

jej nie dotykał, ale teraz nie protestowała. Jego ręka pogładziła ją po twarzy. Dotyk ten

background image

sprawił, że poczuła się dziwnie, jakby była wypełniona gwiazdami, płonącymi i spadającymi
w ciemności.

– W takim razie nie nazywaj mnie „panem Cantrellem”.

Mam na imię Gabe, Gabriel.

Powiedz to.

D

łoń gładząca jej policzek jednocześnie uspokajała ją i podniecała. Czuła na zmianę

gorąco i zimno.

– Powiedz – poprosi

ł cicho, przysuwając się jeszcze bliżej.

Rozchyli

ła wargi. Wiedziała, że teraz ją pocałuje, a ona mu na to pozwoli. To było

szaleństwo, ale była pijana tymi gwiazdami i księżycem, i też tego chciała.

– Whitney – wyszepta

ł – powiedz tak. Proszę.

– Gabriel – powiedzia

ła ledwo słyszalnie. – Jak anioł.

– Nie – odpar

ł schylając się do niej. – Nie jak anioł. Po prostu jak mężczyzna.

Mężczyzna, który nic nie bierze siłą. Ale który weźmie to, co mu zostanie ofiarowane.

Zbli

żył usta do jej warg. Dłońmi objął delikatnie jej twarz. Gdyby nagle okazało się, że

jednak jest aniołem i owija ją swoimi skrzydłami, wcale nie byłaby zaskoczona. Wydawało
się jej, że on zaraz uleci w górę, do tych świecących gwiazd. Zarzuciła mu ręce na szyję,
jakby chciała, żeby zabrał ją tam ze sobą.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

Whitney by

ła upojona smakiem tego pocałunku, dotykiem jego ciepłych rąk na chłodnej

od wiatru twarzy.

Jej zwykłym światem rządziła logika, finanse, kalkulacja. Teraz to

wszystko opadało z niej jak skorupa, która zrobiła się za ciasna.

Jego dotyk, nacisk gor

ących i twardych warg zmienił nagle rzeczywistość w magię

zmysłów. Usta stały się ruchliwe i podniecające, równie dobrze wiedział, jak dawać
przyjemność i jak ją brać. Półnagi tors przyciśnięty do jej miękkich piersi sprawiał, że
prze

chodziły ją słodkie dreszcze. W oddali słychać było nieustający odgłos uderzeń fal i

pomruk oceanu.

Czysty zapach morza łączył się z aromatem jesieni.

Gabe dotkn

ął szyi Whitney. Jego szorstkie palce odkrywały jedwabistą miękkość jej ciała

z powolną, drażniącą czułością. Ostra, nie ogolona broda drapała jej delikatną skórę, ale
Whitney nawet tego nie zauważała.

Jedn

ą ręką przyciągnął ją jeszcze mocniej, a drugą gładził włosy. Oszołomiona Whitney

westchnęła z rozkoszy. Jego język przesuwał się delikatnie po jej wargach, a następnie wsunął
się między nie, pokazując, że nie ma się czego obawiać, że im są bliżej siebie, tym więcej
zaznają przyjemności.

Me

śmiało odpowiedziała na jego pieszczotę. Pomyślała, o odmienności ich ciał – jego

było twarde i szczupłe, podczas gdy jej miękkie i zaokrąglone, jego twarz i pierś szorstka od
zarostu,

jej gładka i delikatna.

Wydawa

ło się, że oboje są połówkami jakiejś całości, które długo za sobą tęskniły, a teraz

usiłują z powrotem stać się jednością.

– Mo

że miałaś rację – wyszeptał zdyszany. Jego pierś wznosiła się i opadała w rytmie

szybszym niż uderzanie fal przypływu. – Może rzeczywiście jest we mnie coś z dzikusa, bo
mam ochotę wziąć cię tu, na tym mostku, i kochać się z tobą w świetle księżyca.

Whitney otworzy

ła oczy i patrzyła na niego, zupełnie oszołomiona. Nie wiedziała, co ma

powiedzieć. Gabe nie domyślił się, że jest zawstydzona i wyraz jego twarzy stał się szorstki.

– Ale to niemo

żliwe, prawda? – zapytał, wciąż ją mocno obejmując. – W takich

prymitywnych okolicznościach. Nie chciałabyś przecież wracać do domu z szansą noszenia w
sobie małego Cantrella? – Przerwał dla zaczerpnięcia oddechu. – W takim razie po prostu ze
mnie szydzisz? Uważaj Whitney, to jest niebezpieczne.

Spojrza

ła na niego zaszokowana, całe ciepło uciekło z jej ciała. Oskarżał ją o igranie z

uczuciami,

które się między nimi zatliły? Wraz z przypływem chłodu rósł w niej gniew. To

prawda,

pozwoliła, żeby ją całował. To była głupota, ale już się stało. Jednak pocałunek wcale

nie był zaproszeniem, by się kochać, a jego słowa uraziły ją głęboko.

– S

łuchaj – wyjąkała drżącym głosem.

– Nie – uci

ął trzymając jeszcze mocniej jej ramiona. – W każdym z nas jest coś z dzikusa.

Nawet w tobie.

– Ja nie... – protestowa

ła próbując wyrwać się z jego uścisku. – Nie... Nie chcę... – Ale on

trzymał ją tak mocno, że musiała przestać walczyć. Pozwoli mu się wygadać, a później

background image

ucieknie.

To właśnie dlatego wcześniej mu się nie opierałam, pomyślała. Byłam tak

zmęczona, że nie mogłam myśleć. Spróbowała odepchnąć go jeszcze raz, ale bez rezultatu.

– Przesta

ń – powiedziała chłodno.

W g

łowie wciąż miała kompletny chaos. Przyznała z bólem, że było cudownie nie czuć

się samotnie, tak jak czuła się przez całe życie, odkąd opuściła Duba, babcię i rzekę. Tej nocy,
w jego ramionach przez chwilę nie czuła się taka samotna.

– Nie rozumiem ci

ę – powiedział. Jego twarz wyglądała teraz ponuro w świetle księżyca.

– Ale wiem jedno.

Nie jesteś przeznaczona dla tego starego. Nie zmarnuj życia z powodu

poczuci

a lojalności.

– Nie mam poj

ęcia, o czym ty mówisz – odparła Whitney patrząc na niego z gniewem. –

Zostaw mnie.

Jestem zmęczona i chę iść spać. Sama.

– M

ówię o Mortalwoodzie – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Posłuchaj mnie.

– Och, przesta

ń być śmieszny – odpowiedziała odwracając twarz od niego.

Nagle jego r

ęka znów dotknęła jej policzka i delikatnie, choć stanowczo obrócił ją, tak że

musiała na niego spojrzeć.

– Whitney... – zacz

ął. Coś jak ból czy rezygnacja brzmiało w jego głosie. Pochylił się

niżej i Whitney przestraszyła się, że znów chce ją pocałować. Nie, naprawdę przestraszyło ją
to,

że ona nadal tego chciała. Czy właśnie to czuła jej matka wiele lat temu innej gwiaździstej

nocy? Czy przed tym ją ostrzegała?

Tym razem nie zatrzymywa

ł jej, kiedy spróbowała się uwolnić. Odwróciła się i szybko

odeszła.

– We

ź ryby i sieć – zawołała, jakby wydając polecenie. Nie zadała sobie trudu, by na

niego spojrzeć. Zostawiła go stojącego na mostku i popędziła do obozu.

Adrian chrapa

ł nierówno, ale Mortalwood nie spał. Leżał w kącie szałasu, owinięty

pogniecionym i sztywnym od soli,

ale na szczęście suchym kocem.

– To ty Whitney? – zapyta

ł, gdy pochyliła się nad nim. – Myślałem, że już nigdy nie

wrócisz. Wszystko mnie boli.

Czy mo żesz d ać mi tro ch ę wo dy i jeszcze jedną pigułkę

nasenną?

Dotkn

ęła jego czoła. Chyba nie miał gorączki.

– Sama nie wiem – szepn

ęła. – Czy to nie będzie za dużo?

– Whitney, prosz

ę – powiedział z rozdrażnieniem.

– To straszne nie m

óc zasnąć. Człowiek czuje się wtedy taki samotny. Lila to rozumiała.

Czasami zasypiała trzymając mnie za rękę, żeby było mi łatwiej. Proszę cię.

Nie zwi

ązała włosów i co chwilę’ opadały jej na twarz. Odgarnęła do tyłu nieposłuszny

kosmyk,

zastanawiając się, co robić. Pan M. nie powinien brać tylu leków, ale z drugiej

strony przeleżeć całą noc w bólu – to może osłabić tę resztę sił, jaka mu została. Dała mu
więc tabletkę.

– Dobranoc panu – powiedzia

ła. – I niech pan się nie martwi. Mamy mnóstwo jedzenia na

śniadanie.

– Poklepa

ła go po ręce i poszła do swojego szałasu, gdzie z uczuciem ulgi wyciągnęła się

na mchu.

Jestem tak zmęczona, pomyślała, że pewnie zasnęłabym nawet na kamieniach. Ale

background image

gdzie jest Gabe i dlaczego nie ma go tak długo, zastanawiała się, zirytowana jego
nieobecnością. Może by coś zrobił, żeby panu M. było wygodniej. Zagrzebała się głębiej w
mech.

Właściwie komu potrzebny jest Gabe Cantrell, zapytała samą siebie przekornie. Mnie

na pewno nie. A nawet jestem zadowolona,

że go nie ma. Nie chcę już myśleć o nim ani o

niczym innym.

Chcę tylko spać.

– Whitney? – rozleg

ł się żałosny głos Mortalwooda – Whitney?

Spr

óbowała unieść się na łokciu, ale głowa opadała jej ze zmęczenia.

– Whitney, ja wci

ąż nie mogę spać. Zostań ze mną, dopóki nie zasnę. Ja... ja się trochę

boję. Tu jest tak jakoś...

O Bo

że, pomyślała i usiadła kryjąc twarz w dłoniach. Udało jej się zebrać resztki sił i

przejść do drugiego szałasu. Raz jeszcze usiadła przy nim. Wokół coś szeleściło, słychać było
jakieś owady.

– Niech pan si

ę nie obawia – powiedziała starając się, żeby to zabrzmiało pewnie. – Nic

się nie stało. Jestem tutaj.

Skin

ął głową i położył się na swym prowizorycznym posłaniu. Whitney prawie spała na

siedząco, tak była zmęczona. Gdzieś w oddali pohukiwała sowa – niesamowity dźwięk, nie
słyszała go od lat.

– Whitney? – Dr

żący głos Mortalwooda brzmiał jeszcze bardziej niepewnie.

– Tak? – Ockn

ęła się z trudem.

– Co to by

ło? Czy możesz – zawahał się przez chwilę – potrzymać mnie za rękę? Zanim

zasnę?

T

ęskni za Lila, pomyślała Whitney i coś ścisnęło ją w gardle. Też za nią tęskniła.

– Oczywi

ście – zgodziła się biorąc jego rękę.

– Dzi

ękuję ci – westchnął Mortalwood boleśnie. Siedziała przy nim posłusznie, trzymając

go za rękę.

Tak zasta

ł ich Gabe, kiedy w końcu pojawił się na polanie. Stał chwilę w świetle księżyca

i patrzył nic nie mówiąc. Ona też się nie odezwała. Oboje odwrócili wzrok.

Najwidoczniej zosta

ł, żeby oczyścić ryby, bo teraz umocował drewniany ruszt nad

dymiącym ogniem i ułożył na nim srebrzyste kawałki. Potem wstał i znowu zniknął. Nie
wiedziała, dokąd mógł się udać. Kiedy w końcu Mortalwood zasnął, wślizgnęła się do
swojego szałasu i z ulgą zapadła w sen.

Rano zauwa

żyła, że ktoś przykrył ją podartą marynarką Mortalwooda i posypał mech, na

którym spała, ostro pachnącymi ziołami. Rozpoznała je, był to psi rumian, o którym Dub
mawiał, że odstrasza insekty. Ktoś zajrzał do niej w nocy i tym kimś mógł być tylko Gabe.

Wr

ócił do obozu, kiedy słońce było już wysoko, nie mówiąc, gdzie był i po co. Przyniósł

płócienną torbę, którą Whitney znalazła na plaży, wypełnioną trąbikami i małżami. Pod pachą
miał mnóstwo znalezionych rzeczy, głównie sznury, liny i jeszcze jeden kawałek sieci.

Whitney przynios

ła wodę i dopilnowała, by Mortalwood i Adrian zjedli swoje porcje

wędzonej ryby. Gabe rozgrzał kamienie, tak jak poprzedniego dnia, i zagrzebał w nich małże
na obiad.

Teraz szykował się do poszukiwań po drugiej stronie wyspy i stanowczo nie życzył

sobie towarzystwa Whitney.

background image

– Pan Mortalwood powiedzia

ł, żebym poszła – powiedziała prowokująco. – Uważa, że

powinnam obejrzeć jak najwięcej. Adrian może zająć się obozem. Ja idę.

Gabe obrzuci

ł pogardliwym spojrzeniem Adriana, który właśnie pomagał Mortalwoodowi

przy wkładaniu świeżej koszuli. Whitney martwiła się stanem starszego pana, chociaż dzisiaj
czuł się już nieco lepiej.

