Uniwersum Metro 2033
Dimitrij Jermakow
Ślepcy
tłumaczenie : marcel @ metro2033.pl
Poniższy tekst nie jest oficjalnym tłumaczeniem. Spodoba ci się – podziękuj. Nie spodoba –
zrób lepiej. Jeśli jakimś cudem ktoś to kiedyś wyda po polsku – kup. Jeśli nie, postaraj się
choć kupić rosyjski oryginał.
Niestety nie ma broni.
Do tej pory wspominam jak znaleźliśmy na ścianie, na wpół zniszczonego budynku ten zagadkowy
napis. Nie wiadomo przez kogo i po co zrobiony. Wszystkiego cztery słowa: « niestety, nie ma
broni ». Być może jakiś nieszczęśnik napisał to w przypływie rozpaczy? Albo było to pewnego
rodzaju ostrzeżenie? Albo ktoś po prostu zażartował? Wtedy nie przywiązywałem uwagi do tego
napisu. Ale teraz, kiedy weszliśmy w największą gęstwinę, ogromne czerwone litery wiszą przed
oczami, i powtarzam znowu i znowu gwiżdżącym szeptem: « Niestety nie ma broni. »
I pistoletu też nie ma. A co jest? Tylko skafandry « Sparch - 2 m » z zapasem tlenu i energii na
dwa dni. Do tego ostry nóż i potargana mapa, na której zaznaczono końcowy punkt naszej drogi.
Miasto Soczi …
« W mieście Soczi - ciemne noce ».Gierman Budanow, królestwo mu niebieskie, lubił powtarzać te
słowa.
Ciemne noce … ale poza tym gorące pożywienie i ciepłe łóżko. Niezawodne, potężne ściany
ogromnego schronu. Jeżeli patrzeć po mapie - głupstwo, ręką podać. Sąsiedzi. Jedna noga tu - druga
tam.
Aha. Gładko to było na papierze, zapomnieliśmy cholera, o wąwozach i lasach. I wiatrołomach. I
bagnach.
Zarośla otaczają nas ze wszystkich stron. Są tak gęste że pomimo najlepszych chęci nie da się
dostrzec niebezpieczeństwa. Ale samego budynku kościoła, z jakiegoś powodu nie oplotły. Tak
jakby schodziły mu z drogi. Ciekawa zagadka. Potem, być może, połamię sobie nad nią głowę.
Skradam się do długiego wąskiego okienka i ostrożnie wyglądam na zewnątrz. Doskonałe miejsce
- kościół. Ściany grube, otwór drzwiowy wąski, okna - jakby strzelnice i to rozmieszczone ze
wszystkich stron. Bokiem, wzdłuż ścianki przedostaję się do innego okienka, wychodzącego na
północ.
Niczego strasznego nie widać.
Matowe mroczne światło, oszczędnie, po kropli sączące się z nieba, prawie nie dostaje się tutaj, i
wydaje się, że teraz jest wieczór. Z drugiej strony, pies jeden wie,... wieczór na dworze, ranek albo
dzień.
Co wiem na pewno? Tylko jedno: obserwują nas.
Od czasu jak po wyczerpaniu zapasów, porzuciliśmy nasze schronienie i wyruszyliśmy w drogę,
ani na chwile nie opuszcza nas uczucie, że patrzą na nas czyjeś oczy. Bacznie patrzą. Niedobrze.
Bywają chwile, kiedy uczucie niebezpieczeństwa, kryjącego się za plecami, robi się wręcz
nieznośne. Jak jak gdyby ktoś - wetknął w czaszkę świder i powoli, delektując się moimi
męczarniami, wkręca go coraz głębiej i głębiej. Wystarczy się odwrócić - i uczucie zagrożenia od
razu znika ale mija kilka minut, i znowu nieubłagany, niestrudzony prześladowca pojawia się na
swoim stanowisku.
