BETHANY CAMPBELL
Piaskowy dolar
(Sand dolar)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nie podoba
ł jej się sposób, w jaki na nią patrzył, kiedy wchodziła na pokład jachtu.
Obserwował też towarzyszących jej dwóch mężczyzn, ale prawie całą uwagę skupił na niej.
Otwarcie taksował ją wzrokiem tak bezczelnym i wygłodniałym, że czuła się skrępowana.
Znała takie spojrzenia i nie znosiła ich.
By
ł przystojny mimo pewnej szorstkości i niedbałości w wyglądzie, brakowało mu tylko
napisu „wilk morski”, przylepionego na czole.
Nie golił się od dwóch czy trzech dni, więc na
brodzie i nad górną wargą widniała ciemnozłota szczecina. Wiatr rozwiewał opadające na
czoło, wypłowiałe od słońca włosy.
Wygl
ądał jak ktoś, kto żyje chwilą, poddając się bezwolnie losowi. Krótko mówiąc,
należał do tych mężczyzn, których znała dawno temu i z którymi nigdy nie chciała mieć do
czynienia,
przed którymi ostrzegał ją instynkt samozachowawczy. Wspomnienie przeszłości
sprawiło, że poczuła się nieswojo, a jej serce zaczęło uderzać mocniej niż bijące o brzeg
wzburzone fale Atlantyku.
Uwaga, b
ędą kłopoty – podpowiadał instynkt i doświadczenie. Spokojnie – mówił
rozsądek. Ktoś taki nie jest już w stanie cię zranić.
Rozs
ądek zwyciężył. Jesteś zdenerwowana, powiedziała do siebie, tylko dlatego, że
dzisiejsza wyprawa jest taka ważna. Uniosła podbródek odrobinę wyżej, odetchnęła głęboko
rześkim październikowym powietrzem i postanowiła zachowywać się tak, jakby ten blondyn
w ogóle nie istniał. Mimo wszystko kątem oka obserwowała go równie uważnie, jak on
obserwował ją. Z wyrazu jego twarzy wywnioskowała, że i jemu nie sprawia przyjemności jej
obecność.
– Nasz kapitan, pan Gabe Cantrell, jak s
ądzę? – rzekł Mortalwood podając rękę
nieznajomemu m
ężczyźnie. – Jestem Lawrence Mortalwood, właściciel tego jachtu.
Cantrell u
ścisnął mu rękę, a potem oparł się o reling w sposób tak niedbały, że Whitney
uznała to zachowanie za wyzywające i pozbawione szacunku.
– Panie kapitanie, oto moi go
ście, panna Whitney Shane i pan Adrian Fisk. Moi drodzy –
to jest Gabe Cantrell, nasz kapitan.
Cantrell skin
ął głową, zmrużył oczy przed słońcem i wykrzywił usta, jakby coś go
rozbawiło. Leniwie musnął wzrokiem Mortalwooda, wystrojonego w nowiutki strój żeglarski
i nie
skalanie białe buty. Następnie obdarzył lekceważącym spojrzeniem Adriana Fiska i bez
słowa wyciągnął do niego rękę. Adrian, bardzo czuły na najmniejszy przejaw braku szacunku,
uścisnął szybko wyciągniętą dłoń. Nie uśmiechnął się do Cantrella, ten zaś n ie sprawiał
wrażenia, żeby zrobiło mu to jakąś różnicę.
Skierowa
ł wzrok na Whitney i przyglądał jej się uważnie. Chłonął każdy szczegół jej
ubrania z nieopisaną bezczelnością, nie kryjąc, że sprawia mu to uciechę.
– Witam, panno Shane – powiedzia
ł i sięgnął po jej skórzaną walizkę. – Czy mogę to
załadować?
Whitney,
ściskając mocno walizkę i aktówkę, odwróciła wzrok w stronę portu, gdzie
morze było dość wzburzone, a mewy kołowały w górze, ponad przybrzeżnymi moczarami.
– Nie. Id
ę na dół się przebrać – odparła chłodno.
– Dobra my
śl – pochwalił Cantrell. Mówił powoli, cedząc słowa, bardziej jak ktoś z
zachodnich stanów ni
ż z Południa, co nadawało jego wypowiedziom odcień ironii.
Dobrze wiedzia
ła, że nie jest właściwie ubrana na przejażdżkę jachtem. W biurze
w
szyscy myśleli, że wybiera się na wesele jednego z interesantów, miała na sobie jedwabny
kostium koloru złota, harmonizujące z nim pantofle z wężowej skórki i białą jedwabną
bluzkę. Mortalwood lubił, kiedy nosiła jedwabne bluzki. Uważał, że są nie tylko odpowiednie
do pracy w biurze,
ale i dodają kobiecości.
– Zaprowadz
ę cię do twojej kabiny – powiedział Mortalwood energicznie. Wziął od
Whitney walizkę, swoją zaś zostawił Cantrellowi. Wolną rękę położył ojcowskim gestem na
jej ramieniu i wąskimi schodami poprowadził w dół. Czuła, że Cantrell patrzy za nimi.
– Przykro mi,
że wszystko jest w takim stanie – rzekł Mortalwood przepraszającym
tonem,
otwierając wymagające odmalowania drzwi. W małej kabinie czuć było zapach pleśni,
a kraciaste zasłony i narzuta na łóżko były wymięte. – Nie używałem tego od trzech lat, od
kiedy Lila...
zachorowała. Powinienem kazać wszystko odnowić. Ach, jak ona kochała tę
łódź.
W jego g
łosie brzmiał smutek. Żona Lawrence’a Mortalwooda zmarła przed jedenastoma
miesi
ącami. Była elegancką, dowcipną kobietą, tak jak jej mąż zaangażowaną w handel
nieruchomościami i inwestycje budowlane. Whitney darzyła ją szacunkiem i jednocześnie
szczerze lubiła. Wiele jej zawdzięczała i podziwiała, gdyż Lila była moralnym i zawodowym
autorytetem w Korporacj
i Mortalwooda i otaczała dziewczynę opieką. Whitney wiedziała, że
niektórych ludzi w firmie oburzała ich przyjaźń, ale nie zwracała na to uwagi.
– Musz
ę co ś z tym zro b ić – wyszeptał Mortalwood potrząsając głową. – Ona nie
zniosłaby takiego widoku.
Zna
łaś przecież Lilę. Wszystko musiało być w nienagannym porządku. Pamiętasz,
prawda?
Whitney u
śmiechnęła się. Pamiętała bardzo dobrze – Lila była prawdziwą
perfekcjonistką. Nie tolerowałaby warstwy kurzu ani zapachu pleśni w kabinie. Woń ta
przypomniała Whitney dom nad rzeką, gdzie mieszkała przed laty razem z babką i wujkiem.
Jej uśmiech zgasł. Wspomnienie to przywiodło jej na myśl tego milczącego, zuchwałego
mężczyznę na pokładzie i nie potrafiła oprzeć się impulsowi, by wyrazić swą niechęć do
niego.
– A ten pa
ński kapitan – czy on nie powinien był wszystkiego dopilnować? Wygląda na
zmanierowanego.
– Cantrell? On jest tylko chwilowo. Dzisiaj rano po raz pierwszy pojawi
ł się na pokładzie.
Zwolniłem mego stałego kapitana, kiedy Lila była... kiedy już nie mogliśmy przyjeżdżać na
wybrzeże... Jak ona za tym tęskniła... – Mortalwood wyglądał na wytrąconego z równowagi,
rozglądał się po kabinie z nieszczęśliwą miną i potrząsał głową. – Pracownicy przystani
powinni zadbać o to. Na zewnątrz jest wszystko w porządku, ale nic nie zrobili w środku. To
skandal. –
Westchnął ponownie. – Ale to dobrze, że znowu bierzemy ją na morze. „Skarb
Liii” –
powiedział, tak jakby mogło to przywołać utraconą żonę.
Odwr
ócił się i uśmiechnął do Whitney. Nie był przystojny, ale czasami jego ostre rysy
łagodniały i nadawały dobrotliwy wyraz twarzy.
– Nie przejmuj si
ę kapitanem, nie dowie się o niczym. Ma nas tylko zawieźć na Sand
Dollar, potem do H ii ton Head i z powrotem. On nawet jeszcze nie wie,
że Sand Dollar jest
naszym pierwszym postojem.
– To dobrze,
że on jest tylko chwilowo – powiedziała Whitney wkładając swoją aktówkę
i torebkę do jednego ze schowków. – Zrobił na mnie wrażenie gbura. Czy jest pan pewien, że
można mu ufać?
y
– On jest tu nowy. –
Mortalwood uśmiechnął się chytrze. – Nie ma pojęcia,
kim jesteśmy, skąd przyjechaliśmy i co zamierzamy. Przekonałem się o tym, kiedy go
wynajmowałem. – Zdjął żeglarską czapkę i przygładził rzedniejące siwe włosy. – On myśli,
że chcemy sprawdzić stan łodzi. Powiem mu, że chcemy się zatrzymać na wyspie Sand
Dollar,
by zrobić sobie piknik. A potem popłyniemy do Hilton Head. Nie obawiaj się, już
nigdy go nie zatrudnię. Zwłaszcza że ci się nie podoba. W końcu jesteś przecież moją
specjalistką od zarządzania.
Whitney skin
ęła głową, uradowana. Wiedziała, że ma wpływ na pana Mortalwooda czy
też pana M. , jak pozwalał się nazywać uprzywilejowanym pracownikom. Nie wahała się
wykorzystywać tego wpływu do swoich celów, a w tym wypadku uważała, że pozbycie się
takiej osoby jak Cantrell wyjdzie wszystkim na dobre.
Niech ten człowiek, w rozpiętej
koszuli, z niechlujnym zarostem i równie niechlujnymi manierami,
odpłynie z ich życia jak
najszybciej.
Było oczywiste, że nie pasuje do grupy szanowanych, ciężko pracujących ludzi,
załatwiających poważne interesy. A dzisiaj Whitney, pan M. i Adrian Fisk mieli do
załatwienia coś naprawdę ważnego.
– Zostawi
ę cię, żebyś mogła się przebrać – powiedział Mortalwood, wkładając jej walizkę
do schowka.
Był niewysoki, n ie wyższy niż ona, a ponadto po śmierci żony wyraźnie się
roztył. Dlatego musiał kupić na tę podróż nowe, obszerniejsze ubranie. Jednak w tych
kosztownych białych butach i spodniach, niebieskim swetrze i białej czapce żeglarskiej
wyglądał jak źle obsadzony aktor przebrany w kostium sceniczny. Na dodatek wciąż nie mógł
przyzwyczaić się do nowych, silniejszych okularów, więc co chwila przekrzywiał głowę i
wyglądał jak niezgrabne ptaszysko. Uśmiechnął się machinalnie do Whitney i wyszedł z
kabiny,
zamykając za sobą drzwi.
On naprawd
ę nie może dojść do siebie po śmierci Liii, pomyślała Whitney z troską.
Wyspa Sand Dollar była pierwszym projektem, który zdołał go zainteresować. Słyszała
oddalające się wolne, ciężkie kroki zagłuszone po chwili hałasem zapalanego silnika jachtu. Z
żalem zdała sobie sprawę, że Lawrence Mortalwood robi się coraz starszy. On i Lila byli jej
nauczycielami,
kiedy zaczynała stawiać pierwsze kroki w handlu nieruchomościami w
jednym z oddziałów ich przedsiębiorstwa mieszczącego się w Atlancie, w Georgii. Lila
zwróciła uwagę na jej wyniki sprzedaży i wybrała ją na szkolenie w zakresie zarządzania, a
Whitney nie szczędziła sił, by zostać najlepszą.
Teraz za
ś była jednym z czterech wicedyrektorów w Korporacji Mortalwooda i
zajmowała się organizacją pracy. Miała duże szanse na szybki awans na stanowisko
wiceprezesa firmy.
I było coraz bardziej prawdopodobne, że kiedy Lawrence Mortalwood
odejdzie na emeryturę, wybierze właśnie ją na swoje miejsce.
Jej najwi
ększym rywalem na to stanowisko był Adrian Fisk, ale Whitney doskonale
wiedziała, że Mortalwood lubi ją o wiele bardziej. Fisk miał trudny charakter, więc
Mortalwood wolał współpracować z nią, tak jak kiedyś z Lila.
Whitney pracowa
ła nadzwyczaj ciężko, ale miała też dużo szczęścia, za co była szczerze
wdzięczna losowi. Zdawała sobie sprawę, że mnóstwo osób zazdrości jej dzisiejszej pozycji i
nazywa Kopciuszkiem.
Ale nikt tak naprawdę nie wiedział, jak wiele rzeczywiście jest w niej
z Kopciuszka.
Uważała, że im mniej ludzie wiedzą o jej przeszłości, tym lepiej. Udało jej się
oderwać od swoich korzeni i – z pomocą matki – starannie przeistoczyć w nową postać.
Kiedyś była biednym dzieckiem, bez ojca, nie potrafiącym poprawnie mówić, mieszkającym
na skraju brzydkiego małego miasteczka.
Zdejmuj
ąc swój jedwabny kostium pomyślała, że zaszła dalej, niż kiedykolwiek marzyła.
Pragnęła, by matka jeszcze żyła i mogła ją zobaczyć jako wicedyrektorkę mającą zaledwie
dwadzieścia osiem lat i wciąż pnącą się w górę. Powiesiła ubranie w nieco zapleśniałej
szafce. Pomy
ślała, że pan M. rzeczywiście musi coś zrobić z tym jachtem. Będzie mu o tym
przypominać. Po śmierci Liii przypadł jej nieoficjalny obowiązek opiekowania się panem
Mortalwoodem.
W
łożyła granatowe spodnie. Nie mogła nosić szortów, chociaż październik w stanie
Georgia bywał bardzo ciepły, gdyż pan M. nie lubił młodych kobiet z gołymi nogami,
zwłaszcza pracujących w jego firmie. Włożyła też kosztowny zielony sweter z długimi
rękawami i granatowymi wykończeniami, a na ramiona zarzuciła dobrany do tego kardigan i
zawiązała z przodu jego rękawy. Przejrzała się w poplamionym lustrze i przygładziła długie
blond włosy. Nosiła je zaczesane niezbyt ciasno do tyłu i upięte w kok.
Poprawi
ła lekki makijaż. Używała tylko delikatnego szarego cienia, by podkreślić
błękitno-szary kolor oczu, i jasnoczerwonej szminki na wydatnych wargach.
W porz
ądku, pomyślała. Teraz była już odpowiednio ubrana na wycieczkę jachtem. I
niech ten zarośnięty kapitan ze swymi przymrużonymi, krytycznymi i kpiącymi oczami
spróbuje się teraz uśmiechnąć. Odwróciła się od lustra, przyrzekając sobie, że będzie zimno i
grzecznie ignorować tego – jak mu tam – Cantrella przez resztę podróży. On jest zresztą tylko
przelotnym,
drażniącym epizodem. Miała na głowie o wiele ważniejsze i pilniejsze sprawy.
Musieli wspólnie, ona, pan M. i Fisk,
podjąć decyzję o zrobieniu najśmielszego posunięcia w
historii Korporacji Mortalwooda.
Stanęli przed szansą kupna jednej z ostatnich dostępnych
wysp przybrzeżnych, najdalej położonej i prawie dziewiczej Sand Dollar.
Fisk przygotowywa
ł tę transakcję w całkowitej tajemnicy, co wywołało u Whitney pewne
obawy.
Znaczyło to bowiem, że usiłuje odsunąć ją na boczny tor, a sam nadskakuje panu M.
Na szczęście Mortalwood zażądał opinii Whitney i oznajmił, że bez niej nie podejmie decyzji.
Kilkakrotnie powtórzył, że przejęcie Sand Dollar byłoby największym sukcesem tej dekady w
handlu nieruchomościami w stanie Georgia. Pomyślała, że oto ona, Whitney Shane, niegdyś
nieślubne dziecko z małego miasteczka, jest jednym z uczestników tego przedsięwzięcia.
Raz jeszcze po
żałowała, iż matka nie może jej teraz widzieć. Byłaby na pewno bardziej
podniecona niż sama Whitney, która niecierpliwie zatrzasnąwszy drzwi pobiegła schodami na
górę, by przyłączyć się do Mortalwooda. Na pokładzie o mało nie zderzyła się z Cantrellem,
wychodzącym właśnie z małej kuchenki z tacą drinków w ręce.
– Cholera! – zawo
łał uchylając się, by uniknąć zderzenia. Trochę martini wylało się ze
szklanki. –
Czy gdzieś się pali? Na jachcie trzeba się odprężyć.
Zaskoczy
ł ją. Znalazła się zbyt blisko i dotknęła ramieniem jego nagiej piersi. Cofnęła się
jak oparzona.
Do diabła, pomyślała ze wzburzeniem, czując jego zmysłowość. Była
przyzwyczajona do mężczyzn, którzy odznaczali się głównie intelektem i wiedzą, którzy
spędzali większość dnia za biurkiem. Ten człowiek zaś przywiódł jej na myśl mężczyzn z
Kanker County.
Za młodu byli nawet przystojni, ale później życie w tym mieście, praca i
wyziewy papierni niszczyły ich urodę, robiły z nich zwierzęta o pustym spojrzeniu. Stawali
się niczym i nie mieli nic do zaoferowania swoim kobietom. Do końca życia nie chciała już
mieć do czynienia z takimi mężczyznami.
Cantrell zmru
żył oczy, a na jego ustach pojawił się złośliwy uśmieszek. Na policzkach,
pod zarostem,
widać było podłużne dołki, wyglądające prawie jak bruzdy. Whitney czuła, że
on po cichu się z niej naśmiewa. Przebrał już miarę. Należało tego człowieka sprowadzić na
właściwe miejsce.
– Rozla
ł pan martini pana Mortalwooda – powiedziała chłodno. – Proszę zrobić następne.
Poza tym pan Mortalwood pija je z cebulką, a nie z oliwką. Powinien był pan sprawdzić, czy
barek jest właściwie zaopatrzony. I niech pan nie wytrząsa ginu, bo będę musiała jeszcze raz
to przygotować.
– Mo
że rzeczywiście lepiej, żeby pani zrobiła to we właściwy sposób. – Dołki na
policzkach zniknęły.
– Ja obla
łem egzamin na barmana.
Pewnie obla
łeś wszystkie egzaminy, jakie kiedykolwiek przyszło ci zdawać, pomyślała
Whitney.
– Niech pan mi to da – powiedzia
ła ostrym tonem, biorąc tacę. – Proszę popatrzeć, jak ja
to robię.
– Tak jest, prosz
ę pani – odpowiedział z udawanym posłuszeństwem. Wszedł za nią do
wąskiej kuchenki, gdzie stanął zbyt blisko niej. Była pewna, że zrobił to specjalnie, by ją
zirytować. Czuła ciepło płynące od niego i pragnęła, żeby wreszcie zapiął koszulę. Próbując
nie zwracać na niego uwagi, otworzyła lodówkę.
– Oto – oznajmi
ła potrząsając słoikiem – są specjalne koktajlowe cebulki. Pan
Mortalwood życzy sobie mieć je podane w ten sposób – nabite do połowy – nie na wylot – na
plastykow
e wykałaczki, najlepiej niebieskie.
– Niecierpliwie rozgl
ądała się wokół, szukając wykałaczek, aż spostrzegła otwarte
pudełko leżące na kontuarze. Były w nim tylko zwykłe drewniane wykałaczki, ani jednej
niebieskiej. –
Ten barek nie jest należycie zaopatrzony – wycedziła lodowatym tonem. –
Teraz przypominam sobie,
że musiał pan wcześniej otrzymać od sekretarki pana
Mortalwooda dokładne instrukcje, gdyż ja osobiście zleciłam...
– Nikt nie powiedzia
ł mi nic o dobieraniu koloru wykałaczek. – Jego odpowiedź
ostrzegała, że nie będzie potulnie wysłuchiwał krytyki. Pewnie należał do tych mężczyzn,
którzy nie tolerują kobiet jako swoich zwierzchników.
W takim razie, pomy
ślała, przyda mu się lekcja pokory. Bez słowa posłała mu krótkie,
zimne spojrzenie i spróbow
ała otworzyć słoik z cebulkami. Wieczko ani drgnęło. Spróbowała
jeszcze raz, mocniej,
aż jej twarz wykrzywiła się z wysiłku. Postukała brzegiem zakrętki o
kontuar.
Nadal ani drgnęła.
– Czy m
ógłbym w czymś pomóc? – wycedził. Wciąż stał zbyt blisko i drażnił swym
gorącym oddechem jej ucho. Sięgając po słoiczek musnął ręką dłoń Whitney. Przywykła
obcować z mężczyznami o rękach prawie tak gładkich, jak jej własne. Jego były długie i
silne, pokryte niezliczonymi bliznami i zrogowaceniami.
– To proste – powiedzia
ł, bez wysiłku odkręcając wieczko – jeżeli się wie jak. – Zwrócił
jej słoik i oparł się o kontuar, a koszula rozchyliła mu się jeszcze bardziej, ukazując prawie
całą opaloną pierś. Ku swemu zdziwieniu Whitney ujrzała na niej mały, błękitny tatuaż,
przeds
tawiający wyglądającego nadzwyczaj groźnie, szczerzącego zęby aligatora. Szybko
odwróciła wzrok, zażenowana tym widokiem.
– Czasami – rzek
ła wyławiając cebulkę – intelekt musi ustąpić miejsca sile fizycznej.
Dziękuję panu.
– O tak – odpar
ł niewzruszenie. – Czasami mózg musi bezwzględnie dać pierwszeństwo
mięśniom. Cieszę się, że mogłem pani pomóc.
– Prosz
ę spojrzeć – powiedziała ignorując tę drwinę. – Cebulka jest nabita na wykałaczkę
do połowy.
– Fascynuj
ące – mruknął i ze znudzeniem skrzyżował ręce na piersi. Chociaż nie
uśmiechał się, podłużne dołeczki pojawiły się znowu na jego policzkach. Stał tak w niedbałej
pozie, tylko oczy,
ciemnoszare i na wpół ukryte pod rzęsami miał niepokojąco czujne.
Ujawniały inteligencję, jakiej się po nim nie spodziewała.
– Gdzie jest shaker do martini? – spyta
ła krótko.
– Tu, obok mnie – odpowiedzia
ł i nie zrobił żadnego ruchu, żeby po niego sięgnąć.
Nie mia
ła zamiaru dać mu satysfakcji, prosząc o podanie shakera. Gdy chodziło o siłę
woli,
nie z takimi mężczyznami wygrywała starcia. Z niewzruszonym spokojem, nie
odwracając wzroku sięgnęła ręką po shaker. Trąciła przy tym jego nagie ramię, ale on się nie
poruszył.
W tym samym momencie jachtem wstrz
ąsnęło i jakaś potężna siła rzuciła ją w jego
objęcia. Przestraszyła się, gdy błyskawicznym ruchem chwycił ją za ramię, pomagając
utrzymać równowagę. Jachtem znowu rzuciło, tym razem w przeciwną stronę i Cantrell
mocniej przycisnął Whitney do siebie. Serce w niej podskoczyło. Przypadkowo przycisnęła
twarz do jego muskularnej,
ciepłej piersi. Musiał instynktownie wyprostować się, kiedy
zakołysało, i Whitney dopiero teraz zauważyła, jaki jest wysoki i silny.
Spr
óbowała odzyskać równowagę i odsunąć się od niego, ale jacht wciąż wyskakiwał w
górę, by po chwili ciężko opaść na wodę. Cała drżąc, zamknęła oczy. Cantrell przycisnął ją
mocniej i zaklął. Mimowolnie zacisnęła dłonie w pięści i zorientowała się, że przytula się do
niego,
jakby instynktownie szukając oparcia. Chociaż pokład pod stopami się uspokoił, wciąż
nie otwierała oczu, oczekując następnego przechyłu. Jego ramię też było napięte i
wyczekujące, ale podtrzymywało ją mocno. Znów zaklął.
Nic si
ę nie działo poza tym, że była bardzo blisko niego, a on trzymał ją w ciasnym
uścisku. Tuż przy uchu czuła uderzenia jego serca, mocne i równe. Jego ciało promieniowało
jesiennym słońcem i pachniało morskim wiatrem. Coś załaskotało ją w usta i wiedziała, że to
kosmyk włosów z jego piersi. Coraz wyraźniej docierało do jej świadomości, że jedno z jego
ramion obejmuje ją mocno, a na dodatek druga ręka spoczęła na jej barku. Czuła
równomierne wznoszenie się i opadanie jego oddechu, a nie ogolona broda kłuła ją lekko w
ucho,
co nie było wcale nieprzyjemne. Nieco oszołomioną Whitney wystraszył nagle jego
głos, szorstki i zbyt bliski.
– Nic si
ę pani nie stało? – Nie zrobił najmniejszego ruchu, żeby wypuścić ją z objęć.
Przez chwil
ę nic nie odpowiadała. Nigdy jeszcze mężczyzna nie obejmował jej tak
mocno,
w zwykłych warunkach na pewno by do tego nie dopuściła. Zawstydzona, odsunęła
s
ię. Zobaczyła zadowolenie w jego oczach, a na ustach kpiący uśmiech. Kuchnia wydawała
się jeszcze mniejsza niż przedtem, a w powietrzu wisiało coś niedobrego.
Drinki si
ę powylewały, cebulki pozjeżdżały z tacy, a kontuar zaśmiecały rozsypane
wykałaczki. Przewrócony shaker stoczył się na sam koniec stołu. Wszystkie te szczegóły
dotarły do jej świadomości. Ale najbardziej to, jak jej ciało zareagowało na jego dotknięcie.
– Wszystko w porz
ądku – odpowiedziała poprawiając zwisający z ramion sweter.
– Tak, rzeczywi
ście – powiedział dwuznacznym tonem. Uśmiech wciąż igrał w kącikach
jego oczu i wciąż obrzucał ją taksującym spojrzeniem.
– Co za ba
łagan – rzekła Whitney. Rozejrzała się wkoło srogim wzrokiem, gdyż Cantrell
wydawał się ubawiony sytuacją i wyraźnie to okazywał. – Co się stało? Czy nie powinien pan
sterować łodzią?
– Tak, powinienem. – Skin
ął głową i postawił pionowo shaker. – Ale pani przyjaciel, pan
Whistlewood czy Milkweed, czy jak mu tam,
chciał sam stanąć za sterem. Dlatego zostałem
zdegradowany do roli stewarda. –
Zasalutował drwiąco. – Jestem wiec tutaj i słucham
rozkazów,
próbując nauczyć się robić lepsze martini.
Whitney nie by
ła tym rozbawiona. Wylała resztki drinków do zlewu i powiedziała z
udawanym spokojem:
– Trzeba sprawdzi
ć, czy pan Mortalwood nie wolałby, żeby pan z powrotem przejął ster.
Upłynęło już wiele czasu od chwili, kiedy ostatni raz żeglował, a poza tym nie przyzwyczaił
się jeszcze do nowych okularów. Dobrze byłoby dyskretnie czuwać nad nim.
– Ale
ż – odparł z protekcjonalnym uśmiechem – nie mogę przecież być w dwóch
miejscach naraz.
Mortalwood kazał mi przynieść sobie wytrawne martini. I czysty bourbon
dla Fiska.
A dla wielmożnej pani piwo imbirowe.
– Niech pan pos
łucha – powiedziała Whitney tonem, którym już od lat nie była zmuszona
mówić. – Proszę iść sprawdzić, czy on nie wpakował jachtu na rafę albo jakiegoś wieloryba,
łódź poławiaczy krewetek czy coś w tym rodzaju.
– Tu nie mo
że być żadnych poławiaczy krewetek – sprzeciwił się Cantrell, bardzo z
siebie zadowolony.
– Wszyscy strajkuj
ą od zeszłej nocy. Domagają się podniesienia cen skupu krewetek. Ale
pani chyba nie zwraca uwagi na takie drobiazgi.
– Niech pan pos
łucha – powtórzyła Whitney, z jeszcze większym naciskiem. – Proszę
tam iść i uważać na niego.
Roze
śmiał się ukazując równe, białe zęby.
– Ju
ż pani mówiłem, w tej chwili mam rozkaz usługiwać.
– Ja zrobi
ę drinki – odparowała Whitney. – Niech pan idzie i dopilnuje, żeby już więcej
tak nie rzucało.
– Jest pani tego pewna? – Uni
ósł jedną brew, wyrażając w ten sposób swoje wątpliwości.
– Ca
łkowicie – powiedziała ostro. – Został pan zatrudniony jako kapitan, to proszę iść i
zająć się sterowaniem.
– W porz
ądku. – Wzruszył ramionami i zrobił krok w kierunku drzwi. – Tylko proszę
dołożyć starań, żeby martini jego wysokości było wytrawne. I z cebulką, a nie oliwką. Proszę
przekłuć cebulkę do połowy. Zrozumiano? – Schylił się lekko, by zmieścić się w niskich
drzwiach,
i jeszcze raz odwrócił się, obdarzając ją wspaniałym uśmiechem. – I tylko niech
pani nie wytrząsa ginu – dodał.
W Whitney co
ś pękło. Najważniejsza transakcja w historii korporacji ma być
przeprowadzona lada chwila i ona powinna teraz omawiać to z Fiskiem i panem M. Zamiast
tego siedzi tutaj jak w pułapce i próbuje stawić czoło temu doprowadzającemu ją do szału,
zadowolonemu z siebie marynarzynie.
I chociaż rzadko pozwalała sobie na okazywanie
złości, tym razem nie wytrzymała.
– Mo
że pan być pewien, że już nigdy nie będzie pan pracował u pana Mortalwooda –
wycedziła przez zaciśnięte zęby. – A ten, kto pana polecił do tej pracy, już nigdy więcej tego
nie zrobi. I –
podniosła palec celując w niego jak z rewolweru – jeżeli nie będzie się pan
zachowywał w sposób bardziej cywilizowany, może pan być pewien, że w Hilton Head
zostanie pan wyrzucony,
a my wynajmiemy kogoś innego.
–
Świetnie – powiedział uśmiechając się. – Ja jestem wolny strzelec, wszystko mi jedno.
A przy okazji,
nie byliście ze mną całkiem szczerzy. Po co płyniecie na Sand Dollar?
Słyszałem, jak Mortalwood mówił, że chce się tam dostać. Co on zamierza? Przecież nie
chodzi mu tylko o sprawdzenie tej
łajby, w takim wypadku powinien wziąć ze sobą inżyniera.
Nie wydaje mi się też, żeby to była wycieczka dla przyjemności. Tacy ludzie jak wy nie
wiedzą, co to przyjemność.
– To nie pa
ński interes, dokąd płyniemy – odparowała Whitney. – Niech pan idzie robić,
co do niego należy i zostawi mnie samą.
– Z rozkosz
ą. Ale najpierw muszę pani coś powiedzieć.
Whitney spojrza
ła na niego wrogo. Stał już na pokładzie, w pełnym blasku słońca, a wiatr
rozwiewał mu ciemnoblond włosy.
– Zanim pani zacznie si
ę uwijać, podając te mikstury, proszę poprawić szminkę.
Rozmazała się.
Machinalnie podnios
ła rękę do warg, tak jakby mogła sprawdzić, czy to, co powiedział,
jest prawdą. Cantrell wyszczerzył zęby w uśmiechu i lekko rozsunął koszulę na piersi. A tam,
dokładnie na wytatuowanym aligatorze, widniał odcisk jej jaskrawoczerwonej szminki.
Przeraziła się. Ktokolwiek to zobaczy, pomyśli, że całowała jego nagą pierś.
– Niech pan to zaraz zetrze – za
żądała Whitney, czując, jak serce wali jej w piersi.
– Ani my
ślę, będę to nosił z dumą – odparł z uśmiechem. – Może nawet zacznę obnosić
się z tym po okolicznych barach. No dobrze, ale niech pani nie siedzi przez cały dzień w
kuchni.
Chociaż zdaje się, że kobieca praca nigdy nie ma końca.
Oddali
ł się spacerowym krokiem, z rękami w kieszeniach szortów. Wściekła Whitney
odwróciła się od drzwi i zabrała do przyrządzania nowych drinków. Była tak zirytowana, że
ręce jej się trzęsły, kiedy wycierała do sucha tacę. Jak on śmiał być tak ordynarny? Od
niepamiętnych lat ludzie płci obojga traktowali ją z poważaniem – najpierw dla jej inteligencji
i solidnej pracy, potem tak
że z powodu władzy i pozycji, do jakiej doszła.
To g
łupie, że pozwoliła, by ktoś taki zepsuł jej humor. Przecież on jest niczym, nikim,
zerem.
Nawet nie miał stałej pracy. Na pewno docinał jej z zawiści. Ona jest kimś i jego
głupie samcze ego nie może tego przeboleć. Chciałby myśleć, że to on jest najwspanialszy.
Wzi
ęła głęboki oddech, żeby się uspokoić. On jest niczym, powiedziała sobie jeszcze raz,
nie liczy się. Za to ona – dzięki własnym siłom, swojej matce, a także Liii i panu M. – została
kimś. Tak naprawdę to ona, Lawrence Mortalwood i Adrian Fisk są najważniejszymi osobami
w bardzo poważnej korporacji. Imperium, pomyślała z dreszczem podniecenia. Ten jacht
podąża w kierunku imperium, przyszłego Królestwa Mortalwooda, którym pewnego dnia, z
błogosławieństwem pana M. , będzie kierowała.
W takim razie jak to si
ę stało, dziwiła się Whitney, że jakiś zarośnięty facet, jakiś majtek
pokładowy mógł ją tak otumanić, że przez chwilę zapomniała o sukcesach, potędze i
tworzeniu imperium.
Dlaczego sprawił, że znów stała się małą, chudą Whitney Shane z
Kanker County? Że przypomniała sobie tę niezdarną nastolatkę, która mijając w drodze ze
szkoły fabrykę celulozy, trzymała głowę nisko spuszczoną, żeby nie widzieć młodych
mężczyzn, wylegujących się podczas przerwy na papierosa. Wyglądali tak, jakby mieli w
głowie tylko jedno. Nauczyła się gardzić nimi i unikać ich. A teraz już się uwolniła od tego
surowego świata, jaki symbolizowali. Na zawsze wzniosła się ponad mężczyzn takich jak
Gabe Cantrell.
Ostro
żnie uniosła tacę i poszła na pokład dołączyć do prawdziwych mężczyzn,
po
siadających bogactwo, wpływy i władzę. Była częścią ich zaczarowanego kręgu, jedną z
nich.
ROZDZIAŁ DRUGI
– Nie mam poj
ęcia, co się stało, czy w coś uderzyłem – powiedział siedzący na leżaku
zdenerwowany Mortalwood.
Gabe Cantrell był już za sterem i jacht znowu płynął gładko.
– Wszystko przez te okulary – narzeka
ł Mortalwood. – Nie mogę się do nich
przyzwyczaić. A na dodatek łódź nie jest całkiem w porządku, jest jakaś ospała.
– Prosz
ę się nie przejmować – uspokajała Whitney, podając mu martini. – Wszystko
zostanie sprawdzone,
kiedy już dopłyniemy do Hilton Head.
Wr
ęczyła Adrianowi Fiskowi jego bourbon i ze szklanką piwa imbirowego w ręce
ulokowała się na leżaku z prawej strony Mortalwooda. Nigdy nie piła nic mocniejszego
podczas godzin pracy,
a przecież ta wycieczka też miała charakter pracy. Na Południu wciąż
jeszcze wielu biznesmenów nie aprobowało picia alkoholu przez kobiety, nawet do obiadu.
Kobieta,
która była członkiem zarządu, musiała pamiętać o wszystkich subtelnościach.
– Wspania
ły dzień na obejrzenie wyspy – powiedział Fisk sącząc swój bourbon. Spojrzał
na trzymaną w ręce mapę, a następnie na stojącego przy sterze Cantrella, sprawdzając, czy
jest on poza zasięgiem głosu.
Mortalwood mia
ł podobną mapę i podał jeszcze jedną Whitney.
– To ma
ła wyspa – ciągnął Fisk. – Ma około ośmiu kilometrów w najszerszym miejscu.
Ale za to jest tam prawie piętnaście kilometrów użytkowej plaży.
Whitney przytakn
ęła przypatrując się mapie. Sand Dollar była jedną z wysp
przybrzeżnych, które, rozciągnięte jak rząd falochronów wzdłuż wybrzeża Georgii,
przyjmowały na siebie ataki przypływów oceanu, chroniąc bagniste brzegi przed ich siłą. Fale
uderzały w nie przez wieki, toteż na wyspach tych, a nie na wybrzeżu Georgii, utworzyły się
piaszczyste
plaże. Niektóre z wysp, jak na przykład Tybee, St. Simon czy Hilton Head, były
całkowicie zagospodarowane. Inne, jak Sapelo, były częściowo zasiedlone, ale bez
rozwiniętej sieci handlowo-usługowej. Tylko nieliczne, tak jak Cumberland, zostały
obszarami chronionymi, zachowanymi w stanie dzikim. Sand Dollar, nazwana tak z powodu
prawie idealnie okrągłego kształtu, była czymś wyjątkowym, ponieważ jej właścicielką była
tylko jedna osoba, Freda Fredericks.
Od pokoleń ta wyspa należała do jej rodziny.
– I naprawd
ę nikt tam nie mieszka? – spytała Whitney potrząsając głową z dezaprobatą. –
Co za marnotrawstwo.
– Rzeczywi
ście to marnotrawstwo – zgodził się Adrian. Był nieskazitelnie schludnym
mężczyzną, szczupłym, wysokim, ciemnowłosym i ciemnookim. Mógł równie dobrze być
poważnie wyglądającym trzydziestopięciolatkiem, jak i dobrze zakonserwowanym panem po
pięćdziesiątce.
– Freda Fredericks sp
ędzała tam letnie wakacje, kiedy wyspa należała jeszcze do jej
dziadków –
mówił Adrian. – Ale główny budynek i oficyny spłonęły doszczętnie ponad
czterdzieści lat temu i nigdy nie zostały odbudowane. Klimat dokonał reszty, jedynie basen
portowy pozostał nietknięty. Od czasu do czasu pani Fredericks pozwala wybranym osobom
wypoczywać na łonie natury. Poza tym nic tam się nie dzieje.
Jaskrawozielony bagnisty brzeg ju
ż prawie zniknął za horyzontem. Daleko wśród fal
Whitney zobaczyła igrającego delfina. Zaledwie kilka razy w życiu widziała delfiny i w ogóle
słabo znała morze. Z trudem zwalczyła pokusę zwrócenia uwagi reszty towarzystwa na
wesoło pląsające zwierzę. To nie pasowało do tak poważnej rozmowy.
– Powiedzia
łeś, że pani Fredericks miała zamiar przekazać tę wyspę na rezerwat? –
zapytała. – A jej syn myśli, że uda mu się przekonać ją, żeby to sprzedała?
– Tak – potwierdzi
ł Adrian. – O Boże, słońce tak pali, że zastanawiam się, czy nie
powinienem pójść na dół posmarować się kremem i nałożyć kapelusz.
– Adrianie, czy ty nie za bardzo dbasz o siebie?
– Mortalwood za
śmiał się pobłażliwie. – Odrobina słońca nikomu z nas nie zrobi
krzywdy. Nawet Whitney.
Whitney u
śmiechnęła się grzecznie. Opalała się łatwo, ale spędzała niewiele czasu na
słońcu. Ciemna opalenizna mogłaby sugerować, że przedkłada przyjemności nad pracę.
