DEBORAH HALE
Dżentelmen z
temperamentem
ROZDZIAŁ PIERWSZY
The Lake District, 1812
Bryła nasiąkniętej deszczem ziemi spadła z ciężkim, głuchym
łoskotem na trumnę. Lucy Rushton, stojąca pod omszałym
kamiennym
murem okalającym Saint Mawe, wzdrygnęła się, jakby ją ktoś
uderzył. Z jej zaciśniętych warg wyrwał się cichy jęk; podmuch
przenikliwego jesiennego wiatru porwał go i poniósł ze sobą.
Grzebano
doczesne szczątki kapitana Jeremy 'ego Stricklanda, śmiertelnie
ranionego w jednej z pomniejszych potyczek, jakie miały
miejsce
się podczas kampanii Wellingtona na Półwyspie Iberyjskim.
Jedna z pomniejszych potyczek, pomyślała z gorzką ironią
Lucy,
kosztowała ją urzeczywistnienie najgorszych koszmarów, jakie
mogą spotkać kobietę.
Nosiła w łonie dziecko zmarłego kochanka, który nie zdążył
jej poślubić.
Przygryzła dolną wargę, modląc się w duchu, aby ból
przesłonił
ponure myśli. Dziarskiego, przystojnego Jeremy'ego
Stricklanda darzyła skrytym uwielbieniem niemal przez całe
swoje dwudziestoletnie życie. I nagle, ku jej wielkiemu
zaskoczeniu,
zwrócił na nią uwagę i zaczął okazywać względy, zalecając
się z determinacją zupełnie niezwykłą jak na kogoś, kto
właśnie ma zamiar wyruszyć na wojnę. W szumie wodospadu
Amber Force błagał, aby dane mu było szczęście pozyskania jej
ręki. Na odosobnionej polanie, położonej przy brzegu toczącej
spokojne wody Mayeswater, przekonał ją, że powinni przypie-
czętować cieleśnie związek ich serc. Przysiągł, że wróci przy
pierwszej nadarzającej się sposobności i wówczas, w oprawie
wspaniałej ceremonii, pojmie ją za żonę.
Lucy, choć całkowicie pewna, że jej stan narazi ją wkrótce
na potępienie i ostracyzm, nie potrafiła wzbudzić w sobie
uczucia
żalu z powodu tego, co zaszło. Znacznie gorzej byłoby patrzeć
na pogrzeb Jercmy'ego ze świadomością, że podeptało się
szansę poznania radości płynącej z połączenia z ukochanym
człowiekiem. Teraz przynajmniej mogła czerpać siłę ze
wspomnień
o jego czułych uściskach i żarliwych pocałunkach.
Nieliczna grupka żałobników z pochylonymi głowami słuchała
końcowej modlitwy, wygłaszanej nad grobem przez ojca
Lucy, pastora Saint Mawe. Powszechną uwagę zwracał wysoki,
poważnie wyglądający mężczyzna o posępnej fizjonomii. Lucy
utkwiła pełne nienawiści spojrzenie w Drake'u Stricklandzie,
wicehrabim Silvcrthornc.
Nic kto inny jak właśnie wicehrabia zarządził egoistycznie,
aby ceremonia pochówku jego przyrodniego brata odbyła się
w ściśle rodzinnym gronie. W przeciwnym wypadku Saint
Mawe wypełniłby tłum dzierżawców i wieśniaków, szczerze
opłakujących powszechnie lubianego młodego dziedzica. Lucy
nie musiałaby się wtedy kulić pod omszałym murem; ukryta
w tłumie, mogłaby otwarcie dać upust swojemu żalowi.
Lord Silvcrthorne, jakby przyciągnięty jej pełnym wyrzutów
i żalu wzrokiem, odwrócił głowę i utkwił w Lucy spojrzenie
ciemnych, nieprzeniknionych oczu. Wpatrywała się w niego
hardo, bez drgnienia powiek.
Kto ci dał prawo rozdzielić mnie z nim na resztę dni? W jej
spojrzeniu była miażdżąca pogarda. To wyłącznie twoja wina,
że Jeremy zaciągnął się do armii. Zawsze próbował sprostać
twoim wygórowanym wymaganiom; na ogół bez powodzenia.
Gdyby nie ty, Jeremy żyłby dzisiaj.
W tym momencie rozległ się donośny głos pastora Rushtona:
- Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz.
Łzy napływające do oczu Lucy ugasiły płonącą w nich furię.
Odwróciwszy wzrok od nienawistnej postaci lorda
Silverthorne'a,
splotła obronnym gestem ramiona na płaskim jeszcze
brzuchu. Właśnie w to się obróciły jej marzenia i jej miłość:
w proch.
Margrabina wdowa Cranbrook ogarnęła wzrokiem stół
w gościnnej jadalni Silverthorne'ów. Wydęła z niesmakiem
okolone zmarszczkami wargi. Choć jej lordowska mość bolała
szczerze nad śmiercią ulubionego wnuka, nie pogrążyła się
jednak
bez reszty w żałobie. Miała siedemdziesiąt pięć lat, pochowała
trzech mężów, pięciu synów i czterech wnuków. Tracenie
tych, których się kochało, było nieodłączną częścią życia
- jakiż zatem sens złorzeczyć temu, czego nie sposób zmienić.
Pozostawało przecież jeszcze tyle spraw, na które mogła mieć
wpływ. Margrabina zdecydowanie wolała skupić się właśnie
na nich.
- Drake, a cóż to znowu za danie? - Z podejrzliwą ostrożnością
rozgarniała łyżką nie znaną jej potrawę z mięsa
przemieszanego
z kapustą. - Przecież to się ledwie daje jeść. I czarny
chleb? Nawet moja służba nie wzięłaby tego do ust. Musisz
koniecznie
pojechać ze mną do Londynu, choćby po to, abym
mogła ci wyszukać odpowiedniego kucharza.
Od dnia przyjazdu margrabina nie zaniedbała żadnej okazji,
aby wymóc na wnuku obietnicę podjęcia podróży do Londynu
i znalezienia sobie żony. Drake, wicehrabia Silverthorne,
siedzący
po przeciwnej stronie u szczytu stołu, wzniósł oczy ku
górze i wydał głośne, pełne zniecierpliwienia westchnienie,
słyszalne
pomimo bębniącego w szyby deszczu.
Bezczelny gołowąs! - żachnęła się w duchu jej lordowska
mość. Jej wzrok i słuch nie osłabły jeszcze na tyle, by nie
zauważyła
obraźliwego zachowania wnuka.
- Żałuję, że moja kuchnia nie przypadła babci do smaku -
powiedział Drake z wymuszoną grzecznością. - Nie jesteśmy
tutaj przyzwyczajeni do tak wykwintnego towarzystwa. -
Skłonił
kurtuazyjnie głowę, a potem powtórzył ten gest, zwracając
się w kierunku pozostałych gości: kuzyna, wielmożnego
Neville'a
Stricklanda i lady Phyllipy Strickland, wdowy po kuzynie
Clarensie.
Phyllipa ze sztucznym uśmiechem odwzajemniła jego ukłon
i dziobnęła z talerza odrobinę jedzenia. Bezwolna istota o
ziemistej
cerze i przesłodzonych manierach, pomyślała poirytowana
margrabina. Neville, nie udając nawet, że próbuje jeść,
ograniczył
się do picia wina.
- Kuchnia pani Maberley - kontynuował Drake - całkowicie
mi odpowiada, uważam, że to smaczne i zdrowe jedzenie.
Nigdy bym nie przedłożył jej potrawki z Lancashire nad
glazurowane
bażanty czy ostrygowe puddingi. Jestem człowiekiem
prostym. Lubię skromne ubrania, niewyszukane potrawy...
- Ale nie proste kobiety, jak mniemam - zażartował Neville,
kręcąc energicznie sznureczkiem od monokla.
Margrabina wstrzymała oddech w oczekiwaniu na reakcję
Drake'a. Neville musiał być pijany albo jeszcze głupszy, niż jej
się wydawało, skoro odważył się prowokować w ten sposób
kuzyna.
Wielokrotnie przecież Drake spłacał pokaźne długi młodego
dandysa, kwitując to wyłącznie złowieszczymi przestrogami
o opłakanych skutkach grzechu rozrzutności.
- Skoro już o tym mowa - odważyła się odezwać Phyllipa
- to kim jest ta młoda kobieta, która przyglądała się nam dziś
po południu podczas pogrzebu Jeremy'ego? Wyglądała na
bardzo
przejętą.
Drake'a wyraźnie zaskoczyło to pytanie.
- Młoda kobieta...? Och, to znaczy Lucy... panna Rushton.
Córka pastora.
- Doprawdy? - Neville uśmiechnął się szeroko. - Czyżby
lubiła pojawiać się na wszystkich pogrzebach, zawsze
malowniczo
pogrążona w żałobie?
- Panna Rushton miała wszelkie prawo sprawiać wrażenie
osoby pogrążonej w żałobie. Znała Jeremy'ego od dzieciństwa.
- Drake zamilkł na chwilę, popadając w zamyślenie.
Otrząsnąwszy
się z niego, zaczął mówić pośpiesznie, z ożywieniem: -
Poza tym wiadomo przecież, jakie są dziewczęta w tym wieku.
Mają przesadny pociąg do wszystkiego, co tragiczne...
szczególnie,
jeśli dotyczy to młodych mężczyzn, oddających bez wahania
życie za ojczyznę. Wielu ludzi ma w dzisiejszych czasach
zbyt romantyczne wyobrażenie o wojnie.
- Ty natomiast nie uważasz, że śmierć Jeremy'ego była
tragiczna?
- prowokował kuzyna Neville.
- Uważam, że była daremna. - Głuchy odgłos gromu podkreślił
wymowę słów Drake'a. - Jeremy znalazł się w Hiszpanii
na własne życzenie. Zupełnie jakby zaciągnięcie się do armii
było dla niego czymś w rodzaju przyjemnej odmiany.
Tymczasem
miał tu obowiązki. Wobec mnie. Wobec naszych ludzi.
- Waszych ludzi? - powtórzył Neville rozbawiony. - Mój
drogi, mówisz tak, jakbyś uważał dzierżawców za swoich
poddanych.
Jej lordowska mość śledziła konwersację między wnukami,
odwracając za każdym razem głowę w stronę tego, który akurat
był przy głosie, zupełnie jakby obserwowała grę w wolanta.
Teraz
wpatrywała się wyczekująco w Drake'a, spodziewając się
miażdżącej riposty. Poczuła głębokie rozczarowanie, kiedy ten,
wziąwszy głęboki oddech, odpowiedział cierpliwie:
- Chodzi tylko o poczucie obowiązku, Neville. Jeśli oczywiście
to słowo w ogóle coś dla ciebie znaczy. Moi pracownicy
i dzierżawcy polegają na mnie. Jeśli kopalnie, młyny i garbarnie
przynoszą dochód, rodziny mają środki na utrzymanie dzieci
i posyłanie ich do szkół. Rozwija się lokalny handel, pieniądze
zostają tutaj, a nie wyciekają do Liverpoolu czy Manchesteru.
- Bach...! Kuzynie! Mówisz raczej jak kupiec niż wicehrabia.
Dżentelmeni nie powinni pozyskiwać pieniędzy z czegoś
tak ponurego i pospolitego jak fabryki czy biura
rozrachunkowe.
Od tego mamy kupców.
- Twoim zdaniem posiadanie godziwej fortuny jest w gorszym
guście niż poleganie na hazardzie lub łasce krewnych? -
Drake mówił cichym, opanowanym głosem, ale dla margrabiny
było oczywiste, że z każdą chwilą ogarnia go coraz większe
zniecierpliwienie. Neville był dubeltowym głupcem, skoro brał
chłód i powściągliwość kuzyna za słabość.
Neville w istocie zignorował sygnały ostrzegawcze.
- Mój drogi, jesteś stanowczo zbyt skromny. Godziwa fortuna?
- Zamaszystym gestem wskazał na jadalnię, której całkiem
niedawno przywrócono dawną świetność. - Cóż, jesteś
jednym z najbogatszych ludzi w Anglii. Rozsądnie zatem
robisz,
trzymając się z dala od Londynu. Książęta krwi mogliby
naciągać cię na pożyczkę.
Margrabina posłała mu piorunujące spojrzenie, ale Neville
brnął dalej.
- Oczywiste, że to nie posiadanie fortuny jest w złym guście,
tylko jej gromadzenie. - Roześmiał się gromko z własnego
dowcipu. Nikt się do niego nie przyłączył. - Zupełnie nie
rozumiem,
po co ci te wszystkie kłopoty, przecież mogłeś poślubić
jakąś dziedziczkę dużego majątku, córkę jednego z tych
prostackich
kupców.
- Absolutnie nic nie stoi na przeszkodzie, abyś sam spróbował
tej drogi, Neville. - Głos Drake'a brzmiał coraz ostrzej. -
Co do mnie, wolę sam zbudować coś trwałego i pożytecznego.
- Obawiam się, że nie zostałem stworzony do tak
wyczerpujących
zajęć. Jestem jak to niebieskie ptaszę. Nie sieję ani nie
orzę. A jednak sam król Salomon w dniach swej największej
chwały nie miał bardziej bogato ode mnie haftowanej
kamizelki.
- Neville odchylił się na oparcie krzesła, demonstrując rzeczoną
część garderoby.
Niezbyt gustowny strój, zważywszy okoliczności, pomyślała
margrabina. Niemniej musiała przyznać, że Neville stał się
nieświadomie
jej sprzymierzeńcem. Postanowiła kuć żelazo póki
gorące.
- Oto masz przed sobą przyszłego dziedzica twojego ciężko
zdobytego majątku, Drake. - Machnęła pogardliwie ręką w
kierunku
Neville'a. - Ciekawe, ile mu zajmie roztrwonienie twojej
fortuny? Sześć miesięcy? Rok?
- Mam zamiar jeszcze długo pozostawać w dobrym zdrowiu,
babciu - powiedział Drake, wyraźnie wymawiając każde
słowo głosem złowieszczo przytłumionym, niczym pomruk
dalekiego
gromu zwiastujący burzę.
- Mój kuzyn chce przez to dać do zrozumienia, że ma nadzieję
cieszyć się pełnią sił witalnych nawet w podeszłym wieku,
podczas gdy mnie już dawno będą toczyły robaki. On zaś
będzie przemierzał, może z lekka chwiejnym krokiem, swoje
włości. Doglądał młynów i kopalń. Pochłaniał kopiaste miski
gotowanej kapusty i podobnych przysmaków. 1 żył w
celibacie...
bo czyż nic jest to, kuzynie, zgodne z wyznawanymi przez
ciebie zasadami?
- Na litość boską, Neville, przestań nękać kuzyna! - odezwała
się Phyllipa.
Margrabina spojrzała na wdowę po Clarensie z przelotnym
zainteresowaniem. Nigdy by nie pomyślała, że tę bezbarwną
istotę stać na tak kąśliwy ton.
- Nie zapominaj, że Drake udzielił nam gościny - ciągnęła
już spokojnie Phyllipa. - Dopiero co stracił brata. Poza tym te
docinki denerwują naszą drogą babcię.
- Bzdura! - stwierdziła margrabina krótko, ponieważ żadne
bardziej wyraziste określenie nie przyszło jej do głowy. - Nic
mnie bardziej nie cieszy niż porządna rodzinna kłótnia. Jest
bardzo
potrzebna po pogrzebie. Odwraca myśli od smętnych rozważań
o marności życia.
Ncville wzniósł kielich do toastu.
- Cóż za filozoficzne podejście, babciu.
- Oszczędź sobie hipokryzji, fanfaronie. Próbowali mnie
zwieść pochlebstwem znacznie od ciebie bieglejsi w tej sztuce.
- Margrabina dostrzegła na twarzy Drake'a cień uśmiechu. A
zatem pora zaatakować. - Twój kuzyn ma słuszność, Drake. Nie
ma takiego, który by umknął śmierci. Cóż się stanie z dziełem
twojego życia, kiedy ciebie zabraknie? Musisz mieć syna,
zdolnego
podjąć twój trud, dziedzica tytułu. Jedź ze mną do Londynu,
dokonaj wyboru spośród tegorocznej oferty na
matrymonialnym
rynku.
- Dziękuję, babciu, to zupełnie tak, jakbym próbował pływać
w dole kloacznym. - Drake wymownie zmarszczył nos.
- Cóż z ciebie za irytujący młokos! - Margrabina nie przywykła,
by się jej przeciwstawiono. - Liczyłeś na to, że Jeremy
zapewni ci dziedzica? Niestety, musisz sam zabrać się do
roboty,
chłopcze.
Drake zerwał się z krzesła. „Chłopiec" sprawiał imponujące
wrażenie, musiała niechętnie przyznać w duchu margrabina.
Miał długą twarz, której niezbyt regularne rysy przydawały mu
ponurego wyglądu; po zmarłym dziadku odziedziczył
szczupłą,
muskularną postać. W niczym nie przypominał chorowitego
dziecka, którego życie długo było zagrożone.
- Uważam tę rozmowę za zakończoną, babciu. Nie jestem
malcem, którego mogłabyś chłostą zmusić do posłuszeństwa.
A teraz proszę o wybaczenie, ale chciałbym zażyć konnej
przejażdżki,
zanim udam się na spoczynek.
- Och, Drake, nie mówisz chyba serio! - Phyllipa wskazała
na wielkie okna. - Posłuchaj wiatru. Leje tak, że mogłoby
zatopić
arkę Noego.
Drake był już jednak w połowie drogi do drzwi. Wzruszył
ramionami.
- Nie obawiaj się, Phyllipo. Nie rozpuszczę się w wodzie.
Poza tym zdecydowanie przedkładam bezosobową wrogość
natury
nad podnoszące na duchu, jak to określiła babcia, rodzinne
kłótnie. Dobranoc wszystkim. Ufam, że brak towarzystwa nie
przeszkodzi ci rozkoszować się moim porto, Neville.
Zamknął za sobą drzwi z rozmachem, ale cicho.
Neville odchylił się na krześle, uniósł nogi i oparł je na
krawędzi
starannie wypolerowanego mahoniowego stołu.
- Ani troszeczkę, mój drogi - roześmiał się, odpowiadając
nieobecnemu kuzynowi. - W najmniejszym stopniu.
Margrabina wdowa Cranbrook miała wielką ochotę udusić
wnuka sznureczkiem od jego własnego monokla.
Drake przemókł kompletnie, zanim dotarł do stajni. Zimny
deszcz bynajmniej nie ostudził jego wzburzenia.
- Dobry wieczór, wasza lordowska mość. - Stajenny,
przyglądając
się swojemu panu z wyraźnym zdumieniem, dotknął
w powitalnym geście czapki. - Czym mogę panu służyć,
milordzie?
W porównaniu z jadalnią w Silverthorne stajnie tchnęły
atmosferą
kojącego spokoju. Drake wciągnął przyjemny zapach
skóry, koni i siana.
- Zachciało mi się zażyć przejażdżki przed snem. Osiodłaj
Spaniarda.
Wielki czarny ogier nic wzbraniał się przed wystawieniem
na nawałnicę. Drake skierował go na otwartą przestrzeń i
pogalopował
prosto w ciemność. Podmuchy wiatru ciskały mu
deszcz prosto w twarz, niemal pozbawiając tchu. Natychmiast
zapomniał o świecie, w którym królowały nienaganne, chłodne
maniery, i pozwolił, by zawładnęła nim burza. Miotały
nim ból i wściekłość; po raz pierwszy od chwili, gdy dosięgła
go wiadomość o śmierci młodszego brata przyrodniego,
pozwolił
sobie na luksus doświadczania niczym nieskrępowanych
emocji.
Przez piętnaście lat walczył ze wszystkich sił, aby odbudować
fortunę Silverthorne'ów, poważnie nadwerężoną przez
zmarłego ojca. I właściwie po co? Dla Neville'a, by ten mógł
ją zastawiać po kawałku i przetracić, zgrywając się do
ostatniego
funta? Dla tego potwora Reginalda, małego syna Phyllipy,
żeby z nią zrobił Bóg jeden raczy wiedzieć co? Cokolwiek by
mówić o babci, Drake musiał przyznać, że starsza pani była
bardzo
bystra i spostrzegawcza. Rzeczywiście liczył na to, że Jeremy
da mu dziedzica. Teraz okazało się, że jeśli nie chce, aby
ktoś roztrwonił dorobek całego jego życia, musi sam wypełnić
ten uciążliwy obowiązek.
Jakiś czas temu w porywie młodzieńczej naiwności pojechał
do Londynu, gdzie manipulowano nim i wykorzystywano go
w tak ohydny sposób, że raz na zawsze odstręczyło go to od
instytucji małżeństwa. Jak Jereray mógł mu zrobić podobną
rzecz? Dlaczego nie wziął sobie żony, zanim popędził gromić
napoleońską armię? Cóż go, u diabła, opętało, żeby za wszelką
cenę zrobić użytek z oficerskiego stopnia? Karygodna
bezmyślność.
Nierozwaga. Zupełny brak odpowiedzialności.
Drake gwałtownie ściągnął cugle wierzchowca i zawrócił
w stronę domu. Jak na jeden wieczór, wystarczy tych nie
przemyślanych
działań. Nie zamierzał ułatwiać życia Neville'owi,
umierając na zapalenie płuc. Zdecydował jednak, że zanim
zleg-
nie w ciepłym łóżku z kubkiem wrzącej bawarki przygotowanej
przez panią Maberley, zajedzie w jeszcze jedno miejsce.
Kiedy zbliżył się do kamiennych murów starego kościoła
Saint Mawe, dostrzegł słaby pobłysk światła. Przywiązał konia
przy wschodniej ścianie, dającej ochronę od wiatru. Doszedł do
wniosku, że lekkomyślnością było przyjeżdżać tutaj. Skoro
jednak
już pozwolił, aby całkowicie zawładnęła nim głupota, czego
dowodem choćby konna przejażdżka mimo szalejącej
nawałnicy,
dlaczego miałby się teraz wycofywać? Czuł jakiś przedziwny
wewnętrzny przymus, aby uklęknąć przy grobie Jeremy'ego
i zapytać: Bracie, dlaczego mnie opuściłeś?
Drake kluczył między porozrzucanymi chaotycznie starymi
grobami, ostrożnie wybierając drogę. Wiatr zawodził tak
głośno,
że czyjeś łkanie usłyszał dopiero wtedy, gdy omal nie nastąpił
na szlochającą przy grobie Jeremy'ego drobną postać.
Co też samotne dziecko mogło robić w taką noc na cmentarzu?
Jeżeli Drake był zdolny do okazywania słabości, to z pewnością
wobec samotnych i bezradnych, którzy naprawdę potrzebowali
jego pomocy. Porzucił zatem zamiar obcowania z duchem
zmarłego brata, chwycił w ramiona łkające biedactwo
i ostrożnie skierował się z powrotem w stronę kościoła.
Stwierdziwszy,
że drzwi zakrystii nie są zamknięte na klucz, otworzył
je, popychając ramieniem. Dopiero kiedy usiadł w kościelnej
ławce i złożył na niej swoje brzemię, rozpoznał Lucy Rushton.
- Co do...? Co pani tutaj robi, panno Rushton?
Drake z całą pewnością nie zaliczał się do mężczyzn
szczególnie
spostrzegawczych w kwestii kobiecych humorów, niemniej
nawet on dostrzegł, że dziewczyna z całych sił stara się
powściągnąć miotające nią emocje. Gwałtownym ruchem
odgarnęła
z oczu przemoknięte włosy. Nasiąknięte wodą, przybrały
niemal brązowy kolor, choć w rzeczywistości okalające jej
twarz pukle miały odcień ciemnego miodu.
- Proszę o wybaczenie, wasza lordowska mość - powiedziała
głosem stłumionym i zimnym jak lód. - Wiem, że zapewnia
pan mojemu ojcu środki do życia, nie miałam jednak pojęcia,
iż tym samym uważa pan cmentarz za swoją prywatną
własność.
Zechce mi pan wybaczyć, że naruszyłam jej granice.
Nie wiedzieć czemu, słysząc te harde słowa, Drake miał
ochotę roześmiać się głośno. Wyglądała tak żałośnie -
przemoczona,
ociekająca wodą, z oczyma i nosem czerwonymi od płaczu,
ze ściągniętą drobną bladą twarzą - a jednak w Lucy Rushton
było coś takiego, czego żadne nieszczęścia nie były w stanie
przytłumić.
- Doskonale pani wie, że cmentarz nie jest moją własnością.
- Poszperał w kieszeni, znalazł chusteczkę i wręczył ją Lucy
pojednawczym gestem. W końcu nie było żadnego powodu,
dla
którego mieliby się kłócić. - A nawet gdyby tak było, z
pewnością
nie przeszkadzałyby mi pani wizyty.
Wiele razy, objeżdżając swoje posiadłości, natykał się na
Lucy Rushton, siedzącą pod drzewem z otwartą książką w ręce.
Pogrążona w lekturze, a może w snach na jawie, dziewczyna
rzadko zauważała jego obecność. Drake natomiast w czasie
tych przelotnych spotkań doznawał wrażenia, że promieniuje
od niej wielki spokój i szczęście, co zawsze poprawiało mu
nastrój.
Lucy potarła dłońmi oczy, co miało tylko taki skutek, że skóra
wokół nich zaczerwieniła się jeszcze mocniej.
- Czyżby? Ale nie byłam mile widziana dzisiejszego
popołudnia,
kiedy chowano kapitana Stricklanda.
- Niemile widziana? - Drake spoglądał na nią szczerze
zdumiony.
- Cóż to za nonsens, ja...
- Bardzo to było niewłaściwe nic dopuścić nikogo spoza
rodziny.
Kim właściwie byli ci ludzie? Na przykład ten śmieszny
osobnik z monoklem, ubrany w krzykliwą kamizelkę? Ani
przez moment nie wyglądał na zasmuconego. Mogłabym raczej
przysiąc, że promieniał zadowoleniem.
- To kuzyn Neville, syn mojego stryja. - Drake nie zamierzał
wpływać na zmianę opinii Lucy o swoim krewniaku.
- Rozpoznałam pańską babkę, ale kim była ta młodsza dama?
Nigdy przedtem nie widziałam jej w Silverthorne.
- To lady Phyllipa Strickland, wdowa po kuzynie Clarensie.
- Gdyby zapytano Drake'a, dlaczego tak skwapliwie poddał się
temu niewybaczalnemu przesłuchaniu, zupełnie nie
wiedziałby,
co odpowiedzieć.
- Och... - Informacja na temat tożsamości Phyllipy
wyraźnie wprawiła Lucy w zakłopotanie. Trwało to jednak
tylko
moment, po czym znowu zaczęła ze zdwojoną siłą nękać
Drake'a wymówkami: - Ci ludzie mogą sobie być krewnymi
kapitana Stricklanda, a ja i tak nie mam wątpliwości, że ani nie
znali go tak dobrze, ani nie kochali tak mocno jak wielu jego
starych przyjaciół... - Słowa brzmiały coraz ciszej, w miarę jak
do brązowych oczu dziewczyny znowu zaczęły napływać łzy.
Drake chciał ją wziąć za rękę, ale go odepchnęła. Przez ten
ułamek sekundy, gdy jej dotykał, poczuł, że Lucy Rushton drży
mocno.
- Musiała pani przemarznąć. Chętnie bym pani zaoferował
swój płaszcz, ale obawiam się, że nie na wiele się przyda,
ponieważ
jest zupełnie przemoczony.
- Oj... ojciec... - Drżała teraz tak bardzo, że aż jej zęby
szczękały. - Oj... ojciec trzyma za... zapasową komżę w za...
zakrystii.
Drake wstał z ławki i ruszył nawą, by odszukać zapasową
komżę pastora. Potem owinął nią dziewczynę najtroskliwiej, jak
potrafił.
- Proszę mi wierzyć, panno Lucy, że nie miałem najmniejszego
zamiaru potraktować pani lekceważąco. Chciałem po pro-
stu oszczędzić moim dzierżawcom przymusu uczestniczenia
w pogrzebie. Gdyby porozmawiała pani ze mną wcześniej, na
pewno poprosiłbym, aby przyłączyła się pani do nas. Jeremy
bardzo panią lubił.
Lucy zareagowała typowo po kobiecemu, czyli w sposób
całkowicie dla Drake'a niezrozumiały i dziwaczny: nagrodziła
jego wysiłki, wybuchając rozpaczliwym płaczem.
- Masz ci los, a teraz o co znowu chodzi? Zawsze sprawiała
pani na mnie wrażenie rozsądnej osoby, panno Rushton. Muszę
jednak powiedzieć, że pani reakcja na śmierć Jeremy'ego
wydaje
mi się nieco przesadna. Narażać się na galopujące suchoty
tylko z tego powodu, że nie zaszczycono pani miejscem w
pierwszym
rzędzie żałobników, to doprawdy nieroztropne.
Sarkastyczne karcenie nie odniosło lepszego skutku niż
okazana
poprzednio troskliwość. Lucy Rushton skuliła się, niemal
dotykając głową kolan, wstrząsana głośnymi szlochami.
- No już dobrze, dobrze. - Drake poklepał ją niezręcznie po
szczupłym ramieniu, usiłując wyrazić współczucie. Zaczynał
żałować, że nie został w Silverthorne. - Proszę się tak nie
przejmować.
Przykro mi, jeśli powiedziałem coś, co panią uraziło.
- Usiłował zrozumieć, czym sprowokował taki wybuch żalu.
- Proszę przestać. Zaszkodzi pani sobie.
Lucy Rushton, zupełnie jakby przyjęła to ostrzeżenie za
zachętę,
zwymiotowała, brudząc kamienną podłogę, klęcznik przy
ławce i buty Drake'a. Nie jadła na szczęście wiele; nic prócz
bulionu.
Drake często się później zastanawiał, co wyzwoliło w nim
nagły przebłysk intuicji, w posiadanie której nigdy przecież nie
wierzył. Schwycił Lucy Rushton za ramiona i patrząc jej prosto
w oczy, powiedział z głębokim przekonaniem:
- Nosi pani dziecko mojego brata.
Podbródek zaczął jej drżeć, ale nie odwróciła wzroku. Po-
twierdziła niewiarygodne oskarżenie nieznacznym skinieniem
głowy. Ręce Drake'a ześlizgnęły się bezwładnie wzdłuż ramion
Lucy, jakby zdumienie pozbawiło go w nich władzy.
Dziewczyna rozwinęła chusteczkę, którą jej wręczył, i zaczęła
ścierać podłogę.
- Proszę się nie krępować. Niech pan powie, co pan myśli.
Jestem ladacznicą, jestem... nierządnicą. Zasługuję na los, który
stanie się moim udziałem.
Nagle Drake poczuł, że brakuje mu powietrza. Ogarnęło go
niedorzeczne pragnienie, aby pobić zmarłego brata. Do diabła
z nim! Przy swoim urzekającym wyglądzie i ujmującym
sposobie
bycia nie mógł się dosłownie opędzić od kobiet. Drake'a
nigdy nie obchodziło, ile ten młody głupiec wydawał z
przeznaczonej
sobie pensji na świecidełka dla aktorek i szynkarek. Ale
wykorzystać istotę tak niewinną jak Lucy Rushton! Doprawdy
nie do wyobrażenia!
- Nierządnica? - Wargi zadrżały mu mimowolnie, kiedy
wypowiedział to słowo. - Nonsens. Moje drogie dziecko, nie
potrafiłabyś się zachowywać jak nierządnica, nawet gdybyś
chciała.
Zupełnie nie wiedział, jak ma zareagować na wybuch
oburzenia,
który nastąpił po jego słowach:
- Nie jestem dzieckiem! Mam już dwadzieścia lat. Byłam
nawet w Bath.
I o czym to niby świadczy, zastanawiał się Drake. Już otwierał
usta, by ją zapewnić, że nie zamierzał jej obrazić, ale Lucy
nie dopuściła go do głosu:
- Skąd pan wie, do czego jestem zdolna? Co pan o mnie
wie? Proszę zostawić mnie w spokoju i odejść.
- Może jednak zostanę, aby panią pocieszyć. Zdaje się, że
śmierć Jeremy'ego postawiła nas oboje w kłopotliwej sytuacji.
- W kłopotliwej sytuacji?! - Wysoki, ostry krzyk odbił się
echem wśród kamiennych ścian kaplicy. - Tak pan to określa?
Kiedy mój stan wyjdzie na jaw, stanę się wyrzutkiem
społecznym.
Moje dziecko zostanie oddane obcym ludziom albo skazane
na surowe miłosierdzie publicznych ochronek. W jakicjż
to kłopotliwej sytuacji pan się znalazł, że śmie ją pan
porównywać
z moją?
- Muszę ożenić się wbrew własnej woli, by zapewnić sobie
dziedzica. Inaczej Silverthorne odziedziczy nie kto inny, tylko
ów gogusiowaty kuzyn.
- Musi się pan ożenić? Biedny człowiek. Brzmi to tak, jakby
wolał się pan powiesić. Jeremy nie był tak nieczułego serca
jak pan. Zamierzał się ze mną ożenić w czasie najbliższego
urlopu.
Drake żałował, że nie potrafi w to uwierzyć równie głęboko
jak ona.
