Montgomery Lucy Maud Panna Mloda Czeka

background image

L

UCY

M

AUD

M

ONTGOMERY



P

ANNA MŁODA CZEKA

P

RZEŁOśYŁA

J

OANNA

K

AZIMIERCZYK

background image

I

CH MAŁA

J

OSIE

1915


Skandal wybuchł, kiedy Paul Morgan, młody, ambitny prawnik poślubił Elinor Ashton,

gwiazdę teatru „Zielony Kwadrat”. Koledzy szkolni i sąsiedzi z rodzinnego Spring Valley
załamali ręce ze zgrozą, a rodzice żyjący na starej farmie Morganów pogrążyli się w
rozpaczy. Tacy byli dumni ze swego niezwykle zdolnego syna i los ich za to ukarał.
Ukochany jedynak poślubił aktorkę!

Cyrus i Deborah Morganowie, wychowani na surowych, staroświeckich zasadach, odczuli

to jako prawdziwą tragedię. Nie pogodzili się z tym faktem i nic przyjęli do wiadomości
małżeństwa syna, a sąsiedzi mawiali: — Cy Morgan nie podniósł już głowy, odkąd Paul
ożenił się z tą komediantką. — Lecz to raczej nie upokorzenie, a smutek pochylił go ku ziemi
i posrebrzył czarne dawniej włosy. Paul bowiem zapomniawszy o poświęceniu i latach
wyrzeczeń rodziców, z rozgoryczeniem przeczytał list zabraniający mu tego związku.
Odpowiedział gniewnymi, pełnymi oburzenia słowami, po czym zapadło milczenie. Rozdarci
między rozpaczą i wstydem Morganowie, w krótkim czasie po ślubie syna gwałtownie się
postarzeli.

Pod koniec tego roku Elinor zmarła, wydając na świat dziewczynkę, a trzy miesiące

później Paul zginął w katastrofie kolejowej. Po pogrzebie Cyrus Morgan przywiózł do domu
maleńką Joscelyn, córeczkę swego syna.

Sierotą chciała się zaopiekować siostra matki, Annice Ashton, lecz Cyrus zdecydowanie

odmówił. Aktorka nie będzie wychowywać jego wnuczki, oświadczył z oburzeniem.
Wystarczy, że była nią matka, po której dziecko może odziedziczyć złe skłonności. Ale w
Spring Valley postarają się je zwalczyć!

Początkowo dziadkowie nie darzyli Joscelyn gorętszym uczuciem. Z jakąś urazą traktowali

jej pochodzenie, obco brzmiące imię i niezwykłe podobieństwo do ciemnookiej i
ciemnowłosej matki, której zresztą nigdy nie widzieli. Wszyscy Morganowie byli jasnowłosi.
Gdyby Joscelyn miała niebieskie oczy i złociste loki Paula, dziadek i babka pokochaliby ją
wcześniej.

Ale miłość przyszła i tak; musiała przyjść, prędzej czy później. Nikt nie zdołałby oprzeć

się wdziękowi Joscelyn. Była niewątpliwie jednym z najbardziej ujmujących i słodkich
maleństw, jakie kiedykolwiek stąpały po ziemi. Wielkie, ciemne oczy śmiały się wesoło, nim
jeszcze zaczęła gaworzyć, a w policzkach tworzyły się zachwycające dołeczki. W niczym nie
przypominała innych dzieci w Spring Valley. Każdy jej uśmiech był pieszczotą, a szczebiot
przypominał śpiew. Dziadkowie w końcu zaczęli uwielbiać wnuczkę i ze względu na tę
miłość stali się szczególnie surowi. Próbowali uchronić ją od dziedzictwa matki.

Joscelyn śmignęła niepostrzeżenie przez dzieciństwo stając się pełną uroku dziewczyną i

nie zaszkodziła jej chłodna, przeniknięta zakazami atmosfera domu. Cyrus i Deborah bardzo
dokładnie realizowali swe postanowienia. Nie wspominano imienia zmarłej matki i nie
nazywano wnuczki inaczej niż Josie, bo brzmiało to „bardziej po chrześcijańsku” niż
Joscelyn. Rozkwitającą, niezwykłą urodę ukrywano za pomocą najprostszych i najbrzydszych
sukienek oraz najskromniejszych fryzur.

Nigdy, mimo częstych zaprosin, nie pozwalano dziewczynce odwiedzić ciotki Annice.

Jednakże panna Ashton pisywała do niej od czasu do czasu i na każde Boże Narodzenie
przysyłała prezenty. Ich przyjęcia dziadkowie nie mogli zabronić, choć spoglądali z
dezaprobatą i surowo ściągniętymi ustami na wytworne drobiazgi: ręcznie malowane
wachlarze, koronkowe kołnierzyki i ozdobioną falbankami bieliznę. Najchętniej wrzuciliby to
wszystko do ognia jak przedmioty dotknięte zarazą.

background image

Tak więc droga wyznaczona stworzonym do tańca nóżkom Joscelyn była kręta i wyboista.

Rzadko pozwalano jej na towarzystwo rówieśników, nawet tych ze spokojnego Spring Valley.
Nie miała prawa bywać na miejscowych koncertach, a tym bardziej uczestniczyć w nich.
Zabraniano także czytania powieści. Cyrus spalił nawet stary tom dramatów Szekspira. Dostał
go przed laty od Paula i sam czytał wielokrotnie, a teraz obawiał się, że ta lektura obudzi w
dziewczynie złe dziedzictwo. Jej pasja do czytania była bezsporna i dziadkowie uważali za
swój święty obowiązek pohamować, ile tylko można, to upodobanie.

Wszelkie ograniczenia i zakazy nie miały większego wpływu na rozwój bogatej natury

Joscelyn. śadne wysiłki dziadków nie zdołały zrobić z niej Morganówny z krwi i kości.
Każdy krok był tańcem, każde słowo i gest pełne wdzięku i energii, napawając staruszków
niespokojnym zdziwieniem. Niebezpieczne skłonności im bardziej tłumione, tym stawały e
silniejsze. Choć łagodna, prawdomówna i skromna, Josie tak mało przypominała proste, miłe
dziewczęta ze Spring Valley, jak róża polne stokrotki i ta odmienność niezmiernie ciążyła
Morganom.

A mimo to kochali wnuczkę i byli z niej dumni. „Nasza Josie” — mówili, i znaczyła dla

nich więcej, niż chcieli przyznać. Tak naprawdę to była ich radością. Babka narzekała
czasem, że Josie nie przykłada się jak należy do szycia kap i szydełkowania dywaników.
Dziadek natomiast pragnął, aby przypominała raczej nieco spokojniejszy i bardziej dlań
zrozumiały typ młodej panny.

W siedemnastoletniej Joscelyn dostrzegła Deborah wyraźną zmianę. Dziewczyna

przycichła, często zamyślała się lub pogrążała w marzeniach, siedząc z rękami na kolanach i
utkwiwszy w przestrzeni wielkie, niewidzące oczy. Wymykała się na samotne wędrówki do
bukowego lasu. Wychodziła przygnębiona, a wracała z rozpalonymi policzkami,
promieniejąca dziwnym blaskiem. Pani Morean, przekonana, że dziecku potrzebny jest środek
uspokajający, dawała jej siarkę z melasą.

Pewnego dnia wszystko się wyjaśniło. Cyrus i Deborah pojechali na drugą stronę doliny

odwiedzić zamężną córkę. Nie zastali jej w domu i niespodzianie wrócili wcześniej. Joscelyn
nie było w kuchni, ale babka Usłyszała odgłosy śmiechu i rozmowy w bawialni po przeciwnej
stronie hallu.

— Jakich to gości przyjmuje Josie? — zdziwiła się, otwierając drzwi do hallu i

nadsłuchując od progu. Gdy tak stała słuchając, twarz jej szarzała ze zmartwienia. Wreszcie
bezszelestnie odwróciła się, wyszła z domu i pobiegła do stajni.

— Cyrusie, Josie robi w pokoju przedstawienie… Śmieje się, recytuje… wyraźnie

słyszałam. Och, zawsze się bałam, że to się w niej kiedyś obudzi i miałam rację! Chodź i sam
posłuchaj!

Dziadkowie ostrożnie, jakby nie chcieli spłoszyć złodzieja, szli przez hali aż do

uchylonych drzwi bawialni. Towarzyszył im kpiący, triumfujący śmiech Joscelyn. Brzmiał
jak bluźnierstwo i dziadkowie słysząc go, zadrżeli.

Joscelyn włożyła ofiarowaną przez ciotkę rok temu powłóczystą czarną spódnicę, której

nie pozwalano jej nosić. Owinęła się jedwabnym szalem, pozostawiając odsłonięte ramiona.
Włosy brązowe i lśniące, z miedzianym połyskiem, zaczesała do góry i związała taśmą z
perłowych koralików. Policzki okrywał rumieniec, a cała postać od stóp do głów olśniewała
takim pięknem, że Cyrus i Deborah, stojąc w milczącym przerażeniu, wzięli to za diabelskie
sztuczki.

Nieobecna duchem Joscelyn nie spostrzegła dziadków. Zwracała twarz ku niewidocznym

słuchaczom z namiętnym oskarżeniem. Mówiła, poruszała się, stawała i gestykulowała z
talentem widocznym w każdym ruchu i tonie głosu.

— Josie, co ty wyprawiasz? — pierwszy odezwał się Cyrus, wchodząc do pokoju jak

surowe i niewzruszone uosobienie sądu. Uniesione ramiona Joscelyn opadły i odwróciła się
gwałtownie. Po twarzy przemknął strach i zgasł w niej wewnętrzny blask. Przed chwilą była

background image

wspaniałą i nieustraszoną kobietą, a teraz oto stała uczennica zbyt zmieszana i zawstydzona,
by otworzyć usta.

— Co robisz, Josie? — ponownie zagadnął dziadek. — W takim ubraniu? I odkąd to

rozmawiasz ze sobą?

Pobladła twarz dziewczyny spurpurowiała. Dumnie uniosła głowę. — Ćwiczyłam rolę

cioci Annice w jej nowej sztuce — odparła. — Nie robiłam nic złego, dziadku.

— Złego? To odezwała się krew twej matki! Mimo tylu naszych zabiegów! Skąd wzięłaś

tę sztukę?

— Ciocia mi ją przysłała — powiedziała Joscelyn, rzucając szybkie spojrzenie na leżącą

na stole książkę. A gdy dziadek, jakby obawiał się zarazków, wziął ją ostrożnie do ręki,
dodała: — Och, dziadku, daj mi ją, proszę! Nie zabieraj mi jej!

— Spalę ją — oznajmił stanowczo Cyrus Morgan.
— Dziadku, nie! — krzyknęła Joscelyn ze łzami. — Nie pal jej, proszę. Ja… ja… już nie

będę ćwiczyć żadnej roli. Wybacz mi, jeśli sprawiłam ci przykrość. Zwróć mi, proszę,
książkę.

— Nie — padła krótka odpowiedź. — Idź do swego pokoju i przebierz się. W moim domu

nie ma miejsca na przedstawienia, zapamiętaj to sobie. — Rzucił książkę w ogień na
kominku.

Pierwszy raz w życiu Joscelyn zapłonęła namiętnym oburzeniem. — Jesteś okrutny i

niesprawiedliwy, dziadku. Nie zrobiłam nic złego… To nic złego, jeśli się rozwija wrodzony
talent. To jedno, co mogę robić… i będę robić. Moja matka była aktorką, ale i uczciwą, dobrą
kobietą. Taka sama jest ciocia Annice. Postaram się być do niej podobna.

— Och, Josie, Josie! — zawołała przestraszona babka. Dziadek zaś tylko powtórzył

surowo: — Przebierz, się dziewczyno, i nie chcę słyszeć ani słowa na ten temat.

Joscelyn wyszła, pozostawiając atmosferę zakłopotania. Cyrus i Deborah nie byliby

bardziej wstrząśnięci, gdyby włamała się do szuflady z pieniędzmi. Tego wieczoru, siedząc w
kuchni przy kominku, rozmawiali z goryczą.

— Nie byliśmy wobec niej dość surowi, matko — powiedział gniewnie Cyrus. — Musimy

naprawić błąd, jeśli nie chcemy, aby ściągnęła hańbę na rodzinę. Słyszałaś, jak się postawiła?
Mówię ci, matko, jeszcze narobi nam kłopotów ta dziewczyna.

— Nie bądź dla niej zbyt okrutny, ojczulku, bo zatnie się w uporze — wyszlochała

Deborah.

— Nie mam zamiaru być okrutny. Wszystko co robię, jest dla jej dobra, wiesz o tym

doskonale. Josie jest mi tak samo droga jak tobie, matko, ale musimy stać się bardziej
wymagający.

Tacy też byli. Od tego dnia Josie nie ufano i nie pozwalano przebywać walnej. Skończyły

się samotne spacery Dziewczynę wzięto pod ściślejszy niż dotąd nadzór i aż wiła się pod
bacznymi spojrzeniami. Joscelyn Morgan, dumna i pełna pasji, nie byłaby córką swoich
rodziców, gdyby na dłuższą metę podporządkowała się takiemu traktowaniu. To co mogło
zaakceptować dziecko, dla kobiety pełnej temperamentu i świadomej własnej wartości było
nie do zniesienia. Joscelyn buntowała się, ale nie uznawała obłudy; to nie leżało w jej naturze.
Napisała więc do ciotki Annice i kiedy otrzymała odpowiedź, poszła z nią prosto i odważnie
do dziadków.

— Dziadku, oto list od cioci. Prosi, bym zamieszkała z nią i zaczęła przygotowywać się do

zawodu aktorki. Napisałam, że pragnę się temu poświęcić. I zrobię to.

Cyrus i Deborah patrzyli na nią w milczącym strapieniu.
— Wiem, że gardzicie aktorkami — ciągnęła dziewczyna rumieniąc się coraz bardziej. —

Przykro mi z tego powodu, ponieważ jest to jedyny zawód dla mnie. Ja muszę pojechać…
muszę.

— Tak, musisz — odrzekł z wyrzutem Cyrus. — Masz to we krwi… W złej krwi…

background image

— Moja krew nie jest zła — zawołała dumnie Joscelyn. — Miałam uczciwą i szlachetną

matkę. Jesteś niesprawiedliwy, dziadku. Nie chcę jednak, abyś się na mnie gniewał. Kocham
was oboje i zachowam wdzięczność za waszą dobroć. Pragnę tylko, żebyście zrozumieli, że…

— Rozumiemy — przerwał ostro Cyrus. — To wszystko, co mam ci do powiedzenia. Jedź

do ciotki, do tej artystki, jeśli chcesz. Ani babka, ani ja nie będziemy ci przeszkadzać. Ale nie
wrócisz tu nigdy. Nie chcemy mieć dłużej z tobą do czynienia. Możesz wybrać własną drogę i
pójść nią.

Joscelyn opuściła Spring Valley. Przy pożegnaniu objęła Deborah i rozpłakała się. Cyrus

nawet nie powiedział „do widzenia”. W dniu wyjazdu wnuczki wyszedł rano rzekomo w
interesach i wrócił dopiero wieczorem.

Joscelyn dostała się na scenę. Wpływy ciotki i sława matki bardzo jej pomogły. Nie

zakosztowała trudności, które są zwykle udziałem początkujących aktorek. Zresztą jej talent
zwyciężyłby w każdych okolicznościach. Odziedziczyła cały dar aktorski matki, zaś po
Morganach szczerość i siłę przeżywania, a także upór i silną wolę. Mając dwadzieścia jeden
lat Joscelyn Morgan znana była na dwóch kontynentach.

Po wyjeździe wnuczki Cyrus Morgan wrócił do domu wieczorem i zapowiedział żonie, by

nigdy w jego obecności nie wspominała Josie. Deborah usłuchała go. Uważała postępowanie
męża za słuszne, aczkolwiek w głębi serca nie mogła się z nim pogodzić.

Pomimo to oboje bardzo tęsknili. Wydawało się, że wraz z odejściem tego młodego,

tętniącego pasją życia, dom utracił duszę. Morganowie zaprosili najstarszą dziewczynkę swej
zamężnej córki, Paulinę. Była to cicha i posłuszna panienka, pracowita i bardzo zwyczajna.
Taką właśnie usiłowali bez skutku zrobić z Joscelyn. Zresztą zawsze stawiano jej starszą
kuzynkę za wzór. A jednak ani Cyrus, ani Deborah nie przywiązali się do Pauliny i bez żalu
zgodzili się na jej powrót do domu.

— Ona nie ma w sobie tej żywości co Josie — zarzucał wnuczce Cyrus. Deborah

powiedziała głośno i krótko: — Polly to dobra dziewczyna, ojczulku, ale nie ma w niej iskry.

Joscelyn pisywała do babki od czasu do czasu, opowiadając otwarcie o swych planach i o

tym co robi. Brak odpowiedzi sprawiał jej być może przykrość, lecz nie dawała tego odczuć.
Deborah czytała listy w zadumie, a potem zostawiała je w widocznym miejscu dla Cyrusa.
Początkowo nie zwracał na nie uwagi, później zaś czytał ukradkiem, gdy żony nie było w
domu.

Odkąd Joscelyn zaczęła odnosić sukcesy, przysyłała na farmę gazety i magazyny

zawierające jej fotografie i recenzje sztuk, w których grała. Deborah wycinała artykuły i
przechowywała w szufladzie biurka razem z listami. Pewnego razu przeoczyła jedno zdjęcie,
lecz Cyrus znalazł i starannie wyciął. Miesiąc później Morganowa znalazła je między
stronicami Biblii.

Mimo to w dalszym ciągu nie wspominała imienia Joscelyn, a gdy o nią pytano,

odpowiadała chłodno i krótko. W jakimś stopniu złagodnieli wobec wnuczki, ale wstyd
pozostał. Nie mogli zapomnieć, że jest aktorką.

Sześć lat po wyjeździe Joscelyn ze Spring Valley Cyrus czytał przy stole gazetę i nagle

zerwał się z gniewnym okrzykiem. Wepchnął pismo do pieca, zatrzaskując z hukiem
drzwiczki. — Ten głupek nie wie, o czym gada — tylko tyle powiedział. Deborah,
powodowana ciekawością, poszła wieczorem do sąsiada i wymyślając jakiś pretekst,
pożyczyła tę samą gazetę. Uważnie przeczytała prawie wszystkie kolumny nie rozumiejąc, co
też wywołało gniew męża, aż wreszcie w połowie działu „Notatki sceniczne” znalazła
krytyczną ocenę gry Joscelyn Morgan. Recenzja była jadowicie złośliwa. W miarę czytania
oczy Deborah rozpalały się niebezpiecznym blaskiem. — Zdaje mi się, że ktoś bardzo
zazdrości Josie — mruknęła. — Nic dziwnego, że ojczulek się rozgniewał. Sądzę jednak, że
ona sobie z tym poradzi. Jest przecież Morganówną.

background image

Niedługo po tym Cyrus oznajmił, że chce wybrać się do miasta. Powinien pójść na koński

jarmark i odwiedzić kuzyna Hirama. — Jak wiesz, matko, byliśmy dobrymi kompanami. Od
ciągłego siedzenia w Spring Valley zaczynamy porastać mchem. Ruszmy się więc z miejsca i
poszalejmy przez tydzień. Co ty na to?

Deborah zgodziła się, choć nie lubiła opuszczać domu na dłużej i nie przepadała za żoną

kuzyna. Natomiast Cyrus cieszył się z wyprawy jak dziecko. Drugiego dnia pobytu w mieście
Morganowa poszła na zakupy, a mąż wymknął się z domu i ukradkiem pośpieszył do teatru
„Zielony Kwadrat”. Kupił bilet i przecisnął się na miejsce. Było to przedpołudniowe
przedstawienie i Joscelyn występowała w nowej roli.

Cyrus czekał na podniesienie kurtyny z uczuciem, że wszyscy znajomi widzą go i

osądzają. Gdyby Deborah się dowiedziała… Ale do tego nie wolno dopuścić! Pierwszy raz w
ż

yciu stary człowiek ukrył coś przed żoną. Musiał jednak zobaczyć znowu swoją małą Josie.

Kurtyna poszła w górę i Cyrus przetarł oczy. Spodziewał się jakichś tajemnic i niegodziwości,
a zobaczył starą kuchnię, bardzo podobną do własnej. Przy dużym piecu, w fartuchu z ręcznie
tkanego płótna, z włosami splecionymi w warkocz, siedziała Joscelyn taka, jaką widział tysiąc
razy. Widownia zareagowała oklaskami i tylko stary człowiek wyciągnął z kieszeni chustkę i
otarł łzy radości i dumy. Ona się wcale nie zmieniła! Aktorstwo nie zepsuło małej Josie. Czyż
nie była córką Paula? I wszystkie te oklaski są dla niej.,.

Nowa sztuka była prostym utworem. Zręcznie połączono w niej elementy wesołej komedii

i wzruszającego patosu. Joscelyn szczerą grą przydawała temu wszystkiemu autentyczności i
w ten sposób powstało prawdziwe dzieło sztuki. Cyrus Morgan słuchał i pęczniał z dumy.
Chciał wejść na scenę i dać w zęby czarnemu charakterowi intrygującemu przeciwko niej,
uścisnąć rękę zacnej kobiecie występującej w obronie Josie, a nawet spłacić hipotekę i
uczynić ją szczęśliwą. W trzecim akcie, kiedy dziewczynę wyrzucono z domu, raz po raz
ocierał łzy. Tak samo w akcie czwartym, gdy stała z ukochanym jako promienna panna
młoda.

Cyrus Morgan opuszczał teatr czując, że obudził się z długiego snu. Tuż przy wyjściu

natknął się na żonę z panią Hiramową. Zapłakana Deborah chwyciła go za rękę. — Och,
ojczulku, jakie to wspaniałe! Czy nasza Josie nie była cudowna? Taka jestem z niej dumna.
Musiałam ją zobaczyć. Nic nie mówiłam, bo bałam się twego gniewu. Widząc cię w rzędzie
przed nami nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Płakałam prawie cały czas.

Widzowie spoglądali na parę starszych ludzi z rozbawioną i pobłażliwą ciekawością, oni

jednak nie zwracali uwagi na otoczenie. Pani Hiramowa próbowała odciągnąć kuzynów
gdzieś na stronę. Wreszcie Cyrus Morgan chrząknął kilka razy i oznajmił: — To było
znakomite, matko, znakomite! Zaćmiła innych aktorów. Od razu czułem, że ten typ z
„National Gazette” nie ma pojęcia, o czym pisze. Matko, natychmiast chodźmy do Josie.
Mieszka z ciotką w hotelu Maberly, przeczytałem o tym w porannej gazecie. Muszę przyznać,
ż

e miała rację, a my nie. Została wspaniałą aktorką, bije wszystkie inne na głowę, i to też jej

powiem!

background image

T

RAFIŁA KOSA NA KAMIEŃ

1903


Nie mają sensu próby odwodzenia stryja Abimelecha od raz podjętej decyzji. Z równym

skutkiem można potrząsać skałami Gibraltaru — stwierdził posępnie Murray.

Murray łatwo się zniechęca, czym przypomina kochanego tatę. Ja natomiast jestem

nieodrodną córką mamy. Stryj przy każdej okazji podkreśla, jaka to ze mnie Fosterówna. W
przeciwieństwie do mnie nie lubi rodziny matki. Gdybym po śmierci ojca czekała z
założonymi rękami, aż stryj w wolnej chwili postanowi, co z nami zrobić, nigdy byśmy nie
wstąpili do college’u. Chciałam pójść na studia tylko dlatego, że nie zniosłabym rozłąki z
bratem. Jesteśmy bliźniętami i odkąd pamiętam, byliśmy razem.

Stryj nie miał zwyczaju zmieniać decyzji. Jednakże lubił powtarzać, że zawsze jest ten

pierwszy raz. Uznałam więc, iż czas wreszcie na pierwszy raz dla niego. Nie wiedziałam, jak
przeprowadzić intrygę, ale musiałam osiągnąć cel — przecież nie darmo nazywają mnie
„typową Fosterówna”.

Mogłam polegać tylko na sobie. Murray jest doskonały w nauce i krojeniu martwych

zwierzaków, ale nie ma praktycznego zmysłu. Nawet gdyby nie uznał z góry, że ze stryjem
nie wygramy, wolałabym na niego nie liczyć.

— Murray, idę na stryszek przemyśleć sprawę — oznajmiłam poważnie. — Nie pozwól,

by mi przeszkadzano i nie mów stryjowi, gdzie jestem. Jeśli nie zejdę do podwieczorku, zrób
sam herbatę. Nie opuszczę stryszku, dopóki nie wymyślę czegoś, co skłoni stryja do zmiany
postanowienia.

— No to zostaniesz dożywotnim więźniem, kochana siostruniu — odparł sceptycznie

Murray. — Inteligentna z ciebie dziewczyna, Prue, i masz silnej woli za dwoje, lecz nie
pokonasz uporu stryja.

— Zobaczymy — zauważyłam. Weszłam na poddasze, na wszelki wypadek zamykając

dokładnie drzwi na zasuwkę. Potem ułożyłam pod oknem kilka poduszek — człowiek
powinien siedzieć wygodnie podczas rozmyślania — i zaczęłam rozważać sytuację ab ovo.
Na dworze wiatr tarmosił gałęzie rozłożystego klonu, sięgające kalenicy naszego starego
domu. Pewien odważny wróbel przysiadł na parapecie i popatrzył na mnie przenikliwie. W
kącie podwórka Murray zajmował się chorą kaczką. Niedawno nastawił jej złamaną nóżkę i
teraz pomagał w rekonwalescencji. Wszyscy poza stryjem Abimelechem wiedzieli, że Murray
jest urodzonym lekarzem. Zmuszanie go do innej pracy było sprzeciwianiem się wyrokom
opatrzności.

Dom stał na wzgórzu i z okna stryszku rozciągał się widok na całą farmę. Widziałam pola,

łąkę, bukowy lasek i wszystkie najdroższe mi na ziemi miejsca. Znaliśmy tu każdy kamień, a
teraz trzeba zrezygnować z tego co ukochane, bo Murray nie chce zostać farmerem. Ponadto
farma należała do stryja, choć tato, Murray i ja zawsze tu mieszkaliśmy. Ojciec zapadł na
zdrowiu jeszcze w college’u. Z tego między innymi powodu stryj sprzeciwiał się studiom
Murraya, choć ten jest silny i barczysty. Zresztą każdy z rodziny Fosterów musi być taki.

Ale wracam do taty. Otóż lekarze orzekli, że odzyska zdrowie żyjąc na świeżym wiejskim

powietrzu. Wtedy tato wydzierżawił jedną z farm stryja i mieszkał na niej do ostatnich swoich
dni. Leczenie trwało długo, aż w końcu za późno było na studia. Pozostał więc, jak nam
zawsze powtarzał, ni rakiem, ni rybą. Mama zmarła bardzo dawno, prawie jej nie pamiętamy.
ś

yliśmy szczęśliwie, chociaż stryj rządził nami, jak chciał. Tacie to odpowiadało — nie lubił

podejmować decyzji.

A potem tata zmarł. Och, to był straszny okres! Po zastanowieniu zdaliśmy sobie z

Murrayem sprawę z całkowitej zależności od stryja Abimelecha. Byliśmy ubodzy jak myszy

background image

kościelne, a może nawet biedniejsi. Myszy przynajmniej mają w kościele za darmo
mieszkanie.

Murray pragnął pójść do college’u i na medycynę. Poprosił stryja o pożyczkę na

rozpoczęcie studiów. Potem mógłby znaleźć jakąś pracę i opłacić dalszą naukę. Stryj jest
bogaty, a Murray i ja stanowimy jego najbliższą rodzinę. Jednak nie chciał nawet słuchać o
naszych planach.

— Nie mam zamiaru popierać takich bzdur — oświadczył. — I dobrze wiecie, że będzie

tak, jak postanowię!

Muszę nadmienić, że stryj nie jest skąpy. Nic podobnego. Gotów nam pomagać pod

warunkiem, że będziemy postępować zgodnie z jego życzeniami. A życzył sobie, byśmy z
Murrayem zostali na farmie, gdy zaś skończymy dwadzieścia jeden lat, przekaże ją
Murrayowi na własność.

— To dobra posiadłość, chłopcze — tłumaczył. — Twój ojciec ledwie sobie radził dlatego,

ż

e nie miał dość sił do pracy. Wszystko przez te studia! Ty jesteś zdrów i silny, a także

wystarczająco ambitny, by mieć dobre wyniki.

Lecz Murray nie chciał zostać farmerem i w tym sęk. Powiedziałam to stryjowi bardzo

stanowczo i powtarzałam wiele razy, ale on nie zmienił zdania. Siedział i słuchał z
nieodgadnionym wyrazem ogorzałej i całkiem przystojnej twarzy. Słuchał i w końcu
powiedział: — Jeśli ktoś powinien iść do college’u, to tylko ty. Zostałabyś doskonałym
adwokatem. Gdybym oczywiście popierał zwyczaj kształcenia kobiet. Murray może wziąć
farmę lub nie, jak zechce. Jeśli wybierze studia, nie otrzyma ode mnie pomocy. Jesteś bardzo
naiwną, małą dziewczynką, Prue, skoro popierasz ten niemądry pomysł.

Strasznie mnie to stwierdzenie rozgniewało, zwłaszcza że już od roku upinam włosy do

góry i stryj o tym doskonale wie. Zrezygnowałam też ze sporu, wiedząc że nic nie wskóram.

O sprawach tych nadal rozmyślałam na stryszku, ale nie potrafiłam znaleźć wyjścia z

trudnej sytuacji. Zajadałam jabłka na pociechę, lecz niewiele to pomogło, a widok stryja
kroczącego dostojnie ścieżką, pogłębił jeszcze mój zły humor.

Sięgnęłam po gazetę, w której przyniosłam jabłka i wpatrzyłam się w nią ponuro. I wtedy

zobaczyłam coś, co sprawiło, że ujrzałam w myślach pokonanego stryja. Ta możliwość
rozbawiła mnie do tego stopnia, że roześmiałam się wesoło, patrząc na mały łysy krążek na
czubku głowy naszego opiekuna, który właśnie wydawał Murrayowi jakieś polecenia.

Potem zeszłam na dół i odszukałam brata. — Obmyśliłam pewien plan — zaczęłam. —

Nie powiem ci jaki. Musisz go przyjąć bez zastrzeżeń. Mam zamiar rzucić stryja na kolana.
Musisz tylko popierać mnie, bez względu na to co zrobię i dać mi wolną rękę.

— Zgadzam się, siostrzyczko — powiedział Murray.
— Przyrzeknij uroczyście, stosownie do wagi problemu — zażądałam.
— Przyrzekam uroczyście — oznajmił Murray i dla podkreślenia ważności słów

wytrzeszczył oczy jak sowa.

— Doskonale. Siedź cicho jak mysz pod miotłą. Maść Allowaya jest bardzo dobrym

ś

rodkiem, prawda? Wyleczyłeś nią zwichnięcie, gdy nie pomagały inne leki?

— Tak. Ale nie widzę żadnego związku…
— Nie musisz. Cóż, twoje zwichnięcie i moje bóle reumatyczne powinny załatwić sprawę.
— Słuchaj no, Prue. Czy te rozmyślania na stryszku i nasze kłopoty nie padły ci

przypadkiem na głowę?

— Mój umysł jest w zupełnym porządku. A teraz sługo możesz odejść…
Murray uśmiechnął się wyrozumiale i wyszedł. Ja zaś napisałam list i zaniosłam go na

pocztę. Przez tydzień nie miałam nic więcej do roboty.

Wśród wielu cech stryja Abimelecha dominowało poczucie dumy rodowej. Melvillowie są

bardzo starą rodziną. Tradycja sięga czasów normańskiego podboju, gdy jakiś Roger de
Melville, nasz przodek, przybył do Anglii z Wilhelmem Zdobywcą. Nie sądzę, by

background image

Melvillowie od tej pory wsławili się czymkolwiek. śaden z nich nie zrobił też specjalnie nic
złego. Zawsze byli ludźmi uczciwymi i godnymi szacunku; uważam, że można tym się
szczycić.

Pewien znany heraldyk odszukał herb i narysował go stryjowi wraz z drzewem

genealogicznym od Rogera de Melville. Oba rysunki wisiały oprawione w bibliotece. Sam zaś
stryj starał się być godnym herbu i dzielnego przodka.

Pod koniec tygodnia otrzymałam odpowiedź na list. Była taka, jakiej pragnęłam. Znowu

napisałam i wysłałam paczuszkę. Po trzech tygodniach nastał sądny dzień.

Owego dnia zobaczyłam stryja Abimelecha pędzącego ku domowi z gazetą w ręku.

Odwróciłam się do Murraya, który ślęczał nad podręcznikiem anatomii. — Murray, za chwilę
rozpęta się piekło. Pozwól sobie przypomnieć o przyrzeczeniu.

— Udawać, że nic nie wiem i milczeć? O to chodzi?
— Dopóki stryj nie zwróci się wprost do ciebie. Wtedy masz mnie poprzeć.
W tej chwili wpadł purpurowy z gniewu stryj. Rycerz Roger de Melville pewnie nigdy nie

wyglądał groźniej. Zadrżałam, ale spojrzałam na stryja nieustraszenie.

— Prudence, co to znaczy? — zagrzmiał stryj, rzucając na stół gazetę. Murray zaczął

przeglądać ją i po chwili gwizdnął przeciągle. Zamierzał coś powiedzieć, ale w porę ugryzł
się w język, obrzucił mnie tylko ponurym wzrokiem. Murray też jest dumny z nazwiska, choć
się do tego nie przyznaje i żartuje ze słabostki stryja.

Zerknęłam do gazety i roześmiałam się. Wyglądaliśmy bardzo zabawnie, Murray i ja w

ogłoszeniu reklamowym. Zajmowało całą stronę. Na górze nasze twarze, a pod spodem
nazwisko i adres wydrukowane dużą czcionką. Jeszcze niżej tekst listu, który napisałam do
firmy Alloway. Była to kwiecista oracja o zaletach firmowej maści. Pisałam, że maść
wyleczyła zwichniętą stopę Murraya, gdy zawiodły inne środki, oraz moje stawy, kiedy
cierpiałam na gorączkę reumatyczną itd, itd.

Trochę przesadziłam, bo masaże robione przez ciotkę Sarę z Doliny pomogły tyle co i

maść. Ale to nie miało znaczenia.

— Co to znaczy, Prudence? — powtórzył stryj Abimelech. Trząsł się z gniewu, a ja

udawałam niewiniątko. Murray stał niczym posąg.

— Cóż, stryju — zauważyłam chłodno. — To po prostu jeden ze sposobów zdobycia

pieniędzy. Za prawo umieszczenia w gazecie fotografii z reklamą zapłacono mi pięćdziesiąt
dolarów. Wystarczą na książki i czesne dla nas w college’u w Kentville. Pani Tredgold jest
tak miła, że zgodziła się wynająć mi pokój za pomoc w pensjonacie — trzepałam bez
zająknięcia, by nie zdążył mi przerwać.

— To haniebne! — zagrzmiał. — Haniebne! Pomyśl tylko, sir Roger de Melville i reklama

jakiejś maści! Murrayu Melville, gdzie byłeś, kiedy twoja siostra okrywała wstydem rodowe
nazwisko?

Trochę się przestraszyłam. Co, jeśli Murray mnie zawiedzie? Ale znalazł się na wysokości

zadania. — Dałem Prue wolną rękę, stryju. To uczciwy interes, a samo rodowe nazwisko nie
utrzyma nas w college’u, stryj dobrze wie.

Stryj patrzył na nas ciężkim wzrokiem. — Skończmy z tą sprawą — powiedział. —

Ogłoszenie nie może się ponownie ukazać. Nie pozwolę na to!

— Podpisałam kontrakt na sześć miesięcy — odparłam zdecydowanie. — Poza tym są

jeszcze inne leki. Na przykład ten „ziołolek”, który tak mi pomógł jednej wiosny. Właśnie
prowadzę rozmowy z wytwórnią i oni…

— Szalona dziewczyno! — zawołał stryj.
— Mam po prostu głowę do interesów. Nie chcesz pomóc Murrayowi, więc zrobię to

sama. Tak jak potrafię.

Wreszcie stryj Abimelech poszedł, kipiąc gniewem. Murray trochę protestował, lecz

przypomniałam mu o przyrzeczeniu i musiał się poddać.

background image

Nazajutrz stryj wrócił zrezygnowany i pokorny. — Słuchaj no, Prue, — powiedział. — Tę

sprawę trzeba zakończyć. Nie mogę pozwolić, by nazwisko Melvillów szargano w całym
kraju przez reklamę jakiejś maści. Rozegrałaś swoją partię i wygrałaś. Jeśli zgodzisz się
odwołać ten haniebny kontrakt, ureguluję wszystko z firmą i sfinansuję studia Murraya.
Twoje również, jeśli tylko zechcesz! Coś trzeba z tobą zrobić, nie ma dwóch zdań.
Zadowolona?

— Całkowicie — odparłam pospiesznie. — Jeśli obiecasz zapomnieć o wszystkim i

przebaczyć mi, stryju, będę bardzo szczęśliwa.

Stryj wzruszył ramionami. — Tak samo wisi się za pensa jak i za funta — odrzekł. —

Zgoda, Prue. Zapomnijmy o przeszłości i zacznijmy nowe życie. Ale nie próbuj podobnych
wyczynów! Dobrze obmyśliłaś ten plan. Tu trzeba było charakteru Fostera! Pamiętaj jednak,
ż

e zgodnie z prawem jesteś Melville!

Skinęłam potulnie. — Będę o tym pamiętała — obiecałam.
Gdy wszystko zostało już załatwione i stryj wrócił do siebie, spojrzałam na brata i

zapytałam: — No i co?

Murray mrugnął porozumiewawczo. — Dokonałaś rzeczy niemożliwej, ale jak zauważył

stryj, nie próbuj tego ponownie.

background image

D

ESPERACKI CZYN

D

ORINDY

1906


Dorinda wróciła do domu przed tygodniem i młodsze rodzeństwo zaczynało się do niej

pomału przyzwyczajać. Kiedy dziewczynka wyjeżdża mając dziesięć lat i wraca jako
piętnastolatka, to naturalną koleją rzeczy rodzina traktuje ją z początku jak obcą osobę.
Zwłaszcza że z usposobienia jest prawdziwą Page, gdy pozostali to Carterowie do szpiku
kości.

Przed pięciu laty ciotka Mary, ta ze strony Carterów, napisała do pani Page, zapraszając

małą Dorindę na zimę. Pani Page, aczkolwiek biedna wdowa (mało kto wiedział jak bardzo!)
obarczona sześciorgiem dzieci, długo wahała się, czy wyrazić zgodę. Podejrzewała — i nie
bez podstaw — że zima może się przedłużyć. Ale Mary niedawno straciła córeczkę i pani
Page aż drżała, myśląc o jej osamotnieniu. Aby pocieszyć kuzynkę, pozwoliła Dorindzie
pojechać pod warunkiem, że wróci przed latem do domu. Jednakże wiosną ciotka Mary
znowu przysłała list. Pisała, iż Dorinda jest zadowolona i czy Emily nie pozwoliłaby córce
zostać dłużej. Pani Page popłakała sobie i zaczęła się zastanawiać. Jeśli teraz ustąpi, mała
zostanie na czas nieokreślony. To było przykre. Z drugiej strony ledwie wiązała koniec z
końcem. Dochody były zbyt małe, a potrzeby rosły. Dorindzie nie będzie u ciotki brakowało
ptasiego mleka. Gdyby tylko mogła opanować rozżalone matczyne serce. Wreszcie zgodziła
się, by dziewczynka pobyła dłużej i w rezultacie wizyta przeciągnęła się do pięciu lat.

Ale teraz Dorinda wróciła do małego domku, otoczonego drzewami jabłoni i winoroślą, na

oddalonym od drogi wzgórzu. Ciotka Mary zmarła niespodziewanie, a jej syn wyjechał do
Japonii. Dorindzie nie pozostało nic innego, jak wrócić na łono rodziny, zająć dawne miejsce
w sercu matki i zdobyć przywiązanie sióstr i braci, którzy ją ledwie pamiętali.

Początkowo rodzeństwo czuło się onieśmielone taką zupełnie nieznaną, czarnooką i

czarnowłosą siostrą. Ale to szybko minęło. Przy Dorindzie nikt nie mógł długo pozostawać
onieśmielony; jej nie sposób było nie lubić. Miała w sobie tyle energii, pogody i życzliwości!
— „Godna przedstawicielka Page’ów” — mówiono. Bracia i siostry zaś byli typowymi
Carterami o jasnych włosach, błękitnych oczach i drobnych delikatnych rysach.

Po tygodniu domowej krzątaniny, podczas której nieustannie przerzucała z ramienia na

ramię długi, lśniący warkocz, Dorinda stała się członkiem rodziny ze wszystkimi
wynikającymi z tego konsekwencjami. Pewnego popołudnia omówiła z matką dokładnie
największe troski i przykre obowiązki. Zajęta cerowaniem pani Page westchnęła i stwierdziła,
ż

e już nie wie, co począć. Dorinda nie wzdychała. Ona też nie miała pojęcia, lecz była pewna

jednego: — Coś trzeba zrobić koniecznie! Szyła w milczeniu, mocno zaciskając czerwone
wargi.

— Nie martw się, mamo — powiedziała po chwili z werwą. — Spróbujemy działać jak ów

słynny Rzymianin, który albo znajdował drogę, albo ją budował. Lubię pokonywać trudności.
Wiesz, że mam w sobie sporo walecznej krwi admirała Page’a. Najpierw ustalimy, jakie
problemy musimy rozwiązać w pierwszej kolejności. Najważniejszy jest tu…

— Leicester — przerwała pani Page.
Dorinda zamrugała oczami. Robiła tak zawsze, gdy miała jakieś zastrzeżenia. —

Rozumiem, to jedna z istotnych spraw, ale nie miałam zamiaru stawiać jej na początku listy.
Skoro jednak… A więc kłopot z Leicesterem polega na tym, że jest on bardzo zdolnym
chłopcem. Gdyby nie był moim bratem, powiedziałabym, że nadzwyczaj zdolnym. Zdobył
tyle wiedzy, ile mogła dać szkoła w Willowdale i zakwalifikował się do Akademii Blue Hill.
Chce wstąpić tam jesienią, by rozpocząć kurs przygotowawczy do college’u. Jednak nie
możemy posłać Leicestera do Blue Hill.

background image

— Niestety! — westchnęła pani Page. — Biedny chłopiec strasznie to przeżywa.

Postanowił pójść do college’u i zostać lekarzem jak jego ojciec. Uważa, że zdołałby zarobić
na siebie w czasie studiów, gdyby tylko miał coś na początek. Mnie nie stać na dalsze
posyłanie go do szkoły. Od jesieni zacznie więc pracować w sklepie pana Churchilla w
Willow Centre. Pan Churchill był tak dobry i zaproponował mu posadę. Leicester nienawidzi
samej myśli o sklepie, wiem, że tak jest, choć mi nigdy tego nie powiedział.