Zastukała swym złotym piórem w mapę.
– Jednej rzeczy nie rozumiem – rzek
ła. – Dlaczego Sheldon Fredericks przyszedł właśnie
do nas,
zamiast po prostu wystawić to miejsce na sprzedaż?
– Jak ju
ż mówiłem – wyjaśnił Adrian szorstko – on wie, że jesteśmy bardzo dobrą firmą.
Podoba mu się nasz styl działania i sądzi, że zdołamy przekonać tę staruszkę.
Whitney zmarszczy
ła czoło. Nie podobał jej się sposób, w jaki Adrian mówił o pani
Fredericks „staruszka”
i była pewna, że nie powiedział wszystkiego. Nie ufała mu, ponieważ
wiedziała, że wykorzystałby pierwszą nadarzającą się okazję, by ją zdystansować. Musi się
mieć na baczności.
– M
ówiąc szczerze, jest on także zainteresowany akcjami – dodał Mortalwood, nie
patrząc na Whitney.
– Akcjami? – Whitney a
ż wyprostowała się w swoim leżaku i wbiła w niego wzrok. –
Przecież wszystkie akcje należały do pana i Liii. Ona nigdy nie zgadzała się, żeby pan
odstępował akcje.
Mortalwood uni
ósł pulchną rękę, by ją uciszyć.
– Whitney, wszystko jest na razie na etapie wst
ępnych, bardzo poufnych rozmów. Nic
jeszcze nie jest pr
zesądzone, zupełnie nic.
– Mam nadziej
ę, że nie – powiedziała twardo. – Zanim jakiekolwiek akcje zmienią
właściciela, żądam dokładnej analizy takiego projektu. A następnie opinii działu księgowości.
Dyskrecja jest czasami potrzebna, ale...
– W tym wypadku utrzymanie tajemnicy jest spraw
ą najwyższej wagi – przerwał Adrian
wkładając okulary przeciwsłoneczne. – Nie możemy dopuścić, by ktokolwiek dowiedział się,
że jesteśmy zainteresowani tym terenem. Po pierwsze, to może przyciągnąć konkurencję. Po
drugie,
ekolodzy zaraz podnieśliby wrzawę.
– Nawet nie chc
ę myśleć o obrońcach środowiska.
– Mortalwood z
łapał się za głowę. – Będą chcieli obedrzeć nas żywcem ze skóry, zrobić
krwawą jatkę.
– Sand Dollar to nieruchomo
ść pierwszej klasy – powiedział Adrian, zaciskając blade
dłonie. – Jacyś przeklęci fanatycy mogą chcieć zachować to wszystko jako sanktuarium dla
szopów, kleszczy i grzechotników.
Ale my mamy możliwości zagospodarowania tego
obszaru na sumę wielu milionów dolarów.
Jacht mija
ł właśnie jedną z wysp. Biała latarnia morska wyłoniła się spoza zielonego
pagórka.
Promienie słońca odbijały się w falach. Widok był tak piękny, że Whitney z trudem
powróciła do rzeczywistości, by posłuchać tego, co mówi Mortalwood.
– Zak
ładam, że postawimy tam pawilony. Nad samym brzegiem, ale również w głębi
wyspy.
A także luksusowe ośrodki wypoczynkowe. Nie tylko zagospodarujemy plażę, ale
zrobimy też baseny kąpielowe, korty tenisowe, pola golfowe, stajnie, przystań.
– Stajnie nie. – Adrian zmarszczy
ł brwi. – Konie potrzebują pastwisk. Nie możemy
marnować terenu na pastwiska. Jeżeli chodzi o pola golfowe, to trzeba będzie osuszać bagna,
ale to możemy zrobić. Będzie to kosztowne, ale w sumie się opłaci.
Whitney za
łożyła nogę na nogę, jak przystało damie, i usiłowała nie widzieć kolejnego
delfina podskakującego w oddali.
– Gdy obejrzymy to miejsce...
– Najpierw przyjrzymy si
ę z łodzi – przerwał Mortalwood. – A potem udamy się na
pieszy rekonesans.
Tam wciąż są jeszcze drogi. Podobno zarośnięte, ale chodzić nimi można.
Na koniec popłyniemy do Hilton Head, by ostatecznie przedyskutować projekt.
Zaniepokojona Whitney potrz
ąsnęła głową. Mortalwood był niesłychanie tajemniczy co
do każdego szczegółu tej wyprawy. Nawet w biurze nikt nie wiedział, gdzie teraz są i co
robią. Poprzedniego wieczoru Adrian i Mortalwood polecieli do Savannah. Zapowiedzieli, że
wybierają się na konferencję do wiejskiego ustronia w Nowej Szkocji i nie wrócą przed
końcem tygodnia. Whitney rano pokazała się w biurze tylko na chwilę i wyszła pod
pretekstem uczestnictwa w weselu.
Następnie miała rzekomo polecieć do Missouri, by
spędzić kilka dni na zwiedzaniu nowoczesnych osiedli dla emerytów w Ozarks.
Nikt z wyj
ątkiem Sheldona Fredericksa nie wiedział, że wybierają się na Sand Doilar, a
nawet on
nie znał dokładnego terminu. Mortalwood wybrał środek tygodnia na tę podróż,
ponieważ w ten sposób zmniejszał prawdopodobieństwo spotkania jakiejś turystycznej łodzi.
Dla zatarcia śladów mieli nie wracać do Atlanty zaraz po obejrzeniu Sand Doilar, tylko udać
się do ekskluzywnego ośrodka wypoczynkowego na Hilton Head, gdzie mieli zostać do
soboty.
Mortalwood osobiście zarezerwował im miejsca pod przybranymi nazwiskami.
Na horyzoncie pojawi
ła się jakaś plamka, zielona kropka wśród szarych fal. Nad jachtem
szybował spokojnie pelikan.
– To ona – zawo
łał podniecony Mortalwood, pokazując na plamkę. – To ta wyspa. Chyba
znowu wezmę ster. Popłyniemy powoli, żeby dokładnie się przyjrzeć.
Podni
ósł się z leżaka. Whitney patrzyła na niego z obawą.
– My
śli pan, że tak będzie lepiej? Czy pan zna te wody?
– Whitney, ale z ciebie szczur l
ądowy. – Mortalwood poklepał ją po ramieniu. – Nie
obawiaj się. Przy okazji chcę jeszcze raz sprawdzić ster, coś mi się w nim nie podoba. Ten
kapitan nie zna łodzi, w każdym razie nie tak dobrze jak ja.
– Id
ę na dół posmarować się kremem – powiedział Adrian zirytowanym tonem. – I czymś
przeciw insektom.
Nienawidzę wędrówek przez wysokie trawy, jest w nich pełno robactwa!
Na wyspie są też grzechotniki. Powinnaś włożyć coś solidniejszego na nogi.
Wstaj
ąc z krzesła spojrzał krytycznie na jej lekkie sandały. On sam miał wysokie
skórzane buty,
w których wyglądał nieco karykaturalnie.
Whitney u
śmiechnęła się do siebie. Adrian nie wiedział o tym, że grzechotnik mógłby
ukąsić go nawet przez skórę tych butów, jakby to była kartka papieru. Ale Adrian nie
uwierzyłby, że ona może cokolwiek wiedzieć o wężach, a nawet gdyby uwierzył, byłby
jeszcze bardziej przerażony.
Podesz
ła do burty, żeby popatrzeć na wyspę. Była coraz bliżej, cała zielona z wyraźną
białą obwódką. To musi być plaża, pomyślała uśmiechając się. Ta słynna, drogocenna plaża,
która może zmienić Korporację Mortalwooda w Imperium Mortalwooda.
– Dlaczego pani tak si
ę przygląda? Ma pani zamiar to kupić?
Niespodziewany g
łos Cantrella przestraszył ją.
– To w ko
ńcu jedyna rzecz, na jaką można tu popatrzeć – odparła nie odwracając się. – A
czy pan nie powinien być teraz przy panu Mortalwoodzie i pilnować, żeby nie wpłynął na
mieliznę czy coś w tym rodzaju?
– Tak – zgodzi
ł się kpiąco – powinienem. Ale on koniecznie chce się bawić w żeglarza i
nie lubi,
jak mu zaglądam przez ramię.
Czu
ła na sobie jego spojrzenie, słyszała łopoczącą na wietrze koszulę. Kątem oka
widziała jego długą, silną rękę opartą o reling.
– Tak czy owak, kim pani jest dla tego starego? – zapyta
ł wyzywająco. – Sekretarką?
Osobistą asystentką? Przyjaciółką?
– Nale
żę do kierownictwa jego firmy – powiedziała i spojrzała na niego z niesmakiem. –
Tak się składa, że jestem nawet wicedyrektorem.
– Naprawd
ę? – zawołał udając, że zrobiło to na nim wielkie wrażenie. – Kierownicze
stanowisko.
Taka mała ślicznotka jak pani. Wicedyrektor. No, no. Jeżeli kiedykolwiek będę
miał firmę, zafunduję sobie piękną, młodą wicedyrektorkę. Na własny użytek.
– Mój wiek,
wygląd i płeć nie mają nic wspólnego z moim stanowiskiem – powiedziała
zimno.
– Nie powiedzia
łem, że mają – odparował. Oparł łokcie o reling i patrzył na przybliżającą
się wyspę.
– On robi zwrot – zauwa
żył. – Chce opłynąć wyspę dookoła, prawda? A tak naprawdę, co
go w niej interesuje? Czym zajmuje się wasza firma?
– Zadawanie pyta
ń nie leży w zakresie pańskich obowiązków – odparła Whitney krótko.
– Ani w moich odpowiadanie na nie.
– W porz
ądku – zgodził się wzruszając ramionami. – Próbowałem tylko zabawiać panią
rozmową. Zresztą sam sobie odpowiem. Pani, hm... pracodawca wyraźnie dobrze prosperuje,
chociaż nie bardzo zna się na łodziach. Wasza trójka nie jest z tych okolic. Przyjechaliście z
Atlanty, ale nie wszyscy razem.
Whitney spojrza
ła na jego profil. Miał ostry, orli nos, a opalenizna, ciemnoblond włosy i
mocno zarysowana szczęka nadawały mu wygląd wodza Wikingów, który obmyśla strategię
przed zbliżającą się bitwą.
– Sk
ąd pan to wie? – spytała podejrzliwie. Ten człowiek może być czyimś szpiegiem,
pomyślała. Ponownie odniosła wrażenie, że jest bardziej inteligentny, niż wydawało się jej na
początku.
– Oni dwaj przyjechali tu pierwsi – powiedzia
ł, ponownie wzruszając ramionami. – Mieli
czas,
żeby przebrać się przed wejściem na łódź. Pani nie. Miała pani jeszcze nalepkę linii
lotniczych na bagażu. Wyglądacie na ludzi, którzy pracują razem, w zamkniętym gronie. Kim
jest Fisk? Liczy się bardzo ze zdaniem Mortalwooda, stwarza pozory, że również liczy się ze
zdaniem pani,
ale nie za bardzo panią lubi. Na pani miejscu miałbym się na baczności.
– Dzi
ękuję za radę. Pan Fisk i ja jesteśmy kolegami i bardzo dobrze nam się razem
pracuje –
odparła Whitney, dumnie podnosząc głowę.
Rzuci
ł jej krótkie, ironiczne spojrzenie.
– To znaczy pani si
ę wydaje, że ma pani nad nim przewagę. Być może, na razie. To by
tłumaczyło sposób, w jaki on na panią spogląda. Na razie jest pani górą, ale on ciągle myśli,
jak panią przebić. O cokolwiek wam trojgu chodzi, on jest w to bardziej zaangażowany niż
pani. A tak w ogóle,
to wszyscy jesteście bardzo spięci. Chodzi o jakąś ważną sprawę? Mam
rację?
Whitney ze wszystkich si
ł starała się udawać, że nie zwraca uwagi na to, co on mówi. Jest
zbyt bystry,
pomyślała. O wiele za bystry. Muszę o tym powiedzieć panu Mortalwoodowi.
Tr
zeba mu zapłacić, żeby siedział cicho. Na pewno potrzebuje pieniędzy.
Popatrzy
ła w stro n ę wyspy. Teraz było widać wyraźnie pas szarobiałej plaży. Za nią
widniały jasnozielone trawy moczarów, a jeszcze dalej ciemniejsza, cienista zieleń
sosnowo-
dębowego lasu. Jacht skierował się na wschód, w stronę dalszego brzegu wyspy.
Ten pas plaży wygląda obiecująco, pomyślała, choć nie jest zbyt szeroki. W zamyśleniu
przygryzła dolną wargę.
– Ciekawe, dlaczego wci
ąż mam wrażenie, że pani okrąża to miejsce jak wrogi agent? –
odezwał się ponownie Gabe ironicznym tonem.
– Niech pan pos
łucha – powiedziała zniecierpliwiona. – Jeżeli ma pan zamiar bawić się w
detektywa,
to niech pan sobie otworzy agencję. A teraz proszę sprawdzić, czy wszystko jest
spakowane na piknik.
Gabe odsun
ął się od relingu i skłonił nisko jak dworzanin.
– Jestem na pani rozkazy.
Musimy pozby
ć się go na Hilton Head, pomyślała Whitney. Jest niebezpieczny i
zuchwały.
Niski, przera
źliwy dźwięk znienacka wstrząsnął powietrzem. Dookoła zakotłowało się,
strumienie wody trysnęły w górę, by następnie runąć na nią. Gabe Cantrell schwycił ją w
ramiona i tylko dzięki temu nie została rzucona na deski pokładu. Coś twardego uderzyło ją w
plecy,
coś innego spadło na ramię i odskoczyło. Schowała twarz na jego piersi, chroniąc oczy
przed lecącymi odłamkami.
Łódź wykonała tak dziwny, raptowny i przyprawiający o mdłości skok, że musiała
otworzyć oczy. Spojrzała wokół błędnym wzrokiem. Dziób w jakiś magiczny sposób wyrastał
z wody,
celując prosto w stojące w zenicie słońce, a pokład zaczął uciekać spod stóp.
Powietrze wypełniał dudniący dźwięk. Gabe przywarł do relingu, żeby zachować równowagę,
przez cały czas trzymając ją w ramionach.
Whitney by
ła zbyt zaskoczona i przerażona, by cokolwiek powiedzieć. Rufa łodzi
przechyliła się ryzykownie, a fale oceanu przelewały się po pokładzie. Piekący dym wypełnił
powietrze,
jakieś kawałki i strzępki pływały po kotłującej się za nimi wodzie.
– Trzymaj si
ę relingu – ryknął jej prosto w ucho Gabe. – Utrzymuj się tak wysoko, jak
tylko możesz.
Przycisn
ął ją do relingu, sprawdził, czy dobrze się trzyma i zaczął przedzierać się z
trudem w stronę łodzi ratunkowej.
Toniemy, pomy
ślała Whitney i ze strachu zrobiło jej się słabo. Uderzyliśmy w coś. Albo
coś eksplodowało. Albo... Nagle usłyszała, jak pod pokładem Adrian wrzeszczy w panice.
Rozpaczliwie rozejrzała się szukając Mortalwooda, ale przy sterze nikogo nie było. Może
leży gdzieś ranny? Przerażona zaczęła go wołać, ale nie było odpowiedzi. Chociaż trzymała
się relingu tak kurczowo, że aż bolały ją ręce, zaczęła ześlizgiwać się w kierunku pełnej
jakichś śmieci wody, która pokrywała rufę.
Gabe Cantrell porusza
ł się po przechylonym pokładzie jak akrobata, nie tracąc
równowagi.
Wyciągnął łódź ratunkową z zamocowań, chwycił pudło z apteczką i prawie
pełznąc, z zębami zaciśniętymi w determinacji ruszył z powrotem do niej.
Ten jacht nie mo
że zatonąć, powiedziała do siebie Whitney z niedowierzaniem, nie tak
prędko. Woda piętrzyła się nad rufą, z każdą chwilą coraz wyżej.
Zn
ów usłyszała wrzask Adriana spod pokładu. Może jest uwięziony jak w pułapce,
pomyślała w przerażeniu. Wciąż czuła dym. A może łódź na dodatek się pali i Adrian nie
będzie w stanie się wydostać? I gdzie jest pan M. ? Zawołała go jeszcze raz, ale nie słyszała
nic oprócz wściekłych uderzeń fal. W uszach dzwoniło jej boleśnie. Coś musiało
eksplodować, pomyślała w panice. Ale gdzie? Może poniżej linii wody, na przykład silnik?
– Chod
ź tu – powiedział Gabe szorstko, próbując pociągnąć ją, łódź ratunkową i apteczkę
na koniec rufy. –
Ruszaj się. Łap torebkę, łap, co tylko możesz, i ruszaj.
– Nie mog
ę – zaprotestowała usiłując zostać tam, gdzie była. Tylko instynktownie
schwyciła torebkę, gdy ta już prawie ześlizgiwała się do morza i przerzuciła pasek przez
ramię. – Nie obawiaj się o mnie. Znajdź pana Mortalwooda i Adriana – oni potrzebują
pomocy.
– S
łuchaj – zawołał z dzikim wyrazem twarzy – nie mogę utrzymać naraz więcej niż
jedno z was.
Nie rób trudności. Chodź tutaj.
Cisn
ął napompowaną łódź ratunkową do morza. Wylądowała właściwą stroną, a woda
rozprysnęła się wokół niej. Trzymając wciąż apteczkę, pociągnął Whitney w dół
przechylonego pokładu. Łódź ratunkowa podskakiwała na falach zaledwie kilka metrów od
tonącej rufy.
– Skacz. Nie patrz na nic – rozkaza
ł i popchnął ją w kierunku łodzi.
– Musz
ę znaleźć pana M. – krzyknęła próbując torować sobie drogę z powrotem na
pokład. Woda podeszła już powyżej jej sandałów i zmoczyła dół spodni.
– Poszukam go – burkn
ął Gabe. W jakiś sposób znalazła się w jego ramionach i za chwilę
oboje byli w szarym, wezbranym morzu.
Wrzucił apteczkę do wnętrza łodzi.
– Wsiadaj – rozkaza
ł znowu. – Będę ją trzymał.
Ale Whitney ujrza
ła pływającą, wśród tego rumowiska na tonącej rufie nową czapkę
żeglarską Mortalwooda. I nagle zobaczyła tam jego samego, podnoszącego się na nogi.
Zgubił okulary i krztusił się, z trudem łapiąc powietrze.
– Ja go wezm
ę – krzyknęła Whitney. – Dam sobie radę. Znajdź Fiska i włącz radio.
Sprowadź pomoc.
Gabe spojrza
ł na nią ze złością i niedowierzaniem, ale ona już wrzuciła torebkę do tratwy
i sprawnie przeprawiała się z powrotem. Zdążyła dotrzeć do Mortalwooda w chwili, gdy
ponownie stracił równowagę. Wzięła głęboki oddech, zanurkowała i oplotła ramieniem jego
szyję, następnie wyciągnęła go na powierzchnię i powoli zaczęła holować w stronę tratwy.
Gabe obserwowa
ł ją ze złością, ale po chwili widocznie uznał, iż ona wie, co robi.
Silnymi,
zdecydowanymi ruchami popłynął z powrotem do tonącego jachtu.
S
ól piekła Whitney w oczy, w uszach wibrował jej jeszcze huk eksplozji, ale wciąż
słyszała krzyczącego Fiska. Niech Cantrell go ratuje, pomyślała. Jeżeli zostawię pana M. , to
on się z pewnością utopi.
– Niech pan si
ę mocno trzyma – wysapała do Mortalwooda. – Jestem przy panu.
Nie próbowa
ł się sprzeciwiać, był zdezorientowany, bezradny i bierny jak śmiertelnie
wystraszone dziecko.
Używając całej siły, spróbowała podsadzić go do wnętrza łódki, ale nie
dała rady. Musiała trzymać się jedną ręką brzegu tratwy, a drugą podtrzymywać twarz
Mortal
wooda ponad powierzchnią wody. Miał zadraśnięcie i siniak na czole.
– Lila? – zapyta
ł, wciąż krztusząc się wodą. – Lila? Lila?
– Wszystko dobrze, wszystko w porz
ądku – uspokajała go Whitney, mając nadzieję, że
nie słychać desperacji w jej glosie. Popatrzyła na brzeg wyspy, oceniając dzielącą ich od niej
odległość. Mogłaby ją przepłynąć trzymając pana M. , była tego pewna.
„
Mała dziewczynka, która mieszka nad brzegiem rzeki musi umieć pływać, to jasne jak
słońce”, powtarzał jej wujek Dub, kiedy z babcią przeprowadziły się do niego. I nauczył ją.
„
To dziecko pływa jak ryba”, mawiał później z dumą.
Zacisn
ęła zęby. Jeżeli trzeba będzie, popłynie jak ryba, trzymając pana M. i ciągnąc
tratwę. Zobaczyła ze zgrozą, że jacht jest już do połowy zanurzony w wodzie, z dziobem
wycelowanym w niebo.
Nie widziała nigdzie Gabe’a ani nie słyszała już Adriana. A jeżeli
obaj zostali uwięzieni wewnątrz i nie mogą się wydostać? Gęsta chmura dymu wisiała w
powietrzu.
Czy zagraża im ogień? Nie może jednak zostawić pana M. i próbować wracać im
na pomoc.
– Lila – Mortalwood prawie zap
łakał. – Czy z nami wszystko w porządku?
– Tak, wszystko dobrze – wyszepta
ła Whitney, próbując trzymać go mocniej i
przywierając kurczowo do burty łódki.
Fale uderza
ły z hukiem, potęgowanym jeszcze przez świst wiatru. Jacht zanurzał się coraz
głębiej, z wody zaczęły się wydobywać wielkie bańki powietrza. I nagle, z jakimś
przerażającym pośpiechem wszystko skryło się pod wodą, a na powierzchnię wypłynęło
mnóstwo banieczek.
Nastała cisza, zmącona jedynie szumem oceanu i przenikliwym
krzykiem mew.
Zgin
ęli, pomyślała Whitney z rozpaczą. Obaj, Fisk i Cantrell, utonęli zostawiając ją samą
z panem M. , który na dodatek jest ranny,
nie wiadomo jak ciężko. Co pocznie z nim sama,
nawet jeżeli dostaną się na wyspę?
Nagle na powierzchni ukaza
ła się głowa Cantrella. Otrząsał się z wody i chwytał oddech
tak gwałtownie, jakby rozrywało mu płuca.
– Cantrell – wrzasn
ęła Whitney z radością. Mokre, pozlepiane ciemnoblond włosy były
prawie czarne,
twarz wykrzywiona z wysiłku i braku powietrza, ale dla Whitney w tej
cudownej chwili wyglądał pięknie. Jedną ręką trzymał za kołnierz nieprzytomnego Fiska i
ciągnął go w kierunku tratwy. Adrian miał szarozieloną twarz, rozciętą wargę i rozbitą
szczękę. Gabe rzucił Whitney pobieżne spojrzenie i zapytał szorstkim głosem:
– Nic ci si
ę nie stało?
– Nic, ale nie mog
ę wsadzić go do łodzi – wysapała, wciąż podtrzymując Mortalwooda,
który chyba znowu stracił przytomność i tylko drżał spazmatycznie.
Krzywi
ąc się z wysiłku Gabe wrzucił ciało Adriana do łodzi, gdzie spoczęło na dnie jak
zmięty, miękki tobół.
– Czy on si
ę dobrze czuje? – zapytała Whitney, znów przerażona, gdyż Adrian wyglądał
jak półmartwy.
– B
ędzie żył – odparł Gabe krótko, wciąż oddychając z trudnością. – Podaj mi
Mortalwooda i trzymaj łódź równo. Wsadzę go do środka.
Wsp
ólnym wysiłkiem unieśli ciężkie ciało Mortalwooda i próbowali wepchnąć je do
łodzi. W końcu Whitney sama musiała wejść do środka i wciągnąć go od góry, podczas gdy
Gabe popychał go od dołu. Wreszcie Mortalwood wpadł do łodzi prosto na Adriana, który
jęknął żałośnie.
Adrian wygl
ąda o wiele gorzej niż pan M. , pomyślała Whitney, przestraszona jego
stanem.
Przekręciła go na brzuch i zaczęła z całej siły uciskać jego plecy, by pobudzić płuca
do pracy.
Było to trudne w małej łodzi, ale po niedługim czasie Fisk wypluł wodę, kaszlnął i
na i koniec zakl
ął. Odetchnęła z ulgą. Obaj mężczyźni żyli i miała nadzieję, że niedługo wróci
im świadomość.
– Zostaw mnie w spokoju – za
żądał słabym, zrzędzącym głosem.
Whitney rozejrza
ła się. Zobaczyła, że Cantreli, dysząc ciężko, płynie w stronę brzegu i
holuje łódkę.
– Wsiadaj do
środka – zawołała. – Jest ciasno, ale zmieścimy się wszyscy.
– Zgubili
śmy wiosło – powiedział z trudem. – Tylko w ten sposób możemy się dostać do
brzegu.
Whitney zakl
ęła w duchu. Adrian trząsł się i łkał na dnie łódki. Obok niego leżał zwinięty
w kłębek Mortalwood. Chyba wciąż był nieprzytomny, chociaż oczy miał na wpół otwarte i
regularny oddech.
Łódka posuwała się naprzód, ale Whitney widziała, że Cantreli ma mięśnie
napięte do granic wytrzymałości i słyszała, z jakim trudem oddycha.
– Pomog
ę – mruknęła bez entuzjazmu i ześlizgnęła się do wody. Dopiero teraz poczuła,
że jest bardzo zimna.
– Co u diab
ła? – zapytał Gabe patrząc z niedowierzaniem.
Whitney schwyci
ła drugą linę i zaczęła holować tratwę. Na razie płynęła równo z nim,
chociaż nie miała pojęcia, jak długo wytrzyma. Wydawało się jej, że usłyszała jeszcze jeden
wybuch,
ale nie była tego pewna, ponieważ serce waliło jej jak młotem. Na szczęście, mimo
że do brzegu było jeszcze dość daleko, woda zrobiła się tak płytka, że mogli dotknąć dna.
Teraz razem szarpali i ciągnęli łódkę, podskakując w rytm nadpływających fal, by nie stracić
równowagi.
W ko
ńcu, słaniając się na nogach osiągnęli upragniony brzeg. Następnie pół ciągnąc, pół
niosąc przetransportowali Mortalwooda do zagłębienia w piaszczystej wydmie, gdzie wątłe
trawy dawały trochę cienia. Gabe położył Mortalwooda na brzuchu, żeby mógł wykrztusić
połkniętą wodę. Whitney, sama zaskoczona własną siłą, podniosła Fiska. Był przytomny, ale
chwiał się na nogach i opierał się na niej całym ciężarem. Podprowadziła go do wydmy i
posadziła przy Mortalwoodzie.
– Nie dotykaj mnie – warkn
ął Adrian. Kaszląc i przeklinając, osunął się na piasek. – Daj
mi tak leżeć. Przynieś mi tylko koc i jakieś suche rzeczy. I przynieś wody. – Skrzywił się i
zaczął płakać z twarzą schowaną w piasek. – Zostaw mnie w spokoju – zażądał. – Daj mi
wreszcie spokój, do cholery.
Le
żący obok Mortalwood otworzył szeroko oczy i odetchnął głęboko. Whitney ze
zdziwieniem ujrzała, że twarz rozjaśnia mu niemal dziecięcy uśmiech. Zaczął coś mówić do
Liii,
ale zaraz zamilkł i tylko patrzył szczęśliwym wzrokiem w niebo. Whitney odwróciła się,
by wrócić do tratwy po apteczkę. Potknęła się z wyczerpania i upadła na kolana, podpierając
się rękami. Z uporem znów spróbowała stanąć na nogi.
– Stój –
powiedział słabym głosem Gabe, kładąc jej rękę na ramieniu i nie pozwalając
ruszyć się z miejsca. – On jest tylko w lekkim szoku. Uniosę mu nogi, a ty usiądź i odpocznij.
Whitney sta
ła jak odrętwiała, nie była w stanie się ruszyć. Patrzyła, jak Gabe zdejmuje
koszulę i wkłada ją Mortalwoodowi pod głowę, a następnie zgarnia trochę leżących obok
wodorostów i podkłada mu pod kostki i kolana. Wstał z wysiłkiem i spojrzał na Whitney.
– Siadaj – powt
órzył. – Odpocznij trochę. Zmusił ją, żeby podeszła do sąsiedniego,
mniejszego zag
łębienia. Słońce łagodnie ogrzewało skórę Whitney, wychłodzoną od morskiej
wody. Pod stopam
i czuła ciepły, przyjemny i dający solidne oparcie piasek, ale kolana wciąż
jej się trzęsły z wyczerpania i przeżytego szoku.
– Usi
ądź tutaj – powiedział i usiadł ciężko na piasku, wciąż podtrzymując ją za ramię.
Pozwoliła się posadzić, dziękując w duchu losowi za stały ląd pod stopami.
Chcia
ła zapytać, co było przyczyną katastrofy, co spotkało Fiska, w jaki sposób Gabe go
uratował i skąd mogą oczekiwać pomocy. Ale nie miała na to siły. Oplotła ręce wokół
podciągniętych kolan i przycisnęła do nich twarz. Zadrżała.
Otoczy
ł ją ramieniem i przyciągnął do siebie, żeby mogła oprzeć się o jego pierś. On sam
jest jak stały ląd, pomyślała trwając w odrętwieniu. Mocny, pewny i niezawodny. Bezpieczny.
– Dobrze si
ę czujesz? – zapytał.
Przytakn
ęła skinieniem głowy, zbyt zmęczona, by cokolwiek powiedzieć.
– Na pewno?
Ponownie skin
ęła głową. Podniosła na niego wzrok, gdy nagle pogładził ją po mokrych
włosach. Na brązowych rzęsach lśniły krople wody, twarz wyrażała znane już jej
zdecydowanie,
ale coś nowego dostrzegła w jego oczach. Patrzył na nią w inny sposób niż na
jachcie.
– A co z tob
ą? – spytała. – Nic ci się nie stało?
– Jestem troch
ę zmęczony. Dużo mi pomogłaś, dobrze pływasz.
– Ja p
ływam jak ryba – wyszeptała bez zastanowienia. Kiedy wypowiedziała te słowa,
zauważyła, że na chwilę powrócił jej dawny, prowincjonalny akcent, którego z takim trudem
się pozbyła. Szare oczy wpatrywały się w nią, jakby chciały wydobyć coś ukrytego głęboko.
– Co si
ę stało z jachtem? – zapytała odwracając wzrok. Upięte poprzednio tak starannie
włosy rozsypały się na ramiona i powiewały na wietrze.
Ponownie przyci
ągnął ją i oparł o swoją pierś. Nie miała siły, by zaprotestować. Poza
tym, po tych strasznych prze
życiach w wodzie tak cudownie było czuć obok siebie kogoś
ciepłego, kogoś pełnego życia, po prostu drugą osobę.
– Nie wiem – odpowiedzia
ł. – Myślę, że to była eksplozja.
– A co by
ło potem? – spytała opierając się o jego ramię i zamykając oczy. Z boku
dochodził cichy płacz Fiska, zagłuszany wiatrem i szumem fal.
– Tego te
ż nie wiem – powiedział. Zarośnięta szczęka kłuła ją w ucho. – Najważniejsze,
że nikt nie jest poważnie ranny. Poradzimy sobie.
Nikt nie jest powa
żnie ranny, pomyślała, wdzięczna za te słowa. Poradzimy sobie,
powtórzyła w duchu i poczuła przypływ nadziei. Mocniej zacisnęła oczy, wciąż piekące od
słonej wody. To nie było dziwne ani złe, że leżała przy nim, że pozwalała, by obejmował ją
ramieniem i rozgrzewał ciepłem swego ciała. Czuła łączącą ich więź, jaka rodzi się między
tymi,
którzy wspólnie ratowali życie swoje i innych ludzi.
– Czy kto
ś nam pomoże? – spytała, ufając, że Gabe zna odpowiedź.
Przez d
ługą chwilę nic nie odpowiadał. Znów pogłaskał ją po włosach. Wciąż słyszała
przytłumiony szloch Adriana i odwróciła głowę w nadziei, że wiatr go wreszcie zagłuszy.
Cantrell przyciągnął ją bliżej i prawie leżała na jego ramieniu.
– Spójrz na mnie –
rozkazał.
Zaskoczona, otworzy
ła oczy. Patrzył na nią jakoś bardzo poważnie.
– Nikt nam nie pomo
że. Musimy pomóc sobie sami. Zrozumiałaś? Czy dasz radę?
Musimy pomóc sobie sami –
potworzył.
Powoli dociera
ło do niej znaczenie tych słów. Nie było czasu, żeby wezwać pomoc przez
radio.
Nie było żadnego statku w pobliżu, który by widział, jak idą na dno. Byli sami na
najbardziej odosobnionej z wysp.
– Wszystko w porz
ądku – powiedział odgarniając jej z czoła kosmyk włosów. – Damy
sobie radę.
Twarz jego unosi
ła się nad nią, oczy miał utkwione w jej oczach. Nie była zaskoczona,
kiedy przysunął się bliżej, ale przestraszyło ją to trochę. Powróciły dawne lęki, lecz była zbyt
zmęczona, by się nimi przejmować. Zamknęła oczy, a wtedy zbliżył się jeszcze bardziej i
pocałował ją. Jego usta także miały słony smak. Dotknął jej policzka i czuła piasek, który
przylgnął do jego palców. Słońce grzało ich przez przemoczone ubrania, a jej mokry sweter
łopotał na wietrze i ocierał się o jego nagą pierś.
Nie ma nic z
łego w całowaniu go, pomyślała sennie. To jest zupełnie naturalne, tak jakby
świętowali szczęśliwy powrót do życia. Jego usta płonęły, a jej zmysły tańczyły z
oszałamiającą, zawrotną radością, że żyje, czuje, dotyka. Zanurzył palce w jej rozwiane
wiatrem włosy i całował ją mocniej, z większą pasją, językiem poznając smak jej warg. Nagle
powrócił strach.
– Nie – zaprotestowa
ła próbując się odsunąć.
– Szsz.. – wyszepta
ł i przyciągnął ją z powrotem do siebie. Osunął się na piasek
trzymając ją w ramionach. – Tylko odpocznij – mówił półgłosem, z twarzą w jej włosach. –
Po prostu odpocznij chwilę.
Whitney nagle zapragn
ęła odpoczynku bardziej niż czegokolwiek na świecie i przestała
walczyć. Leżała w jego ramionach i czuła, że powoli wraca do życia. Może Gabe też
odczuwał to samo i właśnie dlatego trzymał ją tak mocno.
ROZDZIAŁ TRZECI
– Whitney! Zimno mi. Przynie
ś mi wody i moje lekarstwa – wołał Mortalwood słabym
głosem.
– Jego lekarstwa? Jakie lekarstwa? – pyta
ł Gabe przytrzymując ją przy sobie.
– Whitney! Whitney! – wo
łał Mortalwood jak roztrzęsione, przestraszone dziecko.
– Jakie lekarstwa? – powt
órzył Gabe z naciskiem. Whitney odsunęła się od niego
gwałtownie. Usiadła i poczuła, że boli ją głowa.
– Jego lekarstwa – powiedzia
ła zmartwiona, odgarniając do tyłu wilgotne włosy. – Jego
lekarstwo na ciśnienie, na wrzód żołądka, przeciwko alergii, jego środki uspokajające i
pigułki nasenne.
– Ten facet to ca
ły worek chorób. – Gabe usiadł zgrzytając zębami.
Whitney podnios
ła się niepewnie i podążyła do Mortalwooda. Próbował usiąść i upadł z
powrotem,
wydając słaby jęk. Uklękła obok i wzięła go za rękę. Była zimna, ale nareszcie nie
miał takiego nieobecnego wzroku.
– Poszukam w pana kieszeniach – powiedzia
ła Whitney. Mortalwood był wciąż ubrany w
swój granatowy blezer,
teraz trochę porozrywany i oblepiony piaskiem.
– Whitney, wody – poprosi
ł spoglądając na nią w górę.
Nareszcie mnie rozpozna
ł, to dobrze, pomyślała.
– Zimno mi. Boli mnie, kiedy siadam. Boli tutaj. – Przy
łożył drżącą rękę w okolicę żeber
i skrzywił się z bólu.
Wbitney zacz
ęła gorączkowo przeszukiwać jego kieszenie. Krzyknął z bólu, kiedy
spróbowała delikatnie go obrócić, żeby sięgnąć do tylnej kieszeni. Och nie, ma złamane
żebro, pomyślała. Co będzie, jeżeli przebije płuco?
– Wszystko b
ędzie dobrze, proszę pana – uspokajała go. – O, proszę, znalazłam pana
aspirynę. To pomoże. Proszę, tu są dwie.
– Potrzebuj
ę wody.
– Nie mamy wody – odpowiedzia
ła. – Na razie proszę to wziąć. – Mówiła do niego takim
samym poważnym, rzeczowym tonem, jakiego używała w stosunku do dzieci. Mortalwood
posłusznie włożył do ust dwie aspiryny i położył się z powrotem. Ulżyło jej, kiedy usłyszała
głos Gabe’a.
– I co mu jest?
– Znalaz
łam trochę aspiryny. Jest wilgotna i zostało może osiem lub dziewięć tabletek.
Wydaje mi się, że on ma złamane żebro.
Gabe przyni
ósł apteczkę.
– To wszystko ma chyba ze sto lat – narzeka
ł sprawdzając zawartość. – Dlaczego nikt o
to nie zadbał?
– Musimy skorzysta
ć z tego, co mamy – odparła Wbitney zdecydowanie. – A co dolega
Adrianowi? Widzę, że boli go noga. Czy to na skutek wybuchu? Zajmij się nim, a ja
zaopiekuję się panem M.
Gabe u
śmiechnął się niezbyt sympatycznie.
– Znów rozkazy? Nie,
to nie wybuch go powalił. To ja. Lepiej ty nim się zajmij, nie byłby
chyba uszczęśliwiony moim towarzystwem.
Whitney, kt
óra właśnie rozluźniała Mortalwoodowi kołnierzyk i dotykała jego czoła,
sprawdzając czy ma gorączkę, zamarła z przerażenia.
– Ty uderzy
łeś Adriana? – zapytała zaskoczona.
– Wpad
ł w panikę – prawie warknął Gabe. – Noga mu uwięzia pod koją, a woda wciąż
się podnosiła. Musiałem mu tę nogę wyszarpnąć, może nawet ją złamałem, żeby go uwolnić.
A że on opierał się i walczył ze mną, nie pozostało mi nic innego, jak ogłuszyć go, żebyśmy
się stamtąd wydostali.
Spojrza
ła na niego skonsternowana. Fisk jest dumny, pomyślała, za nic nie wybaczy
takiej zniewagi.
– Id
ź zobacz, czy Fisk przestał płakać – powiedział. – Ja zbadam Mortalwooda. Mam
więcej doświadczenia w takich rzeczach.
Patrzy
ła na niego przez długą chwilę. Wytrzymał jej spojrzenie, po czym odwrócił się do
Mortalwooda.
– Gdzie boli, kolego? – zapyta
ł starszego mężczyznę.
– Tu? A mo
że tu? Zobaczmy. – Ze znajomością rzeczy, bez wysiłku przekręcał
Mortalwooda do pozycji siedzącej, nie wywołując u niego żadnego skrzywienia.