- Wielka szkoda, że nie uczynił tego, zanim wyjechał.
Oszczędziłoby
to nam obojgu niepotrzebnych kłopotów.
Złość jej nagle przeszła, zupełnie jakby uszło powietrze
z przekłutego balonika.
- Wasza lordowska mość, proszę mi wybaczyć. Niewybaczalnie
nadużyłam pańskiej cierpliwości dzisiejszego wieczoru.
Powinnam wrócić na plebanię, zanim ojciec spostrzeże moją
nieobecność. Ufam, że dochowa pan sekretu, dopóki to będzie
konieczne. - Wstała, aby odejść.
- Jak długo już...? - zawołał za nią Drake.
Nieoczekiwane pytanie zatrzymało Lucy.
- Przepraszam bardzo?
- Jak długo... Od jak dawna nosi pani jego dziecko?
- Cztery tygodnie - odpowiedziała bez wahania i dodała
marzycielsko: - Kochaliśmy się tylko raz. W przeddzień jego
wyjazdu.
Drake odetchnął głęboko, jakby zamierzał rzucić się w mro-
czne, niezbadane wody. Kłopot z jego sumieniem polegał na
tym, że nie dopuszczało innego rozwiązania. Musi jej to
powiedzieć
natychmiast, zanim opuści go odwaga.
- W takim razie... zaproponowałbym... korzystne dla nas
obojga rozwiązanie tego problemu.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Poślubić? Ależ, Drake, niemożliwe, abyś mówił serio.
- Kawałek gotowanego jajka ześliznął się z łyżeczki, którą
margrabina
podnosiła do ust, i spadł na spodek.
Neville i Phyllipa wymienili spojrzenia; dwie pary brwi
uniosły się w wyrazie zdumienia i konsternacji. Drake poczuł
przypływ satysfakcji, że tak łatwo udało mu się wyprowadzić
rodzinę z równowagi. Odpłacił im z nawiązką za wczorajszą
kolację.
- Zapewniam cię, babciu, że mówię całkiem poważnie -
powiedział,
ochoczo zajadając śniadanie.
- Córkę pastora? - Phyllipa zamrugała gwałtownie oczami.
- Drake, przecież jesteś zamożnym dżentelmenem.
- Zatem jest to jeszcze jeden powód, dla którego nie
powinienem
się uchylać od przykrego obowiązku spłodzenia dziedzica
fortuny - wyjaśnił z przesadnym ożywieniem.
- A więc jednak zdecydowałeś się, kuzynie, popływać w dole
kłoacznym? - Neville wytoczył ciężkie działa. - Zdumiewa
mnie tylko, że szybko odrzuciłeś skrupuły, o których jeszcze
wczoraj tak gorąco rozprawiałeś.
- Gdybyś był łaskaw sobie przypomnieć... - Głos Drake'a
wibrował niechęcią. - Mówiłem o matrymonialnym targowisku
próżności, jakie odbywa się co roku w Londynie, a nie o
małżeństwie
w ogóle. Czyżbyś był wtedy zbyt pijany, aby uchwycić
różnicę?
Neville chuchnął na szkiełko monokla i z przesadną
starannością
wytarł je serwetką.
- Mój drogi, najwyraźniej nie doceniłeś moich możliwości
w kwestii spożycia dobrego porto.
- Ty zaś najwyraźniej nie doceniasz mojej niechęci uczynienia
cię dziedzicem Silverthorne. Wziąłem sobie ostrzeżenia babci
do serca tak bardzo, że postanowiłem pójść za jej radą i jak
najszybciej znaleźć sobie żonę.
- Ależ w tym nie ma cienia romantyzmu! - wykrzyknęła
piskliwie
Phyllipa.
- Co też mi nadzwyczaj odpowiada, ponieważ żaden ze mnie
romantyk. Wszystko załatwione uczciwie, praktycznie i szybko.
Obecni przy stole mieli tak osłupiałe miny, że Drake postanowił
nieco złagodzić ton swej wypowiedzi.
- Wyobraźcie sobie, co by było, gdybym obrał zwykłą w takich
przypadkach drogę. Musiałbym zaniedbać interesy na całe
tygodnie tylko po to, by w Londynie chodzić na nudne bale i
składać
nużące wizyty. Byłbym zmuszony kłaść się późno, co mi nie
służy, jadać potrawy, za którymi nie przepadam, i wypijać
niewiarygodne
ilości alkoholu. - Spojrzał wymownie na Neville'a. - Musiałbym
się starać, aby nie dać po sobie poznać, jak bardzo zbiera
mi się na mdłości na widok tych wszystkich defilujących
przede
mną wystrojonych, głupiutkich dziewczątek. Nie pozostałoby
mi
nic innego, jak przymuszać się do spłacania daniny
Terpsychorze,
co służy jedynie temu, by zarabiających drobieniem nogami
nauczycieli
tańca stać było na hulaszczy tryb życia. - Na chwilę przerwał
swój wywód, żeby wypić łyk herbaty, po czym mówił dalej:
- Kiedy wreszcie dokonałbym wyboru, czyli zdecydował się na
pannę wzbudzającą najmniej moich zastrzeżeń, a jednocześnie
zdesperowaną na tyle, by w ogóle wzięła mnie pod uwagę jako
kandydata na męża, musiałbym zacząć się do niej zalecać. Co
się
sprowadza do prawienia nieszczerych pochlebstw i
wymyślania
błahych żartów. Przyjęcie oświadczyn oznacza z kolei
rozpoczęcie
układów z ojcem wybranki, mających doprowadzić do
zawarcia
ślubnego kontraktu. Prawniczego gniotu ulepionego z
wieloznacznych
sformułowań, hołdu złożonego nie mającej nic wspólnego
z uczuciami interesowności. Cała ta procedura jest tak głęboko
przeniknięta romantyzmem, że dech w piersiach zapiera!
Wyczerpała go nieco ta, jak na niego nadzwyczaj długa i
wygłoszona
bez przestanku, mowa. Mimo to poczuł ogromną ulgę,
że zdobył się wreszcie na szczere wypowiedzenie swego zdania
w tej materii.
- Kiedy ślub? - odważyła się zapytać piskliwym głosem
Phyllipa.
Drake rozpromienił się, jakby właśnie złożono mu najgorętsze
gratulacje.
- Pojutrze. Muszę jeszcze porozmawiać z pastorem, aby
uzyskać stosowne zezwolenie. Mam nadzieję, że zostaniecie na
weselnych uroczystościach. Będziemy potrzebować świadków.
Margrabina wstała z krzesła. Sprawiała niezwykle
majestatyczne
wrażenie jak na tak drobną staruszkę. Wspierając się na
lasce, ruszyła dostojnie w kierunku drzwi.
- "Przygrzane resztki przysmaków z pogrzebowej stypy dały
traktament na ucztę weselną"* - zacytowała „Hamleta".
Mało brakowało, a Drake by się roześmiał.
- Touche, babciu.
- Ja na pewno nie usankcjonuję tej farsy swoją obecnością
- oświadczyła, wychodząc z jadalni. W ciągu godziny opuściła
Silverthorne.
Lucy Rushton, siedząc w bladych promieniach jesiennego
słońca na ganku ubogiego domku krytego słomianą strzechą,
* Akt 1, setna 2, Dzieła zebrane, W. Szekspir, tłum. J.
Paszkowski. PIW, 1974r.
czytała na głos „Comusa" Miltona. Naprzeciwko niej siedziała
na ławeczce wdowa Sowerby, która dzierżawiła tę skromną
chatynkę.
W drobnych i zwinnych dłoniach staruszki pracowicie
śmigały druty. W ogóle nie spoglądała na robótkę, zaćmione
wiekiem oczy utkwiła w sielankowo pięknej Mayeswater.
Przez lata całe Lucy miała w zwyczaju odwiedzać panią
Sowerby,
aby czytać jej na głos lub gawędzić z gospodynią, podczas
gdy ta niezmiennie dziergała. Zaprzątnięta niewesołymi
myślami o przyszłości i pogrążona w żalu po śmierci
Jeremy'ego,
Lucy zaniedbała wczoraj ten narzucony sobie dobrowolnie
obowiązek. Dzisiaj, mimo że nękana zupełnie innego rodzaju
obawami, a może właśnie dlatego, poszukała ulgi w niesieniu
pomocy innym.
- No dobrze, dziewczyno, wyrzuć to wreszcie z siebie. Co
cię dręczy? - Druty pani Sowerby w wyraźny sposób zwolniły
tempo.
Lucy oderwała wzrok od książki.
- Dręczy mnie...? Nie... to znaczy nic. Wszystko u mnie
w porządku. Ale dlaczego pani tak pomyślała? - Z powodu
katarakty
pani Sowerby nie mogła dostrzec rumieńca, który oblał
policzki Lucy.
Stara kobieta uśmiechnęła się.
- Oczy przestały mi wprawdzie służyć, ale nie oznacza to,
że nie dostrzegam tego, co oczywiste. Westchnęłaś siedem razy
od czasu, gdy po raz ostatni przewróciłaś stronę, a cztery razy
się pogubiłaś. Lepiej nie próbuj wmawiać starej Fanny, że nic
ci nie leży na sercu.
Lucy westchnęła po raz ósmy.
- Właściwie mogę to pani powiedzieć, pani Sowerby. I tak
do jutra wieczorem wszyscy w Nicholthwait się dowiedzą.
Wychodzę
za mąż.
- Doprawdy? - Pani Sowerby pokiwała głową, jakby zasta-
nawiała się nad tą informacją, a może raczej nad tym, że w
głosie
Lucy nie było ani cienia entuzjazmu. - Czy go znam?
Lucy skinęła głową, ale zaraz uprzytomniła sobie, że jej
towarzyszka
nie jest w stanie dostrzec tego gestu.
- Wszyscy go znają. To wicehrabia Silverthorne.
Druty znieruchomiały przy nienabranym oczku.
- Jego lordowska mość? Co za niespodziewana nowina.
Większość panien skakałaby z radości pod niebiosa... takie
małżeństwo...
- Tak, to wielki honor. - I jeszcze większy ciężar dzielenia
życia z człowiekiem, którego obwiniała o śmierć Jeremy'ego.
Gdyby tylko istniała możliwość zapewnienia dziecku godnego
losu w inny sposób, Lucy nie odmówiłaby sobie satysfakcji
odrzucenia
oświadczyn wielkiego lorda Silverthorne.
- O tak... Rozległe posiadłości. Tytuł. Pokaźny majątek.
Większość dziewcząt uznałaby, że trudno więcej spodziewać
się
po małżeństwie. - Przez dłuższą chwilę obie siedziały w
milczeniu.
- No cóż, przyznaję, że nie jesteś jak większość dziewcząt,
panno Lucy. Sądzę, że chcesz od męża czegoś jeszcze poza
złotem i tytułem. Spodobałby ci się mężczyzna, który lubi się
śmiać i pobudza twoje serce do żywszego bicia.
Lucy pomyślała o Jeremym StrickJandzie: jego oczach -
niebieskich jak letnie niebo odbijające się w roziskrzonej
Mayeswater, złocistych włosach - rozwichrzonych wiejącym
od gór wiatrem. Poczuła, że łzy napływają jej do oczu, i
rozdrażniło
ją to z lekka. Zawsze miała radosną, optymistyczną
naturę. Była rozsądną osobą, jak zauważył łaskawie wicehrabia.
Nic podobało się jej, że tak łatwo dała się ponieść emocjom.
- Ten opis nie bardzo pasuje do wicehrabiego SiIverthorne,
prawda? - Lucy miała nadzieję, że drżenie jej głosu zostanie
wzięte za radosne wzruszenie.
- Ano nie. Trudno powiedzieć, że jego lordowska mość jest
gładki w obejściu... biedny człowiek.
- Trudno powiedzieć o nim „biedny człowiek" - zauważyła
sarkastycznie Lucy. - Porównują go do Midasa.
Pani Sowerby pomacała robótkę, chcąc się zorientować, na
czym przerwała wyrabianie ściegu.
- Jeśli dobrze pamiętam, to Midas zamieniał wszystko, czego
się dotknął, w złoto. To jednak nie uczyniło go szczęśliwym.
- Wyraźnie chce mi pani dać coś do zrozumienia, ale chyba
lepiej będzie, jeśli powie to pani wprost. Dlaczego nazwała pani
lorda Silverthorne „biednym człowiekiem"?
Teraz przyszła kolej na Fanny Sowerby, żeby westchnąć.
- Lepiej, żeby sam ci o tym opowiedział. Ja mogę tylko
stwierdzić, że nie życzyłabym dzieciństwa, jakie było jego
udziałem, żadnemu młodzieńcowi.
Było coś takiego w tonie jej głosu, co kazało Lucy powrócić
myślami do własnego, idyllicznego dzieciństwa, wypełnionego
książkami i marzeniami, a także radością, płynącą z obcowania
z pięknem natury. Na tym beztroskim okresie położyła się
cieniem
śmierć malutkiej siostrzyczki, potem braciszka. Rodzice,
straciwszy dwoje dzieci, tym szczodrzej obdarzyli Lucy
miłością.
Nagle dziewczyna spostrzegła, że dzika jabłoń pani Sowerby
rzuca długi cień i chociaż chętnie posłuchałaby opowieści o
ponurym
dzieciństwie lorda Silverthorne, przypomniała sobie, że
za godzinę ma się z nim spotkać na plebanii.
- Przykro mi, ale powinnam już wracać do domu, pani
Sowerby.
Przepraszam, że przez swoje roztargnienie zepsułam pani
przyjemność z lektury.
- Ależ nie rób sobie wyrzutów! Jestem ci bardzo wdzięczna,
że mi dotrzymałaś towarzystwa. Niewiele dziewcząt chciałoby
sobie zawracać głowę starą i ślepą kobietą.
- Same nie wiedzą, ile tracą. - Lucy pochyliła się i delikatnie
ucałowała pomarszczony policzek starszej pani.
Pani Sowerby upuściła robótkę i schwyciła Lucy za rękę.
- Życzę tobie i jego lordowskiej mości wiele szczęścia. To
wspaniały człowiek, chociaż tak małomówny. Raz w miesiącu,
regularnie jak w zegarku, przejeżdża koło mojej chaty. Nigdy
ze mną nie rozmawia, po prostu sprawdza, jak mi się wiedzie.
Pewnego deszczowego dnia zauważył, że mój dach przecieka
jak dziurawe sito. Nazajutrz przysłał z dużego domu ludzi,
którzy
załatali wszystko, co trzeba.
Lucy nie przychodziła na myśl żadna sensowna opowieść,
mogąca udowodnić pani Sowerby, że wicehrabia Silverthorne
jest nikim więcej jak surowym despotą.
- Przydałoby się, żeby wreszcie zaznał odrobiny szczęścia
w życiu - dodała wdowa. - Zasłużył sobie na to chociażby
dlatego,
że tak wiele robi dla tutejszych ludzi. Głęboko wierzę, że
jeśli istnieje jakaś kobieta zdolna go uszczęśliwić, to jesteś nią
ty, moje dziecko.
Lucy wstała, wzdychając po raz dziewiąty tego popołudnia.
Wątpiła, by na całym świecie znalazła się jakakolwiek kobieta
zdolna uszczęśliwić jego lordowską mość. Była natomiast
pewna, że wszelkie nadzieje na to, aby ona zaznała w życiu
szczęścia, zostały pogrzebane wraz z Jeremym Strickłandem.
Drake jechał konno do plebanii i im bardziej się do niej
zbliżał, tym trudniej było mu opanować zdenerwowanie, jakie
ogarniało go na myśl o spotkaniu z pastorem Rushtonem.
Złożył
Lucy Rushton propozycję małżeńską, kierowany nagłym,
silnym przymusem moralnym. Jeremy wykorzystał ją w niecny
sposób i Drake uważał za swój obowiązek naprawienie
krzywdy, jakiej doznała. Z rozkoszą powiadomił o swojej
decyzji rodzinę. Jej opór tylko wzmocnił jego determinację.
Za to teraz, gdy kłusował w stronę plebanii, opadły go
wątpliwości.
Jak zdoła wytrzymać pod jednym dachem z żoną, całkowicie
poddaną jego opiece i woli? Prowadził życie samotnika - jeśli
nie liczyć lat spędzonych w szkole. Szczerze nienawidził
tamtego
okresu. Wyszydzany i terroryzowany przez wysoko
urodzonych
gburów, których jedynym życiowym celem wydawało
się szukanie przyjemności, zajadle walczył o przywilej
samotnego
spędzania czasu. Rezygnacja z wywalczonej z takim trudem
prywatności zdała mu się sprzeczna z jego naturą.
Nie myślał wyłącznie o sobie; to również nie leżało w jego
naturze. Zastanawiał się, jakie życie czeka Lucy, uwięzioną
wraz z dzieckiem w Silverthorne, u boku mężczyzny
niezdolnego
do małżeństwa i ojcostwa? Niezależnie od tego, jak desperacko
pragnął dziedzica, aby wyzuć ze spadku Neville'a, nie
powinien skazywać syna Jeremy'ego na ponure, odarte z
radości
dzieciństwo, jakiego sam zaznał.
- Coś okropnego - stwierdził Drake, wypowiadając to słowo
przez zaciśnięte zęby.
- Czy rzeczywiście? - Lucy pojawiła się przed nim
nieoczekiwanie,
nadchodząc skrytą wśród drzew ścieżką. - Większość
ludzi uznałaby, że to piękny dzień, zwłaszcza po tak strasznej
burzy. A może nie podoba się panu widok?
Drake spojrzał na aleję wiodącą do plebanii, mieszczącej się
w niewielkim, przytulnym domku o kamiennych ścianach,
obrośniętych
zielonym listowiem bluszczu. Widok przywodzący
na myśl ciepło ogniska domowego... Sercem wicehrabiego
targnęła dziwaczna, dawno pogrzebana tęsknota.
- Ależ nie. - Z trudem zdobył się na to, aby jego głos
brzmiał obojętnie. - Widok jest bardzo ładny.
Lucy stanęła niebezpiecznie blisko jego wierzchowca. W jej
szeroko otwartych, zwykle łagodnych oczach, pojawił się
nieoczekiwanie
wyzywający błysk.
- W takim razie przypuszczam, że po głębszym namyśle nie
jest już pan tak przekonany co do celowości poślubienia mnie?
Drake utkwił spojrzenie gdzieś ponad jej kapelusikiem.
- W żadnym wypadku, panno Rushton. - Sam był zdumiony
łatwością, z jaką wypowiedział to wierutne kłamstwo. - Znam
swoje obowiązki. - Przynajmniej w tym względzie nie mijał się
z prawdą.
- Brzmi to dość arogancko. Czy mam rozumieć, że jako
pańska żona będę musiała codziennie przy śniadaniu
wysłuchiwać
stosownego kazania?
Drake'a mocno zabolało to szyderstwo. To już nie była ta
sama Lucy Rushton, która zdobyła sobie jego szacunek i
podziw
- szlachetna, bezpretensjonalna dziewczyna, która przychodziła
czytać wdowie Sowerby i przechadzała się po okolicy
z książką pod pachą. Najwyraźniej pobyt w Bath, którym Lucy
tak się chełpiła, zepsuł ją kompletnie. Stała się jedną z tych
drażliwych
na swoim punkcie istot o uszczypliwym języku, którymi
Drake zawsze pogardzał.
- Zapewniam cię, pani, że nie mam zamiaru naprzykrzać się
zbyteczną rozmową, o ile nie zajdzie konieczność zachowania
pozorów.
- Jeżeli takie są pańskie uczucia, być może lepiej odwołać
całą tę narażającą nas na śmieszność uroczystość. -
Wypowiadając
te zuchwałe słowa, zachwiała się, jakby szarpnięta silnym
podmuchem wiatru, a twarz pobielała jej jak chusta.
Drake zeskoczył na ziemię, kierując w bok przestraszonego
konia. Zdążył schwycić Lucy, zanim upadła.
Przez dobrą chwilę nie odzyskiwała przytomności, a Drake
zdał sobie sprawę, że doznaje sprzecznych uczuć. Z jednej
strony
rodził się w nim sprzeciw, że on, potomek Silverthorne'ów,
znalazł się w sytuacji tak niestosownej i w złym guście: oto
klęczy
na wiejskiej dróżce z nieprzytomną kobietą w ramionach.
Nieistotne, że owa kobieta jest jego przyszłą żoną. Z drugiej
strony rodziło się w nim poczucie winy, że naraził Lucy na
nieprzyjemną
wymianę zdań, czego stanowczo powinna teraz unikać.
Ostatecznie przemożna potrzeba roztoczenia opieki nad
kimś słabszym zwyciężyła wszelkie inne uczucia.
Wydawała mu się taka mała i dziecięco krucha, gdy trzymał
ją w ramionach, zależna od niego tak bardzo... jak żaden z jego
dzierżawców czy pracowników. Nie była jednak dzieckiem -
była kobietą. Cienka materia sukienki nie skrywała
rozkosznych
krągłości. Wszystko to byłoby dla niego znacznie łatwiejsze,
gdyby potrafił nie zwracać uwagi na jej wdzięki... Mimo to nie
miał wątpliwości, że powinien wziąć na siebie
odpowiedzialność
za nią samą i jej dziecko. Być może podejmował się właśnie
najcięższego w swoim życiu obowiązku, lecz już przestał
się wahać.
- Gdzie ja jestem? - Lucy powoli uniosła powieki. - Co się
stało? - Spróbowała usiąść.
- Spokojnie. - Drake powstrzymał ją delikatnie. - Proszę
mnie na przyszłość uprzedzać, gdy tylko poczuje się pani słabo.
Porządnie się wystraszyłem.
Przestała się wyrywać, ale napięte mięśnie zdradzały, że nie
zamierza się mu podporządkować.
- Zdaje się, że weszło mi w zwyczaj stawianie pana w przykrej
sytuacji, milordzie. Proszę mi wierzyć, że dołożę wszelkich
starań, aby to się nie powtórzyło.
Cóż za kąśliwe usposobienie! - żachnął się w duchu Drake.
Wykonać wobec niej jakikolwiek pojednawczy gest to zupełnie
jakby próbować pogłaskać jeża. Czy wszystkie przyszłe matki
są takie? - zastanawiał się.
Poczuwszy, że uścisk ramion Drake'a zelżał, Lucy oswobo-
dziła się z jego objęć. Wstała i otrzepała z kurzu jasnoniebieską
sukienkę.
- Proszę zapomnieć o tym, co wyznałam ostatniej nocy,
i czuć się zwolnionym z wszelkich wobec mnie zobowiązań.
Drake wyprostował się.
- Jest pewien kłopot ze zobowiązaniami wynikającymi
z poczucia moralności... człowiek nigdy do końca nie może się
od nich uwolnić. - Próbował się uśmiechnąć, aby okazać, że
mówi na poły żartobliwie, ale mięśnie twarzy zupełnie nie
chciały go słuchać. Pomimo wysiłków zdobył się tylko na
wytężony
grymas. - Jeżeli chce pani jeszcze rozważyć moją propozycję,
ma pani do tego wszelkie prawo. Wręcz na to nalegam,
ze względu na dobro dziecka - dodał niemal niesłyszalnie na
wypadek, gdyby ktoś przypadkowo podsłuchał tę rozmowę.
- Rozważyć? - Roześmiała się gorzko. - Nie mam żadnych
innych możliwości, lordzie Silverthorne, czego jest pan zresztą
z pewnością świadom.
- Ależ oczywiście, że tak. Ma je pani. Jeżeli uzna pani, że
lepiej będzie mnie nie poślubiać, zapewnię byt... wam obojgu.
Wyasygnuję stosowną sumę, żeby mogła pani wyjechać,
dopóki
dziecko nie przyjdzie na świat. Jeżeli nie zdecyduje się pani go
zatrzymać przy sobie, znajdę mu dom.
- Bardzo szlachetnie z pana strony.
- To mój obowiązek.
- Ach, tak, znowu to okropne słowo.
Drake poczuł silną pokusę, aby wygłosić jej małe kazanie na
temat ważności takich pojęć jak obowiązek i honor, ale
powstrzymał
się od tego.
- Proszę jednak zważyć, że nic będę mógł uznać syna
Jeremy'cgo
za swojego dziedzica, jeśli zdecyduje się pani pozostać
wolna.
- Rozumiem.
- Z drugiej strony, pozostanie pani niezależna, z czasem
zapomni
o wydarzeniach z przeszłości i zawrze małżeństwo bardziej
po pani myśli.
- Nigdy nie zapomnę Jeremy'ego. - Wypowiedziała te słowa
z mocą, z jaką wypowiada się tylko zasadnicze prawdy.
- I nigdy nie pokocham innego mężczyzny. Nie czułabym się
w porządku, poślubiając człowieka, którego nie darzę żadnym
uczuciem.
- A jeżeli ów mężczyzna będzie świadom tego, że nie może
go pani pokochać? - zapytał Drake cicho. - Jeżeli wcale nie
będzie
pragnął pani miłości?
- Ja... - Lucy spojrzała na górującą ponad plebanią iglicę
wieży Saint Mawe. - Czyż nie jest grzechem wypowiadanie
słów małżeńskiej przysięgi bez zamiaru ich dotrzymania?
- Szczerze wątpię, abyśmy byli pierwszą parą, która to
uczyni. Lub ostatnią.
Lucy nic nie odpowiedziała. Drake również zachował
milczenie,
uznawszy, że dziewczyna rozważa to, co przed chwilą
usłyszała. Ostatecznie chodziło o jej życie... i los jej dziecka.
Niech wybiera sama, nie będzie wywierał na nią nacisku.
W miarę jak w absolutnej ciszy upływała minuta za minutą,
Drake zaczął szczerze pragnąć, aby Lucy nie zmieniła zdania.
Być może wątpliwości, jakie żywiła, rozwiały jego własne. A
może ze wszystkich sił pragnął nazywać syna Jeremy'ego
swoim
dzieckiem.
- Dobrze, milordzie - odezwała się w końcu. - Wyjdę za
pana.
Drake nagle zdał sobie sprawę, że od pewnego czasu
wstrzymywał
oddech.
- Muszę porozmawiać z pani ojcem - wykrztusił. - I znaleźć
Squire'a Lewesa, aby wydał stosowne pozwolenie. Czy jutro
nie będzie jeszcze zbyt wcześnie?
- Na wesele? - Lekki rumieniec zabarwił policzki Lucy.
- Zważywszy na powód małżeństwa... im szybciej, tym lepiej.
- Położyła dłoń na rękawie jego surduta. - Czy moglibyśmy
teraz
złożyć naszą własną prawdziwą przysięgę, biorąc za świadka
Boga?
- Jaki ciekawy pomysł! - Drake uśmiechnął się lekko. - Jak
w interesach... umowa przedwstępna. Co pani ma właściwie na
myśli?
Jej dłoń ześliznęła się wolno po materiale jego rękawa i po
sekundzie wahania Lucy schwyciła rękę Drake'a.
- Ja, Lucy Rushton, przysięgam wychowywać swoje dziecko
wraz z tobą jako jego ojcem. Przyrzekam traktować cię
z szacunkiem należnym mężowi. Nigdy nie narzucać się z
niechcianym
uczuciem ani nie okazywać zazdrości o inne kobiety.
Dobrze to oddawało sytuację, w jakiej się znaleźli. Drake
odchrząknął.
Przyjemnie było czuć dotyk ręki Lucy... być może
nazbyt przyjemnie.
- Ja, Drake Strickland, przyrzekam wychowywać twoje
dziecko jak swoje własne i traktować cię z szacunkiem
należnym
żonie. Nigdy...
- Nie narzucać się - podpowiedziała Lucy.
- Aha, tak. Nigdy nie narzucać się z niechcianym afektem
i nie okazywać zazdrości o innych mężczyzn. - Ostatnie zdanie
wypowiedział, nie wiedzieć czemu, z zauważalnym wahaniem.
Lucy cofnęła dłoń.
- To ostatnie nie było potrzebne. Tak jak powiedziałam, nigdy
już nie pokocham żadnego mężczyzny.
- Mnie natomiast nie interesują kobiety. - Chociaż
wypowiedział
te słowa z naciskiem, nie mógł się uwolnić od wspomnienia
ostatnich chwil, kiedy to trzymał Lucy w ramionach.
- Jak sądzę, to wyrównuje nasze szanse. Czy teraz już możemy
ogłosić tę nowinę pani ojcu?
ROZDZIAŁ TRZECI
Ojciec przyjął całą rzecz nad wyraz spokojnie, zwłaszcza jeśli
zważyć na okoliczności, rozmyślała Lucy, robiąc wieczorną
toaletę przed udaniem się na spoczynek. Pastor Rushton,
niewątpliwie
najzacniejszy z ludzi i niezwykle czuły ojciec, sprawiał
często wrażenie całkowicie pochłoniętego myślami, wręcz
nieobecnego. Zjawisko to nasiliło się mocno po śmierci żony,
osoby praktycznej i pełnej życia. Lucy ostatnio stale miała
wrażenie,
że ojciec nie słyszy, co się do niego mówi.
Kiedy lord Silverthorne oficjalnie poprosił o jej rękę, ojciec
skinął głową i z uśmiechem powiedział:
- Proszę, proszę. Coś podobnego!
Prawdopodobnie doszedł do wniosku, że od miesięcy musieli
się do siebie zalecać tuż pod jego nosem, i wstyd mu było
przyznać, że niczego nie zauważył. Nie stwarzał też żadnych
trudności, gdy Drake poprosił o przyspieszenie ślubu, zgodził
się na rezygnację z zapowiedzi i radośnie przystał na
poprowadzenie
ceremonii.
Ślubna ceremonia. Lucy zawsze będzie ją wspominać z
obrzydzeniem
- krótka, wprawiająca w zażenowanie, całkowicie
odarta z radości. Przysięgała dochować miłości, wierności
i uczciwości małżeńskiej, a w głowie dźwięczały jej słowa,
którymi
obiecywali sobie z Drakiem coś zgoła odmiennego.
- Czy będę jeszcze potrzebna waszej lordowskiej mości?
- zapytała pokojówka, która właśnie skończyła rozpakowywać
jej kufer.
Oprawna w srebro szczotka do włosów wyśliznęła się z palców
Lucy i upadła bezgłośnie na gruby dywan. Lucy rozejrzała
się w popłochu po gotowalni, zastanawiając się, w jaki sposób
lady Phyllipie udało się niepostrzeżenie wśliznąć do środka.
Dopiero
po chwili zrozumiała, że pokojówka zwraca się do niej.
- Przepraszam... Mary, tak? Obawiam się, że trochę potrwa,
zanim się przyzwyczaję do mojego nowego tytułu. Poza tym
wydaje mi się, że wystarczy, jeśli w codziennych kontaktach
będziesz
się do mnie zwracała po prostu „proszę pani".
Podniosła z podłogi szczotkę i przyjrzała się jej, bacznie
wypatrując
śladów wgniecenia. Przyzwyczajenie się do luksusu też
będzie wymagało czasu.
- Sprawdźmy. - Obrzuciła wzrokiem przestronny, wykwintnie
urządzony pokój. - Ogień na kominku rozpalony. Pościel
ogrzana. Ubrania rozpakowane. Nie sądzę, żebym dzisiaj
jeszcze
czegoś potrzebowała. - W domu, na plebanii, sama się tym
wszystkim zajmowała. Czy kiedykolwiek zdoła się
przyzwyczaić
do wydawania rozkazów licznej służbie?
Dziewczyna dygnęła.
- Dziękuję pani. Życzę pani dobrych snów pierwszej nocy
spędzonej w Silverthorne.
Lucy odwróciła się w stronę toaletki. Jeśli do uszu Mary doszły
plotki na temat powodu pośpiesznego ślubu lorda Silverthorne,
krążące po Nicholthwait, młodziutka pokojówka miała
wszelkie powody powątpiewać, czy jej pani w ogóle zmruży
dzisiejszej nocy oko.
- Dziękuję ci. Jestem pewna, że będę spała dobrze. - Lucy
postarała się wypowiedzieć te słowa pewnym tonem.
Drzwi od sypialni uchyliły się i Mary wydała cichy okrzyk
zdumienia.
- Proszę mi wybaczyć, wasza lordowska mość - wyjąkała
dziewczyna. - Właśnie wychodziłam.
Lucy zerwała się gwałtownie ze stołka. Szczotka do włosów
ponownie wylądowała na podłodze. Jak przez mgłę słyszała
słowa,
wypowiedziane ze sztuczną wesołością przez Drake'a:
- Bardzo dobrze, Mary, bo ja właśnie wchodzę. Przekaż
Talbotowi,
że poleciłem mu nie skąpić zbytnio szampana dzisiejszej
nocy.
Szczupła, wysoka sylwetka lorda rysowała się we framudze
drzwi, gdy rozkazującym tonem odprawiał służącą. Ciemne,
wilgotne, skręcone włosy przylgnęły mu do głowy i Lucy
zdziwiło,
że zdążył się wykąpać w tak krótkim czasie, jaki upłynął
od kolacji. Poniżej rąbka oliwkowego szlafroka jego lordowskiej
mości widać było nagie stopy i muskularne nagie łydki.
Miał na sobie coś jeszcze poza szlafrokiem? Raczej wątpliwe,
pomyślała Lucy i poczuła, że brakuje jej tchu.
