Michaels Leigh Spotkanie pod róza

background image




Leigh Michaels

Spotkanie pod różą

background image

ROZDZIA

Ł PIERWSZY

Gina wesz

ła do restauracji i z ulgą zauważyła, że jest

pierwsza. W jej sytuacji spóźnienie byłoby nie tylko oznaką

złych manier, ale też zwykłej głupoty. Ta rozmowa to jej
jedyna szansa -

jeśli się nie uda, będzie mogła pożegnać się ze

swoimi planami.

Szef restauracji zlustrowa

ł ją uważnie i spytał:

- Woli pani poczeka

ć w barze czy przy stoliku?

- Przy stoliku, moja towarzyszka powinna zjawi

ć się lada

chwila. Zna pan panią Garrett? Anne Garrett?

Jego twarz nawet nie drgn

ęła.

- Naturalnie - odpar

ł zimnym tonem. - Każdy w tym

mieście zna wydawcę lokalnej gazety, panno Haskell.

M

ężczyzna strzelił palcami i natychmiast zjawił się kelner,

który wskazał jej właściwy stolik.

Zadaj

ę głupie pytania, skarciła się w myślach Gina,

powinnam go raczej zapytać, czy stek jest świeży. To by go

pewnie mniej dotknęło.

O ile oczywi

ście zdarzy się jeszcze okazja. Obiady w

drogich restauracjach nie należały do jej codzienności.

Wprawdzie spędziła w Lakemont większą część swojego

życia, ale jeszcze nigdy nie była „Pod Klonem".

Usiad

ła i dyskretnie rozejrzała się po sali. Stoliki, choć

było ich wiele, zostały tak rozmieszczone, aby goście mogli
czu

ć się kameralnie. Przyciszone dźwięki muzyki skutecznie

tłumiły gwar rozmów.

Wystr

ój wnętrza wyraźnie nawiązywał do nazwy lokalu.

Ściany ozdabiały artystyczne fotografie drzew klonu.

Eleganckie bladozłote obrusy kontrastowały z bordowymi

serwetkami. Całość robiła oszałamiające wrażenie.

W k

ącie stał wielki, lśniący fortepian, a zaraz za nim

znajdowała się niewielka sala do tańca. Wzdłuż przeciwległej

ściany wił się połyskujący mosiądzem i szlachetnym drewnem

background image

bar. O tej porze był niemal pusty. Jedyny gość siedział na

wysokim stołku i zamyślony stukał miarowo w kontuar. W
jego postawi

e było coś, co mimowolnie przyciągnęło wzrok

Giny. Z zainteresowaniem wpatrywała się w jego plecy, gdy

nagle odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy. Nawet nie

drgnęły mu powieki.

Zmieszana,

że przyłapał ją na tej niewinnej obserwacji,

poczuła, jak krew nabiega jej do twarzy. Spróbowała się

opanować. To przecież zupełny przypadek, że ich spojrzenia

się spotkały. W takiej sytuacji dobrze wychowany człowiek

odwraca niespiesznie wzrok i skrępowanie mija. Ale nie ten

mężczyzna...

Nie spuszcza

ł z niej oczu. Przechylił głowę lekko do tyłu,

oparł łokieć na barze i przyglądał się jej z wyraźnym
zadowoleniem.

Gina za wszelk

ą cenę starała się nadać swojemu

spojrzeniu nieco bezmyślny charakter. Próbowała udawać, że

leniwie rozgląda się po sali, a nieznajomy po prostu znalazł się

na drodze, Jej wzrok beznamiętnie prześlizgnął się po ścianie,

po czym powoli wyciągnęła rękę po kartę.

Usi

łowała skupić się na liście dań, ale wszystkie nazwy

by

ły jakieś zamazane. Sięgnęła więc po serwetkę i starannie

rozłożyła ją na kolanach.

Ale napi

ęcie jej nie opuszczało. Chociaż nie patrzyła na

nieznajomego, czuła, że on wciąż się w nią wpatruje.

Zaczynała mieć tego dość. Zdecydowanym ruchem odłożyła

kartę i odwróciła się w stronę mężczyzny. Tym razem nie

zawracała sobie głowy udawaniem, że podziwia wystrój

lokalu. Oparła łokcie na stole, podparła brodę i przyglądała

mu się otwarcie.

Musia

ła przyznać, że stanowił doskonałe uzupełnienie

tego wnętrza. Wysoki, niezwykle przystojny, rozparty w

niewymuszonej pozie wpatrywał się w nią tajemniczym

background image

spojrzeniem zielonych oczu. Mocna szczęka była lekko

wysunięta, a twarz pokerzysty nie zdradzała żadnych uczuć.

Niewątpliwie podobał się kobietom i miał tego świadomość.

Na szczęście Gina nigdy nie gustowała w takich posępnych,

drapieżnych typach.

Zastanawia

ła się, dlaczego tak się w nią wpatrywał. Nie

miała pojęcia, o co mu chodzi. Z pewnością nie była to reakcja

na jej niewinne zerknięcie. Nie wątpiła, że był
przyzwyczajony do znacznie bardziej wymownych kobiecych

spojrzeń.

Tymczasem tajemniczy m

ężczyzna, nadal nie spuszczając

z niej wzroku, pewnym ruchem sięgnął po stojącą na barze

szklankę i z dziwnym uśmiechem podniósł ją w geście toastu.

I co powiesz, mrukn

ęła w duchu do siebie, mimowolnie

stałaś się barową podrywaczką. No trudno, w końcu co ją
obch

odzi opinia jakiegoś zupełnie obcego faceta?

Nieznajomy poruszy

ł się na stołku i przez chwilę miała

wra

żenie, że chce wstać. Poczuła, jak jej napięcie rośnie. Jeśli

on tu podejdzie...

W tym momencie tu

ż za nią rozległ się nieoczekiwanie

dźwięk tłuczonego szkła. Gina mimowolnie podskoczyła na

krześle. Serwetka sfrunęła z jej kolan, więc schyliła się

pospiesznie, żeby ją podnieść. Przy tej okazji potrąciła

elegancką, ozdobioną miedzianym okuciem kartę dań, która z

głośnym stukiem upadła na podłogę.

Krew nap

łynęła jej do twarzy. Najchętniej zostałaby już na

zawsze pod stołem. Zafundowała facetowi przy barze niezłe

przedstawienie. Musiał się dobrze bawić. Co za szczęście, że

nie widział teraz jej twarzy. I miała nadzieję, że nigdy więcej
jej nie zobaczy.

W

łaśnie próbowała odzyskać równowagę, kiedy usłyszała

lekkie kroki i głos kelnera anonsującego z szacunkiem:

- Pani Garrett.

background image

Powinien jeszcze trzasn

ąć obcasami, pomyślała Gina

złośliwie.

- Witaj, Gino. Mi

ło cię znowu widzieć - powiedziała

Anne Garrett i zwróciła się do kelnera: - Dziękuję, Bruce.
Poradzimy sobie.

M

ężczyzna spojrzał nieco sceptycznie, ale oddalił się

posłusznie.

- Przepraszam, zwykle nie jestem tak niezdarna -

pr

óbowała

usprawiedliwić

się

Gina.

Jednocześnie

powstrzymywała się siłą woli, aby nie rzucić nawet

przelotnego spojrzenia w stronę baru. Rozbawienie, jakie

niewątpliwie zobaczyłaby w oczach nieznajomego, z

pewnością nie pomogłoby jej się opanować.

- Och, nie przejmuj si

ę. Mnie też zdarzają się takie rzeczy

w najmniej odpowiednich miejscach - pocieszy

ła ją Anne,

siadając naprzeciwko. - Przykro mi, ale muszę cię uprzedzić,

że za godzinę powinnam być z powrotem w redakcji.

Gina prze

łknęła nerwowo ślinę. Tylko godzina... To

niewiele. Chociaż z drugiej strony, jeśli nie zdoła przekonać
Anne do s

wojego planu w ciągu godziny, to choćby miała do

dyspozycji nawet cały dzień, i tak nic by z tego nie wyszło.

Upi

ła łyk mrożonej herbaty, którą właśnie przyniesiono, i

odezwała się:

- Przede wszystkim, chc

ę podziękować, że zgodziłaś się

na to spotkanie. J

esteś ekspertem, jeśli chodzi o sprawy

naszego miasteczka. Doceniam to, że bardzo leży ci na sercu
los Lakemont.

- Jak ka

żdemu mieszkańcowi - odparła Anne, odstawiając

filiżankę z kawą.

- Ale nie ka

żdy ma takie możliwości jak ty - wyrwało się

Ginie.

Anne u

śmiechnęła się i lekko uniosła brwi.

- Jakie mo

żliwości masz na myśli?

background image

Gina mia

ła ochotę ugryźć się w język, ale było już za

późno. Musiała szybko przejść do rzeczy.

- Chodzi o muzeum - powiedzia

ła krótko. - Wiem, że

byłaś tam kilka tygodni temu.

- Owszem, odwiedzi

łam je. To niezwykle miłe, choć dość

małe muzeum...

- I to jest w

łaśnie problem! - Gina czuła, że powoli daje

się ponieść emocjom. Mimowolnie przejechała ręką po karku.

Miała wrażenie, że czyjeś oczy świdrują ją na wylot... -
Lakemont i hrab

stwo Kerrigan zasługują na coś więcej niż

„miłe, małe muzeum"! Jest ono już tak przepełnione, że nie
mie

ści eksponatów! Ostatnio zaproponowano nam witraż z

kościoła świętego Franciszka, ale nie mamy gdzie go

przechowywać, nie mówiąc już o wystawieniu!

Anne pola

ła sosem sałatkę, którą postawił przed nią

kelner, i spojrzała pytająco.

- Chcecie wi

ęc uzyskać dotację na co...? Na salę, w której

można wystawić witraż?

- Niezupe

łnie. - Gina westchnęła głęboko i dokończyła

odważnie: - Na całe muzeum.

- My

ślisz o budowie nowej siedziby? - spytała Anne

lekko zaskoczona.

- Och, nie! - zaprzeczy

ła Gina gorąco. - Nowy budynek

jako siedziba muzeum historycznego to nieporozumienie!

- Ten, w kt

órym teraz się mieści, ma pewnie ponad sto

lat? Zgadłam?

- Owszem. To dawna posiad

łość Essie Kerrigan,

założycielki Towarzystwa Historycznego i inicjatorki otwarcia

muzeum. Essie oddała na ten cel swój dom, własne zbiory i

swoimi pieniędzmi łatała dziury w budżecie. Poświęciła

sprawom muzeum całe życie.

- Ale Essie odesz

ła i teraz ty zarządzasz tym miejscem.

To czasami wymaga trudnych decyzji...

background image

Gina u

śmiechnęła się lekko.

- Nowy budynek nie wchodzi w gr

ę z jeszcze jednego

względu - duch Essie źle by się w nim czuł. Szkło, metal,

plastik, Essie tego nie lubiła. Jeszcze zaczęłaby nas straszyć.

Ale jest inna, poważniejsza kwestia - takie muzeum musi mieć

odpowiednie otoczenie, nie może znajdować się gdzieś na

przedmieściach. Najlepsze byłoby centrum, okolice starówki...

- Czyli tam, gdzie nie da si

ę już wcisnąć nawet szpilki, a

gr

unty są oszałamiająco drogie?

- W

łaśnie - skinęła głową Gina.

- Sama widzisz,

że to nie jest proste. Chętnie bym wam

pomogła, spędziliśmy z rodziną bardzo miłe popołudnie w
waszym muzeum...

- Mi

łe popołudnie... - powtórzyła Gina i odłożyła widelec.

- Ci

eszę się, że wam się podobało, ale powiedz, czy

zamierzaliście odwiedzić nas jeszcze raz? Przypuszczam, że

nie. W kilka godzin obejrzeliście wszystko, co wystawiliśmy i

zapomnieliście o muzeum. I tak będzie jeszcze długo, o ile nie

otworzymy następnych sal, w których moglibyśmy

organizować nowe wystawy, wymieniać ekspozycję. Tylko

wtedy przyciągniemy kolejnych gości i pozyskamy stałych

bywalców. Sama przyznaj, byłaś pewna, że to już wszystko,

co mamy i nie zamierzałaś do nas więcej zaglądać.

- Prawdopodobnie nie w najbli

ższym czasie - przytaknęła

Anne.

- I to jest najwi

ększy problem! Muzeum musi mieć nowe

pomieszczenia, albo po prostu zginie.

- Nowe pomieszczenia? - powt

órzyła Anne pytająco.

Gina zacisn

ęła ręce na filiżance i przez chwilę

zastanawiała się, co powinna jeszcze dodać. Nie chciała

spłoszyć Anne wygórowanymi żądaniami, bo mogła wszystko

stracić.

background image

Ale z drugiej strony, je

śli nie będzie mierzyć wysoko,

nigdy nie osiągnie celu, jaki sobie postawiła. I muzeum
zostanie zlikwidowane. Ukochane dziecko Essie Kerrigan.

Nie, nie mogła do tego dopuścić.

- Chc

ę odrestaurować cały budynek - powiedziała

odważnie, patrząc Anne w oczy. - Od lat nikt nie robił w nim
remontu. Z funduszy, jakie mieli

śmy, łataliśmy najpilniejsze

potrzeby, ale konieczna jest konserw

acja całości. Chciałabym

powiększyć okna, wyburzyć niektóre ściany, żeby uzyskać

duże powierzchnie wystawowe...

- Wol

ę sobie nawet nie wyobrażać, co powiedziałaby

Essie Kerrigan, gdyby wiedziała o tych planach - przerwała jej
Anne.

- Z pewno

ścią byłaby nieco oszołomiona - przyznała

Gina. -

Ale ona rozumiała potrzeby muzeum. Wiedziała, że

musimy mieć więcej miejsca, lepsze światło i lepszą ochronę

dla naszych zbiorów. Nie masz pojęcia, jak trudno jest w

dyskretny sposób pilnować wszystkich gości!

- A ja my

ślałam, że osobisty przewodnik, którego

dostaliśmy podczas zwiedzania, to zwykła uprzejmość! -

zaśmiała się Anne. - Nie miałam pojęcia, że to cichy strażnik
muzealnych zbiorów!

- To nie tak! - pr

óbowała ratować sytuację Gina. -

Przewodnicy to w większości wolontariusze, nie mają nic

wspólnego z profesjonalną ochroną, ale czasami sama ich

obecność wystarczy, aby goście czuli, że ktoś ich obserwuje.

Muszę przyznać, że ochrona zbiorów to jeden z

najważniejszych problemów. A wracając do remontu,

chciałabym też dobudować boczne skrzydła i urządzić w nich
dodatkowe sale wystawowe.

- Gdzie? - spyta

ła Anne ze zdumieniem. - Przecież tam

nie ma miejsca.

background image

- Owszem, jest. Mo

żemy zrezygnować z części trawnika

przed budynkiem. I przy

okazji chciałabym cię uspokoić nie

proszę o pieniądze.

- Co za ulga! - wymrucza

ła Anne.

- Zamierzam zorganizowa

ć wielką zbiórkę wśród

mieszkańców Lakemont i mam nadzieję, że mi w tym

pomożecie.

- Rozumiem,

że chciałabyś mieć poparcie naszej gazety?

Gina skinęła głową z przejęciem.

- Naturalnie - zapewni

ła gorąco. Była pewna, że jeśli

„Kronika" przyłączy się do tej akcji, pieniądze popłyną
szerokim strumieniem.

- I temu zawdzi

ęczam zaproszenie na lunch, jak się

domyślam. .. ? - zapytała Anne z uśmiechem.

Gina nie mia

ła pojęcia, co odpowiedzieć. Milczała, bojąc

się przerwać ciszę, która zapadła po tym pytaniu.

Napi

ęcie rosło, a Gina znowu poczuła dziwne mrowienie

na karku. Wrażenie, że ciągle jest obserwowana, było tak

silne, że prawie zapomniała o kłopotach muzeum. Dyskretnie

spojrzała do tyłu, ale przy barze nikogo teraz nie było.

Najwyraźniej nieznajomy mężczyzna wyszedł już z

restauracji. Skąd zatem to napięcie? Czyżby jego spojrzenie

było tak intensywne, że działało na nią nawet wtedy, gdy on

już nie patrzył?

W zasadzie powinna poczu

ć ulgę. Chciała przecież, aby

przestał się w nią wpatrywać i poszedł sobie. Tymczasem

ogarnął ją dziwny niepokój. Nie rozumiała tego.

Usiad

ła wygodniej, odsunęła talerz z resztką sałatki i

swobodnie rozejrzała się po sali. Anne rozważała coś w

myślach i Gina nie chciała jej w tym przeszkadzać.

Przesun

ęła wzrokiem po twarzach kilkorga gości i nagle

drgnęła zaskoczona. Nieznajomy wcale nie wyszedł, po prostu

zmienił miejsce. Siedział kilka stolików dalej i jadł obiad w

background image

towarzystwie innego mężczyzny. I oczywiście właśnie teraz

odwrócił głowę w jej kierunku.

Czu

ła, że nie zniesie tego napięcia ani chwili dłużej.

Odwróciła się do Anne i spytała:

- Znasz tego m

ężczyznę? - Ruchem głowy wskazała

stolik, przy którym siedział. - Kto to jest?

Anne wygl

ądała na nieco zaskoczoną nagłą zmianą

tematu.

- O którego z nich pytasz?
- O tego, kt

óry wygląda jak orzeł.

- Jak co??? - zapyta

ła Anne zdziwiona.

- Och, wiesz - mrukn

ęła Gina niecierpliwie. - Taki

dumny, surowy, wygląda, jakby rozglądał się za ofiarą.

- Ca

łkiem niezły opis. Dumny i surowy... - powtórzyła

Anne, unosząc lekko brwi. - Powinnaś go znać. Jest w jakiś

sposób spokrewniony z Essie. Nazywa się Dez Kerrigan.

Oczywi

ście, że o nim słyszała. Genealogia i historia rodu

to były główne koniki Essie i Gina nie raz wysłuchiwała

długich opowieści o losach rozmaitych potomków

Kerriganów. Jednak nigdy dotąd nie spotkała Deza Kerrigana.

Nie odwiedzał Essie i z tego co wiedziała, nie kontaktował się

z nią. Najwyraźniej nie zależało mu na podtrzymywaniu

więzów rodzinnych.

Usi

łowała sobie przypomnieć, co takiego mówiła o nim

Essie. Nie mogła się pozbyć wrażenia, że nie było to nic
pochlebnego. Dziwne -

wygłaszanie negatywnych opinii nie

leżało raczej w zwyczaju Essie. A jednak. Tylko co to było?

- Hmm... to interesuj

ące - wymruczała Anne, wyraźnie się

nad czymś zastanawiając. - Co chcesz o nim wiedzieć?

- Ach, nic takiego, po prostu zwr

ócił moją uwagę -

próbowała zbagatelizować całą sprawę. - Co jest w tym

interesującego? Fakt, że krewny Essie je tu obiad?

background image

- Nie. Raczej to, z kim je - powiedzia

ła Anne tajemniczo i

złożyła serwetkę. - Przykro mi, ale muszę już wracać do
redakcji.

Gina wsta

ła od stolika i wyciągnęła rękę.

- Dzi

ękuję za spotkanie. Domyślam się, że nie możesz się

deklarować od razu, ale...

- Ale mimo wszystko chcia

łabyś poznać moją opinię -

przerwała jej Anne. - Szczerze mówiąc, uważam, że te plany

są zbyt skromne.

- Zbyt skromne!? - powt

órzyła Gina zaszokowana. Anne

skinęła głową, wyjęła swoją wizytówkę, zanotowała

co

ś na odwrocie i podała ją Ginie.

- Urz

ądzam małe przyjęcie w sobotę. Zapraszam,

wpadnij, to dobra okazja, żeby spotkać na neutralnym gruncie

paru potencjalnych sponsorów. Tu jest adres. Naprawdę,

muszę już lecieć, ale koniecznie przeczytaj jutro naszą gazetę.

I zanim Gina zd

ążyła spytać, co takiego ukaże się jutro w

„Kronice Lakemont", już jej nie było.

Nast

ępnego ranka Gina obudziła się, kiedy na dworze było

jeszcze ciemno. Należała wprawdzie do rannych ptaszków, ale

tak wczesna pora nawet dla niej była zaskoczeniem. Leżała w

łóżku i z niecierpliwością czekała, kiedy usłyszy warkot

silnika starego samochodu doręczyciela gazet.

Od wczoraj zastanawia

ła się, co takiego przeczyta w

dzisiejszym wydaniu „Kroniki". Do głowy przychodziły jej

najróżniejsze pomysły, nawet taki, że Anne wykorzystała
jedynie ok

azję, by swoimi tajemniczymi słowami zdobyć

kolejnego czytelnika.

Wsta

ła z łóżka, poszła do kuchni i zrobiła sobie kawę.

Usiad

ła z kubkiem na parapecie w salonie i wyglądała

przez okno. Z tego miejsca widziała tylko dwa boczne

skrzydła budynku. W większości mieszkań było jeszcze

ciemno. Niegdyś ten piękny dom zajmowała jedna rodzina z

background image

liczną służbą, ale przed laty podzielono go na szereg

apartamentów do wynajęcia. Mieszkanie Giny wcześniej było

chyba sypialnią gospodarzy.

Lubi

ła to miejsce. Nie przeszkadzało jej nawet, że w

budynku nie było windy, choć nieraz przeklinała swoją

słabość do uroczych starych domów, kiedy dźwigała ciężkie

siatki z zakupami. Ale nie potrafiła się oprzeć wysokim

sufitom i głębokim wnękom okiennym. Poza tym miała Stąd
tylko kilka mi

nut do pracy, muzeum znajdowało się zaledwie

parę przecznic dalej.

To przypomnia

ło jej wczorajszą rozmowę z Anne. Co ona

miała na myśli, sugerując, że przedstawione plany rozwoju

muzeum są zbyt skromne? Łatwo tak mówić, kiedy ma się za

sobą zasoby finansowe „Kroniki".

Ale Anne mia

ła rację. Nawet po kompleksowej

przebudowie miejsca nie będzie zbyt wiele. Brakowało też

wygodnej drogi dojazdowej. Do tej pory zwiedzający musieli

zostawiać samochody przed bramą, ładnych kilkaset metrów

od budynku. Jeśli muzeum miało stać się prawdziwym

centrum kulturalnym, należało koniecznie pomyśleć o drodze i

dużym parkingu. Gina nie wiedziała jednak, co może zrobić,

żeby unowocześnić muzeum, a jednocześnie nie zniszczyć

pięknej, zabytkowej fasady budynku, który zbudował jeszcze
dziadek Essie, Desmond Kerrigan.

Z tego, co opowiada

ła Essie, wynikało, że Desmond nie

był pierwszym Kerriganem w tych stronach ani nawet tym, od
kt

órego nazwiska wzięło nazwę całe hrabstwo. Był jednak

pierwszym członkiem rodu konsekwentnie inwestującym w

małe przedsiębiorstwa i zamieniającym je w potęgi finansowe.

Miał niezwykłe zdolności do robienia dobrych interesów,

dlatego kiedy w końcu zaczął budować swoją siedzibę, nie

musiał się liczyć z kosztami. Zbudował imponującą

posiadłość, ale po ponad półtora wieku jej świetność nieco

background image

przyblakła. Czerwona cegła ściemniała od spalin, deszcze i

śniegi uszkodziły dachówki, a ściany w wielu miejscach

popękały. Przydałby się generalny remont.

A mo

że rzeczywiście jej plany były zbyt skromne? Jeśli

już zamierzała zorganizować wielką zbiórkę pieniędzy, może

warto iść za ciosem i pokusić się o więcej?

Essie rozumia

ła potrzebę unowocześnienia budynku,

chociaż z niechęcią myślała o dostawieniu bocznych skrzydeł
do historycznej, rodowej siedziby. Ciekawe, jaki stosunek do

tego miałby Dez Kerrigan, zastanowiła się Gina.

Nie mia

ł oczywiście w tej kwestii wiele do powiedzenia.

Dom należał do Essie, a ona przekazała go w spadku

Towarzystwu Historycznemu, jednak jako członek rodziny

Kerriganów musiał niewątpliwie czuć jakiś sentyment do tego
miejsca.

Gina zastanawia

ła się, czy Dez wiedział, kim ona jest.

Wczoraj w restauracji odniosła wrażenie, że wpatrywał się w

nią w jakiś specyficzny sposób. Może się myliła, ale

wydawało się jej, że patrzy na nią jak na osobę, która chce
zn

iszczyć rodową siedzibę.

By

ć może w jakiś sposób dowiedział się o jej planach i

niezbyt mu się spodobały. Skąd jednak mógłby o nich

wiedzieć? Gina prawie nikomu nie opowiadała o swoich
pomys

łach, nie kontaktowała się nawet z architektem, by

ustalić, czy taka forma rozbudowy w ogóle jest możliwa.

Jedynie członkowie zarządu muzeum i Anne Garrett wiedzieli
o jej planach.

Przypomnia

ła sobie wczorajsze spojrzenie Deza i przyszło

jej do głowy coś jeszcze. Nie, nie myliła się - Dez Kerrigan

był niebezpieczny i wyraźnie szukał ofiary. Przyłapał ją na

niewinnym spojrzeniu i wykorzystał jej zmieszanie do

własnych celów.

background image

Ci

ągle nie mogła sobie przypomnieć, co takiego mówiła o

nim Essie. Postanowiła, że jeśli znajdzie dziś wolną chwilę,
przekopie jej notatki na temat ro

dziny. Starsza pani miała

zwyczaj zapisywania wszystkich informacji na temat

członków rodu, jakie do niej docierały. Może tam znajdzie się

coś, co rzuci nieco światła na mroczną postać Deza Kerrigana.

Nareszcie rozleg

ł się na dole charakterystyczny warkot i

Gina niecierpliwie zbiegła po schodach, by odebrać gazetę. W

pośpiechu wróciła do siebie i gorączkowo przerzucała kolejne

strony, przeskakując wzrokiem po tytułach.

Milionowe odszkodowanie w sprawie cywilnej -

imponuj

ące, ale triumfator pewnie nie należy do tych, którzy

chcieliby wesprzeć swoimi funduszami miejskie muzeum

historyczne. Zarząd miasta chce zmiany burmistrza - nic

nadzwyczajnego. Oczekuje się, że sieć Tyler - Royale

zamknie siedzibę w centrum miasta. Pięćset osób zostanie bez
pracy. Oficjalny komunikat w tej sprawie zostanie wydany

jeszcze dzisiaj... Jakieś rozważania ekonomiczne, to wszystko

nie miało nic wspólnego z muzeum i planami Giny.

Dziewczyna niecierpliwie przewr

óciła stronę, kiedy nagle

coś zaświtało jej w głowie. Odwróciła ponownie kartkę i
spojrza

ła na fotografie pod artykułem. Jedna z nich

przedstawiała siedzibę Tyler - Royale zaraz po zbudowaniu,

prawie sto lat temu, druga ukazywała klientów kłębiących się

przed zabytkową fasadą budynku.

Przypomnia

ły jej się słowa Anne i zadrżała zdumiona. Czy

to możliwe, żeby Anne myślała o budynku Tyler - Royale jako

o nowej siedzibie muzeum? To chyba jedyne wyjaśnienie jej

tajemniczych słów. Ale dlaczego nie powiedziała tego
wczoraj?

Poniewa

ż była rasowym dziennikarzem i nie chciała, by

ktokolwi

ek dowiedział się o tych sensacjach przed czasem.

background image

Gdyby telewizja zwietrzyła tę informację, mogłaby ukraść

„Kronice" świetny temat, domyśliła się Gina.

Zamkn

ęła oczy i usiłowała przypomnieć sobie gmach

Tyler -

Royale. Ostatnio była tam kilka miesięcy temu na

zakupach, ale doskonale pamiętała okazały budynek i

przestronne wnętrza. Musiała przyznać, że istotnie świetnie

nadawałby się na siedzibę muzeum. W samym centrum

znajdowało się imponujące atrium, a przez przeszklony dach

wpadało mnóstwo światła. Oczyma wyobraźni już tam

widziała połyskujący kolorowymi szybkami witraż z kościoła

św. Franciszka, zmieściłby się bez problemu.

W dodatku siedziba Tyler - Royale znajdowa

ła się w

samym centrum miasta. To jeszcze lepsza lokalizacja niż dom

Essie. W dodatku był tam świetny podjazd i wygodny parking

na wprost wejścia.

Ale najwa

żniejsze zdaniem Giny było to, że nikt przy

zdrowych zmysłach nie odważy się kupić tego budynku. Jeśli
Tyler -

Royale nie zdołał zrobić dobrego interesu w tym

miejscu, to nikomu się nie uda. Najlepsze, co mógłby teraz
uczyni

ć zarząd firmy, to podarować gmach na jakiś cel

charytatywny i dzięki temu odpisać sobie okrągłą sumkę od

podatków. A czy istniał lepszy cel niż Towarzystwo
Historyczne Hrabstwa Kerrigan?

Gazeta podawa

ła, że dyrektor generalny Tyler - Royale

przyleci z Chicago, aby wygłosić specjalne oświadczenie

podczas konferencji prasowej wyznaczonej na dziesiątą rano.

Gina nie wiedziała, jak długo Ross Clayton pozostanie w

Lakemont, stwierdziła więc, że musi wykorzystać okazję i
porozmawi

ać z nim.

Chcia

ła, żeby poświęcił jej tylko kilka minut. Wiedziała,

że nie może podarować jej budynku bez zgody zarządu.

Szczerze mówiąc, nawet jeśli byłoby inaczej, ona

prawdopodobnie nie mogłaby przyjąć daru. Wolała nie myśleć

background image

o burzy, jaka się rozpęta, kiedy członkowie zarządu muzeum

dowiedzą się, że podjęła takie kroki bez konsultacji z nimi.

Nie miała jednak czasu do stracenia. Kilka minut rozmowy z
dyrektorem generalnym Tyler -

Royale nie załatwi sprawy

ostatecznie, ale może wprawi chociaż w ruch całą machinę.

Starannie przygotowa

ła się do spotkania i wyszła na

konferencję. Po drodze mijała dom Essie Kerrigan. Spojrzała

innym wzrokiem na dobrze znaną, zniszczoną fasadę z

czerwonej cegły i ogarnął ją niezrozumiały smutek. Dom

sprawiał smętne wrażenie, wyglądał, jakby był opuszczony.

Za tymi murami sp

ędziła najlepsze dni swojego życia.

Najpierw, jeszcze jako nastolatka, odwiedzała Essie i słuchała

jej opowieści o tym, jak wyglądało życie na tych terenach

wiele lat temu. Podczas studiów przesiedziała wiele godzin w

bibliotece muzealnej, przeprowadzając wnikliwe badania.

Potem, jako

świeżo upieczona absolwentka, podjęła

pierwszą pracę - została asystentką Essie. Wtedy nawet do

głowy jej nie przyszło, że po latach zajmie jej miejsce.

Czu

ła się trochę tak, jakby dopuszczała się zdrady.

Chciała przenieść muzeum z budynku, który stanowił część

jego historii. Ale w głębi serca wiedziała, że Anne miała rację.

Jej dotychczasowe plany były zbyt skromne.

Naprawa dachu i budowa parkingu to rozwi

ązania

tymczasowe. Jeśli jej marzenia miały się spełnić i muzeum

rzeczywiście rozrastałoby się i przyciągało coraz więcej

zwiedzających, za kilka lat stanęłaby przed tym samym

problemem. A wtedy nie byłoby już żadnego ratunku.

Je

śli muzeum miałoby się przenieść, to był na to najlepszy

moment. Zanim zainwestuje tysiące dolarów w remont i

przebudowę i zmieni nie do poznania ukochany dom Essie.

Gdyby zaczęła rozwalać ściany i budować duży parking, a

potem przeniosłaby siedzibę do budynku Tyler - Royale,

zmarnowałaby bez sensu mnóstwo pieniędzy.

background image

- Wszystko b

ędzie dobrze - szepnęła w stronę starego

domu, jakby chciała go uspokoić. - To najlepsze rozwiązanie.

Ocalejesz i kiedyś na pewno zamieszka tu jakaś miła rodzina,

która sprawi, że będziesz znowu piękny.

Przekroczy

ła próg najlepszego hotelu w mieście i od razu

domyśliła się, dlaczego konferencję zorganizowano tu, a nie w

siedzibie firmy. Z trudem przeciskała się przez gęstą plątaninę

najrozmaitszych kabli. Przed podwyższeniem, na którym

znajdował się długi stół konferencyjny, ustawiono półkolem

kamery

i

mikrofony.

Wokół

kłębił

się

tłum

rozgorączkowanych dziennikarzy. Niewątpliwie dyrektor
generalny chcia

ł, aby cały ten cyrk rozegrał się jak najdalej od

sklepu. Nie było sensu narażać klientów i personelu na hałas i

napięcie, jakie tu zapanowały.

To nie by

ły najlepsze warunki do rozmowy, ale Gina nie

miała wyjścia. Z determinacją przepychała się więc przez tłum

i rozglądała wokół uważnie.

W pewnym momencie us

łyszała, jak reporterka jednej ze

stacji telewizyjnych pogania cicho kamerzystę:

- Pospiesz si

ę! Będzie wchodził przez te drzwi z lewej.

Muszę mieć to ujęcie!

Gina natychmiast podj

ęła próbę przedostania się na lewą

stronę, modląc siew duchu, aby podsłuchana informacja była
prawdziwa.

Dotar

ła do drzwi akurat w chwili, kiedy się otworzyły.

Zdążyła zaczerpnąć powietrza i wyjąć z torebki swoją

wizytówkę.

- Sir, wiem,

że to nie jest odpowiedni czas ani miejsce, ale

chciałabym zamienić z panem kilka słów - mówiła
pospiesznie. -

Reprezentuję Towarzystwo Historyczne

Hrabstwa Kerrigan i jeste

m zainteresowana waszą siedzibą.

