TADEUSZ SCHIELE
Wspinaczki w chmurach
Wesołe smutnego początki
Miałem zaszczyt nosić wojskowy mundur lotniczy przez
pełne osiem lat, w tym przeszło pięć lat wojny, lecz woj-
sko kojarzyć mi się zawsze będzie ze szwejkowskim, trzy-
miesięcznym przeszkoleniem rekruckim w Cieszynie w ro-
ku 1938. Sama nazwa poderwać mogła na baczność: Kurs -
Dywizyjny IV Pułku Strzelców Podhalańskich 21 Dywizji
Piechoty Górskiej! Spocznij! To było wojsko! Do końca ży-
cia pamiętać będę Kurs Dywizyjny jak pierwszą miłość.
Było nas tam ze stu pięćdziesięciu maturzystów, przy- '
szłych kandydatów do szkół podchorążych różnych bro- !
ni, a więc przyszłych oficerów Wojska Polskiego, czego
żadną ludzką miarą nie mogli pojąć wyselekcjonowani za-
wodowi podoficerowie, których niewdzięcznym zadaniem
było przeobrażenie nas z bandy rozbrykanych intelektu-
alnie-cwano-przemądrzałych wyrostków w coś zbliżonego
choćby do normalnych żołnierzy.
Legendy nie kłamią. Czym stał się Janosik po obcięciu
mu włosów? Po takim symbolicznym wykastrowaniu dłu-
go nie mogliśmy się otrząsnąć z szoku. Nic dziwnego, skoro
przekcmiczne kształty łysych czaszek mogłyby zdumieć
nawet antropologów. Redaktor Tomek Domaniewski ab-
solutnie niczym by się tam nie wyróżniał i nikt nie zwró-
ciłby na niego najmniejsze uwagi. Wraz z utratą osobo-
wości nastąpiła błyskawiczna standaryzacja. Nie było już
ani szlacheckiegc paniczyka, ani prostackiego chłopka. Był
natomiast "strzelec z cenzusem".
Nie waham się twierdzić, że dla wielu, a dla mnie z całą ,
pewnością, doświadczenia tego okresu odegrały niebaga-
telną rolę w życiu. Przede wszystkim nigdy przedtem tak s
przekonywająco nie ugruntowała się świadomość własnej
nicości, tam też po raz pierwszy chyba poznałem gorycz
niesprawiedliwości i całkowitą bezsilność wobec przemo-
cy wojskowego rygoru, czego wynikfem były pokusy peł-
nego powagi filozofowania. Rozmyślania te w trakcie prze-
sadnie dokładnego czyszczenia podkutych butów - tuż
przed wymarszem na błotnisto-glinianą łąkę - stanowiły
naturalny odruch buntu, wyrabiały poczucie humoru, a
ama czynność okazała się w przyszłym źyciu wcale po-
zytywnym nawykiem.
Na kursie przekonałem się dostatecznie o drzemiących
we mnie skłonnościach do alkoholu i o niezaprzeczalnej
praktycznej wyźszości religii katolickiej nad wszelkimi in-
nymi. Tam także pa raz pierwszy zaryzykowałem swe mło-
de życie dla pewnej panienki - jak w balladzie - córki
rzeźnika. W związku z karkołomną wspinaczką narażony
byłem na ubicie bez ostrzeżenia, jako że w tyrn czasie pa-
nowała u nas psychoza wojny i byle kto, gdziekolwiek, a
tym bardziej o dwunastej w nocy na rynnie magazynu bro-
ni, mógł być, a nawet powinien być szpiegiem i dywersan-
tem. Ryzyko było piekielne, cóż bowiem wystraszony os-
trą amunicją, wojną i sądem polowym czujny i gorliwy
wartownik mógł wiedzieć o romantycznej miłości zakocha-
nego strzelca z cenzusem?
Na kursie nabrałem małpiej zręczności w automatycz-
nym wykonywaniu skomplikowanych czynności, które po-
przednio w źyciu raczej celebrowałem. Między innymi wy-
rwany brutalnie z głębokiego snu, mrożącym krew rykiem
obwieszczającym alarm, potrafiłem bezbłędnie wskoczyć
poprzez długie kalesony, spodnie i onuce prosto do butów,
sznurując je prawą ręką, lewą zaś przyodziewać się w ko-
szulę, sweter, bluzę i płaszcz, a zębami przytraczać zwi-
nięte w tym czasie koce do tornistra! Zakręcenie długich
`do kolan owijaczy i przywdzianie pasa, bagnetu, łopatki,
ładownic, maski przeciwgazowej, karabinu i hełmu stano-
wiło czystą formalność. Po dziś dzień przyłapuję się na nie-
zrozumiałym pośpiechu przy porannym ubieraniu...
Na brak atrakcji nikt nie mógł narzekać. Wprost nie-
ograniczony jest przecież zasób metod walki, forteli i w
ogóle sztuki wojennej, a ponieważ było bardzo wątpliwe,
abyśmy się z tak wyrafinowanymi formami szkolenia mie-
li kiedykolwiek w przyszłości spotkać, zarówno dla nas,
jak i wychowawców, nadarzała się wymarzona okazja!
- Zapamiętacie mnie do końca życia - nie bez racji
zapewniał plutonowy już na samym początku, co my,
o naiwności szczenięca, traktowaliśmy pogardliwie lekcewa-
żąco jako szablanowo-pozerską formę zwracania się proste-
go człowieka do jakby nie było intelektualistów, dopiero
co po batalii maturalnej. Daliśmy sobie radę z ciałem pro-
fesorskim, damy i z kadrą podoficerską. Sam w to nawet
wierzyłem, ale bardzo krótko. Gorzka i bolesna była nasza
totalna klęska! Zawiodły wszystkie wypróbowane w szko-
le chwyty i sposoby. Nawet najchytrzej przemyślane kon-
cepcje zdały się psu na buty! Cios mógł spaść na każdego,
nie wiadomo skąd i kiedy.
- Strzelec z cenzusem Sile!
Występowałem sprężyście trzy kroki naprzód wśród
brzęku majdanu, który dźwigałem, i nerwowo poprawiałem
opadający wciąż na oczy rondel hełmu. Gorzej było z cho-
lernym owijaczem, który przy tego rodzaju publicznych
wystąpieniach zawsze kompromitująco wlókł się po zie-
mi. Plutonowy razem z kapralem podchodził bliżej i z nie
ukrywanym niesmakiem, czego wyrazem były wykrzywio-
ne, brzydko zaciśnięte usta, spoglądał na mnie jak na
zdechłego szczura, po czym gestem bezradnego zniecier-
pliwienia przekazywał kapralowi. Ten zaś bez zbędnych
wstępów tłumaczył jak dziecku:
- Czy rozumiecie, kurdemele, że hańbę przynosicie pol-
skiemu lotnictwu, kandydując, krucahimmel, choćby na-
wet przez omyłkę? Co za pożytek będą mieć, krucazechs
z takiej łamag sakramenckie fixalleluja, jak wy!?
j,
- Tak jest, rozumiem.
- Milczeć! Dlatego też my tutaj, kurdebalans, w tros-
ce o dobro lotnictwa zdzieramy sobie nerwy i zdrowie!
Krucatyrk! Za niedługo będziecie latać, pożal się, Boże,
na szczęście z pewnaścią bardzo krótko, ale teraz, dla tre-
ningu, przelećcie się no do tamtej chałupy i z powrotem...
Biegiem marsz! Krucafuks!
Rozmyślania w rodzaju: co bym wolał, gdybym mógł -
dźgnąć go bagnetem czy utłuc kolbą? - nie prowadziły
do niczego. Wzdychałem w duchu "ku chwale ojczyzny",
co zawsze przynosiło ulgę i pocieszało. Startowałem.
Podczas ćwiczeń czołgania się z karabinem ulubioną i
wręcz popisową rozrywką kaprala była utytłanie nas mak-
symalnie w błocie, którego bez względu na pogodę nigdy
nie brakowało.
- A wiecie wy, dlaczego tu trawy nie ma? - zapytał
retorycznie kapral. - Bo cenzus trawę wygryzł! - i za-
nosił się rechotem tak niewymuszonym, że nam ubłoco-
nym jak świnie udzielał się ten jego śmiech. Ano, ma by-
dlak rację. Rok temu ćwiczył tu innych maturzystów. Ca-
łe pokolenia trawkę gryzły...
Na kursie zaprzyjaźniłem się bardzo z przemiłym chłop-
cem o pospolitym imieniu Jan i rzadko spotykanym na-
zwisku Tylko. Scementowała tę przyjaźń wspólna niedola.
Podczas ostrego strzelania zakładaliśmy się, kto wypuści .
dłuższą serię z karabinu maszynowego, co w myśl ścisłego
rozkazu jak najkrótszych urywanych serii było przestęp-
stwem ciężkim i niewybaczalnym. Niepomiernie zaimpo-
nawał mi Jasiu Tylko wściekłą serią co najmniej 25 po-
cisków! Ale wygrał paczkę "Rarytasów Śląskich" i dwa
złote. Po straszliwej awanturze, tłumaczącego się skurczem
palca, odprowadzono do Izby Chorych, wciąż ze zgię- ,
tym konsekwentnie palcem. Głośna na całe .koszary awan-
tura z naszym sanitariuszem niczym nie ustępowała tej
na strzelnicy. Jasio przez trzy dni ponadplanowo obierał
kartofle w ramach "rekonwalescencji". Podobnie jak ja,
bohater najdłuższej serii w historu strzelnicy wiecznie po-
_ padał w niezawinione konflikty.
- A wy co za jeden? - pyta obcy podoficer.
- Strzelec z cenzusem Tylko, melduję posłusznie.
Podoficer zieleniał ze złości i darł się na całe koszary:
- Gówno mnie to obchodzi, czy tylko z cenzusem, czy
z dyplomem uniwersyteckim!
i
Jasiu raz jedyny, za moją zresztą namową, odparł w po-
dobnych okolicznościach:
- Tylko strzelec z cenzusem.
Wprawiło to jednak oficera w taką wściekłość, że nie
sposób go było uspokoić.
- Generałem by wolał być, dupa wołowa! Do paki -
lozofa! Bezczelny!
Pewnego wieczoru spóźniliśmy się na modlitwę wie-
czorną, która odbywała się w dwuszeregu na korytarzu.
Na rozkaz "Do modlitwy!" pluton zdejmował czapki
i śpiewaliśmy ładną pieśń "Wszystkie nasze dzienne spra-
wy". Chyłkiem przemykających zaskoczył nas na pu-
stym korytarzu dyżurny kapral. Nie pomogły naprędce
zmyślone łgarstwa.
- A w 8oga wierzycie? - zapytał podejrzanie słodko.
Zapewniliśmy go o tym solennie, nie przewidując jednak
konsekwencji tak gorliwie wyrażonych uczuć. Kapral sta-
nął na baczność i patrząc nam prosto w oczy rozkazał:
- Do modlitwy!
Wszyscy trzej zdjęliśmy równocześnie czapki i nastąpi-
ła krępująca cisza, podczas której na zmianę z Jasiem po-
chrząkiwaliśmy, nie mając odwagi rozpocząć śpiewu, w j
czym byliśmy absolutnymi dyletantami. Wreszcie nawet
kapral chrząknął, za co byliśmy mu wdzięczni. Ale ktoś
musiał zacząć śpiewać! Odważnie zaintonowałem, nieste-
ty z fatalnym kiksem. Lepiej nie mówić, co było dalej. Da-
leki przecież yłem od obrazy boskiej. Niefortunna modlit-
wa kosztowała nas sporo zdrowia przy wykonywaniu naj-
różniejszych prac:
- Dwóch na ochotnika! Tylko! Sile! - jakby nie było
stu innych!
Mieliśmy z Jasiem w ogóle pecha. Żaden z nas nie był
ofermą, zyskaliśmy niezłą opinię w trakcie jakiegoś oka-
zyjnego mordobicia na sali, osobiście z łatwością pokony-
;
wałem vszystkich bez wyjątku na kursie w biegach pocł-
czas gimnastyki, szczególnie na dłuższych dystansach, i
nigdy nie brakowało nam na kino czy piwo. A jednak los...
Istny zmorę stanowiła niedziela z obowiązkowym uczes-
tnictwem kursu w nabożeństwie porannym. Kościół gar-
i 9
nizonowy był dość daleko od koszar, a przemarsz oddzia-
łów przez miasto okazją do defilady oraz publicznym
sgrawdzianem postawy i wyszkolenia. Z tego też powodu
pobudka w niedzielę zrywała nas o godzinę wcześniej niż
zwykle, aby przed wyruszeniem do kościoła zdążono do-
kładnie nas sprawdzić i zaaplikować stosowną rozgrzewkę.
Przy tym komedie, jakie z nami wyprawiano, przed i po
długim nabożeństwie (broń w kozły i warty przy nich)
wzbudzały zrozumiałą ciekawość połowy miasta i stwa-
rzały wychowawcom wpro6t nieograniczone możliwości
przemyślnych wariantów musztry, łącznie z solowymi po-
pisami strzelców z cenzusem. A wszystko to na oczach
tłumu dziewcząt niezdrowo tymi występami podnieconych.
Do koszar wracaliśmy półżywi z emocji i zmęczenia tylko
po to, aby ze spieczonymi wargami wysłuchać wprost obel-
żywej tyrady na temat wstydu, jaki przynosimy dobremu
imieniu Wojska Polskiego. Zazwyczaj za taką komgromi-
tację zarządzano godzinę karnej musztry.
Wiedziałem, że Jasiu jest ewangelikiem. Mieliśmy to
wpisane do metryk i ewidencji wojskowej. Istniało praw-
zlopodobieństwo, że jest nas więcej, ale do ewidencji perso-
nalnej absolutnie nikt nie miał dostępu. A tylko w jed-
ności siła! Plan mój był już skrystalizowany acz ryzykow-
ny, o czym niestety wówczas nie mogłem wiedzieć.
Agitację rozpocząłem od Jasia. Wiele trudu włożyłem w
przekonanie go o powodzeniu mego pomysłu. Wreszcie
uległ i już wspólnie przystąpiliśmy do bardzo delikatnej
operacji sondażu personalnego wszystkich strzelców z cen-
zusem, przy czym sprawa musiała być zachowana w ścis-
łej tajemnicy, aby ją wygrać z całkowitego zaskoczenia.
Z grubej księgi regulaminu nauczyłem się na pamięć, iż
nikt w wojsku odmiennego wyznania nie może być zmu-
" "
szony do wykonywania katolickich praktyk religijnych .
Wiele nie tylko taktu, ale i osobistego zaangażowania wło-
żyłem w zjednoczenie się opornych heretyków, roztaczając
przed nimi bajkową wizję zasłużonego niedzielnego wypo-
czynku. Mówiłem nawet o spodziewanym szacunku, jakim
ziarzyć nas będą przełożeni, za obywatelską postawę w ko-
rzystaniu z dobrodziejstw tolerancji w wojsku.0
W odpowiednim czasie zgłosiliśmy się do raportu u do-
wódcy kursu i zostaliśmy oficjalnie zwolnieni z obowiązku
uczęszczania do kościoła. Wiedziałem, ie osłupiały ze zdu-
mienia kapral planował dla nas udział w ewangelickich
nabożeństwach, ale udało mi się plany te jakoś zażegnać.
Trzeba umieć twardo postępować - chełpiłem się - sami
nas tego uczą! Aliści pewnej niedżieli licho nadało ja-
kiegoś grubego oficera dyżurnego, który po prostu zabłą-
dził na naszą salę, gdzie w błogim spokoju opustoszałych
koszar aż- sześciu ewangelików leniwie pisało listy i czyta-
ło książki.
- A wy co za wojsko? - zapytal zdziwiony naszą nie-
kompletną toaletą i nieco nonszalanckimi pozami.
- E... tego... właśnie... panie poruczniku... melduję po-
słusznie, że ewangelicy... i tego... zwolnieni... właśnie wy-
ręczyłem kolegów, próbując nawet "stuknąć kopytami" w
filcowych kapciach.
Na opasłej twarzy oficera rozlał się obrzydliwie sprośny
uśmiech. Złożył pulchne dłonie jakby w podzięce łaskawej
opatrzności. Obserwowaliśmy go z narastającym przeczu-
ciem bliskiego nieszczęścia. Gorączkowo szukałem jakiegoś
wyjścia z sytuacji, ale było już za późno...
- Marsz do kuchni! - zaryczał nagle do niepoznania
zmienionym głosem. Wychodząc z sali, słyszeliśmy jeszcze
jego mamrotanie:
- Takich mi właśnie było potrzeba...
Kompania już dawno wróciła z kościoła i po godzinie kar-
nej musztry za kolejną kompromitację miała czas wolny.
Większość wybierała się na przepustki, podczas gdy my
brudni od tłuszczu i sadzy długo jeszcze znosiliśmy potwor-
nie ciężkie i nieporęczne kotły. To była klęska, której nikt
nie mógł przewidzieć! Pomijam już docinki kucharzy, któ-
rym z nawiązką musiałem się samotnie odszczekiwać, bez
żadnej pomocy ze strony kompletnie załamanych, umo-
rusanych innowierców.
Niedzielna udręka z kotłami zdecydowanie przesądziła o
naszym wojskowym światopoglądzie na sprawy wiary.
W następną niedzielę jak jeden mąż ochoczo pomaszerowa-
liśmy do kościoła, bacząc lękliwie, aby nas grubas gdzieś2
nie rozpoznał. Było więcej niż pewne, że myszkuje po ko-
szarach. .A niedoczekanie jego!
Powrót synów marnotrawnych na łono Kościoła odbył
się ku źle maskowanej uciesze wszystkich, nie wyłączając
plutonowego, który tylko wyrozumiale potakiwał głową,
jak gdyby od początku przewidywał fiasko jakichkolwiek
ruchów odszczepieńczych. O kolegach ewangelikach na-
wet nie wspomnę, tym bardziej że, z wyjątkiem Jasia; ża-
den do końca kursu nie chciał mi podać ręki.
Jak pech to pech. Paskudnie zakończyła się też dla nas
przygoda podczas ćwiczeń marszu nocnego. Po wielu przy-
gotowaniach, odprawach i dziennych próbach wyprowa-
dzono nasz pluton ciemną nocą w teren. Tam otrzymaliś-
my mapy, kompasy, latarki i opaski na ramię; odróżniające
od zaczajonego gdzieś w mroku nocy "nieprzyjaciela", któ-
rego zadaniem było wyłapać nas "do niewoli". Pyszna za-
bawa! Trochę zawadzał pełny rynsztunek, ale indiańskim
sposobem zabezpieczyliśmy i unieruchomili wśzystkie ru-
chome metalowe części ekwipunku. Na kilkukilometrową
trasę wyruszać mieliśmy w odstępach minutowych, poje-
dynczo, a czas, pomyślnego oczywiście, marszu był punkto-
wany we współzawodnictwie plutonów. Bez krzty zarozu-
miałości była to dla mnie betka, toć jeszcze nie tak dawno
i nie takie "podchody" urządzał nasz podharcmistrz "Mahat-
ma" Dziędzielewicz w urokliwych zakątkach Doliny Białe-
go w Zakopanem. Ale szkoda mi było Jasia, żeby wpadł do
niewoli. Umówiłem się, że będę czekał pod mostkiem po-
bliskiej rzeczki. Dalej więc przekradaliśmy się już razem,
czujnie nasłuchując. Otóż to. W połowie drogi, kiedy omi-
nęliśmy chyba główne punkty zasadzki "nepla", doleciały
dalekie dźwięki muzyki wiejskiej. Zaintrygowany, była
północ, postanowiłem dla zmylenia przeciwnika. udać się
w tamtym kierunku - pomimo protestów Jasia, który
może już coś niedobrego przeczuwał. Osobiście nic takiego
nie przeczuwałem, przeciwnie, drogą prostej dedukcji spo-
dziewałem się wypić weselnego kielicha. Nie omyliłem się.
Gościnni chłopi prawie źe siłą wciągnęli nas, krygujących
się i wymawiających służbą, do zatłoczonej izby.
- Na zdrowie dzielnego wojska!
i2
- Na zdrowie młodej pary! - odkrzykiwaliśmy.
Po godzinie, trzymających karabiny za lufy na ramieniu,
suto zaopatrzonych w pęta kiełbasy i wódkę na dalszą ucią-
żliwą drogę, pełną niebezpieczeństw, aresztował nas wy-
rosły jak spod ziemi patrol, ale ten prawdziwy, Żandarmerii
Garnizonowej. Rozbrojonych, bez pasów, poprowadzono na
wartownię pułku i zamknięto do mamra. Pamiętam, że
przez cały czas zachowywałem wyniosłą godność i milczą-
cą pogardę Indianina schwytanego przez Blade Twarze -
podczas gdy płochliwy Jasiu z uporem tłumaczył się, że
wcale nie śpiewaliśmy aż tak głośno, jak nam to insynu-
owano.
Nazajutrz skacowani stanęliśmy do raportu karnego. Sło-
wa wyroku. zabrzmiały sucho jak szczęk repetowanych ka-
rabinów plutonu egzekucyjnego. Oberwaliśmy z Jasiem
Tylko po siedem dni ścisłego aresztu, ale każdy, kto
kiedyś miał niespełna dziewiętnaście lat, wie dobrze, jak
nieskończenie długi wydać się może ten okres. Za tak nie-
;
chlubne przewinienie nawet nie wypadało westchnąć
ku chwale ojczyzny.
Na zakończenie kursu uroczystość przysięgi nagrodzila
nam wszystkie trudy, żołnierskie znoje, potknięcia i upad-
ki na duchu. Wystąpiliśmy w pełnej gali: długie peleryny
zarzucone przez ramię i kapelusze z pięknymi orlimi pió-
rami! . Jak przystało na Podhalan! Nawet ostrzyżone łby
zarosły już przyzwoitą szczeciną. Wobec rodzin, które tłum-
nie przybyły na uroczystość, nasi ciemiężyciele oblekli się
w owcze skórki tak dobrotliwe - te ojcowskie wejrze-
nia - tak obłudnie troskliwe, iż przy pożegnaniu byliśmy
wszysey wzruszeni.
To było wojsko!
Z podchorążówką związane są już wspomniąnia bar-
dziej cywilne. Gabinety naukowe, prace przy samolotach
i silnikach, hangary i spadochroniarnia. Pierwsza w ży-
ciu samodzielnie wykonana beczka na długo przed na-
uką akrobacji. Machnąwszy ją zgubiłem Radom z pola3
widzenia na co najmniej minutę, zanim nie oprzytomnia-
łem z wrażenia i szczęścia. Kiedy zgodnie z programem
rozpoczęliśmy akrobację, byliśmy już ho, ho, pilotami ca-
łą gębą. Natomiast nadprogramowej akrobacji nauczyłem
się przy próbach pozbycia się śladów małych spadochro-
ników obciążonych woreczkiem piasku, które po wyrzu-
ceniu w powietrzu służyć miały za cel ataków fotograficz-
nych. Po wywołaniu zdjęcia najwyżej punktowane były
"pewne, bliskie zestrzały" z celem pośrodku kliszy. Zdarza-
ło się nam czasami zawadzić o spadochronik skrzydłem
lub statecznikiem, co było wyczynem karygodnym i punk-
tcwanym in minus. Strzelanie foto odbywało się w "strefie";
z dala od lotniska i nikt z instruktorów tych cyrków nie
widział. Wypróbowanym sposobem pozbycia się strzępków
cholernych spadochroników był szatański ślizg na ogon,
ale gdy i to nie skutkowało, stosowałem własnego po-
mysłu wygibusy, aż mi oczy na wierzch wyłaziły i mdli-
ło. Podpatrzył mnie kiedyś kolega w powietrzu i powie-
dział po lotach, iż nie sądzi, aby nawet w trupa pijany
gołąb mógł tak się wygłupiać jak ja z tymi farfoclami na.
ogonie.
Trzeciego maja wygrałem wojewódzkie eliminacje w
biegu przełajowym na pięć kilometrów, rozgrywane w
Radomiu. Zadowolony podoficer sportowy uzyskał dla
mnie zwolnienie z musztry i z większości "wojskowych"
zajęć, abym mógł ten czas wykorzystać na trening przed
krajowymi biegami przełajowymi w Warszawie. Biega- _
łem więc chętnie i dużo, tak po lotnisku, jak i najbliższeT
okolicy. Jakąż satysfakcję miałby nasz kapral z Kursu
Dywizyjnego widząc mnie zziajanego jak psa i dobrowol- -
nie ganiającego po polach. Poznałem więc dobrze nie tylko
najbliższą okolicę, ale i młodą nauczycielkę wiejską. Czę-
sto o bardzo dziwnych porach, na przykład wieczoremr
przebrany w ciepły dres sportowy wybiegałem na trening,.
przeważnie w kierunku wioski. Bywało, że w i deszcz.
Trener nie mógł się nadziwić, chwaląc przed dowódcą,,
kpt. Radziszewskim, góralski upór i hart.
W Warszawie zająłem niezłe dwunaste miejsce w pięcio-
kilometrowym biegu przełajowym na przeszło dwustu za-4
wodników. Trener podoficer snuł śmiałe plany czekającej<
nas kariery, ale nie sport absorbował umysły wszystkich,
lecz widmo nieuchronnie zbliżającej się wojny.
Wojna. Wraz z wyciem syren przyniosła ruinę wyniesio-
nych z domu i szkoły pojęć o świecie i ludziach. Ta koja-
rzyć mi się zawsze będzie z denerwującymi godzinami
pogotowia bojowego i biegiem do oczekującego samolotu
myśliwskiego. Z poprzekreślanym smugami kondensacyj-
nymi niebem i świetliście czerwonym krzyżem celownika
przed oczami. Z czarnymi dymami wybuchów artylerii
przeciwlotniczej i gestem wymazywania z tablicy nazwisk
kolegów, którzy nie powrócili z lotu. Ze łzami radości
najbliższych przy powitaniu w kraju i widokiem uko-
chanych Tatr z okien mego prawdziwego domu.
Tuż po wojnie krótko był moim domem. Na nic zdały się
próby reaktywowania Aeroklubu Zakopiańskiego i roz-
winięcia produkcji nart w fabryce mego ojca na Kaspru-
siach. Spisane na gorąco przeżycia wojenne, złożone w wy-
dawnictwie wraz z wieloma autentycznymi fotografiami,
niewielkie dawały nadzieje na ukazanie się drukiem. W
górach musiałem się kryć przed posterunkami z powodu
braku specjalnej przepustki uprawniającej do przebywa-
nia w strefie przygranicznej. Wyjechałem więc do Warsza-
wy.
Pokochałem to miasto od pierwszej chwili. Bezpośred-
nie zetknięcie z tragicznym, dumnym, niepokonanym mias-
tem i jego wspaniałymi ludźmi uzmysłowiło nie pojęty do-
tychczas ich wkład w walkę z okupantem. Wkład, wobec
którego kilkaset moich lotów bojowych było fragmentary-
czną, niezauważalną cząsteczką.
Ogrom . przeżyć okupacyjnych rówieśników Kolumbów
w organizacjach, partyzantce, obozach i powstaniu, ge-
henny i krwawe szlaki bojowe iołnierza polskiego dopiero
teraz pozwoliły obiektywnie zaszeregować się w hierarchii
kombatanckiej. Dumny też byłem z łączącej nas więzi.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że wojna nieprzerwanie w nas5
trwa i niełatwo jest się z tego otrząsnąć. Było wprost nie-
możliwe, ot tak sobie, odsunąć wojnę na tyle choćby, by
móc swobodniej i szerzej spojrzeć na to wszystko, co
przyniósł jej zwycięski finał. Cisza, która nastała, przytła-
czała bezradnością i dezorientacją, była zaskoczeniem, choć
^ wszyscy bez wyjątku o takiej chwili marzyliśmy latami.
Nie kończące się burzliwe dyskusje pozostały jedynie
' dy skusjami dalekimi od jakiegokolwiek jasnego abrazu tak
rzeczywistości, jak też planów na przyszłość. Tylko jedno
, nie podlegało najmniejszej wątpliwości: odbudowa stoli-
cy!
Znajomi mechanicy i piloci na lotnisku Gocław umożli-
wili mi godzinny lot wysłużonym kukuruźnikiem nad
miastem. Przyzwyczajony byłem do widoku z powietrza
zniszczonych miaśt europejskich, ale wielka, szara, bez-
nadziejnie martwa, potworna ruina Warszawy... Nie spo-
_ sób dobrać słowa, które choć w przybliżeniu mogłyby od-
dać wrażenia i myśli z owego samotnego lotu nad miastem
jesienią 1946 roku...
*
Nie ominęło i mnie aresztowanie. Wyrwany ze swego
mikroświatka długo nie byłem w stanie pojąć, jak to jest
możliwe, aby tyle różnych, ważnych i nie cierpiących
zwłoki spraw mogło nagle zostać przerwanych, nie dokoń-
czonych i nie wyjaśnionych! Ano, mogło. '
Po roku złagodniały i zaokrągliły się kontury osobistych
problemów, tylko że powiedzenie "czas leczy rany" mnie
nie dotyczyło. Mdłe, żółte światło źakurzonej i zakra-
towanej żarówki sklejało czas w jednostajny nurt bezna-
dziejności, płynący wolno nijakimi dniami. Niewesołe też ^
spędziłem trzydzieste urodziny na krótko przed zwolnie-
niem.
Błądząc ulicami miasta nie opuszczało mnie ani na chwi-
lę uczucie zagubienia. Stroniłem od ludzi, znacznie zawęził
się krąg moich znajomych. Wielokartkowa ankieta perso-
nalna definitywnie zamykała drogę i stanowiła barierę
i6
nie do pokonania, Rozstałem się z żoną, a trudności miesz-
kaniowe mogły do reszty obrzydzić świat. Jakże fałszywym
pocieszycielem był alkohol.
Krótkotrwałym azylem stały się chwile zadumy nad mar-
twym jak nagrobek Spitfire em. Tkwił pośród innych samo-
lotów bojowych minionej wojny na dziedzińcu Muzeum
i Wojska Polskiego. Bez krzty patosu mogłem pomyśleć, że
wierny nie zawiódł mnie nigdy podczas najtrudniejszych
lat mego życia. Zachodziłem tam wielokrotnie i chyba zbie-
gowi okoliczności przypisać można, że zawsze w deszczową
! szarugę.
Kiedyś siedzieliśmy na stertach cegieł w ruinach z flasz-
ką wódki i bułkami rozsypanymi wśród gruzu, a ktoś szy-
derczo deklamował Gałczyiskiego:
Zapomnieć snadniej. Przebacz, Panie:
za duży wiatr na moją wełnę,
ach, odsuń swoją straszną pełnię,
powstrzymaj flukty w oceanie,
toć widzisz: jestem słaby, chory,
jeden z Sodomy i Gomory,
toć widzisz: trędowaty, chromy,
jeden z Gomory i Sodomy,
pełna "problemów", niepokoju,
z zegarkiem wielka kupa gnoju.
My nawet nie mieliśmy , już zegarków. To wówczas właś-
nie z teatralną wyrazistością zrozumiałem symbolikę gro-
teskowej scenki pseudoabnegacji i gorycz depresyjnych po-
gaduszek o życiu, podczas gdy to prawdziwe toczyło się
intensywnie tuż obok, na najbliższym placu budowy, w
najbliższym baraku gierwszego z brzegu biura...
Gwałtownie zatęskniłem za domem i górami, postana-
wiając do nich jak najszybciej wrócić. A warszawskich
przyjaciół z tych lat wspominać będę zawsze z ciepłym
uczuciem prawdziwej sympatii.
z-
!
i
Karawana zoczyńców
Drugi już śnieg i listopadowe słoty praktycznie uniemoż-
liwiły -dalsze sezonowe zatrudnienie. Jakiś czas robiłem
jeszcze przy wykopach ziemnych, ale dalsze prace odłożo-
no do wiosny. Zostałem więc ponownie bez pracy. Był
rok 1952.
Pisemne odmowy różnych instytucji przestały wywie-
rać wrażenie. Dobrze, że ieszcze odpisywano. Kiepskie
czasy. Ale nie stanowiłem wyjątku. Włócząc się bez celu po
Krupówkach i knajpach spotykałem kolegów i znajomych
,
będących w podobnej sytuacji.
- Nie wiecie o jakiej robocie? - pytałem. Wzruszali
ramionami. Jakże często (r).^ówczas zafundowana mi wódka
cierpki miała smak, podobnie jak zimne piwo o piątej rano
`
na dworcu kolejowym. Cholerny św:at.
Od kilku dni padał śnieg. Zbliżał się Nowy Rok i coś
trzeba było ze sobą zrobić. Wyjechać? Dokąd? Bez gro-
sza i konkretnega fachu? Bzdury. Szukałem dalej wałęsając
d
się po Zakopanem. Któregoś mroźnego ranka spotkałem na
ulicy Zdziśka Motykę. Poszliśrny do "Morskiego Oka" i za-
jęli stolik "na werandzie". Był wyraźnie nie w humorze.
- Mam juź prawie wszystkich zaprzeńców - powie-
dział i wyciągnął z kieszeni zmięty papier. '
- Kogo?
- Deptaczy, oby ich w precel pokręciło.
Zdzisiek -- przez kilkanaście lat jeden z najlepszych
biegaczy narciarskich, byty mistrz Polski i armii, olim-
pijczyk - był znaną z pcczucia humcru, popularną pos-
tacią sportu zakopiańskiego. Całymi latami zapowiadał8
-
przez ogromną tubę blaszaną skoki na. Krokwi i inne
zawody. "Skoczył metrów osiemdziesiąt i póóóóóóóółłłłłł!"
Obećnie już drugi rok piastował niezbyt wysoką w hie-
rarchii działaczy sportowych rangę magazyniera na skocz-
ni i kierownika ekipy deptaczy.
- Czegoś taki nie w sosie?
- Bo znowu to samo. Funduszy na wszystko brak, ni-
czego ni ma, dziadostwo sakramenckie, użeraj się z każ-
dym oficjelem, wie mówiąc już o deptaczach, ci mnie
niechybnie do grobu zapędzą. Karaw ana złoczyńców. Napo-
leon w samych gaciach pod Moskwą tyle by się nie na-
marzł co ja pod skocznią. A nad magazynexa unosi się ślicz-
ny aniołek stróż o zadziwiająco podobnych rysach do
naszego prokuratora.
Wypił wódkę, skrzywił się i zwrócił do czekającego kel-
nera. -
- Może być golonka dwa razy. A kości dla kierow-
" nika.
- Deptacze to nie ludzie - wrócił do tematu - tylko
element. I to jaki element: Eh... parszywy mój los i zezo-
wate szczęście!
- O deptaczach można przecież inaczej - wtrąciłem -
" ,.
bezimienni współtwórcy wyników i rekordów, skromni,
dzielni, a niedoceniani ludzie, którzy z poświęceniem wy-
konują swe chlubne obowiązki w imię szlachetnej idei spor-
tu, ludzie, których zahartowała surowa tatrzańska przy-
i h roda, a znojny trud skrystalizował charaktery, ludzie...
- Milicja, WOP i Straż Leśna - przerwał mi - a i
ORMO powinny ustawowo mieć prawo odstrzału jednego ,
deptacza na dekadę, i to bez czasu ochronnego! Koło Ło-
wieckie i kłusownicy też! Byłby święty spokój, śnieg
mógłby sobie poleżeć, a zawodnicy nauczyliby się wrPsz-
cie eździć w naturaln ch warunhach. I mnie nikt by gło-
j y
wy nie zawracał. No, to zdrowie!
. Uśmiałem się serdecznie. Zdzisiek sporo jeszcze opowia-
dał o deptaczach, ale ja już coś kombinowałem... przecież
mógłbym u niego pracować! Dlarzego nie? Odpowiadała-
by mi taka robota.
Motyka bronił się nogami i rękami, wynajdywał najróż-9
c
::; ..
niejsze przeszkody (chcesz, żebym w kryminale skończył...)
wieszcie przyciśriięty do muru skapitulował. Miałem się
zgłosić do niego na skoczni następnego dnia rano.
s
Ze zmiennymi uczuciami szedłem o mglistym świcie
w kierunku skoczni. W knajpie załatwiłem pracę, na psa
urok, źle się to wszystko zaczyna, chociaż nie mogłem spo-
dziewać się zaprzysiężenia w kościele z racji przyjęcia mnie
w poczet karawany. W gruncie rzeczy cieszyłem się. Pra-
ca niezbyt dobrze płatna, powiedziałbym nawet podle, ale
przecież dochodzą niedziele i święta oraz jakiś tam doda-
tek. Cysorz - bo tak przezywali Zdziśka - jeszcze wczo-
raj mianował mnie "starszym od deptaczy" na równi ze
starym Jędrzejem.
W nie opalonym "biurze" pod trybunami skoczni zły
i nieprzystępny Cysorz nie zwrócił na mnie najmniejszej
uwagi. Dzwonił telefon, deptacze w wielkich białych ska- .
fandrach szwendali się z Kąta w kąt. Czekałem cierpliwie
potrącany wśród ogólnego rozgardiaszu. Szukałem, a na-
wet pytałem o starego Jędrzeja, ale go nie było.
Wreszcie biuro opustoszało. Cysorz skinął i wyszliśmy
na pole. Rozejrzałem się wokół. Po deptaczach pozostał
jedynie wyraźny ślad nart na świeżym śniegu, znaczący
szlak, którym karawana pociągnęła ku górom. Cysorz zer-
knął na zegarek i mruknął:
- No, już otwiera, chodźmy, bo skonam...
Mała knajpka w pobliżu była istotnie otwarta, a bufe-
towa, pani Kazia, witała Cysorza z wiele mówiącym u-
śmiechem i poufałością.
- Ćwiartkę tyfusu, browar i coś na gorąco - zamówił
siadając przy stoliku w pobliżu kaflowego pieca.
Wkrótce zorientowałem się, że wczoraj zostałem przy ję-
ty do pracy, a dziś nastąpić ma tak zwane wprowadzenie.
Dowiedziałem się, że część deptaczy poszła na skocznię,
a część do Suchego Żlebu, w którym niedługo mają się
odbyć zawody. Do obowiązków deptaczy należała też pra-
ca związana z dekoracją skoczni oraz startu i mety pozo-0
_ - _ __
t 6
stałych konkurencji narciarskich. Z samego rana zdążylem
zauważyć, że magazyn zawalony był stosami najrozmait-
szych flag, transparentów, tablic orientacyjnyćh i ostrze-
, gawczych, lin, żerdzi, koszy, kabli, sznurów, łopat, kilo-
fów, szufli drewnianych do śniegu, kożuchów baranich,
numerów startowych, tyczek, pęczków czerwonych papiero-
wych chorągiewek, skrzyń, puszek i beczek. W innym ma-
gazynie była odzież i sprzęt narciarski. Ale o magazynach
Cysorz . wspomniał tylko gobieżnie, po czym przeszedł do
I
krótkiej, ale treściwej charakterystyki podległego mu per-
sonelu. Opierając się na autorytatywnej opinii Cysorza, de-
ptacze byli zbieraniną "szwarccharakterów", najczarniej-
szych, jacy kiedykolwiek narodzili się w okolicy. Ich
obecne, pozorowane jedynie zajęcie, ma na celu perfidne
uśpienie czujności władz i społeczeństwa. Głównie trudnią
się przemytem, kłusownictwem, sprzeniewierzaniem mie-
nia społecznego i świadomą dewastacją urządzeń sporto-
wych, nie wspominając o haniebnych wyczynach pijackich
i dziwkarskich. Wszelkiego rodzaju burdy stanowią osobny
rozdział. O skandalicznym nadużywaniu jego anielsko-oj-
cowskiej cierpliwości nie chciał już nawet wspominać. Naj-
,
gorsze zaś, że w swoim wrodzonym nieróbstwie doszli do
perfekcji.
Nie zapłaciwszy ani grosza uśmiechniętej bufetowej Cy-
sorz w wyraźnie lepszym humorze zaprowadził mnie z po-
wrotem do biura. Tam napisałem podanie, życiorys, wy-
pełniłem obszerną ankietę personalną, podpisałem liczne
kwity i poświadczenia. Następnie długo i mozolnie grze-
baliśmy wśród stert butów narciarskich, spodni i białych
skafandrów. Cysorz na razie pożyczył mi ładne narty nie-
obecnego pracownika magazynu (wyjdzie dopiero za sześć
miesięcy, bardzo porządny ezłowiek - wyjaśnił) i kijki
metalowe odebrane siłą deptaczowi, który z płaczem przy-
sięgał, że otrzymał je w prezencie.
- Mam nadzieję, że nie pozwolisz ich sobie ódebrać,
przecież nie mogę kijków zanieść na milicję... co by oni
pomyśleii...
Nie pytałem kto - milicja czy deptacze. Grunt, że mia-
łem przyzwoity sprzęt. Przymierzając na mnie wieiki i
21
długi do kolan biały skafander Cysorz klął na idiotyczny "r
pomysł:
- Nie widać drani na śniegu nawet przez lornetkę! Ale
mam ja dIa nich niespodziankę! Pismo o purpurowe skafan-
dry już wyśłałem - sapał zawzięci. ~ Ja bym im, baran-
kom bożym, krowie dzwonki na szyi pozawieszał, gdybym
tylko mógł. Nie rozumiem, dlaczego ochrona godności czło-
wieka miałaby obejmować deptaczy. Czerwone skafan-
dry - wzdychał rozmarzony... Całe szczęście, że wypłatę
przepijają co do grosza, bo inaczej jestem przekonany, że
na własny koszt kazaliby sobie uszyć białe spodnie do
kompletu.
Deptaczy poznałem tego samego dnia. Kilku z nich zresz-
tą dobrze znałem. Zjawili się w biurze punktualnie co do
sekundy. Nav,et minimalne przekroczenie obowiązującego
czasu pracy - jak mnie zapewnił Cysorz - poczytywaliby
sobie za nie Iicującą z ich honorem hańbę.
Nastąpiła prezentacja. Przyglądaliśmy się sobie z nie
ukrywaną ciekawością. Większość stanowili dwudziesto-
kilkuletni chłopcy o inteligentnych, roześmianych twa-
rzach, ale byli też i starsi, sprawiający' wrażenie doświad-
czonych i obytych z górami ludzi, w których oczach .
i wyrazie twarzy było coś rzeczywiście z przemytników
i kłusowników. Stary Jędrzej, dobry mój znajomy, przywi-
tał się wylewnie. Miał sępi nos, krzaczaste brwi i czarne jak
węgiel, bystre oczy. Witaliśmy się podając dłonie... Staszek,
Walek, mały Józek, Franek, Wojtek, Stefcio, wielkolud
Kuba, Jasiek i spryciarz nad spryciarze, kombinator Magik.
Kilku innych znałem z widzenia, toć Zakopane nie takie
znów wielkie. Z dwoma pracowałem poprzednio przy wy-
kopach. Dwóch innych znałem z knajpy. Jednym słowem
już przy pobieżnym zapoznaniu skład deptaczy wróżył
urozmaiconą współpracę. Nie myliłem się. Po typowo an-
gielskiej wymianie zdań. o wrednej pogodzie, zacierając
ręce, zasugerowali rzeczowo:
- No to może byśmy się tak co napili?2
-
Byłem na taką ewentualność z góry przygotowany i
wdzięczny Cysorzowi za zaliczkę.
- Chętnie, ale niedługo, bo mam jeszcze kilka spraw...
- Ależ skąd! Minutka... - zaliewniali ochoczo i dziwnie
nieszczerze.kromność nie pozwala mi na opis owego wieczoru, ale
nazajutrz rano wszyscy stawiliśmy się punktualnie w
biurze. Dwóch przyszło wprost z komisariatu, a jeden ze
szpitala, zaopatrzony w imponującej wielkości opatrunek
na głowie. Przymierze zostało zawarte na długo, a w kąż-
dym razie na całą zimę wspólnej i jakże nierównej walki
ze śniegiem.
Praca istotnie nie była łatwa. Podczas siarczystegó mro-
zu i lodowatego wiatru, mokrzy od potu, godzinami depta-
liśmy kopny śnieg, z rozpaczą śledząc zanikające za nami ,
ślady. Schodziliśmy rytmicznie w dół stoku ustawieni w
skośną tyralierę, depcząc i ubijając śnieg. Pierwsi wytła-
czali głębokie pojedyncze bruzdy, a następujący z góry wy-
równywali teren na tyle, że po kilkudziesięciu metrach
podchodząc z powrotem vyczuwaliśmy pod nartami zawią-
zującą się twardość śniegu. Trzeci etap, powtórnie w dół,
wykonywaliśmy starannie, gęsto szatkując narta przy nar-
cie, co nadawało płaszczyźnie ładny wygląd gładko już
ubitej trasy o kilkanaście centymetrów niższej od otacza-
jącego naturalnego terenu. Patrząc w górę widać było
"nasz tor", czym dalszy, tym węższy, wygięty w łagodne
zakosy.
Trenerzy i organizatorzy zawodów rozstawiali nam tycz-
ki orientacyjne, według których rozpoczynaliśmy depta-
nie. Dobrze jeśli w dniach poprzedzających zawody nie by-
ło ani silnego wiatru, ani opadów, w przeciwnym razie
zmuszeni byliśmy powtarzać pracę dzień po dniu od po-
czątku. Podczas samych zawodów ustawieni wzdłuż tra-
sy obserwowaliśmy poszczególne przejazdy zawodników.
h'asz stosunek do nich, poza nielicznymi wyjątkami, był
raczej bezosobowy. Można by zażartować, że w naszym3
G ''
pojęciu większość z nich psuła jedynie tak pięknie przy-
gotowaną trasę.
Po zawodach zbieramy tyczki i marznąc strasznie w ręce
wiążemy je drutem w pęki po dwadzieścia sztuk, a nastę-
pnie zwozimy w dół. Tyczki brało się na lewe lub prawe
I ramig i usiłowało z nimi jechać. Przy dobrym śniegu i dob-
; rej pogodzie było to od biedy możliwe. Prawdziwa "zaba-
wa" zaczynała się dopiero przy silnym i porywistym wiet-
rze. No, a przy halnym... Znamy co prawda jego sztuczki,
ale to nic nie pomaga. Dmie w plecy z taką gwałtownoś-
cią, że chcąc nie chcąc nabieramy niebezpiecznej szyb-
kości i oporując z całej siły, przeciwstawiamy się wichurze
odchyleni do tyłu. Wówczas wiatr nagle zamiera, a my
tracąc równowagę walimy si na plecy. Przy takich okaz- _
jach cholerne tyczki przygniatają i z reguły się rozsypują.
Jakby nie było, upadek z takim ciężarem nie należy do
przyjemnych, jeśli w ogóle upadek na stromym stoku za-
liczyć można do atrakcji. Jeśli podmuch wiatru zaskoczy
z boku, "zmagania" z tyczkami przybierają tragikomiczne
formy: biednego deptacza powoli, złośliwie i bez nadziei
na ratunek przekręca w pasie, jako źe nie sposób utrzymać
tyczek prostopadle do kierunku wiatru. W rezultacie na
dole, jesteśmy wytarzani w śniegu, obici i posiniaczeni, nie-
rzadko pokrwawieni. No i wściekli.
To wszystko jednak dzieje się w terenie, w górach, po
zawodach. Tymezasem na dole, kiedy z róźnych względów
nie wychodzimy na trasy, a zajmujemy się magazynami
albo dekoracją skoczni, praca staje się nieznośna. Zgrabia-
łymi z zimna palcami rozplątujemy w nieskońezoność po-
gmatwane i sztywne linki wielkich flag i innych dekoracji.
Flagi trzepoczą złośliwie na wietrze, więc po sto razy mu-
simy je dociągać i poprawiać. Nieraz rozwieszamy tran-
sparenty łaźąc po zaśnieżonych drzewach i dachach. Wie-
cznie jest' coś do przyniesienia, odniesienia i zaniesienia.
Walą się na głowę dziesiątki najróżniejszych czynności.
"Odkidywanie" śniegu z .trybun, szczególnie kiedy przy-
marzł do podłoża, jest niekiedy istną katorgą. Wszyscy są
wówczas wściekli. Fiatuje sytuację humor, ten niewymu-
szony, sytuacyjny.4
- Który ż was ukradł mi chlebak ze śńiadaniem? -
wrzasnął ni stąd, ni zowąd Cysorz.
- Panie kierowniku, kto by tam śmiał, taką drobnos-
tkę... - odpowiadają łagodząco deptacze.
- Nie drobnostkę, do diabła, tylko nowy chlebak ze
śniadaniem!
- Kto by tam śmiał, znajdzie się na pewno, my uczciwi...
- Uczciwi!? A meter desek kto rąbnął!? Ksiądz biskup?
- Wojtek parę łat wziął w plecaku na podpałkę...
- A toporek strażacki z tablicy?!
- Chciałem go tylko trochę podostrzyć - odparł ura-
żonym tonem Magik.
- Gdzie flaga bratniego narodu?! - przypomniał sobie
Cysorz. .
- Nam powiedzieli, że ten zawodnik się wycofał...
- Sabotaż polityczny! Cięźkie więzienie! Ma być flaga!
Magik zakręcił się i w pięć minut, rzecz jasna, znalazła
się flaga, toporek i chlebak z ćwiartką ukrytą w starej
rękawicy. Natomiast wszelki ślad zaginął po wiązce tyczek
slalomowyeh. Liczyłiśmy sto razy.
- Będziecie za nie płaeić - groził Cysorz. - Gdzie
Walek i Franek?
- Byli tu gdzieś przed chwilą...
- Tyczki też były i gdzie są!?
- Zdaje się zostały w Kuźnicach...
- Sabotaź gospodarczy! Prokurator!
- Jutro je zwieziemy...
- Jutro to nas może wszystkich szlag trafić!
- Ale tyczki będą...
Ten nieodparty argument widocznie Cyśorza nieco uspo-
koił, gdyż bez słowa wrócił dó biura.
Płynęły dni i tygodnie pracy. Często odbywały się za-
wody, niektóre bardzo ciekawe i emocjonujące. Zakłada-
liśmy się z Cysorzem o wyniki. Cieszyliśmy się z sukce-
sów i bezlitośnie krytykowali tych, którzy zawiedli. Dep-
" taliśmy trasy od rana do wieczora, mrok zapadał szybko.
Wynosiliśmy i zwozili starty, mety, flagi, tyczki, bramki,
t
pomagali wojsku w zakładaniu telefonu, sortowali numery,
porządkowali i odśnieżali.
Całymi dniami deptało się obie skocznie. Podczas kon-
kursu, trzymając się spejalnie w tym celu zawieszonej
liny, oczekiwaiiśmy na sygnał: "Deptacze na zeskok"! Za-
e
zwyczaj po upadku skoczka i podczas przerwy między pier-
wszą a drugą serią skoków. Po konkursie tysiące ludzi
opuszczało trybuny i stadion, wracali do domu sędziowie;
działacze, porządkowi i wszyscy inni zaangażowani w im-
prezie, z wyjątkiem deptaczy. Dla nas zaczynała się do-
piero praca, ezęsto jakże niewdzięczna. Doprowadzenie tak
wielkiego obiektu do porządku nie było sprawą łatwą. Ale
praca szłą nam dobrze, poznaliśmy się i polubili.
Część iudzi pochodziła ze średniozamożnych rodzin
chłopskich i niektórzy przynosili ze sobą z domu żywność
o równowartości dziennego zarobku. Ci właśnie z reguły '
chętnie dzielili się słoniną, kiełbasą, mięsem i serem
z innymi. Kiedyś podczas przerwy na posiłek siedzie- ,
liśmy na złożonych w śniegu nartach. Jeden z nowo przy-
byłych chłopców wyjął z plecaczka wielki, twardy jak
kamień p?acek owsiany i rezygnując z proponowanego po-
częstunku długo się z nim męczył połyskując zdrowymi
zębami. Kiedy wreszcie skończył, odwinął ze szmatki świe-
ży, pachnący wędzony boczek i z namaszczeniem zaczął go
jeść, krając po kawałku składanym kozikiem. Tego już
było staremu Jędrzejowi za duźo. Łypnął złym okiem na
młodego.
- A czemuś ty, dziadu jeden, żarł tego moskala osob-
no, a nie ze spyrką?
- A cy on, bestyjo, wartał takiej spyrki? '
Ryknęliśmy śmiechem, przyznając mśodemu rację. Nie
wartał.
Od ezasu do czasu wyruszał z nami na trasę Cysorz. Pod-
śmiewaliśmy się z jego tuszy, ale on niewzruszenie dep-
tał jak wół i ciężko sapiąc klął naszą partacką robotę. Tego6
\
dnia mieliśmy ciężką harówę. Na Kasprowym leżał świeży
puch. Przy kolejnym krótkim odpoczynku, po uspokojeniu
oddechów, zapaliliśmy papierosy. Ocieraliśmy oblodzonymi
rękawicami zroszone czoła. Od godziny schodziliśmy w dół.
Ponad nami rozpościerało się kręte pasmo idealnie wyszat-
kowanej trasy zjazdowej. Cysorz ciężko wsparty na kijach
zwrócił się do starego Jędrzeja:
- Z kim to wczoraj piliście?
- A... z takimi... - odparł niechętnie.
- Co to za jedni, fajni jacyś?
- Fajni - potwierdził z uznaniem stary - niedużo
brakowało, a byliby mnie przepili...
- No, widziałem... a który to tam później... spał w śnie-
u?
g
- Nasz Jasiek... wczoraj był coś słaby...
- To czegoście go nie zabrali od razu?
- Eh... co mu miało być... przecież przezwyczajony.::
Przysłuchując się rozmowie odruchowo zerknąłem na
Jaśka odpoczywającego niedaleko. Istotnie, wyglądał nor-
malnie.
Zabraliśmy się dalej do deptania. Nieliczni narciarze z
szacunkiem omijali gładkie pasmo przygotowanej trasy,
a jeśli teren zmuszał do przecięcia jej, czynili to z prze-
sadną ostrożnością, jak to zwykle bywa, kiedy z koniecz-
ności musimy iść schodami, które właśnie myje gospodyni
domu. "Szyjka" nie wymagała poprawek, więc po dłu-
gim szusiku kolejny przystanek wypadł na buli. Wierz-
chołek Kasprowego przysłaniały już mgły, ale w dole wi-
doczność była dobra. Ciężki dzień. Czekał nas jeszcze szmat
drogi, a jutro trzeba będzie ponownie całą trasę poprawić.
Dobrze że bramki już wyniesione, nie wiemy tylko, czy
linia telefoniczna będzie przeciągana. To też cholerna ro- j
bota. Ktoś właśnie o tym wspomniał.
- A jak będzie z kablem, panie kierowniku?
- Z kablem?! - warknął Cysorz zły, że zwrócono się ;
do niego akurat w chwili, kiedy manipulował w chleba- i
ku. - Żeby tylko nie tak, jak zeszłego roku! Przez takiego i
gnojka tyle wstydu się najadłem! Po komisariatach mnie
ciągali! ,9
?ldruczał jeszeze jakiś czas, po czym ostentacyjnie wrę-
czył mi flaszkę. Zrobiliśmy po łyku i nie wspominając
więcej kabla deptaliśmy dalej. Umyślnie pozostałem nie-
co w tyle i zapytałem starego Jędrzeja, co było z kablem,
który Cysorza tak rozeźlił? Sępia twarz starego rozjaśni-
ła się uśmiechem.
- To nasz Józek zaplątał się przy zjeździe w kabel...
- I ca? Nic mu się nie sfało?
- Nic. Na drugi dzień już go puścili...
- Nie rozumiem.
- No bo znaleźli ze sto metrów kabla...
- Nielicho się zaplątał - przyznałem z podziwem.
- Ale się i wyplątał... - pochwalił stary.
Zbliżało się południe. Warunki były wymarzone. Zle-
żały twardy śnieg, na który nąsypało w nflcy może dzie-
sięciocentymetrową warstwę nośnego puchu. Tęsknie spo-
glądałem w dół ku szałasom na Goryczkowej. Z zazdroś-
cią śledziłem sylwetki zjeżdżających vv dół narciarzy. Ta-
kim to dobrze! Tego właśnie dnia Cysorz wpadł na zba-
wienny pomysł. Nie wiem, czy odczuł mój nastrój, czy po
prostu z własnej inicjatywy, dość źe niespodziewanie ryk-
nął zatrzymając całą karawanę:
- Kto został na dole?!
Spoglądaliśmy po sobie ze zdziwieniem. Kto niby miał
zostać?
- Kto przyjmie tyczki? Mieli dziś przywieźć! No kto?
Duch święty? Wiecznie o wszystkim ja mam myśleć! Nie-
dbalstwo! wiadame! Szorować na dół ty albo Jędrzej! No,
jązda - zwrócił się do mnie. - Zetempowiec angielski!
Nie trzeba mi było dwa razy pawtarzać. Otrzepałem des-
ki ze śniegu, odruchowo sprawdziłem kandahary, podcią-
gnąłem portki, poprawiłem wełnianą czapeczkę i ruszy-
łem w dół odprowadzany narzekaniami Cysorza. AQroźny
powiew smagał twarz, łzawiły oczy. Deski pos#usznie
niosły po długich muldach wyrzucając pióropusze śniegu
przy najlżejszych skrętach. Hej, świat jest piękny! Dziś
będę mógł jeszcze wyjechać na Kasprowy, po raz pierwszy
tej zimy prywatnie.
Niedługo potem, a staliśmy właśnie na szczycie Kaspro-
J8
wego, Cysorz wysłał mnie na Kalatówki, tym razem rze-
czywiście służbowo. Bezwietrzny poranek, oślepiający
blask iskrzącego śniegu, siarczysty mróz . i pastelowy błę-
kit nieba aż oszałamiały. W owym czasie jeździłem nieźle
na nartach, startując nawet w zawodach, więc po kilku
ześlizgach "wypuściłem" na przełęcz. Już po chwili zorien-
towałem się, że mnie poniosło i trudno będzie wykręcić
z, przełęczy w prawo do kotła. Mignęły z boku sylwetki
wopistów. W daremnej próbie skrętu wyniosło mnie na ma-
łej buli i wyrzuciło w powietrze. Po kilkunastu metrach
wylądowałem w głębokim śniegu stromego stoku Doli-
ny Cichej, już za granicą. Sponiewierało mnie przy tym
wręcz nielitościwie! Szczęściem byłem cały. Oprzytomniły
mnie głuche odgłosy strzałów karabinowych. Oblepiony
od stóp do głów śniegiem zacząłem się gramolić w górę.
Najciężej było sforsować duży nawis śnieżny na grani.
Bezskutecznie dreptałem w miejscu w stale usypującym
się z nawisu śniegu. Pomogli mi dopiero zaniepokojeni
nagłym zniknięciem koledzy deptacze.
Wynikła awantura w wopistami. Nie pomogły zaklęcia
i perswazje, i nawet zapewnienia Cysorza, że najprawdo-
podobniej była to próba samobójstwa, niestety nieudana.
Może innym razem... Spisali i mnie, i Cysorza, nakazu-
jąc mu po pracy zameldować się w placówce w Kuźnicach.
Tam okazało się, że jego deptacz był jeszcze niedawno ofi-
cerem RAF-u. Cysorza wezwano do Urzędu Bezpieczeństwa
w 2akopanem, gdzie dopiero wyjaśnił cały incydent i za-
łatwił, aby mnie nie zwalniano z pracy. Potem długo mi
nie mógł wybaczyć wypominając, że własną piersią mnie
wybronił, mimo iż w pierwszej chwili na Kasprowym
ucieszył się. Sądził bowiem, że dopiero na wiosnę Filąnc
znajdą mnie pod lawiną. Przyzwyczailiśmy się do złorze-
czeń Cysorza i nawet je polubiliśmy. Można się było zawsze
pośmiać. Sprawę puściliśmy w niepamięć na przeprosi-
nach, po wypłacie, u pani Kazi.
A propos wypłaty: miała odbyć się zaraz po fajerancie.
Od rana deptaliśmy małą skocznię. Spad należała naj-
pierw ubić butami (sic!), jako że był stanowczó zą miękki
a8
po niespodziewanej odwilży, która zaskoczyła organizato-
rów na dzień przed młodzieżowym konkursem skoków.
Treningi tego dnia zostały więc wstrzymane i skocznię od-
dano pod pieczołowitą opiekę deptaczy. Rozbieg, będący
w cieniu, zostawiliśmy na ostatek, koncentrując się na ze-
skoku. Pracowaliśmy sumiennie aź do południa, szatkując
w górę i w dół, wreszcie zeskok nabrał wprost idealnego
wyglądu. Chcieliśmy chłopakom zrobić przyjemność. Cy-
sorz pozostał w biurze na Dużej Krokwi, zajęty listą płac.
;
Właśnie odpoczywaliśmy na samej górze rozbiegu, kie-
dy zauważyłem podejrzane poruszenie. Nietrudno było mi
się domyśleć powodu. Nie zdejmując nart,. ukryci. przed
oczami ciekawskich, już po chwili raczyliśmy się flachą
wódki, diabli wiedzą kiedy przyniesioną przez Magika. Jak
wypłata, to wypłata! Cięźko zapracowana zresztą. Znalazła
się i druga flaszka. Nastrój zrobił się od razu familijny, a
towarzystwo rozgadało się na dobre. Uśmiałem się też
do łez z niektórych dykteryjek w soezystej gwarze góral-
skiej. Posłuchajmy deptaczy: ,
Pewien starszy gazda wynajmował w lecie izbę młodej
i pięknej letniczce. W upalne dni paradowała ona w zgrab-
nych, krótkich szortach. Stary zakochał się bez pamięci =
i nakłaniał do małżeństwa, jako że był wdowcem. Kiedy
żadne argumenty nie odnosiły skutku, w desperackim od-
ruchu przypodobania się dziewczynie gazda obciął góral-
skie portki tuż poniżej parzenic, na modłę szortów, Onie-
miałe ze zgrozy sąsiadki zaalarmowały pogotowie i karetka
zabrała broniącego się amanta w kaftanie bezpieczeństwa
i w "szortach". Haj!!
Ktoś inny wspomniał, jak samotny narciarz długo stał na
szczycie Kasprowego, rozglądając się na wszystkie strony.
Zapytany przyjaźnie, czy szuka drogi do najdogodniejszego
zjazdu, odparł szczerze:
- Zjazdu? Panie! O zjeździe nie ma mowy! Kombinu-
ję, jak tu zejść piechotą!
I znowu na Kasprowym. Do przypinającego narty
zakopiańczyka zwrćcił się gość z archaicznymi nartami,
zapytując, którędy najlepiej wyszusować do Kotła Gąsie-
nicowego.0
- Panie! - przestraszył się zakopiańczyk - po pier-
wsze niemożliwe, żeby pan ustał szus, a po drugie, spójrz
pan, jakie w kotle mrowie ludzi, zderzy się pan z kimś i bę-
dzie nieszczęście. Proszę zjechać na przełęcz, a. później
zakosami...
Powiedziawszy to zakopiańczyk pojechał w dół. Po chwi-
li wszakże zdumieni ludzie spostrzegli szaleńca szLujące-
go na łeb na szyję. W połowie wariackiego zjazdu zderzył
się potwornie z innym narciarzem! Obi2 ofiary druzgocącej
kolizji leżąc niedaleko siebie usiłowały wygramolić się ze
śniegu. I wtedy zebrani wokół wypadku narciarze posły-
szeli:
- A nie ostrzegałem cię, łobuzie jeden, że możesz się
z kimś zderzyć!!
Nie wiadomo, czy to prawda, ale podobno kiedyś dwóch
ratowników zwoziło na toboganie kobietę ze zwichniętą
nogą. Stok był oblodzony i obaj równocześnie tak niefor-
tunnie upadli, że samotny tobogan wyszusował w dół, a za -
nim dopiero zmartwieni ratowni.cy. Kiedy wszyscy razem
szczęśliwie zatrzymali się na przeciwstoku, kobieta ochło-
nąwszy z wrażęnia, zwróciła się do nich:
- No, ale io była jazda! A przez chwilę myślałam, że
jadę sama...
Ktoś jeszcze opowiadał, jak jego dziadek do końca ży-
cia nie mógł rozwiązać dręczącego go dylematu. Swego
czasu uratował życie zagubionemu w górach przybyszowi
z nizin. Na cześć ocalenia pił z uratowanym przez trzy dni
i trzy noce. Pod koniec libacji gość nie przyzwyczajony do
takiej ilości gorzały umarł. Od tego czasu dziadek stale się
zastanawiał, jak to właściwie jest? Czy go uratował od
śmierci, czy też go o śmierć przyprawił?
Nikt nie spostrzegł, kiedy minął fajerant! Zaskoczył nas
co prawda niezbyt mocno stojących na nartach, ale za to
z sercami wezbranymi radością życia. Do dziś nie wiem, co
mnie do tego skłoniło. Obawa spóźnienia na wypłatę, chęć
zaimponowania kolegom czy wreszcie owa "radość życia",
dość że upewniwszy się, iż "tor wolny", pojechałem z kijka-
mi, znacząc świeży najazd po gładko wyszatkowanym roz-
biegu. Sam.ego "lotu" nie bardzo pamiętam,. ale zawadzają-1
ce kijki okazały się nadspodziewanie użyteczne przy lądo-
waniu. Dopiero na wybiegu oprzytomniałem, radośnie
spoglądając na skocznię. Radość trW ała sekundę. W następ-
nej ogarnęło mnie przerążenie, gdy zobaczyłem w powietrzu
rozkraczoną postać w bialej wiatrówce! Rozczapierzonym
rękom fruwające kijki nadawały wygląd cienkich odnóg
jakiegoś niesamowitego owada. Upadł głową naprzód! Jesz-
cze nie przebrzmiał łomot i złowrogie trzaski, kiedy na nie-
bie wykwitła następna sylwetka, ty m razem lecąca na
plecy z narta:ni zadartymi wysoko w górę! Chryste!! Dep-
tacze skaczą!
Na spadzie nastąpiło głośne zderzenie dwu pierwszych,
kiedy kolejny "zawodnik" ukazał się w powietrzu, a tuż,
tuż, za nim, o Boże, dwóch następnych w jakże efektow-
nym dublu! Co za widok!!! Dech mi w piersiach zaparło!
Na samym dole zdewastowanego zeskoku kłębiła się już
cała masa złoczyńców, a stale "doskakiwali" następni! Jed-
ni leżeli bez ducha splątani z innymi, drudzy próbowali się
podnieść i ratować ucieczką na czworakach, bez szansy
wszakże! Nie, deptacze się nie certują! Skoki to skoki!
Jeden za drugim, aby kto nie pomyślał, że się wahają..:
Stary Jędrzej, jak przystało na seniora i człowieka po-
ważnego, skoczył ostatni. Ale jak?! Można śmiało powie-
dzieć, że wycyrklował w sam środek pojękującej ciżby,
siejąc spustoszenie i powalając tych, co ź trudem stanęli
już na nogach. Jędrzej wyrył też chyba największą i naj-
głębszą dziurę, prawie rów, wzdłuż spadu, ponieważ im-
pet skoku, a raczej lądowania, i to znienacka, zwlókł wię-
kszość nieszczęśników na równe. Skok jego zakończył
chlubnie amatorski popis deptaczy, których ambicje spor-
towe od dawna drzemiące teraz znalazły upust w sponta-
nicznej demonstracji! Nie wiemy, jakie to siły kryją się
w narodzie.
Pokrwswieni, poturbowani, stłamszeni, kulejący i nie-
ludzko utytłani w śniegu pierwsze przytomniejsze spoj-
rzenie skierowaliśmy na skocznię. A było na co popatrzeć!
Oj, było! Zryta i podziurawiona jak pobojowisko, zaśmieco-
na połamanymi nartami i kijkami oraz pogubionymi czap-2
kami, rękawicami i plecakami przedstawiała żałosny wi-
dok.
Wkrótce otoczyli mnie kołem, licytując się w przechwał-
kach i klnąc pechowy zbieg okoliczności, który im nie
pozwolił ustać skoków. Zwalali winę jeden na drugiego,
drwili z siebie i innych. Smiali się przy tym boleściwie,
ale szczerze? Po krótkiej dyskusji zgodzili się, że najdłuższy
skok dnia oddał stary Jędrzej, choć może stylowo nie tak
pięknie jak inni. Nie omieszkali i mnie pochwalić, zastrze-
gając zresztą logicznie, że gdybym skakał nie pierwszy,
a za kimś, to nie wiadomo, oj, nie wiadomo...
Cysorz po naszym sportowym debiucie podobno dostał
ataku serca i ledwie go odratowano szklaneczką czyste-
go spirytusu z biurowej apteczki. Ale chyba to przesada.
Z relacji świadków dowiedziałem się natomiast, że w pier-
wszej chwili złapał za słuchawkę telefonu, aby powiadomić
milicję, ale się zmitygował. Następną czynnością było wy-
rzucenie nas wszystkich z pracy i zatrzyrnanie pensji do
czasu rozprawy sądowej. Domyślił się też bez trudu, kto
mógł być inspiratorem tak haniebnego czynu. Nie mogę
ze zrozumiałych względów powtórzyć, jak brzmiała o mnie
opinia Cysorza. Pomimo tego, z racji funkcji i zażyłości
z nim, delegowano mnie, abym wszczął pertraktacje ugo-
dowe. Upoważniono mnie do wyrażenia gotowości dopro-
wadzenia skoczni do porządku, jutro od samego świtu,
tak aby południowy konkurs mógł odbyć się normalnie.
Dla wsparcia moralnego poszedł ze mną wygadany Magik,
któremu poruczono na wypadek, gdyby wypłata miała od-
być się zwykłym trybem, delikatne zadanie taktownego
zaproszenia Cysorza na "skromną lampkę wina", z okazji
oddania pięrwszego i ostatniego skoku w życiu przez więk-
szość uczestników dzisiejszej nie zaplanowanej imprezy.
Cysorz widocznie w głębi duszy docenił nasz wyczyn nar-
ciarski, gdyż dał się udobruchać. Nawet za połamane deski
nie musieliśmy płacić, jako że zniszczenie ich nastąpiło w
wyniku "trudnych warunków pracy".
Skoro mowa o skokach; nie sposób pominąć niecodzien-
nego zdarzenia na Dużej Krokwi. Była sobota, zapinaliśmy
waśnie na ostatni guzik dekoracje przed niedzielnym koń--Wspinaczki po chmaraćh
33
kursem skoków, kiedy przed biuro zajechały sanki góral-
skie, ciągnąc na iince pokaźnych rozmiarów, dziwnej kon-
strukcji ni to tobogan, ni bobslej. Wyglądający nie mniej
dziwnie, jak się później okazało, konstruktor tajemnicze-
go przyrządu, pragnął rozmawiać z kierownikiem skoczni.
Oczywiście zaprowadziliśmy go do Cysorza. W pierwszej
chwili wyglądało na to, że gość chce sprzedać swój pojazd,
ale tu chodziło o coś zupełnie innego. Prosił bowiem o
pozwolenie skoku na swym wehikule!!
Cysorz zaniemówił. Później wyraźnie rozbawiony pora-
dził entuzjaście skoków bobslejowych, aby na pierwszy raz
wybrał się od razu na którąś ze skoczni mamucich, na przy-
kład do Jugosławii na Planicę, nie warto tracić czasu na
tak skromnych jak Krokiew. Wyraził także śmiałe przy-
puszczenie, iż być może w przyszłości skoki takie wejdą
do zimowego programu igrzysk olimpijskich.
Słuchaliśmy pełni podziwu tej kurtuazyjnej rozmowy z
pomyleńcem. Skoczek - kamikadze zgadzał się na, jak
to samokrytycznie określił, ekwiwalent pieniężny za drob-
ne uszkodzenie rozbiegu i zeskoku oraż zobowiązywał się
na zapłacenie transportu na szczyt rozbiegu. Bez targu.
Nie wytrzymałem i mówiąc właściwie sam do siebie roz-
ważałem możliwość skoku na bobach z samolotu. Na przy-
kład taki desant bobslejowy... Cysorz nie mógł się zgodzić
na ciekawą i jakże widowiskową propozy cję. Nie mógł,
ponieważ serio obawiał się pobicia rekordu skoczni, a do
tego, ze względów prestiżowych, nie wolno mu było dopuś-
cić. Mistrzowie narciarscy nigdy by mu nie darawali...
Trudno. Zawiedziony wynalazca wyczynowego straszyd-
ła odjechał. Lecz na tym nie kończy się historia "latających
bobslei". Po niefortunnej rozmowie z Cysorzem konstruk-
tor udał się na Rondo do małej knajpki "Pokrzep się", co
nie uszło czujnej uwagi deptaczy. Tam wszysc razem ob-
ficie skropili niepowodzenie inauguracyjnego skoku. Targ
w targ, za drobnym wynagrodzeniem i w ścisłej tajemni-
cy, deptacze zgodzili się wytaskać maszynę na rozbieg, ale
Małej Krokwi, ku wielkiej radości fundatora. Zapewniałn, iż skok jest absolutnie
bezpieczny i nieszkodliwy, tak4
,
dla skoczni, jak i dla zdrowia, chociaż leżąca pozycja ska-
czącego mogłaby wzbudzać pewien niepokój.
Po kilkunąstometrowym "skoku" bolesnemu jękowi
skoczka przy lądowaniu wtórował łomot rozlatującego się
pojazdu! Odgłos rozszedł się echem po uśpionych reglach...
Deptacze solidarnie odwieźli potłuczońego, ale zadowolo-
nego eksperymentatora do szpitala. Zobowiązali się poskła-
dać do kupy uszkodzone sanie, uwzględniając nawet pewne
modyfikacje. Hojnie odprawieni przyjęli podziękowania za
pełne wyrozumiałości podejście do sportu nowatorskiego
o niezaprzeczalnych cechach śmiałego wyczynu.
Przy okazji historii z bobslejami wspominaliśmy różne
dziwne kraksy na skoczni. Opowiedziałem o swym pier-
wszym skoku na Dużej Krokwi w roku 1936. Z sercem w
gardle stanąłem na rozbiegu, przypięty do ciężkich, z peł-
nej hickory skokówek 2.40 m! Po kilka razy szatkowałem w
dół, przeświadczony że skoczę "na płaskie", to znów wy-
chodziłem szybko w górę ostrzegany krzykami kolegów,
że "nie przeniosę buli". Po trzykrotnym co najmniej prze-
żegnaniu się wreszcie pojechałem, uzyskując 36 metrów.
Krokiew nie miała wtedy trybun na dole i jedynym bu-
dynkiem w pobliżu był dom Sitarza. Ponieważ skakaliś-
my po południu, pod skocznią nie było żywego ducha, z wy-
jątkiem ciastkarza, który z tacką ciastek zawieszoną na pas-
ku przez szyję nie wiadomo czego szukał na wyludnionej
Krokwi o tak nietypowej porze.
Widziałem go już na zeskoku. Mała czarna sylwetka na
rozległej płaszczyźnie białego śniegu. Przyciągał wzrok
jak samotna palma na pustyni. Nie sposób było zmienić
kierunku jazdy ciężkich nart w kopnym śniegu. Na nic
zdały się wszelkie wysiłki i wołania w rodzaju: Na bok!
Z drogi! Zderzyłem się z nieporadnie uciekającym cias-
tkarzem. Leżeliśmy w śniegu pośród ciastek z kremem i pą-
czków. Smażone truskawki i wisienki wyglądały jak krople
krwi. Zanim się spostrzegłem, ciastkarz był już przy mnie
i zdradzał wielką ochotę grzmotnięcia mnie w gębę. Na
cholernych skokówkach nie mogłem przecież uciekać. Tłu-
maczyłem się gęsto i przepraszałem, co jeszeze bardziej
rozjuszyło handlowca. Na moje szczęście miałem przy so-5
bie trochę pieniędzy i tym się wykupiłem, unikając dal-
szych przykrości. Odchodząc słyszałem jeszcze mamrotanie
ciastkarza:
- A to złośliwy szczeniak!
W kilka dni później karawanę spotkała niemiła przy-
goda. A było to tak. Trasa biegu płaskiego, składająca się
z dwóch wielokilometrowych pętli, w pewnym miejscu
zbliżała się na odległość zaledwie kilometra od granicy.
Byliśmy z racji naszej pracy zaopatrzeni w specjalne poz-
wolenia na przebywanie w strefie nadgranicznej, ale i one
nie na wiele się zdały. Na dzień przed zawodami przecie-
raliśmy uprzednio już wytyczoną trasę. Pomagali nam w
tym trenujący biegacze. Po południu wracaliśmy z kierun-
ku od granicy, zabierając pozostawione po drodze łopaty
i zbywające pęczki czerwonych chorągiewek. Zmęczeni
poprosiliśmy chłopa_ wiozącego drzewo z lasu, aby nam pod-
wiózł nieporęczny bagaż, na co woźnica się chętnie zgo-
dził. Po niecałym kilometrze zatrzymał nas patrol WOP.
Co wieziemy? Wiadomo, chłop drzewo, a my nasze graty.
Ale za znaleziony na wozie woreczek pieprzu i kilka ciu-
chów wylądowaliśmy wszyscy najpierw na strażricy, póź-
niej w komisariacie, wreszcie w ciupie.
Sprawa była poważna; ani jedni, ani drudzy za Boga nie
chcieli nam uwierzyć, że nie mieliśmy z tym wszystkim
nic wspólnego. Chłop przysięgał, że znalazł worek porzuco-
ny w lasie widocznie przez uciekającego przemytnika
i właśnie wiózł pieprz na komisariat, kiedy przypadkowo
nas spotkał. Zbiegiem okoliczności wozak okazał się bliskim
krewnym jednego z deptaczy. Na dobitkę większość dep-
taczy była ze sobą co najmniej spowinowacona i cała rzecz
nabrała charakteru zaplanowanej afery rodzinnej.
Cysorz podobno początkowo ogromnie się ucieszył, dzię-
kując Bogu za karę, jaka nas wreszcie spotkała, później
wszakże walczył jak lew o nasze uwolnienie. Konsekwen-
tnie obstawał przy raz przyjętej linii obrony. Zapewniał
władze, że znając świetnie swoich deptaczy, jest absolutnie6
mało prawdopodobne, aby się narażali tylko dla tak małe-
go woreczka. Zbliżał się termin bardzo ważnych zawodów
i wypuszczono nas na wolność. Przywitaliśmy ją z należytą
godnością ludzi, wobec których dopuszczono się jakże
krzywdzących insynuacji.
Niedługo po tym wydarzeniu wraz w Cysorzem próbo-
waliśmy bezskutecznie doprowadzić choćby do pozornego
porządku kartoteki magazynowe. Deptacze pod wodzą sta-
rego Jędrzeja wyszli na trasę biegową, aby 'ją z grubsza
przetorować. Obiad zjedliśmy u pani Kazi. Nieoczekiwanie
Cysorz wygłosił utrzymany w ojcowskim tonie referat o
zgubnych skutkach szerzącego się wśród deptaczy alkoho-
lizmu. Wykluczał sprowadzenie ich na dobrą drogę, ale
pragnął przynajmniej przeciwstawiać się złu w miarę mo-
żliwości i zgodnie z chrześcijańskim sumieniem. Poparła
go w tym obłudnie pani Kazia. Na koniec zwrócił się do
mnie z apelem, ahym wpłynął hamująco na ich notoryczne
opilstwo. Obiecałem, że zrobię, co będę mógł. Po tej budują-
cej rozmowie wróciliśmy do biura.
Niebawem wybiła godzina fajeraatu i... nic. Deptaczy
ani śladu. Coś podobnego nie zdarzyło się od czasu nie-
fortunnych skoków. '
- Niemożliwe - sapał Cysorz - niemożliwe... oj, mam
ja złe przeczucia... a te mnie nigdy nie mylą...
- Zjawią się lada chwila-
- Nie jestem taki pewien...
- Trasa ma 15 kilometrów.
- Ano właśnie... spójrzmy na mapę.
Przed wyświechtaną mapą ścienną, z brudnym i wytar-
tym do płótna punktem skoczni, Cysorz przebiegał trasę
wzrokiem generała śledzącego linię frontu, dedukując, co
złego mogło spotkać karawanę.
- Tu w tym kościele na pewno ich nie ma - uśmiechnął
się - dalej. w tartaku, eh, czego by tam szukali... o Boże!
Patrz, zapomniałem na śmierć! Tam jest knajpa, nawet ją
przypadkiem znam! No tak... sprawa jest jasna!
- Już nic nie poradzimy - powiedziałem.
- Poradzimy, trzeba dzwonić..-
- Chyba na alarm.7
- Obok jest posterunek Straży Pożarnej, poszukamy
numeru...
Cysorz poprosił dyżurnego strażaka, aby zajrzał do po-
bliskiej knajpy. Po chwili czekania obserwowałem, jak z
rezygnacją kiwał głową.
- Tak, rozumiem... śpiewają... ja im zaśpiewam! Co?
Nie, ja tak tylko do siebie... Co prosili? Tak... rozumiem...
tak...
- No i co? - zapytałem po rozmowie.
- Ano, spici jak nietoperze, jak im powiedział, że to
ja dzwonię, prosili, żeby powiedział, że przed chwilką właś-
nie przyszli bardzo zmęczeni, psie krwie! A piją od rana
i ledwie na nogach stoją, facet się martwi, że nieprędko
dojdą do domu. Potrącę im dniówkę! Napiszę do prezesa...
Ja już nie mam zdrowia! Najchętniej wyrzuciłbym ich ria
pysk! Tylko skąd takich nowych wytrzasnąć?
Zamknęliśmy biuro w nastroju przygnębienia. Cysorz
klął deptaczy i wódkę.
- A dopiero co mówiliśmy... - narzekał.
Atmosfera wybitnie nie sprzyjała pójściu na jednego,
na co obaj zdaje się mieliśmy ochotę z racji niemal służbo-
wego zmartwienia. Należało znaleźć jakieś wyjście. Za-
ryzykowałem.
- Powiem ci szczerze. Wódkę trzeba umieć pić! Święta
prawda, że alkohol jest płynem dla inteligentów...
Cysorz jak gdyby z wdzięcznaścią zerknął mi w oczy,
roześmial się i bez słowa ruszył w kierunku pani Kazi.
Przez kilka dni z rzędu padał śnieg. Zakopane pozornie
zmalało pod jego grubą warstwą i dziwnie wyładniało.
Regle dostojnie wyrosły i spotężniały. Mróz skuł śnieżne
kiście nadając smrekom strzelisty, smukły wygląd. Zwi-
sające, suche świerkowe gałęzie, spowite szadzią, przy-
pominały wzorzyste wy kwity na zalodzonych szybach. Od
czasu do czasu śnieg z cichym szumem obsuwał się z ga-
łęzi, a te u,olnione, jakby z ulgą, swobodnie się poruszały,
by za chwilę powtórnie znieruchomieć w martwocie. Opa-8
dający puśzyście śnieg tworzył delikatną pyłową kurtynę,
poprzez którą przeświecały nikłe promienie słońca. Tego
dnia zaledwie kilka osób przetarło szlak na nogach środ-
kiem szerokiej drogi z Kuźnic na Kalatówki. Na hali przy-
walone śniegiem szałasy były ledwo widoczne. Omijając
polanę karawana brzegiem lasu skierowała się w górę,
w Suchy Żleb.
Jak rzadko kiedy wokół było puściutko. Ani śladu nart.
U samego dołu pod małą skałką złożyliśmy plecaki i ska-
fandry. Zmrużonymi od blasku oczami spoglądaliśmy w
górę. W żlebie świeżo spadły śnieg przysypał tyczki i część
z nich pochylił w różnych kierunkach. Znaczyły one zarys
przyszłego toru slalomowego. W założeniu należało po-
dejść mniej więcej trasą tyczek aż do "domku" ponad dru-
gą skałką. Zapowiadał się ciężki dzień.
Było nas o jednego mniej, ponieważ Jasiek uległ wypad-
kowi. Maszyna stolarska, na' której w domu coś robił, ob-
cięła mu dwa palce. Świadkowie opowiadali, że wygląda-
ło to paskudnie i obecni byli poruszeni, widząc zakrwawio-
ne palce leżące na podłodze. Jedynie zdziwiony Jasiek
zachował spokój. Tyle, że nieco blady powiedział z wyrzu-
tem:
- No, widzieliście, jaka to głupia maszyna! - po czym
obłożywszy sobie kikuty wiórami bardzo niechętnie po-
szedł do szpitala na opatrunek.
Ruszyliśmy w górę żlebu. Jakże inaczej wyglądali dep-
tacze "w cywilu". Kolorowe swetry sprawiały przyjem-
niejsze wrażenie niż wielkie, nie zawsze czyste białe ska-
fandry. Przedstawiali osobliwy widok rytmicznie poru-
szając kijkami i nogami, podczas gdy narty pozostawały
niewidoczne pod śniegiem.
Po godzinie mniej więcej pod pierwszą skałką stary Ję-
drzej wypatrzył coś w Kalackiej Turni, na stoku zbocza.
Bystre oczy doświadczonego kłusownika bez trudu rozpo-
znały dwie bezradne sarenki uwięzione w śniegu i praw-
dopodobnie zbyt wyczerpane; aby mogły się z niego uwol-
nić. Postanowiono oczywiśćie uratować je z pułapki i sta-
ry Jędrzej z przejęciem przedstawił nam swój niezawodńy
plan oswobodzenia ich i ewentualnie przeniesienia w twar-9
dszy teren bliźej lasu. Współczuliśmy zwierzakom, dobrze
wiedząc, jakie niebezpieczeństwo kryje głęboki śnieg nie
tylko dla nich.
Cała karawana więc, jak jeden mąż, pociągnęła na od-
siecz, opuszczając żleb długim trawersem popod pierm,szą
skałką. W momencie kiedy zaczęliśmy podchodzić w kie-
runku grzędy, dało się słyszeć głośne tąpnięcie. Zaskoczo-
na karawana przystanęła. Co to było?! Skąd ten głośny
huczący szum? I wtedy ze zgrozą spostrzegliśmy, jak dnem
żlebu płynie z sykiem i stłumionym bulgotem lawina śnież-
na! Cały żleb zdawał się ruszać, jako że z obu przeciwsto-
ków zsuwały się także lawiny, łącząc się z głównym nur-
tem, który teraz narastał, potężniał i coraz szybciej pełzł,
tu i ówdzie wybrzuszając się rozsypującymi kawałkami,
wzbijając tumany pyłu. Oniemiałym wzrokiem odprowa-
dzaliśmy ogromne lawinisko stale w ruchu, rozlewające się
wszerz stertami bryłowatego śniegu.
Któż na Boga móg się w Suchym Żlebie spodziewać la-
winy?! Od dziesiątków lat odbywają się tu zawody i tysią-
ce ludzi całymi miesiącami jeździ na nartach. A może ko-
goś zasypało!? Ale nie. Byliśmy jedynymi osobami w
żlebie. Najbliisze sylwetki ludzkie można było zauważyć
tylko w okolicy schroniska. Żaden ślad nart, oprócz na- .
szego pod lasem, nie prowadził w stronę żlebu. To nas nie-
co uspokoiło.
Stojąc tak ponad lawiniskiem nie bardza wiedzieliśny,
co dalej począć. Zmobilizował nas dopiero okrzyk, że chy-
ba szlag trafił plecaki. Najdziwniejsze wydało nam
się zniknięcie sarenek. Przestr3szone lawiną zdołały o
własnych siłach uciec w las. Pomimo że nasze zbocze nie
przedstawiało żadnego niebezpieczeństwa, karawana wy-
cofała się na lawinisko z zachowaniem wszelkiej ostroż-
ności. Nieufnie spoglądano w górę żlebu na łinię obrywu
i długi wytarty tor lawiny. Po naszych tyczkach, rzecz '
jasna, nic nie zostało. Niezdarnie potykając się na rumo-
wisku nierówności śnieżnych, udało nam się odnaleźć cu-
dem ocalałe plecaki. Uspokajamy nielicznych narciarzy
przybyłych ze schroniska. Byli przerażeni nie widząc ni-.
kogo po zejściu lawiny, gdyż grzedtem obserwowano nas
0
podchodzących do góry. Jeden z narciarzy pojechał szyb^
ko do schroniska odwołać telefonicznie wszczęty już alarm.
Wyszliśmy niechcący na bohaterów. Prócz lawiny foto-
grafują i nas na jej tle. Nie orientują się zupełnie, kim
jesteśmy, udzielają nam rad na przyszłość.
Nie mając tu nic więcej do roboty zjeżdżamy do Kuźnic,
gdzie już wiedzą o lawinie. Wykorzystuje sytuację Magik,
udzielając "wywiadów". Jacyś mili i bardzo poruszeni la-
winą państwo zapraszają na jednego z okazji szczęśliwego
ocalenia. Krygujemy się, ale pochrząkując z zażenowaniem
ulegamy. Inna sprawa, że bomby piwa smakowały wyśmie-
nicie.
Rozmyślam nad dziwnym zbiegiem okoliczności. Saren-
kom zawdzięczamy może nawet życie, lawinie zaś świę-
ty spokój ze slalomem do końca zimy. Deptacze śmieją się.
Cysorz będzie przekonany, że lawinę podcięliśmy specjal-
nie! Przywitanie niezbyt zresztą odbiegało od przewidy-
wań. Szczerze się Cysorz dziwił Panu Bogu za litość nad
takimi jak my.
Lawina w Suchym Żlebie nie wyszła nam na zdrowie.
Już następnego dnia deptaliśmy w pocie czoła slalom po-
wyżej szałasów na Hali Goryczkowej. Podobnie jak dotych-
czas mróz i wiatr, tak teraz słońce i upał towarzyszyły nam
w codziennej pracy. Odblask śniegu raził oczy, wywołując
ból skroni. Niestety, nie mieliśmy okularów przeciwsło-
necznych. Wczesnowiosenne słońce rozleniwiało. Przyroda
budziła się wolno z zimowej drętwoty, potoki szumiały w
dolinach, południowe zbocza miejscami zaczerniły się wy-
sepkami kosodrzewiny i płatami słomianordzawej, wygła-
dzonej przez śnieg trawy. Ukazywały się krzewy pożół-
kłych borówek. Na grzędach wystawały kamienie. Spod
śniegu dochodziło bulgotanie strumien.i.
Mokry śnieg utrudniał pracę. Lepił się do nart zarówno
pod spodem, jak i na górnej płaszczyźnie. Deptaliśmy w
samych koszulach z podwiniętymi rękawami. Pot drażnił
oczy, spływał po plecach, bielizna przylegając do ciała1
\
opornie zwalniała ruchy, a przy tym wszystkim, o smutny
losie deptacza, stopy w przemoczonych butach były lodo-
wate.
Pozostał nam tylko niedługi odcinek do buli. Jeszcze go-
dzina, dwie. Ustawieni automatycznie, bez umawiania, w
skośną tyralierę - jedynie logiczny szyk obejmujący dłu-
gością nart całą szerokość trasy - posuwaliśmy się metr
po metrze skośnie w górę. Nikt nie rozmawiał. Każdy
podświadomie starał się nie wypaść z rytmu i nie spowo-
dować przerwy w szyku, którą później tak trudno odro-
bić. Wiedzieliśmy z doświadczenia, że jeśli dwóch, trzech
przystanie odpocząć, to zdezorganizują całą kolumnę. Stało
się więc u nas prawem zwyczajowym, że zwolnienie tempa
lub przerwę narzucają idący u samej góry. W większości
wypadków prowadził stary Jędrzej na zmianę ze mną,
ale nie było to regułą. Ot, szedł, kto miał na to ochotę.
Wieść o wytchnieniu bezgłośnie przesuwała się w dół i stop-
niowo rozciągnięta kolumna nieruchomiała. Część opiera-
ła się na kijkach, niektórzy siadali na śniegu. Palili pa-
pierosy, rzucając wymiętymi pudełkami do tych, o których
wiedzieliśmy, że nie mają, lub do tych, co bez słowa dwoma
palcami przy ustach dawali znaki. Następnego dnia miały
odbyć się zawody, lecz nie klubowe, tylko związków zawo-
dowych. Startować mieli ludzie przyjeżdżający tu raz do
roku na krótki odpoczynek. Chcieliśmy, przy sam Bogu,
trasę przygotować jak najstaranniej, by zapewnić im ma-
ksimum bezpieczeństwa. Zarysy trasy były już z grub-
sza wytyczone tyczkami. Wnioskując z ich układu, trasa
powinna być łatwa i niezbyt szybka. Nie tylko mnie, lecz
z pewnością nikomu z nas nie przyszło nawet do głowy
zastanowić się choćby na sekundę, czy jutro ktokolwiek '
oceni nasz wysiłek i zrozumie, że tak zwane świetne wa-
runki śniegowe są w dużej mierze dziełem rzetelnie pra-
cujących deptaczy. Humorystyczne byłoby przypuszcze-
nie, że ktoś nas pochwali. Dla tych zawodników sama na-
zwa "deptacze" będzie niezrozumiała, a organizatorzy nie
zwrócą na naszą pracę większej uwagi. Bóg z nimi. Za to
przynajmniej można się było pośmiać z Cysorza. Po zawo-
dach jakbyśmy słyszeli już jego słowa:2
- Jedynie szczęśliwemu zbiegowi okoliczności może-
my zawdzięczać, iż większość zaw odników nie naraziła się
na trwałe kalectwo lub wręcz nie poniosła śmierci v''wyni-
ku waszego lenistwa i lekceważenia obowiązków przy tak
łatwej, przyjemnej pracy na świeżym powietrzu.
Tego dnia zakończyliśmy pracę znowu grubo po fajeran-
cie, ale trasa została przygotowana na medal. Przygląda-
łem się karawanie. Opalone, łobuzersko uśmiechnięte gęby,
wiatrówki przewiązane w pasie, pogrubiające biodra i w
dodatku zwisające z tyłków, nadawały groteskowy wy-
gląd i piętno prawdziwych złoczyńców.
*
Większość zawodów narciarskich w kombinacji alpej-
skiej odbywała się na Kasprowym Wierchu, biegi zjazdo-
we trasami FIS I i FIS II wyjątkowo z Czuby Goryczko-
wej, a slalom - z Beskidu albo na stronę Goryczkowej.
Tak więc, z wyjątkiem Suchego Żlebu, Kasprowy był zaw-
sze punktem zbornym zawodników, sędziów, organizato-
rów, trenerów, fotografów, dziennikarzy i nas deptaczy, nie
mówiąc już o często licznej publiczności.
Pogoda w Tatrach . jest kapryśna, jak w większości gór
świata. Załamanie pogody może nastąpić niespodziewanie
szybko. Równie szybko może się całkowicie rozpogodzić.
Było to na dwa dni przed mistrzostwami Polski. Na Kas-
prowym szalała zawierucha i kolejka była nieczynna.
Wszystkie tyczki slalomowe i bramki od trzech dni leżały
przygotowane w Kuźnicach do wywiezienia na górę. Jak
na złość pierwsza konkurencja zapowiedziana była pun-
ktualnie na dziewiątą rano. Przewidywano (tym razem
słusznie), że w dzień mistrzostw pogoda się poprawi. Ale
co z tyczkami? Nawet wywiezienie ich w dzień zawodów
pierwszą kolejką opóźni o kilka godzin start i zdezorgani-
zuje zawody.
Karawana zebrała się w Kuźnicach w restauracji "U De-
nekowej". Co dalej? Pierwszy raz widzieliśmy Cysorza bez-
radnego. W taką pogodę psa by w pole nie wygonił.3
- Cholernych tyczek za diabła nie da się wynieść - na-
rzekał.
- Eh, co by tam znowu... - mruknął któryś z deptaczy.
- My z Józkie nie w takom kurniawe chadzali ka trza -
dodał Wojtek.
- E dy niedaleko...
- Kie my tu juz przyśli...
- Pe wno, co by zaś... przecie się moze ozwidni..:
Wyszło szydło z worka! To nie byli tylko robotnicy!
Odezwała się w nich zbójecka dusza, chęć przekory, am-
bicja sportowa z krztyną hazardu i ryzyka! W tych wa-
runkach wielogodzinna wyprawa na nogach, bo narty nie
wchodziły w rachubę, stwarzała jakieś ryzyko, różnie w
górach bywa...
Poszliśmy na ochotnika w szóstkę. Zabrliśmy sto dwa-
dzieścia tyczek, po dwadzieścia sztuk w pęczku. Droga
przez Myślenickie Turnie, granią, odpadała. Porywy wiatru
dochodziły do 100 km/godz. (był telefon z Kasprowego).
A więc normalnie przez Goryczkową. Na hali u Polaka
wypiliśmy po kilka herbat na zapas. Podejście w głębo-
kim śniegu, na oślep, w zadymce i przy lodow atym wiet-.
rze (to nie był halny) nie było łatwe. W dodatku wichura
dosłownie wyrywała nam tyczki. Najważniejsze było u-
trzymać wiązkę prostopadle do wiatru, położenie równo-
ległe znaczyło upadek w śnieg. Widoczność nie przekraczała0 metrów w najlepszym
wypadku. Podczas częstych odpo-
czynków, po zdjęciu rękawic, palcami trzeba było roztapiać
lód sklejający boleśnie rzęsy. Po dwu godzinach chyba do-
brnęliśmy na bulę, gdzie widoczność znacznie się poprawiła,
ale wzmógł wiatr. W połowie drogi pod Pośredni, pod --
kątem prostym w Iewo na stromy stok grzędy, marsz stał się
już katorgą. W kotle zastało nas prawdziwe piekło: Śnie;
zasypał wszelkie ślady, od czasu do czasu widoczne stawa- .
ły się tylko resztki zlodowaciałych kolein i "band" świad-
czących, że idziemy właściwą drogą. Prawie że nie rozpo-
znawałem kolegów, tak byli zaśnieżeni, a przy tym wszys-
cy mieli kaptury związane aż na usta.
Kiedy wypadało na mnie torowanie, postanawiałem:
dwadzieścia pięć kroków bez zatrzymania! I rozpoczynałem4
liczenie. Tyczki stawały się coraz cięższe. Wszyscy dyszeli,
pomimo że szliśmy wolnym, rytmicznym krokiem. Na po=
cieszenie myślałem o wyprawach alpejskich i himalajskich.