Nigdy wprawdzie nie poruszali tego tematu wprost, sądziła
jednak, że dała Drake'owi grzecznie, lecz stanowczo poznać, iż
nie pragnie dzielić z nim łoża. Nie narzucać się z niechcianym
afektem. No właśnie. Kochała Jeremy'ego tak, jak nie będzie
zdolna pokochać nikogo więcej. Czyż istniał obrzydliwszy
sposób
okazania niewierności niż dzielenie łoża z innym, gdy
ukochany
nie ostygł jeszcze w grobie? Ale co będzie, jeśli jej świeżo
poślubiony mąż zacznie domagać się swoich praw? Nie uda
jej się obronić, jest przecież od niego słabsza... A jeśli zacznie
wołać o pomoc, to jej sekret wyjdzie na jaw.
- Po co tu przyszedłeś? - szepnęła bez tchu.
Rzucił jej obojętne spojrzenie, choć przysięgłaby, że w jego
ciemnych oczach dostrzegła cień rozbawienia.
- Na pewno nie po to, aby domagać się praw świeżo
upieczonego
małżonka, jeżeli o to ci chodzi. - Nonszalanckim krokiem,
jakby chcąc w ten sposób podkreślić czystość swoich intencji,
podszedł do wyściełanego aksamitem szezlongu, stojącego
przed kominkiem. - Chciałbym tylko wywrzeć na służbie
wrażenie, że interesuję się własną żoną - wyjaśnił i usiadł na
szezlongu. - Jeżeli to małżeństwo ma się rzeczywiście na coś
zdać, wszyscy powinni wierzyć, że to ja spłodziłem twoje
dziecko.
Dołożyłem starań, aby widziano mnie, kiedy tu szedłem.
Natknąłem się na co najmniej pięcioro ze służby i na lady
Phyllipę...
cóż za szczęśliwy traf. Plotki o moim żarliwym afekcie
powinny się rozejść szeroko.
- Ach, tak. - Serce Lucy zaczęło bić nieco spokojniej. Sama
nic wiedząc dlaczego, zapytała: - Czy to było naprawdę
konieczne,
żebyś pojawił się tu niekompletnie ubrany?
W rozcięciu szlafroka mogła dostrzec opaloną pierś, pokrytą
pierścionkami delikatnych, czarnych włosów. Jak bardzo różnił
się Drake Strickland od swojego brata! Jeremy prezentował się
elegancko, był solidniej zbudowany. Jego jasna cera i włosy
przywodziły Lucy na myśl złoto i kość słoniową. Szczupły,
wysoki i bardzo męski Drake był istotą stworzoną ze spiżu
i mroku.
Drake oparł się wygodnie na szezlongu z miną nie wyrażającą
niczego poza uprzejmą obojętnością i Lucy poczuła
rozdrażnienie.
- Czyż to właśnie nie jest w najwłaściwsze przebranie, aby
uwiarygodnić naszą małżeńską maskaradę? - Uniósł znacząco
czarne brwi. - Poza tym, skąd ten dziewczęcy wstyd, moja
droga?
Z pewnością nie widzisz niczego, czego nie zobaczyłabyś
już wcześniej.
Okrucieństwo tych słów poraziło Lucy. Czyżby lord
Silverthorne
pojął ją za żonę dla samej przyjemności poniżania jej?
Błyskawicznie pokonała dzielącą ich odległość i wymierzyła
mu siarczysty policzek.
- Nie waż się nigdy mówić do mnie w ten sposób, słyszysz?
Aż sapnęła z bólu, gdy Drake zacisnął dłoń na jej nadgarstku.
- Nie podnoś głosu, kobieto, jeśli nie chcesz, aby cały dom
cię usłyszał. Jeżeli tak bardzo obawiasz się zobaczyć coś
nieprzyzwoitego,
wejdź do łóżka i zaciągnij za sobą zasłony. - Bynajmniej
nie delikatnie popchnął ją w stronę łóżka. - Wyjdę po
czasie, który sam uznam za stosowny.
Lucy nie mogła uwierzyć, że ośmieliła się uderzyć
wicehrabiego
Silverthorne, który zawsze wzbudzał w niej zabobonny
strach. Co sprawiło, że dała się ponieść tak lekkomyślnej
porywczości?
Po części jednak czuła zadowolenie: wymierzyła
mu policzek, a jeśli okaże się to konieczne, zrobi to znowu. Cóż
za okropny, nie do zniesienia człowiek!
- Udam się na spoczynek, kiedy uznam, że przyszła na to
pora. A nie na twój rozkaz. - Usiadła na stołeczku przed
toaletką
i zaczęła szczotkować złocistobrązowe loki. Jej ręce silnie
drżały.
W lustrze zobaczyła, jak Drake wzrusza ramionami.
- Nie tyle rozkazywałem, co uczyniłem pewną sugestię.
Lucy dostrzegła czerwony ślad na jego policzku. Mimo
uczuć, jakie wobec niego żywiła, poczuła nagły przypływ
wstydu.
I przedziwne, niepojęte pragnienie, aby obsypać to miejsce
kojącymi pocałunkami. Zmieszała się.
- Przepraszam za to, co zrobiłam. - Wypowiedziała te słowa,
nie zadając sobie trudu, aby się do niego odwrócić.
- To? - spytał z pogardliwym uśmiechem, pokazując na
policzek.
- Ledwie co poczułem. - Nagle jego twarz przybrała
śmiertelnie poważny wyraz. - Przepraszam za gburowatą
uwagę.
Niestosowną i niewybaczalną.
Lucy nie potrafiła się zdobyć na nieszczere słowa wybaczenia.
Powolnym ruchem odłożyła szczotkę do włosów na toaletkę
i wstała ze stołka.
- Powinnam chyba odpocząć. Ostatnio nie sypiałam zbyt
dobrze.
Drake nic nie odpowiedział, choć czuła na sobie jego wzrok.
Lucy nachmurzyła się, mając nadzieję, że ukryje w ten sposób
zażenowanie.
Zauważył, jaką zrobiła minę, i najwyraźniej wziął ją błędnie
do siebie.
- Jestem twoim sprzymierzeńcem, nie wrogiem - powiedział
cicho.
- Wiem. - Zdmuchnąwszy świecę, Lucy weszła do łóżka
i naciągnęła kołdrę po samą szyję. - To dlatego że... - Zawahała
się, nie potrafiąc znaleźć nie urażających go słów, którymi
mogłaby wyrazić swoje uczucia.
Wydawało się, że zrozumiał:
- .. .że nie możesz przestać myśleć o tym, jak zupełnie inaczej
wyglądałaby ta noc, gdybyś została poślubiona Jeremy'emu?
Być może nawet żałujesz, że to nie ja leżę na cmentarzu
zamiast niego?
Lucy zamknęła oczy i spróbowała oddychać wolno i głęboko.
Niech Drake pomyśli, że właśnie zasnęła. Przez kilka dłużących
się minut słychać było tylko trzaskanie drew w kominku.
Kiedy wreszcie odezwał się ponownie, mówił tak cicho, że
ledwie
mogła go dosłyszeć.
- Nawet bym cię za to nie winił. Ale stało się. Trzeba się
pogodzić z tym, czego nie można zmienić.
Jego głos brzmiał smutno i bezradnie. Nagle zdała sobie
sprawę z tego, że stracił brata, którego kochał. Ale jednocześnie
pojęła, że jej małżeństwo będzie ciężkim, bezradosnym
obowiązkiem
i tego też nic nie zmieni. Nienawidziła Drake'a za te
sprzeczne, wprawiające ją w pomieszanie uczucia, które
bezustannie
w niej wzbudzał.
Neville Strickland wysączył ostatnie krople porto z kieliszka
i westchnął z zadowoleniem. Doprawdy jego wytrzymałość
wystawiono na ciężką próbę, ale skoro skazano go na pobyt
w tym zapomnianym przez Boga i ludzi, zupełnie dzikim
miejscu,
miał pełne prawo szukać drobnego zadośćuczynienia.
Z rozkoszą łyknąłby następną porcyjkę trunku, ale karafka stała
w kredensie znajdującym się po drugiej stronie pokoju.
Ambicja
nie pozwalała mu wstać i pójść po nią, skoro lada chwila
powinien
pojawić się służący, by dorzucić drew do przygasającego
ognia. Beknąwszy dyskretnie, Neville rozparł się wygodniej
w miękkim, wyściełanym fotelu i zamknął ciążące mu powieki.
Usłyszał, jak drzwi od pokoju otwierają się, a potem jego
uszu doszły czyjeś kroki. Pewien, że wszedł ktoś ze służby,
naszykował
się, aby kazać sobie nalać wina. Tymczasem usłyszał
obiecujący odgłos wyciąganego z karafki korka.
Neville spojrzał przez wpółprzymknięte powieki akurat na
czas, aby zobaczyć, jak Phyllipa wylewa resztki porto do
wysokiego
kielicha.
- Ach, ty mała, chciwa świnko! - powiedział gburowato.
Drgnęła, wydając stłumiony okrzyk, korek od karafki wypadł
jej z ręki i z brzękiem wylądował na srebrnej tacy.
- Na litość boską, Neville! Śmiertelnie mnie wystraszyłeś!
Myślałam, że już dawno poszedłeś do łóżka.
- Tsy, tsy, tsy, Phyllipa - zacmokał bełkotliwie. - Czy ty zupełnie
nie umiesz myśleć logicznie? Dopóki jest jeszcze porto
w karafce... to znaczy, było... dopóty i ja trwam na posterunku.
Poza tym przydzielono mi sypialnię niemal tuż pod komnatą
nowożeńców.
Wyobrażasz sobie, że mógłbym zasnąć, będąc zmuszonym
słuchać, jak podłoga trzeszczy od wytężonych wysiłków
kuzyna, spełniającego małżeński obowiązek?
Phyllipa posłała mu miażdżące spojrzenie.
- Zachowujesz się jak nieokrzesany gbur, Neville. Zdaje się,
że jesteś już kompletnie pijany.
- A ty mówisz zupełnie jak własna babka - odparł. - Jakbyś
uważała, że ludzie kłamią albo prawią nonsensy tylko wtedy,
gdy są pijani. Tymczasem z moich obserwacji wynika coś
kompiętnie
przeciwnego.
- No tak, oboje doskonale wiemy, że na tym polu możesz
się pochwalić niemałymi osiągnięciami. - Phyllipa pociągnęła
solidny łyk porto.
- Oho, czyżbym wyczuwał niewielką skłonność do złośliwości?
Pielęgnuj to w sobie starannie, Phyllipo. Być może
uchroni cię to przed robieniem na innych wrażenia potwornie
nudnej osoby.
Dotknęła go w najboleśniejszy sposób: zignorowała jego
uwagę. Udając, że nie dotarło do niej ani jedno słowo z tego,
co powiedział, usadowiła się naprzeciwko niego i pociągnęła
następny łyk porto, a potem oblizała wargi z przesadnym
zadowoleniem.
Nie mógł puścić płazem takiej demonstracji.
- Topisz smutki? - szydził. - Jak myślisz, ile potrwa, zanim
apetyczna córeczka pastora zapełni ten dom słodkimi
berbeciami
SiIverthorne'a, które wyrugują małego Reggiego z kolejki
do spadku?
Ku swojej satysfakcji zobaczył, jak oczy Phyllipy wychodzą
niemal z orbit. Nie wątpił, że splunęłaby na niego, gdyby
siedziała
bliżej.
- Niech cię diabli, Neville! Dobrze ci żartować. Wiadomo,
że nie zobaczysz nawet złamanego centa z pieniędzy lorda
Silverthorne,
bo nie pożyjesz na tyle długo. Ale biedny Reggie...
to potworne!
Sprowokowawszy ją do takiego wybuchu, Neville natychmiast
odzyskał dobry humor.
- No dobrze, już dobrze, w końcu ja też mam powody do
zmartwienia. Fakt, trudno się spodziewać, abym przeżył Drake
przy jego zakonnym trybie życia, ale też gdybym miał widoki
na spadek, mógłbym żyć jak król, korzystając z kredytu.
Porto w kielichu, który trzymała Phyllipa, zalśniło rubinowo
w blasku płomienia strzelającego z kominka. Uniosła naczynie
w szyderczym toaście.
- Za twoje pogrzebane nadzieje.
- Nie należy się spieszyć z pochówkiem, dopóki nie nabędzie
się pewności, że nie ma szans na cudowne zmartwychwstanie
- dowcipkował Neville.
Phyllipa nie doniosła kielicha do ust.
- Cóż to znowu za pijackie bzdury?
Wreszcie mu się udało. Zdołał ją powstrzymać przed wypiciem
resztki trunku. Neville pogratulował sobie sprytu.
- A co, jeśli świeżo poślubiona małżonka okaże się bezpłodna?
Nie sprawia na mnie wrażenia okazu zdrowia. A jeżeli poroni?
Urodzi martwe dziecko? Albo córkę?
- Nawet ktoś tak głupi jak ty nie opierałby na podobnych
bzdurach swoich nadziei. - Phyllipa spojrzała na niego z
niesmakiem.
- Od czasów Wilhelma Zdobywcy nie spłodzono
w rodzie Silverthorne'ów ani jednej dziewczynki. Clarence
bezustannie
mi to powtarzał, gdy byłam ciężarna.
- Brak ci wyobraźni. - Neville wciągnął głęboko powietrze,
rozkoszując się kuszącym zapachem porto. - Usiłuję ci tylko
powiedzieć, że wiele rzeczy może pójść nie po ich myśli.
- To znaczy? - Na twarzy wpatrzonej w niego Phyllipy malował
się wyraz oczekiwania.
- Jestem pewien, że jeśli połączymy siły, uda nam się zniweczyć
to -jak to Drake określił? - uczciwe, praktyczne przedsięwzięcie,
i to zanim dojdzie do poczęcia mogącej nam sprawiać
kłopoty progenitury.
Na jej długiej twarzy o ziemistej cerze pojawił się pełen nadziei
uśmiech. Wypełniony porto żołądek Neville'a skurczył się
niepokojąco. Boże, ta kobieta wyglądała jeszcze okropniej,
kiedy
się uśmiechała...
- Co mam robić? - zapytała Phyllipa skwapliwie.
Nevillc próbował zmusić szare komórki do intensywnej pracy.
Właściwie nie miał żadnego planu, ale potrafi przecież coś
wymyślić! W końcu intrygowanie to jego ulubiona rozrywka.
Zaraz po piciu.
- Musisz zostać w Silverthorne i wkraść się w łaski młodej
małżonki.
Phyllipa skrzywiła wąskie wargi.
- No, nie przyjdzie ci to przecież z trudnością - stwierdził
Neville. - Odkąd cię znam, nic innego nie robisz, jak wkradasz
się w czyjeś łaski. Warto się postarać. Zasiej ziarno nieufności
pomiędzy nowożeńcami i namów ich na wyjazd do Londynu.
- Do Londynu? A to po co?
- Cierpliwości, moja droga. - Neville promieniał podziwem
dla własnego geniuszu. - Podczas gdy ty będziesz podkopywać
fundamenty małżeństwa Drake'a, ja skupię się na
przygotowaniu
pułapki, która zniszczy je do reszty.
- O jakiej pułapce myślisz? - zapytała z powątpiewaniem
Phyllipa.
Neville wyciągnął niezręcznym gestem monokl i wcisnął go
sobie w oczodół. Zawsze uważał, że dodaje mu to
inteligentnego
i tajemniczego wyglądu.
- Tym się nie kłopocz. Wystarczy, jeśli ci powiem, że w
rezultacie
nasza rozczarowana do męża młoda żoneczka czmychnie
na kontynent niczym zając ścigany przez sforę psów.
Ciarki przeszły mu po grzbiecie, gdy Phyllipa zachichotała
piskliwie. Najwyraźniej porto zaczęło na nią działać.
- Gdyby Drake chciał się powtórnie ożenić, musiałby znieść
publiczne upokorzenie, na jakie narazi go rozwód. Po czymś
takim
żadna porządna kobieta na niego nie spojrzy. Och, Neville,
ależ jesteś sprytny!
Odwzajemnił się nikłym uśmiechem. Poczuł się nieswojo,
gdy spojrzała na niego zalotnie. Stanowczo potrzebował jeszcze
kropelki alkoholu.
- Możemy zatem przypieczętować nasz sojusz toastem?
- Ależ oczywiście. - Chwiejnym krokiem podeszła do
krzesła Neville'a i wielkodusznie przelała sporą część porto do
jego kieliszka.
- Za moje odzyskane nadzieje i prawo do dziedziczenia dla
mojego syna.
Neville przetrzymał przez chwilę w ustach porto, rozkoszując
się jego bogatym smakiem.
Phyllipa usadowiła się tuż przy nim na podłodze i oparła głowę
na jego kolanie. Przypomniał sobie powiedzenie „na bezrybiu
i rak ryba" i poczuł, że wino kwaśnieje mu w żołądku.
Ogień w kominku w sypialni Lucy przygasł, żarzyło się już
ledwie parę głowni. Oddychała równo i głęboko i Drake
doszedł
do wniosku, że wreszcie zasnęła na dobre. Pozostało jeszcze
jedno do zrobienia, o ile wszystkie elementy układanki
mają do siebie pasować.
Właściwie powinien to zrobić, zanim poszła do łóżka, ale nie
miał ochoty narażać się na kolejny policzek. Podniósł rękę
i ostrożnie dotknął zaognionego policzka. Ta mała złośnica
potrafiła
całkiem silnie uderzyć w gniewie.
Inna rzecz, że zważywszy jego grubiaństwo, trudno ją było
za to winić. Drake sam nie rozumiał, co też go popchnęło
do wygłoszenia tak niewłaściwej uwagi i dlaczego nie
uprzedził
Lucy o swojej wizycie. Cała ta małżeńska awantura postawiła
go w sytuacji, której ani pragnął, ani się spodziewał. Przyznał
sam przed sobą, że rozmyślnie wyprowadził ją z równowagi,
w nadziei, że pomoże mu to odzyskać wewnętrzny spokój.
Ale czegoś innego nie chciał przyznać nawet sam przed sobą:
że być może sprowokował ją z zupełnie innego powodu - pra-
gnął, aby go dotknęła, choćby nawet ten gest nie był wyrazem
czułości.
Wyciągnął z kieszeni szlafroka małą buteleczkę i odkorkował
ją. Ostrożnie wylał płyn na prześcieradło. Przesunął niechcący
ręką po ciele Lucy.
Natychmiast usiadła gwałtownie, zrzucając z siebie pościel
i krzyknęła głośno. Upuścił buteleczkę i zdołał złapać Lucy za
rękę, zanim dosięgła jego twarzy.
- Raz w ciągu nocy całkowicie wyczerpuje moją cierpliwość,
madame.
- Zasłużyłeś sobie na to, śmiertelnie mnie przestraszyłeś. Co
ty tutaj właściwie robisz? Chociaż, zdaje się, nie ma potrzeby
o to pytać.
Drake puścił jej rękę. Drżał, usiłując powściągnąć gwałtowne
pragnienie, które nim owładnęło. Czuł kuszący zapach
rozgrzanego
snem kobiecego ciała. Po raz pierwszy w życiu doznawał
tak przemożnego, wymykającego się spod kontroli pożądania.
Przeraziło go to nie na żarty.
- Wbij sobie to wreszcie raz na zawsze do głowy, kobieto,
że nie mam zamiaru żądać od ciebie wątpliwych przyjemności
cielesnych. - Kłamał, jak miał nadzieję, w miarę przekonująco.
- Och! Co tu jest rozlane na prześcieradle i mojej koszuli?
- Nie podnoś głosu! - rzucił gniewnie Drake. - To ledwie
parę kropli świńskiej krwi. Mają upewnić służbę, że to ja
uwolniłem
cię od dziewictwa.
- Ach, tak, zupełnie o tym nie pomyślałam.
Drake wziął buteleczkę i schował ją na do kieszeni.
- Nauczyłem się zwracać uwagę na szczegóły. - Starając się
z największym trudem zachować spokój, odszedł od łóżka.
- Tak ją porozlewałaś dokoła, że plotkom o moich wyczynach
nie będzie końca.
- Trzeba było mnie uprzedzić i przeprowadzić całą rzecz,
zanim zasnęłam. - Lucy szczelnie przykryła się kołdrą.
- Pozwolę sobie powiedzieć, że nie spieszno mi było znowu
doznać skutków twojego oburzenia. - Drake modlił się w
duchu,
aby wzięła jego urywany oddech za oznakę gniewu.
- Czy wasza lordowska mość ma w zanadrzu jeszcze jakieś
nieprzyjemne niespodzianki tej nocy?
- Żadnych. - Nie dowierzając własnemu głosowi, wolał się
ograniczyć do tego jednego słowa.
- W takim razie będę wdzięczna, jeśli wasza lordowska
mość wyjdzie.
- Z przyjemnością. - Chwiejnym krokiem wyszedł z sypialni.
Na galerii doszły go stłumione odgłosy świętowania. Dobrze,
że przynajmniej służba odniosła jakąś korzyść z tego
przedziwnego
małżeństwa.
W gotowalni stwierdził, że wanna jest wciąż pełna po brzegi,
chociaż woda już dawno zdążyła wystygnąć. Jego lokaj musiał
się niezwykle śpieszyć, aby wziąć udział w bachanaliach na
dole.
Drake jednym ruchem zrzucił z siebie szlafrok i wszedł do
wąskiej wanny. Kiedy w niej siadał, niemal serio spodziewał
się, że usłyszy syk wody, parującej od jego rozgrzanego ciała.
W co on się, na litość boską, wplątał?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy lokaj postawił przed nią śniadanie, Lucy uśmiechnęła
się niepewnie. W miarę mijających od dnia ślubu tygodni z
coraz
większą udręką myślała o konieczności zjedzenia śniadania.
Przede wszystkim dlatego, że nękały ją poranne mdłości.
Popatrzyła na talerz, na którym piętrzyła się obfitość potraw.
Jajka, bekon, gorące placuszki, wędzony śledź, duszone nerki
cielęce, a wszystko w ilościach zdolnych nasycić największego
głodomora. Lucy odwróciła wzrok od talerza, czując, że
zaczyna
jej się robić niedobrze. Co ona by dała za lekko przypieczoną
grzankę i filiżankę słabej herbaty! Jakoś wciąż nie mogła się
zdobyć na wydanie dodatkowych poleceń kucharce lorda
Silvcrthorne.
- Jesteś, moja droga, niedysponowana? - zapytała lady
Phyllipa, patrząc, jak Lucy rozgrzebuje widelcem jedzenie na
talerzu.
- Ależ nie. - Lucy ukryła kawałek jajka pod cielęcą nerką.
- Po prostu mój apetyt nie jest tak wielki jak przygotowane
przez panią Maberley porcje.
Phyllipa roześmiała się. Jej wysoki, dźwięczny śmiech często
przybierał piskliwe tony, niezbyt przyjemne dla otoczenia.
- Rzeczywiście. Kucharka Drake'a uważa za swoją życiową
misję utuczenie wszystkich wkoło. - Phyllipa obrzuciła
gospodarza
złośliwym spojrzeniem. - Ale wątpię, czy coś wskóra
z tak kościstym panem.
Drake odpowiedział chrząknięciem, ponieważ usta miał pełne
jedzenia. Pochłaniał kęs za kęsem i od samego tego widoku
Lucy robiło się niedobrze.
Odsunęła od siebie talerz i zdobyła się na uśmiech.
- Tutejsze jedzenie i towarzystwo zapewne wydają ci się
dość proste po tym, do czego przywykłaś w Londynie, kuzynko
Phyllipo.
Nie uszło jej uwagi, że siedzący po przeciwnej stronie stołu
Drake ściągnął z dezaprobatą brwi. Najwyraźniej pojął, że Lucy
jest nieco znużona przedłużającą się wizytą Phyllipy. Nie
uprzedził
żony, że ich miesiąc miodowy upłynie w towarzystwie lady
Phyllipy Strickland. Lucy nigdy by się na to nie zgodziła.
- Odpowiada mi tutejsze towarzystwo, Lucindo -
odpowiedziała
Phyllipa pouczającym tonem. Zupełnie nie zrozumiała
wyraźnej przecież aluzji. - Choć nie ukrywam, że usycham z
tęsknoty
za Londynem. Jesienią oferuje on tyle przyjemnych rozrywek,
zwłaszcza jeśli ma się takie koneksje jak Drake.
Na nachmurzonej twarzy Drake'a pojawił się grymas. Nie
mógł ścierpieć nawet najmniejszej wzmianki o tym, aby
kuzynka
ich opuściła, doszła do wniosku zmartwiona Lucy.
Wielokrotnie
podnosiła ten temat w ciągu ostatnich tygodni. Lady
Phyllipa odpowiadała zawsze w ten sam sposób:
- Rozmawiałam z Drakiem o moim powrocie do domu, ale
nawet nie chce o tym słyszeć. Uważa, że nie poradziłabyś sobie
beze mnie. Liczy na to, że nauczę cię manier, które przystoją
żonie hrabiego. Nie mogę go zawieść... nie po tym, co dla mnie
zrobił po śmierci mojego biednego Clarence'a.
Lucy miała serdecznie dość bezustannych pouczeń o
arystokratycznym
kodeksie zachowań. Była przekonana, że Phyllipa
działa na polecenie Drake'a. Okazało się, że jazda konna jest
dobra wyłącznie dla niewychowanych dziewcząt. Czytanie -
dla urzędników. Piesze spacery po okolicy są natomiast rozry-
wką niesłychanie prostacką. Jeżeli Lucy żywiła do tej pory
wątpliwości
co do tego, że Jeremy wstąpił do armii, aby uciec przed
tyranizującym go bratem, teraz była tego pewna.
Niezręczna cisza, jaka zapanowała w jadalni, wyrwała Lucy
z zadumy. Oboje, Drake i Phyllipa, wpatrywali się w nią
wyczekująco.
W popłochu usiłowała sobie uprzytomnić, o czym
mówiła przed chwilą Phyllipa. Najwyraźniej zadała jej jakieś
pytanie, ale jakie?
- Czyż nie tak, moja droga? - zapytała z naleganiem lady
Phyllipa.
Lucy pomyślała, że skoro domagają się od niej na coś zgody,
to powinna mieć się na baczności. Z drugiej strony jednak nie
należało im się jawnie sprzeciwiać. Musiała przecież zważać na
interes dziecka - ostatecznie z tego właśnie powodu poślubiła
Drake'a.
- Ależ oczywiście, że tak. - Starała się, aby jej głos brzmiał
szczerze i z przekonaniem, tylko... z przekonaniem co do
czego?
Lady Phyllipa rozciągnęła wąskie wargi w grymasie podobnym
do uśmiechu.
- Sam widzisz, Drake. Lucy, tak jak ja, jest gotowa natychmiast
pojechać do Londynu.
Lucy w duchu przeklęła samą siebie. Drake utkwił w niej
baczne spojrzenie. W jaki sposób wycofać się z tego, co
powiedziała,
i przyznać, że ich po prostu nie słuchała?
- Jakże gorące przywitanie by ci zgotowano, moja droga -
zapewniała wylewnie Phyllipa. - Wszyscy chcieliby poznać
nową
lady Silverthorne.
Właśnie tego się bała. Wiedziała, jakiego rodzaju „gorącego
przywitania" mogłaby się spodziewać na tym targowisku
próżności.
Pożałowania godnego zainteresowania z gatunku tych,
jakie wzbudzają dziwolągi... karłowaty osiołek albo kurczę
o trzech nogach. Córka pastora udająca hrabinę. Przyglądaliby
się jej niczym stado szakali, gotowych rozszarpać ją na kawałki
za pierwsze uchybienie w etykiecie.
Drake zerwał się nieoczekiwanie z krzesła i cisnąwszy
serwetkę,
powiedział:
- Już o tym rozmawialiśmy. - Patrzył z wyraźną pretensją
na Lucy, jego głos brzmiał zimno i oficjalnie. - Zatrzymują
mnie tutaj sprawy nie cierpiące zwłoki. Kupiłem niedawno
kopalnię
w High Head. Od lat przynosi straty, a ostatnio odkryłem,
że znajduje się w opłakanym stanie, grożącym wypadkiem.
Muszę
to zbadać, znaleźć przyczynę i pomyśleć o środkach
zapobiegawczych...
- Obawiam się, że Neville nic mylił się co do ciebie, Drake.
- Phyllipa sprawiała wrażenie osoby zdumionej faktem, że
zgadza
się w jakiejkolwiek kwestii z Neville'em. - Jesteś stanowczo
przewrażliwiony na punkcie zasady noblesse oblige. Chcesz
nam dać do zrozumienia, że ta dziura w ziemi obchodzi cię
bardziej
niż własna żona?
- Dosyć tego! - Drake zwrócił się do Lucy, patrząc na nią
z wyraźną niechęcią. - Zechcesz mi łaskawie wybaczyć, ale
mam kilka spraw do załatwienia. Nie wiem, czy zdążę wrócić
na kolację.
Lucy bezskutecznie usiłowała powstrzymać łzy. Przez ostatnie
cztery tygodnie Drake stale ją krytykował, a Phyllipa
ustawicznie
nękała bezlitosnymi połajankami, do tego jeszcze te
nudności! Ale jej surowego, wymagającego męża bynajmniej
nie wzruszyły łzy rozpaczy. Rzucił jej na pożegnanie lodowato
pogardliwe spojrzenie i opuścił jadalnię.
- Moja biedna Lucindo! - Phyllipa ujęła jej rękę.
Lucy na moment zapomniała, że nie lubi kuzynki męża.
Chociaż
zrzędliwa i wyniosła, ta kobieta starała się przynajmniej
okazać jej odrobinę współczucia.
- Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Ja z nim porozmawiam -
powiedziała Phyllipa i wyszła w ślad za Drakiem.
Nie zdążył zbyt daleko odejść, kiedy go dopadła.
- Drake'u Stricklandzie, jak śmiałeś? Wszyscy wiemy, że
poślubiłeś ją wyłącznie z jednego powodu, ale czy musisz to tak
jawnie okazywać? Nie widziałeś, jak była zdruzgotana twoją
odmową zabrania jej do Londynu?
Drake zacisnął mocno zęby. Sytuacja stawała się nie do
zniesienia.
Wielu mężczyzn ma żony, które ich nękają. Jego połowica
natomiast wynalazła sobie mistrza w tej dziedzinie, który
wyręcza ją w kłopotliwej czynności.
- Lucy i ja zostaniemy w Silverthorne. Jeżeli tak bardzo
pragniesz wrócić do siebie, Phyllipo, powinnaś wyjechać
natychmiast.
- Drake po śmierci Garence'a oddał do dyspozycji kuzynki
swój dom w Londynie.
Phyllipa westchnęła.
- Chciałabym znaleźć się z powrotem w Londynie, ale
znam swoje obowiązki, Drake. Lucy jest do mnie bardzo
przywiązana.
Ufa, że pomogę jej przebrnąć przez ten niełatwy okres
oswajania się z nową pozycją. Nie mogę nawet myśleć o
pozostawieniu
tego biednego dziecka samej sobie.
- Moja żona nie jest dzieckiem. - Rzeczywiście, bez wątpienia
jest kobietą, pomyślał Drake, żałując, że nie potrafi zignorować
tego faktu. - Wcześniej czy później będzie musiała zacząć
polegać wyłącznie na sobie.
Phyllipa zmrużyła oczy, robiąc minę pełną wyrzutu.
- Nie dalej jak wczoraj wspomniałam jej, że chciałabym
wyjechać do Londynu, zanim spadną śniegi. Gdybyś ją widział,
jak ze łzami w oczach błagała mnie, abym pozostała jeszcze
chociaż dwa tygodnie.
Kolejne dwa tygodnie z Phyllipa i jej nieznośnym małym
Reginaldem? Drake zastanawiał się, jak to zniesie. W my-
ślach dodał kolejny punkt do pokaźnej listy zarzutów wobec
żony.
- Czy nie słyszałeś, jak skwapliwie Lucy przystała na mój
pomysł? Nigdy w życiu nie była w Londynie, a mogę cię
zapewnić,
że o tym marzy. Jej twarz przybiera taki tęskny wygląd,
gdy wspomina o zimie spędzonej u ciotki w Bath. Nie tak
dawno
zapytała mnie: „Phyllipo, czy myślisz, że Drake wstydzi się
mnie i dlatego nie chce zaprezentować mnie w towarzystwie?"
Drake chrząknął pogardliwie, chcąc pokryć zmieszanie, jakie
go gwałtownie ogarnęło. Wstydzić się jej? Cóż za nonsens!
- Serce mi krwawiło, kiedy jej słuchałam - kontynuowała
Phyllipa. - Zapewniłam ją oczywiście gorąco, że się całkowicie
myli. Podejrzewam jednak, że gdy jej powiem, jaka jest twoja
ostateczna odpowiedź, źle to przyjmie.
Drake doszedł do wniosku, że Clarence umarł, aby uciec
przed tą drażniącą kobietą.
- Nie zmienię decyzji.