Sądzę, że świetnie nadawałaby się na muzeum.

M

ężczyzna rzucił okiem na wizytówkę i potrząsnął głową.

background image

- Je

śli ma pani na myśli budynek Tyler - Royale,

rozmawia pani z niewłaściwym człowiekiem.

- Przecie

ż Ross Clayton to pan, czyż nie? - spytała

niepewnie. -

Widziałam pańskie zdjęcie w gazecie.

- Owszem, ale nie jestem ju

ż właścicielem tego budynku.

Poczuła się, jakby ktoś dał jej kopniaka w żołądek.

- Sprzeda

ł go pan?! - zapytała zrozpaczona.

- Mo

żna tak powiedzieć.

Spojrza

ła na niego, nic nie rozumiejąc, i nagle

przypomniała sobie, że widziała już tę twarz. Zdjęcie w

gazecie było zbyt niewyraźne, aby mogła go rozpoznać, ale

teraz wiedziała - to on jadł wczoraj obiad „Pod Klonem" z
Dezem Kerriganem.

W tym samym momencie zapali

ła się jakaś lampka w jej

głowie. Nagle przypomniała sobie, co takiego mówiła o Dezie

Essie. „On nie ma żadnego zrozumienia dla historii i

zabytków. Im starszy jest jakiś budynek, tym chętniej go
zburzy i postawi na jego miejsce ohydne monstrum ze szk

ła i

stali".

Przypomnia

ła sobie też, że Dez Kerrigan był inwestorem

budowlanym i z tego, co mówiła Essie, odnosił na tym polu

niemałe sukcesy.

Znajome, niepokoj

ące mrowienie w karku kazało jej

odwrócić głowę. Wiedziała, kogo zobaczy. Tuż za nią stał Dez
Ke

rrigan i wolnym krokiem wstępował na scenę za Rossem

Claytonem.

- Budynek nale

ży teraz do mnie - powiedział twardo. -

Ale jeśli przedstawi pani atrakcyjną ofertę, możemy

porozmawiać. Spotkamy się u pani, czy u mnie?

background image

ROZDZIA

Ł DRUGI

Gina a

ż się zatrzęsła, słysząc to bezczelne pytanie.

Podtekst wypowiedzi Kerrigana był co najmniej obraźliwy.

Owszem, wczoraj w restauracji wpatrywała się w niego dość

długo, ale to było zupełnie niewinne spojrzenie. Nie

zachowywał się chyba w ten sposób wobec każdej kobiety,
kt

óra na niego zerknęła.

Ross Clayton u

śmiechnął się lekko i rzucił:

- Co

ś mi się zdaje, że stąpasz po cienkim lodzie, Dez.

Kerrigan sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie słyszał jego
s

łów. Rzucił okiem na zegarek i dodał:

- Jestem teraz troch

ę zajęty, ale po konferencji prasowej

moglibyśmy się spotkać w pani lub moim biurze. Jak pani
woli?

- W biurze... - powt

órzyła zaskoczona.

- Oczywi

ście. - Coś jakby uśmiech błysnęło w jego

oczach. -

Nie myślała pani chyba, że proponuję pogawędkę w

moim jaccuzi? Wolałbym, żebyśmy poznali się nieco bliżej,
zanim do tego dojdzie.

Znowu si

ę wygłupiła. Zaczerpnęła powietrza i podjęła

próbę wybrnięcia z kłopotliwej sytuacji:

- Je

śli o to chodzi, to nawet bliska znajomość nie zmieni

mojego nastawienia do pańskiej propozycji.

Zauwa

żyła, że jego oczy są dziwną mieszanką zieleni i

orzechowego br

ązu, a w chwilach rozbawienia stawały się

wręcz szmaragdowe. Nie ulegało wątpliwości, że w tej chwili

Dez Kerrigan był bardzo rozbawiony.

- Potraktuj

ę to jako komplement. - Zaśmiał się lekko. -

Cieszy mnie, że zrobiłem na pani takie wrażenie już od
pierwszego spojrzenia.

Wiedzia

ła, że to tylko żarty, ale nie zamierzała pierwsza

się poddać.

background image

- Mia

łam na myśli co innego. Chciałam powiedzieć, że

nie wyobrażam sobie sytuacji, która zmusiłaby mnie do

wejścia do pańskiej wanny.

-

Świetnie - powiedział krótko. - Wobec tego oboje

wiemy, na czym stoimy. Chce pani porozmawiać o tym

budynku, czyż nie?

Prze

łknęła ślinę zła na siebie, że dała się tak podejść.

- Oczywi

ście. Ale nie rozumiem, dlaczego jest pan

zainteresowany sprzedażą, jeśli dopiero co go pan kupił.

- Zdaje si

ę, że rynek nieruchomości to nie jest pani

specjalność, prawda? To, że właśnie zrobiło się jeden interes,

nie znaczy, że można przegapić następny. Chętnie to pani

wytłumaczę.

Skin

ął jej głową i odszedł, zanim zdążyła coś powiedzieć.

Po chwili zajmował już miejsce za długim stołem i włączał
swój mikrofon.

Gina czu

ła, że z trudem panuje nad zdenerwowaniem.

Sytuacja zmieniła się diametralnie, w dodatku na gorsze. Nie

miała ochoty zostawać tu dłużej. Czekało ją dziś jeszcze dużo

pracy, nie zamierzała tracić czasu na wpatrywanie się w Deza
Kerrigana.

W po

łowie drogi do muzeum napięcie powoli opadało i

Gina zaczyna

ła znajdować jasne strony całej sytuacji. Nie

udało jej się niestety zdobyć idealnej siedziby dla muzeum, ale

na szczęście nikt się o tym nie dowie. Błogosławiła w myślach

brak czasu, który nie pozwolił jej skonsultować tego pomysłu

z zarządem. Czułaby się bardzo niezręcznie, gdyby najpierw o

wszystkim im opowiedziała, a potem musiała zameldować, że

jej świetny plan spalił na panewce.

Dyrektor generalny Tyler - Royale by

ł zawodowcem, jeśli

chodzi o kontakty z prasą. Dez słuchał z podziwem, jak

rzeczowo wyjaśniał, że nieprawdą jest, że pięćset osób

zostanie bez pracy. Obiecywał, że wszyscy znajdą

background image

zatrudnienie w sklepach firmy w innych miastach. Reporterzy

krążyli wokół niego jak stado rekinów usiłujących dobrać się

do ofiary, ale nie dawał im żadnych szans. Spokojnym głosem

odpowiadał

na

najbardziej

podchwytliwe

pytania.

Dziennikarz

om wyraźnie zabrakło pomysłów i Dez stracił

zainteresowanie konferencją.

Jego my

śli popłynęły ku pewnej drobnej, rudowłosej

kobiecie... Zobaczył ją wczoraj „Pod Klonem", gdzie jadła

obiad z szefową miejscowej gazety. To dlatego początkowo

pomyślał, że jest także dziennikarką. Patrzyła na niego tak,

jakby badała go pod mikroskopem. Do dziś czuł na sobie jej

lustrujący wzrok, zupełnie niepodobny do kuszących

kobiecych spojrzeń, do jakich przywykł.

Pomyli

ł się. Nie była dziennikarką. Powiedziała Rossowi,

że jest z Towarzystwa Historycznego Hrabstwa Kerrigan. I

była zainteresowana siedzibą Tyler - Royale.

Prychn

ął z irytacją. Ci miłośnicy historii i fani starych

skorup bywali nieznośni. Nieraz miał z nimi do czynienia.

Żyli w innym świecie, zupełnie pozbawieni zmysłu

praktycznego. O ile dobrze słyszał, proponowała coś tak
absurdalnego, jak zamiana wielkiego sklepu Tyler - Royale w
muzeum.

Jego ciotka, Essie, by

ła taka sama. Pamiętał wizyty u niej,

kiedy był jeszcze małym chłopcem. Wtedy jej wielki, pełen
niespodz

ianek dom wydawał mu się najbardziej fascynującym

miejscem na ziemi. Mógł biegać w kółko po przestronnych

pokojach i nigdy nie wiedział, co znajdzie za zakrętem. Raz

natknął się w sypialni na ludzki szkielet. Essie spokojnie

wyjaśniła mu, że to doczesne szczątki pierwszego lekarza,

który otworzył praktykę w ich hrabstwie.

Ale to by

ło na długo przedtem, zanim jej dom stał się

oficjalną siedzibą muzeum. Chociaż Dez nie był tam od wielu

lat, doskonale sobie wyobrażał, że przez ten czas zbiory

background image

musiały się znacznie powiększyć. Pod koniec życia ciotka

pewnie ledwo się mieściła wśród tej sterty gratów, które

zalegały dom.

Ta m

łoda kobieta wydawała się mieć nieco więcej

rozsądku niż Essie - przynajmniej nie mieszkała w tej

rupieciarni. Ale poza tym mogłaby być klonem jego ciotki.

Chocia

ż, oczywiście, wyglądała dużo bardziej pociągająco

niż Essie. Ciotka była wysoka i bardzo szczupła, przez co

sprawiała nieco surowe wrażenie. Tymczasem ta młoda

kobieta, chociaż niewysoka i bardzo drobna, była przyjemnie

zaokrąglona we właściwych miejscach. Miała duże,

ciemnobrązowe oczy, które spoglądały wesoło spod fali

rudych włosów. Jej loki sprawiały wrażenie, jakby ktoś

skropił je lekko złotą farbą...

- Dez? - us

łyszał głos Rossa. - Może lepiej, żebyś ty

odpowiedział na to pytanie.

Z trudem powr

ócił do rzeczywistości. O jakie pytanie

chodzi?

- Pan z

„Kroniki" chce wiedzieć, jakie masz plany wobec

naszej siedziby -

podpowiedział mu Ross.

Dzi

ęki, stary, westchnął w duchu Dez. Zebrał myśli i

wolno przysunął się do mikrofonu.

- Odpowied

ź jest bardzo prosta - powiedział, patrząc na

wyczekujące twarze dziennikarzy. - Na razie nie mam

żadnych planów.

Przez t

łum przeleciał pomruk niedowierzania. Reporter

miejscowej gazety znowu podniósł rękę w górę.

- Chce pan,

żebyśmy uwierzyli, że kupił pan taki

budynek, nie mając pomysłu, jak go wykorzystać?

- Nie kupi

łem budynku - poprawił go Dez. - Nabyłem

tylko prawo pierwokupu.

background image

- Co za r

óżnica? - zaśmiał się dziennikarz. - Nie wyrzucił

pan przecież pieniędzy dla zabawy. Co chce pan zrobić z tym
gmachem?

- Zamierza pan go zburzy

ć? - dorzuciła reporterka znanej

stacji telewizyjnej.

- Naprawd

ę jeszcze nie wiem, Claro. Zapewniam cię, że

w tej chwili nie mam żadnych planów co do tego miejsca.

- Nie masz, czy nie chcesz nam ich zdradzi

ć? - nie

ustępowała Clara. - Może zamierzasz trzymać wszystko w

tajemnicy tak długo, aż nie będziemy mogli nic zrobić, żeby

uratować ten zabytek.

- Spokojnie - pr

óbował nieco ostudzić rosnące napięcie. -

Komunikat o tym, że Tyler - Royale wycofuje się z
miejscowego ryn

ku, był dla mnie takim samym zaskoczeniem

jak dla wszystkich.

- Ale potrafi

ł pan to natychmiast wykorzystać - atakował

znowu facet z „Kroniki".

- Tak dzia

ła rynek nieruchomości, trzeba łapać okazję.

Nie pierwszy raz kupuję coś, nie wiedząc, co z tym dalej

zrobię.

- Ale prawd

ą jest, że do tej pory zrównywał pan takie

budynki z ziemią?

- O ile dobrze pami

ętam, tak. - Dez przebiegł szybko

pamięcią ostatnie lata swojej działalności. Istotnie, dotąd

zawsze tak było. - Ale to nie znaczy, że i tym razem... -

Przerwał na chwilę, bo właśnie do niego dotarło, że dał się

podejść zawodowcom próbującym wymóc na nim jakąś

deklarację. - Słuchajcie! Powtórzę wam to samo, co

powiedziałem pewnej młodej damie z Towarzystwa

Historycznego. To, że właśnie zrobiłem jeden interes, nie

znaczy, że przegapię następny.

- Wi

ęc chce pan go sprzedać? - padło natychmiast kolejne

pytanie.

background image

- Rozwa

żam to. Jestem biznesmenem, zastanowię się nad

każdą rozsądną propozycją, którą otrzymam.

- Z wyj

ątkiem konserwacji budynku?

- Oczywi

ście - potwierdził. Poczuł, jak wzbiera w nim

wściekłość. Cholerni dziennikarze, zrobili z niego

barbarzyńcę, który przy każdej możliwej okazji niszczy

wszystko, co spotka na swojej drodze. Nie mają pojęcia o

interesach, uwielbiają za to robić szum wszędzie tam, gdzie

mogą wystąpić jako obrońcy uciśnionych. - A skoro już o tym

mowa, pozwólcie, że dam małe ostrzeżenie wszystkim, którzy

zamierzają mnie uszczęśliwiać dobrymi radami na temat

szacunku dla historii i zabytków. Chętnie z nimi

porozmawiam, o ile będą mieli dość pieniędzy, aby

wprowadzić swoje plany w czyn. Nie zamierzam potulnie
wys

łuchiwać, jak mówią mi, co powinienem robić z moją

własnością i z moimi pieniędzmi. To wszystko, dziękuję.

Ta zdecydowana wypowied

ź zamknęła wszystkim usta.

Dziennikarze powoli

zaczęli wychodzić, zabierając ze sobą

kamery i mikrofony.

W holu za sal

ą konferencyjną Dez natknął się na Rossa

Claytona, który najwyraźniej czekał na niego.

- Dzi

ęki, że odwróciłeś uwagę tych sępów od innych

niewygodnych kwestii -

powiedział z uśmiechem. -

Uratowałeś mnie, stary, jestem ci winien dużą whisky.

Po pracy Gina wdrapa

ła się na strych i odszukała plany

domu Essie. Zamierzała zabrać je do siebie i wnikliwie

przestudiować. Nie była oczywiście ekspertem w tej

dziedzinie. Wiedziała, że rozbudowa muzeum będzie

wymagać rady nie tylko architekta, ale także dobrego

inżyniera. Chciała jednak sprawdzić, czy niczego nie

przeoczyła. A może przy okazji wpadnie jej do głowy jakiś

ciekawy pomysł?

background image

Roz

łożyła wielkie arkusze na kuchennym stole i przez

kilka minu

t usilnie się w nie wpatrywała. W końcu

zniechęcona oparła się o nie łokciami i podparła głowę w

zamyśleniu. Przez krótki czas miała dziś nadzieję, że znalazła

wyjście z beznadziejnej sytuacji. Było idealne. Ale jak się

okazało, zbyt piękne, aby mogło się spełnić.

Na jej drodze stan

ął Dez Kerrigan i oto znowu znalazła się

w punkcie wyjścia. A może nawet jeszcze dalej. Trudno

wrócić myślami do ciasnych korytarzy starego domu Essie,

nawet po remoncie i rozbudowie, kiedy ujrzało się oczyma

wyobraźni wizję witraża wystawionego w atrium Tyler -
Royale.

Gina pochyli

ła się nad pożółkłymi kartkami, studiując

projekty sprzed ponad wieku. Kiedy Desmond Kerrigan

budował swój dom, okolica była niemal pusta, dlatego

usytuował go prawie na skraju działki, aby z tyłu założyć

rozległy, starannie zaplanowany ogród. Niestety, od tego

czasu wiele się zmieniło. Potomkowie Desmonda podzielili
ogród na mniejsze parcele, które posprzedawali, a ulica

została poszerzona tak bardzo, że zabrała niemal cały teren
przed budynkiem. W efek

cie dom stał teraz tuż przy drodze,

otoczony przez niewielkie działeczki z jednorodzinnymi

domkami. Jedynym wspomnieniem dawnej świetności był

skrawek ogrodu zachowany cudem na tyłach posesji.

To za ma

ło, aby zamienić dom w prawdziwe, tętniące

życiem centrum historyczne. Ale Gina nie dysponowała

niczym więcej.

Poza tym nie mia

ła pojęcia, czy na tak mały teren da się

wprowadzić ciężki sprzęt budowlany. I czy wykopy nie

naruszą starych fundamentów.

Zwin

ęła plany i zabrała się za przyrządzanie kolacji.

Włączyła miniaturowy telewizor stojący na lodówce, żeby

zająć myśli czymś innym niż losy muzeum. Jednak

background image

najwyraźniej wszystko sprzysięgło się przeciwko niej. Na

wszystkich kanałach dyskutowano głównie o likwidacji Tyler
- Royale.

- ...a ko

ńcowa wyprzedaż rozpocznie się już w przyszłym

tygodniu -

mówiła reporterka, którą Gina widziała dziś na

konferencji w hotelu.

- Jaka szkoda! - Jej rozm

ówca potrząsnął ze smutkiem

głową. - Czy wiemy coś o przyszłości tego pięknego budynku.
Carla?

- To pytanie pad

ło oczywiście na konferencji prasowej,

ale pan Kerrigan nie chcia

ł zdradzić nam swoich planów.

Jedyna aluzja, jaką zrobił, wskazywała, że rozmawia z kimś z
Towarzystwa Historycznego Hrabstwa Kerrigan.

Drewniana

łyżka wypadła Ginie z ręki wprost na patelnię i

wokół rozprysnął się gorący olej. Poczuła palące pieczenie na

palcu i odruchowo podniosła go do ust.

- Kustosz muzeum, Gina Haskell, by

ła na konferencji, ale

odmówiła komentarza na ten temat...

Gina wpatrywa

ła się z niedowierzaniem w ekran

telewizora. Co ta kobieta

wygadywała! Nie odmawiała

przecież żadnego komentarza!

-

...a kiedy rozmawia

łam przed chwilą z

przewodniczącym Towarzystwa, powiedział jedynie, że

byłoby zbrodnią zniszczyć ten piękny, stary budynek.

Oszo

łomiona usiadła na krześle i podparła głowę rękoma.

Zadzwonili już więc do jej szefa. A ona o niczym mu nie

wspomniała, bo nie chciała zawracać mu głowy pomysłem, z

którego i tak nic nie wyszło.

- Istotnie, to by

łoby barbarzyństwo - zgodził się

rozmówca Carli.

- Ale zachowanie tego gmachu by

łoby czymś nowym,

jeśli chodzi o styl działania Deza Kerrigana - ciągnęła

background image

dziennikarka. -

Przyznał dziś, że dotychczas zawsze burzył

stare budowle.

- Trudno w to uwierzy

ć - pokręcił głową mężczyzna. -

Cóż, w takim razie trzymamy kciuki za wysiłki Towarzystwa
Historycz

nego i życzymy, aby udało się im uratować budynek,

który jest ozdobą naszego miasta.

- Wysi

łki Towarzystwa Historycznego??? - powtórzyła

Gina z niedowierzaniem.

W tym momencie zadzwoni

ł telefon. Wiedziała, kto to

może być i wpatrywała się w słuchawkę z obawą, niepewna,

jak postąpić. Szef miał prawo być na nią wściekły, nie

dziwiłaby się mu wcale. I tak zachował zimną krew, nie

zdradzając dziennikarce, że cała sprawa jest dla niego zupełną

nowością.

Ostro

żnie podniosła słuchawkę i zdumiała się. To nie był

p

rzewodniczący Towarzystwa Historycznego. Tylko raz

słyszała głos, który zabrzmiał w słuchawce, ale od razu go

rozpoznała. Był głęboki, ciepły i... arogancki.

- Co to ma by

ć? - usłyszała oskarżycielski ton. - Próba

sił? Kto ma większe wpływy w mediach? Całkiem nieźle -
najpierw gazeta, potem stacja telewizyjna. I co dalej?

- Nic nie zrobi

łam - zaprzeczyła gorąco, lecz mówiła już

do głuchej słuchawki.

Chocia

ż nie zamierzała mu współczuć, rozumiała,

dlaczego był zdenerwowany. Jednak szczerze mówiąc, sam się

o to prosił. Od ponad dziesięciu lat działał na tym rynku i

przez ten czas wyburzył wszystkie stare budynki, które trafiły

w jego ręce. Nie mogła wprost w to uwierzyć. Nie miała

pojęcia, jakimi powodami się kierował, ale pewnie i tak by ich

nie zrozumiała. Podobnie jak on nie rozumiał tych wszystkich

ludzi, którzy chcieli chronić pamiątki przeszłości.

C

óż, może z tego zamieszania wyniknie chociaż tyle

dobrego, że zechce poważnie rozważyć jej propozycję.

background image

O dziesi

ątej rano, dokładnie dwadzieścia cztery godziny

po konferencji prasowej, Gina przekraczała próg biura Deza
Kerrigana.

Wcale nie by

ło łatwo go znaleźć. W książce telefonicznej

nie figurował ani Dez Kerrigan, ani Kerrigan Corporation, ani

Kerrigan i Partnerzy, ani Kerrigan i cośtam...

Oczywi

ście, nie miała żadnej pewności, że nazwał firmę

własnym nazwiskiem. Może nie chciał plamić honoru rodziny

swoimi bezdusznymi interesami, a może myślał, że to

nazwisko straciło już jakąkolwiek siłę oddziaływania na tym

terenie. Ostatecznie od rodu Kerrigan nazywało się tu prawie
wszystko -

od całego hrabstwa po aulę wykładową na

uniwersytecie.

W ko

ńcu jednak znalazła. Nazwał swoją firmę po prostu

„Nieruchomości Lakemont", tak jakby to było jedyne liczące

się przedsiębiorstwo w mieście.

Nie prosi

ła, żeby oddzwonił ani nie umówiła się na

spotkanie. Po prostu wyszła z muzeum i udała się wprost do

jego firmy. Na szczęście jej siedziba znajdowała się tylko

kilka przecznic dalej. Nigdy wcześniej nie zwróciła uwagi na

ten budynek, ale nic dziwnego, nie rzucał się w oczy.
Wygl

ądał jak opuszczona szkoła zaadaptowana na potrzeby

firmy. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie główną kwaterę

człowieka, który bawił się drapaczami chmur, jakby to były
drewniane klocki.

W

środku było gwarno i ruchliwie. Zanim trafiła do

gabinetu Deza, musia

ła przejść przez cały budynek. Kiedy w

końcu tam dotarła, sekretarka długo obracała w palcach

wizytówkę i spoglądała na nią podejrzliwie. Gina nie była

zaskoczona. Nazwa "Towarzystwo Historyczne" musiała

działać na pracowników Deza Kerrigana jak płachta na byka.

- Nie jestem umówiona -

powiedziała wprost - Jednak

myślę, że pan Kerrigan mnie przyjmie. Jeśli oglądała pani

background image

wczoraj telewizj

ę, powinna pani wiedzieć, że prowadzimy

negocjacje w sprawie siedziby Tyler - Royale.

Sekretarka wygl

ądała na zaskoczoną, ale nie odezwała się.

Sięgnęła po słuchawkę i rozmawiała cicho z Dezem.

Gina przysiad

ła na najbliższym krześle i czekała w

napięciu. Chwilę późnej drzwi gabinetu otworzyły się i stanął
w nich Dez Kerrigan.

- Prosz

ę, proszę... Władczyni mediów w Lakemont we

własnej osobie - powiedział z ironicznym uśmieszkiem. -
Zapraszam.

Podnios

ła się z krzesła, a on tworzył szerzej drzwi i

wprowadził ją do środka z wystudiowaną grzecznością.

By

ł tak wysoki, jak podejrzewała. Zastanawiała się nad

tym już „Pod Klonem". Kiedy rozmawiali na konferencji, była

zbyt zaabsorbowana własnymi planami, aby zwrócić na to

uwagę, ale teraz widziała wyraźnie, że sięgała mu ledwie do

ramienia. Zielone oczy nie wyglądały dziś jak szmaragdy. To

dobrze, pomyślała, nie przyszłam tu przecież, aby go

rozbawić.

Wesz

ła do gabinetu i stanęła zaskoczona. Niewątpliwie

urządzono go w dawnej sali lekcyjnej. Pokój był długi i
pomalowany na stonowane kolory. Jedynie akwarelki z

widokami różnych budynków stanowiły barwne plamy na tle

szarych ścian. Gina podeszła do najbliższej - przedstawiała

jeden z najwspanialszych i najnowocześniejszych drapaczy

chmur w mieście.

- To pa

ński projekt, jak sądzę? Skinął milcząco głową.

- Jest ca

łkiem niezły - przyznała. - Robi wrażenie.

Szczerze mówiąc, spodziewałam się raczej, że tam właśnie
b

ędzie miał pan swoje biuro. Na ostatnim piętrze z

imponującym widokiem na jezioro Michigan. Dez wzruszył
ramionami.

background image

- To biuro by

ło dobre, kiedy rozkręcałem biznes, i wciąż

mi wystarcza. A nawiasem mówiąc, czynsz w tym wieżowcu
jes

t tak wysoki, że nie ma sensu się tam przenosić. Wolę

wynajmować i zarabiać na tym pieniądze.

- Naturalnie - pokiwa

ła głową. - Rzeczywiście miał pan

rację, mówiąc wczoraj dziennikarzom, że jest pan rzeczowy i
praktyczny.

- Nie s

ądziłem, że została pani do końca konferencji.

- Wysz

łam wprawdzie wcześniej, ale oglądałam obszerną

relację w telewizji. Jestem biznesmenem - zacytowała. -

Zastanowię się nad każdą rozsądną propozycją, którą
otrzymam. Czy tak?

- Owszem, tak powiedzia

łem. Nie rozumiem jednak,

dla

czego traktuje to pani jak sensację. Rozsądek nie jest wadą.

Cóż, miło, że pani wpadła, ale chociaż lubię pogawędki przy

kawie, to muszę przyznać, że mam dziś dużo pracy.

Przejdźmy zatem do rzeczy.

Gina usiad

ła na kanapie i zaczerpnęła tchu.

- Nie w

ątpię, że jest pan bardzo zajęty. Mam rozsądną

propozycję, którą powinien pan rozważyć.

- Jak wida

ć, rozsądek to pojęcie względne. Ma pani

pieniądze na realizację?

- Nie mam - przyzna

ła.

- Prosz

ę więc nie marnować mojego czasu, pouczając

mnie, że powinienem ocalić budynek Tyler - Royale. Jeśli

słyszała pani, co mówiłem na konferencji, wie pani, że nie ma
na to szans.

- Nie zamierzam marnowa

ć pańskiego cennego czasu.

- Gina rozpar

ła się wygodniej na sofie, założyła nogę na

nogę i uśmiechnęła się czarująco. - Przyszłam tutaj, żeby dać

panu szansę, by mógł pan zostać bohaterem.

Dez patrzy

ł na nią z niedowierzaniem. Ta kobieta chyba

postradała zmysły.

background image

- Panno Haskell ... - zacz

ął.

- Och, prosz

ę mi mówić po imieniu. I przy okazji - nie

mam pretensji o to, że byłeś tak rozstrojony ostatniej nocy.

- Rozstrojony? - zdziwi

ł się. - Nigdy nie bywam

rozstrojony.

- Naprawd

ę? To dlaczego zadzwoniłeś i nawrzeszczałeś

na mnie?

Spojrza

ł zaskoczony.

- Nie nawrzeszcza

łem.

- Chcesz powiedzie

ć, że było to tylko spokojne wyrażenie

opinii?

- Oczywi

ście. Przyznaję, byłem nieco zirytowany po tym,

jak ta banda szakali przekręciła moje słowa, zwłaszcza że

myślałem, że maczałaś w tym palce.

- Tak przypuszcza

łam. - Gina zamyśliła się na chwilę i

popatrzyła na niego uważnie. - Wiesz, że media zrobiły z
ciebie okrutnego King Konga, który sunie przez miasto i
burzy wszystko, co mu stanie na drodze?

- Gdybym przejmowa

ł się wszystkim, co mówią o mnie

dziennikarze, już dawno wylądowałbym w domu wariatów -
powiedzia

ł gwałtownie i usiadł na drugim końcu kanapy.

- Ale do rzeczy. Powiedz mi teraz, jak mam zosta

ć

bohaterem - dorzuci

ł kpiąco.

- Przysz

łam tylko po to, żeby wskazać ci właściwy

kierunek.

Odwr

óciła się w jego stronę, a jej spódnica zsunęła się

przy tym ruchu, ukazując szczupłe, zgrabne kolana. Nie

wiedział, czy był to wyreżyserowany manewr, ale na wszelki

wypadek postanowił być ostrożny.

- Ostrzegam ci

ę, że masz jeszcze dwie minuty.

- W porz

ądku. - Zerknęła na zegarek, potem spojrzała

wprost na niego. - Po ostatnich doniesieniac

h mediów jesteś w

tym mieście wrogiem numer jeden. I musisz przyznać, że sam

background image

na to zapracowałeś. Może pora popracować nad zmianą
wizerunku?

- Ocalaj

ąc siedzibę Tyler - Royale, jak rozumiem. -

Popatrzył na nią nieodgadnionym wzrokiem i dodał: - Jeśli

myślisz, że zmienię zdanie tylko dlatego, że nie spodobało się

to kilku dziennikarzom, to grubo się mylisz. Zapomną o tym

budynku, jak tylko pojawi się następny interesujący temat.

Rzucą się na niego z równą zaciekłością i za miesiąc nikt nie

będzie pamiętał o jakimś starym gmachu.

- Zrobi

łam na razie tylko szybkie rozeznanie, ale

wystarczyło, żeby się dowiedzieć, że posiadasz już osiem

działek budowlanych w samym centrum Lakemont. Jesteś

prawdziwym magnatem na tym rynku, więc co znaczy jedna

działka mniej lub więcej? Ratując ten budynek, stałbyś się

ulubieńcem mediów.

- Supermanem z Lakemont - za

śmiał się drwiąco. - Chyba

przeczytałaś za dużo romantycznych książek. To był ten

argument, który miał mnie przekonać, żebym nie burzył tego

gmachu? Rozumiem, że miałbym go potem przekazać tobie?

- Nie mnie osobi

ście. Towarzystwu Historycznemu

Hrabstwa Kerrigan.

To by

ło zupełnie absurdalne. Ale ona zdawała się tego nie

dostrzegać.

- Nie mog

ę tego zrobić. Poza tym zapomniałaś, że nie

jestem właścicielem tego obiektu. Przypuszczam, że mógłbym

podarować ci prawo pierwokupu, oczywiście o ile byłbym w

nastroju do robienia prezentów za dwieście tysięcy dolarów,

ale to nic by nie dało. Chwilę później powiedziałabyś mi, że

nie macie pieniędzy na kupno. Prawo pierwokupu nie jest

warte złamanego centa, jeśli nie ma się pieniędzy na
skorzystanie z niego.

- Jestem jednak pewna,

że mógłbyś pomóc mi przekonać

dyrektora generalnego Tyler -

Royale, by podarował nam

background image

budynek. Dla niego też byłby to niezły interes, w końcu nie

straciłby wszystkiego...

- A! To tak! Chcia

łabyś go przekonać za te kilka tysięcy

dolarów, które już dostał ode mnie! On dostałby pieniądze, ty

budynek, a ja zostałbym z niczym! Niestety, ten argument nie

przemawia na twoją korzyść. Bohater tak się nie zachowuje.
T

ak postępuje idiota.

- Rozumiem... - Zupe

łnie nie wyglądała na zbitą z tropu.

Spoglądała na niego ze spokojnym uśmiechem. - A

pomyślałeś o wszelkich korzyściach podatkowych, jakie

mogłyby z tego wyniknąć?

Musia

ł przyznać, że był pod wrażeniem. Jak dotąd spotkał

niewielu ludzi, którzy zachowaliby spokój w takiej sytuacji. A

ona jeszcze potrafiła się uśmiechać. Nawet jeżeli była to tylko

gra, zasługiwała na uznanie.

- Poza tym - m

ówiła dalej spokojnie - myślę, że nie

doceniasz wp

ływu, jaki miałby ten krok na poprawę twojej

reputacji w mieście.

- Nie mog

ę go nie doceniać! Doskonale zdaję sobie

sprawę z tego, co by się działo. A przy okazji, oglądałaś w
ogóle ten budynek?

Mia

ł wrażenie, że po raz pierwszy zobaczył na jej twarzy

błysk niepewności, ale szybko go ukryła.

- Jaki

ś czas temu.

- Rozumiem. - Wsta

ł i podszedł do drzwi. - Sarah, gdyby

ktoś o mnie pytał, powiedz, że zabrałem pannę Haskell na
spacer.

Budynek Tyler - Royale znajdowa

ł się kilka ulic dalej.

Dez wyciągał swoje długie nogi. tak bardzo, że ledwo mogła

za nim nadążyć.

- To nie jest spacer, to bieg na czas! - zaprotestowa

ła, z

trudem łapiąc powietrze.

background image

Spojrza

ł pogardliwie na jej delikatne sandałki i powiedział

zgryźliwie:

- Nie rozumiem, jak w og

óle można chodzić w takich

bucikach.

- Nie rozumiem, jak mo

żna stawiać takie wielkie kroki -

mruknęła w odpowiedzi.

Ledwo

żywa stanęła przed głównymi drzwiami Tyler -

Royale i próbowała uspokoić oddech. Ze sklepu właśnie

wychodziła jakaś kobieta ze stosem pudeł. Tylko szybka

interwencja Deza uchroniła je od zderzenia. Trzymał Ginę

mocno za łokieć i podążył wzrokiem za jej spojrzeniem.

Oglądała fasadę budynku.

- O co chodzi, Gino? - spyta

ł drwiąco. - Jest większy, niż

zapamiętałaś?

- My

ślę tylko o tym, że interes idzie tu wyjątkowo dobrze,

jak na sklep

, który ma być wkrótce zamknięty.

