JAN FREED
TY ZROBISZ
TO NAJLEPIEJ
Harlequin
Toronto • Nowy Jork • Londyn • Amsterdam Ateny •
Budapeszt • Hamburg • Istambuł Madryt • Mediolan • Paryż •
Praga Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa
Tytuł oryginału:
Nobody Does It Better
Pierwsze wydanie:
Harlequin Books, 1997
Przekład:
Urszula Szczepańska
Redakcja:
Ewa Godycka
Korekta:
Magdalena Kwiatkowska
AnnaBolecka
© 1997by Ja nFreed
© for the Polish edition by Arlekin — Wydawnictwo
Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 1998
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji
części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu
z Harlequin Enterprises II B.V.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych —
żywych i umarłych — jest całkowicie przypadkowe.
Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii
Harlequin Super Romance są zastrzeżone.
Skład i łamanie Studio Q, Warszawa
Printed in Germany ISBN 83—7149—221—9
Indeks 375926
1
Hope Manning siedziała z wyciągniętymi nogami
w ostatnim rzędzie i rozbierała oczami Austina.
Niezupełnie, rzecz jasna. Takie gierki uprawiają mężczyźni
— młodzi i bardzo pewni siebie. Ona, na własny użytek,
opracowała nieco inną technikę. Fantazje erotyczne nie
wchodziły w grę.
Odczuwała satysfakcję, wyobrażając sobie, jak wyglądałaby
ten albo inny facet, gdyby zamiast zwykłego męskiego ubrania
miał na sobie coś... bardziej pomysłowego. Na przykład czarne
podkolanówki i czerwony kostium kąpielowy. Albo złote
klapki na wysokich obcasach i boa z różowych piór.
Kilku rekinów finansowych zęby sobie połamało, próbując
ją onieśmielić po takim ostrym seansie.
Uśmiechnąwszy się z wyższością — po raz pierwszy od
kilku godzin — wyobraziła sobie przemawiającego do nich
mężczyznę w czarnym trykocie i czerwonych getrach.
Wyprostowała powoli plecy.
Zapomniała o Teksańczykach. Zapomniała, że codzienna
praca na świeżym powietrzu daje im przewagę nad facetami
w spodniach od Armaniego, którzy wyrabiają sobie muskuły,
machając na taksówki. Mężczyzna, który prowadzi szkołę
przetrwania w Big Bend, ten sam, którego przebierała teraz
w wyobraźni, całe lata spędził w dzikim plenerze w zachodnim
Teksasie. Spokojnie.
Powinna się była zdecydować na wysokie obcasy i boa
z różowych piór.
—Wielu z was przyjechało na ten kurs z bardzo daleka —
mówił Jared. — Zapewniam, że będziecie go wspominać jako
wyzwanie waszego życia...
O tak, ma się rozumieć, kpiła w myślach Hope, lekceważąc
jego mowę powitalną. Pohamowała jednak wyobraźnię, żeby
przyjrzeć mu się chłodnym wzrokiem.
Założyciel MindBend Adventures stał przed tablicą; jedną
rękę wcisnął w kieszeń szortów koloru khaki, drugą
podtrzymywał notatnik oparty o kieszonkę identycznej koszuli.
Jasnobrązowe włosy, okulary w złotych drucianych oprawkach
i traperskie buty w bliżej nieokreślonym kolorze dopełniały
skromnego portretu. Miła powierzchowność w grzecznym,
nijakim stylu. Nic ciekawego. Nie będzie o czym plotkować
z Debbie Stone — jeśli jeszcze kiedykolwiek się spotkają.
Hope nie mogła wybaczyć swojej prawej ręce, że posunęła
się do jawnego szantażu i zagroziła, że odejdzie z firmy.
Skupiła uwagę na Jaredzie. Musiała przyznać w duchu, że
facet jest nieźle zbudowany. Ani grama zbędnego tłuszczu,
przynajmniej na oko. Westchnęła lekko, zasłaniając kamizelką
trzy zbędne kilogramy tłuszczu na własnych biodrach.
Odpowiednim strojem można zatuszować wiele mankamentów
figury. Wie o tym każda trzydziestopięcioletnia kobieta warta
swojej wagi.
Mankamenty charakteru też można ukryć. Hope wpatrywała
się w okulary Jareda i próbowała przeniknąć odbijające się
w nich światło jarzeniówki. Żadnego tropu.
Chociaż... podejrzanie często się uśmiecha. A te lśniąco białe
zęby na tle ciemnej opalenizny wyglądają sztucznie.
Zdecydowała, że jest hipokrytą. Co gorsza, to przez niego
musiała (a raczej została zmuszona) oderwać się od Manning
Enterprises, firmy inwestycyjno-kapitałowej, którą
wyprowadziła ze stanu niebytu na pozycję notowaną w „Wall
Street Journal".
Jared zasłużył na rewanż.
Pomysł zakiełkował i wypuścił pędy. Sztukę ujarzmiania
mężczyzn Hope opanowała do perfekcji. Niewykluczone, że
gdyby doprowadziła tego faceta do białej gorączki, wyrzuciłby
ją z kursu i odesłał do domu. Tak, jest to jakaś myśl. Nawet
gdyby się nie udało, gdyby wolał znosić jej dokuczliwość przez
całe dwa tygodnie, przynajmniej miałaby jakąś rozrywkę. Od
czego powinna zacząć atak?
Na jakimś ważnym posiedzeniu zarządu w Nowym Jorku
jego harcerski mundurek byłby doskonałym celem. Ale
w zachodnim Teksasie...
Kiedy zerknęła niepewnie w okno, przeszedł ją dreszcz. Na
bezludnej pustyni Chihuahuan ten człowiek mógłby się rozmyć
w powietrzu jak fatamorgana. Powinna pomyśleć trzy razy,
odkryć jego słabe punkty, zanim coś wypali.
—Hope Manning — zagrzmiał niski baryton.
Odwróciła od okna skruszone spojrzenie.
—Hope Manning? — powtórzył Jared, przebiegając
wzrokiem trzy pierwsze rzędy. Ona zaś siedziała w piątym.
Sprawdzanie listy. A jakże. Podniosła rękę, machając
z wdziękiem wszystkimi palcami.
— W ponad stu wyprawach, które prowadziłem, kilku
uczestników odniosło kontuzje. Czy domyślasz się, Hope, jak
do tego doszło?
Quiz dla pospólstwa na dzień dobry? Dwadzieścia par oczu
zwróciło się w jej stronę.
—Z powodu nieuwagi — powiedział Jared znaczącym
tonem.
Kiedy dwadzieścia twarzy uśmiechnęło się jednocześnie,
poczuła wypieki na policzkach. Po chwili oglądała swoje
pomalowane na czerwono paznokcie, planując pierwsze
natarcie.
—Hej, druhu, jeśli chcesz, żeby wszyscy uważali na szlaku
na to, co trzeba, radziłabym ci zrezygnować z krótkich
spodenek — powiedziała przeciągłym południowym akcentem.
— Z takimi nogami mógłbyś sprzedawać na pustyni stroje
kąpielowe.
—Na pustyni wszyscy będziemy nosić długie spodnie —
odparł spokojnie. — Zresztą nawet gdybym był bez spodni,
wątpię, żebyś zwracała uwagę na moje nogi, taszcząc
piętnastokilowy plecak przy trzydziestostopniowym upale.
—Nie bądź taki skromny. — Machnęła lekceważąco ręką.
— Swoją drogą nie widziałam jeszcze twojego zadka. Jestem
pewna, że nie ustępuje nogom. Śmiało, druhu, odwróć się
i zrób nam mały pokaz.
Słysząc, że wszyscy naraz wstrzymali oddech, czekała na
wybuch.
Jared zdjął ostrożnie okulary, schował je do kieszeni i podał
notatnik pulchnej blondynce z pierwszego rzędu. Wyprostował
się.
Miał ciemnoniebieskie oczy i dziwnie znajomy uśmiech.
Postawił oburącz kołnierz koszuli, jedną ręką zaczesał do tyłu
wyimaginowaną fryzurę a la Elvis Presley, a potem odwrócił
się leniwie i stanął w rozkroku.
Grupa zawyła z podziwu.
Hope z trudem powstrzymała wybuch śmiechu. Musiała
przyznać w duchu, że go nie doceniła. Jego sylwetki także.
Każdy szczegół zasługiwał na to, żeby go obgadać z Debbie
przy szklaneczce martini. Może dwóch... Debbie należała do
drugiego pokolenia wielbicielek Elvisa i padłaby z wrażenia,
gdyby zobaczyła tego faceta w akcji.
Jared poruszył kilkakrotnie biodrami, odwrócił się twarzą do
sali i wywinął górną wargę.
—Dziękuję bardzo — wycedził jednym tchem.
Hope poczekała, aż umilkną śmiechy, a potem pochyliła
głowę na znak uznania.
—Miałam rację, druhu. Właśnie tak to sobie wyobrażałam.
Wbił w nią przenikliwy, ostry jak sztylet wzrok. Dobrze
znała ten rodzaj spojrzenia z posiedzeń rady nadzorczej.
—Hope, po co tu przyjechałaś? Skąd ci przyszedł pomysł na
wyprawę z MindBend Adventures?
Spokojnie.
—Moja przyjaciółka... przeczytała artykuł o twojej firmie
w „Good Morning America". Zachwyt, z jakim szefowie
poważnych firm wspominali swoje przeżycia z wyprawy,
zrobił na niej duże wrażenie. To ona namówiła mnie na ten
kurs.
Na spauzowanie — tak to nazwała Debbie, grożąc, że
odejdzie z Manning Enterprises, jeśli Hope nie zgodzi się na jej
warunki. Miała nie wracać przed zakończeniem wyprawy —
dopóki nie ochłonie i „nie wróci do normy". Na pustyni
w Teksasie, a niech to wszyscy diabli!
—To mi pochlebia — powiedział Jared. — Ale chciałbym
wiedzieć, co ciebie, a nie twoją przyjaciółkę, zaintrygowało
w kursach traperskich?
Głównie to, że ludzie płacą za nie słone pieniądze.
—Szansa na oderwanie się od harówki w biurze, to po
pierwsze. Po drugie, możliwość wytchnienia w jednym
z ostatnich, nie skażonych cywilizacją zakątków tego kraju...
Najwyraźniej spodziewał się czegoś więcej.
—Mam też oczywiście nadzieję, że poznam tu przyjaciół na
całe życie i dojrzeję wewnętrznie.
Prawie niedostrzegalnie drgnęły mu wargi.
— Wspaniale. Na ogół po dziesięciu dniach wędrówki przez
bezdroża Big Bendu ludzie wypaleni wewnętrznie — ofiary
przepracowania — czują się jak nowo narodzeni.
Wypaleni wewnętrznie?
Pochylił się ku siedzącej w pierwszym rzędzie blondynce
przy kości, żeby odebrać swój notes.
—Dziękuję. Karen, prawda?
—Tak, Karen Kent — odparła nieśmiało, jak gdyby
zaskoczona dźwiękiem własnego imienia, mimo że miała je
wypisane na identyfikatorze.
Jared włożył okulary i uśmiechnął się pogodnie.
—Karen, może teraz ty nam opowiesz, dlaczego
zdecydowałaś się na taką wyprawę? Czego się spodziewasz po
tych dwóch tygodniach?
—Ja... Mój mąż i dwaj nasi synowie uwielbiają wędrówki,
wakacje pod namiotem, a ja się w tym nigdy nie sprawdzam,
nie nadaję się, więc zawsze zostaję w domu...
Wypaleni wewnętrznie? Ofiary? Hope założyła nogę na
nogę.
—Ale czuję się jak porzucona — przyznała cicho Karen. —
W folderze twojej firmy przeczytałam, że uczysz różnych
umiejętności biwakowych i radzenia sobie w trudnych
warunkach. Dzieci wyjechały na trzy tygodnie do dziadków,
więc Jim uznał, że to dobra okazja, żebym zgłosiła się na jakąś
wyprawę z przewodnikiem.
—Twoja rodzina musi być z ciebie dumna.
Jestem ofiarą szantażu, a nie wypalenia! Hope kipiała ze
złości. Karen nie odpowiedziała.
—Jeśli mogę- odezwała się głośno Hope, pochwyciwszy
zdumione spojrzenie Jareda. Napięcie, w jakim żyła od
tygodni, musiało w końcu znaleźć ujście. — Chciałam ci
uświadomić, że nie czuję się wypalona z przepracowania.
Wyobraź sobie, że ja kocham swoją pracę, a stres jest mi
potrzebny do życia jak powietrze. Zgoda, nie wszyscy są
stworzeni do czternastogodzinnej harówki i ryzykownych
negocjacji, ale tak się składa, że ja najlepiej funkcjonuję na
wysokich obrotach. A jeżeli sporo wymagam od swoich
pracowników, to dlatego, że wiem, na co ich stać. Nie dlatego,
że jestem wycieńczona stresem czy wypalona. To są zwykłe
brednie — te wszystkie etykietki, które psychoanalitycy
przyklejają ambitnym, pracowitym ludziom interesu. Poza tym
słabo mi się robi, kiedy słyszę, że siusianie za skałą albo
śpiewanie przy księżycu może wzbogacić moją oso...
Przenikliwy dzwonek przerwał jej tyradę. Zamknęła usta
i rozejrzała się niepewnie po sali. Czyżby to jej własny głos?
Swoją drogą zdziera go niepotrzebnie, poruszając sprawy,
o których ci ludzie nie mają żadnego pojęcia.
Dwadzieścia twarzy, na których malowały się najróżniejsze
uczucia, od szoku po niezdrową fascynację, potwierdziło jej
obawy.
—Przepraszam. — Jared przerwał kłopotliwą ciszę. —
Kiedy MindBend Adventures przejęło tę szkołę,
postanowiliśmy zachować automatyczny dzwonek. P maga
nam trzymać się planu, ale trzeba trochę czasu, żeby się do
niego przyzwyczaić. — Wpatrywał się w Hope jak w zdjęcie
rentgenowskie, potwierdzające nowotwór w nieuleczalnym
stadium. — Może byś wzięła głęboki oddech przez nos
i policzyła do pięciu?
Może zdjąłbyś z twarzy to wyniosłe zmartwienie?
—Nic mi nie jest.
—Ludziom żyjącym w ciągłym stresie zmiana sposobu
oddychania może bardzo pomóc.
—Ja nie jestem zestresowana — powiedziała przez
zaciśnięte zęby.
—Nie jesteś? — spytał kpiąco, po czym omiótł wzrokiem
całą grupę. — Zdaje się, że to odpowiedni moment, żeby
nauczyć was szybkiej kontroli nad poziomem stresu.
Zaczynając od czubka głowy, sprawdźcie napięcie mięśni
czaszki, czoła i policzków. Krzywicie się? Zgrzytacie zębami?
Hope rozluźniła pospiesznie mięśnie twarzy.
—A teraz pokołyszcie szyją i ramionami, proszę bardzo,
w ten sposób.
Reszta grupy wykonywała posłusznie ćwiczenie. Zerkając na
nich podejrzliwie, Hope odchyliła głowę, uniosła ramiona —
i skrzywiła się z bólu.
—Czy odczuliście nieprzyjemne napięcie? — spytał Jared,
posyłając jej porozumiewawcze spojrzenie.
Odwróciła wzrok. Jej klatka piersiowa unosiła się i opadała
w przyspieszonym tempie.
— Teraz zbadajcie swój oddech. Jest szybki i płytki,
a powinien być miarowy i głęboki. A nogi i palce stóp?
Czujecie napięte mięśnie albo nerwowe skurcze?
Hope przestała machać stopą i podniosła rękę, by
pomasować pulsujące boleśnie skronie. Dotyk zimnych palców
sprawił jej natychmiastową ulgę.
—Pozostało nam sprawdzić temperaturę dłoni. Czy nie są
zbyt zimne? Jeżeli palce są chłodniejsze od szyi, to niedobrze.
Wolała nie dotykać swojej szyi i nie spotkać się ze wzrokiem
Jareda. Opuściła rękę i usztywniła plecy.
— Jeżeli odkryliście u siebie jeden albo kilka objawów,
które opisałem, niewykluczone, że wasze ciało cierpi z powodu
nadmiernego stresu. Przez kilka pierwszych dni tego kursu
nauczycie się relaksować, poznacie też techniki przetrwania,
czyli radzenia sobie w warunkach naturalnej przyrody.
Zapewniam was, że obie umiejętności okażą się równie
pożyteczne. Hope, czy chciałabyś coś dodać, zanim przejdę do
następnego nazwiska na liście?
Żeby się całkiem pogrążyć?
—Nie, dziękuję. Oddaję głos Carol.
Jego spojrzenie zlodowaciało na moment, ale kiedy podszedł
do pulchnej blondynki, uśmiechnął się.
—A ty, Karen? Chciałabyś jeszcze coś powiedzieć? O tym,
co cię skłoniło do udziału w kursie traperskim?
Karen?
—Chyba nie — mruknęła niewyraźnie, schyliwszy głowę.
Karen, Carol...
Cholernie podobne, pomyślała Hope.
—No to wracamy do naszej listy. — Jared zajrzał do notesu.
— Bill Harper?
—Jestem.
—Hank Thompson.
—Jestem.
Resztę nazwisk Hope puściła mimo uszu, wiedząc, że i tak
ich nie zapamięta. Nigdy nie zapominała równań
matematycznych, gorzej było z ludźmi. Jej psychoanalityk
stwierdził, że unika intymności z lęku przed odrzuceniem.
Hope miała na ten temat własną teorię. Po prostu nie
zaśmiecała sobie głowy zbędnymi szczegółami.
Kiedy Jared sprawdził do końca listę, kilka osób poprawiło
się na krzesłach.
— Proponuję krótką przerwę. Toalety są po prawej stronie,
automaty z napojami po lewej. Spotkamy się z powrotem za
dziesięć minut, żeby omówić kilka ostatnich spraw
organizacyjnych.
Zaskrzypiały krzesła, salę wypełnił gwar rozmów, stopniowo
przenoszący się na korytarz.
Hope podniosła się i wygładziła spodnie, próbując nie
zauważyć, ile par oczu unika jej wzroku. Chyba nie zrobiła na
towarzystwie oszałamiającego wrażenia. Też coś. Kiedy
sprzedaż UroTech dojdzie do skutku, przyjaciele będą
wyrastali spod ziemi jak grzyby po deszczu. Cały świat kocha
milionerki.
—Hope, moglibyśmy chwilę porozmawiać?
Odwróciła się, kiedy Jared podchodził do jej rzędu.
—A mam wybór?
—Zawsze. We wszystkim.
Ten facet naprawdę działa jej na nerwy.
—Twoi uczniowie sobie poszli — powiedziała oschle. —
Przestań się zgrywać na wielkiego guru.
—W porządku, zapytam cię wprost. Czy jesteś pewna, że
dobrze przemyślałaś decyzję o wyprawie z MindBend
Adventures? Naprawdę nie powinnaś tego traktować zbyt
lekko.
Zawrzała. Z powodu jego irytującego wzrostu musiała
przechylić w tył głowę.
—A jak się powinno traktować te twoje wyprawy?
—Nie jak wakacje. I nie jak terapię.
—Słucham?
— Muszę się upewnić, czy rozumiesz, na czym ten kurs
polega. Słusznie zauważyłaś, że będziesz miała okazję
podziwiać nieskażoną przyrodę, ale to nie będzie żaden piknik.
Nikt nie będzie dla ciebie gotował, rozkładał twojego namiotu
ani nosił za ciebie plecaka. Wszystko będziesz musiała robić
sama. Szlak jest forsowny, upał piekielny, a towarzysze
wyprawy nie zawsze będą mili. Z tym też trzeba umieć sobie
radzić. Ale najważniejsze jest to, że dobro grupy trzeba
przedkładać nad własne.
Uważał, że się do tego nie nadaje i zrezygnuje. Wyczytała to
w jego oczach.
—Chcesz powiedzieć, że mam się zwijać i wracać do domu?
—Wytłumaczyłem tylko, co cię czeka. A teraz proszę, żebyś
starannie przemyślała swoją decyzję. Jeżeli — psychicznie
albo fizycznie — nie czujesz się na siłach, żeby sprostać tym
wymaganiom, możesz narazić na niebezpieczeństwo siebie
i całą grupę. Wtedy nie będę miał wyjścia i poproszę, żebyś
wyjechała. To żaden wstyd zmienić zdanie, choćby w tej
chwili. Firma zwróci ci pieniądze i jeszcze dziś po południu,
samochodem dostawczym, mogłabyś się dostać do Alpine.
Prowokować nauczyciela do tego, żeby cię wyrzucił ze
szkoły, to zupełnie co innego, niż zostać wyrzuconym
naprawdę — i to jeszcze zanim ta szkoła się rozpoczęła!
—Nie chcę zwrotu pieniędzy, dziękuję bardzo —
powiedziała, przedrzeźniając go.
—To znaczy, że zostajesz?
—To znaczy, że narobię ci kłopotów, jeśli dalej będziesz ze
mną rozmawiał w ten sposób. Dopóki mi nie udowodnisz, że
zagrażam bezpieczeństwu wyprawy, nie masz prawa zmuszać
mnie do wyjazdu.
Zbiegły się ich spojrzenia. Niewidzialna lina została
przeciągnięta.
Kiedy Jared westchnął i jako pierwszy odwrócił wzrok,
Hope pozwoliła sobie na lekki uśmiech.
Nie będę zagrażać twojej bezcennej drużynie, panie Austin,
ale nigdzie nie jest powiedziane, że nie mogę ci przez te dwa
tygodnie dopiec do żywego
Dziesięć minut minęło. Jared odwrócił się od tablicy, żeby
widzieć wchodzących do klasy najnowszych uczestników
kursu MindBend Adventures. Wierni naturze ludzkiej, wszyscy
powędrowali do tych samych krzeseł, które zajmowali przed
przerwą.
Karen Kent podeszła do swego miejsca w pierwszym rzędzie
i rozpięła olbrzymią brezentową torbę. Wcisnęła do środka
kilka batonów, a potem, kołysząc biodrami, sadowiła się na
krześle jak kura na jajkach. Jared zmarszczył czoło. Wędrówka
z ciężkim plecakiem wymaga sporej odporności fizycznej.
Tusza Karen będzie dodatkowo obciążała jej serce i płuca.
Przebiegł wzrokiem po dalszych rzędach i pomyślał, że
znacznie poważniejsze problemy może stwarzać ktoś inny:
Hope Manning.
Szczupła kobieta siedziała z wdziękiem w bardzo swobodnej
pozie, z jedną ręką opartą na sąsiednim krześle i butelką napoju
regeneracyjnego w rozhuśtanej dłoni. Miała znudzoną minę
i bardzo zmęczone oczy w kolorze migdałów. W rysach jej
twarzy, gdyby oceniać je detal po detalu, nie było nic takiego,
co wzbudzałoby zachwyt. Usta trochę za szerokie, nos zbyt
wąski, a przesadnie kanciasty podbródek o wiele za wysoko
uniesiony.
Ale ta cera...
Skóra Hope miała odcień białej magnolii i na tle bujnych,
kasztanowatych włosów robiła wrażenie niezwykłe. Jared
odwrócił pospiesznie wzrok. Ta kobieta intrygowała go
w stopniu daleko przekraczającym ciekawość zawodową.
Cholera, tutejsze słońce spali jej twarz na amen, mimo że
jest kwiecień. Co ona tu w ogóle robi? Co ją, do diabła, tu
przyniosło? Mimowolnie powiódł wzrokiem do ostatniego
rzędu.
Wczytywała się w treść nalepki na butelce, jakby nigdy
dotąd nie słyszała o elektrolitach. Wzruszywszy ramionami,
odkręciła nakrętkę, pociągnęła duży łyk i z wydętymi
policzkami — oraz rozpaczliwym pytaniem w oczach: „Gdzie
mogę to wypluć?" — rozglądała się po sali. Kiedy w końcu
przełknęła płyn, jej twarz wykrzywił grymas wstrętu.
Jared odwrócił się do tablicy, kaszląc nerwowo, żeby nie
wybuchnąć śmiechem. Wiedział już, że Hope nie najlepiej
reaguje na kpiny z jej osoby. Bóg jeden wie, czego jeszcze nie
umie znosić. Objawy krańcowego napięcia i wyczerpania
zdawały się oczywiste.
Podniósł kredę i zaczął pisać słowa, które znał na pamięć.
Teraz mógł przez chwilę spokojnie pomyśleć.
Powinien był przeczytać uważniej zgłoszenia Karen i Hope,
przeprowadzić szczegółowy wywiad...
Tylko kiedy, do diabła, miał to zrobić? Od kilku miesięcy,
z braku czasu, nie prowadził nawet wypraw traperskich.
Zajmowali się tym jego przewodnicy, zostawiając mu na
głowie marketing i sprawy finansowe.
Ręka Jareda znieruchomiała, a on patrzył nie widzącym
wzrokiem na nie dokończony wyraz. Od kiedy to uczestnicy
wypraw przestali być w tym całym interesie najważniejsi?
Ściskając mocniej kredę, dokończył ostatnie zdanie, po czym
odwrócił się twarzą do klasy.
— Przez najbliższe dwa tygodnie każdy dzień będziemy
zaczynać od wypowiedzenia tej medytacji na głos. Pod koniec
kursu powinniście znać ją na pamięć. A teraz przeczytajcie
tekst po cichu.
Wszystkie pary oczu przebiegały zdania, które odmieniły
jego własne życie:
To, czego szukam, nie jest „gdzieś tam".
Jest we mnie.
Przeszłość nie ma nade mną władzy.
Negatywne myśli nie mają nade mną władzy.
Ja sam jestem władzą w moim świecie.
Dzisiaj jest piękny dzień i nowy początek.
Sam tak postanowiłem.
Sceptyczne miny nie zaskoczyły Jareda.
—Zastanawiacie się, co to ma wspólnego z wędrówką przez
pustynię. Z pewnością medytacja nie uwolni was ani od ciężaru
plecaka na wyprawie, ani od ważnych negocjacji służbowych
w firmie. Może jednak wpłynąć na stan waszych umysłów,
podważyć dotychczasową wiarę w wasze siły albo słabości.
Z czasem sprawi, że będziecie zdolni kształtować pomyślnie
swoje sprawy. Bez względu na to, czym się zajmujecie.
—Brednie! — wybuchł łysiejący mężczyzna z drugiego
rzędu. Kiedy poczuł na sobie karcące spojrzenia reszty grupy,
jego wysokie czoło przybrało purpurową barwę zachodzącego
słońca.
—Zdaje się, że mi nie wierzysz... Bill. — Jared przeczytał
jego imię z identyfikatora.
—Bo ja nie wykupywałem podupadających sklepów
spożywczych i nie stworzyłem sieci Feast Market — trzystu
dochodowych supermarketów — za pomocą medytacji.
Uharowałem się jak dziki wół, tak jak opowiadała tamta pani,
nie pamiętam, jak ma na imię. No wiesz, ta z ostatniego rzędu.
Jared nie potrzebował wskazówek, żeby domyślić się,
o której pani mówi Bill. Na przekór zdrowemu rozsądkowi
spojrzał na Hope.
Wyraźnie usatysfakcjonowana, odrzuciła w tył swoje
ciemnorude włosy, polizała paznokieć wskazującego palca
i dotknęła nim wyimaginowanego punktu w powietrzu.
—Myślałem, że przyjechaliśmy tu na szkolenie traperskie —
mruknął skrzywiony Bill. — Możesz powiedzieć, kiedy
ruszamy w drogę? Jutro czy później? Hej, mówię do ciebie,
Jared.
—Słucham...? Och, przepraszam, zamyśliłem się.
—Podobno nieuwaga była przyczyną kilku wypadków, które
zdarzyły się na kursach MindBend — przypomniała słodkim
głosem Hope.
—Dobrze, Bill, wróćmy do twoich dwustu magazynów...
—Trzystu — poprawiła go Hope.
Jared zaczerpnął przez nos powietrza i policzył do pięciu.
—Do tych trzystu magazynów, które sam zbudowałeś...
—Kolego druhu, on ich nie zbudował. Wykupił je od
bankrutów, wybebeszył, zmienił wygląd i — hokus pokus! —
mamy Feast Market w każdym mieście za połowę normalnych
kosztów inwestycyjnych.
Dzisiaj jest piękny dzień, powtarzał w myśli Jared. Sam tak
postanowiłem.
—A więc te trzysta sklepów, które kupiłeś i zrobiłeś z nich
Feast Markety: chcesz powiedzieć, że niepotrzebna była do
tego żadna wizja?
—Jak by to powiedzieć... — Bill zaczął skubać siwiejącą
brodę. — Nie mamrotałem ani w myśli, ani na głos żadnych
gównianych zaklęć, jeśli o to ci chodzi.
—Dzięki za szczerość. Przypuszczam więc, że pracowałeś
ciężko i odniosłeś sukces, nie wiedząc tak naprawdę, co z tego
interesu wyniknie. Zdaje się, że miałeś niezły fart.
—Co ma do tego fart?! Człowieku, ja miałem konkretne
cele. Od początku — zawsze — wiedziałem, jak daleko chcę
zajść. I mam dokładnie to, czego chciałem.
Jared zachował nieprzenikniony wyraz twarzy.
—To znaczy, że codziennie myślałeś o swoich celach,
wierzyłeś w swoje zdolności, a teraz jesteś człowiekiem
ogromnego sukcesu. Hmm... Skąd ja to znam?
Skojarzenie z treścią medytacji nie okazało się zbyt trudne.
Wśród przyszłych traperów rozległy się śmiechy. Bill
spąsowiał na twarzy, a potem uśmiechnął się niepewnie,
sprawiając wyraźną ulgę Jaredowi.
—Wiem, że wszyscy jesteście zmęczeni długą podróżą —
zwrócił się Jared do grupy. — Macie dzisiaj wolne popołudnie
na rozpakowanie się i odpoczynek. Ale zostańcie jeszcze na
moment. Muszę podzielić was na drużyny i przedstawić
przewodnikom.
Kiedy sięgnął po notatnik, salę wypełnił gwar podnieconych
głosów. Jego przewodnicy należeli do czołówki najlepiej
wyszkolonych traperów w kraju. Ci wszyscy dyrektorzy
i biznesmeni, pochłonięci bez reszty własnymi sprawami,
powinni wrócić do swoich firm w lepszej formie, pewni siebie,
ze świadomością, że jeszcze raz się sprawdzili, i to w bardzo
trudnych warunkach. Jego uwagę przyciągnął niespokojny
wzrok Karen.
A niech to diabli.
—Zanim odczytam nazwiska, chciałbym wam przypomnieć,
że na szlaku każdy uczestnik kursu wspomaga drużynę swoimi
wyjątkowymi umiejętnościami, i że wszyscy w równym
stopniu zarabiają na powodzenie wyprawy. Macie jakieś uwagi
albo pytania?
W sali zapanowała poważna, skupiona cisza.
—Ja mam pytanie — dobiegł z końca sali znajomy, kobiecy
głos.
Jared spojrzał w jej szeroko otwarte oczy z napiętą uwagą.
—Słucham, Hope.
—Dlaczego w automacie z napojami nie ma dietetycznej
coca-coli?
Chwila milczącego osłupienia. Karen zachichotała i zakryła
dłonią usta, wywołując kaskadę nerwowego śmiechu całej
grupy.
Jared zdjął chłodne palce z szyi i czekał na natchnienie.
Znalazł je w triumfującym uśmiechu Hope.
—Wiecie co... Ta grupa jest tak rozrywkowa, że
postanowiłem zmienić plany i popracować trochę w terenie.
Zastanawiam się tylko, kogo wziąć pod swój bat... — Przebiegł
wzrokiem po rozognionych twarzach, żeby wybrać trzy
pozostałe osoby. — Bill Harper, Karen Kent, Hank Thompson
i... kto by tu jeszcze...
Hope miała tak obolałą i zrezygnowaną minę, jakby nie
mogła sobie darować niewczesnego żartu.
— Hope Manning — powiedział, wytrzymując do końca jej
urażone spojrzenie.
Potem z nie ukrywaną satysfakcją polizał paznokieć
wskazującego palca i zatoczył nim łuk w powietrzu.
2
Hope stanęła jak wryta na progu domku kempingowego,
który miała dzielić z trzema innymi kobietami, i po raz
pierwszy pomyślała o morderstwie. Żadnej masakry ani bólu,
postanowiła. Czysto i... bez pudła.
Gdyby, powiedzmy, wrzuciła tabletki nasenne do filiżanki
z monogramem swojej zastępczyni (i śmiertelnego wroga
w jednej osobie), a potem na biurku, przy głowie Debbie,
położyła starannie sformułowany list — coś o poczuciu winy,
że dopuściła się szantażu wobec szefowej firmy i nie jest
w stanie znosić wyrzutów sumienia z tego powodu — żaden
glina w Nowym Jorku nie podejrzewałby przestępstwa.
Faktem było, że sama nie wiedziała, czego powinna się
spodziewać po ofercie urlopowej MindBend 26 Adventures,
której najbardziej intrygującym szczegółem była słona cena.
Ale na pewno nie tego. Jeszcze raz, nie wierząc własnym
oczom, rozejrzała się po pokoju.
Piętrowe łóżka wciąż tam stały.
Omszała szafka nocna pod przeciwległą ścianą również.
Okrągły drewniany stół i cztery proste krzesła wypełniały
jeden kąt, w drugim piętrzył się stos przemieszanych bezładnie
pakunków i walizek. W otwartych na oścież oknach wisiały
zasłony w pomarańczowo-zieloną kratkę. Powietrze, które
dostawało się do środka, było gorące i lepkie. Czuła, że zbiera
jej się na mdłości.
W folderze reklamowym czytała o „komfortowych,
jednoosobowych domkach". Gdzie tu komfort? Jakie
jednoosobowe? Co za granda!
Skrzypnęły drzwi. Karen Kent, w szortach i białej
bawełnianej koszulce, wyłoniła się z łazienki. Ich oczy się
spotkały.
— Naprawdę jest bardzo... czysto — powiedziała
przepraszającym głosem, jak gdyby to ona ponosiła winę za
wszelkie braki.
Hope zebrała z szyi włosy, krzywiąc się z niesmakiem.
—Szkoła jest klimatyzowana. To dlaczego domki, w których
się śpi, nie? Powinniśmy ich zaskarżyć o niedotrzymanie
warunków umowy.
—W prospekcie wszystko było wyjaśnione. Nie pamiętasz?
Hope pokręciła smętnie głową. Debbie streściła jej tylko
ofertę, a potem wypełniła za nią wszystkie formularze. Żeby
nie „zawracała sobie głowy".
—No więc chodzi o to, że większość zajęć będzie odbywała
się w szkole, ale nasze organizmy muszą przystosować się do
tutejszego klimatu, zanim wyruszymy w drogę. Dlatego śpimy
w nie klimatyzowanych domkach.
—Przepraszam. — Hope usłyszała za plecami donośny
kobiecy glos, który zmusił ją do zejścia z progu.
Chcąc nie chcąc weszła do środka, a za nią blondynka
w typie Barbie, w jaskraworóżowych szortach i czarnym
sportowym staniku na szerokich ramiączkach, oraz brunetka
w zbliżonym do Hope wieku, w „wycieczkowej" kreacji
z renomowanego salonu mody. Charlotte jakaś tam, a może
inaczej, i... Dara? Debra? Na pewno na „d", tego Hope była
pewna. Ciekawe, że zapamiętała ich zawody. Zanim się
rozeszli, Jared wymógł na wszystkich krótką prezentację
życiorysów.
—Cześć, chłopaki — powiedziała energiczna blondynka
z końskim ogonem, najwyraźniej nie zrażona warunkami
zakwaterowania. — Wygląda na to, że ja i Dana będziemy
z wami mieszkać.
—Cześć, Sherry — odpowiedziała z uśmiechem Karen.
Sherry, Charlotte-Dana, Dara — kto by to spamiętał.
— Wybrałaś już łóżko? — spytała Sherry.
— Nie. — Karen pokręciła głową. — Jest mi wszystko
jedno, gdzie będę spała; nie jestem specjalnie wybredna, ale...
Trzy kobiety spojrzały jednocześnie na Hope.
—Ja też nie jestem wybredna — skłamała. — Możesz
wybrać pierwsza.
—Świetnie! — Sherry wskoczyła na lewy górny materac
z cyrkową zwinnością. — Zupełnie jak na obozie. Do szczęścia
brakuje nam tylko przeszmuglowanych słodyczy.
—Przywiozłam ciasteczka orzechowe — wyznała Karen. —
Domowego wypieku.
—Cudownie! W takim razie możemy zarwać kawałek nocy
i poopowiadać sobie historie o duchach.
Zamiast pigułek nasennych Hope gotowa była wsypać
Debbie do kawy śmiertelną dawkę trutki na szczury.
—Ja też wolę spać na górze — odezwała się Dana, stawiając
na podłodze olbrzymi worek marynarski, niewiele niższy od
niej samej.
Ta drobna dziennikarka pracowała dla wielkiej agencji
prasowej, a jej popularny kącik porad ukazywał się w gazetach,
które wszelkimi sposobami starały się przyciągnąć młodych
czytelników. Szokujące pytania i szczere odpowiedzi składały
się na ciekawy obraz amerykańskiego społeczeństwa —
takiego, jakim jest naprawdę, dzisiaj, a niejakim było
w przeszłości.
Jednym lekkim ruchem Dana wrzuciła na łóżko swój worek,
tak jakby nie ważył więcej od wizytowej torebki.
— No, no, masz niezłą siłę w rękach — powiedziała
z uznaniem Sherry.
— Dzięki. Przez pół roku ćwiczyłam kondycję z prywatnym
trenerem. Mój wydawca był kiedyś na wyprawie z MindBend,
więc ostrzegł mnie, że regularny tenis nie wystarczy.
Na wszelki wypadek Hope spojrzała w chabrowo- niebieskie
oczy Karen. W porządku, ona też nie pracowała nad formą. Na
szlaku one dwie będą robić za kule u nogi... raczej u nóg Jareda
— równie ciężkie, żeby trzymał równowagę.
Dana stanęła na dolnym łóżku, rozpięła swój worek i zaczęła
przetrząsać jego zawartość. Karen podeszła do stołu, sięgnęła
po plik papierów — z pewnością obiecany przez Jareda plan
szkolenia — i zaczęła czytać. Sherry zabrała się do ćwiczeń
akrobatycznych, które zdawały się przeczyć prawu ciążenia
oraz anatomii.
Hope westchnęła. Wygląda na to, że jednak spędzi tu trochę
czasu. Właściwie mogłaby nawet przezimować. Z takim
ekwipunkiem? W wielkiej eleganckiej walizce, w kufrze
i kilku innych bagażach miała wszelkie domowe wygody, jakie
była w stanie zabrać.
Dla lepszego samopoczucia zlustrowała wzrokiem
marynarski worek Dany. Wszystko, co potrafiła „droga Abby",
ona, Hope Manning, mogła zrobić lepiej.
Przysunąć do łóżka walizkę na kółkach to żadna sztuka, ale
wciągnięcie takiego upiornego ciężaru na materac okazało się
nie lada wysiłkiem. Kiedy odwróciła się i usiadła zmęczona na
łóżku, twarzą do nocnego stolika, jej uwagę przykuła zielona,
łuszcząca się farba.
Olśnienie spadło na nią jak piorun z jasnego nieba.
—Gdzie jest telefon?
Dana zeszła po drabince na podłogę ze stertą ubrań i parą
butów traperskich pod pachą.
—Czy to nie fantastyczne? Żadnego telefonu, żadnej
telewizji, żadnych rozrywek...
—Nie, nie, nie! — zawyła Hope, otwierając jedyną szufladę
w nocnej szafce, jak gdyby liczyła na to, że jakimś cudem
znajdzie w niej telefon obok informacji o usługach hotelowych
i karty dań. W torbie miała aparat komórkowy, ale na tym
odległym bezludziu nie było szansy na połączenie. Boże, jak
ona nienawidzi zachodniego Teksasu!
—Nie panikuj — odezwała się Sherry. — W szkole jest
automat, ale wolno z niego korzystać w sytuacjach awaryjnych
— dodała beztroskim tonem. — Instrukcja zabrania nam
kontaktów z rodziną i miejscem pracy, chyba że będzie to
absolutnie koniecznie.
Hope zamknęła z hukiem szufladę. Czterdziestu pięciu
inwestorów ulokowało swoje pieniądze i zaufanie w Manning
Enterprises. To dowód, że doceniali jej fachowość
i umiejętności menedżerskie. Jako fachowiec nie miała
wątpliwości, że wszystkie firmy inwestycyjne, które
zdecydowała się wspierać, w pełni na to zasługują. Ale
UroTech ze swoimi patentami to prawdziwa żyła złota —
połowa łącznych dochodów z zainwestowanego kapitału miała
przypaść Manning Enterprises.
Johnson and Johnson, Laboratorium Houston Science czy
jakakolwiek inna z dziesięciu zainteresowanych kontraktem
firm, w każdej chwili mogła zdecydować się i złożyć ofertę
UroTech — mimo że ich rewelacyjny implant zwieracza miał
przed sobą miesiące oczekiwania na atest FDA, urzędu kontroli
żywności i leków. Wystarczyłaby jej pięciominutowa rozmowa
z Leslie, sekretarką firmy, żeby być na bieżąco we wszystkim.
Musi dostać się do telefonu!
Dana stanęła nad Hope i spojrzała jej w oczy.
—Wyglądasz, jakbyś miała gorączkę. Dobrze się czujesz?
—Muszę ją obejrzeć — oznajmiła Sherry. Spuściła z łóżka
swoje długie, opalone nogi i zeskoczyła na podłogę. — Masz
rację, wygląda dziwnie. I oddycha za ciężko. Koniuszkami
palców ujęła nadgarstek Hope i patrząc na zegarek, zmierzyła
jej puls. — Trochę za szybki.
Ledwie Sherry z Daną wymieniły niespokojne spojrzenia,
przed nosem Hope pojawił się baton z prasowanych płatków
zbożowych z bakaliami.
—Założę się, że to z głodu — powiedziała Karen. — Mnie
zawsze mdli, jak mam pusty żołądek, a nie widziałam jeszcze,
żeby ona coś jadła.
Hope spojrzała z niedowierzaniem na trzy kobiety —
zupełnie różne, ale z wyrazem identycznego zmartwienia na
twarzy. Właściwie od dawna nikt się o nią nie troszczył.
Z powodu tylu banalnych schorzeń, napadów różnych
dolegliwości, jakie zdążyła zaliczyć, jej współpracownicy
i przyjaciele wychodzili z założenia, że nie potrzebuje ani
współczucia, ani otuchy. Nawet Debbie zmusiła ją do wyjazdu,
żeby — dla dobra firmy — pozbierała się w samotności.
—Jak myślicie, co powinnyśmy zrobić? — spytała Karen,
przygryzając wargi.
—Po pierwsze — warknęła Hope — przestańcie gadać,
jakby mnie tu nie było. — Próbowała odzyskać normalny
tembr głosu. — Po drugie, przestańcie zrzędzić. Jak będę miała
czym oddychać, poczuję się lepiej.
Cofnęły się jak na komendę. Sherry mruknęła coś
o niewdzięczności, Dana uniosła wysoko brwi, Karen miała
minę zbitego psa. Hope otworzyła i zamknęła usta. Jeżeli
czegoś się w życiu nauczyła, to tego, że łagodność nie popłaca.
Nie zamierzała więc kogokolwiek przepraszać.
Dana ruszyła do łazienki.
—Zmienię ciuchy i rozejrzę się po terenie. Która z was idzie
ze mną?
—Dobra myśl, idę — odparła Sherry. — A ty?
Nie patrzyła na Hope.
Ale Karen tak.
—Czy ja wiem...
Hope położyła się i zamknęła oczy.
—Dobrze, idę z wami — powiedziała Karen. — O szóstej
mamy być na kolacji. Jak sądzicie, zdążymy obejrzeć tę skałę
w kształcie słonia, o której mówił nam Jared?
—Genialny pomysł! Podobno to niedaleko, trzy kwadranse
w obie strony. Ale pionierki trzeba włożyć.
Z ogólnego ferworu przygotowań Hope, nie otwierając oczu,
wychwytywała pojedyncze dźwięki. Rozsunięcie zamka
walizki i zasunięcie. Czyjeś buty spadły na podłogę.
Pstryknięcie, potem delikatny warkot urządzenia na baterię —
aha, przewijanie filmu. Do jej nozdrzy dotarł zapach emulsji do
opalania. Wszystko razem tworzyło upajający nastrój
pierwszego dnia wakacji. Otworzyły się drzwi łazienki, potem
drzwi wejściowe. Diana powiedziała:
—Idziemy.
A Hope została sama.
Zapanowała nieznośna cisza. Uchyliła powieki i spojrzała na
stertę ubrań wysypanych z nie domkniętej walizki. Nie
żałowała, że jej współlokatorki sobie poszły. Miała ważniejsze
zajęcia niż podziwianie jakiejś głupiej skały w kształcie słonia.
Nie przeszłaby z nimi nawet na drugi koniec pokoju, żeby
oglądać coś tak śmiesznego.
Nawet gdyby ją poprosiły.
Godzinę później Hope przyciskała do ucha słuchawkę
telefonu, oglądając się za siebie w obawie, czy ktoś jej nie
podsłuchuje. Żadnego człowieka w polu widzenia. Wygląda na
to, że w jej biurze też nikogo nie ma. Cztery sygnały i nic.
Pięć sygnałów.
Dopiero po szóstym ktoś odebrał.
— Manning Enterprises, słucham.
— Leslie, na litość boską, ile razy ci tłumaczyłam, że nigdy
nie ma drugiej okazji, żeby zrobić dobre pierwsze wrażenie?
Przecież mogłabym być, do diabła, potencjalnym inwestorem
i po trzech sygnałach odłożyć słuchawkę.
—Pani Manning? To pani?
—Oczywiście że ja. Czy słyszałaś...
—Ale pani Stone powiedziała, że jest pani w głębi jakiejś
pustyni i że co najmniej przez dziesięć dni nie będzie pani
miała z nami żadnego kontaktu. Może pani z nią porozmawiać?
Właśnie podeszła...
—Nie, poczekaj! — Słysząc ciszę w słuchawce, Hope
zacisnęła powieki. — Leslie... ?
—Niestety, nie Leslie — oznajmiła zimno Debbie. — Witaj,
szefowo. Coś takiego, nigdy bym nie pomyślała, że
zadzwonisz tak szybko.
W błękitnych oczach Debbie nie było cienia sarkazmu. Hope
wiedziała o tym doskonale. Ale znała tę kobietę od ich
pierwszego roku nauki w szkole ekonomicznej w Wharton. Na
pewno zbierała siły.
—Jestem pewna, że masz jakiś bardzo ważny powód, dla
którego łamiesz umowę i dzwonisz do biura już pierwszego
dnia po wyjeździe. Oczywiście nie ma to nic wspólnego ze
sprzedażą UroTech. Wiesz przecież, że gdyby zdarzyło się coś
istotnego, sama bym do ciebie zadzwoniła — zgodnie
z obietnicą. No więc... w czym rzecz, Hope?
Szlag by to trafił.
—To nie jest Sieć Sprzedaży Wysyłkowej?
—Cienko. Spróbuj jeszcze raz.
—Może chciałam cię prosić o przepis na martini?
—Ja robię kiepskie martini — przyznała Debbie szorstkim
kontraltem, za który uwielbiali ją mężczyźni. — Ale twoje są
niezłe. Próbuj dalej, do trzech razy sztuka.
Hope oparła się bokiem o ścianę, próbując skoncentrować
myśli.
— Dobra, słuchaj uważnie. Trzymam w tym cholernym
obozie trzy zakładniczki. Albo jeszcze dziś zorganizujesz mi
dyskretny desant ze skrzynką dietetycznej coli
i klimatyzatorem, albo będę zmuszona utopić te kobiety, jedną
po drugiej, we własnym pocie.
Debbie zaniosła się chichotem, który podniósł temperaturę
na linii.
—Jestem feministką. Czy mam to rozumieć jako groźbę?
—A nie wspomniałam ci, że Elvis Presley też jest związany
i zakneblowany?
Hope wyobraziła sobie dwie antenki wyrastające nad jasną
głową Debbie.
—Elvis w stylu szczupły w czarnej skórze? Czy Elvis
spasiony w białym poliesterze?
—Och, zdecydowanie szczupły. — Hope uśmiechnęła się na
wspomnienie występu Jareda. — Dawno już nie widziałam
takiego zgrabnego tyłka. Bary też ma niezłe...
—No, no... Czyżby taka kosa jak Hope Manning trafiła na
swój kamień? Kim jest ten Elvis? — spytała Debbie
ożywionym głosem.
—Nikim.
—Akurat, znamy się nie od dzisiaj. Wiesz, że mnie nie
oszukasz. Czy to jakiś bogaty, przystojny przedsiębiorca?
—Nie.
—Jeden z przewodników? Umięśniony jak Tarzan?
—Nie.
—Tak! Twój Elvis jest przewodnikiem! A może
przewodnikiem numer jeden? Chodzi o szefa firmy, co?
Faceta, który ma cię uchronić przed nerwowym załamaniem,
a mnie przed szukaniem nowej posady?
Jak ona to robi?
—Nie.
—Genialnie, moje gratulacje! — wrzasnęła Debbie.
—Czy on naprawdę wygląda tak dobrze jak w „Good
Morning America"? Dlaczego nazywasz go Elvis? Jest jakaś
szansa na to, że zacznie kochać cię czule, zanim będzie po
kursie?
—Zwolnij, Debbie. Nie słyszysz, że zaczynasz bredzić? Tak
się składa, że nie jestem maskotką pana nauczyciela.
—Dobra, wcale nie musi być czule. Krótkie miłosne
szaleństwo też ci dobrze zrobi. No, szefowo, nie daj się prosić,
opowiedz cioci Debbie, co to za facet. Szczerze i z detalami.
Nie miała wyjścia.
— Jeżeli koniecznie chcesz wiedzieć, Jared Austin jest
przerośniętym skautem, który namawia ludzi do medytacji,
a po chwili straszy ich batem. Nie lubi mnie — z wzajemnością
— bo każda silna kobieta zagraża jego autorytetowi i męskości.
A nie zbywa mu ani na jednym, ani na drugim. Chciałabyś
wiedzieć coś więcej, czy uważasz temat za wyczerpany?
Odsunęła się od ściany, przeczesała nerwowym ruchem
włosy i odwróciła głowę.
Jared stał nie dalej niż metr za jej plecami, z założonymi
rękami i niewiele mówiącym spojrzeniem.
—Według mnie temat jest wyczerpany — powiedział.
—Kto to był? — spytała ostro Debbie.
Hope nie byłaby w stanie odpowiedzieć, nawet gdyby na
linii miała firmę Johnson and Johnson.
—O Boże, to on, prawda?
—Muszę kończyć, Debbie. Zadzwoń do mnie, jeśli wydarzy
się coś nowego w sprawie UroTechu. I nie podejmuj beze mnie
żadnych poważnych decyzji. W razie czego graj na zwłokę do
mojego powrotu.
—Poczekaj! Zadzwoń do mnie, jak tylko go spławisz!
Zapomnij o naszej umowie. Możesz się ze mną kontaktować,
kiedy tylko...
Hope odłożyła słuchawkę. Stalowy błysk w oczach Jareda
przyprawił ją o skurcz żołądka. Uśmiechnęła się krzywo.
—Cześć.
Skinął głową, nie zmieniając wyrazu twarzy.
—Ja... Pewnie się zastanawiasz, co ja tu robię.
—Nie. Doskonale wiem, co robisz. Lekceważysz w sposób
rażący jedną z głównych wskazówek, jakie zalecamy
uczestnikom tego kursu.
—No właśnie, Jared. „Zalecamy" jest tu słowem
kluczowym. Zdaje się, że w tym kraju nadal panuje wolność
wyboru, a ja wybrałam tak, że nie będę słuchać twoich
dziecinnych wskazówek. — Jego milczenie sprawiło, że
poczuła się jak dziecko. Nie miała innego wyjścia, niż ruszyć
do ataku. — No i co, druhu, co masz zamiar zrobić z tym
fantem? Odeślesz mnie do gabinetu szefa? Na dywanik?
Za szkłami jego okularów dostrzegła ogień, który
natychmiast zgasł.
— Za piętnaście minut wyrusza furgonetka do Alpine.
Możesz jeszcze zmienić zdanie i wyjechać — powiedział
głosem bez wyrazu.
Chociaż tak bardzo chciała wrócić do cywilizowanego
świata, czuła, że Jaredowi jeszcze bardziej zależy na tym, żeby
się jej pozbyć. Podniosła dumnie brodę.
—Dzwoniłam w ważnej sprawie. Nie możesz od nas
wymagać, żebyśmy zapomnieli o bożym świecie tylko dlatego,
że jesteśmy tutaj.
—Mogę i będę wymagać. Dlatego że jesteście w miejscu,
w którym musicie się skoncentrować wyłącznie na sobie. Takie
jest założenie kursu. Żadnych pilnych negocjacji, żadnych
notowań giełdowych, telefonów, kłopotów z pracownikami ani
stosów korespondencji. Tutaj jesteście tylko wy i coś o wiele
potężniejszego — coś, co nawet przeciętnie ograniczony
czciciel wszechmocnego dolara powinien w końcu dostrzec
i odczuć.
Nie do wiary! Zbliżyła się do niego, odchylając w tył głowę.
—Hej, druhu, z jakiej choinki urwałeś się z takimi tekstami?
Jakim prawem oceniasz ludzi, których nie znasz? Co ty o mnie
możesz wiedzieć? Lepiej zejdź ze swojego fałszywego
piedestału, zanim szlak mnie trafi i będę zmuszona wykopać ci
go spod stóp — w obecności tych wszystkich nawiedzonych
kursantów, którym robisz wodę z mózgu.
Ten patałach ma czelność się uśmiechać!
—Nie wierzysz, że potrafię to zrobić? — spytała. — No to
uważaj na mnie. Jutro wieczorem będziesz leżał bezradnie na
plecach jak przewrócony żółw. Zaręczam ci, że widok
z parteru będzie mniej zabawny.
Opuścił ręce i podszedł do niej bliżej, zmuszając do
odchylenia głowy. Kiedy jego koszula zasłoniła Hope widok,
odczuła niepokój, który odebrał jej pewność siebie.
—Mylisz się, Hope. Wiem o tobie cholernie dużo. Wiem, że
pracujesz czternaście godzin na dobę w strasznym napięciu, bo
ciągle się sprawdzasz, bo jesteś nastawiona wyłącznie na
sukces. Wiem, że wymagasz od swoich pracowników, żeby
pracowali równie długo jak ty, chociaż, jak przypuszczam, za
nieporównywalnie mniejsze pieniądze.
W porządku, wysłuchał bardzo uważnie jej pierwszego
wystąpienia. Nie jest źle.
—Wiem, że niełatwo się zaprzyjaźniasz i że albo jesteś
rozwiedziona, albo zrywasz z każdym mężczyzną, który nie
chce grać w twoim życiu drugich skrzypiec, ustępując
pierwszeństwa Manning Enterprises. Wiem, że biznes —
ubijanie kolejnych interesów i przechytrzanie konkurencji —
wydaje ci się bardziej podniecający niż seks, bardziej opłacalny
niż przyjaźń i bez porównania mniej ryzykowny niż zaufanie
do ludzi. Jak na kogoś, kto patrzy na ludzi z piedestału, znam
cię nieźle, Hope Manning.
Mijały sekundy, a ona milczała, wpatrując się w oczy, które
widziały o wiele za dużo. Bezwiednym gestem odgarnęła znad
prawego oka kosmyk kręconych włosów, nie reagując, kiedy
opadł z powrotem na czoło.
—Za to ty — ciągnął Jared — na mój temat nie masz
dokładnie nic do powiedzenia.
Opuściła głowę.
—Nie zaprzeczysz, że namawiałeś nas do medytacji.
—Nie — zgodził się, ledwie rozchylając wargi. Wąskie, ale
kształtne i wyraźnie zarysowane.
Próbowała zatrzymać spojrzenie na jego brodzie.
—I straszyłeś, że weźmiesz nas pod bat, tak czy nie?
—Tak. Poza tym, według wiarygodnych źródeł, mam niezły
tyłek i bary.
Podniosła wzrok i zdmuchnęła z oka niesforny kosmyk.
—Pewnie zgodzisz się i z tym, że nie lubisz, kiedy ktoś
wystawia na próbę twój autorytet, zwłaszcza jeśli robi to silna
kobieta.
Przysunął się jeszcze bliżej, ryzykownie blisko; brakowało
może kilku centymetrów, żeby dotknąć jej piersi.
— I tu się mylisz. Lubię pewną silną kobietę, nawet kiedy
wystawia na próbę mój autorytet.
Owiała ją delikatna woń płynu po goleniu zmieszana
z zapachem pustynnego piasku i męskiego ciepła. Gdyby nie
głos rozsądku, chętnie ukoiłaby się w jego gorących
ramionach.
—Jeśli chodzi o niedostatek moich męskich walorów... No
cóż, kochanie, jeśli tylko zechcesz uzasadnić swoją teorię, daj
mi znać. Zobaczymy, czy stanę na wysokości zadania. —
Zniżył głos o dwie oktawy, a jego granatowe oczy stały się
prawie czarne. Wyciągnął do niej rękę, żeby schować za ucho
krnąbrny lok, potem szorstkim palcem dotknął policzka. —
Magnolie — mruknął, obejmując swą potężną dłonią jej brodę.
Ten czuły dotyk nie pasował do jego pałającego spojrzenia
i gwałtownego bicia jej serca. Znieruchomiała, kiedy palce
Jareda musnęły jej szyję.
— Puls zawsze zdradza poziom stresu, Hope. Jednym ze
sposobów na obniżenie napięcia jest głębokie oddychanie.
Chcesz, żebym ci pokazał inną technikę?
Wzrok Jareda zatrzymał się na jej wargach.
Spokojnie...
Technikę?
Hope odchyliła w tył głowę i cofnęła się na bezpieczną
odległość.
— Nie wiem, ile twoich byłych uczennic zgodziło się na
takie lekcje wyrównawcze — wydusiła z siebie po chwili, mile
zaskoczona tym, że jej głos zabrzmiał w miarę naturalnie. —
Ale ja nie dopisuję się do tej listy. Od tej pory trzymaj ręce
przy sobie, a ze swoją psychoanalizą dla ubogich możesz
zgłosić się do kabaretu. Mówię poważnie: spróbuj jeszcze raz
takiej zagrywki, a „Good Morning America" dostanie następny
odcinek serialu o MindBend Advefitures, po którym notowania
firmy razem z twoją opinią spadną na dno.
Nie czekając na odpowiedź, Hope obróciła się na pięcie
i ruszyła do wyjścia. Miała uczucie, że Jared swoim ognistym
wzrokiem próbuje wypalić piętno na jej plecach. Trzasnęła
drzwiami i wypadła na dziedziniec — wprost na oślepiające
słońce i popołudniową spiekotę. Chwiejąc się na nogach, czuła
ulgę i zawód zarazem, żywiąc jednocześnie nadzieję, że
przynajmniej tym razem zastosowała się do głupich zasad.
Mogła sobie tylko życzyć, żeby opowieści o duchach były
jedyną rzeczą, która zakłóci w nocy jej sen.
Jared, kompletnie osłupiały, wpatrywał się w pusty korytarz.
Co tu się, do diabła, wydarzyło?
Dwadzieścia minut temu pracował przy swoim biurku, kiedy
mignęła mu przez okno sylwetka Hope. Jej kocie ruchy
wzbudziły jego podejrzenie. Poszedł za nią do szkoły,
zorientowawszy się od razu, że szuka telefonu. Wśliznął się
przez boczne wejście i podglądał ją zza rogu korytarza jak jakiś
cholerny zboczeniec. Kiedy się odwróciła, nie miał wyjścia —
musiał wykonać swój ruch.
Na początku chciał ją przestraszyć, a nie podsłuchiwać
rozmowę. Kiedy jednak usłyszał, że mowa jest o szczegółach
jego męskiej urody, nie mógł sobie odmówić dalszego ciągu.
Tak, podsłuchiwał dalej.
Ta kobieta ma język, który powinien być zarejestrowany
jako broń palna.
Jego urażona godność domagała się odwetu, udowodnienia,
że potrafi wzbudzić w niej szacunek i sprawić, że będzie go
traktować jak mężczyznę, a nie jak przewróconego żółwia.
Popełnił jednak jeden fatalny błąd. Nie wziął pod uwagę, że
Hope może zrobić na nim wrażenie jako kobieta. Z drugiej
strony...
Czy mógł przypuszczać, że jej przenikliwe brązowe oczy,
błąkając się po jego ustach, staną się nagle łagodne i niewinne,
że jej soczyste, różowe wargi rozchylą się w mimowolnym
zaproszeniu? Skąd mógł wiedzieć, że jej skóra przypomina
w dotyku kwiat magnolii? Aksamit. Jedwab. Zastanawiał się,
czy najwrażliwsze części jej ciała mogą być jeszcze
delikatniejsze...
Przeklął pod nosem. Hope Manning dała mu nauczkę —
dość brutalną, ale miała rację. Przekroczył granicę pomiędzy
pracą a życiem prywatnym. Idąc wolnym krokiem przez
opuszczony szkolny korytarz, Jared przyrzekł sobie, że nigdy
więcej nie popełni takiego głupstwa.
Co wcale nie miało znaczyć, że gotów był zrezygnować z jej
terapii. Hope jest wycieńczoną nerwowo kobietą interesu. Dla
takich ludzi jak ona stworzył MindBend Adventures. On sam
był kiedyś takim człowiekiem.
I znów takim się staje.
Zatrzymał się w pół kroku, przetarł dłońmi twarz i podniósł
głowę. Prawda poraziła go jak piorun. Hope Manning jest jego
szansą na opamiętanie. Błogosławieństwem. Ma okazję
odwołać się do wartości etycznych, otwierając jej umysł i serce
na to samo.
Będzie mógł opowiedzieć w „Good Morning America"
historię, która pozwoli komuś odzyskać wiarę w innych ludzi
i w kapitalizm. Pokaże tej cieplarnianej magnolii świat, który
skurczy jej ważne sprawy i pilne telefony do właściwych
rozmiarów.
A jeśli na dodatek narzuci sobie żelazną dyscyplinę, być
może dokona tego wszystkiego, trzymając swoje cholerne łapy
przy sobie!
3
—Pobudka, Hope! Śniadanie za piętnaście minut.
Z trudem wynurzając się z kamiennego snu, Hope pacnęła
rękę, która potrząsała jej ramieniem.