A nas niebawem czeka herbatka w ciepłej restauracji po-
dana przez kelnera! Śmiech! A więc, wio w górę! Pokażemy
Cysorzowi! A że policzki od tyczek mam odrapane. do krwi
i spuchnięte barki, nie szkodzi, od tego się nie umiera.
Wreszcie na szczycie. Te ostatnie pół godziny było naj-
gorsze. Zrzuciliśmy tyczki w śnieg - co za ulga. Przed
zejściem paru kroków do stacji kolejki postanowiliśmy
trochę odpocząć, pomimo że wiało wściekle. Nie sądzę, by
to był masochizm, po prostu siedząc na tyczkach, chłosta-
ni wichurą ze śniegiem, normalnie odpoczywaliśmy i co
tu dużo mówić, delektowaliśmy się sukcesem, maleńkim,
niev-ażnym, śmiesznym nawet, ale sukcesem. Świadomość,
że w każdej c)iwili możemy znaleźć się w cieple i komfor-
cie, zapawała niezdrową satysfakcją. Gdzie nam się spie-
szy po tym, co już wycierpieliśmy.
- W obserwatorium, tuż obok, przyjaciel Leszek Dziędzie-
lewicz miał tego dnia dyżur. Długo naciskałem dzwonek,
zanim otworzył. Odsłoniłem twarz i zawołałem:
- Serwus, stary!
Ale Leszek nie poznał mnie, zaniepokojony wyglądał na
speszonego i po wciągnięciu do środka przebąkiwał coś
w rodzaju:
- Czym mógłbym panu pomQc?
Odczułem to jako swoisty komplement i nagrodę za
prawdziwie wysokogórski trud, który widocznie do tego
stopnia wykrzywił mi gębę, iż nie poznał mnie ktoś, kto
zna mnie od dziecka. A że w roli nieszczęsnego deptacza,
nie alpinisty - to jui nie moja wina.
Stało się u nas honorowym zwyczajem przychodzenie do
pracy następnego dnia po wypłacie w pełnym składzie i
punktualnie. Tak było i tym razem. Z satysfakcją stwier-
dziliśmy, że chociaż wszyscy bez wyjątku półżywi, ni-
kogo nie brakowało. Oczekiwanie na Cysorza przedłużało5
się. Widziano go w towarzystwie działaczy, wiadomo więc,
że się spóźni. Stłoczeni w biurze umilaliśmy sobie czas
półgłośnymi rozmówkami. ,
- Ty, Staszek... - zwrócił się szeptem stojący obok mnie
wielkolud Kuba do kolegi z czerwonymi zapuchniętymi
jak u prosiaka oczkami. - W idziałeś mnie wczoraj ka?
- Pewno żem widział - odparł wyrozumiale zapyta-
ny. - Piliście u Zośki.
- O Jezu... - jęknął Kuba zamykając oczy i chwytając
się za głowę dłonią jak bochen chleba.
- Przecie nic takięgo nie było - uspokajał go Świr.skie
Oczka.
- Tak... nie było... - przypomniał sobie drwiąco Ku--
ba - nic nie było... A co z nim jest?! - zapytał nagle z ne-
pokojem.
- Z którym?
- No z tym drugim... światowym..: '
-- Eh... temu to chyba nic.
- Głupie gadanie - zdenerwował się Kuba - obum śi --
nic nie stało!
- To co się głupio pytasz! - obraził się Świńskie Oczka.
- Przecie ja u niej nie spał - medytował dalej Kuba.
- Ona by ci akurat dała spać... nie znasz jej?
- No tom wrócił do chałupy - chwalił się Kuba.
- Wrócił... - szydził Świńskie Oczka - wrócił! We
trzech my cie nieśli, jeszcześ się rzucał...
Ktoś i.nny opowiadał, jakiego ma chytrego na pieniądze
brata. Kiedyś dowiedział się, że pany potrzebują robot-
ników do groty. Groty się bał jak jasny pieron, ale tyle o
tych kotlikach z dukatami i talarami się nasłuchał, że po-
szedł. Rzeczywiście w świetle karbidówki zobaczył złoto!
Śmiał się w duchu z głupich panów, co ślepi .byli. Po-
wiedział, że jest chory i musi wracać, a pany się zgodziły.
Boczny korytarzyk pełen był złotego piasku. Portki miał
zwykłe, ale gacie wiązane u dołu na tasiemkę. Nałado-
wał pełne gacie mokrego piasku. Okropnie się ubiedził,
zanim wylazł het przemarznięty. A piasek jako piasek,
tyle że był z miką, co się nawet na polu nie błyszczała. Już6
się do panów nie wrócił, tak go od piasku w rzyci zatarło,
co do doktora Płazy chodzić musiał.
Obok zaśmiewali się z nadmiaru pomyślności, tak że
chłop nie wiedział, co robić: krowa mu się cieli, dziewce
czeka na pościeli, a chłopcy z wódką przylecieli...
Stary Jędrzej wspominał, jak dwóch pijanych wzięło
staroświecki gwer i poszło na jelenia. Używał przy tym
całą masę nie znanych już, dawnych, fachowych określeń
czynności nabijania. Dość, że jeden poprawiał drugiego i
nabili do pełna. Jelenia rzeczywiście naśli, ale kie fukło,
rozpucyło het lufe, a polowaca prasło o ziem ze złamanym
obojczykiem. Jeleń uciukł, a ich osmolonych baba do cha-
łupy nie ch.ciała wpuścić.
Zjawił się Cysorz coś nie bardzo w formie, nie wiadomo,
czy po wczorajszym, czy po wizycie oficjeli, czy też z po-
wodu, że pani Kazia jeszcze nie otwarła.
- Mamy dziś wredną robotę, oba magazyny, a jak się
okaże, że brakuje choćby jednej tasiemki do numeru, to
daję słowo...
Ale my już nie słuchaliśmy dalej i odetchnąwszy z ulgą,
po krótkiej, ale sprawnej składce, natychmiast delegowaliś-
my Magika. Cysorz zagrzebał się po uszy w stosach kar-
totek, a my bez żadnych zbędnych pytań zniknęliśmy w
zakamarkach niechlujnych magazynów.
Siedząc na brudnych skrzyniach, pośród niemożliwego
rozgardiaszu wszelakiego sprzętu, stary Jędrzej opowia-
dał kapitalne anegdoty kłusowniczo-przemytnicze. Zgadało
się też coś na temat Pogotowia Górskiego. Przypomniał,
jak stary Byrcyn, zaangażowany do filmu o tematyce ta-
ternickiej, kapkę "przynapity" w którejś z fragmentarycz-
nych scen usadowiony został nocą w głębokim śniegu, ob-
sypany nim i w świetle jupiterów (poświata księżycowa) '
sfilmowany. Scenka trwała chwilę i ratownik niezbyt zo-
rientowany w scenariuszu nie przywiązał do niej wię-
kszej uwagi. Dopiero przy roboczym wyświetlaniu tej czę-
ści filmu licznie zgromadzeni artyści, personel i krytycy
posłyszeli pełen oburzenia okrzyk:
- Fto, psiokrew, bestyjo, zesłabł?!!! Pieńdziesiąt roków
w Pogotowiu i jo zesłabł?!!!7
Albo: Dwóch przewodników, którzy nie bardzo się lu-
bili, spotkało się przypadkowo w górach. Każdy z nich pro-
wadził pana z Warszawy. Stojąc we czwórkę naprzeciwko
i przyglądając się sobie spode łba, jeden przewodnik zwra-
ca się z nutą groźby do drugiego:
- Jak ty zatniesz (uderzysz), mego, to ja zatnę twego! ~
Albo też: Podobno rzecz działa się przed wojną. Przewod-
nik prowadził pana na Rysy. Na szczycie pan nieoczeki-
wanie wypłacił go i pożegnał. Przewodnik zaczął schodzić
samotnie. Po kilku minutach pan woła:
- Ile chcecie za sprowadzenie mnie w dół?
- Stąd 15 złotych.
Skąpy pan żachnął się, wzruszając ramionami. W tym
czasie prrewodnik zszedł już spory kawałek drogi. Po dal-
szej chwili pan woła w dół, ponawiając pytanie.
- Z tela 30 złotych - odkrzykuje schodzący.
Pan znowu się obruszył i stoi dalej na szczycie. W końcu
wrzeszczy:
- Dobrze, niech będzie 30!
- Z tela 45! - krzyczy przewodnik, nie przerywając
marszu w dół.
Anegdotę tę opowiadający o sobie Józek Krzeptowski
zakończył:
- Możecie mi wierzyć albo nie, ale ja byłem już przy
Czarnym Stawie, pan na szczycie, a jeszcze my się darli do
siebie!
Zaczęli opowiadać i inni. Chętnie dokuczano staremu
Jędrzejowi właśnie sprawiedliwie "gazdującemu" wódką.
- Jędrzeja to już na starość nic nie cieszy... - zaczy-
nał ktoś - ino góry, polowaczka, dudki (pieniądze), ' go-
rzałka i młode dziewczęta... - kończył ktoś inny wśród
ogólnej wesołości - nic poza tym... I dalej: .
- Jędrzej, jak sobie na raty motocykl przez granicę do
chałupy przyniósł, fajną Jaw ę, i jak ją poskładał, to do
Krakowa pół godziny jechał!
Tu opowiadający zrobił efektowną pauzę.
- Bo resztę drogi pchał!! - ryczeli deptacze.8
- A wiecie, jak Jędrzej się z młodą źoną leśniczego prze-
spał?
Następowała opowieść, jak to dawno temu Jędrzej któ-
rejś zimy tak się przeziębił, że kornpletnie zachrypł i mało
głosu nie stracił. Tak się złożyło, że w nocy zaszedł do leś-
niczego w jakiejś tarri sprawie. Nie bardzo go Jędrzej lubił,
z oczywistych powodów, ale interes interesem. Drzwi o-
twarła mu młoda żona.
- Czy mąż w domu? - zapytał ledwo słyszalnym szep
tem.
Kobieta chwilę się zawahała, lecz widząc, że nie
jest pijany, odparła z kokieteryjnym uśmiechem, także
szeptem:
- Nie ma... wyjechał... chodź, tylko cicho, bo babka
śpi...
I znowu salwa śmiechu, Jędrzej udaje zażenowanie wy-
raźnie zadowolony. Zrobiliśmy kolejną składkę,. tym ra-
zem zapraszając Cysorza, jako że już niedużo czasu pozos-
tało do fajerantu. Cysorz nie dał się długo prosić, palnął
duszkiem pół szklanki i z uwagą rozejrzał się po straszli-
wie rozbebeszonym magazynie.
- No... - pochwalił - już tu trochę porządniej.
Wiosna. Z dachu szatni-biura zwisały długie sople.
Rytmicznie opadające krople pospiesznie odmierzały czas.
Było ciepło, pachniało wiosną: odwilżą, mokrą trawą, świe-
żą ziemią, nawozem i przegniłymi liśćmi.
Właśnie zakończyła się dłuższa odprawa, na którą ra-
czyli przybyć działacze sportowi. Mówili o niedociągnię-
ciach minionego sezonu i planach na przyszłość. Obiecy-
wali nowy sprzęt i wyższe zarobki. Do tego momentu
wszystko było w porządku.
Wkróte zaczęli coś mętnie przebąkiwać o dodatkowych
funkcjach dla deptaczy i dalej już nikt poważnie ich nie
traktował. Przyszły deptacz miał ponoć pełnić rolę porząd-
kowego na zawodach, kontrolera ruchu publicznego,
sprzedawcy biletów i infórmatora. Jednym słowem, awans-Wspinaczki po chmurach 49
społeczny. Tylko kto miał deptać? Wymagany będzie wy-
soki poziom moralny i kultura osobista.
To ostatnie wprawiło zdumionego Cysorza wręcz w
osłupienie. Do równowagi przywrócił go dopiero, po wyj-
śeiu oficjeli, zwięzły, absolutnie nie do poW tórzenia i za-
dziwiająco trafny komentarz starego Jędrzeja. Pożartowa-
liśmy trochę ze świetlanej wizji deptacza przyszłości i bru-
talnie powrócili do czasu .teraźniejszego, ponieważ w tym
momencie nadjechały dwie fury ciężkich, długich słupbw
do zawieszania flag i trzeba było je nie tylko rozładować,
ale i zmagazynować.
W programie górskim przewidziane były jeszcze, chyba
ostatnie tej zimy, zawody sędziów, działaczy i trenerów.
Po nich dopiero przejechać mieli zawodnicy klubowi. Wów-
czas jeszcze nikt nie pomyślał o zawodach deptaczy. A szko-
da.
Stosunek nasz do zawodników, jak już wspomniałem, był
raczej bezosobowy. Starych rutyniarzy darzyliśmy wyraź-
ną sympatią i oni tylko potrafili ocenić naszą pracę. Mło--
dzi, z reguły zarozumiali, często tłumaczyli swe niepowo-
dzenia "złym przygoto,-aniem trasy". Bez deptaczy trud-
no sobie było wyobrazić skoki czy biegi zjazdowe i slalom
na przykład po dużych opadach śniegu. Chyba że sami
zawodnicy zabraliby się do roboty. Tak było dawniej. Któ-
ry dziś znany skoczek pod iąłby s:ę deptać skocznię na kil-
ka dni czy choćby kilka godzin przed konkursem? Oczywiś-
cie, to nie jego zadanie, a deptaczy. Niech więc zawodnicy,
publiczność, sędziowie, działacze, trenerzy, filmowcy, i
dziennikarze mówią i piszą, że "warunki śniegowe, w ja-
kich odbywały się zawody, były bardzo dobre". My wie-
my swoje! To nasza praca była bardzo dobra! Poza nad-
zwyczaj rzadko spotykanym wiosennym firnem nie ma
takiego gatunku śniegu, który bez przygotowania, bez
przetarcia i udeptania, bez choćby "przejechania" nada-
wałby si4 w stanie naturalnym do przeprowadzania dobrze
zorganizowanych zawodów. Nawet tzw. lód czy beton
także wymaga przygotowania, w mniejszym może stopniu
i inaczej, ale zawsze.
W stosunku do sędziów, działaczy i po części trenerów0
odczuwaliśmy zdecydowaną niechęć, z domieszką pogardy,
mówiąc po literacku. Ci vciecznie mieli do nas pretensje, że
za wcześnie, za późno, za miękko, za twardo, za mało, za
dużo, za blisko, za daleko, za szeroko, za wąsko, za gęsto,
za rzadko, za płasko, za stromo i czort wie, co jeszcze. Ale
przecież oni też rrusieli coś "działać". Cysorz także zbytnio
ich nie kochał i pomimo że sam. rugał nas od ostatnich, chę-
tnie publicznie, jakby biorąc ludzi za świadków swego
nieszczęścia, jeśli tylko ułyszał ze strony tychże działaczy
choć słówko dezaprobaty, wpadał we wściekłość, imponu-
jąc nam swoją solidarnością.
- Niech się nauczą wpierw deptać, później jeździć na
nartach, wreszcie trenować, a w końcu "działać", a nie
odwrotnie! - warczał.
Wówczas deptacze zadowoleni i trochę zmieszani obcią-
gali białe skafandry jak pensjonarki fartuszek.
Owe ostatnie tygodnie już wszystkich drażniły. Rozpo-
czynały się prace w polu i deptaczy opanował niepokój oraz
zmęczenie zimową harówką. Każdy myślał o sobie, o naj-
bliższej przyszłości, a nie o jakimś tam jeszeze slalomie
pomiędzy kupami kamieni. I jak raczej rzadko przedtem,
tak teraz o byle głupstwo wynikały kłótnie, niegroźne
zresztą.
Sezon się kończył, góry opustoszały i resztki śniegu top-
niały w oczach. Za tydzień mieliśmy otrzymać ostatnią
wypłatę i podobno jakąś premię, w którą nikt przy zdro-
wych zmysłach nie wierzył. Należało polikwidować różne
pozostałości w terenie, i tak, będąc na Kasprowym, Cysorz
przypomniał sobie o jakichś szpejach, które zostały "u Bus-
tryckiej" na Gąsienicowej. Po upalnym dniu słonko chy-
liło się ku zachodowi, robiło się chłodno, śnieg twardniał w
oczach. W kotle i na Beskidzie zalegała jeszcze masa śniegu,
ale w dole było go już tyle, co kot napłakał. Wszędzie wy-
zierały płaty trawy i kupy kamieni.
Cysorz wraz z kilkoma, którym się spieszyło, zjechał ko-
Iejką, a reszta karawany zgodziła się wracać przez Gąsieni-1
cową i zabrać stamtąd rzeczy. Teraz dopiero deptacze po-
kazali, co umieją! Prowadził Staszek Mięsacz, były zawod-
nik i jeden z czołowych polskich zjazdowców przed wojną.
Szusikiem po muldach na przełęcz i wyprościł do kotła!
Ha, wraz z Jędrzejem staraliśmy się nie być gorsi. Z po-
zostałymi było różnie, ale odwagi i fantazji nikomu nie
brakowało, choć śnieg był piekielnie nośny, a marznące
koleiny diabelsko zdradliwe.
Zabrawszy, co było do zabrania na hali, łącznie z wielką
blaszaną tubą Cysorza, podeszliśmy na Karczmisko. I tu-
taj stary Jędrzej ni stąd, ni zowąd zaproponował, aby
zjechać Skupniów Upłazem przez Boczań, a nie Jawo-
rzynką. Poparłem go ochoczo. Już lata całe nie zjeżdżałem
tamtędy. Dobra, więc pojechaliśmy.
Byłaż to jazda po lodzie i kamieniach! Początkowo śmie-
szyła nas własna bezradność, później sprawa przestała być
śmieszna. Przy rozpaczliwych wysiłkach zatrzymania się
za wszelką cenę szybkość wzrastała niebezpiecznie, aż
skacząc, klucząc i podpierając się gwałtownie kijkami z
biedą udawało się wylądować na kawałku wolnej od lo-
du i piargu przestrzeni. Wariacka jazda zmuszała do czę-
stych odpoczynków. Już blisko lasu wydało nam się, że
ktoś woła. Zatrzymali się wszyscy. Nikt z naszych, byliśmy
w komplecie. Słabe wołanie dochodziło od strony starego
nie używanego holwegu. Nowa ścieżka prowadziła lasem
i obecnie była nawet przetarta śladami nart. Karawana
zawróciła więc do starej drogi i po kilkudziesięciu metrach
natknęła się na leżącą w śniegu kobietę. Skąd się tu wzięła
i kim była, opowiedziała dopiero znacznie później. Ze
złamaną nogą od dwu godzin daremnie oczekiwała pomo-
cy. Spłakana, dygotała z zimna.
Nie traciliśmy czasu. Młodzi skoczyli w las wyciosać szy-
ny, ktoś już darł koszulę na bandaże, my z Jędrzejem os-
trożnie rozcinaliśmy but. Dziewczyna zdołała go rozsznu-
rować, lecz nie była w stanie zdjąć. Z trzech par nart zmQn-
towaliśmy wcale zgrabny, choć nieco ruchomy tobogan.'
Dziewczynę ubrałem w mój gruby sweter. Leżała już na
toboganie, wyścielonym stosem białych skafandrów, z
nogą usztywnioną szynami. Z transparentu zabranego na2
hali zmontowana została specjalna uprząż dla naszego po-
jazdu, a ofiarę przywiązaliśmy paskami od spodni. Ubez-
pieczany ze wszystkich stron tobogan ruszył wolno w dół.
Aby dziewczynę pocieszyć, deptacze nucili wesołe, choć
dalekie od przyzwoitych piosenki. My z Jędrzejem usi-
łowaliśmy także rozweselić pacjentkę, co nam się aż paro-
krotnie udało.
- Trzeba pani wiedzieć, że my ani znalezionych pienię-
dzy, ani znalezionych dziewcząt nie oddajemy!
- Już od dawna nam baby herszta brakuje!
Ani się nikt nie spostrzegł, kiedy byliśmy w Kuźnicach.
Tam przekazaliśmy dziewczynę w Stacji Pogotowia pani
Pychowej.
Cysorz szalał.
- Od tego jest Pogotowie Górskie, a nie wy, kmiecie,
łapiduchy samozwańcze! (... i miał rację). Który z was ją
tak urządził?! Tym razem nie daruję! Pewnoście ją ogra-
bili! Kryminał! Cud, żeście jej drugiej nogi nie złamali!
Wszyscy śmiali się tak serdecznie, że Cysorz chcąc nie
chcąc musiał skapitulować.
- A dobra? - zapytał już spokojnie.
- Co dobra? - odparł ktoś głupawo.
- Przecie że nie ty, dupo ,ołowa! - rozgniewał się
znowu.
- Bardzo miła, niebrzydka, równa kobita, Magikowi
nawet na piwo dała.
- A jednak dobrze czułem! - sapał - okradliście bez^
bronną! Oddajcie pieniądze! Nie mnie, żebraki! Kobiecie!
Gdzie Magik?! - przypomniał sobie.
- Poszedł po papierosy - zełgaliśmy.
Cysorz łypnął okiem i wyraźnie się uspokoił.
- Mówcie, jak było, tylko nie wszyscy razem. Tadek,
opowiadaj! Opowiadałem, a wszyscy odruchowo przyta-
kiwali. Zauważyłem, że Cysorz jest z nas zadowolony, ale
starał się, broń Boźe, tego nie okazać. Odchodząc mruknął:
- A jak przyjdzie Magik, to mnie zawołaj.
Zanim jeszcze ten wrócił z flaszką, podszedłem do stare-
go Jędrzeja, by go zapytać, czy przypadkiem nie był on z .
tą dziewczyną umówiony na Boczaniu?3
Dwa dni później poszedłem do szpitala, by przy sposob-
ności odwiedzin odebrać jedyny sweter. Miała rzeczywiś-
cie szczęście spotykając karawanę, i to już pod wieczór.
Umówiłem się na narty, ale dopiero na przyszły rok.
Ostatnie zawody w Świńskim Kotle nie wymagały żad-
nych przygotowań trasy. Ot, tu i ówdzie trochę wygładze-
nia, ale to się nie liczyło. Warunki śniegowe, tym razem
bez naszego udziału, były wspaniałe. Wszędzie zalegał
najprawdziwszy, gruboziarnisty, szklisty i nośny firn -
marzenie narciarzy. Wielkie płaty śnieżne, łączące się ze
sobą, tworzyły naturalnie krętą trasę ni to biegu zjazdo-
wego, ni łatwego slalomu.
Wesoło i sympatycznie wypadły przejazdy i "wyczy-
ny" znajomych starszych panów, sędziów i działaczy. Im-
ponowali oldboye! Podobnie jak wielu turystów zdjęliśmy
narty i rozsiedliśmy się na kamieniach, twarzami do słoń-
ca. Któż nie zna niewysłowionego wiosennego odrętwienia?
Przyszedł Cysorz spocony jak mysz.
- No, koniec... - sapnął siadając na kamieniu i wyćią-
gnąwszy śniadaniową zakąskę zaczął znajomym mi ru-
chem grzebać w chlebaku. - W przyszłą sobotę ostatnia
wypłata i koniec kropka: Schlul3 mit der Liebe!
Podjechali do nas dwaj znani dyżurni ratownicy z tobo-
ganem i przysiedli na chwilę. Cysorz od razu się pochwa-
lił, że znacznie szybciej i ładniej zjechałby ókrakiem na
ich toboganie, trasą slalomu, niż niektórzy zawodnicy na
nartach. O mało nie doszło do zakładu. Potem dokuczał
jednemu z ratowników, Tadkowi, któremu niedawno wy-
darzyła się tragikomiczna przygoda. Mówił dowcipnie, w
miarę świntusząc. Był wyjątkowo w świetnym hurorze
i najwidoczniej z okazji zakończenia sezonu w ezeluścich
jego chlebaka znalazła się jeszcze cała butelka litworówki,
którą dostał w prezencie od kierownika schroniska.
A z ratownikiem było tak. Pogotowie Górskie zostało
zaalarmowane o zamierzonym samobójstwie młodej ko-
biety, która w tym celu wyruszyła na Nosal. Z wielkim
pośpiechem wysłano grupę, by przeszukała teren i odna-
lazła żywą jeszcze kandydatkę. W trakcie gorączkowych
poszukiwań nasz ratownik spostrzegł na samym skraju
_ przepaści młodą, samotną kobietę. Zdając sobie sprawę, że
sekundy decydują o jej życiu, podkradł się bezszelestnie
i rzu.cił na koietę, powalając na ziemię. Ofiara nie tracąc
rez,onu wymierzyła mu tak siarezysty policzek, aż echo
poszło! Wrzeszczącą wniebogłosy, broniącą się dziko wlbkł
. przemocą w bezpieczne miejsce. Zobaczywszy wyłaniają-
cych się z krzaków jeszcze kilku męźczyzn kobieta omal nie
" zemdlała ze strachu.
Dopiero później, wśród ogólnej wesołości, okazało się, źe
młoda lekarka na wczasach po prostu delektowała się pię-
kną panoramą górską i z żadną samobójczynią nie miała
nic wspólnego. Zresztą wspomniany alarm został odwo-
łany jako fałszywy, bowiem prawdziwą kandydatkę zlo-
kalizowano w kawiarni "uropejskiej", już pogodzoną ze
swym narzeczonym, który to właśnie wszczął alarm.
Historia rzeczywiście wesoła, nie wiadomo tylka czy nie
przekoloryzowana.
Przez następne kilka dni trwały tzw. prace likwidacyj-
ne. Słowem, szwendanie się po magazynach i okolicach.
Cysorz pogrążony w kartotekach klął w czambuł biuro-
krację i przy sposobności deptaczy. Po zdaniu naszych
ubiorów i sprzętu otrzymaliśmy zaświadczenia, nie wie-
rząc oczom, że "z obowiązków wywiązywał się bardzo dob-
rze".
Przy wypłacie rzekomo czekająca nas premia okazała
się oczywiście mitem. Niemniej jednak, siłą rozpędu, po
tradycyjnej składce Magik objął funkcję zaopatrzeniow-
ca pożegnalnej uroczystości. Wieczór miał się odbyć przy
watrze na hali Niżnej Kasprowej. Jeden z deptaczy o-
trzymał pozwolenie od właścicieli (jego krewnych) na wy-
korzystanie w tym celu dwu szałasów. Zaprosiliśmy nawet
kilku działaczy i zawodników. Na każdego z deptaczy przy-
padł miły obowiązek przyprowadzenia partnerki, a jeszcze
lepiej, partnerek. Patronat nad wieczornicą objął, rzecz
prosta, Cysorz.
Rankiem, kiedy żar dogasających ognisk zszarzał w zorzy5
zwiastującej wschód słońca, po nocy muzyki góralskiej,
śpiewów i tańców karawana wraz z gośćmi, uwędzona w
najprawdziwszym jałowcowym dymie, po raz ostatni po-
ciągnęła w dół, a dalej już każdy na własną rękę do domu.
Duł ciepły halny, kołysał smrekami i niósł szum wzbu-
rzonych potoków. Polany kwitły krokusami.
Doktor Steinbrecher
Przez całe lato pracowałem w górach przy kamieniu,
podobnie jak roku poprzedniego. Tłukliśmy okrąglaki na
drobną kostkę i szuter przy budowie drogi z Brzezin na
Halę Gąsienicową, wzdłuź potoku Sucha Woda. Praco-
wało nas, okolicznych górali, Cyganów i zakopiańczyków,
kilkudziesięciu chłopa różnych specjalności. Na przestrze-
ni wielu kilometrów zarysy drogi, wijącej się łagodnie w
pięknym krajobrazie tatrzańskim, sprawiały wrażenie
opustoszałej. Z rzadka tylko dochodził tu i ówdzie odgłos -
wbijanych klinów kamieniarskich, stuk siekiery lub nawo-
ływanie wozaków. -
Podzieleni byliśmy na kilkuosobowe brygady, grupkf
górali przeważnie z jednej wsi, osobno Cyganie i nas kilku
zakopiańczyków, nazywanych "akademikami", a1e bez cie-
nia pogardy czy drwiny. Zresztą znaliśmy się wszyscy i nikt
nowy nie uszedł naszej uwagi. Skero tylko okazał się
kuzynem, szwagrem, zięciem czy bratem kogokoiwiek z
nas, natychmiast "przystawał do towarzystwa" i nikt wię-
cej się nim nie interesował. Żyliśmy w zgodzie, nie licząc
sporadycznych awantur o tzw. byle gówno, nieporozu-
mień zakończonych z reguły zwycięstwem dowcipniejsze-
go, Dla przykładu, kiedy schodziliśmy do naszej drogi z
wysokiej skarpy piargu, jeden z kamieniarzy niechcący
popchnięty zleciał na pysk, a raczej zjechał na tyłku na
sam dół. Jak tylko się pozbierał, zaczął w złości brzydko
ubliżać temu, który go potrącił. Zatrzymaliśmy się w ocze-
kiwaniu na wynik poważnego zatargu. Wówezas winowaj-
ca krzyknął do ofiary:7
- Co się, dziadu sakramPncki, dres, kieś jus dołu!
Wybuchnęliśmy śmiechem, a poszkodowany najwidocz-
niej przyznał w duchu rację, nie odezwał się bowiem słów-
kiem i sprawa minęła bez echa.
Bardzo miło wspominam miesiące spędzone przy pracy
w górach, na słońcu, przy rwącym potoku, wśród dzikie-
go poszycia kosówki, smreczków, krzaków jałowca i ma-
lin, traw, borówek i mchu, skał i kamieni. Brygady wybie-
rały sobie dowolnie "działki" w pobliżu wytyczonej drogi;
oczywiście w rejonie wyznaczonym na układanie pryzm.
Sympatyczni Cyganie często koczowali w najbliższym są-
siedztwie. Wszyscy nazywali się Mirga, a ich spryt mógł
nie tyle zdumieć, co wywołać osobliwy podziw. Cyganili
z tupetem, na chama, na żywca, na duś, bez mrugnięcia
okiem - przeciwnie - z rozbrajająco szczerym, niewin-
nym, wzbudzającym zaufanie uśmiechem. Żebyśmy to tak
potrafili! Niejedną godzinę akademickiej dyskusji poświę-
ciliśmy temu problemowi, rozpatrując wnikliwie ? róż-
nych punktów widzenia.
- Słowo daję - mówił Ludwik, prawnik i ekonomista -
sumienie nie pozwoliłoby mi zasnąć spokojnie! Jakem par-
tyzant!
- Z tym to pół biedy - wtrącał Tadek, kapitan Żeglu-
gi Wielkiej - ale ja nie mógłbym w oczy spojrzeć Władko-
wi Gąsienicy!
- Zakrztusiłbym się pierwszą wódką wypitą z Wład-
kiem - zgadzałem się z resztą.
Al.e kwestię etyki i tak dalej pozostawiliśmy nadal o-
twartą. Władek był naszym majstrem, współpracował z
technikiem i odpowiadał za nas przed inżynierem, który
był kierownikiem. Spędził pół życia na rato-aniu tegoż
życia innym w górach i na pewno znał lepiej wszystkie
sztuczki z robotą od tych, co chcieliby je stosować,. jako
że niejedną drogę w górach wybudował, kiedy jeszcze my
byliśmy dziećmi. Tu był pies pogrzebany. Nam po prostu
nie wypadało cyganić! Natomiast najmniejszych skrupu-
łów nie mieli nasi Cyganie, z którymi utrzymywaliśmy
dobrosąsiedzkie stosunki, chociaż pracowaliśmy nieco8
odmiennymi systemami. Może mi nikt nie uwierzy, ale
lubiliśmy robotę przy kamieniu. Była męska, twarda,
trudna, męcząca, lecz czysta i dawała wizualną satys-
fakcję. Kamienia wokół znajdowało się mnóstwo, po-
wiedziałbym aż za dużo, kamień na kamieniu. Tłukło się go
specjalnymi młotkami na elastycznym trzonku, poprzednio
obmacawszy w rękach, by znaleźć jego "czoło" i kilkoma
lekkimi uderzeniami wyczuć na słuch, czy "gada". Pękał
wietnie, nie szczypał się ani nie odpryskiwał. Nie bez
znaczenia był sposób, w jakf należało go ułożyć na tłuczce,
a nie na ziemi, trawie czy korzeniach. Następnie budowało
się pryzmę wytyczoną palikami, obliczoną w metrach sześ-
ciennych, a więc metr na metr i długą na kilka metrów,
w zależności, ile udało nam się w ciągu dnia zrobić - płat-
ne mieliśmy bowiem od metra.
Normalnie około dwunastej w południe wyciągaliśmy
z cienia pleca zki, .a z nich litrowe flaszki z herbatą i pajdy
chleba ze smalcem topionym z cebulą. Czasami boczek lub
kiełbasę. Nie dlatego, żeby to miało być "robociarskie żar-
cie", ale tak było najwygodniej. Małe kanapkf nie zdawały
egzaminu, były nieporęczne i "nie dawały siły", jak mó- -
wił jeden Mirga.
W skład naszej brygady kamieniarskiej wchodził rów-
nież przyjaciel mój Leszek Ćwiertniak, sąsiad z lat szkol-
nych. Ćwiertniak, taternik i narciarz, o kapitalnym po-
czuciu humoru, podobnie jak większość ludzi, z który-
mi się stykałem, był romantykiem gór. Ludwik nie ustępo-
wał Leszkowi z poczuciem humoru, miał jednak tę nad
nami przewagę, że umiał myśleć logicznie, wyciągać z
przesłanek wnioski, słowem - umysł analityczny. My z za-
sady ulegaliśmy nastrojom chwili i wszelkim impulsom.
Tadek wreszcie skupiał w sobie wszystkie wady autentycz-
nego pirata wraz z nielicznymi zaletami tego nietypowego
dziś zawodu. t propos zawodu. W hierarchii kamieniar-
skiego fachu ci od tłuczenia zajmowali najniższy szczebel.
Daleko nam było do tych, co klinowali kamień, to znaczy
małymi metalowymi klinami powodowali idealnie proste
pęknięcia olbrzymich, ważących tonę i więcej bloków. Da-9
leko nam było także do tych, co kamień obrabiali pozor-
nie niedbałymi uderzeniami krótkiego młotka, nadając
kształt kostki czy prostokąta.. Na wymienione specjalizacje
należało zasłużyć sobie wieloletnią praktyką i nauką. Tłuc
okrąglaki zaś można było nauczyć się w kilka dni. Przez
miesiąc pracowałem kiedyś jako pomocnik kamieniarza
przy klinowaniu. Szczerze powiedział, że jest zadowolony
z postępów, jakie robię, i za rok, dwa powinienem się na-
uczyć. Mówił prawdę. W opowiadaniu niniejszym naduży-
wam określenia "kamieniarz" w odniesieniu do naszej pra-
cy. Byliśmy tylko robotnikami przy tłuczce. Czytelnik
zapewne wybaczy. Po prostu "kamieniarz" brzmi szlachet-
niej.
Trudno sobie wyobrazić, aby grupka siedzących obok
siebie lub naprzeciwko ludzi tłukła kamienie w grobo-
wym milczeniu. Bez wątpienia stanowiliśmy najweselszą
brygadę. Urządzaliśmy sobie nawzajem kawały i prze-
ważnie przegrany śmiał się na równi ze spiskowcami. Umi-
lało się czas tysiącem tematów i nie pamiętam, abym kie-
dykolwiek się nudził. Gdy razu pewnego kapitan z wściek-
łością wyrżnął młotkiem w oporny kamień, aż odłamki
zaświszczały nam koło uszu, Leszek stoicko stwierdził, że
jedyne, co Tadka może łączyć z obecnie wykonywaną pra-
cą, to powiedzenie: poszedł na dno, jak kamień! Kamień
i cierpienie - żartowaliśmy spoglądając na obolałe dło-
nie.
Przed podjęciem pracy po obiedzie przyjemnie było roz-
łożyć się na suchej, pachnącej trawie i mieć przed oczami
dzikie malownicze skałki w Kopach Sołtysich, strome piar-
żyste żleby, zacienione wąwozy, dolinki i gęste lasy sto-
ków Skoruśniaka. Horyzont falował wieloma lesistymi
wierzchołkami. Szumiały potoki i lasy. Zewsząd docho-
dziło brzęczenie owadów, szybki terkot dzięciołów i przede
wszystkim daleki szum gór. Góry zawsze szumią, trzeba
tylko umieć je słuchać.
Wzrokiem śledziłem krążące wysoko jastrzębie pod pię-
knymi cumulusami... Po wojnie wróeiłem do Zakopanego
w angielskim mundurze kapitana, z polską gapą pilota,
orłem husarskim na czapcs, naszywkami na ramieniu "PO-0
i
LAND" i baretkami Virtuti Militari oraz trzykrotnega
Krzyża W alecznych. Wolno mi było nosić mundur jeszcze
przez dwa tygodnie, ale z radością szybko ubrałem swó,
gruby sweter z góralskiej wełny. Marzyły mi się loty szy-
bowcowe nad Zakopanem.
- Nam się to nie podoba - mówili ostro ludzie, ci sa-
mi, którym przed wojną tak bardzo na Krupówkach podo-
bał się mój lotniczy mundur z kordzikiem.
Kumple kamienierze wyrozumiale przyjmowali gapie-
nie się w niebo i żartobliwie dokuczali:
- Wicie... juź go biere... my to by się teź przełecieli,
ino po gorzałke, wartko...
Uspokój się i patrz, z czego żyjesz - mówiłem sobie.
Tej cholernej kupy do nocy nie skończymy! Ale będę cier-
pliwy, doczekam się kiedyś latania.
Cyganie koczujący niedaleko już dawno ukończyli ro-
botę i spali pokotem w cieniu małych smreczków. Ich po-
kaźnych rozmiarów pryzma kamieni na oko dwukrotnie
przewyższała objętością naszą. Jeśli uda nam się ułożyć
jeszcze metr, to i tak będzie dobrze. Fajerant mogliśmy so-
bie ogłosić w dowolnym czasie. O trzeciej lub wpół do
czwartej przychodził technik, by zmierzyć i zapisać pryzmą.
Czasami przychodził z Władkiem, zwykle nieco zasapanym
podejściem. Zdawał się on w ogóle nie zauwaiać pryzmy
i chętnie rozmawiał na tematy nie związane z pracą. Przy-
pominał tylko, gdzie i o której w piątek wypłata, po czym
wsparty na starej ciupadze szedł dalej na obchód stano-
wisk. Następnie przyjeżdżali wozacy z robotnikami. Ła-
dowali tłuczkę na wozy, robiąc przy tym masę krzyku i za-
mieszania podczas manewrowania końmi.
- Wio! Wiśta! Hoo! Ców się! Siwyyy! Wio!
Do autobusu na Toporowej Cyrhli przeważnie szliśmy
godzinę przez Toporowe Stawki, ścieżką na skróty, rza-
dziej drogą na Brzeziny do autobusu z Morskiego Oka czy
Łysej Polany. Codzienne spacery utrzymywały nas w dob-
rej kondycji. Deszcz nie deszcz, upał czy chłód. Niekiedy
burza zaskakiwała nas przy pracy, a schować się przed
ulewą nie bardzo było gdzie. Pioruny biły całymi seriami,1
a grzmoty potęgowane echem napełniały dolinę piekiel-
nym hukiem. Natychmiast wzbierał potok bulgocząc spie-
nionym nurtem. Po zboczach płynęły dziesiątki małych
potoczków, nieraz otulala nas gęsta mgła. Opalon,e na brąz
ciała pokrywały się gęsią skórką, aż sterczały sztywno
drobne włoski. Ubieraliśmy, co kto miał, peleryny i płasz-
cze przeciwdeszczowe, skafandry. Jeśli pogoda nie wróżyła
poprawy, zwijaliśmy cały majdan i wracaliśmy po uprzed-
nim przemyślnym ukryciu rzeczy. Psioczyło się na par-
szywą pogodę, gliniastymi, stromymi ścieżkami płynęła
brązowa woda i nie lada sztuką było utrzymać równowa-
gę. Wysokie krzewy borówek moczyły spodnie. Matowe od
deszczu, porośnięte stawki niezmiennie przypominały mi
dziecifistwo, kiedy wraz z kolegami z ogromnym przeję-
ciem wyławiałem żółtoplamiste salamandry i ku rozpaczy
matki przynosiłem w słoiku do domu, święcie wierząc, że
będą się dobrze chować pod moją troskliwą opieką.
Czasami wiał halny, kołysał całą' doliną i napełniał las
znienacka narastającym ostrym świstem, by za chwilę
złagodnieć. Wówczas dopiero z oddali dawał się słyszeć
równomierny dźwięk huczącej wysoko w górach wichury.
I znów zbliżała się fala dzikiego porywu. Halny królował
w Tatrach i w Reglu niepodzielnie! Wyzwalał dodatkówo
nieokreśloną tęsknotę i siał niezrozumiały niepokój. Chyba
jedynie tuż przed halnym lub podczas jego trwania docho-
dziło Fniędzy nami do drobnych utarczek słownych, którym
kres kładł najrozsądniejszy z nas Ludwik Szweiger.
Wypłaty odbywały się w którymś z domków na Cyrhli
i nie było problemu, gdzie wypić z tej okazji, skoro po
drugiej stronie szosy stała gościnna knajpa "Pod Siedmio-
ma Kotami". Ech... warto było posłuchać pogaduszek
starych kłusowników i przemytników. Warto! Nieraz ze
śmiechu mieliśmy łzy w oczach. Gdybym wtedy miał mag-
netofon, starczyłoby materiału do sporej książki o tak
unikalnych przygodach, że wierzy ć się nie chciało, iż miały
miejsce w naszym, a nie w minionyrn stuleciu. Nie potrzeba
Texasu ani Arizony.
Wszyscy trzej w dni wolne od pracy gnaliśmy w góry2
-
na wspinaczki. Tadek raz tylko doszedł z nami do Czar-
nego Stawu i ani kroku dalej, tak obezwładniająco ponoć
oddziaływać na niego miała obecność wody. Po powrocie
nie zastaliśmy go wszakże nad brzegiem, tylko w schro-
nisku przy piwie, gdzie opowiadał zebranym taternikom
o bardzo niechlubnym przytopieniu jakiejś łajby na przy-
brzeźnej mieliżnie. O tym, źe przez całą wojnę walczył na
niszczycielu w konwojach atlantyckich i w konwojach na
daleki Murmańsk, nie wspomniał ani słówkiem. Drańciuch
nie robił tego nigdy zresztą poniżej dwu szklaneczek go-
rzały, a tytuł kapitana tłumaczył niezmiennie pomyłką
pewnej piękności portowej i że tak już zostało. W związku
z tym Leszek z Ludwikiem namawiali mnie, abym swój
stopień tłumaczył zasługami w angielskiej Armii Zbawie-
nia. Z powodu ascetycznej postury i wielce dyskusyjnej
urody raczej nie wzbudzałoby to wątpliwości ani podej-
rzeń o przesadną skromność.
Przypisani do kamienia. W niedziele i święta mieliśmy
do czynienia z twardą skałą Kościelca czy Koziego Wier-
chu. Czasami jako trzeci na linie z pasją, ale i znawstwem
wybijałem najbardziej zaklinowane haki.
- Doktor Steinbrecher jest wszechstronnie utalento-
wany - pochwalił mnie kżedyś Ludwik i... tak już zo-
stało.
Ale jedynie w specjalnych przypadkach zwracano się
tak do mnie.
- Steinbrecher, obejrzyj no ten kamień, czy to przy-
padkiem nie skamieniała żelazna kula armatnia ze śred-
niowiecza!
Funkcja wybijania haków ze ściany czy grani przypadała
mi od lat w zespole małżeństwa Hajciukiewiczów, Helę
znałem z lat szkolnych, a z Jurkiem także już na dwa la-
ta przed maturą przewędrowałem na nartach Czarnohorę,
co w owym czasie i naszym młodym wieku stanowiło po-
ważny wyczyn turystyczny. Już wtedy chodziliśmy na
wspinaczki. Po pokornym wręczeniu wychowawcy klasy
podrobionych zaświadczeń z domu profesor przyglądał się
naszym opalonym gębom i cedził przez zęby:
- Nie widziała... hm... słońca, ogorzała od miesiąca...
śa
Bez krzty jakiegokolwiek kompleksu niższości Jurek im-
ponował mi spokojem, opanowaniem, rozsądkiem i niena-
ganną techniką wspinaczkową, popartą olbrzymim do-
świadczeniem setek (tak!) przejść alpejskich. W domu na
Małym Żywczańskim, w pokoju obwieszonym kompletnym
ekwipunkiem alpejsko-taternickim, z rzeźbionymi w drew-
nie półkami pełnymi pięknych książek o górach całego
świata, snuliśmy przy karafce pysznej litworówki plany
niedzielnych wycieczek. Łączyło nas umiłowanie gór i przy-
rody. Jurek nawet po powrocie z himalajskiej wyprawy,
w której pełnił odpowiedzialną funkcję lekarza, potrafił ,
zaproponować w pogodny dzień "wyprawę" ścieżką tury-
styczną! Oczywiście szliśmy, i to bardzo chętnie. Dla wielu
młodzieńców z tego okresu używających odrażającego żar-
gonu pseudotaternickiego taka wycieczka byłaby hańbą na
całe życie. No cóż, odwieczny konflikt pokoleń. Ale nie
tylko.
Hela zwracała uwagę wrodzoną swobodą, lekkością i
zwinnością, z jaką przechodziła trudności, na których nor-
malny człowiek musiał się jednak trochę pomęczyć. Mia-
ła też niespożyte siły i kiedy my, wypompowani ciężkim
podejściem, domagaliśmy się wypoczynku, drobna i szczup-
ła Hela, uśmiechnięta i rześka wzdychała: Oj, dziady...
dziady... Z czasem i Hela zyskała wysoką pozycję w kobie-
cym alpiniźmie. Sylwetka Jurka, autora dwu książek z
Himalajów, zasługuje na ósobną biografię. Jeśli kogokol-
wiek można nazwać ludźmi gór, to na ów honorowy ty-
tuł zaskużyli oni bez wątpienia.
Poszliśmy kiedyś wczesnym rankiem na północną ścia-
nę długiego Giewontu, tę "od Zakopanego". Zaiste, nie
jest to teren wycieczkowy i kiedy po około trzystu metrach
piekielnie stromych trawiasto-skalisto-piarżystych zboczy
znaleźliśmy się mniej więcej w połowie ściany na bardzo
pochyłej trawiastej łące poprzetykanej kępami kwiatów
i wielkich paproci, Jurek poprosił o dłuższą przerwę, aby
móc naszkicować szczegóły drogi. Niecodzienna wycieczka
miała bowiem charakter Ietniegd rekonesansu drogi wspi-
naczkowej, którą zamierzaliśmy przejść zimą.
Siedzieliśmy wygodnie wśród różnorodnej zieleni i pię-4
knych, kolorowych kwiatów górskich, wpatrzeni w leżą-
ce w dole zadymione miasto. W dali wyraźnie odcinało się
faliste pasmo Gorców.
- Cudnie tu jest wśród tych ogrodów! - mówiła za-
chwycona Hela. .
Bardzo natomiast prozaicznie skwitował to szkicujący
Jurek:
- Jeśli w zimie stąd zjadę na dupie w dół, a wam się
uda zachować przy życiu, nie zapomnijcie nazwać tego
miejsca ogrodami Hajdukiewicza.
Kluczowym problemem była wychylona ze ściany pio-
nowa turniczka i obecnie pragnęliśmy sprawdzić sposób
jej obejścia. Okazało się to możliwe i nie przedstawiało
większych trudności, oczywiście z zachowaniem rozwagi
w tak zdradliwie kruchym i eksponowanym terenie, przy
użyciu minimalnej liczby haków asekuracyjnych, których
nie było gdzie, a raczej w co wbijać. Kto wie, czy nie przy-
datniejsz byłyby już długie igły lodowe, ale tych nie mie-
liśmy ze sobą. W zimie nie będzie to z pewnością takie
proste.
Szliśmy powolutku w większości na lotnej asekuracji. Do
ukrytej w chmurach grani pozostawało zaledwie niespełna
sto metrów różnicy wzniesień, pięliśmy się więc mozolnie
metr po metrze w górę. Przez część drogi przyświecało
słońce, później szliśmy w cieniu - teraz wspinaczka pro-
wadziła do chmur... Niebawem też otoczyła nas wilgotna,
chłodna mgła. Podstawy chmur były niezbyt wysokie i le-
żące pod nami w dole Zakopane powoli rozmazywało się
w szarej, rzadkiej mgle, aby w końcu zniknąć z oczu. Ma-
lownicza sceneria natychmiast przyciemniała, a zadziwia-
jąco ostro uwidoczniły się kontury najbliższego otoczenia.
Na wąskiej znajomej perci wschodniej grani zaczęło się
przejaśniać i po stronie południowej odsłoniła się Hala
Kondratowa. Łagodny wiatr oczyścił grań z chmur i znów
błysnęło słońce.
Zeszliśmy z grani na zachód i dalej szybko żlebem Kirko-
ra do Doliny Strążyskiej. Uszczknęliśmy trochę litworu
z napotkanej po drodze plantacji, w dość niedostępnym - Wcpinaczki po chmurach
s5
miejscu. "Byle sietniok go tam nie najdzie!". A nie masz
gorzały na świecie ponad litworówkę!
Następnego dnia o szóstej rano brygada nasza maszero-
wała wraz z Cyganami leśną ścieżką z Toporowej Cyrhli
na Psią Trawkę. Jak już wspominałem, lubiliśmy Cyganów
i oni też darzyli nas zaufaniem oraz życzliwością. Raz jesz-
cze namawiali na zmianę jakby to dziś można określić -
prcfilu produkcji.
- Kupę stawia się na wzniesieniu, na pagórku, a nie tak
jak wy, na r'ownym czy nawet w dołku. Niekoniecznie,
ale w sam środek można wpieprzyć niedużego pniaka i
ładnie go podeprzeć mniejszymi okrąglakami. Trochę ce-
tyny nie zaw adzi, żeby to wszystko trzymało się razem.
Na wierzch posypać sporo utłuczonej kostki, wyrównać
szutrem i kupa gotowa! Raz, dwa!
- Ale co dalej? - byliśmy ogromnie ciekawi.
- Co dalej? Nic! Przychodzi pan technik i mierzy. Przy-
chodzi pan majster i dziwnie na nas patrzy, że tak
ciężko pracujemy za tych parę marnych groszy. Wozacy już
dawno dostali na pół litra i nie muszą się tak męczyć ani
biedny koń nie musi...
- Czy to ty siedziałeś za konia? - przypomniał sobie
ktoś.
- To ja siedziałem... - przyznawał bezbrzeżnie smutno
Cygan - ale to nie była moja wina, tylko biednego konia...
- Być może - zgadzaliśmy się powątpiewająco - ale
nie konia, tylko ciebie wsadzili do mamra.
- Wsadzili... panie... wsadzśli...
Następowała opowieść zbliżona do znanej anegdoty, w
której Cygan oskarżony o kradzież konia tłumaczy, iż
chciał go tylko przekroczyć, ale koń w tym momencie
właśnie wstał, unosząc go na grzbiecie. Na domiar złego
koń ten natychmiast tak bardzo się do niego przywiązał, że
w żaden sposób nie pozwolił się nigdzie odprowadzić. Po-
dobnie jak w anegdocie i naszemu Cyganowi sąd nie dał6
wiary. Nie bez znaczenia był fakt trzykrotnej już karalnoś-
ci za podobne przewinienia.
Przechodzący obok naszych stanowisk Cyganie spoglą-
dali na mizerne pryzmy, taktownie wstrzymując się od
wszelkich komentarzy, ale łatwo było się domyśleć, co
sądzili o inteligencji "akademików". Zarabiali istotnie du-
żo więcej od nas. Pracowaliśmy nadal metodą konwencjo-
nalną, to znaczy uczciwie i w autentycznym pocie czoła.
Ostatnia wypłata była kompromitująco znikoma. Brutal-
na przemoc praw życia, jak to ktoś określił, zmusiła do re-
wizji glądów na etykę, uczciwość zawodową i diabli
wiedzą co jeszcze. Po wypłacie nie my, a nam stawiano.
Wszyscy wiedzieli, że nie stać nas na głupie pół litra. Diab-
li nas brali! Pomijam już sprawy ambicji, ale jak nigdy do-
tąd wydawało się nam, że spostrzegamy drobne uśmieszki
i żartobliwe powiedzonka. To przeważyło szalę. O Władka
bylmy spokojni, należało tylko odpowiednio urobić obec-
nego technika. Postanowiliśmy w związku z tym zebrać
od.powiednią sumę na zakup wódki, wliczając oczywiście
dolę wozaków. To nie my źle pracujemy, tylko jakiś dureń
źle obliczył dzienne normy, zmuszając wszystkich do róż-
nych machinacji. Dlaczego mamy stanowić wyjątek, skoro
uczciwie pracując nie starcza nam na podstawowe utrzy-
manie. Nikt z nas przecież nie spodziewał się zrobić na tłu-
czeniu kamieni majątku!
Na drugi dzień ochłonęliśmy z buntowniczych myśli i
przez pierwszą godzinę pracy nie patrzyliśmy sobie w oczy.
Czuliśmy się wszyscy jakoś nieswojo. W końcu nie wytrzy-
małem:
- No, który z nas idzie po tego pniaka?!
Uśmialiśmy się serdecznie. Mamy gdzieś wszystkie pnia-
ki! Mówi się trudno! Tłuczemy tyle, ile się da, nikt nie bę-
dzie się zamęczał na śmierć, a po wypłacie też nie będziemy
nąrzekać! Stać nas na to! Mamy góry przed oczami, czasu
cały dzień, czegóż więcej potrzeba do szczęścia.
I jak tu nie wierzyć w traf! Jak nie wierzyć w sprawie-
dliwość losu! Idąc do pracy wczesnym rankiem, ktoś z nas
zaproponował, aby zmienić trasę i zwiedzić przy sposobno-
ści lesisty szczyt, z którego dopiero zeszlibyśmy do Doiiny7
Suchej VVody. Padai nawet drobny deszczyk, aIe pomysł
spodobał się wszystkim, nie wyłączając kapitana. Nadrabia-
my godzinkę, ale przyjemność wycieczki pięknym lasem
nagradzała dodatkowy trud. Poszliśmy. Istotnie, warto by-
ło nie tylko ze względu na ciekawy stąd widok Tatr. Scho-
dząc stokiem na przełaj w dół, może ze sto metrów ponad
miejscem naszej dzisiejszej pracy, natrafiliśmy na ślady...
budowy drogi! Wokół porozrzucanych było aż kilkanaście
starych, porośniętych krzakami malin, rozpadłych pryzm
idealnie utłuczonego kamienia! Gdyby nie nasze odkrycie,
kamień ten zmarnowałby się bezpowrotnie. Pryzmy te le-
żały zapomniane sprzed wojny jeszcze albo z pierwszych
lat okupacji. Na oko było tego wystarczająco na dwa mie-
siące "pracy"!
Omówiliśmy szczegółowo plan eksploatacji życiodajnych
złóż. Nareszcie pole do popisu dla "akademików"! Jedy-
ną i największą trudnością stało się zachowanie ścisłej ta-
jemnicy. Pro forma więc brygadę zasilił unikalny kpiarz,
wesoły i serdeczny, znany wszystkim w Zakopanem Oleś
Dworzyński. Lubiłem braci Dworzyńskich. Szczególnie
trudny okres bezrobocia przeżyłem przyjaźniąc się blisko
z młodszym, Jurkiem, kiedy usiłowałem z trudem utrzymać
się "na powierzchni".
- To jest rhobota stworzona dla Olesia! - powiedział
od razu po wyjawieniu mu rodzaju naszej "nowej" pra-
cy. - Służba, dworzanie powinni Olesia w lektyce do-
starhczać w plenerh! Bozia wie, co robi, nagrhadzając nie-
skazitelną uczciwość ludzi na wskrhoś prhawych!
Przyjęliśmy Olesia godnie, częstując zapasami aikoholu
przeznaczonego pierwotnie dla technika i wozaków, a zma-
gazynowanego w chłodzie wilgotnych mchów pod kamie-
niem. Bardzo mu się tu podobało, dawno nie był w górach,
a stanowisko z dala od ludzi bardzo odpowiadało jego umi-
łowaniu przyrody i spokoju.
Kiedy obudził się pó kilku godzinach, z satysfakcją obej-
rzał własną pryzmę gotową do odbioru, ale zmyślnie nie
dokończoną z jednej strony. Odkryty skarb przez wiele lat
zarósł i całkowicie upodobnił się do otaczającego terenu,
toteż nikomu nie wtajemniczonemu nie grzyszłoby do gło-8
wy domyślić się pryzmy w spłaszczonej nierówności zbocza.
Tak więc należało jedynie odnowić pryzmę, a wokół stwo-
rzyć pozory pracy, co nie wymagało żadnej filozofii. Dla
wykończenia sprytnie posypywało się pryzmę autentycz-
nym świeżym, utłuczonym przez nas kamieniem. Stara
granitowa kosteczka była najlepszego gatunku i bardzo fa-
chowo utłuczona, ściśle według wymogów, czym niechcący
zepsuliśmy opinię innym.
Nie było nam wolno zbytnio podwyższać normy, bowiem
ucierpieliby na tym niektórzy, podobnie jak my, uczciwie
pracujący kamieniarze. Słowo "uczciwie" w tym wypadku
nie powinno być używane, używam je z braku innego. Jed-
ni cyganili mniej, inni więcej, przy czym technika tłu-
czenia tych, co wyrabiali dwukrotnie więcej od nas, nie
różniła się absolutnie od naszej. Sprawdziliśmy naocznie.
Na początek "ustawiliśmy" więc pryzmę dorównującą
objętością tym, które przeciętnie stawiali oni. Po kilku
dniach wszakże ciut-ciut zwiększyliśmy urobek. Pękła
bombz! Największym szokiem i zaskoczeniem stał się oczy-
wisty fakt absolutnie uczciwej, starannej roboty. Co za
satysfakcja obserwować zdumione gęby tych, co wczoraj
jeszcze głupawo się do nas uśmiechali! Uśmieszki te wyra-
żać miały "przewagę rozumu'' nad pozbawionymi fanta-
zji "akademikami", ale w żadnym wypadku nie pogardę
ani lekceważenie. Stanowiliśmy przecież solidarny robotni-
czy zespół i jestem przekonany, że nikt nie odmówiłby. nam
nawet pomocy w pracy, gdybyśmy się o taką pomoc zwró-
cili.
Fundamentalnym warunkiem powodzenia było zacho-
wanie ścisłej tajemnicy. Odwiedzali nas często pod najróż-
niejszymi pretekstami koledzy kamieniarze, przychodzili
z wódką, którą piliśmy siedząc na... starej pryzmie. Komuż
na Boga przyszłoby to na myśl? Jak okiem sięgnąć stok
był jednym wielkim magazynem kamieni, szutru, piargu
i żwiru kamiennego. My sami często nie byliśmy pewni,
czy podejrzana wypukłość to stara pryzma, czy po prostu
naturalny teren. Nowo odkryte pryzmy oznaczaliśmy więc
w wiadomy tylko nam sposób. Zboczem tym prowadzić9
miała droga według dawnych planów, obecnie nowe prze-
widywały ją znacznie niżej, wzdłuż potoku.
Raz odwiedził nas Władek. Gawędziliśmy wyłącznie
o górach i ostatnich wspinaczkach, ale oczy wytrawnego
taternika i majstra śmiały się do nas aż nadto wyraźnie.
Rzecz jasna, znał dobrze przyczynę kamieniarskich suk-
cesów, ale nie odezwał się na ten temat ani słówkiem.
Więc i my milczeliśmy jak grób. Otrzymywaliśmy obecnie
wypłatę równą innym, a nawet nieco wyższą.
Zjawił się sam pan inżynier, pochwalił i wspomniał coś
o współzawodnictwie. Niby przypadkiem złożył wizytę in-
spektor pracy i wspomniał coś o premii dla przodowników
pracy. Przychodził później czasami Władek, kiedyś przy-
niósł butelkę, o niczym nie wspomniał; tylko gadał o dro-
gach taternickich przebytych w młodości. Słuchaliśmy
z największym zainteresowaniem i prawdziwą przyjemno-
ścią. Odchodził tajemniczo uśmiechnięty, a najbardziej z nas
wyglądająey na zmęczonego Oleś zapewniał go:
- Ch^ć Oleś nie zwykły chamskiej rhoboty, to jak trzhe-
bz, potrhafi pokazać kozacki numerh godny Herhkulesa!
Znali się oni świetnie i nie od dziś. Dlatego też Oleś
wzdychał po odejściu podpierającego się ciężko na ciupa-
dze Władka:
- Morhowy chłop! Ale rhobi z nas balona! Grhosza bym
nie dał, że to nie on był majstrhem od tych prhyzm sta-
rhej drhogi.
Ponieważ miejsce ustawiania pryzm brygady mogły wy-
bierać sohie dowolnie, byle z dojazdem dla wozaków i
mniej więcej w z grubsza określonym tęrenie, zmienia-
liśmy miejsca pracy, ostentacyjnie głośno zastanawiając
się nad ich wyborem. Nie muszę chyba mówić, że stano-
wiska zawsze wypadały raz na lewym, raz na prawym
skraju naszego skarbu. Mogły być także powyżej lub u do-
łu ciągu starych pryzm.
Sądziliśmy, że "pracowitość" zapewni nam należny sza-
cunek pozostały ch kamieniarzy, skoro zarabiamy nie mniej
od nich, zawodowców. Nic podobnego. Niektórzy dotych-
czas zaprzyjaźnieni wyraźnie odsunęli się od nas, jak gdy-
by urażeni tym faktem. Jedynie Cyganie byli zadowo-
R
leni, przypisując sobie wyłącanie całą zasługę. Nie dawał
im wszakże spokoju nie znany jeszcze fortel, do którego
niewątpliwie musieliśmy się uciec we współzawodnictwie
z nimi. Przychodzili często i źnienacka, ale niezmiennie
zastawali nas na wielkiej kupie utłuczonej kostki, na
której walały się tu i ówdzie mniejsze kupki okrąglaków
jeszcze nie rozbitych! Zdumienie ich nie miało granic!
Natomiast ze sposobu zachowania wyczuć mogliśmy wy-
raźną sympatię.
Całą bez reszty zasługę przypisywał wyłącznie sobie
Oleś. Już od dawna zauważyliśmy dziwne praktyki Ole-
sia, skoro tylko ktoś zauważył zbliżającego się technika czy
w ogóle gości. Nerwowo spacerował, unosił pod szyję ra-
miona, nadymał się wstrzymując oddech! Ki czort?
- A kto, frhajerzy, potrhafi się spocić na poczekaniu?!
Rzeczywiście! Teraz dopiero uświadomiliśmy sobie mę-
czeński wyraz twarzy Olesia, który przy obcych ru-
chem skrajnie wyczerpanego człowieka osuwał się na zie-
mię, aby choć chwilkę wypocząć! Coś podobnego potrafił
robić tylko dziadek Kobiałka, który jak na skinienie ma-
gicznej różdżki kurczył się, garbił i wiotczał, ukazując
przełożonym umorusaną, umęczoną twarz. Nikt nigdy nie
wiedział, czym i kiedy potrafił się tak ubrudzić. Ale
autentyczny kroplisty pot na czole Olesia zaimponował
wszystkim. Wszyscy też próbowaliśmy tej sztuczki, nada-
remnie.
- Prhaktyka... po prlostu prhaktyka... - wyjaśniał
skromnie.
- Płakać to ja dawniej potrafiłem na zawołanie - za-
myślił się Leszek - dziś jednak z takim trudem opanowa-
na umi2jętność nie wywarłaby żadnego wrażenia nawet
na wozaku.
Myliłby się ktoś sądząc, że nowy system eksploatacji
złóż i co za tym idzie, wyższe pobory, traktowaliśmy jako
coś naturalnego. Niejedną godzinę poświęciliśmy omówie-
niu kontrowersyjnego problemu. Jedno było pewne: nad-
wyżka naszej dotychczasowej uczciwej pracy bez wątpie-
nia rekompensowała chwilowy relaks. Między Bogiem a
prawdą odnawianie pryzm wymagało także sporych nakła-1
\
dów pracy. Nie licząc świeżo utłuczonego kamienia i trudu
nagromadzenia pewnej ilości okrąglaków. Konspiracja zaś
wyczerpywała psychicznie. W Tatrach panowała jesień 1
wszyscy odczuwali zmęczenie. Do wyższych partii starych
pryzm dojazd stawał się coraz uciążliwszy i z dalszej pra-
cy postanowiliśmy zrezy gnować. Jak się okazało w samą
porę. Budowę drogi wkrótce przerwano na czas nieograni-
czony.
Po ostatniej wypłacie długo w noc rozbrzmiewa#y prze-
ciągłe nuty śpiewów góralskich w wykonaniu Cyganów,
przeplatane partyzanckimi piosenkami Ludwika i mary-
narskimi Tadka. Darłem się i ja, nie wiadomo dlaczego po
angielsku, starając się dopasować smutek kanadyjskich
traperów do melancholii tatrzańskich przyśpiewek.
,
Zasłużony, jak mi się wydawało, urlop spędziłem nie-
daleko na Hali Gąsienicowej, mieszkając na stryszku w
szałasie - domku babci Stopkowej. Kiedyś odwiedziłem
babcię z jednym z wielu jej wnuków. Starowinie wyraźnie
coś się pokręciło i od tego czasu uznany za jej wnuka pę-
dziłem żywot jak u Pana Boga za piecem, karmiony kar-
toflami ze słoniną i przepysznym gęstym kwaśnym mle-
kiem, przechowywanym w glinianych garach w leiwniczce.
Na nic zdały się próby wyjaśnienia braku pow iązań ro-
dzinnych i babcia często autorytatywnie zalecała mi przy-
prowadzenie krów pasących się na polance poniżej 'ścież-
ki do Czarnego Stawu, co zawsze bardzo chętnie czyniłem.
Z własnej inicjatywy napełniłem małą drewutnię po su-
fit porąbanymi sucharami.
Przybyła Ala, towarzyszka wielu wypraw tatrzańskich,
smukła, śniada, oryginalnie ładna w swej egzotycznej uro-
dzie. Tuż obok babci Stopkowej stał domek, w którym
mieściła się placówka naukowa i stacja meteorologiczna.
Dyżury pełnił mój przyjaciel od najwcześniejszych lat
szkolnych, Leszek Dziędzielewicz, romantyk gór, narciarz
i wytrawny taternik. U niego też wysiadywaliśmy wieczb-
rami. Przy okazji pobytu na Hali zaglądało do Leszka wielu
znakomitych taterników polskich i słowackich. Godzinami2
gwarzyło się o górach, planowało wyprawy na dalekie
skalne szlaki. W przeciwieństwie do panującej powszech-
nie opinii, że Tatry są już dokumentnie schodzone, my
dobrze wiedzieliśmy, ile jeszcze kryją pięknych, pierwot-
nie dzikich i trudno dostępnych zakątków, leżących na po-
boczu uczęszczanych regularnie dróg taternickich i bar-
dzo rzadko, prawie nigdy nie stanowiących celu wypra-
wy.
W komórce przylegającej do służbowego pokoiku - peł-
nego map, wykresów i komunikatów meteorologicznych -
wisiał na ścianach kompletny zestaw sprzętu używanego
przy wspinaczce techniką hakową i podciągową. Pętle,
piętrowe metalowe ławeczki, dziesiątki najróżniejszych ha-
ków, karabinków i młotków. Uczestnicy wieczornych po-
siadów przy kawie zbożowej (Leszek nie uznawał kawy,
alkoholu ani tytoniu, choć z dużą kulturą tolerował słabos-
tki innych) należeli do ówczesnej elity pod względem suk-
cesów wspinaczkowych na najtrudniejszych z wówczas i-
stniejących dróg skalnych. Nigdy jednak technika hakowa
czy instalowanie nitów w skale lub drewnianych kołków
nie były celem samym w sobie. Jeśli natomiast podczas
wspinaczki jakiś jej odcinek, w logicznej drodze na szczyt,
wymagał tego rodzaju sztucznych ułatwień, oczywiście sto-
sowano je i nie istniał żaden problem do dyskusji o współ-
czesnym, najnowszym czy innym taternictwie. Każdy ta-
ternik, choćby nie wiem jak starej daty,'ze zrozumiałym
szacunkiem odnosił się do skrajnie trudnych przejść. Ale
moda wyłącznie na "ausery" prowadziła najkrótszą dro-
gą do absurdu. Logicznym torem rozumowania o przydat-
ności dalszych wynalazków, doszlibyśmy do zastosowa-
nia coraz doskonalszych środków. Klej skalny? Balony na-
pełnione wodorem? Silniczki odrzutowe?
Byłem świadkiem rozmowy Olka Tobolewskiego, zna-
nego z ryzykownych przejść techniką hakową. Olek za-
proponował komuś wspólną wyprawę, pod warunkiem, że
dla należytego utrudnienia wspinać się będą z jedną ręką
przywiązaną bandażem do tułowia i z jednym okiem zale-
pionym plastrem! I wyruszą oczywiście w nocy! Z latarką
w zębach. Byłem dwukrotnie partnerem Olka na drogach3
wymagających ławeczek, więc dobrze wiem, do czego był
zdolny. Szczęśliwie nikt nie przyjął warunków awangar-
dowej wspinaczki.
Przez Tatry przewaliły się liczne szkoły i mody. Nie omf=
nęli skalnych dróg najrozmaitsi dziwacy. Było, minęło.
Spotkałem na Zawracie faceta w lakierkach, krótkich ka-
lesonach, skarpetach z gumowymi podwiązkami, marynar-
ce na gołe ciało i kapeluszu, niosącego w jednej ręce pokaź-
ny drewniany kuferek, a w drugiej parasol. Ale spotkałem
także neandertalczyków obwieszonych od stóp do głów ha-
kami i linami splecionymi w warkocze. Wyjącego brac-
twa nie powstydziłby się żaden najbardziej liberalny za-
kład dla nerwowo chorych. Nie chodzi o strój. Po Tatrach
chodzili ludzie w najróżniejszych mundurach, sukmanach,
pelerynach, garniturach i kostiumach kąpielowych. Na-
wet nie chodzi o zbyt głośne zachowanie. Słyszały Tatry
wybuchy dynamitu i kanonady strzelnicze, chóralne psal-
my i wrzaski nietrzeźwych. Widziały fajerwerki sztucz-
nych ogni i petardy dymne.
Towarzysząca doktorowi Chałubińskiemu kapela gó-
ralska przeszła przez Przełęcz pod Chłopkiem, łącznie z
ogromną basetlą! AIe kaźdy przyzna, źe wyniesienie na
szczyt skrzeczącego radioodbiornika to nie to samo! Kultu-
ra osobista zobowiązuje do przestrzegania pewnych form
zachowania w górach bez względu na wiek taternika i rok
naszego stulecia. Umilowanie gór jest wszak ponadczaso-
we:
.
Zarówno u Leszka, jak i babci Stopkowej, do porannego
rytuału należało zaopatrzenie się w całodzienny zapas wo-
dy. Znosiło się ją wiadrami z pobliskiego źródełka, przy
którym nieraz tworzyła się kolejka. Wymieniało się wtedy
grzecznościowe uwagi o pogodzie z dziko zarośniętymi mło-
dzieńcami. Poranne uwagi o pogodzie stanowiły niestety
jedyny kontakt z awangardzistami. W pokoiku Leszka
pomimo najlepszych chęci nie znaleźliśmy z nimi wspólnego4
języka. Zdaje się, że żadna ze stron nie ponosiła z te-
go tytułu straty.
Nieraz w schroniskach żartowało się na temat osobli-
wego doboru partnerów i partnerek. 1'rzeważnie ta za-
sadzie kontrastu, ale i też bez żadnej zasady. Znani tater-
nicy przyprowadzali wieczorem po wspinaczce bardzo
dziwnych nowicjuszy. X prowadził ze sobą jakby uwiąza-
nego na niewidzialnej smyczy, potulnego, bezwolnego mę-
czennika o bezdennie smutnym spojrzeniu przygasłych
oczu, biernie akceptującego każdą propozycję najtrudniej-
szej wspinaczki, w imię niepojętych dla niego wyższych
celów. Partner ten zdolny był do największych wyrzeczeń
i poświęceń i żaden kataklizm nawet nie wywołał na je-
go wargach słowa skargi. Człowiek ten powinien za życia
zostać świętym za anielską cierpliwość, łagodność i niczym
riie zmącony spok.ój. Kolegę X znaliśmy jako tryskającego
energią pasjonata i narwańca. Y natomiast wytrzasnął
Bóg jeden wie skąd rozchichotaną i rozszczebiotaną, lekko-
myślną i nieobliczalną, bardziej niż "postępową" dziew-
czynę, jak nam się na pierwszy rzut oka wydawało, ucie-
kinierkę z domu poprawczego. Y z kolei reprezentował typ
bardzo zrównoważonego naukowca o żelaznych zasadath
etycznych i moralnych.
Pary'' te przetrwały trudne próby czasu i zdały celu-
jąco egzamin w niełatwych warunkach poważnych przejść
taternickich. Bądź tu człowieku mądry.
Cóż miłego powiedzieć o mojej partnerce włóczęg po
Tatrach? Fascynowały ją góry i słuchać o nich mogła
godzinami w zmysłowym skupieniu.
Dźwigałem z Alą któregoś ranka jak zwykle wodę ze
źródełka. Ściekała z długiej wydrążonej w drewnie ry-
nienki żałosną strużką, więc długo trwało napełnianie jed-
nego wiadra. Bacząc w drodze by nie uronić zbyt wiele,
przystanęliśmy odpocząć i Ala spoglądając w dół na ry-
nienkę westchnęła:
- Pomyśleć tylko, ile wody się marnuje...
Natychmiast przypomniałem sobie fotografie najwię-
kszych wodospadów świata, ale nie odezwałem się słowem.
Kochana Ala.5
s
Zjawili się u Leszka dwaj młodzi taternicy, wysocy, roś-
li i roześmiani. Adam Kwiatkowski z kolegą Jurkiem z Za-
kopanego wnieśli nie tylko sporo zamieszania, ale i wiele
młodzieńczej, entuzjastycznej przysłowiowej radości ży-
cia. Na Zamarłą! Na Drege'a! Ponieważ jak dotąd mieli w
swym dorobku zaledwie latwą grań Kościelca i Fajek,przy-
party do muru zgodziłem się zabrać ich na nieco dłuższą,
ale treningową drogę. Udałem się do Leszka zasięgnąć ra-
dy.
- Idźcie na Wielką Buczynową Turnię. Piękna ściana,
trzystumetrowa prawie, nietrudna, we czwórkę kilkugo-
dzinna, spacerkiem, rozległa widokowo, ciekawa, przyjem-
ne dojście przez Dubrawiska, księżycowy charakter kotła
Doliny Pańszczycy. Czego wam więcej potrzeba.
Wróciłem do babci Stopkowej z "Przewodnikiem" W.
Paryskiego w kieszeni i z miną kierownika wyprawy hi-
malajskiej tuź po rozmowie z Dalay Lamą. Gotowi byli
pójść ze mną wszędzie, roznosił ich entuzjazm, który zmu-
szał mnie do trzymania ich nieco w ryzach. Skłonni byli
do nie zawsze fortunnych pomysłów utrudniania wspi-
naczki, i to z reguly tam, gdzie wyraźnie kolidowało to ze
zdrowym rozsądkiem. Byli natomiast na tyle zdyscyplino-
wani taternicko, że nie chcieli samodzielnie ryzykować
"zapchania się" w ścianie w sytuację krytyczną. Prakty-
ka dowiodła, że na ogół można ratować się zjazdem na
linie, ale niestety nie zawsze... Czasem finałem bywa tra-
gedia.
Tak więc w ów piękny, bezchmurny sierpniowy pora-
nek, posuwaliśmy się miarowym krokiem wśród łanów
kosówek w stronę Pańszczycy i dalej rumowiskami piar-
gów w górę pod masyw północnej ściany Buczynowej.
Dysponowałem dwiema linami asekuracyjnymi i jedną
szwajcarską liną zjazdową, kompletem haków, karabinków
i młotków. Zabraliśmy swetry i skafandry oraz żywność.
Znając opis drogi z przewodnika szukałem wzrokiem
"charakterystycznych rys na prawo", od których zaczyna-
ło się opisane wejście w ścianę. Nie bardzo mogłem je zlo-e
kalizować, więc podchodziłem pod ścianę coraz wyżej w
prawo aż pod strome płyty, w których można się było do-
patrzyć dwóch pionowych rys. "Wejście w ścianę na prawo
od prawej rysy" powtarzalem w myśli opis. Chyba tu...?
Raz jeszeze upewniłem się czytając przewodnik: "rysą 20
metrów nieco trudno w górę, po czym łatwym trawiastym
zachodem do szerokiego żlebu".
Nie dostrzegłem w płytach ani źdźbła trawy, nie mówiąc
jui o żlebie. Czas nie pozwalał na dalsze guzdranie i po
związaniu się w dwie dwójki, rozdzieliłem sprzęt. Adam
szedł z Jurkiem w drugiej dwójce. Zamaszyście uścisnęliś-
my sobie dłonie i obładowany żelastwem rozpocząłem wspi-
naczkę. Pozostała pod ścianą trójka obserwowała każdy
mój ruch - niezadługo wszakże nie miała już nic do ob-
serwowania, bowiem po kilkunastu metrach nie byłem
zdolny do wykonania najmniejszego ruchu!
"Rysą nieco trudno" kpiłem w duchu ze złością - jak
dla kogo psia krew! Z wielką biedą osiągnąłem małą plat-
foremkę kilka metrów wyżej i założyłem stanowisko hako-
we, do którego wkrótce doszła Ala.
- Coś tu jest nie w porządku - powiedziała niepew-
nie.
- Ty mnie to mówisz!? - obruszyłem się - ale zo-
baczymy dalej, moie ten trawiasty zachód jest stąd nie-
widoczny, diabli wiedzą.
Z obu stron gładkie płyty były mocno nachylone, a nie-
wyraźna rysa gubiła się wysoko w przewieszonym chyba,
podłużnym progu. Po drugim wyciągu wiedziałem już, że
idziemy zupełnie inną od zamierzonej drogą. Dłuższą chwi-
lę zastanowiałem się, co dalej? Nagły przypływ zaciętoś-
ci i przekory sprawił, że doszliśmy z Alą aż pod poziome
pasmo przewieszek. Staliśmy tam niewygodnie, przytu-
leni, ale solidnie przypętleni do haków. U naszych stop,
sto metrów w dole, widniały piargi. Nie widać było dolne-
go odcinka drogi i jedynie powtarzający się stuk wybija-
nych przez Jurka hakńw wskazywał, że radzą sobie dob-
rze. Miałem tego dnia obcisłe ohgie portki od overalu
sportowego, ktbre rozdarły się na knlanie, co mnie dener-
wowało, gdyż nie miałem czym ich spiąć.7
Przypomniałem sobie "tragedię" na krótkiej, nadzwyczaj
trudnej drodze zachodniej ściany Żabiej Czuby, na której
byłem z Jurkiem Hajdukiewiczem i Helą. W bardzo ekspo-
nowanym miejscu - wymagającym rozkroku, z tym, że
dla rąk całkowicie pozbawionym chwytów - gdy opiera-
łem się delikatnie otwartymi dłońmi o gładką skałę, pękła
gumka u pasa i spodnie powolutku obsunęły się, wystawia-
jąc mnie na pośmiewisko w krótkich białych gatkach. Nie
było się w danej chwili z czego śmiać. Śmierć w gaciach
to wielki dyshonor dla szanującego się taternika. Stałem
tak bez ruchu dosyć długo, podezas gdy Jurek z Helą
chusteczkami od nosa ocierali łzy. O kucnięciu nie było
mowy! Opuszczonymi rękoma, opierając się piersiami o
ścianę, nie sięgałem spodni ani nie byłem w stanie się
cofnąć! Ponieważ odbyło się to na długim trawersie, w ra-
zie gdybym poleciał, wahadłowo uderzyłbym o ostrą, kan-
ciastą małą turniczkę z boku.
- Nie mówcie na pogrzebie nikomu o tym! -- prosi-
łem.
I stałbym tak nie wiadomo dokąd, gdyby Jurek, tym
razem z narażeniem własnego ży cia, nie zapewnił mi od-
górnej asekuracji. Wówczas dopiero odważyłem się pod-
ciągnąć nieszczęsne portki.
Podobnie i teraz przez chwilę poczułem żal do siebie,
całego świata i wszystkiego, co może mieć jakikolwiek
związek ze wspinaczką. Szybko jednak odzyskałem równo-
wagę.
- Błagam cię, tylko się nie wierć! - prosiłem Alę -
widząc, źe wyjmuje puderniczkę.
Charakterystyczny dźwięk haków skalnych, powtarzany
dalekim słabym echem, napełniał widomym znakiem ży-
cia martwy, ponury i smutny krajobraz rozpościerającej się
w dole doliny, zasypanej ze wszystkich trzech stron nagi-
mi głazami i połaciami szarych piargów, spływająeych
długimi językami z gór i przełęczy. Drugim sygnałem był
sporadyczny gwizd świstaka, swojski i tak dobrze znany.
Ścianę i kocioł zalegał już cień, podkreślając szarzyznę pus-
tynnej krainy piargów. Wreszcie pod naszym stanowiskiem
ukazała się rozczochrana czupryna Adama w czarnym8
swetrze, na którym krzyżowały się szelki liny. Zręcznie
doszedł do nas i przypętlił do wspólnego, zabitego "na
beton" pokaźnego wyciora z kółkiem. Zabrałem go prze-
zornie na takie właśnie okazje. Adam otarł spocone czo-
ło i rozejrzawszy się wokół powiedział z uznaniem:
- To ja rozumiem...
Nic jeszcze nie rozumiesz - bąknąłem - ściągnij Jur-
ka, później ci wytłumaczę.
Adam wybrał resztkę liny, potwierdzone wołaniem z do-
łu: Koniec liny! Asekurując przez plecy powoli ją ściągał
w miarę posuwania się w górę partnera. Co jakiś czas li-
na nieruchomiała i wówczas dochodził nas odgłos młotka.
Jurek likwidował pozostałe w ścianie haki i karabinki, z
których wypinała swą linę Ala, a do których wpinał swą
linę Adam. Doszedł wreszcie Jurek, oddając mi cały pęk
haków z karabinkami.
- To ja rozumiem... - powiedział.
Wzruszyłem tylko ramionami. Wszyscy już wiedzieli
,
że idziemy nową drogą, o której wzmianki nawet nie było
w opisie dróg na Wielkiej Buczynowej. Zgrupowani we
czwórkę odruchowo przepatrywaliśmy możliwości dal-
szej drogi. Podobało mi się zachowanie partnerów. Nikt
nie sugerował dalszego jej wyboru. Wszyscy też zachowali
względny spokój i jedynie wisielczy nieco humor, częsty
śmiech i dowcipkowanie świadczyły o napięciu nerwowym.
Powszechnie ziewano. Znałem ten objaw świetnie podczas
wojny. Przed trudnym lotem bojowym piloci ziewali na po-
tęgę. Mnie nieraz aż szczęki bolały.
Rysy, którymi dotychczas szliśmy, były słabo urzeźbio-
ne i prowadziły płytkimi depresjami o bardzo kruchej ska-
le, co przy raczej dużym nachyleniu ściany i bezpośred-
niej ekspozycji czyniło drogę niebezpieczną, a sam teren
znacznie zwiększał skalę trudności. Bardzo nieprzyjemna
potrafi być krucha ściana. Usztywnia mięśnie i napawa
uczuciem niepewności. Każdy krok w terenie poprzetyka-
nym ziemią, świeżymi i zeschłymi śliskimi trawkami z dro-
bnoziarnistym piargiem i piaskiem, ściana upstrzona ma-
łymi i większymi całkowicie luźno leżącymi kamieniami -
wszystko to sprawia, iż nie ufa się ani chwytom, ani9
stopniom. Często przychodzi pokusa użycia kolan Iub łok-
ci, techniki absolutnie niedopuszczalnej w podobnych oko-
licznościach.
Rysy w płytach zabrały nam mnóstwo czasu. Za każdym
razem, aby znaleźć "zdrową" szczelinę czy pęknięcie w ska-
Ie, długo musiałem szukać i palcami wyskrobywać ziemię
czy odgarniać piasek. Niekiedy po dźwięku xnetalu i oporze
skały wnioskowałem, źe hak źle siedzi i należało szukać
innego miejsca. Nie mogłem ryzykować. VV terenie, który
wydawał mi się najtrudniejszy, biłem co kilka metrów haki
przelotowe. Gdybym poleciał, czego w ogóle nie dopuszcza-
łem na myśl, to przy raczej solidnej asekuracji Ali za-
wisłbym na pierwszym pode mną haku, nie powodując
prawdopodobnie żadnej tragedii. Odnosiło się to takźe do
Adama, bowiem Ala i Jurek asekurowani byli od góry.
Płytkie zacięcie ponad nami wyprowadzało pod dobrze
widoczne poszarpane przewieszki, które podjąłbym się
zaatakować, gdyby nie pionowe usypisko trawiasto-piar-
żyste, rodzaj uskoku ze sterczącymi z niego luźnymi ka-
mieniami, który odgradzał od przewieszek. Byłem zbyt
doświadczonym taternikiem, aby nie ocenić owej niepowaź-
nej, w sensie techniki wspinaczkowej, bariery - dziecin-
nie łatwej, gdyby ją napotkać na przykład podczas space-
ru nad rzeczką - ale tutaj na płytowej ścianie tatrzańskiej,
nad przepaścią, stanowiącej przeszkodę nie do pokonania.
Gdybyż to była lita skała... a tak należało się zastanowić
nad innym sposobem wyjścia z chwilowej pułapki.
Droga w górę nie wchodziła w ogóle w rachubę. Pozosta-
wał więc trawers. Płytami w lewo nie wyprowadzał na
nic konkretnego, natomiast w prawo skośnie w górę mógł-
by doprowadzić do słabo widocznych, ale przyzwoicie wy-
glądających skałek. Dłuższą chwilę uważnie obserwowałem
metr po metrze przyszł drogę, przechodząc ją w myślach
i starając się wyobrazić siebie w danej sytuacji. Hm... po-
cieszałem się w duchu, w gorszych byłem już opałach.
Omówiliśmy szczegóły i zapasową liną zjazdową wyjętą
z plecaka Ala związała się z Adamem. Na trawersie
będzie więc w środku asekurowana przez nas obu. Jurek
spokojnie zapewnił, że czuje się dobrze i nie powinien spra-0
wić Adamowi żadnych kłopotów. Peszyła nieco ekspozy-
cja. Na skutek wybrzuszenia górnej partii płyt piargi do-
liny Pańszczycy bielały dosłownie pod stopami. Stanow-
czo nie było to miejsce nadające się na dłuższy pobyt
czworga ludzi i marzyłem, aby znaleźć się jak najprędzej
w jakimś wygodniejszym terenie. 4V połowie trawersu od-
kryłem niewidoczną dotąd metrowej.szerokości płaską pl-
kę skalną, mogącą z powodzeniem pomieścić dwie osoby.
Wstąpił we mnie "duch wojewody" i od razu poprawił mi
się humor. Pozostawiwszy mocno tkwiący hak ostrożnie
przedostałem się do zbawczych skałek. Nie taki diabeł stra-
szny, jak go malują. Odetchnąłem z ulgą.
Po pół godzinie obsiedliśmy wszyscy grańkę litych gra-
nitowych skałek, tworząc "malowniczą grupę" jak ulał do
fotografii rodzinnej. Ładna, ciekawa,. fantazyjnie urzeźbio-
na grzęda ciągnęła się w górę niezby^t stromo, a sterczące
z niej dzikie, poszarpane turniczki na tle nieba aż radowa-
ły óezy! Świat jest piękny!
Z wierzchołka ogromnego bloku lekko się wychyliwszy
można było obejrzeć niemal całą naszą drogę po płytach.
Nie sposób było dostrzec już żadnych rys, przez co gładkie,
nachylone połacie sprawiały wrażenie całkowicie niedostę-
pnych i aż wierzyć się nie chci.ało, że tamtędy właśnie prze-
szliśmy. Los nagrodził nas za to przyjemną wspinaczką za-
Iedwie miejscami dosyć trudnej grzędy, która w końcu
wyprowadziła na szerokie siodełko, gdzie po raz pier-
wszy mogliśmy nawet połcżyć się dla rozprostowania koś-
ci. Tutaj postanowiłem dłuiej w ypocząć. Fizycznie tylko,
ponieważ wielki, ciemny, stromy komin z zaklinowanymi
w nim "hrubymi" blokami nie dawał ani przez chwilę spo-
koju. Nawet siedząc do niego tyłem nie potrafiłem opano-
wać odruchu odwracania głowy, tak bardzo przyciągał
wzrok.
Lubiłem zawsze Iitą skałę, taką "z grubsza ciosaną",
wyraźnie urzeźbioną, spękaną łączeniami brył i szorstką od
plam korozji albo cieniutkiej powłoki wyschniętych
mchów tak charakterystycznych dla granitu. Skała w ko-
minie budziła zaufanie i kusiła, by się z nią zmierżyć. Zew
skały wyczuwałem zawsze nie jako prowokację do śmir-
B - Wspinaczki po chmurach
telnego ryzyka i nadludzkiego wysiłku, lecz zupełnie ina-
czej, mniej dramatycznie. W tym wypadku komin zapra-
szał, stanowiąc najlogiczniejszą drogę na wyczuwalnie
bliski szczyt. Nieomalże instynkt nakazywał obranie tej
właśnie, a nie innej drogi, jako najbezpieczniejszej, bo wi-
docznej jak na dłoni! Szukanie obejścia w naszym poło-
żeniu mijało się z celem. Nikt nie miał pojęcia, co może
kryć się po bokach komina, zresztą obustronne urwiska
nie wróżyły nic dobrego. U samej góry komin zachęcająco
"kładł się" łatwiejszym terenem. To też było nie bez zna-
czenia.
Sądząc po okolicznych szczytach, nad którymi już nis-
ko świeciło zachodzące słońce, znajdowaliśmy się blisko
wierzchołka. Od dawna brałem też pod uwagę biwak . w
ścianie lub na górze. Pogoda utrzymywała się niezmiennie
prawie bezchmurna, na mapce synoptycznej naszemu wy-
żowi nie zagrażał żaden zbliżający się front i poza, spo-
dziewanym chłodem noc nie wróżyła jakichkolwiek nie-
bezpieczeństw. Perspektywa biwaku ucieszyła mych współ-
towarzyszy. "Biwak w ścianie" brzmi zupełnie dobrze w
nomenklaturze taternickiej, tym bardziej na nowej drodze
czy też być może podczaś pierwszego przejścia.
Odpoczywaliśmy nie spiesząc się i gromadząc siły. Za-
pasów żywności nikt nie chciał zbytnio naruszać, przezna-
czając je na uroczystą kolację.
Przejście komina wspominaliśmy właśnie przy kolacji
jako nadzwyczaj atrakcyjną, trudną, klasyczną wspinaczkę
tatrzańską. Były momenty napięcia i dużo emocji, ale przez
cały czas wspinaliśmy się na stałej, pewnej asekuracji.
Podniecająca wspinaczka miała całkowicie inny charak-
ter od tej w dole na płytach. Odpadał zupełnie lęk przed
niespodziewanym poślizgnięciem, oberwaniem jakiejś
trawki, strąceniem kamieni albo wręcz zjechaniem w dół
wraz z luźnym piargiem. Tutaj była solidna robota!
Mrok zapadał nie wiedzieć kiedy. Na lotnej asekuracji,
niosąc zwinięte pętle liny w dłoni, łatwym już terenem
doszliśmy na szczyt. Ucałowaliśmy się serdecznie. Prawdo-
podobnie mamy własną drogę w Ttrach, chociaż niechcą-
cy...2
Biwak. Ciekawe, biwakowałem w górach wielokrotnie,
w zimie i w lecie, w ścianie i w kolibie, szczególnie wiele
nocy spędziłem głęboko pod ziemią w jaskiniach tatrzań-
skich. O wielu bezpowrotnie zapomniałem. Ten na Buczy-
nowej zapamiętałem doskonale i jakże miło go wspominam.
Po stronie zawietrznej urządziliśmy coś w rodzaju gro-
bu rodzinnego, w którym każdy starał się wymościć przy-
tulne gniazdko, co przy zimnych, ostrych, kanciastych ka-
mieniach było raczej iluzoryczne. Wspólnymi siłami wy-
budowaliśmy murek ochronny w nadziei, że zabezpieczy
przed coraz to wzmagającym się wiatrem. Nasunięte na
czoła kaptury skafandrów upodabniały nas do spiskowców
odprawiających tajemne misteria, nuciliśmy bowiem peł-
ne zadumy, rodzime i słowackie piosenki góralskie. Trwa-
liśmy jak gdyby w letargu, wsłuchani w przeciągle modu-
lowany świst wiatru w szczelinach kamieni. Co jakiś czas
komuś wydawało się, że słyszy dalekie wołanie, że ktoś
rozpaczliwie wzywa pomocy. Zrywaliśmy się nasłuchując.
Nie... to tylko wiatr... Byliśmy zaniepokojeni. Zduxniewała
czerń rozgwieżdżonego nieba. Cudownie wyglądały Wyso-
kie Tatry spowite w pasma falistej mgły, bielejącej w świe-
tle księżyca. Rozproszona bladawa poświata nierealnie za-
czarowała scenerię, której widok aż odurzał niepojętą ta-
jemniczością. Niesamowita, smagana wiatrem noc odrywała
od rzeczywistości.
Wypatrywanie świtu... W takiej chwili właśnie uświa-
damia sobie człowiek, że przesypia najpiękniejsze pory bu-
dzącego się dnia. Urządzam wczesną pobudkę i przeciąga-
my się, aż trzeszczy w kościach. Smętnie spoglądamy w dół
na południe, gdzie z komina schroniska w Pięciu Stawach
unosi się już dym, pomimo że jest jeszcze w budowie. Po-
naglam towarzystwo w obawie, że jeśli nie stawimy się w
porze śniadania na Hali Gąsienicowej, Leszek gotów jest
powiadomić pogotowie.
Wreszcie znaleźliśmy ścieżkę na Krzyżne, przyjernnie
zaskoczeni swobodą, z jaką można się po niej poruszać. Te-
go się przed wspinaczką nie docenia. Ala próbowała paro-
ksotnie iść śpiąc. Prawie wszyscy mieliśmy podarte portki3
i adrapane dłonie. Nic to! Za to z naszych poszarza
twarzy aż promieniowałą "radość zwycięzców".
W Pańszczycy wsparty o wielki kamień szkicow
plan przebytej drogi, daremnie starając się przekrzy
nawałę wspomnień towarzyszy.
- O tam... przy tej białej plamce... na płytach...
- iz... w tej rysie, co się rozwidla... pamiętasz?
- Widzicie tę nyżę... zostawiłem tam całą paczkę
pierosów...
- Ależ ten komin groźnie wygląda...
Przy częściowo wyschniętym Czerwonym Stawie, ska
z jednego płaskiego kamienia na drugi, każdy znalaz3
bie własny, przydatny do orzeźwiających oblucji, w c
tej, zimnej wodzie. Część drogi wśród bujnej kosówki :
my już w ciepłych promieniach słońca.
Przez następnych kilka pogodnych dni buszowałem z
w Granatach. Chodziłem z Jurkiem Orawcem i Lesz
Ćwiertniakiem oraz z majorem Obstarczykiem, przem
doświadczonym taternikiem, ze Zdziśkiem i Leszkiem l
dzielewiczem.
Z Helą, Leszkiem Dziędzielewiczem i Jurkiem Hajdi
wiczem wybraliśmy się na wschodnią ścianę Kościelca,
rej jeszcze nie znałem. Leszek z Helą pognali w górę,
jak zwykle się nie spieszyło i pozostaliśmy czas jaki
ścianą.
Mniej więcej w połowie iirogi jest nieco fikuśny
ki trawers w lewo pod pionowym w górnej partii v
kiem turniczki, którą się trawersem obchodzi. Jurek cl
po swojemu pomedytował i doszedł do wniosku, że
na by spróbować iść prosto. Po przejściu kilkunastu
rów utknął na dobre w górnej przewieszce. Nie był
nego sposobu, jak zjechać w dół pozostawiając w
ąki. Uśmiechnięty poklepał mnie po ramieniu, zape,
jąe, abym się nie martwił, bowięm pamięta o mnie.
szedł grzecznie trawersem w lewo, znikając za skaln
łupą.4
Pozostałem sam. Liria ode mnie biegła przez dwa haki w
górę, następnie zwisała w dół i przechodząc przez trzeci
hak w trawersie na mojej wysokości ginęła za załupą. Ład-
na historia! Będę się musiał chyba rozwiązać, czego nie
powinienem robić, nie wiedząc ani nie widząc, w jakiej
sytuacji znajduje się partner. Stałem bardzo niewygodnie
na małym stopieńku. Wołałem, ale bez skutku. Posłyszałem
natomiast głosy z dołu i wreszcie pod moimi nogami uka-
zała się sylwetka "Mahatmy" Dziędzielewicza, brata Lesz-
ka, ktćry po przetarciu okularów zapytał, co tu robię. Pytą-
nie retoryczne, bowiem od razu zorientował się w sytu-
acji.
- Kto cię tak urządził? - zapytał ze współczuciem.
- Jurek. Leszek z Helą poszedł przed nami. A z kim ty
jesteś?
- Z inżynierem Mischke.
- Ratujcie! - powiedziałem - i co będzie z dwoma ha-
kami?
- Nic się nie trap, coś pomyślimy...
Już we trójkę odbyliśmy naradę. Rzeczywiście szkoda
dzvu szwajcarskich haków. Ja tu poczekam, oni wypną
mnie z trawersu, dojdą do Jurka, który przecież nie mógł
iść dalej, niż mu na to pozwoliła długość liny, i wspólnymi
siłami przerzucą linę tak, abym miał mniej więcej odgór-
ną asekurację. Ponieważ przewieszka powyżej zwisającej
liny wygląda na nie do pokonania klasycznie, przeto wy-
ciągną mnie przez nią jak worek z mąką, bylem się złoś-
liwie nie zapierał! Oczywiście wybiję po drodze oba haki.