Popatrzy

ł wokół i musiał przyznać, że miała rację. Klienci

wchodzili do sklepu tłumnie i wychodzili obładowani
licznymi torbami.

- Zwykle tak jest. Ludzie u

świadamiają sobie, co

posiadają dopiero wtedy, gdy mają to stracić. Ten ruch w

interesie będzie trwał jeszcze kilka dni, a potem klienci

przerzucą się do innego sklepu. Jeśli za rok zapytasz

przechodniów, co tu było, zapewniam, że większość nie

będzie umiała odpowiedzieć na pytanie.

- Zw

łaszcza jeśli zostanie tu tylko pusty plac - dodała

drwiąco.

Spojrza

ł na nią, ale nie skomentował jej słów.

- Chod

źmy. - Otworzył drzwi i puścił ją przodem.

W przestronnym holu panowa

ł gwar i ogólne poruszenie.

Tłumy ludzi oblegały stoiska i kawiarniane stoliki.

Gina obserwowa

ła tę scenę z dziwnym wyrazem twarzy.

background image

- Stoisko z butami jest na prawo - zasugerowa

ł uprzejmie

Dez.

- Nie

śmiałabym tracić twojego cennego czasu na takie

drobiazgi -

mruknęła w odpowiedzi.

Min

ęli sklep z kosmetykami i biżuterią i przeszli do

centrum budynku

-

ogro

mnego, świetlistego atrium

ciągnącego się przez wszystkie siedem pięter. Otaczały je

kręcone spiralnie schody z piękną, mosiężną balustradą.

W centrum sklepienia dach ozdobiony by

ł wspaniałą

stylizowaną różą - symbolem firmy. Dez poprowadził Ginę w
tym kie

runku i postawił na środku.

- O co ci chodzi? - spyta

ła zdezorientowana. - Każdy, kto

mieszka w tym mie

ście, był tu setki razy. Ta róża to ulubione

miejsce spotkań miejscowej młodzieży.

- Wiem, wiem. Matka mi o tym opowiada

ła. Nie o to mi

chodzi. Spójrz

w górę.

Podnios

ła głowę i zobaczyła bogato zdobione balkony

zwisające z każdego piętra, marmurowe schody ciągnące się

przez wszystkie piętra budynku, a na samej górze - zapierającą

dech w piersiach, imponującą kopułę.

- Co w

łaściwie chcesz mi powiedzieć? - odwróciła się do

Deza.

Chocia

ż mówiła nieco nonszalanckim tonem, nie dał się

nabrać. Rozmiary i przepych tego gmachu musiały zrobić

wrażenie na każdym.

- Chc

ę ci pokazać, że nawet jeśli jakimś cudem dostałabyś

ten budynek, nie będziesz w stanie go utrzymać.

- Przyznaj

ę, jest nieco większy niż nasza obecna siedziba

- zgodzi

ła się z ociąganiem.

Patrzy

ł na nią przez chwilę, a w końcu wybuchnął

głośnym śmiechem.

background image

- Nieco wi

ększy!? Chyba kpisz! To jak powiedzieć o

jeziorze Michigan, że jest nieco większe od kałuży przed
domem. A to dobre!

- Ale wiadomo,

że jeśli muzeum się rozrośnie,

przyciągnie nie tylko więcej zwiedzających, ale też więcej
sponsorów.

- Chyba w twoich snach. - Dez pokr

ęcił głową. - Spójrz

na to realnie, Gino. Może jest gdzieś budynek, który byłby
bardziej odpowiedni dla waszych potrzeb.

- Nic nie rozumiesz. - Popatrzy

ła na niego zdumiona.

- Mo

że inny budynek byłby bardziej praktyczny, ale tylko

ten przyci

ąga ludzkie serca i uczucia. - Zamyśliła się i dodała

z determinacją: - Musiałabym oszaleć, żeby z niego

zrezygnować.

Ju

ż oszalałaś, sięgając po niego, dodał w duchu.

- Wiem,

że to nie będzie łatwe - zaczęła po chwili. - Ale

cała akcja właśnie nabiera tempa. A ja zamierzam

przyspieszyć ją jeszcze bardziej.

background image

ROZDZIA

Ł TRZECI

Dez wpatrywa

ł się w nią tak długo, że przez chwilę

poczuła się zaniepokojona. Potrząsał głową, jakby nie mógł

zrozumieć tego, co właśnie usłyszał. Nie odzywał się. W

końcu wyjął telefon i szybko wybrał jakiś numer.

- Sarah, odwo

łaj moje następne spotkanie. Potem zwrócił

się do Giny:

- Chod

źmy. Znajdziemy jakieś miejsce, gdzie można

spokojnie porozmawiać.

- Daj spokój. -

Potrząsnęła głową. - I tak mnie nie

przekonasz.

- Nie chodzi mi o ciebie. Mo

żesz tu stać, jak długo

chcesz, ale jeśli mam znowu słyszeć takie rewelacje,

wolałbym spokojniejsze miejsce. Nie lubię, jak tłum ludzi

widzi, że wpadam w zdumienie.

- Tak dbasz o swój wizerunek? -

spytała kpiąco.

- Ma

ło kto lubi wychodzić na idiotę. Jeśli uraczysz mnie

kolejną serią swoich pomysłów, mogę wpaść w stan katatonii i

będziesz miała problem. Na szóstym piętrze jest kawiarnia,

chodźmy tam. Chyba że wolisz ekspozycję łaźni parowych,

jest niżej - dodał, widząc jej spojrzenie.

- Wol

ę już kawę - mruknęła i poszła za nim. Zatrzymali

się przed piękną modernistyczną windą. - Wspaniała. I

oryginalna. Prawdziwe dzieło sztuki.

- Mo

żesz się rozczulać, ile chcesz, dla mnie to stary

rupieć - kosztowny w obsłudze i zawodny - powiedział,

wciskając ostatni przycisk.

- Je

śli traktujesz wszystkie stare przedmioty w ten sposób,

nic d

ziwnego, że cię zawodzą. Ale jestem pewna, że w duchu

też je podziwiasz. Dla nas to bardzo ważne, że jest tu winda.

Dzięki temu muzeum będzie dostępne dla osób

niepełnosprawnych, co pozwoli nam wystąpić o specjalne
dotacje.

background image

- No, no, co za szcz

ęśliwy traf! - zakpił.

Winda cicho sun

ęła na górę i już po chwili stanęli przed

kawiarnią. Kilku kelnerów roznosiło kawę i ciastka wśród

wczesnych gości.

Usiedli przy stoliku i zam

ówili kawę. Gdy tylko zostali

sami, Dez pochylił się nad stolikiem i zapytał z naciskiem:

- Dobrze, teraz powiedz mi, o co naprawd

ę chodzi?

- Co chcesz wiedzie

ć?

- Sama chyba rozumiesz,

że jeśli uda ci się przejąć ten

budynek, będziesz zgubiona. Jest pięćdziesiąt razy większy od

waszego muzeum. Siedzę w tej branży od lat, potrafię to
ocen

ić. Nie możesz być aż tak naiwna, żeby wierzyć, że to się

uda. Dlatego pytam, co naprawdę zamierzasz z nim zrobić.

Ten gmach jest przecież dla ciebie o wiele za duży i zupełnie

niepraktyczny, nie jesteś w stanie wykorzystać całej

powierzchni. Bądźmy szczerzy, z waszym budżetem nawet nie

będziesz w stanie utrzymać go w czystości!

To akurat mo

że okazać się prawdą, pomyślała, ale nie

zamierzała mówić tego głośno. Ciągle jeszcze próbowała

oswoić się z informacją, ile zapłacił za prawo pierwokupu. Jak

można wyłożyć taką kwotę, nie stając się w zamian

właścicielem nawet jednej cegły? Jakoś nie mogła sobie

wyobrazić, że wydaje takie sumy, nie dostając nic
namacalnego.

Dez wyda

ł te pieniądze, chociaż, jak twierdzi, nie ma

jeszcze konkretnego pomysłu, co zrobić z budynkiem.

Zupełnie jakby grał w Monopol i obracał bezwartościowymi
papierkami.

Musia

ła przyznać, że popełniła pewien błąd. Zawsze

myślała tylko o gmachu, nie wpadła na to, że dla Deza dużą

wartość przedstawia również sama działka w tej atrakcyjnej

części miasta.

background image

Kelner przyni

ósł im kawę. Mieszając cappucino, odezwała

się z namysłem:

- Wygl

ąda na to, że jednak dobrze przyjrzałeś się domowi

Essie.

- Dlaczego tak my

ślisz? Bo byłem w stanie oszacować

jego powierzchnię? Kiedyś dobrze go znałem, sporo

pamiętam, chociaż nie byłem tam od dwunastego roku życia.

Czyli oko

ło dwudziestu lat, obliczyła szybko w myślach i

westchnęła.

- Jeszcze zanim Essie za

łożyła w nim muzeum?

- Zanim je otworzy

ła - skorygował. - Myślę, że

gromadziła te wszystkie klamoty, od kiedy nauczyła się

chodzić. Ale nie zmieniaj tematu, wróćmy do tego budynku,

nie wątpię, że masz jakiś świetny plan.

- Musz

ę przyznać, że w jednej kwestii masz rację -

rzeczywiście byłyby trudności z wykorzystaniem powierzchni.
Ale w tym hrabstwie jest co najmniej

tuzin różnych placówek

historycznych. W większości są w podobnej sytuacji, nie mają

pieniędzy na sprowadzanie ciekawych wystaw, więc nie

przyciągają zwiedzających i nie zarabiają pieniędzy. Dlatego
chcia

łabym, żebyśmy wspólnie stworzyli coś w rodzaju

centrum kulturalnego.

- Chcia

łabyś połączyć muzea? - spytał zaskoczony.

- Owszem. - Kiwn

ęła głową. - Wchodzisz do jednego

budynku, kupujesz bilet i oglądasz dowolną ekspozycję.

Dziadek zwiedza wystawę historyczną, babcia malarstwo, a

wnuki szaleją wśród dinozaurów. I to wszystko pod jednym

dachem. Myślę, że to świetny pomysł! Nagłośnimy sprawę w

mediach i musi się udać! - Spojrzała na niego z triumfem i

spytała niewinnie: - Co z tobą? Nie smakuje ci kawa?

Dez pomy

ślał, że zapach kawy orzechowej już zawsze

będzie mu się kojarzył z pewnym drobnym rudzielcem

ogarniętym obsesją historyczną.

background image

- Jeste

ś szalona... - zdołał wyjąkać, kręcąc głową z

niedowierzaniem.

Zanim zd

ążył wyjaśnić, co miał na myśli, do ich stolika

podeszła jakaś kobieta. Dez uniósł głowę i westchnął w duchu.

To była Carla - przebojowa reporterka telewizyjna. Widocznie

media zamierzały same zainteresować się sprawą, Gina nie

musiała niczego nagłaśniać. Przeklął się w duchu, że ją tu

przyprowadził, i czekał na rozwój sytuacji.

- Mi

ło was widzieć razem - odezwała się Carla słodko.

Pomy

ślał, że tylko ona może wypowiedzieć banalną

uwagę takim tonem, jakby przyłapała ich nago w salonie.

Ukłonił się z rezerwą i zapytał chłodno:

- Co ci

ę sprowadza, Carla?

- Robi

ę program o tym gmachu. Wiesz, że kopuła nad

atrium zrobiona jest z pięciu tysięcy kawałków kolorowego

szkła?

- Sp

ędzało mi to sen z powiek. Dzięki, że policzyłaś.

Carla

ściągnęła brwi i powiedziała:

- Z twojego tonu domy

ślam się, że chcielibyście zostać

sami. Macie coś do przedyskutowania? Może przyszłość tego

budynku? Właśnie, panno Haskell, czy znalazłaby pani czas,

żeby udzielić wywiadu naszej stacji?

- Hmm, s

ądzę, że wykroję coś w moim grafiku -

wymruczała Gina, starając się żadnym gestem nie zdradzić,

jak bardzo jest jej na rękę ta propozycja.

- Wi

ęc kiedy?

- Kiedy tylko znajdzie pani dogodny termin.
- Mo

że natychmiast - zaproponował Dez zmęczony tą

dziwną sytuacją. Chciał wracać do biura i zająć się swoimi

sprawami. Poza tym miał nadzieję, że jeśli obie kobiety nie

zdążą się przygotować do rozmowy, narobią mniej szkód.

Udało się.

background image

- Dez ma racj

ę! To świetny pomysł! - zawołała Gina i

wstała. - Dzięki za kawę, Dez. Zobaczymy się później.

I obie odesz

ły, zostawiając go samego.

Sko

ńczył kawę i wrócił do biura, gdzie spędził resztę

popołudnia na przeglądaniu papierków. Nie zamierzał tracić

czasu na myślenie o Ginie Haskell. Nie będzie zastanawiał się

nad tym, co powie w wywiadzie. Nie będzie oglądał w

telewizji tych świetlistych, brązowych oczu.

I na pewno nie zadzwoni,

żeby zapytać, jak poszło. Niech

go diabli, jeśli da jej tę satysfakcję. Zresztą nieważne.

Cokolwiek by powiedziała, nic nie zmieni jego decyzji.

Zainwestowa

ł w ten pomysł dużo pieniędzy, a Gina

jedynie trochę czasu. I jedno jest pewne - kiedyś nawet ona

uświadomi sobie, jak nierealny był jej projekt. Rzuca się na
du

żą inwestycję bez dokładnych wyliczeń, oszacowania

kosztów i sensownego planu.

To w ko

ńcu on był specjalistą od tych kwestii, zajmował

się tym przecież od lat. Działka w centrum miasta stanowi

zawsze łakomy kąsek, nawet bez konkretnego przeznaczenia.

Nie wątpił, że pewnego dnia wpadnie na jakąś ciekawą

koncepcję, co z nią zrobić.

Pr

óbował skupić się na pracy, ale łapał się na tym, że

wciąż się zastanawia, co Gina naopowiada Carli. Odsunął na

bok papiery, sięgnął po kluczyki do samochodu i po chwili

jechał już w stronę muzeum.

Nie by

ł tu wprawdzie od lat, ale często przejeżdżał obok.

Czasami mijając to miejsce, myślał o swojej ekscentrycznej

ciotce i wspominał miłe chwile, które spędził tu jako dziecko.

Zaparkowa

ł samochód na sąsiedniej uliczce i wolnym

krokiem szedł po dobrze znanej ścieżce. Zachodzące słońce

złociście oświetlało cały budynek, odbijało się od dachu i

zwieńczeń wieżyczek. Drzwi muzeum były głucho zamknięte,

background image

nie paliło się żadne światło. Dom wyglądał na samotny i
opuszczony.

Przez zrujnowane

żelazne ogrodzenie przedostał się do

ogrodu. Większość drzew zdziczała, a ścieżki porosły mchem.

Essie najwyraźniej całkowicie oddała się pasji zbierania

pamiątek przeszłości, a muzeum nie miało funduszy na
utrzymanie ogrodu.

Podszed

ł do tylnej fasady. Przez chwilę podziwiał okna

obrośnięte dzikim winem. Nagle tylne drzwi uchyliły się i

stanęła w nich Gina.

- Godziny otwarcia muzeum wypisane s

ą na tablicy od

frontu -

powiedziała.

- Je

śli jest już zamknięte, to co ty tutaj robisz?

- Nadrabiam zaleg

łości. Straciłam dziś sporo czasu,

najpierw na kawie z tobą, a potem z Carlą. Chcesz wejść na

chwilę?

Otworzy

ła szerzej drzwi i gestem zaprosiła go do środka.

Wszed

ł do ciemnego holu i z ciekawością rozejrzał się po

wnętrzu. Wszystko tonęło w lekkim półmroku. Pamiętał
zapach tego domu -

leciutką woń stęchlizny i starych książek.

Gina poprowadzi

ła go długim korytarzem i mocno

popchnęła drzwi kuchni. Zamknęły się za nimi z głośnym

skrzypieniem. Te drzwi także pamiętał z dzieciństwa. Kuchnia

była jasno oświetlona, ale nie tak przytulna jak dawniej.

Gina otworzy

ła starą lodówkę i spytała:

- Chcesz col

ę? I tak nie ma nic innego.

- Jak to? - zdziwi

ł się. - Nie macie słynnych ciasteczek

figowych w niebieskim garnku Essie?

- W

łaśnie się skończyły. To jedno ze wspomnień twojego

dzieciństwa? Masz szczęście, garnuszek jest na górze, na
wystawie.

- Na wystawie? Ten stary garnek?

background image

- Mo

że nie uwierzysz, ale okazał się jednym z pierwszych

egzemplarzy ceramiki wypalanej w naszym hrabstwie.

- Nie do wiary - pokr

ęcił głową. - Ale wiem teraz,

dlaczego chcesz się stąd wynieść. - Pokazał pęknięcie na

ścianie i dodał: - Ten dom starzeje się coraz szybciej. Widzę,

że wymaga gruntownego remontu.

- Nie panikujmy, ta rysa jest tutaj, odk

ąd pamiętam, czyli

od ponad dziesięciu lat. Jest jak stara przyjaciółka.

Gina musia

ła być nastolatką, kiedy zaczęła tu bywać,

obliczył szybko.

- I skrzypi

ące drzwi? Chcesz powiedzieć, że zawsze tak

było?

- C

óż, może w twoich czasach nie skrzypiały - odparła z

uśmiechem. - A może skrzypią dlatego, że jak podejrzewam,

używałeś ich jako huśtawki.

- Sk

ąd wiesz? Czyżby Essie naskarżyła na mnie?

- Nie, sama na to wpad

łam. Zastanawiałam się, w co mógł

się tu bawić mały chłopiec, i to bardzo mi do ciebie pasowało.

- Bo ma co

ś wspólnego z destrukcją?

- Ty to powiedzia

łeś. Milczał przez chwilę.

- Skoro uwa

żasz, że ten dom jest w niezłym stanie, to

dlaczego chcesz się stąd wynieść? - spytał, patrząc na nią

uważnie.

- Na pewno musz

ę ci to wyjaśniać?

- Nie w

ątpię, że możesz mi podać co najmniej tuzin

powodów, od braku parkingu począwszy, na braku miejsca na

zbiory skończywszy. Zastanawiam się tylko, który z nich jest

twoim zdaniem najważniejszy.

- Wszystkie. Dlatego chc

ę dostać Tyler - Royale.

- Ten budynek jest nieosi

ągalny i oboje o tym wiemy. Ale

co powiesz na kościół św. Franciszka?

Patrzy

ła na niego zaskoczona, w końcu odezwała się

niepewnie:

background image

- C

óż... Tam są wspaniałe witraże. Chciałam je nawet

przenieść tutaj, ale nie mam tyle miejsca...

Przerwa

ł jej w pół słowa.

- Mog

łabyś wykorzystać budynek kościoła na muzeum.

Jest tam duży parking, a i witraże zostaną na miejscu.

By

ła wyraźnie zaskoczona, ale widać było, że rozważa to,

co usłyszała. Naciskał więc dalej:

- Dajmy spokój z Tyler -

Royale. Zacznij myśleć realnie.

Kościół to dobra propozycja. Upiekłabyś dwie pieczenie na
jednym ogniu -

przeniesiesz muzeum do większego budynku i

będziesz miała cenne witraże od razu na miejscu. Skoro więc

zgadzasz się na kościół...

- Hola! - przerwa

ła mu gwałtownie. - Powinnam się

domyślić, że masz też działkę z kościołem. Nie powiedziałam

jednak, że się zgadzam. Kościół jest piękny, ale trochę za

mały. Nie opłaca się przenosić tam zbiorów po to, by za kilka

lat szukać następnego lokum.

Zacz

ął się poważnie zastanawiać, czy ta kobieta nie jest

szalona.

- Gino, w

łaśnie zaoferowałem ci atrakcyjny budynek

tylko za to, żebyś przestała myśleć o Tyler - Royale!

- Rozumiem, co mi proponujesz - zamrucza

ła. - To

ciekawe. Bardzo ciekawe. Kościół św. Franciszka jako

wstępna oferta do negocjacji. Zobaczymy, jaka będzie

końcowa...

I u

śmiechnęła się, patrząc mu prosto w oczy.

background image

ROZDZIA

Ł CZWARTY

Żadne z nich nie przerywało ciszy, która zapadła po tych

słowach. Po chwili Gina dopiła swoją colę i odezwała się:

- Naprawd

ę muszę już wracać do pracy. Ale bardzo

proszę, rozejrzyj się tutaj swobodnie. Moje biuro jest na górze,

naprzeciwko schodów. Jak skończysz, daj mi znać, żebym

mogła wszystko pozamykać.

Wysz

ła z kuchni i weszła na piętro, zapalając po drodze

wszystkie światła. Sama mogłaby poruszać się po tych

korytarzach z zamkniętymi oczami, ale nie chciała narażać

Deza na przykre niespodzianki. Dom zbudowano na długo

przedtem, zanim w mieście założono elektryczność i kontakty

umieszczone były w najdziwniejszych miejscach.

Zatrzyma

ła się na chwilę w dawnej sypialni Essie. Po jej

śmierci nawet ten pokój został udostępniony publiczności.

Gina chciała odtworzyć w nim starodawne studio

fotograficzne. Niestety, chociaż pomieszczenie było dość

duże, nie wszystkie sprzęty udało się w nim zmieścić, wiele
eksponatów wc

iąż stało w skrzyniach w piwnicy.

- Gdyby

śmy tylko mieli więcej miejsca - westchnęła z

żalem.

Wspi

ęła się na poddasze i otworzyła drzwi swojego

gabinetu. Wybrała to miejsce na biuro, bo dzięki temu nie

miała poczucia, że marnuje przestrzeń należną eksponatom.

Poza tym gabinet na strychu miał tę dodatkową zaletę, że mało

komu chciało się pokonywać dość strome schody, aby z nią

porozmawiać.

Pokoik na strychu w niczym nie przypomina

ł poważnego

gabinetu. Nieliczne zmiany, jakie wprowadziła tu Gina,

polegały na tym, że przesunęła pod ścianę skrzynki i pudła,

które zalegały cały strych, i w kąt facjatki wstawiła swoje

biurko. Pokój nadal wypełniały różne dziwne sprzęty, a

światło lampy wydobywało z mroku dziesiątki przedmiotów i

background image

rzucało na ściany tajemnicze cienie. Jedynym znakiem

obecności Giny był ulubiony kubek na biurku i dyplom

ukończenia studiów zawieszony na ścianie.

Usiad

ła za biurkiem, przepłukała gardło wodą mineralną i

usiłowała ustalić budżet muzeum na przyszły rok. Nie było to

wcale łatwe, zważywszy, że nie miała pojęcia, gdzie za kilka

miesięcy będzie ich siedziba. Prawie zapomniała, że nie jest

sama, gdy w pewnym momencie usłyszała znajome

skrzypnięcie wąskich drzwi i po chwili pojawiła się w nich
twarz Deza.

Rozejrza

ł się zdumiony i rzucił:

- Rzeczywi

ście potrzebujesz więcej przestrzeni. Oderwała

wzrok od budżetu i odpowiedziała może nieco zbyt złośliwie:

- Gratulacje. Dostajesz nagrod

ę za spostrzegawczość.

Jeśli myślisz, że tu jest ciasno, powinieneś zobaczyć piwnicę.

- Przechowujecie zabytki w piwnicy? - zdziwi

ł się.

- Troch

ę czuć tam stęchlizną, ale nie mamy wyjścia. A co,

masz jakiś lepszy pomysł?

- Hmm... - Milcza

ł przez chwilę, w końcu spytał: - Co

właściwie zamierzasz zrobić z domem, kiedy już przeniesiesz
muzeum?

- Mam nadziej

ę, że ocaleje.

- Jasne! Dlatego tak si

ę uparłaś na budynek Tyler -

Royale. Cały ten dom zmieściłby się tam na jednym stoisku!

To oczywi

ście była gruba przesada, ale postanowiła nie

reagować na złośliwości.

- Nie zamierzam zrobi

ć z niego eksponatu muzealnego.

Myślę, że powinien stać się znowu zwykłym domem.

- Czyim? Twoim? Spojrza

ła na niego zaskoczona.

- Moim?! Po co mi takie wielkie mieszkanie?!
- To wcale nie by

łoby dziwne. Znasz przecież ten dom od

podszewki, nie odstrasza cię jego stan ani sąsiedztwo...

background image

- Pos

łuchaj! - zdenerwowała się. - Wbrew temu, co

sugerujesz, nie dlatego chcę przenieść muzeum, żeby zagarnąć

dla siebie rodową posiadłość Kerriganów! To wspaniały dom,

ale trzeba włożyć wiele pracy, żeby odzyskał dawną

świetność!

- A! Wi

ęc przyznajesz, że budynek wymaga poważnego

remontu! -

Dez zrobił krok do tyłu i oparł się o barierkę.

Zatrzeszczała złowieszczo. Wyprostował się gwałtownie i

wsparł się o futrynę, która wyglądała znacznie stabilniej.

-

Żartujesz sobie!? Oczywiście, że trzeba tu wszystko

prz

ebudować! Kuchnia wygląda, jakby nie remontowano jej

od lat! Tylko Essie była w stanie to znosić. Nie wyobrażam

sobie, jak mogłaby tu funkcjonować normalna rodzina!

- Lubisz gotowa

ć? - spytał zaskoczony.

- Lubi

łabym, gdybym miała na to czas i energię. Ale nie

martw si

ę, nie ostrzę sobie zębów na tę kuchnię! Ten dom jest

za duży dla jednej osoby. Nawet Essie ze wszystkimi swoimi

zbiorami nie wykorzystywała go w pełni!

- Kto zatem tu zamieszka, je

śli nie ty?

Mia

ła wrażenie, że słyszy w jego głosie jakieś dziwne

zainteresowanie. Nie miała pojęcia, o co mu chodziło.

- Nie wiem. Chcia

łabym, żeby kupiła go jakaś miła

rodzina, wyremontowała i kochała tak, jak na to zasługuje.

- Jest bardziej prawdopodobne,

że zostanie zburzony albo

w najlepszym razie przerobiony na apartamenty -

powiedział,

potrząsając głową.

- Zamierzasz mnie przekona

ć, że mam moralny

obowiązek zostać tu i ratować dom, bo tego pewnie życzyłaby
sobie Essie? -

spytała zirytowana Gina.

- My

ślę, że nie muszę cię przekonywać. Sama wiesz, co

powin

naś robić.

background image

- A sk

ąd ty to wiesz!? - wybuchła rozzłoszczona. - Nie

znałeś Essie! Nie masz pojęcia, czego by sobie życzyła! Nigdy

jej nie odwiedzałeś!

- Sk

ąd ta pewność? Dyżurowałaś tu, żeby poznać

wszystkich jej gości?

W zasadzie tak w

łaśnie było, ale nie musiała mu tego

mówić.

- Sam powiedzia

łeś, że nie byłeś w tym domu od wielu

lat. Tak czy nie?

- Hmm, zapomnia

łem, że ci o tym wspomniałem.

- Mo

że powinieneś sobie wszystko zapisywać - doradziła

złośliwie. - W każdym razie nie uważam, żebyś miał
jakieko

lwiek prawo pouczać mnie, czego pragnęłaby Essie!

- Nie zamierza

łem tego robić. Jak mówiłem, sama wiesz

najlepiej, czego by sobie życzyła.

Chocia

ż jego ton był niezwykle uprzejmy, Gina odniosła

wrażenie, że chciał jej coś zasugerować.

- Pos

łuchaj! Z nas dwojga, to ja jestem osobą, która ma

prawo wypowiadać się na temat planów i życzeń Essie! Na
pewno nie ty!

Przysiad

ł na brzegu biurka i bawił się długopisem.

- No w

łaśnie - zaczął po chwili. - To interesujące.

Dlaczego właściwie czujesz się tak związana z jakąś starą

kobietą i jej kolekcją?

Niemal zatrz

ęsła się z wściekłości.

- Je

śli sugerujesz, że zaprzyjaźniłam się z Essie, żeby

przejąć ten dom i jej zbiory...

- Co widz

ę?! Jesteśmy nieco drażliwi! - Dez uniósł brwi i

spojrzał na nią przeciągle. Nie zamierzała dać się

sprowokować, ale ledwo trzymała nerwy na wodzy. - Nie

podejrzewam cię o żadne kombinacje. Gołym okiem widać, że

nie masz w tej dziedzinie zbyt wiele doświadczenia. -

Rozejrzał się po zagraconym pokoju, rzucił okiem na

background image

zniszczone stare biurk

o i dodał: - Domyślam się, że muzeum

nie płaci ci kokosów. Hmm, może to dlatego tak bardzo

chcesz zmienić siedzibę...

- Dlaczego wci

ąż podejrzewasz, że moje intencje nie są

czyste?! -

Nerwowo ściskała ołówek i resztką sił próbowała

się opanować. Co za nieznośny facet! - Chcę zmienić lokal, bo

tu już się nie mieścimy - dodała spokojniej. - I myślę, że

nawet Essie by to zrozumiała.

- Brak miejsca na pewno. Ale nie wiem, czy

zrozumia

łaby, że jej dom zamieni się w pensjonat albo

podrzędny motelik. A szczerze mówiąc, nie widzę dla niego

innej przyszłości. Jeśli ktoś ma pieniądze, nie zainwestuje w

tej okolicy. Myślę, że nie tak łatwo będzie go sprzedać.

- I tu si

ę mylisz. Wielu naszych gości zachwycało się tym

domem. I wielu przyznawało, że chętnie zamieszkaliby w
takim miejscu!

- Ale pewnie nikt nie wyst

ąpił z poważną ofertą kupna -

mruknął kpiąco.

Gina milcza

ła przez chwilę.

- Je

śli tak bardzo martwisz się, co się stanie z domem

Essie, dlaczego sam go nie kupisz? -

zapytała, spoglądając na

niego z ukosa.

- Ja? Dlaczego mia

łbym to zrobić?

- A dlaczego nie?
Patrzy

ł na nią, jakby postradała zmysły.

- Je

śli myślisz, że zrobię wszystko, by ocalić coś, co

przyniosłoby mi więcej kłopotów niż pożytku, to znaczy, że

oszalałaś.

- Istotnie - odpar

ła, patrząc mu prosto w oczy. -

Musiałabym zgłupieć, żeby podejrzewać cię o to, że zechcesz

uratować przed zniszczeniem rodzinną posiadłość. To przecież

zupełnie nie w twoim stylu.

background image

Zapada

ł już zmierzch, kiedy zamykała drzwi za Dezem.

Powoli pogasiła wszystkie światła, usiadła na najniższym

stopniu schodów i pieszczotliwie gładziła ręką orzechową

poręcz.

Zastanawia

ła się, czy Dez przypadkiem nie miał racji?

Może rzeczywiście zbyt optymistycznie widziała przyszłość
tego domu.

Czy istotnie przenosiny do Tyler - Royale to taki dobry

pomys

ł?

Spokojnie, upomnia

ła się w duchu, jesteś przede

wszystkim odpowiedzialna za muzeum! To twoja praca i

musisz znaleźć jakieś rozwiązanie. Nawet jeśli nie do końca

spodobałoby się ono Essie.

Ale chocia

ż próbowała podejść do sprawy bez

niepotrzebn

ych emocji, myśl o tym, czego życzyłaby sobie

dawna właścicielka muzeum, nieustannie zaprzątała jej myśli i

powodowała nieprzyjemne napięcie. Po wszystkim, co

zawdzięczała Essie, czuła się teraz, jakby odwracała się do
niej plecami. A nawet gorzej - jakby

pokazała jej język i

zagrała na nosie.

Nieraz widzia

ła, jak robiły to dzieciaki w szkole. Mało kto

lubił surową starą pannę, która uczyła historii. Na jej lekcjach

nikt nie śmiał nawet szepnąć słówka, ale chociaż uczniowie

narzekali, wszyscy pilnie się uczyli.

Gina s

łyszała wiele ostrzeżeń, zanim jeszcze przekroczyła

próg pracowni historycznej. Dlatego od pierwszego dnia

starała się wtopić w tłum innych uczniów i nie zwracać na

siebie uwagi surowej nauczycielki. I chociaż jej się to nie

udało, nigdy tego nie żałowała.

A teraz czu

ła się tak, jakby za wszystko, co Essie dla niej

zrobiła, za całe jej zainteresowanie i zaufanie, odpłacała jej w

najgorszy sposób. Niszcząc jej ukochany dom. Bo to przecież

sugerował Dez.

background image

Jedno musia

ła mu przyznać - umiał uderzyć w najsłabszy

punkt. Nic dziwnego, destrukcja to jego specjalność. Także

niszczenie marzeń.

Zastanawia

ła się, czy zdecydował już, co zrobi z kolejną

dzia

łką w centrum miasta. I kiedy zacznie „oczyszczać" ją z

niepotrzebnych zabudowań.

Dez nie mia

ł najmniejszej ochoty na oglądanie nocnych

wiadomości w telewizji. Wiedział, że nic, co Gina

powiedziałaby Carli, nie zmieni jego nastawienia do sprawy.

Wolał więc przejrzeć raporty i zastanowić się nad nowymi
projektami.

Poza tym plany i zamierzenia Giny by

ły wyłącznie jej

problemem. Zaproponował jej przecież budynek kościoła i to

wszystko, co mógł zrobić.

Pr

óbował skupić się nad dokumentami, ale nie bardzo mu

to wychodziło. Sam nie wiedział, kiedy włączył telewizor. Na

ekranie zobaczył miłą twarz Giny.

Prawie nie s

łyszał tego, co mówiła. Wpatrywał się w jej

brązowe oczy i miał wrażenie, że całkiem go

zahipnotyzowały. Nieraz już żałował, że zamiast do kawiarni

nie zabrał jej dziś w jakieś bardziej intymne miejsce. I to nie

tylko dlatego, że tam z pewnością nie spotkaliby Carli.