Whitney zacisn
ęła szczęki. Więc Cantrell obejmuje dowodzenie? Może być – na razie.
Pogrzebała w apteczce i poszła do Adriana. Wciąż miał zamknięte oczy i mocno zaciśnięte
pięści. Uklękła przy nim.
– Adrian – powiedzia
ła miękko. – Czy dobrze się czujesz? Boli cię noga? A może gdzieś
jes
zcze jesteś ranny?
Adrian zwin
ął się w ciaśniejszy kłębek.
– Wytr
ę ci twarz – zaproponowała Whitney.
– A potem obejrzymy kostk
ę. Czy możesz usiąść?
– Id
ź stąd – rozkazał rozdrażniony Adrian. – Zrób raz coś pożytecznego i znajdź mi
wodę. Ja sam się sobą zajmę.
– S
łuchaj, ja muszę wiedzieć, w jakim jesteś stanie.
– powiedzia
ła próbując go przekonać. – Obróć się. Opierał się trochę, kiedy zaczęła
przekręcać go na plecy. Po chwili jednak przestał walczyć. Wzięła zwitek gazy, zwilżyła
spirytusem i oczyściła mu twarz z piasku. Stłuczenie było paskudne, a warga rozcięta
głęboko. Gabe uderzył go bardzo mocno. Nic dziwnego, że Adrian jest zły i pełen dziecinnej
urazy,
pomyślała oczyszczając ranę. Musiał stracić panowanie nad sobą, rzecz u niego
niewyobrażalna.
– Wiem,
że piecze – powiedziała stanowczo. – Ale to trzeba zrobić. Leż spokojnie,
inaczej piasek wejdzie ci do rany.
Zaraz obejrzę twoją kostkę. Chcesz usiąść?
– Zr
ób coś pożytecznego. Znajdź pomoc. Zostaw mnie samego i postaraj się o jakąś
pomoc, to pole
cenie służbowe.
– O poleceniach porozmawiamy p
óźniej – odparła powściągając gniew w głosie. – Nie
mogę nic zrobić, zanim się nie dowiem, jak poważnie jesteś ranny.
Spojrza
ła na Gabe’a pochylonego nad Mortalwoodem. Wprawnie owijał bandaż wokół
bladej piersi starszego pana.
Widać było, że radzi sobie z pacjentem o wiele lepiej niż ona ze
swoim.
Gdy popatrzył na nią, odwróciła wzrok, zakłopotana. Nie chciała, żeby widział, jakie
trudności robi jej Adrian. Czuła też dziwny wstyd, widząc blade, zwiotczałe ciało
Mortalwooda.
Gabe wyglądał przy nim jak mężczyzna z innego świata, muskularny i spalony
słońcem.
– On jest tylko pot
łuczony – oznajmił Gabe obcesowo, pokazując na Mortalwooda. – I
naciągnął trochę mięśnie. A jak tam mój przyjaciel obok? Czy możesz zdjąć mu ten głupawy
but?
Nagle Adrian uni
ósł się na łokciu i popatrzył na niego z nienawiścią.
– Z
łamałeś mi nogę w kostce – oskarżył. – Pobiłeś mnie. Obiecuję ci, że zaraz po
powrocie spotkają się z tobą moi adwokaci. Wierz mi, drogo za to zapłacisz.
G
łos drżał mu z gniewu, a wzrok powinien by zabijać, jednak Gabe wcale się tym nie
przejął.
– Zdejmij but, Fisk – zakomenderowa
ł. – Jeżeli nie możesz go ściągnąć, to niech ta dama
ci go przetnie.
– Si
ęgnął do kieszeni szortów, wyjął czerwony scyzoryk i niedbale rzucił go Whitney.
Odwrócił się z powrotem do Mortalwooda i jego ton stał się uprzejmiejszy.
– Niech pan w
łoży koszulę, bo dostanie pan oparzeń od słońca. Potem proszę się położyć
i trzymać nogi w górze. Wciąż jest pan w szoku.
Mortalwood szarpa
ł się trochę z koszulą, a potem położył się z westchnieniem ulgi. Gabe
przykrył go jego wilgotnym blezerem. Następnie wstał i popatrzył z góry na całą trójkę.
– Mam kilka pyta
ń... – zaczął.
– Whitney – odezwa
ł się drżącym głosem Mortalwood. – Proszę, przynieś mi wody.
– Spr
óbuję – odpowiedziała Whitney, chociaż nie miała pojęcia, gdzie może być woda. –
Tylko pomogę Adrianowi z tym butem.
Schyli
ła się do nogi Adriana, ale on odepchnął jej rękę z irytacją.
– Sam to zrobi
ę – warknął. Usiadł prosto i zaczął bezskutecznie ciągnąć za obcas, aż
twarz wykrzywiła mu się z bólu. But ani drgnął.
– Pewnie masz spuchni
ętą kostkę – zauważyła Whitney. – Rozetnę ci...
– Daj mi to – za
żądał Adrian wyrywając jej nóż.
– Powiedzia
łem – powtórzył z groźbą w głosie Gabe – że mam kilka pytań.
– Id
ź do diabła – odparował Adrian i zaczął ciąć wysokogatunkową skórę swojego buta. –
Przez ciebie mogę zostać kaleką, ty gburze, ty prostaku...
– Chod
ź tutaj – rozkazał Gabe, chwycił Whitney za ramię i postawił na nogi. Nawet nie
usiłował być uprzejmy. – Mówię do ciebie.
Nic dziwnego,
że Adrian go nienawidzi, pomyślała. Poczuła się urażona, że ciągnął ją tak
za rękę, protestującą, poza zasięg słuchu pozostałych.
– P
ójdę sama – burknęła wyrywając się. – Nie używaj siły w stosunku do mnie. Nie mam
zamiaru tego tolerować.
Zignorowa
ł jej gniew; oczywiste było, że sam kipi od złości.
– Powiedzia
łem, że mam pytania – powtórzył raz jeszcze. – Żądam odpowiedzi, szybkich
i jasnych odpowiedzi. Po pierwsze,
kiedy zaczną was szukać?
Patrzy
ła na niego mrugając oczami, cała złość nagle z niej wyparowała. Waga tego
pytania przywróciła ją do rzeczywistości.
– Nikt nie wiedzia
ł, że płyniecie na Sand Dollar, prawda? – zapytał oskarżycielskim
tonem.
– Nie, nikt. – Pokr
ęciła głową, jakby miała nadzieję, że nie będzie musiała tego przyznać.
– Mieli
ście być później w Hilton Head. Kiedy zaczną się tam o was niepokoić?
S
łońce świeciło zbyt mocno, męczyło ją, powodowało ból głowy. Rozwiewane wiatrem
włosy Gabe’a migotały, ich blask raził ją w oczy. Usta miała wyschnięte, machinalnie
oblizała wargi. Nic nie odpowiadała, więc poruszył się niecierpliwie. Zgubił buty na statku i
miał na sobie tylko białe szorty.
– S
łuchaj uważnie – powiedział ze zmarszczonymi brwiami. – Chyba wciąż nic nie
rozumiesz.
Nie zdążyliśmy nadać przez radio, że mamy kłopoty. Nikt nie widział, jak idziemy
na dno. Jedyne,
co zostało, to trochę szczątków i plama oleju. Wkrótce wszystko zabierze
odpływ. Będzie wyglądało, jakby ten jacht nigdy nie istniał. Zrozumiałaś?
Zrozumia
ła, ale wciąż nie mogła się odezwać. Wiedziała, że to, co ma mu powiedzieć,
jest straszne,
ale że w końcu musi to zrobić. Mięśnie twarzy miała jak sparaliżowane. Cantrell
westchnął ciężko i przysunął się bliżej, tak że musiała patrzeć mu prosto w oczy.
– To jest proste pytanie, panno Shane. Kiedy zaniepokoj
ą się waszą nieobecnością na
Hilton Head? Kiedy zaczną was szukać?
Whitney poczu
ła w ustach jeszcze większą suchość. Miała zawroty głowy od
oślepiającego słońca i dziwiła się, że tak błyszczy ono na ciele stojącego przed nią
mężczyzny. Wciąż była ogłuszona świstem wiatru i hukiem morskich fal. Otworzyła usta, ale
minęła dobra chwila, zanim mogła się odezwać.
– Nie b
ędą nas szukać – powiedziała zdławionym głosem. – Mieliśmy rezerwację na
fałszywe nazwiska. Zauważą jedynie, że kilka osób się nie pojawiło, i pomyślą, że
zmieniliśmy plany.
Westchn
ął z irytacją i podniósł wzrok ku niebu, jakby oczekując stamtąd cudu. Potem
położył ręce na jej ramionach i zmusił, żeby znów spojrzała mu prosto w oczy. Wzdrygnęła
się.
– Ju
ż powiedziałam – rzekła oburzona. – Nie używaj siły.
– Chc
ę, żebyś zaczęła używać swojego umysłu, szanowna pani. – Uścisk jego rąk nie
zelżał. – A co z Atlantą? Czy mieliście kogoś tam zawiadomić o przyjeździe? Ktoś będzie się
o was niepokoił?
W twarzy Gabe’a narasta
ło napięcie. Wnitney ponownie oblizała suche wargi i
potrząsnęła przecząco głową. Byliśmy zbyt przebiegli i to obróciło się przeciwko nam,
pomyślała.
– Nikt nie zauwa
ży naszej nieobecności. W każdym razie nie przed weekendem. Myślą,
że jesteśmy gdzie indziej.
Trzyma
ł ją tak mocno, że aż bolało. Próbowała się wyrwać, ale bez powodzenia.
– Weekend? –
powiedział bezdźwięcznie. – Dzisiaj jest dopiero wtorek. Chcesz
powiedzieć, że nikt nie zauważy waszego zaginięcia aż do soboty albo nawet niedzieli? Mój
Boże, po co te tajemnice? Co wyście tu chcieli zmalować?
– To teraz nie jest istotne – rzek
ła Whitney w desperacji. – Jak szybko może ktoś nas tu
znaleźć?
– Dobre pytanie. – Gabe u
śmiechnął się chłodno.
– Ja nie mam nikogo i nikt nie b
ędzie mnie szukał, to pewne. Zwykle po tych wodach
pływają tylko poławiacze krewetek, ale oni teraz strajkują. Jacht turystyczny? Może, ale
raczej nie.
Jesteśmy daleko od uczęszczanego szlaku.
Whitney patrzy
ła na niego, próbując ukryć wrażenie, jakie wywarły na niej te słowa.
Kiedy dotarli do brzegu,
myślała, że są bezpieczni albo przynajmniej wkrótce będą. Teraz on
jej uświadomił, że dopiero zaczyna być niebezpiecznie.
– Chcesz powiedzie
ć... – Wzięła oddech, lecz nie mogła wykrztusić ani słowa.
– Chc
ę powiedzieć, że mogą nas odnaleźć dziś po południu, ale równie dobrze możemy
zostać tu kilka dni. Dni! Rozumiesz?
Skin
ęła tylko głową.
– W takim razie musimy pomy
śleć. Jak poważnie chory jest Mortalwood? Czy może
obejść się bez swoich lekarstw? Czy też powinienem wrócić do wody i nurkować, próbować
je znaleźć? Gdzie one mogą być?
– Lekarstwa powinny by
ć w aktówce. Nie mam pojęcia, czy dasz radę ją znaleźć. A może
wszystko będzie dobrze? On ma wiele kłopotów ze zdrowiem, najgorzej jest z ciśnieniem.
– Dobrze. – Odetchn
ął głęboko. – W takim razie będziemy czekać i mieć nadzieję. Teraz
najważniejsze będzie znalezienie wody. A potem schronienia i czegoś do jedzenia.
– Nawet nie wiemy, czy tu jest
świeża woda – powiedziała rozglądając się bezradnie. –
Już od tygodni nie padało.
– Tutaj jest woda. I to nawet w wielu miejscach i my j
ą znajdziemy – odparł
zdecydowanie.
Może zdał sobie sprawę, że był w stosunku do niej zbyt brutalny, bo jego
szare oczy złagodniały. – Znajdziemy ją – powtórzył. – Obiecuję ci.
Wiatr szarpa
ł jej włosy i ubranie. Spojrzała przez ramię na wydmę, gdzie leżał pan M. , a
siedzący Adrian wciąż piłował swój but. Wróciła wzrokiem do Gabe’a. Już nie był zły, raczej
poważny i nieustępliwy.
– Sk
ąd ta pewność, że tu jest woda? – spytała odgarniając z twarzy kosmyk włosów.
Pierwszy raz u
śmiechnął się bez goryczy czy kpiny.
– Poka
żę ci – odpowiedział. – Popatrz.
Zdj
ął jedną rękę z jej ramienia i wskazał na coś leżącego na plaży kilka metrów dalej.
Były to rozrzucone na piasku muszle, wokół których widać było jakieś regularne znaki. Przez
chwilę Whitney patrzyła, nie rozumiejąc, jakie to może mieć znaczenie. Nagle wróciła pamięć
o latach,
kiedy mieszkała z babcią i nie odstępowała na krok wujka Duba. Dub przecież
nauczył ją, co to za znaki.
–
Ślady szopów – powiedziała cicho i uśmiechnęła się zapominając o upale i osłabieniu.
Jej umysł od razu zaczął pracować na pełnych obrotach – oczywiście, na wyspie żyją
zwierzęta, a nie byłoby to możliwe bez stałego źródła świeżej wody. Gabe miał rację. Muszą
po prostu iść śladem szopów i prędzej czy później znajdą wodę. Spojrzała na niego z
szacunkiem.
Podciągnęła w górę rękawy swetra ruchem pełnym zdecydowania. Była
stworzona do pracy i walki,
a teraz przyszedł czas, by pracować i walczyć o najważniejszą
stawkę, o życie.
– W porz
ądku – powiedziała. – Znajdziemy wodę. Co potem?
– W apteczce s
ą tabletki do uzdatniania wody, wystarczy na kilka dni. Najpilniejsze jest
znalezienie miejsca na obóz.
– A czy to jest z
łe? – Spojrzała na niego pytająco.
– St
ąd będzie widać przepływające łodzie. Taki otwarty kawał plaży mogą zobaczyć z
morza.
– Zbyt otwarty. Czujesz, jak s
łońce grzeje? Oni potrzebują jakiegoś schronienia. Musimy
ich przenieść.
Przytakn
ęła zagryzając wargę w zamyśleniu. Miał rację.
– W takim razie dok
ąd? – zapytała.
– Na razie mi
ędzy drzewa – odparł bez wahania.
– Przeniesiemy ich, a potem poszukamy wody. Jeszcze p
óźniej możemy spróbować
odnaleźć ruiny zabudowań Fredericksów, chociaż słyszałem, że niewiele z tego zostało. Ale
to jest po drugiej stronie wyspy.
Jeżeli jakaś łódź będzie w ogóle gdzieś tu przepływać, to
pojawi się z tamtej strony.
Zn
ów przytaknęła. Nawet najskromniejsza szopa jest lepszym schronieniem niż las. I kto
wie,
co znajdą w ruinach, może jakieś rzeczy, które pomogą im przetrwać.
– W obej
ściu musiała być woda – powiedziała rozważnie. – Może nawet została jeszcze
studnia.
Rozwiązałoby to nam naraz wiele spraw, mielibyśmy schronienie, wodę, lepszy
punkt obserwacyjny.
Mogły zostać jakieś drzewa owocowe czy coś takiego...
– Nic dziwnego,
że jesteś wiceprezesem, panno Shane. – Uśmiechnął się nie bez ironii. –
Potrafisz coś więcej niż tylko ładnie wyglądać. Potrafisz myśleć.
Whitney nagle zda
ła sobie sprawę z tego, że on wciąż jej dotyka. Zadrżała i zrobiło jej się
jeszcze bardziej gorąco. Być może Gabe to zauważył, bo od razu puścił ją, kiedy spróbowała
zrobić krok do tyłu. Usiłowała zebrać rozbiegane myśli. Musi być w wielu sprawach zależna
od Gabe’a Cantrella,
dopóki są na wyspie. Co do tego nie ma wątpliwości. Zgoda, będę z nim
współpracować, ale postaram się za wszelką cenę utrzymać niezależność, postanowiła.
Odetchn
ęła głęboko słonym powietrzem. Usiłowała ignorować jego obecność,
przyglądając się plaży. Wydało jej się, że coś leży na brzegu, więc zaczęła szybko iść w
tamtym kierunku.
Mokry piasek przylepiał się do sandałów. Za sobą usłyszała głos Cantrella.
– Gdzie idziesz? Przecie
ż musisz wyjaśnić to wszystko Mortalwoodowi.
Rzuci
ła mu przez ramię zimne spojrzenie osoby zdecydowanej i wiedzącej, co robi.
– Ty mu wyt
łumacz. Ja idę na poszukiwania. Widzę coś, co może się przydać. Rzuć też
okiem na kostkę Adriana. Lepiej sobie radzisz z bandażami niż ja.
– Tak jest, szefowo – odpar
ł z sarkazmem. Whitney wzruszyła ramionami i poszła dalej.
Pragn
ęła, żeby ten nieprzerwanie wiejący wiatr oczyścił jej ciało z dotyku jego dłoni. On
jest przystojny,
pewny siebie i niegłupi, pomyślała. Ale wciąż przypominał jej mężczyzn,
jakich widywała w Kanker County, mężczyzn bez ambicji, bez żadnego celu w życiu. Już
dawno temu powiedziała sobie, że nie wolno jej zapragnąć takiego mężczyzny. Pilnowała się,
by zawsze być ostrożną i rozsądną.
Tak trzyma
ć, powiedziała sobie, krocząc wzdłuż plaży. Podczas drogi musisz
prze
analizować wszystkie problemy. Myśl i nigdy nie przestawaj myśleć. To nie jest pora na
uczucia.
Zadowolona z siebie Whitney wr
óciła na wydmy, dźwigając znalezione skarby.
Zadowolenie zniknęło natychmiast, gdy ujrzała, że Mortalwood nie może stać o własnych
siłach i prawie wisi na Cantrellu, trzymając go jedną ręką za szyję. Rzuciła na piasek
przyniesione rzeczy i podbiegła do niego.
– Okazuje si
ę, że jestem do niczego – powiedział, gdy ją zobaczył. Próba uśmiechu
szybko zmieniła się w grymas bólu. – Coś sobie naciągnąłem. No i lewa noga nie chce mnie
słuchać.
Gwa
łtownie wciągnęła powietrze, gdyż przeraziła ją myśl, że może jest poważniej ranny,
niż im się wydawało.
– W porz
ądku – powiedział Gabe. – Ja mogę pana nieść.
– M
ój chłopcze – odparł starszy pan sycząc z bólu. – Ważę pewnie tyle co ty. Będzie ci za
ciężko.
– Dam rad
ę – przeciął Gabe tonem odrzucającym wszelki sprzeciw. – Potrzebuję tylko
jednej rzeczy,
a właściwie dwóch. Pańskich butów.
– Ale
ż oczywiście – powiedział Mortalwood i zaczął zsuwać je ze stóp. Jakimś cudem nie
stracił ich podczas katastrofy, chociaż były teraz brudne od wody i piasku. Gabe włożył je na
nogi krzywiąc się lekko, gdyż okazały się trochę przyciasne. Potem bez żadnego wysiłku
wziął starszego pana na ręce.
– Czuj
ę się idiotycznie – wyznał Mortalwood z grymasem bólu.
Adrian siedzia
ł na piasku i patrzył na morze, najwyraźniej wściekły. Nogę miał fachowo
zabandażowaną, a cholewka u lewego buta była ucięta. Gabe musiał to zrobić, pomyślała
Whitney,
pamiętając, jak niezgrabnie Adrian posługiwał się nożem.
– Chcesz,
żebym ci pomogła? – spytała go.
– Nie – odpar
ł krótko, nie patrząc na nią. – Znajdź mi jakiś kij czy coś w tym rodzaju.
Sam pójdę.
Whitney nie podoba
ło się, że Adrian wydaje jej polecenia, ale ugryzła się w język i nic
nie powiedziała. Jest cały obolały i przestraszony, pomyślała. I znając go dobrze, wiedziała,
że najbardziej boli go urażona duma oraz fakt, że jego drogocenna transakcja związana z Sand
Dollar może być udaremniona przez ten wypadek.
Przeszuka
ła okolicę i przyniosła trzy gałęzie, mniej więcej długości laski.
– Jak twoja kostka? – zapyta
ła jak najuprzejmiej.
– On mówi,
że jest tylko zwichnięta – odburknął i podniósł się z grymasem bólu,
machając zarazem ręką, że nie chce od niej pomocy. – Co on może wiedzieć? Już prawie się
uwolniłem, ale pojawił się ogarnięty paniką i o mało mnie nie zabił. Do tego momentu
świetnie dawałem sobie radę.
Whitney nic nie powiedzia
ła. Nie wierzyła mu, rzecz jasna, ale uznała, że nie czas na
sprzeczki.
– Robimy b
łąd – ciągnął Adrian ponuro. – Nie powinniśmy odchodzić od brzegu. Lepiej
zostać tutaj, skąd możemy wysyłać sygnały do przepływających łodzi. Ten marynarz jest
głupi, a Mortalwood nie jest w stanie podejmować decyzji.
– Jeste
ś już spieczony przez słońce – powiedziała krótko. Tak rzeczywiście było. Twarz
miał mocno różową od wiatru i słońca, oczy zapuchnięte. Zwykle pieczołowicie przygładzone
włosy były sztywne od soli i nastroszone przez nieustannie wiejący wiatr.
– Godz
ę się na to tylko chwilowo – kontynuował Adrian odwracając się do niej plecami.
–
Mortalwood jest zbyt wstrząśnięty, by objąć kierownictwo, więc jak tylko trochę odpocznę i
dostanę wreszcie tej cholernej wody, przejmę odpowiedzialność za wszystko.
Kulej
ąc i podskakując z bólu ruszył za Cantrellem, który znalazł właśnie coś w rodzaju
ścieżki przez ciągnące się za wydmami trawy. Whitney popatrzyła na nagie, brązowe i
muskularne plecy Gabe’a.
Westchnęła i odgarnęła włosy do tyłu. Jeżeli Adrian myśli, że
będzie kierownikiem tej wycieczki, to pokażę mu, że grubo się myli, przyrzekła sobie. Chyba
wcześniej nauczyłby się fruwać, zanim znalazłby drogę na tej dzikiej wyspie. W zarządzie
firmy może mieć pierwszeństwo przede mną, ale tutaj ja i Gabe będziemy decydować. I tyle!
Zobaczy
ła, że czarnobiała koszula Cantrella wciąż leży na piasku, tam gdzie służyła
Mortalwoodowi jako poduszka.
Podniosła ją i otrzepała, a następnie zawiązała w nią
znalezione na brzegu rzeczy,
robiąc niezgrabny tobołek. Przerzuciła pasek swojej torebki
przez ramię, do drugiej ręki wzięła ciężką apteczkę i podążyła za oddalającymi się
mężczyznami. Zaraz za plażą zaczynały się nisko położone, zarośnięte moczary. Za nimi
teren podnosił się. Rosnące tam sosny przypominały Whitney znajome miejsca z dzieciństwa,
które opuściła, gdy matka zabrała ją do miasta.
Z kolei za sosnami znajdowa
ł się dębowy las. Wysokie, potężne drzewa wyglądały na
wiekowe. Teren,
na którym rosły, był mocno zacieniony, a z ich konarów zwisały
szarozielone brody mchu. Tutaj,
wśród dębów, Gabe wybrał miejsce na postój. Posadził
Mortalwooda na grubym pniu zwalonego drzewa i poradził utykającemu Adrianowi, żeby
patrzył pod nogi. Ten odparł z goryczą, że przez cały czas to robił, ale te cholerne kaktusy
rosną wszędzie. Jego zraniona noga, ta w uciętym bucie, była już cała podrapana ich kolcami.
Whitney nie mog
ła dogonić pozostałych, nawet utykającego Adriana, gdyż bardzo ciężka
apteczka i na dodatek z tobołem to był bagaż niewygodny do niesienia. Gabe wrócił kawałek
dro
gi i wziął od niej apteczkę.
– Dlaczego to niesiesz? – spyta
ł z naganą w głosie.
– Jest zbyt ci
ężkie.
Nawet nie mog
ła zaprotestować, tak była zasapana z wysiłku, a ramion nie czuła z bólu.
Gabe postawi
ł apteczkę przy Adrianie, który właśnie zbadał, czy nie ma żadnych
insektów w pniaku,
a następnie usiadł ostrożnie.
– Masz tutaj – powiedzia
ł obojętnym tonem.
– Posmaruj sobie te zadrapania. Chyba nie chcesz by
ć jeszcze bardziej bezradny, niż
jesteś w tej chwili.
– Nie my
śl, że ty tu rozkazujesz. Wcale tak nie jest – powiedział Adrian zimno. Gabe
zignorował go zupełnie, więc w złości otworzył apteczkę i zaczął szukać jakiegoś balsamu na
swoje nowe rany.
– A c
óż ciekawego przyniósł członek zarządu poszukiwaczy skarbów? – spytał kpiąco
Gabe.
– Przede wszystkim twoj
ą koszulę – odparła bez uśmiechu.
– Z kt
órej zrobiłaś zupełnie zgrabny worek żeglarski. Ale z ciebie zdolny mały harcerz.
– Chcesz zobaczy
ć, co przyniosłam, czy nie? – spytała zadzierając dumnie nos.
– No pewnie – powiedzia
ł wzruszając ramionami.
– Przynie
ś to tutaj. – Zaprowadził ją do wielkiego, sięgającego prawie do pasa kamienia.
Na górze był całkiem płaski i mógł służyć za stół. Położyła na nim tobołek i szybko go
rozwiązała.
– Ten w
ęzeł nie jest taki zły – pochwalił. – Czy tego uczą w szkole dla wiceprezesów?
– Nauczy
ł mnie wujek – odparła chłodno. Według jej matki Dub był bezużytecznym
nicponiem, leniwym szczurem,
który nie robił nic poza łowieniem ryb i polowaniem. Ale w
końcu, pomyślała Whitney, lubił dzieci i nauczył ją jednej czy dwóch rzeczy, które wiele razy
przydały jej się w życiu.
– Mam tu – powiedzia
ła rozkładając koszulę – plastykową butelkę po mleku i drugą po
wodzie sodowej.
Jeżeli znajdziemy wodę, to trzeba będzie ją w coś nalać. Voilà.
Rzuci
ła mu wyzywające spojrzenie. Ironiczny uśmiech nie zniknął, ale uniósł brew z
uznaniem.
– Nie
źle, jak na dziewczynę – przyznał. Lodowaty wzrok nie zrobił na nim najmniejszego
wra
żenia.
– A tak
że – kontynuowała – trzy prawie nowe r aluminiowe puszki. – Zaprezentowała je
wymachując nimi w powietrzu. – Będzie można coś w nich zagotować, o ile jesteś na tyle
genialny,
by wynaleźć ogień.
– Jestem pod wra
żeniem – powiedział kpiąco. – Co jeszcze?
– To! – Tryumfalnie wyj
ęła z zawiniątka coś, co wyglądało jak poplątany kłębek
brudnego sznurka z poprzyczepianymi małymi ciężarkami.
– O Bo
że – zawołał patrząc na nią, a potem znów na jej znalezisko. Teraz jego podziw
był szczery.
– Wiesz, co to jest?
– Tak – przytakn
ęła z dumą. – Sieć. Jest porwana, ale da się zreperować. Możemy łowić
ryby.
– Tylko mi nie mów,
że potrafisz tego używać – rzucił.
– A tak – odpar
ła krótko. – Potrafię.
Wujek Dub nauczy
ł ją również tego. Od tamtej pory minęły lata, ale zarzucanie sieci
należało do tych rzeczy, których się nie zapomina. Jak jazdy na rowerze.
– W porz
ądku – powiedział Gabe wyjmując jakiś przedmiot z kieszeni. – A teraz ja ci coś
pokażę. Oto niezastąpiony przyjaciel każdego żeglarza – mówił dalej przyglądając się jej
twarzy. –
Wodoodporne pudełko z zapałkami.
Pokaza
ł metalową fiolkę z zakrętką i otworzył ją. W środku było ponad dwadzieścia
zapałek tak suchych, jakby przez cały czas były na pustyni. Uradowana Whitney uśmiechnęła
się do niego szeroko. Odwzajemnił ten uśmiech.
Mortalwood siedzia
ł wciąż na swoim pniu i patrzył tępo przed siebie. A Fisk, który
właśnie smarował jodyną swoje rany, groźnie spojrzał na nich z drugiej strony polanki.
– Co wy tam robicie? Szczerzycie z
ęby nad kupą śmieci? – zawołał. – Znajdźcie wodę.
Zróbcie coś do sygnalizowania, żebyśmy mogli wzywać pomocy. Czy wy dwoje zdajecie
sobie spraw
ę, że może minąć cały dzień, zanim ktoś nas odnajdzie? Trzeba przemyśleć
strategię działania.
Żadne z nich nie zwróciło na niego uwagi. Gabe śmiał się, ale wzrok miał poważny i
badawczy.
Whitney wiedziała, że próbuje dociec, jaka jest naprawdę, zupełnie tak samo, jak
ona próbuje ocenić jego. Wcześniej tego dnia weszła na pokład ubrana w swój najlepszy
jedwabny kostium, dumna z topazowych kolczyków, z posiadanego mercedesa i z prawie
czterdziestu tysięcy dolarów na koncie. Była wyniosła i przekonana o swej ważności. Ale
teraz byli w innym świecie i tamte rzeczy nie pasowały tutaj, nawet nie warto było o nich
myśleć. Ten nowy świat był niebezpieczny i zredukowany do wartości podstawowych,
najistotniejszych.
Nie liczyły się nieobecne luksusy, a jedynie to, w jaki sposób utrzymać się
przy życiu.
Posiadali tak ma
ło – parę pojemników, nóż, kilka zapałek, sieć. Wiedzieli, że gdzieś jest
woda i mogli rozpalić ogień. Mieli tak mało, a jednocześnie bardzo wiele.
– Wiesz, co to oznacza? – zapyta
ł Gabe wskazując na ten stos znalezisk.
– Tak – odpar
ła dumnie. – Jesteśmy bogaci – dodała z satysfakcją w głosie.
– To prawda – przytakn
ął.
Na kilka sekund po
łożył na jej bladej ręce swoją i lekko uścisnął. Poczuła, jakby jego
ci
epło i siła spłynęły przez dotyk do jej żył. Od strony odległego o kilometr oceanu słychać
było głuchy grzmot fal. Spojrzała mu prosto w oczy i przez chwilę jej serce uleciało wysoko,
jak jeden z krążących nad morzem ptaków. Razem możemy tego dokonać, pomyślała.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Whitney odwr
óciła wzrok, a Gabe szybko zabrał rękę, tak jakby żałował tego, co zrobił.
Spróbowała uporządkować rozbiegane myśli.
– Woda – powiedzia
ła bardzo oficjalnym głosem.
– Mamy jakie takie prymitywne schronienie, ale musimy znale
źć wodę. To jest teraz
najważniejsze.
– Tak jest. W
łaśnie tak myślałem, panie kierowniku. Błyskawicznie odwróciła głowę, by
spojrzeć mu prosto w oczy. W tej chwili była naprawdę rozgniewana.
– Nie wyg
łupiaj się. Mówię poważnie.
Wsta
ł i skrzyżował ramiona na piersi. Wiatr od morza nie był tu już tak mocny, ale
powietrze wciąż miało słony smak.
– Tak jest, panie kierowniku – powt
órzył i leniwie podniósł rękę, by pogłaskać się po nie
ogolonej brodzie.
Panuj nad sob
ą, pomyślała Whitney ze złością.
– Dobrze – powiedzia
ła z wypracowanym spokojem.
– Nazywaj mnie, jak ci si
ę żywnie podoba. W ogóle mnie to nie obchodzi. Ale
potrzebujemy wody,
więc trzeba pójść śladem szopów. Ja to zrobię, a ty zostań tutaj i zajmij
się nimi.
Tym razem naprawd
ę go zaskoczyła.
– Ty pójdziesz? Bardzo przepraszam,
ale zostaniesz tutaj i będziesz bawiła się w
pielęgniarkę, a ja poszukam wody.
– Trudne zadania powinna wykona
ć osoba, która ma najlepsze do nich kwalifikacje –
wyjaśniła tonem, jakby instruowała nowo przyjętego pracownika.
– Ty masz by
ć najlepsza do tropienia szopów?
– Gabe a
ż potrząsnął głową z rozbawieniem.
– Wyobra
ź sobie, że tak – ucięła Whitney zimno.
– Dlatego to ty musisz zosta
ć i pobawić się w pielęgniarkę. Postaram się wrócić jak
najszybciej. –
Podniosła puste naczynia. – Ulokuj ich wygodnie. Pan Mortalwood ma w
kieszeni koszuli aspirynę. Już wziął dwie tabletki.
– Id
ę poszukać wody, niech pan się nie niepokoi. Wszystko będzie dobrze – zawołała i
odwróciła się w kierunku wiodącej na plażę ścieżki.
– Zaraz, zaraz – warkn
ął Gabe chwytając ją za łokieć. – Możesz sobie być taka ostra w
sali konferencyjnej, szanowna pani,
ale tu nie próbuj mi rozkazywać. To ja pójdę po śladach,
bo to ja wiem,
jak to robić. Ty może potrafisz śledzić wahania cen na giełdzie. To nie to samo
co śledzenie dzikich zwierząt.
Whitney wyszarpn
ęła rękę i obrzuciła go spojrzeniem urażonej królowej. Ale wbrew
pozornej obojętności jej serce zaczęło mocniej bić. Przeszkadzało jej, że był półnagi, ubrany
jedynie w szorty.
– W takim razie pójdziemy razem –
odparła lodowatym głosem. – Jeżeli przekonam się,
że nadajesz się do tego, to ci uwierzę. Najpierw musi pan udowodnić swoje kwalifikacje,
panie Cantrell.
– Ty
żądasz, żebym udowodnił, co potrafię? – spytał z wyrazem niedowierzania na
twarzy.
– W
łaśnie tak. – Whitney odwróciła się i znów zawołała przez ramię. – Proszę pana,
zdecydowaliśmy, że oboje pójdziemy szukać wody. A ty, Adrian, zostań na posterunku,
zanim nie wrócimy, dobrze?
Mortalwood skin
ął uprzejmie głową, a siedzący z miną męczennika na swym pniu Adrian
rzucił jej mordercze spojrzenie, ale nic nie powiedział.
Whitney zignorowa
ła to. Zajmie się później jego postawą, jeżeli będzie miała czas.
Spojrzała na Cantrella, który przyglądał się jej ni to sceptycznie, ni to z kpiną.
– Je
żeli masz zamiar iść, to chodź – rzuciła i weszła na zarośniętą ścieżkę.
– Tak jest, panie kierowniku – powiedzia
ł jeszcze raz. Podniósł koszulę, ale
najwidoczniej nie miał zamiaru jej włożyć.
Chcia
ła zakazać mu takiego odzywania się, ale zrezygnowała, wiedząc, że jej reakcja
tylko go ucieszy,
a nie chciała przecież sprawiać mu satysfakcji. Szła przed nim w stronę
plaży, próbując nie zwracać na niego uwagi. Mimo woli wróciło do niej wspomnienie tej
szalonej chwili,
gdy leżała w jego ramionach. Czuła wtedy coś w rodzaju wyzwolenia, na
które czekała przez całe swoje życie.
Do diab
ła, on jest jednak lepszy. Z całej duszy broniła się przed tą myślą, ale w końcu
była przecież realistką. Przyznanie, że raz jeszcze nie doceniła go, piekło jak sól w ranie. Ten
jego szyderczy wyraz twarzy,
gdy pozwolił jej iść śladami wyraźnie odciśniętymi na mokrym
piasku plaży. Nadal nic nie mówił, kiedy szukała śladów na skraju lasu. Dub nauczył ją, że
dzikie zwierzęta nadspodziewanie często chodzą utartymi szlakami. „Pan borsuk, pan szop,
nawet pani mysz mają swoje zwyczaje. Patrz uważnie, gdzie jest zgnieciona trawa. To jest ich
droga. „
Lecz tam, gdzie sosny zacz
ęły być coraz większe, a trawa coraz rzadsza, musiała się
zatrzymać, bo nie była pewna, w którą stronę prowadzą ślady.
– T
ędy – powiedział, pierwszy raz wychodząc przed nią. Wskazał miejsce, gdzie ślady
były prawie niewidoczne.
Pod
ążyła za nim niechętnie. Jest dobry, do cholery. Jest tak dobry, jak niegdyś Dub. A ja
przecież wyszłam z wprawy, pomyślała usiłując stłumić uczucie żalu. Oprócz tego nauka
Duba trwała krótko. Matka przyjechała i zabrała ją do miasta, mówiąc, że takie umiejętności
są nieprzydatne, nic nie warte i nie pasują do ludzi na poziomie. Chcąc się jej przypodobać,
zaczęła uczyć się rzeczy, które matka uważała za wartościowe. Ale teraz, po latach, jej myśli i
serce zatęskniły za Dubem i tym, co sobą przedstawiał. Pragnęła przypomnieć sobie
wszystko,
czego ją kiedyś nauczył.
– Tam – rzek
ł Gabe krótko, zatrzymując się. Wskazał na duży, pokryty porostami głaz,
leżący w cieniu wysokiej sosny.
Whitney wstrzyma
ła oddech, usiłując zobaczyć to, co on już zauważył. Nagle spostrzegła,
że głaz z jednej strony jest wilgotny. Przyklękła, aby obejrzeć go z bliska. Cienki strumyczek
bulgotał u podstawy kamienia tworząc maleńką kałużę, reszta wody znikała wypijana przez
wysuszoną ziemię. Musiała przyznać, że znalazł źródło szybko i sprawnie. Była pewna, że
zacznie z niej pokpiwać, ale tak się nie stało.
– Jeste
ś zupełnie niezła – przyznał mierząc ją wzrokiem.
Powinna by
ła się zrewanżować, ale nie miała zamiaru mówić mu komplementów.
– To ma
łe źródło – powiedziała. – Nie będzie łatwo napełnić butelki.
– Musimy to robi
ć oboje – odparł i wyjął jej z ręki największy pojemnik. Jego palce
ledwo musnęły jej dłoń, ale nawet tak krótki dotyk spowodował, że przeszedł ją dreszcz.
Instynktownie cofnęła się o pół kroku i zaraz tego pożałowała. Czuła, że niebezpiecznie jest
okazywać mu swoją słabość.
Rzeczywi
ście, uśmiechnął się ironicznie, wzrok znów miał wyzywający. Odwróciła się i
zaczęła napełniać butelkę, którą najpierw wypłukała dokładnie z morskiej soli. Gabe bez
słowa ukląkł przy niej, prawie dotykając jej nagim ramieniem. Usiłowała skoncentrować
uwag
ę na napełnianiu butelki, ale przeszkadzała jej jego obecność.
– Czy naprawd
ę potrafisz zarzucać sieć? – zapytał nagle.
– Tak – odpar
ła krótko, patrząc wciąż na butelkę. – Nie wiem tylko, co tu można łowić.
Nie znam się na morskich połowach – dodała.
– Ma
łże i krewetki – rzucił równie krótko. – Na mieliźnie. Przepływa tu też mała rzeczka.
Podczas przypływu to miejsce będzie najlepsze.
– A co jest teraz?
– Teraz jest odp
ływ.