Ona sama umy

ła się w strumieniu, wyszczotkowała włosy i zaplotła je w dwa warkocze,

związując końce kawałkami nitki wyprutej ze swetra. Uległa prośbom Mortalwooda i włożyła
jedną z jego koszul, różową, z długimi rękawami. Była o wiele za duża, więc musiała
zawiązać ją w talii i podwinąć rękawy do łokci.

– Pan Mortalwood

życzy sobie – powiedział Gabe przedrzeźniając ją. – Oczywiście,

wszystko,

czego życzy sobie pan Mortalwood. Ale ja nie mam zamiaru zwalniać tempa ani

dla ciebie, ani dla kogokolwiek innego. Nie miej do mnie pretensji,

jeżeli nie nadążysz.

– Dojd

ę tak daleko jak ty – odparła. Do tej pory dzielnie dotrzymywała mu kroku. Ból

mięśni, podrapane stopy i ręce były tego dowodem.

Uni

ósł brew drwiąco i uśmiechnął się cynicznie.

– Czy rzeczywi

ście? Jest taki obszar, może dwa, gdzie jestem w stanie posunąć się dalej

niż ty. Dużo dalej.

Z

łośliwość w jego tonie nie pozostawiała wątpliwości co do znaczenia tych słów. Zaśmiał

się nieprzyjemnie, odwrócił i ruszył w stronę ścieżki, którą szli wieczorem na ryby. Miał ze
sobą prowizoryczną menażkę, plastykową butelkę przewieszoną na sznurku przez ramię i sieć
na ryby.

Whitney zacisnęła pięści i poszła za nim, zdecydowana za wszelką cenę nie zostawać

w tyle.

Przez ca

łą drogę do mostu nie wypowiedzieli ani słowa. Whitney patrzyła w ziemię, żeby

nie musieć patrzeć na niego. On też dokładał starań, żeby jak najrzadziej spoglądać w jej
kierunku.

S

łońce już paliło mocno i zrobiło się gorąco. Ciężki zapach sosen unosił się w powietrzu.

Raz na jakiś czas Gabe zatrzymywał się na krótko, klękał i oglądał rysunek śladów na piasku.
Obserwowała go i usiłowała sobie przypomnieć, do kogo należą te ślady. Do myszy?
Ryjówki? A może jaszczurki? Nie chciała pytać, a on nic nie mówił. Wstawał i szybko szedł
dalej,

nie czekając. Postawiła sobie za punkt honoru, by nie zostawać w tyle ani o krok. Od

czasu do czasu musiała się jednak zatrzymać, ponieważ podstępne skaczące kaktusy prawie
całkowicie zarosły drogę. Była zaskoczona, gdy Gabe zatrzymał się, by mogła powyjmować
kolce.

A jeszcze bardziej zaskoczyło ją tó, że się odezwał.

– Uwa

żaj – ostrzegł ją wskazując na drogę. – Musisz dbać o swoje nogi.

– Wiem – odpowiedzia

ła krótko, ale była mu wdzięczna za zainteresowanie.

Tym razem szed

ł trochę wolniej. Droga znów wiodła przez zagajnik i Whitney

błogosławiła przynoszący ulgę cień.

– Szkoda,

że Mortalwood nie miał żadnych skarpetek w walizce – powiedział Gabe nie

patrząc na nią.

– Ja te

ż żałuję – przyznała szczerze. Niestety pan M. zdążył wypakować skarpetki przed

katastrofą. Popatrzyła na swoje poranione kostki. Z jednej ciekł cieniutki strumyczek krwi.

background image

– Mo

że on mógłby dać ci swoje – mówił dalej Gabe. – Ale powinien mieć jednak coś na

nogach,

chodzę przecież w jego butach. Oczywiście, Fiska nawet nie ma co prosić.

Whitney wzruszy

ła ramionami. Nigdy nie przyszłoby jej to do głowy, chociaż musiała

chodzić o wiele więcej od niego.

– On sam powinien ci je zaproponowa

ć – zauważył Gabe. – Spróbuję wydostać je dla

ciebie.

– Ja ich nie chc

ę – szybko odparła Whitney. Była w lepszej kondycji fizycznej niż Adrian

i lepiej wiedziała, jak sobie tutaj radzić. To był jeden z powodów jego złości. Drugim było to,
że Mortalwood instynktownie zwracał się do niej po rady i opiekę.

– Fisk nie

życzy ci najlepiej – powiedział Gabe patrząc na nią z boku. – On jest zawistny.

– Adrian jest w trudnej sytuacji – wyja

śniła. – On nie znosi być zależnym od

kogokolwiek.

Jest bardzo czuły na tym punkcie.

Gabe patrzy

ł daleko na drogę i uśmiechał się do siebie.

– No i nie znosi wsp

ółzawodniczyć z kobietą. Co jest nagrodą? O co się ubiegacie?

Whitney gbliza

ła wargi i przejechała dłonią po czole, na którym zebrały się kropelki potu.

– Jedno z nas ma zosta

ć zastępcą dyrektora – przyznała, zmęczona ciągłym ukrywaniem

prawdy.

– Wsp

ółzawodniczymy ze sobą, ale to, że jestem kobietą, nie ma żadnego znaczenia.

Zatrzyma

ł się, a ona stanęła przy nim, zaskoczona.

– Dobry Bo

że, ty chyba nie wierzysz w to, co mówisz? – zapytał.

Nie rozumia

ła go. Coś pulsowało jej w skroniach i chciała, żeby słońce przestało tak

palić. Niebo miało taki ostry, jasnoniebieski kolor, że rozbolały ją oczy.

– Nie wierz

ę w co?

Że nie ma znaczenia to, że jesteś kobietą. Patrzył na nią uśmiechając się leciutko. Jak

zwykle mia

ł rozpiętą koszulę i widok błękitnego aligatora wprawiał ją w zakłopotanie.

Przypomniał się jej incydent na jachcie, kiedy to przechył rzucił ją w jego ramiona i
przylgnęła na chwilę wargami do tego miejsca, do szorstkich, kędzierzawych, złotawych
włosów. Usta jej zadrżały.

– Nigdy nie

żądałam od nikogo specjalnych przywilejów z tego powodu. Pracowałam

równie ciężko jak mężczyźni. Mogę stawać z nimi do współzawodnictwa na takich samych
warunkach.

– Prawdopodobnie on tego w

łaśnie się boi. – Gabe zaśmiał się. – I jeżeli będzie miał

okazję, wbije ci nóż w plecy, tak jakbyś była mężczyzną, na równych prawach.

– On m

ógłby to zrobić – zgodziła się. – Po prostu muszę zawsze oglądać się do tyłu,

prawda? Chodź, zejdźmy z tego słońca.

Zacz

ęła iść szybciej, gdy w polu widzenia ukazał się następny lasek. Gabe z łatwością

dotrzymywał jej kroku.

– A mo

że jest za późno? – zauważył. – Może on już to zrobił?

Popatrzy

ła zaskoczona. Psiakrew, pomyślała bezsilnie, ależ on jest irytująco bystry.

– Chodzi mi o to – powiedzia

ł, jakby czytając w jej myślach – że wasza trójka chce mieć

tę wyspę. To znaczy Mortalwood chce ją kupić. Ale widocznie nikt inny nie wie, że to jest na

background image

sprzedaż. Inaczej dopiero by się tu działo. O to chodzi, prawda? A najbardziej zależy na tym
Fiskowi.

– Ja... – zacz

ęła się jąkać – ja nie mam prawa rozmawiać o tym. Nie mogę... nic

powiedzieć.

Nagle zn

ów znaleźli się w cieniu, co przyjęła z ulgą. Czuła ból głowy, gardło miała

spieczone z pragnienia i bolała ją kostka, w miejscu gdzie ostatnio ukłuł ją kaktus. Poczuła
ostry ból w drugiej kostce,

to następny kaktus przyczepił się do jej skóry.

– Siadaj – nieoczekiwanie zakomenderowa

ł Gabe. Położył rękę na jej ramieniu i

skierował ją w stronę dużego, pokrytego porostami głazu. – Siadaj – powtórzył.

Pos

łuchała bez słowa protestu. Poczuła wdzięczność, kiedy ukląkł i szorstkimi palcami

wyjmował igły z jej nogi.

– Musisz patrze

ć, gdzie stawiasz stopę – zbeształ ją. – I dlaczego nic nie powiedziałaś, że

ci się chce pić? Mój Boże, jesteś najbardziej upartą kobietą, jaką w życiu widziałem. Klimat
tutaj jest zdradliwy,

musisz pić, kiedy tylko czujesz pragnienie.

Poda

ł jej butelkę. Whitney wypiła dwa małe, oszczędne łyki.

– Wypij wi

ęcej – rozkazał.

Wci

ąż klęczał u jej stóp, trzymając jedną rękę na jej gorącej, pulsującej kostce.

– Nie mog

ę – odparła. – To tylko dwulitrowa butelka. Jeżeli nie znajdziemy wody, będzie

musiała nam wystarczyć na całą drogę powrotną.

Żeby tylko ciebie wystarczyło na drogę powrotną. Nie przejmuj się wodą, uwierz mi.

Napi

ła się ponownie. Woda smakowała jak boski nektar, Whitney przymknęła oczy i

delektowała się jej smakiem. Kiedy zwróciła mu butelkę, urwał kawałek materiału wielkości
chusteczki do nosa z dołu swojej koszuli i zmoczył go obficie.

– Nie rób tego –

krzyknęła przestraszona. – Po co marnujesz wodę? I twoja koszula...

W og

óle nie zwrócił na nią uwagi. Oczyścił skaleczenia na obu kostkach, wypłukał

szmatkę i ponownie wytarł jej nogi.

Woda cudownie ch

łodziła piekące miejsca, ale nie mogła uwierzyć, że pozwolił sobie na

takie marnotrawstwo.

To było do niego niepodobne.

– Co b

ędzie, jeżeli nie znajdziemy wody? – spytała. Gabe zdjął koszulę. Patrzyła, jak

gładko poruszają się mięśnie na jego ramionach i plecach. Urwał kilka długich pasków
materiału. Następnie zsunął jej sandały ze stóp i zaczął owijać tę, która była bardziej
pokaleczona.

– Nie przejmuj si

ę wodą – powiedział. – Znajdziemy ją. Nie widziałaś śladów? Przestałaś

obserwować drogę i dlatego kaktusy dobrały się do ciebie.

Ślady, pomyślała zawstydzona. Ależ oczywiście. Miał na myśli ślady zwierząt. Jeżeli

widział ich dużo, to znaczy, że w pobliżu jest woda. Siedząc nieruchomo przyglądała się, jak
najpierw obandażował jej lewą stopę, a następnie prawą aż do połowy łydki.

– Prosz

ę – powiedział z zadowoleniem. – To powinno zabezpieczyć cię na jakiś czas.

– Twoja koszula – wyj

ąkała zmartwiona, widząc, że zostało z niej tylko kilka szmatek,

które wepchnął do kieszeni.

– Potrzebna ci bardziej ni

ż mnie – odparł. – Musisz * być uważniejsza, zbyt łatwo się

background image

rozpraszasz. Powinna

ś popracować nad sobą. – Prawie jesteśmy na miejscu – dodał

wskazując drogę. – Możesz już iść?

Wyci

ągnął rękę, by pomóc jej wstać z kamienia, lecz Whitney nie przyjęła jej. Tak jak

stał tutaj, opalony i półnagi, znów przypominał prymitywnego boga słońca. Rozsądniej było
nie dotykać go, mógł ją sparzyć. Może rozsądniej było nawet nie patrzeć na niego, bo mógł ją
oślepić. Wstała, uważnie patrząc pod nogi.

– Dzi

ękuję ci – powiedziała cicho, gdy usłyszała jego kroki.

– To niedaleko – zapewni

ł ją, nie zwracając uwagi na podziękowania. – Posiadłość

Fredericksów,

a właściwie to, co z niej zostało, powinna być zaraz za tą kępą sosen na

pagórku.

Przytakn

ęła nie podnosząc wzroku. W milczeniu wspięli się na pagórek. Gdzieś na

drzewie zakrakała wrona. Gabe zatrzymał się. Stanęła również, wciąż patrząc w dół. Przez
chwilę cisza aż pulsowała w powietrzu między nimi.

– Jeste

śmy na miejscu – powiedział.

Whitney powoli poparzy

ła przed siebie. Na wprost był jeszcze jeden lasek dębowy.

Między drzewami rosły krzewy. Tu i tam widać było skalne rumowiska, pozostałość po
domu,

który spalił się czterdzieści lat temu. W najdalszym końcu lasku stały trzy szare,

zwietrzałe ściany. Pod nimi była podłoga z płaskich głazów, z kępami trawy rosnącymi w
pęknięciach. Pozostał nawet zwisający kawałek dachu. Słońce przeświecało przez połamane
gonty,

ale będzie można go łatwo naprawić, pomyślała Whitney z radością. Kiedyś był tu

pewnie magazyn.

Kilka metr

ów dalej rosły paprocie i karłowate palmy, między którymi coś migotało.

Strumyk,

zorientowała się Whitney w przypływie radości. Wąskie, płynące źródełko. Będzie

nam tu o wiele lepiej,

pomyślała. Solidniejsze schronienie, woda w zasięgu ręki.

Tu

ż za dębami ujrzała coś jeszcze, uporządkowaną grupę niskich, powykręcanych drzew.

Tu i tam jaskrawa czerwień przeświecała spomiędzy ciemnych liści. Sad, świeże jabłka!

– No i co? – spyta

ł Gabe stając obok niej. Spojrzała aa niego i zobaczyła, że się uśmiecha.