- Naturalnie - us

łyszał jej spokojny głos. - Jestem

przekonana, że to świetna lokalizacja dla muzeum. Być może

nie jestem obiektywna, ale to przecież zrozumiałe. Niestety,

nie do mnie należy decyzja. To, co się stanie z budynkiem
Tyler - Royale,

zależy tylko od Deza Kerrigana. Ale jestem

pewna -

kontynuowała - że każdy mieszkaniec Lakemont

chciałby, aby ten piękny gmach ocalał. Liczę, że nasi

obywatele poprą moje starania i dadzą odczuć panu
Kerriganowi, jaki jest ich stosunek do tej sprawy.

Tak, to by

ła Gina, jaką znał. Powinien przewidzieć, że tak

łatwo nie złoży broni.

background image

- Wa

śnie - podchwyciła Carla. - Zapytajmy naszych

mieszkańców, co myślą o przyszłości siedziby Tyler - Royale.

Nast

ępne ujęcie ukazywało Carlę, jak stoi przed

budynkiem Tyler - R

oyale i pyta przechodniów o opinię.

Starszy pan proponowa

ł otworzyć hotel, ktoś inny wielki

pchli targ.

-

Wi

ęzienie! - wykrzyknęła jakaś zażywna

czterdziestolatka. -

Proszę tylko pomyśleć, ilu skazanych by

pomieściło!

Carla szybko odwr

óciła się do kamery i z kamienną twarzą

kontynuowała program. Dez po raz kolejny podziwiał jej
profesjonalizm i opanowanie.

- To tyle na dzisiaj. Jutro wrócimy do sprawy dalszych

losów Tyler -

Royale. Przyjrzymy się dokładnie zabytkowej

fasadzie budynku i wysłuchamy krótkiego wykładu Giny
Haskell na temat znaczenia poszczególnych ornamentów.
Zapraszam.

Kamera znowu skierowa

ła się na podziwiającą

zwieńczenie kopuły budynku Ginę, po czym powoli

przesunęła się w górę i wkrótce widzowie mogli zobaczyć

finezyjne dekoracje zdobiące ściany tuż pod kopułą.

Co za nonsens, pomy

ślał Dez, wyrzucać pieniądze na

zdobienie ścian w miejscu, gdzie i tak nikt nie ma szansy tego

zobaczyć.

Wyobra

żał już sobie całą kampanię, która się zaraz

rozkręci, żeby ochronić niepraktyczne płaskorzeźby i kilka
ozdobnych detali.

C

óż, wcześniej czy później ktoś musi spojrzeć na ten

budynek bardziej praktycznie. I to będzie on.

Ziewn

ął znowu i pochylił głowę nad swoimi raportami.

Chocia

ż Gina na ogół lubiła swoją pracę, to niektóre jej

aspekty przyprawiały ją niemal o gęsią skórkę. Zaliczały się

do nich publiczne wystąpienia i czynności związane ze

background image

zbiórką datków na muzeum. Essie radziła sobie z tym dużo

lepiej. Po prostu opodatkowała swoich licznych znajomych i

twardą ręką ściągała należności. Gina nie miała tak bogatych

znajomych, mogła jedynie zabiegać o wsparcie u obcych. Nie

znosiła tego, ale wiedziała, że bez sponsorów muzeum po
prostu nie przetrwa.

Kiedy w sobot

ę po południu taksówka zatrzymała się na

zatłoczonym podjeździe przed domem Anne Garrett, Gina nie

miała ochoty wysiadać. Nie znosiła spotkań, na których

wymieniało się banalne uwagi i nikt nawet nie udawał, że

słucha rozmówcy. Zresztą hałas i tak uniemożliwiał
zrozumienie czegokolwiek.

Mia

ła jedynie nadzieję, że uda jej się zdobyć kilka

wizytówek i sk

ontaktować z ich właścicielami w bardziej

sprzyjających okolicznościach.

Wesz

ła do holu okazałej rezydencji i zatrzymała się

oszołomiona. Dawno nie widziała wnętrza urządzonego z

takim smakiem i elegancją. Kiedy przesuwała zachwyconym
wzrokiem po otoczeniu

, natknęła się na stojącą w odległym

kącie postać i natychmiast poczuła, że mimowolnie
sztywnieje.

Dobrze zbudowany m

ężczyzna bezpardonowo przepychał

się w jej kierunku.

- Witam, panie Conklin - stara

ła się, aby jej głos brzmiał

spokojnie.

- Co ty, do diab

ła, wyprawiasz!? - Jim Conklin nie

próbował nawet udawać uprzejmości. - Lansujesz się w
programach telewizyjnych i próbuje

sz robić jakieś interesy

bez niczyjej zgody! Wynaj

ęliśmy cię, żebyś prowadziła

muzeum, a nie zarządzała nim jak prywatnym folwarkiem! -

pokrzykiwał. - Rozmawiałaś o tym z prezesem?

- Niezupe

łnie - przyznała Gina niechętnie. - Próbowałam

skontaktować się z nim, ale mi się nie udało. Zapewniam

background image

jednak, że chciałam przedstawić raport z moich

dotychczasowych starań na najbliższym posiedzeniu zarządu.

- Kiedy ju

ż wszystko ustawisz po swojej myśli, jak sądzę

-

prychnął.

Gina popatrzy

ła zdumiona. Chciała wyjaśnić, że

zamierzała zwołać specjalne posiedzenie, by omówić

przyszłość muzeum, ale Jim Conklin nie dał jej szansy.

- Je

śli sobie wyobrażasz, że zarząd automatycznie

zatwierdzi wszystkie twoje pomysły, to grubo się mylisz!

Zawsze byłem przeciwny twojej kandydaturze, chociaż Essie

tego chciała! Nie podoba mi się, że traktujesz muzeum, jakby

było twoją prywatną własnością. Chcesz zmieniać budynki jak

rękawiczki...!

Gdzie

ś za plecami Conklina Gina wyłowiła zaciekawione

spojrzenie wysokiej blondynki. Patrzyła w jej kierunku z

dziwnym uśmiechem i Gina miała wrażenie, że musiały już

kiedyś się widzieć. Pewnie spotkały się dawniej w podobnych
okol

icznościach...

- Mog

łabyś słuchać, kiedy do ciebie mówię? - zapytał Jim

zjadliwie.

Powoli mia

ła go dość.

- Je

śli rzeczywiście będziesz chciał ze mną porozmawiać,

możesz być pewny, że wysłucham cię uważnie - powiedziała z

miłym uśmiechem. - Wpadnij do mnie do biura w przyszłym
tygodniu, m

oże uda nam się spokojnie podyskutować o losach

muzeum. Te krzyki są zupełnie nie na miejscu.

- Nie mam czasu na pogaduszki! I tak zmarnowa

łem go

dość, żeby opracować plany dobudowy skrzydeł i przedstawić
je ekspertom. A

tu nagle dowiaduję się z telewizji, że to

wszystko się nie liczy, bo postanowiłaś przejąć największy
budynek w hrabstwie!

background image

- Nie uno

ś się tak - Gina próbowała go uspokoić. -

Zamierzałam przedyskutować to z wami podczas najbliższego
spotkania!

Odwr

óciła się gwałtownie i niemal wpadła na Deza, który

podtrzymał jej łokieć i podał kieliszek z szampanem.

- Zdaje si

ę, że to ci dobrze zrobi - mruknął.

Spojrza

ła na niego zaskoczona i zacisnęła ręce na

kieliszku. Wymienić Jima na Deza, to jak wpaść z deszczu
pod ry

nnę, pomyślała.

- Prosz

ę mi wybaczyć, porywam Ginę - usłyszała. - Z

pewnością rozumie pan, że mamy mnóstwo do omówienia.

Pewnym krokiem przeprowadzi

ł ją przez tłum i skierował

w stronę ogrodu. Tuż przy drzwiach podszedł do nich jakiś

mężczyzna i zawołał rubasznie:

- Je

śli wciąż zbierasz pomysły na ten twój budynek,

Kerrigan, mam dla ciebie coś ekstra! Zrób tam park rozrywki!

Wywal wszystkie ściany i puść kolejkę między piętrami! -

zaśmiał się wesoło i odszedł, nie czekając na odpowiedź.

Dez umiej

ętnie omijał grupki gości i poprowadził Ginę na

koniec ogrodu.

- Daleko jeszcze zmierzasz mnie ci

ągnąć? Może

powinnam wpaść do domu i wziąć jakiś bagaż?

Zatrzyma

ł się i obrzucił ją taksującym spojrzeniem.

- Nie, to, co masz na sobie, zupe

łnie wystarczy. Chociaż

w

idzę, że nie skorzystałaś z moich rad w sprawie butów.

Myślałem, że jesteś rozsądniej sza. Ale muszę przyznać, że

nie tylko w tym się pomyliłem. Muzeum musi ci jednak nieźle

płacić, skoro stać cię na takie kreacje.

Spojrza

ł znacząco na jej kremową suknię i zawiesił głos.

- Dzi

ękuję - odparła spokojnie. Nie zamierzała tłumaczyć

się przed nim, jak radzi sobie z utrzymaniem ze swojej
skromnej pensji. -

Ta suknia jest rzeczywiście wyjątkowa.

Unikatowy egzemplarz.

background image

By

ła pewna, że drugiej takiej nie ma nigdzie. Zaraz po

tym, jak kupiła ją w sklepie z używaną odzieżą, przerobiła ją
gruntownie.

- Zgaduj

ę, że twój rozmówca to jeden z członków

zarządu? - mruknął Dez. - Jak mi się zdaje, nie masz tam

wyłącznie zwolenników...

Gina upi

ła łyk szampana i spojrzała na Deza.

- Jak ka

żdy. Różnice zdań występują wszędzie, a

zwłaszcza w zarządach i radach nadzorczych, gdzie każdy z

członków myśli, że jest najmądrzejszy. Pewnie masz takie
same problemy.

- Nie. W og

óle nie mam zarządu. Jestem jedynym szefem

tego biznesu.

- Nic dziwnego,

że nie musisz liczyć się z pieniędzmi -

mruknęła.

- To w ko

ńcu moje pieniądze. Chociaż robisz, co możesz,

żeby to zmienić. Liczę, że nasi obywatele poprą moje

zamierzenia i dadzą odczuć panu Kerriganowi, jaki jest ich
stosunek do tej sprawy - z

acytował złośliwie. - Gratuluję! To

było niezłe.

- Jak rozumiem, bardziej podoba

ł ci się pomysł z parkiem

rozrywki?

- Jest niez

ły, chociaż słyszałem kilka lepszych. Ktoś

proponował wielki salon samochodowy, ktoś inny darmowy
hotel dla miejscowych artystó

w. Mój ulubiony, to ten, żeby

zamienić budynek na zoo. Już widziałem, jak wrzucam cię do
klatki lwów -

dodał z uśmiechem. - W każdym razie, mam

jeszcze kilka dni, żeby się zastanowić. Może pojawi się coś

nowego. Ale jak do tej pory nikt nie zaproponował, żeby

urządzić tam muzeum. Ciekawe. Nie sądzisz?

- Przerzucanie si

ę głupimi pomysłami to jakaś nowa gra

towarzyska? Jeśli tak, to nie masz co liczyć, że ktoś przyjdzie

background image

do ciebie z tą propozycją. Ponieważ jako jedyna ma sens, nikt

z twoich doradców na nią nie wpadnie!

- Liczy

łem, że porozmawiamy rozsądnie, ale widzę, że i

w tym się myliłem. Jesteś zupełnie szalona! - warknął Dez, z

trudem tłumiąc złość.

- Co masz na my

śli? - spytała zdumiona Gina.

- S

łyszałem, że ty i ta twoja rada chcecie dobudować

boczne

skrzydła do domu Essie. Skrzydła! To najgorszy

pomysł, jaki kiedykolwiek słyszałem!

- Je

śli chodzi o tamten dom, mówiłam ci już, w jaki

sposób możesz go uratować.

- Mam go kupi

ć, tak? Nie, dzięki. Poza tym, nie wygląda

na to, żeby twój zarząd zamierzał go sprzedać.

- Nie wyci

ągaj pochopnych wniosków. Jim Conklin to nie

cały zarząd. Większość członków to rozsądni ludzie, nie

wszyscy chcą dostawiać jakieś dziwne przybudówki. Chociaż

być może nie będziemy mieli wyjścia. Zawsze to lepsze niż

postawiony na środku trawnika baraczek z płyt.

Dez popatrzy

ł na nią w milczeniu. Widziała, że ledwo

panuje nad emocjami. Zastanawiała się, czy nie posunęła się

za daleko. Chyba nawet on nie uwierzy, że zgodziłaby się na

coś, co tak zeszpeciłoby dom Essie.

- To najg

łupszy pomysł, o jakim słyszałem.

- Wi

ęc znajdź mi lepszy. Tylko proszę, daruj sobie

kościół św. Franciszka.

Zanim zd

ążył odpowiedzieć, usłyszeli kroki na ścieżce i

wkrótce pojawiła się na niej wysoka blondynka, którą Gina

widziała już wcześniej.

- Przepraszam,

że przeszkadzam - rzuciła bez śladu

zmieszania. -

Chciałam się tylko upewnić, czy to naprawdę ty,

Gino?

Chocia

ż Gina wysilała pamięć, nie przypominała sobie,

gdzie mogły się spotkać.

background image

- Przykro mi, ale nie poznaj

ę pani.

- Nie dziwi

ę się - zaśmiała się blondynka. - Jestem

Jennifer Carleton, chodziłyśmy razem do szkoły. Miałyśmy

wtedy po trzynaście lat. Zmieniłam się trochę od tego czasu.

Gina z trudem odgrzeba

ła w pamięci obraz spokojnej,

nieco nierozgarniętej grubaski. Nie przypominała sobie, aby
kiedyk

olwiek zamieniła z nią choć słowo.

- Och! - odezwa

ła się zdawkowo. - To rzeczywiście było

wieki temu.

Jennifer rozci

ągnęła usta w filmowym uśmiechu.

- Tak... Chocia

ż muszę przyznać, że ty nie zmieniłaś się

aż tak bardzo. Szczerze mówiąc, od razu zwróciłam na ciebie

uwagę. Ta suknia wydaje mi się znajoma, miałam kiedyś

bardzo podobną...

- Co za zbieg okoliczno

ści - Gina starała się, aby jej głos i

spojrzenie nie zdradzały napięcia, jakie w niej narastało.

- Nieprawdopodobne! A projektant zapewnia

ł mnie, że

drugiej takiej nigdzie nie zobaczę! Nie pamiętam już, co

zrobiłam ze swoją starą... Ach, wiem! Podarowałam ją na cele

dobroczynne! Dez, jak wreszcie będziesz wolny... - odwróciła

się i spojrzała zalotnie.

- Och, nie mog

ę pozwolić ci czekać - odezwała się Gina

uprzejmie. -

Dez porwał mnie tak szybko, że nawet nie

zdążyłam przywitać się z gospodynią. - Skinęła głową i

odeszła w stronę domu.

Kiedy by

ła na końcu ścieżki, odwróciła się i zobaczyła,

jak Jennifer kładzie Dezowi rękę na ramieniu. Usłyszała też

jej słodki głos:

- Musz

ę z tobą porozmawiać o naszym dorocznym balu.

Jedna z pań zasiadających w komisji wymyśliła, że mógłby się

odbyć w atrium Tyler - Royale, ale nie odważyła się zwrócić z

tym do ciebie. Uznała, że za słabo się znacie i dlatego wysłała
mnie! -

Jennifer zaśmiała się perliście.

background image

Doskonale, publiczna sala ta

ńca, kolejna świetna

propozycja!

Gina z ulg

ą wtopiła się w tłum gości i rozbawiona

pomyślała, że pierwszy raz zgiełk i zamieszanie sprawiają jej

przyjemność. Krążyła między grupkami, szukając Anne

Garrett i jednocześnie starając się uniknąć ponownego
spotkania z Jimem lub Jennifer. Ich dwoje to zdecydowanie za

dużo jak na jeden wieczór.

To musia

ło się kiedyś zdarzyć, pomyślała filozoficznie.

Jeśli ktoś kupuje używane ciuchy, a potem pokazuje się w

nich publicznie, powinien się z tym liczyć. W zasadzie miała

dużo szczęścia, że coś takiego przytrafiło się jej po raz

pierwszy. Cóż, może inni darczyńcy tanich sklepów mieli

więcej taktu niż Jennifer Carleton.

Podesz

ła do stołu, na którym pyszniły się wspaniałe

przekąski i zafascynowana podziwiała kunszt kucharza.

Sięgnęła po talerzyk i ruszyła do przodu. Nagle poczuła, że

niechcący prawie stratowała jakiegoś mężczyznę.

- Przepraszam pana, ale nie mog

ę oderwać oczu od tych

wspaniałości! Nie wiem sama, czy powinnam jeść, czy

podziwiać! - Zaśmiała się i podniosła głowę. Dopiero wtedy

zobaczyła, że jej niedoszłą ofiarą jest dyrektor generalny Tyler
- Royale. -

Och, pan Clayton! Nie sądziłam, że jest pan ciągle

w mieście!

- Zostan

ę tu jeszcze trochę - odparł z uśmiechem. - Mam

mnóstwo pracy, jak zawsze w takich sytuacjach. Dlatego nie

cierpię likwidować sklepów.

- Wyobra

żam sobie - mruknęła ze zrozumieniem.

- W dodatku zarz

ąd zapewnił pracowników, że nie

zostaną wyrzuceni na bruk. Cieszę się, że znowu panią

spotykam, winien jestem pani podziękowania.

- Podzi

ękowania? Za co?

background image

- W ostatnich dniach prze

żywamy prawdziwy najazd

klientów. Obroty w restauracjach i barach wzrosły o

trzydzieści procent. A nasi goście w zdecydowanej większości

zapewniają, że pod wpływem pani wystąpienia w telewizji

chcieliby uratować budynek.

- Mam rozumie

ć, że zdecydował się pan jednak

przedłużyć działalność sklepu?

- Sk

ąd! To, że bary mają więcej klientów, nie do końca

przekłada się na sprzedaż. Ale dostaliśmy już wiele
propozycji. Je

śli usłyszę choć jedną w miarę rozsądną,

przekażę ją Dezowi.

Zanim Gina zd

ążyła odpowiedzieć, podeszła do nich Anne

Garrett.

- Witaj, Ross! - powiedzia

ła. - Dzięki, że wypożyczyłeś

mi swojego kucharza. Jeśli jego też chcesz wyrzucić, kiedy
za

mkniesz magazyn, daj mi jego numer. Cieszę się, że cię

widzę, Gino! Musimy koniecznie porozmawiać. Powiem

szczerze, nigdy nie sądziłam, że udzielanie ci rad może być
tak ryzykowne!

Gina spojrza

ła na nią niepewnie, ale zanim zdążyła

dowiedzieć się, co Anne miała na myśli, tuż obok nich wyrósł
Dez.

- O! Czy

żby Gina znowu narozrabiała? Muszę to

usłyszeć! Koniecznie!

background image

ROZDZIA

Ł PIĄTY

Gina pr

óbowała pochwycić wzrok Anne i dać jej znać,

żeby odłożyły tę rozmowę. Niestety, kobieta uśmiechała się

do Deza i była zupełnie nieczuła na jej subtelne sygnały.

- S

łyszałam - odezwała się do niego łagodnie - że myślisz

o budowie trasy narciarskiej wewnątrz Tyler - Royale.

Całoroczna, klimatyzowana...

Dez j

ęknął jak zbity szczeniak.

- Je

śli chcesz, żebym sobie poszedł, po prostu powiedz.

Nie musisz kopać leżącego.

- Och! - za

śmiała się Anne. - Widzę, że dobre rady nieźle

już dały ci się we znaki.

Dez westchn

ął tylko głęboko i wziął ze stolika garść

solonych orzeszków.

- Lepiej p

ójdę poszukać tego bojowego członka zarządu

m

uzeum. Jak on się nazywa? Conklin?

Gina nie mog

ła się doczekać, kiedy Dez je zostawi. Niech

idzie, gdzie chce, byleby zniknął jej z oczu. Gdy tylko się

oddalił, zwróciła się do Anne:

- O co chodzi? Jaki

ś problem?

- Problem to za du

żo powiedziane, ale chyba nie działałaś

zgodnie z moją radą...

- Przecie

ż artykuł o Tyler - Royale był na pierwszej

stronie gazety...

- No w

łaśnie. Ale dalej był tekst o muzeum. Napisałam,

że byłam oczarowana po wizycie w nim i zachęcam każdego
do odwiedzin.

Gina poczu

ła, że zasycha jej w gardle.

- Nie zauwa

żyłam... - Byłam zajęta snuciem marzeń,

dodała w myślach. - Liczba odwiedzających rzeczywiście

wzrosła, ale myślałam, że to z powodu szumu wokół Tyler -
Royale.

background image

- By

ć może, ale mój tekst też mógł się do tego

przyczynić. Porwałaś się na wielką rzecz. Przejęcie Tyler -

Royale to nie żarty, nie wiem, czy nie przeceniłaś swoich sił...

Ale skoro już zaczęłaś, to chciałabym ci pomóc. Trzeba

zorganizować szeroko zakrojoną akcję. Spotkajmy się w

przyszłym tygodniu.

- Nie wiem, czy warto - odpar

ła Gina powątpiewająco. -

Dez wydaje się nieprzejednany w tej sprawie.

- Nie sk

ładaj jeszcze broni - zachęcała ją Anne. - Jeśli

chcesz porwać tłumy, musisz wyzbyć się pesymizmu. Teraz

przepraszam na chwilę, muszę pożegnać gości.

Anne odesz

ła, a Gina miała ochotę zapaść się pod ziemię.

A więc dziennikarka wcale nie miała na myśli gmachu Tyler -
Royale!

Mo

że jednak jej pomysł nie był zupełnie bez sensu, skoro

tyle osób chciało ją poprzeć? Nie mogła się poddać, zaszła

zbyt daleko, żeby uznać całą akcję za nieporozumienie. Gdyby

teraz się wycofała, straciłaby wiarygodność, a to mogło

fatalnie wpłynąć na losy muzeum.

Pokr

ęciła się chwilę między gośćmi, ale miała ochotę

wraca

ć do domu. Unikanie Jennifer i Conklina było zbyt

męczące, żeby mogła czerpać przyjemność z przyjęcia. Przy

drzwiach spotkała Anne.

- Bardzo dzi

ękuję za miły wieczór! - pożegnała się.

- Ciesz

ę się, że wpadłaś. I pozwól, że dam ci jeszcze

jedną, ostatnią radę - powinnaś lepiej poznać swego
przeciwnika. -

Spojrzała na nią tajemniczo i zawołała gdzieś w

bok: -

Dez, może odwieziesz Ginę?

Gina wstrzyma

ła oddech i rozejrzała się. Rzeczywiście,

Dez stał w pobliżu i rozmawiał z Jennifer Carleton.

- Jedziesz w moim kierunku? - zapyta

ł leniwie.

- Je

śli wracasz do biura...

background image

- W zasadzie nie zamierza

łem już dziś pracować. Chyba

że właśnie coś wymyśliłyście z Anne...

- Nie o

śmieliłabym się przysparzać ci kłopotów.

- Jacy uprzejmi oboje! - za

śmiała się Anne. - No już,

zmykajcie stąd.

Dez u

śmiechnął się, strzelił obcasami, zasalutował Anne i

podał ramię Ginie. Ruszyli zgodnym krokiem, ale gdy tylko

znikli z zasięgu wzroku Anne, Gina zatrzymała się.

- Nie chc

ę ci sprawiać kłopotu. Wezwę taksówkę.

- Anne b

ędzie zawiedziona. Nie panikuj, to żaden kłopot.

Nie zakopię twojego ciała na plaży, choć czasami miałbym

ochotę cię udusić. Ale Anne widziała nas wychodzących

razem i znalazłbym się na pierwszych stronach „Kroniki" jako
postrach staruszek!

- Nie s

ądziłam, że opinia innych jest dla ciebie tak ważna.

- Racja. Ty mi u

świadomiłaś, że dobre imię coś dla mnie

znaczy.

- No dobrze - za

śmiała się Gina. - Jeśli rzeczywiście to

nie problem, odwieź mnie do domu.

Dez pom

ógł jej wsiąść do małego sportowego samochodu,

po czym sam zajął miejsce za kierownicą.

- W pewnym sensie wy

świadczyłaś mi przysługę.

Gdybym cię nie odwoził, pewnie musiałbym tam stać i do

końca życia słuchać Jennifer. Uparła się, żeby zorganizować
swój bal w Tyler -

Royale i postanowiła mnie przekonać, że to

świetny pomysł.

- Dlaczego nie chcia

łeś się zgodzić? To rzeczywiście

najrozs

ądniejsza propozycja ze wszystkich, jakie dziś

słyszałam, a było ich wiele.

- Bal ma si

ę odbyć w listopadzie, a to zbyt odległy termin,

żebym mógł coś obiecać. Nie mam nawet pewności, czy do

tego czasu budynek w ogóle będzie stał.

background image

- A co zamierzasz zrobi

ć z placem? - zapytała bez cienia

emocji w głosie.

Rzuci

ł jej szybkie, zdziwione spojrzenie.

- Pytasz tak spokojnie?
- C

óż, tyle razy powtarzałeś mi, że tylko ty decydujesz o

tym, co się stanie z budynkiem, że widocznie w końcu coś do

mnie dotarło. Zresztą Carla ciągle przynosi jakieś plotki i już

sama nie wiem, co myśleć. Może powiesz mi, jakie masz

plany i wreszcie będę miała pewność.

Spojrza

ł na nią, jakby postradała zmysły.

- Chyba

że się wstydzisz - prowokowała.

- Co w

łaściwie powiedziała Carla?

- Nie wiem, czy powinnam ci m

ówić... - drażniła się. -

Chociaż, z drugiej strony, obserwowanie twoich reakcji może

być bardzo interesujące. Powiedziała, że całe miasto mówi...

A przy okazji, od jak dawna spotykasz się z Carlą? Tylko nie
zaprzeczaj, widziano was razem.

- Z Carl

ą?! - wykrzyknął zdziwiony. - Spotkaliśmy się

tylko raz. Właściwie to nie była nawet randka. Namówiła

mnie, żebym jej dotrzymał towarzystwa podczas

zeszłorocznego balu.

- No prosz

ę... A zapewniałeś, że nie można cię do niczego

przekon

ać - odezwała się słodkim głosem. - Biedna Carla,

wciąż nie potrafi mówić o tym spokojnie. Co jej zrobiłeś?

Pewnie nie zadzwoniłeś nigdy więcej... Ale to nie moja

sprawa. W każdym razie, Carla twierdzi, że zbudujesz tam

apartamentowiec z pasażem handlowym.

- Podzi

ękuj Carli za ten pomysł. Apartamentowiec? Być

może, ale pasaż handlowy w miejscu, gdzie nie utrzymał się
dom towarowy...

- Tak te

ż myślałam... Skręć w lewo i zatrzymaj się przy

tamtym domu. Jesteśmy na miejscu. Dzięki za podwiezienie.

Zaparkowa

ł na poboczu i odwrócił się w jej stronę.

background image

- Nie zaprosisz mnie na kaw

ę? Zawsze chciałem zobaczyć

to stylowe wnętrze z czasów Essie. Bo jej dom z pewnością
straci swój styl po planowanej przebudowie. Z tego, co

opowiadał mi dzisiaj Jim Conklin, wynika, że planujecie

poważne zmiany.

I na tym polega problem, pomy

ślała Gina, nie mam

pojęcia, co właściwie zdradził Dezowi Jim.

- Po namy

śle... - zaczęła powoli - Wiesz, może jednak

wpadniesz na filiżankę kawy?

- Z przyjemno

ścią. - Zgasił silnik i wysiadł z samochodu.

-

Myślałem, że nigdy mnie nie zaprosisz.

Prowadzi

ła go wiekowym korytarzem i patrzyła na

znajome otoczenie świeżym wzrokiem. Miała wrażenie, że

schody skrzypią bardziej niż zwykle, a i rys na ścianach jakby

przybyło. Wprowadziła go do swojego mieszkanka i

natychmiast zaczęło jej się wydawać, że jest mniejsze niż

zwykle. Może to przez tego postawnego faceta, który stał na

środku i uważnie przyglądał się wszystkiemu?

Zaj

ęła się przyrządzaniem kawy i obserwowała go kątem

oka. Nie wyglądał na specjalnie zdegustowanego. Wręcz
przeciwnie.

- Zastanawia mnie jedna rzecz - odezwa

ł się po chwili.

- Dlaczego wasze plany wobec domu Essie to taki wielki

sekret? Staram si

ę być na bieżąco, jeśli chodzi o takie

informacje, a nie słyszę nic - ani plotek architektów, ani

rozmów inżynierów. Nic. - Potrząsnął głową.

- To akurat bardzo

łatwo wyjaśnić - zaśmiała się Gina.

-

Specjali

ści nic nie mówią, bo jeszcze nie

konsultowaliśmy się z nimi.

Dez zaniem

ówił i wpatrywał się w nią zaskoczony.

Uśmiechnęła się w duchu, ten widok dostarczył jej sporo

satysfakcji. W końcu się zlitowała.

background image

- To na razie tylko idea, nie konkretny plan. Dlatego nie

rozmawiali

śmy jeszcze z nikim. Być może w ogóle nie będzie

takiej konieczności, jeśli uda nam się zdobyć Tyler - Royale.

- Nie ma takiej mo

żliwości - powiedział szybko.

- Na pewno, je

śli będziesz stale torpedował ten pomysł.

Naprawdę sądzisz, że znajdziesz chętnych na kolejne

apartamenty w tym mieście?

Nie odpowiedzia

ł. Podała mu kawę, a kiedy podniosła

wzrok, stwierdzi

ła, że po prostu udaje, że nie usłyszał jej

pytania. Obejmował dłońmi filiżankę i patrzył w okno.

- Wstyd

ź się, uwierzyłaś w plotki Carli - powiedział w

końcu.

- Ach! Apartamentowiec!
- I na dodatek planujecie rozbudow

ę starego domu bez

planów i konsultacji, nie mając nawet pewności, że to

możliwe! Zachowujecie się jak dzieci! Jest jeszcze jedna
rzecz, która mnie martwi -

ciągnął Dez. - Możliwe, że w

końcu sprzedacie dom Essie. Tak dbacie o pamiątki po niej, a

nie interesuje cię, w czyje ręce trafi jej ukochany dom? Jestem

pewien, że zarząd sprzeda go bez namysłu, jeśli tylko ktoś

zaoferuje rozsądną cenę. Jim Conklin nie wyglądał na

człowieka, któremu ta kwestia spędza sen z powiek. -

Przerwał na chwilę i odstawił filiżankę. - Dostanę jeszcze
kawy?

Gina zagryz

ła wargi. Miał rację. Potrzebowali dosłownie

każdego dolara. Nie była w stanie nic odpowiedzieć. Sięgnęła

po dzbanek. Zastanawiała się, jak mogła przeoczyć tak

oczywiste fakty. Wiedziała, że dom Essie nie jest wiele wart.

Ale zarząd skorzysta z każdej możliwości, żeby zebrać więcej

pieniędzy, zwłaszcza jeśli będą musieli kupić nowy budynek. I

trudno ich za to winić. Nie mogli przecież prosić ludzi o datki

na nową siedzibę, zatrzymując jednocześnie dom Essie. To by

było nieuczciwe.

background image

U

świadomiła sobie własną naiwność. Nawet jeśli jakaś

miła rodzina zechciałaby kupić dom, to zapewne nie będzie w

stanie zapłacić za niego zbyt wiele. I pewnie nie będzie jej

stać na renowację... Czyżby więc los ukochanego domu Essie

był przesądzony...?

- Nie chc

ę się tym teraz martwić - powiedziała głośno.

- Pomy

ślę o tym we właściwym czasie.

- S

łuszna decyzja - zgodził się Dez podejrzanie szybko.

- Bo ten czas nie nadejdzie, dopóki nie znajdziecie nowej

siedziby, a to nigdy nie nastąpi, jeśli będziesz myślała o Tyler
- Royale.

Wsta

ła zirytowana i demonstracyjnie zaczęła myć ekspres.

Postanowiła zignorować uwagę Deza.

- Wi

ęc nie dostanę trzeciej filiżanki? - domyślił się Dez.

- Ale jest jeszcze jedna rzecz, o kt

órej chciałem

porozmawiać - zaczął z namysłem. - Powiedz, czemu Essie

była dla ciebie taka wyjątkowa. Pamiętam ją jako nudną starą

pannę. To chyba nie najciekawsze towarzystwo dla młodej

dziewczyny. Ile miałaś lat, kiedy ją poznałaś?

- Trzyna

ście - odpowiedziała, nie patrząc na niego.

- I tak ci

ę zafascynowała? - zdziwił się.

Przez chwil

ę zastanawiała się, czy w ogóle odpowiadać na

to pytanie. Nie wiedziała, czy Dez potrafi zrozumieć, kim była
dla niej Essie.

- Im lepiej j

ą poznawałam, tym bardziej się

zaprzyjaźniałyśmy - zaczęła wolno. - Najpierw prowadziłam

segregację i archiwizację jej zbiorów. Oczywiście, byłam

jeszcze dzieckiem, więc robiłam to pod jej nadzorem.

Spędziłyśmy razem wiele czasu. Słuchałam jej opowiadań.

Nie była wcale nudna. Szkoda, że tego nie słyszałaś,

większość opowieści dotyczyła początków Hrabstwa Kerrigan
i

dziejów twojej rodziny. Czy ty w ogóle wiesz coś o

Desmondzie?

background image

- A wi

ęc pracowałaś dla niej i nauczyłaś się słuchać jej

opowieści, tak? - Dez zignorował jej pytanie.

- Nauczy

łam się cenić historię. Essie ukształtowała mnie.

Miała na mnie ogromny wpływ, nawet się nie domyślasz, jak

duży.