Proste?
Niby proste. Pierwszy raz w mojej praktyce taternickiej
bezwolnie wisiałem w uciskających szelkach związanej na
piersiach liny, nie mogąc nawet sięgnąć rękoma ściany,
podczas gdy od gńry dochodziło rytmiczne stękanie: Hejjj...
siuuuup!
Nie muszę chyba nadmieniać, że tym sposobem pokona-
ne, kto wie czy nie pier,sze przejście turniczki na wprost
nie stanowiło wyczynu. To było haniebne! Ale haki urato-
wałem... Liczne towarzystwo asekuracyjne na górze - bo-
wiem do akcji rztowniczej przyłączyła się Hela z Lesz-5
kiem - wlokło mnie jeszcze spory kawał po zien
czej po piargu z kosówką, z całą zawziętością wycia
opresji. Najserdeczniej śmiał się Jurek. Wówczas
myślałem: "Ale zemsta, choć leniwa, nagna cię `
sieci...". Stało się to szybciej, niż myślałem.
s
W kilka dni później nasza trójka stanęła pod urw
północno-zachodniej ściany Mnicha. Kiedy Jurek na
kę się oddalił, Hela szepnęła do mnie:
- Będziesz miał okazję iść na pierwszego... z nyź,
kuje mu ciut-ciut do chwytu... podskoczyć przeciv
może... jest niższy od ciebie... zobaczysz...
Piękna klasyczna droga w litym granicie wkrótc
prowadziła nas do nyży, w której to, niewygodnie t
odpoczywaliśmy. Hela mrugnęła porozumiewawczo. .
przyglądał mi się uważnie. Westchnął.
- Wiecznie idę na pierwszego - sapnął - nie n
kam, ale mógłbyś przecież czasami...
Następnie mówiąc jak gdyby do siebie wyliczał kor
psychofizyczne, jakie przynosi odpowiedzialność pr
dzenia w ścianie. Nie zawsze, ale od czasu do czasu...
Z trudem opanowując wesołość oczywiście poszed
sam ledwo, ledwo sięgając chwytu, ale wystarczająco r
no, aby przewinąć się w prawo na otwartą ścianę.
jednym wyciągu liny zebraliśmy się znów razem.
- Nic mnie tak nie denerwuje - łgał spokojnym ,
sem Jurek - jak wybijanie haków. Nie mam po prc
cierpliwości. Jako Steinbrecher robisz to od lat znakomi
Zlituj się...
I poszliśmy dalej, jak zawsze, w ustalonej kolejności.
=
Odwiedził mnie w domu Leszek Ćwiertniak. Jest nc
robota. Potrzeba czterech ludzi.
- Ludwik, ty i ja, a czwarty będzie Kobiałka. Oleś i '6
dek nie mogą, coś im tam wypadło. A dziadka dobrze zna-
my.
- Ale gdzie? Od kiedy? Za ile?
- Za ile nieważne. Kopiemy w dziurze. Byłem u Zwo-
lińskiego.
- Świetnie! W jakiej?.
- W "Dziurze"!!
- W naszej?! - ucieszyłem się:
Przez ostatnich kilka lat, w różnych okresach, członko-
wie zakopiańskiej sekcji speleologicznej PTT uporczywie
penetrowali okoliczne doliny w poszukiwaniu nowych grot.
Często kopaliśmy w różnych jaskiniach, starając się przedo-
stać przez zamulone i zasypane przejścia, korytarze i stud-
nie w nadziei odkrycia nowych nieznanych korytarzy.
Osobliwe, sportowe hobby opanowało aż kilkudziesięciu
poważnych ludzi najróżniejszych zawodów. Spiskowcy po-
dzieleni na mniejsze grupki niedziele i święta poświęca-
li włóczęgom w wysokim Reglu i masywie Cżerwonych
Wierchów. Z własnej i nieprzymuszonej woli. Z włas-
nym sprzętem, wyżywieniem oraz kosztem bezpowrotnie
"zmarnowanego czasu". Nikt nie żałował zdrowia i sił.
Trudy nasze niekiedy wieńczył sukces. Wtedy wspólnie
już organizowało się wyprawy do nowo odkrytej groty.
Przyjemne czasy.
Nam między innymi długo nie dawała spokoju łatwo
dostępna, imponująca wielkością grota "Dziura". Znaliś-
my ją jeszcze z dzieciństwa. Wiele pokoleń zakopiańczyków
buszowało w niej, tonąc w morzu suchych bukowych liś-
ci. Ponad górnym otworem "Dziury" znajdowała się ma-
leńka Lisia Jama, w które,j jeszcze jako pacholę grzebałem
zawzięcie w poszukiwaniu kryształków. Można je było zna-
leźć w jaskini "Wyżniej" dostępnej jedynie za pomocą wiel-
kiej i długiej ostrewki ustawionej u dołu na ścieżce, można
także było zjechać na linie uwiązanej do smreka na samej
górze, ale zjazd wymagał już umiejętności w obchodzeniu
się z liną. Kryształki znosiliśmy z dumą dyrektorowi Zbo-
rowskiemu w Muzeum Tatrzańskim, na wszelki wypadek
móviąc, że znaleźliśmy je w pobliżu groty.
Cieszyliśmy się w nie mniejszym stopniu teraz w wieku7
dorosłym z pracy w "naszej" grocie. Lubiliśmy Kob
Podobał się nam z lekka przygarbiony dziadek o
wym, robociarskim humorze, pełen życiowej filozofi
lat ponawiało się próby przekopania "Dziury" w
różnych miejscach, tym bardziej że musi się ona ci:
dalej i kto wie, czy nie łączyć z innymi kompleksami
kiń. Więc i my studiowaliśmy dokładnie całą dos
literaturę, dyskutowaliśmy nie tylko z geologami i
rodnikami, ale i ze starymi gazdami. Wyrocznią byl
nas bracia Tadeusz i Stefan Zwoliń9cy oraz "Tata" Ed
Winiarski. Wymyta przez kiedyś wyciekającą z niej
o potężnej sile musi mieć dalsze rozległe systemy ko
rzy, studni, a może i sal. Jej dno pokryte piargiem :
mieniami z widocznych jeszcze w kopule obrywów '
więc całą tajemnicę. Szkicowaliśmy plany i snuliśmy f
styczne domysły. Kiedyś bez trudu namówiłem L
i Ludwika na jeszeze jedną ostateczną próbę. Po
dniach nasza nowa prywatna sztolnia, ukryta W r
wielkich kamieni, prowadziła w rewelacyjnie odinii
od poprzednich kierunku.
Otóż bbecnie obejrzał ją Stefan. Zwoliński z VViniaI
i przyznali, że tym razem próba ma wszelkie szanse
wodzenia. Ewentualne odkrycie miałoby kolosalne
czenie turystyczne. Bliska miasta i położona w śliczne
lince reglowej jaskinia stałaby się jeszcze jedną atr
Zakopanego. Zwoliński u2yskał na prace poszukiwa
odpowiednie fundusze i nic nie stało na przeszkc
abyśmy kontynuowali je jako etatowi robotnićy. A
odpadał, bowiem nieraz na wydobycie i poruszenie je
go źaklinowanego kamienia poświęcaliśmy cały dzień
kiej racy. Pozostawała dniówka, marna bo marna,
od biedy można było za nią wyżyć. Nam całkoiwicie
starcżała do szczęścia, tak byliśmy zawzięci i rozentu
mowani. Nie do wiary; ale Kobiałka przystał na te wa
ki bez walhlnia. Fajriy chłtip.
Ótrzymaliśmy nrzędzia, różnych rozmiarór młoty,
ń'y; sztańgi; kilofy; łop&ty i karliidóvki. Przjgotoiial
drewniane szprajsy, śtempla oraz Heśki. lbota rusżył
ałego! Kobiałce dleeiliśmy wyzuie n& 2ewnątrzś
Y
i
powiedniegr: miejsca na ognisko, które powinno się stale
tlić.
W grocie było chłodno i wilgotno. Co jai czas, brnąc
na oślep w górę, zanurzeni niekiedy po szyję w morzu pa-
chnących, szeleszczących liści, wychodziliśmy się rozgrzać
przy ognisku i herbacie. Z biegiem czasu Kobiałka, etato-
wo mianowany Wielkim Strażnikiem Dziury, praejął fun-
kcje kucharza i zaopatrzeniowca w opał. Do jego obowią-
zków należało także przyjmowanie wycieczek oraz indy-
widualnych turystów. Jemu też pozostawiliśmy ocenę,
komu mcżna pozwolić na zwiedzenie wielkiej sali, używa-
jąc przy tym naszych karbidówek. Zresztą nie można było
dopuścić, aby nam zadymiono grotę palącymi się gazetami
i innymi pochodniami, jak to niestety mieli turyści w
zwyczaju. Za wypożyczenie karbidówek przeważnie otrzy-
mywał paczkę lub dwie papierosów, co też było nie bez
znaczenia w naszym budżecie.
Sztolnia wiodła piętrami kilkanaście metrów w głąb.
Na każdym zmontowana była drewniana platforma z de-
sek. Patrząc od góry, dolny pokład był niewidoezny nawet
w świetle najsilniejszej latarki. Wydobyte kamienie, piarg,
ziemię i glinę etapami przemieszczało się w górę aż do wy-
lotu wykopu. Skomplikowany amatorski układ stempli i
szprajsów z pewnością zdumiałby zawodowego robtnika
ziemnego, nie mówiąc już o górniku. Uderzała "śmiałość
myśli konstrukcyjnej", jak to któryś z nas trafnie określił.
Swobodna lekkość fantazyjnie rozlokowanych podpórek
' sprawiała, że dla normalnego człowieka z czeluści kamien-
nego lochu wyzierała śmierć, szczerząc zęby cienkimi pa-
likami, które podtrzymywały masywne, tonowe bloki za-
klinowane w podkopie i będące "w równowadze stałej"
wbrew prawom fizyki.
Jedno mieliśmy z głowy: jakiekolwiek wizyty. Nikt o
zdrowych zmysłach nie odważyłby się tam dobrowolnie
wejść! Nawet Kobiałka niechętnie schodził do przodka,
zatrzyrnując się przezornie na trzeciej platformie i wołając
głośno w czarną głąb:
- Heeej! jVariaty! Herbata gotowa!
Ilekroć któremuś z nas udało się obluzować i wyciągnąć9
nowy kamień, powiększając o pół metra wykop, z
dumnie brudne ręce:
- Mój przodek świadczy o mnie!
Kiedy pracowałem na którejś z platform, a w do:
trafiono na wyjątkowo oporny kamień, słyszałem
bliwe wołańie:
- Doktor Steinbrecher! Do pacjenta!
Schodziłem w dół i pytałem, czy jest już po narl
Ruchem tak charakterystycznym dla chirurgów sii
cych po lancet, brałem młot i przystępowałem do c
Leszek z Ludwikiem, upewniwszy się, że są poza
giem młota, wypoczywali, obserwując krytycznie
mój ruch, jak konsylium profesorów w sali operac
Po kilku diagnostycznych uderzeniach lokalizowałen
czuły punkt. Kamień zaczynał "gadać" i już był
Skromne i powściągliwe oklaski wyrażały aprobatę
torium, bez obawy, że może to przewrócić mi w g
Kiedyś na dole wykopu odwołałem na bak Lu
i w tym momencie z góry posypały się drobne kan
upadając w punkt, gdzie przed sekundą stał.
- Podczas wojny koledzy piloci nazywali cię "F
busch". Jurek Hajdukiewicz wspomniał, żeś praw
"Bergsteiger". My mówimy "Steinbrecher". Ja oso
w tej chwili, pozwolę-sobie nazwać cię moim "Lebe
ter".
- Żebym ja cię, Ludwiczku, brzyćko z góralsk
nazwał!
- A wiesz - wtrącił Leszek - jak Oleś tłumaczy3
że Tadek szczęśliwie przeżył pięć lat wojny walcząc
pilot myśliwski? Po prostu. A co? Do swojego mieli
lać?
- Z drugiej strony - powiedziałem - Oleś w nie
po tym się zrehabilitował, chociaż niechcący. Kiedy
czas wyprawy na rydze złamałem nogę w kostce,
szeroko o tym wszystkim opowiadał. Dzięki niewyr
wymowie, większość ludzi zrozumiała, że "na Rys
A to brzmi już bardziej honorowo.0
propos Oleś. Odwiedził nas niedawno. Odważnie
zszedł do wykopu i rozejrzawszy się z niesmakiem od ra-
zu poradził:
- Tabaki jesteście! Olesia tu potrzheba i trhochę dyna-
mitu! Dwie dziurhy od rhazu byście znaleźli! Macie herh-
batę? Samą herlbatę?
- Mamy przy ognisku. Samą.
- Tak pomyślałem - skrzywił się - Oleś przyniósł
wam coś godniejszego na rhozgrzhewkę. Oleś nie zapomi-
na... nie zapomina...
Pokazał butelkę za pazuchą i raz jeszcze rozejrzał; się
podejrzliwie po wiszących nad głową kamieniach, wspar-
tych mizernymi stemplami, które można było wyjąć ręką.
- Parhtacka rhobota! Idziemy na pole, życie Olesiowi
jeszcze miłe! To tylko na ciężkim kacu Bozia Olesia wzy-
wa do siebie...
Po ostudzeniu wódki w potoku sprawiedliwie rozlał ją do
kubków i pierwszy wzniósł hawiarski toast. Wnet począł
nas rozpytywać o kształtne, luźno leżące kamienie w naj-
bliższej okolicy. Nie domyślaliśmy się jeszcze, do czego
zmierza.
- Oleś ma dziś cmentarhne zainterhesowania. Nagrhob-
ki!
- Dla siebie? - zapytał Kobiałka.
- 'olne . żarhty! Znajomy - mówił smutno - seniorh
rhodu... porzhądny chłop... Oleś wyświadczy mu to za
darhmo... dla ludu... to biedna rhodzina, a on wyprzhęgnął
trhochę nie w porhę...
Zmieniliśmy temat na nieco weselszy, obiecując jednak
poszukać kamienia. Tak po prawdzie każdy z nas powinien
sobie coś przygotować. Zawczasu, bo później dla rodziny to
duży wydatek.
Zapytaliśmy go o finał kłopotów, jakich sobie nawarzył
ze znajomymi. Panowie ci weszli akurat do baru, w któ-
rym urzędował Oleś. Ponoć przywitać ich miał bardzo nie-
stosownymi żartami na temat ich nowej pracy. Poczuli
się tym dotknięci, powstało zamieszanie, któremu kres
położył dopiero przybyły milicjant. Poskarżyli się jednak
władzy na Olesia, ku jego wielkiemu oburzeniu, bowiem
,1
znał ich od dziecka, chodził z nimi do szkoły, a m
wszystkiego mieszkali niedaleko siebie. Na dru!
Oleś otrzymał wezwanie do MO.
- Wyrhodni koledzy, pastwić się nad spokojny
siem - narzekał.
- Ale co ci tam powiedzieli'? - byliśmy ciekawi.
- Że Oleś sieje ferhment... Oleś i ferhment! Hoga
hcu nie mają... Oleś nie skrzywdziłby nawet karhal
mnie stale ludzie mówią barhdzo rhóżne rzheczy,
wcale nie obrhażam... Oleś ma dobrhe serhce...
Szczerze się z tym zgadzaliśmy.
Od fermentu krok do fermentacji, a skoro o niej ju
wa, Oleś wspomniał, źe mamy dwa kroki do knajpy
ma" w 8trążyskiej.
Ale odwiedzali nas i inni. Niekiedy na wołanie Kot
wyłaziliśmy z gróty. U wylotu oczekiwała grupka tv
tów obsypanyćh brązowymi liśćmi. Pragnęliby coś w
dowiedzieE się ó grocie i naszej pracy. Jakżesz róż
spotykaliśmy ludzi. Poważnych, pogardliwie przemąd
łych, bezmyślnie rozbaWionych, a nawet wręcz niegrz
nych: Odpowiadaliśmy więc w zależności od rodzaju
tań. W większości wypadków rozmawialiśmy jednak t
dzo poważnie i nie lekceważyliśmy żadnych uwag dc
ezących ewentualnego kierunku ciągu groty. Ale zdarz
się, że odpowiadać musieliśmy na pytania cwano-prowol
jące i dalekie od grzecżnyćh.
- Czego u licha tu sżitkacie?
- Wody.
- Ale woda płynie na zewnątrz w potoku.
- My szukamy mineralnej.
Albo takie rozmówki:
- Że też się wam chce tak kopać.
- Trudno, pogłębiamy grótę, aby zrobić miejsce dla wię
kszych wyciecżek. W sezonie tu ciasno.
Paniusia w obCisłych spodniach i butach na obcasie:
- Hm... a rnoże wy jesteśćie haukowey?
- Tak, madame, na dniówce bet dodatku laboratoryj-
nego, ale ze znlżką, bo nie płaciniy taksy klimatyeznej.
.- A ile wam płecą?
- Oczywiście dużo... pani rozumie... to jedyny sposób
dzisiaj, żeby się dorobić czegoś uczciwą pracą. W zeszłym
roku to pobudowaliśmy sobie chałupy w centrum Zakopa-
nego, ale utrzymanie ich... służby...
- E tam... bujdy na resorach - rozlegały się głosy.
- A wy nie robicie przypadkiem dla archeologa?
- Tak. Jest obecnie za granicą... dlatego też, kiedy nie-
dawno znaleźliśmy ślady kultury magórsko-jaworzyńskiej,
piękną wazę sprzedał za paczkę papierosów ten oto tu
dobry człowiek, co was sprowadził do nas. Wszystko przez
to, żeśmy jej z gliny nie wyczyścili...
Nie. Zdecydowanie nie lubiliśmy iakieh głupawych po-
gaduszek i dziadek otrzymał polecenie zaostrzenia selekcji.
W razie czego niech nawet mówi, że właśnie zakładamy
ładunki wybuchowe.
Archeolodzy... mój Boże. Ale dobry kawał nam się udał
i to z kolegą, który nas kiedyś odwiedził. W nowo otwartej
puszce karbidu znajdowały się metaliczne kawałki nie na-
dające się do użytku. Po wypolerowaniu sprawiały wraże-
nie lekkiego połyskującego metalu. Głęboko w naszym wy-
kopie schowałem w glinie kilka takich kawałków. Na zew-
nątrz, przy ognisku, bawiłem się jednym podrzucając go
na dłoni.
- Skąd to masz? - zapytał uważnie oglądając grudkę.
- Masę tego jest na dole... - od niechcenia powiedział
Ludwik.
- To nic ciekawego - lekceważąco dodał Leszek.
Kolega nalegał uporczywie, więc niechętnie zdecydowa-
łem się zaprowadzić go na dół do wykopu i pokazać tak in-
teresujące go kawałki.
--- Nie ,iem, czy ausgerechnet w tym miejscu znajdę -
mówiłem kopiąc kilofem w pobliżu ukrytch grudek:
Wreszcie wydobyłem je i znudzonym tonerti poradźiłem:
--- Masz je tu... i kop sobie dalej, jak chćesz...
Ale kolega nie chciał jui kopać. .Tylii,ł eó rhiałvv -garści;
był tak podniecony, że wymbgł od-ńas'vtiśżysticli urocys='
tą przysięgę o zachowaniu ściśłej tae2iiie'y. I jak- wariat
pognał do Zakopanego! Tam - jak się później dołiedr`C
liśmyw-- wtąjetńniczeni ptiItiAli' adp: rbiu--aińa'tór-
skim próbom wyczyniając z nimi cuda. Nikt za diabłs
mógł rozeznać, co to takiego!
Na świecie panowała psychoza poszukiwania uranu.
liśmy się, ku wyraźnej uciesze Kobiałki, bohaterami
Ten ostatni, ku naszej tym razem uciesze, półgębi
rozpowiadał, że w komórce, w której miał kilka ta
kawałków, wszystkie kury mu wyzdychały, ale nic .
ną nie mówili, bojąc się wścibskich sąsiadów.
Kiedy do groty zamierzano wstawić kratę i natychr
powiadomić Warszawę, przestraszeni nie na żarty wyj
liśmy całą prawdę. Nikt oczywiście nie chciał nam wie
Ubłagaliśmy "Tatę" Winiarskiego, aby otworzył nową'
kę i przekonał niedowiarków. Ale co nas czeka, je:
beczce ich nie będzie? Na szczęście były, na samym
I jak to zwykle bywa, wszyscy ze wszystkich się nies
rze śmiali: "Alem cię nabrał... wiedziałem przecież o
czątku". A od początku, to myśmy tylko wiedzieli. Na
dowcip polegał.
;
W dolinie "Ku Dziurze" mieliśmy pracować do Nc
Roku. Obfite opady śniegu zaczarowały małą dolinl
biało i wyrównały teren, zasypując nawet kamienist
tok. Do groty trzeba było brnąć w śniegu po pas, zx
pierwszy ślad po nocnym opadzie. Tak było o szaryxx
cie, a powracało się tym samym śladem o zmroku alb
ciemku. W takich masach śniegu grota stawała się a
i czuliśmy się w niej jak w domu. Poza Stefanem Z
skim i "Tatą" nikt nas już nie odwiedzał.
Z bocznej szczeliny-pęknięcia w dole wykopu z;
lekko wiać i płomień lampki czasaxni się odchylał.
niej zabiły nam serca! Czyżby zwycięstwo?! Byl
zauroczyć... spokojnie. Ze szczeliny wiało coraz wyra
Nikt nie chciał nawet słyszeć o pójściu do domu. Tegc
czoru pracowaliśmy do 11 w nocy!
- Różnych widziałern w życiu robotników... - zai
Kobiałka.
Wysłaliśmy go proszaic o uwarzenie herbaty, a sa
A4
szaleliśmy w dziurze, do której można było od wielkiej
biedy wepchnąć się do połowy, to znów przyczajeni ob-
macywaliśmy, pukali i zachodzili w głowę, jak tam się
dostać i którędy? Steinbrecher, skup się! Pomyśl! Ba..
Niestety. Podobnych sytuacji zdarzało się więcej. Już
się wydawało, że jesteśmy na właściwym tropie, i kolejna
lita ściana skalna rozwiewała nadzieje. Ale może iść po
niej w dół... no tak... albo w bok...
Czasami w trakcie wydobywania kamieni, które "puści-
ły", na kolejnych platformach tworzyły się zatory. Jeden
z nas więc wyłaził i taranem przebijał się w górę, prąc pier-
siami tarasujące drogę liście do ledwo widocznego wylo-
tu groty. Byle do szarzejącego w mroku punktu, gdzie łat-
wiej już było iść po zlodowaciałym piargu na zewnątrz,
po czym z kolei brnąc w śniegu należało zbiec wzdłuż pio-
nowej oblodzonej i zaśnieżonej skały do ogniska, przy któ-
rym krzątał się dziadek opatulpny w waciak i takąż czapkę
z nausznikami.
- Panie Kobiałka! Puściło ze trzy metry i idzie dalej!
Na platformie tyle skały, że ruszyć się nie można! Chodź
pan pomóc, z dziury wieje jak jasny gwint! Szybko!
- Szybko to się pchły łapie! - mruczał dziadek wsta-
jąc z kamiennego zydla.
Ognisko nasze paliło się we wnęce nakrytej okapem, za-
bezpieczonej w ten sposób przed wiatrem i lecącymi wciąż
z góry lawinkami śnieżnymi. Kiedy śnieg przysypał znaj-
dujące się w okolicy suche patyki i pniaczki, po opał wy-
ruszaliśmy całą czwórką. Wychodziło się obok zdradliwie
zamaskowanej przez przyrodę dziury górnego wylotu i tam
dopiero należało odnaleźć pod śniegiem powalone przez
halny pnie bukowe. Wielkie oblodzone sterty drewna na-
leżało teraz zrzucić z pionowej skały tuż przed dolny wlot.
Na pagórku tym "towar" odbierał dziadek.
Nie było żartów. Wpadnięcie do górnego otworu grozi-
ło śmiercią, a zlecenie na pysk wraz z sucharami ze skały -
w najlepszym wypadku połamaniem nóg. Była to niebez-
pieczna zabawa, ale zapasy starczały na wiele dni. Idealnie
suche, bardzo twarde drewno buka paliło się świetnie go-
dzinami, a żar spopielonego ogniska trzymał nas przy ży-5
ciu podczas siarczystego mrozu. Mróz był naszym sgrz;
rzeńcem. Skute na beton lodem rumowiska skalne i
nie groziło zawałem ani obrywem, Kilka razy prze
byliśmy o włos od katastrofy, kiedy jeden z nas dosłc
i aż humorystycznie plecami podpierał ruchomy blc
drugi na gwałt szukał stempli czy podłużnic, przew
w takich momentach albo za krótkich, albo za dłu
Nieraz też sypały się złowieszczo kamienie. Na szcz
drobne, ale wystarczająco duże, aby zabić człowieka
uderzeniu w głowę. O kaskach nikt jeszcze nie sł5
Zwoliński i "Tata" bardzo się krzywili podczas ostat
pobytu i mieliśmy stanowczo nakazane przerwać I
przy pierwszych objawach odwilży.
a Przed wejściem do naszego lochu paliły się stale
lampki karbidowe, a kilka następnych znaczyło dro;
doł. Śu,iatła w zakamarkach przodka były niewidc
z góry. Kiedy nie chcieliśmy, aby nam ktokolwiek pi
kadzał, likwidowało się światło. Odcinaliśmy się tyn
i:;.
mym od reszty świata zagubieni w skalnej jamie. St
dzi mogłoby zwiedzać grotę i nikomu na myśl b
przyszło, że gdzieś tam pod kamieniami tkwią skulen
szukiwacze nieznanego ciągu jaskini.
I co dalej, szary człowieku? A szarzy byliśmy od 1
I ..
gliny, piargu i zmęczenia. Wszystko wskazywało n
że spotkało nas jeszcze jedno rozczarowanie i wk
przyjdzie zaniechać dalszego kopania w nieznane. W
'i rzony korytarz, jak wrota Sezamu, czekał na swoje t
ne zaklęcie, którego nie znał żaden z nas. Mógł on rć
dobrze biec zaledwie kilka metrów w lewo lub praw
górze lub w dole od miejsca domniemanego położenia
wiodły obliczenia, zawiodła przede wszystkim intuicj;
którą tak liczyliśmy.
A jeśli ktoś wspomniał, że kto wie, czy nie warto by
dyś prywatnie próbować w północno-wschodnim rogu,
ktuchaliśmy gorzkim śmiechem.
- Panowie! Oprzytomnijmy! To są już objawy ob
Ciężka praca ani trochę nie wyleczyła nas z entuzjazm
krywczego.
Lecz Zwoliński nie chciał ryaykAwać alej. Halny6
, że dmuchnąć w każdej chwili. To jego pora. Istniało jesz-
cze jedno niebezpieczeństwo. A niech no tak jakaś wy-
cieczka przyjdzie tu w niedzielę i znajdzie wlot...
Za tydzień Boże Narodzenie. V4'śród wielu tysięcy ^ta-
czających dolinkę smreczków mieliśmy już upatrzone czte-
ry choinki. Leszek opowiedział, jak to ktoś nielegalnie
niósł wieczorem ogromnego smreka-choinkę. C'xdy zobaczył
nadchodzącego leśniczego t:apowskiego, wbił szybko smre-
ka w śnieg, a po chwili winszowali sobie z leśniczym weso-
łych świąt do momentu, kiedy Capowski rnechcący oparł
się o "smreka"...
*
To chyba nie przypad.ek zrządził, że dobrowolnie szu-
kamy właściwie nie wiadomo czego. Jakiegoś dalszego ko-
rytarza? Może on przecież w ogóle nie istnieje. A jeśli na-
wet, to dokąd nas zaprowadzi? Nas osobiście. Sto metrów
dalej? Dalej do czego albo od czego?
Trudno było nie zadawać sobie tych pytań, choćby w
duchu. Nie narzekałem i nikomu się nie żaliłem. W górach
byłem szczęśliwy. Pracowałem z ludźmi, których dobrze
znałem i szczerze lubiłem. Sama praca też przecież pasjo-
nowała. Zarobek wystarczał na bardzo skromne utrzyya-
nie. Głodny nie byłem. A więc... Ale podobnie jak inni Iu-
dzi miałem swoje marzenia całkowicie realne, od których
z każdym metrem wykopanym w grocie się oddalałem...
Teraz w martwym świecie kamieni i wiecznego triroku
ni stąd, ni zowąd przychodziły natrętne myśli Kim jesteś
i co tu robisz? Co to w ogóle ma oznaezać? Ucieczkę? Rezyg-
nację? Protest? Fałszywą abnegację? Pozory męczeń-
stwa? Pozerstwo? Chyba nie posłannictwo.
Wilgotne, pomięte, brudne papierosy nie chciąły się pa-
lić. Oddechy parowały, podarte, mokre kombinezony paeh-
niały grotą. Płomyki lampek mdło oświetlały poszarzałe
twarze. W głębi ponurego cmentarzyska kamieni i gliny
często, coraz częściej odpcczywaliśmy w całkowilym mil-
czeniu. Tego dnia nikt z nas nie był ogolony. Za tydzień - Wspinaczki po
chmurach 97
Boże Narodzenie. Dziś natomiast ostatni dzień
Przyjdziemy tu jeszcze jutro zasypać wlot.
- No i co, Steinbrecher, wyłazimy?
- Wyłazimy! Dziadek pewno już ezeka..:
Po raz ostatni z głośnym szumem obsuwających się
ci zbiegaliśmy na oślep bez światła, w głąb, w kieru
wykopu, ślizgając się po stromym zamarzniętym pia
Przez górny otwór nawaliło sporo śniegu, a ze ścian .
sały lodospady i długie lodowe sople, jak stalaktyty n
przez nas nie odkryte. Schodziliśmy raz na zawsze zav
wykop. Smutne. Wraz z kamieniami pogrzebiemy i n
marzenia jakiegokolwiek widomego sukcesu w ż;
choćby nawet w formie odkrycia kawałka korytarza. :
de przecież poszukiwanie zawiera w sobie pierwia
twórczy. Włożyliśmy w nasz zwariowany wykop masę
cy i energii. Schodziliśmy jak na pogrzeb.
Ratował nas humor. Zawalić wykop? Nikt inny na ś
cie nie wiedział lepiej od nas, jak to zrobić! Nie będ;
tym najmniejszego kłopotu!
Od początku przy trzeciej platformie wisiała na śc:
ładna fotografia nagiej dziewezyny. Przypominała, ż
powierzchni istnieje realny świat i tym samym ostrzE
przed pomysłami grożącymi totalną katastrofą pogrz
nia żywcem. Szkoda by było! Postanowiliśmy jej nie z
rać. Niechaj tam pozostanie jak boginka podziemi.
Z uporządkowaniem terenu nie mieliśmy kłopo
Wyrzucony na zewnątrz wykopu żwir i wyniesione ka
nie nie odróżniały się od naturalnego otoczenia, śmiec:
po nas nie było. Wkrótce liście pokryją nawet ślady stóp
W drodze powrotnej zapytał ktoś,_ czy nie poszlibyśm
wódkę? Poszliśmy wszyscy.
Pięcistawy
Otrzymałem pracę przy budowie nowego schroniska w
Pięciu Stawach Polskich. Jako robotnik niewykwalifiko-
wany przydzielony zostałem do grupy zakopiańczyków pra-
cujących przy wykopach. Brzmi to może niezbyt odkryw-
czo, ale wykop wykopowi nierówny! Nie mówiąc już o
lokaliżacji. W naszym wypadku kilkudziesięciometrowy
wykop, oznaczony i odmierzony palikami i grubym drutem,
prowadził przez... łan wysokiej, bujnej kosodrzewiny,
wzdłuż surowych murów przyszłego schroniska.
Kiedy w przerwie pracy, wsparci na kilofach i łopatach,
podnieśliśmy wzrok - ogarniał on piękną wokół panora-
mę wysokogórską. Począwszy od Świstówki Roztockiej,
przez którą biegła ścieżka do Morskiego Oka, dalej Opalo-
ny Wierch, Przełęcz Marchwicka i poszarpana grań Mie-
dzianego aż do Szpiglasowej Przełęczy. Od południowego
zachodu ciągnęła się półkolem skalista grań Liptowskich
Murów aż po Gładki W ierch. Jeszcze dalej zarysy wyso-
kich szczytów, Czarne Ściany, Granaty, a ponad Buczy-
nową Dolinką grań Buczynowych po Krzyżne, Wołoszyn.
Schronisko leżało nad Przednim Stawem. Nie każdy wy-
kop godzien był tak królewskiego krajobrazu.
Do Wodegrzmotów Mickiea-cza podwoził nas duży cię-
żarowy samochód, z którego wysiadaliśmy Qbtłuczeni i za-
kurzeni od stóp do głów, ale jazda do roboty miała w sobie
coś z przygody w górach, podobnie jak marsz Doliną Roz-
toki wzdłuż potoku. To nic, że przy tej okazji każdy targał
narzędzia czy materiał budowlany oprócz własnego ple-
caczka z żywnością na cały tydzień. Kilku z nas dodatko-
wo niosło własny sprzęt taternicki, aby móc wyskoczyć na9
wspinaczkę w wypadku święta czy z innych powodó
wolnego od pracy. Z kumplami z Zakopanego, J;
Jasińskim, Zdziśkiem Dudzikiem i Ceśkiem Dziukien
sto przystawaliśmy nie tylko, aby odsapnąć, ale i
szyć oczy rozległymi malowniczymi Szczotami Woł
skimi. 4Vzrok błądził stromymi skalnymi żlebami, k1
pionowe progi wznosiły się kaskadami. Dziesiątki p
panych turni i turnićzek, grzęd skalnych i uskoków, p
stych koryt potoków, studni, dziur i wnęk porośn:
kępami drzew i zagonów kosodrzew iny, trawiaste za
i polany, kzewy, kwiaty i łany borowiny - wszys
tworzyło pierwotny rezerwat wspaniałej dzikiej p:
dy. Różnorodne bogactwo form. Co za szcżęście, że
wiek nie zdążył tego jeszcze zniszczyć.
Po przeciwległej stronie ciągnęła się lesisto-skalist
Opalonego aż po mroczne, pionowe zerwy Świstawe
by, poza którą ścieżka wznosiła się stromo zakosami
wej stronie znanej Siklawy. Był tam zainstalowany
towarowy, kolejka napędzana kołem kieratu u góry
rat kojarzył mi się zawsze z galerami. Wtedy to !
pierwszy w życiu "chodziłem w kieracie" przy tran
worków cementu i desek. Natychmiast ułożyliśmy :
okolicznościowy tekścik monotonnie później mrucz:
takt kroków. Katorżnicza treść do tego stopnia nas ro
szała, że kierat raz po raz nieruchomiał. Dopiero pc
ciu łez i przywróceniu należytej powagi można by
gnąć dalej. Hej... uuuch... niemmm!
Lecz nie kierat, a wykop był naszym fatum. Nie 1:
prosta sprawa. Wpierw należało siekierami, piłami
fami ściąć wszystkie gałęzie i konary. Dłoni, włosów
rań. oblepionych żywicą nie sposób było doprowadzić
rządku. Pomimo ożywczego zapac::u żywicy było to
kre. Następną uciążliwą trudność stanowiło usL
grubych korzeni, które zawiłymi splotami, jak
ośmiornicy, obejmowały mniejsze i większe kamien
z kolei należało wpierw okopać, aby później obrusz
laznymi sztangami. Pracowaliśmy wyłącznie kole
nie - jeden człowiek nic tu nie był w stanie zdziała
piero po wybraniu i wytoczeniu całych stert kamientl0
na było rozpocząć zmiękczanie ziemi kilofem i wybieranie
jej łopatą. Metal bezustannie zgrzytał o skałę. Wykopanie
kilkunastometrowego rowu o szerokości około pół metra
i około metra głębokości zabrało nam, pięciu chłopa, ty-
dzień czasu po 10 godzin dziennie!
; Po raz pierwszy nikt nie mógł narzekać na zapłatę. In-
żynier Andrzej Czarniak i majster aż nadto dobrze wie-
i
;
dzieli co to za rodzaj pracy, toteż zakwalifikowali ją we-
dług najwyższych stawek, plus dodatek wysokogórski. Za
tygodniową wypłatę kupiłem sobie narciarskie buty zjaz-
' dowe i jeszcze pozostało na prowiant! Przed pierwszą wy-
płatą nikt z nas nie miał pojęcia, że otrzymamy dwukrot-
; nie więcej, niż się tego spodziewaliśmy. Dziadek Kobiałka
i autorytatywnie stwierdził, że podobny układ zdarza się raz
na dziesięć tysięcy lat. Coś jak w astronomii. Chyba tylko
! to, że pracujemy w górach, przy budowie górskiego schro-
niska i w znajomym składzie, sprawiało, iż od pierwszego
dnia walczyliśmy z kosówką i kamieniem z pasją god-
ną lepszej sprawy. Kosodrzewiny było tu takie mnóstwo,
że przyroda nie ponosiła żadnego uszczerbku. Chcąc nie
chcąc ulegaliśmy wręcz sportowym ambicjom i zacięciu.
Mówiło się zacierając obolałe dłonie: Co... nie damy rady
temu spiczastemu Metterhornowi? Za godzinę go tu nie bę-
dzie! Dziadek Kobiałka nie na takie skały miał sposób
i sporo się od niego nauczyliśmy. Tylko nic szybko, szybko
to się pchły łapie - stanowiło jego dewizę.
W pierwszym tygodniu . miałem dłonie tak obolałe od
pęcherzy i zranień, że Jurek ze Zdziśkiem i Ceśkiem, dużo
zresztą silniejsi fizycznie, po prostu pracowali za mnie
przez następne dni, na siłę mnie wyrzucając do przygoto-
wania obiadu. Warzyłem więc strawę najlepiej jak umia-
łem w żelaznym kociołku nad ogniskiem.
- To dobre, co wri! - z lekka zachrypłym głosem mó-
wił ze słowacka Józek Krzeptowski. Przypomniałem sobie,
jak jescze przed rozpaleniem ognska ktoś ostrzegł mnie,
że skończyły się zapałki i będzie bieda.
- Mam jeszcze tylko cztery - policzyłem zmartwiony.
Przyglądający się tej scenie Józek mruknął żartobliwie
drwiąco:
0
' - Ja jedną zapałką wieś spalił..:
Na dużym płasko odłupanym kamieniu dymiła v
kach kasza zrnieszana z konserwowym gulaszem. F
do stołu - meldowałem, buntując się przeciwko
nywaniu pracy w wykopie za mnie.
- Zrewanżujesz się na wspinaczce - żartowali.
Los sprawił, że rzeczywiście okazja taka nadarzy
wkrótce. Obarczyliśmy dziadka zakupami prowiantL
mi pognaliśmy w niedzislę na wspinaczkę. Szl.iśmy
ma dwójkami, Jurek ze mną na linie. W pięknej, st
i eksponowanej dosyć trudnej grani sterczał pi
ośmiometrowy uskok, trudny do przejścia. Znałe:
i miałem na niego sposób, ale koledzy szli po raz
wszy. Już na wierzchu progu, na płaskim, w trakcie
racji, nie widząc wspinającego się partnera poczułe
ne szarpnięcie liny na plecach, aż mnie przegię
przodu. Wówczas dopiero posłyszałem wołanie Jurk
- Trzymaj...! Wiszę!...
Jurek odpadł od ściany pod samym już szczyten
gu. Oczywiście wszystko skończyło się dobrze i blać
uśmiechnięty Jurek przypomniał:
- A nie mówiłem... jesteśmy kwita na cały przys.
;ł .
dzień... Mowy nie ma! Przeforsowałem dyżury przy
waniu posiłków, co dzień ktoś inny. Ręce już mi
tako wydobrzały. Albom Steinbrecher. albo...
W tym czasie przebywała w "Pięcistawak" niedźwi
z dwoma małymi. Ukazywała się przeważnie wyso
skraju piętra Buczynowej Dolinki, nie tak znów dale
szlaku turystycznego, lecz przechodzące tamtędy
i radycznie małe grupki ludzi wcale jej nie odstrasza
Podobno w tamtym rejonie spadł ze skałki jeleń i
kilka tygodni niedźwiedzica krążyła w pobiiżu. Pr.
nie przyprowadzała młode rano i pozos'Lawiała poci
baraszkujące niedźwiadki sarne na długie godziny. Z;
ły się zawsze w określonym czasie, aby je zabrać n
Z odległości około pół kilometra w linii prostej niE
było "wyślakować" wzrokiem młode, ukryte pośró
kosówki, ale z niedźwiedzicą były dobrze widoczn
dziwiające, że małe nigdy nie opuszczały rejonu pc02
posłusznie czekając na matkę. Raz tylko powędrowały w
stronę progu dolinki, gdzie wkrótce je niedźwiedzica odna-
lazła. Na własne oczy widziałem, jak stara, podenerwowa-
na widocznie zniknięciem dzieci z polanki, sprawiła wino-
wajcam tęgie lanie, jedną łapą podtrzymując za kark, a
drugą bijąc po skulanym tyłku! Sprawiedliwie, wpierw
jednego, potem drugiego! Może zresztą coś inńego prze-
skrobały. Widok tych rodzinnych porachunków był jednak
kapitalny. Szkoda wielka, że cała trójka zniknęła które-
goś dnia i więcej jej nie widzieliśmy. Stara przeniosła się
może w Szczoty albo i dalej w Wołoszyn.
Mieszkaliśmy w dwu surowych jeszcze, parterowych iz-
bach nie wykończonego schroniska. Część robotników do-
chodziła z Wadogrzmotów. Mnie przypadła przyjemność
zamieszkania w izbie znanego przewoźnika, ratownika i
kuriera podczas okupacji, od przed wojny mi jeszcze zna-
jamego Józka. Nieraz bywał u nas w domu. Ojciec mój pro-
wadził fabryczkę nart, przez 20 lat był prezesem Sekcji
Narciarskiej PTT, członkiem Pogotowia Górskiego oraz
swego czasu jednym z czołowych taterników i narciarzy.
Nic dziwnego, że rodziny nasze znały się od lat. Spotykając
się często w schroniskach tatrzańskich niejedną też wypi-
łem z Józkiem "herbatkę góralską". Obecnie pełni on dy-
żur pogotowia w Pięciu Stawach, a także opiekouvał się bu- .
dującym schroniskiem.
Któregoś wieczoru Józek wrócił z Hali Gąsienicowej,
gdzie brał udział w akcji pogotowia. Po całym dniu pracy
z przyjemnością wyciągałem się na pryczy. Józek krzą-
tał się chwilę po izbie i także się położył. Miał ciężki dzień,
znosili kobietę z Orlej Perci, dotkliwie się potłukła spada-
jąc, ale życiu jej nie zagrażało niebezpieczeństwo. Szybko
zapadała jesienna noc. Zapaliłem lampę naftową, powtór-
nie kładąc się na pryczy. W pewnej chwili zmęczony Jó-
zek marzycielsko westchnął:
- Ech... niek ślak trafi... alebyk się piwa napił...
I za chwilę drugi raz. Nie trzeba mi było trzeci raz pow-
tarzać. Mógł Józek być na Gąsienicowej, mogę i ja w
Morskim Oku. Zauważyłem, jak się uśmiechał, kiedy wy-
ciągnąłem z kąta pięciolitrową bornię.03
- Heba nie do "Jędrusia"? - zapytał.
- Mam bliżej do Łapińskiego.
A widząc, że poważnie szykuję się do drogi, powie
rozbrajająco:
- Niek cie Bóg, chłopce, prowadzi...
Poszedlem. Przez Świstówkę, Opalone, w dół do MoI
go. Ciemno już było, ale szło mi się nie najgorzej. Z
łem w ostatniej chwili, bar w schronisku już zamy
i Pani Dziunia Łapińska pozwoliła jednak napełnić b
piwem. Z rozmachu sam wypiłem dwa albo trzy kufJ
pełnym bańdziochem, powolutku z początku, rozpoc:
powrotną, nocną wędrówkę.
Mam ja szczęście do piwa... Podczas wojny, kiedy
skie dywizjony myśliwskie przebywały na skrac;ku
bytej Normandii w oswobodzonej Francji, zaryzykov
przywiezienie z Anglii, w czystym aluminiowym po
szanym zbiorniku zapasowym, 450 litrów piwa. Zaku
je w kasynie na angielskim lotnisku i przeleciałem :
przez kanał La Manche na swoim bojowym Spitfire
ło to zal4dwie w kilka tygodni po inwazji kontynentu
aliantów. Borykaliśmy się tam z trudnościami w dost.
czystej wody pitnej, na skutek obostrzeń sanitarnych
bawie przed epidemią dyzenterii. Kilkuset polskich pi
i mechaników mogło przynajmniej bezpiecznie wy
kufel dobrego piw a za zwycięskie zakończenie
ny. Wówczas w powietrzu niemal czułem, jak piwsko
pocze w zbiorniku. Teraz także chlupocze w zabezF
nej na szczęście borni. Inna sprawa, że na brak czyst
dy w Dolinie Pięciu Stawów nie można było narzek<
z drugiej strony dobrzs wiedziałem, że spragniony
traktował najsmaczniejszą nawet wodę jako skrajną
teczność.
Biednie mi się szło. Najgorszy był brak latarki.
na jak smoła noc nie pozwalała niekiedy dojrzeć
najbliższego otoczenia. Nawigacja na gwiazdy, na
stromej skalistej ścieżce, odpadała, zresztą noc by:
chmurna i mglista. Kilka razy zgubiłem ścieżkę, tracs
sę ezasu na jej odnalezienie. Nie tylko na skalisty
cinkach, ale także w terenie trawiastym. Gdybym tal04
kał naszą niedźwiedzicę z małymi, wątpię czy wykupiłbym
się piwem. Pocieszałem się, że mądre zwierzę nie łazi po
nocy, chociaż...
Po północy już na palcach wkroczyłem do izby, ale Jó-
zek jeszcze nie spał. Nie każdy może się poszczycić pachwa-
łą znajomości gór z ust Józefa Krzeptowskiego.
- Sietniak by do nasego sroca nie trafił w takom noc! -
powiedział w konkluzji - ale jo ci to wynagrodzem.
- Niech Pan Bóg broni!
- E dy nie w górak ino w karcmie... - uspokoił stary
ratownik.
Przy okazji przypomniał sobie, jak na wiele lat przed
ostatnią wojną jako młody chłopiec prowadził bogatego
pana na Zawrat. Jeszcze w Zakopanem przezornie zaopa-
trzył się w kilka flaszek piwa. Na podejściu pod przełęcz
ponad Zmarzłym Stawem upał panawał' nie do zniesienia.
Odpoczywali często, wycierając mokre od potu czoła. Na-
deszła pora i Józek zaryzykował żart mówiąc, że za flasz-
kę piwa dałby teraz na;et dziesiątkę.
- Stówkę bym dał... - wyrwało się tęskliwie panu.
- Dal:byście? - upewnił się Józek niedowierzająco.
- Bez mrugnięcia okiem - roześmiał się spocony tu-
rysta, niczego nie podejrzewając.
Józek spokojnie wyciągnął z plecaka flaszkę. Ubawiony
pan honorowo wręczył mu sto złotych.
- Młodyk beł, ale i jo swój honor mioł! - zakończył -
reśte piwa pan wypieł za darmo!
Którejś niedzieli obarczyliśmy znowu dziadka zakupa-
mi w Zakopanem i z Leszkiem Ćwiertniakiem wyruszyliś-
my ścieżką wzdłuż Wielkiego Stawu i w prawo w górę do
Pustej Dolinki. Ciekawy, dziki, ale i smutny to zakątek
Tatr, nie wiadomo właściwie dlaczego. Pionowe zerwy skal-
ne Zamarłej Turni nie różnią się w zasadzie od innych tego
rodzaju, a jednak... Jest coś martwego w tej kamiennej
dolince. W legendach błąka się tixtaj niekiedy tajemnicza
czarna dama pośród wielkich bloków rumowiska piargów:05
Czasami bezgłośnie przelatują czarne motyle, zwia
tragedii. Wydarzyło się tych tragedii kilka i nieraz
czliwe wołania o ratunek powtarzały echem urwiska
tej Dolinki. Niekiedy zaś tylko głuchy złowróżbny
spadających kamieni towarzyszył skalnej śmierci ta
ków. Sypał się jeszcze drobny piarg, po czym Dolin
mierała powtórnie skamieniałą ciszą.
Pogoda była pochmurna, wyższe oń Zamarłej wier;
ki tonęły we mgle. Od czasu wyjścia ze schronisTa w
nie pochłodniało, a kolor chmur nie wróżył rychłej p
wy. Już trzykrotnie w drodze na Zamarłą w ostatniej
li stawało mi coś na przeszkodzie i w rezultacie na
sycznej dotąd nie byłem. Dziś nadarzyła się ku temu
zja, Leszek znał dobrze drogę, cóż kiedy pogoda... ale
chodziliśmy dalej pod piętrzącą się ścianę. Po chwili s
pierwsze krople i drobna zrazu mżawka przemieniła
jednostajnie padający deszcz. Mgły przysłoniły
wierzchołek Zamarłej. Nie było sensu iść dalej.
W drodze powrotnej opowiedział mi Leszek niev
godną historyjkę. Swego ezasu wybrał się z Jurkiem f
cem na płyty Zamarłej, które już częściowo w ściani
poczynają się przewieszką, na Iewo od drogi klasy
Przystanęliśmy i Leszek pokazał mi w dobrze jeszc
docznej ścianie owo pasmo przewieszek.
Jurek idący na pierwszego przeszedł przewies
zniknął Leszkowi z oczu. Posłyszał tylko, jak wbij;
gdzieś wysoko na płytach, woła, że asekuruje i Leszek
iść.
- Tego dnia czułem się fatalnie i w ogóle nie pov
byłem iść na żadną wspinaczkę, ale sądziłem, że na I
ściu dojdę do siebie.
Jak wynikało z dalszego opowiadania, tak się jedn,
stało i Leszek czuł się coraz gorzej. Bezpośrednim
dem wyjątkowo złej formy, były, oględnie mówiąc,
ne skutki małej uroczystości poprzedniego wieczoru.
ezał więc zrezygnowany pod okapem przewieszki, n:06
gąc sobie w żaden sposób ż nią poradzić pomimó odgór-
nej asekuracji. Co chwilę wołał do niewidocznego Jurka, że
idzie, ale nic z tego nie wychodziło. Był wściekły na siebie,
lecz, jak mówi doświadczenie, z kacem jeszcze nikt nie wy-
grał.
Zbiegiem okoliczności przez Pustą Dolinkę przechodził
Leszek Dziędzielewicz. Zauważył i poznał Ćwiertniaka, za-
czął więc podchodzić. Samotnie wędrującego po Tatrach
Dziędzielewicza po dziś dzień spotkać można w najbardziej
nieoczekiwanych miejscach, toteż Ćwiertniak nie zdziwił
się zbytnio widźąc go teraz wspinającego się na Zamarłej.
Wreszcie Dziędzielewicz doszedł do Ćwiertniaka uwię-
zionego pod nieszczęsną przewieszką.
- Widzę, że masz kłopoty... spróbuj jeszcze raz, tutaj,
odrobinę na prawo... - powiedział Dziędzielewicz, który
znał tę drogę.
-- Szkoda gadać... nie dam rady... zdycham...:
- Kto tam jest na górze?
- Jurek Orawiec.
- Nie znam go osobiście, ale możemy się poznać. Ruz-
wiązuj się!
- Bardzo fajny facet .- reklamował partnera Ćwier-
tniak w trakcie rozwiązywania szelek.
Zadowolony był z tak nieoczekiwanego obrotu sprawy,
nie chciał bowiem popsuć .Turkowi wycieczki.
- Teraz wołaj, że idziesz, bo mnie przecież nie posłu-
cha - powiedział Dziędzielewicz gotów do drogi. A sam
wracaj i połóż się spać.
Ćwiertniak raz jeszcze zawołał, Jurek raz jeszcze pot-
wierdził. Pożegnał się z Dziędzielewiczem prosząc, by wy-
tłumaczył go przed Jurkiem, i zaczął z wolna schodzić.
Tkwiąey w ścianie Jurek, z natury tolerancyjny, dob-
rze rozumiał kłopoty partnera na ciężkim kacu. Sam led-
wo dowlókł go pod ścianę i czuł się odrobinę winny. Wy-
brał go spośród innych jako jeszcze stosunkowo "najzdrow-
szego" i także myślał, że na podejściu Ćwiertniak odzyska
siły. Tym niemniej trwało to wszystko zbyt długo i nie
wiadomo, czy Jurek podczas przymusowej bezczynności nie
rozglądał się za jakimś bezgłośnie przelatującym czarnym07
motyiem... Kiedy lina zwolniła się, starannie asel
przez plecy, prwoli ją śeiągając. Zamierzał jednak
dzieć Ćwiertniakowi, co myśli o takim tempie w;
ki, kac nie kac!
, Kiedy na tle ponurych piargbw w dole na koń
wyłoniła się sylwetka obcego ezłowieka, . Jurkowi
się i tak krbtki włosy na głowie! tIalucynacja?! .
oszalałl! Wszystko możiiwe. Człowiekiem na wspóIn
' mogła być z powodzeniem któraś ze śmiertelnyc
Ząmarłej Turni!! Brr.
.-- Kogoś o słabszych nerwach miał prawo szla
na miejscu - tiumączył później Dziędzielewiczowi.
Jurek oczywiście słyszał o Dziędzielewiczu, gd
bracia dobrze byli znani w kołach taternickich.
lepszej komitywie potem kontynuowali wspinac
szezyt.
I.eszek DzŻędzielewicz jak dobry duch zjawiał się,
wspomniałem, w najbardziej niespodziewanych
tach. Opowiedziałem Ćwiertniakowi o dwóch takicl
spotkaniach w ostatrifch latach.
Wybrałem się z synem Kazikiem na grań K
Przeszedł już ze mną etapami całą Orlą Perć. Choć
tnie i dobrze. Pogoda była pochmurna, chwilarr
nawet deszczyk i na Mylnej Przełęczy siedzieliś
jakiś w nadziei, że się przejaśni. Wokół nie było
ducha. Przepraszam, był, lecz nie duch, tylko Lesz
rego zauwaźyliśmy idącego z kijkami narciarskim
do Zawratowej Turni. Nie zdziwiłem się zbytnio ;
jawieniem.
- Mały powinien iść w środku, jest mokro -
dział -- starc:zy liny i dla mnie, chyba że sobie nie
- Lesiu! -- odparłem - z nieba mi spadłeś!
- Nie tobie, tylko Kazikowi, bo mam przy soi
kopty czekoladowe, które lubi.
I poszliśmy. Leszek miał kłopoty z nogą, dlateg
giwał się kijkami i chociaż niecodziennie to wvglą
przeszkadzały mu one podczas wspinaczki ani troD8
czywiście było ślisko i czułem się uspokojony podwójną
asekuracją Kazika.
Innym razem, ale zdarzyło się to w zimie, schodziłem
ze znajomą taterniczką z Kościelca na Karb po przejściu
południowej grani. Na przełęczy rozwiązaliśmy się na jej
prośbę, chcć zamierzałem uczynić to dopiero przy Czarnym
Stawie. Śnieg w żlebie spod Karbu był twardy, z lekka
zloowaciały. Nie pomogły perswazje, że z asekuracją bez-
pieczniej, obiecała wszakże iść dokładnie moimi śladami.
Schodziłem zakosami, ale dotychczas zdyscyplinowana par-
tnerka zlekceważyła polecenie i chcąc skrócić drogę pośliz-
gnęła się. Zdążyłem krzyknąć: Czekan!
Było już jednak za późno. Zsuwała się coraz szybciej,
a po zgubieniu czekana sprawa przybrała tragiczny wręcz
obrót. Tak w każdym razie to wyglądało. Po szczęśliwym
minięciu piarżystej, wystającej ze śniegu wysepki szybko
zbliżała się do pokrytego krą brzegu stawu. Stałem absolut-
nie bezradny. Nawet wariacki szus na czekanie nie poz-
woliłby mi jej dogonić. Przez owych kilkanaście sekund
przeżyłem najtragiczniejsze chwile w Tatrach!
llodliłem się o jej ocalenie. Bezwładne ciało dziewczyny
wolniej już, ale nieubłaganie zbliżało się do stawu, w któ-
rym niechybnie poniesie śmierć, zanim zdążę ją wyłowić.
Sam nie wiem, kiedy ruszyłem w dół, padając i znów zry-
wając się na nogi. W pewnym mcmencie, po kolejnym
upadku, spojrzałem w dół przytomnisjąc. Na śniegu, tuż
przy linii brzegu. zauważyłem dwie czarne sylwetki!
Dwie! Ktoś już klęczał nad dziewczyną, obok zauważy-
łem narty. Dobiegając poznałem Leszka. Najważniejsze
było, że rozmawiała, twierdząc, iż nic ją nie boli. Znajdo-
wała się w opłakanym stanie, cała umorusana w śniegu, bez
czapki, rękawic i plecaka. Ściągnięta po szyję odzież odsła-
nia gołe zaśnieżone ciało. Na szczęście nie pokaleczyła się
rakami w trakcie koziołkowania.
Podziwiałem jej hart ducha, kiedy nie mogąc się jesz-
cze podnieść prosiła żartoblic,ie, abyśmy ją zakryli, bo się
wstydzi. Próbowała mocować się ze zlodowaciałą wiatrów-
ką, swetrem i koszulą, my natomiast tłumaczyliśmy, że
przeciwnie, musimy ją rozebrać z tego i dać jej naszą suchą09
i ciepłą odzież. Skarżyła się jedynie na ból nogi w
Udał^ się nam zdjąć jej but, aby obejrzeć, czy nie :
mania lub zranienia. But - zgoda... Ale mowy ni
górnej połowie! Długo trwało, zanim ją przekon
Noga w kostce nieco napuchła, jednak przy naszej
ey turystka dobrnęła na Halę.
Leszek zupełnie przypadkowo wybrał się pod h
' widząc wypadek zdążył w porę dobiec i zatrzymać :
r. ;
waną dwustumetrowym upadkiem dziewczynę. Ni
ły wprost zbieg okoliczności! Najbliżsi narciarze b;
lek^ od tego miejsca.
^ Deszcz padał bez przerwy, ubrania do ena prze
Odcinkami schodziliśmy w milczeniu. Myślałem o
godzie Ćwiertniaka na płytach Zamarłej. Góry ni
skacowanych, wiem coś o tym z własnego doświać
Nie powiem z kim, ale po hucznych imieninach wy
się dotlenić i przewietrzyć spacerkiem na Wrótk
d., granią Giewontu zejść później na Kondratową do ;
Skupnia. Kac tak straszliwie spotęgował wrażenie
a.
zycji, że ścieżkę na grani przeszliśmy obaj na c
;; . kach!
- Coś mi się przypomniało - mówiłem do Ćwier
Słyszałeś, jak starego Byrcyna ktoś głupio zapyt
wódce, czy w jego wieku nie myśli czasami o ś
Wąsiska starego poruszyły się w szerokim uśmiechu:
- Ech... Psia krew bestyjo... myślem... Inó z rania!
- Coś tak jak Oleś Dworzyński - zaśmiał się I
Zaczęliśmy wspominać sylwetki wspaniałych ra
ków i dziesiątki anegdot związanych z ich pracą i ż
^powiadałem, co wiem od ojca i stryja o starym J
Marusarzu. W okresie mego dzieciństwa w naszym
Jędrzej był już postacią legendarną. Nieustraszonyr
bywcą najtrudniejszych ścian i grani tatrzańskich. a
przed pierwszą wojną światową z,aprzyjaźnił się z
, mi Schiele początkowo jako przewodnik, a później
teresowny i bliski towarzysz na linie. I to na nie b
kich drogach: Przejście w jednym dniu Ostrego :10
"na krzyż". Wejście południową ścianą i zejście granią
wschodnią, następnie wejście północną ścianą i zejście gra-
nią na zachód! Albo przejście Grani Wideł z Łomnicy na
Kiezmarski Szczyt, ściśle granią - bez wbicia choćby jed-
nego haka! W schroniskach śpiewano żartobliwie:
- Hej, Marusarz, Marusa.~z,
Czemu w góry nie rusasz?
Hej, czekam na tę kwile
Kiej przyjadom Sile...
A gdy podczas wspinaczki na Wysokiej zdjął swoje no-
wiuteńkie "cyfrowane" portki i schował do plecaka, po-
nieważ rysa w ścianie była mokra, śpiewano w związku z
tym:
- Hej, na Wysokiej białe gacie świcom...
To Jędruś Marusarz pali w góre rysom...
Na rok przed pierwszym przejściem południowej ściany
Zamarłej Turni przez Bednarskiego, Zdyba, Lorię i Lesiec-
kiego - stryj Aleksander i Marusarz stanęli pod ścianą,
zastanawiając się nad wyborem drogi rokującej jej zdo-
bycie. Przeszli część ściany mniej więcej drogą nazwaną
później "drogą Wrześniaków", ale wycofali się schodząc
zacięciem. Wspominał później Jędrzej, że pomylił się w
wyborze drogi pierwszy i jedyny raz w życiu. Skoro mó-
wię już o rodzinie, równieź ojciec mój, Kazimierz, wraz
z Mieczysławem Świerzem zastanawiali się pod zachod-
nią ścianą Kościelca. Doszli zaledwie pod "czerwony okap"
przed przewinięciem ponad żleb, kiedy zaskoczył ich deszcz
i moja matka stojąca na płytach na dole namówiła ich
do wycofania. Mieczysław Świerz zginął później spadając
w żleb nazwany dziś jego imieniem. Partnerem w tej tra-
gicznej wspinaczce był T. Ciesielski.
*
Leszek powrócił raz jeszcze do Zamarłej, powiadając
nieco makabryczną historyjkę. Poszedł z Jasiem Burzykow-11
!' . :
skim na klasyczną, której ten ostatni nie znał. V
z którego odpadły siostry Skotnicówne ponosza
Leszek przypomniał o tym, co Jasiu przyjął do 5
ci z niezmąconym spokojem. Nieco wyżej w ko
którym odpadając zginął ronikowski, Jasiu, p
był drugi na linie, miał spore trudności, ale p
dobrze. Asekurujący starannie Leszek posłyszał, j
dyszący Jasiu mruczy pod nosem: - Miały szc.
tutaj nie doszły...
A ja ci opowiem coś weselszego - odparłem -
i
rek Sobociński szedł z Helą Hajdukie.icz na
no-zachodniej Mnicha. Jako drugi na linie obser
ważnie Helę, aby naśladując jej ruchy ułat,ić sok
trudną przecież wspinaczkę. Ruszając z półki zae
b.,...
górę, Hela z fantazją przedostała się na przeciwle
kę zacięcia po zgrabnym zamachu nogą. Zapamięt
ten moment, zamierzając dokładnie powtórzyć ów
Oto jak później opowiadał: Wprowadziłem w ruc?
łowy prawą nogę, aby przy równoczesnym ode
lewą ręką przedostać się na drugą stronę i wszystl
dobrze, gdyby nie to, że przy decydującym zama
;;i nąłem sam siebie w dupę i spadłem z powrotem :
Podobno Hela dawno się tak nie uśmiała.
- Słyszałem kiedyś w kawiarni - rewanżowa
szek - jak młody taternik olZowiadał dziewc:
wiatr był tak silny, iż zwiało go na zewnętrzn
grani! Dobry był, co?
Młody Wojtek Wawrytko często mi zazdrościł,
czas wojny latałem na szybkim samolocie my
Spitfire. Wraz z Ryśkiem Wawro byli w kominie
w zachadniej Kościelca. U góry, w skrajnie trudn;
scu, idący na pierwszego Wojtek odpadł i wyryw
haki cudem zawisł na r zecim,' notabene dzięki b
asekuracji Ryśka. Natychmiast po otrząśnięciu s
kołoannego upadku, szczęśliwie nie ulegając p12
szym obrażeniom. Wojtek zawołał do przerażonego Ryś-
ka:
- Ale ze mnie Spitfire! Co?!
Scenę tę obserwowali przypadkowo idący u dołu znajo-
mi. Byli także świadkami, jak niedługo potem Wojtek kon-
tynuował wspinaczkę nadal jako pierwszy na linie!
Co to znaczy mieć takiego ojca i dziadka. I rodzinę. Ale
i samemu mieć żelazne nerwy i zdrowie. Nie mówiąc o po-
czuciu humoru!
- Lubię Wojtka - powiedział Leszek.
- Ja też, bardzo. Kiedyś w Morskim Oku pracował w
lecie jako instruktor taternictwa na kursie dla zaawanso-
wanych, a także pełnił dyżury w Pogotowiu. Instruktorzy
mieli specjalne przepustki zezwalające na poruszanie się
w strefie granicznej. Dla całej reszty wycieczki musiały się
kończyć koło Czarnego Stawu, przy tablicach zakazują-
cych dalszą drogę. W kosówkach kryli się wopiści i nie
warto było ryzykować oskarżenia o próbę ucieczki za gra-
nicę.
Dowiedziałem się od Wojtka, że następnego dnia dwie
dwójki mają przejść wschodnią grań Żabiego Konia. Nie
było mi dane poznać drogi, o której tyle słyszałem w mło-
dości. Serce ściskało się z żalu. Błagałem Wojtka, aby
coś wymyślił. Po porozumieniu się z kierownictwem kursu
i pozostałymi instruktorami, którzy bez zastrzeżeń wyra-
zili zgodę, Wojtek dopisał moje nazwisko na urzędowej
liście i tak pokierował przydziałem kursantów, że obaj
poszliśmy właśnie na Żabiego Konia. On szedł z mężczyzną,
mnie przypadła młoda, sympatyczna kursistka.
Przeczytałem opis drogi kilkakrotnie, ucząc się go na
pamięć. Szczegóły objaśnił mi Wojtek, abym nie musiał
"zdobywać turni od nowa". Szczególny nacisk położył n
dojście do Żabiej Przełęczy, zdradliwe i niebezpieczne
kruszyzną oraz tysiącami luźno leżących kamieni i rucho-
mych bloków. Przy Czarnym Stawie mamy się rozdzielić
i tam miałem odczekać co najmniej godzinę. Obiecał po-
zostawić kopczyk przy ścieżce w miejscu, w którym należy
ją opuścić, i drugi znacznie wyżej, w trudniejszym już te-
renie kruchej stromizny, gdzie łatwo zmylić drogę.
B-Wspinaczki po chmurach 113
- Na przełęczy będziesz już w domu, dalej nie ma
drogi od tej, którą pójdziesz - uśmiechał się zagadl
Moja przypadkowa partnerka była niebrzydka,
i małomówna. To ogromna zaleta i Bogu dziękowałe
tak szczęśliwą okoliczność. Miło więc i spokojnie uF
czas nad stawem. Z niepokojem tylko obserwowa
ehmury, w których zniknęły wierzchołki otaczaj
szezytów, wyglądało jednak na to, że w południe p
powinna się poprawić.
Cieszyłem się idąc na spotkanie ze słynną strzelistą
nią, o której w roku 1905 Klimek Bachleda powie
- Jesce sie tyn nie narodził, co by na te turnie v
O Żabim Koniu i jego grani po dziś dzień mówi sic
o niesłychanie efektownej i jedynej w swoim rodzaju
naczce. Wojtek jej nie reklamował, poprzestając na
xnówiącym uśmiechu: Sam zobaczysz...
Z łatwością odnaleźliśmy pierwszy kopezyk przy :
i ruszyliśmy na przełaj w górę. Kiedy skalne uskoki z
się piętrzyć, wspinaczka po związaniu liną odbyw
na bardo krótkiej, lotnej asekuracji. Powoli. i osi
kluczyliśmy wśród kruchych skał, zbliżając się do poc
chmur, i niebawem pogrążyliśmy się w chłodnej,
mgle. Nie tej szarej, groźnej, nieprzyjaznej, lecz ml
białej, zwiastującej rozwianie się w każdej chwili. '
Ucieszył nas kolejny kopezyk dostrzeżony we mgle,
żej kruchy nachylony trawers ponad łupkowatym
mym i głębokim żlebem wyprowadził` na wciętą o
grań przełęczkę. Z południowej strony Tatr powiało
nym chłodem. Jasna mgła ograniczała widoczność do
nastu metrów, ale i tak zobaczyliśmy, że grań rozpc
ła się efektownym, nachylon;,,m ku przepaści poz
trawersem z gładkiej, litei skały, zakończonym pio
progiem, którego kontury ginęły we mgle. Zaprop
łem odpoczynek. Z Wojtkiem umówiłem się na s
gdzie miał czekać, aby wspólnie "urządzić" zjazd na
Przełęcz Wyżnią.
Nigdy nie zapomnę chwili, w której gdzieś z nieba
łych oparów ponad nami, doleciały dalekie odgłosy 1
mowy i suchy stuk młotka. Wrażenie było zaskak14
odruchowo unieśliśmy głowy. Nam, na spadzistej z obu
stron skalistej przełęczce, już wydawało się, że po odbytej
wspinaczce jesteśmy na szczycie - a tu wysoko z nieba...
W jednej chwili odczuliśmy bliskość tajemniczo ukrytej
w chmurach nieznanej turni.
Wiał wiatr i chmury jaśniały coraz bardziej. Nagle -
tak - dosłownie nagle zdumionym oczom ukazało się
przepięknie wyciosane w granicie skalne ostrze strzelistej
turni. Smukły jej szczyt, obramowany przez chmury po-
woli przepływające obok pionowych zerw, zdawał się sam
płynąć i unosić w niebo! Coś niesamowitego!
Chmury i mgły zawsze wyolbrzymiają wyłaniające się
z nich kontury skał, byłem do tych zjawisk przyzwyczajo-
ny, ale tym razem baśniowy kształt ostrej grani na tle
kłębów białych chmur wprost urzekał, a turnia sprawiała
wrażenie absolutnie niedostępnej. Malarska wprost kom-
pozycja czarnopopielatego brązu i słonecznośnieżnej bieli.
- Ta grań robi wrażenie - powiedziałem szczerze.
- My tam idziemy? - zapytała z niedowierzaniem.
- Jest tylko dość trudna, może z dwoma miejscami
trudnymi, ale o pewnej, litej skale. Trochę może peszyć
ciągła ekspozycja na obie strony, ale damy sobie radę9
prawda? Jak dotąd idzie pani bardzo poprawnie i poza tym,
o czym już po drodze mów iliśmy, nie mam pani nic do za-
rzucenia. Oby tak dalej.
Niestety. Po przedwczesnej pochwale partnerka nabra-
ła takiej pewności siebie i wigoru, że kiedy doszła do mnie
po poziomym "koniu skalnym" - jak by nie było mocno
nachylonym i eksponowanym, bo kończącym się pionowym
obrywem - w'yginając się wdzięcznie w biodrach i nie-
mal balansując rękoma, straciłem cierpliwość i powiedzia-
łem ostro:
- Proszę wybaczyć, ale tak to chodzą... wie pani!...
- Takie panienki... - domyślnie zakończyła.
- Z ust mi to pani wyjęła! Tu nie cyrk i proszę na tra-
wersie iść, jak Pan Bóg przykazał, bez cudeniek!
Trochę mnie tymi "panienkami'' udobruchała. Ale na
wszelki wypadek powtórnego przypływu euforii niosłem
w lewej ręce z metr liny, tak zwanego luzu, jeśli to tyl-1S
ko 'było możliwe, uńikając tym samym szarp
choćby przez zaklinowanie się liny, nie tylko z win
tnera. Obserwowałem dziewczynę uważnie i z prz
nością stwierdziłem, że zachowuje się bezbłędnie. Był
ko bardzo onieśmielona i usztywniona ekspozycją,
się ani trochę nie dziwiłem, sam idąc znacznie ostr
niż normalnie, a przecież normalnie właśnie chodzę T:
ostrożnie. Nie znaczy to, abyśmy szli zbyt wolno.
kolei grań była naprawdę tak piękna, że spieszyć si
miało też sensu.
Wojtka z partnerem zastaliśmy w trakcie drugiego
dania. Przejrzeliśmy raz jeszcze wizytówki i kar
przechowywane w metalowej puszce pod kamieniami.
znajomych i znanych nazwisk słowackich i polskicl
stawiliśmy także małą karteczkę z datą.
Zapytani, jak nam się szło, odpowiedziałem zgod
prawdą, że dobrze i jestem zachwycony powietrzną
nią. I ekspozycją! Ni.ezapomniane przeżycie!
- A pan Tadeusz nazwał mnie... - zaczęła się ch
aIe w porę szybko zmieniłem temat.
Po zjeździe na Wyżnią długo wędrowaliśmy ju
czwórkę Wołowym Grzbietem aż po Przełęcz pod C
kiem, oczywiście omijając większość turni, bowiem
ce chyliło się ku zachodowi. Po nocy juź dotarliśn
schroniska. Jestem Wojtkowi wdzięczny za tak miła
spodziankę. ,
- A co z partnerką? - zapytał chytrze Leszek.
- Nic. Wypisałem jej pozytywną opinię i oddałen
rownikowi kursu. Udało mi się prywatnym sąmoch
wrócić do Zakopanego.
- Z nią?
- Nie! Z Alą, która czekała na mój powrót w s
nisku.
Zagadałem się i patrząc tylko pod nogi nie zwróciłex
wet uwagi, że deszez przestał padać. Pułap chmur wyr
się podniósł i...
- Spójrz! Śnieg! Jak Boga kocham..:18
Wszystkie okoliczne szezyty, wolne już od mgły, przy-
prószone były delikatnie śniegiem. Kto by się tego spo-
dziewał jeszcze dzisiaj rano?
- Kiedyś o tej porze roku - mówiłem - niosłem pot-
wornie ciężki plecak z ekwipunkiem jaskiniowym. Nie dar-
mo nazwałeś mnie Gąsienica Szerpa Schiele. Żar lał się z
nieba i ledwo dowlokłem się do szałasów na Hali Miętu-
siej, praskając o ziemię nieszczęsny wór. Pot zalewał oczy.
Poprzedniego wieczoru opiłem się piwskiem, stąd też mo-
je nie najlepsze samopoczucie. W szałasie poprosiłem o
słodką żentycę. Była tylko kwaśna. Tym lepiej. Skarżyłem
się na kaca koledze, który ze mną szedł. Rozmowie milczą-
co przysłuchiwał się juhas. W ypiliśmy po dwa czerpaki
i wyjmując pieniądze z kieszeni zapytałem, jak najgorszy
ceper, ile płacę. Juhas chwilę uważnie na nas popatrzył
i zapytał przymilnie:
- Żentyca lepsa od piwa, ni?
Połknąłem haczyk nie wiedząc o tym.
- Pewno, że lepsza!
- To i droksa! - filozoficznie stwierdził juhas.
Jeden-zero - pomyślałem płacąc, jak za najlepszy Pil-
zner. Na odchodne nie wiadomo po co zapytałem go, jaka
będzie jutro pogoda, ot, byle coś powiedzieć. Od wielu dni
królowała upalna jesień.
- Be kurzyć... - bąknął juhas - bo sie owce otrzonsa-
jom... to prawdziućko prowda...
Zły trochę, że mnie "starego górala" nabrał, poczułem się
dobity prognozą pogody. Żaliłem się koledze:
- Moja wina! Po co z nim gadam... Be kurzyć... W ogó-
le ten juhas ,patrzył na mnie, jak na idiotę. Sam idiota,
prawdziućko prowda.
Konając z upału wnieśliśmy plecaki do jaskini i złoży-
liśmy tam sprzęt, po czym nie wstępując już do szałasu
wróciliśmy do Zakopanego, umawiając się na wcześnie ra-
no. Należało donieść następną partię. Kiedy o świcie zas-
pany podszedłem do okna, nie pomogło przecieranie oczu.
Śnieg! Nie do wiary, śnieg! Kilkucentymetrowa warstwa
nadawała Zakopanemu iście zimowy wygląd. Dwa-zero! .-
pomyślałem o juhasie.17
Stara to prawda, że w górach nigdy nic nie w:
a nagłe załamanie pogody może nastąpić nieoczeki
wbrew jakimkolwiek przewidywaniom. Jeśli ch
śnieg, należałoby mieć owce pod ręką i pilnować,
nie otrząsają. Jak dotąd niezawodne są jedynie
które już na kilkanaście godzin przed opadem śnie;
wiają się w pobliżu domostw.
Tak gawędząc przybyliśmy z Leszkiem do schron
Pięcistawach. Przemoczoną do nitki odzież musi
rozwiesić na piecu, paradując w mokrych gaciach p
Teraz dopiero szczękaliśmy z chłodu zębami.
*
Fowróeiłem do pracy przy wykopie. W nierówne;
z kosówką i kamieniem brygada nasza poczynała so
raz lepiej i praca wyraźnie postępowała naprzód. h
Czarniak był z nas zadowolony. Wieczorami długo
"ukwalowalimy" z Józkiem, a kto jak kto, ale Józe
co wspominać i miał o czym mówić! Zamarłą porać
łożyć na przyszły rok. Stary przesąd nakazuje zresz
jakiś odczekać. W rejonie Morskiego Oka jest jeszcze
two wspaniłych i pięknych dróg wspinaczkowych
ezy na całe lata chodzenia.
Któregoś dnia inżynier przyniósł mi przykrą wiać
Pomimo starań z jego strony nie przedłużono mi w
przepustki uprawniającej do przebywania w strefie
granicznej i muszę niestety zrezygnować z pracy tw.
przypuszezalnie znajdę jakąś robotę w Zakopaner
było począć? Mile żegnany przez Józka, Zdziśka,
i Jurka poszedłem z wolna "dołu". Ziołowo-cierpko
posmak miała pożegnalna litworówka i gorzkie to
szyły mi myśli w samotnej wędrówce Doliną Roztoki
tne jesienne chmury przewalały się nad więrchami.
Przyszedł Lesiu Ćwiertniak, powiedział "Pok
i postawił na stole ćwiartkę.
- Wiesz, co to jest klupa? - zapytał.18
- Sam jesteś klupa!
- A klupowanie?
i
I - Nie wiem, skąd mogę wiedzieć.
Więc mi wytłumaczył. Będziemy razem pracować w Reg-
lu przy szacowaniu wartości terenów, które mają być wy-
kupione przez państwo z rąk prywatnych właścicieli. Do-
tyczy to głównie lasów, w których należy obliczyć średni-
cę pni rosnących w nich drzew w zależności od gatunku.
Poniatno?
Teraz całe dni spędzaliśmy wraz z młodym inżynierem
leśnikiem w reglowym lesie, uzbrojeni w wielkie metalowe
"klupy", czyli średnicomierze. Inżynier zajmował w da-
nym odcinku lasu miejsce mniej więcej centralne, a my
planowo i systematycznie podawaliśmy mu wymiary w
centymetrach, które notował.
- Trzydzieści pięć! Pięćdziesiąt! - rozlegały się nasze
okrzyki z różnych stron.
W przerwie obiadowej opowiedziałem sympatycznemu
leśnikowi anegdotkę z czasów mego dzieciństwa. W War-
szawie, rano w Dzień Zaduszny, surowa wobec wnuków
i nadzwyczaj kochana babcia Andzia Schiele, zabierała nas
na Cmentarz Ewangelicki, gdzie siedząc na ławeczce przed
rodzinnym grobowcem w skupieniu spędzała godzinę, wsta-
jąc tylko od czasu do czasu, aby nerwowo poprawić prze-
krzywioną świeczkę czy kwiaty.
W założeniu mieliśmy babci grzecznie w tym towarzy-
szyć, co przez pierwszy kwadrans z trudem nam się udawa-
ło, chyba na skutek onieśmielenia uroczystym nastrojem,
ale po upływie tego czasu nie byliśmy w stanie dłużej
usiedzieć w miejscu. Jako wnuk z Zakopanego, w od-
różnieniu od wnuków warszawskich, należałe.m do popu-
larnego gatunku enfante terrible. I tym razem więc cich-
cem zorganizowałem zabawę, kto znajdzie najstarszego
wiekiem nieboszczyka w okolicy babci.
- Siedemdziesiąt dziewięć! Osiemdziesiąt jeden! - do-
latywały do uszu babci cienkie głosiki.
Zrazu nie zwracała na nie uwagi, rychło pojęła jednak
grzeszny sens zabawy i rygorystycznie ukróciła nieprzy-
stojne na cmentarzu krotochwile. Resztę czasu pokornie19
przestaliśmy przy grobowcu, z czego babcia była b
kontenta. Ale w drodże powrotnej, w przypływie c
wyznałem:
- A jednak dziadzio został wicemistrzem cmentarza!
Przypomniałem sobie o tym jako żywo, wykrzyl
cyfry kwalifikujące mego smreka na co najmniej
cemistrza lasu!
Nieco później inżynier załatwił nam jedną z najmil:
prac w życiu. Przeprowadzaliśmy inwentaryzację limlr
rzańskich, częściowo w Dolinie Rybiego Potoku i w
nie samego Morskiego Oka. Nigdy dotychczas nie przy;
czałem, że rośnie ich tam w sumie około dwóch tysię
niektóre z okazów dochodzą do metra średnicy pnia
naszych obowiązków należało sprawdzenie stanu dz
tków tabliczek, którymi były oznakowane zabytkowe
talogowe egzemplarze, oraz umieszczenie nowych,
szczegółową mapę nanosiło się nowo odkryte skupiska
dych drzewek i tych mniejszych. Z prawdziwą sat5
cją zabezpieczaliśmy te, które wymagały pomocy czł
ka w przetrwaniu.
- Chodź biedulko... podeprzemy cię kamieniem...
Limbowy szlak wiódł dziką, wschodnią stroną st
Czuby, uboczami Opalonego Wierchu, na poboczach l
go i Głębokiego Żlebu oraz po drugiej stronie kotła,
nymi urwiskami na Żabiem w okolicach Żabiego i O
go Żlebu.
Terenem naszej pracy były skalne rumowiska, zł
ka i piargi, jary pełne krzewów i barwnych kwiatów,
i dorodnej paproci, dzikie wykroty z kłodami powal
drzew, potoki, żleby, płaścieńki i upłazki, gąszcze
drzewiny, kępy smukłych świerków i jodły, zvvżev
modrzewi i krwawoczerwonych jarzębin. Połacie ś
młaki, poletka mchów, chaszcze malin i gąszcze bo
i brusznicy. Świat, ponad którym bezgłośnie trze
skrzydełkami unosiły się białe, żółte i szkarłatnoc
motyle. Kolorowy świat jak w bajce.
Limbowe wspinaczki! Nieraz stosować musieliśm5
kurację i nieraz zjeżdżało się na linie umocowanej do
nego bloku, pnia drzewa lub haka taternickiego. Z20
się wprost w uginającym się i obsuwającyrr spod nóg dy-
wanie zieleni i z największym wysiłkiem torowało na oś-
lep drogę, klucząc wśród potężnych wielotonowych rnali-
niaków.
"Ślakując limby" często traciło się całkowicie orienta-
cję i aby ją odzyskać należało wspiąć się na najwyższą w
okolicy wantę. Oczekujący na jakiejś perci inżynier musiał
co pewien czas pohukiwać, abyśmy "na głos" mogli obrać
właściwy kierunek powrotu.
Biada lekkomyślnemu turyście nie obeznanemu z gó-
rami, który by tutaj zabłądził w trudnych warunkach po-
godowych. W naturalnym odruchu szukania na gwałt ra-
tunku zmarłby rychło z wycieńczenia.
Przystawałem z Leszkiem odsapnąć w owych uroczys-
kach skał i labiryncie zwierzęcych traktów, zdając sobie
sprawę, że choćbyśmy chcieli, już nigdy tu po raz drugi
nie trafimy. W samym sercu królestwa niedźwiedzi, ła.ń
i rogaczy, świstaków, rysi, kun, lisów i wiewiórek oraz
rozlicznego ptactwa wyznałem szczerze, że gdybym się
raz jeszcze miał narodzić, to tylko na Podhalu, a pracować
bym w życiu pragnął jako weterynarz lub leśnik. Kiedy
się człowiek głębiej nad tym zastanowi, obie dziedziny ja-
ko kierunki wyższych studiów i dalszego doskonalenia w
zawodzie są w dzisiejszym świecie jakże humanitarne i
pożyteczne.
Leszek był tego samego zdania.
Kopczyki
Hugo przyjeżdżał do Zakopanego przy każdej nada
cej się ukazji. Pracował w warszawskiej redakcji, dla
rej chętnie wyruszał w teren. A terenem były prze
umiłowane Tatry. Z wyjazdów tych wywiązywał si
sze rzetelnie, pisząc interesujące felietony o działa
taternickiej w danym okresie, o jaskiniach, schroni
górskich, Parku Tatrzańskim i samym Zakopanem.
Z chwilą nadejścia telegramu pakowałem do p
sprzęt, odzież wspinaczkową i gromadziłem podsta
żywność na kilka dni. Następną tradycyjną czyn
było powitanie kulawca na dworcu. Podczas wojr
ranny w nogę i pozostał częściowo inwalidą, co nie
strzymywało go przed uprawianiem sportów, a ;
wszystkim. taternictwa. Entuzjazm i bezsprzecznie du
za silnej woli pozwalały przezwyciężać fizyczną d
wość. Wspinał się poprawnie, był może tylko zbyt pc
wy, ale przy odrobini.e wy rozumiałości i poczucia h
partnera szybko wracał do normy.
W górach i jaskiniach poznaliśmy dobrze własn
bostki, wady i zalety, a przede wszystkim tak psycl
jak i fizyczne możli,,ości, i przy praktycznym zastc
niu przyjacielskiej tolerancji mogliśmy z ezystym
niem określić się mianem zgranej dwójki, mając
swym koncie kilka trudnych przejść i wypraw do
Najpoważniesszym mankamentem był zrozumiały
kondycji Hugona. W pracy miesiącami nie miał oka;
wet na dłuższy spacer. Przyjeżdżał po nie przespane
pełen aż niepoważny ch pianów. Z trudem dawał sie22
konać, abyśmy wpierw czysto turystycznie przegonili się
choćby po Reglu. Nie mogłem niestety zastosować kapi-
talnej metody Hajdukiewicza: co najmniej 10 tysięcy met-
rów różnicy wzniesień w nogach przed pierwszą w
sezonie wspinaczką! Dla przykładu, Kuźnice - Hala
Gąsienicowa 500 metrów, Gąsienicowa - Kościelec 600
metrów, Zakopane - Gubałówka 300 metrów. Ważne
i moralnie obowiązujące zastrzeżenie: choćby jeden kieli-
szek, jeden niewinny kufel piwa przekreślały automatycz-
nie cały dotychczasowy dorobek i należało zaczynać od po-.
czątku !
Oczywiście Hugo nie dysponował wystarczającym na
tego rodzaju trening czasem, dochodziło więc do kompromi-
su i na pierwszy ogień po obowiązkowym dłuższym space-
rze wybierałem krótkie drogi wspinaczkowe w skali naj-
wyżej "nieco trudnej", wyjątkowo "dość trudnej".
Tak to wyglądało i tym razem. Poszliśmy z Toporowej
Cyrhli przez Psią Trawkę i Po'.anę Waksmundzką do Roz-
toki, a wieczorem do Morskiego Oka. Co za przeżycie być
aż przestraszonym i zafascynowanym jednocześnie świad-
kiem misterium rykowiska jeleni! Byki ryczały z giębi no-
cy wyzywająco groźnie i triumfująco, ałe i tęsknie, miłoś-
nie i smutno. Powtarzane stłumionym echem ryki wzbu-
dzały atawistyczny podziw dla prastarych, niezmiennych
praw natury. Niesamowite.
Ranek. W Tatrach panowała iście złota jesień. Tafla
granatowego jeziora drobno pofałdowana lekkimi podmu-
chami wiatru kolorowo odbijała ciemne zagony kosodrze-
winy, szare języki piargów i pasma żółtaworudych traw.
Z daleka dochodził niepokojący szum potoków.
Z werandy schroniska cały filar północno-wschodniej
ściany Cubryny widoczny był jak na dłoni. Na filarze
tym byłem chyba ze trzy razy i drogę znałem na pamięć.
Hugo szedł po raz pierwszy i ogromnie się cieszył. Duża
różnica wzniesień, bardzo urozmaicona droga, trochę może
za długa, ale za to, czego tam nie ma? Są i skalne ekspo-
nowane kominy, progi, uskoki i płyty, a także strome łany
kosówek, którymi trzeba się przedzierać, są nachylone
piarżysto-trawiaste stoki, są nawet drzewka jarzębiny, a w23
górnej części za prawym skrajem Wielkiej Galerii Ci
skiej ciągnie się długa najeżona blokami Iitego
grzęda o charakterze grani. A przy tym wszystkim
jest tylko "dosyć trudna" w dodatku z możliwościa
wirowania i wyboru dogodnych wariantów. Z cał
drogi roztacza się wspaniały widok na północ z tafh
skiego Oka u samego dołu. Cieszy i aź podnieca myśl
przyjemnej wycieczce!
Schronisko opuściliśmy bardzo wcześnie. Chłodny
nek zastał nas maszerujących miarowo ścieżką, któr
bawem zostawiliśmy schodząc wśród ogromnych m;
ków do wylotu Żlebu pod Mnichem. Trawy i krzewy
wek pokryte były szronem. Beżchmurne niebo w
piękny dzień. Przejmujący chłód ciągnący od skały i
nie pozwolił dłużej zatrzymywać się w miejscu. Pro
słońca jeszcze tu ńie docierały.
Związaliśmy się podwójną schizalową zjazd6wk
czym rozdzieliłem sprzęt. Następnie klepnąłem w
Hugona, później porozumiewawczo szorstką zimną
i ruszyłem w górę długim skośnym trawiastym :
dem. Już po godzinie zauwaźyłem, że Hugo idzie zn
wolniej i mniej sprawnie niż zazwyczaj, zbyt ezęs
przystaje długo odpoczywając. Zmniejszyłem tempo c
nimum. Przy okazji przekazania wybitych haków
rzałem mu się bliżej i stwierdziłem, że jest blady i v
da na zmęczonego. Zaproponowałem powrót, obi
powtórzenie filaru za dzień, dwa. Uparł się jednak,
chwilowa tylko niedyspozycja i zaraz poczuje się :
Prosił tak żarliwie, aby nie przerywać wymarzonej
że uległem pomimo zaniepokojenia zmianą koloru
Niepostrzeżenie roztaczający się nad nami błękit pr2
monotonnie szarą barwę. Wyraźnie też pochłodniało,
dobrze.
Bez pośpiechu posuwaliśmy się w górę, wyciąg z
ciągiem. Pod pionowym uskokiem skalnym zaczęło
zrazu drobnym kapuśniaczkiem, później deszcz ro:
się na dobre. Zszarzało całe otoczenie i zrobiło się
zimno. Nałożyliśmy sk.afandry.
Droga wiodła z prawej strony uskoku krótkim ti24
sem do stóp stromego, eksponowanego komina-rynny. Pły-
nęły nim stróżki lodowatej wody. Zgrabiałymi rękoma
klarowałem mokre i sztywne liny. Wbiłem wycior i przy-
pętliłem doń Hugona. Z jednym hakiem przelotowym w
połowie komina założyłem na wygodnej górnej platformie
stanowisko i ściągnąłem partnera. Wygląd Hugona nie
nastrajał pocieszająco. Przemoczony, zziębnięty, o szarej
twarzy przyznał się do torsji, bólu głowy i brzucha.
- Frajer jesteś, Hugo - mówiłem z troskliwym wyrzu-
tem - dlaczego nie powiedziałeś od razu, teraz nie ma
sensu zjeżdżać taki kawał drogi, bo zabrałoby nam to wię-
cej czasu i trudu niż wydostanie się na Galerię i zejście
szlakiem z Hinczowej Przełęczy do Doliny za Mnichem.
- Cholera, musiałem się czymś struć, może nawet tą
wczorajszą konserwą, której ty nie chciałeś jeść przed no-
cą.
Zmusiłem go do wypicia paru łyków ciepłej jeszcze ka-
wy z termosu. Zapewnił jednak, że czuje się na siłach iść
dalej do Galerii, byle nie szybko. Ruszyliśmy więc.
Padał deszcz ze śniegiem. Nie wiedzieć kiedy otoczyła
nas mgła. Zerwał się wiatr. Do czorta z taką pogodą! Co
za pech! Któż mógł się spodziewać śniegu akurat dzisiaj?!
Czas drogi obliczyliśmy na nie więcej niż sześć godzin,
a upłynęły już cztery. Nie mogłem nic na to poradzić. Nie
wolno mi było forsować chorego przyjaciala. Zostawiłem
niewidoczny wierzchołek Zwornikowej Turni po lewej i
długimi zakosami w traiasto-skalnym terenie mozolnie
pięliśmy się na lotnej asekuracji w górę pośród szalejącej
już śnieżycy, która wkrótce przemieniła się w praw dziwą
nawałnicę. Gdyby nie stan Hugona, niespodziewaną za-
mieć można by potraktować jako jeszcze jedną przygodę w
górach, chociaż tego rodzaju przygody nie wolno lekcewa-
żyć! Kroniki tatrzańskie notowały nawet wypadki zgonów
z wycieńczenia w warunkach bardzo podobnych do naszych
obecnie.
Ośnieżeni od stóp do głów, z kapturami związanymi pod
nosem i pagórkiem śniegu na plecach, szliśmy na oślep
być może nadrabiając drogi. Nie pozwalałem Hugonowi
dłużej przystawać. Sytuacja mogła i na pewno oddziały-
IZ5
wała deorymująco, a najbardziej obawiałem się obja
zobojętnienia i apatii. Nie bez znaczenia było też nii
pieczeństwo przechłodzenia. Nie mieliśmy przecież ci
bielizny ani rękawiczek i pozostawienia tych ostatnicl
mogłem sobie darować. PodstaHowym więc zadaniem
się uchronienie rąk przed odmrożeniem, gdyż skóx
buty, wibramy i wełniane skarpety dostatecznie chr
stopy.
Martwiły mnie torsje Hugona. Kiedyś na niezbyt tri
na szczęście południowej ścianie Kozich Czub spo?
mnie podobne sensacje. Sądziłem, że są to skutki v
tego na czczo kwaśnego mleka w schronisku w Pięciu
wach. Dopiero Hajdukiewicz zbadawszy mnie na ja
półce stwierdził ostre zapalenie wyrostka robaczko
i jeszcze tego samego dnia byłem operowany w szl
zakopiańskim, a chirurg powiedział, że jednodniowe 2
wie opóźnienie mogło grozić komplikacjami.
Nic więc dziwnego, że czułem się winny. Dlaczeg
zawróciłem! Teraz rzeczywiście jest już za późno i po;
wało tylko odnaleźć zejście z Galerii do Małej Galeri
bryńskiej i dalej szlak w górę na Plecy Mnichowe
byłem pewien, czy będzie to takie proste. Czy Hugc
trwa? Jeśli nie? Oczywiście zostawię go maksymaln:
bezpieczonego w odzież w osłoniętym miejscu i zej
pomoc. Ale czy nie lepiej, żeby był w ruchu? Chyb;
Tymczasem jednak osiągnęliśmy dopiero, jak mi si
dawało, jedno z siodełek w grańce za Zwornikową T
Otaczająca zamieć, kilkucentymetrow^a warstwa n
go śniegu, zimno i całkowity brak widoczności - ws:
to utrudniało mi odnalezienie drogi, którą by móg:
piecznie zejść chory przyjaciel. Hugo wyraźnie słabł.
Kluczyłem dalej. Co za żywioł! Wirowało i kłębi
wokół istne piekło! Świadomie nie przystawałem ji
na chwilę, z wyjątkiem asekurowania Hugona na ba
stromych progach, nie chciałem bowiem, abyśmy w;
z rytmu.
Chyba gdzieś po godzinie domyśliłem się, że jes
wreszcie na Wielkiej Galerii, najprawdopodobniej ;
prawej dolnej stronie. Z rosnącym niepokojem spo2ó
łem na zegarek. No tak, za godzinę, półtorej zacznie się
ściemniać. Muszę więc jak najszybciej znaleźć zejście. O
ryzyku jakiejkowiek drogi na przełaj czy na skróty nie
chciałem nawet myśleć. Odpada.
Nieco wyżej powinien przebiegać szlak z Hińczowej
Przełęczy. Jak go jednak odnaleźć? Trudno, będę szukał,
dopóki nie znajdę! Może wreszcie poznam teren! Po raz
pierwszy w czasie tej wędrówki zacząłem się denerwować
własną bezsilnością. Żeby się choć trochę na chwilę roz-
jaśniło! Hugo sprawiał wrażenie całkowicie wycieńczonego.
Fod osłoną dużego kamienia wyciągnąłem z zaśnieżonych
plecaków żywność i próbowałem zmusić go do jedzenia,
ale wypił jedynie resztki chłodnej kawy. Dobrze, że mie-
liśmy z sobą sporo kostek cukru, napełniłem więc nimi
kieszenie na piersiach.
Ciągłe rozcieranie i zacieranie zmarzniętych rąk stało
się męczącą czynnością, a ból niekiedy był nie do zniesie-
nia. Mocno zaciśnięte grzaliśmy w kieszeniach.