Potrząsając boleściwie głową, Phyllipa rzuciła mu potępiające
spojrzenie i odwróciła się, aby wrócić do jadalni. Drake
postanowił
zignorować całą sytuację. Jednak w głębi ducha narastała
w nim uraza. Jeżeli Lucy znajduje powody, by uskarżać
się na swoje małżeństwo, dlaczego nie powie tego wprost,
zamiast
wyręczać się swoją najdroższą przyjaciółką?
Wyszedł do holu, odczuwając na przemian ulgę i irytację.
Ulgę, ponieważ zdołał uwolnić się na cały długi dzień od obu
kobiet. Irytację, ponieważ jego małżonka wraz ze swoją
serdeczną
przyjaciółką zmusiły go do ucieczki z własnego domu.
- Najmocniej pana przepraszam, milordzie.
Drake spuścił wzrok i zobaczył czekającą na niego kucharkę
- schludną jak zwykle, w sztywno wykrochmalonym fartuchu
i czepku, ze starannie ułożonymi siwymi włosami. Ta niska
kobieta,
pulchna od bezustannego próbowania potraw, była jedyną
osobą, która darzyła Drake'a ciepłymi, niemal macierzyńskimi
uczuciami. Uśmiechnął się do niej, chociaż zupełnie nie było
mu do śmiechu.
- Jestem do pani usług, pani Maberley. Co mógłbym dla pani
zrobić?
- No więc, wasza lordowska mość... - zaczęła, wpatrując
się w kolana Drake'a, jakby to do nich się zwracała. - Byłabym
zobowiązana, gdyby wasza lordowska mość zaczął się
rozglądać
za nową kucharką.
Drake myślał, że się przesłyszał.
- Przecież nie wypowiada pani pracy, pani Maberley! - Boże,
skąd ten pomysł! - Czyżbym wczoraj zapomniał wspomnieć,
jak mi smakował pani placek?
Kucharka poruszyła się niespokojnie.
- Niezwykłe uprzejmie z pana strony, że pan tak mówi,
milordzie.
Chciałabym jednak odejść natychmiast, kiedy pan znajdzie
kogoś na moje miejsce.
- Nikt pani nie może zastąpić, pani Maberley. Odkąd
pamiętam,
jest pani dobrym duchem Silverthorne. Ileż to razy jako
chłopak zakradałem się do spiżarni po kawałek piernika albo
ciasteczka imbirowe, żeby się nimi opychać przed snem.
Nostalgiczny uśmiech rozświetlił dobrotliwą twarz kucharki.
- Był z pana taki chudzielec, milordzie. Trudno było się
powstrzymać
od dokładania starań, żeby pana choć odrobinę utuczyć...
Prawdę mówiąc, nadal by się to panu przydało - dodała
cierpkim tonem.
- W takim razie nie może mnie pani opuścić... to znaczy
nas. - Niezwykle trudno przychodzi mi wypowiedzenie tego
zaimka,
zreflektował się Drake. Wciąż nie potrafił myśleć o sobie
jako człowieku żonatym.
Pani Maberley potrząsnęła głową.
- Upłynęły całe wieki od czasu, gdy był pan chudym wyro-
stkiem, buszującym po spiżarni w poszukiwaniu łakoci. Z
pewnością
już wtedy uważał mnie pan za starą kobietę...
Gdyby Jeremy był tutaj, pomyślał nieoczekiwanie Drake. Jego
czarujący brat przyrodni zawsze dokładnie wiedział, co ludzie
chcą usłyszeć. Co więcej, umiał z nimi rozmawiać w
zniewalająco
bezpośredni sposób. Prawie zawsze udawało mu się
uzyskać to, czego chciał. Z warg Drake'a bez trudu spływały
kategoryczne opinie i zjadliwe uwagi, nigdy natomiast nie
potrafił
mówić o swoich uczuciach.
- Ależ nie! - zaprotestował. - No, może trochę...
Pani Maberley znacząco pokiwała głową.
- Nie ubywa mi lat. Dzięki szczodrej pensji, którą mi pan
płaci, zdołałam odłożyć dosyć, aby uwić sobie wygodne
gniazdko
na starość. Potrzeba panu w Silverthorne kogoś, kto
poprowadzi
wszystko zgodnie z życzeniami nowej pani domu.
Nagle Drake zrozumiał.
- Czy moja żona jest przyczyną pani kłopotów, pani Maberley?
Czy właśnie przez nią chce pani odejść?
- Ależ nie, wasza lordowska mość, w żadnym razie. Jej
lordowska
mość jest uroczą damą.
- Ale? - naciskał Drake. Wyczuwał, na co się zanosi. Czyżby
ta córka pastora zaczęła się zbytnio panoszyć jako pani na
Silverthorne?
Kucharka sprawiała wrażenie rozdartej między chęcią
uniknięcia
kłopotów a potrzebą wypowiedzenia na głos długo
powstrzymywanej
skargi.
- Chodzi tylko o to, że jej lordowskiej mości wyraźnie nie
odpowiada moja kuchnia. Jej talerz zawsze wraca do kuchni
prawie nietknięty.
Drake już otwierał usta, aby wyjaśnić przyczynę braku apetytu
Lucy, ale w porę się powstrzymał. Być może jest jeszcze zbyt
wcześnie na wystąpienie objawów ciąży, skoro wszyscy mają
uwierzyć, że dziecko zostało poczęte w noc poślubną. Gdyby
chodziło o źrebną klacz, nie miałby takich wątpliwości...
- Obiecuję, że porozmawiam z jej lordowską mością, pani
Maberley. Jestem przekonany, że nie chciała pani obrazić.
Proszę
przyrzec, że pani zostanie. Jeżeli czuje się pani zbytnio
obciążona
pracą, zatrudnię batalion dziewczyn kuchennych i kuchcików.
- Chodzi nie tylko o jej lordowską mość, milordzie. Jest jeszcze
lady Phyllipa i panicz Reginald. Stale mnie męczą o specjalne
dania i domagają się przynoszenia tac do pokojów. Lady
Phyllipa uskarża się, że chłopiec nie chce jeść tego, co ja
przygotuję.
A potem przyłapuję małego łobuza, jak wykrada świeżo
upieczone bułeczki ze spiżarni. Nie zwracałabym na to uwagi,
gdyby zjadał normalnie kolację. A zresztą on nie potrzebuje
nabierać
ciała, zaręczam, milordzie.
- Nie zabawią już u nas długo, pani Maberley - zapewnił ją
Drake. Pozbędzie się ich w taki czy inny sposób do końca
tygodnia,
postanowił. Skoro jego żona nie może się obejść bez swojej
przyjaciółeczki, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pojechała
z nią do Londynu. Baba z wozu...
- Ja... na pewno nie odejdę, jeśli nie zostanę do tego zmuszona.
- A ja... to znaczy, my nie chcemy, żeby pani odchodziła.
Zatem postanowione. Jeżeli ktokolwiek będzie pani
przysparzał
kłopotów, niech pani robi, co uważa za stosowne. Niech pani
ignoruje polecenia lady Phillipy. Proszę dać porządnego
kuksańca
Reginaldowi, jeśli zdybie go pani w spiżarni. Zawsze wezmę
pani stronę. - Drake miał nadzieję, że kucharka obrazi
śmiertelnie
Phyllipę, i to tak skutecznie, że ta wyjedzie pierwszą
nadarzająca
się karetą pocztową.
Zegar szafkowy w holu wybił dziewiątą. Drake skłonił się
przed panią Maberley.
- Zechce mi pani wybaczyć, ale muszę wyjść. Dziękuję za
rozmowę.
Kilka minut później wyjeżdżał konno z Silverthornc. Dodał
kolejną pozycję do rozszerzającej się listy zarzutów wobec
żony.
- Co za człowiek! - powiedziała ze złością Phyllipa, kiedy
ponownie znalazła się w jadalni. - Nie wolno ci się nim
przejmować,
Lucindo. Za długo był kawalerem, oto na czym polega
kłopot. Wiem, co sobie myślisz, moja droga, ale to nieprawda.
Drake wcale się ciebie nie wstydzi. Pod żadnym pozorem nie
wolno ci pomyśleć, że właśnie z tego powodu nie chce cię
zabrać
do Londynu. Twoje niskie pochodzenie i zaściankowe maniery
nie mają tu nic do rzeczy. Twoja piękność i słodycz obejścia
z nawiązką rekompensują te niedostatki.
Wstydził się jej? Lucy poczuła, że krew odpływa jej z twarzy,
a rysy tężeją w zimną maskę. Od tygodni próbowała
zastosować
się do rad lady Phyllipy i zachowywać tak, jak przystoi
żonie człowieka z pozycją. Dla dobra swojego dziecka i dlatego,
że wiele zawdzięczała lordowi Silverthorne. Czy kiedykolwiek
wypowiedział choć jedno słowo zachęty, które by świadczyło
o tym, że zauważa i docenia jej wysiłki?
Nigdy. Przeciwnie, im usilniej się starała, tym częściej na jego
twarzy gościł wyraz dezaprobaty. Nienawidziła lodowatej
grzeczności, z jaką się do niej odnosił, zaczynała nim gardzić
za to, że bezustannie okazywał jej nieme potępienie. A teraz
jeszcze
to odkrycie: wstydził się jej. Udusiłaby go gołymi rękami,
gdyby w tej chwili pojawił się z powrotem w jadalni!
Jeszcze chwila, a ofiarą jej złości padnie Phyllipa.
- Zechcesz mi wybaczyć, kuzynko - Lucy odsunęła krzesło
od stołu - ale muszę zaczerpnąć świeżego powietrza. Chyba
pójdę
na spacer.
- Nie zamierzasz, mam nadzieję, złożyć wizyty tym pospo-
litym ludziom ze wsi? - zapytała Phyllipa ostrzegawczym
tonem.
- Cóż by sobie pomyślał wicehrabia, gdyby się dowiedział,
że jego żona przestaje w towarzystwie osób tak niskiego
stanu?
Ze wszystkich ograniczeń, jakie narzucała jej nowa pozycja,
Lucy najbardziej nienawidziła właśnie tego. Marzyła, aby zajść
do chatki pani Sowerby albo zasiąść do herbaty na plebanii. Od
dnia swojego ślubu prawie nie widywała ojca, oczywiście jeśli
nie liczyć niedzielnej jutrzni. Zapraszała go naturalnie do
Silverthorne,
ałe czuli się oboje tak niezręcznie w towarzystwie
Phyllipy! Toteż pastor wymawiał się od wizyt pod byle jakim
pretekstem. Może to i lepiej, rozmyślała Lucy. Za nic nie
chciała,
żeby ojciec zamartwiał się z jej powodu, już raczej wolała
udawać, że w domu męża wiedzie się jej wspaniale.
- Nie planowałam przechadzki do Nicholthwait. - Lucy ze
wszystkich sił starała się, aby jej głos brzmiał spokojnie. - Chcę
się tylko przejść po ogrodzie i posiedzieć pod wielkim wiązem.
Phyllipa rzuciła szybkie spojrzenie w kierunku okna.
- Pogoda wydaje się niezwykle przyjemna. Zastanawiam
się, czy nie dołączyć do ciebie w ogrodzie. Zaczerpnę łyk
tutejszego
świeżego powietrza i być może wreszcie pojmę, dlaczego
ty i Drake jesteście tak od niego uzależnieni...
Lucy nie usłyszała, co jeszcze powiedziała lady Phyllipa,
ponieważ
zamknęła za sobą drzwi, zanim tamta skończyła mówić.
Poszła do gotowalni po szal i rozmyślnie wybrała okrężną
drogę. We wschodnim skrzydle przystanęła na galerii przed
portretem
szesnastoletniego Jercmy'ego Stricklanda. Już w tym
wieku zapowiadał się na wspaniałego mężczyznę. Malarzowi
udało się uchwycić promienny wyraz jego oczu. Lucy
wyobraziła
sobie, że Jeremy spogląda na nią z portretu; wie, że ona nosi
w łonie jego dziecko i wciąż go kocha.
Jakże niemożliwa do spełnienia wydawała się jej ta miłość,
kiedy on był postawnym, przystojnym szesnastoletnim
młodzieńcem,
a ona nieśmiałą i niezręczną dziewczyną, adorującą
go skrycie. Wyczekiwała, kiedy Jeremy przyjedzie na szkolne
wakacje, aby wpatrywać się w niego z uwielbieniem, choćby
z oddali. I tak to trwało rok po roku.
I nieoczekiwanie któregoś dnia, gdy straciła już wszelką
nadzieję,
cud się ziścił. Nawet nie wiedziała, że przyjechał do domu.
Zbyt długo zbierała dzikie kwiaty i wracała właśnie
pośpiesznie
na plebanię, kiedy natknęła się na kapitana Stricklanda na
skrytej wśród drzew ścieżce przy jeziorze. Odezwał się do niej
po imieniu i wtedy chyba po raz pierwszy zwrócił na nią
uwagę.
- Nareszcie panią znalazłam. - Głos pokojówki wyrwał Lucy
z słodko-gorzkich wspomnień. - Lady Phyllipa pani szuka.
Lucy przyłożyła palec do ust.
- Nie widziałaś mnie na oczy, Mary. Rozumiesz?
Dziewczyna znacząco uniosła brwi.
- Dziwne. Mogłabym przysiąc, że widziałam jej lordowską
mość. To widocznie tylko gra cieni. - Spojrzała na portret
Jeremy'ego.
- Jaka to straszna strata. Wszystkim nam brak radosnej
obecności kapitana Stricklanda.
Czując, że zaraz się rozpłacze, Lucy odwróciła się bez słowa.
Rozumiała już teraz, dlaczego Jeremy'ego tak irytowały
tyrańskie
zapędy starszego brata. Powinna stawić czoło temu
przerażającemu
despocie, pozbawionemu wszelkich uczuć. Inaczej
ani ona, ani jej dziecko nigdy w życiu nie zaznają uczucia
niezakłóconego
szczęścia.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Drake spędził ledwie pół godziny w kopalni w High Head,
a już wyczuł, że coś niedobrego wisi w powietrzu. Nie chodziło
o górników, choć ci nie zrobili na nim dobrego wrażenia,
udzielając
skąpych, wykrętnych odpowiedzi na jego pytania. Irytująco
usłużni, a jednocześnie wyraźnie nie dowierzający nowemu
właścicielowi.
Właściwie tylko Janus Crook, zarządca, mężczyzna o
ujmujących
manierach, sprawił na Drake'u wrażenie człowieka chętnego
do współpracy.
- Można z niej uczynić dobrze prosperujące przedsiębiorstwo,
wasza lordowska mość, o ile wolno mi zauważyć. Natrafiono
tu na całkiem bogate złoża.
Drake zmarszczył czoło.
- Poprzedni właściciel gorąco mnie o tym zapewniał, panie
Crook. Nie zmienia to faktu, że High Head przynosiła w
ubiegłych
latach wyłącznie straty. Jak pan by to wytłumaczył?
Duże, odstające uszy zarządcy poczerwieniały.
- Nie jest moją sprawą krytykowanie lepszych ode mnie,
wasza lordowska mość, poprzedni właściciel był
dżentelmenem
jak pan...
- Darujmy sobie tę przemowę. - Drake nawet nie starał się
ukryć rozdrażnienia. Zbyt często miał do czynienia z
podobnymi
sytuacjami, żeby nie zorientować się natychmiast, do czego
zmierza Crook. Zadłużeni potomkowie znakomitych rodów,
usiłując zdobyć jakiś kapitał, często wikłali się w interesy,
o prowadzeniu których nie mieli najmniejszego pojęcia.
Przepełniała
ich arogancja, toteż z zasady ignorowali rady fachowców,
lekceważąc ich jako pochodzących z niższego stanu. Drake
wiedział, ile szkód wyrządzono w ten sposób miejscowym
ludziom.
- Wyprowadzałem już gorzej rokujące przedsiębiorstwa na
szerokie wody. Czego nie toleruję, panie Crook, to
marnotrawstwa
i szkodnictwa. Wymagam od swoich ludzi lojalności i
systematycznej,
uczciwej pracy, ale uważam też za swój obowiązek
dobrze za nią płacić.
Zarządca pokiwał głową, uśmiechając się z pobłażliwą
tolerancją
wobec pomysłów nowego właściciela.
- Bardzo to szlachetna postawa, wasza lordowska mość,
ale jeśli wolno mi wyrazić swoje zdanie, sądzę, że zbytecznie
troszczy się pan o tych prostaków. - Pokazał ruchem głowy
na biurowe okno, za którym tłoczyli się górnicy. - Niezaradni
i bezmyślni do takiego stopnia, że trudno to sobie nawet
wyobrazić. Poprzedni właściciel patrzył na to przez palce.
Gdyby mnie ktoś pytał o radę, wyrzuciłbym wszystkich i najął
nowych.
Drake nie wierzył własnym uszom.
- Dokąd ci ludzie pójdą, jeśli ich pozwalniam?
- Przecież to nie pańskie zmartwienie, wasza lordowska
mość. Do Leeds lub Sheffield. Kogo to obchodzi?
Drake wyprostował się, przytłaczając Crooka swoją imponująca
posturą.
- Doceniam pańskie rady, panie Crook, ale prowadzę interesy
w odmienny sposób. Uważam, że należy zatrzymać
Westmorelandczyków
tutaj, gdzie mają swoje domy. Nie znam bardziej
oddanych sprzymierzeńców na drodze do osiągnięcia sukcesu
niż ludzie, którym płaci się uczciwą pensję i których tra-
ktuje się z należytym szacunkiem. Nie uznaję także żadnego
kompromisu, jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Doszły mnie
słuchy,
że pod tym względem sytuacja w High Head jest wręcz fatalna.
Zarządca sprawiał wrażenie szczerze zaskoczonego.
- Pojęcia nie mam, kto rozprzestrzenia te obrzydliwe kłamstwa,
wasza lordowska mość. Kopalnia High Head jest równie
bezpieczna jak każda inna w Anglii.
Nędzna pociecha, pomyślał Drake. Włosy stają na głowie,
kiedy się słucha opowieści o walijskich kopalniach.
- Jeżeli nie sprawi to panu różnicy, panie Crook, chciałbym
sobie sam wyrobić o tym zdanie.
- Jak sobie pan życzy, wasza lordowska mość. Jestem do
pańskich usług.
Ku swemu zdziwieniu Drake nie stwierdził zbyt wielu
uchybień
w pracy kopalni. Część sprzętu wymagała napraw, ale
ogólnie inspekcja wypadła pomyślnie. Niepokoiło go natomiast
ponure milczenie, jakie zachowywali podczas pracy górnicy.
Poruszali się apatycznie, wręcz z ociąganiem, jakby byli
przyzwyczajeni
wykonywać możliwie najmniejszym kosztem to,
czego od nich wymagano. Być może Janus Crook nie mylił się
tak bardzo co do ludzi z High Head.
Drake wyjechał późnym popołudniem, przejrzawszy z grubsza
księgi i obiecując sobie przyjechać ponownie, by przyjrzeć
się wszystkiemu dokładniej. Wracał konno do Nicholthwait,
snując plany, jak uczynić z High Head przynoszące zyski
przedsięwzięcie.
Przypomniawszy sobie swoją zapowiedź, że nie
wróci do Silverthorne na kolację, zatrzymał się, aby coś zjeść
w niewielkiej gospodzie koło Eastmere.
W czasie posiłku rozmyślał o tym, jaką ogromną pomyłką
okazało się poślubienie Lucy Rushton. Zrażała do siebie służbę,
przylgnęła do tej okropnej Phyllipy, nękała go wszelkimi spo-
sobami, aby wymóc podróż do Londynu... W niczym nie
przypominała
słodkiej, bezpretensjonalnej dziewczyny, za jaką ją
uważał.
A jednak, co najbardziej raniło jego dumę, miała nad nim
przedziwną, silną władzę. Chociaż próbował nie zwracać na
nią
uwagi, wciąż przyciągała jego wzrok, natrętnie wciskała się
w jego myśli, zuchwale nawiedzała sny. Jakim prawem
wystawiała
jego ciało i uczucia na takie katusze, skoro nienawistne
jej było wszystko, co robił i w co wierzył?
Zmierzch zapadł, zanim dotarł do Nicholthwait. Jechał wolno
przez wieś, z uczuciem żalu patrząc na przeświecające przez
szpary w okiennicach odblaski światła z płonących palenisk,
wsłuchując się w strzępy rozmów i śmiechy. Kiedy pomyślał,
co go czeka na dworze Silverthorne'ów, złość, jaką żywił do
żony, przerodziła się w odrazę.
Lucy siedziała przy oknie w sypialni i z roztargnieniem
przeciągała szczotką po rozpuszczonych włosach, wypatrując
na intensywnie oświetlonym podjeździe pojawienia się Drake'a.
Cały dzień zastanawiała się nad tym, co powinna zrobić,
i w końcu podjęła decyzję: pojedzie do Londynu. Potraktuje
to jak zażycie oleju rycynowego - rzecz mało przyjemna, ale
skuteczna. Zresztą zrobiłaby wszystko, by pozbyć się lady
Phyllipy.
Już od kolacji planowała, coraz bardziej zdenerwowana,
w jaki sposób przeprowadzi rozmowę na ten temat z Drakiem.
Czas oczekiwania na jego powrót z High Head dłużył się jej
niemiłosiernie.
Wreszcie dostrzegła jego charakterystyczną wysoką,
wyprostowaną sylwetkę. Przejechał konno po podjeździe,
a gdy znalazł się pod jej oknem, zobaczyła w jasnym świetle
lamp wiszących przed głównym wejściem, że ma usta
zaciśnięte
w gorzkim grymasie. Wydał jej się też ogromnie znużony.
I smutny. Być może te parę tygodni w Londynie będzie dla
niego korzystną odmianą, pomyślała Lucy. Będzie miał
sposobność oderwać się od interesów i zażyć niewinnych
rozrywek.
Stanęła przy drzwiach sypialni, nasłuchując jego kroków,
i zaczęła sobie w myślach układać przemowę. Nerwy miała
napięte
jak postronki.
- Wasza lordowska mość... - Otworzyła szeroko drzwi, aby
zagrodzić mu drogę i zmusiła się do udania, że jego widok
sprawił
jej przyjemność. - Miło mi, że wreszcie cię widzę. Miałam
nadzieję, że zamienisz ze mną słówko.
Nie odpowiedział. Obrzucił ją tylko pogardliwym, pełnym
wyrzutu spojrzeniem. Lucy zastanowiła się, czy nie zaniedbała
czegoś w wieczornej toalecie.
- Czy mógłbyś... to znaczy... czy zechciałbyś wejść?
Cofnęła się do pokoju, a Drake wszedł zaraz za nią. Zamknął
za sobą drzwi, ale nie przekręcił gałki.
- Czyżbym miał to traktować jako oficjalne zaproszenie do
twojej sypialni, pani? - zapytał zimno. - Czemu zawdzięczam
ten niespodziewany zaszczyt?
Ton jego głosu zwarzył Lucy jak powiew lodowatego wiatru.
Jakże pragnęła chociaż raz być górą w ich utarczkach!
- Uznałam, że to rozsądne posunięcie, wasza lordowska
mość. Obawiam się, że służba może powątpiewać w szczęśliwe
poczęcie po jednej wspólnie spędzonej nocy.
- Mam przecież twoje słowo, że mój brat począł dziecko za
pierwszym razem.
Lucy zachwiała się, jakby ją uderzył.
- Czy mógłbym służyć waszej lordowskiej mości czymś jeszcze?
Chciała wygłosić jedno z przemówień, które sobie wcześniej
przygotowała, ale nagle stwierdziła, że ma pustkę w mózgu.
- Londyn - powiedziała niewyraźnie. - Obojgu nam dobrze
zrobi ten wyjazd.
W oczach Drake'a pojawił się błysk sprzeciwu.
- Znowu to? - zapytał groźnie. - Zmęczyło mnie wysłuchiwanie,
jak to marzysz o Londynie. Trzymają mnie tu pilne interesy.
Będę zobowiązany, jeśli więcej nie wspomnisz o wyjeździe.
- A więc to prawda. Wstydzisz się wprowadzić własną żonę
do towarzystwa.
Drake ściągnął wargi w wyrazie lekceważenia.
- Porzuć te żałosne wybiegi. Zapewniam, że nie skruszą
mojego serca.
Jego słowa i ton, jakim je wypowiedział, roznieciły tlącą się
w Lucy od dawna urazę.
- Gdybyś w ogóle miał serce, Drake'u Stricklandzie, nie
wątpię, że byłoby zamknięte na wszelkie uczucia. - Drżała,
usiłując
opanować furię, która ją ogarniała. - Nie dbam o to, czy
się mnie wstydzisz. Na pewno się nie zmienię... w każdym
razie
nie dla ciebie!
- Czyżbym kiedykolwiek prosił cię o to, żebyś się zmieniła?
- Podczas gdy w niej wrzał gniew, on stawał się coraz bardziej
opanowany. Jego głos brzmiał złowieszczo cicho, a słowa
wypowiadał
nieznośnie wolno i wyraźnie.
Stał tutaj przed nią, daleki i nieosiągalny jak posąg z marmuru.
Rozwścieczyło to Lucy jeszcze bardziej: potrafił sprowokować
ją do pożałowania godnego wybuchu nieopanowanej
furii, podczas gdy sam pozostawał wyniośle opanowany. Miała
ochotę rzucić się na niego, okładać pięściami jego pierś, dopóki
nie zmusi go do okazania choćby cienia jakichkolwiek uczuć.
- Nawet nie musiałeś się trudzić proszeniem. - Mówiła
z wściekłością, brakowało jej tchu. - Posługujesz się innymi,
żeby wykonywali twoje rozkazy. Ale wasza lordowska mość
przecenia efekty, jakie można osiągnąć, okazując wyniosłość.
Wiem, na jaką miarę chcielibyście mnie urobić.
- Jeżeli jesteś tak boleśnie świadoma mojego niezadowolenia,
nie rozumiem, dlaczego nie starasz się zdobyć mojej
przychylności.
Właśnie niezadowolenie, ale nie... nie tylko, odbiło się
wyraziście
na jego aroganckiej twarzy.
- Nie staram się?! - wybuchnęła Lucy. - Nie masz pojęcia,
jakich dokładam wysiłków, nie otrzymując w zamian nawet
najlżejszego
sygnału zrozumienia czy zachęty!
Drake ściągnął czarne brwi ze zniecierpliwieniem i splótł
ramiona
na piersi.
- Jeżeli sądzisz, pani, że miałbym zachęcać cię, abyś
zachowywała
się jak ostatnio, jesteś w błędzie.
Lata wpajania dobrych manier nie zdały się na nic wobec
gniewu, który ją ogarnął.
- Do diabła z tobą! Ani za grosz nie dbam, co sobie o mnie
myślisz! - Strzeliła mu palcami tuż przed nosem.
Szybkim ruchem złapał jej rękę w nadgarstku i ścisnął boleśnie.
- Przypomnij sobie swoją obietnicę, złotko - powiedział
nalegającym,
nieprzyjemnym szeptem. - Przysięgałaś traktować
mnie z szacunkiem i poważaniem należnym mężowi.
Dreszcz zwycięstwa przeszedł Lucy. Czuła, że Drake'a ogarnia
fala gniewu. Nozdrza mu drżały, oddychał szybko i płytko.
Miał ochotę rzucić ją na kolana i zbić aż do utraty tchu;
wiedziała
to i czuła satysfakcję. Wreszcie skruszyła mury tej granitowej
twierdzy, w której się chronił, i zmusiła go, by wydał jej
otwartą bitwę.
- Przez pewien czas myślałam, że myliłam się w ocenie twojego
charakteru, wicehrabio Silverthorne. - Dołożyła starań, aby
głos jej nie drżał. - Teraz widzę, że od początku miałam rację.
Gwałtownie puścił jej nadgarstek, jakby miał do czynienia
z odrażającą żmiją.
- Ja również sądziłem, że znam twój prawdziwy charakter,
pani - powiedział ponuro. - Teraz widzę, że zostałem
całkowicie
wprowadzony w błąd.
W pogardliwym tonie jego słów Lucy rozpoznała wyraźnie
nutę
szczerego rozczarowania. Dlaczego obchodziła ją opinia tego
nieznośnego
tyrana? W głębi serca musiała przyznać, że pragnie aprobaty
Drake'a. Jakie życie ją czeka, jeśli nie zdobędzie sobie jego
szacunku? Jaką rodzinę zdoła stworzyć dla swojego dziecka?
Odwróciła
się gwałtownie, by nie zobaczył jej łez.
- Skazałeś Jeremy'ego na śmierć, ponieważ usiłował uciec
przed twoją dominacją. - Rzuciła oskarżenie, nie odwracając
głowy. - Chcę ci to jasno powiedzieć: nie pozwolę, abyś
przytłoczył
mnie i moje dziecko swoją tyranią.
Usłyszała, jak Drake wciąga ze świstem powietrze. Musiała
go celnie ugodzić. Po chwili milczenia odezwał się znowu, a
jego
głos nie zdradzał żadnych uczuć.
- Choćbym nie wiem jak bardzo pragnął zostać i kontynuować
to czarujące tete-a-tete - smagnął ją gorzkim sarkazmem,
- muszę wziąć pod uwagę, że czeka mnie jutro pracowity dzień.
I nie zanosi się na to, abym któryś z pozostałych dni tygodnia
spędził inaczej. Dlatego zechcesz mi z pewnością wybaczyć,
jeśli
udam się na spoczynek.
Lucy wzruszyła tylko ramionami, mając nadzieję, że Drake
odczyta to jako gest obojętnej odprawy. Stała sztywno, w
wyczekującej
pozie, nie mogąc się doczekać odgłosu zamykania
drzwi.
- Proszę, bądź łaskawa ostrzec mnie w jakiś sposób, zanim
ponownie zaprosisz mnie do swojego buduaru. - Drake oddał
swój pożegnalny strzał. - Postaram się w stosowny sposób
przygotować.
Drzwi sypialni zamknęły się ostatecznie. Dopiero kiedy kroki
męża ucichły w oddali, Lucy rzuciła się na łóżko. Okładała
pięściami niczemu niewinną poduszkę, dopóki nie zamieniła jej
w bezładną stertę bawełny i pierza.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Upłynęło kilka godzin, zanim Lucy zdołała uspokoić się na
tyle, aby zasnąć. Wiercąc się i przewracając się z boku na bok
w łóżku, powtarzała w myślach wszystkie pogardliwe uwagi,
których nie zdążyła rzucić Drake'owi w twarz. Co gorsza, rosła
w niej pewność, że udawszy się do swojej sypialni, zasnął
głębokim,
spokojnym snem człowieka sprawiedliwego.
Następnego ranka obudziła się bardzo późno i w niezwykle
buntowniczym nastroju. Ubrała się w praktyczną, skromną
sukienkę,
którą przywiozła do Silverthorne z plebanii. Postanowiła
złożyć kilka wizyt starym przyjaciołom w Nicholthwait, bez
względu na to, co sądzi o tym Phyllipa.
Idąc po schodach na dół do jadalni, miała nadzieję, że zje
samotnie śniadanie, wolna od towarzystwa męża i kuzynki.
Skinęła na majordomusa.
- Panie Talbot? Ponieważ schodzę tak późno na śniadanie,
proszę powiedzieć pani Maberley, że chleb i herbata w
zupełności
mi wystarczą.
- Czy na pewno, milady? To przecież żaden kłopot...
- Na pewno, panie Talbot. Właściwie proszę powiedzieć pani
Maberley, że od dzisiaj będę zawsze jadała chleb i piła herbatę
na śniadanie.
Majordomus poszedł do kuchni, a Lucy zadrżała i odetchnęła
głęboko. Okazało się, że to nie takie trudne. Nawet jej żołądek
jakby się nieco uspokoił.
Wśliznęła się do cichej jadalni i osłupiała na widok Drake'a
siedzącego u szczytu stołu. Przywitał ją chłodnym skinieniem
głowy. Odpowiedziała tym samym. Przez jedną szaloną chwilę
pożałowała, że nie ma z nimi Phyllipy. Być może zdołałaby
swoją gadaniną zmniejszyć wyczuwalne w powietrzu napięcie.
Zajęła swoje miejsce i wtedy spostrzegła, jak szybko wznosi
się i opada widelec Drake'a. Chciał zjeść najszybciej jak można,
zachowując przy tym cywilizowane maniery. Najwyraźniej
pragnął ją opuścić równie gorąco, jak ona pragnęła jego wyjścia.
Z mściwą satysfakcją zauważyła wyraźne cienie pod jego
oczami. Być może nie spał tak głęboko i dobrze, jak
przypuszczała.
Poczuła się nieswojo i właśnie zaczęła rozmyślać nad tym,
jak długo przyjdzie jej czekać na herbatę, gdy do jej uszu doszły
stłumione odgłosy jakiejś awantury w wejściowym holu. Drake
musiał również je usłyszeć, ponieważ spojrzał w kierunku
drzwi. Ktoś mówił coś gniewnym, niecierpliwym tonem, ale
Lucy
nie mogła rozróżnić ani jednego słowa. A potem oboje usłyszeli
zupełnie wyraźnie: „kopalnia" i „zawał". Drake wypuścił
z rąk widelec, zerwał się z krzesła i stawiając wielkie kroki,
wyszedł
z jadalni. Lucy pośpieszyła za nim.