Gina zamilk

ła, przypomniawszy sobie niezwykłe

okoliczności, w jakich się poznały. Dez również się nie

odzywał. Po chwili, zaniepokojona przedłużającą się ciszą,

odwróciła się w jego stronę. Stał nieruchomo tuż obok. Dużo
b

liżej, niż myślała.

- Dzi

ękuję ci - powiedział poważnie.

- C

óż, potrafię zrobić jeszcze lepszą kawę, jeśli mam

więcej czasu. - Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.

- Wiesz,

że nie mówię o kawie. Dziękuję, że byłaś

przyjaciółką starej kobiety. Dzięki tobie Essie na pewno nie

czuła się samotna.

Gina mia

ła wrażenie, że usłyszała w jego głosie jakąś

dziwną nutę. Czyżby teraz żałował, że tyle stracił, nie

odwiedzając Essie?

- Pewnie s

łyszałeś jej historie od dziecka i były dla ciebie

nudne -

powiedziała w końcu. - Dla mnie były nowe i przez to

takie ciekawe.

U

śmiechnął się słabo.

- Musia

łaś być dla niej naprawdę kimś wyjątkowym.

Nie wiedzia

ła, co odpowiedzieć, ale on chyba nie

oczekiwał odpowiedzi. Patrzył na nią długo, a potem ujął jej

podbródek, pochylił się i pocałował ją.

Jego usta porusza

ły się wolno i łagodnie. Lekko napierał

na jej wargi i pieścił je subtelnie.

Gina sta

ła nieruchomo, jakby zdrętwiała. Ale w środku

drżała ze zmieszania. Chociaż koniuszkami palców dotykał

tylko jej podbródka, paliło ją całe ciało.

background image

Kiedy wreszcie podni

ósł głowę, starała się, aby jej głos

brzmiał spokojnie.

- Rozumiem,

że to podziękowanie za to, co zrobiłam dla

Essie.

- Oczywi

ście - odparł, unosząc lekko brwi.

- Ciesz

ę się, że to ustaliliśmy. - Cofnęła się o krok. -

Dobranoc, Dez.

Nie poruszy

ł się.

- Nast

ępny pocałunek będzie jeszcze wspanialszy. Dam ci

prawdziwą lekcję całowania.

- Nie potrzebuj

ę lekcji! - odparła oburzona.

- Potrzebujesz, i to bardzo. Daj zna

ć, kiedy będziesz

gotowa.

I znik

ł, zanim zdążyła odpowiedzieć.

A wi

ęc jednak myliła się co do Deza Kerrigana - był nieco

sentymentalny. Może nawet bardziej, niż przypuszczała. I

wreszcie zrozumiał, jak wiele stracił, nie poznając bliżej
swojej ciotki.

Gina zamy

śliła się na chwilę, wspominając starszą panią.

Essi

e nie była wcale oschłą nauczycielką historii, jaką

udawała. Przypomniała sobie, jak kiedyś schowała się wśród

zbiorów i przestraszyła staruszkę niemal na śmierć. To było

tak dawno, że dziś wydawało się niemal snem, który przyśnił

się jakiejś innej osobie.

Bo by

łam inną osobą, uświadomiła sobie Gina. I

zmieniłam się dzięki Essie.

A teraz te proponowane lekcje ca

łowania. To w jakimś

sensie również przez Essie, choć Gina musiała przyznać, że

nie czuła przykrości.

Ale te

ż Dez wybrał sobie dziwny sposób, by okazać

wdzi

ęczność. I jeszcze śmiał proponować, że będzie jej

udzielał lekcji!

background image

Pewnie s

ądził, że tak ją tym wszystkim oszołomił, że

zapomni o innych sprawach.

Ale nie zna

ł jej. Nie tak łatwo było ją oszołomić. Musiałby

się postarać dużo bardziej, by zapomniała o swoich planach.

background image

ROZDZIA

Ł SZÓSTY

Gina wesz

ła do dawnej jadalni Essie i rzuciła kontrolne

spojrzenie na pokój. Teraz to była sala konferencyjna i dziś

właśnie miało się odbyć kolejne posiedzenie zarządu. Osiem

krzeseł stało równo wzdłuż mahoniowego stołu
wypolerowanego w ostatniej minucie przez niezawodnych

pracowników. Ekspres do kawy pyrkotał przyjemnie i

rozsiewał wokół miły aromat. Gina rozłożyła notatniki i

ołówki, zastanawiając się, czego jeszcze brakuje.

- Woda! - przypomnia

ła sobie. - Eleanor, przynieś,

proszę, wodę mineralną - zwróciła się do wolontariuszki, która

pomagała jej przygotować salę. - To będzie chyba wszystko,

potem możesz wracać do domu.

- Szczerze m

ówiąc, chętnie zostałabym na zebraniu, jeśli

to możliwe. Nigdy jeszcze nie przysłuchiwałam się

posiedzeniom zarządu.

- Oczywi

ście, że możesz zostać. Od kiedy korzystamy z

pieniędzy podatników, posiedzenia są jawne i każdy może w

nich uczestniczyć.

- Dzi

ęki, Gino. Wiem, że pewnie dziś nie zapadnie żadna

decyzja, ale chciałabym się dowiedzieć, jak potoczą się losy
tego domu -

powiedziała Eleanor smutnym głosem.

Gina spojrza

ła na nią z sympatią.

- Wiem,

że kochasz ten dom, Eleanor, ale nie potrafię ci

powiedzie

ć, co się z nim stanie. I dziś na pewno nic nie

zostanie postanowione.

- Och, wiem,

że to głupie. Nawet gdyby zarząd

zdecydował się go sprzedać, nie sądzę, byśmy mogli sobie na

niego pozwolić - dodała kobieta ze smutnym uśmiechem i

wcisnęła za pasek poły dżinsowej koszuli.

- W ka

żdym razie, będę o tobie pamiętała, jak już

zapadnie

jakaś decyzja.

background image

Us

łyszały skrzypnięcie ciężkich drzwi i Gina poczuła, że

przeszył ją nerwowy dreszcz. Na szczęście jako pierwszy

przyszedł przewodniczący Towarzystwa Historycznego. Gina

miała nadzieję, że uda jej się zamienić z nim kilka słów, zanim

pojawią się pozostali członkowie zarządu.

Starszy pan wszed

ł do pokoju i zagadnął od razu:

- Mam nadziej

ę, że dowiem się w końcu, co tu się dzieje.

- Naturalnie. Ciesz

ę się, że przyszedł pan wcześniej,

próbowałam się z panem skontaktować, ale widocznie

wyjechał pan z miasta.

- Tak. - Pokiwa

ł głową i wyjaśnił: - Wyjechaliśmy do

córki, urodziła właśnie trzecie dziecko i żona chciała być przy

niej. To nasz piąty wnuk. Szczerze mówiąc, myślę, że ten cały

szum ze spadającym przyrostem naturalnym jest grubo
przesadzony.

Gina u

śmiechnęła się i od razu przeszła do rzeczy.

- Przykro mi,

że nie uprzedziłam pana, ale nie miałam

pojęcia, że reporterka wpadnie na pomysł, by do pana

zadzwonić w sprawie budynku Tyler - Royale.

- Ja te

ż byłem zaskoczony. A swoją drogą wielka szkoda,

że Kerrigan zamierza zrównać go z ziemią.

- Moim zdaniem nie powinni

śmy tak szybko się

poddawać, jak pan sądzi?

- Wola walki godna podziwu - za

śmiał się starszy pan. -

Pomożemy ci, na ile będziemy mogli. Ale nawet gdyby udało

ci się zdobyć ten budynek, nie jesteśmy w stanie w pełni go

wykorzystać.

- O tym w

łaśnie chciałam dzisiaj porozmawiać. Myślę, że

mam pewien pomysł, dzięki któremu moglibyśmy

wykorzystać każdy kąt!

Nie zd

ążyła powiedzieć nic więcej, bo właśnie otworzyły

się drzwi i na salę zaczęli wchodzić pozostali członkowie

background image

zarządu. Zrobiło się małe zamieszanie, wszyscy nalewali sobie

kawy i wymieniali powitalne uprzejmości.

Jako ostatni pojawi

ł się Jim Conklin w towarzystwie

jakiegoś

obcego

mężczyzny,

którego

natychmiast

przyprowadził do Giny.

- To jest specjalista, o kt

órym ci mówiłem. Nathan

Haynes, architekt. Ma biuro w centrum. Zgodził się rzucić

okiem na nasze plany rozbudowy i podpowiedzieć nam kilka

rozwiązań.

Przewodnicz

ący zajął miejsce za stołem i powiedział

głośno:

- Skoro wszyscy s

ą, myślę, że możemy zaczynać.

Zaszurały krzesła i członkowie zarządu usiedli, stawiając
przed sob

ą filiżanki z kawą. Gina zajęła swoje ulubione

miejsce na końcu stołu, tyłem do drzwi. Eleanor przyniosła

sobie dodatkowe krzesło i usiadła nieco z boku.

Zanim jednak zd

ążyli rozpocząć, drzwi znowu się

otworzyły.

Kto to mo

że być, zastanowiła się Gina, nikogo przecież

nie brakowa

ło. Pewnie jakiś spóźniony gość, który chciałby

jeszcze obejrzeć zbiory. Albo... albo ktoś z całkiem innymi
zamiarami. Serce podesz

ło jej do gardła.

- Witam wszystkich - us

łyszała znajomy głos. -

Przepraszam za spóźnienie, ale długo krążyłem, zanim

znalazłem miejsce do zaparkowania. Powinniście pomyśleć o
tym, zanim rozbudujecie muzeum.

O, nie, westchn

ęła w duchu, wolałabym już złodzieja.

- Gdzie znajd

ę jakieś krzesło, Gino? A może przesuniesz

się i zmieścimy się na jednym?

Zaskoczenie, jakie malowa

ło się na jej twarzy, sprawiło

mu niemałą satysfakcję. Czyżby rzeczywiście nie domyśliła

się, że pojawi się tu dziś wieczorem?

background image

Odni

ósł wrażenie, że na chwilę przestała oddychać, a jej

cera przybrała podejrzany bladoniebieski odcień. Zastanawiał

się, co powinien zrobić, by pomóc jej odzyskać równowagę -

chlusnąć w nią szklanką wody, czy przycisnąć do siebie i

namiętnie pocałować. Niezależnie od skuteczności obu metod,

nie miał wątpliwości, która z nich była bardziej pociągająca.

Zanim jednak zd

ążył wcielić je w życie, Gina wzięła

głęboki oddech i powiedziała:

- Krzes

ła są w pokoju obok.

Jej g

łos był tylko o ton niższy niż zazwyczaj. Szybko się

opanowała i musiał przyznać, że zaimponowała mu tym. Nie

zdziwiłby się, gdyby członkowie zarządu nic nie zauważyli.

Przyni

ósł sobie krzesło i usiadł tuż obok niej. Rozejrzał się

wokół. Na wprost niego siedział przewodniczący, obok Jim

Conklin, a tuż za nim...

- Witaj, Nate! - zwr

ócił się do architekta. - Co ty tu

robisz?

- M

ógłbym ci zadać to samo pytanie - odparł tamten z

szerokim uśmiechem. - Na razie tylko się przyglądam.

Dziwne, pomy

ślał. Gina zapewniała go, że nie wynajęli

jeszcze żadnego architekta. To niewątpliwie musiał być

ekspert Conklina, o którym wspominał podczas przyjęcia.

Przewodnicz

ący rozpoczął zebranie, a sekretarka zaczęła

wymieniać kolejne punkty posiedzenia.

Dez pochyli

ł się i czytał plan spotkania leżący u Giny na

kolanach. Współpraca z innymi organizacjami w tworzeniu

centrum kulturalnego. Chyba już gdzieś to słyszał. Akcja

szukania sponsorów dla muzeum. Chciałby zobaczyć, jak

zamierzają to zrobić.

Wpatrywa

ł się w kartkę i kątem oka zerkał na Ginę.

Ciekaw był, jak długo wytrzyma tę sytuację.

- Co ty tu robisz? - us

łyszał po chwili ciche pytanie.

background image

- Staram si

ę być dobrym obywatelem - wyszeptał w

odpowiedzi. -

Sprawdzam, na co idą moje podatki.

Prychn

ęła lekko i skupiła się na słuchaniu dyskusji przy

stole. W każdym razie z całych sił próbowała to zrobić.

Dez rozsiad

ł się wygodnie, splótł ramiona i wydawał się

niezwykle zadowolony z siebie.

Gina by

ła przekonana, że Dez opuści muzeum

natychmiast po zakończeniu zebrania. Zdziwiła się więc,

kiedy zobaczyła go w rogu pokoju gawędzącego z Conklinem

i jego znajomym. Sprzątała ze stołu resztę naczyń, kiedy do jej

uszu dobiegł złośliwy śmiech architekta i słowa:

- S

łyszałem, że zamierzasz skupić pod dachem Tyler -

Royale wszystkie domy publiczne rozsypane po mie

ście.

Burmistrz podobno wyznacz

ył już nagrodę dla ciebie za

oczyszczenie okolicy z panienek straszących turystów w
zakamarkach starówki.

Dez burkn

ął coś w odpowiedzi, odstawił kubek do

zmywarki i wyszedł z pokoju.

Kilka minut p

óźniej sala była uprzątnięta, Eleanor

przecierała stół, a Gina poszła zamknąć główne drzwi.

Ku swemu zaskoczeniu, w pustym holu natkn

ęła się na

Deza.

- Nie mia

łam pojęcia, że wciąż tu jesteś - odezwała się

zdziwiona. -

Zwłaszcza po tym, jak milczałeś przez całe

zebranie. Jeżeli nie zamierzałeś zabierać głosu, to po co tu

przychodziłeś? - zaatakowała go.

- Gdybym mia

ł coś do powiedzenia, zrobiłbym to. Ale nie

musiałem się odzywać, doskonale wszystko wyjaśniłaś, moje

uwagi nie były już potrzebne.

Jego g

łos brzmiał tak niewinnie, że prawie dała się na to

nabrać.

- Pr

óbujesz uśpić moją czujność? - spytała podejrzliwie. -

Nie uda ci się. Jestem pewna, że gdyby dyskusja przybrała

background image

inny obrót i zarząd postanowił coś, co kolidowałoby z twoimi

interesami, nie siedziałbyś tak cicho.

- Oczywi

ście, że nie. Wtedy musiałbym trochę ich

wyprostować.

- Wyprostowa

ć!? - powtórzyła z irytacją. - Wydaje ci się,

że masz monopol na prawdę?! Ale w końcu przyznałeś się, że

nie przyszedłeś tu jako zwykły obywatel zatroskany o swoje
podatki!

- Ale

ż dokładnie tak było! - zaprzeczył gorąco.

- Jako

ś nie wierzę, żebyś poświęcał tyle czasu każdej

organizacji, która dostaje kilka centów z twoich podatków!

- To prawda, musz

ę przyznać, że niektórzy z

użytkowników moich ciężko zarobionych pieniędzy

wzbudzają żywsze uczucia w moim sercu. - Rozejrzał się

wkoło i dodał: - Jak na przykład autorzy pomysłu

dobudowania nowoczesnych bocznych skrzydeł do starego
budynku.

Zdenerwowana opar

ła ręce na biodrach i odezwała się z

wściekłością:

- Mam tego dosy

ć! Nie obchodzi mnie, co myślisz na ten

temat! Jeszcze

kilka dni temu przekonywałeś mnie, że pomysł

z przenoszeniem muzeum do innego budynku jest bez sensu!
Teraz przychodzisz i krytykujesz jedyny plan, który

pozwoliłby nam zostać tutaj i przetrwać!

- Ostrzegam tylko,

że wyrzucicie pieniądze w błoto.

- Mam do

ść twoich dobrych rad! Za chwilę znajdziesz

kolejny argument, którym będziesz torpedował moje plany!

Szczerze mówiąc, to co się dzieje z muzeum, to nie twoja
sprawa!

- Pr

óbuję ci tylko powiedzieć, że wcześniej czy później

wszystkie problemy tego miejsca

spadną na twoją głowę, a ty

nawet tego nie zauważysz.

background image

Jego spokojny ton i ponura wizja, jak

ą przed nią roztaczał,

na chwilę wytrąciły ją z równowagi. Na szczęście szybko

wróciła jej dawna werwa.

- Dzi

ęki za ostrzeżenie. Doceniam je, pochodzi wszak od

mistrza destrukcji!

- Chcia

łem cię tylko uprzedzić, jak to się może skończyć.

- A w zasadzie, kto powiedzia

ł, że na pewno tu

zostaniemy? Może nie zauważyłeś, ale członkom zarządu
bardzo spodoba

ł się mój pomysł stworzenia w Tyler - Royale

centrum kulturalnego.

- To chyba ty nie zauwa

żyłaś, że uznali pomysł za tak

nierealny, że nawet o nim nie dyskutowali.

- By

ć może muszą się najpierw z nim oswoić - przyznała.

-

Ale kiedy już to nastąpi, zobaczą, że ten plan ma same plusy.

Kilka podobnych instytucji zgromadzonych pod jednym

dachem to ogromna oszczędność - rozłożone wydatki na

ochronę, recepcję, szatnię...

- Rozmawia

łaś już z innymi muzeami?

- Dlaczego pytasz? Nie wierzysz,

że uda mi się przekonać

ich do tego projektu?

- Nie. Nawet je

śli przekonasz całe miasto, nie zmieni to

faktu, że tylko ja mogę zdecydować, co stanie z tym

budynkiem. Dobrze mówię?

- I to jest g

łówny problem. - Pokiwała głową. - Pytam

serio, Dez, ile chcesz za odsprzedanie prawa pierwokupu?

- Ono nie jest na sprzeda

ż.

- Daj spokój, sam

mówiłeś, że nie przegapisz żadnego

interesu -

naciskała.

- Ale nie w tym wypadku.
- Mo

żesz budować te swoje wieżowce, gdzie tylko

chcesz, dlaczego uparłeś się akurat na to miejsce? Masz

przecież jeszcze działkę z kościołem.

- Tamta jest za ma

ła.

background image

- Wi

ęc wykup sąsiadujące!

-

Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

- Aha!
- Co za „aha"? -

spytał, unosząc brwi.

- Przyznajesz wi

ęc, że chcesz tam zbudować wieżowiec!

- M

ówiłem hipotetycznie.

- Aha, a ja jestem z Marsa!
- W to akurat by

łbym w stanie uwierzyć - mruknął.

Przemilczała tę uwagę.

- Ile chcesz za sprzeda

ż? - powtórzyła.

- Nie s

łyszałem, żeby zarząd upoważnił cię do negocjacji

w tej sprawie, więc nie będę się wdawał w czczą dyskusję.

- Ale przecie

ż musi być coś, czego chcesz! - zawołała i

dopiero po

tem uświadomiła sobie, że zabrzmiało to nieco

dwuznacznie. -

To znaczy, nie miałam oczywiście na myśli

nic...

- Pr

óbujesz ze mną negocjować bez zgody zarządu i

składasz mi dziwne propozycje. O ile nie miałaś na myśli

wspólnej kąpieli w jaccuzi, to rozumiem, że była to oferta

finansowa, do złożenia której nie zostałaś upoważniona.

Gina postanowi

ła zignorować ten niebezpieczny wątek

dyskusji i skupić się na istocie sprawy.

- Nie s

ądzisz chyba, że zarząd w twojej obecności

ustalałby, o jakich sumach mogę rozmawiać. Mamy pewne
zasoby finansowe...

Spojrza

ł na nią powątpiewająco i ogarnął hol taksującym

spojrzeniem.

- Podziwiasz dekoracje, czy zastanawiasz si

ę, kiedy sufit

zwali nam się na głowę?

- Po prostu podziwiam urok tego miejsca. Swoj

ą drogą,

jak będziesz organizowała tę zbiórkę pieniędzy, daj mi znać.

- Po co?

Żebyś miał satysfakcję, sabotując akcję?

background image

- Sk

ądże znowu, kochanie! Abym mógł was wesprzeć.

Zdaje się, że Uczy się każdy grosz, czyż nie?

Rzuci

ł jej przeciągłe spojrzenie i wyszedł, zanim zdążyła

odpowiedzieć.

Eleanor sko

ńczyła sprzątać i razem z Gina wyszły z

muzeum.

Gdy Gina walczy

ła z opornym zamkiem, jej pomocnica

stała zamyślona i przyglądała się domowi.

- To pi

ękny budynek - odezwała się cicho. - Chociaż na

początku wcale tak nie myślałam. Uważałam, że jest okropny,

stary, śmierdzący stęchlizną i zmęczony. Trochę podobny do
Essie -

powiedziała z uśmiechem. - Ale potem, sama nie wiem

kiedy, pokochałam go.

- Tak jak Essie - doda

ła Gina ciepło.

- W

łaśnie tak - zgodziła się Eleanor. - Do jutra. Pożegnała

się i poszła do samochodu.

Gina sta

ła jeszcze chwilę i zastanawiała się nad tym, co

właśnie usłyszała. Czyżby ten dom równie niepostrzeżenie

wkradł się w serce Deza?

Nie b

ądź naiwna, pomyślała w duchu, intencje Deza były

zupełnie inne, chciał cię po prostu przekonać, że to miejsce

nie jest takie złe i powinnaś tu zostać.

Ciekawe dlaczego nie chcia

ł wymienić żadnej sumy, za

jaką gotów byłby odstąpić prawo pierwokupu Tyler - Royale?

Sam przecież mówił, że zawsze jest otwarty na zrobienie
dobrego interesu.

Mo

że myślał, że każda suma będzie dla niej za wysoka? I,

szczerze mówiąc, nie mylił się.

A mo

że chciał w zamian czegoś innego niż pieniądze?

Czy to możliwe, żeby chodziło mu o stary dom Essie?

Gina potrz

ąsnęła głową i stwierdziła, że musiała wypić za

dużo kawy. Głupie rzeczy przychodzą jej do głowy.

background image

Ale z drugiej strony, by

ła jakaś sprzeczność w tym, co

mówił. Najpierw zapewniał ją, że dom zostanie zniszczony, a
w najlepszym razie zamieniony w apartamentowiec, a potem

jego stosunek zaczął się powoli zmieniać. Aż do tej dziwnej
uwagi dzisiaj.

A przecie

ż Dez nie darzył sentymentem starych

budynków. Tak, ale dom Essie to nie był zwykły budynek. To

rodzinna posiadłość. Każda cegła mogła opowiadać historię
Kerriganów.

Czy

żby obudził się w nim sentyment do rodowego

dziedzictwa?

Wiedzia

ła, że nie był tak niewzruszony, za jakiego chciał

uchodzić. Nawet Dez Kerrigan był zdolny do ludzkich uczuć.

Udowodnił to tamtej nocy po przyjęciu u Anne, kiedy odwiózł

ją do domu i pocałował, by podziękować za wszystko, co

zrobiła dla jego ciotki w ostatnich latach jej życia.

Gina za

łożyłaby się o duże pieniądze, że przyszedł tu dziś

wieczorem z tego samego powodu co Eleanor -

chciał się

dowiedzieć z pierwszej ręki, co stanie się z domem Essie.

By

ć może nie wszystko jeszcze stracone, może jednak uda

im się zrobić dobry interes!

Dez buja

ł się na krześle i spoglądał spod oka na

siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Nathan Haynes właśnie

skończył prowizoryczny rysunek, który miał w zarysie

przedstawiać nowy projekt.

- Tak to z grubsza wygl

ąda. Oczywiście dokładne

projekty dostaniesz lada dzień, chciałem tylko ustalić, czy

podoba ci się ta koncepcja.

- Nie

źle. - Dez pokiwał głową i zamknął swój notes.

- To b

ędzie najnowocześniejszy budynek w mieście. A

przy okazji, rzuciłeś już okiem na muzeum?

- W

łaśnie je oglądałem, gdy do mnie zadzwoniłeś.

- Co chcesz im zaproponowa

ć?

background image

- Dez, wiesz dobrze,

że projekty klientów to tajemnica.

Nie wyciągniesz tego ze mnie, nawet gdybyś wynajął armię

pięknych kobiet! - zaśmiał się architekt.

Dez wzruszy

ł ramionami i uśmiechnął się.

- C

óż, zawsze warto spróbować.

Rozmawiali jeszcze chwil

ę, po czym Nat zabrał swoje

projekty i wyszedł.

- Dzia

ło się coś, kiedy miałem spotkanie? - spytał Dez

sekretarkę.

- Dosta

łeś zaproszenie na obiad - odpowiedziała dziwnym

tonem. - Od Giny Haskell.

O co chodzi tej kobiecie, pomy

ślał zdziwiony Dez.

- Mam nadziej

ę, że powiedziałaś jej, że jestem zajęty.

- Powiedzia

łam, że masz konferencję, ale odparła, że

będzie czekać do pierwszej w restauracji „Pod Klonem" na
wypad

ek, gdybyś jednak znalazł chwilę.

- Mam nadziej

ę, że wzięła ze sobą dobrą książkę -

mruknął Dez. - To jedyne towarzystwo, na jakie może liczyć.

Wr

ócił do gabinetu i zamyślony spoglądał przez okno.

Niesamowite, pomy

ślał, miała czelność oczekiwać, że

rzuci

wszystko i pobiegnie na spotkanie z nią! Podobno wręcz

tego oczekiwała! Sarah wspomniała, że brzmiało to raczej jak

wezwanie niż zaproszenie!

O czym chcia

ła z nim rozmawiać? Czyżby w ciągu tych

kilkudziesięciu godzin, jakie minęły od zebrania zarządu, coś

się zmieniło?

Nathan twierdzi

ł, że nie zdążył przyjrzeć się dokładnie

muzeum. Ale może zrobił już jakiś wstępny projekt? Ciekawe,

czy przedstawił go Ginie.

- Wychodz

ę coś zjeść - rzucił sekretarce, przechodząc

koło jej biurka.

- Hmm, wi

ęc jednak nie będzie musiała czytać książki -

mruknęła Sarah.

background image

Dez zatrzyma

ł się na chwilę i spojrzał ostro.

- Nie powiedzia

łem, że idę do restauracji "Pod Klonem".

- Jasne... Mam zadzwoni

ć i powiedzieć jej, że jesteś w

drodze?

- Je

śli chcesz tu jeszcze pracować po południu, to lepiej

nie -

rzucił przez ramię i wyszedł szybkim krokiem.

Za plecami us

łyszał tylko śmiech Sarah, ale myślami był

już gdzie indziej.

Dok

ładnie za pięć pierwsza przekroczył próg restauracji.

Gina siedziała przy barze i miała na sobie coś żółtego, co

sprawiało, że jej włosy wydawały się jeszcze bardziej ogniste.

Patrzyła przed siebie i widać było, że z całej siły stara się

ignorować zaczepki siedzącego obok mężczyzny.

Dez sta

ł chwilę w progu sali i obserwował ją. W końcu

podszedł bez pośpiechu, objął ją silnym uściskiem i odwrócił
lekko do siebie.

- Przepraszam za sp

óźnienie, kochanie, ale spotkanie się

przeciągnęło. - Pochylił się nad nią i pocałował prosto w usta.

Wolno i zdecydowanie. Smakowała piwem imbirowym i

niepewnością. - Patrz, co za niespodzianka. Facet, który cię

zaczepiał, musiał szybko wyjść.

- Zaprosi

łam cię na obiad, a nie na... - odezwała się

lodowatym tonem.

- Na lekcj

ę pocałunków? - podpowiedział - To było

pierwsze ćwiczenie - jak całować się w miejscach

publicznych, żeby odstraszyć namolnych podrywaczy.

- Nie wiem, kto si

ę okazał bardziej namolny - mruknęła

pod nosem.

- Musimy to oczywi

ście jeszcze przećwiczyć - dodał Dez,

jakby nie słyszał jej uwagi. - Dlaczego chciałaś się ze mną

widzieć? - zapytał, kiedy usiedli przy stoliku.

- M

ówiłeś, żebym dała ci znać, jak będę zbierała datki na

muzeum.

background image

- A, tak. - Pokiwa

ł głową i zajął się studiowaniem

jadłospisu. Miał przeczucie, że to nie był jedyny powód. -

Zamierzasz więc rozpocząć kampanię zbierania funduszy?

- Tak. Wymy

śliłam, że zrobimy rekonstrukcję starej

wioski na trawniku przed muzeum i będziemy sprzedawać

różne drobiazgi, żeby przyciągnąć uwagę sponsorów.

- Tylko tyle? Troch

ę mnie rozczarowałaś, ale zarezerwuj

dla mnie bilet.

- Zaprosz

ę Carlę z kamerą, żeby sfilmowali, jak go

kupujesz.

- To bardzo mi

łe. - Dez odłożył menu, oparł łokcie na

stole i spojrzał na nią uważnie. - A teraz, kochanie, powiedz
mi, jaki jest prawdziwy powód naszego spotkania.

Uciek

ła spojrzeniem w bok i zaczęła niepewnie:

- C

óż... Mam dla ciebie pewną propozycję...

- S

łucham uważnie. Chociaż uprzedzam, że o ile nie

będzie zawierała zaproszenia do jaccuzi, nie sądzę, abym był
zainteresowany.

- Co ty znowu z t

ą kąpielą! To oczywiście tylko wstępna

oferta, bo nie mam jeszcze zgody zarządu, ale...

Przerwa

ła, bo właśnie przyniesiono kawę. Upił łyk

aromatycznego napoju i gestem zachęcił, by kontynuowała.

- Proponuj

ę ci korzystną wymianę. Dostaniesz dom Essie

w zamian za prawo pierwokupu Tyler - Royale.

Zakrztusi

ł się i z trudem opanował oddech. Jeżeli chciała

go zabić, nie mogła wybrać lepszego sposobu.

- Prosz

ę?! - odezwał się, kiedy już uspokoił emocje i

odstawił filiżankę. - Ty to nazywasz korzystną wymianą?
Stary dom za wielki gmach?

- Nie za gmach, tylko za prawo do jego pierwokupu -

wyja

śniła niecierpliwie.

- Zaproponuj mi dom Essie i p

ół miliona dolarów, a

wtedy może się zastanowię.

background image

W jej oczach natychmiast pojawi

ł się wyraz chłodnej

kalkulacji.

- P

ół miliona? To znaczy, że moja zbiórka pieniędzy musi

zatoczyć szerokie kręgi.

- Powiedzia

łem: może - przypomniał.

- Albo b

ędę musiała pracować bardziej kreatywnie -

ciągnęła zamyślona. Pochyliła się lekko i spojrzała mu prosto
w oczy. -

W porządku, Dez. Ile jest dla ciebie warta wspólna

kąpiel?

background image

ROZDZIA

Ł SIÓDMY

Ta kobieta chce mnie zabi

ć, stwierdził Dez. Nie udało się

jej załatwić mnie kawą, więc sięgnęła po cięższą broń. Patrzył

na nią w milczeniu, niepewny, czy dobrze usłyszał.

- Ile? - powt

órzyła. - Bo, powiedzmy, za dziesięć tysięcy

dolarów mogłabym się zastanowić!

- Masz zawy

żone mniemanie na temat wartości swojego

czasu.

- I postawmy spraw

ę jasno - mam na myśli wyłącznie mój

czas.

-

Żadnych figli w wannie pełnej bąbelków? - zapytał,

udając zdziwienie.

- A pieni

ądze zostaną wpłacone na fundusz muzeum.

- Twoje po

święcenie dla muzeum jest niezwykłe, Gino.

Zmrużyła oczy.

- Nie s

ądzisz chyba, że jest jakiś inny powód.

Bezskutecznie próbował powstrzymać uśmiech.

- Mo

że nie za pierwszym razem. Ale kiedy tylko

doświadczysz tej przyjemności...

Spojrza

ła na niego w taki sposób, że nawet nie próbował

kontynuować. Dodał tylko pośpiesznie:

- Pozw

ól mi to przemyśleć. Odezwę się. Dzięki za kawę.

Żałuję, że nie mogę zostać na lunch.

Kiedy opuszcza

ł restaurację, nie myślał jednak o jaccuzi.

Zastanawiał się nad tym, co kryło się w jej propozycji. Co ona
sobi

e, u licha, wyobrażała? Sama sugestia, że mógłby oddać

budynek w centrum miasta w zamian za dom Essie Kerrigan

była wyjątkowo bezczelna. Co więcej, Gina najwyraźniej

uważała swoją propozycję za niezwykle atrakcyjną i

oczekiwała, że on przyjmie ją z entuzjazmem.

Ta kobieta by

ła stuknięta albo uważała, że on jest

niespełna rozumu. Wyjął komórkę i zadzwonił do Nathana.

background image

Architekt odebrał, odpowiadając nieco zdyszanym głosem.

Może nie był sam...

- Przepraszam,

że przeszkadzam, przeproś panią ode

mnie, dobrze?

- Nie jestem z kobiet

ą. To po prostu kawał skały.

Natknęliśmy się na nią nagle, kopiąc rów pod fundamenty.

Albo ją wykopiemy, albo musimy zmienić projekt budynku.

- Prosz

ę bardzo, o ile nie jest to mój projekt.

- Na szcz

ęście nie. A jeśli dzwonisz w sprawie twojego

projektu, to nie jest jeszcze gotowy. Wiem, że minęła już cała

godzina, odkąd wyszedłem od ciebie z biura, ale...

- Nie dzwoni

ę w tej sprawie. Czy rozmawiałeś dziś rano

w muzeum z Gina Haskell?

- Dez, wiesz,

że nie mogę ci nic powiedzieć!

- Nie pytam, o czym rozmawiali

ście, ale czy w ogóle

rozmawialiście.

- Nie nazwa

łbym tego rozmową - odpowiedział Nat

powściągliwie. - Powiedziałem jej dzień dobry, a ona mi

odpowiedziała.

Dez zmarszczy

ł brwi.

- I to wszystko?
- Mniej wi

ęcej. Czemu pytasz?