Na rękawie skafandra jest umocowane specjalne lusterko, żeby bez obracania patrzeć w tył. I
przez to ja pół drogi lazłem jak dureń z ręką zadartą do góry. Choć w nieważkości, z pewnością,
bardzo wygodne. Szkoda że, nie zdarzyło mi się sprawdzić.
Kombajn by tutaj się przydał. A jeszcze lepiej - miotacz ognia. Spalić, wypalić do jednego suche
drzewiaste krzaki! W tym piekielnym lesie nawet drzew normalnych nie ma. Prawie nie ma.
Wszystkie one spaliły się dwadzieścia lat temu, a na ich miejsce wyrósł burzan o wysokości
dorosłego człowieka. A na ziemi - nieprzebyty wiatrołom, nogi grzęzną, jak w potrzasku. Kłujące,
pokraczne gałązki, obsypane ogromnymi kolcami, splatają się miejscami do takiego stopnia, że
przekształcają się w nieprzerwaną ścianę. Taki to diabelski las.
Napalm by się przydał. Przemknęlibyśmy wtedy przez dżunglę jak wiatr, przed siebie, wprost w
przyjacielskie ramiona soczinowców...ale nie ma miotacza ognia. I napalmu nie ma. Nożami trzeba
torować drogę. W sumie co mamy? W ciągu dwóch godzin przeszliśmy setną część drogi. No i
jeszcze przystanek musieliśmy zrobić, kiedy Swietka upadła i ledwo słyszalnie wyszeptała, że nie
zrobi więcej ani kroku. Biedactwo. Ciężko jej. Cholerne skafandry.
Z westchnieniem opadam na kamienną podłogę. Dam sobie i Swietłanie jeszcze pięć minut
odpoczynku. Potem ją obudzę, i kontynuujemy marsz. Musimy kontynuować. Dojdziemy …
Oczy zaczynają się zlepiać.
Nie! Nie spać! Walczyć z snem!
Niepotrzebnie się szarpię. Natura, matka nasza, robi swoje. Głowa opada coraz niżej, niżej... i
ostatnie co udaje mi się zobaczyć, to ciemna sylwetka zasłaniająca wejście do świątyni.
Co?!
W tej samej chwili podskakuję, jakby oblany wrzątkiem. Nie śpij bo się obiadem staniesz!
Już jestem na nogach.
Nikogo. Tylko na wietrze ruszają się wierzchołki najwyższych krzaków. Liany, niczym węże
huśtają się równie leniwie. Żadnych potworów. Żadnych śladów. A przecież wyraźnie widziałem –
ktoś tam stał!
Rozwiązane: ukrywamy. Czy siedzimy w ukryciu, czy idziemy przez dżunglę, co za różnica.
Zechcą zabić - zabiją. Zgadza się ? Zgadza!
A ostrożność … jak zachować ostrożność, jeśli nie wiadomo przed czym? Nasze zadnie - posuwać
się naprzód. I już. Ta myśl przynosi dziwną, prawie narkotyczną ulgę. I tylko te dwie stalowe śruby
wkręcające się w tył mojej głowy. Jak im się nie znudzi? No dobra, chcecie się bawić wziernikiem,
diabły jedne? No to się pobawimy!
Część pierwsza
Senne królestwo
Rozdział 1
Będę żyć.
Odurzające skostnienie obejmowało myśli i zmysły. Powoli ale uparcie, pokonując wściekły opór,
podporządkowywało sobie wolę, oplatało ciało miękkimi ale silnymi kajdanami. Jednak człowiek
jeszcze walczył. Z każdym szarpnięciem pogrążał się głębiej i głębiej w niewidoczne trzęsawisko,
ale nie zaprzestawał wysiłków.
Ostatnim zrywem zrzuciwszy na chwilę aksamitny pęta, człowiek podniósł broń w rozpaczliwej
nadziei zniszczenia kłębiącego się naokoło zła. Z piersi wyrwał się potężny krzyk. Wściekły ryk, w
który człowiek włożył cały ból, przerażenie i cierpienia, część siebie.
–
Nie.... !!! - rozniosło po jaskiniach dudniące echo.