—Hej, marudo, wstawaj. Potem, jak ci głód zacznie skręcać
kiszki, sama będziesz na siebie zła, zobaczysz.
Już jestem zła, pomyślała. Otworzyła oczy i wydobyła
z siebie groźny pomruk. Przecież ledwie świta. Wciąż
znajdowała się w półśnie i wcale nie miała ochoty się budzić.
—Skowronkiem to ty nie jesteś, mam rację? — zapytała
Sherry, pokazując w uśmiechu wszystkie zęby.
Zerknąwszy na jej bikini, prążkowaną trykotową koszulkę
i gładką skórę bez śladu cellulitu, Hope chwyciła koc
i naciągnęła go na głowę. Błogosławiona samotność. Szansa
złapania chociaż odrobiny snu. Gdyby mogła żyć w zgodzie ze
swoim rytmem biologicznym, witałaby dzień koło południa,
a prawdziwe życie zaczynała po ósmej wieczorem. Poprzedniej
nocy zasnęła ostatnia, długo po tym, jak jej koleżankom
wyczerpał się repertuar bajek na dobranoc.
Dręcząca obecność Jareda miała w tym swój udział. Nawet
teraz, kiedy zamknęła oczy, widziała jego gorączkowe
spojrzenie, które nie tylko nie pozwalało jej uciec w sen, ale
wprawiało serce w łomot — z podniecenia i strachu
jednocześnie...
Ktoś wyrwał z jej rozluźnionej dłoni koc i zsunął na nogi.
Chłód, który przeniknął jej ciało, był jak zimny prysznic.
Trzęsąc się, powoli otworzyła oczy.
—Odejdź albo cię uszkodzę — powiedziała twardo.
Sherry zaśmiała się i wyciągnęła spod łóżka swoją walizkę.
—Budziłam trzech marudnych braci i codziennie rano
wyprawiałam ich do szkoły, dopóki nie rozjechali się do
college'ów. Wątpię, żebyś mogła wykombinować coś, na co
oni nie wpadli.
—Twoi bracia nie mieli tego! — Hope zamruczała jak kotka,
rozczapierzyła palce i zagrabiła powietrze czerwonymi
pazurami z akrylu.
—Jared każe ci je obciąć, masz to jak w banku — odezwała
się Diana w drodze do łazienki. W swojej słodkiej dziewczęcej
pidżamie wyglądała jak psotna dziesięciolatka. Zamknęła za
sobą drzwi, lekceważąc oburzoną minę Hope.
—Mojemu Jimowi podobają się długie paznokcie, ale ja je
obgryzam do krwi.
Hope powiodła oczami za skruszonym głosem. Karen
siedziała skulona na brzegu przeciwległego łóżka, z rękami
wciśniętymi między kolana. Bladoróżowa nocna koszula,
nastroszone bezładnie włosy... Smutek bijący z jej postaci
odbierał radość życia.
—Hope ma paznokcie pierwsza klasa — oświadczyła
Sherry, dając do zrozumienia, że wraca na pierwszy plan.
Wyjęła z walizki czarny skrawek materiału — szorty, jak się
potem okazało, nieznacznie tylko większe od bielizny bikini.
— Takie ręce to majątek!
Hope spojrzała na swoje dłonie z niedowierzaniem.
—Masz tak długie palce jak moja przyjaciółka Catherine.
Jest fotomodelką, zarabia niesamowity szmal. Samymi rękami,
wyobrażasz sobie? Jak chcesz, mogę się dowiedzieć, kto jest
jej agentem.
Hope potrząsnęła głową.
—W mój rozkład zajęć nie dałoby się wepchnąć nawet igły,
ale... dzięki.
—Nie ma sprawy. — Sherry uśmiechnęła się, demonstrując
dołki w policzkach — jedyne na jej pięknym ciele — a potem
wciągnęła przez głowę biały sportowy stanik.
Pomimo oczywistych powodów, Hope nie czuła już do niej
cienia złości. Równie bezsensownie byłoby żywić urazę do
sympatycznego szczeniaka.
—Następna! — krzyknęła Dana, wyłoniwszy się z łazienki
w czerwonych szortach i granatowej koszulce. — Słuchajcie,
umyłam szafkę w łazience. Dla każdej z nas jest jedna półka na
osobiste drobiazgi. Swoje rzeczy położyłam na samym dole
i ostrzegam was, że jeśli znajdę na mojej szczotce jeden włos,
który nie będzie brązowy — rzuciła wymowne spojrzenie
dwóm blondynkom: popielatej i złotej, a potem rudej Hope —
nie będę musiała zgadywać, do kogo należy.
Sherry przemknęła chyłkiem za plecami o wiele niższej
kobiety, wśliznęła się do łazienki z radosnym uśmiechem
i pomachała ręką.
—Ja tylko na sekundkę.
—Akurat — mruknęła Karen, opadając ciężko na materac.
Dana otworzyła drzwi wejściowe. Świst wpadającego do
środka powietrza, rześkiego, o ostrym, aromatycznym zapachu,
sprawił, że Hope ocknęła się na dobre.
—Przepraszam, dziewczyny, że nie poczekam na was —
powiedziała Dana — ale umieram z głodu. Spróbuję zająć
cztery miejsca przy jednym stole.
Trzask!
Hope spojrzała na Karen.
—Popraw mnie, jeśli się mylę, ale czy przypadkiem nie to
samo głodujące chuchro pochłonęło wczoraj wieczorem co
najmniej sześć twoich ciastek?
—Siedem — poprawiła ją Karen. — A z tym, które dałam
jej od razu po kolacji, osiem. Sherry zjadła pięć.
Wymieniły zdumione, a po chwili podobnie zirytowane
spojrzenia.
—Chcesz, żebym skotłowała im łóżka? — spytała Hope.
—Nie, ja to zrobię. I tak mam poobgryzane paznokcie, więc
nie mam czego łamać. — Dwa tańczące płomyki ożywiły
niebieskie oczy Karen.
Hope zależało, żeby tańczyły jak najdłużej.
—Wiesz, że ja też kiedyś obgryzałam paznokcie? Dopóki
nie odkryłam, że te przyklejane są twardsze od zębów.
Najlepszy sposób na odwyk. Teraz wolę się nie narażać na
kazanie u manikiurzystki, nie mówiąc o dentyście.
—Mówisz, że te są sztuczne?
Hope spłoszonym gestem zakryła dłonią usta.
—Wyglądają na sztuczne? — wymamrotała.
—Głupia! — Karen wybuchnęła śmiechem. — Nie pytałam
o zęby, tylko o paznokcie.
—Te? — Hope wyciągnęła do niej dłonie, poruszając
z wdziękiem palcami. — Otóż dowiedz się, że te śliczności są
z prawdziwego akrylu.
—Wyglądają tak naturalnie, że aż trudno uwierzyć. — Karen
oglądała z zachwytem nienagannie owalne, polakierowane
paznokcie. — Myślałam o czymś takim od dawna.
—To dlaczego nie spróbowałaś?
—Słyszałam, że są strasznie drogie. Moja tygodniówka
ledwie starcza na żywność.
Tygodniówka? Hope z trudem ukryła oburzenie. Słabo jej
się robiło na myśl, że dorosłej kobiecie mąż wydziela pieniądze
jak dziecku.
—Posłuchaj, coś mi tu nie gra. Jeżeli twój Jim lubi piękne
paznokcie, na pewno od czasu do czasu zafunduje ci
manikiurzystkę. W końcu zapłacił za twój kurs, tak czy nie?
Oczy Karen zasnuły się cieniem. Podniosła rękę i drżącymi
palcami ścisnęła guzik flanelowej koszuli.
—Tak, ale ten kurs to nie jest zwykły zbytek, tylko
inwestycja w jego karierę — powiedziała krótko, jakby tym
zdaniem wyjaśniła wszystko.
—Nie rozumiem.
—Och, przepraszam, spróbuję ci wytłumaczyć. Jim jest
dyrektorem marketingu w Sports Arama, w rejonie Houston,
obejmującym dwadzieścia dwa sklepy ze sprzętem sportowym.
Pan Coteras, właściciel firmy, to znaczy on i jego żona, są
zapalonymi wędrownikami. Już kilka razy zapraszali nas na
wspólne wycieczki... no i, sama rozumiesz, Jimowi zaczęło
brakować wymówek.
—Nie bardzo rozumiem. Po pierwsze, po co wymówki? Nie
mogliście przyjąć ich zaproszenia?
Śmiech Karen zabrzmiał cicho i posępnie.
—Jestem najgorszą niezdarą na świecie. Gdybym poszła
z nimi na dwudniową wycieczkę, wlokłabym się na końcu
i opóźniała tempo całej grupie. Jim zdaje sobie z tego sprawę...
Nie mówię już o tym, że kompletnie bym się ośmieszyła.
—Wątpię...
—A ja nie wątpię. Jedyne, co mi naprawdę wychodzi, to
stawianie Jima w głupim położeniu.
Ten facet zaczął Hope naprawdę wkurzać.
—Więc pozwól mu iść bez ciebie.
—Nie mogę.
Hope westchnęła z pasją, wiedząc, że będzie tego żałować.
—Dlaczego nie możesz?
—Jim myśli, że te propozycje wspólnych weekendów to nic
innego jak zapowiedź jego awansu. Tak było z obu
wicedyrektorami — po kilku wędrówkach z szefem i jego żoną
zostali mianowani na wyższe stanowiska. Jim mówi, że oboje
musimy zrobić dobre wrażenie albo nici z awansu.
Hope otworzyła — i z powrotem zamknęła usta. Co ją, do
cholery, obchodzi, jak wygląda małżeństwo tej kobiety!
—Śmiało, Hope, powiedz to szczerze. Nie wierzysz, że ten
kurs może mi w czymkolwiek pomóc, prawda? Uważasz, że
marnuję pieniądze Jima.
Przez długą chwilę Hope nie mogła wydusić z siebie słowa.
—Dlaczego miałabym tak myśleć? I co to w ogóle znaczy
„pieniądze Jima"? Z czyjego nadania twój mąż jest domowym
bankierem, strażnikiem rodzinnego skarbca?
W czasie studiów podyplomowych, kiedy specjalizowała się
w planowaniu finansowym, dowiedziała się, jak wiele żon nie
ma nic do powiedzenia w sprawie domowego budżetu, jak
lekkomyślnie pozwalają swoim mężom podejmować wszelkie
decyzje finansowe, i jak często takie kobiety — w wypadku
rozwodu albo wdowieństwa — popadają w ruinę.
—Ty niczego nie rozumiesz.
—Rozumiem, że nie masz nic przeciwko wydaniu nawet
sporej forsy, pod warunkiem, że w ostatecznym rozrachunku
przyniesie to korzyść Jimowi. Ale głupi manikiur to „zbytek".
Karen — powiedziała wzburzonym głosem — według prawa
własności obowiązującego w Teksasie cokolwiek należy do
Jima, należy do ciebie, i vice versa — nie wyłączając
rodzinnych dochodów.
—Nie rozumiesz — powtórzyła Karen załamanym tonem.
— Jim jest hojny, ale on za ciężko pracuje na swoje pieniądze,
żebym ja...
—Skończ z tą brednią o ,jego" pieniądzach. Pewnie że
ciężko pracuje, a ty nie pracujesz?
W odpowiedzi Karen przestała się znęcać nad guzikiem
swojej koszuli, a w zamian zaczęła obgryzać dwa paznokcie.
—Wasi chłopcy mają... no ile, siedem i dziewięć lat, tak?
Kiedy coraz bardziej zdenerwowana Karen skinęła głową,
Hope ogarnęła panika. Nie miała żadnego doświadczenia
z dziećmi, niewiele wiedziała o prowincjonalnym stylu życia.
W ułamku sekundy przypomniała sobie wszystko, co zdarzyło
się jej czytać na ten temat w pismach kobiecych.
—To znaczy, że gotujesz i sprzątasz, i... Nie wiem, pewnie
godzisz chłopców, kiedy się tłuką, leczysz ich zranione
uczucia... Założę się, że odrabiasz z nimi lekcje, wleczesz na
dodatkowe zajęcia, treningi, i diabli wiedzą co jeszcze. Wiesz
co? Chciałabym widzieć kochanego Jima w twojej roli, przez
jeden dzień, a potem niech ci powie prosto w oczy, że nie
pracujesz równie ciężko jak on.
Karen opuściła na kolana swoje udręczone palce
i uśmiechnęła się blado.
—A ty mogłabyś mi powiedzieć prosto w oczy, że pracuję
ciężej od ciebie? Albo tak samo?
Na palcach jednej ręki Hope mogłaby policzyć wydarzenia
ze swojego życia, kiedy — tak jak teraz — straciła z wrażenia
głos.
—Daj spokój, żartowałam — szepnęła Karen.
—Zaraz, zaraz! Chwileczkę... Nie powiem, że pracujesz
ciężej ode mnie, bo... Możesz mi wierzyć, Karen, niewielu
znam ludzi, którzy aż tak harują, ale to nie znaczy...
—W porządku, Hope. Przepraszam, że wprawiłam cię
w zakłopotanie, ale może dzięki temu przestaniesz oceniać tak
surowo Jima. Jeżeli na tym kursie nauczę się chodzić
z plecakiem, rozkładać namiot i może jeszcze kilku innych
rzeczy, pomogę mu w karierze, będę mogła jeździć z rodziną
na wakacje pod gołym niebem — i wszyscy będą szczęśliwi.
Hope zamilkła. Gdzieś tam w głębi jej duszy pulsowało
bolesne współczucie. Przez pierwsze osiemnaście lat życia ona
też składała się z samych kompleksów; nie wiedziała, co to
poczucie własnej wartości i chciała, żeby „wszyscy byli
szczęśliwi". Zostały jej po tym tylko blizny.
—A ty, Karen? Co z twoimi potrzebami, twoim szczęściem?
To chyba też się liczy?
Zdumienie, konsternacja, ostrożność — te i jeszcze inne
uczucia, zmienne jak chmury burzowe, przetaczały się po
twarzy Karen.
—A gdybyś tak dwa razy w miesiącu — Hope zaczęła
łagodniejszym głosem — dała im na kolację kluchy z serem,
a sobie zafundowała manikiur? Zasłużyłaś na to.
—Następna! — zawołała Sherry, wychylając z łazienki
twarz uzbrojoną w nienaganny makijaż.
Karen, z płochliwym spojrzeniem, poderwała się na nogi.
—Idę...
Stała jeszcze przez chwilę, potem potrząsnęła głową, zebrała
fałdy koszuli i prawie wbiegła do łazienki.
Wpatrzona w zamknięte drzwi, Hope zastanawiała się, ile
przykrości i upokorzeń doznała ta kobieta od innych
„pracujących" kobiet — nie mówiąc o mężu, który musiał być
zwykłym draniem. Odpowiedź, której była niemal pewna,
uświadomiła jej własną arogancję. Wiedziała przecież dobrze,
co czuje taki rodzinny odmieniec.
Hope miała przynajmniej babcię, która ją rozumiała
i popierała wszelkie jej „dziwactwa". Karen sprawiała wrażenie
całkiem osamotnionej.
—A tej co się stało? — zapytała Sherry, spoglądając na
drzwi łazienki.
—Słucham? Och... nic.
Nic, poprawiła się w myślach, czemu nie można by zaradzić
w czasie krótkiego odpoczynku od domowego kieratu.
Godzinę później Stam Lower wrzucał plecak i walizkę do
bagażnika białego lincolna continental.
—Udanych wakacji, senior — powiedział pracownik
wypożyczalni samochodów, podając mu kluczyki.
—W tych okolicach jest gdzie połazić, prawda?
—Tak mi mówiono. Chyba polubię to miejsce.
—San Antonio es muy bonito, bardzo piękne. Przyjechał pan
z Chicago, prawda?
Wizytówki na bagażach. Z pośpiechu pozwolił sobie na
nieostrożność. Kiwnąwszy głową, ruszył do przednich drzwi
od strony kierownicy. Krępy mężczyzna otworzył je, taksując
Staną wzrokiem bez cienia skrępowania.
—Ale długo to pan tu nie mieszkał, prawda? —
Odpowiedział uśmiechem na groźne spojrzenie Staną. — Ma
pan taki sam akcent jak prezydent Clinton. — Nazwisko
polityka z Arkansas wypowiedział przeciągłym południowym
akcentem.
—Za to ty masz akcent jak Ricky Ricardo, a nie jesteś
Kubańczykiem. — Przeklęci wścibscy Meksykanie. Usiłując
zachować zimną krew, wśliznął się za kierownicę i wyjął
z kieszeni dziesięciodolarowy banknot. — Powiedz mi jeszcze,
jak się dostać na autostradę dwieście osiemdziesiąt jeden. A to
dla ciebie.
Czarne oczy Meksykanina przylgnęły wręcz do pieniędzy.
—Es demasiado, za dużo.
Stan wzruszył ramionami i zaczął cofać rękę.
Mężczyzna chwycił szybko banknot, zamknął drzwi i wsunął
głowę przez otwartą szybę, żeby pokazać drogę na mapie
przyczepionej do osłony przeciw- słonecznej. Stan go nie
słuchał. Nauczył się trasy na pamięć w czasie długiego lotu
z lotniska 0'Hare. Odetchnął z ulgą, kiedy Meksykanin
skończył mówić i odszedł od samochodu.
—Gracias, amigo. Vaya eon Dios. Z Bogiem!
Stan kiwnął ręką, podniósł szybę i odjechał.
Przeklęci cudzoziemcy rozpanoszyli się w całym tym
cholernym kraju. Znał wystarczająco dużo Meksykanów, żeby
rozumieć słowo „Dios" i nie chciał mieć z nim nic wspólnego.
Gdyby Bóg naprawdę istniał, każdy mały chłopak miałby takie
dzieciństwo, żeby jako dorosły facet nie musiał o nim
pamiętać.
Stan nie ufał nikomu poza samym sobą, tylko przed sobą się
tłumaczył, na sobie tylko polegał. Udostępniał swoje usługi
tym, których było na nie stać, a wysokość honorarium rosła
proporcjonalnie do ryzyka przedsięwzięcia. Jak na „nędznego
zasranego kurdupla" — było to ostatnie z przezwisk, jakimi
raczył go tatuś — Stan prosperował całkiem nieźle.
Coraz lepiej.
Regulując oparcie wielkiego lotniczego siedzenia, wdychał
zapach nowego auta. Lincoln, zgodnie z umową, został
zarezerwowany na fałszywe nazwisko. Za dwa tygodnie
wynajmu faceci zapłacili z góry. Ludzie z klasą!
Był podekscytowany i napięty, ale zupełnie inaczej niż
w czasie pracy, kiedy działał na maksymalnym poziomie
adrenaliny. Facet z mafii, który się z nim kontaktował, był
niezwykle zainteresowany jego dwuletnim stażem w grupie
twardzieli, którzy prowadzili szkołę przetrwania w górach
Ozark. Stan podejrzewał, że głównie dzięki temu szczegółowi
życiorysu tak mu się poszczęściło — tym razem.
Jeśli jednak wykona robotę z normalną precyzją, bez żadnej
obsuwy — a dlaczego by nie — i jeśli na dzisiejszym
spotkaniu jego ogłada towarzyska, zdobyta dzięki długiej pracy
nad sobą, zostanie doceniona — a tak się na pewno stanie —
jego honoraria skoczą cholernie w górę.
Umiejętność wtapiania się w elitarne kręgi towarzyskie
równie dobrze, jak i w dzikie chaszcze czy góry, miała
otworzyć przed nim nowe perspektywy. W wieku trzydziestu
lat dołączyłby do garstki niezależnych zawodowców
jeżdżących własnymi, a nie pożyczanymi na dwa tygodnie
luksusowymi autami.
Trochę nawet żałował, że ojciec tego nie dożył.
Z kieszeni wizytowego płaszcza wyjął opis drogi, porównał
go z drogowskazami i zjechawszy na prawy pas, omal nie
skręcił w zjazd na Commerce Street. Minął oznakowanie na
Alamo i zapisał w pamięci nazwę ulicy. Może obejrzy coś
ciekawego, zanim wyjedzie z miasta. W czasie każdej podróży
starał się wpaść do muzeum albo do teatru. Ludzie z klasą tak
robią.
Wytworne centrum handlowe po prawej kazało mu się
domyślać, że jest blisko celu. Kiedy wjechał na ślimak
i zatrzymał się przed pałacowym hotelem, mimowolnie
zacisnął palce na kierownicy.
Mężczyzna w uniformie natychmiast otworzył drzwiczki
samochodu.
—Witamy w Marriott River Center, sir. Czy ma pan jakieś
bagaże do wniesienia?
Stan skinął głową, otworzył bagażnik i wysiadł, usiłując nie
gapić się na pięciogwiazdkowy hotel jak prowincjonalny
głupek z Arkansas. O tak, do tego mógłby z przyjemnością
przywyknąć.
I przywyknie.
Jared stał przed główną tablicą i przyglądał się wchodzącym
do klasy kandydatom na traperów. Jadał sam, nie widział więc
grupy od poprzedniego wieczoru. Dzisiaj więcej rozmawiali,
śmiali się chętniej, siadali w zaprzyjaźnionych grupkach.
Odkąd zdecydował się poprowadzić jedną drużynę, miał
lepszy humor i nie mógł się doczekać wyprawy. Uświadomił
sobie, że zajęcia teoretyczne z uczniami sprawiają mu większą
przyjemność, jeśli w perspektywie ma wyjście w teren
i przekonanie się na własne oczy, że nauka nie poszła w las.
Przy odrobinie szczęścia, niektórzy z nich wykorzystają nowe
umiejętności w świecie interesów, kiedy wrócą do domów i do
normalnego życia.
Uśmiechnął się albo kiwnął głową do każdej z dziewiętnastu
osób, a potem poczuł, że nie wytrzyma ani chwili dłużej
i spojrzał na Hope.
Z piątego, ostatniego rzędu przeniosła się do trzeciego,
między Sherry a Karen. Jej czarny golf bez rękawów
kontrastował z ognistorudymi, puszystymi włosami. Wiedział
o nich, że w dotyku są delikatne jak puch dmuchawców.
Wydała mu się nagle zbyt ożywiona, przesadnie zajęta
rozmową z sąsiadkami.
Spójrz na mnie, Hope. Miejmy to z głowy.
Wyprostowała plecy, potem odwróciła głowę.
Nie był gotów. Mimo że przemawiał sobie do rozumu przez
całą noc, to teraz, kiedy spojrzała na niego tym swoim
łagodnym wzrokiem, poczuł się, jakby dostał obuchem
w głowę. Sądząc po jej osłupiałej minie, Hope także uległa
krótkiemu zamroczeniu.
Zanim się pozbierała i zapanowała nad twarzą, Jared zdążył
zauważyć, że nie była aż tak bardzo oburzona jego brakiem
profesjonalizmu w kontaktach z podopiecznymi, jak to
próbowała udawać.
—Dzień dobry — powiedział radośnie.
—Dzień dobry — powtórzyli wszyscy jak echo.
—Panie Austin — dodała Hope dziecięcym, monotonnie
wznoszącym się głosem.
Jared z resztą grupy wybuchnęli śmiechem.
—Mam nadzieję, że spaliście dobrze, bo czeka nas dzisiaj
mnóstwo pracy. Zacznijmy od wypowiedzenia na głos naszej
medytacji.
Stojąc twarzą do klasy, Jared zaczął recytować z pamięci
słowa zapisane na tablicy.
Grupa zawtórowała mu cicho i niemrawo.
—To, czego szukam, nie jest „gdzieś tam". Jest we mnie.
Przeszłość nie ma nade mną władzy. — Jared przerwał. — Hej,
co się z wami dzieje? Zupełnie, jakbyście spali. Spróbujcie
teraz z odrobiną przekonania. — Mówił dalej wolno,
z wyraźną ulgą, kiedy przyłączyło się do niego więcej głosów:
— Negatywne myśli nie mają nade mną władzy. Ja sam jestem
władzą w moim świecie. Dzisiaj jest piękny dzień i nowy
początek. Sam tak postanowiłem.
Przed samym zakończeniem natężenie deklamacji wzrosło
na tyle, że w sali wytworzył się odpowiedni pogłos. Mimo że
Hope nie poruszała wargami, Jared zauważył jej wzrok
śledzący słowa na tablicy.
—Dobra robota. Zobaczycie, że z każdym dniem będzie
łatwiej. A teraz przejdźmy do następnego punktu programu. —
Zbliżył się do podręcznego stolika i przesunął go bliżej ławek.
— Mam tutaj coś, co alpiniści i traperzy nazywają zestawem
awaryjnym. Chodzi o dziesięć podstawowych artykułów
ekwipunku; niektóre z nich, mam nadzieję, przywieźliście
z sobą, w inne zaopatrzy was szkoła. Wszystkie te rzeczy
będziecie trzymać w torebce na pasku biodrowym, niezależnie
od plecaka.
Zsunął na koniec nosa okulary i spojrzał na klasę
złowieszczym wzrokiem.
—Nigdy nie wychodźcie bez tego z domu ani z obozowiska.
To nie są wakacje w letnim kurorcie. Jeżeli stracicie niezbędne
rzeczy, konsekwencje mogą być poważniejsze niż skazanie się
na hamburgery zamiast kuchni francuskiej.
Sięgnął po cienki sweter i małe plastikowe opakowanie.
—Artykuł pierwszy: dodatkowe ubranie. Wiosną mamy tutaj
ogromne wahania temperatury, burza może nadejść całkiem
niespodziewanie, pogoda załamać się nagle, z minuty na
minutę. Dodatkowy sweter może się bardzo przydać, kiedy
słońce zajdzie za chmury. A w razie deszczu taka płachta
polietylenowa uchroni przed zmoczeniem ubranie oraz buty,
a nasze nogi przed bolesnymi otarciami i pęcherzami.
—I najgorszymi koturnami w życiu — powiedziała cienkim,
skandującym głosem Hope, wywołując śmiech części grupy.
—Drugi element zestawu, żywność: pemikan, czyli kostka
suszonego mięsa z orzechami i suszem owocowym, baton
z płatków zbożowych i bakalii, paczka rodzynek. — Widząc
grymas obrzydzenia na twarzy Billa, uniósł brwi. — Nie macie
pojęcia, jak to cudownie smakuje po dziesięciu godzinach
czekania na ekipę ratowniczą, Boże chroń.
—Amen — jeszcze raz odpowiedziała ożywionym głosem
Hope.
—Element trzeci — Jared nie spojrzał nawet w jej stronę —
okulary przeciwsłoneczne. — Podniósł je w górę. — Mam
nadzieję, że wszyscy macie szkła zatrzymujące promienie
ultrafioletowe i podczerwone? — Ponieważ wszyscy zgodnie
skinęli głowami, a Hope milcząc zdawała się zbierać siły, Jared
sięgnął po następny przedmiot. — Oto czwarty nieodzowny
składnik traperskiego rynsztunku: nóż. To jest akurat model,
jakiego używa szwajcarska armia. Zapewniam, że można nim
otworzyć puszkę, obciąć gałąź, posłużyć się jak wykałaczką.
Jest w nim nawet pinceta — na wypadek niefortunnego
spotkania z kaktusem.
—Albo zbyt częstego marszczenia brwi — dodała poważnie
Hope.
A więc wracamy znów do punktu wyjścia, prawda, Hope?
Uśmiechnął się ironicznie, gratulując sobie w duchu, że nie
zademonstrował głównego zastosowania noża.
—Piąty artykuł zestawu służy do wzniecania ognia. Ucieszy
was prawdopodobnie, że nie będziemy używać jako krzesiwa
patyków ani krzemieni, co zresztą na nic by się nie zdało,
gdyby drewno na rozpałkę było wilgotne. W sytuacjach
awaryjnych, kiedy nie ma kochera na gaz, istnieją bardziej
skuteczne metody na zapalenie kuchenki turystycznej albo
ogniska. — Pokazał na dłoni kilka owalnych przedmiotów. —
Czy ktoś z was domyśla się, co to jest?
Wszystkie twarze odwróciły się do Hope.
—Fasola? — spytała, wzruszywszy ramionami, kiedy nikt
nie zareagował. — Nie pamiętacie „Gorących siodeł"?
Ci, którzy oglądali film i przypomnieli sobie scenę przy
ognisku, śmiejąc się opowiadali ją sąsiadom. Rozgardiasz
stawał się coraz głośniejszy. Hope uśmiechała się z nie tajoną
satysfakcją.
—Hej, więc co to jest? — spytał Hank Thompson.
Najmłodszy trener koszykówki w NBA, Hank Thompson,
który doskonale wiedział, jakie znaczenie ma dyscyplina
w zespole, ściągnął uwagę grupy na prowadzącego. Jared miał
ochotę go ucałować.
—Tabletki naftowe — odparł, odkładając je na stół.
Pozostałe składniki zestawu postanowił wymienić jak
najszybciej, bez zbędnych komentarzy. — Sześć: zapałki
impregnowane, z łebkami pokrytymi woskiem, do zapalania
tabletek. Siedem: apteczka z zestawem do udzielania pierwszej
pomocy. Tym punktem zajmiemy się dokładnie jutro. Osiem:
latarka, z którą w razie konieczności będziecie mogli
wędrować w nocy. Po ciemku łatwo zboczyć ze szlaku, wpaść
do wąwozu albo na czarnego niedźwiedzia.
—Będziemy spotykać niedźwiedzie? — pisnęła Karen,
pąsowiejąc na twarzy, kiedy niemal wszyscy mężczyźni
odwrócili się do niej z rozbawionym wzrokiem.
—Mało prawdopodobne, w każdym razie nie wcześniej, niż
któryś z nich wyczuje nas albo usłyszy i zacznie uciekać. Ale
owszem, jakiegoś niedźwiedzia możemy spotkać. Kilka sztuk
ocalało w tej okolicy. A poza tym kojoty, pumy, jelenie,
jaszczurki, żmije... Mamy szansę natknąć się na nie wiele razy.
—Można się wybrać do zoo — mruknęła Hope. — Byłoby
dużo taniej i bez zbędnego wysiłku.
Jakoś musiał przerwać tę jej bezsensowną prywatną wojnę,
którą wypowiedziała mu w niewiadomym celu. Sytuacja
stawała się niezdrowa. Przetrzymał jej nonszalanckie
spojrzenie.
— Oczywiście, że mogłabyś zapłacić swoje pięć kawałków,
obejrzeć za to głazy z włókna szklanego i ptaki pustynne pod
lampami. Potem zatrzymałabyś się przy kiosku z dietetyczną
colą i wróciła do domu, do swojego klimatyzowanego
mieszkanka, Ale przegapiłaś ciężarówkę do Alpine, prawda,
Hope? To był twój wybór, nie nasz. Bądź więc uprzejma
zachować swoje komentarze dla siebie i pozwól, że reszta z nas
będzie poznawać tę ziemię i jej bogactwa w naturalnym
środowisku — nawet jeśli ciebie to nie bawi.
Jej urażona mina wywołała w nim lekkie wyrzuty sumienia,
ale z kamienną twarzą sięgnął po dwa ostatnie przedmioty.
—Pozycja dziewiąta i dziesiąta w niezbędnym ekwipunku
traperskim: mapa terenu oraz kompas. Trasę naszej wędrówki
omówimy szczegółowo później. Na razie zapamiętajcie jedno:
jeżeli odłączycie się od grupy, sprawne dotarcie do
umówionego miejsca spotkania może oszczędzić reszcie z nas
wielu godzin zmartwienia i przygotowań do akcji ratunkowej.
—Możemy coś dodać do tego zestawu — spytała Dana —
czy raczej musimy się ograniczyć do dziesięciu podstawowych
artykułów?
—Oczywiście z żadnego z nich nie możecie zrezygnować.
Ale jedna czy dwie, bardzo potrzebne, rzeczy mogą się jeszcze
zmieścić: krem do opalania, preparat odstraszający owady,
niezbędne lekarstwa. ..
—Dezodorant, szczoteczka do zębów... — Hope
odpowiedziała na jego rozpaczliwe spojrzenie niewinnym
uśmiechem. — To są potrzebne rzeczy — oświadczyła
z naciskiem. — Jeżeli mam spędzić z tobą dziesięć dni na
szlaku, bardzo liczę na to, że masz takie samo zdanie.
Za wszelką cenę chciała go wyprowadzić z równowagi,
tylko po co? Jared zobaczył uniesioną rękę i odwrócił się do
Karen.
Poczekała, aż skinie głową, i dopiero wtedy się odezwała:
—Czy któryś z twoich uczniów używał kiedyś zestawu
awaryjnego? To znaczy... chciałam zapytać, czy zdarzyło się,
że ktoś odłączył się od drużyny i swojego plecaka na dłuższy
czas?
W sali zapanowała niespodziewana cisza. Zdawało się, że
nawet Hope jest ciekawa jego odpowiedzi.
—Na wyprawach MindBend Adventures nigdy —
odpowiedział z lekką dumą w głosie. — Jeżeli szczęście nas
nie opuści i będziecie słuchać przewodnika, unikniecie
nieprzewidzianych rozstań z plecakiem i prawdopodobnie ani
razu nie otworzycie awaryjnej torebki.
—Czy nasze plecaki będą wyglądały podobnie jak ten? —
spytał Hank, pokazując stojący pod ścianą model
z wewnętrznym stelażem, wielki i zapakowany do pełna.
Jared zaniemówił na chwilę. Nie wiadomo skąd wpadł mu
do głowy szatańsko kuszący pomysł... Powinien był
natychmiast o nim zapomnieć.
Spojrzawszy z powrotem na Hanka, pokręcił głową.
—Nie. Wasze będą nieco mniejsze, z zewnętrznym stelażem.
Ale jeśli rozdzielicie konieczne zaopatrzenie między całą
drużynę, wystarczy tego z powodzeniem na dziesięć dni.
—A ty, druhu, co zapakujesz do plecaka?— spytała Hope.
— Bicz?
No dobrze. Jego święta cierpliwość została nadwerężona.
—Mogę ci pokazać, co będę niósł. — Podszedł do stosu
plecaków, zarzucił na jedno ramię trzydziestokilogramowy
ciężar i wrócił do stołu. — Zanim go wypakuję, Hope, podejdź,
proszę, i pomóż mi zademonstrować, jak się taki plecak
prawidłowo zakłada.
Sherry poklepała Hope po ramieniu, inni zachęcali ją
głośnymi okrzykami do wyjścia na środek. Ona sama mierzyła
Jareda niepewnym wzrokiem.
Utrzymał na twarzy swój poczciwy, godny zaufania uśmiech
przewodnika, dopóki mięśnie jego ramion nie zaczęły drżeć
z napięcia. Wstała, na szczęście, i ruszyła ku niemu żółwim
krokiem.
Jego słabnący uśmiech ożył jeszcze na moment.
Rozłożył paski barkowe, jakby podawał jej nie plecak, lecz
futro z norek.
—Proszę, Hope, to naprawdę nic trudnego. Przełóż tutaj
ręce...
Zatrzymała się, nie odrywając od niego podejrzliwego
wzroku.
—Myślałam, że ty go założysz.
—Nie, nie, jeżeli utrzymasz ten duży plecak, wszyscy się
przekonają, że z mniejszym nie będą mieli żadnych trudności.
No proszę, przełóż najpierw jedną rękę, potem drugą. Tędy. —
Poruszył zachęcająco paskami. — Proszę.
Wciąż nie wyglądając na przekonaną, wsunęła ramiona pod
paski plecaka, podczas gdy Jared podtrzymywał od tyłu cały
jego ciężar.
Z trudem powstrzymał się od chichotu.
—No i co, nie jest tak źle, prawda?
—Nie — odparła z mieszaniną ulgi i zdziwienia w głosie. —
Może być.
—A teraz? — spytał słodkim głosem, wypuszczając z rąk
oba paski. Bez wspomagania paska nadbiodrowego, cały
potężny ciężar spadł na jej ramiona.
Z ramionami młócącymi powietrze i wygiętym w łuk
kręgosłupem upadła z plecakiem na podłogę.
Była kompletnie zszokowana.
W gwarze westchnień i pełnych troski okrzyków, podczas
gdy Hope uwalniała się od jarzma plecaka, Jared usiadł przy
niej na piętach.
—No i kto jest teraz przewróconym żółwiem? — mruknął
jej prosto do ucha.
4
Hope wbiła zęby w jabłko, wyobrażając sobie, że to skóra
Jareda. Dławiła ją bezsilna złość. Wiedziała, że nie daruje mu
tego upokorzenia. W jakiś sposób, jakimś cudem, znajdzie
okazję, żeby się zemścić.
Gryząc z zapamiętaniem owoc, oparła się plecami
o betonową ścianę szkoły i wyprostowała nogi. Wolałaby, żeby
chlubą tej ziemi była soczysta trawa zamiast piasku. Co za
piekielny upał! Nawet z ocienionej strony budynku, gdzie stare
drzewo meskitowe nie przepuszczało promieni południowego
słońca, temperatura musiała grubo przekraczać trzydzieści
stopni. Gdyby nie potrzebowała tak rozpaczliwie chwili
samotności, zostałaby w klimatyzowanym barze albo wróciła
do domku z Karen, Sherry i Daną. Nie mogła jednak znieść
tych rozbawionych albo — jeszcze gorzej — współczujących
spojrzeń słuchaczy Jareda.
Tak bardzo się starała wyprowadzić go z równowagi przy
całej klasie i udowodnić, że ta maska Dzielnego Skauta jest
tylko maską...
Z zaciśniętymi do bólu zębami Hope przeżywała od nowa
tamto uczucie koszmarnej bezradności, kiedy leżąc na
podłodze, patrzyła w kpiące oczy Jareda — z pełną
świadomością, że dała się ograć w swojej własnej grze.
Gdyby miała wtedy wolne ręce, z przyjemnością
wypróbowałaby szczeroakrylowe paznokcie na jego skalpie.
Musiał dostrzec żądzę krwi w jej oczach, skoro podejrzanie
chętnie ustąpił Hankowi zaszczytu oswobodzenia jej
z ciężkiego plecaka.
Spojrzała z odrazą na mały, ceglany, jedyny w polu jej
widzenia budynek. Dom Jareda. Dowiedziała się o tym od
Matta, jednego z przewodników. Wystarczyło kilka niezbyt
nachalnych pytań i ten ufny z natury człowiek podzielił się
z Hope wystarczającą liczbą ciekawostek, żeby wzbudzić
w niej szczere zainteresowanie wszystkim, co dotyczy
MindBend Adventures.
Dom wraz z otaczającym go terenem należały do Indianina
o imieniu Ben Biegnący Niedźwiedź, który zmarł, zostawiwszy
cały kram Jaredowi. Matt nie wiedział, kto zbudował szkołę
ani dlaczego została opuszczona, poza tym, że ów stary
człowiek przez wiele lat był jej dozorcą.
Pomimo niewielkiej wiedzy na temat pochodzenia
i przeszłości swojego pracodawcy, Matt wychwalał go pod
niebiosa za wszystko, czego udało mu się dokonać w ostatnich
kilku latach. Ze sposobu, w jaki o nim mówił, wynikało, iż
założyciel MindBend Adventures to Daniel Boone — sławny
amerykański pionier — i Mahathma Gandhi w jednej osobie.
Coś podobnego!
Świętoszkowaty mądrala, ekolog od siedmiu boleści,
startujący do niej z wykładem o bogactwach ziemi! Wiedziała
wszystko, o czym chciała wiedzieć.
Wychowała się w środowisku, w którym ziemia była obsesją
większości ludzi. Nie liczyło się nic poza pogodą, zbiorami
i żywym inwentarzem — a już na pewno nie chuda, rudowłosa
dziewczyna, która poza wyjątkowym zacięciem do
matematyki, do niczego się nie nadawała. Humor jej ojca, nie
mówiąc o sprawie tak podstawowej jak dach nad głową,
zależał od czczonej przez Jareda matki ziemi. Do diabła z nią.
Dla Hope ziemia była czymś, co mogło budzić nienawiść, ale
na pewno nie bałwochwalcze uwielbienie.
Kiedy połknęła ostatni kęs jabłka, cisnęła przed siebie
ogryzek, żałując, że to nie aluminiowa puszka.
—Poczęstuj się, matko...
—Dobrze, że to ulega biodegradacji — przerwał jej głęboki,
łagodny głos.
Położyła rękę na sercu i przekręciła szyję. Jared stał trzy
metry dalej, w miejscu ocienionym przez szkołę, dlatego nie
mógł jej ostrzec jego cień. Dlaczego jednak nie usłyszała
żadnego szelestu?
—Nie rób tego — warknęła.
—Czego?
—Masz mnie nie straszyć! Chyba że do kartoteki urazów,
które zdarzyły się na twoich kursach, chciałbyś dodać mój
zawał.
—Przepraszam. — Włożył obie ręce w kieszenie spodni. —
Nie miałem zamiaru cię straszyć.
I to mówi facet, który zrobił z niej „przewróconego żółwia".
—A co miałeś zamiar zrobić?
—Przeprosić cię.
Zmrużyła powieki. Minę miał poważną, ale zza lotniczych
okularów słonecznych nie widać było oczu.
Hmm. Podciągnęła nogi, lekceważąc jego pomocną dłoń,
i wstała.
—Przeprosić — powtórzyła, usiłując zajrzeć pod ciemne
szkła. Nie mogła być pewna, ale...
Spojrzała w dół na swoje nogi i skrzywiła się z niesmakiem.
Oczyściła kolana z warstwy piasku i drobnych kamyczków,
później zrobiła to samo z łyd- kami. Zaczęła otrzepywać
pośladki, kiedy nagle skamieniała. Odwróciła się i spojrzała
w górę na jego okulary.
Ułożenie warg, drapieżna poza, w jakiej zastygł, powiedziały
jej bardzo dokładnie, na czym skupiony był jego wzrok. Ach
tak...
Upał palił jej twarz. Z największą godnością, na jaką
potrafiła się zdobyć, wyprostowała się i zatrzymała spojrzenie
na wysokości jego brody.
—Nie musisz mnie przepraszać — powiedziała obojętnym
głosem i ruszyła w stronę domu.
Zagrodził jej drogę.
—Chyba jednak muszę.
Basowy rezonans wprawił ją w jeszcze większy niepokój.
Potykając się, postąpiła krok do tyłu.
—Nie powinienem sobie na to pozwolić — mówił dalej. —
Mimo wszystko... mimo że stawałaś na głowie, żeby mnie
sprowokować. Wiedziałem co prawda, że plecak złagodzi siłę
upadku, ale nie powinienem ryzykować nawet tego. Mam
nadzieję, że nic ci się nie stało.
—A więc przyznajesz, że to był głupi kawał? — Uniosła
wysoko brwi i skrzyżowała ręce. — Celowy numer?
—Tak.
Bez wykrętów, bez zbędnego gadulstwa. Żadnych
usprawiedliwień. Niesamowite.
—Parszywie niski.
Przypierała go do muru.
—Zgadzam się — odparł po krótkiej chwili wahania.
Wymuszony szacunek ostudził nieco jej złość. Przyglądała
mu się nieufnie, szukając czegoś podejrzanego, choćby jednej
rysy w jego szczerości.
W sportowych okularach słonecznych, w fioletowych
oprawkach z zielonym sznurkiem, wyglądał zupełnie inaczej
niż w swoich zwykłych drucianych. Te kolorowe dodawały
jego sympatycznej, choć dość pospolitej urodzie wyrazu
roztargnienia, efektownej lekkości. Powędrowała wzrokiem do
wąskich, ale wyraźnie zarysowanych ust. Zdecydowanie
męskich.
Może jednak „pospolita" nie jest najwłaściwszym słowem...
—A więc uzyskam twoje przebaczenie? — zapytał głosem
chropowatym jak pustynna ziemia.
—To zależy. — Patrząc na niego spod przymrużonych
powiek, doszła nagle do wniosku, że jego ogromny wzrost
przestał ją irytować. — Powiedz, jak bardzo byłam
prowokująca...
—O, bardzo! — prychnął, wznosząc w niebo oczy. — Ależ
mnie korciło, żeby skręcić ci tę piękną szyję... Dobrze o tym
wiesz.
Na słowo „piękną" przeszył ją lekki dreszcz.
—Odbiłeś sobie z nawiązką — wydusiła przez zaciśnięte
gardło. — Ciągle nie mogę uwierzyć, że dałam się nabrać na
tak prymitywny numer. Demonstracja plecaka!
—A ja wciąż nie mogę uwierzyć, że pozwoliłem sobie na
podstęp. — Jego usta rozchyliły się w leniwym, rozbrajającym
uśmiechu — beztroskim i o wiele bardziej ekscytującym niż
myślenie o interesach. — No więc... wydaje mi się, że jesteśmy
kwita, co?
—Kwita?
—Tak, remis. Może wreszcie zawrzemy przyjazny rozejm.
W klasie oboje zachowywaliśmy się niezbyt przyzwoicie.
Jeżeli wybaczysz mi ten obrzydliwy numer z plecakiem, ja
zapomnę, że przerywałaś mi jak nieznośne dziecko i uznam
konflikt za niebyły.
—Jakie to... dojrzałe z twojej strony — powiedziała
flegmatycznie, odrzucając pomysł, który wpadł jej nagle do
głowy, jako wyjątkowo niski i pokrętny.
—No cóż. Kiedy znajdziemy się na szlaku, będziesz musiała
dorosnąć w przyspieszonym tempie.
Właściwie... dlaczego by nie. Czasami pokrętność popłaca.
—Tak naprawdę, niezupełnie to chciałem powiedzieć —
bąknął, reflektując się nieco za późno. — Chodziło mi raczej
o to, że... — Zawahał się, kiedy Hope zrobiła krok do przodu.
—O to, że myślisz o mnie jak o dziecku — dokończyła za
niego, wprawiając w ruch swoje długie palce, które — zanim
Jared się zorientował — wylądowały na jego koszuli khaki.
Kiedy przeciągnęła dłonią po twardym mięśniu, usłyszała syk
wstrzymywanego oddechu. — Poradź mi, Jared, co mam
zrobić, żebyś zmienił zdanie?
Jego ręka wystrzeliła w górę jak z procy.
—Nie igraj ze mną, Hope — powiedział, chwytając ją za
nadgarstek.
Z kamienną twarzą podniosła drugą, wolną dłoń i objęła nią
od tyłu głowę Jareda.
—Życie jest grą, mój druhu. Zwycięzca zgarnia całą pulę.
Przeczesując paznokciami jego włosy, westchnęła
z wrażenia. Nie była to pospolita fryzura, lecz gęsta czupryna
o dotyku surowego jedwabiu. Wsunęła głębiej palce, do samej
skóry, i opuszkami palców, bardzo powoli, zaczęła rysować na
niej kółka.
—Przyjemnie? — spytała szeptem, czując promieniujące do
wszystkich kończyn leniwe ciepło.
—Tak — odparł głucho.
Uczciwe, szorstkie tak. Niewiarygodnie podniecające.
Uwolniwszy drugą dłoń z uścisku Jareda, zaczęła masować
napięte mięśnie jego ramion. W tej pozycji jej piersi znalazły
się bliżej jego torsu.
—Czuję, że jesteś strasznie spięty. Znam pewien sposób,
jeszcze lepszy od masażu, na złagodzenie napięcia. Chcesz,
żebym ci pokazała?
—Nie.
Przysunęła się bliżej. Widziała, jak sztywnieje jego szyja,
zauważyła błyszczące kropelki potu na opalonej skórze. Jej
podniecenie rosło. Jared pozwalał Hope prowadzić tę grę, jak
gdyby bronił się przed następnym krokiem, a jednocześnie nie
był w stanie oprzeć się prowokacji. Przyciągnęła delikatnie
jego głowę, aż poczuła na twarzy ciepły oddech.
—Kłamiesz — mruknęła, dotykając drżącymi wargami jego
ust.
Poddała się fali namiętności. Zapomniała o zemście,
zapomniała o rzeczywistości, miała teraz tylko jedno
gwałtowne pragnienie... Ich ciała ledwie się musnęły, ale
pocałunek był gorący i erotyczny mimo zamkniętych ust.
Zduszony jęk, który wydobył się z gardła Jareda, dał jej władzę
nad nim, choć odebrał siłę.
Pocałuj mnie, rozkazała w myślach, lgnąc do niego całym
ciałem.
Wilgotna skóra i ubrania splątały się, wtopiły jedno
w drugie, parowały. Nareszcie, nareszcie, nareszcie jego bierne
dłonie otoczyły jej biodra i przyciągnęły bliżej; jego język
znalazł drogę między wargami i wniknął do środka.
Czuła, że uginają się pod nią nogi. Oparta na jego rękach,
topniejąca jak wosk, z trudem próbowała odzyskać kontrolę
nad sytuacją, odzyskać siebie. Już nawet nie resztki zdrowego
rozsądku, a tylko silny instynkt samozachowawczy pozwolił jej
popchnąć Jareda i wyrwać się z jego ramion. Cofnąwszy się
gwałtownie, stała przed nim dysząca i oszołomiona, przerażona
i triumfująca.
Dopiero kiedy ochłonął nieco i spojrzał na nią przytomnie,
uniosła brodę.
—Teraz jesteśmy kwita.
Stojąc w półkolu obok Hanka i Karen, Hope przyglądała się
Billowi, który jako pierwszy zaczął rozpakowywać jeden
z dwóch pakunków. Tuż po lunchu Jared zaprowadził każdą
drużynę do innej klasy. Kazał im wyjąć namioty, rozbić je —
łącznie z tropikiem — a potem zaimpregnować szwy. Miał
wrócić za godzinę, żeby sprawdzić, jak im idzie.
Pięknie. Jakby nie miała dostatecznie rozstrojonych nerwów.
Zrobiła już kilka głupich rzeczy w swoim życiu, ale
prowokując Jareda do pocałunku, przeszła samą siebie.
Najgorsze, że nie udowodniła ani jemu, ani sobie niczego —
poza tym, że ten facet opętał ją, nie kiwnąwszy nawet palcem.
Próbowała sobie wyobrazić, jak by się czuła, gdyby nie był
taki bierny i przejął inicjatywę.
Wachlując się instrukcją użytkowania namiotu, zauważyła
nagle, że reszta drużyny patrzy na nią jakoś dziwnie.
Zreflektowała się i nonszalanckim gestem pokazała akcesoria,
które Bill rozłożył na podłodze.
—Czy ktoś z was rozbijał kiedyś taki namiot?
—Widziałem podobny w sklepie... — Hank wzruszył
ramionami — ale stojący. I bez tropiku — dodał markotnym
głosem.
Bill skrzywił się i podniósł głowę.
—Właściwie po co nam jakiś tropik?
—Po to, żeby mieć więcej roboty i żeby uszczęśliwić
naszego skauta — wyjaśniła Hope.
—Przecież Jared tłumaczył to dokładnie przed przerwą na
lunch. — Karen spąsowiała, widząc ich zdumione spojrzenia.
— Nikt z was nie słuchał?
—Słabo się koncentruję, kiedy skręca mnie z głodu —
przyznał Hank.
Bill milczał, a Hope nie mogła im powiedzieć, że w czasie
wykładu Jareda obmyślała plan zemsty.
—Bądź tak dobra i odśwież nam pamięć — zaproponowała.
—Każde z nas odparowuje w nocy około pół litra wody.
Gdyby ściany wewnętrznego namiotu nie oddychały, rano
mielibyśmy bajoro na podłodze. A wodoszczelny tropik chroni
sypialkę przed mżawką i deszczem.
Bill, siedząc na piętach, oglądał szkielet namiotu i jego
powlokę, zupełnie jakby przygotowywał się do operacji. Spod
długich rzadkich włosów, zaczesanych nienaturalnie od dołu na
czubek głowy, prześwitywała różowa łysina.
—No dobra. Złożenie tego do kupy nie powinno być trudne
— oświadczył. — Spróbujemy.
Hope przekartkowała błyskawicznie instrukcję.
—Kolejność czynności wydaje się dosyć jasna —
powiedziała. — Chcesz zerknąć na schemat?
—Zawracanie głowy! — Machnął ręką. — Taka instrukcja
dla idiotów mogłaby mnie tylko wnerwić.
Hope pochyliła się nad nim i postukała zgiętym palcem
w czubek głowy.
—Puk, puk, jest tam kto? — Wyprostowała się i założyła
ręce na biodra. — Dawno nie słyszałam czegoś równie
śmiesznego. Hank, powiedz mu, że to niepoważne.
—Sam nie wiem, Hope. Ostatnia instrukcja, której zaufałem,
była naprawdę do chrzanu. Zostały mi dwa nie wykorzystane
wsporniki i trzy nie zidentyfikowane śruby. Składałem regał na
książki. Okazało się, że do modelu C dołączyli schemat
modelu A.
—No i co ty na to? — zapiał Bill.
—Pomagałam kiedyś rozbijać namiot — odezwała się cicho
Karen.
Hope, wzburzona rozmową z męską częścią drużyny, ledwie
ją usłyszała.
—Posłuchajcie, chłopcy, przysięgam, że nie wygadam
Jaredowi, że tacy wielcy silni faceci odwołali się do własnej
inteligencji i słowa pisanego. — Pomachała książeczką przed
nosem Billa. — Zapomnij, dzikusie, o męskiej dumie i zerknij
na tę instrukcję.
Spiorunował ją wzrokiem.
—Dobrze. Pominę trudne słowa i sama ci to przeczytam. —
Otworzyła instrukcję i przebiegła palcem pierwszą stronę.
Karen chrząknęła nieśmiało, żeby zwrócić na siebie uwagę.
—Pomagałam kiedyś rozbijać namiot — powtórzyła
głośniej.
Bill stanął przed Hope, wysuwając do przodu zarośniętą
brodę niemal tak daleko, jak swój pokaźny brzuch.
—Odkąd wróciliśmy z lunchu, wyraźnie szukasz zaczepki.
Nie wiem, kotku, co cię ugryzło, ale jeśli nie masz zamiaru nic
robić, tylko wściekać się, bierz ten szajs i sama go rozkładaj. Ja
z Hankiem ustawimy drugi. Zobaczymy, kto skończy pierwszy.
—Jasne, że ja! Zgoda, pod warunkiem, że przegrani ucałują
stopy zwycięzców przy całej klasie. Już widzę, stary, jak ci
rzednie mina!
—Pomagałam rozbijać namiot — zagrzmiała Karen głosem,
którego nie powstydziłby się makler giełdowy.
Hope spojrzała na nią z szacunkiem.
—Sports Arama sprzedaje mnóstwo turystycznych
namiotów. Jim ma dwa własne, dwuosobowe — wyjaśniła
ledwie dosłyszalnym szeptem.
Hank spojrzał na nią z zaciekawieniem.
—Potrafisz rozbić namiot? — zapytał przyjaźnie.
—Pomagałam to robić... kiedyś.
No, no, kto wie? Hope uśmiechnęła się.
—To nie fair — zaprotestował Bill. — Założyłem się z tobą.
—A ja myślę, że bardzo fair. Nie miałeś nic przeciwko temu,
żeby grać dwóch na jednego, a teraz, jak układ się wyrównał,
zaczynasz marudzić? O co ci chodzi, boisz się przegrać
z dziewczynami?
Kiedy Hope zauważyła, jak Karen sztywnieje pod wpływem
obelżywie pogardliwego spojrzenia Billa, sama miała ochotę
plunąć sobie w brodę. Ona też nie jest bez winy. Podobnie jak
ci faceci zakładała podświadomie, że tej cichej, zahukanej
kobiety nie ma sensu włączać do zakładu.
Bill pochylił się i jeszcze raz sprawdził części namiotu
leżące na podłodze.
—Proszę bardzo, do roboty — powiedział przez ramię. —
Będziecie się miały z pyszna, ale na własne życzenie. Dla
waszych usteczek wypolerujemy buty na błysk, prawda,
trenerze?
Hank podniósł leniwie swoją olbrzymią rękę koszykarza
i podrapał się w szyję. Nie odpowiedział ani słowem, czym
zaskarbił sobie jeszcze większy szacunek Hope dla swojej
inteligencji.
Bill sięgnął po dwa aluminiowe słupki i zaczął je składać.
—Hola, hola — zaprotestowała Hope, kiwając palcem. —
Jeszcze nikt nie ogłosił startu. Odłóż spokojnie te rurki
i poczekaj, aż rozpakujemy nasz worek.
Przeciągnąwszy go na drugi koniec klasy, odwróciła się do
swojej partnerki z zachęcającym uśmiechem.
—Chodź, Karen, nie ma na co czekać. Pokażemy tym
małpiszonom kilka sztuczek.
Twarz Karen promieniała wdzięcznością. Hope przyrzekła
sobie, że nie będzie jej traktować ulgowo, lecz wymagać
uczciwej współpracy, tak jak na to zasługiwała. Uklękły na
obskurnej wykładzinie z linoleum i wyjęły z pokrowca namiot
kopulasty z wszystkimi, rozłożonymi na czynniki pierwsze,
elementami konstrukcyjnymi.
—Nie powiem, żeby wyglądało mi to znajomo — przyznała
Karen.
—Spokojnie, przypomni ci się, jak zaczniemy. To pewnie
tak jak z jazdą na rowerze, co? Albo pływaniem...
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Hope musiała stłumić
w sobie przypływ irytacji.
—No to co, dziewczyny? — zawołał Bill. Patrzył na nie
z założonymi na krzyż rękami, huśtając się na piętach. —
Bierzecie się do roboty czy pękacie? Liczę do trzech
i startujemy. Jeden... dwa... trzy!
Mężczyźni przykucnęli i zaczęli składać słupki. Hope,
maksymalnie skoncentrowana, studiowała instrukcję.
Po kilku minutach cały schemat miała w głowie. Dziecinada
dla kogoś, kto w wieku dziesięciu lat zaliczył program
geometrii na poziomie szkoły średniej. Równie łatwe jak
ekonomia czy siatkówka, która była jej ulubionym sportem na
studiach. Odsunąwszy z myśli wspomnienia, poszła sprawdzić,
jak sobie radzi Karen.
Klęczała na podłodze, wpatrzona w zieloną płachtę namiotu.
Spojrzała na Hope nieobecnym wzrokiem.
—Ja... nie zrobię tego.
—Ale co się stało? Źle się czujesz?
— Okłamałam cię. — W jej głosie brzmiała skrajna rozpacz.
— Jestem niezdarną krową, zwyczajną kretynką. Wcale nie
pomagałam Jimowi przy rozbijaniu namiotu. To znaczy
próbowałam, ale...
Wyzwał cię od krów i kretynek, Hope dokończyła
w myślach. Usiłowała nie zdradzić się miną, co myśli o tym
skończonym draniu, tym jej cholernym Jimie.
—Kto powiedział, że masz to robić sama? Zakład dotyczy
nas dwóch. — Zerknąwszy ukradkiem na poczynania
mężczyzn, odezwała się konfidencjonalnym szeptem: — Dobra
nasza, sfuszerowali. Rób teraz dokładnie to, co ci powiem,
a zobaczysz, że damy im popalić. — Ścisnęła mocno jej ramię,
a potem wydała polecenia.
Z pierwszym zadaniem Karen grzebała się nieporadnie,
jakby miała zdrętwiałe palce.
Hope musiała pohamować swój instynkt współzawodnictwa,
a nie było to łatwe. Widząc kątem oka, że w drugim końcu sali
namiot męskiej drużyny rośnie w błyskawicznym tempie,
odczuwała coraz silniejszą pokusę, żeby odsunąć partnerkę
i zrobić wszystko samodzielnie. Z nerwowego spojrzenia
Karen wynikało, że i ona na to liczy.
Na początku Hope kilkakrotnie powtórzyła tę samą
wskazówkę i patrzyła, jak Karen niewiarygodnie powoli łączy
pierwszy komplet słupków.
Kiedy sknociła drugie zadanie, czekała na reakcję Hope.
A dla Hope spokojne powtarzanie poleceń — bez komentarza
— było jedną z najtrudniejszych rzeczy, jakie mogła sobie
wyobrazić.
Potem nagle Karen rozluźniła się, zaczęła ruszać sprawniej,
łapać w lot polecenia. W końcu Hope nie musiała jej
kontrolować. Pracowały na cztery ręce, a ich namiot rósł
w oczach. Pozostał jeszcze jeden naciąg tropiku...
—Wygraliśmy! — krzyknął Bill. Kiedy obie kobiety
odwróciły głowy, wyszczerzył zęby w triumfującym uśmiechu
i zaczął bębnić jak goryl w swoją ogromną klatkę piersiową.
—Nie bądź taki King Kong — powiedziała na wydechu
Hope. — Pamiętaj, że Fay Wray go przeżyła. Hej, Karen,
naciągnij ostatnią taśmę — jeszcze nie koniec gry.
Karen skinęła głową, wykonała ostatnią czynność
i pomaszerowała za Hope do wrogiego obozu.
—Dobra robota — pochwalił je Hank z ciepłym uśmiechem.
— Wyścig był bardzo wyrównany.
—Może i wyrównany — ryknął Bill — ale ktoś musiał
przegrać.
—Święte słowa — mruknęła Hope.
Roześmiana Karen wydawała się o wiele młodsza niż
zwykle i bardzo ładna. A sądząc po wyrazie twarzy Hanka,
Hope nie była w tej opinii osamotniona.
Mężczyźni rozbili namiot, nie kierując się instrukcją. Gdzieś
musiała im zostać jakaś „nie zidentyfikowana śrubka"... Hope
obchodziła wkoło kopulasty namiot, podnosiła, poszturchiwała,
obmacywała różne łączenia. Raz jeszcze odchyliła przednią
klapę, uklękła i wsunęła się do połowy do wnętrza.
—Mam! — pisnęła radośnie, widząc dowód porażki
przeciwników. — Wygrałyśmy. Nie przymocowany rękaw
przy podłodze!
—Coś podobnego — warknął Bill. — Ale dobra, szkoda
czasu na bicie piany. Powiem wam, co trzeba zrobić. Niech
Jared zdecyduje, kto wygrał.
—Jeszcze czego. — Hope skrzywiła się. — Nie wierzę temu
facetowi. Lepiej wejdź do środka, pokażę ci, gdzie
sfuszerowałeś.
—Hope? — W głosie Karen zabrzmiał niepokój. — Myślę,
że powinnaś...
—Spokojnie, Karen, nie pozwolę, żeby tym panom się
upiekło. Rusz się, Bill. Nie graj na zwłokę, tylko wczołgaj tu
swój kuper.
—Proponowałbym, kotku, żebyś wycofała się ze swoim —
odezwał się tubalny głos tuż za plecami Hope — bo ja
wchodzę do środka.
Wsparta na kolanach i dłoniach, Hope zacisnęła powieki
i skamieniała.
—Przesuń się — ponaglił ją Jared.