– Kiedy zn
ów będzie przypływ? – Whitney wstała trzymając napełnioną butelkę.
Jego pojemnik te
ż był pełen, więc wrzucił po tabletce uzdatniającej wodę do każdego z
nich i wstał.
– Za mniej wi
ęcej dwanaście godzin.
Szybko odwr
óciła wzrok, gdyż zdała sobie sprawę, że patrzy na małego, błękitnego
aligatora wytatuowanego na jego piersi,
szczerzącego do niej zęby przez gąszcz jasnych
włosów.
– Nie mo
żemy czekać tak długo. Pan Mortalwood i Adrian muszą dostać coś do jedzenia,
żeby mogli odzyskać siły.
– Wko
ło jest mnóstwo rzeczy do jedzenia – zapewnił ją sarkastycznie. – Trzeba tylko
wiedzieć, gdzie szukać.
– Jestem tego dostatecznie
świadoma – odparowała. – I tak się składa, że wiem, gdzie
trzeba szukać. Na tych drzewach powinny być wiewiórki – mówiła pokazując ręką na
otaczające ich sosny. – A tam, gdzie jest woda, mogą być kaczki czy coś w tym rodzaju. I
może nawet są tu jelenie...
– S
ą – stwierdził zadowolony. – Widziałem ślady. Cholera, pomyślała Whitney. Jak
mogłam przegapić coś takiego. Nonszalancko wzruszyła ramionami i zaczęła wracać w stronę
obozowiska.
– Patrz pod nogi – zawo
łał za nią. – Będziesz cała podrapana przez kaktusy i osty. Wcale
mi to nie pomoże, gdy nie będziesz mogła iść o własnych siłach. Przez cały czas musisz
patrzeć pod nogi. Tutaj są węże i...
– W og
óle nie boję się węży – ucięła Whitney. Kiedy miała zaledwie osiem lat, zabiła
motyką żmiję miedziankę. Jednak po jego słowach baczniej obserwowała ziemię. –
Moglibyśmy upolować jakąś zwierzynę, gdybyśmy mieli broń – rozważała głośno. – Ale nie
mamy.
Nie mamy nawet z czego zrobić sideł.
– Ja nie potrzebuj
ę sideł – powiedział idąc tak dużymi krokami, że z trudem za nim
nadążała.
– S
łuchaj... – zaczęła znów Whitney. – Jeżeli jesteś z tych, co to myślą, że człowiek może
żywić się korzonkami i korą z drzew, to będziesz musiał zmienić zdanie, bo pan Mortalwood
nie jest przyzwyczajony do...
– Co ja wed
ług ciebie powinienem zrobić? – zapytał przystając. – Wyciągnąć z kapelusza
befsztyk z polędwicy i wielką butelkę szampana? Nawet nie mam kapelusza, do cholery.
Wiej
ąca od morza bryza potargała spłowiałe od słońca włosy, które spadając na oczy
na
dawały mu niefrasobliwy wygląd. Skorzystała z tego, że się zatrzymał, żeby go dogonić.
Skrzywiła się, bo następny kaktus zaatakował jej gołą kostkę.
– Chcia
łam powiedzieć – zaczęła wyjaśniać, próbując nie zwracać uwagi na kolec – że on
nie może jeść żadnych bazi ani kory z drzew, ani innych tego rodzaju okropności.
– Teraz nie jest akurat pora na bazie i sta
ć mnie na coś lepszego niż kora. Czy pani wie,
że kaktus wbija się w pani nogę, panno Shane?
– Id
ź dalej, ja sobie poradzę – odparła Whitney.
– Nie s
ądzę, już leci ci krew. Nie próbuj ciągle udowadniać, że jesteś taka mocna. Już
zresztą to udowodniłaś.
Zdumia
ła się, kiedy nagle ukląkł przed nią i ostrożnie wyjął igłę kaktusa. Co więcej,
wylał na dłoń trochę drogocennej wody i zmył z jej nogi ślady krwi. Dotyk jego ręki był
nadspodziewanie delikatny.
– O to przez ca
ły czas ci chodziło – gderał obmywając ranę następną garścią wody. –
Żebym klęczał u twoich stóp.
Podni
ósł się szybko i znów miała przed sobą aligatora uśmiechającego się głupio w
gęstwinie blond włosów. Z trudem przełknęła ślinę i zmusiła się do pozostania w miejscu.
– A tak w ogóle, co to jest? –
spytała patrząc z dezaprobatą na niskie kaktusy,
wyglądające jak rzepy.
– Nazywaj
ą je skaczącymi kaktusami – wyjaśnił odwracając się i znów ruszając przed
siebie. –
One naprawdę to robią. Jeżeli podejdziesz za blisko, to rzeczywiście skoczą na
ciebie, a potem,
jeżeli będziesz na tyle nierozsądna, by podrapać to miejsce, przeskoczą na
inne.
Diabeł musiał je wymyślić w jakiś szczególnie nudny dzień.
Whitney ledwo za nim nad
ążała, ale teraz nie odrywała wzroku od ziemi. Ulżyło jej, gdy
w końcu dotarli do plaży, gdzie na twardo ubitym piasku nie rosły ani osty, ani kaktusy, ani
czepiające się winoroślą.
Ale Gabe wcale nie skierowa
ł się w stronę ich obozowiska, tylko posuwał się plażą w
przeciwnym kierunku.
– Dok
ąd idziesz? – spytała. – Obóz jest z tamtej strony. A może się zgubiłeś?
– Zgubi
łem się? Ja? – Zaśmiał się. – Niezupełnie. Tam dalej jest bagnista rzeka.
Poszukamy trochę małży na obiad.
– Ma
łże? – powtórzyła Whitney krzywiąc nos z niesmakiem. – Słodkowodne małże? –
Jako dziecko widywa
ła mnóstwo takich małży. Dub mawiał, że smakują jak błoto i tylko
szopy są w stanie je zjeść.
– W Europie jedz
ą je często. Chcesz zobaczyć, jak się to robi? A może wolisz zanieść
wodę swojemu panu M. ? Znajdziesz sama drogę, czy już się zgubiłaś?
– Ja znakomicie orientuj
ę się w terenie – odpaliła. Wiatr był tu silniejszy, jak zwykle na
plaży, szarpał jej włosami, a słońce paliło niemiłosiernie. Zdjęła podarty kardigan i niosła go
w ręce. Gabe zatrzymał się i zdjął buty. Nie mogła się powstrzymać i też zrzuciła skórzane
sandały. Wspaniale było czuć pod stopami wilgotny piasek. W małej zatoczce wodne ptactwo
gromadziło się, brodziło w wodzie, fruwało i napełniało powietrze przeraźliwym krzykiem.
Whitney odetchn
ęła głęboko słonym powietrzem i zbliżyła się do brzegu, pozwalając
falom obmywać stopy. Po wędrówce w palącym słońcu woda wydała jej się lodowata.
Po
łyskiwała szaro w popołudniowym świetle, ale gdzieniegdzie widać było błękitne
plamy,
jakby w tych miejscach odbijało się w morzu lazurowe niebo. Ocean szumiał
nieprzerwanie,
jak oddech jakiejś olbrzymiej, potężnej istoty. Przez chwilę Whitney nie
myślała o tym, że ma pod opieką pana M. i Adriana, i po prostu podziwiała czyste piękno
oceanu i wybrzeża.
– Wygl
ądasz, jakbyś śniła. Czy obliczasz, ile pensjonatów można zmieścić na tym
kawałku plaży?
– G
łos Gabe’a był szorstki, niemal kłótliwy.
– Nie. – A
ż podskoczyła, nieprzyjemnie zaskoczona.
– Dlaczego mia
łabym myśleć o pensjonatach?
– Bo to jest chyba twoja praca, prawda? Czy nie to w
łaśnie robi Mortalwood w Atlancie?
Dlatego tak interesujecie się wyspą, studiujecie mapy, zdjęcia.
– Niezupe
łnie – skłamała, wystraszona jego intuicją. Domyślił się, po co przedsięwzięli tę
nierozsądną podróż na Sand Dollar. Nagle poczuła obce jej i zupełnie nieoczekiwane
poczucie winy. Teraz,
kiedy już zobaczyła piękno plaży i całej wyspy, wiedziała, że
Mortalwood zechce ją kupić. Gdy zostaną wyratowani z tej opresji, zaczną przeprowadzać tę
transakcję i byliby głupcami, gdyby pozwolili takiej okazji wymknąć się z rąk. A potem
jedyną logiczną konsekwencją będzie zagospodarowanie wyspy.
– Czy zechcesz powiedzie
ć mi, o co wam trojgu naprawdę chodzi? – spytał Gabe,
przymknąwszy oczy.
Rzuci
ła mu ukradkowe spojrzenie. Wyglądał jak pozłacany posąg barbarzyńcy, pasował
do tej dzikiej,
opuszczonej plaży.
– To, co robimy, jest... poufne – odpar
ła. Zabrzmiało to nieuprzejmie, ale nie mogła
przecież powiedzieć mu prawdy, nawet gdyby chciała.
– No tak – powiedzia
ł z ponurym uśmiechem. – Mogę wam usługiwać, szukać wody,
żywności, ale nie powinienem o nic pytać. Bo i tak nie otrzymam odpowiedzi.
– Mo
żesz pytać o wszystko, o co chcesz. Ale rzeczywiście, ja ci nie odpowiem. –
Spróbowała w ten sposób uprzejmie, ale stanowczo uciąć dalsze indagacje.
– Pozwól,
że teraz z kolei ja zadam parę pytań.
– Pozornie lekkim tonem zmieni
ła temat. – Jak to się nazywa? – Wskazała na małe
muszle o sercowatym kształcie, rozrzucone po całej plaży.
– Sercaki – odpar
ł krótko.
– A te wi
ększe, takie skręcone? – pytała niezrażona.
– Tr
ąbiki. Są jadalne. Zbieraj te, które próbują stanąć pionowo. To znaczy, że są żywe i
chcą zagrzebać się w piasku.
Wbrew samej sobie Whitney u
śmiechnęła się i jeszcze dokładniej przeszukiwała plażę
oczami.
– Och, a to? – Podnios
ła małą, błyszczącą muszelkę o niemal kulistym kształcie.
– M
ówią na nie oliwki, ale nie zbieraj ich, nie nadają się do jedzenia.
Mimo wszystko Whitney wsun
ęła małą, gładką muszelkę do kieszeni. Nigdy przedtem
nie chodziła po dzikiej plaży i nie zbierała muszelek.
– A to co? – spyta
ła wskazując jeszcze inną, w kształcie krążka, o lekko złotawym
zabarwieniu.
– Ma
łże księżycowe – odparł niecierpliwie. – Tych też nie można jeść.
– Zobacz, co to? Czy to nie jest piaskowy dolar? – zawo
łała pokazując matowo-brązowy
krążek podobny do okrągłego herbatnika.
– Tak – mrukn
ął. – A obok, o krok od twojej stopy, jest meduza. – Chwycił ją za ramię i
obrócił, by mogła zobaczyć drżący przezroczysty kształt, wyglądający jak nie nadmuchany
balonik.
Wzdrygn
ęła się trochę ze strachu, a trochę pod wpływem nieoczekiwanego dotknięcia
jego ręki. Gabe uwolnił ją prawie natychmiast.
– Masz zamiar kolekcjonowa
ć muszelki? – zapytał zaczepnie. – Myślałem, że chcesz
pomóc w znalezieniu jedzenia dla tych niewydarzonych żeglarzy.
Ura
żona Whitney zapomniała o piaskowym dolarze. Próbowała nawiązać grzeczną
rozmowę, ale on odrzucił jej starania.
Po chwili dotarli nad uj
ście rzeki. Zatrzymał ją ruchem ręki, postawił pojemnik z wodą,
zdjął buty i patrząc na nią z zastanowieniem, powiedział:
– Troch
ę się przy tym trzeba ubrudzić. Pokażę ci, jak się to robi, na wypadek, gdybyś
musiała kiedyś zbierać je sama.
Whitney patrzy
ła, jak powoli, z trudnością przedziera się przez trzciny i wysokie trawy.
Zostawiła butelkę i sandały, podwinęła nogawki spodni i weszła za nim. Czarny bagienny muł
natychmiast oblepił jej stopy, ale zacisnęła zęby i szła dalej. W dzieciństwie często brodziła
po błocie i jakoś to przeżyła, więc przeżyje i teraz.
Gabe odwr
ócił się, kiedy zobaczył, że ona podąża za nim.
– Hej! – zaprotestowa
ł. – Mówiłem ci, żebyś została. Tutaj jest muł.
– Nie boj
ę się mułu – odparła wyciągając stopę z mlaszczącego błota i stawiając ją
ostrożnie przed sobą. – Jeżeli dwie osoby zbierają małże, nazbierają ich dwa razy więcej niż
jedna.
– Zawsze my
ślimy o organizacji pracy, panno Shane? – zapytał uśmiechając się lekko. –
Szybkość i wydajność? Nie marnować sił produkcyjnych?
– My
ślimy o tym, że wszyscy są głodni, panie Cantrell – ucięła. – Mamy dużo do
zrobienia,
więc nie traćmy czasu.
Potrz
ąsnął z niedowierzaniem głową i poczekał, żeby mogła do niego dołączyć. Prawdę
mówiąc było jej trochę niedobrze od zapachu bagna, ale nie miała zamiaru tego pokazać.
– Musz
ę ci to powiedzieć – rzekł. – Jesteś naprawdę kimś.
Jej noga zapad
ła się w mule tak głęboko, że o mało nie straciła równowagi. Szybko
schwycił ją za ramię i przytrzymał prosto. Stali tak przez moment, patrząc sobie prosto w
oczy. Jak dwoje przeciwników,
ostrożnie oceniających się nawzajem. A może jak dwoje
współtowarzyszy, zdanych na siebie, zastanawiających się, jak dalece mogą sobie zaufać.
Gabe spojrzał w dół na jej czarne od mułu stopy.
– Naprawd
ę kimś – powtórzył cicho.
Nagle, przez jedn
ą chwilę Whitney zapomniała o wszystkich kłopotach i poczuła
przepływającą przez nią falę szczęścia. Lecz ich obecna sytuacja była zbyt poważna i chwila
ta przeleciała prawie tak szybko, jak się pojawiła. Odwrócili się od siebie, jakby nic między
nimi nie zaszło. Gdyby nie była rozsądna, pomyślałaby, że jemu tak samo jak jej na chwilę
zabrakło słów.
Gabe mia
ł rację. Zbieranie małży to nie było zajęcie dla delikatnych. Zagrzebywały się
głęboko w mule i trzeba je było stamtąd wyciągać. Nogi i ręce miała całe w błocie. Spodnie i
zielony sweter były upstrzone cętkami zasychającego mułu. A kiedy patrzyła na swoje
paznokcie,
zastanawiała się, czy kiedykolwiek zdoła je doczyścić. Ale w związanym
kardiganie miała prawie tyle samo małży, co Gabe w swojej koszuli. Z trudem wrócili na
brzeg,
przedzierając się przez gęsty muł. Każde z nich wypiło po oszczędnym łyku wody,
zostawiając brudne odciski palców na naczyniu. Spojrzeli na te odciski, następnie na siebie i z
trudem ukryli rozbawienie.
Whitney zaczyna
ła boleć głowa od upału i zmęczenia, ale chciała jak najprędzej wracać.
Oceniała, że minęła co najmniej godzina, a może i więcej, odkąd wyszli z obozu. Pan M. na
pewno jest przestraszony,
a obaj źle się czują. Musiała uśmiechnąć się, kiedy wyobraziła
sobie Adriana zb
ierającego małże. Chyba umarłby z głodu, zanim wszedłby do tego błota.
Doszli do pla
ży, gdzie wiatr wiał coraz silniej. Rozwiązane włosy Whitney co chwilę
zasłaniały jej twarz i w końcu musiała odgarnąć je oblepionymi błotem rękami.
– Chod
ź – powiedział Gabe kładąc na ziemi swoją koszulę, buty i naczynie z wodą. –
Oboje wyglądamy jak dzikusy z Nowej Gwinei na zdjęciach w „National Geografie”.
Umyjemy się w oceanie.
– P
óźniej – zaprotestowała Whitney potrząsając głową. – Teraz musimy wrócić do pana
M.
– Mortalwoodowi na pewno podskoczy ci
śnienie, gdy zobaczy cię w takim stanie –
powiedział Gabe. – Dostanie ataku serca. Pomyśli, że jakaś wiedźma z bagien przyszła po
niego.
Whitney zawaha
ła się, choć przypuszczała, że jest brudna i wygląda okropnie.
– Chod
ź – powtórzył Gabe i zaczął iść w stronę morza. – To nie zajmie minuty.
Posz
ła za nim niechętnie, zatrzymując się, gdy woda doszła jej do pasa. Gabe tymczasem
już pływał, nurkował pod falami, rozpryskiwał wodę, a jego włosy błyszczały z daleka jak
złoto. Zanurkował głęboko i wypłynął tuż przy niej. Otrząsnął wodę z włosów, ochlapując ją
przy okazji.
– No chod
ź – powiedział patrząc z niesmakiem na jej próby mycia się. – Wejdź do wody.
– Tak jest dobrze – odpar
ła Whitney wyniośle, cała skupiona na oskrobywaniu błota z
rąk.
Stan
ął obok niej, a woda spływała strumieniami po jego piersi i ramionach.
– Nie – zaprzeczy
ł stanowczo. – Wcale nie jest dobrze. W ten sposób nie usuniesz tego
mułu z twarzy.
– Z twarzy? – zapyta
ła Whitney, nie wiadomo dlaczego zaskoczona. – W którym
miejscu? –
Zaczęła pryskać sobie wodą na twarz.
– Dziewczyna, kt
óra pływa jak ryba, a kąpie się jak kotka – zakpił z uśmiechem. Pochylił
się i przejechał mokrą ręką po jej policzku. Powtórzył to kilka razy, spłukując wszystkie ślady
mułu.
– No nie! – wykrzykn
ął z przesadnym obrzydzeniem. – Ty masz to nawet w uszach.
– Och! – j
ęknęła Whitney i zaczęła energicznie szorować ręką ucho.
– A na w
łosach masz całe tony tego mułu – strofował ją dalej. – Nie wyczyścisz tego
nigdy,
jeżeli nie zanurzysz się cała. Weź głęboki oddech.
– Ja mog
ę... – Chciała powiedzieć, że potrafi to zrobić sama, ale już była w jego
ramionach.
– G
łęboki oddech – ostrzegł ponownie i Whitney zrozumiała, że nie ma wyboru. Nabrała
jak najwięcej powietrza w płuca i bez zastanowienia objęła go ręką za szyję. Gabe zanurzył
się w nadchodzącej fali, a ona trzymała się go z całej siły. Kiedy wynurzyli się na chwilę,
łapała gwałtownie powietrze, zanim przykryła ich następna fala. Powtarzali to kilka razy, aż
zaczęło jej się kręcić w głowie.
W ko
ńcu Gabe, też już niemal bez tchu, stanął na nogach, wciąż trzymając Whitney jedną
ręką. Jej stopa znalazła skośny, piaszczysty grunt.
– Zobaczymy, czy ju
ż można pokazać cię ludziom – powiedział drażniąc się z nią. –
Sprawdźmy uszy.
– Obejrza
ł je dokładnie i skinął aprobująco głową.
– Co z w
łosami? – Przesunął po nich ręką, rozczesał palcami i ponownie przygładził. –
Włosy w porządku – zawyrokował. – A twarz? – spytał podnosząc jej podbródek do góry.
O
ślepiające światło odbijało się w jego włosach, tworząc jakby złotą koronę wokół
głowy. Gdyby spojrzała w dół, widziałaby jasne włosy błyszczące na tle niemal
mahoniowego brązu jego piersi. Ocean na zmianę to odpychał, to próbował pociągnąć ją
głębiej w swoje fale, wymywał spod stóp piaszczyste podłoże. Zauważyła, że wciąż obejmuje
go za szyję. Czuła lekki chłód morskiej wody, lecz jego ciało było ciepłe, prawie gorące.
Pochyli
ł głowę, by przyjrzeć się jej dokładniej. Uśmiech zniknął i znów pojawiło się to
uważne, badawcze spojrzenie. Whitney, która dopiero przed chwilą czuła się taka słaba, nagle
poczuła obawę.
– Twarz jest te
ż w porządku – powiedział cicho i powoli, niemal leniwie, zbliżył usta do
jej ust.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Gabe dotkn
ął jej ust swoimi i Whitney wydawało się, że ogarnęła ją wielka fala
przypływu. Przyciągnął ją jeszcze bliżej, trzymał tak mocno, że nawet ocean, z całą swoją
potęgą, nie mógłby mu jej zabrać.
Woda podesz
ła Whitney powyżej pasa i fale szarpały nią mocno, lecz ona była świadoma
tylko siły obejmujących ją ramion. Sweter, zimny i przemoczony, prawie nie stanowił między
nimi bariery,
a gorąco jego ciała elektryzowało ją.
Jego usta b
łądziły po jej wargach, jednocześnie pytając i powstrzymując się. Whitney
uniosła twarz i zamknęła oczy. Tak długo tłumione pożądanie przepływało przez jej ciało z
siłą rwącego potoku. Granice świadomości zamazywały się, rozsądek oddalał w czarną
nicość. Jej ciało kołysało się w rytm jego ciała, spragnione jego dotyku.
Poca
łunek stawał się coraz bardziej zdecydowany, wygłodniały, prowokujący. Nie,
pomyślała Whitney w panice, przywołując na pomoc swoje opanowanie. Własne życie
przemknęło jej chaotycznie przed oczami. Wszystko to, co poświęciła dla niej matka,
wszystko,
do czego sama doszła tak ciężką pracą, zderzało się z obecną chwilą.
– Nie! – krzykn
ęła. Gwałtownie oderwała się od niego i o mało się nie przewróciła, kiedy
uderzyły w nią wzburzone fale. Odepchnęła wyciągniętą rękę Gabe’a i z trudem utrzymała
równowagę.
– Nie – powt
órzyła. – Żebyś już nigdy nie odważył się tego zrobić.
Na jego twarzy wida
ć było gniew połączony z niesmakiem.
– Nie odwa
żył się – cedził naśladując jej wyniosły ton. – To znaczy, nie dla psa kiełbasa?
– My
śl sobie, co chcesz – powiedziała przez zaciśnięte zęby i odgarnęła do tyłu mokre
włosy.
– Nie mam zamiaru zabawia
ć się z tobą w Tarzana i Jane. Stale o tym pamiętaj i stosuj się
do mojego polecenia.
Odwr
óciła się i zaczęła wracać do brzegu.
– Zanim to wszystko si
ę skończy, może wyniknąć interesujące pytanie, czyje polecenia
tutaj
się wykonuje – zawołał za nią z wyzywającą drwiną.
Whitney uda
ła, że nie słyszy i szła dalej ze wzrokiem utkwionym w wydmy. Co się ze
mną dzieje, pomyślała z niesmakiem. On jest tylko czymś odrobinę więcej niż zwykłym
majtkiem pokładowym, a oto ona wije się w jego ramionach. To szaleństwo. A może była po
prostu tak zakłopotana i przerażona wydarzeniami całego dnia, że podświadomie pragnęła
czyjegoś oparcia, poddania się czyjejś sile? Nie chciała o tym myśleć.
Dotar
ła do twardego, chłodnego piasku plaży, usiadła na wyrzuconym przez fale pniu i
włożyła sandały. Kiedy dołączył do niej Gabe, nie zwróciła w ogóle na niego uwagi. Wzięła
swój tobołek z małżami, butelkę wody i poszła w stronę obozu, nie mając zamiaru ani r/a
niego czekać, ani się odzywać.
– Nie spieszy
ło ci się – powiedział oburzony Adrian, kiedy przyszła do nich wąską
ścieżką między dębami.
– Widz
ę, że poszłaś sobie trochę popływać, podczas gdy tutaj pan M. prawie umiera z
pragnienia.
– Tu jest woda i jedzenie – odpar
ła zniecierpliwiona, kładąc na ziemi sweter pełen małży.
–
Żeby to znaleźć, trzeba było się mocno ubrudzić. Musiałam się umyć.
W
łaściwie nie zasłużył sobie nawet na takie wyjaśnienie. Wiedziała jednak, że jest
zawiedziony,
cierpiący i na dodatek przestraszony. Zazwyczaj widywała dumnego Adriana
siedzącego przy swoim robionym na zamówienie biurku lub w sali konferencyjnej. Teraz był
poobijany, brudny,
słaby i siedział na zwykłym pniaku. Kostkę nogi miał mocno spuchniętą,
ubranie wymięte, podarte i brudne, oczy podpuchnięte, a szczęka, tam gdzie Gabe był
zmuszony go uderzyć, przybrała brzydki niebieski odcień. Rozcięta warga spuchła nadając
ustom groteskowy kształt.
Whitney kl
ęknęła przy Mortalwoodzie i podała mu wodę. Starszy pan leżał bezradnie,
oparty o zwalone
drzewo i wyglądał, jakby nie poruszył się w ogóle od chwili, kiedy od niego
odeszła. Wziął butelkę do rąk i pił chciwie. Kątem oka widziała, że Adrian patrzy zazdrośnie,
żałując mu każdego łyku. Potrzebujemy wody nie tylko do picia, ale także do gotowania i do
mycia się, pomyślała z ponurym realizmem. Będę musiała przez cały dzień biegać tam i z
powrotem do źródła.
– Chce pan jeszcze aspiryny? – spyta
ła troskliwie Mortalwooda, który słabo przytaknął.
Wciąż był przeraźliwie blady, miał nieobecny, rozkojarzony wzrok. Przeklęła w duchu pech,
że musiał stracić okulary. Teraz biedak musiał oglądać ten dziki, egzotyczny dla niego świat
jak przez mgłę. Sięgnęła mu do kieszeni i podała dwie następne aspiryny. Wziął je i popił
kilkoma łykami wody.
– Nie tylko on jeden jest spragniony – przypomnia
ł zza jej pleców Adrian.
Whitney bez s
łowa podała mu butelkę i położyła dłoń na czole Mortalwooda, próbując
sprawdzić, czy ma gorączkę. Skórę miał zimną i wilgotną.
– Jak ty masz zamiar ugotowa
ć te małże? – zapytał Adrian. – Czy w ogóle jesteś pewna,
że to można jeść? Poza tym potrzebujemy więcej wody, niż przyniosłaś.
– W Europie je jedz
ą – odparła krótko, nie zdając sobie sprawy, że powtórzyła
bezwiednie słowa Gabe’a. Zauważyła, że Adrian opróżnił butelkę. Usta miała wyschnięte,
wypiła przecież przedtem tylko jeden łyk.
– Zaraz b
ędzie więcej wody – dodała starając się, by jej głos był spokojny i obojętny.
Nie mia
ła pojęcia, jak ma ugotować małże bez garnka, ale miała zamiar coś wymyślić.
– My
ślałem, że przyniesiesz jakieś normalne jedzenie – powiedział Adrian. – Udało mi
się nazbierać garść żołędzi. Kiedy już ugotujesz te małże, możesz nazbierać więcej i pomóc je
łuskać.
– Chyba po to,
żeby się pochorować – odezwał się Gabe ze skraju polany. Niósł pojemnik
z wodą trzymając go za uchwyt, a przez nagie ramię miał przerzuconą koszulę wypełnioną
małżami. Pomimo wysokiego wzrostu poruszał się bardzo cicho i lekko. Podszedł bliżej i
postawił ciężar na ziemi.
– O czym ty mówisz? –
zapytał Adrian mierząc go pełnym urazy wzrokiem.
– Zjedz to, kolego – powiedzia
ł Gabe pokazując lekceważąco na małą kupkę żołędzi – a
znajdziesz się w poważnych kłopotach. To nie są zwykłe żołędzie. Nie zabiją cię, ale sprawią,
że zapragniesz umrzeć.
– Ciekawe, sk
ąd to wiesz?
– Mo
żesz wierzyć lub nie. Najlepiej zjedz, to się przekonasz – odparł Gabe wzruszając
ramionami.
Odwrócił się do Whitney i podał jej pojemnik. – Masz i pij. Czy nie wiesz, że
możesz się odwodnić, zanim zdołasz to zauważyć?
Jako jedyny z trzech m
ężczyzn pomyślał o niej, o tym, że też może być spragniona.
Zapamiętała to, na pół wdzięczna, na pół rozczarowana, że to właśnie on. Nie ruszyła się z
miejsca i nie sięgnęła po naczynie.
– A ty ju
ż piłeś? – spytała patrząc na niego spokojnie.
– Najpierw ty – odpar
ł.
Wyczu
ła w tej odpowiedzi coś więcej niż troskliwość. Wyostrzone zmysły rozpoznały
subtelny rodzaj gry sił.
– Nie – powiedzia
ła stanowczo, potrząsając głową.
– Ty pierwszy.
Przez chwil
ę patrzyli na siebie w milczeniu. W końcu on uśmiechnął się i uniósł kpiąco
brew.
– Czy to rozkaz?
– Nazywaj to, jak chcesz – odpowiedzia
ła nie okazując żadnych emocji.
– Je
żeli macie zamiar dłużej tak stać i kłócić się, to lepiej dajcie tę wodę tutaj – zawołał
Adrian z rozdrażnieniem. – Wypiłem całe litry morskiej wody. Gardło wciąż mnie piecze.
– Czekaj na swoj
ą kolej – odpowiedział spokojnym głosem Gabe, patrząc wyzywająco na
Whitney.
Nie mówiąc nic więcej, podniósł naczynie do ust i wypił cztery długie łyki. Wytarł
dokładnie ręką otwór i podał jej pojemnik. Tym razem przyjęła. Ostentacyjnie wytarła brzeg
jeszcze raz i – tak jak on –
wypiła dokładnie cztery łyki. Podała wodę Adrianowi, a ten zaczął
pić tak szybko, że sporo wody rozlało się i spłynęło mu po twarzy.
– Spokojnie – ostrzeg
ł go Gabe. – Za dużo też może ci zaszkodzić.
Lawrence Mortalwood zadr
żał, a kiedy Whitney ponownie sięgnęła do jego czoła,
chwycił ją mocno za rękę.
– Whitney – powiedzia
ł zawstydzonym głosem.
– Jestem g
łodny. Czy nie mówiłaś, że przyniosłaś coś do jedzenia?
– Tak – odezwa
ł się Gabe, zanim Whitney zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. – Tylko
jeszcze musimy to przygotować.
Rozejrza
ł się po polanie i zatrzymał wzrok na płaskim, kwadratowym odłamku skały.
– Fisk, czy jeste
ś w stanie kopać? – zapytał podnosząc kamień. – Jeżeli tak, ja mogę zająć
się innymi rzeczami. Potrzebujemy niezbyt głębokiej dziury, wielkości około ćwierć metra
kwadratowego.
– Oczywi
ście, że nie jestem w stanie kopać – odparł Adrian. – Chyba mam złamaną rękę
w łokciu, ledwo mogę nią poruszać. Sam kop.
– Doskonale. – Gabe jeszcze raz rozejrza
ł się po polanie, wybrał miejsce, gdzie ziemia
wyglądała na bardziej miękką, ukląkł i zaczął kopać, używając kamienia jako łopaty. Spojrzał
w górę na Whitney. – A jeżeli chodzi o ciebie – powiedział z wyraźnym sarkazmem –
prop
onuję, żebyś wróciła na brzeg i wymyła swoją część małży. Są całe w błocie. Ale to tylko
sugestia,
nigdy nie ośmieliłbym się rozkazywać ci. Jeżeli wolisz, żebym ja to zrobił, możesz
kopać.
Whitney popatrzy
ła na niego wrogo i dla dodania Mortalwoodowi otuchy uścisnęła lekko
jego dłoń. Ale Gabe wcale na nią nie patrzył. Znów zajął się mozolnym wbijaniem kamienia
w ziemię. Tym, który ją obserwował, był Adrian. Jego głos i wyraz twarzy zaskoczyły ją.
– Zrób tak, jak on mówi.
Przecież pan Mortalwood nie może jeść błota. Nikt z nas nie
może.
Whitney uda
ło się zachować spokój. Gabe miał rację, chociaż za nic by tego nie
przyznała. Powinna była umyć małże, ale była tak zdenerwowana, że chciała jak najszybciej
uciec od niego.
Wstała i wzięła z powrotem zawiniątko z małżami. Stała przez chwilę,
wyraźnie ignorując Adriana, żeby pokazać mu, że on tu o niczym nie decyduje.
– Niech pan si
ę nie martwi, wrócę szybko – powiedziała do Mortalwooda tak pogodnie,
jak tylko potrafiła. – I zaraz zaczniemy kolację.
– Tak, tak, dobrze – przytakn
ął w roztargnieniu Mortalwood.
Posz
ła ostrożnie w stronę morza, uważając na skaczące kaktusy i wydmowe osty.
Zacisnęła mocno usta i przysięgała sobie, że Cantreilowi już nigdy nie uda się wyprowadzić
jej z równowagi.
Była jednak zmartwiona, że Adrian i Gabe starli się o to, kto będzie
kontrolował sytuację. Gabe potrafi sobie radzić w takich warunkach daleko lepiej, niż Adrian.
Co do tego nie miała złudzeń. Z kolei Adrian chce mieć przewagę nie tylko nad Cantrellem,
ale i nad nią. A na to nie mogła pozwolić. Przecież on nie potrafi tu podjąć żadnej sensownej
decyzji.
Trudno będzie w tym wszystkim zachować zimną krew. Z jednej strony nie może
zrazić Adriana, ponieważ w przyszłości będzie musiała nadal z nim pracować. Ale na razie
musi zaufać Cantreilowi. W tak niebezpiecznej sytuacji oni wszyscy potrzebują jego siły i
wiedzy.
Będzie z nim współpracować, ale nie ma zamiaru potulnie go słuchać.
Znowu rozbola
ła ją głowa. Nie powinna myśleć o wszystkim naraz, najlepiej
rozwiązywać sprawy jedna po drugiej. W tej chwili ma umyć małże.
Gdy dosz
ła wreszcie do piaszczystej plaży, poczuła, jak bardzo jest słaba i wyczerpana
tym wszystkim,
co się dziś zdarzyło. Puste morze wydawało się ogromne i posępne, a silny
wiatr potęgował nastrój. Czuła się, jak jedyny człowiek na ziemi. Miała pewność co do
jednego.
Na swój dziki sposób to wszystko było tak piękne, że aż zmuszało do pokory.
Nie, poprawi
ła się. Nie była przecież sama na wyspie, w obozie byli inni rozbitkowie. Ale
stała się dziwna rzecz, miała trudności z przypomnieniem sobie, jak wyglądają pan
Mortalwood i Adrian Fisk,
a właściwie jak wyglądali, kiedy życie toczyło się normalnie.
Jedyną wyraźną postacią, jaką miała przed oczami, był Gabe, pochylony nad skamieniałą
ziemią, zdecydowany pokonać ją tym prymitywnym narzędziem.
Dzikus z epoki kamienia
łupanego, pomyślała.
Musia
ła przyznać, że Gabe doskonale wiedział, co robi. Gdy wróciła do obozu, dół był
już wykopany i wyłożony kamieniami. Tuż obok palił się mały, ale silny ogień, a przy nim
leżała wiązka dzikiej cebuli i grzybów. Kiedy on zdążył je znaleźć? – pomyślała Whitney z
uznaniem.
W czasie gdy ogie
ń dogasał, Gabe szybko wybudował dwa przylegające do siebie
szałasy. Podziwiała łatwość, z jaką stawiał szkielet z rozwidlonych gałęzi i ponacinanych
słupków, używając tylko swego noża. Podeszła i zaczęła zbierać gałęzie sosny.
– Nikt ci
ę nie prosił o pomoc – odezwał się półgębkiem. – Usiądź i odpocznij.
Whitney, kt
óra właśnie usiłowała urwać szczególnie oporną gałąź, spojrzała na niego
chłodno.
– B
ędę pracować tak długo jak ty. Co jest jeszcze do zrobienia?
Podszed
ł do niej, sięgnął do gałęzi i wyszarpnął ją jednym silnym ruchem.
– Mnie o to pytasz? My
ślałem, że to ty tutaj decydujesz.
Whitney spokojnie rzuci
ła gałąź na stertę, którą zebrała wcześniej, i zaczęła obrywać
następną.
– Pos
łuchaj – powiedziała rzeczowym tonem. – To jasne, że ty potrafisz robić to
wszystko lepiej niż reszta z nas...
– Pani mi schlebia – zakpi
ł. – Wzruszyłem się.
– Wcale ci nie schlebiam, tylko stwierdzam fakt – odpowiedzia
ła Whitney, ruszając do
następnej sosny.
– Znasz si
ę na tym, byłoby głupotą nie skorzystać z tego.
– Aha – rzek
ł wesoło, jakby coś go nagle rozbawiło.
– Ma
ły przedsiębiorczy członek zarządu konsultuje się z resztą kierownictwa i może
udzielić pełnomocnictwa. Zostałem uznany za osobę odpowiednią do wykonania ściśle
określonego zadania. Na czas naszego pobytu tutaj. Czy mam rację?
– My
śl sobie, co chcesz – odparła odgarniając włosy z twarzy. Podniosła mały, ostry
kamień i zaczęła nim rąbać oporną gałąź. Uderzenia były niezgrabne, ale przyniosły wyniki, z
drzewa leciały drzazgi. O Boże, pomyślała z niesmakiem, sama staję się dzikusem z epoki
kamiennej. –
Ty zaś – dodała – odpowiadasz pytaniem na pytanie. To niezbyt uprzejme.
Spytałam, co będziemy robić potem, jak już nałamiemy dosyć tych cholernych patyków.
Odwr
ócił się i podniósł głowę, obserwując przez chwilę, jak ona sobie radzi. W jego
oczach pojawiła się ironia.
– Patrzcie pa
ństwo. Ktoś tu umie używać narzędzi. I nawet próbuje wynaleźć siekierę.
Whitney wpatrywa
ła się uparcie w drzewo i zacisnęła zęby, żeby nie powiedzieć czegoś
obraźliwego i nie rzucić w niego tym kamieniem.
– Whitney, co robisz? Kiedy b
ędziemy jeść? I czy jest jeszcze woda? Pić mi się chce.
W g
łosie Mortalwooda brzmiała żałosna nuta. Spojrzała przez ramię, wyglądał, jakby był
mniejszy i jeszcze słabszy niż godzinę temu. Bezradnie rozglądał się wokół i widać było, że
niewiele rozumie z całej sytuacji. Zaczęła bać się o niego.
– W
łaśnie budujemy schronienie dla pana, a kolacja będzie już niedługo – zawołała. –
Wody mamy jeszcze dużo, niech Adrian ją panu poda.
Adrian postanowi
ł podtrzymywać ogień, była to najmniej męcząca praca. Siedział przy
ognisku,
grzebiąc w nim od czasu do czasu patykiem i podrzucając kawałki drewna. Whitney
nie zatrzymała się, żeby sprawdzić, czy poczuł się urażony jej propozycją. Nie miała czasu,
by bez przerwy troszczyć się o niego.
Zbyt wiele by
ło naglących rzeczy do zrobienia. Uderzała kamieniem z taką siłą, że gałąź
odłupała się od pnia i zawisła na kawałku kory.
– Ostro
żnie, panienko – poradził Gabe. – Nie tak mocno, drzewa też czują. Lepiej”
przejdź do następnego, tutaj już narobiłaś dosyć spustoszenia.