- Bez powodu.
Mo

że Gina nie była jednak tak szalona, jak sądził.

- Nat, nie spiesz si

ę z tym projektem.

- O, to jaki

ś bonus. Rozumiem, że nie będziesz mnie

dręczył aż do jutra?

- Nie, chodzi mi tylko o to,

że być może dokonam jakiś

istotnych zmian. Dam

ci znać, jak się zdecyduję.

C

óż, cały mój plan okazał się totalną klapą, myślała

krytycznie Gina. Jedyne, co się udało, to dostarczenie Dezowi
dziennej porcji rozrywki.

background image

Suma, kt

órej zażądał, była zawrotna, ale z drugiej strony

wszystkim wiadomo, że negocjacje zawsze zaczynają się od

wygórowanych kwot. To część gry.

Wreszcie przesta

ł powtarzać, że budynek nie jest na

sprzedaż. Nieważne, jak wysoka była kwota, ważne, że zaczął

negocjować i nie mógł się już wycofać. Wymieniając cenę,

właściwie zgodził się na zawarcie porozumienia. Pół miliona

dolarów absolutnie nie wchodziło w grę. Mogła mu

zaproponować jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy, a i tak nie

wiedziała, czy uda się tyle uzbierać.

Na samym jarmarku w ogrodzie Essie nie zbije fortuny.

To dopiero pierwszy krok na d

ługiej drodze.

Sta

ło przed nią poważne zadanie. Musi nagłośnić całą

akcję. Miała nadzieję, że Carla i Anne Garrett pomogą jej w
tym.

Mimo wszystko szkoda,

że Dez nie dał się namówić na

kąpiel. Byłoby to najlżej zarobione dziesięć tysięcy dolarów.

Muzeum prze

żywało prawdziwe oblężenie turystów. Po

artykule Anne w „Kronice" i reportażu Carli dotyczącym

kontrowersji wokół Tyler - Royale przez dom Essie

przelewały się tłumy zwiedzających.

Oczywi

ście, pojawiło się też kilka problemów. Jakieś

znudzone dzie

cko przewróciło aparat na wystawie fotografii i

roztrzaskało soczewki. Kiedy Gina poprosiła rodziców o

baczniejsze zwracanie uwagi na pociechę, ojciec dziecka

odparł, że to jej wina, bo nie zapewniła odpowiedniej

przestrzeni dla eksponatu. Zacisnęła zęby i dopiero kiedy

poczuła, że panuje nad głosem, odpowiedziała:

- W

łaśnie nad tym pracujemy. Wszystkim nam zależy na

powiększeniu powierzchni muzeum i z wielką ochotą przyjmę

każdą dotację na ten cel.

Rodzice dziecka spojrzeli na ni

ą tak, jakby wyrosły jej

r

ogi, po czym bez słowa przeszli do następnej sali.

background image

Gina sprz

ątnęła potłuczone szkło i postanowiła napić się

czegoś zimnego.

Nagle w holu ujrza

ła jedną z wolontariuszek otoczoną

przez coś, co wyglądało jak ławica rozwścieczonych piranii.
Zszokowana Gina spo

jrzała jeszcze raz i zdała sobie sprawę,

że była to jedynie grupka dzieci w wieku przedszkolnym.

Każde z nich skakało, wymachując banknotami, a opiekunka

zupełnie poważnie wyjaśniała, że jest to doświadczenie
edukacyjne - samodzielne kupno biletu.

Zaraz za rozwrzeszczan

ą gromadką ujrzała opartego o

ścianę Deza. Przyglądał się wszystkiemu nieco zdziwiony. Nie

mógł wybrać gorszego momentu na rozmowę o interesach. Jak
zwykle.

- Ja zajm

ę się pieniędzmi, Beth - zwróciła się Gina do

wolontariuszki. - A ty stempluj im r

ęce. Potem oprowadzisz

ich po wystawie.

Beth nie wygl

ądała na szczęśliwą i trudno się jej dziwić.

- Pe

łny odjazd - wycedziła przez zęby. Podstemplowała

ostatnią małą rękę i zapędziła gromadkę na piętro.

- Czym mog

ę służyć? - zwróciła się Gina do Deza.

- Przyszed

łem kupić bilet na festyn. Tylko tyle?

- Rozwa

żyłeś już moją ofertę?

- Kt

órą? - zapytał, wyjmując pieniądze.

Udawa

ła, że nie usłyszała pytania. Lepiej, żeby oboje

zapomnieli o jaccuzi. Chyba tylko chwilowe szaleństwo

skłoniło ją do złożenia mu tej propozycji.

- Obawiam si

ę, że pół miliona to więcej, niż zarząd

zgodzi się zapłacić.

- A zatem nie ma o czym rozmawia

ć.

- Ale jestem prawie pewna,

że jeśli rozważyłbyś

obniżenie stawki...

- Co takiego? - zapyta

ł uprzejmie.

background image

Gina stara

ła się powstrzymać uśmiech. Był

zainteresowany i nie potrafił tego ukryć.

- My

ślę, że zgodziliby się na sto pięćdziesiąt tysięcy. No i

oczywiście dom Essie.

- Och, oczywi

ście, pamiętam o tym. Sto pięćdziesiąt,

hm...?

Cisza przeci

ągała się, gdy nagle przerwał ją tupot małych

stóp w pomieszczeniu na górze. Gina podała Dezowi bilet.

- Od niczego doszli

śmy do takiej sumy, zaledwie w kilka

dni... -

powiedział w końcu. - Nieźle, jeszcze kilka takich

posunięć i może się dogadamy.

Wzi

ął bilet. Ginę zamurowało.

- Nawet nie chcesz negocjowa

ć?

- Poda

łem ci moją cenę, złotko.

- Ale rynek nieruchomo

ści nie działa w ten sposób. I

nigdy nie działał. Już pewnie neandertalczycy umieli się

targować i zapewne dochodzili do porozumienia.

- Nie czuj

ę się neandertalczykiem, choć podejrzewam, że

chętnie polemizowałabyś na ten temat. A nawiasem mówiąc,

kwota, o której mówiłem, jest najniższa, jaką w ogóle

mógłbym być zainteresowany. Więc jeżeli już poruszamy

kwestię ceny...

- Chcesz negocjowa

ć, czy nadal tylko drażnisz się ze

mną? Gdybym zaproponowała tyle, ile żądałeś, podniósłbyś

cenę?

- By

ć może. Daj spokój, Gino. Zapomnij o tym budynku.

Nie dostaniesz go.

- Mo

że i nie, ale jedno jest pewne. Jeśli go zniszczysz,

pożałujesz, już ja się o to postaram.

Musn

ął biletem jej policzek.

-

Śmiało, przynajmniej będziesz miała zajęcie.

background image

Gina przyby

ła do telewizji wcześnie i czekała w małym

pokoiku tuż obok studia. Starała się zająć myśli, przeglądając

gazety, kiedy do pokoju weszła Carla.

- Nie wiedzia

łam, że prowadzisz dzisiejszy program -

powiedziała Gina, oddychając z ulgą.

- Nie prowadz

ę. Wpadłam tylko na chwilę coś załatwić.

To jest show Jasona, rozluźnij się, a wszystko pójdzie

świetnie. Przyniosłaś rekwizyty? To zawsze robi wrażenie.

Gina wskaza

ła pudło na stoliku.

- Mia

łam nadzieję, że porozmawiam z gospodarzem

programu jeszcze przed nagraniem o kwestiach, które

chciałabym poruszyć.

Carla pokr

ęciła głową.

- Jason nigdy nie rozmawia z go

śćmi przed programem.

Dzięki temu właśnie rozmowa w studiu jest bardziej
spontaniczna.

- I bardziej zaskakuj

ąca - stwierdziła ponuro Gina. -

Szczególnie dla gościa.

Carla u

śmiechnęła się.

- Po prostu si

ę nie przejmuj i odpowiadaj na pytania.

Powiedz o rzeczach, które przyniosłaś. Naprawdę robisz

niesamowite wrażenie, kiedy opowiadasz o historii.

Do pokoju zajrza

ła młoda kobieta.

- Pani Haskell? Jason jest gotowy.
Ale ja nie, pomy

ślała Gina i próbując opanować nerwy,

weszła do studia. Przez chwilę była sama. Nagle otworzyły się

drzwi i wszedł energiczny, młody mężczyzna. Zgrabnym

ruchem przypiął sobie mikrofon, usiadł przy biurku i rozejrzał

się.

- Gdzie moje notatki? - krzykn

ął. - Kogo my tu dzisiaj

mamy?

background image

Gina pr

óbowała się nie załamać. On nawet nie miał

pojęcia, z kim będzie dzisiaj rozmawiał! To z pewnością nie

wróżyło nic dobrego.

Asystentka poda

ła mu notatki i znikła z planu.

- Dobry wiecz

ór, witam w programie „Co nowego?". Dziś

wieczorem naszym gościem jest Gina Haskell z Towarzystwa
Historycznego

Hrabstwa Kerrigan. Będziemy rozmawiać o

podjętej przez nią akcji ratowania budynku Tyler - Royale.

Panno Haskell, proszę nam powiedzieć, skąd to
zainteresowanie domem handlowym?

Nie po to tu przysz

łam, chciała odpowiedzieć, ale się

powstrzymała. Przypomniała sobie, co mówiła Carla. Ten

facet wie, co robi i zna się na rzeczy. Może Tyler - Royale to
tylko

wstęp?

- Zawsze interesowa

ł mnie ten budynek. Sądzę, że każdy

mieszkaniec Lakemont zna go i zachwyca się jego cudownym

atrium z witrażową kopułą i mozaikową posadzką.

- I ogromn

ą, czerwoną, inkrustowaną różą na samym

środku. Spotkajmy się pod różą - zacytował. - Zastanawiam

się, gdzie będą umawiali się mieszkańcy Lakemont, jeśli

budynek zostanie zburzony. Czy „spotkajmy się przy skrzynce

pocztowej na rogu" nie brzmi czarująco?

Gina u

śmiechnęła się.

- Tak, to brzmi prawie jak tytu

ł książki. „Spotkanie pod

różą - wspomnienia z Tyler - Royale".

Mia

ła nadzieję, że Dez ogląda program. Sama myśl, że

mogłaby powstać książka poświęcona miejscu, które chciał

zniszczyć, powinna go zelektryzować.

- Niez

łe. Powiedz, Gino, jakie jest twoje najbardziej

wyraziste wspo

mnienie związane z tą różą? Może spotkanie z

matką na zakupach?

To pytanie zbi

ło ją nieco z tropu.

background image

- Nie. - Wzi

ęła głęboki oddech i uśmiechnęła się. - Moje

wspomnienie związane jest z randką. To było jeszcze w szkole

średniej.

Jason wpatrywa

ł się w nią z zainteresowaniem, co trochę

ją peszyło. Na szczęście nie drążył tematu.

- A jak dzia

łania na rzecz ratowania budynku? Żałosne,

chciała powiedzieć.

- Spotka

łam się kilka razy z panem Kerriganem i

omawialiśmy różne projekty.

- Rozumiem,

że jednym z nich jest wykorzystanie

budynku jako nowej siedziby muzeum.

- Tak, to jedna z wielu mo

żliwości, którą rozważaliśmy. -

Miała teraz swoje pięć minut. - Muzeum potrzebuje więcej

przestrzeni. Musimy zdecydować, czy przeniesiemy się do

większego budynku, czy też powiększymy obecną siedzibę.
Prosimy o wsparcie i dotacje na ten cel.

- To bardzo cenna inicjatywa. Musisz mi przypomnie

ć,

żebym i ja się dołożył, o kwocie porozmawiamy później.

- Z przyjemno

ścią.

- Sprawami muzeum zajmujesz si

ę już wiele lat, powiedz

nam,

dlaczego historia tak bardzo cię urzekła?

Nareszcie poczu

ła się pewniej, znalazła się na znajomym

gruncie.

- W liceum moj

ą nauczycielką historii była Essie

Kerrigan, która stworzyła muzeum. Uwielbiałam słuchać

opowieści o jej zbiorach. Weźmy na przykład ten pojemnik na
ciasteczka. -

Ostrożnie wyjęła z pudła gliniane naczynie. -

Essie kupiła go w sklepie z antykami za kilka dolarów. Po

prostu spodobał się jej. Ale pojemnik miał niezwykły znak na
spodzie. -

Pokazała go do kamery. - Essie starała się dociec,

co on oznacza i okazało się, że jest to bardzo rzadki przykład

jednego z pierwszych naczyń glinianych wyrabianych w

Hrabstwie Kerrigan. Przyniosłam też eksponaty z okresu

background image

prehistorycznego. Kamienną siekierę i grot strzały wykopane
na naszych terenach. W zbiorach muzeum mamy du

żo takich

znalezisk, ale niestety brakuje nam miejsca, żeby je

prezentować. W nowym budynku moglibyśmy urządzić stałą

ekspozycję.

- Musz

ę przyznać, że nie jestem wielkim fanem

kamiennych siekier -

powiedział Jason. - Czy masz jeszcze

coś ciekawego w tym pudle?

Gina wyci

ągnęła karnecik w kolorze kości słoniowej z

małą różową wstążką.

- To jest karnet z pierwszego balu, ma przesz

ło sto lat.

Każda panna na balu miała taki zeszycik, do którego

wpisywali się chłopcy, rezerwując tańce. Ten należał do matki

Essie, a na balu, na którym go miała, poznała swojego

przyszłego męża.

- Dzisiaj ch

łopcy i dziewczyny poznają się zupełnie

inaczej, nieprawdaż? - zauważył Jason z przekąsem.

Gina u

śmiechnęła się.

- Tak. Ale w tamtych czasach by

ło znacznie ciekawiej.

Matka Essie miała aż dwie przyzwoitki, które obserwowały ją

w tańcu. Dodam tylko, że ten bal, co ciekawe, odbył się w

nowo oddanym budynku, którym był właśnie Tyler - Royale.

Znaleźliśmy

kilka

fotografii

z

tamtego

okresu,

przedstawiających młode panny wchodzące do towarzystwa.

Zdjęcia zostały zrobione w atrium, dokładnie pod różą.

- To niesamowite. Zastanawiam si

ę, dlaczego taka

wspaniała tradycja zaginęła.

- Mo

że dlatego, że potem otwarto tam centrum handlowe.

Obecnie trudno sobie wyobrazić tańczące tam pary, choć to

niezły pomysł i może, jeśli pan Kerrigan się zgodzi, tak się
stanie.

background image

- Zatem spytajmy go o zdanie. Postanowili

śmy poprosić

pana Kerrigana, by w

łączył się do naszej dyskusji - powiedział

Jason.

Gina by

ła zupełnie zaskoczona. Jestem w pułapce,

pomyślała. Dlaczego Carla mnie nie ostrzegła?

Do studia wszed

ł Dez. Przywitał się z Jasonem. Gina

również podała mu rękę, a on zamiast potrząsnąć nią, podniósł

ją do ust.

Odruchowo zacisn

ęła dłoń w pięść. Musnął ustami każdą

zaciśniętą kostkę i uśmiechnął się.

- Witaj, Gino.
- Zaczynajmy - powiedzia

ł Jason. - Koniec formalności,

możecie się rozejść do swoich narożników. Dez, co z balem?

Czy odbędzie się on w Tyler - Royale, jak sugerowała Gina?

- O to musisz spyta

ć organizatorów balu. Albo kogoś z

Tyler -

Royale. Dopóki sklep nie zostanie zamknięty, nie mam

nic do powiedzenia.

- Ale ju

ż niedługo staniesz się pełnoprawnym

właścicielem. Co wtedy?

- Nie podj

ąłem żadnej decyzji. Tak jak powiedziałem,

jeszcze nie jestem właścicielem.

- Kr

ążą plotki, że zamierzasz wybudować wieżowiec z

apartamentami.

- Po mie

ście zawsze krążą jakieś plotki. Za wcześnie, aby

mówić o konkretach.

- Ale zamierzasz zburzy

ć stary budynek?

- Powtarzam, nie podj

ąłem jeszcze żadnej decyzji.

- Pomy

śl jednak, jakim bohaterem stałbyś się w oczach

wszystkich mieszkańców, jeśli zachowałbyś się szlachetnie i

ocalił Tyler - Royale - dodała Gina.

- Ja? Raczej ty, to przecie

ż twój pomysł. Jason uśmiechał

się.

background image

- Ale ja my

ślę przede wszystkim o muzeum, nie o

zaspokojeniu własnego ego!

- W

łaśnie, co z muzeum, Dez - spytał zadowolony z

sytuacji Jason. -

Musisz być tym zainteresowany, w końcu to

twoja babka je założyła?

- Moja cioteczna babka. Essie by

ła siostrą mojej babki.

- C

óż się stało, że nagle tak doskonale orientujesz się w

rodzinnych koligacjach? -

spytała z ironią Gina.

Dez pos

łał jej swój najbardziej czarujący uśmiech.

- Wiem o Kerriganach sporo, ale zawsze z ch

ęcią

posłucham tego, co ty o nich wiesz. - Zwrócił się do Jasona. -

Oczywiście że chcę, aby muzeum prosperowało i rozwijało

się. Niestety, w obecnym miejscu nie ma za dużo przestrzeni i

jasne jest, że należałoby je gdzieś przenieść.

- Do Tyler - Royale? - spyta

ł Jason.

- Zdecyduje o tym zarz

ąd muzeum, nie ja. Ale z

przyjemnością poprę ten plan.

Gin

ę zatkało.

- Co zrobisz?
- Kilka dni temu wspomina

łaś coś o jaccuzi - ciągnął Dez

z dziwnym uśmiechem. - Jeśli wejdziemy tam razem, ofiaruję
sto dolarów.

- Tylko sto dolar

ów? Taka kwota nie jest warta wysiłku.

- Sto dolar

ów za każdą minutę.

- Co ty na to, Gino? - spyta

ł Jason. - Możesz w prosty

sposób zarobić duże pieniądze dla muzeum.

No tak, Dez zap

ędził ją w kozi róg. Teraz nie mogła

odmówić.

- Zgoda. Kiedy si

ę spotykamy?

- Proponuj

ę piątkowy wieczór, o ósmej - odpowiedział

Dez. - W atrium.

- W Tyler - Royale?
- Tak, kochanie. Spotkanie pod r

óżą.

background image

ROZDZIA

Ł ÓSMY

Jason patrzy

ł na nich z otwartymi ustami i czekał na

rozwój sytuacji. Gina pomyślała, że doskonale go rozumie.

- W skle - sklepie? - wyj

ąkała. Dez uniósł brwi i wyjaśnił:

- To przecie

ż serce całej akcji. No, chyba że wolisz mój

prywatny basen... Wiem, że czekałaś niecierpliwie, żebym cię

tam zaprosił. Może to niezły pomysł... Moglibyśmy w

intymnej atmosferze porozmawiać o tym, co będzie najlepsze
dla muzeum.

Jego g

łos brzmiał niewinnie, ale nie zamierzała się na to

nabrać. Skąd ta nagła troska o muzeum?!

- Rozmawia

łem już z zarządem Tyler - Royale -

kontynuował. - Byli zachwyceni. Są pewni, że taka akcja

reklamowa przyciągnie masę klientów. - Przerwał na chwilę i

dodał z uśmiechem: - Dyrektor generalny zaklinał mnie,

żebym cię przekonał.

Gina nadal wpatrywa

ła się w niego zszokowana. Nie

potrafiła nic powiedzieć. Wtedy Dez uprzejmie przypomniał,

że to ona pierwsza zaproponowała takie rozwiązanie i jeśli

teraz się z niego wycofa, może w ogóle nie rozkręcać zbiórki

pieniędzy, bo tylko się ośmieszy.

Musia

ła przyznać, że zastawił na nią bardzo sprytną

pułapkę. Nie miała pojęcia, jak się z tego wywinąć.

Zapewne zrobi

ł to specjalnie przed kamerami, aby nie dać

jej zbyt wiele czasu do namysłu.

- W porz

ądku - odezwała się, z trudem wydobywając głos

z gardła. - W piątek o ósmej w atrium.

Jason wygl

ądał tak, jakby dopiero teraz odzyskał władzę

nad swoją szczęką.

- My

ślę, że właśnie nadałaś nowe znaczenie spotkaniom

pod różą. Wspominałaś wcześniej, że matka Essie miała dwie

przyzwoitki, kiedy szła na bal. Jestem pewien, że ty będziesz

miała co najmniej sto razy tyle obserwatorów w czasie kąpieli.

background image

Dzi

ęki, Jason, pomyślała, to na pewno doda mi otuchy.

- My

ślę, że powinnaś też wziąć coś w rodzaju karneciku -

dorzu

cił Dez figlarnie. - Tylko musi to być całkiem spory

notes. Z pewnością będziesz miała mnóstwo chętnych.

- Jak widzicie, nasz dzisiejszy program rzeczywi

ście

obfitował w niespodzianki! - powiedział Jason, zwracając się
do kamery. -

Zatem do piątku! I nie martwcie się, jeśli nie

możecie przyjść do Tyler - Royale o ósmej. Wystarczy

włączyć nasz program, będziemy dla was komentować

wszystko na żywo!

W studio zgas

ła czerwona lampka i Jason podszedł do

nich z uśmiechem.

- Dzi

ęki za świetne przedstawienie!

Gina zapad

ła się w miękkim krześle i zakryła twarz

dłońmi. Cicho jęknęła.

- Chcesz

łyk wody? - spytał Dez, a kiedy nie

odpowiadała, dodał: - To może filiżankę kawy? Kieliszek
wódki?

- Nie! Marz

ę tylko o jednym. Chcę, żebyś zniknął mi z

oczu. Na zawsze.

Zachowywa

ł się tak, jakby nie słyszał. Przyglądał się ze

zdumieniem niebieskiemu garnkowi, stojącemu na stole. -

- Co widz

ę?! Mój stary znajomy! Mogę go obejrzeć?

Gina machnęła ręką przyzwalająco. Garnek był cenny, ale

nie ruszy

ła się, żeby podać go Dezowi. Obawiała się, że

nie opanuje morderczego instynktu i rozbije naczynie na jego

głowie.

Dez obejrza

ł garnek z sentymentalnym uśmiechem, po

czym zapakował starannie do pudła i najwyraźniej zamierzał

je nieść.

- Ja to wezm

ę - powiedziała Gina zdecydowanie.

- To

żaden problem. Jak go tu dostarczyłaś?

- Zwyczajnie - przyjecha

ł taksówką.

background image

- Odwioz

ę was teraz na miejsce.

- Nie, dzi

ęki.

- Potraktuj to jako oryginalny datek na rzecz muzeum.
Nie mia

ła siły dłużej protestować. Poza tym chciała

porozmawiać jeszcze o kilku sprawach, a studio telewizyjne z

mnóstwem kamer i mikrofonów nie było najlepszym
miejscem ku temu.

- W porz

ądku, podrzuć mnie do domu.

Dez otworzy

ł jej drzwi samochodu i troskliwie umieścił

garnek za siedzeniem. Kiedy ruszyli, zapytała:

- Dlaczego wymy

śliłeś, żeby wstawić jaccuzi do Tyler -

Royale?

- To proste. Sklep

świetnie się do tego nadaje i będzie

miał przy okazji niezłą reklamę. - Zerknął na jej minę i

zapytał: - Dlaczego podchodzisz do tego tak osobiście? Ludzie
cz

ęsto kąpią się wspólnie i zwykle nic to nie znaczy.

Teoretycznie mia

ł rację. Baseny i wodne parki rozrywki

by

ły przecież pełne entuzjastów wodnych szaleństw i nie było

w tym nic nieprzyzwoitego.

Jedyne, co musz

ę zrobić, przekonywała się w duchu, to

wytrzymać jak najdłużej w ciepłej wodzie z miłymi

bąbelkami. Mogę uprzyjemniać sobie czas wymyślaniem

okrutnych tortur dla Deza. A kiedy wreszcie wyjdę, muzeum

będzie bogatsze o setki albo nawet tysiące dolarów.

Ale to t

łumaczenie wcale jej nie uspokajało. Jego

propozycja od początku miała w sobie coś intymnego i żadne

argumenty nie mogły tego zmienić.

Chocia

ż z drugiej strony trudno oczekiwać intymnej

atmosfery i niemoralnych propozycji w obecności tłumu

gapiów, nieprawdaż?

- A mo

że Tyler - Royale ci nie odpowiada? Może jest

właśnie zbyt mało kameralne? - rzucił po chwili Dez. -

Wolałabyś bardziej intymną atmosferę?

background image

Postanowi

ła zignorować tę uwagę.

- Po prostu nie mam zwyczaju paradowa

ć przed

publicznością w kostiumie kąpielowym. A swoją drogą

ciekawe, dlaczego zgodziłeś się na ten cyrk?

- Powiedzia

łaś, że przyjmiesz zaproszenie do wspólnej

kąpieli za dziesięć tysięcy dolarów, ale nie zaznaczyłaś, że

muszą to być moje pieniądze. Postanowiłem więc

wykorzystać okazję i skoro Tyler - Royale okazało się

zainteresowane... Poza tym byłem pewien, że nie przepuścisz

żadnej okazji, by zarobić pieniądze dla muzeum. A skoro nie

lubisz paradować w kostiumie, mam lepszy pomysł. Myślę, że

zapłaciliby jeszcze więcej, gdybyś zgodziła się wystąpić nago!

- Chyba w twoich snach, Kerrigan!
- Ej! - za

śmiał się. - Nie powinnaś tak szybko odrzucać

mo

żliwości podwojenia stawki! Dwieście dolarów za minutę

bez kostiumu to dobra oferta!

Poniewa

ż podjechali właśnie pod jej dom, szybko

otworzyła drzwiczki samochodu.

- Dzi

ęki, nie musisz mnie odprowadzać do drzwi.

- Mo

że nie muszę, ale chcę - odpowiedział, wysuwając

się zza kierownicy. - Zostaw ten garnek, podrzucę ci go jutro
w drodze do pracy.

Kiedy szuka

ła w torebce kluczy, przysunął się bliżej i

zapytał:

- No, jak? Jeste

ś gotowa na drugą lekcję? Szczerze

mówiąc, zamierzam z niej zwiać, pomyślała.

- Czy

żbyś miał problemy ze znalezieniem partnerki,

której nie będziesz musiał udzielać lekcji?

U

śmiechnął się i objął ją ramieniem. Następnie oparł się o

barierkę werandy i odwrócił Ginę do siebie.

Wpatrywa

ł się w nią z takim natężeniem, że poczuła

dziwne dreszcze na całym ciele. Powoli przyciągał ją coraz

background image

bliżej, aż poczuła jego oddech na skórze. W wieczornym

chłodzie ciepło jego ciała działało niemal magnetycznie.

Jego usta wolno pie

ściły jej policzek i nieuchronnie

przesuwały się w stronę warg. Zatrzepotała nerwowo

powiekami i chociaż z całych sił starała się zachować spokój i

opanowanie, wątpiła, czy jej się uda.

Zreszt

ą czuła, że gdzieś głęboko w środku rodzi się w niej

przyzwolenie na ten pocałunek. Ostatkiem sił próbowała

wyswobodzić się z jego ramion, ale nie dał jej żadnej szansy.

Ca

łował ją długo i delikatnie, dokładnie i bez pośpiechu

poznawał jej usta i smak języka. Pod wpływem jego czułego
dotyku zapomnia

ła o oporze, rozluźniła się i czerpała

przyjemność z tej pieszczoty.

Poca

łunek przeciągał się w nieskończoność, a mimo to

ciągle nie miała dość. Kiedy w końcu Dez oderwał się od jej

ust, niemal chciała zaprotestować. Na szczęście nie miała siły,

by się odezwać.

Dez powiedzia

ł cicho:

- Grzeczna dziewczynka, wida

ć, że odrobiłaś lekcję.

Zanim zd

ążyła odpowiedzieć, drzwi otworzyły się i

pojawiła się w nich pani Mason, sąsiadka z dołu, ubrana w

dziwny strój w szkocką kratę. W ręku trzymała druciany

koszyk z symbolem miejscowej mleczarni, z którego sterczały

pękate butelki.

- Przepraszam - odezwa

ła się cierpko. - Stoicie akurat w

miejscu przeznaczonym na butelki.

Przesun

ęła ich zdecydowanym ruchem i energicznie

postawiła koszyk.

Potem otaksowa

ła ich potępiającym spojrzeniem i z

trzaskiem zamknęła drzwi.

- Ona jest szalona - wyszepta

ła Gina, kiedy tylko kobieta

znikła. - W tej dzielnicy od lat nikt nie rozwozi mleka.

background image

- Naprawd

ę myślisz, że chodziło jej o mleko? - zaśmiał

się Dez. - Chodź bliżej, to wyjaśnię ci, jaki był prawdziwy
powód tej scenki.

U

śmiechnęła się, ale nie zrobiła nawet kroku. Wpatrywała

się w koszyk zostawiony przez panią Mason.

- Zapytam j

ą, czy nie zechciałaby podarować go naszemu

muzeum. Nie mamy nic takiego w naszych zbiorach.

- Niez

ły sposób, żeby pokazać facetowi, gdzie jego

miejsce -

mruknął Dez. - Zaraz za koszykiem na butelki.

Westchn

ął ciężko i zszedł po schodkach werandy.

Słyszała, jak pogwizduje, idąc do samochodu, i zamyślona

oparła się o barierkę.

W zasadzie powinna podzi

ękować pani Mason. Lekcja

Deza tak ją pochłonęła, że jeszcze chwila, a zaprosiłaby go na

górę na końcowy egzamin.

A to by by

ło niewybaczalnie głupie.

Ju

ż następnego dnia wszystkie media w mieście trąbiły o

wielkiej akcji zbiórki pieniędzy dla muzeum. Gina stała przy

kontuarze na dole, przeglądała z obawą gazety i zastanawiała

się, jak dała się w to wciągnąć.

Nagle w drzwiach pojawi

ła się Anne Garrett. Szybkim

krokiem podeszła do kasy i spojrzała na Ginę z uznaniem.

- Nie dziwi

ę się, że nie znalazłaś czasu, żeby spotkać się

ze mną i omówić kampanię na rzecz muzeum. Widzę, że

postanowiłaś wziąć sprawy w swoje ręce!

- Przepraszam ci

ę, już wiele razy miałam do ciebie

zadzwonić, ale tyle się dzieje ostatnio! Mamy trzy razy więcej

gości niż zwykle. Ale wciąż bardzo mi zależy na naszym

spotkaniu. Nie sądzę, abym wytrzymała w piątkowej kąpieli

aż tyle, żeby starczyło na wszystkie potrzeby muzeum.

- Dlaczego nie? - wymrucza

ła Anne. - To przecież czysta

przyjemność - kąpiel w towarzystwie przystojnego

background image

mężczyzny. .. W porządku, żartowałam - dodała, widząc
gniewne spojrzenie Giny.

- Zamiast kpi

ć, podpowiedz mi lepiej, jak go

przechytrzyć. Wymyśliłam, że wpuszczę do basenu mnóstwo

płynu do kąpieli i może uda mi się ukryć w tej pianie.

- Przykro mi, ale ten pomys

ł nie przejdzie. Nie możesz

wla

ć płynu do kąpieli do jaccuzi, to zabronione. Podobno od

tego zatykają się dysze i całe urządzenie może się zepsuć.

Trzeba wymyślić coś innego, właściwie jest pewien sposób...

W tym momencie Gina us

łyszała skrzypnięcie drzwi.

Zamachała gwałtownie rękoma, dając znak Anne, żeby
natychmiast zamilk

ła.

Dez wszed

ł do środka i postawił przy drzwiach pudło z

garnkiem.

- Przepraszam,

że nie odwiozłem go rano, jak obiecałem,

ale byłem bardzo zajęty.

- Nic si

ę nie stało, ważne, że dotarł cały.

- Mam nadziej

ę, nie zaglądałem do środka. Chyba wam

przeszko

dziłem... To dziwne, ale zawsze, kiedy widzę was

razem, ogarniają mnie niepokojące podejrzenia...

- Daj spokój -

zaśmiała się Anne. - Wpadłam na chwilę po

kilka biletów na festyn. Chcemy je rozlosować wśród naszych
czytelników.

Gina przygotowa

ła plik biletów i podała Anne

pokwitowanie do wypełnienia. Anne nabazgrała coś na dole

strony i rzuciła pospiesznie:

- Wype

łnij za mnie resztę. Muszę już lecieć! Wrzuciła

bilety do torby, pożegnała się i wyszła.

Gina zagryz

ła wargi niezadowolona, że nie zdążyła

wyciągnąć od Anne tego, co ją najbardziej interesowało.

Trudno, może jeszcze zdoła się dowiedzieć, o jaki sposób

chodziło.

background image

- Czy ty te

ż weźmiesz kilka biletów? - zapytała Deza. -

Mógłbyś je rozprowadzić wśród swoich pracowników.

- Dzi

ęki, ale myślę, że jeśli chodzi o wsparcie dla

muzeum, zrobiłem już swoje. Kupiłaś nowy kostium?

Spojrza

ła na niego zaskoczona.

- Sk

ąd wiesz...?

- Bo

żadna kobieta nie weszłaby publicznie do jaccuzi w

starym -

odpowiedział z uśmiechem.

Przechyli

ł się nad blatem i nieoczekiwanie pocałował ją w

usta.

- To by

ła trzecia lekcja? - spytała spokojnie.

- Sk

ąd, nie mamy teraz czasu na naukę. To tylko szybki

sprawdzian, mała powtórka materiału.

U

śmiechnął się figlarnie i wyszedł.

Patrzy

ła za nim przez chwilę, po czym sięgnęła po

formularz zostawiony przez Anne. Ku swemu zaskoczeniu

zamiast podpisu na dole kartki zobaczyła dwa słowa -

rozwiązanie jej obaw i wątpliwości.

Doskona

łe rozwiązanie.

