Leigh Michaels
Spotkanie pod różą
ROZDZIA
Ł PIERWSZY
Gina wesz
ła do restauracji i z ulgą zauważyła, że jest
pierwsza. W jej sytuacji spóźnienie byłoby nie tylko oznaką
złych manier, ale też zwykłej głupoty. Ta rozmowa to jej
jedyna szansa -
jeśli się nie uda, będzie mogła pożegnać się ze
swoimi planami.
Szef restauracji zlustrowa
ł ją uważnie i spytał:
- Woli pani poczeka
ć w barze czy przy stoliku?
- Przy stoliku, moja towarzyszka powinna zjawi
ć się lada
chwila. Zna pan panią Garrett? Anne Garrett?
Jego twarz nawet nie drgn
ęła.
- Naturalnie - odpar
ł zimnym tonem. - Każdy w tym
mieście zna wydawcę lokalnej gazety, panno Haskell.
M
ężczyzna strzelił palcami i natychmiast zjawił się kelner,
który wskazał jej właściwy stolik.
Zadaj
ę głupie pytania, skarciła się w myślach Gina,
powinnam go raczej zapytać, czy stek jest świeży. To by go
pewnie mniej dotknęło.
O ile oczywi
ście zdarzy się jeszcze okazja. Obiady w
drogich restauracjach nie należały do jej codzienności.
Wprawdzie spędziła w Lakemont większą część swojego
życia, ale jeszcze nigdy nie była „Pod Klonem".
Usiad
ła i dyskretnie rozejrzała się po sali. Stoliki, choć
było ich wiele, zostały tak rozmieszczone, aby goście mogli
czu
ć się kameralnie. Przyciszone dźwięki muzyki skutecznie
tłumiły gwar rozmów.
Wystr
ój wnętrza wyraźnie nawiązywał do nazwy lokalu.
Ściany ozdabiały artystyczne fotografie drzew klonu.
Eleganckie bladozłote obrusy kontrastowały z bordowymi
serwetkami. Całość robiła oszałamiające wrażenie.
W k
ącie stał wielki, lśniący fortepian, a zaraz za nim
znajdowała się niewielka sala do tańca. Wzdłuż przeciwległej
ściany wił się połyskujący mosiądzem i szlachetnym drewnem
bar. O tej porze był niemal pusty. Jedyny gość siedział na
wysokim stołku i zamyślony stukał miarowo w kontuar. W
jego postawi
e było coś, co mimowolnie przyciągnęło wzrok
Giny. Z zainteresowaniem wpatrywała się w jego plecy, gdy
nagle odwrócił się i spojrzał jej prosto w oczy. Nawet nie
drgnęły mu powieki.
Zmieszana,
że przyłapał ją na tej niewinnej obserwacji,
poczuła, jak krew nabiega jej do twarzy. Spróbowała się
opanować. To przecież zupełny przypadek, że ich spojrzenia
się spotkały. W takiej sytuacji dobrze wychowany człowiek
odwraca niespiesznie wzrok i skrępowanie mija. Ale nie ten
mężczyzna...
Nie spuszcza
ł z niej oczu. Przechylił głowę lekko do tyłu,
oparł łokieć na barze i przyglądał się jej z wyraźnym
zadowoleniem.
Gina za wszelk
ą cenę starała się nadać swojemu
spojrzeniu nieco bezmyślny charakter. Próbowała udawać, że
leniwie rozgląda się po sali, a nieznajomy po prostu znalazł się
na drodze, Jej wzrok beznamiętnie prześlizgnął się po ścianie,
po czym powoli wyciągnęła rękę po kartę.
Usi
łowała skupić się na liście dań, ale wszystkie nazwy
by
ły jakieś zamazane. Sięgnęła więc po serwetkę i starannie
rozłożyła ją na kolanach.
Ale napi
ęcie jej nie opuszczało. Chociaż nie patrzyła na
nieznajomego, czuła, że on wciąż się w nią wpatruje.
Zaczynała mieć tego dość. Zdecydowanym ruchem odłożyła
kartę i odwróciła się w stronę mężczyzny. Tym razem nie
zawracała sobie głowy udawaniem, że podziwia wystrój
lokalu. Oparła łokcie na stole, podparła brodę i przyglądała
mu się otwarcie.
Musia
ła przyznać, że stanowił doskonałe uzupełnienie
tego wnętrza. Wysoki, niezwykle przystojny, rozparty w
niewymuszonej pozie wpatrywał się w nią tajemniczym
spojrzeniem zielonych oczu. Mocna szczęka była lekko
wysunięta, a twarz pokerzysty nie zdradzała żadnych uczuć.
Niewątpliwie podobał się kobietom i miał tego świadomość.
Na szczęście Gina nigdy nie gustowała w takich posępnych,
drapieżnych typach.
Zastanawia
ła się, dlaczego tak się w nią wpatrywał. Nie
miała pojęcia, o co mu chodzi. Z pewnością nie była to reakcja
na jej niewinne zerknięcie. Nie wątpiła, że był
przyzwyczajony do znacznie bardziej wymownych kobiecych
spojrzeń.
Tymczasem tajemniczy m
ężczyzna, nadal nie spuszczając
z niej wzroku, pewnym ruchem sięgnął po stojącą na barze
szklankę i z dziwnym uśmiechem podniósł ją w geście toastu.
I co powiesz, mrukn
ęła w duchu do siebie, mimowolnie
stałaś się barową podrywaczką. No trudno, w końcu co ją
obch
odzi opinia jakiegoś zupełnie obcego faceta?
Nieznajomy poruszy
ł się na stołku i przez chwilę miała
wra
żenie, że chce wstać. Poczuła, jak jej napięcie rośnie. Jeśli
on tu podejdzie...
W tym momencie tu
ż za nią rozległ się nieoczekiwanie
dźwięk tłuczonego szkła. Gina mimowolnie podskoczyła na
krześle. Serwetka sfrunęła z jej kolan, więc schyliła się
pospiesznie, żeby ją podnieść. Przy tej okazji potrąciła
elegancką, ozdobioną miedzianym okuciem kartę dań, która z
głośnym stukiem upadła na podłogę.
Krew nap
łynęła jej do twarzy. Najchętniej zostałaby już na
zawsze pod stołem. Zafundowała facetowi przy barze niezłe
przedstawienie. Musiał się dobrze bawić. Co za szczęście, że
nie widział teraz jej twarzy. I miała nadzieję, że nigdy więcej
jej nie zobaczy.
W
łaśnie próbowała odzyskać równowagę, kiedy usłyszała
lekkie kroki i głos kelnera anonsującego z szacunkiem:
- Pani Garrett.
Powinien jeszcze trzasn
ąć obcasami, pomyślała Gina
złośliwie.
- Witaj, Gino. Mi
ło cię znowu widzieć - powiedziała
Anne Garrett i zwróciła się do kelnera: - Dziękuję, Bruce.
Poradzimy sobie.
M
ężczyzna spojrzał nieco sceptycznie, ale oddalił się
posłusznie.
- Przepraszam, zwykle nie jestem tak niezdarna -
pr
óbowała
usprawiedliwić
się
Gina.
Jednocześnie
powstrzymywała się siłą woli, aby nie rzucić nawet
przelotnego spojrzenia w stronę baru. Rozbawienie, jakie
niewątpliwie zobaczyłaby w oczach nieznajomego, z
pewnością nie pomogłoby jej się opanować.
- Och, nie przejmuj si
ę. Mnie też zdarzają się takie rzeczy
w najmniej odpowiednich miejscach - pocieszy
ła ją Anne,
siadając naprzeciwko. - Przykro mi, ale muszę cię uprzedzić,
że za godzinę powinnam być z powrotem w redakcji.
Gina prze
łknęła nerwowo ślinę. Tylko godzina... To
niewiele. Chociaż z drugiej strony, jeśli nie zdoła przekonać
Anne do s
wojego planu w ciągu godziny, to choćby miała do
dyspozycji nawet cały dzień, i tak nic by z tego nie wyszło.
Upi
ła łyk mrożonej herbaty, którą właśnie przyniesiono, i
odezwała się:
- Przede wszystkim, chc
ę podziękować, że zgodziłaś się
na to spotkanie. J
esteś ekspertem, jeśli chodzi o sprawy
naszego miasteczka. Doceniam to, że bardzo leży ci na sercu
los Lakemont.
- Jak ka
żdemu mieszkańcowi - odparła Anne, odstawiając
filiżankę z kawą.
- Ale nie ka
żdy ma takie możliwości jak ty - wyrwało się
Ginie.
Anne u
śmiechnęła się i lekko uniosła brwi.
- Jakie mo
żliwości masz na myśli?
Gina mia
ła ochotę ugryźć się w język, ale było już za
późno. Musiała szybko przejść do rzeczy.
- Chodzi o muzeum - powiedzia
ła krótko. - Wiem, że
byłaś tam kilka tygodni temu.
- Owszem, odwiedzi
łam je. To niezwykle miłe, choć dość
małe muzeum...
- I to jest w
łaśnie problem! - Gina czuła, że powoli daje
się ponieść emocjom. Mimowolnie przejechała ręką po karku.
Miała wrażenie, że czyjeś oczy świdrują ją na wylot... -
Lakemont i hrab
stwo Kerrigan zasługują na coś więcej niż
„miłe, małe muzeum"! Jest ono już tak przepełnione, że nie
mie
ści eksponatów! Ostatnio zaproponowano nam witraż z
kościoła świętego Franciszka, ale nie mamy gdzie go
przechowywać, nie mówiąc już o wystawieniu!
Anne pola
ła sosem sałatkę, którą postawił przed nią
kelner, i spojrzała pytająco.
- Chcecie wi
ęc uzyskać dotację na co...? Na salę, w której
można wystawić witraż?
- Niezupe
łnie. - Gina westchnęła głęboko i dokończyła
odważnie: - Na całe muzeum.
- My
ślisz o budowie nowej siedziby? - spytała Anne
lekko zaskoczona.
- Och, nie! - zaprzeczy
ła Gina gorąco. - Nowy budynek
jako siedziba muzeum historycznego to nieporozumienie!
- Ten, w kt
órym teraz się mieści, ma pewnie ponad sto
lat? Zgadłam?
- Owszem. To dawna posiad
łość Essie Kerrigan,
założycielki Towarzystwa Historycznego i inicjatorki otwarcia
muzeum. Essie oddała na ten cel swój dom, własne zbiory i
swoimi pieniędzmi łatała dziury w budżecie. Poświęciła
sprawom muzeum całe życie.
- Ale Essie odesz
ła i teraz ty zarządzasz tym miejscem.
To czasami wymaga trudnych decyzji...
Gina u
śmiechnęła się lekko.
- Nowy budynek nie wchodzi w gr
ę z jeszcze jednego
względu - duch Essie źle by się w nim czuł. Szkło, metal,
plastik, Essie tego nie lubiła. Jeszcze zaczęłaby nas straszyć.
Ale jest inna, poważniejsza kwestia - takie muzeum musi mieć
odpowiednie otoczenie, nie może znajdować się gdzieś na
przedmieściach. Najlepsze byłoby centrum, okolice starówki...
- Czyli tam, gdzie nie da si
ę już wcisnąć nawet szpilki, a
gr
unty są oszałamiająco drogie?
- W
łaśnie - skinęła głową Gina.
- Sama widzisz,
że to nie jest proste. Chętnie bym wam
pomogła, spędziliśmy z rodziną bardzo miłe popołudnie w
waszym muzeum...
- Mi
łe popołudnie... - powtórzyła Gina i odłożyła widelec.
- Ci
eszę się, że wam się podobało, ale powiedz, czy
zamierzaliście odwiedzić nas jeszcze raz? Przypuszczam, że
nie. W kilka godzin obejrzeliście wszystko, co wystawiliśmy i
zapomnieliście o muzeum. I tak będzie jeszcze długo, o ile nie
otworzymy następnych sal, w których moglibyśmy
organizować nowe wystawy, wymieniać ekspozycję. Tylko
wtedy przyciągniemy kolejnych gości i pozyskamy stałych
bywalców. Sama przyznaj, byłaś pewna, że to już wszystko,
co mamy i nie zamierzałaś do nas więcej zaglądać.
- Prawdopodobnie nie w najbli
ższym czasie - przytaknęła
Anne.
- I to jest najwi
ększy problem! Muzeum musi mieć nowe
pomieszczenia, albo po prostu zginie.
- Nowe pomieszczenia? - powt
órzyła Anne pytająco.
Gina zacisn
ęła ręce na filiżance i przez chwilę
zastanawiała się, co powinna jeszcze dodać. Nie chciała
spłoszyć Anne wygórowanymi żądaniami, bo mogła wszystko
stracić.
Ale z drugiej strony, je
śli nie będzie mierzyć wysoko,
nigdy nie osiągnie celu, jaki sobie postawiła. I muzeum
zostanie zlikwidowane. Ukochane dziecko Essie Kerrigan.
Nie, nie mogła do tego dopuścić.
- Chc
ę odrestaurować cały budynek - powiedziała
odważnie, patrząc Anne w oczy. - Od lat nikt nie robił w nim
remontu. Z funduszy, jakie mieli
śmy, łataliśmy najpilniejsze
potrzeby, ale konieczna jest konserw
acja całości. Chciałabym
powiększyć okna, wyburzyć niektóre ściany, żeby uzyskać
duże powierzchnie wystawowe...
- Wol
ę sobie nawet nie wyobrażać, co powiedziałaby
Essie Kerrigan, gdyby wiedziała o tych planach - przerwała jej
Anne.
- Z pewno
ścią byłaby nieco oszołomiona - przyznała
Gina. -
Ale ona rozumiała potrzeby muzeum. Wiedziała, że
musimy mieć więcej miejsca, lepsze światło i lepszą ochronę
dla naszych zbiorów. Nie masz pojęcia, jak trudno jest w
dyskretny sposób pilnować wszystkich gości!
- A ja my
ślałam, że osobisty przewodnik, którego
dostaliśmy podczas zwiedzania, to zwykła uprzejmość! -
zaśmiała się Anne. - Nie miałam pojęcia, że to cichy strażnik
muzealnych zbiorów!
- To nie tak! - pr
óbowała ratować sytuację Gina. -
Przewodnicy to w większości wolontariusze, nie mają nic
wspólnego z profesjonalną ochroną, ale czasami sama ich
obecność wystarczy, aby goście czuli, że ktoś ich obserwuje.
Muszę przyznać, że ochrona zbiorów to jeden z
najważniejszych problemów. A wracając do remontu,
chciałabym też dobudować boczne skrzydła i urządzić w nich
dodatkowe sale wystawowe.
- Gdzie? - spyta
ła Anne ze zdumieniem. - Przecież tam
nie ma miejsca.
- Owszem, jest. Mo
żemy zrezygnować z części trawnika
przed budynkiem. I przy
okazji chciałabym cię uspokoić nie
proszę o pieniądze.
- Co za ulga! - wymrucza
ła Anne.
- Zamierzam zorganizowa
ć wielką zbiórkę wśród
mieszkańców Lakemont i mam nadzieję, że mi w tym
pomożecie.
- Rozumiem,
że chciałabyś mieć poparcie naszej gazety?
Gina skinęła głową z przejęciem.
- Naturalnie - zapewni
ła gorąco. Była pewna, że jeśli
„Kronika" przyłączy się do tej akcji, pieniądze popłyną
szerokim strumieniem.
- I temu zawdzi
ęczam zaproszenie na lunch, jak się
domyślam. .. ? - zapytała Anne z uśmiechem.
Gina nie mia
ła pojęcia, co odpowiedzieć. Milczała, bojąc
się przerwać ciszę, która zapadła po tym pytaniu.
Napi
ęcie rosło, a Gina znowu poczuła dziwne mrowienie
na karku. Wrażenie, że ciągle jest obserwowana, było tak
silne, że prawie zapomniała o kłopotach muzeum. Dyskretnie
spojrzała do tyłu, ale przy barze nikogo teraz nie było.
Najwyraźniej nieznajomy mężczyzna wyszedł już z
restauracji. Skąd zatem to napięcie? Czyżby jego spojrzenie
było tak intensywne, że działało na nią nawet wtedy, gdy on
już nie patrzył?
W zasadzie powinna poczu
ć ulgę. Chciała przecież, aby
przestał się w nią wpatrywać i poszedł sobie. Tymczasem
ogarnął ją dziwny niepokój. Nie rozumiała tego.
Usiad
ła wygodniej, odsunęła talerz z resztką sałatki i
swobodnie rozejrzała się po sali. Anne rozważała coś w
myślach i Gina nie chciała jej w tym przeszkadzać.
Przesun
ęła wzrokiem po twarzach kilkorga gości i nagle
drgnęła zaskoczona. Nieznajomy wcale nie wyszedł, po prostu
zmienił miejsce. Siedział kilka stolików dalej i jadł obiad w
towarzystwie innego mężczyzny. I oczywiście właśnie teraz
odwrócił głowę w jej kierunku.
Czu
ła, że nie zniesie tego napięcia ani chwili dłużej.
Odwróciła się do Anne i spytała:
- Znasz tego m
ężczyznę? - Ruchem głowy wskazała
stolik, przy którym siedział. - Kto to jest?
Anne wygl
ądała na nieco zaskoczoną nagłą zmianą
tematu.
- O którego z nich pytasz?
- O tego, kt
óry wygląda jak orzeł.
- Jak co??? - zapyta
ła Anne zdziwiona.
- Och, wiesz - mrukn
ęła Gina niecierpliwie. - Taki
dumny, surowy, wygląda, jakby rozglądał się za ofiarą.
- Ca
łkiem niezły opis. Dumny i surowy... - powtórzyła
Anne, unosząc lekko brwi. - Powinnaś go znać. Jest w jakiś
sposób spokrewniony z Essie. Nazywa się Dez Kerrigan.
Oczywi
ście, że o nim słyszała. Genealogia i historia rodu
to były główne koniki Essie i Gina nie raz wysłuchiwała
długich opowieści o losach rozmaitych potomków
Kerriganów. Jednak nigdy dotąd nie spotkała Deza Kerrigana.
Nie odwiedzał Essie i z tego co wiedziała, nie kontaktował się
z nią. Najwyraźniej nie zależało mu na podtrzymywaniu
więzów rodzinnych.
Usi
łowała sobie przypomnieć, co takiego mówiła o nim
Essie. Nie mogła się pozbyć wrażenia, że nie było to nic
pochlebnego. Dziwne -
wygłaszanie negatywnych opinii nie
leżało raczej w zwyczaju Essie. A jednak. Tylko co to było?
- Hmm... to interesuj
ące - wymruczała Anne, wyraźnie się
nad czymś zastanawiając. - Co chcesz o nim wiedzieć?
- Ach, nic takiego, po prostu zwr
ócił moją uwagę -
próbowała zbagatelizować całą sprawę. - Co jest w tym
interesującego? Fakt, że krewny Essie je tu obiad?
- Nie. Raczej to, z kim je - powiedzia
ła Anne tajemniczo i
złożyła serwetkę. - Przykro mi, ale muszę już wracać do
redakcji.
Gina wsta
ła od stolika i wyciągnęła rękę.
- Dzi
ękuję za spotkanie. Domyślam się, że nie możesz się
deklarować od razu, ale...
- Ale mimo wszystko chcia
łabyś poznać moją opinię -
przerwała jej Anne. - Szczerze mówiąc, uważam, że te plany
są zbyt skromne.
- Zbyt skromne!? - powt
órzyła Gina zaszokowana. Anne
skinęła głową, wyjęła swoją wizytówkę, zanotowała
co
ś na odwrocie i podała ją Ginie.
- Urz
ądzam małe przyjęcie w sobotę. Zapraszam,
wpadnij, to dobra okazja, żeby spotkać na neutralnym gruncie
paru potencjalnych sponsorów. Tu jest adres. Naprawdę,
muszę już lecieć, ale koniecznie przeczytaj jutro naszą gazetę.
I zanim Gina zd
ążyła spytać, co takiego ukaże się jutro w
„Kronice Lakemont", już jej nie było.
Nast
ępnego ranka Gina obudziła się, kiedy na dworze było
jeszcze ciemno. Należała wprawdzie do rannych ptaszków, ale
tak wczesna pora nawet dla niej była zaskoczeniem. Leżała w
łóżku i z niecierpliwością czekała, kiedy usłyszy warkot
silnika starego samochodu doręczyciela gazet.
Od wczoraj zastanawia
ła się, co takiego przeczyta w
dzisiejszym wydaniu „Kroniki". Do głowy przychodziły jej
najróżniejsze pomysły, nawet taki, że Anne wykorzystała
jedynie ok
azję, by swoimi tajemniczymi słowami zdobyć
kolejnego czytelnika.
Wsta
ła z łóżka, poszła do kuchni i zrobiła sobie kawę.
Usiad
ła z kubkiem na parapecie w salonie i wyglądała
przez okno. Z tego miejsca widziała tylko dwa boczne
skrzydła budynku. W większości mieszkań było jeszcze
ciemno. Niegdyś ten piękny dom zajmowała jedna rodzina z
liczną służbą, ale przed laty podzielono go na szereg
apartamentów do wynajęcia. Mieszkanie Giny wcześniej było
chyba sypialnią gospodarzy.
Lubi
ła to miejsce. Nie przeszkadzało jej nawet, że w
budynku nie było windy, choć nieraz przeklinała swoją
słabość do uroczych starych domów, kiedy dźwigała ciężkie
siatki z zakupami. Ale nie potrafiła się oprzeć wysokim
sufitom i głębokim wnękom okiennym. Poza tym miała Stąd
tylko kilka mi
nut do pracy, muzeum znajdowało się zaledwie
parę przecznic dalej.
To przypomnia
ło jej wczorajszą rozmowę z Anne. Co ona
miała na myśli, sugerując, że przedstawione plany rozwoju
muzeum są zbyt skromne? Łatwo tak mówić, kiedy ma się za
sobą zasoby finansowe „Kroniki".
Ale Anne mia
ła rację. Nawet po kompleksowej
przebudowie miejsca nie będzie zbyt wiele. Brakowało też
wygodnej drogi dojazdowej. Do tej pory zwiedzający musieli
zostawiać samochody przed bramą, ładnych kilkaset metrów
od budynku. Jeśli muzeum miało stać się prawdziwym
centrum kulturalnym, należało koniecznie pomyśleć o drodze i
dużym parkingu. Gina nie wiedziała jednak, co może zrobić,
żeby unowocześnić muzeum, a jednocześnie nie zniszczyć
pięknej, zabytkowej fasady budynku, który zbudował jeszcze
dziadek Essie, Desmond Kerrigan.
Z tego, co opowiada
ła Essie, wynikało, że Desmond nie
był pierwszym Kerriganem w tych stronach ani nawet tym, od
kt
órego nazwiska wzięło nazwę całe hrabstwo. Był jednak
pierwszym członkiem rodu konsekwentnie inwestującym w
małe przedsiębiorstwa i zamieniającym je w potęgi finansowe.
Miał niezwykłe zdolności do robienia dobrych interesów,
dlatego kiedy w końcu zaczął budować swoją siedzibę, nie
musiał się liczyć z kosztami. Zbudował imponującą
posiadłość, ale po ponad półtora wieku jej świetność nieco
przyblakła. Czerwona cegła ściemniała od spalin, deszcze i
śniegi uszkodziły dachówki, a ściany w wielu miejscach
popękały. Przydałby się generalny remont.
A mo
że rzeczywiście jej plany były zbyt skromne? Jeśli
już zamierzała zorganizować wielką zbiórkę pieniędzy, może
warto iść za ciosem i pokusić się o więcej?
Essie rozumia
ła potrzebę unowocześnienia budynku,
chociaż z niechęcią myślała o dostawieniu bocznych skrzydeł
do historycznej, rodowej siedziby. Ciekawe, jaki stosunek do
tego miałby Dez Kerrigan, zastanowiła się Gina.
Nie mia
ł oczywiście w tej kwestii wiele do powiedzenia.
Dom należał do Essie, a ona przekazała go w spadku
Towarzystwu Historycznemu, jednak jako członek rodziny
Kerriganów musiał niewątpliwie czuć jakiś sentyment do tego
miejsca.
Gina zastanawia
ła się, czy Dez wiedział, kim ona jest.
Wczoraj w restauracji odniosła wrażenie, że wpatrywał się w
nią w jakiś specyficzny sposób. Może się myliła, ale
wydawało się jej, że patrzy na nią jak na osobę, która chce
zn
iszczyć rodową siedzibę.
By
ć może w jakiś sposób dowiedział się o jej planach i
niezbyt mu się spodobały. Skąd jednak mógłby o nich
wiedzieć? Gina prawie nikomu nie opowiadała o swoich
pomys
łach, nie kontaktowała się nawet z architektem, by
ustalić, czy taka forma rozbudowy w ogóle jest możliwa.
Jedynie członkowie zarządu muzeum i Anne Garrett wiedzieli
o jej planach.
Przypomnia
ła sobie wczorajsze spojrzenie Deza i przyszło
jej do głowy coś jeszcze. Nie, nie myliła się - Dez Kerrigan
był niebezpieczny i wyraźnie szukał ofiary. Przyłapał ją na
niewinnym spojrzeniu i wykorzystał jej zmieszanie do
własnych celów.
Ci
ągle nie mogła sobie przypomnieć, co takiego mówiła o
nim Essie. Postanowiła, że jeśli znajdzie dziś wolną chwilę,
przekopie jej notatki na temat ro
dziny. Starsza pani miała
zwyczaj zapisywania wszystkich informacji na temat
członków rodu, jakie do niej docierały. Może tam znajdzie się
coś, co rzuci nieco światła na mroczną postać Deza Kerrigana.
Nareszcie rozleg
ł się na dole charakterystyczny warkot i
Gina niecierpliwie zbiegła po schodach, by odebrać gazetę. W
pośpiechu wróciła do siebie i gorączkowo przerzucała kolejne
strony, przeskakując wzrokiem po tytułach.
Milionowe odszkodowanie w sprawie cywilnej -
imponuj
ące, ale triumfator pewnie nie należy do tych, którzy
chcieliby wesprzeć swoimi funduszami miejskie muzeum
historyczne. Zarząd miasta chce zmiany burmistrza - nic
nadzwyczajnego. Oczekuje się, że sieć Tyler - Royale
zamknie siedzibę w centrum miasta. Pięćset osób zostanie bez
pracy. Oficjalny komunikat w tej sprawie zostanie wydany
jeszcze dzisiaj... Jakieś rozważania ekonomiczne, to wszystko
nie miało nic wspólnego z muzeum i planami Giny.
Dziewczyna niecierpliwie przewr
óciła stronę, kiedy nagle
coś zaświtało jej w głowie. Odwróciła ponownie kartkę i
spojrza
ła na fotografie pod artykułem. Jedna z nich
przedstawiała siedzibę Tyler - Royale zaraz po zbudowaniu,
prawie sto lat temu, druga ukazywała klientów kłębiących się
przed zabytkową fasadą budynku.
Przypomnia
ły jej się słowa Anne i zadrżała zdumiona. Czy
to możliwe, żeby Anne myślała o budynku Tyler - Royale jako
o nowej siedzibie muzeum? To chyba jedyne wyjaśnienie jej
tajemniczych słów. Ale dlaczego nie powiedziała tego
wczoraj?
Poniewa
ż była rasowym dziennikarzem i nie chciała, by
ktokolwi
ek dowiedział się o tych sensacjach przed czasem.
Gdyby telewizja zwietrzyła tę informację, mogłaby ukraść
„Kronice" świetny temat, domyśliła się Gina.
Zamkn
ęła oczy i usiłowała przypomnieć sobie gmach
Tyler -
Royale. Ostatnio była tam kilka miesięcy temu na
zakupach, ale doskonale pamiętała okazały budynek i
przestronne wnętrza. Musiała przyznać, że istotnie świetnie
nadawałby się na siedzibę muzeum. W samym centrum
znajdowało się imponujące atrium, a przez przeszklony dach
wpadało mnóstwo światła. Oczyma wyobraźni już tam
widziała połyskujący kolorowymi szybkami witraż z kościoła
św. Franciszka, zmieściłby się bez problemu.
W dodatku siedziba Tyler - Royale znajdowa
ła się w
samym centrum miasta. To jeszcze lepsza lokalizacja niż dom
Essie. W dodatku był tam świetny podjazd i wygodny parking
na wprost wejścia.
Ale najwa
żniejsze zdaniem Giny było to, że nikt przy
zdrowych zmysłach nie odważy się kupić tego budynku. Jeśli
Tyler -
Royale nie zdołał zrobić dobrego interesu w tym
miejscu, to nikomu się nie uda. Najlepsze, co mógłby teraz
uczyni
ć zarząd firmy, to podarować gmach na jakiś cel
charytatywny i dzięki temu odpisać sobie okrągłą sumkę od
podatków. A czy istniał lepszy cel niż Towarzystwo
Historyczne Hrabstwa Kerrigan?
Gazeta podawa
ła, że dyrektor generalny Tyler - Royale
przyleci z Chicago, aby wygłosić specjalne oświadczenie
podczas konferencji prasowej wyznaczonej na dziesiątą rano.
Gina nie wiedziała, jak długo Ross Clayton pozostanie w
Lakemont, stwierdziła więc, że musi wykorzystać okazję i
porozmawi
ać z nim.
Chcia
ła, żeby poświęcił jej tylko kilka minut. Wiedziała,
że nie może podarować jej budynku bez zgody zarządu.
Szczerze mówiąc, nawet jeśli byłoby inaczej, ona
prawdopodobnie nie mogłaby przyjąć daru. Wolała nie myśleć
o burzy, jaka się rozpęta, kiedy członkowie zarządu muzeum
dowiedzą się, że podjęła takie kroki bez konsultacji z nimi.
Nie miała jednak czasu do stracenia. Kilka minut rozmowy z
dyrektorem generalnym Tyler -
Royale nie załatwi sprawy
ostatecznie, ale może wprawi chociaż w ruch całą machinę.
Starannie przygotowa
ła się do spotkania i wyszła na
konferencję. Po drodze mijała dom Essie Kerrigan. Spojrzała
innym wzrokiem na dobrze znaną, zniszczoną fasadę z
czerwonej cegły i ogarnął ją niezrozumiały smutek. Dom
sprawiał smętne wrażenie, wyglądał, jakby był opuszczony.
Za tymi murami sp
ędziła najlepsze dni swojego życia.
Najpierw, jeszcze jako nastolatka, odwiedzała Essie i słuchała
jej opowieści o tym, jak wyglądało życie na tych terenach
wiele lat temu. Podczas studiów przesiedziała wiele godzin w
bibliotece muzealnej, przeprowadzając wnikliwe badania.
Potem, jako
świeżo upieczona absolwentka, podjęła
pierwszą pracę - została asystentką Essie. Wtedy nawet do
głowy jej nie przyszło, że po latach zajmie jej miejsce.
Czu
ła się trochę tak, jakby dopuszczała się zdrady.
Chciała przenieść muzeum z budynku, który stanowił część
jego historii. Ale w głębi serca wiedziała, że Anne miała rację.
Jej dotychczasowe plany były zbyt skromne.
Naprawa dachu i budowa parkingu to rozwi
ązania
tymczasowe. Jeśli jej marzenia miały się spełnić i muzeum
rzeczywiście rozrastałoby się i przyciągało coraz więcej
zwiedzających, za kilka lat stanęłaby przed tym samym
problemem. A wtedy nie byłoby już żadnego ratunku.
Je
śli muzeum miałoby się przenieść, to był na to najlepszy
moment. Zanim zainwestuje tysiące dolarów w remont i
przebudowę i zmieni nie do poznania ukochany dom Essie.
Gdyby zaczęła rozwalać ściany i budować duży parking, a
potem przeniosłaby siedzibę do budynku Tyler - Royale,
zmarnowałaby bez sensu mnóstwo pieniędzy.
- Wszystko b
ędzie dobrze - szepnęła w stronę starego
domu, jakby chciała go uspokoić. - To najlepsze rozwiązanie.
Ocalejesz i kiedyś na pewno zamieszka tu jakaś miła rodzina,
która sprawi, że będziesz znowu piękny.
Przekroczy
ła próg najlepszego hotelu w mieście i od razu
domyśliła się, dlaczego konferencję zorganizowano tu, a nie w
siedzibie firmy. Z trudem przeciskała się przez gęstą plątaninę
najrozmaitszych kabli. Przed podwyższeniem, na którym
znajdował się długi stół konferencyjny, ustawiono półkolem
kamery
i
mikrofony.
Wokół
kłębił
się
tłum
rozgorączkowanych dziennikarzy. Niewątpliwie dyrektor
generalny chcia
ł, aby cały ten cyrk rozegrał się jak najdalej od
sklepu. Nie było sensu narażać klientów i personelu na hałas i
napięcie, jakie tu zapanowały.
To nie by
ły najlepsze warunki do rozmowy, ale Gina nie
miała wyjścia. Z determinacją przepychała się więc przez tłum
i rozglądała wokół uważnie.
W pewnym momencie us
łyszała, jak reporterka jednej ze
stacji telewizyjnych pogania cicho kamerzystę:
- Pospiesz si
ę! Będzie wchodził przez te drzwi z lewej.
Muszę mieć to ujęcie!
Gina natychmiast podj
ęła próbę przedostania się na lewą
stronę, modląc siew duchu, aby podsłuchana informacja była
prawdziwa.
Dotar
ła do drzwi akurat w chwili, kiedy się otworzyły.
Zdążyła zaczerpnąć powietrza i wyjąć z torebki swoją
wizytówkę.
