Przekrój, nr 26/2003
WIDOK Z POKOJU BEZ OKNA
Plaża, frytki, śmieci, kiełbasa z grilla, fajerwerki pastewnego szczęścia, idziemy z Marcinem Cecko wzdłuż
torów tramwajowych jak dwuosobowy tramwaj i siadamy na betonie na każdym przystanku, i jestem
skłonna kupić sobie ze szczęścia jakieś kwiaty czy gałęzie, czy chociaż liście, żeby jeszcze bardziej się
cieszyć, w zimnym piwie odbija się całe niebo, wżynająca się w nie piłka, linie wysokiego napięcia, jasne
fusy chmur i jest, jakbyśmy pili z brązowych butelek słodko-gorzkie, pieniące się światło, puszczali złote
bańki z ust. A potem gubię klucze w piasku, nic się ze sobą nie zgadza, scena została przebudowana,
zmienili się opaleni statyści, okazuje się, że nie wiemy nawet, którędy tu przyszliśmy, i nagle zostajemy
zamknięci na wolnym powietrzu, wszystko, morze, parki, kina, sklepy są nasze poza wydzielonym,
zamkniętym na zgubione klucze skrawkiem. Musimy pojechać do teatru, żeby przespać się w ciepłych od
szeptów i oddechów ciemnościach, a kiedy zasypiam, piłka wypada mi z rąk i toczy się gdzieś pod spód.
Wszystko jest coraz bardziej tajemnicze i nienawidzę wszystkich przechodniów za to, że mają kluczę od
swoich mieszkań i pieszczą je w swoich kieszeniach, a nam kończą się pieniądze i papierosy, czerwona
oranżada, telefony do ślusarzy, którzy nie reagują na nasze erotyczne, przymilne telefony, kończą się
wszystkie możliwości i o pierwszej w nocy trafiamy pod ciche, pogaszone mieszkanie.
– Jakbyście mi dali coś, to ja bym to rozbił – mówię, pozorując mężczyznę.
Tłuczenie okien we własnym domu jest przeżyciem mistycznym. Wyrywa się z ziemi kostkę brukową,
cegłówki, kawałki meteorów i rzuca się, i żeby powstrzymać atmosferę powstania warszawskiego, woła
się słabo „Żydzi” albo „śmierdzący Chińczycy”. Stoimy, rzucamy, a ulica to automat do gier, każdy rzut
powoduje efekty specjalne, jak padający śnieg łapany w usta, a okna kamienic za każdym razem
rozbłyskują nową eksplozją świateł.
Wreszcie słyszymy decydujący jęk, okno pokrywa się pajęczyną pęknięć i szkło leci jak deszcz monet,
wygraliśmy, Marcin włazi, zapala światło. W rozdziawionej, szczerbatej paszczy szyby ukazuje się białe
płótno z girlandami mojej krwi.
– Kolega ci się nie zabił?– mówią zza moich pleców bezszelestni policjanci polscy w firmowych
kombinezonach z gumową pałką wezwani przez śledzących wszystko przez okna telewidzów, a ja nie
umiem wytłumaczyć im, że to tylko taka nowoczesna zasłona o charakterze osobistym. Są nieczuli na
przejawy sztuki w moim mieszkaniu, chodzą, starając się o nic nie wybrudzić, i patrzą na siebie
wymownie, czego nauczyli się na kursie, jak postępować z psychicznymi. Chcą nas aresztować, policja
polska literaturę polską, nie chcą od nas autografów, nadają tajne zaklęcia do walkie-talkie, grożą nam
pałką, bo przerwaliśmy im kolę i kanapkę, wy nam pod górkę, to my wam też pod górkę – mówią
filozoficznie, patrząc w chłonne, czarne niebo. Wreszcie odjeżdżają, ciągnąc za sobą świetlisty smród, a
my siedzimy w szczerbatym mieszkaniu, milcząc jak rozwiedzione małżeństwo, i iskamy apatycznie szkło
z pościeli. Teraz okna już nie ma, w domu jest dziura, do domu wieje wiatr, czynniki środowiska
wewnętrznego przenikają bez żadnych ograniczeń, kwiaty, polemizujące się staruszki. Leżę w resztkach
szkła i mocno oddycham.