Dobrze, tylko w którym kierunku? Otworzyła oczy
i rozejrzała się na boki. Przytulny dwuosobowy namiot.
Wyobraziła sobie, że jest w nim z Jaredem. Cofnęła się
ostrożnie i zderzyła z jego biodrami.
Przez sekundę świadomość Hope oswajała się z jego
ciepłem, kształtem, dotykiem, zanim wysłała sygnał alarmowy.
Wśliznęła się pospiesznie do środka, usiadła na piętach
i drżącymi palcami zasłoniła twarz. Świetnie.
Tego jej tylko brakowało.
—Może zrobicie sobie dziesięciominutową przerwę? —
zaproponował Jared.
Gromki, obleśny chichot musiał należeć do Billa.
—Na pewno nie potrzebujesz trochę więcej czasu?
—Chodź, dzikusie, znajdziemy ci banana — powiedział
zdegustowanym głosem Hank.
—Dobra, tylko odwal się z tym dzikusem, co? Poza tym ja
nie znoszę bananów.
—Więc chodź, kolego... — Klepnięcie w plecy wzmocniło
siłę słowa. — Napijemy się czegoś i...
Głos Hanka urwał się, kiedy obaj z Billem zniknęli za
drzwiami. Karen, jak przystało na grzeczną panienkę, musiała
podreptać za nimi.
Hope wpatrywała się w zielone ściany namiotu, ogłuszona
własnym, przeraźliwie głośnym oddechem. Mdły zapach
impregnowanej tkaniny atakował jej nozdrza. Co teraz robi
Jared?
—Poczekam na Hope — ofiarowała się Karen.
No, no... Kto by pomyślał.
—Hope nic się nie stanie, nie martw się.
—Ale...
—Zaufaj mi.
Długie, wymowne milczenie.
Bądź silna, przyjaciółko. Ten facet to wilk przebrany za
skauta.
—Wrócę za dziesięć minut — odezwała się w końcu Karen.
Hope zawirowało w głowie. Jak zwykle była zdana sama na
siebie, ale też nikomu innemu nie ufała bardziej niż sobie. Na
odgłos zamykanych drzwi wyprężyła się jak struna.
—A niech to diabli — mruknęła pod nosem.
W tej samej chwili, kiedy doczołgała się do wyjścia, klapa
namiotu uchyliła się bezszelestnie i Jared wsunął do środka
głowę.
5
Zderzyli się czołami z głuchym łomotem. Hope jęknęła
i upadła na pośladki.
—Boli? — spytał Jared.
—A jak ci się wydaje? Gdybym miała rogi jak baran, to
może by nie bolało. Czy ja wyglądam na barana?
Jego tubalny śmiech wibrował wokół niej, nad nią,
przeszywał ją na wskroś, wprawiając w łomot serce, kradnąc
powietrze, którego coraz bardziej jej brakowało. Musiała
natychmiast wstać. Zaczęła wymachiwać rękami jak do kraula,
ale straciła równowagę i fiknęła w tył.
Uderzyła plecami w słupek i dopiero wtedy przestała się
miotać. Wzięła głęboki oddech. W namiocie pachniało teraz
słońcem i męską wodą kolońską, co drażniło ją jeszcze bardziej
niż zapach nowego brezentu. Zorientowała się, że Jared nie ma
wobec niej złych zamiarów — musiał po prostu wgramolić swe
ogromne ciało do środka i usiąść w miejscu, gdzie kopulasty
sufit był najwyższy.
—Och, na pewno nie jesteś baranem – powiedział drwiącym
głosem, stawiając jedną stopę przy jej biodrze. Drugą nogę
podciągnął do siebie i zgiętą w łokciu ręką objął kolano. —
Przecież ty lubisz rządzić, a nie słuchać. Zwyciężać, a nie
przegrywać.
Odwróciła wzrok od jego mocnej łydki.
—A co to ma do rzeczy, jeśli wolno spytać?
W mrocznym świetle jego zęby lśniły bielą.
—Nic, to twoja sprawa... Dopóki cię nie poniesie i nie
zaczniesz dążyć do starcia, tak jak w scence z pocałunkiem,
którą odegrałaś przed lunchem. — Machinalnym gestem Jared
poprawił skarpetki, potem strzepnął kurz z czubka buta. —
Zawsze używasz seksu jako broni?
Zamrugała z wrażenia i stłumiła śmiech. Czy Debbie nie
zawyłaby z radości, słysząc coś takiego?
—A ty na każdym turnusie całujesz swoje kursantki? —
odparowała.
—Nie. Nigdy dotąd tego nie robiłem. Wyobraź sobie, że
MindBend Adventures jest dla mnie równie ważna jak
Manning Enterprises dla ciebie. Dlatego bardzo proszę, żebyś
nigdy więcej nie uciekała się do takich chwytów. Nie mam
zamiaru narażać na szwank opinii firmy dla przelotnego
dreszczyku.
—Czy ja wzbudzam w tobie jakieś dreszcze?
Ledwie wypowiedziała ostatnie słowo, zaczęła żałować, że
nie ugryzła się w porę w język.
Jared sposępniał i odwrócił wzrok.
Próbując ukryć zmieszanie, uklękła i obracając się wkoło,
zaczęła oglądać namiot tam, gdzie podłoga styka się ze ścianą.
—Bill z Hankiem zaraz wrócą — powiedziała jakby do
siebie. — Wiem, że to musi gdzieś być.
—Co?
—Coś, co przeoczyli. To ja z Karen wygrałyśmy zakład.
—To nie ma znaczenia.
Hope znieruchomiała na chwilę, westchnęła i zaczęła szukać
dalej.
—Dla mnie ma wielkie znaczenie. I daruj sobie, z łaski
swojej, dalszy ciąg wykładu. Powiedzmy, że ty najchętniej
tańczysz w rytm tam-tamów, a ja lubię werble. Zresztą sam
mówiłeś, że wszyscy są potrzebni, każdy wchodzi do drużyny
z własną energią, wyjątkowymi umiejętnościami, i że
powinniśmy trzymać się... No właśnie! Znalazłam. —
Obejrzała się przez ramię.
Jared wcale nie patrzył na fragment nie osłoniętej brezentem
aluminiowej rurki.
Skórę Hope oblała fala ciepła. Wiedziała, co tak
rozpamiętywał. To samo co ona — moment, kiedy zderzyli się
w progu namiotu, krótką chwilę bliskości. Spokojnie...
—Czy widzisz to co ja, że nie założyli rękawa?— spytała.
—A nie wystarczy ci, że ty jesteś przekonana, że czegoś nie
zrobili i przegrali zakład? Czy chodzi głównie o poklask,
o zwycięstwo na oczach publiczności? Czy to jest aż tak
ważne?
Hope poczuła się jak spięta ostrogą. Poderwała się
gwałtownie i usiadła na piętach, wystarczająco blisko, żeby
wygarnąć mu wszystko, co miała do powiedzenia — prosto
w oczy.
—Tak jest, ojcze Austinie. Publiczne zwycięstwo ma dla
mnie wielkie znaczenie. Swoją drogą, gdybyś potrafił skupić
wzrok na konstrukcji namiotu zamiast na mnie, byłabym
bardziej skłonna wysłuchać z uwagą twojego kazania. Ale teraz
ja ci coś opowiem.
Jaredowi nie drgnęła powieka.
—Znam lekarza, który pracuje od lat nad implantem dla
kobiet, które nie trzymają moczu. Testowano go już we
Francji, w Szwecji i okazało się, że działa! To najlepsze ze
wszystkich możliwych — dostępnych dzisiejszej medycynie —
rozwiązanie. Absolutnie rewelacyjne! Skuteczniejsze od
konkurencyjnego patentu, którym zajmuje się w tej chwili
FDA, urząd kontroli żywności i leków. Ratunek dla tysięcy
kobiet skazanych na dożywotnią niewolę w czterech ścianach
domu. Potrafisz zrozumieć, jaka to dla nich szansa?
Jared nie przerywał jej.
—Szansa na powrót do normalnego, aktywnego życia, na
odzyskanie godności. Czy może być, do diabła, coś
ważniejszego? Ale dopiero wtedy ten implant stanie się ich
realną szansą, kiedy ja, bezwzględna kapitalistka, pójdę na
całość — kiedy będę walczyć, żądać, kiedy uda mi się
wepchnąć wynalazek mojego cichego bohatera przed oczy
publiczności — i na rynek. Dopiero wtedy, cholera, gdy
wygram! Głośno. Publicznie.
Jared patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy, jak
gdyby to, co usłyszał, zaskoczyło go, ale wcale nie zachwyciło.
—Jeżeli nazwiesz mnie przez to efekciarą czy awanturnicą,
nie ma sprawy, da się z tym żyć. Milczący bohaterowie nie
zmieniają świata własnymi siłami. Wiesz o tym, Jared.
Potrzebują takich jak ja, którzy popchną sprawy do przodu. —
Spojrzała na niego twardym, wyzywającym wzrokiem. — Czy
przyznasz, że Bill z Hankiem przeoczyli jeden element?
—Naprawdę nie ma potrzeby.
Hope zatrzęsła się z gniewu. Dopiero teraz zdała sobie
sprawę, jak wielkie znaczenie miała dla niej opinia Jareda. I jak
rozpaczliwie pragnęła, żeby było inaczej. Podczołgała się do
wyjścia. Chciała być jak najdalej od faceta, który sprowokował
ją do tej bezsensownej spowiedzi, a potem zrobił z niej balona.
Cholera, czyżby należała do gatunku kobiet, które nigdy nie
mądrzeją?
Chwycił ją za kostkę.
Wierzgnęła nogą, bezskutecznie próbując ją wyrwać. Jego
siła fizyczna doprowadzała ją do szału. I w równym stopniu
upokarzała.
—Ręce przy sobie, puść mnie natychmiast! — rozkazała,
z przerażeniem słysząc drżenie w głosie.
Puścił stopę, ale chwycił oburącz jej talię i zmusił, żeby
odwróciła się do niego twarzą. Okrzyk protestu załamał się,
kiedy Jared przyciągnął ją do siebie tak blisko, że nie miała
czym oddychać.
—Nie ma potrzeby, żebyś mi pokazywała, co znalazłaś tutaj,
bo zauważyłem błąd na zewnątrz. Tropik jest nieprawidłowo
rozpięty.
Cała uwaga Hope skupiła się teraz na palcach Jareda, które
zaczęły wędrować po jej żebrach. Kiedy musnęły z boku jej
piersi, straciła głos. Gdyby poruszyła się nieznacznie, jego
dłonie znalazłyby się tam, gdzie powinny... Tam, gdzie jej
rozpalone ciało potrzebowało ich najbardziej.
—Słyszałaś, co powiedziałem?
—Coś o tropiku? — mruknęła, zrozumiawszy nagle jego
zastosowanie.
Bez tkaniny, która „oddycha", w wewnętrznym namiocie
zrobiłoby się bajoro z powodu wydychanej przez nią pary.
Pobłażliwy błysk w oczach Jareda był sygnałem, że
doskonale wie, co się z nią dzieje — i że ta świadomość
sprawia mu radość.
—Brawo, Hope. Moje gratulacje. Wygrałaś.
Nareszcie! Nareszcie wydusił z siebie to słodkie słowo, na
które czekała. Udało się. Zacisnęła dłoń na jego przedramieniu
i spojrzała mu w twarz. Niebywale przystojną twarz, musiała to
w końcu przyznać. Poczuciu triumfu towarzyszyła czysta
przyjemność patrzenia na Jareda — nie odważyłaby się
zdecydować, co sprawiało jej większą satysfakcję.
—Hope, wiesz, że nie grasz fair...
—Co może być nie fair w...
Spokojnie.
—Rozumiesz moją sytuację, prawda? Nie możemy być
kochankami, a ja naprawdę nie chcę być twoim wrogiem ani
przedmiotem zakładu, który można wygrać albo przegrać.
Zostaje chyba jedno wyjście.
Nieznany ląd, tylko o to może chodzić. Przyjaźń z kimś, kto
nie jest w żaden sposób związany z jej interesami, kim trudno
byłoby sterować.
Skrzypnęły otwierane drzwi sali. Niedbałe kroki zbliżały się
do namiotu.
—Rany kota, ludzie, to wy tam jeszcze siedzicie? — ryknął
Bill. — Hej, Jared, więc kto według ciebie wygrał zakład?
—Poczekaj, nie pali się, najpierw stąd wyjdziemy. Muszę
coś ogłosić — rzekł Jared. — Publicznie — dodał
z uśmiechem.
Zmieszana, Hope uśmiechnęła się również, stawiając w ten
sposób pierwszy niepewny krok w nieznane.
Godzinę przed świtem Jared już nie spał. Siedział w swojej
małej kuchni, sączył z kubka gorącą kawę, nie mogąc sobie
darować swej pochopnej obietnicy.
O czym, do diabła, myślał, dając Hope słowo honoru, że
rano, po wspólnej medytacji, Hank i Bill będą mogli wypełnić
warunki zakładu? Rzecz w tym, że w ogóle nie myślał. Zbyt
był zajęty przeżywaniem.
Zbyt przejęty uczuciami, które wzbudzała w nim Hope. Nie
był w stanie myśleć, kiedy dotykał aksamitnego ciała, którego
zapach i kształty miał wyryte w pamięci. Ciała wibrującego od
takiej dawki kobiecej energii, że pragnął wniknąć w nie
głęboko, czuć wokół siebie jej pulsowanie. Miał za sobą całą
koszmarnie długą noc.
A czekała go o wiele dłuższa wyprawa.
Westchnął ciężko, uniósł jednym palcem okulary
i pomasował piekące powieki. Gdyby chociaż Ben stał teraz
przy starym, zwalistym piecu, poczęstował go porcją grzanek,
mądrą radą i pogodnym dowcipem...
Apacz wiedziałby na pewno, co mężczyzna powinien zrobić
w takiej sytuacji. Boże, jak bardzo mu brakowało tego
człowieka.
Opuścił okulary, poprawił na nosie druciane oprawki
i sięgnął raptownie po kubek z kawą. Gorący płyn przedostał
się przez zaciśnięte gardło, lądując głośno w pustym żołądku.
Jared postawił kubek na kolanie i zmrużył oczy. W ślad za
strużką pary jego wzrok powędrował nad stół, do stojącego na
środku płytkiego, plecionego koszyczka.
Własnoręczne dzieło matki Bena, podobnie jak mokasyny
z jeleniej skóry, stojące obok butów Jareda na sosnowej
podłodze. Ceglaną ścianę ozdabiała sakwa z łączonych
kawałków skóry, pamiątka po indiańskiej prababce Bena. Jared
zauważył, że jego piękny, nowoczesny plecak z wewnętrznym
stelażem stoi oparty o tę samą ścianę. Uśmiechnął się pod
nosem.
Galeria sztuki w Dallas, której właścicielem był kiedyś jego
ojciec, nazwałaby to zestawienie głęboko znaczącym. I —
zrozumiał to niedawno — nie byłoby w tej opinii odrobiny
przesady. Możliwość harmonijnego współistnienia
nowoczesnej techniki i tradycyjnego rzemiosła wydawała się
Jaredowi oczywista. Ale nie zawsze tak było.
Kiedy sześć lat temu po raz pierwszy zawędrował do krainy
Big Bend, kompletnie rozbity i bez grosza przy duszy, odrzucał
ze wstrętem wszystko, co mu przypominało poprzedni etap
życia — zwariowanej pogoni za sukcesem w amerykańskim
stylu. To Ben nauczył go cenić równowagę, czerpać pożytek
zarówno z tybylczej kultury Indian, jak i ze współczesnej
cywilizacji białego człowieka. Nauczył go uzdrawiać własną
duszę i walczyć o to, żeby każdy dzień był nowym początkiem.
Kiedy dopił kawę, podszedł do wypełnionego brudnymi
naczyniami, zardzewiałego zlewu. Za długo to zmywanie
odkładał. Gorąca woda buchnęła nierównym strumieniem,
rozpryskując się na boki. Podobnie jak jego niespokojne,
chaotyczne myśli.
Tłumaczył sobie, że pociąg fizyczny do Hope jest
niebezpieczny i niewygodny, jak swędzące miejsce na skórze,
którego nie można podrapać. A to oczywiście wzmaga
swędzenie. Nie do wiary... Odkąd przestał być nastolatkiem,
nigdy nie był w takim amoku.
Krzywiąc się, ścierał połysk z pokrytego szkliwem
kamionkowego talerza i trochę żałował, że Hope nie jest typem
bezwzględnej, zachłannej kapitalistki, jak myślał na początku.
Stał za drzwiami klasy — wiedząc, jak zależy jej na tej
wygranej — i słyszał, z jaką świętą cierpliwością znosiła
nieporadność Karen. Zaryzykowała dla jej dobra, mimo że
naprawdę mogły przez to przegrać. Opowieść o „cichym
bohaterze" również brzmiała prawdziwie. I ta słabość, kryjąca
się za jej dziecinnym pragnieniem zwycięstwa, też nie była
pozorowana.
Ktoś w jej młodości solidnie się napracował, próbując ją
złamać, odrzeć z poczucia własnej wartości.
Cholera, nie miał zamiaru traktować Hope protekcyjnie, nie
chciał myśleć o niej z politowaniem. Jego litość niewarta była
funta kłaków!
Poraziło go nagłe, koszmarne wspomnienie: Beth
z obłąkanym wzrokiem, kiedy zerwał ich zaręczyny, jej włosy
i zmięte ubranie, głodny wyraz jej pięknych oczu, palce
sięgające równie zachłannie po butelkę, jak kiedyś sięgały po
niego.
Zacisnął kurczowo dłonie na krawędzi blatu i schylił głowę.
Brakowało mu powietrza. Powietrza, które nie cuchnie whisky,
w którym nie rozlegają się sprośne słowa.
Oderwał się od zlewozmywaka i rzucił do drzwi. Otworzył
je na oścież i zaczął iść prosto przed siebie, nie rozglądając się
na boki. Szedł dotąd, aż poczuł, że ma czyste płuca,
a nieskalana cisza otuliła jego poczucie winy. Kiedy się
wreszcie otrząsnął, przystanął.
Na horyzoncie widniała pustynia Chihuahuan. Rozległa.
Kojąca. Nieregularny kształt na rozgwieżdżonym, fioletowym
tle. Przyjrzał się niebu, wybrał najlepszą pozycję i czekał na
wielki pokaz natury, przy którym wszelkie szaleństwa Las
Vegas to tylko amatorskie fajerwerki.
Zza kurtyny wyłoniła się złocista mgła. Wzeszła leniwie nad
wschodnim widnokręgiem, wypierając łagodnie, jakby
maźnięciami wietrznego pędzla, fioletową noc. Im wyżej
sięgała owa poświata, tym gorętszym światłem jarzyła się od
dołu — najpierw różowozłotym, potem truskawkowozłotym.
Połyskiwały jeszcze tylko najjaśniejsze gwiazdy, lecz
wkrótce jedna za drugą zaczęły znikać.
Wtem sceną zawładnął mistrz widowiska.
Ognistopomarańczowy, roziskrzony pierścień piął się w górę,
coraz wyżej, odpalając świetliste włócznie we wszystkich
kierunkach.
Onieśmielony i pokorny, Jared patrzył na budzące się
o świcie pustynne kaktusy. Odporne rośliny towarzyszące
surowej krainie, którą darzył miłością i szacunkiem. Nie
wyobrażał już sobie życia gdziekolwiek indziej, nie mógł
uwierzyć, że kiedyś potrzebował, tak jak teraz powietrza,
swojego luksusowego biura, szybkiego auta, mieszkania
w wieżowcu, codziennych bankietów do rana. Zaspokajaniem
cielesnych zachcianek omal nie zagłodził na śmierć własnej
duszy.
I utopił Beth w morzu alkoholu.
—Nie! — krzyknął w powietrze, mącąc tym krzykiem ciszę
i dręczące go myśli.
Nie potrafił uratować swej narzeczonej, to prawda. Ale
z łaski Boga i Bena on sam rozpoczął nowe, pożyteczne życie.
Złe wspomnienia powinien potraktować jak przestrogę, i nigdy
tamtej nauczki nie zapomnieć. Wystarczy, że będzie
przestrzegał z żelazną konsekwencją swych zasad, że zapanuje
nad pożądaniem — i z trudem wywalczony spokój powróci.
Stać go na to. Tak będzie.
Ale czeka go piekielnie długa wyprawa.
—Nie ruszaj się — rozkazała Hope godzinę później,
czekając, aż bosa stopa na jej kolanie przestanie się wiercić.
Doczekawszy się, odkręciła buteleczkę lakieru do paznokci.
—To takie krępujące — mruknęła Karen z drugiego końca
łóżka. Po raz trzeci w ciągu zaledwie kilku minut obciągnęła
swą jaskrawą koszulkę. — Właściwie dlaczego nie mogłabym
zostać w butach?
—Bo to będzie piękna chwila w dziejach amerykańskich
kobiet. Twoje stopy powinny być równie piękne.
—Spóźnimy się na śniadanie.
Hope nałożyła na paznokieć pierwszą warstwę błyszczącego
lakieru i spojrzała na Karen surowym wzrokiem.
—A gdzie twoja godność? Gdzie poczucie stylu? — Wróciła
do malowania ze skrzywioną miną. — Gdzie ty masz, do
diabła, najmniejszy paznokieć? W ogóle go nie widać. W życiu
nie widziałam palca o takim kształcie.
Sherry i Dana, zaciekawione, wychyliły się ze swoich
legowisk na piętrze.
—O rany! Wygląda jak zdeformowana rzepa, którą
wyhodowała kiedyś moja babcia. Trzymałam ją w słoiku,
dopóki nie zgniła.
—Wygląda jak nos mojego wydawcy.
—Wygląda jak penis — oświadczyła spokojnie Karen,
ściągając na siebie trzy zdumione spojrzenia. — Pamiętam, że
zawsze mi się z tym kojarzył. A przynajmniej odkąd wiem, jak
ta rzecz wygląda.
Oniemiała Hope przyjrzała się palcu Karen dokładniej. Kto
wie... Zadrżały jej wargi.
Dana parsknęła śmiechem.
Sherry zaczęła chichotać.
Nie dało się zachować nawet pozorów godności i powagi.
Kiedy ucichł rubaszny śmiech, Hope spojrzała na stopę Karen
z czułością.
—W takim razie powinnyśmy nadać mu imię. Wiesz
przecież, że mężczyźni tak robią. Nazywają swoich małych
przyjaciół po imieniu. Powiedzieć wam dlaczego?
Zarzuciwszy haczyk, zabrała się do lakierowania następnego
paznokcia.
—Dlaczego? — Dana okazała się najmniej cierpliwa.
—Dlatego — Hope rozchyliła usta w najbardziej czarującym
ze swych uśmiechów — że nie mogą sobie pozwolić na to,
żeby jakiś obcy podejmował za nich dziewięćdziesiąt procent
życiowych decyzji.
Tłumione parsknięcia i chichoty przerodziły się
w młodzieńczy, niepowstrzymany ryk śmiechu. Nagle Sherry
opadła na materac i zaczęła machać rękami.
—Mam! Słuchajcie, przypomniałam sobie niezły dowcip
z tej serii. — Kiedy potrząsnęła końskim ogonem, dołki w jej
policzkach pogłębiły się. — Jaka jest różnica między
mężczyzną a E.T.?
Hope zastanowiła się, czy kiedykolwiek była tak młoda jak
teraz, tak... szczęśliwa.
—E.T. dzwoni do domu.
Gromki, donośny chichot Sherry rozśmieszył je bardziej niż
sam dowcip. Wszystkie cztery ocierały łzy z oczu. A może po
prostu nerwy wywołały taki nastrój? Następnego dnia
wyruszały w drogę i czuły, że muszą trzymać wspólny front
przeciwko mężczyznom.
—Dobra, mam jeszcze jeden. — Dana podniosła palce. —
W jaki sposób mężczyzna „pomaga w pracach domowych"? —
Nie doczekała się odpowiedzi. — Podnosi nogi, żeby żona
mogła pod nimi odkurzyć.
Śmiejąc się, Hope zakręciła buteleczkę z lakierem
i odstawiła ją na podłogę. Pora na dowcipy dla kobiet
dojrzałych.
—Jaka jest różnica między mężczyzną a obligacją
państwową? — spytała poważnym tonem. — Obligacje
dojrzewają. Jaka jest różnica między mężczyznami a miejscami
do parkowania? — Ten wydawał się dziecinnie łatwy. —
Żadna. Dobre są zajęte, a reszta jest przeznaczona dla
niepełnosprawnych. Jak mówi się o mężczyźnie z połową
mózgu?
Nerwowy chichot przechodzący w jęk stawał się coraz
głośniejszy.
—Nie, nie mów... — błagała Dana.
—Utalentowany — oznajmiła Hope z bezlitosnym
uśmiechem.
Biały pocisk przeleciał tuż koło jej ucha.
Dana sięgnęła po drugą skarpetkę i zwinęła ją w kulkę.
—Nie strzelaj! — Hope śmiejąc się podniosła ręce. —
Skończyła mi się amunicja.
Dana opuściła rękę, rozwinęła pocisk i wciągnęła skarpetkę
na swoją dziecięcą stopę.
—Muszę przyznać, że to był jeden z najobrzydliwszych
kawałów o facetach, jakie słyszałam.
—Wielkie dzięki — odparła skromnie Hope. — Ale
zaręczam ci, że bardzo niewinny w porównaniu z kilkoma
faksami, które ostatnio dostałam.
—Kobiety przysyłają ci faksem takie nienawistne dowcipy
o mężczyznach? — W głosie Karen brzmiało niedowierzanie.
—Dowcipy kpiące z mężczyzn, jeśli łaska. Różnica jest
zasadnicza. To nieprawda, że nienawidzimy mężczyzn. Mamy
po prostu dosyć prymitywnego sposobu myślenia, którego
wielu z nich trzyma się jak tonący brzytwy. — Otworzywszy
buteleczkę z lakierem, zajęła się kolejnym paznokciem Karen.
— Kobiety w moim środowisku — szczególnie te, które
osiągnęły sukces — narażone są na tyle szowinistycznych
ataków, że muszą to w jakiś sposób odreagować. Zbieramy
i rozpowszechniamy kawały, żeby się łatwiej trzymać.
Gdybyście poznały kartotekę mojej zastępczyni!
Hope skierowała wzrok na górne łóżka.
—Debbie uważa, że jej feministycznym obowiązkiem jest
walczyć z mężczyznami ich własną bronią. „Kto mieczem
wojuje, ten od miecza ginie" — bardzo lubi to przysłowie.
Krótko mówiąc, facet, który opowiada kawały o blondynkach,
powinien usłyszeć coś w zamian.
—Genialne! — wrzasnęła Sherry, która była jasną
blondynką. Jej szeroko otwarte, błękitne oczy musiały się
zatrzymać na jakiejś wewnętrznej wizji, bo rysy jej twarzy
stężały. — Nie powiem, chciałabym się kiedyś dorwać do
takiej kartoteki.
—Ja też — zawtórowała jej Dana. — Następny facet, który
nazwie mnie „dziewczynką", będzie musiał to odszczekać.
Karen milczała.
—Wyślę wam wszystkim kopie, jak tylko wrócę do domu —
obiecała Hope, czekając na jedno „dziękuję", którego nie
usłyszała. Z kwaśną nieco miną wróciła do lakierowania
paznokci Karen.
Sherry zeskoczyła z łóżka i znalazła się w polu widzenia
Hope. Skarpetka zatoczyła łuk w powietrzu i wylądowała na
materacu obok Dany.
—Hej, dziewczynko, chcesz cukierka? — zapytała Sherry
ordynarnym głosem starego mężczyzny. — Wkładaj buty,
idziemy coś zjeść.
—Jasne, kochanie, umieram z głodu — odpowiedziała jej
Dana młodym, męskim głosem, równie ordynarnym
i zmanierowanym. — Ale nie chodzi o żarcie, domyślasz się,
na co mam chrapkę.
Hope krztusiła się od śmiechu, nie podnosząc wzroku.
—Dosyć na dzisiaj, wyślę wam te kopie, jak tylko wejdę do
biura. Uff...
—Grzeczna dziewczynka! Więc idziecie z nami na to
śniadanie? — spytała Dana z udawaną nadzieją w głosie.
Karen poruszyła stopą.
Hope przytrzymała ją wolną ręką.
—Nie, dzięki. Złapiemy później jakiś baton z muesli.
Usłyszała nad głową żałosne westchnienie, ale stopa na jej
kolanie przestała się wiercić.
Kilkanaście minut później Sherry otworzyła drzwi i zawołała
od progu:
—Usiądziemy w pierwszym rzędzie na środku. Biorę aparat.
Dana wypchnęła koleżankę na zewnątrz i sięgnęła po
klamkę.
—Wyślemy odbitkę żonie Billa. — Trzasnęły drzwi,
zagłuszając jej szatański śmiech.
Uśmiechając się pod nosem, Hope podniosła palec, który
sprowokował całą zabawę i maznęła lakierem maleńki, ukryty
paznokieć.
—Jedna stopa gotowa do przyjęcia hołdu. Z drugą powinno
pójść szybciej, bo nikt nas nie będzie rozpraszał. Poproszę
nóżkę.
Karen, trochę nieobecna, zmieniła bez słowa pozycję, nie
odrywając wzroku od czerwonych paznokci. Wyglądała na
zachwyconą. Hope ukryła uśmiech i polakierowała następny
paznokieć.
—Prawda, że są piękne? Kiedy wrócisz do domu
i zdecydujesz się na manikiur, umów się za jednym zamachem
na pedikiur. Koniecznie.
Brak odpowiedzi wydał się Hope podejrzany. Podniosła
głowę. Z pucołowatej twarzy Karen zniknęła cała radość.
Znowu gryzła dolną wargę i obciągała koszulkę.
—Chcesz powiedzieć, że nie zrobisz sobie tego manikiuru,
tak? — zapytała, chociaż znała już odpowiedź.
—Proszę, nie złość się, Hope, aleja nie jestem taka jak ty. Ja
chyba nie mam godności ani poczucia stylu. Ale moim
dzieciom jest wszystko jedno, jakie mam paznokcie. Zresztą
i tak bym zniszczyła lakier przy szorowaniu wanny albo
zmywaniu naczyń. A poza tym Jim... Nie da się ukryć, że to
byłaby strata pieniędzy na głupstwa.
Maskując irytację, Hope zanurzyła pędzelek w lakierze.
—A stan twojego budżetu nie pozwala na żadne głupstwa,
tak?
—Właśnie. Cieszę się, że rozumiesz.
Zrozumiała doskonale po ich pierwszej rozmowie.
—Nie chcę wścibiać nosa w nie swoje sprawy, ale mam
wrażenie... obawiam się, Karen, że masz mniejsze pojęcie
o finansach własnej rodziny, niż powinnaś mieć.
—A ja myślę, że co jak co, ale liczyć każdy grosz to ja
potrafię — powiedziała stanowczo Karen, ujawniając nagle nie
istniejącą rzekomo godność.
—Wiem, że potrafisz, ale nie to miałam na myśli. —
Odezwał się w niej instynkt i doświadczenie doradcy
finansowego. Postanowiła spróbować jeszcze raz. —
Wytłumaczę ci to w ten sposób. Gdyby Jim nagle umarł albo
ciężko zachorował, albo wyprowadził się z domu i zażądał
rozwodu, wiedziałabyś, jak położyć ręce na waszych
pieniądzach?
—Mamy wspólny rachunek bankowy.
Nie ma łagodnego sposobu, musi zrobić to bez owijania
w bawełnę.
—Jakie macie długi, jaką stopę oprocentowania kredytu?
Czy cały kapitał trzymacie na rachunkach oszczędnościowych,
czy też w papierach wartościowych, nieruchomościach —
gdzie? Na jaką sumę jesteś ubezpieczona, jakiego typu jest to
polisa? Ile pieniędzy miesięcznie wydaje Jim? Karen! Przecież
on żąda od ciebie prowadzenia rachunków. Nie sądzisz, że
byłoby sprawiedliwie, gdybyś i ty miała wiedzę na temat jego
wydatków?
—Nigdy nie twierdziłam, że jestem aż tak bystra jak ty.
Hope patrzyła na jej drżące usta, wilgotne oczy, ale
postanowiła być niewzruszona.
—Karen, opowieściami w rodzaju „taka jestem biedna" nie
zamydlisz oczu ani mnie, ani sobie. Ktoś, kto potrafi sobie
radzić z takim budżetem jak wasz, musi być bystry. Twój
kłopot polega raczej na tym, że nie masz danych. Jesteś
niezorientowana, Karen, ale możesz to zmienić, żądając od
Jima odpowiedzi na kilka prostych pytań. Zrób to, jak tylko
wrócisz do domu.
—Jim nie chce rozwodu i nic mu nie dolega. — Z jej oczu
potoczyła się pierwsza łza. — Hope, dlaczego jesteś taka
podła?
—Poopowiadać ci o podłości? Podły jest pewien mąż, który
unieważnił wszystkie karty kredytowe — te, które pani Rangel,
jego żona, również musiała podpisywać — a potem otworzył
nowe pojedyncze konta. Podły jest mąż, który najpierw
wyczyścił małżeńskie konto, a potem poprosił panią Pothier
o rozwód. Podły jest też mąż, który ukrywał swoje autentyczne
dochody zarówno przed panią Tucker, jak i przed władzami
podatkowymi. Kiedy doszło do rozwodu, sąd przyznał jej
śmieszną sumę, wyliczoną na podstawie jego fałszywych
zeznali podatkowych.
Karen milczała ze spuszczoną głową.
—Doradzałam kobietom, które na skutek wdowieństwa albo
rozwodu znalazły się w sytuacji tragicznej tylko dlatego, że
wcześniej nie zadały sobie trudu albo nie były dość
odpowiedzialne, żeby poznać dochody i politykę finansową
własnego męża.
Te wszystkie przypadki umocniły Hope w przeświadczeniu,
że powinna ufać tylko sobie i sama w pełni odpowiadać za
swój los. To jedyny sposób na to, żeby nigdy, w żadnym
związku, nie poczuć się stroną pokrzywdzoną, poniżaną lub nie
docenianą.
—Hope...?
Otrząsnęła się z zamyślenia. Oczy Karen były już suche, ale
nieufne.
—Wyschnie ci lakier na pędzelku.
Zdawszy sobie sprawę, że ma okropnie skrzywioną minę,
Hope rozluźniła usta i opuściła głowę.
—Tak, rzeczywiście. Dziękuję.
Wytarła gumowatą warstwę lakieru, zamoczyła pędzelek
i zabrała się z powrotem do malowania, tym razem szybko
i pewnie. Ręka zawisła jej w powietrzu nad ostatnim,
najmniejszym palcem Karen. Żal ukłuł ją w serce. Miała
oczywiście świadomość, że coś zniszczyła. Wystawiła na próbę
ich wzajemną sympatię, ale postąpiła słusznie. Jeżeli istnieje
jakakolwiek szansa na to, by Karen przestała być bezbronną
niewolnicą — warto zaryzykować.
Kiedy skończyła ostatni paznokieć, zakręciła lakier
i przeniosła stopę Karen ze swych kolan na podłogę.
—Proszę, jaka piękna. Daj im dziesięć minut na wyschnięcie
i spadamy. Przynieść ci sandały?
Karen oderwała wzrok od swych błyszczących, czerwonych
paznokci i dopiero wtedy kiwnęła głową.
—Poproszę. Są w bocznej kieszeni walizki.
Hope wyciągnęła ją spod łóżka, znalazła białe, płaskie
sandały i podała je Karen. Zabawne, jak szybko przywykła do
życia w obozowych warunkach. Może nawet będzie tęsknić za
tym domkiem, kiedy wyruszą jutro do Meksyku. W każdym
razie na pewno będzie jej brakowało Dany i Sherry. Coś
podobnego.
—Dziękuję — powiedziała Karen.
Z jej spojrzenia łatwo było wyczytać, że nie mówi
o sandałach. Serce Hope podskoczyło z radości.
—Cała przyjemność po mojej stronie. Chodź, wspólniczko,
utrzemy komuś nosa!
6
Jared zajął miejsce w pierwszym rzędzie i nie wiedział, czy
śmiać się, czy złościć. Udostępnił im, zgodnie z obietnicą,
podium nauczycielskie, ale o stoliku nie było wcześniej mowy.
Hope i Karen, z teatralnie wyniosłymi minami, siedziały
obok siebie na kwadratowym blacie. Ich bose stopy dyndały
kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą. Hank i Bill podeszli do
nich z komicznie ponurymi twarzami.
Hope rozwinęła rulon papieru i trzymając go
w wyciągniętych rękach jak odezwę królewską, zaczęła czytać:
—Hanku Thompsonie i Billu Harperze, żądamy niniejszym,
abyście oddali należny szacunek wyższości kobiecej logiki,
tudzież ich sztuce czytania instrukcji, dotrzymując tym samym
warunków naszego zakładu.
Kiedy opuściła zwój, dwie prawe stopy wyprężyły się do
pocałunku niczym królewskie dłonie Jej Wysokości.
Wśród żeńskiej części klasy rozległy się brawa i gwizdy,
mężczyźni zaś wydawali z siebie drwiące pomruki. Dana
i Sherry rozpowiedziały o szczegółach zakładu przy śniadaniu,
dzięki czemu cała grupa od rana wiedziała, co się kroi.
Hank uklęknął pierwszy i pociągnął za sobą Billa. Kiedy
obaj dotknęli wargami trzepoczących, uwieńczonych
czerwonymi paznokciami palców, w pierwszym rzędzie
mignęło światło flesza. Hope dała znak podniesionym
kciukiem i migawka aparatu strzeliła po raz drugi.
Jej cynamonowe oczy skrzyły się wesoło, usta śmiały, bujne,
ognistorude włosy odbijały poranne światło. W bawełnianej
koszulce w tęczowe koła, w dżinsowych szortach z mankietami
wyglądała na uosobienie energii i radości życia.
Dzisiejsza Hope — bez maski sarkazmu i nieufności — była
olśniewająca. Nierealna. Jared nie mógł oderwać od niej oczu.
Pozwolił, by rozgardiasz i tumult, jaki zapanował w klasie,
potrwały jeszcze kilka minut, zdając sobie sprawę, że
w pewnym stopniu jego przyczyną jest zapowiedziane na jutro
wyjście na szlak. Nastroje były gorące, nerwy napięte, nie
wykluczając jego własnych. Kiedy odwrócił wreszcie wzrok od
Hope, zauważył z radością, że Karen zachowuje się równie
swobodnie jak reszta grupy.
Dzisiejsza roześmiana Karen zupełnie nie przypominała
nieśmiałego, zahukanego stworzenia, które trudno było sobie
wyobrazić w warunkach obozowych. Na szczęście Hope
wzięła ją pod swoje skrzydła. Twarda kobieta sukcesu,
samodzielna, nie potrzebująca nikogo, zajęła się z czułością
kimś, kto bardzo jej potrzebował. Rezultat był imponujący.
Postanowiwszy w końcu upomnieć się o głos decydujący,
Jared usiadł przy stole. Dopiero kiedy cztery rozgorączkowane
wspólniczki wróciły na swoje miejsca, grupa ochłonęła
i przypomniała sobie o jego obecności. A tak naprawdę to
Hope była na tyle uprzejma, że przestała zwracać na siebie
uwagę, oddając mu pałeczkę prowadzącego.
Słuchając uważnie wstępu, Hope zorientowała się, że ta
część programu w materiałach drukowanych została pominięta.
Dopiero po godzinnym wykładzie Jareda zrozumiała dlaczego.
Gdyby słyszała wcześniej o biegunkach i innych
niebezpieczeństwach grożących amatorom traperstwa,
niewykluczone, że wolałaby rozstać się z Debbie i poszukać
kogoś rozsądnego na jej miejsce.
Ze swojego miejsca w pierwszym rzędzie Hope przyglądała
się ułożonym na stole przedmiotom służącym do udzielania
pierwszej pomocy. Wstrząsnęło nią na samą myśl, że mogłaby
ich potrzebować. Opatrunki na pęcherze. Elastyczne opaski do
bandażowania skręconych stawów. Maść antyseptyczna na
drobne obrażenia skóry i „nieuniknione" pokłucia kaktusem.
Leki przeciwbiegunkowe na wypadek, gdyby osoby
przygotowujące posiłki lekceważyły rygory sanitarne.
Pomyślała, że trzeba będzie patrzeć na ręce wyznaczonemu
szefowi drużyny. Co jeszcze? Przylepiec i opatrunki gazowe na
krwawiące rany. Przeciwbólowy środek odurzający na
wypadek, jak to ujął Jared, „poważniejszych obrażeń".
Wszystkie wymienione wcześniej możliwe dolegliwości
wydały się Hope całkiem poważne, dlatego wolała nie
wiedzieć, co ma na myśli.
Swoją drogą, miała takie dobre przeczucia. Tak, naprawdę
dobre. Spojrzała w bok i zrobiło jej się jeszcze cieplej na
duszy. Karen uśmiechnęła się porozumiewawczo. Zabawa
z całowaniem nóg ujawniła wesołą, niemal swawolną stronę jej
natury. Coś, czego — jak podejrzewała Hope — ten patałach
Jim zwyczajnie nie tolerował. Gdyby tak udało się popracować
nad jej niewiarą w siebie, nad kruchym poczuciem własnej
wartości...
Jared odstawił na bok stolik z artykułami pierwszej pomocy
i w to samo miejsce przyciągnął na skrzypiącej szafce
telewizor z magnetowidem. Cisnął zwinięty przewód w stronę
kontaktu i zwrócił się do Hanka:
—Włącz go, dobrze?
Kiedy wysoki jak tyczka mężczyzna zjawił się w polu
widzenia Hope, ta przypomniała sobie chwilę, w której
podszedł do Karen, ogromnymi dłońmi koszykarza objął ją
w talii i posadził na stole. Spojrzeli sobie w oczy w taki
sposób, że Hope poczuła się najpierw zachwycona — a potem
skrępowana.
Co by nie mówić, jej przyjaciółka była szczęśliwą... no,
w każdym razie mężatką. Karen powinna nauczyć się
samodzielności, to jest teraz jej „być albo nie być". Nie
potrzebuje komplikacji w postaci Hanka, dopóki nie uwierzy
w siebie i nie stanie na własne nogi.
Mimo woli Hope przeniosła wzrok na swoją własną
komplikację. Jared uruchamiał magnetowid. Sprawiał wrażenie
człowieka pochłoniętego bez reszty pracą. I zadziwiająco
życzliwego, jak na dwa krótkie dni znajomości.
Spokojnie...
Ona nigdy nie liczyła na ludzi. Zawsze było odwrotnie. Jej
pracownicy, inwestorzy, nieliczni przyjaciele, rozmaici
przedsiębiorcy, którzy gotowi byli wysadzać świat
w powietrze, ale potrzebowali Hope Manning do podpalenia
lontu — wszyscy oni oglądali się na nią, liczyli na jej rady
i wsparcie. Była silna, bo potrafiła zerwać każdy związek,
który mógłby uzależnić ją uczuciowo. Jared odgadł tę prawdę
od razu.
Czy odgadł i to, jak bardzo jest samotna?
Zgasły górne światła, a wraz z nimi jej pogmatwane myśli.
Wpatrywała się w ekran telewizora, na którym tytuł
„Postępowanie w razie wypadków" to pokazywał się, to znikał.
Jakość dźwięku kasety była równie fatalna jak obrazu.
Aktorzy naturszczycy podawali tekst drewnianymi głosami,
odgrywane przez nich sceny — dramatycznych jakby nie było
zdarzeń — balansowały na granicy śmieszności.
Hope pochyliła się do Karen i mruknęła jej do ucha:
—Daj sobie spokój z wypadkami. Ta kaseta to jakiś
koszmar.
Karen, wpatrzona nieruchomo w ekran, wcale nie miała
rozbawionej miny. Przeciwnie, wyglądało na to, że akcja filmu
wciągają coraz bardziej.
Odwróciwszy się do telewizora, Hope postanowiła, że będzie
grzeczną dziewczynką i obejrzy ten knot spokojnie do końca.
Fragment ze złamaną w nadgarstku ręką był całkiem ciekawy.
Aktorzy podwiesili rękę ofiary na temblaku i przybandażowali
ramię do tułowia. Z powodu wyraźnych objawów wstrząsu
urazowego ułożyli jej wyżej nogi i zwilżyli wodą usta. To
potrafiłaby zrobić. Może.
O rany, a to co? Czyżby dorośli mężczyźni nie mieli
ciekawszych zajęć niż zabawy ostrymi nożami?
Idiota na ekranie ścinał z kawałka drewna wióry na podpałkę
i ręka, którą podtrzymywał klocek, ześliznęła się pod ostrze.
Ciach! Brr...
Hope jęknęła razem z całą grupą. Obfity strumień krwi
zaplamił koszulę mężczyzny i wyglądał jak prawdziwy.
Patrzyła na ten makabryczny widok jak zaczarowana, gdy
nagle kątem oka zauważyła jakieś poruszenie z prawej strony.
Wyciągnęła rękę, złapała powietrze i spojrzała w dół na
kobietę leżącą twarzą do podłogi.
A niech to szlag, na kasecie nie było nic o omdleniach.
Hope siedziała na podwójnym łóżku Jareda, ściskając
bezwładną rękę pacjentki. Karen protestowała, kiedy niósł ją
do swojego domu, ale jego wielkie łóżko i klimatyzowane
wnętrze w porównaniu z koją w dusznym domku stanowiły
argument nie do przebicia.
Wciąż wyglądała bardzo blado. Hope była coraz bardziej
niespokojna.
—Hej, przyjaciółko, otwórz oczy i powiedz coś. Ale mnie
nastraszyłaś... — Odgarnęła włosy z jej twarzy. — Nie mam
zamiaru być jedyną kobietą w drużynie Billa, słyszysz?
Długie złote rzęsy zatrzepotały, potem uniosły się razem
z powiekami. W ogromniejących, czystych i błękitnych jak
niebo zachodniego Teksasu oczach Karen malowała się
rozpacz.
—Zrobiłam z siebie niezłą idiotkę, co? Odeślą mnie do
domu?
Jared pojawił się przy łóżku, zwalniając Hope z odpowiedzi.
Nie zauważyła, kiedy stanął przy jej boku, ale w końcu
powinna się do tego przyzwyczaić — nigdy nie słyszała jego
kroków.
Kiedy przyjrzał się bacznie Karen, jego twarz się
rozpogodziła.
—Widzę, że postanowiłaś do nas wrócić.
Postawił szklankę z wodą na nocnym stoliku, potem
przyłożył mokry ręcznik do jej czoła.
Hope błądziła wzrokiem pomiędzy twarzą przyjaciółki
a jego rozchyloną na piersi koszulą khaki. Bała się, że Jared
usłyszy jej nierówny oddech.
—No, Karen, muszę ci oddać sprawiedliwość. Myślałem, że
Hope jest bezkonkurencyjna w scenach dramatycznych,
a tymczasem ty mogłabyś spokojnie dawać jej lekcje.
Uszczypnął ją w nos i wyprostował się. Na policzkach Karen
pojawiły się dwa delikatne rumieńce.
—Przepraszam, że narobiłam tyle kłopotu. Czuję się już
lepiej, naprawdę.
Próbowała usiąść, ale Jared popchnął ją delikatnie na
poduszkę.
—Odpocznij.
—Ale... kto teraz prowadzi zajęcia?
—Matt. Nie przejmuj się, on też jest fachowcem. Nie
zauważą nawet mojej nieobecności.
—Ale... — Rozejrzała się po pokoju spłoszonym wzrokiem.
— Ja jestem w twoim łóżku. Nie mogę nadużywać...
—Oj, Karen, Karen. — Z leniwym, aroganckim uśmiechem
Jared zsunął na czoło okulary. — Piękna kobieta w moim
łóżku jest nadużyciem tylko wtedy, kiedy jestem skatowany
i chcę się wyspać. A teraz przestań marudzić i leż spokojnie.
Chciałbym zmierzyć ci puls.
Usiadł całym ciężarem ciała na brzegu materaca.
Uwolniwszy rękę Karen, Hope zachwiała się — i straciła
równowagę.
Jakby wpadła na głaz. Zderzyła się z twardą jak kamień
przeszkodą i cofnęła raptownie — z odciśniętym na własnej
skórze fragmentem jego ciała. Ciekawe, uczy się jego dotyku
fragmentarycznie, po jednej grupie mięśni, pomyślała
w nagłym przypływie histerii, lądując plecami w nogach łóżka.
Kiedy próbowała uspokoić swe łomoczące serce, Jared
mierzył puls Karen.
—W porządku, zupełnie nieźle. Napij się teraz trochę wody,
dobrze?
Kiwnęła głową. Jared podtrzymał jej ramiona, przysunął do
ust szklankę i poczekał, aż się napije. Potem ułożył głowę na
poduszce.
Hope wstrzymała oddech. Ogarnął ją przejmujący żal. Jak by
to było, gdyby ktoś się o nią martwił? Ktoś z szerokimi
barkami, na tyle silnymi, żeby z równą łatwością dźwigały
kłopoty, jak i kobiecą głowę.
—Dobrze, Karen. Chciałbym, żebyś powiedziała mi całą
prawdę. Czy jest coś, co dotyczy twojego zdrowia, o czym nie
napisałaś w zgłoszeniu? Podwyższone ciśnienie? Ciąża?
Domyślasz się, z jakiego powodu zemdlałaś? Naprawdę
powinienem o tym wiedzieć.
—No więc...
—Możesz się nie krępować — powiedział kojącym głosem.
— Cokolwiek powiesz, zostanie w czterech ścianach tego
pokoju. Prawda, Hope?
—Oczywiście.
Przysiadła się bliżej, żeby podać przyjaciółce rękę.
Karen chwyciła ją kurczowo, zagryzając wargi.
—Dobrze, jest coś, o czym powinniście chyba wiedzieć.
Mam ciężką postać... cykorozy.
Zapadła głucha cisza.
Hope spojrzała przez ramię na jej palce u nóg.
—Nie, nie... — Karen wybuchnęła śmiechem. — To nie ma
nic wspólnego z Numerem Jeden ani Numerem Dwa.
Numer Jeden i Numer Dwa? Hope spojrzała w jej figlarne,
błękitne oczy.
—Kiedy je tak nazwałaś?
—Gdzieś pomiędzy „pęcherzami" a „biegunką". Jak ci się to
podoba?
Hope pomyślała, że odpoczynek od codziennego kieratu
wpływa na jej przyjaciółkę w cudowny sposób.
—Hmm, łatwe do zapamiętania. Opisowe. — Skrzywiła
usta. — Podoba mi się.
—O czym wy, do diabła, mówicie? — spytał Jared. — Nie,
nieważne, wcale nie chcę wiedzieć. Powiedz mi tylko, co
rozumiesz przez cykorozę i dajmy już temu spokój.
Przez błękitne niebo zachodniego Teksasu przetoczyła się
chmura.
—To znaczy nie mieć... odwagi. Jim wymyślił to określenie.
Rozumiesz, szef, który wycofuje się z agresywnej strategii
marketingowej, ma cykorozę. Siedmioletni syn, który nie może
pociągnąć za cyngiel strzelby, ma cykorozę. Żona, która mdleje
na widok krwi i leży na podłodze w kuchni, podczas gdy jej
syn potrzebuje pomocy — taka żona cierpi na ciężką postać
cykorozy.
Jared i Hope zgodnie milczeli.
—A to znaczy, niestety, że jeśli w czasie wyprawy ktoś
wpadnie na fatalny pomysł, żeby krwawić, ja będę całkiem
bezużyteczna. — Obdarzyła Jareda smutnym uśmiechem. —
Nie będę miała pretensji, jeśli odeślesz mnie do domu.
Hope otworzyła usta, ale nie powiedziała ani słowa. Jej
protest na nic by się nie zdał.
—Często mdlejesz? — spytał łagodnie Jared.
—Dzisiaj zdarzyło mi się po raz drugi, ale tego pierwszego
nie zapomnę do końca życia.
—Co się wtedy wydarzyło?
Karen odwróciła w bok głowę, jej spojrzenie straciło ostrość.
—Lee był jeszcze w szkole, a ja robiłam na obiad rzymską
pieczeń. Powiedziałam Tommy'emu — miał wtedy pięć lat —
żeby wyszedł się bawić na podwórko. Nigdy przedtem nie
dotykał sprzętu myśliwskiego Jima, ale tamtego dnia zrobił to
po raz pierwszy. Wyciągnął po kryjomu nóż do oprawiania
zwierzyny i wyszedł, jak mu kazałam. Gdybym za nim
wyjrzała, zobaczyłabym, że obcina gałęzie. Ale nie wyjrzałam.
— Usta Karen wykrzywiły się w bolesnym grymasie. — Całe
szczęście, że nie wyjmowałam wtedy mięsa z piecyka. Kiedy
Tommy wpadł do domu, spojrzałam na jego palec... — Urwała,
bo koszmarne wspomnienie ścisnęło jej gardło. — Wisiał na
strzępie skóry. Krew była wszędzie, Tommy zaczął
przeraźliwie krzyczeć...
Hope miała zaciśnięte do białości palce, ale jeszcze bardziej
bolało ją serce.
—Był przestraszony — powiedział Jared.
Karen odwróciła do niego twarz. Jej oczy płonęły pogardą
dla samej siebie.
—Był przerażony. A wiecie, co ja zrobiłam, żeby pomóc
swojemu własnemu dziecku, złagodzić jego strach? Myślicie,
że starałam się zatamować krew albo wezwałam pomoc? Nic,
kompletnie nic nie zrobiłam. Zemdlałam sobie w najlepsze,
rozbiłam głowę o blat i obudziłam się w karetce. Tommy sam
wykręcił dziewięćset jedenaście, a potem zadzwonił do drzwi
sąsiadów. Gdyby Miki nie było w domu... Dzięki niej Tommy
zachował palec, choć ma ograniczoną sprawność ruchową.
Po chwili milczenia, na którą zasługiwała opowieść Karen,
Jared zdjął ręcznik z jej czoła, roztrzepał go i zakręcił
w powietrzu.
—Mógłbym ci powiedzieć, że oglądanie cierpienia osoby,
którą kochamy, jest traumatycznym przeżyciem i może
spowodować rodzaj wstrząsu pourazowego. Albo że chłopy jak
dęby, sportowcy, mdleją, oglądając poród własnych dzieci. —
Złożył z powrotem ręcznik i położył go delikatnie na jej czole.
— Mógłbym ci też powiedzieć, że powinnaś być dumna z tego,
że nauczyłaś pięciolatka wzywać pomoc. Albo że Jim powinien
dostać kopa w tyłek za to, że cię pogrąża w poczuciu winy
z powodu wypadku Tommy'ego. Mógłbym ci to wszystko
mówić, ale wiem, że to by nic nie dało, bo nie jesteś jeszcze
gotowa mi uwierzyć.
Hope zauważyła, że obie jednocześnie zmarszczyły brwi.
Jared zrobił poważną minę.
—Przeszłość nie ma nade mną władzy. Negatywne myśli nie
mają nade mną władzy. Sam jestem władzą w moim świecie.
Zabawne — powiedział cicho — że jeśli powtarzasz te słowa
wystarczająco często, żeby przestać się zastanawiać nad ich
treścią, pewnego dnia stają się prawdą. — Klepnął Karen po
kolanie i szybko wstał. — Chciałbym, żebyś poleżała jeszcze
piętnaście minut, potem wrócimy do szkoły i zaczniemy się
uczyć orientacji w terenie.
Palce Hope zaczęły odzyskiwać krążenie. Rozluźniła rękę
i wstała.
—Potrzebujesz czegoś w tej chwii? — Jared spytał Karen
z progu sypialni.
—Nie — odpowiedziała szeptem. — Czy to znaczy, że dalej
jestem w drużynie?
—A jak ci się zdaje? Nie mam zamiaru wychodzić na szlak
z grupą, w której jedyną kobietą jest Hope. — Uśmiechnął się
i zniknął w przedpokoju.
Hope wykrzywiła się do pustych drzwi.
—Lubisz go — powiedziała Karen.
—Nie.
—Ależ tak.
Hope pomyślała o współczującej reakcji Jareda na opowieść
Karen. Siląc się na obojętną minę, wzruszyła ramionami.
—Przestań gadać i odpoczywaj. Oddychaj klimatyzowanym
powietrzem, ciesz się tą ogromną przestrzenią i nie myśl
o niczym. We wspólnym namiocie będziemy się czuły jak
śledzie w puszce, i to już niedługo.
Pomachała jej ręką i ruszyła do drzwi.
—Hope?
Odwróciła się.
—Ależ tak — powtórzyła cicho.
Hope z pokerową twarzą zamknęła za sobą drzwi, obróciła
się na pięcie, zrobiła jeden krok i przystanęła.
—Masz na nią dobry wpływ — powiedział cicho Jared.
Siedział przy małym stole w małej kuchni, na krześle, które
przy jego słusznej posturze wydawało się śmiesznie małe.
—Przyłączysz się do mnie?
Swoim wielkim, traperskim butem wysunął spod stołu
drugie krzesło. W skali jednego do dziesięciu, Hope oceniła
gorliwość jego zaproszenia na dwa. Pokręciła bez słowa głową
i poszła dalej.
Poderwał się błyskawicznie z krzesła i zagrodził jej drogę.
—Idę o zakład, że zmienisz zdanie. Wiem, jak cię można
przekonać...
Jego głos był niski, kuszący, podniecająco ochrypły.
Zdrętwiała. Nie mogła wydobyć z siebie głosu, nie mogła
rozluźnić mięśni, kiedy położył ręce na jej ramionach. Nerwy
jej drżały od szalonego napięcia, krew pulsowała w skroniach.
Dopiero po chwili zorientowała się, że odwrócił ją twarzą
w stronę kuchni.
Jego ciepła dłoń prowadziła ją prosto przed siebie, potem
zatrzymała. Otworzył drzwi jakiejś przedpotopowej lodówki,
zajrzał do środka i wyjął coś drugą ręką.
—No i co? Idziesz czy zostajesz?
Pomachał jej puszką przed oczami. Na widok dietetycznej
coli otworzyła ze zdumienia usta.
—Kocham cię — powiedziała szczerze, potem pogłaskała
puszkę, żeby upewnić się, czy to nie przywidzenie.
Śmiejąc się, Jared zamknął biodrem drzwi lodówki, wrócił
do stołu i usiadł w swojej naturalnej pozycji z wyciągniętymi
nogami. Hope skupiła uwagę na puszce, nie odrywając oczu od
biało-czerwonego logo.
—Przy siądziesz się? — powtórzył propozycję.
Usiadła ochoczo na drugim krześle.
—Odkryłem wreszcie sposób na to, żebyś była uległa
i posłuszna, a mam na stanie tylko jedną puszkę dietetycznej
coli.
—Daj mi ją. — Wyciągnęła rękę.
—Powiedz „proszę". — Przycisnął puszkę do piersi.
—Daj mi ją... proszę.
—Powiedz to miłym tonem.
— Daj mi ją, proszę, albo złapię twoją dolną wargę
i rozciągnę przez całą głowę do kości ogonowej — powiedziała
miłym tonem.
— Dobrze, tak już lepiej.
Pochylił się i podał jej puszkę. Złapała ją i zaczęła
manipulować przy denku, usiłując nie połamać sobie paznokci.
—Proszę — powiedział z niesmakiem, wyręczając ją w tej
prostej czynności. — Będziesz musiała te szpony obciąć,
zanim wyruszymy jutro w drogę.
Nie chcąc się na razie rozpraszać, podniosła do ust puszkę
i zaczęła pić. Zimna, musująca rozkosz. Po pięciu, sześciu
łykach musiała jednak przerwać, żeby złapać oddech.
—Mowy nie ma — powiedziała słabym głosem.
—Przemyśl to.
Myślała całą sekundę.
—Prędzej mi tu kaktus wyrośnie.
Po sześciu następnych łykach odstawiła pustą puszkę.
—Miałabyś o wiele większą przyjemność, gdybyś piła
wolniej.
Zaczynała mieć tego dosyć.
—Czy ty musisz zawsze wszystko analizować? Dzielić włos
na czworo?
—A ty zawsze musisz podważać czyjś autorytet?
—A ty musisz odpowiadać pytaniem na pytanie?
—Słucham?
—Czy musisz zawsze...
Widząc rozbawienie w jego oczach, przerwała i pozwoliła
sobie na wymuszony uśmiech.
Lubiła starcia z godnymi przeciwnikami, a takim był na
pewno Jared, jeden z najbardziej denerwujących i najbardziej
intrygujących mężczyzn, z jakimi kiedykolwiek miała do
czynienia.
Powiodła ciekawym wzrokiem po całej kuchni, zauważając
szczegóły, które uszły jej uwagi wcześniej. Zatrzymała się na
płytkim koszyku, który zajmował honorowe miejsce na środku
stołu.
Z wahaniem i niemal nabożnym szacunkiem dotknęła
czarno-kremowej plecionki.
—Ten koszyczek, mokasyny, skórzane sakwy i coś, co wisi
nad kanapą i przypomina pióropusz — te wszystkie przedmioty
są autentyczne, prawda?
—Owszem, w tym sensie, że są dziełem rąk Apaczów, a nie
maszyny. A to coś, co przypomina pióropusz, jest prawdziwym
pióropuszem. Jesteś bardzo spostrzegawcza. — Uśmiechnął się
i zmrużył oczy. — Gwoli ścisłości, pióropusz z sowich piór.
Koszyk, którego dotykasz, ma mniej więcej sto pięćdziesiąt lat.
Hope cofnęła gwałtownie rękę.
—Nie przejmuj się, został zrobiony z juki i tak zwanej
pustynnej gliny. Jest trwalszy, niż przypuszczasz. Kiedyś
podaruję te rzeczy Muzeum Ziemi Big Bend, które istnieje
przy Uniwersytecie Sul Ross. Joel — jego kustosz — nie dałby
mi spokoju, gdyby wiedział, że mam takie cuda, ale... —
Wyciągnął rękę i przebiegł machinalnie palcami po czarno-
diamentowej szachownicy. — Może zabrzmi to egoistycznie,
ale nie mam jeszcze ochoty rozstać się z tym wszystkim.
Wystarczy, że musiał rozstać się ze starym Indianinem,
o którym opowiedział jej Matt.
—Pan Pędzący Wilk wierzył, że ty najlepiej zadbasz o te
rzeczy, skoro ci je powierzył.
Przez chwilę wyglądał na zaskoczonego, a potem wybuchnął
głośnym śmiechem.
—Biegnący Niedźwiedź — sprostował. — Coś mi się zdaje,
że będę musiał pogadać z Mattem Trajkoczące Usta
o spoufalaniu się z uczniami. Szczególnie z tymi pięknymi
i wścibskimi.