— Oprócz studiów w college’u dla Leicestera chciałybyśmy…
— Lekcji muzyki dla Jean.
Dorinda znowu zamrugała. — Czy lekcje muzyki dla Jean to poważny problem? —

zapytała.

— O tak! W każdym razie ja się o nie martwię. Jean tak kocha muzykę. Biedne dziecko,

dotąd właściwie niczego dobrego nie zaznała, nawet do szkoły chodziła nie tyle, ile powinna.
Często zatrzymywałam ją do pomocy w domu. Jest taka dobra i cierpliwa i tak pragnie uczyć

się muzyki!
— Cóż, będzie miała te lekcje, po załatwieniu Leicesterowi pierwszego roku w akademii.

Trzeci kłopot to nowy…

— Tej jesieni należy pokryć dach — oświadczyła pani Page z niepokojem. — Naprawdę,

Dorindo. Jest dziurawy jak sito. Ilekroć pada, woda zalewa mieszkanie. Lecz nie mam
pojęcia, skąd wziąć pieniądze!

— Gonty na pokrycie dachu to trzy — wyliczała Dorinda, starannie notując wszystko w

pamięci. — I po czwarte, mamo, tym razem ja coś powiem: Po czwarte piękną, nową suknię i
ciepły płaszcz dla ciebie. Tak, tak, najdroższa mamo, musisz je mieć. Możemy poczekać rok
na college Leicestera i lekcje muzyki Jean, stawiać miednice i wiadra pod dziury w dachu, ale
nowa suknia i płaszcz są niezbędne i będziesz je miała, choćby nie wiem co.

— Pochodzę jeszcze w tym, co mam — oświadczyła stanowczo pani Page. — Jeśli tylko

załatwię tamte sprawy. Gdyby stryj Eugene zechciał nam choć trochę pomóc, dopóki
Leicester nie skończy studiów! Właściwie powinien to zrobić. Lecz naturalnie do tego nie
dojdzie!

— Prosiłaś go kiedykolwiek o pomoc? — spytała Dorinda.
— Och, moje dziecko! Oczywiście, że nie — odparła pani Page przestraszonym tonem.

Zupełnie jakby córka zapytała ją, czy ukradła sąsiadom łyżeczki.

— Dlaczego nie miałabyś tego zrobić?
— Och, Dorindo, stryj Eugene nas nie znosi. Nigdy by nie wysłuchał żadnej prośby o

pomoc, nawet gdybym się do niej zniżyła.

— Mamo, co stanęło między nami a stryjem Eugene? Nikt mi o tym nie mówił. Kiedy

byłam mała, nie rozumiałam, o co chodzi. Pamiętam tylko, że stryj nie odwiedzał nas i nie
rozmawiał przy spotkaniach. Wszyscyśmy się go trochę bali. Przywykłam myśleć o nim jak o
potworze, którym się straszy niegrzeczne dzieci. Dlaczego stał się naszym wrogiem? I jak
doszło do tego, że przypadł mu cały majątek dziadka Page’a, a tatuś nie dostał nic?

— Cóż, dobrze wiesz, że dziadek ożenił się drugi raz. Eugene jest synem z pierwszej żony

i miał dwadzieścia pięć lat, gdy urodził się twój ojciec. Zawsze był jakiś dziwny, nawet w
młodości. Nie chciał, by dziadek żenił się ponownie, lecz bardzo przywiązał się do brata,
którego matka zmarła w połogu. Przyjaźnili się do czasu wstąpienia taty do college’u. Wtedy
nastąpiło zerwanie. Powód kłótni był błahy i tylko przez Eugene nie puszczono sprzeczki w
niepamięć. Już nigdy nie wrócili do dawnej przyjaźni. Sądzę, że stryj zazdrościł twemu ojcu.
Myślał, że ojciec bardziej kocha młodszego syna. A do tego był bardzo uparty i
ekscentryczny. Twój ojciec poszedł do college’u, skończył studia i został lekarzem, a potem
pobraliśmy się. Dziadek Page chciał, by syn poślubił kogoś innego i bardzo się rozgniewał z
powodu naszego małżeństwa. Groził nawet wydziedziczeniem. Dowiedziałam się o tym
dopiero po ślubie. Niestety, dziadek dotrzymał słowa. Posłał po adwokata i spisał nowy

background image

testament, zostawiając wszystko Eugene. Sądzę, że z czasem by się udobruchał, lecz zmarł
nagle, zaraz po tych wydarzeniach. W ten sposób Eugene dostał cały majątek. Ot, i wszystko.

— I stryj od tej pory jest naszym wrogiem?
— Tak. Widzisz, moje dziecko, nie mogę go prosić o żadne przysługi.
— Tak, rozumiem — odparła Dorinda i w duchu dodała: — Co nie znaczy, że ja nie

mogę…

Dorinda rozmyślała o rodzinnych problemach przez następne kilka dni. Przychodziło jej do

głowy tylko jedno wyjście, lecz mimo pokrewieństwa z walecznym admirałem Page nie
mogła się zdecydować. Jednego wieczoru zastała Leicestera z głową wciśniętą w książkę i…
nie, to nie były łzy, bo chłopak wyśmiał pogardliwie taką insynuację.

— Nigdy bym z tego powodu nie zapłakał, Dorindo. Jestem przecież mężczyzną! Ale

naprawdę przykro mi z powodu studiów. I nie znoszę nawet myśli o pracy w sklepie. Wiem
jednak, że muszę, ze względu na mamę. Postaram się więc wytrwać w tej pracy i polubić ją.
Tylko… tylko… — W tej chwili Leicester wstał, zagwizdał i odwrócił się plecami do
Dorindy.

— Cóż, to ostatecznie załatwia sprawę — stwierdziła Dorinda głośno, szczotkując

wieczorem włosy przed lustrem. — Popełnię go.

— Popełnisz co? — spytała z łóżka Jean.
— Desperacki czyn — odparła uroczyście Dorinda i na tym skończyła.
Nazajutrz pani Page pojechała z synem do miasta. Po południu Dorinda włożyła najlepszą

suknię i kapelusz i wyszła z domu. Waleczna krew admirała Page’a różowiła jej policzki, gdy
szła szybko przez wzgórze. Tylko serce biło jakoś niespokojnie.

— Pewnie gdzieś tam w głębi jestem mocno wystraszona — westchnęła. — Ale muszę to

zrobić. śaden strach mnie nie powstrzyma.

Oaklawn, gdzie mieszkał stryj Eugene, znajdowało się w odległości dwóch mil. Była to

piękna, stara posiadłość, położona w uroczej okolicy. Dorinda nie straciła odwagi na widok
otaczających ją wspaniałości. Nacisnęła dzwonek i weszła za służącą do eleganckiego
saloniku.

Niebawem zjawił się stryj, wysoki i czarnooki, z gęstą srebrną czupryną. W jego twarzy

dominowały krzaczaste brwi i wąskie, zaciśnięte wargi.

Dorinda wstała silnie zarumieniona, z pałającymi odwagą oczami. Stryj przyjrzał się

dziewczynie uważnie. — Kim jesteś? — spytał szorstko.

— Jestem bratanicą stryja. Nazywam się Dorinda Page.
— A czegóż to moja bratanica chce ode mnie? — mężczyzna zaprosił ją gestem, by

usiadła.

Dorinda nie skorzystała z zaproszenia. Łatwiej jest walczyć na stojąco. — Chcę, by stryj

zrobił cztery rzeczy — mówiła spokojnie, jakby wyrażała zwykłą, codzienną prośbę. — Chcę,
ż

eby stryj pożyczył pieniądze na opłacenie studiów Leicestera. On je zwróci, kiedy skończy

college. No i na lekcje muzyki dla Jean. Też odda stryjowi dług, gdy zacznie dawać sama
lekcje. Chcę także pożyczyć pieniądze na pokrycie dachu i kupienie mamie nowej sukni i
płaszcza. To zwrócę sama, bo wkrótce mam zamiar zająć się krawiectwem.

— Czy coś jeszcze? — odezwał się stryj, gdy Dorinda zamilkła.
— Nie, sądzę, że to wszystko.
— A dlaczego nie prosisz o coś dla siebie?
— Nie potrzebuję niczego — prędko odparła dziewczyna. — Chociaż nie! Chcę twej

przyjaźni, stryju Eugene.

— Bądź tak uprzejma i usiądź — powiedział stryj. Dorinda usiadła.
— Jesteś nieodrodną córką Page’ów — stwierdził stryj. — Od razu to zauważyłem. Poślę

Leicestera do college’u i nie musi mi zwracać kosztów. Jean dostanie swoje lekcje muzyki, a

background image

także pianino do ćwiczeń. Dach zostanie naprawiony. Dam też pieniądze na suknię i płaszcz.
Nie widzę przeszkód, byśmy stali się przyjaciółmi.

— Dziękuję — wykrztusiła Dorinda. Zastanawiała się, czy śni.
— Chętnie pomógłbym wam wcześniej — oznajmił stryj Eugene — gdyby twoja matka

zwróciła się do mnie w tej sprawie. Postanowiłem, że zaczekam, aż sama poprosi. Połowa
spadku powinna przypaść twemu ojcu i byłem gotów zwrócić ją, gdyby mnie poproszono.
Tak pragnąłem upokorzyć jego dumę i dumę Carterów. Powiesz pewnie, że to źle świadczy o
moim charakterze? Przyznaję, że nie jestem miły i nigdy taki nie byłem. Musisz się z tym
pogodzić. Widzę, że chcesz wtrącić coś uprzejmego, lecz nie zadawaj sobie trudu. Chciałbym,
abyśmy spotykali się często. Zapraszam również pozostałą rodzinę. Możesz zostać dziś na
herbacie?

Dorinda została, wiedząc że podwieczorkiem w domu zajmie się z powodzeniem Jean. Z

każdą chwilą byli sobie ze stryjem bliżsi. Kiedy wychodziła, odprowadził ją do drzwi ze
słowami: — Dobranoc, bratanico. Jesteś prawdziwym Page’em. Powiedz matce, że w życiu
traci się mnóstwo rzeczy, gdy się o nie nie poprosi. Tobie naturalnie ta informacja nie jest
potrzebna!

background image

P

RZEZNACZENIE

1899


Piąty bieg w kolejnej gonitwie właśnie się zakończył. Zwyciężyła klacz Lu–Lu. Tłum

zebrany na trybunie i wzdłuż toru wznosił radosne okrzyki.

Wśród ogólnego hałasu rozległ się kobiecy głos: — Och, zgubiłam gdzieś program!
Stojący przed nią mężczyzna odwrócił się. — Mam zapasowy. Zechce go pani przyjąć?
Drobna rączka w modnej rękawiczce chwyciła kartonik, nim jeszcze dama spojrzała na

ofiarodawcę. Po czym oboje przez chwilę p a t r z y l i na siebie uporczywie. Twarz
mężczyzny silnie zbladła, zarumienione policzki kobiety spurpurowiały.

— To ty? — wykrztusiła.
Skrzywił usta w lekceważąco–wyniosłym uśmiechu, który tak dobrze pamiętała i…

nienawidziła.

— Widzę, że na mój widok nie szalejesz z radości — stwierdził spokojnie. — Powinienem

się tego spodziewać. Bądź spokojna, nie przyszedłem, by sprawić ci przykrość. To spotkanie
jest dla nas obojga taką samą niespodzianką. Gdybym wiedział, że tyle czasu stoję obok
mej…

Przerwała stanowczym gestem i ściskając w dłoni kartonik z programem, ustawiła się do

niego bokiem. Znowu się uśmiechnął. Tym razem z odrobiną pogardy i odwrócił wzrok.

ś

aden ze stojących obok widzów nie zauważył zapewne owej krótkiej wymiany zdań.

Wszyscy utkwili oczy w tor, oczekując finału kolejnego wyścigu. Konie, biorące udział w
poprzedniej gonitwie, prowadzono okryte derkami. Tłum radośnie pozdrowił Lu–Lu. Ci, co
postawili na Maskotkę, spoglądali posępnie po bokach.

Kobieta nie zwracała na to uwagi. Była niewysoka, bardzo ładna, jeszcze młoda i ubrana

ze smakiem. Ukradkiem zerkała na mężczyznę. Wyglądał starzej niż wówczas, gdy go
opuściła. W krótko obciętych włosach i małej, ostro zakończonej bródce połyskiwały srebrne
nitki. Ale wydawało się, że czas nie tknął nieruchomej twarzy i surowych, szarych oczu.
Zastanawiała się, czy spotkanie zrobiło na nim jakiekolwiek wrażenie.

Nie widzieli się pięć lat. Przymknęła oczy i przeszłość stanęła przed nią jak żywa. Kiedy

się pobrali, miała osiemnaście lat. On był znacznie starszy — poważny, opanowany
naukowiec. Przyjaciele nie pojmowali, dlaczego za niego wyszła. Sama czasem zadawała
sobie takie pytanie, ale przecież kochała go lub przynajmniej tak sądziła.

Małżeństwo było pomyłką. śona lubiła towarzystwo, zabawy; mąż zaś ciszę i samotność.

Należała do istot impulsywnych, on spokojnie rozważał każdą decyzję. Często dochodziło do
spięć. Po dwóch latach pełnego silnych wrażeń życia rozstali się bez emocji i — unikając
skandalu. Chciała rozwodu, lecz na to mąż się nie zgodził. Odeszła więc zabrawszy posag i
nareszcie mogła robić to, co chciała. Przez następne pięć lat skutecznie zacierała
wspomnienia przeszłości. Nikt nie wiedział, czy jest szczęśliwa. Prowadziła wesołe
aczkolwiek nienaganne życie, toteż środowisko okazywało jej dużą pobłażliwość.

ś

ałowała serdecznie, że wybrała się na te wyścigi. Spotkanie zirytowało ją. Ostrożnie

otworzyła oczy. Zakurzony tor, rozpędzone konie, barwne suknie kobiet, bezchmurne niebo,
oślepiające słońce i fioletowy horyzont — wszystko utworzyło jaskrawą plamę i przyprawiało
o ból głowy. Na domiar złego ten człowiek stoi obok i jakby nigdy nic przygląda się w
skupieniu gonitwie. Zdziwiła ją obecność męża na wyścigach. Takie rozrywki nie były w jego
stylu. Najwyraźniej też przypadkowe spotkanie nie wywarło na nim szczególnego wrażenia.
Widocznie już mu jest obojętna. Westchnęła cichutko i znowu przymknęła oczy.

background image

Gdy gonitwa się skończyła, odwrócił się. — Czy mogę spytać, jak ci się żyło od… od

naszego ostatniego spotkania? Wyglądasz znakomicie. A „Targowisko Próżności”? Wciąż ma
dla ciebie ten sam urok?

Ogarnął ją irracjonalny gniew. Dlaczego utraciła beztroskę i opanowanie światowej

kobiety. Znajdowała się na granicy histerii. Co zrobi, jeśli wybuchnie płaczem wobec tego
tłumu i pod bacznym, krytycznym spojrzeniem męża. Na samą myśl o tym prawie go
znienawidziła. Ale odezwała się spokojnie: — Dlaczego nie? Dalej mi się podoba i dobrze mi
się powodzi. A tobie?

Nim odpowiedział, zaznaczył coś w programie. — Mnie? Och, mól książkowy i odludek

prowadzi zawsze spokojne życie. Jak wiesz, nigdy nie szukałem rozrywek. Przyjechałem na
aukcję rzadkich książek i życzliwy przyjaciel wyciągnął mnie na wyścigi. Nawet całkiem
interesujące. Nie przypuszczałem. śałuję, że mogę zostać tylko do końca tej gonitwy.

Obstawiłem Maskotkę, a ty?
— Lu–Lu — odpowiedź zabrzmiała jak wyzwanie. Czuła się jak w nierealnym świecie.

Rozmawiali o drobiazgach niby dobrzy, spotykający się przypadkiem znajomi. — Należy do
mojej przyjaciółki i zrozumiałe, że jestem zainteresowana.

— Obie mają równe szansę. Zadecyduje więc jeden bieg. Dziś jest dobry dzień na wyścigi.

O, przepraszam — pochylił się i strzepnął z jej szarego płaszcza jakiś pyłek. Ona zaś lekko
zadrżała.

— Zimno ci? Trochę tu wieje.
— Nie, wcale nie jest mi zimno. Co to za gonitwa? Ach, to ta trzyminutowa!
Z przejęciem studiowała program i stawki. Oddychała ciężko, a oczy miała pełne łez.

Mocno przygryzła wargi i wbiła wzrok w tor, dopóki nie odzyskała panowania nad sobą.

Po chwili mężczyzna powiedział półgłosem: — To dziwne spotkanie, nie uważasz? Ma w

sobie coś romantycznego. Ale, a propos, wciąż czytasz tyle powieści? ‘

Miała wrażenie, że słyszy w jego głosie drwinę. Pamiętała, z jakim lekceważeniem

traktował jej lektury. Zirytowała się też zbyt poufałą nutą w głosie męża. Jakie ma do tego
prawo? — Prawie tyle co dawniej — odparła niedbale.

— Byłem bardzo nietolerancyjny, prawda? — spytał po chwili milczenia. — Tak

sądziłaś… i miałaś rację. Jesteś szczęśliwsza, odkąd mnie opuściłaś?

— Tak — odpowiedziała butnie, patrząc mu prosto w oczy.
— I nigdy nie żałowałaś? — pochylił się i lekko dotknął ramienia kobiety.
— Tego… tego nie powiedziałabym — wyszeptała zaskoczona własną odpowiedzią.
Rozległ się gwar okrzyków. Wyprowadzono konie do finałowego biegu. Odwróciła się, by

na nie popatrzeć. Nastąpiło nie kończące się obliczanie punktów. Czuła się zmęczona. To, czy
wygra Lu–Lu czy Maskotka, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. A co miało znaczenie?
Wszak towarzyskie Targowisko Próżności nie wypełniło pustki w sercu.

A przecież on ją kiedyś kochał. Początkowo byli bardzo szczęśliwi. Nagie poczuła jego

dłoń na ramieniu. Oczy ich spotkały się

— Wróć do mnie — wyszeptał.
— Nnie… wiem — odparła bez tchu. Jak w transie.
— Oboje zawiniliśmy, ale ja bardziej. Zbyt wiele od ciebie wymagałem. Powinienem

okazać więcej zrozumienia. Teraz jesteśmy starsi i mądrzejsi. Wróć do mnie… żono. — Ton
głosu był chłodny, twarz nieruchoma, bez wyrazu.

Na jej wargach zawisło namiętne „nie”…
Ale szczupła dłoń, którą czuła na ramieniu, drżała od tłumionego uczucia. Więc jednak

zależało mu na niej. Gwałtownie poderwała się, a umysł jej przeniknął szalony pomysł. —
Patrz! — zawołała. — Już ruszyły. Ten bieg prawdopodobnie zadecyduje o końcowym
wyniku. Jeśli wygra Lu–Lu, zostaję sama, jeśli zaś Maskotka — wracam do ciebie. Tak
postanowiłam.

background image

Pobladł silnie, ale skinął na znak zgody. Wiedział z gorzkiego doświadczenia, z jakim

uporem trzymała się najbardziej absurdalnych zamysłów.

Pochyliła się, wstrzymując oddech. Tłum zamarł w milczeniu. Lu–Lu i Maskotka szły łeb

w łeb prezentując wysoką klasę. W połowie drugiego okrążenia Lu–Lu wysunęła się o
długość szyi i jej kibice szaleli. Tylko jedna kobieta ukryła twarz w dłoniach, nie mając
odwagi podnieść wzroku. Jeden śmiertelnie blady mężczyzna z nieruchomym spojrzeniem
zacisnął usta do krwi.

Maskotka zaczęła, cal po calu, wysuwać się na czoło. Na ostatniej prostej szły równo.

Znowu rozległy się okrzyki, potem zapadła cisza, a po niej szalony wybuch, wołania, gwizdy,
oklaski… Maskotka wygrała!

W pierwszym rzędzie podniosła się kobieta i zachwiała jak szarpnięty podmuchem liść.

Drżącą ręką poprawiła czerwony kapelusz i woalkę. Na ustach miała uśmiech, a w oczach łzy.
Nikt nie zwracał na nią uwagi. Stojący obok mężczyzna pewnym, władczym ruchem ujął ją
pod rękę. Razem opuścili trybunę.

background image

M

śEŃSTWO

E

MILY

1903


Emily Fair zeszła przy furtce z wozu Hirama Jamesona, zabrała torbę i parasolkę, a potem

podziękowała za podwiezienie. Głos miała Emily bardzo charakterystyczny. Niezwykle
dźwięczny i melodyjny, ale przeważnie zimny. Czasem łagodniał, gdy zwracała się do
szczególnie bliskich osób, jednak zawsze pobrzmiewała w nim pewna nuta zdecydowania i
silnej woli. Nikt też nie słyszał, by głos Emily Fair kiedykolwiek zadrżał.

— Nie ma za co dziękować, pani Fair — odrzekł Hiram Jameson, patrząc z nabożnym

podziwem.

Emily przyjęła jego spojrzenie z całkowitą obojętnością. Nie lubiła Hirama i wprost dusiła

ją wściekłość, od chwili gdy spotkała go na dworcu. śe też musiała się natknąć akurat na
niego!

Jameson wyczuł pogardę, lecz postanowił ją zlekceważyć. — Dumna jak paw — pomyślał,

odjeżdżając. — Cóż, to jej niczego nie ujmuje. Nie lubię potulnych kobiet, zawsze okazują się
przebiegłe. Jeżeli Ste—phen Fair nie wydobrzeje, będzie wolna, a wtedy… — Całkowicie
pochłonęło go wspomnienie Emily stojącej przy furtce w ostrym świetle jesiennego zachodu,
Emily z kasztanowymi włosami wijącymi się wokół bladej, podłużnej twarzy i z dumnym
błyskiem w wielkich, szarych oczach.

Emily stała przy furtce jeszcze chwilę po odjeździe Jamesona. Gdy przygasł wspaniały

blask zachodzącego słońca, odwróciła się i weszła do ogrodu, gdzie jeszcze kwitły późne
astry i chryzantemy. Zerwała kilka najpiękniejszych, bo bardzo lubiła kwiaty. Dziś jednak
czuła, jakby paliły jej ręce, toteż upuściła bukiet i gniewnie go rozdeptała.

Od rdzawych, nasiąkniętych wilgocią pól powiał silny wiatr. Ogołocone z liści klony

wokół ogrodu zakołysały się i zajęczały. Było przenikliwie zimno. W powietrzu wisiał
deszcz. Emily zadrżała i weszła do domu.

Amelia Phillips schylała się nad piecem. Odwróciła się i delikatnie odebrała z rąk Emily

pakunki. Widoczna przy tym czułość stanowiła dziwny kontrast z jej posępnym obliczem. —
Jesteś zmęczona? Dobrze, że już wróciłaś. Szłaś ze stacji pieszo?

— Nie. Podwiózł mnie Jameson. Ale wolałabym naprawdę przyjść pieszo. Zbiera się na

burzę. Gdzie jest John?

— Poszedł po kolacji do wsi — odparła Amelia zapalając lampę. — Potrzebowaliśmy tylu

rzeczy ze sklepu.

Płomień w lampie podskoczył i światło wydobyło ostre, wręcz surowe rysy i głęboko

osadzone oczy. Twarz Amelii przypominała niezwykle realistyczny rysunek węglem.

— Wydarzyło się coś w Woodford podczas mojej nieobecności? — obojętnie zapytała

EmiJy. Najwyraźniej nie oczekiwała interesującej odpowiedzi. śycie w Woodford płynęło
spokojnie, bez szczególnych sensacji.

Amelia rzuciła siostrze szybkie spojrzenie. A więc nie słyszała! Spodziewała się, że Hiram

wypaple nowinę po drodze. Tak byłoby lepiej. Zawsze obawiała się reakcji Emily. Wiedziała,
ż

e pod zewnętrzną powściągliwością kryje się namiętna natura, nie uznająca żadnych

ograniczeń, gdy raz wyrwie się z purytańskich rygorów. Amelia, przy całej przenikliwości i
znajomości charakteru Emily, dotąd nie zgłębiła stosunku siostry do męża. Od owego dnia
przed pięcioma laty, gdy Emily wróciła do rodzinnego domu, nigdy nie wymówiła imienia
Stephena Faira.

— Przypuszczam, że nie wiesz jeszcze o chorobie Stephena? — zapytała z namysłem

Amelia.

background image

W twarzy Emily nie drgnął żaden mięsień. Tylko głos, gdy się odezwała, był dziwnie

zachrypnięty, jakby jakaś obca nuta zmąciła jego srebrzysty dźwięk.

— A co mu się stało?
— Tyfus — odparła krótko Amelia. Poczuła ulgę, widząc jak spokojnie Emily przyjęła

wiadomość. śywiła do Stephena Faira gwałtowną, niepohamowaną nienawiść, wierzyła, że
ź

le traktował żonę, ale nie miała pewności, czy siostra w głębi serca nie kryje miłości do

męża. To zaś w opinii Amelii świadczyłoby o niedopuszczalnej słabości.

Emily popatrzyła na lampę bez drgnienia powiek. — Trzeba przyciąć knot — zauważyła i

zaraz dodała niepewnie: — Czy jest niebezpiecznie chory?

— Od trzech dni nie mieliśmy wiadomości. W poniedziałek lekarze nie wyrażali obaw,

choć twierdzili, że to bardzo poważny przypadek.

Na moment piękna twarz Emily przybrała wyraz ni to ulgi, ni to rozczarowania. Kiedy

odezwała się ponownie, w jej dźwięcznym głosie nie zabrzmiała ani jedna fałszywa nuta. —
Chyba położę się Amelio. John wróci późno, a ja jestem taka zmęczona. Popatrz, zaczęło
padać. Deszcz na pewno zniszczy nam kwiaty.

W ciemnym hallu Emily zatrzymała się na chwilę i uchyliwszy frontowych drzwi,

wystawiła twarz na zacinające strugi deszczu. Wpiła wzrok w nieprzeniknioną czerń nocy.
Wiał porywisty, jesienny wiatr i uderzając o ściany starego domostwa, zdawał się łkać i
jęczeć.

Zegar w bawialni wybił ósmą. Emily wzdrygnęła się i zamknęła drzwi. Przypomniała

sobie, że siedem lat temu o ósmej rano odbył się jej ślub. Oczami wyobraźni zobaczyła siebie
schodzącą po schodach w białej sukni z bukietem astrów. Poczuła złośliwe zadowolenie, że
wiatr i deszcz zniszczą doszczętnie astry w ogrodzie.

Potem odzyskała zwykłe opanowanie i odpędziła sentymentalne wspomnienia. Zaczęła

wchodzić na górę do swego pokoju w północno—zachodniej części domu. Zgasiła światło i
położyła się do łóżka, ale nie mogła zasnąć. Udawała przed sobą, że przeszkadza jej burza, bo
nawet w głębi serca nie chciała wyznać, z jakim niepokojem oczekuje powrotu Johna. Za nic
na świecie nie okaże słabości, bo Emily Fair podobnie jak Amelia Phillips gardziła słabością.

Co chwila poryw wiatru uderzał w dom z dzikim rykiem i smagał okno pokoju potokami

deszczu. W przerwach między podmuchami słyszała miękki szum ulewy przeniknięty
słabymi pomrukami dochodzącymi od strony stodoły, gdzie wicher szarpał gałęzie sosen.
Nagle Emily przypomniała sobie niesamowitą historię przeczytaną przed laty o duszy, która
podczas szalejącej nocą burzy opuściła ciało i zabłądziła w ciemnościach między niebem a
ziemią. Wzdrygając się na to wspomnienie, naciągnęła kołdrę na głowę. — Najbardziej ze
wszystkiego nie cierpię burzy — mruknęła. — Przejmuje mnie zgrozą.

Ku szczeremu zdziwieniu, bo zwykle nawet myśli umiała podporządkować nieugiętej woli,

nie mogła przestać myśleć o Stephenie. Zaskakiwał sam fakt jego choroby. W pamięci żony
pozostał człowiekiem, który nigdy w życiu nie zapadł na zdrowiu. Sięgnęła wstecz
spojrzeniem. Dotychczasowe życie oglądała z chłodnym zainteresowaniem jak serię fotografii
zupełnie obcej osoby. Scena za sceną, twarz za twarzą przemykały przed jej oczami na tle
nocnej ciemności.

Matka Emily umarła, wydając ją na świat, ale Amelia, dwadzieścia lat starsza siostra,

wypełniła puste miejsce z wyjątkową czułością. Emily nigdy nie odczuła braku matki.
Również John Phillips, poważny i milczący brat, kochał i rozpieszczał dziecko. Mieszkańcy
Woodford zwykli mówić, że John i Amelia strasznie psują siostrę.

Emily nie przypominała innych dziewcząt w Woodford i nie miała przyjaciółek wśród

rówieśnic. Nieprzeciętna uroda zapewniała jej licznych wielbicieli, ale nie zwracała na nich
uwagi. Przynajmniej tak długo, dopóki w starym domostwie Phillipsów nie pojawił się starszy
od niej o piętnaście lat Stephen Fair.

background image

Amelia i John nie polubili go. Między rodzinami miały kiedyś miejsce waśnie i urazy,

których wprawdzie wyrzekło się młodsze pokolenie, lecz starsi nie zapomnieli.

Emily pokochała Stephena od pierwszego wejrzenia. Kapryśne i nieobliczalne serce

dziewczyny zabiło dla mężczyzny na długo przed tym pamiętnym dniem, gdy zdał sobie
sprawę, że na farmie Phillipsów dziecko rozkwitło w niezwykłej urody kobietę.

John i Amelia odrzucili na bok nieuzasadnioną niechęć do Stephena, gdy dowiedzieli się o

uczuciach siostry. Po krótkim narzeczeństwie młodzi pobrali się i zamieszkali na odległej o
dwie mile farmie Fairów.

Gospodarowała z nimi matka Stephena, Janet Fair. Nie cierpiała Emily i odradzała synowi

to małżeństwo. Ale oprócz niechęci kobieta ta odznaczała się szczególnym talentem
sprawiania ludziom przykrości i wykorzystywała go z prawdziwą satysfakcją. Za życia męża
nieustannie wywoływała awantury między nim i synem, choć obu bardzo kochała. Teraz
głównym źródłem przyjemności stały się intrygi między małżonkami.

Teściowa górowała nad Emily umiejętnością zachowania pozorów łagodności i pogody.

Emily natomiast, raniona na dziesiątki sposobów tak wymyślnych, że trudno je było
konkretnie wskazać, zadziwiała męża wybuchami gniewu, które jemu wydawały się
pozbawione przyczyn i sensu. Próbował, jak mógł utrzymać zgodę, lecz bez powodzenia. Nie
wiedział, ile cierpień doświadczyła Emily od okrutnej starej kobiety i zaczął uważać żonę za
nieopanowaną, rozpieszczoną kapryśnicę. Przestał też traktować poważnie jej skargi i
wymówki.

Do pewnego stopnia miał rację. Emily była rozpieszczona. Niezmienna pobłażliwość brata

i siostry nie przygotowały dziewczyny do chwili, kiedy życie wystawi ją na ciężką próbę.
Prawda, że pani Fair miała niemiły i trudny charakter. Gdyby jednak Emily cierpliwie znosiła
drobne złośliwości i nie zniechęcała męża w jego szczerych choć nieporadnych próbach
wprowadzenia harmonii, teściowa nie wyrządziłaby tyle złego. Lecz Emily zacięła się i
nieporozumienia między małżonkami narastały.

Zerwanie nastąpiło dwa lata po ślubie. Zbuntowana Emily zagroziła mężowi, że nie

zostanie dłużej w domu razem z teściową. — Musisz wybrać: ja albo ona — powiedziała, a w
jej wspaniałym głosie wibrowały namiętne tony. — Jeśli nie ona, to ja odejdę!

Stephen Fair przejęty i zaskoczony wpadł w gniew. Przebrała się miara cierpliwości. — A

więc idź! — odparł stanowczo. — Dla żadnej kobiety nie wypędzę matki z mego domu.

Twarz Emily pobladła jak wosk. — A więc tak zdecydowałeś — zauważyła spokojnie. —

Zastanów się dobrze. Bowiem jeśli pójdę, już nigdy nie wrócę!

— To moje ostatnie słowo — odrzekł Stephen. — Opuść nasz dom, jeśli tak lekko

traktujesz małżeńską przysięgę. Kiedy odzyskasz rozsądek, możesz wrócić znowu. Lecz ja
nigdy cię o to nie poproszę!

Emily odwróciła się bez słowa. Tego samego wieczoru zjawiła się u Johna i Amelii.

Przyjęli powrót siostry z radością, wierząc że jest kobietą skrzywdzoną. Teraz już mieli
powód i nienawidzili Stephena ze wzmożoną siłą. Nie mogli też wybaczyć Emily uczucia do
męża, nazywając to słabością.

Emily nie była słaba czy ustępliwa. W głębi serca czuła, że postąpiła źle, choć wszystkie

jej zarzuty są słuszne.

Po dwóch latach pani Fair zmarła i domem zajęła się owdowiała bratowa Stephena. Jeśli

on myślał o Emily, to nie okazywał tego, nie miał zwyczaju łamać danego słowa.

Od chwili separacji małżonkowie nie wymienili ani jednego słowa czy spojrzenia. Podczas

przypadkowych spotkań twarz każdego pozostawała bez wyrazu. Emily głęboko ukryła
miłość. Duma i poczucie krzywdy kazały jej wyrzucić przeszłość z pamięci.

A teraz Stephen zachorował. Ta zdumiewająca kobieta mogła być dumna z niezłomnego

charakteru, bo fakt ten nie poruszył jej. Wmawiała sobie, że jest tak obojętna, jakby chodziło
o całkiem obcego człowieka. Mimo to nadsłuchiwała, czekając na powrót Johna.

background image

O dziesiątej usłyszała go w kuchni. Wysunęła się z łóżka i uchyliła drzwi, ale nie mogła

rozróżnić słów. Wstała więc i bezszelestnie przeszła do hallu. Uklękła za balustradą tuż przed
otwartymi drzwiami do kuchni i smuga światła padła na jej napiętą twarz. Wyglądała jak
skazaniec.

Początkowo John i Amelia rozmawiali o rozmaitych drobiazgach. Lecz wreszcie Amelia

nieoczekiwanie zapytała: — Jak się miewa Stephen Fair?

— Jest umierający — padła krótka odpowiedź. Emily usłyszała okrzyk zdziwienia siostry.

Z całej siły zacisnęła dłonie na czworokątnych kolumienkach balustrady. Z kuchni dobiegał
szorstki i obojętny głos Johna. — Pogorszyło mu się przedwczoraj i od tej pory jest coraz
gorzej. Lekarze nie sądzą, by doczekał rana.

Amelia zaczęła coś prędko i cicho mówić, lecz Emily przestała słuchać. Podniosła się i po

ciemku wróciła do pokoju z takim bólem w sercu, że aż zdziwiła się, dlaczego nie krzyczy.

Stephen, jej mąż, umierający! W okropnej udręce zajrzała w głąb duszy i odnalazła tam

ukrytą głęboko miłość, która objawiła się teraz z całą mocą i… oskarżała. Siedząc zastygła w
bólu pojęła, że ma przed sobą jeden tylko cel: pójdzie do Stephena i wybłaga przebaczenie,
nim będzie za późno. Nie ma co prosić Johna, aby ją zawiózł do męża, na pewno odmówi.
Phillipsowie znani byli z bezwzględności. Poza tym wywoła burzę protestów, a wolała
uniknąć starcia z rodzeństwem. W obecnym nastroju doprowadziłoby ją do szaleństwa.

Zapaliła lampę i ubrała się po cichu. Amelia i John już spali. Włożyła grubą pelerynę, po

czym ostrożnie zeszła na dół. Sztywnymi z przejęcia palcami przekręciła klucz, otworzyła
drzwi i wysunęła się na dwór.

Gwałtowna burza zdawała się wyciągać ramiona, by nią zawładnąć. Przebiegła ogród i

pole. Padała i podnosiła się, a wiatr strugami deszczu smagał ją po głowie. Cudem odnalazła
ś

cieżkę, która wijąc się przez łąkę, prowadziła do utraconego domu.

Później często wspominała tę drogę jak nie kończący się i przerażający koszmar. Raz gdy

upadła, sucha gałąź zraniła ją w czoło tak, że blizna pozostała do końca życia. Walcząc z
ulewą i wichurą, potykając się w ciemnościach, modliła się rozpaczliwie: — O Boże, nie
pozwól mu umrzeć, zanim do niego nie dojdę… nie pozwól… nie pozwól! — prosiła, a
właściwie żądała. Gdy zaś zdała sobie z tego sprawę, krzyknęła przerażona, pewna że spotka
ją okrutna kara za bluźnierstwo i zastanie męża martwego.

Kiedy Emily otworzyła kuchenne drzwi domu Fairów, Almira Sentner krzyknęła ze zgrozą

na widok dziwacznego stworzenia w poszarpanym ubraniu, z kredowobiałą, zakrwawioną
twarzą i szalonymi oczami. W następnej chwili rozpoznała przybyłą i zesztywniała. Od tylu
lat nienawidziła Emily.

— Czego tu szukasz? — rzuciła szorstko.
— Gdzie jest mój mąż? — spytała Emily.
— Nie możesz go zobaczyć — odparła wyniośle pani Sentner. — Lekarze nie wpuszczają

nikogo do jego pokoju, z wyjątkiem osób, do których przywykł. Obcy go drażnią.

Emily okazała się głucha na obraźliwe okrucieństwo tych słów. Zrozumiała tylko jedno:

Jej mąż żyje. Odwróciła się do drzwi prowadzących do hallu. — Zejdź mi z drogi —
powiedziała cichym głosem, ale było w nim coś takiego, co poskromiło złośliwość Almiry.
Niechętnie odstąpiła na bok i Emily bez przeszkód pobiegła schodami do pokoju chorego.

Stało przy nim dwóch lekarzy i pielęgniarka z miasta. Emily odepchnęła ich i osunęła się

na kolana przy łóżku. Jeden z doktorów zrobił gest, jakby chciał powstrzymać kobietę, lecz
drugi zauważył: — Teraz to już nie ma znaczenia.

Stephen Fair odwrócił ogoloną głowę. Zamglone gorączką oczy spotkały się ze wzrokiem

Emily. Cały dzień nikogo nie poznawał, ale rozpoznał żonę. — Emily! — wyszeptał.

Emily przyciągnęła głowę męża ku sobie i ucałowała go w usta. — Stephen, wróciłam do

ciebie. Wybacz mi, wybacz mi! Powiedz, że mi wybaczasz!

— Wszystko jest w porządku, kochanie — odparł słabym głosem.

background image

Wtuliła twarz w poduszkę i zaszlochała.
O szarym, jesiennym świcie stary doktor podszedł do łóżka i podniósł Emily z klęczek.

Całą noc spędziła na kolanach. Teraz patrzyła błagalnie na lekarza. Ten spojrzał na śpiącego
mężczyznę i powiedział łagodnie: — Będzie żył, pani Fair. Pani obecność uratowała mu
ż

ycie.

— Dzięki Bogu! — zawołała Emily i pierwszy raz jej piękny głos przepełniło drżenie.

background image

R

OZSTANIE

1907


Pani Longworth minęła hotelową werandę, zeszła po schodach i skręciła na drogę wzdłuż

brzegu morza. Niezwykła gracja uderzała w każdym ruchu idącej. Oczy jej błyszczały, a
rumieńce barwiły blade zazwyczaj policzki. Dwaj mężczyźni siedzący w rogu werandy
popatrzyli w ślad za nią z podziwem.

— Wyjątkowo piękna kobieta — zauważył jeden z nich.
— Podobno ostatniej zimy opowiadano coś o niej i o Cunninghamie? — spytał drugi.
— Tak. Często widywano ich razem. Choć nie musiało być w tym nic złego. Wiesz, to

córka sędziego Carmody. Longworth przycisnął starego w sprawach finansowych i potem
przykręcił śrubę. Mówiono, że ceną za ocalenie Carmody’ego stała się jego córka.
Dziewczyna była wtedy bardzo młoda. Nigdy nie zapomnę jej twarzy w dniu ślubu. Muszę
przyznać bezstronnie, że od tej pory dzielnie się trzyma. Jeśli cierpiała, to się z tym nie
obnosiła. Nie sądzę, by Longworth źle traktował żonę. On jest po prostu ordynarnym
prostakiem, to wszystko. Nikt mu nie będzie szczególnie współczuł, jeśli jego żona ucieknie z
Cunninghamem.

Tymczasem Beatrice Longworth szła szybko nadbrzeżną drogą. W nasłonecznionym

zagłębieniu między wydmami zobaczyła Stephena Gordona wygodnie rozciągniętego na
ciepłej, pachnącej morzem trawie. Młodzieniec zerwał się na równe nogi, a jego wielkie
brązowe oczy rozbłysły.

Pani Longworth uśmiechnęła się. Całe lato pozostawali w wielkiej przyjaźni. On był

wyrośniętym chudym piętnasto– lub szesnastoletnim chłopcem. Nieco oryginalny, wstydliwy
i marzycielski trzymał się z dala od innych gości hotelowych. Jednak z panią Longworth
znalazł wspólny język już podczas pierwszego spotkania. Pod wieloma względami był, jak na
swoje lata, bardzo dojrzały. Lecz jej szczególnie spodobała się w nim szczera, nie dająca się
ukryć chłopięcość.

— Tak bardzo pani potrzebuję. Mam nowinę do przekazania. Proszę tu usiąść — mówił z

przejęciem, wskazując szczupłą, opaloną dłonią leżący obok płaski głaz. Beatrice zawahała
się. Właśnie teraz pragnęła samotności. Ale inteligentne oczy w nieładnej twarzy chłopca
spoglądały tak błagalnie, że uległa i siadła.

Stephen wyciągnął się u jej stóp na trawie i oparłszy podbródek na dłoniach spoglądał na

kobietę z zachwytem. — Pani jest taka piękna! Uwielbiam panią. Proszę zsunąć kapelusz
jeszcze bardziej na lewą stronę. O, właśnie tak! Kiedyś namaluję pani portret. — Głos i
maniery chłopca cechowała naturalna prostota.

— Wtedy, kiedy będziesz wielkim artystą? — zapytała Beatrice pobłażliwie.
Chłopiec przytaknął. — Tak. Mam zamiar zostać artystą. A teraz pora na nowinę. Jutro

wyjeżdżam. Otrzymałem dziś telegram od ojca. — Wyciągnął z kieszeni kopertę i pomachał
nią w powietrzu. — Mam dołączyć do niego niezwłocznie. Jest teraz w Rzymie. Proszę sobie
wyobrazić, w Rzymie! Tam będę studiował malarstwo.

— Cieszę się i zarazem żałuję — powiedziała Beatrice, głaszcząc potargane brązowe

włosy. — Strasznie będzie mi cię brakowało, Stephen.