- Sir, wiem,
że to nie jest odpowiedni czas ani miejsce, ale
chciałabym zamienić z panem kilka słów - mówiła
pospiesznie. -
Reprezentuję Towarzystwo Historyczne
Hrabstwa Kerrigan i jeste
m zainteresowana waszą siedzibą.
Sądzę, że świetnie nadawałaby się na muzeum.
M
ężczyzna rzucił okiem na wizytówkę i potrząsnął głową.
- Je
śli ma pani na myśli budynek Tyler - Royale,
rozmawia pani z niewłaściwym człowiekiem.
- Przecie
ż Ross Clayton to pan, czyż nie? - spytała
niepewnie. -
Widziałam pańskie zdjęcie w gazecie.
- Owszem, ale nie jestem ju
ż właścicielem tego budynku.
Poczuła się, jakby ktoś dał jej kopniaka w żołądek.
- Sprzeda
ł go pan?! - zapytała zrozpaczona.
- Mo
żna tak powiedzieć.
Spojrza
ła na niego, nic nie rozumiejąc, i nagle
przypomniała sobie, że widziała już tę twarz. Zdjęcie w
gazecie było zbyt niewyraźne, aby mogła go rozpoznać, ale
teraz wiedziała - to on jadł wczoraj obiad „Pod Klonem" z
Dezem Kerriganem.
W tym samym momencie zapali
ła się jakaś lampka w jej
głowie. Nagle przypomniała sobie, co takiego mówiła o Dezie
Essie. „On nie ma żadnego zrozumienia dla historii i
zabytków. Im starszy jest jakiś budynek, tym chętniej go
zburzy i postawi na jego miejsce ohydne monstrum ze szk
ła i
stali".
Przypomnia
ła sobie też, że Dez Kerrigan był inwestorem
budowlanym i z tego, co mówiła Essie, odnosił na tym polu
niemałe sukcesy.
Znajome, niepokoj
ące mrowienie w karku kazało jej
odwrócić głowę. Wiedziała, kogo zobaczy. Tuż za nią stał Dez
Ke
rrigan i wolnym krokiem wstępował na scenę za Rossem
Claytonem.
- Budynek nale
ży teraz do mnie - powiedział twardo. -
Ale jeśli przedstawi pani atrakcyjną ofertę, możemy
porozmawiać. Spotkamy się u pani, czy u mnie?
ROZDZIA
Ł DRUGI
Gina a
ż się zatrzęsła, słysząc to bezczelne pytanie.
Podtekst wypowiedzi Kerrigana był co najmniej obraźliwy.
Owszem, wczoraj w restauracji wpatrywała się w niego dość
długo, ale to było zupełnie niewinne spojrzenie. Nie
zachowywał się chyba w ten sposób wobec każdej kobiety,
kt
óra na niego zerknęła.
Ross Clayton u
śmiechnął się lekko i rzucił:
- Co
ś mi się zdaje, że stąpasz po cienkim lodzie, Dez.
Kerrigan sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie słyszał jego
s
łów. Rzucił okiem na zegarek i dodał:
- Jestem teraz troch
ę zajęty, ale po konferencji prasowej
moglibyśmy się spotkać w pani lub moim biurze. Jak pani
woli?
- W biurze... - powt
órzyła zaskoczona.
- Oczywi
ście. - Coś jakby uśmiech błysnęło w jego
oczach. -
Nie myślała pani chyba, że proponuję pogawędkę w
moim jaccuzi? Wolałbym, żebyśmy poznali się nieco bliżej,
zanim do tego dojdzie.
Znowu si
ę wygłupiła. Zaczerpnęła powietrza i podjęła
próbę wybrnięcia z kłopotliwej sytuacji:
- Je
śli o to chodzi, to nawet bliska znajomość nie zmieni
mojego nastawienia do pańskiej propozycji.
Zauwa
żyła, że jego oczy są dziwną mieszanką zieleni i
orzechowego br
ązu, a w chwilach rozbawienia stawały się
wręcz szmaragdowe. Nie ulegało wątpliwości, że w tej chwili
Dez Kerrigan był bardzo rozbawiony.
- Potraktuj
ę to jako komplement. - Zaśmiał się lekko. -
Cieszy mnie, że zrobiłem na pani takie wrażenie już od
pierwszego spojrzenia.
Wiedzia
ła, że to tylko żarty, ale nie zamierzała pierwsza
się poddać.
- Mia
łam na myśli co innego. Chciałam powiedzieć, że
nie wyobrażam sobie sytuacji, która zmusiłaby mnie do
wejścia do pańskiej wanny.
-
Świetnie - powiedział krótko. - Wobec tego oboje
wiemy, na czym stoimy. Chce pani porozmawiać o tym
budynku, czyż nie?
Prze
łknęła ślinę zła na siebie, że dała się tak podejść.
- Oczywi
ście. Ale nie rozumiem, dlaczego jest pan
zainteresowany sprzedażą, jeśli dopiero co go pan kupił.
- Zdaje si
ę, że rynek nieruchomości to nie jest pani
specjalność, prawda? To, że właśnie zrobiło się jeden interes,
nie znaczy, że można przegapić następny. Chętnie to pani
wytłumaczę.
Skin
ął jej głową i odszedł, zanim zdążyła coś powiedzieć.
Po chwili zajmował już miejsce za długim stołem i włączał
swój mikrofon.
Gina czu
ła, że z trudem panuje nad zdenerwowaniem.
Sytuacja zmieniła się diametralnie, w dodatku na gorsze. Nie
miała ochoty zostawać tu dłużej. Czekało ją dziś jeszcze dużo
pracy, nie zamierzała tracić czasu na wpatrywanie się w Deza
Kerrigana.
W po
łowie drogi do muzeum napięcie powoli opadało i
Gina zaczyna
ła znajdować jasne strony całej sytuacji. Nie
udało jej się niestety zdobyć idealnej siedziby dla muzeum, ale
na szczęście nikt się o tym nie dowie. Błogosławiła w myślach
brak czasu, który nie pozwolił jej skonsultować tego pomysłu
z zarządem. Czułaby się bardzo niezręcznie, gdyby najpierw o
wszystkim im opowiedziała, a potem musiała zameldować, że
jej świetny plan spalił na panewce.
Dyrektor generalny Tyler - Royale by
ł zawodowcem, jeśli
chodzi o kontakty z prasą. Dez słuchał z podziwem, jak
rzeczowo wyjaśniał, że nieprawdą jest, że pięćset osób
zostanie bez pracy. Obiecywał, że wszyscy znajdą
zatrudnienie w sklepach firmy w innych miastach. Reporterzy
krążyli wokół niego jak stado rekinów usiłujących dobrać się
do ofiary, ale nie dawał im żadnych szans. Spokojnym głosem
odpowiadał
na
najbardziej
podchwytliwe
pytania.
Dziennikarz
om wyraźnie zabrakło pomysłów i Dez stracił
zainteresowanie konferencją.
Jego my
śli popłynęły ku pewnej drobnej, rudowłosej
kobiecie... Zobaczył ją wczoraj „Pod Klonem", gdzie jadła
obiad z szefową miejscowej gazety. To dlatego początkowo
pomyślał, że jest także dziennikarką. Patrzyła na niego tak,
jakby badała go pod mikroskopem. Do dziś czuł na sobie jej
lustrujący wzrok, zupełnie niepodobny do kuszących
kobiecych spojrzeń, do jakich przywykł.
Pomyli
ł się. Nie była dziennikarką. Powiedziała Rossowi,
że jest z Towarzystwa Historycznego Hrabstwa Kerrigan. I
była zainteresowana siedzibą Tyler - Royale.
Prychn
ął z irytacją. Ci miłośnicy historii i fani starych
skorup bywali nieznośni. Nieraz miał z nimi do czynienia.
Żyli w innym świecie, zupełnie pozbawieni zmysłu
praktycznego. O ile dobrze słyszał, proponowała coś tak
absurdalnego, jak zamiana wielkiego sklepu Tyler - Royale w
muzeum.
Jego ciotka, Essie, by
ła taka sama. Pamiętał wizyty u niej,
kiedy był jeszcze małym chłopcem. Wtedy jej wielki, pełen
niespodz
ianek dom wydawał mu się najbardziej fascynującym
miejscem na ziemi. Mógł biegać w kółko po przestronnych
pokojach i nigdy nie wiedział, co znajdzie za zakrętem. Raz
natknął się w sypialni na ludzki szkielet. Essie spokojnie
wyjaśniła mu, że to doczesne szczątki pierwszego lekarza,
który otworzył praktykę w ich hrabstwie.
Ale to by
ło na długo przedtem, zanim jej dom stał się
oficjalną siedzibą muzeum. Chociaż Dez nie był tam od wielu
lat, doskonale sobie wyobrażał, że przez ten czas zbiory
musiały się znacznie powiększyć. Pod koniec życia ciotka
pewnie ledwo się mieściła wśród tej sterty gratów, które
zalegały dom.
Ta m
łoda kobieta wydawała się mieć nieco więcej
rozsądku niż Essie - przynajmniej nie mieszkała w tej
rupieciarni. Ale poza tym mogłaby być klonem jego ciotki.
Chocia
ż, oczywiście, wyglądała dużo bardziej pociągająco
niż Essie. Ciotka była wysoka i bardzo szczupła, przez co
sprawiała nieco surowe wrażenie. Tymczasem ta młoda
kobieta, chociaż niewysoka i bardzo drobna, była przyjemnie
zaokrąglona we właściwych miejscach. Miała duże,
ciemnobrązowe oczy, które spoglądały wesoło spod fali
rudych włosów. Jej loki sprawiały wrażenie, jakby ktoś
skropił je lekko złotą farbą...
- Dez? - us
łyszał głos Rossa. - Może lepiej, żebyś ty
odpowiedział na to pytanie.
Z trudem powr
ócił do rzeczywistości. O jakie pytanie
chodzi?
- Pan z
„Kroniki" chce wiedzieć, jakie masz plany wobec
naszej siedziby -
podpowiedział mu Ross.
Dzi
ęki, stary, westchnął w duchu Dez. Zebrał myśli i
wolno przysunął się do mikrofonu.
- Odpowied
ź jest bardzo prosta - powiedział, patrząc na
wyczekujące twarze dziennikarzy. - Na razie nie mam
żadnych planów.
Przez t
łum przeleciał pomruk niedowierzania. Reporter
miejscowej gazety znowu podniósł rękę w górę.
- Chce pan,
żebyśmy uwierzyli, że kupił pan taki
budynek, nie mając pomysłu, jak go wykorzystać?
- Nie kupi
łem budynku - poprawił go Dez. - Nabyłem
tylko prawo pierwokupu.
- Co za r
óżnica? - zaśmiał się dziennikarz. - Nie wyrzucił
pan przecież pieniędzy dla zabawy. Co chce pan zrobić z tym
gmachem?
- Zamierza pan go zburzy
ć? - dorzuciła reporterka znanej
stacji telewizyjnej.
- Naprawd
ę jeszcze nie wiem, Claro. Zapewniam cię, że
w tej chwili nie mam żadnych planów co do tego miejsca.
- Nie masz, czy nie chcesz nam ich zdradzi
ć? - nie
ustępowała Clara. - Może zamierzasz trzymać wszystko w
tajemnicy tak długo, aż nie będziemy mogli nic zrobić, żeby
uratować ten zabytek.
- Spokojnie - pr
óbował nieco ostudzić rosnące napięcie. -
Komunikat o tym, że Tyler - Royale wycofuje się z
miejscowego ryn
ku, był dla mnie takim samym zaskoczeniem
jak dla wszystkich.
- Ale potrafi
ł pan to natychmiast wykorzystać - atakował
znowu facet z „Kroniki".
- Tak dzia
ła rynek nieruchomości, trzeba łapać okazję.
Nie pierwszy raz kupuję coś, nie wiedząc, co z tym dalej
zrobię.
- Ale prawd
ą jest, że do tej pory zrównywał pan takie
budynki z ziemią?
- O ile dobrze pami
ętam, tak. - Dez przebiegł szybko
pamięcią ostatnie lata swojej działalności. Istotnie, dotąd
zawsze tak było. - Ale to nie znaczy, że i tym razem... -
Przerwał na chwilę, bo właśnie do niego dotarło, że dał się
podejść zawodowcom próbującym wymóc na nim jakąś
deklarację. - Słuchajcie! Powtórzę wam to samo, co
powiedziałem pewnej młodej damie z Towarzystwa
Historycznego. To, że właśnie zrobiłem jeden interes, nie
znaczy, że przegapię następny.
- Wi
ęc chce pan go sprzedać? - padło natychmiast kolejne
pytanie.
- Rozwa
żam to. Jestem biznesmenem, zastanowię się nad
każdą rozsądną propozycją, którą otrzymam.
- Z wyj
ątkiem konserwacji budynku?
- Oczywi
ście - potwierdził. Poczuł, jak wzbiera w nim
wściekłość. Cholerni dziennikarze, zrobili z niego
barbarzyńcę, który przy każdej możliwej okazji niszczy
wszystko, co spotka na swojej drodze. Nie mają pojęcia o
interesach, uwielbiają za to robić szum wszędzie tam, gdzie
mogą wystąpić jako obrońcy uciśnionych. - A skoro już o tym
mowa, pozwólcie, że dam małe ostrzeżenie wszystkim, którzy
zamierzają mnie uszczęśliwiać dobrymi radami na temat
szacunku dla historii i zabytków. Chętnie z nimi
porozmawiam, o ile będą mieli dość pieniędzy, aby
wprowadzić swoje plany w czyn. Nie zamierzam potulnie
wys
łuchiwać, jak mówią mi, co powinienem robić z moją
własnością i z moimi pieniędzmi. To wszystko, dziękuję.
Ta zdecydowana wypowied
ź zamknęła wszystkim usta.
Dziennikarze powoli
zaczęli wychodzić, zabierając ze sobą
kamery i mikrofony.
W holu za sal
ą konferencyjną Dez natknął się na Rossa
Claytona, który najwyraźniej czekał na niego.
- Dzi
ęki, że odwróciłeś uwagę tych sępów od innych
niewygodnych kwestii -
powiedział z uśmiechem. -
Uratowałeś mnie, stary, jestem ci winien dużą whisky.
Po pracy Gina wdrapa
ła się na strych i odszukała plany
domu Essie. Zamierzała zabrać je do siebie i wnikliwie
przestudiować. Nie była oczywiście ekspertem w tej
dziedzinie. Wiedziała, że rozbudowa muzeum będzie
wymagać rady nie tylko architekta, ale także dobrego
inżyniera. Chciała jednak sprawdzić, czy niczego nie
przeoczyła. A może przy okazji wpadnie jej do głowy jakiś
ciekawy pomysł?
Roz
łożyła wielkie arkusze na kuchennym stole i przez
kilka minu
t usilnie się w nie wpatrywała. W końcu
zniechęcona oparła się o nie łokciami i podparła głowę w
zamyśleniu. Przez krótki czas miała dziś nadzieję, że znalazła
wyjście z beznadziejnej sytuacji. Było idealne. Ale jak się
okazało, zbyt piękne, aby mogło się spełnić.
Na jej drodze stan
ął Dez Kerrigan i oto znowu znalazła się
w punkcie wyjścia. A może nawet jeszcze dalej. Trudno
wrócić myślami do ciasnych korytarzy starego domu Essie,
nawet po remoncie i rozbudowie, kiedy ujrzało się oczyma
wyobraźni wizję witraża wystawionego w atrium Tyler -
Royale.
Gina pochyli
ła się nad pożółkłymi kartkami, studiując
projekty sprzed ponad wieku. Kiedy Desmond Kerrigan
budował swój dom, okolica była niemal pusta, dlatego
usytuował go prawie na skraju działki, aby z tyłu założyć
rozległy, starannie zaplanowany ogród. Niestety, od tego
czasu wiele się zmieniło. Potomkowie Desmonda podzielili
ogród na mniejsze parcele, które posprzedawali, a ulica
została poszerzona tak bardzo, że zabrała niemal cały teren
przed budynkiem. W efek
cie dom stał teraz tuż przy drodze,
otoczony przez niewielkie działeczki z jednorodzinnymi
domkami. Jedynym wspomnieniem dawnej świetności był
skrawek ogrodu zachowany cudem na tyłach posesji.
To za ma
ło, aby zamienić dom w prawdziwe, tętniące
życiem centrum historyczne. Ale Gina nie dysponowała
niczym więcej.
Poza tym nie mia
ła pojęcia, czy na tak mały teren da się
wprowadzić ciężki sprzęt budowlany. I czy wykopy nie
naruszą starych fundamentów.
Zwin
ęła plany i zabrała się za przyrządzanie kolacji.
Włączyła miniaturowy telewizor stojący na lodówce, żeby
zająć myśli czymś innym niż losy muzeum. Jednak
najwyraźniej wszystko sprzysięgło się przeciwko niej. Na
wszystkich kanałach dyskutowano głównie o likwidacji Tyler
- Royale.
- ...a ko
ńcowa wyprzedaż rozpocznie się już w przyszłym
tygodniu -
mówiła reporterka, którą Gina widziała dziś na
konferencji w hotelu.
- Jaka szkoda! - Jej rozm
ówca potrząsnął ze smutkiem
głową. - Czy wiemy coś o przyszłości tego pięknego budynku.
Carla?
- To pytanie pad
ło oczywiście na konferencji prasowej,
ale pan Kerrigan nie chcia
ł zdradzić nam swoich planów.
Jedyna aluzja, jaką zrobił, wskazywała, że rozmawia z kimś z
Towarzystwa Historycznego Hrabstwa Kerrigan.
Drewniana
łyżka wypadła Ginie z ręki wprost na patelnię i
wokół rozprysnął się gorący olej. Poczuła palące pieczenie na
palcu i odruchowo podniosła go do ust.
- Kustosz muzeum, Gina Haskell, by
ła na konferencji, ale
odmówiła komentarza na ten temat...
Gina wpatrywa
ła się z niedowierzaniem w ekran
telewizora. Co ta kobieta
wygadywała! Nie odmawiała
przecież żadnego komentarza!
-
...a kiedy rozmawia
łam przed chwilą z
przewodniczącym Towarzystwa, powiedział jedynie, że
byłoby zbrodnią zniszczyć ten piękny, stary budynek.
Oszo
łomiona usiadła na krześle i podparła głowę rękoma.
Zadzwonili już więc do jej szefa. A ona o niczym mu nie
wspomniała, bo nie chciała zawracać mu głowy pomysłem, z
którego i tak nic nie wyszło.
- Istotnie, to by
łoby barbarzyństwo - zgodził się
rozmówca Carli.
- Ale zachowanie tego gmachu by
łoby czymś nowym,
jeśli chodzi o styl działania Deza Kerrigana - ciągnęła
dziennikarka. -
Przyznał dziś, że dotychczas zawsze burzył
stare budowle.
- Trudno w to uwierzy
ć - pokręcił głową mężczyzna. -
Cóż, w takim razie trzymamy kciuki za wysiłki Towarzystwa
Historycz
nego i życzymy, aby udało się im uratować budynek,
który jest ozdobą naszego miasta.
- Wysi
łki Towarzystwa Historycznego??? - powtórzyła
Gina z niedowierzaniem.
W tym momencie zadzwoni
ł telefon. Wiedziała, kto to
może być i wpatrywała się w słuchawkę z obawą, niepewna,
jak postąpić. Szef miał prawo być na nią wściekły, nie
dziwiłaby się mu wcale. I tak zachował zimną krew, nie
zdradzając dziennikarce, że cała sprawa jest dla niego zupełną
nowością.
Ostro
żnie podniosła słuchawkę i zdumiała się. To nie był
p
rzewodniczący Towarzystwa Historycznego. Tylko raz
słyszała głos, który zabrzmiał w słuchawce, ale od razu go
rozpoznała. Był głęboki, ciepły i... arogancki.
- Co to ma by
ć? - usłyszała oskarżycielski ton. - Próba
sił? Kto ma większe wpływy w mediach? Całkiem nieźle -
najpierw gazeta, potem stacja telewizyjna. I co dalej?
- Nic nie zrobi
łam - zaprzeczyła gorąco, lecz mówiła już
do głuchej słuchawki.
Chocia
ż nie zamierzała mu współczuć, rozumiała,
dlaczego był zdenerwowany. Jednak szczerze mówiąc, sam się
o to prosił. Od ponad dziesięciu lat działał na tym rynku i
przez ten czas wyburzył wszystkie stare budynki, które trafiły
w jego ręce. Nie mogła wprost w to uwierzyć. Nie miała
pojęcia, jakimi powodami się kierował, ale pewnie i tak by ich
nie zrozumiała. Podobnie jak on nie rozumiał tych wszystkich
ludzi, którzy chcieli chronić pamiątki przeszłości.
C
óż, może z tego zamieszania wyniknie chociaż tyle
dobrego, że zechce poważnie rozważyć jej propozycję.
O dziesi
ątej rano, dokładnie dwadzieścia cztery godziny
po konferencji prasowej, Gina przekraczała próg biura Deza
Kerrigana.
Wcale nie by
ło łatwo go znaleźć. W książce telefonicznej
nie figurował ani Dez Kerrigan, ani Kerrigan Corporation, ani
Kerrigan i Partnerzy, ani Kerrigan i cośtam...
Oczywi
ście, nie miała żadnej pewności, że nazwał firmę
własnym nazwiskiem. Może nie chciał plamić honoru rodziny
swoimi bezdusznymi interesami, a może myślał, że to
nazwisko straciło już jakąkolwiek siłę oddziaływania na tym
terenie. Ostatecznie od rodu Kerrigan nazywało się tu prawie
wszystko -
od całego hrabstwa po aulę wykładową na
uniwersytecie.
W ko
ńcu jednak znalazła. Nazwał swoją firmę po prostu
„Nieruchomości Lakemont", tak jakby to było jedyne liczące
się przedsiębiorstwo w mieście.
Nie prosi
ła, żeby oddzwonił ani nie umówiła się na
spotkanie. Po prostu wyszła z muzeum i udała się wprost do
jego firmy. Na szczęście jej siedziba znajdowała się tylko
kilka przecznic dalej. Nigdy wcześniej nie zwróciła uwagi na
ten budynek, ale nic dziwnego, nie rzucał się w oczy.
Wygl
ądał jak opuszczona szkoła zaadaptowana na potrzeby
firmy. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie główną kwaterę
człowieka, który bawił się drapaczami chmur, jakby to były
drewniane klocki.
W
środku było gwarno i ruchliwie. Zanim trafiła do
gabinetu Deza, musia
ła przejść przez cały budynek. Kiedy w
końcu tam dotarła, sekretarka długo obracała w palcach
wizytówkę i spoglądała na nią podejrzliwie. Gina nie była
zaskoczona. Nazwa "Towarzystwo Historyczne" musiała
działać na pracowników Deza Kerrigana jak płachta na byka.
- Nie jestem umówiona -
powiedziała wprost - Jednak
myślę, że pan Kerrigan mnie przyjmie. Jeśli oglądała pani
wczoraj telewizj
ę, powinna pani wiedzieć, że prowadzimy
negocjacje w sprawie siedziby Tyler - Royale.
Sekretarka wygl
ądała na zaskoczoną, ale nie odezwała się.
Sięgnęła po słuchawkę i rozmawiała cicho z Dezem.
Gina przysiad
ła na najbliższym krześle i czekała w
napięciu. Chwilę późnej drzwi gabinetu otworzyły się i stanął
w nich Dez Kerrigan.
- Prosz
ę, proszę... Władczyni mediów w Lakemont we
własnej osobie - powiedział z ironicznym uśmieszkiem. -
Zapraszam.
Podnios
ła się z krzesła, a on tworzył szerzej drzwi i
wprowadził ją do środka z wystudiowaną grzecznością.
By
ł tak wysoki, jak podejrzewała. Zastanawiała się nad
tym już „Pod Klonem". Kiedy rozmawiali na konferencji, była
zbyt zaabsorbowana własnymi planami, aby zwrócić na to
uwagę, ale teraz widziała wyraźnie, że sięgała mu ledwie do
ramienia. Zielone oczy nie wyglądały dziś jak szmaragdy. To
dobrze, pomyślała, nie przyszłam tu przecież, aby go
rozbawić.
Wesz
ła do gabinetu i stanęła zaskoczona. Niewątpliwie
urządzono go w dawnej sali lekcyjnej. Pokój był długi i
pomalowany na stonowane kolory. Jedynie akwarelki z
widokami różnych budynków stanowiły barwne plamy na tle
szarych ścian. Gina podeszła do najbliższej - przedstawiała
jeden z najwspanialszych i najnowocześniejszych drapaczy
chmur w mieście.
- To pa
ński projekt, jak sądzę? Skinął milcząco głową.
- Jest ca
łkiem niezły - przyznała. - Robi wrażenie.
Szczerze mówiąc, spodziewałam się raczej, że tam właśnie
b
ędzie miał pan swoje biuro. Na ostatnim piętrze z
imponującym widokiem na jezioro Michigan. Dez wzruszył
ramionami.
- To biuro by
ło dobre, kiedy rozkręcałem biznes, i wciąż
mi wystarcza. A nawiasem mówiąc, czynsz w tym wieżowcu
jes
t tak wysoki, że nie ma sensu się tam przenosić. Wolę
wynajmować i zarabiać na tym pieniądze.
- Naturalnie - pokiwa
ła głową. - Rzeczywiście miał pan
rację, mówiąc wczoraj dziennikarzom, że jest pan rzeczowy i
praktyczny.
- Nie s
ądziłem, że została pani do końca konferencji.
- Wysz
łam wprawdzie wcześniej, ale oglądałam obszerną
relację w telewizji. Jestem biznesmenem - zacytowała. -
Zastanowię się nad każdą rozsądną propozycją, którą
otrzymam. Czy tak?
- Owszem, tak powiedzia
łem. Nie rozumiem jednak,
dla
czego traktuje to pani jak sensację. Rozsądek nie jest wadą.
Cóż, miło, że pani wpadła, ale chociaż lubię pogawędki przy
kawie, to muszę przyznać, że mam dziś dużo pracy.
Przejdźmy zatem do rzeczy.
Gina usiad
ła na kanapie i zaczerpnęła tchu.
- Nie w
ątpię, że jest pan bardzo zajęty. Mam rozsądną
propozycję, którą powinien pan rozważyć.
- Jak wida
ć, rozsądek to pojęcie względne. Ma pani
pieniądze na realizację?
- Nie mam - przyzna
ła.
- Prosz
ę więc nie marnować mojego czasu, pouczając
mnie, że powinienem ocalić budynek Tyler - Royale. Jeśli
słyszała pani, co mówiłem na konferencji, wie pani, że nie ma
na to szans.
- Nie zamierzam marnowa
ć pańskiego cennego czasu.
- Gina rozpar
ła się wygodniej na sofie, założyła nogę na
nogę i uśmiechnęła się czarująco. - Przyszłam tutaj, żeby dać
panu szansę, by mógł pan zostać bohaterem.
Dez patrzy
ł na nią z niedowierzaniem. Ta kobieta chyba
postradała zmysły.
- Panno Haskell ... - zacz
ął.
- Och, prosz
ę mi mówić po imieniu. I przy okazji - nie
mam pretensji o to, że byłeś tak rozstrojony ostatniej nocy.
- Rozstrojony? - zdziwi
ł się. - Nigdy nie bywam
rozstrojony.
- Naprawd
ę? To dlaczego zadzwoniłeś i nawrzeszczałeś
na mnie?
Spojrza
ł zaskoczony.
- Nie nawrzeszcza
łem.
- Chcesz powiedzie
ć, że było to tylko spokojne wyrażenie
opinii?
- Oczywi
ście. Przyznaję, byłem nieco zirytowany po tym,
jak ta banda szakali przekręciła moje słowa, zwłaszcza że
myślałem, że maczałaś w tym palce.
- Tak przypuszcza
łam. - Gina zamyśliła się na chwilę i
popatrzyła na niego uważnie. - Wiesz, że media zrobiły z
ciebie okrutnego King Konga, który sunie przez miasto i
burzy wszystko, co mu stanie na drodze?
- Gdybym przejmowa
ł się wszystkim, co mówią o mnie
dziennikarze, już dawno wylądowałbym w domu wariatów -
powiedzia
ł gwałtownie i usiadł na drugim końcu kanapy.
- Ale do rzeczy. Powiedz mi teraz, jak mam zosta
ć
bohaterem - dorzuci
ł kpiąco.
- Przysz
łam tylko po to, żeby wskazać ci właściwy
kierunek.
Odwr
óciła się w jego stronę, a jej spódnica zsunęła się
przy tym ruchu, ukazując szczupłe, zgrabne kolana. Nie
wiedział, czy był to wyreżyserowany manewr, ale na wszelki
wypadek postanowił być ostrożny.
- Ostrzegam ci
ę, że masz jeszcze dwie minuty.
- W porz
ądku. - Zerknęła na zegarek, potem spojrzała
wprost na niego. - Po ostatnich doniesieniac
h mediów jesteś w
tym mieście wrogiem numer jeden. I musisz przyznać, że sam
na to zapracowałeś. Może pora popracować nad zmianą
wizerunku?
- Ocalaj
ąc siedzibę Tyler - Royale, jak rozumiem. -
Popatrzył na nią nieodgadnionym wzrokiem i dodał: - Jeśli
myślisz, że zmienię zdanie tylko dlatego, że nie spodobało się
to kilku dziennikarzom, to grubo się mylisz. Zapomną o tym
budynku, jak tylko pojawi się następny interesujący temat.
Rzucą się na niego z równą zaciekłością i za miesiąc nikt nie
będzie pamiętał o jakimś starym gmachu.
- Zrobi
łam na razie tylko szybkie rozeznanie, ale
wystarczyło, żeby się dowiedzieć, że posiadasz już osiem
działek budowlanych w samym centrum Lakemont. Jesteś
prawdziwym magnatem na tym rynku, więc co znaczy jedna
działka mniej lub więcej? Ratując ten budynek, stałbyś się
ulubieńcem mediów.
- Supermanem z Lakemont - za
śmiał się drwiąco. - Chyba
przeczytałaś za dużo romantycznych książek. To był ten
argument, który miał mnie przekonać, żebym nie burzył tego
gmachu? Rozumiem, że miałbym go potem przekazać tobie?
- Nie mnie osobi
ście. Towarzystwu Historycznemu
Hrabstwa Kerrigan.
To by
ło zupełnie absurdalne. Ale ona zdawała się tego nie
dostrzegać.
- Nie mog
ę tego zrobić. Poza tym zapomniałaś, że nie
jestem właścicielem tego obiektu. Przypuszczam, że mógłbym
podarować ci prawo pierwokupu, oczywiście o ile byłbym w
nastroju do robienia prezentów za dwieście tysięcy dolarów,
ale to nic by nie dało. Chwilę później powiedziałabyś mi, że
nie macie pieniędzy na kupno. Prawo pierwokupu nie jest
warte złamanego centa, jeśli nie ma się pieniędzy na
skorzystanie z niego.
- Jestem jednak pewna,
że mógłbyś pomóc mi przekonać
dyrektora generalnego Tyler -
Royale, by podarował nam
budynek. Dla niego też byłby to niezły interes, w końcu nie
straciłby wszystkiego...
- A! To tak! Chcia
łabyś go przekonać za te kilka tysięcy
dolarów, które już dostał ode mnie! On dostałby pieniądze, ty
budynek, a ja zostałbym z niczym! Niestety, ten argument nie
przemawia na twoją korzyść. Bohater tak się nie zachowuje.
T
ak postępuje idiota.
- Rozumiem... - Zupe
łnie nie wyglądała na zbitą z tropu.
Spoglądała na niego ze spokojnym uśmiechem. - A
pomyślałeś o wszelkich korzyściach podatkowych, jakie
mogłyby z tego wyniknąć?
Musia
ł przyznać, że był pod wrażeniem. Jak dotąd spotkał
niewielu ludzi, którzy zachowaliby spokój w takiej sytuacji. A
ona jeszcze potrafiła się uśmiechać. Nawet jeżeli była to tylko
gra, zasługiwała na uznanie.
- Poza tym - m
ówiła dalej spokojnie - myślę, że nie
doceniasz wp
ływu, jaki miałby ten krok na poprawę twojej
reputacji w mieście.
- Nie mog
ę go nie doceniać! Doskonale zdaję sobie
sprawę z tego, co by się działo. A przy okazji, oglądałaś w
ogóle ten budynek?
Mia
ł wrażenie, że po raz pierwszy zobaczył na jej twarzy
błysk niepewności, ale szybko go ukryła.
- Jaki
ś czas temu.
- Rozumiem. - Wsta
ł i podszedł do drzwi. - Sarah, gdyby
ktoś o mnie pytał, powiedz, że zabrałem pannę Haskell na
spacer.
Budynek Tyler - Royale znajdowa
ł się kilka ulic dalej.
Dez wyciągał swoje długie nogi. tak bardzo, że ledwo mogła
za nim nadążyć.
- To nie jest spacer, to bieg na czas! - zaprotestowa
ła, z
trudem łapiąc powietrze.
Spojrza
ł pogardliwie na jej delikatne sandałki i powiedział
zgryźliwie:
- Nie rozumiem, jak w og
óle można chodzić w takich
bucikach.
- Nie rozumiem, jak mo
żna stawiać takie wielkie kroki -
mruknęła w odpowiedzi.
Ledwo
żywa stanęła przed głównymi drzwiami Tyler -
Royale i próbowała uspokoić oddech. Ze sklepu właśnie
wychodziła jakaś kobieta ze stosem pudeł. Tylko szybka
interwencja Deza uchroniła je od zderzenia. Trzymał Ginę
mocno za łokieć i podążył wzrokiem za jej spojrzeniem.
Oglądała fasadę budynku.