Warto było tu przyjść?

Whitney z przyjemno

ścią wciągała powietrze do płuc. Była tak szczęśliwa, że chętnie

uściskałaby Gabe’a, objęła ramionami i przytuliła się do jego piersi. Ale nie odważyła się
tego zrobić. Nie, zamiast tego musiała pomyśleć.

Po tej stronie wyspy wiatr by

ł łagodniejszy i bliżej było do uczęszczanych przez łodzie

szlaków. I kto wie,

co za skarby mogą znajdować się w tych ruinach, skarby, które pomogą

im przetrwać, zanim nadejdzie pomoc.

Wylicza

ła szybko w myśli wszystkie plusy. Jeżeli rosły tu jabłonie, może są i inne drzewa

owocowe albo jadalne orzechy,

a woda i owoce przyciągają zwierzynę. Jeżeli coś tu jest, to

Gabe to złapie i będą mieli mięso.

– No i co? – powt

órzył Gabe czekając na jej reakcję.

– Tu jest cudnie – odpowiedzia

ła uśmiechając się szeroko. – Nie mogę się doczekać, żeby

tu przyprowadzić pana Mortalwooda. Tu będzie mu o wiele lepiej. I ja będę lepiej się czuła,
wiedząc, że jest bezpieczny. Nie masz pojęcia, jak się martwiłam.

background image

Podnios

ła na niego pełen wdzięczności wzrok. Ale jego spojrzenie nagle zrobiło się

chłodne, a miły uśmiech zniknął.

– Oczywi

ście – powiedział sucho, przez zaciśnięte zęby. – Twój cenny pan Mortalwood.

Kura,

która znosi złote jajka. Czy już się oświadczył? Nie mogę sobie wyobrazić, żeby mógł

ci się długo opierać. Naprawdę myślisz, że będziesz z nim szczęśliwa? Albo może szczęście
dadzą ci jego pieniądze i władza?

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Rado

ść i uczucie szczęścia uleciały w okamgnieniu. Nie miała zamiaru poniżać się,

odpowiadając na takie pytania. Jeżeli on w tak perwersyjny sposób widzi jej stosunki z
Lawrence’em Mortalwoodem,

niech tak nadal uważa, pomyślała urażona. Niech sobie myśli,

co chce.

Ruszyła w stronę sadu.

Zapach jab

łek upajał i przywoływał wspomnienia. Usiłowała otrząsnąć się i

skoncentrować uwagę na bieżących zajęciach. Zaczęła systematycznie zbierać jabłka. Było
ich mnóstwo i co jakiś czas, ku jej radości, trafiało się nie uszkodzone, które odkładała na
bok. Inne, poobijane lub robaczywe,

ale częściowo jadalne, składała na oddzielną kupkę.

Może później je obierze, pokroi i spróbuje zrobić z nich mus.

W tym czasie Gabe spacerowa

ł bez wyraźnego celu po sadzie. Kiedy dotarł do niej,

przerwała pracę i podała mu jedno z nie uszkodzonych jabłek.

– Prosz

ę – powiedziała głosem pozbawionym emocji. – Weź.

– C

óż to? Bawimy się w Adama i Ewę? Chcesz skusić mnie jabłkiem?

Zmarszczy

ła brwi i wepchnęła mu jabłko w ręce.

– Och, we

ź. Na pewno jesteś głodny. Nie mam zamiaru kusić cię, nawet gdybyś był

Adamem.

Westchn

ął z udawanym zawodem i spojrzał na swoje białe szorty.

– Jaka szkoda! Ale o co ci chodzi? O m

ój strój? Bardziej bym ci się podobał w listku

figowym?

– Nie – warkn

ęła Whitney, zła, że znów udało mu się wprawić ją w zakłopotanie.

– Dlaczego? – spyta

ł. – Ty podobałabyś mi się w figowych listkach. A jeszcze bardziej

bez nich.

Chyba nie mielibyśmy nic na sobie, prawda? Listki pojawiają się dopiero po

zjedzeniu zakazanego owocu i odkryciu grzechu.

– Nie mam zamiaru rozmawia

ć o figowych listkach – odpowiedziała z niesmakiem.

– W takim razie usi

ądź i zjedz ze mną jabłko – powiedział drwiąco. – Albo będę mówił

na ten temat tak długo, aż dostaniesz szału. Zrób sobie chwilę przerwy, to może być dzisiaj
ostatnia okazja,

by trochę odpocząć.

Patrzy

ła na jabłko połyskujące w jego twardej dłoni. To przecież on ją kusi, pomyślała.

– Chod

ź – powtórzył wkładając jej do rąk owoc. Uśmiechał się przy tym lekko.

Mimo woli te

ż się uśmiechnęła. Czuła, że cała drży. To z powodu upału, długiej drogi i

głodu, pomyślała. Gabe usiadł w cieniu i oparł łokcie na kolanach. Usiadła przy nim i ugryzła
jab

łko.

– Wol

ę cię taką, jaka jesteś teraz – powiedział Gabe, przyglądając się jej z

zainteresowaniem.

Spojrza

ła pytająco. Nawet w cieniu jego. mocne ciało świeciło jakby słonecznym

blaskiem.

– Tak

ą, jaka jesteś teraz – powtórzył. – Z warkoczami, w tak zawiązanej koszuli, jedzącą

jabłko. O wiele bardziej niż w jedwabiach i białej bluzce.

background image

Za

żenowana odwróciła wzrok i nerwowo podkurczyła palce u nóg.

– W obdartych spodniach i tych b

łazeńskich skarpetkach? – spytała ponuro. Spojrzała na

swe stopy, c

hronione bandażem ze strzępów jego koszuli.

– Tak – odpowiedzia

ł po prostu. – Właśnie tak. Gabe wciąż przyglądał jej się badawczo.

– Czy to naprawd

ę byłaś ty? – zapytał. – Dziewczynka z warkoczami. Ta, która siedziała

na trawie i jadła jabłka?

Odgarn

ęła włosy z twarzy. Czuła, że ma gorące policzki. Nie spojrzała na niego.

– Chyba tak. – Widzia

ła siebie jako bosonogą dziewczynkę, razem z Dubem zbierającą

jabłka, by babcia mogła zrobić szarlotkę.

– A co si

ę stało z tą dziewczynką? – pytał dalej Gabe, kładąc się na trawie i opierając na

łokciu.

– Dok

ąd odeszła i dlaczego?

– Ona... – zacz

ęła Whitney i przez chwilę milczała zatopiona we wspomnieniach. –

Musiała odejść, kiedy matka po nią przyjechała – powiedziała wreszcie cicho.

Obserwowa

ł ją i czekał nic nie mówiąc. Whitney pochyliła głowę w zamyśleniu i z

trudem przełknęła ślinę.

– Moja matka zawsze m

ówiła, że nie chce dla mnie takiego życia, jakie sama miała.

Chciała, żebym zdobyła wykształcenie i była niezależna. Żebym miała to wszystko, czego jej
brako

wało.

– Powiedzia

łaś, że matka przyjechała po ciebie – badał dalej Gabe. – Skąd przyjechała i

dokąd cię zabrała?

– Do miasta. – Zn

ów zaschło jej w gardle. – Ona pracowała w mieście i zabrała mnie tam.

Przedtem mieszkałam z moją babcią i wujkiem. Ale matka wzięła mnie, bo wyszła za mąż.

– To znaczy wysz

ła za mąż ponownie? Spojrzała mu prosto w oczy.

– Nie – odpowiedzia

ła spokojnie. – Wyszła za mąż po raz pierwszy. Mój ojciec nie chciał

się z nią ożenić. Uciekł i wstąpił do wojska. Nigdy do niej nie wrócił.

Gabe przez chwil

ę nic nie mówił.

– Czy ty go kiedykolwiek widzia

łaś? – zapytał w końcu.

– Nie.

– A jaki by

ł twój ojczym? – pytał dalej zniżonym głosem.

– M

ój ojczym był stary. Tak naprawdę to byłam mu tylko zawadą. Ale bardzo zależało

mu na mojej matce.

Tolerowaliśmy się nawzajem, to wszystko.

Le

żał wyciągnięty leniwie na trawie, ale w jego wzroku widać było napięcie.

– Czy twoja matka go kocha

ła?

Whitney zaczyna

ła żałować, że w ogóle opowiedziała mu o tym wszystkim.

– Nie – odezwa

ła się w końcu. – Nie kochała go. Ale on miał trochę pieniędzy,

wystarczająco dużo, by zadbać o moją naukę. Dlatego wyszła za niego.

– Co by

ło dalej?

– Umar

ł, kiedy zaczynałam szkołę średnią. – Teraz jej głos załamał się i zaczęła się jąkać.

Matka umarła, gdy byłam na studiach. Miała zaledwie czterdzieści jeden lat.

– Co si

ę stało z innymi? – spytał cicho. – Z twoją babcią, wujkiem?

background image

– Nigdy ju

ż ich nie widziałam – powiedziała, szybko mrugając oczami. – Przestali

odzywać się do mojej matki dlatego, że mnie zabrała. Babcia umarła, gdy jeszcze byłam
mała, wkrótce po moim wyjeździe. Dub, mój wujek, kilka lat później.

Nasta

ła cisza, przerywana tylko szelestem liści poruszanych przez wiatr.

– Tak mi przykro – odezwa

ł się w końcu Gabe. Głos miał szczery, nie było w nim ani

śladu drwiny.

– Nie musi ci by

ć przykro – odparła sucho. Cisnęła ogryzek jak najdalej. – Zupełnie

dobrze dałam sobie radę.

– Naprawd

ę? – zapytał z wyzwaniem w głosie.

– Tak, naprawd

ę. – Odwróciła się i odeszła. Pracowali razem całe popołudnie. Zgodzili

się, że panu Mortalwoodowi łatwiej będzie przenieść się tu pod wieczór, kiedy słońce nie pali
już tak bezlitośnie. Pracowało im się razem nadspodziewanie dobrze. Nałamali gałęzi sosny i
załatali zrujnowany dach swego nowego schronienia. Whitney pokryła kamienną podłogę
mchem,

Gabe zaś wykopał dziurę pod ognisko.

Potem poszed

ł nałapać ryb, a ona usiadła i zatopiła się w myślach. Wczoraj rano

wstępowała na jacht ubrana w jedwabie, obuta w kosztowną skórę. Jeśli chodzi o rzeczy
materialne,

miała wszystko, czego kiedykolwiek pragnęła. W sprawach zawodowych,

ambicjonalnych,

był przed nią jeszcze do podbicia podniecający świat. Potraktowała Cantrella

jak zwykłego, wynajętego pomocnika, a na pana Mortalwooda i Adriana patrzyła jak na
wpływowe i bardzo ważne osobistości.

Dzisiaj siedzia

ła w kucki na skraju śmietnika i cieszyła się, że znalazła obity garnek i

pogiętą łyżkę. Pan Mortalwood i Adrian byli niemal inwalidami. A szansa uratowania się
zależała w największym stopniu od Cantrella.

Popatrzy

ła na swoje ręce. Są straszliwie zniszczone, pomyślała t niesmakiem. Miną

tygodnie,

zanim będzie można pokazać je ludziom. Było jej gorąco, czuła się brudna i

wątpiła, czy kiedykolwiek się umyje.

Z tymi warkoczami, w m

ęskiej koszuli i stopami w szmatach na pewno wygląda jak

straszydło. Ale by się ludzie śmiali, gdyby ją teraz widzieli, tak jak śmiali się z niej, gdy była
dzieckiem. Najpierw dlatego,

że nie miała ojca, potem, bo miała ojca tak starego, że jedzenie

kapało mu na kamizelkę.

Przesta

ń, powiedziała do siebie. Weź się do roboty. Musisz to przecież skończyć.

Zaniosła garnek i łyżkę do źródełka i zaczęła szorować je z furią.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

– Mam ju

ż dosyć tych małży i ryb – narzekał Adrian. Był zmęczony po długiej wędrówce

z pierwszego obozu. – Pan M. ma

rację, nie spocznę dopóki nie ujrzę tutaj czterogwiazdkowej

restauracji upamiętniającej to piekło, przez które musieliśmy przechodzić.

Whitney zignorowa

ła go i podała Mortalwoodowi następny kubek zupy. Adrian już zjadł

swoją porcję. Ona i Gabe postanowili obejść się smakiem.

– Whitney, jaki mamy dzi

ś dzień? Jak długo jesteśmy tutaj? – pytał, siedzący na

zwalonym drzewie, Mortalwood.

Wyglądał na całkowicie rozkojarzonego. Od czasu do czasu

wypijał trochę zupy, ale nie można go było namówić na zjedzenie niczego innego.

Zaniepokojona Whitney obserwowa

ła go uważnie. Wyprawa z pierwszego obozu

zmęczyła Adriana, ale Mortalwooda wyczerpała całkowicie, chociaż Gabe niósł go przez
większą część drogi.

– Jest wci

ąż środa – powiedziała starając się, żeby jej głos brzmiał pogodnie i

uspokajająco.

– Je

żeli to ma być mus jabłkowy, to smakuje jak breja – grymasił Adrian, nie przerywając

jedzenia.

– Bardzo mi przykro – warkn

ęła Whitney tracąc cierpliwość. – Tak się złożyło, że nie

miałam ani cukru, ani cynamonu, ani rodzynek, ani masła.

– Przyda

łoby się coś słodkiego – rzekł Mortalwood prawie z rozrzewnieniem. – Jak

myślisz, Whitney, czy mogłabyś wrócić na jacht i znaleźć trochę cukru? Adrian ma rację, mus
byłby lepszy z cukrem.