— Byliśmy wspaniałymi kompanami, prawda? — zawołał przejęty chłopiec i nagle jego

twarz zmieniła wyraz. Przysunął się do swej towarzyszki i pochylił głowę tak nisko, że
wargami dotykał niemal brzegu sukni. — Cieszę się, że przyszła pani dzisiaj — zaczął
stłumionym głosem. — Chciałem coś opowiedzieć i tutaj będzie to łatwiejsze. Nie mogłem
wyjechać bez podziękowania. Och, boję się zaplątać, nigdy nie potrafiłem nic wyjaśnić. Ale
pani była dla mnie… tyle pani dla mnie znaczyła. Uwierzyłem w rzeczy, w które przedtem

background image

wątpiłem. Dzięki pani wiem, że istnieje ktoś taki jak szlachetna kobieta, która może sprawić,
ż

e mężczyzna staje się lepszy tylko dlatego, iż przebywa obok niej. Zamilkł na chwilę, a

potem ciągnął nieco ciszej.

— To przykre, kiedy człowiek nie potrafi powiedzieć nic dobrego o swojej matce. Ona nie

była uczciwą kobietą. Kiedy miałem osiem lat, odeszła od nas z jakimś łajdakiem. To złamało
ojcu serce. Nikt nie przypuszczał, że ja coś z tego rozumiem, byłem przecież taki mały. Ale
rozumiałem. Słyszałem rozmowy i wiedziałem, że okryła siebie i nas hańbą. A ja ją tak
kochałem! Potem podrosłem i miałem nieszczęście stykać się z nikczemnymi kobietami. Były
to tylko służące, ale bałem się ich i nienawidziłem. Moja ciotka próbowała okazać mi serce na
swój sposób. Kiedyś skłamała i gdy to wykryłem, już nie mogłem jej kochać. A ojciec…
kochaliśmy się i stanowiliśmy parę dobrych przyjaciół, tylko że on również nikomu nie
wierzył. To zrozumiałe… był bardzo rozgoryczony. Mówił, że wszystkie kobiety są takie
same. Wyrosłem w tym przekonaniu. Nie zależało mi zbytnio na niczym, nic nie wydawało
się warte zachodu. Wtedy przyjechałem tutaj i poznałem panią.

Znowu umilkł. Beatrice słuchała z poszarzałą twarzą. Na pewno ten widok by go

zaskoczył, gdyby tylko podniósł wzrok. Na szczęście tego nie zrobił. Po chwili kontynuował.
— Pani zmieniła moje życie. Dotychczas byłem takim sobie gamoniowatym chłopakiem. Pani
jest matką mej duszy. Ona bowiem obudziła się dzięki pani. I za to kocham panią i szanuję.
Zostanie pani na zawsze moim ideałem i natchnieniem. Jeśli dokonam w życiu czegoś
ważnego, będzie to pani zasługą. Cokolwiek zrobię, to z myślą: ona to oceni. Och, znowu
tracę wątek. Nie umiem powiedzieć, co czuję… Pani jest taka dobra, czysta, szlachetna! Od
tej chwili zacznę szanować wszystkie kobiety!

— A gdybym — powiedziała Beatrice stłumionym głosem — gdybym okazała się inna niż

ten idealny obraz? Gdybym zrobiła coś, co zniszczyłoby twoją wiarę we mnie, coś
niegodnego…

— Ależ pani nie mogłaby! — przerwał, unosząc głowę i spoglądając na nią wielkimi

oczami z jakimś niewolniczym oddaniem.

— Ale gdybym tak postąpiła — nastawała. — To co wtedy?
— Znienawidziłbym panią — rzucił z pasją. — Byłaby pani gorsza od morderczyni.

Zabiłaby pani moją wiarę i wszystkie dobre zamiary. Nigdy więcej nie zaufałbym nikomu.
Ale przecież — w jego głosie zabrzmiała czułość — pani mnie nigdy nie zawiedzie, czuję to,
jestem tego pewien.

— Dziękuję ci — rzekła Beatrice prawie szeptem. — Dziękuję ci — powtórzyła po chwili.

Po czym wstała i wyciągnęła rękę. — Powinnam już pójść. Do widzenia, mój chłopcze.
Napisz do mnie z Rzymu. Zawsze z przyjemnością poczytam o tym, co robisz. I zawsze…
zawsze będę się starała dorównać twemu ideałowi.

Chłopiec poderwał się i ucałował ze czcią rękę kobiety. — Wiem o tym — powiedział

powoli. — Do widzenia.

Kiedy pani Longworth znalazła się w swoim pokoju, wyjęła z biurka list zaadresowany do

Maurice’a Cunninghama. Podarła go na kawałki i położyła na tacy, a potem przyłożyła
płonącą zapałkę. Na kawałku kartki można było przeczytać: „Odejdę z tobą, jeśli o to
poprosisz”. Po chwili na tacy czerniał tylko popiół.

Pani Longworth westchnęła ciężko i ukryła twarz w dłoniach.

background image

N

A PRZEKÓR SOBIE

1896


Spakowałem walizki i ze starszym wspólnikiem uzgodniłem miesięczny urlop. Ciocia

Lucy napisała, że ponieważ jej mąż wyruszył w daleką podróż, prosi, bym w tym czasie
przejął nadzór nad farmą i młynami. Naturalnie, jeśli mi się to uda, prowadziłem bowiem
kancelarię adwokacką. Dodawała także, że „Gussie” chciała sama pilnować interesów; ciocia
jednak woli, by takimi sprawami zajmował się mężczyzna.

Nie miałem dotąd przyjemności poznania przyszywanej kuzynki, Augusty Ashley. Z tego

co ciocia o niej mówiła, wiedziałem, że należy do gatunku osób, których organicznie nie
znoszę. Przypuszczałem, że ma ponad trzydzieści lat. Pewnie jest wysoka, zdecydowana, z
ostrym wścibskim nosem i głęboką zmarszczką między brwiami. No i lubi się rządzić jak
szara gęś. Znałem ten typ i spodziewałem się, że pobyt u drogiej cioteczki będzie pasmem
nieustannych sporów z panną Ashley.

Zawiadomiłem ciocię Lucy o terminie przyjazdu, załatwiłem co trzeba i poszedłem z

pożegnalną wizytą do Nellie. Miałem zamiar ożenić się z nią. Dotąd jednak nie rozpocząłem
oficjalnych starań o jej rękę. Byliśmy kuzynami i wyrastaliśmy razem, znałem więc
dziewczynę bardzo dobrze i nie spodziewałem się kosza. Bardzo lubiłem Nellie, toteż łatwo
uwierzyłem, że jestem w niej zakochany. W dodatku bardziej niż inne znane mi panny
przypominała mój ideał żony. Sprawiała miłe wrażenie, choć nie była oszołamiającą
pięknością. Niewysoka, jasnowłosa i bardzo kobieca, dobrze się ubierała, śpiewała i grała na
pianinie, a także z wdziękiem tańczyła. Nie grzeszyła nadmiarem inteligencji i nie miała
specjalnych zainteresowań. Dlatego w wielu sprawach byłem dla niej nieomylnym
autorytetem. Jaki mężczyzna nie lubi, by go stawiano na piedestale? śaden rywal nie
wchodził mi w paradę, a obie rodziny całkowicie akceptowały nasz związek. Mogłem uważać
się za szczęściarza. Wiedziałem, że będzie mi brakowało Nellie. Ona zaś obiecywała strasznie
tęsknić. Przy rozstaniu wyglądała tak słodko, że już chciałem prosić ją o rękę. Jednak los
wtrącił swoje trzy grosze w postaci małego braciszka. Powiedziałem więc tylko „do
widzenia” i wróciłem do domu. Porównywałem Nellie z moim wyobrażeniem panny
Augusty. Naturalnie wypadło na korzyść tej pierwszej.

Wysiadłem z pociągu na malutkiej, sennej stacyjce. Natychmiast podbiegł do mnie

czarnooki urwis i zakomunikował, że pani Ashley wysłała go z wózkiem po mój bagaż, a
„panna Gussie” czeka z bryczką pod sklepem. Wskazał niewielki budynek, przed którym
jakaś dziewczyna próbowała uspokoić wystraszonego konia.

Idąc w jej kierunku zauważyłem, że jest wysoka, trochę za wysoka jak na mój gust. Lubię

spoglądać na kobiety z góry. Musiałem jednak przyznać, że figurę ma bezbłędną i porusza się
z gracją. Wyciągnęła do mnie dłoń białą i dużą, ale chłodną i przyjemną w dotyku.
Jednocześnie powitała całkiem obojętnym tonem: — Pan Carslake, jak sądzę? Mama nie
mogła wyjechać, więc wysłała mnie. Proszę przez chwilę potrzymać konia. Muszę zabrać coś
ze sklepu. — Z tymi słowy spokojnie podała mi lejce i zniknęła.

Uroda panny nie wywarła na mnie żadnego wrażenia, chociaż nie była brzydka ani nijaka.

Zwróciłem uwagę na kształtne rysy: duży, prosty nos i czerwone, pełne usta. Na szerokie,
białe czoło opadały zalotnie jeden czy dwa pukle włosów. Szczególną, posągową bladość
twarzy podkreślały proste, ciemne brwi, oczy zaś miała szaroniebieskie, o źrenicach — co
dostrzegłem później — przypominających niekiedy otchłań jeziora. Trzeba dodać długie
firanki bardzo gęstych rzęs. W ogóle oczy stanowiły najbardziej uderzający składnik jej
urody. Patrzyła jasno i otwarcie, głos miała melodyjny i szczery, choć pozbawiony słodyczy.
Wyglądała na jakieś dwadzieścia dwa lata.

background image

Wtedy raczej nie spodobała mi się. W duchu postanowiłem, że nigdy nie polubię panny

Ashley. Nie przepadałem za chłodnymi i rzeczowymi kobietami, wtrącającymi się do
interesów. Nellie nigdy nie będzie zaprzątać sobie ślicznej główki takimi sprawami.

Panna Ashley wyszła ze sklepu z naręczem paczek i ułożyła je w powoziku. Wsiadła,

powiedziała mi jaką drogą jechać i milczała, dopóki nie znaleźliśmy się na ślicznej, wiejskiej
drodze obsadzonej klonami i złotobrązowymi bukami. Czerwonawa mgiełka słonecznego,
jesiennego dnia unosiła się nad polami. Pozwoliłem sobie na uwagę, że dzień jest wyjątkowo
piękny, a panna Ashley przyznała mi rację. Potem promienny uśmiech rozjaśnił jej oczy i na
twarzy pojawiły się nagle dołeczki.

— Nie mówmy o pogodzie, to oklepany temat — zauważyła.
— Przypuszczam, że zastanawia się pan, dlaczego właściwie mama ściągnęła go tutaj.

Próbowałam jej to wyperswadować, ale bez skutku. Mama uważa, że interesami musi
kierować mężczyzna, inaczej wszystko się rozleci. Sama mogłam zająć się majątkiem. Nie na
darmo całe życie byłam „synem” swego ojca. Toteż bez potrzeby oderwała pana od zajęć.

Zaprotestowałem. Oświadczyłem, że i tak miałem wziąć urlop, a spraw w kancelarii nie

było zbyt wiele. — Nie wątpię w pani zdolności — stwierdziłem. — Ale obowiązki zarządcy
mogą okazać się zbyt uciążliwe.

— Nic podobnego — zaprzeczyła, tak pewna siebie, że aż jęknąłem w duchu. — Lubię to.

Ojciec zawsze mówi, że jestem urodzonym administratorem. Pewnie uzna pan młyn
Ashleyów za mało atrakcyjne miejsce. To coś w rodzaju zaczarowanego, sennego zamku.
Proszę spojrzeć, już widać dom — dodała, gdy minęliśmy wysadzany klonami zakręt drogi i z
wierzchołka jednego wzgórza mieliśmy widok na drugie. Dom był dużym, białym budynkiem
z zielonymi okiennicami. Tonął w jesiennych barwach, bo w jego tle rósł gęsty, świerkowy
las. Poniżej połyskiwała smuga ciemnoniebieskiego stawu, a za nim widniało długie pasmo
złotobrązowej łąki, pnącej się po wyniosłości, w delikatnej mgle, aż do horyzontu.

— Jak pięknie — wykrzyknąłem z podziwem.
— Prawda? — odrzekła z dumą Gussie. — Kocham ten widok. — Jej źrenice rozszerzyły

się i pociemniały, a ja wbrew woli przyznałem, że panna Ashley jest niezwykle atrakcyjną
dziewczyną.

Gdy dojeżdżaliśmy, na schodkach werandy pojawiła się ciocia Lucy. Gussie wyskoczyła z

bryczki, ledwie dotykając czubkami palców mojej ręki. — Mama czeka, aby rzucić się na
pana i posłuchać rodzinnych nowinek — powiedziała. — Proszę się przywitać jak przystoi
siostrzeńcowi.

— Najpierw odprowadzę konia — odparłem uprzejmie.
— Nie potrzeba — oświadczyła panna Ashley, stanowczym gestem wyjmując mi lejce z

dłoni. — Potrafię sama wyprząc Charleya. Nikt go tak nie rozumie jak ja. Poza tym jestem do
tego przyzwyczajona.

— Łatwo mogę w to uwierzyć — pomyślałem z niesmakiem, gdy prowadziła konia do

studni, i odszedłem do cioci Lucy. Przez okna bawialni przyglądałem się ciekawie pannie
Ashley, jak poiła i zręcznie wyprzęgała Charleya, a potem poprowadziła do stajni, głaszcząc
czule po chrapach.

Nie spotkałem jej do podwieczorku. Dopiero wtedy weszła, mówiąc że herbata czeka i

poprosiła nas do jadalni.

Nie dało się ukryć, że panna Gussie dzierży ster rządów jak należy. Jej silne, zręczne, białe

ręce sprawiały wrażenie zdolnych do każdej pracy. Mówiła mało, zostawiając konwersację
cioci Lucy i mnie. Tylko od czasu do czasu wtrącała właściwe słowo czy zdanie. Pod koniec
posiłku jednakże zwróciła uwagę na mój niezręcznie wyrażony pogląd i rozniosła go na
strzępy. Wynikł zatem ożywiony spór. Panna Gussie broniła swego zdania z taką zaciętością i
rzeczową argumentacją, że uznałem się za zwyciężonego. Naturalnie, moja niechęć do niej
wzrosła. To bardzo upokarzające zostać pokonanym przez dziewczynę ze wsi, co to

background image

większość swego życia spędziła na farmie! Niewątpliwie miała na każdy temat własne zdanie
i chciała mieć prawo głosu. Teraz uwierzyłbym we wszystko, jeśli o nią chodziło.

Po herbacie panna Ashley zaproponowała zwiedzanie okolicy jako wprowadzenie mnie w

przyszłe obowiązki. Oprócz farmy, pan Ashley posiadał duży młyn i tartak. Robił zresztą
znakomite interesy. Z ich szczegółami młoda dama wydała się doskonale obeznana. Nie
miałem wątpliwości co do jej kierowniczych talentów. W porównaniu z rozległą wiedzą
Gussie, czułem się całkowitym ignorantem. Spacer nabrał rumieńców podczas trochę zbyt
ożywionej wymiany zdań na temat zarządzania. Spacerowaliśmy dość długo. Kiedy cienie
ś

wierków zaczęły padać aż na staw i na niebie pokazał się biały sierp księżyca,

zakończyliśmy ostrą dyskusję. Oczy Gussie zrobiły się całkiem czarne, a na policzkach
pojawiły się ciemne rumieńce. Na twarzy zaś wyraz triumfu i pewność zwycięstwa.

— Muszę pójść i dopilnować schłodzenia mleka. Przypuszczam, że z zadowoleniem

uwolni się pan ode mnie — zauważyła z niespodziewaną skromnością. — Za jakieś pół
godziny proszę wyjść na werandę; dostanie pan szklankę świeżego mleka i kawałek
drożdżowego placka. Upiekłam go według przepisu znanego naszej rodzinie od stu lat. śyczę
sobie, by się pan nim udławił za dzisiejsze docinki. — Opuściła mnie dystyngowanie po tym
przyjaznym pożegnaniu, a ja długo jeszcze stałem nad brzegiem jeziora. Powietrze pełne było
łagodnych, wieczornych dźwięków. Gdy wróciłem do domu, ciocia Lucy siedziała z robótką
na werandzie. Gussie przyniosła mleko i ciasto. Gawędziła pogodnie i zachowywała się tak
ż

yczliwie, iż byłem gotów odstąpić od swojego zdania na jej temat. Po powrocie do pokoju

dostrzegłem wazon z pięknymi jesiennymi liśćmi. Domyśliłem się, że zawdzięczam je
troskliwym rękom Gussie. Przez chwilę żałowałem szorstkiego zachowania i okazywanej
dziewczynie niechęci — ale tylko przez chwilę. Gussie z macochą przeszły hali i miękki głos
cioci Lucy dobiegł spoza uchylonych drzwi: — No i cóż sądzisz o kuzynie, moja droga?

Na co owa stanowcza młoda dama odparła bez namysłu: — Myślę, że to najbardziej

zarozumiały młody człowiek, jakiego spotkałam od dłuższego czasu.

Miłe, prawda? Przypomniałem sobie potulny podziw Nellie wobec moich słów i decyzji.

Wyjąłem z portfela jej fotografię, a wtedy po raz pierwszy zauważyłem, że miała banalne
rysy twarzy. Taką nielojalną myśl odepchnąłem czym prędzej od siebie i poszedłem do łóżka.

Spodziewałem się snów o niemiłej Gussie, lecz tak się nie stało. Spałem jak zabity i

obudziłem się dopiero o dziesiątej. Wyskoczyłem z łóżka, zły na siebie, pospiesznie się
ubrałem i zbiegłem na dół. Przez okno zobaczyłem w ogrodzie Gussie wykopującą geranium.

Włożyła poplamiony brązowy fartuch, wielki kapelusz zakrywał jej twarz, a na rękach

miała brudne rękawiczki. Kiedy odwróciła się na moje „dzień dobry”, zauważyłem
poplamiony ziemią policzek. I wtedy do długiej listy niedoskonałości panny Ashley dodałem
jeden punkt.

— Raczej dobre południe. Nie wie pan która godzina? Robotnicy trzy godziny temu

czekali na zlecenia. Sama je wydałam. Pomyślałam, że nie warto przerywać panu snu.

Ogarnęła mnie złość. Ale się popisałem! Teraz pannica pewnie kpi sobie ze mnie! —

Oczekiwałem, że zostanę na czas obudzony — odparłem sztywno. — Nie mam zwyczaju
zasypiać. Zapewniam panią, że to się nie powtórzy.

Gussie jakby nie zauważyła mej postawy pełnej godności. Ściągnęła rękawiczki i pogodnie

stwierdziła: — Na pewno jest pan głodny. Zaraz umyję ręce i przygotuję śniadanie. Jeśli chce
pan być użyteczny, proszę pomóc mi przy geranium.

Co mi pozostało? Poszedłem do ogrodu jak zmyty. Jednak pracowaliśmy zgodnie. Pełna

energii Gussie nie dała okazji do próżnowania ani do sporów. Czas upływał bardzo
przyjemnie, dopóki nie pokłóciliśmy się z powodu jakiegoś ogrodniczego problemu. Obiad
więc jedliśmy nadąsani i milczący. Po obiedzie Gussie zniknęła i długo jej nie widziałem.
Początkowo cieszyło mnie to, ale później zacząłem się nudzić. Nawet sprzeczka byłaby
lepsza. Odwiedziłem młyn, obejrzałem farmę, a potem od niechcenia spytałem ciocię Lucy,

background image

gdzie zniknęła panna Ashley. Ciocia wyjaśniła, że pojechała odwiedzić przyjaciółkę i wróci
dopiero jutro.

To była dobra wiadomość, oczywiście. Co za ulga stracić z oczu dziewczynę pewną siebie

i tak niezależną. Zamarzyłem, by przyjaciółka zatrzymała ją na cały tydzień. Mimo to
doznałem przyjemnego rozczarowania, gdy nazajutrz po południu zobaczyłem Gussie przy
furtce z dużą torbą i naręczem złotorózgi. Ruszyłem na pomoc, lecz zanim doszliśmy do
połowy ścieżki, kłóciliśmy się zawzięcie. Jak zwykle Gussie nie chciała mi przyznać racji.

Po spacerze miała rumieńce na policzkach, a ciężki, klasyczny węzeł z włosów na karku

rozluźnił się. Powiedziała, że musi upiec ciasteczka do herbaty. Jeśli nie mam nic lepszego do
roboty, mogę zabawić ją rozmową. Poszedłem, mimo że zaproszenie nie było zbyt uprzejme.
Zawsze to ciekawsze niż przebywać sam z sobą.

Pod koniec tygodnia zadomowiłem się w Ashley Mills, jakbym mieszkał tu całe życie.

Spędzałem z Gussie sporo czasu: z konieczności lub braku innego towarzystwa. Jednak w
moich oczach nadal nie zyskała lepszej opinii. Kiedy chciała, umiała być rozmowna i
zabawna.

Czasami wydawała się piękna, ale wciąż nie aprobowałem jej, w każdym razie tak

uważałem. Od czasu do czasu znajdowałem się w zupełnie niezrozumiałym dla mnie stanie
ducha.

Pewnego wieczoru poszedłem z ciocią i Gussie do kościoła. Dotąd nie poznałem pastora z

Ashley Mills, choć obie panie przyjaźniły się z nim. Wyobrażałem sobie siwego,
dobrotliwego staruszka. Toteż zdziwił mnie widok młodego, wysokiego mężczyzny o
wyglądzie intelektualisty i zdecydowanie atrakcyjnego.

Zdumiałem się jeszcze bardziej, kiedy po nabożeństwie zszedł po schodach razem z

Gussie. Poczułem się zlekceważony, idąc obok cioci Lucy. To dziwne, bo raczej powinienem
odczuć ulgę. Wielebny Carroll Martin miał prawo odprowadzić pannę Ashley, jeśli uznał to
za stosowne. Niewątpliwie dziewczyna, która wie wszystko o prowadzeniu interesów,
uprawie ziemi, młynarstwie, nie mówiąc już o gospodarstwie domowym i ogrodnictwie,
potrafi również dyskutować o teologii. Zresztą to nie moja sprawa.

Tej nocy coś długo nie dawało mi zasnąć. W efekcie znowu zaspałem. Masz ci los! Źle z

moją reputacją! Kiedy wyszedłem na dwór, czułem się źle i głupio.

Przy studni zauważyłem niezwykłe ożywienie. Urządzenie to było staroświeckie, z korbą i

łańcuchem. Ciocia Lucy niespokojnie zaglądała do środka. W chwili gdy podszedłem, z głębi
wynurzyła się Gussie z triumfalnym uśmiechem. Spódnicę miała mokrą i zabłoconą, włosy
potargane, a w ręku trzymała ociekającego wodą czarnego kota.

— Coco musiał wpaść do studni wczoraj wieczorem — wyjaśniła. — Szukałam go od

ś

witu, a gdy podeszłam tutaj, usłyszałam rozdzierające miauczenie. Woda była gładka. Potem

dopiero dostrzegłam, że wcisnął się w małą wnękę między kręgami cembrowiny. Wzięłam
więc drabinę i zeszłam po niego.

— Powinnaś mnie zawołać — oznajmiłem cierpko. — Mogłaś spowodować wypadek,

schodząc bez zabezpieczenia.

— A Coco by się poślizgnął i utopił, zanim wstałbyś — odparowała Gussie. — Poza tym

nie było potrzeby. Umiem to robić nie gorzej od ciebie.

— Bez wątpienia — odparłem bardziej szorstko, niż powinienem. — Ani mi w głowie

spory czy potrafisz robić wszystko, co ci tylko przyjdzie na myśl. Jednakże wchodzenie do
studni nie jest zwyczajem większości młodych panien!

— Bardzo możliwe — odpowiedziała lodowato. — Ale jak zauważyłeś, nie należę do

„większości młodych panien”. Jestem sobą, Augusta Ashley i jeśli zechcę, to zejdę do studni
każdego dnia. To wyłącznie moja sprawa! — Oddaliła się z podniesioną głową. Gussie
Ashley była jedyną znaną mi panną, która w takich okolicznościach wyglądała
dystyngowanie.

background image

Zacząłem czyścić studnię, bardzo z siebie niezadowolony. Obraziłem Gussie i czułem, że

nieprędko ją udobrucham. Dobrze przewidywałem. Przez tydzień trzymała mnie na dystans,
choć zachowywałem się pokornie. W tym czasie wielebny Carroll bywał częstym gościem
pod pretekstem zorganizowania szkółki niedzielnej dla ubogich. Prowadzili z Gussie długie
rozmowy na ten podniecający temat. Potem Gussie pojechała do przyjaciółki z kolejną
wizytą, a kiedy wróciła, pojawił się i wielebny.

Pewnego chłodnego i mglistego popołudnia powoli szedłem od strony młyna i

przypadkiem spojrzawszy na dom, osłupiałem. Z dachu unosiły się płomienie. Najwidoczniej
wyschnięte gonty zajęły się od jakiejś iskry. Dokoła nie było żywej duszy. Rzuciłem się do
kuchni, gdzie Gussie obierała jabłka: — Dom się pali! — krzyknąłem. Gussie zbladła i
upuściła nóż. — Nie budź mamy! — zawołała, chwytając wiadro z wodą.

Drabina ciągle jeszcze leżała przy studni. W jednej chwili przystawiłem ją do dachu, a

Gussie jak wiewiórka wbiegła do góry i chlusnęła wodą. Ja tymczasem miałem gotowe dwa
następne wiadra.

Na szczęście ogień nie ogarnął dużej powierzchni, choć jeszcze kilka minut a sprawa

przyjęłaby groźny obrót. Ogień syczał i przygasał, gdy Gussie lała wodę. Po krótkim czasie
pozostała już tylko czarna dziura w dachu.

Gussie zeszła z drabiny. Drżała od stóp do głów, ale uśmiechała się triumfalnie.

Uścisnęliśmy sobie ręce z niespotykaną dotąd serdecznością.

Cały następny tydzień, nie bacząc na wielebnego Carrolla, byłem szczęśliwy, myśląc o

Gussie i zażenowany, wspominając Nellie. Uważałem, że mam wobec niej zobowiązania. A
poza tym, czyż nie była moim ideałem?

Któregoś dnia otrzymałem list od siostry. Był długi i pełen nowin. Najciekawsza okazała

się ósma strona: „Jeśli nie wrócisz do domu i nie zadbasz o Nellie — pisała Kate — to
wkrótce nie będziesz miał o kogo dbać. Pamiętasz Roda Allena, jej dawną sympatię? Otóż
wrócił z zachodu przebogaty i jego zainteresowanie Nellie jest tematem rozmów w całym
mieście. Myślę, że i ona go lubi. Jeśli jeszcze dłużej pozostaniesz w tym Ashley Mills, to nie
obwiniaj nikogo za skutki”.

Spadł mi ogromny ciężar z serca, ale strona dziewiąta przygniotła je z powrotem. — „Nie

wspominasz panny Ashley. Jaka ona jest: młoda, stara, ładna czy brzydka, mądra czy tępa i
nudna? Niedawno spotkałam pewną panią, która ją zna i powiedziała mi, że panna Ashley jest
czarująca. Mówiła też, że wkrótce wyjdzie za mąż za pastora. Czy to prawda?”

— Otóż to! Czy to prawda? Zupełnie prawdopodobne. List Kate przygnębił mnie. Tego

dnia Gussie miała bardzo nudnego kompana. Po kilku bezowocnych próbach ożywienia
konwersacji dała za wygraną. — Nie ma co z tobą rozmawiać — powiedziana niecierpliwie.
— Zdaje mi się, że tęsknisz za domem. Ten list wyglądał podejrzanie. W każdym razie liczę
na to, że do mego powrotu nastrój ci się poprawi.

— Znowu gdzieś wyjeżdżasz? — jęknąłem.
— Tak. Jadę na parę dni do Flossie. (Flossie była tą przyjaciółką od serca).
— Wygląda na to, że spędzasz z nią sporo czasu — zauważyłem rozgoryczony.
Gussie szeroko otworzyła oczy. — Naturalnie — oznajmiła. — Zawsze byłyśmy sobie

bliskie. Teraz potrzebuje mnie bardziej niż kiedykolwiek. W przyszłym miesiącu wychodzi za
mąż.

— Och, rozumiem… i ty…
— Ja, oczywiście, będę druhną. Mamy więc mnóstwo roboty. Flossie chciała czekać do

Bożego Narodzenia, ale pan Martin się spieszy…

— Pan Martin — przerwałem — żeni się z twoją przyjaciółką?
— Naturalnie! Nic o tym nie wiedziałeś? Są wyjątkowo dobraną parą. O, właśnie

nadchodzi. Mamy jechać razem, a ja nie jestem jeszcze gotowa. Porozmawiaj z nim chwilę.
Bądź człowiekiem! Ja szybko się ubiorę.

background image

Nigdy rozmowa nie sprawiła mi większej przyjemności. Carroll Martin okazał się

szczególnie interesującym towarzyszem.

Nellie wyszła za Roda Allena w Boże Narodzenie. Była czarującą panną młodą i Rod

ś

wiata poza nią nie widział.

Mój własny ślub odbył się dopiero wiosną. Gussie stwierdziła, że wcześniej nie zdąży

przygotować wyprawy!

background image

P

RAWIE MIŁOŚĆ

1909


Dawid Hartley wstąpił po sąsiedzku do Josephine Elliott. Było późne zimowe popołudnie.

Na dworze, w czystym i rześkim powietrzu długie, błękitne cienie świerków padały na
ośnieżoną ziemię.

Dzień był mroźny. Szyby w nie ogrzanych pokojach pokrywały srebrzyste wzory. Ale

obszerna kuchnia, ciepła i przytulna, wydała się Dawidowi bardziej niż kiedykolwiek
kusząca. Miał wrażenie, trochę krępujące, że się zasiedział i powinien wrócić do domu.
Josephine zawzięcie robiła na drutach długą, szarą skarpetę. Oznaczało to, że powiedziała już
wszystko, co było do powiedzenia. Dopóki bowiem Josephine miała o czym mówić, jej
pulchne dłonie przebierały drutami powoli. Gdy rozmowa utykała, zaczynała gwałtownie
przykładać się do pracy, jakby mąż i pół tuzina synów czekało na ukończenie kolejnej pary.
Dawid zastanawiał się często, gdzie podziewają się te niezliczone szare skarpety. Robiła je
niemal bez przerwy. Może oddaje misjonarzom albo sprzedaje swemu parobkowi. W każdym
razie wyglądały na ciepłe i wygodne i Dawid westchnął, myśląc o godnym pożałowania
stanie swych własnych skarpetek.

Kiedy tylko westchnął, Josephine zaniepokoiła się. Czuła, że zaraz wpadnie w to swoje

„rozczulenie” i za wszelką cenę musi zmienić jego nastrój. Wbiła więc druty w puszysty
kłębek wełny i oznajmiła, że czas na herbatę.

Dawid wstał z krzesła.
— Daj spokój, przecież nie wyjdziesz bez podwieczorku? — powiedziała gościnnie

Josephine. — Przygotuję go w mig.

— Sądzę, że powinienem już pójść do domu — zauważył Dawid, walcząc z pokusą. —

Zillah czeka z herbatą, no i trzeba oporządzić bydło.

— Uważam, że Zillah nie będzie zbyt długo czekać — odparła Josephine. Nie chciała,

ż

eby to tak zabrzmiało, ale w jej głosie usłyszał pogardliwy ton. — Musisz zostać!

Zamierzam dziś wypić herbatę w towarzystwie.

Dawid usiadł. Wprost promieniał z zadowolenia i Josephine, aby ukryć uśmiech,

przyklękła obok pieca, układając kawałki drewna.

— Biedak — pomyślała. Po tych głodowych racjach, które podaje mu Zillah, cieszy się jak

dziecko, wiedząc, że dostanie przyzwoity posiłek.

Ale Josephine błędnie odczytała zadowolenie Dawida, tak zresztą jak i on jej intencje.

Zaprosiła go na podwieczorek z litości. On zaś myślał, że czuje się samotna i uznał to za
dobry znak. Nie marzył o dobrym jedzeniu, choć obiad zjadł marny; tylko Zillah mogła taki
przyrządzić. Siedział wygodnie na wyściełanym krześle, patrząc na krzątającą się po kuchni
Josephine. Przepełniała go radość, bo mógł jeszcze godzinę z nią spędzić. Poczeka cierpliwie,
aż zacznie mu nalewać herbatę, podsuwać ciasteczka, zupełnie jakby… zupełnie jakby…

Josephine patrzyła na gościa takim przenikliwym i poważnym wzrokiem, jakby czytała

jego myśli. I Dawid zaczerwienił się zakłopotany w poczuciu winy. Ale Josephine nawet nie
zauważyła tego rumieńca. Zastanawiała się tylko, czy podać konfitury truskawkowe, czy
wiśniowe i wybrawszy te ostatnie odwróciła się, spoglądając na Dawida niewidzącym
wzrokiem. Lecz on już puścił wodze fantazji.

Josephine zastawiła stół porcelaną ze ślubnego serwisu matki. Wyjęła go, bo akurat

wypadała rocznica ślubu jej rodziców. Dawid jednak uznał to za uprzejmy gest pod swoim
adresem. Wiedział, że Josephine ceni tę porcelanę ponad wszystkie swoje doczesne dobra.
Zaczął gładzić wygolony podbródek z wyrazem twarzy człowieka, któremu właśnie złożono
należny hołd.

background image

Gospodyni uwijała się między spiżarnią, kuchnią a piwnicą. Za każdym obrotem stół

wyglądał wytworniej. Nie darmo przecież Josephine, co mógł poświadczyć każdy w
Meadowby, była mistrzynią w szlachetnej sztuce gotowania. Niegdyś, ambitne młode i stare
gosposie próbowały z nią współzawodniczyć, ale szybko zdały sobie sprawę z
bezskuteczności wysiłków i z pokorą zadowoliły się dalszymi lokatami.

Josephine z dumą artysty oceniła nakryty stół. Były tu różowe plastry ozora na zimno,

zielone, chrupkie pikle, aromatyczny agrest przyprawiony korzeniami. Przepis na tę potrawę
wymyśliła sama i przyniósł jej pierwszą nagrodę na dorocznej wystawie prowincji. Złociło się
cytrynowe ciasto, biszkopty i soczyste, pulchne kawałki owocowego placka. Były też
rubinowe konfitury z wiśni, galaretka z jabłek i nade wszystko filiżanki parującej herbaty o
niepowtarzalnym smaku i aromacie.

Josephine królowała u szczytu stołu. Włosy miała czarne i lśniące, a policzki tak samo

delikatnie zarumienione jak dwadzieścia lat temu. Wówczas młody Dawid Hartley zerkał na
nią znad książki do nabożeństwa, a potem całą drogę do domu dreptał z tyłu, gdyż był zbyt
nieśmiały, aby podejść i spytać, czy może ją odprowadzić.

Biorąc to wszystko pod uwagę, czy można się dziwić, że Dawid stracił głowę i zadał

Josephine jeszcze raz dobrze znane pytanie? Po raz pierwszy zapytał ją przed osiemnastu laty,
a ostatnio dwa lata temu. Postanowił spróbować szczęścia, bo Josephine traktowała go
łaskawiej niż kiedykolwiek. Gdy zjedli, sprzątnęła ze stołu i zmyła naczynia. Wówczas
Dawid uznał, że wybiła jego godzina. Wstał i usiadł obok niej na sofie.

Słońce zachodziło wspaniałymi barwami, oświetlając ośnieżone wzgórza i granatową

Zatokę św. Wawrzyńca. Dawid uchwycił się zachodu jako pretekstu do rozpoczęcia
rozmowy. — Czy to nie piękne, Josephine? — zaczął z podziwem. — Przypomina mi się
wiersz z czytanki dla piątej klasy. Pamiętasz, jak go ćwiczyliśmy w piątkowe popołudnia?
Zaczynał się tak:

„Opada piękniej niźli zachodziło
Słońce nad zielonymi wzgórzami Morei”.


A potem wyrecytował wszystkie strofy, śpiewnie rozciągając samogłoski i pomagając

sobie banalnymi gestami zapamiętanymi ze szkolnych lekcji. Josephine znała dalszy ciąg.
Każde oświadczyny poprzedzał deklamowaniem poezji. Czekała zrezygnowana. Skoro tak ma
być, to im prędzej, tym lepiej.

Więcej tego nie zniosę — mówiła sobie w duchu. — Dam mu stanowczą odprawę, by

nigdy już nie próbował mnie nagabywać.

Kiedy Dawid skończył wiersz, położył dłoń na pulchnym ramieniu ukochanej. —

Josephine — powiedział lekko ochrypłym głosem. — Jak myślisz, czy mogłabyś teraz?… czy
mogłabyś się zdecydować i przyjąć mnie? Bardzo tego pragnę. Mogłabyś, Josephine?

Położyła ręce na kolanach i spojrzała adoratorowi prosto w oczy. — Dawidzie Hartley —

oznajmiła zdecydowanie. — Nie proponuj mi więcej małżeństwa, skoro raz na zawsze ci
odmówiłam!

— Wciąż mam nadzieję, że zmienisz zdanie — odparł pokornie.
— A więc posłuchaj mnie uważnie. Po pierwsze nigdy nie wyjdę za ciebie. Po drugie, żeby

to było ostatni raz! Nie wolno ci prosić mnie o rękę pod żadnym warunkiem. Jeśli to zrobisz,
udam że nie słyszę i nie odezwę się do ciebie do końca życia. Zostańmy przyjaciółmi. Lubię,
gdy wpadasz na sąsiedzkie pogawędki, lecz jeśli mnie nie usłuchasz, skończy się nasza
przyjaźń.

— Och, Josephine, jesteś zbyt okrutna! — zaprotestował. Czuł, że nieodwołalnie rozwiewa

się jego ostatnia nadzieja.

background image

— Mówię poważnie — odparła chłodno Josephine. — A teraz, Dawidzie, idź już do domu.

Po silnych wrażeniach wolę być sama.

Zmartwiony Dawid przyjął tę decyzję z rezygnacją i ubrał się. Josephine życzliwie

ostrzegła gościa przed oblodzonymi schodami ganku. Nawet zapaliła świecę i stojąc w
kuchennych drzwiach, trzymała ją wysoko, póki nie zszedł bezpiecznie. Wracając polem do
domu, unosił w myślach obraz pulchnej kobiety w szykownej, samodziałowej sukni i
falbaniastym fartuchu w biało—niebieską kratkę. Wizja nie była zapewne zbyt romantyczna,
ale dla Dawida najpiękniejsza na świecie.

Zostawszy sama, Josephine zamknęła drzwi i zadrżała. Zdmuchnęła świecę, bo z natury

bardzo oszczędna uważała, że za wcześnie na sztuczne światło. Pomyślała przy tym, jak
bardzo samotny i cichy jest dom, w którym mieszka. Ciszę mąciło tylko tykanie starego
zegara i łagodne syczenie płonących szczap. Usiadła przy oknie. — śeby tak wpadł ktoś z
Sentnersów — zapragnęła. — Gdyby się Dawid głupio nie zachował, mógłby przesiedzieć tu
cały wieczór. Kiedy chce, umie być miłym kompanem. Jest oczytany i inteligentny. Pewnie
niezbyt mu wesoło w domu, skoro nie ma nikogo prócz Zillah.

Spojrzała w kierunku małego domku po drugiej stronie podwórka. Mieszkał w nim jej

parobek, z pochodzenia Francuz, Leon Poirier z żoną i dzieckiem. Nad kominem wiła się
fioletowa spirala dymu. Może powinna odwiedzić panią Leonową? Nie, wszak nigdy nie
umiały znaleźć wspólnego języka.

Gdyby nie było tak zimno, poszłabym odwiedzić Idę — rozmyślała. — A najlepiej zrobię,

jeśli zajmę się skarpetą. Widziałam, jak Jimmy’emu Sentnerowi wychodziły gołe palce. Jakże
smutny i rozczarowany był Dawid. Sądzę jednak, że ten pomysł z małżeństwem wybiłam mu
z głowy raz na zawsze i bardzo się cieszę.

To samo powiedziała nazajutrz pani Sentner. Skubały w kuchni pierze, a na stole leżał rząd

martwych ptaków zabitych rankiem przez Leona. Josephine włożyła szeroki, wzorzysty
fartuch, a głowę owinęła dokładnie chustką, by uchronić przed puchem piękne włosy.

— Czy wiesz, Ido — zaśmiała się serdecznie na samo wspomnienie. — Był tu wczoraj

Dawid Hartley i znowu prosił mnie o rękę. Oto przykład wytrwałości! Nie mogę pochwalić
się wieloma konkurentami, ale za to złożono mi sporą liczbę ofert małżeńskich.

Pani Sentner nie roześmiała się. Jej drobna, szczupła twarz ze śladami dawnej urody

wyglądała tak, jakby nigdy nie gościł na niej uśmiech. — Dlaczego nie wyjdziesz za niego?
— zapytała z wyrzutem.

— A dlaczego miałabym to zrobić? — odparowała Josephine. — Powiedz mi, proszę, Ido

Sentner.

— Najwyższy czas, żebyś wyszła za mąż — oświadczyła stanowczo Ida. — Nie uznaję

samotnie żyjących kobiet. I nie wiem, co mogłabyś zrobić lepszego, niż poślubić Dawida
Hartleya.

Twarz Josephine wyrażała drwiące zaciekawienie. Od dawna próbowała zrozumieć swą

siostrę i jej pociąg do swatania. Ida wyszła za mąż bardzo młodo. Od piętnastu lat harowała i
cierpiała na różne dolegliwości, a Tom Sentner był leniwym i ospałym człowiekiem. Ludzie
w Meadowby mówili, że kiedy jest „pod gazem” bije swą żonę, ale Josephine w to nie
wierzyła. Nie przypuszczała, by Ida mogła się powstrzymać od wyznania siostrze tego
rodzaju przeżyć. Pani Sentner bowiem nie zwykła cierpieć w milczeniu.

Gdyby nie pomoc Josephine, rodzina Toma miałaby znakomitą okazję do głodowej

ś

mierci. Właściwie to Josephine ich utrzymywała, a jej szczodrość nie zawodziła ani

upokorzała. Karmiła i ubierała siostrzeńców i siostrzenice. Wszystkie zaś szare skarpetki,
których przeznaczenie zastanawiało Dawida, szły do Sentnerów.

Jeśli zaś chodzi o samą Josephine, to miała porządną farmę, wygodny dom, solidne konto

w banku i była zadowoloną z życia, niezależną kobietą. To niebywałe, że w tej sytuacji Ida
zamartwiała się staropanieństwem siostry, uważając, że mąż mógłby o nią zadbać. Josephine

background image

wzruszyła ramionami i zrezygnowała z rozwiązania tej zagadki. Spytała tylko ironicznie,
odpowiadając jednocześnie na uwagę Idy: — I mieszkać razem z Zillah Hartley?