- O co chodzi, Gino? - spyta
ł drwiąco. - Jest większy, niż
zapamiętałaś?
- My
ślę tylko o tym, że interes idzie tu wyjątkowo dobrze,
jak na sklep
, który ma być wkrótce zamknięty.
Popatrzy
ł wokół i musiał przyznać, że miała rację. Klienci
wchodzili do sklepu tłumnie i wychodzili obładowani
licznymi torbami.
- Zwykle tak jest. Ludzie u
świadamiają sobie, co
posiadają dopiero wtedy, gdy mają to stracić. Ten ruch w
interesie będzie trwał jeszcze kilka dni, a potem klienci
przerzucą się do innego sklepu. Jeśli za rok zapytasz
przechodniów, co tu było, zapewniam, że większość nie
będzie umiała odpowiedzieć na pytanie.
- Zw
łaszcza jeśli zostanie tu tylko pusty plac - dodała
drwiąco.
Spojrza
ł na nią, ale nie skomentował jej słów.
- Chod
źmy. - Otworzył drzwi i puścił ją przodem.
W przestronnym holu panowa
ł gwar i ogólne poruszenie.
Tłumy ludzi oblegały stoiska i kawiarniane stoliki.
Gina obserwowa
ła tę scenę z dziwnym wyrazem twarzy.
- Stoisko z butami jest na prawo - zasugerowa
ł uprzejmie
Dez.
- Nie
śmiałabym tracić twojego cennego czasu na takie
drobiazgi -
mruknęła w odpowiedzi.
Min
ęli sklep z kosmetykami i biżuterią i przeszli do
centrum budynku
-
ogro
mnego, świetlistego atrium
ciągnącego się przez wszystkie siedem pięter. Otaczały je
kręcone spiralnie schody z piękną, mosiężną balustradą.
W centrum sklepienia dach ozdobiony by
ł wspaniałą
stylizowaną różą - symbolem firmy. Dez poprowadził Ginę w
tym kie
runku i postawił na środku.
- O co ci chodzi? - spyta
ła zdezorientowana. - Każdy, kto
mieszka w tym mie
ście, był tu setki razy. Ta róża to ulubione
miejsce spotkań miejscowej młodzieży.
- Wiem, wiem. Matka mi o tym opowiada
ła. Nie o to mi
chodzi. Spójrz
w górę.
Podnios
ła głowę i zobaczyła bogato zdobione balkony
zwisające z każdego piętra, marmurowe schody ciągnące się
przez wszystkie piętra budynku, a na samej górze - zapierającą
dech w piersiach, imponującą kopułę.
- Co w
łaściwie chcesz mi powiedzieć? - odwróciła się do
Deza.
Chocia
ż mówiła nieco nonszalanckim tonem, nie dał się
nabrać. Rozmiary i przepych tego gmachu musiały zrobić
wrażenie na każdym.
- Chc
ę ci pokazać, że nawet jeśli jakimś cudem dostałabyś
ten budynek, nie będziesz w stanie go utrzymać.
- Przyznaj
ę, jest nieco większy niż nasza obecna siedziba
- zgodzi
ła się z ociąganiem.
Patrzy
ł na nią przez chwilę, a w końcu wybuchnął
głośnym śmiechem.
- Nieco wi
ększy!? Chyba kpisz! To jak powiedzieć o
jeziorze Michigan, że jest nieco większe od kałuży przed
domem. A to dobre!
- Ale wiadomo,
że jeśli muzeum się rozrośnie,
przyciągnie nie tylko więcej zwiedzających, ale też więcej
sponsorów.
- Chyba w twoich snach. - Dez pokr
ęcił głową. - Spójrz
na to realnie, Gino. Może jest gdzieś budynek, który byłby
bardziej odpowiedni dla waszych potrzeb.
- Nic nie rozumiesz. - Popatrzy
ła na niego zdumiona.
- Mo
że inny budynek byłby bardziej praktyczny, ale tylko
ten przyci
ąga ludzkie serca i uczucia. - Zamyśliła się i dodała
z determinacją: - Musiałabym oszaleć, żeby z niego
zrezygnować.
Ju
ż oszalałaś, sięgając po niego, dodał w duchu.
- Wiem,
że to nie będzie łatwe - zaczęła po chwili. - Ale
cała akcja właśnie nabiera tempa. A ja zamierzam
przyspieszyć ją jeszcze bardziej.
ROZDZIA
Ł TRZECI
Dez wpatrywa
ł się w nią tak długo, że przez chwilę
poczuła się zaniepokojona. Potrząsał głową, jakby nie mógł
zrozumieć tego, co właśnie usłyszał. Nie odzywał się. W
końcu wyjął telefon i szybko wybrał jakiś numer.
- Sarah, odwo
łaj moje następne spotkanie. Potem zwrócił
się do Giny:
- Chod
źmy. Znajdziemy jakieś miejsce, gdzie można
spokojnie porozmawiać.
- Daj spokój. -
Potrząsnęła głową. - I tak mnie nie
przekonasz.
- Nie chodzi mi o ciebie. Mo
żesz tu stać, jak długo
chcesz, ale jeśli mam znowu słyszeć takie rewelacje,
wolałbym spokojniejsze miejsce. Nie lubię, jak tłum ludzi
widzi, że wpadam w zdumienie.
- Tak dbasz o swój wizerunek? -
spytała kpiąco.
- Ma
ło kto lubi wychodzić na idiotę. Jeśli uraczysz mnie
kolejną serią swoich pomysłów, mogę wpaść w stan katatonii i
będziesz miała problem. Na szóstym piętrze jest kawiarnia,
chodźmy tam. Chyba że wolisz ekspozycję łaźni parowych,
jest niżej - dodał, widząc jej spojrzenie.
- Wol
ę już kawę - mruknęła i poszła za nim. Zatrzymali
się przed piękną modernistyczną windą. - Wspaniała. I
oryginalna. Prawdziwe dzieło sztuki.
- Mo
żesz się rozczulać, ile chcesz, dla mnie to stary
rupieć - kosztowny w obsłudze i zawodny - powiedział,
wciskając ostatni przycisk.
- Je
śli traktujesz wszystkie stare przedmioty w ten sposób,
nic d
ziwnego, że cię zawodzą. Ale jestem pewna, że w duchu
też je podziwiasz. Dla nas to bardzo ważne, że jest tu winda.
Dzięki temu muzeum będzie dostępne dla osób
niepełnosprawnych, co pozwoli nam wystąpić o specjalne
dotacje.
- No, no, co za szcz
ęśliwy traf! - zakpił.
Winda cicho sun
ęła na górę i już po chwili stanęli przed
kawiarnią. Kilku kelnerów roznosiło kawę i ciastka wśród
wczesnych gości.
Usiedli przy stoliku i zam
ówili kawę. Gdy tylko zostali
sami, Dez pochylił się nad stolikiem i zapytał z naciskiem:
- Dobrze, teraz powiedz mi, o co naprawd
ę chodzi?
- Co chcesz wiedzie
ć?
- Sama chyba rozumiesz,
że jeśli uda ci się przejąć ten
budynek, będziesz zgubiona. Jest pięćdziesiąt razy większy od
waszego muzeum. Siedzę w tej branży od lat, potrafię to
ocen
ić. Nie możesz być aż tak naiwna, żeby wierzyć, że to się
uda. Dlatego pytam, co naprawdę zamierzasz z nim zrobić.
Ten gmach jest przecież dla ciebie o wiele za duży i zupełnie
niepraktyczny, nie jesteś w stanie wykorzystać całej
powierzchni. Bądźmy szczerzy, z waszym budżetem nawet nie
będziesz w stanie utrzymać go w czystości!
To akurat mo
że okazać się prawdą, pomyślała, ale nie
zamierzała mówić tego głośno. Ciągle jeszcze próbowała
oswoić się z informacją, ile zapłacił za prawo pierwokupu. Jak
można wyłożyć taką kwotę, nie stając się w zamian
właścicielem nawet jednej cegły? Jakoś nie mogła sobie
wyobrazić, że wydaje takie sumy, nie dostając nic
namacalnego.
Dez wyda
ł te pieniądze, chociaż, jak twierdzi, nie ma
jeszcze konkretnego pomysłu, co zrobić z budynkiem.
Zupełnie jakby grał w Monopol i obracał bezwartościowymi
papierkami.
Musia
ła przyznać, że popełniła pewien błąd. Zawsze
myślała tylko o gmachu, nie wpadła na to, że dla Deza dużą
wartość przedstawia również sama działka w tej atrakcyjnej
części miasta.
Kelner przyni
ósł im kawę. Mieszając cappucino, odezwała
się z namysłem:
- Wygl
ąda na to, że jednak dobrze przyjrzałeś się domowi
Essie.
- Dlaczego tak my
ślisz? Bo byłem w stanie oszacować
jego powierzchnię? Kiedyś dobrze go znałem, sporo
pamiętam, chociaż nie byłem tam od dwunastego roku życia.
Czyli oko
ło dwudziestu lat, obliczyła szybko w myślach i
westchnęła.
- Jeszcze zanim Essie za
łożyła w nim muzeum?
- Zanim je otworzy
ła - skorygował. - Myślę, że
gromadziła te wszystkie klamoty, od kiedy nauczyła się
chodzić. Ale nie zmieniaj tematu, wróćmy do tego budynku,
nie wątpię, że masz jakiś świetny plan.
- Musz
ę przyznać, że w jednej kwestii masz rację -
rzeczywiście byłyby trudności z wykorzystaniem powierzchni.
Ale w tym hrabstwie jest co najmniej
tuzin różnych placówek
historycznych. W większości są w podobnej sytuacji, nie mają
pieniędzy na sprowadzanie ciekawych wystaw, więc nie
przyciągają zwiedzających i nie zarabiają pieniędzy. Dlatego
chcia
łabym, żebyśmy wspólnie stworzyli coś w rodzaju
centrum kulturalnego.
- Chcia
łabyś połączyć muzea? - spytał zaskoczony.
- Owszem. - Kiwn
ęła głową. - Wchodzisz do jednego
budynku, kupujesz bilet i oglądasz dowolną ekspozycję.
Dziadek zwiedza wystawę historyczną, babcia malarstwo, a
wnuki szaleją wśród dinozaurów. I to wszystko pod jednym
dachem. Myślę, że to świetny pomysł! Nagłośnimy sprawę w
mediach i musi się udać! - Spojrzała na niego z triumfem i
spytała niewinnie: - Co z tobą? Nie smakuje ci kawa?
Dez pomy
ślał, że zapach kawy orzechowej już zawsze
będzie mu się kojarzył z pewnym drobnym rudzielcem
ogarniętym obsesją historyczną.
- Jeste
ś szalona... - zdołał wyjąkać, kręcąc głową z
niedowierzaniem.
Zanim zd
ążył wyjaśnić, co miał na myśli, do ich stolika
podeszła jakaś kobieta. Dez uniósł głowę i westchnął w duchu.
To była Carla - przebojowa reporterka telewizyjna. Widocznie
media zamierzały same zainteresować się sprawą, Gina nie
musiała niczego nagłaśniać. Przeklął się w duchu, że ją tu
przyprowadził, i czekał na rozwój sytuacji.
- Mi
ło was widzieć razem - odezwała się Carla słodko.
Pomy
ślał, że tylko ona może wypowiedzieć banalną
uwagę takim tonem, jakby przyłapała ich nago w salonie.
Ukłonił się z rezerwą i zapytał chłodno:
- Co ci
ę sprowadza, Carla?
- Robi
ę program o tym gmachu. Wiesz, że kopuła nad
atrium zrobiona jest z pięciu tysięcy kawałków kolorowego
szkła?
- Sp
ędzało mi to sen z powiek. Dzięki, że policzyłaś.
Carla
ściągnęła brwi i powiedziała:
- Z twojego tonu domy
ślam się, że chcielibyście zostać
sami. Macie coś do przedyskutowania? Może przyszłość tego
budynku? Właśnie, panno Haskell, czy znalazłaby pani czas,
żeby udzielić wywiadu naszej stacji?
- Hmm, s
ądzę, że wykroję coś w moim grafiku -
wymruczała Gina, starając się żadnym gestem nie zdradzić,
jak bardzo jest jej na rękę ta propozycja.
- Wi
ęc kiedy?
- Kiedy tylko znajdzie pani dogodny termin.
- Mo
że natychmiast - zaproponował Dez zmęczony tą
dziwną sytuacją. Chciał wracać do biura i zająć się swoimi
sprawami. Poza tym miał nadzieję, że jeśli obie kobiety nie
zdążą się przygotować do rozmowy, narobią mniej szkód.
Udało się.
- Dez ma racj
ę! To świetny pomysł! - zawołała Gina i
wstała. - Dzięki za kawę, Dez. Zobaczymy się później.
I obie odesz
ły, zostawiając go samego.
Sko
ńczył kawę i wrócił do biura, gdzie spędził resztę
popołudnia na przeglądaniu papierków. Nie zamierzał tracić
czasu na myślenie o Ginie Haskell. Nie będzie zastanawiał się
nad tym, co powie w wywiadzie. Nie będzie oglądał w
telewizji tych świetlistych, brązowych oczu.
I na pewno nie zadzwoni,
żeby zapytać, jak poszło. Niech
go diabli, jeśli da jej tę satysfakcję. Zresztą nieważne.
Cokolwiek by powiedziała, nic nie zmieni jego decyzji.
Zainwestowa
ł w ten pomysł dużo pieniędzy, a Gina
jedynie trochę czasu. I jedno jest pewne - kiedyś nawet ona
uświadomi sobie, jak nierealny był jej projekt. Rzuca się na
du
żą inwestycję bez dokładnych wyliczeń, oszacowania
kosztów i sensownego planu.
To w ko
ńcu on był specjalistą od tych kwestii, zajmował
się tym przecież od lat. Działka w centrum miasta stanowi
zawsze łakomy kąsek, nawet bez konkretnego przeznaczenia.
Nie wątpił, że pewnego dnia wpadnie na jakąś ciekawą
koncepcję, co z nią zrobić.
Pr
óbował skupić się na pracy, ale łapał się na tym, że
wciąż się zastanawia, co Gina naopowiada Carli. Odsunął na
bok papiery, sięgnął po kluczyki do samochodu i po chwili
jechał już w stronę muzeum.
Nie by
ł tu wprawdzie od lat, ale często przejeżdżał obok.
Czasami mijając to miejsce, myślał o swojej ekscentrycznej
ciotce i wspominał miłe chwile, które spędził tu jako dziecko.
Zaparkowa
ł samochód na sąsiedniej uliczce i wolnym
krokiem szedł po dobrze znanej ścieżce. Zachodzące słońce
złociście oświetlało cały budynek, odbijało się od dachu i
zwieńczeń wieżyczek. Drzwi muzeum były głucho zamknięte,
nie paliło się żadne światło. Dom wyglądał na samotny i
opuszczony.
Przez zrujnowane
żelazne ogrodzenie przedostał się do
ogrodu. Większość drzew zdziczała, a ścieżki porosły mchem.
Essie najwyraźniej całkowicie oddała się pasji zbierania
pamiątek przeszłości, a muzeum nie miało funduszy na
utrzymanie ogrodu.
Podszed
ł do tylnej fasady. Przez chwilę podziwiał okna
obrośnięte dzikim winem. Nagle tylne drzwi uchyliły się i
stanęła w nich Gina.
- Godziny otwarcia muzeum wypisane s
ą na tablicy od
frontu -
powiedziała.
- Je
śli jest już zamknięte, to co ty tutaj robisz?
- Nadrabiam zaleg
łości. Straciłam dziś sporo czasu,
najpierw na kawie z tobą, a potem z Carlą. Chcesz wejść na
chwilę?
Otworzy
ła szerzej drzwi i gestem zaprosiła go do środka.
Wszed
ł do ciemnego holu i z ciekawością rozejrzał się po
wnętrzu. Wszystko tonęło w lekkim półmroku. Pamiętał
zapach tego domu -
leciutką woń stęchlizny i starych książek.
Gina poprowadzi
ła go długim korytarzem i mocno
popchnęła drzwi kuchni. Zamknęły się za nimi z głośnym
skrzypieniem. Te drzwi także pamiętał z dzieciństwa. Kuchnia
była jasno oświetlona, ale nie tak przytulna jak dawniej.
Gina otworzy
ła starą lodówkę i spytała:
- Chcesz col
ę? I tak nie ma nic innego.
- Jak to? - zdziwi
ł się. - Nie macie słynnych ciasteczek
figowych w niebieskim garnku Essie?
- W
łaśnie się skończyły. To jedno ze wspomnień twojego
dzieciństwa? Masz szczęście, garnuszek jest na górze, na
wystawie.
- Na wystawie? Ten stary garnek?
- Mo
że nie uwierzysz, ale okazał się jednym z pierwszych
egzemplarzy ceramiki wypalanej w naszym hrabstwie.
- Nie do wiary - pokr
ęcił głową. - Ale wiem teraz,
dlaczego chcesz się stąd wynieść. - Pokazał pęknięcie na
ścianie i dodał: - Ten dom starzeje się coraz szybciej. Widzę,
że wymaga gruntownego remontu.
- Nie panikujmy, ta rysa jest tutaj, odk
ąd pamiętam, czyli
od ponad dziesięciu lat. Jest jak stara przyjaciółka.
Gina musia
ła być nastolatką, kiedy zaczęła tu bywać,
obliczył szybko.
- I skrzypi
ące drzwi? Chcesz powiedzieć, że zawsze tak
było?
- C
óż, może w twoich czasach nie skrzypiały - odparła z
uśmiechem. - A może skrzypią dlatego, że jak podejrzewam,
używałeś ich jako huśtawki.
- Sk
ąd wiesz? Czyżby Essie naskarżyła na mnie?
- Nie, sama na to wpad
łam. Zastanawiałam się, w co mógł
się tu bawić mały chłopiec, i to bardzo mi do ciebie pasowało.
- Bo ma co
ś wspólnego z destrukcją?
- Ty to powiedzia
łeś. Milczał przez chwilę.
- Skoro uwa
żasz, że ten dom jest w niezłym stanie, to
dlaczego chcesz się stąd wynieść? - spytał, patrząc na nią
uważnie.
- Na pewno musz
ę ci to wyjaśniać?
- Nie w
ątpię, że możesz mi podać co najmniej tuzin
powodów, od braku parkingu począwszy, na braku miejsca na
zbiory skończywszy. Zastanawiam się tylko, który z nich jest
twoim zdaniem najważniejszy.
- Wszystkie. Dlatego chc
ę dostać Tyler - Royale.
- Ten budynek jest nieosi
ągalny i oboje o tym wiemy. Ale
co powiesz na kościół św. Franciszka?
Patrzy
ła na niego zaskoczona, w końcu odezwała się
niepewnie:
- C
óż... Tam są wspaniałe witraże. Chciałam je nawet
przenieść tutaj, ale nie mam tyle miejsca...
Przerwa
ł jej w pół słowa.
- Mog
łabyś wykorzystać budynek kościoła na muzeum.
Jest tam duży parking, a i witraże zostaną na miejscu.
By
ła wyraźnie zaskoczona, ale widać było, że rozważa to,
co usłyszała. Naciskał więc dalej:
- Dajmy spokój z Tyler -
Royale. Zacznij myśleć realnie.
Kościół to dobra propozycja. Upiekłabyś dwie pieczenie na
jednym ogniu -
przeniesiesz muzeum do większego budynku i
będziesz miała cenne witraże od razu na miejscu. Skoro więc
zgadzasz się na kościół...
- Hola! - przerwa
ła mu gwałtownie. - Powinnam się
domyślić, że masz też działkę z kościołem. Nie powiedziałam
jednak, że się zgadzam. Kościół jest piękny, ale trochę za
mały. Nie opłaca się przenosić tam zbiorów po to, by za kilka
lat szukać następnego lokum.
Zacz
ął się poważnie zastanawiać, czy ta kobieta nie jest
szalona.
- Gino, w
łaśnie zaoferowałem ci atrakcyjny budynek
tylko za to, żebyś przestała myśleć o Tyler - Royale!
- Rozumiem, co mi proponujesz - zamrucza
ła. - To
ciekawe. Bardzo ciekawe. Kościół św. Franciszka jako
wstępna oferta do negocjacji. Zobaczymy, jaka będzie
końcowa...
I u
śmiechnęła się, patrząc mu prosto w oczy.
ROZDZIA
Ł CZWARTY
Żadne z nich nie przerywało ciszy, która zapadła po tych
słowach. Po chwili Gina dopiła swoją colę i odezwała się:
- Naprawd
ę muszę już wracać do pracy. Ale bardzo
proszę, rozejrzyj się tutaj swobodnie. Moje biuro jest na górze,
naprzeciwko schodów. Jak skończysz, daj mi znać, żebym
mogła wszystko pozamykać.
Wysz
ła z kuchni i weszła na piętro, zapalając po drodze
wszystkie światła. Sama mogłaby poruszać się po tych
korytarzach z zamkniętymi oczami, ale nie chciała narażać
Deza na przykre niespodzianki. Dom zbudowano na długo
przedtem, zanim w mieście założono elektryczność i kontakty
umieszczone były w najdziwniejszych miejscach.
Zatrzyma
ła się na chwilę w dawnej sypialni Essie. Po jej
śmierci nawet ten pokój został udostępniony publiczności.
Gina chciała odtworzyć w nim starodawne studio
fotograficzne. Niestety, chociaż pomieszczenie było dość
duże, nie wszystkie sprzęty udało się w nim zmieścić, wiele
eksponatów wc
iąż stało w skrzyniach w piwnicy.
- Gdyby
śmy tylko mieli więcej miejsca - westchnęła z
żalem.
Wspi
ęła się na poddasze i otworzyła drzwi swojego
gabinetu. Wybrała to miejsce na biuro, bo dzięki temu nie
miała poczucia, że marnuje przestrzeń należną eksponatom.
Poza tym gabinet na strychu miał tę dodatkową zaletę, że mało
komu chciało się pokonywać dość strome schody, aby z nią
porozmawiać.
Pokoik na strychu w niczym nie przypomina
ł poważnego
gabinetu. Nieliczne zmiany, jakie wprowadziła tu Gina,
polegały na tym, że przesunęła pod ścianę skrzynki i pudła,
które zalegały cały strych, i w kąt facjatki wstawiła swoje
biurko. Pokój nadal wypełniały różne dziwne sprzęty, a
światło lampy wydobywało z mroku dziesiątki przedmiotów i
rzucało na ściany tajemnicze cienie. Jedynym znakiem
obecności Giny był ulubiony kubek na biurku i dyplom
ukończenia studiów zawieszony na ścianie.
Usiad
ła za biurkiem, przepłukała gardło wodą mineralną i
usiłowała ustalić budżet muzeum na przyszły rok. Nie było to
wcale łatwe, zważywszy, że nie miała pojęcia, gdzie za kilka
miesięcy będzie ich siedziba. Prawie zapomniała, że nie jest
sama, gdy w pewnym momencie usłyszała znajome
skrzypnięcie wąskich drzwi i po chwili pojawiła się w nich
twarz Deza.
Rozejrza
ł się zdumiony i rzucił:
- Rzeczywi
ście potrzebujesz więcej przestrzeni. Oderwała
wzrok od budżetu i odpowiedziała może nieco zbyt złośliwie:
- Gratulacje. Dostajesz nagrod
ę za spostrzegawczość.
Jeśli myślisz, że tu jest ciasno, powinieneś zobaczyć piwnicę.
- Przechowujecie zabytki w piwnicy? - zdziwi
ł się.
- Troch
ę czuć tam stęchlizną, ale nie mamy wyjścia. A co,
masz jakiś lepszy pomysł?
- Hmm... - Milcza
ł przez chwilę, w końcu spytał: - Co
właściwie zamierzasz zrobić z domem, kiedy już przeniesiesz
muzeum?
- Mam nadziej
ę, że ocaleje.
- Jasne! Dlatego tak si
ę uparłaś na budynek Tyler -
Royale. Cały ten dom zmieściłby się tam na jednym stoisku!
To oczywi
ście była gruba przesada, ale postanowiła nie
reagować na złośliwości.
- Nie zamierzam zrobi
ć z niego eksponatu muzealnego.
Myślę, że powinien stać się znowu zwykłym domem.
- Czyim? Twoim? Spojrza
ła na niego zaskoczona.
- Moim?! Po co mi takie wielkie mieszkanie?!
- To wcale nie by
łoby dziwne. Znasz przecież ten dom od
podszewki, nie odstrasza cię jego stan ani sąsiedztwo...
- Pos
łuchaj! - zdenerwowała się. - Wbrew temu, co
sugerujesz, nie dlatego chcę przenieść muzeum, żeby zagarnąć
dla siebie rodową posiadłość Kerriganów! To wspaniały dom,
ale trzeba włożyć wiele pracy, żeby odzyskał dawną
świetność!
- A! Wi
ęc przyznajesz, że budynek wymaga poważnego
remontu! -
Dez zrobił krok do tyłu i oparł się o barierkę.
Zatrzeszczała złowieszczo. Wyprostował się gwałtownie i
wsparł się o futrynę, która wyglądała znacznie stabilniej.
-
Żartujesz sobie!? Oczywiście, że trzeba tu wszystko
prz
ebudować! Kuchnia wygląda, jakby nie remontowano jej
od lat! Tylko Essie była w stanie to znosić. Nie wyobrażam
sobie, jak mogłaby tu funkcjonować normalna rodzina!
- Lubisz gotowa
ć? - spytał zaskoczony.
- Lubi
łabym, gdybym miała na to czas i energię. Ale nie
martw si
ę, nie ostrzę sobie zębów na tę kuchnię! Ten dom jest
za duży dla jednej osoby. Nawet Essie ze wszystkimi swoimi
zbiorami nie wykorzystywała go w pełni!
- Kto zatem tu zamieszka, je
śli nie ty?
Mia
ła wrażenie, że słyszy w jego głosie jakieś dziwne
zainteresowanie. Nie miała pojęcia, o co mu chodziło.
- Nie wiem. Chcia
łabym, żeby kupiła go jakaś miła
rodzina, wyremontowała i kochała tak, jak na to zasługuje.
- Jest bardziej prawdopodobne,
że zostanie zburzony albo
w najlepszym razie przerobiony na apartamenty -
powiedział,
potrząsając głową.
- Zamierzasz mnie przekona
ć, że mam moralny
obowiązek zostać tu i ratować dom, bo tego pewnie życzyłaby
sobie Essie? -
spytała zirytowana Gina.
- My
ślę, że nie muszę cię przekonywać. Sama wiesz, co
powin
naś robić.
- A sk
ąd ty to wiesz!? - wybuchła rozzłoszczona. - Nie
znałeś Essie! Nie masz pojęcia, czego by sobie życzyła! Nigdy
jej nie odwiedzałeś!
- Sk
ąd ta pewność? Dyżurowałaś tu, żeby poznać
wszystkich jej gości?
W zasadzie tak w
łaśnie było, ale nie musiała mu tego
mówić.
- Sam powiedzia
łeś, że nie byłeś w tym domu od wielu
lat. Tak czy nie?
- Hmm, zapomnia
łem, że ci o tym wspomniałem.
- Mo
że powinieneś sobie wszystko zapisywać - doradziła
złośliwie. - W każdym razie nie uważam, żebyś miał
jakieko
lwiek prawo pouczać mnie, czego pragnęłaby Essie!
- Nie zamierza
łem tego robić. Jak mówiłem, sama wiesz
najlepiej, czego by sobie życzyła.
Chocia
ż jego ton był niezwykle uprzejmy, Gina odniosła
wrażenie, że chciał jej coś zasugerować.
- Pos
łuchaj! Z nas dwojga, to ja jestem osobą, która ma
prawo wypowiadać się na temat planów i życzeń Essie! Na
pewno nie ty!
Przysiad
ł na brzegu biurka i bawił się długopisem.
- No w
łaśnie - zaczął po chwili. - To interesujące.
Dlaczego właściwie czujesz się tak związana z jakąś starą
kobietą i jej kolekcją?
Niemal zatrz
ęsła się z wściekłości.
- Je
śli sugerujesz, że zaprzyjaźniłam się z Essie, żeby
przejąć ten dom i jej zbiory...
- Co widz
ę?! Jesteśmy nieco drażliwi! - Dez uniósł brwi i
spojrzał na nią przeciągle. Nie zamierzała dać się
sprowokować, ale ledwo trzymała nerwy na wodzy. - Nie
podejrzewam cię o żadne kombinacje. Gołym okiem widać, że
nie masz w tej dziedzinie zbyt wiele doświadczenia. -
Rozejrzał się po zagraconym pokoju, rzucił okiem na
zniszczone stare biurk
o i dodał: - Domyślam się, że muzeum
nie płaci ci kokosów. Hmm, może to dlatego tak bardzo
chcesz zmienić siedzibę...
- Dlaczego wci
ąż podejrzewasz, że moje intencje nie są
czyste?! -
Nerwowo ściskała ołówek i resztką sił próbowała
się opanować. Co za nieznośny facet! - Chcę zmienić lokal, bo
tu już się nie mieścimy - dodała spokojniej. - I myślę, że
nawet Essie by to zrozumiała.
- Brak miejsca na pewno. Ale nie wiem, czy
zrozumia
łaby, że jej dom zamieni się w pensjonat albo
podrzędny motelik. A szczerze mówiąc, nie widzę dla niego
innej przyszłości. Jeśli ktoś ma pieniądze, nie zainwestuje w
tej okolicy. Myślę, że nie tak łatwo będzie go sprzedać.
- I tu si
ę mylisz. Wielu naszych gości zachwycało się tym
domem. I wielu przyznawało, że chętnie zamieszkaliby w
takim miejscu!
- Ale pewnie nikt nie wyst
ąpił z poważną ofertą kupna -
mruknął kpiąco.
Gina milcza
ła przez chwilę.
- Je
śli tak bardzo martwisz się, co się stanie z domem
Essie, dlaczego sam go nie kupisz? -
zapytała, spoglądając na
niego z ukosa.
- Ja? Dlaczego mia
łbym to zrobić?
- A dlaczego nie?
Patrzy
ł na nią, jakby postradała zmysły.
- Je
śli myślisz, że zrobię wszystko, by ocalić coś, co
przyniosłoby mi więcej kłopotów niż pożytku, to znaczy, że
oszalałaś.
- Istotnie - odpar
ła, patrząc mu prosto w oczy. -
Musiałabym zgłupieć, żeby podejrzewać cię o to, że zechcesz
uratować przed zniszczeniem rodzinną posiadłość. To przecież
zupełnie nie w twoim stylu.
Zapada
ł już zmierzch, kiedy zamykała drzwi za Dezem.
Powoli pogasiła wszystkie światła, usiadła na najniższym
stopniu schodów i pieszczotliwie gładziła ręką orzechową
poręcz.
Zastanawia
ła się, czy Dez przypadkiem nie miał racji?
Może rzeczywiście zbyt optymistycznie widziała przyszłość
tego domu.
Czy istotnie przenosiny do Tyler - Royale to taki dobry
pomys
ł?
Spokojnie, upomnia
ła się w duchu, jesteś przede
wszystkim odpowiedzialna za muzeum! To twoja praca i
musisz znaleźć jakieś rozwiązanie. Nawet jeśli nie do końca
spodobałoby się ono Essie.
Ale chocia
ż próbowała podejść do sprawy bez
niepotrzebn
ych emocji, myśl o tym, czego życzyłaby sobie
dawna właścicielka muzeum, nieustannie zaprzątała jej myśli i
powodowała nieprzyjemne napięcie. Po wszystkim, co
zawdzięczała Essie, czuła się teraz, jakby odwracała się do
niej plecami. A nawet gorzej - jakby
pokazała jej język i
zagrała na nosie.
Nieraz widzia
ła, jak robiły to dzieciaki w szkole. Mało kto
lubił surową starą pannę, która uczyła historii. Na jej lekcjach
nikt nie śmiał nawet szepnąć słówka, ale chociaż uczniowie
narzekali, wszyscy pilnie się uczyli.
Gina s
łyszała wiele ostrzeżeń, zanim jeszcze przekroczyła
próg pracowni historycznej. Dlatego od pierwszego dnia
starała się wtopić w tłum innych uczniów i nie zwracać na
siebie uwagi surowej nauczycielki. I chociaż jej się to nie
udało, nigdy tego nie żałowała.
A teraz czu
ła się tak, jakby za wszystko, co Essie dla niej
zrobiła, za całe jej zainteresowanie i zaufanie, odpłacała jej w
najgorszy sposób. Niszcząc jej ukochany dom. Bo to przecież
sugerował Dez.
Jedno musia
ła mu przyznać - umiał uderzyć w najsłabszy
punkt. Nic dziwnego, destrukcja to jego specjalność. Także
niszczenie marzeń.
Zastanawia
ła się, czy zdecydował już, co zrobi z kolejną
dzia
łką w centrum miasta. I kiedy zacznie „oczyszczać" ją z
niepotrzebnych zabudowań.
Dez nie mia
ł najmniejszej ochoty na oglądanie nocnych
wiadomości w telewizji. Wiedział, że nic, co Gina
powiedziałaby Carli, nie zmieni jego nastawienia do sprawy.
Wolał więc przejrzeć raporty i zastanowić się nad nowymi
projektami.
Poza tym plany i zamierzenia Giny by
ły wyłącznie jej
problemem. Zaproponował jej przecież budynek kościoła i to
wszystko, co mógł zrobić.
Pr
óbował skupić się nad dokumentami, ale nie bardzo mu
to wychodziło. Sam nie wiedział, kiedy włączył telewizor. Na
ekranie zobaczył miłą twarz Giny.