Whitney zacisn

ęła wargi, żeby nie palnąć czegoś w gniewie. Kiedy z Cantrellem wrócili

do pierwszego obozu, zobaczyli,

że Fisk i Mortalwood wypili wszystkie cztery puszki piwa

imbirowego i nadal narzekali na pragnienie,

chociaż zostało jeszcze pół dzbana wody. Zrobiło

jej się przykro, że tak postąpili. Pan M. wciąż był zbyt wytrącony z równowagi, by myśleć
jasno,

ale Adrian powinien mieć więcej rozumu. Tym, który się odezwał, był Gabe.

– Jeste

śmy szczęściarzami, że w ogóle mamy coś do jedzenia. Nie, panie Mortalwood, nie

możemy pójść jeszcze raz na jacht. To jest niebezpieczne. Za pierwszym razem był ważny
powód,

bo pan potrzebował lekarstw.

Whitney spojrza

ła na niego zaskoczona. Nic jej nie powiedział, że nurkowanie tam było

niebezpieczne.

– A ja m

ówię, że masz wrócić i poszukać jeszcze raz – zażądał Adrian.

Gabe udawa

ł, że nie zauważa jego wrogości. Mówił dalej spokojnym głosem.

– Mamy wszystko, co potrzebne, aby prze

żyć następne dwa dni: jedzenie, wodę,

lekarstwa i schronienie.

Jesteście wyczerpani, ale teraz jest dużo czasu na odpoczynek.

Łatwo ci powiedzieć – odpalił Adrian. – Na ciebie nikt nie napadł i nie masz

zwichniętej nogi. Jestem też dokładnie podrapany przez kaktusy i pogryziony przez te
przeklęte mrówki...

Gabe nadal ignorowa

ł go i mówił spokojnie.

background image

– Wci

ąż mówicie o rzeczach mało ważnych. Wiecie, co jest najważniejsze? To, co jest

tutaj. –

Postukał palcem wskazującym w skroń. – Czy pan mnie słyszy, panie Mortalwood?

Tylko nastawienie psychiczne może nas uratować. I współpraca.

Mortalwood s

łuchał w otumanieniu, jakby był gdzieś daleko.

– Tak, tak – przytakn

ął w końcu. – Tak.

Gabe postawi

ł na ziemi pustą puszkę.

– Dobry dyrektor wie, jak zorganizowa

ć siły, w jaki sposób wykorzystać personel. Tylko

ja wiem,

jak przetrwać w tych warunkach. Panie Mortalwood, chcę, żeby upoważnił mnie pan

do kierowania tym wszystkim,

aż się stąd wydostaniemy.

Nast

ąpił moment krępującej ciszy. Whitney ponownie spojrzała na Gabe’a, zaskoczona.

– Poczekaj, poczekaj – powiedzia

ł Adrian ze złością. – Pan Mortalwood nie jest w stanie

podjąć tak ważnej decyzji. Po nim ja jestem na najwyższym stanowisku, więc ja powinienem
objąć dowodzenie. Ty i Whitney skorzystaliście z tego, że jestem ranny, by przechwycić
władzę...

– W

ładzę? – krzyknęła Whitney czując się znieważona. – Jeżeli nazywasz to, co my

robimy,

władzą, podczas gdy ty sobie tylko siedzisz, to wydaje mi się, że...

Gabe przerwa

ł jej:

– Jak ju

ż powiedziałem, morale i współpraca są teraz najważniejsze. Raz na zawsze

przestańcie wojować ze sobą o władzę. Właśnie mianowałem siebie tymczasowym
przywódcą. Nie będę głosował, zostawiam to wam trojgu.

– Ja g

łosuję przeciw – parsknął Adrian. – Jesteś nieokrzesany i ciemny, chcesz w ten

sposób uzyskać przewagę. Nie dam się wyzyskiwać...

– Ja g

łosuję za – powiedziała szybko Whitney i sama była zaskoczona siłą własnego

głosu. – Jeżeli będziemy się kłócić, to nic nam z tego nie przyjdzie. Tylko jedna osoba może
dowodzić, a oczywiste jest, że on najlepiej się do tego nadaje.

– Bardzo po kobiecemu – powiedzia

ł Adrian złośliwie. – Zrobiłaś tak po to, by zadać mi

cios w plecy i podważyć mój autorytet. Od początku zalecałaś się do tego... do tej kreatury.

Whitney usi

łowała stłumić gniew, który w niej narastał. Ale jeżeli teraz dam ponieść się

emocjom,

to chyba poprzegryzamy sobie gardła, pomyślała.

– Prosz

ę pana – zwróciła się spokojnie do Mortalwooda – pana głos jest decydujący. Kto

ma nami kierować do czasu przybycia pomocy? Czy powinien to być pan Cantrell?

Mortalwood siedzia

ł zatopiony w myślach.

– Prosz

ę pana – powtórzyła cicho Whitney. – Czy pan mnie słyszał?

Jeszcze przez kilka sekund siedzia

ł w milczeniu, po czym zrobił niecierpliwy ruch

palcami.

– Tak, tak, organizacja pracy, wykorzystanie pracowników,

udzielenie pełnomocnictwa.

Oczywiście, jak najbardziej, panie Cantrell. Tak, mądra decyzja. – Odwrócił się do Whitney i
popatrzył na nią, jakby widział ją pierwszy raz. – Oczekuję, że oboje z Adrianem będziecie
traktować go z szacunkiem – dodał surowo. – I bez narzekania. To zarządzenie dyrektora.

– O, rzeczywi

ście – warknął Adrian jadowitym tonem. Wstał niezdarnie z kloca i cisnął

swoją, do połowy wypełnioną musem, puszkę w stronę ogniska. Podniósł kij, którego używał

background image

jako laski,

i pokuśtykał przed siebie. Kiedy jednak doszedł do końca polany, zatrzymał się,

jak gdyby przestraszony tym,

na co mógłby natknąć się trochę dalej.

Pan Mortalwood patrzy

ł za nim tępym wzrokiem.

– Adrianie – powiedzia

ł do jego pleców. – Już się wypowiedziałem. Moja decyzja jest

ostateczna.

Adrian spogl

ądał w górę, na ciemniejące niebo.

– Dobrze – odezwa

ł się w końcu. – Tak długo, jak pańskie pozostałe decyzje są również

ostateczne.

Serce Whitney zatrzyma

ło się na moment. Jakie pozostałe decyzje? O czym mówi

Adrian? Mortalwood popatrzył na nią. Wydało jej się, że z jego krótkowzrocznych oczu
wyziera poczucie winy.

– Oczywi

ście, oczywiście – przytaknął niewyraźnie. Adrian odwrócił się. Nawet w tym

słabym świetle Whitney zobaczyła w jego oczach złośliwy tryumf. Ogarnęła ją nieokreślona
obawa.

W lekkim oszołomieniu spojrzała na Gabe’a. „Ostrzegałem cię” – odczytała w jego

wzroku.

Miał rację, pomyślała, Adrian kombinuje coś, by wsad zić mi n ó ż w p lecy. Może

zresztą już to zrobił.

Tej nocy Whitney r

ównież poszła z Gabe’em łowić ryby, głównie po to, żeby nie siedzieć

w obozie.

Mortalwood błagał o więcej pigułek nasennych, ale sprzeciwiła się stanowczo.

Wkrótce potem zapadł w niespokojną drzemkę. Adrian, żeby wykazać swoją wyższość, nie
odzywał się ani do niej, ani do Cantrella.

By

ła pełnia i światło księżyca oblewało mostek jeszcze mocniej niż poprzedniej nocy.

Łowili w zupełnej ciszy, tylko od czasu do czasu przerywanej zdawkową rozmową.

– Pomóc ci?

– Nie.

– Zm

ęczona? Czy mam cię zmienić?

– Dzi

ęki. Jeszcze nie.

Ale tak naprawd

ę zmęczeni byli już oboje.

– No, na

śniadanie wystarczy – powiedział w końcu, gdy złowili już kilkanaście

niewielkich ryb.

Whitney wydawa

ło się, że z jego głosu też przebija skrywane zmęczenie.

– Id

ź przodem, dogonię cię później – powiedziała. – Chcę przejść się po plaży. Nigdy ne

widziałam brzegu morza w blasku księżyca.

Tak naprawd

ę chciała pobyć trochę sama.

– Nie – zaoponowa

ł. – To zbyt niebezpieczne, nie możesz iść sama. Dziś było gorąco i na

pewno węże wyjdą z ukrycia. A także aligatory.

Whitney zacz

ęła protestować, ale zbliżył się i delikatnie położył swoje palce na jej

wargach.

Wzdrygnęła się pod tym dotknięciem, znów zdziwiona kontrastem, jaki tworzyły

jego twarde palce z ciepłem i miękkością warg.

– Wiem – doda

ł cicho – ty nie boisz się węży ani aligatorów. Ale i tak pójdę z tobą. –

Uśmiechnął się z kpiną. – Żeby chronić je przed tobą.

background image

Te

ż musiała się uśmiechnąć. Zostawili sieć na mostku, a koszyk z rybami umocowali w

płytkim rozlewisku rzeczki. Powoli szli drogą, która następnie przeszła w prowadzącą do
oceanu ścieżkę. Whitney myślała o tym, że przez ostatnie dwa dni nieustannie towarzyszył jej
pomruk oceanu.

Nagle kątem oka ujrzała, że coś się poruszyło.

– Och! – zawo

łała, bez zastanowienia chwytając Gabe’a za ramię i przytulając się do

niego.

Delikatne stworzonka, wygl

ądające jak duszki, o kształtach pająków, przebiegały w

świetle księżyca przez plażę tak szybko, że chyba były zaczarowane. Whitney nie widziała
nigdy czegoś takiego.

– To kraby – za

śmiał się Gabe. – Nic ci nie zrobią. Bardziej boją się ciebie niż ty ich.

Whitney przystan

ęła i obserwowała ich bezgłośną ucieczkę, a potem, wciąż nieświadomie

trzymając go za ramię, zaczęła iść dalej. Malutkie białe kraby uciekały przy każdym kroku.

– Jakie to niesamowite – wyszepta

ła. – To tak, jakby nas otoczyły płochliwe elfy.

Morze falowa

ło i połyskiwało w blasku księżyca. Whitney popatrzyła na Gabe’a, który

jak zwykle miał wzrok utkwiony w horyzont. Dopiero teraz zorientowała się, jak mocno
ściska go za ramię.

– Och – zawo

łała zażenowana, puszczając rękę. – Bardzo przepraszam.

Spojrza

ł na nią z ukosa i uśmiechnął się leciutko. Serce w niej podskoczyło i chciało

uciec z jej piersi.

Jeżeli w dzień wyglądał jak półnagi bóg słońca, to w nocy stawał się

srebrnym bogiem księżyca.

– Dzi

ęki za dzisiejsze wotum zaufania – powiedział.

– Nie by

łem pewien, jak postąpisz.

– Musia

łam tak zrobić – odpowiedziała ponuro.

– Adrian przesta

ł panować nad sobą. Nie możemy skakać sobie do oczu, to najgorsza

rzecz, .

jaką moglibyśmy zrobić. A poza tym, to ty masz rację.

– Uwielbiam, kiedy si

ę ze mną zgadzasz – mruknął.

– Mówisz wtedy tak inteligentnie.

Parskn

ęła śmiechem. Zatrzymała się na chwilę, by podnieść muszelkę. Był to piaskowy

dolar,

doskonale okrągły, z wyrytą pośrodku delikatną gwiazdą. Ostrożnie wsunęła go do

kieszeni spodni.

– On si

ę zniszczy – odezwał się nagle.

– Co takiego? – Spojrza

ła na niego zaskoczona.

– Piaskowy dolar. Nie przetrwa w kieszeni. Jest zbyt delikatny, nie tak jak prawdziwy

dolar.

– Och. – Wzruszy

ła ramionami uśmiechając się do siebie. – Będę ostrożna.

– Tak samo jest z wysp

ą – powiedział wskazując na widoczną w oddali ciemną ścianę

lasu. – To wszystko jest takie... kruche.

Ludzie mówią, że będą uważać. Ale zawsze coś

zostaje zniszczone.

Niektóre rzeczy nie są stworzone po to, żeby być czyjąś własnością.

Powinny pozostać takie, jak je stworzyła natura.

– To lekcja, prawda? – zauwa

żyła Whitney z rezygnacją. – Udzielasz mi lekcji.

– Tak – odpar

ł.

background image

– I to wszystko – m

ówiła patrząc na oblaną światłem księżyca plażę i przepływające w

górze chmury – powinno by

ć pozostawione nietknięte? – Tak.

– O ile dobrze rozumiem, udoskonalenie tego miejsca, stworzenie tu czego

ś, co mogłoby

służyć wielu ludziom, byłoby czymś złym?

Zatrzyma

ł się i popatrzył na nią. Stał tyłem do księżyca, z twarzą ukrytą w cieniu.

– Czy ty zdajesz sobie spraw

ę, co właśnie powiedziałaś? – spytał ostro. – Udoskonalenie?

Myślicie, że kim jesteście? Tylko Pan Bóg mógłby ulepszyć to miejsce. I w jaki sposób
miałoby „służyć”? Trzeba by je zniszczyć, aby wybudować hotele i pensjonaty, przystanie i
pola golfowe?