— Wiesz doskonale, że odkąd Johnowi Hartleyowi z Creek zmarła żona, ciągle prosi

Zillah, aby przeniosła się do niego i poprowadziła mu dom. Gdyby Dawid z tobą się ożenił,
Zillah wyniosłaby się natychmiast. Nikt by jej nie zatrzymał nawet siłą! A Dawid ma taki
piękny dom! Dziesięć razy ładniejszy od twojego, choć nie przeczę, twój jest bardzo|
wygodny. I najlepszą w okolicy farmę, która w dodatku przylega do twojej! Pomyśl, jaką
piękną posiadłość stworzyłyby po połączeniu. Teraz czujesz się znakomicie, ale co zrobisz,
kiedy się zestarzejesz i nikt się o ciebie nie zatroszczy? Ta myśl spędza mi sen z powiek.

— Wystarczy ci własnych zmartwień spędzających sen z powiek, bez dodawania moich —

odparła cierpko Josephine. — A o starości mam czas pomyśleć. Kiedy twój Jack urośnie i
nabierze rozumu, może zamieszkać ze mną. Nie mam zamiaru wychodzić za Dawida
Hartleya, tego bądź pewna, moja droga Ido. śałuję, żeś nie słyszała, jak wczoraj raczył mnie
poezją. Dla niego nie ma znaczenia, co recytuje. Zwykle jest to pierwszy lepszy wiersz, jaki
przychodzi mu do głowy. Pamiętam, że pewnego razu była to pieśń kościelna, zaczynająca się
od słów: „I rozległ się z mogiły posępny głos”. A dwa lata temu pieśń: „Do Maryi w
niebiosach”. Nie słyszałam bardziej pretensjonalnego wykonania. Z wielkim trudem udało mi
się nie wybuchnąć śmiechem. Za nic w świecie nie chciałabym bowiem zranić jego uczuć.
Nie, zdecydowanie nie chcę męża, ale gdyby stało się inaczej, to nie byłby nim stary,
poczciwy i sentymentalny Dawid.

Pani Ida walnęła oskubaną gęsią o ławę. Nie zmarnuje więcej ani słowa na przekonywanie

głupiej i upartej siostry. Poczciwy, dobre sobie! Czy Josephine uważa to za wadę? Pani
Sentner westchnęła. — Gdyby siostra musiała przez piętnaście lat znosić humory Toma,
umiałaby ocenić wartość poczciwego mężczyzny.

Minął tydzień od wizyty Dawida, a ostry mróz trzymał nadal. W sobotę wieczorem, gdy

pani Sentner przyszła po dzbanek śmietany, termometr na ganku Josephine wskazywał
kilkanaście stopni poniżej zera. Zatoka stała się biała od lodu. Wokół trzeszczały zmarznięte
gałęzie i skrzypiał śnieg pod nogami. Josephine rozpaliła ogień we wszystkich piecach, ale
ciepła i przytulna była tylko kuchnia.

— Owiń dobrze głowę, Ido — powiedziała z troską w głosie, gdy siostra zbierała się do

wyjścia. — Jesteś mocno przeziębiona.

— Zaczyna się prawdziwa epidemia — zauważyła pani Sentner. — Wszyscy są prawie

chorzy. Dawid Hartley wpadł dzisiaj do nas i okropnie kasłał. Powiedziałam mu, że wcale o
siebie nie dba. Mówił, że Zillah też jest zaziębiona. Wyobrażam sobie, jaka jest nieznośna w
chorobie!

Tego wieczoru Josephine siedziała do późna dokładając do ognia. W końcu położyła się w

małym pokoiku naprzeciw wielkiego pieca w hallu. Usnęła natychmiast i śniło się jej, że
wiatr szarpie termometrem, który coraz głośniej uderza o ścianę domu. Hałas narastał, aż
obudziła się. Wtedy usłyszała nagle stukanie do drzwi.

Wyskoczyła z łóżka i włożyła szlafrok. Nie miała wątpliwości, że coś stało się u

Sentnerów. Mieli przyjemny zwyczaj chorowania w środku nocy. Otworzyła drzwi,
spodziewając się Toma lub rozhisteryzowanej, przerażonej Idy. Tymczasem na progu stał
zdyszany Dawid Hartley z gołą głową i bez płaszcza. Kasłał przy tym niemiłosiernie.
Josephine nic nie mówiąc, chwyciła go za ramię i wciągnęła do środka.

— Na miłość boską, Dawidzie, co ty wyprawiasz?
— Zillah jest bardzo chora — wykrztusił. — Przyszedłem tutaj, bo mieszkasz najbliżej.

Czy mogłabyś do nas przyjść, Josephine? Muszę pojechać po doktora, a boję się zostawić ją
samą. Wiem, że nie jesteście w dobrych stosunkach, lecz może jednak przyjdziesz? Tak
bardzo cierpi!

background image

— Oczywiście! — odparła Josephine szorstko. — Nie jestem barbarzyńcą, by odmówić

pomocy choremu człowiekowi, nawet gdyby to był mój największy wróg. Ubiorę się, a ty
posiedź przy piecu w hallu. Jest w nim jeszcze ogień. I o czym, u licha, myślałeś wychodząc
w taki mróz bez płaszcza?

— Tak byłem przerażony, że zapomniałem o ubraniu — odparł Dawid tonem

usprawiedliwienia. — Rozpaliłem tylko ogień w kuchni i pobiegłem. Przykro słyszeć, jak
Zillah jęczy.

— Potrzebujesz opieki tak samo jak Zillah — oświadczyła surowo Josephine.
Po kilku minutach stała gotowa do wyjścia. Zabrała też koszyk pełen domowych leków. —

Więcej niż pewne, że nie ma tam niczego pod ręką — mruknęła. Uparła się, aby Dawid
owinął się wełnianym kocem i włożył rękawiczki. Po czym zamknęła drzwi i ruszyli przez
lśniące w księżycowej poświacie, zamarznięte pole. Było bardzo ślisko. Josephine trzymała
Dawida pod rękę, by utrzymać się na nogach. Zachwycony tym mężczyzna zapomniał o
wszystkich kłopotach.

Po chwili minęli ośnieżone topole na farmie Hartleya i Josephine pierwszy raz w życiu

przekroczyła próg jego domu. Przed laty, gdy Hartleyowie mieszkali w starym dworze, w
którym kręciło się pół tuzina córek, Josephine bywała tam częstym gościem. Wszystkie
dziewczęta, z wyjątkiem Zillah, bardzo ją lubiły. Kiedy panny powychodziły za mąż i
opuściły dom, Josephine przestała przychodzić. Nigdy nie widziała wnętrza nowego dworu, a
z Zillah nie rozmawiały od lat.

Teraz Zillah zachorowała i była zbyt słaba, aby okazywać nieuprzejmość Josephine. Dawid

nie zwlekając, zaczął się wybierać do Creek po lekarza i tym razem miał kto dopilnować, aby
się ciepło ubrał. Potem Josephine przygotowała dla Zillah okłady z gorczycy i usiadła przy
łóżku chorej.

Kiedy nazajutrz rano przyszła pani Sentner, zastała Josephine zajętą przygotowywaniem

okładów z siemienia lnianego. Zaciśnięte usta świadczyły, że podjęła trudną decyzję. —
Zillah ma ciężkie zapalenie płuc — poinformowała siostrę. — Jest doktor i Mary Bell z
Creek, która zajmie się chorą. Ale potrzeba kobiety do innych prac. Postanowiłam zostać.
Uważam to za swój obowiązek i nie wiem, kto jeszcze mógłby się go podjąć. Możesz posłać
Mamie i Jacka do mojego domu; niech mieszkają, dopóki nie wrócę. Będę zresztą wpadać
każdego dnia i doglądać gospodarstwa.

Po tygodniu życiu Zillah nie zagrażało niebezpieczeństwo. W sobotę po południu

Josephine zajrzała do siebie, ciekawa jak Mamie i Jack sobie radzą. Zastała siostrę, która
pospiesznie wyprawiła dzieci na pocztę, aby spokojnie wysłuchać nowin.

— To był okropny tydzień, Ido — oznajmiła uroczyście Josephine, siadając przy piecu i

przysuwając stopy do drzwiczek.

— Przypuszczam, że trudno ci było wytrzymać z Zillah — zauważyła ze współczuciem

pani Sentner.

— Och, nie o nią chodzi. Opieka należała do Mary. Mam na myśli dom. Nigdy w życiu nie

przebywałam w tak zaniedbanym miejscu. śal mi Dawida Hartleya bardziej niż kogokolwiek
na świecie.

— Sądzę, że do tego przywykł — odparła pani Sentner.
— Nie uwierzę — jęknęła Josephine. — Dawid był dawniej taki pedantyczny. Kiedy

przekroczyłam próg, najpierw obejrzałam sobie ich kuchnię. Nie myto jej chyba od
postawienia domu. Kłębki kurzu można było z kątów wynosić na łopacie. Wymiotłam z
grubsza następnego dnia i o mało się nie udusiłam. A spiżarnia!… Im mniej o tym powiem,
tym lepiej. Na meblach można pisać, a tu gruntowne sprzątanie jest niemożliwe!… Z powodu
choroby Zillah nie należy hałasować. Udało mi się zmyć największy brud i naturalnie
wysprzątałam spiżarnię. No i posiłki… Dopilnowałam, żeby porządnie jedli. Powinnaś
zobaczyć minę Dawida. Czuł się dziwnie we własnym domu. Wycerowałam mu skarpetki —

background image

nie miał ani jednej całej pary! I starałam się, zapewnić mu odrobinę wygody. Ze względu na
Zillah niewiele mogłam zrobić, bo gdy tylko coś przesunęłam, zaraz posyłała Mary z
pytaniem, co się dzieje. Wchodząc na górę, zdejmowałam buty i stąpałam na palcach. Zostanę
tam jeszcze dwa tygodnie. Do tego czasu Zillah trochę się wzmocni. Trudno mi się oprzeć
pokusie, żeby wyszorować cały dom od strychu do piwnicy, nie zważając na nią.

Pani Sentner mało mówiła, ale w myśli stwierdziła zadowolona:
— Już żal jej Dawida. Cóż, słyszałam, że litość jest bliska miłości. Zobaczymy, co z tego

wyniknie.

Josephine udało się przeżyć te dwa tygodnie. Pewnego ranka przy śniadaniu powiedziała

do Dawida: — Cóż, myślę, że Mary Bell poradzi sobie sama od jutra. Powinnam wrócić dziś
do domu. ‘ Twarz Dawida zachmurzyła się. — Hm, wiem, nie powinniśmy dłużej cię
zatrzymywać, Josephine. To niezwykle szlachetnie z twojej strony, że pomagałaś nam tak
długo. Nie mam pojęcia, co byśmy zrobili bez ciebie.

— Nie ma za co dziękować — odrzekła Josephine krótko.
— Nie wybieraj się pieszo do domu. Śnieg po kolana. Zawiozę cię, kiedy będziesz gotowa.

— Poszedł do swych zajęć w posępnym nastroju. Przez trzy tygodnie żył w cudownym
ś

wiecie. Dbano o jego potrzeby, posiłki jadł smaczne i ładnie podane, wszystko dokoła lśniło

czystością. No i przede wszystkim była Josephine, z pogodnym uśmiechem i pełna
ż

yczliwości. Niestety, teraz to się skończy.

Josephine siedziała przy stole jeszcze długo po odejściu Dawida. Robiła miny do

cukiernicy i surowo kiwała głową w stronę dzbanka z herbatą. — Muszę to zrobić —
oznajmiła w końcu filiżance. — Tak mi go żal, że nie mogę postąpić inaczej. — Podeszła do
okna, spoglądając na swój dom przytulony do świerkowego lasku. — Jest przytulny i
wygodny — westchnęła. — I zawsze ceniłam sobie niezależność. Ale nie ma o czym mówić.
Nie da mi spokoju myśl o Dawidzie głodnym i mieszkającym w brudzie i bałaganie. Czuję w
tym rękę opatrzności. Najgorsze jest to, że muszę sama mu o tym powiedzieć. On, biedaczek,
nie odważy się po moich groźbach. śałuję, że byłam tak zdecydowana. Lecz trudno! Tylko
niech się nie spodziewa, że zacznę od recytowania wierszy! — Josephine odrzuciła głowę i
wybuchnęła serdecznym śmiechem. Potem podeszła do pieca i poruszyła żar.

— Na obiad będzie kapusta i duszona wołowina — postanowiła. —Zrobię też ulubiony

pudding Dawida. Właściwie to bardzo przyjemnie mieć dla kogo gotować. Zawsze uważałam,
ż

e nie ma sensu robić tego dla jednej osoby.

Cały dzień nuciła przy pracy, a Dawid chodził z twarzą skazańca. O zachodzie słońca

zjawił się na kolację taki zasmucony, że Josephine musiała uciec do spiżarni, by się wyśmiać.

Pod względem towarzyskim posiłek nie należał do udanych. Josephine była

zdenerwowana, a Dawid milczał ponuro. Mary Bell połknęła, co miała na talerzu i poszła na
górę z jedzeniem dla Zillah. Wtedy Dawid odezwał się niepewnie: — Jeśli chcesz wracać do
siebie, to zaprzęgnę Czerwonego Roba i zawiozę cię.

Josephine miętosiła frędzle obrusa. śałowała bardzo dawnej stanowczości. Nie

odpowiadając na propozycję Dawida, zaczęła szorstko: — Muszę ci powiedzieć, co myślę o
Zillah. Jest w dużo lepszym stanie, ale przeszła ciężką chorobę i nie może tej zimy pracować.
Jeśli chcesz wysłuchać mej rady, to powiem ci prosto z mostu, że jak tylko stanie na nogi,
powinna wyjechać z długą wizytą. Clementine chce, by odwiedziła ją i pobyła trochę w
mieście. To byłoby najlepsze rozwiązanie.

— Zillah może pojechać, gdzie chce, to oczywiste — oznajmił posępnie Dawid. —

Poradzę sobie przez jakiś czas.

— Nie ma potrzeby, żebyś dawał sobie sam radę — odparła Josephine jeszcze bardziej

szorstko. — Ja… ja tu przyjdę i poprowadzę to gospodarstwo, jeśli zechcesz.

Dawid patrzył na nią tępo, nie rozumiejąc. — A czy ludzie nie będą plotkować? — spytał z

wahaniem. — Mnie to…

background image

— Nie wiem o czym mieliby plotkować — przerwała mu Josephine — jeśli weźmiemy

ś

lub.

Dawid poderwał się tak gwałtownie, że o mało nie przewrócił stołu.
— Josephine, naprawdę się zgadzasz? — wykrzyknął.
— Oczywiście — odrzekła, jak mogła najchłodniej. — Ale teraz ani słowa! Idź do swoich

zajęć. Chciałabym przez chwilę pobyć sama.

Po raz pierwszy i ostatni Dawid jej nie usłuchał. Zamiast wyjść z domu, obszedł stół,

chwycił stanowczo Josephine w ramiona i pocałował. A ona… nie miała nic przeciwko temu.

background image

N

IEBIESKI POKÓJ Z WIDOKIEM NA PÓŁNOC

1906


To — oświadczyła Sara, rzucając list ciotki Józefiny na kuchenny stół — to przechodzi

wszelkie pojęcie! Wiele zniosłam. Zrezygnowałam z lekcji muzyki, kiedy proponowała mi to
ciocia Nan. Zostałam w domu, by pomóc Willardowi spłacić dług hipoteczny — choć
obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie. Pogodziłam się z faktem, że nie poślemy Raya do
Akademii w Valley, nawet gdybym chodziła w tym samym płaszczu i kapeluszu cztery zimy
z rzędu. Nie narzekałam, gdy stryj Joel zamieszkał z nami, żeby „być blisko dzieci swego
drogiego bratanka”. Uważałam za chrześcijański obowiązek przygarnięcie kuzynki Caroline,
by uratować ją przed domem opieki. Ale moja cierpliwość, a co gorsza moje meble,
wyczerpały się. Nie mogę akceptować przyjazdu ciotki Józefiny na zimę, ponieważ nie mam
gdzie jej umieścić.

— Halo, Sally, co się stało? — spytał Ray, wchodząc do kuchni z książką w ręku. Raya

trudno było spotkać bez książki; brał je nawet do łóżka. Taki zdolny chłopiec i nie mógł
studiować w college’u! Sara uważała to za skandal wołający o pomstę do nieba.

— Wyglądasz, ukochana siostruniu, jakby cię gryzło sumienie — dodał żartobliwie.
— Zostaw moje sumienie w spokoju — odparła poważnie Sara. — Mam tu coś

specjalnego dla ciebie. Oto list od ciotki Józefiny! Pisze, że czuje się bardzo samotna. Jej syn
wyjechał do Południowej Ameryki i wróci dopiero na wiosnę. Ciocia chce przyjechać do nas.

— A dlaczego nie? — spytał pogodnie Ray, którego spokoju nic nie potrafiło zmącić. —

Im nas więcej, tym weselej.

— Rayu Sheldon! A gdzie ją ulokujemy? Nie mamy ani jednego wolnego pokoju. Dobrze

o tym wiesz!

— Nie mogłaby zamieszkać z kuzynką Caroline?
Pokój jest za mały dla dwóch osób. W dodatku przeładowany rupieciami kuzynki Caroline.

Ciotka Józefina na pewno przywiezie dwa kufry. Pomyśl trochę, mądralo!

— A może niebieski pokój od północy?
— Masz pomysły! Niby tak, lecz na czym ją położymy spać? A inne potrzebne sprzęty?

Ciocia spodziewa się gościnności, a każemy jej zamieszkać w pustym pokoju? Zapomniałeś,
ż

e tam nie ma ani jednego mebla i ponadto nie znajdziemy centa, by cokolwiek kupić, nawet

najtańszą rzecz.

— No to się poddaję — stwierdził Ray. — Mógłbym spróbować rozwiązać kwadraturę

koła, lecz sprawa umieszczenia ciotki Józefiny wyraźnie przerasta moje możliwości.

— Jest jedno wyjście, trzeba napisać do ciotki, uprzejmie i stanowczo, że nie możemy jej

przyjąć wobec braku odpowiednich warunków. Ty napiszesz ten list, Ray. Tak uprzejmie, jak
tylko potrafisz, ale przede wszystkim stanowczo.

— Ależ Sally, moja droga — zaprotestował Ray, nie mając najmniejszej ochoty na pisanie

takiego listu. — Czy nie podejmujesz zbyt pochopnie decyzji? A gdzie zasady uprzejmości?
Biedna ciocia czuje się zapewne bardzo samotna i zrozumiałe, że chce odwiedzić krewnych.

— Nie jesteśmy jej krewnymi — zawołała Sara. — Nawet najdalszymi. Ona jest tylko

przyrodnią siostrą przyrodniego brata mamy. Ładnie to brzmi, prawda? A w dodatku to nudna
i wścibska kobieta. Będą się kłócić z Caroline, bo wszyscy się kłócą z kuzynką Caroline…

— Z wyjątkiem Sary — przerwał Ray, ale Sara nie zwróciła uwagi na komplement.
— I nie będziemy mieli przez całą zimę ani minuty spokoju. A zresztą, nawet gdybyśmy

na upartego ją przyjęli, to gdzie? Po prostu, nie możemy nikogo zaprosić!

— Mama była bardzo przywiązana do ciotki Józefiny — zauważył z namysłem Ray. Sara

otworzyła usta, gotowa coś wtrącić, ale zamknęła je bez słowa, a chłopiec ciągnął dalej: —

background image

Ciotka Józefina też lubiła mamę. Cieszyła się, że jest zawsze mile widziana w Mapie Hollow.
To przykre, że ty nie zważając na tradycje, namawiasz mnie do napisania, że w Mapie już nie
ma dla niej miejsca.

— Zostawię decyzję Willardowi — powiedziała szybko Sara. — Jeśli on powie, że ciotka

ma przyjechać, niech przyjeżdża, jeśli nawet Dorothy i ja będziemy zmuszone koczować w
stodole.

— Idę pogrzebać na strychu — oznajmił, pozornie bez związku z rozmową, Ray.
— A ja przygotuję podwieczorek — dodała Sara. — Dorothy zaraz wróci ze szkoły i

słyszę, jak stryj Joel się porusza. Willard nie wróci przed zmrokiem, więc nie ma co na niego
czekać.

O zmierzchu Sara postanowiła wyjść na spotkanie Willarda. Często robiła to, zwłaszcza

gdy był poza domem cały dzień. Uważała, że nie ma na świecie drugiego człowieka tak
dobrego i kochanego jak starszy brat.

Zapadał szary listopadowy wieczór; klony w kotlinie stały nagie, a krzaki głogu wzdłuż

ś

cieżki pokrywał szron. Po południu spadło trochę śniegu i białe płaty leżały tu i ówdzie na

brązowej ziemi. Świat wyglądał ponuro i bezbarwnie. Sara westchnęła. Za długo myślała o
ciemnej iStronie życia. — Wszystko jest nie tak — szepnęła ze smutkiem. — Willard musi
pracować jak niewolnik i mimo największych wysiłków z trudem spłaca hipotekę. I Ray
powinien iść do college’u. Nie wiem jak sobie z tym poradzimy. Prawdę mówiąc, przygotuje
się dopiero na przyszłą jesień, ale i wtedy nie będziemy bogatsi. śeby kupić ubrania i książki,
zapłacić stancję i czesne, trzeba co najmniej sto pięćdziesiąt dolarów. Gdyby pobył w
Akademii choć rok, potem zarabiałby na dalsze studia korepetycjami. Lecz marzyć o stu
pięćdziesięciu dolarach możemy z takim samym skutkiem jak o podróży na księżyc.

Sara znowu westchnęła. Miała osiemnaście lat, a czuła się bardzo staro. Willard miał

dziewiętnaście i właściwie nigdy nie był młody. Stracił ojca w wieku dwunastu lat i od tej
pory sam gospodarował na farmie. Właściwie razem z Sarą, bo okazała się świetnym
organizatorem. Matka zmarła dwa lata temu i naturalnie domowe obowiązki spadły na barki
Sary. Czasami, w chwilach takich jak teraz, sytuacja niezmiernie jej ciążyła, ale rozmowa z
Willardem zawsze dodawała sił. Willard także miewał chwile depresji, lecz dzięki
opatrzności, w innych terminach. Gdy jedno przeżywało swój „dołek”, drugie podnosiło je na
duchu.

— Wszystko dziś w porządku, Saro? — spytał pogodnie Willard.
— Przyszedł list od ciotki Józefiny — odparła Sara, chcąc mieć najgorsze z głowy. —

Zamierza przyjechać na zimę do Mapie Hollow. Najpierw pomyślałam, że po prostu
odwiedziemy ją od tego zamiaru. Później postanowiłam zostawić decyzję tobie.

— Cóż, w domu już teraz jest ciasno — powiedział wolno Willard. — Lecz sądzę, że jeśli

ciocia pragnie przyjechać, to powinniśmy ją przyjąć. Zawsze lubiłem ciocię Józefinę, mama
zresztą też.

— Nie wiem, gdzie moglibyśmy ją ulokować. Nie mamy wolnego pokoju gościnnego.
— Ray i ja możemy spać na stryszku nad kuchnią. Ty i Dorothy zajmiecie nasz pokój i

oddacie cioci swój.

— Stryszek nie nadaje się do spania — zauważyła Sara niechętnie. — Tam jest straszliwie

zimno, są też myszy i szczury — brr! Po kilku nocach poogryzają was do kości. Ale skoro
mamy przyjąć ciotkę Józefinę, to nie ma innej rady. Powiem Rayowi, żeby do niej jutro
napisał. Jedynie on zrobi to odpowiednio serdecznie.

Willard siedział przy kolacji, gdy przyszedł Ray, od stóp do głów omotany pajęczyną.

Oznajmił radośnie: — Rozwiązałem problem cioci Józefiny. Umeblujemy niebieski pokój!

— Czym? — spytała z niedowierzaniem Sara.

background image

— Pogrzebałem trochę na strychu i w schowku nad wozownią znalazłem interesujący

skład mebli. Są bardzo stare i zakurzone, dowodem mój wygląd. Wymagają mycia,
polerowania i paru gwoździ, ale nadają się do użytku.

— Zupełnie zapomnieliśmy o tych starociach — przyznała Sara. — Nie używano ich za

mej pamięci i chyba jeszcze długo przedtem. Stoją na strychu od dawna, zanim mama tu
zamieszkała. Myślałam, że są połamane i bezużyteczne.

— Wcale nie, w każdym razie nie wszystkie. Wystarczy do umeblowania pokoju. W stylu

raczej staroświeckim, lecz nie mamy wyboru. Na strychu jest łóżko i narożna oszklona
szafka, dwa solidne fotele i bardzo zabawna komoda z wysuwanym blatem. Pełno tam
pożółkłych listów i śmieci. Pod stertą starych dywanów znalazłem też umywalkę, wieszak na
ręczniki i przezabawny stoliczek na trzech nogach w kształcie lwich łap. Jedna odpadła, lecz
chyba potrafię ją przymocować. Są dwa jeszcze starsze krzesła i dziwaczny owalny stolik z
lustrzanym blatem.

— Już wiem — zawołała Sara w przypływie natchnienia. — Urządzimy niebieski pokój w

staroświeckim stylu. Nie wstawimy tam żadnego nowego sprzętu. Na podłogę dam stary
dywan mamy, zszywany z gał—ganków i cztery malutkie dywaniki, które dostałam od babci
Sheldon, i mosiężny stary świecznik, i tę irlandzką kapę na łóżko. Och, jestem pewna, że
ś

wietnie się zabawimy!

Tak też było. Przez tydzień Sheldonowie tłukli młotkami, kleili, myli i naradzali się.

Niebieski pokój wyklejono błękitną tapetą w staromodny wzór. Na podłodze położono
dywaniki. W jednym rogu ustawiono starannie wyczyszczone łóżko, stanowiące, jak się
okazało, piękny mebel. Na umywalce Sara umieściła starą fajansową miednicę i dzbanek,
należące niegdyś do babci. Ray naprawił stolik, który wyglądał jak nowy. Sara postawiła na
nim mosiężną tacę, dwa świeczniki i nożyczki do przycinania knotów. Toaletka z ruchomym
lustrem w ozdobnej ramie stanęła przy oknie, a naprzeciw niej stara komoda. Wniesiono także
szafę i stary stojący zegar z hallu, a nad kominkiem zawisły dwa fajansowe talerze z
kobaltowym wzorem. Jeszcze wyżej zaś makatka wyszyta przez babcię Sheldon, kiedy była
jeszcze małą dziewczynką.

— A wiecie — zauważyła Sara, gdy stanęli na środku pokoju oglądając rezultat swej pracy

— sądziłam, że pośmiejemy się z tego wszystkiego, ale nie mam na to ochoty. Każdy mebel
pasuje do reszty i wyglądają razem szacownie i na miejscu. Są także autentyczne.
Przypuszczam też, że stolik i komoda to solidny mahoń. Popatrzcie na łóżko, jest naprawdę
piękne z tymi rzeźbami. Chyba ciocia Józefina nie będzie miała zastrzeżeń?

Ciocia Józefina nie miała. Z filozoficznym spokojem przyjęła do wiadomości, że w pokoju

gościnnym mieszka kuzynka Caroline i jedynie północny pokój został wolny.

— Och, nie martwcie się — oznajmiła, wyraźnie zdecydowana cieszyć się tym, co jest. —

Stare meble są teraz w cenie, choć ja za nimi nie przepadam. Lubię rzeczy lżejsze i weselsze.
Ale bogaci ludzie uganiają się za antykami. Znam kobietę w Bostonie, która cały dom
umeblowała starociami. Gdy tylko usłyszy o jakimś starym sprzęcie, natychmiast usiłuje go
kupić. To hobby drogo ją kosztuje. Na widok twego pokoju, Saro, wpadłaby w zachwyt.

— Chcesz powiedzieć, ciociu, że są ludzie, co kupują stare meble? — zapytała z

niedowierzaniem Sara.

— Tak. I płacą za nie więcej niż za nowe. Ale cóż, świat roi się od różnych pomyleńców.
Sara z trudem przyzwyczajała się do myśli, że stare meble mają jakąś wartość, żyła

bowiem z dala od wielkiego świata z jego dziwactwami. Nie zapomniała jednak słów ciotki
Józefiny.

Zima minęła. Ciotka Józefina czuła się szczęśliwa w gościnie. Co o tym myśleli

Sheldonowie, niech zostanie tajemnicą. W marcu wrócił jej syn i ciotka pojechała do domu.
Przedtem Sara poprosiła ją o adres kobiety, której hobby stanowiły stare sprzęty. Tego
samego popołudnia napisała i wysłała list. Przez tydzień wyglądała bardzo tajemniczo, lecz

background image

ani Willard, ani Ray nie odgadli, jaki uknuła spisek. W końcu tygodnia przyjechała pani
Stanton.

Później pani Stanton wielokrotnie mówiła, że sam widok niebieskiego pokoju wprawił ją w

osłupienie i zachwyt. Takie odkrycie! Łóżko z rzeźbionymi oparciami, stolik na lwich łapach,
stara ceramika! Można mówić o prawdziwym szczęściu!

Kiedy Willard i Ray wrócili na podwieczorek, Sara siedziała na schodach, licząc cudem

zdobyte bogactwo.

— Sally, gdzie znalazłaś zaginiony skarb? — spytał Ray.
— Była dzisiaj pani Stanton z Bostonu — odparła Sara szczęśliwa do upojenia. — Zbiera

stare meble. Sprzedałam jej wszystko, co wstawiliśmy do niebieskiego pokoju, oprócz
dywanika mamy i makatki babci Sheldon. Nie mogłam się z nimi rozstać. — Sara podniosła
dramatycznym gestem ręce pełne banknotów. — Oto dwieście pięćdziesiąt dolarów. Otworzą
ci, Rayu, jesienią drzwi Akademii.

— To nie w porządku — zaoponował z wypiekami na twarzy Ray. — Ty i Will…
— Will i ja uważamy, że musisz je przyjąć — odparła Sara. — Chcemy, abyś studiował w

college’u. Gdy dostałam te pieniądze, kamień spadł mi z serca. Poza tym do ciebie jako
znalazcy należała większość mebli i ty pierwszy oddałeś głos za przyjęciem cioci Józefiny.

— Oczywiście, Rayu, przyjmiesz je — poparł siostrę Willard. — Sprawisz nam

największą przyjemność. I pomyśleć, że to wszystko dzięki ciotce Józefinie!

background image

D

LACZEGO PAN

C

ROPPER ZMIENIŁ ZDANIE

1903


A więc, panno Maxwell, jak dziś pani poszło? — spytał uprzejmie pan Baxter, gdy nowa

nauczycielka podeszła do stołu. Była to szczupła, niezbyt ładna dziewczyna, ale za to pełna
zapału. Pan Baxter był zadowolony, lubił jej „styl”, jak to określał.

W okręgu Maitland rozpoczął się letni semestr. Esther Maxwell była tu obca, lecz zdolna i

ś

wiadoma swoich możliwości. Uśmiechnęła się promiennie do pana Baxtera. — Zupełnie

dobrze jak na początek. Dzieci wydają się bystre, chętne i dość łatwe do opanowania.

Pan Baxter potwierdził. — W tej szkole nie ma złych dzieci, no może z wyjątkiem

Cropperów. Ale i oni potrafią zachować się właściwie, jeśli tylko zechcą. Domyślam się, że
dzisiaj ich nie było?

— Nie.
— Cóż, panno Maxwell, muszę panią uprzedzić; z tymi chłopcami może mieć pani trochę

kłopotów. Lecz stare porzekadło mówi: „ostrzeżony — uzbrojony”. Pan Cropper sprzeciwiał
się zatrudnieniu pani w szkole. Oczywiście nie z jakichś osobistych powodów. Jest po prostu
przeciwny nauczycielkom i za nic na świecie nie zmieni zdania. Twierdzi, że nauczycielki nie
potrafią utrzymać dyscypliny. Wyrażał swoją niechęć dość otwarcie i jego chłopcy o tym
wiedzą. Wiedzą też, że poprze ich, bez względu na to co zrobią. Cropper jest sprytny i
przebiegły, trudno go przygwoździć.

— Czy ci chłopcy są duzi? — spytała Esther zaniepokojona.
— Tak. Trzynaście i czternaście lat i do tego nad wiek wyrośnięci. Kłopot w tym, że ich

pani nie wychłosta. Mężczyzna mógłby, ale pani się wywiną. Będzie z nimi moc problemów.
A może zechcą sprawować się jak należy?

W skrytości ducha pan Baxter nie miał nadziei, lecz Esther bardzo na to liczyła. Nie mogła

uwierzyć, by pan Cropper mógł przenosić osobiste uprzedzenia na szkolny grunt. Przekonała
się o tym, gdy nazajutrz spotkał ją w drodze do domu i zaproponował podwiezienie, j Był to
duży, przystojny mężczyzna o ujmujących manierach. Z wielkim zainteresowaniem
wypytywał ją o pracę w szkole, wyrażał nadzieję, że da sobie radę i przyznał, że jest ojcem
dwóch młodych hultajów, których niebawem przyśle na lekcje. Esther poczuła ulgę. — Pan
Baxter pewnie trochę przesadził — pomyślała.

— Śliwa pani Charley ugina się w tym roku od owoców — zauważył i pan Baxter

wieczorem przy herbacie. — Przechodziłem dzisiaj tamtędy, wracając z lasu. Będą na niej
pudy śliwek.

— Nie sądzę, aby biedna pani Charley dostała z tego o jedną więcej niż zwykle — odparła

z oburzeniem pani Baxter. — To po prostu skandal! Bardzo bym chciała, choć raz przyłapać
tych Cropperów na gorącym uczynku.

— Ależ, Mary, nie ma żadnych dowodów przeciwko nim — zaoponował jej małżonek. —

Nie powinnaś takich oskarżeń opowiadać publicznie.

— Dobrze wiem, że to oni — odparowała pani Baxter — i ty wiesz o tym także,

Adoniramie. I pani Charley wie, jakkolwiek nie może niczego udowodnić, a szkoda! Nie
mówię, że to Isaac Cropper osobiście kradnie śliwki. Lecz on wie, kto to robi i wszystkie
trafiają do słoików Mehitable Cropper — nie ma wątpliwości!

— Widzi pani, panno Maxwell, to śmieszna trochę historia — zaczął pan Baxter. — Mąż

pani Charleyowej Cropper był bratem Isaaca. Obaj żyli ze sobą nie najlepiej i kiedy Charley
zmarł, doszło do okropnej awantury o spadek. Isaac zachowywał się złośliwie i skandalicznie
przez cały czas. Opinia publiczna do tej pory nie może mu wybaczyć… Ale pani Charley nie
w ciemię bita i udało mu się zagarnąć mniej niż oczekiwał. O jeden kawałek ziemi toczono

background image

szczególny spór. Leżał między obu farmami i przyznano go wdowie. Tuż przy linii podziału
rośnie wielka śliwa. Jest to chyba najpiękniejsza śliwa w Maitland, ale pani Charley dotąd nie
zebrała z niej ani jednego owocu.

— A co się z nimi dzieje? — spytała zaciekawiona Esther.
— Znikają — odparł pan Baxter, znacząco kiwając głową. — W porze dojrzewania pani

Charley odkrywa pewnego ranka ogołocone drzewo. Dotąd nie zdobyła najmniejszego
dowodu, co do sprawcy. Gdyby tak było, potrafiłaby zalać mu sadła za skórę. Lecz, nikt w
Maitland nie ma cienia wątpliwości, że Isaac Cropper wie, gdzie znikają śliwki.

— Nie sądzę, by pan Cropper mógł kraść — zaprotestowała Esther.
— Cóż, on nie uważa tego za kradzież. Traktuje ziemię, a tym samym i drzewo, jak swoje.

Poza tym z całego serca nienawidzi pani Charley. Dałbym wiele, żeby zobaczyć starego
grzesznika na miejscu przestępstwa, ale na to jest za sprytny.

— Baxterowie zbyt surowo oceniają pana Croppera — powiedziała sobie Esther po

kolacji. — Na pewno są do niego uprzedzeni. Lecz miesiąc później zmieniła zdanie. W tym
czasie obaj Cropperowie zaczęli chodzić do szkoły.

Początkowo Esther była skłonna ich polubić. Urodziwi i układni, a do tego inteligentni.

Przez kilka dni wszystko szło dobrze i Esther odetchnęła z ulgą.

Niebawem jednak w szkole dał o sobie znać duch niesubordynacji i Esther okazała się

bezsilna. Cropperowie nigdy otwarcie nie wystąpili przeciw niej, ale robili dokładnie to, na co
mieli ochotę. Inni uczniowie brali z nich przykład i w rezultacie po miesiącu biedna Esther
całkowicie straciła kontrolę nad swoim małym królestwem. Słyszano skargi niektórych
podatników i nawet pan Baxter zaczynał mieć wątpliwości.

Esther zdawała sobie sprawę, że jeśli nie zdoła odzyskać autorytetu, będzie zmuszona

złożyć rezygnację. Do szału doprowadzał ją ten nieuchwytny system oporu, jaki
zorganizowali młodzi Cropperowie.

Pewnego dnia postanowiła iść do samego pana Croppera i odwołać się do jego poczucia

sprawiedliwości. To był szczególnie trudny dzień. Pod jej nieobecność ustawiono piramidę z
ławek, pozamieniano książki i zeszyty i dokonano innych jeszcze psot. Każdy z uczniów
zaprzeczał i nie potrafił podać sprawców. Cropperowie niewinnie patrzyli prosto w oczy i
traktowali ją z obłudną galanterią. Wiedziała, że są winni i wyobrażała sobie, jakie to
przesadne opisy zajścia rozniosą się po okolicy. Myśląc o tym, miała ochotę usiąść i zapłakać.
Lecz zacisnęła tylko usta, pomogła dzieciom przywrócić porządek i po lekcjach wybrała się
do domu Isaaca Croppera.

Właśnie wrócił od żniw i wyglądał wytwornie nawet w roboczym ubraniu. Po serdecznym

powitaniu zaczął prowadzić swobodną rozmowę o pogodzie. Esther nie dała się odwieść od
właściwego tematu, chociaż czuła, że stopniowo opuszcza ją odwaga.

— Przyszłam w sprawie Alberta i Roberta, panie Cropper —. oznajmiła. — Chłopcy nie

zachowują się odpowiednio.

— Czyżby? — głos pana Croppera wyrażał wielkie zaskoczenie. — To dziwne. Nigdy nie

słyszałem, by chłopcy sprawiali kłopot nauczycielom. Co zrobili tym razem?

— Nie słuchają moich poleceń — odparła Esther słabym głosem.
— Proszę wybaczyć, panno Maxwell, ale czy nauczyciel nie powinien wymusić

posłuszeństwa? Moi synowie są pełni temperamentu i trzeba im silnej i pewnej ręki. Zawsze
popierałem zatrudnianie mężczyzn na tym stanowisku. Wtedy panowałby w szkole porządek.
Nie mam nic prywatnie przeciwko pani. Byłbym rad, gdyby się pani powiodło, lecz słyszałem
ostatnio skargi na brak dyscypliny w klasie.

— Nie miałam kłopotów, dopóki nie pojawili się pana synowie — odparowała Esther,

tracąc panowanie nad sobą. — I gdyby pan okazał chęć współpracy ze mną, poradziłabym
sobie z nimi.

background image

— No cóż, łaskawa pani — odparł pan Cropper. — Posyłając chłopców do szkoły liczyłem

na to, że nauczycielka potrafi wykonać tę pracę, do której się zobowiązała.

— Więc odmawia pan pomocy? — spytała Esther drżącym głosem.
— Droga, młoda damo, cóż mogę zrobić? Chłopcy doskonale orientują się, na co mogą

sobie pozwolić. Nie wątpię, że uda się pani znaleźć pracę w innej szkole, gdzie będzie łatwiej.
Ale tutaj potrzebujemy twardej ręki. Już pani odchodzi? Pani Cropper zaraz przyniesie coś
orzeźwiającego do picia. Przyda się po spacerze.

— Nie, bardzo dziękuję — odrzekła biedna Esther. Czuła, że musi natychmiast odejść, by

zachować resztki godności. Przytłaczały ją te niebieskie, zimne jak stal oczy. Wróciła do
domu, zamknęła się w pokoju i wybuchnęła płaczem. — Nie pozostało mi nic innego, tylko
złożyć rezygnację — myślała zrozpaczona.

W następną sobotę Esther wybrała się na spacer z aparatem fotograficznym. Był piękny,

jesienny dzień. Lasy i pola kąpały się w słońcu i delikatnej mgiełce. Esther szła na przełaj
łąkami do pani Charleyowej Cropper z wizytą. Zastała dom zamknięty i najwidoczniej pusty.
Obeszła go dokoła i ruszyła dalej przed siebie. Za kępą klonów i gąszczem młodych drzewek
znajdowało się pole, a na nim uginając się pod ciężarem owoców stała słynna śliwa. Esther
patrzyła przez chwilę na drzewo, a potem jej twarz rozjaśnił przekorny uśmiech i uniosła w
górę swego kodaka.

W poniedziałek wieczorem ponownie udała się do pana Croppera. Po wstępnych uwagach,

które go rozbawiły, nadmieniła, że sobota była pięknym dniem.

— Miałam doskonałe światło do fotografowania. Na szczęście udało mi się zrobić dobre

zdjęcie. Przyniosłam panu na dowód. Sądzę, że pana zaciekawi. — Położyła na stole zdjęcie,
na którym widać było wyraźnie drzewo. Bob i Alf Cropperowie siedzieli na gałęziach i
zrywali śliwki, a na ziemi stał ich ojciec z koszykiem w ręku.

Pan Cropper patrzył w milczeniu. Oczy mu pociemniały i odezwał się wyzywającym

tonem: — Te śliwki prawnie należą do mnie!

— Bardzo możliwe — odparła chłodno Esther. — Lecz nie wszyscy tak myślą. Na

przykład pani Charley. Chętnie by zobaczyła ten „dowód”.

— Proszę jej nie pokazywać — zawołał gorączkowo pan Cropper.
— Przecież mówię, że śliwki są moje! Zmęczyły mnie te ciągłe wojny i pozwolę jej

zbierać owoce. To w końcu taki drobiazg! A jeśli chodzi o tę sprawę, o której mówiliśmy
…Wie pani, panno Maxwell, przemyślałem wszystko jeszcze raz i przyznaję, że zachowałem
się nierozsądnie. Porozmawiam z Alfredem i Robertem.

— Doskonale — odparła spokojnie Esther. — Sprawa śliwek mnie nie interesuje. Nie

zamierzam wtrącać się w rodzinne waśnie. Zwłaszcza że pozwoli pan cieszyć się pani
Charley jej własnymi śliwkami. Co do spraw szkolnych, to mam nadzieję, że sytuacja zmieni
się na lepsze.

— Czy zostawi mi pani zdjęcie? — spytał niepewnie pan Cropper.
— Och, oczywiście — uśmiechnęła się Esther. — Mam przecież negatyw!
Od tego dnia młodzi Cropperowie zachowywali się wzorowo. Inne niespokojne duchy

pozbawione przywódców szybko ucichły. Skargi ustały i pod koniec semestru odnowiono z
Esther kontrakt.