W holu wejściowym stał Talbot. Z natury flegmatyczny,
majordomus
Silverthorne'ów wrzeszczał, usiłując przekrzyczeć jakiegoś
obcego człowieka. Lucy nigdy w życiu nie widziała tak
potwornie brudnej istoty ludzkiej. Dostrzegłszy Drake'a,
mężczyzna
zaczął szarpać się z Talbotem, chcąc go usunąć z drogi.
Kiedy Drake podszedł bliżej, nieznajomy zrobił krok do
przodu i złapał lorda za klapy surduta.
- Zawał w High Head, panie! Całą zmianę przysypało!
Drake zareagował błyskawicznie. Złapał mężczyznę za ramię
i wybiegł z nim, zatrzaskując drzwi. Pewnie pobiegli do stajni,
pomyślała Lucy. Stała nieruchomo, kompletnie zaskoczona
szybkim rozwojem wypadków, podczas gdy Talbot otrzepywał
liberię, usiłując usunąć ślady, jakie zostawiły na niej ręce
mężczyzny.
- Dlaczego od razu nie wprowadził pan tego człowieka do
jadalni, panie Talbot?
- Tak jak powiedziałem już temu intruzowi, pani - mówiąc
to, wyprostował ramiona i przyjął nienaganną jak zwykle
postawę
- kilka minut nie zrobiłoby żadnej różnicy. Jego lordowska
mość źle spał tej nocy i sądziłem, że powinien przynajmniej
w spokoju dokończyć śniadanie.
- Jego lordowska mość źle spał w nocy? - Lucy rozkoszowała
się dźwiękiem tych słów. Z niewinną miną zapytała:
- Z jakiego powodu?
- Jego lordowska mość nie uważał za stosowne mi tego
zdradzić.
Z dziedzińca dobiegł stukot końskich kopyt i Lucy wyjrzała
w samą porę, aby zobaczyć, jak Drake i nieznajomy mężczyzna
oddalają się pełnym galopem. Targnął nią nagle wstyd, gdy
uświadomiła sobie, co znaczy zawał w High Head. Pomyślała
o uwięzionych górnikach i ich rodzinach. Jaki sens miało
rozkoszowanie
się drobnym zwycięstwem w batalii z mężem, skoro
sytuacja wymagała bardziej sensownych i pożytecznych
działań?
Lucy natychmiast wpadła na pomysł, co powinna zrobić.
Wiązało się to z wydawaniem rozkazów służbie Diake'a -
przede
wszystkim zawsze nienagannemu Talbotowi i kucharce, która
niezmiennie patrzyła na nią z niemym wyrzutem. Wiązało się
to również z surową reprymendą, której udzieli jej po
wszystkim
Drake - za złamanie Bóg wie jakiej liczby zakazów, którymi
obwarowane było życie kobiet o wysokiej pozycji społecznej.
Musiała się nad tym zastanowić. Życie w Silverthorne było
już wystarczająco nieznośne. Może nie powinna pogarszać je-
szcze bardziej swojej sytuacji? Z drugiej strony dysponowała
teraz odpowiednimi środkami i władzą, aby ulżyć doli ludzi
z High Head.
Przełknąwszy z trudem ślinę i otarłszy zwilgotniałe dłonie
o spódnicę sukni, Lucy zdobyła się na wydanie po raz pierwszy
rozkazów tonem, jakim przystało na prawdziwą panią na
Silverthorne.
- Panie Talbot, zechce pan poinformować stajennych, że będę
potrzebowała solidnego furgonu i silnej drużyny. Niech
przygotują
także mały powóz. Służba domowa musi w tym czasie
zgromadzić odpowiednie zaopatrzenie.
- Zaopatrzenie, pani? - Majordomus sprawiał wrażenie
oszołomionego.
- Zamierzam pojechać za lordem Silverthorne. Będę
potrzebowała
koców i bawełny na bandaże. I oczywiście żywności.
Porozmawiam o tym z panią Maberley. No cóż, Talbot, nie stój
tu jak słup soli, mamy sporo pracy.
- Oczywiście, milady. - Talbot skłonił przed nią głowę,
a potem klasnął w dłonie, na który to dźwięk natychmiast
zbiegli
się lokaje.
W ciągu następnej godziny w eleganckim holu Silverthorne'ów
rozbrzmiewały kroki ludzi, poruszających się z niezwykłym
jak na panujące tu zwykle zwyczaje pośpiechem. Lucy
dozorowała
przygotowania z kwatery głównej w holu. Oddaliła
się tylko na krótką chwilę, aby założyć rękawiczki, czepek
i wziąć gruby szal. Furgon zajechał niemal natychmiast i
wkrótce
piętrzyły się na nim zapasy żywności i pozostałe rzeczy.
- Jeszcze jedno, panie Talbot. - Lucy wspięła się na palce
i wyszeptała majordomusowi polecenie do ucha.
Twarz Talbota pobielała.
- A... a... ależ, wasza lordowska mość - wyjąkał. - To
ostatnie zapasy francuskiej brandy, jakie są w domu. Bóg jeden
wie, kiedy znowu będzie można kupić tak dobry trunek. Teraz,
kiedy Bonaparte trzyma kontynent w żelaznym uścisku...
Lucy uniosła dumnie podbródek.
- Pokładam całkowitą ufność w generale Wellingtonie, panie
Talbot. Proszę przynieść brandy. Ponoszę pełną
odpowiedzialność
za wydanie tego polecenia.
Talbot ruszył je wykonać z miną człowieka, który ma
zaprowadzić
własne dziecko na ścięcie. Lucy odwróciła się, aby dozorować
załadunek.
- Cóż za znakomity pomysł - nagrodziła dwóch lokajów,
którzy przykrywali zawartość mocnym, ścisło tkanym płótnem.
Potem poleciła zdumionemu stajennemu zejść z kozła powozu.
- Kto będzie powoził, wasza lordowska mość?
- Ja sama, oczywiście - powiedziała, starając się sprawiać
wrażenie całkowicie pewnej siebie... i wyższej niż w
rzeczywistości.
- Doskonale sobie radzę z końmi.
- Muszę stanowczo zaprotestować, pani. - Talbot pojawił
się znowu, piastując z czułością w ramionach kosz z
drogocennym
trunkiem. - To nie jest podróż, w którą dama może wyruszyć
bez towarzystwa. Jestem przekonany, że jego lordowska
mość by tego nie pochwalił.
Lucy była tego samego zdania, ale nie miała zamiaru dać się
powstrzymać. Ludzie w potrzebie czekali na jej pomoc. Po raz
pierwszy od tygodni czuła się silna, pewna swego i pełna życia.
- Cóż, panie Talbot, akurat nie ma w pobliżu jego lordowskiej
mości, aby można było zasięgnąć jego opinii w tym względzie.
Majordomus zaczął ponownie coś jąkać, ale Lucy, uwolniwszy
go od ciężaru brandy i wepchnąwszy koszyk pod siedzenie
dwukółki, powiedziała:
- Jeżeli ma ci to przywrócić spokój ducha, Talbot, nie
zamierzam
sama odbyć całej podróży do High Head.
Na twarzy majordomusa pojawił się wyraz niekłamanej ulgi.
- Oczywiście, że nie. - Lucy pozwoliła sobie pomóc wdrapać
się na kozioł. - Przez cały czas będę się trzymała blisko furgonu.
Zamierzam także zajechać na plebanię i poprosić ojca,
aby do mnie dołączył.
- Co to wszystko ma znaczyć? Gdzie jest hrabia Silverthorae?
Czy ktoś byłby mi uprzejmy wytłumaczyć, co się tutaj
dzieje? - W holu pojawiła się Phyllipa. Wpatrywała się w
furgon,
a potem w dwukółkę z taką miną, jakby przed jej oczami
pojawiły się przedziwne omamy.
Talbot pokrótce wyjaśnił sytuację.
- Ależ to absurdalne! Lucindo, zejdź natychmiast! Zapewniam
cię, że nigdy bym nie dopuściła, aby sprawy zaszły tak
daleko, gdybym tylko wiedziała, co się tutaj dzieje. Byłam
w pokoju dziecinnym z Reginaldem. Biedne dziecko, dostało
straszliwej kolki żółciowej.
Bez wątpienia spowodowanej pochłonięciem zbyt wielu
wykradzionych
ze spiżarni bułeczek, pomyślała Lucy. Gdyby tylko
Phyllipa zamilkła na chwilę, może udałoby się jej wtrącić choć
słowo!
- Zdołałam go wreszcie uspokoić - kontynuowała Phyllipa,
nie czyniąc najmniejszej pauzy - i oto co odkrywam? Pod moją
nieobecność całe Silverthorne zostało wywrócone do góry
nogami,
ponieważ pani domu zamierza się wybrać, powożąc
własnoręcznie,
do tak odrażającego miejsca, jakim jest kopalnia. Doprawdy,
Lucindo, nie powinnaś zapominać o swojej pozycji.
Hrabinom nie przystoją awanturnicze eskapady. Co też by jego
lordowska mość na to powiedział?
- Co by mu się tylko żywnie podobało - odparła Lucy. - Jak
sama byłaś uprzejma przypomnieć, Phyllipo, teraz ja jestem
panią
na Silverthorne. Nie powstrzymasz mnie, chyba że zamierzasz
się rzucić pod kopyta mojego konia. - Lucy uderzyła lejcami
zad gniadego wałacha i powóz żwawo ruszył do przodu.
Niestety, lady Phyllipa nie była skłonna aż do tak wielkich
poświęceń, by powstrzymać kuzynkę.
Lucy wraz z ojcem dotarli do High Head dobrze po południu.
Wiatr na tej wysokości był znacznie chłodniejszy i bardziej
przenikliwy
niż w dolinie Mayeswater. Pędził ciężkie, ciemne chmury,
z których zaczynały padać pierwsze wielkie krople deszczu.
Pokaźny tłum ludzi zebrał się u wejścia do kopalnianego
szybu - wyciętego w zboczu stromego wzgórza, teraz
przysypanego
ziemią i głazami. Lucy zobaczyła wyrostków, pchających
taczki i wózki ręczne, wypełnione rumoszem, jaki pracujący
przy odkopywaniu szybu zdołali wydobyć. Ratownicy musieli
ostro wziąć się do pracy i mieli chyba sporo szczęścia,
ponieważ
udało im się już zejść w głąb szybu.
- Przepraszam! - zawołała Lucy do mężczyzny, który stał
na obrzeżu tłumu. Było oczywiste, dlaczego nie dołączył do
ratowników:
jeden rękaw koszuli zwisał luźno poniżej łokcia. -
Wiozę żywność i materiały opatrunkowe. Czy jest tu jakieś
miejsce dające schronienie od deszczu, w którym mogłabym
udzielić ludziom pomocy?
- A tak, panienko. W biurze zarządcy. Ale nie dałbym
złamanego
grosza, że obchodzi go ludzkie nieszczęście.
- Gdzie to jest? Chciałabym z nim sama porozmawiać.
Jakiś stary mężczyzna, stojący w tłumie, zaśmiał się
nieprzyjemnie.
- Nikt go od wczoraj nie widział na oczy. Zwiał, gdzie
pieprz rośnie. Bał się, że mu nowy właściciel skręci kark. Ale
lepiej, żeby panienka tam nie wchodziła bez pozwolenia.
- Ta „panienka" to lady Silverthorne - powiedział ostrzegawczo
woźnica furgonu. - Jej mąż jest właścicielem kopalni.
Stary człowiek wymienił spojrzenia z mężczyzną bez ręki.
Wzruszając ramionami, stwierdził:
- Jak panienka jest żoną nowego właściciela, to może sobie
wchodzić, gdzie jej się podoba. Pokażemy drogę i pomożemy
przy wyładunku.
- Świetnie. Dziękuję bardzo. - Lucy pomodliła się w duchu,
aby Drake'a nie było w biurze zarządcy. Z pewnością odesłałby
ją z powrotem do Silverthorne, zanim zdążyłaby zsiąść z kozła
dwukółki.
Tymczasem budynek okazał się przeraźliwie opustoszały.
Pomieszczenia, które służyły zarazem jako biuro i mieszkanie
dla zarządcy, były zimne i wilgotne.
- Przede wszystkim trzeba tutaj rozpalić - wydała pierwsze
polecenie Lucy. - Ostatecznie to kopalnia, nie powinno nam
zabraknąć
węgla.
Jej dwaj świeżo zwerbowani pomocnicy popatrzyli na siebie,
a potem z entuzjazmem pokiwali głowami.
- Tak jest, proszę pani. Rozpalić. Rozładować furgon.
Oporządzić
konie.
- Godna pochwały kolejność, panowie. Za minutę przyjdę
wam pomóc. - Lucy odwróciła się do ojca. - Chciałabym, żebyś
wrócił do tego tłumu i przyprowadził wszystkich, których
krewni
zostali uwięzieni w kopalni. Potrwa to chwilę, zanim będę
mogła im służyć pomocą, ale ty możesz już zacząć. Poza tym,
ten budynek szybciej się ogrzeje, jeśli wypełnią go ludzie.
- Co powiedziałaś, kochanie? Ach, tak, ludzie na zewnątrz.
- Pastor Rushton wyglądał na kompletnie oszołomionego
szybkim
biegiem wydarzeń. - Rzeczywiście, trzeba ich jak najszybciej
tutaj ściągnąć. - Już przy drzwiach zawahał się i obejrzał
na Lucy. - Myślisz, że zdołam przekrzyczeć ten wiatr?
Lucy pocałowała go czule w policzek. Krzaczaste siwe
bokobrody
połaskotały ją w nos.
- Posłuż się tonem kaznodziei.
- A rzeczywiście. - Rumianą twarz pastora rozjaśnił poro-
zumiewawczy uśmiech. - Czytanie według Ewangelii świętego
Jana - ogłosił donośnie, jakby znajdował się w kościele.
- O właśnie. - Lucy poklepała go po ramieniu. - Idź
i sprowadź ich wszystkich tutaj. Jeśli będą się ociągali,
powiedz,
że wszystko zostało ustalone z nowym właścicielem.
- A zostało? - Wielebny Rushton popatrzył na Lucy
przenikliwie.
Być może rozumiał więcej z tego, co się wokół niego
działo, niż okazywał.
Lucy zadarła buntowniczo głowę.
- Jestem pewna, że jego lordowska mość zaaprobuje wszystko,
co tutaj robimy. - Wszystko oprócz mojej obecności, dodała
w duchu.
Pastor skinął energicznie głową. Długie kosmyki siwych
włosów zafalowały wokół jego twarzy.
- Chyba masz rację. Niewielu znam mężczyzn tak szczerze
troszczących się o pracujących dla nich ludzi.
Przez następne parę godzin Lucy była bez reszty pochłonięta
działaniem. Kiedy wreszcie znalazła chwilę wytchnienia,
rozejrzała
się wokół siebie z satysfakcją i poczuła dumę. Dzbanki
z kawą i herbatą, a także kociołki z zupą parowały w
schowkach
wszystkich kominków. Rodziny zasypanych górników
siedziały skupione w małe grupki, rozmawiano przyciszonymi
głosami, wszyscy nawzajem dodawali sobie otuchy. Jakiś czas
temu posłała ekipie ratowników kosze z ciastem i kanapkami
oraz trzy butelki brandy Drake'a. Miała nadzieję, że kiedy
posłańcy
wrócą, przyniosą pocieszające wieści.
W pewnym momencie Lucy, krążąc wśród zgromadzonych
w budynku z kolejną tacą pełną kanapek, zauważyła młodą
kobietę,
siedzącą samotnie w kącie pokoju. Sukienka z podwyższoną
talią nie ukrywała już wydatnego brzucha. Lucy natychmiast
poczuła sympatię do nieznajomej.
Przysiadła na stołku obok i podsunęła jej tacę.
- Może ma pani ochotę na kanapkę? Nie są zbyt wyszukane,
ale świeże i pożywne. Powinna pani teraz dbać o siebie.
Kobieta odstawiła kubek na parapet okienny, wzięła kanapkę
i odgryzła niewielki kęs chleba.
- Jestem żoną pana Stricklanda. Pastor, który panią tutaj
przyprowadził, to mój ojciec. Mam nadzieję, że nie będzie pani
już zbyt długo czekać na pomyślne wiadomości o mężu.
Kobieta spojrzała na nią dziwnie.
- Nazywam się Alice Leadbitter. To nie mój mąż jest tam na
dole w kopalni. On pomaga odkopywać zasypanych. Żałuję, że
ja nie mogę tego robić. To takie trudne, siedzieć tutaj i tylko
czekać. Mój syn jest tam na dole, pani Strickland. Moje małe
biedactwo... To o niego się boję. - Wargi zaczęły jej drżeć, oczy
wypełniły się łzami.
- Syn? Pani Leadbitter, przecież nie jest pani starsza ode
mnie. Jakim cudem pani syn mógłby pracować w kopalni?
- Mam dwadzieścia cztery lata. Mój Georgie osiem. Zaczaj
pracować ledwie miesiąc temu.
Ośmioletni chłopiec wykonujący tak niebezpieczną pracę
ponad siły! Lucy nie wierzyła własnym uszom. Opowiadano jej
niewiarygodne rzeczy o zatrudnianiu małych dzieci w wielkich
miastach przemysłowych na południu, ale żeby tutaj, w
Peninach?
Drake musi natychmiast położyć kres takim praktykom.
Tylko... gdzie właściwie jest Drake? Przecież widziała, jak
wyjeżdżał
pełnym galopem do High Head. Przez całe popołudnie
zerkała przez ramię, spodziewając się, że spadnie na nią niczym
jastrząb; zasypie wymówkami na temat niewłaściwego
zachowania.
- Nie chciałam go puścić. - Pani Leadbitter otarła łzy
grzbietem dłoni. - Mówiłam Johnowi, że dzieciak jest jeszcze
za mały, żeby pracować. Ale mąż powiedział, że był znacznie
młodszy niż Georgie, kiedy zaczął pomagać na farmie ojca. Że
potrzebne są nam pieniądze teraz, kiedy niedługo przybędzie
kolejna gęba do wykarmienia. Co było robić, syn musiał pójść
do pracy. No i stało się. Na ile jeszcze starczy im powietrza?
Co będzie, jeśli gaz się zgromadzi i wybuchnie? Nigdy sobie
nie wybaczę, jeśli... jeśli...
Lucy, chcąc jej dodać otuchy, uścisnęła jej rękę.
- Bardzo panią przepraszam, milady...
Lucy podniosła wzrok i zobaczyła Anthony'ego Browna,
który wrócił, dostarczywszy ratownikom jedzenie.
- Ludzie, co tam kopią na dole, jak zobaczyli tę wyżerkę,
tak się rzucili, że prawie mnie rozszarpali. Pytają, czy by pani
nie posłała więcej?
- Zaraz to zrobię, Anthony, ale najpierw powiedz, jakie są
wieści. Synek pani Leadbitter był w kopalni, zrozumiałe więc,
że nie może się doczekać na wiadomości.
Mężczyzna spojrzał na Alice Leadbitter z ubolewaniem.
- Nic nie mogę powiedzieć, proszę pani. Ratownicy sami nie
mają pojęcia, jak szybko przebiją się do zasypanych. Mogę tylko
powiedzieć, że wydobyli już ogromną stertę kamieni i ziemi.
Jest tam taki jeden dziwny facet, nikt go nie zna. Wielki, wysoki
mężczyzna i kopie ze wszystkich sił.
- Mój mąż! - wykrzyknęła Lucy, nieświadoma dumy, która
zabrzmiała w jej głosie.
- A, to teraz rozumiem - stwierdził Anthony. - Dałem mu
się napić z jednej z tych butelek. No więc, pociągnął łyk, a
potem
powiedział: „Najlepszy użytek, jaki można było zrobić z tej
brandy". Jeszcze jeden łyk, kanapka i już był znowu gotowy do
kopania.
Lucy skinęła głową.
- Podejdź do kobiet przy tamtym stole, Anthony, i poproś,
żeby ponownie napełniły koszyk. Zaraz do ciebie dołączę.
Słyszała pani, co powiedział Anthony - zwróciła się do pani
Leadbitter. - Mój mąż osobiście kieruje ratownikami. To bardzo
zdecydowany mężczyzna. Wydostanie pani synka całego i
zdrowego.
Nie usłyszała odpowiedzi Alice Leadbitter; zagłuszył ją głuchy
łoskot w oddali.
Ktoś wykrzyknął:
- Ziemia się znowu osunęła!
Wśród oczekujących w biurze wybuchła panika, przerażone
kobiety przylgnęły do okien. Lucy siedziała jak przyrośnięta do
krzesła. Drake tam był, ryjąc w ziemi, aby się dokopać do
uwięzionych
górników. Czy teraz i on został pogrzebany? Lucy
wzdrygnęła się. Ona i pani Leadbitter trzymały się kurczowo za
ręce, tak mocno, że aż im kostki pobielały.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Pierwszych rannych ratowników przyniesiono do
prowizorycznego
punktu medycznego w kilkanaście minut po tąpnięciu.
Lucy nie mogła sobie pozwolić na to, aby zawładnął nią strach
o Drake'a; musiała się zająć niesieniem pomocy innym.
- Tędy, tutaj. Połóżcie go na łóżku. Proszę przesunąć tę sofę
do drugiego pokoju. Czy ktoś widział koszyk z bandażami?
Przyjrzawszy się dokładniej swojemu pierwszemu pacjentowi,
Lucy rozpoznała w nim nieznajomego, który pojawił się
w Silverthorne dzisiejszego ranka. Czy to naprawdę było
dzisiaj?
Lucy czuła się tak, jakby spędziła w High Head co najmniej
tydzień. Noga mężczyzny była wykręcona pod dziwacznym
kątem. Na szczęście złamana kość nie przebiła skóry.
Lucy rozejrzała się wkoło, mając nadzieję, że dostrzeże lekarza,
po którego posłała. Nie czuła się na siłach składać złamanych
kości. Zajęła się natomiast bez zwłoki głębokim rozcięciem
na czole mężczyzny, oczyściła skórę wokół rany, używając
czystej ściereczki i ciepłej wody.
- Czy wszystko będzie z nim dobrze, pani Strickland?
Lucy spojrzała na zatroskaną twarz pani Leadbitter, która
ściskała
kurczowo dłoń mężczyzny.
- Mogło być znacznie gorzej, Alice. Gdy tylko przyjedzie
lekarz, natychmiast zajmie się twoim mężem. - Lucy wręczyła
kobiecie ściereczkę i miskę z wodą. - Skoro już tu jesteś,
dokończ
mu myć czoło i zabandażuj, a ja pójdę zobaczyć, co z innymi.
Zawahała się, pragnąc zadać wreszcie Johnowi Leadbitterowi
dręczące ją pytanie. Wiedziała, że nie zniesie dłużej
niepewności
- musi poznać prawdę, choćby najgorszą. A jednocześnie
czuła paraliżujący strach.
Byłaby sama sobie winna, gdyby Drake'owi stało się coś złego.
Czyż nie życzyła mu, aby to jego zamiast Jcrcmy'ego spotkała
śmierć? Nie ma sensu usprawiedliwiać się rozżaleniem
i bólem po stracie ukochanego. To były obrzydliwe i
niegodziwe
słowa, a ona być może już nigdy nie będzie miała szansy
przeprosić za nie Drake'a.
- Pani Strickland, lekarz przyjechał. Czy chce pani z nim
teraz rozmawiać? - Anthony Brown przerwał samooskarżanie
się Lucy.
- Tak, Anthony. - Przeciskała się przez tłum zdenerwowanych
ludzi, dziękując w duchu za to, że skierowano jej myśli na
inne tory i za oddalenie chwili, w której będzie musiała zadać
napawające ją lękiem pytanie.
Przez następną godzinę, gdy naradzała się z lekarzem i
dyrygowała
opatrywaniem rannych, Drake był stale obecny w jej
myślach. Nie pojawił się, aby go opatrzono, co mogło oznaczać,
że w ogóle nie ucierpiał. Albo... że niepotrzebna mu już była
jakakolwiek pomoc. Lucy zadrżała, czując, jak strach chwyta ją
za gardło.
- Tylko niech mi pani nie wmawia, że pani zimno, pani
Strickland. - Doktor rzucił tę uwagę, oderwawszy na chwilę
wzrok od głębokiej rany na ramieniu pacjenta, którego właśnie
opatrywał. - Wszędzie porozpalane, tyle stłoczonych ciał,
gorąco
jak w przedsionku piekła, jeśli pani wybaczy to ryzykowne
porównanie.
- Zimno? Nie, panie doktorze. Po prostu dreszcz mnie
przeszedł.
Być może ktoś otworzył drzwi i zrobił się przeciąg.
- Być może. - Lekarz obrzucił ją uważnym spojrzeniem. -
Może też pani odczuwać pierwsze objawy szoku. Nie byłoby w
tym
nic dziwnego, zważywszy, co pani dzisiaj przeszła. - Poklepał
ją ojcowskim
gestem po ręce. - Najgorsze już za nami. Proszę gdzieś
usiąść i zjeść miskę tej zupy, która tak kusząco pachnie.
Na wzmiankę o jedzeniu w żołądku Lucy zaburczało głośno.
Uśmiechnęła się do lekarza z zażenowaniem.
- Zdaje się, że powinnam posłuchać pańskiej rady, doktorze.
Opadła ze znużeniem na stołek w kącie pokoju i trzymając
w rękach miseczkę z gorącą, zawiesistą zupą, powtórzyła w
duchu
słowa Alice Lcadbitter. Nigdy sobie nic wybaczy, jeśli
Drake'owi
stanie się coś złego. Był dumny, przeciwstawiał się jej,
całkowicie pochłaniały go interesy - to prawda. Ale był
człowiekiem
honoru. Solidnym, traktującym poważnie swoje obowiązki.
Lucy odkryła też, że troszczył się o innych ludzi, chociaż
nie okazywał tego w bezpośredni sposób.
W każdym razie był całkowitym przeciwieństwem swojego
brata i tego właśnie nic mogła mu wybaczyć - aż do dzisiaj.
Krzywdziła go, oczekując, że okaże się taki sam jak Jeremy;
podobnie jak on krzywdził ją, oczekując, że Lucy upodobni się
do Phyllipy. Wyświadczył jej nieocenioną przysługę, ratując jej
reputację, dając jej dziecku nazwisko i zapewniając mu
przyszłość.
A jak ona mu odpłaciła? Rozdrażnieniem i dziecinnymi
wybuchami złości.
Gdyby tylko Bóg dał jej jeszcze jedną szansę... naprawiłaby
wszystko. Lucy westchnęła ciężko. Jako córka pastora
doskonale
zdawała sobie sprawę z daremności wszelkich układów
z Wszechmogącym.
Siedziała, zbierając się stopniowo na odwagę, aby zapytać
o Drake'a, i powoli zaczęła znowu zwracać uwagę na to, co się
wokół niej dzieje. Do jej uszu dochodziły strzępy toczonych
rozmów. Kilku lżej rannych ratowników stłoczyło się przy
kominku,
pochłaniając zupę, kanapki i brandy Drake'a.
- Cholernie przedziwna rzecz...
- .. .kopiąc jak opętany.
- Mówią, że kto to niby jest?
- Brown przysięga, że to nowy właściciel.
- Powiedziałbym, że Anthony musiał się nieźle nażłopać -
dodał któryś z nich i pociągnął porządny łyk brandy.
- John Leadbitter mówi, że to jakiś wysoko urodzony z okolic
Mayeswater - powiedział inny, wyciągając rękę po butelkę.
- Lord albo hrabia.
Jeszcze inny skwitował to niedowierzającym parsknięciem.
- W życiu żem nie widział lorda ani hrabiego, co by tak trzymał
łopatę albo pchał taczkę. Kimkolwiek jest, trzeba przyznać,
że wie, jak się zabrać do roboty.
- Tak sobie myślę, to trochę nie w porządku, że tak sobie
tutaj siedzę w cieple i opycham się, kiedy on tam wciąż kopie...
Pozostali poruszyli się niespokojnie, poprawiając bandaże,
jakby były one świadectwem nadanego im przywileju.
Lucy poczuła pokusę, aby ucałować z wdzięcznością tego
brudnego, gburowatego mężczyznę. Żeby się uspokoić,
zamknęła
oczy i zmówiła w duchu modlitwę dziękczynną. Nie
można było układać się z Wszechmogącym, ale On zsyłał
czasem
łaskę. Choć na to nie zasługiwała, dano jej jeszcze jedną
szansę.
Drake wbijał z rozmachem ciężką łopatę, za każdym razem
zaciskając pokryte kurzem usta, aby zdusić rodzący mu się
w piersi okrzyk bólu. Nie odniósł żadnych poważniejszych
obrażeń,
gdy na ekipę ratowniczą posypał się wraz ze zwałami ziemi
istny grad kamieni. Kopał z furią, pragnąc za wszelką cenę
dotrzeć do uwięzionych górników. Byli już tak blisko, kiedy
ziemia
obsunęła się ponownie. Drake czuł już słaby powiew
cieplejszego
powietrza na twarzy. Teraz muszą uprzątnąć jeszcze
ten świeży rumosz. Powinni się pośpieszyć, skoro zachodzi
obawa,
że w każdej chwili zbocze może się znowu osunąć, a
tymczasem
prawie połowa ratowników odniosła zbyt poważne rany,
aby kontynuować pracę.
Lekki ból, promieniujący z lewej strony pleców, narastał
stopniowo
w ciągu ostatnich godzin i teraz stał się omal nie do
zniesienia. Na domiar złego pulsujący ból głowy przyprawiał
go o mdłości. Zachwiał się, podnosząc ciężką od rumoszu i
ziemi
łopatę do stojącego w pobliżu wózka. Wciągnął głęboko haust
przenikliwego nocnego powietrza. Z zajadłością wbił czubek
łopaty w ścianę ziemi przed sobą. W migotliwym świetle
pochodni zobaczył oczyma wyobraźni służalczą, fałszywą
twarz
Janusa Crooka, wykrzywiającą się szyderczo.
W istocie urażona duma dokuczała Drake'owi równie mocno
jak ból w plecach. W ciągu nie kończących się godzin
wytężonej,
monotonnej pracy usłyszał dość, aby zrozumieć, że zarządca
wystrychnął go na dudka. Nie pocieszało go zupełnie to, że
ani poprzedni właściciel, ani nawet sami górnicy również do
końca niczego nie podejrzewali.
Zwodząc jednych i drugich fałszywymi półsłówkami, Crook
mówił ludziom to, co sami chcieli usłyszeć. Wykorzystał
uprzedzenia,
jakie żywiły wobec siebie obie strony, podsycał wzajemną
nieufność i zdołał zdefraudować całkiem sporą sumę.
Drake nie dałby głowy, czy ten nikczemnik nie posunął się do
sprowokowania katastrofy, aby odwrócić uwagę od swojej
ucieczki.
Gdyby okazało się to prawdą, gdyby znalazł choćby
najmniejszy
na to dowód, ukarałby tego szubrawca z całą surowością
prawa.
- Nie nadążam, chłopie. - Jeden z mężczyzn oparł się na
stylisku szpadla. - Potrzebuję chwili, żeby złapać oddech.
Drake skinąwszy głową na dowód, że usłyszał, mechanicznymi
ruchami wbijał dalej łopatę, krzywiąc się lekko za każdym
razem, gdy unosił ją do wózka. Obawiał się, że jeśli pozwoli
sobie na sekundę przerwy, nie zdoła już podjąć wysiłku na
nowo.
- Damy radę dobić się do nich, zanim zabraknie im powietrza?
- zapytał odpoczywający mężczyzna.
Drake wydał nieartykułowany dźwięk, mający wyrażać
potwierdzenie,
ale poczuł przeraźliwy strach, boleśnie zaciskający
mu gardło. Kiedy był chłopcem, jeden z jego guwernerów
z upodobaniem zamykał go za karę w szafie. Znał to
przerażające
uczucie, jakby ściany powoli stykały się ze sobą, a ciemność
gęstniała, miażdżąc człowieka. Nawet teraz, na samo
wspomnienie zadrżały pod nim kolana. Właśnie dlatego nie
mógł zaprzestać pracy, choć ciało od dawna domagało się
odpoczynku.
Ponieważ był za tych ludzi tam, na dole, odpowiedzialny.
I dlatego, że wiedział, co czują.
- Kubek zupy albo kawy, chłopaki? - Niewysoki, bezręki
człowieczek pojawił się znowu ze swoim koszykiem.
- Chciałby pan coś, panie Strickland?
Drake potrząsnął odmownie głową. Krople potu ściekały mu
po pokrytym pyłem czole, ale nie ścierał ich w obawie, że
wypadnie
z rytmu pracy.
- Może powinien pan pójść ze mną, proszę pana - powiedział
Anthony. - Nie wygląda pan za dobrze. Kopie pan tu od
paru ładnych godzin. Czas na odpoczynek.
- Kiedy tylko ich wydostaniemy - zachrypiał Drake, z
wysiłkiem
wymawiając słowa.
- Skoro pan tak uważa, proszę pana. Pana żona nieźle tam
sobie poczyna. Gdyby nie ona, ludzie wciąż staliby na zimnie.
Bóg jeden wie, co byście tutaj zrobili bez jedzenia. Wezwała też
lekarza.