Prawie nie s
łyszał tego, co mówiła. Wpatrywał się w jej
brązowe oczy i miał wrażenie, że całkiem go
zahipnotyzowały. Nieraz już żałował, że zamiast do kawiarni
nie zabrał jej dziś w jakieś bardziej intymne miejsce. I to nie
tylko dlatego, że tam z pewnością nie spotkaliby Carli.
- Naturalnie - us
łyszał jej spokojny głos. - Jestem
przekonana, że to świetna lokalizacja dla muzeum. Być może
nie jestem obiektywna, ale to przecież zrozumiałe. Niestety,
nie do mnie należy decyzja. To, co się stanie z budynkiem
Tyler - Royale,
zależy tylko od Deza Kerrigana. Ale jestem
pewna -
kontynuowała - że każdy mieszkaniec Lakemont
chciałby, aby ten piękny gmach ocalał. Liczę, że nasi
obywatele poprą moje starania i dadzą odczuć panu
Kerriganowi, jaki jest ich stosunek do tej sprawy.
Tak, to by
ła Gina, jaką znał. Powinien przewidzieć, że tak
łatwo nie złoży broni.
- Wa
śnie - podchwyciła Carla. - Zapytajmy naszych
mieszkańców, co myślą o przyszłości siedziby Tyler - Royale.
Nast
ępne ujęcie ukazywało Carlę, jak stoi przed
budynkiem Tyler - R
oyale i pyta przechodniów o opinię.
Starszy pan proponowa
ł otworzyć hotel, ktoś inny wielki
pchli targ.
-
Wi
ęzienie! - wykrzyknęła jakaś zażywna
czterdziestolatka. -
Proszę tylko pomyśleć, ilu skazanych by
pomieściło!
Carla szybko odwr
óciła się do kamery i z kamienną twarzą
kontynuowała program. Dez po raz kolejny podziwiał jej
profesjonalizm i opanowanie.
- To tyle na dzisiaj. Jutro wrócimy do sprawy dalszych
losów Tyler -
Royale. Przyjrzymy się dokładnie zabytkowej
fasadzie budynku i wysłuchamy krótkiego wykładu Giny
Haskell na temat znaczenia poszczególnych ornamentów.
Zapraszam.
Kamera znowu skierowa
ła się na podziwiającą
zwieńczenie kopuły budynku Ginę, po czym powoli
przesunęła się w górę i wkrótce widzowie mogli zobaczyć
finezyjne dekoracje zdobiące ściany tuż pod kopułą.
Co za nonsens, pomy
ślał Dez, wyrzucać pieniądze na
zdobienie ścian w miejscu, gdzie i tak nikt nie ma szansy tego
zobaczyć.
Wyobra
żał już sobie całą kampanię, która się zaraz
rozkręci, żeby ochronić niepraktyczne płaskorzeźby i kilka
ozdobnych detali.
C
óż, wcześniej czy później ktoś musi spojrzeć na ten
budynek bardziej praktycznie. I to będzie on.
Ziewn
ął znowu i pochylił głowę nad swoimi raportami.
Chocia
ż Gina na ogół lubiła swoją pracę, to niektóre jej
aspekty przyprawiały ją niemal o gęsią skórkę. Zaliczały się
do nich publiczne wystąpienia i czynności związane ze
zbiórką datków na muzeum. Essie radziła sobie z tym dużo
lepiej. Po prostu opodatkowała swoich licznych znajomych i
twardą ręką ściągała należności. Gina nie miała tak bogatych
znajomych, mogła jedynie zabiegać o wsparcie u obcych. Nie
znosiła tego, ale wiedziała, że bez sponsorów muzeum po
prostu nie przetrwa.
Kiedy w sobot
ę po południu taksówka zatrzymała się na
zatłoczonym podjeździe przed domem Anne Garrett, Gina nie
miała ochoty wysiadać. Nie znosiła spotkań, na których
wymieniało się banalne uwagi i nikt nawet nie udawał, że
słucha rozmówcy. Zresztą hałas i tak uniemożliwiał
zrozumienie czegokolwiek.
Mia
ła jedynie nadzieję, że uda jej się zdobyć kilka
wizytówek i sk
ontaktować z ich właścicielami w bardziej
sprzyjających okolicznościach.
Wesz
ła do holu okazałej rezydencji i zatrzymała się
oszołomiona. Dawno nie widziała wnętrza urządzonego z
takim smakiem i elegancją. Kiedy przesuwała zachwyconym
wzrokiem po otoczeniu
, natknęła się na stojącą w odległym
kącie postać i natychmiast poczuła, że mimowolnie
sztywnieje.
Dobrze zbudowany m
ężczyzna bezpardonowo przepychał
się w jej kierunku.
- Witam, panie Conklin - stara
ła się, aby jej głos brzmiał
spokojnie.
- Co ty, do diab
ła, wyprawiasz!? - Jim Conklin nie
próbował nawet udawać uprzejmości. - Lansujesz się w
programach telewizyjnych i próbuje
sz robić jakieś interesy
bez niczyjej zgody! Wynaj
ęliśmy cię, żebyś prowadziła
muzeum, a nie zarządzała nim jak prywatnym folwarkiem! -
pokrzykiwał. - Rozmawiałaś o tym z prezesem?
- Niezupe
łnie - przyznała Gina niechętnie. - Próbowałam
skontaktować się z nim, ale mi się nie udało. Zapewniam
jednak, że chciałam przedstawić raport z moich
dotychczasowych starań na najbliższym posiedzeniu zarządu.
- Kiedy ju
ż wszystko ustawisz po swojej myśli, jak sądzę
-
prychnął.
Gina popatrzy
ła zdumiona. Chciała wyjaśnić, że
zamierzała zwołać specjalne posiedzenie, by omówić
przyszłość muzeum, ale Jim Conklin nie dał jej szansy.
- Je
śli sobie wyobrażasz, że zarząd automatycznie
zatwierdzi wszystkie twoje pomysły, to grubo się mylisz!
Zawsze byłem przeciwny twojej kandydaturze, chociaż Essie
tego chciała! Nie podoba mi się, że traktujesz muzeum, jakby
było twoją prywatną własnością. Chcesz zmieniać budynki jak
rękawiczki...!
Gdzie
ś za plecami Conklina Gina wyłowiła zaciekawione
spojrzenie wysokiej blondynki. Patrzyła w jej kierunku z
dziwnym uśmiechem i Gina miała wrażenie, że musiały już
kiedyś się widzieć. Pewnie spotkały się dawniej w podobnych
okol
icznościach...
- Mog
łabyś słuchać, kiedy do ciebie mówię? - zapytał Jim
zjadliwie.
Powoli mia
ła go dość.
- Je
śli rzeczywiście będziesz chciał ze mną porozmawiać,
możesz być pewny, że wysłucham cię uważnie - powiedziała z
miłym uśmiechem. - Wpadnij do mnie do biura w przyszłym
tygodniu, m
oże uda nam się spokojnie podyskutować o losach
muzeum. Te krzyki są zupełnie nie na miejscu.
- Nie mam czasu na pogaduszki! I tak zmarnowa
łem go
dość, żeby opracować plany dobudowy skrzydeł i przedstawić
je ekspertom. A
tu nagle dowiaduję się z telewizji, że to
wszystko się nie liczy, bo postanowiłaś przejąć największy
budynek w hrabstwie!
- Nie uno
ś się tak - Gina próbowała go uspokoić. -
Zamierzałam przedyskutować to z wami podczas najbliższego
spotkania!
Odwr
óciła się gwałtownie i niemal wpadła na Deza, który
podtrzymał jej łokieć i podał kieliszek z szampanem.
- Zdaje si
ę, że to ci dobrze zrobi - mruknął.
Spojrza
ła na niego zaskoczona i zacisnęła ręce na
kieliszku. Wymienić Jima na Deza, to jak wpaść z deszczu
pod ry
nnę, pomyślała.
- Prosz
ę mi wybaczyć, porywam Ginę - usłyszała. - Z
pewnością rozumie pan, że mamy mnóstwo do omówienia.
Pewnym krokiem przeprowadzi
ł ją przez tłum i skierował
w stronę ogrodu. Tuż przy drzwiach podszedł do nich jakiś
mężczyzna i zawołał rubasznie:
- Je
śli wciąż zbierasz pomysły na ten twój budynek,
Kerrigan, mam dla ciebie coś ekstra! Zrób tam park rozrywki!
Wywal wszystkie ściany i puść kolejkę między piętrami! -
zaśmiał się wesoło i odszedł, nie czekając na odpowiedź.
Dez umiej
ętnie omijał grupki gości i poprowadził Ginę na
koniec ogrodu.
- Daleko jeszcze zmierzasz mnie ci
ągnąć? Może
powinnam wpaść do domu i wziąć jakiś bagaż?
Zatrzyma
ł się i obrzucił ją taksującym spojrzeniem.
- Nie, to, co masz na sobie, zupe
łnie wystarczy. Chociaż
w
idzę, że nie skorzystałaś z moich rad w sprawie butów.
Myślałem, że jesteś rozsądniej sza. Ale muszę przyznać, że
nie tylko w tym się pomyliłem. Muzeum musi ci jednak nieźle
płacić, skoro stać cię na takie kreacje.
Spojrza
ł znacząco na jej kremową suknię i zawiesił głos.
- Dzi
ękuję - odparła spokojnie. Nie zamierzała tłumaczyć
się przed nim, jak radzi sobie z utrzymaniem ze swojej
skromnej pensji. -
Ta suknia jest rzeczywiście wyjątkowa.
Unikatowy egzemplarz.
By
ła pewna, że drugiej takiej nie ma nigdzie. Zaraz po
tym, jak kupiła ją w sklepie z używaną odzieżą, przerobiła ją
gruntownie.
- Zgaduj
ę, że twój rozmówca to jeden z członków
zarządu? - mruknął Dez. - Jak mi się zdaje, nie masz tam
wyłącznie zwolenników...
Gina upi
ła łyk szampana i spojrzała na Deza.
- Jak ka
żdy. Różnice zdań występują wszędzie, a
zwłaszcza w zarządach i radach nadzorczych, gdzie każdy z
członków myśli, że jest najmądrzejszy. Pewnie masz takie
same problemy.
- Nie. W og
óle nie mam zarządu. Jestem jedynym szefem
tego biznesu.
- Nic dziwnego,
że nie musisz liczyć się z pieniędzmi -
mruknęła.
- To w ko
ńcu moje pieniądze. Chociaż robisz, co możesz,
żeby to zmienić. Liczę, że nasi obywatele poprą moje
zamierzenia i dadzą odczuć panu Kerriganowi, jaki jest ich
stosunek do tej sprawy - z
acytował złośliwie. - Gratuluję! To
było niezłe.
- Jak rozumiem, bardziej podoba
ł ci się pomysł z parkiem
rozrywki?
- Jest niez
ły, chociaż słyszałem kilka lepszych. Ktoś
proponował wielki salon samochodowy, ktoś inny darmowy
hotel dla miejscowych artystó
w. Mój ulubiony, to ten, żeby
zamienić budynek na zoo. Już widziałem, jak wrzucam cię do
klatki lwów -
dodał z uśmiechem. - W każdym razie, mam
jeszcze kilka dni, żeby się zastanowić. Może pojawi się coś
nowego. Ale jak do tej pory nikt nie zaproponował, żeby
urządzić tam muzeum. Ciekawe. Nie sądzisz?
- Przerzucanie si
ę głupimi pomysłami to jakaś nowa gra
towarzyska? Jeśli tak, to nie masz co liczyć, że ktoś przyjdzie
do ciebie z tą propozycją. Ponieważ jako jedyna ma sens, nikt
z twoich doradców na nią nie wpadnie!
- Liczy
łem, że porozmawiamy rozsądnie, ale widzę, że i
w tym się myliłem. Jesteś zupełnie szalona! - warknął Dez, z
trudem tłumiąc złość.
- Co masz na my
śli? - spytała zdumiona Gina.
- S
łyszałem, że ty i ta twoja rada chcecie dobudować
boczne
skrzydła do domu Essie. Skrzydła! To najgorszy
pomysł, jaki kiedykolwiek słyszałem!
- Je
śli chodzi o tamten dom, mówiłam ci już, w jaki
sposób możesz go uratować.
- Mam go kupi
ć, tak? Nie, dzięki. Poza tym, nie wygląda
na to, żeby twój zarząd zamierzał go sprzedać.
- Nie wyci
ągaj pochopnych wniosków. Jim Conklin to nie
cały zarząd. Większość członków to rozsądni ludzie, nie
wszyscy chcą dostawiać jakieś dziwne przybudówki. Chociaż
być może nie będziemy mieli wyjścia. Zawsze to lepsze niż
postawiony na środku trawnika baraczek z płyt.
Dez popatrzy
ł na nią w milczeniu. Widziała, że ledwo
panuje nad emocjami. Zastanawiała się, czy nie posunęła się
za daleko. Chyba nawet on nie uwierzy, że zgodziłaby się na
coś, co tak zeszpeciłoby dom Essie.
- To najg
łupszy pomysł, o jakim słyszałem.
- Wi
ęc znajdź mi lepszy. Tylko proszę, daruj sobie
kościół św. Franciszka.
Zanim zd
ążył odpowiedzieć, usłyszeli kroki na ścieżce i
wkrótce pojawiła się na niej wysoka blondynka, którą Gina
widziała już wcześniej.
- Przepraszam,
że przeszkadzam - rzuciła bez śladu
zmieszania. -
Chciałam się tylko upewnić, czy to naprawdę ty,
Gino?
Chocia
ż Gina wysilała pamięć, nie przypominała sobie,
gdzie mogły się spotkać.
- Przykro mi, ale nie poznaj
ę pani.
- Nie dziwi
ę się - zaśmiała się blondynka. - Jestem
Jennifer Carleton, chodziłyśmy razem do szkoły. Miałyśmy
wtedy po trzynaście lat. Zmieniłam się trochę od tego czasu.
Gina z trudem odgrzeba
ła w pamięci obraz spokojnej,
nieco nierozgarniętej grubaski. Nie przypominała sobie, aby
kiedyk
olwiek zamieniła z nią choć słowo.
- Och! - odezwa
ła się zdawkowo. - To rzeczywiście było
wieki temu.
Jennifer rozci
ągnęła usta w filmowym uśmiechu.
- Tak... Chocia
ż muszę przyznać, że ty nie zmieniłaś się
aż tak bardzo. Szczerze mówiąc, od razu zwróciłam na ciebie
uwagę. Ta suknia wydaje mi się znajoma, miałam kiedyś
bardzo podobną...
- Co za zbieg okoliczno
ści - Gina starała się, aby jej głos i
spojrzenie nie zdradzały napięcia, jakie w niej narastało.
- Nieprawdopodobne! A projektant zapewnia
ł mnie, że
drugiej takiej nigdzie nie zobaczę! Nie pamiętam już, co
zrobiłam ze swoją starą... Ach, wiem! Podarowałam ją na cele
dobroczynne! Dez, jak wreszcie będziesz wolny... - odwróciła
się i spojrzała zalotnie.
- Och, nie mog
ę pozwolić ci czekać - odezwała się Gina
uprzejmie. -
Dez porwał mnie tak szybko, że nawet nie
zdążyłam przywitać się z gospodynią. - Skinęła głową i
odeszła w stronę domu.
Kiedy by
ła na końcu ścieżki, odwróciła się i zobaczyła,
jak Jennifer kładzie Dezowi rękę na ramieniu. Usłyszała też
jej słodki głos:
- Musz
ę z tobą porozmawiać o naszym dorocznym balu.
Jedna z pań zasiadających w komisji wymyśliła, że mógłby się
odbyć w atrium Tyler - Royale, ale nie odważyła się zwrócić z
tym do ciebie. Uznała, że za słabo się znacie i dlatego wysłała
mnie! -
Jennifer zaśmiała się perliście.
Doskonale, publiczna sala ta
ńca, kolejna świetna
propozycja!
Gina z ulg
ą wtopiła się w tłum gości i rozbawiona
pomyślała, że pierwszy raz zgiełk i zamieszanie sprawiają jej
przyjemność. Krążyła między grupkami, szukając Anne
Garrett i jednocześnie starając się uniknąć ponownego
spotkania z Jimem lub Jennifer. Ich dwoje to zdecydowanie za
dużo jak na jeden wieczór.
To musia
ło się kiedyś zdarzyć, pomyślała filozoficznie.
Jeśli ktoś kupuje używane ciuchy, a potem pokazuje się w
nich publicznie, powinien się z tym liczyć. W zasadzie miała
dużo szczęścia, że coś takiego przytrafiło się jej po raz
pierwszy. Cóż, może inni darczyńcy tanich sklepów mieli
więcej taktu niż Jennifer Carleton.
Podesz
ła do stołu, na którym pyszniły się wspaniałe
przekąski i zafascynowana podziwiała kunszt kucharza.
Sięgnęła po talerzyk i ruszyła do przodu. Nagle poczuła, że
niechcący prawie stratowała jakiegoś mężczyznę.
- Przepraszam pana, ale nie mog
ę oderwać oczu od tych
wspaniałości! Nie wiem sama, czy powinnam jeść, czy
podziwiać! - Zaśmiała się i podniosła głowę. Dopiero wtedy
zobaczyła, że jej niedoszłą ofiarą jest dyrektor generalny Tyler
- Royale. -
Och, pan Clayton! Nie sądziłam, że jest pan ciągle
w mieście!
- Zostan
ę tu jeszcze trochę - odparł z uśmiechem. - Mam
mnóstwo pracy, jak zawsze w takich sytuacjach. Dlatego nie
cierpię likwidować sklepów.
- Wyobra
żam sobie - mruknęła ze zrozumieniem.
- W dodatku zarz
ąd zapewnił pracowników, że nie
zostaną wyrzuceni na bruk. Cieszę się, że znowu panią
spotykam, winien jestem pani podziękowania.
- Podzi
ękowania? Za co?
- W ostatnich dniach prze
żywamy prawdziwy najazd
klientów. Obroty w restauracjach i barach wzrosły o
trzydzieści procent. A nasi goście w zdecydowanej większości
zapewniają, że pod wpływem pani wystąpienia w telewizji
chcieliby uratować budynek.
- Mam rozumie
ć, że zdecydował się pan jednak
przedłużyć działalność sklepu?
- Sk
ąd! To, że bary mają więcej klientów, nie do końca
przekłada się na sprzedaż. Ale dostaliśmy już wiele
propozycji. Je
śli usłyszę choć jedną w miarę rozsądną,
przekażę ją Dezowi.
Zanim Gina zd
ążyła odpowiedzieć, podeszła do nich Anne
Garrett.
- Witaj, Ross! - powiedzia
ła. - Dzięki, że wypożyczyłeś
mi swojego kucharza. Jeśli jego też chcesz wyrzucić, kiedy
za
mkniesz magazyn, daj mi jego numer. Cieszę się, że cię
widzę, Gino! Musimy koniecznie porozmawiać. Powiem
szczerze, nigdy nie sądziłam, że udzielanie ci rad może być
tak ryzykowne!
Gina spojrza
ła na nią niepewnie, ale zanim zdążyła
dowiedzieć się, co Anne miała na myśli, tuż obok nich wyrósł
Dez.
- O! Czy
żby Gina znowu narozrabiała? Muszę to
usłyszeć! Koniecznie!
ROZDZIA
Ł PIĄTY
Gina pr
óbowała pochwycić wzrok Anne i dać jej znać,
żeby odłożyły tę rozmowę. Niestety, kobieta uśmiechała się
do Deza i była zupełnie nieczuła na jej subtelne sygnały.
- S
łyszałam - odezwała się do niego łagodnie - że myślisz
o budowie trasy narciarskiej wewnątrz Tyler - Royale.
Całoroczna, klimatyzowana...
Dez j
ęknął jak zbity szczeniak.
- Je
śli chcesz, żebym sobie poszedł, po prostu powiedz.
Nie musisz kopać leżącego.
- Och! - za
śmiała się Anne. - Widzę, że dobre rady nieźle
już dały ci się we znaki.
Dez westchn
ął tylko głęboko i wziął ze stolika garść
solonych orzeszków.
- Lepiej p
ójdę poszukać tego bojowego członka zarządu
m
uzeum. Jak on się nazywa? Conklin?
Gina nie mog
ła się doczekać, kiedy Dez je zostawi. Niech
idzie, gdzie chce, byleby zniknął jej z oczu. Gdy tylko się
oddalił, zwróciła się do Anne:
- O co chodzi? Jaki
ś problem?
- Problem to za du
żo powiedziane, ale chyba nie działałaś
zgodnie z moją radą...
- Przecie
ż artykuł o Tyler - Royale był na pierwszej
stronie gazety...
- No w
łaśnie. Ale dalej był tekst o muzeum. Napisałam,
że byłam oczarowana po wizycie w nim i zachęcam każdego
do odwiedzin.
Gina poczu
ła, że zasycha jej w gardle.
- Nie zauwa
żyłam... - Byłam zajęta snuciem marzeń,
dodała w myślach. - Liczba odwiedzających rzeczywiście
wzrosła, ale myślałam, że to z powodu szumu wokół Tyler -
Royale.
- By
ć może, ale mój tekst też mógł się do tego
przyczynić. Porwałaś się na wielką rzecz. Przejęcie Tyler -
Royale to nie żarty, nie wiem, czy nie przeceniłaś swoich sił...
Ale skoro już zaczęłaś, to chciałabym ci pomóc. Trzeba
zorganizować szeroko zakrojoną akcję. Spotkajmy się w
przyszłym tygodniu.
- Nie wiem, czy warto - odpar
ła Gina powątpiewająco. -
Dez wydaje się nieprzejednany w tej sprawie.
- Nie sk
ładaj jeszcze broni - zachęcała ją Anne. - Jeśli
chcesz porwać tłumy, musisz wyzbyć się pesymizmu. Teraz
przepraszam na chwilę, muszę pożegnać gości.
Anne odesz
ła, a Gina miała ochotę zapaść się pod ziemię.
A więc dziennikarka wcale nie miała na myśli gmachu Tyler -
Royale!
Mo
że jednak jej pomysł nie był zupełnie bez sensu, skoro
tyle osób chciało ją poprzeć? Nie mogła się poddać, zaszła
zbyt daleko, żeby uznać całą akcję za nieporozumienie. Gdyby
teraz się wycofała, straciłaby wiarygodność, a to mogło
fatalnie wpłynąć na losy muzeum.
Pokr
ęciła się chwilę między gośćmi, ale miała ochotę
wraca
ć do domu. Unikanie Jennifer i Conklina było zbyt
męczące, żeby mogła czerpać przyjemność z przyjęcia. Przy
drzwiach spotkała Anne.
- Bardzo dzi
ękuję za miły wieczór! - pożegnała się.
- Ciesz
ę się, że wpadłaś. I pozwól, że dam ci jeszcze
jedną, ostatnią radę - powinnaś lepiej poznać swego
przeciwnika. -
Spojrzała na nią tajemniczo i zawołała gdzieś w
bok: -
Dez, może odwieziesz Ginę?
Gina wstrzyma
ła oddech i rozejrzała się. Rzeczywiście,
Dez stał w pobliżu i rozmawiał z Jennifer Carleton.
- Jedziesz w moim kierunku? - zapyta
ł leniwie.
- Je
śli wracasz do biura...
- W zasadzie nie zamierza
łem już dziś pracować. Chyba
że właśnie coś wymyśliłyście z Anne...
- Nie o
śmieliłabym się przysparzać ci kłopotów.
- Jacy uprzejmi oboje! - za
śmiała się Anne. - No już,
zmykajcie stąd.
Dez u
śmiechnął się, strzelił obcasami, zasalutował Anne i
podał ramię Ginie. Ruszyli zgodnym krokiem, ale gdy tylko
znikli z zasięgu wzroku Anne, Gina zatrzymała się.
- Nie chc
ę ci sprawiać kłopotu. Wezwę taksówkę.
- Anne b
ędzie zawiedziona. Nie panikuj, to żaden kłopot.
Nie zakopię twojego ciała na plaży, choć czasami miałbym
ochotę cię udusić. Ale Anne widziała nas wychodzących
razem i znalazłbym się na pierwszych stronach „Kroniki" jako
postrach staruszek!
- Nie s
ądziłam, że opinia innych jest dla ciebie tak ważna.
- Racja. Ty mi u
świadomiłaś, że dobre imię coś dla mnie
znaczy.
- No dobrze - za
śmiała się Gina. - Jeśli rzeczywiście to
nie problem, odwieź mnie do domu.
Dez pom
ógł jej wsiąść do małego sportowego samochodu,
po czym sam zajął miejsce za kierownicą.
- W pewnym sensie wy
świadczyłaś mi przysługę.
Gdybym cię nie odwoził, pewnie musiałbym tam stać i do
końca życia słuchać Jennifer. Uparła się, żeby zorganizować
swój bal w Tyler -
Royale i postanowiła mnie przekonać, że to
świetny pomysł.
- Dlaczego nie chcia
łeś się zgodzić? To rzeczywiście
najrozs
ądniejsza propozycja ze wszystkich, jakie dziś
słyszałam, a było ich wiele.
- Bal ma si
ę odbyć w listopadzie, a to zbyt odległy termin,
żebym mógł coś obiecać. Nie mam nawet pewności, czy do
tego czasu budynek w ogóle będzie stał.
- A co zamierzasz zrobi
ć z placem? - zapytała bez cienia
emocji w głosie.
Rzuci
ł jej szybkie, zdziwione spojrzenie.
- Pytasz tak spokojnie?
- C
óż, tyle razy powtarzałeś mi, że tylko ty decydujesz o
tym, co się stanie z budynkiem, że widocznie w końcu coś do
mnie dotarło. Zresztą Carla ciągle przynosi jakieś plotki i już
sama nie wiem, co myśleć. Może powiesz mi, jakie masz
plany i wreszcie będę miała pewność.
Spojrza
ł na nią, jakby postradała zmysły.
- Chyba
że się wstydzisz - prowokowała.
- Co w
łaściwie powiedziała Carla?
- Nie wiem, czy powinnam ci m
ówić... - drażniła się. -
Chociaż, z drugiej strony, obserwowanie twoich reakcji może
być bardzo interesujące. Powiedziała, że całe miasto mówi...
A przy okazji, od jak dawna spotykasz się z Carlą? Tylko nie
zaprzeczaj, widziano was razem.
- Z Carl
ą?! - wykrzyknął zdziwiony. - Spotkaliśmy się
tylko raz. Właściwie to nie była nawet randka. Namówiła
mnie, żebym jej dotrzymał towarzystwa podczas
zeszłorocznego balu.
- No prosz
ę... A zapewniałeś, że nie można cię do niczego
przekon
ać - odezwała się słodkim głosem. - Biedna Carla,
wciąż nie potrafi mówić o tym spokojnie. Co jej zrobiłeś?
Pewnie nie zadzwoniłeś nigdy więcej... Ale to nie moja
sprawa. W każdym razie, Carla twierdzi, że zbudujesz tam
apartamentowiec z pasażem handlowym.
- Podzi
ękuj Carli za ten pomysł. Apartamentowiec? Być
może, ale pasaż handlowy w miejscu, gdzie nie utrzymał się
dom towarowy...
- Tak te
ż myślałam... Skręć w lewo i zatrzymaj się przy
tamtym domu. Jesteśmy na miejscu. Dzięki za podwiezienie.
Zaparkowa
ł na poboczu i odwrócił się w jej stronę.
- Nie zaprosisz mnie na kaw
ę? Zawsze chciałem zobaczyć
to stylowe wnętrze z czasów Essie. Bo jej dom z pewnością
straci swój styl po planowanej przebudowie. Z tego, co
opowiadał mi dzisiaj Jim Conklin, wynika, że planujecie
poważne zmiany.
I na tym polega problem, pomy
ślała Gina, nie mam
pojęcia, co właściwie zdradził Dezowi Jim.
- Po namy
śle... - zaczęła powoli - Wiesz, może jednak
wpadniesz na filiżankę kawy?
- Z przyjemno
ścią. - Zgasił silnik i wysiadł z samochodu.
-
Myślałem, że nigdy mnie nie zaprosisz.
Prowadzi
ła go wiekowym korytarzem i patrzyła na
znajome otoczenie świeżym wzrokiem. Miała wrażenie, że
schody skrzypią bardziej niż zwykle, a i rys na ścianach jakby
przybyło. Wprowadziła go do swojego mieszkanka i
natychmiast zaczęło jej się wydawać, że jest mniejsze niż
zwykle. Może to przez tego postawnego faceta, który stał na
środku i uważnie przyglądał się wszystkiemu?
Zaj
ęła się przyrządzaniem kawy i obserwowała go kątem
oka. Nie wyglądał na specjalnie zdegustowanego. Wręcz
przeciwnie.
- Zastanawia mnie jedna rzecz - odezwa
ł się po chwili.
- Dlaczego wasze plany wobec domu Essie to taki wielki
sekret? Staram si
ę być na bieżąco, jeśli chodzi o takie
informacje, a nie słyszę nic - ani plotek architektów, ani
rozmów inżynierów. Nic. - Potrząsnął głową.
- To akurat bardzo
łatwo wyjaśnić - zaśmiała się Gina.
-
Specjali
ści nic nie mówią, bo jeszcze nie
konsultowaliśmy się z nimi.
Dez zaniem
ówił i wpatrywał się w nią zaskoczony.
Uśmiechnęła się w duchu, ten widok dostarczył jej sporo
satysfakcji. W końcu się zlitowała.
- To na razie tylko idea, nie konkretny plan. Dlatego nie
rozmawiali
śmy jeszcze z nikim. Być może w ogóle nie będzie
takiej konieczności, jeśli uda nam się zdobyć Tyler - Royale.
- Nie ma takiej mo
żliwości - powiedział szybko.
- Na pewno, je
śli będziesz stale torpedował ten pomysł.
Naprawdę sądzisz, że znajdziesz chętnych na kolejne
apartamenty w tym mieście?
Nie odpowiedzia
ł. Podała mu kawę, a kiedy podniosła
wzrok, stwierdzi
ła, że po prostu udaje, że nie usłyszał jej
pytania. Obejmował dłońmi filiżankę i patrzył w okno.
- Wstyd
ź się, uwierzyłaś w plotki Carli - powiedział w
końcu.
- Ach! Apartamentowiec!
- I na dodatek planujecie rozbudow
ę starego domu bez
planów i konsultacji, nie mając nawet pewności, że to
możliwe! Zachowujecie się jak dzieci! Jest jeszcze jedna
rzecz, która mnie martwi -
ciągnął Dez. - Możliwe, że w
końcu sprzedacie dom Essie. Tak dbacie o pamiątki po niej, a
nie interesuje cię, w czyje ręce trafi jej ukochany dom? Jestem
pewien, że zarząd sprzeda go bez namysłu, jeśli tylko ktoś
zaoferuje rozsądną cenę. Jim Conklin nie wyglądał na
człowieka, któremu ta kwestia spędza sen z powiek. -
Przerwał na chwilę i odstawił filiżankę. - Dostanę jeszcze
kawy?
Gina zagryz
ła wargi. Miał rację. Potrzebowali dosłownie
każdego dolara. Nie była w stanie nic odpowiedzieć. Sięgnęła
po dzbanek. Zastanawiała się, jak mogła przeoczyć tak
oczywiste fakty. Wiedziała, że dom Essie nie jest wiele wart.
Ale zarząd skorzysta z każdej możliwości, żeby zebrać więcej
pieniędzy, zwłaszcza jeśli będą musieli kupić nowy budynek. I
trudno ich za to winić. Nie mogli przecież prosić ludzi o datki
na nową siedzibę, zatrzymując jednocześnie dom Essie. To by
było nieuczciwe.
U
świadomiła sobie własną naiwność. Nawet jeśli jakaś
miła rodzina zechciałaby kupić dom, to zapewne nie będzie w
stanie zapłacić za niego zbyt wiele. I pewnie nie będzie jej
stać na renowację... Czyżby więc los ukochanego domu Essie
był przesądzony...?
- Nie chc
ę się tym teraz martwić - powiedziała głośno.
- Pomy
ślę o tym we właściwym czasie.
- S
łuszna decyzja - zgodził się Dez podejrzanie szybko.
- Bo ten czas nie nadejdzie, dopóki nie znajdziecie nowej
siedziby, a to nigdy nie nastąpi, jeśli będziesz myślała o Tyler
- Royale.
Wsta
ła zirytowana i demonstracyjnie zaczęła myć ekspres.
Postanowiła zignorować uwagę Deza.
- Wi
ęc nie dostanę trzeciej filiżanki? - domyślił się Dez.
- Ale jest jeszcze jedna rzecz, o kt
órej chciałem
porozmawiać - zaczął z namysłem. - Powiedz, czemu Essie
była dla ciebie taka wyjątkowa. Pamiętam ją jako nudną starą
pannę. To chyba nie najciekawsze towarzystwo dla młodej
dziewczyny. Ile miałaś lat, kiedy ją poznałaś?
- Trzyna
ście - odpowiedziała, nie patrząc na niego.
- I tak ci
ę zafascynowała? - zdziwił się.
Przez chwil
ę zastanawiała się, czy w ogóle odpowiadać na
to pytanie. Nie wiedziała, czy Dez potrafi zrozumieć, kim była
dla niej Essie.
- Im lepiej j
ą poznawałam, tym bardziej się
zaprzyjaźniałyśmy - zaczęła wolno. - Najpierw prowadziłam
segregację i archiwizację jej zbiorów. Oczywiście, byłam
jeszcze dzieckiem, więc robiłam to pod jej nadzorem.
Spędziłyśmy razem wiele czasu. Słuchałam jej opowiadań.