Ju

ż otwierała usta, by dać mu ostrą i miażdżącą odpowiedź, ale nie mogła znaleźć słów.

Przez chwilę słychać było tylko wiatr i przybrzeżne fale. Z uczuciem bezradności
uświadomiła sobie, że nie wie, co odpowiedzieć.

– Popatrz na to – powiedzia

ł, uprzejmiej niż się spodziewała. Szorstka ręka dotknęła

delikatnie jej twarzy.

Obrócił ją tak, że musiała popatrzeć na rozciągającą się za nimi plażę.

Piasek błyszczał jak biały marmur, upstrzony tu i ówdzie małymi kurhanikami muszelek. Z
tyłu widać było ślady ich stóp.

– Chcesz to zmieni

ć? – spytał patrząc w tę samą stronę co ona. – Udoskonalić?

Sta

ła drżąc i ciężko oddychając. Z powrotem zwrócił jej twarz ku swojej. Jego włosy

tańczyły na wietrze jak srebrne ogniki.

– Co mam powiedzie

ć? – wyszeptała zduszonym głosem. Nie mogła przecież zdradzić

planów pana Mortalwooda.

Nie mogła zniweczyć ich teraz, kiedy zaszli już tak daleko i

znieśli tak wiele. Czego on od niej chce?

– Nie chc

ę, żebyś cokolwiek mówiła – odpowiedział porywczo. – Po prostu patrz.

Zawstydzona spu

ściła wzrok i zaczęła wpatrywać się w rysunek aligatora na jego piersi,

zamazany w świetle księżyca.

– Nie mog

ę o tym mówić – rzekła potrząsając głową w zakłopotaniu. – Nie chcę. Mam

tyle spraw do przemyślenia, nie mogę myśleć o tym teraz.

Wci

ąż trzymał rękę na jej twarzy, ale już nie zmuszał jej, by na niego spojrzała.

– Wiesz co? Kiedy wesz

łaś na ten jacht, wyglądałaś na bardziej napiętą niż sprężyna w

budziku.

Ale później, chwilami, sprawiałaś wrażenie prawie... sam nie wiem... „Szczęśliwa”

nie jest dobrym określeniem, ale tylko takie przychodzi mi na myśl. Tak. Czasami wyglądałaś
na szczęśliwą.

Przysun

ął się odrobinę bliżej. Położył drugą rękę na jej ramieniu, czuła jak ten dotyk pali

ją nawet przez materiał koszuli.

– Ta wyspa mo

że pokazać ci wiele rzeczy, jeśli umiesz patrzeć. Może ci wiele

powiedzieć, jeśli umiesz słuchać. Da ci też odczuć wiele, jeśli jesteś w stanie odczuwać. A ty
już to odczułaś. Wiem o tym.

– Nie – odpar

ła znów potrząsając głową, aż kosmyki włosów wysunęły się z warkoczy i

zasłoniły twarz.

– Nie teraz. Nie mog

ę o tym teraz rozmawiać. Jest tyle innych rzeczy do zrobienia. Tak

się denerwuję o pana Mortalwooda.

background image

– Ja te

ż. – W jego głosie zabrzmiała ironia. – I to z wielu powodów.

– A Adrian co

ś knuje – dodała próbując odgarnąć włosy do tyłu. – To widać aż za dobrze.

– Ostrzega

łem cię przed nim – powiedział poważnie.

– To twój wróg.

Nie ufałbym też do końca Mortalwoodowi, on jest słabym człowiekiem.

– Och, jeste

ś niemożliwy – zaprotestowała zmartwiona. – Biedny pan M. , on nie jest

sobą. Dziś rano wydawało się, że jest z nim lepiej, ale teraz jestem przerażona. On... co
będzie... co będzie, jeżeli coś mu się stanie? To byłaby moja wina, moja...

Schwyci

ł ją teraz za ramiona obiema rękami. Potrząsnął nią lekko, by zapanowała nad

sobą.

– M

ówiąc szczerze też się tego boję – powiedział.

– Ale je

żeli cokolwiek się stanie, zaopiekuję się tobą, przyrzekam.

– Zaopiekujesz si

ę? – zaprotestowała. – Jak? Co możesz zrobić ponad to, co już

zro

biliśmy? Co jeszcze pozostało?

– Zrobi

ę wszystko, co będzie trzeba – powiedział, ujmując jej twarz w dłonie. –

Przyrzekam ci to.

– A ty – zawo

łała gwałtownie, zaczynając tracić panowanie nad sobą – dlaczego nie

powiedziałeś mi, że nurkowanie do tego wraku jest niebezpieczne? Dlaczego mi tego nie
powiedziałeś? Dlaczego to jest niebezpieczne? Nie ukrywaj nic przede mną.

– Wszystkie wraki s

ą niebezpieczne – odpowiedział próbując tak przytrzymać jej twarz,

by patrzyła mu prosto w oczy. – Głębiny oceanu są niebezpieczne. Są tam rekiny, płaszczki,
meduzy.

Zrobiłem to raz, ale nie mam zamiaru robić po raz drugi. Nie po piwo imbirowe, na

miłość boską. Nie w chwili, kiedy mam się zajmować tobą.

– Ty nie zajmujesz si

ę mną – powiedziała tupiąc nogami. – Ja sama się sobą zajmuję.

– Cii... – uspokaja

ł ją. – Nie złość się. Masz rację, porozmawiamy o tym później. Bądź

grzeczna, a dostaniesz prezent.

Mam coś dla ciebie.

– Prezent – powt

órzyła usiłując się wyrwać. – Nie chcę prezentu. Przestań traktować

mnie jak... jak dziecko.

– To nie jest prezent dla dziecka – odpowiedzia

ł cicho. Był teraz jeszcze bliżej. – To

prezent dla kobiety.

– Nie chc

ę tego – mówiła patrząc w stronę świecącego morza. Jego dotyk powodował, że

drżała.

– Poczekaj, dopóki nie zobaczysz –

powiedział, wziął ją za rękę i wsunął w nią jakiś

przedmiot z plastyku.

Z tyłu na szyi czuła jego oddech, łaskoczący i drażniący. Popatrzyła na

to,

co dostała, i odwróciła się do niego gwałtownie.

– P

łyn do mycia naczyń? – zapytała. – Czy ty zwariowałeś? Prawie nie mamy naczyń.

Czy uważasz, że właśnie coś takiego sprawi kobiecie przyjemność?

– Przeczytaj etykietk

ę – odparł śmiejąc się. – To ulega biodegradacji. Możesz w tym

umyć włosy, wykąpać się w morzu. Zmyje z ciebie brud, a nie będzie szkodliwe dla
środowiska.

– Co takiego? – pyta

ła, wciąż niezupełnie rozumiejąc. Ponownie popatrzyła na butelkę.

– To by

ł długi, gorący dzień – powiedział. Uklęknął u jej stóp, zdjął jeden sandał i zaczął

background image

odwijać paski materiału.

– Co ty robisz? – zawo

łała, zdenerwowana pod wpływem jego dotknięcia. Krew w jej

żyłach zdawała się przypływać i odpływać, jak ocean.

– Zdejmuj

ę te twoje niby skarpety, żebyśmy mogli pójść do wody. – Zsunął drugi sandał i

odwinął bandaż z drugiej stopy. Położył wszystko na piasku i przycisnął kamieniem.

– Chod

ź. – Wyciągnął do niej rękę. – Ochłodzimy się.

– Ale m

ówiłeś... – zaprotestowała cofając się.

– Zostaniemy w p

łytkiej wodzie – przyrzekł. – Te wszystkie potwory boją się płycizny. –

Zaufaj mi –

powiedział widząc, że ona wciąż się boi. Wziął ją za rękę i poprowadził przez

plażę do wody.

Na pocz

ątku bała się jeszcze, ale gdy woda okazała się tak cudownie chłodna, cała

zatraciła się w jej miękkich objęciach. Zmoczyła włosy, a on pomógł jej je umyć. Musiała
przyznać, że po długim, gorącym dniu poczuła się, jak nowo narodzona.

Gabe wyla

ł kilka kropli płynu na ręce i rozsmarował go na jej plecach i ramionach,

wcierając w materiał koszuli.

– Och – westchn

ęła, kiedy oblała ją fala, zmywając część piany. – Nie przestawaj. Nie

waż się przestać.

– Zawsze mia

łem nadzieję, że kiedyś to powiesz. Ale nie w chwili, kiedy spłukuję cię jak

parę skarpetek.

Roze

śmiała się, przez jedną czarowną chwilę, czując się odmłodzona i odświeżona.

Poprowadził ją do jeszcze płytszej wody, gdzie spienione fale sięgały jej zaledwie do kolan.
Objął ją ramieniem w pasie i przyciągnął bliżej. Spojrzała w górę, w jego oczy, a potem na
pierś, wciąż się uśmiechając. Była odurzona blaskiem księżyca, wodą, czystością i
zmęczeniem.

– Co to jest – spyta

ła nieśmiało, dotykając palcem tatuażu. – Dlaczego masz tego

aligatora?

Roze

śmiał się i objął ją obiema rękami.

– Pami

ętasz, kiedyś były modne koszulki z takim aligatorem na piersi? Co drugi

mężczyzna je nosił.

Przytakn

ęła, wciąż obrysowując palcem tatuaż.

– No wi

ęc – mówił dalej – miałem wtedy dziewczynę, która uważała, że nie jestem...

elegancki.

Wciąż zrzędziła, żebym ubierał się w takie koszule. Ja nie chciałem, ale ona się

upierała. Pomyślałem więc, że jeśli tak bardzo chce, żebym miał aligatora na piersi, to równie
dobrze mogę go mieć na stałe.

– To takie podobne do ciebie – m

ówiła śmiejąc się i kładąc mu rękę na mokrym ramieniu.

Cały ty. A co ona na to? – spytała.

– Nie mog

ła na to patrzeć i już więcej się do mnie nie odezwała – odpowiedział

obejmując ją ciaśniej, osłaniając od wiatru, który chłodził mokre ciało.

Zda

ła sobie sprawę, że jej ręce spoczywają na gładkiej, napiętej skórze jego ramion.

Odchyliła się, by popatrzeć na jego twarz. Za nim w tle migotało i tańczyło morze, a blask
księżyca rozjaśniał jego regularne rysy.

background image

– Powiedzia

łam, że to było podobne do ciebie – mówiła powoli, z zastanowieniem. –

Aleja właściwie cię nie znam. Tak naprawdę, to nic o tobie nie wiem. Kim jesteś? – pytała,
badając wzrokiem jego twarz. – Nigdy nie mówiłeś nic o sobie.

Pochyli

ł się i dotknął jej ust w krótkim, prawie braterskim pocałunku.

– Jestem twoim przyjacielem – powiedzia

ł cicho, podnosząc głowę. – Tak długo, jak

jesteśmy na tej wyspie, jestem twoim przyjacielem. Pamiętaj o tym.

– A kiedy ju

ż się stąd wydostaniemy? – zapytała. Coś w jego głosie sprawiło, że cała

radość i zaufanie zniknęły. Wiatr wzmógł się i zaczęło być chłodno.

– Potem mo

że być inaczej – odpowiedział. – To zależy.

– Chcesz powiedzie

ć, że mógłbyś być moim wrogiem? – Znów wstrząsnął nią dreszcz.

Patrzy

ł na nią przez długą chwilę.

– Tak – powiedzia

ł w końcu.

To jedno s

łowo zmroziło ją bardziej niż chłodny wiatr. Nie chcę, żebyś był moim

wrogiem,

pomyślała wstrząśnięta. Wydaje mi się, że mogłabym cię pokochać.

Nie, nie mog

łabym go pokochać, powiedziała sobie, teraz już trzęsąc się z zimna. Nic o

nim nie wiem. Nic poza tym,

że mogłabym powierzyć mu swoje życie.

– Jak... jak bardzo? – spyta

ła drżącym głosem.

– Nie wiem – odpar

ł w napięciu, przyciągając ją bliżej do siebie. – Może gorszym niż

Fisk. Albo Mortalwood, na swój sposób.

Może największym wrogiem, jakiego kiedykolwiek

miałaś.

Pochyli

ł się i znów ją pocałował. Tym razem nie było w tym pocałunku nic braterskiego.

Była w nim cała namiętność mężczyzny niebezpiecznie balansującego między pragnieniem
zostania kochankiem a możliwością stania się wrogiem.

Ksi

ężyc przyciągnął przypływ, a przypływ przyciągnął ich, próbując zabrać ze sobą w

głębiny.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Whitney na chwil

ę zatraciła się w tym dzikim pocałunku. Nie czuła fal pieniących się

wokół jej kostek. Wiatr dmuchał w jej włosy, suszył je i plątał, ale na to też nie zwracała
uwagi.

Stała przytulona do Gabe’a, z mocno zamkniętymi oczami. Zmęczenie odeszło, a

tysiące obaw, dużych i małych, które gnębiły ją ostatnio, też gdzieś zniknęło. Może pragnąć
go,

to coś złego? – pomyślała. Ale może przeciwnie, właśnie tylko to jest dobre?

Ciemno

ść, dotyk, tęsknota – świat został zredukowany do kilku zmysłów i stał się znowu

prosty i podniecający, już nie przerażający. Nie było w nim słabości, bo był tu Gabe z całą
swoją siłą. Nie było samotności, bo on był tu z całym swoim ciepłem.

Nagle Gabe odsun

ął się.

– Tak – powiedzia

ł. – Z tego mogłoby coś wyjść. Będę przynajmniej miał co wspominać.