- Żeby się choć na chwilę przejaśniło - marzyłem
głośno i w duchu. Kiedy spojrzałem, że Hugo bezwolnie
usiadł opierając się o kamień, przestraszyłem się nie na
żarty. Zamierzał dłużej wypocząć, a mnie rosił, bym po-
szedł dalej sam poszukać zejścia. Zmusiłem się do ode-
grania małej komedii móv,iąc z wielką pewnością siebie
i pogardliwie lekceważąco o łatwym zejściu do schronis-
ka, w którym stawiam dobrą wódkę. A ta go z pewnością
od razu wyleczy. Niestety nie osiągnąłem zamierzonego
celu. Prawie siłą udało mi się namówić go do jeszcze tyl-
ko kilku minut drogi w górę, gdzie musi być poszuki-a-
ny szlak! Tylko dziesięć minut w górę! Pamiętałem, że te-
ren jest tu bardzo zdradliwy, a przy mokrym śniegu wręcz
niebezpieczny, nie miałem więc innego wyjścia, jak szukać
dalej w górze. Stok nachylony w prawo nawet na tak
krótki dystans wyglądał nieprzyjemnie. W żadnym wy-
padku nie wolno mi ryzykować schodzenia na wariata,
nie wiedząc gdzie jestem. Wystarczy poślizgnąć się i zle-
cieć z zaledwie kilkumetrowego progu, aby połamać
ręce i nogi. A co wtedy? Wolałem nie myśleć. A więc ru-
szamy w górę, Hugo! Nic się nie trap!27
Nagle niespodziewanie wichura jak gdyby przycic
i zaczaiła się przed kolejnym atakiem, a widoczność
prawiła się na tyle, że serce zabiło mi mocniej! Kopc2
Obsypany śniegiem, najprawdziwszy, żywą ludzką r
misternie z pomniejszych kamieni wzniesiony kopc2
A opodal w prawo w dół drugi! Hugo! Kopczyki! Pop
tam! I tam na prawo! To wspaniale! Hugo jesteśmy w
mu!
Nie było chwili do stracenia. Stale na lotnej asekur
z młotkami w roli czekanów, ostrożnie, ale z radością sc
dziliśmy stromym skałkowo-kamienistym stokiem. Cie
warstwa śniegu niebywale utrudniała zejście, ale już
tym nie martwiłem. Nie martwił się także Hugo. T
błyszczące z gorączki oczy śmiały się prawie. Odzyskał
nieco humor i siły sądząc po ruchach. To dobrze.
Niekiedy gubiliśmy kopczyki, ale na krótko. Ktoś do
ktoś życzliwy, ktoś znający góry mądrze wytyczył s;
Najlogiczniejszy i najbezpieczniejszy, właśnie z myślą o
cy, mgle, burzy czy śnieżycy. Właśnie dla niepewnych
szej drogi, dla zagubionych. Jakże wiecznie piękne sa
gendy o dobrych opiekuńczych duchach gór. Wyłani
się z kurniawy kolejne kamienne drogowskazy przywl
ły spokój i optymizm. Hugonowi przywróciły niewa
wie siły, a już sądziłem, że nie będzie zdolny do da
drogi.
W Małej Galerii zgubiliśmy kopczyki, ale wiedzi
już, gdzie jestem. Na wszelki wypadek trzymałem się
liwie blisko piargów popod ścianą, wiedząc że długi sH
ty zachód wyprowadzi nas poza Mnich. Trawers piarży;
stokiem dłużył się i znów nie byłem pewien, czy je
już u stóp podejścia w kierunku Zadniej Galerii. U
bienie terenu dezorientowało. A może wyszliśmy p
zachód, teren tu tak bardzo nachylony. Spoglądałem v
rę, skąd wiatr ze śniegiem wiał prosto w twarz. Wi
ność nie przekraczała nadal kilkunastu, może dwudz
pięciu metrów. I był już zmrok. Powrócił ze zdwojon
łą niepokój. Z trudem zmuszałem się do opanowanis
rastającego zdenerwowania. Dobrze, że Hugo nie mógł
dzieć, co czuję. Nie! Dalej w górę nie ma już sens
i28
pchać, należy raczej trawersować... ale pewien tego nie
byłem...
I po raz drugi uratował nas dostrzeżony przeze mnie
kopczyk! Do ostatka nie wierzyłem, dopóki nie dotknąłem
go sinymi rękami. Autentyczny zgrabny kopczyk! I oczy-
wiście niedaleko drugi!
Po pół godzinie wyprowadziły nas na Plecy Mnichowe.
Zejście do znakowanej ścieżki biegnące z Wrót Chałubiń-
skiego okazało się trudniejsze w ciemnościach, niż przy-
puszczałem, ale wierne kopczyki towarzyszyły nam w bar-
dzo powolnej drodze. Hugo znów wyraźnie słabł. Wróciły
męczące torsje i skarżył się na boleści.
Niżej słabły porywy wiatru, padał deszcz ze śniegiem, a
mgła z wolna ustępowała. Na szerokiej wygodnej ścież-
ce mogłem wreszcie pomagać mu iść, trzymając pod rękę.
Pierwszej pomocy udzielił mu znajomy dyżurny ratow-
nik, zaniepokojony przedłużającym się czasem naszego
gowrotu. Dziwił się, że nie zaróciliśmy przy pierwszych
objawach złego samopoczucia Hugona, nie mówiąc już o
załamaniu pogody. Przyznawałem rację. A no, jeszcze jed-
na nauczka na przyszłość. Tak postępować w górach nie
wolno. Choćby się świetnie znało drogę.
Szczęśliwie udało się nam wrócić do Zakopariego pry-
watnym samochodem, który podwiózł Hugona prosto do
szpitala. Zatrzymano go tam. Odwiedziłem go nazajutrz.
Był poważnie chory i osłabiony. Siedziałem przy jego
łóżku, a za oknami padał bez chwili przerwy śnieg. Już
drugą dobę...
- Aleś ty miał szczęście z tymi kopcżykami! - mó-
wił. - Nie bardzo zresztą pamiętam zejście, nie wiem tak-
że, jak długo ono trwało. Dostałem masę zastrzyków i le-
karstw, lekarze sądzą, że to silne zatrucie często powodu-
jące utratę przytomności, dzięki, żeś mnie sprowadził.
- To nie ja, Hugo - to kopczyki nas prowadziły.
- Kochane kopczyki - uśmiechał się.
- Masz rację...
- Ale na filar pójdziemy! Zaraz na' wiosnę... no... la-
tem!
- Pójdziemy Hugo, na pewno.-VGspinaczki po chmurach 129
Po kilku dniach wrócił do Warszawy. Odprowad:
go na dworzec. Rożpogodzilo się już, a góry wyglądał;
wielkanocna babka, szereg babek obsypanych suto
kim cukrem. Ich biel aż razila oczy.
Na filar nie poszliśmy już nigdy. Wiosną nadeszła
giczna wiadomość o samobójstwie Hugona. Często 0
myślę. I o tamtych chwilach na Galerii Cubryńskiej.
lę także o kopczykach. O tym pierwszym zauważc
w króciutkiej przerwie śnieżnej zawiei.
Aż natarczywie nasuwają się myśli i porównania. C
i nasze życie wytyczone bylo niewidzialnymi ko
kami? Nloże najtrudniej jest odnaleźć ów pierwszy,
ważniejszy, własny kopczyk, znaczący początek drogi,
rą zgubiliśmy? Może tylko niewielu z nas go potrafi o
kać w chwili rozjaśnienia, kiedy ukazuje się choć
przestrzeni wolnej od zamieci? Może ludzie daremnie
kający swego kopczyka - drogowskazu w zamęcie
bistego życia - błądzą coraz bardziej, coraz bezna
niej, coraz bliżej absolutniej przepaści? Cóż możemy
dzieć o istnieniu kopczyków na bezdrożach, bez
wytyczonego szlaku? Kopczykach wiodących do życia
dziei, do wyraźnej drogi prowadzącej w przyszłość,
tej do nikąd, do nicości...
Przeoczy ł Hugo swój kopczyk, przeoczył...
W rok później przez kilka dni mieszkałem na Hal:
sienicowej. Jurek z Helą zeszli do Zakopanego. O;
dzień ich urlopu spędziliśmy w Dolinie Pańszczyc
przejściu krótkiej, ciekawej, bardzo trudnej drogi
ojca, na północnej ścianie lIałej Buczynowej Turni.
Był letni wieczór. Prawie niezauważeni zjawili :
schronisku koledzy i znajomi z Zakopanego, aby sz
na stojąco wypić szklankę herbaty przed dalszą droga
łączyłem do nich.30
Zachodzące słońce oświetlało już tylko same wierzchołki
i granie, różowiąc je pastelowo, czym wyżej, tym intensyw-
niej. Hen, w górze jak gdyby paliły się góry. 1V'iżej urwiste
ściany były szare, ponure. Jeszcze niżej w żlebach i kot-
łach, w stokach poprzetykanych turniczkami, czaił się z
minuty ra minutę gęstniejący mrok. Wieczór zapadał szyb-
ko. Ciepłe podmuchy halnego niosły urywany szum poto-
ków. Tafia leżącego w dole Czarnego Stawu - pomarszczo-
na nieregularnymi mato ymi plamami, spra,iającymi
wrażenie idealnie gładkich - przybrala barwę czarną jak
smoła.
U stóp stromego, groźnie yglądającego Żlebu Dre-
ge'a, ograniczonego ciosanymi ścianami litej granitowej
skały, dnem usłanym rumowiskiem piargów i wielkich ma-
liniaków, wolno, lecz bez przystanku, krok za krokiem,
klucząc wśród kamieni, posuwał się wąż sylwetek ludz-
kich, obładowanych plecakami.
Tatrzańskie Pogotowie Ratunkowe było w akcji. W ich
milczącym, rytmicznym marszu w górę było coś nieustę-
pliwego. Czasem złowieszczo zadudnił blok skalny, cza-
sem poruszył się luźny piarg. 4t'yżej i wyżej w spiętrzają-
cy się żleb posuwał się korowód milczących postaci. Spo-
kojnie, wytrwale, poważnie, uparcie.
Z ruchów. ze sposobu poruszania się bez cienia zawaha-
nia, z szybkością, z jaką zdobywali wysokość. idąc pozor-
nie wolnym krokiem, z wprawy i zręczności, z jaką prze-
chodzili przez strome złomiska głazów, bez zachwiania i bez
strącania kamieni, wyczuwało się wyraźnie, że nic i nikt
nie jest w stanie zawrócić ich z drogi do obranego celu.
Promienie niewidocznego słońca rozpaliły purpurą
szczyty. Lecz tylko na chwilę. Krótką nieuchwytną chwi--
lę; zanim barwy nie zaczęły gasnąć, pokrywając góry
rdzawą poświatą o subtelnym, z lekka fioletowym odcie-
niu. Wreszcie wszystko niepostrzeżenie zmatowiało i gó-
ry oblekły się głębokim nieprzyjaznym cieniem.
U podnóża wysokiego pionowego progu, w miejscu gdze
piargi podchodzą najwyżej pod żleb, grupka idących
zatrzymała się na chwilę i szybko przystąpiono do akcji.
Rzeczowo, spokojnie kierował nią Tadeusz Pawłowski. W31
skupieniu rozwijano liny, rozdzielano liczny sprzęt,
wiedzieć kiedy pierwsza dwójka rozpoczęła wspin
Niebawem dał się słyszeć nieco stłumiony, twardy, gs
stuk wbijanych haków, które w miarę uderzeń m
dźwięczały charakterystycznym coraz wyższym, czya
metalicznie wibrującym odgłosem, natychmiast powt
nym przez echa żlebu. Sypały się gdzieś drobne kam:
I znów stuk młotka. Nie widzimy już zakładających
czówkę. Wyruszyła następna dwójka ze sprzętem. :
stępna.
Upływały minuty oczekiwania. Trafili? Znaleźli'
pewno. Pozostali odpoczywają rozmawiając półgłosem
kładamy skafandry. W źlebie panuje przejmujący
i wilgoć. Ciepłe fale wiatru tu już nie dochodzą. P
papierosy.' Czas dłuży się. Co chwilę spoglądamy
chowo w górę. . Nic, cisza. Stoimy w rodzaju nyży pol
okapem zabezpieczającym nas przed ewentualnie s
jącymi kamieniami.
Z wysoka, z bardzo wysoka, zawieszony na dwu 1:
obniża się powoli zawinięty w brezent i siatkę m
człowiek. Eskortujący ratownicy ostrożnie pomagajs
żać zwłoki, pilnując, by nie obijały się o ścianę. Prz
jemy je w nyży. Zabrano górom ich ofiarę i natycl
dwóch ratowników, nie czekając na resztę, unosi ją s
w dół. Teraz sypią się głośno piargi, lecą kamienie,
tem wtórując odgłosom wybijanych ze żlebu haków
budził się wielki żleb ze skamieniałej martwoty. Je
zupełnie ciemno.
Pierwsi ratownicy schodzą w dół, zdawać by się
na oślep. Jest coś przejmującego w pośpiechu, z jakirr
szą śmiertelnie zmaltretowane ciało w dół, byle da:
miejsca, gdzie spoczęło po straszliwym upadku.
W drodze powrotnej grupa ludzi rozciąga się. O;
po zwinięciu lin i spakowaniu sprzętu, szybko schoc
resztą. W kilkanaście minut wszyscy gromadzą s
ścieżce wyniosłej ponad ciemną powierzchnią zast
stawu. Delikatnie złożono w kosodrzewinie wątłe
Szczelnie omotane w siatce noszy "bambusa" wyda
bardzo małe i przypomina kokon górskiego motyla.
isz
lę odpoczywamy. Grupkę ludzi niewidocznych prawie w
mroku otacza olbrzymi amfiteatr gór. Poszarpana linia
grani rysuje się na tIe nieco jaśniejszego, rozgwieżdżone-
go nieba. Noc jest ciepła, bezksiężycowa. Wokół panuje
majestatyczna cisza. Wieczne trwanie gór wobec krótko-
trwałości bezbronnego ciała ludzkiego ma niesamowitą wy-
mowę. Bezmiar ich potęgi i cisza, tak, śmiertelna cisza, i
jest jakby hołdem gór dla ich słabej ofiary.
Ruszamy. W splątanym grubymi korzeniami kosodrze-
winy mrocznym tunelu ścieżki, usłanej sterczącymi kamie-
niami, idący z przodu "bambusa" potknął się omal nie
gadając. Z ust wyrwało się potoczne przekleństwo.
- Można nogi połamać w tych ciemnościach - narzekał
jeszcze.
- Nie klnij przy dziewczynie - powiedział normal-
nym, spokojnym głosem Romek Hoły. Brzmiało to jak
koleżeńska prośba.
- Przecież martwa, nie słyszy... - odparł po chwili idą-
i
cy z przodu, także spokojnym głosem i jak gdyby uspra-
wiedliwiająco.
- Skąd wiesz? - powiedział z westchnieniem Romek. '
Nikt już nie odezwał się więcej na ten temat. Maszero-
waliśmy prawie nie rozmawiając. Tak samo, bez zbędnych
słów, zamienialiśmy się przy "bambusie". Moja zmiana
wypadała zawsze z młodym Wojtkiem Wawrytką.
Idąc myślałem: młoda dziewczyno, nie znaliśmy ciebie
ani ty nas nie znałaś. Tu nikt z nas ciebie nie wini, a tylk
szczerze żałuje. Nie znałaś gór, które cię oczarowały i urze-
kły. Właśnie my potrafimy to ocenić i uszanować. Cóż,
I
byłaś zbyt lekkomyślna, nie można w górach schodzić na
skróty bez ścieżki... I
Zamigotały latarki. Na wąskiej tatrzańskiej perci ufor-
mował się w ciemnościach kondukt. Ruszył ku dolinom.
Wśród gęstej kosówki brzegiem milczącego stawu, popod
turniami Kościelca i ponad doliną, gdzie szumią potoki,
stromym zboczem, poprzez przełęcze i uhrocia, uśpionymi
halami, kwiecistymi łąkami i dostojnym lasem świerko- `
wym szedł miarowym krokiem, twój, nieznana dziewczy-
no, taternicki. nocny pogrzeb.33
Przyjechał z Warszawy stryj Aleksańder, który
swych siedemdziesięciu kilku lat utrzymywał się st
bardzo dobrej kondycji, o czym mogIiśmy się z Les
Dziędzielewiczem naocznie przekonać podczas wspóh
stryjem wyprawy na rydze w Dolinie Miętusiej. N
wiarskiej drodze ponad Waritulami utrafiliśmy na :
ska późnojesiennych, mięsistych tak zwanych zł
rydzów, przy czym udział stryja we wspólnym ż
wcale nie był mniejszy od naszego. Zacieral.iśmy
na myśl o wieczornej uczcie.
W małym schronisku na Przysłopie Miętusiej u 1
Polankówny wspominaliśmy zdarzenia związane z t
ścią Tatr. Namordowałem się solidnie w kilku wypr;
do jaskini Miętusiej i miałem jak żywą w pamięci
nę dowleczenia ciężkiego sprzętu do jaskini, brnąc
żliwie w głębokim po pas śniegu. Leszek mówił o uI
turystycnych wędró vek narciarskich wiszącymi
kami Mułowej i Litworowej.
Wtedy właśnie stryj wspomniał o przypadającej.i
cy swego pierwszego wyjścia na Mnicha. Równe pię
siąt lat temu zabrał go na ten szczyt słynny przew
Klimek Bachleda. Nic dziwnego, że bardzo młody wf
Aleks,ander był ze wspinaczki, i to w towarzystwie ta
nego przewodnika, bardzo dumny i szczęśliwy, tyn
dziej, że Mnich w tym czasie był zdobyty zaledwie
razy, w dodatku przez same sławy taternickie. Zć
wające, ale stryj po tylu latach pamiętał nawet szc
drogi "przez płytę" i zjazd na linie "spod przewii
- Aż się prosi powtórzyć wejście! - zapropono
my.
- A nie będzie kłopotów?... - zastanawiał się
- Jakich? Pójdziemy we trójkę!
- Zgoda, jak jubileusz to jubileusz!
Długo czekaliśmy na pópraw ę pogody, wreszcie
niego dnia pcbytu stryja w Zakopanem warunki r
le się poprawiły, że pomimo chłodu i zachmurzenia3^
ruszy?iśmy autobusem do Morskiego Oka. W schronisku,
u p. Czesława Łapińskiego, jak przystało na prawdziwych
taternikóv, wpisaliśmy w książce drogę, którą zamierza-
liśmy przejść, i godzinę wyjścia. Wtajemniczony Łapiń-
ski serdecznie zapraszał na kaw ę i kie?iszek ?itworówki po
powrocie.
Bez pośpiechu stanęliśmy pod uskokiem szczytowym od
strony Pleców Mnichow,ych. Mżył drebny deszcz, ale uzbro-
jeni w nieprzemaka?ne wiatróki z kapturami i rękawi-
ce nie zamierzaliśmy rezygnow ać z dalszej drogi. Stryj
szedł związany w środku. Na śl.iskiej nieco płycie
musieliśmy zachować daleko idącą ostrożność. U miej-
scu, z którego do bloku szczytowego było za?edwie ki?ka
metrów, odpoczywa?iśmy skuleni we trójkę. Padał deszcz
ze śniegiem. Dziwnie w olne sypały się z szarego nieba du-
że, bardze duże płatki. IvTożna było wybrać jakiś i przez
długi czas śledić jego spokojny lot. Najmniejszy powiew
nie zakłócał uroczystej chwili samotnej wspinaczki sta-
rego wygi, który w s:vym życiu przebył setki dróg wspi-
naczkowych całych Tatr.
Po chwili dopiero doszliśmy do siedzącej na b?oku ska?-
nym przygarbionej i przysypanej z lekka śniegiem syl-
etki. Zsunął z głowy kaptur i w zamyśłeniu mi?cząco spo-
g?ądał na dobrze widoczne poprzez padający śnieg jezio-
ro hen w dole.
- Tak góry pragną uczcić biułym śniegiem pana białe
włosy - powiedział Leszek.
Topniejące na policzkach starego człowieka płatki wi?-
gotniały, sprawiając wrażenie spływających kropel łez...
W drodze powrotnej spotkaliśmy grupkę ludzi i kape-
?ę góralską. Wyszli ze schroniska na spotkanie ze stry-
jem, który wzruszony milcząco dziękował za tak miły ob-
jaw serdeczności i pamięci. Wiem, że stryj A?eksander wró-
cił do VVarszawy szczęśiiwy. Piękne to było pożegnanie z
ukochanymi górami.
Niżna Kasprowa
Rozległy Regiel tatrzański nęcił tajemniczością i po
dzał wyobraźnię legendami związanymi z każdą z l
nych dolin i dolinek. W młodości spędzałem długie go
ny na nie kończących się włóczęgach. Regle kusiły. V
z kolegami szkolnymi, gnany nieokreśloną i nie zaspok
ną ciekawością, błądziłem na przełaj stromymi stok
gęstych lasów, zarośniętymi jarami i wąwozami pełn
powalanych pni. Drogi nasze wiodły trudno dostępn
skalnymi progami czynnych i wyschniętych potoków,
łaciami splątanej kosówki, zdradliwie kruchymi turnic.
mi wapiennymi w ciągłym niecierpliwym poszukiw
czegoś nowego i nieznanego.
Z nabożnym lękiem dotykałem pakrytych mchem
gicznych znaków poszukiwaczy skarbów, znaków ju
kich, ledwo widocznych wykutych w skale cyfr. Zaga
wość starych, częściowo zawalonych sztolni hawiars
bojaźliwie nęciła, a otwory jaskiń przyprawiały o pod
cający niepokój. Jakżeż lubiłem czytać i słuchać leger
ukrytych "kotlikach" zbójnickich, strzeżonych przez za
cia, złe strzygonie, mamiące leśnice, uwodzicielskie
ny wadne i okrutne dziwożony.
Nieco później, już w gimnazjum, kiedy w góry zaczs
chodzić z ojcem, poznając skalne szlaki Orlej Perci i śr
ne granie Tatr Zachodnich, wzrosło zainteresowanie
teraturą tatrzańską. W domu, łowiąc chciwie każde sł
przysłuchiwałem się rozmowom o górach ludzi całym36
ciem i twórczością związanych z Tatrami. W miejsce poszu-
kiwania "katolików" narodziła się ambicja wyczynu tater-
nickiego.
Dobrze pamiętam dzień, gdy wraz z kolegą zawędrowa-
łem na Halę Kasprową Niżną. Siedząc na wielkich obłych
kamieniach, pomiędzy którymi płynęła lodawata czysta
woda, obryzgując nas rozpylonymi kropelkami, musieliś-
my krzyczeć, aby móc się słyszeć.
- To nie jest źródło - wołał kolega - to wielka, nie-
znana grota, w której w noc świętojańską na ogromnym
jeziorze Złota Kaczka znosi szczerozłote jajo! Mówią, że
jeszcze nikt...
Było to na kilka lat przed wojną.
Którejś suchej i mroźnej zimy, już po wojnie, postanowi-
łem znowu wybrać się do groty, tym razem z zamia-
rem sforsowania studni górnej kondygnacji. Przy za-
lanym wodą korytarzu prowadzącym do studni na pla-
nie jaskini Stefana Zwolińskiego widniał znak zapytania.
Do studni tej zaglądałem już raz, ale z braku konieczne-
go sprzętu musiałem zaniechać dalszej drogi.
Od Niżnej Kasprowej rozpoczął się mój wieloletni okres
dziesiątków wypraw do kilkunastu z bardziej znanych grot
i innych znanych tylko nielicznym lub wreszcie znanych
tylko nam, to jest członkom Zakopiańskiej Sekcji Jaski-
niowej PTT.
Skala trudności tych grot była' często nieporównanie
większa od Niżnej, ale Niżna właśnic pozostawiła tyle
miłych wspomnień, że zawsze chętnie do nich wracam.
P różnych grotach przeżyłem wiele silnych wrażeń i tru-
dów, znoszonych z ogromną cierpliwością i poświęceniem.
Byłem współuczestnikiem kilku sukcesów i znacznie wię-
kszej liczby niepowodzeń w walce z zazdrośnie strzeżonymi
tajemnicami podziemi tatrzańskich.
Z sentymentem wspominam nazwiska koleżanek i kole-37
gbw. Wieczorne zebrania u "Taty" Winiarskiego. 2
na do ostateczności szopa z trudem mogła pomieści
piańskich grotołazów. Przyjazne i mądre rady sen:
ternictwa jaskiniowego i odkrywcy wielu grot,
Zwolińskiego, rady spokojne i rzeczowe wobec
podekscytowanych planów ambitnych zdobyczy.
Nie było funduszy, był za to spontaniczny zapa
urzeczonych podziemnym światem Tatr. Własne
świece i liny, haki, karabinki i młotki. W przybrud
plecakach skromna żywność zabrana z domu. M
spirytusowa była luksusem. Nie mieliśmy hełmów c
nych ani lampek czołowych. ;,Tata" dostarczał anty
obtłuczonych karbidówek i niewiarygodnie utytłar
glinie podartych drelichów, zaklinając siebie i na:
to pierwszej jakości kombinezony, ba, wręcz niep
kalne. lLZiłe, amatorskie czasy niekłamanego romaz
Wspólne, kilkunastoosobowe wycieczki-wyprawy.
nocne z zapalonymi światłami dnem śkalnych wą
Watry pod rozgwieżdżonym chłodnym niebem i
ognia pośród strzelistych turni..Pełne humoru ga
osmoionych szałasach. Niedzieie i święta spędzone
szowaniu w turniach i turniczkach Organów, Zd:
Wąwozie Kraków i Żaru. Tajemnicze narady spisk
u wylotu szczelin, z których "wiało", i długie zam
przy wywierzyskach. Stare gawry niedźwiedzie z r
mi kości. Bezruch zawieszonych u ścian jaskiń śl
nietoperzy. Intrygujący szum podziemnych potoków
dospadów.
Trudne wspinaczki pionowymi progami Ciemniak
ponowane trawersy piarżysto-trawiastymi zachodam
mych ścian. Mozolne, ale i zaciekłe próby przekopa:
w Szczelinie Chochołowskiej, Dziurze i innych grotac
wspomnień kryją ich nazwy: Bystra, Kalacka, 1\'aci
Piarżysta, Jagnięca, Juhaska, Miętusia, Pisana, Zbó,
Zimna, Poszukiw aczy Skarbów, Groby, Dzwonnica,
rowa, Przeziorowa, Za Smrekiem, Obłazkowa, Myln
tawicka, Owcza, Zakosista, Wysoka, Magury i wieh
le innych.38
.
SzczegóIne zainteresowanie Niżną nadawało naszym po-
czynaniom wysoką rangę. Pisali o nięj w 1887 roku Jan
Gwalbert Pawlikowski i w I906 Janusz Chmielowski. Ba-
dali Niżną: Mariusz Zaruski, Józef Oppenheim, Mieczysław
Świerz, Tadeusz Malicki, Konstanty Stecki, Tadeusz i Ste-
fan Zwolińscy.
Największe wrażenie robiła notatka: "Juhasi z poblis-
kiej hali opowiadają o niesłychanej rozciągłości tej gro-
ty: ma ona być połączona podziemnymi przejściami z Gro-
tą Magury, a woda v niej się znajdująca płynąć ma aż ze
Stawów Gąsienicowych." Wystarczyło, abyśmy nie mo-
gli spokojnie spać. W 1929 roku Stefan Zwoliński pisał jesz-
cze: "Nimb tajemniczości, jakim grota jest otoczona, zaw-
dzięcza swej nieprzystępności. Sama natura broni jej przed
nadejściem ciekawych, zalewając wodą przez całą wios-
nę i prawie całe lato. Zdarza się nawet niekiedy, że z ot-
woru jej bije silny strumień."
Na rekonesans "za studnię'' wybrało się nas pięciu. Edek
Winiarski, Kazek Cabała, Leszek Ćwiertniak, Lolek Cha-
bowski i ja. Byliśmy wszyscy taternikami i zakopiańczy-
kami. Edek, senior, szmat życia spędził w podziemiach
tatrzańskich. Słowem, chodząca historia i to chodząca
świetnie!
Aby zyskać na czasie, w Kuźnicach byliśmy o zmroku.
Przyświecał nam księżyc i towarzyszył siarczysty mróz.
Gwiaździste niebo jaśniało zimową poświatą. Bielały wier-
chy. Mrugało światełko Kasprowego. Głośno skrzypiał
śnieg pod stopami. Z przybrzeżnej szczeliny bulgoczącego
pod lodem potoku wszyscy napełnili wodą karbidówki.
Stajemy przed zasypanym lawiną wejściem. Białe pło-
myki Iampek tworzą jasne kręgi na śniegu. Dłuższą chwilę
odgarniamy wejście i ciasnym tunelem zsuwamy się prze-
ciągając plecaki do kom'ory o zlodowaeiałym piargu. Od
razu inny świat! Gęsty las półmetrowych lodowatych sta-
lagmitów sprawia bajkowe wrażenie. Podziwiamy je zbli-
żając płomyki.
Komora wejściowa spełnia rolę przebieralni. Jest z tym39
trochę roboiy i przy okazji sporo kurzu. Brudne g
i przedziwne nakrycia głowy dopełniają maskarady.
gotowania te są czymś w rodzaju aklimatyzacji.
zdoła przystosować się do otaczających ciemności i
niowej scenerii. Musimy się oswoić z bezustanną grą
teł i cieni. Bogato i fantazyjnie ukształtowane ściany
ki, szczeliny, rysy i sklepienia w zależności od zbl
źródła światła ukazują swą rzeźbę jasno i wyraziścii
miarę ruchu natychmiast gasną w ciemności, ust,
miejsca następnym. Mrok kryje się wszędzie i c
każdym kroku. Wyolbrzymione cienie sylwetek lu,
i cienie konturów załomków skainych pełzną po śc:
jak wielkie płaskie pająki, to znów jak szare ćmy
w łukach i wygięciach, by tak szybko, jak się ukazały
nąć i roztopić się w czerni. Dziwnie obco i głucho t
głosy ludzkie. Nieoczekiwanie przeradzają się w d
ce echem huczenie, które roznosi cała jaskinia aż p
widoczne zakamarki, to znowu słowa dochodzą st:
ne, martwe i bezdźwięczne. Skomplikowana akustyk
li złudzeniami. Niekiedy wydaje się, że głos pochodzi
zmierzonej dali, podczas gdy mówiący znajdu;
tuż obok poza załomem, i odwrotnie, wyraźne głosy c
dzą z zadziwiającej odległości. Czasami zaś nie spos
rozumieć się w ogóle.
Przyzwyczajamy się powoli do wilgotnego chłod
pachu groty i owej jedynej w swoim rodzaju podzi
atmosfery. Wreszcie wszystko jest gotowe. A więc z
gę.
Ze dwadzieścia pięć metrów czołgania i chodu w
stanowi dobrą rozgrzewkę. Z ilości mułu, gliny i b,
z zamarzniętą wodą staramy się wywnioskować o
mie wody w całej jaskini. Po stu metrach wygodne
rytarza - chodnika pierwsza salka z bocznymi odnc
Pierwszy próg i pierwsza wspinaczka. ?Ta górnej pl
mie wbijany hak echem niesie metaliczny dźwięk.
camy krótką linę w dół stromego, wysokiego na dw
tra progu. Po kolei zjeżdżamy w "kluczce". Lina poz
ułatwi powrót.
Sala za progiem już imponuje. Światło z trudności40
zuje wysoki strop. Droga wiedzie pod wiszącym mostem
wymytym przez wodę do następnej sali i wkrótce grota
rozwidla się. Nasza droga prowadzi w prawo, hen w górę
do wyższych partii. Wygląda groźnie. Wiążemy się w trójkę
i dwójkę. Ściana jest mokra i śliska, momentami pio-
nowa, dalej przechodzi w stale stromy, całkowicie wyle-
piony gliną szeroki komin, zakończony po kilkunastu met-
rach skośnie w górę niewielką zamuloną platformą. Czeka-
my, aż wszyscy dojdą. Wysoko nad nami widać otwór
górnego korytarza, ale niemożliwy do osiągnięcia bez
sztucznych ułatwień. To nie zmartwienie. Właśnie "cała
przyjemność po naszej stronie" wspinać się słynnym śli-
makiem, bardzo ciasnym, idącym spiralnie i pionowo w gó-
rę! Z plecakiem i karbidówką w ręku wymaga to aż humo-
rystycznej akrobacji. Mocno zaparty kolanami i plecami
zerkam w ciemną ezeluść tej gliniasto-skalnej rury. Od-
padnięcie w spiralny lejek groziłoby poważnymi konsek-
wencjami. Człowiek znalazłby się na samym dnie dolnego
progu, ze trzy co najmniej piętra niżej. Brr... Określenie
"i straszno, i śmieszno" pasuje tu jak ulał. Jeszcze trochę
szamotaniny i jestem na górze. Zaraz potem wyłazi zdysza-
ny, ale zadowolony Lolek. Teraz we dwójkę ściągamy resz-
tę. Nie ma sensu mordować się po kolei, skoro mamy od
tego linę.
Rozglądamy się. Ladnie, ciekawie i groźnie tu. Z dołu
zionie czarna czeluść i poderwany próg, na którym stoimy.
Widać ciasny otwór rury ślimaka, a ponad nami sklepie-
nie dużej sali pomalowane fantazyjnie kolorowymi nacie-
kami, od całkiem bialych i żółtych aż po ciemnobrązowe.
Misterne wzory białego nalotu wapiennego kontrastują z
kompozycjami błotnisto-gliniastych wkwitów i rozlewin.
Szeroki korytarz prowadzi jeszcze nieco w górę i zatrzy-
muje nas pierwsze klopotliwe w obejściu jeziorko. Stale
wysoki korytarz przetykany próżkami i pełen nacieków
wyprowadza na brzeg bardzo glębokiego komina w dół.
I znowu dźwięk wbijanego haka dudni w ciemnościach.
Pierwszy, asekurowany od góry, schodzi kilkanaście met-
rów po Eliskiej skale do dna, a za nim reszta, używając
Iiny jako poręczówki. Zostawiamy ją także. Obniżając41
się ciągle w dół glinianym korytem lądujemy w
okrągłej, oryginalnej salce wypełnionej jasnym
ziarnistym piaskiem. Dokładnie dno glębokiej stud
wyjścia"! Złota Kaczka!
Rozsiadamy się wygodnie w okrągłym piaszczyst
seniku. Dalsze przejście, zgodnie z przypuszczenie
zasypane i trzeba będzie się dopiero przekopać. K
na klęczkach, rękoma, zgarniając piasek za siebie.
my po kolei, z wyjątkiem Edka, któremu "z wieku
du", nie pozwalamy się męczyć. Po pewnym czasie
cemu wystają już tylko gumowe buty. Wypada moj
Włażę do jamy i ustawiam możliwie głęboko karbv
Na leżąco, drążę dłońmi piasek, wypychając go ć
pod piersi i brzuch. Nad głową mam chropowaty
strop. Często, zdyszany odpoczywam. Wiem, że za
przebiję się na drugą stronę. Nie docierają tu gł
zostałych w "Kaczce". Leżę chwilę bez ruchu wsł
w ledwo uchwytne, delikatne dźwięki. Zrazu poje
później łączące się w dysharmoniczne muzyczne t
złudzenia przypominające strojenie instrumentów
orkiestry. Nadzwyczaj subtelne zjawisko. Tłuma
moźna różnicą ciśnień powodującą przepływ po
Ocierające się ziarenka piasku tworzą ową swoistą
kę. Lekki powiew ucisza dźwięki i ręka wśród usy
go piasku natrafia na wolną przestrzeń, z które
już wyraźnie, niemal gasząc płomień lampki.
Wyczołguję się z tuneliku, otrzepuję z piasku i n,
rakach wołam głośno w otwór. Wkrótce ukazuje si
tełko, słyszę stękanie i wyłazi umorusany Kazek. C
da śmiejąc się, że o mały figiel nie doszło do niesz
jako że za mną chciał iść korpulentny Edek, rzeko:
"przetorować drogę". Reszta oczywiście zażegnała t
Ryzyko zaklinowaniaprzejścia na amen było zbyt
- Musiałbyś , samotnie wracać przez Halę Gą:
wą - mówi Kazek.
Mała salka przechodzi ścianką w komin wiodący
rę pod stromy trudny próg. Przechodzi go sprawniE
i reszta korzysta z górnej asekuracji. Skała pokry
nistą mazię jest zdradliwie ślisk.a. Za progiem cią,42
co najmniej stumetrowy wygodny korytarz. Kroki szelesz-
czą dla odmiany w czystym gruboziarnistym żwirze, cho-
ciaż ściany chodnika oblepione są nadal błotem. Odruchowo
szybszym tempem wchodzimy do Sali Rycerskiej.
Przystajemy w milczeniu. Jest wielka jak kościół. Dno
pokryte głazami. Z różnych stron dochodzi odgłos spada-
jących kropel. Różna tonacja plusku kropel wydzwania
powtarzający się rytmicznie powolny motyw. Aby spotę-
gować nastrój, gasimy wszystkie światła i przez moment
bez ruchu wsłuchujemy się w absolutnej ciemności w nie-
realną melodię. Staram się utrwalić w pamięci tę chwilę.
Ulatniający się karbid przywraca do rzeczywistości. Z przy-
jemnością znów słyszę ludzką mowę. Wraz ze światłem
powraca życie. Rozprasza razem z ciemnością nieokreślo-
ną zadumę. Bezpo'srednia, wizualna bliskość ludzi oddala
wrażenie stężałego czasu czarnych sekund, odmierzanych
skalną melodią kropel.
Postanawiamy zatrzymać się ćhwilę. W kilku miejscach
rozmieszczamy krótkie zapalone świeczki. Migotliwe pło-
myki stwarzają uroczysty nastrój. Opuszczając Salę
Rycerską spinaczką przez dwa strome uskoki progów,
przegradzających małą nieckę kryształowo czystej wody,
widzimy w dole nikle ośva;etloną salę, jakby świątynię
przygotowaną do mającego się odbyć misterium bóstw pod-
ziemia. Po drugiej strenie poczarpany strop, do którego
ledwie widocznvch otorów nie dociera nasze światło, ob-
niża się nad jeziorkiem o przezroczystej wodzie. Mamy ze
sobą tylko jedną parę nieprzemakalnych "woderów" dla
Edka. Reszta po prostu rozbiera się mniej lub więcej. Boso,
balansując rękoma, wchodzimy do lodowatej wody. Pod
stropem w połowie j2ziorka trzeba się skulić niemal w kuc-
ki, aby przejść na drugą stronę. Wzburzona powierzchnia
wody ładnie migocze odbitymi błyskarni światełek.
Za jeziorem wznosi się wielka ponura Sala Złomisk z
wysokim stożkiem gruzu. Stożek usłany jest olbrzymimi
głazami. Vt'ielkie rumowisko bloków skalnych, które ru-
nęły z ginącego w mroku sklepienia. W szelki głos, krzyk
czy gwizd, na skutek drżenia znieruchomiałego powietrza,
spowodować może katastrofę. Niektóre z rozłupanych ka-43
mieni mają jaśniejszy odcień, świadczący że spadły
dawno". Sto, pięćset, czy tysiąc lat temu? W jaskin
świadomie unika się głośnych rozmów, w Sali Z
mówimy prawie szeptem. W ostatniej chwili powstr
ję Leszka od "wybicia lufki" z resztką papierosa, p
czasie spostrzegając, źe umyślnie żartuje.
Dalej wśród gruzu droga wiedzie w dół stożka de:
przez otwór do mniejszej komory zalanej wodą. Dr
jeziora nie da się obejść. Rozbieramy się i zanurzE
piersi, unosząc nad głową cały dobytek, brniemy przi
dę, która wydaje się jeszcze zimniejsza niż popr
Wiemy, że temperatura wody wynosi zaledwie plus
stopnie Celsjusza, ma więc prawo zatykać dech w
siach. Ponad progiem, w przeciwległym wysokim
godnym korytarzu, szczękając zębami błagalnie spc
my na Edka. Łyczek "góralskiej herbaty" istotnie
rozgrzewa. Korytarz doprowadza do stóp bardzo d
stromego progu zakończonego przewieszką. Tutaj
czywamy. Jeść! Wszystko jedno, kolację czy śni:
Nic tak nie stawia na nogi, jak gor;łcy bulion z koste
czymy się siedząc na zwojach lin.
Edek opowiada, jak znanym speleologom koledzy
dzili kawał. Przy dojściu do trudno dostępnej jask
żał olbrzymi głaz. Jeden z wtajemniczonych uczes
wyprawy niby przypadkiem zauważył uprzednio c
wykuty znak na głazie. Zeskrobano (zręcznie prz5
dzony) mech i zdumieni grotołazi odczytali napis: ,
mnie". Rozpoczęła się gorączkowa praca. Sprowadzo
botników, którzy okopali głaz pod jakimś zupełr
nym pretekstem. Nazajutrz specjalnyxn dźwigiem i
chami zdołano z trudem głaz unieść i przesunąć. P
giej stronie ezerwoną farbą napisane było jedno
słowo: "Dziękuję". Jak się później okazało, od stror
kini można się było podczołgać pod głaz, napisa
"Dziękuję" i wycofać zasypując wejście.
Zakładamy tu coś w rodzaju bazy. Plan przewid
Edek pozostanie przy studni "Za Golgotą", aby nas
wyciągnąć, a dwie dwójki spróbują iść dalej. Z r
informacji wynika, że jako pierwsi podejmujemy tę44
W drodze do studni pokonujemy wysoki próg nad baz
W górnej bardzo stromej części, boczny ciasny kory-
tarzyk-przełaz wyprowadza ponad przewieszoną partię
progu, wprost do kilkudziesięciometrowego owalnego nis-
kiego chodnika do połowy zalanego wodą. Mamy już dosyć
kąpieli, więc przechodzimy go "na sućho", ale za to kosztem
nadzwyczaj uciążliwego zapierania się nogami o jedną,
a plecami o drugą ścianę nad powierzchnią wody. Stąd żar-
tobliwa nazwa "Golgota". Czoła mamy zroszone, szybkie
oddechy wypełniają korytarz parą z ciężko pracujących
płuc. Wybawienie stanowi skrawek "suchego Iądu", na
którym stłoczeni gromadzimy się nad chyba 10-metrow
studnią z wodą na dnie. Tutaj właśnie szkic Niżnej, Stefa-
na Zwolińskiego, kończy się tylekroć dyskutowanym zna-
kiem zapytania. Co dalej? Snopy światła naszych latarek
omiatają gładkie obrzeża i ciemne lustro wody na
dnie. Widnieje tam coś jakby wnęka tuż ponad wodą.
Kazek wprawnie wiąże się liną w szelki i solidnie ase-
kurowany schodzi w dół. Popuść... popuść... Jeszcze... uwa-
ga, trzymać dobrze... Wisząc na linie w prawie poziomej
pozycji wbija hak w przeciwległą ścianę. Stuk młotka dud-
ni głucho i odbity echem zamiera w ciemnym lochu Gol-
goty. - Uwaga! Popuść! - Chwycił za hak i huśtnął się
na drugą stronę. Szybko przepiął linę przez karabinek.
Głośne: Popuść! Chlapnięcie wody i Kazek ląduje we wnę-
ce.
- Hej! Jest! Jest korytarz!
My na górze, stare konie, cieszymy się jak dzieci! Kle-
piemy po plecach (ostrożnie, by nie wlecieć do studni!)
Panowie! Szlag trafił znak zapytania! Niech żyje Zako-
pane! Na pohybel krakusom!
Tu należy się choć kilka słów wyjaśnienia. Otóż równo-
legle z nami badanie jaskiń tatrzańskich prowadziła
sekcja krakowska, złożona przeważnie ze studentów i na-
ukowców. Oczywiście istniało sportowe współzawodnic-
two, a może i coś więcej. Sukcesy (a było ich dużo)
krakusów odczuwaliśmy jako własne klęski. Niestety
dorównać im mogliśmy jedynie e:tuzjazmem i sprawno-
ścią, nie dysponując ani sprzętem naukowym, ani przygoto-0-Wspinaczki po
chmurach 145
waniem z dziedziny geologii i pokrewnych gałęzi wied:
Bolał i drażnił lekceważący stosunek do naszej dzi
łalności, jakby nie było rodowitych zakopiańczyków i dc
wiadczonych taterników. Za określenie naszych odkry
czych i trudnych wypraw mianem "dzikiej działalnośc
chętnie urządzilibyśmy im "dobrze zorganizowaną" prz
musową kąpiel w którejś z nie znanych im jeszcze stud
Może by doszło do zgody, ale chwilowo wojna trwała.
Krótka narada. Edek przestrzega przed jakąkolwiek le
komyślnością. Powrót nastąpić ma w ciągu dwu godzir. ns
dalej, z godziną tolerancji czasu alarmowego. Zadanie
naszym jest jedynie rekonesans i ocena przydatności prz
szłej specjalnej wyprawy szturmowej. Przedostanie się
Kazka nie przychodzi zbyt gładko i wszyscy lądujemy mo
rzy we wnęce. Jest ciasno, więc na wszelki wypadek wi
żemy się pojedynczymi zjazdówkami, tyle że "na krótk
i następnie wczałgujemy w jeden z dwóch wąskich, rr
krych i błotnistych tunelików-rur.
Pierwsze "kroki w nieznane" wypada mi odbyć nie c
syć, że na czworakach, ale w dodatku w błotnistej gli
zamu2onego kominka w górę, poprzez bajorko z wodą. h
rytarzyk ciągnie się kilkadziesiąt metrów w głąb. Każ
metr przysparza niecierpliwej emocji. Co dalej?! Jest! J
studzienka z wodą, możliwa do przejścia. Za nią grc
rozgałęzia się w różnych kierunkach, niewiadomymi s
le, błotnistymi korytarzami. Odpoczynek. Siadamy w ki
ki w małej ciasnej wnęce głowami dotykając stropu. I
szek mówi nam, że przed chwilą Lolek wołał do nie
"Chodźcie tu wszyscy! Jaka piękna sala!" Właśnie w n
obecnie jesteśmy. A to ci odkrywca!
Dopiero co byłem zgrzany, a już wstrząsają mną dre;
cze. Przemoczoną mam nawet bieliznę, a temperatura
nosi niewiele ponad zero.
Kazek poszedł naprzód "na nosa" jednym z kilku c
gałęzień, które umownie, od biedy, można by określić m.
nem "dalszego ciągu groty" i szybko znikł nam z oc;
Dochodził nas tylko odgłos dudniącego szurania, ale i
w końcu ucichł. Jedynym znakiem, że idzie do przodu, j
zwalniana przez nas metr po metrze lina. Ale i ta po chv46
nieruchomieje. Czyżby miał trudności? Odpoczywa? Może
studnia lub próg? Albo ślepy korytarz? Leszek nie wytrzy-
muje.
- Idę zobaczyć, co się z nim dzieje.
Zostaję z Lolkiem. Medytuję nad ciasnotą tych chod-
ników, pełen złych przeczuć, że zabrnęliśmy w niewłaś-
ciwą odnogę Iub co gorsza, że gąbczasty system pogmatwa-
nych rur stanowi praktycznie koniec groty. Uśmiecham
się w duchu. Leszek powiedział niezbyt apetycznie, że
jesteśmy jak robaki w serze szwajcarskim.
Nareszcie ciszę zakłóca nikły odgłos dalekiego dudnie-
nia. Nadsłuchujemy. Coraz wyraźniej dochodzi charakte-
rystyczny "szurający szmer" ocierającego się o skałę czło-
wieka. Ale głos dobiega z tyłu! Czyżby złudzenie. Nie.
Wyraźnie słyszymy sapiący oddech i stękanie. Edek?!! Nie,
niemożliwe! Cofamy się kilka metrów i zaintrygowani
pochylamy nad szczeliną jednego z korytarzy. W szczeli-
nie błyska raz po raz światełko, robi się coraz widniej,
wreszcie ukazuje się umorusana twarz Kazka. Czekam
chwilę i wołam: A kuku!
- Co ty tu robisz? - pyta zdumiony.
- Jak to co robię?! Czekam tu od godziny!
- A gdzie Leszek? Nic nie rozumiem!
- Bo ja wiem... - mówię - poszedł cię szukać.
- Ladna historia - wzdycha zrezygnowany - tyl2
wysiłku na nic!
- Boś niemądry, dla ciebie byle szparka to już wielki
korytarz, jak dla Lolka. Kiedyś to się źle skończy, mówię
ci.
Kazek z trudem przeciska się do nas, rozwiązuje i ra-
zem idziemy do przodu. Udaje mi się skrzyknąć Leszka,
aby wracał. Wreszcie zrozumiał i woła, że nie może, bo
Kazek go trzyma.
- Kazek jest tutaj!
- A gdzie ma być? - słyszymy, jak Leszek się śmieje.
- Ale nie w Niżnej, tylko razem z nami! - tłumaczę.
Leszek zmuszony jest więc rozwiązać się w braku moż-
ności ściągnięcia liny.47
- Czułem, że tu coś nie gra i nie spieszyłem się - mó-
wi z uśmiechem.
Trudno, Iinę musimy zostawić. Nie mamy już ani czasu,
ani cierpliwości, by ją wydobyć.
Bolą mnie plecy od ciągłego schylania się, jestem poobi-
jany, podrapany, mokry i zziębnięty, umorusany w bło-
cie, jak zresztą wszyscy. Siedzimy nie tyle zniechęceni, co
zawiedzeni, paląc zmięte, wilgotne papierosy. W dyskusji
nad dalszym planem zdania są podzielone. Szczerą weso-
łość wywołują niezbyt poważne marzenia.
- Panowie! Idziemy na przykład górnym kominem dłu-
go, bardzo długo i wygodnie aż do miejsca, gdzie drogę
zamyka murek, zwykły beton nakryty deskami. Wyjmuje
się jedną i co widziem, proszę wycieczki? Piwnicę schro-
niska na Hali Gąsienicowej, a w rogu, nie żadna Złota
Kaczka, tylko gąsior, pękaty gąsior przedniej Iitworów-
ki. fiaj!
AIe nie czas, nie pora, idziemy dalej już wszyscy razem
krętym korytarzykiem, mijamy kolejną studzienkę, do-
syć głęboką, i korytarz zaczyna się obniżać. Z jednej stro-
ny niedobrze, bo należy szukać dróg wiodących w górę,
co do tego nie ma wątpliwości, ale z drugiej strony coraz
częściej napotykane ślady piasku granitowego, błotnistych
nacieków, a naw et białego mleka wapiennego - napawa-
ją nadzieją. Grota zaczyna "ożywiać się", choć ciągle jest
ciasna i błotnista. Ale oto nareszcie interesujący korytarz
i radość! Jesteśmv w salce-sklepieniu. Po tylu ciasnych
przełazach i studzienkach komora robi wrażenie prawdzi-
wej salki. Brodzimy po gliniastym namulisku. W rogu
widnieje wlot do głębokiej studni. Oprócz tego rozwidla-
ją się stąd aż trzy różne odnogi. Dobra nasza! Tylko że
czasu za mało! Niestety musimy wracać. Wypalamy na
ściance datę.
- To dla wnuków! - mówi z udaną zawziętością Le-
szek.
W drodze powrotnej raz tylko przez chwilę nie jesteś-
my pewni drogi, ale własne ślady rozwiewają wątpliwoś-
ci. Sekundy te wystarczyły, aby zrozumieć powagę sytu-
acji, co by było, gdybyśmy całkowicie pobłądzili. O poten-48
cjalnej możliwości nieszczęśliwego wypadku lub choćby
zasłabnięcia nie chcieliśmy w ogóle myśleć. Brr...
Wychylony z podłazu dna studni wołam uradowany do
Edka. Trochę się boczy przydługim wyczekiwaniem, ale
ciekawość bierze górę. "Winda" działa sprawnie. Relacja-
wujemy nieco chaotycznie. Mamy prowizoryczne szkice, bę-
dą przydatne. Nloże nie tyle w nagrodę co z litości Edek
częstuje kubeczkiem gorzały. Nasz wygląd rnógłby roz-
broić każdego.
- Komuście przehandlowali moją wysłużoną linę? -
wypomina.
Wtłaczamy się w Golgotę. Jeszcze tylko fikuśne zejście
z progu i rozgaszczamy się w bazie. Gorąca herbata! Opo-
wiadaniom o etapie "za studnią" nie ma końca. Musi być
dalszy ciąg! To, co zwiedziliśmy pobieżnie, nie powinno
nikogo zrażać, przeciwnie! Coraz wyraźniej rysuje się plan
przyszłej wyprawy. Należałoby także gruntownie prze-
badać partie dolnego ciągu. A nuż niski poziom wody poz-
woli na przejście ostatniego zalanego po strop jeziorka.
Skoro tu już jesteśmy...
Drogę powrotną traktujemy ulgowo, nie spiesząc się. W
zejściu, a raczej w wyjściu z groty, w drodze powrotnej,
konfiguracja jaskini zaskakuje zarówno skalą trudności,
jak i pozornie nowym, innym urzeźbieniem. Niektórych
partii i miejsc się nie pamięta, zostały przeoczone po dro-
dze w głąb. Odkrywamy więc grotę jak gdyby od nowa.
Najprawdopodobniej przyczyną tego zjawiska jest oświet-
lenie i odwrotna kolejność wyeksponowanych fragmen-
tów, widzianych z innej strony.
Z Sali Rycerskiej wąską szczeliną i bardzo stromym
kominem zjeżdżamy kilkanaście metrów w dół do dolnego
ciągu Niżnej, pozostawiając linę. Długim korytarzem-ru-
rą przeciskamy się i brodzimy przez stawki-kałuże. Jed-
na wielka kąpiel! Woda też zmusza nas do odwrotu.
Złotą Kaczkę starannie zasypujemy piaskiem, możli-
wie naturalnie maskując przejście. Niechaj nikt niepo-
wołany nie profanuje Niżnej.
W komorze wejściowej, u wylotu jaskini, po prowizo-
rycznym przepakowaniu sprzętu, bez przebierania, poje-49
dynczo wczołgujemy się w śnieżny tunel, który jest jak
gdyby pomostem w przejściu do normalnego. świata. Na-
reszcie niebo nad nami! Długo wpatruję się w zachód nie-
widocznego już słońca. Siarczysty mróz przenika do szpi~
ku i natychmiast usztywnia mokre ubrania. Zasypujemy
z grubsza wejście. R.eszty dokonają lawinki śnieżne. Nie
gasząc karbidówek idziemy przez las w kierunku szałasów
na poianie.
Ogólna krzątanina. Trzask łamanych sucharów. Już pło-
nie watra. Fruwają iskry i popiół unoszony z dymem draż-
ni oczy. Ogień atawistycznie fascynuje i rozmarza. Paru-
ją porozw,ieszane ubrania. Wysychająca glina ma zapach
groty. Przez sekundę ogarnia mnie uczucie jakże znane
z dzieciństwa po powrocie z tajemniczych wypraw reglo-
wych. "Z tą Złotą Kaczką to bujda!" - mówię koledze
szkolnemu... Z zadumy wyrwał mnie śmiech. To Leszkowi
przy mieszaniu zupy wpadł do garnka kawałek znalezio-
nego w glinie stalaktytu. Po wyłowieniu okaz.ał się o po-
łowę cieńszy. Brązowa zupa "na stalaktycie" pachniała Niż-
ną i smakowała jak rzadko.
Opuszczamy szałas nieco podsuszeni brnąc w głębokim
śniegu. Znów piękna księżycowa noc. Maszerujemy szyb-
ko w milczeniu. Pochłonięty wspomnieniami minionej do-
by chwilowo nie zdaję sobie jeszcze sprawy, że z każdym
krokiem zbliżam się do hałaśliwej codzienności cywilizacji.
Bezpieczne niebo
Halny wiatr pamiętam od dziecka. Drewniana willa w
Zakopanem aż trzeszczała, a nawet z lekka chybotała przy
gwałtowniejszych uderzeniach wichury. Przeważnie gas-
ło światło, w pokojach migotały w przeciągu płomienie
świec, pospiesznie wygaszano ogień pod kuchnią oraz za-
bezpieczano w całym domu okna. Wszyscy byli dziwnie
rozdrażnierai i nam dzieciom udzielał się panujący niepo-
kój. W nocy długo nie mogłem zasnąć wsłuchany w prze-
ciągłe wycie wiatru. Pabliski las huczał. Rano powalone
drzewa i pozrywane druty decydowały często o wolnym
od szkoły dniu.
Jako może 10-letni chłopiec dobrze pamiętam jesienną
wichurę nocną w schronisku przy Morskim Oku i poru-
szenie wywołane śmiertelnym wypadkiem taternickim.
Ze schroniska wyruszyła już pomoc. Stałem przejęty na
ganku w grupie nadsłuchujących ludzi. Pośród nierówno-
miernie skandującego świstu, szumu dalekich potoków i
lasów z groźnej czerni masywu Mięguszowieckich Szczy-
tów halny niósł rozpaczliwy głos wzywający ratunku. Re-
gularny, przejmująco tragiczny krzyk zamierał wraz z wia-
trem, aby za chwilę, złowieszczo poprzedzany narastają-
cym szumem, powrócić z innego kierunku i znów zatracić
się w porywie.
Znacznie później w podobnie rozszalałą czarną noc zgra-
białymi z zimna dłońmi (w górze halny potrafił być lodo-
waty) wbijałem hak na ścianie tatrzańskiej, przygotowując
stanowisko biwakowe. Przez długie godziny wyczeki-51
wania świtu wściekłe huraganowe uderzenia wiatru za-
grażały życiu i napawały lękiem. Dudniły głucho lawiny
kamienne, z przenikliwym odgłosem sypał się piarg. Nad
ranem nawałnica jeszcze się wzmogła! Widok ku północy
był rozległy. Wysza: pywane z przewalających się ponad na-
mi chmur pojedyncze strzępiaste kłęby jak widma gnały w
dół w oczach się rozmazując i niknąc. Na miejsce chmur-
-zjaw nadlatywały następne, wykręcając ulatniające się
mgielne macki.
Obser wowałem je załzawionymi oczami. Co za piekło w
powietrzu! Ale piekielnego zniszczenia może halny doko-
nać niżej, w reglu. Na zboczach lesistej doliny potrafi nag-
łym uderzeniem rozkołysać oba zbocza lasu konarami
drzew ku sobie! W reglowym lesie widziałem już agonię
potężnych smreków wyrywanych z korzeniami, padających
z ogłuszającym łoskotem i trzaskiem łamanych gałęzi!
Niszczycielska siła wiatru budziła grozę! Nawet poszycie,
splątane tysiącami twardych rozległych korzeni wczepio-
nych konwulsyjnie w kamienne podłoże, kołysało się uno-
sząc i opadając, wprost falowało przy kaidym silniejszym
zrywie.
W Zakopanem raczej w wyjątkowycl okolicznościach -
kiedy halny nie niszczy dachów i nie łamie drzew - jego
psoty mogą być nawet zabawne. Potrafi zatrzymać idą-
cego człowieka w pół kroku, szarpiąc ubraniem, aby za mo-
ment znienacka pchnąć podmuchem w plecy, zmuszając
do biegu!
Komicznie wyglądają fruwające po polach poczciwe ku-
ry! Natomiast całe stada pijanych wiatrem wron harcują
wówczas po niebie, ale przy bardzo silnym wietrze ptaki
nie latają.
Ten, kto choć raz przeżył prawdziwy halny wysoko w
górach, może dopiero ocenić furię żywiołu! Nie na darmo
powiadają górale, że z halnym ni ma śpasów! To dziki,
nieokiełznany, groźny wiatr tatrzański!
A tu raptem szybowiec wysoko nad górami!
Od małego wpojony respekt sprawiał, że z trudem
mogłem sobie wyobrazić taktykę takiego lotu, a pilotów
darzyłem niekłamanym podziwem. Gorąco też zapragnąłem52
n s ... .. ..
znaleźć się podczas halnego nad Tatrami. Zanim marze-
nia moje mogły się spełnić, daleką musiałem przejść dro-
gę i wcale niełatwą.
I tak przeleciało nie wiedzieć kiedy wiele mych górskicli
lat. Zmieniły się czasy. Unormowały stosunki międzyludz-
kie, bo i życie zmieniało się na lepsze w trudnej, bardzo
trudnej drodze powojennej odbudowy, przywracania pra-
worządności i stabilizacji.
Nadal uprawiałem czynnie taternictwo i narciarstwo. U-
kazała się pierwsza moja książka wspomnień wojennych
pt. "Spitfire". Regularnie drukowano też wiele mych arty-
kułów i opowiadań w tygodnikach. Liczne spotkania z mło-
dzieżą i prelekcje w zakładach pracy i domach wypoczyn-
kowych sprawiały satysfakcję bezpośredniego kontaktu
z ludźmi, którzy w większości żywo interesowali się dzieja-
mi lotnictwa polskiego w czasie drugiej wojny światowej.
W górach często spotykałem Józka Krzeptowskiego, któ-
ry wraz z młodym Wojtkiem Wawrytką wędrowali z gru-
pami pilotów wojskowych będących na obozach w ośrod-
ku na Groniku. Jakże miło było pogwarzyć z pilotami
najnowocześn.iejszych samolotów. Odpowiadałem na wiele
pytań, mnie także bardzo interesowały ich' współczesne
odczucia lotnicze.
Wybudowałem sobie małe drewniane góralskie miesz-
kanko na poddaszu rodzinnego domu. Pokoiki ze starymi
ludowymi rzeźbami na suficie. Wraz z żoną Krystyną po-
lubiliśmy je. Z okien widocznych jest kilka szczytów Tatr
polskich.
Długo pracowałem nad kolejną książką wspomnień wo-
jennych. Wreszcie w 1966 ukazała się pt. "Blisko nieba".
Zaskoczony byłem żywym oddźwiękiem krytyki prasowej,
która w przychylnych recenzjach skomentowała prawdzi-
wość ujęcia trudnego tematu, tzw. literatury faktu.
Blisko nieba" w założeniu stanowić miała ostateczne
rozliczenie z przeżyciami wojny. I lataniem. Jak nieodwra-
calnych zniszczeń dokonała wojna w naszej psychice, prze-
konać się mogłem jeszcze niedawno. W nocv, nad ranem,
158
zerwałem się z głębokiego snu... grzeją silniki... mamy star-
tować o świcie... Oprzytomniałem z uczuciem politowania
dla siebie. Co ci się przewidziało, stary koniu? Ale z cieka-
wości spojrzałem przez okno. Pod domem utknęłą w śniegu
ciężarówka, której koła buksowały. Dopiero po chwili uda-
ło się kierowcy ruszyć w dalszą drogę.
Ostatnio odwiedziło mnie kilku wojennych przyjaciół
z Anglii, Kanady i Stanów Zjednoczonych. Prawie wszyscy
z mojego 308 dywizjonu! Starsi panowie, długo przyglą-
daliśmy się sobie kiwając głowami. Siwizna, brzuszek, ły-
sinka i zmarszczki, dużo zmarszczek, ale wokół tych samych
oczu...
Jak gdyby przypomnieli sobie o moim istnieniu inni
zamieszkali w Polsce. Przy okazji wczasów w Zakopanem ,
wpadali więc częściej, ku mojej najszczerszej radości. Od-
wiedzał stryszek i Tadek Góra. Poznałem go przed wojną
na szybowisku Bezmiechowa. Podczas wojny był znakomi-
tym pilotem 317 dywizjonu i łączyły nas wspomnienia wie-
lu wspólnych lotów bojowych w I Skrzydle Myśliwskim
w Northolt. Jeden z bardziej utytułowanych pilotów szy-
bowcowych. Od lat jest w wojsku i lata jako instruktor.
Krajan, Władek Stopka, powojenny uczeń Góry, po latach
wzorowej służby instruktorskiej nosi się z zamiarem przej-
ścia jako pilot do "Lot-u". Serdecznie się zaprzyjaźni-
liśmy.
Kiedyś siedzieliśmy przy kawie we czwórkę. Góra, Stop-
ka i Zbyszek Luranc. Gwarzyliśmy o górach i lataniu. Prze-
de wszystkim o lataniu. a
- Czy AN-2 potrafi w razie czego wodować - zasta-
nawiał się z troską Zbyszek.
- Oczywiście może, ale skapotujesz jak amen w pa-
cierzu - brzmiała opinia Tadka.
Nastąpiła chwila zakłopotania, podczas której zmartwio-
ny Zbyszek drapał się po głowie.
- Jest na to sposób - stwierdził spokojnie Stopka -
należy tylko podejść do wodowania na plecach...
Proste! Od razu poprawiły się humory. Na wszystko w
lataniu jest sposób! Z wyjątkiem emerytury. Ale podobno0-letnia babcia
przeleciała samotnie Atlantyk. A i ko-54
smonauci nie tacy znów młodzi. W Polsce lata w aeroklu-
bach sporo pilotów starszych wiekiem.
- Przestań łazić po pokoju - zwrócił się do mnie Ta-
dek - siadaj tu i pisz!
- Ale jak... po dwudziestu latach przerwy... daj spo-
kój - próbowałem się jeszcze bronić, ale już bez przeko-
nania.
- Pisz najnormąlniejsze w świecie podanie... koniec. Da-
lej zobaczymy.
Tadek jako jeden z pierwszych latał na szybowcu nad
Tatrami, dowiaduję się więc masę ciekawych rzeczy o hal-
nym. Czuję, że ściska mnie coś pod sercem. Jak gdyby
czytając moje myśli mówi:
- To przecież twój dobry znajomy...
Coraz częściej odnoszę wrażenie, że nie jestem jeszcze
aż takim reliktem przeszłości, jak by na to wskazywał
czas dzielący od ostatniego lotu na samolocie myśliwskim
Spitfire-550. s propos koledzy są przekonani, iż JAK-9
i Spitfire IX z polskimi biało-czerwonymi szachownicami,
przelatując w szyku z szybkością 500 km/godz. - nie tylko
ze względu na modę retro - wzbudziłyby sensację na każ-
dym lotnisku aeroklubowym. Ludzi spod bliskiego sercu
znaku szachownicy nic nigdy nie rozdzielało i różnić nie
mogło. Czyż nie znamienny jest także brak nawet śladu tak
zwanego konfliktu pokoleń - nie istni.ejącego w ogóle w
lotnictwie. Przeciwnie. Jakimż szacunkiem i sentymentem
darzyłem mego starego instruktora z podchorążówki w Sad-
kowie w 1939 roku, który w powietrzu na PWS-16 mówił:
"Masz, bracie, wykonać te skręty po horyzoncie tak, jakby
od nich zależały losy Polski! Rozumiesz!"
- Do zobaczenia na lotnisku! - żegnamy się, a Tadek
klepiąc się znacząco po kieszeni z moim podaniem, które
zabiera ze sobą, dodaje wesoło:
- I tym optymistycznym akcentem...
Nad Tatrami wiał halny. Ponad górami uformował się
charakterystyczny mur chmurny. Na południowym wscho-
dzie tkwiły nieruchcmo pasma wielowarstwowych altocu-55
muIusów. Tego jesiennego dnia halny był pogodny, przy-
jazny. Wiało górą, w samym Zakopanem panowała słonecz-
na cisza.
Długo wpatrywałem się z mego okna w samolot holują-
cy szybowiec. W zamglonym błękicie zespół posuwał się
z trudem pod wiatr, mozolnie zdobywając wysokość. Chwi-
lami trwali zawieszeni nieruchomo w miejscu, korygując
jedynie gwałtowne wychyły płatów, co świadczyło o sile
i porywistości halnego. Wiatr raz wyraźnie niósł warkot
silnika, to znów wyciszał go zupełnie.
Pomyślałem, jak pięknie musi być teraz w powietrzu...
I jak powiew wiatru oblała mnie fala aż bolesnej tęskno-
ty...
Kierownika Aeroklubu Tatrzańskiego w Nowym Targu
spotkałem na lotnisku akurat wychodzącego z budy nku
w kierunku stojącego opodal samolotu PZL-101 Gawron
i oczekującego szybowca Mucha. Inż. Janusz Ruge jest
doświadczalnym pilotem szybowcowym i pilotem samo-
lotowym. Pochodzi z wybrzeża.
- Otrzymałem pański list - uśmiechnął się - wszystko
jest na dobrej drodze, cieszy nas, że wreszcie się pan zja-
wił. Muszę właśnie wyholować nad góry szybowiec, proszę
ze mną, porozmawiamy w powietrzu, zgoda?
W pięć minut po przyjściu na lotnisko, owiany swojskim
zapachem kabiny samolotu, leciałem już nad Tatry. To
było tempo!
Na wysokości półtora tysiąca metrów, w rejonie Kuźnic,
szybowiec wyczepił się i rozpoczął samodzielny lot w sil-
nym wznoszeniu. Nawet nasz wariometr wskazywał m/sek! Pilot oddał mi stery.
Leciałem nad rodzinnym
Zakopanem, na krawędzi przewalających się ponad górami
chmur. Na północy Podhale jaśniało w słońcu.
Trochę rzucało i pilot mówił o rotorach i fali, słynnej
fali tatrzańskiej. Przez chwilę śledziłem smukłą sylwetkę
szybowca, którego orli lot na tle gór przedstawiał się szcze-
gólnie pięknie. Tak obserwuje się tylko orły tatrzańskie.
Nie mogłem oderwać wzroku od Tatr. Cóż za chwila.56
Oglądam je po raz drugi w życiu z powietrza. Poprzednio
trzydzieści lat temu ze szkoInego samolotu wojskowego,
i to raczej z daleka. Spędziłem w nich znaczną część swego
życia i do nich tęskniłem przez lata wojny. Ilekroć miałem
okazję przelatywać nad górami Walii lub 5zkocji, zasta-
nawiałem się, czy kiedykolwiek jeszcze ujrzę Tatry. Pod-
świadomie próbowałem doszukać się podobieństw terenu
i jezior.
Gapię się w dół, a inż. Ruge życzliwie się uśmiecha.
Rozglądam się też po niebie. No cóż, będę musiał poznać
niejedną jeszcze taj2mnicę halnego. I nie powinno to być
zmaganie, lecz koegzystencja wymagająca od pilotów prze-
strzegania prawideł nadzwyczaj emocjonującej gry, a pole- .
gającej na wykorzystaniu specyficznych właściwości lot-
nych halnego. Ewentualne błędy samolot rekompensować
może mocą swego silnika, natomiast szybowiec... Tu w grę
wchodzić musi nie tylko rozsądek, wszechstronne przygoto-
wanie, ale także talent i intuićja, ów "radar serca" promie-
niujący zapałem i umiłowaniem skrzydlatego sportu ludzi
odważnych.
Mój Boże, radar... ćwierć wieku wstecz, jakże innyrn
celom służył... Liczna sieć stacji radiolokacyjnych rozsia-
nych wzdłuż ,ybrzeży angielskich funkcjonowała spraw-
nie. Radary dosyć dokładnie informowały nas, polskie dy-
wizjony myśliwskie, o położeniu, wysokości i kierunku Iotu
samolotów nieprzyjacielskich. Podawano też w przybliże-
niu ich stan liczebny. Tyle a tyle plus. To "plus" było naj-
gorsze i kryć mogło przykre niespodzianki. Odpowiednik
naszego "siedem miI z hakiem", a hak liczył drugie tyle.
Z pomocą radarom przy chodził niekiedy podsłuch. Na
przykład w czasie eskorty dużego zgrupowania czterosil-
nikowych wielkich bombowców odbieraliśmy z ziemi taki
meldunek. "U,aga, nieprzyjaciel już widzi bombowce
i mów^ią, że będą atakować ze słońcem". A więc byliśmy
zorientow-ani w mającej nastąpić akcji niewidocznego jesz- . j
eze przeciwnika. Wtedy zmrużonymi od raźącego blasku "
słońca oczami wypatrywaliśmy intensywnie roztopionych
gdzieś w błękicie wrogich sylwetek lub błysku ich kabi-
nek. W tropieniu ich ezasami tylko mieliśrny ułatwione ,57
zadanie, jeśli znaczyli niebo białymi smugami kondensa-
cyjnymi. Kryć się mógł za tym jednak podstęp. Część z nich
mogła zbliżać się do nas niewidocznie, nieco niżej. Niekiedy
końcówką płata zasłaniało się tarczę słoneczną, aby choć
przez sekundę, dwie, móc spenetrować jego okolice. Navet
okulary przeciwsłoneczne niewiele pomagały. A sekundy
decydowały nieraz o życiu. Bez przenośni.
Samoloty bojowego szyku dywizjonu miały podzielone
strefy obserwacji, co nie zwalniało pojedynczych pilotów
od nieustannej obserwacji, szczególnie do tyłu. Samemu
lusterku nad kabiną nie można było ufać. Używaliśmy jed-
wabnych szalików, aby nie ocierać szyi, a po locie bolały
karki i piekły zaczerwienione oczy. Ze wzrokiem był do-
datkowy kłopot z powodu przeciążeń przy, z konieczności,
gwałtownie wykonywanych skrętach, zarówno atakach, jak
i unikach. Nieprzyjemnie szarzało w oczach lub w ogóle
na moment traciliśmy wzrok. Przyćmienia te były wyjątko-
wo przykrym uezuciem, bo przecież w szyku i szybkości
ponad 500 km/godz. Działo się to z reguły na dużych wy-
sokościach rzędu 7-10 tysięcy metrów nad poziomem mo-
r:.^a lub t2renem nieprzyjacielskim. Ale radary bez przerwy
informowały nas o sytuacji...
Radar serca więc pomagać rna teraz pilotowi szybowca
w odnalezieniu rejonów wznoszeń falowych. To brzmi na-
wet miło. Lecimy stale nad Zakopanem. Urzeczony ogar-
niam wzrokiem nie znaną rni dotąd scenerię halnego. To
widać, to się czuje, że wiejs potężny wiatr...
Kiedyś mój dywizjon startować miał jako drugi z kolei.
Właśnie na start kołowało dwanaście samolotów 302 dy-
wizjonu, mój 308 i 317 przyglądał się temu, a było na co
popatrzeć! Kołował to żadne określenie. Maszyny tańczyły,
wywijały piruety, wypadały z betonowego parymetru na
trawę lub ustawiały się krnąbrnie w poprzek. Bałagan
jak nigdy. Ale i wiało jak nigdy dotychczas w Northolt.
Skąd w tych stronach taki wiatr? Na Szetlandach, Or-
kadach, Hebrydach - rozumiem, ale w Londynie? W dro-
dze na lotnisko zbiorcze w Ipswich we wschodniej Anglii
dywizjony odczuwały niespotykaną gwałtowność północno-
-zachodniego wiatru. Samoloty leciały wyraźnym trawer-58
sem, a nad lotniskiem już znosiło nas na morze. Dokony-
waliśmy cudów, aby siadać jak najostrożnisj i nie poobsy-
wać dużych 90-galonowych zbiorników zapasowych.
Na odprawie na wielkiej mapie ściennej czerwoną taśmą
oznaczona była trasa ponad sześciuset czterosilnikowych
Fortec amerykańskich B-29, powracających z głębi północ-
nych Niemiec. Dwie czarne taśmy wytyczały trasy dolotu
myśliwców naszych dwunastu dywizjonów z Ipsw ich
i dwunastu innych z lotniska Manstone. A więc 288 Spitfi-
re'ów będzie dziś miało trudną przeprawę z huraganowym,
jak podawał komunikat, wiatrem dochodzącym w pory-
wach do prawie 200 kilometrów na godzinę na określo-
nych poziomach. Pamiętam, jak nabiedziliśmy się z za-
paleniem choćby jednego papierosa, aby reszta mogła
odpalić. Mówiłem kolegom o halnym, jak to w drodze na.
Halę Gąsienicową na Przełęczy między Kopami szedłem na
czworakach, a później już w ogóle leżałem plackiem, mo-
dląc się, aby mnie nie zwiało do Jaworzynki.
Po niełatwym starcie dywizjony z trudem zajęły miej-
sca w szyku i nabierając równomiernie wysokości pogrą-
żyły się w szarzyźnie nieba. Morze przedstawiało odmien-
ny niż zazwyczaj widok, zgmatwane nieskończoną ilością
pienistoburych plam i bruzd. Wrzało pod naszymi płatami
rozbełtaną kipielą! Wszystko zdawało się być przesycone
szarością. Szary błękit z pasmami szaryck chmur i niewi-
doczny szary horyzont. Stalowoszare sylwetki rozciągnię-
tych po niebie sarnolotów. Lecące nieco wyżej odcinały
się od tła nieba, inne, poniżej linii domniemanego hory-
zontu, były zaledwie widoczne w szarzyźnie morza. Czasa-
mi całe dywizjony roztapiały się i niknęły z oczu. Lecieliś-
my z wiatrem już blisko 200 kilometrów w głąb wrogiego
dziś jak nigdy morza.
Nadsłuchiwałem w skupieniu monotonnej pracy silnika,
usiłując wyłowić jakąkolwiek arytmię, zmienną tonację,
podejrzany dźwięk. Przymykałem nawet oczy... gra! Dzięki
Bogu wskazania wszystkich temperatur i ciśnień były w
porządku, ale gdzieś w zakamarkach pamięci brzmiały
słowa wypowiedziane do nas na odprawie: szansa urato-
wania się pilota w morzu równa się zeru...59
Powrót pod wiatr kosztować nas będzie masę paliwa,
niecierpliwie więc wypatrujemy amerykańskich Mustan-
gów z bezpośredniej eskorty Fortec. Powinny także już
pokazać się dywizjony z Manstone. Słyszę właśnie rozmowy
w radiu na ten temat. Radary podają pozycję Fortec, które
wkrótce przejmiemy i bezpiecznie przyprowadzimy do
Anglii. Nikt nie wis jeszcze o czekającej Fortece tragedii
na tej trasie. Dziesiątkcm przyszło wodować w morzu
z braku paliwa. Nieprzyjacielskie myśliwce wiedząc za-
pewne o nas pozostaly nad lądem Holandii. Kilka zestrze-
lonych zostało przez dywizjony z Manstone. Nam zaś przy-
padła w udziale szeroka akcja ratownicza odszukiwania
maszyn i podawania pozycji rozbitków. Namierzając się na
nas lokalizowano w przybli.żeniu miejsce wodowania. Resz-
ty dokonać miały okręty wojenne i samoloty zrzucające
łódki ratewnicze.
Ledwo, ledwo udało się nam wrócić na resztkach paliwa
na jedno z lotnisk nadbrzeżnych. Uczucie braku paliwa
towarzyszyło nam, myśliwcom, we wszystkich lotach bo-
jowych jak wybuchy artylerii przeciwlotniczej nad tere-
nęm nieprzyjacielskim. Tak, mówiłem i myślałem w tym
pamiętnym locie o halnym wietrze. Ale kraj, Tatry i halny
były pojęciami tak odległymi, że niemal abstrakcyjnymi..;
Wojna okrutnie wypacza idee lotnictwa. Przez setki godzin
lotów bojowych w głębi duszy zawsze marzyłem o czystym
lataniu i zupełnie innego rodzaju przeżyciach niż te, któ-
rych aż w nadmiarze dostarczała wojna i jej bezwzględne
prawa.
Spełniśy się więc moje marzenia. Aż nie do wiary!
Tego wichrowego dnia prawdziwej jesieni tatrzańskiej
i symbolicznej jesieni życia w drodze do lotniska w Nowym
Targu spokojnie przepływała w dole mozaika wąskich po-
letek góralskich, pobłyskiwał Dunajec. Wiedziałem już, że
muszę powrócić do latania, i czułem, iż fascynuje mnie
ono tak samo jak zawsze!
Z duszą na ramieniu wyjechałem do Wrocławia na ba-
dania w Głównym Ośrodku Badań Lotniczo-Lekarskich.
ló0
Nie pierwsze przecież tego rodzaju w życiu, tym razem
nabrały decydującego znaczenia. A bynajmniej nie mia-
łem czystego sumienia co do higienicznego trybu życia
starszego pana po czterdziestce. Gnębiły mnie poważnie
wspomnienia wielu taternickich biwaków na mrozie i w
śniegu, noce spędzone bez śpiworów w wilgotnych jaski-
niach i przemoczone ubrania sztywniejące na mrozie. Na-
zbierałoby się tych grzechów więcej i to zupełnie innego
rodzaju. Nie opuszczała mnie jednak nadzieja, ba, pewność,
że wszystko pójdzie dobrze. Stuprocentowo pewnym nie
może być jednak nikt i gdzie jak gdzie, ale tam, choćbym
był synem króla perskiego, też nie pomogłoby nic. Zresztą
obcy lekarze specjaliści niezbyt łaskawym okiem spogląda-
li na kandydata staruszka, któremu zachciało się latać.
Zaaplikowano mi też wszystkie, wcale niełatwe, testy psy-
chologiczne, na pamięć wzrokową i słuchową, refleks, po-
dzielność uwagi i wiele innych wymagających maksimum
skupienia. Wyszedłem z nich moralnie spocony, ale na
szczęście wyniki okazały się w normie. Wyniki wszystkich
pozostałych badań także. Tylko wiek nie pozw olił mi na
wykonanie triumfalnego tańca indiańskiego wzdłuż kory-
tarza pełnego bardzo młodych chłopców. Oni ów taniec
na pewno by zrozumieli, gorzej, gdyby dowiedział się o tym
psychiatra. Dlatego też z należytą powagą, niemal dostoj-
nie odebrałem z kancelarii upragnione zaświadczenie: Zdol-
ny do w^ykonywania funkcji pilota samolotowego i szybow-
cowego oraz skoczka spadochronowego.
Na lotnisku szef wyszkolenia, Józef Jaworski, obiecał
rozpocząć szkolenie na CSS-13, vel legendarnym papaju,
czyli kukurużniku.
W koleżeńskiej rozmowie sympatyczna młoda szybo-
wniczka wyznała w zaufaniu, że ma ogromną tremę przed
pierwszym lotem z szefem wyszkolenia po znacznej przer-
wie w lotach, spowodow anej ważnymi egzaminami w szko-
le. Ostatni swój lot wykonała aż siedem miesięcy temu!
Choroba... pomyślałem o swoich dwudziestu dwu latach
przerwy, ale do tremy się nie przyznąłem. Nie była ona
zbyt wielka, bowiem wiosną 1968 roku kilkakrotnie wiał w
Tatrach halny i aż kilkanaście razy l8ciałem na Gawronie
u - Wspinaczki po chmurach 161
jako pasażer, a raczej drugi pilot z inż. Januszem Ruge,
holując szybowiec nad góry. Dużo się podczas tych lotów
nauczyłem i poznałem wiele różnych układów wiecznie
zmiennej fali tatrzańskiej. Przekonałem się też, jak przy-
datna okazać się może znajomość topografii Tatr w lokali-
zacji rotorów i rejonów wznoszeń falowych. Pilotażowo
także z każdym lądowaniem czułem się pewniej. Żartowa-
liśmy o przypadkach wtórnego analfabetyzmu - ten na
szczęście mnie nie dotyczył, a jeszcze tego by tylko brako-
wało.
Wreszcie Jaworski zabrał mnie do papaja i po czterech
krótkich kręgach wypuścił samego. Radosne przeżycie!
W kilka dni wykonaliśmy pełny program. Cieszyła akro-
bacja. Swego czasu bardzo się nią emocjonowałem szale-
jąc na Spitfire. Prawdą jest chyba, że pewnych nawyków
się nie zapomina, tkwią w człowieku już na zawsze. Na
amen.
Teraz przez wiele dni ślęczałem nad podręcznikami mete-
orologii, nawigacji, prawa i przepisów lotniczych, budowy
silników i płatowców, osprzętu, spadochronów, radia, aero-
dynamiki i mechaniki lotów. J ak za starych czasów przed
maturą. Powoli odżywały dawno zapomniane wzory, tabele
i wykresy. Uczyłem się też nowych współczesnych przepi-
sów i instrukcji. Nieco mniej kłopotów sprawiała historia
i higiena lotnicza.
Przed Państwową Komisją Egzaminacyjną zdawałem w
Krośnie i w Centrum Wyszkolenia Lotniczego w Lesznie,
gdzie egzaminatorem jednego z wielu przedmiotów był in-
struktor pilot w przedwojennej Szkole Podchorążych Re-
zerwy Lotnictwa w Sadkowie, Bronisław Hułas.
- Zdawałeś u mnie egzamin równe trzydzieści lat temu
i znowu tutaj? - przywitał mnie wesoło. Przelataliśmy
zresztą razem całą wojnę, tylko że on w bombowych dywi-
zjonach, a ja w myśliwskich.
Na egzaminie praktycznym czekała mnie jeszcze jedna
miła niespodzianka, której się najmniej już mogłem spo-
dziewać. Srogim i wymagającym, jak mnie uprzedzano,
egzaminatorem w powietrzu okazał się mój kolega i przy-
jaciel z S08 dywizjonu, instruktor Jurek Peszke! No nie!62
Odbyliśmy skrzydło w skrzydło niejeden lot bojowy i nie-
jedną walkę powietrzną nad r rancją! Niejednego wypiliś-
my kielicha wieczorem po stracie wspólnego przyjaciela.
Pojęcia nie miałem, że wrócił do kraju i jest instruktorem.
Poznałem jego rodzinę i zwiedziliśmy jacht, który buduje
własnym przemysłem. Później pół nocy przegadaliśmy
wspominając żyjących i nieżyjących kolegów. To smutne,
że tak szybko kurczy się nasza grupka weteranów. Nie było
nawet okazji, aby się spotkać na jakimś zjeździe. Odbyliś-
my przepisowy lot kontrolny.
Tak więc w Warszawie w Centralnym Zarządzie Lot-
nictwa Cywilnego z bardzo miłymi słowami i życzeniami
pomyślnych lotów odebrałem Licencję Pilota Samoloto-
wego, nie wstydząc się jej ucałować.
W rok później rozpocząłem naukę latania na szybow-
cach wraz z grupą początkujących. Instruktorem był Jan
Król. Wymarzone wakacje nad Dunajcem. Ponieważ tym
razem przerwa w lotach wynosiła trzydzieści lat (Boże...),
przeszedłem kompletny program lotów za wyciągarką,
i dalej hol, akrobacja i loty termiczne. Trzy mewki, ale
bez srebrnego wianka, nosiłem już w klagie szkolnego
mundurku, obecnie marzę właśnie o takim wianku. A prze-
de wszystkim o licencji.
Poznałem pilota red. Henryka Kucharskiego i za jego
życzliwą namową przesyłałem od czasu do czasu do "Skrzy-
dlatej Polski" opowiadania i relacje z lotów w aeroklubie.
A było ich sporo. Po kilkanaście razy dziennie holowałem
szybowce nad Gorce, często przesiadając się niemal biegiem
z samolotu do szybow^ca, aby pogodzić loty usługowe z tre-
ningiem i szkoleniem szybowcowym.
*
Lecę na C,SS-ie i z p.~zyjaznym podziwem graniczącym
z respektem spoglądam na płaty wysłużonego weterana
powietrznego. Wzruszają ruchome zaworki w odkrytym sil-
niku gwiaździstym i sędziwy u,,iek typu samolotu skonstru-
owanego przed niemal półwieczem!
l63
Raz po raz zerkam w lusterko, w którym pobłysk
pomarańczowo holowany szybowiec. Kierujemy się w st
nę Turbacza, gdzie pozostawię go własnemu losowi. Wr
szybko po następny. Zapowiadają się świetne warur
Nad postrzępionym horyzontem Tatr uformowały się ma
z wolna rozbudowujące się cumulusy, podobnie jak tu
nad Gorcami. Widoczne są Pieniny na wschodzie i Ba
Góra na zachodzie. Trudno sobie wyobrazić ładniej poło
ne lotnisko od naszego.
Lecę bez maski tlenowej i radia. Przed oczami nie 1
się czerwono cełowńik. Na drążku nie ma spuśtu dzia
i karabinów maszynowych. Moje dokumenty nie zost
przed startem zdeponowane. Nie musiałem pisać testam
tu. Nie uciska żółty pływak-kamizelka ani żelazna ra
żywnościowa czy zestaw przyborów przydatnych do uciE
ki z terenu nieprzyjacielskiego. Nie "obciąża" worec
waluty okupacyjnej i innych pieniędzy. Nie gniecie :
żona łódka dinghy przy spadochronie. Nie przeszkadza
bity pistolet.
Ale drobne, nieuchwytne skojarzenia potrafią błys
wicznie cofnąć zegar czasu i wiernie przywołać wrażf
lat wojny. Niekiedy przyłapuję się w locie na niespol
nym, mimowolnym rozglądaniu nie tylko po niebie,
i ziemi...
*
Podczas kolejnej próby dalszego nieco przelotu szyb
cowego niestety utknąłem na dobre w rejonie Nowego
cza i musiałem lądować na lotnisku w Łososinie. Pod v
czńr przyleciał na Junaku inż. Ruge z Nowego Ta
Szybko... szybko... robi się późno i coraz silniejszy połud
wo-zachodni wiatr.
Zawiadowca Michał Felkerzam kilkakrotnie przest
gał przed niezbyt bezpiecznym startem w tych warunk
zerkając przy tym na zegarek. Jeszcze chwila, a nie ud
liłby nam zgody. W pośpiechu omówiliśmy szczegóły sta
l7obrze, będę bardzo uważał i w razie czego wyczepię
lądując z wiatrem. Przy skręcie o 180 stopni będę pai
tał o szybkości, no i o zboczu góry tuż pode mną. fi4
skuje Udało nam się wybrnąć z pułapki zdradliwych zawiro-
stro- ,ań i po nabraniu bezpiecznej wysokości obaj chyba ode-
rócę tchnęlśmy z ulgą. Paskudny wiatr! Przed sobą mieliśmy
znki. zaledwie 50 kilomei ów drogi, ale dokładnie pod stale
załe, wzmagający się wiatr.
utaj Wisieliśmy ponad mrocznie szarymi dolinami lesistych
ebia wzgórz, podziwiając rzadko spotykany aż tak
kolorowy
żo- zachód słońca z naszych przeważnie mocno
chwiejnych
pozycji. Przez pewien czas ogromna purpurowa tarcza ma-
ali towego słońca znajdowała się dokładnie obrysowana w dłu-
łek gim poziomym oknie przez dwie ciemnopopielate warstwy
ały chmur. Prawdziwa, rzeczywista linia horyzontu przebiega-
'n- ła znacznie niżej i była niewidoczna.
ja W pewnym momencie ustawiliśmy się idealnie na wprost
=z- ' zupełnie nierealnej wielkości i koloru kuli słonecznej, na
ek tle której ruchoma sylwetka samolotu sprawiała niesamo-
wite wrażenie. Zarys Tatr pastelowo emanował srebrzysto-
niebieską mgielną poświatą. Na naszych oczach ciemne
ławice chmur szczelnie okryły słońce i
wszystko wokół
gwałtownie poszarzało. Jedynie przyciemniały błękit po-
został lekko zaróżowiony. Ale noc zbliżała się szybko...
'- ' Latem 1944 roku wystartowaliśmy już po zachodzie słoń-
ca. Wszystkie trzy polskie dywizjony inyśliwskie
stacjo-
nujące na polowym lotnisku południowej Anglii. Trzydzieś-
ci sześć maszyn z zapalonymi światłami pozycyjnymi. Jak
świąteczne choinki.
Spotkanie z głównym ugrupowaniem bombowców miało
miejsce mniej więcej w połowie kanału, około 60
kilo-
metrów od brzegu francuskiego, na wysokości około 4 ty-
sięcy metrów.
- W sumie 1100 Halifaxów i Luncasterów atakowało cele
w pobliżu Caen w Normandii wkrótce po inwazji konty-
nentu.
Bombowce szły olbrzymią masą, jedne przez drugie, pa-
rami, wyżej, niżej, czasami po kilkanaście sztuk
prawie
że razem, inne w zupełnej rozsypce. Całe ehmary! Jak
okiem sięgnąć dostrzegaliśmy stale nowe skupiska, jak
wielkie majestatyczne, złowrogie i nieustępliwie
sunące
po swoim kursie ćmy! Ławice ciężkich bombowców wynu-
165
rzały się z szarzyzny morza ponad jaśniejszy nieco ho
zont, a na ick poprzednim miejscu ukazywały się zaledv
widoczne, stale nowe w nieskończonym ponurym korov
dzie.
Po obu naszych stronach i znacznie wyżej na tle nie
można było dostrzec rviele innych dywizjonów myśliwski
eskorty, także z zapalonymi śvviatłami. Gdzie nie spojrz
niebo blado migotało kolorowymi światełkami. Po kil:
łagodńych manewrach zajęliśmy wyznaczoną nam pozyc
w stosunku do głównego nurtu ciągu bombowców, lec
od dawna już w szyku bojowym, tyle źe nieco ciaśniejsz5
niż w dzień. W poprzednim eksperymentalnym nocn5
locie w eskarcie wyprawy bombowej dywizjony polsl
zdały celująco egzamin lądując na swym polowym lądov
sku czarną nocą, bez zakłóceń.
Wizualnie groźny to był lot, chociaż teraz sarn dolot
brzegu francuskiego odbywał się w urzekająco piękr
scenerii. Za ładnie, jak na wojnę - pomyślałem.
Promienie niewidocznego słońca rozpaliły purpurowe
rze po zachodniej stronie nieba. Bezpośrednio nad na:
przebijał stalowoszary błękit, a powierzchnia morza prz
bierała gdzieniegdzie odcień seledynowy, przechodzący st
pniowo w czerń.
Okalająca nas wokół przestrzeń musiała być aż nasyc
na promieniami własnych i nieprzyjacielskich radar
i rozdzierana na różnych częstotliwościach setkami meldu
ków i rozkazów radiowych. A tak "spokojnie" przebieg
lot.
Wiele tysięcy par oczu lustrowało tę przestrzeń, w ezu
nym skupieniu wypatrując wrogów w postaci dwusilr
kowych nocnych myśliwców. My też ich szukaliśmy. Jak
nieważne stały się kolory nieba czy niebezpiecznego c
nas morza.
Wreszcie spomiędzy niskich nad morzem białawych ob
ezków wyłonił się brzeg francuski zawalony statkami,
krętami, barkami, sztucznymi molami i balonami na uvi
zi. Krzyżowały się dziesiątki smug świateł nieprzyjac
skich reflektorów, których blask rozpraszał się w gęśt
dymach i niskich chmurach. Nieco w głębi lądu płox
I6S
żarząc się miasto i zabarwiając jak krwią snujące się
ciemne dymy. Migotały w powietrzu setki czerwonych
błysków wybuchających pocisków artylerii, tworząc sku-
piska czarnych, rozłażących się kłaczków chmurek.
Ziemia w całej okolicy iskrzyła się drobnymi błyskami
na ksztait szybko gasnących drobin siarki rzuconych na
rozpaloną blachę. Z różnych kierunków i na różnych wy-
sokościach wykwitały pomarańczowe, czerwone i białe pa-
ciorki pocisków zamiatając przestrzeń pod nami paraboli-
cznymi krzywiznami. Potworne eksplozje skoncentrowane-
go bombardowania wzniecały natychmiast coraz to nowsze
ogniska pożarów wśród kłębów czarnych jak sadza dymów
i jaśniejszych, gęstych pyłów. Zwisające na spadochronach
flary kapały ognistymi kroplami...
Przyjemnie leciało się tego wieczoru z Łososiny. Kiedy
zbliżaliśmy się do ciemniejącego pasma Gorców, przed
szczytem Turbacza jeszcze, u jego stóp w dole przy zbiegu
Dunajców zamigotały światełka Nowego Targu.
Pomyślałem: jak to dobrze, że to nie Caen na brzegu
francuskim i że nie było ani cienia grozy w tym zauro-
czonym kolorami bezpiecznym polskim niebie... Oto moja
rekompensata. Nagroda, jakiej nie dożyły setki pilotów.
Żal.
Samolot zostawił mnie nad niewyraźnie w dole widocz-
nym lotniskiem i szy bko zniknął na tle ziemi. Teraz znacz-
nie swobodniej mogłem rozejrzeć się wokół. Na południu
Tatry zdawały się być nakryte długimi poziomymi chmu-
rami. Ależ tak! To halny! Nie ulega wątpliwości. Kiedyż
wreszcie doczekam się lotu na falę?
Wyprawa po srebro
Słoneczne lipcowe niebo na Podhalu jest idealnie bez
chmurne, a1e w drodze na lotnisko próbuję z okien auto
busu odszukać choćby nikły ślad formujących się chmurek
Nic, czysty błękit. Godzina jest wczesna, więc niepotrzeb
nie się martwię: warunki termiczne powstaną nie wcześ
niej niź koło dziesiątej.
To ważny dzień. Przelot 50-kilometrowy mam już za so
bą, teraz kolej na lot 5-godzinny będący warunkiem zdoby
cia Srebrnej Odznaki Szybowcowej, o której marzy każd5
po ukończeniu podstawowego szkolenia. Tylko że to nie
takie proste "na moim etapie" wtajemniczenia. Pięć godzin
Strasznie długo! Ale co tam, muszę sobie poradzić!
Nieco uspokojony myślę z przyjemnością, ale i z trem
o nadchodzącym dniu. Uśmiechnięty zacieram ręce i m
tychmiast mityguję się widząc zdziwione spojrzenie si
dzącego obok starszego pana. Głupio to wypadło i prz
resztę drogi unikam jego wzroku.
Lipiec. Latać można do późnych godzin popołudniowyc
jeśli tylko upalnie zapowiadającego się dnia nie zakońc
przedwczesna burza. W ostatnich czasach dwukrotnie w
całem z lotniska przemoczony do suchej nitki.
W Nowym Targu nie udało się znaleźć taksówki, v
w półgodzinną drogę wyruszam piechotą, niepotrzel
zresztą aż tak szybkim krokiem. Za miastem idę już z
niej, przystaję nawet na moście nad Dunajcem. Czyśc
ka woda pobłyskuje w słońcu... Jakże wyraźnie wido
są kamienie na dnie. Ślizgam się po nich wzrokiem... v
gle czuję, jak boleśnie uwierają bose stopy, a lodo6
prąd wody opływa zziębnięte kolana dziesięciolatka. Przy
następnym niezdarnym kroku woda moczy podwinięte no-
gawki spodni. Z twarzą tuż przy powierzchni mocuję się
z dużym kamieniem, który wyślizguje się z rąk. Ten będzie
świetny na fundament naszej nowej zapory. Chłopcy będą
mi zazdrościli takiej zdobyczy. Ale będzie zapora!
- Widzi go pan? - zapytuje z przejęciem chłopiec. Te-
rąz dopiero spostrzegam małego chłopca. Stoi tuż obok
na palcach z głową zwieszoną przez balustradę. W ułamku
sekundy przeskoczyłem czterdzieści lat z wody na most.
- A co tam jest?
- Pstrąg!
- Gdzie? Nie widzę.
- Tu... tu... tu... - wskazuje - stoi nieruchomo co-
dziennie rano, my go już znamy. Walczaki go wyciągną w
sobotę.
Idę wśród pól na lotnisko. Jeszcze ani śladu chmurek.