— Jakim cudem przeciągnęłaś starego Croppera na swoją stronę? — zainteresował się pan

Baxter wieczorem przy kolacji. — Mówił na zebraniu, że jesteś najlepszą nauczycielką, jaką
dotąd mieliśmy i proponował, by ci podwyższyć pensję. Nie spodziewałem się, że doczekam
chwili, kiedy Isaac zmieni swoje zdanie.

Esther uśmiechnęła się. Dobrze wiedziała, że zmiana opinii pana Croppera dokonała się

pod pewną presją, ale zachowała tę informację dla siebie.

background image

P

ANNA MŁODA CZEKA

1932


Była niedziela i Susan nie poszła do college’u. Toteż nic nie odrywało jej myśli od smutnej

rzeczywistości. Dziś właśnie przypadała trzydziesta rocznica urodzin i tego faktu nie dało się
zmienić!

Ciotce Adzie najwidoczniej wyleciało to z głowy, choć przy śniadaniu nie omieszkała

wypomnieć Susan kilku siwych włosów. To było w stylu ciotki! Kiedy Susan pierwszy raz
zobaczyła srebrne nitki w pięknych ciemnych splotach, wmówiła sobie, że to rzecz bez
znaczenia. Nic się nie liczyło, odkąd przed laty otrzymała telegram z krótką i straszliwą
wieścią o śmierci Vernona Darby pod Vimy Ridge. Włosy mogły sobie osiwieć, stać się szare
i bez blasku, jak życie które wiodła. Dlaczego więc czuła przykrość z powodu urodzin?

Nawet Ellery o nich zapomniał. Pierwszy raz nie przysłał róż. A może chciał być

taktowny. Sądził, że kobiecie nie należy przypominać nawet bukietem róż o skończonych
trzydziestu latach. Nie ma zamiaru zaprzątać sobie tym głowy. Nikogo przecież nie obchodzi,
czy nauczycielka języków obcych w college’u Clement ma trzydzieści albo pięćdziesiąt lat,
dopóki dobrze pracuje.

Próbowała wmówić sobie, że zawsze szczyciła się zdrowym rozsądkiem, lecz ta perswazja

nie pozwalała zapomnieć o osiągniętym wieku. Takie maleńkie ukłucie doskwierało gdzieś w
głębi serca. Trzydzieści lat to dużo więcej niż dwadzieścia dziewięć i brzmi zbyt dostojnie. I
trzeba jakoś przeżyć tę resztę życia. Do tego w roli skromnej nauczycielki języków, uczącej
dziewczęta, którym języki — współczesne czy dawne — potrzebne są wyłącznie do rozmów
o chłopcach. Susan rzadko myślała tak o swych uczennicach, ale widać trzydziestka zmienia
człowieka na gorsze.

Rocznica urodzin, jak nadciągający kataklizm, dręczyła ją od ładnych paru tygodni.

Zastanawiała się, czy nie byłoby rozsądniej przyjąć oświadczyny Ellery’ego. Ellery zgodnie z
ustalonym zwyczajem oświadczał się co roku w dniu jej urodzin. Ona zaś usiłowała go
przekonać, że zawsze pozostanie wierna pamięci Vernona Darby. A teraz… Cóż, będzie dalej
wierna, na swój sposób, jak ktoś kiedyś powiedział. Trudno się dziwić, że oboje próbują jak
najlepiej przejść wspólnie przez życie. Byli dobrymi przyjaciółmi jeszcze w szkole średniej.
Sądziła, że nie zdoła obdarzyć go miłością. Tę pochowano gdzieś we Francji, ale przecież
szacunek, przyjaźń i zrozumienie wiele znaczą. Jeśli to mu wystarczy, to wyjdzie za niego.
Uważała, że Ellery powinien docenić namiastkę uczucia i być wdzięczny. A ona będzie
zadowolona, jeśli go uszczęśliwi. Oczywiście, sama już nikogo nie pokocha.

Ellery Boyden zjawił się późnym wieczorem i nie przyniósł kwiatów. Susan zauważyła,

jak nadchodził z podskakującym wesoło Banjo; widocznie wizyta stanowiła tylko
zakończenie wieczornego spaceru. Westchnęła, prosząc w myśli Vernona o przebaczenie i
ruszyła na spotkanie przeznaczenia i Ellery’ego.

Godzinę później Susan czuła, że zawiodła się w swoich oczekiwaniach. Ellery nie

wykazywał najmniejszego zainteresowania oświadczynami. Siedział wygodnie w ulubionym
fotelu i opowiadał zabawne historyjki. Banjo, wesoły mały psiak, leżał u stóp Susan z
pyszczkiem na jej bucie. Bardzo lubiła Banjo, ale czas płynął i coraz mocniej pragnęła, aby
sobie poszedł gdzie indziej.

Nagle Ellery umilkł. Susan trochę się ożywiła. Może w końcu podjął decyzję?
Pierwsze sygnały już znała. Ellery chrząknął, wyprostował się i założył nogę na nogę. Jak

dotąd wszystko było na najlepszej drodze. Lecz dlaczego się denerwował? Susan nigdy nie
widziała go tak zaniepokojonego przed ceremonią oświadczyn. Czyżby i on czuł, że sprawy
zbyt długo szły swoim trybem i nadeszła pora nieodwołalnych postanowień?

background image

— Właściwie to chciałem prosić cię o przysługę — zaczął wreszcie Ellery niepewnym

głosem. — Wielką… przysługę.

To było coś nowego i Susan nadstawiła uszu, ale wciąż siedziała nieporuszona. — Zrobię

dla ciebie wszystko, co w mojej mocy — odparła uprzejmie.

— Och, naturalnie. Właściwie jesteś do tego stworzona. Masz taki dobry gust.
Czyżby zamierzał ją prosić, by wybrała mu krawat? Wstęp nie zapowiadał oświadczyn.

Susan drgnęła i Banjo zaskomlał przez sen.

— Ja… ja kupiłem dom — oznajmił Ellery z trudem. Coś wprawiało go w okropne

zakłopotanie. — I chciałbym… to jest… mam prośbę… żebyś… jeśli możesz… pomogła mi
go urządzić.

A więc jednak oświadczyny! Susan uśmiechnęła się ukradkiem. Tym razem przynętą jest

dom. Zabawne. Ellery, kochane biedactwo, kupujący dom! Jakby mogła zaślubić go ze
względu na dom! I pewnie uważa, że jest niezwykle sprytny. A tu podstęp niepotrzebny, bo
zdecydowała się wyjść za niego z innych, wznioślejszych powodów.

— Wiesz, Ellery — powiedziała powoli — nie znam się na urządzaniu domów. Mogę

wszystko popsuć. Połączę na przykład styl wiktoriański z modernistycznym i stworzę ci
niezły koszmarek. Możesz to sobie wyobrazić? — Susan nie miała zamiaru poddać się zbyt
łatwo… I na pewno nie za cenę domu. Ellery musi zrozumieć, że nie da się nabrać na takie
chwyty. — Poza tym mój gust może nie odpowiadać… pani tego domu.

— Och, z pewnością będzie. — Ellery ożywił się bardziej niż zwykle. — Wiem, że Juanitę

zachwyci wszystko, co wybierzesz.

Juanitę! Susan wyciągnęła nogę i Banjo się obudził. Spojrzał na nią z wyrzutem, a potem

wstał i usiadł obok pana.

— Kto to jest Juanita? — zapytała Susan nie swoim głosem.
— Moja przyszła żona — rzucił nonszalancko — Juanita Vaughan. Poznałem ją, gdy w

ostatnie Boże Narodzenie pojechałem do domu. Ona… Ona jest aniołem.

— Przypuszczam — Susan miała dość czasu, żeby dojść do siebie po… cóż, to był piorun

z jasnego nieba. Każdego zaskoczyłaby podobna wiadomość. Roześmiała się słabo. Nieczęsto
się śmiała, ale za to bardzo ładnie. Teraz zabrzmiało to jakoś głucho, lecz w tym stanie ducha
Ellery nie zauważył zmiany. — To prawdziwy urodzinowy prezent, mój drogi.

— Och… rzeczywiście! Dziś są twoje urodziny — zauważył zmieszany Ellery. —

Zapomniałem… kupowałem dom… bardzo przepraszam.

— Nie ma za co — odrzekła łaskawie Susan. — Trudno w takich okolicznościach

pamiętać o urodzinach, W moim wieku takie zapomnienie jest mile widziane. Jeśli zaś idzie o
nowinę, to… sprawiła mi przyjemność. Jako stara przyjaciółka życzę ci wiele szczęścia.
Mogłeś jednak — uważam — powiedzieć mi o tym wcześniej.

— Właściwie nie było o czym mówić… aż do niedawna… Podjęliśmy decyzję dopiero

kilka dni temu. Jesteś pierwszą osobą, która o tym słyszy. Wiedziałem, że będziesz
zadowolona z tego, iż nie trwam bez końca w swym… uporze. Pozostaniemy na zawsze
dobrymi kompanami, prawda?

— Naturalnie. Nie wyobrażam sobie, aby mogło być inaczej — odparła Susan z godnością.
— A Juanita…? Zaprzyjaźnisz się z nią, zgoda? Jest taka młoda. Zupełne dziecko.
— Na pewno staniemy się sobie bardzo bliskie.
— Spodziewałem się tego po tobie — powiedział z triumfem Ellery. — Jesteś kochanym,

starym druhem, na którym można polegać. Jeśli chodzi o dom… Pomożesz mi, dobrze?

— Zobaczę, co się da zrobić i jeśli uznasz, że Juanita zaakceptuje mój gust… Czyj dom

kupiłeś?

— Ten na wzgórzu, należący do Dana Weavera… Wiesz… Koci Grzbiet.
Tak, Susan wiedziała. Oboje z Ellerym przechodzili koło niego podczas jednej z pieszych

wędrówek i wprost ją zachwycił. Zawsze lubiła ładne domy. Dotąd mieszkała w wielkim,

background image

okropnym choć dostatnim domu ciotki Ady, stojącym na gołym placu i nienawidziła go. Ale
dom Dana Weavera… Koci Grzbiet — Dan nazwał go tak z powodu stromego urwiska na
tyłach posesji. Pociągał ją od pierwszego wejrzenia i tak byłoby przyjemnie… A teraz musi
urządzać go dla Juanity.

— Przystąpiłem natychmiast do kupna, gdy tylko Juanita obiecała wyjść za mnie —

ciągnął Ellery. — Ja… ten dom wprost jest dla niej stworzony. Och, Susan, jaka to piękna
dziewczyna!

— Jestem pewna, że nie wybrałbyś innej — odparła Susan z jeszcze większą łaskawością.

Ani jej, ani pewnie Ellery’emu nie przyszło do głowy, że właśnie obdarzyła się znakomitym
komplementem. — Jak ona wygląda? To znaczy, jaki przedstawia typ? To ważne, skoro mam
dla niej urządzać dom, A nie lepiej poczekać do ślubu, by sama zajęła się tym? Nie
dopuściłabym, żeby ktokolwiek wyręczył mnie w takiej przyjemnej czynności.

— No tak, ale widzisz, Juanita jest… inna — zauważył Ellery z rozmarzeniem. — Jest

jedynaczką… zawsze wszystko robiono za nią… pochodzi z tych Vaughanów z Edgetown,
wiesz o kim mówię. Nie ma w sobie zaradności. — Tu Susan drgnęła. — I nie chcę nużyć
młodej główki przyziemnymi sprawami. Wymarzyłem sobie, że gdy przyjedzie, dom będzie
gotowy.

— Zapewne przeniesiesz ją przez próg — wtrąciła Susan z odrobiną sarkazmu w głosie.
— Tak, właśnie tak — zgodził się z prostotą Ellery. — Nie sprawi mi to trudności… ona

jest taka dziewczęca. A jak wygląda? No cóż, z takim imieniem powinna być śniada i
czarnowłosa, lecz w rzeczywistości jest jasna jak blask księżyca. Ma lśniące blond włosy i
łagodne zielone oczy… Nigdy nie widziałem równie pięknych oczu, dopóki nie poznałem
Juanity. To taka nieśmiała, eteryczna istota o twarzy Madonny.

— I mam umeblować dom, by wnętrze do niej pasowało? — zapytała Susan z udawaną

troską. — A kiedy… hm, kiedy odbędzie się ślub?

— Mam nadzieję, że pod koniec sierpnia. To pozwoli nam spędzić miesiąc w Muskoka.
— A teraz mamy połowę maja. Trzy miesiące. Dobrze, zrobię, co się da.
— Dziękuję ci. — Ellery wstał z wyraźną ulgą. — Zdjęłaś mi wielki ciężar z serca.

Chodźmy, Banjo.

Susan po kilku spędzonych w samotności minutach wbiegła po schodach, śpiewając.

Ciotka Ada wyjrzała ze swego pokoju. — Co się stało, moje dziecko?

— Stało się? Ależ nic się nie stało. Po prostu śpiewam.
— Przecież śpiewasz tylko wtedy, gdy coś cię trapi.
— Nic mnie nie trapi. Absolutnie nic. Jestem uradowana i podekscytowana. Mam przed

sobą pracowite, pełne radości lato. Obiecałam Ellery’emu Boydenowi urządzić dom dla jego
przyszłej żony… pochodzącej z Vaughanów z Edgetown. Znasz ich chyba? Kto by nie
ś

piewał, mając coś takiego w perspektywie?

— Ba — rzekła pocieszająco ciotka Ada — w morzu pływa niejedna ryba…
Susan zatrzasnęła drzwi. Nie ma sensu sprzeczać się z ciotką. Ona nie wierzy, że serce

Susan zostało pogrzebane na polu bitwy we Francji. Podeszła do lustra i popatrzyła uważnie.
Nie, w niczym nie przypomina Juanity. Jest wysoka i ciemnowłosa… na razie. I raczej trudno
byłoby ją przenieść przez próg. Ale czy jej wyniosła postawa nie zaczyna tracić na
atrakcyjności?

— Ellery ma trzydzieści pięć lat i żeni się z dzieciakiem — mruknęła pogardliwie. —

Najwidoczniej profesor ekonomii i socjologii w college’u Clement stracił rozsądek. Cóż,
ś

miej się, Susan. To odpowiedni moment do sprawdzenia twego sławetnego poczucia

humoru. Czekasz w trzydziestą rocznicę urodzin na oświadczyny, a tu rzekomy konkurent
przychodzi i proponuje umeblowanie domu dla jego jasnowłosej, eterycznej panny młodej.
Wiesz, Susan, to doskonały temat satyrycznego komiksu.

background image

*

*

*


— Podobało mi się wiele domów — powiedział Ellery. — Lecz gdy zobaczyłem ten,

natychmiast zapragnąłem go mieć. Pamiętasz wieczór przed rokiem, gdy zbieraliśmy
pierwiosnki, wracając do domu na skróty? Wtedy jednocześnie spojrzeliśmy w tamtą stronę.

— Zawsze chciałam… kochałam biało—zielone domy — dodała Susan marząco.
Dom zwany Kocim Grzbietem okazał się jeszcze bardziej uroczy, niż pamiętała z

ubiegłego roku. A domy mające własny czar zawsze wprawiały Susan w podniecenie, bo
zdarzały się tak rzadko. Co za widok! U stóp wzgórza rozciągało się miasto, po lewej stronie
tereny college’u… piękna wieża z biblioteką między włoskimi topolami. Z prawej strony
falujące wzgórza.

— Niektóre doliny są wyjątkowe — usłyszała głos Ellery’ego. — Sam ich widok sprawia

przyjemność. Ta należy do szczególnie uroczych. Ale jedno drzewo trzeba ściąć. Jak sądzisz?

— Piękny klon… och, nie rób tego — zawołała Susan, która kochała drzewa.
— Psuje widok — tłumaczył się Ellery.
— Skądże. Zobacz, ile piękna i romantycznego nastroju dodaje temu zakątkowi. Jestem

pewna, że Juanita je pokocha.

Tak naprawdę, to Susan wcale nie była tego pewna. Dręczyło ją przeczucie, że ta

zielonooka istota nigdy nie pokocha żadnego drzewa.

Ale Ellery takich wątpliwości nie miał. — Tak i ja sądzę. Zostawmy je więc. Będzie to

doskonałe miejsce na śniadania w letnie poranki. Jeśli dopisze pogoda. — Spójrz, Susan, tam,
na to wzgórze. To mój przyjaciel. Czyż nie wygląda jak dostojny starzec? W tym
nasłonecznionym zakątku zrobimy ogród kwiatowy. Muszą tu rosnąć orliki i nasturcje, białe
irysy, naparstnice i oczywiście różnobarwne dzwonki. Ogrody w Edgetown toną w nich po
prostu.

— Czy jasnowłosa pani twego serca zechce hodować takie staroświeckie kwiaty? —

spytała z przekąsem Susan.

— Ona lubi wszystko co piękne — odrzekł bezmyślnie Ellery.
Susan nie cierpiała bezmyślności. Weszła więc do środka, aby obejrzeć wnętrze domu.

Chciała znaleźć wiele braków, aby bez żalu czy wzruszenia przekazać dom przyszłej pani
Boyden. Niestety, nie mogła wypatrzyć ani jednego. Słoneczna jadalnia o wykuszowych
oknach ocienionych dzikim winem — była jadalnią jej marzeń. Na półpiętrze nisko
umieszczone okno z miękko wysłanym parapetem zapraszało do wygodnego oglądania
krajobrazu.

— Sądzisz, że spodoba się jej okolica? — zapytał Ellery. — Cieszę się, że ze wszystkich

okien są takie ładne widoki. Pragnę, by moją żonę otaczało wyłącznie piękno.

Susan pomyślała, że zakochani ludzie stają się sentymentalni. Postanowiła jednak okazać

wyrozumiałość. Przez następne tygodnie całkowicie pochłonęła ją praca. Odsunęła od siebie
wszelkie myśli o Juanicie i postanowiła urządzić Koci Grzbiet według własnego gustu. — Nie
ma sensu kierować się innymi względami. Prócz zachwytów Ellery’ego nic nie wiem o
dziewczynie. Musi zaufać całkowicie mojemu dobremu smakowi.

Ellery okazywał wielką ufność. Powiedział Susan, żeby nie przejmowała się kosztami i nie

wtrącał się. Towarzyszył jej cierpliwie w poszukiwaniu sprzętów pasujących do wnętrz
Kociego Grzbietu i czasem dochodziło do sprzeczki, ale zawsze Ellery w końcu się poddawał.
Susan potrafiła cudem wynaleźć odpowiednie drobiazgi. Kiedyś niemal rozpłakała się z
radości, gdy w obskurnym żydowskim sklepiku znalazła staroświecką, mosiężną kołatkę do
drzwi. Stary perski dywan Ellery’ego został położony w bawialni, choć on chciał kupić coś
nowego i jaśniejszego. Do hallu przeznaczyła wiekowy zegar stojący i dębową kanapkę.
Dobrała do tego kilka odpowiednich rycin i kuty, żelazny kandelabr. Nastawała również, by

background image

umieścić w domu stylowy stół z giętymi nogami, który Ellery odziedziczył po babce, a także
mahoniową komodę należącą do stryja — kapitana marynarki. Ellery zamierzał oba meble
upchnąć w pokoju gościnnym, lecz zaprotestowała, wołając: — To przecież najpiękniejsze
meble jakie masz!

Spędzili niezwykłe popołudnie, przeglądając zawartość szuflad komody. Ellery był

zaskoczony. Korale — białe i czerwone, różnorodne muszle, pióra egzotycznych ptaków,
nasiona i orzechy z wysp Pacyfiku, figurki bożków z kości słoniowej, niezwykłej piękności
hafty.

— Co za cudowne zajęcie. Nie wiadomo na co człowiek może się natknąć — wołała

entuzjastycznie Susan. — Czy to nie wspaniałe? Patrz, prawdziwa perła!

— Każę ją oprawić dla Juanity — oznajmił Ellery.
Oglądając cuda zamknięte w szufladzie, zupełnie zapomniała o Juanicie. Teraz wstała

trochę pobladła i zirytowana. Czuła zmęczenie. Całe popołudnie robiła zakupy w domu
towarowym, ponieważ dom panny Vaughan z Edgetown nie może być umeblowany samymi
tylko antykami. Kilka bezsennych nocy rozmyślała o zasłonach do okien, ale też efekt godny
był poniesionych kosztów. Susan zauważyła, że nawet bez takich problemów spędza zbyt
wiele nocy bezsennie… Lato było upalne, a poszukiwanie mebli jest wyczerpującym
zajęciem. Nic więc dziwnego, że często nerwy odmawiały jej posłuszeństwa i miewała
napady złego humoru. Irytował ją błysk w oczach Ellery’ego, gdy mówił o Juanicie. I ta mała
złocista poduszeczka na parapet w oknie półpiętra. Ellery kupił ją osobiście. Powiedział, że
wyobraził sobie złocistą główkę narzeczonej na takim właśnie tle. Susan poduszkę
znienawidziła. Uważała, że zachowanie przyjaciela jest po prostu śmieszne. — Powinieneś
kupić Juanicie zieloną poduszkę. Ta pasuje do ciemnych włosów.

— Jest bardzo odpowiednia dla niej — upierał się Ellery. — Na złotym tle będzie

wyglądała jak Madonna w aureoli.

Tak więc poduszka lśniła na ciemnym parapecie, a Susan świerzbiły ręce, by ją cisnąć z

urwiska. — Aureola! Też mi gadanie!

Do innych rzeczy nie miała zastrzeżeń. Pod koniec lipca wnętrza były gotowe w

najdrobniejszych szczegółach. śeby taką doskonałość marnować na dzieciaka, dla którego
dom stanowił jedynie miejsce do jedzenia i spania! I jeszcze do tańców, bo z wynurzeń
Ellery’ego wnioskowała, że Juanita lubi się bawić. W ogóle za dużo mówił o Juanicie. Trochę
powściągliwości byłoby w lepszym guście. Susan jednak słuchała cierpliwie, udając
zrozumienie i sympatię. Miała przy tym poczucie głębokiej satysfakcji z dobrze wykonanej
pracy. Nawet Juanicie trudno będzie to popsuć.

— Koci Grzbiet czeka na przyjęcie panny młodej — powiedziała Ellery’emu pewnego

lipcowego wieczoru. Leżała nieruchomo w fotelu, zbyt zmęczona by zadbać o swoją twarz.
Wyglądam blado i staro — pomyślała z gniewem.

— Jakże ci mam dziękować? — zapytał pokornie Ellery.
— Nie trudź się — odparła obojętnie. — Za co tu dziękować? Miałam sporo uciechy

dzięki tobie. Naprawdę z przyjemnością urządzałam ten dom. Kiedy bierzecie ślub?

— To jeszcze nie zostało ustalone. Spodziewam się… że niebawem. Mam… mam

nadzieję, że nastąpi to wkrótce. Susan, widzę, że jesteś znużona.

— Skonana, jak to zauważyła ciocia Ada. Ona to potrafi człowieka pocieszyć! Zrozumiałe,

iż w moim wieku szybciej odczuwa się zmęczenie. Banjo, dlaczego uśmiechasz się tak
szelmowsko? Ellery, czy Juanita polubi Banjo? I pozwoli mu przynosić kości do domu?

— Niestety, Juanita nie przepada za psami. Trochę się ich boi i chyba kupię jej kota.
— A jak to przyjmie Banjo?
— Musi się przyzwyczaić.

background image

— Ludzie mówią, że do wszystkiego można się przyzwyczaić — westchnęła Susan. — Ale

ja w to nie wierzę. Biedny psiak! Nie sądzisz! Ellery, że nawet pies powinien mieć jakieś
prawa?

— „Oho, znowu zaczyna śpiewać” — pomyślała ciotka Ada, kiedy i Susan weszła do

swego pokoju. — „Nigdy tyle nie śpiewała co tego lata. Mam nadzieję, że wkrótce odzyska
pogodny nastrój.

*

*

*


Pewnego pięknego popołudnia Ellery zadzwonił o piątej i spytał Susan, czy spotka się z

nim w Kocim Grzbiecie około ósmej. Ma jej coś ważnego do powiedzenia. Spodziewała się
rozmowy o ślubie i wcale nie była tym zainteresowana. Kiedy człowiek jest strasznie
zmęczony, niewiele go obchodzi. Niczego nie pragnie, nic go nie cieszy. Jednakże po
namyśle postanowiła pójść godzinę wcześniej i mieć przynajmniej trochę czasu dla siebie.
Chciała pożegnać się z domem.

Koci Grzbiet nigdy nie wyglądał piękniej, a Susan nigdy nie czuła takiej z nim więzi.

Kochała ten dom równie mocno, jak nienawidziła Juanity. Torturą była myśl, że inna kobieta
zamieszka w nim, będzie przestawiała meble, siadywała przy kominku, dotykała
przedmiotów… Zacisnęła dłonie. Najchętniej wszystko by potłukła. W pierwszej kolejności
ten śliczny błękitny dzbanuszek w złote różyczki. Juanita nie powinna go mieć… Na samą
myśl o tym robiło jej się słabo. Rozbiję dzbanek… Podbiegła do kominka i zdjęła naczyńko z
gzymsu. Potem zobaczyła w lustrze swoją twarz i… odstawiła je na miejsce. Wielkie nieba!
Jaką to chudą, wysuszoną i złą kobietą stanie się w przyszłości! Samotną i oschłą!
Nienawidziła pięknej Juanity, która nigdy nie męczyła zielonych oczu ślęczeniem nad
studenckimi wypracowaniami. W tej chwili mogłaby podać jej truciznę…

— Chodź na dwór zobaczyć zachód słońca — powiedział od progu Ellery.
— Widziałam setki zachodów. Co jest szczególnego w tym właśnie? — spytała sucho.

Chciała zostać w środku. Tutaj w zapadającym mroku nie musiała dzielnie się uśmiechać.
Czuła, że jeśli choć tylko raz się uśmiechnie, coś okropnego stanie się z jej twarzą.

— W każdym zachodzie słońca jest coś szczególnego — rzekł Ellery. Ale wszedł i usiadł

na kanapie. Jakiś czas milczeli. Susan nie mogła wydobyć z siebie głosu. Przeraziła się i
zaczęła dygotać. Kipiała wprost z wściekłości i rozpaczy. Nienawidziła Juanity coraz
bardziej. Tej Juanity, która zabrała jej dom i jej mężczyznę! Tak, jej mężczyznę! Vernon
Darby stał się nagle wyblakłym wspomnieniem.

— Pomyśl, Susan — odezwał się wreszcie Ellery — za dwa miesiące przybędzie pani

mego serca, moja mała królowa. Wydaje mi się to… — tu zniżył głos ze wzruszenia — zbyt
piękne, by mogło być prawdziwe. Czy to nie sen?

Być może, gdyby Ellery nie użył idiotycznego zwrotu „moja mała królowa”, Susan nie

straciłaby panowania nad sobą. Lecz to była ostatnia kropla goryczy. Poderwała się z miejsca
i rzuciła z pasją: — Ty beznadziejny głupcze! Bo jesteś głupcem poślubiając młodziutką
dziewczynę. Pustego, pięknego trzpiota bez jednej własnej myśli w głowie. Czy śnisz? O, tak!
I obudzisz się, kiedy będzie za późno… i nikt się nad tobą nie ulituje… staniesz się
pośmiewiskiem! — W tym momencie wybuchnęła histerycznym śmiechem, a Ellery wstał.

— Nareszcie! — powiedział z głęboką satysfakcją. Gdybyś jeszcze przez minutę

zachowała tę sztuczną pozę obojętnej życzliwości, stłukłbym cię na kwaśne jabłko. Nawet nie
wiesz, jak bliski byłem zbrodni tego lata. Co do Juanity, to całkowicie się z tobą zgadzam —
za młoda dla mnie. Wiedziałem to od samego początku. Jednak nie nazwałbym jej bezmyślną
i pustą. To zdumiewająco inteligentne pięcioletnie dziecko i naprawdę jest urocza. Wiesz,
Susan, na pewno ją pokochasz, gdy pojedziemy na Boże Narodzenie do Edgetown.

background image

Susan spoważniała i patrzyła tępo na Ellery’ego. On zaś odpowiedział nieco zakłopotanym

uśmiechem. — Och, tak nie lubię wyjaśnień! Jednakże z ulgą powiem prawdę po tylu
kłamstwach. Ale przecież mówiłem, że Juanita jest dzieckiem? I to jest święta prawda!
Musiałem coś zrobić, pokazać ci, że… że…

— śe romantyczne wspomnienie brałam za uczucie — dokończyła Susan wolno. Powinna

się rozgniewać, lecz była jedynie wstydliwie uradowana.

— Nie tylko, lecz że ci na mnie zależy, jeśli zechcesz to sobie uświadomić. Zbyt długo

walczyłem z duchem. Byłem zdesperowany. Uznałem, że to moja ostatnia szansa. I co
powiesz, Susan? Koci Grzbiet jest gotów na przyjęcie swej pani, a tylko ty możesz nią zostać.

— Powinnam być wściekła i… zerwać przyjaźń — odparła — ale nie mogę tego zrobić.

Po prostu nie mogę! Lepiej popłaczę sobie trochę na twym ramieniu.

background image

W

IELKA PRZYGODA

A

BLA

1917


Proszę wyjść na dwór, panie nauczycielu! Nie potrafię myśleć ani mówić otoczony

ś

cianami, nigdy nie potrafiłem. Chodźmy do ogrodu! — takie słowa usłyszałem z ust Abla

Armstronga przy pierwszym spotkaniu. Był członkiem rady szkolnej i wybrałem się do niego
w piękny majowy wieczór, by omówić pewną sprawę. Objąłem w letnim semestrze
stanowisko kierownika szkoły w Stillwater.

Wybudowano ją w okolicy raczej odludnej, z czego byłem zadowolony. Ostatnio życie nie

układało mi się najlepiej. Duszę miałem obolałą i zbuntowaną z powodu różnych przeżyć, nie
mających jednak z tą opowieścią nic wspólnego. Stillwater dało mi czas i warunki do
zaleczenia ran i przemyślenia pewnych rzeczy. Kiedy z perspektywy czasu spoglądam wstecz,
wiem, ile w tym zasługi Abla i jego pięknego ogrodu.

Abel Armstrong (zawsze mówiono o nim „Stary Abel”, choć ledwie dobiegał

sześćdziesiątki) mieszkał w uroczym, szarym domu nad brzegiem zatoki. Jeszcze przed
spotkaniem wiele o nim słyszałem. Nazywano go „dziwakiem”, ale mieszkańcy Stillwater
bardzo lubili Abla. Gospodarował z siostrą Tamzine, której, jak mnie poinformowała
gadatliwa gospodyni, od lat szwankował umysł. Po lepszych i gorszych okresach nastąpiła
wyraźna poprawa i kobieta stała się tylko nader cicha i „dziwna”. W młodości Abel przez rok
studiował w college’u, lecz zrezygnował z nauki, gdy Tamzine „zwariowała” i potrzebowała
opieki. Abel wrócił do domu i osiadł na gospodarstwie z widocznym zadowoleniem; w
każdym razie nikomu się nie skarżył.

— On zawsze traktował wszystko pogodnie — powiedziała pani Campbell. — Nigdy nie

martwił się z powodu niepowodzeń czy rozczarowań, jak to czyni większość ludzi. Wydaje
mi się, że dopóki Abel Armstrong może spacerować po swoim ogrodzie, recytować wiersze i
przemawiać do żółtego kocura jak do człowieka, to nie obchodzi go, co się wokół dzieje.
Nigdy nie był zaradny ani pazerny. Jego ojciec nigdzie nie zagrzał miejsca, ale dzieci wdały
się w rodzinę matki — marzycielskie, trochę nie dostosowane do naszej rzeczywistości. Tacy
ludzie nie osiągają wiele na tym świecie.

O tak, zacna pani Campbell, na tym mają niewiele. Są jednak inne światy, gdzie do

uczynków przykłada się inną miarę i Abel żył właśnie w takiej krainie, z dala od spojrzeń
skrzętnych farmerów i rybaków. Od pierwszej chwili spędzonej w ubarwionym blaskami
zachodu ogrodzie czułem, że znalazłem przyjaciela. Osobowość i życiowa filozofia Abla
wzbogaciły mą egzystencję i nadały jej poczucie harmonii. Opowieścią tą, pełną
wdzięczności, składam hołd jednej z najwspanialszych znanych mi istot.

Był mężczyzną wysokim, o kanciastej i niezgrabnej sylwetce. W pospolitej twarzy

zwracały uwagę duże, pełne wyrazu aksamitno—orzechowe oczy, niezwykle czyste i bystre
jak na człowieka w jego wieku. Miał też niewielką, spiczasto przyciętą bródkę bez jednej
srebrnej nitki, choć głowę okrywała mu siwizna. Wyglądał na człowieka, co to zaznał
licznych cierpień, te zaś pozostawiły niezatarte ślady. Przyglądając mu się, wątpiłem w
słuszność wypowiedzi pani Campbell, że „bez żalu” rozstał się ze studiami. Musiał
zrezygnować z wielu rzeczy, ale odczuł to dotkliwie. Pokonał jednak ból i doznał łaski
ukojenia. Miał zdumiewająco melodyjny, dźwięczny głos, a opalona dłoń, którą do mnie
wyciągnął, była długa i kształtna.

Wyszliśmy do ogrodu w pachnące i wilgotne powietrze wiosennego wieczoru. Z lewej

strony rozciągał się sosnowy las i niemal dotykał domu. Z prawej zaś rósł rząd włoskich
topoli, teraz poczerwieniałych w zachodzącym słońcu.

background image

— Zawsze lubiłem włoskie topole — wyznał Abel. — To księżniczki wśród drzew.

Bardzo modne były w czasach mego dzieciństwa. Każdy, kto chciał uchodzić za wytwornego,
sadził je na skraju trawnika, podjazdu czy ostatecznie po obu stronach drzwi frontowych.
Teraz wyszły z mody. Ludzie utyskują, że usychają im czubki i drzewa brzydko wyglądają.
Nie zdarza się to wówczas, jeśli ryzykując skręceniem karku, obcina się je tak, jak ja to robię.
Jakoś do tej pory udało mi się zachować całą głowę, a moje topole rosną zdrowo bez suchej
wiechy, jak ptasie gniazdo, na wierzchołku. Matka lubiła ich dostojeństwo i tę szczególną
wyniosłość. Nie spoufalają się z byle kim. Widzi pan — sosny są do zabawy, topole do
towarzystwa.

Przekroczyliśmy furtkę do innej części ogrodu. Tu wąska ścieżka wiodła do olbrzymiej

jabłoni, przypominającej wielki stożek różowego kwiecia. Drzewo otaczała omszała
ławeczka. Lecz ulubione miejsce Abla, o czym mi później powiedział, stanowiła altanka z
prętów oplecionych młodymi pędami szmaragdowozielonego chmielu. Tam właśnie mnie
przyprowadził i z dumą pokazał wspaniały widok na rozległą zatokę i przystań. Blask
wczesnego zachodu — różowy i płomienny — już znikał z nieba; woda mieniła się jak
srebrzyste zwierciadło, a ledwo widoczne żaglówki przesuwały się wolno wzdłuż brzegu. W
katolickiej kaplicy z drugiej strony zatoki biły dzwony. Łagodny dźwięk płynął przez
zmierzch i jednoczył się z szeptem morza. Światło latarni u wejścia do kanału drżało i rzucało
błyski na opałowe niebo. W dali szarzała wstęga dymu z komina przepływającego parowca.

— Czyż widok nie jest godny zachwytu? — zapytał Abel z dumą pełną czułości. — I w

dodatku bezpłatny. Morze i niebo są niczyje i przez to bezcenne. Usiądźmy w altance, panie
nauczycielu. Wkrótce wzejdzie księżyc. Nigdy nie znudzi mnie widok księżycowej poświaty
na powierzchni morza. Za każdym razem mam niezwykłe przeżycie. Ale widzę, że chce pan
mówić o interesach, proszę zaczekać. Nie powinno się rozmawiać, oczekując wschodu
księżyca. Choć osobiście w ogóle nie lubię rozmów o interesach.

— Niestety, czasem nie można tego uniknąć.
— Tak, uważam to za zło konieczne, panie nauczycielu — zgodził się ze mną. — Lecz

wiem, co pana tu sprowadza i możemy ów problem załatwić w pięć minut. Zgodzę się na
wszystko, czego chce pan i dwaj pozostali członkowie rady. Bóg jeden wie, dlaczego mnie do
niej włączono. Chyba z przyczyny mojej malowniczości. Przypuszczam, że chcieli mieć
jednego prawdziwie przystojnego mężczyznę. — Jego szczery, pełen wesołości śmiech był
bardzo zaraźliwy. Ja też się roześmiałem i usiadłem w altance.

— A teraz, jeśli pan sobie nie życzy, nie musimy rozmawiać. Zabawimy tu trochę, a jeśli

przyjdzie nam do głowy coś mądrego, to powiemy. Lecz nie przejmujmy się, jeśli nie
przyjdzie. Gdy z przyjemnością siedzimy w milczeniu przez pół godziny z jakąś osobą, to są
szansę na zawarcie przyjaźni. W przeciwnym wypadku nawet nie warto próbować.

Owego wieczoru w chmielowej altance Abel i ja z powodzeniem przeszliśmy sprawdzian

milczenia. Jakoś wyjątkowo odpowiadała mi ta chwila zadumy, choć ostatnio nie miałem
większej ochoty na rozmyślania. Uroczysty spokój, od dawna obcy mej zmęczonej duszy,
rozlewał się wokół. Tchnął nim Abel i cały ogród. Rozglądając się, rozważałem, na czym
polega urok tego miejsca?

— Ładnie i daleko od zgiełku, prawda? — zagadnął Abel nieoczekiwanie, jakby czytając

w moich myślach. — śadnego handlu ani zysków. Nic stąd nie sprzedałem. Tamzine ma
warzywną działkę, ale czego nie zjemy sami, oddajemy. Geordie Marr w dole koło przystani
ma duży ogród i sprzedaje naręcza kwiatów, kosze owoców i jarzyn do hotelu. Uważa mnie
za głupca, bo nie postępuję podobnie. Cóż, on ma z ogrodu pieniądze, a ja szczęście i
przyjemność. W tym cała różnica. Przypuśćmy, że zarobiłbym dużo pieniędzy i co z tego?
Zabierałbym je w ten sposób bardziej potrzebującym. Geordie Marr jest najnieszczęśliwszym
stworzeniem pod słońcem. Zawsze, biedaczysko, tkwi w jakichś kłopotach. Oczywiście,
większość sam spowodował, ale to nie czyni ich lżejszymi. Siedział pan kiedyś, nauczycielu,

background image

w chmielowej altance? — zacząłem się przyzwyczajać do nieoczekiwanych zwrotów w
rozmowie i odparłem, że nigdy.

— Cóż za wspaniałe miejsce do marzeń — zauważył pogodnie Abel. — Młodzieniec taki

jak pan musi często marzyć.

Wtrąciłem gwałtownie i gorzko, że od dawna przestałem bujać w obłokach.
— Tak się panu wydaje — powiedział w zadumie Abel. — Za jakiś czas wróci pan do

marzeń i dzięki Bogu za to! Nie pytam, co pana chwilowo zniechęciło, ale niedługo zmieni
pan zdanie. Zwłaszcza jeśli będzie pan częstym gościem w moim ogrodzie. Przepełniają go
wszelkiego rodzaju marzenia. Można wybierać do woli. Ja od lat tęsknię do przygód. Mam
sześćdziesiąt jeden lat i nigdy nie dokonałem śmielszego czynu niż wyprawa na dorsze przy
ładnej pogodzie. Wciąż jednak mam nadzieję, że przeżyję coś niezwykłego. Gdy nawiedzają
mnie takie pragnienia, staję się krwiożerczą bestią.

Wybuchnąłem śmiechem. Prawdopodobnie śmiech rozlegał się w tym zakątku niezwykle

rzadko. Tamzine, pieląca opodal, podniosła raptownie głowę i podreptała do domu. Nie
obdarzyła nas słowem ni spojrzeniem. W pełni zasługiwała na opinię osoby niezwykle
nieśmiałej. Była bardzo tęga, o twarzy okrągłej i bez wyrazu, ale bardzo pięknych, rudawych
włosach. Miała na sobie jaskrawą suknię z materiału w białe i czerwone prążki. Szedł przy
niej ogromny, rudawy kocur, który nagle pomknął do altanki i wskoczył Ablowi na kolana.
Podziwiałem piękne zwierzę o błyszczących zielonych ślepiach i białych łapach.

— Kapitan Kidd — pan Woodley — Abel przedstawił nas poważnie, jakby kot był ludzką

istotą. Nie przejawiliśmy szczególnego entuzjazmu.

— Nie przepada pan za kotami — zauważył Abel, gładząc aksamitny grzbiet. — Nie mam

tego panu za złe, bo i ja ich nie lubiłem, dopóki nie znalazłem Kapitana. Ocaliłem mu życie, a
to jest trochę tak, jakby się dało życie. Na świecie jest wielu bezmyślnych ludzi. Niektórzy z
letników mieszkających w domkach nad zatoką są bezmyślni aż do okrucieństwa. Trzymają
koty przez lato, karmią je, pieszczą, stroją we wstążki, a gdy nadejdzie jesień — wyjeżdżają,
pozostawiając zwierzaki na łasce losu. Krew się we mnie burzy!

Pewnego dnia ostatniej zimy znalazłem na brzegu martwą, starą kotkę, a przy jej boku trzy

malutkie kocięta. Zdechła, starając się ogrzać je własnym ciałem. Leżała, obejmując dzieci
łapkami. Panie nauczycielu, popłakałem się na ten widok, a potem zacząłem kląć. Zabrałem
kocięta, nakarmiłem i odchuchałem, a później umieściłem w dobrych domach. Znałem panią,
która zostawiła tę kotkę. Kiedy wróci latem, powiem jej, co o tym myślę. Zostanie to uznane
za wtrącanie się w nie swoje sprawy, lecz wszyscy wiedzą, że lubię się wtrącać, gdy mam
ważny powód.

— Czy Kapitan Kidd jest jednym z porzuconych? — spytałem.
— Tak. Zauważyłem go pewnego mroźnego dnia zaplątanego w gąszczu krzewów.

Zaczepił się przez tę idiotyczną wstążkę i prawie dogorywał z głodu. Panie Boże, trzeba było
widzieć jego oczy! Choć taki mały, jakoś dawał sobie radę, dopóki nie zawiesił się na tej
wstążce. Kiedy go uwolniłem, polizał mi rękę malutkim czerwonym języczkiem. Przed
dziewięcioma laty nie był jeszcze takim pewnym siebie piratem, ale potulnym barankiem. Jak
na kota dość długo żyje. Dobry też z niego kompan.