- Eleanor! - zawo

łała podniecona. - Możesz mnie zastąpić

na chwilę? Muszę skoczyć do sklepu!

Taks

ówkarz, który wiózł ją w piątkowy wieczór do

centrum, spoglądał podejrzanym wzrokiem na trzy wielkie

worki, które wpakowała do samochodu.

- Wioz

łem kiedyś klauna na przyjęcie do jakiegoś

dzieciaka. Miał chyba z setkę balonów. Ledwie się wszystkie

pomieściły, niektóre wystawały przez okno. A jeden mój

kumpel opowiadał, że wsiadł do niego facet z ciężkimi

workami i kazał się zawieźć do portu. Utopił tam wszystkie

worki. Potem okazało się, że było w nich poćwiartowane

ciało. Tak, tak, czasem człowiek sam nie wie, co przewozi -

dodał w zadumie.

Gina spojrza

ła na niego z niesmakiem.

background image

- Ale to jest za ci

ężkie na balony, a za lekkie na ciało -

zaśmiał się zadowolony z dowcipu.

- Gratuluj

ę! Jest pan prawdziwym mistrzem dedukcji -

odparła cierpko.

- To co pani tam ma?
- Nie mog

ę zepsuć panu dobrej zabawy. Pana spekulacje

są dużo atrakcyjniejsze niż zawartość tych worków. Jesteśmy

już prawie na miejscu, proszę się zatrzymać przed głównymi
drzwiami.

Przed wej

ściem stały już wozy transmisyjne dwóch stacji

telewizyjny

ch, ale ku zdziwieniu Giny nie widać było żadnych

gapiów.

Zap

łaciła taksówkarzowi i dodała litościwie:

- Je

śli chce pan się dowiedzieć, co jest w tych torbach,

proszę oglądać dziś ostatnie wiadomości.

- A! Poznaj

ę! Pani jest od tej akcji na rzecz muzeum!

Jeżdżę całą noc, ale mówiłem żonie, żeby mi wszystko

nagrała. Obejrzę, jak wrócę.

- Mam nadziej

ę, że się pan nie rozczaruje - mruknęła

Gina i wysiadła z samochodu.

Wesz

ła do holu i znów zdziwił ją brak widzów. Zaczynała

odczuwać lekkie rozczarowanie. Po co tyle starań i

poświęcenia, jeśli nikogo to nie interesuje? To miała być

przede wszystkim świetna kampania reklamowa dla muzeum,

ale jeśli nikt nie chce tego oglądać, cała akcja nie ma sensu!

Przesz

ła do atrium i stanęła zszokowana. Kłębił się tu taki

tłum ludzi, że nie można było wcisnąć nawet szpilki. Wszyscy

kręcili się w poszukiwaniu najlepszego punktu widokowego,

nawet balkony wypełnione były ciekawskimi.

Z trudem przeciska

ła się pomiędzy zbitym tłumem, aż w

ko

ńcu dotarła do środka. W samym centrum, wprost pod różą,

zainstalowana została wielka wanna wypełniona wodą z

syczącymi wesoło bąbelkami.

background image

Gina patrzy

ła lekko przerażona. Nigdy jeszcze nie

widziała tak wielkiej wanny, wyglądała w zasadzie jak mały
basen.

C

óż, miała jedynie cichą nadzieję, że trzy worki jakoś

wystarczą.

Dez kr

ęcił się wśród tłumu, rozmawiał z dziennikarzami,

ustalał szczegóły z obsługą i nie widział, kiedy Gina pojawiła

się w atrium. Ale nagle dało się zauważyć poruszenie wśród

ludzi, zgiełk na chwilę przycichł, a potem wybuchnął ze

zdwojoną siłą.

Dez sko

ńczył rozmowę i przecisnął się do centrum

wydarzeń. To, co zobaczył, wprawiło go w lekki szok.

Na

środku stała Gina w czymś na kształt obszernego

szlafroka i wydawała się niezwykle z siebie zadowolona.

Obok niej leżały trzy wielkie puste worki, a wanna...

Musia

ł przetrzeć oczy, żeby się upewnić, że to nie

halucynacje.

Wanna wype

łniona była mnóstwem kolorowych

plastikowych zabawek. Kłębiły się wszędzie, szczelnie

wypełniały całą powierzchnię i podskakiwały razem z

bąbelkami.

Przed oczami mia

ł dziesiątki kaczek - zielone, czerwone,

niebieskie i zwykłe żółte kaczuszki z czerwonymi dziobkami.

Między nimi pływały piszczące krokodyle, delfiny,

ośmiornice i wieloryby, o brzeg wanny obijał się jakiś
nienaturalnie fioletowy krab. Ale to nie wszystko. Na falach

kołysały się dmuchane łódki, żaglówki, statki wojskowe, a

nawet łódź podwodna.

Dez patrzy

ł zaskoczony, w końcu wyjąkał:

- Nie

źle. Widzę, że wytoczyłaś ciężką broń.

- Po prostu przej

ęłam twój sposób myślenia, Dez. To

rzeczywiście byłaby głupota siedzieć tu za sto dolarów, kiedy

mogę zarobić dwieście. - Uśmiechnęła się czarująco i zrzuciła

background image

okrycie. Pod spodem miała jaskraworóżowy kostium

kąpielowy.

Przemkn

ęło mu przez głowę, że kolorystycznie świetnie

pasuje do całej tej menażerii, ale zaraz potem uświadomił

sobie, co właśnie usłyszał. Chciała dostać dwieście dolarów za

minutę, więc...

- Wskakuj zatem do wanny i podaj mi kostium - rzuci

ł,

nie wierząc, że zdecyduje się na to.

Gina zgrabnie wesz

ła do wody, co wywołało niemałe

poruszenie zaró

wno wśród zgromadzonej publiczności, jak i

wśród gumowych zwierzątek.

Z trudem rozgarn

ęła nieco zabawki i usadowiła się

pomiędzy nimi. Następnie, przy niemałym aplauzie gapiów,

zaczęła zdejmować kostium. Widać było, że nie idzie jej to
zbyt sprawnie. Zwier

zątka szczelnie wypełniały wannę i

utrudniały swobodę ruchów.

Po chwili jednak spo

śród zabawek wynurzyło się smukłe

ramię, na końcu którego zwisał różowy biustonosz. Tłum

zareagował głośnymi brawami.

Dez wyci

ągnął rękę i złapał ramiączko stanika. Chociaż

t

rzymał w ręku niezbity dowód, wciąż nie mógł uwierzyć, że

naprawdę to zrobiła.

- My

ślę, że to wystarczy - odezwał się, z trudem

wydobywając głos z wysuszonego gardła. - Udowodniłaś, że

dla muzeum gotowa jesteś na daleko idące poświęcenie.

Spojrza

ła na niego z miną niewiniątka.

- Ale to nie znaczy,

że chcesz się wycofać ze swojej

oferty? Boję się, że potem powiesz, że płacisz tylko sto

pięćdziesiąt, bo zatrzymałam się w pół drogi. Jeśli tak, to

lepiej oddam ci też drugą część kostiumu...

Pokr

ęcił głową z niedowierzaniem.

background image

- Masz chyba wystarczaj

ąco dużo świadków. Dwieście

dolarów za minutę, począwszy od teraz. - Zerknął na zegar i

powiedział: - Ósma dwanaście, startujemy!

Zanurzy

ła się głębiej, tak że znad stada kaczuszek

wystawała jej tylko głowa, i zerknęła na niego figlarnie.

- Dlaczego nie wchodzisz? Woda jest wspania

ła!

W jej oczach b

łyszczały małe chochliki. Wyraźnie chciała

się zabawić jego kosztem, a na to Dez nie miał szczególnej
ochoty.

Ci

ągle trzymając jej biustonosz, podniósł rękę do góry,

zakręcił nim kilka razy w powietrzu i zawołał:

- Poniewa

ż Gina nie będzie już tego potrzebowała,

proponuję zlicytować go na rzecz muzeum! Kto kupi mało

używany, bardzo mokry biustonosz... ?

Zignorowa

ł głośny protest dobiegający z wanny i z

zapałem prowadził licytację. Po zaciętej walce, właścicielem

atrakcyjnej części kostiumu Giny stał się jeden z członków

ekipy telewizyjnej, płacąc trzysta dolarów.

Dez zako

ńczył zabawę i rozebrał się przy głośnej

aprobacie żeńskiej części widowni.

Wskoczy

ł do wanny, powodując duże zamieszanie wśród

kaczek, usadowił się wygodnie i przez chwilę bawił się,

rozgrywając bitwę morską między holownikiem a łodzią

podwodną. Ostatecznie holownik został zepchnięty na bok
przez wielk

ą ośmiornicę i bitwa się skończyła. Dez czuł na

ciele sk

aczące bąbelki i mimo tłumu wokół, powoli się

odprężał.

Gdyby tylko nie by

ł takim idiotą i zamówił mniejszą

wannę... No trudno.

Min

ęło dokładnie trzydzieści dziewięć minut, kiedy Gina

powiedziała:

- Mam dosy

ć, jestem zupełnie ugotowana.

background image

Du

ża część gapiów już poszła, ale wokół nadal stało

wystarczająco wielu najwytrwalszych, aby dodać sytuacji
sporo pikanterii.

Dez spojrza

ł na nią zaskoczony. Rzeczywiście, była trochę

zaróżowiona, ale nie wiedział, czy to na skutek kąpieli, czy
raczej z powodu perspektywy w

yjścia z wody.

- Jak zamierzasz to zrobi

ć? - spytał niewinnie. - Nie

dosięgniesz do szlafroka. Ale jeśli grzecznie mnie poprosisz,

wyjdę pierwszy i podam ci go.

Rzuci

ła mu dziwne spojrzenie, rozłożyła ręce i, ku jego

wielkiemu zaskoczeniu, odważnie wynurzyła się z wody.

Zamruga

ł oczami i spojrzał na nią zdziwiony. Miała na

sobie jaskraworóżowe bikini. Całe.

- Co to w

łaściwie... - wyjąkał.

- Dez, powiedzia

łeś, żebym weszła do wanny i podała ci

mój kostium -

wyjaśniała z uśmiechem. - Nie mówiłeś, że

musi t

o być ten, który mam na sobie. Tamten też był mój.

- Doskonale wiedzia

łaś, co miałem na myśli.

- Naprawd

ę? - Spoglądała na niego niewinnie i miał

ochotę ją utopić. - Wolałam nie wnikać, jakie brudne myśli

krążą ci po głowie. Muszę przyznać, że cała akcja była nieco

trudniejsza, niż myślałam. Niełatwo było znaleźć dwa kawałki
materia

łu wśród tych wszystkich zabawek. Swoją drogą, druga

część nadal gdzieś tam pływa...

M

ówiła coś jeszcze, ale nie słuchał, wpatrzony w okolice

jej brzucha. Podążyła za jego wzrokiem i nagle zamilkła
zaskoczona.

Ca

łe jej ciało miało dziwny niebieskawy odcień,

gdzieniegdzie bardziej intensywny, ozdobiony rozległymi,
sinymi smugami.

Dez wypu

ścił kaczkę, którą trzymał w ręku i podniósł

dłoń. Była niebieska.

background image

- Zdaje si

ę, że nie wszystkie te zabawki są przeznaczone

do kąpieli.

- Zabrak

ło już pływających kaczek, więc dokupiłam kilka

innych w sklepikach z pamiątkami - potwierdziła z

niewyraźną miną, oglądając swoje ramiona.

- To wiele wyja

śnia - mruknął. - Chodźmy stąd, zanim

całkiem zsiniejemy.

background image

ROZDZIA

Ł DZIEWIĄTY

Nast

ępnego ranka w muzeum pojawiali się kolejno

wszyscy wolontariusze. Również ci, których Gina nie widziała

już od tygodni. Podawali różne powody, ale wiedziała swoje -

przyszli sprawdzić, czy nadal jest niebieska.

Szczerze m

ówiąc, wczoraj wieczorem sama straciła

nadzieję, że odzyska kiedyś naturalną barwę. Nie miała

pojęcia, czym farbują te kaczki, ale bez wątpienia środek był

solidny. Usunęła go wreszcie, trąc intensywnie całe ciało
kremem do peelingu.

Wydawa

ła właśnie ostatnie bilety na festyn, kiedy w

drzwiach stanął Dez.

- Wygl

ądasz normalnie - powitała go z uśmiechem.

- Jako

ś to z siebie zmyłem, choć już myślałem, że będę

musiał oddać się do pralni. Przyniosłem czek z datkiem na
muzeum.

- Dwie

ście dolarów za minutę? - spytała twardo.

- Zgodnie z umow

ą. - Wyciągnął czek, ale nadal trzymał

go poza jej zasięgiem. - Nie potrąciłem nawet za podstępny
numer z bikini.

- W zasadzie powiniene

ś mi za niego dopłacić. Zostałam

z bezużytecznym fragmentem kostiumu.

- Potraktuj go jako cz

ęść zapasową - doradził, wręczając

jej czek.

Spojrza

ła z wyraźnym zadowoleniem i zamachała

papierem z satysfakcją.

- Dzi

ęki. Dez, chętnie bym z tobą pogawędziła, ale mam

dzisiaj dużo pracy.

- Rozumiem, ju

ż idę. - Przy drzwiach zatrzymał się i

pat

rząc na pudło, dodał: - Widzę, że odstawiłaś już garnek

Essie na miejsce.

- Sk

ąd, od kiedy go przywiozłeś, nie miałam czasu się

tym zająć. - Podeszła szybko i zajrzała do środka. Wszystkie

background image

inne drobiazgi, które miała ze sobą w studiu telewizyjnym,

tkwiły na miejscu, brakowało tylko garnka. - Dziwne,

zawołam Eleanor, może ona go zabrała?

Ale Eleanor twierdzi

ła, że nie dotykała garnka. Zaczęli

przeszukiwać każdy kąt muzeum. Bez rezultatu. Wyglądało na

to, że stary garnek Essie wyparował.

Gina by

ła tak zdenerwowana, że nie potrafiła nawet

spokojnie myśleć. W zasadzie to, w jaki sposób doszło do

kradzieży, było bez znaczenia. W każdym przypadku

obciążało to jej sumienie.

Usiad

ła załamana na schodach i z trudem powstrzymywała

łzy.

- To moja wina. - Westchn

ęła ciężko.

Dez przysiad

ł koło niej i delikatnie pogładził ją po

ramieniu, próbując pocieszyć.

- Ja te

ż mam sobie sporo do zarzucenia. Mogłem

przywieźć ci go rano, tak jak prosiłaś, a nie później, kiedy w

muzeum jest największy ruch.

- Nie, nie. To ja jestem za wszystko odpowiedzialna.

Zostawi

łam skrzynię tutaj, i to był błąd.

Przypomnia

ło się jej, dlaczego nie zajęła się od razu

rozpakowaniem pud

ła i zwiesiła głowę w poczuciu winy. Nie

znalazła na to czasu, bo pobiegła kupować kolorowe gumowe
kaczuszki.

Przez jej zabawy w jaccuzi stracili cenny garnek Essie.
- Powinnam by

ła od razu odstawić go na miejsce -

odezwała się ze smutkiem.

- Nie oskar

żaj się. Jeśli ktoś miał zamiar ukraść garnek,

równie dobrze mógł go zabrać z góry.

- Dzi

ęki, to mnie podnosi na duchu. Dobrze wiem, że nie

mamy tu dostatecznej ochrony. Dlatego między innymi

powinniśmy się stąd wynieść.

background image

- To akurat prawda. Ka

żdy zwiedzający może was okraść,

jeśli tylko przyjdzie mu to do głowy. - Dez podniósł się i

wyciągnął rękę. - Wstawaj, chodźmy na górę do twojego
biura.

- Czemu nie? - mrukn

ęła Gina. - Tu nie ma już nic, co

można by wynieść.

- Przesta

ń! Nawet jeżeli straciliście jeden z eksponatów,

nadal macie ich całe mnóstwo.

- Nic nie rozumiesz. Ten by

ł wyjątkowy - powiedziała

ponuro.

- Dla kogo? Dla Essie czy dla ciebie?
- Dla nas obu - odpar

ła, wchodząc ciężko po schodach.

Na półpiętrze obejrzała się i zobaczyła, że Dez idzie tuż za nią

z pochyloną głową. Nagle zaczęły się w niej rodzić pewne

podejrzenia. Uświadomiła sobie, że ostatni raz widziała

garnek wieczorem po programie telewizyjnym. Następnego

dnia, kiedy Dez odwiózł jej pudło, była tak zaaferowana, ze

nie sprawdziła, czy niczego w nim nie brakuje...

To nonsens, skarci

ła się w duchu. Dlaczego właściwie Dez

mia

łby zabierać stary garnek? Sentymentalne wspomnienia z

dzieciństwa to nie jest wystarczający powód, żeby dorosły

mężczyzna popełniał przestępstwo. Poza tym nie mógł

przecież przewidzieć, że ona nie rozpakuje pudła natychmiast
po odebraniu.

Nie, Dez tego na pewno nie zrobi

ł, po prostu jej nieczyste

sumienie chciało szybko znaleźć winnego. Kogokolwiek, byle

nie ją.

To odkrycie dodatkowo j

ą przygnębiło. Próbowała

panować nad sobą, ale emocje były silniejsze, długo

powstrzymywane łzy trysnęły z oczu.

Dez

ścisnął ją pocieszająco za ramię, ale to wywołało

tylko kolejną falę łez. Wyciągnął więc z kieszeni chusteczkę i

podał Ginie.

background image

- Naprawimy to jako

ś, kochanie.

- Tego si

ę nie da naprawić, nie rozumiesz? Nie chodzi

tylko o garnek! Miałam strzec zbiorów Essie i czuwać nad

muzeum. Chciałam, żeby żyło, rozwijało się! Tymczasem

bezmyślnie tracę jej dorobek!

- Rozwijasz muzeum, Gino. Essie by

łaby z ciebie dumna.

Uspokój się trochę i porozmawiamy o twojej propozycji.

- Chcesz wymieni

ć Tyler - Royale na ten dom? - spytała,

szybko osuszając oczy.

- Rozwa

żam to. Myślę, że moglibyśmy dojść do

porozumienia.

Patrzy

ła na niego zaskoczona, ale natychmiast znowu

wybuchła płaczem.

- Dobrze wiesz,

że nie możemy sobie pozwolić na tamten

budynek. Nieraz mi to powtarzałeś! Dlaczego teraz robisz mi
nadzi

eję?

- Gino! Przesta

ń płakać i pomyślmy nad jakimś

rozwiązaniem, dobrze?

Kiwn

ęła głową, ale nadal nie mogła się uspokoić. O co mu

chodzi? Wiedziała, że z jego punktu widzenia, to wcale nie

był korzystny interes. Dlaczego nagle zapragnął mieć stary
dom? Cz

yżby człowiek, który do tej pory bez skrupułów

burzył wszystko, co stanęło na drodze jego wieżowcom, aż tak

się zmienił, że zaczął doceniać wartość starej rodzinnej

posiadłości?

To by

łaby najdziwniejsza rzecz.

Ale przecie

ż od pierwszej chwili, kiedy go spotkała,

wiedziała, że jest niezwykły. Zawsze był inny, nadzwyczajny.

Nic dziwnego,

że się w nim zakochała.

Och, nie, j

ęknęła w duchu, to byłaby najgłupsza rzecz,

ja

ką w życiu zrobiłaś!

Weszli do biura, usiedli przy biurku i Gina ci

ężko oparła

głowę na rękach. Dez bawił się tymczasem zardzewiałym

background image

kilofem górniczym, który z niewiadomych powodów leżał

wśród dokumentów.

W ko

ńcu się uspokoiła i spojrzała na niego nieco

nieprzytomnie.

Nie mia

ł pojęcia, że kwestia starego garnka będzie dla niej

tak ważna. Wyglądała na zupełnie wyprowadzoną z

równowagi. Szkoda, bo chciał jej dziś przedstawić swoją

ofertę.

Rozwa

żał wszystko przez chwilę, wreszcie uznał, że jeden

siary garnek nie powinien zmieniać jego planów.

- Obiecuj

ę, że dostaniesz odpowiedni budynek -

powiedział, patrząc na nią uważnie.

- Ale nie Tyler - Royale!? - wykrzykn

ęła.

- Gino, na lito

ść boską, nie wrzeszcz na mnie! Właśnie

proponuję ci niezwykle korzystną wymianę.

- Je

śli ciągle masz na myśli kościół św. Franciszka, to

wiedz, że on nie wchodzi w rachubę!

Wida

ć było, że powoli wraca do siebie.

- Nie, sam doszed

łem do tego wniosku - potwierdził Dez i

wyciągnął rękę. - To co, ubijemy interes?

-

Żartujesz sobie?! Nie wiedząc, co dostanę w zamian?

Westchnął ciężko.

- Gino, w tym mie

ście nie brakuje ciekawych budynków.

Mogę ci znaleźć coś atrakcyjnego nad jeziorem...

- By

ć' może... - zgodziła się ostrożnie. - Ale nie wymienię

domu Essie na kota w worku.

- Gwarantuj

ę ci, że każda moja oferta będzie lepsza niż to,

co masz teraz! -

ciągnął lekko zirytowany Dez. - Ale w

porządku, skoro się upierasz, znajdę jakiś budynek i jeśli go
zaakceptujesz, dobijemy targu.

Podni

ósł się gwałtownie i wyszedł z pokoju, nie czekając

na odpowiedź. W zasadzie nie interesowało go, co miałaby mu

background image

do powiedzenia. Ważne było tylko jedno - musiał odzyskać

dom Essie. Obojętne jakim kosztem.

Gina nie do ko

ńca wiedziała, jak przebiegła jej rozmowa z

Dezem. Ciągle była zszokowana swoim odkryciem i jedyne,

na czym potrafiła się skupić, to rozważanie, jak mogła być aż

taką idiotką, żeby zakochać się w Dezie Kerriganie.

Nigdy nie podejrzewa

ła nawet, że coś takiego może

nastąpić. Od pierwszej chwili ich stosunki były tak napięte, że

wydawało się niemożliwe, aby mogły przerodzić się w coś
innego. Nie zachowywa

ła najmniejszej ostrożności, bo do

głowy jej nie przyszło, że może się zakochać w kimś tak

różnym od niej samej.

Owszem, Dez by

ł atrakcyjnym mężczyzną i może nawet

zaświtałaby jej myśl o flircie z nim, ale zakochać się to

zupełnie inna historia. Gdyby ktokolwiek zasugerował jej

chociaż podobną możliwość, wybuchłaby śmiechem i uznała,

że to zupełny nonsens.

Ale w

łaśnie tak się stało.

Dez nieoczekiwanie zaw

ładnął jej sercem, bo okazał się

zupełnie inny, niż początkowo sądziła. Nie był bezdusznym

biznesmenem nastawionym tylko na zyski. Miała wrażenie, że

powrót do starego domu Essie okazało się w jakimś sensie

punktem zwrotnym w jego życiu - obudziły się w nim uczucia,

o które pewnie sam siebie nie podejrzewał.

I co teraz? Jakiekolwiek tego typu relacje mi

ędzy nimi nie

wchodziły w grę. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale

nie miała pojęcia, co powinna zrobić.

Mia

ła jedynie nadzieję, że potrafi ukryć emocje i Dez nie

domyśli się, co do niego czuje.

Swoj

ą drogą ciekawe, jak by zareagował, gdyby podczas

najbliższego spotkania, przerywając nagle rozmowę o

interesach, położyła mu rękę na ramieniu i nie zmieniając

tonu, powiedziała:

background image

- A przy okazji, Dez, kocham ci

ę.

Ta wizja nawet dla niej by

ła co najmniej szalona. Pewnie

by zbladł, a w najgorszym razie wrzasnął dziko i uciekł. I nie

powinna się dziwić. Sama jeszcze wczoraj zareagowałaby

podobnie, gdyby usłyszała takie wyznanie z jego ust.

Niestety, wiedzia

ła, że niewielu rzeczy w życiu może być

tak pewna, jak tego,

że Dez nigdy jej czegoś takiego nie

wyzna.

Wioska historyczna t

ętniła życiem. Gina przechadzała się

między straganami i cieszyła się zainteresowaniem, jakie

akcja wywołała wśród mieszkańców Lakemont. Jej

współpracownicy poubierani w barwne kostiumy udawali

mieszkańców miasteczka sprzed wieków, prezentowali

gościom dawno zapomniane umiejętności, wokół biegały

rozentuzjazmowane dzieciaki i widać było, że pomysł okazał

się strzałem w dziesiątkę.

Szkoda tylko, pomy

ślała, że nikt nie zaproponował

Dezowi, aby przebrał się za Desmonda Kerrigana.

Wyglądałby tak naturalnie, witając gości w bramie. O ile

oczywiście zgodziłby się na tę zabawę.

Gina nie widzia

ła go od dnia, w którym odkryła zniknięcie

garnka. Zaraz potem zniknął też Dez i nie dał jej szansy na

udawanie, że jest pełna dystansu i obojętna na jego urok.

Wmawia

ła sobie, że jej uczucie to pomyłka, efekt

chwilowego zaćmienia umysłu, ale nadaremnie. Nawet

nieobecność Deza jej nie pomogła. Brakowało jej jego kpin,

lekcji całowania, nawet bezceremonialnych metod

przekonywania, żeby zmieniła zdanie w wielu kwestiach.

Nie ma co ukrywa

ć, tęskniła za nim.

Mia

ła nadzieję, że przyjdzie na jarmark. W końcu kupił

bilet. Ale kiedy nadchodził zmierzch, a jego ciągle nie było,

musiała pogodzić się z myślą, że go nie zobaczy.

background image

Pr

óbowała go usprawiedliwić, tłumacząc sobie, że być

może nie miał czasu, bo szukał odpowiedniego budynku dla

niej, ale sama w to nie wierzyła. Zaczęła się obawiać, że w
jaki

ś sposób odgadł, co do niego czuje, i to jest przyczyną jego

nieobecności.

Mo

że chciał utrzymać między nimi dystans, bo wiedział,

że nie jest w stanie odwzajemnić jej uczuć. Krępowało go to i

postanowił chronić się przed niechcianymi awansami.

Stan

ęła w kolejce po lody domowej roboty i w

międzyczasie próbowała oglądać koronki i drewniane ozdoby
wykonywane przez okolicznych twórców, ale na niczym nie

potrafiła się skupić. Z niechęcią przyznała, że wszystkie te

rzeczy byłyby dużo bardziej interesujące, gdyby Dez oglądał

je razem z nią.

Wiedzia

ła, że to głupie. Powinna raz na zawsze z tym

skończyć. Nie widziała go już kilka dni i być może nie

zobaczy jeszcze długo, więc powinna wykorzystać ten czas,

żeby o nim zapomnieć. Nawet jeśli wydaje się to prawie

niemożliwe.

Nadesz

ła wreszcie jej kolej. Stanęła na prowizorycznym

podeście i powiedziała:

- Poprosz

ę truskawkowe, o ile jeszcze są.

- Dwa razy - us

łyszała z tyłu głos Deza. Zaskoczona

odwróciła się i zanim zdążyła się powstrzymać, wykrzyknęła:

- Jednak jeste

ś! Przyszedłeś!

Przez chwil

ę patrzył jej w oczy, po czym zapłacił za lody i

odebrał śmieszne naczynka wypełnione różowym kremem.

Gina zagryz

ła usta wściekła na siebie za ten wybuch. To

było bardzo głupie. I nieostrożne. Próbowała się opanować i

udawać, że była to zwykła uprzejmość wobec gościa.

- Ciesz

ę się, że udało ci się przyjść - powiedziała prawie

spokojnie. Mogła być z siebie dumna, jej ton nie zdradzał
specja

lnych emocji, był przyjacielski, ciepły, ale bez

background image

przesadnej ekscytacji. -

Już żałowałam, że twój bilet się

zmarnował.

- Nie mog

łem przegapić takiej okazji. Zawsze byłem

ciekaw, czy główna brama przerdzewiała całkowicie, czy też

jakimś cudem uda się ją otworzyć. Chcesz gdzieś usiąść, czy

wolisz spacerować?

- Spacerowa

ć - odparła zdecydowanie. Siedzenie

oznaczałoby rozmowę i bardziej intymną atmosferę, a to nie

było wskazane. - Powinieneś zobaczyć wszystkie atrakcje,

które przygotowaliśmy.

- Sporo ju

ż obejrzałem, kręcę się tu od jakiegoś czasu.

Mia

ła nadzieję, że rozczarowanie, które poczuła, nie

odmalowało się na jej twarzy. Dlaczego założyła, że przyjdzie

tu i od razu będzie się starał ją odszukać?

- Sprzedali

śmy bardzo dużo biletów, nawet w ostatnich

dniach. -

Próbowała sprowadzić rozmowę na jakiś neutralny

temat. -

Mam nadzieję, że to przyniesie niezły dochód.

Sama nie mog

ła słuchać swojej paplaniny. Uspokój się, .

skarciła się w myślach.

- Istotnie, przysz

ło mnóstwo ludzi. - Pokiwał głową,

rozglądając się wokół. - Ten ogród nie widział pewnie takich

tłumów od czasu, kiedy stary ogrodnik Desmonda sadził tu
pierwsze drzewa.

Przez chwil

ę spacerowali w milczeniu, jedli lody i oglądali

stragany. W końcu Gina przerwała ciszę:

- Musia

łeś ciężko pracować ostatnio. Rzucił jej krótkie,

zdziwione spojrzenie.

- Tak przypuszczam, bo nie kwapi

łeś się, żeby pokazać

mi budynek -

dodała szybko.

- Musz

ę przyznać, że znalezienie czegoś odpowiedniego

okazało się trudniejsze, niż myślałem.

- To dobrze. Im bardziej b

ędziesz wybredny, tym więcej

czasu zaoszczędzę. - Starała się mówić wesoło, ale nie

background image

wiedziała, czy jej się to udaje. Uświadomiła sobie, że to

oznacza również mniej czasu spędzonego na wspólnych

naradach i oglądaniu kolejnych, nawet zupełnie nie

nadających się budynków.

- Ten ogr

ód wygląda dużo lepiej o zmierzchu - odezwał

się Dez w zadumie. - Albo wyszło mu na korzyść to, że tłumy

gości udeptały trochę te wszystkie krzaki. Szczerze mówiąc,

był już mocno zarośnięty.

- Masz racj

ę. - Wyciągnęła rękę i dotknęła błyszczącego

liścia ostrokrzewu. - Rzeczywiście wszystko rozrosło się tu
bardzo bujnie.

Przechadzali si

ę alejkami i obserwowali, jak teren powoli

pustoszeje. Wkrótce ogród opuścili ostatni goście, zostali

tylko wolontariusze, którzy składali stragany.

Podeszli do tego z lodami i pomogli uprz

ątnąć bałagan.

- Odwioz

ę cię do domu - zaproponował Dez, kiedy

skończyli.

- Dzi

ęki, ale nie skorzystam. - Gina próbowała znaleźć

jakiś sensowny powód odmowy. - Muszę jeszcze dopilnować

wszystkiego, przeliczyć bilety, które zostały...

- Daj spokój! -

zawołała Eleanor, która właśnie

przechodziła obok. - Wracaj do domu, sami sobie poradzimy.

Dość już się napracowałaś.

- C

óż... - powiedziała z wahaniem - W takim razie, zgoda.

Podczas jazdy nie odezwa

ła się ani słowem. Wiedziała, że

to dziwne, ale mia

ła nadzieję, że wszystko da się zrzucić na

karb wyczerpania.

- Wejd

ę na chwilę - powiedział nieoczekiwanie Dez,

kiedy podjechali pod jej dom.

Serce zabi

ło jej mocniej. Co takiego chciał jej powiedzieć,

że nie mógł tego zrobić tutaj?

Skin

ęła głową i wysiadła z samochodu.

background image

Pani Mason musia

ła wyjechać, bo firanka w jej oknie nie

poruszyła się, a drzwi nie uchyliły się, kiedy wchodzili po
schodach.

Gina odnalaz

ła klucze w torebce i otworzyła drzwi.

Odwróciła się, żeby zapalić światło, ale zanim zdążyła to

zrobić, Dez złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie. Powoli,

delikatnie przesunął dłonie po jej twarzy, a potem ją

pocałował. Długo i zdecydowanie. Wpijał się mocno w jej

usta, opuszczając jednocześnie ręce coraz niżej, aż zamknął ją

w mocnym uścisku.

Nawet gdyby chcia

ła, nie mogłaby się w żaden sposób

uwolnić. Ale wcale nie chciała. Pragnęła zostać tu na zawsze,

otoczona silnymi ramionami, czując jego gorący oddech na
swojej twarzy.

Po d

ługiej chwili Dez przerwał pocałunek, ale nie

wypuścił jej z objęć. To dobrze, bo nie była pewna, czy

ustałaby o własnych siłach. Oczy miała zamglone, a krew

tętniła jej szaleńczo w żyłach.

- Dlaczego... - zdo

łała wykrztusić.

- Bo ucieszy

łaś się na mój widok - wyszeptał wprost do

jej ucha i znowu j

ą pocałował. Tym razem była to słodka,

delikatna pieszczota.

Nie wiedzia

ła, co to oznacza. Miała tylko nadzieję, że nie

odgad

ł jej sekretu. Powinnam być bardziej ostrożna,

pomyślała, próbując zachować resztki zdrowego rozsądku

pomiędzy gorącymi pocałunkami.

- To trzecia lekcja? - zapyta

ła.

- Tak. Uczy, jak nale

ży się pohamować.

- To by

ło lekcja pohamowania?

- Oczywi

ście. Chciałem cię pocałować już na festynie.

Zobacz, jak długo musiałem czekać. Wcale nie było łatwo tak

się powstrzymywać, opierać pożądaniu...

background image

- Ale... - Z trudem rozpoznawa

ła własny głos. - A co, jeśli

ja nie chcę się powstrzymywać?