Nad Gorcami niebo błękitnieje nieskazitelną poświatą,
z którą wyraźnie kontrastuje głęboka, ciemna zieleń rozle-
głych połaci gęstych lasów świerkowych. Na południu, pod
słońce, niewyraźne kontury Tatr zaledwie się rysują po-
przez niebieskawosrebrzyste zamglenie zdawałoby się bar-
dzo odległego horyzontu.
Wschodni wiatr, to dobrze. Dziś będzie z pewnością ter-
mika. Jeżeli start nastąpi wcześnie... mamy aż siedem
sprawnych Much, a Bocian gotowy będzie w sobotę... hm...
życzę pstrągowi, aby się nie dał schwytać Walczakom.
Pchając z całych sił odsuwamy ciężkie, z falistej blachy
drzwi hangaru. Rolki ze zgrzytem posuwają się po szy-
nach. Przyjemny, intrygujący, znany mi tak dobrze jeszcze
z młodości specyficzny zapach hangaru - sklejki, drewna,
lakieru, metalu, oleju i benzyny - przyjemnie podnieca,
wprowadzając od razu w jedyny, trudny do określenia
"lotniczy nastrój". Zdejmujemy flanelowe pokrowce z bły-
szczących kabinek. Lubię te zajęcia i miłą chwilę
budzenia śpiących szybowców. Ładnie wyglądają ustawione
luźno na trawie w jasnym świetle słońca. Ich smukłe skrzy-
dła wydają się większe i dłuższe niż w zatłoczonym
hangarze.
ies
Tego ranka przyszło nas akurat siedmiu pilotów szy
cowych. Jak ulał! A więc kaźdy ma swoją maszynę. W
cy tutejsi, młodzi górale, synowie gospodarzy i rzemif
ków, uczniowie technikum i liceum, dwóch już na
, diach, spędzają na lotnisku letnie ferie.
Wraz z innymi, z irchową szmatką i butelką "mlec:
przystępuję do porannej toalety mojej Muchy StaI
SP-2104. Zaczynam od kabinki. Otwieram osłonę i c;
wie zaglądam do środka, jakbym pierwszy^ raz w życi
widział. Otwieram też hamulce aerodynamiczne bloki
koło i porządkuję pasy. ftadia ani tlenu dziś nie uż;
my. Zabieram się do systematycznego czyszczenia i ;
rowania płatów. U góry i pod spodem.
Jest coraz cieplej, zdejmuję sweter, później koszule
jakiś czas, aby odsapnąć, odchodzę kilka kroków i
tycznie spoglądam na swoje dzieło. Jeszcze tylko
i koniec. Przekonałem się wielokrotnie na różnych lc
kach i szybowiskach, że nic bardziej nie daje poc:
przynależności do jednostki czy klubu, jak dobrov
praca fizyczna "dla siebie i dla swoich".
Zerkam na kolegów i uśmiecham się do nich. Nie w:
dlaczego. Niektórzy bowiem wyglądają, jak gdyby z
nieczności pogodzili się z iście galerniczym losem, jah
przypadł w udziale. Ho, ho, ciężka praca! Koledzy -
ślę - znam to dobrze. Ileż się w życiu naczyściłem s.
lotów z taką samą znudzoną, cierpiętniczą miną, poc
gdy serce biło radośnie z niecierpliwej emocji nieba
mających nastąpić wrażeń samodzielnego lotu.
Idziemy po spadochrony. Przechowujemy je w bud;
w specjaInej szafce. Wyjmuję pierwszy z brzegu, zap:
zwolnione gumki, sprawdzam starannie prawidłowośś
zapięcia, skracam nieco pasy udowe i zanoszę spadoc
do szy bowca. Mój stosunek do spadochronu jako części
wiązującego ekwipunku jest szczególny. Trudno to v
zić. To wojna. Wojna i wiele setek godzin nad gro:
morzem i wrogim terenem nieprzyjacielskim sprawił
spadochron przestał być tylko czterdziestoma kilkom
trami kwadratowymi tkaniny uszytej ze stu kaws
klinów i płatów, połączonych dwudziestoxiza czterem;70
kami z bawełnianymi taśmami uprzęży, a stał się czymś
bliskim, nieomal "kimś", na kogo liczyć będę w obliczu
śmierci. Dlatego zawsze z przykrością patrzę, jak młodzi
piloci, bez krzty szacunku (pomijając już naruszanie prze-
pisów) pomiątają spadochronami. Podczas wojny każdy pi-
lot dabrze wiedział, że te dziesięć kilogramów niezbyt po-
ręcznego na ziemi urządzenia jest namacalnym symbolem
życia; nadziei przetrwania. Powie ktoś, że dziś nie czas
wojny, a pokoju - niepomny iż skrzydlatej śmierci ta
obojętne.
Właśnie "moszczę sobie" kabinkę, rozlokowuję mapy,
okulary przeciwsłoneczne, nakrycie głowy, manierkę z her-
batą i drugośniadaniowe kanapki, kiedy nadchodzi szef
techniczny, Józef Murzydło, aby dokonać przeglądu. Wy-
konuje między innymi i tę czynność bezbłędnie od dwu-
dziestu już lat. Pochodzi z niedalekiej wsi Waksmund i cie-
szy się u wszystkich powszechną sympatią.
- Bierzesz dziś 04? Dobra, zaraz podpiszesz.
- To fajna maszyna, lubię ją.
- Tak - mówi z przekonaniem - to rzeczywiście do-
bry szybowiec.
Rozpoczyna swój obchód od przodu kadłuba. Zaczep star-
towy, płoza, kółko, urządzenia kabiny, pokrycia sklejko-
we, płyty hamulców i lotki. Zdejmuje metalowe pokryw-
ki i dokładnie sprawdza stalowe sworznie główne i napęd
lotek. Przechodzi do usterzenia. Mocuje się ze stateczni-
kiem pionowym i poziomym, kontrolując zawieszenia. Do-
tyka szybowca zawodowym ruchem chirurga badającego
pacjenta i tak jak lekarz poprzez mięśnie rozpoznaje stan
kości i stawów, tak Józek wyczuwa niewidoczne złącza.
Rozmawiałem przez chwilę z Czesławem Koseckim. On
też już od lat kilkunastu odpowiada za sprawność tech-
niczną samolotów. Obaj mechanicy tworzą solidny i zgrany
team. Niejeden doświadczony nawet pilot wiele się może
od nich dowiedzieć o warunkach lotnych rejonu "fali ta-
trzańskiej" lub termice nad Gorcami.
Podpisuję odbiór szybowca. Dokonuję jeszcze pobieżnych
czynności sprawdzających urządzenie kabinki, jak regula-
cja pedałów nożnych i oparcia plecowego. W sio gra. Jestem71
więc gotów. W krótkiej odprawie na betonowej p
przed hangarem szef wyszkolenia omawia zwięźle zad
warunki meteorologiczne i kolejność startów.
- Loty termiczne nad Gorcami i w rejonie lotn
Obowiązuje zasada: "widzieć i być widzianym". Kier
krążenia w kominie wyznacza szybowiec, który pier
rozpoczął w nim krążyć. Wejście do zespołu krąż
winno odbywać się po stycznej. Wszystkie zresztą wy
ne ruchu szybowców przy krążeniu, mijaniu i wyprzĘ
niu obowiązują ściśle. Czas lotów dowolny. W przyp;
załamania się pogody każdy z pilotów wie, jak ma p
pować.
Zaabsorbowany przygotowaniami dopiero teraz spos
głem wiszący nad Turbaczem i w oczacl się powiększa
cumulus, a po obu jego stronach, na wschód i zac
całą plejadę małych chmurek. Nieco podobne rozsiar
wzdłuż łańcucha Tatr. Za pół godziny można będzie
startować na pewniaka, że każdy zdoła się utrzyma
powietrzu.
Zajeżdża traktor, którego nieregularny terkot nap
echem otwarty hangar. Przyczepiamy na lince po
szybowce gęsiego i biegnąc przy skrzydłach transpor
my na start. Traktor zabiera ponadto białe płótna zn:
czerwone chorągiewki na wyznaczenie "kwadratu", skt
kę z rakietnicą, gaśnicę i chorągiew startową. Na mie
uwzględniając kierunek i szybkoś'c wiatru, rozkłac
start. Nie biorę już w tym udziału, ponieważ mam
tować jako pierwszy. Gawron zapuszcza właśnie si
Po kilku minutach grzania wykołuje.
Zakładam spadochron, białą czapeczkę i rozsiadarr
możliwie najwygodniej w ciasnej kabince Muchy. Kol
pomagają zapiąć pasy i zamykają dokładnie limuz
Nad Turbaczem duży, biały cumulus aż kipi kłębia
kopułami! Miły to sercu szybownika widok. Nieco c
niejsza podstawa chmur zwiastuje wznoszenia. Oce
wysokość podstawy na około 1300 metrów. W południe
wyższy się jeszcze.
r'odkołowuje samolot i ustawia się do podczel0-metrowej nylonowej linki,
ostrożnie ją napręża,
ma
lega unosi skrzydło do poziomu. Podnoszę lewą rękę do
góry na znak gotowości, startowy wskazuje wolną drogę
dla samolotu i ruszamy. Kątem oka widzę biegnącego ko-
legę kilka kroków przy skrzydle. Skupiam uwagę na pra-
widłowym utrzymaniu kierunku, korygując równocześnie
przechyły płatów, aby nie zaczepić o trawę, ale już jestem
w powietrzu. Szybko skończyły się niemiłe wstrząsy kółka
po nierównościach terenu, a narasta znajomy, swojski
szum, przez chwilę nawet sły szę łopoczącą pracę silnika
samolotu. Zamykam boczne okienko i robi się od razu
przyjemnie cicho. Szybowiec płynnie koryguje swą pozy-
cję wobec samolotu, wszelkie wahania i odchyły mają ła-
godny charakter.
Jesteśmy nad rozległymi łanami zbóż o prześlicznym
zielonkawo-złoto-żółtym kolorze. Na wysokości 300 metrów
kierujemy się na północ, wprost na wielki cumulus. Już
nie humilis - myślę - a prawdziwie rozbudowany, piękny
congestus. W miarę zbliżania powietrze staje się niespo-
kojne. Sylwetka samolotu zaczyna tańczyć przed oczami
i kilka razy już wstrząsnęło nami porządnie. Przy takich
okazjach podskakuje z hukiem ebonitowe pudełko "pierw'-
szej pomocy" umieszczone za moimi plecami. Zapomnia-
łem je włożyć w pokrowiec. Ktoś niewtajemniczony mógłby
pomyśleć, że rozlatuje się szybowiec.
W ciągłej dokuczliwej turbulencji lot staje się męczący.
W kabince panuje upał, otwieram więc wywietrznik i bocz-
ną szybkę. Do środka wdziera się głośny, śpiewny szum.
Niekiedy ów dźwięk działa irytująco i rozprasza uwagę,
ale teraz chłodny przewiew przyjemnie orzeźwia.
Mamy już 800 metrów i zbliżamy się do tak dobrze mi
z wycieczek znanego schroniska na Turbaczu. Znajdujemy
się właśnie pod ciemną podstawą; wyczuwam wyraźnie
solidne huśtnięcie w górę i w tym momencie samolot prze-
wala się n.a boki sygnalizując wyczepienie. Lewą dłonią
pociągam za czerwoną gałkę i już widzę, jak luźny ko-
niec linki faluje za samolotem schodzącym w skręcie
w dół. '
No tak! Od tej chwili liczy się czas. Muszę się skupić;''
To decydujący moment, od którego właściwie wszystka73
zależy. Jeśli szybko nie zdołam się wykręcić na p:
itą wysokość, lot prawdopodobnie zakończy się
sowym opuszczeniem gór i niechlubnym powrotem
tnisko. No i cały trud holowania na nic.
W jednostajnym krążeniu zerkam też czasem na
Na wąskiej jasnej ścieżce, sprawiającej wrażenie z
płaskiej, spostrzegam sporą gromadkę ludzi. Wy
Chyba przystanęli i obserwują mnie. Przypominan
jak często, zasłaniając dłonią oczy przed słońcem, w
wałem krążący wysoko szybowiec. Niezmiennie też
łem: Szczęśliwy! Wolny jak ptak!
Zastanawiam się więc przez chwilę, czy ci luc
dole też tak o mnie myślą? Chyba tak. Wobec te
' jestem wolny i szczęśliwy? Po stokroć tak! Tylko n
I sze zdaję sobie z tego sprawę. Wpatrzony w instri
i zajęty pilotażem oraz analizą otaczających zjawi
teorologicznych, nawigacją, zapominam jak gdyby
ważniejszym, że długie elastyczne skrzydła bez
unoszą mnie wśród chmur! Kiedyż jak nie tera:
być szczęśliwy?!
Zdobyiem wreszcie "bezpieczną wysokość" i stale
szę się coraz bliżej pułapu, a w kabinie robi się chł
Ależ zmalało schronisko na Turbaczu! Wzrokiem og<
szeroką okolicę. Piękne jest Podhale!
Na wysakości 1800 metró v widoczność ogranicza
chmury. Nie są jednolite. Wolna przestrzeń dzieli je
drugich. Należałoby zejść nieco niżej, zgodnie z za
"Widzieć i być widzianym", ale do tego stopni.a żal I
wysokości, że w zamian decyduję się opuścić chmL
zamaszystym skręcie w słońce pozostawiam za sobą c
podstawę i przelatując obok i pod rażąco jasnymi ok
mi potężnego już cumulusa wypadam na wolną prze
bezchmurnego, błękitnego nieba doliny nowotarskiej
południowy horyzont zajmuje pięćdziesięciokilomE
panorama Tatr. Na północy zaś szczyty Gorców pog.
są w głębokim cieniu, ale już ich lesiste południowe
i kotliny tylko pokropione cieniami. Bieleją Pieniny
zachodzie przysadzista Babia Góra dominuje nad74
dem Źywieckim. Pośród odcieni zieleni żółcą się wąziutkie
poletka zboża. Połyskuje Białka i oba Dunajce. Z osiedli
snują się popielate smużki dymów.
Jest kolorowo. Nawet skrzydła szybowca są pomarań-
czowe. A w starej głowie chyba zielono... no bo kto wi-
dział tak się cieszyć. Zawracam na północ i zbliżam się do
kłębiastych krawędzi obrębionych jakby koronkami
zwiewnych mgiełek. Są tuż nade mną i Mucha staje się
niespokojna. Gaśnie słońce i ciemnieją lasy w dole.
Wznoszenia występują wszędzie, nawet pomiędzy chmu-
rami, których białe zbocza spływają ku lasom w dole, jak
wiosenne płaty śniegu ku zielonym reglom. Najprzyjem-
niej jest lecieć po nasłonecznionej stronie, wzdłuż samej
krawędzi chmurnego szlaku. Nawigacja nie stwarza trud-
ności. Zbliżając się do Beskidu Sądeckiego mam jak na
dłoni przełom Dunajca, choć sam Dunajec jest częściowo
niewidoczny. Ciekawy to zakątek kraju. Cieszą oczy leżące
na szlaku malownicze ruiny zamków Niedzicy i Czor-
sztyna. Szmat historii Podhala.
Tutaj właśnie dochodzi do nadzwyczaj miłego spotka-
nia: oto zjawiły się dwa czarno-białe bociany. Dużo o nich
słyszałem, ale w powietrzu spotykam je po raz pierwszy
i dlatego stanowią nie lada atrakcję. Krążą jeden za dru-
gim z szeroko rozpostartymi skrzydłami. W pierwszej chwi-
li chciałem je ominąć, nie godzi się bowiem płoszyć pra-
wowitych użytkowników gorczańskiego obszaru powie-
trznego, ale wiedząc o życzliwym stosunku ptaków do
szybowców "zgodnie z obowiązującymi przepisarni" dołą-
czam po stycznej do ich lewoskrętnego kręgu. Jesteśmy
na tej samej wysokości i bociany nie okazują najmniej-
szego zaniepokojenia. Mijamy się nawet bardzo blisko.
Boćki przechylają długie szyje i z wyraźną ciekawością
obserwują szybowiec. Ogarnia mnie żartobliwe wzruszenie.
Na znak pozdrowienia unoszę rękę do góry i prawie na
głos mówię: Czołem koledzy!
We wspólnym kominie wznoszenie dochodzi do 2 metrów
na sekundę i bociany zdobywają przewagę wysokości.
Przyglądam się im z uniesioną głową. Wreszcie prostują
na południe. Bezwiednie lecę za moją sympatyczną parką,75
ale pod słońce szybko giną mi z oczu. Szkoda
nie ma. Przypominam sobie powiedzenie: Maj
dła winni żyć w zgodzie. Święta prawda. Nie
lowań, a już w żadnym wypadku nie strzelałb5
ków. Widziałem nieraz postrzelone, spadające '.
i smutny ten widok, przywoływał zawsze wizję v
łoż to widziałem samolotów w podobnym korkoc
kontrolowanie opadających ku ziemi lub morzu.
Będąc wciąż pod wrażeniem bocianów myślai
lerowanie przez nich szybowca jest równoznacz
niem i jego praw do latania we wspólnym rejc
pewno jest wyróżnieniem dla szybownika. Ptak
Któż nie doceniałby takiego przywileju? Ale
raczej wyjątkiem. Jastrzębie, wyraźnie spłoszox
miast uciekają. Możliwe, że polując na tej wysok
szybowiec nie tylko za intruza, ale i drapieżnil
im żerowisku. Podczas wspinaczek tatrzańskich
nie obserwowałem orły. Ciekawy jestem, jak
gowałyby na sąsiedztwo szybowca?
Powra.^.am na zachód i w okolicach Turba
; się odnaleźć sylwetki szybowców. Od przeszło c
, nie spadłem poniżej 1400 metrów i powinny tu
więcej na mojej wysokości. Istotnie, są dwa... tx
już czwarty, a dużo niżej jeszcze jeden. Dołącz<
i przez następną godzinę krążymy wspólnie.
Kowańca samolot holuje jeszcze jedną Muchę.
A więc podhalańska wiara w komplecie! Ii,oz
kark od bezustannej obserwacji szybowców, przc
dziwą ulgą odchodzę na Ochotnicę. Wzrasta :
nie, ale i zbliża się czw arta godzina lotu. Jest
nawet rejon lotniska pokryty jest cieniami chmux
Odczuwam pragnienie i aby móc w spokoju
postanawiam wpierw wykręcić się pod pułap. '.
ku mem.t zdziwieniu nie przychodzi to tak ła
krotnie gubię kominy i nie potrafię ich odnale
knocę prawidłowe ich "centrowanie". I tak źle
dobrze. Zdaję sobie sprawę, że zmanierowało m
czasowe powodzenie i przyłapuję się na niestax
lotażu. Koncentruję się i stawiam za cel osiąl76
łapu. Czas mija na mozolnym krążeniu we wznoszeniach,
których aotąd nie brałem pod uwagę.
Zmęczyłem się, jest mi niewygodnie, boli krzyż i uda.
Dokucza pragnienie i chętnie zapaliłbym papierosa,
którego nie mam. Wszystko na raz! A pułap pozostaje
stale nieosiągalny. Cholerny świat...
Ostatnie bezskuteczne próby i kapituluję na zaledwie350 metrach, kilkaset pod
pułapem. Trudno. Zamiast spo-
kojnego śniadanka, jem kanapki w trakcie krążenia, z tru-
dem popijając herbatę z manierki.
W występowaniu wznoszeń nastąpił wyraźny kryzys. W
ogólnym bilansie systematycznie tracę wysokość i powoli
ogarnia mnie to, co można by określić przedsmakiern klę-
ski. Paskudne uczucie. Szukam ratunku wypatrując ko-
legów, ale sądząc po zachowaniu szybowców wszyscy są
zaniepokojeni. Tylko jeden krąży wysoko. Zerkam z zaz-
drością. Mógłbym się założyć, że to Andrzej Świst albo
Tadeusz, jedni z najlepszych w naszym aeroklubie. Jak
on to robi? Jak się tam dostać do niego?
Napotykane kominy są wąskie, poszarpane i słabe. Cze-
piam się, podobnie jak inni, każdej okazji utrzymania w
powietrzu. Jeden błąd i krytyczna wysokość zmusi do odej-
ścia w stronę lotniska.
Rozpoczynam piątą godzinę lotu. Wskazówki zegarka
bardzo leniwie zdają się poruszać. Coraz dokuczliwej po-
bolewają "plecy" i uda. Żeby tak móc się na chwilę wy-
prostować, przeciągnąć. Marzenie. Ale nie to martwi, lecz
wysokość. Jest źle.
Nie widać już Tatr, a podstawa chmur nad Gorcami
jest całkowicie jednolita. W kilku miejscach spostrzegam
charakterystyczne, sięgające ziemi, smugi deszczowe. Do-
brze, że jeszcze daleko. Tam musi być ulewa! Waham się
dłuższą chwilę, wreszcie postanawiam odejść w kierunku
odległego, zupełnie ciemnego punktu podstawy. Opuszczam
góry i wyruszam w daleką drogę lotem ślizgowym. Spora-
dycznie przez okresy kilkunastu sekund wariometry wska-
zują zero, pozostałą trasę przebywam z normalnym jedno-
metrowym opadaniem. Przez cały czas kątem oka pilnuję2-Wspinaczki po chmurach
177
bezpiecznej odległości od lotniska. Wlokę się upo
ale ciemne chmurzysko nareszcie zaczyna się zbl
nim cała nadzieja. Do pięciu godzin brakuje zalei
minut. Muszę wytrwać.
Drgnął wariometr i zaczajonym wzrokiem śledzc
zówkę. Metr, dwa metry... trzy! W końcu, oczywi;
w krążeniu, wznoszenie wzrasta do pełnych 5 metr
za ulga i frajda po tylu trudach utrzymania się `
w powietrzu.
Ciemny pułap nade mną przybiera groźny
Uważnie lustruję chmurzysko, niewątpliwie nimboc
sa, ale jeszcze bez wyładowań elektrycznych u po
Nie jest to więc burza.
Na prawie dwóch tysiącach zorientowałem się, że
niemal wewnątrz olbrzymiej wklęsłej czaszy. H
przesłaniają postrzępione firanki tej dziwnej szarej
Ale widoczność w środku chmurnego sklepienia ;
pełnie dobra, z tym że widzę już bardzo ograniczo
ziemi pode mną. Doznaję trochę niesamowitego
Ponura sceneria sprawia, że staję się czujny i
Nieustanne wznoszenie zaczyna niepokoić. Muszę
wać ostrożność, aby mnie nie wciągnęło w chm
pierwsze nie wolno nam tego robić, po drugie dobrz
co mogłoby mnie spotkać wewnątrz, a życie mi
miłe. A więc nie ma żartów^. Zwiększeniem szybk
weluję wznoszenie i ogarnia mnie podniecenie. Sz
zaczarowanym kloszu chmurnego grzyba. Ale pora :
miętać i chyba otworzyć do połowy hamulce. Niev
pomaga i na pełnych hamulcach wypadam z dziw
skini.
Raptownie zwiększa się horyzont! Jest znowu jas:
trudu orientuję się w położeniu lotniska, od które
cznie się oddaliłem. Zawracam w jego kierunku i
dam na zegarek. Zdobyłem srebro!
Lot ślizgowy jest przyjemnie spokojny. Odpoczyv
; przeżyciach w czeluściach chmur. Przy okazji zastar
się, czy zabawa ta nie stanowiła naruszenia zasad
dzieć i być widzianym". Ale nie. Bezpieczeństwo lo
zachowane. Z łatwością zauważyłbym każdy szy78
który wleciałby do środka, i każdy lecący pode mną. Su-
mienie mam więc czyste.
Bez pośpiechu okrążam wysoko lotnisko starając się od-
gadnąć, ile szybowców wylądowało. Przed hangarem wi-
dzę trzy, w kręgu zaś jeden i jeden właśnie lądujący.
No tak, warunki się skończyły. Niebo pokryła warstwa
ciężkich, ołowianych chmur. Nadciąga ławica deszczu, choć
wiatr przy ziemi jest przeciwny. Ej, kotłuje się nad Nowym
Targiem.
W kręgu trzeci i czwarty skręt wypada nad miastem.
Zerkam na zatłoczony rynek. Jest dzień targowy i znów
trudno będzie dostać się do autobusu. Może złapię daleko-
bieżny...
Otwieram hamulce i skupiam się na Iądowaniu. Szybo-
wiec niesie się chwilę, dotyka ziemi, toczy na kółku, zwal-
nia, przystaje i wolno opuszcza skrzydło na trawę. Do-
tknięcie murawy lotniska jest niew,ątpli.^ie pewnego ro-
dzaju rozładowaniem energii nagrornadzonej w czasie lotu.
Przede wszystkim psychicznej.
Otwieram osłonę kabiny, odpinam pasy szybowca i spa-
dochronu. Wychodzę z ulgą przeciągając zdrętwiałe mię-
śnie. Aż chętka bierze tupnąć mocno nogą. Dobra, koclana
matka ziemia. Biegną koledzy, bowiem już pada, a zbliża
się prawdziwa ulewa. W pośpiechu pchamy sżybowiec pod
hangar i wciągamy stojące tam jeszcze inne. Deszcz pada
coraz większy.
Nad lotniskiem ukazuje się ostatnia Mucha. Oczywiście
Andrzej. W budynku oddaję barografy. Trochę mnie dzi-
wi, że koledzy nad swoimi 5-godzinnymi lotami i moim
przechodzą do porządku dziennego. Może to rzeczywiście
nie taki znów wyczyn... Nie daję więc poznać po sobie,
choć aż korci się pochwalić. Tylko Janusz Ruge mrugnął
mi okiem. My się rozumiemy.
Pogoda się wreszcie ustaliła - żartują wszyscy. Posta-
nawiają jednak zaczekać, aż trochę przejdzie. Sprawa wy-
gląda mi beznadziejnie, żegnam się więc i samotnie wyru-
szam w drogę.
Nad niewidocznymi Gorcami snują się naprawdę melan-
cholijnie mgły. Jest chłodno. Deszcz leje bez przerwy. Przy-79
staję na moście. Spoglądam w przeobrażony nie do 1
nia Dunajec. Rwąca, brudna i mętna woda unosi
wiska szumowin, gałęzi i traw. Walczakom nieprędk
się znaleźć pstrąga.
W zatłoczonym autobusie parują mokre ubrania
żerów. Ludzie psioczą na deszcz. Panuje wilgotny za
Jest smutno. Przez rozmazane okna nie widać nawet s:
ka nieba.
Nad Tatrami
Zacząłem systematycznie gromadzić wszelką dostępną li-
teraturę na temat halnego i lotów falowych. Zabrałem się
też do obszernego tomu meteorologii i zaskoczyło mnie, że
zwykły podręcżnik może tak bardzo zainteresować. Kon-
centrowałem się przede wszystkim na tym, co dotyczyło
wiatru i zjawisk nim wywołanych.
Uczyłem się już tego przecież, znałem fachową termino-
logię, ale dopiero teraz podkreśl.one czerwono fragmenty
tekstu przemówiły do mnie. Jasne! Nic w przyrodzie nie
dzieje się bez powodu i gdzie jak gdzie, ale lecąc w po-
wietrzu trzeba o tym pamiętać. I wiedzieć, dlaczego i jak
to się dzieje, że ni stąd, ni zowąd duje halny, a na niebie
godzinami utrzymują się w jednym miejscu "stojące"
chmury? Oczywiście takie są praw a przyrody.
Ciekawie urządzony jest nasz świat i warto sobie o tym
czasami poczytać. I porozmawiać. O pogodzie, ale inaczej.
Jest rzeczą zrozumiałą, że w Aeroklubie Tatrzańskim
piloci od lat dyskutują o fali i wszystkich związanych
z nią probiemach. Zawsze więc i przy każdej okazji z uwagą
przysłuchiwałem się rozmowie na ten temat. Zamęczałem
trochę Staszka Józefczaka i Wojtka Mozdyniewicza, Tadka
i Andrzeja Świstów, nie mówiąc już o Januszu Ruge, naj-
różniejszymi pytaniami i wdzięczny im jestem bardzo za
cierpliwość, z jaką starali mi się odpowiadać. Nie mniej
wdzięczny jestem za wszystkie loty nad Tatry Januszowi
Ruge i innym piiotom, z którymi jako pasażer w drugiej
I1
kabinie szybowca Bocian leciałem podczas halnego :
górami.
Przewertowałem dziesiątki raportów z ubiegłych
Bardzo ciekawa i pouczająca to lektura. Zawierają
wiele fachowych inforyacji, szczegółów, a także w pewn
stopniu charakteryzują autorów oraz określają ich stosw
do latania. Pisane na gorąco, bez sugestii ze strony c
czenia, stanowią tym samym unikalny wręcz dokum
Dziwiło mnie, że niektórzy instruktorzy nie przywiązyc
I
do nich większej wagi.
Odniosłem wrażenie, ?e "panna fala jest kapryś
a próby jednoznacznego przedstawienia jej schematu
dają się zbyt uproszczone. Wiele bowiem doświadc
praktycznych - jak to wynika z raportów - nieki
aż paradoksalnie przeczy faktom uznanym w te
za oczywiste. Czasem dolot nad góry jest przyjemnie ;
i . kojny, innym zaś razem "tak cholernie rzuca, że plo
z zębów wypadają". Raz niebo jest bezchmurne, kiedy
dziej aż kłębi się od chmur. Szybowiec i kabina raz
krywają się lodem i szronem, raz nie.
Nie sądzę, aby nawet umieszczenie modelu Tatr w d
nym tunelu aerodynamicznym rozwiązało wszystkie za
ki. Charakter st czne dla halnego porywy niewątpl
y y
też muszą zakłócać każdy układ zbliżony do ustalor
Jedno wszak nie pgodlega dyskusji. Nie wolno sobie
I
w warunkach halne o lekceważyć.
Co więc dzieje się w powietrzu, gdy wieje halny? P
ciepłego i wilgotnego powietrza napotykając Tatry '
szą się wzdłuż południowych stoków, wskutek czego n,
puje szybkie ich ochładzanie i kondensacja pary wo
w postaci warstwy chmur po stronie nawietrznej, w
wypadku Słowacji. Chmury te przeważnie kończą sil
linii grani Tatr, ponieważ powietrze, opadając gwałto
na stronę północną, powtórnie się ogrzewa.
Opływowi masywu górskiego przez silny wiatr tow82
szy zafalowanie powietrza w jego górnych warstwach, a te
masy falującego powietrza, które osiągnęły poziom kon-
densacji, powodują powstawanie specjalnego gatunku
chmur, zwanych altocumulus lenticularis, o kształcie so-
czewek. Prądy wznoszące zafalowania umożliwiają szybow-
com loty wysokościowe.
Znacznie niżej, przewalający się na stronę północną wiatr
wywołuje szczególnego rodzaju walcowate gwałtowne za-
wirowanie, które można by porównać do wiru dennego
bystrej wody przepływającej ponad poprzeczną przeszko-
dą. Zawirowanie to występuje zawsze do wewnątrz. W
nomenklaturze szybowcowej i w meteorologii nazywa się
je "rotorami". Rotory dają się przeważnie zlokalizować
wizualnie, ponieważ towarzyszą im mniejsze lub większe
chmurki, practocumulus i cumulus rotoru, tworzące nie-
kiedy całą ławicę po stronie zawietrznej gór. A więc oprócz
tak zwanego muru halnego występować może też i mur
rotorowy stanowiący rodzaj bariery utrudniającej dolot
w kierunku gór. Jeśli nat(miast zespołowi samolot-szybo-
wiec uda się przedostać przez tę barierę na stronę, gdzie
powietrze wirującego walca wznosi się, wówczas szybo-
i wiec wykorzystuje to wznoszenie na osiągnięcie wyso-
kości pozwalającej mu. nawiązać kontakt z górnym zafalo-
waniem powietrza, czyli falą, w odróżnieniu od rotoru
spokojną i bez rzucań, wstrząsów oraz innyck zakłóceń
zwanych ogólnie turbulencją.
Nie zawsze wszakże rotory są widoczne i co gorsza, w za-
leżności od kierunku i prędkości wiatru, przemieszczają
się i formują w różnych miejscach i odległościach od gór.
W dodaiku sama fala, rejony wznoszeń falowych także
I
się przemieszczają, zanikają lub intensywnieją, tworzą się
fale wtórne, zwane drugą i trzecią nawet falą. Potrafią
teź fale nakładać się jedna na drugą albo "przeszkadzać
sobie". Słowem sprawa jest skomplikowana.
Panuje na pocieszenie powszechna opinia fachowców, że
przy dobrym holu, udanym holu zdobycie upragnionego
dla szybownika przewyższenia, czyli wysokości uzyskanej
już w locie swobodnym, przy klasycznych warunkach hal-83
! t
;,,
negd wiatru "takiego w sam raz", nie przedstawia v
kszych trudności, óczywiście zakładając, że nie popełni
jakiegoś zasadniczego błędu. Jednym z warunków do Złc
Odznaki Szybowcowej jest uzyskanie w locie swobodn
przewyższenia 3 tysięcy metrów, a do diamentu aż 5 ty:
cy.
Bardzo pragnąłem osiągnąć je i krok po kroku zbliżał
się do wymarzonego celu. W drugim roku latania w .l
wym Targu, kiedy na szybowcach miałem już prze:
sto godzin w większości spędzonych nad Gorcami, po u
skaniu wszystkich koniecznych uprawnień falowych,
ślepy pilotaż w zasłoniętej kabinie i hol za samoloi
w pozorowanych warunkach halnego wiatru, po kolejn
też pobycie w komorze niskich ciśnień w pobliskim Grc
!
ku byłem wreszcie gotów Teraz długo, bardzo długo cze
łem na halny, śledząc prognozy pogody i mapki syn
tyczne, a przede wszystkim tęsknie wypatrując przez ol
i. jakichkolwiek oznak zbliżającego się wiatru w górac
s
Wreszcie głuchy łomot blachy, którą pokryty jest d
oraz znajome zawodzenie zerwało mnie wcześnie ra
Halny! Na skróty przez bukowy lasek pognałem do autc
su.
*
"Mój" pomarańczowy szybowiec czekał ustawiony w
runku startu. Przeciwległą stronę budynków lotniska
czerniała linia lasu na tle z lekka przymglonych kor
rów łagodnych wzniesień, ponad którymi dopiero domi
wał odległy łańcuch zaśnieżonych Tatr. Oryginalnie wyi
dała jednolita gruba kreska szarobiałego horyzontu. Chr
ry wypełniały wszystkie przełęcze. Nad górami tkwiło v
le różnych warstw popielatych ławic altocumulusów.
"Ku mej kołysce leciał od Tatr..." - nie, nie... bez poe
Przygotować się muszę nader prozaicznie. Udałem się
wieżę po komunikat MET. Wiatr południowy 20 metrów
sekundę w porywach do trzydziestu metrów. Reszta dan;
widoczna była z okien wieży. Jeszcze tylko izoterma ze84
wa. Już na wysokości półtora tysiąca metrów ternperatura
wynosi zero stopni. Trzeba się będzie odpowiednio ubrać.
Podpisałem odbiór szybowca Mucha Standart SP-2118
i raz jeszcze sprawdziłem aparaturę tlenową i radio. W
tyle kabinki umieściłem dwa barografy pieczołowicie owi-
nięte we flanelę pokrowca. Zarejestrują uzyskaną wyso-
kość nad poziom lotniska. Holuje na Junaku Jan Król.
Wiem, że zależy mu, aby moja próba się powiodła. Oczywiś-
cie mam trochę tremy, ale wierzę, że poradzę sobie. To
nie zarozumiałość. Po prostu nie boję się halnego. Ani
gór. Ani wreszcie holu czy dużej wysokości. Mam też zau-
fanie do konstrukcji szybowca.
Sylwetkę samolotu widzę tuż przed sobą. Utrzymanie
szybowca w prawidlowym położeniu wobec samolotu jest
niczym innym jak lotem w szyku. Dobrze więc, że w swo-
im czasie wylatałem w szyku przeszło tysiąc godzin
i odruchy weszły w krew.
Lecimy nad wzgórzami pomiędzy wąskimi wstążkami
Dunajca i Białki, a przed nami wije się długa wieś Buko-
wina Tatrzańska. Niekiedy spoglądając w dół stwierdzam,
że stoixny w miejscu. Junak jest słabym samolotem, ale
po chwili zaczynamy posuwać się z wolna do przodu, coraz
bliżej chmur rotorowych. Z daieka obserwuję, jak ode-
rwane od nich mgielne locki kłębią się, przekręcają i wiją
na kształt zwiewnego baletu sfilmow-anego w zwolnionym
tempie. Strzępki szybko nikną, ale już rozpoczynają swój
taniec następne. Balet chmur. Czarcie pląsy. Niewątpli-
wie jest w tym coś diabelskiego! Sabat halnego wiatru!
Wiedziałem, że samolot szuka luki, aby przedostać się
na drugą stronę, wreszcie zdecydował się przebić wprost
pod wiatr. Jeszcze chwila i zaczęło się! Ależ nas dusi! -
zdążyłem pomyśleć, kiedy samolotem gwałtownie targnę-
ło w górę, a w następnym ułamku sekundy wstrząsnęłó
szybowcem tak brutalnie, że wisząc na pasach nawet nie
zdążyłem się przestraszyć. Kolejny wstrząs aż przygarbił
mnie wciskając w fotel! Có się dzieje! Zwisy linki i utrzy-
manie w osi lotu stanowiły największą trudność. Aby się
tylko nie urwać! Wysokość zaledwie 800 xnetrów chyba
l3
nie wystarczy na dolot do lotniska! Zresztą to była
wa ambicji. Byle się tylko szybowiec nie rozleciał!
Turbulencja na szczęście słabła. No, dość tego. 1
śmiało powiedzieć, że zmieszał nas z błotem ten
Uff...
Takie latanie wprost nie licuje z ogólnie przyjętyn
jęciem o szybownictwie. Brutalny pilotaż zmusza d
stosowania poniekąd "niedozwolonych chwytów" w
szybowca, coś w rodzaju fizycznego znęcania się nad
Szybowiec jest uosobieniem delikatności, płynności i
gancji, jego dystyngowany lot wizualnie sprawia w
nie spokeju, wdzięku, harmonijnej gracji. A to, co
chwilą się działo...
Do rzucań w powietrzu jestem przyzwyczajony. Da
bo dawno, ale bywało, że dla prywatngo eksperyxr
upatrywałem sobie pojedynczy, olbrzymi i wypiętx
na wiele tysięcy metrów burzliwy nimbocumulus. D
gałem mocno pasy, wyłączałem radio. Włączałem zaś o;
wanie instrumentów. Z daleka rozpędzałem Spitfire'a i
dłem desperacko na zderzenie z chmurą mniej więc
połowie jej wysokości. Aż nie do wiary, co można
przeżyć w tak krótkim czasie! Wstrząsy-uderzenia, od
rych bolały wnętrzności i ciemniało w oczach! Błysk
ce i chyba grad, sądząc po potwornym hałasie i dudni
Ciemno, ponuro i groźnie! Wylatywałem z tych iście
belskich czeluści wystraszony i otumaniały, a mas
zdrowo oszroniona. Długo łykałem ślinę, aby przezw
żyć mdlące sensacje. Cóż, młodość bywa pełna ws
sów...
Po drugiej stronie rotorów było słonecznie i cieka
Lecieliśmy wprost na mur halny, pozostawiając skuF
chmurek rotorowych za naszymi plecami. Wariometr w
zywał 8 metrów na sekundę, kiedy samolot zasygna
wał wyczepienie. Jestem wolny! Nie zmieniając kieri
"jadę" w górę 5 metrów na sekundę. Odczuwam s
fakcję, że utrzymałem się na holu poxnimo huśtawki
chodzącej do 15 metrów na sekundę! I że szybowiec
trzymał! ,
Po takiej nauczce na zawsze pozostaje respekt86
halnym. Jestem wolny, no tak, ale to dopiero początek
moich kłopotów! Jak dotąd wszystko idzie dobrze. Odczy-
tuję wysokość: 1450 metrów. Zaraz... gdzie właściwie je-
stem? Jak to przyjemnie móc spokojnie popatrzeć w dół
i na boki, a nie gapić się jak sroka w kość w podrygujący
i chwiejący się samolot.
Przed oczami rozpościerał się wspaniały obraz Wysokich
Tatr. Chwilę się zastanawiam. Tak, oczywiście... na prawo
Dolina Suchej Wody, przede mną ściele się Dolina Pań-
szczycy i Waksmundzka, a z lewej widoczne są po kolei:
Dolina Roztoki i Rybiego Potoku oraz dalej Dolina Białej
Wody. lIatowe powierzchnie wszystkich stawów marszczą
się od podmuchów halnego. Całe góry są świeżo przypró-
szone już drugim w tym roku śniegiem. Pomiędzy poszcze-
gólnymi szczytami głównej grani i przełęczami wielka rze-
ka chmurna przewala się na północ! Potężny, szeroko roz-
lany wodospad chmur opadających białymi strumieniami
w dół północnych ściar nieomal je przesłania! To robi
wrażenie, tym bardziej że znajduję się jeszcze znacznie po-
niżej najwyższych szczytów. Większość potrafię imiennie
rozpoznać. Łączy mnie z nimi przecież tyle wspomnień
i przeżyć.
W dalszym ciągu wznoszę się wzdłuż chmur rotorowych,
które całkowicie odgrodziły mnie od północy, przesłania-
jąc horyzont. Spoglądam w gćrę. Dwie wyraźne warstwy
szarych chmur, niższa i wyższa. zalegają podłużnie ze
wschodu na zachód. W dole zaś wicizę tylko długą przecin-
kę wzniesień reglowych, ciągnącą się daleko na zachód
wzdłuż opływanych przez chmury szczytów. Jedynie wrzy-
nające się głęboko doliny wolne są od chmur.
Ależ tam musi wiać! Tu w górze też wieje, widzę to
patrząc w dół. Stoję w miejscu! Dopiero kiedy zwiększę
szybkość, powoli trawersem posuwam się do przodu. Spy
cha mnie przy tym na chmury rotorowe. Sam na sam z hal-
nym!
Całą uwagę skupiam na bardzo ważnym momencie.
Wznoszenie rotorowe maleje... zbliżam się więc do górne-
go punktu... muszę trzymać się "pod wiatr" i nie dać ze-
pehnąć za chmury rotorowe, w bardzo silne duszenie pa87
tamtej stronie. Tak kardynalny błąd mógłby się oka:
niebezpieczny i przekreślić wszelkie nadzieje na falę. '
co teraz mam zrobić, nazywa się zwyczajnie i pros
oderwać się od noszeń rotoru i nawiązać kontakt z fa
Drobnostka, psia kość! Tylko jak to zrobić?
Wariometry wskazują zero! Co dalej? Rozglądam
bezradnie po niebie. Ogarnia mnie lekki niepokój, w
datku coraz dotkliwiej odćzuwam zimno. Rozważam w
sytuację rzeczywiście "na chłodno". O rezygnacji nie
mowy! Teraz kiedy już jestem ponad wielkim morz
chmur, przykrywającym szczelnie eałą Słowację, mam n
co czasu, aby nauczyć się latać nad Tatrami podczas h
nego wiatru. Odzywa się lotnisko, zapytując o moją
zycję. Podaję: Na południe od Bukowiny, 2700 metr
chwilowo zero noszenia.
Jeszcze dobrze nie skońezyłem mówić, kiedy wzrok
alarmował: 2 metry na sekundę opadania! Niedobrze! r
śli biegną szybko. Zawrócić wzdłuż osi wschód-zach
Wracać w razie czego do rotoru? Iść pod wiatr? To osta
byłoby najrozsądniejsze, ale mam jakieś niesprecyzow
opory. Przede wszystkim jednak na siłę, pokonując oc
chową niechęć i obawę, zwiększam szybkość. Znam dol
te chwile, kiedy pilot zwiększając szybkość w opada
ulega nieprzepartemu złudzeniu, że tylko pogarsza i
złą sytuację. Ale żelazna to zasada w szybownictwie. S:
ciej przecież przelecę obszar duszeń, a więc z mnie
stratą wysokóści niż lecąc wolniej, a więc i dłużej. Tra
to sobie przetłumaczyć i po prostu zmusić się.
Skręcam zdecydowanie pod wiatr, wprost na góry i 1
muru halnego. Opadanie wzrosło do trzech metrów i n
już tylko 2000 metrów wysokości. Położenie kabiny wc
horyzonta sprawia, że odnoszę wrażenie, jakbym "nu
wał" w góry! Czas denerwująco się dłuży i lada ch,
będę zmuszony zawrócić do lotniska.
Nareszcie odczuwam coś w rodzaju lekkiego zachwia
jakby przyhamowania i wariometry zatrzymują się na
rze. Ostrożnie podnoszę maskę, redukując szybkość... r
wznoszenia... półtora... dwa... Cztery metry! Co za u
Lot w górę po prostej jest spokojny, bez najmniejs:88
zakłóceń! Wysokość szybko rośnie, zatyka uszy. Łykam
ślinę i cieszę się, szczerze się cieszę! Wygrałem tę wojnę
nerwów! Rozpoczynam łagodny trawers w stosunku do
wiatru, w dalszym ciągu w równomiernym wznoszeniu.
W duchu powtarzam sobie żartobliwy komunikat: Mucha8 z nieznacznym opóźnieniem
nawiązała kontakt z falą.
Amen.
Przede mną w dole leży warstwa zakrywająca Zakopane,
a powyżej rozpoczyna się inna, której wysokości nie po-
trafię określić. Układ chmur wskazuje więc, że jedyna dro-
ga wydostania się ponad chmury wiedzie przez wolną
przestrzeń, pomiędzy tymi warstwami. Wysoko w górze,
miejscami jakby przebijał sinawy błękit. Dokuczało mi
coraz bardziej przejmujące zimno. Porozumiałem się z lot-
niskiem. Do naszej rozmowy przez radio, w parominuto-
wych odstępach, włączyły się inne stacje w Polsce, zapy-
tując o aktualne warunki. Tak więc Mucha 18 nadała aż
kilka zwięzłych komunikatów meteorologicznych. Słysza-
łem także rozmowy naszego lotniska z dwoma innymi szy-
bowcami. Znajdowały się one znacznie niżej i w nieco
innym rejonie Tatr, tak że riie widziałem żadnego z nich.
A szkoda, nie czułbym się tak osamotniony.
Leciałem już dłuższy czas bez widoczności ziemi, jednak-
że z widocznością horyzontu od strony zakrytej chmurami
Słowacji. W krótkim czasie zalodziała zupełnie przednia
część osony kabinki. Ale i wówczas przez otwarte lewe
boczne okienko widziałem horyzont. Lodowaty strumień
powietrza z okienka już prawie nie robił wrażenia, tak
byłem przemarznięty i skostniały. Całkowity brak widocz-
ności do przodu denerwował, ale pozostałe szybowće nie
były jeszcze na mojej wysokości i to mnie nieco uspokaja-
ło.
Powyżej czterech tysięcy metrów otwarłem tlen i nało-
żyłem maskę. Od czasu do czasu, hen w dole otwierała
się luka i przez szczeliny w chmurach widać było prze-
paścisty szczyt lub połać skalisto-lesistego zbocza. Niekie-
dy wyzierała poszarpana skalna grań. Ponury i martwy,
lecz piękny w swej grozie surowy krajobraz wysokogórski.89
Aż wierzyć się nie chciało, że tam w dole, pod chmm
są Tatry...
Oszronione szyby coraz bardziej ograniczały widocz
coraz też "głębiej" pogrążałem się w chmuruym tw
Na wschód u wylotu pokrycia widoczny był rozległy t
Tatr Bielskich. To moja furtka bezpieczeństwa! W ka
chwili mogę się wycofać na wschód. Często też w tan
kierunku się oglądam i wykonuję przy sposobności kr
skręty, poruszając wszystkimi sterami, w obawie z
kowania ich przez oblodzenie.
Pojęcia nie mam, jak wysoko jest pułap chmur
mną. Gdy otwarte boczne okienko pokryło się szarą z
ną, a w kabinie pociemniało, natychmiast przechodz
lot według przyrządów i otwieram pełne hamulce, .
kszając szybkość. Czas wyjścia z chmury jakoś się d
lecz nie mam powodów do zmartwień. Wolna przes
pomiędzy warstwami wynosi przeszło tysiąc metrów.
chodzę z chmury, zamykam hamulce i wyrównuję d<
ziomu.
Osłona kabiny jest kompletn.ie zaszroniona. Przez
ny "lufcik" spoglądam na lewy płat. Biała, gruba na
centymetrów narośl szronu porasta całą krawędź nat;
Pierwszy raz spotykam się z taką szadzią. Zwiększam
cze szybkość, chociaż wydaje się, że szybowiec nie s
nic ze stateczności. Jestem powyżej pięciu tysięcy i c
we wznoszeniu, cóż kiedy chmury nie pozwalają iść
Poza tym aż cierpnę z zimna. Wstrząsają mną dre
i z trudem opanowuję szczękanie zębami. Nóg już w
nie czuję. Mam dość!
Postanawiam wracać. Cieszy mnie zdobycie war
przewyźszenia do Złotej Odznaki Szybowcowej, ale je
bardziej pragnę jak najszybciej się trochę ogrzać!
powinno być przecież cieplej. Otwieram do połowy har
i lecę na wschód. Wrótce dolne chmury kończą się i v
cie widzę ziemię. Poprawia się samopoczucie. Skręca
północ ponad nisko leżącymi pojedynczymi chmurami.
Po chwili bez trudu orientuję się w znajomym te
Widzę nawet Zakopane. Na północy dobrze widocz
Gorce. Jakże miły nógłby być dolot do lotniska,90
Bezużyteczna staje się mapa i co najgorsze, busola. Każ-
da rada z ziemi przez zwykłą radiostację lotniskową -
jak wykazała praktyka - przy najszczerszych nawet chę-
ciach, niczego nie rozwiązuje. Tylko i wyłącznie kurs do
lotniska podać może goniometr. Specyfika naszych lotów
wyczynowych tego wymaga.
Miała szczęścia pani Bożena, jest zresztą bardzo dobrą
szybowniczką. Pozostaje tylko pogratulować diamentu!
Przerzucam karty i wykresy barografów. Oto gratka:
raport Stanisława Józefczaka z rekordowego lotu na Bo-
cianie, z dnia 2.12.1966.
"... z 4500 metrów rozpocząłem schodzenie... do 400 me-
trów na zboczu południowo-wschodniej Bukowiny. Kiedy
zamknąłem hamulce i ustaliłem szybkość 80 km/godz., no-
szenie wynosiło 8 m/sek wzrastając do 15. Na linii Zako-
pane-Łomnica zdobyłem wysokość 10.000 m i natychmiast
przeskoczyłem nad Czerwone Wierchy, bowiem poczęła się
tam tworzyć nowa krawędź soczewki, osiągając dalsze400 m, czyli miałem 11.400.
Kończący się tlen zmusił mnie
do schodzenia. Na 3000 - 4500 latałem prawie 3 godziny
pomagając innym w zdobywaniu wysokości..."
Można się głęboko zamyśleć. Na tego rodzaju ryzykow-
ne przeniżenie mógł sobie pozwolić tylka ktoś świetnie
znający falę. Józefczak wiedział, że może żaufać wzno-
szeniom rotorowym z tak niewielkiej wysokości nad tere-
nem. Uderza też ambicja i wytrwałość. Podziwu godna
jest psychiczna odporność pilota, który po przebywaniu
w bardzo niskim ciśnieniu i temperaturze, po niewątpli-
wie dużym wysiłku nerwowym potrafił opanować zrozu-
miałą i naturalną chęć odpoczynku, odprężenia, słowem
potrzebę znalezienia się na ziemi wśród kolegów, w cieple
i w atmosferze podziwu i gratulacji - tylko i wyłącznie
po to, aby jeszcze przez kilka godzin nacieszyć się sukce-
sem właśnie w powietrzu - latając: I w dodatku pomaga-
jąc kolegom przez udzielanie fachowych wskazówek drogą
radiową oraz wyszukiwanie im wznoszeń.
I tu Józefczak przypomina słynnego alpinistę i himalaj-
czyka włoskiego, Waltera Bonattiego, który po samotnym,
rewelacyjnym przejściu skrajnie trudnej skalno-lodowej92
ściany z kilkoma biwakami - ostatnią noc spędza roz-
myślnie w pobliżu schroniska pełnego kolegów, biwakując
w śniegu i mrozie pod gwieździstym niebem.
Są to rzadko spotykane cechy ludzi o silnych charakte-
rach. Niestety krótko trwała moja znajomość ze Staszkiem
Józefczakiem na lotnisku w Nowym Targu. Po kilkanaś-
cie razy dziennie holowałem Bociana, w którym Staszek
uczył młodych pilotów poprawnego pilotażu. Był dobrym
instruktorem, pilotem spokojnym i zrównoważonym oraz
nadzwyczaj zdyscyplinowanym. Pomimo uzyskania szy-
bowcowego rekordu świata i kwalifikacji instruktora sa-
molotowego pozostał zawsze skromnym i uczynnym kole-
gą klubowym.
Na moich oczach zginął wraz z uczniem na samolocie
Bies, z nie wyjaśnionych powodów popełniając podstawo-
we błędy pilotażu i przekraczając przepisy. Co mogło być
tego powodem, nie dowiemy się nigdy.
Aeroklub Tatrzański utracił jednego z najzdolniejszy ch
i najambitniejszych młodych pilotów sportowych.
Żabi kraj
Już na miesiąc przed zawodami wyczuwało się w na-
szym aeroklubie podniecenie zgrabnie maskowane lekce-
ważącą obojętnością. Eh, jeszcze dużo czasu, nie ma się
czym przejmować... Ale niepokoili się chyba wszyscy po-
tencjalni kandydaci do reprezentacji. Nigdy nie wiadomo,
jakie niespodzianki może sprawić nasz najmłodszy nary-.
bek, o którym mówiło się przecież, że "brzytwy".
Kandydatura braci Świst nie podlegała dyskusji. Star-
towali w zawodach poprzednio i umiejętności ich były po-
wszechnie znane. Teraz dzień w dzień zjawiali się na lotnis-
ku niby przypadkowo.
- Mamy chwilę czasu, wpadliśmy trochę się przewie-
trzyć...
Pozostali jednak mieli oczy otwarte! Dobra... dobra...
Oczywiste było, że bracia intensywnie trenują!
Chociaż lataliśmy wszyscy razem, po prostu w zasięgu
wzroku, niełatwo było rozszyfrować przyszłych rywali. Tu
gra szła o wielką staw^kę. Fodstęp mógł czaić się w każ-
dym niewinnym locie. 'idząc na przykład szybowiec, któ-
ry "żebrał się" na małej wysokości, trudno było wiedzieć,
czy juha udaje, ćwicząc "trudne warunki", czy istotnie pa-
tałach nie może sobie poradzić.
Z drugiego końca Polski przyjechał student i nikt nie
wiedział, gdzie i ile trenow^ał. Dcszedł więc kolejny kandy-
dat od razu budząc podejrzenia skromnością.
Sto razy chciałem uprzedzić ogłoszenie listy i wycofać
się honorowo, cóż kiedy zawody kusiły. Przecież w ramach
konkureneji nadarza się idealna okazja do kilku przelo-94
tów, może nawet 300-kilometrowego! A to jest warunkierr
do Złotej Odznaki. Gra warta świeczki pomimo z lekka
niepokojącej perspekty,y przymusowych lądowar w te-
renie. Latałem więc codziennie i pełen wątpliwości ozeki-
wałem decyzji.
Nastąpiło to pewnego dnia po południu. Wróciłem właś-
nie z kilkugodzinnego lotu nad Gorcami, gdy bracia pokle-
pali mnie przyjacielsko po przygarbionych (na skutek prze-
ciążeń) plecach. Szef mnie wytypował. Bracia zapewnili,
że wspólnie damy sobie radę, gdy nadejdzie czas próby.
Podniosło mnie to na duchu, o czym oni nie mogli wiedzieć.
To dobrze.
Do reprezentacji weszli: szef wyszkolenia, bracia, trzy
młode brzytwy i ja, zardzewiała kosa. Klamka zapadła.
Jednym z pilotów holujących został kierownik Janusz Ru-
ge, a przybyły na urlop kapitan ŻW Lucjan Mazurkie-
wicz z braku treningu szybowcowego zaofiarował się po-
magać w organizacji zawodów. Podziwiałem Lucjana, któ-
remu bezpośrednio po dwóch rejsach do Japonii chciało
się jeszcze z entuzjazmem pracować przy montażu szybow-
ców. Po tylu bezsennych nocach na mostku kapitańskim
umawiał się z Cesiem Koseckim, naszym mechanikiem
i kierowcą, że wspólnie będą po nocach zwozić z terenu
szybowce. Niebywałe. Przy okazji Cesiu z wyprzedzeniem
wieszał psy na tych wszystkich, którym nie uda się wró-
cić na lotnisko. Ze strachu przed Cesiem niejednemu po-
czątkującemu pilotowi szybko odechcialo się siadać po po-
lach.
Następnego dnia od rana rozpoczęła się uroczystość malo-
wania wielkich białych numerów na imiennie przydzielo-
nych szybowcach. Przyjemnie jest mieć choć na kilka dni
własny szybowiec. Myśl o zawodach nie pozwalała spo-
kojnie usnąć. Marzyły mi się idealne szlaki cumulusów
i nadprzyrodzone zdolności lotne mojej Muchy Stan-
dard 15. Martwiłem się, że regulamin nie pozwala przela-
tywać granic państwowych...
Nastąpił generalny odlot. Kierownik na Wildze zabierał
po dwa szybowce i podciągał w okolice lotniska, na któ-95
rym odbywać się miały zawody, i wracał po następnych
zawodników.
Czas wyjawić rangę zawodów. Odbywały się trzecioli-
gowe Okręgowe Zawody Szybowcowe w Łososinie Dolnej.
Wszyscy bez wyjątku szybownicy, dziś o światowej sławie,
rozpoczynali karierę od drobnych sukcesów w "nieważ-
nych" zawodach regionalnych, właśnie trzeioligowych.
Jakiekolwiek skojarzenia z meczem piłkarskim o puchar
Pikutkowa Górnego okażą się po zastanowieniu nie na
miejscu. W naszych zawodach startowały trzy poważne
aerokluby: krakowski, podhalański i nasz tatrzański, a na
murawie lotniska stanęo do "szlachetnej godniebnej wal-
ki" bez mała trzydzieści szybowców! Program zawodów
nie różnił się od programu mistrzostw świata, tym razem
na zasadzie, że w Pikutkowie Górnym obowiązują iden-
tyczne przepisy piłkarskie co w meczu Brazylia - Reszta
Świata.
Organizatorzy nie ukrywali, że jeśli warunki na to po-
zwolą, możemy się liczyć z konkurencjami 300-kilometro-
wymi i więcej. Słuchając tego zapierało mi dech w pier-
siach, ale nadrabiałem miną, jak mogłem.
Bezpośrednio po przylocie należało sprawiedliwie roz-
wiązać problem upchania takiej ilości sprzętu do jedynego
na lotnisku hangaru. W tym celu część szybowców musiała
być zdemontowana. Proponowano kilka wariantów: każde-
go dnia inny aeroklub albo codziennie po kilka szybowców
z każdego aeroklubu. A kto ma pomagać przy poranny m
montażu: wszyscy wszystkim czy swoi swoim? Nie byli-
byśmy Polakami odstępując od zasady, że "jakoś to będzie"
i w rezultacie na siłę wpychano sżybowce w kolejności,
komu szybciej i bliżej hangaru udało się przetransporto-
wać swój przyrząd latający. Spóźnialscy czuli się prze-
grani, chociaż praca związana z demontażem nie przed-
stawiała większego kłopotu. Albośmy zawodnicy, albo...
Na brak zajęcia nikt więc nie mógł narzekać. Życiową
koniecznością stało się pobranie z magazynku koców, po-
ścieli oraz metalowych kubków, menażek i składanych
łyżko-widelcćw. l'astępnie zawodnicy rozgościli się w
trzech dużych namiotach. Przezornie przywiezione Wilgą
9
łóżka polowe wybawiły nas z nie lada kłopotu. Posiłki
przywożono samochodem w wielkich termosach, a menaż-
ki myliśmy przy ciurkających kranikach beczkowozu.
Spartańskie w arunki rozwiały ostatnie złudzenia co do
ulgowej taryfy, na jaką ktoś mógły liczyć z racji tytułu
zawodnika.
Tegoż dnia po południu odbyła się odprawa wszystkich
biorących udział w zawodach i podczas ceremonii oficjal-
nego otwarcia zawodów przypadł mi zaszczyt wciągnięcia
flagi na maszt. Wieczorem był czas, aby zapoznać się z re-
gulaminem zawodów i mapami rejonu.
Z doświadczenia poprzednich zawodów wynikało, że
pierw^szą "rozgrzewającą" konkurencją będzie prędkościo-
wy przelot po trójkącie. Ponieważ studiowanie mapy na
ślepo przez dłuższy czas oraz medytacje nad prognozą po-
gody mogą wpędzić najbardziej zrównoważonego w me-
lancholię, chciałem przed udaniem się na spoczynek obej-
rzeć relaksowy prgram telewizyjny, ale na korytarzu zła-
pał mnie student.
- Muszę panu coś wyznać! Tego roku bardzo mało la-
tałem i mój start w zawodach jest nieporozumieniem. Ale
skoro już tak się stało, zamierzam walczyć jak lew. Szko-
puł w tym, że sam nigdzie nie zalecę. Czy pozwoli pan,
że będę go się trzymał?
- Oczywiście, że tak! Ale co da trzymanie się toną-
ce ó? W każd m razie omówiliśm z rubsza naszą współ-
g y y g
pracę. Automaty cznie musiałem zmienić dotychczasowe
plany. Od dawna już bowiem nosiłem się z zamiarem dy-
skretnego "uczepienia" kogoś ze startujących znakomitoś-
ci, chociaż nie bardzo wiedziałem, jak to się robi.
Znam anegdotę, w której nieuk sądził, że jeśli powta-
rzać będzie dokładnie ruchy mistrza, sam zagra po mi-
strzowsku. Cóż, kiedy już w kilku pierwszych posunięciach
otrzymał mata. Nomen omen. Obecnie mając podopiecznego
wstąpił w e mnie nowy, powiedziałbym, samodzielny duch!
Przy omawianiu ze studentem ,szystkich możliwych
wariańtów jeden nastręczał szczególne trudności i posta-
wił nas wcbec dylematu. Otóż zgcdnie z regulaminem przy-
sługuje prawo trzykrotnego startu w określonym czasie.
i97
Jeśli więc wylosujemy odległe numery startowe, gdy je-
den z nas będzie startował, drugi w tym czasie z powodze-
niem może akurat podchodzić do lądowania. Ten ostatni
doczekawszy się wreszcie swojej kolejki startu z równym
powodzeniem może obserwować, jak do Iądowania pod-
chodzi jego partner. Teoretycznie, po trzecim starcie, po-
winniśmy się spotkać w powietrzu. A więc nie jest tak
źle.
Zamyślony już wchodziłem do pokoju z telewizorem,
kiedy za rękę złapał mnie znajomy zawodnik.
- Czekać! Tylko czekać! Nigdzie się nie spieszyć! Niech
ci pierwsi się męczą ze znalezieniem kominów, a wtedy
dopiero na cały gaz! Po kicie! Jak okiem sięgnąć na calut-
kiej trasie widzi się krążące szybowce! I na pewniaka!
Po kicie! Od jednych do drugich! Od punktu do punktu!
Bez pardonu! Zaledwie nieco ochłonąłem, a już zbliżył się
następny.
- Boże zachowaj zwlekać i przegapić moment! Rada
na to jedyna. Na nic nie czekać! Odmeldować się na taśmie
i wio! Do odważnych świat należy! Kto pierwszy, ten lep-
szy! Miotany prawdziwie sprzecznymi uczuciami zasięgną-
łem rady szefa.
- Nie ma recepty na wykonanie przelotów na zawo-
dach. Wydaje mi się, że najlepiej będzie trzymać się w
środku. Sam tak zamierzam.
Lucjan natomiast powiedział:
- Termofor z ciepłą wodą na nereczki przygotuję. Wo-
dę traktuj jako balast. Soczek z marchwi też się liczy.
Poza tym wystrzegaj się turbulencji, bo niezdrowa na
krzyże i nie patrz prosto w dół, a unikniesz zawrotów
głowy. Reszta zależy od przeznaczenia. Na pierwszą kon-
kurencję oddaję cię w ręce Opatrzności. Dalej zobaczymy.
A teraz idź spać!
Dobrze się mówi, ale jak usnąć przed pierwszym star-
tem w życiu? W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że
obecny stan emocjonalny jest bardzo zbliżony do uczucia
towarzyszącego mi podczas wojny, gdy lot bojowy zapo-
wiedziany był na rano dnia następnego.
Zawody w Łososinie... Znałem dobrze to lotnisko. Pa-98
rokrotnie lądowałem tu samolotem w celu zabrania nasze-
go szybowca z powrotem do No'ego Targu.
Pięknym szlakiem pomiędzy lesistymi wzniesieniami
Turbacza z długą doliną wsi Uchotnica, równolegle z bie-
giem Dunajca, ponad wzgórzami Limanowej aż po zachod-
nią okolicę malowniczego Jeziora Rożnqwskiego podążały
bezgłośnie od lat dziesiątki szybowców. Żartobliwie mówiło
się, że trasa jest dobrze przetarta. Instruktorzy wręcz
twierdzili, że co starsze egzemplarze naszych szybowców
drogę znają na pamięć.
Pierwszy w życiu przelot szybowcowy, oczywiście Nowy
Targ - Łososina, wykonałem bezpośrednio po ukończeniu
podstawowego przeszkolenia za wyciągarką. Słowo "wy-
konałem" jest może trochę nieścisłe. Na dobrą sprawę
i tym razem wykonał szybowiec. Moją jedyną, ale za to
przesądzającą o "wyczynie" zasługą, było podjęcie męskiej
decyzji opuszczenia bezpiecznego rejonu Turbacza "na do-
bre i złe". Ale żadna sztuka! Udało mi się wykręcić wyso-
kość ponad dw a tysiące i do Łososiny doleciałem po pros-
tej!.W ten sposób osiągnięty warunek do odznaki moral-
nie mnis zobowiązywał aż do kilkakrotnego powtórzenia
go w okolicznościach uniemożliwiających beztroski lot
ślizgowy. Dla mnie była to sprawa honoru niestety cał-
kowicie opacznie rozumiana przez kolegów pilotów, któ-
rzy uważali, że jedynym powodem wycieczek powie-
trznych jest chęć odwiedzenia tamtejszego zawiadowcy,
pana Michała Felkerzama, z którym wiążą mnie wspo-
mnienia lotnicze jeszcze sprzed wojny. Michała jako żywo
chętnie przy sposobności odwiedzałem na wieży pełnej
aparatury radiowej i ciekawych, artystycznych rzeźb w
drewnie przez niego w ykonanych. Istotnie wspominaliśmy
odległe, romantyczne czasy. Byłem wówczas uczniem gim-
nazjum z dumą noszącym odznakę z trzema mewkami,
a Michał już instruktorem.
Pierwszy dzień zawodów. Na nogach byłem już przed
szóstą rano. Lucjan ocenił to jako klasyczne Reisefieber.
Wylosowałem numer startowy. Na krótko przed star-
tem, kiedy już wszystkie szybowce ustawiliśmy równiu-
tko w dwu rzędach na skraju lotniska, wyjawiono kon-99
konkurencję. Trójkąt sto! Gapiłem się pełen niepokoju
prawie bezchmurne niebo. Bracia zacierali ręce. Ale co ts
jak student czy ja mają powiedzieć? Lepiej już nic
mówić.
Otwarto start. Dwie Wilgi i Gawron sprawnie wyra
cały szybowce na 700 metrów nad lotniskiem. Po wyc:
pieniu poleciałem w rejon kilkunastu krążących na rc
nych wysokościach szybowców i starałem się do nich c
łączyć. Pilnowałem, aby nie spaść poniżej tysiąca metró
Długo szukałem studenta w umówionym miejscu, podF
trując numery. Wreszcie w strefie wyczekiwania barc
się przerzedziło, więc przełamawszy poważne opc
z wielką tremą przeleciałem linię wyłoźonej taśmy.
Zapisałem godzinę. Gest ten był równoznaczny z c
sperackim podpisaniem tajemnym mocom cyrografu. C
tąd stałem się w pełnym słowa tego znaczeniu niewol
kiem wariometru. Nieraz spoglądałem nań czule, inn;
razem złym, a jeszcze częściej wystraszonym okiem! Z
jakbym stroił miny przed tym, któremu się zaprzedałc
Kilka kilometrów za lotniskiem, ku mej radości, nap
kałem całą grupę szybowców, ale zanim się do ich poz
mu wygrzebałem, byłem znów sam. Zniknęli nie wiedz
kiedy. Krążyłem w mizernym wznoszeniu, nie mając c
wagi ruszyć z miejsca i w nadziei, że może wreszcie k
nadleci. Nagle wydało mi się, że słyszę piskliwy głos: ,
kicie"!. Ale to chyba musiały być trzaski w słuchawka
radia. Niemniej wyprostowałem na kurs! Niech się dzie
co chce!
Kiedy znalazłem się nad pierwszym punk.tem, za
nie potrafiłem odszukać znaku. Straciłem masę czasu, :
nim mi się to udało. Znak był dokładnie pode mną. Lec
dalej długo kręciłem głową z niesmakiem. Stary instr
ktar. Tysiąc razy powtarzałem uczniom, że i miasto mc
aa zgubić, jak się jest dokładnie nad nim.
Znowu napotkałem kilka szybowców. Jakże miło j
przyjmować i odwzajemniać się znakiem pozdrowien
Szczegól:zie jeden z szybowców życzliwie pokiwawszy p:
tami ruszył zdecydowanie na trasę, zapraszając do wsp
nego kontynuowania lotu. Podszedłern bliżej i entuzjasl00
cznie stwierdziłem, że to szef! Po kilkunastu kilometrach
współpracy niestety zgubiłem go będąc niżej i mimo sta-
rań już nie odnalazłem. Bardzo żałowałem. Nie pozostało
mi nic innego, jak nadal posłusznie wykonywać każdy
kaprys wariometru, byle się trzymać wysoko, pod puła-
pem, który wynosił 1800 metrów. Tym systemem zbliży-
łem się do dużego miasta - a Tarnów to był - tylko nie
mającego żadnego powiązania z moją trasą, wykreśloną na
mapie. Wrócić na trasę, czy pilnować chmurek w pobliżu
miasta? Oto pytanie. Wybrać musiałem to drugie, ślepo
posłuszny mocom, które wskazywały dwa metry na sekun-
dę. Odetchnąłem, gdy miasto zniknęło z pola widzenia.
Nad drugim punktem przeżyłem prywatną tragedię.
Przez dłuższy czas krąźyłem na wysokości 400 metrów,
mając upatrzone miejsce lądowania obok stojącego na łą-
ce szybo,ca, co dodatkowo oddziaływało deprymująco. Mo-
zolnie i nerwowo wygrzebałem się jednak. Im wyżej, tym
łatwiej, a napotkawszy dalej na trasie komin trzymetrowy
wpadłem w euforię! Świat jest piękny! Eviva Garibaldi!
Zupełnie nisko w dole sunął na tle lasu biały Bocian,
jedyny biorący udział w zawodach. Biedak... tak nisko...
Ale powoli, bardzo powoli, poczęło mi coś świtać. Bocian
leciał po prostej jak po sznurku! Był dobrze widoczny
na tle kompleksu lasów przed jeziorem. Jeziorem! La Boga!
Nura w dół! Widać lotnisko! Uwaga, nie więcej niż 150!
Leciwa lIucha pamiętająca szmat historii polskiego szybo-
wnictwa może takiego traktowania nie ścierpieć! Taśmę
przeleciałem, jak to mówią, z szybkością błyskawicy, bar-
dzo szczęśliwy i najwyżej ze wszystkich!
- Dobrze, że miałem lornetkę, co ty wyprawiasz? -
powiedział z wyrzutem Lucjan, który w składzie komisji
sędziowskiej czekał na mnie dwie grdziny.
Student siadł na pierwszym ramieniu trójkąta, zaplą-
tawszy się w licznych tam pagórkach. Gdy go tylko przy-
wiozą, musimy obmyślić nowy plan. Bracia zajęli czołowe
miejsca, a moją Muchę 15 sklasyfikowano na siódmej po-
zycji.
Następnego dnia ogłoszono przelot docelowo-powrotny
na trasie 175 kilometrów. Lososina-Krosno-Łososina. Po01
wyczepieniu nie miałem trudności w utrzymaniu pra
itej wysokości, przeskakując od jednej do drugiej
szybow ców, krążących pod ciemniejszymi podsta
niewielkich, lecz o wyrazistych konturach rozbm
jących się cumulusów. I tym razem nie doszło do s
nia ze studentem. Przepadł jak kamień w wodzie J
Rożnowskiego. Nie użyłem radia, zgodnie z zasadą, że
towanie go jako telefonu jest niepoważne.
Na pierwszych kilometrach przeleciałem po prost
kilka półtorametrowych kominów, z uczuciem jakbyr
pełniał świętokradztwo nie krążąc. Niebawem na
łem na autentycznie 5-metrowy, co pozwoliło mi nie za
mywać się przy napotkanych szybowcach krążącycl
niżej. Początek układał się aż podejrzanie pomyślnie
trzecia z kolei grupka szybowców chyba wyratowała
z opresji i dłuższy czas przezornie się jej trzym
Wkrótce jednak byłem znów sam, marząc, aby do
choćby do punktu zwrotnego, którym było lotnisko
Krosnem. Znalazłem się nad nim zaledwie na wyso00 metrów, skąd odszedłem w
kierunku chmurek
wzgórzami. Dalej okropnie się guzdrałem, tym bar
że dokładnie pod dosyć silny wiatr. Pojedyneze, opt
stycznie nastrajające wyraźne chmury w oczach się ro.
zywały na jasnej przestrzeni szarobłękitnego n
Był ładny szlak wzdłuż pasma kopulastych pagórków,
daleko na południu. Iść tam, czy nie? Dolecę, czy
A może wrócić do chmurki, spod której wyszedłem, i
czekać chwilowy kryzys? A jeśli nic się nie poprawi, t
pogorszy? A może ta chmurka na północy? Tylko cz
tworzy, czy rozpada? Po czym to poznać?
Nie mam ezasu jej się przyglądać! Sytuacja jest po
na. 1100 metrów. Jedyna nadzieja w tych kłaczkach na
nocy, znowu nie na kursie. Obserwować zachowanie
chmury... dobrze się pisze w podręczniku... 900 met
i metr opadania. 800... 700... tragicznie! Wreszcie kłac
Spostrzegłem go dopiero patrząc prosto w górę z zad
głową. Kłaczku ratuj! W zamian życzę ci, abyś w5
na potężną chmurą burzową, największą w całej oko
Drgnęły wariometry, a jeszcze wcześniej moje sf02
Mucha skręciła w lew o sama i bez pytania. Metr... półto-
ra... dw a metry! Ty lko nie zgubić, bo będzie krew a. Pil-
nować! 1'0, żyję! Już trzysta metrów wyżej okazało się,
że jeśli dobrze spojrzeć. takich kłaczków jest więcej. A ni-
żej niebo wydawało mi się bezchmurne w tym miejscu.
Jak to dobrze, że mam okulary przeciwsłoneczne. Spraw-
dziłem: bez nich białe zwiewne kłaczki znikały jak za-
czarowane.
Znowu spotkałem szybowce, ale szybko odeszły w bok
w sobie tylko wiadomym celu. Od nowa przeżywam roz-
terkę, czy lecieć z nimi, czy też trzymać się moich kłacz-
ków? Dochodzę do wniosku, że dopóki się człowiek nie na-
uczy latać, przelot szybowcowy to nieustanna rozterka! By-
łem już zmęczony ustawicznym kombinowaniem, gdzie le-
piej i co lepiej. Boże, już trzy godziny, a końca udręki
nie widać! W danej chwili przeiot 500-kilometrowy, wydał
mi się czymś całkowicie niepojętym!
Od kłaczka do kłaczka i oczy wlepione v wariometr.
Już parokrotnie spostrzegłem niebieskaw oszary zarys na
horyzonćie, ale według mapy nie mogło to bv jeszcze
jezioro. Obecnie upewniłem się, że je widzę. Nareszcie!
Wypiłem ostatni łyk herbaty i zjadłem ostatnie biszkopty
przed decydującym bojem. Gdybym tak jeszcze mógł wy-
konać kilka przysiadów, jak to czynią w narożniku bokse-
rzy przed walką! Nic, walczymy bez przysiadów. Po kilku
minutach zbliżyłem się na tyle do jeziora, że należało się
zastanowić nad dolotem. Postanowiłem obliczyć, ale zaraz
uśmiechnąłem się w duchu. Na czym polega "metoda śred-
nich prędkości?". Moim zdaniem na dobrym oku! Zmruży-
łem je więc z grymasem i drugim przymierzyłem do jezio-
ra. Dolecę czy nie? Dolecę! I to nawet z fasonem!
Cóż za szczęśliwe chwile! Śpiewała Mucha na zwiększo-
nej szybkości i śpiewało moje serce! Wysłałem całusa ku-
zynom w białej żaglówce na tafli jeziora hen w dole! Roz-
pierała mnie radość i ogarnęło owo wspaniałe uczucie,
znane tylko po osiągnięciu szczytu w bardzo trudnej wspi-
naezce. Kiedy po wylądowaniu podbiegł Lucjan wraz z Ja-
nuszem i oświadczyli, że jestem czwartym szybowcem, któ-
ry przeleciał z powrotem, szarpnąłem się, aby ich ucało-03
wać, ale zapomniałem odpiąć pasy. Ciekawiło mn
już jest, aie Lucjan przerwał rzeczowo:
- Nie gadaj z nikim, tylko wypełnij raport, pisz
skrzydle. To ważne, a ja sam jeszcze ważniejszy, t
żesz mi raport wręczyć oficjalnie. - Po czym roz
się, mówiąc do Janusza:
- Jak Boga kocham... spójrz... przestał się
A i oko u niego jakieś młodzieńcze...
Z niecierpliwością wypatrywaliśmy kolejnych sz
ców. Jednego zauważyliśmy nisko nad horyzontem.
było, że walczy o każdy metr, niestety nie mógł już
cieć, a szkoda, tak bliski był celu. Wkrótce na taśrr
meldowały się dwa szybowce praW ie razem. Nie m
się. Tak, to bracia! A więc górą nasi z tatrzańs
Andrzej Malec z naszego aeroklubu, bardzo dobry sl
spadochronowy, w wyniku sporej pomyłki nawiga
wylądował w Czechosłowacji. Pojechał po niego C
Oj, będzie miał Andrzej za swoje. Odbierać "ucieki:
pojechał Janusz: Ma w tym względzie już niezłą p
kę.
Przez całą noc samochody przywoziły szybowci
kilkanaście siadło w terenie. Andrzej był bardzo spe;
ale pocieszano go, że liczą się przede wszystkim
chęci. Seniorom naszego aeroklubu wręczył po duże
telce wyśmienitego piwa czeskiego. To miło z jego s
że pamiętał. Piwo wypiłem z Lucjanem, kiedy się d
działem o uzyskaniu trzeciego ezasu dnia. Nie do wiary
Studenta spotkałem dopiero rano. Po odmeldowani
dował kilkanaście kilometrów od lotniska. Popadł w
paty w niefortunnie obranym rejonie, z którym
największe nadzieje na "wykręcenie się" przed wyr
niem na trasę. Lądował pomyślnie w... zagonie kaF
Uwierzyliśmy dopiero, kiedy podał za świadka młoda
spodynię, z którą umówił się na randkę. Namawiał n
na wspóiny wypad szefa, także kawalera. W ich w
to sam, panie dzieju...
Był szczerze stropiony niepowodzeniem. No cóż,
świadczonym szybownikom takie historie nieczęsto się
rzają, a może i nigdy. Ale nam mającym po sto czy dwi
i 204
godzin nalotu, "choć co", jak mówią górale, może się przy-
trafić. Powinno to nas tylko zdopingować. Nie od razu
Kraków zbudowano. Trzeba się uczyć latać. Od Wojtka
Numrycha, którego Cesiek zawiózł na punkt kontrolny
w Krośnie, dowiedziałem się, że i mnie się oberwało.
- Kiedy zamiast na trasę odszedłeś w bok w kierunku
wzgórz, Cesiek szalał. Dobrze, że nie mogłeś tego słyszeć -
zakończyl Numrych.
Miałem drobne kłopoty z moją 15, ale niezmiernie
uczynny i zawsze życzliwie uśmiechnięty Józek Murzydło
znalazł czas, aby się nią zająć. Wieczorem w hangarze
przy lampkach elektrycznych długo dłubaliśmy nachyle-
ni nad kabinką szybowca.
Następnego dnia warunki nieco się pogorszyły. Przez
kilka godzin czekaliśmy w napięciu na decyzję komisji.
Około południa konkurencję odwołano. Po zahangarowa-
niu szybowców (demontażu) zaproponowałem Januszowi
pieszą wycieczkę na szczyt Jodłowca. Zgodził się bardzo
chętnie i po półgodzinnym spacerze asfaltową szosą w górę
z małej przełęczki, skąd otwierał się widok na część jeziora,
skręciliśmy w polną, błotnistą dróżkę wiodącą w kierunku
szczytu. Zatrzymałem się już przy pierwszych chałupach.
Tak, te same... tylko dawniej, o tam, cały ogród pełęn
był jabłoni. Minęliśmy znajomą studnię-źródełko. Jeszcze
trochę lasem i oto porosły trawą i zaroślami kwadrat pod-
murówki dawnego hangaru, a kilkanaście kroków dalej
trawiasta płaścieńka, na której stał miniaturowy domek,
zwany przez nas "schroniskiem".
Szybowisko Tęgoborze. Pierwszy raz byłem tu z ojcem
na dwa lata przed wojną. Mój Boże, ileż uroku, prawie
świątecznej powagi, miała w sobie taka wyprawa. Dumny
byłem z ojca, który w 1934 roku uzyskał jedną z pier-
wszych w Polsce kategorię "C". Przyjechaliśmy na tre-
ning. Miałem już także kategorię "C", zdobytą na szybo-
wisku Bezmiechowa koło Ustrzyk Dolnych.
Wsgomniałem o tym wszystkim Januszowi w drodze
na Jodłowiec. Mówiłem o Leopoldzie Kwiatkowskim, zwa-
nym "Gazdą", wieloletnim, przed- i powojennym kierow-
niku Tęgoborza, wybitnym działaczu i bojowniku pod-05
i
czas okupacji. Istruktorem w Tęgoborzu był
Balbo" Brzeski.
"
Janusz znał Kwiatkowskiego w okresie pow
i chętnie słuchał moich wspomnień. Gazda miał z:
ce i wybuchowy temperament. Opowiadałem, jak
lach, kiedy działo się coś nie po jego myśli - a
w sprawach latania - Gazda zrywał z głowy cha
styczny dla jego sylwetki kaszkiet, rżnął nim c
i w dowód szczytowego wzburzenia dokładnie dept;
mi. Dopiero kiedy gniew minął, podnosił zmaltr
kaszkiet i po otrzepaniu go z kurzu i traw^y s
zakładał na głowę już jak zwykle przyjaźnie do ws,
uśmiechnięty.
Kiedyś zbliżała się burza. W pośpiechu zahanga
my wszystkie szybowce, z wyjątkiem jednego l
którego Gazda kazał ustawić na starcie. Wiadomo,
na czole burzy! W zwyczaju Gazdy było wyznaczai
ta w ostatniej chwili. Całą więc grupą staliśmy v
tym oczekiwaniu. Burza była tuż... tuż... Gazda
na młodego instruktora. Rzuciliśmy się do lin. Drr
chłodem i spadły pierwsze duże krople, po czym
złowróżbna cisza, zakłócana jedynie głębokimi pon
rozsypujących się w ponurych chmurach grzmotó
da czekał na ów jeden, jedyny, niepowtarzalny i
jący o powodzeniu moment, którego nie wolno an
dzić, ani opóźnić. Widzę Gazdę, jak pochylony nad
pilota udziela ostatnich wskazówek. My zastygli
nach. Znowu błysnęło. Uda się czy nie? Zdąźy w
wać, czy też w dramatycznej walce o bezpieczeńst
bowca będziemy go ratować przed wichurą i ulews
dmuchnęło! Naciągaj! Raz... dwa... trzy... cztery.,
Przy takim wietrze można szybowiec wysłać w pc
ciągnąc za końcówki płatów.
Wszyscy obserwowali szybowiec, który po odejści
linę w oczach nabierał wysokości. Ależ musi się
Duszą i sercem byłem w Komarze. Jeszcze nigdy
tałem na czole burzy. Deszcz padał znów dużymi
mi, ale nikt z naszej grupki na szczycie pod lasem06
szył się z miejsca. Szybowiec był już kilkaset metrów nad
poziomem startu.
Do przodu! Jasny piorun, do przodu! - wołał w niebo
Gazda wymachtrjąc ręką, jakby chciał odegnać szybowiec
od burzy. Komar rzeczywiście zamiast na czole znajdował
się pod najciemniejszą podstawą, pośród i pomiędzy odry-
wającymi się popielatymi mgiełkami.
- Ależ go nosi! - wołali rozentuzjazmowani piloci.
W pewnym momencie Gazda znanym nam ruchęm zła-
pał z pasją za daszek kaszkietu i... zamarł wpatrzony w
niebo. Szybowiec zniknął w chmurach!
Przerażeni skupiliśmy wzrok na Gaździe, który powol-
nym, bardzo powolnym ruchem, tak nietypowym dla nie-
go, ruchem wyraźającym powagę, nieomal pokorę, zdjął
nakrycie z głowy i trzymając je oburącz w dłoniach nisko
pochylił głowę.
- Matko Boska Częstochocvska, miej go w swej opiece...
Słowa Gazdy w ywarły głębokie wrażenie. Ściągnęliśmy
ukradkiem z głów różne czapeczki i berety. Wtem dał
się słyszeć głośny trzask! Nikt nie miał wątpliwości! Szy-
bowiec! Tam gdzieś wysoko w czarnych chmurach.
- Leci coś!
Z chmur posypało się kilka luźnych, wirujących segmen-
tów na kształt śmieci.
- Spadochron!
- V'ysoko, prawie nad naszymi głowami, kołysał się
punkcik pod białą czaszą.
- Co za szczęście, że się rozsypał na samym początku -
powiedział spokojnie Gazda i poleciwszy nam biec co sił
za szybko oddalającym się spadochronem samotnie odszedł
do schroniska. Nam biegnącym na przełaj, wielkie krople
deszczu mieszały się na policzkach ze łzami radości. Żyje!
Uratował się! Ale musiało go zdrowo zmieszać!
- Tak, Janusz - powiedziałem - tu, w tym miejsca
właśnie, staliśmy wtedy trzydzieści sześć lat temu. Czas
leci...
Powędrowaliśmy dalej rozglądając się wokół. Miniatu-
rowe szybowisko w Tęgoborzu miało zawsze swoisty urok.
Teraz zaszły ogromne zmiany. Powstało wielkie Jezioro07
Rożnowskie, zmieniając całkowicie krajobraz. Pc
nowe szosy, mosty i osiedla. Ale samo zboćze, las,
darstwa, ścieżki, przede wszystkim właśnie ścieżl
zmieniły się nic, a nic. Rzecz jasna w miejscmr
zagajnika stoi teraz rosły las, ale inne skupiska
pozostały takie jak dawniej. Był las, nie było nas...
Opowiadałem dalej. Z Tęgoborzem łączą mnie tal
dzinne wspomnienia. Mówiłem już, że przed wojn,
łem tu z ojcem. Ale po wojnie, zaraz po wojnie,
odwiedziłem Jodłowiec. W 1946 roku siostra moja,
ta, była tu na kursie szybowcowym. Odwiedziliśmy j
z ojcem. Miłe to było spotkanie i Gazda wyznac
ślizgowy wpierw siostrze, później ojcu i na końcu
pomimo żartobliwych, ale szczerych tłumaczeń, że n
nę przesiadam się prosto z samolotu myśliwskieg
fire i w związku z tym wcale nie jestem pewi
trafię na małe pólko, na którym wylądowali już
i siostra. Nie było rady, poleciałem. Co za przeżyc
łem wzruszony!
Przez dłuższą chwilę staliśmy na ścieżce połudr
zbocza. Tu, obok ścieżki, zaawansowani piloci lądow
stok. Dla innych nie opłacało się zaprzęgać konika,
szczyt wynosiło się szybowiec ręcznie. Dokładnie c
łem Januszowi technikę lotu żaglow ego na tym
krótkim odcinku południow ego zbocza. Byłem zasl
nagłym przypływem zapamiętanych szczegółów. NiE
abym kiedykolwiek o nich myślał.
Tu, koło tej kępy drzew, na Wronie lądował p
pewien niedoszły kleryk, jako że niezbadane
tylko wyższe wyroki, ale i drogi ludzkich, a ściśl
bowcowych pomysłów. Co mu do łba strzeliło, że
dać na szkolnej Wronie pód stromy stok i to naty
po starcie z lin - nikt nie dociecze. Przykazane mi;
cież surowo, aby lądować na dole, na trójkątnyrr
w tym celu wydzierżawionym.
Ekskleryk nie tylko, że znienacka usiadł, ale za
się z całych sił nogami, na orczyku potężnie dzio
stok! Konstruktorzy Wrony z pewnością musieli
dzieć i tego rodzaju "lądowania", bowiem szybowie08
głucho stęknął, a pilot zerwawszy pasy wyleciał jak z ka-
tapulty! Foczątkowo udało mu się nawet przez chwilę biec
z nisko pochyloną głową, dopiero później przekoziołkował:
Nie stało mu się nic, nawet się nie zadrapał. Prawdopodob-
nie zmówił w duchu krótki paciorek, dziękując Aniołowi
Stróżowi za aniołom tylko właściwą czujność, którą wy-
raźnie chciał poddać praktycznej próbie.
Gazda dokumentnie podeptał kaszkiet, można powie-
dzieć, że zmieszał go ze startowym błotem. Kleryk nie
dość, że się nie załamał ani w przenośni, ani dosłownie,
ale przeciwnie, wkrótce już zadziwił wszystkich, łącznie
z Gazdą, (a jego trudno było czymkolwiek zadziwić) no-
wym atrakcyjnym numerem, którego kulminacyjnym
i bardzo efektownym punktem był lot nurkowy na Wro-
nie, zakończony mrożącym krew w żyłach lotem koszącym
poniżej wierzchołków drzew przez całą długość naturalnej
leśnej przecinki, o tam na lewo w dole.
Szkoda, że tego samego dnia musiał pośpiesznie wyje-
chać, otrzymawszy jednak obietnicę Gazdy, że jeśli
do przyszłego roku zmądrzeje, może podjąć naukę lata-
nia. Określenie "zmądrzeje" ma tu głęboki sens, ponie-
waż kleryk tłumaczył się ścisłym wykonaniem polecenia
Gazdy, który wyraźnie powiedział mu przed startem: pier-
wszy skręt w lewo, później PRZEZ PRZECINKE...
Na trójkątnym pólku na dole było, jak już wspomniałem,
lądowisko dla Wron, Czajek i Salamander. Sroka i Komar
siadały pod stok. Kiedyś na tym pólku, na samym jego
skraju, absolutnie nikomu nie wadząc chłop ustawił nie-
wysoki stóg siana. Jednym z feluomenów w szkoleniu szy-
bowcowym jest niewytłumaczalne zjawisko magnetyzmu
tego rodzaju przeszkód. Pierwsza bezbłędnie wycelowała
w sam środek stogu w godzinę,po jego ustawieniu piegowa-
ta koleżanka z Warszawy. Drugi był gimnazjąlista z No-
wego Sącza, choć on poleciał mniej precyzyjnie, zawadza-
jąc tylko skrzydłem o stóg. Przenosić stogu nie miało
najmniejszego sensu i tak ściągnąłby niechybnie wszystkie
szkolne szybowce. Pozostało ubłagać chłopa, aby sprzątnął
nieszczęsną przynętę.
W dniu, kiedy loty kończyły się wcześniej, wystarczało4- Wspinaczki po chmurach
29
zbiec w dół nad Dunajec, by wychlapać się w krys:
wówczas czystej wodzie. Dobrze zapamiętałem kąp
Adama". podczas której kilku z nas wdrapało się n
pływające właśnie tratwy z drewnem. Miło płyn
rwącym Dunajcem, skacząc po ruchomych kłodac
później... Za karę m.usieliśmy przekradać się kilon
w górę rzeki do krzaków, w których pozostawiliśm
nia. Ze względu na raczej surowe zwyczaje okoliczr
ności, w dodatku świętującej niedzielę, zabawne z pc
przedsięwzięcie rychło nabrało cech niebezpieczne
gody. Mianowałem się przywódcą wystraszonych g
wykorzyśtując całe dotychczasowe doświadczenie,
w podchodach harcerskich, z tą tylko zasadniczą
że w podchodach nikt nas z widłami nie gonił,'wyl
jąc ze zgrozą "Jancychrysty"!
Z epitetami jancychrystów często spotykali się pi
dujący przymusowo w terenie. W onych czasach v
' ralska bardzo sceptycznie odnosiła się do spraw
na diabelskich straszydłach niszczących zasiewy.
przeciwieństwie do starych ludzi cała młodzież 1
naszej strońie, żywo interesując się szybowcami.
ny gęstym kręgiem, jak spod ziemi wyrosłych chł
a i dziewcząt, nieraz musiałem odpowiadać na r
pytania w rodzaju:
- Panie, powiedzcież, jako się tym fiakruje?
jechać ka to fce, cy ka wy fcecie?
Dziś już inne czasy. N a wsi często widuje się cl
w lotniczych mundurach, przebywających na
a młodzież góralska chętnie garnie się do szybo,
i spadochroniarstwa. Kiedy niedawno, lądowałem c
żu jednej ze wsi nowotarskich, przybyli na rżysk
od razu zapytali, czy samolot da radę tu wylądo
też przyjedzie po mnie wózek. Utkwiła mi w pami
mowa z nimi, bowiem w formie życzliwej w
, oświadczyli: Wiecie panie, przy sam Bogu, wam to
pasuje...
Cóż, kiedy w starym piecu diabeł pali. Niełal
pożegnać się z lataniem, jeśli umiłowało się ten10
młodości. Bezmiechowa... Tęgoborze... Młodzieńcze, nar-
kotyczne odczucia unoszenia się w powietrzu! Tylko raz
w życiu tak radośnie bije serce podczas cudownego, całą
długą minutę trwającego lotu ponad trawiastym zboczem,
lasem z głębokim jarem, polami i chałupami, aż po łąkę
za drogą. Nigdy już i nigdzie pachnący razowy chleb tak
pysznego nie miał smaku i tak romantycznej zadumy
capstrzyk "Idzie noc", śpiewany półgłosem w chwili, kiedy
słońce kryło się za górami i szary zmrok z wolna spowitł
przymglone doliny.
Przez lata wojny zapomniałem w ogóle o istnieniu szy-
bownictwa. Nawet wówczas, kiedy polskie skrzydło my-
śliwskie jesienią 1944 roku wchodziło w skład osłony
olbrzymiej armii powietrznej złożonej z 1500 szybowców
i tyluż samolotów holujących, forsującej Ren na pograni-
czu holendersko-niemieckim. Dywizjony nasze stanowiły
także eskortę blisko stu czteromotorowyck bombowców
Halifax, z których każdy holował na stalowej lince wielki,
brzydki, niekształtny transportowy szybowiec jednorazo-
wego użytku. Pękate szybowce wyładowane były wojska-
mi desantowymi, bronią, artylerią polową, a nawet lekkimi
czołgami.
Dobrze pamiętam niecodzienny widok tej armady nadla-
tującej w luźnym szyku na niemieckie miasto Wessel, gdzie
szybowce po wyczepieniu lądowały na okolicznych polach,
poza Renem, na terenie nieprzyjacielskim. Przykry dla
nas, eskorty, był widok palących się szybowców i tych,
które uległy całkowitemu rozbiciu przy lądowaniu. Trudno
więc, by tego rodzaju przeżycia kojarzyć się mogły z szy-
bownictwem. Jedynym wyjątkiem były sporadyczne, wie-'
czorne pogaduszki w mesie z Tadkiem Górą, ilekroć nasze
dywizjony zetknęły się przygodnie na jakimś lotnisku lub
kiedy wchodziły w skład jednego skrzydła.
We wspomnieniach, jakże dalekich i nierealnych wobec
otaczającej wojennej rzec2ywistości, wracaliśmy do chwil
wspólnie spędzonych na szybowisku Bezmiechowa. Tam
Tadeusz był już znanym szybownikiem i rekordzistą. Mnie
rekordy się dopiero marzyły. Wojnę obaj szczęśliwie prze-11
żyliśmy. Obecnie, wspominając z kolei wojnę, śmie
się, ilekroć Góra przypomina, jak przy kieliszku w :
holt odgrażałem się pobiciem jego rekordu szybowco,
za który otrzymał Medal Lilienthala. Patrzę na Jar
Podniósł wymownie brew. Zawody w Łososinie tr
jutro kolejna konkurencja... może być przelot otw
Wzdycham zrezygnowany. Już chyba za późno...
potrzebnie się Tadkowi odgrażałem. Realną szansą pc
przedwojennego rekordu ojca ma syn Góry - Leon, z
rym przyjaźnię się w Aeroklubie Tatrzańskim. Nazy
go drugim imieniem: Leszek.
Na pożegnanie zaglądamy na stok po stronie półnc
Tutaj loty odbywały się rzadko i tylko, przy wyjąt:
pomyślnym i silnym wietrze północno-zachodnim. Zd
ło się, chociaż nieczęsto, że mało doświadezonego 0
"przerzuciło na zawietrzną" i w duszeniu turbulency
ratować się musiał niebezpiecznym lądowaniem pod
albo, jeżeli wysokość pozwalała, na polach w dole, tu
obecnie jest lotnisko Łososina.