Whitney bez s
łowa podeszła do sąsiedniej sosny. Nie da mu tej satysfakcji i nie pozwoli
wciągnąć się w słowną utarczkę.
– A co do twojego pytania, powinna
ś najpierw „ustalić hierarchię ważności potrzeb” i
„
rozdzielić zadania na odcinkach”. W naszej sytuacji najważniejsze jest opatrzenie ran.
Zrobiliśmy to najlepiej, jak umieliśmy. Drugą rzeczą jest znalezienie wody. To też
zrobiliśmy. Następnie pożywienie i schronienie. I to właśnie teraz robimy. Może ugotujesz
małże, a ja nazbieram mchu, żeby było na czym spać?
– Nie – odpar
ła Whitney z wymuszoną uprzejmością. – Nie chcę gotować małży, bo nie
wiem jak.
Zobaczę, jak ty to robisz i ugotuję następnym razem. A teraz ja będę zbierać mech.
Gabe roze
śmiał się. Spojrzał w górę na dęby wznoszące swe konary wysoko ponad nimi.
– Niestety, tu na dole jest bardzo ma
ło mchu, panno Shane. Trzeba się po niego wspinać
na drzewa.
Whitney mia
ła ręce poobcierane przez korę i lepkie od żywicy. Pomagała dzisiaj ciągnąć
łódź ratunkową, szukała wody po śladach szopów, ubabrała się w mule przy zbieraniu małży.
A teraz przyszło jej zmagać się wręcz z całym zastępem sosen i naprawdę nie miała ochoty
wysłuchiwać żartów na swój temat.
– Panie Cantrell, jestem absolutnie w stanie wspina
ć się na drzewa. Nazbieram tego
pańskiego mchu. Potem będziemy jeść. I co dalej?
Gabe popatrzy
ł na nią taksująco, śmiech wciąż czaił się w jego szarych oczach.
– Wie pani co, panno Shane? Jak na cz
łonka zarządu posiada pani zadziwiające
umiejętności. Umie pani zarzucać sieć. Lepiej czy gorzej, ale potrafi pani tropić szopy. Nie
boi się pani węży ani bagna i umie wspinać się na drzewa. Wiesz co? Myślę, że mimo tego
całego poloni, rzetelnie przebałaganiłaś swoje dzieciństwo jako chuligan.
Wiedzia
ła przecież, że on stroi sobie żarty, ale słowa te dotknęły ją do żywego. Gałęzie
powypadały jej z rąk i stała przez parę sekund bez ruchu, jak sparaliżowana. Stracone
dzieciństwo. Właśnie dokładnie takie było. Nigdy z nikim o tym nie rozmawiała. Nigdy
nikomu nie ujawniła żadnych szczegółów, nawet Liii Mortalwood.
Gabe te
ż zatrzymał się na chwilę i patrzył na nią z niepokojącym zainteresowaniem, nic
nie mówiąc. On ma oczy jak wilk albo jastrząb, pomyślała, zdolne do przejrzenia mnie na
wskroś. Pośpiesznie odwróciła wzrok i zaczęła zbierać rozsypaną wiązkę.
– Whitney? – wo
łał Mortalwood drżącym głosem. – Czy my mamy spać tutaj? Jak my
będziemy spać?
– Niech si
ę pan nie martwi – uspokajała go próbując zebrać myśli. – Zaopiekujemy się
panem.
Gabe odwr
ócił się i poszedł do siedzących na polanie mężczyzn. Przyjęła to z ulgą.
Zrozumiała nagle, co było jednym z powodów, że tak b ard zo wytrącał ją z równowagi.
Wszyscy inni zawsze widzieli ją taką, jaka jest – młodą, inteligentną, zdolną, odnoszącą
sukcesy.
Przy Cantrellu odnosiła niemiłe wrażenie, że widzi on dużo, dużo więcej. Ze widzi
tajemnicę, którą tak głęboko, tak dobrze ukryła. Że patrzy jej w oczy i widzi dziecko, którym
kiedyś była, młodziutką Whitney Breux Shane, wciąż przerażoną, wciąż wyobcowaną, wciąż
w biedzie.
Zagryz
ła wargi. To było gorsze, niż jakby zobaczył ją nagą.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Ogie
ń dopalił się i wyłożony kamieniami dół pełen był żarzących się węgli. Gabe
odgarnął żar i przykrył kamienie wodorostami. Ułożył na tym małże, grzyby i cebulę, a
następnie warstwę trawy, którą przysypał grubo ziemią. Ostrym kijem zrobił dziurę aż do
warstwy wodorostów i nalał do niej wody.
– B
ędzie gotowe za godzinę – zapewnił.
Mortalwood skin
ął głową, tak jakby niezupełnie zrozumiał. Za to Adrian narzekał, że
gotowanie trwa zbyt długo.
Kiedy Whitney ju
ż nazbierała mchu, wraz z Gabe’em skończyli okrywać gałęziami
szałas. Chociaż nie rozmawiała z nim, wiedziała, iż większy szałas ma być dla mężczyzn, a
przybudówka przeznaczona jest dla niej.
Rozdzieliła mech nierówno, tak żeby jak najwięcej
dostało się Mortalwoodowi, którego zaprowadziła do szałasu, zanim jeszcze kolacja była
gotowa.
Potem pozwoli
ła sobie na krótki odpoczynek i usiadła, żeby sprawdzić zawartość swojej
torebki.
Inna kobieta na jej miejscu znalazłaby w niej mnóstwo nieoczekiwanych a
cudownych rzeczy,
jak na przykład pilnik do paznokci albo nożyczki, lekarstwa, batoniki
czekoladowe albo dropsy, gumki,
krem do rąk, spinki do włosów. Ale jej torebka nie
zawierała takich bogactw. Była tam tylko szczotka do włosów, puderniczka, szminka, okulary
przeciwsłoneczne i portfel.
Kiedy tak siedzia
ła na kamieniu i patrzyła na portfel, zaczęła śmiać się w duchu. W
Atlancie, gdyby by
ła głodna, po prostu pojechałaby do swojej ulubionej restauracji i
zamówiłaby najwykwintniejszą potrawę. Gdyby potrzebowała jedzenia, ubrania czy
czegokolwiek,
miałaby do wyboru mnóstwo sklepów. Ale tu, na wyspie, nic nie może kupić
za te swoje pieniądze. Roześmiała się głośniej.
– Co w tym wszystkim jest
śmiesznego – zapytał Adrian ponuro. – Jesteśmy tu odcięci od
świata i nic nie mamy. Dosłownie nic.
– Bo ja wiem? – odpar
ła niedbale. Popatrzyła na parę wydobywającą się z miejsca, gdzie
gotowały się małże, na prawie pełen pojemnik z wodą, na szałas z posłaniami z mchu. –
Mamy przecież niebo nad głową i słońce w dzień, a księżyc w nocy. Czy nie możesz po
prostu wyobrazić sobie, że jesteśmy na biwaku?
– Na biwaku? – Adrian parskn
ął ze złością. Odwrócił się od niej i zaczął rysować
patykiem mapę na piasku.
Whitney zebra
ła się na odwagę i otworzyła puderniczkę. Jej twarz była opalona, lecz
wcale nie spieczona słońcem. Pociągnęła lekko szminką usta, wy szczotkowała sztywne od
soli włosy, a następnie nicią ze swetra związała je w koński ogon.
– Tak czy owak przynajmniej ja mam pewne plany, kt
óre pozwolą nam się stąd wydostać
–
zamruczał Adrian ze swego pniaka.
Whitney zesztywnia
ła. Jeżeli Adrian posiada jakieś plany, to na pewno są one absurdalne.
Gabe jest tu jedyną osobą, która wie, co robić. Czuła, że dopiero teraz zaczną się prawdziwe
kłopoty.
Kolacja by
ła raczej skromna, ale dla Whitney miała wspaniały smak. Babcia zawsze
powtarzała, że „głód jest najlepszym kucharzem”, pomyślała. Adrian jadł łapczywie, przez
cały czas narzekając, że nie ma soli i pieprzu, a małże są za twarde.
Whitney stara
ła się tymczasem, żeby Mortalwood zjadł dostatecznie dużo. Zaczął z
wielką chęcią, ale kiedy zaspokoił pierwszy głód, stracił apetyt. Po jedzeniu pozwolił
zaprowadzić się do szałasu.
Adrian przygl
ądał się temu badawczo i gdy Whitney wróciła, rzucił jej chłodne
spojrzenie.
– Pan M. nie jest w stanie podj
ąć jakiejkolwiek decyzji – powiedział dobitnie. – W takim
razie ja muszę to zrobić.
Gabe ziewn
ął i poruszył ognisko, żeby lepiej się rozpaliło. Siedząca między nimi Whitney
czuła rosnące napięcie, jej wzrok wędrował od jednego do drugiego.
– Najwa
żniejszym i najpilniejszym zadaniem jest wezwanie pomocy – kontynuował
Adrian. –
To zaś oznacza, że trzeba nadawać sygnały. Cantrell musi rozpalić w nocy wzdłuż
plaży kilka ognisk, żeby zaalarmować mijające nas statki czy samoloty. Przy pewnej dozie
szczęścia rano może nas już tu nie być. Konieczne jest też, żebyśmy mieli dość żywności i
wody,
toteż ciebie Whitney osobiście robię za to odpowiedzialną. Teraz jest dobra chwila na
uzupełnienie pojemników z wodą. Mogłabyś także przynieść jeszcze tych cholernych małży.
Po trzecie...
– We
ź na wstrzymanie – przerwał Gabe. Popołudniowe światło nadawało mu wygląd
figury odlanej z brązu. Whitney zesztywniała z napięcia.
– Po pierwsze – warkn
ął Gabe – nadawanie sygnałów po tej stronie wyspy wymaga
cholernie dużo pracy i nie da żadnego efektu. Jest też niebezpieczne.
– Niemniej... – zacz
ął znów Adrian chłodno, lecz tym razem przerwała mu Whitney.
– Dlaczego? – spyta
ła Cantrella. – Dlaczego to jest niebezpieczne?
– Widzia
łaś, jak silny jest wiatr na plaży. Poza tym nie padało od ponad miesiąca. Cała
wyspa jest jak wyschnięty stóg siana. Wystarczy jedna przypadkowa iskra i ...
R
ęką zatoczył szeroki łuk.
– Nie b
ędzie niebezpieczne, jeżeli będziesz tego pilnować – odparł Adrian. – Ja tu
decyduję i będziemy robić tak, jak powiem.
Whitney wsta
ła i popatrzyła na obu mężczyzn.
– Adrian, ty sam sobie pozwoli
łeś objąć tutaj kierownictwo. Nie wydaje mi się to
konieczne.
Najważniejsza dla nas jest ścisła współpraca i niech każdy robi to, co potrafi.
Uważam...
– W
łaśnie robię to, co potrafię najlepiej – burknął opryskliwie Adrian. – Organizuję i
podejmuję decyzje.
– Pan Cantrell mówi,
że jest mało prawdopodobne, by jakaś łódź przepływała z tej strony
wyspy i ja się z nim zgadzam – oznajmiła Whitney stanowczo.
– A co do samolotów,
to przez cały dzień widziałam tylko jeden odrzutowiec. Rozpalanie
ognisk i pilnowanie ich przez całą noc byłoby bezużyteczne. Poza tym wszyscy jesteśmy
wyczerpani i nikt nie powinien czuwać w nocy. A na wyspie rzeczywiście jest sucho i ogień
przy takim wietrze byłby niebezpieczny.
– Do cholery – powiedzia
ł Adrian ze złością. – Ktoś musi decydować. Ktoś musi
wydawać polecenia.
– Nie mam zamiaru wykonywa
ć twoich rozkazów – odezwał się niedbale Gabe.
Whitney zbli
żyła się do Adriana i położyła mu rękę na ramieniu.
– S
łuchaj – powiedziała łagodnie, ale stanowczo – to nie jest posiedzenie zarządu. Gabe
zna się o wiele lepiej niż my na... na tego rodzaju sprawach.
Adrian zignorowa
ł jej słowa.
– Powinni
śmy także – mówił dalej, jakby w ogóle nie słyszał słów Whitney – wziąć pod
uwagę to, że jeżeli mamy być tu dłużej, trzeba będzie urozmaicić nasze jedzenie. Proponuję,
żebyś nazbierała różnych rzeczy, póki jest widno. Możesz poszukać jagód...
– Jadalnych jag
ód nie ma już od miesięcy – przerwał mu Gabe. – Teraz mamy
październik.
Adrian rzuci
ł mu wściekłe spojrzenie i z powrotem skierował wzrok na Whitney.
– W takim razie winogrona. Dzikie winogrona rosn
ą wszędzie.
– Winogron te
ż już dawno nie ma – odparował Gabe przez zaciśnięte zęby. – Przestań jej
w kółko rozkazywać.
Wiatr wzmaga
ł się, pierwsze chłodne podmuchy zwiastowały wieczór. Adrian zadrżał,
nie wiadomo, czy z zimna, czy z bólu.
–
Śliwki daktylowe. To są zimowe owoce – powiedział z mieszaniną tryumfu i rozpaczy.
– Wiem to na pewno.
– Na nie z kolei jest za wcze
śnie – odpowiedział Gabe. – Są jeszcze niedojrzałe. Dobrze,
ja poszukam czegoś. Zanim jednak to zrobię, teraz ty z kolei mnie wysłuchasz. – Skinął
głową w kierunku Whitney, żeby zaznaczyć, że ta wiadomość jest przeznaczona również dla
niej. –
Wydostaniemy się z tej wyspy. W najgorszym razie nie później niż w piątek.
– W pi
ątek? – wyjąkała zaskoczona Whitney. – Skąd to wiesz?
– W pi
ątek? – powtórzył Adrian ze zgrozą. – To jeszcze trzy dni. Musimy się jakoś
wydostać wcześniej.
– W
łaściciele pozwalają od czasu do czasu nielicznym turystom korzystać z wyspy. W
piątek ma przypłynąć tu drużyna harcerzy z Savannah.
– Harcerze? – niemal wrzasn
ął Adrian. – Mamy być uratowani przez harcerzy? Co za
absurd, co za upokorzenie.
Whitney zagryz
ła wargi powstrzymując śmiech. Wyobraziła sobie nagle Adriana
kuśtykającego do czekającej łodzi ratunkowej, otoczonej przez usłużnych małych chłopców w
mundurkach.
– Do tego czasu – m
ówił dalej Gabe – powinniście zwracać uwagę na parę rzeczy. Po
pierwsze, nigdy nie zrób kroku, zanim nie spojrzysz tam,
gdzie masz postawić stopę. Tu są
kaktusy, osty, czerwone mrówki i grzechotniki.
A także aligatory.
– Aligatory? – wrzasn
ął przerażony Adrian. – Jak to aligatory?
– Miej oczy otwarte, a nic ci si
ę nie stanie – odparł beznamiętnie Gabe. – A teraz idę
zdobyć coś do zjedzenia.
Odwr
ócił się do Whitney i przyglądał się jej tak samo obojętnym spojrzeniem.
– Mo
żesz iść ze mną albo zostać. Jeżeli zostaniesz, pilnuj, żeby ogień był dokładnie taki
jak teraz. Powtarzam raz jeszcze – tu jest sucho, cholernie sucho.
Jeżeli nie zapanujesz nad
ogniem,
to może rozprzestrzenić się po tych drzewach szybciej, niż oni zdołają się stąd
wydostać. – Pokazał głową w stronę Fiska i Mortalwooda.
– Id
ę z tobą – powiedziała Whitney bez wahania. – Dwie osoby nazbierają dwa razy
więcej niż jedna.
– Dobrze – rzek
ł krótko. – W takim razie ty, Fisk, pilnuj ognia. I pamiętaj o tym, co
mówiłem.
Adrian popatrzy
ł na niego z obawą połączoną z urazą.
– Chod
ź – mruknął Gabe podnosząc z ziemi swoją poplamioną i wygniecioną koszulę.
Whitney bez słowa ruszyła za nim zabierając podarty kardigan. Teraz żadne z nich nie
próbowało prowadzić. Szli obok siebie jak koledzy, jak partnerzy.
Nad morzem wiatr by
ł silniejszy niż przedtem, fale jeszcze bardziej wzburzone. Whitney
popatrzyła na Cantrella. Stał odwrócony do niej profilem.
– Co chcia
łbyś, żebym robiła? – spytała rzeczowo. Przyjrzał jej się badawczo. W jego
oczach widniała ciekawość i coś jeszcze, co jednak starał się ukryć.
– Pop
łynę tratwą do miejsca, gdzie zatonął jacht – rzekł krótko. – Chciałbym, żebyś ty w
tym czasie przeszukała plażę. Po małże poszliśmy na północ, więc teraz pójdź na południe.
Bierz wszystko,
co według ciebie może się przydać. Masz do tego oko.
– Tratwa? Czy to jest bezpieczne? Co ty chcesz zrobi
ć? – zapytała tknięta nagłym
strachem.
– B
ędę ostrożny – powiedział wzruszając ramionami.
– Chc
ę zobaczyć, czy będzie można tam cokolwiek znaleźć. Gdyby chodziło tylko o
ciebie i o mnie, a nawet o Adriana,
nie przejmowałbym się. Ale z Mortalwoodem to inna
sprawa.
– Pan Mortalwood jest w niebezpiecze
ństwie? – spytała Whitney ze ściśniętym sercem. –
Co masz na myśli?
– Nie jest ju
ż młody i nie ma zbyt dobrego zdrowia. Doznał wstrząsu i jakoś nie może z
niego wyjść.
– My
ślisz, że on umrze? – zapytała Whitney z przerażeniem.
– Nie – odpar
ł Gabe ostrożnie, widząc jakie wrażenie wywarły na niej jego słowa. – Nie
wydaje mi się, żeby miał umrzeć. Ale uważam, że trzeba z nim postępować ostrożnie. W
przeciwnym razie bardzo długo będzie dochodził do siebie.
– Jego lekarstwa – powiedzia
ła Whitney zrozumiawszy nagle, co tak niepokoi Cantrella.
–
Chcesz znaleźć jego lekarstwa. Dobry Boże, przecież byle co może spowodować u niego
szok czy atak...
– Czasami jeste
ś zbyt bystra – zauważył z cynicznym zdziwieniem.
– Nawet nie wiemy, czy w og
óle coś zostało z całego jachtu – mówiła nie patrząc na
niego. –
Wydawało mi się, że słyszałam drugi wybuch.
– Mnie te
ż – zgodził się. – Ale nie będziemy wiedzieli na pewno, zanim nie sprawdzę.
Nie masz nic przeciwko temu,
że będziesz sama przeszukiwała plażę? Nie boisz się aligatora?
– Nie boj
ę się aligatorów – odparła niecierpliwie, oburzona, że tak się z nią drażni, kiedy
jest tyle poważniejszych problemów.
– Co za kobieta. Ale z ciebie musia
ła być dziewczynka – mówił uśmiechając się i
potrząsając głową.
– Nie boj
ąca się ani węży, ani bagna, ani aligatorów. Pewnie kochali się w tobie wszyscy
chłopcy.
– Nie – odpowiedzia
ła, a jej serce zaczęło bić coraz szybciej. – Zupełnie nie.
Inne dzieci, zar
ówno chłopcy, jak i dziewczynki, dokuczały jej, ponieważ nie miała ojca.
– W takim razie oni wszyscy byli bardzo g
łupi – powiedział patrząc na nią poważnie.
– Je
żeli uda ci się znaleźć coś normalnego do jedzenia dla pana M... – poprosiła Whitney
odwracając wzrok.
– Wezm
ę wszystko, co tam znajdę, a co może być dla niego przydatne – obiecał.
By
ła zbyt wytrącona z równowagi, by mu odpowiedzieć, dlatego skinęła tylko głową.
Zaczęła iść samotnie wzdłuż pustej plaży. Gdy już przeszła spory kawałek, podniosła głowę i
spojrzała w jego stronę. Tratwa podskakiwała na falach jak zabawka, a on był jedynie małym
punkcikiem na tle morza.
Gdy nurkował, punkcik znikał pod powierzchnią wody, by po
długiej chwili pojawić się w momencie, kiedy strach o niego chwytał już ją boleśnie za
gardło.
Spotkali si
ę ponownie, gdy niskie słońce zaczęło złocić chmury i różowić niebo. Gabe
szedł z wysiłkiem przez fale, ciągnąc za sobą tratwę. Otrząsnął wodę z włosów i wyszczerzył
zęby w uśmiechu. Whitney dźwigała podarty kardigan wypchany różnymi znaleziskami.
– Jak tam? – spyta
ł wyciągając tratwę na brzeg.
– Nadesz
ła chwila pokazywania skarbów. Jak ci poszło?
– Wa
żniejsze jest, jak poszło tobie – powiedziała Whitney. – Długo cię nie było. Co
znalazłeś?
– Usi
ądź, zaraz ci pokażę – mówił odsuwając tratwę jak najdalej od wody.
Usiad
ła z chęcią na piasku. Całe popołudnie jej organizm pracował przecież na wysokich
obrotach.
Była też spragniona, co przypomniało jej, że powinna pójść do źródła po wodę.
Och,
pomyślała zmęczona, odgarniając do tyłu nieposłuszne włosy, jest tyle do zrobienia, tylu
rzeczy trzeba dopilnować, czy kiedykolwiek jeszcze będę wypoczęta i bezpieczna?
Je
żeli Gabe nawet był zmęczony, to nie było tego po nim widać.
– Koc! – zawo
łała Whitney z radością, widząc trochę przemoczony, trochę naddarty koc,
przykrywający tratwę. – To dobrze, przyda się dla pana M. Wiatr jest tak silny, że chyba
szybko wyschnie.
– Koc jest jeszcze najmniej wa
żny z tego wszystkiego – odparł Gabe. – Muszę ci
powiedzieć, że to, iż w ogóle udało się coś tam znaleźć, graniczy z cudem. Silnik
eksplodował, jakaś iskra musiała dostać się do przewodu paliwowego. – Potrząsnął głową. –
Powinnaś zobaczyć, co zostało z jachtu – dodał bez uśmiechu.
– Jak my
ślisz, co tam się stało? – zapytała, zaniepokojona jego nagłą powagą.
– Kto mo
że wiedzieć? Zajmie się tym pewnie towarzystwo ubezpieczeniowe. Ta stara
maszyna była zaniedbana i coś zaczęło przeciekać. Za to ktoś tam w górze czuwał nad nami.
Wydaje mi się, że znalazłem coś ważnego. – Sięgnął pod koc i wyjął czarną, skórzaną
akt
ówkę, mocno sponiewieraną. W rogu miała wytłoczony monogram LLM.
– Teczka pana M! – wykrzykn
ęła Whitney radośnie.
– Zagl
ądałeś do środka? Są tam lekarstwa?
– S
ą – odparł, z zadowoleniem obserwując jej reakcję. – Nawet nie są wilgotne. Opłaca
się kupować najlepszy gatunek skóry. Będę o tym pamiętał, jeżeli kiedykolwiek pójdę kupić
sobie aktówkę.
Whitney niecierpliwie otworzy
ła teczkę. Gabe mówił prawdę, był tam cały zestaw
tabletek i kapsułek pana M. , wszystko w doskonałym stanie. Nawet papiery w teczce tylko
lekko zwilgotniały. Papiery, pomyślała nagle z lękiem. To były przecież notatki pana
Mortalwooda na temat kupna Sand Dollar.
Czy Gabe je widział? Musiał widzieć, jeżeli
otwierał teczkę. Zatrzasnęła zamek i spojrzała na Cantrella, jakby sprawdzając, czy jest
zorientowany w jej zawartości. Wyraz twarzy nic jej nie powiedział, wyglądało na to, że ma
inne sprawy na głowie.
– A co powiesz na to? – zapyta
ł podając jej cztery metalowe puszki.
– Zupa? – spyta
ła radośnie, zapominając natychmiast o notatkach. Były to trzy puszki
rosołu z drobiu z makaronem i jedna zupy jarzynowej. – To cudownie – powiedziała. –
Zostawimy wszystkie dla pana M. On najbardziej tego potrzebuje.
– Dobrze – zgodzi
ł się Gabe. – Ale musisz też myśleć o sobie. Zużywasz dużo więcej
en
ergii niż on albo Fisk.
– Ale ja jestem silniejsza – odpar
ła. – Co jeszcze mamy?
Zestaw by
ł różnorodny i Whitney wszystko przyjmowała radośnie: plastykowa poduszka
z krzesła – będzie dla pana M. pod głowę; duży, mocno poobijany garnek, plastykowe
wiadro,
rozmiękła walizka do połowy wypełniona ubraniami pana Mortalwooda. Było też
kilka sznurków,
cały wybór różnej długości drutów, plastykowy kubek do kawy i sześć
puszek piwa imbirowego.
Whitney r
ównież znalazła kawałek liny oraz szpagat, znakomity do zreperowania sieci na
ryby. Oprócz tego drugi plastykowy kanister, kilka dwulitrowych plastykowych butelek,
pomarszczon
ą płócienną torbę na zakupy i nieduży szklany dzbanek. Pokazywała to wszystko
z dumą, zachowując na ostatek coś najlepszego – splątany kawałek nylonowej żyłki z
wielkim haczykiem i ciężarkiem. Gabe aż zagwizdał z podziwu. Teraz mogli już łowić ryby
dwoma sposobami.
U
śmiechnął się. Na policzkach, mimo zarostu, widać było wyraźnie podłużne dołeczki.
Poczuła nagłe i absurdalne pragnienie, żeby dotknąć końcem palca jednego z nich i poczuć
jego ruch.
– Ale z nas dobrana para szabrowników –
powiedział uśmiechając się leniwie, sięgnął po
puszkę z napojem, otworzył ją i podał Whitney, by wypiła pierwszy łyk.
– Nie powinni
śmy – broniła się niespokojnie.
– Trzeba zachowa
ć je dla pana M. i Adriana. Ja wiem, że Adrian bywa okropny, ale on
rzeczywiście jest ranny, a poza tym ja nie potrzebuję żadnych specjalnych...
– Wypij – rozkaza
ł. – Zapracowaliśmy na to. Nie możesz powiedzieć, że nie.
– Nie powinnam nawet siedzie
ć tutaj – zaprotestowała. – Kiedy już mamy te lekarstwa,
trzeba zanieść je panu M. I muszę pójść po wodę.
– Mortalwood na pewno wci
ąż śpi – odparł.
– Wypoczynek jest mu potrzebny tak samo jak lekarstwa. I ty tak
że musisz wypocząć.
Nie jesteś ze stali, nawet jeżeli tak ci się wydaje. Pij, przecież chce ci się pić.
Musia
ła się z nim
– Ostatni raz pozwoli
łam sobie na coś takiego – powiedziała. – Najlepsze rzeczy powinny
zostać dla pana Mortalwooda.
zgodzić. Rzeczywiście, gardło miała wyschnięte jak pergamin od tego
wiatru,
słońca i piasku. Wypiła duży łyk napoju, delektując się jego smakiem, i podała puszkę
Cantrellowi.
Nie wytarł śladu jej warg, po prostu przycisnął do niego usta i pił. Potem zwrócił
jej puszkę. Przez chwilę patrzyła na nią. Powinna wytrzeć brzeg, żeby pokazać, że nie życzy
sobie żadnego bezpośredniego kontaktu z nim. Powinna zrobić to ostentacyjnie, by wiedział,
gdzie jest jego miejsce.
Jednak nie mogła się do tego zmusić i po prostu dotknęła puszki
wargami w tym samym miejscu,
gdzie przed chwilą były jego usta. Pili tak po kolei, nie
odzywając się. Kiedy skończyli, Whitney odniosła wrażenie, jakby siedząc tak we dwoje na
piasku zawarli coś w rodzaju braterstwa. Próbowała odpędzić te myśli.
Gabe patrzy
ł w kierunku zachodu, niebo tam robiło się płomienne od zniżającego się
słońca.
– Jakie s
ą twoje uczucia względem Mortalwooda? – zapytał obcesowo.
Whitney spojrza
ła na morze, szare i bezkresne.
– O co ci chod
ź? – spytała podnosząc muszelkę. On jest moim szefem. Był... kimś w
rodzaju mojego nauczyciela.
W każdym razie jego żona była. Żeby uczcić jej pamięć, muszę
troszczyć się o niego. Dla niego samego też, lubię go. Czuję... wdzięczność.
– Wdzi
ęczność – powiedział Gabe głosem pełnym ironii. – Czy jesteś pewna? Czy tylko
dlatego tak mu nadskakujesz?
– Nie nadskakuj
ę, tylko opiekuję się nim, bo jest ranny – powiedziała z naciskiem. –
Oczywiście, że go lubię, ale nie miej zaraz jakichś brudnych myśli. Ma tyle lat, że mógłby
być moim dziadkiem.
Przytakn
ął, lecz nic nie powiedział.
Och nie, pomy
ślała Whitney, o co mu teraz chodzi? Zawsze kiedy myślę, że możemy
jakoś się zaprzyjaźnić, on robi coś, żeby to wszystko zniszczyć.
Wsta
ła, podniosła zawiniątko ze znalezionymi rzeczami i ruszyła w kierunku ścieżki
prowadzącej do obozu. Ale nagle Gabe znalazł się przed nią, tarasując i drogę. Jej spojrzenie
padło na błękitnego aligatora. Z wysiłkiem przełknęła ślinę i zmusiła się, żeby spojrzeć w
górę, na jego twarz bez uśmiechu.
– Je
śli tylko to czujesz do niego – mówił powoli, wpatrując się w nią – co zrobisz, jeżeli
on spróbuje przekonać cię, że jesteś mu niezbędna. A tak może się stać. Ty udajesz Florence
Nightingale,
a on może wyobrazić sobie, że nie potrafi bez ciebie żyć, a nawet że cię kocha.
Powinnaś zdawać sobie z tego sprawę. Albo... może ty tego chcesz?
Whitney otworzy
ła usta, lecz była zbyt głęboko wstrząśnięta, by móc coś powiedzieć.
Lubiła pana Mortalwooda, ale nigdy nie miała żadnych romantycznych myśli na jego temat
ani oczywiście nie miała zamiaru być jego pielęgniarką. Patrzyła na Cantrella szczerze
zaskoczona.
– Czy tego w
łaśnie chcesz? – powtórzył.
– , To absurd – uda
ło jej się powiedzieć. – Bzdura.
– Wcale nie – odpar
ł. – Ale nie mam zamiaru cię potępiać. On jest przecież bardzo
bogaty. A tera
z leć i daj mu te pigułki, zró b mu go rącej zu py i trzymaj go za ręk ę. Ja
powieszę koc, by wysechł i pójdę po wodę. Idź – powtórzył miękkim, pełnym złośliwości
głosem. – Idź do niego. Udawaj słodkie maleństwo opiekujące się ukochanym tatusiem.
W
ściekła, dotknięta do żywego Whitney odwróciła się i pobiegła tak szybko, jakby
próbowała wzlecieć w powietrze.
Lawrence Mortalwood mia
łby się w niej zakochać? Nie słyszała nigdy nic bardziej
bezsensownego i ob
raźliwego. Pan M. był kimś więcej niż tylko jej pracodawcą, był lojalnym
przyjacielem,
który teraz potrzebował jej bardziej niż kiedykolwiek. Ona też zawsze
pozostanie w stosunku do niego lojalna.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Adrian obrazi
ł się na Whitney i przestał się do niej odzywać, ponieważ nie wzięła ze sobą
piwa imbirowego.
Whitney obudziła Mortalwooda i nakłoniła do zażycia lekarstw.
– Jeste
ś wspaniała – powiedział siadając na swym posłaniu i krzywiąc się przy tym z
bólu. –
Czy długo jeszcze będziemy tkwić w tym zapomnianym przez Boga miejscu? Może
temu, jak mu tam,
Cantrellowi uda się nas stąd wydostać?
Si
ęgnął po jej rękę i uścisnął ją. Uśmiechnęła się zdawkowo i oplotła palcami jego
pulchną dłoń.
– Wcale nie jestem wspania
ła – odpowiedziała. – To Cantrelł znalazł lekarstwa, puszki z
zupą i piwo.
Mortalwood jeszcze mocniej u
ścisnął jej dłoń. Trochę ją to krępowało, gdyż wciąż miała
w pamięci słowa Gabe’a.
– Najp
óźniej w piątek wydostaniemy się stąd – powiedziała. – Ktoś ma przypłynąć na
kemping.
– W pi
ątek – wyszeptał kiwając głową. – To nie tak źle.
– Mo
że nawet wcześniej – pocieszyła go. – Mamy wodę, jedzenie, szałas i pana
lekarstwa. Cantrell
znalazł koc i trochę pańskich ubrań. Proszę tylko odpoczywać i nabierać
sił.
– Szkoda,
że nie mam okularów – poskarżył się Mortalwood. – Czy ta plaża jest ładna?
Czy odpowiada naszym planom?
Tak dawno nie my
ślała już o tych planach. Wciąż miała przed oczami widok bezkresnej
pustej plaży i pamiętała, jak mała i mało znacząca tam się czuła.
– Pla
ża... – zaczęła z wahaniem – jest piękna.
– Tak. Jest... jest do
ść ładna.
– Mam zamiar wybudowa
ć tu ekstra pensjonat – powiedział w rozmarzeniu. – Dokładnie
w tym miejscu.
Będzie tam apartament do mojego prywatnego użytku, ze wszystkimi
wygodami. –
Ponownie uścisnął jej rękę.
–
Świetny pomysł – zgodziła się Whitney wiedząc, że to go trochę uspokoi. Ale
nieoczekiwanie poczuła dziwny ból na myśl o nowoczesnym pensjonacie na miejscu
wiekowych dębów, obrośniętych mchem.
– Moim zdaniem pensjonat jest tutaj zbyteczny – odezwa
ł się Adrian. – Będziemy mieli
przecież hotele wzdłuż plaży. Tutaj jest lepsze miejsce na pole golfowe. Wykarczujemy te
drzewa i zaaranżujemy odpowiedni krajobraz, wynajmiemy dobrego projektanta, żeby...
– Od
łóżmy to na później – przerwał Mortalwood słabym głosem. – Nie chce teraz o tym
myśleć. Whitney, mówiłaś, że jest piwo imbirowe? – Spojrzał na nią z nadzieją.
– Jest, jest – powiedzia
ła szybko, chcąc go uspokoić.
– Lada chwila Cantrell je przyniesie. Poszed
ł jeszcze po wodę.
– M
ój pensjonat będzie miał znakomitą restaurację – marzył dalej Mortalwood. –
Pięciogwiazdkową, szef kucani z Paryża, serwis przez całą dobę, w barze wszystko czego
dusza zapragnie.
– Tss – zasycza
ł Adrian. – On nadchodzi. Obładowany Gabe pojawił się na brzegu
polany.
Spojrza
ł na całą trójkę i Whitney wydawało się, że w jego wzroku pojawiła się pogarda,
kiedy zobaczył, jak mocno pan Mortalwood ściska jej rękę. Szybko odwróciła się,
zawstydzona.
By
ło już ciemno. Poprzez gęste liście dębów widać było chmury posrebrzone światłem
ksi
ężyca.
– Nie – warkn
ął Gabe niecierpliwie. – Nie potrzebuję pomocy. Idę łowić ryby, a ty zostań
tutaj i niańcz Mortalwooda.
– Pan Mortalwood
śpi – powiedziała stanowczo. – A ja chcę wiedzieć, gdzie są te ryby.
Co będzie, jeśli będę musiała łowić je sama? Jeżeli na przykład jutro ukąsi cię wąż i trzeba
będzie opiekować się wami trzema? Muszę znać wszystkie ważne miejsca na wyspie.
– S
łuchaj – zaczął jeszcze raz. – Umierasz ze zmęczenia. Odpocznij, inaczej rano
będziesz do niczego.
– Id
ę – powtórzyła potrząsając głową. – Wytrzymam tak długo jak ty i dopóki jesteśmy
tutaj,
będę pracowała na równi z tobą.
– To chod
ź – parsknął odwracając się. – Ale nie miej do mnie pretensji, jeżeli nadepniesz
na aligatora.
– Nie boj
ę się...
– Wiem – przerwa
ł jej. – Nie boisz się aligatorów. Słusznie, aligatory powinny bać się
ciebie.
Zrobiłabyś z nich teczki dla członków zarządu.
Trudno by
ło nadążyć za nim, było tak ciemno, że nie bardzo widziała, co znajduje się na
ścieżce. Kilka razy poczuła piekący ból, kiedy skaczący kaktus przyczepił się do jej kostki.
Ale prędzej by umarła, niż zwolniła tempo czy zawołała go. Oddalali się od plaży i wchodzili
coraz głębiej w las. W końcu nierówna ścieżka przeszła w wąską, zarośniętą drogę i teraz
mogła dotrzymywać mu kroku.
Tu by
ło już jaśniej. Światło posrebrzyło i uwypukliło jego rysy. Znowu przypominał jej
Wikinga.
– Dok
ąd idziemy i co to za droga? – spytała.
– Idziemy do mostu – m
ówił zdawkowo, jakby żałował każdego słowa. – Ta droga jest
używana, bo przyjeżdżają tu ludzie na kemping i czasami naukowcy.
– Sk
ąd to wszystko wiesz? – pytała dalej. – Przecież ty nie jesteś z tych stron, sam to
mówiłeś. Dlaczego właśnie interesuje cię ta konkretna wyspa?
Westchn
ął ciężko, z irytacją.
– Chcia
łem się czegoś o niej dowiedzieć, to wszystko. Większa część tej wyspy nigdy nie
była zamieszkana. Jest to więc interesujące środowisko, prawda?
Jej zm
ęczony umysł pracował z wysiłkiem. Zawsze podejrzewała, że jest zbyt
inteligentny jak na zwykłego łazika. Dlaczego wiedział tyle o tej samotnej wyspie? A może
on szpieguje dla konkurencji?
– Dlaczego to ci
ę tak interesuje? – naciskała.
– Poniewa
ż interesuje mnie przyroda w stanie dzikim – odparł ostro. – Wystarczy? A
teraz jak chcesz łowić ryby, to proszę bardzo. Jesteśmy na miejscu. Naprawdę wiesz, jak tego
używać? – Z powątpiewaniem wskazał na sieć, którą miał przewieszoną przez ramię.
Whitney spojrza
ła przed siebie i wstrzymała oddech z podziwu. Most był stary i
prymitywnie zbudowany, ale mocny.
Częściowo zbutwiałe deski świeciły jasną szarością w
świetle księżyca. Czarna powierzchnia wody odbijała bogactwo świateł na niebie. Wysokie
trawy rosnące wzdłuż brzegów falowały. Ale to głównie niebo oczarowało Whitney. Tysiące
gwiazd, nie – miliony,
poprawiła się w duchu, błyszczały nad jej głową. Tak jakby ktoś
rozsypał na nocnym niebie wszystkie diamenty świata. Prawie okrągła tarcza księżyca wisiała
nisko nad horyzontem.
Takiego nieba nie można zobaczyć w mieście. Takiego nieba nie
widziała od czasów dzieciństwa.
– Pyta
łem, czy naprawdę umiesz się tym posługiwać – powtórzył Gabe cicho.
Wzdrygn
ęła się, gdyż przez jedną czarodziejską chwilę zapomniała o całym świecie,
widziała tylko to magiczne niebo. Teraz znów czuła jego obecność. Wydawał się jeszcze
wyższy, wieczorny wiatr rozwiewał mu włosy. Rysy twarzy miał tak posrebrzone światłem
księżyca, że wyglądał niemal jak posąg. Ale w jego oczach nie było nic z posągu, patrzyły na
nią z taką siłą, że zabrakło jej tchu.