Nie była wcale nudna. Szkoda, że tego nie słyszałaś,
większość opowieści dotyczyła początków Hrabstwa Kerrigan
i
dziejów twojej rodziny. Czy ty w ogóle wiesz coś o
Desmondzie?
- A wi
ęc pracowałaś dla niej i nauczyłaś się słuchać jej
opowieści, tak? - Dez zignorował jej pytanie.
- Nauczy
łam się cenić historię. Essie ukształtowała mnie.
Miała na mnie ogromny wpływ, nawet się nie domyślasz, jak
duży.
Gina zamilk
ła, przypomniawszy sobie niezwykłe
okoliczności, w jakich się poznały. Dez również się nie
odzywał. Po chwili, zaniepokojona przedłużającą się ciszą,
odwróciła się w jego stronę. Stał nieruchomo tuż obok. Dużo
b
liżej, niż myślała.
- Dzi
ękuję ci - powiedział poważnie.
- C
óż, potrafię zrobić jeszcze lepszą kawę, jeśli mam
więcej czasu. - Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
- Wiesz,
że nie mówię o kawie. Dziękuję, że byłaś
przyjaciółką starej kobiety. Dzięki tobie Essie na pewno nie
czuła się samotna.
Gina mia
ła wrażenie, że usłyszała w jego głosie jakąś
dziwną nutę. Czyżby teraz żałował, że tyle stracił, nie
odwiedzając Essie?
- Pewnie s
łyszałeś jej historie od dziecka i były dla ciebie
nudne -
powiedziała w końcu. - Dla mnie były nowe i przez to
takie ciekawe.
U
śmiechnął się słabo.
- Musia
łaś być dla niej naprawdę kimś wyjątkowym.
Nie wiedzia
ła, co odpowiedzieć, ale on chyba nie
oczekiwał odpowiedzi. Patrzył na nią długo, a potem ujął jej
podbródek, pochylił się i pocałował ją.
Jego usta porusza
ły się wolno i łagodnie. Lekko napierał
na jej wargi i pieścił je subtelnie.
Gina sta
ła nieruchomo, jakby zdrętwiała. Ale w środku
drżała ze zmieszania. Chociaż koniuszkami palców dotykał
tylko jej podbródka, paliło ją całe ciało.
Kiedy wreszcie podni
ósł głowę, starała się, aby jej głos
brzmiał spokojnie.
- Rozumiem,
że to podziękowanie za to, co zrobiłam dla
Essie.
- Oczywi
ście - odparł, unosząc lekko brwi.
- Ciesz
ę się, że to ustaliliśmy. - Cofnęła się o krok. -
Dobranoc, Dez.
Nie poruszy
ł się.
- Nast
ępny pocałunek będzie jeszcze wspanialszy. Dam ci
prawdziwą lekcję całowania.
- Nie potrzebuj
ę lekcji! - odparła oburzona.
- Potrzebujesz, i to bardzo. Daj zna
ć, kiedy będziesz
gotowa.
I znik
ł, zanim zdążyła odpowiedzieć.
A wi
ęc jednak myliła się co do Deza Kerrigana - był nieco
sentymentalny. Może nawet bardziej, niż przypuszczała. I
wreszcie zrozumiał, jak wiele stracił, nie poznając bliżej
swojej ciotki.
Gina zamy
śliła się na chwilę, wspominając starszą panią.
Essi
e nie była wcale oschłą nauczycielką historii, jaką
udawała. Przypomniała sobie, jak kiedyś schowała się wśród
zbiorów i przestraszyła staruszkę niemal na śmierć. To było
tak dawno, że dziś wydawało się niemal snem, który przyśnił
się jakiejś innej osobie.
Bo by
łam inną osobą, uświadomiła sobie Gina. I
zmieniłam się dzięki Essie.
A teraz te proponowane lekcje ca
łowania. To w jakimś
sensie również przez Essie, choć Gina musiała przyznać, że
nie czuła przykrości.
Ale te
ż Dez wybrał sobie dziwny sposób, by okazać
wdzi
ęczność. I jeszcze śmiał proponować, że będzie jej
udzielał lekcji!
Pewnie s
ądził, że tak ją tym wszystkim oszołomił, że
zapomni o innych sprawach.
Ale nie zna
ł jej. Nie tak łatwo było ją oszołomić. Musiałby
się postarać dużo bardziej, by zapomniała o swoich planach.
ROZDZIA
Ł SZÓSTY
Gina wesz
ła do dawnej jadalni Essie i rzuciła kontrolne
spojrzenie na pokój. Teraz to była sala konferencyjna i dziś
właśnie miało się odbyć kolejne posiedzenie zarządu. Osiem
krzeseł stało równo wzdłuż mahoniowego stołu
wypolerowanego w ostatniej minucie przez niezawodnych
pracowników. Ekspres do kawy pyrkotał przyjemnie i
rozsiewał wokół miły aromat. Gina rozłożyła notatniki i
ołówki, zastanawiając się, czego jeszcze brakuje.
- Woda! - przypomnia
ła sobie. - Eleanor, przynieś,
proszę, wodę mineralną - zwróciła się do wolontariuszki, która
pomagała jej przygotować salę. - To będzie chyba wszystko,
potem możesz wracać do domu.
- Szczerze m
ówiąc, chętnie zostałabym na zebraniu, jeśli
to możliwe. Nigdy jeszcze nie przysłuchiwałam się
posiedzeniom zarządu.
- Oczywi
ście, że możesz zostać. Od kiedy korzystamy z
pieniędzy podatników, posiedzenia są jawne i każdy może w
nich uczestniczyć.
- Dzi
ęki, Gino. Wiem, że pewnie dziś nie zapadnie żadna
decyzja, ale chciałabym się dowiedzieć, jak potoczą się losy
tego domu -
powiedziała Eleanor smutnym głosem.
Gina spojrza
ła na nią z sympatią.
- Wiem,
że kochasz ten dom, Eleanor, ale nie potrafię ci
powiedzie
ć, co się z nim stanie. I dziś na pewno nic nie
zostanie postanowione.
- Och, wiem,
że to głupie. Nawet gdyby zarząd
zdecydował się go sprzedać, nie sądzę, byśmy mogli sobie na
niego pozwolić - dodała kobieta ze smutnym uśmiechem i
wcisnęła za pasek poły dżinsowej koszuli.
- W ka
żdym razie, będę o tobie pamiętała, jak już
zapadnie
jakaś decyzja.
Us
łyszały skrzypnięcie ciężkich drzwi i Gina poczuła, że
przeszył ją nerwowy dreszcz. Na szczęście jako pierwszy
przyszedł przewodniczący Towarzystwa Historycznego. Gina
miała nadzieję, że uda jej się zamienić z nim kilka słów, zanim
pojawią się pozostali członkowie zarządu.
Starszy pan wszed
ł do pokoju i zagadnął od razu:
- Mam nadziej
ę, że dowiem się w końcu, co tu się dzieje.
- Naturalnie. Ciesz
ę się, że przyszedł pan wcześniej,
próbowałam się z panem skontaktować, ale widocznie
wyjechał pan z miasta.
- Tak. - Pokiwa
ł głową i wyjaśnił: - Wyjechaliśmy do
córki, urodziła właśnie trzecie dziecko i żona chciała być przy
niej. To nasz piąty wnuk. Szczerze mówiąc, myślę, że ten cały
szum ze spadającym przyrostem naturalnym jest grubo
przesadzony.
Gina u
śmiechnęła się i od razu przeszła do rzeczy.
- Przykro mi,
że nie uprzedziłam pana, ale nie miałam
pojęcia, że reporterka wpadnie na pomysł, by do pana
zadzwonić w sprawie budynku Tyler - Royale.
- Ja te
ż byłem zaskoczony. A swoją drogą wielka szkoda,
że Kerrigan zamierza zrównać go z ziemią.
- Moim zdaniem nie powinni
śmy tak szybko się
poddawać, jak pan sądzi?
- Wola walki godna podziwu - za
śmiał się starszy pan. -
Pomożemy ci, na ile będziemy mogli. Ale nawet gdyby udało
ci się zdobyć ten budynek, nie jesteśmy w stanie w pełni go
wykorzystać.
- O tym w
łaśnie chciałam dzisiaj porozmawiać. Myślę, że
mam pewien pomysł, dzięki któremu moglibyśmy
wykorzystać każdy kąt!
Nie zd
ążyła powiedzieć nic więcej, bo właśnie otworzyły
się drzwi i na salę zaczęli wchodzić pozostali członkowie
zarządu. Zrobiło się małe zamieszanie, wszyscy nalewali sobie
kawy i wymieniali powitalne uprzejmości.
Jako ostatni pojawi
ł się Jim Conklin w towarzystwie
jakiegoś
obcego
mężczyzny,
którego
natychmiast
przyprowadził do Giny.
- To jest specjalista, o kt
órym ci mówiłem. Nathan
Haynes, architekt. Ma biuro w centrum. Zgodził się rzucić
okiem na nasze plany rozbudowy i podpowiedzieć nam kilka
rozwiązań.
Przewodnicz
ący zajął miejsce za stołem i powiedział
głośno:
- Skoro wszyscy s
ą, myślę, że możemy zaczynać.
Zaszurały krzesła i członkowie zarządu usiedli, stawiając
przed sob
ą filiżanki z kawą. Gina zajęła swoje ulubione
miejsce na końcu stołu, tyłem do drzwi. Eleanor przyniosła
sobie dodatkowe krzesło i usiadła nieco z boku.
Zanim jednak zd
ążyli rozpocząć, drzwi znowu się
otworzyły.
Kto to mo
że być, zastanowiła się Gina, nikogo przecież
nie brakowa
ło. Pewnie jakiś spóźniony gość, który chciałby
jeszcze obejrzeć zbiory. Albo... albo ktoś z całkiem innymi
zamiarami. Serce podesz
ło jej do gardła.
- Witam wszystkich - us
łyszała znajomy głos. -
Przepraszam za spóźnienie, ale długo krążyłem, zanim
znalazłem miejsce do zaparkowania. Powinniście pomyśleć o
tym, zanim rozbudujecie muzeum.
O, nie, westchn
ęła w duchu, wolałabym już złodzieja.
- Gdzie znajd
ę jakieś krzesło, Gino? A może przesuniesz
się i zmieścimy się na jednym?
Zaskoczenie, jakie malowa
ło się na jej twarzy, sprawiło
mu niemałą satysfakcję. Czyżby rzeczywiście nie domyśliła
się, że pojawi się tu dziś wieczorem?
Odni
ósł wrażenie, że na chwilę przestała oddychać, a jej
cera przybrała podejrzany bladoniebieski odcień. Zastanawiał
się, co powinien zrobić, by pomóc jej odzyskać równowagę -
chlusnąć w nią szklanką wody, czy przycisnąć do siebie i
namiętnie pocałować. Niezależnie od skuteczności obu metod,
nie miał wątpliwości, która z nich była bardziej pociągająca.
Zanim jednak zd
ążył wcielić je w życie, Gina wzięła
głęboki oddech i powiedziała:
- Krzes
ła są w pokoju obok.
Jej g
łos był tylko o ton niższy niż zazwyczaj. Szybko się
opanowała i musiał przyznać, że zaimponowała mu tym. Nie
zdziwiłby się, gdyby członkowie zarządu nic nie zauważyli.
Przyni
ósł sobie krzesło i usiadł tuż obok niej. Rozejrzał się
wokół. Na wprost niego siedział przewodniczący, obok Jim
Conklin, a tuż za nim...
- Witaj, Nate! - zwr
ócił się do architekta. - Co ty tu
robisz?
- M
ógłbym ci zadać to samo pytanie - odparł tamten z
szerokim uśmiechem. - Na razie tylko się przyglądam.
Dziwne, pomy
ślał. Gina zapewniała go, że nie wynajęli
jeszcze żadnego architekta. To niewątpliwie musiał być
ekspert Conklina, o którym wspominał podczas przyjęcia.
Przewodnicz
ący rozpoczął zebranie, a sekretarka zaczęła
wymieniać kolejne punkty posiedzenia.
Dez pochyli
ł się i czytał plan spotkania leżący u Giny na
kolanach. Współpraca z innymi organizacjami w tworzeniu
centrum kulturalnego. Chyba już gdzieś to słyszał. Akcja
szukania sponsorów dla muzeum. Chciałby zobaczyć, jak
zamierzają to zrobić.
Wpatrywa
ł się w kartkę i kątem oka zerkał na Ginę.
Ciekaw był, jak długo wytrzyma tę sytuację.
- Co ty tu robisz? - us
łyszał po chwili ciche pytanie.
- Staram si
ę być dobrym obywatelem - wyszeptał w
odpowiedzi. -
Sprawdzam, na co idą moje podatki.
Prychn
ęła lekko i skupiła się na słuchaniu dyskusji przy
stole. W każdym razie z całych sił próbowała to zrobić.
Dez rozsiad
ł się wygodnie, splótł ramiona i wydawał się
niezwykle zadowolony z siebie.
Gina by
ła przekonana, że Dez opuści muzeum
natychmiast po zakończeniu zebrania. Zdziwiła się więc,
kiedy zobaczyła go w rogu pokoju gawędzącego z Conklinem
i jego znajomym. Sprzątała ze stołu resztę naczyń, kiedy do jej
uszu dobiegł złośliwy śmiech architekta i słowa:
- S
łyszałem, że zamierzasz skupić pod dachem Tyler -
Royale wszystkie domy publiczne rozsypane po mie
ście.
Burmistrz podobno wyznacz
ył już nagrodę dla ciebie za
oczyszczenie okolicy z panienek straszących turystów w
zakamarkach starówki.
Dez burkn
ął coś w odpowiedzi, odstawił kubek do
zmywarki i wyszedł z pokoju.
Kilka minut p
óźniej sala była uprzątnięta, Eleanor
przecierała stół, a Gina poszła zamknąć główne drzwi.
Ku swemu zaskoczeniu, w pustym holu natkn
ęła się na
Deza.
- Nie mia
łam pojęcia, że wciąż tu jesteś - odezwała się
zdziwiona. -
Zwłaszcza po tym, jak milczałeś przez całe
zebranie. Jeżeli nie zamierzałeś zabierać głosu, to po co tu
przychodziłeś? - zaatakowała go.
- Gdybym mia
ł coś do powiedzenia, zrobiłbym to. Ale nie
musiałem się odzywać, doskonale wszystko wyjaśniłaś, moje
uwagi nie były już potrzebne.
Jego g
łos brzmiał tak niewinnie, że prawie dała się na to
nabrać.
- Pr
óbujesz uśpić moją czujność? - spytała podejrzliwie. -
Nie uda ci się. Jestem pewna, że gdyby dyskusja przybrała
inny obrót i zarząd postanowił coś, co kolidowałoby z twoimi
interesami, nie siedziałbyś tak cicho.
- Oczywi
ście, że nie. Wtedy musiałbym trochę ich
wyprostować.
- Wyprostowa
ć!? - powtórzyła z irytacją. - Wydaje ci się,
że masz monopol na prawdę?! Ale w końcu przyznałeś się, że
nie przyszedłeś tu jako zwykły obywatel zatroskany o swoje
podatki!
- Ale
ż dokładnie tak było! - zaprzeczył gorąco.
- Jako
ś nie wierzę, żebyś poświęcał tyle czasu każdej
organizacji, która dostaje kilka centów z twoich podatków!
- To prawda, musz
ę przyznać, że niektórzy z
użytkowników moich ciężko zarobionych pieniędzy
wzbudzają żywsze uczucia w moim sercu. - Rozejrzał się
wkoło i dodał: - Jak na przykład autorzy pomysłu
dobudowania nowoczesnych bocznych skrzydeł do starego
budynku.
Zdenerwowana opar
ła ręce na biodrach i odezwała się z
wściekłością:
- Mam tego dosy
ć! Nie obchodzi mnie, co myślisz na ten
temat! Jeszcze
kilka dni temu przekonywałeś mnie, że pomysł
z przenoszeniem muzeum do innego budynku jest bez sensu!
Teraz przychodzisz i krytykujesz jedyny plan, który
pozwoliłby nam zostać tutaj i przetrwać!
- Ostrzegam tylko,
że wyrzucicie pieniądze w błoto.
- Mam do
ść twoich dobrych rad! Za chwilę znajdziesz
kolejny argument, którym będziesz torpedował moje plany!
Szczerze mówiąc, to co się dzieje z muzeum, to nie twoja
sprawa!
- Pr
óbuję ci tylko powiedzieć, że wcześniej czy później
wszystkie problemy tego miejsca
spadną na twoją głowę, a ty
nawet tego nie zauważysz.
Jego spokojny ton i ponura wizja, jak
ą przed nią roztaczał,
na chwilę wytrąciły ją z równowagi. Na szczęście szybko
wróciła jej dawna werwa.
- Dzi
ęki za ostrzeżenie. Doceniam je, pochodzi wszak od
mistrza destrukcji!
- Chcia
łem cię tylko uprzedzić, jak to się może skończyć.
- A w zasadzie, kto powiedzia
ł, że na pewno tu
zostaniemy? Może nie zauważyłeś, ale członkom zarządu
bardzo spodoba
ł się mój pomysł stworzenia w Tyler - Royale
centrum kulturalnego.
- To chyba ty nie zauwa
żyłaś, że uznali pomysł za tak
nierealny, że nawet o nim nie dyskutowali.
- By
ć może muszą się najpierw z nim oswoić - przyznała.
-
Ale kiedy już to nastąpi, zobaczą, że ten plan ma same plusy.
Kilka podobnych instytucji zgromadzonych pod jednym
dachem to ogromna oszczędność - rozłożone wydatki na
ochronę, recepcję, szatnię...
- Rozmawia
łaś już z innymi muzeami?
- Dlaczego pytasz? Nie wierzysz,
że uda mi się przekonać
ich do tego projektu?
- Nie. Nawet je
śli przekonasz całe miasto, nie zmieni to
faktu, że tylko ja mogę zdecydować, co stanie z tym
budynkiem. Dobrze mówię?
- I to jest g
łówny problem. - Pokiwała głową. - Pytam
serio, Dez, ile chcesz za odsprzedanie prawa pierwokupu?
- Ono nie jest na sprzeda
ż.
- Daj spokój, sam
mówiłeś, że nie przegapisz żadnego
interesu -
naciskała.
- Ale nie w tym wypadku.
- Mo
żesz budować te swoje wieżowce, gdzie tylko
chcesz, dlaczego uparłeś się akurat na to miejsce? Masz
przecież jeszcze działkę z kościołem.
- Tamta jest za ma
ła.
- Wi
ęc wykup sąsiadujące!
-
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
- Aha!
- Co za „aha"? -
spytał, unosząc brwi.
- Przyznajesz wi
ęc, że chcesz tam zbudować wieżowiec!
- M
ówiłem hipotetycznie.
- Aha, a ja jestem z Marsa!
- W to akurat by
łbym w stanie uwierzyć - mruknął.
Przemilczała tę uwagę.
- Ile chcesz za sprzeda
ż? - powtórzyła.
- Nie s
łyszałem, żeby zarząd upoważnił cię do negocjacji
w tej sprawie, więc nie będę się wdawał w czczą dyskusję.
- Ale przecie
ż musi być coś, czego chcesz! - zawołała i
dopiero po
tem uświadomiła sobie, że zabrzmiało to nieco
dwuznacznie. -
To znaczy, nie miałam oczywiście na myśli
nic...
- Pr
óbujesz ze mną negocjować bez zgody zarządu i
składasz mi dziwne propozycje. O ile nie miałaś na myśli
wspólnej kąpieli w jaccuzi, to rozumiem, że była to oferta
finansowa, do złożenia której nie zostałaś upoważniona.
Gina postanowi
ła zignorować ten niebezpieczny wątek
dyskusji i skupić się na istocie sprawy.
- Nie s
ądzisz chyba, że zarząd w twojej obecności
ustalałby, o jakich sumach mogę rozmawiać. Mamy pewne
zasoby finansowe...
Spojrza
ł na nią powątpiewająco i ogarnął hol taksującym
spojrzeniem.
- Podziwiasz dekoracje, czy zastanawiasz si
ę, kiedy sufit
zwali nam się na głowę?
- Po prostu podziwiam urok tego miejsca. Swoj
ą drogą,
jak będziesz organizowała tę zbiórkę pieniędzy, daj mi znać.
- Po co?
Żebyś miał satysfakcję, sabotując akcję?
- Sk
ądże znowu, kochanie! Abym mógł was wesprzeć.
Zdaje się, że Uczy się każdy grosz, czyż nie?
Rzuci
ł jej przeciągłe spojrzenie i wyszedł, zanim zdążyła
odpowiedzieć.
Eleanor sko
ńczyła sprzątać i razem z Gina wyszły z
muzeum.
Gdy Gina walczy
ła z opornym zamkiem, jej pomocnica
stała zamyślona i przyglądała się domowi.
- To pi
ękny budynek - odezwała się cicho. - Chociaż na
początku wcale tak nie myślałam. Uważałam, że jest okropny,
stary, śmierdzący stęchlizną i zmęczony. Trochę podobny do
Essie -
powiedziała z uśmiechem. - Ale potem, sama nie wiem
kiedy, pokochałam go.
- Tak jak Essie - doda
ła Gina ciepło.
- W
łaśnie tak - zgodziła się Eleanor. - Do jutra. Pożegnała
się i poszła do samochodu.
Gina sta
ła jeszcze chwilę i zastanawiała się nad tym, co
właśnie usłyszała. Czyżby ten dom równie niepostrzeżenie
wkradł się w serce Deza?
Nie b
ądź naiwna, pomyślała w duchu, intencje Deza były
zupełnie inne, chciał cię po prostu przekonać, że to miejsce
nie jest takie złe i powinnaś tu zostać.
Ciekawe dlaczego nie chcia
ł wymienić żadnej sumy, za
jaką gotów byłby odstąpić prawo pierwokupu Tyler - Royale?
Sam przecież mówił, że zawsze jest otwarty na zrobienie
dobrego interesu.
Mo
że myślał, że każda suma będzie dla niej za wysoka? I,
szczerze mówiąc, nie mylił się.
A mo
że chciał w zamian czegoś innego niż pieniądze?
Czy to możliwe, żeby chodziło mu o stary dom Essie?
Gina potrz
ąsnęła głową i stwierdziła, że musiała wypić za
dużo kawy. Głupie rzeczy przychodzą jej do głowy.
Ale z drugiej strony, by
ła jakaś sprzeczność w tym, co
mówił. Najpierw zapewniał ją, że dom zostanie zniszczony, a
w najlepszym razie zamieniony w apartamentowiec, a potem
jego stosunek zaczął się powoli zmieniać. Aż do tej dziwnej
uwagi dzisiaj.
A przecie
ż Dez nie darzył sentymentem starych
budynków. Tak, ale dom Essie to nie był zwykły budynek. To
rodzinna posiadłość. Każda cegła mogła opowiadać historię
Kerriganów.
Czy
żby obudził się w nim sentyment do rodowego
dziedzictwa?
Wiedzia
ła, że nie był tak niewzruszony, za jakiego chciał
uchodzić. Nawet Dez Kerrigan był zdolny do ludzkich uczuć.
Udowodnił to tamtej nocy po przyjęciu u Anne, kiedy odwiózł
ją do domu i pocałował, by podziękować za wszystko, co
zrobiła dla jego ciotki w ostatnich latach jej życia.
Gina za
łożyłaby się o duże pieniądze, że przyszedł tu dziś
wieczorem z tego samego powodu co Eleanor -
chciał się
dowiedzieć z pierwszej ręki, co stanie się z domem Essie.
By
ć może nie wszystko jeszcze stracone, może jednak uda
im się zrobić dobry interes!
Dez buja
ł się na krześle i spoglądał spod oka na
siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Nathan Haynes właśnie
skończył prowizoryczny rysunek, który miał w zarysie
przedstawiać nowy projekt.
- Tak to z grubsza wygl
ąda. Oczywiście dokładne
projekty dostaniesz lada dzień, chciałem tylko ustalić, czy
podoba ci się ta koncepcja.
- Nie
źle. - Dez pokiwał głową i zamknął swój notes.
- To b
ędzie najnowocześniejszy budynek w mieście. A
przy okazji, rzuciłeś już okiem na muzeum?
- W
łaśnie je oglądałem, gdy do mnie zadzwoniłeś.
- Co chcesz im zaproponowa
ć?
- Dez, wiesz dobrze,
że projekty klientów to tajemnica.
Nie wyciągniesz tego ze mnie, nawet gdybyś wynajął armię
pięknych kobiet! - zaśmiał się architekt.
Dez wzruszy
ł ramionami i uśmiechnął się.
- C
óż, zawsze warto spróbować.
Rozmawiali jeszcze chwil
ę, po czym Nat zabrał swoje
projekty i wyszedł.
- Dzia
ło się coś, kiedy miałem spotkanie? - spytał Dez
sekretarkę.
- Dosta
łeś zaproszenie na obiad - odpowiedziała dziwnym
tonem. - Od Giny Haskell.
O co chodzi tej kobiecie, pomy
ślał zdziwiony Dez.
- Mam nadziej
ę, że powiedziałaś jej, że jestem zajęty.
- Powiedzia
łam, że masz konferencję, ale odparła, że
będzie czekać do pierwszej w restauracji „Pod Klonem" na
wypad
ek, gdybyś jednak znalazł chwilę.
- Mam nadziej
ę, że wzięła ze sobą dobrą książkę -
mruknął Dez. - To jedyne towarzystwo, na jakie może liczyć.
Wr
ócił do gabinetu i zamyślony spoglądał przez okno.
Niesamowite, pomy
ślał, miała czelność oczekiwać, że
rzuci
wszystko i pobiegnie na spotkanie z nią! Podobno wręcz
tego oczekiwała! Sarah wspomniała, że brzmiało to raczej jak
wezwanie niż zaproszenie!
O czym chcia
ła z nim rozmawiać? Czyżby w ciągu tych
kilkudziesięciu godzin, jakie minęły od zebrania zarządu, coś
się zmieniło?
Nathan twierdzi
ł, że nie zdążył przyjrzeć się dokładnie
muzeum. Ale może zrobił już jakiś wstępny projekt? Ciekawe,
czy przedstawił go Ginie.
- Wychodz
ę coś zjeść - rzucił sekretarce, przechodząc
koło jej biurka.
- Hmm, wi
ęc jednak nie będzie musiała czytać książki -
mruknęła Sarah.
Dez zatrzyma
ł się na chwilę i spojrzał ostro.
- Nie powiedzia
łem, że idę do restauracji "Pod Klonem".
- Jasne... Mam zadzwoni
ć i powiedzieć jej, że jesteś w
drodze?
- Je
śli chcesz tu jeszcze pracować po południu, to lepiej
nie -
rzucił przez ramię i wyszedł szybkim krokiem.
Za plecami us
łyszał tylko śmiech Sarah, ale myślami był
już gdzie indziej.
Dok
ładnie za pięć pierwsza przekroczył próg restauracji.
Gina siedziała przy barze i miała na sobie coś żółtego, co
sprawiało, że jej włosy wydawały się jeszcze bardziej ogniste.
Patrzyła przed siebie i widać było, że z całej siły stara się
ignorować zaczepki siedzącego obok mężczyzny.
Dez sta
ł chwilę w progu sali i obserwował ją. W końcu
podszedł bez pośpiechu, objął ją silnym uściskiem i odwrócił
lekko do siebie.
- Przepraszam za sp
óźnienie, kochanie, ale spotkanie się
przeciągnęło. - Pochylił się nad nią i pocałował prosto w usta.
Wolno i zdecydowanie. Smakowała piwem imbirowym i
niepewnością. - Patrz, co za niespodzianka. Facet, który cię
zaczepiał, musiał szybko wyjść.
- Zaprosi
łam cię na obiad, a nie na... - odezwała się
lodowatym tonem.
- Na lekcj
ę pocałunków? - podpowiedział - To było
pierwsze ćwiczenie - jak całować się w miejscach
publicznych, żeby odstraszyć namolnych podrywaczy.
- Nie wiem, kto si
ę okazał bardziej namolny - mruknęła
pod nosem.
- Musimy to oczywi
ście jeszcze przećwiczyć - dodał Dez,
jakby nie słyszał jej uwagi. - Dlaczego chciałaś się ze mną
widzieć? - zapytał, kiedy usiedli przy stoliku.
- M
ówiłeś, żebym dała ci znać, jak będę zbierała datki na
muzeum.
- A, tak. - Pokiwa
ł głową i zajął się studiowaniem
jadłospisu. Miał przeczucie, że to nie był jedyny powód. -
Zamierzasz więc rozpocząć kampanię zbierania funduszy?
- Tak. Wymy
śliłam, że zrobimy rekonstrukcję starej
wioski na trawniku przed muzeum i będziemy sprzedawać
różne drobiazgi, żeby przyciągnąć uwagę sponsorów.
- Tylko tyle? Troch
ę mnie rozczarowałaś, ale zarezerwuj
dla mnie bilet.
- Zaprosz
ę Carlę z kamerą, żeby sfilmowali, jak go
kupujesz.
- To bardzo mi
łe. - Dez odłożył menu, oparł łokcie na
stole i spojrzał na nią uważnie. - A teraz, kochanie, powiedz
mi, jaki jest prawdziwy powód naszego spotkania.
Uciek
ła spojrzeniem w bok i zaczęła niepewnie:
- C
óż... Mam dla ciebie pewną propozycję...
- S
łucham uważnie. Chociaż uprzedzam, że o ile nie
będzie zawierała zaproszenia do jaccuzi, nie sądzę, abym był
zainteresowany.
- Co ty znowu z t
ą kąpielą! To oczywiście tylko wstępna
oferta, bo nie mam jeszcze zgody zarządu, ale...
Przerwa
ła, bo właśnie przyniesiono kawę. Upił łyk
aromatycznego napoju i gestem zachęcił, by kontynuowała.
- Proponuj
ę ci korzystną wymianę. Dostaniesz dom Essie
w zamian za prawo pierwokupu Tyler - Royale.
Zakrztusi
ł się i z trudem opanował oddech. Jeżeli chciała
go zabić, nie mogła wybrać lepszego sposobu.
- Prosz
ę?! - odezwał się, kiedy już uspokoił emocje i
odstawił filiżankę. - Ty to nazywasz korzystną wymianą?
Stary dom za wielki gmach?
- Nie za gmach, tylko za prawo do jego pierwokupu -
wyja
śniła niecierpliwie.
- Zaproponuj mi dom Essie i p
ół miliona dolarów, a
wtedy może się zastanowię.
W jej oczach natychmiast pojawi
ł się wyraz chłodnej
kalkulacji.
- P
ół miliona? To znaczy, że moja zbiórka pieniędzy musi
zatoczyć szerokie kręgi.
- Powiedzia
łem: może - przypomniał.
- Albo b
ędę musiała pracować bardziej kreatywnie -
ciągnęła zamyślona. Pochyliła się lekko i spojrzała mu prosto
w oczy. -
W porządku, Dez. Ile jest dla ciebie warta wspólna
kąpiel?
ROZDZIA
Ł SIÓDMY
Ta kobieta chce mnie zabi
ć, stwierdził Dez. Nie udało się
jej załatwić mnie kawą, więc sięgnęła po cięższą broń. Patrzył
na nią w milczeniu, niepewny, czy dobrze usłyszał.
- Ile? - powt
órzyła. - Bo, powiedzmy, za dziesięć tysięcy
dolarów mogłabym się zastanowić!
- Masz zawy
żone mniemanie na temat wartości swojego
czasu.
- I postawmy spraw
ę jasno - mam na myśli wyłącznie mój
czas.
-
Żadnych figli w wannie pełnej bąbelków? - zapytał,
udając zdziwienie.
- A pieni
ądze zostaną wpłacone na fundusz muzeum.
- Twoje po
święcenie dla muzeum jest niezwykłe, Gino.
Zmrużyła oczy.
- Nie s
ądzisz chyba, że jest jakiś inny powód.
Bezskutecznie próbował powstrzymać uśmiech.
- Mo
że nie za pierwszym razem. Ale kiedy tylko
doświadczysz tej przyjemności...
Spojrza
ła na niego w taki sposób, że nawet nie próbował
kontynuować. Dodał tylko pośpiesznie:
- Pozw
ól mi to przemyśleć. Odezwę się. Dzięki za kawę.
Żałuję, że nie mogę zostać na lunch.
Kiedy opuszcza
ł restaurację, nie myślał jednak o jaccuzi.
Zastanawiał się nad tym, co kryło się w jej propozycji. Co ona
sobi
e, u licha, wyobrażała? Sama sugestia, że mógłby oddać
budynek w centrum miasta w zamian za dom Essie Kerrigan
była wyjątkowo bezczelna. Co więcej, Gina najwyraźniej
uważała swoją propozycję za niezwykle atrakcyjną i
oczekiwała, że on przyjmie ją z entuzjazmem.
Ta kobieta by
ła stuknięta albo uważała, że on jest
niespełna rozumu. Wyjął komórkę i zadzwonił do Nathana.
Architekt odebrał, odpowiadając nieco zdyszanym głosem.
Może nie był sam...
- Przepraszam,
że przeszkadzam, przeproś panią ode
mnie, dobrze?
- Nie jestem z kobiet
ą. To po prostu kawał skały.
Natknęliśmy się na nią nagle, kopiąc rów pod fundamenty.
Albo ją wykopiemy, albo musimy zmienić projekt budynku.
- Prosz
ę bardzo, o ile nie jest to mój projekt.
- Na szcz
ęście nie. A jeśli dzwonisz w sprawie twojego
projektu, to nie jest jeszcze gotowy. Wiem, że minęła już cała
godzina, odkąd wyszedłem od ciebie z biura, ale...