— Przypuszczałem, że będzie pan miał raczej psa — powiedziałem.
Abel pokręcił głową. — Miałem kiedyś. Bardzo się do niego przywiązałem i gdy zdechł,

nie mogłem znieść myśli, że inny pies zająłby miejsce mego ulubieńca. Był przyjacielem,
rozumie pan? Kapitan zaś jest tylko towarzyszem. Lubię go. Szczególnie za tę szczyptę
diabelstwa tkwiącą we wszystkich kotach. Psy kocha się bardziej niż koty, ale z drugiej strony
nie mogę powiedzieć, że są tak samo interesujące.

Roześmiałem się, wstając z ociąganiem.

background image

— Już pan odchodzi? Przecież jeszcze nie mówiliśmy o interesach. Domyślam się, w jakiej

pan przyszedł sprawie. Tylko ci dwaj pomyleni członkowie rady mogli wpaść na pomysł
czyszczenia wiosną pieca!

— Oni pytają, czy zgadza się pan na postawienie nowego pieca.
— Niech im pan powie, żeby stawiali, jaki tylko chcą i niech mi dadzą święty spokój —

odparł Abel. — A pan, nauczycielu, będzie mile widziany w tym ogrodzie o każdej porze.
Jeśli poczuje pan zmęczenie, samotność lub gniew czy nadmiar ambicji, niech pan przyjdzie i
posiedzi tu sobie. Jaki człowiek mógłby trwać w gniewie, gdyby przez dziesięć minut patrzył
na bratek? Jeśli zechce pan gawędzić, będę mówił, a gdy nadejdzie czas zadumy, zostawię
pana w spokoju. Mam wielkie doświadczenie w tej dziedzinie.

— Postaram się często tu przychodzić — powiedziałem. — Może nawet za często.
— Proszę tak nie myśleć. Pan jest młody, ja — stary, ale nasze dusze są prawie w tym

samym wieku i będziemy mieli sobie dużo do powiedzenia. Czy idzie pan stąd wprost do
domu?

— Tak.
— W takim razie proszę wstąpić na chwilę do Mary Bascom i dać jej ode mnie bukiet

białego bzu. Przepada za nim, a ja chcę, by go dostała jeszcze przed śmiercią.

— Jest bardzo poważnie chora?
— Suchoty. To u nich rodzinne. Może umrzeć w ciągu miesiąca jak jej brat, albo pożyje

dwadzieścia lat jak ojciec. Krótko czy długo; dopóki kwitnie bez, posyłam jej co dzień
wiązankę. Piękny dziś mamy wieczór. Zazdroszczę panu spaceru brzegiem morza przy
ś

wietle księżyca.

— Proszę pójść ze mną — zaproponowałem.
— Nie — Abel spojrzał w stronę domu. — Tamzine nie lubi samotności wieczorem.

Dlatego chodzę po ogrodzie. Księżyc jest moim przyjacielem. Kocham go, odkąd sięgam
pamięcią. Jako ośmiolatek zasnąłem raz o zmierzchu w sadzie i nikt tego nie zauważył.
Obudziłem się, sam w nocy, śmiertelnie przerażony. Dobry Boże, co za dziwne cienie i
dźwięki widziałem i słyszałem! Nie śmiałem się poruszyć! Siedziałem więc dygocząc,
biedaczysko! I nagle zobaczyłem, że księżyc spogląda na mnie przez gałęzie jak stary
przyjaciel. Natychmiast poczułem się lepiej, i Wstałem i pomaszerowałem do domu dzielny
jak lew. Dobranoc, panie j nauczycielu. Proszę powiedzieć Mary, że będzie dostawała bez
jeszcze j przez tydzień.

Od tego wieczoru byliśmy z Ablem serdecznymi druhami. Spacerowaliśmy rozmawiając

lub milcząc i razem łowiliśmy ryby. Mieszkańcy Stillwater dziwili się, że przedkładam jego
towarzystwo nad towarzystwo młodzieży. Zaniepokojona pani Campbell wyraziła pogląd, że
straszny ze mnie oryginał i że „szukali się w korcu maku”.

Pokochałem stary ogród nad brzegiem zatoki, a nawet i starego Abla, uczuciem

prawdziwie głębokim. Gdy zamykała się za mną furtka ogrodu, zostawiałem dręczące
wspomnienia i żale. W ciszy i spokoju moja dusza uwalniała się z przepełniającej ją goryczy i
stawała się znowu zdrowa — tak jak przepowiedział Abel. On sam nigdy mnie nie pouczał,
ale emanował pogodną odwagą, wytrwałością i akceptacją życiowych trudności. Był
najbardziej zrównoważonym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Nigdy nie
pomniejszał zła ani też nie przesadzał, gdy chodzi o dobro. Jego zdaniem ból nie powinien
nadmiernie przygnębiać, a przyjemności nie powinny sprowadzać w lenistwo i niedbalstwo.
Pomógł mi zrozumieć, jak tchórzliwie wykręcałem się od pewnych decyzji. Zdałem też sobie
sprawę, że moje osobiste zmartwienia nie są najważniejszymi rzeczami na świecie. Abel
nauczył mnie znowu śmiać się, a kiedy człowiek śmieje się szczerze i radośnie, nie jest z nim
tak źle.

Stary ogród był zawsze pogodny. Nawet gdy wiał wschodni wiatr i szare fale biły o brzeg,

jakieś promyki słońca zdawały się tu docierać. Może dlatego, że rosło tak wiele żółtych

background image

kwiatów, które lubiła Tamzine. A i Kapitan Kidd często paradował w przepychu złocistej
sierści. Dziwiłem się, skąd w ogrodzie tyle rozśpiewanego ptactwa? Okazało się, że Kapitan
Kidd nigdy nie polował. Pewnie rozumiał, jak źle by to przyjął jego pan.

Zewsząd dochodziło ćwierkanie lub śpiew, a wiatr w gałęziach sosen zawsze dźwięczał

niby radosne powitanie. My zaś spacerowaliśmy po ścieżkach zatopieni w dyskusji o
prawdach uniwersalnych.

— Lubię rozważać różne problemy, choć nigdy nie potrafię ich rozwiązać — oznajmił

Abel. — Mój ojciec twierdził, że nie ma sensu mówienie o rzeczach, których się nie rozumie.
Ale, dobry Boże, gdybyśmy tak postępowali, niewiele zostałoby tematów do rozmów! Pewnie
bogowie słuchając nas, często pokładają się ze śmiechu, lecz jakie to ma znaczenie? Dopóki
pamiętamy, że jesteśmy tylko ludźmi, wszystko jest w porządku. Przecież nie wyrządzamy
nikomu najmniejszej krzywdy. Dlatego też i dzisiaj utniemy sobie pogawędkę o pochodzeniu
zła…

W miarę upływu czasu mijało onieśmielenie Tamzine i kiedy się zjawiałem, witała mnie

szerokim uśmiechem. Prawie cały czas spędzała na pieleniu ogrodu, który kochała równie
mocno jak Abel. Przepadała za jaskrawymi kolorami i zawsze miała na sobie fartuchy w
barwne i oryginalne wzory. Uwielbiała Abla, a każde jego słowo było dla niej święte.

— Dzięki Bogu, Tamzine już dobrze się czuje — powiedział któregoś wieczoru Abel.

Akurat obserwowaliśmy zachód słońca. Dzień zaczął się posępnie, spowity w szare chmury,
lecz dobiegał końca w przepychu purpury i złota. — Jeszcze niedawno było inaczej. Chyba
słyszał pan, nauczycielu? Teraz Tamzine nieźle sobie radzi. Tak więc, gdy pewnego dnia
wyjdę naprzeciw swej wielkiej przygody, nie zostawię siostry bezradnej.

— Jest od pana starsza dziesięć lat. Prawdopodobnie ona uda się tam pierwsza —

zauważyłem.

Abel potrząsnął głową i pogładził wypielęgnowaną bródkę. Podejrzewałem, że broda jest

jedynym śladem młodzieńczej próżności mego przyjaciela. Natomiast szpakowatej czuprynie
wyraźnie brakowało kontaktu z grzebieniem.

— Nie, Tamzine mnie przeżyje. Ma serce Armstrongów, a ja — Marwoodów. Moja matka

była z domu Marwood. Nie dożywamy późnej starości, ale za to odchodzimy szybko i lekko.
I bardzo dobrze. Nie brak mi odwagi, lecz perspektywa oczekiwania na śmierć napełnia mnie
przerażeniem. Już nic więcej nie powiem na ten temat, ale gdy pewnego dnia usłyszy pan o
ś

mierci starego Abla, proszę się nie smucić. Będzie pan pamiętał, że chciałem odejść w ten

właśnie sposób. Nie, żebym czuł zmęczenie życiem — jest ono całkiem przyjemne: mam
swój ogród, Kapitana Kidda i zatokę. Lecz czasem bywa odrobinę monotonne, a śmierć
stanowi pewną odmianę. Naprawdę jestem jej ciekaw, panie nauczycielu.

— Nienawidzę myśli o śmierci — napomknąłem.
— Och, bo pan jest młody. Śmierć staje się bardziej przychylna, J gdy nadchodzi starość.

Choć nikt tak naprawdę nie chce umierać. Tennyson miał rację, gdy to mówił. W Channel
Head mieszka stara pani Warner. Całe życie miała biedaczka mnóstwo kłopotów i straciła
prawie wszystkich bliskich. Często powiada, że będzie zadowolona, gdy nadejdzie jej czas,
bo ma dosyć egzystencji w strumieniach łez. Ale gdy tylko nadchodzi jakaś choroba to, Boże
drogi! Co za larum! Doktorzy z miasta, pielęgniarka i tyle leków, że starczyłoby do
uśmiercenia stada psów! śycie może być padołem łez, lecz niektórym ludziom szlochanie
sprawia przyjemność, zapewniam pana.

Lato przeszło przez ogród strojąc się w kwiaty: róże i lilie, malwy i wyjątkowo piękne tego

roku złotorózgi. W odległej części ogrodu rósł wielki krzew wyglądający jak olbrzymia
wiązka słonecznych promieni. Tamzine cieszyła się nim jak dziecko, ale Abel wolał kwiaty o
głębszych barwach. Mógł godzinami wpatrywać się w jedwabiste kielichy malw o barwie
czerwonego wina. Na podobnej medytacji zastałem go kiedyś w chmielowej altance.

background image

— Ten kolor zawsze działa na mnie kojąco — wyjaśnił. — śółty jest zbyt ekscytujący,

czyni umysł niespokojnym i każe mi pragnąć żeglowania „poza granice horyzontu”, jak
mawiał poeta. Patrzyłem dzisiaj na przepych złotorózgi, dopóki nie zacząłem myśleć, że całe
moje życie jest jedną wielką klęską. Znalazłem ślicznego motyla i wyprawiłem mu pogrzeb,
tam, wśród paproci. Przypuszczam, że nie przyniosłem światu więcej pożytku niż ten mały
motyl. Och, nauczycielu, pogrążyłem się w smutku. Widzi pan, kiedy człowiek jest sam, to
przebywa z Bogiem albo z diabłem. I to diabeł kręcił się koło mnie, gdy spoglądałem na
złotorózgę, a Bóg przemówił, kiedy przeniosłem wzrok na malwy, i wydało mi się, że ktoś
posiadający taki ogród może uważać, że powiodło mu się w życiu.

— Chciałbym po latach powiedzieć to samo o sobie — wyznałem szczerze.
— Pragnę, aby pan osiągnął inny rodzaj powodzenia — potrząsnął głową Abel. —

Powinien pan robić te rzeczy, które ja robiłbym, gdybym miał szansę. Teraz pana kolej.
Trzeba zacisnąć zęby i przeć naprzód.

— Jestem pewien, że dzięki panu, panie Armstrong, potrafię zacisnąć zęby i iść w

odpowiednim kierunku. Zmierzałem wprost ku klęsce, nim przyjechałem tu wiosną, ale
nauczyłem się cenić inne wartości.

— Dałem panu coś w rodzaju kompasu, prawda? — uśmiechnął się Abel. Wiedziałem, że

mogę panu pomóc, lecz mój ogród zrobił więcej ode mnie, niech mi pan wierzy. A teraz
proszę tu podejść. Posiedzimy sobie i porozmyślamy.

Siedzieliśmy dość długo, milcząc, a wtem Abel nieoczekiwanie powiedział: — Pan,

nauczycielu, nie dostrzega ludzi, których ja widzę w moim ogrodzie. Tych wszystkich, co
przebywali tu dawno temu. Niegdyś było to bardzo ożywione miejsce. Stanowiliśmy liczną
rodzinę i dzieciaki weseliły się, a śmiech rozlegał się w różnych miejscach naraz. Teraz
pozostali tylko stary Abel i jeszcze starsza Tamzine. — Dumał przez chwilę, oglądając obrazy
przepływające w pamięci, niewidoczne dla mnie osoby spacerujące po wąskich ścieżkach.
Potem ciągnął dalej: — Spośród pojawiających się postaci, dwie są bardziej wyraziste od
innych. Jedna to moja siostra, Alice. Umarła trzydzieści lat temu. Była bardzo piękna. Trudno
uwierzyć, patrząc na mnie i Tamzine, prawda? Ale tak było. Zawsze nazywaliśmy ją Królową
Alice, z powodu dostojeństwa i urody. Miała piwne oczy i złotorude włosy. Ojciec ją
uwielbiał. Tej nocy, gdy przyszła na świat, przypuszczano, że matka nie wyżyje. Ojciec
spacerował całą noc przed domem. O wschodzie słońca, kiedy oznajmiłem mu o szczęśliwym
rozwiązaniu, ukląkł pod starą jabłonią i dziękował Bogu.

Alice zawsze była pełna radości. Rzadko zwyczajnie chodziła — po prostu biegała lub

tańczyła. śyła tylko dwadzieścia lat, ale dziewiętnaście bardzo szczęśliwie. Miała wszystko,
co czyni życie wartościowym: miłość, śmiech, a w końcu także smutek.

Kochała Jamesa Milburna. Minęło trzydzieści jeden lat od chwili, gdy wypłynął jego statek

i Alice machała ręką na pożegnanie z tego miejsca. Nigdy więcej nie powrócił. Nigdy też nie
słyszano o żaglowcu.

Kiedy Alice straciła nadzieję na jego powrót, umarła z powodu złamanego serca. Ludzie

mówią, że nie ma takiej choroby, ale jej nic innego nie dokuczało. Dzień za dniem wystawała
przy furtce, wpatrując się w wody zatoki, a gdy wreszcie zgasła ostatnia iskra nadziei, uszło z
niej życie. Pamiętam ten dzień: spoglądała aż do zachodu słońca, a potem odwróciła się od
furtki. Cała rozpacz oczekiwania zniknęła z jej oczu i pojawił się jakiś straszliwy spokój —
spokój umarłych. „Ablu, on już nigdy nie wróci” — wyszeptała wtedy do mnie.

Po tygodniu już jej nie było. Inni ją opłakiwali, ale nie ja. Widzi pan, Alice poznała całą

głębię życia i nic więcej nie miała na resztę długich lat. Bardziej rozpaczałem wcześniej,
miotając się w udręce i nie mogąc jej pomóc. Często, w długie letnie popołudnia, zdaje mi się,
ż

e sryszę śmiech Alice, choć od dawna nie ma jej wśród żywych.

background image

Znowu opanowary go wspomnienia. Nie chciałem ich przerywać i dopiero po jakimś

czasie dowiedziałem się o innej, drogiej mu osobie. Wrócił do tego tematu niespodzianie,
kiedy siedzieliśmy w altance podziwiając migotliwy blask morza.

— Panie nauczycielu, ile osób siedzi tu w tej chwili?
— Dwie istoty materialne, a ile duchów, tego nie wiem — odparłem, starając się

dostosować do jego nastroju.

— Jest tu jeszcze jedna z tych, o których panu wspomniałem. O tej jest mi trudniej mówić.
— Jeśli to bolesne, proszę tego nie robić — rzekłem.
— Ale ja chcę opowiedzieć. Czy wie pan, dlaczego mówiłem o Alice i mam zamiar

wyjawić tajemnicę Mercedes? Dlatego, iż pragnę, aby ktoś o nich pamiętał i czasem
wspomniał, gdy mnie zabraknie. Nie mogę znieść myśli, że ich imiona zostaną zapomniane.

Mój starszy brat, Alec, był marynarzem i podczas ostatniej podróży do Indii Zachodnich

ożenił się i przywiózł do domu żonę, Hiszpankę. Ojcu i matce małżeństwo brata nie
przypadło do gustu. Ciemnowłosa i śniada Mercedes była cudzoziemką i katoliczką. Dzieliło
ją od nas wszystko, ale gdy ją ujrzałem, przestałem obwiniać Aleca. Nie z powodu urody
ż

ony. Nie miała wiele wdzięku, za to jakiś urok — silny i nieodparty. Kobiety nie potrafiły go

zrozumieć i zastanawiały się, co Alec w „obcej” zobaczył. Ja nigdy się nie dziwiłem. Ja…
ja… ją też pokochałem i to od pierwszego wejrzenia. Nikt się o tym nie dowiedział. Mercedes
też nie miała pojęcia. A we mnie uczucie przetrwało całe życie. Nigdy nie pragnąłem innej
kobiety. Kochać ją, to było jakby picie jakiegoś rzadkiego wina o cudownym aromacie. Po
nim traciło się chęć na zwykłe napoje.

Myślę, że spędziła tutaj szczęśliwy rok. Nasze gospodarne kobiety z Stillwater robiły na jej

temat kąśliwe uwagi i twierdziły, że „do niczego się nie nadaje”. Nie potrafiła robić tego co
one. Ale potrafiła kochać! Uwielbiała Aleca. A ja go znienawidziłem! Och, moje serce
przepełniały czarne myśli. Po latach składam dzięki losowi, że byli tacy szczęśliwi. Tę
altankę zrobił dla Mercedes Alec, to znaczy on zrobił kratę, a ona posadziła chmiel.

Latem spędzała w niej większość czasu. Dlatego ja tak lubię tu przebywać. Oczy miała

nieobecne i rozmarzone, dopóki nie pojawiał się Alec. Jakąż to było dla mnie torturą! Lecz
teraz lubię wspominać jej miękki cudzoziemski głos i małe, białe dłonie… Umarła po roku…
Pochowaliśmy ją razem z dzieckiem na cmentarzu przy katolickiej kaplicy, po drugiej stronie
zatoki. Stamtąd co wieczór dochodzi bicie dzwonów. Lubiła słuchać ich dźwięku… Alec żył
drugie lata, ale nie ożenił się powtórnie. Teraz i jego już nie ma i nikt poza mną nie pamięta
Mercedes.

Abel zatonął w marzeniach. Nie chciałem ich zakłócać. Sądziłem, że nie zauważył mego

odejścia, lecz gdy otwierałem furtkę, pomachał mi ręką.

Trzy dni później znowu poszedłem do starego ogrodu. Na żaglu w oddali błyskało

czerwone światełko. Wokół pogrążonej w mroku przystani zachodzące słońce zbudowało
wspaniałe miasto. Były tu pałace, purpurowe i złote wieże. W powietrzu czuło się muzykę
wiatru i fal. Hen, daleko brzmiała melodia dzwonów z kaplicy, obok której spała wiecznym
snem Mercedes. Ogród przepełniały różnorodne barwy i zapachy. Topole wokół domu
wznosiły się poważne i smukłe. Abel siedział w chmielowej altance. Obok niego spał Kapitan
Kidd. Myślałem, że Abel także zasnął, bo głowę oparł o kratę i zamknął oczy.

Kiedy jednak podszedłem bliżej, stwierdziłem, że nie śpi. Na ustach zastygł mu dziwny,

wyrozumiały uśmiech, jakby dotarł do sedna prawdy i pobłażliwie oceniał ludzkie
zmartwienia i opinie o życiu.

Stary Abel wyprawił się po swą Wielką Przygodę.

background image

C

ZARNY BEZ

F

ILLMORE

A

1909


Tego się właśnie spodziewałem — stwierdził Timothy Robinson. Ton jego wypowiedzi

wywołał rumieniec na twarzy Ellisa Duncana. Chłopak otworzył usta, chcąc odpowiedzieć
gniewnie, ale szybko je zamknął i zacisnął wargi. Zupełnie w ten sam sposób co Timothy
Robinson.

— Kiedy usłyszałem, że twój leniwy i bezwartościowy ojciec nie żyje, oczekiwałem, że

zechcecie ode mnie pomocy — ciągnął szorstko Timothy. — Ale nie sądź, że ją otrzymacie.
Nie mam wobec was żadnych zobowiązań, chociaż twój ojciec był moim przyrodnim bratem.
ś

adnych zobowiązań! Nie jestem również zwolennikiem filantropii — mówiąc to, Timothy

uśmiechnął się krzywo. Rzeczywiście daleki był od dobroczynnych gestów. W opinii
sąsiadów miał węża w kieszeni, niektórzy nazywali go skąpiradłem. Należy to uznać za
przesadę, choć niewątpliwie Timothy łatwo grosza z ręki nie wypuszczał. Zdarzało się, że
bywał hojny, gdy uznał cel za odpowiedni.

— Nie proszę o jałmużnę, stryju Timothy — zaprzeczył z godnością Ellis. Pominął

milczeniem obraźliwą uwagę o ojcu, choć go bardzo dotknęła, gdyż niestety była prawdziwa.
— Pragnę utrzymać matkę z uczciwej i ciężkiej pracy. Nie proszę o specjalne względy z racji
pokrewieństwa. Słyszałem, że szukasz robotnika, więc przyszedłem tak samo, jak
poszedłbym do każdego innego gospodarza.

— Owszem, szukam robotnika — odrzekł stryj Timothy sucho. — Ale mężczyzny, nie zaś

czternastoletniego chłopca, który nie zapracuje na to, co zje. Potrzeba mi kogoś
odpowiedzialnego.

Ellis zaczerwienił się i znowu się pohamował. — Chcę pracować, stryju i gdybyś tylko

spróbował, przekonasz się, że potrafię. Oczywiście za niższą zapłatę niż dorosły mężczyzna.

— Nie zatrudnię cię za żadną zapłatę — przerwał stanowczo Timothy Robinson. — Jasno

się chyba wyraziłem? Jesteś synem niewłaściwego człowieka. Twój ojciec był
niekompetentny, leniwy i co najgorsze niegodny zaufania. Raz próbowałem mu pomóc, a
rezultat? Straty i niewdzięczność! Nie chcę nikogo podobnego w moim domu. Nie wierzę w
ciebie, więc zabieraj się stąd od razu. Nie mam czasu do tracenia na spory z tobą.

Ellis odszedł z płonącymi uszami. W drodze rozmyślał z goryczą. Stryj mówił prawdę o

jego ojcu i chłopak zdawał sobie sprawę, jak trudno mu będzie uzyskać pracę. Nikt nie zechce
zawracać sobie głowy synem „starego Sama Duncana”, choć nie wszyscy będą tak
bezpośredni jak stryj Timothy.

Sam Duncan i Timothy Robinson byli przyrodnimi braćmi. Sam, starszy z nich, był synem

pani Robinson z pierwszego małżeństwa. Obaj chłopcy bardzo się różnili. Sam był leniwy i
gnuśny. Zasługiwał w pełni na surową ocenę znajomych. Nie chciało mu się pracować i nikt
nie mógł na nim polegać. Natura jednak nie poskąpiła mu urody i w młodości potrafił
zjednywać sobie ludzi. Początkowo więc lubiano go bardziej niż szorstkiego, zamkniętego w
sobie i pracowitego Timothy’ego. Matka wcześnie ich odumarła, ale pan Robinson
przywiązał się do Sama i chłopiec miał zapewnione dom i opiekę. Gdy skończył dwadzieścia
dwa lata a Timothy osiemnaście, pan Robinson zmarł nagle nie zostawiwszy testamentu.
Wszystko co posiadał, przeszło tym sposobem na Timothy’ego. Sam natychmiast opuścił
dom. Mówił, że nie zniesie, by Timothy nim rządził.

Wynajął mały domek we wsi. Ożenił się z dziewczyną „o wiele dla niego za dobrą” —jak

mówiono — i zaczął wynajmować się do różnych prac. Szedł przez życie wałkoniąc się,
wykręcając od odpowiedzialności i zaciągając długi. Raz Timothy, pewnie powodowany
litością dla żony i dziecka Sama, wynajął go na rok do pracy i płacił mu więcej niż innym

background image

robotnikom. Sam przez miesiąc udawał, że coś robi, potem się obraził i rzucił pracę w samym
ś

rodku sianokosów. Po tym Timothy Robinson machnął na niego ręką.

Gdy Ellis miał lat czternaście, Sam Duncan zmarł po długiej chorobie. Przez ten czas

rodzina egzystowała dzięki życzliwości litościwych sąsiadów. Ellis nie mógł szukać zajęcia,
gdyż spoczywał na nim obowiązek opieki nad chorym ojcem. Pani Duncan, osoba słaba i
wątła, wyczerpana trudnym życiem nie miała dość siły, aby samej pielęgnować męża.

Kiedy Sama pochowano, Ellis głęboko odetchnął i zaczął zastanawiać się nad przyszłością.

Zdecydował, że musi zapracować na utrzymanie matki i swoje i powinien zacząć starania
natychmiast. Jak na swój wiek, był wysoki i silny, otrzymał też przyzwoite wykształcenie.
Matka uparcie kazała mu uczęszczać do szkoły, kiedy chciał pójść do pracy. Zawsze był
bardzo skromny i cichy. Nikt w Dalrymple właściwie go nie znał. Wszyscy natomiast dobrze
znali jego ojca. Nikt więc nie chciał zatrudnić Ellisa, chyba że zgodziłby się do pracy na
warunkach dużo gorszych niż inni. Ellis nie zwrócił się do stryja, dopóki nie wyczerpał
innych możliwości. Teraz jednak i tu mu się nie powiodło. Czerwiec dobiegał końca i każdy,
komu potrzebny był pomocnik, już go sobie znalazł. Gdziekolwiek spojrzeć, perspektywy nie
wydawały się ciekawe.

— Gdyby mi się tylko trafiła okazja! — myślał ze smutkiem. — Przecież nie jestem

leniwy ani ślamazarny. Gdyby tylko dano mi szansę! — Zamyślony usiadł na ogrodzeniu
pastwiska Fillmore’ów. To pastwisko cieszyło się w Dalrymple złą sławą. Niegdyś urodzajna
i tłusta ziemia została zniszczona przez bujny i uparty rozrost krzewów czarnego bzu. Thomas
Fillmore początkowo próbował walczyć z tą klęską w „nocy przy księżycu”. Ale roślina nic
sobie nie robiła ani z wyrywania, ani z księżyca i rozrastała się gęsto dalej. W ostatnich
dwóch latach stary Thomas zrezygnował z bitwy o pole i krzewy bez żadnych przeszkód
panoszyły się w najlepsze.

Thomas Fillmore, przygarbiony staruszek o chytrych oczach i pomarszczonej twarzy,

wynurzył się z krzaków na wprost chłopca. — Jak się masz, Ellis. Widziałeś gdzie moje
łaciate cielęta? Szukam ich wszędzie od godziny.

— Nie, nie widziałem żadnych cieląt, ale na tym pastwisku słoń by się ukrył przed ludzkim

wzrokiem — odparł Ellis z uśmiechem.

Stary Thomas z żalem pokiwał głową. — Siła złego na jednego — powiedział. — Czyś

widział kiedy bardziej zapuszczone miejsce? Trudno uwierzyć, że dwadzieścia lat temu nie
było w Dalrymple lepszego kawałka ziemi. Jaka tu rosła trawa!

— Ziemia musi być dobra jak dawniej — zauważył Ellis. — Czy nie można by tego bzu

wykopać?

— To ciężka praca. Trzeba mieć siłę, cierpliwość i czas, żeby się za to wziąć. Ja nie mam

pierwszego, bom stary, a mój parobek nie ma ostatniego. I nikt się za to nie weźmie za
pieniądze, na które mnie stać.

— A ile by pan mi dał, panie Fillmore, gdybym oczyścił pole? — spytał Ellis.
Stary Thomas popatrzył na niego zdziwiony. Kiedy zrozumiał, że chłopiec mówi

poważnie, chytre oczka mu błysnęły. — Musisz bardzo potrzebować pracy? — zauważył.

— Bardzo — padła lakoniczna odpowiedź.
— Niech pomyślę. — Stary Thomas zaczął dokładnie kalkulować. Nigdy, jeśli tylko mógł,

nie płacił za nic ani centa więcej niż należało, a targował się do upadłego. — Dam ci
szesnaście dolarów za wykarczowanie pola — oświadczył w końcu.

Ellis przyjrzał się pastwisku. Wiedział co nieco o usuwaniu krzewów czarnego bzu, a także

to, że szesnaście dolarów będzie mizerną zapłatą za jego wysiłek. Większość krzewów była
wyższa od niego i miała głęboko zapuszczone w ziemię korzenie, grubsze od jego ręki. — Ta
robota warta jest więcej, panie Fillmore.

background image

— Nie dla mnie — krótko odparł stary Thomas. — Mam dużo ziemi i jestem stary, a do

tego bezdzietny. Po cóż mam wydawać pieniądze, jeśli przyjdzie po mnie ktoś obcy? Jak
chcesz to zrobić za szesnaście dolarów — rób; jak nie — to nie.

Ellis wzruszył ramionami. Stracił nadzieję na coś stałego, a szesnaście dolarów było lepsze

niż nic. Powiedział więc: — Niech będzie. Zgadzam się.

— Dobra, chłopcze, ale pamiętaj, masz to zrobić dokładnie. Korzenie muszą być

wykopane z ziemi. I spodziewam się, że doprowadzisz robotę do końca, a nie rzucisz w
połowie dla lepszego zarobku.

— Nie odejdę stąd, dopóki nie skończę z pańskim bzem — oświadczył Ellis.
Młody Duncan zabrał się do pracy od świtu. Najpierw pościnał krzaki i ułożył je w sterty

do spalenia. To mu zajęło dwa dni i było stosunkowo łatwe. Trzeciego dnia wziął się za
korzenie. Pod koniec przedpołudnia zrozumiał, co naprawdę oznacza karczowanie pastwiska,
ale zacisnął zęby i pracował dalej. Po południu Timothy Robinson, którego farma sąsiadowała
z gruntami Fillmore’a, przechodził tamtędy i osłupiał na widok Ellisa. Chłopiec nie zauważył
stryja i pracował z widocznym zacięciem.

— Tych mięśni nie odziedziczył po Samie — rzekł do siebie Timothy. — Sam zemdlałby

na samą myśl o karczowaniu krzewów. Może się pomyliłem co do chłopaka? Cóż,
poczekamy i zobaczymy, jak długo wytrwa.

Ellis wytrwał. Próbował wytrwać również krzewy czarnego bzu, ale chłopiec okazał się

lepszy. Była to jednak ciężka harówka i Ellis nigdy jej nie zapomniał. Tydzień za tygodniem
tyrał w upale, kopiąc, przycinając i wyciągając z ziemi korzenie. Praca nie miała końca, a
efekty były zniechęcająco mierne. Spodziewał się, że wystarczy mu na to miesiąc, lecz
szybko zorientował się, że i dwóch będzie za mało. Timothy Robinson często przystawał
obok i przyglądał się rosnącej stercie korzeni i powoli powiększającej się powierzchni
oczyszczonej ziemi. Nigdy jednak nie odzywał się i nie mówił o tym z nikim.

Pewnego wieczoru, gdy pole było w połowie wykarczowane, Ellis wrócił do domu

zmęczony bardziej niż zwykle. Bolały go wszystkie kości i rozgoryczony zastanawiał się, czy
starczy mu życia na dokończenie tej pracy. W domu czekał na niego Jacob Green z Westdale i
od razu przystąpił do rzeczy: — Mój pomocnik złamał nogę i muszę natychmiast znaleźć
kogoś na jego miejsce. Powiedziano mi o tobie i postanowiłem spróbować. Płacę dwanaście
dolarów miesięcznie z jedzeniem i mieszkaniem. Co ty na to?

Twarz Ellisa zarumieniła się z radości. Dwanaście dolarów na miesiąc i stała praca! Lecz

zaraz przypomniał sobie, co obiecał panu Fillmore. Kilka sekund walczył z pokusą. —
Bardzo żałuję, panie Green — odezwał się ze smutkiem. — Chętnie przyjąłbym tę pracę, ale
nie mogę. Obiecałem panu Fillmore oczyścić pastwisko, a to potrwa jeszcze miesiąc.

— Nie przypuszczałem, że ktoś odrzuci dobrą ofertę dla starego Toma — mruknął Jacob.
— Tu chodzi o mnie — odparł z uporem Ellis. — Obiecałem i muszę dotrzymać słowa.
Jacob odjechał niezadowolony. Po drodze spotkał Timothy’ego i opowiedział mu o swoich

kłopotach.

Nie da się ukryć, że w ciągu następnego miesiąca Ellis nie raz żałował odrzuconej

propozycji Jacoba Greena. W końcu jednak zadanie zostało wykonane i pastwisko
Fillmore’ów zmieniło swój wygląd.

— Kiedy to dobrze wyschnie, przyjdę i podłożę ogień — obiecał Ellis panu Fillmore. —

Należy mi się ta satysfakcja.

— Dobrze wykonałeś robotę — przyznał stary Thomas. — Oto szesnaście dolarów.

Każdego centa uczciwie zarobiłeś, muszę to przyznać. Jak będziesz potrzebował
rekomendacji, przyjdź do mnie.

W drodze do domu Ellis mijał farmę Robinsonów i spotkał na ścieżce stryja. — Cóż, Ellis

— odezwał się do bratanka pierwszy raz od pamiętnego wieczoru — skończyłeś już tę pracę?

— Tak, stryju.

background image

— I dostałeś szesnaście dolarów, gdy robota była warta cztery razy tyle? Stary Tom cię

oszukał, a ty byłeś głupi, odrzucając propozycję Greena!

— Obiecałem panu Fillmore!
— Hm! A co będziesz teraz robił?
— Nie wiem. W przyszłym tygodniu zaczną się żniwa. Może dostanę jakąś pracę choć na

krótko.

— Ellis — odezwał się po chwili stryj. — Zwalniam swego pomocnika. Jest do niczego.

Chciałbyś zająć jego miejsce? Daję piętnaście dolarów miesięcznie i utrzymanie.

Ellis wbił wzrok w Timothy’ego Robinsona. — Przecież nie chciałeś zatrudnić syna

bezwartościowego ojca — powiedział bardzo wolno.

— Zmieniłem zdanie. Widziałem, jak harowałeś na pastwisku. Trudno o lepszy

sprawdzian. Kiedy Jacob Green napomknął mi, dlaczego mu odmówiłeś, zrozumiałem, że
można na tobie polegać. Zajmę się tobą, nie mam przecież innych krewnych. Aha, jeszcze
jedno! Zmęczyły mnie ciągłe zmiany gospodyń. Może twoja matka zajmie się domem?
Służąca jest dobra, ale chodzi o kogoś, kto utrzyma wszystko w ręku. Twoja matka ma
pewnie głowę na karku, po kimś musiałeś odziedziczyć swoje zalety. To jasne, że nie po ojcu!

— Stryju Timothy — zaczął Ellis z szacunkiem lecz stanowczo. — Z wdzięcznością

przyjmuję twoją propozycję. Sądzę, że mama będzie również zadowolona, ale muszę cię o
coś prosić. To co powiedziałeś o moim ojcu, jest prawdą, ale on już nie żyje. Zamieszkam z
tobą pod warunkiem, że nic złego o nim już od ciebie nie usłyszę.

Timothy Robinson uśmiechnął się zwykłym, krzywym uśmiechem, w którym jednak był

ś

lad zrozumienia i sympatii. — Zgoda — rzekł. — Nigdy więcej nie wspomnę o wadach

twego ojca. Przenieś się do mnie i jeśli dalej będziesz taki zaradny i odpowiedzialny to… to
niedługo zapomnę, że nie jesteś moim własnym synem.

background image

N

ARZECZONA DOKTORA

1908


Wyglądam na starą kobietą, co nie znaczy, że taką się czuję. Serca się nie starzeją, a

przynajmniej nie powinny. Moje pozostało młode, dzięki Bogu! Mocno zabiło, kiedy dziś po
południu zobaczyłam doktora Johna i Marcellę Barry przejeżdżających drogą. Ucieszyłam się
ich szczęściem nie mniej, niż gdyby doktor był moim rodzonym synem. Mając osiemdziesiąt
pięć lat można już tylko siedzieć przy oknie i robić na drutach. Tak przynajmniej ludzie
uważają. Oczy jednak zostały stworzone do patrzenia i robię z nich właściwy użytek. Zawsze
cieszę się, gdy widzę rzeczy dobre i piękne i żaden człowiek nie powinien innych szukać. To
Pan Bóg na początku zaplanował i stworzył samo dobro i piękno, wbrew intrygom…
niektórych. A jeśli przeznaczył kiedyś dwoje ludzi dla siebie, to byli nimi doktor John i
Marcella Barry. Zawsze powtarzałam to wszystkim, którzy wytykali im różnicę wieku.
„Mógłby być jej ojcem” — rozczulała się pani Riddell. Odpowiedziałam jej tylko
spojrzeniem, ale jakim! Przypuszczam, że moja twarz wyrażała dokładnie to, co czułam. Ta
kobieta ma sześćdziesiąt lat i nie rozumie, czym jest prawdziwa miłość!

Nikt w Bridgeport nie oczekiwał powrotu Marcelli. Nikt, z wyjątkiem doktora i mnie.

Nawet jej ciotka Sara nie wierzyła. Ludzie żartowali sobie, kiedy twierdziłam, że jednak
przyjedzie. Mnie ten śmiech i kpiny nie przeszkadzały. Nie na próżno mieszkałam osiem lat
obok Marcelli. Nie zwątpiłam, podobnie jak nie zwątpił doktor John.

Marcella zamieszkała w Bridgeport, kiedy miała osiem lat. Tuż przedtem zmarł jej ojciec,

Chester Barry. Opiekę nad córką powierzył swemu bratu Richardowi. Matka Marcelli, siostra
Sary Bryant, mej sąsiadki, nie żyła od czterech lat. Panna Sara tak bardzo prosiła o
pozostawienie dziewczynki u niej, że Barry’owie zgodzili się wreszcie. Miała zostać z ciotką
do szesnastego roku życia, a potem wrócić do nich, aby zdobyć odpowiednie wykształcenie i
zająć właściwe miejsce w świecie. Wiadomo bowiem, że świat panny Sary Bryant bardzo się
różni od świata Chestera Barry. Nie zamierzam wydawać na ten temat opinii. Wszystko
zależy od punktu widzenia.

Tak czy siak, Marcella zamieszkała z nami w Bridgeport. Świadomie mówię „z nami”, bo

każda niemal zagroda w wiosce była jej domem. Należy wyjaśnić, że przy nieistotnych
różnicach zdań, tak naprawdę to jesteśmy jedną wielką rodziną. Poza tym Marcella usidlała
serca od pierwszego spotkania. Jedno przeciągłe spojrzenie wielkich, szaroniebieskich oczu
spod czarnych rzęs zapadało w serce na zawsze. Była ładnym i dobrym dzieckiem, a poza tym
szczerym, lojalnym i odważnym stworzeniem. Nawet jako ośmiolatka nie powiedziałaby ani
zrobiła czegoś niegodziwego.

Przyjaźniłyśmy się od samego początku. Kochała mnie i kochała ciotkę Sarę, ale

najgłębszym uczuciem obdarzyła doktora Johna Havena, mieszkającego po sąsiedzku z panną
Sarą.

Doktor John pochodził z Bridgeport i kiedy skończył studia, wrócił do domu i

gospodarował z owdowiałą matką. Wśród miejscowych dziewcząt zapanowało poruszenie.
Kawalerowie do wzięcia stanowili w naszej wiosce rzadkie zjawisko. Zaczęto zarzucać sieci,
czego nie mogę przemilczeć, choć nie lubię plotek. Ale żadna z panien jakoś nie omotała
doktora. Pani Riddell twierdziła, że jest on typowym starym kawalerem. Myślę, że opierała
swoje przekonanie na tym, że doktor zawsze był cichy i pochłonięty książkami. Zupełnie nie
interesował się życiem towarzyskim i nigdy nie flirtował. Znałam serce doktora Johna lepiej,
niż Martha Riddell mogła sobie wyobrazić. Wiedziałam, że nie ma w sobie nic ze starego
kawalera. Czekał po prostu na właściwą kobietę — to wszystko. Nie potrafił, tak jak inni
mężczyźni, zadowolić się byle czym.

background image

Gdy Marcella przybyła do Bridgeport, miał trzydzieści lat i był wysokim, barczystym

mężczyzną z gęstą, kędzierzawą czupryną i spokojnymi orzechowymi oczami. Chodził lekko
pochylony, z rękoma założonymi do tyłu i miał głęboki, melodyjny głos. Jak muzyka. Był
odważny, dobry i życzliwy, ale zachowywał się powściągliwie. Ludzie w Bridgeport
poważali go, lecz tylko nieliczni mogli poszczycić się jego przyjaźnią. Z dumą wyznaję, że
zaliczałam się do nich. Dla starej kobiety to dobry powód do przechwałek!

Doktor John zawsze lubił dzieci i nawzajem. Rzecz naturalna, że on i mała Marcella zostali

przyjaciółmi. Uczestniczył w jej wychowaniu, gdyż panna Sara radziła się go we wszystkim.
Marcella nie sprawiała kłopotów, ale miała silną wolę i kiedy się przy czymś uparła, tylko
doktor mógł na nią wpłynąć. Zawsze respektowała jego decyzje.

Marcella należała do dziewcząt, co szybko dojrzewają. W wieku piętnastu lat była kobietą

— kochającą, piękną i pełną życia.

I doktor ją kochał, jako kobietę, nie dziecko. Wiedziałam o tym wcześniej niż on sam, ale

chyba nie przed Marcella. Jej młode, śmiało patrzące oczy łatwo i szybko czytały w ludzkich
sercach. Obserwowałam rodzącą się miłość podobną do pięknego, rzadkiego kwiatu. Panna
Sara też to spostrzegła i nie wiedziała czy cieszyć się, czy smucić, bo sądziła, że doktor jest
dla Marcelli za stary. No i należało brać pod uwagę rodzinę Barrych. Oni zaś potrafili spędzić
biednej pannie Sarze sen z powiek!

Nadszedł wreszcie czas, gdy doktor się ocknął. Zajrzał w głąb własnego serca — i jak mi

wyznał znacznie później — doznał olśnienia. Był jednak człowiekiem odważnym i
rozsądnym. Nie dbał o to, co powiedzą ludzie. Sprawa dotyczyła wyłącznie jego i Marcelli.
Następnie zapytał się w duchu, czy ma prawo do wzajemności Marcelli i uznał, że nie ma
takiego prawa. Nie chciał wykorzystać jej młodości i braku doświadczenia. Pomyślał też, że
wkrótce dziewczyna przeniesie się do rodziny ojca i nie powinna odchodzić uwikłana w
jakieś zobowiązania.

…Tyle powiedział sam doktor. Nie dawałam żadnych rad. W końcu przeżyłam na świecie

ponad siedemdziesiąt lat. Jego decyzja była męska, słuszna i szlachetna, ale spóźniona, bo
Marcella już go kochała.