Objął jej twarz rękami. – Och, Whitney. – Bezsilnie potrząsnął głową. – Nie jestem tym, za

kogo mnie uważasz. Nie robię tego, co myślisz. Do diabła, muszę ci to powiedzieć. Ja jestem
wrogiem.

Zjawiłem się tutaj, by ratować to wszystko. By ratować to przed tobą.

Pokaza

ł ręką na błyszczącą plażę, u której brzegu fale pieniły się jak srebrzysty ogień.

Popatrzyła nic nie widząc, nie rozumiejąc i znów zwróciła wzrok ku niemu.

– Ratowa

ć to? – wyszeptała cofając się. W jego dotyku nie czuła już ciepła ani siły.

– Wiem, po co tu jeste

ście – powiedział.

Wyszarpn

ęła się z jego rąk. Przez chwilę myślała, że Gabe znów spróbuje ją objąć, ale nie

zrobił tego.

– Domy

ślaliśmy się tego od początku – mówił szorstko. – Dlatego właśnie właściciel

przystani prosił mnie, bym poprowadził ten jacht, miał oczy otwarte i dowiedział się jak
najwięcej.

Szpieg, pomy

ślała Whitney tępo. Ta myśl spadła na nią jak cios. Odwróciła się od niego

w bezsilnej wściekłości i zaczęła gwałtownie brnąć w kierunku brzegu. Droga była długa.
Słyszała z tyłu plusk i wiedziała, że Gabe podąża za nią. Próbowała iść szybciej, by uciec od
niego i od bólu,

jaki jej zadał.

Szpieg. Oszuka

ł ich wszystkich, skradł ich sekret, igrał z jej uczuciami. Co jeszcze nam

zrobił, zastanawiała się w gniewie. Kogo reprezentował? To przecież mogli być jacyś
terroryści.

– Dla kogo szpiegujesz? – spyta

ła rzucając mu zatrute spojrzenie. – Dla jakiejś radykalnej

ekologicznej grupy,

co to chce ratować Ziemię przed jej mieszkańcami? Trzymasz nas tu

specjalnie,

żeby nas ukarać? Słyszałam, że niektórzy z was nie cofają się przed niczym, nawet

przed użyciem siły. Ale jeżeli cokolwiek przydarzy się panu M....

Zatrzyma

ł się i schwycił ją za nadgarstek.

– Pr

óbowałem być szczery – powiedział gniewnie. – Nie zaczynaj rzucać oskarżeń, zanim

nie usłyszysz...

– Zrobi

łeś to? – naciskała, rozjuszona. – Ty zatopiłeś łódź? Bo jeśli tak...

– Nie. – To s

łowo padło jak wystrzał, a Gabe mocniej ścisnął jej przegub. Zacisnęła

background image

wargi,

by pokazać mu, że się nie boi. – A teraz słuchaj – rozkazał przyciągając ją bliżej. – Ja

nie stosuję przemocy.

– W takim razie jak nazwiesz to? – spyta

ła tryumfalnie, pokazując na jego rękę, zaciśniętą

niemal z całej siły na jej nadgarstku.

Pu

ścił ją natychmiast z niesmakiem.

– Nawet nie tkn

ąłem tej cholernej łodzi. Mortalwood o nią nie dbał. Okazało się, że była

w gorszym stanie,

niż wyglądała.

– A wi

ęc – powiedziała Whitney, ruszając w dalszą drogę do brzegu – biedny szpieg

został uwięziony tu razem z nami. A że nie miał nic do roboty, to sobie jeszcze trochę
poszpiegował. Mam nadzieję, że cała ta wyprawa była owocna.

– Dostatecznie owocna – odpowiedzia

ł głosem zimnym jak lód. – Mogę powiedzieć, jak

to wszystko miało wyglądać. Właścicielką wyspy jest pani Fredericks, która od dawna
zamierza przekazać ją na cele publiczne jako chroniony rezerwat. Ktoś namawia ją, by
zaczęła myśleć o sprzedaży. Tym kimś może być tylko jej syn. Jak mi idzie? – spytał
złośliwie.

Whitney nie odpowiedzia

ła. Właśnie dotarła do brzegu i usiadła na wyrzuconej przez

morze kłodzie drzewa. Musiała znów obwiązać sobie nogi tymi cholernymi paskami
materiału.

Gabe sta

ł i obserwował jej zmagania. Tym razem nie proponował swojej pomocy.

– Pani Fredericks robi si

ę coraz starsza – mówił dalej. – Jej syn niczym specjalnie się nie

wyróżnia. Ale może jest w stanie przekonać matkę, by sprzedała tę wyspę prywatnej firmie.
Na przykład Korporacji Mortalwooda.

Whitney w

ściekle okręcała i zawiązywała szmatki, by zrobić z nich chociaż jaką taką

ochronę, ale była tak zła, że aż ręce jej się trzęsły.

Gabe ukl

ęknął, żeby jej pomóc. Zaczęła protestować, wiec poradził jej z fałszywą

uprzejmością, żeby się zamknęła albo poszła sobie w kaktusy. Siedziała sztywna i obrażona,
podczas gdy jego pewne ręce wiązały paski dokoła jej stóp.

– Zapyta

łem więc sam siebie – mówił nie patrząc na nią – co Sheldon Fredericks będzie

miał z tego, że jego matka sprzeda wyspę. Pieniądze? W końcu, tak. Ale co dostanie
natychmiast? Najbardziej prawdopodobną odpowiedzią jest, że władzę. Twój przyjaciel Fisk
współpracował z Sheldonem Fredericksem, by przygotować tę transakcję. Firma weźmie
wyspę, a Sheldon dostanie stanowisko w waszej firmie. Taki nic nie warty głupiec będzie
miał znakomitą posadę. Prawdopodobnie twoją.

Zawi

ązał ostatni supeł i w tym samym momencie Whitney stała już na nogach, by jak

najszybcie

j oddalić się od niego.

– Ty w ogóle nie wiesz, o czym mówisz –

zawołała z żarem w głosie. – Pan Mortalwood

nigdy by mnie...

nigdy by mnie tak nie potraktował. Jesteś szalony.

Odesz

ła zostawiając go klęczącego, z szyderczym uśmiechem na twarzy. Zaraz potem

usłyszała skrzypienie piasku i wiedziała, że podąża tuż za nią. Nie chciała pamiętać o tym, co
usłyszała. Za wiele było w tym sensu. Pan Mortalwood mówił przecież, że trzeba będzie użyć
akcji,

żeby kupić wyspę. Jak dużo akcji? Wystarczająco dużo, by dać Fredericksowi znaczącą

background image

władzę? Wystarczająco dużo, by mógł wybrać dla siebie stanowisko w zarządzie firmy? Ona
sama ciężko zapracowała na swoją pozycję, poświęciła się tej pracy. Uważała pana
Mortalwooda nie tylko za swojego pracodawcę, ale i za przyjaciela. On nie wstrzymałby jej
awansu na korzyść Sheldona Fredericksa, który nie posiadał żadnych kwalifikacji. Nie, nie
mógłby. Pan Mortalwood jest prawym człowiekiem, człowiekiem z zasadami.

Dysza

ła ciężko z wysiłku, kiedy wreszcie dotarła do mostku. Gabe z łatwością

dotrzymywał jej kroku.

Dzikus, pomy

ślała. Dzikus z epoki kamiennej.

– A co ja tu robi

ę? – Sam postawił pytanie, gdyż Whitney uparcie go ignorowała. –

Wchodzę w skład zespołu nazywającego się Ratujmy Przyrodę. Zbieramy fundusze, by
wykupywać zagrożone obszary, lub – jeśli potrzeba – wnosimy sprawy do sądu.

– Okropno

ść – odrzekła z niesmakiem. Słyszała o wielu grupach zajmujących się ochroną

środowiska. Niektóre z nich nie cofały się przed pogróżkami, sabotażem i bandytyzmem. Nie
miała dla nich cienia zrozumienia.

– Nasza organizacja nie robi ha

łasu, czyni wszystko w sposób pokojowy i używa

legalnych

środków – kontynuował. – Należę do niej wraz z wieloma ludźmi. Jest wśród nich

Clark,

właściciel przystani. Mortalwood dzwonił do niego i prosił o znalezienie kapitana,

który nie ma lokalnych powiązań. Jako że jestem tu nowy i prawie nikt mnie nie zna, Clark
poprosił mnie, bym poprowadził ten jacht i miał oczy otwarte.

– Wzruszaj

ące – warknęła Whitney. – Ale następnym razem, kiedy będziesz potrzebował

informacji, to zapytaj mnie wprost,

dobrze? Tak będzie szybciej, prościej i bardziej uczciwie,

jeżeli jesteś w stanie zrozumieć, co to słowo oznacza.

– S

łuchaj – powiedział, a gniew znów rozbrzmiewał w jego głosie. – Dwadzieścia lat

temu to

miejsce było opisywane jako jeden z trzech najpiękniejszych, nieskażonych obszarów

u wybrzeży Atlantyku. Ono naprawdę wymaga ochrony. A ja mam też w tym własny interes...

– Nie musisz mi tego m

ówić – przerwała zimno.

– Ludzie potrafi

ą dużo opowiadać o ideałach, ale w końcu zawsze okazuje się, że jest w

tym jakiś „własny interes”. Zawsze. Nie oczekuję, że ty będziesz inny.

– Wierz

ę w to – zaczął mówić przez zaciśnięte zęby – że dzika przyroda ma wielkie

znaczenie.

Ludzie tego potrzebują. Ona wpływa na nich w sposób, w jaki nie uczynią tego

rzeczy zrobione przez człowieka. Jesteśmy dziećmi natury, ale zapominamy o tym.

– Ja bardzo bym chcia

ła o tym zapomnieć – odpaliła Whitney wchodząc w gęsty sosnowy

las. –

Wolałabym właśnie być w pokoju hotelowym, siedzieć w wielkiej wannie pełnej

pachnącej, ciepłej wody i zajadać czekoladki. Gdybym mogła tam się znaleźć, to padłabym na
kolana i całowała dywan zrobiony ręką człowieka.

– Mo

że ty tak – zauważył pogardliwie. – Ale nie wszyscy tak uważają. Są ludzie, którzy

chcą wracać do natury. I właśnie ja się nimi zajmuję. To jest moja praca – prowadzenie takich
ekspedycji.

– Wraca

ć? – Zaśmiała się i zaraz zaklęła, gdyż w ciemności uderzyła się o coś w palec u

nogi. –

Ludzie chcą wracać do czegoś takiego? Cha, cha.

Raz jeszcze wyci

ągnął rękę i chwycił ją za ramię.

background image

– Mia

łem firmę w stanie Oregon, która organizowała wakacje w dzikim środowisku.

Polegało to na uczeniu ludzi, jak wracać do natury, do korzeni. Lubiłem to robić i byłem w
tym dobry. Tak dobry,

że zdecydowałem się przenieść działalność tutaj, do Georgii. To ma

być operacja zakrojona na szeroką skalę, jakieś pół miliona dolarów. Chcemy swym
zasięgiem objąć te wyspy, Everglades na Florydzie, Okefenokee, a nawet tropikalną dżunglę.

Whitney wzi

ęła głęboki wdech, zmobilizowała siły i odepchnęła jego rękę.

– Nie dotykaj mnie. I przesta

ń opowiadać mi historię swojego życia, mnie to nie

interesuje.

Ale nie bój się, nie ujawnię twoich małych, brudnych sekrecików, dopóki jesteśmy

na wyspie.

Po prostu nie chcę niepokoić pana Mortalwooda. A kiedy to wszystko się skończy,

mam zamiar wrócić tu, do tego twojego drogocennego naturalnego środowiska. Mam
nadzieję, że każdy centymetr kwadratowy będzie wybrukowany, a ja sobie na tym zatańczę.

– M

ój Boże – powiedział, potrząsając głową w zdumieniu. – Mój Boże, ale z ciebie

barbarzyńca. A także krótkowzroczny głupiec. Może właśnie Mortalwood jest ciebie wart, tak
jak ty jesteś warta jego. – Dochodzili do brzegu dębowego lasku. – Idź – powiedział
stłumionym głosem. – Myślę, że stąd dasz już sobie radę. Wracaj do nich. Wszyscy jesteście
tacy sami.

Odwr

ócił się i odszedł, zostawiając ją w cieniu dębów, z sercem tłukącym się jak

oszalałe.

Pan Mortalwood nie spa

ł. Musiał usłyszeć, że wróciła do obozu, bo zaczął kręcić się na

szele

szczącym mchu posłania i wołać jej imię.

– Tak? – spyta

ła, patrząc na kołyszące się na wietrze brody mchu.

– Nie mog

ę spać. Daj mi, proszę, następną pigułkę. Westchnęła zastanawiając się, czy

pozwolić mu na spędzenie bezsennej nocy. Obok chrapał Adrian. Chrapał tak głośno, że
Whitney zaczęła podejrzewać, iż poczęstował się jedną czy dwiema pigułkami pana M.

– My

ślę, że nie powinien pan brać więcej – odpowiedziała. Oblany blaskiem księżyca las

wyglądał tak majestatycznie i wiekowo, tak spokojnie, pomyślała. Dlaczego musieli zjawić
się tutaj, przynosząc ze sobą tyle problemów?

– Whitney – zawo

łał błagalnie drżącym głosem Mortalwood – chodź tu i usiądź przy

mnie.

Jeżeli nie chcesz dać mi pigułki, to usiądź przy mnie. Rozmawiaj ze mną.