- Nie dzwoni
ę w tej sprawie. Czy rozmawiałeś dziś rano
w muzeum z Gina Haskell?
- Dez, wiesz,
że nie mogę ci nic powiedzieć!
- Nie pytam, o czym rozmawiali
ście, ale czy w ogóle
rozmawialiście.
- Nie nazwa
łbym tego rozmową - odpowiedział Nat
powściągliwie. - Powiedziałem jej dzień dobry, a ona mi
odpowiedziała.
Dez zmarszczy
ł brwi.
- I to wszystko?
- Mniej wi
ęcej. Czemu pytasz?
- Bez powodu.
Mo
że Gina nie była jednak tak szalona, jak sądził.
- Nat, nie spiesz si
ę z tym projektem.
- O, to jaki
ś bonus. Rozumiem, że nie będziesz mnie
dręczył aż do jutra?
- Nie, chodzi mi tylko o to,
że być może dokonam jakiś
istotnych zmian. Dam
ci znać, jak się zdecyduję.
C
óż, cały mój plan okazał się totalną klapą, myślała
krytycznie Gina. Jedyne, co się udało, to dostarczenie Dezowi
dziennej porcji rozrywki.
Suma, kt
órej zażądał, była zawrotna, ale z drugiej strony
wszystkim wiadomo, że negocjacje zawsze zaczynają się od
wygórowanych kwot. To część gry.
Wreszcie przesta
ł powtarzać, że budynek nie jest na
sprzedaż. Nieważne, jak wysoka była kwota, ważne, że zaczął
negocjować i nie mógł się już wycofać. Wymieniając cenę,
właściwie zgodził się na zawarcie porozumienia. Pół miliona
dolarów absolutnie nie wchodziło w grę. Mogła mu
zaproponować jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy, a i tak nie
wiedziała, czy uda się tyle uzbierać.
Na samym jarmarku w ogrodzie Essie nie zbije fortuny.
To dopiero pierwszy krok na d
ługiej drodze.
Sta
ło przed nią poważne zadanie. Musi nagłośnić całą
akcję. Miała nadzieję, że Carla i Anne Garrett pomogą jej w
tym.
Mimo wszystko szkoda,
że Dez nie dał się namówić na
kąpiel. Byłoby to najlżej zarobione dziesięć tysięcy dolarów.
Muzeum prze
żywało prawdziwe oblężenie turystów. Po
artykule Anne w „Kronice" i reportażu Carli dotyczącym
kontrowersji wokół Tyler - Royale przez dom Essie
przelewały się tłumy zwiedzających.
Oczywi
ście, pojawiło się też kilka problemów. Jakieś
znudzone dzie
cko przewróciło aparat na wystawie fotografii i
roztrzaskało soczewki. Kiedy Gina poprosiła rodziców o
baczniejsze zwracanie uwagi na pociechę, ojciec dziecka
odparł, że to jej wina, bo nie zapewniła odpowiedniej
przestrzeni dla eksponatu. Zacisnęła zęby i dopiero kiedy
poczuła, że panuje nad głosem, odpowiedziała:
- W
łaśnie nad tym pracujemy. Wszystkim nam zależy na
powiększeniu powierzchni muzeum i z wielką ochotą przyjmę
każdą dotację na ten cel.
Rodzice dziecka spojrzeli na ni
ą tak, jakby wyrosły jej
r
ogi, po czym bez słowa przeszli do następnej sali.
Gina sprz
ątnęła potłuczone szkło i postanowiła napić się
czegoś zimnego.
Nagle w holu ujrza
ła jedną z wolontariuszek otoczoną
przez coś, co wyglądało jak ławica rozwścieczonych piranii.
Zszokowana Gina spo
jrzała jeszcze raz i zdała sobie sprawę,
że była to jedynie grupka dzieci w wieku przedszkolnym.
Każde z nich skakało, wymachując banknotami, a opiekunka
zupełnie poważnie wyjaśniała, że jest to doświadczenie
edukacyjne - samodzielne kupno biletu.
Zaraz za rozwrzeszczan
ą gromadką ujrzała opartego o
ścianę Deza. Przyglądał się wszystkiemu nieco zdziwiony. Nie
mógł wybrać gorszego momentu na rozmowę o interesach. Jak
zwykle.
- Ja zajm
ę się pieniędzmi, Beth - zwróciła się Gina do
wolontariuszki. - A ty stempluj im r
ęce. Potem oprowadzisz
ich po wystawie.
Beth nie wygl
ądała na szczęśliwą i trudno się jej dziwić.
- Pe
łny odjazd - wycedziła przez zęby. Podstemplowała
ostatnią małą rękę i zapędziła gromadkę na piętro.
- Czym mog
ę służyć? - zwróciła się Gina do Deza.
- Przyszed
łem kupić bilet na festyn. Tylko tyle?
- Rozwa
żyłeś już moją ofertę?
- Kt
órą? - zapytał, wyjmując pieniądze.
Udawa
ła, że nie usłyszała pytania. Lepiej, żeby oboje
zapomnieli o jaccuzi. Chyba tylko chwilowe szaleństwo
skłoniło ją do złożenia mu tej propozycji.
- Obawiam si
ę, że pół miliona to więcej, niż zarząd
zgodzi się zapłacić.
- A zatem nie ma o czym rozmawia
ć.
- Ale jestem prawie pewna,
że jeśli rozważyłbyś
obniżenie stawki...
- Co takiego? - zapyta
ł uprzejmie.
Gina stara
ła się powstrzymać uśmiech. Był
zainteresowany i nie potrafił tego ukryć.
- My
ślę, że zgodziliby się na sto pięćdziesiąt tysięcy. No i
oczywiście dom Essie.
- Och, oczywi
ście, pamiętam o tym. Sto pięćdziesiąt,
hm...?
Cisza przeci
ągała się, gdy nagle przerwał ją tupot małych
stóp w pomieszczeniu na górze. Gina podała Dezowi bilet.
- Od niczego doszli
śmy do takiej sumy, zaledwie w kilka
dni... -
powiedział w końcu. - Nieźle, jeszcze kilka takich
posunięć i może się dogadamy.
Wzi
ął bilet. Ginę zamurowało.
- Nawet nie chcesz negocjowa
ć?
- Poda
łem ci moją cenę, złotko.
- Ale rynek nieruchomo
ści nie działa w ten sposób. I
nigdy nie działał. Już pewnie neandertalczycy umieli się
targować i zapewne dochodzili do porozumienia.
- Nie czuj
ę się neandertalczykiem, choć podejrzewam, że
chętnie polemizowałabyś na ten temat. A nawiasem mówiąc,
kwota, o której mówiłem, jest najniższa, jaką w ogóle
mógłbym być zainteresowany. Więc jeżeli już poruszamy
kwestię ceny...
- Chcesz negocjowa
ć, czy nadal tylko drażnisz się ze
mną? Gdybym zaproponowała tyle, ile żądałeś, podniósłbyś
cenę?
- By
ć może. Daj spokój, Gino. Zapomnij o tym budynku.
Nie dostaniesz go.
- Mo
że i nie, ale jedno jest pewne. Jeśli go zniszczysz,
pożałujesz, już ja się o to postaram.
Musn
ął biletem jej policzek.
-
Śmiało, przynajmniej będziesz miała zajęcie.
Gina przyby
ła do telewizji wcześnie i czekała w małym
pokoiku tuż obok studia. Starała się zająć myśli, przeglądając
gazety, kiedy do pokoju weszła Carla.
- Nie wiedzia
łam, że prowadzisz dzisiejszy program -
powiedziała Gina, oddychając z ulgą.
- Nie prowadz
ę. Wpadłam tylko na chwilę coś załatwić.
To jest show Jasona, rozluźnij się, a wszystko pójdzie
świetnie. Przyniosłaś rekwizyty? To zawsze robi wrażenie.
Gina wskaza
ła pudło na stoliku.
- Mia
łam nadzieję, że porozmawiam z gospodarzem
programu jeszcze przed nagraniem o kwestiach, które
chciałabym poruszyć.
Carla pokr
ęciła głową.
- Jason nigdy nie rozmawia z go
śćmi przed programem.
Dzięki temu właśnie rozmowa w studiu jest bardziej
spontaniczna.
- I bardziej zaskakuj
ąca - stwierdziła ponuro Gina. -
Szczególnie dla gościa.
Carla u
śmiechnęła się.
- Po prostu si
ę nie przejmuj i odpowiadaj na pytania.
Powiedz o rzeczach, które przyniosłaś. Naprawdę robisz
niesamowite wrażenie, kiedy opowiadasz o historii.
Do pokoju zajrza
ła młoda kobieta.
- Pani Haskell? Jason jest gotowy.
Ale ja nie, pomy
ślała Gina i próbując opanować nerwy,
weszła do studia. Przez chwilę była sama. Nagle otworzyły się
drzwi i wszedł energiczny, młody mężczyzna. Zgrabnym
ruchem przypiął sobie mikrofon, usiadł przy biurku i rozejrzał
się.
- Gdzie moje notatki? - krzykn
ął. - Kogo my tu dzisiaj
mamy?
Gina pr
óbowała się nie załamać. On nawet nie miał
pojęcia, z kim będzie dzisiaj rozmawiał! To z pewnością nie
wróżyło nic dobrego.
Asystentka poda
ła mu notatki i znikła z planu.
- Dobry wiecz
ór, witam w programie „Co nowego?". Dziś
wieczorem naszym gościem jest Gina Haskell z Towarzystwa
Historycznego
Hrabstwa Kerrigan. Będziemy rozmawiać o
podjętej przez nią akcji ratowania budynku Tyler - Royale.
Panno Haskell, proszę nam powiedzieć, skąd to
zainteresowanie domem handlowym?
Nie po to tu przysz
łam, chciała odpowiedzieć, ale się
powstrzymała. Przypomniała sobie, co mówiła Carla. Ten
facet wie, co robi i zna się na rzeczy. Może Tyler - Royale to
tylko
wstęp?
- Zawsze interesowa
ł mnie ten budynek. Sądzę, że każdy
mieszkaniec Lakemont zna go i zachwyca się jego cudownym
atrium z witrażową kopułą i mozaikową posadzką.
- I ogromn
ą, czerwoną, inkrustowaną różą na samym
środku. Spotkajmy się pod różą - zacytował. - Zastanawiam
się, gdzie będą umawiali się mieszkańcy Lakemont, jeśli
budynek zostanie zburzony. Czy „spotkajmy się przy skrzynce
pocztowej na rogu" nie brzmi czarująco?
Gina u
śmiechnęła się.
- Tak, to brzmi prawie jak tytu
ł książki. „Spotkanie pod
różą - wspomnienia z Tyler - Royale".
Mia
ła nadzieję, że Dez ogląda program. Sama myśl, że
mogłaby powstać książka poświęcona miejscu, które chciał
zniszczyć, powinna go zelektryzować.
- Niez
łe. Powiedz, Gino, jakie jest twoje najbardziej
wyraziste wspo
mnienie związane z tą różą? Może spotkanie z
matką na zakupach?
To pytanie zbi
ło ją nieco z tropu.
- Nie. - Wzi
ęła głęboki oddech i uśmiechnęła się. - Moje
wspomnienie związane jest z randką. To było jeszcze w szkole
średniej.
Jason wpatrywa
ł się w nią z zainteresowaniem, co trochę
ją peszyło. Na szczęście nie drążył tematu.
- A jak dzia
łania na rzecz ratowania budynku? Żałosne,
chciała powiedzieć.
- Spotka
łam się kilka razy z panem Kerriganem i
omawialiśmy różne projekty.
- Rozumiem,
że jednym z nich jest wykorzystanie
budynku jako nowej siedziby muzeum.
- Tak, to jedna z wielu mo
żliwości, którą rozważaliśmy. -
Miała teraz swoje pięć minut. - Muzeum potrzebuje więcej
przestrzeni. Musimy zdecydować, czy przeniesiemy się do
większego budynku, czy też powiększymy obecną siedzibę.
Prosimy o wsparcie i dotacje na ten cel.
- To bardzo cenna inicjatywa. Musisz mi przypomnie
ć,
żebym i ja się dołożył, o kwocie porozmawiamy później.
- Z przyjemno
ścią.
- Sprawami muzeum zajmujesz si
ę już wiele lat, powiedz
nam,
dlaczego historia tak bardzo cię urzekła?
Nareszcie poczu
ła się pewniej, znalazła się na znajomym
gruncie.
- W liceum moj
ą nauczycielką historii była Essie
Kerrigan, która stworzyła muzeum. Uwielbiałam słuchać
opowieści o jej zbiorach. Weźmy na przykład ten pojemnik na
ciasteczka. -
Ostrożnie wyjęła z pudła gliniane naczynie. -
Essie kupiła go w sklepie z antykami za kilka dolarów. Po
prostu spodobał się jej. Ale pojemnik miał niezwykły znak na
spodzie. -
Pokazała go do kamery. - Essie starała się dociec,
co on oznacza i okazało się, że jest to bardzo rzadki przykład
jednego z pierwszych naczyń glinianych wyrabianych w
Hrabstwie Kerrigan. Przyniosłam też eksponaty z okresu
prehistorycznego. Kamienną siekierę i grot strzały wykopane
na naszych terenach. W zbiorach muzeum mamy du
żo takich
znalezisk, ale niestety brakuje nam miejsca, żeby je
prezentować. W nowym budynku moglibyśmy urządzić stałą
ekspozycję.
- Musz
ę przyznać, że nie jestem wielkim fanem
kamiennych siekier -
powiedział Jason. - Czy masz jeszcze
coś ciekawego w tym pudle?
Gina wyci
ągnęła karnecik w kolorze kości słoniowej z
małą różową wstążką.
- To jest karnet z pierwszego balu, ma przesz
ło sto lat.
Każda panna na balu miała taki zeszycik, do którego
wpisywali się chłopcy, rezerwując tańce. Ten należał do matki
Essie, a na balu, na którym go miała, poznała swojego
przyszłego męża.
- Dzisiaj ch
łopcy i dziewczyny poznają się zupełnie
inaczej, nieprawdaż? - zauważył Jason z przekąsem.
Gina u
śmiechnęła się.
- Tak. Ale w tamtych czasach by
ło znacznie ciekawiej.
Matka Essie miała aż dwie przyzwoitki, które obserwowały ją
w tańcu. Dodam tylko, że ten bal, co ciekawe, odbył się w
nowo oddanym budynku, którym był właśnie Tyler - Royale.
Znaleźliśmy
kilka
fotografii
z
tamtego
okresu,
przedstawiających młode panny wchodzące do towarzystwa.
Zdjęcia zostały zrobione w atrium, dokładnie pod różą.
- To niesamowite. Zastanawiam si
ę, dlaczego taka
wspaniała tradycja zaginęła.
- Mo
że dlatego, że potem otwarto tam centrum handlowe.
Obecnie trudno sobie wyobrazić tańczące tam pary, choć to
niezły pomysł i może, jeśli pan Kerrigan się zgodzi, tak się
stanie.
- Zatem spytajmy go o zdanie. Postanowili
śmy poprosić
pana Kerrigana, by w
łączył się do naszej dyskusji - powiedział
Jason.
Gina by
ła zupełnie zaskoczona. Jestem w pułapce,
pomyślała. Dlaczego Carla mnie nie ostrzegła?
Do studia wszed
ł Dez. Przywitał się z Jasonem. Gina
również podała mu rękę, a on zamiast potrząsnąć nią, podniósł
ją do ust.
Odruchowo zacisn
ęła dłoń w pięść. Musnął ustami każdą
zaciśniętą kostkę i uśmiechnął się.
- Witaj, Gino.
- Zaczynajmy - powiedzia
ł Jason. - Koniec formalności,
możecie się rozejść do swoich narożników. Dez, co z balem?
Czy odbędzie się on w Tyler - Royale, jak sugerowała Gina?
- O to musisz spyta
ć organizatorów balu. Albo kogoś z
Tyler -
Royale. Dopóki sklep nie zostanie zamknięty, nie mam
nic do powiedzenia.
- Ale ju
ż niedługo staniesz się pełnoprawnym
właścicielem. Co wtedy?
- Nie podj
ąłem żadnej decyzji. Tak jak powiedziałem,
jeszcze nie jestem właścicielem.
- Kr
ążą plotki, że zamierzasz wybudować wieżowiec z
apartamentami.
- Po mie
ście zawsze krążą jakieś plotki. Za wcześnie, aby
mówić o konkretach.
- Ale zamierzasz zburzy
ć stary budynek?
- Powtarzam, nie podj
ąłem jeszcze żadnej decyzji.
- Pomy
śl jednak, jakim bohaterem stałbyś się w oczach
wszystkich mieszkańców, jeśli zachowałbyś się szlachetnie i
ocalił Tyler - Royale - dodała Gina.
- Ja? Raczej ty, to przecie
ż twój pomysł. Jason uśmiechał
się.
- Ale ja my
ślę przede wszystkim o muzeum, nie o
zaspokojeniu własnego ego!
- W
łaśnie, co z muzeum, Dez - spytał zadowolony z
sytuacji Jason. -
Musisz być tym zainteresowany, w końcu to
twoja babka je założyła?
- Moja cioteczna babka. Essie by
ła siostrą mojej babki.
- C
óż się stało, że nagle tak doskonale orientujesz się w
rodzinnych koligacjach? -
spytała z ironią Gina.
Dez pos
łał jej swój najbardziej czarujący uśmiech.
- Wiem o Kerriganach sporo, ale zawsze z ch
ęcią
posłucham tego, co ty o nich wiesz. - Zwrócił się do Jasona. -
Oczywiście że chcę, aby muzeum prosperowało i rozwijało
się. Niestety, w obecnym miejscu nie ma za dużo przestrzeni i
jasne jest, że należałoby je gdzieś przenieść.
- Do Tyler - Royale? - spyta
ł Jason.
- Zdecyduje o tym zarz
ąd muzeum, nie ja. Ale z
przyjemnością poprę ten plan.
Gin
ę zatkało.
- Co zrobisz?
- Kilka dni temu wspomina
łaś coś o jaccuzi - ciągnął Dez
z dziwnym uśmiechem. - Jeśli wejdziemy tam razem, ofiaruję
sto dolarów.
- Tylko sto dolar
ów? Taka kwota nie jest warta wysiłku.
- Sto dolar
ów za każdą minutę.
- Co ty na to, Gino? - spyta
ł Jason. - Możesz w prosty
sposób zarobić duże pieniądze dla muzeum.
No tak, Dez zap
ędził ją w kozi róg. Teraz nie mogła
odmówić.
- Zgoda. Kiedy si
ę spotykamy?
- Proponuj
ę piątkowy wieczór, o ósmej - odpowiedział
Dez. - W atrium.
- W Tyler - Royale?
- Tak, kochanie. Spotkanie pod r
óżą.
ROZDZIA
Ł ÓSMY
Jason patrzy
ł na nich z otwartymi ustami i czekał na
rozwój sytuacji. Gina pomyślała, że doskonale go rozumie.
- W skle - sklepie? - wyj
ąkała. Dez uniósł brwi i wyjaśnił:
- To przecie
ż serce całej akcji. No, chyba że wolisz mój
prywatny basen... Wiem, że czekałaś niecierpliwie, żebym cię
tam zaprosił. Może to niezły pomysł... Moglibyśmy w
intymnej atmosferze porozmawiać o tym, co będzie najlepsze
dla muzeum.
Jego g
łos brzmiał niewinnie, ale nie zamierzała się na to
nabrać. Skąd ta nagła troska o muzeum?!
- Rozmawia
łem już z zarządem Tyler - Royale -
kontynuował. - Byli zachwyceni. Są pewni, że taka akcja
reklamowa przyciągnie masę klientów. - Przerwał na chwilę i
dodał z uśmiechem: - Dyrektor generalny zaklinał mnie,
żebym cię przekonał.
Gina nadal wpatrywa
ła się w niego zszokowana. Nie
potrafiła nic powiedzieć. Wtedy Dez uprzejmie przypomniał,
że to ona pierwsza zaproponowała takie rozwiązanie i jeśli
teraz się z niego wycofa, może w ogóle nie rozkręcać zbiórki
pieniędzy, bo tylko się ośmieszy.
Musia
ła przyznać, że zastawił na nią bardzo sprytną
pułapkę. Nie miała pojęcia, jak się z tego wywinąć.
Zapewne zrobi
ł to specjalnie przed kamerami, aby nie dać
jej zbyt wiele czasu do namysłu.
- W porz
ądku - odezwała się, z trudem wydobywając głos
z gardła. - W piątek o ósmej w atrium.
Jason wygl
ądał tak, jakby dopiero teraz odzyskał władzę
nad swoją szczęką.
- My
ślę, że właśnie nadałaś nowe znaczenie spotkaniom
pod różą. Wspominałaś wcześniej, że matka Essie miała dwie
przyzwoitki, kiedy szła na bal. Jestem pewien, że ty będziesz
miała co najmniej sto razy tyle obserwatorów w czasie kąpieli.
Dzi
ęki, Jason, pomyślała, to na pewno doda mi otuchy.
- My
ślę, że powinnaś też wziąć coś w rodzaju karneciku -
dorzu
cił Dez figlarnie. - Tylko musi to być całkiem spory
notes. Z pewnością będziesz miała mnóstwo chętnych.
- Jak widzicie, nasz dzisiejszy program rzeczywi
ście
obfitował w niespodzianki! - powiedział Jason, zwracając się
do kamery. -
Zatem do piątku! I nie martwcie się, jeśli nie
możecie przyjść do Tyler - Royale o ósmej. Wystarczy
włączyć nasz program, będziemy dla was komentować
wszystko na żywo!
W studio zgas
ła czerwona lampka i Jason podszedł do
nich z uśmiechem.
- Dzi
ęki za świetne przedstawienie!
Gina zapad
ła się w miękkim krześle i zakryła twarz
dłońmi. Cicho jęknęła.
- Chcesz
łyk wody? - spytał Dez, a kiedy nie
odpowiadała, dodał: - To może filiżankę kawy? Kieliszek
wódki?
- Nie! Marz
ę tylko o jednym. Chcę, żebyś zniknął mi z
oczu. Na zawsze.
Zachowywa
ł się tak, jakby nie słyszał. Przyglądał się ze
zdumieniem niebieskiemu garnkowi, stojącemu na stole. -
- Co widz
ę?! Mój stary znajomy! Mogę go obejrzeć?
Gina machnęła ręką przyzwalająco. Garnek był cenny, ale
nie ruszy
ła się, żeby podać go Dezowi. Obawiała się, że
nie opanuje morderczego instynktu i rozbije naczynie na jego
głowie.
Dez obejrza
ł garnek z sentymentalnym uśmiechem, po
czym zapakował starannie do pudła i najwyraźniej zamierzał
je nieść.
- Ja to wezm
ę - powiedziała Gina zdecydowanie.
- To
żaden problem. Jak go tu dostarczyłaś?
- Zwyczajnie - przyjecha
ł taksówką.
- Odwioz
ę was teraz na miejsce.
- Nie, dzi
ęki.
- Potraktuj to jako oryginalny datek na rzecz muzeum.
Nie mia
ła siły dłużej protestować. Poza tym chciała
porozmawiać jeszcze o kilku sprawach, a studio telewizyjne z
mnóstwem kamer i mikrofonów nie było najlepszym
miejscem ku temu.
- W porz
ądku, podrzuć mnie do domu.
Dez otworzy
ł jej drzwi samochodu i troskliwie umieścił
garnek za siedzeniem. Kiedy ruszyli, zapytała:
- Dlaczego wymy
śliłeś, żeby wstawić jaccuzi do Tyler -
Royale?
- To proste. Sklep
świetnie się do tego nadaje i będzie
miał przy okazji niezłą reklamę. - Zerknął na jej minę i
zapytał: - Dlaczego podchodzisz do tego tak osobiście? Ludzie
cz
ęsto kąpią się wspólnie i zwykle nic to nie znaczy.
Teoretycznie mia
ł rację. Baseny i wodne parki rozrywki
by
ły przecież pełne entuzjastów wodnych szaleństw i nie było
w tym nic nieprzyzwoitego.
Jedyne, co musz
ę zrobić, przekonywała się w duchu, to
wytrzymać jak najdłużej w ciepłej wodzie z miłymi
bąbelkami. Mogę uprzyjemniać sobie czas wymyślaniem
okrutnych tortur dla Deza. A kiedy wreszcie wyjdę, muzeum
będzie bogatsze o setki albo nawet tysiące dolarów.
Ale to t
łumaczenie wcale jej nie uspokajało. Jego
propozycja od początku miała w sobie coś intymnego i żadne
argumenty nie mogły tego zmienić.
Chocia
ż z drugiej strony trudno oczekiwać intymnej
atmosfery i niemoralnych propozycji w obecności tłumu
gapiów, nieprawdaż?
- A mo
że Tyler - Royale ci nie odpowiada? Może jest
właśnie zbyt mało kameralne? - rzucił po chwili Dez. -
Wolałabyś bardziej intymną atmosferę?
Postanowi
ła zignorować tę uwagę.
- Po prostu nie mam zwyczaju paradowa
ć przed
publicznością w kostiumie kąpielowym. A swoją drogą
ciekawe, dlaczego zgodziłeś się na ten cyrk?
- Powiedzia
łaś, że przyjmiesz zaproszenie do wspólnej
kąpieli za dziesięć tysięcy dolarów, ale nie zaznaczyłaś, że
muszą to być moje pieniądze. Postanowiłem więc
wykorzystać okazję i skoro Tyler - Royale okazało się
zainteresowane... Poza tym byłem pewien, że nie przepuścisz
żadnej okazji, by zarobić pieniądze dla muzeum. A skoro nie
lubisz paradować w kostiumie, mam lepszy pomysł. Myślę, że
zapłaciliby jeszcze więcej, gdybyś zgodziła się wystąpić nago!
- Chyba w twoich snach, Kerrigan!
- Ej! - za
śmiał się. - Nie powinnaś tak szybko odrzucać
mo
żliwości podwojenia stawki! Dwieście dolarów za minutę
bez kostiumu to dobra oferta!
Poniewa
ż podjechali właśnie pod jej dom, szybko
otworzyła drzwiczki samochodu.
- Dzi
ęki, nie musisz mnie odprowadzać do drzwi.
- Mo
że nie muszę, ale chcę - odpowiedział, wysuwając
się zza kierownicy. - Zostaw ten garnek, podrzucę ci go jutro
w drodze do pracy.
Kiedy szuka
ła w torebce kluczy, przysunął się bliżej i
zapytał:
- No, jak? Jeste
ś gotowa na drugą lekcję? Szczerze
mówiąc, zamierzam z niej zwiać, pomyślała.
- Czy
żbyś miał problemy ze znalezieniem partnerki,
której nie będziesz musiał udzielać lekcji?
U
śmiechnął się i objął ją ramieniem. Następnie oparł się o
barierkę werandy i odwrócił Ginę do siebie.
Wpatrywa
ł się w nią z takim natężeniem, że poczuła
dziwne dreszcze na całym ciele. Powoli przyciągał ją coraz
bliżej, aż poczuła jego oddech na skórze. W wieczornym
chłodzie ciepło jego ciała działało niemal magnetycznie.
Jego usta wolno pie
ściły jej policzek i nieuchronnie
przesuwały się w stronę warg. Zatrzepotała nerwowo
powiekami i chociaż z całych sił starała się zachować spokój i
opanowanie, wątpiła, czy jej się uda.
Zreszt
ą czuła, że gdzieś głęboko w środku rodzi się w niej
przyzwolenie na ten pocałunek. Ostatkiem sił próbowała
wyswobodzić się z jego ramion, ale nie dał jej żadnej szansy.
Ca
łował ją długo i delikatnie, dokładnie i bez pośpiechu
poznawał jej usta i smak języka. Pod wpływem jego czułego
dotyku zapomnia
ła o oporze, rozluźniła się i czerpała
przyjemność z tej pieszczoty.
Poca
łunek przeciągał się w nieskończoność, a mimo to
ciągle nie miała dość. Kiedy w końcu Dez oderwał się od jej
ust, niemal chciała zaprotestować. Na szczęście nie miała siły,
by się odezwać.
Dez powiedzia
ł cicho:
- Grzeczna dziewczynka, wida
ć, że odrobiłaś lekcję.
Zanim zd
ążyła odpowiedzieć, drzwi otworzyły się i
pojawiła się w nich pani Mason, sąsiadka z dołu, ubrana w
dziwny strój w szkocką kratę. W ręku trzymała druciany
koszyk z symbolem miejscowej mleczarni, z którego sterczały
pękate butelki.
- Przepraszam - odezwa
ła się cierpko. - Stoicie akurat w
miejscu przeznaczonym na butelki.
Przesun
ęła ich zdecydowanym ruchem i energicznie
postawiła koszyk.
Potem otaksowa
ła ich potępiającym spojrzeniem i z
trzaskiem zamknęła drzwi.
- Ona jest szalona - wyszepta
ła Gina, kiedy tylko kobieta
znikła. - W tej dzielnicy od lat nikt nie rozwozi mleka.
- Naprawd
ę myślisz, że chodziło jej o mleko? - zaśmiał
się Dez. - Chodź bliżej, to wyjaśnię ci, jaki był prawdziwy
powód tej scenki.
U
śmiechnęła się, ale nie zrobiła nawet kroku. Wpatrywała
się w koszyk zostawiony przez panią Mason.
- Zapytam j
ą, czy nie zechciałaby podarować go naszemu
muzeum. Nie mamy nic takiego w naszych zbiorach.
- Niez
ły sposób, żeby pokazać facetowi, gdzie jego
miejsce -
mruknął Dez. - Zaraz za koszykiem na butelki.
Westchn
ął ciężko i zszedł po schodkach werandy.
Słyszała, jak pogwizduje, idąc do samochodu, i zamyślona
oparła się o barierkę.
W zasadzie powinna podzi
ękować pani Mason. Lekcja
Deza tak ją pochłonęła, że jeszcze chwila, a zaprosiłaby go na
górę na końcowy egzamin.
A to by by
ło niewybaczalnie głupie.
Ju
ż następnego dnia wszystkie media w mieście trąbiły o
wielkiej akcji zbiórki pieniędzy dla muzeum. Gina stała przy
kontuarze na dole, przeglądała z obawą gazety i zastanawiała
się, jak dała się w to wciągnąć.
Nagle w drzwiach pojawi
ła się Anne Garrett. Szybkim
krokiem podeszła do kasy i spojrzała na Ginę z uznaniem.
- Nie dziwi
ę się, że nie znalazłaś czasu, żeby spotkać się
ze mną i omówić kampanię na rzecz muzeum. Widzę, że
postanowiłaś wziąć sprawy w swoje ręce!
- Przepraszam ci
ę, już wiele razy miałam do ciebie
zadzwonić, ale tyle się dzieje ostatnio! Mamy trzy razy więcej
gości niż zwykle. Ale wciąż bardzo mi zależy na naszym
spotkaniu. Nie sądzę, abym wytrzymała w piątkowej kąpieli
aż tyle, żeby starczyło na wszystkie potrzeby muzeum.
- Dlaczego nie? - wymrucza
ła Anne. - To przecież czysta
przyjemność - kąpiel w towarzystwie przystojnego
mężczyzny. .. W porządku, żartowałam - dodała, widząc
gniewne spojrzenie Giny.
- Zamiast kpi
ć, podpowiedz mi lepiej, jak go
przechytrzyć. Wymyśliłam, że wpuszczę do basenu mnóstwo
płynu do kąpieli i może uda mi się ukryć w tej pianie.
- Przykro mi, ale ten pomys
ł nie przejdzie. Nie możesz
wla
ć płynu do kąpieli do jaccuzi, to zabronione. Podobno od
tego zatykają się dysze i całe urządzenie może się zepsuć.
Trzeba wymyślić coś innego, właściwie jest pewien sposób...
W tym momencie Gina us
łyszała skrzypnięcie drzwi.
Zamachała gwałtownie rękoma, dając znak Anne, żeby
natychmiast zamilk
ła.
Dez wszed
ł do środka i postawił przy drzwiach pudło z
garnkiem.
- Przepraszam,
że nie odwiozłem go rano, jak obiecałem,
ale byłem bardzo zajęty.
- Nic si
ę nie stało, ważne, że dotarł cały.
- Mam nadziej
ę, nie zaglądałem do środka. Chyba wam
przeszko
dziłem... To dziwne, ale zawsze, kiedy widzę was
razem, ogarniają mnie niepokojące podejrzenia...
- Daj spokój -
zaśmiała się Anne. - Wpadłam na chwilę po
kilka biletów na festyn. Chcemy je rozlosować wśród naszych
czytelników.
Gina przygotowa
ła plik biletów i podała Anne
pokwitowanie do wypełnienia. Anne nabazgrała coś na dole
strony i rzuciła pospiesznie:
- Wype
łnij za mnie resztę. Muszę już lecieć! Wrzuciła
bilety do torby, pożegnała się i wyszła.
Gina zagryz
ła wargi niezadowolona, że nie zdążyła
wyciągnąć od Anne tego, co ją najbardziej interesowało.
Trudno, może jeszcze zdoła się dowiedzieć, o jaki sposób
chodziło.
- Czy ty te
ż weźmiesz kilka biletów? - zapytała Deza. -
Mógłbyś je rozprowadzić wśród swoich pracowników.
- Dzi
ęki, ale myślę, że jeśli chodzi o wsparcie dla
muzeum, zrobiłem już swoje. Kupiłaś nowy kostium?
Spojrza
ła na niego zaskoczona.
- Sk
ąd wiesz...?