3
Spoglądamy na zegarki. Czas wracać. Na lotniskt
i
cjan zapewne się martwi, czy aby nie zdezerterow
nawet bez kolacji, którą mam nadzieję dla mnie p
mając na uwadze jutrzejsze trudy. Opuszczamy Jodł
tą samą dróżką przez las, w dół na przełęczkę. Jes
przystanek autobusowy.
Dosyć wspomnień! Teraz powinienem myśleć o c
jących mnie rano emocjach startowych. Trzeba się
centrować... eh... ciężkie jest życie młodego zawodl
Jako trzecią konkurencję ogłoszono przelot doce:
-powrotny 105 kilometrów. A więc nie jest tak źle.
ktem zwrotnym była mała wioska w pobliżu lotniska
kowskiego. Krążąc wespół z kilkunastoma szybowca
sferze wyczekiwania nie tyle wyczekiwałem, co nie
łem odwagi przelecieć taśmy startowej. Nad lotni;
i w pobliżu były jeszcze jako takie chmurki, ale w ki
ku trasy niebo wydawało się całkowicie bezchmurne
. ledzy z Aeroklubu Podhalańskiego, znający dobrze
sze warunki, ostrzegali mnie przed wyjątkowo ater
212 .
nym rejonem na północnym zachodzie od lotniska,
określając ów teren mianem żabiego kraju.
Ze stuGeńtem jak na złość znowu się nie spotkałem po-
mimo poszuki-ań. Mamy pecha. Rzeczywiście we dwójkę
byłoby raźniej i bezpieczniej. Trudno. Tak więc musia-
łem się zdecydować na samotne wyruszenie w drogę.
Około 10 kilometrów od lotniska szczęśliwie natrafiłem
na wyraźny komin, który w miarę krążenia potężniał do metrów. V'ykorzystałem
nieczęstą gratkę do maksimum,
osiągając w rzadkich chrrurkach i zamgleniach pełne400 metrów! Byłem mocno
podniecony sukcesem! Teore-
tycznie z tej wysokości mógłbym śmiało dolecieć nad
punkt kontrolny po prostej. Ta myśl wydała mi się zresz-
tą najwłaściwsza. Po lrodze muszę przecież natrafić na
wznoszenie, a lecąc na zwiększonej szybkości osiągnę do-
bry czas. Na co więc czekam? W drogę!
Leciałm beztrosko dokładnie po kursie. Po obu stro-
nach, dosyć daleko, widoczne były szlaczki małych chmu-
rek - nad i pode mną rozpościerało się idealnie błękitne
niebo. Znajdowałem się w samym sercu żabiego kraju.
Na wysokości półtora tysiąca metrów zacząłem się tro-
chę niepokoić. Od chwili opuszczenia kornina wariometry
dosłownie ani drgnęły. Na tysiącu metrów byłem już zde-
nerwowany. Co jest, jak pragnę zdrowia! Ratuj, święta
Gertrudo!
Przede mną leżała wielka plama Puszczy Niepołomic-
kiej i niebo nadal bez skazy. Były chmury, i to ładne,
ale poza moim zasięgiem, żebym nie wiem co robił. Półko-
liście stykały się nad puszczą, ale stanowczo za daleko,
by do nich dolecieć. Poniewezasie zrozumiałem pomyłkę
i ogarnęła mnie czarna rozpacz! Zbawcze chmury w za-
sięgu ręki, ale nie mojej Muchy! Za późno na jakikolwiek
ratunek. Nawet zawrócić nie mogę. Ale nie dam się przecież
pogrzebać żywcem! Kontrasty terenowe! W nich ostatnia
nadzieja. Będę walczył - w granicach rozsądku - do
końca! Tymczasem zamiast walczyć, siedziałem jak na
szpilkach, zagryzając w argi i potulnie jak baranek nalaty-
wałem na skraj puszczy. Tak to oczywiście wyglądało, ale
któż mógł wiedzieć, co działo się w moim sercu! Chyba13
przestałem addychać hipnotycznie wpatrzony w
metr i własne nieczyste sumienie. 2400 metrów i co!
leciałem skraj puszczy. Niezmiennie metr opadania
dalej nad lasami?... Ale gdzie tam...
Spostrzegłem piękną małą polankę wśród gęstych
nawet z miejscem dó lądowania, iecz ani jednej dro
jazdowej, ani nawet wyraźniejszej dróźki. Nie, mov
ma, abym tu miał utknąć. A więc w tył zwrot! Wykc
go w sam czas, by wydostać się znad lasów. Povt
przeleciałem skraj puszczy. Lepszy "kontrast tere
trudno sobie w promieniu stu mil wyobrazić! I n
tak, byłem już stanowczo za nisko... Ciężarna moj
paczą Mucha tonęła ku ziemi wyzbyta resztek doskc
ci. Szybko wybrałem przyzwoite rżyska tuż koło
i zabudowań. Hamulce otwarłem ruchem samuraja
niającego harakiri. Siadłem. Otoczyła mnie dzie
i rowerzyści. Płakać się chciało.
Na ruchliwej szosie przystanęło kilka samochodóv
kół Muchy powstało małe zbiegowisko.
- Pan tu pilnuje?
- Pilnuję.
-- A gdzie pilot?
Chciałem powiedzieć, że umarł, aIe nie będąc
czy zostanę dobrze zrozumiany, mówiłem, że go zas
i to zdawało się wszystkich zadowalać. Pobliskie z;
wania i gospoda, z której zatelefonowałem na krak
lotnisko, należały do miejscowości Kłaj, co ostav
mnie pogrążyło.
Raz po raz lustrowałem uwaźnie niebo w poszuki
szybowców. Teraz dobrze wiedziałem, gdzie ich s
Dwa nadleciały nad puszczę ze wschodu. Po kwad
odprowadziłem je wzrokiem, powracające tą samą
Jeśli to nie są bracia - pomyślałem - to zjem sw
pelusz! Nawet odruchowo poprawiłern czapeczkę n
wie. Zauważyłem też jeden szybowiec pod chmurka
zachodzie. Wtajemniczyłem kilku chłopaczków w sy
i istotne powody mego niepowodzenia, biorąc za
ków stale widoczne na niebie szybowce. Bez trudu
mieli. Dzieci pojmują! A ja? Obiecali wystrzegać się14
go kraju, jak .dorosną. Więcej dla spravay nie mogłem
uczynić.
Po dwóch godzinach podjechał samochód z wózkiem.
Szybowiec miałem już "elegancko" przygotowany do tran-
sportu. Z samochodu wysiadł także Lucjan. Wiedziałem,
że poleciał na punkt kontrolny. Był wyraźnie ubawiony.
Bez zbędnych wstępów, po przyjacielsku, treściwie scha-
rakteryzował moje umiejętności przelotowo-taktyczne, po-
sługując się wprawnie plastycznymi porównaniami ana-
tomicznymi. Nie omieszkał podkreślić fatalnego - ze
względów prestiżowych - wyboru miejsca lądowania.
- Nawet wrogowie życzyliby ci lepiej, a tu masz! Kłaj!
W raporcie musisz napisać przez "Q" i "Y", inaczej pa-
miętający piosenkę o Kłaju nie dadzą ci żyć. A w ogóle
co masz na swoje usprawiedliwienie?
Opowiadałem wiec o półgodzinnym locie ślizgowym bez
najmniejszych zakłóceń ze strony sił przyrody i o polance
w środku puszczy. Mówiłem, jak to dobrze, że nie musimy
nieść szybowca na plecach, przedzierając się przez dzie-
wicze ostępy leśne i w dodatku płosząc zwierzynę. Ale
to bynajmniej go nie zadowalało i dokuczał nielitościwie
dalej.
Na lotnisku krakowskim zmontowaliśmy Muchę i wraz
z innym zawodnikiem, który tam lądewał, zostaliśmy za-
brani na dwuholu przez Gawrona. Leciał w nim Lucjan.
Podejrzewałem, że obmyśla nowe szyderstwa.
Wieczorem w Łososinie zaczął padać deszcz. Wszystko
wskazywało już o nadejściu zapowiedzianego frontu, ale
nikt jeszcze nie przypuszczał, że powstała w jego wyniku
okluzja kilkudniowymi opadami uniemożliwi kontynuo-
wanie zawodów. Lało jak z cebra dzień i noc, bez nadziei
poprawy! Szara mgła spowiła szczelnie okoliczne wzgó-
rza. Rozpacz! Przemoczeni do suchej nitki wracamy samo-
chodem do Nowego Tąrgu. Chwilowo pozostawiamy samo-
lot i szybowce. Przylecą, jak tylko zmieni się aura.
Po trzech odbytych konkurencjach zawody zostały re-
gulaminowo uznane. Cieszyliśmy się w naszym aeroklubie,
że bracia zajęli pierwsze i trzecie miejsce, awansując do
drugiej ligi. To bardzo ważne stanąć na wyższy m szczeblu!15
No cóż, mnie się nie powiodło i zadowolić się mu
dziewiątym miejscem. Jak na debiut... chociaż gdyl
ten nieszczęsny... ale w podobny sposób wzdychało
Tu liczy się wyłącznie ambicja sportowa i optym
napawa powaga i zapał, z jakim młodzi traktują t
ważniejsze u progu kariery zawody. Jak jeden mąż
wiano się na przyszły rok. Do tego czasu dojdą j
nowi i pełni entuzjazmu.
W ostatniej konkurencji żabi kraj pochłonął takż
denta, zanim zdążył w pełni rozwinąć skrzydła. Za
startować powtórnie, wiele sobie po tym starcie obie
Z całego serca życzę mu powodzenia.
Zawody trzecioligowe odbywają się rokrocznie w
kraju i ehyba nie musimy się martwić o przyszłoś
skiego szybownictwa. Dziś Łososina, jutro...
Diament
W No,vym Targu spotkałem kolegę szkolnego, z którym
nie widziałem się od dobrych kilku lat. Jest księdzem w
małej podhalańskiej parafii. W młodości łączyła nas ser-
deczna przyjaźń, toteż uściskaliśmy się z nie ukrywaną ra-
dością, gawędząc zaledwie przez chwilę, jako że obaj nie
mieliśmy zbyt wiele czasu. Ksiądz spieszył się do kościoła,
ja zaś na lotnisko.
- Kiedy wreszcie spoważniejesz? - z udanym zatroska-
niem kiwał nade mną głową. - Pamiętam was wariatuń-
ciów wszystkich, Mariana Zająca, Staszka Birtusa, Wojtka
Panka i jeszcze kilku innych. Nie gniewaj się, ale wszyst-
kiemu byli winni twój ojciec, Bronek Czech i Mietek Ko-
walski, gdyż to ich loty szybowcowe na Gubałówce zaraziły
was tym łysogórskim sportem. Pamiętasz te czasy?
Być może szybko zapomniałbym o wspomnieniach z szy-
bowcowych wakacji szkolnych sprzed lat, gdyby nie... za-
pach skoszonego siana. Deszczowe lato opóźniło tej jesieni
drugie sianokosy i w drodze na lotnisko powiewy wiatru
niosły swojski zapach...
A pamiętam, jakby to było wczoraj. Leciutki południo-
wy wiaterek przepojony był świeżo skoszonym sianem,
kiedy na szybowisku w Bezmiechowej z ogromną powa-
gą przypinałem pay szkolnej Wrony, złożonej z szero-
kich prostokątnych skrzydeł, kratownicy "kadłuba" i nieco
w tym układzie śmiesznego ogona, jak u żywej wrony,
ale niemiłosiernie podskubanej. Lewą ręką ściskałem małe
siodełko z dykty, a prawą "knypel" zakończony znajomą
czerwoną gumą od kierownicy roweru. Gołe nogi w tramp-17
kach na patyku orczyka. Przy linach koledzy. Osta
spojrzenie do tyłu na statecznik poziomy i stery
"neutrum". To było ważne przy starcie. Jeszcze tylko
tające zerknięcie na instruktora pana Adama Dziurz
skiego i ojca stojącego przy skrzydle.
- Ogon gotów? - Gotów!
- Pilot gotów? - Gotów!
- Liny gotowe? - Gotowe! - odkrzyknął chór
sóv.
- Naciągaj! Raz, dwa, trzy, cztery, biegieeemn
Puść!
Lot trwał niecałą minutę, kilkanaście metrów nad .
mią. Als trwał! Omówienie lotu kilka minut, a wra
zeń starczyłoby na długie opowiadanie. IVTajskrytszym
rzeniem było latać "na żaglu" wzdłuż zbocza i povn
startu. Być może i sto metrów powyżej! To było dopi
prawdziwe latanie przy wietrze! Nic dziwnego, że
dobrze pamiętam swój pierwszy półgodzinny żagiel na
lamandrze, z lądowaniem pod stok. Kiedy południc
wiatr stawał się zbyt porywisty, ze względów bezpiec
stwa przerywano loty. Widocznie daleko w Tatrach
halny...
I teraz duje. Na lotnisku w Nowym Targu ogólne pc
szenie. Fala! Cała południowa strona nieba poprzekreśl
szarymi pasmami wielopiętrovych soczewek! Taki wi
może każdego szybownika przyprawić o szybsze bicie
ca. Na warunki falowe czekaliśmy tej jesieni niecier
wie, skrupulatnie śledząc mapki synoptyczne i słuch:
komunikató^. V'reszcie dmuchnęło!
Obudzony wcześnie wyjrzałem przez okno, na parapi
którego mam wyrysowaną różę wiatrów. Strzępki chI
rek spadające z nakrytego typową szarą czapą Giewo
wskazywały, iż wieje czyste południe.
Jakże zmienił się, jak pogłębił mój stosunek do roc
mego wiatru. Dane mi już było, zarówno w szybo
jak i w samolocie, poznać niejedną z tajemnic. Szy'
osmoiłem się też z widokiem gór z powietrza, widok:
przecież bardzo zbliżonym do tego, jaki dziesiątki r
oglądałem ze szczytów Rysów czy Mięguszowieckich. 118
rze mgieł nad nizinami, obserwowane z gór, to przecież
widok, jaki podczas halnego wiatru roztacza się z kabinki
szybowca na Słowację. Częściowo poznałem także struktu-
rę rotorów i samej fali. Sylwetka szybowca nad Tatrami
nie jest już wydarzeniem tak jak kiedyś. Ale to wszystko
bynajmniej nie świadczy o jakiejkoiwiek poufałości w sto-
sunku do halnego. Przeciwnie, dotychczasowy respekt
wzrósł jeszcze i nasza koegzystencja tam, wysoko nad gó-
rami, oparta jest na rzetelnym z mojej strony przygoto-
waniu i poszanowaniu reguł twardej gry, która w rezul-
tacie umożliwia szybownikowi nieomal idealnie spokojny
lot wznoszący, co przy szalejącym w dole wietrze jest
tak zaskakującym zjawiskiem, że aż paradoksalnym.
Startowałem jako pierwszy. Samolot od razu wziął kurs
na Zakopane. I tym razem pilotem był Jan Król. Z kabin-
ki Muchy widziałem Giewont na wprost. Byliśmy właśnie
na jego wysokości i zbliżaliśmy się do wyraźnie z dala
widocznych chfnurek rotorowych, których niestety nie mo-
żna było całkiem ominąć. Czekałem na pierwsze oznaki
gwałtownej turbulencji, ale ku memu zdziwieniu, wprost
niedowierzaniu, przebrnęliśmy przez pasmo rotorowe
z kilku tylko niegroźnymi podskokami i przechyłami, sło-
wem ulgowo.
Po wyczepieniu utrzymałem się w stałym, ale niezbyt
silnym wznoszeniu 2 metrów na sekundę. Dobre i to, jak
na początek - pomyślałem. Łagodnie esując pod wiatr,
często spoglądałem w dół na Zakopane. Ależ się rozbudo-
wało! Tyle nowych skupisk domów, o których dotąd nie
wiedziałem, mieszkając tu bez mała całe życie. Zadziwia-
jące, jak wyraźnie widoczna jest liczna sieć ścieżek wiją-
cych się pozornie zupełnie płasko przez reglowy las w głąb
gór. Do diabła! Znam je przecież wszystkie na pamięć,
ale pojęcia nie miałem, że jest ich aż tyle! Stąd, z góry,
do złudzenia przypominają arobne żyłki na ciemnozielo-
nym liściu albo kręte tunele wydrążone przez korniki.
Za dużo chyba tych śladów! Z łatwością potrafię odróżnić
stare ścieżki, szlaki turystyczne i drogi wrzynające się da-
leko w głąb wszystkich dolin i dolinek od całkowicie no-
wych, biegnących na skróty, w poprzek równoległych19
szlaczków i dziesiątki prowadzących do nikąd, byle w
rę, byle w regiel. Dochodzą do tego plamy i bruzdy
mieniołomów, wyrąbanych przecinek leśnych i wycięt
polanek, masa karczowisk w samym gąszczu lasu c
zryte rynny po spuście ściętych pni drewna. I pomyśla
w tym momencie, że chętnie zabrałbym do samolotu trz
przedstawicieli Parku Narodowego, aby im to pokazać. :
dzie-korniki tatrzańskiego regla. Inaczej tego określić
można, bowiem systematycznie dewastują ten teren.
Początkowo mogłem zaglądać pod chmury ku gór
później odgradzały mnie one od gór, by wreszcie vn
ponad chmury. Horyzont stale rozszerzał się, ukazL
wielkie białe morze zalegające, jak okiem sięgnąć, poł
niowy zachód i jedynie na wschodzie kilka szczytów
sokich Tatr oparło się chmurom. Po dłuższym zastanov
niu udaje mi się imiennie je rozpoznać. Panorama 7
oglądana pod innym kątem, całkowicie różni się od wi
ków, do których przywykłem.
Przez półtorej godziny bezskutecznie próbowałem p'
kroczyć zaczarowaną granicę trzech tysięcy. Lecąc na
chód wzdłuż masywu Czerwonych Wierchów ponad IJ
ną.Kościeliską aż do Kominów Tylkowych, lekkim tra
sem pod wiatr i równolegle do krawędzi chmur, cier
wie zdobywałem wysokosć we wznoszeniu około 2 met
na sekundę, które w końcowej fazie malało do z
Zakręcając pod wiatr usiłowałem tak się ustawić,
wiatr znosił mnie dopiero co przebytą trasą. Lecia
więc powtórnie trawersem, ale częściowo już z wiat:
na północny wschód. I wówczas nie mogąc natrafić
odnaleźć zgubionego pola noszeń traciłem całą zdobytą
przednio wysokość, w rezultac'ie czego znajdowałem
znowu dokładnie nad Zakopanem.
Tu od początku ustawiałem się pod wiatr i szerok
zupełnie płaskimi skrętami szukałem "mojego pola".
lem tym nie by ła jeszcze fala, utrzymywałem się na ty
wych wznoszeniach rotorowych i chcąc zlokalizować
największą intensywność podchodziłem niebezpiec:
blisko do północnej ściany Giewontu. Położenie strzę
stych fractocumulusów wskazywało, że mogłem sobie n,20
pozwolić - rotor "stał" tuż przy Giewoncie, ale musiałem
bardzo uważać.
"Cumulogranit" może być fatalny dl.a pilota, nawet ta-
ternika - jak żartował mój kolega. "Cumulowapień"
Giewontu szybko jednak zmalał pode mną i potężna wie-
losetmetrowa północna ściana, na którnj jeszcze przed
chwilą mogłem ogarnąć wzrokiem całą drogę wspinaczko-
wą przebytą z Jurkiem Hajdukiewiczem i Helą, teraz na
tle skalistych regli przybrała niewinny wygląd "jednej ze
skałek". Tyle że z krzyżem żelaznym na szczycie, zresztą
i tak już niewidocznym.
W locie wzdłuż rotorów na południowy zachód ostroż-
nie, delikatnie, aby nie zauroczyć, powoli nabierałem wy-
sokości w równomiernym wznoszeniu do... trzech tysięcy.
Na tej wysokości mogłem się jeszcze przez jakiś czas utrzy-
mać, lecz wkrótce wariometry zaczynały wskazywać opa-
danie. Widziałem po chmurach przewalających się przez
góry i po zachowaniu szybowca, że halny "duje po psiej
krwi", ale byłem bezradny.
Jakby się tu wydostać w górę? W stale powtarzającej
się kolejności zysków i strat wysokości próbowałem zbli-
żyć się nad samą krawędź chmur, a nawet dalej, nad za-
kryte całkowicie morzem chmur Tatry, skąd musiałem
wracać lotem ślizgowyin, dobrze że z wiatrem, znowu nad
Zakopane, aby odszukać umiejscowione już wzrokowo
przy poprzednich próbach pola wznoszeń rotorowych. Zda-
wałem sobie sprawę, że granica trzech tysięcy jest górną
granicą zasięgu prądów wznoszących rotorów, od których
nie potrafię się oderwać i przejść na falę. Jest ona tam
gdzieś nade mną, widzę przecież charakterystyczne so-
czewki, choć nie tak wyraziste, jak z rana.
Przy kolejnej okazji, dysponując pełnymi trzema tysią-
cami metrów, postanowiłem odważnie iść w Wysokie Ta-
try. Albo, albo! Pożegnałem wiąc niepewne okolice rodzin-
nego miasta i w równym locie wyruszyłem na południowy
wschód. I oto niewyczuwalnie wskazówki wariometrów za-
trzymały się na pieciu metrach wznoszenia:!! Fala! Fala!
Nad Morskim Okiem zatoczyłem szeroki płaski krąg usta-21
wiając się pod wiatr. Widziałem, że stoję w miejscu. Za-
wisłem nad szczytami nieruchomo!
W kabince skrzydełka wskaźników przepływu tlenu roz-
chylały się rytmicznie przy wdechu. Wskazówka wysoko-
ściomierza minęła cyfrę sześciu tysięcy metrów, przez ra-
dio dochodziły rozmowy Bielska z szybowcami i zrobiło
mi się smutno. Wzrokiem odruchowo szukałem jakiejś syl-
wetki szybowca, a nuż - chociaż wiedziałem, że jestem
sam. Z siedmiu tysięcy widoczność tego popołudnia była
wyjątkowo dobra. Na zachodzie sztuczne jezioro nad Na-
mestovem dziwnie blisko połyskiwało, a na północnym
wschodzie Jezioro Rożnowskie i dalej wstążka Dunajca.
Na północy widniały dymy z kominów Nowej Huty. Niebo
nade mną było bezchmurne, z lekka tylko przymglone.
Mimo chłodu czułem się dobrze, ale towarzyszyło mi
uczucie osamotnienia. Rzadko latałem samotnie na du-
żych wysokościach. Mógłbym policzyć na palcach. Nato-
miast wiele, wiele dziesiątków godzin spędziłem oddycha-
jąc czystym tlenem, przy rażących promieniach słońca
na pociemniałym błękicie, lecąc w szyku dywizjonu my-
śliwskiego na blisko dziesięciu tysiącach metrów. Dwa-
naście maszyn ciągnęło za sobą gęste białe smugi konden-
sacyjne, czerwono palił się krzyż celownika i podobnie jak
dziś, w dole ścieliło się morze chmur, na tle którego jakże
dobrze widoczne były całe skupiska czarnych dymków wy-
buchów artyleryjskich, a gdy tych nie widzieliśmy, wzra-
stało prawdopodobieństwo, że w słońcu może czaić się
wróg... kiedyż to było?...
Powracam do rzeczywistości. Cieszy mnie bardzo zdoby-
cie diamentu! Uczciwie na niego zapracowałem nauką i tre-
ningiem. Ile marzeń mu poświęciłem! I oto urzeczywistni-
ły się, radość moja jest więc w pełni zrozumiała, tym
bardziej że sukces przyszedł nie gdzie indziej, a właśnie
nad Tatrami! Jestem szczęśliwy.
Słońce jest już nisko nad horyzontem. Niewidoczne z gó-
ry wzniesienia rzucają szare cienie. Raz jeszcze zawracam
na wschód. Na wprost oczu srebrzy się blado zarys tarczy
księżyca. Uśmiecham się w duchu i wzdycham głębokim
haustem tlenu. Właśnie w tej chwili zbliża się ku powierz-22
chni Księżyca załoga "Apollo i2"! Lot szybowca jest naj-
właściwszym zobrazowaniem proporcji. Ich wielkich kom-
puterowo-kosmicznych problemów o zasięgu ogólnoludz-
kim i moich mikro- na,et nie kłopotów. Chętnie, ba
entuzjastycznie zamieniłbym się z każdym z kosmonautów
rolami, tylko czy Księżyc z tak blisks także nastraja ro-
mantycznie?
Jakiś czas lecimy więc w jednym kierunku. "Apollo"
chwilowo nie zmieni trajektorii, Mucha odejść musi na
północ w kierunku Nowego Targu. Jakiż ogromny i ma-
leńki zarazem jest nasz świat i jego problemy! Myśląc
tak wiem, że nic nowego nie odkrywam, ale miejsce i czas
są ku temu wymarzone! Bo to bardzo osobiste przeżycie.
Wspomnienie wojny... ale nad Tatrami. Mój szybowiec
na siedmiu tysiącach metrów... i "Apollo 12" oddalony
o trzysta tysięcy kilometrów od naszej ziemi...
Na otwartych hamulcach szybko wytracam wysokość.
No, bez przesady szybko, ale zawsze około 400 metrów
na minutę. Mucha to świetny szybowiec na falę. Do innycl
typów, bardziej rasowych, nie miałbym już takiego zaufa-
nia. Można się do szybowca przywiązać i szczerze polubić.
Niekiedy trudno się jest pogodzić z określeniem "martwy
przedmiot". Jak to martwy, kiedy lata w powietrzu? Ma
swój eharakter, wiele rzeczy nie lubi, potrafi być nerwo-
wy, często nieposłuszny, ba, złośliwy! W innych okolicz-
n.ościach jest miły, łagodny i przyjemny we współdziałaniu,
wierny i wspaniałomyślnie wybaczający nawet rażące bkę-
dy pilotażu. Podczas wojny o swoich Spitfire'ach mówiliś-
my jak o istotach żywych. "...dzisiaj moja Z-ka się rozbry-
kała na dobre i musiałem ją skarcić, bo nawet przy starcie
próbowała mi uciekać, taka się dziwnie zrbiła niespokojna,
ale to jej szybko przejdzie i znowu się ustatkuje, już ja ją
znam i te jej fanaberie..."
AIe samolot czy szybowiec potrafi też być groźny, niebez-
pieczny! Widziałem w życiu wiele zdruzgotanych w kata-
strofach maszyn, doszczętnie zdruzgotanych, zarytych
śmiertelnie w ziemię. Tak, te były już martwe. Zginęły.
Widziałem i dotykałem także tylko ranne, ciężej lub lżej
ranne. Po jakimś czasie będą znów latać. Wyzdrowieją.23
Mucha wibruje i szumi na wysuniętych hamulcach. Osło-
na kabiny pokrywa się matową zawiesiną pary. Czym ni-
żej, tym bardziej jest mi zimno. Tak było zawsze w pier-
wszej fazie schodzenia. Marzną stopy, uda i dłonie. No c,óż,
tam panowała temperatura z pewnością około trzydzie-
stu stopni minus. Łykam ślinę i ziewam, a że niewiele to
pomaga na "odetkanie" uszu, podśpiewuję po góralsku:
Hej, z góry jedź, z góry jedź, na dolinie hamuj, hej pikną
mos dziewcyne - sanuj ze jom sanuj...
Halny to jednak dziki wiatr! Obserwowałem w dole,
co wyczyniał z chmurami. Całe ich lawiny spadały z pół-
nocnych ścian, a wał rotorowy kłęl?ił się wyrzucając na
zewnątrz chmurne bryzgi przypominające luźno zmierz-
wione motki białej wełny.
Zachodzące słońce zaróżowiło blado kilka nisko nad ho-
ryzontem leżących pasm chmur. Tak zawsze zachodzi "na
wiatr".
Niedługo będę nad lotniskiem. Przed chwilą podałem
przez radio swoją pozycję. Odprężam się psychicznie, choć
diamentowe myśli nie opuszczają mnie ani na chwilę. Sta-
le mam przed oczami obraz widziany z zalodzonej kabin-
ki, a w sobie`cząstkę chłodu otaczającej mnie przestrzeni.
Zdjąłem maskę tlenową i rękawiczki. Zacieram przemar-
znięte dłonie i mocno uderzam nimi po udach, w danej
chwili nie zdając sobie sprawy, że gesty te są wyrazem
rozsadzającej mnie radości. Ileż to razy po taternickim
sukcesie klepałem się po ramionach z towarzyszem na
linie, z przyjemnością spoglądając w dół na ścieżkę pro-
wadzącą do schroniska. Podobnie jak teraz obserwuję nit-
kę szosy zakopiańskiej.
s , s
. . :x f:ai . pk. . .x ; ,..:.
-lotel Delta z Muchą
Stałem oparty o parapet okna na wieży lotniska ou'5'
Targ. Halny niósł powiew odwilży. Na jak gdyby przybt ''
dzonym śniegu płozy Gaw rona pozostawiały głębokie ślady.
Przed południem dwukrotnie próbowano "zaczepić się",
ale szybowce szybko powróciły. Obecnie po południu ufor-
mował się dość ciekawy układ mimo zagęszczenia różnego
rodzaju chmur.
Rozmawiałem z pilotem szybowcowym. Jutro musi wyje-
chać. Szkoda. Po raz nie wiadomo który uciekła mu szansa--
zdobycia trzeciego diamentu. Jak pech to pech. A co sądzę
o tym? - wskazał na Tatry. Co sądzę?... Ano spróbować
można, wygląda na to, że wiatr się wzmógł.
Instruktor prowadzący loty zgodził się. Byle szybko, ro-
bi się późno.
Pomacham panu płatami - zdążyłem powiedzieć i zbie-
głem po schodach.
Na dworze pomimo odwilży panował chłód. Nasz żńłty,
przygarbiony rolniczy Gawron SP-CHD wyglądał smutno,
rozkraczony na płozach w rozmiękłym śniegu. Mówią Si-
łolot, mówią, że pudło, ale poczciwy. Osobiście myślę i mó-
wię aeroplan, lecz bez krzty złośliwości czy pogardy, prze-
ciwnie, przyzwyczaiłem się do niego i polubiłem. Inna
sprawa, że przy naszej nowej Wildze wygląda jak przysło-
wiowy zacny wujaszek.
W kabinie było grzytulniej. Zapuściłem silnik, aby go
podgrzać, i już bez pośpiechu zapinałem pasy spadochro-
nu i pasy kabiny. Nałożyłem hełmofon i rękawiczki. Tym-
czasem pomarańczową Muchę wypchnięto kilkadziesiąt6- Wspinaczki po chmurach 225
metrów przed hangar na linię startu. Pilotowi w ciepłym
niebieskim kombinezonie koledzy pomagali zapiąć pasy,
zawiesić na szyi maskę tlenową i przypiąć mikrofon. Kie-
dy temperatury silnika pozwoliły wykołować, ustawiłem
się przed szybowcem. Startowy ruchem ręki regulował
aprężenie linki.
- Hotel Delta do Muchy zero cztery, jak słyszysz?
O powiedź brzmiała wyraźnie. Z wieży także. W porzą-
dku możemy startować.
B dźmy szczerzy. Powodzenie lotu falowego uzależnione
,jest co najmniej w pięćdziesięciu procentach od pilota ho- .
luj ego. We wszystkich raportach z lotów piloci szybow-
wi piszą: "wyczepienie nastąpiło we wznoszeniu tylu,
a tylu metrów na sekundę, na wysokości... itd". A więc nie
kto inny, a pilot holujący odnaleźć musiał owo wznoszenie
,
często w bardzo trudnych i nie sprzyjających warunkach.
Podobnie jak w innych dziedzinach, aby dobrze holo-
wać, konieczna jest praktyka, a tę zdobyć niełatwo, choćby
ze względu na nieczęste występowanie wiatru halnego,
pomijając już fakt, że nie każdy wiatr o cechach halnego
sprzyja szybowcowym lotom falowym. Dla sportu szy-
bowcowego halny spełniać musi wiele warunków, takich
jak odpowiednia prędkość wiatru, kierunek i występowa-
nie dogodnego zachmurzenia, umożliwiającego tak dolot.
nad Tatry, jak i bezpieczny znad nich powrót na lotnisko.
W ostatnich latach odbyłem blisko sto lotów z szybow-
cem nad Tatry i doszedłem do wniosku, że najbezpiecz-
niejszy i najekonomiczniejszy jest system tzw. szerokiego
kręgu. Samolot wówczas odchodzi z rejonu lotniska z oko-
ł0 500-metrowym zapasem wysokości.
Hol na "bezpiecznej wysokości" zapewnia pilotowi szy-
bowca powrót na lotnisko z każdego punktu trasy Nowy
Targ - Zakopane. Oprócz tego niedoświadczony pilot szy-
bowca - a przecież każdy musi odbyć kiedyś swój pier-
wszy lot na falę - wyczeziony we wznoszeniu, po przejściu
pasma rotorowego na jego nawietrzną stronę, ma możli-
wość zorientowania się w sytuacji. Jeśli poszukiwania
wznoszeń falowych "pod wiatr" nie odnoszą skutku, pilot
zawsze może powócić do wznoszeń ratorowych na osi26
wschód-zachód wzdłuż Tatr, by ponowić próbę oderwania
się od rotorów. '
Nieraz z okien mego domu w Zakopanem obserwowałem
zespół samolot-szybowiec, który nadleciał zbyt nisko, aby
szybowiec mógł samodzielnie kontynuować lot. W bez-
ustannej silnej turbulencji już nie tych typowych, a po
prostu lokalnych zawirowań zespół ten na chybił tra-
fił miotal się nad Reglami i miastem, tracil, to znów odzy-
skiwał wysokość. Wreszcie pozostawiony własnemu losowi
szybowiec szybko odlatywał w kierunku Nowego Targu.
Nie dziwiłem się pilotowi szybowca, gdyż tego rodzaju hol
może "skołować" każdego. lest także pilotażowo męczący
i nie tylko dezorientuje, ale i zniechęca. Usprawiedliw ie-
nie tego rodzaju holu jakimikolwiek względami nie wy-
trzymuje rzeczowej krytyki.
I tym razem więc opuszczam lotnisko na 500 metrach,
kierując się na południe. Pora jest nieco późna, częścio-
wo przysłonięte chmurami. słońce prześwituje nisko nad
horyzontem. Nie. to mnie jednak martwi, lecz wzrastające
zachmurzenie, które z wyglądu wskazuje na możliwość
pełnego zakrycia nieba. -
Siedzę wygodnie w ciepłej kabinie Gawrona, pozor-
nie beztrosko czekając, aż znajdę się na przepisowej wy- `
sokości 1500 metrów. Zerkam w lusterko na lewym za-
strzale i obserwuję trochę niespokojny lot Muchy 04. Nic
dziwnego. Przelatujemy właśnie turbulencyjne powietrze
wtdtwych rotor ó rozsianych niezauważalnie na całej prze-
strzeni pomiędzy pasmem Gorców i Tatr. Przy umiejętnym
ich wykorzystaniu można zarobić sporo wysokości na do-
locie. I odwrotnie, stracić też można. Finezyjne rozgrywki
z halnym, kto kogo przechytrzy, są interesujące. Gazda
Halny bowiem bez trudu pozna nowicjusza i pykając z faj-
ki obłoczkami nad Giewontem gotów złośliwie przyglądać
się bezradnemu samolocikowi, który zamiast się wznosić,
tonie 10 metrów na sekundę w nieoczekiwanym duszeniu!
Ogólnie wiemy o tych sztuczkach, przygotowanych dla pi-
lotów, aby im się nie nudziło, i nie tyle doświadczony, co
domyślny pilot szybowcowy łat:wo zrozumie intencje czasa-
mi kluczącego na trasie samolotu.
ZG%
Z szybowcem, za którego bezpieczeństwo ponoszę pełną
odpowiedzialność, łączy mnie nie tylko kilkunastometro-
wa linka. Tworzymy jeden zespół, a nabyta podczas wojny
żelazna solidarność szyku sprawia, że traktuję nie znanego
mi osobiście pilota jak bliskiego partnera wspólnej sporto-
wej przygody. Jak partnera na linie podczas wspinaczki
górskiej. Jak towarzysza niecodziennej i pełnej przeżyć
wyprawy lotniczej, i to w warunkach iście sztormowych.
Lecimy dokładnie pod bardzo silny wiatr. Odnoszę złud-
ne wrażenie, że silnik pracuje ciężko, z trudem, niemal
czuję, jak się męczy. Wizualnie dziwne się wydaje mozolne
zdobywanie terenu, a może i dlatego, że z konieczności
utrzymuję nieco zwiększone abroty i ciśnienie ładowania.
Pomimo otwartych chłodnic stopniowo wzrasta temperatu-
ra głowic i oleju i . chociaż jeszcze w granicach dopuszczal-
nych, chłodzę silnik zwiększeniem szybkości, wybierając
spokojny odcinek. To też może zdziwić pilota Muchy, jeśli
nie domyśli się celu owych drobnych zabiegów leczniczych.
I na tym kończą się zainteresowania pilota silnikiem. Naj-
ważniejszą czynnością natury nawigacyjnej jest proste za-
gadnienie: dokąd ?ecieć?
W tym sęk! Analiza otaczających zjawisk nie wymaga
świadomej koncentracji. W dany rejon Tatr kieruję się
odruchowo, nie zdając sobie sprawy, że na decyzję wpły-
nęły takie czynniki, jak kierunek wiatru, jego siła i pory-
wistość, konfiguracja, kolor chmur i ich rodzaj, a w póź-
niejszej fazie lotu wskazania wariometru. Siedzę wygod-
nie, przysłaniam dłonią oczy przed czerwonym odblaskiem
poziomo świecącego nad horyzontem słońca i jak najbar-
bardziej świadomie już staram się rozszyfrować aktualny
układ. Przepatruję widoczne z daleka niższe i średnie
chmurki rotorowe, pod którymi i pomiędzy którymi przyj-
dzie mi niebawem przelecieć.
W każdy lot falowy wkładam dużo serca i emocjonal-
nego zaangażowania. Nie inaczsj było i tym razem. Szcze-
rze pragnąłem dać pilotowi szybowca szansę zdobycia dia-
mentu. Tylko czy w tym kłębowisku chmur zdołam bez-
błędnie odnaleźć "murowane" wznoszenie, a jeśli, to czy
uda się szybowcowi nawiązać ławiony "kontakt" 8 falą?28
::
;
A może będzie zmuszony zaniechać próby i wycofać się?
W tym momencie przypomniałem sobie własne kłopoty
sprzed roku w bardzo podobnych okolicznościacH. Zaraz...
jak to było?
Holował inż. Ruge. Przyznaję, że podobał mi się sposób,
w jaki lawirując niemrawym Gawronem - pośród po-
tężnych strzępów chmur rotorowych - zdołał przeciągnąć
mnie na "drugą stronę" i zostawić w równomiernym wzno-
szeniu. Cóż z tego! Osaczony i zaskoczony w maj. samotności
przez groźne chmurzyska, bez widoczności ziemi, miotałem
się nerwowo w rożpaczliwych próbach wydostania się na
wolną przestrzeń. Jakże gorąco pragnąłem wyjść ponad
wielką, opromienioną słońcem płaszczyznę, która szęrokim
rozlewiskiem pochłonęła szczyty gór. Pod wiatr... w tym
jedyna nadzieja odnalezienia tak niefortunnie utraconych
wznoszń, i to wyłącznie z własnej winy. Desperackim lo-
tem na południe zbliżałem się do chmurnej równiny pode
mną, wciąż w opadaniu! A w górze piękny szary błękit
przekreślony najautentyczniejszą soczewką! Jak się . tam
dostać?! Lewą dłoń aż zacisnąłem na dźwigni hamulców.
Gdybyż to była manetka gazu!! Wzrastało zariiepokojenie.
Zaleciałem już dosyć daleko nad Tatry i nic... wciąż
opadanie! Na doIniar złego, zwały chmur odgrodziły drogę
wycofania się na północ, a na wprost wyrosło pochyłe,
wznoszące się ku górze zbocze chmurne. Wrażnie jakbym
podchodził do lądowania pod puszysto-śnieżny stok! Zna-
lazłem się w matni! No i rychło w czas uświadomiłem so-
bie, że nie mam podłączonego skrętomierza! Wszystko
przez ten pośpiech przy starcie! Trudno, muszę sobie pora-
dzić bez... tylko "z czuciem!" Tam w dole blisko, cholernie
blisko, tkwią niewidoczne szczyty Tatr! To już nie żarty!
W sekundę skupiłem się i zmobilizowałem. Zaraz... skąd
ja znam to nagłe uczucie chłodnej koncentracji w obliczu
zagrożenia? A jakże! Już wiem... nawiedziło mnie znowu
po tylu latach, jak stary dobry znajomy, niezawodny w po-
trzebie. Witaj wojenny druhu!
Rozprężony psychicznie spokojnie oceniłem sytuację.
Proste. Na kilkanaście sekund przed "zderzeniem" z chmu-
rami wykonałem skręt o 180 stopni i przeniosłem w2rok29
d
na instrumenty. Byłem już w chmurach i leciałem z wia-
trem. To się czuje. Oczywiście nie otwierałem jeszcze ha-
mulców, bacznie pilnując szybkości najmniejszego opada-
nia. Busola służyła w pewnym sensie za skrętomierz.
Wkrótce rotorowa turbulencja upewniła mnie, że byłem
już poza niebezpieczeństwem. Na hamulcach wyszedłem
z chmur nad Poroninem. Z wiatrem to Mucha lubi się
popisywać szybkością, stara kokietka!
Teraz mogłem trochę podumać. Zawaliłem sprawę zaraz
po wyczepieniu. Trzeba było... powinienemy eh... Tyle tru-
du, strata czasu i paliwa, a nade wszystko gorzki posma-
L
ezek zawiedzionych nadziei. Takie piękne warunki, dziecko
by się utrzymało... i ta soczewka, ku której tęsknie wyzie-
rałem z chmurnej pułapki. Gdy dolatywałem do lotniska,
jak na ironię radio zapytało o moją pozycję. Głupio było
odpowiedzieć, że właśnie,. chwalić Pana Boga, zdrów i cały
przymierzam się do kręgu. Przegrałem, ale pocieszam się,
że honorowa to porażka, bo nie byle z kim. Z halnym wia-
trem!
A jak potoczą się l.osy mojej Muchy 04? Czy uda jej
się wywalczyć diament? Pochyliłem się do przodu, jakby
chcąc pomóc maszynie. Odprowadzałem wzrokiem z wolna
mijane kłaczki, nieomylne zwiastuny silnej turbulencji,
które stanowią jakby przednią straż, broniącą wstępu do
Grodu Halnego. Lecąc pod pułapem obrałem jaśniejszą
lukę w zagradzającym drogę prostopadłym do kierunku
lotu paśmie chmur rotorowych. Po obu stronach, ciemniej-
sze w odcieniu, niższe strzępy kłębiąc się w oczach zmie-
niały kształty i z pewnością nie wróżyły nic dobrego. Je-
dynie owa wyróżniająca się brama mogła gwarantować
w miara turbulencyjny przelot na drugą stronę. Już
zaczęło rzucać.
Wolno, bardzo wolno zbliżałem się do jasnego wylotu
bramy. Przecież my w miejscu stoimy - myślałem z żar-
tobliwą rozpaczą. Co za wichura! No i zaczęło się! Ga-
wronem szarpnęło, aż zawisłem na pasach. Kolejny cios .
odparowałem, trzymając drążek oburącz. A to ci dopiero!
' Biedny szybowiec. Ale jest! Trzyma się! Widzę go w luster-
ku. Trzymaj się - myślę - jeszcze tylko trochę i będzie po30
wszystkim. Czuję się poniekąd winien wobec szybowca,
choć tylko i wyłącznie hainy jest odpowiedzialny za pie-
kielne sztuczki, jakie z nami wyczynia. Ja robię, co mogę.
Jeśli szybowiec wyrzuci w bok i wyczuję to, natychmiast
mu pomagam, ustawiając się w linii z nim. Nie zwracałem
już najmniejszej uwagi na ziemię. Było mi całkowicie obo-
jętne, gdzie się znajdujemy. Miałem inne zmartwienia.
Zbliżamy się do klasycznego układu rotorów. Już od
dłuższej chwili pragnąłem tam wtargnąć na siłę, prąc całą
mocą nie tak wielu znowu koni starego, wysłużonego Ga-
wrona, który jednak sprostał niełatwemu bądź co bądź
zadaniu. Dobry aeroplan. Już ukazała się szeroka krawędź
morza chmur przewalającego się w dół, "na polską strońę".
Tu chmury podobne do spływającej piany rozwiewały się
strzępami odbryzgów, jak gdyby zawiesiny mgielnej,
po której nie zostawało wkrótce śladu. Jeszcze chwila zma-
gań i... zaskakujący spokój! Nie wiem, jak pilot Muchy,
ale ja odetchnąłem. Co za paradoks, całkowity spokój choć
wokół szalał halny! Ten miły spokój to wspólne z szybow-
cem zwycięstwo! To nie patos, a tym bardziej przesada. To
święta prawda. Już w innej scenerii - w Królestwie
Halnego - za barykadą rotorów, otoczeni wspaniałymi
chmurami, wykonaliśmy łagodny skręt wzdłuż osi wschód-
-zachód. Wariometr wskazywał pięć metrów na sekundę
wznoszenia! W dole leżało pod śniegiem Zakopane u stóp
biało-czarnych wzniesień Regla. Ale oto już zniknęła zie-
mia pod białym puchem niższej warstwy, a z przodu zagro-
dził drogę pierzasty wykwit, zmuszając do zawrócenia.
Zupełnie nieoczekiwanie znaleźliśmy się na dnie chmur-
nego kotła. Nie do wiary, jak szybko zmienia się niebo!
Pomimo że znajdowaliśmy się w stałym wznoszeniu, nie
zwalniałem jeszcze szybowca, pomny własnej przygody,
o której przed chwilą myślałem. PoQa tym byliśmy trochę
za nisko, jak na takie zagęszczenie chmur. Istne rumo-
wisko! Dopiero wyżej zorientuję się w sytuacji i zdecyduję,
czy wolno mi zostawić szybowiec własnemu losowi.
Wyruszyłem w poszukiwaniu luki, przez którą byłaby
widoczna ziemia. Gdzie ta luka się podziała?! Niemożliwe,
aby ją tak szybko zakryło! Coś mi się tu nie zgadza. Zoba-
czę na zachodzie.
Na dwóch tysiącach metrów wreszcie otwarł się pod
nami głęboki lej, w dole którego poprzez kilka pojedyn-
czych chmurek prześwitywała ziemia. Poznałem drogę do
Kir w Kościeliskach. Jeszcze dalej na zachód sprawa też
wyglądała pomyślnie, stanowiąc dogodną trasę powrotu
w razie gdyby tutaj zakryło. Z doświadczenia też wiedzia-
łem, że prawie nigdy nie zdarza się, aby pilot z dużej wy-
sokości nie widział mniejszych lub większych luk w pokry-
wie chmur na północy. L'pewniłem się jeszcze raz. Na
zredukowanych obrotach mieliśmy spokojne cztery metry
na sekundę wznoszenia.
- Hot21 Delta do Muchy zero cztery. Możesz się wycze-
pić. Powodzenia!
Nic tu już po mnie, więc daję nura w szczelinę między
chmurami i dalej, pod pułap. Chwilowo wracam z czystym
sumieniem. Wątpliwości ogarniają mnie dopiero nad Za-
kopanem, kiedy patrząc w górę nie widzę ani skrawka
czystego nieba poza kilkoma jaśniejszymi miejscami w jed-
nolitej szarzyźnie. Pocieszam się trochę, że zostawiłezn
Muchę w niezłym wznoszeniu i ostatecznie dałem jej moż-
ność wyboru. Gdyby się okazało, że jest aż tak źle, pilot nie
zwlekałby z wycofaniem i dał nura w dół, póki czas. Na
szczęście pułap jest wysoki, około tysiąca metrów, a Gorce
odkryte, więc chyba niepotrżebnie się martwię. Da sobie
radę.
Na wieży dowiad.uję się, że Mucha 04 nie odpowiada.
Wywoływano ją wielokrotnie. Próbujemy jeszcze raz, bez
powodzenia. Może odbiera nas niewyraźnie, a może piloto-
wi nieporęcznie jest zdejmować maskę tlenową, nie wia-
domo. Brak łączności radiowej pogarsza jeszcze rnoje sa-
mopoczucie. Przez następne półtorej godziny na prawie
pustym lotnisku nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Długo
stałem przy oknie wpatrzony W beznadziejnie szary, ciężki
sufit ołowianych chmur, oryginalnie pofałdowanych cie-
mnymi karbami.
Wychodzę przed budynek, spaceruję bez celu gapię
się w ponure niebo i znów wracam na wieżę. Mucha dalej32
milczy. Gdzie ona teraz jest? Staram się ukryć zdenerwo-
wanie, żartując z pozostałymi jeszcze pilotami. Snujemy
domysły na temat jutrzejszej pogody. Nikt zdaje się nie
zauważać braku szybowca. Mnie jednak łączy zrozumiała
więź z maleńkim punkcikiem samotnego szybowca nad
chmurami w jego bezgłośnym locie wzwyź.
Na lotnisku wiatr ucichł. 1'adchodzący zmierzch z wolna
opadał na martwy krajobraz, przytłoczony szarą jak po-
piół powałą. Nie mogłem czekać dłużej. Musiałem się już
bardzo śpieszyć, by zdążyć na ostatnie połączenie kolejowe
z Wrocławiem, dokąd miałem skierowanie na okresowe
badania lekarskie. Ale z domu zatelefonowałem.
- Jest! Wylądował zaraz po pańskim odjeździe. Był
ponad 7 tysięcy i mówił, że nie miał specjalnych trudności
przy powrocie. Jest bardzo uradowany. Ma diament!
Cieszę się wraz z szybownikiem. W danej chwili traktuję
to jako prawdziwe wydarzenie! Brawo! Cóż z tego, że był
to zwykły, najzwytklejszy lot falowy, jakich setki odbywa
się u nas od lat. Teraz po locie, cokolwiek by o tym nie
pomyśleć, nic nie zmieni mojej satysfakcji z dobrze wypeł-
nionego zadania. A pilotowi Muchy na długo pozostanie
wspomnienie uroku swobodnego szybowania nad górami.
*
W kilka tygodni później znów w Tatrach powiał halny
i w podobnie niepewnych warunkach holowałem Muchę
Standard. Wiedząc o dużym doświadczeniu i bardzo wyso-
kich kwalifikacjach pilota szybowca, bez obawy zdecydo-
wałem się zostawić go w bynajmniej niełatwej sytuacji
kłębowiska chmur.
Tak się złożyło, że po locie z pilotem Muchy nie miałem
okazji się spotkać i zapytać o przebieg oraz wrażenia z lotu.
List, który niebawem otrzymałem, sprawił mi dużą radość,
stanowiąc dowód więzi szybownika z pilotem samolotu,
z którym wspólnie odbył początkową fazę tatrzańskiej
przygody.
' "...wtedy nad Zakopanem myślałem już, że będziemy
wracać razem na holu. Mile się zdziwiłem sygnałem do wy-33
czepienia. Z początku miałem 4 m/sek wznoszenia. Gdzieś
od 3000 do 4000 miałem już 6 m/sek! To mnie zmobilizowa-
ło! Widziałem dobrze, że zakrywa i wreszcie zakryło zie-
mię, ale o powrót się na razie nie martwiłem. Od 4000
zaczęło wszystko zanikać, skakałem do przodu, w lewo
i w prawo, ale i tak przy noszeniach 2-3-metrowych
w różnych rejonach (gdy jedne zanikały, szukałem innych)
osiągnąłem ponad 7000 metrów. Na tej wysokości wzno-
szenia utrzymywały się jeszcze w granicach lm/sek., ale
tylko przez kilka minut. Ponieważ kończyły się zapasy
tlenu, postanowiłem schodzić. Po ustawieniu się po wschod-
niej stronie wytraciłem wysokość do 2000 metrów. Wów-
czas przyjąłem kurs 15 stopni, uwzględniając poprawkę
na wschodni na tej wysokości kierunek wiatru i przebi-
łem chmury w dół. Wyszedłem przy podstawie 4800 metrów
w pabliżu Szaflar. A dalej już tylko dolot do lotniska i ra-
dość ze zdobytego diamentu!
Zwróciłem uwagę na przejście na holu pomiędzy rotora-
mi i cieszę się, że pan zdecydował mnie tam zostawić.
Dobrze, że pańskie przypuszczenia o sytuacji tam w gó-
rze spełniły się. Jeszcze raz dziękuję za hol..."
Stanisław Kolasa
*
Oto nasze aeroklubowe tatrzańskie sprawy. Miłe, co-
dzienne, ani rekordowe, ani kosmiczne. Ale nawet wraże-
nia kosmonautów z bezmiaru pozaziemskich przestrzeni
w niczym nie umniejszają naszych przeżyć i radości. Emo-
cji zwykłych pilotów holujących i szybowników, dla któ-
rych kryształki lodu pokrywające kabinkę mają blask dia-
mentu...
Northolt
Z przyjacielem z "naszego 308" umówiłem. się telefo-
nicznie. Na miejsce spotkania zaproponowałem restaura-
cję hotelową w pobliżu londyńskiej stacji kolejowej Victo-
ria. Podczas wojny rojno w niej było od najróżniejszych
mundurów, pośród których nie brakowało polskich, choć-
by ze względu na bliskość "Rubensa" oraz Dowództwa
Polskich Sił Zbrojnych i tuż obok - Inspektoratu Polskich
Sił Powietrznych. Przy okazji załatwiania różnych formal-
ności (osobiście często odwiedzałem redakcję "Skrzydeł")
wpadało się na przysłowiowego drinka właśnie do tego
lokalu. Dla nas pilotów myśliwskich był to zazwyczaj ku-
fel czy dwa lurowatego piwa. Nie czego innego, a piwa,
broń Boże nie ze wzglęću na skromność lub brak gotówki
czy wreszcie nabyty od Anglików umiar w piciu za dnia,
lecz z poszanowania prastarej wojskowej zasady niepokazy-
wania się na oczy przełożony m choćby po jednym nie-
winnym kieliszku. Pomimo że piloci stanowili stuprocen-
tową "cywilbandę", to jednak honorowali poniektóre co
mądrzejsze reguły wojskowe.
Gospodarz lokalu, dumny z klienteli, przy kaadej na-
darzającej się okazji opowiadał swoje przygody z pier-
wszej wojny światowej. Marynarzom - o wyleceniu na mi-
nie w kariale La Manche, komandosom o walkach na
bagnety we Flandrii, a łotnikom . o sterowcu Zeppelin nad
Londynem.
Gdy wymieniałem przez telefon nazwę lokalu, usłysza-
łem rozbawiony głos:
- Jak na pierwsze spotkanie po dwudziestu pięciu la-35
tach muszę przyznać, że miejsce jest wymarzone. Niewi
się zmieniłeś. To dobrze. Będę punktualnie. Przyjadę
szcze z kimś,. ale to niespodzianka. Cieszę się bardzo.
Lokal wybrałem nie dlatego, żebym się nie zmienił, 1
ze względu na centralne położenie w śródmieściu. Z Vic
rią miałem ponadto bezpośrednie połączenie kolejką met
Oprócz ,;uż wymienionych pow odów był jeszcze jed
od chwili przyjazdu do Anglii usilnie szukałem przeszł
ci - jakiegokolwiek śladu "tamtych lat". Naraziłem
w związku z tym na wiele rozczarowań. Dużo czasu I
święciłem na przebycie miejsc, z którymi łączyły m
osobiste wspomnienia. Cóż, kiedy nie wyniosłem z tej n
cierpliwej wędrówki nic poza nieokreślonym uczuci
smutku czy zadumy, jaka towarzyszy w Dzień Zadus
przy odwiedzaniu nagrobków ludzi, których znaliśmy
młodości. Jeszcze przed wyruszeniem na ów szlak, ty
kroć przebyty w myślach, bliski byłem poniechania zam
ru. Często ludzie wzbraniają się przed konfrontacją z od
głą przeszłością. Ja w końcu uległem pokusie.
Zadziwiające, z jaką łatwością następuje przeobraże
sentymentalnego pielgrzyma w statecznego turystę z i
derem pod pachą. Więc jak na turystę przystało, "z;
czyłem" kilka zabytków i nowo powstałych obiektów. I
zostało mi jedynie Northolt - lotnisko, które nie ty
przeszło do historii lotników polskich, ale na zawsze utk
ło w umysłach tych, co przeżyli jego wojenne dzieje. Nc
holt zawsze też wywoływać będzie u nas wspomnie;
chwil entuzjastycznej radości życia i uniesień zwycięst
przeplatanych smutkiem porażki, a także siałej nad.
i przetrwania, lęku i grozy.
*
Trzech starszych panów po krótkiej chwili zażenov
nego wzruszenia nawiązało do tematu wspólnie spędzon5
lat, chyba nieslusznie sądząc, że poruszenie aktualn5
bytowych spraw mogłoby nadać niecodziennemu spotka!
charakter pospolitego zebrania towarzyskiego.
Nie sądzę, aby najbardziej nawet szczere słowa i ge
zse
przyjaźni potrafiły tak błyskawicznie zbliżyć nas do siebie,
jak niewymuszona salwa śmiechu po udanym dowcipie
któregoś z nas. Po oczach, choć okolonych zmarszczkami,
natychmiast rozpoznałem dawnych pilotów myśliwskich!
W ten sam charakterystyczny dla każdego sposób śmia-
liśmy się na lotnisku.
Dobrze wiedziałem, że zbyt wiele nas łączy, byśmy czuli
się obcy. jednak drugą połowę życia spędziliśmy w odrę-
bnych warunkach i wręcz różnych środowiskach, co nie
mogło pozostać bez wpływu na ukształtowanie naszych
mentalności, a nawet sposobu by cia. Wydawało mi się, że
wyczuwam pewną różnicę w emocjonalnym stosunku do
przeżyć minionej wojny, przeżyć, które dla mnie osobiście
miały znaczenie zasadnicze, decydujące o światopoglądzie
i przyszłości - podczas gdy przez nich zaszeregowane
zostały do rzędu epizodów, ot niemal "grzechów młodoś-
ci".
- Ani mi nie przypominaj! - powiedział przy innej
okazji kolega pilot z dywizjonu - tyle mam ostatnio kło-
potów...
Bilans rozmyślań nad tym wypadł dla mnie ujemnie.
W pewnym sensie wraz z wojną skończyło się moje anor-
malne życie, które jednak uważałem za prawdziwe i do
którego się szybko przyzwyczaiłem, a do właściwego, nor-
malnego włączam się bezradnie i tak niezapobiegiiwie, że
jeśli nie przyspieszę procesu, może zabraknąć mi lat.
Istniałs jeszcze jedna różnica. Cywilne życie przyniosło
im ugruntowaną stabilizację, choć okupioną nostalgią za
krajem. Moje jest nadal nie uporządkowane, ale oto zna-
leźliśmy się w sytuacji, w której nie zamieniłbyrn się z
nimi, jak to się mówi, za żadne skarby, pomimo że moje
początki były nieporównanie trudniejsze. Oni także mocno
zastanawialiby się przed taką zamianą.
Po odwiedzinach Anglii doszedłem do wniosku, że można
powrócić w świat młodości, aby zwiedzać lub aby wspo-
minać. Połączyć jedno z drugim jest niełatwo. Toteż nie
przypuszezałem, że kiedy znajdę się na moim lotnisku,
muszę natychmiast ujrzeć się młodzieńcem i w jednej37
chwili przeżyć we wspomnieniach ogrom zdarzeń i u
z nimi związanych. Coś zbliżonego może się zdarzyć,
na to potrzeba czasu, odpowiedniego nastroju, owej
dającej się przewidzieć chwili, kiedy przeszłość zaskak
co powróci nawet wbrew naszej woli i nigdy nie chrc
logicznie.
Tyko wspominać oznaczałoby banalnie rozrze
się przy smutnej melodii wojennej piosenki i wypić
wspomnienie, przywołanego z pamięci grona najbliższ;
poległych kolegów. Pal sześć samo lotnisko "jako tal
Pamięć ludzka jest zawodna. Pamięta się tak znik
część życia, że aż wstyd przed samym sobą, a to co
rzekomo pamięta. i tak jest prawie zawsże przymg;
i zniekształcone soczewką czasu. Przyjaciel wyznał
szczerze:
' - W miarę, jak się starzeję, lata wojny ulatują z
mięci w sposób zatrważający. Mówisz, że dwa mies
spędziliśmy razem, mieszkając w jednym pokoju, na
tnisku Hutton Cranswick. Mówisz, że wspólnie latali
na daleką osłonę morskich konwoi, a ja tylko pamię
że na takim lotnisku byłem i nic więcej. Nawet nie w
w którym roku i w jakim czasie. Nic więc dziwnegc
przeczytałem twoją książkę jak powieść, a nie nasz
miętnik. Okropne, co czas ze mną wyczynia.
Nie tylko z przyjacielem. Mnóstwo ważnych szcz
łów dotyczących wojny i Northolt przypomniało mi
dopiero po odwiedzeniu lotniska. Każdorazowe odkr
napawało zdumieniem, jak mogłem przez pół życia
pamiętać, jak gdyby nie wiedzieć o faktach ściśle z
znanych z moimi osobistymi losami. Okropne, co cza;
mną wyprawia. .
Henri Barbusse napisał: "Kiedy byłem na urlopie, p
konałem się, że zapomniałem prawie, jak wyglądało pr:
tem moje życie. Przeczytałem prę swoich listów, jakl
czytał pierwszy raz jakąś książkę. Zapomniałem także
wycierpiałem na wojnie. Człowiek jest maszyną do z
minania. Człowiek jest stworzeniem, które trochę m
ale zwłaszcza zapomina. Ot, czym jest człowiek".38
wietrze rozedrgane było pomrukiem samolotów i gwiżdżą-
cym szumem przelatujących w szyku maszyn.
Wszystkie trzy dywizjony przebywały w ciągłym ruchu!
Bez przerwy coś się działo! Dzień w dzień ktoś nie powra-
cał z lotu. Czasami przez tydzień, dwa, nawet miesiąc
Skrzydło Northolt nie ponosiło strat. Rosła liczba zwy-
cięstw. Ale znów nadchodziły złe dni, kiedy mechanicy
daremnie wypatrywali swoich maszyn w opustoszałych sto-
iskach.
W mesie nieustannie zmieniały się twarze. Piloci odcho-
dzili na odpoczynek, a na ich miejsce zjawiali się nowi.
Stale ktoś wyjeżdżał na urlop, inny z urlopu wracał. Nie-
zbyt często, ale zdarzały się wypadki lotnicze, jedne mniej
groźne, inne tragiczne. Northolt tętniło życiem i śmiercią.
*
Duży, trochę staromodny samochćd pędził autostradą w
kierunku Northolt, miękko kołysząc się na .podjazdach no-
woczesnych bezkolizyjnych skrzyżowań.
- Czy nie sąazisz - zwrócił się do mnie Włodek, ski-
nieniem głowy wskazując na Hronka przy kiPrownicy -
że on pasuje do tego wozu jak ulał. Starszy, szpakowaty
zażywny pan z kędzierzawymi bokobrodami. W dywizjonie
był szczupłym chłoptasiem.
- A i samochodzik miał mizerotę - dodałem, dobrze
pamiętając blaszaną puszkę, którą wiecznie naprawiał w
dispersalu.
- No cóż - westchnął Bronek - z was też już nie har-
cerzyki.
Spoglądałem na boki. Mijane osiedla niezliczonych dom-
ków jednorodzinnych nie zmieniły nic a nic charakteru
znanych mi okolic.
- Poznajesz?
- Tak! Ruislip... '
- Oczywiście, a tam w prawo to Orchard Hotel. W
drodze powrotnej wpadniamy na drinka. Tradycji musi
się stać zadość! Wtedy mi żadna wątroba nie nawalała...
Ale ja mślami byłem już na lotnisku.39
I dalej słowa, które powinny być dewizą wszys
piszących o wojnie:
" - Zbrodnią byłoby ukazywać piękne strony w
jeśli nawet istnieją".
*
W 308 Krakowskim Dywizjonie Myśliwskim (9.09.19
16.12.1946) latało i walczyło łącznie 222 pilotów, a
ł nostka stacjonowała na 26 różnych lotniskach, pocz
od wielkich, nowocześnie zagospodarowanych, a sko
wszy na całkowicie prymitywnych lądowiskach polo
w Anglii, Walii, Szkocji, Francji, , Belgii, Ho:
i Niemczech. Dywizjon zestrzelił 103 samoloty wroga
szczył przeszło 660 wszelkiego rodzaju pojazdów z c:
mi włącznie. Piloci 308 dywizjonu wykonali 8812
bojowych. Poległo w walce 37, inni dostali się do ni
Straty wojenne dywizjonu wyniosły 69 ludzi.
Za swą bazę zawsze uważaliśmy Northolt, z któreg
wizjon pod dowództwem kapitana Mariana Pisarka `
nał 24 czerwca 1941 swój pierwszy lot bojowy nad t
rium nieprzyjacielskie. Pięciokrotnie opuszczaliśmy
holt i tyleż razy dywizjon przylaty^ał, by wymien
den z dywizjonów walczącego skrzydła. Polskie Sił
wietrzne dysponowały w roka 1943 aż 10 dywizjo
myśliwskimi, łącznie z nocnym i rozpoznawczym.
Liczebnie dywizjon stanowił bardzo małą jednostk
i
wódca w stopniu angielskiego majora, dwóch dow
eskadr, adiutant, lekarz, kapelan i kancelista. Nie
= niż 28 pilotów i około 120 ludzi personelu ziemnego.
bojowy w powietrzu tworzyło 12 maszyn z około ę
siadanych. W sumie dywizjonem dowodziło 14 ofi
pilotów.
Machina wojenna toczyła się niepohamowanie na
Byliśmy całkowicie pochło.ięci gorączkowym r;
szybko po sobie następujących zdarzeń. Bardzo częs
wizjon startował trzy i cztery razy dziennie nad F
W pełnym składzie! Od wczesnego świtu do zmrol40
- Czy stoi jeszcze nasz barak - dispersal?
- Kilka lat temu go widziałem, nie wiem jak teraz.
Zaraz się przekonasz. Proponuję wpierw zatrzymać się
przy pomniku.
*
Tysiąc dwieście czterdzieści jeden nazwisk poległych lot-
ników polskich na Zachodzie w latach 1940-1945. Przy-
jaciół, kolegów, znajomych, znanych z widzenia lub ze sły-
szenia i setki innych, po których pozostały tylko nazwiska
wyryte w kamieniu na murze _ oalającym pomnik Lotni-
ków Polskich.
Zatrzymaliśmy się przy nowej wartowni powojennych
zabudowań lotniska.
- Pragniemy odwiedzić Spitfire.
Młody wartownik uśmiechnął się i zasalutował. We-
szliśmy na lotnisko. Na centralnym trawiastym skwerze
lśnił dumnie w górę zadarty długim silnikiem "nasz"
Spitfire... Nie mogłem się oprzeć pokusie dotknięcia smu-
kłych stalowych płatów. NIój kochany... Włodek objął mnie
ramieniem i patrząc na maszynę szepnął jak gdyby do
siebie: .
- Kto na nim nie latał, nie wie, co to latanie...
Pstrykaliśmy ponownie zdjęcia.
- Polecielibyście w tej chwili? - zapytał Bronek.
- Oczywiście, bez sekundy wahania!
- Pamiętam wszystkie manele w kabinie - odparłem
z przekorlaniem.
Z Włodkiem latamy jeszcze sportowo w aeroklubach.
On w Lasham pod Londynem, a ja w Nowym Targu pod
Turbaczem. Opowiadał mi, ile radości sprawia mu choć
kilka godzin rocznie. Bronek natomiast nie latał od czasów
wojny i jak twierdzi, nic nie wskazuje, aby kiedykolwiek
dał się namówić. Poza tym zdrowie. Z tych, o których
wiemy, lata nas tylko kilku, ale i tak jesteśmy na wymar-
ciu, mając n myśli latanie i nie tylko... Iluż to już "my-
śliwców" zmarło po wojnie...
Przypomniałem sobie, jak pocieszałem kolegów, gdy któ-6 - Wspinaczki po chmurach
241
ryś zaczynał biadolić na nutę: Mam dziwne przeczu
że niedługo przyjdzie i na mnie kolej... Snułem wti
wizję przyszłości, kiedy z okazji n-tej rocznicy zakońc
nia oczywiście zwycięskiej wojny na jakiejś uroczystc
' fetuje się grono dziarskich jeszcze staruszków, obwie:
nych medalami i zasypywanych pytaniami przez młod:
i dziatwę: dziadziu, opowiedz, jak wykończyłeś Luft
ffe... Wydawało się to nam okropnie zabawne i niepraw
podobne. No cóż, w tej chwili także nie bardzo mogę sc
wyobrazić siebie zniedołężniałego w domu starców.
Pożegnałem Spitfire'a i wróciliśmy do samochodu. i
' '';ł
I'.. lejnym etapem była stara wartownia.
Na lotnisko poszedłem sam. Bronek z Włodkiem p
stali i jakże im byłem za to wdzięczny. Sierżant w ok:
ku znajomego budyneczku, po wyjawieniu celu wiz
zamienił telefonicznie z oficerem dyżurnym kilka
',i
i ruchem ręki wskazał na lotnisko:
- It's all yours, sir.
- Thanks, it was mine...
i'i
Nie przejrzał nawet podanego mu paszportu. Widoc
nie sprawiałem wrażenia szpiega. Zresztą wojskowe
rzutowce na lotnisku można było równie dobrze obe;
z szosy, nie mówiąc już o tym, że fotografie tych ma
wraz z dokładnym opisem sprzedają w każdej więł
księgarni. Jeśli mają coś do ukrycia, na pewno nie
i mają tego na wierzchu. Na tyle ich już poznałem.
i - A może chce pan, abym mu towarzyszył? - zaI
jeszcze.
i
- Nie, dziękuję bardzo, idę niedaleko i zaraz wra
Ruszyłem wolno w stronę hangarów. Pośród nov
budynków z łatwością odnajdywałem stare. Niby te s
a jednak obce.
Patrzyłem zamyślony na nieco w dole, jak gdyb
małej depresji leżące pasy startowe. Dawniej przebiE
tu chytrze wymalowana na niebiesko rzeczka z ciem
plamami zarośli, a i hangary były pstrokate. Nie dos
głem już dispersalu ani naszych przeciwodłamko,
wnęk, zwanych boxami. Teren uporządkowany i dużc
wych masztów radiostacji.42
Tak... któregoś dnia w 1941 roku poznałem bardzo ładną
dziewczynę WAAF. Do Northolt przyjechała służbowo.
Długo nie dawało mi spokoju, skąd ją znam, ale przysięga-
ła, że widzi mnie pierwszy raz w życiu. Wreszcie odgadłem.
Znam jej głos z radia! Z całą pewnością! Okazało się rze-
ezywiście, iż pracuje w "naszym'' Operation. Miała imię
służbowe "Zulu". Nasza słynna stacja Zzlu!
Służbę przy mikrofonie pełniła zawsze w określonych
godzinach, które zapamiętałem, a ona z kolei mój numer
dywizjonowy. W niedługo po tym spotkaniu, przy okazji
startu na lot treningowy, zgodnie z instrukcją zameldo-
wałem się po starcie do Zulu, wiedząc, że moja znajoma
jest na służbie. Użyłem drobnego podstępu. Sens słów prze-
cież zmienić można nie naruszając składni. Regulaminem
zobowiązany byłem powiedzieć w meldunku: how are you
reciving me? Jak mnie słyszysz? Powiedziałem zatem tp
zdanie, ale w pierwszych słowach radośnie, resztę spokoj-
nie wyciszając. How are you!!?... reciving me. W tej tonacji
"how are you" jest przywitaniem i pozdrowieniem. Odpo-
wiedziała służbowo, ale na koniec roześmiała się. Jakoś
nikt nas na tym flircie nie przyłapał.
Jej miły, dźwięczny, melodyjny, a równocześnie stanow-
czy głos żnany był dobrze polskim dywizjonom. Na polece-
nia głównego kontrolera z podziemi dowództwa 11 Grupy
Myśliwskiej w Uxbridge jej głos niósł dramatyczne rozka-
zy, wskazówki i meldunki o nieprzyjacielskich i własnych
samolotach, kody, kursy, wysokości i odległości. Jej głos
niósł także otuchę i nadzieję zagubidnym w chmurach i nad
morzem pilotom z uszkodzoną maszyną, może rannym, na
resztkach paliwa. Przekazywała dane spokojnie i zrozu-
miale. Być może dla niejednego polskiego pilota myśliw-
skiego jej głos był ostatnim, jaki słyszał...
Ciekawe, że na wartowni nie pytano mne o żadne do-
kumenty. Ni stąd, ri zowąd przypomniałem sobie znowu,
jak kiedyś dowódca Flightu polecił mi odprowadzić jedną
z naszych maszyn na Iotnisko fabryczne w środkowej
Anglii. Z pośpiechu nie pobrałem powrotnego biletu kole-
jowego. Koszta zwrócą mi póżniej. W powietrzu już, na
trasie, uświadomilem sobie, że lecę bez jakiegokolwiek43
dokumentu osobitego czy służbowego, w dodatku "po ć
mowemu", w czarnym golfie, battledressie bez żadny
dystynkcji oprócz stopnia, w wysokich butach i bez cza
czy furażerki. Jak idiota. Zawrócić? Szkoda czasu, trudx
Pocieszałem się nadzieją złapania jakiegoś samolo
lecącego do Londynu, a tam w tłumie jakoś mi ujdzie.
Na maleńkim trawiastym lotnisku przyfabrycznym o
' dałem Spitfire'a wraz z jego dokumentacją oczekujący
mechanikom. Okazało się, że potwierdzenie odbioru fabr
ka prześle do Northolt, a więc nie otrzymałem żadne
dokumentu, na który liczyłem, że przydać mi się mo
!'' w drodze powrotnej. Zapakowałem spadochron do pokro
ca i udałem się na przystanek autobusowy. Stacja kol
jowa odległa była o kilkanaście kilometrów. W drod
nikt na mnie nie zwracał uwagi, ludzie wsiadali i w
I'.,'',, siadali, ale na końcowym przystanku podeszło do mr
dwóch "smutnych panów" nienagannie ubranych cywiló
zalatujących na odległość Scotland Yardem. Prześcigaj
się w uprzejmościach poprosili o dokumenty, uprzedr
przedstawiając się i legitymując. Wierzyłem na słowo.
,..
Wyznanie, że nie mam przy sobie dokumentów, przyj,
bez cienia zdziwienia. Wspomniałem o pośpiechu i po pr
stu roztargnieniu. Przysłuchiwali się uważnie i z głęboki
rozumieniem ludzkich słabostek. Zasugerowałem stwie
dzenie mojej tożsamości drogą telefoniczną. Bardzo p
chwalili ten pomysł, równocześnie wyrażając aż tak
współczucie za sprawianie mi kłopotu, że o mały włos n
wyprowadzili mnie z równowagi.
W budynku policji przyjęto mnie grzecznie, nie zadaj
żadnych pytań. Czekałem na połączenie z lotniskiem, w
mieniając z obecnymi wielomówiące uśmiechy, z bral
czego innego do roboty. Wreszcie zjawił się jeden z "cyw
;! I
lów" z bardzo zawiedzioną miną. Rozmawiał z adiutante
Northolt i wszystko jest w porządku. Z miejsca stałe
się atrakcją posterunku. Było mi trochę przykro, że ic
rozczarowałem i nie jestem Hansem z zestrzelonego Messe:
schmitta.
No cóż, zaprosiłem smutniaków na kieliszek, ale wytłi
maczyli ię służbą, a jeden z nich kurtuazyjnie zaofiari
a .
wał pomoc w dźwiganiu pokrowca ze spadochronem. Po-
szliśmy. Ma się te znajomości... Dalsza droga odbyła się
bez przeszkód. Nasz aaiutant, Stefan Kleczyński, przywi-
tał mnie słowami : uratowałem ci życie mówiąc, żeś ekscen-
tryk i że my sami już postawimy cię przed sądem polowym.
*
Przebiegłem wzrokiem po okalającym lotnisko betono-
wym perymetrze. Kiedyś dywizjon, jak zwykle, gęsiego
kołował na start. Gdy wylądowałem z dalekiego i trudnego
lotu bojov-ego, nowo przybyły dowódca eskadry, kpt. Gło-
wacki, zrobił mi awanturę za zbyt dużą odległość przy
kołowaniu na start. Zdziwiony, tłumaczyłem zgodnie
z prawdą, że mając zbyt niskie ciśnienie w hamulcach
nie chciałem ryzykować, tym bardziej że był wiatr.
- To na pana inny, specjalny wiatr wieje? - pieklił
się nadal. Zgniewało mnie to nie na żarty i dopiero udobru-
chał mnie kolega, który zaciągając z wileńska szepnął do
ucha:
- Znaczy sja pamięc u niego wysmienita...
Szkoda że nie ma dispersalu, chętnie odwiedziłbym sta-
ry barak, w którym raz po raz nerwowo ziewając tyle
zdrowia człowiek stracił w oczekiwaniu na loty. Później,
choćby i na 10 tysiącach metrów, za morzem - to już co
innego, ale tu na ziemi... Skoro tylko wyjrzało zza porannej
mgły słońce, wynosiliśmy fotele przed barak. Pewnego
ranka Bruno Kudrewicz oświadczył, jakoby uchodził za
mistrza w rzucaniu nożem, co ponoć przynieść mu miało
sławę wodza potężnego szczepu Siuksów. Poruszyło nas
to do głębi. Rzuciliśmy Siuksowi wyzwanie i uzbrojeni
w finki oraz noże kuchenne stanęliśmy do zawodów przy
tylnej ścianie baraku, wzbudzając zainteresowanie mecha-
ników i zgorszenie co poniektórych bladych twarzy nie
biorących udziału w zabawie. Wótlz, ale ten prawdziwy -
dowódca dywizjonu, także był zgorszony i upominał.
- Dewastujecie mienie społeczne mocarstwa i osłabia-
cie potencjał wojenny sprzymierzonych! Patrzcie, panowie,45
jak ta ściana wygląda! Gdyby was Niemcy mogli widz
przestaliby się was bać.
To tu, przed dispersalem, stokrotnie unikał śmierci r
psiak "Waafi", który z nonszalancją przechodził o milin
try pod pracującymi śmigłami, aż mu się szczecinia
włos jeżył, a nam patrzącym ciarki przechodziły pleca
To tu, po wylądowaniu, jeszcze przed wejściem do środ
piloci gromadzili się dyskutując, jakże często próbując
stalić okoliczności, w których zginął kolega, a oficer In
ligence notował skrzętnie każdą uwagę na temat Niemc
artylerii czy posłyszanych rozmów w radiu.
Obok baraku stały także nasze przedziwne samochc
prywatne. Całe konsylium najlepszych speców w otocze
grupki pilotów w żółtych maywestkach głowiło się
przerastającym ich możliwości problemem, jak zagwar
tować właścicielowi możność wyjazdu na urlop. Porr
jak sam oficer technićzny dywizjonu zabierał głos:
- Za bramę wyjedziesz na pewno, dalej nie ręczę...
A jeśli ktoś proponował pożyczenie swojego samochc
nieszczęsny urlopowicz odpowiadał z rezygnacją:
- Bracie... tmój wóz jest dwa razy cięższy do pchan
*
Ponad lotniskiem przeleciała szóstka zgrabnych, mał
śmigłowcócv w nie mniej zgrabnym szyku, lecz nie to
zaimponowało, a szybkość. Jeszcze nigdy nie widzia:
śmigłowca n takim szwungu! Na pewno miały po:00 km/godz.! A szumu narobiły na
całą okolicę, pło:
ptaki i chyba ludzi.
Po obu szosach przylegających do Northolt nieprzer
nym sznurem pędziły samochody. "Za moich czasów" s
kojnie tu było. Przez zabarykadowane zaporami przec
czołgowymi szosy z rzadka tylko przejeżdżały lory wojs
we. Wieczorami, jeśli nie było lotów nocnych, spotyka
się z Jeanne w umówionym miejsću zaciemnionego lot
ka. Wyruszaliśmy na długie spacery właśnie wzdłuż
tych szos. Snuliśmy piękne wizje szczęśliwej przyszłc
nie wiedząc, czy przeżyję dzień jutrzejszy. Może wła:
, z4s
dlatego nasze marzenia tyle miały uroku. Nie różniły się
niczym od marzeń setek tysięcy żołnierzy, ale tu, w Nort-
holt, na wspólnym lotnisku, mobilizowały. Będę walczył
i muszę przeżyć! Niemożliwe, abym miał głupio zginąć,
kiedy muszę Jeanne uczyć jazdy na nartach w Zakopa-
nem...
Z perspektywy wielu lat widzę, jak prozaicznie ludzie i ja
sam niekiedy podchodziłem do życia. Pokpiwano z biednej
Jeanne, isiedy słysząc huk przelatujących dywizjonów wy-
biegała z jadalni nawet w trakcie podawania do stołu, aby
liczyć lądujące samoloty. W tonie wymówki prosiłem, aby
nie ośmieszała mnie wobec kolegów. Nie doceniałem także
uporu, z jakim nosiła na mundurze WA AF orzełka polskie-
go, pomino stałych upomnień ze strony jej przełożonych
służbistek w spódnicach.
.
Patrząc w pogodny słoneczny dzień na lotnisko wierzyć
się nie hciało, że przez wiele tygodni w roku jest ono
spowite gęstą mgłą. Zamaskowane i zamglone trudno było
odszukać z powietrza, wśród mozaiki pól i poletek poprze-
tykanych skupiskami miasteczek o identycznych, regular-
nych uliczkach i jednopiętrowych domkach. Najskutecz-
niejszym sposobem, oczywiście oprócz radia, było odnale-
zienie w okiicy widocznego z dala nawet w nocy sztuczne-
go jeziora. W sam środek wcinał się rodzaj nasypu-mola,
które jak palec wskazywało dokładnie kierunek lotniska.
Dodatkowym, choć bardzo kłopotliwym punktem orienta-
cyjnym był pobliski rejon stałych balonów zaporowych,
ale i do nich można się było w końcu przyzwyczaić.
Gęsta poranna mgła otulała szczelnie lotnisko. Wynu-
rzały się z niej niewyraźne kontury budynków i wielkie
cienie hangarćw. Mgła więziła nas całymi dniami na ziemi.
Praktyczrie zamierał wszelki ruch kołowy. W "biały dzień"
idąc na stację kolejki metro w Ruislip mijaliśmy unieru-
chomione przez mgłę samochody ciężarowe. Nie pomagały
żadne śEiatła. Nasycenie białych oparów powodowało hu-
morystyczne sytuacje. Ktoś z kierunku lotniska wzywał49
pomocy głośno pohukując, ktoś inny wynurzywszy się
zjawa błagał o pomoc w odszukaniu budynku dowództ
czy mesy. Nawet dla nas zamiar osiągnięcia własm
dispersalu nosił wszelkie znamiona ryzykownej wyprav
Ptaki nie miały odwagi fruwać, lecz uciekały pociesz
skacząc po ziemi. Kiedy zapadł zmrok, ciemności staw
się nieprzeniknione i ani w głowie było komukolwiek
puszczać budynek mesy. Tylko Jeanne i ja sobie wiadom
sposobem potrafiliśmy spotkać się nieomylnie.
Po kilku dniach mgła z wolna rzedniała wpierw około 1
łudnia, później już od rana w górze przebijał szary blada,
błękit. Z mgielnego oddalenia dochodziły przytłumione
głosy grzania silników. Pomruk zespalał się w jeden głęl
ki ton, by w miarę narastania przejść w rytmicznie ska
dujący rezonans. Dźwięk ów na zasadzie odruchu warunl
wego wywoływał zawsze nieokreślony stan emocjonah
dobrze znany pilatom oczekującym wznowienia lotów.
Do Northolt jak do Mekki prowadziły wszystkie dri
myśliwców. Odwiedzano lotnisko przy okazji przelotów
pobliże Londynu, przylatywano mniej lub bardziej służl
wa.
Teraz, kiedy tu jestem, każdy zakątek przywodzi na m
wspomnienia. Dispersal 308, ochronne boxy, przy k
rych tak często mechanicy daremnie czekali na pow:
maszyn. Nie ma już boxó", ale ja je widzę. Kasyna peł
gwaru kolegów, przyjaciól, z których tak wielu już
żyje. Jakże szybko w natłoku lotów i wrażeń zapomin
się o nich, aby dopiero na widok nowo przybyłych do d
wizjonu uswiadomić sobie nieobecność tamtych.
Długie, nużące godziny readinessu w baraku dispersa:
Nuda czy napięcie? Nie wiadomo. Ziewamy, co jakiś cz
ktoś wstaje i przeciąga się, aż trzeszczą tasiemki żółty
pływaków maywestek. Roberka? Mógłbym wreszcie n
prawić wycieraczki w moim samochodzie, ale chyba d
siaj już nie warto... Piloci ziewają. Ustawione przed bar
kiem megafony na słupkach jeszcze milczą. Od cholerne;
ziewania aż bolą szczęki... Zatrzeszczały głośniki charakt
rystycznym szumem włączenia nadajnika. Dywizji
"Mary" do natychmiastowego "Stand by"! Ruch, krząt48
nina, gasimy papierosy. Prcszę wszyscy do maszyn! Wycho-
dzimy szybko. Mechanik przeciera raz jeszcze idealnie
czystą przednią szybę pancerną, inny pomaga zapiąć pasy.
Czynności przedstartowe w kabinie, uświadomienie sobie
dla powtórki kolejności wykołowania z boxu, ustawienia
do startu i swego miejsca w szyku. Radia jeszcze nie włą-
czamy. Pierwszy zapuści silnik prowadzący. Zerknięcie w
lusterko, w którym widzę tylko szparki swych oczu i stery
maszyny na tle trawy pokrywającej nasyp wnęki. I znowu
długie minuty oczeki,ania. Co dzisiaj będzie? Ano, po-
wiedzą w powietrzu. lVIoże będziemy siadać na jakimś lo-
tnisku nadbrzeżnym? A może prosto nad Francję? Czy
tylko my, czy cale skrzydło? Cholera, nie lubię takich
alarmów bez normalnej odprawy...
Widzę, że lotnisko teraz, po ćwierć wieku, jest zmoder-
nizowane i przeznaczenia wielu nowych instalacji mogę
się tylko domyślać. Te tutaj... to z pewnością do lotów
nocnych.
Podczas wojny lataliśmy często w nocy. Co jakiś czas
odbywały się w dywizjonach treningowe loty zmrokowe
i nocne. Jakże bardzo się później przydały w okresie inwa-
zji, kiedy nieraz startowaliśmy po zachodzie słońca, a lą-
dowali w nocy. Całym skrzydłem!
Już wówczas Northolt i w szystkie w zasadzie lotniska
miały urządzenia oświetleniowe do lotów nocnych. Główny
pas był oznakowany lampami elektrycznymi. Okrągłe
w kształcie, ukryte w ziemi, od góry zasłonięte pokrywą
gumową nie stanow,iły przeszkody dla kół samolotów. Za-
słony sprawiały, że światła te były niewidoczne z góry.
Widziało się je natomiast tylko z dwóch kierunków, i to
pod pewnym kątem, z tym że właściwy kierunek lądowania
oświetlony był białym światłem, przeciwny, niedozwolony,
kolorem czerwonym. O pomyłce nie mogło być mowy.
Poza lotniskiem, w odległości może dwóch, trzech kilo-
metrów, lejkowato zwężająca się w kierunku początku pa-
sa jak gdy by brama wlotowa ze świateł bardzo ułatwiała
przyjęcie w rundzie właściwych odległości. 1Va skraju pasa
zaś proste urządzenie świetlne bezbłędnie orientowało pi-
lota o poprawnym podejściu do lądowania. Jeśli widział49
on wyraźne światełko zieione, kąt podejścia był dobr
Jeśli zielone słabło na korzyść czerwonego, oznaczało 1
że jest za nisko. Wreszcie światło żółte ostrzegało o zb
dużej wysokości i należało, ujmując obrptów silnika, zej
niżej w zielone światło.
Ostatnim i, jak wykazała praktyka, niezawodnym urz
dzeniem był umieszczony na kołach przenośny Flair-ga
- wklęsłe lustro piekielnie silnego reflektora, oświ
tlającego powierzchnię pasa na całej długości. Lądow
śię jak w dzień!
Do lotniska z każdego kierunku i praktycznie każć
odległości sprowadzić mogły samolót bardzo sprawnie dzi
łające urządzenia goniometryczne, a w razie awa
radia pokładowego, pozostawała zawsze procedura wsp
działania z reflektoramn, dzięki czemu bezpiecznie i łat
można było powrócić "do domu". W czasie lotów nocny
w kilkusetkilometrowym rejonie południowej Ani
paliły się nieruchomym pionowym snopem mniej:
reflektory. W razie utraty orientacji pilot krążąc por
takim z daleka widocznym reflektorem nadawał doln
światłem kropki Morse'a. Wówczas reflektor "kładł" się o
ziomo, wskazując kierunek najbliższego lotniska. W pr
padku większych odległości reflektory "przekazywały
bie" samolot. Niezależnie od tej procedury, przy każd
reflektorze stałym tak zwany beam nadawał czerwon
światłem znak Morse'a, a piloci zabierali ze sobą m
mapkę z naniesionymi sektorami poszczególnych beam
według której łatwo się mogli zorientować w położei
Kilkanaście kilometrów od Northolt leżało lotnisko H
ton. Dywizjon 308 dwukrotnie przebywał tam przez ki
miesięcy. Pamiętam, jak jesienią 1943, w Heston, dywiz
mój zwolniony został od służby na 48 godzin, co było p
szechne w zwyczaju dowództwa myśliwskiego. Więks.
pilotów wybierała się swymi samochodami na całono
zabawę do Northolt, nie pamiętam już z jakiej oka
Nastawiłem się na miłą popijawę z kolegami i przygoto
łem do drogi. W tym czasie przeniesiono do nas na
nowisko dowódcy eskadry znanego mi z widzenia pori
nika nie tylko abstynenta, ale w ogóle niezbyt symp
'L50
cznego faceta. Od pierwszej chwili kontakty nasze ograni-
czały się wyłącznie do spraw służbowych i w mesie zda-
waliśmy się w ogóle nie zauważać. Ni stąd, ni zowąd, po
kilku "ważnych" telefonach zarządził w naszej eskadrze
loty nocne. Byłem przekonany, że latać będzie kilku mło-
dych, którym takie loty bardzo się mogą przydać. Istotnie,
wyznaczył trzech młodych i... mnie, starego konia myśliw-
skiego. Cholera by wzięła, ale mówi się trudno. Wojna.
Tak jak stałem, na galow o, poszedłem do dispersalu przy-
gotować się. Przyziemna mgiełka pogłębiała jeszcze czerń
bezksiężycowej nocy. Nie otrzymaliśmy konkretnego za-
dania. Lot:y w rejonie z zapalonymi światłami pozycyjny-
mi, dowolna liczba lądowań i wysokość nie niższa niż tyle
a tyle. To wszystko.
W godzinę czasu wykonałem dwa lądowania. Podczas
kołowania na kolejny start zbuntowałem się! Nie chodzi
już, o to, że mgła przyziemna gęstnieje, latało się w sto
razy gorszej, ale co to za szykany? Traktuje mnie jak
młokosa i jeśli mądrze nie dam mu po nosie, gotów się
uwziąć na mnie. Ano, zobaczymy!
Wystartowałem po raz trzeci i za kilka minut zwięźle
zameldowałem przez radio, że ląduję w ITortholt. Kłopoty
z silnikiem. Koniec. Kropka.
W Northolt w ostatniej dopiero chwili zapaliły się świa-
tła na runwayu i na ziemi już przez radio skierowano
mnie do "naszego" dawnego dispersalu. Oficjalnie zameldo-
wałem o podejrzanym spadku ciśnienia oleju, które zmusi-
ło mnie akurat nad Northclt do podjęcia. decyzji natych-
miastowego Iądowania. Znajomym mechanikom szepnąłem
tylko, że "lipa", i z czystym sumieniem poszedłem na zaba-
wę. Obecni tam już koledzy bynajmniej nie zdziwili się
moim przybyciem, a na twarzy swego dowódcy dywizjonu
spostrzegłem tylko ledwo dostrzegalny, porozumiewawczy
uśmieszek: "Miałeś rację".
Kiedy mój syn był mały, nieraz myślałem, że jak doroś-
nie, opowiem mu i pokażę wiele ciekawych miejsc zwią-51
zanych z naszą wspólną. przeszłością wojenną. Byłem g.
boko przekonany, że jest moim moralnym obowiązkic
coś w rodzaju "przekazania nowemu pokoleniu histo
rodu".
Teraz szedłem pod rękę z dorosłym synem, marynarze
ulicami dziel.nicy East End, w której spędził on czte
pierwsze lata życia. Wybraliśmy się na zakupy zabaw
dla moich dwu wnuczek. Ogrom wspomnień z tych l,
najdramatyczniejszych lat mego życia, jakże absurdalr
prozaicznie ograniczył się do stwierdzenia mimochode
że knajpa, ol.ok której przechodzimy, legła w gruzach
samo poludnie. Dodałem jeszcze, że godzinę przed t
przyjechalem z Northolt na krótki urlop i właściwie dzif
temu, iż zabawiłem przy nim w domu nieco dłużej, r
zdążyliśmy z teściem uraczyć się w niej piwem; pomag
liśmy w ratowaniu rannych.
O tysiącu godzinach spędzońych w powietrzu wojenne
nieba Anglii, Biskajów, kanału La Manche i Morza Półnc
nego, Walii i Szkocji, Francji, Belgii, Holandii i Niemi
postanowiłem opowiedźieć mu przy jakiejś okazji w prz
szłości. W miarę upływu czasu właściwie poniechałem .
miaru. I mnie samemu na tle współczesnego, innego ży
powojennego zdarzenia wojny opisywane już do znud
nia w prasie i książkach, poka?ywane w tylu filmach w
jennych. wydały się archaicznie odległe i wręcz oklepao
Od dziesięciu lat syn pływa po całym dosłownie świe
i to ja jego skąpych zresztą wspomnień morskich słuch
łem z ogromny m zainteresowaniem i uczuciem podziv
z jego postawy w tak trudnej pracy.
Kazik musiał szybko wracać do Liverpool. Odprowad:
łem go do pociągu, umawiając się na spędzenie u nie;
w domu kilku tygodni po powrocie z rejsu.
- To będzie szybko - gowiedział - skaczemy tyl:
do Wenezuel.i.
I tak do Northolt pojechałem z kolegami, a teraz samc
nie "zwiedzam." lotnisko, spaceruję, przystaję na chwi
/ i znów v olno ruszam przed siebie. Często uśmiecham ;
w duchu. ilekroć przypomnę sobie coś wesołego. Są
z reguły drobnostki nie licujące z powagą chwili. Ale prz52
cież nasze życie obfitowało w setki zabawnych sytuacji
i wesołych, a niekiedy tragikomicznych zbiegów okolicz-
ności. Żyiiśmy przecież na ziemi! Rozmawiałem swego cza-
su przy piwku z niezapomnianym Tadkiem Stabrowskim
o niemieckich pilotach myśliwskich. Obaj mieliśmy już
z nimi dosyć dużo do czynienia, więc na podstawie zebra-
nego maieriału odtworzyliśmy wzorzec niezbyt już młode-
go, doświadczonego pruskiego pilota ze szramą na gębie
i monoklem w oku. Miał na jeża ostrzyżone rudoblond
^łosy, paskudny wyr;,z twarzy i Żelazny Krzyż za katru-
pienie pilotów Spitfire'ów. Nazwaliśmy go Hans von
Sztunke. Wkrótce stał się postacią tak u nas popularną,
że traktowaliśmy go niemal na serio, strasząc nim, i słu-
sznie, młodych pilotów popełniających błędy, na które
przecież Hans tylko czekał. Bolek Gładych podarował mi
artystycznie wykonany portret Hansa von Sztunke. Można
było gęsiej skórki dostać.
Jechaliśmy kiedyś stłoczeni w ciężarówce na start. Za-
powiedziano daleki trudny lot nad Francję tylko naszego
dywizjonu. Dla nowo przybyłego do nas młodziutkiego
sierżanta był to pierwszy lot bojowy nad terytorium nie-
przyjaciela. Jak każdy, miał tremę, jeżeli uczucie przed
pierwszą walką można tak nazwać. Jechaliśmy w milcze-
niu, kiedy - może zbyt emocjonalnie - zapytał:
- Którego dziś jest?
W odpowiedzi zakrzyczał go wprost chór wesołych epi-
tetów, z których "A co cię to gówno może obchodzić"!
był najoględniejszy. Od razu wrócił do równowagi!
Tadek Stabrowski przy lądowaniu bez podwozia na u-
szkodzonej przez nieprzyjaciela maszynie uderzył twarzą
w osłonę celownika, wybijając kilka przednich zębów.
Kiedy powrócił obolały do Northolt, wpierw ostrożnie
ucałowaliśmy go w policzki, a następnie gremialnie pro-
siliśmy, aby powiedział: Szczebieszczyński.
Fozmawiałem kiedyś w mesie z naszym nowym angiel-
skim oficerem łącznikewym, który strasznie narzekał na
trudną wymowę polskich nazwisk. Twierdził, że niektóre
są absolutnie niemożliwe do powtórzenia przez Anglika.
Biadolił i biadolił, aż mnie zgniewał.53
- Czy zna pan lotnisko Eastchurch? (Wymawia :
"Istczercz")
- Oczywiście, że nam!
- To proszę powiedzieć tę nazwę bez pierwszej liter
Zastanowił się sekundę i płynnie wyrecytował:
- Stczercz:
- A teraz proszę powiedzieć: Szczerbiński.
- Szczerbiński - powiedział najczystszą polszczyzn
- Noproszę...