Chwyciła puszkę z colą i przycisnęła ją do ust, wiedząc, że
jest pusta. Musiała jednak coś zrobić, żeby ukryć nagłe
zmieszanie. Po raz drugi Jared nazwał ją piękną. To nie był
komplement, którym zwykli obdarzać ją mężczyźni
w zestawieniu z „heterą".
— Jesteś bardzo podobna do starego Bena, oczywiście nie
z urody — powiedział z rzewnym uśmiechem. — Uparta jak
osioł. Złotousta.
I do tego jeszcze piękna...
—Tak jak on bez przerwy szukasz dziury w całym, nie
zgadzasz się z tym, co mówię, chociaż na ogół dobrze wiem,
o czym mówię. Wy dwoje pokochalibyście się od pierwszego
wejrzenia.
—Chyba rzeczywiście twój Ben był facetem w moim typie.
Bardzo ci go brakuje, prawda?
—Bardziej niż własnego ojca.
—Och... przykro mi.
—Niepotrzebnie. Mój ojciec nie umarł.
—Aha... — Zabrakło jej słów. — To dobrze.
W uśmiechu, który pojawił się na jego twarzy, nie było śladu
wesołości.
—Nie wiem, czy on by się z tym zgodził. Odsiaduje
dwunastoletni wyrok za oszustwa, defraudacje, zorganizowaną
działalność przestępczą. Mój tatuś to Charles Austin, ten od
kasy oszczędnościowej Loan Star Savings and Loan. Chyba go
pamiętasz?
Całą siłą woli usiłowała zapanować nad twarzą.
Charles Austin był jednym z najgorszych aferzystów lat
osiemdziesiątych. Doprowadził do upadku i przejęcia przez
rząd niezliczonej liczby teksańskich kas oszczędnościowych.
Inwestując gwarantowane depozyty kas w rozmaite ryzykowne
przedsięwzięcia — tereny budowlane, hotele, firmy
ochroniarskie, które plajtowały jedna za drugą — obciążył
podatników ponad trzymiliardowymi długami.
—Aha, widzę, że pamiętasz. — Jared spuścił oczy, zdążyła
w nich jednak dostrzec cień bezradności.
—Nie jesteś odpowiedzialny za czyny swojego ojca. Nikt cię
nie osądza za jego przestępstwa.
—Owszem, wszyscy mnie osądzali, nie wyłączając sądu
federalnego. Pracowałem w przedsiębiorstwie holdingowym
ojca i żyłem jak książę, cholerny, nadziany palant. Wcale się
nie dziwię, że podejrzewali mnie o współudział.
—Ale nie zostałeś skazany.
—Za kratki mnie nie wsadzili, ale jeśli chodzi o koszta
sądowe za obie sprawy, moją i ojca, to wylądowałem na dnie.
Finansowo i psychicznie... — Zawiesił głos i skrzywił się, jak
gdyby pożałował swojej szczerości.
Wylądował na dnie, ale pozbierał się i założył nową,
świetnie prosperującą firmę, obliczoną zarówno na pomoc
terapeutyczną dla skołatanych biznesmenów, jak i na zysk. Jej
szacunek dla Jareda wzrósł.
—A twoja matka? — zapytała ciepłym głosem. — Gdzie
teraz mieszka?
—Dlaczego nie spytasz Matta?
Chwyciła pustą puszkę i znowu ssała powietrze. Jared nie
mógł wiedzieć, że zwykle nie zadawala wścibskich pytań.
Zwykle guzik ją obchodziły prywatne sprawy innych ludzi.
— Wygłupiam się. Moja matka umarła w tym samym roku,
kiedy skończyłem uniwersytet w Utah. Mam jednego wujka
w Dallas, gdzie się wychowywałem, i jedną ciotkę w Detroit.
Żadnego rodzeństwa. Może znalazłbym jeszcze kilku dalekich
krewnych, gdyby zechciało mi się szukać. A ty? — zapytał,
unosząc jej brodę. — Czy chodzą po świecie jakieś klony
Hope, budzące postrach w kołach amerykańskiej finansjery?
Nastąpiła zmiana ról...
—Ja też jestem jedynaczką, ale mam około miliona
krewnych, którym giełda papierów wartościowych kojarzy się
wyłącznie z comiesięczną aukcją bydła w Hopeful, w stanie
Teksas.
—Hopeful? — spytał wyraźnie ożywionym tonem, nie
zmieniając pozycji.
—Niestety. Jak słusznie podejrzewasz, zawdzięczam swoje
imię miasteczku, które jest starym dobrym amerykańskim
zadupiem, wartym swojej nazwy. Moi rodzice prowadzą
w pobliżu małe ranczo. Mieszkałam z nimi do osiemnastego
roku życia.
Potrząsnął z niedowierzaniem głową, spojrzał na nią szeroko
otwartymi oczami, znowu pokręcił głową, w końcu uśmiechnął
się tajemniczo.
— Hopeful, tak? Jakoś nie mogę sobie wyobrazić ciebie
w małym miasteczku. Założę się, że Bill zrobiłby z tego
użytek.
Nie zrobi, jeśli się nie dowie. Pogroziła mu palcem.
—Muzeum Ziemi Big Bend, dobrze zapamiętałam? Możesz
mi jeszcze przypomnieć nazwisko tego kustosza?
—No dobrze — powiedział ze śmiechem. — Nie wydam
cię, jeśli ty też będziesz trzymała język za zębami. Chociaż nie
rozumiem, w czym rzecz. To żaden wstyd urodzić się
i wychować w małym miasteczku.
—Zgoda. To nie ja się wstydzę.
—A kto? Kto się tego wstydzi?
—Nieważne. — Spojrzawszy na zegarek, klepnęła się po
kolanach. — Dzięki za colę. Sprawiłeś mi dużą...
—Hola, hola. Poczekaj chwilę. Mam przeczucie, że to coś
ważnego.
—Pudło, pierwsze w twoim życiu.
—Więc dlaczego nie możesz mi odpowiedzieć?
—I ty mówisz, że ja jestem wścibska? Dlaczego miałabym ci
się spowiadać?
—Bo mi nie ufasz.
—No, to ma jakiś sens.
—Bo ty jesteś władzą w swoim świecie i cokolwiek bym
myślał, cokolwiek bym powiedział, nie będę miał na ciebie
żadnego wpływu, dopóki sama mi na to nie pozwolisz.
Skrzywiła się z niesmakiem.
—Boże drogi, Jared! Naprawdę wierzysz w te brednie New
Age'owców?
—Te „brednie New Age'owców" składały się na kulturę
amerykańskich tubylców, zanim nasi przodkowie w Anglii
zbudowali Stonehenge.
Jego spokojna odpowiedź wyprowadziła ją z równowagi.
Ileż to razy słyszała w różnych kazaniach ten sam ton zawodu?
—Nie obchodzi mnie, komu się powinno przypisać tę myśl,
bo tak czy inaczej jest brednią. Dziecko nie ma władzy
w świecie dorosłych. Ja jej na pewno nie miałam. — Skrzywiła
się, widząc szczere osłupienie na jego twarzy, ale brnęła dalej:
— Chcesz wiedzieć, kto się wstydzi w starym dobrym Hopeful
w Teksasie? Moi kochani rodzice. Oczywiście wstydzą się
mnie, swojej córki, a nie miasteczka.
Jared zdjął okulary, wyciągnął zza paska rąbek koszuli
i zaczął czyścić szkła.
—O ile wiem, na własną odpowiedzialność podejmujesz
strategiczne decyzje finansowe, nierzadko bardzo ryzykowne.
Ile przedsiębiorstw skupia Manning Enterprises?
Potrzebowała kilka sekund na zmianę biegu.
—Siedem.
—Siedem firm inwestycyjnych. To ty codziennie decydujesz
gdzie, kiedy i ile pieniędzy swoich inwestorów utopić
w konkretnej operacji, żeby zapewnić jej opłacalność.
W całych Stanach Zjednoczonych jest około pięciuset
szanowanych przedsiębiorców inwestycyjnych, a ty jesteś
jednym z nich. — Poczekał, aż Hope spojrzy mu prosto
w oczy. — Nie sądzę, żeby twoi rodzice naprawdę się
wstydzili.
Obycie Jareda z jej światem oszołomiło ją w niewiele
mniejszym stopniu niż piękno jego ciemnoniebieskich oczu.
Trzy gwałtowne stuknięcia zwolniły ją od odpowiedzi. Jared
poderwał się z krzesła i otworzył drzwi. W progu stał Hank
z rękami na biodrach i bardzo zmartwioną miną.
—Matt skończył zajęcia. Powiedziałem mu, że cię
zawiadomię. — Jego wzrok błądził za plecami Jareda.
—Co z Karen?
—Nic poważnego, oprzytomniała szybko, a teraz
odpoczywa. No właśnie, Hope, mogłabyś po nią pójść?
Zanim dokończył, była przy drzwiach sypialni.
—Dokończymy tę rozmowę kiedy indziej — powiedział ze
znaczącym błyskiem w oczach. — Chętnie bym się dowiedział
czegoś więcej o twojej rodzinie.
—Tak jest, druhu.
Kiedy pustynia Chihuahuan pokryje się lodem.
7
O trzeciej po południu następnego dnia Hope wpatrywała się
tęsknym wzrokiem w tuman kurzu unoszący się za trzema
ciężarówkami, które jechały w złym kierunku. Mimo że
zardzewiałe, rozklekotane i bez klimatyzacji, były dla nich
ostatnim kontaktem z cywilizacją. Kiedy stały się odległymi
świecą- cymi punktami, odwróciła się w stronę tablicy
z napisem „Cabeza de Sendero".
Początek szlaku! Bujda. Typowy blef reklamowy MindBend
Adventures. Jeśli na rozciągającej się przed jej oczami pustyni
jest jakakolwiek wyznaczona ścieżka, to nie wydeptały jej
ludzkie stopy.
Kiedy rano przekraczali Rio Grandę, Hope zdała sobie
sprawę, jak wiele lat upłynęło od jej pierwszej i jedynej
wycieczki do Meksyku. Wtedy wszystko wyglądało inaczej.
Tym razem nie było na moście tłoku i straży granicznej,
w ogóle nie było żadnego mostu. Jared zorganizował dla całej
grupy przeprawę rzeczną. Na drugim brzegu czekały trzy
zdezelowane ciężarówki, które przywiozły ich do „Cabeza de
Sendero". Początek szlaku.
Meksykański pejzaż migotał w rozgrzanym powietrzu, jeżył
się kępkami roślinności, która sprawiała mało przyjazne
wrażenie. Po prawej stronie horyzontu widniały rozmyte
grzbiety Sierra del Carmen. Najbardziej martwił ją brak drzew
w widocznej perspektywie — głównie dlatego, że przywykła
do picia olbrzymiej ilości wody, a nie z troski o zanikającą
florę pustynną.
Pod zwykłą maską cynizmu wszystko w niej pulsowało
nerwowym podnieceniem. Wreszcie znalazła się u celu, dla
którego przebyła kilka tysięcy kilometrów, nie mówiąc o tym,
że od trzech dni pracowicie się do tej próby przygotowywała.
Każdy kandydat na trapera stał przy swoim plecaku.
Wszyscy mieli na sobie jasne, lekkie ubrania, długie spodnie,
kapelusze z szerokim rondem, okulary słoneczne i buty za
kostkę z porowatego, „oddychającego" materiału, chroniące
stopy przed gorącym piaskiem i ciernistymi zaroślami.
Czterech przewodników skupiło się wokół Jareda na ostatnią
odprawę. Podobnie muszą się czuć żołnierze przed pierwszą
bitwą, pomyślała Hope. Wrócą z niej jako bohaterowie czy
jako tchórze? Jej naprawdę zależało na tym, żeby wrócić
z podniesioną głową.
Jared odszedł od grupy i zaczął poprawiać coś przy plecaku.
Skautowski mundur zostawił w szkole, miał teraz na sobie
białą, dopasowaną koszulkę z bawełny, oliwkowe spodnie
z ogromną ilością kieszeni, czapkę baseballową w tym samym
kolorze i okulary w fioletowych oprawkach. Kiedy
wyprostował się i odsłonił w uśmiechu zęby równie białe jak
jego koszula, Hope usłyszała westchnienie kobiety, która stała
tuż obok niej.
Lepiej poszukaj swojego przewodnika, pomyślała bez
życzliwości Hope.
Jared podniósł rękę, prosząc o uwagę.
—No dobrze, posłuchajcie mnie uważnie. Tutaj kończymy
pierwszy, wspólny etap wyprawy. Rozejdziemy się teraz
promieniście, nie depcząc sobie po piętach, żeby z jak
najmniejszym impetem przemieszczać się przez pustynię. Ale
to znaczy, że więcej zwierząt i gadów narazimy na spłoszenie.
Dlatego pamiętajcie, żeby iść z wyczuciem, cicho, mieć oczy
dookoła głowy i trzymać dystans.
Nie ma sprawy.
—W czasie pierwszych kilometrów marszu skoncentrujcie
się na własnym ciele, na tym, co wam przeszkadza lub drażni.
Jeśli okaże się, że paski plecaka trzeba poprawić albo że bolą
was nogi, nie udawajcie, że nic się nie dzieje, tylko zgłoście to
od razu przewodnikowi. Drobne poprawki dokonane w porę,
czyli dzisiaj, mogą uchronić was przed bezsensownym bólem
w czasie dalszej drogi.
Nie ma sprawy.
—Jeżeli bezwzględnie będziecie musieli odpowiedzieć na
wezwanie natury i oddalić się w ustronne miejsce przed
zaplanowanym przystankiem, powiedzcie o tym
przewodnikowi. Koniecznie. Poczeka na was i przypilnuje,
żebyście dołączyli do grupy.
O rany!
—Na koniec chciałbym wam powiedzieć, że jestem bardzo
zadowolony z waszych postępów. Wierzę, że każdy z was
potrafi znaleźć się w tym szczególnym ekosystemie jako
integralna cząstka natury. — Powiódł wzrokiem kolejno po
wszystkich twarzach. — Będziecie dumą naszej szkoły, jestem
tego pewien.
Hope widziała, jak unoszą się dumne piersi przyszłych
traperów. Musiała przyznać, że Jared jest dobry w tym, co robi.
Cholernie profesjonalny. Nawet jej trochę przytępił pazurki.
Zerknęła z odrazą na swoje amputowane paznokcie. Tylko
trochę.
—No dobrze! — Klasnął w dłonie. — Koniec gadania.
Niech każdy znajdzie swoją parę i ruszamy w drogę.
Karen obgryzała paznokcie z taką zajadłością, jakby to miał
być jej ostatni posiłek. Hope podeszła do niej od tyłu
i pociągnęła za rondo słomkowego kapelusza.
—Przestań rujnować swój obiad i włóż okulary.
Karen opuściła posłusznie ręce. Z kieszeni koszuli wyjęła
maść cynkową, rozsmarowała matowy krem na nosie i podała
tubkę Hope.
—Nie, dzięki.
—Posmarowałaś się porządnie kremem do opalania? —
zapytała troskliwie Karen.
—Jasne, ale jeśli interesuje cię moje zdanie, dziadowska ta
plaża. Ani jednego leżaka, żadnego baru. A widzisz tu jakieś
fale?
Dławiąc się ze śmiechu, Karen zasłoniła przyjaciółce oczy
daszkiem czapki baseballowej.
Hope poprawiła ją bez słowa. Pomogła założyć Karen
plecak, ściągnęła paski, a potem zamieniły się rolami.
Poprzedniego dnia pakowały się bardzo starannie, tak żeby
cięższe przedmioty znajdowały się na wierzchu i bliżej ciała.
Jared tłumaczył im, że na paski naramienne spada dwadzieścia
procent całego ciężaru, a reszta, dzięki paskom biodrowym,
przenoszona jest z barków poprzez miednicę na nogi, nie
odciąga zaś ramion do tyłu i nie zmusza do garbienia się, jak
w plecakach starego typu.
Kiedy piętnastokilogramowy ładunek dał jej się we znaki,
Hope pomyślała o wędrowcach pionierach, którzy nie używali
plecaków ze stelażami ani z paskami barkowymi.
Prawdziwi męczennicy. Szaleńcy.
—Cześć, dziewczyny, nie potrzebujecie pomocy?
Hope poczuła, o dziwo, odrobinę sympatii dla Billa, zaś
Hanka, który szedł za nim, obdarzyła szczerym uśmiechem.
—Nie, dzięki, na razie wszystko w porządku.
Większość osób skupiła się w czteroosobowe drużyny, jak
gdyby instynktownie chcieli rozpocząć wędrówkę w tym
samym składzie, w jakim mieli dotrzeć do jej celu. Jared
podszedł do tablicy oznaczającej początek szlaku i odwrócił się
twarzą do rozgorączkowanej grupy.
—Wszyscy gotowi? — Zapanowała cisza jak przed burzą.
— No to, moi drodzy... do dzieła!
Hope ruszyła naprzód, czując gwałtowny przypływ
adrenaliny do mózgu. Szli wachlarzem w stronę gór,
w odległości około dwóch metrów jedno od drugiego.
Zauważyła, że Bill wraz z kilkoma innymi mężczyznami
wyrwali do przodu. Zupełnie jakby pomylili wędrówkę
traperską z maratonem chodziarskim. Prychnęła drwiąco
i zaczęła oddychać rytmicznie, tak jak radził im Jared. Trzy
kroki na wdech, trzy na wydech. Nienaturalne, ale możliwe.
Swoją drogą to dziwne uczucie, kiedy człowiek koncentruje się
na czymś tak oczywistym jak oddech.
Właściwie wszystko wydawało się dziwne. Wypchany
plecak z aluminiowym stelażem, zapięcie paska biodrowego,
buty typu traper, które przymierzała w sklepie co najmniej pół
godziny, narzekając, że jej stopy wyglądają w nich jak kajaki.
Na szczęście sprzedawca zdołał ją przekonać, że są trwalsze
i wygodniejsze od pary czerwonych odjazdowych pionierek,
które podobały jej się znacznie bardziej. Ale mimo wszystko te
brązowe buciory były trochę zjawiskowe.
W prostej linii przed sobą zobaczyła Jareda, który doganiał
czteroosobową czołówkę płynnym, ale dość dziwacznym
krokiem. Nie umiała jednak określić, na czym ta dziwaczność
polega. Rozmawiał z każdym z mężczyzn osobno, powiedział
coś, co wywołało ich śmiech, potem został w tyle.
Wyminęła opuncję, uskoczyła przed inną kolczastą rośliną,
rozpryskując na boki drobny, piaszczysty żwir. Podniosła
prawą rękę, żeby przesunąć pasek plecaka o centymetr w lewo.
Czy to musi aż tak uwierać? Czuła nieprzyjemne łaskotanie na
szyi, plecach, w zagłębieniu między piersiami. Świadomość, że
to kropelki potu, a nie jakieś mrówki albo stonogi, ani trochę
jej nie pocieszała. Obrzydliwość.
Przypomniała sobie, że po raz ostatni doświadczyła takiego
uczucia, kiedy miała osiemnaście lat. Stojąc nad rozgrzanym
piecykiem, pomagała matce wekować przetwory na zimę.
Nigdy więcej, przysięgła sobie w dusznej, zaparowanej kuchni.
Nigdy więcej tych strasznych domowych robót, którymi
zarabiała tylko na pot i ciągłe uwagi. Koniec z teksańskim
upałem, który skrócił życie jej babci, uwalniając ją od domu
rodzicielskiego.
Odwiedzała ich teraz tylko zimą — w dwa, trzy weekendy
najwyżej. Oni za nic nie chcieli przyjechać do Nowego Jorku.
Był dla nich za duży, za brudny, i roiło się w nim od
niebezpiecznych typów. Wuj Eddy z ciocią Michelle byli tam
kiedyś i tylko tyle mieli do opowiedzenia. Nieważne, że córka,
która mieszka w tym mieście od wielu lat, ma inne zdanie.
Hope pomyślała, że to świetne podsumowanie jej stosunków
z rodzicami.
—Dlaczego masz taką ponurą minę? Coś cię boli? — spytał
Jared, który, jak zwykle bezszelestnie, zjawił się przy jej boku.
Potrzebowała dwóch sekund na uświadomienie sobie, że
pyta o ból fizyczny, i następnych trzech, żeby zastanowić się
nad odpowiedzią. Coś uwierało ją w piętę...
—Nie, nic mi nie jest. Trochę mnie suszy.
Nie zwalniając kroku, wyjęła z kieszeni paska biodrowego
bidon. Czuła na sobie wzrok Jareda, kiedy piła wodę, kiedy
mimowolnym gestem otarła usta, kiedy zakręcała plastikową
butelkę. Nieporadnie, lekko drżącymi palcami usiłowała ją
włożyć w odpowiednią kieszeń na pasku. Wszystko przez to,
że się na nią gapił. Jared wyręczył ją bez uprzedzenia. Potknęła
się i łapiąc równowagę, przycisnęła jego rękę do swojego
brzucha, jak gdyby nie dosyć jej było upału bijącego od
pustynnej ziemi.
Zmieszana i bezradna, spojrzała mu w oczy.
Chociaż ukryte za ciemnymi szkłami, jego oczy patrzyły na
nią. Pragnęły jej.
O rany!
Wyprężyła się i wyrównała tempo. W porównaniu z lekkim,
płynnym krokiem Jareda miała wrażenie, że powłóczy nogami
jak staruszka.
—Jest coś dziwnego w twoim sposobie chodzenia —
odezwała się po chwili — ale nie mogę tego rozgryźć.
—Tak zwany lisi chód. To chyba pierwsza rzecz, której
nauczył mnie Ben, jak tylko go poznałem. — Jego wzrok
zdawał się szacować stopień zaciekawienia na jej twarzy. —
Większość ludzi chodzi na wewnętrznych krawędziach stóp,
z pięt na palce, z ciałem lekko pochylonym do przodu. Można
i tak, kiedy człowiek idzie po chodniku albo po jakiejś innej
płaskiej nawierzchni. Ale tutaj, na pustyni, taki chód wygląda
niezdarnie i robi dużo hałasu. Poza tym butami można niszczyć
rośliny i naturalne podłoże.
Jakby na dowód słuszności jego wywodu, Hope czubkiem
buta uderzyła w wystający z ziemi kamień i po raz kolejny
potknęła się. Odzyskawszy równowagę, posłała mu kpiący
uśmiech.
—Punkt dla ciebie. Ale nie rozumiem, dlaczego nie mówiłeś
o prawidłowym chodzeniu na zajęciach?
—Na krótkich kursach skupiam się na sprawach naprawdę
zasadniczych. Adepci traperstwa poznają bardziej subtelne
zagadnienia. Zwykle sami mają głębokie przekonanie, że
zasoby naturalnego środowiska trzeba chronić za wszelką cenę,
że nie ma tu mowy o przesadzie.
Irracjonalna zazdrość wykrzywiła jej usta. Jeśli jakikolwiek
„adept traperstwa" umie tak chodzić, ona będzie umiała lepiej.
—Naucz mnie tego lisiego chodu... proszę.
—Bo jak nie, zrobisz z mojej górnej wargi parasol?
Nie uśmiechnęła się.
—Nie. Po prostu lubię się uczyć. Pokażesz mi, jak to robisz?
Kiedy się zgodził, Hope zrozumiała, że jej gorliwość wynika
nie tylko z instynktu współzawodnictwa.
Wszystko, co było ważne dla niego, stało się fascynujące
i dla niej. To takie oczywiste. Takie głupie. Tak kompletnie
zniewalające. Powściągnęła nagłą panikę, koncentrując się na
wskazówkach Jareda.
—Płynnym, kołyszącym ruchem przenoś ciężar ciała
z zewnętrznej krawędzi stopy na wewnętrzną. Trzymaj
wyprostowany tułów i głowę, oczy skierowane przed siebie, na
horyzont, a nie na ziemię.
Zrobiła pięć kroków i powiedziała z wymuszoną
obojętnością:
—Strasznie nienaturalne. Potykam się, jeśli nie patrzę pod
nogi.
—Nie, potykasz się właśnie dlatego, że patrzysz pod nogi.
Spróbuj jeszcze raz, ale wczuwaj się w to, co robisz. Lisi chód
zmusza do wykorzystywania mięśni ud i pośladków
w większym stopniu niż łydek. Najważniejsze jest w nim
podnoszenie stóp, a nie przesuwanie.
Co wyjaśnia tajemnicę twardych jak kamień pośladków.
—Poza tym lekko stawiasz stopy, łatwiej dostrzegasz
zmiany w otoczeniu, niebezpieczeństwo, które może być
daleko, ale już w polu twojego widzenia.
—Na razie martwi mnie tylko ten kaktus. Wolałabym się
z nim nie zderzyć... — mruknęła pod nosem, nie rezygnując
jednak z lisiego chodu.
—No widzisz? Przed sekundą przeszłaś nad wystającym
kamieniem, nie patrząc w dół. Przeszkoda znajdowała się
w polu twojego widzenia bocznego, które pokierowało nogą.
Przekonasz się, że z wyprostowanymi plecami będziesz
trzymać równowagę lepiej niż wszyscy inni. Popatrz na takiego
Billa.
—No, to jest argument!
Głęboki śmiech Jareda wtórował jej krokom.
—Spójrz na tego mądralę — powtórzył. — Nie tylko traci
bezcenną energię, wyrywając nie wiadomo po co do przodu,
ale nie patrzy przed siebie i prędzej czy później runie jak długi.
Hope zerknęła na trzecią sylwetkę od lewej. Plecy zgarbione,
głowa na wysokości ramion, krępy tułów pochylony do przodu.
Bill przypominał jej byka atakującego czerwoną płachtę
torreadora. Poruszał się tak, jak się zachowywał, w stylu „zejść
mi z drogi", godnym faceta, który stworzył sieć trzystu
supermarketów.
—Jeśli upadnie, widok będzie nieciekawy.
—No więc... czy ten lisi chód może pozostać naszym małym
sekretem? — spytała Hope, lecz na widok jego zachmurzonego
czoła natychmiast się zreflektowała. — Żartowałam, druhu.
Idź, naucz teraz Billa. Ja już chyba opanowałam tę sztuczkę.
Nie była to prawda, ale pochlebne spojrzenie, jakie rzucił jej
na odchodnym, zachęciło Hope do treningu.
W nagłym przypływie fantazji wyobraziła sobie, że Jared
zatrzymuje czołówkę peletonu, chwali ją za wytrwałość i prosi,
żeby zademonstrowała nową umiejętność. Zbyt piękne, żeby
mogło być prawdziwe...
W rzeczywistości Jared wędrował między czołem
a bocznymi skrzydłami grupy, kontrolował, czy wszystko
w porządku, odpowiadał na pytania i nie zwracał na nią uwagi.
O czwartej po południu wmawiała sobie, że wcale jej na tym
nie zależy. Jeśli wydawało jej się wcześniej, że ten facet
w fioletowych okularach pożera ją wzrokiem, że ma ochotę
rzucić się na nią i posiąść między kaktusami, z pewnością były
to halucynacje.
Wcale jej na nim nie zależało. Przekonywała się o tym
gorliwie także o piątej, ale wtedy była już znacznie bliższa
prawdy. Pomimo niedawnego przystanku i ochłodzenia, bolały
ją ramiona, nogi odmawiały posłuszeństwa, a bolesne miejsce
na pięcie piekło jak otwarta rana. Wraz ze zmianą nastroju
zmieniło się jej marzenie. Tak jak w poprzednim, Jared
zatrzymał piechurów z pierwszej linii, pochwalił ją za
wytrwałość, ale zamiast poprosić, żeby pokazała lisi chód,
zrobił jej masaż całego ciała.
O szóstej po południu, w jedynej fantastycznej wizji, która
przezierała przez mgłę jej rozpaczy, Hope dusiła jedną ręką
Jareda, a drugą Debbie. Tak długo, aż ich języki stały się
całkiem czarne.
—Spójrz! Sokół wędrowny! — wykrzyknął miłośnik ptaków
za jej lewym uchem.
Hope spojrzała na szybującą po niebie czarną sylwetkę.
Z lekką niewiarą przyjmowała kolejne rewelacje ornitologiczne
Bretta. Od początku wędrówki wymienił co najmniej dziesięć
skrzydlatych gatunków, chociaż niektóre z nich były tak
daleko, że na dobrą sprawę trudno byłoby opisać ich wygląd.
—Wiesz, ludzie od wieków układają sokoły do polowań —
ciągnął Brett, nie zniechęcony ani trochę jej sceptyczną miną.
— To bardzo mądre ptaki. Wiesz, że...
Nie, nie wiedziała.
—Tak,Brett...
—Brent.
Też pięknie.
—Tak, Brent, wiem. Choćby tylko dlatego, że ten sokół jest
tam w górze, a my tutaj, nie mam wątpliwości, że jest cholernie
mądry. Genialny.
Brent zaśmiał się i roztropnie zamilkł.
Hope pomyślała, że najgorsze w tej idiotycznej wędrówce
przez piaszczystą patelnię jest to, że zapłaciła za ów wątpliwy
przywilej ciężkie pieniądze. Świadomość, że stała się ofiarą
zdzierstwa, upokarzała ją. Ona, wielka finansistka, dała się
nabrać na taki numer? Przynajmniej nie powinna pouczać
Karen w sprawach odpowiedzialności finansowej. Skoro
przypomniała sobie o Karen... Jej przyjaciółka nie wyglądała
najlepiej, kiedy ostatnio z nią rozmawiała.
Hope wyszła przed linię wachlarza i obejrzała się w prawo.
Karen wyglądała teraz jeszcze gorzej. Jej posuwisty chód nie
kojarzył się ani z atakującym bykiem, ani ze skradającym się
lisem, ani z żadnym innym stworzeniem. Co najwyżej
z żywym trupem. Kiedy biedaczka odwróciła do Hope swoją
udręczoną twarz, wymieniły długie, żałosne spojrzenie.
Wytrzymaj, błagała w myśli Hope, wycofując się na
poprzednią pozycję.
—Dochodzimy do obozowiska. Jesteśmy prawie na miejscu
— obwieścił Jared, nie zaskoczywszy jej tym razem
bezszelestnym podejściem. — Jak się czujesz?
Gdyby miała iść dużo dalej, załamałaby się poważniej niż
rynek amerykański w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym
siódmym roku.
—Jak wulkan energii.
—Miło mi to słyszeć — uśmiechnął się drwiąco — bo czeka
cię jeszcze mnóstwo pracy. Dzięki, że masz oko na Karen.
Widzę, że dodajesz jej otuchy skuteczniej niż ja.
Teraz dopierają zaskoczył.
—Aha, żebym nie zapomniał. Chciałbym cię jeszcze dziś
wieczorem poprosić o pomoc. Przyznam, że złapałaś lisi chód
genialnie. Mogłabyś go po kolacji pokazać innym?
Z ogromnym wysiłkiem udało jej się wzruszyć obojętnie
ramionami.
—Nie ma sprawy.
Kiwnąwszy głową, Jared oddalił się, zostawiając Hope
w stanie olśnienia... Ależ nie... Wcale jej nie lekceważy.
Oczywiście, że nie.
Idąc coraz bardziej lisim krokiem, czuła się jak
wniebowzięta. Jej wzrok błądził wzdłuż horyzontu, kiedy
spostrzegła małego ptaszka skaczącego między kępami
ciernistych roślin.
—Spójrz, Brent! — krzyknęła. — Tam jest... taki
z brązowym czubkiem... — Nazwa, potrzebowała jakiejś
nazwy. — Zięba! — dokończyła tryumfalnie.
—Naprawdę? Gdzie!
Brent podszedł bliżej i zaczął wypatrywać jakiegoś ruchu.
Zgodnie z jej podejrzeniami, na ptakach znał się równie słabo
jak na firmach maklerskich.
—Tam, prosto. Kołuje nad krzakami. One tak robią, wiesz
przecież.
—Tak, wiem.
Hope ledwie powstrzymała wybuch śmiechu.
—Tak sądziłam — powiedziała z kamienną powagą.
Jak daleko może się posunąć ten facet w swoich niewinnych
kłamstwach? Postanowiła poświęcić Brentowi chwilę uwagi,
nie wątpiąc, że będzie się dobrze bawić.
—No więc powiedz mi, Brent, czy widziałeś kiedyś zięby
w swoim rodzinnym stanie?
Wiele kilometrów dalej, na bulwarze San Antonio, Stan
Lawler sączył mrożoną margaritę pod kawiarnianym
parasolem, nie zwracając uwagi na przelewający się ulicą tłum
pieszych. Och, tak, to właśnie jest życie. Twarde negocjacje
miał za sobą, wypchany portfel w kieszeni, a na ósmą
wieczorem zamówiony towar z klasą. Miała na niego czekać
w hotelowym barze.
Czuł, że polubi takie życie.
Spojrzał przed siebie, prosto w okrągłe oczy dziecka, które
niosła na biodrze młoda kobieta. Dziewczynka zacisnęła
powieki, zmarszczyła twarz i zaczęła przeraźliwie płakać. Jej
matka szeptała słowa pocieszenia, omijając w pośpiechu jego
stolik.
Ten ryczący bachor musi mieć co najmniej cztery lata — za
dużo, żeby wisieć na szyi matki. Szlag by to trafił. On w tym
wieku był już zdany tylko na siebie. Był dziki jak lasy, po
których się włóczył. Kiedy przypomniał sobie, jak grzebał po
śmietnikach, mina skwaśniała mu jeszcze bardziej. Jadał
świństwa, po których ludzie na poziomie rzygaliby własnymi
bebechami.
Teraz o tym wiedział.
Ale wtedy...
Wtedy wiedział tylko, czym jest głód. I co to znaczy sikać ze
strachu.
Zlizał sól z warg, a potem pociągnął łyk mrożonego napoju.
Opiekunki społeczne, które przypilnowały, żeby poszedł do
szkoły, szybko machnęły na niego ręką. On jednak przeżył.
I dorósł. A nauczył się dużo więcej niż czytanie, pisanie
i arytmetyka. Nauczył się, że myśliwi polujący w lasach
zostawiają zapasową broń i noże w zaparkowanych
samochodach. I nikt tego sprzętu nie pilnuje. Nauczył się
wystarczająco dużo, żeby nigdy więcej nie czuć głodu ani
strachu.
Prychnął na widok nastolatka w umyślnie porwanych
dżinsach i bawełnianej koszulce, z papierosem przylepionym
do wargi. Twardego wyglądu i charakteru nie kupuje się
w kiosku ani w sklepie z artykułami pierwszej potrzeby. Kiedy
on miał czternaście lat, dzieciaki sikały ze strachu na sam jego
widok, a jak skończył szesnaście, rozpruł nożem brzuch
swojego tatusia. Skutecznie.
Zawsze, kiedy przypominał sobie tamtą chwilę, tamto
poczucie boskiej mocy, drżał z rozkoszy.
Zakopał ciało w lesie i koniec. Sąsiedzi uznali, że ten
łachmyta Lawler wyniósł się wreszcie, i krzyżyk na drogę.
Żadne następne morderstwo nie było tak słodkie, ale mógł być
dumny ze swojej fachowości. Solidnie się przygotowywał, a po
robocie szedł na całość i przepuszczał w kilka dni całą forsę.
Potem dni stały się jednym dniem. A potem kilkoma
godzinami.
Jego ostatni przypływ „boskiej mocy" trwał tak krótko jak
rozkosz onanisty, zrozumiał więc, że pora na drugi etap
kariery.
Kiedy wypił do końca drinka, rzucił banknot na stolik
i zanurzył się w kolorowym tłumie. Wzdłuż obu brzegów
krętego kanału ciągnął się szpaler palm, kwietników i głośnych
ogródków restauracyjnych. Łuki kładek przecinały wodę
w regularnych odstępach. Minęła go łódź ze sprzętem
fotograficznym na usługi turystów, ale odsunął od siebie
pomysł, żeby się na nią zabrać. Był zbyt podminowany
wczorajszym spotkaniem przy lunchu, żeby siedzieć
bezczynnie.
Używał właściwych sztućców, wybrał odpowiednie wino,
przedstawił świetne referencje i plan działania. Opłaciły mu się
lata prywatnej nauki. Był teraz w pierwszej lidze.
Wykona zadanie w najbardziej odległym punkcie wyprawy.
Podrzuci go tam helikopter i zabierze z powrotem. Dzięki temu
ma jeszcze kilka wolnych dni i czas na oswojenie się z rolą
grubej ryby.
Blondynka, z którą miał się spotkać wieczorem, po jej
seminarium menedżerskim, należała do zupełnie innego świata
niż kobiety, z którymi zadawał się do tej pory. Wiedział, że
pójdzie z nim do łóżka. Zobaczył to w jej przestraszonym,
zafascynowanym wzroku.
Chrząknął, żeby oczyścić gardło i splunął do kanału.
Łachmyta z przedmieścia i biznesmen z klasą to jeden i ten
sam facet.
Dziewczynki dojrzewały i zaczynało im się podobać to, co
widziały w jego oczach.
Kiedy Hope doszła do „obozowiska", była gorzko
rozczarowana. Nie spodziewała się palm kokosowych wokół
błękitnego stawu, ale poza kilkoma wątłymi krzewami
meskitowymi teren wyglądał identycznie jak kilometry
pustyni, które z takim trudem pokonali.
Jared poprosił wszystkich o uwagę. Poszczególne drużyny
miały ustawić namioty i sprzęt do gotowania w odległości od
dziesięciu do trzydziestu metrów jeden od drugiego.
Maksymalnie delikatnie, żeby w jak najmniejszym stopniu
niszczyć naturalne podłoże.
Uff!
Jej zdaniem „naturalne podłoże", a po ludzku ziemia,
częściej niszczyło ludzi niż odwrotnie. Wolała jednak trzymać
język za zębami. Naraziła się już poważnie Brentowi
i własnym stopom. Jak na jeden dzień, wystarczy.
Nadeszli męscy członkowie drużyny i z nie mniejszą ulgą
niż ona zrzucili z ramion plecaki. Bill przycisnął pięść do
krzyża i głośno jęknął.
—Rany, masz szczęście, że nie musisz dźwigać dwudziestu
kilogramów.
O tym samym pomyślała, zanim otworzył usta.
—W takim razie daj mi jutro dwa kilogramy ze swojego
plecaka i będziemy kwita — powiedziała z godnością.
—Wiesz, nie chciałbym zaszkodzić twoim hormonom.
Przypomniał jej tymi słowami ostrzeżenie Jareda, że zbyt
forsowny wysiłek powoduje u niektórych kobiet zaburzenia
cyklu menstruacyjnego.
—W takim razie dziesięć, co ty na to? — Nie wytrzymała
nerwowo. — Dam radę.
—Feministki — westchnął wściekle. — Wszystkie jesteście
takie same. Utrapienie i ból głowy, nic więcej.
—Szowinistyczne wieprze, nic więcej — wycedziła
złowrogo. — Ja wezmę aspirynę i będę człowiekiem, a ty jakie
masz lekarstwo na swoją chorobę?
Hank ścisnął delikatnie jej ramię, powstrzymując od
dalszych słów. Kiwnął brodą w stronę nieruchomej kobiecej
sylwetki.
Trzydzieści metrów dalej Karen stała bezwładnie między
trójką innych piechurów, jakby nie zdając sobie sprawy, że nie
jest z ich drużyny. Hope, za- niepokojona; próbowała
przywołać ją ręką. Bezskutecznie.
Bill przyłożył obie dłonie do ust.
—Hej, Karen, obudź się!
Jej słomkowy kapelusz uniósł się powoli, odsłaniając
okrągłe ciemne okulary, które z odległej perspektywy
wyglądały jak sine oczodoły na tle niezdrowo bladej twarzy.
Prawie tak białej jak maść cynkowa na jej nosie. Ruszyła do
przodu sztywnym krokiem, ryjąc butami ścieżkę
w „naturalnym podłożu"...
Była zapewne u kresu wytrzymałości.
Hope, bliska paniki, wyszła jej naprzeciw.
—Przyjaciółko, znowu mnie straszysz? Nie czujesz się,
jakbyś miała zemdleć?
—Już dawno przekroczyłam barierę czucia — szepnęła
Karen.
—Rozumiem. Wytrzymaj jeszcze chwilę, a obiecuję, że
zaraz odpoczniesz i dojdziesz do siebie.
Podprowadziła ją za rękę do Hanka i Billa, którzy zaczęli
rozpakowywać namiot.
Hank poderwał się i pomógł Karen zdjąć plecak. Dźwięk,
który wydobył się z jej ust, mógł być równie dobrze wyrazem
agonii albo ekstazy. Wzięła z jego rąk otwarty bidon
i z zamkniętymi oczami zaczęła pić.
Kiedy Hank odwrócił się do Hope, miała już do połowy
rozpakowany plecak.
—Nie, dziękuję, dam sobie radę... ale wielkie dzięki. To
miłe, że są jeszcze na świecie dżentelmeni.
Bill podniósł głowę, ściągnął szpakowate brwi i poprawił na
nosie odblaskowe okulary.
—Dziękuję, Karen, że pozwoliłaś Hankowi ci pomóc. To
miłe, że są jeszcze na świecie kobiety, które nie nazywają
dżentelmenów szowinistami.
Niezłe odbicie, przyznała w duchu Hope. Zanim zdążyła
pomyśleć o godnej ripoście, zobaczyła, że zbliża się ich
przewodnik. Bill podniósł się na jego widok i podszedł do
pozostałej trójki.
—Jak się czujecie? — spytał Jared, rozpiął pasek biodrowy
i jednym sprawnym ruchem uwolnił się od plecaka.
—Dobrze.
—W porządku.
—Może być.
Oparł ręce na biodrach i zaniósł się śmiechem.
—Kłamcy. Wszyscy czworo zastanawiacie się w tej chwili,
po jaką cholerę zapisaliście się na ten kurs. Ale zmienicie
zdanie, kiedy zjecie pyszne gorące danko i wyjdą gwiazdy. Tu,
nad daleką pustynią, nocne niebo wygląda naprawdę
niesamowicie.
Pochylił się, rozpiął jedną z kieszeni plecaka i wyjął kocher,
a potem pojemniki z wodą dla całej grupy — do mycia się i do
gotowania — radio CB, jakieś naczynia i prowiant.
Hope patrzyła na rosnący stos pakunków z niedowierzaniem.
Dźwigał ten kram i całą resztę, której nie wyjął? Ona,
z piętnastoma kilogramami, czuła się tak obolała, jakby szła
pod górę z workiem cementu.
—Jared, ile dokładnie waży twój plecak?
—Z batem czy bez bata? — Poprawił okulary na nosie.
Bill zaniósł się obrzydliwym rechotem.
Jared spojrzał na plecak i wzruszył ramionami.
—Jakieś dwadzieścia pięć, trzydzieści kilogramów.
Trzydzieści.
—Czyli o dziesięć więcej niż dwadzieścia, które niesie Bill...
— Teraz Hope wybuchnęła śmiechem. — A może jutro
podzielisz się z nim różnicą?
Jared wyjął torbę z makaronem, otarł ręce o spodnie i wstał.
—To nie są zawody. Każdy będzie dźwigał swój ciężar,
w ten czy inny sposób. I to od zaraz. Karen, wymień trzy
najważniejsze urządzenia na obozowisku.
Hope z radością zauważyła, że twarz jej przyjaciółki zaczęła
odzyskiwać normalny kolor.
—Schronienie, latryna i kuchnia?
—Właśnie. Ja poszukam odpowiedniego miejsca na kuchnię.
Drużyna Marta wykopie za krzakami latrynę. Zostaje
schronienie...
Zniżył znacząco głos, patrząc każdemu po kolei w oczy.
Zrozumieli przesłanie i zabrali się do pracy. Hope narzuciła
sobie maksymalne tempo. Z dwóch kobiet w drużynie tylko
ona miała jeszcze zapas energii, mimo że pęcherz na pięcie
dokuczał jej coraz bardziej.
A uporczywe pocenie się doprowadzało ją do szału.
Doszła do wniosku, że przedwieczorne słońce nie spali jej
skóry, zdarła więc z siebie wierzchnią koszulę i cisnęła ją na
plecak. Żałowała, że nie może zrobić tego samego ze
spodniami.
Krążąc wokół, szukała możliwie płaskiego kawałka terenu,
na którym mogłyby rozbić namiot. Pięć minut później
zorientowała się, że Karen tkwi wciąż w tym samym miejscu,
za poletkiem kaktusów. Hope nie miała serca namawiać
przyjaciółki, żeby okrążyła przeszkodę.
Kiedy mężczyźni rozłożyli do połowy swój namiot,
wypatrzyła wreszcie miejsce, w którym było względnie mało
ostrych kamieni i roślin. Spróchniały pień drzewa, leżący na
środku wolnego placu, dokładnie tam, gdzie mogłyby rozłożyć
podłogę, powinien dać się usunąć bez trudu.
Schyliła się, żeby podnieść srebrzystoszary klocek drewna.
—Hope, nie rób tego!
8
Jared widział, jak Hope cofa się z ręką przyciśniętą do serca,
ze wzrokiem utkwionym w kawałku drewna. Nie miał zamiaru
straszyć ani jej, ani pozostałej trójki. Wszyscy nie wiadomo
kiedy znaleźli się w tym samym miejscu.
—Nie ruszaj tego — powtórzył.
Hope kiwnęła głową.
—Co zobaczyłeś?
—Mało brakowało, a zmieniłabyś krajobraz tego miejsca dla
własnej wygody.
—Dobrze. Ale co takiego zobaczyłeś?
—Szukałaś miejsca, w którym dałoby się rozłożyć namiot,
nie biorąc pod uwagę naturalnego stanu otoczenia.
—To wszystko? Żadnej żmii? Ani gniazda skorpionów?
Albo jadowitej jaszczurki?
Westchnął ciężko, krzyżując ręce.
—W tym próchniejącym drewnie żyją owady. Drobne
zwierzęta zjadają owady, gady żywią się drobnymi
zwierzętami — łańcuch pokarmowy opiera się na kruchej
równowadze. Likwidując jeden pień, atakujesz delikatne,
powiązane wzajemnymi zależnościami środowisko roślin
i zwierząt.
Hank odwrócił się do Jareda z niewyraźną miną.
—Posłuchaj, Jared, faktem jest, że niełatwo tu znaleźć
kawałek równej ziemi, na którym nic by nie leżało i nic nie
rosło.
Rozejrzawszy się dookoła, Jared spuścił nieco z tonu.
—Jeśli będziecie musieli przesunąć trochę drobnych
kamieni, nic się nie stanie. Spróbujcie jednak zapamiętać, gdzie
leżą, żeby po zwinięciu obozu odłożyć je na miejsce.
—Odłożyć na miejsce po zwinięciu obozu — powtórzyła
Hope. — Kamienie. Otrzeźwiej, druhu. Ochrona środowiska,
proszę bardzo, ale to, co opowiadasz, graniczy z fanatyzmem.
—Z największą przykrością, ale ja też muszę przyznać
koleżance rację — powiedział Bill. Kiedy zwróciły się do
niego cztery pary oczu, podrapał się w brodę. — Hope ma
słuszność, nie da się ukryć. Jeśli jakiś odyniec, jeleń albo inne
bydlę wykopie kilka kamieni, żeby zrobić sobie legowisko,
nikt się go nie czepia. A my niszczymy przyrodę? Kupy się to
wszystko nie trzyma!
Jared spojrzał na Hanka, który wzruszył nieśmiało
ramionami.
—Rzeczywiście, jest w tym jakaś przesada.
Uprzedzając jakiekolwiek pytanie, Karen zaczęła obgryzać
paznokcie.
Jared zauważył krzątaninę w sąsiednich obozowiskach i zdał
sobie sprawę, że nie omówił tego tematu w klasie, tak jak
zwykle. Cholera, nic w tej grupie nie przebiega tak jak zwykle.
Spojrzał w słońce, potem z powrotem na zbuntowaną drużynę.
—Rozumiem, dlaczego tak mówicie, i spróbujemy wrócić
do tego tematu później. Teraz, jeśli się nie pospieszymy
z rozłożeniem obozu, będziemy pracować po ciemku.
Pogadamy po kolacji, zgoda?
Kiwnęli głowami i odeszli do swych zajęć — oprócz Hope,
którą Jared zawrócił z drogi.
—Możemy chwilę porozmawiać?
Zatrzymała się w pół kroku. Zachodzące słońce świeciło jej
prosto w plecy. Przez sekundę nie była w stanie zebrać myśli.
Jej długie, zgrabne nogi prześwitywały przez cienką tkaninę
spodni. Zdjęła już przezroczystą koszulę, na którą przez cały
dzień starał się nie patrzeć, odsłaniając to, czego przez cały
dzień usiłował sobie nie wyobrażać. Aksamitne ramiona.
Drobny tułów przechodzący w dziewczęcą talię. Ładne piersi.
Bardzo ładne. Okiem znawcy oszacował kształt jej biustonosza
pod cienką tkaniną bluzki. Zapięcie z przodu, ustalił bez trudu.
Zadanie dla jednej ręki, łatwizna.
—Chciałeś ze mną porozmawiać — ponagliła go Hope.
Patrzył na nią wzrokiem winowajcy. Dobrze, że nie zdjął
okularów. Ręką ściskał w kieszeni złożoną finkę, którą zawsze
miał przy sobie.
—Zwalniam cię dzisiaj z pokazu lisiego chodu.
Wyglądała na zawiedzioną.
—Dlaczego? Aha, zauważyłeś, że utykam.
— Właśnie, utykasz na lewą nogę. Zanim pójdziesz spać,
chciałbym obejrzeć ten pęcherz.
—Nie przejmuj się. Sama się nim zajmę.
—Nie, najpierw ja się nim zajmę — powiedział stanowczo.
— Nie mam zamiaru skracać całej wyprawy z powodu infekcji
twojej pięty. Powinnaś mi powiedzieć od razu, jak tylko
zaczęła ci dokuczać.
—Masz rację, powinnam.
—Czy mnie słuch nie myli? — Przystawił dłoń do ucha. —
Przysiągłbym, że przyznałaś mi rację.
Wybuchnęła czystym, radosnym śmiechem.
Jakże wtedy żałował, że ciemne okulary zasłaniały jej
roziskrzone oczy!
—Nie wiedziałem, że potrafisz śmiać się w taki sposób...
—W jaki znowu sposób? — Zdjęła czapkę i potrząsnęła
dręczonymi przez cały dzień włosami. — Jak idiotka? Czy jak
hiena? — Zawiesiła głos. — Będę strzelać, możesz mnie
w każdej chwili poprawić.
—Jak gdybyś była szczęśliwa... — Te słowa z trudem
przeszły mu przez gardło.
Uśmiech zastygł jej na ustach i zamienił w gorzki grymas.
— Otóż przyjmij do wiadomości, druhu, że ja jestem
szczęśliwa. Ludzie, którzy ze mną pracują, mają potąd mojego
szczęśliwego śmiechu! Dostają od niego mdłości. Fakt, że
usłyszałeś go po raz pierwszy, powinien dać ci do myślenia.
Włożyła zamaszystym ruchem czapkę, odwróciła się na
pięcie i odeszła.
Jared wrócił do miejsca, w którym leżał duży, płaski kamień.
Tutaj postanowił urządzić polową kuchnię.
Myślał o Hope. Dotknął jej czułego punktu, to pewne. Tak
jak pierwszego dnia, kiedy powiedział, że jest wyczerpana
psychicznie. To, że była nieszczęśliwa, wypalona od wewnątrz,
nie ulegało wątpliwości, ale większość ludzi rozpoznaje taki
stan i szuka środków zaradczych. Hope nie przyjmowała tego
do wiadomości.
Klęcząc, odwrócił się przez ramię, żeby sprawdzić, czy
damska część drużyny znalazła miejsce na namiot. Kobiety
znalazły je, podobnie jak mężczyźni, w dostatecznej odległości
od „kuchni". Iskra z ogniska nie miała szansy tam dotrzeć.
Dla pełnego bezpieczeństwa odszedł trochę dalej, żeby
otworzyć pojemnik z paliwem i napełnić kocher. Nawet mała
ilość ciekłego paliwa na ziemi może się zapalić od iskry.
Kiedyś, na jego oczach, płomieniem zajęły się spodnie kolegi.
Od tamtej pory uważał, że ostrożności nigdy za wiele.
Podszedł Hank, żeby zapytać o wodę do mycia. Jared
wręczył mu dwa pojemniki z prośbą, żeby jeden z nich
dostarczył Hope i Karen. Do podziału.
—Dobrze — zgodził się Hank. — Ale masz wobec mnie
dług wdzięczności. Już widzę ich miny!
Jared uśmiechnął się pod nosem. Ustawił kocher ciśnieniowy
na blacie z kamienia, posmarował palnik benzyną w galarecie
i delikatnie zapalił. Czekając, aż metal palnika nagrzeje się,
wrócił myślami do Hope — co zbyt często mu się zdarzało,
odkąd wkroczyła w jego życie.
W jej nienasyconej ambicji, skłonności do
współzawodnictwa, porównywania się z innymi, rozpoznawał
tyle swoich dawnych cech. To ciągłe szukanie szczęścia
„gdzieś tam", kiedy wszystkie odpowiedzi tkwią w nas
samych!
Jared nie mógł naprowadzić jej na te odpowiedzi inaczej niż
kiedyś Ben jego. Stary mądry Indianin powiedział mu tak:
„Każdy człowiek ma swoją ścieżkę. Szukanie — jest częścią
tej ścieżki. Każdy wędrowiec musi odnaleźć swoją własną
drogę".
Na wspomnienie koszmarnych dni po procesie ojca, Jared
westchnął ciężko. Nie życzyłby swojej ścieżki nikomu, i nie
zazdrościł Hope jej własnej. Była kolczasta jak kaktus, ale
podziwiał upór i siłę charakteru tej kobiety. Odkrył, że nie
tylko pragnie jej, ale po prostu lubi. Potrzebował trochę czasu,
żeby oswoić się z tym odkryciem.
Kocher już dawno był wystarczająco nagrzany, żeby paliwo
pod ciśnieniem mogło zamienić się w parę. Odkręcił kurek
i zapalił zapałkę. Syk płomienia skojarzył mu się z jedzeniem
i przypomniał o głodzie. Kurczak z makaronem powinien
poprawić wszystkim nastrój.
Wszystkie sztućce i dwa rondle wrzucił do wielkiego
sterylizatora, doprowadził wodę' do wrzenia i poszedł
sprawdzić, jak sobie radzi jego drużyna.
Hank i Bill rozbili prawidłowo namiot, wypakowali
z plecaka wszystkie niezbędne rzeczy i rozłożyli je na kupki.
Zdążyli zmyć z siebie trochę całodziennego kurzu. Jared
pochwalił ich, obiecał, że nie będą czekali zbyt długo na
kolację, i poszedł do kobiet.
Zauważył od razu, że wiatr uderza zbyt silnie w jedną ścianę
namiotu. Żaden problem, dopóki Karen była w środku
i spełniała rolę kotwicy. Zdarza się jednak mniej wytrawnym
turystom, że wolno stojące namioty — zwrócone złą stroną do
wiatru — tracą stabilność i lądują na kaktusach, kiedy podłoga
jest nie obciążona.
Hope siedziała przed zamkniętą na suwak klapą przedsionka,
wpatrzona w przezroczystą plastikową torbę, która leżała na jej
kolanach. Jared rozpoznał w niej kształt butelki z szamponem,
kostki mydła, rozmaite tubki i pojemniczki na kosmetyki.
Kiedy podniosła głowę, całą siłą woli powstrzymał się od
śmiechu.
Była bez okularów, ale jej smętne oczy ukazały się Jaredowi
w czarnej, błazeńskiej oprawie z rozmazanego tuszu.
—Dlaczego mnie po prostu nie zastrzelisz? — spytała
dramatycznym głosem. — Byłoby z głowy.
—O co chodzi? Tak cię boli ta stopa?
—Gorzej. Z pęcherzem na pięcie można jeszcze wytrzymać.
Czekał cierpliwie.
Odwróciła się, chwyciła pojemnik z wodą, który stał koło
plecaka i podniosła go w górę.
—To zbrodnia.
—Jutro rozbijemy obóz bliżej źródła wody — obiecał Jared.
—Ty chyba nie rozumiesz. Ja umrę dzisiaj — do jutra nie
dożyję — jeśli nie umyję włosów.
Coś takiego.
—Dożyjesz. I sama zobaczysz, że można się całkiem
porządnie umyć w połowie tej wody.
—W połowie tej wody nie umyję porządnie nawet zębów.
Nic na to nie poradzę, ale jestem bardzo czystą osobą —
oznajmiła afektowanym tonem, który sugerował, że niestety,
nie da się powiedzieć tego samego o nim.
—A mnie się zdaje, że jesteś bardzo rozrzutną osobą. —
Spojrzał z niepokojem na zapięcie namiotu. — Jak się czuje
Karen?
—Zamordowałeś ją. Nie udawaj, że to cię chociaż trochę
obchodzi.
—Bardzo mnie obchodzi samopoczucie ludzi, których mam
pod opieką — powiedział dobitnie.
—Ludzie, których masz pod opieką, są brudni. Potrzebują
wody do umycia włosów. Potrzebują dużo więcej wody, do
jasnej cholery.
Opuściły go resztki dobrego humoru. Włożył rękę do
kieszeni i machinalnie zaczął pocierać palcami nóż, jakby to
był czarodziejski amulet.
—Szczerze mówiąc, kusi mnie, żeby oddać ci całą jutrzejszą
porcję wody do picia i pozwolić, żebyś przez cały dzień
cierpiała. Ale wtedy miałabyś satysfakcję, że umierasz przeze
mnie.
—Niestety, druhu, nie możemy sobie na to pozwolić. Co byś
zrobił z ciałem? Mój trup mógłby zakłócić kruchą równowagę
łańcucha pokarmowego tutejszego ekosystemu...
Gładził rękojeść noża i oddychał głęboko przez nos.
—Nawet nie dopuszczam do siebie myśli, żeby kojoty,
objadłszy się moim mięsem, straciły apetyt na króliki, które...
Powiew wiatru zerwał jej z głowy czapkę. Jared wyciągnął
po nią rękę, ale chybił. Poszybowała nad ziemią i wylądowała
trzydzieści metrów dalej, na dzikiej agawie.
— Nie, nie, sama po nią pójdę — powiedziała Hope, widząc,
że Jared wybiera sieją odzyskać. — Zrób lepiej kolację. Cała ta
gadka o jedzeniu zaostrzyła mi apetyt. — Otrzepała piasek ze
spodni i pomachała mu ręką.
Żadnej innej kobiety nie miał ochoty dusić i całować
jednocześnie. Dopiero Hope obudziła w nim takie niezdrowe
instynkty.
Ruszył w stronę prowizorycznej „kuchni", ale nagle
zatrzymał się. Jego niezwykle czuły wewnętrzny alarm
zadźwięczał jak uderzony kamerton. Rozejrzał się wokół, nie
zauważył niczego podejrzanego, ale... przenikliwy dźwięk
w głowie narastał.
Bez wahania zamknął oczy i otworzył się na głos ducha-
który-przenika-wszystkie-rzeczy.
Wiatr pędzi przez cierniste krzaki, unosi pióra gołębicy,
która lata nisko. Powiew chłodu na piasku. Bicie serc —
ludzkie i wolne od lęku. Zgrzyt cielska węża...
Otworzył oczy wprost na niebezpieczeństwo pełznące ku
agawie i — prawdopodobnie — do podziemnego gniazda.
Hope była pięć metrów od czapki.
—Hope, nie! — wrzasnął ze ściśniętym gardłem.
—Dobra, dobra, spokojnie — zawołała przez ramię, nie
zwalniając kroku. — Drugi raz na ten sam numer nie dam się
nabrać.
Wyciągnęła rękę w tej samej chwili, kiedy półtorametrowy
grzechotnik zauważył jej buty, zagradzające mu wejście do
sypialni. Wąż zwinął się natychmiast i wydał z siebie jeden
z najbardziej przerażających dźwięków na zachodniej półkuli.
Hope skamieniała.
Grzeczna dziewczynka, pomyślał Jared. Skulony, podnosił
wysoko nogi jak indiański tropiciel. Szedł lekko, bezszelestnie,
wdzięczny jak nigdy dotąd za godziny ćwiczeń, które odbył
pod surowym okiem Bena. Tak wolno, że omal
niedostrzegalnie, sięgnął do kieszeni i rozłożył nóż.
Wąż był bardzo niespokojny. Hope zagrażała jego
bezpieczeństwu i znajdowała się w zasięgu uderzenia. Jared
miał niewiele czasu. Z odległości dziesięciu metrów miał
szansę go zabić.
W jednym ułamku sekundy, jednym błyskawicznym ruchem,
cisnął nożem w grzechotnika.
Hope wydała z siebie przeraźliwy wrzask.
Godzinę później siedziała ze swą drużyn przy osłoniętym
lampionem świeczniku, z trudem przełknąwszy kęs dania,
które przyrządził dla nich Jared. Po raz pierwszy w życiu
świadomie patrzyła w oczy śmierci. A to może odebrać apetyt.
Wiedziała, że nigdy, do końca życia, nie zapomni tych kilku
minut, które były dla niej wiecznością. Zimne oczy gada.
Czarny drgający język. I ten straszny, złowieszczy grzechot.
Wiedziała, że wąż może ją zaatakować, wiedziała także —
była o tym głęboko, instynktownie przekonana — że Jared
spróbuje ją uratować. A jednak widok ostrza, które przekroiło
w poprzek ciało gada, wprawił ją w szok. Może zachowałaby
się z większą godnością, gdyby ten cholerny łeb nie upadł tuż
koło jej stóp, gdyby nie otwierał i nie zamykał paszczy,
podczas gdy reszta ciała wiła się na piasku półtora metra dalej.
Kobieca dłoń ścisnęła ją za rękę. Hope otrząsnęła się
i wróciła na ziemię. Mimo że miała na sobie lekki sweter,
drżała jak w febrze.
—Musisz jednak coś zjeść — powiedziała łagodnie Karen.
Zorientowawszy się, że odłożyła sztućce już po pierwszym
kęsie, Hope podniosła widelec, żeby spróbować jeszcze raz.
—No, jeśli już nie chcesz, mogę zjeść za ciebie —
powiedział Bill i nie czekając na odpowiedź, włożył do ust
ogromny kawał mięsa. — Pycha. Słyszałem, że mięso
grzechotnika przypomina w smaku kurczaka, ale żeby aż tak...
Hope wypuściła z ręki widelec.
Bill ryknął śmiechem przypominającym psi skowyt.
—A niech cię diabli, Hank, przecież ja żartowałem! Zdaje
się, że złamałeś mi żebro!