O Bo
że, pomyślała, on wygląda jak rycerz, a światło księżyca jest jego zbroją. Takiego
mężczyznę stać na wszystko. Wszystko.
Natychmiast skarci
ła się za takie myśli. On nie jest żadnym rycerzem. To zwykły facet z
siecią na ryby, na dodatek zachowujący się gburowato, i tyle. Właśnie wyciągnął do niej rękę
z siecią.
– Poka
ż mi – powiedział tym samym, cichym głosem.
Whitney w po
śpiechu opanowała emocje.
– Przecie
ż mówiłam, że potrafię – odparła sztywno, biorąc sieć i starając się przy tym nie
dotknąć jego ręki. Trzeba odpowiednio zawiązać ten sznurek, przypomniała sobie.
Przesz
ła na środek mostu. Gabe stanął blisko niej, za blisko, by mogła zapomnieć o jego
obecności. Próbowała się skupić. Kiedy była dzieckiem, taka sieć przypominała jej
koronkową halkę. Była okrągła, na dnie w równych odległościach miała przyczepione małe
ciężarki, wyglądające jak koraliki. Doskonale pamiętała Duba uczącego ją wszystkich
zawiłości, techniki zarzucania sieci.
Zarzucanie sieci wymaga
ło pewnej siły, ale najważniejsza była koordynacja czynności.
Jeszcze raz sprawdziła zwój sznura, strząsnęła sieć i wzięła jeden z ciężarków między zęby.
Wiedziała, że teraz nastąpi najtrudniejszy moment. Sieć powinna obrócić się w locie i wpaść
do wody tworząc koło. Wzięła głęboki wdech i rzuciła sieć, jednocześnie wypuszczając z
zębów jej obciążony koniec.
– Cholera – mrukn
ęła, gdyż nie zrobiła tego dobrze i sieć nie rozciągnęła się
odpowiednio.
Pozwoliła jej opaść na wodę, a następnie pociągnęła w górę. Była pusta. Ale
teraz wiedziała już wszystko dokładnie. Znów zwinęła sznur, jeszcze raz wzięła w zęby
ciężarek i rzuciła, tym razem wypuszczając go we właściwym momencie. Sieć zawirowała
nad lustrem wody i rozłożyła się całkowicie. Poczekała, aż ciężarki zatoną i zamkną sieć, po
czym pociągnęła ją do góry. W środku trzepotała mała, srebrna ryba.
– Aaa – zawo
łała z satysfakcją. – Mam cię.
– M
ój Boże – szepnął z boku Gabe. – Nie wierzę własnym oczom.
– M
ówiłam ci – odparła z tryumfalnym uśmiechem, Dub dobrze mnie nauczył,
pomyślała.
U
śmiech zniknął i łzy napłynęły jej do oczu. Poczuła nagły i nieoczekiwany przypływ
nostalgii, nie znany jej przedtem.
Tęskniła za rzeką, babcią i Dubem. Patrzyła na rzekę, żeby
Gabe nie mógł widzieć jej oczu.
– No wi
ęc – powiedziała jak mogła najspokojniej – mamy ją. Co robimy dalej?
– Trzeba z
łowić więcej. Zabierzemy je do obozu i tam uwędzimy. Do rana będą gotowe.
Skin
ęła głową. Przypomniała sobie, że Gabe zostawił lekko tlące się ognisko.
Przygotował też ruszt upleciony z zielonych gałęzi olchy. Jeżeli potną ryby na paski i ułożą
na ruszcie nad ogniem, dy
m i żar u wędzą je do rana.
Gabe wyj
ął rybę i włożył ją do prymitywnego koszyka. Ponownie zebrała sieć i zarzuciła.
Powtarzała tę czynność wielokrotnie, chociaż nie było jej lekko. Złapała w sumie sześć ryb.
W końcu przekazała mu sieć i usiadła, oplatając rękami kolana. Teraz obserwowała, jak on
sobie radzi.
By
ł dużo silniejszy od niej i lepiej panował nad swoim ciałem. W tym, jak zarzucał sieć,
było jakieś nieokreślone piękno. Siedziała oparta o barierkę i przyglądała mu się. Złapał
następnych osiem ryb i potem sieć zaczęła wracać pusta. Whitney wciąż patrzyła na niego,
myśląc o tym, że ten wieczór miała spędzić w luksusowym hotelu w Hilton Head. Gdyby
zgłodniała, zamówiłaby coś do pokoju, a nie poszła łowić ryby na oblanym światłem księżyca
mostku.
Wsta
ła, podeszła do barierki i stanęła obok Cantrella. Oparła ręce o szorstką poręcz i
popatrzyła na sieć, która właśnie opadła na wodę, a potem zatonęła. Podciągnął ją w górę.
Whitney nie wierzyła własnym oczom. W sieci nie było ryb, tylko czarodziejskie, tańczące
ogniki.
– Co to? – wyszepta
ła mrugając oczami. Może była bardziej zmęczona niż myślała i
wzrok płatał jej figle.
Odwr
ócił się i uśmiechnął do niej.
– Nigdy przedtem tego nie widzia
łaś?
– Ale co to jest? – powt
órzyła Whitney, wciąż patrząc jak zahipnotyzowana.
Zarzuci
ł sieć jeszcze raz, tym razem mocniej, i pociągnął. Znowu zabłysły setki
jasnobłękitnych światełek.
– Plankton – wyja
śnił. – Maleńkie, fosforyzujące morskie żyjątka. Trafiliśmy na ich
kolonię. Chcesz zobaczyć jeszcze raz?
– Tak, prosz
ę – rzekła zafascynowana.
To by
ło tak, jakby łowił siecią maleńkie gwiezdne galaktyki, które uciekały i wracały do
tajemniczych głębin rzeki. Pokazywał jej to jeszcze kilka razy. W końcu plankton, tak jak
ryby,
przestał się pojawiać. Gabe zwinął sieć i odwrócił się do Whitney.
– Zada
łaś mi wiele pytań, kiedy tu przyszliśmy – powiedział patrząc na nią uważnie. –
Czy teraz ja mogę cię o coś zapytać?
Poczu
ła dziwny ucisk w żołądku i odwróciła wzrok. To chyba niebo i te miriady gwiazd
sprawiały, że czuła się oszołomiona. Zaczęło się, pomyślała. Znowu zacznie wypytywać, co
chcieli robić na wyspie. Musiał widzieć papiery pana Mortalwooda. Gdy ich oczy spotkały się
znowu,
usiłowała zachować spokój i kontrolę.
– Wolno ci pyta
ć. Ale ja mogę nie odpowiedzieć.
Wzruszy
ł ramionami. Nie zapięta koszula lekko załopotała na wietrze.
– Wiem, kim jeste
ś – powiedział z powagą. – Ale kim byłaś? Kim byłaś kiedyś?
– Co? – Zaskoczona zamruga
ła oczami. Odgarnęła nieposłuszny kosmyk włosów z
twarzy.
– Masz du
żo do powiedzenia w firmie Mortalwooda. Ale ty nie pochodzisz z wyższych
sfer.
Dużo pracowałaś, żeby tam dojść. Skąd? Z jakiego miejsca zaczęłaś? – pytał podchodząc
bliżej.
Patrzy
ła na niego nie rozumiejąc, dlaczego o to wszystko pyta. Nie chciała o tym
rozmawiać. Przeszłość przecież minęła bezpowrotnie.
– Oczywi
ście, że pracowałam – odrzekła wymijająco.
–
Żeby cokolwiek osiągnąć, trzeba pracować.
– Mówisz w taki sposób,
jakbyś nie pochodziła z Atlanty.
– Missisipi – odpar
ła krótko. – Południowe rejony stanu Missisipi. Specjalnie nie mówię
z żadnym akcentem.
Opar
ł się plecami o poręcz i spoglądał na rozgwieżdżone niebo.
– Mo
że się zdarzyć, że będziemy tu aż do piątku – powiedział, zmieniając nagle temat. –
Może nikt nas tu nie zauważy.
– Wiem – odpowiedzia
ła. Wciąż czuła się nieswojo.
– Nied
ługo będziemy mieli dość jedzenia małży i ryb. Mogę spróbować złapać coś
innego.
Na przykład oposa albo wiewiórki. A może raki. Czy nie będziesz się brzydziła ich
jeść?
– Nie – powiedzia
ła rzeczowo. – Ale inni raczej tak. Nie sądzę, żeby Adrian albo pan M.
mogli przełknąć oposa. Jest tłusty. No i potrzebne byłyby ziemniaki. To samo z rakami. Oni
mogliby je zjeść ze specjalnym sosem, ale same – wykluczone. Już prędzej wiewiórkę.
Wiewiórka nie jest zła. Żylasta, trochę zalatuje dziczyzną, ale nie jest taka zła.
Odwr
ócił się i znów spojrzał na nią z uwagą. Uświadomiła sobie, że właśnie popełniła
poważny błąd.
– Jad
łaś już te wszystkie rzeczy – powiedział cicho.
– Przyznaj,
że tak było.
Wzruszy
ła ramionami. Kiedy była mała, opos, rak czy wiewiórka były pożywieniem
biedaków.
Oczywiście, że je jadła.
– Kto nauczy
ł cię łowić ryby? – pytał przysuwając się bliżej. – Twój ojciec?
– Nie – odpar
ła krótko, pragnąc skończyć tę dyskusję. Odwróciła się od niego. Co go to
obchodzi,
zastanawiała się z rozdrażnieniem.
– W takim razie kto nauczy
ł cię tego wszystkiego?
– naciska
ł. – Sama wiesz, że nie są to umiejętności typowe dla kierownika w agencji
handlu nieruchomościami.
– A kto nauczy
ł ciebie? – odparowała. – Pewnie już od stu lat jesteś w harcerstwie?
– Mo
żna powiedzieć, że moją specjalnością jest umiejętność przetrwania w
ekstremalnych warunkach.
Już kiedyś ci powiedziałem – gdybyśmy byli tu tylko my dwoje, ty
i ja,
nie obawiałbym się. Zająłbym się tobą bez żadnych problemów.
– Sama potrafi
ę się sobą zająć, stokrotne dzięki.
– Tak, ty jeste
ś nadspodziewanie dobra – przyznał śmiejąc się cicho. – Ale sama wiesz, że
jestem lepszy.
Dla kogoś zdrowego przetrwanie na tej wyspie to jak kromka chleba z masłem.
Mógłbym zaopiekować się tobą wszędzie – w Arktyce, na pustyni, na morzu, w dżungli.
– Ale jeste
ś pewny siebie. – Starała się pokazać mu, że nie zrobiło to na niej żadnego
wrażenia. – Nie wydaje mi się jednak, by tego rodzaju umiejętności były jakąś wielką zaletą.
Potrafić żyć jak dzikus, też coś.
Za
śmiał się ponownie. Ten dźwięk sprawił, że poczuła dreszcze na karku i mimo woli
zesztywniała.
– Nie jestem dzikusem – powiedzia
ł łagodnie. – Gdybym był, wiedziałabyś o tym. Tak
samo pozostali. Nie, ja jestem cywilizowany, niestety.
– Cywilizowany – zakpi
ła Whitney. Zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Jeżeli będzie
tak stała i wdychała czyste, ożywcze powietrze, to na pewno jej myśli przestaną biegać i
umysł znów zacznie działać logicznie.
– Dzikus nie zawraca
łby sobie głowy Mortalwoodem. On przecież jest bezużyteczny. I
dzikus już dawno usadziłby Adriana Fiska na miejscu, tak jak na to zasługuje. A ja jestem tak
grzeczny w stosunku do niego,
jak tylko mogę.
– W sumie nie za bardzo grzeczny – powiedzia
ła Whitney, wciąż z zamkniętymi oczami.
Pragnęła, żeby on sobie poszedł jak najdalej, najlepiej na drugi koniec wyspy. Oszałamiał ją,
tak samo jak te gwiazdy.
– A je
żeli chodzi o ciebie, droga pani – szepnął jej prosto w ucho – to gdybym był
dzikusem, po prostu bym ci
ę wziął. Trzymałbym innych z daleka i powiedziałbym: „ona jest
moja”.
Przestraszona i jednocze
śnie wściekła spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
– Wzi
ąć mnie? – krzyknęła. – Powiedzieć, że jestem twoja? To... idiotyczne. Jeżeli tylko
spróbujesz,
wylądujesz w sądzie w chwilę po tym, jak już będziemy na stałym lądzie. Ja...
Podni
ósł palec do ust gestem nakazującym jej, by umilkła.
– Nigdy nie b
ędę cię zmuszał do niczego, droga pani. Jestem, jak już mówiłem,
człowiekiem cywilizowanym.
Sta
ł zbyt blisko niej, ale nie cofnęła się. Patrzyła na niego i na przestrzeń pełną gwiazd.
To one sprawiają, że wciąż kręci mi się w głowie, pomyślała.
– Przesta
ń mówić do mnie „droga pani” – zażądała.
– Robisz to tylko po to,
żeby się wygłupiać, panie Cantrell.
Wyci
ągnął rękę i pogłaskał ją po włosach. Już kiedyś mu powiedziała, żeby nigdy więcej
jej nie dotykał, ale teraz nie protestowała. Jego ręka pogładziła ją po twarzy. Dotyk ten
sprawił, że poczuła się dziwnie, jakby była wypełniona gwiazdami, płonącymi i spadającymi
w ciemności.
– W takim razie nie nazywaj mnie „panem Cantrellem”.
Mam na imię Gabe, Gabriel.
Powiedz to.
D
łoń gładząca jej policzek jednocześnie uspokajała ją i podniecała. Czuła na zmianę
gorąco i zimno.
– Powiedz – poprosi
ł cicho, przysuwając się jeszcze bliżej.
Rozchyli
ła wargi. Wiedziała, że teraz ją pocałuje, a ona mu na to pozwoli. To było
szaleństwo, ale była pijana tymi gwiazdami i księżycem, i też tego chciała.
– Whitney – wyszepta
ł – powiedz tak. Proszę.
– Gabriel – powiedzia
ła ledwo słyszalnie. – Jak anioł.
– Nie – odpar
ł schylając się do niej. – Nie jak anioł. Po prostu jak mężczyzna.
Mężczyzna, który nic nie bierze siłą. Ale który weźmie to, co mu zostanie ofiarowane.
Zbli
żył usta do jej warg. Dłońmi objął delikatnie jej twarz. Gdyby nagle okazało się, że
jednak jest aniołem i owija ją swoimi skrzydłami, wcale nie byłaby zaskoczona. Wydawało
się jej, że on zaraz uleci w górę, do tych świecących gwiazd. Zarzuciła mu ręce na szyję,
jakby chciała, żeby zabrał ją tam ze sobą.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Whitney by
ła upojona smakiem tego pocałunku, dotykiem jego ciepłych rąk na chłodnej
od wiatru twarzy.
Jej zwykłym światem rządziła logika, finanse, kalkulacja. Teraz to
wszystko opadało z niej jak skorupa, która zrobiła się za ciasna.
Jego dotyk, nacisk gor
ących i twardych warg zmienił nagle rzeczywistość w magię
zmysłów. Usta stały się ruchliwe i podniecające, równie dobrze wiedział, jak dawać
przyjemność i jak ją brać. Półnagi tors przyciśnięty do jej miękkich piersi sprawiał, że
prze
chodziły ją słodkie dreszcze. W oddali słychać było nieustający odgłos uderzeń fal i
pomruk oceanu.
Czysty zapach morza łączył się z aromatem jesieni.
Gabe dotkn
ął szyi Whitney. Jego szorstkie palce odkrywały jedwabistą miękkość jej ciała
z powolną, drażniącą czułością. Ostra, nie ogolona broda drapała jej delikatną skórę, ale
Whitney nawet tego nie zauważała.
Jedn
ą ręką przyciągnął ją jeszcze mocniej, a drugą gładził włosy. Oszołomiona Whitney
westchnęła z rozkoszy. Jego język przesuwał się delikatnie po jej wargach, a następnie wsunął
się między nie, pokazując, że nie ma się czego obawiać, że im są bliżej siebie, tym więcej
zaznają przyjemności.
Me
śmiało odpowiedziała na jego pieszczotę. Pomyślała, o odmienności ich ciał – jego
było twarde i szczupłe, podczas gdy jej miękkie i zaokrąglone, jego twarz i pierś szorstka od
zarostu,
jej gładka i delikatna.
Wydawa
ło się, że oboje są połówkami jakiejś całości, które długo za sobą tęskniły, a teraz
usiłują z powrotem stać się jednością.
– Mo
że miałaś rację – wyszeptał zdyszany. Jego pierś wznosiła się i opadała w rytmie
szybszym niż uderzanie fal przypływu. – Może rzeczywiście jest we mnie coś z dzikusa, bo
mam ochotę wziąć cię tu, na tym mostku, i kochać się z tobą w świetle księżyca.
Whitney otworzy
ła oczy i patrzyła na niego, zupełnie oszołomiona. Nie wiedziała, co ma
powiedzieć. Gabe nie domyślił się, że jest zawstydzona i wyraz jego twarzy stał się szorstki.
– Ale to niemo
żliwe, prawda? – zapytał, wciąż ją mocno obejmując. – W takich
prymitywnych okolicznościach. Nie chciałabyś przecież wracać do domu z szansą noszenia w
sobie małego Cantrella? – Przerwał dla zaczerpnięcia oddechu. – W takim razie po prostu ze
mnie szydzisz? Uważaj Whitney, to jest niebezpieczne.
Spojrza
ła na niego zaszokowana, całe ciepło uciekło z jej ciała. Oskarżał ją o igranie z
uczuciami,
które się między nimi zatliły? Wraz z przypływem chłodu rósł w niej gniew. To
prawda,
pozwoliła, żeby ją całował. To była głupota, ale już się stało. Jednak pocałunek wcale
nie był zaproszeniem, by się kochać, a jego słowa uraziły ją głęboko.
– S
łuchaj – wyjąkała drżącym głosem.
– Nie – uci
ął trzymając jeszcze mocniej jej ramiona. – W każdym z nas jest coś z dzikusa.
Nawet w tobie.
– Ja nie... – protestowa
ła próbując wyrwać się z jego uścisku. – Nie... Nie chcę... – Ale on
trzymał ją tak mocno, że musiała przestać walczyć. Pozwoli mu się wygadać, a później
ucieknie.
To właśnie dlatego wcześniej mu się nie opierałam, pomyślała. Byłam tak
zmęczona, że nie mogłam myśleć. Spróbowała odepchnąć go jeszcze raz, ale bez rezultatu.
– Przesta
ń – powiedziała chłodno.
W g
łowie wciąż miała kompletny chaos. Przyznała z bólem, że było cudownie nie czuć
się samotnie, tak jak czuła się przez całe życie, odkąd opuściła Duba, babcię i rzekę. Tej nocy,
w jego ramionach przez chwilę nie czuła się taka samotna.
– Nie rozumiem ci
ę – powiedział. Jego twarz wyglądała teraz ponuro w świetle księżyca.
– Ale wiem jedno.
Nie jesteś przeznaczona dla tego starego. Nie zmarnuj życia z powodu
poczuci
a lojalności.
– Nie mam poj
ęcia, o czym ty mówisz – odparła Whitney patrząc na niego z gniewem. –
Zostaw mnie.
Jestem zmęczona i chę iść spać. Sama.
– M
ówię o Mortalwoodzie – powiedział przez zaciśnięte zęby. – Posłuchaj mnie.
– Och, przesta
ń być śmieszny – odpowiedziała odwracając twarz od niego.
Nagle jego r
ęka znów dotknęła jej policzka i delikatnie, choć stanowczo obrócił ją, tak że
musiała na niego spojrzeć.
– Whitney... – zacz
ął. Coś jak ból czy rezygnacja brzmiało w jego głosie. Pochylił się
niżej i Whitney przestraszyła się, że znów chce ją pocałować. Nie, naprawdę przestraszyło ją
to,
że ona nadal tego chciała. Czy właśnie to czuła jej matka wiele lat temu innej gwiaździstej
nocy? Czy przed tym ją ostrzegała?
Tym razem nie zatrzymywa
ł jej, kiedy spróbowała się uwolnić. Odwróciła się i szybko
odeszła.
– We
ź ryby i sieć – zawołała, jakby wydając polecenie. Nie zadała sobie trudu, by na
niego spojrzeć. Zostawiła go stojącego na mostku i popędziła do obozu.
Adrian chrapa
ł nierówno, ale Mortalwood nie spał. Leżał w kącie szałasu, owinięty
pogniecionym i sztywnym od soli,
ale na szczęście suchym kocem.
– To ty Whitney? – zapyta
ł, gdy pochyliła się nad nim. – Myślałem, że już nigdy nie
wrócisz. Wszystko mnie boli.
Czy mo żesz d ać mi tro ch ę wo dy i jeszcze jedną pigułkę
nasenną?
Dotkn
ęła jego czoła. Chyba nie miał gorączki.
– Sama nie wiem – szepn
ęła. – Czy to nie będzie za dużo?
– Whitney, prosz
ę – powiedział z rozdrażnieniem.
– To straszne nie m
óc zasnąć. Człowiek czuje się wtedy taki samotny. Lila to rozumiała.
Czasami zasypiała trzymając mnie za rękę, żeby było mi łatwiej. Proszę cię.
Nie zwi
ązała włosów i co chwilę’ opadały jej na twarz. Odgarnęła do tyłu nieposłuszny
kosmyk,
zastanawiając się, co robić. Pan M. nie powinien brać tylu leków, ale z drugiej
strony przeleżeć całą noc w bólu – to może osłabić tę resztę sił, jaka mu została. Dała mu
więc tabletkę.
– Dobranoc panu – powiedzia
ła. – I niech pan się nie martwi. Mamy mnóstwo jedzenia na
śniadanie.
– Poklepa
ła go po ręce i poszła do swojego szałasu, gdzie z uczuciem ulgi wyciągnęła się
na mchu.
Jestem tak zmęczona, pomyślała, że pewnie zasnęłabym nawet na kamieniach. Ale
gdzie jest Gabe i dlaczego nie ma go tak długo, zastanawiała się, zirytowana jego
nieobecnością. Może by coś zrobił, żeby panu M. było wygodniej. Zagrzebała się głębiej w
mech.
Właściwie komu potrzebny jest Gabe Cantrell, zapytała samą siebie przekornie. Mnie
na pewno nie. A nawet jestem zadowolona,
że go nie ma. Nie chcę już myśleć o nim ani o
niczym innym.
Chcę tylko spać.
– Whitney? – rozleg
ł się żałosny głos Mortalwooda – Whitney?
Spr
óbowała unieść się na łokciu, ale głowa opadała jej ze zmęczenia.
– Whitney, ja wci
ąż nie mogę spać. Zostań ze mną, dopóki nie zasnę. Ja... ja się trochę
boję. Tu jest tak jakoś...
O Bo
że, pomyślała i usiadła kryjąc twarz w dłoniach. Udało jej się zebrać resztki sił i
przejść do drugiego szałasu. Raz jeszcze usiadła przy nim. Wokół coś szeleściło, słychać było
jakieś owady.
– Niech pan si
ę nie obawia – powiedziała starając się, żeby to zabrzmiało pewnie. – Nic
się nie stało. Jestem tutaj.
Skin
ął głową i położył się na swym prowizorycznym posłaniu. Whitney prawie spała na
siedząco, tak była zmęczona. Gdzieś w oddali pohukiwała sowa – niesamowity dźwięk, nie
słyszała go od lat.
– Whitney? – Dr
żący głos Mortalwooda brzmiał jeszcze bardziej niepewnie.
– Tak? – Ockn
ęła się z trudem.
– Co to by
ło? Czy możesz – zawahał się przez chwilę – potrzymać mnie za rękę? Zanim
zasnę?
T
ęskni za Lila, pomyślała Whitney i coś ścisnęło ją w gardle. Też za nią tęskniła.
– Oczywi
ście – zgodziła się biorąc jego rękę.
– Dzi
ękuję ci – westchnął Mortalwood boleśnie. Siedziała przy nim posłusznie, trzymając
go za rękę.
Tak zasta
ł ich Gabe, kiedy w końcu pojawił się na polanie. Stał chwilę w świetle księżyca
i patrzył nic nie mówiąc. Ona też się nie odezwała. Oboje odwrócili wzrok.
Najwidoczniej zosta
ł, żeby oczyścić ryby, bo teraz umocował drewniany ruszt nad
dymiącym ogniem i ułożył na nim srebrzyste kawałki. Potem wstał i znowu zniknął. Nie
wiedziała, dokąd mógł się udać. Kiedy w końcu Mortalwood zasnął, wślizgnęła się do
swojego szałasu i z ulgą zapadła w sen.
Rano zauwa
żyła, że ktoś przykrył ją podartą marynarką Mortalwooda i posypał mech, na
którym spała, ostro pachnącymi ziołami. Rozpoznała je, był to psi rumian, o którym Dub
mawiał, że odstrasza insekty. Ktoś zajrzał do niej w nocy i tym kimś mógł być tylko Gabe.
Wr
ócił do obozu, kiedy słońce było już wysoko, nie mówiąc, gdzie był i po co. Przyniósł
płócienną torbę, którą Whitney znalazła na plaży, wypełnioną trąbikami i małżami. Pod pachą
miał mnóstwo znalezionych rzeczy, głównie sznury, liny i jeszcze jeden kawałek sieci.
Whitney przynios
ła wodę i dopilnowała, by Mortalwood i Adrian zjedli swoje porcje
wędzonej ryby. Gabe rozgrzał kamienie, tak jak poprzedniego dnia, i zagrzebał w nich małże
na obiad.
Teraz szykował się do poszukiwań po drugiej stronie wyspy i stanowczo nie życzył
sobie towarzystwa Whitney.
– Pan Mortalwood powiedzia
ł, żebym poszła – powiedziała prowokująco. – Uważa, że
powinnam obejrzeć jak najwięcej. Adrian może zająć się obozem. Ja idę.
Gabe obrzuci
ł pogardliwym spojrzeniem Adriana, który właśnie pomagał Mortalwoodowi
przy wkładaniu świeżej koszuli. Whitney martwiła się stanem starszego pana, chociaż dzisiaj
czuł się już nieco lepiej.
Ona sama umy
ła się w strumieniu, wyszczotkowała włosy i zaplotła je w dwa warkocze,
związując końce kawałkami nitki wyprutej ze swetra. Uległa prośbom Mortalwooda i włożyła
jedną z jego koszul, różową, z długimi rękawami. Była o wiele za duża, więc musiała
zawiązać ją w talii i podwinąć rękawy do łokci.
– Pan Mortalwood
życzy sobie – powiedział Gabe przedrzeźniając ją. – Oczywiście,
wszystko,
czego życzy sobie pan Mortalwood. Ale ja nie mam zamiaru zwalniać tempa ani
dla ciebie, ani dla kogokolwiek innego. Nie miej do mnie pretensji,
jeżeli nie nadążysz.
– Dojd
ę tak daleko jak ty – odparła. Do tej pory dzielnie dotrzymywała mu kroku. Ból
mięśni, podrapane stopy i ręce były tego dowodem.
Uni
ósł brew drwiąco i uśmiechnął się cynicznie.
– Czy rzeczywi
ście? Jest taki obszar, może dwa, gdzie jestem w stanie posunąć się dalej
niż ty. Dużo dalej.
Z
łośliwość w jego tonie nie pozostawiała wątpliwości co do znaczenia tych słów. Zaśmiał
się nieprzyjemnie, odwrócił i ruszył w stronę ścieżki, którą szli wieczorem na ryby. Miał ze
sobą prowizoryczną menażkę, plastykową butelkę przewieszoną na sznurku przez ramię i sieć
na ryby.
Whitney zacisnęła pięści i poszła za nim, zdecydowana za wszelką cenę nie zostawać
w tyle.
Przez ca
łą drogę do mostu nie wypowiedzieli ani słowa. Whitney patrzyła w ziemię, żeby
nie musieć patrzeć na niego. On też dokładał starań, żeby jak najrzadziej spoglądać w jej
kierunku.
S
łońce już paliło mocno i zrobiło się gorąco. Ciężki zapach sosen unosił się w powietrzu.
Raz na jakiś czas Gabe zatrzymywał się na krótko, klękał i oglądał rysunek śladów na piasku.
Obserwowała go i usiłowała sobie przypomnieć, do kogo należą te ślady. Do myszy?
Ryjówki? A może jaszczurki? Nie chciała pytać, a on nic nie mówił. Wstawał i szybko szedł
dalej,
nie czekając. Postawiła sobie za punkt honoru, by nie zostawać w tyle ani o krok. Od
czasu do czasu musiała się jednak zatrzymać, ponieważ podstępne skaczące kaktusy prawie
całkowicie zarosły drogę. Była zaskoczona, gdy Gabe zatrzymał się, by mogła powyjmować
kolce.
A jeszcze bardziej zaskoczyło ją tó, że się odezwał.
– Uwa
żaj – ostrzegł ją wskazując na drogę. – Musisz dbać o swoje nogi.
– Wiem – odpowiedzia
ła krótko, ale była mu wdzięczna za zainteresowanie.
Tym razem szed
ł trochę wolniej. Droga znów wiodła przez zagajnik i Whitney
błogosławiła przynoszący ulgę cień.
– Szkoda,
że Mortalwood nie miał żadnych skarpetek w walizce – powiedział Gabe nie
patrząc na nią.
– Ja te
ż żałuję – przyznała szczerze. Niestety pan M. zdążył wypakować skarpetki przed
katastrofą. Popatrzyła na swoje poranione kostki. Z jednej ciekł cieniutki strumyczek krwi.
– Mo
że on mógłby dać ci swoje – mówił dalej Gabe. – Ale powinien mieć jednak coś na
nogach,
chodzę przecież w jego butach. Oczywiście, Fiska nawet nie ma co prosić.
Whitney wzruszy
ła ramionami. Nigdy nie przyszłoby jej to do głowy, chociaż musiała
chodzić o wiele więcej od niego.
– On sam powinien ci je zaproponowa
ć – zauważył Gabe. – Spróbuję wydostać je dla
ciebie.
– Ja ich nie chc
ę – szybko odparła Whitney. Była w lepszej kondycji fizycznej niż Adrian
i lepiej wiedziała, jak sobie tutaj radzić. To był jeden z powodów jego złości. Drugim było to,
że Mortalwood instynktownie zwracał się do niej po rady i opiekę.
– Fisk nie
życzy ci najlepiej – powiedział Gabe patrząc na nią z boku. – On jest zawistny.
– Adrian jest w trudnej sytuacji – wyja
śniła. – On nie znosi być zależnym od
kogokolwiek.
Jest bardzo czuły na tym punkcie.
Gabe patrzy
ł daleko na drogę i uśmiechał się do siebie.
– No i nie znosi wsp
ółzawodniczyć z kobietą. Co jest nagrodą? O co się ubiegacie?
Whitney gbliza
ła wargi i przejechała dłonią po czole, na którym zebrały się kropelki potu.
– Jedno z nas ma zosta
ć zastępcą dyrektora – przyznała, zmęczona ciągłym ukrywaniem
prawdy.
– Wsp
ółzawodniczymy ze sobą, ale to, że jestem kobietą, nie ma żadnego znaczenia.
Zatrzyma
ł się, a ona stanęła przy nim, zaskoczona.
– Dobry Bo
że, ty chyba nie wierzysz w to, co mówisz? – zapytał.
Nie rozumia
ła go. Coś pulsowało jej w skroniach i chciała, żeby słońce przestało tak
palić. Niebo miało taki ostry, jasnoniebieski kolor, że rozbolały ją oczy.
– Nie wierz
ę w co?
–
Że nie ma znaczenia to, że jesteś kobietą. Patrzył na nią uśmiechając się leciutko. Jak
zwykle mia
ł rozpiętą koszulę i widok błękitnego aligatora wprawiał ją w zakłopotanie.
Przypomniał się jej incydent na jachcie, kiedy to przechył rzucił ją w jego ramiona i
przylgnęła na chwilę wargami do tego miejsca, do szorstkich, kędzierzawych, złotawych
włosów. Usta jej zadrżały.
– Nigdy nie
żądałam od nikogo specjalnych przywilejów z tego powodu. Pracowałam
równie ciężko jak mężczyźni. Mogę stawać z nimi do współzawodnictwa na takich samych
warunkach.
– Prawdopodobnie on tego w
łaśnie się boi. – Gabe zaśmiał się. – I jeżeli będzie miał
okazję, wbije ci nóż w plecy, tak jakbyś była mężczyzną, na równych prawach.
– On m
ógłby to zrobić – zgodziła się. – Po prostu muszę zawsze oglądać się do tyłu,
prawda? Chodź, zejdźmy z tego słońca.
Zacz
ęła iść szybciej, gdy w polu widzenia ukazał się następny lasek. Gabe z łatwością
dotrzymywał jej kroku.
– A mo
że jest za późno? – zauważył. – Może on już to zrobił?
Popatrzy
ła zaskoczona. Psiakrew, pomyślała bezsilnie, ależ on jest irytująco bystry.
– Chodzi mi o to – powiedzia
ł, jakby czytając w jej myślach – że wasza trójka chce mieć
tę wyspę. To znaczy Mortalwood chce ją kupić. Ale widocznie nikt inny nie wie, że to jest na
sprzedaż. Inaczej dopiero by się tu działo. O to chodzi, prawda? A najbardziej zależy na tym
Fiskowi.
– Ja... – zacz
ęła się jąkać – ja nie mam prawa rozmawiać o tym. Nie mogę... nic
powiedzieć.
Nagle zn
ów znaleźli się w cieniu, co przyjęła z ulgą. Czuła ból głowy, gardło miała
spieczone z pragnienia i bolała ją kostka, w miejscu gdzie ostatnio ukłuł ją kaktus. Poczuła
ostry ból w drugiej kostce,
to następny kaktus przyczepił się do jej skóry.
– Siadaj – nieoczekiwanie zakomenderowa
ł Gabe. Położył rękę na jej ramieniu i
skierował ją w stronę dużego, pokrytego porostami głazu. – Siadaj – powtórzył.
Pos
łuchała bez słowa protestu. Poczuła wdzięczność, kiedy ukląkł i szorstkimi palcami
wyjmował igły z jej nogi.
– Musisz patrze
ć, gdzie stawiasz stopę – zbeształ ją. – I dlaczego nic nie powiedziałaś, że
ci się chce pić? Mój Boże, jesteś najbardziej upartą kobietą, jaką w życiu widziałem. Klimat
tutaj jest zdradliwy,
musisz pić, kiedy tylko czujesz pragnienie.
Poda
ł jej butelkę. Whitney wypiła dwa małe, oszczędne łyki.
– Wypij wi
ęcej – rozkazał.
Wci
ąż klęczał u jej stóp, trzymając jedną rękę na jej gorącej, pulsującej kostce.
– Nie mog
ę – odparła. – To tylko dwulitrowa butelka. Jeżeli nie znajdziemy wody, będzie
musiała nam wystarczyć na całą drogę powrotną.
–
Żeby tylko ciebie wystarczyło na drogę powrotną. Nie przejmuj się wodą, uwierz mi.
Napi
ła się ponownie. Woda smakowała jak boski nektar, Whitney przymknęła oczy i
delektowała się jej smakiem. Kiedy zwróciła mu butelkę, urwał kawałek materiału wielkości
chusteczki do nosa z dołu swojej koszuli i zmoczył go obficie.
– Nie rób tego –
krzyknęła przestraszona. – Po co marnujesz wodę? I twoja koszula...
W og
óle nie zwrócił na nią uwagi. Oczyścił skaleczenia na obu kostkach, wypłukał
szmatkę i ponownie wytarł jej nogi.
Woda cudownie ch
łodziła piekące miejsca, ale nie mogła uwierzyć, że pozwolił sobie na
takie marnotrawstwo.
To było do niego niepodobne.
– Co b
ędzie, jeżeli nie znajdziemy wody? – spytała. Gabe zdjął koszulę. Patrzyła, jak
gładko poruszają się mięśnie na jego ramionach i plecach. Urwał kilka długich pasków
materiału. Następnie zsunął jej sandały ze stóp i zaczął owijać tę, która była bardziej
pokaleczona.
– Nie przejmuj si
ę wodą – powiedział. – Znajdziemy ją. Nie widziałaś śladów? Przestałaś
obserwować drogę i dlatego kaktusy dobrały się do ciebie.
Ślady, pomyślała zawstydzona. Ależ oczywiście. Miał na myśli ślady zwierząt. Jeżeli
widział ich dużo, to znaczy, że w pobliżu jest woda. Siedząc nieruchomo przyglądała się, jak
najpierw obandażował jej lewą stopę, a następnie prawą aż do połowy łydki.
– Prosz
ę – powiedział z zadowoleniem. – To powinno zabezpieczyć cię na jakiś czas.
– Twoja koszula – wyj
ąkała zmartwiona, widząc, że zostało z niej tylko kilka szmatek,
które wepchnął do kieszeni.
– Potrzebna ci bardziej ni
ż mnie – odparł. – Musisz * być uważniejsza, zbyt łatwo się
rozpraszasz. Powinna
ś popracować nad sobą. – Prawie jesteśmy na miejscu – dodał
wskazując drogę. – Możesz już iść?
Wyci
ągnął rękę, by pomóc jej wstać z kamienia, lecz Whitney nie przyjęła jej. Tak jak
stał tutaj, opalony i półnagi, znów przypominał prymitywnego boga słońca. Rozsądniej było
nie dotykać go, mógł ją sparzyć. Może rozsądniej było nawet nie patrzeć na niego, bo mógł ją
oślepić. Wstała, uważnie patrząc pod nogi.
– Dzi
ękuję ci – powiedziała cicho, gdy usłyszała jego kroki.
– To niedaleko – zapewni
ł ją, nie zwracając uwagi na podziękowania. – Posiadłość
Fredericksów,
a właściwie to, co z niej zostało, powinna być zaraz za tą kępą sosen na
pagórku.
Przytakn
ęła nie podnosząc wzroku. W milczeniu wspięli się na pagórek. Gdzieś na
drzewie zakrakała wrona. Gabe zatrzymał się. Stanęła również, wciąż patrząc w dół. Przez
chwilę cisza aż pulsowała w powietrzu między nimi.
– Jeste
śmy na miejscu – powiedział.
Whitney powoli poparzy
ła przed siebie. Na wprost był jeszcze jeden lasek dębowy.
Między drzewami rosły krzewy. Tu i tam widać było skalne rumowiska, pozostałość po
domu,
który spalił się czterdzieści lat temu. W najdalszym końcu lasku stały trzy szare,
zwietrzałe ściany. Pod nimi była podłoga z płaskich głazów, z kępami trawy rosnącymi w
pęknięciach. Pozostał nawet zwisający kawałek dachu. Słońce przeświecało przez połamane
gonty,
ale będzie można go łatwo naprawić, pomyślała Whitney z radością. Kiedyś był tu
pewnie magazyn.
Kilka metr
ów dalej rosły paprocie i karłowate palmy, między którymi coś migotało.
Strumyk,
zorientowała się Whitney w przypływie radości. Wąskie, płynące źródełko. Będzie
nam tu o wiele lepiej,
pomyślała. Solidniejsze schronienie, woda w zasięgu ręki.
Tu
ż za dębami ujrzała coś jeszcze, uporządkowaną grupę niskich, powykręcanych drzew.