Drake nie miał siły, żeby mu cokolwiek odpowiedzieć, ale
jego myśli powędrowały do Lucy. Powoli obręcz, zaciskająca
gardło, zaczęła się rozluźniać. Co ona tu robiła? Czyżby jego
surowa reprymenda odniosła jakiś skutek? Raczej wątpliwe.
Dobrze pamiętał buntownicze błyski w jej brązowych oczach,
gdy przysięgała, że nigdy się nie zmieni.
Bo może się nie zmieniła.
Nagła myśl pozbawiła go na chwilę oddechu, który z takim
trudem
chwytał. Od dłuższego już czasu dręczyło go uczucie, że Janus
Crook kogoś mu przypomina i właśnie zrozumiał kogo:
Phyllipę.
Dlaczego nigdy dotąd nie przyszło mu do głowy, że Phyllipa
nie
ma żadnego powodu, aby zaprzyjaźnić się z Lucy? Czy to
możliwe,
by kuzynka nastawiała go przeciwko żonie, tak jak Crook
nastawiał
właścicieli kopalni przeciwko górnikom? Im dłużej o tym
rozmyślał, tym bardziej prawdopodobne mu się to wydawało.
Nic nie napełniało Drake'a większą goryczą niż myśl, że dał
z siebie zrobić głupka. Phyllipa zapłaci mi za swoje knowania,
przysiągł, wbijając łopatę ze szczególną zajadłością. Weszła
w ziemię znacznie łatwiej niż dotychczas i zagłębiła się w niej
niemal po rączkę. Kiedy Drake ją wyciągnął, poczuł na twarzy
podmuch ciepłego, zatęchłego powietrza. Zanim zdołał
przekazać
innym cudowną wiadomość, że właśnie się przebili, usłyszał
zza zwału błota i kamieni wysoki, drżący głos:
- Nienawidzę tych ciemności! - krzyczało jakieś dziecko.
- Chcę wyjść! Duszę się!
Dokładnie takie same słowa wykrzykiwał jako chłopiec, nawet
wówczas, gdy dawno już zrozumiał, że to zbyteczny wysiłek.
Drake cofnął się chwiejnie i opadł ciężko na wypełnione po
brzegi taczki. Pełen męki krzyk dziecka zelektryzował
pozostałych
ratowników. Zaatakowali resztki zwału oddzielającego ich
od uwięzionych ze zdwojoną energią, wykrzykując słowa
otuchy.
Drake, siedząc jak sparaliżowany na pełnej błota i rumoszu
taczce, zaczął drżeć na całym ciele.
Lucy obudziła się, stwierdzając ze zdumieniem, że zdołała
zasnąć na siedząco. Przetarła oczy i przeciągnęła się. Wszystkie
mięśnie ją bolały, odmawiając posłuszeństwa po wysiłku, na
jaki
je naraziła w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.
Ogień w kominku dogasał, w palenisku żarzyły się ostatnie
węgle, oświetlając pokój słabym pomarańczowym poblaskiem.
Dwie kobiety w średnim wieku spały skulone na stole. Cztery
inne czuwały, zbite w ciasną gromadkę przy oknie. Ranni
ratownicy
zamienili miejsce przy kominku na własne łóżka. Być
może kilku, zawstydzonych przykładem Drake'a, wróciło do
kopalni.
Lucy odetchnęła z ulgą, przypomniawszy sobie, że Drake
jest zdrów i cały. Potem potrząsnęła smutno głową nad swoją
własną głupotą. Jakież to idiotyczne drżeć z obawy o
bezpieczeństwo
człowieka ze spiżu, jakim był lord Silverthorne.
W tejże samej minucie on z pewnością zagłębiał w ziemi
szpadel
z siłą i wytrwałością godną maszyny parowej pana Watta,
nieczuły na zimno, głód, rozpacz. Natychmiast gdy skończy,
zstąpi ze wzgórza, aby zbesztać żonę za zachowanie niegodne
hrabiny. Przysięgła sobie, że postara się mu nie przeciwstawiać.
Chociaż nie będzie to łatwe.
Jedna z kobiet przy oknie zaszlochała cicho. Nie zdziwiło to
Lucy. Według jej rozeznania musiała być jakaś trzecia w nocy.
Pora, której Lucy nienawidziła. Za wcześnie, żeby wstać. Za
późno, aby czuwać. Godzina, w której opuszczały człowieka
duch i energia. Gdy to, co złe, wydawało się nie do
przezwyciężenia.
Lucy poczuła, że napływają jej do oczu łzy współczucia.
W ciągu tego jednego dnia, wypełnionego udręką i znojem,
ludzie
z High Head stali się jej bliscy. Znała imiona wszystkich
uwięzionych pod ziemią mężczyzn. Znała powody, dla których
powinni żyć - świeżo poślubiona żona, dziecko, mające się na-
rodzić, schorowana matka, dorastające dzieci. A przecież nie
było
żadnej pewności, że którykolwiek z nich przeżyje. Lucy
zadrżała
na tę myśl.
Cokolwiek miał przynieść ten dzień, nie będzie siedziała
bezczynnie, popłakując w kącie. Zmusiła się, aby wstać ze
stołka,
choć protestowało przeciwko temu jej znużone ciało. Roznieciła
ogień w palenisku i nastawiła czajnik. Jeden rzut oka na
zapasy przekonał ją, że powinna jak najszybciej wysłać furgon
do Silverthorne po jedzenie. Stąpając cicho, by nie budzić tych,
którzy spali, i nie przeszkadzać czuwającym, obeszła wszystkie
pomieszczenia, zaglądając do rannych. Zobaczyła, że ojciec
drzemie w fotelu, poszukała więc koca i przykryła go.
John Leadbitter jęknął przez sen. Jego żona wyciągnęła rękę
i pogłaskała go po policzku, aby ukoić jego ból i niepokój.
Biedna kobieta. Ten jeden dzień wyrył głęboką zmarszczkę na
jej czole. Serce Lucy ścisnęło się z żalu i współczucia.
Jej spojrzenie zabłądziło do okna i zobaczyła w oddali słabe
światło pochodni ratowników. Proszę, Drake, błagała w
myślach
męża, wydostań tego chłopca żywego. Chociaż jego.
Czyżby wzrok ją oszukiwał, zwodziły zmęczone oczy? Lucy
potarła powieki i podeszła bliżej do okna. Światła pochodni
tańczyły,
przybliżając się. Żołądek podszedł jej do gardła. Tylko
nie kolejny zawał. To by oznaczało pogrzebanie wszelkich
nadziei.
Zimny, wiejący od strony wzgórz wiatr przyniósł strzępy
radosnych
okrzyków i chrapliwych wiwatów.
- Alice! - wyszeptała Lucy głosem nabrzmiałym emocją.
- Schodzą ze wzgórza. Wygląda na to, że im się powiodło!
Pani Leadbitter wybiegła z pokoju, zanim Lucy domówiła
tych słów. Pośpieszyła więc za nią, zatrzymując się tylko na
czas
potrzebny, aby wziąć szal i obudzić pozostałe kobiety. Kiedy
wyszła przed frontowe drzwi, na podwórze zaczął się wlewać
podniecony, wiwatujący tłum. Mężczyzna, który szedł
pośrodku,
niósł na barana niedużego, krzepkiego chłopca. Lucy
zobaczyła,
jak Alice Leadbitter rzuca się w ich kierunku. Objęła synka,
jej szczupłymi plecami wstrząsało gwałtowne łkanie, jakby
chciała w ciągu kilku minut wypłakać nagromadzone przez
cały
dzień łzy.
Lucy zaczęła obchodzić tłum, kierując się ku kopalni. Jej stopy
i serce, tak ciężkie jeszcze kilka minut temu, teraz wydawały
się lżejsze od powietrza. Nogi same zaniosły ją na ścieżkę
wiodącą
na wzgórze; przystanęła tylko na krótki moment, aby się
upewnić: wszyscy wracali, przeżyli co do jednego.
- To pani, pani Strickland?
Niewysoki, żylasty mężczyzna zamykał radosny pochód.
- Tak, Anthony. - Uścisnęła z uniesieniem jego dłoń. - Czyż
to nie cudowne?
- Tak, proszę pani, istny cud. A pani pewnie szuka męża?
Lucy kiwnęła głową. I dopiero w tym momencie zdała sobie
naprawdę sprawę z tego, co ją tutaj tak gnało.
- To dobrze. - Anthony z zaambarasowaną miną potrząsnął
głową. - Wciąż tam jest. - Pokazał ruchem głowy na szyb.
Wejście
nie wyglądało zbyt solidnie. - Siedzi i nie mówi ani jednego
słowa. Jakby mnie kto pytał, to za dużo na siebie wziął, chcąc
wydostać tych ludzi.
- Ale ich uratował, Anthony. Wszystkich co do jednego.
Żywych.
- Nie starała się ukryć podziwu i zdumienia dla tego, czego
dokonał Drake. - Idźcie. Ja sama zajmę się moim mężem.
Kiedy weszła do szybu, przeszedł ją mimowolny dreszcz.
Powietrze było zdumiewająco ciepłe. W słabym świetle
dogasających
pochodni ledwie było widać drogę. Pojedynczy kamień
potoczył się po wzgórzu i Lucy na chwilę znieruchomiała.
Potem usłyszała zupełnie inny dźwięk - czyjś szybki, chrapliwy
oddech.
—Wyciągnęła ręce, szukając po omacku, i natknęła się na
Drake^. Kierowana - Jestem z ciebie taka dumna. Uratowałeś
tych wszystkich
ludzi.
Nie doczekała się żadnej reakcji, nie poruszył się nawet, nie
starał się uwolnić z jej objęć. Dopiero kiedy chciała się odsunąć,
przyciągnął ją do siebie z taką siłą, że aż odebrało jej oddech.
- Tam były dzieci, w tym szybie. - Słowa padały szybko,
urywanie, nabrzmiałe emocjami, które musiały targać jego
duszą.
- Mali chłopcy uwięzieni w ciemnościach.
Lucy poczuła, jak jego szerokimi barkami wstrząsa bolesny
szloch, potem drugi. Jego policzek, przyciśnięty mocno do jej
wrażliwej, wezbranej piersi, sprawiał dotkliwy ból, równie
trudny
do zniesienia jak płacz tego silnego mężczyzny. Nie odepchnęła
go jednak od siebie; objęła jego głowę ramionami
i przytuliła do siebie.
Nie wyrzeźbiono Drake'a Stricklanda z chłodnego marmuru;
był mężczyzną z krwi i kości. Lucy poczuła, że rodzi się
w niej dziwne, całkiem nie znane uczucie. Pochyliła głowę i
dotknęła
policzkiem włosów męża. Pachniały potem, pyłem węglowym
i męstwem.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Już cicho. Wszystko dobrze.
Pocieszające słowa Lucy odniosły skutek i Drake postarał się
powściągnąć targające nim emocje. Z jakiegoś
niewytłumaczalnego
powodu poczuł się rozluźniony i spokojny w jej kruchych
ramionach. Jej głos brzmiał łagodnie i ciepło, jej dotyk był
czuły.
A jednocześnie czuł do siebie obrzydzenie za to, że odsłonił
przed nią swoją słabość. Wbrew logice obwiniał Lucy o to, że
stała się świadkiem jego załamania.
- Nic nie rozumiesz. - Uwolnił się z jej objęć, chociaż całym
sercem pragnął przytulić się do niej jeszcze mocniej. - To
moja wina, że dzieci zostały uwięzione w tej przeklętej kopalni.
Gdyby umarły, nie miałbym po co dłużej żyć.
- Posłuchaj mnie, Drake'u Stricklandzie. - Lucy schwyciła go
tak mocno za ramię, że choć próbował, nie mógł się jej wyrwać.
- Nie ty posłałeś te dzieci do kopalni. Poszłabym o zakład, że
jeszcze
pół godziny temu nie miałeś nawet pojęcia, że tam są.
Przerwała, jakby oczekując potwierdzenia, więc Drake skinął
głową. Uprzytomniwszy sobie, że Lucy go nie widzi,
wymamrotał
coś niewyraźnie, przyznając jej rację.
- Byłam tego pewna - powiedziała z przekonaniem, jakby
właśnie dowiodła, że słusznie wierzyła w jego czyste intencje.
- Dzięki tobie synek Leadbitterów i wszyscy pozostali wyszli
z tego żywi. Wiem, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy, aby
nic podobnego nie wydarzyło się w przyszłości.
- Oczywiście, że tak.
- W takim razie - Lucy zwolniła uścisk i przesunęła ręką
w poszukiwaniu dłoni Drake'a - nie powinieneś się o nic
oskarżać.
Jeżeli nie masz nic przeciwko temu - dodała, pociągając
go za rękę - chciałabym wyjść z tego przeklętego szybu, zanim
się na nas zawali.
- Masz słuszność, nie jest tu bezpiecznie.
Kiedy wstawał z taczki, poczuł w boku przeszywający ból
i nie mógł się powstrzymać od krzyku.
- Co się stało? Jesteś ranny? - Lucy zarzuciła sobie jego ramię
na barki, chociaż przecież i tak nie podołałaby ciężarowi
męża. Na moment Drake zapomniał o bólu, zaskoczony tym,
jak ciało Lucy wspaniale pasuje do jego boku. Jego wyczerpany
bezsennością mózg zaczął mu podsuwać absurdalne
majaczenia
o Ewie, stworzonej z żebra Adama.
- Żebra - wyjąkał. - Chyba mam jedno złamane.
- Jesteś pewien, że nic ci więcej nie dolega? - Nie sprawiała
wrażenia przekonanej, że mówił całą prawdę.
Chwiejnie powędrowali ku wylotowi tunelu i w pewnym
momencie Drake ze zdumieniem stwierdził, że rzeczywiście
opiera się na Lucy całym ciężarem.
- Mam zawroty - przyznał niechętnie. - Dostałem kamieniem
w głowę.
- Prawdziwa łaska boska, że masz taką twardą czaszkę- zakpiła
łagodnie Lucy. - Dlaczego nie zszedłeś na dół i nie dałeś
się zbadać lekarzowi jak inni ranni? Wielu z tych, którzy do nas
przyszli, ucierpiało znacznie mniej niż ty.
- Mówiłem ci już. Musiałem ich wydostać - powiedział
Drake, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. Każdy krok po
nierównym
terenie urażał jego żebra, zupełnie jakby go ktoś dźgał
tępym nożem.
- Oczywiście. Przecież to był twój obowiązek - potwierdziła
z rozdrażnieniem.
- Tak ci trudno to zrozumieć? To po co przyjechałaś tutaj
opiekować się ludźmi, których nawet nie znasz?
- Czy możemy chwilę odpocząć? - wydyszała Lucy.
- Jak chcesz. Tutaj jesteśmy już bezpieczni - szepnął, gdy
pomogła mu usiąść na ziemi. Wciągnął z sykiem powietrze, bo
znowu przeszył go ból.
W nieruchomym zimnym powietrzu napłynęły do nich od
stóp wzgórza stłumione odgłosy radosnej wrzawy. Na niebie
ponad ich głowami błyszczały chłodnym światłem gwiazdy.
Drake zadrżał. Lucy natychmiast opatuliła go swoim szalem.
- Nie wygłupiaj się! - warknął na nią. - Natychmiast sama
się tym okryj. Nie pierwszy raz się zaziębię. Jakoś to zniosę.
- No cóż, skoro sam sobie tego życzysz, ty uparciuchu...
- mówiąc to, uklękła za nim i owinęła ich oboje wełnianym
szalem.
Drake wkrótce poczuł na plecach ciepło bijące od jej ciała
i rozkoszną krągłość piersi na szyi. Wyobraził sobie, jakby to
było, gdyby uklękła nie za nim, a przed nim. Nagle zrobiło mu
się gorąco.
Zerwał się na nogi, jakby przypiekała go żywym ogniem.
Zabrakło
mu tchu, kiedy żebra zaprotestowały przeciwko tak
gwałtownemu ruchowi.
- Czy dasz radę pokonać resztę drogi?
Lucy zajęła miejsce u jego boku.
- Jeżeli ty możesz, to i ja - powiedziała krnąbrnie.
- Nie odpowiedziałaś mi - naciskał Drake. Choć mówienie
przychodziło mu z wysiłkiem, chciał rozmawiać. Żeby
zapomnieć
o bólu i o Lucy, przytulonej do jego boku.
- Na jakie pytanie?
- Dlaczego przyjechałaś do High Head? Nie był to
najmądrzejszy
pomysł...
- Wiem - nie pozwoliła mu dokończyć. - Hrabina nie powinna
przestawać z prostymi górnikami.
Drake omal się nie roześmiał, słysząc, jak udatnie Lucy
naśladuje
dystyngowany ton Phyllipy. Zatem jego domysły okazały
się trafne. To Phyllipa wkładała jej do głowy te wszystkie
„hrabiowskie" fochy. Po reakcji Lucy poznał, że ona pogardzała
tymi głupotami równie szczerze jak on.
- Cóż to za niezwykła bzdura - mówiła dalej. - Jeżeli hrabia
może się zniżyć do obracania łopatą i pchania taczki, nie
rozumiem, dlaczego i jego żona nie miałaby robić czegoś
pożytecznego.
W jakiej pożałowania godnej sytuacji byście się
znaleźli, gdybym nie przyjechała! Ratownicy nic mieliby co
jeść. Nie byłoby komu zająć się rannymi po tym drugim
zawale...
- Masz rację.
- Rację? Co to znaczy? Rację co do czego? - Byli już blisko
domu zarządcy. Lucy przystanęła. W świetle pochodni Drake
zobaczył na jej twarzy wyraz niebotycznego zdziwienia.
- Co do wszystkiego. Nie dalibyśmy rady bez ciebie. - Pokazał
ruchem głowy na tłum, który stale się powiększał, w miarę
rozprzestrzeniania się we wsi wiadomości o uratowaniu
zasypanych.
Lucy patrzyła na niego bez słowa. W jej brązowych oczach
odbijały się światła pochodni, gwiazdy i blask poświaty
wstającego
dnia. Nawet jeśli wczorajszego ranka niezwykle starannie
upięła włosy, teraz rozwichrzyły się w burzę splątanych loków,
a twarz okalały pojedyncze, swobodnie spływające kosmyki.
Zimne nocne powietrze zaróżowiło jej policzki, na nosie miała
smugę węglowego pyłu.
Drake nigdy dotąd nie widział tak pięknej istoty.
Lucy, przygotowana na surową reprymendę, zupełnie nie
wiedziała, jak ma zareagować na szczere wyznanie Drake'a, że
jej potrzebował... potrzebowali, poprawiła się w myślach.
Patrzył
na nią jakoś dziwnie, czuła się mocno zakłopotana. To pew-
nie dlatego, że wyglądała jak straszydło. Umarłaby- ze wstydu,
gdyby Jeremy kiedykolwiek zobaczył ją w takim stanie.
- Powinniśmy natychmiast wrócić do Silverthorne i wezwać
lekarza, żeby cię zbadał - wykrzyczała Drake'owi prosto
w ucho, ponieważ zbliżyli się właśnie do
rozentuzjazmowanego
tłumu.
- Mam im wszystkim najpierw coś do powiedzenia - krzyknął
w odpowiedzi.
Lucy obserwowała na poły z podziwem, na poły ze
współczuciem
jego daremne wysiłki, aby usłyszano go pośród radosnej
wrzawy. Ilekroć brał głębszy oddech, krzywił się. Nie miała
zamiaru pozwolić, żeby ucierpiał jeszcze bardziej. Rozejrzała
się i dostrzegłszy Anthony'ego Browna, pociągnęła go wolną
ręką za połę surduta. Obejrzał się i rozpromienił na jej widok.
Przysunął się do niej i Lucy krzyknęła do niego:
- Jego lordowska mość chce coś powiedzieć! Czy można
coś zrobić, żeby pozwolili mu dojść do głosu?
Anthony mrugnął potwierdzająco powiekami. Wsadził dwa
palce do ust i gwizdnął przeraźliwie, świdrująco, aż Lucy
zadzwoniło
w uszach. Gwar ucichł nagle, jak nożem uciął.
- Nowy właściciel ma wam coś do powiedzenia. - Głos
Anthony'cgo
zadudnił w pełnej wyczekiwania ciszy.
Drake podziękował Anthony'emu skinieniem głowy.
- Poleciłem konstablowi zbadać ten... wypadek. Spodziewam
się, że udzielicie mu wszelkich informacji. Kiedy śledztwo
dobiegnie końca, skutki zawału zostaną usunięte, a kopalnia
ponownie
otwarta. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby nigdy
więcej nie doszło w High Head do takiego nieszczęścia.
Lucy popatrzyła na zafrasowane twarze kobiet i zrozumiała,
o co im chodzi. Kopalnia zamknięta na nic wiadomo jak długo.
Tylu rannych mężczyzn. Zima za pasem. Szepnęła Drake'owi
kilka słów do ucha.
Kiwnął głową na zgodę.
- Wszyscy pracujący w kopalni będą przez ten czas dostawać
pełne pensje.
Oświadczenie zostało przyjęte gromkimi wiwatami.
- Dopóki nie ustanowię nowego zarządcy... - Napad kaszlu
nie pozwolił mu dokończyć. Na jego twarzy wyraźnie widać
było,
ile bólu sprawia mu każde słowo. Lucy zrozumiała, że musi
bez zwłoki zawieźć Drake'a do domu.
- Dopóki nie przybędzie nowy zarządca - Lucy, przytłoczona
ciężarem męża, wytężyła głos, żeby wszyscy zwrócili na nią
uwagę - jego obowiązki pełnić będzie Anthony Brown.
Nikt nie wyglądał na bardziej zdumionego jej oświadczeniem
niż sam Anthony. Zdjął czapkę i przycisnął ją do serca,
jakby miał zamiar złożyć przysięgę:
- Dołożę wszelkich starań, pani. Przysięgam.
Drake przestał kasłać, ale Lucy czuła, że opiera się na niej
bezwładnie, znacznie silniej niż poprzednio.
- Jestem pewna, że wspaniale dasz sobie radę, Anthony.
Pochlebiam
sobie, że znam się na ludziach. Ale teraz muszę zabrać
męża do domu.
Natychmiast kilku mężczyzn wzięło się do dzieła i zanim
Lucy się spostrzegła, stał przed nią gotowy do drogi pojazd.
Dostrzegłszy
w pobliżu ojca, krzyknęła do niego:
- Czy wracasz z nami?
Pastor Rushton podszedł pośpiesznie do córki i poklepał ją
po ramieniu.
- Jeśli mnie nie potrzebujesz, moja droga, wolałbym tu jeszcze
chwilę zostać. Chciałbym, żebyśmy pomodlili się krótko,
podziękowali Bogu.
Otaczający ich ludzie przyjęli sugestię pastora aprobującymi
pomrukami.
- Bardzo dobry pomysł. - Lucy pocałowała ojca w rumiany
policzek i spojrzała na kozioł powoziku. Jakimś cudem Drake
zdołał się na niego wdrapać. Siedział sztywno wyprostowany.
W skąpym świetle wczesnego poranka jego twarz i ręce
wydawały
się równie ciemne jak włosy. Ile wysiłku musiało go kosztować
wdrapanie się na kozioł i utrzymywanie właściwej postawy
przy takim osłabieniu i bólu, jakie nękały go na skutek
odniesionych obrażeń? Czy ktokolwiek, patrząc na niego,
podejrzewałby,
jakimi silnymi wzruszeniami, jaką męczarnią
przypłacił Drake nadludzki wysiłek, który włożył w ratowanie
przysypanych górników? Zadając sobie ze skruchą to pytanie,
Lucy wspięła się na miejsce obok męża.
Drake ściągnął lejce i wyruszyli, zostawiając za sobą High
Head, niemal dobę po tym, jak tu przyjechali. Dla Lucy
znaczyło
to więcej niż cały poprzedni miesiąc. Niemal żałowała, że nie
mogą zostać w górniczej wiosce jako pan i pani Strickland, że
muszą wracać do sztywnego ceremoniału obowiązującego
w Silverthornc.
Powóz zaczął się z turkotem toczyć w dół po spadzistej drodze
i wtedy z tyłu rozległ się okrzyk:
- Na wiwat dla Stricklandów! Wszyscy razem!
Lucy spojrzała na Drake'a, ale zupełnie nie było po nim widać
żadnych uczuć. Kiedy zniknęli ludziom z wioski z oczu, oddał
żonie lejce ze słabym westchnieniem ulgi. Przez jakiś czas
dwukółka jechała równo po krętej drodze z High Head do
Nicholthwait.
Metalowe sprzączki uprzęży i końskie kopyta wybijały
znaną, kojącą melodię, z rzadka przerywaną beczeniem
pasących się leniwie na brzegach drogi owiec.
Pasma porannych mgieł zalegały w dolinie Mayes. Lucy nagle
przypomniała sobie dławiące uczucie, jakiego doznała
w kopalnianym szybie, i z rozkoszą odetchnęła rześkim
jesiennym
powietrzem, odpędzając niemiłe wspomnienia. Po tylu
dłużących
się, pełnych napięcia godzinach spędzonych w tłumie
ludzi mogła się wreszcie rozkoszować wolnością i
niekrępującym
towarzystwem Drake'a. Zerknęła na niego kątem oka. Siedział
sztywno wyprostowany, oczy miał zamknięte. Jakby
wyrzeźbiona linia profilu, pociemniała od sadzy twarz -
sprawiały,
że jeszcze bardziej niż kiedykolwiek przypominał Lucy
rzeźbę z czarnego marmuru.
Odchrząknęła nerwowo. Złożyła samej sobie solenną obietnicę
i była zdecydowana jej dotrzymać. Miała przeczucie, że łatwiej
będzie przeprowadzić tę rozmowę teraz, niż gdy wrócą do
Silverthorne. Tylko od czego zacząć?
- Czułam się dzisiaj dumna z tego, że jestem twoją żoną.
Zachowałeś się wspaniale. - Słowa padały wypowiadane
niepewnie,
niewyraźnie. Czy Drake w ogóle usłyszał ten niezręczny
wstęp? - Ostatnio zachowywałam się w stosunku do ciebie
wysoce niewłaściwie. Powody tego nie są już teraz istotne.
Obiecałam sobie, że się poprawię, i to jest najważniejsze. Jeśli
mi wybaczysz i zgodzisz się, żebyśmy zaczęli od początku...
chciałabym, abyśmy zostali przyjaciółmi... chociażby dla dobra
dziecka.
- Dobrze - powiedział niskim, gardłowym głosem, nie zadając
sobie trudu, aby otworzyć oczy. - Przyjaciółmi.
Powoli zaczął się przechylać na stronę Lucy i wreszcie jego
głowa spoczęła na jej ramieniu. I tak już pozostało przez całą
drogę powrotną do Silverthorne.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Drake walczył o powrót do przytomności, jak tonący walczy
o wypłynięcie na powierzchnię wody dla zaczerpnięcia
oddechu.
Otaczała go ciemność. Rozum podpowiadał mu, że jest
w Silverthorne, leży we własnym łóżku. Zmysły nieubłaganie
zadawały kłam rozumowi. Słyszał ciche, charakterystyczne
trzaski, jakie wydają płonące w kominku polana, czuł
rozchodzące
się od ognia ciepło, rozpoznawał przyjemny, przenikliwy
zapach palonego drewna. I jeszcze... Aromatyczny zapach
jagnięciny
duszonej z cebulą. Delikatna woń... lawendy?
Wszystko to razem stwarzało atmosferę przytulności.
Drake'owi
nigdy w życiu nie przyszłoby do głowy to słowo, gdyby
miał opisać swoją sypialnię. Przestronny, jasny pokój był
położony
we wschodnim skrzydle. Z dużych okien rozmieszczonych
na dwóch ścianach rozciągał się wspaniały widok na okolicę.
Pośrodku trzeciej ściany szerokie, zwieńczone łukiem przejście
wiodło do obszernej ubieralni.
Sypialnia Drake'a była niezwykłe oszczędnie umeblowana,
nawet jak na powściągliwe gusta epoki. Stały w niej: małe
biurko,
krzesło, stolik nocny i łóżko. To ostatnie było nowoczesnym
meblem, dość oryginalnym, pozbawionym wysokich słupków
i zasłon. W kominku rzadko płonął ogień, ponieważ Drake
spędzał
tu niewiele czasu.
Nie uważał zresztą, przynajmniej do dzisiaj, że czegokolwiek
brakuje jego sypialni. Ale kiedy tak leżał, trwając na pograniczu
jawy i snu, nagle dotarło do niego, jak bardzo zimny
i ponury jest ten pokój. Zimny i ponury jak życie jego
mieszkańca.
Odpędził tę myśl od siebie; nie chciał się nad tym teraz
zastanawiać.
Zmusił ciało do wysiłku i spróbował usiąść. Zalała go fala
bólu. Usłyszał, że ktoś jęczy. A może to on sam jęczał? Zapach
lawendy stał się wyraźniejszy, towarzyszył mu cichy szelest
kobiecych
sukien. Coś chłodnego i gładkiego dotknęło delikatnie
jego czoła.
- Drake, obudziłeś się? Jak się czujesz?
Drake, słysząc szept Lucy, nabrał pewności, że istotnie jest
w Silverthorne. Spróbował usiąść, ale zaraz opadł na poduszki
i osłabiony bólem, który sam lekkomyślnie spowodował, z
trudem
uniósł powieki.
Twarz nachylonej nad nim Lucy pojawiła się w polu jego
widzenia,
oświetlona ciepłym poblaskiem, bijącym od kominka,
otoczona aureolą złotobrązowych włosów. Patrzyła na niego
z troską, ściągnąwszy pięknie zarysowane, gęste brwi. Ciało
Drake'a zalała fala przyjemnego ciepła. Bronił się przed tym
równie gorliwie, jak przedtem przed uczuciem bólu.
- A jak myślisz? - Odwrócił głowę, aby uwolnić się od dotyku
jej ręki, i zabrakło mu tchu od przeszywającego ukłucia
w czaszce.
- Raczej jak umarły niż żywy, po tym, co przeszedłeś... Ale
zdrowy na tyle, aby się wiercić, a to raczej dobry znak. -
Uniosła
miskę stojącą na brzegu nocnego stolika i wzięła do ręki łyżkę.
- Leż spokojnie i spróbuj zjeść trochę zupy. Pani Maberley
ugotowała ją specjalnie dla ciebie.
Otworzył usta, żeby zaprotestować: nie będzie się pieścił
i leżał w nieskończoność w łóżku, ale Lucy natychmiast wlała
mu w nie pełną łyżkę zupy. Musiał przełknąć i stwierdził, że
nigdy dotąd nie jadł niczego równie wybornego. Nagle zdał
sobie
sprawę, że ma żołądek ściśnięty z głodu i powinien coś
zjeść, jeśli chce szybko odzyskać siły. Przez dobrych kilka chwil
nie odzywał się, posłusznie otwierając usta za każdym razem,
kiedy Lucy przybliżała do nich łyżkę z zupą.
- Która godzina? - Spojrzał z ukosa na zegar stojący na
obramowaniu
kominka. Ledwie widział jego tarczę w panującym
w sypialni półmroku. Czy to możliwe? A może tylko tak mu się
wydaje, może oczy płatają mu figle?
- Piąta po południu - potwierdziła Lucy. - Spałeś przez cały
czas od momentu powrotu z High Head, od wczorajszego
ranka.
Już się zaczęłam zastanawiać, czy się w ogóle kiedykolwiek
obudzisz.
Przez głowę Drake'a przemknęły obrazy wydarzeń w High
Head.
- Muszę wstać. - Próbował zwalczyć uczucie słabości, które
nim owładnęło. - Dopilnować wszystkiego.
- To znaczy czego? - Lucy przytrzymała go w łóżku, kładąc
delikatnym, ale stanowczym ruchem dłoń na jego piersi. Na
jego
nagiej piersi!
Nie mieli nawet tyle poczucia przyzwoitości, żeby mnie
ubrać w koszulę nocną? - zżymał się w myślach Drake, czując,
jak jego twarz oblewa się krwistym rumieńcem. Lucy nie miała
najmniejszego zamiaru prowokować go dotykiem, wiedział
o tym, ale nie mógł nic poradzić na to, że tak reagował na jej
niewinny gest!
- Nie udawaj nierozgarniętej! - powiedział ze złością.
Nienawidził
swojego ciała, które nie chciało go słuchać. - Przede
wszystkim konstabl. Muszę mu pokrótce opisać sytuację
w High Head i przekonać, żeby przeprowadził śledztwo.
- To już zrobione. - Lucy opatuliła go kołdrą.
Drake zerknął na portret matki wiszący nad kominkiem.
Umarła w czasie porodu. Nie pamiętał, żeby ktokolwiek otulał
go kołdrą w łóżku. Gdyby nie Jeremy, pozostałby całkowicie
nieświadomy co do istnienia takich intymnych rodzinnych
rytuałów.
Kiedy jego przyrodni brat pojawił się w Silverthorne po
śmierci swojej matki, domagał się co wieczór, aby starszy brat
otulał go kołdrą. Drake robił to zatem, aczkolwiek z ociąganiem
i bardzo niezręcznie. Okazywanie czułości zawsze
przychodziło
mu z trudem, mimo to dopóki Jeremy nie wyjechał do szkoły,
Drake ani jednego wieczoru nie zaniedbał tej czynności.