—Zdaje się, że twoje żebro złamało mi łokieć — jęknął
Hank.
Jared pochwycił spojrzenie Hope.
— Nie ma w tym żadnego innego mięsa poza kurczakiem
z puszki — powiedział z naciskiem. — Naprawdę powinnaś to
zjeść do końca. Spaliliście dzisiaj mnóstwo kalorii.
Uśmiechnęła się blado i podniosła widelec.
—Posłuchaj, Jared, jeśli chodzi o węża... — Bill drążył
temat z namolnością sześciolatka. — Nie mógłbyś mi
podarować grzechotki, którą wyjąłeś z tego gada? Moi kumple
nie uwierzą w twój wyczyn bez konkretnego dowodu.
—Pomyślę o tym. Ale teraz zmienimy temat.
—Może pogadamy o kamieniach? — zaproponowała Hope.
Gotowa była rozmawiać o czymkolwiek, byle nie
o grzechotnikach. — Mówiłeś, że nam wytłumaczysz, dlaczego
popełniamy przestępstwo, przesuwając z miejsca na miejsce
kamienie.
Jared posłał jej krótkie, drwiące spojrzenie.
— Nie przypominam sobie, żebym dokładnie tak
powiedział, ale mniejsza o to, spróbuję usprawiedliwić swoją
reakcję. Ale zanim zacznę, czy ktoś chciałby się napić kawy?
Okazało się, że wszyscy mają ochotę na kawę.
—Ja naleję — zaproponowała cicho Karen i natychmiast
wstała.
Wcześniej nałożyła na talerze kolację, wszystkich obsłużyła,
jak gdyby uważała to za swój święty obowiązek. Jak
wytresowana... Hope skrzywiła się.
—Pomogę jej- powiedziała.
—Zostań — rozkazał Jared — i jedz.
Wstał i poszedł za Karen.
Brawo, tak wygląda tresura, pomyślała Hope, zbyt
zmęczona, żeby się złościć. Stukanie kubków, odgłos
nalewanej wody, zadowolone pomruki — wszystko to wydało
jej się bardzo kojące. Czuła, jak opada z niej napięcie.
Następny kęs jedzenia smakował znacznie bardziej niż piasek,
a mocna kawa, którą podała Karen, wprawiła ją w stan
błogości.
Kiedy wszyscy usiedli wygodnie, Jared, wpatrzony
w płomień świecy, zaczął mówić:
—Jeżeli sprawiam wrażenie fanatyka, upierając się, żeby jak
najmniej ingerować w naturalne środowisko, to dlatego, że
wiem, co się dzieje, kiedy ludzie zachowują się odwrotnie.
Całe jeziora zatrute. Wyniszczone gatunki roślin, nie do
odtworzenia. Papier toaletowy dekoruje lasy. Zwierzęta
wytrzebione przez ludzi albo skazane na głód, kiedy naturalny
łańcuch pokarmowy zostaje zniszczony.
Przerwał na chwilę, ale wszyscy milczeli.
—Tu, w Meksyku, jesteśmy praktycznie sami, i na razie tej
pustyni nie grozi zadeptanie. Ale istnieje spore ryzyko, że za
kilka lat tysiące hektarów wokół nas — to znaczy wokół
mojego letniego domu — znajdą się w granicach ogromnego
Parku Narodowego Big Ben, a wtedy tłumy Amerykanów
zaleją te tereny.
Bill zaczął przebierać nerwowo nogami.
—Zaraz, zaraz, na moje oko to się kupy nie trzyma. Po co
Amerykanie mieliby przyjeżdżać tutaj, jeśli w Ameryce jest
tyle piękniejszych miejsc i dużo łatwiej się do nich dostać?
—Po pierwsze, wstrzymaj się z oceną uroków tej ziemi do
końca wyprawy. Po drugie, oba rządy zbudują albo poprawią
drogi dojazdowe do wspólnego parku. Po trzecie, nawet gdyby
tego nie zrobili, Amerykanie i tak będą tu przyjeżdżać.
Jared upił trochę kawy, poprawił okulary i pił dalej.
Wyglądało na to, że uważa rozmowę za zakończoną.
—Dlaczego? — spytała Karen, zaskarbiając sobie
wdzięczność Hope. Możliwe, że gdyby ktokolwiek inny zadał
to pytanie, Jared nie czułby się zobowiązany odpowiedzieć.
—A dlaczego wy czworo oderwaliście się od pracy, od
gorączkowego życia w mieście, żeby dźwigać plecaki, rozbijać
namioty, stawiać czoło grzechotnikom i brudnym włosom?
Wymienił dyskretny uśmiech z Hope, co rozgrzało ją
bardziej niż kawa. Po chwili spoważniał i wydał jej się tym
bardziej ekscytujący.
—Co roku nasze parki narodowe odwiedza około trzech
milionów ludzi, a liczba ta stale rośnie. Ludzie napływają na te
tereny ze zrozumiałych powodów — dzikich obszarów jest
w Ameryce coraz mniej. Autentyczna przyroda zanika.
Niszczymy ją stale hektar po hektarze.
Odkąd zaszło słońce, Jared miał na nosie swoje zwykłe
okulary w drucianych oprawkach. Odblask świecy
w przezroczystych szkłach sprawiał, że trudno było czytać
z jego oczu, ale Hope rozpoznawała wzruszenie w jego głosie.
Szkoła przetrwania Jareda nie była firmą obliczoną
wyłącznie na zysk, jedną z tych, które wykorzystywały
przejściową modę — owczy pęd biznesmenów uciekających od
cywilizacji na „wczasy z adrenaliną". Jared podchodził do
swojej pracy z pasją i naprawdę kochał tę opuszczoną ziemię.
Przypominał pod tym względem jej rodziców.
Niewygodną ciszę przerwał Hank.
—Nie miałem pojęcia, że parki narodowe są tak popularne.
Ale czy rząd nie mógłby w jakiś skuteczny sposób kontrolować
liczby turystów odwiedzających je w tym samym czasie?
—Zamknąć bramy i wydawać ograniczoną liczbę biletów?
To jedno wyjście. Tylko że ono kłóci się z pewną cechą
narodową Amerykanów — wszyscy mamy ją zaszczepioną,
w mniejszym lub większym stopniu. .. — Spojrzał na Hope ze
znaczącym uśmiechem.
—Niezależność, poleganie na samym sobie. Nie lubimy
utartych ścieżek, nie lubimy, kiedy biurokratyczne przepisy
ograniczają naszą swobodę zachowania.
—A drugie wyjście? — zapytał Hank.
—Drugie wyjście jest takie, żeby nauczyć się kontrolować
samych siebie. Jeśli będziemy zachowywać się w terenie jak
najostrożniej, nie niszcząc i nie zmieniając niczego bez
potrzeby, jesteśmy w stanie doprowadzić do takiej sytuacji, że
następna wyprawa nie tylko nie będzie zbierać po nas śmieci,
ale w ogóle nie zauważy, że tu byliśmy. Pewną nadzieję daje
to, że ludzie, którzy mają za sobą kursy naszej i wielu
podobnych szkół, zarażają swoją świadomością innych —
roznoszą dobrą wieść. My nie przenosimy, ot tak sobie, pni
drzew ani kamieni, nie wydeptujemy szlaków jak stado bydła.
My pakujemy i zabieramy z sobą śmieci, doprowadzamy
miejsce, w którym rozbiliśmy biwak, do pierwotnego stanu...
Zresztą znacie te zasady na pamięć.
—Zachowujemy się tak jak dobrze wychowani goście —
podsumowała rozsądnie Karen, wprawiając wszystkich
w zdumienie.
—Właśnie tak!
Gdyby Jared wpadł kiedyś w taki zachwyt z powodu Hope,
zgodziłaby się zostać jego niewolnicą.
Zaczął coś jeszcze mówić, ale przerwał, jakby nagle zmienił
zdanie.
—Dosyć wykładów na dzisiaj. Czas wolny, kochani;
spróbujcie nacieszyć oczy tutejszą piękną nocą. Za godzinę
gasimy światło.
Podniósł się i zabrał do sprzątania naczyń, odrzuciwszy
przedtem ich jednogłośną propozycję pomocy.
Kiedy Hope, kuśtykając, szła z Karen do namiotu,
przechyliła w tył głowę i z zachwytu wstrzymała oddech.
Pochłonięta Jaredem, nie zauważyła magicznego widowiska
nad ich głowami.
—Wiem — powiedziała Karen. — Widziałaś kiedyś takie
niebo? To wygląda jak pokaz w planetarium.
W Nowym Jorku Hope nigdy nie zawracała sobie głowy
patrzeniem w górę, chyba że zbierało się na deszcz. Nawet
w Hopeful, w jej rodzinnym Teksasie, niebo nigdy nie było aż
tak wygwieżdżone.
—Times Square wysiada przy tej iluminacji — przyznała,
nagle przenosząc się myślami zupełnie gdzie indziej.
Jak sobie radzą bez niej w firmie? Czy Debbie przypomniała
doktorowi Hillerowi, żeby dostarczył im wszystkie dane
o ostatnich pacjentkach testujących jego implant? Hope musi
mieć te papiery na biurku w dniu powrotu. Czy Leslie
dołączyła listę członków zarządu UroTechu do ostatniego
pisma, które miała wysłać do FDA?
Przestała myśleć o Manning Enterprises, gdy tylko dotarły
do namiotu. Zapaliły własną lampkę i ustaliły, że umyją się za
namiotem, jedna po drugiej. Hope wyszła pierwsza.
Na szczęście, nie pytając nikogo o zdanie, włożyła do
plecaka paczkę wilgotnych serwetek o zapachu magnolii.
Udało jej się całkiem porządnie umyć, zachowując opinię
„bardzo czystej osoby". Czuła się rześko, zapomniała
o włosach, mogła nawet powiedzieć, że jest zadowolona
z życia — dopóki nie sięgnęła po ręczne lusterko.
—Nieeee! — wrzasnęła przerażona.
Gdy tylko wróci do domu, zażąda odszkodowania od firmy
kosmetycznej La Belle. To ma być wodoodporna, nie
rozmazująca się maskara?! A niech ją szlag!
—Co się stało? — spytała podniesionym głosem Karen ze
środka namiotu.
—Wyglądam jak szop pracz, to się stało! Dlaczego mi nie
powiedziałaś?
Hope zmyła czarne obwódki mokrą serwetką i kremem.
—Ja... nie chciałam cię jeszcze bardziej denerwować po tej
historii z grzechotnikiem — odparła Karen, zbyt mądra, żeby
udawać, że nie wie, o co chodzi. — Nie jest tak źle, naprawdę.
Hope skrzywiła się. Właśnie to chciała usłyszeć po godzinie
gapienia się na Jareda! Przecież ten facet ma oczy. Najgorsze,
że te jego dyskretne uśmiechy brała za dobrą monetę.
Kiedy skończyła zabiegi przy twarzy, zebrała swoje rzeczy
i weszła do namiotu.
—Najbardziej mnie dziwi, że Bill się powstrzymał. On też
poczuł dla mnie litość?
Karen, z małą torbą w ręku, podczołgała się do wyjścia.
—Bill poczuł tylko łokieć Hanka na swoich żebrach. —
Uśmiechnęła się przez ramię i zniknęła w ciemności.
Kiedy wróciła, Hope była już w piżamie i przeszukiwała
swoją skromną apteczkę. Pęcherz na pięcie piekł jak diabli,
jeszcze gorzej wyglądało obtarte miejsce na palcu.
Karen przysunęła bliżej lampę i jęknęła z wrażenia.
—O matko, powinnaś powiedzieć Jaredowi, że cię boli
stopa.
Powinnam zabrać się ciężarówką z powrotem do Terlingua.
—Posłuchaj, muszę teraz odwiedzić ustronne miejsce, ale
jak wrócę, pomogę ci z tą stopą. Masz piękną piżamę —
dodała.
Bladoróżowa koszulka i zielone bokserskie szorty w różowe
świnki były ulubionym nocnym strojem Hope. Dotykając
obolałej skóry na pięcie, uśmiechnęła się zawadiacko.
—Mogłabym ją pożyczyć Billowi. Jak ci się podoba taki
pomysł?
—Chciałabym widzieć jego minę...
—Hope, jesteś ubrana? — zagrzmiał głębokim basem Jared.
Hope otworzyła usta. Jej serce zamarło, a potem zaczęło bić
jak oszalałe.
—Muszę obejrzeć twoją stopę.
Karen uśmiechnęła się niewinnie i wyjęła z torby małą
latarkę.
—Wiesz co, to ja sobie wyjdę i pogadam przez chwilę
z gwiazdami.
Lekceważąc groźną minę Hope, wymknęła się z namiotu.
—Cześć, Jared. Wejdź, jest ubrana, ale jej stopa wygląda
bardzo nieciekawie.
Dzięki, wspólniczko, pomyślała Hope.
Kiedy Jared wczołgał się do środka, Hope rozpoznała zapach
duszonego kurczaka, suchego potu i męskiej zakurzonej skóry.
Mieszaninę, która powinna wydać się nieprzyjemna,
a wprawiła ją w stan upojenia. Zapragnęła wcisnąć nos
w zagłębienie między jego szyją a barkiem, nabrać głęboko
powietrza i policzyć do pięciu. Albo do dziesięciu.
Poczuła gęsią skórkę na nogach i ciepło przenikające ją od
środka.
Odłożył torbę z zestawem do pierwszej pomocy, przykląkł
na jednej nodze jak do oświadczyn i klepnął się w udo.
—Połóż tu stopę, Hope, i nie kręć się przez chwilę.
9
Jared próbował na nią nie patrzeć, ale niestety musiał
oddychać. Unosząca się w powietrzu rześka kwiatowa woń
uderzyła mu do głowy, natomiast delikatniejszy, wyczuwalny
w tle zapach kobiety poszedł prosto do lędźwi. Nigdy w życiu
nie wzięło go aż tak bardzo i tak nagle.
—Połóż tu stopę — powtórzył niecierpliwie, żeby możliwie
jak najszybciej mieć tę torturę za sobą.
Jej nogi nie drgnęły.
—Uratowanie mi życia to chyba wystarczający dowód troski
jak na jeden dzień — powiedziała drewnianym głosem. —
Zostaw tutaj apteczkę, zrobię porządek ze stopą, a potem ci ją
zwrócę.
Zazgrzytał zębami i policzył do pięciu.
—Czy ty zawsze musisz wszystko utrudniać?
—Utrudniać? Zdaje się, że próbuję ci coś ułatwić.
—Kiedy Karen zemdlała, opuściłaś zajęcia z Mattem, na
których demonstrował, co się robi z odparzonymi stopami. Daj
mi, cholera, tę nogę, chciałbym mieć to z głowy i pójść spać!
—Tak jest!
Podsunęła mu pod oczy palce z nienagannie pomalowanymi,
błyszczącymi paznokciami, oparła piętę na jego udzie i syknęła
z bólu.
Jared objął dłonią jej kostkę, podniósł stopę na wysokość
oczu — i zagryzł wargi, żeby nie syknąć podobnie... W klasie,
podczas przedstawienia z całowaniem nóg, całą jego uwagę
przyciągała twarz Hope. Teraz było znacznie trudniej.
Drobna, delikatna, zgrabnie wysklepiona stopa była jednym
z najbardziej erotycznych szczegółów kobiecej anatomii, jaki
kiedykolwiek oglądał. Suwak spodni zaczął uwierać go jeszcze
bardziej, kiedy wyobraził sobie, że obejmuje wargami jej palce,
jeden po drugim, gładzi jej aksamitne podbicie, widzi, jak to
cudownie zgrabne podbicie ześlizguje się na...
—Aż tak źle to wygląda?
Jared z trudem zdławił śmiech. Jego podniecenie graniczyło
z bólem, wiedział jednak, że Hope ma na myśli pęcherz na
swojej pięcie.
—Jest cały — mruknął. — Mogę ci pogratulować uporu, ale
jak dobrze pójdzie, jutro nie powinnaś narzekać.
Opuścił jej stopę i sięgnął po apteczkę.
—Nie ruszaj się — rozkazał, po czym wyjął maść
z antybiotykiem, nożyczki i dwa specjalne plastry
z opatrunkiem do opatrywania ran na stopach. — Już wiem, że
jesteś bardzo czystą osobą, pozwolisz jednak, że zapytam, czy
umyłaś bardzo dokładnie tę stopę, łącznie z bolesnym
miejscem?
—Oczywiście, że umyłam ją dokładnie. Niczego nie robię
do połowy.
Jego fantazja nadała „niczemu" bardzo dokładne znaczenie.
Usiłując za wszelką cenę myśleć o czymś innym, spojrzał
w końcu na Hope.
Miała umytą twarz, większość włosów związała w bezładny
pędzel na czubku głowy, pojedyncze kosmyki tworzyły
puszystą aureolę, bardziej odpowiednią dla dziewczynki
z Hopeful niż dla poważnej finansistki z Nowego Jorku.
Podobała mu się w tej charakteryzacji. Cholernie mu się
podobała. O wiele bardziej, niżby sobie tego życzył. Jego
wargi czuły .niemal tę aksamitną skórę, wachlarz jedwabnych
rzęs...
—Mam na nosie pastę do zębów czy co?
Sprawdził i pokręcił głową.
—Przestali się wygłupiać, Jared. Chodziło o to, żebyś
przestał się na mnie gapić. Denerwujesz mnie.
Denerwuję, tak? Ukrył zadowolony uśmiech.
—Przepraszam. Obiecuję, że nie będę się gapić.
Wycisnął z tubki trochę maści i kolistym, powolnym ruchem
posmarował jej piętę. Zauważył małe zaczerwienienie na
środkowym palcu, więc i tam wmasował lekarstwo. Jej
delikatna stopa wyglądała w jego wielkich opalonych dłoniach
jak biała gołębica. Drżała, zauważył w nagłym olśnieniu,
i pogłaskał jej palce.
Ciekawe, ilu ludzi dało się zwieść sile jej charakteru, ilu
uwierzyło w pozory — w to, że jest większa, potężniejsza
i twardsza od innych kobiet? Nie była taka, chociaż bardzo jej
zależało, żeby tak myślał. Chciała, żeby uwierzył, że jest
odporna na jego dotyk, choć w rzeczywistości było zupełnie
inaczej. Z całą pewnością.
Błyskawiczny przypływ triumfu równie nagle opadł,
zostawiając go z bólem frustracji.
—A jak się czuje twoja druga stopa? — spytał ochrypłym
głosem.
—Dobrze — odparła na bezdechu, bardziej w stylu Marilyn
Monroe niż Hope Manning, sprawiając tym samym, że stan
Jareda przeszedł z poważnego w krytyczny.
Zakręcając tubkę z maścią, wsłuchiwał się w jej coraz
szybszy oddech, prawie tak nierówny jak jego własny.
Powietrze stało się wilgotniejsze, zapach magnolii bardziej
oszałamiający, aura pożądania boleśnie dotkliwa. Namiot na
pustyni przeistoczył się w bujny południowy ogród, ogród
tajemnych rozkoszy.
Modląc się, by nie drżały mu ręce, wyciął otwór
w opatrunku, usunął podklejkę i z największym trudem
wydobył głos z gardła.
—Cała sztuka polega na tym, żeby stworzyć strefę ochronną
wokół odparzonego miejsca, zabezpieczyć przed obcieraniem,
ale nie zaklejać urażonej skóry, pozwolić, żeby oddychała. —
Przycisnął opatrunek do pięty, potem wyciął otwór w drugim
mniejszym kwadracie, który przykleił do palca. — No i po
wszystkim.
Skończ z tą nogą i uciekaj, gdzie pieprz rośnie, rozkazał
sobie w myślach, ale nadal trzymał w dłoniach jej palce.
Długimi, powolnymi ruchami masował kciukami podeszwę.
Mimo że głośny szum w jego uszach przypominał syk palnika
ciśnieniowego w kocherze, usłyszał gardłowy jęk Hope.
Podniósł wzrok.
I odtąd był stracony.
Leżała opierając się na łokciach, z drugą nogą wyprostowaną
bezwładnie na podłodze. Przez nogawkę flanelowych szortów
Jared powędrował nie skrępowanym wzrokiem do miejsca,
w którym zaczynała się wypukłość pośladka.
Prymitywne, instynktowne dudnienie rozpoczęło się głęboko
w jego piersi. Werble tłumionego pożądania. Odłożył jej stopę,
dotknął ręką łydki, potem kolana. Na krawędzi szortów jego
palce zatrzymały się, jakby w ostatnim odruchu zdrowego
rozsądku.
Uciekł wzrokiem od niebezpieczeństwa prosto w jej senne,
zmysłowe oczy, mroczne, równie śmiercionośne jak
załadowana broń. Następne zagrożenie było jeszcze większe:
cienka różowa tkanina przylegająca do jej biustu.
Próbował umknąć spojrzeniem w mniej kuszące rejony, Bóg
mu świadkiem, ale widok pełnych, delikatnie falujących piersi
obudził w nim męską bestię.
Wyciągnął dłoń jak po zakazany owoc.
—Nie grasz fair, Jared — powiedziała oskarżycielskim
tonem.
Na dźwięk zdania, którym upominał niedawno samego
siebie, opuścił rękę. Krystalicznie czysta namiętność stopniała
w poczuciu winy. Mało brakowało, a rzuciłby się na
uczennicę! Co gorsza, wciąż miał na to ochotę, mimo że Hope
cofnęła stopę i siedziała teraz z podkulonymi nogami w kącie
namiotu. Program „Good Morning America" dużo by dał za
taką lekcję pierwszej pomocy.
—Hope, ja...
Czy mają przeprosić za to, że stracił nad sobą panowanie, bo
podniecała go tak jak żadna z kobiet, które miał w swoim
życiu? Zdecydował się na półprawdę.
—Przepraszam, że nie posłuchałem twojej rady i nie
zostawiłem ci apteczki. Przeceniłem trochę swoją silną wolę.
Powinienem zdawać sobie sprawę, że choćbym nie wiem jak
się starał zachować dystans... Niestety, bywam wrażliwy na
pewne bodźce jak każdy zdrowy mężczyzna. Myślę, że to
doskonale rozumiesz.
Przez chwilę patrzyła na niego zdziwionym wzrokiem,
w którym w końcu pojawiła się pogarda. Wzruszyła obojętnie
ramionami.
—Oczywiście, druhu, rozumiem. To się nazywa reakcja psa
Pawłowa. Na widok kobiecych piersi — jakichkolwiek, nagich
albo nie — samiec ślini się odruchowo i myśli tylko o jednym:
gdzie by tu zaspokoić głód.
—Niezupełnie. Tak się składa, że widziałem już setki
kobiecych piersi i jakoś udawało mi się panować nad niskimi
instynktami.
—Setki, powiadasz? — spytała naiwnym tonem, krzyżując
wygodnie nogi. — Jeśli dobrze rozumiem, setki nagich piersi...
Co go podkusiło, żeby wymyślać jakieś dziecinne
usprawiedliwienia?
—A jeśli tak, to setki par, czy powinnam ten wynik
podzielić przez dwa?
—Hope... — ostrzegł, zupełnie nie będąc w nastroju do
żartów.
—Nie zapominaj, że ja mam ścisły umysł. Dokładność
w mojej pracy jest sprawą podstawową. Warunkiem sukcesu!
Wyobrażasz sobie taki numer: zawiadamiam inwestorów
o kupnie setek akcji, kiedy naprawdę kupiłam setki par? Akcji,
rzecz jasna.
—Uważaj, Hope. Spróbuj nie przesadzić...
W jej oczach nie było już drwiącej naiwności.
—O co chodzi, twardzielu? Nic mi nie grozi. Gdzieś obiło
mi się o uszy, że potrafisz panować nad niskimi instynktami,
a złość jest bardzo niska.
—Coraz niższymi... — przyznał ponuro, czując, że jego
napięcie zbliża się do punktu krytycznego.
Hope zesztywniała, kiedy błędny wzrok Jareda zatrzymał się
na wysokości jej biustu, potem machnęła lekceważąco ręką.
—Niesamowite! Widziałeś setki piersi, może nawet dwa
razy tyle, i nie ciekła ci ślinka?
—Setki piersi nie robią na mnie wrażenia. Ale twoje
owszem.
Uniosła z niedowierzaniem brwi, chwyciła go za brodę,
pokręciła nią na wszystkie strony i obejrzała.
—Eee tam, nie widzę śliny — powiedziała, cofając rękę. —
Blefujesz, druhu!
Tego było za wiele.
Podparł się dłonią o podłogę i przysunął do Hope.
—Naprawdę myślisz, że blefuję? To chyba jesteś kiepską
pokerzystką. Patrzę na twoje piersi i reaguję jak pies Pawłowa
na widok kiełbasy, taka jest prawda. A jeśli chodzi
o zaspokojenie...
Przyglądał się jej szerokim, ładnie wykrojonym ustom, lekko
zarumienionym policzkom, ładnej szyi z widocznym pulsem,
niemal tak szybkim jak bicie jego serca. Czuł na twarzy jej
nierówny oddech.
—Z tobą marzyłby mi się każdy możliwy sposób... —
mruknął tuż nad jej ustami. — Znam je wszystkie, kochanie,
możesz mi wierzyć. Nie jestem rycerzem, czy ci się to podoba,
czy nie. Szczerze mówiąc, wzbudzasz we mnie paskudne
instynkty, zbyt paskudne, żebym mógł zostać twoim
przyjacielem. Dlatego bardzo cię proszę — dla dobra nas
dwojga — żebyś nie powtarzała, że blefuję.
Patrzył w jej okrągłe, cynamonowe oczy i walczył z bestią,
która była w nim samym. Kiedy ochłonął na tyle, żeby mówić
spokojnie, ostrzegł ją po raz ostatni:
—Następnym razem, jeżeli do wyboru będę miał zostać
twoim kochankiem albo wrogiem... załóż się, co wybiorę.
Resztką woli, którą zdołał w sobie wykrzesać, odsunął się od
niej gwałtownie, chwycił apteczkę i wypadł z namiotu
w gościnny mrok nocy.
Kiedy się w końcu zatrzymał, nie potrafił ocenić, jak długo
szedł. Zaciągnął się głęboko powietrzem i dostrzegł nikłe,
rozproszone światło w kilku odległych namiotach. Po dobrych
dziesięciu minutach drogi pozostało mu jeszcze rozłożyć
śpiwór, a potem zmyć z siebie pustynny kurz i zapach
magnolii.
Żałował, że nie rozbili obozu koło źródła. Pół dzbanka wody
to wystarczająco dużo, żeby się umyć, ale o wiele za mało,
żeby ugasić ogień.
—Dziewczyny, pobudka! Czas wstawać — wołał radośnie
Bill.
Hope uchyliła powieki i spotkała się z mętnym wzrokiem
Karen. Obie jęknęły i jednocześnie zamknęły oczy.
— Drużyna, która zwinie się na końcu, likwiduje latrynę
i doprowadza miejsce za krzakiem do pierwotnego stanu —
dodał Hank pełnym współczucia głosem.
—Za dziesięć minut śniadanie.
Karen wygrzebała się ze śpiwora i usiadła, a Hope jeszcze
mocniej zacisnęła powieki. Dzięki wieczornej pomocy Jareda
spała najwyżej cztery godziny. Gdyby tak wiedziała wcześniej
to, co wiedziała teraz... Wolałaby chodzić z pęcherzem na
pięcie i nie przeżyć wczorajszych tortur. Czy ona oszalała?
—Czuję się, jakbym miała zejść z tego świata —
powiedziała Karen umierającym głosem, jak gdyby dla
potwierdzenia swych słów. — Zostaw mnie tutaj i wpadnij
w drodze powrotnej. Będę leżeć przy pniu w charakterze białej
plamy. Możecie mnie przesuwać jak chcecie, nie mam nic
przeciwko temu.
Hope przestała udawać susła i zaśmiała się.
—Poczujesz się lepiej, jak krew ci zacznie krążyć w żyłach
i...
Urwała w pół zdania, pociągnęła nosem i spojrzała na Karen.
—Kawaa — powiedziały błogim szeptem.
Niezawodna metoda kija i marchewki. Zapach kawy,
a z drugiej strony perspektywa sprzątania latryny, przemówiły
Hope do rozsądku. Usiadła, zaczęła wyplątywać ręce i nogi
z piżamy, podczas gdy jej współlokatorka wciskała się
w spodnie khaki.
Karen położyła się, dopięła koniec suwaka i patrząc w sufit,
powiedziała żałośnie:
—Nie rozumiem. Jestem pewna, że wczoraj zrzuciłam
z dziesięć kilo.
—Oczywiście, że zrzuciłaś — pocieszyła ją Hope. — To te
cholerne pralnie chemiczne. Ciekawe, kiedy nasze ciuchy
przestaną się w nich kurczyć.
Udało się. Z twarzy Karen zniknęła rozpacz, a pojawił się
uśmiech. Usiadła i strzepnęła koszulę.
Hope, spojrzawszy na swój komplet ubrań, poklepała się
w brodę.
—Hmm... Jak, sądzisz, powinnam włożyć beżową koszulę
i beżowe spodnie, czy raczej beżowe spodnie i beżową
koszulę?
Jasna głowa Karen wychyliła się nagle z beżowej koszulki.
—Myślę, że na przekór modzie powinnaś zdecydować się na
beż — odparła Karen, kiedy trafiła w rękawy. — To jest
z pewnością twój kolor... I mój, i Dany, i Hanka, i Billa, i...
No!
Podniosła zwinięte w kłębek skarpetki, które trafiły ją
w ramię, i odrzuciła je Hope.
Ubrały się pospiesznie. Jeśli Bill poprosi o drugą kawę — co
na pewno zrobi, samolubne prosię — może dla wszystkich nie
starczyć. Hope postanowiła nie tracić czasu na makijaż. Jared
widział wczoraj twarz, z którą się urodziła, i jakoś nie uciekł
z krzykiem z namiotu. Wręcz przeciwnie...
Odsuwając od siebie myśli, które nie' pozwoliły jej zasnąć
do późna w nocy, Hope jedną ręką, tak jak uczył ich Jared,
próbowała wtłoczyć do pokrowca śpi- wór. Zadanie okazało się
o wiele trudniejsze, niż to wyglądało podczas demonstracji.
Ale w jego wykonaniu wszystko wydawało się łatwe — od
makaronu z kurczakiem po skrócenie o głowę węża
grzechotnika.
Przezywała tego faceta „druhem" z przekory wobec siebie
samej, w naiwnym odruchu buntu, ale epizod z ostatniego
wieczoru zmusił ją do spojrzenia prawdzie w oczy. Wszystko
w Jaredzie, każdy szczegół, działał na nią jak narkotyk. Ten
człowiek ją opętał. Jego chłopięca żywotność i siła pociągały ją
równie mocno jak spokój wewnętrzny i niesłychanie silna
wola. Czyżby trafiła wreszcie kosa na kamień?
Nie mogła go mieć. W każdym razie na pewno nie, jeśli
chciała, jak dotąd, chronić swoje serce. Nawet gdyby on nie
zrezygnował i zechciał... pogrążać się w tym, co stało się już
między nimi, jakiś głęboki kobiecy instynkt podpowiadał jej,
że krótki romans z Jaredem może ją unieszczęśliwić na długie
lata.
Na wspomnienie ostrzeżenia, które wymruczał wczoraj na
dobranoc, przeszył ją dreszcz. Poniosła ją fantazja...
Jared pochyla się nad nią, migoczą szafiry w jego oczach,
posągowe ramiona otulają jej biodra, jego usta są tak blisko, że
niemal czuje ich słodko-słony smak, ciepło. Patrzy na jego
rozchylone wargi i czeka w milczeniu, rozpaczliwie pragnąc,
żeby wolna przestrzeń między nimi zamknęła się. Nareszcie,
tak... On zna wszystkie jej pragnienia. Układa ją na śpiworze,
obejmuje mocno, a potem syci ich wspólny głód...
—Hope?
Wracając powoli do rzeczywistości, zauważyła, że ściska
kurczowo śpiwór, w sposób, jakiego nie przewidywał
producent. O rany! Zmieszanie Karen zdradzały tylko jej
nienaturalnie zaróżowione policzki.
—Idę coś zjeść — powiedziała. — Nalać ci kawy, zanim
Bill wszystko wy chłepcze?
Poczuła miłe ciepło w żołądku.
—Jasne, jeśli zdążysz... Zaraz przyjdę.
Odprowadzając wzrokiem przyjaciółkę, Hope zdała sobie
nagle sprawę, że gdyby sytuacja była odwrotna, ona na pewno
nie odmówiłaby sobie jakiegoś kpiącego, prawdopodobnie
złośliwego komentarza. Nie była to przyjemna świadomość.
Nie chciała jednak wnikać zbyt głęboko w źródła takiej
skłonności.
Zabrała się do pakowania śpiworu, karimaty i wszystkich
osobistych rzeczy. Potem uczesała starannie włosy, spięła je
w koński ogon i przewlekła go przez otwór w czapce
baseballowej. Jeszcze tylko okulary słoneczne i gotowa była
stawić czoło sytuacji.
Rześkie ranne powietrze miało intensywny zapach
wytrawnego martini. Hope wyszła z namiotu, z ulgą witając
uderzenie chłodu, które uznała za namiastkę porannego
prysznica. W południe będzie przeklinała tutejszy krajobraz,
ale teraz na wątłej pustynnej trawie migotała rosa, a wielkie
żółte kwiaty opuncji chwytały słońce w kielichy płatków. Na
zachodzie wyłaniały się pierwsze zarysy górskich szczytów.
Z prowizorycznych kuchni, które urządziły koło swoich
obozowisk poszczególne grupy traperskie, dochodziły
cudowne zapachy. Kawy. Grzanek. Czegoś, co jej czuły nos
rozpoznał jako smażony bekon. Wybuchy śmiechu, głośne
rozmowy dopełniały nastroju nowego, budzącego się dnia.
Hope wypatrzyła jasną głowę Sherry wyłaniającą się
z odległego namiotu. Dana wyszła tuż za nią. Przeciągnęły się
i z respektem, jak przystało na mieszkanki wielkiego miasta,
wystawiły twarze do słońca. Kiedy Sherry dostrzegła Hope,
szturchnęła w bok Dane. Wszystkie trzy uśmiechnęły się
i pomachały rękami na powitanie.
Idąc powoli dalej, Hope poczuła się przeniesiona w odległą
przeszłość. Wyobraziła sobie indiańskie tipi zamiast namiotów,
ogniska zamiast kocherów i całe rozległe obozowisko
amerykańskich tubylców, żyjących na tej pustynnej ziemi. Nie
będąc w stanie odwlekać dłużej tego, co nieuniknione,
poszukała wodza plemienia.
Pochylony nad kocherem, Jared próbował dania z patelni.
Hope uznała, że jej dotkliwe ssanie w żołądku nie ma nic
wspólnego z zapachem śniadania. Patrzyła głodnym wzrokiem
na jego zwinną krzątaninę, spracowane dłonie, rytmiczną grę
mięśni.
Przywołała się do porządku i poszła po kawę. Bill, Hank
i Karen trzymali w rękach aluminiowe kubki z parującym
płynem. Bez okularów, każde z nich miało wypisany na twarzy
swój zegar biologiczny. Karen i Hank byli rannymi ptaszkami
— w przeciwieństwie do Billa. Przynajmniej to ją łączyło
z tym gburem.
—Cześć, Hope. — Hank przywitał ją sympatycznym
uśmiechem. Ruda szczecina na brodzie wydobywała z jego
piwnych oczu zielonkawy odcień. — Jak spałaś?
Usiadła obok Karen, czując na sobie magnetyczny wzrok
Jareda.
—Jak suseł. A ty?
—Jak sardynka.
—Świeżo wyjęta z wody — burknął Bill, nie wychylając
twarzy zza kubka. — Rzucałeś się przez całą noc jak
potępieniec.
—Odczep się, ja przynajmniej nie chrapię. Na następną
wyprawę zabieram coś takiego. — Hank pokazał palcem
zewnętrzny śpiwór biwakowy Jareda. — Może będzie mi
wystawać głowa, ale przynajmniej giry będę mógł
wyprostować.
Były koszykarz, a obecny trener, poklepał się po ogromnym
udzie.
Hope uśmiechnęła się ze współczuciem.
—Jakaś firma na pewno robi sprzęt dla wysokich mężczyzn.
Odwróciła się do Karen, żeby spytać, czy przypadkiem
w Sports Arama nie produkują czegoś takiego, ale jej
przyjaciółka wpatrywała się jak zahipnotyzowana w nogę
Hanka. O rany... Jak tak dalej pójdzie, cała drużyna umrze
z niewyspania.
—To dla mnie? — zapytała głośno Hope, mając na myśli
kubek z kawą, który Karen przyciskała opiekuńczym gestem
do biodra.
—Co? Ach... Tak. — Zarumieniła się. — Ocaliłam dla
ciebie resztkę.
—Bóg zapłać, moje dziecko. — Hope wyciągnęła rękę po
bezcenny napój. — Dopiszę cię do testamentu, jak tylko wrócę
do domu.
—Też mi coś... — mruknął pogardliwie Bill.
Tacy faceci jak on, nowobogaccy, którzy za szybko się
dorobili, szanują tylko jedno. Hope usiadła na kępce trawy
i zsunęła okulary na koniec nosa.
—Wiesz co, ważniaku, powiem ci coś o tych trzystu
supermarketach, z którymi wszedłeś niedawno na giełdę
i poczułeś się jak szejk naftowy. — Rozmawiali o jego firmie,
kiedy oboje byli w przyjaźniej szych nastrojach. — Za dwa,
najwyżej za trzy miesiące będę w stanie kupić pakiet kontrolny
twoich akcji i nie przestanę być bogatą kobietą.
Ciemne oczy Billa zaiskrzyły się.
—W notowaniach z ostatniego tygodnia moje papiery
chodziły po piętnaście dolarów za akcję.
Zrobiła w pamięci błyskawiczną kalkulację. Małe piwo
w porównaniu z pieniędzmi, które inwestuje w wypchnięcie na
giełdę UroTechu.
—Naprawdę? W takim razie robię małą poprawkę. Mogę cię
wykupić w całości i w dalszym ciągu będę bogatą kobietą.
Zapadło grobowe milczenie, w którym doznała nagle
uczucia dziwnej pustki. A gdzie triumf, gdzie dreszczyk emocji
z powodu ogrania konkurenta?
On jest kolegą z wyprawy, a nie konkurentem.
Kiedy Bill z Hankiem zaczęli rozmawiać o koszykówce,
Hope odważyła się zerknąć na Jareda.
Zmarszczył surowo czoło, prawdopodobnie bardziej
zmartwiony niż zachwycony jej ogromnym bogactwem.
Czyżby jej sukces go onieśmielał? Podniósł głowę i zderzył się
z jej wzrokiem.
Mimo ogromnego wysiłku nie udało jej się zatrzymać fali
gorąca, która oblała jej policzki.
Jego rysy stężały, w oczach pojawił się znajomy błysk.
Uśmiech, którym ją uraczył, przyprawił Hope o drżenie kolan.
Była przerażona jak zabłąkane cielę na widok wilka. Zmrużyła
oczy... Miał mocne białe zęby, zarost na brodzie ciemniejszy
o jeden odcień od wypłowiałych na słońcu brązowych włosów.
Siatka delikatnych zmarszczek w kącikach oczu dodawała mu
bardziej uroku niż lat, co zdarza się, niestety, tylko
mężczyznom — jeszcze jeden przykład niesprawiedliwości
natury wobec kobiet.
Oderwała od niego oczy i zaczęła pić kawę, wpatrując się
w czubki swych sznurowanych butów. Boże, ten facet gra jej
na nerwach bardziej niż ogon grzechotnika! Jak ona przeżyje
następne dziewięć dni, nie wchodząc w pole jego rażenia?
—Kto głodny, do mnie! — zawołał z arogancką nutą
w głosie.
Spojrzała mu w oczy. Chyba tylko po to, żeby upewnić się,
jaki rodzaj głodu miał na myśli. Wzburzona, wyprostowała
powoli plecy. Ostrzegł ją, żeby nie zarzucała mu blefu. Coś
takiego! On ją zwyczajnie prowokuje. Błaga, żeby go udusiła.
Ostatnia z całej czwórki odebrała widelec i talerz, ostatnia
była w kolejce po grzanki i jajecznicę z proszku. Im mniejsza
dzieliła ją odległość od Jareda, tym wścieklejsza paliła ją złość.
Co za bufon! Ten facet wie, jak na nią działa i puszy się tym
swoim męskim urokiem bezwstydnie. Głupiec czy wariat?
W końcu, gdyby się złamała i odpowiedziała na jego milczące
zaproszenie, straciłby autorytet jako instruktor traperstwa i szef
poważnej firmy.
Ale da mu nauczkę. Wszystko, co on umie, ona może robić
lepiej. To prawda, że nigdy nie próbowała się sprawdzać w roli
obiektu męskiego pożądania, i że wolałaby mieć dostęp do
szafy, łazienki i klimatyzowanego pokoju, zanim podejmie
wyzwanie. Ale też nie była kompletnie nie uzbrojona.
Podobają mu się jej piersi. Lubi jej śmiech. I kiedy
przyglądał się tak dziwnie jej stopie, miała wrażenie, że ten
widok go podnieca. Wiedziała, czego na pewno nie lubi:
narzekań na niewygody i krytykowania czegokolwiek, co ma
związek z naturą i jego ukochaną ziemią. Całej tej wiedzy
Hope mogła teraz użyć w jednym słusznym celu — nauczyć go
tego i owego o blefowaniu.
Teraz, już.
Oparła okulary na czubku głowy i przesunęła się do przodu.
Nie podnosząc wzroku, cisnęła talerz na kamienny blat koło
patelni.
—Ja jestem głodna. — Ważniaku! — słychać było w jej
tonie tak wyraźnie, jakby wypowiedziała to słowo na głos.
Łyżka nad jej talerzem zawisła w powietrzu, potem się
przechyliła. Porcja jajek wylądowała na środku, a grzanki,
niepewnie, na samym brzegu.
Stała nieporuszona.
—Za mało? — spytał dobitnie.
—Chcę mieć wszystko — powiedziała niemal bezgłośnie,
żeby nikt inny nie słyszał, ale też i dlatego, że naprawdę nie
mogła złapać oddechu. — Ale przypuszczam, że byłoby
egoizmem z mojej strony prosić cię o to — strzeliła okiem
poniżej jego pasa — przy moim nienasyconym apetycie... —
Zwilżyła językiem wargi i wsłuchiwała się przez moment
w jego ciężki oddech. — Oszczędzaj lepiej siły i zjedz swoją
jajecznicę.
Klepnęła go w rękę, odwróciła się na pięcie i odeszła
kołyszącym krokiem, ze zjadliwym grymasem na twarzy,
którego Jared na szczęście nie mógł widzieć.
W południe tego samego dnia jedyną rzeczą, którą Hope
przeklinała bardziej niż pustynny krajobraz, była jej własna
głupota.
Na dłuższą metę nie znosiła cierpiętnictwa. Jeżeli zdarzało
się w jej życiu coś, z czym nie mogła się pogodzić, czego nie
lubiła — to albo to coś zmieniała, albo machała na to ręką.
Naturalną konsekwencją takiej postawy było i to, że nie
milczała, kiedy trzeba było krzyczeć.
Gdyby jednak przyznała się do bólu pięty, Jared uznałby, że
jest złośnicą, którą może poskromić cudownym opatrunkiem,
a nie kobietą jego marzeń. Szła więc lisim krokiem, cierpiąc
w milczeniu.
Przez mglistą zasłonę falującego powietrza zobaczyła, że
idący daleko przed nią Bill zatrzymał się, zdjął plecak, wyjął
z niego kompas i mapę topograficzną. Nie zazdrościła mu, że
został dziś wyznaczony na przewodnika grupy. Miał ich
doprowadzić przed wieczorem — w dobrym stanie — do
miejsca biwakowania. Dopóki jego decyzje nie będą zagrażać
niczyjemu bezpieczeństwu, Jared miał nie wydawać własnych
poleceń, a drużyna powinna iść bez protestów za dyżurnym
przewodnikiem.
Nie ma sprawy. Jeśli chciała dotrzymać mu tempa, musiała
skupić się na własnym oddechu i nie rozmawiać. Bill nawet nie
oglądał się za siebie, żeby sprawdzić, czy reszta za nim nadąża.
A Karen została daleko w tyle.
Hank doszedł do Billa pierwszy, zdjął plecak, a potem
pomógł starszemu mężczyźnie rozłożyć na ziemi mapę. Hope
zauważyła, że spierają się o coś, ale kiedy podeszła
wystarczająco blisko, żeby ich słyszeć, zamilkli.
Zatrzymała się i poprawiła paski na ramionach.
—Wiesz, że Karen mogłaby zemdleć gdzieś z tyłu, a ty nie
miałbyś bladego pojęcia, co się z nią stało.
Bill spojrzał ponad jej ramieniem na postać w słomkowym
kapeluszu, sunącą w ich kierunku powolnym, ledwie
zauważalnym krokiem.
—Powinna się sprężyć i nie zostawać ciągle w tyle. Poza
tym Jared idzie za nią. — Wzruszył ramionami i pochylił się
nad mapą.
Hank wstał i patrzył z ponurą miną na Karen.
—Chyba się nie odwodniła, jak myślisz?
Podczas ostatniego przystanku Hope widziała, jak gorliwie
nakłaniał Karen do picia.
—Nie. Jestem pewna, że wykończył ją tylko upał. Nam
wszystkim przydałoby się trochę cienia i jakiś lunch.
—Nikt nie będzie jadł, dopóki ja nie zarządzę przerwy
najedzenie — burknął Bill, starając się przyciągnąć uwagę
Hanka. — No to jak, trenerze, wydaje ci się, że jesteśmy
dokładnie tutaj? — zapytał, wskazując palcem miejsce na
mapie.
—Nie, trochę bardziej na lewo.
—W takim razie gdzie może być, do cholery, ten przeklęty
strumień?
Hope podeszła bliżej, z trudem się powstrzymując, żeby nie
zajrzeć mu przez ramię.
—Myślę, że nie powinieneś...
—Bądź tak dobra i przestań myśleć, kropka! Próbuję
wykombinować, gdzie tu... — No co! — Bill złapał się nagle
za obojczyk i spojrzał w górę. — Za co mnie uderzyłeś?
—Za to, że jesteś takim tłukiem — odparł rzeczowym tonem
Hank.
Hope gotowa była rzucić mu się na szyję.
Bill prychnął i odszedł ze skrzywioną miną. Dla Hope
orientacja w terenie była najciekawszym ze wszystkich
tematów, które omawiali na zajęciach. Doskonale zapamiętała,
że najpierw powinni rozglądać się wokół siebie, zapisywać
w pamięci punkty orientacyjne, a dopiero potem szukać ich na
mapie. Ale za nic nie pomoże temu gburowi, o nie!
Postanowiła sama rozejrzeć się dookoła. Uśmiechnęła się do
nadchodzącej Karen i machnęła ręką do Jareda.
—A ty gdzie się teraz wybierasz? — spytał gromkim
głosem.
—Niedaleko — odparła, nie zatrzymując się. — Zaraz
wrócę.
Prawdopodobnie pomyślał, że musi oddalić się z najbardziej
banalnego powodu, a do tego przyznał im prawo. Miała dosyć
jego badawczego wzroku — czuła go na plecach przez całą
drogę — i z radością odpoczęłaby na chwilę od lisiego chodu.
Kiedy zniknęła za najbliższymi krzakami, westchnęła z ulgą,
rozluźniła się i zaczęła notować w pamięci szczegóły
krajobrazu.
Pogórze dokładnie na wschodzie, znacznie bliżej niż rano.
Charakterystyczny wielbłądzi grzbiet na północnym
wschodzie. Zatrzymała wzrok w miejscu pozbawionym
roślinności, trzydzieści metrów dalej. Poszła w tamtym
kierunku.
Jakiś futerkowy zwierzak wyskoczył z krzaków po lewej
stronie. Z ręką przyciśniętą do serca patrzyła na największego
zająca, jakiego widziała w życiu. Uciekał tak ogromnymi
susami, jakby obawiał się, że Hope na swych drżących nogach
ruszy za nim w pościg.
Śledziła spojrzeniem jego długie, wyprostowane uszy,
dopóki nie odzyskała normalnego oddechu. Poszła dalej. Po
kilku zaledwie krokach trafiła na wąską rozpadlinę, która nie
mogła być niczym innym niż wyschniętym źródłem. Zanim
ruszyła w drogę powrotną, zapisała w pamięci położenie tego
miejsca wobec innych punktów orientacyjnych.
Z odległości kilkunastu metrów oceniła, że sytuacja w grupie
dojrzewa do stanu krytycznego. Bill nie ustalił jeszcze ich
położenia na mapie i nic nie wskazywało na to, żeby był bliski
sukcesu. Jego „dyskusja" z Hankiem stawała się coraz
głośniejsza. Młodszy mężczyzna — po raz pierwszy, odkąd go
znała — sprawiał wrażenie autentycznie wściekłego.
Jared przyglądał się całej scenie z boku, nie interweniując,
ale jego obecność bez wątpienia sprawiała, że w kłębowisku
gwałtownych emocji znalazła się też męska zraniona duma.
Karen stała obok, z palcami w ustach jak przerażone dziecko.
Dosyć, pomyślała Hope. Ktoś musi zrobić z tym porządek.
—Bill, Hank, Karen! — zawołała. — Chodźcie tutaj.
10
Cztery głowy zwróciły się w stronę Hope, która odpinała
właśnie pasek biodrowy. Potem wysunęła ramiona z pasków
naramiennych, zrzuciła plecak na ziemię i spojrzała w kierunku
swoich skamieniałych towarzyszy wędrówki.
—No, ruszcie się!
Zaczęli iść, każde z inną szybkością. Bill wlókł się ostatni
z nadętą miną, która grała jej na nerwach. Kiedy Jared rozłożył
ramiona i zrobił krok do przodu, jakby chciał się do nich
przyłączyć, Hope uniosła dłoń i zatrzymała go wzrokiem.
—Zostań, bezstronni obserwatorzy nie są zaproszeni. Tylko
członkowie drużyny mają wstęp na to przyjęcie.
Cofnął się; oczy ukryte za słonecznymi okularami nie mogły
zdradzić jego reakcji. Wiedziała jednak doskonale, że nie
pomyślał o niej jak o kobiecie swych marzeń.
Obiecując sobie, że kiedy indziej odzyska stracony teren,
odeszła kilka kroków dalej, tak żeby Jared ich nie słyszał,
i przystąpiła do rzeczy:
—Wiem, że dziś po raz pierwszy musimy radzić sobie sami,
ale jak dotąd nie mamy na swoim koncie specjalnych
osiągnięć. Bill, przestań w końcu robić te kwaśne miny! Wcale
cię nie obwiniam. A ty, Karen, daję ci słowo honoru, że jeśli
nie wyjmiesz tych palców z buzi, założę ci na ręce wczorajsze
skarpetki i zmuszę, żebyś ponosiła je w tym upale.
Gapili się na nią zdumieni, jakby zobaczyli wcielonego
diabla. Na pewno wyglądała jak diabeł — z brudnymi włosami
i naturalnym makijażem, ulepionym z mieszaniny potu
z piaskiem.
Zaczerpnęła głęboko powietrza i spróbowała od nowa:
—Wiem, że ty jesteś dzisiaj przewodnikiem, Bill, ale to nie
znaczy, że musisz być alfą i omegą i nosić nas wszystkich na
plecach. Na przykład Karen doskonale zna się na kuchni. Hank
ma ogromne doświadczenie w ocenie fizycznej kondycji,
potrafi jak nikt inny określić granice naszej wytrzymałości. Ja
jestem mistrzem w orientacji na mapie. Długości i szerokości
geograficzne mam w małym palcu. Chwytasz, kolego?
Domyślasz się, o co mi chodzi?
—Chcesz, żebym poprosił cię o pomoc?
Brodata twarz Billa przybrała wyraz nadęty i wojowniczy
zarazem. Hope głęboko westchnęła. Nieprzyjemne myśli nie
mają nade mną władzy.
—Dobrzy przewodnicy zawsze rozdzielają zadania, co wcale
nie pomniejsza ich władzy i nie godzi w ich autorytet, za to
zwiększa skuteczność działania. Nie wiem jak wy, ale ja jestem
tego pewna: stać nas na to, żeby pokazać naszemu
bezstronnemu obserwatorowi, że potrafimy dojść do
obozowiska w przyzwoitej kondycji, bez niepotrzebnego
błądzenia, i że nie pozabijamy się po drodze.
—Jasne — przyznał Hank.
Karen milczała, ale przynajmniej włożyła ręce do kieszeni.
Bill zrzucił okulary i golfową czapeczkę z napisem „Feast
Market", rękawem koszulki otarł twarz i zerknął na postać
z założonymi rękami, stojącą w pozie Pana Propera
z telewizyjnej reklamy. Zdawało się oczywiste, że Bill boi się
podjąć właściwą decyzję w obecności Jareda.
—Spójrz na to jeszcze z innej strony. Czy będziesz miał
następną okazję, żeby mówić mi, co mam robić, a ja będę
moralnie zobowiązana do posłuszeństwa? Kiedy przyjdzie
moja kolej na prowadzenie grupy, będziesz gorzko żałował, że
zmarnowałeś szansę.
Urządzę cię na dobre, żałosny frajerze, dodała w myślach,
diabelsko się uśmiechając.
Żachnął się, potrząsnął głową i włożył z powrotem czapkę
i okulary. Jej uśmiech stał się bardziej przyjacielski.
Przez usta Billa przeszedł skurcz.
—Zgoda, gorąca głowo. Przydzielam ci zadanie: spróbuj
określić, gdzie do cholery jesteśmy.
Mam go!
—Dobra decyzja.
Splótł pulchne dłonie na podołku, odchylił szyję i spojrzał
w niebo.
—No i co myślisz, Hank? Powinniśmy zatrzymać się na
jakiś czas i uciec spod tej gorącej lampy?
Hank wyciągnął do niego tę samą rękę, którą wcześniej
trzasnął go w plecy w dowód uznania.
—Oczywiście. Za chwilę na wet jaszczurki schowają się pod
ziemię. Jak chcesz, mogę sklecić coś, co da nam trochę cienia,
w którym będziemy mogli się rozłożyć i co nieco zjeść.
—Brzmi to niegłupio. — Bill popatrzył w dół na Karen. —
Jak się czujesz? Dasz radę zrobić nam jakiś lunch?
Popis troskliwości? Kto wie...
—Z przyjemnością spróbuję. — Przez usta Karen przemknął
szatański uśmieszek. Wyjęła ręce z kieszeni, uniosła je w górę,
przebierając w powietrzu palcami. — Moje dłonie dostaną
jakieś zajęcie, a to uratuje je przed brudnymi skarpetkami
Hope.
Śmiejąc się, poszli po plecaki, żeby ruszyć za Hankiem.
Hope zauważyła, że opadło z niej całe zmęczenie. Może
dlatego, że jakimś cudem udało jej się zmobilizować grupę bez
zrażania sobie Billa. Zaczęła podejrzewać, że on należy do tego
typu ludzi, którzy z trudem obdarzają innych zaufaniem, a jeśli
już — to na całe życie.
Dziesięć minut później ich dyżurny przewodnik jeszcze raz
rozpostarł na ziemi mapę topograficzną. Hope śledziła
odbywającą się za jego plecami znajomą scenę.
Dwa karłowate drzewa meskitowe dawały mało cienia, ale
służyły za podpórki dla rozwieszonej między nimi płachty.
Karen krzątała się pod płóciennym dachem, od czasu do czasu
mieszając coś w garnku. Hank zgłosił się na jej pomocnika,
a Jared siedział oparty plecami o pień drzewa, z wyciągniętymi
niedbale nogami i jakąś liną na kolanach. Była to wielka
zmiana w porównaniu ze sceną, która kilka minut wcześniej
sprowokowała Hope do działania.
—Z przyjemnością się tego pozbywam — powiedział Bill,
wręczając jej kompas kątomierzowy. — Powodzenia.
Hope przyklęknęła i odgrzebała w pamięci instrukcje
z wykładu na temat orientacji i nawigacji. Nie ma problemu.
Najpierw położyła kompas na mapie tak, aby strzałka
kierunku wskazywała prawdziwą północ. Potem, nie
poruszając kompasem, obracała tarczą, dopóki czerwona
strzałka północy nie pokryła się z linią północy magnetycznej
na mapie. Kręcąca się w kółko igła utrudniała zadanie. Hope
musiała podnieść i obrócić całą mapę — utrzymując kompas
w poziomie i nie zmieniając jego położenia — dopóki drgająca
magnetyczna igła nie ustawiła się w linii strzałki. Gdy to się
udało, położyła właściwie „zorientowaną" mapę z powrotem na
ziemi i zakotwiczyła ją, kładąc kamienie na wszystkich
czterech rogach.
Dwie wypukłości tworzące literę „V" na trójwymiarowej
mapie odpowiadały pagórkom w kształcie wielbłądziego
grzbietu — fragmentowi krajobrazu, który utkwił jej
w pamięci. Odnalazła koryto strumienia, oszacowała odległości
i zakreśliła czerwonym kółkiem miejsce obozowiska.
—Wygląda na to, że zostało nam do przejścia dziesięć, może
dwanaście kilometrów. Jeżeli utrzymamy kierunek czterdzieści
pięć stopni na zachód od magnetycznej północy, powinniśmy
dojść tam na czas.
—Ale gdzie my jesteśmy? — zapytał Bill zza jej pleców.
—Jestem prawie pewna, że... dokładnie tutaj. — Przycisnęła
palec do mapy.
—Jestem absolutnie pewien, że właśnie tutaj — usłyszała
znajomy głos.
Odwróciła się gwałtownie i spojrzała w górę na Jareda. Ten
facet ze swoimi indiańskimi sztuczkami doprowadzi ją kiedyś
do ataku serca.
—Absolutnie pewien? — Uczucie błogiego zadowolenia
zgasiło irytację.
—Absolutnie.
Skręciła głowę, żeby uśmiechnąć się do Billa.
—On jest absolutnie pewien.
—Słyszałem. I nie mam bladego pojęcia, jak to zrobiłaś. Nie
rzuciłaś nawet okiem na teren — mruknął.
—Zbadała teren, kiedy kłóciłeś się z Hankiem — oświecił
go Jared, jeszcze raz wprawiając Hope w osłupienie. —
Prawda jest taka, Bill, że najpierw znalazłeś na mapie jakieś
miejsce, uznałeś, że właśnie tam jesteśmy, a potem chciałeś
dopasować do niego szczegóły krajobrazu, żeby udowodnić, że
masz rację. Powszechny błąd, ale Hope dobrze zapamiętała
wykład z orientacji. Zanotowała w pamięci charakterystyczne
cechy terenu, a potem według nich zorientowała mapę... —
Zerknął na Hope. — Swoją drogą, mogłabyś już zabrać z mapy
ten palec.
—Kto głodny, do nas! — wrzasnął Hank.
Kiedy Bill wyrwał w kierunku obiecanego posiłku, Hope
podniosła się. Mimo ciemnych okularów Jareda wyczuła
czujność w jego oczach i już wiedziała, że on też pamięta ich
poranną potyczkę przy śniadaniu.
—Chciałabyś, żebym jednak zerknął na twoją stopę? —
zapytał, wyciągając z zanadrza chytrą broń, która miała osłabić
jej panowanie nad sobą.
—Nie, dzięki.
Atak bywa najlepszą obroną. Przycisnęła dłoń do krzyża
i prostując kręgosłup, trwała w tej wygiętej pozycji odrobinę
dłużej, niż to było konieczne.
Nic. Nie drgnęła mu nawet powieka.
—Och, jak gorąco — rzekła przeciągłym, prowokacyjnym
szeptem, prawie jak Liz Taylor w „Kotce na gorącym
blaszanym dachu". Przyszczypując bluzkę między piersiami,
zaczęła się nią wachlować. — Ciekawe, jak się czują o tej
porze te biedne zwierzęta...
—Znajdują schronienie, tak jak my. Mało brakowało,
a musiałbym się wtrącić i podpowiedzieć Billowi, żeby znalazł
jakąś kryjówkę. Ale udało ci się ich zmobilizować. Ten pomysł
z brudnymi skarpetkami był genialny. Dobra robota, Hope.
Wzruszyła obojętnie ramionami, chociaż rozpierała ją duma.
—Pomyślałam, że podział zadań może uratować sytuację.
Niestety, musiałam strącić Billa z jego tronu, ale demokracja
działa lepiej niż monarchia, zgadzasz się ze mną?
—Jasne, że się zgadzam. Silne strony jednych wyrównują
słabości drugich, a to pozwala stworzyć mocniejszy zespół. Dla
mnie to oczywiste; pozostaje pytanie, czy ty wierzysz, że
demokracja działa lepiej.
Jak w to, że żyję!
—Gdybym nie wierzyła, po co zmuszałabym Billa, żeby
rozdzielił zadania?
—Znałaś reguły gry — do końca dnia wykonywać wszystkie
polecenia Billa — i to był bardzo pomysłowy sposób na to,
żeby uniknąć dyskwalifikacji i wygrać.
Cierpka pochwała jej inteligencji nie sprawiła Hope żadnej
przyjemności. Odwróciła się w stronę płóciennego daszku, lecz
Jared przytrzymał ją za ramię.
—Skoro wierzysz w prawdziwą demokrację, to dlaczego
sama wydajesz wszystkie ważne polecenia w Manning
Enterprises? Dlaczego się przy tym upierasz? — Widząc jej
zdumione spojrzenie, dodał: — Słyszałem, jak dzwoniłaś do
biura, nie pamiętasz?
Tamto wspomnienie przyprawiło ją o zawrót głowy. Mówiła
wtedy Debbie, żeby nie podejmowała żadnych istotnych
decyzji w czasie jej nieobecności.
—Widzę, że bardzo dobrze pamiętasz. Nie wierzysz w to, że
zasady, które głosisz, dadzą się zastosować w praktyce?
—Hej wy tam, macie zamiar jeść, czy może ja się zajmę
waszym spaghetti? — zawołał Bill, podczas gdy Hope
mozoliła się w myślach nad odpowiedzią.
Uwolniła ramię z uścisku Jareda i podniosła głowę.
—To moja sprawa, czym się zajmuję w swoim wolnym
czasie i nie powinno cię to obchodzić. A jeśli idzie o to, co
głoszę, nawet nie śmiałabym rywalizować z takim kaznodzieją
jak ty. Na tym rynku jesteś monopolistą. Nie grozi ci żadna
konkurencja!