Tu i tam jaskrawa czerwień przeświecała spomiędzy ciemnych liści. Sad, świeże jabłka!
– No i co? – spyta
ł Gabe stając obok niej. Spojrzała aa niego i zobaczyła, że się uśmiecha.
–
Warto było tu przyjść?
Whitney z przyjemno
ścią wciągała powietrze do płuc. Była tak szczęśliwa, że chętnie
uściskałaby Gabe’a, objęła ramionami i przytuliła się do jego piersi. Ale nie odważyła się
tego zrobić. Nie, zamiast tego musiała pomyśleć.
Po tej stronie wyspy wiatr by
ł łagodniejszy i bliżej było do uczęszczanych przez łodzie
szlaków. I kto wie,
co za skarby mogą znajdować się w tych ruinach, skarby, które pomogą
im przetrwać, zanim nadejdzie pomoc.
Wylicza
ła szybko w myśli wszystkie plusy. Jeżeli rosły tu jabłonie, może są i inne drzewa
owocowe albo jadalne orzechy,
a woda i owoce przyciągają zwierzynę. Jeżeli coś tu jest, to
Gabe to złapie i będą mieli mięso.
– No i co? – powt
órzył Gabe czekając na jej reakcję.
– Tu jest cudnie – odpowiedzia
ła uśmiechając się szeroko. – Nie mogę się doczekać, żeby
tu przyprowadzić pana Mortalwooda. Tu będzie mu o wiele lepiej. I ja będę lepiej się czuła,
wiedząc, że jest bezpieczny. Nie masz pojęcia, jak się martwiłam.
Podnios
ła na niego pełen wdzięczności wzrok. Ale jego spojrzenie nagle zrobiło się
chłodne, a miły uśmiech zniknął.
– Oczywi
ście – powiedział sucho, przez zaciśnięte zęby. – Twój cenny pan Mortalwood.
Kura,
która znosi złote jajka. Czy już się oświadczył? Nie mogę sobie wyobrazić, żeby mógł
ci się długo opierać. Naprawdę myślisz, że będziesz z nim szczęśliwa? Albo może szczęście
dadzą ci jego pieniądze i władza?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Rado
ść i uczucie szczęścia uleciały w okamgnieniu. Nie miała zamiaru poniżać się,
odpowiadając na takie pytania. Jeżeli on w tak perwersyjny sposób widzi jej stosunki z
Lawrence’em Mortalwoodem,
niech tak nadal uważa, pomyślała urażona. Niech sobie myśli,
co chce.
Ruszyła w stronę sadu.
Zapach jab
łek upajał i przywoływał wspomnienia. Usiłowała otrząsnąć się i
skoncentrować uwagę na bieżących zajęciach. Zaczęła systematycznie zbierać jabłka. Było
ich mnóstwo i co jakiś czas, ku jej radości, trafiało się nie uszkodzone, które odkładała na
bok. Inne, poobijane lub robaczywe,
ale częściowo jadalne, składała na oddzielną kupkę.
Może później je obierze, pokroi i spróbuje zrobić z nich mus.
W tym czasie Gabe spacerowa
ł bez wyraźnego celu po sadzie. Kiedy dotarł do niej,
przerwała pracę i podała mu jedno z nie uszkodzonych jabłek.
– Prosz
ę – powiedziała głosem pozbawionym emocji. – Weź.
– C
óż to? Bawimy się w Adama i Ewę? Chcesz skusić mnie jabłkiem?
Zmarszczy
ła brwi i wepchnęła mu jabłko w ręce.
– Och, we
ź. Na pewno jesteś głodny. Nie mam zamiaru kusić cię, nawet gdybyś był
Adamem.
Westchn
ął z udawanym zawodem i spojrzał na swoje białe szorty.
– Jaka szkoda! Ale o co ci chodzi? O m
ój strój? Bardziej bym ci się podobał w listku
figowym?
– Nie – warkn
ęła Whitney, zła, że znów udało mu się wprawić ją w zakłopotanie.
– Dlaczego? – spyta
ł. – Ty podobałabyś mi się w figowych listkach. A jeszcze bardziej
bez nich.
Chyba nie mielibyśmy nic na sobie, prawda? Listki pojawiają się dopiero po
zjedzeniu zakazanego owocu i odkryciu grzechu.
– Nie mam zamiaru rozmawia
ć o figowych listkach – odpowiedziała z niesmakiem.
– W takim razie usi
ądź i zjedz ze mną jabłko – powiedział drwiąco. – Albo będę mówił
na ten temat tak długo, aż dostaniesz szału. Zrób sobie chwilę przerwy, to może być dzisiaj
ostatnia okazja,
by trochę odpocząć.
Patrzy
ła na jabłko połyskujące w jego twardej dłoni. To przecież on ją kusi, pomyślała.
– Chod
ź – powtórzył wkładając jej do rąk owoc. Uśmiechał się przy tym lekko.
Mimo woli te
ż się uśmiechnęła. Czuła, że cała drży. To z powodu upału, długiej drogi i
głodu, pomyślała. Gabe usiadł w cieniu i oparł łokcie na kolanach. Usiadła przy nim i ugryzła
jab
łko.
– Wol
ę cię taką, jaka jesteś teraz – powiedział Gabe, przyglądając się jej z
zainteresowaniem.
Spojrza
ła pytająco. Nawet w cieniu jego. mocne ciało świeciło jakby słonecznym
blaskiem.
– Tak
ą, jaka jesteś teraz – powtórzył. – Z warkoczami, w tak zawiązanej koszuli, jedzącą
jabłko. O wiele bardziej niż w jedwabiach i białej bluzce.
Za
żenowana odwróciła wzrok i nerwowo podkurczyła palce u nóg.
– W obdartych spodniach i tych b
łazeńskich skarpetkach? – spytała ponuro. Spojrzała na
swe stopy, c
hronione bandażem ze strzępów jego koszuli.
– Tak – odpowiedzia
ł po prostu. – Właśnie tak. Gabe wciąż przyglądał jej się badawczo.
– Czy to naprawd
ę byłaś ty? – zapytał. – Dziewczynka z warkoczami. Ta, która siedziała
na trawie i jadła jabłka?
Odgarn
ęła włosy z twarzy. Czuła, że ma gorące policzki. Nie spojrzała na niego.
– Chyba tak. – Widzia
ła siebie jako bosonogą dziewczynkę, razem z Dubem zbierającą
jabłka, by babcia mogła zrobić szarlotkę.
– A co si
ę stało z tą dziewczynką? – pytał dalej Gabe, kładąc się na trawie i opierając na
łokciu.
– Dok
ąd odeszła i dlaczego?
– Ona... – zacz
ęła Whitney i przez chwilę milczała zatopiona we wspomnieniach. –
Musiała odejść, kiedy matka po nią przyjechała – powiedziała wreszcie cicho.
Obserwowa
ł ją i czekał nic nie mówiąc. Whitney pochyliła głowę w zamyśleniu i z
trudem przełknęła ślinę.
– Moja matka zawsze m
ówiła, że nie chce dla mnie takiego życia, jakie sama miała.
Chciała, żebym zdobyła wykształcenie i była niezależna. Żebym miała to wszystko, czego jej
brako
wało.
– Powiedzia
łaś, że matka przyjechała po ciebie – badał dalej Gabe. – Skąd przyjechała i
dokąd cię zabrała?
– Do miasta. – Zn
ów zaschło jej w gardle. – Ona pracowała w mieście i zabrała mnie tam.
Przedtem mieszkałam z moją babcią i wujkiem. Ale matka wzięła mnie, bo wyszła za mąż.
– To znaczy wysz
ła za mąż ponownie? Spojrzała mu prosto w oczy.
– Nie – odpowiedzia
ła spokojnie. – Wyszła za mąż po raz pierwszy. Mój ojciec nie chciał
się z nią ożenić. Uciekł i wstąpił do wojska. Nigdy do niej nie wrócił.
Gabe przez chwil
ę nic nie mówił.
– Czy ty go kiedykolwiek widzia
łaś? – zapytał w końcu.
– Nie.
– A jaki by
ł twój ojczym? – pytał dalej zniżonym głosem.
– M
ój ojczym był stary. Tak naprawdę to byłam mu tylko zawadą. Ale bardzo zależało
mu na mojej matce.
Tolerowaliśmy się nawzajem, to wszystko.
Le
żał wyciągnięty leniwie na trawie, ale w jego wzroku widać było napięcie.
– Czy twoja matka go kocha
ła?
Whitney zaczyna
ła żałować, że w ogóle opowiedziała mu o tym wszystkim.
– Nie – odezwa
ła się w końcu. – Nie kochała go. Ale on miał trochę pieniędzy,
wystarczająco dużo, by zadbać o moją naukę. Dlatego wyszła za niego.
– Co by
ło dalej?
– Umar
ł, kiedy zaczynałam szkołę średnią. – Teraz jej głos załamał się i zaczęła się jąkać.
–
Matka umarła, gdy byłam na studiach. Miała zaledwie czterdzieści jeden lat.
– Co si
ę stało z innymi? – spytał cicho. – Z twoją babcią, wujkiem?
– Nigdy ju
ż ich nie widziałam – powiedziała, szybko mrugając oczami. – Przestali
odzywać się do mojej matki dlatego, że mnie zabrała. Babcia umarła, gdy jeszcze byłam
mała, wkrótce po moim wyjeździe. Dub, mój wujek, kilka lat później.
Nasta
ła cisza, przerywana tylko szelestem liści poruszanych przez wiatr.
– Tak mi przykro – odezwa
ł się w końcu Gabe. Głos miał szczery, nie było w nim ani
śladu drwiny.
– Nie musi ci by
ć przykro – odparła sucho. Cisnęła ogryzek jak najdalej. – Zupełnie
dobrze dałam sobie radę.
– Naprawd
ę? – zapytał z wyzwaniem w głosie.
– Tak, naprawd
ę. – Odwróciła się i odeszła. Pracowali razem całe popołudnie. Zgodzili
się, że panu Mortalwoodowi łatwiej będzie przenieść się tu pod wieczór, kiedy słońce nie pali
już tak bezlitośnie. Pracowało im się razem nadspodziewanie dobrze. Nałamali gałęzi sosny i
załatali zrujnowany dach swego nowego schronienia. Whitney pokryła kamienną podłogę
mchem,
Gabe zaś wykopał dziurę pod ognisko.
Potem poszed
ł nałapać ryb, a ona usiadła i zatopiła się w myślach. Wczoraj rano
wstępowała na jacht ubrana w jedwabie, obuta w kosztowną skórę. Jeśli chodzi o rzeczy
materialne,
miała wszystko, czego kiedykolwiek pragnęła. W sprawach zawodowych,
ambicjonalnych,
był przed nią jeszcze do podbicia podniecający świat. Potraktowała Cantrella
jak zwykłego, wynajętego pomocnika, a na pana Mortalwooda i Adriana patrzyła jak na
wpływowe i bardzo ważne osobistości.
Dzisiaj siedzia
ła w kucki na skraju śmietnika i cieszyła się, że znalazła obity garnek i
pogiętą łyżkę. Pan Mortalwood i Adrian byli niemal inwalidami. A szansa uratowania się
zależała w największym stopniu od Cantrella.
Popatrzy
ła na swoje ręce. Są straszliwie zniszczone, pomyślała t niesmakiem. Miną
tygodnie,
zanim będzie można pokazać je ludziom. Było jej gorąco, czuła się brudna i
wątpiła, czy kiedykolwiek się umyje.
Z tymi warkoczami, w m
ęskiej koszuli i stopami w szmatach na pewno wygląda jak
straszydło. Ale by się ludzie śmiali, gdyby ją teraz widzieli, tak jak śmiali się z niej, gdy była
dzieckiem. Najpierw dlatego,
że nie miała ojca, potem, bo miała ojca tak starego, że jedzenie
kapało mu na kamizelkę.
Przesta
ń, powiedziała do siebie. Weź się do roboty. Musisz to przecież skończyć.
Zaniosła garnek i łyżkę do źródełka i zaczęła szorować je z furią.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
– Mam ju
ż dosyć tych małży i ryb – narzekał Adrian. Był zmęczony po długiej wędrówce
z pierwszego obozu. – Pan M. ma
rację, nie spocznę dopóki nie ujrzę tutaj czterogwiazdkowej
restauracji upamiętniającej to piekło, przez które musieliśmy przechodzić.
Whitney zignorowa
ła go i podała Mortalwoodowi następny kubek zupy. Adrian już zjadł
swoją porcję. Ona i Gabe postanowili obejść się smakiem.
– Whitney, jaki mamy dzi
ś dzień? Jak długo jesteśmy tutaj? – pytał, siedzący na
zwalonym drzewie, Mortalwood.
Wyglądał na całkowicie rozkojarzonego. Od czasu do czasu
wypijał trochę zupy, ale nie można go było namówić na zjedzenie niczego innego.
Zaniepokojona Whitney obserwowa
ła go uważnie. Wyprawa z pierwszego obozu
zmęczyła Adriana, ale Mortalwooda wyczerpała całkowicie, chociaż Gabe niósł go przez
większą część drogi.
– Jest wci
ąż środa – powiedziała starając się, żeby jej głos brzmiał pogodnie i
uspokajająco.
– Je
żeli to ma być mus jabłkowy, to smakuje jak breja – grymasił Adrian, nie przerywając
jedzenia.
– Bardzo mi przykro – warkn
ęła Whitney tracąc cierpliwość. – Tak się złożyło, że nie
miałam ani cukru, ani cynamonu, ani rodzynek, ani masła.
– Przyda
łoby się coś słodkiego – rzekł Mortalwood prawie z rozrzewnieniem. – Jak
myślisz, Whitney, czy mogłabyś wrócić na jacht i znaleźć trochę cukru? Adrian ma rację, mus
byłby lepszy z cukrem.
Whitney zacisn
ęła wargi, żeby nie palnąć czegoś w gniewie. Kiedy z Cantrellem wrócili
do pierwszego obozu, zobaczyli,
że Fisk i Mortalwood wypili wszystkie cztery puszki piwa
imbirowego i nadal narzekali na pragnienie,
chociaż zostało jeszcze pół dzbana wody. Zrobiło
jej się przykro, że tak postąpili. Pan M. wciąż był zbyt wytrącony z równowagi, by myśleć
jasno,
ale Adrian powinien mieć więcej rozumu. Tym, który się odezwał, był Gabe.
– Jeste
śmy szczęściarzami, że w ogóle mamy coś do jedzenia. Nie, panie Mortalwood, nie
możemy pójść jeszcze raz na jacht. To jest niebezpieczne. Za pierwszym razem był ważny
powód,
bo pan potrzebował lekarstw.
Whitney spojrza
ła na niego zaskoczona. Nic jej nie powiedział, że nurkowanie tam było
niebezpieczne.
– A ja m
ówię, że masz wrócić i poszukać jeszcze raz – zażądał Adrian.
Gabe udawa
ł, że nie zauważa jego wrogości. Mówił dalej spokojnym głosem.
– Mamy wszystko, co potrzebne, aby prze
żyć następne dwa dni: jedzenie, wodę,
lekarstwa i schronienie.
Jesteście wyczerpani, ale teraz jest dużo czasu na odpoczynek.
–
Łatwo ci powiedzieć – odpalił Adrian. – Na ciebie nikt nie napadł i nie masz
zwichniętej nogi. Jestem też dokładnie podrapany przez kaktusy i pogryziony przez te
przeklęte mrówki...
Gabe nadal ignorowa
ł go i mówił spokojnie.
– Wci
ąż mówicie o rzeczach mało ważnych. Wiecie, co jest najważniejsze? To, co jest
tutaj. –
Postukał palcem wskazującym w skroń. – Czy pan mnie słyszy, panie Mortalwood?
Tylko nastawienie psychiczne może nas uratować. I współpraca.
Mortalwood s
łuchał w otumanieniu, jakby był gdzieś daleko.
– Tak, tak – przytakn
ął w końcu. – Tak.
Gabe postawi
ł na ziemi pustą puszkę.
– Dobry dyrektor wie, jak zorganizowa
ć siły, w jaki sposób wykorzystać personel. Tylko
ja wiem,
jak przetrwać w tych warunkach. Panie Mortalwood, chcę, żeby upoważnił mnie pan
do kierowania tym wszystkim,
aż się stąd wydostaniemy.
Nast
ąpił moment krępującej ciszy. Whitney ponownie spojrzała na Gabe’a, zaskoczona.
– Poczekaj, poczekaj – powiedzia
ł Adrian ze złością. – Pan Mortalwood nie jest w stanie
podjąć tak ważnej decyzji. Po nim ja jestem na najwyższym stanowisku, więc ja powinienem
objąć dowodzenie. Ty i Whitney skorzystaliście z tego, że jestem ranny, by przechwycić
władzę...
– W
ładzę? – krzyknęła Whitney czując się znieważona. – Jeżeli nazywasz to, co my
robimy,
władzą, podczas gdy ty sobie tylko siedzisz, to wydaje mi się, że...
Gabe przerwa
ł jej:
– Jak ju
ż powiedziałem, morale i współpraca są teraz najważniejsze. Raz na zawsze
przestańcie wojować ze sobą o władzę. Właśnie mianowałem siebie tymczasowym
przywódcą. Nie będę głosował, zostawiam to wam trojgu.
– Ja g
łosuję przeciw – parsknął Adrian. – Jesteś nieokrzesany i ciemny, chcesz w ten
sposób uzyskać przewagę. Nie dam się wyzyskiwać...
– Ja g
łosuję za – powiedziała szybko Whitney i sama była zaskoczona siłą własnego
głosu. – Jeżeli będziemy się kłócić, to nic nam z tego nie przyjdzie. Tylko jedna osoba może
dowodzić, a oczywiste jest, że on najlepiej się do tego nadaje.
– Bardzo po kobiecemu – powiedzia
ł Adrian złośliwie. – Zrobiłaś tak po to, by zadać mi
cios w plecy i podważyć mój autorytet. Od początku zalecałaś się do tego... do tej kreatury.
Whitney usi
łowała stłumić gniew, który w niej narastał. Ale jeżeli teraz dam ponieść się
emocjom,
to chyba poprzegryzamy sobie gardła, pomyślała.
– Prosz
ę pana – zwróciła się spokojnie do Mortalwooda – pana głos jest decydujący. Kto
ma nami kierować do czasu przybycia pomocy? Czy powinien to być pan Cantrell?
Mortalwood siedzia
ł zatopiony w myślach.
– Prosz
ę pana – powtórzyła cicho Whitney. – Czy pan mnie słyszał?
Jeszcze przez kilka sekund siedzia
ł w milczeniu, po czym zrobił niecierpliwy ruch
palcami.
– Tak, tak, organizacja pracy, wykorzystanie pracowników,
udzielenie pełnomocnictwa.
Oczywiście, jak najbardziej, panie Cantrell. Tak, mądra decyzja. – Odwrócił się do Whitney i
popatrzył na nią, jakby widział ją pierwszy raz. – Oczekuję, że oboje z Adrianem będziecie
traktować go z szacunkiem – dodał surowo. – I bez narzekania. To zarządzenie dyrektora.
– O, rzeczywi
ście – warknął Adrian jadowitym tonem. Wstał niezdarnie z kloca i cisnął
swoją, do połowy wypełnioną musem, puszkę w stronę ogniska. Podniósł kij, którego używał
jako laski,
i pokuśtykał przed siebie. Kiedy jednak doszedł do końca polany, zatrzymał się,
jak gdyby przestraszony tym,
na co mógłby natknąć się trochę dalej.
Pan Mortalwood patrzy
ł za nim tępym wzrokiem.
– Adrianie – powiedzia
ł do jego pleców. – Już się wypowiedziałem. Moja decyzja jest
ostateczna.
Adrian spogl
ądał w górę, na ciemniejące niebo.
– Dobrze – odezwa
ł się w końcu. – Tak długo, jak pańskie pozostałe decyzje są również
ostateczne.
Serce Whitney zatrzyma
ło się na moment. Jakie pozostałe decyzje? O czym mówi
Adrian? Mortalwood popatrzył na nią. Wydało jej się, że z jego krótkowzrocznych oczu
wyziera poczucie winy.
– Oczywi
ście, oczywiście – przytaknął niewyraźnie. Adrian odwrócił się. Nawet w tym
słabym świetle Whitney zobaczyła w jego oczach złośliwy tryumf. Ogarnęła ją nieokreślona
obawa.
W lekkim oszołomieniu spojrzała na Gabe’a. „Ostrzegałem cię” – odczytała w jego
wzroku.
Miał rację, pomyślała, Adrian kombinuje coś, by wsad zić mi n ó ż w p lecy. Może
zresztą już to zrobił.
Tej nocy Whitney r
ównież poszła z Gabe’em łowić ryby, głównie po to, żeby nie siedzieć
w obozie.
Mortalwood błagał o więcej pigułek nasennych, ale sprzeciwiła się stanowczo.
Wkrótce potem zapadł w niespokojną drzemkę. Adrian, żeby wykazać swoją wyższość, nie
odzywał się ani do niej, ani do Cantrella.
By
ła pełnia i światło księżyca oblewało mostek jeszcze mocniej niż poprzedniej nocy.
Łowili w zupełnej ciszy, tylko od czasu do czasu przerywanej zdawkową rozmową.
– Pomóc ci?
– Nie.
– Zm
ęczona? Czy mam cię zmienić?
– Dzi
ęki. Jeszcze nie.
Ale tak naprawd
ę zmęczeni byli już oboje.
– No, na
śniadanie wystarczy – powiedział w końcu, gdy złowili już kilkanaście
niewielkich ryb.
Whitney wydawa
ło się, że z jego głosu też przebija skrywane zmęczenie.
– Id
ź przodem, dogonię cię później – powiedziała. – Chcę przejść się po plaży. Nigdy ne
widziałam brzegu morza w blasku księżyca.
Tak naprawd
ę chciała pobyć trochę sama.
– Nie – zaoponowa
ł. – To zbyt niebezpieczne, nie możesz iść sama. Dziś było gorąco i na
pewno węże wyjdą z ukrycia. A także aligatory.
Whitney zacz
ęła protestować, ale zbliżył się i delikatnie położył swoje palce na jej
wargach.
Wzdrygnęła się pod tym dotknięciem, znów zdziwiona kontrastem, jaki tworzyły
jego twarde palce z ciepłem i miękkością warg.
– Wiem – doda
ł cicho – ty nie boisz się węży ani aligatorów. Ale i tak pójdę z tobą. –
Uśmiechnął się z kpiną. – Żeby chronić je przed tobą.
Te
ż musiała się uśmiechnąć. Zostawili sieć na mostku, a koszyk z rybami umocowali w
płytkim rozlewisku rzeczki. Powoli szli drogą, która następnie przeszła w prowadzącą do
oceanu ścieżkę. Whitney myślała o tym, że przez ostatnie dwa dni nieustannie towarzyszył jej
pomruk oceanu.
Nagle kątem oka ujrzała, że coś się poruszyło.
– Och! – zawo
łała, bez zastanowienia chwytając Gabe’a za ramię i przytulając się do
niego.
Delikatne stworzonka, wygl
ądające jak duszki, o kształtach pająków, przebiegały w
świetle księżyca przez plażę tak szybko, że chyba były zaczarowane. Whitney nie widziała
nigdy czegoś takiego.
– To kraby – za
śmiał się Gabe. – Nic ci nie zrobią. Bardziej boją się ciebie niż ty ich.
Whitney przystan
ęła i obserwowała ich bezgłośną ucieczkę, a potem, wciąż nieświadomie
trzymając go za ramię, zaczęła iść dalej. Malutkie białe kraby uciekały przy każdym kroku.
– Jakie to niesamowite – wyszepta
ła. – To tak, jakby nas otoczyły płochliwe elfy.
Morze falowa
ło i połyskiwało w blasku księżyca. Whitney popatrzyła na Gabe’a, który
jak zwykle miał wzrok utkwiony w horyzont. Dopiero teraz zorientowała się, jak mocno
ściska go za ramię.
– Och – zawo
łała zażenowana, puszczając rękę. – Bardzo przepraszam.
Spojrza
ł na nią z ukosa i uśmiechnął się leciutko. Serce w niej podskoczyło i chciało
uciec z jej piersi.
Jeżeli w dzień wyglądał jak półnagi bóg słońca, to w nocy stawał się
srebrnym bogiem księżyca.
– Dzi
ęki za dzisiejsze wotum zaufania – powiedział.
– Nie by
łem pewien, jak postąpisz.
– Musia
łam tak zrobić – odpowiedziała ponuro.
– Adrian przesta
ł panować nad sobą. Nie możemy skakać sobie do oczu, to najgorsza
rzecz, .
jaką moglibyśmy zrobić. A poza tym, to ty masz rację.
– Uwielbiam, kiedy si
ę ze mną zgadzasz – mruknął.
– Mówisz wtedy tak inteligentnie.
Parskn
ęła śmiechem. Zatrzymała się na chwilę, by podnieść muszelkę. Był to piaskowy
dolar,
doskonale okrągły, z wyrytą pośrodku delikatną gwiazdą. Ostrożnie wsunęła go do
kieszeni spodni.
– On si
ę zniszczy – odezwał się nagle.
– Co takiego? – Spojrza
ła na niego zaskoczona.
– Piaskowy dolar. Nie przetrwa w kieszeni. Jest zbyt delikatny, nie tak jak prawdziwy
dolar.
– Och. – Wzruszy
ła ramionami uśmiechając się do siebie. – Będę ostrożna.
– Tak samo jest z wysp
ą – powiedział wskazując na widoczną w oddali ciemną ścianę
lasu. – To wszystko jest takie... kruche.
Ludzie mówią, że będą uważać. Ale zawsze coś
zostaje zniszczone.
Niektóre rzeczy nie są stworzone po to, żeby być czyjąś własnością.
Powinny pozostać takie, jak je stworzyła natura.
– To lekcja, prawda? – zauwa
żyła Whitney z rezygnacją. – Udzielasz mi lekcji.
– Tak – odpar
ł.
– I to wszystko – m
ówiła patrząc na oblaną światłem księżyca plażę i przepływające w
górze chmury – powinno by
ć pozostawione nietknięte? – Tak.
– O ile dobrze rozumiem, udoskonalenie tego miejsca, stworzenie tu czego
ś, co mogłoby
służyć wielu ludziom, byłoby czymś złym?
Zatrzyma
ł się i popatrzył na nią. Stał tyłem do księżyca, z twarzą ukrytą w cieniu.
– Czy ty zdajesz sobie spraw
ę, co właśnie powiedziałaś? – spytał ostro. – Udoskonalenie?
Myślicie, że kim jesteście? Tylko Pan Bóg mógłby ulepszyć to miejsce. I w jaki sposób
miałoby „służyć”? Trzeba by je zniszczyć, aby wybudować hotele i pensjonaty, przystanie i
pola golfowe?
Ju
ż otwierała usta, by dać mu ostrą i miażdżącą odpowiedź, ale nie mogła znaleźć słów.
Przez chwilę słychać było tylko wiatr i przybrzeżne fale. Z uczuciem bezradności
uświadomiła sobie, że nie wie, co odpowiedzieć.
– Popatrz na to – powiedzia
ł, uprzejmiej niż się spodziewała. Szorstka ręka dotknęła
delikatnie jej twarzy.
Obrócił ją tak, że musiała popatrzeć na rozciągającą się za nimi plażę.
Piasek błyszczał jak biały marmur, upstrzony tu i ówdzie małymi kurhanikami muszelek. Z
tyłu widać było ślady ich stóp.
– Chcesz to zmieni
ć? – spytał patrząc w tę samą stronę co ona. – Udoskonalić?
Sta
ła drżąc i ciężko oddychając. Z powrotem zwrócił jej twarz ku swojej. Jego włosy
tańczyły na wietrze jak srebrne ogniki.
– Co mam powiedzie
ć? – wyszeptała zduszonym głosem. Nie mogła przecież zdradzić
planów pana Mortalwooda.
Nie mogła zniweczyć ich teraz, kiedy zaszli już tak daleko i
znieśli tak wiele. Czego on od niej chce?
– Nie chc
ę, żebyś cokolwiek mówiła – odpowiedział porywczo. – Po prostu patrz.
Zawstydzona spu
ściła wzrok i zaczęła wpatrywać się w rysunek aligatora na jego piersi,
zamazany w świetle księżyca.
– Nie mog
ę o tym mówić – rzekła potrząsając głową w zakłopotaniu. – Nie chcę. Mam
tyle spraw do przemyślenia, nie mogę myśleć o tym teraz.
Wci
ąż trzymał rękę na jej twarzy, ale już nie zmuszał jej, by na niego spojrzała.
– Wiesz co? Kiedy wesz
łaś na ten jacht, wyglądałaś na bardziej napiętą niż sprężyna w
budziku.
Ale później, chwilami, sprawiałaś wrażenie prawie... sam nie wiem... „Szczęśliwa”
nie jest dobrym określeniem, ale tylko takie przychodzi mi na myśl. Tak. Czasami wyglądałaś
na szczęśliwą.
Przysun
ął się odrobinę bliżej. Położył drugą rękę na jej ramieniu, czuła jak ten dotyk pali
ją nawet przez materiał koszuli.
– Ta wyspa mo
że pokazać ci wiele rzeczy, jeśli umiesz patrzeć. Może ci wiele
powiedzieć, jeśli umiesz słuchać. Da ci też odczuć wiele, jeśli jesteś w stanie odczuwać. A ty
już to odczułaś. Wiem o tym.
– Nie – odpar
ła znów potrząsając głową, aż kosmyki włosów wysunęły się z warkoczy i
zasłoniły twarz.
– Nie teraz. Nie mog
ę o tym teraz rozmawiać. Jest tyle innych rzeczy do zrobienia. Tak
się denerwuję o pana Mortalwooda.
– Ja te
ż. – W jego głosie zabrzmiała ironia. – I to z wielu powodów.
– A Adrian co
ś knuje – dodała próbując odgarnąć włosy do tyłu. – To widać aż za dobrze.
– Ostrzega
łem cię przed nim – powiedział poważnie.
– To twój wróg.
Nie ufałbym też do końca Mortalwoodowi, on jest słabym człowiekiem.
– Och, jeste
ś niemożliwy – zaprotestowała zmartwiona. – Biedny pan M. , on nie jest
sobą. Dziś rano wydawało się, że jest z nim lepiej, ale teraz jestem przerażona. On... co
będzie... co będzie, jeżeli coś mu się stanie? To byłaby moja wina, moja...
Schwyci
ł ją teraz za ramiona obiema rękami. Potrząsnął nią lekko, by zapanowała nad
sobą.
– M
ówiąc szczerze też się tego boję – powiedział.
– Ale je
żeli cokolwiek się stanie, zaopiekuję się tobą, przyrzekam.
– Zaopiekujesz si
ę? – zaprotestowała. – Jak? Co możesz zrobić ponad to, co już
zro
biliśmy? Co jeszcze pozostało?
– Zrobi
ę wszystko, co będzie trzeba – powiedział, ujmując jej twarz w dłonie. –
Przyrzekam ci to.
– A ty – zawo
łała gwałtownie, zaczynając tracić panowanie nad sobą – dlaczego nie
powiedziałeś mi, że nurkowanie do tego wraku jest niebezpieczne? Dlaczego mi tego nie
powiedziałeś? Dlaczego to jest niebezpieczne? Nie ukrywaj nic przede mną.
– Wszystkie wraki s
ą niebezpieczne – odpowiedział próbując tak przytrzymać jej twarz,
by patrzyła mu prosto w oczy. – Głębiny oceanu są niebezpieczne. Są tam rekiny, płaszczki,
meduzy.
Zrobiłem to raz, ale nie mam zamiaru robić po raz drugi. Nie po piwo imbirowe, na
miłość boską. Nie w chwili, kiedy mam się zajmować tobą.
– Ty nie zajmujesz si
ę mną – powiedziała tupiąc nogami. – Ja sama się sobą zajmuję.
– Cii... – uspokaja
ł ją. – Nie złość się. Masz rację, porozmawiamy o tym później. Bądź
grzeczna, a dostaniesz prezent.
Mam coś dla ciebie.
– Prezent – powt
órzyła usiłując się wyrwać. – Nie chcę prezentu. Przestań traktować
mnie jak... jak dziecko.
– To nie jest prezent dla dziecka – odpowiedzia
ł cicho. Był teraz jeszcze bliżej. – To
prezent dla kobiety.
– Nie chc
ę tego – mówiła patrząc w stronę świecącego morza. Jego dotyk powodował, że
drżała.
– Poczekaj, dopóki nie zobaczysz –
powiedział, wziął ją za rękę i wsunął w nią jakiś
przedmiot z plastyku.
Z tyłu na szyi czuła jego oddech, łaskoczący i drażniący. Popatrzyła na
to,
co dostała, i odwróciła się do niego gwałtownie.
– P
łyn do mycia naczyń? – zapytała. – Czy ty zwariowałeś? Prawie nie mamy naczyń.
Czy uważasz, że właśnie coś takiego sprawi kobiecie przyjemność?
– Przeczytaj etykietk
ę – odparł śmiejąc się. – To ulega biodegradacji. Możesz w tym
umyć włosy, wykąpać się w morzu. Zmyje z ciebie brud, a nie będzie szkodliwe dla
środowiska.
– Co takiego? – pyta
ła, wciąż niezupełnie rozumiejąc. Ponownie popatrzyła na butelkę.
– To by
ł długi, gorący dzień – powiedział. Uklęknął u jej stóp, zdjął jeden sandał i zaczął
odwijać paski materiału.
– Co ty robisz? – zawo
łała, zdenerwowana pod wpływem jego dotknięcia. Krew w jej
żyłach zdawała się przypływać i odpływać, jak ocean.
– Zdejmuj
ę te twoje niby skarpety, żebyśmy mogli pójść do wody. – Zsunął drugi sandał i
odwinął bandaż z drugiej stopy. Położył wszystko na piasku i przycisnął kamieniem.
– Chod
ź. – Wyciągnął do niej rękę. – Ochłodzimy się.
– Ale m
ówiłeś... – zaprotestowała cofając się.
– Zostaniemy w p
łytkiej wodzie – przyrzekł. – Te wszystkie potwory boją się płycizny. –
Zaufaj mi –
powiedział widząc, że ona wciąż się boi. Wziął ją za rękę i poprowadził przez
plażę do wody.
Na pocz
ątku bała się jeszcze, ale gdy woda okazała się tak cudownie chłodna, cała
zatraciła się w jej miękkich objęciach. Zmoczyła włosy, a on pomógł jej je umyć. Musiała
przyznać, że po długim, gorącym dniu poczuła się, jak nowo narodzona.
Gabe wyla
ł kilka kropli płynu na ręce i rozsmarował go na jej plecach i ramionach,
wcierając w materiał koszuli.
– Och – westchn
ęła, kiedy oblała ją fala, zmywając część piany. – Nie przestawaj. Nie
waż się przestać.
– Zawsze mia
łem nadzieję, że kiedyś to powiesz. Ale nie w chwili, kiedy spłukuję cię jak
parę skarpetek.
Roze
śmiała się, przez jedną czarowną chwilę, czując się odmłodzona i odświeżona.
Poprowadził ją do jeszcze płytszej wody, gdzie spienione fale sięgały jej zaledwie do kolan.
Objął ją ramieniem w pasie i przyciągnął bliżej. Spojrzała w górę, w jego oczy, a potem na
pierś, wciąż się uśmiechając. Była odurzona blaskiem księżyca, wodą, czystością i
zmęczeniem.
– Co to jest – spyta
ła nieśmiało, dotykając palcem tatuażu. – Dlaczego masz tego
aligatora?
Roze
śmiał się i objął ją obiema rękami.
– Pami
ętasz, kiedyś były modne koszulki z takim aligatorem na piersi? Co drugi
mężczyzna je nosił.
Przytakn
ęła, wciąż obrysowując palcem tatuaż.
– No wi
ęc – mówił dalej – miałem wtedy dziewczynę, która uważała, że nie jestem...
elegancki.
Wciąż zrzędziła, żebym ubierał się w takie koszule. Ja nie chciałem, ale ona się
upierała. Pomyślałem więc, że jeśli tak bardzo chce, żebym miał aligatora na piersi, to równie
dobrze mogę go mieć na stałe.
– To takie podobne do ciebie – m
ówiła śmiejąc się i kładąc mu rękę na mokrym ramieniu.
–
Cały ty. A co ona na to? – spytała.
– Nie mog
ła na to patrzeć i już więcej się do mnie nie odezwała – odpowiedział
obejmując ją ciaśniej, osłaniając od wiatru, który chłodził mokre ciało.
Zda
ła sobie sprawę, że jej ręce spoczywają na gładkiej, napiętej skórze jego ramion.
Odchyliła się, by popatrzeć na jego twarz. Za nim w tle migotało i tańczyło morze, a blask
księżyca rozjaśniał jego regularne rysy.
– Powiedzia
łam, że to było podobne do ciebie – mówiła powoli, z zastanowieniem. –
Aleja właściwie cię nie znam. Tak naprawdę, to nic o tobie nie wiem. Kim jesteś? – pytała,
badając wzrokiem jego twarz. – Nigdy nie mówiłeś nic o sobie.
Pochyli
ł się i dotknął jej ust w krótkim, prawie braterskim pocałunku.
– Jestem twoim przyjacielem – powiedzia
ł cicho, podnosząc głowę. – Tak długo, jak
jesteśmy na tej wyspie, jestem twoim przyjacielem. Pamiętaj o tym.
– A kiedy ju
ż się stąd wydostaniemy? – zapytała. Coś w jego głosie sprawiło, że cała
radość i zaufanie zniknęły. Wiatr wzmógł się i zaczęło być chłodno.
– Potem mo
że być inaczej – odpowiedział. – To zależy.
– Chcesz powiedzie
ć, że mógłbyś być moim wrogiem? – Znów wstrząsnął nią dreszcz.
Patrzy
ł na nią przez długą chwilę.
– Tak – powiedzia
ł w końcu.
To jedno s
łowo zmroziło ją bardziej niż chłodny wiatr. Nie chcę, żebyś był moim
wrogiem,
pomyślała wstrząśnięta. Wydaje mi się, że mogłabym cię pokochać.
Nie, nie mog
łabym go pokochać, powiedziała sobie, teraz już trzęsąc się z zimna. Nic o
nim nie wiem. Nic poza tym,
że mogłabym powierzyć mu swoje życie.
– Jak... jak bardzo? – spyta
ła drżącym głosem.
– Nie wiem – odpar
ł w napięciu, przyciągając ją bliżej do siebie. – Może gorszym niż
Fisk. Albo Mortalwood, na swój sposób.
Może największym wrogiem, jakiego kiedykolwiek
miałaś.
Pochyli
ł się i znów ją pocałował. Tym razem nie było w tym pocałunku nic braterskiego.
Była w nim cała namiętność mężczyzny niebezpiecznie balansującego między pragnieniem
zostania kochankiem a możliwością stania się wrogiem.
Ksi
ężyc przyciągnął przypływ, a przypływ przyciągnął ich, próbując zabrać ze sobą w
głębiny.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Whitney na chwil
ę zatraciła się w tym dzikim pocałunku. Nie czuła fal pieniących się
wokół jej kostek. Wiatr dmuchał w jej włosy, suszył je i plątał, ale na to też nie zwracała
uwagi.
Stała przytulona do Gabe’a, z mocno zamkniętymi oczami. Zmęczenie odeszło, a
tysiące obaw, dużych i małych, które gnębiły ją ostatnio, też gdzieś zniknęło. Może pragnąć
go,
to coś złego? – pomyślała. Ale może przeciwnie, właśnie tylko to jest dobre?