I nagle sam został osobą, którą obdarzano czułością. Nie był
pewny, czy mu się to podoba. Szczególnie że doznawał jej od
Lucy.
- Co to ma znaczyć: już zrobione?
Lucy wzniosła oczy ku górze.
- Ciekawe, kto tu udaje nierozgamiętego? Posłałam po
konstabla
natychmiast, gdy tylko przyjechaliśmy do domu. Wyjaśniłam
mu, co podejrzewasz, i poprosiłam, żeby to zbadał. Czy
pozwoliłam sobie na zbyt wiele? - zapytała, a w jej głosie
zabrzmiała
nuta dobrodusznej ironii.
- Skądże. - Drake był zachwycony, że okazała taką przytomność
umysłu. - Czas gra tu olbrzymią rolę. Dobrze zrobiłaś.
Po prostu nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że ty... W każdym
razie, kopalnia to tylko jeden z moich obowiązków, chociaż
najpilniejszy.
A co z resztą? Garbarnia? Młyny? Wszystko wymaga
mojego nadzoru.
- O tej porze? - Lucy kusiła go następną łyżką zupy. - Nie
sądzę. Poza tym uważam, że nie doceniasz swoich zarządców,
tak jak mnie nie doceniłeś. Wątpię, czy byłoby to z korzyścią
dla nich i dla ciebie, żeby przybiegali do ciebie z każdym
drobnym
problemem. Czym by się to skończyło, gdybyś bardziej
ucierpiał w High Head? - Lucy zawiesiła głos, ale zaraz sama
odpowiedziała sobie na to retoryczne pytanie: - Sodomą i
Gomorą.
Chaosem. Czy tego właśnie chcesz? - zapytała, patrząc
na Drake'a.
Zadarł buńczucznie podbródek.
- Oczywiście, że nie. Ale czego ty się właściwie spodziewasz?
Że się przestanę interesować tym, co stworzyłem praktycznie
od podstaw?
- Ależ nie. - Spojrzenie Lucy nagle zmiękło. - Chcę tylko
powiedzieć, że twoje przedsięwzięcia są jak dorastające dzieci.
Powinieneś pozwolić twoim zarządcom się rozwijać, popełniać
własne błędy, muszą przecież nauczyć się polegać na własnym
osądzie, a twojej opinii zasięgać wyłącznie w najbardziej
istotnych
sprawach. W ten sposób będą zdolni prowadzić twoje dzieło
dalej, nawet jeśli tobie się coś stanie, czego nie daj Bóg.
- To brzmi sensownie - przyznał niechętnie Drake, stwierdzając
w duchu, że Lucy będzie bardzo dobrą matką.
- Czy ja dobrze słyszę? - Lucy potrząsnęła głową, robiąc
śmieszną minę, która rozbawiła Drake'a. - Dumny wicehrabia
Silverthorne wyrzeka się prawa do nieomylności?
Zacisnął wargi, spędzając z nich cień bladego uśmiechu.
- Tylko przyznaje, że usłyszał dobrą radę i umie to docenić.
Lucy wlała mu do ust kolejną łyżkę zupy.
- Doprawdy, noc cudów jeszcze się nie skończyła.
Drake uśmiechnął się i zakrztusił zupą. Przy każdym
kaszlnięciu
żebra boleśnie dawały znać o sobie. Lucy nachyliła się
nad nim zaniepokojona, przepraszając go i robiąc sobie
wyrzuty,
że rozśmiesza i karmi jednocześnie.
- Podobno chciałaś, żebyśmy zostali przyjaciółmi - powiedział
Drake, łapiąc z trudem oddech. - Według ciebie to na tym
właśnie polega? Na tyranizowaniu biednego kaleki,
unieruchomionego
w łóżku?
Jego żart miał taki skutek, że na jasnej skórze Lucy rozlał
się szeroko płomienny rumieniec.
- Nie myślałam, że o tym pamiętasz. A jeśli cię tyranizuję,
to tylko dla twojego dobra. Jeżeli teraz o siebie nie zadbasz,
wpędzisz się w jakąś poważną chorobę, a wtedy dopiero twoje
interesy ucierpią.
Od drzwi rozległ się czyjś grzmiący bas:
- W pełni się z tym zgadzam, wasza lordowska mość.
Zjednoczmy
siły, a być może zdołamy przekonać tego upartego głupca,
że w interesie nas wszystkich leży, aby się przez jakiś czas
oszczędzał.
Charles Varoy, lekarz Drake'a, jego przyjaciel i daleki kuzyn
zarazem, wkroczył energicznie do sypialni. Kosmyki
szpakowatych
włosów wysunęły się z harcapa i sterczały nieporządnie na
wszystkie strony.
- A więc nasz pacjent w końcu zmądrzał? - zapytał Lucy.
Drake ledwo dosłyszał jej cichą odpowiedź.
- Według niego tak.
- Według mojej żony, Charles, wprost przeciwnie. - Drake
mrugnął do lekarza porozumiewawczo.
- Na Jowisza! - Doktor Varoy dotknął szyi Drake'a, aby
zbadać puls. - Jesteś w szampańskim humorze, jak na kogoś tak
sponiewieranego. Bardzo cię boli?
Drake wzruszył ramionami.
- Do zniesienia.
- Niewzruszony jak zwykle. No dobrze, sprawdźmy, jak
mocno naprawdę ucierpiałeś. Wczoraj tylko rzuciłem na ciebie
okiem, aby uspokoić twoją żonę, że twoje życie nie jest
zagrożone.
Według mojej oceny potrzebowałeś przede wszystkim
snu, z dokładniejszym badaniem mogłem poczekać. Czy
możesz
usiąść?
- Próbowałem, ale... moja żona skutecznie mnie powstrzymała.
- Zacisnąwszy zęby, Drake podciągnął się do siedzącej
pozycji. Ból nie był już tak przeraźliwy jak za pierwszym
razem.
Lucy zerwała się nieoczekiwanie. Podeszła do kominka, po-
łożyła polano na palenisku i przegarnęła żarzące się głownie
pogrzebaczem.
- Sam sobie wybrałeś żonę, Drake - roześmiał się lekarz.
Co go, do licha, tak bawiło? - Lepiej stosuj się do jej rad.
- Nie ożeniłem się z nią, żeby mi udzielała rad - powiedział
Drake z rozdrażnieniem, nie zastanawiając się, co mówi.
Zerknął
na Lucy. Zastygła w pół ruchu, trzymając w ręce pogrzebacz,
który miała właśnie odłożyć na miejsce. Drake przeklął
się w duchu za swoją bezmyślność. Po tym, co się wydarzyło
w High Head, chciał z nią jakoś dojść do porozumienia, zacząć
od nowa. Zdaje się, że sprzeciwianie się jej wpadło mu w nałóg,
którego trudno się będzie pozbyć. - Zamierzasz mnie wreszcie
zbadać czy nie! - rzekł ostro do doktora.
Charles lekko pomacał wrażliwe miejsce na plecach Drake'a.
Okazało się, że jednak nie dość delikatnie. Drake nie zdołał
powstrzymać okrzyku bólu.
- Nie dziwi mnie, że cię boli - stwierdził lekarz. - Nie tylko
złamane żebro, ale też kilka poważnych stłuczeń. - Wyciągnął
ze skórzanej torby lekarskiej zwój bielonego płótna i ciasno
owinął nim pierś Drake'a. - Gotowe. Przytrzyma żebro we
właściwym
miejscu, by dobrze się zrosło. Nic więcej nie można
z tym zrobić.
Drake skinął głową. Ciasno owinięte wokół piersi płótno
przyprawiało go o tortury. Nawet nie próbował się odezwać,
gdy
lekarz, poleciwszy Lucy, by trzymała miskę z wodą, opatrywał
mu ranę na głowie, oczyszczając ją z bezceremonialnym
pośpiechem.
- Gotowe - oznajmił wreszcie Varoy. - Teraz obejrzę resztę,
żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. - Szarpnął za
kołdrę,
przykrywającą Drake'a od pasa w dół.
Drake złapał za brzeg kołdry, nie pozwalając, aby Varoy ją
z niego ściągnął, i spojrzał na Lucy. Ściskając w dłoniach mi-
skę, wpatrywała się w pościel na poły z przerażeniem, na poły
z fascynacją.
- Jestem głodny - oświadczył niepewnym głosem Drake.
- Czy mogłabyś mi przynieść jeszcze trochę zupy?
Na dźwięk jego słów Lucy drgnęła. Miska podskoczyła w jej
dłoniach i kilka kropli wody spadło na podłogę.
- Słucham? Ach, tak, zupa. Oczywiście. - Pośpiesznie zaniosła
miskę do gotowalni, cały czas mówiąc wysokim, jakby
zadyszanym głosem: - Pani Maberley trzyma cały czas garnek
na ogniu. Będzie bardzo zadowolona, kiedy usłyszy, że wraca
ci apetyt. - Zabrała miseczkę z nocnego stolika. - Zechce mi
pan wybaczyć, doktorze Varoy?
- Ależ naturalnie. - Lekarz obdarzył ją promiennym
uśmiechem,
nie przestając wyrywać kołdry z rąk Drake'a. - Odpoczynek
i solidne posiłki to dwa najskuteczniejsze lekarstwa na
świecie.
Ledwie Lucy wypadła za drzwi, Drake puścił kołdrę, a Varoy
ściągnął ją z niego jednym szarpnięciem.
- Cóż za skromność jak na świeżego żonkosia! - Lekarz
śmiał się serdecznie. - Naprawdę nie powinieneś się wstydzić
okazywania swojej młodej żonie wrażenia, jakie wywiera na
tobie
sama jej obecność... i to w twoim stanie. A może chcesz,
żebym ją poprosił, aby ci nieco pofolgowała, dopóki ci się żebro
nie zrośnie?
Nie zważając na ból w plecach, Drake złapał poduszkę i cisnął
nią z całej siły w przyjaciela. Lekarz uchylił się od ciosu,
wciąż śmiejąc się serdecznie, co zaczynało Drake'a drażnić.
Varoy obejrzał pobieżnie nogi pacjenta i stwierdziwszy, że
są całe i zdrowe, przykrył go z powrotem kołdrą.
- Jeżeli przed upływem tygodnia przydybię cię poza łóżkiem,
wicehrabio Silverthorne, będę obstawał przy szczegółowym
badaniu od stóp do głów... w asyście twojej żony.
Rozzłoszczony Drake przez chwilę nie mógł znaleźć
odpowiedzi.
Kiedy wreszcie przypomniał sobie tuzin poważnych powodów,
dla których musi wstać i dopilnować interesów, doktor
Varoy spakował swoją walizeczkę i pożegnał go od drzwi
szerokim
uśmiechem i niedbałym salutem.
Kiedy Lucy wypadła z sypialni Drake'a, zdała sobie sprawę,
że ściska w rękach miskę do zupy tak mocno, że za chwilę ją
skruszy. Policzki piekły ją potwornie, i to bynajmniej nie z tego
powodu, że stała zbyt blisko ognia. Mimo że ze wszystkich
sił usiłowała się powstrzymać, jej wzrok wciąż wędrował do
Drake'a, siedzącego na łóżku nago w oczekiwaniu na badanie
lekarza, przykrytego kołdrą ledwie od pasa w dół. Rzucając
ukradkowe spojrzenia na jego muskularny, szczupły tors,
przypominała sobie, co czuła, dotykając palcami nagiej piersi
męża.
Gładka, dobrze napięta skóra i nieoczekiwanie jedwabista
gęstwina czarnych włosów - Lucy zaschło w ustach na samo
wspomnienie. Wicehrabia Silverthorne był bez wątpienia
udanym
przedstawicielem ludzkiego gatunku. To nie zażenowanie
i nie skromność wypłoszyły ją z sypialni, kiedy lekarz zaczął
ściągać z niego kołdrę. To strach, że przyłapią ją wpatrującą się
w męża z fascynacją, jaka nie przystoi damie.
Pogrążona w myślach omal nie staranowała Phyllipy.
- Lucindo, moja droga, dokąd to podążasz w tak niezwykłym
pośpiechu? - Phyllipa z trudem odzyskała równowagę. -
Czy chodzi o Drake'a? Czyżby mu się pogorszyło?
- Och, nie kuzynko. - Lucy odetchnęła głęboko. Przestraszyła
się, wpadając na Phyllipę. Ze wstydem pomyślała, że te
bezwstydne, rozpustne myśli musiały się odbić na jej twarzy, a
w każdym razie nie uszły bacznemu oku kuzynki. - Właśnie się
obudził i sprawia wrażenie równie przytomnego jak zawsze.
Doktor Varoy go bada, a ja idę do kuchni przynieść mu jeszcze
jedną miskę zupy. Możesz sobie wyobrazić, jaki jest głodny.
- Chyba tak. - Phyllipa wpatrywała się w miskę w rękach
Lucy z lekkim obrzydzeniem, jakby to było przelewające się
naczynie
nocne. - Czy to rzeczywiście konieczne, abyś biegała po
domu jak zwykła dziewczyna kuchenna? Jego lordowska mość
zatrudnia wystarczająco liczną służbę. Z tego, co mogłam
zauważyć,
żadne z nich nie jest obciążone pracą ponad siły. Nie
myślisz chyba pielęgnować go sama?
Lucy już otwierała usta, aby ją zapewnić, że taki właśnie ma
zamiar, ale nagle zrozumiała, na co się naraża. Jeśli się
sprzeciwi
Phyllipie, wda się w bezsensowną sprzeczkę i zmarnuje tylko
czas.
- Obawiam się, kuzynko, że masz bardzo ciężkie zadanie,
usiłując zrobić ze mnie prawdziwą hrabinę. - Lucy nawet nie
starała się powściągnąć niecierpliwości. Obiecała sobie dołożyć
wszelkich starań, aby nawiązać bardziej przyjazne stosunki
z mężem. Ta przysięga nie obejmowała lady Phyllipy
Strickland.
- Zechciej mi wybaczyć, ale muszę pójść po zupę. Jestem
pewna, że nie wpłynie to kojąco na nerwy Drake'a, jeśli będzie
musiał długo czekać na jedzenie.
- Drake wpadł w złość? - Ironiczny uśmieszek wykrzywił
kąciki wąskich ust Phyllipy. - Trudno się dziwić, skoro gnałaś
przez pół hrabstwa, aby rozdać niemal połowę zapasów
zgromadzonych
w spiżarni Silverthorne'ów hordzie brudnych i nieokrzesanych
górników.
- Kiedy to się stało, kuzynko Phyllipo, Drake był bardzo...
- Rzut oka na rozradowaną, wyczekującą twarz Phyllipy
zmroził
Lucy w pół słowa. Ta przypochlebna, nieprzyjemna kobieta
coś knuła... chociaż Lucy nie potrafiłaby powiedzieć co. Jedno
w każdym razie stało się dla niej oczywiste. Naprawianie
stosunków
z Drakicm będzie znacznie trudniejsze, jeśli stale bę-
dzie się przy nich obojgu kręcić Phyllipa. Czas, by droga
kuzynka
opuściła Silverthorne.
- No więc? - ponagliła ją Phyllipa z wyraźną niecierpliwością.
- Drake był bardzo...?
- Zły - dokończyła Lucy pewnie. - Miałaś rację. Był na
mnie naprawdę zły. Ale przynajmniej wynikła z tego jedna
dobra
rzecz.
Phyllipa uniosła pytająco cienkie brwi.
- Mój mąż najwyraźniej dostrzegł wreszcie potrzebę zabrania
mnie do Londynu. - Lucy miała nadzieję, że piorun w nią
nie uderzy za to jawne kłamstwo. - Nalega nawet, abyśmy
wyruszyli
natychmiast, gdy będzie zdolny do podróży.
- Dlaczego nie powiedziałaś mi tego od razu? - Rozbiegane
oczy Phyllipy niemal wyszły z orbit, wąskie wargi rozciągnęły
po raz pierwszy, odkąd Lucy ją znała, w szczerym uśmiechu.
- Ależ to cudowna wiadomość!
- Wiedziałam, że będziesz zadowolona. - Czego raczej nie
należy się spodziewać po Drake'u, gdy usłyszy tę „cudowną
wiadomość", pomyślała Lucy. Och, trudno, skoro już raz
zaczęła,
nie pozostaje jej nic innego, jak brnąć dalej. Jedno więcej
kłamstwo już jej bardziej nie zaszkodzi. - Drake prosił, żebym
wybadała cię, czy nie zgodziłabyś się wrócić do Londynu, by
przygotować dom na nasz przyjazd.
- Czy bym się nie zgodziła? - Phyllipa wybuchnęła kaskadą
piskliwego śmiechu. - Zaraz zaczynam się pakować. -
Przycisnęła
dłoń o długich palcach do płaskiej piersi. - Co za ulga.
Drogi są wciąż suche, dzięki Bogu, Boże Narodzenie
powinniśmy
świętować już w domu. Czy możemy wyruszyć jutro?
Lucy pilnowała się starannie, aby w jej głosie nie zabrzmiała
radosna ulga.
- Im szybciej, tym lepiej, jak sądzę. Pogoda jest o tej porze
roku mocno niepewna.
- Każę pokojówkom pakować przez całą noc, jeśli to będzie
konieczne. Przyślij mi jedną lub dwie dziewczyny z kuchni do
pomocy.
- Przyślę natychmiast, kuzynko Phyllipo - powiedziała Lucy
głośno już na odchodnym, kierując się w stronę schodów.
Cicho,
sama do siebie dodała: - Wszystko, żebyś się tylko pośpieszyła.
Zeskakując po stopniach schodów, Lucy zanuciła pod nosem
jakąś wesołą melodię. Jej radość z szybkiego wyjazdu Phyllipy
podszyta była jednak podskórnym strachem. Co zrobi Drake,
gdy się o tym dowie?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Londyn? - Drake wpatrywał się w Phyllipę, wystrojoną
w rdzawą pelisę i elegancki kapelusik w tym samym kolorze.
Bał się, że źle usłyszał. - Wyjeżdżacie dzisiaj z Reginaldem do
Londynu?
Z trudem powściągnął szeroki uśmiech. Protestował przeciwko
wylegiwaniu się w łóżku również dlatego, że byłby wtedy
łatwym celem dla Phyllipy. Przez całe tygodnie skrycie marzył
o pozbyciu się jej z Silverthorne. Nagle, chociaż nic nie
zrobił w tym kierunku, zdecydowała się wyjechać.
- Być może to najlepsze rozwiązanie. - Starał się, aby w jego
głosie pobrzmiewały żal i rezygnacja. - Nie jestem teraz
zbyt przyjemnym towarzyszem. - Dotknął wymownie bandaża
na głowie. - Z Lucy też nie najmilsza byłaby gospodyni, będzie
przecież zajęta pielęgnowaniem chorego męża.
Wypowiadając imię żony, Drake rzucił na nią ukradkowe
spojrzenie. Stała tuż przy drzwiach sypialni, czujnie
wyczekująca.
- Drake, co z ciebie za oryginał! - Phyllipa machnęła
lekceważąco
dłonią - Masz przecież służbę. Lady Silverthorne nie
jest jakąś tam najętą dziewczyną. - Jej ziemista twarz nagle się
rozjaśniła. - Właśnie wpadłam na doskonały pomysł. Lucinda
mogłaby zabrać się ze mną, a ty przyjechałbyś do Londynu
natychmiast,
gdy tylko wyzdrowiejesz.
- Zabrać się z tobą...?
Lucy dopadła błyskawicznie łóżka i wcisnęła Drake'owi
w rękę szklankę z wodą. Spoglądając kokieteryjnie na Phyllipę,
powiedziała:
- Musisz mu darować, że tak wszystko po tobie powtarza.
Lekarz uprzedził, że przez kilka dni Drake może być lekko
oszołomiony.
- Zwróciła się do męża, głośno i wyraźnie wymawiając
słowa: - Przypomnij sobie, mój drogi. Przecież mówiłeś, że
powinniśmy pojechać do Londynu natychmiast, jak tylko
będziesz
zdolny do podróży. Że kuzynka Phyllipa mogłaby pojechać
wcześniej, by przygotować dom na nasz przyjazd.
- Ja niczego...
Lucy zacisnęła szczupłe palce na jego ręce tak mocno, że
Drake urwał w pół słowa. Twarz jej pobladła, patrzyła na niego
z niemą prośbą w oczach. Ale o co prosiła? O wybaczenie? Czy
o pozwolenie? Drake znowu doznawał sprzecznych uczuć. Coś
mu mówiło, że powinien jak najdalej uciec od tej kobiety, która
wyzwalała w nim tak niezrozumiale silne emocje, a
jednocześnie
pragnął gorąco przyciągnąć ją do siebie...
- Ee... jak to miło z twojej strony, Phyllipo, że zdołałaś się
tak szybko przygotować do wyjazdu. - Drake nie był pewny,
czy coś powiedzieć o wyjeździe Lucy; nie dała mu żadnej
wskazówki.
- Co do mojej żony, zostawiam jej całkowitą wolność,
może jechać z tobą... jeśli takie jest jej życzenie.
Zacisnęła palce jeszcze silniej na jego dłoni.
- Jestem przekonana, że moje miejsce jest tutaj, przy tobie.
Otrzymawszy tak wyraźny sygnał, Drake poczuł się całkowicie
upoważniony, aby stwierdzić:
- Sama słyszałaś, Phyllipo. Mężczyzna w moim stanie
potrzebuje
żony, niezależnie od tego, czy w jego domu roi się od
służby. Poza tym, przecież wiem, Phyllipo, jak ci leży na sercu
wprowadzenie Lucy do towarzystwa. Pomyśl, jaki to by
wywołało
skandal, gdybym wyprawił ją samą do Londynu w tak niedługi
czas po ślubie.
Phyllipa z nie ukrywaną podejrzliwością badała Lucy
wzrokiem.
- Miałam na względzie wyłącznie to, jaką smutną i nudną
Gwiazdkę będzie tutaj miało to drogie dziecko. Musisz szybko
wyzdrowieć, Drake, i przywieźć ją do Londynu, żeby zdążyła
się jeszcze nacieszyć jego rozrywkami.
Dopowiadała tych słów, kiedy pojawił się Talbot, aby oznajmić,
że wszystko gotowe do wyjazdu. Dobrych kilka minut
upłynęło na wylewnych pożegnaniach i nie kończącym się
naleganiu
Phyllipy, by przyjechali do Londynu natychmiast, gdy
tylko Drake będzie zdolny do odbycia podróży.
Drżąc z ulgi, Lucy zarzuciła Drake'owi ramiona na szyję.
- Och, dziękuję ci, że mnie z nią nie odesłałeś. Przepraszam
za te wszystkie kłamstwa, ale nie widziałam innej drogi, aby się
jej pozbyć. Wiem, że należy do twojej rodziny i że uważasz ją
za damę w każdym calu, ale...
Drake delikatnie oswobodził się z jej uścisku.
- Nie musisz przepraszać. Żałuję tylko jednego: że to ja
wcześniej nie wpadłem na ten pomysł.
- Naprawdę? - Lucy zastanowiła się, czy przypadkiem bandaż
na głowie nie uciska go zbyt mocno. - O mało mnie nie
pobiłeś, kiedy ostatnio poruszyłam ten temat.
- Wiem i przepraszam cię za to. Prawda jest taka, że Phyllipa
zrobiła z nas głupców. Znając ją, już dawno powinienem
przejrzeć jej motywy.
- Motywy? - zapytała Lucy. Nie wiedziała, o co Drake'owi
chodzi, ale wyglądał na szczerze przejętego. - Nie rozumiem.
Drake odetchnął głęboko.
- Jestem pewien, że Phyllipa mąciła między nami, i to od
dnia ślubu. Wmówiła mi na przykład, że marzysz o wyjeździe
do Londynu. Twierdziła też, że siedzi w Silverthorne, ponieważ
nie potrafisz się bez niej obyć.
- Ależ to stek bzdur! - Lucy zerwała się i zaczęła nerwowo
przemierzać pokój. - Nic mnie nie ciągnie do Londynu. -
Nieoczekiwanie
przystanęła i wycelowała oskarżycielsko palec
w Drake'a. - To ty nalegałeś, aby została... - Poczuła, że nie
wiedzieć czemu, czerwieni się. - Aby nauczyła mnie
właściwych
manier i dopilnowała, żebym się nie zadawała z niżej
urodzonymi.
- Brednie! - Drake usiadł z trudem, a na jego twarzy pojawił
się grymas bólu. - Jedyną osobą, która chciała, żeby Phyllipa
została w Silverthorne, była ona sama.
Przez głowę Lucy przebiegły urywki rozmów prowadzonych
z Phyllipa.
- Dlaczego miałaby chcieć nas skłócić? Czy dlatego że nie
pochwalała twojego małżeństwa z osobą niższego stanu?
- Nie sądzę - powiedział z uśmiechem Drake. - Nawet
gdybyś była księżniczką krwi, Phyllipa nigdy nie poczułaby do
ciebie sympatii. - Ułożył się z powrotem na poduszkach. - Po
śmierci Jcremy'ego Reggie dziedziczy Silverthorne, chyba że
będziemy mieli syna. Pierwszeństwo ma oczywiście Neville, ale
śmiem twierdzić, że istnieje niewielka szansa, aby mnie przeżył
lub spłodził legalnego potomka.
Lucy zrobiło się niedobrze ze wstydu. Zwiesiła głowę.
- O Boże! Jaka ja jestem głupia, niczego się nie domyśliłam.
A więc nie prosiłeś Phyllipy, żeby zrobiła ze mnie prawdziwą
hrabinę?
- Oczywiście, że nie - powiedział Drake cicho, ale bardzo
stanowczo. - Podobasz mi się... zawsze mi się podobałaś taka,
jaka jesteś.
Lucy gwałtownie uniosła głowę i popatrzyła na niego, lecz
umknął oczyma przed jej wzrokiem. W czasie krótkiego okresu
zalotów Jeremy powiedział jej wiele uroczych komplementów,
ale żaden nic poruszył jej tak głęboko jak wyznanie Drake'a.
- Nie masz więc nic przeciwko temu, żebym jeździła konno,
czytała albo odwiedzała starych znajomych we wsi?
Uśmiechając się z zażenowaniem, spojrzał na jej brzuch.
- Może poczekasz kilka miesięcy z tą jazdą konną. Ale na
pewno nie mam nic przeciwko czytaniu, a nawet pragnę, abyś
utrzymywała stare znajomości. Biedna pani Sowerby musi się
czuć bardzo samotna.
- Och! - Lucy westchnęła cicho. - Jeszcze dziś pójdę się
z nią zobaczyć. Ładne rzeczy musiała sobie o mnie myśleć...
- Nagle uderzyła ją równie nieprzyjemna myśl. - A co ty sobie
pomyślałeś? Dlatego byłeś na mnie taki wściekły... tej nocy,
gdy kłóciliśmy się w moim pokoju. Sądziłeś, że całkiem
przewróciło mi się w głowie i dlatego unikam dawnych
znajomych.
- Po części rzeczywiście dlatego. - Drake wzruszył ramionami.
- Muszę cię przeprosić za moje grubiańskie zachowanie
w ostatnim czasie. Zważywszy jeszcze obecność Phyllipy, życie
w Silverthorne musiało być dla ciebie nic do zniesienia.
Lucy zmarszczyła nos.
- Niezbyt miłe, przyznaję. W niczym to jednak nie
usprawiedliwia
mojego zachowania i nieprzyjemnych słów.
- Myślisz o swoim stwierdzeniu, że to przeze mnie Jeremy
zaciągnął się do armii? Nie mogłem pojąć, co go do tego
skłoniło.
Teraz widzę, że to była moja wina.
Sprawiał wrażenie załamanego i Lucy całym sercem
pożałowała,
że rzuciła mu tak druzgocące oskarżenie.
- Jeremy był dorosły. Sam dokonywał w życiu wyborów,
kierował się własnymi racjami. Być może wolałam obwiniać
ciebie, niż przyznać, że nie zależało mu na mnie tak bardzo,
skoro mnie opuścił.
Jej słowa uspokoiły Drake'a. Zrozumiała to, gdy się uśmiechnął.
Jego ciemna twarz o wyrazistych rysach rozpromieniła
się, jakby oblało ją światło, które zrodziło się głęboko w jego
wnętrzu. Lucy zaparło dech w piersiach.
Starając się, aby jej głos zabrzmiał niefrasobliwie, powiedziała:
- Chciałabym pójść z wizytą do wsi, uczcić pierwszy dzień
wolności bez Phyllipy. - Przeniknęło ją nagłe uczucie winy, że
zostawia go samego, więc dodała: - Spróbuj odpocząć, kiedy
mnie tu nie będzie. Czy chcesz, żebym ci coś przyniosła?
Drake potrząsnął głową.
- Ciesz się odzyskaną wolnością i przekaż pani Sowerby
wyrazy szacunku.
Była w połowie drogi do drzwi, gdy zawołał za nią:
- Lucy...!
Na jej pytające spojrzenie odpowiedział zażenowany:
- Wracaj szybko.
Czy tylko jej się wydawało, czy też w jego ciemnych,
pochmurnych
oczach naprawdę zobaczyła wyraz zagubienia i osamotnienia?
Kierowana impulsem, który ją samą zdziwił, Lucy
przycisnęła dwa palce do warg i posłała mu całusa.
Lucy dokończyła czytać rozdział „Wojen z Hannibalem"
Liwiusza
i zamilkła. W pokoju słychać było tylko ciche potrzaskiwanie
drewna w palenisku i głęboki regularny oddech Drake^.
Popatrzyła przerywała lekturę. Za każdym razem otwierał
powieki i zapewniając,
że nie śpi, prosił ją, aby kontynuowała czytanie. Teraz
jednak leżał spokojnie, jego pierś wznosiła się i opadała
rytmicznie
pod nocną koszulą. Lucy sama już kilkakrotnie omal się
nie zdrzemnęła nad tą suchą opowieścią z dziejów Rzymu.
Odłożyła opasły tom na nocny stolik i wróciwszy na swoje
miejsce przy łóżku, zaczęła się przyglądać śpiącemu mężowi.
Miał odprężoną twarz, co nadawało mu dziwnie bezbronny
wy-
gląd. Lucy bez trudu mogła go sobie wyobrazić jako chłopca.
Chudego chłopca o ciemnych, zaszczutych oczach,
nieproporcjonalnie
wielkich w małej, wymizcrowanej twarzy. Takiego,
o jakim pani Sowerby opowiedziała jej dzisiejszego popołudnia.
Lucy przeprosiła ją gorąco za to, że nie odwiedziła jej wcześniej.
Powstrzymała się jednak przed obwinieniem za ten stan
rzeczy Phyllipy, choć miała na to wielką ochotę. Ostatecznie
nikt jej nie więził w Silverthorne. Mogła przecież wykazać się
większą stanowczością. Pani Sowerby nie tylko nie uczyniła jej
najlżejszej wymówki, przeciwnie: powitała radośnie.
Usiadły wreszcie i Lucy, popijając mocną herbatę, odważyła
się delikatnie napomknąć o Drake'u.
- Czy przypomina pani sobie naszą rozmowę tuż przed moim
ślubem, pani Sowerby?
- Tak. Nie mogłam się powstrzymać od wtykania nosa w nie
swoje sprawy i przekonywałam cię, jaki los na loterii wygrałaś,
poślubiając tak wspaniałego mężczyznę jak jego lordowska
mość.
Lucy uśmiechnęła się smutno.
- Pewne rzeczy trudno przyjąć na wiarę, pani Sowerby. Sami
musimy ich doświadczyć. - Z zapałem zaczęła zdawać pani
Sowerby relację o heroicznych wyczynach Drake'a w High
Head. Jej stara przyjaciółka słuchała z żywą uwagą.
- Wspomniała pani, że jego lordowska mość miał trudne
dzieciństwo - przypomniała jej Lucy, kiedy zakończyła
opowieść
o akcji ratowniczej w kopalni. - Nigdy o tym ze mną nic
rozmawia. Czy pani mogłaby mi o tym opowiedzieć?
Stara kobieta rozważała przez dłuższą chwilę, czy spełnić
prośbę Lucy, ale w końcu skinęła głową.
- No dobrze. Nie sądzę, żeby to bardzo mu zaszkodziło,
skoro i tak jesteś jego żoną. Bo widzisz, niewielu ludzi zna pra-
wdę. Wszyscy są przekonani, że otrzymał wspaniałe
wychowanie.
Ale nasza Susan chodziła pomagać do wielkiego domu, zanim
wyszła za mąż. Wiesz, że jego matka umarła w czasie porodu?
Była wspaniałą damą, wielu ją tutaj uwielbiało. Wielka
szkoda.
Lucy przestała rozpamiętywać rozmowę z panią Sowerby
i spojrzała na portret Elizabeth Strickland, wiszący nad
obramowaniem
kominka w sypialni Drake'a. Przedstawiał kobietę
o ciemnej cerze i wyrazistych rysach, które syn po niej
odziedziczył.
Jej oczy promieniały życzliwością, a w kącikach ust
czaił się beztroski uśmiech. Jaka szkoda, że Drake nie mógł jej
pamiętać.