Pozwolił jej mieć ostatnie słowo, choćby dlatego, że w tej
chwili najbardziej zagrożona była ich porcja spaghetti. Widział,
jak Hope chwyta łapczywie miskę, którą wyciągnęła do niej
Karen.
Lecz jego słowa zapadły w jej umysł głęboko. Towarzyszyły
jej w czasie grupowej sjesty, nękały i rzucały wyzwanie.
W pewnym momencie, gdzieś po tym, jak Jared ułożył się do
beztroskiej drzemki, a zanim zobaczyła, jak siada i przeciera
pięściami oczy, wpadło jej do głowy trywialne pytanie.
Jeżeli ich czwórka przeprowadziła swoją „prywatną" naradę
poza zasięgiem słuchu Jareda, to jakim cudem wie o brudnych
skarpetkach?
Jared schował płócienną płachtę do odpowiedniej przegródki
w swoim plecaku, podniósł go i wsunął ramiona w paski.
Uczucie znużenia przygniatało go bardziej niż fizyczny ciężar
na plecach.
Na odzyskanie energii nie ma nic lepszego od pokrzepiającej
drzemki, pomyślał z przekąsem. Zwykle potrafił medytować
w każdych warunkach, ale widocznie nie pod badawczym
wzrokiem Hope. Oczywiście udawał, że śpi. Rozmyślał o tych
brązowych oczach przemykających po jego ciele, wyobrażając
sobie, że jej dłonie wędrują w ślad za spojrzeniami.
Bardzo profesjonalne zachowanie.
Bill wydał komendę do wymarszu i Jared czekał, żeby
zamknąć pochód. Hope zignorowała go, przechodząc obok, ale
wiedział, że nieustannie tkwi w jej świadomości. Kiedy zbliżali
się do siebie bliżej niż na trzy metry, w powietrzu aż trzaskało
od wyładowań. Beth pociągała go bardzo silnie, ale to było nic
przy tych megawoltach napięcia, które nie opuszczało go,
odkąd poznał Hope.
Trzymając krok za grupą, Jared życzył sobie, żeby to
napięcie dotyczyło tylko seksu. Po skończonej wyprawie
odwiedziłby w Alpine znajomą rozwódkę, która nie dążyła do
małżeństwa, ale z radością witała jego okazjonalne wizyty.
I problem rozwiązany.
Ale z Hope wszystko było bardzo skomplikowane. Choć jej
uroda budziła w nim pożądanie, to jednak wnętrze intrygowało
go bardziej. Rozmowy z nią były tak ekscytujące, rzucające
tyle wyzwań, jak chyba żadna z tych, które prowadził
z Benem. Jared lubił trudne pytania, lubił się sprawdzać
w szermierce na słowa, ale w starciu z delikatniejszą, mniej
pewną siebie kobietą odzywał się w nim niespodziewanie jakiś
instynkt opiekuńczy, potrzeba ochrony jej ducha walki przed
załamaniem.
Jeżeli prawił kazania o demokracji, to tylko dlatego, że
zagrożenia związane z budową imperiów znał z pierwszej ręki.
Wiedział, kiedy upadają i jak niszczą każdego, kto znajdzie się
zbyt blisko.
—Hej, Jared, co to jest? — zawołał Hank, pokazując
zwierzątko podobne do myszy, które podskakując, wzbijało
w górę malutkie fontanny piasku.
Jared przyspieszył i dołączył do stojącej szerokim
wachlarzem grupy.
—Gryzoń nazywany kanguroszczurem. Ten gość jest
żywym dowodem teorii ewolucji Darwina. Świetnie sobie
radzi, obywając się bez wody.
—W ogóle nie musi pić?
—W potocznym sensie nie. Jego organizm produkuje wodę
z nasion, którymi się żywi.
—Ale wygoda — powiedział Bill, podchodząc bliżej, żeby
lepiej go było słychać. Denerwujące kołatanie gadziej
grzechotki znaczyło rytm jego kroków. — Muszę przyznać, że
czasami na myśl o kłopotach z wodą przechodzą mnie ciarki.
A gdyby tak tobie coś się stało i nawaliła krótkofalówka?
Strumień zaznaczony na mapie jest wyschnięty na popiół.
A jeżeli nie możemy wierzyć mapie, to raczej nie znajdziemy
sami źródła i grozi nam śmierć.
Stawianie czoła elementarnym zagrożeniom i dawanie sobie
z nimi rady było najistotniejszym zadaniem kursów każdej
szkoły przetrwania. Jared nigdy nie pozwalał sobie na
lekceważenie ryzyka.
—Nie mam zamiaru popełnić niczego takiego, co mogłoby
mnie wyeliminować i zwolnić z odpowiedzialności za was, ale
— proszę bardzo — dla celów szkoleniowych załóżmy, że już
po mnie. — Wyciągnął rękę w kierunku gór Sierra del Carmen,
z porośniętymi lasem niebieskozielonymi zboczami, które
jawiły się prosto na linii ich marszu. — Tam, wysoko, z wodą
nie ma żadnych problemów. A w razie wyjątkowej,
zagrażającej życiu sytuacji, tu na pustyni albo wyżej,
u podnóża gór, bawełniane drzewa i wierzby są roślinami
życia.
—Zawsze rosną blisko wody? — spytała Karen.
Uśmiechnął się przelotnie, słysząc, że do jego
improwizowanego wykładu włączył się następny uczeń.
—Te drzewa rosną wszędzie tam, gdzie woda lubi się
zbierać, ale może jej wcale nie być na powierzchni. W takim
wypadku nie wolno wpadać w panikę. Trzeba poczekać do
nocy, kiedy drzewa uwalniają część tego, co wchłonęły
z ziemi, wykopać kilka dołków i patrzeć, jak się wypełniają.
—Nigdzie dokoła nie widać rośliny wyższej od kaktusa. —
Hope przyłączyła się do rozmowy. — A co powinniśmy
zrobić, jeśli wszyscy porozbijamy się na skałach, poskręcamy
kostki i nie będziemy w stanie szukać tych drzew?
—Wtedy za rok o tej samej porze będę pokazywał
studentom wasze kości — ku przestrodze, żeby ostrożnie
stąpali po skałach.
Kiedy inni się śmiali, Jared pochwycił spojrzenie Hope,
dokładnie w tym momencie, kiedy zdziwienie ustąpiło miejsca
triumfowi.
—Nie, nie będziesz. Powiedziałeś, że jest po tobie,
pamiętasz? Znajdą kupkę twoich kości gdzieś koło
krótkofalówki.
—Punkt dla ciebie, Hope! — huknął Bill, podnosząc w jej
kierunku otwartą dłoń.
Klasnęła w nią mocno, a potem stanęła twarzą do reszty
grupy i szarpnęła daszek swej czapki w triumfującym geście
„Moje na wierzchu!"
Najlepsze, co mógł zrobić Jared, to powrócić do tematu.
—Prawdę mówiąc, w krainie kaktusów jest lepszy sposób na
zdobycie wody niż szukanie jej pod ziemią.
—Kaktusy! — stęknął Hank i popukał się w czoło. — Ale
z nas kretyni. Możemy mieć wodę z kaktusów.
Logiczne założenie.
—I tak, i nie. Apaczowie i Metysi uważają kaktusy za lepsze
źródło pożywienia niż wody. Chodźcie, coś wam pokażę.
Otworzywszy swój nóż, Jared podszedł do kwitnącego
poletka opuncji, przeciął wielką owalną łapę na pół, a gdy
grupa stłoczyła się wokół niego, użył końca noża jako
wskazówki.
—Widzicie nasiona pomiędzy tymi płatkami? Można je
mieszać z mąką. Owoc opuncji — ten mały pączek, o tu —
będzie gotowy do zjedzenia jesienią. A zielone kolczaste łapy,
podobne do tej, którą rozciąłem, można obrać, a potem
ugotować albo upiec. W sytuacji awaryjnej żucie miazgi, która
jest w środku, dostarcza organizmowi trochę witamin i wody,
chociaż wyciąganie z niej kolców jest piekielną robotą. To tak,
jakby zdejmować skórę z jeżozwierza. A pot, który stracicie
przy takim wysiłku — dla kilku łyczków wody — może
zniweczyć korzyści.
Wszyscy się zamyślili, a Jared wytarł ostrze noża o spodnie.
—Ale nas pocieszyłeś — odezwała się w końcu Hope. —
Mamy szukać drzew, których tu nie ma, modlić się o cud
w postaci burzy albo wypocić się na śmierć, obierając
jeżozwierza. Masz jeszcze sporo takich głodnych kawałków
w zanadrzu?
Pokiwał czubkiem noża, sztyletując ją wzrokiem.
—Mam tu dla ciebie bardzo ostry kawałek. Jeszcze jeden
dowcip, i zrobię pokaz.
Jej radosny śmiech sprawił mu dużą, o wiele za dużą
przyjemność. Schował nóż do kieszeni i z desperacką
gorliwością skoncentrował się na wykładzie.
—Wierzcie czy nie, ale najlepsze, co można zrobić, żeby
przeżyć, to czekać na poranną rosę. Tak, tak, rosę — dodał,
wyczuwając zrozumiałe niedowierzanie. — Jest świeżo
skroplona
i przedestylowana,
i prawdopodobnie
bezpieczniejsza od wody, którą pijecie w domu.
—Ale... jak ją zebrać, i to w takiej ilości, która uratuje ci
życie? — zapytał Hank.
—Trzeba przygotować coś, co działa jak gąbka — kawałek
bawełny byłby świetny — potem wstać o świcie i pracować
szybko. Ścierać wszystko w zasięgu wzroku, nawet piasek,
i wyciskać wodę do naczynia albo prosto do ust. Kiedyś
użyłem jako gąbki pęku suchej trawy i zebrałem ponad litr
wody, właśnie gdzieś tutaj.
Mężczyźni słuchali go zafascynowani, kobietom nie
mieściło się to w głowie.
Jared uśmiechnął się z rezerwą.
—No, to uratowało mi życie. I wcale nie grymasiłem. —
Czuł, że zaraz zasypią go pytaniami, na które nie miał ochoty
odpowiadać. — Słuchajcie, jeśli nie ruszymy w tej chwili, nie
zdążymy rozbić przed zmrokiem obozu. Dlaczego jeszcze
stoicie?
Bez następnego ostrzeżenia poszedł pierwszy, zostawiając
ich w tyle.
Z trudem powłóczyli nogami i szli, jakby Jared był
lokomotywą, a oni ostatnimi wagonami w długim towarowym
pociągu. W końcu jednak złapali krok i dogonili go. Był na to
przygotowany.
Zwrócił im uwagę na zdeptaną trawę przy pobliskich
krzakach akacji i pokazał zwierzęta podobne do świni, które
schroniły się tam na sjestę podczas największego upału. Jakieś
pięćdziesiąt metrów dalej Bill zobaczył sylwetkę matki
z czwórką małych i rzucił się za nimi w pościg. Sekundę
później gnał z powrotem, a maciorze aż kurzyło się spod racic.
Miała nastroszoną szczecinę i groźnie pomrukiwała. Odstąpiła
od ataku na widok większej grupy ludzi. Bill zwalił się ciężko
na kolana.
—O kur... Niewiele brakowało. Czy one jedzą ludzi? —
wysapał ciężko.
Ryknęli śmiechem, ale Jared był litościwy.
—Nie, ale poza tym jedzą już wszystko. Opuncje, korzonki,
jaszczurki, węże... — Odwrócił się do Hope i pogroził jej
palcem. — Tylko bez wycieczek do genealogii Billa.
—Nie ma potrzeby, ale dzięki za przestrogę — powiedziała
z przekąsem.
Po chwili przestali się droczyć, podniecenie gdzieś znikło,
grupa jakby zapomniała o pytaniach. Ruszyli ostro do przodu,
a Jared znów zajął miejsce na końcu. Bill prowadził rozsądnym
tempem, tak że Karen mogła iść krok w krok z Hankiem.
Wkrótce tych dwoje pogrążyło się w ożywionej rozmowie —
trochę zbyt ożywionej jak na wymagania Jareda.
Kiedy Hope zauważyła, że Jared prawie dołączył do reszty
grupy, zwolniła i wyrównała z nim krok.
—Mogę iść z tobą przez minutkę?
Hmm. Ciekawe, co teraz wymyśliła.
—Jeśli powiem nie, obrazisz się?
—Nie.
—A więc nie. Nie możesz. Właśnie zacząłem medytować —
skłamał i czekał, aż zachowa się jak osoba dobrze wychowana.
Dwie minuty później — nie doczekawszy się — wlepił w nią
wzrok.
—Powiedziałam, że się nie obrażę. Nie mówiłam, że odejdę.
— Uśmiechnęła się zuchwale, uśmiechem nie do odparcia.
Strzał prosto w serce poszerzył szczelinę, przez którą Hope
zdawała się zawzięcie przeciskać — świadomie lub
nieświadomie.
—Muszę przyznać, że jesteś najbardziej... niezwykłą
kobietą, jaką kiedykolwiek znałem.
Jej uśmiech zgasł.
—Z wzajemnością, druhu. Umiesz zbierać gąbką rosę
z trawy, poruszać się jak lis, uszy masz jak jakiś cholerny
zając... — Podchwyciła jego zaskoczone spojrzenie — Tak,
tak... Chyba że potrafisz czytać w myślach — a jeśli nie, to
jedyne logiczne wyjaśnienie wzmianki o brudnych
skarpetkach. Domyślam się, że pan Pędzący, przepraszam,
Biegnący Niedźwiedź nauczył cię o wiele więcej, niż się do
tego przyznajesz. Bardzo bym chciała, żebyś puścił trochę
farby.
—Dlaczego miałbym to zrobić?
—Powiedzmy, że jestem ciekawa.
—No dobrze, A dlaczego jesteś ciekawa?
Patrzyła prosto przed siebie, jej mięśnie zesztywniały,
delikatny zapach strachu mieszał się z rozgrzaną w słońcu
magnolią i o wiele mocniejszym, bardziej uderzającym do
głowy aromatem kobiecości. Jej ciekawość przeraziła ją samą.
Czuła się, i na pewno tak wyglądała, jakby chciała natychmiast
uciec, ale powstrzymywała ją jakaś potężna siła.
Kiedy Jared zdał sobie sprawę, że to on jest tą siłą, oszołomił
go dreszcz dzikiej satysfakcji. Nagle jego potrzeba mówienia
stała się równie silna jak jej potrzeba słuchania. Mógłby
odsłonić się przynajmniej na tyle, żeby skończyć z żałosnymi
popisami w stylu „nienasycony apetyt", jaki odstawili kilka dni
temu. Może dzięki temu, kiedy wyprawa się skończy, oboje
będą mogli wrócić do swojego życia, swoich zobowiązań, i nie
będą ich prześladowały wspomnienia namiętnej przygody.
Zastanawiał się długo, od czego zacząć...
Odruchowo obchodząc kaktusy i kamienie, Hope czekała, aż
Jared podejmie swą opowieść. Jak dotąd, była zachwycająca.
Był włóczęgą w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa.
Przejeździł i przewędrował najbardziej zapadłe zakątki kraju.
Utrzymywał się z dorywczych prac, obozował w parkach
narodowych, jeśli miał na to pieniądze, albo spał
w przydrożnych rowach, jeśli ich nie miał. Kiedy było to
możliwe, żywił się dziczyzną i wszelkimi jadalnymi roślinami,
a za przewodnika służyły mu książki o sztuce przetrwania.
Niewiarygodne. Fascynujące.
Chciała dowiedzieć się więcej.
—Kiedy trafiłem na podwórko szkoły Bena, byłem zwykłym
lumpem z zachodniego Teksasu — odezwał się w końcu.
Hope westchnęła z ulgą.
—Przemierzyłem szmat drogi autostopem z Alpine, ale
musiałem wynosić się sprzed bramy Parku Narodowego Big
Bend. Nie stać mnie było na tygodniowy karnet dla turystów,
więc przemknąłem się tam chyłkiem po zapadnięciu zmroku.
Opuszczona szkoła wydawała się dobrym miejscem na
kryjówkę.
Jared Austin łamiący prawo? Pozwalający sobie na łamanie
przepisów?
—Szkoła musiała być zamknięta od dłuższego czasu.
Stojący za nią budynek z suszonej cegły z daleka również
wyglądał na nie zamieszkany. Pomyślałem sobie, że to
zupełnie opuszczone miejsce i ruszyłem w stronę domu. Wtedy
frontowe drzwi otworzyły się i pojawił się w nich stary
mężczyzna. Po prostu stał tam i patrzył na mnie, prawie jak
gdyby się mnie spodziewał.
Jared milczał już dłuższą chwilę, więc Hope zerknęła w bok.
Na jego szyi widać było, że z trudem oddycha. Jej także
ścisnęło się serce. Ben miał szczęście. Być kochanym przez
takiego człowieka to nadzwyczajny dar.
—Widziałaś kiedykolwiek stare fotografie Geronimo? —
zapytał głosem stłumionym od wzruszenia.
Hope usiłowała pozbierać rozbiegane myśli. Chyba każdy,
kto chodził do szkoły w Teksasie, wiedział, kim był Geronimo.
—Tak, oglądałam jego zdjęcie w jakichś książkach
historycznych.
—Dobrze, więc przypomnij je sobie dokładnie.
—Masz tę twarz przed oczami?
Szeroka, płaska, ze śmiałym orlim nosem i hipnotyzującymi
oczami.
—Tak, mam.
—A teraz wyobraź go sobie w workowatych, wytartych
dżinsach, wyblakłej flanelowej koszuli w kratę
i w wymiętoszonym, słomianym kapeluszu. Do twarzy dodaj
tyle zmarszczek, że nie zmieściłaby się ani jedna więcej, zmień
długie czarne włosy na mieszankę bieli i cynowej szarości. Ale
zostaw takie same oczy. Niech będą młode, czarne i tak
przeszywające, żebyś poczuła się przyszpilona, uhonorowana
i upokorzona jednocześnie. Widzisz go teraz?
—Widzę — szepnęła przejęta.
—Tak właśnie wyglądał Ben Biegnący Niedźwiedź na
szkolnych schodach, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy.
W końcu zebrałem się na odwagę i poprosiłem o szklankę
wody. Zabrał mnie do swojego domu, dał pić i zaprosił na
kolację. No i spędziłem z nim ostatnie trzy lata jego życia.
Rzadko zdarzało jej się słyszeć, żeby ktoś z jej pokolenia
z takim szacunkiem mówił o własnych rodzicach. Z pewnością
nigdy go nie rozpoznała w swoim własnym głosie.
—Gdzie była jego rodzina, jego... plemię?
Uśmiechnął się pobłażliwie.
—Plemię to hollywoodzki mit. W rzeczywistości Apacze
żyją w grupach wielkich rodzin nazywanych związkami.
W dzisiejszych czasach wszystkie te grupy mówią o sobie
„naród". Ale Ben zachował w pamięci, i to przejmowało go
bólem, swój związek Apaczów — Mazatzal. Był jego ostatnim
żyjącym członkiem.
Kawałki układanki złożyły się w całość.
—Dopóki nie zostałeś jego przybranym wnuczkiem.
—Tak — przyznał po długiej przerwie. — Podejrzewałem,
że na to wpadniesz. Ben miał ponad piętnaście hektarów nie
uprawianej ziemi plus osiemdziesiąt lat życiowej mądrości,
wiedzy i historii kultury, która umarłaby razem z nim. Miałem
dużo szczęścia, że pozwolił mi wejść do swojego życia
i zdecydował, że lepiej przekazać swoje bogactwo białemu
człowiekowi niż nikomu.
—A szkoła?
—Zbudowała ją we wczesnych latach osiemdziesiątych
jakaś organizacja charytatywna, ale zebranie uczniów,
zatrudnienie przyzwoitych nauczycieli, ustalenie sposobu
finansowania — wszystko to okazało się zbyt trudne.
Ostatecznie organizacja zdecydowała się przenieść prawa do
budynku na Bena w podzięce za przekazaną im wcześniej
ziemię.
—Więc odziedziczyłeś po nim tę szkołę?
Skręcił gwałtownie głowę.
—Jeżeli myślisz, że wykorzystałem jego przyjaźń po to,
żeby odziedziczyć po nim majątek, to cholernie się mylisz. Nie
wiedziałem nawet, że Jacksauot jest jego własnością, dopóki
prawnik nie pokazał mi dokumentów w domu pogrzebowym.
Ben mówił mi, że może tu żyć za darmo w zamian za
utrzymanie szkoły w stanie gotowym do użytku.
—Do głowy mi nie przyszło, że go wykorzystałeś.
Mówiła prawdę. Nawet cień takiej myśli nie przeszedł jej
przez głowę, mimo że miała spore doświadczenie
w wyciąganiu logicznych i cynicznych wniosków.
—No więc dobrze. Nie wykorzystywałem go i nie
manipulowałem jego uczuciami. Kochałem tego starego
człowieka. Nie potrafiłabyś mi przylepić metki z ceną na tym,
co od niego dostałem. To on nauczył mnie skautingu.
Skautingu? Hope nie umiała powstrzymać się od parsknięcia
śmiechem.
—Trochę koloryzujesz, prawda?
—Wyobraź sobie, że nie. — Skrzywienie jego ust zdawało
się potwierdzać, że w życiu wszystko się może zdarzyć. —
Zaczął mnie uczyć już pierwszego dnia.
Przeczuwała, że Jared nie ma na myśli rozbijania namiotu
ani orientacji według mapy topograficznej.
—Jakie to były lekcje?
—Przetrwania, tropienia, świadomości, filozofii życia
w zgodzie z naturą, zamiast posiadania jej. Liznąłem tego
wszystkiego wcześniej, włócząc się po świecie na własną rękę,
ale dopiero Ben uświadomił mi, dlaczego tak lgnąłem do
dzikiej przyrody. Rzeczy, które należały kiedyś do mnie,
a teraz mogłem je tylko opłakiwać...
Zerknął na Hope ukradkiem, jakby przestraszył się, że
odsłonił zbyt wiele.
—Które sprzedałeś, żeby zwrócić długi ojca — dokończyła
za niego. — Ilu synów stać byłoby na taki gest?
Wpatrywał się w horyzont.
—Tak... W każdym razie te rzeczy tak naprawdę posiadały
mnie.
—To, czego szukam, jest we mnie — przypomniała.
—Właśnie! Ben mnie nauczył tej medytacji. Studiował
wszystkie religie, nawet New Age, i wiele z ich mądrości uznał
za własne. Ale największą wagę przykładał do sztuki
skautingu. W końcu doszedłem do wniosku, że życie blisko
ziemi pomaga ludziom, kobietom i mężczyznom, zrozumieć
swoją istotę, doprowadzić ją do źródeł. Mówiąc prosto, im
bardziej oddalamy się od dzikiej natury, tej, która nam jeszcze
została, tym bardziej stajemy się nieludzcy.
Ciężka sprawa.
—Jednym słowem, musimy wrócić do natury, żeby nie
zmienić się w bestie. A szkoła przetrwania jest twoją srebrną
kulą.
Uśmiechnął się zaskoczony.
—Nie mam takich ambicji, żeby trafiać w serce każdego
ucznia, ale się staram. Na początku myślałem, że w twoje
całkiem chybiłem.
Hope potknęła się.
Tylko błyskawiczny refleks Jareda uchronił ją przed
następną warstwą makijażu z ziemi.
—Nic ci się nie stało?
Nic poza tym, że jej zdradzieckie serce waliło tuż przy jego
przedramieniu. Cofnęła się o krok i zmusiła usta do
niepewnego uśmiechu.
—Nie, w porządku, chyba nie zauważyłam kamienia. Dzięki
za pomoc.
—Cała przyjemność po mojej stronie.
Mogłaby przysiąc, że w tych słowach, wypowiedzianych
ochrypłym głosem, była erotyczna aluzja. Odwróciła się
szybko i szła dalej. Musiała ochłonąć. Ale jego długie kroki
zaniosły go do niej o wiele za wcześnie.
Najlepiej od razu wyjaśnić niedomówienia.
—Co miałeś na myśli, zakładając, że nie trafiłeś w moje
serce? Sądziłeś, że jestem bestią?
—Nie bestią. Choć może hipokrytką. Ten towar —
wynalazek twojego „milczącego bohatera" — jest tym samym
towarem, który uczyni cię „bardzo bogatą kobietą", mam rację?
Zadrżała na wspomnienie tamtej okropnej rozmowy, kiedy
chełpiła się przed Billem swym przyszłym bogactwem.
—Masz rację. Ale wszystkie moje przedsiębiorstwa
wytwarzają produkty lub oferują usługi, które wnoszą do
społeczeństwa coś wartościowego. To jeden z warunków, które
zawsze stawiam, wchodząc z kimś w interesy.
—Powiedziałem, że myślałem, że chybiłem w twoje serce.
—Więc… nie uważasz mnie za potwora?
Zamyślił się na chwilę.
—Myślę, że jesteś...
Patrzyła ślepo przed siebie, jej zmysły balansowały na
granicy równowagi.
—Nie, nie uważam cię za potwora — skończył drewnianym
głosem.
Milczała rozczarowana. Chciała nalegać na więcej, ale
przywołała się do rozsądku i zawróciła ze skraju przepaści.
Lepiej niech tak zostanie, przekonywała się gorliwie. Lepiej
odzyskać dystans. Rozpadlina, która ich dzieli, jest zbyt
szeroka.
On jest oddany swojej pracy, tak jak ona swojej. Nie mieliby
czasu, żeby się spotykać u jednego z nich — przemierzając
cały kraj. A przeprowadzka ani jednej, ani drugiej firmy nie
wchodzi w rachubę. Tak, unikanie niepotrzebnego bólu
w przyszłości to na pewno mądry wybór.
Z bólem serca, który doskwiera jej teraz, upora się dość
szybko.
11
Dwa dni później Hope ocknęła się tuż przed świtem,
w pogrążonym jeszcze w mroku namiocie. Obudził ją lekki
dreszcz podniecenia. Zegar podświadomości przypomniał, że
istnieje wyjątkowy powód, by wstać tak wcześnie. Wreszcie
powróciła świadomość.
Dzisiaj pokaże, co potrafi jako przewodnik grupy.
Gdyby tydzień temu Debbie próbowała ją przekonać, że
będzie się cieszyła na taką przygodę, wyrzuciłaby ją
z gabinetu. Ale teraz patrzyła na świat trochę inaczej. Prawdę
mówiąc, już od dnia, kiedy Jared po raz pierwszy opowiadał im
o życiu bliżej natury.
To pod jego wpływem przestała traktować ziemię jak towar,
który można mieć na własność — coś, czego używa się dla
wygody, co przemierza się jak najszybciej, żeby dotrzeć do
następnego miejsca postoju. Zaczęła dostrzegać to, na co
przedtem ledwie rzucała okiem.
Rośliny i zwierzęta rozproszone w bezkresnej przestrzeni,
skąpane w rozświetlonym, przejrzystym, niczym nie skażonym
powietrzu. Szybkonożne pustynne ptaki przystające co chwila,
by pysznić się swymi pędzlowatymi czubami; jaszczurki
śmigające po piasku niczym bosonodzy turyści po rozpalonej
słońcem plaży; jastrzębie kołujące wysoko nad ziemią.
I kwiaty! Odległe plamy szkarłatu i żółci, z bliska zdające
się dziełami artysty. Kremowobiałe płatki juki można jeść na
surowo, suszone liście skręcić w linę, a z utartych w wodzie
korzeni zrobić dobre mydło — o tym wszystkim opowiadał im
Jared. O tym i o wielu innych ciekawych rzeczach.
Smakowite kąski jego wiedzy sprawiały, że kilometry drogi
uciekały niepostrzeżenie. Mógłby być autorem wielu
programów w „Discovery Channel" i Hope dziękowała
niebiosom za to, że w czasie pierwszych zajęć wyprowadziła
go na tyle z równowagi, że przydzielił ją do swojej grupy.
Poprzedniego dnia zostawili za sobą pustynię i sama się
dziwiła, że było jej żal. Ale czekała ich jeszcze wędrówka po
trawiastych zboczach Sierra del Carmen. Dzisiaj miała szansę
wykazać się — popisać talentem przywódczym, sprawdzić
w praktyce reguły demokracji, które zawsze głosiła. Zależało
jej na tym jeszcze bardziej niż na sprzedaży akcji UroTechu.
Wygrzebała się ze śpiwora, ubrała jak najciszej i sięgnęła po
bluzę. Karen przypominała poczwarkę w swoim ciepłym
kokonie śpiwora. Temperatura spadała w miarę, jak wspinali
się coraz wyżej. Ale Hope za upałem pustyni nie tęskniła ani
trochę.
Wyczołgała się z namiotu, wstała i przez krótki moment
zastanawiała się, gdzie jest wschód — tak jak codziennie na
szlaku.
Tylko że teraz było ciemniej. Zimniej.
Inaczej niż zwykle.
Nie czuła nawet najlżejszego podmuchu wiatru. Gwiazdy już
zbladły, zwiastując nadchodzący świt, ale w gęstej szarości
ledwie można było rozpoznać kontury krajobrazu. Namiot
Hanka i Billa majaczył po lewej stronie, dwadzieścia metrów
dalej. Sosny przy skraju polany, na której rozłożyli
obozowisko, wyglądały jak żołnierze na warcie. Obłoczki pary,
znaczące jej równy, spokojny oddech, nagle przestały się
pojawiać...
Na końcu świata poznałaby tę charakterystyczną sylwetkę,
która wyłoniła się z szarości po przeciwnej stronie polany.
Wysoki, szeroki w barach, o szczupłych biodrach. Prawdziwy
mężczyzna. O takich marzą kobiety, które bardzo często budzą
się ze swych marzeń u boku troglodyty, pozbawionego
zarówno rozumu, jak i przyzwoitości. Jaredowi nie brakowało
ani jednego, ani drugiego. Nie wspominając o męskości, którą
Hope także brała pod uwagę.
Nie poruszył się, po prostu stał i patrzył, przyciągając ją swą
magnetyczną silą. Zorientowała się nagle, że idzie przez
wysoką po kolana trawę, potem zatrzymuje się przed nim
w odległości wyciągniętego ramienia.
Za blisko. I nie dość blisko.
—Nie możesz spać? – zapytała miękkim głosem, który i tak
zabrzmiał o wiele za głośno.
—Nie potrzebuję dużo snu. Ale dziwię się, że ty jesteś na
nogach. Myślałem, że tylko zapachem kawy można cię
wyciągnąć z namiotu — droczył się z nią swym głębokim
basem.
Potem zamilkł. Kochankowie otuleni ciemnością.
Wstrząsnął nią dreszcz.
Jared zdjął sweter i przykrył nim jej plecy, rękawami
owijając szyję. Wełna była ciepła, przesiąknięta męskim
zapachem. Poczuła się, jakby objął ją ramionami. Spuściła
wzrok.
—Lepiej?
Niespodziewane łzy zacisnęły jej gardło.
—Jak to możliwe, żeby taki mężczyzna... jak ty żył od tylu
lat samotnie?
W ten sposób trzymam dystans, demonie.
—A jakim ja jestem mężczyzną?
Błyskotliwym. Wspaniałym.
—Heteroseksualnym.
Zaśmiał się.
—Kiedyś byłem zaręczony.
Nie pytaj.
—I co się stało?
Milczał przez chwilę, a następnie wzruszył ramionami.
—Beth była słodka i nieśmiała, jakby nie z tego świata.
Właśnie to mi się w niej spodobało. Zakochałem się w niej,
postanowiłem oswoić towarzysko. Tak naprawdę, to ja ją
zaprowadziłem na pierwszy bankiet i ja namówiłem do wypicia
pierwszego koktajlu, takiego zwalającego z nóg, jak na kaca
dla wytrawnych pijaków. — Jego kpiący łagodnie ton
przeszedł w zjadliwy sarkazm. — Wkrótce była ostatnią osobą,
która opuściłaby jakiekolwiek przyjęcie. Coraz częściej
musiałem ją nosić na plecach do samochodu.
—Przesadzała z piciem?
—Odkąd pokazałem jej sposób na odprężenie i pokonanie
nieśmiałości, Beth nie przestała pić ani na chwilę.
Obwiniał siebie. Przecież to śmieszne.
—Alkoholizm to choroba, genetyczna skłonność, a nie zły
nawyk. Skąd mogłeś wiedzieć, że picie stanie się jej nałogiem?
—Powinienem Beth zaakceptować i chronić taką, jaka była
na początku, a ja próbowałem ją zmieniać. Kiedy
zorientowałem się, że sprawa jest poważna, ona bardziej
kochała alkohol niż mnie. Posłuchaj, Hope... — bezradnym
gestem zmierzwił włosy — to było dawno temu. Pogodziłem
się ze wszystkim, co zrobiłem i czego nie zrobiłem. Zmieńmy
temat, dobrze?
Widziała, jak pierwsze promienie słońca muskają jego
policzki i mocno zarysowaną, kanciastą brodę. Przekrzywione
na nosie okulary i rozczochrane włosy zmiękczały jego
rzeźbione rysy. Zacisnęła dłonie na rękawach jego swetra. Tak
bardzo ją kusiło, żeby wyciągnąć rękę i przeczesać palcami
jego włosy. Ale to wolno tylko matce — albo kochance.
Nagle Jared zesztywniał, koncentrując uwagę na czymś, co
działo się za jego plecami. Zaraz potem jego twarz rozbłysła
uśmiechem. Położył palec na ustach, odwrócił się i pociągnął
ją w dół, ukrywając w wysokiej, pszenicznego koloru trawie.
Podążyła za jego wzrokiem na skraj gęstego, odległego o jakieś
pięćdziesiąt metrów sosnowego zagajnika.
Całun nocy unosił się powoli, ale nie widziała niczego, co
mogło poruszyć Jareda. Milczała jednak, wierząc w jego
nadzwyczajnie wyczulone zmysły. Sekundę później jej wiara
została nagrodzona.
Dorosła łania wyłoniła się ze ściany czarnego lasu, jakby
z płaskiej stronicy albumu. Torowała sobie uważnie drogę
przez gęste poszycie, potem zatrzymała się, rozejrzała wokoło,
trwożliwie strzygąc długimi uszami. Wreszcie schyliła głowę
i zaczęła skubać delikatne zielone liście. Niedosłyszalne
pozwolenie wyciągnęło z lasu jelonka. Najpierw ostrożnym,
potem coraz śmielszym krokiem, małe nakrapiane stworzenie
dotarło na swych koślawych nogach do matki.
Krople rosy migotały na trawie. Ptaki, gwiżdżąc
i świergocząc, witały dzień i krewniaków okupujących
sąsiednie drzewa. Idylliczna scena. Sentymentalna i błoga.
Przeciwieństwo frenetycznego pośpiechu, jaki panował
w świecie biznesu. W świecie, który Hope uwielbiała.
Była oczarowana. Całkowicie, bez reszty oczarowana.
Spokojne zadowolenie emanujące z Jareda wzmagało jej
żywiołową radość.
Po raz pierwszy od czasu, kiedy opuściła rodzinną farmę,
zrozumiała coś tak prostego i smutnego.
Odcinając się od wszystkiego, co „blisko ziemi", nie
odgrywała się na rodzicach, tylko karała samą siebie.
Nostalgiczna tęsknota ugodziła w ostatnie czułe miejsce jej
obronnej twierdzy. Niebieskolistny łubin już niedługo
zakwitnie na pastwiskach. Może po tej wyprawie, zanim wróci
do Nowego Jorku, wpadłaby z krótką wizytą na ranczo?
Zgrzyt błyskawicznego zamka wyrwał ją z zadumy. Ktoś
otworzył namiot. Łania podniosła raptownie głowę
i znieruchomiała.
—Cholera, jak zimno!
Niezadowolony głos należał do Billa.
Obydwa jelenie pogalopowały do lasu z uniesionymi
wysoko ogonkami i znikły, przenosząc się do albumu
wspomnień. Jedynym dowodem na to, że istniały naprawdę,
był krąg matowej trawy, pozbawionej srebrzystych kropelek
rosy.
—Psiakrew, widzieliście tego jelenia? Hank, wstawaj,
zobaczysz jelenia!
Hope pochwyciła wzrok Jareda i zobaczyła w jego oczach
odbicie własnego rozgoryczenia. Nie mogąc powstrzymać
uśmiechu, wstała i odwróciła twarz do słońca. Dobry nastrój
powrócił.
Magiczna chwila prysnęła jak bańka mydlana, ale czekał ją
cały nowy dzień. Postanowiła, że będzie to piękny dzień.
Na prywatnym lądowisku pod Del Rio Stan Lawler wyjął
z bagażnika lincolna swój plecak i zatrzasnął głośno klapę.
Przez chwilę podziwiał białą limuzynę lśniącą w promieniach
porannego słońca, potem rzuci} swoje rzeczy na ziemię. Na
kilka dni musi zapomnieć o luksusowych autach i hotelach.
Helikopter przyleci lada moment. Zrobi swoje, zwinie forsę
i ulotni się do Chicago.
Na myśl o brudnej kawalerce szyderczy grymas wykrzywił
mu wargi. Pierwsza sprawa, jaką powinien załatwić
natychmiast po powrocie, to znalezienie mieszkania z klasą.
A może wynieść się do innego miasta. .. Tak, to jest myśl.
Urządzić się w takim miejscu, gdzie nie musiałby mrozić tyłka
przez sześć miesięcy w roku.
Przykucnął na asfalcie i otworzył plecak. Spakował go
dokładnie już poprzedniego wieczoru, ale uważał, że dobre
planowanie i skrupulatność to trzy czwarte sukcesu. Sprawdził
więc dwa razy zawartość bagażu, tak jak szanujący się
biznesmen sprawdza służbową walizkę przed ważnym
spotkaniem. W gruncie rzeczy nie potrzebował nawet połowy
tego gówna. Dziecinna robota. Wykończyć babę z M21 to nie
to samo co załatwić kogoś z bliska, patrząc mu w oczy. Na
wszelki wypadek zabrał też Rugera Mark II i nóż myśliwski
z rogową rękojeścią. Nóż miał dla niego wartość pamiątkową
i nigdy się z nim nie rozstawał.
Zanim zgodził się na tę robotę, zażądał kilku informacji.
Seksowna ruda laska, którą pokazali mu na zdjęciu, była
porąbaną feministką — bezczelnym babonem
doprowadzającym facetów do szału. Przynajmniej tak mówią
o niej w firmie. Najważniejsze, żeby dopaść ją, zanim
nadejdzie jakaś gówniana aprobata z FDA, urzędu kontroli
żywności i leków. Niczego więcej nie musiał ani nie chciał
wiedzieć.
Jak tylko wyląduje w górach, namierzy z radia dokładne
położenie jej grupy i wyfrunie do Meksyku, zanim zacznie się
cyrk z policją i prasą. Rozkaz to rozkaz.
Z drugiej strony...
To kontrakt przełomowy. Może jednak starczy mu czasu,
żeby uczcić taką okazję czymś specjalnym, trochę się
zabawić... Gdyby jeden z tych palantów, instruktorów od
przetrwania, wlazł mu w drogę — tym lepiej.
Głuchy furkot postawił Staną na baczność, nim helikopter
ukazał się na horyzoncie. Szybki, z niskim poziomem wibracji
i mało hałaśliwy AS 350B Ecureuil doskonale nadawał się do
przerzucania towarów przez granicę meksykańską, zwłaszcza
takich, którymi nie warto się chwalić. Kiedy płozy dotknęły
ziemi, Stan poczuł pierwszy dreszcz podniecenia. Na
bezchmurnym niebie słońce świeciło pełnym blaskiem, ale to
go najmniej cieszyło.
Każdy poranek, który przybliżał go do tej decydującej
wielkiej chwili, był początkiem dobrego dnia.
Poranna trasa wiodła w górę trawiastymi zboczami ku
wysokim szczytom Sierra del Carmen. Drzewa rosły coraz
gęściej i oprócz przeważających w niższych partiach sosen
pinons, pojawiały się sosny ponderosa i jodły Douglasa.
Aromatyczna woń iglastych drzew i rześkie, chłodne powietrze
zaostrzyło jej apetyt. Inni też pewnie nie mogli doczekać się
lunchu.
Zaczęła wołać do idącej z przodu Karen i nagle zdała sobie
sprawę, że od dobrych piętnastu minut nie słyszy szmeru
rozmów za plecami. Ciekawe...
Czy Jared też to zauważył? Od początku drogi
powstrzymywała się, żeby nie oglądać się za siebie i nie
spodziewać się od niego pochwał.
Bill zachowywał się o wiele głośniej godzinę temu, kiedy
Karen, idąca na czele grupy, zaczęła się wyraźnie męczyć.
Narzekał długo i hałaśliwie, że zbyt zwalnia tempo, dlatego
powinna zamienić się z nim miejscami.
Hope chciała, żeby szli tempem, które wytrzyma najsłabsza
osoba w grupie. Patrzyła teraz na tę „najsłabszą", która pięła
się dzielnie pod górę pięć metrów przed nią. W nocy Karen
dostała okres i rano wyglądała niewyraźnie, nie wydusiła
jednak z siebie ani słowa skargi.
—Niedługo przystanek na lunch — obiecała jej Hope. —
Jak się czujesz?
—Lepiej niż Bill. Zamknął się na dobre, od kiedy
przydzieliłaś mu na resztę dnia czytanie mapy. Wielkie dzięki.
—Zawsze do usług.
Hope miała nadzieję, że wyznaczając Billowi zadanie, które
przekracza jego umiejętności, wywoła w nim współczucie dla
osoby najsłabszej fizycznie w grupie, i miała rację. Wyglądało
na to, że kiedy zwalczyła w sobie lęk przed kompromitacją,
obudził się w niej talent psychologiczny, dorównujący
matematycznemu.
Duma dodała jej nowej energii. Wysunęła się przed
zmęczoną przyjaciółkę i pięć minut później znalazła doskonałe
miejsce na biwak. Była to polana otoczona ze wszystkich stron
lasem. Zanim inni tam dotarli, zdążyła się rozejrzeć i zdjąć
plecak.
—No i jak tam, wojsko, nie za wcześnie na lunch?
—Żarty na bok — odezwał się Bill. — Chyba nawet
orzechowy pemikan z żelaznej porcji przeszedłby mi przez
gardło. Kto jest dzisiaj szefem kuchni?
Wszyscy, łącznie z Hope, spojrzeli na Karen.
Zanim jednak Karen zdążyła odpowiedzieć, Hope
przypomniała sobie o obowiązkach przewodnika.
—To niesprawiedliwe, żeby Karen robiła wszystko sama.
Pomogę jej.
Bill stęknął i zrobił zbolałą minę. Pozostali unikali
dyplomatycznie jej wzroku. Tylko dlatego, że rano przypaliła
owsiankę, a zaraz potem zaparzyła trochę za mocną kawę...
—Ile mamy wody? — spytała wyniośle.
Wszyscy otworzyli plecaki. Manierki i plastikowe dzbanki
były prawie puste. Cztery pary oczu spojrzały na nią
z wyrzutem o różnym stopniu intensywności.
I to tylko dlatego, że do następnej porcji owsianki zużyła
odrobinę za dużo wody, a następny dzbanek kawy...
Hope mruknęła coś pod nosem, poprosiła o mapę i odnalazła
strumień płynący równolegle do trasy ich marszruty.
—Może pójdziecie po wodę, a ja urządzę w tym czasie
kuchnię?
—Pomogę ci — zaproponowała Karen.
—Alleluja! — zawołał Bill, patrząc wilkiem na Hope. —
Nie ma powodu, żeby wszyscy naraz szli po wodę. Zresztą
Karen wygląda na zmęczoną. No co, panowie, mam rację?
—Karen wygląda fan... — zaprotestował gorąco Hank. —
Według mnie wygląda świetnie.
—Bardzo was przepraszam, ale dlaczego rozmawiacie, jakby
mnie tu nie było?
Brawo, przyjaciółko!
—Bill, twoja troska jest... wzruszająca. Mam ochotę się
rozpłakać. Karen, rzeczywiście mogłabyś mi pomóc. — Hope
podniosła wzrok na Jareda. — Co o tym myślisz?
—Według mnie plan jest sensowny.
A więc wydaje mu się sensowna. Hope uśmiechnęła się.
Jared odwzajemnił jej uśmiech.
—Zarządziłbym tak samo.
Zrobiłby to samo co ona. Uśmiechała się coraz promienniej
i nic nie mogła na to poradzić.
Uśmiech Jareda stawał się coraz jaśniejszy.
—No dobrze — westchnął przeciągle Bill. — Plan jest
fantastyczny, a ty jesteś wspaniałym przewodnikiem. No więc
idziemy po tę wodę czy nie?
Stali z Hankiem ze składanymi plastikowymi dzbankami
w obydwu rękach i patrzyli wyczekująco na Jareda.
Nagle jego twarz spochmurniała, nie pozostało na niej cienia
uśmiechu. Przyklęknął na jedno kolano i wyjął z plecaka
następne dwa dzbanki. Wstając, rzucił do Hope:
—Wracamy za jakieś pół godziny.
Uważaj na siebie, miała na końcu języka.
—Dobrze — usłyszał zamiast tego.
Głupia babo, pomyślała, kiedy mężczyźni zniknęli z jej pola
widzenia. Przecież on prowadzi szkołę przetrwania! Uważaj na
siebie. Co za głupota. Bezmyślność. Odsłoniłaby się jak
dziecko. Coś takiego mogłaby powiedzieć tylko matka albo
kochanka.
Dziwnie przygnębiona, Hope pomogła przyjaciółce
wypakować kocher i zapasy żywności. Gładka płyta wapienna
posłużyła za stół. Biegła w sztuce kulinarnej Karen przejrzała
zapasy i zdecydowała, że zrobią ąuiche. Hope zgodziła się
skinieniem głowy.
—Jesteś niesamowita. Gdy wrócisz do domu, mogłabyś
napisać książkę kucharską pod tytułem „Kuchnia biwakowa".
Hope wyjęła pojemnik na paliwo z kochera, do drugiej ręki
wzięła paliwo w fabrycznym opakowaniu, przeniosła wszystko
na bezpieczną odległość i napełniła zbiornik.
—Założę się — ciągnęła poważnie — że taka książka
z przepisami błyskawicznych dań, możliwych do zrobienia
w warunkach kempingowych, sprzedawałaby się jak ciepłe
bułeczki. O ilu milionach ludzi wędrujących co roku po
parkach narodowych wspominał Jared? Trzystu?
Nie usłyszała odpowiedzi.
—Karen...?
Hope poczuła gęsią skórkę na szyi. Powoli odwróciła się,
wypuszczając z ręki pojemnik z paliwem.
Karen stała odwrócona do niej plecami, jakby zamieniła się
w słup soli. Czterdzieści metrów przed nią wielki czarny
niedźwiedź podniósł pysk i pracowicie wietrzył.
W jednej sekundzie przypomniała sobie wszystko, co
opowiadał Jared o niedźwiedziach żyjących w Sierra del
Carmen. Boją się ludzi. Można je wystraszyć głośnym
hałasem. Trzeba palić, a nie zakopywać resztki jedzenia.
—Heeej! Wynocha stąd! — krzyknęła, wymachując rękami.
Dlaczego nie ucieka? Żywność jest szczelnie opakowana. ..
Zapach kobiecej menstruacji przyciąga, a czasem
rozwściecza dzikie niedźwiedzie. Jeśli masz okres, powiedz
o tym przewodnikowi.
O Boże!
Czarne korale niedźwiedzich oczu przylgnęły do Karen,
ciemne futro zjeżyło się na karku zwierzęcia. Z jego
przepastnej piersi wydobywało się zło- wrogie burczenie. To
nie był miś z ogrodu zoologicznego, paradujący na wybiegu po
drugiej stronie fosy.
—Hope? — odezwała się wreszcie Karen, ale w jej głosie
brzmiało paniczne przerażenie.
—Jestem tutaj. Cofaj się powoli...
Skamieniała ze strachu Karen nawet się nie poruszyła.
Zwierzę postąpiło krok do przodu, obnażyło swe groźnie
wyglądające żółtawe zęby i ryknęło.
Hope poczuła w mózgu nagły przypływ adrenaliny. Jej ciało
naprężyło się, gotowe do ucieczki. Karen zachwiała się na
nogach. To nagłe poruszenie sprowokowało niedźwiedzia do
akcji. Dużymi susami ruszył naprzód.
Hope zaczęła biec naprzeciw zwierza. Minęła przyjaciółkę,
nie zwalniając chwyciła w locie plecak i wyrzuciła go wysoko
w górę, prosto w pysk bestii. Potem odwróciła się, wrzeszcząc:
—Uciekaj, Karen!
Słyszała za sobą, jak rozwścieczone zwierzę rozszarpuje
plecak na strzępy. Ale nie starczy mu tego zajęcia na długo.
Biegła w kierunku lasu tak szybko, jak nigdy dotąd. Jej serce
łomotało w rytmie tupotu butów. I nagle straszny niepokój
kazał jej skręcić,
Karen biegła niezdarnie przez polanę w przeciwnym
kierunku. Łatwa, powolna ofiara, znajdująca się bliżej
niedźwiedzia niż Hope. Sekundę później zwierzę podniosło
oczy znad zniszczonego plecaka i od razu namierzyło Karen.
—Won, ty przeklęty draniu! — wrzeszczała Hope przez tubę
złożonych dłoni.
Ufff. Zwrócił na nią uwagę.
Strach sprawił, że nogi same ją niosły. Słyszała odgłosy
wściekłego pościgu, ryk zatykający jej uszy. Miażdżone
poszycie. Charczenie i sapanie. Tak blisko, że w każdej
sekundzie mogła poczuć na karku gorący oddech.
Dotarła do lasu i biegła dalej, szukając wzrokiem gałęzi,
której mogłaby dosięgnąć. Tam! Odbiła się wysoko jak
z katapulty, chwyciła najniższy konar sosny i wydrapała,
wyskrobała i wyszlochała sobie drogę w górę drzewa. Potężny
ryk poprzedził straszliwe uderzenie. Wrzasnęła z przerażenie
i omal nie spadła. Potem objęła ramionami pień, wczepiając się
w chropowatą korę. Dlaczego nie wybrała większej sosny?
Modliła się o cud, przysięgała, że stanie się lepszym
człowiekiem, zerknęła w dół — i aż zawyła ze strachu.
Niedźwiedź próbował się wspinać! Ale gałąź pod nim pękła
i masywne cielsko stoczyło się w dół. Dziękuję ci, drzewko,
pomyślała, i przylgnęła jeszcze mocniej do pnia.
Za wczesna radość. Nie udało się wspinanie, więc zwierzę
próbowało strząsnąć Hope z jej grzędy. Igły sosny i suche
gałązki obsypywały jej barki. Zamknęła oczy, czując atak
rozpaczliwej histerii.
To było szaleństwo. Niedorzeczność. Ludzie umierają na
raka, giną w wypadkach samochodowych, bywają ofiarami
śmiercionośnych broni. Przyjemne cywilizowane okoliczności.
Ale być zjedzonym przez niedźwiedzia to... barbarzyństwo.
Zaczęłaby się śmiać, gdyby nie to, że jej zęby stukały o siebie
jak kastaniety, a płuca pracowały jak miechy.
Łup!
Niedźwiedź wydał z siebie głuchy pomruk. Drzewo
przestało się trząść. Hope wstrzymała oddech i czekała.
Łup!
Rozległ się chrapliwy ryk. Spojrzała w dół i zobaczyła, że
niedźwiedź osunął się na cztery łapy.
Łup!
Tym razem zobaczyła uderzenie kamienia. Potrząsając
pyskiem, jakby ukąsiła go w nos pszczoła, niedźwiedź
odchodził powoli od pnia drzewa. Hope widziała jego
kołyszący się zad, kiedy znikał w gęstniejącym lesie po
przeciwnej stronie obozowiska. To na pewno podstęp.
Poczeka, aż ona zejdzie z drzewa, i przypuści następną szarżę.
Przycisnęła policzek do kory i objęła jeszcze mocniej pień.
—Hope, on sobie poszedł. Zejdziesz sama?
Głos, na który czekała, ku jej własnemu zdziwieniu sprawił,
że już nie musiała być silna. Nie czuła takiej potrzeby. Kiedy
spojrzała w dół, miała już tylko jedną myśl, jedno pragnienie,
jeden cel w życiu.
Zdobyć Jareda.
Tak się do niego spieszyła, że półtora metra nad ziemią
straciła równowagę. Krzyknęła, próbując chwycić się
powietrza, i spadła prosto w jego ciepłe ramiona.
Dzięki ci, Boże. Hope przylgnęła do Jareda mocniej niż
przedtem do pnia drzewa. On był jej bezpieczeństwem, on był
mądrością, on był wszystkim, cze- go chciała i potrzebowała.
Był wystarczająco męski, żeby przyjąć jej słabość, ale nie po
to, żeby samemu poczuć się silniejszym. Serce pod jej
policzkiem biło szybciej, niżby wskazywał na to jego spokojny
głos.
Oddychała jego cudownym zapachem i nagle, jakby
w spóźnionym szoku, zaczęła drżeć.
Jego dłonie masowały okrężnym ruchem jej plecy.
—Już dobrze, kochanie?
Kochanie. Radość ukoiła jej postrzępione nerwy. Mogłaby
tak stać szczęśliwa w jego ramionach, aż oboje porośliby
mchem.
—Wszystko w porządku, teraz już tak. Ale przecież Karen...
—Cii. Jest z Billem i Hankiem. Ten rzut plecakiem był
genialny. Niewielu ludzi potrafi tak szybko myśleć. To, co
zrobiłaś, było naprawdę odważne. Wariackie, ale odważne.
Karen nie miała szansy, żeby wejść na drzewo.
Widziałeś, co się stało?! Od początku?
—Tak, widziałem.
—Ale... przecież poszedłeś po wodę. Dlaczego zawróciłeś?
—Gołębie.
Gołębie.
—Nie rozumiem.
—Kiedy przeleciały nade mną, uświadomiłem sobie, że coś
musiało je wystraszyć. Zawróciłem do obozu i wyszedłem
z lasu akurat wtedy, gdy niedźwiedź zaatakował Karen... —
Jego ramiona zacisnęły się kurczowo. — Nie byłem w stanie
dobiec do ciebie na czas. Mogłem tylko patrzeć. Boże, już
myślałem...
Myślał, że nie ochroni jej, tak jak nie ochronił kiedyś Beth.
Przytuliła się mocniej i słuchała, jak jego serce bije coraz
szybciej, potem poczuła coś niżej. Męski sposób odreagowania
stresu... zapewne, ale jej ciało odpowiedziało natychmiast.
—Zdążyłeś na czas — szepnęła. — Kiedy siedziałam na tym
drzewie, byłam pewna, że przyjdziesz. Dzięki temu
wytrzymałam.
Odchyliła w tył głowę i spojrzała mu prosto w oczy.
Widziała w nich poczucie winy, ale też coś silniejszego, coś
hipnotyzującego, co z pewnością było czymś więcej niż
zainteresowaniem, z jakim nauczyciel patrzy na swego ucznia.
Wyprostowała się i leciutko pogłaskała jego nie ogoloną brodę.
—Dziękuję, że mnie uratowałeś, Jared.
Poczuła, jak tężeje mu twarz.
—Do diabła! — mruknął przez zaciśnięte zęby.
12
Był tylko człowiekiem i niemalże ją stracił. Kiedy spojrzała
na niego jak na bohatera, poddał się w walce z samym sobą
i temu, co nieuniknione.
Jej usta były wodą na pustyni, chlebem dla umierającego
z głodu. Nienasycony, nie całował jej, tylko pożerał, nie koił
czułością, tylko napierał z dziką pasją, wciągał do miłosnego
pojedynku. Nie było przyszłości, tylko chwila obecna. Pragnął
przekroczyć tę odwieczną granicę, za którą ona stanie się jego
na zawsze, a on będzie ją chronił ponad wszystko inne
w świecie.
Miała długi i elastyczny kręgosłup, szczupłą talię, jej
pośladki cudownie pasowały do jego dłoni. Unosił ją,
przyciskał do siebie, poruszał rytmicznie biodrami, żeby czuła
dokładnie, jak na niego działa, żeby wiedziała, że istnieje tylko
jeden sposób na rozładowanie tego cudownego napięcia, które
iskrzy między nimi od pierwszego spojrzenia. Paznokcie
wpijające się w jego plecy podsycały w nim ogień.
Nieokreślone dźwięki, które wydobywały się z jej gardła,
doprowadzały go do szaleństwa.
Już raz się całowali; sprowokowała go tylko po to, żeby
udowodnić swą siłę. Teraz oparł ją o najbliższe drzewo,
przylgnął wargami do jej ust, myśląc tylko o jednym.
Pragnę cię. Nie uciekniesz mi. Tak nam było zapisane i teraz
nadeszła pora. Boże, ledwie nad sobą panował.
Przestał ją całować, wtulił się w jej szyję i zaczął łapać
powietrze krótkimi, nierównymi haustami. Hope oddychała jak
zając uwięziony we wnykach. Nagle zdał sobie sprawę, jak
kruche i delikatne jest jej ciało, w przeciwieństwie do
charakteru. Benowi wystarczyłoby jedno spojrzenie, by
rozpoznać w niej waleczne serce. Darzyłby ją wielkim
szacunkiem.
Jared mógł ją mieć teraz, opartą o drzewo — tak bardzo był
podniecony, tak bliski stanu, w którym przestaje się myśleć.
Ale nie chciał robić tego w pośpiechu. Chciał... Odsunął od
siebie niebezpieczną myśl.
Jej skóra była aksamitna i pachnąca. Zaczął drażnić nosem
delikatne miejsce za uchem. Zadrżała, a potem zachęcającym
gestem przechyliła w bok głowę. Uśmiechnął się i delikatnie
dotknął zębami jej ucha. Kiedy westchnęła żałośnie, suwak
jego spodni stał się prawdziwym narzędziem tortur.
Rozsunął jej nogi i wtulił się w nią mocniej, rozkoszując
dotykiem piersi, brzucha, bioder. Jawna radość Hope była
pokarmem dla jego radości i zaspokajała w nim coś, co
przekraczało zwykłe pożądanie.
Pragnę cię. Zależy mi na tobie. To się niedługo stanie
i będzie dobre dla ciebie i dla mnie — dla nas.
—Hope, Jared! Gdzie jesteście?
Rozpoznał głos Hanka. Wyprostował się i popatrzył na
Hope. Jej rozpłomienione oczy były prawie czarne, usta
nabrzmiałe od pocałunków. Poduszka z jej kasztanowych
włosów równie pięknie wyglądałaby na mchu... Przez ułamek
sekundy walczył z pokusą, żeby zaciągnąć ją głębiej do lasu.
—Hope, na litość boską, odezwij się! — zawołała Karen
łamiącym się głosem.
Czar prysnął. Hope odepchnęła Jareda.
—Idą — szepnęła roztrzęsionym głosem.
—Udało im się — mruknął, cofając się na bezpieczną
odległość.
—Jesteśmy tutaj, Karen! — zawołała Hope przez zwinięte
w tubę dłonie. — Wszystko w porządku.
Mów za siebie, pomyślał Jared. Drżał na całym ciele i nie
mógł nad tym zapanować. Popełnił błąd, za który przyjdzie mu
zapłacić, gdy wróci do Nowego Jorku, ale stało się. Za późno
na opamiętanie. Będzie się z nią kochał przed końcem tej
wyprawy albo zwariuje. Zdawało się to takie proste, a zarazem
tak skomplikowane. Musiał też się liczyć z wszelkimi
możliwymi konsekwencjami.
Chwilę później oboje zostali wyściskani i wycałowani
w akompaniamencie okrzyków radości reszty grupy. Jaredowi
udało się złagodzić zmieszanie Karen, kiedy dowiedział się
o przyczynie jej perypetii z niedźwiedziem. Hank zachował się
z naturalną delikatnością i nawet Bill przeprosił Karen za
docinki w czasie marszu, i poczęstował ją aspiryną. Hope
zamknęła w dłoniach jego brodatą twarz, ścisnęła jak kanapkę
i wymierzyła głośnego całusa.
Zwykłe rumieńce Karen były niczym w porównaniu
z malinowymi pąsami, które zakwitły na policzkach Billa.
Przed powrotem na polanę Hope zabroniła jakichkolwiek
rozmów na temat jej wyczynu. Kiedy pakowali się po lunchu,
zauważyła, że Bill zerka na nią z nietajonym podziwem
w oczach.
—Wiesz, Hope, przyznam ci się, że na początku wcale nie
byłem zadowolony, że jestem w waszej grupie, ale zmieniłem
zdanie. Z tobą przynajmniej nie grozi nam nuda.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
—Grozi, grozi! Szczerze mówiąc, dosyć mam silnych
emocji. Wyczerpałam swój repertuar i mam nadzieję, że któreś
z was przejmie po mnie pałeczkę...
Znaczące spojrzenie Jareda zbiło ją z tropu.
Doskonale wiedziała, że to, co mu chodzi po głowie,
dostarczy jej wyjątkowych emocji.
Wieczorem w obozie Hope zdała sobie sprawę, że Jared jest
groźniejszy od wszystkich oszalałych grzechotników
i sfrustrowanych niedźwiedzi razem wziętych. Powłóczystymi
spojrzeniami, które posyłał jej przez całe popołudnie, nie
pozwalał ani na chwilę zapomnieć o ich pocałunku — o ile to,
co się między nimi wydarzyło, można było nazwać niewinnie
pocałunkiem.
Dotknęła swoich policzków. Rozpalone jak u zakochanej
nastolatki. Szlag by to trafił. Nie jest przecież dziewicą, a przy
nim tak się czuła! Na szczęście nikt nie zwracał na nią uwagi.
Bill rozwieszał swoje pranie na niższych gałęziach sosny, Hank
i Karen przygotowywali kolację. Jared, przyczyna jej
zakłopotania i tych śmiesznych dziecięcych pąsów, kąpał się
w pobliskim strumieniu...
Na myśl o tym znowu oblała się rumieńcem. Jeżeli Jared
kompletnie ubrany doprowadził ją do takiego stanu, że
zapomniała, jak się nazywa, to z nagim mogłaby całkiem
sfiksować.
W skromnym życiorysie seksualnym Hope po raz pierwszy
zdarzyło się, że od samego pocałunku omal nie dostała
orgazmu. Ale pocałunki innych mężczyzn bledły przy
najlżejszym muśnięciu ust Jareda. Kiedy opatrywał jej stopę,
miała ochotę błagać, żeby przestał mówić, żeby nie pysznił się
na próżno, tylko kochał ją na wszystkie możliwe sposoby...
Zrozumiał jej niemą prośbę. Oczami i mową ciała obiecał, że
wkrótce dostanie to, czego oboje pragną.
Nie mogła się doczekać zimnej kąpieli.