Po tej lekcji nie miał już więcej kłopotów z wymov
nawet znacznie trudniejszych nazwisk.
Przypomniałem sobie "Dziubka" Horbaczewskiego. Ba
dzo się lubiliśmy. Pod koniec roku 1943 powrócił z Afry
do Northolt. Wzruszył mnie miłą opowiastką: Przez jah
czas był dowódcą brytyjskiego dywizjonu, w którym pilc
przedstawili mu'do zaakceptowania trzy projekty odzna
dywizjonowej: Z motywem piramidy, grupy palm i wres
cie Sfinksa. Wybrał tę ostatnią jako najodpowiedniejs
ku powszechnej aprobacie większości członków dywizjon
- A wiesz dlaczego ze Sfinksem? - zapytał śmiejąc s
- Nie...
- Bo pomyślałem o tobie.
- Warszawski browar "Haberbusch i Schiele" miał
znak firmowy przecież Sfinksa! Czyżbyś zapomniał!
- Uściskałem go serdecznie. Kochany Dziubek. Zgir
w rok później nad Francją w walce z Focke-Wulfan
dowodząc 315 dywizjonem PlIustangów. Wielkie zwycięstv
polskich myśliwców, którzy w walce tej zestrzelili szesna
cie rrvaszyn nieprzyjacielskich, ale okupione stratą jedne;
z najwspanialszych pilotów drugiej wojny światowej.
Jurek iTazurkiewicz pisał list do swej angielskiej n
rzeczonej i w momencie, kiedy zapytał mnie, jak się pis2
"obraz twój mam stale w pamięci" ogłoszono alarm. Nas
dwa samoloty stały na samym końcu, więc biegliśmy
nich razem. W ostatniej chwili najpoważniej w świec
zdążył mi krzyknąć:
- Przypomnij sobie, jak to się pisze, masz teraz chwi
czasu!64
Kolega mój, świetny pilot, o rzadko spotykanym poczu-
ciu humoru, był na swoje nieszczęście właścicielem olbrzy-
miego nosa. Do stałych docinków pilotów można się było
w końcu przyżwy^czaić, znacznie gorzej było się przyzwy-
czaić do uchodzącego z maski tienu. Mechanicy chcieli czy
nawet spreparowali mu specjalnie obszerną maskę, ale
wieczne kłopoty z kinolem, tlenem i radiem (mikrofon był
w masce) zgniewały go na dobre. Podczas urlopu zgłosił
się na dział chirurgiczny znanego szpitala londyńskiego.
Jako oficera lotnictwa przyjęto go z należytym szacunkiem
i zrozumieniem drobnej nieprawidłowości, która szpeci
młodego, dobrze zbudowanego mężczyznę. Odbyło się całe
konsylium i spec od operacji plastycznych wręczył mu
katalog różnych form nosów pytając, jaki profil i wymiar
najbardziej mu odpowiada. Wówczas zdumieni lekarze u-
słyszeli, że tu wcale nie chodzi o zmianę nosa na ładniejszy,
tylko taki, aby nie zawadzał w uźyciu Iotniczej maski tIe-
nowej, a jaki on będzie, jest mu absolutnie obojętne! Mu-
siały jednak nastąpić jakieś trudności, skoro pilot tpn za-
kończył wojnę z najwyższymi odznaczeniami i własnym
rodzonym nosem.
Przez dwie godziny rozmawiałem z Bronkiem i Włod-
kiem o Iosach żyjących kolegów pilotów, wspominaliśmy
też wielu poległych. Przyeoły iealiśmy ich z pamięci właś-
nie w anegdotach.
- A pamiętasz, jak Adam ochoczo przyłączył się do nas,
kiedy nowiuteńką czapką graliśmy w futbol na zapleczu
mesy? Pamiętasz, jak wściekle kopał własną ezapkę, krzy-
cząc "goool"! Kiedy się zorientował, było już za późno
i przestał się wyróżniać tą swoją elegancją.
Dziesiątki szczegółów z naszego życia przypomniało mi
nie tylko Northolt, aIe także Londyn. Kolejka metra, kufel
piwa w knajpie, gatunek papierosów, nie mówiąc o wido-
ku smug kondensacyjnych nad Londynem to szczegóły,
o których chyba w ogóle nie myślałem od czasu wojny.
Z Northolt wykonałem aż kilkadziesiąt lotów bojowych,
ale o bardzo wielu z nich zapomniałem na śmierć. Opisy
lotów w mojej książce "Blisko nieba" powstały na podsta-S5
wie oryginalnych zapisków i notatek czy artykułów do
"Skrzydeł" z tamtych lat, natomiast pierwsza moja książka
"Spitfire" pisana była bezpośrednio po wojnie.
r
Spocząłem na kamiennym murku, zapalając fajkę. Nie,
nie tę, którą miałem wówczas, inną, zupełnie nową.
Wróciłem jednak do Northolt... i co? Ulżyło mi? Czy
ctiyłkiem ocieram łzy? Nie. Więc co czuję? Pustkę? Nie-
prawda. Ale jak określić, jak wytiumaczyć stan, kiedy
ściska mnie coś za serce i kłuje. Wzruszeniem? Nic podo-
bnego. Smutkiem? To już chyba bliższe prawdy.
Czytałem wiele książek o wojnie. Tam, po latach, wete-
rani także odwiedzają pola bitew i cmentarze, przeżywając
najrozmaitsze uczucia. Do jakiej kategorii zaliczyć moje?
W książkach pisanych po pierwszej wojnie światowej wy-
świechtane hasła wolności nie usprawiedliwiały ogromu
ofiar. Daremnych ofiar, bowiem nie zmieniały niczego,
a ciągłe matactwa wzbogaconych szowinistycznych poli-
tyków stały się powtórnie zarzewiem nowych konfliktów.
Wobec obojętności ludzkiej stosunek weteranów do życia
przepojony był goryczą. Zrozumieli, źe wojna wyobcowała
ich ze współczesnego, nowego, zajętego zupełnie innymi
sprawami społeczeństwa. Konflikt między pokoleniami
miał tło moralne. Nie zazdrościli tym, którzy się dobrze
i wygodnie w życiu urządzili, ale bolała, dla przykładu,
niesprawiedliwość społeczna. Ich, skrajnych pacyfistów, ży-
cie odsunęło od polityki, tym samym odcinając od współ-
czesnej rzeczywistości i jak na ironię spychając do wyizo-
lowanej grupy ludzi, z których zdaniem nikt się nie liczył.
Nawet renty pobierali najmniej do tego upoważnieni.
W pewnym sensie sytuacja powtórzyła się po drugiej
wojnie. Jakże smutne są wspomnienia bohaterskiego fran-
cuskiego pilota myśliwskiego, P. Clostermana, walczącego
we francuskim dywizjonie, ale który wchodził w skład
RAF-u. Jakże krzywdząca też była dyskryminacja "tych
z Zachodu" trwająca w Polsce przez pełne dziesięć lat.
Patrzę w kierunku Londynu. Niebo znowu zarysowane56
jest smugami kondensa.cyjnymi, ale już samolotów pasa-
żerskich na szczęście. W Northolt nie widzę samolotów
z czarnymi krzyżami, ale są tuż obok, niedaleko. Na angiel-
skich lotniskach RAF szkolą się piloci nowej powojennej
Luftwaffe, dysponującej najlepszymi śmiercionośnymi od-
rzutowcami. Urządza się wspólne manewry i wspólne ban-
kiety. Spotykają się weterani obu stron i wspominają ze-
strzelenia jak bramki w meczach futbolowych. Wznoszą
toasty za przyjaźń.
Niby tak powinno być. Wszyscy walczyli o przyjaźń po-
między narodami, oczywiście z wyjątkiem hitlerowców.
Dobrze obecnie Niemcom z tą przyjaźnią z byłymi prze-
ciwnikami. I my powinniśmy szanować nowe pokolenie
niemieckie wychowane w innym duchu. A jednak... coś
kłuje w sercu i ani tego po,strzymać, ani wytłumaczyć nie
potrafię. Dokumentnie pomieszał się świat, pojęcia i przy-
jaźnie. Stale bez zmian toczą się krwawe wojny, giną lu-
dzie, giną piloci. Co ty tu, bracie, wydumasz, pykając fajkę
na murku swego wojennego lotniska?
Pójdę chyba do "naszego" wojennego kasyna i kropnę
podwójną whisky, może mi ten nastrój przejdzie. Chociaż
nie... to byłoby zbyt filmowe i jakoś nie w stylu...
W tym zadumaniu o ;ojnie mogę zawęzić problem wyłą-
cznie do samego siebie. Prędzej czy później każdy robi
tak zwany rachunek sumienia, przeważnie zres2tą w naj-
bardziej nieodpowiedniej chwili. Taka właśnie nadeszła
dla mnie. Mógłbym siedzieć na tym murku wpatrzony
w lotnisko i własną przeszłość. Mógłbym tak siedzieć do
wieczora żałując, że tu w Northolt zmarnowałem życie, na
którym tak bardzo mi zależało.
Zmieniłem się, jestem starym człowiekiem i nie mam już
o co walczyć w źyciu. To ani ironia, ani zgorzkniałość,
ani wreszcie apatia. Normalna widocznie kolej rzeczy lu-
dzi, których akumulator życiowy, wyczerpany do połowy
w wojnie, drugą połowę energii w znacznym stopniu utra-
cił w bezproduktywnym okresie wielu lat powojennych.
Niechętnie wyznaję pubiicznie, jak bardzo, jak gorąco
pragnąłem żyć i zdrowo doczekać końca wojny. Nieraz
wieczorem - zmęczony którymś z bardziej dramatycznych
i7 - Wspinnczki po chmurach 257
lotów, kiedy na moich oczach ginęli ^ ogniu bliscy kole-
dzy, a walka powietrzna przestaw'ała mieć cokolwiek
wspólnego z lotnictwem i była walką c,yłącznie człowieka
z człowiekiem - patrzyłem w rozgwieżdżone niebo i zasta-
nawiałem się, która z nich jest moją szczęśliwą gwiazdą.
Przypomniałem sobie, jak kiedyś po pijanemu powie-
działem Jeanne, że jeśli zostanę ciężko ranny w powietrzu,
nie będę ratował się skokiem ze spadochronem, nie chcąc
być inwalidą, ociemniałym lub sparaliżowanym. Wycho-
dząc z domu, jeszcze nocą, na zapowiedziany o świcie lot
bojowy, zachowywałem się cichutko, by nie obudzić Jeanne
ani dziecka. Wówczas już w drzwiach usłyszałem rozbra-
jające: Pamiętaj, skacz!
I na pewno bym się ratował! Teraz, na tym murku, nie
bardzo potrafię się wczuć w tamten nastrój. Mówi się ?
z machnięciem ręki: a, to było kiedyś...
Może i szkoda, że nie poległem. Przynajmniej w pamięci
nielicznych pozostałbym bohaterem bez wad. Jak ci wszy-
scy, których nazwiska dokładnie odczytałem przed go-
dziną na pomniku. Lecz przeżyłem wojnę. Przeżyłem wojnę
w powietrzu, jak wielu innych, przypadkiem. Wyjście cało
z opresji, z walk powietrznych, ognia artyleryjskiego wy-
daje się nieporównanie mniej dziwne niż fakt, że nie zgi-
nąłem w wypadku lotniczym. Prżez tysiąc godzin, które
wylatałem w szyku, dziesiątki razy byłem o włos od zde-
rzenia! Od zderzenia z drugim samolotem, od zderzenia
z przeszkodą na ziemi i od zderzenia z powierzchnią mo-
rza. Nie ja jeden. Przyznają tó wszyscy bez wyjątku piloci
myśliwscy minionej wojny.
Czyż to raz mijałem się o metry z inną maszyną, czasem
nie widząc jej? Wieleż to razy w ostatniej sekundzie rato-
wałem się przed niechybnym zderzeniem z maszyną, któ-
rej pilot nie mógł mnie widzieć!? Przypadek, niebywałe
szczęście i zbieg okoliczności decydowały setki razy! Po-
wstałe sytuacje nie były wynikiem brąwury, lekceważe-
nia, bezmyślncści, omijania lub nieprzestrzegania przepi-
sów ani wreszcie złego pilotażu. Przeciwnie. Jak wszyscy
w dywizjonie, byłem zdyscyplinowanym, zrównoważonym
i dobrze wyszkolonym pilotem zgranego zespołu.88 '
ł
. . .
W okresie wojny w Polskich Siłach Powietrznych na
Zachodzie poległo w wypadkach lotniczych ni mniej, ni
więcej tylko 589 ludzi personelu latającego. Setki pilotów!
Na własne oczy widziałem chyba kilkanaście śmiertelnych
wypadków, nie licząc "żwykłych" kraks.
Te szyki! Czwórkowy szyk bojowy wyćwiczony był do
perfekcji i chociaż bezsprzecznie najtrudniejszy, najmniej
powadował wypadków. Był męczący, ale przez sam fakt,
że był szykiem bojowym, wysiłek w niego włożony szedł
na karb ogólnego zmęczenia lotem czy walką. Pomyśleć
tak z perspektywy czasu... ileż precyzji wymagało tasowa-
nie czwórek w normalnym skręcie, a w czwórkach taso-
wanię dł,ójek, nie mówiąc już o tasowaniu dywizjonów.
Ktoś, kto nie wie o tym, zdzi,wi się na pewno, że aby w spo-
kojnym locie wykonać spokojny skręt dywizjonem pod
kątem prostym - lewa czwórka musiała przejść na prawą
stronę czwórki prowadzącej, a prawa na lewą. Jedna górą
nad, a druga dołem pod czwórką prawadzącą. Jedna
zmniejszając, a druga zwiększając szybkość. W trakcie
skrętu dwójki w czwórkach także musiały zmienić pozycję
na przeciwną i wreszcie boczni, tak prowadzących czwórki,
jak i dwójki, przechodzili na drugą stronę. Kończąc skręt
powracały na swoje poprzednie pozycje i cała historia z ta-
sowaniem przebiegała w odwrotnym porządku. Tak, po-
rządku! A jeśli to sszystko działo się na dużej szybkości
i przy bezustannej zmianie kierunku, przy gwałtownych,
głębokich przez plecy, ostrych skrętach prowadzącego dy-
wizjon, bez ostrzeżenia...
Przejście z szyku trójkowego do bojowego i odwrotnie
oraz procedura rozejścia do lądowania - to osobne zagad-
nienie. Dolot i powrót z zadania bojowego nie zawsze, ale
często stanowił dodatkowy wysiłek obciążający nerwy,
lecz był zrozumiały. Wymagała tego wewnętrzna dyscy-
plina i same warunki lotu, niekiedy bardzo trudne. Nikt
też nigdy nie narzekał, odwrotnie, byliśmy poniekąd dumni
ze sprawności swego dywizjonu.
Ale defilady - bezsensowne defilady, po których wycho-
dziliśmy mokrzy z samolotów? Komu to było potrzebne?
W żadnym razie bowiem przesadnie bliskie szyki w nie-59
spokojnym powietrzu nie stanowiły ani sprawdzianu wy-
szkolenia, ani nie były treningiem. Bliżej... bliżej... bliżej...
Słuchaliśmy tego na ziemi i w powietrzu aż do znudzenia.
Ile zdrowia straciliśmy przez te głupie defilady! Pod tym
względem lotnictwo nie różniło się od piechoty, gdzie dziar-
ska postawa żołnierza na defiladzie była kiedyś miernikiem
wszelkich wartości. No, ale lotnictwo było prżecież wojsko-
we i nic dziwnego, że pilotom o mentalności cywilnej nie
wszystko musiało się podobać.
Gdy trzeba było, potrafiliśmy pokazać, co umiemy. Ileż
to razy dywizjon przebijał chmury w szyku trójkowym?
I to nie jakieś tam chmurki, ale parotysięczną warstwę
gęstych chmur. Szczególnie dobrze zapamiętałem start
z Northolt na eskortę kilkuset Fortec amerykańskich.
Randez-vous z nimi i resztą eskorty wyznaczono nad brze-
giem kanału i tam też, w Tangmere, mieliśmy lądować
po powrocie znad Francji. W arunki na południu były do-
bre, podczas gdy u nas mgła z deszczem uniemożliwiała
nawet loty nadlotniskowe. Wezwani na odprawę byliśmy
przekonani, że lot zostanie odwołany. Mgła przesłaniała
przeciwległy kraniec lotniska.
Skrzydło prowadził płk A. Gabszewicz, Dywizjon08 kpt. W. Retinger. Start
nastąpił trójkami, niebezpiecz-
nie blisko jedna za drugą i zbiórka nisko w nietypowej
ciasnej rundzie. Kiedy prowadzący wyprowadził na pro-
stą, ziemi nie było już widać. Prowadziłem trzecią trójkę
jako dowódca prawej czwórki w szyku bojowym.
Pochylony do przodu, wzrok miałem utkwiony w syl-
wetkę przede mną. Dwa cienie maszyn po jej bokach wi-
siały jak zjawy niepokojąco blisko. Powyżej samolotu,
którego skrzydła wystawały poza obramowanie mojej
przedniej szybki pancernej, majaczył zarys pierwszej, pro-
wadzącej trójki. Wiedziałem, że z tyłu pode mną wpatruje
się w każdy mój najmniejszy nawet ruch pilot prowadzący
ostatnią trójkę. Kątem oka widziałem moich bocznych, ale
normalnie spojrzeć nie miałem ezasu. O przeniesieniu
wzroku na tablicę intrumentów, choćby na mgnienie oka,
r.ie było mowy!
Gęstość chmur i ciemności, jakie zapanowały, sprawiły,60
że odległości w szyku przekroczyły granice zdrowego roz-
sądku! To był cyrk! Ale wszyscy wiedzieliśmy aż nazbyt
dobrze, że ułamek sekundy nieuwagi, pozostanie nawet
dwóch, trzech metrów w tyle, słowem najmniejszy błąd
spowodować może tragedię lub w najlepszym wypadku
kompletny bałagan i pogubienie się praktycznie bez szans
odnalezienia. Istniało inne jeszcze niebezpieczeństwo, i to
poważne. Frzejście z lotu wizualnego na lot wyłącznie we-
dług przyrządów groziło utratą orientacji, w następstwie
czego lot zakończyć się mógł tragicznie lub w najlepszym
wypadku lądowaniem gdziłś na obcym lotnisku.
Straciłem całkowicie poczucie czasu. Trwałem naprężony,
czujny, zawieszony w brudnoszarej mazi i nerwami reago-
wałem na jakby w zwolnionym tempie przewalający się
przede mną wyolbrzymiony we mgle samolot. Znajomy
ucisk w uszach świadczył o ostrym wznoszeniu, a wokół
jak gdyby jaśniało. Skoncentrowałem się do maksimum,
kiedy zaczęło rzucać. Nie ja jeden z naszej dwunastki
zacisnąłem zęby i napiąłem mięśnie. Niesamowity, maka-
bryczny wręcz taniec zamazanych sylwetek zmuszał do
wysiłku fizycznego i niekiedy aż przerażał!
Nagle oślepiła nas jasność. Przeskok z długotrwałego
unieruchomienia w wariacką szybkość błyskawicznie prze-
latujących zewsząd kłębów chmur uświadomił dopiero wi-
zualnie niebezpieczeństwo zderzenia no i fakt, że nie stoimy
w miejscu! Parokrotnie błysnęło w górze słońce, aż wresz-
cie otwarło się niebo! W ielkie, ogromne wprost. Raziło
załzawione oczy jasnością błękitu i ognistymi promienia-
mi.
Wynurzyliśmy się z białego, wzburzonego chmurnymi
falami morza z radosnym uczuciem głębokiej ulgi, a wraz
z rozejściem do szyku bojowego powróciła myśliwska swo-
boda! W szerokim skręcie czórki chyba z prawdziwą
przyjemnością, z fantazją przetasowały się na zwiększonej
szybkości, w oczekiwaniu na pozostałe dywizjony, tam
w dole, w głębinach chmurnych. Cóż za wspaniały widok
wyłaniających się z tych czeluści czarnych sylwetek na
tle bieli chmur. To 303, który prowadził Gabszewicz. Ostro
i wyraźnie odcinali się od tła. Natychmiast także przeszli
,61
do szyku bojowego. To bardzo niebezpieczny moment, kie-
dy oślepiony dywizjon znajdzie się nad chmurami. I chociaż
nad własnym terenem, bez ostrzeżenia radarów o jakiej-
kolwiek obecności nieprzyjaciela, my na górze osłanialiśmy
ich przed mało zresztą prawdopodobnym zaskoczeniem.
Po chwili ukazał się dywizjon 306. Skrzydło Northolt
ruszyło na południe, na miejsce spotkania z wyprawą!
Przed nami rozpościerała się szeroka niebieskawoszara
wstęga kanału. Tak... prowadziłem wtedy prawą czwórkę.
Pamiętam dobrze, bo w locie tym strzelałem do Messer-
schmitta F, niestety bez widocznego rEzultatu. Jako do-
wódca czwórki miałem najdogodniejszą pozycję, tym bar-
dziej że właśnie naszą czwórkę zaatakowały.
Hm... ileż było kłopotów z wyznaczaniem bojowego i nie
tylko bojowego składu dywizjonu. Pilotów zawsze cecho-
wała ambicja. Dowódcy eskard wypisujący składy na ta-
blicy niejednokrotnie mieli trudne zadanie, by nie urazić
pilotów. Chodziło głównie o wyznaczenie prowadzących
dwójki w czwórkach. W brew pozorom to także bardzo od-
powiedzialna funkcja. Jeśli prowadzący drugą dwójkę nie
pilnował bezbłędnie swej pozycji, szczególnie w trakcie
tasowania się czwórek, dywizjon rozciągał się, tworząc nie
tylko dogodną okazję dla nieprzyjaciela, ale osłabiał tym
samym zdolność manewrową całego dywizjonu, a to już
stanowiło zalążek niepowodzenia. W tej sytuacji dywizjon
rozleciałby się po niebie jak wrony. Toteż prowadzącymi
dwójki byli raczej doświadczeni już piloci, przeważnie pod-
oficerowie, choć i ci czasami prowadzili czwórki pełniąc
funkcję dowódcy eskadry. Jeśli tak się złożyło, że w skła-
dzie znalazła się większość starych (oczywiście doświad-
czeniem) pilotów, zachodziła kcnieczność yznaczania ich
także jako bocznych na skrzydle z tym, że pozycja bocznego
prowadzącego czwórkę zaliczana była do honorowej i nikt
nie mógł się obrazić. Co innego w wypadku pozycji bocz-
nego prqwadzącego dwójkę. To było bardzo niskie stano-
wisko w hierarchii dywizjonu.
Jeśli podporucznik był bocznym sierżanta, za pierwszym
czy drugim razem godził się z losem, ale później miał już
ciche pretensje i czuł się pokrzywdzony. Z kolei "stary"62
sierżant krzywił się, i słusznie, skoro wypadało mu lecieć
na skrzydle u ,,młodego" ch:r;cby porucznika. Aby wilk był
syty i owca cała, wyznaczało się pilotów w drugich dwój-
kach równorzędnych stopniem i stażem w dywizjonie,
z funkcją prowadzącego na zmianę. Dla przykładu: Dy-
wizjon prowadzi jeden z dowódców eskadr w stopniu po-
rucznika. Leci więc jako prowadzący tak zwanej środko-
wej czwórki. Prowadzącymi dwóch pozostałych czwórek
są: drugi dowódca eskadry i najbardziej doświadczony pi-
lot z danego składu, przeważnie też w stopniu porucznika.
Bocznymi prowadzących czwórki są najmłodsi stażem pilo-
ci, bez względu na stopień. Prowadzącymi drugie dwójki
w czwórkach są podporucznicy równorzędni stażem, a ich
bocznymi sierżanci.
Siedzę na murku i przez chwilę zastanawiam się, o co
było tyle zmartwień? Po diabła nosiłem w sercu urazę,
tyle razy ezułem się pokrzywdzony, ba, dyskryminowany?
Podejrzewałem złośliwość i knułem zemstę: Poczekaj! Po-
'.ecisz i ty u mnie kiedyś na skrzydełku! Przestaniesz za-
dzierać ncsa! Inna sprawa, że kiedy pierwszy raz w locie
bojowym prowadziłem czwórkę, włożyłem w dwie go-
dziny lotu tyle wysiłku i serca, ambicji i starań, że po lo-
cie czułem się wyczerpany, jak po długotrwałej ciężkiej
pracy fizycznej. A pierwszy lot jako prowadzący dywizjon
pamiętać będę do śmierci. Stało się to zresztą dopiero po50 lotach bojowych,
kiedy zbliżałem się do 1000 godzin
wylatanych w RAF-ie. Nie tak prędko, jak widać, powie-
rzano tę funkeję nawet doświadczonym pilotom.
Jakież to wszystko teraz nieważne, prawie śmieszne...
sprawy awansów... odznaczeń... Istniąły niesnaski, intrygi,
antypatie, zawiści o funkcje, o najmniejsze wyróżnienie.
Piloci, a także, choć w mniejszym stopniu, mechanicy skła-
dali prośby o przeniesienie do innej eskadry, do innego dy-
wizjonu, skarżyli się i obrażali... Jak to dobrze, że tak
szybko się o tym zapominało, no a dziś w ogóle już się nie
pamięta. Trudne i delikatne były sprawy związane z kara-
mi, tak wewnątrz jednostki, jak poza nią.
Kiedy po półtora roku w dywizjonie i wielu lotach bo-
jowych wysłano mnie na kurs instruktorsk do MontroseS3
w Szkocji, czułem się takźe skrzywdzony z powodu "od-
poczynku". Trzymiesięczny kurs ukończyłem z wynikiem
bardzo dobrym, po wylataniu 120 godzin, z czego blisko
połowę z instruktorami różnych specjalności. "Nakręciłem
się" akrobacji, którą dziś nazwać by można wyczynową,
za wszystkie czasy. Oczka mieliśmy wszyscy zaczerwie-
nione od diabelskich przeciążeń jak angorskie króliki.
Pamiętam, jak bardzo tęskniłem do dywizjanu! Po kur-
sie groziło mi wysłanie do Kanady. Postanowiłem się bro-
nić. Za odmowę wykonywania funkcji instruktorskich zo-
stałem ukarany przez inspektorat wstrzymaniem awansu
na rok i przydziałm do angielskiej jednostki nieoperacyj-
nej w Penrhos, gdzie przez wiele miesięcy, od świtu do no-
cy, po 6 godzin dziennie w powietrzu woziłem strzelców po-
kładowych i bombardierów na dwusilnikowych Ansonach
i Blenheimach. Regularnie raz na miesiąc składałem drogą
służbową podanie-prośbę o przeniesienie do dywizjonu, ku
wyraźnemu zniecierpliwieniu Anglików nie mogących po-
jąć, gdzie mi do licha tak spieszno, a zaiste nic nie wska-
zywało, aby wojna się miała ku końcowi. Wręcz przeciw-
nie. Ale prawdziwe życie, przyjaźń i zdrowy nastrój -
to tylko dywizjon, swój, polski dywizjon myśliwski! No
i prawdziwe latanie na samolotach z prawdziwego zdarze-
nia! Rozkaz przeniesienia do Northolt przyjąłem więc z ra-
dością! Skończyła się kara!
Na szczęście nie bylo u nas wypadków degradacji . ani
groźby kryminału. Ostatecznie do dywizjonu kierowano
najlepszych pod każdym względem pilotów ochotników,
którym na tym przydziale bardzo zależało. Kto nie czuł
się na siłach latać bojowo, mógł z powodzeniem pełnić
inne funkcje jako pilot w jednostkach nieoperacyjnych
lub na wpół operacyjnych, jak transport. Nawet będąc
już w dywizjonie mógł takźe w każdej chwili poprosić
o przeniesienie gdziekolwiek do jednostki niebojowej.
Wszędzie potrzeboano pilotów. Dowódca zachowując
służbową dyskrecję mógł nadać rozkazowi przeniesienia
pozory nieodwołalnej decyzji inspektoratu w Londynie,
a nikt nigdy tego rodzaju rozkazów nie komentował. Na
wolne miejsce w dywizjonie czekało wielu chętnych, nie-6
kiedy całe miesiące. Bezpowrotnie minęły czasy bitwy
o Wielką Brytanię, popularnie nazwanej okresem "blitz'u",
kiedy każdy wyszkolony pilot myśliwski był na wagę zło-
ta.
Piloci meldujący się w dywizjonie prosto ze Szkoły Myś-
Iiwskiej byli doświadczonymi pilotami w zrozumieniu ilości
wylatanych godzin, typów maszyn i stażu w lotnictwie.
W wypadku wyszkolonych od podstaw w Anglii do Szkoły
Myśliwskiej powoływano po dłuższym pobycie w jeąnostce
nieoperacyjnej. Sam miałem blisko 400 godzin wylat.anych,
zanim kolejna prośba o skierowanie do szkoły odniosła
skutek. A przecież w Polsce ukończyłem Szkołę Podcho~
rążych Rezerwy Lotnictwa.
W zbeletryzowanej książce lotniczej o minionej wojnie
natrafiłem na opis sceny, w której młody pilot zjawia się
w dywizjonie. As dowódca klepie go protekcjonalnie po
plecach i na pierwszy rzut oka poznawszy, z kim ma do
czynienia, zabiera natychmiast d.ziarskiego żółtodzioba na
całkowicie prywatny lot bojowy, aby mu pokazać, jak się
zestrzeliwuje wroga, co sprytny uczeń w lot pojmuje
i w rewanżu zadziwia dowódcę, ratując mu życie efektow-
nym zestrzeleniem. Oczywiście łączy ich kobieta, która
akurat czeka na wynik lotu, oczywiście jest córką lorda,
oczywiście podziwia, jak obaj wykonują centymetry nad
ziemią "beczki zwycięstwa". Podobnych bzdur spotyka się
w lotniczej literaturze wojennej więcej.
W naszym wypadku, jak na złość pisarzowi, dowódcy
eskadr niezmiennie rozkazywali nowo przybyłym, wręcz
osobiście prosili, aby w pierwszych lotach maksimum wy-
siłku wkładali w poprawne utrzymanie szyku i aby wy-
bili sobie z głowy jakikolwiek niezgodny z obowiązującą
dyscy pliną zamiar samodzielnego "wojowania", które, jak
uczy smutno doświadczenie, zawsze kończyło się tragicznie.
Zawsze. Doświadczenie także wykazało, i zgodni co do te-
go byli wszyscy, że w pierwszych lotach bojowych nowi-
cjusż, choćby miał bardzo dużo godzin wylatanych w ży-
ciu, po prostu w walce powietrznej nie widzi. Czyżbym
sam kiedykolwiek mógł zapomnieć:65
- Uwaga! Sześć Messerschmittów z lewej u
spokojnie ostrzegało radio.
Nic nie widziałem! Puste niebo! Tylko własne ;
dywizjonu.
- Uwaga! Zachodzą od tyłu - mówiło radio.
Dywizjon już ostro wykonywał w tył zwrot.
- Atakują z góry!
Rany boskie - myślałem - Kto? Gdzie?! Nie
łem żadnych samolotów! Okropne uczucie! Kurczo
małem się prowadzącego i wprost z przerażeniem
dziłem, że strzela! Błyskały ogniem wyloty jego
I dopiero wtedy zobaczyłem Niemca ratującego siE
nym wywrotem! A inni?! Radio stale meldowało ii
ność! Towarzysząca zdenerwowaniu bezradność d
dzała do rozpaczy! Tu toczy się walka, a ja z zaci:
zębami trzymam się szyku i nic nie wiem, co sie
Kiedy na ziemi już na spokojnie zdałem sobie
ze swoistej ślepoty, na myśl, co by się stało, gdył
pilnował odległości w szyku, cierpła mi skóra. Spo
upłynęło, zanim nauczyłem się patrzeć w powietrz
spokojniej przeżywać walkę, słowem bardziej "cy:
podchodzić do wojny. Do widoku czarnych dymk
buchów artylerii tpż trzeba było się przyzwyczaić
ezątku wywoływały z trudern dający się opanow
Uciec, uciec jak najszybciej z tego rejonu! Zresztą '
się ich zawsze, ale już jakoś inaczej. Mają prawo
to i strzelają, pies z nimi tańcował, mówiąc najog
To tutaj właśnie, w Northolt, przeżywałem to jaki
dy" pilot. Mój Boże... w kilka miesięcy później był
"
starym", jednym z nielicznych, którzy dożyli końc941. Dyizjon mój stracił w
tym krótkim czasie a
więtnastu pilotów, czyli 90 procent pierwotnego sta
zostałe dywizjony skrzydła nie mniejsze poniosły
Przed godziną czytałem ich nazwiska. W większoś
wie nie pamiętam już, jak wyglądali, ale na fotogr
pewno bym sobie przypomniał. W ielu z nich zgin
moich oczach.
To były trudne początki bojcwej działalności dyw
Pomimo że w następnych latach, jak to si, mówi, c66
liśmy nieco, każdą stratę kolegi odczuwaliśmy boleśnie,
może dlatego, że nie tylko wspólnie lataliśmy, ale i mie-
szkaliśmy, byliśmy blisko na co dzień, dzieląc troski i ra-
dosne chwile owej malej społeczności, jaką był dywizjon
myśliwski. Według słów pułkownika - dywizjon to repub-
lika, jak mówiła przerobiona piosenka. Niewiele wszakże
pozostało nam czasu na rozpamiętywanie strat. Wojna. To
słowo tłumaczyło i usprawiedli^riało wszystko. Dominowa-
ło nad uczuciami.
Odpoczynki, urlopy... odpoczynki dywizjonu. Objawy
zmęczenia fizycznego wyglądają u większości ludzi po-
dobnie, gorzej jest z wykryciem objawów zmęczenia psy-
chicznego.
Napięcie nerwowe u pilotów, w zasadzie niewykrywal-
ne, paradcksalnie objawić się może w obojętności, powa-
dze, zrównoważeniu, a silne zmęczenie psychiczne w bez-
, trosce i dobrym samopoczuciu, wesołości. W odniesieniu
do indywidualnego pilota jakakolwiek diagnoza lekarska
. czy spostrzeżenia kolegów nie mogły być serio brane pod
. uwagę. Pozostawało więc jedyne wyjście: wycofać z in-
tensywnej akcji całą jednostkę.
- Nikt nigdy nie będzie wiedział, ile tragicznych błędów,
pomyłek i nieporozumień było powodem zmęczenia psy-
i ?hicznego. Najlepiej wyszkolony i doświadczony pilot, wy-
'conujący czysto mechaniczne czynności w szablonowych
;, ,.awet warunkach, ale lotu bojowego, pozostanie zawsze
złowiekiem ulegającym podświadomie szerokiej skali od-
,- `suć psychicznych. I zawsze rutyna bojowa kolidować
edzie z naturalnym instynktem samozachowawczym,
;u większość impulsywnych odruchów ze zdrowym rozsąd-
e- sm.
Dywizjon na odpoczynku zazwyczaj dużo latał, głównie
y, osłonie konwoi morskich, oraz startując z lotnisk nad-
^eżnych południowej Anglii kilka razy w miesiącu na lo-
na bojowe nad terenem nieprzyjacłelskim. Wystarczało to
na :owicie do utrzymania dywizjonu w dobrej formie przy
noczesnym przeszkalaniu młodych pilotów. Reszta cza-
rzeznaczona była na doskonalenie szyków i strzelań
,ietrznych oraz loty nocne. Oprócz normalnych siedmiu67
dni w miesiącu nie było problemu z kilkudniowymi
pustkami. Odpoczywaliśmy. Ale niezmiennie mówiłc
i myślało: jak wrócimy do Northolt...
T'o tutaj, chyba w 1943 roku, po południu oblatyw
swoją ZF-H po jakimś przeglądzie. Może po półgodzin
locie najnormalniej wszedłem w rundę i otrzymałem
zwolenie lądowania. Przy głównym runw ayu wyło
była litera "T". Przyglądałem się jej bezmyślnie. Jaki
ściwie jest kierunek lądowania? Przypatrywałem się
rze, wyłożonej niemal na środku lotniska, jakbym ją
wszy raz w życiu widział. Śmieszne. Dlaczego do ląd
nia używa się tego znaku z ;miast zwykłej strzałki`,
zdziwieniem stwierdżiłem, że litera w dole ma prawie :
ną długość ramion, a przecież jedno powinno być dłu
wskazując kierunek. Ale czy na pewno? Nie odwro
Trzykrotnie już okrążyłem lotnisko. Nie wypuściłem n,
podw ozia. W tym czasie kontrola na lotnisku zaniepol
się, zapytując, czy mam jakieś trudności. Nie mogłem 1
cież odpowiedzieć, że od dłuższej chwili zastanawiam
jaki jest kierunek lądowania i proszę, aby mi zapalili ś
cę dymną. Zdenerwowałem się głupią literą i już ląd
do ostatka oczekiwałem cze:wonej rakiety.
Śmiesznostkę tą potraktowałem żartobliwie, choć nik
o niej nie wspomniałem. Do dziś nie wiem, czy aż ki
naście trudnych, dalekich, na dużej wysokości lotów 1;
wych dzień po dniu miało z tym incydentem bezpośr
związek, ale nie wykluczam, że głupawa historyjka m
stanowić klasyczny przykład "przelatania" i zmęcz
psychicznego.
Teraz dopiero, po latach, doceniam dobrodziejstwo
stej organizacji dywizjonu myśliwskiego. Nie istn
u nas żadne nudne odprawy czy zebrania o charakt
społeczno-politycznym. Po pierwsze nikt by tego nie śc
piał. Ludzi, którzy dobrowolnie, z najgłębszego przekon:
znaleźli się w walczącym dywizjonie, nie potrzeba 1
dodatkowo uświadamiać, w jakim celu to robią. Podobn
nietaktu nie dopuściłby się nikt. Po drugie i tak nie t
czasu. Dosyć m.ieliśmy własnych spraw. Odprawy związ
z lotami, ich organizacją i taktyką odbywały się cz68
i trudno byłoby wyobrazić sobie jakąkolwiek sprawną dzia-
łalność bez nich. Tempo wojny nie pozwalało na pozostanie
w tyle ani dnia! To nie przesada. Powracający z urlopu
byli zdezorientowani i musieli poświęcić sporo czasu, aby
nadrobić zaległości!
Stale wychodziły nowe przepisy lub poprawki odnośnie
ruchu lotniczego własnego iub na innych lotniskach. Zmia-
ny lub nowe znaki, kody, hasła i sygnały wywoławcze.
Zmiany lub poprawki do procedury radiowej, czasów goto-
wości bojowej, rozkładu dyżurów. Nowe zarządzenia tech-
niczne doi yczące obsługi silników w locie, instrumentów,
; instalacji. Do wiadomości pilotów podawano ostatnie ra-
porty Inreligence dotyczące nieprzyjacielskiej broni, sa-
molotów, taktyki. Podawano nowe lokalizacje niemieckich
^ jednostek i dane o nich. Informowano o nowych lotniskach
i rejonach obrony przeciwlotniczej. Cytowano fragmenty
' rozmów nieprzyjacielskich pilotów przez radio. Zapozna-
wano pilotów ż nowymi zarządzeniami niemieckimi na
_ okupowanych terenach i nowymi procedurami postępowa-
nia w razie zestrzelenia nad nimi. Informowano o uspra-
wnieniach Służby Ratowniczej Powietrzno-Morskiej, o
nowych sposobach łączności z okrętami wojennymi, ści-
gaczami i statkami. O oświetlaniu i zaciemnianiu lotnisk
i stref, o nowych rejonach własnych balonów zaporowych,
o strefach zakazanych i procedurach przelotów nad nimi
w razie konieczności, o zarządzeniach własnej artylerii,
Dowództwa Reflektorów, Służby Obrony Wybrzeża itd.,
- itd. Olbrzymi materiał!
Dochodziiy do tego lokalne zarządzenia i sprawy czysto
wewnętrzne skrzydła i dywizjonu, a także poszczególnych
, eskadr, nie mówiąc już o odprawach przed lotami bojowy-
mi, na których podawano dane dotyczące całokształtu ma-
. jącej odbyć się operacji, ze szczególnym uwzględnieniem
,naszej roli. Jeśli dodamy jeszcze rozkazy i zarządzenia ad-
ministracyjne, jak przydziały "raci latających", kuponów
'na benz,ynę, żywnościowych i tekstylnych kartek przy-
działowych na czas urlopu itd., itd. - obraz i tak nie bę-
zie pełny. A każdy pilot musiał być stale na bieżąco!
bowiązywały poza tym godziny treningu na symulatorze69
Link-Trainer oraz przyjemne ćwiczenia strzelania
ków.
Zwyczaj nieprzebywa :ia w kasynie w rynsztun
wym miał na celu stworzenie atmosfery możliwi
wej, a nie kanty,y frontowej, do której wcho
w hełmie i z karabinem. L tarł się także zwyczaj
szania w mesie tematu latania, szczególnie wieczo.
każdy pragnął wypocząć po męczącym dniu. Nic d
źe nie tylko śmieszyć, lecz i drażnić musiały pil
my o tematyce lotniczej, w których reżyser z m
uporem zmuszał swego bohatera do paradowania
szalancko rozchełstanej lcurtce skórzanej, nieo<
szaliku i rozpiętej kominiarce, obowiązkowo z o
na czole, których to akcesoriów bohater nie zdejm
wet w scenach miłosnych. Rezultat: unikaliśm
wojennych jak ognia. Mogliśmy oglądać własne fil
lań powietrznych wyświetlane od czasu do czasu
holt.
Szalenie trudno było w trakcie ataku w szyk
newrować, uchwycić ów króciutki sekundowy mo
trzebny do odłożenia poprawki i naciśnięcia spust
i karabinów. Nie było czasu na nic, nieprzyjaciel
po prostej, tylko się bronił gwałtownymi unikami.
grozić mogło w każdej chwili śmiertelne niebezpiE
i bez przerwy należało się mieć na baczności, aby z
cego samemu nie stać się celem i ofiarą. Sytu
stwarzała nerwowość zakłócającą precyzję i proc
lowania. W Northolt w 1941, w lecie, w jednym t
siącu strzel.ałem kilkanaście razy. Niekiedy była
sekundowa seria, czasami zaś znacznie dłuższa, c
zgodnie z własnym sumieniem zgłosiłem oficjah
jedno pewne zestrzelenie i drugie prawdopodobr
to potwierdziły.. Przyznaję: w głębi duszy zaz
innym. Tak - trzeba by ło mieć szezęście trafić
kundową serią Messerschmitta, aby ten się na
zapalił. Zaczynałem wierzyć, że prześladuje m
Zestrzelenie stanowiło w najjaskrawszej forn
towe osiągnięcie działalności piloka myśliwskie
nosiło szacunek, otwierało drogę do awansu, wy270
cji, odznaczenia. Spotykaliśmy na brytyjskich lotniskach
myśliwskich dwudziestoletnich majorów i pułkowników.
z baretkami bojowych odzńaczeń, którzy pełnili funkcje
dowódców dywizjonów i dowódców skrzydła! Jeszcze przed
rokiem byli rekruiami w szkółce podstawowego pilotażu
na 100-konnych dwupłatach Tiger Moth, a dziś podejmują
ich z honorami sztabowcy w Ministerstwie Lotnictwa.
W karierze ich liczyły się tylko i wyłącznie zestrzelenia,
wszystko inne było nieważne. Na dansingu, w nocnym lo-
kalu czy w restauracji wzbudzali niemal sensację, a otocze-
ni pięknymi dzie,czynami wywoływali u rówieśników
pilotów zazdrość. To mobilizowało innych i było niemal
chwytem propagandowym. '
Nieraz między sobą zastanawialiśmy się nad przyczynami
tragicznych wprost strat w dywizjonach kanadyjskich, no-
wozelandzkich czy australijskich. Ponosząc tak wielkie klę-
ski my wykończylibyśmy się w krótkim czasie. Nas nie stać
było na tego rodzaju brawurę połączoną ze skrajną lekko-
myślnością. Było nas niewielu w porównaniu z Brytyjczy-
kami i musieliśmy cenić swoje życie dla dobra walczącego
dywizjonu, dla dalszych zwycięstw! Nic łatwiejszego, jak
dać się zestrzelić w pierwszym locie. Przed nami była dłu-
ga droga do zwycięskiego celu i każdy pragnął ofiarować
swą walką jak najwięcej dla wspólnego dobra, wnieść jak
największy wkład! A nie jeden tylko lot! O tym się nigdy
nie rozmawiało. Każdy z nas bez wyjątku jednak to czuł
i rozumiał. Ale jeśli zrządzeniem losu w którejś z walk
nadszedł tragiczny czas próby, nikt nie wahał się poświę-
cić życia!
Z tym właśnie nastawieniem podchodziliśmy do wojny
i pięknego celu, któremu ta wojna służyła. Cóż młodziutki
chłopiec z nowozelandzkiej fermy mógł wiedieć o Niem-
cach? Nic. Być może dowiedział się o nich w dniu wybuchu
wojny. Jemu nic złego nie zrobili i w życiu nie widział ich
na oczy. Nie zdążyli jeszeze nic złego zrobić! Dopiero
w wojsku uświadomili go, że chcąc spełnić swój obowiązek
wobec oiczyzny musi z nimi walczyć. Mundur i wyjazd na
drugi koniec świata był wielką przygodą życia. Męską
przygodą o znamionach starożytnych gladiatorów w nowo-71
czesnym wydaniu była także walka w dywizjonie myśl:
skim. Liczyła się liczba zestrzeleń. Narzeczonej na fert
przysłał fotografię w mundurze z orderem za odwagę. W
dział, że tylko dalsze zestrzelenia zadecydują o stopr
Narzeczona będzie wniebowzięta, a fotografią zachwy
się będą wszyscy sąsiedzi i znajomi.
Czy ten chłopiec startujący na Spitfire do kolejnego
tu bojowego mógł wiedzieć, co to jest obóz koncentracyj.
w którym przebywa jego matka?. Komora gazowa, do k
rej pędzi się małe płaczące dzieci?
Ale o tym wszystkim wiedział każdy z nasi Obciąż
ogromnym ciężarem odpowiedzialności za możność wa
i z hitlerowskim zezwieTzęceniem, za możność walki w irr
niu tych, którzy w tej chwili są za drutami i murami w
ziennymi - innymi aczami śledziliśmy sylwetL..ę samol
' . nadchodzącą w krzyż celownika. I nie o awans chodz
My także mieliśmy w kraju rodziny, narzeczone, sąsiad
i znajomych, o których też myślało się często, ale inac
W marzeniach, po powrocie do bliskich, każdy z nas chc
by powiedzieć, że dał z siebie wszystko, na co go było s
po to, aby teraz móc w wolnej ojczyźnie radośnie się z n
ucałować. Niełatwo o tym pisać i jeszcze trudniej . ws
minać.
Żal nam było młodych Brytyjczyków, ale to bardzo dz
ni ludzie. Odnoszę wrażenie, że dopiero z upływem lat
j ny zaczęli myśleć i przeżywać wspólny trud walki pod
nie jak my. Rozmawiałem póżniej z wieloma spośród r
i odczucia nasze wobec dramatu działań wojennych b
zbliżone. I jeszcze jedna sprawa. Wielu moich kolegów
' lotów, którzy przeżyli wojnę cudem, nie ma na swym k
cie zestrzelenia. Odbyli oni dużo trudnych lotów bojow;
i brali udział w tragicznych walkach powietrznych spisu
się w nich bohatersko. Zgłaszali się na ochotnika do n
niebezpieczniejszych zadań, jak na przykład "rhubar
atakowania z lotu koszącego celów naziemnych dal
v głębi silnie bronionego terytorium nieprzyjacielskie
Stanowili o sile i grożnej dla wroga sprawności dywizjo
byli wzorem odwagi i poświęcenia dla młodszych sta:
bojowym. Strzegli drogocennych konwojów morskich 72
',
otwartym morzem w dalekich nużących patrolach i bom-
bardowali z lotu nurkowego strategicznie ważne cele. To
dzięki nim inni mogli uzyskać zestrzelenia, a sami wcale
nie mieli kompleksu "zwycięstwa powietrznego". Tylko
laik może sądzić, że ,alka polega wyłącznie na zestrzeli-
waniu.
Pomimo identy cznego sprzętu i identycznych szyków
prawie każdy z nas potrafił patrząc z ziemi rozpoznać
swój dywizjon w powietrzu. Nie wiadomo po czym. Praw-
dopodobnie odróżniały dywizjony minimalne wprost róż-
nice szyku czy sposobu rozejścia do lądowania. Ludzie na
ogół są podobnie zbudowani, tym bardziej odziani w iden-
tyczne mundury, a jednak znajomych poznajemy po syl-
wetce czy po krokach.
f
Każdy dywizjon miał także swój, trudny do określenia,
powiedzmy, charakter, styl czy, jak kto woli, sposób bycia.
O jednych się mówiło: - to cwaniaki, dadzą sobie radę
w najgorszą mgłę. - O innych: - nie martwmy się o nich,
zdążą, im się nigdy nie spieszy. A jeszcze o innych: taki
cholernie daleki lot, nie szkodzi, oni to lubią.
Fzydział do dywizjorru był dla każdegó pilota podczas
wojny wyróżnieniem, a z kolei piloci dumni byli ze swego
dywizjonu. W szkole myśliwskiej, w której bojowi
piloci "odpracowywali swój odpoczynek", nikt nie lubił,
kiedy uczniowie zwracali śię do nich ,,panie instruktorze"
zamiast ażywać tylko stopnia. Czuli się pilotami takiego,
a takiego dywizjonu myśliwskiego, a nie jakimiś instruk-
torami, którzy "spędzają wojnę" w szkole! Zasadnicza
wówczas różnica. ' 'i ''''
i'
,r
Podobnie jak dwa polskie dy,izjony w miesiącach bit-
wy o Wielką Brytanię, tak , latach następnych Pierwsze
Fcl.skie Skrzydło Myśliwskie, zwane w rozkazach Skrzy-
dło Northolt, zyskało w całym brytyjskim lotnictwie my-8 - Wspinaczki po
chmurach 273
śliwskim bardzo wysoką rangę. Znane też było w późnie
szym okresie lotnictwu Stanów Zjednoczonych, wieles,
razy osłaniając rajdy latających Fortec.
Pamiętam, jak skrzydło nasze w nienagannym szyk
sprawnie i szybko wylądowało w Manstone. Przed nar
siadło tam już kilkanaście dywizjonów. Odbywało się je
no z częstych zgrupowań przed wspólną operacją. Roz1
kowani zostaliśmy na wyznaczonym miejscu i oczekiw
liśmy na samochody mające nas zabrać na ogólną odpraw
Podeszła do nas grupka pilotów angielskiego dywizjon
- To dobrze, że jesteście - powiedzieli.
- Dlaczego dobrze?
Odparli, że szykuje się wredny lot, a z nami zawsze i
jakoś raźniej. Poznają nasze czwórki w powietrzu i po
nosi ich to na duchu. Tylko dlaczego latamy czwórkarr
Tłumaczyliśmy, że daje to nam swobodę manewru i mc
ność atakowania wszystkimi samolotami równocześnie.
- Wy musicie czekać, aż odstrzela poprzednik. Te "cit
ki" są w walce chyba niewygodne.
Przyznawali na ogół rację, zastrzegając, że w czwórka
nie czuliby się tak pewnie jak w "line astern". Szyk czwć
kowy jest trudny. Za trudny.
- To prawda - zgadzaliśmy się - ale szyk ten x
powstał przypadkowo. Wypracowali go nasi najlepsi pi
ci już na podstawie doświadczPń z bitwy o Wielką Bxy
nię, a dywizjony przeegzaminowały w setkach lotów bo;
wych, udoskonaliły i doprowadziły do perfekeji. Czwó
pomiędzy sobą, a dwójki w czwórkach potrafią się taso
w głębokim skręcie przez plecy, by natychmiast powró
na swoje poprzednie pozycje. Często startujemy i lądujex
czwórkami, szczególnie w wypadku pośpiechu. Chmu
przebijamy trójkami, a w nocy siadamy pojedynczo. I s:
fa gra. Musi.
Rozmawialiśmy nie opodal mojej maszyny ZF-H z sie
mioma gwiazdami na masce silnika.
- Czy te gwiazdki to zestrzelenia?
- Pobożne życzenie - odparłem - to tylko talizm
Wielka Niedźwiedzica.
- Twój pomysł?74
- Nie, dziewczyny.
- To co innego... a przynoszą szczęście?
- Jak dotąd tak.
- Odnośnie dziewczyny czy latania? - żartowali.
- Chyba latania, bo z dziewczyną się ożeniłem.
Wśród rozgardiaszu i ogólnej wesołości wsiadaliśmy do
autobusów, popychając się jak sztubak.i. Pomieszało się
międzynarodowe towarzystwo. Kanadyjczycy, ?`vowoze-
landczycy, Australijczycy, Belgowie, Francuzi, Czesi i Nor-
wedzy. Anglicy byli tym razem w mniejszości. Nie znaliś-
my jeszcze zadania, ale przewidywano eskortę wielkiej
wyprawy bombowej. Dokąd, zobaczymy niebawem na od-
prawie. Zapowiada się "Big Show". Nas samych jest tu
co najmniej 250 Spitfire'ów, a na pew,no pójdą jeszcze
Mustangi, może Thunderboity i Tempesty? Jedno jest pew-
ne. Idziemy wszyscy w morze, kto wie czy nie setki kilo-
metrów.
I nawet w. autobusie dochodziły nas urywane zdania
i powtarzające się słowa "Polacy" i "Northolt".
Przystanąłem przed jasnym piętrowym budynkiem
z bocznymi skrzydłami kwater mieszkalnych. Z frontu
widniał, jak dawniej, zadbany klomb róż. Przyglądałem
się mesie obojętnie, nie mogąc uwierzyć, że przez lata by ła
moim domem. Niepozorny budynek jak gdyby jeszcze zma-
lał. Ileż to razy przed świtem parzyłem sobie wargi gorą-
cym kakao, raz po raz zerkając na zegarek. Od tyłu mesy
dochodził już dźwięk klaksonu oczekującej na pilotów
'lorki mającej nas zawieźć do dispersalu.
Ileż długich wieczorów w niej przesiedzieliśmy przebra-
ni już, obmyci i ogoleni, ale zbyt zmęczeni, aby dać się
namóviE na wyjazd do kina czy nawet na bilard lub bry-
dża. Słuchałem jak inni komunikatów wojennych i werto-
wałem stosy ilustrowanych czasopism. Jeśli na drugi dzień
"nie byłem na składzie", siadywałem w małym barku przy
kieliszku czy kuflu piwa. Jeśli zaś "readiness" zapowie-
dziany był na rano, rozchodziliśmy się leniwie do swoich75
pokoi. Nie ma już w "moim" wiszącej nad łóżkierri st:
fotografii Zakopanego wykonanej z Gubałówki.
Dziwne. Budynek ten i nie istniejący już, drugi, pod
ny nawet, - to przecież "Skrzydło Northolt". Maleńka c
steczka historii żołnierza polskiego w najkrw awszej z
jen. Dziwne.
W Iondynie kupiłem polską książeczkę, w której zac5
wane są między innymi dwie wypowiedzi Anglików, m
szałka RAF, Sir Hugh Dowdinga, i słynnego pilota myśl
skiego, pułkownika Douglasa Badera.
"... byli rycerscy i pełni poś.vięcenia w walce powiel
nej. Na ziemi weseli, czasem tragiczni, a przede wszystl
lojalni. Znać ich, walczyć z nimi wspólnie i współżyć b
wielkim przywilejem. Sprawie wolności, o którą ra
walczyliśmy, dodali blasku''.
Płk D. Sa
"... i nawet kiedy nie będzie już polskich dywizjon
kiedy ludzie ci rozproszą się - ich osiągnięcia, trad5
i pamięć o nich trwać będzie nie tylko w historii Pol
ale i w historii naszego Narodu".
Sir Hugh Dowd
Nie wszedłem do kasyna. Zawróciłem w kierunku sta
wąrtowni. Niezbyt wierząc w to pomyślałem, że może 1
dyś jeszcze odwiedzę Northolt wraz z synem i kolega
z dywizjonu. Może wówczas inaczej odczuję tę wiz
Zajdziemy do mesy na kieliszek whisky i pożartujei
Podziękowałem sierżantowi, który uroczyście popr
o wpisanie do Księgi Pamiątkowej. Nieco speszony na
sąłem nazwisko, dawny stopień i numer dywizjonu. Ds
Nie przejrzałem księgi. Szkoda - później żałowałem. ł
niec odwiedzin, Opuszczam Northolt. Uśmiecham się w
chu: odchodzę na odpoczynek, tym razem od wspomniE
Z diabelskim warkotem i szumem przeleciały znów z
riowane śmigłowce. Ładne są, cholery, jak kolorowe c
ki, tylko zamieszania robią więcej niż nasze 18 tysięcy 1'I6
mechanicznych jednego dywizjonu! Ponad głową bez przer-
wy przelatywały wysoko wielkie samoloty pasażerskie.
Niedaleko jest przecie,ż ogromne łotnisko międzynarodowe
Heathrow.
Podjechał Bronek. Wsiadłem do wozu.
- Jedziemy na urlop - żartował. - Włodek czeka już
w Orchard Hoteł, gdzie zaofiarował się z przyjemnością
pełnić funkcje gospodarza. Nieczęsta to okazja, przyznasz.
Ruszając, nie mogłem się powstrzymać przed odprowa-
dzeniem wzrokiem ginącego w dali lotniska.
- No i jak tam? - dopytywał się Bronek. - Czasami
trudno uwierzyć w przeszłość! Prawda? Chociaż kiedy się
widzi na własne oczy...
Nocne kukułki
W maju 1973 roku na pr2elot szybowcowy zgłosi
Kraków i otrzymałem pozwolenie kontynuowania lotu
lej "w Polskę", jeśli uznam, że warunki sprzyjają podjE
próby przelotu 300-kilometrowego.
Leciałem na Musze Standard. Dopiero w godzinę po s
cie odważyłem się opuścić rejon lotniska i przeskoczyć
Turbacz, aby stamtąd przez następne pół godziny boj
wie nieco pozierać na północ. Jakże tam lecieć, skoro
widzę na trasie chmur? Są tu, to i tam muszą być -
łował przemówić rozsądek. Cóż, kiedy tak dobrze i p
jemnie jest latać sobie nad Turbaczem z błogą świado
ścią, iż w każdej chwili bezpiecznie, acz niezbyt honor,
mogę wrócić na lotnisko. - Dobrze ci się tu lata, to i
także będzie ci się dobrze Ieciało - nie przemówił, a k
knął poirytowany rozsądek.
No dobra... dobra... niech się dzieje, co chce. Lecę!
dzie latają od krańca do krańca Polski, ustanawiająrel
dy, a ty, człowieku, do Krakowa... Prawie go stąd wid
Wyprostowałem z krążenia na kurs i podusiłem
pierwszą chmurę. Bez kłopotu znalazłem wznoszenie i
kilkoma następnymi też. A kiedy na horyzoncie już mog
rozróżnić dymy z kominów Nowej Huty i ciemny zs
Puszczy Niepołomickiej. byłem w domu! Po następnej
godzinie krążąc nad Pobiednikiem oceniłem autorytat
nie warunki za nie nadające się mimo wszystko do :
nych dłuźszych przelotów i w poczuciu stuprocento
wykonania zadania wylądowałem, powiedziałbym, z;
wolony z siebie.78
Ale będą mieli miny - pomyślałem o kolegach w No-
wym Targu - kiedy się dowi% dzą, źe jestem w Krakowie!
Nie tak znów łatwo przelecieć 70 kilometrów z 1000-metro-
wymi wzgórzami na trasie!
Trudno mi teraz powiedzieć, jaką ja miałem minę, kiedy
się dowiedziałem od znajomego kierownika lotów, że właś-
nie wysłał kilka szybowców na dalsze przeloty. Dlatego
na starcie tak pusta. Może chcę lecieć do Kielc? Do Rado-
mia? Jeszcze czas, mogą mnie wyholować. A może do Lesz-
na?
Nie wiem, po prostu nie wiem, dlaczegv nie posłucha-
łem, tłumacząc się nie pamiętam już jakimi to trudnościa-
mi. A potem rzeczywiście zrobiło się za późno na start.
Po załatwieniu formalności na wieży odwiedziłem zna-
jomych w pokoju pilotów i w hangarze. Wszyscy jakby się
uwzięli i pytali, czemu lądowałem... takie dobre warunki...
Wobec siebie nie musiałem grać rozkapryszonego wy-
czynowca. Siadłem, bo lotnisko pode mną nie pozwoliło mi
lecieć dalej! To nie moja wina, a lotniska! Gdyby go tu nie
było, nie byłoby i problemu! Zresztą zgłosiłem Kraków -
zabrzmiała fałszywie stara śpiewka.
Spacerowałem przed hangarem. Psia krew, nawet pa-
pierosa zapalić nie można. I co dalej? Czekać, aż po mnie
przylecą? Przylecą i zawloką z powrotem za rączkę jak ma-
łe dziecko, które zbyt oddaliło się od mamusi?
Nie! Wlazłem po stromych schodach na wieżę. Szefa wy-
szkolenia, pana Adama Czepirskiego, poprosiłem o wyho-
lowanie nad lotnisko, cheę bowiem wracać do Nowego
Targu. Oczywiście zgodził się i miło uśmiechnął. Czyżby
"stary" doświadczony instruktor wiedział... Chyba tak. Na
pewno wiedział, że tylko w ten sposób zapragnąłem się
zrehabilitować. Nawet nie tyle wobec innych, co wobec
siebie.
Klamka zapadła. Poczułem się od razu lepiej! Cieszyłem
się na drogę "pod górę". Gdy nikt nie widział, zacierałem
ręce.
Samolot wyciągnął mnie na co najmniej 1200 metrów
i w dodatku w kierunku trasy, nad Wisłę. Dobra jest!79
Widocznie mu pan Adam szepnął słówko. Pomachał sl
dłami na pożegnanie i wesoło dał nura w dół.
Ruszyłem odważnie na południe. Gdzie nie spojrze
kłębiło się od chmur. Tylko podstawa ich nie była wy;
ale tam dalej powinno być lepiej. Nie było jednak. W r
zbliżania się do wzniesień niepokojąco mały wydawa
prześwit pomiędzy wierzchołkami a podstawą i c
ciężko będzie przesmyknąć się na drugą stronę, bo
nad dolinami przerwy w zachmurzeniu nie wróżyły
dobrego, pomijając już fakt, iż lecąc dolinami nadrabi
kawał drogi. Byle dostać się nad Mszanę Dolną od k
odgradzały mnie dwie wielkie piramidy wzgórz. Roz;
liwie usiłowałem utrzymać się tuż pod pułapem, zbli
się do przełęczy pomiędzy zalesionymi olbrzymimi gó:
a takie wiaśnie wydawały się obecnie. Coraz bliżej z
czej przełęczy... no jeszeze trochę... jeszeze głupie ch0 metrów...
Krążyłem ciasno, inaczej zresztą nie można było w
metrowym kominie nad wijącą się na przełęcz s
Klops. Znajduję się grubo poniżej obu wierzchołków
wysokości przełęczy, przez którą wykluczone, abym
leciał. W tył zwrot, póki ezas! Już absolutnie nic w
nie wolno mi kombinować, tylko wyszukać miejsce d
dowania.
Wreszcie znalazłem. Małe bo małe, wąskie, ale Iepa
nie było nigdzie. Teraz tylko spokojnie... pilnować sz5
ści... Przy ostatnim skręcie czubki drzew zbocza będę
nieznacznie pod sobą. Ostatnia mobilizacja. Świat prz
istnieć poza wąziutkim zieleniejącym pośród powygir
go terenu równym poletkiem. Na nim i tylko na nim
szę przycupnąć. Ani metr przed, ani metr za! Udało
Moja Mucha siadła gładko i spokojnie. Głęboko odetc
łem.
Rozejrzałem się. No tak, jakem stary lotnik na my:
mi nie przyszło, że w tym górskim kociołku może wyl
wać szybowiec. Biegły ku mnie zewsząd gromadki d:
Na wyścigi. Biegli i starsi.
Przypomniałem sobie przygodę pewnłgo pilota szy'
cowego, któregó w powietrzu okropnie rozbolał br8U
Zdesperowany wylądował na pierwszym z brzegu polu,
wyskocz,ył z kabinki i rozpinając po drodze spodnie reszt-
kami sił biegł w kierunku widniejących z dala krzaków...
a za nim chmara ludzi i dzieci! Jakże tu nie gonić ucie-
kającego pilota?! Może szpieg?! Może mu trzeba coś po-
móc? W każdym wypadku skoro ucieka, to trzeba go zła-
pać! Jakbym widział tę scenkę...
Spoglądałem w górę na przełęcz, że też nie udało się jej
prześkoczyć. Co za pech... a przecież dobre chmury nade
mną... Słyszałem samochody pnące się ciężko pod górę.
Piękna kotlina otoczona była zewsząd stromymi zboczami
porośniętymi lasem. Tylko ku północy teren obniżał się
szerokim siodłem. Wiele tu było rozsianych po stokach
pojedynczych zabudcwań gospodarskich. Ładnie i swojsko.
Przyjemnie, zielono. Z kierunku siodła, poniżej bielił się
dach murowanego budynku. Sądząc po kształcie chyba
szkoła, to dobrze, bo będzie tam pewno telefon.
Malownicza górska wioska nazywała się Kobielów. Ni-
gdy tu żaden szybowiec nie lądował. Owszem lądowały,
ale niżej koło Wiśniowej. Ktoś nawet zapytał, czy przy-
leciałem specjalnie w jakimś interesie. We wiosce jest
sklep, ale jak bym czegoś chciał, muszę się pospieszyć, bo
kierowniczka dziś jedzie do miasta.
Ze szkoły zadzwoniłem do Nowego Targu. Wózek jest
zepsuty i przyjechać mogą nie wcześniej niż jutro z samego
rana. Dobrze jest, czekam więc przy szosie. Do zobaczenia.
Ciepły pogodny wieczór i obawa o los szybcwca sprawi-
ły, że podziękowałem za propozycję noclegu w szkole, po-
stanawiając spędzić noc w plenerze. W kabinie znajdowało
się radio, spadochron i barograf. Wolałem nie ryzykować.
Demontaż, poszedł mi sprawnie. Dzieci i podrostki wy-
kazały pełne zaangażowanie. Zapamiętałem kilka z ich
wstydliwie wyszeptanych imion i zapanował familijny na-
strój. Kadłub szybowca i oparte o niego skrzydła umieści-
liśmy w trawiastym rowie tuż pzy szosie, a po drugiej
stronie na małej polance przygotowaliśmy ognisko, zno-
sząc z pobliskiego jaru kawałki drewna i gałęzie. Dałem
im pieniądze, polecając kupić u gospodarzy kiełbasę
i chleb. Po dwu godzinach myślałem już, że nic z tego nie81
będzie, lecz wróciły przynosząc nie tylko żywność,
i sporo twardych palików na ognisko. Przysięgały, że
zwolono im je zabrać. Mog4 iść się przekonać. Uwierz
na słowo, ale bez przekonania. Przyniosły nawet kar'
Wspaniale. Na dzieci zawsze moźna liczyć! Tymcz;
ogień już płonął.
Z osób starszych pozostał tylko kulawy mężczyzna,
ta rozeszła się chyba na nabożeństwo majowe. Wywie
podczas okupacji do obozu zbiegł i ukrywał się w
okolicach, mieszkając z psem w lepiance. Potem po
z partyzantami. Odniósł groźną ranę w nogę, postrzc
był też jego pies. Obu odratowali ludzie i doczekał
zwolenia. Dużo opowiadał o swym psie. W rozmowie :
razy popełniłem niezręczność, sądząc że mówi o ko
z partyzantki, podczas gdy on miał na myśli cały cza:
- Panie, to nie mógł być tylko pies!
- A kto?
- Nie wiem. Tego nikt nie wie. My w ogóle ni
wiemy...
Poszedł ciężko wsparty na lasce. l7zieci wkrótce te
porozchodziły i zostałem sam. Spacerowałem po :
w górę i w dół.
Z początku o zmroku popielate, później w nocy ci
pasma wysokich chmur całkowicie zniknęły i ponad t
ną niecką doliny rozpostarło się ezarne, rozgwieżc
niebo. W pewnej chwili z owej czerni nocy doleciał
kukułki. Pomyślałem, że tak porozumiewać się mogli
tyzanci. A1e to była najprawdziwsza nocna kukułka.
rałem się przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek słys
kukułkę w nocy. Chyba nigdy. Pamiętam tylko, że w
ło się coś z jej kukania. Teraz i na to za późno. U 1
starości wszelkie wróżby tracą sens. Ale kiedy milkła;
cierpliwie czekałem, by się odezwała.
Zaterkotał motor i po chwili przy szczątkach szyb
w rowie (takie sprawiał wrażenie w nocy) zatrzyma
motocyklista, po czym podszedł do ogniska młody czł<
w skórzanej kurtce. Po chwili rozmawialiśmy już jal
rzy znajomi. Toć brać lotnicza zna się, jak mało ktc
pilotem samolotowym. Szkolił się w Aeroklubie Podk82
ckim w Krośnie i znał instruktora Jerzego Peszke.
Chętnie potowarzyszy mi godzinkę lub dwie.
Rozmawialiśmy i żartowali z dziwnych przygód, jakie
były udziałem pilotów lądującycla w przygodnym terenie.
Szybko jednak przeszedł na temat wojny, którą znał tylko
z literatury. Interesowała go organizacja lotnisk, wielu
setek lotnisk rozsianych po całej Wielkiej Brytanii. Jak
funkcjonowały, czy lądować można było na każdym
z nich, czy też jedynie na ściśle wydzielonych? Czy na
przykład w razie awarii...
Siedzieliśmy wpatrzeni w żar ogniska i ni stąd, ni zo-
wąd przypomniałem sobie Woodbridge. Dlaczego akurat
to lotnisko, a nie inne, nie wiem. Tam też nocowałem
w oczekiwaniu na powrót do swoich. No i była wiosna,
tyle że roku 1943...
Trzy polskie dywizjony poleciały, by przyprowadzić du-
żą wyprawę Fortec gdzieś spod brzegu holenderskiego.
Fortece wracały znad Niemiec. Weszliśmy nad otwarte
morze. Około stu kilometrów w głąb przeżyłem chwilę
grozy. Nagle z przerażeniem stwierdziłem, że już od ja-
kiegoś czasu pali się czerwona lampka sygnalizująca spa-
dek ciśnienia w podwieszanym zbiorniku zapasowym, na
którym właśnie leciałem! Natychmiast przełączyłem na
zbiornik główny! Z bijącym mocno sercem czekałem, czy
silnik przerwie czy nie?! Zassie prawidłowo czy nie?! Wro-
giego, groźnego morza wszyscy się baliśmy. Iluż to pilotów
zginęło nigdy nie odnalezionych w maleńkiej gumowej
dinghy? Ale silnik mojej kochanej ZF-H grał regularnie
niskim tonem swych 1650 koni mechanicznych. A miał
prawo nie zassać po tak dużym i długim spadku ciśnienia.
Jak ja mogłem nie zauważyć, a raczej nie zareagować od
razu, tylko z takim opóźnieniem? Tlen był przecież w po-
rządku. Co się ze mną wyprawia?
Zameldowałem przez radio i odłączyłem od szyku. Tylko
na pokładowym zbiorniku nie wolno mi było lecieć dalej.
A w zapasowym coś musiało nawalić. Przywiozę go, to
sprawdzą. Przezornie wracałem na dużej wysokości, dopie-
ro w pobliżu brzegu angielskiego poczułem się pewniej,
ale też nie na długo. Jak pech, to pech. Spadło ciśnienie83
oleju, nie całkowicie, lecz w granicach już niedopuszczal-
nych do dłuższego lotu. Nie mogło to mieć absolutnie nic
wspólnego z paliwem, więc tym bardziej mnie to zmartwi-
ło. Ale było to przysłowio.e szczęście w nieszcęściu, o ile
nieszcześciem nazwać można zawrócenie z lotu bojowego.
Gdyby nie czerwona lampka, mógłbym już nigdy nie po-
wrócić spod brzegu holenderskiego. Brak ciśnienia oleju
gotów nie znieść nawet tak wspaniały silnik jak mój Mer-
lin Rolls-Royce. A w ogle coś niedobrego się działo i po-
stanowiłem lądować na najbliższym lotnisku. Aby go nie-
potrzebnie nie szukać, przełączyłem na inną ezęstotliwość
i poprosiłem "emergency homing", broń Boże nie nadając
"Mayday", zarezerwowane na gorsze od mojej okazje. Po
chwili podano mi kurs.
Zbliżywszy się do brzegu zobaczyłem z dala lotnisko,
do którego mnie chyba sprowadzano. Byłem wysoko, na
kilku tysiącach i jeden wielki, szeroki pas wyglądał jak
linijka szkolna położona na zielonym trawniku. Dwukrot-
nie korygowano mnie z pedantyczną dokładnością, jako że
widząc lotnisko jak na dłoni nie przejmowałem się zbyt-
nio odchyleniami od podawanych kursów. Ależ są skru-
pulatni - pomyślałem. Z bliska już spostrzegłem dwie
białe linie dzielące wzdłuż cały pas. Podano mi lądowanie,
na którymkolwiek z tych pasów i obojętnie z którego kie-
runku. Wylądowałem więc na skrajnym, co najmniej trzy-
kilometrowym. Pamiętam, że spodobała mi się troskliwość
gospodarzy. Jeszcze dobrze nie ukończyłem wybiegu na
jednej trzeciej pasa, kiedy tuż obok zjawiła się sanitarka
i jeep z napisem "follow me". Przyjętym u nas znakiem
podziękowałem za pomoc sanitarce, a jeep prowadził przez
następnych kilka minut do odległych stanowisk dla myś-
liwców. Za diabła bym sam nie trafił na tak olbrzymim
lotnisku. Po drodze minęliśmy stanowiska wozów przeciw-
pożarowych. Wielkie cysterny-gaśnice z kompletem załóg
odzianych w azbestowe skafandry. Groźnie to wyglądało.
Zatrzymałem się dopiero na dużym parkingu pośród kil-
kunastu różnych typów myśliwców. Większość z nich no-
siła ślady w idocznych od razu uszkodzeń...
Wpierw na szosie z daleka już błyskały reflektory pną-84
cego się pod górę samochodu, a później stanęła ciłżarówka
i trzech mężczyzn podeszło do ogniska pytając, czy zdarzył
się wypadek i czy mogą być w czymś pomocni. Wyjaśniłem
sytuację, zapraszając na pieczone kartofle, ale spieszyli się
w dalszą drogę. Zaparowała znów cisza, kukułka też nie
odezwała się więcej. Opowiadałem dalej.
Nigdy nie zetknąłem się z takim lotniskiem jak Wood-
bridge. Spędziłem tam resztę dnia i dopiero rano wróci-
łem do swoich. W mesie oficerskiej spotkałem Polaka,
inżyniera mechanika, od którego dowiedziałem się o dzie-
siątkach wręcz niepravdopodobnych wydarzeń, jakie mia-
ły tam miejsce. Otóż Woodbridge było wydzielonym, spe-
cjalnym Iotniskiem ratowniczym, leżącym na szlaku głów-
nych tras wypraw bombowych wiodących w głąb
kontynentu europejskiego, a przede wszystkim Niemiec.
Stanowiło wymarzoną przystań dla wszystkich saxnolotów
"rozbitków", zabłąkanych, uszkodzonych, bez paliwa lub
z rannymi załogami. Mając wszystkie istniejące urządzenia
radionamiernicze i radarowe do sprowadzania maszyn
w najgorszych warunkach meteorologicznych zostało przy-
stosowane wyłącznie do niesienia pomocy samolotom nie-
zdolnym z jakiegokolwiek powodu do osiągnięcia własnego
lotniska. Dysponowało specjalnymi brygadami i warsztata-
mi naprawczymi, magazynami części zapasowych, składami
pal.iwa, a nawet szpitalami polowymi. Słowem azyl.
Patrząc z okien mesy na 250 metrów szeroki i 3500 me-
trów długi pas betonowy, pusty i spokojny, aż wierzyć się
nie chciało, ile rozegrało się tu tragedii podczas przymuso-
wych lądowań. W eksplozjach i płomieriach gi'nęły całe
załogi na oczach tłumu ludzi pragnących za wszelką cenę
ocalić im życie, jakże często bezskutecznie.
Zdarzały się też wypadki cudownych ocaleń. Kilka
z nich zapamiętałem do dzisiaj ze wszystkimi szczegółami.
Angielski czterosilnikowy Lancaster wylądował w nocy
gładko i poprawnie. Na ziemi stwierdzono, że zbombar-
dowały go, przebijając na wylot cztery bomby zrzucone nad
celem z maszyny lecącej powyżej. Piąta bomba utkwiła
w podło.ńze kabiny nawigatora, niemalże pomiędzy jego
kolanami! Nikt z członków ośmioosobowej załogi nie został85
nawet draśnięty! Przechwyconą bombę przywieźli do
Woodbridge!
Także czterosilnikowy, amerykański Liberator lądując
z uszkodzonymi sterami rozbił w drzazgi samochód-radio-
stację, wóz namiarowy, sanitarkę, samochód-dźwig, rąbnął
w wieżę lotniskową poważnie ją uszkadzając, ściął kilka
drzew i wreszcie wpadł do specjalnej wnęki przeznaczonej
na złomowisko wraków samolotów, gdzie dopiero się uspo-
koił i znieruchomiał pośród stert takiego żelastwa jak on
sam. Nikt z personelu lotniska ani z załogi szalejącego Li-
beratora nie odniósł poważni2jszych obrażeń!
Inny Liberator wracający z Niemiec nie mógł już ryzyko-
wać lądowania i załoga wyskoczyła nad lotniskiem, uprzed-
nio skierowując samolot w kierunku morza. Wszyscy już
bezpiecznie wylądowali na spadochronach, kiedy bezzało-
gowy samolot w niewytłumaczalny sposób powrócił nad
lotnisko i począł się popisywać nurkującymi atakami na za-
budowania i składy paliwa, schodząc metry nad ziemię.
Uspokoiwszy się począł najspokojniej w świecie prawidło-
wo krążyć nad lotniskiem przez następny kwadrans, aby
w koń.cu zdecydowanie popełnić samounicestwienie wbi-
jając siP w sam środek betonowego pasa i rozsypując
w kawałki. Nie eksplodował.
Kanadyjski Iialifax wylądował z całkowicie urwaną
przez pocisk przednią wieżyczką wraz ze strzelcem i czte
rema karabinami, tak że wytawały na zewnątrz nogi i sto-
py na sterach pierwszego i drugiego pilota!
Największą zaletą Woodbridge było urządzenie zwane
FIDO umożliwiające lądowanie w najgęstszej nawet
mgle. Otóż po obu stronach pasa na całej jego długości
ciągnął się specjalny system rur z rozpylaczami łatwopal-
nej mieszanki. Rozpyloną pod ciśnieniem zapalano. Two-
rzyły się wówczas dwa ogniste pasma, na skutek których
rozgrzane powietrze unosząc się ku górze, formowało dłu-
gi, wysoki tunel całkowicie wolnej od mgły przestrzeni.
W tunelu takim z łatwością i beżpiecznie oraz z pełną wi-
docznością do przodu mogły lądować samoloty uprzednio
radionamiernikami sprowadzane nad lotnisko.
Dopiero po wojnie przeczy tałem o działalności Wood-86
bridge przez ostatnie dw a lata wojny. Lądowało tam przy-
musowo przesto 4 tysiące bombowców, z czego połowa na
urządzenie, FIDO. Tylko jednej nocy w gęstej mgle.prze-
szło sto maszyn! Lądowały także całe dywizjony myśliw-
skie na ostatnich kroplach paliwa.
Mówimy o FIDO - zwróciłem się do pilota z Kros-
na - a nasze ognisko ledwo się tli. Wspólnymi siłami ze-
braliśmy resztki drewna i gałęzi. Wnet też zapłonął przy-
zwoity ogień. Czy Woodbridge nie było bombardowane
przez Niemców?
Tylko raz i to niegroźnie. Ale z Niemcami łączyły Wood-
bridge innego rodzaju, rzec można, kontakty na wyższym
szczeblu. Otóż zdenerwowana awarią radia i brakiem pa-
liwa załoga Junkersa 88 odbywająca nocny patrol nad
Morzem Północnym, widząc na brzegu jasno oświetlone
lotnisko i biorąc je za jedną z baz nadmorskich nocnych
myśliwców w Holandii grzecznie wylądowała w Wood-
bridge. Junkers stanowił smaczny kęsek dla RAF-u. Oka-
zało się bowiem, że jest wyposażony w najnowocześni2jsze
i w wielkiej tajemnicy utrzymywane urządzenie radarowe,
za pomocą którego Luftwaffe zadawała bolesne ciosy alian-
ckim nocnym bombowcom. Tajemnica ta, którą daremnie
starano się zdobyć, natychmiast przestała być groźna dzię-
ki zastosowaniu odpowiedniego "antidotum". Osobny i cie-
kawy to rozdział w "wojnie radarów" drugiej wojny świa-
towej...
Pilot z Krosna z prawdziwym żalem opuścił ognisko, ale
będąc i tak już spóźniony musiał się spieszyć. Pozostałem
znów sam. Z pierwszym brzaskiem stałem się świadkiem
subtelnego koncertu zawieszonych na szarzyźnie błękitu
skowronków. Wysoko z nieba dochodził ich radosny chó-
ralny śpiew, delikatny, niekiedy zaledwie słyszalny. Miłe,
swojskie gtaszki. Ich piękne powitanie budzącego się dnia
trwało bardzo krótko. Wszystkie zamilkły równocześnie.
Spacerowałem znów po szosie w górę i w dół. Nagle, nie
wiadomo skąd, na jej środku zjawił się duży pies. Przy-
stanął w bezpiecznej odległości i bez ruchu długo wpatry-
wał się prosto w oczy. Nie reagował na żadne przymilne
z mojej strony wołanie. Niesamowite. Czyżby duch par-87
tyzanckiego psa kulawego mężczyzny? Kiedy wróciłem od
ogniska z resztą kiełbasy, nie było go już na szosie. Zniknął,
jak przystało na ducha.
Przyszły znów dzieci, a na szosie warczały motocykle
i od czasu do czasu samochody. Przyjechał i Cesiek z wóz-
kiem. Nie omieszkał, ale wyjątkowo oględnie tym razem,
wyrazić swojej opinii o tych wszystkich, co nie potrafią po
ludzku dolecieć do domu, jak Pan Bóg przykazał, tylko
kitraszą się gdzieś po zapadłych dziurach i lądują na
skrawkach, po których nawet szanujący się traktorzysta
by nie jeździł, bo za małe i krzywe. Później już tylko kiwał
głową rozglądając się po zboczach.
Tak szybko poszedł załadunek, że nawet nie zdążyłem po-
żegnać się z dzieciarnią. Z szoferki pomachałem im tylko
ręką. A one długo odpowiadaly.
Wspinaczka po chmurach
Wiatr rozhulał się niespodziewanie o świcie i hyr o fali
nie zdołał jeszcze roznieść się po kraju. Na lotnisko przy-
jechałem vvcześniej n.:ź zazwyczaj, zastając zamknięty han-
gar i spokój. Normalnie o tej porze przygotowania do
lotów są już w toku. Tym razem samotny na wieży zawia-
dowca, Michał Felkerzam, rozmawiał właśnie przez tele-
fon. "Tak... wieje u nas czyste południe... na Kasprowym2 metry, w por ywach do
trzydziestu... czekamy, aż się
trochę uspokoi, bo nie można otworzyć hangaru, nor-
malnie w takiej sytuacji mamy lekki wiaterek wschodni,
a dzisiaj..."
Na doie inżynier Ruge także kończył rozmowę telefo-
niczną. - Dzwonią z całej Polski - uśmiechnął się -
tylko patrzeć, jak zwali się nam hurma łowców diamentów.
Będziemy mieli robotę.
Do pokoju Vszedł instruktor Wójtowicz i podeszliśmy do
okien, poza którymi rozpościerała się panorama Tatr. Cie-
kawa fala. Lotnisko i najbliższa okolica na wschód i zachód
nakryta była szarą czapą chmurną, urywającą się wyraźną
krawędzią może ze trzy kilometry na południe, krawędzią
obrzeżoną strzępiastą firanką ruchliwych mgiełek - co
nieomylnie zdradzało drugą falę.
Zastanarialiśmy się, jaka może być jej podstawa? Wy-
gląda na jakieś dwa i pół; trzy tysiące. Ciekawe, rzadko
takie zja,isko tworzy się tuż nad głową. Tu, na tej kra-
wędzi musi nosić jak cholera! Od następnego, nieco jaś-
niejszego pasma chmur rotorowych, zalegających mniej
więcej nad Zakopanem, dzieliła obie warstwy wolna prze-
I9-Vspinaczki po chmurach 289
strzeń. Zupełnie daleko nad górami aż kłębiło się od gi
nych chmur różnego rodzaju i odcienia.
- W tej chwili musi tam być prawdziwe piekło - i
wił inżynier - nie warto ryzykować holu, chyba późn
jak się coś dosłownie wyjaśni. Natomiast tu, nieomal
nami, jest piękna druga fala i gdy tylko wiatr pozwoli v
hangarować, zaczynamy. Przyszedł już ktoś?
- Chwilowo nie ma jeszcze nikogo - odparł Wójtowi
- Jak to nie ma? - obruszyłem się żartobliwie - a
to co?
- Słusznie! - potwierdzili zgodnie.
- Czy woli pan holować, czy...
- Dziś chętnie poleciałbym na falę.
- Zgoda. Wójtowicz niedawno uzyskał przewyższe
ponad sześć tysięcy, wobec tego teraz za karę wyhol
nas na Gawronie.
- To proszę się powoli przygotować. Przygotowałem
szybko. Spadochron, barograf, mapę, futrzaną czapkę i
kawiczki zaniosłem do Machy Standard 2245. Drzem
w półmroku zatłoczonego hangaru, we flanelowym
krowcu kabinki, jak w szlafmycy. Sprawdziłem ciśnie
dwu butli tlenowych. Nie za dużo, ale wystarczająco
na drugą falę.
Po godzinie wiatr na tyle zelżał, że mogliśmy startow
Gawron zostawił mnie powyżej tysiąca metrów w siln,
bezturLulencyjnym wznoszeniu na dobrze z lotniska v
docznym brzegu chmurnej czapy, dokładnie nad Szafla
mi. Po półgodzinnym trawersowaniu po prostej, wzdł
ściany chmur odgradzającej od lotniska, na osi wschód-:
chód od rzeki Białki, przecinając prostopadle Biały D
najec i szosę zakopiańską, aż do rzeki Czarny Dunajec
w równomiernym wznoszeniu około 2 metrów na seku
dę - znalazłem się pod pułapem, który nakrywał szary
sufitem prostokątny wycinek wolnej przestrzeni, bowie
od gór na południu przedzielała przeciwległa ścia
chmur.
Ciekawa i oryginalna sceneria niecodziennego lotu, ki
kanaście kilometrów tam i na powrót, po prostej i ni
zmiennie na wysokości 3500 metrów. Nawet wariomet;90
pogodzone z faktem przytłaczającego od góry pułapu wska-
zywały zero. Dwukrotnie rozmawiałem z lotniskiem okre-
ślając pozycję i warunki. Niebawem posłyszałem Gawrona
narzekającego na brak paliwa i Muchę 59 kwitującą wy-
czepienie. Zaraz potem obiecała dołączyć, o ile tylko się
uda, ponieważ jest bardzo nisko. Przypomniałem sobie cho-
lerny gumowy pas napędowy w urządzeniu naszej pompy
benzynowej, który wiecznie spadając doprowadzał wszyst-
kich do rozstroju nerwowego. Dziś rano też strajkował.
Aliści w niespełna 30 minut spostrzegłem Muchę na swojej
wysokości w umówionym randez-vous nad szosą zakopiań-
ską.
Teraz lecieliśmy wspólnie, szeroką ławą, uwięzieni pod
powałą chmurnej budowli, o posadzce inkrustowanej kubi-
stycznie białymi plamami chmur. Odniosłem wrażenie, że
latając tak przykładnie jak na patrolu, obaj czekamy na
pierwszą okazję wyrwania się stąd, skoro tylko otworzy
się wolna droga ku górom. A południowa ściana już zary-
sowała się jaśniejszymi pęknięciami i jak gdyby przerze-
dziła. Oba szybowce niespokojnie zakrążyły w pobliżu jaś-
niejącej części ściany, jak owady zaintrygowane światłem.
Jeszcze minuta... dwie... i ukazała się cienka, podłużna
szczelina, przez którą ujrzeliśmy niskie pasmo rotorowe
nad Zakopanem i ośnieżone góry w słońcu!
W momencie kiedy chciałem zaproponować przeskok,
odezwało się radio. ,.Mucha 59 do 45! Idziemy na pienwszą
falę!". Teraz oba szybowce pognały na południe w coraz
szerszą szczelinę pomiędzy chmurami! Na pełny gaz! Ko-
sztowało nas to przeszło ty siąc metrów, ale halny sowicie
wynagrodził odważną szarżę wprost pod w iatr!
Odsłcnił się przed nami iście bajkowy świat! W dole
Zakopane do połowy nakryte kłębiastą pierzyną, nad Tat-
rami wielkie białe morze przelewające się chmurnym wo-
dospadem. A hen w górze błękit rozmazany dwiema piętr o-
wymi soczewkami. Podczas przeskoku Mucha 59 wysforo-
wała się nieco do przodu. Nagle wyrwała wysoko nad
horyzont! Przez sekundę pomyślałem, że zamierza
wykręcić triumfalną pętlę, ale już w następnej chwili
i mnie uniosło w górę.91
Fala! Doznałem aż oszałamiającego uczucia rzec;
stego unoszenia przez ogromną, niewidzialną falę p
trza. Ogarniała szybowiec zewsząd łagodnie, ale pot
i niosła bez najmniejszego zakłócenia - zadziwis
wspaniała tatrzańska fala halnego wiatru!
Mucha 59 przesuwała się nieco wyżej trawersem p
niowej krawędzi niższej soczewki. Nagabywana prze
nisko oświadczyła, że ogranicza korespondencję do :
mum. Janusz ma rację. Nałożyłem i. ja muskę tler
prozaicznie dziwiąc się, kto mógł wpaść na pomysł u
uwierającej boleśnie w głowę gumki spadochronowc
przytrzymania maski. Wkrótce mój partner drugie;
rozpłynął się w pierwszej. Daremnie szukałem i wyp
wałem go w błękicie, zasłaniając dłonią oczy przed ra
mi promieniami słońca. Zniknął. Trudno. Podjąłem
samotną wspinaczkę po chmurach. Wpierw równoleg
coraz bliższego, wyraźnego na tle nieba obrywu socz
później zaś, kiedy w ciągłych wytrwałych nawrotach ;
nałem się z łagodnie falistym kopulastym szczytem :
rozrzedzonej chmury, odszedłem na południe z zarrv
dotarcia do drugiej, wyższej.
Bracia Słowacy muszą mi wybaczyć naruszenie icl
szaru powietrznego. Nie terytorium, bowiem nad nim
pościerała się jedna wielka płaszczyzna chmur w
miejscach wzburzona kłębami wypiętrzonych, z tej
kości, po prcstu chmurek. Któż może wiedzieć, któręd5
w dole przebiega szlak małych granitowych słupków
nicznych? Jak gdyby na potwierdzenie usłyszałem w
rozmowy w języku czeskim i jeśli dobrze zrozumi
prowadzone w powietrzu, tylko nie wiadomo czy
szybowce, czy przez samoloty.
Mozolne osiągnięcie szczytu niższej soczewki za
sporo czasu. Wznoszenie utrzymywało się w granicacl
ledwie półtora metra. Byle się uczepić kolejnej chr
Spoglądam w górę z zadartą głową dokładnie tak
jak podczas wspinaczki, kiedy szukam dalszej drogi
stanawiając się, czy "puści". Wyszukiwałem wzrokiem
dogodniejszego przejścia pod okap falistej chmurnej
wieszki piętrzącej się nade mną. Aby tego dokonać,92
musiał przedostać się ponad wolną przestrzenią, jak nad
otchłanią wielotysięcznej przepaści, w kierunku rozrzedzo-
nej zerwy kolejnego szarobiałego piętra widniejącego na tle
intensywnego błękitu. Nagle, zaniepokojony, stwierdzam
ze zdziwieniem gwałtowne oblodzenie osłony i ogranicze-
nie widoczności. Co się dzieje? Tknięty złym przeczuciem
spoglądam za siebie. Ciemnawo i szaro! A do diabła! Za-
gapiłem się w niebo i zepchnęło mnie, a raczej cofnęło do
tyłu! W samą kopułę szczytową. Tyłem! O, to niehonorowo!
Tak nie będziemy latać. Ale też nic dziwnego, skoro na
szybkościomierzu było tylko 70 kilometrów na godzinę.
Wstyd. A stale, po góralsku, powtarzam sobie, że z halnym
ni ma śpasów.
Na dwukrotnie zwiększonej szybkości wydostałem się
z lodowych oparów na czystą przestrzeń i zbliżyłem do
odległego celu. Wykorzystując dwa metry wznoszenia skrę-
ciłem na zachód i kontynuowałem wspinaczkę. Czułem się
już trochę zmęczony. Wkrótce okazało się, że druga so-
czewka jest bardzo blisko pierwszej, stanowiąc jak gdyby
jej przedłużenie na południe. Tu w górze ciągle człowieka
coś zaskakuje. Jak mogłem aż tak się pomylić w ocenie od-
ległości? Ano, mogłem. Wróciłem na wschód, a wznoszenie
zmalało do jednego metra. Dobre i to. Na 7100 metrów
zrównałem się z poziomem rozrzedzonej chmury. Jeszcze
trochę i mogłem ponad nią zobaczyć horyzont na północy!
Oddycham głęboko tlenem, jakbym rzeczywiście bardzo
się zmęczył. Kabinka, w porónaniu do stopnia zalodzenia
w pierwszej soczewce, wyraźnie odtajała, zachowały się na
niej jedynie ładne, misterne wzorki lodowych igiełek, które
nieznacznie tylko utrudniały obserwację. Stale 'szukam
wzrokiem drugiego szybowca. Gdzie Ruge się. mógł po-
dziać? Szkoda, że się pogubiliśmy. Może jednak go jakoś
odnajdę. W tym momencie odezwała się Mucha 59! Była
daleko na zachód ode mnie i niżej. No, i jak tu nie wierzyć
w telepatię?
Patrzę prosto w dół. Ciekawe, że na szlaku łańcucha
Tatr wypiętrza się ponad płaszczyznę morza chmur aż
tyle pojedynczych, strzelistych cumulusów. Inwersja -
pomyślałem - i natychmiast uświadomiłem sobie, jak93
bardzo mi jest zimno, szczególnie w nogi. Pomimo to czu
bym się zupełnie szczęśliwy, gdyby nie tlen. Wskaźni
ciśnienia był jeszcze dopuszczalny na tej wysokości, al
należało uwzględnić poprawkę na spadek ciśnienia w zwią
zku z niśką temperaturą, a tu na pewno będzie ze 30 stopr
minus. Nie ma co, wznoszenie i tak się skończyło. Na osta
tek rozglądam się. Wyżej nie ma już chmur. Są gdzieś n
horyzoncie i chyba znacznie niżej. A więc jestem na szczy
cie. To duża satysfakcja.
Na otwartych hamulcach Mucha jak zawsze lekko dygo
ce i furkotliwie szumi. Esując schodzę, aby się wślizgną
pod najwyższą chmurę i szerokim rozciągniętym łukier
omijam niższą - słowem cbniżam się niemal dokładnie t
samą drogą, którą drapatem się do góry. Znów patrz
prosto w dół, próbując z widocznych w lukach fragmentó
szczytów tatrzańskich zorientować się chociaż w przybli
żeniu, gdzie się znajduję. Nie jest to łatwe i "na czucie'
przyjmuję kierunek na północ.
Uszy mam zupełnie zatkane i wszelkie zabiegi mało c
skutkują. Ale raz po raz próbuję ziewać. Nie z nudóvs
Sceneria jest zbyt piękna. Nadlatuję właśnie nad dług
warstwę, która przykrywa szczelnie widok ziemi. Nie mar
twi mnie to. Wiem dobrze, że nieco dalej na północ prę
dzej czy później odnajdę szeroką lukę w rejonie występo
wania drugiej fali. Powinienem być na osi Zakopane-Now;
Targ. Z przodu w dole otwiera się dziura, w której ukazuj
się ziemia. Widać nitkę rzeki... Zaraz, jest szosa? Jest. Sza
flary jak żywe.
Na czterech tysiącach zrobiło mi się nagle żal wysoka
ści. Zamknąłem hamulce i rozpędzony szybowiec z ulgs
wyrównał do poziomu. Wariometry zatrzymały się na dwL
metrach wznoszenia i ani drgnęły. Teoretycznie mógłbyrr
w tym rejonie latać tak długo, jak wieje halny. Z dotych-
czasowej praktyki lotów termicznych pozostał odruch po-
szanowania każdego metra wysokości i nielekceważenia
żadnego objawu wznoszeń. A teraz? Tysiąc metrów mnie;
czy więcej, co za różnica? Zdaję sobie sprawę, jak demora-
lizujące jest to dla szybownika, ale z drugiej strony, cóż
za frajda wręcz po królewsku dysponować i szastać tysią-94
cami met.rów! W dodatku bez kłopotów nawigacyjnych, bez
pośpiechu i obawy lądowania w terenie. Równoznaczne
z tym pogodne odprężenie psychiczne nie nosi na szczęście
żadnych znamion lekkomyślnej euforii. Wszystko to składa
się na jedyny, niewyrażalny nastrój czystego sportowego
uniesienia. Tego rodzaju i tak mocno w podświadomości
utrwalone przeżycie długo jeszcze promieniuje zdrowym,
odmładzającym entuzjazmem dla chmurnych, wichrowych
przygód.