Ciemno
ść, dotyk, tęsknota – świat został zredukowany do kilku zmysłów i stał się znowu
prosty i podniecający, już nie przerażający. Nie było w nim słabości, bo był tu Gabe z całą
swoją siłą. Nie było samotności, bo on był tu z całym swoim ciepłem.
Nagle Gabe odsun
ął się.
– Tak – powiedzia
ł. – Z tego mogłoby coś wyjść. Będę przynajmniej miał co wspominać.
–
Objął jej twarz rękami. – Och, Whitney. – Bezsilnie potrząsnął głową. – Nie jestem tym, za
kogo mnie uważasz. Nie robię tego, co myślisz. Do diabła, muszę ci to powiedzieć. Ja jestem
wrogiem.
Zjawiłem się tutaj, by ratować to wszystko. By ratować to przed tobą.
Pokaza
ł ręką na błyszczącą plażę, u której brzegu fale pieniły się jak srebrzysty ogień.
Popatrzyła nic nie widząc, nie rozumiejąc i znów zwróciła wzrok ku niemu.
– Ratowa
ć to? – wyszeptała cofając się. W jego dotyku nie czuła już ciepła ani siły.
– Wiem, po co tu jeste
ście – powiedział.
Wyszarpn
ęła się z jego rąk. Przez chwilę myślała, że Gabe znów spróbuje ją objąć, ale nie
zrobił tego.
– Domy
ślaliśmy się tego od początku – mówił szorstko. – Dlatego właśnie właściciel
przystani prosił mnie, bym poprowadził ten jacht, miał oczy otwarte i dowiedział się jak
najwięcej.
Szpieg, pomy
ślała Whitney tępo. Ta myśl spadła na nią jak cios. Odwróciła się od niego
w bezsilnej wściekłości i zaczęła gwałtownie brnąć w kierunku brzegu. Droga była długa.
Słyszała z tyłu plusk i wiedziała, że Gabe podąża za nią. Próbowała iść szybciej, by uciec od
niego i od bólu,
jaki jej zadał.
Szpieg. Oszuka
ł ich wszystkich, skradł ich sekret, igrał z jej uczuciami. Co jeszcze nam
zrobił, zastanawiała się w gniewie. Kogo reprezentował? To przecież mogli być jacyś
terroryści.
– Dla kogo szpiegujesz? – spyta
ła rzucając mu zatrute spojrzenie. – Dla jakiejś radykalnej
ekologicznej grupy,
co to chce ratować Ziemię przed jej mieszkańcami? Trzymasz nas tu
specjalnie,
żeby nas ukarać? Słyszałam, że niektórzy z was nie cofają się przed niczym, nawet
przed użyciem siły. Ale jeżeli cokolwiek przydarzy się panu M....
Zatrzyma
ł się i schwycił ją za nadgarstek.
– Pr
óbowałem być szczery – powiedział gniewnie. – Nie zaczynaj rzucać oskarżeń, zanim
nie usłyszysz...
– Zrobi
łeś to? – naciskała, rozjuszona. – Ty zatopiłeś łódź? Bo jeśli tak...
– Nie. – To s
łowo padło jak wystrzał, a Gabe mocniej ścisnął jej przegub. Zacisnęła
wargi,
by pokazać mu, że się nie boi. – A teraz słuchaj – rozkazał przyciągając ją bliżej. – Ja
nie stosuję przemocy.
– W takim razie jak nazwiesz to? – spyta
ła tryumfalnie, pokazując na jego rękę, zaciśniętą
niemal z całej siły na jej nadgarstku.
Pu
ścił ją natychmiast z niesmakiem.
– Nawet nie tkn
ąłem tej cholernej łodzi. Mortalwood o nią nie dbał. Okazało się, że była
w gorszym stanie,
niż wyglądała.
– A wi
ęc – powiedziała Whitney, ruszając w dalszą drogę do brzegu – biedny szpieg
został uwięziony tu razem z nami. A że nie miał nic do roboty, to sobie jeszcze trochę
poszpiegował. Mam nadzieję, że cała ta wyprawa była owocna.
– Dostatecznie owocna – odpowiedzia
ł głosem zimnym jak lód. – Mogę powiedzieć, jak
to wszystko miało wyglądać. Właścicielką wyspy jest pani Fredericks, która od dawna
zamierza przekazać ją na cele publiczne jako chroniony rezerwat. Ktoś namawia ją, by
zaczęła myśleć o sprzedaży. Tym kimś może być tylko jej syn. Jak mi idzie? – spytał
złośliwie.
Whitney nie odpowiedzia
ła. Właśnie dotarła do brzegu i usiadła na wyrzuconej przez
morze kłodzie drzewa. Musiała znów obwiązać sobie nogi tymi cholernymi paskami
materiału.
Gabe sta
ł i obserwował jej zmagania. Tym razem nie proponował swojej pomocy.
– Pani Fredericks robi si
ę coraz starsza – mówił dalej. – Jej syn niczym specjalnie się nie
wyróżnia. Ale może jest w stanie przekonać matkę, by sprzedała tę wyspę prywatnej firmie.
Na przykład Korporacji Mortalwooda.
Whitney w
ściekle okręcała i zawiązywała szmatki, by zrobić z nich chociaż jaką taką
ochronę, ale była tak zła, że aż ręce jej się trzęsły.
Gabe ukl
ęknął, żeby jej pomóc. Zaczęła protestować, wiec poradził jej z fałszywą
uprzejmością, żeby się zamknęła albo poszła sobie w kaktusy. Siedziała sztywna i obrażona,
podczas gdy jego pewne ręce wiązały paski dokoła jej stóp.
– Zapyta
łem więc sam siebie – mówił nie patrząc na nią – co Sheldon Fredericks będzie
miał z tego, że jego matka sprzeda wyspę. Pieniądze? W końcu, tak. Ale co dostanie
natychmiast? Najbardziej prawdopodobną odpowiedzią jest, że władzę. Twój przyjaciel Fisk
współpracował z Sheldonem Fredericksem, by przygotować tę transakcję. Firma weźmie
wyspę, a Sheldon dostanie stanowisko w waszej firmie. Taki nic nie warty głupiec będzie
miał znakomitą posadę. Prawdopodobnie twoją.
Zawi
ązał ostatni supeł i w tym samym momencie Whitney stała już na nogach, by jak
najszybcie
j oddalić się od niego.
– Ty w ogóle nie wiesz, o czym mówisz –
zawołała z żarem w głosie. – Pan Mortalwood
nigdy by mnie...
nigdy by mnie tak nie potraktował. Jesteś szalony.
Odesz
ła zostawiając go klęczącego, z szyderczym uśmiechem na twarzy. Zaraz potem
usłyszała skrzypienie piasku i wiedziała, że podąża tuż za nią. Nie chciała pamiętać o tym, co
usłyszała. Za wiele było w tym sensu. Pan Mortalwood mówił przecież, że trzeba będzie użyć
akcji,
żeby kupić wyspę. Jak dużo akcji? Wystarczająco dużo, by dać Fredericksowi znaczącą
władzę? Wystarczająco dużo, by mógł wybrać dla siebie stanowisko w zarządzie firmy? Ona
sama ciężko zapracowała na swoją pozycję, poświęciła się tej pracy. Uważała pana
Mortalwooda nie tylko za swojego pracodawcę, ale i za przyjaciela. On nie wstrzymałby jej
awansu na korzyść Sheldona Fredericksa, który nie posiadał żadnych kwalifikacji. Nie, nie
mógłby. Pan Mortalwood jest prawym człowiekiem, człowiekiem z zasadami.
Dysza
ła ciężko z wysiłku, kiedy wreszcie dotarła do mostku. Gabe z łatwością
dotrzymywał jej kroku.
Dzikus, pomy
ślała. Dzikus z epoki kamiennej.
– A co ja tu robi
ę? – Sam postawił pytanie, gdyż Whitney uparcie go ignorowała. –
Wchodzę w skład zespołu nazywającego się Ratujmy Przyrodę. Zbieramy fundusze, by
wykupywać zagrożone obszary, lub – jeśli potrzeba – wnosimy sprawy do sądu.
– Okropno
ść – odrzekła z niesmakiem. Słyszała o wielu grupach zajmujących się ochroną
środowiska. Niektóre z nich nie cofały się przed pogróżkami, sabotażem i bandytyzmem. Nie
miała dla nich cienia zrozumienia.
– Nasza organizacja nie robi ha
łasu, czyni wszystko w sposób pokojowy i używa
legalnych
środków – kontynuował. – Należę do niej wraz z wieloma ludźmi. Jest wśród nich
Clark,
właściciel przystani. Mortalwood dzwonił do niego i prosił o znalezienie kapitana,
który nie ma lokalnych powiązań. Jako że jestem tu nowy i prawie nikt mnie nie zna, Clark
poprosił mnie, bym poprowadził ten jacht i miał oczy otwarte.
– Wzruszaj
ące – warknęła Whitney. – Ale następnym razem, kiedy będziesz potrzebował
informacji, to zapytaj mnie wprost,
dobrze? Tak będzie szybciej, prościej i bardziej uczciwie,
jeżeli jesteś w stanie zrozumieć, co to słowo oznacza.
– S
łuchaj – powiedział, a gniew znów rozbrzmiewał w jego głosie. – Dwadzieścia lat
temu to
miejsce było opisywane jako jeden z trzech najpiękniejszych, nieskażonych obszarów
u wybrzeży Atlantyku. Ono naprawdę wymaga ochrony. A ja mam też w tym własny interes...
– Nie musisz mi tego m
ówić – przerwała zimno.
– Ludzie potrafi
ą dużo opowiadać o ideałach, ale w końcu zawsze okazuje się, że jest w
tym jakiś „własny interes”. Zawsze. Nie oczekuję, że ty będziesz inny.
– Wierz
ę w to – zaczął mówić przez zaciśnięte zęby – że dzika przyroda ma wielkie
znaczenie.
Ludzie tego potrzebują. Ona wpływa na nich w sposób, w jaki nie uczynią tego
rzeczy zrobione przez człowieka. Jesteśmy dziećmi natury, ale zapominamy o tym.
– Ja bardzo bym chcia
ła o tym zapomnieć – odpaliła Whitney wchodząc w gęsty sosnowy
las. –
Wolałabym właśnie być w pokoju hotelowym, siedzieć w wielkiej wannie pełnej
pachnącej, ciepłej wody i zajadać czekoladki. Gdybym mogła tam się znaleźć, to padłabym na
kolana i całowała dywan zrobiony ręką człowieka.
– Mo
że ty tak – zauważył pogardliwie. – Ale nie wszyscy tak uważają. Są ludzie, którzy
chcą wracać do natury. I właśnie ja się nimi zajmuję. To jest moja praca – prowadzenie takich
ekspedycji.
– Wraca
ć? – Zaśmiała się i zaraz zaklęła, gdyż w ciemności uderzyła się o coś w palec u
nogi. –
Ludzie chcą wracać do czegoś takiego? Cha, cha.
Raz jeszcze wyci
ągnął rękę i chwycił ją za ramię.
– Mia
łem firmę w stanie Oregon, która organizowała wakacje w dzikim środowisku.
Polegało to na uczeniu ludzi, jak wracać do natury, do korzeni. Lubiłem to robić i byłem w
tym dobry. Tak dobry,
że zdecydowałem się przenieść działalność tutaj, do Georgii. To ma
być operacja zakrojona na szeroką skalę, jakieś pół miliona dolarów. Chcemy swym
zasięgiem objąć te wyspy, Everglades na Florydzie, Okefenokee, a nawet tropikalną dżunglę.
Whitney wzi
ęła głęboki wdech, zmobilizowała siły i odepchnęła jego rękę.
– Nie dotykaj mnie. I przesta
ń opowiadać mi historię swojego życia, mnie to nie
interesuje.
Ale nie bój się, nie ujawnię twoich małych, brudnych sekrecików, dopóki jesteśmy
na wyspie.
Po prostu nie chcę niepokoić pana Mortalwooda. A kiedy to wszystko się skończy,
mam zamiar wrócić tu, do tego twojego drogocennego naturalnego środowiska. Mam
nadzieję, że każdy centymetr kwadratowy będzie wybrukowany, a ja sobie na tym zatańczę.
– M
ój Boże – powiedział, potrząsając głową w zdumieniu. – Mój Boże, ale z ciebie
barbarzyńca. A także krótkowzroczny głupiec. Może właśnie Mortalwood jest ciebie wart, tak
jak ty jesteś warta jego. – Dochodzili do brzegu dębowego lasku. – Idź – powiedział
stłumionym głosem. – Myślę, że stąd dasz już sobie radę. Wracaj do nich. Wszyscy jesteście
tacy sami.
Odwr
ócił się i odszedł, zostawiając ją w cieniu dębów, z sercem tłukącym się jak
oszalałe.
Pan Mortalwood nie spa
ł. Musiał usłyszeć, że wróciła do obozu, bo zaczął kręcić się na
szele
szczącym mchu posłania i wołać jej imię.
– Tak? – spyta
ła, patrząc na kołyszące się na wietrze brody mchu.
– Nie mog
ę spać. Daj mi, proszę, następną pigułkę. Westchnęła zastanawiając się, czy
pozwolić mu na spędzenie bezsennej nocy. Obok chrapał Adrian. Chrapał tak głośno, że
Whitney zaczęła podejrzewać, iż poczęstował się jedną czy dwiema pigułkami pana M.
– My
ślę, że nie powinien pan brać więcej – odpowiedziała. Oblany blaskiem księżyca las
wyglądał tak majestatycznie i wiekowo, tak spokojnie, pomyślała. Dlaczego musieli zjawić
się tutaj, przynosząc ze sobą tyle problemów?
– Whitney – zawo
łał błagalnie drżącym głosem Mortalwood – chodź tu i usiądź przy
mnie.
Jeżeli nie chcesz dać mi pigułki, to usiądź przy mnie. Rozmawiaj ze mną.
Westchn
ęła ponownie, wiedząc, że będzie musiała w końcu mu ulec. Podeszła i usiadła
obok niego na ziemi,
krzyżując nogi. Poprawiła mu koc. Gdzie jest Gabe, zastanawiała się.
Znów na tej księżycowej plaży? I co zrobi, by udaremnić plany pana Mortalwooda, kiedy już
wszyscy znajdą się na stałym lądzie? Jakich sił użyje, by osaczyć Korporację Mortalwooda
czy też panią Fredericks? Środki masowego przekazu, grupy nacisku, prawnicy, lobbyści,
wpływowe osobistości? Pewnie ich wszystkich, pomyślała znużona.
– Whitney? – G
łos Mortalwooda brzmiał jeszcze bardziej niepewnie niż przed chwilą.
Zawahał się. – Czy mogłabyś dzisiaj też potrzymać mnie za rękę?
– Nie, prosz
ę pana – odparła najuprzejmiej, jak tylko potrafiła. – Nie wydaje mi się, żeby
to był najlepszy pomysł.
– Prosz
ę – powiedział. – Muszę z tobą porozmawiać. Ja... ja muszę. Byłoby mi łatwiej,
gdybym mógł trzymać cię za rękę. Proszę.
Whitney odetchn
ęła głęboko czystym nocnym powietrzem. Zbyt dobrze wryły jej się w
pamięć wszystkie ostrzeżenia Gabe’a i zapragnęła być gdzieś sama, gdziekolwiek – na pustej
plaży, na omiatanym wiatrem mostku.
– Nie – powt
órzyła. – Lepiej nie. Po prostu rozmawiajmy.
Zapad
ła cisza. Słychać było tylko szept liści i brzęczenie owadów. Whitney podciągnęła
kolana i objęła je rękami. To wszystko tutaj byłoby tak piękne i pełne spokoju, pomyślała,
gdyby tylko nie było tu ludzi. W takim miejscu wydaje mi się, że mój umysł i moja dusza
mogłyby się wreszcie zejść ponownie. Jeżeli tylko nie byłoby tu ludzi.
– Whitney, moja droga – odezwa
ł się w końcu Mortalwood cichym głosem. – Żeby
dostać tę wyspę, muszę sprzedać trochę akcji i zgodzić się, by Sheldon Fredericks został
zastępcą dyrektora. I w przyszłości dyrektorem. A on będzie chciał, żeby Adrian był jego
zastępcą, a nie ty.
Nie poruszy
ła się, nawet nie drgnęła. Najbardziej zaskakujące jest to, pomyślała z ironią,
że w ogóle nie jestem zaskoczona.
– To wszystko dla dobra korporacji – m
ówił dalej Mortalwood. Próbował mówić pewnie,
stanowczo, ale z jego g
łosu przebijało poczucie winy. – O tym też chcieliśmy porozmawiać z
tobą w Hilton Head. Na końcu, kiedy już wszystko zostanie omówione. Adrian uważał, że tak
będzie najlepiej.
Whitney mocno zacisn
ęła oczy. A więc Adrian dopiął swego. Wymanewrował ją,
zniszczył, przez cały czas knuł za jej plecami.
– Ale mamy zamiar ci to wynagrodzi
ć – dodał Mortalwood pośpiesznie. – Och, moja
droga, to takie trudne. Za to wszystko,
co zrobiłaś... Pomyślałem, że muszę być względem
ciebie uczciwy. Widzisz,
tak naprawdę to nic nie stracisz. Myślimy o awansie dla ciebie.
Stworzymy biuro prasowe, a ty staniesz na jego czele.
Oczywiście ze znaczną podwyżką
płacy.
Otworzy
ła oczy i przez otwór w szałasie spojrzała na gwiazdy. Tak świecących gwiazd
nie ujrzy się w mieście. Jedynie w miejscach takich jak to.
– Prosz
ę pana – powiedziała spokojnie. – Nie chcę takiego awansu. To przecież w ogóle
nie byłby awans i oboje doskonale o tym wiemy. Nie chcę biura prasowego, moją
specjalnością jest zarządzanie. Pieniądze nie są najważniejsze, pracowałam, by coś osiągnąć,
dla kariery.
A przy okazji, pomy
ślała z goryczą, w biurze prasowym będzie wrzało jak w tyglu, kiedy
już wyjdzie na jaw, że oni chcą kupić wyspę. Nic dziwnego, że Adrian przeznaczył dla niej to
stanowisko –
to będzie najmniej przyjemna i najbardziej niewdzięczna praca w całej firmie.
Przy okazji będzie można narobić sobie wrogów, a najgorszym z nich byłby Gabe.
– Przecie
ż – bronił się – korporacja jest twoją karierą. To, co najlepsze dla korporacji, jest
również najlepsze dla ciebie... – Chwycił go kaszel. Whitney nalała wody do kubka i podała
mu.
Wypił, przestał kaszleć i udało mu się chwycić jej dłoń. Nie mogła opanować
wzdrygnięcia pod wpływem tego dotyku.
– Wiedzia
łem, że na początku będziesz rozczarowana – mówił dalej Mortalwood. Coś
podobnego do rozpaczy zabarwiło jego głos. – Nigdy nie chciałem cię skrzywdzić. Wiem, jak
wiele znaczyłaś dla Liii, byłaś jak córka, której nigdy nie mieliśmy. Ale tak wyglądają
interesy i ja muszę zrobić to, co jest najlepsze dla firmy. Na tej nieszczęsnej wyspie
pokazałaś, że potrafisz sprostać wyzwaniu. Teraz ja proponuję ci największe możliwe
wyzwanie –
kształtować opinię publiczną na temat naszej transakcji, bronić dobrego imienia
firmy,
walczyć z tymi przeklętymi obrońcami środowiska. Oni chcieliby mojej głowy na tacy,
ale ty, Whitney...
ty będziesz potrafiła mnie ocalić.
Whitney nie mog
ła dłużej tego słuchać. Drugi raz tej nocy czuła się zdradzona, oszukana,
wykorzystana i manipulowana.
Przez tyle lat była lojalna względem pana Mortalwooda i jego
korporaq’i.
Wkładała wszystkie siły w jego przedsięwzięcia i była traktowana uczciwie,
dopóki żyła Lila. Teraz Lila odeszła, a ona została zdradzona. Odsunęła rękę Mortalwooda,
szybko podniosła się i wybiegła.
– Whitney! – zawo
łał za nią. – Ty to zrozumiesz. Zobaczysz.
Nie odwr
óciła się. Biegła ścieżką, aż – zadyszana do utraty tchu – znów znalazła się na
piaszczystym brzegu.
Światło księżyca iskrzyło się w wodzie, odgłos bijących o brzeg fal
wypełnił jej uszy. Plaża była pusta. Jak daleko mogła sięgnąć okiem, nie było widać żadnej
istoty ludzkiej.
Kraby uciekały, kiedy się zbliżała, rozpływały się.
By
ła sama z księżycem, piaskiem i morzem. Była także sama ze sobą i nagle poczuła się
tak samotna,
jak jeszcze nigdy w całym swoim życiu.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Nast
ępnego ranka wszystko się skończyło. Ratunek nadszedł niespodziewanie. Właściciel
dużej turystycznej łodzi, człowiek o sokolim wzroku, dostrzegł dym unoszący się nad lasem.
Wiedział przy tym, że do piątku nie powinno być na wyspie turystów. Gdy Gabe zauważył
łódź zbliżającą się do wyspy, wyszedł jej naprzeciw. Nadali przez radio wiadomość, żeby na
lądzie czekała karetka, bo dwie osoby potrzebują pomocy lekarskiej.
W
łaściwie Whitney powinna była poczuć się jak w siódmym niebie. Jacht miał małą
kabinę, gdzie umyła się prawdziwym mydłem i wytarła prawdziwym ręcznikiem. Dostała
nawet coś do ubrania – o wiele za dużą trykotową koszulkę, za to czystą i suchą i – co
najważniejsze – w ogóle nie zapiaszczoną.
Na
łodzi była też mała kuchenka, gdzie żona właściciela zrobiła im prawdziwą kawę i
grube kanapki z szynką, majonezem, sałatą i plastrami świeżego pomidora. Najważniejsze
było jednak to, że łódź szybko oddalała się od wyspy.
Jednak podr
óży powrotnej zupełnie nie można było nazwać niebiańską. Adrian nie
odzywał się do Gabe’a ani do Whitney. Whitney z trudem mogła spojrzeć w twarz
Mortalwoodowi,
on z kolei w jej obecności sprawiał wrażenie zakłopotanego. Na koniec
Whitney ignorowała Gabe’a, a Gabe ignorował ją.
Na brzegu czeka
ła biała, błyszcząca w słońcu karetka. Whitney sądziła, że powinna
towarzyszyć obu mężczyznom w drodze do szpitala, by upewnić się, że wszystko będzie w
porządku. Miała tylko mgliste pojęcie, co zrobi potem, dokąd się uda, jak dostanie się z
powrotem do Atlanty.
Słyszała, jak Gabe prosi kapitana łodzi o pożyczenie mu paru dolarów
w bilonie.
Coś zakłuło ją w sercu. Wiedziała, że potrzebuje ich na telefony. Zejdzie z pokładu
i natychmiast opowie wszystko, co o nich wie.
B
ędzie dzwonił do gazet, radia, telewizji, do swoich kolegów, może nawet do krewnych
pani Fredericks.
Mówił prawdę, kiedy ostrzegał ją, że staną się wrogami. On i jemu podobni
będą walczyć do upadłego, by nie wpuścić Korporacji Mortalwooda na wyspę. Kiedy
wreszcie dobili do przystani,
przekonała się, że miała rację. Gabe uścisnął dłonie
właścicielom łodzi, kopnięciem zrzucił z nóg zdarte białe buty Mortalwooda i dumnie odszedł
boso, jak dziki,
wolny książę.
Nawet nie skin
ął głową Whitney. Po prostu odszedł i prawie natychmiast zniknął w
budynku,
w którym pewnie znajdował się telefon. Jedynym znakiem świadczącym, że w
ogóle istniał, były leżące na pokładzie buty. Patrząc na nie, Whitney pomyślała smutno, że
właśnie rozpoczęła się batalia o Sand Dollar.
Nie mia
ła jednak czasu, żeby się tym zajmować. Musiała jednocześnie uspokajać
Mortalwooda i in
formować lekarzy z karetki o stanie jego zdrowia. Wyspa wydawała się już
teraz mglistym wspomnieniem, a wszystko,
co się tam wydarzyło, nierealnym snem. By
poprawić sobie nastrój, włożyła rękę do kieszeni, szukając muszelek, zabranych z plaży.
Znalazła nietkniętą oliwkę. To upewniło ją, że rzeczywiście była rozbitkiem na bezludnej
wyspie.
Nie było jednak piaskowego dolara, po prostu rozsypał się w pył. Delikatne cacko
przemieniło się w jej kieszeni w kupkę piasku.
Chocia
ż przez pewien czas Whitney nie chciała tego przyznać, nie miała innego wyjścia –
musiała odejść z korporacji. Mortalwood próbował ją zatrzymać – przemawiał do jej
rozsądku, błagał, oferował więcej pieniędzy, przyrzekał utworzyć dla niej stanowisko
zastępcy dyrektora do spraw kontaktów z opinią publiczną. Na ostatek popadł w
sentymentalizm i odwoływał się do pamięci Liii.
Whitney by
ła zasmucona takim obrotem’ sprawy, ale wiedziała, że nic nie jest w stanie
zatrzymać jej w korporacji, nawet dług wdzięczności wobec Liii. Mortalwood sądził
zapewne,
że nie zrobił nic złego, nie spiskował z Adrianem przeciwko niej. Mimo wszystko
nie przestawała czuć się zdradzona. Nigdy nie ufała Adrianowi. Teraz, kiedy zabrakło Liii,
okazało się, że nie powinna była również wierzyć w sprawiedliwość czy bezstronność
Mortalwooda.
Ale w ko
ńcu tym, co doprowadziło do ostatecznego rozłamu, stała się sprawa wyspy.
Gabe dzia
łał szybko i rozgłosił wiadomość o sprzedaży Sand Dollar Korporacji
Mortalwooda z przeznaczeniem na cele komercyjne.
Środki masowego przekazu nie
marnowały czasu. Wszystkie grupy obrońców środowiska ruszyły do natarcia. Szanowani
obywatele wygłaszali patetyczne przemówienia. Najłagodniejszą reakcją społeczeństwa było
oburzenie.
W szczytowym momencie kampanii przeciwko korporacji Whitney wesz
ła do gabinetu
Mortalwooda,
rzuciła na jego biurko artykuł wstępny z najpoważniejszego dziennika w
Atlancie i powiedziała prosto z mostu:
– Oni maj
ą rację.
Zaskoczony Mortalwood spojrza
ł na nią, nic nie rozumiejąc.
– Oni maj
ą rację – powtórzyła z uporem. – Zrobił pan głupstwo, biorąc się za tę wyspę.
Zapłaci pan za to swoją reputacją. Ludzie będą panem pogardzać. Kto wie, może nawet pan
zacznie gardzić samym sobą. Mortalwood wciąż patrzył z niedowierzaniem.
– Przy okazji – m
ówiła dalej, gdy nic nie odpowiadał – to naprawdę nie jest w porządku.
Byłoby zbrodnią, zniszczyć coś tak pięknego. Prawie wszystkie pozostałe wyspy są już
eksploatowane do granic możliwości. Proszę zostawić choć tę jedną, żeby ludzie, ich dzieci i
wnuki mogli zobaczyć, co stworzyła natura. To jest część naszego dziedzictwa. Niech pan
tego nie niszczy.
– Whitney – rzek
ł pan Mortalwood z niemal kamienną twarzą, wykrzywiając tylko usta w
nieznacznym grymasie. –
Czy ty oszalałaś? Przez cały czas powtarzam ci, że to są interesy.
Oczekiwałem, że kto jak kto, ale ty to zrozumiesz.
– To s
ą brudne interesy – odparła. – I jeśli pan z tym nie skończy, odchodzę.
Gdy tak patrzyli na siebie przez d
łuższą chwilę, Whitney zrozumiała, że pewien rozdział
w jej życiu został zamknięty.
– Przykro mi – rzek
ła w końcu. – Zawsze będę panu wdzięczna za to, co pan dla mnie
zrobił. Ale nadeszła chwila, że muszę stąd odejść.
Sprzeda
ła swojego mercedesa, przeprowadziła się do tańszego mieszkania, otworzyła w
centrum Atlanty małe biuro konsultingowe i przygotowywała się psychicznie na długi okres
niepowodzeń. Rzeczywiście, pojawiły się natychmiast. Telefon dzwonił z rzadka, prawie nikt
nie zaglądał. Zaciskała z uporem zęby, licząc na swoje oszczędności.
W ko
ńcu jednak coś zaczęło się zmieniać. Najpierw zwróciło się do niej o poradę
przedsiębiorstwo handlujące cebulą, potem mała firma wysyłkowa specjalizująca się w
przetworach brzoskwiniowych.
Następnymi były nowo założona agencja turystyczna i
nieduży dom towarowy.
Podnios
ło ją to wyraźnie na duchu i poczuła, że zaczyna stawać na nogi. Przeszkadzała jej
jedynie samotność. Zawsze do tej pory czuła się dobrze w zespole ludzi, dobrze bawiła się w
towarzystwie.
Teraz sama dla siebie musiała być towarzystwem.
W tym samym czasie, kiedy Whitney walczy
ła o utrzymanie się na powierzchni,
oburzenie opinii publicznej planami Korporacji Mortalwooda było tak wielkie, że pani
Fredericks podjęła ostateczną decyzję i postanowiła nie sprzedawać wyspy i raz jeszcze
publicznie zadeklarowała zamiar uczynienia z niej rezerwatu. W dniu, w którym Whitney
usłyszała tę wiadomość, poczuła się naprawdę szczęśliwa, pierwszy raz od czasu, gdy
opuściła wyspę.
W ko
ńcu wszystko obróciło się na dobre, pomyślała. Najważniejsze, że wyspa zostanie
taka,
jaka była – nietknięta, samotna i pełna spokojnego majestatu. Setki razy wracała do niej
pamięcią. Myślała o tamtych miejscach jako o dziwnym i wspaniałym darze, jaki dała
ludziom natura.
W chwilach stresu wracała myślami na wyspę i zawsze dzięki temu
odzyskiwała spokój.
Powinna by
ła odszukać Gabe’a i powiedzieć mu o tym, ale nie zrobiła tego. Wyglądałoby
to na słabość, a ona przecież była Whitney Shane, kobietą o silnym charakterze. Jednak
tęskniła za nim bardzo. Usiłowała go zapomnieć, rzucając się w wir pracy. Niestety, na razie
bez oczekiwanego rezultatu.
Pewnego dnia, kilka tygodni po tym, jak pani Fredericks” oznajmi
ła o swojej decyzji,
Whitney usłyszała energiczne pukanie do drzwi. Podniosła zmęczony wzrok znad kolumn
cyfr.
Co znowu? Może prezes firmy sprzedającej cebulę postanowił w tym tygodniu zjawić
się wcześniej? Miała nadzieję, że nie. Ten człowiek miał obsesję na punkcie cebuli. Nic nie
porywało go bardziej niż nie kończące się dyskusje na temat stosowania nowych metod w
uprawie i handlu cebul
ą. Trąc zaczerwienione ze zmęczenia oczy, poszła otworzyć drzwi.
Do
środka wszedł przystojny blondyn w dżinsach i koszuli khaki. Miał krótko przyciętą,
ciemnozłotą brodę i pachniał dobrym płynem po goleniu. Nie mogła go rozpoznać, wyglądał
zbyt porządnie, był zbyt starannie ubrany, za bardzo po wielkomiejsku.
Gabe, pomy
ślała nagle i zrobiło jej się jednocześnie gorąco i zimno. Patrzyła na niego,
nic nie mówiąc, w głowie jej wirowało. Co go sprowadza do Atlanty.
– Dzie
ń dobry – powiedział.
Nadal nic nie mog
ła z siebie wykrztusić. Gabe rozejrzał się wokół, a potem przyjrzał się
jej.
Miała na sobie prosty granatowy kostium i białą bluzkę, a włosy upięte w gładki kok.
– S
łyszałem, że się usamodzielniłaś.
– Tak – odpowiedzia
ła nieswoim głosem. Pomyślała, że on wygląda wspaniale, jak ktoś,
kto odniósł sukces. Czytała w gazetach, że jego agencja znajdowała się w pełnym rozkwicie.
Ludzie byli spragnieni kontaktu z naturą. Teraz, po pobycie na wyspie, wiedziała dlaczego.
– Wygl
ąda na to, że interesy idą ci dobrze. – Udało jej się wreszcie coś powiedzieć.
– Tak – przytakn
ął wzruszając ramionami i ponownie rozglądając się po jej biurze. – Nie
jestem jednak pewien,
czy nadal dam sobie sam radę. Chyba będę potrzebował wspólnika.
– Wspólnika? –
powtórzyła Whitney zaskoczona. Nagle stracił trochę pewności siebie.
Podszedł do okna i nie patrząc na nią mówił dalej.
– Tak, wspólnika.
Kogoś, kto zechce skorzystać z szansy, kto nie boi się ciężko
pracować, żeby czegoś dokonać.
– Rozumiem – odpowiedzia
ła, choć nie rozumiała nic. Zdenerwowana, przesuwała
wypielęgnowanym paznokciem po gładkim szkle biurka. Gabe wyglądał przez okno, jakby za
nim znajdowa
ło się coś ciekawego. Tak naprawdę widok za oknem nie był wcale
interesujący. Na wyspie też zawsze spoglądał gdzieś w stronę horyzontu. Może taki miał
zwyczaj.
– My
ślę w związku z tym o pewnej kobiecie – powiedział cicho. – Odważnej, mądrej,
potrafiącej docenić piękno. I prawej. To zawsze najtrudniej znaleźć. A ona ma te cechy.
Twardo obstaje przy tym, w co wierzy. –
Przerwał na chwilę. – I musi umieć wybaczać. Dużo
wybaczać.
Odwr
ócił się i utkwił wzrok w jej oczach. Poczuła, jakby błyskawica przebiegła przez jej
ciało.
– S
łyszałem, że odeszłaś od niego. Od Mortalwooda i od nich wszystkich. Nie
spodziewałem się tego.
Whitney przygryz
ła wargę i skinęła głowa. Przypuszczała, że mówiło się o tym. Ale była
zaskoczona,
że usłyszał te wieści aż w odległym Savannah, gdzie jego firma miała siedzibę.
Gabe znów odwrócił się do okna.
–
Źle cię osądzałem – powiedział. – Myślałem, że... To nie było w porządku. Przepraszam
cię.
Whitney wstrzyma
ła oddech i jeszcze mocniej przygryzła wargę.
– Chcia
łem cię przeprosić – powtórzył. – Przyjechałem tu, żeby to zrobić. Czy przyjmiesz
moje przeprosiny? Czy zgodzisz się mnie wysłuchać?
Nic nie odpowiada
ła, więc odwrócił się i spojrzał na nią raz jeszcze. Skinęła głową, a ich
spojrzenia znów się spotkały.
– Nie wiem, jak to powiedzie
ć – wyznał. – Wiele rzeczy w mojej pracy robię dobrze, ale
brakuje mi pewnych umiejętności. Najlepiej radzę sobie w terenie, z organizacją wycieczek,
ich prowadzeniem, uczeniem nowych pracowników. Ale te sprawy papierkowe –
prowadzenie rachunków,
sprawdzanie zamówień, dbanie, żeby to wszystko się kręciło...
Jestem w stanie to robić, ale nie znoszę tego. – Znów na nią spojrzał i coś w tym spojrzeniu
sprawiło, że przebiegł przez nią dreszcz radości. – Ty za to w tym jesteś dobra i słyszałem, że
jesteś osiągalna – dodał. – Pomyślałem więc o tobie.
– Och. – Mog
ła powiedzieć tylko tyle. Pamiętała go w słońcu, z włosami rozwianymi
przez wiatr.
Pamiętała go wysrebrzonego światłem księżyca.
– Kiedy ju
ż zacząłem o tobie myśleć – mówił Gabe coraz pewniej, przysuwając się bliżej
–
nie mogłem przestać.
Sta
ł już tak blisko, że mógł jej dotknąć. Zapadła głucha cisza. Whitney odwróciła wzrok i
zaczęła nerwowo bawić się guzikiem u kołnierzyka bluzki.
– Ale to nie wszystko – zacz
ął znów mówić. – To nie ma być po prostu wspólnik. Ta
osoba oprócz tego,
o czym mówiłem, powinna umieć więcej. Nie może bać się ani bagna, ani
aligatorów, ani niczego.
Musi umieć zarzucać sieci i tropić szopy.
Whitney u
śmiechnęła się z zażenowaniem.
– Problem jest w tym – m
ówił teraz bardzo powoli, z pewnym wahaniem – że ona musi
mnie kochać. Co najmniej w części tak, jak ja ją kocham. Czy ona mogłaby? Czy chciałaby?
Whitney nie potrafi
ła znaleźć żadnych właściwych słów. Gabe chwycił jej dłonie.
– Nie – powiedzia
ł zaskakująco błagalnym głosem. – Nie, Whitney, proszę. Nie zamykaj
się przede mną i nie odrzucaj mnie. Proszę – powtórzył. – Nie byłbym w stanie tego znieść. –
Delikatnie dotknął jej włosów. – Och, Whitney, znów jest tak jak na wyspie. Ja jak zwykle u
twoich stóp.
Whitney zapi
ęła guzik u kołnierzyka, ale zaraz, jakby pod wpływem jego magicznego
wzroku,
odpięła go.
– Czy mo
żesz to zrobić? – pytał ujmując w dłonie jej twarz. – Czy myślisz, że dałabyś
sobie radę? Z tymi wszystkimi rzeczami? I z kochaniem mnie?
Przysi
ęgam ci, sądziłem, że ten stary Mortalwood będzie chciał cię przekonać, że nie
może się bez ciebie obejść, albo – co gorsza – powie ci, że się w tobie zakochał. Jak on
mógłby się temu oprzeć, pomyślałem, jeżeli na mnie spadło to tak błyskawicznie? Czy
zgodzisz się pójść ze mną?
Poczu
ła, że rozluźnia jej włosy, które opadły na ramiona. Nagle wydało się jej, że nie są
już uwięzieni w jej ciasnym biurze. Znów byli sami w cudownym, jeszcze nie poznanym
miejscu, szerokim, dzikim i wolnym.
Niemal czuła wiatr we włosach, piasek pod stopami,
słyszała miarowy pomruk oceanu. I w tej chwili już wiedziała, że kocha tego mężczyznę i
wszystko to, o co on walczy.
Czuła się tak, jakby od dawna rozdzielone części jej samej
nareszcie spotkały się i stworzyły całość.
– Tak – odpowiedzia
ła pewnie. – Och tak, oczywiście.
– Kocham ci
ę – wyszeptał dotykając jej ust wargami, palcami delikatnie przeczesywał jej
włosy. – Kocham w tobie kobietę i kierownika, i przestraszoną małą dziewczynkę. Kocham je
wszystkie naraz.
– Tak, tak – odszepn
ęła. – One wszystkie też ciebie kochają. Kocham cię. To mógłbyś
być tylko ty.
Gdzie
ś daleko przybrzeżne fale wyrzuciły na bezludną plażę piaskowy dolar. Leżał
błyszcząc w słońcu, nienaruszony i doskonały w swoim kształcie. Nie należał do nikogo i
zarazem należał do wszystkich. Za nim rozciągało się morze, a w górze niebo, po którym
kołowały mewy, wolne jak sam wiatr.