A wykrzywione, ściśnięte w nagłym skurczu wargi, na chwilę przed tym jak mrok ogarnął go
całego, zdążyły jeszcze wyszeptać:
- Wolność …
* * *
Kap. Kap.
Żadnego innego dźwięku, w labiryncie podziemnych sal i korytarzy nie było. To królestwo
milczenia. I bojaźliwy, smutny dźwięk spadających z sufitu kropel ciszy nie naruszał - w ciągu tylu
lat zlał się z nią, stał się jej częścią.
Kap. Kap.
Pierwotny mrok panuje w krasowych jaskiniach. Jest wieczny, jak niebo, jak ziemia, jak wiatr. Jest
bezbrzeżny, niczym morski odmęt. Nawet w największej głębinie, nie jest tak ciemno jak tu pod
ziemią. I tak samo, jak dno oceanu, jaskinia nie pusta. Tu istnieje od dawien dawna inny świat.
Surowy świat, zimny …
Piękny.
Tam, gdzie padają kropelki, wiek za wiekiem rosną fantastyczne kwiaty, złe smoki, torty weselne,
kolumny, owinięte bluszczem. Piękno ta nie nie jest przeznaczone dla czyichkolwiek oczu. Jak pies
ogrodnika, przyroda nie pozwala ani jednej żywej istocie zachwycać się tym majestatycznym,
groźnym pięknem, które żmudnie tworzyła przez wiele tysiące lat.
Kap. Kap.
Każda kropelka dodaje swoją kreskę, swoje pociągnięcie pędzla. I choćby dzieło było już
skończone, praca trwa. Nieskończonym szeregiem spadają z sufitu miniaturowi « rzeźbiarze » .
Długą drogę pokonuje woda przez setki warstw górskiej ziemi. Krople sączą się powoli, ale ich
koniec zawsze ten sam: rozlecieć się w pył i stać się częścią podziemnego jeziora, żeby kiedyś
potem wrócić na górę, do atmosfery. I cykl ten trwa niezakłócenie przez miliony lat.
Nagle w następnej kropli, wiszącej na koniuszku ogromnego kamiennego sopla - stalaktytu, odbija
się promień światła.
Światło, obce temu światu, tak samo jak ciepło albo życie, jednak znalazło przejście. Ono drży,
samo dokładnie rozumie, jak niewłaściwe jest tu – w królestwie ciemności. Ale nie gaśnie.
Z malusieńkiej szczelinki, przecinającej kamienną bryłę, pełgał migoczący blask. Nie wiatr i nie
woda zrobili otwór w ścianie, tworząc drogę pomiędzy jednym a drugim światem. Tylko ręce.
Ludzkie ręce. Czy to w porywie rozpaczy, czy to w ataku obłędu ktoś przedzierał się przez
kamienną przegrodę, dłubał, wiercił i kruszył oporny kamień. Trudno odgadnąć, ile pracy wykonali
nieznani kamieniarze wgryzając się w granitowy monolit. Ale, co najbardziej zadziwiające, w
chwili kiedy do cele pozostały już tylko centymetry, praca została porzucona. I tylko łańcuszek
śladów, odciśniętych w mokrej glinie, przypominał o tym że kiedyś odwiedzili to miejsce ludzie.
Człowiek otwierał oczy. Zamykał. Otwierał znowu.
Nic, ale to naprawdę nic się nie zmieniało. Nieprzenikniony mrok panował zarówno na zewnątrz
jak i wewnątrz.
Człowiek nie miał wiedzy o tym czym jest światło, czym ciemno. Czym zachód i wschód, woda i
pożywienie. Niczego nie rozumiał i nie pojmował. Trząsł się i kulił się od przeszywającego do
kości mrozu ale nie potrafił nazwać tego « zimnem ».