Ziemia rozmawiała już z kilkoma oprócz nas szybowca-
mi. Życzę im w duchu powodzenia. Może się mylę, ale
układ chmur zmienił się nad Tatrami i warunki wydają
się obecnie trudniejsze niż jeszcze przed dwiema godzina-
mi. Odezwała się też Nlucha 59, buszująca na drugiej fali.
Melduję i ja powrót do lotniska. Komunikat brzmi stereo-
typowo, sucho, podczas gdy serce miałoby ochotę zawołać
po taternicku: Koledzy, wracam, byłem na szczycie!
W jaskini lwa
Są słowa, których dźwięk pobudza emocjonalnie. W n
zewnictwie taternickim znam ich wiele - ścian, grai
filarów, a w szybownictwie tylko trzy: fala, akrobac
i Leszno. Większość moich nieśmiałych prób przelotowyc
zakończonych na domiar złego fiaskiem, już dawno załam;
łaby mnie i zniechęciła brakiem zaufania we własne mo
liwości, gdyby nie optymistyczne, niosące możność m
ralno-sportowej rehabilitacji Leszno.
Pośród licznej braci szybowcowej wytworzyła się ps
choza cudotwórczych właściwości lotniska w Lesznie. Rz
czywistość tymczasem jest prozaiczna i doskonała w sm
prostocie; przynoszącej tak wiele sukcesów. Lesznem rza
dzi sporo niepisanych praw, o których piloci rozmawia;
wyłącznie między sobą i najczęściej konspiracyjnym szeF
tem. Jednym z nich jest: "Jeśli cię bracie wyślą na 300 ki
lometrów, a siądziesz przyzwoicie w terenie, choćby jede
kilometr dalej, niż wynosi współczynnik doskonałości tw,e
go szybo,ca, ściągną cię szybko i nikt o to nie będzie mia
żadnych pretensji, przeciwnie - bądź przygotowany, ż
niebawem polecisz znowu".
Takie podejście do pilota mobilizuje, pobudza ambicji
i na pewno zobowiązuje wobec ludzi, którzy dobrze ro
zumieją trudności, błędy i rozterki pilota. Zasadniczą więc
rolę dydaktyczną odgrywają czynniki psychologiczne, am
bicjonalne.
Nieco inaczej niestety bywa w aeroklubach regional-
nych, a czasem zupełnie źle, skoro dla przykładu prze
większą część sezonu lotnego na przemian albo jedyny96
wózek, albo samochód jest w remoncie. Wysłanie wówczas
szybowca na przelot jest żapowiedzią kataklizmu w wy-
padku lądowania tegoi w terenie, z dala od innych lotnisk
aeroklu.bowych. Oprócz tego na dłuższy czas dyskryminuje
ostatecznfe pilóta jako człowieka nie zasługującego choćby
na odrobinę zaufania. Nic więc dziwnego, że znane w całej
Polsce, a i na świecie Leszno, gdzie szybowce rocznie prze-
iatują grubo ponad 100 tysięcy kilometrów, przyprawia
szybowników o palpitację serca.
Pisałem kiedyś, że lotniska, podobnie jak domy i mie-
szkania - bez względu na ich wielkość lub to, czy są nowe
czy stare, wojskowe czy cywilne, wyczynowe czy szkol-
ne - różnią się zasadniczo panującą na nich atmosferą.
Paradoksem jest, że bynajmniej nie wchodzi tu w rachubę
osoba kierownika ani nastrój w pokoju pilotów czy na wie-
ży kontroli. Są lotniska życzliwe, przyjazne i miłe, są też
nieprzyjemne, obce, wręcz wrogie. Jest to coś nieuchwyt-
nego, ale natychmiast wyczuwalnego nawet w mamencie
dotknięcia kołami ziemi, podobnie jak przy przekracżaniu
prngu domu,
Mijając bramę Leszna doznałem właśnie owego nie-
określonego uczucia zetknięcia z lotniskiem przyjaznym.
Ale nade wszystko dominowało to, co w literaturze żwą
"przedsmakiem wielkiej przygody". W moim wypadku
wyraźało to nadzieję na wymarzony przelot 300-kilometro-
wy, daj Boże po trójkącie, uzyskałbym bowiem wówczas
drugi diament. W zakamarkach duszy tliły się zuchwałe
plany przelotu 500-kilometrowego. Równocześnie perspek-
tywa przeszło 8-godzinnego lotu na Musze Standard z jed-
nej strony beznadziejnie deprymowała nagromadzeniem
tylu trudności, z drugiej zaś niepokojąco podniecała wizją
urzekającej wędrówki słoneczno-chmurnym sżlakiem od
krańca do krańca Polski.
Kuszący blask maleńkich diamencików od dawna towa-
rzyszył mi we wszystlich treningach i zachęcał do wy-
trwałości w nauce poprawnego latania. Nauce nie ma koń-
97
ca i martwię się, czy starczy mi sił. Ale sgróbować sz
ścia można. To nie grzech.. Diamenty otwierają d:
w nieznany świat wyczynu i rekordu, udostępniają :
doskonalsze typy szybowców. Gra warta świeczki! I
realna szansa! Czyż można obojętnie minąć br;
Leszna?
s
Odruchowo poszukuję znajomych i kolegów. Wkr
ich spotykam. Przyjechali na turnus także w nadziei "
tych" lub nawet "diamentowych" przelotów. Postana
my trzymać się razem na ziexni i na niebie. Amen. Mił
spotkania pilotów w jaskini lwa.
- Co panu brakuje? - pytają.
- Oj, dużo: otwartego 300 i trójkąta 300, pięćsetki,
złego na jednego,..
W kawiarence przy kawie rozmowa toczy się w<
głównego tematu: sytuacji barycznej. Pokrywające ni
cirrusy zwiastują nadejście frontu. Będą warunki, xx
jeszcze nie jutro, ale pojutrze... Zacieramy ręce. Rutyno
ni koledzy przychylnie się uśmiechają i nie dziwi ich x
entuzjazm, bez którego prawdopodobnie nie istniał
szybownictwo.
Przez całą noc zjeżdżają się piloci. Rano stanow:
przeszło 30-osobową grupę, a stale przybywają nowi.
- Co pani brakuje?
Śliczna dziewczyna, otoczona młodzieżą, postana
zmienić nastrój na mniej fachowy i wdzięcznie obci
sweterek.
- Chyóa mi nic nie brakuje - mówi z udanym za
saniem.
Wybuchamy śmiechem, najszczerzej śmieje się dziE
czyna.
Szybownictwo może w większym stopniu od inn^
sportów przydaje naszym sympatycznym paniom uro
Na turnusie przebywają "diamentowe" pilotki, rekordzi
ki i reprezentantki Polski w wielu zagranicznych zawoda
oraz uczestniczki najważniejszych krajowych imprez98
równi z początkującymi nastolatkami, pragnącymi zdobyć
Srebrną Odznakę Szybowcową.
Latem 1973 w Lesznie, niezależnie od turnusów, przeby-
wała kadra narodowa, przygotowująca się do Szybowco-
wych Mistrzostw Świata w Australii. Możność zetknięcia,
nie tylko na starcie, ale na co dzień z najlepszymi z naj-
lepszych, dała nam śmiertelnikom unikalną okazję pozna-
nia tajników wyczynowego latania na najwyższym świa-
towym poziomie. Rozmowy z mistrzami, którzy zresztą
chętnie odpowiadali na najbardziej naiwne pytania, wpra-
wiały nas w ogromne zdumienie: honorują oni i realizują
proste, nieomal podręcznikowe zasady latania szybowco-
wego! Z tym tylko, że w idealnie poprawnym wykonaniu!
Tak, krążek, obliczenie dolotu, świetna znajomość meteoro-
logii, no i doświadczenie wielu dziesiątek tysięcy przelecia-
nych kilometrów, kondycja psycho-fizyczna. Było to dla
nas niesłychanie ważne odkry cie! A wniosek jest oczywisty:
uczyć się i jeszcze raz uczyć! Zarówno teorii jak i prak-
tycznie! Nie tylko przeżywać lot emocjonalnie, ale starać
się myśleć w powietrzu!
Wieczorem przy płomieniu kominka następuje prezen-
tacja. Piloci przedstawiają się wymieniając kwalifikacje,
niekiedy w dowcipnej formie. Później panie intonują har-
cerską piosenkę. Wpatrzeni w trzaskające iskrami kłody
przez chwilę zapominamy, że jesteśmy w groźnie i urzę-
dowo brzmiącym Centrum Wyszkolenia Lotniczego.
W dni nielotne psioczymy na aurę. Leje jak z cebra.
Nawet najodważniejsi rezygnują z wyprawy na pieczarki.
Pozostaje kawiarenka. Słuchamy znanej szybowniczki ser-
decznie ubawieni!
- Niedawno byłam na docelu-powrocie Zielona Góra.
Warunki dobre i moja Foka szybko znalazła się pod wy-
sokim, bo 1500-metrowym pułapem. Już po dwudziestu
pięciu kilometrach, gdzieś w okolicach Sławy, zauważyłam
Pirata podchodzącego do lądowania. Biedak... ale nie! Bro-
nił się jeszcze uporczywie krążąc i po chwili najspokojniej
w świecie wyprostował na kurs przez sam środek jeziora
nad wielki kompleks lasów ciągnących się aż do Odry.
Maleńki biały punkcik Pirata był doskonale widoczny na99
tlę ciemnazieonej płaszczyzny lasów. Fodusiłam zdro
na przeskoku i zostawiłam samobójcę własnemu losoz
; lęa jak się okazało, nie na długo. Spatkaliśmy się -
znczyy pionie, z rqźnicą co najmniej 1000 metrów - n.
Odrą, gdzie wykręcałam wysokość konieczną do skol
nąd purkt. Nie wierząc oczom obserwowałam Pirata, któ
jak po sanurku szorował w stronę zielonogórskiego lotr
ska. ia! Tym razem nie ma ratunku i musi siadać! D
brze, że na lotnisku. Z zawziętą ciekawością chciałam b
świadkięm lądowaria, ale mile się rozczarowałam, jako
dziwny Pirat po zameldowaniu począł się czołgać w dro
powrotną! Przyznaję, zyskiwał moją sympatię, a co wi
cej, zaczynał imponować! Krążył niziutko, już za Od
w sąmyn sercu wielkich lasów, ale przezornie ponad ;
dyną nadającą się do lądowania sporą polaną. Dlacze
do diabła nie wykręci się wyżej, tylko pełznie przy zie
psując nerwy sobie i innym!? Przed Wschową poszłam :
dolot przekonana o przymusowym lądowaniu tam Pira
Pirat lądowął, tylko że w Lesznie, w niedługo po mn:
- Miałem trochę trudności w nawigacji - powiedz:
późnięj młody chłopiec - w ogóle nie znałem tej tra
i bałem się stracić panią z oczu, dlatego musiałem się ba
dzo spięszyć, skoro była pani moją przewodniczką. Świe
nie mi się leciało, nad lasami na mojej wysokości wspania
nosiło! A nawigację pozostawiłem już pani...
' - Trudno, zafundowałam mu kawę i duże lody. Zasł
żył! - zakończyła z przekonąniem szybowniczka.
Jesteśmy w zasięgu wyżu. Wcześnie rano wyszedłem i
poranny spacęr. Cisza i nieskazitelnie bladobłękitne niel
wróżyło doskonałe warunki. Zapąliłęm pąpierosa i pomy
lałem zgorzkniale: no tak... rzeczywiście wspaniałe i rze
kie powietrze, nie ma to, jak się z samego rana dotleni
eh...
Zgrzytnęły drzwi hangaru. Kadra przystępowała do ol
rządku tankowania Jantarów i Orionów wodą. FranE
Kępka krzątał się wokół Wilgi, która holować będzie dvpp
Bociany podstawowego kursu. Stanisław Kluk dygocząc
z zimna biegiem wracał z porannej kąpieli w basenie. Pod
kuchnię zajechał samochód z prowiantem. Otwierały się
; okna mieszkań pilotów. Instruktorzy nadzorowali przygo-
towania do rozłożenia startu szkolnego. Zaterkotał traktor.
Zaspany młody brodacz z barografem pod pachą szedł go
okopcić, widać sumienie nie dało mu dospać śniadania.
Z pokoju zawiadowcy dochodziły dzwonki telefonów. Pier-
wsze wyciągnięte przed hangar białe szybowce sprawiąły
[ wrażenie jak gdyby przeciągały się, prężąc smukłe skrzy-
( dła w chłodnych jeszcze promieniach słońca.
I Jest sporo pracy przy transporcie przeszło trzydziestu
; szybowców na start i ustawieniu ich równo w trzech rzę-
' dach. Osobno Jantary, Oriony i Cobry, osobno Foki, Pi-
I raty, wreszcie Muchy. Podkołowały Wilgi. W oczekiwaniu
na przyjazd pani Da7kowskiej rozsiadamy się na płótnach
w pobliżu wozu startowego i traktorów. Już przy śniadaniu
wiadomo było, że wojsko zawiesiło loty do godziny 10.30,
a więc mamy jeszcze nieco czasu. Na horyzoncie tworzą
się kłębki chmurek. Dobra nasza!
s propos wojska, jeden z kolegów opowiada: Przed wie-
lu laty, znalazłszy się w poważnych tarapatach na Musze
! Standard, absolutnie niechcący naleciałem bardzo nisko
nad sam środek dużego wojskowego lotniska. Na betono-
wym pasie szykowały się do svartu odrzutowce. Byłem po-
czątkującym pilotem, szkoląc się w okresie, kiedy tego
rodzaju przekroczenia karane były bardzo surowo, toteż
wystraszyłem się nie na żarty. Najbardziej bałem się kry-
minału wojskowego, bo i z taką ewentualnością należało
j się liczyć.
Dzieją się cuda na ziemi, dzieją i w powietrzu. Byłem
r
p y, ą , robić, gdy w tym podwiało
zroz aczon nie wiedz c co
^ mnie w górę! Odruchowo położyłem Muchę w krążenie.
, W zdenerwowaniu szło mi to wyjątkowo opornie, ale zda-
łem sobie nagle sprawę, że teraz ie ma dla mrlie już od-
wrotu! Znoszony wiatrem na dłuższą chwilę całkowicie
^ uniemożiiwiłem ich wyliczony co do sekundy start. Wieki
trwało, zanim wygrzebałem się na upragnione co najmniej00 metrów konieczne do
dania dyla, byle dalej od widma01.
kryminału, tym bardziej, że z dołu wystrzelono kilka
wonych xakiet i ich cierpliwość na pewno się wyczc
Pocieszałem się nadzieją, że nie zdecydują siq chyb
artylerii, jeszcze tego by brakowało! Jak to się mówi
ciłem szczęśliwie do bazy, zatajając groźną pr:
i sprawa minęła bez echa, kto wie, może dzięki wyro:
łości wojska wobec aż tak desperackiego czynu wysl
nego szybownika.
'' Zupełnie innego rodzaju przy godę miał świetny sz
i',.. ,....,
nik, Mietek Kozdra. Także dobrych kilka lat temu
dował na Musze w terenie na olbrzyxnim polu wielk
lotnisko. Zbiegła się dzieciarnia, pod której opieką
stawił szybowiec, a sam udał się do pobliskiej wioski
szukiwaniu telefonu. Jakież było jego przerażenie,
po niecaiej godzinie powróciwszy na pole stwierdził.
szybowca! Nie było też śladu po dzieciach! Początko
dził, iż pomylił drogę, ale nie, odnalazł ślady lądows
rżysku. Więc ki czort?! Stał bezradnie, nie wiedząc,
cząć. Wokół nie było żywego ducha, nie było też
bliżu ani zabudowań, ani nawet lasu. Pomimo kc
sytuacji przeżywał ciężkie chwile, gubiąc się w xxi
dopodobnych damysłach.
Oczywiście dematerializacja szybowca wkrótce s
jaśniła. Zbiegiem okoliczności, na obozie letnim w
przebywało kilku pilotów szybowcowych z aeroklubi
ka. Widząc w polu dobrze im znaną Muchę post
koledze zrobić kawał. Szybowiec szybko zdemoc
ukrywając go starannie w rowie melioracyjnym. D;
ni polecono ukryć się także. Historyjce tej swoistej
terii przydaje fakt, że Mietek z zawodu jest oficerem
kryminalnej. Nosił wilk razy kilka...
Odprawa. Instruktor turnusu, "szeryfowa" pani
' Dankowska, mówi cicho i bardzo sympatycznie u:
nięta. Przydziela imiennie szybowce i rodzaj zadania
pomina: w promieniu 10 kilometrów krążenie tylkc
wo. Loty chmurowe wzbronione. Widzieć i być wid.
a 302
Krąg 300 metrów, krążenie poniżej w rejonie lotniska nie-
dopuszczalne. Barograf, opracowana mapa, dokumenty,
okulary przeciwsłoneczne, czapeczka, żywność, ewentual-
nie herbata, wskazane pare groszy na wszelki wypadel,,
Natychmiast powiadomić o lądowaniu Leszno, w dalszej
kolejności najbliższy aeroklub. Określać dokładnie miej-
sce, w Polsce jest setki wiosek i miasteczek o identycznej
nazwie. Dobrze się zastanowić przed decyzją wezwania
samolotu. Siadać tylko w niskich uprawach i pod wiatr.
Mamy już zezwolenie lotów, ale chwilę jeszcze zaczekamy,
aż wyląduje "szeryf". Zobaczymy, co powie, czy jest już
termika. Pierwsi startują trzysetkowi:ze. Proszę się przy-
gotować.
s
Starannie czyszczę osłonę kabinki swej Muchy. Myśla-
łem, że będę jedyny, który przywiózł ze sobą szmatki do
czyszczenia, ale gdzie tam... inni mieli nawet irchowe! Mam
tremę. Przed kilkoma dniami poleciałem na trójkąt 300
i pomimo dobrych warunków siadłem po 155 kilometrach
zmartwiony i zawiedziony.
Leszek, syn Tadeusza Góry, był już od dziesięciu minut
w powietrzu, kiedy o godzinie 10.35 wystartowałem na
otwarty przelot 300-kilometrowy z poleceniem ewentual-
nego lądowania w Kielcach lub Radomiu. Na przygotowa-
nej mapie "półmilionówce'' wykreślona linia trasy ciągnęła
się na długość 60 centymetrów, co mogło zdeprymować
każdego adepta sztuki przelotowej. Nic więc dziwnego, że
speszony nieco schowałem ją na później. Chwilowo mia-
łem inne zmartwieni.a. Z sobie tylko wiadomych powodów
pilot samolotu zostawił mnie na niespełna 500 metrach
w strefie bardzo anemicznych wznoszeń dopiero co budzą-
cej się termiki. Przyznaję, byłem nie tyle zdenerwowany,
co bardzo przejęty swą misją i dlatego w zniecierpliwieniu
długo gramoliłem się pod 900-metrowy pułap chmurek, aby
odszukać Leszka pośród krążących szybowców. Piraty i Fo-
ki już odeszły. Natychmiast po spotkaniu się poszliśmy
w ich ślady, a śladem był regularny szlaczek ślicznych bia-
łych cumulusów. Teraz należało przede wszystkim upew-03
Y'
nić się, gdzie w stosunku do nfch występują noszenis
one rzędu 2 metrów na sekundę, a więc dobra
W miarę lotu pojawiało się coraz więcej mglistych
ków rosnących wprost w oczach.
Skupieni i . czujni lecieliśmy szeroką ławą, dokład
kursie i z wiatrem. Współpraca w wyszukiwaniu
szeń układała się nadspodziewanie dobrze i jedynyrr:
kamentem był brak łączności radiowej. Nie chodziło
respondencję", ale ezasami o jedno jedyne słówko. Łą
znacznie skróciłaby czas, w którym dopiero po zachc
się szybowca można było wywnioskować zamysł pa
Z wolna ustępowało początkowe napięcie i niepe
Nieprzeparty urok swobodnego przelotu i cudowna
domość wolności objawiała się rozpierającą radośc
cia - i choć brzmi to okrepnie banalnie - nie
określić uczucia szczęścia inaczej. Świat wydał mi si
ny i taki był w istocie! U stóp zachwycająco ko
ziemia, a nade mną ażurowy baldachim błękitno'.
nieba. I przestrzeń!
Ani się spostrzegłem, jak minęły trzy godziny l01
łap podniósł się do 1800 metrów, miejscami nawet
Pomiędzy Wartą a Pilicą nadszedł osławiony kryz;
miczny, o którym słyszałem i sam się niejednokrotni
konałem. A może to nie był żaden kryzys tylko s
pech czy błąd - tak czy inaczej trzy kolejne cuI
"nie wzięły nas" i spadliśmy do 400, a w chwilę
do 200 metrów. Ratunku! W rozpaczy wybrałem już
lądowania.
U podnóża rozlanej nieco, dużej i obiecującą c
podstawy chmury, z trudem opanowując panikę, kr;
ż napiętymi mięśniami, hipnotycznie wpatrzony w s
wariometru oscylującą w granicach zera. Boże, Boże
ja złociutka odznaka wisi na włosku! W pobliżu pr
tortury przeżywał Leszek.
Daremna byłaby próba opisu owych chwil.
wreszcie natrafiłem na metr wznoszenia, a następ
dwa, z emocji miałem ochotę śmiać się z,ycięsko. 1
Żyjemy! Victoria! Tylko nie zgubić zbawczego k
Krążyliśmy już razem w równomiernie wzrast04
wznoszeniu z prawdziwą pasją! Uspokoiliśmy się dopiero
pod samym pułapem, a raczej opamiętali w szaleństwie
ciasnego kieratu! Lecąc gęsiego w oparach ciemnych kłę-
biastych frędzli, na żnacznie zwiększonej szybkości i do-
kładnie po kursie, otarłem pomimo chłodu mokre od potu
czoło. W przystępie euforii zjadłem całą tabliczkę czekola-
dy, popijając herbatą z manierki. To w nagrodę za trud
i nerwy! Będę miał o czym wnukom opowiadać, i to bez
i tradycyjnego koloryzowania.
Na trawersie charakterystycznie bielejących na północy
Kielc podszedłem bliżej do Leszka i złączonymi ponad gło-
wą dłońmi entuzjastycznie gratulowałem 300-kilometro-
wego przelotu! Sprawdziłem czas. 15.45, a więc teoretycz-
nie pięćsetka leży w granicach naszych możliwości! Cie-
szyłem się jak małe dziecko! Wymachując do przodu ręką
wskazywałem na Medykę - tak było zresztą umówione.
' W drogę!
Termika wyraźnie słabła. Nad Wisłą - wspaniale wi-
I doczną na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów - by-
liśmy dopiero 0 16.40. Niedobrze. Byliśmy zmuszeni wy-
korzystywać praktycznie każde wznoszenie, mozolnie zdo-
bywając konieczną do kontynuowania przelotu wysokość.
A czas mijał... Borykałem się z niesforną płachtą mapy:
jesteśmy mniej więcej na zachód od Rzeszowa. Niepo-
trzebnie poszliśmy na południe zamiast nad Puszczę San-
domierską. Niewybaczalny błąd i już nie do poprawienia.
! Ale lecieliśmy, póki się dało. A dało się nie dalej jak pod
Rzeszów, gdzie nad Sędziszowem krążyliśmy jeszcze nisko
ponad wzgórzami w oczekiwaniu cudu, który nie mógł już
nastąpić. Prawa przyrody są nieubłagane. Zegarek wska-
zywał godzinę 18.
Lądowałem w trudnym terenie, na wzgórzu, pod stok,
- wzdłuż bardzo wąskiego zagonu rżyska, nie będąc w stanie
. już dołączyć do Leszka, który znikł w kierunku rozległych
pól, za wzniesieniem. Psia kość, 425 kilometrów, jeszcze
godzina, półtorej, a... Mądry Polak po szkodzie, popełniliś-
' my tyle taktycznych błędów... ale dobrze jest, jak jest!
Rozpoczęła się gehenna zdemontowania szybowca i jego-kilometrowy transport do
leżącego w dolince PGR-u.0 - Wspinaczki po chmurach 305
,I
Najstarszymi z biorących udział w żmudnym wieczo
pochodzie polnymi drogami pełnymi jarów i wykr
byli dwaj może 15-letni chłopcy, reszta to rezolutna i
na dzieciarnia wiejska. Wszyscy dorośli zapadli się ja
ziemię. No cóż, po całym dniu ciężkiej pracy w polu -
dziwiłem się zbytnio. Pośród wesołej wrzawy, ale i u I
sił, wnieśliśmy szybowiec na dziedziniec zabudc
PGR-u i zabezpieczyliśmy na noc. Następnie hurmem
ruszyliśmy na poszukiwanie Leszka. Zapadła noc i
słałem dzieci do domu. Zanim niechętnie odeszły, pow
ostrzegały mnie przed niebezpieczeństwem grasują
w tej okolicy dzików. Zapewniłem, nie mniej poważni
od lat dziki na mój widok, nawet po ciemku, uciekają
rażone. Musi, coś takiego we mnie siedzi...
Idąc polami w kierunku przypuszczalnego lądov
Leszka, odnalazłem szybowiec, a w nim śpiącego jaI
seł pilota opatulonego w koce. Uścisnęliśmy się serdec
Zgodnie z przewidywaniami powiadomił Leszno i
przylecieć ma po nas samolot. Przechodzący obok r
zaofiarował nocleg. Leszek niezłomnie pozostał na p
runku. Kiedy mój gospodarz dowiedział się, że poct
z Zakopanego, szczerze się ucieszył. Niedawno w
z wczasów, właśnie w Zakopanem. Spałem jak
a wcześnie rano wraz z Leszkiem udałem się do Pt
i dzięki uprzejmości dyrektora przewieźliśmy szybc
ciągnikiem - na przyczepie wysłanej kostkami słom
l.ia
do miejsca postoju Muchy Leszka.
Montaż przy wybitnej, fachowej już pomocy zaprz;
nionej dziećiarni przebiegł sprawnie. Wczesny przylo'
struktora I. Dobczyńskiego na Jaku 12 sprawił nam
niespodziankę. Owacyjnie żegnani wystartowaliśmy
I i:' dwuholu do Rzeszowa. Tam na lotnisku powitaliśmy d,
znajomych, młodą koleżankę i kolegę z turnusu. Br;
Jak 12 odleciał ściągać z terenu jeszcze trzy inne szyt
ce. Pierwszą partię na trójholu zabrał na Wildze Z. K
cki, także kolega z turnusu. Jednym słowem rodzinna
,!,
preza. Trudno nie doceniać wyśmięnitej organizacji. Je:
poprzedniego dnia w ślad za szybowcami wystarto
samoloty z Leszna.06
Do Częstochowy lecieliśmy możliwie nisko, pomimo tego
cholerna turbulencja dała nam porządną szkołę. Ale Ku-
bicki holował bezbłędnie. Po zatankowaniu paliwa w Czę-
stochowie straciliśmy dużo czasu w oczekiwaniu na na-
prawę instalacji elektrycznej zasilającej instrumenty
w Wildze. W Lesznie znaleźliśmy się dopiero o zmroku.
Będąc pod wrażeniem długotrwałego lotu na holu spoglą-
daliśmy po sobie ze zdumieniem: Aleśmy kawał drogi ule-
cieli! Co?
Wszyscy nam gratulują, czujemy się zażenowani. Mój
Boże, tak mało zdarza się w życiu prawdziwie radosnych
chwil...
W porywach do czterdziestu pięciu
Wiele znaków na ziemi i niebie zwiastowało nadej:
halnego. Układ baryczny i znaczny spadek ciśnienia
twierdziły nie tylko moje przewidywania. No i zaduło
psiej krwi!
Dziennik Polski" donosił z dnia 17.01.1975 pod tytu?
"
"W Tatrach potężny halny'':
"W Tatrach rozszalał się wiatr halny, którego pory
dochodziły wczoraj do 165 km/godz.! Także w san
Zakopanem jego porywy były bardzo silne,0 km/godz. Równocześnie temperatura
powietrza
niosła się pod Giewontem do nie spotykanej w styc2
wysokości 13 stopni".6 stycznia startowałem dwukrotnie. Przez następne
ka dni aż dwanaście razy, holując Muchy Standard
Tatry. Przeciętnie hol trwał około 30 minut, pomimo
dolot nad góry nastręczał spore trudności. Chwiłami ;
liśmy w zespole zawieszeni "ruchomo" w miejscu! Zar
no samolot, jak i szybowiec bronił się przed gwałtown;
przechyłami oraz podmuchami wytrącającymi z kierun
Bywało, że użyć musiałem całej siły rąk i nóg, bow:
z samolotem działy się niedobre i dziwne rzeczy! Czc
miałem ochotę zakląć na głos, dosłownie mocując się z ł
nym! Jedynie wobec wstrząsów w pionie byliśmy bezr
ni, ale dzięki krótkiej lince holowniczej podwiewało
równocześnie w górę i razem zawisaliśmy na pasach o
dając w dół. Cholerny wiatr, ale takie jego prawo!
można mieć o to pretensji. Dobrowolnie podjęliśmy
lot. Nikt z nas nie jest początkującym pilotem i mus:08
zdawać sobie sprawę z jednoznacznych słów komunikatu:
Siła wiatru na Kasprowym Wierchu wynosi 22 metry na
sekundę - w porywach do czterdziestu pięciu! Najważ-
niejsze, aby jakoś dolecieć w pobliże gór. Cały czas zerka-
łem w lusterko martwiąc się o pilota szybowca. Znam ten
ból... Prży tego rodzaju zaskakujących atakach niewiele
jestem w stanie mu pomóc. Mimo to niejednokrotnie czu-
łem się winny. Gotów pomyśleć, co za "cyrki" z nim wy-
prawiam. A tymczasem "nic się nie bój - ja sam w stra-
chu". Moja rola jako tego, który przecież nie pierwszy raz
w tych warunkach leci, polega nie na próbach "wykiwania
halnego", a wręcz przeciwnie - na umiejętnyrn wyzyska-
niu tego wszystkiego, co o nim dotychczas wiem, na pew-
nego rodzaju współpracy. Oczywiście, jak we wszystkim,
innym, tak i tutaj trzeba mieć trochę szczęścia.
W lotach, o których wspominam, wydawało mi się, że
używam swego sprytu, chytrze przesmykując się pomiędzy
rotorami, aby jak najszybciej przedostać się na ich na-
wietrzne strony w spodziewane wznoszenia. Czy tak było
istotnie, nie wiem, fakt że parę razy udało nam się "za
pierwszym razem" natrafić na bardzo przyzwoite, spokojne
wznoszenie, w którym szybowiec po wyczepieniu pozostał
nieprzerwanie do momentu nawiązania kontaktu z falą.
Zazwyczaj zwolnienie szybowca następowało po prze-
kroczeniu wysokości 1500 - 1800 metrów nad poziomem
lotniska i odległości 20 - 25 kilometrów od niego, w re-
jonach Kościeliska, Zakopanego lub Bukowiny. Jeśli zwal-
niałem szybowiec na 1800 metrach nad Zakopanem, to mo-
głem objąć wzrokiem obszar całych Tatr, co uzależnione
było od stopnia pokrycia chmur, ale przy halnym zda-
rzają się i takie układy, że większość łańcuchów górskich
jest doskonale widoczna.
Ośaieżone góry i doliny zachwycały bielą nacieniowaną
prześwitującą czernią skał i lasów, tworząc całkowicie róż-
ny widok Tatr od znanej panoramy letniej. Jest to oczy-
wiście truizmem, ale spojrzenie nn Tntry z ruchomego,
przemieszcznjącepo si4 "punktu widzenia" nnsixwa wiele
spostrzeżeń.
Przyglądałem się górom, jak co roku, z odkrywęzym09
zdziwieniem, że oto zniknęły bez śladu wielkie i różnorod
plamy, pasma i . języki kosodrzewiny. Zniknęły tak cł
rakterystyczne usypiska piargów. Śnieg- poszerzył ko1
i złagodził nachylenie stoków. Ale nie wszędzie. Niekte
szczyty i granie wysmuklił i wyostrzył! Zniknęły seł
ścieżek i szlaków. Wyolbrzymiały rynny dolin, inne z
zatarły się pośród wszechpanująćej bieli. Ukazały się n
tomiast dziesiątki punkcików ciemniejących na śniegu or
wiele skupisk, zabudowań, niezauważalnych w lecie. W
rosły jak spod śniegu "nowe" wioski i osiedla przyreglov
Warto było zwrócić uwagę na Wysokie Tatry i imponuj
ce pióropusze pyłu śnieżnego, które świadczyły o potężn
wichurze. Sprawiają one zawsze niepokojące wrażen:
W przytulnej, swojskiej kabinie samolotu czułem się racl
bezpieczny, chociaż w podświadomości tkwił respekt prz
huraganem. Wyrachowany respekt - mogący się błysk
wicznie przeobrazić w trwogę w razie popełnienia jakieg
kardynalnego błędu lub w razie avearii silnika czy płatov
ca: Z kolei uczucie zagrożenia musiałbym przezwycięż
opanowaniem i wewnętrzną dyscypliną, nakazującą p
wzięcie logicznej decyzji najwłaściivszego postępowani
A to nie takie proste, jakby się wydawało. I jak wie
z wojennego doświadczenia.
W razie przerwania pracy silnika nad górami, maj;
płozy chyba zdecydowałbym się lądować na którymś ;
stawów, oczywiście zamarzniętym, co przy dużej doz
szczęścia powinno się udać. Na kołach, może próbowałby;
znieść trawersem podwozie... nie wiem... tfu... na psa urol
Dzięki Bogu o tym ani o skoku ze spadochronem nie myś
się w powietrzu. Podobnie jak podczas wojny nie myślałe
na 10 tysiącach metrów ponad wzburzonym morzem, L
w razie skoku nie wolno mi będzie przez co najmniej pó:
torej minuty oddychać i otwierać spadóchronu, jeśli ehc
żywy wpaść do wody.
Holując szybowiec, całą uwagę koncentruję na prawio
łowym i "dobrym" holu - to znaczy skutecznym. A ż
związane to jest z innymi problemami niż zawracanie sobi
głowy "eo by było, gdyby", wie każdy pilot, któremu za10
leży na stworzeniu optymalnych warunków dla szyi9owni-
ka w jego staraniach o uzyskanie przewyższenia.
Znad gór wracam do lotniska najkrótszą drogą. W jed-
nym z tych lotów kosztowało mnie to trochę nerwów i stra-
chu. Piersza myśl była najlepsza: w spokojnym rejonie
wytracić szerokim kręgiem wysokość i bezpiecznie ominąć
wielkie kłębowisko splotów rotorowych chmurek. Poniżej
i z boku. Tymczasem pomyślałem sobie, że szkoda czasu,
i po prostej wleciałem w sam wierzchołek przeźroczystej
niemal chmury, w której aż kipiało od poskręcanych
w kształcie przecinków, mgielnych kłaczków. Kilka kolej-
nych gwałtom^nie szybkich pionowych wstrząsów już mnie
nieco zaniepokoiło impetem, ż jakim zawisałem ną pa-
sach, aby w następnej chwili aż się przygarbić. Mówi się
trudno, a na wycófanie i tak już za późno - pozostawało
jak najszybciej wydostać się z tego wulkanicznego grzęza-
wiska zawirowań.
Już sądziłem, że wszystko się wreszcie uspokoiło, kiedy
zaskoczył mnie podmuch o tak niespotykanej sile, że podry-
wając równocześnie maskę do góry - przewrócił Gawrona
na plecy! Stało się to tak nagle i było tak niespodziewane,
że zdążyłem tylko raczej odruchowo zamknąć gaz i oburącz
usiłowałem z całych sił odkręcić go choćby do jakiejś przy-
zwoitszej pozycji. Nie mogłem wyciągać jak z wywrotu -
w słusznej chyba obawie rozpędzenia samolotu do szybko-
ści, w której rotorowa turbulencja nie byłaby dla niego
bezpieczna.
Podczas gdy przez kilka sekund poczciwy Gawron tonął,
będąc na plecach, pomimo rozpaczliwych prób odwrócenia
go choćby na skrzydło, przemknęło mi przez myśl po-
dejrzenie uszkodzenia sterów. xreszcie coś jakby nas. po-
puściło i w skręcie o 90 stopni, prawidłowo już, wleciałem
w gęstą chmurę bynajmniej nie mając zamiaru tego uczy-
nić! Z deszczu pod rynnę, psia kre^! Rzucało nadal, w ka-
binie zrobiło się mroczno i nie miałem zielonego pojęcia,
w jakiej pozycji się aktualnie znajduję. Parszywe moje
szezęście! Byle nie na południe ani w ogóle w tamtym kie-
runku! Cóż, kiedy busola kręciła się jak zwariowana.11
A sztuczny horyzont zablokowany. Błąd! Mam teraz n
uczkę!
Chmura rotorowa nie może być gruba - pocieszałem si
Zakładając, że lecę mniej wiqcej poziomo, stale n-a ca;
kowicie zamkniętym gazie, tak na czucie skręciłem, ja
przypuszezałem, na północ. Dobrze, że ze strony wzniesie
pode mną - jak na razie = nic mi nie zagrażało. Dene
wująco długo to trwało, ale z doświadczenia dobrze wic
działem, jąk absurdalnie wolno płynie czas w podobnyc
sytuacjach. Rozjaśniło się i niewyraźny z początku widc
zaśnieżonych lesistych wzniesień - daleko i bezpieczn
nisko w dole - uspokoił mnie całkowicie. No...
Poprawiłem kierunek i z normalną już widocznością, sp
kojnie prułem z wiatrem "do domu". Ale jazda! Aż prz,
jemnie było obserwować uciekający do tyłu teren. K
mówi, że Gawron nie ma szybkości?!
Z przygody - w poróvnaniu z setkami innych w lc
nictwie - ani groźnej, ani dramatycznej wysnułe
wszakże wniosek, że pośpiech pośpiechem, a rozsądek rc
sądkiem i w żadnym wypadku nie naleiy lekceważyć s:
wiatru ani zawirowań nim wywołanych, tym bardziej, a i
czej przede wszystkim, nad górami. Określenie zaś k
lifikacji pilota holującego na falę co do minuty wylics
nym czasem trwania lotu jest oględnie mówiąc niepo
zumieniem.
Wspomnę jeszeze o jednym locie z okresu tych kil
dni stycznia. Było to bodajże na drugi dzień po rotorov
akrobacji. Tym razem dolot nad Zakopane z szybowc
na holu odbywał się nadzwyczaj spokojnie. Optycznie m
na było zlokalizować wyraźne pasmo chmur rotorowy
usytuowanych prostopadle do kierunku wiatru, w mc
wypadku południowo-wschodniego, jak podawał porar
komunikat. Zalegały one na południe od znanej "falc
com" drogi z Jaszczurówki na Łysą Polanę, a więc ta:
prawidłowo. Przelecieliśmy spokojnie luką w tym paś
na nawietrzną stronę, ale nie natrafiliśmy na spodziew12
wznoszenie. Nadal cierpliwie przepychaliśmy się, znoszeni
trochę na wschód prawie pod wiatr.
Coś mi się tu nie zgadzało... Znając topografię rejonu
i w dodatku widząc przed sobą trzy odchodzące na północ-
ny wschód grzbiety Żółtej Turni, Koszystej i Wołoszyna -
główny rotor powinien "stać" w okolicach Doliny Suchej
Wody wzdłuż drogi na Halę Gąsienicową. A dlaczego tu,
gdzie jesteśmy, nic nie ma? Zdezorientowany zawróciłem
na zachód w stronę Kuźnic. Tam niebo było bezchmurne,
a wał halnego częściowo zalegał nad Tatrami Zachodni-
mi, natomiast urywał się wyraźnie nad Wysokimi. Dziw-
ny trochę układ.
Kuźnice miałem już pod maską silnika, kiedy na 1600
metrach wariometr począł wskazywać opadanie. Jakim cu-
dem? Usiłovałem wyobrazić sobie niewidzialny walec krę-
cącegó się do wewnątrz powietrza w stosunku do wiatru
i leżących w dole przeszkód terenowych. Czyżbyśmy znaj-
dowali się jeszcze przed rotorem? Chyba tak! Oj - niedo-
brze! Wariometr wskazywał 5 metrów opadania! Silńik
samolotu już w ogóle nie wchodził w rachubę! Co się do
diabła dzieje?
Skręciłem więc w lewo na południe pod wiatr i zwięk-
szyłem szybkość do tej, której z szybowcem nie wolno mi
było przekroczyć. Dalej jazda w dół! I to jaka! Stojąc
prawie w miejscu pod wiatr! W ysokościomierz wskazywał
już tylka 1200 m'etrów. Ha! 10 metrów opadania! Nigdy
w tym miejscu czegoś podobnego nie napotkałem. Nie ma
co! Musimy się na gwałt ratować! Wysokość 900 metrów!
Z prawdziwym niepokojem obserwowałem przeraźliwie
bliską Kopę Magóry! Rany Boga, nie będziemy chyba
w zespoie lądować w Dolinie Jaworzynka! Głupia histo-
ria!
Spokojnie - mówiłem w duchu - spokojnie... Jakieś
wyjście musi się znaleźć. Na zachód! Oczywiście! Z do-
świadczenia wiedziałem, że od grani Kasprowy - Czer-
wone Wierchy, nie może nie być rotoru i obecnie znajduję
się akurat po jego nawietrznej stronie. Nie omyliłem się!
Pierwsze turbulencyjne oznaki i zmniejszenie opadania
przyjąłem z radosną nadzieją przedsmaku zwycięstwa nad13
halnym. Tylko nie mówmy hop! Dopiero kiedy targn
nami w górę i wokół nastał całkowity spokój, kiedy
wariometrze wskazówka minęła cyfrę 5 i zmienił kierur
obrotu wysokościomierz - z przytkanymi zmianą ciśniei
uszami triumfowałem w duchu! Wam cię, bracie, w garś
Nie nosił ów triumf żadnych znamion chełpliwości ;
zarozumiałości. Com się strachu najadł, to moje. Dos
łem jeszcze jedną nauczkę i poniewczasie zrozumiałs
błąd. Będę miał czas przeanalizować go na spokojnie
powrocie na lotnisko. Wiatr musiał się zmienić od ra:
na południowy, a nawet południowo-zachodni! Tak od rs
nie da się tego zauważyć. Znosiło mnie przecież na wsch
ale jakoś nie przywiązywałem do tego wagi. Tak na
zresztą wskazywał obecny układ no i mój rotor wyba
ciel! Niepotrzebnie, całkiem niepotrzebnie pchałem się
wschód i na domiar złego nie tam, gdzie właściwie ;
winienem był próbować szukać wznoszeń.
Z lotu tego odniosłem podvójną satysfakcję. Pilot s
bowca zdobył diament! Po locie rozmawiałem z nim. C
szył się szczerze i sprawił mi cichą przyjemność mów:
że nie przejmował się zby tnio wspólną utratą wysokc
wierząc, że j2koś dam sobie rgdę. Ja niby też wierzyłi
Każdy holujący pilot wie, że trzeba uważać. Na halny
ma mocnych! I ostatnia ciekawostka. Po wyczepieniu s
bowiec przezornie pozostał w rejonie pomiędzy Kuźnic:
a Giewontem, czyli na bardzo wąskim wycinku przestr
ni, osiągając bez przeszkód w stałym wznoszeniu wysok
ponad 7 tysięcy metrów.
Na obozie falowym przebywali w Nowym Targu pil
z Aeroklubu Grudziądzkiego. Rozmawialiśmy o ich ł
nym lotnisku, o nie mniej ładnej nazwie Lisie Kąty. S
szałem o nich wiele, ba, któż z szybowników nie słyss
Wysłałem zgłoszenie na szybowcowy turnus i natychmi
jak zwykle, z jednej strony bardzo się cieszyłem na v
jazd, a z drugiej wzrastała trema przed wymarzon5
przelotami.
Widząc pierwsze oznaki nadciągającego Zviatru halm
staram się, jeśli tylko to jest możliwe, zaraz przyjechać
lotnisko, gdyż mogę się przydać w niełatwej pracy hc14
vvania nad Tatry. Można też samamu polecieć na szybowcu,
jeśli akurat będzie wolny. Pierwszeństwo mają oczywiście
piloci nie mający jeszeze diamentu wysokościowego. Nato-
miast w okresach sprzyjających dla termicznych lotów
szybowcowych jestem częstym gościem na lotnisku. Pilnie
trenuję. Przy każdej sposobności uczę się przeskoków i cen-
trowania kominów. Uczę się też latać w trudnych warun-
kach. Skłamałbym mówiąc, że bywam z siebie zadowolony.
Może na "prawdziwych'' przelotach będzie lepiej. Daj Bo-
Ż2...
s
Przed kilku laty odwiedziłem Jasia Pawlicę, aby
jak co roku umówić się na tradycyjną wiosenną wędrówkę
nareiarską granią Czerwonych Wierchów. Źawsze też
.śmiesyła nas anegdotka, kiedy to podobno pewien prze-
wodnik objaśniając z Gubałówki panoramę Tatr, zapewnił
wycieczkę, że Czerwone Wierchy już przed wojną siel TAK
nazywały... `
Jasiu, olimpijczyk w koiikurencjach , alpejskiel: i były
mistrz Polski, prowadził mały warsztacik naprawy nart na
Krupówkach, podubnie jak Izydor I.uszczek czy Józef
Brach oraz kilku innych. W warsztatach tych chętnie spo-
tykali się trenerzy narciarscy, dzi :łacze klubowi, instruk-
torzy, zaw^oc3nicy, ratownicy górscy i przewodnicy tatrzań-
scy. U Jasia także zawsze można było fachowo podyskuto-
wać o górach, zGwodach, rekordach i odb5,wających się na
świecie imprezach narciarskich. O nowych wiązaniach, pa-
rafinach i nartach. O najnowszych sportowych wydarze-
niach na świecie, ale i też niekoniecznie sportowych wyda-
rzeniach lokalnych w Zakopanem.
- Czy to prawda - pytał mnie Jędrek Czarniak - co
fijaki.er powiedział, że przez 20 lat z kozła nie spadł,
tylko pierwszy raz jak z tobą do Kuźnic jechał?
Uczywiście dementowałem tego rodzaju niechlubne in-
synuacje. Chociaż...
W warsztacie zawsze się można było czegoś interesujące-
go aowiedzieć i posłuchać. Zastać tam można było zarów-
no byłych partyzantów i kurierów tatrzańskich, jak też15
miejscowych artystów, dziennikarzy, a nierzadko reda:
rów i reżyserów z Warszawy.
Bardzo Jasia lubiłem, a przyjaźń nasza trwała już
ćwierć wieku. Był zresztą powszechnie lubiany. Rodov
góral, spokrewniony z wieloma znakomitymi rodami, r
miłowany bez pamięci w górach i przyrodzie tatrzańsk
zgromadził wszystkie najlepsze cechy potomka pionier
osadnictwa o stóp Tatr. Rosły, urodziwy, silny i pracow
inteligentny, odważny i przedsiębiorczy, o dużym poczu
humoru - z uśmiechem i życzliwością odnosił się do lu
i świata. Niezastąpiony kompan w górach, chętny do śl
wu, tańca i wypitki był ansiu (zagraniczne "Jean"
rodzima końcówka od "Jasiu") popularną postacią w ;
kopanem.
Znany z dobrego serca oświadczył nam kiedyś w w
sztacie w trakcie montażu bezpiecznikowych wiązań
starych drewnianych nart:
- A jednak wykiwałem urząd skarbowy!
Jak wszyscy rzemieślnicy na świecie i od początku św
ta nie miał i Żansiu powodów, aby darzyć ten urząd szc
gólną sympatią, niemniej nieoczekiwane wyznanie zd
wiło zebranych.
- Otrzymałem urzędowy cennik usług dla ludności
wyjaśnił - a ja od młodzieży szkolnj i ludzi w wie
emerytalnym biorę połowę nakazanej ceny albo i nic, :
leży...
Na Czerwone Wierchy oczywiście przystał chętnie. T
razem wyruszy z żoną i synem, ma nową maszynkę
butan, zrobimy na Krzesanicy prawdziwą "Firnową" he
batkę, byle w niedzielę utrafić na pogodę. Nie omiesz
przypomnieć, abym przy okazji sprawdził z powietrza st
nawisów ćnieżnych na grani.
Dziś nie ma Żansia i nie mam już z kim wędrować Cze
wonymi Wierchami...
*
Zdyszany zatrzymałem się z Jurkiem Hajdukiewicze
w połowie drogi na Goryczkową, aby nieco odsapnąć i ro
prostować kolana. Nie dotyczyło to Jurka, który nadi6
I
jeździ świetnie i T dobrymi wynikami startuje w zawodach.
' Rokrocznie wspina się w górach świata i jest w wybor-
nej formie.
Obserwowaliśmy narciarzy przyodzianych w kolorowe
kosmiczne" skafandry i takież buty. Dzięki postępowi
"
technicznemu jakże ułatwiona jest obecnie jazda na nar-
tach. I dobrze, że zerwano z tradycją szarzyzny i czerni.
Wśród tłoku narciarzy wielu wyśmienicie radziło sobie
z nową techniką zjazdu, innym powodziło się gorzej i ci
jak zawsze byli niebezpieczni, można by zażartować, dla
' otoczenia. Odprowadzaliśmy ich wzrokiem i ilekroć któryś
koziołkował gubiąc wylatujące w powietrze narty - od-
ruchowo zaciskaliśmy zęby pe?ciągając ramiona pod szy-
ję. Dopiero widząc, że nieszczęśnik wstaje, oddychaliśmy
z ulgą.
- Powiedz mi - zapytałem - czy my za młodu...
- Tak, byliśmy tacy sami, z tą może różnicą, że wpierw
wszechstronnie uczyliśmy się jeździć, łącznie z jazdą w te-
renie i skokami, a później dopiero ryzykowaliśmy. Oni
teraz robią to odwrotnie albo nie mając czasu na naukę,
t
albo wychodząc z założenia, że nie wypada się uczyć dyspo-
nując takim wspaniałym i drogim sprzętem, który jak
gdyby zobowiązuje do jazdy wyczynowej. Brak umiejęt-.
ności i kondycji rekompensują ryzykowną odwagą. Znam
takiego, który dopiero po kilku pobytach w szpitalu na-
uczył się dobrze jeździć i dzisiaj...
- O rany! Następny!
Powtórnie tuman pyłu przesłonił narciarza i powtórnie
wyprysła w górę narta.
- Wstaje?
- Chyba się rusza... Tak, wszystko w porządku.
Podziwiać należy cholerną odwagę tych nie umiejących
jeszcze jeździć. Odwagę? Czytałem kiedyś taki wierszyk:
"Na szczytach Tatr szaleje wiatT i śniegiem w żleby miota,
a poprzez żleb na zbity łeb szusuje w dół idiota." Wypadki
na nartach, wypadki na szosie niedzielnych kierowców...
Niewiele można temu zaradzić. Może kiedyś zmądrzejemy:
Może.
*17
Z jakiejś okazji przygotowałem litworówkę, bacząc,
nie popaść w przesadę podczas degustow,ania seledyno
go płynu. Zjawił się, jak od lat, Staazek Krupski i zacy
wał wiersz Kubiaka. Przyszedł Leszek Dziędzielea
i uśmiechnął swym niezmiennym, wyrozumiałym uśn
chem. Leszek Ćwiertniak powąchał, spróbował, pomlasl
zastanowił się chwilę i stwierdził powściągliwie, że r
zła. Był jeszcze Janusz Dudecki, Wojtek Jarzębowski,
tek Such i przypadkowo żaszedł Wojtek Niedziałek.
Mówiliśmy o lataniu, trochę mi zazdrościli, że tak czE
mogę być nad Tatrami. Osobiście bardzo zazdrościłem F
dukiewiczowi, że wielokrotnie latał nad Himalajami.
musi być widok! Rozmawialiśmy też o nartach i gór;
Zwierzyłem się z planów szybowcowyćh przelotów, js
wiążę z wyjazdem do Lisich Kątów, wpierw jednak wy'
ram się, jak co roku, do Głównego Ośrodka Badań Lo
czo-Lekarskich we Wrocławiu. Ćwiertniak pociągnął pa
mi po bujnej siwej czuprynie i zwracając się do obecn
rzekł pełeu dobrotliwej nadziei:
- Jak go tam kiedyś gruntownie zbadają, przyje
z powrotem na wózku inwalidzkim i będzie święty spo
Nareszcie.
Jak dotąd wcale mi do tego spokoju nie spieszno. Os
nio kilkakrotnie pelnilem funkcję pilota "desantu"
czącego na mały stadion sportowy obok kina "Giem
w Zakopanem lub na wybieg Średniej Krokwi pod
konkursu skoków narciarskich. Pilotem drugiej masz
był Tadeusz Wajda. Dolot odbywał się częściowo w opac
śniegu, co nadało przedsięwzięciu charakteru prawdz
zimowej imprezy. Nalatywaliśmy wzdluż lesistych sto:
Regla, dodatkowo kierowani drogą radiową przez prz
wającego wśród p,abliczności kierownika aerokh
mgr. Józefa Adamskiego. Skoczkowie: Danuta Topór,
nisław Chmiel, Zdzisław Janczy i Stanisław Świer
popisowo ,ylądowali wówczas na wybiegu skoczni,
większego efektu odpalając w powietrzu świece dyr
Niezmiennie wszak zaskakuje mnie moment, kiedy
opuszczeniu samolotu przez skoczków samotnie wyrus
w drogę powrotną. Z wyjętych becznych drzwi wieje :18
ga chłodnego powietrza, a wnętrze kabiny wydaje się ja-
kieś niekompletne i nagle puste. Ostatecznie nie każdy pi-
lot jest przyzwyczajony, aby mu pasażerowie wysiadali
w czasie lotu. Nad lotniskiein to jeszcze... ale w terenie, nad
miastem - jest w tym coś z przygody.
Wojtek Niedziałek, intelektualista-oryginał, poeta, tater-
nik i narciarz, od lat zajmuje się szeroko ujętym zagadnie-
niem ochrony środowiska na Podtatrzu w kontekście gwał-
townie wzrastającego ruchu turystycznego, zagospodaro-
wania i urbanizacji tego unikalnego regionu. Interesowało
go plastyczne spojrzenie na Podhale i trzykrotnie towarzy-
śzył mi podczas holu szybowca nad góry. Zajęty szkico-
waniem i notatkami niezbyt przejmował si.ę halnym czy
rotorami. Naukowiec w każdym calu. Na miotle z czarowni-
cą też poleciałby chętnie.
Przeciwieństwem tego Wojtka jest Wojtek Jarzębowski,
dziennikarz, wytrawny i zapalony myśliwy. Wprost kapi-
talne są ich dyskusje i argumenty, którymi Niedziałek
udowadnia zbrodniczo-rzeźnickie odchylenia od normy Ja-
rzębowskiego. Przy możliwie obiektywnym stanowisku
wobec zagadnienia sympatie nasze są stanowczo po stronie
Niedziałka. Co do wielce kontrowersyjnej etyki łowieckiej
stuprocentocą rację przyznajemy także Niedziałkowi.
Osobiście nie trafia mi do przekonania rzekoma miłość,
jaką myśliwi obdarzają zwierzynę.
Zawsze ciekawiły mnie skoki ze spadochronem, ale ja-
koś nigdy nie marzyłem o pozostaniu skoczkiem. Tym nie-
mniej, wywożąc skoczków na wykonanie skoku z większej
wysokości i z opóźnionym otwarciem spadochronu, z wiel-
kim zainteresowaniem obserwowałem, przechyliwszy ma-
szynę na skrzydło, malejącą na tle ziemi charakterystyczną
sylwetkę opadającego na piersiach skoczka. Nasi aeroklu-
bowi skoczkowie, z którymi latałem już dziesiątki razy,
Wacek Dudek, Andrzej Malec, Wojtek Numrych, Zdzisiek
Janczy, Maniek Zubek, Staszek Swierczek i kilku innych,
tradycyjnie bezpośrednio po oddzieleniu się od Wilgi czy19
Gawrona z uśmiechem salutują do kasku i nierzadko wy-
kręcają efektowne salto! Ogarnia mnie ,tedy entuzja-
styczna chętka podjęcia natychmiast szkolenia spadochro-
nowego, skoro to taka prosta i łatwa sprawa. Nic tylko
skakać, kręcić salta i lądować dokładnie tam, gdzie się
zamierza.
Kilka lat temu uprosiłem więc sympatyczną instruk-
torkę spadochronową, panią Janinę Krajewską, aby pozwo-
liła mi wykonać choć jeden skok. Koniecznie. Zdałem eg-
zamin teoretyczny i z ćwiczeń naziemnych. Następnego
dnia wśród sportowej wesołości wgramoliłem się wraz
z dwoma 17-letnimi chłopcami do Gawrona. Pilot mrugał
porozumiewawczo, z trudem opanowując uśmiech, na wi-
dok straznego dziadunia uzbrojonego w dwa spadochro-
ny, nóż i potężnych rozmiarów kask, spod którego wysta-
wały zjeżone ze strachu rudosiwe wąsy. Skakać miałem
z 800 metrów i na linę, czyli otwarcie spadochronu nastą-
pić miało bez mego udziału. Trudno. Dobre i to, tylko00 metrów wydało się s t r
a s z n i e nisko! Spoglądając
prosto w dół wysokość wydawała się bezpieczna, ale skoro
tylko przenosiłem wzrok na hryzont, uśmiechał się nie
pilot, a święty Piotr: Za nisko! Wyrżnę w ziemię, zanim
ten spadochron się sam otworzy!
Siedziałem obok pilota i skakać miałem pierwszy. Wy-
szedłem na stopień trzyrnając się zastrzału. Mój Boże! Za-
dziwiające, jak w ułamku sekundy cofnąć się można w cza-
sie! To nie był już stopień samolotu, na którym stałem,
tylko rozbieg Dużej Krokwi! Zaczajony w półrozkroku
musiałem się zdecydować na obskok, aby ciężkie hickorowe
skokówki utrafiły we wgłębienia najazdu! W dole nie wi-
działem już lotniska, tylko próg skoczni na tle białego hen
w dole wybiegu! I lat miałem nie pięćdziesiąt, a siedem-
naście!
Bezgłośnie zawołałem: Tooorrr woooolllnnnyyyy! I sko-
czyłem. Co za wspaniałe uczucie, kiedy po szarpnięciu
czasza spadochronu wypełniła się prawidłowo! Hurra! To
jest jednak emocja! Bardzo wygodnie siedzi się w szelkach,
a lądowanie to już głupstwo, byle kolana razem i stopy
złączone. Bez kłopotów dotknąłem szybko zbliżającej się20
ziemi, przewracając się na prawy bark. Podbiegli koledzy
i pomogli związać linki oraz złożyć czaszę. Nie pozwoliłem
odebrać sobie spadochronu i przydźwigałem nieporęczny
bagaż na start, gdzie z przyjemnością przyjmowałem gra-
tulacje reszty skoczków i znajomego lekarza.
- Jak pan się czuje? - zapytał niemal służbowo.
- Jakbym miał siedemnaście lat! - odparłem zgodnie
z najświętszą prawdą.
Następnego dnia wykonałem drugi skok. Wprost nie wy-
padało poprzestać na jednym. Kto wie, może skakałbym
dalej, gdyby nie koledzy rówieśnicy: Opamiętaj się szalo-
ny! Wstyd rodzinie przynosisz! Spójrz no na datę urodzenia ,
w dowodzie osobistym! W jakiej sytuacji ty nas stawiasz?
Dopiero po wszystkim przyznałem się, że były to moi
pierwsze skoki w życiu. A jak to się stało, że dotychF
nie skakałem? Koledzy moi podczas wojny skakali z parĄ
,
cych się samolotów nad miastami, nad otwartym morzem
terenem nieprzyjacielskim i linią frontu. Niekiedy dwa
i trzy razy. Mnie psim swędem udało się uniknąć tej ko-
nieczności, chociaż dwukrotnie z postrzelaną w walce po-
wietrznej maszyną liczyłem się z ewentualnością skoku.
W pierwszym wypadku skok późnym popołudniem, zi-
mą, ponad wzburzonym sztormem morzem, kilkadziesiąt
kilometrów od najbliższego lądu, z uszkodzoną pociskami
radiostacją, a więc bez możliwości podania swej pozycji,
umożliwienia namiaru na mnie, podczas samotnego lotu
w kierunku wybrzeży angielskich nie rokował iadnych
nadziei przeżycia. Tracąc wysokość na ledwo, ledwo pra-
cującym, trzęsącym i dymiąc^m silniku podjąłem rozpacz-
liwą próbę dociągnięcia do brzegu lub choćby w pobliże
jakiegoś statku, który po skoku wyłowiłby mnie na pokład.
Na Spitfire wodowanie było zabronione. Dużo mnie to ner-
wów kosztowało, ale udało się. Lądowałem na glaży, oczy-
wiście bez podwozia. Podbiegli żołnierze. Osmolone wyloty
działek i karabinów zrobiły wrażenie i troskliwie pomogli
mi nieść spadochron, hełmofori i wymontowany z płata -
aparat filmowy.
Raz po raz oglądałem się za malejącą sylwetką biednej
maszyny z konwulsyjnie powykręcanymi łopatami cztero-1 - Wspinaczki po chlnurach
321
ramiennych metalowych śmigieł, poranioną odłamkami,
podziurawioną pociskami, bez osłony kabiny, którą wyrzu-
ciłem jeszcze w powietrzu. Smutny to był widok i długo nie
mogłem pozbyć się uczucia, że oto opuszczam kogoś bli-
skiega, a w dodatku potrzebującego pomocy. Może dlatego,
że w podobnych okolicznościach zawsze coś się działo: przy-
jeżdżał dźwig, stawiano maszynę na koła albo holowano
pod hangar, dyskutowano o doprowadzeniu jej do porząd-
ku... A teraz sama, ranna, na obcej plaży, nikomu już nie-
potrzebna... Przed godziną walczyliśmy i pozostała wierna
do końca. Przykro tak odchodzić. Czy którykolwiek z to-
warzyszących mi żołnierzy mógł domyślać się, co czuję?
Na pewno nie.
Drugi raz, kiedy postrzelany silnik przerwał definityw-
nie nad morzem, ale nad własnym już terenem, nie było
sensu skakać, skoro w zasięgu miałem rozległe pola.
A teraz skaczę. Piękny, pełen wrażeń sport! Czy w dniu
inwazji, 6 czerwca 1944 roku, patrząc z kabinki Spit.fire'a,
jak w niespełna pół godziny z przeszło dwóch tysięcy
yn desantowychwyskoczyło niedaleko brzegu fran-
cuskiego wiele tysięcy żołnierzy, miejscami aż zakrywa-
jąc ziemię kolorowymi czaszami, mogłem przypuszczać, że
w przeszło 'trzydzieści lat później widok trzech "moich"
skoczków nad lotniskiem w Nowym Targu sprawi aż tyle
przyjemności i satysfakcji, że wszyscy wylądowali pomyśl-
nie?
Szczególnie to bliskie sercu aeroklubowe przygody -
w podmuchach halnego czy w ciszy, latem czy zimą, ale
zawsze w obliczu niezmiennie pięknych Tatr.
/
Lisie Kąty
Z nadejściem wiosny pilnie trenowałem przed wyjaz-
dem, wylatując na Piracie około trzydziestu godzin, prze-
ważnie nad Gorcami. Pierwszym pilotem spotkanym w Li-
sich Kątach był instruktor Edward Chodkiewicz, którego
poznałm zimą w Nowym Targu. Tak się złożyło, że holo-
wałem Muchę, na której pan Edward zdobył swój trzeci
diament, i to w warunkach niełatwych: Miło także izyjął
mnie kierownik aeroklubu, podpułkownik Sitarski. Budy-
nek Wyczynowego Ośrodka Szkolenia Szybowcowego -
gdyby tylko mu dobudować dwie małe wieżyczki i kilka
kolumn przed wejściem frontowym - sprawiałby wraże-
nie wcale okazałege pałacu, położonego opodal lotniska.
Graniczyło ono od północnego wschodu z łagodnymi wznie-
sieniami.
Chwilowo pogoda nie sprzyjała lotom szybowcowym
i z inżynierem Marianem Felczykowskim wyruszyliśmy na
dłuższy spacer po ładnej okolicy lotniska. Zwierzyłem się
z nurtujących mnie oporów, wynikających z braku zaufa-
nia we własne siły, a raczej umiejętności. Przyzxxałem się,
że odezuwam tremę przed przelotami pomimo kilkunastu \
juź lądowań w nie zawsze łatwym terenie. A może właśnie
dlatego? Tak ezy inaczej w przelotach mam rżeczywiście
znikomą praktykę - w sumie zaledwie dwa tysiące kilo-
metrów przelecianych na szybowcu - i w porównaniu
z pilotami legitymującymi się kilkunastoma ezy kilkudzie-
sięcioma tysiącami jestem dopiero adeptem tej dziedziny
wyczynow-ego latania. Nie brak mi może tak zwanego du-
cha walki, mam także sporo obycia z powietrzem, cóż kie-23
dy niewiele pomoże tu nawet największy duch i obycie,
skoro nie bardzo jeszcze umiem latać skutecznie i pew-
nie. To nie skromność, a fakty.
Obiecał pan Marian, że przy najbliższej okazji porozma-
wia z szefem wyszkolenia i instruktorem naszego turnusu.
Jeśli wyrażą zgodę, moglibyśmy polecieć we dwa szybow-
ce, jemu także bardzo się przyda każdy trening przed za-
wodami o memoriał Szczepana Grzeszczyka, do których
został zgłoszony przez swój klub. Niedawno w trudnych
warunkach obleciał trójkąt 500-kilometrowy. Nic więc
dziwnego, że cieszyła mnie perspektywa koleżeńskiej
współpracy na trasie i bardziej; optymistycznie widziałem
przyszłość. Mając'cichą nadzieję na trójkąt 300 kilometrów,
konieczny do zdobycia drugiego diamentu, starannie opra-
cowałem nawigacyjnie dwie wersje praktykowane w Li-
sich Kątach. Starczyło jednak, abym zerknął na mapę tak.
obiektywnie, a ogarniały mnie natychmiast wątpliwości.
ChóTouaf'l4iby taki mały ten trójkąt, takie nic, a taki ka-
wał drogi... A ile miast, miasteczek i wsi! Pocieszałem się,
że z Leszna nawet dalej udało się przelecieć, ale to było
z wiatrem - teraz wypadnie lecieć i pod wiatr.
Turnus rozpoczął się od szkolenia. Po wykonaniu z in-
struktorem lotu kontrolnego na dwumiejscowym Bocianie
rozpocząłem zwykłe zajęcia i loty treningowe na Foce.
A propos Bociana. Właściwie nie wiadomo dlaczego, ale
: nie bardzo mogę wezuć się w rolę ucznia, jeśli instruktorem
jest nawet nie kobieta, a młoda dziewezyna. Hm... może to
. jeszcze pozostałość z chwacko-junackich czasów pilota myś-
liwskiego słynnej bojowej jednostki? A może tylko kur-
tuazyjno-szarmancki stosunek dobrze już starszego pana
do dziewczyny o zgrabnych, opalonych nogach? Jakby nie
było, niezbyt też dobrze wiedziałem, jak się zachować.
! Czy z należytą służbową powagą móW ić kornie: "Tak jest,
pani instruktor!", czy też ulec pokusie i ewentualnie nawet
zażartować przemycając komplement? I tak źle, i tak nie-
dobrze. Milczeć przez cały czas? Gotowa pomyśleć, żem
gbur! W najlepszym wypadku zarozumiały. Ech... nie ma
to jak młodość! Nie miałem wonczas takich problemów,
panie dzieju... ale mniejsza z tym.24
Turnus liczył kilkunastu pilotów, ludzi różnych zawodów
i wieku. Latał lekarz, dyrektor, inżynier, ale też i ciężko
pracujący robotnik z Nowej IIuty oraz uczniowie szkoły
zawodowej. To nie dziennikarski chwyt pozytywnego re-
portażu. Spotkałem znajomych z Leszna i innych aeroklu-
bów. Miałem przyjemność rozmawiać z dwoma sympatycz-
nymi pilotami "Lot-u", którzy przybyli na krótkie urlopy,
aby odpocząć latając na szybowcach. Wieczorem przysłu-
chiwałem się z zainteresowaniem ich fachowym relacjom
z transkontynentalnych lotów do odległych zakątków świa-
ta i oglądałem kolorowe przeźrocza z wielu znanych lotnisk
i egzotycznych miast. Ale zasypiając widziałem swój ma-
leńki trójkącik, jak w balladzie o Wiśniewskiej albo frasz-
ce o Stefanii. Można mi było mówić o Kairze, Bagdadzie,
Karaczi, Kalkucie, Bangkoku i Sajgonie - a ja nic tylko
Olsztyni Toruń...
Któregoś ranka niski pułap znów przekreślił nadzieje
na latanie, a niżowa prognoza przewidywała nawet opady
ciągłe. Wyruszyliśmy z Felczykowskim i jego synkiem na
przełaj po mokrej trawie lotniska przez poziomkowy pa-
górek nad małe stawki porośnięte szuwarami. Aby się do-
stać do wody, musieliśmy ubić przybrzeżne trzciny i na-
nieść trochę wyschniętych krzewów. Dopiero z tego ugi-
nającego się pod stopami prowizorycznego pomostu
zaruxcaliśmy wędki. Zaczaiłem się w gęstym sitowiu wpa-
trzony w spławik... -
- Nad czym się pan tak zamyślił? - usłyszałem głos
stojącego niedaleko inżyniera. - Wołam już po raz trzeci!
Czyżby pan był na przelocie?
- Bardzo przepraszam! Istotnie się zamyśliłem. O_ 1-
sztyn... Toruń...
Przez pełne dwa tygodnie turnusu północna Polska znaj-
dowała się w zasięgu układów niżowych. Szybowce odby-
wały loty w rejonie, nieraz kilkugodzinne, cóż kiedy nie
powiodły się próby nawet krótkich przelotów. Lądowałem
na Foce w terenie w pobliżu PGR-u i wzdłuż niezbyt przy-26
jemnego sąsiedztwa linii wysokiego napięcia. Tuż obok po
chwili wylądował na Piracie Jerzy Kopeć z Wrocławia
młody pilot wojskowy z "szybkich", czyli MIG-ów, któ-
ry wraz z żoną i dzieckiem spędzał w Lisich Kątach swój
urlop. Wiedzieliśmy, że wózek transportowy jest w remon-
cie, więc przeciągnęliśmy z wielkim trudem oba szybowce
na dosyć odległe pole młcdej plantacji buraków cukro-
wych, skąd na start za samolotem żadną miarą nie chciał
się zgodzić dyrektor PGR-u, w słusznej chyba obawie stra-
towania pola nie tyle przez samolot i szybowce, co pub-
liczność towarzyszącą tego rodzaju imprezie.
Wypadło więc czekać aż przez dwie doby. Gościny udzie-
liło nam małżeństwo nauczycieli szkoły wiejskiej. Samo-
chód z naprawionym wózkism przyjechał po nas o dwuna-
stej w nocy podczas ulewnej burzy z piorunami. Rozebrani
do spodenek kąpielowych młodzi piloci z turnusu pod czuj-
nym okiem doświadczonego mechanika Mikołaja - w stru-
gach deszczu i błyskach piorunów - zajęli się w zrozumia-
łym pośpiechu załadunkiem wpierw jednego, a w trzy go-
dziny później drugiego szybowca, w stale szalejącej burzy.
To była noc!
Pobyt na turnusie dobiegł końca i po załatwieniu for-
malności spakowałem się i przebrałem na drogę powrotną.
Za kilka dni rozpoczynały się memoriałowe zawody na
szybowcach typu Foka, więc także Foki z Lisich Kątów
musiały zostać przygotowane. Wszystkie inne szybowce,
z wyjątkiem dwu nowiutkich Firatów i Cobry, rozmonto-
wano, by w hangarach pomieścić się mogły "obce" Foki
mających przylecieć zawodników.
I wówczas spotkały mnie dwie miłe niespodzianki. Kie-
rownik zaproponował udział w komisji sędziowskiej za-
wodów z prawem podjęcia próby przelotu trójkąta 300 ki-
lometrów, jeśli tylko warunki będą sprzyjały, a pan Ed-
w ard "wylaszowanie" na Cobrze! Od razu odzyskałem hu-
mor!
Złożyłem ęgzaminy z eksploatacji i montażu, po czym
z należytym nabożeństwem odbyłem przepisowe trzy lą-
dowania. Następnie dwugodzinny lot po okolicy. Cobra
ma nie tylko w kraju opinię świetnego, wysokowyczyno-26
wego szybowca i radowało się serce starego myśliwca, jak
posłusznie kładła się w sterowanej beczce. Chowane pod-
wozie także stanowiło atrakcję. To było nadzwyczaj miłe
przeżycie i sympatyczny pan Jan Michalski wykonał po
lądowaniu pamiątkowe zdjęcie.
*
Wykręciłem się na Piracie w zaledwie metrowych
wznoszeniach pod pułap zwiewnych białych chmurek
z rzadka porozrzucanych na letnim błękitnym niebie. Wy-
sokościomierz ws?azywał 950 metrów. Zamglony horyzont,
który uważnie lustrowałem wzrokiem, szczególnie w kie-
runku północno-wschodnim, nie pozwalał dostrzec nic poza
podobnymi, drobnymi chmurkami. Żadnych oznak two-
rzących się większych cumulusów.
Czekałem na drugiego Pirata. Umówiłem się z Felczy-
kowskim nad Grudziądzem, bowiem tam wydawało się
tych chmurek być nieco męcpj niż bezpośrednio ponad
lotniskiem. Za niedługo powinienem go zauważyć. Zgłosi-
liśmy oficjalnie przelot po trójkącie Olsztyn-Toruń, któ-
rych punktami zwrotnymi miały być lotniska. Nad nimi
też należało się prawidłowo zameldować. A więc klamka
zapadła.
Z niepokojem rozglądałem się po niebie. O tej porze po-
winno być już znacznie więcej chmur i bardziej rozbudo-
wanych, o wykształconych podstawach. Pułap tąkże po-
winien być wyższy. Nie tak przecież wyobrażałem sobie
tak zwane wymarzone warunki, podczas których podobno
na drzwiach od hangaru można latać.
Trema. Złożone uczucie. Perspektywa ciekawego "dia-
mentowego" 320-kilometrowego przelotu ponad malowni-
czym Pojezierzem Iławskim i z lekka denerwująca obawa
przedwczesnego przymusowego lądowania w terenie, prze-
kreślającego wszelkie nadzieje i długotrwałe przygotowa-
nia. Kaźde lądowanie w terenie, nawet łatwym, wiąże się
grzecież z poważnym ryzykiem uszkodzenia szybowca.
Przeszkody w rodzaju linii wysokiego napięcia, dzięki po-
kaźnych rozmiarów podporom, są na ogół widoczne z po-27
wietrza w przeciwieństwie do zarośniętych rowów melio-
racyjnych czy kołków wbitych w ziemię, nie mówiąc już
o całkowicie niewidocznych w trawie i roli kamieniach.
Jakby nie było, szybowiec dotyka ziemi z szybkością pę-
dzącego po szosie samochodu.
Oczywiście za niezawinione uszkodzenie szybowca nikogo
się nie wiesza, -a nawet nie "zawiesza w lotach". Nadzwy-
craj delikatna konstrukcja szybowca podatna jest na wszel-
kiego rodzaju nawet pozornie "niewinne" wstrząsy, ude-
rzenia i otarcia. Sprzęt jest. bardzo drogi. Piraty kosztują
za granicą około 10 tysięcy dolarów, a więc sumę niebaga-
telną. To także peszy pilotów, którzy najchętniej siadaliby
tylko na bezpiecznej murawie lotniska.
Kilka lat temu w Nowym Targu, na moją usilną prośbę,
instruktor wysłał mnie w Polskę. Dosłownie. Zgłosiłem
i otrzymałem zezwolenie na przelot 300-kilometrowy.
Otrzymałem na drogę szczegółowy komunikat meteorolo-
giczny i żartobliwe błogosławieństwa. Licząc się z długo-
trwałym lotem - bowiem w prywatnym założeniu miałem
lecieć przed siebie tak długo, jak to tylko będzie możli-
we - zabrałem ze sobą żywność, herbatę i całą stertę
map - nie, jak to się mówi "pół Polski" - ale c a ł e j
Polski, i to w dwóch różnych podziałkach! Zapowiadały się
właśnie wymarzone warunki.
Los nie oszezędził mi jakże gorzkich rozczarowań! Zbyt
chyba śmiało paczynałem sobie z niewidzialnymi siłami
przyrody, z których szezególnie siła przyciągania ziem-
skiego okazała się nie do pekonania - bez względu na wy-
stępujące w tejże przyrodzie silne prądy wstępujące. Ta
sama też siła szybko położyła kres wyczynowym zakusom
niedoszłego zdobywcy przestworzy. Wylądowałem - rzekł-
bym elegancko - kilkanaście kilometrów od Nowego Tar-
gu ku ogromnej uciesze wrzaskliwych dzieci. Nawet nie
dzieci, a zbiegiem okoliczności będącej na wycieczce mło-
dzieży szkolnej. Ta widząc kabinę pełną map, zapaów żyw-
ności, skrzynek barografów i radia przekonana była, iż
przylecieć musiałem z bardzo daleka - kto wie, ezy nie
znad morza - i kiedy młody chłoptaś zapytał, jak mi się28
tu podoba; wskazując na górzysty krajobraz, "brzyćko" na
niego spojrzalem zgrzytnąw=zy ?ębami.
Obecna moja sytuacja w okolicach Grudziądza była o ty-
le korzystniejsza, że po wylądowaniu mógłbym przemówić
gwarą góralską. Żart - żartem, na psa urok!
*
Zauważyłem wreszcie Firata znacznie poniżej, ale po
kilku minutach już na jednej wysokości krążyliśmy cierr-
liwie, bacznie obserwując wszelkie zmiany w powietrzu.
Nie było ich wszakże wiele. Nadal tylko pojedyncze chmur-
ki, "placki" zamiast "wieżyczek". Użyłem określenia
;,cierpliwie" - tak to mogło wyglądać patrząc z ziemi.
Dwa długoskrzydłe białe szybowce, bezgłośnie zataczające
wysoko na niebie szerokie, spokojne, regularxxe kręgi na
tle ładnych chmurek.
Owszem, krążyliśmy przez kwadrans, lecz w wyczuwal-
nym napięciu, często, zbyt często spoglądając na zegarki
i z zachowania się partnera usiłując wywnioskować, czy nie
zamierza on pierwszy dać sygnału odejścia na trasę, ostrzej
niż normalnie skręcając w stronę lotniska. Tak w każdym
razie ja się czułem - partner z pewnością był spokojniej-
szy. Z teoretycznych obliczeń wynikało, że ostatecznym
i nieprzekraczalnym terminem jest godzina jedenasta. Ani
minuty później, bo nie zmieścimy się w czasie trwania
termiki zdecydowanie wygasającej przed godziną szesna-
stą, o czym sami praktycznie się przekonaliśmy latając
poprzedniego dnia, w godzinach popołudniowych. Zarówrio
wczoraj, jak i dziś, prognoza przewidywała klin wyżowy,
wiatry z kierunku północno-wschodniego i rozwój chmur
kłębiastych o podstawach do 1500 metrów.
Wreszcie Felczykowski podszedł bliżej po wewnętrznej
stronie kręgu i powiedział przez radio:
- Za pięć minut odchodzimy! .
Godzina była dokładnie za pięć jedenasta. Z fasonem, na
zwiększonej szybkości przelecieliśmy przez sam środek lot-
niska. Zaczęło się...
*29
Początek układał się nader pomyślnie. Od chmurki do
chmurki, pod każdą we wznoszeniach dochodzących do
dwóch metrów, po kilka okrążeń i dalej w drogę do na-
stępnej. Skupiając całą uwagę na poprawnym krążeniu
wespół z drugim szybowcem mało pozostawało mi czasu na
obserwowanie terenu, a szkoda, bo widoki roztaczały się co-
zaz to ładniejsze. Piękne lasy i wrzynające się w nie dłu-
gie jeziora na północ od Iławy i Ostródy stanowiły szcze-
gólnie intEuesujący i mało znany widok, tym bardziej że
leciałem tą trasą po raz pierwszy. Aż trudno było nie po-
myśleć, jak wspaniały urlop można by spędzić nad któ-
rymś z tych malowniczych jezior.
Ześlizgnjąc się wzrokiem no skrzydle w dół na ciemno-
stalową taflę rozległego jeziora doznałem w pewnej chwili
dwu jakże różnych odczuć. Widok licznych żaglówek przy-
wiódł na myśl odległe, miłe wspomnienia beztroskich wa-
kacji nad wodą... I równocześnie aż tak wiele białych trój-
kątnych żagli koj.arzyło mi się z bardzo smutnym obra-
zikiem martwych białych tatrzańskich motylków, które
ścięte chłodem mgieł rojami pokrywały ciemne wody gór-
skich jezior...
*
Spieszył się mój partner, oj spieszył! Przeważnie znajdo-
wałem się za nim i nieco niżej, nie nadążając ze wspina-
niem się do jego poziomu, choć widziałem, że na mnie cze-
ka i byłem mu za to wdzięczny.
Z krążenia nagle wyprostowywał na kurs i dusił po pro-
stej do prędkości 150 kilometrów na godzinę! Zmuszony
byłem czynić to samo. Kiedy natrafiliśmy na wznoszenia,
podciągało się szybowiec w górę zmniejszając szybkość, ale
sporo zyskując na wysokości. Długi czas lecieliśmy
takimi hpkami, zahaczając o chmury, i wówczas poprzez
białe opary prawie nie widać było jezior i lasów pod nami.
Niekiedy ocieraliśmy się bakiem o mniejsze -chmurki, prze-
latując pomiędzy nimi i powyżej ich podsta,v. Chmurna
jazda rzeczywiście mogła przypominać szaleństwa narciar-
skiego zjazdu po muldach! Mnie przynajmniej tak.30
Przez sto kilometrów zmagań z przeciwnym wiatrem na
pierwszym ramieniu trójkąta, lecąc na wschód i często
klucząc na boki od trasy, bardzo absorbowała moją uw a-
gę obserwacja partnera. Niezwykle łatwo jest zgubić biały
szybowiec w białych chmurach lub na tle kolorowej ziemi.
Wystarczy chwila nieuwagi i już człowiek jest sam jak
sierota! Odnalezienie się za pomocą radia też nie zawsze
jest łatwe. Jak określić swoje położenie ponad dziesiątkami
wielkich, mniejszych i bardzo maleńkich jezior wśród la-
sów? Punktami orientacyjnymi nie mogły być ani jeziora,
ani lasy, jedynie miejscowości położone na ich skrajach
lub w pobliżu. Choć nawigacyjnie trasa nasza była wyjąt-
kowo łatwa, należało kierować się wskazaniami busoli i ona
wyłącznie decydowała w momentach niepewności.
Spieszył się mój partner i chyba miał rację. Szlaki chmur
układały si:ę obiecująco, pułap podniósł się także znacznie,
bo aż 1300 metrów, i należało nadrobić czas, licząc się
z dalszymi trudniejszymi odcinkami trasy, kiedy nie będzie
można lecieć już tak śmiało. .
Nad lotniskiem w Olsztynie można powiedzieć, że "zzia-
jani" zameldowaliśmy się przez radio, przelatując zgodnie
razem, ale nisko, bowiem zaledwie na 800 metrach. Natych- _
miast też zaczęliśmy się mozolnie drapać w górę, pod ciem- !
niejszą od innych podstawą rozlazłej nieco chmury, lecź!
nie mieliśmy wyboru.
Zajęło nam to dużo czasu i parokrotnie obaj gubiliśmy
kominy, krążąc każdy z osobna w swoim rejonie - na oko
ani lepszym, ani gorszym od rejonu partnera. Nie było
wszakże sensu łączyć się. Na takim przeskoku do, a raczej
pod drugi szybowiec, traciło się niepotrzebnie wysokość,
którą potem należało odzyskać, niestety kosztem czasu.
Ciężka to była praca. Wznoszenia nie przekraczały 2 me-
trów na sekundę. Co gorsza - uciążliwa wspinaczka w cią-
głej obawie utracenia nawet tych wznoszeń, które chwilo-
wo mamy, dała wystarczająco dużo okazji, aby wzrokiem
przebadać dalszy szlak, sprawiający, ku memu zaniepoko-
jeniu, wrażenie całkowicie pozbawionego chmur. Tego tyl-
ko brakawało! Dlatego też musieliśmy wykorzystać wzno-
szenia do maksimum i dostać się pod samą podstawę chmu-31
ry. Spod niej dopiero, na 1600 metrach - kiedy ziemia
przybrała "przyjemny dla szybownika" wygląd - Fel-
czykowski znowu pierwszy odważył się wyruszyć na
otwartą, rzeczywiście bezchmurną przestrzeń. Lecąc po
prostej minął poszarpaną krawędź ostatniego na dłuższy
czas bastionu, czego mnie serce nie pozwoliło,uczynić, jako
że krawędź "nosiła" jeszcze. Była to jedyna - jak okiem
sięgnąć - szansa zdobycia dodatkowo stu, a może nawet
dwustu metrów wysokości! Nie mogłem z niej zrezygno-
wać! Zakrążyłem wiedząc, że dogonię partnera prędzej czy
później na kursie. I oto po chwili spostrzegłem grzecznie
wracającego Pirata, który nie mniej grzecznie rozpoczął
pode mną krążyć. Uśmiechnąłem się w duchu. Ano, zrobiło
mu się także żal tych stu metrów, których na trasie może
nam zabraknąć do "znaleźienia czegoś" po drodze.
Bardzo się martwiłem. ŃajbliTsze chmury na naszym kie-
runku do Torunia odległe były chyba o dobre 50 kilome-
trów i jeśli właśnie "czegoś" nie napotkamy po drodze,
nigdy do nich nie dolecimy! Mowy nie ma!
Lecąc z wiatrem i ustaloną szybkością 140 kilometrów,
w odległości pół kilometra od siebie, wchodziliśmy coraz
głębiej i coraz dalej w wielką bezchmurną nieckę, jak na
ironię okoloną na horyzoncie wiankiem kłębiastych chmur.
Nasza dziura w niebie była ogromna i naprawdę bez śladu
najmniejszej chmurki. Pod i przed nami ścieliła się ziemia
pełna osiedli, małych miasteczek i wsi, ale bez większych
skupisk lasów. Przyglądałem się mapie. Tam daleko z przo-
du, na tle ciemnych lasów i led vo widocznych jezior na
horyzoncie, powinna być Lubawa i Nowe Miasto Lubaw-
skie, , a dopiero za nimi lub może, nad nimi są zbawcze
chmury, do których nie dolecimy!
Miałem teraz dużo czasu, aby nieco porozmyślać. Nieraz
przecież latałem na termice bezchmurnej i przy takim
dniu jak dzisiaj musi ona występować, więc może niepo-
trzebnie tragizuję. Podobnie jak pierwszy zawód miłosny
głęboko utkwiła mi w pamięci porażka; jaką poniosłem
wiele lat temu pod Kłajem. Tam właśnie w piękny słonecz-
ny dzień w przelocie nad żabim krajem wariometry nie
drgnęły od dwóch tysięcy metrów do samej ziemi! Teraz32
leciałem dokładnie za bielejącym na tle ziemi punkcikiem
Pirata, który jak po sznurku schodził odważnie (albo des-
peracko) coraz niżej i niżej... Z jakimż napięciem zatrzy- '
mywałem wzrok na każdym jaśniejszym od tła nieba frag-
mencie przetrzeni, tylko po to, aby się przekonać, że to
złudzenie. Wysokościomierz wskazywał już tylko 700 me-
trów. Niedobrze. Czyżby los skazywał mnie znowu na
tortury wykręcania się ze stu metrów od ziemi? Ile razy
można... Dlaczego nie jest łaskawszy, pozwalając lecieć
przyzwoicie - przez cały trójkąt - powyżej tysiąca, jak
wielu .innym pilotom, których znam? Nadal na siłę utrzy-
mywałem dotychczasową szybkość, bowiem czym niżej,
odnosiłem wrażenie pogarszania i tak złej sytuacji, a kąt,
pod którym Pirat zbliżał się szybko do ziemi, aż zmuszał
do zmniejszenia szybkości przez podciągnięcie maski do
horyzontu. Ale skoro Felczykowski...
Ha! Co za widok! Aż serce zabiło mocniej! Pirat przede
mną gwałtownie Qvyciągnął w górę, minął linię horyzontu
i obecnie widziałem go już powyżej mnie, na tle nieba
w ostrym kręgu! Znalazł! Brawo! Wlepiłem wzrok w wa-
riametr i celowałem, aby precyzyjnie podlecieć pod niego.
Ależ ten czas się dłużył! Pirat krążył zadziwiająco wysoko
nade mną, a ja stale jeszcze nie byłem pod nim i nie odna-
lazłem wznoszenia. Wreszcie! Z zapałem i energicznie "za-
brałem się do roboty" - na szczęście bez potrzeby centro-
wania komina. Utrzymywałem się cały czas w dwóch, -
a trochę wyżej w trzech metrąch! Tylko starannie! - po-
wtarzałem sobie, z trudem opanowując podniecenie.
Unosząc głowę wysoko w górę, aby obserwować partne-
ra, teraz dopiero spostrzegłem wyraźnie białe kłaczki,
z których po minucie już uformowała się maleńka chmurka
i bardzo wysoko. Miłe są dla szybaW nika narodziny chmu-
rek. Kiedy wskazówka wysokościomierza stanęła na700 metrach, lekko zadyszany
odczułem dopiero chłód -
przyjemny chłód wysokości: Prawie nie zatrzymując się po
drodze dolecieliśmy w pobliże Torunia. Oczywiście wstęga
Wisły już od dawna widniała po stronie południowej. I du-
żo chmur!
Tutaj pan Marian czuł się jak u siebie w domu. Tak to33
sam określił jeszcze przed lotem, mówiąc, że kisdy znaj-
dziemy się w rejonie Torunia, obejmuje dowodzenie, bo-
wiem zna ten teren na pamięć. Istotnie zameldowaliśmy się
bez trudu nad lotniskiem, odczytując znaki. Po pospiesz-
nym wykręceniu wysokości, rezygnując z osiągnięcia pu-
łapu licznych chmur nad miastem i przylegającym do lot-
niska lasem, ruszył na północ nad Chełmżę, o której także
mówił przed lotem zapewniając, że ma tam niezawodny,
niemal prywatny komin, który zapewni nam beztroski do-
lot po prostej do Lisich Kątów. Tymczasem przed nami
znowu btękitniało idealnie bezchmurne niebo... i w dodat-
ku znowu pód wiatr... Rozpoczęliśmy piątą godzinę lotu.
Biedny inżynier tak dufny w odnalezienie "prywatnego
komina" opamiętał się dopiero na 300 metrach i o ironio
losu - dokładnie ponad nieszczęsnym PGR-em, w którym
spędziłem niedawno dwie doby! Nie będzie problemu z lą-
dowaniem - myślałem gorzko. V' klubie-kawiarni mają
ciepłą pepsi-colę, ale za to jest jej tam pod dostatkiem!
Małżeństwo nauczycieli będzie uradowane. Niepotrzebnie
żegnając się owej burzliwej nocy obiecałem, że na pewno
ich jeszcze kiedyś odwiedzę... Los jest okrutny!
Okrutny był także Felczykowski! Mogliśmy, nadrabia-
jąc co prawda drogi, obrać kierunek północny, gdzie nad
Wisłą aż kłębiło się od chmur! Z tej wysokości było to cał-
kowicie realne. Teraz już na wszystko za późno! Ale będę
bronić diamentu do upadlego! Jak nigdy przedtem! Oto
czas próby!
Nic nerwowo... jeszcze nic straconego... mam 250 me-
trów... pole do lądowania pod sobą, a więc bardzo istotny
kłopot automatycznie odpada... drugi Pirat jakimś cudem
trzyma 5ię jeszcze powietrza, anemicznie płasko krążąc...
może ma "zero", a nawet z pół metra... dolecę pod niego na
dwustu metrach... może więcej...
Zmobilizowałem maksymalnie uwagę bardzo ostroźriie
centrując pół metra wznoszenia nad dużym polem zboża.
Pilnowałem prawidłowego pilotażowo krążenia. Jednym34
okiem uważnie obserwowałem każdy ruch partnera, a dru-
gim bez przerwy lustrowałem niebo w nadziei wyczaro-.
wania choćby mgiełki. Były dwa bielejące kłaczki, lecz
zbyt daleko z boku... nie dolecę. Stanowiły jednak nikłą
iskierkę nadziei, jak nie przyrównując, wygasły prawie
blask mego diamentu.
Zapomniałem o wszystkim cały czas patrząc w instru-
menty i kontrolując położenie wobec kłaczków, do któ-
rych krążący wyżej Pirat chytrze coraz bardziej się zbli-
żał. Zdobyłem już 50 drogocennych metrów! Oby tak dalej!
Na 400 metrach zrównałem 'się z Felczykowskim, a na00 pognaliśmy równocześnie
pod dwie maleńkie, ale już
chmurki! Pełny metr wznoszenia! Co za ulga! Lecz nie
wolno się rozprężać... PGR zniknął mi z oczu. Przyjąłem to
za dobry znak. Na 700 metrach inżynier nie wytrzymał
skacząc do przodu. Cóż, z żalem opuściłem zbawcze wzno-
szenie i poszedłem w jego ślady. Leci wyraźnie pod solidną
chmurkę! Jak mogłem jej nie zauważyć wcześniej? Półtora
metra! Dwa!
Na 1200 otrząsnąłem się z powietrznej karuzeli. Straciłem
na moment drugiego Pirata z oczu, lecz nie widniejący
z dala, jaśniejszy od otoczenia, charakterystyczny kształt
lotniska w Lisich Kątach! Uzmysłowiłem sobie, że już od
dłuiszego czasu jestem na dolocie! I dolecę! Dolecę swo-
bodnie! '
*
Ostatnie kilometry leciałem więc do lotniska samotnie,
martwiąc się o los pana Mariana, kiedy ten nieoczekiwanie
zjawił się tuż obok i wyprzedzając machaniem płatów za-
chęcał do zwiększenia szybkości! Skrźy3laty gest wyrażał
nie tylko satysfakcję z drobnego sukcesu lotniczo-sporto-
wego, ale i coś znacznie więcej. Pomyślałem, że chociaż na
moje życie złożyło się wiele innych różnych doznań -
warto, po stokroć v,arto poświęcać część czasu wspinaczkom
po górach i chmurach!35
.
Na wprost okien mego domu piętrzy się północna ściana
Giewontu. Spoglądam nań oczami taternika, pilota, zako-
piańc_zyka, często też wzrokiem człowieka, z którego ży-
ciem sylwetka wapiennego masywu zwią2ana była nie-
rozerwalnie. W piosence góralskiej wołacz "Giewoncie!"
rymuje się z "Kocham cie". Można przecież darzyć uczu-
ciem i szcżyt, jak kogoś drogiego, z kim dzieli się smutki
i radości. Jak ojczyznę.
Czuję się z nim zaprzyjaźniony. Wyrazisty, bardzo bli-
ski, na wyciągaięcie dłoni niezmiennie wróży niepogodę
i opady. Daleki, tajemniczo zamglony zapowiada piękny
ezas i słońce. Kiedy "kurzy", kiedy zawisa nad nim wielki
szary woal chmur spowijając wierzchołek, wiadomo, że
górą duje i wkrótce i na dole spodziewać się można pory-
wistych powiewów halnego wiatru.
Nieraz z wysoka, z powietrza, błądziłem po jego urwi-
skach wzrokiem, z uwagą, poważnie, w skupionym zamy-
śleniu, ale też i często się w duchu uśmiechałem. Do niego,
a może i do wspomnień. Miałem cztery lata, gdy po raz
pierwszy doszedłem do krzyża. W mieszkaniu matki do dziś
wisi portret Witkacego: sześcioletni chłopiec na tle Giewon-
tu, ponad którym unosi się aniołek. Z opowiadania wiem, że
przestrasoony nieoczekiwanym pytaniem artysty: A co
chciałbyś mieć jeszcze na tym portrecie? - odparłem, że
Giewont i aniołka...
Przyjaźń trwa. Nigdy nie żałowałem, że własnoręcznie
i pieczołowicie wykonany model latający - duma gimna-
zjalisty - wypuszczony spod krzyża poszybował ku mojej
radości ponad Doliną Strążyską i zniknął na zawsze. Nawet
go nie szukałem.
Gdzie idziesz? W Giewont! Palić watrę w Zielone Świąt-
ki! W Giewont do groty? Po litmor w Kirkorze i na rydze!
Po korzenie w potoku i na maliny w Spadowiec! W Gie-
wont! Aby u podnóża ściany wędrować wykrotami Regla
i zgubić się w skałkach, przedrzeźniać czarne wiewiórki,
ślakować loty jastrzębi i odetchnąć głęboko zapachem ka-
mieni i lasu. Kwiatów, mchów i kosodrzewiny.36
SPIS RZECZY
Wesołe smutnego początki . . . 5
Karawańa złoczyńców . . . . 18
Doktor Steinbrecher . . . . . 57
Pięcistawy . . . . , , . gg
Kopczyki . . . , . . . . 122
Niina Kasprowa . . . . . . 136
Bezpieczne niebo . . . . . . i51
Wyprawa po srebro . . . . , 168
Nad Tatrami . . . ? 81
Żabi kraj . . . . . , . 194
Diament 217
Hotel Delta z Muchą . , . . . 225
Northolt . . . . . . , , 235
Nocne kukułki . . . . , , 27g
Wspinaczka po chmurach , . . 289
W jaskini lwa . . . . . . . 296
W porywach do czterdziestu pięciu :OR
Lisie Kąty . , . . . . 323
? ^L'
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Podstawy treningu wspinaczkowegow chmurachChmura szybkośćStyle i skale wspinaczkoweChmura radioaktywna nad Pacyfikiem Nasz Dziennik, 2011 03 16W chmurach Up In The Air (2009)Kaja Chmura praca licencjacka v8 FINAL1Chmura obliczeniowaWspinaczka skalkowaWęzły wspinaczkowe(1)więcej podobnych podstron