Westchn

ęła ponownie, wiedząc, że będzie musiała w końcu mu ulec. Podeszła i usiadła

obok niego na ziemi,

krzyżując nogi. Poprawiła mu koc. Gdzie jest Gabe, zastanawiała się.

Znów na tej księżycowej plaży? I co zrobi, by udaremnić plany pana Mortalwooda, kiedy już
wszyscy znajdą się na stałym lądzie? Jakich sił użyje, by osaczyć Korporację Mortalwooda
czy też panią Fredericks? Środki masowego przekazu, grupy nacisku, prawnicy, lobbyści,
wpływowe osobistości? Pewnie ich wszystkich, pomyślała znużona.

– Whitney? – G

łos Mortalwooda brzmiał jeszcze bardziej niepewnie niż przed chwilą.

Zawahał się. – Czy mogłabyś dzisiaj też potrzymać mnie za rękę?

– Nie, prosz

ę pana – odparła najuprzejmiej, jak tylko potrafiła. – Nie wydaje mi się, żeby

to był najlepszy pomysł.

– Prosz

ę – powiedział. – Muszę z tobą porozmawiać. Ja... ja muszę. Byłoby mi łatwiej,

gdybym mógł trzymać cię za rękę. Proszę.

background image

Whitney odetchn

ęła głęboko czystym nocnym powietrzem. Zbyt dobrze wryły jej się w

pamięć wszystkie ostrzeżenia Gabe’a i zapragnęła być gdzieś sama, gdziekolwiek – na pustej
plaży, na omiatanym wiatrem mostku.

– Nie – powt

órzyła. – Lepiej nie. Po prostu rozmawiajmy.

Zapad

ła cisza. Słychać było tylko szept liści i brzęczenie owadów. Whitney podciągnęła

kolana i objęła je rękami. To wszystko tutaj byłoby tak piękne i pełne spokoju, pomyślała,
gdyby tylko nie było tu ludzi. W takim miejscu wydaje mi się, że mój umysł i moja dusza
mogłyby się wreszcie zejść ponownie. Jeżeli tylko nie byłoby tu ludzi.

– Whitney, moja droga – odezwa

ł się w końcu Mortalwood cichym głosem. – Żeby

dostać tę wyspę, muszę sprzedać trochę akcji i zgodzić się, by Sheldon Fredericks został
zastępcą dyrektora. I w przyszłości dyrektorem. A on będzie chciał, żeby Adrian był jego
zastępcą, a nie ty.

Nie poruszy

ła się, nawet nie drgnęła. Najbardziej zaskakujące jest to, pomyślała z ironią,

że w ogóle nie jestem zaskoczona.

– To wszystko dla dobra korporacji – m

ówił dalej Mortalwood. Próbował mówić pewnie,

stanowczo, ale z jego g

łosu przebijało poczucie winy. – O tym też chcieliśmy porozmawiać z

tobą w Hilton Head. Na końcu, kiedy już wszystko zostanie omówione. Adrian uważał, że tak
będzie najlepiej.

Whitney mocno zacisn

ęła oczy. A więc Adrian dopiął swego. Wymanewrował ją,

zniszczył, przez cały czas knuł za jej plecami.

– Ale mamy zamiar ci to wynagrodzi

ć – dodał Mortalwood pośpiesznie. – Och, moja

droga, to takie trudne. Za to wszystko,

co zrobiłaś... Pomyślałem, że muszę być względem

ciebie uczciwy. Widzisz,

tak naprawdę to nic nie stracisz. Myślimy o awansie dla ciebie.

Stworzymy biuro prasowe, a ty staniesz na jego czele.

Oczywiście ze znaczną podwyżką

płacy.

Otworzy

ła oczy i przez otwór w szałasie spojrzała na gwiazdy. Tak świecących gwiazd

nie ujrzy się w mieście. Jedynie w miejscach takich jak to.

– Prosz

ę pana – powiedziała spokojnie. – Nie chcę takiego awansu. To przecież w ogóle

nie byłby awans i oboje doskonale o tym wiemy. Nie chcę biura prasowego, moją
specjalnością jest zarządzanie. Pieniądze nie są najważniejsze, pracowałam, by coś osiągnąć,
dla kariery.

A przy okazji, pomy

ślała z goryczą, w biurze prasowym będzie wrzało jak w tyglu, kiedy

już wyjdzie na jaw, że oni chcą kupić wyspę. Nic dziwnego, że Adrian przeznaczył dla niej to
stanowisko –

to będzie najmniej przyjemna i najbardziej niewdzięczna praca w całej firmie.

Przy okazji będzie można narobić sobie wrogów, a najgorszym z nich byłby Gabe.

– Przecie

ż – bronił się – korporacja jest twoją karierą. To, co najlepsze dla korporacji, jest

również najlepsze dla ciebie... – Chwycił go kaszel. Whitney nalała wody do kubka i podała
mu.

Wypił, przestał kaszleć i udało mu się chwycić jej dłoń. Nie mogła opanować

wzdrygnięcia pod wpływem tego dotyku.

– Wiedzia

łem, że na początku będziesz rozczarowana – mówił dalej Mortalwood. Coś

podobnego do rozpaczy zabarwiło jego głos. – Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić. Wiem, jak

background image

wiele znaczyłaś dla Liii, byłaś jak córka, której nigdy nie mieliśmy. Ale tak wyglądają
interesy i ja muszę zrobić to, co jest najlepsze dla firmy. Na tej nieszczęsnej wyspie
pokazałaś, że potrafisz sprostać wyzwaniu. Teraz ja proponuję ci największe możliwe
wyzwanie –

kształtować opinię publiczną na temat naszej transakcji, bronić dobrego imienia

firmy,

walczyć z tymi przeklętymi obrońcami środowiska. Oni chcieliby mojej głowy na tacy,

ale ty, Whitney...

ty będziesz potrafiła mnie ocalić.

Whitney nie mog

ła dłużej tego słuchać. Drugi raz tej nocy czuła się zdradzona, oszukana,

wykorzystana i manipulowana.

Przez tyle lat była lojalna względem pana Mortalwooda i jego

korporaq’i.

Wkładała wszystkie siły w jego przedsięwzięcia i była traktowana uczciwie,

dopóki żyła Lila. Teraz Lila odeszła, a ona została zdradzona. Odsunęła rękę Mortalwooda,
szybko podniosła się i wybiegła.

– Whitney! – zawo

łał za nią. – Ty to zrozumiesz. Zobaczysz.

Nie odwr

óciła się. Biegła ścieżką, aż – zadyszana do utraty tchu – znów znalazła się na

piaszczystym brzegu.

Światło księżyca iskrzyło się w wodzie, odgłos bijących o brzeg fal

wypełnił jej uszy. Plaża była pusta. Jak daleko mogła sięgnąć okiem, nie było widać żadnej
istoty ludzkiej.

Kraby uciekały, kiedy się zbliżała, rozpływały się.

By

ła sama z księżycem, piaskiem i morzem. Była także sama ze sobą i nagle poczuła się

tak samotna,

jak jeszcze nigdy w całym swoim życiu.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Nast

ępnego ranka wszystko się skończyło. Ratunek nadszedł niespodziewanie. Właściciel

dużej turystycznej łodzi, człowiek o sokolim wzroku, dostrzegł dym unoszący się nad lasem.
Wiedział przy tym, że do piątku nie powinno być na wyspie turystów. Gdy Gabe zauważył
łódź zbliżającą się do wyspy, wyszedł jej naprzeciw. Nadali przez radio wiadomość, żeby na
lądzie czekała karetka, bo dwie osoby potrzebują pomocy lekarskiej.

W

łaściwie Whitney powinna była poczuć się jak w siódmym niebie. Jacht miał małą

kabinę, gdzie umyła się prawdziwym mydłem i wytarła prawdziwym ręcznikiem. Dostała
nawet coś do ubrania – o wiele za dużą trykotową koszulkę, za to czystą i suchą i – co
najważniejsze – w ogóle nie zapiaszczoną.

Na

łodzi była też mała kuchenka, gdzie żona właściciela zrobiła im prawdziwą kawę i

grube kanapki z szynką, majonezem, sałatą i plastrami świeżego pomidora. Najważniejsze
było jednak to, że łódź szybko oddalała się od wyspy.

Jednak podr

óży powrotnej zupełnie nie można było nazwać niebiańską. Adrian nie

odzywał się do Gabe’a ani do Whitney. Whitney z trudem mogła spojrzeć w twarz
Mortalwoodowi,

on z kolei w jej obecności sprawiał wrażenie zakłopotanego. Na koniec

Whitney ignorowała Gabe’a, a Gabe ignorował ją.

Na brzegu czeka

ła biała, błyszcząca w słońcu karetka. Whitney sądziła, że powinna

towarzyszyć obu mężczyznom w drodze do szpitala, by upewnić się, że wszystko będzie w
porządku. Miała tylko mgliste pojęcie, co zrobi potem, dokąd się uda, jak dostanie się z
powrotem do Atlanty.

Słyszała, jak Gabe prosi kapitana łodzi o pożyczenie mu paru dolarów

w bilonie.

Coś zakłuło ją w sercu. Wiedziała, że potrzebuje ich na telefony. Zejdzie z pokładu

i natychmiast opowie wszystko, co o nich wie.

B

ędzie dzwonił do gazet, radia, telewizji, do swoich kolegów, może nawet do krewnych

pani Fredericks.

Mówił prawdę, kiedy ostrzegał ją, że staną się wrogami. On i jemu podobni

będą walczyć do upadłego, by nie wpuścić Korporacji Mortalwooda na wyspę. Kiedy
wreszcie dobili do przystani,

przekonała się, że miała rację. Gabe uścisnął dłonie

właścicielom łodzi, kopnięciem zrzucił z nóg zdarte białe buty Mortalwooda i dumnie odszedł
boso, jak dziki,

wolny książę.

Nawet nie skin

ął głową Whitney. Po prostu odszedł i prawie natychmiast zniknął w

budynku,

w którym pewnie znajdował się telefon. Jedynym znakiem świadczącym, że w

ogóle istniał, były leżące na pokładzie buty. Patrząc na nie, Whitney pomyślała smutno, że
właśnie rozpoczęła się batalia o Sand Dollar.

Nie mia

ła jednak czasu, żeby się tym zajmować. Musiała jednocześnie uspokajać

Mortalwooda i in

formować lekarzy z karetki o stanie jego zdrowia. Wyspa wydawała się już

teraz mglistym wspomnieniem, a wszystko,

co się tam wydarzyło, nierealnym snem. By

poprawić sobie nastrój, włożyła rękę do kieszeni, szukając muszelek, zabranych z plaży.
Znalazła nietkniętą oliwkę. To upewniło ją, że rzeczywiście była rozbitkiem na bezludnej
wyspie.

Nie było jednak piaskowego dolara, po prostu rozsypał się w pył. Delikatne cacko

background image

przemieniło się w jej kieszeni w kupkę piasku.

Chocia

ż przez pewien czas Whitney nie chciała tego przyznać, nie miała innego wyjścia –

musiała odejść z korporacji. Mortalwood próbował ją zatrzymać – przemawiał do jej
rozsądku, błagał, oferował więcej pieniędzy, przyrzekał utworzyć dla niej stanowisko
zastępcy dyrektora do spraw kontaktów z opinią publiczną. Na ostatek popadł w
sentymentalizm i odwoływał się do pamięci Liii.

Whitney by

ła zasmucona takim obrotem’ sprawy, ale wiedziała, że nic nie jest w stanie

zatrzymać jej w korporacji, nawet dług wdzięczności wobec Liii. Mortalwood sądził
zapewne,

że nie zrobił nic złego, nie spiskował z Adrianem przeciwko niej. Mimo wszystko

nie przestawała czuć się zdradzona. Nigdy nie ufała Adrianowi. Teraz, kiedy zabrakło Liii,
okazało się, że nie powinna była również wierzyć w sprawiedliwość czy bezstronność
Mortalwooda.

Ale w ko

ńcu tym, co doprowadziło do ostatecznego rozłamu, stała się sprawa wyspy.

Gabe dzia

łał szybko i rozgłosił wiadomość o sprzedaży Sand Dollar Korporacji

Mortalwooda z przeznaczeniem na cele komercyjne.

Środki masowego przekazu nie

marnowały czasu. Wszystkie grupy obrońców środowiska ruszyły do natarcia. Szanowani
obywatele wygłaszali patetyczne przemówienia. Najłagodniejszą reakcją społeczeństwa było
oburzenie.

W szczytowym momencie kampanii przeciwko korporacji Whitney wesz

ła do gabinetu

Mortalwooda,

rzuciła na jego biurko artykuł wstępny z najpoważniejszego dziennika w

Atlancie i powiedziała prosto z mostu:

– Oni maj

ą rację.

Zaskoczony Mortalwood spojrza

ł na nią, nic nie rozumiejąc.

– Oni maj

ą rację – powtórzyła z uporem. – Zrobił pan głupstwo, biorąc się za tę wyspę.

Zapłaci pan za to swoją reputacją. Ludzie będą panem pogardzać. Kto wie, może nawet pan
zacznie gardzić samym sobą. Mortalwood wciąż patrzył z niedowierzaniem.

– Przy okazji – m

ówiła dalej, gdy nic nie odpowiadał – to naprawdę nie jest w porządku.