Uszy człowieka nie chwytały żadnych dźwięków, oprócz stukania własnego serca, ale nie wiedział,
co to takiego « cisza ». Słowa jakby wyleciały z pamięci. Pojęcia, którymi tak łatwo można określić
otaczający świat – zniknęły. Ulotniły się, pozostawiając po sobie tylko przytłaczającą, męczącą
pustkę. Słuch, dotyk, węch i inne zmysły stały się bezużyteczne. Mogły wiele przekazać swojemu
właścicielowi, ale on nie słyszał nawet samego siebie. I nie próbował nic zrobić.
Jego mózg przypominał zagubionego dowódcę, który nie jest już zdolny kierować powierzonymi
mu ludźmi. Potężne muskuły, niczym wierni żołnierze, wytrwale czekali na rozkazy. Patrzeli z
nadzieją na tego, kto zawsze kierował nimi i utrzymywał z dala od zagrożeń.
Tak mijały minuty. Ciało człowieka marzło coraz bardziej. Śmiertelne zimno skuwało jego
kończyny, powoli ale metodycznie podkradając się do serca. Jeszcze trochę – i życie tej istoty, czy
to umierającej czy też rodzącej się na nowo – urwie się do reszty.
Nagle ręce i nogi zaczęły się ruszać. Zgięły się łokcie, potem kolana. Potem, już z mniejszym
trudem, uniósł się na czworaka i zaczął czołgać się naprzód. Poprzez ciemność. Byle dalej od
miejsca gdzie się ocknął. Zmartwiały rozum, nie kierował ciałem. Ciało posuwało się ….samo.
Każde szarpnięcie, wiązało się z ogromną pracą, jak gdyby ktoś zakuł człowieka w rycerską zbroję,
albo obwiesił go ciężkimi bryłami gruzu. Ścierpnięte, zesztywniałe mięśnie, ledwie się słuchały. Ale
zatrzymać się nie mógł. Ktoś, coś, ciągnęło człowieka za sobą. Popędzało, nie pozwalając się
zatrzymać. Powtarzając raz po raz : « Naprzód! Zatrzymasz się - umrzesz ».
Uszy nie słyszały tego rozkazu, ale czuła go każda komórka ciała, walczącego z lodowatym
oddechem śmierci.
Niczym młodszy oficer, który, naruszając wszystkie zasady i regulaminy, zastępuje dowódcę który
wpadł w panikę, i ratuje wojsko od zagłady, instynkt samozachowawczy uratował człowieka.
Złapał i znowu podniósł prawie leżący na ziemi sztandar. Zebrał, zorganizował i poprowadził do
ataku, wojsko...
- Naprzód! Naprzód! - podpędzał go surowy przewodnik. Miotający się w mroku człowiek już
rozumiał, czym jest ciemność, zimno i wilgoć. Teraz mógł znaleźć słowa, żeby opisać to, co czuł.
Ale wszystko co dotyczyło jego osobiście skrywała zasłona ciemności, której nie udawało się
zrzucić. Jego myśli jakby zamierały nad brzegiem bezdennej przepaści. Niezdecydowanie, kręciła
się na granicy poznanej ziemi, to nabierając odwagi żeby szarpnąć się w przód, to znów się cofając.
W oczach człowieka zaczęło pojawiać się łzy, ale w ostatniej chwili wziął się w garść. Wytarł nos,
dłonią w grubej twardej rękawicy.
- Starczy łez. Bądź mężczyzną! - zrugał sam siebie człowiek i w tej samej chwili zastygnął z
uchylonymi ustami.
Najbardziej gnębił człowieka fakt, że nie wiedział jak się ma zwracać sam do siebie. I oto uroiło
mu się że jeszcze chwila i przypomni sobie imię. Niepotrzebnie. Pamięć była zniszczona, część
mózgu jak gdyby się wypaliła albo została wycięta. Nadzieja że uda się złapać za ogon,
przemykające imię, szybko zgasła.
- Bądź facetem. Bum....pozbieraj myśli. To brzmi! - uśmiechając się radośnie, powtórzył jeszcze
kilka razy zamieniając intonację: - Bom! Bum! Umysł! Bum żyje.
Próba stanięcia w całkiem wyprostowanej pozycji się nie powiodła.