- Bo
żadna kobieta nie weszłaby publicznie do jaccuzi w
starym -
odpowiedział z uśmiechem.
Przechyli
ł się nad blatem i nieoczekiwanie pocałował ją w
usta.
- To by
ła trzecia lekcja? - spytała spokojnie.
- Sk
ąd, nie mamy teraz czasu na naukę. To tylko szybki
sprawdzian, mała powtórka materiału.
U
śmiechnął się figlarnie i wyszedł.
Patrzy
ła za nim przez chwilę, po czym sięgnęła po
formularz zostawiony przez Anne. Ku swemu zaskoczeniu
zamiast podpisu na dole kartki zobaczyła dwa słowa -
rozwiązanie jej obaw i wątpliwości.
Doskona
łe rozwiązanie.
- Eleanor! - zawo
łała podniecona. - Możesz mnie zastąpić
na chwilę? Muszę skoczyć do sklepu!
Taks
ówkarz, który wiózł ją w piątkowy wieczór do
centrum, spoglądał podejrzanym wzrokiem na trzy wielkie
worki, które wpakowała do samochodu.
- Wioz
łem kiedyś klauna na przyjęcie do jakiegoś
dzieciaka. Miał chyba z setkę balonów. Ledwie się wszystkie
pomieściły, niektóre wystawały przez okno. A jeden mój
kumpel opowiadał, że wsiadł do niego facet z ciężkimi
workami i kazał się zawieźć do portu. Utopił tam wszystkie
worki. Potem okazało się, że było w nich poćwiartowane
ciało. Tak, tak, czasem człowiek sam nie wie, co przewozi -
dodał w zadumie.
Gina spojrza
ła na niego z niesmakiem.
- Ale to jest za ci
ężkie na balony, a za lekkie na ciało -
zaśmiał się zadowolony z dowcipu.
- Gratuluj
ę! Jest pan prawdziwym mistrzem dedukcji -
odparła cierpko.
- To co pani tam ma?
- Nie mog
ę zepsuć panu dobrej zabawy. Pana spekulacje
są dużo atrakcyjniejsze niż zawartość tych worków. Jesteśmy
już prawie na miejscu, proszę się zatrzymać przed głównymi
drzwiami.
Przed wej
ściem stały już wozy transmisyjne dwóch stacji
telewizyjny
ch, ale ku zdziwieniu Giny nie widać było żadnych
gapiów.
Zap
łaciła taksówkarzowi i dodała litościwie:
- Je
śli chce pan się dowiedzieć, co jest w tych torbach,
proszę oglądać dziś ostatnie wiadomości.
- A! Poznaj
ę! Pani jest od tej akcji na rzecz muzeum!
Jeżdżę całą noc, ale mówiłem żonie, żeby mi wszystko
nagrała. Obejrzę, jak wrócę.
- Mam nadziej
ę, że się pan nie rozczaruje - mruknęła
Gina i wysiadła z samochodu.
Wesz
ła do holu i znów zdziwił ją brak widzów. Zaczynała
odczuwać lekkie rozczarowanie. Po co tyle starań i
poświęcenia, jeśli nikogo to nie interesuje? To miała być
przede wszystkim świetna kampania reklamowa dla muzeum,
ale jeśli nikt nie chce tego oglądać, cała akcja nie ma sensu!
Przesz
ła do atrium i stanęła zszokowana. Kłębił się tu taki
tłum ludzi, że nie można było wcisnąć nawet szpilki. Wszyscy
kręcili się w poszukiwaniu najlepszego punktu widokowego,
nawet balkony wypełnione były ciekawskimi.
Z trudem przeciska
ła się pomiędzy zbitym tłumem, aż w
ko
ńcu dotarła do środka. W samym centrum, wprost pod różą,
zainstalowana została wielka wanna wypełniona wodą z
syczącymi wesoło bąbelkami.
Gina patrzy
ła lekko przerażona. Nigdy jeszcze nie
widziała tak wielkiej wanny, wyglądała w zasadzie jak mały
basen.
C
óż, miała jedynie cichą nadzieję, że trzy worki jakoś
wystarczą.
Dez kr
ęcił się wśród tłumu, rozmawiał z dziennikarzami,
ustalał szczegóły z obsługą i nie widział, kiedy Gina pojawiła
się w atrium. Ale nagle dało się zauważyć poruszenie wśród
ludzi, zgiełk na chwilę przycichł, a potem wybuchnął ze
zdwojoną siłą.
Dez sko
ńczył rozmowę i przecisnął się do centrum
wydarzeń. To, co zobaczył, wprawiło go w lekki szok.
Na
środku stała Gina w czymś na kształt obszernego
szlafroka i wydawała się niezwykle z siebie zadowolona.
Obok niej leżały trzy wielkie puste worki, a wanna...
Musia
ł przetrzeć oczy, żeby się upewnić, że to nie
halucynacje.
Wanna wype
łniona była mnóstwem kolorowych
plastikowych zabawek. Kłębiły się wszędzie, szczelnie
wypełniały całą powierzchnię i podskakiwały razem z
bąbelkami.
Przed oczami mia
ł dziesiątki kaczek - zielone, czerwone,
niebieskie i zwykłe żółte kaczuszki z czerwonymi dziobkami.
Między nimi pływały piszczące krokodyle, delfiny,
ośmiornice i wieloryby, o brzeg wanny obijał się jakiś
nienaturalnie fioletowy krab. Ale to nie wszystko. Na falach
kołysały się dmuchane łódki, żaglówki, statki wojskowe, a
nawet łódź podwodna.
Dez patrzy
ł zaskoczony, w końcu wyjąkał:
- Nie
źle. Widzę, że wytoczyłaś ciężką broń.
- Po prostu przej
ęłam twój sposób myślenia, Dez. To
rzeczywiście byłaby głupota siedzieć tu za sto dolarów, kiedy
mogę zarobić dwieście. - Uśmiechnęła się czarująco i zrzuciła
okrycie. Pod spodem miała jaskraworóżowy kostium
kąpielowy.
Przemkn
ęło mu przez głowę, że kolorystycznie świetnie
pasuje do całej tej menażerii, ale zaraz potem uświadomił
sobie, co właśnie usłyszał. Chciała dostać dwieście dolarów za
minutę, więc...
- Wskakuj zatem do wanny i podaj mi kostium - rzuci
ł,
nie wierząc, że zdecyduje się na to.
Gina zgrabnie wesz
ła do wody, co wywołało niemałe
poruszenie zaró
wno wśród zgromadzonej publiczności, jak i
wśród gumowych zwierzątek.
Z trudem rozgarn
ęła nieco zabawki i usadowiła się
pomiędzy nimi. Następnie, przy niemałym aplauzie gapiów,
zaczęła zdejmować kostium. Widać było, że nie idzie jej to
zbyt sprawnie. Zwier
zątka szczelnie wypełniały wannę i
utrudniały swobodę ruchów.
Po chwili jednak spo
śród zabawek wynurzyło się smukłe
ramię, na końcu którego zwisał różowy biustonosz. Tłum
zareagował głośnymi brawami.
Dez wyci
ągnął rękę i złapał ramiączko stanika. Chociaż
t
rzymał w ręku niezbity dowód, wciąż nie mógł uwierzyć, że
naprawdę to zrobiła.
- My
ślę, że to wystarczy - odezwał się, z trudem
wydobywając głos z wysuszonego gardła. - Udowodniłaś, że
dla muzeum gotowa jesteś na daleko idące poświęcenie.
Spojrza
ła na niego z miną niewiniątka.
- Ale to nie znaczy,
że chcesz się wycofać ze swojej
oferty? Boję się, że potem powiesz, że płacisz tylko sto
pięćdziesiąt, bo zatrzymałam się w pół drogi. Jeśli tak, to
lepiej oddam ci też drugą część kostiumu...
Pokr
ęcił głową z niedowierzaniem.
- Masz chyba wystarczaj
ąco dużo świadków. Dwieście
dolarów za minutę, począwszy od teraz. - Zerknął na zegar i
powiedział: - Ósma dwanaście, startujemy!
Zanurzy
ła się głębiej, tak że znad stada kaczuszek
wystawała jej tylko głowa, i zerknęła na niego figlarnie.
- Dlaczego nie wchodzisz? Woda jest wspania
ła!
W jej oczach b
łyszczały małe chochliki. Wyraźnie chciała
się zabawić jego kosztem, a na to Dez nie miał szczególnej
ochoty.
Ci
ągle trzymając jej biustonosz, podniósł rękę do góry,
zakręcił nim kilka razy w powietrzu i zawołał:
- Poniewa
ż Gina nie będzie już tego potrzebowała,
proponuję zlicytować go na rzecz muzeum! Kto kupi mało
używany, bardzo mokry biustonosz... ?
Zignorowa
ł głośny protest dobiegający z wanny i z
zapałem prowadził licytację. Po zaciętej walce, właścicielem
atrakcyjnej części kostiumu Giny stał się jeden z członków
ekipy telewizyjnej, płacąc trzysta dolarów.
Dez zako
ńczył zabawę i rozebrał się przy głośnej
aprobacie żeńskiej części widowni.
Wskoczy
ł do wanny, powodując duże zamieszanie wśród
kaczek, usadowił się wygodnie i przez chwilę bawił się,
rozgrywając bitwę morską między holownikiem a łodzią
podwodną. Ostatecznie holownik został zepchnięty na bok
przez wielk
ą ośmiornicę i bitwa się skończyła. Dez czuł na
ciele sk
aczące bąbelki i mimo tłumu wokół, powoli się
odprężał.
Gdyby tylko nie by
ł takim idiotą i zamówił mniejszą
wannę... No trudno.
Min
ęło dokładnie trzydzieści dziewięć minut, kiedy Gina
powiedziała:
- Mam dosy
ć, jestem zupełnie ugotowana.
Du
ża część gapiów już poszła, ale wokół nadal stało
wystarczająco wielu najwytrwalszych, aby dodać sytuacji
sporo pikanterii.
Dez spojrza
ł na nią zaskoczony. Rzeczywiście, była trochę
zaróżowiona, ale nie wiedział, czy to na skutek kąpieli, czy
raczej z powodu perspektywy w
yjścia z wody.
- Jak zamierzasz to zrobi
ć? - spytał niewinnie. - Nie
dosięgniesz do szlafroka. Ale jeśli grzecznie mnie poprosisz,
wyjdę pierwszy i podam ci go.
Rzuci
ła mu dziwne spojrzenie, rozłożyła ręce i, ku jego
wielkiemu zaskoczeniu, odważnie wynurzyła się z wody.
Zamruga
ł oczami i spojrzał na nią zdziwiony. Miała na
sobie jaskraworóżowe bikini. Całe.
- Co to w
łaściwie... - wyjąkał.
- Dez, powiedzia
łeś, żebym weszła do wanny i podała ci
mój kostium -
wyjaśniała z uśmiechem. - Nie mówiłeś, że
musi t
o być ten, który mam na sobie. Tamten też był mój.
- Doskonale wiedzia
łaś, co miałem na myśli.
- Naprawd
ę? - Spoglądała na niego niewinnie i miał
ochotę ją utopić. - Wolałam nie wnikać, jakie brudne myśli
krążą ci po głowie. Muszę przyznać, że cała akcja była nieco
trudniejsza, niż myślałam. Niełatwo było znaleźć dwa kawałki
materia
łu wśród tych wszystkich zabawek. Swoją drogą, druga
część nadal gdzieś tam pływa...
M
ówiła coś jeszcze, ale nie słuchał, wpatrzony w okolice
jej brzucha. Podążyła za jego wzrokiem i nagle zamilkła
zaskoczona.
Ca
łe jej ciało miało dziwny niebieskawy odcień,
gdzieniegdzie bardziej intensywny, ozdobiony rozległymi,
sinymi smugami.
Dez wypu
ścił kaczkę, którą trzymał w ręku i podniósł
dłoń. Była niebieska.
- Zdaje si
ę, że nie wszystkie te zabawki są przeznaczone
do kąpieli.
- Zabrak
ło już pływających kaczek, więc dokupiłam kilka
innych w sklepikach z pamiątkami - potwierdziła z
niewyraźną miną, oglądając swoje ramiona.
- To wiele wyja
śnia - mruknął. - Chodźmy stąd, zanim
całkiem zsiniejemy.
ROZDZIA
Ł DZIEWIĄTY
Nast
ępnego ranka w muzeum pojawiali się kolejno
wszyscy wolontariusze. Również ci, których Gina nie widziała
już od tygodni. Podawali różne powody, ale wiedziała swoje -
przyszli sprawdzić, czy nadal jest niebieska.
Szczerze m
ówiąc, wczoraj wieczorem sama straciła
nadzieję, że odzyska kiedyś naturalną barwę. Nie miała
pojęcia, czym farbują te kaczki, ale bez wątpienia środek był
solidny. Usunęła go wreszcie, trąc intensywnie całe ciało
kremem do peelingu.
Wydawa
ła właśnie ostatnie bilety na festyn, kiedy w
drzwiach stanął Dez.
- Wygl
ądasz normalnie - powitała go z uśmiechem.
- Jako
ś to z siebie zmyłem, choć już myślałem, że będę
musiał oddać się do pralni. Przyniosłem czek z datkiem na
muzeum.
- Dwie
ście dolarów za minutę? - spytała twardo.
- Zgodnie z umow
ą. - Wyciągnął czek, ale nadal trzymał
go poza jej zasięgiem. - Nie potrąciłem nawet za podstępny
numer z bikini.
- W zasadzie powiniene
ś mi za niego dopłacić. Zostałam
z bezużytecznym fragmentem kostiumu.
- Potraktuj go jako cz
ęść zapasową - doradził, wręczając
jej czek.
Spojrza
ła z wyraźnym zadowoleniem i zamachała
papierem z satysfakcją.
- Dzi
ęki. Dez, chętnie bym z tobą pogawędziła, ale mam
dzisiaj dużo pracy.
- Rozumiem, ju
ż idę. - Przy drzwiach zatrzymał się i
pat
rząc na pudło, dodał: - Widzę, że odstawiłaś już garnek
Essie na miejsce.
- Sk
ąd, od kiedy go przywiozłeś, nie miałam czasu się
tym zająć. - Podeszła szybko i zajrzała do środka. Wszystkie
inne drobiazgi, które miała ze sobą w studiu telewizyjnym,
tkwiły na miejscu, brakowało tylko garnka. - Dziwne,
zawołam Eleanor, może ona go zabrała?
Ale Eleanor twierdzi
ła, że nie dotykała garnka. Zaczęli
przeszukiwać każdy kąt muzeum. Bez rezultatu. Wyglądało na
to, że stary garnek Essie wyparował.
Gina by
ła tak zdenerwowana, że nie potrafiła nawet
spokojnie myśleć. W zasadzie to, w jaki sposób doszło do
kradzieży, było bez znaczenia. W każdym przypadku
obciążało to jej sumienie.
Usiad
ła załamana na schodach i z trudem powstrzymywała
łzy.
- To moja wina. - Westchn
ęła ciężko.
Dez przysiad
ł koło niej i delikatnie pogładził ją po
ramieniu, próbując pocieszyć.
- Ja te
ż mam sobie sporo do zarzucenia. Mogłem
przywieźć ci go rano, tak jak prosiłaś, a nie później, kiedy w
muzeum jest największy ruch.
- Nie, nie. To ja jestem za wszystko odpowiedzialna.
Zostawi
łam skrzynię tutaj, i to był błąd.
Przypomnia
ło się jej, dlaczego nie zajęła się od razu
rozpakowaniem pud
ła i zwiesiła głowę w poczuciu winy. Nie
znalazła na to czasu, bo pobiegła kupować kolorowe gumowe
kaczuszki.
Przez jej zabawy w jaccuzi stracili cenny garnek Essie.
- Powinnam by
ła od razu odstawić go na miejsce -
odezwała się ze smutkiem.
- Nie oskar
żaj się. Jeśli ktoś miał zamiar ukraść garnek,
równie dobrze mógł go zabrać z góry.
- Dzi
ęki, to mnie podnosi na duchu. Dobrze wiem, że nie
mamy tu dostatecznej ochrony. Dlatego między innymi
powinniśmy się stąd wynieść.
- To akurat prawda. Ka
żdy zwiedzający może was okraść,
jeśli tylko przyjdzie mu to do głowy. - Dez podniósł się i
wyciągnął rękę. - Wstawaj, chodźmy na górę do twojego
biura.
- Czemu nie? - mrukn
ęła Gina. - Tu nie ma już nic, co
można by wynieść.
- Przesta
ń! Nawet jeżeli straciliście jeden z eksponatów,
nadal macie ich całe mnóstwo.
- Nic nie rozumiesz. Ten by
ł wyjątkowy - powiedziała
ponuro.
- Dla kogo? Dla Essie czy dla ciebie?
- Dla nas obu - odpar
ła, wchodząc ciężko po schodach.
Na półpiętrze obejrzała się i zobaczyła, że Dez idzie tuż za nią
z pochyloną głową. Nagle zaczęły się w niej rodzić pewne
podejrzenia. Uświadomiła sobie, że ostatni raz widziała
garnek wieczorem po programie telewizyjnym. Następnego
dnia, kiedy Dez odwiózł jej pudło, była tak zaaferowana, ze
nie sprawdziła, czy niczego w nim nie brakuje...
To nonsens, skarci
ła się w duchu. Dlaczego właściwie Dez
mia
łby zabierać stary garnek? Sentymentalne wspomnienia z
dzieciństwa to nie jest wystarczający powód, żeby dorosły
mężczyzna popełniał przestępstwo. Poza tym nie mógł
przecież przewidzieć, że ona nie rozpakuje pudła natychmiast
po odebraniu.
Nie, Dez tego na pewno nie zrobi
ł, po prostu jej nieczyste
sumienie chciało szybko znaleźć winnego. Kogokolwiek, byle
nie ją.
To odkrycie dodatkowo j
ą przygnębiło. Próbowała
panować nad sobą, ale emocje były silniejsze, długo
powstrzymywane łzy trysnęły z oczu.
Dez
ścisnął ją pocieszająco za ramię, ale to wywołało
tylko kolejną falę łez. Wyciągnął więc z kieszeni chusteczkę i
podał Ginie.
- Naprawimy to jako
ś, kochanie.
- Tego si
ę nie da naprawić, nie rozumiesz? Nie chodzi
tylko o garnek! Miałam strzec zbiorów Essie i czuwać nad
muzeum. Chciałam, żeby żyło, rozwijało się! Tymczasem
bezmyślnie tracę jej dorobek!
- Rozwijasz muzeum, Gino. Essie by
łaby z ciebie dumna.
Uspokój się trochę i porozmawiamy o twojej propozycji.
- Chcesz wymieni
ć Tyler - Royale na ten dom? - spytała,
szybko osuszając oczy.
- Rozwa
żam to. Myślę, że moglibyśmy dojść do
porozumienia.
Patrzy
ła na niego zaskoczona, ale natychmiast znowu
wybuchła płaczem.
- Dobrze wiesz,
że nie możemy sobie pozwolić na tamten
budynek. Nieraz mi to powtarzałeś! Dlaczego teraz robisz mi
nadzi
eję?
- Gino! Przesta
ń płakać i pomyślmy nad jakimś
rozwiązaniem, dobrze?
Kiwn
ęła głową, ale nadal nie mogła się uspokoić. O co mu
chodzi? Wiedziała, że z jego punktu widzenia, to wcale nie
był korzystny interes. Dlaczego nagle zapragnął mieć stary
dom? Cz
yżby człowiek, który do tej pory bez skrupułów
burzył wszystko, co stanęło na drodze jego wieżowcom, aż tak
się zmienił, że zaczął doceniać wartość starej rodzinnej
posiadłości?
To by
łaby najdziwniejsza rzecz.
Ale przecie
ż od pierwszej chwili, kiedy go spotkała,
wiedziała, że jest niezwykły. Zawsze był inny, nadzwyczajny.
Nic dziwnego,
że się w nim zakochała.
Och, nie, j
ęknęła w duchu, to byłaby najgłupsza rzecz,
ja
ką w życiu zrobiłaś!
Weszli do biura, usiedli przy biurku i Gina ci
ężko oparła
głowę na rękach. Dez bawił się tymczasem zardzewiałym
kilofem górniczym, który z niewiadomych powodów leżał
wśród dokumentów.
W ko
ńcu się uspokoiła i spojrzała na niego nieco
nieprzytomnie.
Nie mia
ł pojęcia, że kwestia starego garnka będzie dla niej
tak ważna. Wyglądała na zupełnie wyprowadzoną z
równowagi. Szkoda, bo chciał jej dziś przedstawić swoją
ofertę.
Rozwa
żał wszystko przez chwilę, wreszcie uznał, że jeden
siary garnek nie powinien zmieniać jego planów.
- Obiecuj
ę, że dostaniesz odpowiedni budynek -
powiedział, patrząc na nią uważnie.
- Ale nie Tyler - Royale!? - wykrzykn
ęła.
- Gino, na lito
ść boską, nie wrzeszcz na mnie! Właśnie
proponuję ci niezwykle korzystną wymianę.
- Je
śli ciągle masz na myśli kościół św. Franciszka, to
wiedz, że on nie wchodzi w rachubę!
Wida
ć było, że powoli wraca do siebie.
- Nie, sam doszed
łem do tego wniosku - potwierdził Dez i
wyciągnął rękę. - To co, ubijemy interes?
-
Żartujesz sobie?! Nie wiedząc, co dostanę w zamian?
Westchnął ciężko.
- Gino, w tym mie
ście nie brakuje ciekawych budynków.
Mogę ci znaleźć coś atrakcyjnego nad jeziorem...
- By
ć' może... - zgodziła się ostrożnie. - Ale nie wymienię
domu Essie na kota w worku.
- Gwarantuj
ę ci, że każda moja oferta będzie lepsza niż to,
co masz teraz! -
ciągnął lekko zirytowany Dez. - Ale w
porządku, skoro się upierasz, znajdę jakiś budynek i jeśli go
zaakceptujesz, dobijemy targu.
Podni
ósł się gwałtownie i wyszedł z pokoju, nie czekając
na odpowiedź. W zasadzie nie interesowało go, co miałaby mu
do powiedzenia. Ważne było tylko jedno - musiał odzyskać
dom Essie. Obojętne jakim kosztem.
Gina nie do ko
ńca wiedziała, jak przebiegła jej rozmowa z
Dezem. Ciągle była zszokowana swoim odkryciem i jedyne,
na czym potrafiła się skupić, to rozważanie, jak mogła być aż
taką idiotką, żeby zakochać się w Dezie Kerriganie.
Nigdy nie podejrzewa
ła nawet, że coś takiego może
nastąpić. Od pierwszej chwili ich stosunki były tak napięte, że
wydawało się niemożliwe, aby mogły przerodzić się w coś
innego. Nie zachowywa
ła najmniejszej ostrożności, bo do
głowy jej nie przyszło, że może się zakochać w kimś tak
różnym od niej samej.
Owszem, Dez by
ł atrakcyjnym mężczyzną i może nawet
zaświtałaby jej myśl o flircie z nim, ale zakochać się to
zupełnie inna historia. Gdyby ktokolwiek zasugerował jej
chociaż podobną możliwość, wybuchłaby śmiechem i uznała,
że to zupełny nonsens.
Ale w
łaśnie tak się stało.
Dez nieoczekiwanie zaw
ładnął jej sercem, bo okazał się
zupełnie inny, niż początkowo sądziła. Nie był bezdusznym
biznesmenem nastawionym tylko na zyski. Miała wrażenie, że
powrót do starego domu Essie okazało się w jakimś sensie
punktem zwrotnym w jego życiu - obudziły się w nim uczucia,
o które pewnie sam siebie nie podejrzewał.
I co teraz? Jakiekolwiek tego typu relacje mi
ędzy nimi nie
wchodziły w grę. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale
nie miała pojęcia, co powinna zrobić.
Mia
ła jedynie nadzieję, że potrafi ukryć emocje i Dez nie
domyśli się, co do niego czuje.
Swoj
ą drogą ciekawe, jak by zareagował, gdyby podczas
najbliższego spotkania, przerywając nagle rozmowę o
interesach, położyła mu rękę na ramieniu i nie zmieniając
tonu, powiedziała:
- A przy okazji, Dez, kocham ci
ę.
Ta wizja nawet dla niej by
ła co najmniej szalona. Pewnie
by zbladł, a w najgorszym razie wrzasnął dziko i uciekł. I nie
powinna się dziwić. Sama jeszcze wczoraj zareagowałaby
podobnie, gdyby usłyszała takie wyznanie z jego ust.
Niestety, wiedzia
ła, że niewielu rzeczy w życiu może być
tak pewna, jak tego,
że Dez nigdy jej czegoś takiego nie
wyzna.
Wioska historyczna t
ętniła życiem. Gina przechadzała się
między straganami i cieszyła się zainteresowaniem, jakie
akcja wywołała wśród mieszkańców Lakemont. Jej
współpracownicy poubierani w barwne kostiumy udawali
mieszkańców miasteczka sprzed wieków, prezentowali
gościom dawno zapomniane umiejętności, wokół biegały
rozentuzjazmowane dzieciaki i widać było, że pomysł okazał
się strzałem w dziesiątkę.
Szkoda tylko, pomy
ślała, że nikt nie zaproponował
Dezowi, aby przebrał się za Desmonda Kerrigana.
Wyglądałby tak naturalnie, witając gości w bramie. O ile
oczywiście zgodziłby się na tę zabawę.
Gina nie widzia
ła go od dnia, w którym odkryła zniknięcie
garnka. Zaraz potem zniknął też Dez i nie dał jej szansy na
udawanie, że jest pełna dystansu i obojętna na jego urok.
Wmawia
ła sobie, że jej uczucie to pomyłka, efekt
chwilowego zaćmienia umysłu, ale nadaremnie. Nawet
nieobecność Deza jej nie pomogła. Brakowało jej jego kpin,
lekcji całowania, nawet bezceremonialnych metod
przekonywania, żeby zmieniła zdanie w wielu kwestiach.
Nie ma co ukrywa
ć, tęskniła za nim.
Mia
ła nadzieję, że przyjdzie na jarmark. W końcu kupił
bilet. Ale kiedy nadchodził zmierzch, a jego ciągle nie było,
musiała pogodzić się z myślą, że go nie zobaczy.
Pr
óbowała go usprawiedliwić, tłumacząc sobie, że być
może nie miał czasu, bo szukał odpowiedniego budynku dla
niej, ale sama w to nie wierzyła. Zaczęła się obawiać, że w
jaki
ś sposób odgadł, co do niego czuje, i to jest przyczyną jego
nieobecności.
Mo
że chciał utrzymać między nimi dystans, bo wiedział,
że nie jest w stanie odwzajemnić jej uczuć. Krępowało go to i
postanowił chronić się przed niechcianymi awansami.
Stan
ęła w kolejce po lody domowej roboty i w
międzyczasie próbowała oglądać koronki i drewniane ozdoby
wykonywane przez okolicznych twórców, ale na niczym nie
potrafiła się skupić. Z niechęcią przyznała, że wszystkie te
rzeczy byłyby dużo bardziej interesujące, gdyby Dez oglądał
je razem z nią.
Wiedzia
ła, że to głupie. Powinna raz na zawsze z tym
skończyć. Nie widziała go już kilka dni i być może nie
zobaczy jeszcze długo, więc powinna wykorzystać ten czas,
żeby o nim zapomnieć. Nawet jeśli wydaje się to prawie
niemożliwe.
Nadesz
ła wreszcie jej kolej. Stanęła na prowizorycznym
podeście i powiedziała:
- Poprosz
ę truskawkowe, o ile jeszcze są.
- Dwa razy - us
łyszała z tyłu głos Deza. Zaskoczona
odwróciła się i zanim zdążyła się powstrzymać, wykrzyknęła:
- Jednak jeste
ś! Przyszedłeś!
Przez chwil
ę patrzył jej w oczy, po czym zapłacił za lody i
odebrał śmieszne naczynka wypełnione różowym kremem.
Gina zagryz
ła usta wściekła na siebie za ten wybuch. To
było bardzo głupie. I nieostrożne. Próbowała się opanować i
udawać, że była to zwykła uprzejmość wobec gościa.
- Ciesz
ę się, że udało ci się przyjść - powiedziała prawie
spokojnie. Mogła być z siebie dumna, jej ton nie zdradzał
specja
lnych emocji, był przyjacielski, ciepły, ale bez
przesadnej ekscytacji. -
Już żałowałam, że twój bilet się
zmarnował.
- Nie mog
łem przegapić takiej okazji. Zawsze byłem
ciekaw, czy główna brama przerdzewiała całkowicie, czy też
jakimś cudem uda się ją otworzyć. Chcesz gdzieś usiąść, czy
wolisz spacerować?
- Spacerowa
ć - odparła zdecydowanie. Siedzenie
oznaczałoby rozmowę i bardziej intymną atmosferę, a to nie
było wskazane. - Powinieneś zobaczyć wszystkie atrakcje,
które przygotowaliśmy.
- Sporo ju
ż obejrzałem, kręcę się tu od jakiegoś czasu.
Mia
ła nadzieję, że rozczarowanie, które poczuła, nie
odmalowało się na jej twarzy. Dlaczego założyła, że przyjdzie
tu i od razu będzie się starał ją odszukać?
- Sprzedali
śmy bardzo dużo biletów, nawet w ostatnich
dniach. -
Próbowała sprowadzić rozmowę na jakiś neutralny
temat. -
Mam nadzieję, że to przyniesie niezły dochód.
Sama nie mog
ła słuchać swojej paplaniny. Uspokój się, .
skarciła się w myślach.
- Istotnie, przysz
ło mnóstwo ludzi. - Pokiwał głową,
rozglądając się wokół. - Ten ogród nie widział pewnie takich
tłumów od czasu, kiedy stary ogrodnik Desmonda sadził tu
pierwsze drzewa.
Przez chwil
ę spacerowali w milczeniu, jedli lody i oglądali
stragany. W końcu Gina przerwała ciszę:
- Musia
łeś ciężko pracować ostatnio. Rzucił jej krótkie,
zdziwione spojrzenie.
- Tak przypuszczam, bo nie kwapi
łeś się, żeby pokazać
mi budynek -
dodała szybko.
- Musz
ę przyznać, że znalezienie czegoś odpowiedniego
okazało się trudniejsze, niż myślałem.
- To dobrze. Im bardziej b
ędziesz wybredny, tym więcej
czasu zaoszczędzę. - Starała się mówić wesoło, ale nie
wiedziała, czy jej się to udaje. Uświadomiła sobie, że to
oznacza również mniej czasu spędzonego na wspólnych
naradach i oglądaniu kolejnych, nawet zupełnie nie
nadających się budynków.
- Ten ogr
ód wygląda dużo lepiej o zmierzchu - odezwał
się Dez w zadumie. - Albo wyszło mu na korzyść to, że tłumy
gości udeptały trochę te wszystkie krzaki. Szczerze mówiąc,
był już mocno zarośnięty.
- Masz racj
ę. - Wyciągnęła rękę i dotknęła błyszczącego
liścia ostrokrzewu. - Rzeczywiście wszystko rozrosło się tu
bardzo bujnie.
Przechadzali si
ę alejkami i obserwowali, jak teren powoli
pustoszeje. Wkrótce ogród opuścili ostatni goście, zostali
tylko wolontariusze, którzy składali stragany.
Podeszli do tego z lodami i pomogli uprz
ątnąć bałagan.
- Odwioz
ę cię do domu - zaproponował Dez, kiedy
skończyli.
- Dzi
ęki, ale nie skorzystam. - Gina próbowała znaleźć
jakiś sensowny powód odmowy. - Muszę jeszcze dopilnować
wszystkiego, przeliczyć bilety, które zostały...
- Daj spokój! -
zawołała Eleanor, która właśnie
przechodziła obok. - Wracaj do domu, sami sobie poradzimy.
Dość już się napracowałaś.
- C
óż... - powiedziała z wahaniem - W takim razie, zgoda.
Podczas jazdy nie odezwa
ła się ani słowem. Wiedziała, że
to dziwne, ale mia
ła nadzieję, że wszystko da się zrzucić na
karb wyczerpania.
- Wejd
ę na chwilę - powiedział nieoczekiwanie Dez,
kiedy podjechali pod jej dom.
Serce zabi
ło jej mocniej. Co takiego chciał jej powiedzieć,
że nie mógł tego zrobić tutaj?
Skin
ęła głową i wysiadła z samochodu.
Pani Mason musia
ła wyjechać, bo firanka w jej oknie nie
poruszyła się, a drzwi nie uchyliły się, kiedy wchodzili po
schodach.
Gina odnalaz
ła klucze w torebce i otworzyła drzwi.
Odwróciła się, żeby zapalić światło, ale zanim zdążyła to
zrobić, Dez złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie. Powoli,
delikatnie przesunął dłonie po jej twarzy, a potem ją
pocałował. Długo i zdecydowanie. Wpijał się mocno w jej
usta, opuszczając jednocześnie ręce coraz niżej, aż zamknął ją
w mocnym uścisku.
Nawet gdyby chcia
ła, nie mogłaby się w żaden sposób
uwolnić. Ale wcale nie chciała. Pragnęła zostać tu na zawsze,
otoczona silnymi ramionami, czując jego gorący oddech na
swojej twarzy.
Po d
ługiej chwili Dez przerwał pocałunek, ale nie
wypuścił jej z objęć. To dobrze, bo nie była pewna, czy
ustałaby o własnych siłach. Oczy miała zamglone, a krew
tętniła jej szaleńczo w żyłach.
- Dlaczego... - zdo
łała wykrztusić.