Rozbili namioty w odległości pięciu minut drogi od wody.
Mokra, cudowna woda... Bezcenna. Hope na zawsze miała
zapamiętać, że nie wszędzie jest tego skarbu pod dostatkiem.
Hank, Bill i Karen napełnili już swoje dzbanki i myli się, jedno
po drugim, w odpowiedniej odległości od źródła, żeby go nie
zanieczyścić.
Hope spojrzała na uprane rzeczy Billa i nagle przyszło jej do
głowy, żeby zrobić mu kawał. Niemal w tej samej chwili
zrezygnowała z pomysłu. Może zachowywał się od czasu do
czasu jak troglodyta, ale pod tą groteskową maską kryła się
całkiem sympatyczna postać.
Przeciągnęła się, odetchnęła głęboko i poza
charakterystycznym zapachem sosny wyczuła w powietrzu
coś... cudownego. Zaburczało jej w brzuchu i szybkim krokiem
poszła do kuchni obozowej.
Siedzący przy kocherze Hank wyglądał jak olbrzymi,
zakochany... ogar. Przyczyna jego uwielbienia krzątała się nad
garnkiem, dodając to i owo, mieszając, próbując... Sielska
scena. Po dramatycznej przygodzie z niedźwiedziem Karen
sprawiała wrażenie osoby cudownie ożywionej i szczęśliwej.
Możliwe, że własne przebudzenie erotyczne otworzyło jej
oczy na iskrzące napięcie między Hankiem a Karen. Sprawy
przybrały szybszy obrót, niż mogła przypuszczać. Do diabła,
dlaczego los ma takie kiepskie poczucie czasu? Tych dwoje,
prędzej czy później, czeka sercowa katastrofa.
Podeszła do kochera i z udawaną swobodą wciągnęła nosem
powietrze.
—Mmm... Co to będzie?
—Węgierska zupa gulaszowa.
Hope zaczęła szukać wzrokiem otwartych puszek. Bez
powodzenia.
—A gdzie te Campbelle?
Karen przerwała na chwilę poszukiwania w plecaku, posłała
Hope urażone spojrzenie i nie odezwała się ani słowem.
—Nie ma żadnych puszek — wyjaśnił Hank. — Karen robi
to z suszonych warzyw, kostek rosołowych i takich tam
różnych. Bez przepisu, na wyczucie — dodał z dumą w głosie.
— Niesamowite, co?
Hope zauważyła cień uśmiechu przemykający po twarzy
Karen. Hank jest czarodziejem!
—Jestem pod wrażeniem, ale w końcu nie po raz pierwszy.
Quiche, które wyczarowałaś na lunch, było pyszne, Karen. Nie
mam pojęcia, jak ty to robisz. W każdym razie dzięki, że
zgodziłaś się zrobić za mnie kolację.
Karen promieniała ze szczęścia.
—Mój Boże, tak łatwo wam dogodzić, że gotowanie dla was
to czysta przyjemność.
Hope domyślała się oczywiście, komu trudno było jej
dogodzić. Dla niego gotowała bez przyjemności.
Karen nalała odrobinę zupy do kubka, podmuchała
i ostrożnie spróbowała. Pokręciła z wahaniem głową.
Kiwnęła ręką na torbę z przyprawami.
—Podałbyś mi sól, Hank?
Hope stłumiła w sobie irytujące poczucie winy. Jej matka za
nic by tak nie siedziała i nie patrzyła, jak mężczyzna zajmuje
się „babskimi pracami". Kiedy opuściła rodzinne ranczo,
największą satysfakcję sprawiały Hope „męskie zajęcia".
Tradycyjne „przynieś, wynieś, pozamiataj" miała za sobą.
Raz na zawsze.
Tylko że Hank najwyraźniej nie chciał być obsługiwany —
i w tym tkwiło sedno sprawy.
—Pomóc wam w czymś? — zapytała niewyraźnie.
—Dwie pary rąk do pomocy przy takim prostym daniu?
Chcecie mnie rozpuścić? — Karen dodała do zupy trochę soli
i zanurzyła z powrotem chochlę. — Dzięki, Hope, na razie nad
wszystkim panuję.
Nie nad wszystkim, pomyślała Hope. Hank wpatrywał się
w Karen wygłodniałym wzrokiem. Nie zauważyła też
wcześniej kilku innych drobiazgów.
Cztery ostatnie dni, wymagające ogromnego fizycznego
wysiłku, ściągnęły nieco jej policzki — z pożytkiem dla urody.
Teraz były lekko różowe i zroszone parą. Czarna bawełniana
bluzka i dżinsy bardziej zwracały uwagę na jej bujne kształty
niż na błyszczące aplikacje. Miała piękne, puszyste włosy.
Odbijające się od nich promienie słońca tworzyły wokół głowy
złocistą aureolę.
Karen jeszcze raz spróbowała zupę, podniosła głowę
i pochwyciła spojrzenie przyjaciółki.
—Co się stało? — zapytała speszona.
—Rozumiem, że gotujesz jak domowy anioł, ale czy musisz
jak anioł wyglądać?
—Anioł? — Jej niebieskie oczy zapłonęły radośnie i zaraz
zgasły. Zrobiła nieufną minę. — Też coś. Raczej tłusta
dziewucha z piekarni...
Karen odstawiła kubek i sięgnęła po chochlę.
Hank chwycił ją gwałtownie za nadgarstek.
—Dlaczego tak źle o sobie myślisz? To on ci ładuje do
głowy takie gówno?
Karen była równie zszokowana jak Hope, oglądająca tę
scenę z pierwszego rzędu.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Hank potrząsnął jej
zaciśniętą piąstką, pochylił się nad jej twarzą, dotykając prawie
nosem jej nosa, i z błyskiem w oczach powtórzył:
—Robi to czy nie?
—Śmieje się... trochę ze mnie.
—Śmieje się. A tobie jest do śmiechu, kiedy obrzuca cię
wyzwiskami?
Zacisnęła usta.
—Jestem za gruba.
Hope wstrzymała oddech. Wściekłe słowa Hanka były
echem jej własnych myśli.
—On jest skończonym idiotą, Karen. Nie jest ciebie wart —
a to mnie doprowadza do szału! Gdybym ja miał taką żonę,
choć w połowie tak mądrą i ładną, to bym...
Jego grdyka poruszała się nerwowo. Przez długą chwilę
hipnotyzował ją wzrokiem.
Karen rozluźniła powoli palce, jak gdyby chciała dotknąć
jego zaciśniętej szczęki. Uwolnił jej dłoń, wstał i powolnym,
zrezygnowanym krokiem odszedł w stronę lasu.
W ciszy, która zapadła, słychać było tylko syk palnika pod
garnkiem.
Wszystko wydarzyło się tak szybko, że Hope nie miała
okazji, by się taktownie ulotnić. Czuła się jak podglądaczka.
Koszmar. Nagle zobaczyła przerażenie w oczach Karen.
Zapomniała o własnym zażenowaniu, podbiegła do
rozdygotanej przyjaciółki i przytuliła ją. Trwały tak przez
chwilę, nic nie mówiąc. Czasami życie jest tak parszywe, że
szkoda słów.
W końcu Karen wzięła głęboki oddech i zapytała:
—Boże, Hope, co ja mam zrobić?
Od razu zrozumiała, w czym rzecz. Rozejrzała się wkoło,
żeby upewnić się, czy w pobliżu nie ma Billa. Z nadzieją, że
żaden z trzech mężczyzn nie zjawi się zbyt szybko,
zmniejszyła płomień i usiadła wygodnie na piętach.
—Karen, chcę ci zadać bardzo osobiste pytanie. Mam
nadzieję, że ufasz mi na tyle, żeby odpowiedzieć szczerze.
Oczywiście cała ta rozmowa zostanie między nami.
Karen, nie podnosząc wzroku, skinęła głową.
—Czy Jim uderzył cię kiedyś w złości?
—Nie.
—Jesteś tego pewna?
—Tak — odparła spokojnym, zrezygnowanym głosem. —
Jestem pewna, że nigdy mnie nie uderzył.
W tym momencie do świadomości Hope dotarło, że bicie
może być niczym w porównaniu... Zakipiała w niej wściekłość.
—Ale wrzeszczy na ciebie, prawda? — nalegała szorstkim
głosem. — Wyzywa cię od najgorszych: „ty niezdarna
kretynko", „ty grubścielu", mówi, że wyglądasz jak dziewucha
z piekarni, rani cię na tysiąc innych sposobów, trafia
w najczulsze punkty, zgadza się? A ty czujesz się coraz podlej.
Ciągle cię krytykuje — żebyś nie wiem jak się starała, zawsze
jest niezadowolony. Wylicza cię z każdego grosza, żąda od
rodziny bezwzględnego posłuszeństwa. A wiesz dlaczego? Bo
to jest jedyna sfera jego życia, którą może kontrolować.
Złość w niej wygasła i spojrzała na dwie ogromne łzy,
wypływające ze smutnych niebieskich oczu.
—Och, Karen, nie chcę sprawiać ci bólu czy ranić twojej
godności, ale ja po prostu wiem, jak to jest. Wyobrażam sobie,
jak się czujesz, jeśli dla Jima nigdy nie jesteś dostatecznie
ładna, dostatecznie obyta, dostatecznie... taka, jakby chciał.
Brakuje ci czegoś, co podziwia u innych kobiet. Ja zawsze
byłam „nie taką" córką. Nie miałam akurat tego, co mój ojciec
podziwiał u innych córek, nigdy nie spełniłam jego oczekiwań.
Karen mrugała wilgotnymi rzęsami, jakby nie całkiem
przekonana, czy dobrze zrozumiała.
—Jak to...?
—Tak to. Słyszałaś, co powiedziałam. Moja matka nigdy mu
się nie sprzeciwiała — jej też przez całe życie ciosał kołki na
głowie — a ja przez osiemnaście lat próbowałam sprostać jego
niemożliwym wymaganiom. Kosztowało mnie to kilka lat
terapii, ale w końcu zrozumiałam, że nawet gdybym była
chodzącą doskonałością, i tak nie byłby ze mnie zadowolony.
—Nie rozumiem.
—No właśnie. Ofiary słownej przemocy nie są w stanie tego
zrozumieć — dopóki nie uwolnią się od ciągłych upokorzeń,
od ataków, które zabijają w nich poczucie własnej wartości.
Z ciężkim westchnieniem Hope przytrzymała palce Karen
tuż przy jej ustach.
—Mojemu ojcu potrzebna była nieudana żona i córka dla
lepszego własnego samopoczucia, rozumiesz? Po to, żeby
wszelkie porównania wypadały na jego korzyść. Na tej samej
zasadzie Jim doszukuje się wad w tobie i w chłopcach. Jestem
tego pewna, Karen. Myślisz, że tylko ty się męczysz? Między
innymi po to opowiedziałam ci o sobie, żebyś zrozumiała, że
Lee i Tommy też cierpią. Jeśli chcesz im oszczędzić wizyt
u psychoterapeutów, kiedy będą dorośli, zmuś Jima, żeby
pochodził z tobą na terapię małżeńską. Od razu, kiedy wrócisz
do domu. To wasza jedyna szansa, Karen. Zabrnęliście w ślepą
uliczkę i bez psychologa nie dacie sobie rady.
—Psychologa? — Karen zbladła, a potem potrząsnęła
głową. — Będzie wściekły. On się nie zgodzi na żadną terapię.
—W takim razie trudno, sam dokona wyboru. Ale ty też
masz wybór. Nie musisz w tym tkwić, możesz zrezygnować ze
związku, który cię rani i rujnuje twoją osobowość. Nie mówię,
że powinnaś to zrobić, do niczego cię nie namawiam... —
Hope przerwała, zaniepokojona bladością przyjaciółki.
Chwyciła dłonie Karen i mocno ścisnęła. — Chciałam tylko
powiedzieć, że jesteś wolnym człowiekiem. Nie pozwól, żeby
strach przed nieznanym decydował o twoim losie.
—Ale gdzie ja bym... co ja bym... O, Boże.
—No właśnie, w tej chwili przemawia przez ciebie strach,
nic więcej. Karen, są tysiące miejsc pracy, w których
przyjęliby cię z pocałowaniem ręki. Jeśli dojrzejesz do takiej
decyzji, pomogę ci ocenić twoje kwalifikacje zawodowe,
pomogę ci znaleźć jak najlepsze zajęcie. Najważniejsza jest
odpowiedź na pytanie, czy chcesz zmienić swoją sytuację.
Pamiętaj, ty masz nad sobą władzę. Zdecyduj się na coś
i przestań być ofiarą. Ja tak zrobiłam.
—Jesteś silniejsza ode mnie.
—Otóż wyobraź sobie, że przechodziłam cięższą postać
cykorozy, niż byłabyś to sobie w stanie wyobrazić. Gdyby nie
moja babcia, prawdopodobnie byłabym dzisiaj wzorową żoną
farmera i nienawidziłabym każdej minuty swojego życia.
Hope patrzyła w dal pustym wzrokiem, odciągając palcami
pozadzierane skórki wokół paznokci.
—Babcia umarła, kiedy byłam w pierwszej klasie szkoły
średniej. Zostawiła mi w spadku tajemniczą, niebieską teczkę
z papierami wartościowymi. Okazało się, że nie byłam
jedynym matematycznym geniuszem w rodzinie, ale biedna
babcia przez całe życie tłumaczyła się z tak „niekobiecego"
talentu, zamiast go rozwijać. Zostawiła mi list z prośbą, żebym
wykorzystała pieniądze na studia, najlepiej ekonomiczne.
Spojrzenie Hope odzyskało ostrość. Pochwyciła wzburzony
wzrok Karen.
—Mój ojciec, a mama chyba też, wściekali się, że im nie
oddałam tych pieniędzy. Ojciec nazwał mnie... —
Wzdrygnęła się na wspomnienie strasznych wyzwisk. —
Możesz sobie wyobrazić, jak mnie nazwał po własnych
doświadczeniach z Jimem... Kilka razy byłam bliska
załamania, ale jakoś skończyłam studia i wyszłam na swoje.
Nigdy nie zapomnę, że wygrzebałam się z tego bagna dzięki
pomocy babci. Jeśli zrobisz pierwszy krok, Karen, będę z tobą.
Pomogę ci, słyszysz? Masz więcej siły, niż ci się wydaje. I nie
jesteś sama.
W zamglonych oczach Karen pojawiła się iskierka nadziei.
Hope widziała, jak nowe światło migocze, ustala się w silny
płomień, jaśniejący z każdą sekundą i coraz bardziej
intensywny.
Uczucie ogromnej satysfakcji rozpierało jej serce.
—Głowa do góry, dziewczyno — rzekła cicho.
Kąciki ust Karen uniosły się podobnie jak u Hope.
Strzelanie wydobywające się z palnika kochera jednocześnie
przyciągnęło ich uwagę. Nim zdążyły zareagować, silna dłoń
zaczęła regulować kurek do- pływu paliwa. Jared wyprężył
nagi tors i spojrzał prosto na Hope.
—Czy obie panie dobrze się czują?
Jak mogła czuć się dobrze, kiedy jej serce biło jak oszalałe?
Jak mogła czuć się dobrze, jeśli nie była w stanie wydusić
z siebie słowa, tylko wpatrywała się nieprzytomnie w jego
mokre włosy, świeżo ogoloną brodę, brązowy, muskularny
tors, jakiego nie powstydziłby się wódz Apaczów?
Karen mruknęła coś pod nosem i zajęła się zupą, a Hope
czuła się coraz słabiej.
Ramiona Jareda miały połysk złotego dębu. Gdyby tak
mogła wyciągnąć rękę i obrysować ich kształty... Kropla wody
z mokrych włosów potoczyła się po żebrach i zniknęła za
paskiem dżinsów — zbyt dopasowanych, żeby mogły tuszować
dowód jego podniecenia.
Podniosła spłoszony wzrok. W jego roziskrzonych jak nocne
niebo oczach było coś pierwotnego.
—Jak słusznie powiedziałaś — szepnął niskim, surowym
głosem — wszyscy możemy wybierać. Ja też dokonałem
dzisiaj ważnego wyboru.
Następnym razem, jeżeli do wyboru będę miał: zostać twoim
kochankiem albo wrogiem... załóż się, co wybiorę.
Przypomniała sobie jego ostrzeżenie i zaniemówiła. Jared
nie był typem mężczyzny, który zadowoliłby się rolą
niezobowiązującego kochanka. Nie zgodziłby się grać drugich
skrzypiec po Manning Enterprises. Chciałby jej całej, razem
z duszą. Przeraziła ją świadomość, że gdyby zostali
kochankami, zrezygnowałaby z wszystkiego, nad czym tak
ciężko pracowała, z wszystkiego, co składało się na jej
wizerunek kobiety sukcesu. Kobiety silnej i całkowicie
niezależnej. Poddać się tak po prostu, bez miauknięcia?
Uczucia walczyły w niej z twardą logiką.
—Jared... — odezwała się stłumionym głosem Karen. —
Czy ty słyszałeś naszą rozmowę?
Z jego twarzy zniknęło napięcie. Odwrócił się do Karen
z uśmiechem.
—To, co słyszałem, zachowam dla siebie.
—Ale jak to możliwe... Nie widziałyśmy cię nigdzie
w pobliżu.
—Nie widziałyście.
Hope wstała gwałtownie, otrzepała spodnie i zwróciła się do
niego zaczepnym tonem:
—Wyświadczysz nam kiedyś ten zaszczyt i nauczysz swoich
sztuczek? W takiej pracy jak moja uszy jak radary i czapka-
niewidka byłyby znacznie bardziej przydatne niż lisi chód.
Zgodzisz się chyba ze mną.
—Być może. Ale ja poświęciłem temu kilka lat ćwiczeń
i medytacji na odludziu. Ty za osiem dni będziesz się
wsłuchiwała w trąbienie taksówek i znikała w miejskim tłumie
— bez żadnych sztuczek.
Serce, które chwilę wcześniej biło jak oszalałe, zamarło. Siłą
woli pobudziwszy je do akcji, powiedziała z udawaną
nonszalancją:
—Cóż... Może przyjedziesz kiedyś do Nowego Jorku i dasz
mi kilka lekcji w mieście.
—Mowy nie ma.
Kiedy tym razem odzyskała oddech, zmusiła usta do bladego
uśmiechu.
—Twój wybór. Ale nie wiesz, co tracisz.
—Cholernie bym nie chciał.
Wymienili bolesne spojrzenie, w którym malowały się
cudowne horyzonty i ponury ślepy zaułek.
Ona pierwsza odwróciła wzrok.
—Karen, nie czekaj na mnie z kolacją i błagam, nie wysyłaj
za mną ekipy ratunkowej. Specjalnie zamówiłam sobie ostatnie
miejsce w kolejce do kąpieli, żeby się nie spieszyć.
—Zostawię ci miskę gulaszu. Możesz się myć, jak długo
zechcesz — odparła ciepło Karen.
Hope skinęła głową i odeszła. Z bardzo ciężkim sercem.
Następnego ranka nie obudził Hope żaden dreszcz
podniecenia. Spała tak twardo, że dopiero kilka mocnych
szturchnięć Karen zdołało ją wyrwać z głębokiego snu.
Poprzedniego wieczoru Jared przyjął do wiadomości jej
aluzję i nie wybrał się na „akcję ratowniczą" przy źródle. Za to
ona do białego rana wpatrywała się w sufit namiotu, nie mogąc
zasnąć. Była zmęczona, zakłopotana, dotknięta do żywego.
Wiedziała, że zrobi Debbie paskudną niespodziankę, jeśli
wróci do Nowego Jorku w takim stanie. Wyprawa, na której
miała się zrelaksować i odpocząć, powoli doprowadzają do
załamania nerwowego.
Kiedy w końcu ubrała się i dotarła na poranną kawę, reszta
grupy czekała na nią, żeby rozpocząć dzień od wspólnej
medytacji. Hope znała te słowa na pamięć i — tak jak
przepowiedział Jared — miała je w sercu. Kiedy zabrzmiały
echem w nieskazitelnie czystym, górskim powietrzu, poczuła,
że odzyskuje cząstkę spokoju.
Dokładnie o siódmej pozostałe grupy zaczęły nadawać przez
radio swe lokalizacje. Jared zaznaczał je kolejno na mapie.
Matt był ostatnim przewodnikiem, który się zgłosił i tylko
jemu, na wszelki wypadek, Jared podał własne współrzędne.
—Jared, czy wy też spotkaliście tak dużo niedźwiedzi?
Czekam na... Hej, daj mi tę zabawkę!
—Cześć, Karen, Hope, jesteście tam, dziewczynki? To ja,
Sherry — odezwał się damski głos. — Dana też tu jest, siedzi
koło mnie.
Hope i Karen spojrzały po sobie, wydając wspólny okrzyk
radości. Hope wyrwała Jaredowi radio i przywołała ręką
Karen.
—Cześć, dziewczyny!
—Wciśnij guzik — przerwał jej Jared, posyłając Billowi
i Hankowi cierpiętnicze spojrzenie.
Hope pokazała mu tylko język, zbyt rozgorączkowana, żeby
zareagować ostrzej.
—Cześć, dziewczyny, mówi Hope. — Podsunęła radio do
ust Karen.
—Cześć, Sherry, cześć, Dana. To ja, Karen. Co u was
słychać?
—Jeżozwierz pożarł Danie buty...
—Po tym, jak Sherry wystawiła je za namiot! — krzyknęła
Dana.
—Po tym, jak Dana podeszła za blisko do niedźwiedziej
gawry, którą pokazał nam Matt. Skąd miałam wiedzieć, że
wyprawiana skóra rajcuje zwierzęta? Ale poza tymi
przygodami u nas wszystko gra, żadnych większych wpadek.
A co u was?
Drwiący błysk w oczach Karen był wymowniejszy od słów.
Nie tylko spotkanie z niedźwiedziem nie dawało jej spokoju.
—W porządku, radzimy sobie — powiedziała Hope
z naciskiem, jakby chciała dodać otuchy zarówno sobie, jak
i Karen.
Karen, odzyskawszy nagle animusz, zaczęła opowiadać
o swojej ucieczce przed niedźwiedziem i „bohaterskim
wyczynie" Hope, która — słysząc to — z zażenowania złapała
się za głowę. Musiała potem odpowiedzieć na kilka
szczegółowych pytań, a po kilku nieudanych próbach zmiany
tematu zauważyła, że Jared wymownym gestem pokazuje im
zegarek.
—Hej tam, cisza! — rozkazała Hope. — Wygląda na to, że
szef się niecierpliwi i każe nam kończyć tę konferencję.
Żegnamy się, drogie panie.
—Do usłyszenia! — odpowiedziały chórem.
—Aha, Karen... — dodała tajemniczym szeptem Dana. —
Wyobrażam sobie, ile kłopotu sprawiają ci te małe palce u nóg,
szczególnie kiedy są rozgrzane. Ale jest na to rada. Jak tylko
spuchną za bardzo, mocz je w zimnym strumieniu.
—Od razu się skurczą do naturalnych rozmiarów —
zawtórowała jej Sherry.
Stworzyłam parę damskich potworów, pomyślała z dumą
Hope.
Mrucząc niecierpliwie, Jared odebrał jej radio.
—Dana, Sherry, dajcie mi z łaski swojej Matta. Odbiór.
—Przepraszam, szefie... — Kobiecy chichot w tle był coraz
głośniejszy. — Nie wiem, co za diabeł w nie wstąpił. Odbiór.
Jared przeniósł wzrok z pąsowej twarzy Karen na
pozbawione wyrazu, kamienne oblicze Hope, i ciężko
westchnął.
—Matt, przeczucie mi mówi, że lepiej się nie dopytywać.
Czasami zdrowsza jest niewiedza. Posłuchaj, pogadamy jutro
o tej samej porze... sami. Jasne? Odbiór.
—Jak słońce, szefie.
—Świetnie. Bez odbioru.
Tłumiąc śmiech, Hope przyglądała się, jak Jared składa
mapę, pakuje krótkofalówkę, ponagla wszystkich do pracy.
Dana i Sherry cudownie poprawiły jej nastrój. Pomyślała sobie,
że jak dobrze pójdzie, uda jej się przeżyć kolejny dzień i nie
rozsypać psychicznie.
Likwidowanie obozu nie było już taką udręką jak
w pierwszych dniach wędrówki. Wiedzieli, co do kogo należy,
sprawnie i bez sztucznego pośpiechu zwijali namioty, myli
naczynia, sterylizowali wodę do picia, pakowali plecaki.
Wydeptaną ziemię przykrywali suchą, zbutwiałą trawą,
odkładali na miejsce przesunięte poprzedniego dnia kamienie,
usuwali wszelkie ślady swojej obecności.
Pobliski las zdawał się to pochwalać.
Teraz musieli się napić, rozciągnąć mięśnie i nastawić
psychicznie na ciężką, wielogodzinną wędrówkę. Hope oparła
się plecami o grubą, strzelistą sosnę i czekała na sygnał do
wymarszu. Mieli przed sobą odcinek wyjątkowo stromego
szlaku. Wieczorem będą wykończeni jeszcze bardziej niż
wczoraj.
Bill stał jakieś sześć metrów przed nią, z mapą i kompasem
w dłoni. Ustalał z Jaredem szczegóły trasy. Trochę dalej na
lewo Karen i Hank półgłosem rozmawiali.
Hope poczuła, że ukąsił ją w łydkę komar. Pochyliła się
gwałtownie, żeby zabić krwiopijcę.
Paf!
Usłyszała dźwięk rozłupującej się nad jej głową kory.
Przylgnęła plecami do pnia.
Paf!
Kawałki kory posypały się z drzewa. Hope jęknęła z bólu.
Jared rzucił się do niej z wyprostowanymi jak skrzydła do
lotu rękami. Upadła ciężko na ziemię. On przykrył ją swoim
ciałem. Leżała bezwładnie, poruszała ustami jak ryba wyjęta
z wody. Wiedziała, że w każdej chwili może się udusić.
Jeżeli wcześniej nie wykrwawi się na śmierć.
13
Jared przesunął Hope pod dużą sosnę, otulił i zaczął
przeszukiwać zbocze pod drzewem. To nie był przypadek.
Dwa strzały z karabinu z tłumikiem były wymierzone w Hope.
Były też początkiem porażki, pierwszym i ostatnim błędem
drania.
Odwróciwszy się, Jared spojrzał w górę zbocza na skaliste
głazy jakieś trzydzieści metrów dalej. Bezpieczne miejsce,
pomyślał; będzie można zaplanować następny ruch i obejrzeć
ranę. Powoli sączyła się z niej ciemna krew. Wyglądało na to,
że kula nie przecięła tętnicy, ale musiała sprawić Hope straszny
ból.
—Ktoś mnie postrzelił — powiedziała ściszonym,
zakłopotanym jak u małej dziewczynki głosem.
—Wiem. Spróbuj być dzielna, kochanie — powiedział, żeby
ją trochę uspokoić, wypatrując jednocześnie refleksu słońca na
metalu, ruchomego cienia.
—Zawsze jesteś taki miły dla kobiet?
—Tylko dla najbliższych.
Lekceważąc własny ból w klatce piersiowej, ściągnął
przerażony wzrok Hanka i pokazał mu oczami skalne głazy na
górze. Hank skinął głową. Z resztą grupy miał ukryć się
w skałach.
Teraz najgorsze.
—No dobrze, Hope. Jak doliczę do trzech, złap mnie mocno
za szyję i nie puszczaj.
—Nie musisz mnie nieść.
—Raz...
—Odsuń się i pozwól mi...
—Dwa...
—Możesz mnie posłuchać...
—Trzy!
Chwycił ją szybko w ramiona i zaczął biec między drzewami
jak uciekający lis, płynnym, miękkim ruchem, mocno
pochylony nad ziemią. Gęsty las dawał im dobre schronienie,
ale płacił za to swoją cenę. Posypał się za nimi grad kul, które
łamały gałęzie, roztrzaskiwały korę, dziurawiły na wylot pnie
drzew. Hope piszczała przeraźliwie przy każdym strzale
i dusiła za szyję tak, że ledwie mógł oddychać. Jak na kogoś
rannego, miała zadziwiającą krzepę.
Po kilku koszmarnych minutach dotarł do skalnej kryjówki.
Uklęknął i delikatnie ułożył Hope na ziemi. Odgiął jej blade
z wysiłku palce, które przez całą drogę zaciskała kurczowo na
jego szyi, i zaczął nasłuchiwać.
Martwa cisza. Najwyraźniej drań nie nastawił się na masową
rzeźnię — strzelał tylko do Hope. Jared zamknął oczy.
Oszczędź gniew do czasu, kiedy pojawi się wróg. Dopiero
wtedy uwolnij bestię.
Rada starego Bena zdołała uśmierzyć prymitywny instynkt
walki pulsujący w żyłach Jareda. Odgarnął z policzka Hope
splątane kosmyki włosów, tylko o odcień jaśniejsze od plamy
krwi na rękawie jej bluzy.
—Jak się czujesz?
—Po prostu wspaniale. Zawsze marzyłam, żeby wpaść
w oko jakiemuś psychopacie.
Jej twarz była całkowicie pozbawiona koloru.
Nawet nie próbował jej wierzyć, że jest w nastroju do
żartów. Za nic nie przyznałaby się do strachu.
Oparł ją plecami o skałę, otworzył składany nóż i odciął
rękaw bluzy. Głęboka rana na przedramieniu wyglądała
paskudnie, ale była dość powierzchowna.
Dzięki Bogu, pomyślał patrząc, jak Hank, Karen i Bill,
którzy dotarli właśnie do skały, padli bladzi i roztrzęsieni na
ziemię. Spostrzegł torbę z zestawem awaryjnym i większy
plecak, który musiał zabrać Hank. Facet nieźle się spisuje.
Powinien zrobić wielką karierę jako trener NBA.
Karen westchnęła, jej przerażone oczy patrzyły nieruchomo
na ranę Hope. Nie teraz, błagał ją w duszy Jared. Nie ma czasu
na mdlenie.
Karen przeniosła na niego wzrok, wzięła głęboki oddech
i skinęła lekko głową. Grzeczna dziewczynka, powiedziały
jego oczy, a ona dała znak, że rozumie.
Bill przysunął się do Hope.
—Cholera, Hope, krwawisz jak zaszlachtowana świnia.
Uśmiechnęła się cierpko.
—Widzę, że świst kul nie zabił twojego poczucia taktu.
—Do diabła, przecież on nie strzelał do nas. Może się mylę,
ale to chyba na ciebie poluje ten drań. Czy jest coś, o czym
nam nie powiedziałaś?
Hank przeszył go zimnym wzrokiem.
—No co? Taka gruba ryba musi mieć wrogów.
Twarz Hope pobladła jeszcze bardziej.
—Oczywiście, że mam. Ale nie pomyślałam, że zechcą mnie
zabić.
Hank rzucił Jaredowi zmartwione spojrzenie.
—Facet już wie, że sfuszerował. Pewnie odpuścił i daje
nogę.
—Możesz mi podać menażkę i apteczkę? — zwrócił się
Jared do Karen, gotowy ukręcić szyje obydwu mądralom.
Puste pocieszenia były w tej chwili równie nie na miejscu
jak złowieszcze przepowiednie.
Karen przeszukała rzeczy i podała to, o co prosił.
—W czym mogłabym ci pomóc?
Jej twarz była prawie tak szara jak twarz rannej Hope, jednak
oczy miała spokojne. Jared odkręcił menażkę i polał wodą nie
zaplamiony skrawek rękawa.
—Wytrzyj tym krew, nie dotykając samej rany.
Karen drżącą ręką wzięła szmatkę.
—Nie musisz tego robić — zaprotestowała gwałtownie
Hope.
—Właśnie że muszę.
Zaczęła przemywać skórę wokół rany, podczas gdy Jared
wyjmował z apteczki jodynę, gazę i opatrunki.
Nagle rozległ się huk wystrzału. Pociski waliły szybką serią,
z każdym strzałem głośniej. Widocznie tłumik przestał działać,
ale snajper psychopata nie zwracał już na to uwagi.
—Cholera, strzela do twojego plecaka! — krzyknął wściekle
Bill, wyglądając zza skały.
—Padnij! — rozkazał Jared, potem zderzył się ze wzrokiem
Karen.
—Idź — powiedziała. — Ja się nią zajmę.
Ocenił, że da sobie radę i podał jej opatrunki.
—Dzięki, Karen. Jesteś wielka.
Przeczołgał się na drugi koniec głazu i wychylił głowę.
Kilka pocisków drasnęło jego plecak. Pociekła woda, pękły
plastikowe dzbanki. Następna kula trafiła w pojemnik
z ciekłym paliwem, który eksplodował serią imponujących
fajerwerków.
—Szlag by go trafił! — stęknął Bill, jeszcze raz wyglądając
zza skały.
—Na razie to on trafia w nas — odezwał się Hank ponurym
głosem.
Amen. Ze ściśniętym żołądkiem Jared patrzył, jak ich jedyne
radio, zestaw pierwszej pomocy i zapasy żywności pochłaniają
płomienie.
Bill odwrócił się, oparł plecami o głaz i z głuchym hukiem
ześliznął na ziemię.
—Może ktoś usłyszy strzelaninę — rzucił.
Nikt nie odpowiedział, nawet Jared. Miał za sobą ponad
czterdzieści wypraw do Sierra del Carmen i nigdy nie spotkał
w tych okolicach żywej duszy. Pozostałe grupy były zbyt
daleko, żeby coś słyszeć. Snajper zna się na swojej robocie.
Ale on przecież nie jest gorszy.
Odwrócił się i zaczął komenderować.
—Hank, Bill, za trzy minuty chcę wiedzieć, co nam zostało
z zapasów. Daj mi najpierw mapę i kompas.
Usłyszał długi, stłumiony syk.
Karen polewała jodyną otwartą ranę Hope.
—Nie przejmuj się mną, druhu. — Hope próbowała się
uśmiechnąć. — Karen zaraz zatka mi tę dziurę.
Miał nadzieję, bo na czasie im nie zbywa. Snajper na pewno
się czai i próbuje zaatakować ich od tyłu albo szykuje jakąś
inną morderczą sztuczkę. Jared wolał na to biernie nie czekać.
Rozłożył mapę i zaznaczył z pamięci punkt docelowy
wyprawy Matta. Zastanawiał się, którędy najszybciej mogliby
tam dotrzeć. Około dwudziestu kilometrów ciężkiego szlaku.
Psiakrew.
—Dobra, więc co nam zostało w plecakach? — spytał
mężczyzn.
—Pół menażki wody... — Bill odezwał się pierwszy. —
Pusty składany dzbanek, pięć opakowań owsianki, sześć
batonów z muesli, jakieś suszone świństwa... — Trzymał
w ręku paczkę rodzynek i innych bakalii, krzywiąc się
z niesmakiem. — Pięć torebek kakao i paczka miętowej gumy
do żucia.
Nie wystarczy kalorii na tak ciężką drogę.
—No i to, co ja mam w zestawie awaryjnym — dodał Hank.
— A w dużym plecaku jest namiot, ubrania, śpiwór, miska
i kubek. Aha, i jeszcze ze trzydzieści tabletek do odkażania
wody.
Nareszcie jakieś dobre wieści.
—Masz tam coś cieplejszego dla Hope?
Hank pogrzebał w swoim plecaku i wyjął ocieplaną bluzę
z golfem.
Jared złapał ją w locie i trzymał przez chwilę w zaciśniętej
pięści.
—Sytuacja jest taka, jak widać, i nie będę udawał, że mi się
podoba. Hope, Karen, posłuchajcie uważnie. Przewodnicy grup
będą nas łapać przez radio dopiero za dwadzieścia dwie
godziny. Nie namierzą nas, ale będą czekać następne pięć
godzin, zakładając, że mamy jakieś kłopoty ze sprzętem.
Dopiero po tym czasie, jeśli nie nawiążą z nami łączności,
mają rozpocząć poszukiwania.
Każdemu po kolei spojrzał w twarz.
—Nie możemy czekać tak długo. Bill, Karen, Hank, musicie
wyruszyć po pomoc. Narysowałem wam na mapie drogę do
najbliższego obozu Matta. Będziecie musieli iść całą noc, żeby
ich złapać, zanim pójdą dalej. Jeżeli nie dacie rady, trudno.
Uważajcie na siebie. Pamiętajcie, że w niczym mi nie
pomożecie, jeśli coś wam się stanie. Musicie iść cały czas na
wschód. Prędzej czy później do nich traficie.
—Dlaczego nie pójdziecie z nami? — zapytała Karen. —
Czy nie jest bezpieczniej w większej grupie?
—Ten facet poluje na Hope — odparł Jared z zimną pasją
w głosie. — Łatwiej mi będzie ją chronić, jeżeli nie będę
musiał martwić się o was, rozumiesz? Jeśli się rozdzielimy,
snajper pójdzie tylko za nią. Żeby ją dopaść, najpierw będzie
musiał dopaść mnie. — Przerwał, czując na sobie wzrok Hope.
— Ale tak się nie stanie.
Patrzyła na niego tak jak wtedy, gdy udało mu się spłoszyć
niedźwiedzia. Tak, jakby przejrzała jego duszę i uwierzyła
całym sercem w to, co w niej zobaczyła. W tej krótkiej chwili
stała się jego kobietą. Seks, rozmowy i różne komplikacje
mogły poczekać na lepsze czasy.
Na dźwięk następnej serii z karabinu Hope otworzyła
szeroko oczy.
—On wali po naszych plecakach — jęknął Bill. — Co za
świr.
Jared zmrużył oczy. On robi nam wodę z mózgu, pomyślał.
—Pokaż nam drogę — powiedział stanowczo Hank. —
I zaznacz, w którą stronę pójdziesz z Hope. Nami się nie
przejmuj, do rana będziemy w obozie Matta.
Trzy twarze znieruchomiały w oczekiwaniu. Trzy pary oczu
patrzyły na Jareda.
Nie mógł sobie wyobrazić wspanialszego dowodu uznania
dla swojej pracy, nawet gdyby sam prezydent uhonorował
medalem jego szkołę. Wzruszenie ścisnęło mu gardło.
—Dokąd idziemy? — zapytała cicho Hope.
Gdzieś poza utarty szlak dotychczasowych wypraw. Do
miejsca, które znało niewielu białych ludzi. Gdzieś, gdzie
będzie mógł ukryć Hope i stanąć do walki w jej obronie, jeśli
zajdzie taka potrzeba.
Pokazał kciukiem szczyty, do których był odwrócony
plecami.
—Idziemy w góry.
Hope szła krok w krok za Jaredem, nie wychylając się poza
jego szerokie plecy. Jak słaba, posłuszna kobieta. Do diabła
z feminizmem. Gdzieś w pobliżu czai się bandyta
z wymierzoną w nią lufą pistoletu, czuła się więc szczęśliwa,
że ma przy sobie silnego mężczyznę, który gotów był jej
bronić. A ponieważ tym mężczyzną jest Jared, wierzyła, że
polującemu na nią psychopacie dostanie się to, na co zasłużył.
Śmierć to za mało. Miała nadzieję, że będzie schodził z tego
świata w straszliwych męczarniach.
Nikt nie powiedział, że słabe, posłuszne kobiety nie potrafią
być mściwe.
Idąc od godziny monotonnym krokiem pod górę,
zastanawiała się nad swoją .sytuacją. Pomagało to jej
zapomnieć o dokuczliwym bólu w ramieniu, o prze-
męczonych płucach, o napiętych do granic wytrzymałości
mięśniach.
Ten zamach musi mieć związek z implantem UroTechu.
Żaden inny powód nie ma sensu. Dowiedziała się z plotek
o istnieniu trzech podobnych patentów, znajdujących się na
różnych etapach badań laboratoryjnych. Tylko to urządzenie,
które jako pierwsze otrzyma atest FDA, urzędu kontroli
żywności i leków, ma szansę opanować większość rynku.
Pieniędzy zainwestowanych w to przedsięwzięcie starczyłoby
na oddłużenie kilku krajów Trzeciego Świata. Bez uporu
i wysiłku, z jakim Hope walczyła o zdobycie atestu, wynalazek
UroTechu nie miałby najmniejszych szans.
Na pewno chodzi o UroTech. Z drugiej strony, Hope martwa
jest tyle samo warta dla konkurencji, co żywa dla swoich
inwestorów. Pocieszająca myśl.
Zastanawiała się, jak sobie radzą Karen, Hank i Bill. Jared
kazał im odczekać pół godziny za głazem. Uważał, że mniej
więcej po tym czasie snajper podejdzie bliżej. Hope modliła się
w duchu, żeby drań nie zemścił się na nich, kiedy odkryje, że
jej tam nie ma.
Kiedy wsunęła jedną rękę do kieszeni, odkryła obrzydliwą
grzechotkę, którą Bill dał jej na szczęście. Nigdy by sobie nie
wybaczyła, gdyby komuś z ich trójki stało się coś złego.
Nagle Jared zatrzymał się, stanął nieruchomo z odchyloną
w bok głową. Serce Hope zaczęło bić szybciej, jak zawsze,
kiedy on nasłuchiwał, czy nie śledzi ich snajper. Dopiero kiedy
Jared sięgnął po menażkę, odetchnęła z ulgą. Ufała jego
słuchowi bezgranicznie, więc choć przez chwilę mogła się nie
bać.
Podał jej otwartą menażkę.
—Musisz wypić przynajmniej jedną nakrętkę. W górach
łatwiej się odwodnić niż na pustyni.
Na wspomnienie nieznośnego pustynnego upału Hope
zmrużyła oczy.
—Przepraszam, druhu, ale opowiadasz jakieś dyrdymały.
Zaczynam się zastanawiać, które z nas jest w większym szoku.
W porządku. Prawie go rozśmieszyła.
—Uwielbiam, kiedy do mnie mówisz takim pieszczotliwym
tonem, ale to nie są dyrdymały, Hope. Właśnie dlatego, że
w górach nie ma takiego upału, ludzie zapominają o piciu.
Podniosła do ust menażkę, ale przeszył ją ból w ramieniu
i musiała przełożyć naczynie do drugiej ręki.
—Chcesz jeszcze jedną aspirynę?
Powinna pamiętać, że Jared wszystko widzi. Miał minę,
jakby ten ból dokuczał bardziej jemu niż jej samej.
—Nie, dzięki, wolę zachować ją na później.
Słusznie. Zostały mu tylko cztery tabletki.
Posłusznie wypiła swą porcję wody i oddała menażkę
Jaredowi. Kiedy podniósł ją do ust, wpatrywała się w jego
szyję.
—Nie spytałeś, dlaczego ktoś chce mnie zabić.
Spochmurniał i spojrzał jej w oczy, po czym przeniósł wzrok
na obandażowane przedramię i powrócił do twarzy.
—Nieważne dlaczego, ważne, że ktoś próbuje to zrobić.
Nie wiedziała, czy potraktować tę odpowiedź jak
pochlebstwo, czy jak wyraz lekceważenia.
—Od tego miejsca zaczynamy stromą wspinaczkę —
oznajmił, zmieniając temat. — Wiem, że to ramię boli jak
diabli i pomogę ci, jak tylko będę mógł, ale musimy iść dalej.
Najłatwiej ci będzie oszczędzać energię, idąc chodem
„wypoczynkowym". Popatrz.
Schował do kieszeni manierkę i wszedł na zadrzewiony stok,
żeby pokazać jej nową sztuczkę. Zapierał się jedną stopą
o podłoże, usztywniając nogę w kolanie, podciągał drugą nogę,
a potem na odwrót, zdecydowanym ruchem do przodu.
—Widzisz, że opieram cały ciężar ciała tylko na jednej
nodze? Druga w tym czasie odpoczywa. To bardzo ważne —
powiedział surowym tonem, widząc błąkający się po jej twarzy
drwiący uśmiech. — Idąc w ten sposób, wytrzymasz o wiele
dłużej. Teraz twoja kolej.
Spróbowała kilka razy, potem odwróciła się do niego przez
ramię.
—Nie mogę iść szybko, poruszając się jak potwór
Frankensteina.
—Naprawdę? To wyobraź sobie, że tuż za twoim tyłkiem
idzie wielka obława, a snajper oświetla im drogę silną latarką.
Na samą myśl o tym przeszły jej ciarki po plecach, ale
natychmiast się opanowała.
—Wolę się skoncentrować na twoim tyłku, jeśli nie masz nic
przeciwko temu. Zawsze uważałam, że wart jest tego, żeby nie
spuszczać z niego oczu.
Otworzył ze zdziwienia usta i zaczął się uważnie przyglądać
jej twarzy. Siliła się na arogancki uśmiech, ale wynik był
żałosny.
—Do diabła — zaklął i zszedł ze stromizny.
Chwycił ją i przygarnął do siebie. Jego palce wczepiły się
w jej włosy i odchyliły w tył głowę. Kiedy zobaczyła nad sobą
niebieskie, zmrużone oczy, poczuła miłe ciepło w żołądku.
—Prędzej padnę trupem, niż pozwolę, żeby cię skrzywdził
— rzekł szorstko i gorąco ją pocałował.
Ten pocałunek uderzył jej do głowy szybciej niż trzy duże
martini. Jak to możliwe, że Beth wolała porządnego drinka niż
jego? Myśli Hope stawały się coraz bardziej bezładne,
poplątane, w końcu w ogóle przestała myśleć. Zamknęła oczy,
cudowne pieszczoty jego głodnych warg i języka przeniosły ją
w inny wymiar rzeczywistości. Pragnęła mieć go bliżej, wokół
siebie, w sobie, tak żeby nie wiedzieć, gdzie kończy się jej
ciało, a zaczyna jego. Jared tulił ją coraz mocniej, masował
palcami skórę głowy, pomrukując zmysłowo.
Była spragniona miłości jak on. Wygłodzona po
niezliczonych wieczorach spędzonych w pustym biurze, po
zbyt wielu samotnych niedzielach. Wyrzuciła ze świadomości
wszystkie randki z facetami bez twarzy. Pragnęła tylko jego,
mężczyzny, którego rysy miała wyryte w pamięci, którego
wzajemność napełniała jej serce radością. Pragnęła Jareda,
całowała Jareda, tylko Jareda, na zawsze Jareda.
Jęknął boleśnie i odsunął usta od jej twarzy.
—Jared — szepnęła, z zamkniętymi oczami szukając jego
warg.
Zacisnął palce na jej biodrach i odsunął od siebie
zdecydowanym ruchem.
—Fatalny moment, Hope. Czas jest teraz naszym wrogiem.
Ale wrócimy do tego. Wiesz o tym, prawda?
Oddychała równie szybko jak on, garnęła się do niego, ale
miał taki wyraz twarzy, jakby wciąż się obawiał, że ona nie
zechce do tego wrócić. Złożyła skromnie ręce, jak słaba, uległa
kobieta.
—Tak, Jared, wiem.
—To dobrze. — Kiwnął głową, jakby dla przypieczętowania
ulotnych słów. — Właśnie to chciałem usłszeć. — W jego
oczach pojawił się niepokój. — Nie uraziłem ci ramienia?
—Nie, Jared.
Nie wyglądał na przekonanego, ale dał spokój.
—W takim razie ruszamy. Podchodź pod górę tak, jak ci
pokazałem. I krzycz, jeśli będziesz potrzebowała pomocy.
—Dobrze, Jared.
Rzucił jej ostatnie tęskne spojrzenie, odwrócił się szybko
i zaczął wspinaczkę.
Szedł na pamięć, nie używając kompasu ani mapy, które
zostawił Hankowi. Hope miała wrażenie, że Jared doskonale
wie, dokąd idzie, a ona robiła wszystko, żeby nie zwalniać
tempa.
Na zarośniętym stoku było ślisko od mokrych sosnowych
igieł i wystających kamieni. Podejście stawało się coraz
bardziej strome, podłoże bardziej skaliste, a Hope myślała już
tylko o odpoczynku.
Przez ostatnie pół kilometra, po tym jak Jared skręcił
w lewo, słyszała szum górskiego potoku.
Dziesięć minut później zobaczyła przed sobą nie górski
potok, ale całą kaskadę połączonych wodospadów, które
spadały do głębokiego jaru. W gęstym dziewiczym lesie słońce
ledwie przezierało między drzewami, tworząc mglistą,
nierealną poświatę.
W powietrzu unosił się ciężki zapach sosny, zgniłej trawy
i wody. Hope podeszła do krawędzi wąwozu i z zapartym
tchem chłonęła piękno tego baśniowego widoku. Kiedy stanął
przy niej Jared, na jej twarzy zagościł uśmiech szczęścia.
Była Pocahontas, dzieckiem tej ziemi. Czuła się nawrócona.
— Przekroczymy wąwóz w tym miejscu — zawołał Jared,
usiłując przekrzyczeć huczące wodospady.
Uśmiech z jej twarzy znikł bez śladu. Nie jest aż tak głupia.
Przeszedł jeszcze sześć metrów wzdłuż urwiska i przywołał ją
ręką.
Potrząsnęła głową.
Machnął jeszcze raz, hipnotyzując ją spojrzeniem, które
mówiło, że jeśli nie snajper, to on sam ją zabije.
Trochę miała dosyć tych śmiertelnych gróźb. Zbliżając się
ostrożnie do Jareda, zrozumiała, co miał na myśli.
Zastanawiała się, czy celna kula nie byłaby jednak lepszym
rozwiązaniem. Pień drzewa przerzucony nad przepaścią
o szerokości ,dziesięciu metrów wyglądał na zbyt śliski
i wąski, żeby Jared mógł się na nim utrzymać.
Wskoczył szybko na wystające korzenie i zanim Hope
zdążyła się przerazić na dobre, był już w połowie drogi nad
wąwozem. Spieniona woda dwadzieścia metrów w dole nie
była w stanie zagłuszyć bicia jej serca. Kiedy znalazł się na
drugim końcu brzegu, pomachał beztrosko ręką i wrócił do niej
tą samą drogą.
—Nie zrobię tego! — krzyknęła mu do ucha.
W odpowiedzi zaprowadził Hope do prowizorycznego
mostu, wskoczył na korzenie i wciągnął ją za obie ręce na górę.
Cofając się powoli, ciągnął ją za sobą.
Upływ czasu i wilgoć nadwątliły pień zwalonego drzewa.
Zmurszałe i pozbawione kory rzeczywiście było tak śliskie, że
ledwie dawało się po nim iść.
—Nie patrz w dół! — krzyknął. — Stawiaj ostrożnie stopy,
dopiero wtedy, gdy wyczujesz pod butem drzewo.
Jego okulary zaszły mgłą. Nawet nie widziała jego oczu. Ze
strachu nogi odmawiały jej posłuszeństwa.
—Nie bój się, nie pozwolę ci spaść. Świetnie ci idzie.
Jesteśmy prawie w połowie drogi.
Hope spojrzała w dół. Jej stopa ześliznęła się z pnia.
W ostatniej chwili Jared złapał ją za drugi nadgarstek.
Krzyknęła przeraźliwie. Machając bezradnie nogami, kołysała
się nad przepaścią jak artystka cyrkowa, czując, jak przy
każdym ruchu żołądek podchodzi jej do gardła.
—Nie ruszaj się! — krzyknął.
Ostatnim wysiłkiem woli zdołała opanować zdenerwowanie
i strach.
Podciągnął ją mocno do góry, błyskawicznym ruchem, jak
gdyby ważyła tyle co piórko. Po chwili wyczuła twardą
powierzchnię pod stopami i dopiero teraz zdała sobie sprawę,
jaki to był dla niego wysiłek. Zgodnie z obietnicą nie pozwolił
jej spaść. Po raz kolejny uratował jej życie.
Trzęsąc się ze strachu, wytrwale podążała za nim nad
przepaścią. Poszłaby teraz za nim nawet w ogień, byle tylko
trzymał ją za ręce. Kiedy wreszcie dotarli na drugi brzeg,
chciała rzucić mu się w ramiona. Po chwili, gdy się trochę
uspokoiła, a poziom adrenaliny gwałtownie opadł, postrzelone
ramię zaczęło ją boleć jak zropiały ząb.
Jared przetarł zamglone okulary, spojrzał na przesiąknięty
krwią bandaż i cicho zaklął.
—Nic mi nie jest. To tylko tak strasznie wygląda.
Kiwnął bez słowa głową i odszedł w głąb lasu. Musiał
znaleźć wystarczająco grubą gałąź, którą mógłby podeprzeć
zwalone w poprzek wąwozu drzewo i zrzucić je w przepaść.
—Mogę ci jakoś pomóc?
—Odsuń się.
Wyprostowała się i powtórzyła stanowczo:
—Czy mogę ci pomóc?
Ujrzała szacunek w jego oczach i nagle ból zaczął słabnąć.
Jared ułożył ręce Hope na grubej gałęzi.
—Przyciskaj ją do ziemi. Jak pień się podniesie, zacznę go
pchać do przodu. — Stanął na swoim miejscu, schylił się
i podłożył dłonie pod pień. — Dobrze, teraz!
Mimo że pchała z całych sił, pień nawet nie drgnął. Dopiero
kiedy zaczęła poruszać gałęzią jak piłą, podniósł się
nieznacznie.
Jared napierał całym ciałem. Pień drgnął i przesunął się
o jakieś dwadzieścia centymetrów.
—Jeszcze raz — rozkazał.
Walka z ogromnym pniem była mozolna, przede wszystkim
dla niego. Hope nie mogła oderwać wzroku od jego napiętych
mięśni. Niesłychane... Nigdy przedtem nie podniecał jej widok
bicepsów, fizyczna siła nie robiła na niej żadnego wrażenia.
I oto krok po kroku stawała się zupełnie inną kobietą.
Wreszcie koniec drzewa zaczął się zsuwać w kierunku
przepaści. Uklękła obok Jareda i zaczęła pchać z całej siły —
choć miała jej tak niewiele.
W końcu pień zatrząsł się, podstawa z korzeniami oderwała
się od przeciwległej skarpy i runęła do wody z potężnym
pluskiem. Hope i Jared wymienili zmęczone spojrzenia. Ból
w jej ramieniu stawał się nie do zniesienia, żołądek ciążył jak
kamień, mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Czuła się jednak
zdecydowanie bezpieczniej ze świadomością, że od
ścigającego ją mordercy dzieli ich czeluść wąwozu.
Jak to dobrze, że będą mogli zmniejszyć tempo.
Jared wstał i pociągnął ją za zdrową rękę.
—Chodźmy już. Straciliśmy za dużo czasu.
Westchnęła ciężko i zmusiła swoje udręczone ciało do
dalszej wędrówki.
Stan patrzył z wściekłością na kłęby wzburzonej wody
dwadzieścia metrów pod nim. Robota zaczyna się
komplikować, i sam jest sobie winien.
Załatwiłby tę babę jednym strzałem, ale akurat się schyliła,
żeby podrapać się w nogę. Może to dobry znak, pomyślał na
początku. Los podsuwał mu szansę na dobrą zabawę. Zamiast
anonimowego wykonania wyroku — słodka rzeźnia.
To tak, jakby bawić się w strzelaninę i cieszyć widokiem kul
odbijających się rykoszetem od ścian. Albo oglądać kryminał,
w którym zamiast samochodów eksplodują plecaki. Wypatrzył
za skałą tych spoconych ze strachu frajerów i od razu zrobiło
mu się lepiej. Ale okazało się, że to oni wycięli mu numer.
Kiedy zaszedł ich od tyłu, rudej już nie było. Wsiąkła gdzieś
z facetem, który ją wcześniej niósł. To ten dupek w okularach,
musi być ich szefem, tym „Jaredem", który odbierał przez
radio lokalizacje. Pierwszy facet, który śmiał z nim zadrzeć,
odkąd Stan odkrył w sobie boską moc.
Władzę ostateczną.
Gdyby nie musiał dbać o opinię zawodowca, tych troje za
skałą nie pokicałoby w góry jak zasrane zające. Ale dał sobie
spokój, wycofał się nie zauważony i ruszył w trop za rudą.
Wściekły, zaczął kopać grunt pod nogami. Grudki mokrej
ziemi spadały na wystające z ziemi korzenie drzewa. Po
drugiej stronie wąwozu widać było odciśnięty ślad po starym
pniu, który jeszcze niedawno musiał łączyć dwa brzegi. Szedł
po trzydzieści minut w każdą stronę, żeby znaleźć jakiś
prowizoryczny most, ale nic z tego.
Jared zniszczył jedyne przejście w promieniu kilku
kilometrów, a do zmierzchu pozostały tylko dwie godziny.
Znowu kopnął wystający z ziemi korzeń. A niech to szlag, nie
mógł w to uwierzyć.
Zrzucił plecak na ziemię i rozsunął największą kieszeń.
Ruda oberwała; jeżeli nie postrzelił jej porządnie, to na pewno
drasnął, więc nie może zajść za daleko. Pewnie uwaliła się
gdzieś po drugiej stronie i ledwo zipie. Gdyby tylko udało mu
się przedostać na drugi brzeg, miałby jeszcze mnóstwo czasu
na to, żeby z nią skończyć i dać nogę. Helikopter jest
umówiony na dziesiątą rano. Z jego mapy wynika, że tamtych
troje frajerów ma cholernie długą drogę do obozu następnej
grupy, tej, która ich namierzyła przez radio dziś rano.
Wyciągnął z plecaka toporek turystyczny, sprawdził
kciukiem ostrze i uśmiechnął się na widok strużki własnej
krwi. Jest gotów do dalszej gry. Jakiś kilometr dalej zauważył
wysoką sosnę, która rosła tuż nad urwiskiem. Wyrąbał
wystarczająco dużo pni w swoim życiu, by wiedzieć, jak się do
tego zabrać i obalić drzewo we właściwym kierunku. Zajmie
mu to trochę czasu, ale ruda mu ten wysiłek sowicie
wynagrodzi.
Zamachnął się toporkiem jak lufą pistoletu, wciął się w pień
za drugim uderzeniem i zmrużył wściekle oczy. No, niech ten
dupek w okularach przekona się, czym pachnie siekierka Stana.
Droga była coraz trudniejsza, a Hope słabła z każdym
krokiem. Co jakiś czas Jared przystawał i nasłuchiwał jak
czujne zwierzę. Zatrzymali się tylko raz, nad rwącym
potokiem, żeby napełnić manierkę i zjeść batona — jednego na
spółkę.
Wycieńczona do tego stopnia, że ledwie mogła gryźć, Hope
zapytała Jareda, czy według niego snajper jest na ich tropie.
Odpowiedział, że raczej nie, ale wolał tego nie sprawdzać,
wiedząc, że stawką jest jej życie.
Ten facet umiałby postawić na nogi nawet trupa, pomyślała.
Szła dalej, cały czas pod górę, z trudem łapiąc oddech
w rozrzedzonym powietrzu. Jej nogi domagały się
odpoczynku, mimo że posłusznie stawiała kroki techniką
„wypoczynkową".
W pewnej chwili wpadła jej do głowy myśl, że Jared nie jest
zwykłym człowiekiem. Nawet najsilniejszy mężczyzna nie
mógłby zrobić tego wszystkiego, nie okazując najmniejszego
śladu zmęczenia. Zaczęła wątpić, czy będzie mogła „wrócić"
z nim do czegokolwiek. Seks z istotą pozaziemską nie mieścił
się w żelaznym kanonie jej fantazji erotycznych.
Kiedy Jared zatrzymał się ponownie, wszystko jej było jedno
po co. Ugięły się pod nią kolana i upadła na ziemię. Jak przez
mgłę widziała, że Jared struga jakieś patyki, rozwija linę,
ciągnie jakieś szeleszczące drzewo...
Czuła, że ktoś potrząsa jej zdrowe ramię. Otworzyła
z wysiłkiem oczy.
—Chodź, mamy mało czasu.
Kula byłaby zdecydowanie lepszym rozwiązaniem. Najlepiej
między oczy.
Resztką sił wykrzesała z siebie trochę dyscypliny i zacisnęła
usta, kiedy pomagał jej wstać. Chwiejąc się na nogach jak
niedołężna staruszka, czekała, aż Jared zacznie iść.
Objął ją ramionami. Jedną ręką przycisnął jej głowę do
swojej piersi.
—Biedna Hope. To już naprawdę niedaleko. Proszę,
wytrzymaj jeszcze trochę — szepnął i pocałował ją w czubek
głowy.
Jego dotyk i czułe słowa sprawiły, że łzy ścisnęły jej gardło.
—Zrobisz to dla mnie, kochanie?
To i wiele więcej. Zrobiłaby dla niego wszystko. Skinęła
głową. Kochała dotyk jego szorstkiego swetra na policzku,
kochała ciężar jego silnej dłoni, którą gładził jej włosy,
kochała...
Otworzyła szeroko oczy.
Kochała jego.
Jej serce wiedziało o tym od dawna. Kiedy ta prawda dotarła
do jej rozumu, błogie ciepło wdarło się gwałtowną falą do
pustych i zimnych zakamarków jej duszy. Może zgłupiała do
reszty, może ślepy los z nich zakpił, ale kochała Jareda do
szaleństwa, całym sercem i duszą. Mogła zamknąć oczy
i pozwolić sobie na chwilę bezgranicznego, niezmąconego
szczęścia.
Objął ją mocniej i zaraz uwolnił z czułego uścisku.
—Przykro mi, Hope, ale czeka nas jeszcze ostatnie
podejście.
Wahając się chwilę, czy mu od razu powiedzieć, niepewna
jego reakcji, odchyliła głowę i uśmiechnęła się.
—Chodźmy. Straciliśmy za dużo czasu.
14
Jared zdjął sweter i obwiązał go wokół bioder. Nie pamiętał,
że szlak jest tak wąski, stromy i poprzecinany szczelinami
o głębokości od półtora do dziesięciu metrów. Za dwie
godziny, kiedy zapadnie ciemność, ta wspinaczka stanie się
samobójstwem. Musi więc doprowadzić Hope na Orlą Polanę
wcześniej.
Wyciągnął w dół rękę i chwycił jej palce. Na krótkich
paznokciach kruszył się popękany czerwony lakier. Jej dłoń
wydawała się drobna i zwodniczo krucha. Potrafiła cisnąć
plecakiem w pysk niedźwiedzia i pocieszyć skonfundowanego
przyjaciela. W tej dłoni kryła się magia. Coś, na co mężczyzna
może liczyć i w dobrych, i w złych czasach. Jared pomógł
Hope wdrapać się na swój poziom, potem wspiął się wyżej,
potem od początku to samo.
Hope nie skarżyła się na ból, nie prosiła o jedzenie, picie ani
o przerwę na wypoczynek. Nie zawiodła w obliczu
śmiertelnego niebezpieczeństwa, zniosła jego surowe
wymagania. Teraz już wiedział, że przezwyciężyła wpływ
wychowania, które komuś słabszemu złamałoby charakter,
a potem chętnie dodawała odwagi innym.