Doktor i Marcella sporo mi powiedzieli, lecz istniały pewne sprawy dla nich święte i do

dziś nie wiem, jak doktor odkrył uczucie Marcelli.

Pewnego dnia, dokładnie na miesiąc przed szesnastymi urodzinami Marcelli, przyszli

oboje do panny Sary (siedziałyśmy właśnie na werandzie) i powiedzieli, że obiecali sobie
wierność. Twarze ich tchnęły miłością. Widziałam doktora — wysokiego, poważnego, ze
srebrnymi nitkami we włosach i uśmiechem szczęśliwego człowieka. Widziałam
rozpromienioną Marcellę — taką młodą, z długim, czarnym warkoczem i oczami jeszcze
wilgotnymi od łez. Ja, stara kobieta, patrzyłam i dziękowałam Bogu za ich szczęście.

Panna Sara śmiała się, płakała, całowała oboje i ze strachem myślała, co powie klan

Barrych. Jej złe przeczucia sprawdziły się. Kiedy doktor napisał do Richarda Barry’ego,
opiekuna Marcelli, prosząc o zgodę na zaręczyny, ten szybko narobił kłopotów. Zjechał do
Bridgeport i całkowicie zgnębił pannę Sarę. Wyśmiał sam pomysł zaręczyn takiego dziecka z
mało znanym wiejskim lekarzem. A co gorsze, zabrał Marcellę!

Oczywiście, musiała pojechać. Był jej prawnym opiekunem i nie słuchał żadnych próśb.

Lecz nie znał charakteru Marcelli. Sądził, że nowe życie w wielkim świecie zatrze w jej
pamięci dziecinne zadurzenie. Po pierwszym wybuchu łez i błagań Marcella przyjęła decyzję
stryja ze stoickim spokojem, przynajmniej tak to wyglądało. Zachowywała się dostojnie jak
młoda królowa. Wieczorem, przed wyjazdem, przyszła do mnie pożegnać się. Nie uroniła ani
jednej łzy, ale oczy świadczyły o bólu i goryczy.

— To pożegnanie na pięć lat, panno Tranquil — oznajmiła. — Gdy skończę dwadzieścia

jeden lat, wrócę tu. To jedyna obietnica, jaką mogę złożyć. Oni nie pozwolą mi pisać ani do
Johna, ani do cioci Sary, ja zaś nie zrobię niczego potajemnie. Nie zapomnę jednak i wrócę!

background image

Richard Barry nie pozwolił jej zobaczyć się z doktorem Johnem na osobności. Musiała

pożegnać go pod lodowatym i pogardliwym wzrokiem światowego człowieka. Wymienili
więc tylko uścisk dłoni i długie spojrzenie, czulsze od pocałunku i wymowniejsze od słów.

— Wrócę, gdy będę pełnoletnia — powiedziała Marcella, a ja dostrzegłam uśmiech

Richarda Barry’ego.

Marcella wyjechała… W Bridgeport nie istnieje coś takiego jak sekret, więc wszyscy

wiedzieli o romansie jej i doktora i o złożonej obietnicy. Ubolewano nad Johnem, ponieważ
wierzono, że utracił swą ukochaną bezpowrotnie.

— Jasne jak słońce, że ona tu nigdy nie wróci — oświadczyła pani Riddell. — To jeszcze

dziecko i wkrótce o nim zapomni. Wyjedzie do jakiejś szkoły za granicą, a wakacje ma
spędzać z rodziną stryja. A oni, jak wiadomo, obracają się w najwyższych sferach! śal mi
doktora! Mężczyzna w jego wieku niełatwo zmienia uczucia, a on szalał za Marcella.
Spotkała go kara za miłość do dzieciaka!

Są chwile, gdy Martha Riddell szczególnie działa mi na nerwy. Jest poczciwą kobietą, ale

potrafi zaleźć za skórę.

Nawet panna Sara zirytowała mnie. Ją jednak usprawiedliwiam. Kochała to dziecko jak

swoje własne i zabierając je, złamano jej serce. Lecz nawet w takiej sytuacji powinna, moim
zdaniem, wierzyć w Marcellę.

— Och! Nie, nie! — łkała panna Sara. — Ona tu nigdy nie wróci. Tak, wiem, że obiecała,

ale oni ją zmienią, odciągną ode mnie. Gdy zakosztuje światowego życia, nie zechce wrócić!
W jej wieku pięć lat to cala wieczność. Nie, panno Tranquil, niech mnie pani nie pociesza, bo
nie pragnę pociechy!

Kiedy ktoś postanowi być nieszczęśliwy, to należy mu pozwolić tonąć w „otchłani

rozpaczy”. Bałam się natomiast spotkania z doktorem Johnem. Sądziłam, że będzie załamany
i straci wiarę w Marcellę. Lecz natychmiast spostrzegłam, jak bardzo się myliłam. Wprawdzie
jego oczy straciły dawny blask, lecz pojawiła się w nich spokojna cierpliwość.

— Ona do mnie wróci, panno Tranquil — powiedział. — Słyszałem, co mówią ludzie, ale

to mnie nie obchodzi. Nie znają Marcelli. Dała słowo i dotrzyma go, zrobi to chętnie i z
radością. Gdy będzie wolna, odwróci się od świata blichtru i wróci do mnie. Jedno co mogę
zrobić, to czekać.

Tak więc doktor John czekał i wierzył. Po pewnym czasie zainteresowanie sprawą opadło i

ludzie zapomnieli o Marcelli. Nie mieliśmy o niej wiadomości poza wzmiankami w kronice
towarzyskiej miejskiej gazety. Posłano ją na trzy lata do szkoły, a potem wyjechała za
granicę. Została nawet przedstawiona u dworu w Londynie.

Gdy doktor przeczytał ostatnią wiadomość, był u mnie w domu. Przykrył oczy dłonią i

siedział dłuższą chwilę w milczeniu. Zastanawiałam się, czy i jego nie opanują wątpliwości.
W gazecie pisano o jej towarzyskim triumfie i urodzie, a także snuto przypuszczenia na temat
małżeństwa z utytułowaną osobą. Czy możliwe, żeby pozostała mu wierna?

Doktor musiał odgadnąć moje myśli, bo uśmiechnął się. — Ona wróci — rzekł krótko i

zauważyłam, że zwątpienie zniknęło z jego oczu. Patrzyłam, jak odchodził — wysoki,
łagodny, pełen dobroci — i modliłam się, aby nie spotkał go zawód. To złamałoby mu serce.

Pięć lat oczekiwania to długi okres, ale minęły wreszcie. Pewnego dnia uprzytomniłam

sobie, że nadeszły dwudzieste pierwsze urodziny Marcelli. Nawet panna Sara nie pamiętała o
nich. Dla niej Marcella wciąż była małym dzieckiem, które kochała i straciła. Wieczorem
odwiedził mnie doktor. Miał różę w butonierce i stąpał lekkim krokiem jak młody chłopiec.
— Od dzisiaj jest wolna — stwierdził. — Wkrótce znowu będzie z nami, panno Tranquil.

— Sądzi pan, że będzie taka sama jak dawniej? Doktor się roześmiał. — Jakże mogłaby się

zmienić? — spytał. — Niektóre kobiety mogłyby, większość by się zmieniła na pewno, ale
nie Marcella. Nie wiem, kiedy wróci; nie wiem nawet, gdzie przebywa, lecz gdy tylko będzie
mogła — zjawi się.

background image

Więcej o tym nie mówiliśmy, ale blask w oczach doktora stawał się z każdym dniem

głębszy i czulszy. Wiedziałam, że myśli nieustannie o Marcelli. Zachowywał się dużo
spokojniej ode mnie. Ja drżałam, gdy pukał listonosz, podskakiwałam, gdy trzaskała furtka i
oblewałam się zimnym potem, widząc biegnącego ulicą posłańca z telegramem.

Dwa tygodnie później odwiedziłam pannę Sarę. Wyszła dokądś, więc usiadłam w małej

bawialni i czekałam. Niebawem nadszedł doktor i siedzieliśmy oboje w półmroku, rzadko
przerywając milczenie. Wieczór był niezwykle piękny. Róże w ogrodzie panny Sary
pachniały wilgotne od rosy. Niebo między drzewami było różowe i srebrzysto–niebieskie, a
nad wiązami rosnącymi na moim podwórku błyszczała gwiazda wieczorna. Usłyszeliśmy, że
ktoś otworzył drzwi i idzie przez hali. Spodziewałam się zobaczyć pannę Sarę, odwróciłam
się i… ujrzałam Marcellę! Stała w progu wysoka i piękna, a promień zachodzącego słońca
padał na jej czarne włosy. Widziała tylko doktora Johna. W jej ogromnych oczach tlił się
wyraz, jaki mają wracający do domu wygnańcy.

— Marcello! — zawołał doktor.
Zamknęłam drzwi, zostawiając ich samych.
Wesele odbędzie się w przyszłym miesiącu. Panna Sara nie może pozbierać się z radości.

To co się działo we wsi, wyczerpało resztki mojej cierpliwości. Przez ostatnie dziesięć dni
byłam niegrzeczna i ofuknęłam więcej osób niż przez całe swoje życie.

Wszystko to jednak zupełnie nie irytuje doktora Johna i Marcelli. Są zbyt szczęśliwi, by

zwracać uwagę na plotki czy ludzką ciekawość. Rodzina Barrych nie przyjedzie na ślub. Nie
przebaczyli Marcelli i odmówili zgody na jej szaleństwo, jak to nazwali. Szaleństwo! Gdy
widzę tych dwoje razem, zdaję sobie sprawę, ile dla siebie znaczą. Wtedy też zaczynam
rozumieć, czym właściwie jest prawdziwa mądrość!

background image

Z

POWODU

J

ULIUSZA

C

EZARA

1906


W poniedziałek wieczorem zawiadomiła mnie Melissa, że od wtorku powinnyśmy

rozpocząć obchód z listą składek na obicia kościelnych ławek. Ja uważałam, że lepiej zacząć
w czwartek. Nie miałam nic przeciwko wtorkowi, ale Melissa lubi podejmować decyzje bez
zasięgania opinii innych. Ja zaś sądzę, że nie należy zbytnio jej ustępować. Melissa jest moją
kuzynką i zawsze byłyśmy przyjaciółkami, co nie znaczy, że pozwolę sobie wchodzić na
głowę. Ostatecznie ustaliłyśmy termin na środę.

Ilekroć słyszę o zbieraniu pieniędzy na kolejne potrzeby kościoła, ogarnia mnie niepokój.

Wiem bowiem doskonale, że to ja i Melissa będziemy musiały się tym zajmować. Ludzie
mówią, że nam się udaje zawsze zebrać więcej niż innym. Pewnie myślą, że skoro Melissa
jest pozbawioną obowiązków starą panną, a ja pozbawioną obowiązków wdową, to mamy za
dużo wolnego czasu. Od lat kwestowałyśmy na fundusz budowlany, pomocy społecznej,
kolacje świąteczne i tak dalej, ale teraz z tym kończę i Melissa również.

Zaczęłyśmy żwawo w środę o poranku, gdyż nasze Jersey Cove jest sporą osadą i

potrzebny nam będzie cały dzień, aby obejść wszystkie gospodarstwa. Musiałyśmy do
wszystkich chodzić pieszo, bo żadna z nas nie posiada konia, a poza tym z koniem byłoby
więcej kłopotu. Dzień był piękny i zapowiadał się upalnie, ale nastroje miałyśmy ponure.
Cóż, nie można oczekiwać zbyt wiele, biorąc pod uwagę, jak niemiłą wyprawę miałyśmy
przed sobą.

*

*

*


Czekałam na Melissę przy furtce. Nadeszła i zmierzyła mnie wzrokiem pełnym

dezaprobaty. Widać było, że uważa za głupotę wkładanie jednej z lepszych sukienek i
eleganckiego kapelusza — tego z różowymi kwiatami — na wędrówkę w kurzu i upale. Ja
jednak byłam innego zdania. Moje doświadczenie w kwestowaniu wskazuje, że im staranniej
człowiek jest ubrany i lepiej wygląda, tym więcej zbierze pieniędzy. W każdym razie wtedy,
gdy prosi o nie mężczyzn, a tak właśnie miało być. Gdyby płaciły kobiety, ubrałabym się w
najstarsze i najbrzydsze rzeczy. Melissa wyglądała na strasznie zaniedbaną. Z wyjątkiem
włosów, które jak zawsze ułożyła starannie. Nigdy nie mogłam pojąć, jak Melissa potrafi tak
pięknie się uczesać.

Do południa nic szczególnego się nie wydarzyło. Parę osób narzekało i nie chciało wpisać

na listę ani centa, ale tak ogólnie poszło nam nieźle. Gdybyśmy zbierały na misję, sprawa
wyglądałaby gorzej. Lecz chodziło o własną wygodę, czyli wyściełane kościelne ławki i
ludzie okazywali się hojni. Do domu Daniela Wilsona dotarłyśmy około południa i tam
poczęstowano nas obiadem. Nie zjadłyśmy wiele, choć byłyśmy porządnie głodne. Cóż,
kuchnia Mary Wilson ma w Jersey Cove ustaloną reputację. Nic dziwnego, że Daniel choruje
na żołądek. Cierpiący czy nie podpisał się na dużą sumę „na te wasze poduszki” i zauważył,
ż

e wyglądamy bardzo młodo. Daniel nie szczędzi kobietom komplementów i powiadają, że

Mary jest bardzo zazdrosna.

Kiedy opuściłyśmy dom Wilsonów, Melissa powiedziała tonem skazańca: — Chyba

pójdziemy teraz do Isaaca Appleby, aby mieć go z głowy.

Zgodziłam się z nią. Cały dzień bałam się tej wizyty. To żadna przyjemność pójść do domu

mężczyzny, którego propozycję małżeństwa niedawno się odrzuciło i prosić go o pieniądze, a
obie byłyśmy w takiej sytuacji.

background image

Isaac był zamożnym, starym kawalerem. Nie zdradzał chęci do ożenku, dopóki ostatniej

zimy nie zmarła siostra, prowadząca mu dom. Gdy tylko uporał się z wiosennym siewem,
zaczął rozglądać się za kandydatką na żonę. Najpierw przyszedł do mnie, ja zaś odparłam
„nie” — stanowczo i głośno. Lubiłam Isaaca, ale żyłam sobie spokojnie i wygodnie. Stare
drzewo nie da się przesadzić. Poza tym zaloty Isaaca wydały mi się zbyt interesowne. A ja nie
umiem żyć bez odrobiny romantyzmu. Isaac okazał wyraźne rozczarowanie. Lecz dał mi do
zrozumienia, że nie ma zamiaru się załamywać i ktoś trochę gorszy ode mnie też go zadowoli.
Kimś takim okazała się Melissa, której oświadczył się po upływie—jak nakazywała
przyzwoitość — dwóch tygodni. Melissa również mu odmówiła. Przyznam, że mnie to
zdziwiło, bo miała chęć na małżeństwo. Ale Isaaca Appłeby zawsze traktowała z góry ze
względu na jakąś starą rodzinną waśń. Poza tym jej dawny wielbiciel, obecnie wdowiec,
zaczął się nią znowu interesować. Podejrzewałam, że Melissa wiąże z nim pewne nadzieje.
Nie mówiąc już o tym, że nie chciała być „tą drugą” po mnie.

Jakie tam były przyczyny, odrzuciła biednego Isaaca i to wyczerpało jego matrymonialne

szansę, jeśli chodzi o Jersey Cove, gdzie nie było już kandydatki na żonę. To znaczy w
odpowiednim dla niego wieku. Jestem jedyną wdową, a inne stare panny, oprócz Melissy, są
beznadziejnie staropanieńskie i do niczego.

Wszystko to stało się trzy miesiące temu i od tej pory Isaac sam prowadził gospodarstwo.

Nikt nie miał pojęcia, jak sobie radzi, bo dom Applebych stoi w odległości pół mili od reszty
osady. Strasznie odludne pustkowie, o czym sobie przypomniałam, rozważając oświadczyny
Isaaca.

— Jarvis Aldrich mówił, że Isaac sprawił sobie ostatnio ładnego psa — oznajmiła Melissa,

gdy dotarłyśmy do domu Isaaca. — Jarvis mówił, że to jakaś rasa z importu. Mam nadzieję,
ż

e nie jest groźny.

Panicznie boję się psów, szłam więc przez wielkie podwórze z duszą na ramieniu.

Byłyśmy w połowie drogi, gdy Melissa zawołała: — Annę, tam jest pies!

Tam rzeczywiście był pies i to buldog, a kłopot w tym, że nie chciał stać w miejscu, tylko

biegł prosto w naszą stronę. Był to najbrzydszy pies, jakiego kiedykolwiek widziałam i na
tyle wielki, żeby przegryźć człowieka na pół. Straciłyśmy głowy. Zaczęłyśmy krzyczeć,
upuściłyśmy parasolki i pobiegłyśmy do jedynego bliskiego schronienia, do drabiny opartej o
stary dom Applebych. Mam czterdzieści pięć lat i pulchną sylwetkę, toteż wdrapywanie się po
drabinie nie jest moją ulubioną rozrywką. Na tę jednak wskoczyłam z szybkością i
zręcznością szesnastolatki. Melissa poszła moim śladem i znalazłyśmy się na dachu — na
szczęście płaskim — zdyszane i spocone, ale bezpieczne. Chyba, że ten szatański pies potrafi
włazić po drabinie.

Ostrożnie zbliżyłam się do krawędzi i spojrzałam w dół. Potwór siedział u stóp drabiny i

nigdzie mu się nie spieszyło. Błysk w ślepiach zdawał się mówić: „Mam was, nieprzejednane
kwestorki, w swojej mocy. To mi sprawia ogromną radość”. Uświadomiłam Melissę co do
naszej sytuacji i spytałam: — Co teraz zrobimy?

— Zrobimy? — warknęła Melissa. — Jasne, że zostaniemy na dachu do chwili, gdy Issac

Appleby zabierze to bydlę. A co innego możemy zrobić?

— A jeśli nie ma go w domu?
— To poczekamy, aż wróci. Och, co za obrzydliwa sprawa! To jest skutek wykładania

poduszkami kościelnych ławek!

— Mogło być gorzej — powiedziałam pocieszająco. — A gdyby dach był pochyły?
— Wołaj Isaaca! — rzuciła krótko Melissa.
Nie miałam ochoty, ale zaczęłam wołać. Gdy nie przybywał, Melissa raczyła przyłączyć

się i utworzyłyśmy niezły duet. Ale mimo naszych wrzasków Isaac się nie pokazał, natomiast
psisko siedziało na ziemi i śmiało się bezczelnie.

background image

— To na nic — stwierdziła zniechęcona Melissa. — Isaac Appleby albo umarł, albo nie

ma go w domu.

Minęło pół godziny, które wydało nam się wiekiem. Słońce przypiekało, a my

rozpływałyśmy się z gorąca. Męczyło nas pragnienie i od upału rozbolały głowy. Czułam też,
jak moja muślinowa suknia w kwiaty płowieje w oczach. Jeśli zaś chodzi o róże na
kapeluszu… O tym wolałabym nawet nie myśleć.

I wtedy zobaczyłyśmy coś cudownego: Isaac Appleby szedł podwórkiem z motyką na

ramieniu. Prawdopodobnie pracował na tyłach domu. Nigdy nie przypuszczałam, że jego
widok sprawi mi taką przyjemność. — Isaac, hej, Isaac! — zawołałam radośnie, wychylając
się, na ile starczyło mi odwagi.

Isaac popatrzył zdumiony, jak wijemy się nad krawędzią dachu. Potem zobaczył psa i

pojął, o co chodzi. Spostrzegłam też, że się uśmiechnął pod nosem.

— Isaac, bądź tak dobry i odprowadź gdzieś tego psa, żebyśmy mogły zejść —

powiedziałam prosząco.

Isaac zastanawiał się chwilę, a potem zbliżył się i zanim zdałyśmy sobie sprawę, co ma

zamiar zrobić, położył drabinę na ziemi.

— Isaacu Appleby, co to ma znaczyć? — spytała gniewnie Melissa.
Isaac skrzyżował ramiona i spojrzał w górę. Trudno byłoby powiedzieć, czyje oblicze

wyrażało większe zdecydowanie — jego czy psa. Muszę jednak przyznać, że Isaac miał
przewagę w posturze. — To znaczy, że zostaniecie obie na dachu tak długo, aż jedna z was
zdecyduje się wyjść za mnie — oznajmił uroczyście.

Zamurowało mnie. — Isaacu, nie mówisz tego poważnie! — zawołałam z

niedowierzaniem. — Nie możesz być taki złośliwy.

— Mówię poważnie. Potrzebna jest mi żona i dostanę ją. Zostaniecie tam obie, a Juliusz

Cezar będzie was pilnował. Uzgodnijcie między sobą i dajcie mi znać, gdy podejmiecie
decyzję. Po tych słowach Isaac podążył raźno do swego nowego domu.

— Ten człowiek nie mówi na serio! — zawołała Melissa. — To tylko głupi kawał.
— Jest śmiertelnie poważny — odparłam posępnie. — śaden Appleby nie umie żartować.

Będzie nas tu trzymał, dopóki któraś nie zgodzi się wyjść za niego.

— To na pewno nie będę ja — oświadczyła Melissa z zimną wściekłością. — Nie wyjdę za

niego, nawet gdybym miała siedzieć na tym dachu przez resztę życia. Ty go możesz wziąć.
Ciebie chce naprawdę i tobie pierwszej się oświadczył.

Miałam rację! Ależ to drażniło Melissę! Starannie przemyślałam sytuację. W rzeczy samej

nie mogłyśmy zejść z dachu, a nawet gdybyśmy mogły, to na dole był Juliusz Cezar. Dom
znajdował się na odludziu i może przez tydzień nikt się tu nie pojawi. Oczywiście, gdy nie
wrócimy do siebie, sąsiedzi zaczną nas szukać, ale stanie się to nie wcześniej niż za dwa —
trzy dni.

Melissa odwróciła się do mnie plecami i siedziała, opierając łokcie na kolanach, ze

wzrokiem wbitym posępnie w morze. Czułam, że nie zdołam jej przekonać, aby wyszła za
Isaaca. Jeśli chodzi o mnie, to nie miałam do niego żadnych zastrzeżeń. Choć pozbawiony
romantycznych skłonności, był przecież zacnym i do tego bardzo zamożnym człowiekiem.
Tylko rozgniewał mnie rodzaj zalotów. — Lepiej będzie, Melisso, jeśli się zgodzisz —
zachęcałam. — Ja już miałam jednego męża i to mi wystarczy.

— Dla mnie i jeden to zbyt wiele, dziękuję bardzo — odparła z sarkazmem.
— Isaac jest dobrym człowiekiem, ma ładny dom, a ty wcale nie jesteś pewna, czy ten

znajomy z Kingsbridge ma poważne zamiary.

— Już raczej wolałabym — powiedziała Melissa z tym swoim okropnym spokojem —

skoczyć z dachu i skręcić kark, albo zostać rozszarpana na kawałki przez tego potwora!

Po tym oświadczeniu nie było co mówić. Siedziałyśmy w grobowym milczeniu, a czas

dłużył się niemiłosiernie. Byłam zgrzana, głodna, spragniona i zła. Poza tym czułam

background image

ś

mieszność sytuacji, co było gorsze niż wszystko inne. Widziałyśmy Isaaca siedzącego

wygodnie i czytającego gazetę. Myślę, że gdyby ten widok tak mnie nie rozdrażnił,
wywiesiłabym białą flagę wcześniej. Ale skoro tak się stało, to postanowiłyśmy trwać w
uporze jak wszyscy. Cała czwórka — Isaac, Melissa, Juliusz Cezar i ja — byliśmy bardzo
upartymi stworzeniami.

O czwartej Isaac wstał i poszedł do domu. Po kilku minutach pojawił się znowu, z

koszykiem w jednej i kłębkiem sznurka w drugiej ręce. — Nie zamierzam was morzyć
głodem, moje panie — oznajmił uprzejmie.

— Rzucę wam kłębek, a wy podciągniecie na sznurku koszyk. Chwyciłam kłębek, bo

Melissa nawet nie odwróciła głowy. Też wolałabym okazywać wzgardę, ale byłam straszliwie
spragniona. Schowałam dumę do kieszeni i wciągnęłam koszyk na dach. Poza tym
pomyślałam sobie, że posiłek pozwoli nam trwać, dopóki nie nadarzy się jakaś okazja do
ucieczki.

Isaac wrócił do domu, a ja rozpakowałam koszyk. Była w nim butelka mleka, trochę

chleba z masłem i ciasto. Melissa nie tknęła jedzenia, lecz była tak spragniona, że musiała
wypić łyk mleka.

Próbowała podnieść woalkę i o coś ją zahaczyła. Szarpnęła mocniej i razem z woalką i

kapeluszem spadły starannie ułożone pukle znad czoła! Nigdy pewnie nie widzieliście czegoś
podobnego. Od dawna podejrzewałam, że przód fryzury Melissy jest fałszywy, lecz nie
miałam dowodu.

Melissa z purpurową twarzą przypięła włosy, włożyła kapelusz, napiła się mleka, a

wykonała te czynności bez jednego słowa. Współczułam jej.

Zrobiło mi się również żal Isaaca, gdy spróbowałam chleba. Był kwaśny i pod każdym

względem po prostu beznadziejny. Ugryzłam kawałek i rzuciłam Juliuszowi Cezarowi. Nie
okazał się przesadnie wybredny i zjadł. Miałam nadzieję, że się struje, bo najgorsze może
spotkać nawet psa po zjedzeniu czegoś podobnego. Pomyślałam sobie, że mężczyzna
prowadzący taką kuchnię naprawdę potrzebuje żony i można mu wybaczyć barbarzyńskie
metody zdobywania towarzyszki życia. Do tego czułam się okropnie po wielogodzinnym
prażeniu na dachu.

Ale tak naprawdę na moją decyzję wpłynęła burza. Kiedy zobaczyłam szybko

nadciągające z północnego zachodu czarne chmury, poddałam się natychmiast. Zniosłam
wiele i gotowa byłam znieść więcej, ale za mój najlepszy kapelusz zapłaciłam dziesięć
dolarów i nie zamierzałam zniszczyć go w czasie burzy. — Jeśli pozwolisz nam zejść i
obiecasz pozbyć się tego psa, zanim tu zamieszkam, to wyjdę za ciebie — powiedziałam. —
Ale i tak później sprawię, że tego pożałujesz.

— Zaryzykuję, Annę — rzekł. — I, naturalnie, sprzedam psa. Mając ciebie, nie będę go

potrzebował. — Isaac powiedział to jako komplement, choć widząc pysk tego straszydła,
trudno było go zaakceptować.

Kazał odejść Juliuszowi Cezarowi i przystawił drabinę, a potem, gdy schodziłyśmy,

odwrócił się skromnie plecami. Musiałyśmy wejść do domu i przeczekać ulewę. Nie
zapomniałam powodu naszej wizyty i zaraz za progiem wyciągnęłam listę składek.

— Ile już zebrałyście? — spytał Isaac.
— Siedemdziesiąt dolarów, a musimy mieć sto pięćdziesiąt — odparłam.
— Możesz wpisać mnie na pozostałe osiemdziesiąt — powiedział spokojnie Isaac.
Trzeba przyznać, że Appleby’owie nigdy nie byli skąpi.
Gdy się przejaśniło, Isaac zaproponował, że odwiezie nas do domu, ale odmówiłam.

Chciałam załatwić pewną sprawę z Melissa, zanim zacznie opowiadać sąsiadkom o naszej
przygodzie. Po drodze do domu odezwałam się: — Mam nadzieję, Melisso, że nie piśniesz o
tym nikomu. Nie mam nic przeciwko poślubieniu Isaaca, ale nie chciałabym, aby ludzie
wiedzieli, jak do tego doszło.

background image

— Och, nie napomknę jednym słowem — odparła Melissa, śmiejąc się wymuszenie.
— Ponieważ — dodałam, by zakończyć sprawę i spojrzałam wymownie na jej fryzurę —

ja też mam coś do powiedzenia.

Melissa na pewno będzie trzymać język za zębami!

background image

M

OJA

L

ADY

J

ANE

1915


Statek zacumował w Broughton pół godziny po odejściu mojego pociągu. Spóźnienie

spowodowało drobne uszkodzenie w maszynowni. Dla mnie oznaczało to konieczność
zanocowania w mieście. Wstyd mi teraz za to wszystko, co wtedy pomyślałem i
powiedziałem. Gdy wyobrażam sobie, że los mógł pójść mi na rękę i podstawić specjalny
pociąg, albo dokonać innego cudu i opuściłbym miasto tego wieczoru, czuję nieprzyjemne
dreszcze. Wdzięczny za szczęśliwy zbieg okoliczności przysiągłem nigdy nie narzekać, jeśli
ucieknie mi pociąg i stracę wygodne połączenie.

Wtedy jednak byłem wyjątkowo rozgoryczony. Bardzo zależało mi na załatwieniu

ważnych interesów, a czas uciekał…

W Broughton czułem się obco. Miasteczko wyglądało groteskowo i niesympatycznie. Do

hotelu dotarłem w paskudnym humorze. Kiedy opadło ze mnie zdenerwowanie,
postanowiłem dla zabicia czasu odszukać Clarka Olivera. Nie przepadałem zbytnio za
Clarkiem Oliverem, choć to mój kuzyn. Kawał drania z niego i do tego znacznie głupszego,
niż wypadało członkowi naszej rodziny. Na domiar złego zajmował się polityką, a ja
polityków nie cierpię. Jeśli chciałem go zobaczyć, to dlatego by sprawdzić, czy nadal jest do
mnie tak bardzo podobny. Nie widziałem go trzy lata i pragnąłem, aby czas dokonał jakichś
zmian. Minął już rok od chwili, gdy zostałem zmieszany z błotem przez nie znanego mi,
mocno podekscytowanego osobnika. Chciał się właśnie policzyć „z tym łajdakiem Oliverem”
— oczywiście chodziło o poglądy polityczne.

Powlokłem się do biura Clarka i powiedziano mi, że już wyszedł. Podążyłem więc za nim

do mieszkania. Na widok kuzyna doznałem niemiłego uczucia utraty czy też zakłócenia
tożsamości. Clark był zdumiewająco do mnie podobny. Do tego stopnia, że miałem wrażenie,
jakbym widział się w lustrze. Przy czym mój sobowtór zachowywał się zupełnie inaczej niż
ja.

Clark udał radość na mój widok. Wtedy jeszcze nie przyszedł mu do głowy „wspaniały

pomysł”, a nie lubiliśmy się od zawsze.

— Jak się masz, EUiott — powiedział, potrząsając mą ręką. Gest wyuczony w czasie

kampanii wyborczych miał oznaczać coś w rodzaju serdeczności. — Cieszę się, że cię widzę,
staruszku. Rany, ciągle jesteś do mnie tak samo podobny. Skąd się tu wziąłeś?

Wyjaśniłem mu, co się stało i przez chwilę w spokoju i nawet życzliwie opowiadaliśmy

sobie rodzinne ploteczki. Nie jestem ich amatorem, ale są nieco lepsze od polityki, a Clark
może rozmawiać tylko na te dwa tematy. Opisałem mu wesele Mary Alice, nowego adoratora
Florence i bliźnięta Toma i Kate. Clark próbował okazywać zainteresowanie, ale widziałem,
ż

e tak naprawdę zajmuje go zupełnie inna sprawa. Po chwili popatrzył na zegarek, zmarszczył

czoło i powiedział: — Mam pewien problem. Mark Kennedy z żoną wydają dziś proszoną
kolację. Oczywiście nie znasz ich, ale to ważni ludzie w Broughton. Kennedy kieruje tu
polityką a pani K. życiem towarzyskim. To moje pierwsze zaproszenie do ich domu i
koniecznie muszę je przyjąć. Bezwarunkowo! Pani K. nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym
zawiódł w ostatniej chwili. Moja osoba nic dla niej nie znaczy, ale zakłóciłbym porządek przy
stole. Pani K. traktowałaby mnie jak powietrze, a na nieszczęście mąż jest pantoflarzem.
Naprawdę nie mogę jej obrazić. No i będzie pewna dziewczyna. Spotkałem ją raz i chciałbym
odnowić znajomość. Jest piękna, co do tego nie ma dwóch zdań, choć bardzo wyniosła.
Sądzę, że wywarłem na niej wrażenie. Było to w ubiegłym tygodniu na wieczorku tanecznym
u Har—veyów. Zaćmiła inne kobiety urodą i nie spuszczała ze mnie wzroku. Dałem pani

background image

Kennedy wyraźnie do zrozumienia, że chcę siedzieć obok młodej damy. Jeśli tam nie pójdę,
to stracę wszystko.

— No dobrze, co cię powstrzymuje od pójścia? — spytałem z lekkim wyzwaniem. Zawsze

drażnił mnie sposób, w jaki Clark mówił o dziewczętach i chwalił się zwycięskimi
podbojami.

— Jedna rzecz. Dziś po południu przyjechał Herbert Bronson i wyjedzie o wpół do

jedenastej. Zawiadomił mnie, bym wpadł wieczorem do jego hotelu. Mamy do omówienia
pewien interes. Jeśli się z nim nie zobaczę, to sprawa wymknie mi się z rąk, a z kieszeni
ładnych parę tysięcy.

— Cóż, rzeczywiście jesteś między młotem i kowadłem — zgodziłem się z filozoficznym

spokojem. Tego wieczoru interesy nie odciągały mnie od obowiązków towarzyskich, mogłem
więc współczuć Clarkowi. Jakie to miłe ubolewać nad kimś, kogo się nie lubi.

— Na to wygląda. Nie mogę podjąć decyzji, co powinienem zrobić. A niech to licho!

Muszę zobaczyć się z Bronsonem, nie ulega wątpliwości. W ogóle powinno się mieć
sobowtóra i wysyłać go w razie potrzeby na proszone kolacje. Na Jowisza! Elliott! —
Clarkowi przyszedł do głowy „wspaniały pomysł”. Podskoczył na krześle z wrażenia. —
Elliott, pójdziesz zamiast mnie do Kennedych? Oni niczego nie zauważą. Zrób to, bądź
człowiekiem!

— Bzdury — odparłem.
— śadne bzdury. Nasze podobieństwo zostało przewidziane na taką właśnie okazję.

Pożyczę ci wieczorowy strój, na pewno będzie pasował. I tak nie masz co dzisiaj robić, a ja
ofiaruję ci znakomitą kolację i miłą partnerkę. Wiesz, jesteś mi coś winien za sprawę
Mulhenen!

Sprawa Mulhenen przyspieszyła podjęcie decyzji. Dopóki o niej nie wspomniał, nie

miałem zamiaru udawać kuzyna. Lecz kiedyś mi pomógł, o czym „delikatnie” napomknął i
miałem wobec niego zobowiązania. Nie ma nic gorszego, niż zawdzięczać coś człowiekowi,
którym się gardzi. Skoro więc nadarza się okazja, spłacę wreszcie dług wdzięczności.

— Jednakże — zauważyłem z powątpiewaniem — nie znam Kennedych i żadnych

towarzyskich wydarzeń w Broughton. Nie odważę się odezwać i wyjdę na głupca. Jeśli nawet
nie popełnię większej gafy, to i tak gospodarze będą zdegustowani. Przyniesie to twej karierze
więcej szkody niż nieobecność.

— Ależ nic podobnego! Odzywaj się tylko z konieczności i wygłaszaj ogólniki, a wszystko

pójdzie gładko. Zajmij się dziewczyną. Jest tu obca i nie pozna się na twojej ignorancji w
miejscowych sprawach. Nikt cię nie będzie podejrzewać. Nikt nie wie o naszym
podobieństwie! No, a teraz ubieraj się! Nie masz za dużo czasu. Pani K. nie lubi
spóźnialskich.

Wyglądało na to, że pani Kennedy nie lubi wielu rzeczy. Pomyślałem, jak mało mam szans

zdobycia jej względów, zwłaszcza gdy muszę dorównać osobowości Olivera. W trakcie tych
rozważań ubierałem się tak szybko, jak potrafiłem. Przygoda zaczynała mnie bawić. Zawsze
lubiłem niezwykłe sytuacje. W każdym razie było to lepsze od samotnego wieczoru w hotelu.
Poza tym nikomu nie wyrządzało krzywdy. Zapłacę Clarkowi za przysługę, a pani Kennedy
zaoszczędzę kłopotu z powodu pustego miejsca przy stole.

Kiedy włożyłem wieczorowe ubranie kuzyna, wyglądałem zupełnie jak on. Poczułem

irracjonalną niechęć do garnituru za to, że tak dobrze na mnie leży.

— Przejdziesz próbę — zdecydował Clark. — Pamiętaj tylko, że jestem konserwatystą i

nie wyskakuj z liberalnymi poglądami. Aha, pani Kennedy zbiera kufle od piwa i ma bogatą
kolekcję. Miłośnicy plotek szepczą, że panna Harvey interesuje się filantropią…

— Panna kto? — przerwałem gwałtownie.
— Harvey. Nie znam imienia. To ta dziewczyna, o której ci wspomniałem. Bądź dla niej

miły, bo upatrzyłem ją na twoją przyszłą kuzynkę. Nie popsuj mi opinii!

background image

Zadrżałem na dźwięk nazwiska Harvey. Kiedyś, w innej rzeczywistości, znałem Jane

Harvey. Lecz panna wspomniana przez Clarka nie mogła być moją Jane. Przed miesiącem
czytałem w gazecie, że przebywa na wybrzeżu Pacyfiku. Poza tym Jane, którą znałem, nie
zajmowała się dobroczynnością. Niemożliwe, aby w ciągu dwóch lat dokonała się w niej taka
zmiana! Dwa lata! A mnie wydawały się długie jak wieki!

Udałem się do Kennedych w przyjemnie podniosłym nastroju i w dorożce. Przybyłem w

ostatniej chwili. Dom okazał się duży i wszystko w nim było pokaźne — z wyjątkiem
gospodarza. Mark Kennedy, niewysoki, szczupły i łysy, wcale nie wyglądał na politycznego
bossa. No cóż, w tym świecie rzeczy nie są tym, na co wyglądają.

Pani Kennedy przywitała mnie wylewnie i oznajmiła z naciskiem, że spełniła moją prośbę.

To znaczyło, że poprowadzę do stołu pannę Harvey. Oczywiście, nie przedstawią nas, bo jako
Oliver znałem swą damę. Zastanawiałem się, w jaki sposób ją rozpoznam i nagle zakręciło mi
się w głowie. W rogu pokoju ujrzałem Jane.

Nie miałem czasu pozbierać myśli. Goście już wychodzili do jadalni. Wziąłem się w garść,

złożyłem ukłon i po chwili prowadziłem Jane do stołu.

Jane tutaj! Idzie obok mnie sądząc, że jestem Clarkiem Oliverem. Jest piękniejsza niż

dawniej, ta moja wysoka, brązowowłosa, wyniosła Jane. Zainteresowanie filantropią
włożyłem między bajki. Takie sprawy w życiu kobiety oznaczają pojawienie się zmarszczek
albo zawód miłosny. Jane natomiast nie groziło ani jedno, ani drugie.

Kiedyś byłem zaręczony z Jane. Zakochałem się w niej obłędnie i sądziłem, że z

wzajemnością. Dotąd nie wyleczyłem się z mego szaleństwa, przeszło ono za to w stan
chroniczny. Wciąż podsycałem w sobie nadzieję, że któregoś dnia spotkam ją i pogodzimy
się. Zabroniła mi szukać się i nawet pisać, a miała pewne rzadką u kobiet cechę — mówiła
dokładnie to, co myślała.

A teraz jadłem kolację u boku Jane jako Oliver Clark! Co robić? Wyznać prawdę i prosić o

wybaczenie? Ktoś mógłby usłyszeć naszą rozmowę. Poza tym fakt, że stroję się w cudze
piórka, nie posłuży za przepustkę do serca Jane. Na pewno potępiłaby taki postępek. Jednym
słowem sytuacja była skomplikowana!

Jane spokojnie jadła zupę. Była jedyną znaną mi kobietą, która przy tej czynności

wyglądała jak królowa. Złapała mnie na ukradkowym studiowaniu jej profilu… i zarumieniła
się! Porwała mnie złość. Ten rumieniec był wszak przeznaczony dla Olivera! I on uważa, że
Jane straciła dla niego głowę! Jane… i Clark!

— Jest pan zdumiewająco podobny do osoby, którą kiedyś znałam — zaczęła rozmową

Jane. W pierwszej chwili wzięłam pana za niego.

Osoby, którą kiedyś znała! Och, Jane, to zbyt bolesny cios!
— Chodzi pewnie o mego kuzyna, Elliotta Camerona? — odparłem tak obojętnie, jak

potrafiłem. — Jesteśmy bardzo do siebie podobni. Znała pani Camerona, panno Harvey?

— Słabo — odrzekła Jane.
— To porządny człowiek — mówiąc to, zarumieniłem się.
— A–ach! — westchnęła Jane.
— Mój ulubiony kuzyn — ciągnąłem odważnie. — Jest wyjątkowo zdolny, ale ostatnio

bardzo posmutniał. Słyszałem, że dwa lata temu miał zawód miłosny i dotąd nie może się
pozbierać.

— Naprawdę? — Jane powiedziała to chłodno, krusząc w palcach kawałek chleba.
Nie zwiodła mnie obojętna twarz. Pamiętałem bowiem, jak dawniej krytykowała ludzi,

którzy nie mogąc opanować nerwów, robią takie rzeczy z chlebem. — Obawiam się, że
biedny Elliott ma kompletnie zrujnowane życie — stwierdziłem wzdychając. — Wielka
szkoda!

— Zwierzał się panu z tej miłosnej historii? — spytała z odcieniem pogardy w głosie.

background image

— Cóż, w pewnym sensie. Powiedział trochę i domyśliłem się reszty. Nie znam nazwiska

tej kobiety. Wiem tylko, że jest bardzo piękna i bez serca. Potraktowała go wyjątkowo
okrutnie!

— On to panu mówił?
— Ależ nie! Złego słowa nie dał na nią powiedzieć. Ale człowiek ma prawo wyciągać

wnioski, prawda?

— Co było powodem zerwania? — Jane uśmiechnęła się w tym momencie do jakiejś

damy. Wyglądało na to, że prowadzimy normalną towarzyską konwersację. Lecz w dalszym
ciągu kruszyła chleb.

— Jak sądzę zwykła sprzeczka. Elliott nie wdawał się w szczegóły. Podobno ta dama

zaczęła z kimś flirtować.

— Ludzie przez flirt rozumieją różne rzeczy — zauważyła Jane. — Czasem traktują tak

przyjazną życzliwość. Może pański kuzyn należy do mężczyzn chorobliwie zazdrosnych z
powodu najmniejszego drobiazgu? Niektórzy chcą korzystać z władzy, zanim ją w ogóle
posiądą. Dla kobiety z charakterem jest to nie do przyjęcia.