Byłoby zbrodnią, zniszczyć coś tak pięknego. Prawie wszystkie pozostałe wyspy są już
eksploatowane do granic możliwości. Proszę zostawić choć tę jedną, żeby ludzie, ich dzieci i
wnuki mogli zobaczyć, co stworzyła natura. To jest część naszego dziedzictwa. Niech pan
tego nie niszczy.

– Whitney – rzek

ł pan Mortalwood z niemal kamienną twarzą, wykrzywiając tylko usta w

nieznacznym grymasie. –

Czy ty oszalałaś? Przez cały czas powtarzam ci, że to są interesy.

Oczekiwałem, że kto jak kto, ale ty to zrozumiesz.

– To s

ą brudne interesy – odparła. – I jeśli pan z tym nie skończy, odchodzę.

Gdy tak patrzyli na siebie przez d

łuższą chwilę, Whitney zrozumiała, że pewien rozdział

w jej życiu został zamknięty.

– Przykro mi – rzek

ła w końcu. – Zawsze będę panu wdzięczna za to, co pan dla mnie

zrobił. Ale nadeszła chwila, że muszę stąd odejść.

Sprzeda

ła swojego mercedesa, przeprowadziła się do tańszego mieszkania, otworzyła w

background image

centrum Atlanty małe biuro konsultingowe i przygotowywała się psychicznie na długi okres
niepowodzeń. Rzeczywiście, pojawiły się natychmiast. Telefon dzwonił z rzadka, prawie nikt
nie zaglądał. Zaciskała z uporem zęby, licząc na swoje oszczędności.

W ko

ńcu jednak coś zaczęło się zmieniać. Najpierw zwróciło się do niej o poradę

przedsiębiorstwo handlujące cebulą, potem mała firma wysyłkowa specjalizująca się w
przetworach brzoskwiniowych.

Następnymi były nowo założona agencja turystyczna i

nieduży dom towarowy.

Podnios

ło ją to wyraźnie na duchu i poczuła, że zaczyna stawać na nogi. Przeszkadzała jej

jedynie samotność. Zawsze do tej pory czuła się dobrze w zespole ludzi, dobrze bawiła się w
towarzystwie.

Teraz sama dla siebie musiała być towarzystwem.

W tym samym czasie, kiedy Whitney walczy

ła o utrzymanie się na powierzchni,

oburzenie opinii publicznej planami Korporacji Mortalwooda było tak wielkie, że pani
Fredericks podjęła ostateczną decyzję i postanowiła nie sprzedawać wyspy i raz jeszcze
publicznie zadeklarowała zamiar uczynienia z niej rezerwatu. W dniu, w którym Whitney
usłyszała tę wiadomość, poczuła się naprawdę szczęśliwa, pierwszy raz od czasu, gdy
opuściła wyspę.

W ko

ńcu wszystko obróciło się na dobre, pomyślała. Najważniejsze, że wyspa zostanie

taka,

jaka była – nietknięta, samotna i pełna spokojnego majestatu. Setki razy wracała do niej

pamięcią. Myślała o tamtych miejscach jako o dziwnym i wspaniałym darze, jaki dała
ludziom natura.

W chwilach stresu wracała myślami na wyspę i zawsze dzięki temu

odzyskiwała spokój.

Powinna by

ła odszukać Gabe’a i powiedzieć mu o tym, ale nie zrobiła tego. Wyglądałoby

to na słabość, a ona przecież była Whitney Shane, kobietą o silnym charakterze. Jednak
tęskniła za nim bardzo. Usiłowała go zapomnieć, rzucając się w wir pracy. Niestety, na razie
bez oczekiwanego rezultatu.

Pewnego dnia, kilka tygodni po tym, jak pani Fredericks” oznajmi

ła o swojej decyzji,

Whitney usłyszała energiczne pukanie do drzwi. Podniosła zmęczony wzrok znad kolumn
cyfr.

Co znowu? Może prezes firmy sprzedającej cebulę postanowił w tym tygodniu zjawić

się wcześniej? Miała nadzieję, że nie. Ten człowiek miał obsesję na punkcie cebuli. Nic nie
porywało go bardziej niż nie kończące się dyskusje na temat stosowania nowych metod w
uprawie i handlu cebul

ą. Trąc zaczerwienione ze zmęczenia oczy, poszła otworzyć drzwi.

Do

środka wszedł przystojny blondyn w dżinsach i koszuli khaki. Miał krótko przyciętą,

ciemnozłotą brodę i pachniał dobrym płynem po goleniu. Nie mogła go rozpoznać, wyglądał
zbyt porządnie, był zbyt starannie ubrany, za bardzo po wielkomiejsku.

Gabe, pomy

ślała nagle i zrobiło jej się jednocześnie gorąco i zimno. Patrzyła na niego,

nic nie mówiąc, w głowie jej wirowało. Co go sprowadza do Atlanty.

– Dzie

ń dobry – powiedział.

Nadal nic nie mog

ła z siebie wykrztusić. Gabe rozejrzał się wokół, a potem przyjrzał się

jej.

Miała na sobie prosty granatowy kostium i białą bluzkę, a włosy upięte w gładki kok.

– S

łyszałem, że się usamodzielniłaś.

– Tak – odpowiedzia

ła nieswoim głosem. Pomyślała, że on wygląda wspaniale, jak ktoś,

background image

kto odniósł sukces. Czytała w gazetach, że jego agencja znajdowała się w pełnym rozkwicie.
Ludzie byli spragnieni kontaktu z naturą. Teraz, po pobycie na wyspie, wiedziała dlaczego.

– Wygl

ąda na to, że interesy idą ci dobrze. – Udało jej się wreszcie coś powiedzieć.

– Tak – przytakn

ął wzruszając ramionami i ponownie rozglądając się po jej biurze. – Nie

jestem jednak pewien,

czy nadal dam sobie sam radę. Chyba będę potrzebował wspólnika.

– Wspólnika? –

powtórzyła Whitney zaskoczona. Nagle stracił trochę pewności siebie.

Podszedł do okna i nie patrząc na nią mówił dalej.

– Tak, wspólnika.

Kogoś, kto zechce skorzystać z szansy, kto nie boi się ciężko

pracować, żeby czegoś dokonać.

– Rozumiem – odpowiedzia

ła, choć nie rozumiała nic. Zdenerwowana, przesuwała

wypielęgnowanym paznokciem po gładkim szkle biurka. Gabe wyglądał przez okno, jakby za
nim znajdowa

ło się coś ciekawego. Tak naprawdę widok za oknem nie był wcale

interesujący. Na wyspie też zawsze spoglądał gdzieś w stronę horyzontu. Może taki miał
zwyczaj.

– My

ślę w związku z tym o pewnej kobiecie – powiedział cicho. – Odważnej, mądrej,

potrafiącej docenić piękno. I prawej. To zawsze najtrudniej znaleźć. A ona ma te cechy.
Twardo obstaje przy tym, w co wierzy. –

Przerwał na chwilę. – I musi umieć wybaczać. Dużo

wybaczać.

Odwr

ócił się i utkwił wzrok w jej oczach. Poczuła, jakby błyskawica przebiegła przez jej

ciało.

– S

łyszałem, że odeszłaś od niego. Od Mortalwooda i od nich wszystkich. Nie

spodziewałem się tego.

Whitney przygryz

ła wargę i skinęła głowa. Przypuszczała, że mówiło się o tym. Ale była

zaskoczona,

że usłyszał te wieści aż w odległym Savannah, gdzie jego firma miała siedzibę.

Gabe znów odwrócił się do okna.

Źle cię osądzałem – powiedział. – Myślałem, że... To nie było w porządku. Przepraszam

cię.

Whitney wstrzyma

ła oddech i jeszcze mocniej przygryzła wargę.

– Chcia

łem cię przeprosić – powtórzył. – Przyjechałem tu, żeby to zrobić. Czy przyjmiesz

moje przeprosiny? Czy zgodzisz się mnie wysłuchać?

Nic nie odpowiada

ła, więc odwrócił się i spojrzał na nią raz jeszcze. Skinęła głową, a ich

spojrzenia znów się spotkały.

– Nie wiem, jak to powiedzie

ć – wyznał. – Wiele rzeczy w mojej pracy robię dobrze, ale

brakuje mi pewnych umiejętności. Najlepiej radzę sobie w terenie, z organizacją wycieczek,
ich prowadzeniem, uczeniem nowych pracowników. Ale te sprawy papierkowe –

prowadzenie rachunków,

sprawdzanie zamówień, dbanie, żeby to wszystko się kręciło...

Jestem w stanie to robić, ale nie znoszę tego. – Znów na nią spojrzał i coś w tym spojrzeniu
sprawiło, że przebiegł przez nią dreszcz radości. – Ty za to w tym jesteś dobra i słyszałem, że
jesteś osiągalna – dodał. – Pomyślałem więc o tobie.

– Och. – Mog

ła powiedzieć tylko tyle. Pamiętała go w słońcu, z włosami rozwianymi

przez wiatr.

Pamiętała go wysrebrzonego światłem księżyca.

background image

– Kiedy ju

ż zacząłem o tobie myśleć – mówił Gabe coraz pewniej, przysuwając się bliżej

nie mogłem przestać.

Sta

ł już tak blisko, że mógł jej dotknąć. Zapadła głucha cisza. Whitney odwróciła wzrok i

zaczęła nerwowo bawić się guzikiem u kołnierzyka bluzki.

– Ale to nie wszystko – zacz

ął znów mówić. – To nie ma być po prostu wspólnik. Ta

osoba oprócz tego,

o czym mówiłem, powinna umieć więcej. Nie może bać się ani bagna, ani

aligatorów, ani niczego.

Musi umieć zarzucać sieci i tropić szopy.

Whitney u

śmiechnęła się z zażenowaniem.

– Problem jest w tym – m

ówił teraz bardzo powoli, z pewnym wahaniem – że ona musi

mnie kochać. Co najmniej w części tak, jak ja ją kocham. Czy ona mogłaby? Czy chciałaby?

Whitney nie potrafi

ła znaleźć żadnych właściwych słów. Gabe chwycił jej dłonie.

– Nie – powiedzia

ł zaskakująco błagalnym głosem. – Nie, Whitney, proszę. Nie zamykaj

się przede mną i nie odrzucaj mnie. Proszę – powtórzył. – Nie byłbym w stanie tego znieść. –
Delikatnie dotknął jej włosów. – Och, Whitney, znów jest tak jak na wyspie. Ja jak zwykle u
twoich stóp.

Whitney zapi

ęła guzik u kołnierzyka, ale zaraz, jakby pod wpływem jego magicznego

wzroku,

odpięła go.

– Czy mo

żesz to zrobić? – pytał ujmując w dłonie jej twarz. – Czy myślisz, że dałabyś

sobie radę? Z tymi wszystkimi rzeczami? I z kochaniem mnie?

Przysi

ęgam ci, sądziłem, że ten stary Mortalwood będzie chciał cię przekonać, że nie

może się bez ciebie obejść, albo – co gorsza – powie ci, że się w tobie zakochał. Jak on
mógłby się temu oprzeć, pomyślałem, jeżeli na mnie spadło to tak błyskawicznie? Czy
zgodzisz się pójść ze mną?

Poczu

ła, że rozluźnia jej włosy, które opadły na ramiona. Nagle wydało się jej, że nie są

już uwięzieni w jej ciasnym biurze. Znów byli sami w cudownym, jeszcze nie poznanym
miejscu, szerokim, dzikim i wolnym.

Niemal czuła wiatr we włosach, piasek pod stopami,

słyszała miarowy pomruk oceanu. I w tej chwili już wiedziała, że kocha tego mężczyznę i
wszystko to, o co on walczy.

Czuła się tak, jakby od dawna rozdzielone części jej samej

nareszcie spotkały się i stworzyły całość.

– Tak – odpowiedzia

ła pewnie. – Och tak, oczywiście.

– Kocham ci

ę – wyszeptał dotykając jej ust wargami, palcami delikatnie przeczesywał jej

włosy. – Kocham w tobie kobietę i kierownika, i przestraszoną małą dziewczynkę. Kocham je
wszystkie naraz.

– Tak, tak – odszepn

ęła. – One wszystkie też ciebie kochają. Kocham cię. To mógłbyś

być tylko ty.

Gdzie

ś daleko przybrzeżne fale wyrzuciły na bezludną plażę piaskowy dolar. Leżał

błyszcząc w słońcu, nienaruszony i doskonały w swoim kształcie. Nie należał do nikogo i
zarazem należał do wszystkich. Za nim rozciągało się morze, a w górze niebo, po którym
kołowały mewy, wolne jak sam wiatr.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Campbell Bethany Piaskowy dolar
Bethany Campbell Piaskowy dolar
Campbell Bethany Mezczyzna w ciemnych okularach
Campbell Bethany Diamentowa pulapka
Campbell Bethany Mężczyzna w ciemnych okularach
Campbell Bethany Sekret z Allegro
0022 Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży
Campbell Bethany Krance ziemi
011 Campbell Bethany Krance ziemi 2
Campbell Bethany Krańce ziemi(1)
0071 Campbell Bethany Mężczyzna w ciemnych okularach
152 Campbell Bethany Tylko Kobieta
105 Campbell Bethany Sekret z Allegro
Campbell Bethany Tylko kobieta
Campbell Bethany Porwanie Ksiezycowej Rozy
174 Campbell Bethany Ich troje i kot
Campbell Bethany Porwanie Księżycowej Róży
Campbell Bethany Ich troje i kot
Campbell Bethany Ich troje i kot

więcej podobnych podstron