Jego kobieta miała niezwykły dar odwagi i współczucia.
Była wytrzymała i piękna. Przywodziła mu na myśl koszyk
Apaczów stojący na jego kuchennym stole. Możliwe, że
podobnie jak ta pamiątka, nie będzie długo do niego należała,
lecz dopóki należy, zamierza traktować ją jak najcenniejszy
skarb.
Kiedy wciągał Hope w górę za zdrową rękę, na widok jej
cierpienia przeszył go ból. Tak nie traktuje się kobiety- skarbu,
panie Austin.
—Wszystko w porządku, Jared — wyszeptała Hope, patrząc
na niego pełnym zrozumienia, łagodnym wzrokiem.
Na bladym policzku miała wyraźną plamę brudu, pod
oczami szare półksiężyce sińców. Odwróciła swoją
baseballową czapkę daszkiem do tyłu, przygniatając — choć
nie chowając zupełnie — kasztanowe włosy, które tak kochał.
Przypomniał sobie znudzoną mądralę z ostatniego rzędu na
zajęciach z orientacji i nie mógł się nadziwić, jak niesłusznie ją
oceniał. To jest prawdziwa Hope Manning. Kobieta, którą chce
kochać, nie zważając na to, co przyniesie przyszłość. Którą
będzie kochał aż do śmierci. Nie odrywał od niej oczu.
Hope uniosła dłoń i wsunęła ją we włosy.
—Muszę fatalnie wyglądać.
—Wyglądasz pięknie.
Jej wzrok złagodniał.
Stał się miękki, nieuchwytny, kuszący.
—Ty też.
Jared zerknął na swoją lepiącą się koszulkę, przesiąkniętą
potem po wyczerpującej wspinaczce. Nie ogolił się rano,
a włosy powinien skrócić kilka tygodni temu. Ale podobał mu
się sposób, w jaki na niego patrzyła. Piekielnie mu się podobał.
Niczego nie pragnął teraz bardziej, niż dotrzeć z nią na Orlą
Polanę.
Wspiąwszy się na następną półkę, podał jej rękę.
—Założę się, że kokietujesz wszystkich facetów, z którymi
zdarza ci się wędrować.
—Tylko tych, którzy mają to, co prawdziwy facet mieć
powinien — powiedziała ze swoim nieustraszonym,
kochanym, poufałym uśmiechem.
To były ostatnie słowa, jakie z sobą zamienili, zanim szlak
zaczął wyglądać trochę lepiej od zwierzęcej ścieżki. Nagle
odgłosy kamiennej lawiny, jakieś osiemset metrów z tyłu,
zmroziły Jaredowi krew. Gestem ręki zatrzymał Hope
w miejscu i zamknął oczy, otwierając się na ducha-który-
przenika-wszystkie-rzeczy. Charakterystyczne parsknięcie
samotnego kozła pozwoliło mu odetchnąć z ulgą.
Jared był przekonany, że snajper miał zbyt mało czasu, żeby
znaleźć inne przejście nad wąwozem, nie mógł jednak
wykluczyć takiej możliwości. Uśmiechając się do Hope, ruszył
znowu do przodu, ale sądząc po jej błędnym wzroku, niewiele
już do niej docierało.
Arizońskie cyprysy, jodły Douglasa i jałowce czepiały się
stromych stoków po obu stronach perci. Na wysokości około
dwóch i pół tysiąca metrów chwyta już mróz, który w nocy
może okazać się bardzo dotkliwy. Jared wiedział, że zanim
pomyśli poważnie o schronieniu i żywności, musi sięgnąć po
jeszcze jeden środek ostrożności.
Szczelina skalna, do której się zbliżali, była doskonała.
Szeroka na półtora metra, z opadającymi prosto w dół
pionowymi ścianami. Na dnie pokruszona skała. Ponad trzy
metry głębokości.
Przeskoczył na drugą stronę i wyciągnął rękę do Hope.
Przygryzła wargi, ale nie wahała się długo. Chwyciła jego dłoń
i nie krzyknęła, kiedy musiał ją mocno szarpnąć. Pocałował ją
przepraszająco w zranioną rękę, a ona odwzajemniła mu się
zmęczonym uśmiechem, co tylko wzmogło jego poczucie
winy.
Podprowadził ją do drzewa i oparł plecami o pień.
—Odpocznij tutaj kilka minut.
Nie zadała żadnego pytania, tylko zamknęła oczy.
Dwie minuty później już spała.
Pracował szybko, z uczuciem bezgranicznej wdzięczności
wobec Bena za wszystkie godziny spędzone pod jego kuratelą.
Tajemnicą skutecznej zasadzki jest dobry kamuflaż, dlatego
prawie piętnaście minut Jared przykrywał zebrane wcześniej
gałęzie sosnowym igliwiem, zbutwiałymi resztkami roślin
i kamieniami. Zwierzęta używające tego szlaku znają go
równie dobrze jak ludzie własne domy. Albo przeskoczą, albo
ominą podejrzaną zmianę na swojej dróżce.
Ale zwierzę, którym interesował się Jared, nie będzie tak
podejrzliwe.
Kiedy już sam z trudem odróżniał fałszywy odcinek od
reszty ścieżki, podszedł do Hope i szturchnął ją w zdrową rękę.
Odtrąciła jego dłoń i mruknęła coś pod nosem. Dopiero po
chwili podniosła głowę, z ogromnym wysiłkiem, jakby ważyła
dziesiątki kilogramów. Jej wzrok powoli nabierał ostrości.
—Dużo straciliśmy czasu? — zapytała jak automat.
—Nie — odparł czule. — Daję ci słowo, że jesteśmy prawie
na miejscu.
Jej mina mówiła: „Dobra, dobra". Ale wstała i powlokła się
za nim bez słowa.
Jared kłamał. Nie celowo, ale minęły cztery lata, odkąd Ben
poprowadził go tym szlakiem. Gdy w końcu przedarli się na
wysokość, gdzie zbocze porastały już tylko łąki, okazało się, że
odeszli blisko kilometr od zasadzki.
Nie miał czasu, żeby zachwycać się pięknem tego zakątka.
W górach zmierzch zapada bardzo szybko, a było jeszcze tyle
do zrobienia przed zmierzchem.
—Jesteśmy na miejscu — powiedział do chwiejącej się na
nogach Hope.
Uklękła w gęstej wiosennej trawie, przewróciła się na bok
i zwinęła w kłębek.
—Dobranoc — wyszeptała.
Czapka przekrzywiła jej się na głowie, powieki opadły.
W kilka sekund świat przestał dla niej istnieć.
Ogarnęły go wyrzuty sumienia. Doprowadził Hope do stanu
wycieńczenia, ale przecież ona wydobrzeje, pocieszał się
w duchu. Będzie sobie spała wygodnie, dopóki on nie zbuduje
szałasu. Rozwiązał rękawy swetra, który nosił okręcony wokół
bioder, i delikatnie przykrył nim jej tułów. Jeszcze jedno
wzruszone spojrzenie na śpiącą postać i wziął się do roboty.
Z dachem pójdzie najszybciej. Ostatniej liny użył, co
prawda, do konstrukcji zasadzki, ale potrafił poradzić sobie bez
niej. Tej górskiej oazy strzegł gęsty las, którego poszycie
usłane było mnóstwem gałęzi wyłamanych przez kolejne
burze.
Znalazł dwie, widłowato rozdzielające się na końcach,
przyciął, żeby były tej samej długości, i zaklinował między
drzewami odległymi od siebie o trzy metry. Kolejną przyciętą
gałąź wsadził między widły, formując równoległą do ziemi
krawędź dachu. Długie patyki, ukośnie oparte o tę krawędź,
podtrzymywały chrust, którego użył jako strzechy.
Ponieważ nie mieli śpiworów, zimny grunt pozbawiłby ich
ciepła w kilka minut. Ale siennik z leśnego poszycia zapewnia
lepszą izolację i wygodę niż najdroższy śpiwór. Jodła Douglasa
ze swoimi gęstymi igłami dostarczyła mu takiego materiału,
jakiego potrzebował.
Ułamując tylko miękkie końcówki, grubsze "końce wciskał
rzędem w ziemię. Następny rząd układał naprzeciwko
pierwszego i tak dalej, zawsze miękkimi końcami w górę.
Dopasowany do poszycia szałasu siennik miał trzy metry
długości i ponad metr szerokości. Może nie był to Hilton, ale
wystarczająco wygodne schronienie.
Spojrzał na Hope. Nie poruszyła się nawet o milimetr.
Nawet jeśli budował to przytulne schronienie z podświadomym
marzeniem o upojnej nocy, wybił to sobie z głowy. Hope była
skrajnie wyczerpana. Znosiła trudy tak dzielnie i z takim
opanowaniem, że zasłużyła na wypoczynek. A on zadowoli się
jej bliskością przez całą noc. Zdumiewające, lecz na samą myśl
o tym poczuł się wspaniale.
Przyklęknął, chwycił ją w ramiona i zaniósł do szałasu.
Poruszyła się nieznacznie, kiedy układał ją na sienniku, lecz
niemal natychmiast znowu zapadła w głęboki, uzdrawiający
sen.
Wyprostował się, potarł dłońmi twarz, zastanawiając się, czy
rzeczywiście wybrał na tę kryjówkę najlepsze miejsce. Do
wysokogórskiej łąki prowadził tylko jeden wąski szlak, ten,
którym się wspinali. Z pewnością była ona
najbezpieczniejszym schronieniem w tej okolicy. Dodając do
tego zasadzkę, którą urządził po drodze. Tak, bez wątpienia
zrobił wszystko, co tylko mógł, żeby chronić Hope.
Osiągnął swój cel, a teraz poczuł potworne zmęczenie i głód.
Krótka kąpiel pomogłaby zwalczyć to pierwsze. Przeszukanie
lasu powinno wystarczyć, żeby pozbyć się tego drugiego. Przez
korony drzew prześwitywały ostatnie promienie słońca, ale
Jared doskonale widział w ciemnościach. Nie zbudzi Hope,
dopóki nie znajdzie dla niej czegoś do jedzenia.
Nawet największy maniak nie ryzykowałby życia, wspinając
się trudnym szlakiem w niepewnym świetle księżyca.
Stan gapił się na pochyły „most" z niedowierzaniem.
Przeklęty czubek drzewa spadł pół metra za blisko, nie,
dosięgając przeciwległej skarpy, i zatrzymał się na występie
skalnym pięć metrów niżej. Nienawidził ścinania drzew,
nienawidził wysokości, nienawidził popełniania błędów,
i zaczynał nienawidzić tę rudą i jej przewodnika z pasją, jakiej
nie czuł od czasu, kiedy jego tatuś odszedł z tego świata.
Oczywiście w każdej chwili mógł sobie darować
i spróbować jeszcze raz, kiedy ta baba wróci do Nowego Jorku.
Ale wtedy opowie o wszystkim glinom, będzie wystraszona
i czujna. Poza tym, jeśli teraz nawali, zleceniodawcy mogą nie
dać mu następnej szansy.
Chowając toporek do plecaka, wyobrażał sobie, co zrobi,
kiedy dopadnie tę dwójkę. Podniecenie przyspieszyło krążenie
krwi w żyłach. Podniósł ciężki plecak tak łatwo, jakby to był
worek z torfem, który zbierał na sprzedaż w dzieciństwie. Tym
razem jego moc okaże się wielka. Czuł to w kościach.
Zapiął pasek biodrowy, siadł okrakiem na zwalone drzewo
i zaczaj przesuwać się centymetr po centymetrze do przodu.
Nogi co i rusz wplątywały mu się w gałęzie, a ostre sosnowe
igły kłuły go przez ubranie. Kiedy natrafił kroczem na grubą
pionową gałąź, nie miał innego wyjścia, niż wstać na nogi
i ostrożnie balansując, obejść ją.
Kiedy dotarł wreszcie na drugą stronę, jego koszula była
mokra od potu, a on sam czuł się jak poduszka na szpilki.
A przecież miał jeszcze do pokonania pięć metrów ziemi
i skały pod górę. Znowu nie zawiódł się na swoim plecaku.
Było w nim wszystko, czego potrzebował. Elastyczna gruba
lina, czekan i metalowe klamry, które wrzucił w ostatniej
chwili.
Utrzymywał się w dobrej kondycji. Fizycznie ta wspinaczka
nie stanowiła dla niego żadnego problemu. Ale, cholera,
nienawidził wysokości. Przeciągnąwszy się przez skraj urwiska
na bezpieczny grunt, leżał z rozpostartymi ramionami, a jego
serce waliło jak młot kowalski. Gdy tętno mu się uspokoiło,
powróciła cała złość.
Pokaże tym klaunom, co czeka ludzi, którzy zadzierają ze
Stanem Lawlerem. Żądza zemsty pulsowała mu we krwi, kiedy
ruszał z powrotem w kierunku odległego o ponad kilometr,
zwalonego mostu. Zostawił na miejscu linę i klamry, żeby były
gotowe na wypadek szybkiej ucieczki.
Odnalezienie tropów było dziecinnie proste — w każdym
razie łatwo rozpoznał ślady stóp kobiety. Nie widać było
śladów męskich. Może wpadł do wody? Zostawił ją i uciekł?
Cokolwiek się stało, było to Stanowi na rękę. Zasłużył na
nagrodę. A przewodnik mógłby go kosztować zbyt wiele
cennego czasu.
Ocenił położenie słońca. Jeszcze przez godzinę będzie jasno.
Ruda nie zdąży odejść daleko.
Ślady wskazywały, że ledwie powłóczy nogami. Jest słaba,
wystraszona i gotowa do targów. Ale żadne łzy ani jęki nie
powstrzymają go przed nauczką, którą da tej dziwce. Dzisiaj
nie musi się cackać. Nie tak jak z tą blondynką z hotelu.
Poczuł pulsowanie w pachwinie. Przyspieszył tempo marszu.
Jej ślady prowadziły prosto w góry, a nie odnalazł dotąd
żadnych znaków, które świadczyłyby o tym, że choć raz
odpoczywała. Musi być już bardzo blisko. Kiedy go zobaczy,
jej wielkie brązowe oczy wypełni strach. Jeżeli nie, dokona
tego pistolet. Ruger Mark II zmusił niejednego faceta, żeby
skamlał o życie. Ta ruda zrobi coś więcej, zanim z nią skończy.
Był piekielnie podniecony. Całkiem gotowy.
Pognał w górę stromym stokiem. Nagle coś zacisnęło się
mocno na jego kostce i szarpnęło.
Świat stanął na głowie. Ze świstem wyrzuciło go w górę.
Krew wdarła mu się do mózgu, a ziemia kołysała się w tę i we
w tę dwa metry niżej. Zszokowany, zdał sobie sprawę, że
dynda, przywiązany za stopę do liny, która była umocowana na
czubku drzewa.
Jego ciało uderzyło w młodą sosnę i odbiło się jak piłka.
Następnym razem był już gotowy i złapał się pnia. Skręciwszy
tułów, zdołał otworzyć plecak i wyciągnąć z niego nóż. Napiął
mięśnie, podniósł ciężki tors i śmignął ostrzem tuż nad swoim
butem. Lina trzasnęła. Runął w dół, plecakiem do ziemi.
M21, amunicja, czekan, młotek i reszta narzędzi ugodziły go
w kręgosłup i łopatki. Spojrzał w niebo, szacując swoje rany
i kontuzje. Niczego nie złamał, ale wszystko go bolało. Powoli
usiadł, potem wstał na nogi, mozolnie jak staruszek, i zrobił
jeden krok na próbę. Szlag by to trafił! Miał skręconą kostkę.
Zakładał sidła, od kiedy skończył dziesięć lat. Wpaść
samemu we wnyki to kompromitacja. Zniewaga nie do
wybaczenia. Próbując zapanować nad wściekłością, zaczął
oglądać mechanizm spustowy pułapki. Dwa haczykowate
patyki, każde świeże cięcie zamaskowane błotem. Lina
podobnie umazana w brunatnej mazi, ręcznie spleciona
i prawie niewidoczna na tle ziemi. Młode drzewko zostało
właściwie wybrane. W gęstwinie innych trudno było dostrzec
jego nienaturalne wygięcie.
Ktokolwiek założył te wnyki, nie był frajerem
przewodnikiem, który sypia w namiocie i gotuje na kocherze.
O nie, ten facet był naprawdę dobry. Pewnie śmieje się teraz na
myśl, że Stan wisi sobie jak szynka w wędzarni.
Upokorzenie paliło mu policzki, a zaraz potem spadła na
niego gorąca, mordercza wściekłość. Może nie nauczył się
wybierać właściwego widelca w eleganckiej restauracji, ale
nikt nie zna lepiej od niego lasu. Odnajdzie faceta, który go tak
urządził, i to on, Stan Lawler, będzie się śmiał ostatni! To już
nie tylko sprawa forsy. Stawką jest jego honor.
Jutro o dziesiątej wsiądzie do helikoptera z podniesioną
głową — albo nie wsiądzie wcale.
Pomimo szarpiącego bólu w kostce ruszył szlakiem pod
górę. Ściemniało się szybko, ale niedługo miał wzejść księżyc.
Na pewno się nie spodziewają, że będzie ścigał ich nocą.
Urządzi im niespodziankę. Mają to jak w banku!
Dziesięć minut później but ześliznął mu się ze zwietrzałej
skały. Stan upadł boleśnie na jedno kolano. Z kostką było coraz
gorzej. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, żeby zaczekać, aż
księżyc wzejdzie dostatecznie wysoko i oświetli mu drogę, ale
żądza zemsty pchała go do przodu.
Wspinał się uparcie, przeskakując szczeliny i pomrukując
z bólu. Niech ich tylko znajdzie...
I nagle otworzyła się pod nim ziemia. Spadał nogami w dół.
Jego skręcona wcześniej kostka pogruchotała się na dobre,
barki i głowa trzasnęły z całej siły o skalną ścianę. Przewrócił
się na bok i jęczał, a sosnowe igły i ziemia obsypywały go
swoim deszczem.
Zasadzka... Jego mózg przez chwilę drwił z siebie z pogardą,
po czym nieświadomość ucięła wszelkie myśli.
Hope ocknęła się i podrapała po nosie. Coś znowu ją
załaskotało. Ukryła twarz w swojej pachnącej poduszce
i zaczęła mocno pocierać. Wytrzeszczyła oczy. Usiłowała
wstać, zdezorientowana i trochę przestraszona.
Świadomość wracała etapami. Było ciemno. Siedziała na
czymś w rodzaju... siennika z sosnowych igieł. Uciekała przed
snajperem, tak bardzo zmęczona, że pośpiech stracił dla niej
sens. Jared w końcu powiedział: „Jesteśmy na miejscu".
Zwinęła się w kłębek na łożu ze słodko pachnącej trawy,
a potem jej umysł był jak czysta kartka.
Przed nią rozciągała się łąka. Ta sama, na której zasnęła?
—Jared? — Jej własny głos wrócił do niej smagnięciem
mroźnego, górskiego wiatru.
Drżąc z zimna, zrzuciła czapkę i wciągnęła przez głowę
ciepłą bluzę Hanka. Każdy najmniejszy ruch sprawiał jej ból.
Z trudem mogła odróżnić rwanie rany postrzałowej od tysiąca
innych obolałych mięśni. Potrzebowała aspiryny z kieszeni
Jareda, potrzebowała trochę jedzenia... Kogo próbuje nabrać?
Potrzebowała Jareda. Chciała go zobaczyć, chciała wiedzieć,
czy nic mu nie grozi.
Przeszukując oszalałym wzrokiem pogrążoną w mroku łąkę,
powtarzała sobie, że jest głupia. Jaredowi nic się nie stało. Nie
ma go, bo pewnie robi coś pożytecznego albo coś, co wymaga
odwagi prawdziwego mężczyzny. Wróci, gdy skończy, i jej
świat znowu będzie kompletny. Tymczasem chciała jednak
wiedzieć, gdzie on jest.
Więc dlaczego załamuje ręce jak jakaś biedna, be radna
kobieta?
Wygrzebała się z szałasu i przyjrzała dokładnie łące.
W świetle księżyca kołysząca się trawa przypominała falujące
srebrne morze. Pięknie — jeśli tylko Jared jest bezpieczny.
Zaczęła od lewej strony polanki i idąc po jej obrzeżu,
wypowiadała czule jego imię. Nic. Tylko pohukiwanie sowy,
trzydźwiękowy akord wiatru przeciskającego się między
gałęziami, trawa i jej potargane włosy. Las był gęsty i ciemny.
Co za głupota — wychodzić i wołać w nieznane. Jared ma
słuch jak nietoperz. Dlaczego więc nie odpowiada? O Boże,
jeżeli coś mu się stało...
Jej umysł odrzucał tę myśl. Przewrażliwienie osiągało stan
krytyczny i opadało.
Czy tak to właśnie bywa, kiedy jest się zakochanym? Że
człowiek czuje się niepełny, zagubiony i fizycznie chory bez
kogoś, kogo kocha?
Przedtem była taka szczęśliwa. Szczęście jest dobre. To jest
wstrętne. Wcale jej się nie podoba to uczucie. Przez całe
dorosłe życie budowała swoją tożsamość i poczucie własnej
wartości, niezależnie od pragnień i opinii innych ludzi. Miłość
niech sobie idzie gdzieś w świat. Miłość niech sobie idzie
porazić jakiegoś innego głupka, a ją niech zostawi w spokoju.
—Jestem tutaj, Hope!
Serce podeszło jej do gardła. To jej miłość!
Po raz pierwszy w życiu rozumiała, dlaczego wciąż zdarzają
się nie planowane ciąże, dlaczego sekretarki, ku własnej
zgubie, miewają romanse z szefami, i dlaczego wciąż
prosperują w Las Vegas kościoły udzielające szybkich ślubów.
Miłości nie da się kontrolować. To ona kontroluje swe ofiary.
A najlepsze, na co kobieta może mieć nadzieję, to miłość
odwzajemniona.
Hope szła między drzewami w kierunku głosu Jareda, bo nie
mogła zrobić nic innego.
Jej instynkt wiedział, gdzie szukać swojej drugiej połowy
i prowadził ją przez ciemny las. Dzięki nikłym promieniom
księżycowego światła nie rozbiła sobie głowy o drzewa.
Gąbczasty dywan ściółki tłumił odgłos jej kroków, ale
wiedziała, że Jared ją słyszy. Wiedziała, że czeka.
Zapach wody dochodził gdzieś z bliska. Ta wyprawa
wyostrzyła jej zmysły, przedtem głuche, bo po prostu nie
używane. Zauważyła mgiełkę dryfującą między pniami drzew.
Jeszcze jeden wodospad? Nie, nie słychać charakterystycznego
grzmotu spadającej wody.
Rzuciła się naprzód, wypadła z lasu i zatrzymała się. Jej
serce także.
Dotykała butami krawędzi jakiegoś bezkształtnego zbiornika
wody o wielkości małego basenu. Światło księżyca lśniło na
jego powierzchni pomiędzy plamami unoszącej się pary.
Zwiewne paprocie, pochylające się nad piaszczystą glebą,
okalały wodę ze wszystkich stron oprócz jednej. Najdalszy
kraniec basenu zdawał się wyrzeźbiony z twardej skały,
z naturalnymi kamiennymi tarasami. Za taki projekt krajobrazu
architekt zarobiłby fortunę.
Te szczegóły straciły na znaczeniu, kiedy zauważyła
mężczyznę zanurzonego do piersi w wodzie, z gładkimi
włosami spadającymi do tyłu i twarzą przesłoniętą przez parę.
Bez okularów był jeszcze bardziej nagi.
—Obudziłaś się.
Głos Jareda potoczył się po wodzie i odbił się echem w jej
głowie. Jeżeli kiedykolwiek się obudzi, umrze na atak serca.
Zachwiała się i z trudem złapała powietrze.
—Co myślisz o moim prywatnym zdrojowisku? Dzięki
gorącym źródłom jest tu zawsze ciepło.
Myśleć? Miała w głowie sieczkę. Na język cisnęły się same
brednie.
Jared wstał. Woda spływała po jego ciele do basenu. Był
w nim zanurzony do pępka. Plamy gładkich czarnych włosów
na jego piersi, brzuchu i przedramionach łagodziły zarys
twardych mięśni.
—Musisz być strasznie głodna. Daj mi minutę na ubranie
się, to przygotuję coś do jedzenia.
Nie poruszyła się.
—O co chodzi?
Spojrzenie Hope błąkało się bezradnie po jego naprężonym
ciele, potem spotkało jego niespokojne oczy.
—Obudziłam się, a ciebie nie było. To mnie... przeraziło.
Jej głos wydobywał się z głębi piersi, takiego tonu nigdy
u siebie nie słyszała.
—Przepraszam — powiedział czule. — Nie pomyślałem, że
możesz się obudzić, zanim wrócę. Tutaj jesteśmy bezpieczni,
Hope. Zapomnij o snajperze.
On nie rozumie. Musi coś zrobić, żeby zrozumiał.
—Bałam się, że coś ci się stało. Musiałam cię zobaczyć.
Byłeś mi potrzebny.
Jared znieruchomiał.
Do diabła z dumą.
—Ja... bardzo cię potrzebuję.
Nieprzytomny błysk radości rozświetlił jego oczy.
—Chodź tutaj, Hope.
Nigdy przedtem nie słyszała takiego głosu. Czuła, co on
znaczy, i drżała ze wzruszenia. On też jej pragnął. Tutaj. Teraz.
Zrobiła jeden krok prosto do wody i uskoczyła do tyłu. Jej but
ociekał wodą.
Ubranie. No jasne, co za głupota. Rozwiązała sznurówki,
zdjęła buty, ściągnęła skarpetki. Czy cały czas na nią patrzy?
Zerknęła przez zasłonę rudych włosów...
Chyba tak.
Wyprostowała się. Paliły ją policzki, kiedy jej palce
walczyły z zatrzaskiem i suwakiem. Jej poprzednie miłosne
związki były banalnymi romansami, zewnętrzną oprawą
niewiele się różniły od biznesu. Bez błyszczących oczu. Bez
długiej gry wstępnej. Bez ociągania się przy rozstaniu.
Nigdy wcześniej nie rozbierała się dla mężczyzny. To ją
onieśmielało i, o tak, podniecało. Luźne spodnie koloru khaki
dołączyły do reszty rzeczy, które leżały u jej stóp. Kopnięciem
odsunęła je dalej, świadoma, że jej ciepła bluza sięga do
połowy uda. Może nie była to seksowna bielizna, ale Jared nie
wyglądał na znudzonego. Wyglądał... niebezpiecznie.
Zadrżała, ale nie z zimna. Chwyciła brzeg bluzy, podniosła
ją — i zawyła. Potworny ból przeszył jej ramię. Opuściła
bezwładnie ręce.
Jared brnął z głośnym pluskiem przez wodę i wyskoczył na
brzeg. Wilgotnymi dłońmi najpierw uwolnił ubranie
z zaciśniętych palców Hope, a potem delikatnie ściągnął je
przez głowę, razem z bielizną. Parujące ciepło promieniowało
kilka centymetrów od jej nagiej skóry, kiedy wyplątywał jej
zdrową rękę z rękawa. Potem zrobił to samo, bardzo ostrożnie,
z jej postrzelonym ramieniem. Jedno szybkie pociągnięcie
i była wolna.
Zerkała jeszcze spłoszonym wzrokiem na jego obnażony
tors, płaski brzuch, jego... Uradowana i podniecona,
zaczerpnęła powietrza. Natura obdarzyła go hojnie nie tylko
zaletami ducha.
—Tak...
Z jego ust wydobył się niewyraźny dźwięk, jego wzrok
przylgnął do rąbka turkusowej koronki, którą znalazła na
wyprzedaży w Victoria's Secret.
Najlepiej wydane pieniądze w całym życiu, pomyślała,
ściągając majteczki, rozpinając stanik i odrzucając go na bok.
Jeden krok i mokra skóra Jareda przywarła do jej piersi.
Zamknęła oczy z błogim westchnieniem.
Zaczerpnął powietrza krótkim, ostrym haustem i cofnął się
jak oparzony. Siła tego nagłego rozdzielenia wydarła jęk z jej
gardła.
—Cholera! — Odrzucił głowę do tyłu i zacisnął oczy. —
Potrzebuję trochę czasu...
Jej trwoga ustąpiła miejsca zrozumieniu i wstydliwej
kobiecej dumie.
—W porządku, Jared. Masz czas. — Odwróciła się i weszła
do wody. — Mamy całą noc — rzuciła przez ramię
i zachichotała, kiedy otworzył szeroko oczy.
Nurkowała i tarzała się po piaszczystym dnie, lekceważąc
ranę i ból w ramieniu — znieczulony wyraźnie przyjemnością
kąpieli. Prawdziwej, ciepłej kąpieli. Co za wspaniały, grzeszny
luksus! Tarła się piaskiem — naturalnym środkiem do
złuszczania skóry — po nogach, brzuchu i ramionach,
ostrożnie, żeby nie naruszyć przemoczonego bandażu.
Wypływając z pluskiem na powierzchnię, śmiała się i machała
do Jareda, który siedział na zanurzonej półce skalnej. Potem
brała głęboki oddech i znowu znikała pod wodą.
Szorowała twarz i całą głowę, myła zęby palcem, kładła się
na plecach i dryfowała leniwie, patrząc w atramentowoczarne
niebo i rozświetlony glob. Księżyc kochanków. Żeby tylko
Jared zrobił pierwszy ruch...
Ból bardzo złagodniał. Czuła się odświeżona i skrzypiąco
czysta. Lecz napięta struna w dole jej brzucha drgała mocniej
z każdą minutą, w której on na nią patrzył. A patrzył przez cały
czas, siedząc na tej swojej kamiennej ławce. Teraz też czuła na
sobie jego oczy.
—Próbujesz mnie wykończyć? — zapytał cicho.
Wyskoczyła w górę i zaczęła dreptać jak ptak w kałuży.
—Co proszę?
—Ja tu umieram, a ty sobie patrzysz w księżyc.
Dreszcz przeszył końcówki jej nerwów.
—Powiedziałeś, że potrzebujesz minutki...
—Ta minuta się skończyła. Teraz potrzebuję ciebie. Chodź
tutaj, Hope.
To był rozkaz, nie prośba.
Taniec godowy się skończył. Zniknęła gdzieś jej
nieśmiałość, ustępując miejsca płynącemu z głębi duszy
przeświadczeniu, że stanie się to, co stać się powinno. Stojąc
w głębokiej po ramiona wodzie, powoli zaczęła iść przed
siebie. Widziała, jak zwężają mu się oczy, jak wznosi się
i opada jego pierś, jak z każdym jej krokiem napinają się
mięśnie jego szyi.
—Jestem tutaj, Jared — powiedziała miękko i rozłożyła
ramiona.
Gdy podniósł się z kamiennej ławki, dreszcz czystej ekstazy
wstrząsnął całym jej ciałem. Tym razem nie wycofał się.
Otoczył ramionami jej talię i zaczął kołysać ją do przodu i do
tyłu, jakby chciał powiedzieć, że ten moment jest równie
drogocenny i wyjątkowy dla niego, jak i dla niej.
—Jak ja na to czekałam... — wyznała stłumionym szeptem.
— Budziłam się, marząc o tobie. Kiedyś mało brakowało,
a wśliznęłabym się do twojego śpiwora.
—Gdybym wiedział... — szepnął, odsuwając się trochę. —
Domyślasz się, co przeżywam, odkąd cię poznałem? Boże,
Hope, gdybyś wiedziała, jakie miewałem sny, uciekłabyś
przerażona natychmiast. — Przygarnął ją zachłannym gestem.
— Och, kochanie, chyba się nie wyśpimy tej nocy.
Kiedy całował ją namiętnie, otwartymi ustami, jego ręce
były wszędzie, jej również. Jared był ucztą dla jej oczu i dłoni.
Ściskała mięśnie jego pośladków, drugą ręką niespodziewanie
ujęła jego przyrodzenie. Przerwał pocałunek i odsunął się
z urywanym oddechem, twardym i drapieżnym wzrokiem.
Mężczyzna popchnięty do granic samokontroli.
—Nie chcę się spieszyć — powiedział i ciągnąc ją w dół za
sobą, posadził na kamiennej ławce. — Chcę, żeby to trwało...
długo. — Oparł jej łokcie o skalną półkę z tyłu i zawisł nad
nią, wspierając się na ramionach. Spojrzał w dół, mokre włosy
zasłoniły mu twarz.
—Nie dotykaj mnie, bo będzie po wszystkim. Pozwól mi
dotykać siebie.
Jego wzrok wwiercał się w jej oczy.
Jej protest zamarł, kiedy Jared pochylił głowę i objął
wargami jej nabrzmiałą pierś. Niezwykła, nadzwyczajna
przyjemność. Powiedziała mu to cichutkim, przeciągłym
jękiem. Pogłaskał jej brzuch, potem zsunął dłoń pod wodę
i oparł ją na porośniętym włosami wzgórku. Hope odrzuciła do
tyłu głowę. Skała nie była już niewygodna, rana nie bolała. Żar
rozpalony masażem jego palców wylewał się spiralnymi
kręgami, wybuchał pulsującym napięciem, które było po części
rozkoszą, po części bólem. Przeniósł usta na jej drugą pierś.
Jego palce wśliznęły się do wilgotnego wnętrza.
Wyginając się w naprężony łuk, próbowała dosięgnąć jego
piersi, ale on przycisnął z powrotem jej plecy do skały.
Upierała się, koniecznie chciała go dotknąć, ale on wolną
dłonią uwięził jej nadgarstki. Poczuła się frywolna, dzika,
niepohamowana, rozpostarta do uczty na kamiennym stole.
Mógł się nią sycić do woli, i jak tylko zechce. Jego usta
dokładnie wiedziały, którędy wędrować, miękko i delikatnie,
czy też jeszcze silniej dzierżyć berło swej magii, żeby
doprowadzić ją na krawędź rozkoszy. Nie chciała spadać sama.
—Pozwól mi się dotknąć — błagała bezwstydnie. — Muszę
cię dotknąć.
Zamruczał coś niewyraźnie, odmówił.
—Jared, proszę. Chodź! — Ostro szarpnęła dłońmi.
—Kocham cię, do cholery!
Podniósł głowę i uwolnił jej ręce.
Przyciągnęła go do siebie, spojrzała na jego oszołomioną
twarz i powtórzyła miękko:
—Kocham cię.
Radość rozświetliła oczy Jareda i zaraz potem jego
zachłanna czułość odebrała jej dech w piersiach. Rozsunął jej
nogi i mocno się przytulił.
—To dobrze, kochanie. Bo ja ciebie też kocham.
Hope wpiła się w jego barki paznokciami. Jej śmiech, szloch
i łkanie, jej rozpalone ciało, wszystko to sprawiało, że nie był
w stanie wytrzymać zbyt długo tej burzy zmysłów.
Dał jej coś, na co nigdy nie liczyła. Swoje wspaniałe ciało,
czyste serce, poczucie wartości, jakiej nie dała jej dotąd żadna
wielka transakcja — i nie miała szansy dać.
—Kocham cię, Jared.
—Kocham cię, Hope. A z resztą damy sobie jakoś radę.
15
Hope budziła się z trudem, marszcząc brwi i drapiąc się po
nosie. Znowu ją coś łaskotało. Siennik z krzaków. Przewróciła
się na plecy. Łaskotało dalej.
Podniosła powieki i jej oczy natrafiły na gałązkę sosny,
leciutko szczotkującą czubek jej nosa.
Jared.
Drżąc z zimna odtrąciła łokciem gałązkę i przetoczyła się do
niego w pierwszych promieniach świtu. Jego ręce podniosły ją
bez wysiłku i nagle znalazła się na dwumetrowym, naturalnym
materacu. Niestety, żadne z nich nie było nagie.
Skrzyżowała ramiona na jego wełnianym swetrze i oparła na
nich podbródek.
—Dzień dobry panu.
Założył ręce za głowę i uśmiechnął się, eksponując białe
zęby na tle czarnej szczeciniastej brody.
—Dzień dobry, Hope.
Jego głos przenikał słodką wibracją w jej podbrzusze. Jej
obolałe mięśnie chłonęły z wdzięcznością jego ciepło.
Wpatrywała się w niego z bezwstydną przyjemnością. Był
naprawdę wspaniały, z tymi złotymi smugami słońca w szopie
brązowych włosów, gęstymi jak u Elvisa rzęsami i niebieskimi
oczami, które zwykle były schowane za okularami.
—Popatrz na mnie w ten sposób jeszcze chwilę, to zabiorę
cię z powrotem do mojego prywatnego uzdrowiska — ostrzegł
ją.
—Obiecanki cacanki.
Przesunął ją trochę niżej, żeby mogła się przekonać, że to
jednak nie czcze obietnice. Zdumiewające, po takiej nocy.
Może on jednak jest istotą pozaziemską? Zaczęła się wiercić na
myśl o tym, co robili.
—Przestań się kręcić. — W głosie Jareda dała się słyszeć
frustracja. — Muszę przygotować ognisko sygnalizacyjne.
Jeżeli Hank z Karen i Billem dotarli do obozowiska Matta
wcześniej, mogli już wysłać awionetkę ratowniczą.
Znieruchomiała, potem stoczyła się z niego, zatrzymując
jego rękę na swoim brzuchu, i leżeli tak razem, patrząc przed
siebie.
—O, jak dobrze — szepnęła Hope. — Potrzymaj mnie tak
trochę. W życiu nie widziałam czegoś tak pięknego.
Rzeczywiście nie widziała. Werbeny i jaskry obsypały
soczystą, zieloną trawę purpurowym i żółtym konfetti.
Sinozielone, zębate grzbiety Sierra del Carmen otaczały ich ze
wszystkich stron. Z drzewa wskazującego północ wzniósł się
do lotu wielki ptak.
—To złoty orzeł — powiedział Jared. — Kilka par gniazduje
właśnie tutaj.
Powiedział jej, że to Ben pokazał mu tę łąkę cztery lata
temu. Jego dar przewidywania zasiał ziarno, z którego
narodziła się szkoła przetrwania. Wiedział, że jego
przywiązanie do tego miejsca sprawi, że będzie ono dla Hope
jeszcze piękniejsze.
Przytuliła się znowu do jego ciepłego ciała.
—Jestem tak szczęśliwa, że mnie to przeraża, Jared. A jeśli
to nie potrwa długo?
—To, czego szukam, nie znajduje się „gdzieś tam, na
zewnątrz". To jest we mnie — głęboki głos zadudnił w jej
uszach. — Przeszłość nie ma nade mną władzy.
Przyłączyła się do niego i przez chwilę recytowali słowa
medytacji jednym wspólnym głosem.
—Negatywne myśli nie mają nade mną władzy. To ja jestem
władzą w moim świecie. Dzisiaj jest piękny dzień i nowy
początek. Sam tak postanowiłem.
Znane na pamięć słowa rozbrzmiewały prawdą i siłą nowej
obietnicy. Obietnicy przyszłości, w której było miejsce na
miłość wyjątkowego mężczyzny. Kiedy Jared zacisnął swoją
rękę na dłoni Hope, jej serce przepełniały uczucia, o jakie się
dotąd nie podejrzewała.
—Och, Jared, ja...
Trzask łamanych konarów przerwał jej w pół zdania. Ciało
Jareda naprężyło się jak do skoku.
—Ruszamy! — Zepchnął ją z siennika i złapał za rękę. —
Biegniemy!
Zerwała się bez słowa i wpadła z nim do lasu. Upierał się,
żeby spali w butach, i teraz zdała sobie sprawę, że nie tylko dla
ochrony przed zimnem.
Wciągnął ją tak głęboko między drzewa, że sama nie
potrafiłaby już wrócić na polanę. W końcu zatrzymał się,
rozejrzał wokół, jakby ustalał ich położenie, i posadził ją na
ziemi, opierając o pień jodły.
Oddychając głęboko, spojrzała w jego oczy.
—Co się stało?
—W nocy zamontowałem alarm na szlaku. Coś go
uruchomiło. Muszę zawrócić i sprawdzić, co — lub kto —
uruchomił mechanizm spustowy. Zostaniesz tutaj.
Wpiła się w jego ramiona.
—Zostań ze mną!
Jared był w rozterce, ale nastawił się już psychicznie na
powrót do zasadzki.
—Jeżeli to nic ważnego, zaraz wracam. Jeżeli to snajper
v
..
— jego rysy stwardniały — to wrócę trochę później.
Wpiła się paznokciami w jego ramię.
—To nie jest jakieś duchowe ćwiczenie, Jared — z całym
szacunkiem dla Bena i wszystkiego, co dla ciebie zrobił. Ten
człowiek będzie próbował cię zabić.
—Ten człowiek próbował już zabić ciebie. Nie czuję się
teraz przesadnie uduchowiony.
Chciał dopaść tego maniaka. W oczach Jareda Hope
dostrzegła bojową iskrę.
—Nie martw się, Hope. Ten drań nawet mnie nie zobaczy,
a już będę trzymał go za gardło.
Mężczyźni.
—Dopiero cię odnalazłam, do cholery! Nie chcę cię stracić...
— Jej głos załamał się na ostatnim słowie.
Rysy Jareda zmiękły i zobaczyła twarz, którą znała i kochała
bardziej niż swoje życie. Ujął jej policzek i kciukiem pogłaskał
dolną wargę.
—Nigdy się ode mnie nie uwolnisz, Hope. Zaufaj mi. I nie
ruszaj się z tego miejsca.
Mocnym, krótkim pocałunkiem przycisnął ją do drzewa.
Zaraz potem oddalił się.
Zdumiona, zmrużyła oczy. Cały czas patrzyła na niego,
a on... Po prostu wtopił się w drzewa. Na tym polega skauting,
jak nazywał swoje umiejętności. Teraz Hope całe swoje
zaufanie pokładała w Apaczu, którego nigdy nie poznała.
Zaczęła się modlić, żeby jego duch opiekował się Jaredem.
Następne minuty były najdłuższymi minutami w jej życiu.
Nerwowo przemierzała tam i z powrotem ten sam trzymetrowy
odcinek ścieżki, nasłuchując odgłosu wystrzału, wyobrażając
sobie najgorsze, nienawidząc położenia, w jakim znajdowały
się kobiety od czasów, kiedy po raz pierwszy mężczyzna
walczył ze swym sąsiadem o jaskinię.
Gdyby umiała znaleźć drogę powrotną, wróciłaby prosto na
polanę. Jak on śmiał zostawić ją tutaj i pozwolić, żeby siwiała
ze zmartwienia!
Kawałek tego snajpera chciała dla siebie. A tak naprawdę,
miała ochotę dobrać się do skóry Jaredowi, jak tylko go
zobaczy... Jeżeli w ogóle go zobaczy.
—Tęskniłaś za mną, kochanie?
Hope zawirowała i jak z katapulty wyskoczyła w otwarte
ramiona Jareda. Oddychała jego cudownym zapachem i znowu
poczuła, jak wzburzona krew rozpala jej mdlejące przed chwilą
ciało.
Potarmosił jej włosy.
—Naprawdę za mną tęskniłaś? — spytał z męską dumą
w głosie.
—Nigdy mnie tak nie zostawiaj, nigdy więcej, jeśli chcesz,
żeby grała w twojej drużynie. Zawsze dobrze wykonuję swoją
robotę. — Uderzyła go pięścią w plecy, pozostając w jego
ramionach. — Rozumiesz?
Obejmował ją czule, jakby wreszcie pojął, co jest
najważniejsze w ich związku.
—Rozumiem — wyszeptał poważnie.
Hope odetchnęła głęboko.
—No więc... załatwiłeś sukinsyna?
Roześmiał się, ścisnął ją mocno, a potem uwolnił z objęć.
—To była łania — powiedział, pociągając Hope za rękę
w kierunku odwrotnym do tego, który wybrałaby sama. —
Tropiłem jej ślady od zastawionej pułapki i znalazłem ją nad
strumieniem. Snajper pewnie przekracza teraz meksykańską
granicę. Hope, musisz grać dalej w mojej drużynie, kiedy
wrócimy do Stanów.
Spojrzała na niego zdziwiona.
—Będziesz musiała zrezygnować z odrobiny swojej
niezależności i zacząć współpracować z władzami. Dopiero cię
znalazłem — powtórzył miękko jej słowa.— Nie mogę cię
stracić, nie zniósłbym tego.
Hope o mały włos się nie rozbeczała, ale w końcu zdołała się
blado uśmiechnąć. Czy jakakolwiek inna kobieta była kiedyś
tak szczęśliwa? Dziękowała Bogu i Benowi za swój dobry los.
Powróciwszy do szałasu, usiedli na sienniku i podzielili się
ostatnim batonem muesli. Ambrozja. Ostrężyny, porcja
owsianki i kakao, które zjadła w nocy, ledwie zaspokoiły jej
pierwszy głód.
—Brakuje mi kuchni Karen — powiedziała smutno.
Reszta grupy wylosowała krótszy koniec patyka. Wędrowali
przez całą noc, Bóg jeden wie, jak ciężkim szlakiem, podczas
gdy ona spała sobie bezpiecznie w objęciach Jareda. A jeżeli
coś... Wyobraźnia podsuwała jej najgorsze scenariusze.
—No, no, nic z tych rzeczy. — Znowu czytał w jej myślach.
— Chyba nie doceniasz tej trójki. Założę się, że jedzą teraz
smakowity omlet Karen, grzejąc się przy ognisku z drużyną
Matta, a my tu sobie gadamy o suchym pysku. — Z zaczepnym
uśmiechem sięgnął do jednej z przepastnych kieszeni. — Co
my tu mamy?
Wyciągnął rękę z ceremonialną powolnością, odrywając
Hope od wszelkich złych myśli, po czym falującym ruchem
podsunął jej pod nos dwa słodkie batony Heatha. Rzuciła się na
jeden, zerwała opakowanie i jęknęła w ekstazie już po
pierwszym kęsie.
Kiedy delektowała się smakiem ostatniego okruszka,
zorientowała się, że Jared dawno skończył swój baton i teraz
patrzy wygłodniałym wzrokiem na nią.
—Lepiej pójdę rozpalić ognisko — powiedział, wstając
gwałtownie.
Zdążył zrobić cztery kroki, kiedy do świadomości Hope
dotarło, jak bardzo jest podniecona.
—Zaczekaj! — rozkazała nienaturalnym głosem.
Zatrzymał się i odwrócił, czekając, aż Hope podejdzie bliżej.
Był zaciekawiony i trochę niecierpliwy.
—Masz czekoladę na ustach — powiedziała, dotykając jego
szorstkich policzków. Przyciągnęła jego głowę i musnęła
językiem szczelinę między wargami. — Mmm... .
Opuściła nagle ręce i cofnęła się.
—Nie, nie, kotku... — Jared zdążył chwycić ją w talii
i przyciągnąć do siebie. — Tak nie wolno... — zaprotestował
obcym głosem. — Weź to, po co przyszłaś.
Ich usta połączyły się w długim, gwałtownym pocałunku.
Nigdy nie będę miała go dosyć, myślała bezgranicznie
szczęśliwa. Przechyliła w tył głowę, żeby czuć go mocniej
i głębiej. Bicie serca pulsowało w jej uszach szumem
głośniejszym od huku wodospadów, które mijali wczoraj...
Nagle Jared zesztywniał, podniósł głowę i odwrócił się.
Hope otworzyła oczy, próbując dojść do siebie.
—Zostaw trochę dla mnie, kochasiu — usłyszeli szyderczy
męski głos.
Dłonie Jareda ześliznęły się z pleców Hope w ułamku
sekundy.
—Trzymaj te ręce wyżej!
Podążyła za utkwionym w jednym punkcie wzrokiem Jareda.
Wysoki, muskularny mężczyzna stał jakieś siedem metrów od
nich, z wycelowanym w ich stronę paskudnym czarnym
pistoletem. Plamy wyschniętej krwi szpeciły jego szeroką
twarz. Na przedramieniu miał głęboką ranę, jasne włosy
pokryte ziemistą mazią. Wyglądał, jakby przeciągnął go po
kamieniach galopujący koń. Sądząc po jego morderczym
wzroku, dobrze wiedział, kto jest sprawcą jego wypadku.
—Cofaj się grzecznie i powoli, suko, to może nie pociągnę
za spust.
Zdrętwiała ze strachu. Miała wrażenie, że to jakiś
surrealistyczny koszmar. Jared skupił całą uwagę na snajperze.
Błagając go w myślach, zaklinając na wszystko, żeby nie
grał bohatera, wyrwała się z jego uścisku i odeszła.
—Grzeczna dziewczynka. Mówili mi, że jesteś bystra.
Podejdź teraz bardzo powoli, słyszysz?
Południowy, przeciągły akcent zwykle brzmi przyjaźnie, ale
głos snajpera był równie lodowaty jak jego niebieskie oczy.
—Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy coś głupiego —
ostrzegł Jareda. — W tej samej chwili, kiedy się ruszysz, ona
dostanie kulkę w łeb.
Instynkt samozachowawczy kazał zrobić Hope potulną minę
i udawać przerażenie.
—Podejdź bliżej.
Wolną ręką zaczął grzebać w plecaku, lufa pistoletu była
wycelowana prosto w jej serce.
—Słuchaj uważnie, Ruda. Zwiążesz swojemu kochasiowi
ręce i kostki, a potem zawrzemy bliższą znajomość. Jesteś
lepsza niż na zdjęciu.
Bezczelnym, lodowatym spojrzeniem mierzył ją z góry na
dół. Swoją plugawą, podrapaną łapą chwycił jej lewą pierś.
Jared skoczył do przodu i równie gwałtownie się zatrzymał.
—Hola! — warknął snajper, przyciskając zimną lufę do
skroni Hope. Potem uszczypnął ją w sutek.
Syknęła boleśnie.
W oczach Jareda malowała się żądza mordu; wyrazem
twarzy nie różnił się od płatnego zabójcy. Snajper uśmiechnął
się i przeniósł rękę na prawą pierś Hope.
—Nie podoba ci się, że ją macam, kochasiu? To dobrze.
Urządziłeś mnie, a teraz będziesz patrzył, jak biorę twoją
kobietę. Powiedz, jest taka gorąca, na jaką wygląda? Lubi
krzyczeć, jak się rozgrzeje? Ze mną będzie krzyczała, zanim ją
przelecę. Przysięgam ci, ty dupku!
Hope była pewna, że Jared do tego nie dopuści. Raczej
zdecyduje się na samobójczy ruch. Zginie przez nią — nie,
przez tego psychopatę, tego przerośniętego byka, który uważa
ją za kompletnie bezbronną i nie spodziewa się z jej strony
żadnego zagrożenia.
—Naprawdę myślałeś, że ten zasrany dół mnie zatrzyma?
W lesie to ja jestem najlepszy, frajerze!
Głos tuż nad uchem Hope brzmiał złowieszczo, jak
ostrzeżenie grzechotnika. Ta myśl wstrząsnęła nią. Jared wydał
z siebie zwierzęcy, dziki ryk.
—Puść ją, twardzielu, wtedy zobaczymy, kto jest lepszy!
Hope powoli wyjmowała z kieszeni drobiazg, który dostała
od Billa na szczęście.
Snajper aż zadygotał, jego wzrok spiął się ze wzrokiem
rywala w śmiertelnym pojedynku o dominację.
—Ale mnie korci... Piekielnie mnie korci, ale najpierw
obejrzysz sobie całą zabawę.
Odsunął lufę ze skroni Hope i zaczął unosić włosy z jej szyi.
Jego usta zbliżyły się do czułego miejsca poniżej ucha. Cisnęła
ogon grzechotnika za jego buty. Grzechotka zagrała suchym,
kościanym werblem.
—Ty skur... — Snajper obrócił się błyskawicznie,
wycelował broń w grzechotkę i zesztywniał. — Suka! —
Odwrócił się z powrotem do Hope.
Czubek jej ciężkiego buta z całą siłą uderzył w jego krocze.
Opadł jak ścięty na kolana i zwalił się jak wór na ziemię.
Potężny cios w szczękę odrzucił jego głowę do tyłu. Za głową
podążyło całe ciało. Runął ciężko i więcej się nie poruszył.
Jared stał z zaciśniętymi pięściami, trupio blady pod warstwą
opalenizny. Hope podeszła i szturchnęła butem snajpera.
Nieprzytomny, w porządku.
Kiedy się odwracała, zauważyła, że Jared przypatruje się jej
butom. Podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy z ostrożnym
i pełnym podziwu szacunkiem. Wzruszyła ramionami
i zaśmiała się drżącym, zadowolonym śmiechem.
—Nie na darmo nazywają mnie herod-babą.
Rok później
Hope wyciągnęła się w swoim skórzanym fotelu prezesa
i oparła granatowe pantofelki o krawędź biurka. Po drugiej
stronie lśniącego blatu z wiśniowego drewna sterczały w rogu
czerwone, wysokie obcasy butów od Gucciego na
skrzyżowanych nogach Debbie. Podniosły do toastu szklanki
z martini i sączyły je z celebracją.
Dziewiąta rano to może trochę za wcześnie na popijanie, ale
akcje UroTechu szły ostatnio dużo lepiej, niż się spodziewały.
Ostatnie dokumenty Hope podpisała dziesięć minut temu.
—Gratulacje, szefowo. Złożyłaś dzisiaj największe złote jajo
w swojej karierze. Jak się czujesz w roli złotodajnej kury?
Zastanawiała się nad swoim nastrojem. Była szczęśliwa, że
doktor Hiller, jej wspólnicy i inwestorzy zaufali jej
instynktowi. Ale...
—Byłam bogata pod każdym względem, zanim podpisałam
te papiery.
Hope upiła mały łyk martini, żeby ukryć uśmiech.
—Od kiedy jesteś taka cyniczna? — spytała.
—Pomyślmy... W którym roku cię poznałam?
—No proszę. To tak traktujesz kogoś, kto się z tobą dzieli
tym złotym jajem?
—Masz rację. Dopuszczając mnie do tej inwestycji, zanim
wybuchł skandal, zachowałaś się jak złotodajna kwoka i jestem
ci za to wdzięczna. — Debbie zamruczała jak kotka, opierając
jasnowłosą głowę o błękitne oparcie fotela. — Ale wiesz,
gdybym wtedy nie nalegała, żebyś pojechała do Teksasu...
—Gdybyś mnie nie szantażowała, to chciałaś powiedzieć.
—Jak zwał, tak zwał. Faktem jest, że pojechałaś tam dzięki
mnie. I zmieniłaś tego wspaniałego wikinga w sopranistkę.
—Na miłość boską, Debbie! On był płatnym mordercą. Nie
przyszłoby ci do głowy, że jest „wspaniały", gdyby to w ciebie
wycelował lufę.
Delikatne blond rzęsy zatrzepotały.
—To zależy od kalibru. — Uśmiechnęła się pojednawczo.
— W każdym razie zdemaskowałaś perfidną intrygę, która
przez całe lata mogła paraliżować rynek. I w ten oto sposób
zawdzięczasz mi wzrost wartości UroTechu.
—Nie dostajesz podwyżki — odgryzła się Hope.
Debbie wzięła wykałaczkę i wbiła ją w oliwkę.
—Fundujesz stypendia dzieciakom w jakichś pipidówkach.
Pomyślałam sobie, że może chciałabyś dać pieniądze komuś,
kto potrafi je wydać z większą finezją. — Zrobiła nadąsaną,
a potem lekko skruszoną minę. — Wiem, wiem, wszyscy
widzą tylko wielkomiejskie dzieciaki, a zapominają o tych,
które ugrzęzły w takich miejscach jak Hopeful w Teksasie. Ja
jestem chciwym potworem, a ty szefem o kryształowym sercu.
Nie zasługuję na ciebie.
Upiła łyk i zerkała na Hope sponad szklanki.
—W dalszym ciągu nie dostajesz podwyżki. — Hope
spojrzała na zegarek. — O cholera!
Odstawiła szklankę, zrzuciła nogi z biurka, podbiegła do
telewizora ukrytego w bibliotece z wiśniowego drewna,
włączyła go, znalazła odpowiedni kanał i wróciła roześmiana
na miejsce.
Dziennnikarka prowadząca „Good Morning America"
rozmawiała z debiutującym w NBA Trenerem Roku i jego
jasnowłosą, świeżo poślubioną żoną.
—Powiedz mi, Hank, jak wpadliście z Karen na ten pomysł,
że napiszecie wspólnie książkę kucharską pod tytułem
„Jedzenie w biegu: wysokoenergetyczne przekąski —jak je
przyrządzać i kiedy jeść"?
Popatrzyli sobie w oczy, jakby dzieląc się intymnymi
wspomnieniami, a potem zaczęli opowiadać o wyprawie, na
której się poznali. Debbie zachłysnęła się łykiem martini,
wskazując palcem ekran telewizora.
—Słuchaj, oni mówią o tobie!
—Ciii! — Hope oparła się łokciami o biurko.
Hank omawiał ich przepisy ze sportowego punktu widzenia.
Karen, jako pani domu, oceniała ich walory smakowe
i odżywcze. Nowożeńcy odnosili się do siebie z sympatią
i szacunkiem, promienieli miłością, oczarowując od
pierwszych sekund prowadzącą program.
Karen wyszczuplała i wyglądała olśniewająco. Promieniała
od wewnątrz, w niczym nie przypominając bojaźliwej,
nieśmiałej kobiety, którą Hope poznała na wyprawie. Drań Jim
nie chciał słyszeć o żadnej terapii i trzy miesiące po rozwodzie
ożenił się ze swą sekretarką.
Miłość. Nie ma na nią silnych.
Karen twierdziła, że Hank jest cudowny dla jej chłopców,
a oni go po prostu uwielbiali. Jakżeby nie? Program już się
kończył, kiedy zadzwonił telefon. Ze wzrokiem przykutym do
ekranu, Hope podniosła słuchawkę.
—Manning Enterprises, Hope Austin.
—Dzień dobry, pani Austin. Mówi pan Austin.
—Jared!
—Patrzysz na te gołąbki? Jutro ustawią się kolejki po ich
książkę.
—Wiem. Uwierzyłbyś, że będą tacy swobodni? Można by
pomyśleć, że to ich setny wywiad na trasie promocyjnej. Swoją
drogą myślałam, że nagrasz ten program i obejrzysz go
później. Kto prowadzi zajęcia?
—Oczywiście Matt. Będę musiał dać mu podwyżkę. Facet
jest niesamowity; nigdy się nie skarży, zawsze idzie mi na
rękę, on po prostu żyje i oddycha szkołą. Właściwie chciałbym,
żeby znalazł się ktoś, kto by go wyrwał z tej rutyny. No tak...
Tęsknię za tobą.
—Ja też za tobą tęsknię.
Debbie wysączyła do końca martini, wstała i podeszła do
telewizora.
—Żegnam was, gołąbki. Całe to gruchanie przyprawia mnie
o mdłości.
Wyłączyła telewizor w czasie ostatniego ujęcia —
trzymających się za ręce Hanka i Karen, i zaraz potem wyszła,
trzepocząc w powietrzu palcami. Nuta rozrzewnienia w jej
głosie nie uszła uwagi Hope.
—Czy to była Debbie? — zapytał Jared.
—A któżby inny. Wiesz, właśnie pomyślałam, że ją też
trzeba wyrwać z tej rutyny. Może krótkie, forsowne wakacje...
Gdzieś, gdzie jest dużo piasku i słońca, i jakiś samotny, bardzo
męski, przewodnik.
—Daj sobie spokój, Hope. Nie pamiętasz, że na naszym
weselu narzekała na piasek wiejący jej w szkła kontaktowe?
Nie wytrzymałaby jednego dnia wędrówki.
—To samo powiedziałeś kiedyś o mnie, i zobacz, jaki
wyrósł ze mnie szczęśliwy traper.
Jego milczenie zaniepokoiło Hope.
—Zapomniałem pogratulować ci sukcesu na giełdzie —
powiedział ostrożnie.
Odetchnęła.
—Wiesz, że najchętniej nic bym już w swoim życiu nie
zmieniała. Trochę robi mi się smutno na myśl, że za miesiąc
ten nowy dom będzie już gotowy. Ale z drugiej strony mniej
będzie podróży do Nowego Jorku, mniej czasu spędzanego bez
ciebie.
Mówiła o pięknym domu w stylu kolonialnym z widokiem
na Sierra del Carmen. Z artystycznie urządzonym biurem, które
miało być wyposażone we wszelkie możliwe urządzenia
komunikacyjne, i pustym pokojem dziecinnym, który będzie
czekał, aż przyjdzie czas.
—Kiedy wracasz do domu?
—Jutro rano. Rozmawialiśmy o tym. Mam spotkanie
z ludźmi z tej nowej firmy komputerowej, o której opowiadał
Bill. Feast Market testuje ich nowy system i Bill jest
przekonany, że to zrewolucjonizuje biznes.
—Niech Debbie przeprowadzi wstępne rozmowy.
—Jared, nie mogę.
—Możesz. Ona zbierze informacje i jeśli uzna, że sprawa
jest warta zachodu, ustali następne spotkanie. Przecież ufasz jej
ocenom, tak czy nie?
—Tak, ale...
—Ale nikt nie zrobi tego lepiej ode mnie?
Cholera. Znów ją przyłapał.
—Pozwól pracować innym, Hope. Rozdzielaj zadania.
Przecież wierzysz w demokrację, prawda?
—Nie grasz fair, Jared!
—A co w tym jest nie fair? Tęsknię za żoną. Chcę ją dziś
w nocy wziąć w ramiona i kochać się z nią. A to jest to, co ona
robi najlepiej. Jedyne, w czym jest niezastąpiona.
Hope skręciła w palcach przewód telefonu.
—Zechciałbyś to powtórzyć?
—Jesteś jedyną kobietą, którą kocham, jedyną, której
pragnę. I chcę cię teraz, kochanie. Nie mogę myśleć o niczym
innym.
Kiedy tak mówił, była słaba i bezbronna.
—Ta giełda... Chcę cię... Muszę wiedzieć, czy...Ach, do
diabła z tym, nieważne. Jestem egoistą. Zobaczymy się jutro,
zgodnie z planem.
Egoista? To on nauczył ją żyć w zgodzie z naturą,
w skalnych kanionach i na palącej pustyni. Wzbogacił jej życie
na tysiąc sposobów i sprawił, że każdy nowy dzień jest
cudowny. A teraz czuje się trochę niepewnie — z jej powodu.
—Nie, zmieniłam zdanie. Idę powiedzieć Debbie, żeby mnie
zastąpiła, i łapię najbliższy samolot.
—Nie musisz...
—Ja chcę, Jared.
Uśmiechnęła się, słysząc jego westchnienie, myśląc o jego
stęsknionych ramionach i pustym pokoju dziecinnym. Chyba
nadszedł już czas.