— Oczywiście, że Elliott był zazdrosny — przyznałem. — Powinna pani wiedzieć,

zazdrość jest miarą męskiej miłości! Jeśli przekroczył granice swych praw, jestem pewien, że
gorzko tego żałuje.

— Czy rzeczywiście… ciągle ją kocha? — spytała Jane. Niby jadła z zapałem, a talerz był

wciąż prawie pełny. Ja nawet nie udawałem. Dziobałem tylko jedzenie widelcem.

— Kochają z całego serca. Dla Elliotta nie istnieją inne kobiety.
— Dlaczego więc nie powie jej o tym? — Jane mówiła to takim tonem, jakby cała sprawa

ją znudziła.

— Zabroniła mu pokazywać się na oczy. Twierdziła, że go nienawidzi.
— To jakaś niemądrze uparta pannica — skomentowała moje słowa Jane.
— Chciałbym usłyszeć, jak ktoś mówi to Elliottowi — zauważyłem. — On uważa ją za

doskonałość. Bardzo mi go żal. Ma złamane serce.

— A wie pan — powiedziała Jane powoli, jakby z wysiłkiem — zdaje mi się, że znam tę

dziewczynę.

— Naprawdę? — zdziwiłem się obłudnie.
— To jedna z mych przyjaciółek. Ona… ona nigdy nie podała mi jego nazwiska. Ale teraz

mam prawie pewność, że to pański kuzyn. Moja przyjaciółka uważa się za winną rozstania.

— Ona tak myśli? — serce mało mi nie rozsadziło piersi.
— Tak, sądzi, że postąpiła pochopnie i nierozważnie. Wcale nie miała zamiaru flirtować…

i nigdy nie zależało jej na innym. Tylko czuła się poniżona zazdrością. A w dodatku nie
pomyślała, że on potraktuje to poważnie i obrazi się.

— Przypuszcza pani, że mój kuzyn ma jakieś szansę? — Biorąc pod uwagę wysokość

stawki, zadałem pytanie zupełnie spokojnie.

— Na pewno — odparła Jane beznamiętnie. — Nigdy nie spojrzała na innego mężczyznę.

Cały wolny czas poświęca dobroczynności. Nie sprawia wrażenia szczęśliwej.

A więc wieści o zainteresowaniu filantropią były prawdziwe. Och, Jane! — Więc mój

kuzyn powinien, pani zdaniem, odważnie zwrócić się do niej? Czy go wysłucha i przebaczy?

— Chyba tak — odparła.
— Pozwoli pani powtórzyć to Elliottowi?
Jane z namysłem wybrała oliwkę i jadła z irytującą dokładnością. — Naturalnie, jeśli

uważa pan, że on chciałby to usłyszeć — odparła po dłuższym milczeniu.

— Powiem mu o tym, gdy tylko wrócę do domu. — Nareszcie miałem satysfakcję. Jane

zaskoczona odwróciła się i spojrzała mi prosto w oczy. — Tak — powiedziałem, z wysiłkiem
odrywając wzrok. — Przybył dziś statkiem i spóźnił się na pociąg. Musiał zostać u mnie na

background image

noc. Niewątpliwie jutro popędzi na złamanie karku do swej bogini. Ciekawe czy wie, gdzie
ona jest?

— Jeśli nie wie — oświadczyła Jane tonem osoby kończącej raz na zawsze nudny temat —

to chętnie powiem. Proszę mu przekazać, że mieszkam u państwa Moore, a wyjeżdżam
pojutrze. A, prawda, czy widział pan już kolekcję pani Kennedy? Jest rzeczywiście
interesująca…

Clark nie mógł albo nie chciał być na naszym ślubie. Jane nigdy go już nie widziała. Nie

może pojąć, dlaczego żywię do kuzyna tyle niechęci, gdy on się o mnie tak dobrze wyrażał.
Jej zdaniem, to czarujący człowiek i najbardziej interesujący rozmówca, z jakim
kiedykolwiek siedziała przy stole.

background image

O

STATNI ROZDZIAŁ

1912


Często siadała w kącie zachodniej werandy, robiąc na drutach coś białego, różowego albo

błękitnego, ale zawsze puszystego. Pewnie były to chusty, szale i jakieś kapturki. Gdy
kończyła jedno, oddawała którejś z dziewcząt i zaczynała następne. Każda dziewczyna w
Harbour Light nosiła tego lata jakąś niezwykłą rzecz, która wyszła spod białych, szczupłych i
niestrudzonych rąk panny Sylwii.

Była stara tą piękną, pogodną starością, mającą tyleż wdzięku co młodość. Musiała żyć

szczęśliwie, skoro tak urocza i pełna niezwykłego czaru doczekała sześćdziesiątki. Niektórzy
dziwili się, że znajomi mówią do niej „panno Sylwio”. Taka kobieta przecież powinna mieć
silnych, dorosłych synów i wnuczęta z dołeczkami na policzkach.

Pierwsze dni po przybyciu do hotelu siedziała w rogu werandy sama. Potem zawsze

otaczał ją krąg młodzieży. Ludzie w średnim wieku i starsi też chętnie by się tam znaleźli.
Lecz panna Sylwia, niezmiennie uprzejma dla wszystkich, zdecydowanie wyróżniała
młodych. Siadała więc wśród chłopców i dziewcząt, młodych mężczyzn i panien jak królowa.
Nosiła suknie trochę staroświeckie, ale do niej pasowały doskonale.

Bez przerwy robiła na drutach i rozmawiała, ale najważniejsze, że jak nikt inny potrafiła

słuchać. Oblegaliśmy ją godzinami i opowiadaliśmy o różnych sprawach.

Na początku znajomości każdy zwracał się do niej „panno Stanleymain”, lecz ona

wytrzymywała to zaledwie dwadzieścia cztery godziny. Potem prosiła, by mówić do niej
„panno Sylwio” i taką właśnie przetrwała w mej pamięci na zawsze.

Panna Sylwia lubiła nas wszystkich, ale ja zostałem jej ulubieńcem. Powiedziała o tym

szczerze i wyraziła życzenie, aby nam nie przeszkadzano w rozmowie, gdy inni zauważą, że
heliotropowy szal zsunie się jej nagle z ramion.

Byłem dumny z jej względów jak zakochany wielbiciel, choć nie znałem przez dłuższy

czas przyczyn tego wyróżnienia.

Panna Sylwia wysłuchiwała bez końca naszych zwierzeń. Sama jednak niczego nie

wyznała. Podejrzewaliśmy, że kiedyś tam w jej życiu musiał zaistnieć jakiś romans, a jednak
wszelkie próby zgłębienia szczegółów kończyły się niepowodzeniem. Panna Sylwia unikała
dociekliwych pytań tak zręcznie, iż nie mieliśmy wątpliwości, że ma coś do ukrycia. Pewnego
wieczoru, gdy znałem ją już od miesiąca, jeśli chodzi o czas kalendarzowy, i od lat —
mierząc go wzajemnym zrozumieniem, opowiedziała mi swoją historię, ale tylko pewien
fragment… Zabrakło ostatniego rozdziału.

Siedzieliśmy na werandzie oświetlonej promieniami zachodzącego słońca. Większość

hotelowych gości pływała żaglówkami, kilkoro błąkało się w pobliżu, zerkając smętnie w
naszą stronę. Lecz z układu heliotropowego szala wiedzieli, że nie mogą się przyłączyć.

Czytałem pannie Sylwii jedno z moich opowiadań. Na swoje usprawiedliwienie powiem,

ż

e to ona mnie do tego skłoniła. Nie chadzam bowiem z rękopisami pod pachą i nie narzucam

ich lektury bezbronnym kobietom. Panna Sylwia odkryła, że pisuję do czasopism i — na
dodatek — że tego ranka zamknąłem się w pokoju, pracując nad nowelą. Nie było wyjścia…
obiecałem jej przeczytać nowelkę.

Było to raczej smutne opowiadanie. Bohater kochał dziewczynę z wzajemnością. Jeśli

jednak wolno mu było kochać bez przeszkód, to takowe istniały, gdy szło o poślubienie.
Ostatecznie musiał wyjechać. Ale czy nie mógł przy pożegnaniu powiedzieć jej o swoim
uczuciu? Czy nie powinien przynajmniej zaznać pociechy odkrywając, że ona go też kocha?
Toczył wewnętrzną walkę, wygrał ją i wyjechał bez słowa, wierząc, że zachował się jak
mężczyzna.

background image

Kiedy zacząłem czytać, panna Sylwia robiła na drutach, tym razem coś seledynowego. Po

chwili robótka zsunęła się jej na kolana, a ona zacisnęła ręce. Był to najsubtelniejszy
komplement, jaki kiedykolwiek otrzymałem. Przewróciłem ostatnią kartkę rękopisu i
podniosłem wzrok; łagodne, brązowe oczy panny Sylwii pełne były łez. Wyciągnęła
zaciśnięte dłonie i zawołała z uniesieniem: — Och! Nie! Nie! Nie pozwól mu odejść bez
wyjaśnienia! Nie pozwól mu na to!

— Widzi pani, panno Sylwio — zacząłem niebywale przejęty wrażeniem, jakie wywarli

moi bohaterowie — to by zrujnowało nowelę. Straciłaby wtedy swoją wymowę. Jej główny
wątek to panowanie bohatera nad uczuciem. On jest przekonany, że postępuje szlachetnie.

— Nie, to nie tak. Gdyby ją kochał, powinien o tym powiedzieć. Pomyśl o wstydzie i

upokorzeniu, jakie przeżyła! Kochała go, a on odszedł bez słowa i nigdy nie dowiedziała się o
jego miłości. Musisz to zmienić, musisz! Nie mogę myśleć o jej cierpieniu, po tym co ja…

— I tu panna Sylwia zaszlochała. Aby ją uspokoić, obiecałem zmienić fabułę noweli, choć

wiedziałem, że straci cały dramatyzm.

— Jakże się cieszę — oznajmiła panna Sylwia i oczy jej rozbłysły. — Wiem, że to sprawi

ulgę tej dziewczynie. Aby cię przekonać, opowiem swoją własną historię, Tylko proszę,
nikomu jej nie powtarzaj.

— Przykro mi, że uważa pani za konieczne przypominać mi o tym — zauważyłem z

wyrzutem.

— Och, nie chciałam cię urazić — zapewniła mnie pospiesznie. — Wiem, że mogę ci

zaufać. To zresztą banalna historyjka. Postaraj się z niej nie śmiać. Jedyny romans jaki
przeżyłam… Przed czterdziestu laty, gdy byłam dwudziestoletnią dziewczyną, obdarzyłam
kogoś wielkim uczuciem. Poznałam go w takim jak tea hotelu. Przebywałam w nim z moją
ciotką, a on był z matką, osobą dość chorowitą. Widywaliśmy się bardzo często. On był…
och, zupełnie niepodobny do mężczyzn, których znałam. Ty mi go trochę przypominasz.
Zauważyłam to podobieństwo już przy pierwszym spotkaniu. Nie wiem dokładnie, na czym
ono polega, ale sądzę, że na wyrazie twarzy i sposobie trzymania głowy. On nie był całkiem
zdrów — często kasłał… A pewnego dnia nagle wyjechał. Myślałam, że jestem mu bliska,
lecz nigdy tego nie powiedział i tak po prostu wyjechał! Och, jakże się wstydziłam! Po jakimś
czasie dowiedziałam się, że dla ratowania zdrowia udał się do Kalifornii i zmarł tam następnej
wiosny. Serce mi pękało. Nigdy już nie pokochałam nikogo — nie mogłam. Ale dużo łatwiej
byłoby mi znieść ten ból, gdybym wiedziała, że odwzajemniał moją miłość. To byłaby
ogromna różnica. A tak cierń tkwi we mnie tyle lat!

— On musiał panią kochać — powiedziałem z przekonaniem. — Nie mogło być inaczej,

panno Sylwio.

Potrząsnęła głową ze smutnym uśmiechem. — Nie mam takiej pewności. Czasem sądzę,

ż

e tak, ale zaraz powraca zwątpienie. Tak pragnę uwierzyć i mieć świadomość, że nie

roztrwoniłam uczuć na człowieka, który ich nie pragnął. A nigdy się nie dowiem, nigdy…
Mogę tylko mieć nadzieję. Och, ty tego nie rozumiesz. Mężczyzna nie potrafi pojąć bólu,
jakiego doznałam. Ale teraz wiesz, dlaczego chcę, byś zmienił treść noweli.

Panna Sylwia schowała robótkę i oddaliła się. Ja zaś z oburzeniem i niechęcią myślałem o

zmarłym mężczyźnie, którego kochała i nazywałem go w duchu draniem.

Nazajutrz panna Sylwia była znowu łagodna, uśmiechnięta i nie robiła żadnych aluzji do

wczorajszej opowieści. Po dwóch tygodniach wyjechała do domu, a ja także wróciłem do
swoich zajęć. W ciągu zimy napisałem do niej kilka listów i otrzymałem odpowiedzi. Kiedyś
wysłałem trzeciorzędny magazyn z opublikowaną nowelą (tylko trzeciorzędny magazyn mógł
przyjąć ją w nowej wersji), odpisała, jak cieszy się, że biedna dziewczyna dowiedziała się o
uczuciach ukochanego.

background image

Na początku kwietnia otrzymałem list od mieszkającej na wsi ciotki. Pisała, że zamierza

sprzedać dom i przenieść się do miasta. Prosiła, abym przyjechał do Sweetwater na kilka
tygodni i pomógł jej w przeprowadzce.

Sweetwater powitało mnie słoneczną wilgocią i delikatnym chłodem, tak znamiennym dla

kanadyjskiej wiosny. O, te nasze wiosny są długie, przewrotne i niezdecydowane, ale za to ile
w nich czaru!

W ciągu tygodnia załatwiłem najważniejsze sprawy. Ciotka Mary zaproponowała mi

przejrzenie pokoju wuja Alana.

— Nikt tam niczego nie ruszał od jego śmierci — powiedziała. — Przede wszystkim zaś

starego kufra pełnego listów i różnych papierów. Przysłano go tutaj z Kalifornii po śmierci
Alana. Nie przypuszczam, by między tymi papierzyskami było coś ważnego. Lecz nie chcę
wszystkiego wieźć do miasta. Zdecyduj więc sam, czy jest w nim coś godnego zachowania.
Resztę spalimy.

Nie byłem zachwycony poleceniem. Wuj AJan Blair, najstarszy brat mej matki, zmarł

przed moim narodzeniem. Słyszałem o jego niezwykłych zdolnościach. Podobno
spodziewano się wiele po nim. Ale jakoś nie miałem ochoty grzebać w zakurzonych
papierach, leżących w zapomnieniu przez czterdzieści lat.

O zmierzchu udałem się do pokoju wuja. W ciągu dnia padał ciepły wiosenny deszcz, a

później się przejaśniło i nagie konary klonów za oknem lśniły od gęstych, połyskliwych
kropli. Pokój był północny i zawsze panował w nim półmrok. Widziałem przez szyby gęsto
rosnące sosny i dalekie morze, które tak kochał wuj Alan. Rozpalone zachodem niebo
upstrzyły drobne, bladoróżowe, złociste i zielonkawe chmurki. To natychmiast mi
przypomniało pannę Sylwię i jej puszyste robótki. Z tym obrazem w głowie zapaliłem lampę i
wziąłem się do rozpakowania kufra. Większość papierów stanowiły listy od rodziny i
kolegów ze studiów. Było też kilka prac pisemnych z college’u i mnóstwo rozmaitych
drobiazgów jeszcze z lat chłopięcych. Przeglądałem to wszystko w pośpiechu, dopóki na dnie
kuferka nie natknąłem się na małą książeczkę oprawioną w ciemnozieloną skórę. Książeczka
okazała się dziennikiem, który zacząłem czytać z leniwym zainteresowaniem.

Wuj prowadził dziennik od wiosny, po ukończeniu college’u. Wówczas już ciężka choroba

poważnie nadwątliła jego organizm. Notatki wychodziły więc spod pióra człowieka
skazanego. Odczuwał ten wyrok, niby mróz skuwający wszelkie nadzieje i obietnice.
Znajdował ukojenie w przelewaniu na papier myśli i uczuć. W pamiętniku nie było jednak nic
chorobliwego i niegodnego mężczyzny. Czytając go, polubiłem wuja Alana i żałowałem, że
nie był moim przyjacielem.

Tego lata doktor zalecił jego matce pobyt nad morzem. Alan pojechał razem z nią. I tu w

dzienniczku istniała luka. Nie wyrwano żadnej kartki, lecz najwidoczniej część z nich się
obluzowała i wypadła. Znalazłem je później na dnie kuferka, tymczasem jednak przeszedłem
do następnej strony i tam zapis brzmiał następująco:

„Ta dziewczyna jest najsłodszą istotą, jaką Pan Bóg stworzył. Nigdy nie znałem

kobiety, która byłaby równocześnie tak śliczna i pełna słodyczy. Jej uroda oślepia, a
dusza promieniuje czystością. Zakochałem się bez pamięci i dziękuję za to losowi.
Cieszę się, że poznałem takie uczucie, choć ceną będzie niewypowiedziana gorycz.
Wiem teraz, że mężczyzna, który znał i kochał Sylwię Stanleymain, nie żył na próżno.
Nie mogę oczekiwać wzajemności, nie mam do tego prawa. Gdybym miał szansę
wyzdrowieć, zdobyłbym ją. Wierzę w to. Lecz w obecnej sytuacji takie postępowanie
można uznać za tchórzostwo. Nie potrafię sobie odmówić radości patrzenia na nią.
Pozostanie w mym sercu we dnie i w nocy, owładnie mymi snami. O, Sylwio, kocham
cię, moja słodka!”

background image

Tydzień później pojawił się taki zapis:

„17 lipca. Boję się. Dzisiaj spotkałem wzrok Sylwii. Dojrzałem w nim coś, co

najpierw poruszyło głęboko moje serce i napełniło je burzliwą radością, a potem
przypomniałem sobie… Muszę oszczędzić jej tego cierpienia, za wszelką cenę. Nie
mogę sobie pozwolić na zatopienie się w tej niebezpiecznej słodyczy, jaką jest myśl,
ż

e serce jej wyrywa się do mnie. To, co byłoby szczytem radości dla innego

mężczyzny, dla mnie jest tylko nowym źródłem udręki”.


A potem:

„18 lipca. Dziś rano pojechałem do miasta. Zdecydowałem się poznać najgorszą

prawdę. Nasz domowy lekarz uspokajał mnie niejasnymi nadziejami. Poszedłem do
znanego specjalisty i poprosiłem o rzeczową informację. Dowiedziałem się, że mam
przed sobą osiem miesięcy życia, nie więcej! Nie spodziewałem się, że tak prędko…
Nie czas jednak na użalanie się nad sobą. Muszę pomyśleć o Sylwii. Wyjadę stąd
natychmiast, zanim to uczucie rozwinie się w jej sercu jak kwiat, a potem zatruje
najlepsze lata.

19 lipca. Już po wszystkim. Pożegnałem się z Sylwią w obecności wielu osób, bo

nie miałem odwagi zostać z nią sam. Wydawała się dotknięta i zaskoczona. Lecz
wkrótce zapomni o mnie. Nawet jeśli nie pomyliłem się, czytając w jej oczach. Dla
mnie w tym okrutnym rozstaniu utonęła gorycz rychłej śmierci. Jedno co mi zostaje,
to do końca odgrywać prawdziwego mężczyznę”.


Z kolejnych notatek w dzienniku dowiedziałem się, że Alan Blair wrócił do Sweetwater i

nieco później zalecono mu wyjazd do Kalifornii.

Zapisy stamtąd były nieliczne i skąpe. W każdym wspominał o Sylwii. Wreszcie po

długim milczeniu napisał:

„Myślę, że mój koniec jest bliski. Nie żałuję, bo zbyt cierpiałem ostatnimi czasy.

Wczorajszej nocy poczułem się lepiej. Usnąłem i śniło mi się, że widzę Sylwię.
Zastanawiam się, czy nie prosić, aby po mej śmierci wysłano jej ten dziennik, lecz
chyba nie byłoby to mądre. Dlatego też zniszczę go, kiedy poczuję, że mój czas
dobiega końca. W tej wspaniałej krainie lato już w całej pełni, choć w domu dopiero
zaczyna się wiosna… Gdybym mógł zobaczyć ją jeszcze raz! I Sylwię…”

W miejscu, gdzie pióro wypadło mu z ręki, zaznaczał się duży kleks. Widocznie koniec był

bliższy, niż wuj Alan przypuszczał. W każdym razie innych zapisów nie było i zielona
książeczka nie została zniszczona. Bardzo się cieszyłem, że ocalała i mogę ofiarować pannie
Sylwii ostatni rozdział jej opowieści.

Jak tylko skończyłem sprawy w Sweetwater, pojechałem do odległego o trzysta mil miasta,

w którym mieszkała panna Sylwia. Zastałem ją w bibliotece dokładnie taką, jaką pamiętałem
z werandy hotelu Harbour Light.

— Mój drogi chłopcze! — zawołała.
— Wie pani, dlaczego przyjechałem?
— Kobieca próżność podpowiada mi, że chciałeś mnie zobaczyć — odparła z uśmiechem.
— Chciałem panią zobaczyć, ale przede wszystkim pragnę zwrócić pani brakujący rozdział

pewnej historii.

— Ja… ja nie rozumiem — powiedziała panna Sylwia trochę zaskoczona.

background image

— Miałem stryja. Nazywał się Alan Blair. Umarł czterdzieści lat temu w Kalifornii.

Niedawno przeglądałem jego papiery i wśród nich znalazłem dziennik. Uważam, że pani ma
do niego największe prawo. — Położyłem paczuszkę na jej kolanach. Siedziała, milcząc
bardzo zdziwiona.

— A teraz odchodzę — dodałem. — Pewnie po przeczytaniu dziennika zechce pani być

sama. Przyjdę więc dopiero jutro.

Nazajutrz panna Sylwia przywitała mnie w drzwiach. Jej oczy promieniały. — Uczyniłeś

mnie szczęśliwą! — powiedziała drżącym głosem. — Niewyobrażalnie szczęśliwą! Nareszcie
przestałam cierpieć, gdy wiem, że mnie kochał.

Położyła mi głowę na ramieniu tak, jak dziewczyna tuląca się do ukochanego, a ja

pochyliłem się i pocałowałem ją w imieniu stryja Alana.

background image

O

BIETNICA

L

UCY

E

LLEN

1904


Cecily Foster szła powoli prowadzącą ze wsi drogą wśród sosen. Zwykle chodziła długimi,

zdecydowanymi krokami, ale dzisiaj poddała się łagodnemu nastrojowi jesiennego
popołudnia. Nie próbowała niczego analizować. Była po prostu zadowolona ze swego
dotychczasowego życia. Reszta zapowiadała się spokojnie, przyjemnie, bez nagłych
wstrząsów. Ciche, miłe dni miały być wypełnione zwyczajnymi czynnościami. Taka
przyszłość podobała się Cecile.

Gdy doszła do swojej ścieżki, zatrzymała się i oparła ręce na krawędzi bielonej furtki.

Napawała się ciepłem promieniującym z zarosłej trawą kotliny, otoczonej młodymi
ś

wierkami. Przed nią rozciągały się melancholijne, pofałdowane pola, które opadały ku

piaszczystemu brzegowi omywanemu pienistymi falami. Ich plusk dźwięczał w ciszy
wieczoru jak delikatna melodia.

Na niewielkim wzniesieniu stał dom należący do niej i do Lucy Ellen. Był stary,

poszarzały od wiatru i deszczu. Niskie okapy facjatki i ganki obrosło dzikie wino. Po
październikowych przymrozkach nabrało brązowo–czerwonej barwy. Z trzech stron osłaniały
dom wysokie stare świerki. Zewnętrzne gałęzie nosiły ślady nieustającej szarpaniny z
atlantyckimi wiatrami, wewnętrzne zaś były zielone i pierzaste. Od frontu zgrabny płotek
otaczał kwiatowe rabatki. Cecily widziała fioletowe i szkarłatne astry, tworzące barwne
plamy pod oknami salonu i bawialni. Rabaty Lucy Ellen były większe i weselsze niż jej
własne. Lucy Ellen zawsze miała dobrą rękę do kwiatów. Na schodku frontowej werandy spal
stary Bokser, a na parapecie w oknie salonu rozciągnął się biały kot Lucy. Wokół nie było
ś

ladu życia. Zadowolona Cecily westchnęła głęboko.

— Po herbacie wykopię dalie — powiedziała głośno. — Już dawno powinnam to zrobić.

Ależ błękitne i łagodne jest dzisiaj morze! Już dawno nie mieliśmy pięknego dnia. Nie było
mnie dłużej, niż się spodziewałam. Ciekawe czy Lucy czuła się osamotniona?

Odwróciła wzrok od zamglonego oceanu i spojrzała w stronę domu. Zdziwił ją widok

mężczyzny idącego raźnym krokiem. Przyjrzała mu się zaskoczona. Musiał być nietutejszy,
bo z pewnością żaden mężczyzna w Oriental nie chodził w taki sposób. — Jakiś komiwojażer
niepokoił Lucy Ellen — mruknęła zirytowana.

Nieznajomy szedł sprężyście, tak odmiennie niż mieszkańcy Oriental. Spotkali się pod

bursztynowolistnym klonem w samym sercu kotliny. Mijając Cecily, mężczyzna uchylił
kapelusza i ukłonił się z przymilnym uśmiechem.

Miał około czterdziestu pięciu lat, był ubrany dobrze, choć nieco krzykliwie. Z jego

postaci biło zadowolenie i pewność siebie. Spod marynarki wyglądał ciężki, złoty łańcuch od
zegarka, a na palcu połyskiwał duży sygnet. Wysokie, mocno wyłysiałe czoło otaczał
wianuszek rudo–blond loczków. Twarz miał ogorzałą i sympatyczną, oczy duże, niebieskie i
małe wąsiki.

Cecily nie poznała go, choć było w nim coś znajomego. Pospiesznie podążyła do domu. W

bawialni zastała Lucy Ellen wyglądającą przez szparę między firankami. Odwróciła się na
odgłos kroków i dało się zauważyć, że rozpiera ją skrywane podniecenie.

— Kto to był? — spytała Ceciły.
Ku jej zdziwieniu Lucy spłonęła rumieńcem, który zaróżowił jej delikatną drobną twarz i

cudownie odmłodził. — Nie poznałaś go? To Cromwell Biron — odparła ze sztuczną
swobodą. Lucy Ellen, zwykle rzeczowa, od czasu do czasu wpadała w afektację.

— Cromwell Biron — powtórzyła lodowato Cecily. Automatycznie zdjęła kapelusz,

strzepnęła kurz z kokardy i schowała go starannie do białego pudła. Czuła się jak po silnym

background image

ciosie i nie miała odwagi pytać o nic więcej. Rumieniec na twarz Lucy przestraszył ją. To
zdawało się zapowiadać oszałamiające zmiany. — Ale przecież obiecała! Obiecała! —
mruknęła Cecily z pasją.

Kiedy się przebierała, Lucy Ellen w niewielkiej kuchni przygotowała podwieczorek. Od

czasu do czasu podśpiewywała, ale milkła zaraz w poczuciu winy. Cecily słyszała ją i mocno
zacisnęła wargi. — Gdyby mnie mężczyzna porzucił dwadzieścia lat temu, nie okazywałabym
takiego bezgranicznego zadowolenia z jego powrotu. Zwłaszcza że zrobił się łysy i tłusty —
dodała, wykrzywiając usta w niechętnym uśmiechu. Cecily, mimo zewnętrznej powagi i
surowych poglądów na życie, posiadała duże poczucie humoru.

Podwieczorek tego dnia nie należał do szczególnie udanych. Zwykle przy herbacie

gawędziły z ożywieniem. Dziś Cecily miała dużo do powiedzenie, ale uparcie milczała. Lucy
Ellen nie zadawała pytań, a źle ukrywane emocje nadawały jej nienaturalny wygląd.

W sercu Cecily rozgorzały zazdrość i niepokój. Uśmiechnęła się z pewnym

okrucieństwem, spokojnie zajadając grzankę z masłem. — A więc to był Cromwell Biron —
zauważyła z wystudiowaną niedbałością. Wydał mi się znajomy. Kiedy wrócił do domu?

— Przyjechał do Oriental wczoraj — odpowiedziała z zakłopotaniem Lucy Ellen. —

Zamierza tu pozostać dwa miesiące. Prowadziliśmy bardzo ciekawą rozmowę dziś po
południu. On… on, jak zawsze, jest taki dowcipny. śałowałam, że nie ma cię w domu.

Skłamała i Cecily o tym wiedziała…
— Nie ma czego. Nigdy nie przepadałam za jego towarzystwem. Okazał wiele tupetu,

zjawiając się tu nieproszony. I to po tym, jak cię zdradził!

Lucy spurpurowiała i milczała opuściwszy wzrok.
— Strasznie się zmienił — ciągnęła uparcie Cecily. — Wyłysiał i utył! Trudno sobie

wyobrazić dawnego, smukłego Cromwella. Ale nadal ma tępawy wyraz twarzy. Możesz mi
podać jagodową galaretkę, Lucy Ellen?

— Nie zauważyłam, żeby bardzo utył — mruknęła z urazą Ellen, gdy Cecily wstała od

stołu. — A jeśli nawet, to jest mi to obojętne.

Dwadzieścia lat temu Cromwell Biron porzucił Lucy Ellen Foster. Była wówczas

najładniejszą dziewczyną w Oriental, ale nowa nauczycielka w Crossway okazała się bardziej
interesująca. Miała w sobie coś pikantnego, czego brakowało Lucy. Cromwell uciekł z
nauczycielką i pobrali się, a Lucy Ellen została i długo leczyła zranione i obolałe serce.
Przyrzekła sobie, że będzie wierna jedynej miłości swego życia. To brzmiało tak
romantycznie i stanowiło pewne pocieszenie.

Wychowywała się u stryja. Kiedy on i żona umarli, Lucy wraz z kuzynką, Cecily Foster,

były same na świecie. Cecily kochała Lucy jak siostrę. Wierzyła przy tym, że Lucy w końcu
wyjdzie za mąż i serce w niej zamierało na myśl o życiu w samotności bez kogoś, o kogo
mogłaby się troszczyć.

Ale to Lucy zaproponowała złożenie wspólnej obietnicy. Cecily uchwyciła się tego jak

tonący brzytwy. Obie kobiety, zbliżające się do wieku średniego, uroczyście przyrzekły sobie,
ż

e nigdy nie wyjdą za mąż i zawsze będą razem mieszkały. Od tego czasu Cecily żyła

spokojnie. Przekonana, że dane słowo jest rzeczą świętą.

Nazajutrz wieczorem, na religijnym zgromadzeniu, starzy przyjaciele i sąsiedzi zgotowali

Cromwellowi owacyjne powitanie. W młodości cieszył się ogólną sympatią. Teraz otaczał go
dodatkowo urok egzotyki i przypuszczalnego bogactwa.

Był niezwykle ożywiony i wylewny. Poszedł na chór i uczestniczył w śpiewie. Lucy Ellen

siedziała obok niego i oboje korzystali z tego samego śpiewnika. Delikatne policzki barwiły
ciemne rumieńce, a do żakietu przypięła bukiecik liliowych chryzantem. Wyglądała niemal
dziewczęco i Cromwell wpatrywał się w nią z nie ukrywanym podziwem, podczas gdy Cecily
zerkała znad książki z wyraźną niechęcią. Zrozumiała, że Cromwell wrócił do domu, by
ubiegać się o względy dawnej narzeczonej.

background image

— Ale jej nie dostanie! — szepnęła Cecily w modlitewnik. Słowa te sprawiły jej ulgę.

Dodała więc: — Ona przyrzekła.

Na stopniach kościoła Cromwell szarmancko podał ramię Lucy Ellen. Ona ujęła je

nieśmiało i razem podążyli w dół, drogą skąpaną w jesiennej księżycowej poświacie. Po raz
pierwszy od dziesięciu lat Cecily wracała z wieczornego nabożeństwa sama. Szybko weszła
po schodach na górę i rzuciła się na łóżko. Nie zdjęła nawet sukni i kapelusza.

Lucy Ellen nie śmiała zaprosić Cromwella do domu. Zbyt była zależna od Cecily, by

zrobić coś takiego. Lecz stała z nim przy furtce, dopóki zegar w hallu nie wybił jedenastej.
Wtedy Cromwell odszedł, wesoło pogwizdując, z chryzantemami w butonierce. Lucy zaś
przepłakała resztę nocy.

Cecily nie płakała. Leżała gniewnie, nie mogąc zasnąć. — Widzę, że Cromwell Biron

znowu się zaleca — powiedziała bez ogródek, gdy usiadły do śniadania.

Lucy Ellen nerwowo drgnęła i poczerwieniała. — Och, nie mów głupstw! —

zaprotestowała.

— To nie są głupstwa — odparła chłodno Cecily. — To prawda. Nie ma większych

głupców niż starzy głupcy, a Cromwell Biron nigdy nie grzeszył rozsądkiem. I jaka
zarozumiałość!

Ręce Lucy Ellen mocno drżały, gdy odstawiała filiżankę. — Nie taki stary — odezwała się

słabym głosem. — Wszyscy poza tobą lubią go i jest zamożny. Gdzie tu zarozumiałość?

— Może i nie, jeśli tak na to patrzysz. Bardzo łatwo wybaczasz, Lucy Ellen. Zapomniałaś

już, jak cię kiedyś potraktował?

— Nie–e–e. Nie zapomniałam — odpowiedziała Lucy połykając łzy.
— W każdym razie — stwierdziła zimno Cecily — nie powinnaś robić mu nadziei. Wiesz,

ż

e nie możesz za niego wyjść, nawet gdyby cię o to prosił. Przyrzekłaś!

Krew odpłynęła z twarzy Lucy Ellen. Pod bezlitosnym spojrzeniem Cecily, skurczyła się i

zwiędła. — Wiem — odparła z rezygnacją. — Nie zapomniałam. Opowiadasz głupstwa,
Cecily. Chętnie widuję Cromwella i on mnie lubi. Jestem po prostu jedną z nielicznych osób
pozostałych tu z jego paczki. Czuje się w Oriental nieco samotny. — Lucy Ellen dumnie
uniosła niedużą, płową głowę. Ratowała, jak mogła swą godność.

W ciągu następnego miesiąca Cromwell Biron kontynuował z uporem zaloty, wcale nie

speszony wrogością Cecily. Październik minął i nastał listopad, a z nim chłodne, deszczowe
dni. Dla Cecily cały świat zdawał się cierpieć razem z nią. Mimo to ciągle żartowała, choć
ś

miech był coraz bardziej gorzki.

Pewnego wieczoru wróciła z wizyty później niż zamierzała. Cromwell Biron minął ją na

ś

cieżce pod nagimi już teraz konarami klonów, czarno zarysowanymi na tle srebrzystego

nieba.

Kiedy weszła do domu, Lucy Ellen stanęła w progu salonu. Była bardzo blada, ale płonęły

jej oczy i dłonie przycisnęła do piersi. — Chciałabym, Cecily, żebyś wstąpiła tu na chwilę —
powiedziała gorączkowo. Cecily, milcząc, wkroczyła dostojnie do pokoju. — Posłuchaj,
Cecily — zaczęła drżącym głosem Lucy. — Był tu dzisiaj Cromwell. Zaproponował mi
małżeństwo. Kazałam mu przyjść jutro wieczorem po odpowiedź. — Zamilkła i spojrzała
błagalnie na kuzynkę.

Ta milczała. Stała przy stole wyniosła i nieugięta. Sztywna, napięta twarz zaskoczyła Lucy

jak nagły cios. Wyciągnęła szczupłe dłonie i zawołała z zaskakującą namiętnością: — Cecily,
chcę go poślubić! Ja… ja… go kocham. Zawsze go kochałam. Nie myślałam o tym, gdy
składałam przyrzeczenie. Och, Cecily, zwolnisz mnie z tej obietnicy, prawda?

— Nie — odparła głucho Cecily. I nic więcej nie dodała.
Ręce Lucy opadły bezwładnie i wszelkie życie zamarło na jej twarzy. — Nie zwolnisz

mnie? — zapytała z rozpaczą.

background image

Cecily wyszła z saloniku. W progu odwróciła się: — Kiedy sześć lat temu John Edwards

proponował mi małżeństwo, ze względu na ciebie odmówiłam mu. Dla mnie przysięga jest
przysięgą i koniec! Ale ty zawsze byłaś sentymentalna!

Lucy Ellen nic nie powiedziała. Stała porażona na dywaniku przed kominkiem, jak

zwiędły kwiat zaskoczony przymrozkiem.

Następnego wieczoru Cromwell Biron wyszedł z domu Fosterów już nie taki ożywiony i

dziarski jak poprzednio. Lucy Ellen udała się do pokoju Cecily. Przez chwilę stała w wąskich
drzwiach, a słabe światło lampy rzucało posępny blask na jej zmęczone rysy. — Odmówiłam
mu — oznajmiła bezbarwnym tonem. — Dotrzymałam obietnicy, Cecily.

Zapanowało milczenie. Cecily nic odpowiedniego nie przychodziło do głowy. I nagle Lucy

wybuchnęła z goryczą: — Chciałabym umrzeć! A potem szybko się odwróciła i pobiegła do
swego pokoju. Cecily stłumiła jęk bólu. — Oto nagroda za miłość, którą darzyła Lucy Ellen.
— W każdym razie mamy to za sobą — westchnęła, spoglądając w zadumie na skąpane w
księżycowym świetle gałęzie świerków. — Kiedy Cromwell wyjedzie, Lucy zapomni o nim.
Nie zamierzam się zadręczać. Obiecała, a w dodatku to był jej pomysł!

Przez następne dwa tygodnie tragedia odsłaniała w starym domu swe posępne oblicze. A

jednak Cecily, choć na swój sposób trapiła się, nie mogła bez rozbawienia obserwować
romantycznego smutku Lucy Ellen.

Lucy zaś wykonywała poranne obowiązki niczym automat i cierpliwie znosiła popołudnia.

Cecily czułaby ulgę, gdyby kuzynka zrobiła awanturę, walczyła; ale po wieczornym wybuchu
Lucy nie wypowiedziała słowa skargi.

Któregoś dnia Cecily poszła odwiedzić znajomych. Był tam również Cromwell Biron,

który rycersko nastawał, by odprowadzić ją do domu. Z zachowania mężczyzny wysnuła
wniosek, że Lucy Ellen nie podała mu przyczyny odmowy. I w tej chwili uczuła podziw dla
kuzynki.

Gdy doszli do domu, Cromwell nagle przystanął w smudze światła padającego z okna

bawialni. Zobaczyli Lucy siedzącą samotnie przed kominkiem, z rękami opartymi na stole i
złożoną na nich głową. Na ten widok Cecily sapnęła z irytacją.

— Lepiej wejdź do środka — zaproponowała. — Lucy Ellen wygląda na smutną.
Cromwell wymamrotał nieśmiało: — Obawiam się, że moje towarzystwo nie sprawi jej

przyjemności. Jakoś ostatnio nie przepada za mną…

— Och, czyżby? — odrzekła z goryczą Cecily. — Jeśli cokolwiek wiem na ten temat, to

lubi cię bardziej ode mnie. W tej sprawie ja zawiniłam. Zresztą Lucy ci wszystko wyjaśni.
Powiedz, że kazałam jej to zrobić. No, wejdźmy wreszcie!

Chwyciła wahającego się Cromwella za ramię i niemal siłą wciągnęła na ganek, a potem

przez próg. Otworzyła drzwi bawialni, wepchnęła Cromwella do środka i weszła za nim.
Lucy Ellen podniosła się zaskoczona. Zza łysawej czaszki Cromwella wynurzyła się tragiczna
i pełna determinacji twarz Cecily.

— Oto twój ukochany, Lucy Ellen — powiedziała. — Zwracam ci słowo. — Zatrzasnęła

drzwi, widząc rozjaśnione oczy Ellen i poszła wypłakać się do swego pokoju. — Teraz mogę
sobie tylko życzyć śmierci — mruknęła. A za chwilę roześmiała się histerycznie.

— Co za głuptas z tego Cromwella! Jak śmiesznie wyglądał, śmiertelnie wystraszony i

zażenowany. Biedna mała Lucy Ellen! Cóż, mam nadzieję, że będzie dla niej dobry!

background image

N

OTA EDYTORSKA


Opowiadania zamieszczone w tym zbiorze byty po raz pierwszy publikowane w

czasopismach i gazetach kanadyjskich, dziś trudno dostępnych. Poniżej podajemy tytuły
oryginalne, daty i miejsca pierwodruków — według kolejności przyjętej w tym tomie.


Their Girl Josie. „American Home”, 1906.
A Patent Medicine Testimonial. „Star Monthly”, 1903 April, 7–8.
Dorinda’s Desperate Deed. „Days of Youth”, 9 December 1906, 2–3, 7.
Kismet. „Canadian Magazine”, 13 July 1899.
Emily’s Husband. „Canadian Magazine”, 22 November 1903.
The Parting of the Ways. „Canadian Magazine”, February 1907.
In Spite of Myself. „Chicago Inter Ocean”, 5 July 1896, 37–38.
Akin to love. ..Canadian Magazine”. 34 December 1909.
The Blue North Room. „East and West”, 21 April 1906, 121–122.
Why Mr Cropper Changed His Mind. „Household Guest” [1903].
The Bride Is Waiting. „Canadian Magazine”, April 1932.
Abel and His Great Adventure. „Canadian Magazine”, February 1917.
The Fillmore Elderbenies. „East and West”, 18 September 1909, 299, 302.
The Doctor’s Sweetheart. „Canadian Magazine”, June 1908.
By Grace of Julius Caesar. „Canadian Magazine”, September 1908.
My Lady Jane. „Maclean’s Magazine”, February 1915.
The Finished Story. „Canadian Magazine”, December 1912.
The Promise of Lucy Ellen. „The Delineator”, February 1904.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Montgomery Lucy Maud Panna młoda czeka
Montgomery Lucy Maud Panna młoda czeka
Montgomery Lucy Maud Panna młoda czeka
Montgomery Lucy Maud Blekitny Zamek
Montgomery Lucy Maud Dziewcze Z Sadu
Montgomery Lucy Maud Czarodziejski Swiat Marigold
Montgomery Lucy Maud Jana ze Wzgórza Latarni
LU IV VI Montgomery Lucy Maud Ania 10 Pożegnanie z Avonlea
Montgomery Lucy Maud Emilka 02 Emilka dojrzewa
Montgomery Lucy Maud Pat ze srebrnego gaju 02 Pani na srebrnym gaju
Montgomery Lucy Maud Emilka 03 Dorosłe życie Emilki
Montgomery Lucy Maud Błękitny zamek 2
Montgomery Lucy Maud Historynka 02 Złocista droga
Montgomery Lucy Maud Historynka 01 Historynka
Montgomery Lucy Maud Ślady na piasku
Montgomery Lucy Maud Okruchy światła

więcej podobnych podstron