- To b

ędzie lekcja czwarta - wyszeptał, pochylając się

znowu nad jej ustami. - Totalne zatracenie. Ale powoli, to

jeszcze przed tobą.

Zamkn

ęła oczy i po chwili wahania zaczęła go całować.

Czuła się, jakby miała prowadzić samolot, bez pewności, że

umie latać, bez spadochronu. Jednak kiedy jego ramiona

otoczyły ją ciasno i przycisnęły do siebie, wiedziała, że

wystartuje, nie przestraszą jej najpotężniejsze burze. Całował

ją zachłannie, bez śladu niepewności, więc pomyślała, że to

nie ona jest pilotem na tym pokładzie.

Nigdy nie pozwoli

ła sobie na marzenia o tym, jak by to

było kochać się z Dezem. Bała się, że takie fantazje

przyniosłyby jej tylko niepotrzebny ból. Teraz, czując żar jego

ciała, wiedziała, że przyniosłyby przede wszystkim

rozczarowanie. Nawet najśmielsze marzenia nie mogły oddać

tego, jak to było kochać się z Dezem.

Gina usiad

ła na łóżku i małymi łykami popijała kawę,

którą przyniósł jej Dez. Patrzyła, jak się ubiera. To dziwne,
chocia

ż jego ubrania całą noc leżały w nieładzie na podłodze,

wyglądał rześko i świeżo. Jedynie lekki zarost na policzkach

był czymś niezwykłym.

Co tu ukrywa

ć, wyglądał nieziemsko.

Zapi

ął guziki koszuli i przysiadł na brzegu łóżka, a potem

pochylił się, żeby pocałować Ginę. Serce podskoczyło jej

radośnie i z trudem przypomniała sobie, że powinna być

ostrożna. Zachowuj się jak zwykłe, upomniała się w duchu, to

nie ma znaczenia, że twój świat wyskoczył z orbity, Dez nie

może o tym wiedzieć!

- Poszukasz dzisiaj jakiego

ś budynku dla mnie? - zapytała

żartobliwie.

background image

- Nie s

ądzę. W pewnym sensie miałaś rację. Najlepszy

budynek dla was to Tyler -

Royale. Ale ja też miałem rację -

nie będziecie w stanie go utrzymać. Wymyśliłem inne
rozw

iązanie - dostaniesz jedno piętro w tym gmachu. To i tak

dziesięć razy więcej, niż masz obecnie. Otwarta przestrzeń,

którą możesz zaaranżować, jak zechcesz. Będziecie mieli

lepszą ochronę, lepsze...

Nie s

łuchała go dalej. Rozradowana wyskoczyła z łóżka i

z

apytała z niedowierzaniem:

- Naprawd

ę chcesz go ocalić?

- Taak - powiedzia

ł przeciągle. Jego głos brzmiał prawie

tak, jakby Dez się wstydził swojej decyzji. - Wspominałem ci

o tym w nocy, ale chyba byłaś zajęta czym innym.

Poczu

ła, że się rumieni. Roześmiał się, przyciągnął ją do

siebie i pocałował.

- Musz

ę przyznać, że miałaś rację. To zbyt solidna

konstrukcja, aby dało się ją zburzyć.

Dobrze wiedzia

ła, że nie było takiego budynku, którego

Dez nie umia

łby zburzyć, ale nie odezwała się. Jeśli nie chciał

się przyznać, że to dla niej ocalił Tyler - Royale, niech tak

będzie. Ona wiedziała swoje.

- A co z reszt

ą?

- Muzeum dostanie drugie pi

ętro. Na poziomie ulicy będą

sklepy, a wyżej luksusowe apartamenty.

- Dzi

ękuję - wyszeptała wzruszona. Nie była w stanie

powiedzieć nic więcej. Przytuliła się do niego i czule go

pocałowała.

- Zachowaj to na razie dla siebie. Musz

ę jeszcze

dokładnie wszystko opracować, spotkać się z architektami i

inżynierami.

- Nienawidz

ę architektów i inżynierów - westchnęła

ciężko, rzucając się z powrotem na łóżko.

- Ja te

ż, kochanie - zaśmiał się. - Ja też.

background image

Nie mia

ła pojęcia, jak to się działo, ale wszystko, na co

patrzyła, miało lekko różową poświatę. Nawet puste miejsce

po zaginionym garnku Essie nie zdołało zepsuć jej humoru.
Wio

ska historyczna okazała się sukcesem, sponsorzy

dopisywali, muzeum otrzyma wkrótce nową siedzibę, a ona

miała Deza.

Mo

że kiedyś razem wyremontują dom Essie i doprowadzą

go do dawnej świetności, marzyła, rozglądając się po
zniszczonym holu.

Nie rozp

ędzaj się, próbowała się mitygować. Wspólna noc

to jeszcze nie zobowiązanie na całe życie. Ale już teraz

wiedziała, że to nie jest zwykły romans. Ani dla niej, ani dla
Deza.

Sta

ła w holu muzeum i wyobrażała sobie nowe

pomieszczenia, wysokie, pe

łne światła okna. Prawie

rozstawiała kolejne eksponaty, kiedy nagle usłyszała głos
Nathana:

- Panno Haskell, przykro mi,

że nie zdążyliśmy

porozmawiać wcześniej. Opracowuję szczegółowy raport dla

zarządu, ale może chciałaby pani usłyszeć wcześniej moje

uwagi? Chętnie porozmawiam.

- Niekoniecznie - odpar

ła z uśmiechem. - Myślę, że

jedyną osobą, która powinna je usłyszeć, jest teraz Dez. To on
przeprowadzi tu remont.

- Remont? - powt

órzył Nathan powoli. - Nie rozumiem,

bo przecież...

- Och, przypuszczam,

że n ie wie pan wszystkiego.

Oczywiście, to na razie luźne plany i zarząd nie wyraził

jeszcze zgody, więc proszę nie zdradzać, że coś pan słyszał.

Zrobiliśmy z Dezem interes - on dostanie dom Essie i

wyremontuje go, a muzeum przeniesie się...

- To nie tak - przerwa

ł jej architekt, potrząsając głową. -

Dez nie ma zamiaru remontować tego domu.

background image

- To jakie

ś nieporozumienie, panie Haynes.

- Nie. W

łaśnie skończyłem opracowywać plany budynku,

który ma tu powstać. Dom zostanie zburzony.

. - Niemo

żliwe - wyszeptała z niedowierzaniem.

- Oczywi

ście nie od razu. Najpierw wyremontujemy Tyler

-

Royale, a kiedy się tam już przeniesiecie, wyczyścimy cały

ten teren. Stąd aż do kościoła św. Franciszka, łącznie z
obecnym biurem Deza.

- Nie!
Nie mog

ła uwierzyć w to, co słyszała. Z trudem docierało

do niej, że architekt musi mieć pewne informacje, w

przeciwnym razie skąd by wiedział, dokąd się przenoszą?

Nathan patrzy

ł na nią ze zrozumieniem i sympatią.

- Dez zrobi

ł doskonały interes. Ma teraz cały narożnik

wzdłuż dwóch głównych ulic. To stwarza praktycznie

nieograniczone możliwości, może zbudować... - Zauważył, że

Gina nie słucha i zmienił temat. - Panno Haskell, jeśli jest tu

coś, co chciałaby pani zachować - detale architektoniczne,

drzwi, balustradę schodów... nie wiem, cokolwiek przyjdzie
p

ani do głowy, proszę zrobić listę, spróbuję ocalić to dla pani i

wynieść stąd, zanim wjadą buldożery.

Dopiero teraz przekona

ł ją, że mówi prawdę. Jego

spokojna propozycja, żeby zrobiła listę rzeczy, które chciałaby

zachować, podziałała na nią jak kubeł zimnej wody. Nie

obiecywał, że na pewno mu się uda. W końcu pracował z

Dezem już wcześniej.

Nathan Haynes wiedzia

ł, co mówi.

Dez za wszelk

ą cenę chciał mieć dom Essie. Ale nie po to,

żeby w nim mieszkać. Nie dlatego, że nagle obudził się w nim
sentyment do rodzinnego gniazda.

Chcia

ł mieć ten dom, żeby go zniszczyć.

background image

ROZDZIA

Ł DZIESIĄTY

Gina mog

ła uznać, że w pewnym sensie odniosła

zwycięstwo. Ocaliła przecież budynek Tyler - Royale.

Ale jednocze

śnie przegrała, co było znacznie bardziej

bolesne. Aby uratować jeden budynek, zniszczyła drugi.

Wiedzia

ła, że zawiodła zaufanie Essie, ona nigdy się nie

poddawała. Gina robiła wszystko, co było w jej mocy, przed

każdą decyzją zastanawiała się, czy tak właśnie postąpiłaby

Essie, i to dawało jej wiarę, że jej wybory są właściwe. Poza
jednym -

Essie nie pomyliłaby się tak bardzo i nie zaufałaby

Dezowi.

To by

ł poważny błąd i tylko siebie mogła za to winić.

Zrobiła to, bo była ślepo zakochana i uwierzyła, że Dez się

zmienił. Chciała wierzyć, że zmienił się dla niej.

Przez chwil

ę żyła w jakimś cudownie szczęśliwym,

nierealnym świecie. Dez obiecał, że nie zburzy Tyler - Royale,

a ona założyła, że ocali też dom Essie. Co za naiwne mrzonki.

Postanowi

ł zachować budynek sklepu, bo to było zgodne z

jego koncepcją zagospodarowania działki. Tak samo jak

zburzenie muzeum. Dla niego liczyło się tylko to, co

przynosiło dochód i umacniało pozycję jego firmy. Ze

smutkiem zrozumiała, że sama zgotowała sobie ten los.

- Przykro mi. - Us

łyszała pełen współczucia głos

Nathana. -

Może chce pani porozmawiać...

Pokr

ęciła przecząco głową i odwróciła się. Nie

potrzebowa

ła żadnych wyjaśnień, wszystko było niezwykle

proste. Dez pewnie już zamawiał buldożery, żeby zniszczyć

dom Essie i zbudować w tym miejscu kolejny wieżowiec. I

ona była za to odpowiedzialna.

Mia

ła ochotę usiąść w kącie i płakać jak mała

dziewczynka. Uświadomiła sobie, że pokochała iluzję.

Zakochała się we własnym marzeniu, nie w prawdziwym

człowieku. Uwierzyła, że jest taki, jakim chciała go widzieć.

background image

Wiedzia

ła już, że to była niezwykła naiwność. Ale nadal

nie miała pojęcia, jaki naprawdę jest Dez Kerrigan.

Najpierw by

ła przekonana, że lada chwila Dez przyjdzie

tutaj i drgała nerwowo za każdym razem, kiedy słyszała

dźwięk otwieranych drzwi. Upłynęło jednak kilka godzin i nie

pojawiał się. Pewnie pracuje nad planami nowego wieżowca,

pomyślała rozgoryczona.

Dlaczego nawet nie wspomnia

ł, co zamierza zrobić z

domem Essie? Przecież i tak by się o tym dowiedziała. Pewnie

myślał, że wtedy nie będzie to już miało znaczenia. On dostał

przecież to, co chciał.

Zrobi

ło jej się jeszcze bardziej przykro. Dlaczego w ogóle

myślała, że jej uczucia są dla niego ważne? Nie było przecież

żadnych powodów, aby musiał się przed nią tłumaczyć. Dała

się podejść jak ostatnia idiotka, zaślepiona uczuciem nie

potrafiła jasno ocenić sytuacji.

Przypomnia

ła sobie wspólną noc i miły poranek, który

wydawał się początkiem nowego, lepszego życia i

zawstydzona zakryła twarz rękoma. Jak mogła być tak

naiwna! Nic dziwnego, że teraz jej unikał. Bał się pewnie, że

będzie urządzała łzawe sceny, by coś na nim wymóc.

Opar

ła łokcie na biurku i pochyliła nisko głowę. To był

największy błąd, jaki w życiu zrobiła, ale przecież wpadła na

to już wcześniej. Tyle że przez kilka cudownych godzin

uwierzyła, że jest inaczej, że los się do niej uśmiechnął i

odmienił duszę Deza.

Nagle przez otwarte okno dobieg

ł ją znajomy głos. Więc

jednak przyszedł. Rozmawiał z Eleanor przed domem. Po

chwili usłyszała kroki na schodach.

Otworzy

ł drzwi jej gabinetu, wszedł do środka i stanął

obok biurka. Wyciągnął rękę, jakby chciał pogłaskać ją po

karku, ale cofnął ją niezdecydowany.

background image

- Nathan m

ówił, że jesteś bardzo rozgoryczona - odezwał

się spokojnie, przysiadając na blacie. - Chcesz o tym

porozmawiać?

Zdumiona jego bezczelno

ścią, wybuchła:

- Je

śli myślisz, że mam ochotę opowiadać ci o tym, co

czuję, to grubo się mylisz! Nie mam najmniejszego zamiaru

rozmawiać ani robić z tobą interesów, Dez! To koniec!

- Uspok

ój się, wiem, że jesteś wzburzona, ale ty też

wiesz, że nie możesz podejmować takich decyzji bez zgody
z

arządu.

- Owszem, tak samo jak nie mog

łam wyrazić zgody na

zamianę bez konsultacji z nimi. Powinniśmy więc uznać, że

nasza umowa jest nieważna!

- Daj spok

ój! Zarząd zgodzi się, jak tylko przedstawię im

tę propozycję.

- Sk

ąd ta pewność? - zakpiła. - Przekupisz ich? Obiecasz

jakieś korzyści, jeśli tylko się zgodzą? Kazałeś Nathanowi

napisać raport tak, by nie zostawić nam żadnego wyboru?

Dez stan

ął przed nią wyprostowany.

- Nie mów tak! -

powiedział ostro. - Nathan nie bierze

łapówek.

- B

ędę mówiła, co zechcę! - krzyczała, nie panując nad

emocjami. - Co takiego jest w jego raporcie?!

- Prawda - odpar

ł spokojnie.

Jego opanowanie powoli zacz

ęło się jej udzielać.

Ochłonęła nieco i spytała ostrożnie:

- Dlaczego mam ci uwierzy

ć? Już raz mnie okłamałeś.

- Kiedy? Nigdy nie obiecywa

łem, że odrestauruję ten

dom.

- Dawa

łeś mi to do zrozumienia - protestowała słabo.

- Nieprawda. To tobie na tym zale

żało i dlatego

wymyśliłaś ten nierealny scenariusz.

background image

Zamy

śliła się na chwilę. Chyba miał rację. Wmówiła

sobie, że zrobi to, na czym jej zależy. Wierzyła, że Dez zmieni

zdanie co do domu Essie, bo dba o jej uczucia. Jakież to było

niemądre!

- Nigdy nie pyta

łaś, co zamierzam zrobić z tym domem -

ci

ągnął Dez, a jego głos dochodził do niej jak zza ściany.

- Nie by

łaś ciekawa, jakie mam plany?

Nie, przyzna

ła w myślach. Nawet nie przyszło jej do

głowy, że mógłby mieć inne plany niż ona. Nie słuchała, co

mówił dalej. Była kompletnie załamana. Czuła się tak, jakby

nagle ktoś brutalnie zerwał jej z oczu różowe okulary, które
up

arcie chciała nosić i wierzyć, że świat przez nie widziany

jest prawdziwy.

- Sama zwr

óciłaś moją uwagę na ten dom, zmusiłaś mnie,

żebym zainteresował się nim i całą okolicą. Kościół św.

Franciszka kupiłem tylko dlatego, żeby móc ci coś zaoferować
w zamian za Tyler -

Royale. To ty skłoniłaś mnie do tego,

żebym rozważył kupno tych działek!

- Doskonale! Teraz zrzu

ć całą odpowiedzialność na mnie!

- Nie robi

ę tego. Ale muszę przyznać, że to ty podsunęłaś

mi myśl, by inwestować w tej dzielnicy. Kiedy
zapropono

wałaś, żebym zbudował wieżowiec na miejscu

kościoła, w pierwszej chwili myślałem, że zwariowałaś. Ale

potem pomysł zaczął mi się coraz bardziej podobać. Kilka

takich budynków zmieni charakter całej okolicy, przyciągnie

inwestorów, ludzie zaczną budować tu nowe domy... Ale to

nie zmienia faktu, że ten dom nie może pozostać.

To, co m

ówił, brzmiało tak sensownie i zdecydowanie, że

nie miała już pojęcia, jakich argumentów użyć, aby go

przekonać.

- Nie niszcz domu Essie - poprosi

ła w końcu bezradnie.

- Gino, to tylko stary dom - t

łumaczył łagodnie. - Zburzę

też moje biuro. Dlaczego tak ci na nim zależy?

background image

On nic nie rozumie, pomy

ślała załamana. Nie ma sensu

niczego tłumaczyć...

I nagle poczu

ła, że musi mówić. Musi mu to opowiedzieć.

- Essie by

ła dla mnie kimś zupełnie wyjątkowym -

zaczęła wolno, z trudem wydobywając głos z gardła. - Była

dla mnie wszystkim. Ona mnie stworzyła, dlatego muszę

zrobić wszystko, żeby uchronić jej dziedzictwo. - Przerwała

na chwilę i zwilżyła usta. - Mówiłam ci, że dała mi pracę, ale
n

ie powiedziałam dlaczego. Moi rodzice umarli, kiedy miałam

cztery lata. Ledwie ich pamiętam. Potem przez wiele lat

tułałam się po rodzinach zastępczych. Ale tych ludzi

interesowały wyłącznie pieniądze z opieki społecznej, które za
mnie dostawali. Kiedy mia

łam trzynaście lat, była sroga zima,

a kolejna rodzina zastępcza nie kupiła mi butów. – Jej głos

zadrżał, ale odważnie ciągnęła dalej - Więc je ukradłam. W
Tyler - Royale.

- Z

łapali cię - powiedział, jakby to było oczywiste.

- Essie mnie z

łapała. Właśnie kupowała te swoje ciężkie

trzewiki, kiedy zauważyła, co robię. Znała mnie ze szkoły.

Złapała za kołnierz i zaprowadziła do kierownika sklepu.

Wezwali policję. - Zerknęła na Deza ciekawa, jakie wrażenie

robią na nim te wyznania. Słuchał zszokowany. Spojrzała mu

prosto w oczy i dodała z wysiłkiem: - Najgorsze, że nie była to

moja pierwsza kradzież. Do dziś pamiętam, jak stałam przed

sędzią i trzęsłam się ze strachu. Chciał wysłać mnie do

poprawczaka, ale wtedy Essie wstała i powiedziała, że bierze
za mnie od

powiedzialność.

- Odwa

żna decyzja - zamruczał Dez.

- Da

ła mi pracę, ale z pierwszej wypłaty musiałam

zwrócić pieniądze za buty. Od tej chwili więcej czasu

spędzałam u niej, wśród zakurzonych zbiorów, niż w szkole.

Nie czułam się tam dobrze. Nie wiesz nawet, jak okrutne

potrafią być dzieci dla kogoś, kto trochę od nich odstaje. Essie

background image

przygarnęła mnie i chroniła przed światem. Od razu

zorientowała się, że nikt do tej pory się mną nie zajmował.

Brakowało mi dobrego wychowania, podstawowych

wiadomości, obycia. Musiała mnie nauczyć wszystkiego, od

zachowania przy stole począwszy, po dobór garderoby.

Dez spojrza

ł z niedowierzaniem na jej nienagannie

skrojony kostium i spytał podejrzliwie:

- Essie nauczy

ła cię tak się ubierać? Nie uwierzę w to!

- A jednak! Sama by

ła bardzo skromna, ale miała świetny

gust. W końcu prawie zamieszkałam w muzeum... Lubiłam

wyobrażać sobie, że Essie jest moją ciotką, Desmond był
moim dziadkiem... - za

śmiała się. - Jak widzisz,

przywłaszczyłam sobie twoją rodzinę. I tak dzięki Essie
w

ylądowałam na studiach historycznych, a nie w więzieniu.

Dez, nie wiem, czy zdołałam ci wyjaśnić, kim była dla mnie

twoja ciotka. Owszem, chciałam przenieść muzeum, ale tylko

dlatego, że marzyłam o odrestaurowaniu domu Essie. Proszę,
nie odbieraj mi nadziei...

Po tych s

łowach zapadła długa chwila ciszy.

- Chcia

łbym móc to zrobić, kochanie - odezwał się w

końcu smutno. Jego głos był tak cichy, że ledwo go słyszała.

Te s

łowa zabrzmiały jak wyrok. Gina oparła głowę na

rękach i rozpłakała się. Łzy wolno spływały po policzkach i

rozmazywały makijaż, ale nie zważała na to. Nie zdołała

jednak uratować domu Essie. Nie pomogło nawet odkrycie

najtajniejszych zakamarków duszy i najgłębiej skrywanych
sekretów.

Nagle poczu

ła, że Dez delikatnie gładzi ją po ramieniu.

- Gino, domy

ślam się, jak się czujesz, ale niepotrzebnie

się obwiniasz. Nie zdradziłaś Essie. - Opuścił rękę i ujął ją za
nadgarstek. -

Chodź ze mną, coś ci pokażę.

background image

- Nie, zostaw mnie! - Bezskutecznie pr

óbowała się

wyswobodzić. - Daj spokój, nigdzie z tobą nie pójdę! Nie

mogę kochać kogoś, kto...

Zamilk

ła przerażona tym, co właśnie powiedziała. Nie

śmiała podnieść głowy i spojrzeć na niego. Jednak jego uścisk

nie zelżał. Przeciwnie.

- A jednak p

ójdziesz. Jeśli będzie trzeba, zniosę cię ze

schodów!

- Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju?
- Bo musisz zobaczy

ć raport Nathana, a właściwie coś, o

czym w nim napisał.

Poci

ągnął ją za rękę i zmusił do wstania.

Zeszli na d

ół, do piwnicy. Było tam ciemno i wilgotno.

Dez oświetlał drogę latarką i podtrzymywał Ginę za ramię,

żeby się nie potknęła.

- Kiedy ostatnio tu by

łaś?

- Nawet nie pami

ętam.

- Wi

ęc uważaj na głowę. A teraz patrz. - Skierował

strumień światła na ściany i bezlitośnie pokazywał jej liczne
rysy. -

Spójrz na to pęknięcie w legarach. Ciągnie się przez

całą długość. A to wsporniki schodów, kruszą się. - Światło

wydobywało z mroku kolejne szczegóły. - Ściany kuchni

pękają, bo fundamenty są w tym miejscu naruszone. Spójrz

teraz tutaj, widzisz te rysy? Nie dałabyś rady dostawić

bocznych skrzydeł, jak planowałaś. Naruszyłoby to

fundamenty i budynek pewnie by się zawalił. Chcesz oglądać
dalej?

- Nie. - Pokr

ęciła głową i zalała się rumieńcem. - Wstyd

mi, że sama tego nie zauważyłam.

Wr

ócili na górę i przeszli do kuchni. Tym razem Dez sam

sięgnął do lodówki i podał jej sok.

- Napijmy si

ę czegoś zimnego, trzeba zmyć z ust ten

piwniczny smak. Chciałem, żebyś to zobaczyła na własne

background image

oczy, zanim przeczytasz raport Nathana. Opisuje dokładnie

stan budynku i chociaż stwierdza, że nie ma bezpośredniego

zagrożenia, to wcześniej czy później ten dom się zawali. I nic

dziwnego, ma ponad sto pięćdziesiąt lat i od dawna nie był

remontowany. To poważny problem, a nie moja żądza
niszczenia.

Serce zabi

ło jej gwałtownie. Choć wiedziała, że to

nierealne, znowu zakie

łkowała w niej nadzieja. Może jest

jeszcze jakaś szansa...

- Gino, pewnie nie jestem twoim bohaterem, ale staram

si

ę być uczciwy. Nawet gdyby ten dom był w lepszym stanie, i

tak chciałbym go wyburzyć.

Chcia

łbym? Co to może oznaczać? Nadzieję? Nie bądź

głupia, upomniała się, niczego się nie nauczyłaś?

- Ale gdyby by

ła jakakolwiek szansa, pewnie zdołałabyś

mnie przekonać - ciągnął miękko. - Jednak jest inaczej.

Kochanie, wiem, że to dla ciebie przykre, lecz nie powinnaś

oskarżać się tak bardzo. Dużo opowiadałaś mi o Essie i mam

wrażenie, że trochę ją poznałem. Nawet ona nie oczekiwałaby

od ciebie niemożliwego. Kobieta, która potrafiła stanąć w

twojej obronie wobec sądu i policji i wziąć na siebie

odpowiedzialność za zagubioną nastolatkę, musiała być osobą

mocno stąpającą po ziemi.

Gina u

śmiechnęła się. Tak rzeczywiście było. Essie

słynęła z rozsądku. Nie sądziła, że Dez potrafi tak uważnie

słuchać i wyciągać trafne wnioski.

- Twoje po

święcenie jest godne podziwu, ale za dużo na

siebie wzięłaś. Essie wcale nie chciała, żebyś podążała jej

drogą. Ona chciała, żebyś miała swoje życie, podejmowała

własne decyzje. Nie musisz być jej klonem.

Nie wiedzia

ła, co odpowiedzieć. Miała wrażenie, że Dez

oskarża ją o coś i wcale nie chciała tego słuchać.

background image

Przyzwyczaiła się żyć z cieniem Essie za plecami i nie

wyobrażała sobie, że może być inaczej.

- Gdyby by

ło inaczej, nie nauczyłaby cię, jak się ubierać z

takim smakiem. Kazałaby ci chodzić w tych zgrzebnych,

szarych mundurkach, które sama nosiła.

Ten argument by

ł tak śmieszny, że Gina podniosła

wreszcie głowę i spojrzała na Deza. W jakimś sensie miał

rację.

- Dziedzictwo Essie to nie te ceg

ły i ten dom. Ono żyje w

tobie.

Przez d

łuższą chwilę milczała zamyślona. W końcu

westchnęła głęboko. Przepraszam, Essie, pomyślała.

- W porz

ądku, poddaję się - mruknęła w końcu

zrezygnowana.

- Nie chc

ę, żebyś się poddała, tylko żebyś zrozumiała -

powiedział Dez, patrząc na nią uważnie.

- Rozumiem. Zgadzam si

ę. - Powoli kiwnęła głową. -

Ale... jest jeszcze jedno. Nathan mówił, że jeśli będę chciała
ura

tować coś z tego budynku, mogę zrobić listę i przekazać

mu.

- Jasne. Ocalimy wszystko, co tylko b

ędzie możliwe.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, w końcu Dez
zacz

ął dziwnym tonem:

- Wiesz... my

ślałem o tym, żeby jeden z apartamentów w

Tyler -

Royale zaaranżować od razu dla nas. - Przerwał na

chwilę i rzucił jej szybkie spojrzenie. - To byłoby dla ciebie

bardzo wygodne, miałabyś bliżej do pracy. I mogłabyś

spędzać więcej czasu w muzeum. Chociaż dzięki dochodom

ze sklepów i mieszkań, wreszcie będziecie mogli sobie

pozwolić na profesjonalnych przewodników, nie będziecie
skazani jedynie na wolontariuszy jak dotychczas. To powinno

wiele ułatwić i może nie będziesz musiała już tak ciężko

pracować. Miałabyś wtedy więcej czasu na inne rzeczy...

background image

Wpatrywa

ła się w niego zupełnie oszołomiona.

- Dez, nie jestem pewna, czy dobrze s

łyszałam...

Rzeczywiście chcesz przekazać cały dochód z wynajmu
sklepów i apartamentów na rzecz muzeum?

Spojrza

ł na nią zdziwiony i po chwili zaczął się śmiać.

- Ty chyba jednak jeste

ś klonem Essie! Czyżby dochód

muzeum był jedyną rzeczą, która cię interesuje? Nie zwróciłaś

nawet uwagi na to, co ci właśnie zaproponowałem.

Z trudem prze

łknęła ślinę i popatrzyła na niego niepewnie.

- W

łaściwie nie rozumiem, co chciałeś powiedzieć...

- Pr

óbowałem ci wyjaśnić, że jeśli tylko wytrzymasz pod

jednym dachem ze mną, chciałbym spędzić z tobą resztę

życia. - Wpatrywał się z napięciem w jej twarz i po chwili

wyciągnął do niej ręce. - Chodź tu - powiedział cicho.

Nie poruszy

ła się.

Cisza wype

łniała całe pomieszczenie i stawała się coraz

bardziej napięta.

- Przepraszam - odezwa

ł się w końcu Dez. - Musiałem cię

źle zrozumieć. Kiedy powiedziałaś wcześniej, że nie mogłabyś

kochać kogoś takiego, myślałem, że próbujesz sama się

przekonać. - Odwrócił się i najwyraźniej zamierzał wyjść.

Nie mog

ła na to pozwolić.

- Dez! Zaczekaj!
Skoczy

ła ku niemu, żeby go zatrzymać, i już po chwili

znalazła się w jego objęciach, a cały świat przestał istnieć.

Miała wrażenie, że ziemia trzęsie się pod jej stopami, ale to

wszystko nie miało znaczenia. Ważna była tylko ta chwila i

ten mężczyzna, który tak mocno przyciskał ją do siebie.

Kiedy po d

ługiej chwili przestał ją całować, przytulił

policzek do jej głowy i powiedział ciepło:

- Jeszcze jakie

ś dwadzieścia, trzydzieści lat twojej

ciężkiej pracy, a w niczym już nie będę przypominał dawnego

barbarzyńcy.

background image

- Zrobi

ę, co będę mogła. - Śmiała się wtulona w jego

ramiona. - Dez, co my

ślisz o tym, żebyśmy zatrzymali

niektóre detale stąd dla siebie? Jeśli będziemy mieć własne
mieszkanie. ..

- Na pi

ątym piętrze. Tam gdzie teraz jest ekspozycja

jaccuzi. Wybierzemy przy okazji jakąś wannę i każemy ją od

razu wstawić do naszego apartamentu. Możemy też

zastanowić się, jak wykorzystać te fragmenty domu Essie,

które będziesz chciała ocalić. Ale proponowałbym wybrać

tylko te mniejsze. Kiedyś zbudujemy sobie własny dom i tam

możesz przenieść nawet całą klatkę schodową! Myślę, że to

dobry pomysł, w ten sposób ocalimy choć fragment rodowej
siedziby Kerriganów.

- W

łasny dom? - powtórzyła zaskoczona Gina.

- Na razie wystarczy nam apartament, tak zreszt

ą będzie

wygodniej. Ale kiedy pojawią się dzieci...

- Dzieci? - Wygl

ądało na to, że nie była w stanie

przyswoić sobie tylu rewelacji naraz.

- Tak, dzieci. - Dez za

śmiał się. - Wiesz, takie małe

ludziki z wiecznie umorusanymi buziami. O ile oczywiście

chcesz je mieć.

- Naturalnie,

że chcę! Zawsze o tym marzyłam!

-

Świetnie! - Odsunął ją lekko i spojrzał jej w oczy. -

Muszę ci coś wyznać. Ożenię się z tobą pod warunkiem, że
zawsze wtedy, kiedy

nasze dzieci będą chciały słuchać tych

wszystkich historii o Desmondzie Kerriganie i ciotce Essie,

weźmiesz całą robotę na siebie. Ja będę wtedy znikał z domu!

U

śmiechnęła się do niego figlarnie.

- Zgoda! A kiedy nie b

ędziesz słyszał, będę im

opowiadała, jak bujałeś się na drzwiach kuchennych i kradłeś
ciastka z garnka Essie! Och, nie...!

- Co si

ę stało?

- Garnek! Zupe

łnie o nim zapomniałam.

background image

- Nie my

śl już o tym. Właśnie dałem go Eleanor i

prosiłem, żeby odstawiła na miejsce.

- S

łucham?! Znalazłeś go?

- Niezupe

łnie, chociaż bardzo się starałem. Uprzedziłem

wszystkie sklepiki ze starociami i antykwariaty, żeby były

czujne. Na szczęście złodziej sam poczuł, że pali mu się grunt

pod nogami i podrzucił garnek do studia telewizyjnego.

Miałaś rację - pewnie oglądał program i to nasunęło mu myśl

o kradzieży. Carla zadzwoniła do mnie dziś rano i

powiedziała, że odda mi garnek, jeśli udzielę jej wywiadu na
temat dalszych losów Tyler - Royale.

- Oczywi

ście nie zgodziłeś się!

- Nie mog

łem przepuścić takiej okazji! Wiedziałem, że to

moja jedyna szansa, by stać się twoim bohaterem na oczach

tysięcy widzów. Ej, co mi robisz! - zawołał, czując, że
delikatnie gryzie go w ucho. -

Od pierwszej chwili, kiedy cię

zobaczyłem, wiedziałem, że wpakujesz mnie w kłopoty.

- I mia

łeś rację! - Zaśmiała się, całując go w szyję.

- Ale wiesz co? - wyszepta

ł, pochylając się nad jej ustami.

-

Wcale tego nie żałuję.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
760 Michaels Leigh Spotkanie pod różą
Michaels Leigh Spotkanie pod różą
760 Michaels Leigh Kobiece sekrety 04 Spotkanie pod różą
Michaels Leigh Sprzedaj mi marzenie
Michaels Leigh Kim jesteś Święty Mikołaju
Michaels Leigh Siła perswazji
Michaels Leigh Tajemniczy sąsiad
062 Michaels Leigh Zareczyny na niby
Michaels Leigh Jeszcze jedna szansa
264 Michaels Leigh Oni i dziecko Idealne rozwiazanie
Michaels Leigh Lekcja uczuc
Michaels Leigh - Lista kandydatek, Romanse z milionerami
168 Michaels Leigh Z zamknietymi oczami
R224 Michaels Leigh Miodowy miesiac
605 Michaels Leigh Wspolne noce wspolne dni
Michaels Leigh Slub na zyczenie
Michaels Leigh Idealne rozwiązanie
Michaels Leigh Kiermasz kawalerow

więcej podobnych podstron