- Bo ucieszy
łaś się na mój widok - wyszeptał wprost do
jej ucha i znowu j
ą pocałował. Tym razem była to słodka,
delikatna pieszczota.
Nie wiedzia
ła, co to oznacza. Miała tylko nadzieję, że nie
odgad
ł jej sekretu. Powinnam być bardziej ostrożna,
pomyślała, próbując zachować resztki zdrowego rozsądku
pomiędzy gorącymi pocałunkami.
- To trzecia lekcja? - zapyta
ła.
- Tak. Uczy, jak nale
ży się pohamować.
- To by
ło lekcja pohamowania?
- Oczywi
ście. Chciałem cię pocałować już na festynie.
Zobacz, jak długo musiałem czekać. Wcale nie było łatwo tak
się powstrzymywać, opierać pożądaniu...
- Ale... - Z trudem rozpoznawa
ła własny głos. - A co, jeśli
ja nie chcę się powstrzymywać?
- To b
ędzie lekcja czwarta - wyszeptał, pochylając się
znowu nad jej ustami. - Totalne zatracenie. Ale powoli, to
jeszcze przed tobą.
Zamkn
ęła oczy i po chwili wahania zaczęła go całować.
Czuła się, jakby miała prowadzić samolot, bez pewności, że
umie latać, bez spadochronu. Jednak kiedy jego ramiona
otoczyły ją ciasno i przycisnęły do siebie, wiedziała, że
wystartuje, nie przestraszą jej najpotężniejsze burze. Całował
ją zachłannie, bez śladu niepewności, więc pomyślała, że to
nie ona jest pilotem na tym pokładzie.
Nigdy nie pozwoli
ła sobie na marzenia o tym, jak by to
było kochać się z Dezem. Bała się, że takie fantazje
przyniosłyby jej tylko niepotrzebny ból. Teraz, czując żar jego
ciała, wiedziała, że przyniosłyby przede wszystkim
rozczarowanie. Nawet najśmielsze marzenia nie mogły oddać
tego, jak to było kochać się z Dezem.
Gina usiad
ła na łóżku i małymi łykami popijała kawę,
którą przyniósł jej Dez. Patrzyła, jak się ubiera. To dziwne,
chocia
ż jego ubrania całą noc leżały w nieładzie na podłodze,
wyglądał rześko i świeżo. Jedynie lekki zarost na policzkach
był czymś niezwykłym.
Co tu ukrywa
ć, wyglądał nieziemsko.
Zapi
ął guziki koszuli i przysiadł na brzegu łóżka, a potem
pochylił się, żeby pocałować Ginę. Serce podskoczyło jej
radośnie i z trudem przypomniała sobie, że powinna być
ostrożna. Zachowuj się jak zwykłe, upomniała się w duchu, to
nie ma znaczenia, że twój świat wyskoczył z orbity, Dez nie
może o tym wiedzieć!
- Poszukasz dzisiaj jakiego
ś budynku dla mnie? - zapytała
żartobliwie.
- Nie s
ądzę. W pewnym sensie miałaś rację. Najlepszy
budynek dla was to Tyler -
Royale. Ale ja też miałem rację -
nie będziecie w stanie go utrzymać. Wymyśliłem inne
rozw
iązanie - dostaniesz jedno piętro w tym gmachu. To i tak
dziesięć razy więcej, niż masz obecnie. Otwarta przestrzeń,
którą możesz zaaranżować, jak zechcesz. Będziecie mieli
lepszą ochronę, lepsze...
Nie s
łuchała go dalej. Rozradowana wyskoczyła z łóżka i
z
apytała z niedowierzaniem:
- Naprawd
ę chcesz go ocalić?
- Taak - powiedzia
ł przeciągle. Jego głos brzmiał prawie
tak, jakby Dez się wstydził swojej decyzji. - Wspominałem ci
o tym w nocy, ale chyba byłaś zajęta czym innym.
Poczu
ła, że się rumieni. Roześmiał się, przyciągnął ją do
siebie i pocałował.
- Musz
ę przyznać, że miałaś rację. To zbyt solidna
konstrukcja, aby dało się ją zburzyć.
Dobrze wiedzia
ła, że nie było takiego budynku, którego
Dez nie umia
łby zburzyć, ale nie odezwała się. Jeśli nie chciał
się przyznać, że to dla niej ocalił Tyler - Royale, niech tak
będzie. Ona wiedziała swoje.
- A co z reszt
ą?
- Muzeum dostanie drugie pi
ętro. Na poziomie ulicy będą
sklepy, a wyżej luksusowe apartamenty.
- Dzi
ękuję - wyszeptała wzruszona. Nie była w stanie
powiedzieć nic więcej. Przytuliła się do niego i czule go
pocałowała.
- Zachowaj to na razie dla siebie. Musz
ę jeszcze
dokładnie wszystko opracować, spotkać się z architektami i
inżynierami.
- Nienawidz
ę architektów i inżynierów - westchnęła
ciężko, rzucając się z powrotem na łóżko.
- Ja te
ż, kochanie - zaśmiał się. - Ja też.
Nie mia
ła pojęcia, jak to się działo, ale wszystko, na co
patrzyła, miało lekko różową poświatę. Nawet puste miejsce
po zaginionym garnku Essie nie zdołało zepsuć jej humoru.
Wio
ska historyczna okazała się sukcesem, sponsorzy
dopisywali, muzeum otrzyma wkrótce nową siedzibę, a ona
miała Deza.
Mo
że kiedyś razem wyremontują dom Essie i doprowadzą
go do dawnej świetności, marzyła, rozglądając się po
zniszczonym holu.
Nie rozp
ędzaj się, próbowała się mitygować. Wspólna noc
to jeszcze nie zobowiązanie na całe życie. Ale już teraz
wiedziała, że to nie jest zwykły romans. Ani dla niej, ani dla
Deza.
Sta
ła w holu muzeum i wyobrażała sobie nowe
pomieszczenia, wysokie, pe
łne światła okna. Prawie
rozstawiała kolejne eksponaty, kiedy nagle usłyszała głos
Nathana:
- Panno Haskell, przykro mi,
że nie zdążyliśmy
porozmawiać wcześniej. Opracowuję szczegółowy raport dla
zarządu, ale może chciałaby pani usłyszeć wcześniej moje
uwagi? Chętnie porozmawiam.
- Niekoniecznie - odpar
ła z uśmiechem. - Myślę, że
jedyną osobą, która powinna je usłyszeć, jest teraz Dez. To on
przeprowadzi tu remont.
- Remont? - powt
órzył Nathan powoli. - Nie rozumiem,
bo przecież...
- Och, przypuszczam,
że n ie wie pan wszystkiego.
Oczywiście, to na razie luźne plany i zarząd nie wyraził
jeszcze zgody, więc proszę nie zdradzać, że coś pan słyszał.
Zrobiliśmy z Dezem interes - on dostanie dom Essie i
wyremontuje go, a muzeum przeniesie się...
- To nie tak - przerwa
ł jej architekt, potrząsając głową. -
Dez nie ma zamiaru remontować tego domu.
- To jakie
ś nieporozumienie, panie Haynes.
- Nie. W
łaśnie skończyłem opracowywać plany budynku,
który ma tu powstać. Dom zostanie zburzony.
. - Niemo
żliwe - wyszeptała z niedowierzaniem.
- Oczywi
ście nie od razu. Najpierw wyremontujemy Tyler
-
Royale, a kiedy się tam już przeniesiecie, wyczyścimy cały
ten teren. Stąd aż do kościoła św. Franciszka, łącznie z
obecnym biurem Deza.
- Nie!
Nie mog
ła uwierzyć w to, co słyszała. Z trudem docierało
do niej, że architekt musi mieć pewne informacje, w
przeciwnym razie skąd by wiedział, dokąd się przenoszą?
Nathan patrzy
ł na nią ze zrozumieniem i sympatią.
- Dez zrobi
ł doskonały interes. Ma teraz cały narożnik
wzdłuż dwóch głównych ulic. To stwarza praktycznie
nieograniczone możliwości, może zbudować... - Zauważył, że
Gina nie słucha i zmienił temat. - Panno Haskell, jeśli jest tu
coś, co chciałaby pani zachować - detale architektoniczne,
drzwi, balustradę schodów... nie wiem, cokolwiek przyjdzie
p
ani do głowy, proszę zrobić listę, spróbuję ocalić to dla pani i
wynieść stąd, zanim wjadą buldożery.
Dopiero teraz przekona
ł ją, że mówi prawdę. Jego
spokojna propozycja, żeby zrobiła listę rzeczy, które chciałaby
zachować, podziałała na nią jak kubeł zimnej wody. Nie
obiecywał, że na pewno mu się uda. W końcu pracował z
Dezem już wcześniej.
Nathan Haynes wiedzia
ł, co mówi.
Dez za wszelk
ą cenę chciał mieć dom Essie. Ale nie po to,
żeby w nim mieszkać. Nie dlatego, że nagle obudził się w nim
sentyment do rodzinnego gniazda.
Chcia
ł mieć ten dom, żeby go zniszczyć.
ROZDZIA
Ł DZIESIĄTY
Gina mog
ła uznać, że w pewnym sensie odniosła
zwycięstwo. Ocaliła przecież budynek Tyler - Royale.
Ale jednocze
śnie przegrała, co było znacznie bardziej
bolesne. Aby uratować jeden budynek, zniszczyła drugi.
Wiedzia
ła, że zawiodła zaufanie Essie, ona nigdy się nie
poddawała. Gina robiła wszystko, co było w jej mocy, przed
każdą decyzją zastanawiała się, czy tak właśnie postąpiłaby
Essie, i to dawało jej wiarę, że jej wybory są właściwe. Poza
jednym -
Essie nie pomyliłaby się tak bardzo i nie zaufałaby
Dezowi.
To by
ł poważny błąd i tylko siebie mogła za to winić.
Zrobiła to, bo była ślepo zakochana i uwierzyła, że Dez się
zmienił. Chciała wierzyć, że zmienił się dla niej.
Przez chwil
ę żyła w jakimś cudownie szczęśliwym,
nierealnym świecie. Dez obiecał, że nie zburzy Tyler - Royale,
a ona założyła, że ocali też dom Essie. Co za naiwne mrzonki.
Postanowi
ł zachować budynek sklepu, bo to było zgodne z
jego koncepcją zagospodarowania działki. Tak samo jak
zburzenie muzeum. Dla niego liczyło się tylko to, co
przynosiło dochód i umacniało pozycję jego firmy. Ze
smutkiem zrozumiała, że sama zgotowała sobie ten los.
- Przykro mi. - Us
łyszała pełen współczucia głos
Nathana. -
Może chce pani porozmawiać...
Pokr
ęciła przecząco głową i odwróciła się. Nie
potrzebowa
ła żadnych wyjaśnień, wszystko było niezwykle
proste. Dez pewnie już zamawiał buldożery, żeby zniszczyć
dom Essie i zbudować w tym miejscu kolejny wieżowiec. I
ona była za to odpowiedzialna.
Mia
ła ochotę usiąść w kącie i płakać jak mała
dziewczynka. Uświadomiła sobie, że pokochała iluzję.
Zakochała się we własnym marzeniu, nie w prawdziwym
człowieku. Uwierzyła, że jest taki, jakim chciała go widzieć.
Wiedzia
ła już, że to była niezwykła naiwność. Ale nadal
nie miała pojęcia, jaki naprawdę jest Dez Kerrigan.
Najpierw by
ła przekonana, że lada chwila Dez przyjdzie
tutaj i drgała nerwowo za każdym razem, kiedy słyszała
dźwięk otwieranych drzwi. Upłynęło jednak kilka godzin i nie
pojawiał się. Pewnie pracuje nad planami nowego wieżowca,
pomyślała rozgoryczona.
Dlaczego nawet nie wspomnia
ł, co zamierza zrobić z
domem Essie? Przecież i tak by się o tym dowiedziała. Pewnie
myślał, że wtedy nie będzie to już miało znaczenia. On dostał
przecież to, co chciał.
Zrobi
ło jej się jeszcze bardziej przykro. Dlaczego w ogóle
myślała, że jej uczucia są dla niego ważne? Nie było przecież
żadnych powodów, aby musiał się przed nią tłumaczyć. Dała
się podejść jak ostatnia idiotka, zaślepiona uczuciem nie
potrafiła jasno ocenić sytuacji.
Przypomnia
ła sobie wspólną noc i miły poranek, który
wydawał się początkiem nowego, lepszego życia i
zawstydzona zakryła twarz rękoma. Jak mogła być tak
naiwna! Nic dziwnego, że teraz jej unikał. Bał się pewnie, że
będzie urządzała łzawe sceny, by coś na nim wymóc.
Opar
ła łokcie na biurku i pochyliła nisko głowę. To był
największy błąd, jaki w życiu zrobiła, ale przecież wpadła na
to już wcześniej. Tyle że przez kilka cudownych godzin
uwierzyła, że jest inaczej, że los się do niej uśmiechnął i
odmienił duszę Deza.
Nagle przez otwarte okno dobieg
ł ją znajomy głos. Więc
jednak przyszedł. Rozmawiał z Eleanor przed domem. Po
chwili usłyszała kroki na schodach.
Otworzy
ł drzwi jej gabinetu, wszedł do środka i stanął
obok biurka. Wyciągnął rękę, jakby chciał pogłaskać ją po
karku, ale cofnął ją niezdecydowany.
- Nathan m
ówił, że jesteś bardzo rozgoryczona - odezwał
się spokojnie, przysiadając na blacie. - Chcesz o tym
porozmawiać?
Zdumiona jego bezczelno
ścią, wybuchła:
- Je
śli myślisz, że mam ochotę opowiadać ci o tym, co
czuję, to grubo się mylisz! Nie mam najmniejszego zamiaru
rozmawiać ani robić z tobą interesów, Dez! To koniec!
- Uspok
ój się, wiem, że jesteś wzburzona, ale ty też
wiesz, że nie możesz podejmować takich decyzji bez zgody
z
arządu.
- Owszem, tak samo jak nie mog
łam wyrazić zgody na
zamianę bez konsultacji z nimi. Powinniśmy więc uznać, że
nasza umowa jest nieważna!
- Daj spok
ój! Zarząd zgodzi się, jak tylko przedstawię im
tę propozycję.
- Sk
ąd ta pewność? - zakpiła. - Przekupisz ich? Obiecasz
jakieś korzyści, jeśli tylko się zgodzą? Kazałeś Nathanowi
napisać raport tak, by nie zostawić nam żadnego wyboru?
Dez stan
ął przed nią wyprostowany.
- Nie mów tak! -
powiedział ostro. - Nathan nie bierze
łapówek.
- B
ędę mówiła, co zechcę! - krzyczała, nie panując nad
emocjami. - Co takiego jest w jego raporcie?!
- Prawda - odpar
ł spokojnie.
Jego opanowanie powoli zacz
ęło się jej udzielać.
Ochłonęła nieco i spytała ostrożnie:
- Dlaczego mam ci uwierzy
ć? Już raz mnie okłamałeś.
- Kiedy? Nigdy nie obiecywa
łem, że odrestauruję ten
dom.
- Dawa
łeś mi to do zrozumienia - protestowała słabo.
- Nieprawda. To tobie na tym zale
żało i dlatego
wymyśliłaś ten nierealny scenariusz.
Zamy
śliła się na chwilę. Chyba miał rację. Wmówiła
sobie, że zrobi to, na czym jej zależy. Wierzyła, że Dez zmieni
zdanie co do domu Essie, bo dba o jej uczucia. Jakież to było
niemądre!
- Nigdy nie pyta
łaś, co zamierzam zrobić z tym domem -
ci
ągnął Dez, a jego głos dochodził do niej jak zza ściany.
- Nie by
łaś ciekawa, jakie mam plany?
Nie, przyzna
ła w myślach. Nawet nie przyszło jej do
głowy, że mógłby mieć inne plany niż ona. Nie słuchała, co
mówił dalej. Była kompletnie załamana. Czuła się tak, jakby
nagle ktoś brutalnie zerwał jej z oczu różowe okulary, które
up
arcie chciała nosić i wierzyć, że świat przez nie widziany
jest prawdziwy.
- Sama zwr
óciłaś moją uwagę na ten dom, zmusiłaś mnie,
żebym zainteresował się nim i całą okolicą. Kościół św.
Franciszka kupiłem tylko dlatego, żeby móc ci coś zaoferować
w zamian za Tyler -
Royale. To ty skłoniłaś mnie do tego,
żebym rozważył kupno tych działek!
- Doskonale! Teraz zrzu
ć całą odpowiedzialność na mnie!
- Nie robi
ę tego. Ale muszę przyznać, że to ty podsunęłaś
mi myśl, by inwestować w tej dzielnicy. Kiedy
zapropono
wałaś, żebym zbudował wieżowiec na miejscu
kościoła, w pierwszej chwili myślałem, że zwariowałaś. Ale
potem pomysł zaczął mi się coraz bardziej podobać. Kilka
takich budynków zmieni charakter całej okolicy, przyciągnie
inwestorów, ludzie zaczną budować tu nowe domy... Ale to
nie zmienia faktu, że ten dom nie może pozostać.
To, co m
ówił, brzmiało tak sensownie i zdecydowanie, że
nie miała już pojęcia, jakich argumentów użyć, aby go
przekonać.
- Nie niszcz domu Essie - poprosi
ła w końcu bezradnie.
- Gino, to tylko stary dom - t
łumaczył łagodnie. - Zburzę
też moje biuro. Dlaczego tak ci na nim zależy?
On nic nie rozumie, pomy
ślała załamana. Nie ma sensu
niczego tłumaczyć...
I nagle poczu
ła, że musi mówić. Musi mu to opowiedzieć.
- Essie by
ła dla mnie kimś zupełnie wyjątkowym -
zaczęła wolno, z trudem wydobywając głos z gardła. - Była
dla mnie wszystkim. Ona mnie stworzyła, dlatego muszę
zrobić wszystko, żeby uchronić jej dziedzictwo. - Przerwała
na chwilę i zwilżyła usta. - Mówiłam ci, że dała mi pracę, ale
n
ie powiedziałam dlaczego. Moi rodzice umarli, kiedy miałam
cztery lata. Ledwie ich pamiętam. Potem przez wiele lat
tułałam się po rodzinach zastępczych. Ale tych ludzi
interesowały wyłącznie pieniądze z opieki społecznej, które za
mnie dostawali. Kiedy mia
łam trzynaście lat, była sroga zima,
a kolejna rodzina zastępcza nie kupiła mi butów. – Jej głos
zadrżał, ale odważnie ciągnęła dalej - Więc je ukradłam. W
Tyler - Royale.
- Z
łapali cię - powiedział, jakby to było oczywiste.
- Essie mnie z
łapała. Właśnie kupowała te swoje ciężkie
trzewiki, kiedy zauważyła, co robię. Znała mnie ze szkoły.
Złapała za kołnierz i zaprowadziła do kierownika sklepu.
Wezwali policję. - Zerknęła na Deza ciekawa, jakie wrażenie
robią na nim te wyznania. Słuchał zszokowany. Spojrzała mu
prosto w oczy i dodała z wysiłkiem: - Najgorsze, że nie była to
moja pierwsza kradzież. Do dziś pamiętam, jak stałam przed
sędzią i trzęsłam się ze strachu. Chciał wysłać mnie do
poprawczaka, ale wtedy Essie wstała i powiedziała, że bierze
za mnie od
powiedzialność.
- Odwa
żna decyzja - zamruczał Dez.
- Da
ła mi pracę, ale z pierwszej wypłaty musiałam
zwrócić pieniądze za buty. Od tej chwili więcej czasu
spędzałam u niej, wśród zakurzonych zbiorów, niż w szkole.
Nie czułam się tam dobrze. Nie wiesz nawet, jak okrutne
potrafią być dzieci dla kogoś, kto trochę od nich odstaje. Essie
przygarnęła mnie i chroniła przed światem. Od razu
zorientowała się, że nikt do tej pory się mną nie zajmował.
Brakowało mi dobrego wychowania, podstawowych
wiadomości, obycia. Musiała mnie nauczyć wszystkiego, od
zachowania przy stole począwszy, po dobór garderoby.
Dez spojrza
ł z niedowierzaniem na jej nienagannie
skrojony kostium i spytał podejrzliwie:
- Essie nauczy
ła cię tak się ubierać? Nie uwierzę w to!
- A jednak! Sama by
ła bardzo skromna, ale miała świetny
gust. W końcu prawie zamieszkałam w muzeum... Lubiłam
wyobrażać sobie, że Essie jest moją ciotką, Desmond był
moim dziadkiem... - za
śmiała się. - Jak widzisz,
przywłaszczyłam sobie twoją rodzinę. I tak dzięki Essie
w
ylądowałam na studiach historycznych, a nie w więzieniu.
Dez, nie wiem, czy zdołałam ci wyjaśnić, kim była dla mnie
twoja ciotka. Owszem, chciałam przenieść muzeum, ale tylko
dlatego, że marzyłam o odrestaurowaniu domu Essie. Proszę,
nie odbieraj mi nadziei...
Po tych s
łowach zapadła długa chwila ciszy.
- Chcia
łbym móc to zrobić, kochanie - odezwał się w
końcu smutno. Jego głos był tak cichy, że ledwo go słyszała.
Te s
łowa zabrzmiały jak wyrok. Gina oparła głowę na
rękach i rozpłakała się. Łzy wolno spływały po policzkach i
rozmazywały makijaż, ale nie zważała na to. Nie zdołała
jednak uratować domu Essie. Nie pomogło nawet odkrycie
najtajniejszych zakamarków duszy i najgłębiej skrywanych
sekretów.
Nagle poczu
ła, że Dez delikatnie gładzi ją po ramieniu.
- Gino, domy
ślam się, jak się czujesz, ale niepotrzebnie
się obwiniasz. Nie zdradziłaś Essie. - Opuścił rękę i ujął ją za
nadgarstek. -
Chodź ze mną, coś ci pokażę.
- Nie, zostaw mnie! - Bezskutecznie pr
óbowała się
wyswobodzić. - Daj spokój, nigdzie z tobą nie pójdę! Nie
mogę kochać kogoś, kto...
Zamilk
ła przerażona tym, co właśnie powiedziała. Nie
śmiała podnieść głowy i spojrzeć na niego. Jednak jego uścisk
nie zelżał. Przeciwnie.
- A jednak p
ójdziesz. Jeśli będzie trzeba, zniosę cię ze
schodów!
- Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju?
- Bo musisz zobaczy
ć raport Nathana, a właściwie coś, o
czym w nim napisał.
Poci
ągnął ją za rękę i zmusił do wstania.
Zeszli na d
ół, do piwnicy. Było tam ciemno i wilgotno.
Dez oświetlał drogę latarką i podtrzymywał Ginę za ramię,
żeby się nie potknęła.
- Kiedy ostatnio tu by
łaś?
- Nawet nie pami
ętam.
- Wi
ęc uważaj na głowę. A teraz patrz. - Skierował
strumień światła na ściany i bezlitośnie pokazywał jej liczne
rysy. -
Spójrz na to pęknięcie w legarach. Ciągnie się przez
całą długość. A to wsporniki schodów, kruszą się. - Światło
wydobywało z mroku kolejne szczegóły. - Ściany kuchni
pękają, bo fundamenty są w tym miejscu naruszone. Spójrz
teraz tutaj, widzisz te rysy? Nie dałabyś rady dostawić
bocznych skrzydeł, jak planowałaś. Naruszyłoby to
fundamenty i budynek pewnie by się zawalił. Chcesz oglądać
dalej?
- Nie. - Pokr
ęciła głową i zalała się rumieńcem. - Wstyd
mi, że sama tego nie zauważyłam.
Wr
ócili na górę i przeszli do kuchni. Tym razem Dez sam
sięgnął do lodówki i podał jej sok.
- Napijmy si
ę czegoś zimnego, trzeba zmyć z ust ten
piwniczny smak. Chciałem, żebyś to zobaczyła na własne
oczy, zanim przeczytasz raport Nathana. Opisuje dokładnie
stan budynku i chociaż stwierdza, że nie ma bezpośredniego
zagrożenia, to wcześniej czy później ten dom się zawali. I nic
dziwnego, ma ponad sto pięćdziesiąt lat i od dawna nie był
remontowany. To poważny problem, a nie moja żądza
niszczenia.
Serce zabi
ło jej gwałtownie. Choć wiedziała, że to
nierealne, znowu zakie
łkowała w niej nadzieja. Może jest
jeszcze jakaś szansa...
- Gino, pewnie nie jestem twoim bohaterem, ale staram
si
ę być uczciwy. Nawet gdyby ten dom był w lepszym stanie, i
tak chciałbym go wyburzyć.
Chcia
łbym? Co to może oznaczać? Nadzieję? Nie bądź
głupia, upomniała się, niczego się nie nauczyłaś?
- Ale gdyby by
ła jakakolwiek szansa, pewnie zdołałabyś
mnie przekonać - ciągnął miękko. - Jednak jest inaczej.
Kochanie, wiem, że to dla ciebie przykre, lecz nie powinnaś
oskarżać się tak bardzo. Dużo opowiadałaś mi o Essie i mam
wrażenie, że trochę ją poznałem. Nawet ona nie oczekiwałaby
od ciebie niemożliwego. Kobieta, która potrafiła stanąć w
twojej obronie wobec sądu i policji i wziąć na siebie
odpowiedzialność za zagubioną nastolatkę, musiała być osobą
mocno stąpającą po ziemi.
Gina u
śmiechnęła się. Tak rzeczywiście było. Essie
słynęła z rozsądku. Nie sądziła, że Dez potrafi tak uważnie
słuchać i wyciągać trafne wnioski.
- Twoje po
święcenie jest godne podziwu, ale za dużo na
siebie wzięłaś. Essie wcale nie chciała, żebyś podążała jej
drogą. Ona chciała, żebyś miała swoje życie, podejmowała
własne decyzje. Nie musisz być jej klonem.
Nie wiedzia
ła, co odpowiedzieć. Miała wrażenie, że Dez
oskarża ją o coś i wcale nie chciała tego słuchać.
Przyzwyczaiła się żyć z cieniem Essie za plecami i nie
wyobrażała sobie, że może być inaczej.
- Gdyby by
ło inaczej, nie nauczyłaby cię, jak się ubierać z
takim smakiem. Kazałaby ci chodzić w tych zgrzebnych,
szarych mundurkach, które sama nosiła.
Ten argument by
ł tak śmieszny, że Gina podniosła
wreszcie głowę i spojrzała na Deza. W jakimś sensie miał
rację.
- Dziedzictwo Essie to nie te ceg
ły i ten dom. Ono żyje w
tobie.
Przez d
łuższą chwilę milczała zamyślona. W końcu
westchnęła głęboko. Przepraszam, Essie, pomyślała.
- W porz
ądku, poddaję się - mruknęła w końcu
zrezygnowana.
- Nie chc
ę, żebyś się poddała, tylko żebyś zrozumiała -
powiedział Dez, patrząc na nią uważnie.
- Rozumiem. Zgadzam si
ę. - Powoli kiwnęła głową. -
Ale... jest jeszcze jedno. Nathan mówił, że jeśli będę chciała
ura
tować coś z tego budynku, mogę zrobić listę i przekazać
mu.
- Jasne. Ocalimy wszystko, co tylko b
ędzie możliwe.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, w końcu Dez
zacz
ął dziwnym tonem:
- Wiesz... my
ślałem o tym, żeby jeden z apartamentów w
Tyler -
Royale zaaranżować od razu dla nas. - Przerwał na
chwilę i rzucił jej szybkie spojrzenie. - To byłoby dla ciebie
bardzo wygodne, miałabyś bliżej do pracy. I mogłabyś
spędzać więcej czasu w muzeum. Chociaż dzięki dochodom
ze sklepów i mieszkań, wreszcie będziecie mogli sobie
pozwolić na profesjonalnych przewodników, nie będziecie
skazani jedynie na wolontariuszy jak dotychczas. To powinno
wiele ułatwić i może nie będziesz musiała już tak ciężko
pracować. Miałabyś wtedy więcej czasu na inne rzeczy...
Wpatrywa
ła się w niego zupełnie oszołomiona.
- Dez, nie jestem pewna, czy dobrze s
łyszałam...
Rzeczywiście chcesz przekazać cały dochód z wynajmu
sklepów i apartamentów na rzecz muzeum?
Spojrza
ł na nią zdziwiony i po chwili zaczął się śmiać.
- Ty chyba jednak jeste
ś klonem Essie! Czyżby dochód
muzeum był jedyną rzeczą, która cię interesuje? Nie zwróciłaś
nawet uwagi na to, co ci właśnie zaproponowałem.
Z trudem prze
łknęła ślinę i popatrzyła na niego niepewnie.
- W
łaściwie nie rozumiem, co chciałeś powiedzieć...
- Pr
óbowałem ci wyjaśnić, że jeśli tylko wytrzymasz pod
jednym dachem ze mną, chciałbym spędzić z tobą resztę
życia. - Wpatrywał się z napięciem w jej twarz i po chwili
wyciągnął do niej ręce. - Chodź tu - powiedział cicho.
Nie poruszy
ła się.
Cisza wype
łniała całe pomieszczenie i stawała się coraz
bardziej napięta.
- Przepraszam - odezwa
ł się w końcu Dez. - Musiałem cię
źle zrozumieć. Kiedy powiedziałaś wcześniej, że nie mogłabyś
kochać kogoś takiego, myślałem, że próbujesz sama się
przekonać. - Odwrócił się i najwyraźniej zamierzał wyjść.
Nie mog
ła na to pozwolić.
- Dez! Zaczekaj!
Skoczy
ła ku niemu, żeby go zatrzymać, i już po chwili
znalazła się w jego objęciach, a cały świat przestał istnieć.
Miała wrażenie, że ziemia trzęsie się pod jej stopami, ale to
wszystko nie miało znaczenia. Ważna była tylko ta chwila i
ten mężczyzna, który tak mocno przyciskał ją do siebie.
Kiedy po d
ługiej chwili przestał ją całować, przytulił
policzek do jej głowy i powiedział ciepło:
- Jeszcze jakie
ś dwadzieścia, trzydzieści lat twojej
ciężkiej pracy, a w niczym już nie będę przypominał dawnego
barbarzyńcy.
- Zrobi
ę, co będę mogła. - Śmiała się wtulona w jego
ramiona. - Dez, co my
ślisz o tym, żebyśmy zatrzymali
niektóre detale stąd dla siebie? Jeśli będziemy mieć własne
mieszkanie. ..
- Na pi
ątym piętrze. Tam gdzie teraz jest ekspozycja
jaccuzi. Wybierzemy przy okazji jakąś wannę i każemy ją od
razu wstawić do naszego apartamentu. Możemy też
zastanowić się, jak wykorzystać te fragmenty domu Essie,
które będziesz chciała ocalić. Ale proponowałbym wybrać
tylko te mniejsze. Kiedyś zbudujemy sobie własny dom i tam
możesz przenieść nawet całą klatkę schodową! Myślę, że to
dobry pomysł, w ten sposób ocalimy choć fragment rodowej
siedziby Kerriganów.
- W
łasny dom? - powtórzyła zaskoczona Gina.
- Na razie wystarczy nam apartament, tak zreszt
ą będzie
wygodniej. Ale kiedy pojawią się dzieci...
- Dzieci? - Wygl
ądało na to, że nie była w stanie
przyswoić sobie tylu rewelacji naraz.
- Tak, dzieci. - Dez za
śmiał się. - Wiesz, takie małe
ludziki z wiecznie umorusanymi buziami. O ile oczywiście
chcesz je mieć.
- Naturalnie,
że chcę! Zawsze o tym marzyłam!
-
Świetnie! - Odsunął ją lekko i spojrzał jej w oczy. -
Muszę ci coś wyznać. Ożenię się z tobą pod warunkiem, że
zawsze wtedy, kiedy
nasze dzieci będą chciały słuchać tych
wszystkich historii o Desmondzie Kerriganie i ciotce Essie,
weźmiesz całą robotę na siebie. Ja będę wtedy znikał z domu!
U
śmiechnęła się do niego figlarnie.
- Zgoda! A kiedy nie b
ędziesz słyszał, będę im
opowiadała, jak bujałeś się na drzwiach kuchennych i kradłeś
ciastka z garnka Essie! Och, nie...!
- Co si
ę stało?
- Garnek! Zupe
łnie o nim zapomniałam.
- Nie my
śl już o tym. Właśnie dałem go Eleanor i
prosiłem, żeby odstawiła na miejsce.
- S
łucham?! Znalazłeś go?
- Niezupe
łnie, chociaż bardzo się starałem. Uprzedziłem
wszystkie sklepiki ze starociami i antykwariaty, żeby były
czujne. Na szczęście złodziej sam poczuł, że pali mu się grunt
pod nogami i podrzucił garnek do studia telewizyjnego.
Miałaś rację - pewnie oglądał program i to nasunęło mu myśl
o kradzieży. Carla zadzwoniła do mnie dziś rano i
powiedziała, że odda mi garnek, jeśli udzielę jej wywiadu na
temat dalszych losów Tyler - Royale.
- Oczywi
ście nie zgodziłeś się!
- Nie mog
łem przepuścić takiej okazji! Wiedziałem, że to
moja jedyna szansa, by stać się twoim bohaterem na oczach
tysięcy widzów. Ej, co mi robisz! - zawołał, czując, że
delikatnie gryzie go w ucho. -
Od pierwszej chwili, kiedy cię
zobaczyłem, wiedziałem, że wpakujesz mnie w kłopoty.
- I mia
łeś rację! - Zaśmiała się, całując go w szyję.
- Ale wiesz co? - wyszepta
ł, pochylając się nad jej ustami.
-
Wcale tego nie żałuję.