„Dziecko urodziło się delikatne, chorowite" - opowiedziała
jej pani Sowerby. „Lekarze poinformowali ojca, że pewnie
pójdzie w ślady matki. Doradzili staremu panu zostawić go
na wsi, bo, jak mówili, świeże powietrze albo go wzmocni, albo
zabije... I tak też jego lordowska mość zrobił. Zostawił
chłopca tutaj, w Silverthorne, a sam wyjechał do Londynu topić
smutek przy stolikach do gry. Trwonił coraz więcej pieniędzy,
a posiadłość popadała w ruinę. Większa część domu była
stale zamknięta, zawilgocona, bo nikt nie reperował
przeciekającego
dachu. Wśród zapleśniałych ścian aż roiło się od
szczurów. Audrey Maberley i nasza Susan robiły, co mogły dla
młodego panicza Drake'a. Ale guwerner, co go jego lordowska
mość zaangażował, był prawdziwie z piekła rodem. Miał
doglądać
panicza Drake'a, czuwać nad jego zdrowiem i wychowaniem.
Tymczasem cały czas spędzał w podejrzanym towarzystwie,
przepijając te niewielkie sumy pieniędzy, które jego lordowska
mość przysyłał. Susan przysięgała się, że biedny
dzieciak nigdy nie miał żadnej zabawki i nie zaznał ani
odrobiny
radości w swoim życiu. Krew we mnie kipiała, jakem tego
słuchała".
Nic dziwnego, że wyrósł na tak surowego, zimnego
mężczyznę,
pomyślała Lucy, patrząc na uśpionego Drake'a. Nic też
dziwnego, że poświęcał wszystkie chwile nudnym interesom,
skoro nie nauczono go, jak się bawić. Mógł sobie bez końca
temu zaprzeczać, ale potrzebował kogoś, kto by się o niego
troszczył,
kto wniósłby odrobinę radości do jego życia. Wielka
szkoda, że kierując się rycerskim kaprysem, uznał za swój
obowiązek
poślubienie kobiety, która nigdy go nie pokocha.
Lucy zganiła się w myślach za te niedorzeczne refleksje. W
końcu dobro jej dziecka zależało właśnie od tego rycerskiego
kaprysu. Kładąc jedną rękę na płaskim jeszcze brzuchu, drugą
pogłaskała Drake'a delikatnie po włosach.
W jej sercu zagościły przedziwne uczucia. Czy to dlatego,
że rozwijało się w niej nowe życie, czuła potrzebę
pielęgnowania
Drake'a, opiekowania się kimś tak nieugiętym i pewnym
siebie jak wicehrabia Silverthorne?
Lucy wygładziła kołdrę i opatuliła nią starannie Drake'a.
Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na jego spokojną twarz,
podniosła
świecę i na palcach wyszła z sypialni. W ciągu ostatnich godzin
podjęła ważną decyzję. Nie potrafi pokochać oschłego,
pozbawionego
światowej ogłady brata Jeremy'ego, ale może przynajmniej
dbać o niego i postarać się wnieść odrobinę szczęścia
w jego życie. Bo czyż nic była mu tego winna?
Drake siedział na łóżku, zasłanym piętrzącymi się stertami
papierów. Wokół tłoczyła się gromadka usiłujących się
wzajemnie
przekrzyczeć mężczyzn. Po raz pierwszy, odkąd położył się
do łóżka, Lucy zezwoliła jego zarządcom na posłuchanie.
Wszyscy hałaśliwie domagali się jego uwagi, żądając, by wydał
decyzje i rozwiązał problemy. Lucy rzeczywiście miała rację.
Powinni się nauczyć większej samodzielności. Drake z trudem
mógł zebrać myśli w panującej wrzawie.
- Milordzie, co do tego zamówienia z Lichfield...
- ...ten nowy dźwig stale nam sprawia kłopoty...
- ...chociaż tonaż brutto się zwiększył, ponosimy straty...
- ...przez te statki z Nowej Szkocji, wasza lordowska
mość...
Drake skupił się na tej ostatniej uwadze. Wpadł na pomysł,
aby uniezależnić się od brytyjskich stoczni, które
koncentrowały
się na realizowaniu zamówień marynarki, kupując tanie małe
statki z południowoamerykańskich kolonii.
- O co chodzi z tymi statkami z Nowej Szkocji, panie
Stokes? - Drake gestem ręki nakazał reszcie milczenie.
- Lloyd nie chce ich zarejestrować na dłużej niż na siedem lat,
milordzie. Twierdzą, że są niezbyt solidnie zbudowane, ot co.
- Wcale mnie to nie dziwi. Z tego, co wiem, są dziełem
drobnych farmerów i rybaków. Budują przez zimowe miesiące
barkę lub brygantynę, żeby szybko zarobić trochę pieniędzy.
Jestem
przekonany, że ich umiejętności będą się doskonalić
w miarę nabywania doświadczenia. Poza tym, nawet jeśli
obliczyć
życie tych statków na siedem lat, są wystarczająco tanie,
aby przynieść godziwy zysk.
Stokes z wyrazem powątpiewania na czerstwej, rumianej
twarzy pogładził krzaczaste bokobrody.
- Mogłoby tak być... Jest niezły kawałek grosza z transportu
budulca drewnianego i ryby. Ale wyruszają z pustymi
ładowniami.
Ani to zyskowne, milordzie, ani bezpieczne. Taki stateczek
z pustymi lukami podskakuje jak korek na falach, kiedy
morze robi się niespokojne.
- Jak pan proponuje rozwiązać ten problem?
- Trójdrożny rejs, zamiast tam i z powrotem, milordzie. Nasze
statki mogłyby przywozić dłużyce i ryby do Anglii, potem
zabierać nasze towary do Indii Zachodnich, a tam ładować
cukier,
rum i niewolników...
- Nigdy! - Słowo rozbrzmiało głośnym echem, mimo że
pokój był zatłoczony. Drake uderzył pięścią w materac. - Wolę
raczej zbankrutować, niż pozwolić na czerpanie dochodów z
tego
ohydnego procederu!
W nagłej ciszy, która zapadła po jego oświadczeniu, rozległo
się klaśnięcie w dłonie, a potem rozbrzmiał głos Lucy.
- Dość tego. Czy któryś z panów spojrzał na zegarek w ciągu
ostatniej godziny?
Tłumek zgromadzony przy łóżku rozstąpił się jak Morze
Czerwone, aby przepuścić Lucy.
- Jestem pewna, że na wielu z was żony czekają w domu
z herbatą. Jest to również pora herbaty dla jego lordowskiej
mości.
Nie chciałabym, abyście go zbytnio męczyli, gdy dopiero
co zaczął zdrowieć.
Drake poprawił się niezręcznie w łóżku. Od dobrych kilku
dni prawie nic mu nie dokuczało - oprócz sumienia.
Oszust! Symulant! - wymyślał sobie po cichu. Powinien jak
najszybciej zająć się interesami. Tymczasem co on robi? Siedzi
po całych dniach w łóżku i uskarża się na wyimaginowane bóle
głowy i rzekomą wrażliwość pleców w okolicach żeber. A
wszystko po to, żeby bez przeszkód pławić się w czułej opiece,
jaką roztaczała nad nim Lucy.
Budziła go co ranka z ożywieniem, wypytując, jak mu się
spało, i kazała podawać obfite śniadanie, złożone z jego
ulubionych
potraw. Przez cały dzień prawie go nie odstępowała. Doszli
do kompromisu w sprawie lektury; Liwiusz został odłożony
na półkę, zastąpiła go „ Historia Rasselasa" Samuela Johnsona.
Ale nawet tego arcydzieła literatury Drake nie przedkładał nad
przyjemność prowadzenia rozmowy z Lucy.
Każdego wieczora siedziała z nim, dopóki głęboko nie zasnął.
Wiele razy budził się z mrocznego koszmaru sennego w jej
kojących objęciach. Uspokajał się, a kiedy z powrotem skłaniał
głowę na poduszkę, czuł czasami, zanim na dobre zapadł w
sen,
jak jej ciepłe, delikatne wargi muskają jego czoło.
Drake zdał sobie nagle sprawę, że siedzi przed swoimi
zarządcami
z rozmarzonym, głupawym uśmieszkiem na wargach. Przybrał
stosowny do sytuacji wyraz surowej powagi i powiedział:
- Słyszeliście, panowie, zarządzenie jej lordowskiej mości.
- W jego głosie pobrzmiewały żartobliwe nuty. - Nawet
wicehrabia
nie jest zdolny się wyrwać spod tyranii żony. Przejrzę
papiery i dam wam znać, co zdecydowałem. Ale nie wahajcie
się podejmować decyzji na własną rękę. Jestem teraz żonatym
człowiekiem. Najwyższy czas, żebym odstąpił od codziennego
osobistego prowadzenia interesów.
Jego praktyczni, trzeźwo myślący zarządcy stali, wpatrując
się w niego, jakby ich kto uderzył obuchem w głowę.
Najwyraźniej
nie byli przygotowani na to, że tak nieoczekiwanie zostaną
pozostawieni własnemu losowi.
- Możecie odejść. - Drake zwolnił ich machnięciem ręki.
- Wracam do swoich obowiązków najdalej w ciągu tygodnia.
Nie ma potrzeby, żebyście tu przychodzili, o ile w tym czasie
nic wyniknie nic rzeczywiście pilnego.
Opuszczali pokój, wciąż oszołomieni, ale jednocześnie
sprawiając
wrażenie dziwnie usatysfakcjonowanych i pokrzepionych.
Kiedy do drzwi zbliżył się Stokes, Drake zawołał go.
- Jestem zadowolony, że uzmysłowił mi pan problem statków
z Nowej Szkocji. Ma pan rację co do tego, że zaokrętowani
ludzie mogliby stanowić całkiem niezły balast.
Stokes podrapał się po gładkiej okrągłej łysinie na czubku
głowy, wyraźnie zdumiony.
- Ale przecież jest pan zdecydowanie przeciwny przewożeniu
niewolników...
- Co nie znaczy, że mam coś przeciwko przewożeniu płacących
za siebie pasażerów.
- To handlowe statki, milordzie - zaprotestował Stokes.
- Nie mają kabin ani innych pomieszczeń dla pasażerów.
- Nie myślę o zamożnych ludziach, zapewniam pana, ale na
przykład o tych, którzy są gotowi emigrować. O biednych, ale
dzielnych mężczyznach, gotowych zacząć wszystko od nowa
na
nic znanym im lądzie w imię lepszej przyszłości ich dzieci.
Możemy
im zaproponować składane łóżka, pozwolić zabrać własne
zapasy i ustalić niskie opłaty za przewóz.
- Zgoda. - Głęboko osadzone oczy Stokesa rozbłysły. - Nawet
gdybyśmy mieli zarobić tylko parę szylingów, to przynajmniej
zapełnimy ładownie.
- Do tego się sprowadza ten pomysł - zgodził się Drake.
- Poza tym wzrost populacji w koloniach oznacza większy
rynek
zbytu dla naszych towarów.
Zarządca rozpromienił się.
- Zawsze to powtarzałem, wasza lordowska mość. Nigdy
nie spotkałem dżentelmena, który by miał taką głowę do
interesów.
Wiedziałem to od chwili, gdy pan pierwszy raz wmaszerował
do mojego biura, wysoki chłopak o długich chudych nogach,
któremu ledwie wąs się zaczynał sypać. Tak sobie teraz
o tym myślę, że nie miał pan dnia odpoczynku aż do dzisiaj.
Niech pan nie stara się wyzdrowieć na siłę. Wszyscy sobie
radzimy
jako tako i śmiem twierdzić, że staramy się nie tracić przy
tym pańskich pieniędzy.
Złożył pożegnalny ukłon Lucy i oddalił się w ślad za innymi,
zamykając za sobą delikatnie drzwi. Drake spojrzał na Lucy
i zauważył, że wpatruje się w niego, wyraźnie rozważając coś
w myślach.
- Dlaczego tak się zapracowujesz? - zapytała. - Masz więcej
pieniędzy, niż mógłbyś wydać do końca życia, przynajmniej
tak mówią.
- Mężczyzna musi coś robić w czasie, który mu został dany
na ziemi - odparł, wzruszając ramionami. - A ja niczego innego
nie umiem tak dobrze, jak pracować.
Lucy nie odrywała od niego wzroku.
- Nie musisz przede mną udawać takiej nonszalancji, Drake'u
Stricklandzie.
Próbował już kiedyś wytłumaczyć to innym. Neville, Phyllipa,
nawet Jeremy reagowali z rozbawieniem i drwiną. Z jakiegoś
powodu w najwyższym stopniu denerwowała go myśl
o tym, że Lucy mogłaby z niego szydzić.
Badała go wzrokiem, ale w jej spojrzeniu wyraźnie widniał
cień sympatii i być może dlatego Drake zdecydował się
odpowiedzieć
na jej uwagę.
- Ty nie masz pojęcia, jak tutaj było... kiedy dorastałem.
Setki razy przysięgałem sobie, że będę żył, na przekór temu, co
twierdzili lekarze. Przysiągłem też sobie, że kiedy odziedziczę
majątek, umożliwię moim ludziom wyżywienie i utrzymanie
rodziny.
Zapewnię ich dzieciom godziwą edukację i widoki na
przyszłość.
- Twoim ludziom? - wyszeptała i zabrzmiało to tak słodko
i ciepło, jakby ktoś ofiarował Drake'owi filiżankę czekolady
w chłodny zimowy dzień. - Powinnam się tego domyślić.
Dlatego
się ze mną ożeniłeś, prawda? Ani Neville, ani Reggie nie
zadbaliby o twoich ludzi, ałe dziecko, które sam wychowasz,
może pójdzie w twoje ślady.
- Po części. Czułem się także odpowiedzialny za ciebie
i dziecko, po tym jak sromotnie Jeremy cię wykorzystał.
- Wykorzystał? - Subtelne rysy jej twarzy stężały, w oczach
rozbłysła furia. - Mówisz jakbym była chustką do nosa albo...
naczyniem nocnym. Jeremy był człowiekiem honoru. Kochał
mnie, a ja jego uwielbiałam. To dziecko nie zostało poczęte
wbrew mojej woli. Nie cofnęłabym niczego, nawet gdybym
mogła.
Zduszony szloch wydobył się z jej gardła. Drake zapragnął
wziąć ją w ramiona, pocieszyć. Zmroził go zawzięty, gniewny
wyraz jej oczu. Zbyt późno odkrył własną głupotę: oszukiwał
sam siebie, że ona może kiedyś należeć do niego. Widząc, jak
jest wzburzona, zrozumiał, że zawsze pozostanie wierna
Jeremy'emu.
Otworzył usta, gotów ją przeprosić, ale uprzedziła go,
zanim zdążył wypowiedzieć choćby słowo.
- Nie marnuj na mnie litości, Drake'u Stricklandzie! - krzyknęła,
biegnąc do drzwi. - Zachowaj ją dla twoich ludzi!
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Lucy rozprawiała się skwapliwie z solidną porcją pasztetu
z zająca. Drake, spoglądając na nią z drugiego końca stołu,
nie mógł powstrzymać uśmiechu. Phyllipa wyjechała, Lucy
powrócił
dobry apetyt - kucharka nie miała powodów do narzekań.
- Jak spędzimy święta? - Lucy nieoczekiwanie podniosła
wzrok i przyłapała Drake'a na tym, że się jej przygląda.
Zdusił rodzący mu się na wargach uśmiech i zrobił ponurą
minę. Odwrócił spojrzenie i wpatrzył się z niezmiernym
zainteresowaniem
we własny talerz.
- To już za niecałe dwa tygodnie - dodała z lekką naganą
w głosie.
Drake zawahał się, zupełnie nie wiedząc, co jej odpowiedzieć.
Przez ostatni tydzień starannie ważył każde słowo, zanim
się odezwał do Lucy. Ostatecznie jego niewczesna uwaga o
Jeremym
kosztowała go utratę przywileju kontynuowania jakże
przyjemnej rekonwalescencji. Następnego ranka wstał wcześnie
i wrócił do pracy - niczego innego nie umiał przecież robić tak
dobrze.
- A jak powinniśmy spędzić święta? - rzucił obojętnym tonem,
choć na samą wzmiankę o tym dniu poczuł się jak zając
w środku sezonu łowieckiego.
Z powodów, których nie rozumiał, cały świat oczekiwał na
święta Bożego Narodzenia w nastroju radosnego podniecenia.
Drake zawsze czuł się w tych dniach obco i nieswojo. Co gor-
sza, dokuczliwie nękało go nieprzyjemne uczucie, że robi coś
niewłaściwego, pogrążając się w niewesołym nastroju, podczas
gdy reszta ludzkości świętuje Boże narodziny.
- Chciałam tylko powiedzieć... - Głos Lucy wciąż brzmiał
cierpliwie, ale pojawiły się w nim pierwsze nuty rozdrażnienia.
- Każda rodzina obchodzi święta na swój sposób. Skoro
weszłam
do twojej rodziny, powinnam się dostosować do panującej
w niej tradycji.
- Panującej w niej tradycji? - Drake roześmiał się gorzko.
- Weź z niej, co ci odpowiada. Na przykład szczególnie długo
kultywowany rytuał ukrywania się na strychu przed pijanym
guwernerem
i bandą dotrzymujących mu towarzystwa birbantów.
Albo radosny zwyczaj samotnego świętowania w internacie,
podczas gdy wszyscy inni chłopcy rozjechali się do rodzinnych
domów.
Spojrzawszy na osłupiałą twarz Lucy, powściągnął zalewającą
go gorycz. Nie było co liczyć na to, że go zrozumie, ani
sensu tłumaczyć jej, że nie przeszkadzała mu radość innych.
Znany był jako pracodawca hojnie rozdzielający gwiazdkowe
premie. Skoro jego ludzie mieli rodziny i przyjaciół, skoro mieli
z kim świętować, ich radości nie powinien zaćmiewać brak
pieniędzy.
Dla siebie Drake pragnął w tych dniach powszechnego
świętowania
tylko spokoju: możliwości skupienia się podczas
bożonarodzeniowej
mszy, rozmyślania nad porcją olbrzymiej gęsi
i puddingu śliwkowego, które pani Maberley przygotowywała
co roku. No i jeszcze samotnej przejażdżki konnej. To prawda,
że czasami podczas tych eskapad zdarzało mu się zatrzymać
wierzchowca i tęsknym wzrokiem wpatrywać się w okna
skromnych domostw, nasłuchiwać odgłosów muzyki i
śmiechu,
medytować nad zagadkowym zjawiskiem szczęścia,
odczuwanego
przez innych.
Drake wzdrygnął się, wyrwany z zamyślenia, poczuwszy,
jak delikatne palce Lucy zaciskają się na mankiecie jego
surduta.
Uklękła obok jego krzesła i błagała:
- Wybacz mi, Drake. Nie wiedziałam...
Przeklęta, nieobliczalna kobieta! Jakby się uparła zawsze robić
to, czego on akurat najmniej się spodziewał! Przygotował
się na drwiny; ani oczekiwał, ani pragnął jej współczucia.
- Wstań! - wychrypiał. - Wróć na miejsce i dokończ obiadu.
- Przypomniał sobie słowa, które wykrzyczała tego wieczoru,
gdy kłócili się o Jeremy'ego. - Nie marnuj na mnie litości.
- Dobrze - powiedziała cicho, ale nie wstała z klęczek.
- Chociaż wolałabym pomówić z tobą o współczuciu. Jest
wielu,
którzy potrzebują tego bardziej niż my oboje.
Chciał powtórzyć słowa szorstkiej odprawy, ale ciekawość
przeważyła i na jego twarzy odmalował się wyraz zdziwienia.
Lucy patrzyła na niego badawczo.
- Jeżeli nie pamiętasz żadnych radosnych zwyczajów
świątecznych
z Silverthorne, może zastanowilibyśmy się nad tymi,
które panują w mojej rodzinie.
- Masz pełne prawo spędzić święta w sposób, jaki ci
odpowiada.
Nie oczekuj tylko, że ja...
- High Head. - Tymi dwoma słowami Lucy ucięła jego protesty.
- Moglibyśmy tam pojechać, dać im trochę radości na
Gwiazdkę.
Gdyby go o to zapytano, Drake nie umiałby odpowiedzieć,
jakiej propozycji spędzenia świąt spodziewał się po żonie. Ale
na pewno nic takiej. Znowu wytrąciła mu oręż z ręki.
- Ojciec i ja zwykliśmy odwiedzać którąś z niewielkich
osad, w której nie ma nawet kościoła. Ojciec odprawia mszę
w jednym z domów, zawsze też przywozimy trochę jedzenia.
Postanowiliśmy tak, kiedy umarła mama, żeby nie siedzieć
w domu i nie pogrążać się w rozpaczy.
- Ależ nie ma żadnych przeszkód, abyś nadal pielęgnowała
ten zwyczaj - oświadczył Drake ostrym tonem. Wiedział, że
chociaż nie było to zamiarem Lucy, jej opowieść wywołała
w nim wyrzuty sumienia. Podczas gdy on nurzał się w
przeszłości,
której i tak nie mógł zmienić, Rushtonowie zapominali
o własnym smutku, sprawiając radość innym. Czyżby jednak
nie mylił się co do Lucy - uważając ją za niezwykłą istotę? Czy
Jeremy w ogóle to doceniał? Czy dostrzegał coś poza
olśniewającą
twarzą i pełnymi, kuszącymi piersiami?
Lucy puściła mankiet surduta i schwyciła Drake'a za rękę.
- To znaczy, że też pojedziesz? - Piękna twarz rozjaśniła
się w oczekiwaniu na odpowiedź. Trzeba by było mieć serce
z kamienia, żeby czegoś odmówić Lucy, kiedy patrzyła tak
błagalnie.
Drake próbował się jeszcze opierać.
- Moja obecność nie przysporzy nikomu radości - zapewnił
ją z pełnym przekonaniem. - Wierz mi na słowo. Nie
nauczyłem
się cieszyć, jak to jest powszechnie w zwyczaju, Bożym
Narodzeniem. Ale możesz opróżnić spiżarnię i piwnicę. Niech
jedzenie i piwo zastąpią moją obecność.
Lucy zerwała się na równe nogi i obrzuciła go płomiennym
wzrokiem.
- Troszczenie się o ludzi nie polega wyłącznie na zapewnieniu
im godziwego bytu. - Szeroko rozstawione oczy błyszczały
prowokująco; były równie piękne jak chwilę temu, gdy gościł
w nich wyraz gorącej prośby.
Drake z trudnością przełknął ślinę.
- Poza tym Boże Narodzenie to przecież nie tylko obfitsza
strawa. - Nagle głos jej złagodniał. - Nasz Pan zstąpił na ziemię,
aby żyć na niej jak najuboższe z jego stworzeń... poznać
nasze pragnienia i obawy. Dla mnie to jest źródłem radości, to
warto uczcić.
- No więc dobrze - powiedział niechętnie. - Pojadę i skończy
się na tym, że wszystko zepsuję. Zobaczysz.
- Jestem skłonna zaryzykować. - Przekorny uśmieszek zagościł
na jej ślicznych ustach. - Jeśli ty potrafisz zaakceptować
ryzyko, że możesz się dobrze bawić.
- Niewiele ryzykuję. - Drake pozwolił sobie na małą złośliwość.
Serce Lucy biło trwożliwie, gdy w świąteczny poranek zasiadła
w ławce Silverthorne'ów w kościele Saint Mawe. Idiotyczne,
żeby tak to przeżywać, skarciła się w myślach. Jeremy nie
żył. Musiała uczciwie sama przed sobą przyznać, że nie gościł
zbyt często w jej myślach. Dlaczego więc akurat tego
wyjątkowego
ranka tak dotkliwie dotknęła ją świadomość bolesnej
straty?
Przez tyle lat Lucy, kuląc się w wystawionej na przeciągi
ławce na galerii, wpatrywała się z uwielbieniem w szlachetnie
zarysowany, piękny profil młodego lorda. Ta szybko
upływająca
godzina nabożeństwa była jedynym gwiazdkowym prezentem,
o jaki prosiła. Teraz ławka na galerii była pusta, a ona siedziała
na miejscu, którego Jeremy Strickland już nigdy zajmie.
Zdjęta rozpaczą, machinalnie uczestniczyła w nabożeństwie
- siadała, wstawała, klękała, pochylała głowę, poruszała ustami.
Potem Drake ruszył przez kościół do pulpitu, aby odczytać
lekcję.
Jako głowa rodziny, która zapewniała utrzymanie pastorowi,
miał ten przywilej i obowiązek zarazem. Lucy nie pamiętała,
aby kiedykolwiek scedował go na kogoś innego. Nie pamiętała
również, by kiedykolwiek zauważyła, że właśnie on go
wykonuje.
Dzisiejszego ranka była w pełni świadoma tego, co robi brat
Jeremy'ego - może dlatego, że jego samego zabrakło. A może
to świadomość, że rośnie w niej nowe życie, uwrażliwiła ją na
wymowę Ewangelii. Jakakolwiek była tego przyczyna, Lucy
wsłuchiwała się w głos Drake'a z napięciem i uwagą.
W pewnej chwili ze wstrząsem stwierdziła, że lord Silverthorne
wygląda niezwykle dystyngowanie w świeżej, nakrochmalonej
białej komży, znakomicie podkreślającej jego ciemną
cerę i surowe rysy. Zawsze uważała, że Drake jest władczym
i silnym mężczyzną. Jego dzisiejszy prosty strój uzmysłowił
jej to, czego dotąd nie potrafiła dostrzec: siła Drake'a
Stricklanda
nie płynęła z bogactwa i władzy; miał charakter i był
człowiekiem honoru.
- W szóstym miesiącu posłał Bóg anioła Gabriela - czytał
Drake, a jego głos brzmiał pewnie i donośnie - do miasta w
Galilei
zwanego Nazaret.
Słuchając znajomych słów z Ewangelii świętego Łukasza, Lucy
wyobraziła sobie wyraźnie tę scenę i mimowolnie położyła
obleczoną
rękawiczką rękę tuż poniżej talii. Przez gruby aksamit pelisy
nie dawało się wyczuć zaokrąglenia brzucha.
- Czytanie z Ewangelii świętego Mateusza - wygłosił Drake
donośnie, wyrywając Lucy ze śnienia na jawie. Rzucił na nią
szybkie, przenikliwe spojrzenie znad wielkiego tomu Biblii. - Z
narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak. Po zaślubinach Matki
Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem,
znalazła
się brzemienną za sprawą Ducha Świętego. Mąż jej, Józef,
który był człowiekiem sprawiedliwym i nie chciał narazić jej na
zniesławienie, zamierzał oddalić Ją potajemnie.
Józef. Prosty, praktyczny cieśla o śniadym obliczu. A jednak
musiało być w tym rzemieślniku z Nazaretu coś więcej, niż się
na pierwszy rzut oka wydawało. Był szlachetnym człowiekiem,
oddał Marii przysługę, zostając jej mężem i ziemskim ojcem
jej dziecka. Wyjątkowy mężczyzna, skoro Bóg mu powierzył
takie zadanie. Zadanie, w którym była zawarta jednocześnie
pokuta.
- Zbudziwszy się ze snu - kończył Drake - Józef uczynił
tak, jak mu polecił anioł Pański: wziął swoją Małżonkę do
siebie,
lecz nie zbliżał się do Niej, aż porodziła Syna, któremu nadał
imię Jezus.
Lucy westchnęła cicho, patrząc na wychodzącego zza pulpitu
Drake'a. Czy Maria dostrzegła wszystkie wspaniałe cechy
Józefa
i doceniła je? - zastanawiała się Lucy, mając nadzieję, że
tak się stało. Czy go w końcu pokochała? Czy też zawsze żyło
w jej sercu wspomnienie spotkania z aniołem?
Anioł.
Wszystkim musi przypominać anioła, pomyślał Drake,
wyciągając
ramiona, aby wysadzić Lucy z sań. Ubrana była w błękitną
pelisę, na ramionach udrapowała miękki, biały szal. Spod
dobranego do koloni pelisy błękitnego kapelusika wymykały
się
na kark i czoło krótkie kosmyki kręconych włosów,
połyskujących
brązowozłotymi refleksami.
Objął dłońmi jej pogrubiała talię... Wydała mu się taka lekka,
gdy ją podnosił - zatrważająco lekka, niemal bezcielesna.
Na jego twarzy musiało się odbić zatroskanie, ponieważ
Lucy uśmiechnęła się zachęcająco.
- To nie będzie aż takie straszne, Drake. Zobaczysz.
Ledwie domówiła tych słów, osunęła się w jego ramiona.
- Lucy! Co ci jest? Dobrze się czujesz? - Przygarnął ją do siebie
mocno, jak tej nocy, gdy znalazł ją płaczącą na cmentarzu.
Uśmiechnęła się blado i przycisnęła dłoń do czoła.
- Zrobiło mi się słabo. Zaraz dojdę do siebie. - A ponieważ
nikt nie mógł ich słyszeć, dodała: - Przyszłe matki bywają
skłonne do omdleń.
Zmroziła go ta uwaga, choć została wypowiedziana ciepłym,
poufałym tonem. Dlaczego Lucy uznała za stosowne akurat
teraz
przypomnieć mu, że nosi dziecko innego?
- Ach tak, więc to dlatego... - Szybko postawił ją na ziemi.
Tymczasem ona, zamiast się odsunąć, przywarła do jego
ramienia
i wskazała ruchem głowy na oblodzoną ścieżkę.
- Zdaje się, że jest dość ślisko. Jestem pewna, że nie chcesz,
abym upadła i poturbowała przyszłego dziedzica.
Rzuciła mu figlarne spojrzenie i czarujący uśmiech, co
natychmiast
zmiękczyło serce Drake'a.
- Poza tym, jest chłodniej, niż się spodziewałam. Musisz
mnie ochronić przed wiatrem. - Pełnym gracji, szybkim
ruchem,
jakby wykonywała taneczne pas, wsunęła się pod jego
ramię.
Drake objął jej plecy ramieniem i pochylił się, troskliwie
osłaniając ją od wiatru. Mimowolne wspomnienia przemknęły
mu przez głowę. Gdy go podtrzymywała, osłabłego,
wyprowadzając
z kopalni w High Head. Role się odwróciły.
- Tak dobrze. Ciepło i bezpiecznie. - Lucy przytuliła się do
niego mocno.
Drake'a uderzyła myśl, że zaczyna żywić wobec tej kobiety
niebezpiecznie pogmatwane i coraz silniejsze uczucia.
- Talbot! Pani Maberley! - wezwał kucharkę i majordomusa,
zmagających się z szarpanymi wiatrem połami wełnianych
okryć. - Tam jest biuro zarządcy. Zostawimy was tutaj z resztą
ludzi, żebyście przygotowali świąteczny poczęstunek, podczas
gdy my będziemy odwiedzać wszystkie domy we wsi.
- Bardzo to uprzejmie z waszej strony, że zaofiarowaliście
nam swoją pomoc - wtrąciła Lucy. - Jestem pewna, że wszyscy
w High Head będą długo wspominać tegoroczne święta.
Pani Maberley rozpromieniła się.
- To dla mnie czysta przyjemność, wasza lordowska miłość.
Uwielbiam przygotowywać święta. Szkoda było zachodu dla
tej
jednej małej gęsi, którą piekłam przez ostatnie kilka lat. -
Spojrzała
na Drake'a z łagodną wymówką we wzroku. - Chodźmy,
panie Talbot - zwróciła się z ożywieniem do majordomusa.
- Muszę ponastawiać czajniki, jeśli wszystko ma być gotowe na
czas.
- Na nas również pora, Drake - powiedziała Lucy. - Musimy
poskładać wszystkim wizyty i zaprosić na nasze małe przyjęcie.
Powiodła wzrokiem po młodszych służących, którzy
wyładowywali
zapasy z sanek.
- A gdzie jest ojciec? Sądziłam, że jedzie z nami.
- Wiesz, jaki on jest. - Drake miał nadzieję, że jego głos brzmi
przekonująco. - Wdał się w pogawędkę z jakąś starszą damą o
jej
reumatyzmie i zapomniał o nas. Moim zdaniem powinniśmy
zaczynać
bez niego. Prędzej czy później do nas dołączy.
W duchu zastanawiał się, czy jego roztargniony teść nie
zapomni
o misternie uknutym planie. A jeśli nawet, czy spodoba
się to Lucy? Nie okazała nawet cienia rozczarowania, chociaż
nie doczekała się do tej pory żadnych prezentów. On sam nie
wpadłby na pomysł zrobienia żadnych gwiazdkowych
sprawunków,
gdyby nie niewinne pytanie pani Maberley. Przez kilka dni
zastanawiał się, co też mógłby kupić żonie.
Wreszcie przyszło mu do głowy, że Lucy, w przeciwieństwie
do tych niewielu kobiet, które znał, zawsze wolała dawać niż
brać. Wraz z tą myślą zrodził się plan, który dzisiaj miał dojść
do skutku. Przez tydzień Drake był całkowicie pochłonięty
odwiedzaniem
w sekrecie skłepów w Kendal i poufnymi konferencjami
z teściem. Po raz pierwszy w życiu nie mógł się doczekać
Gwiazdki. Teraz natomiast dręczyła go niepewność, jak
Lucy przyjmie jego podarunek.
Przeszedł ją dreszcz, co Drake wyraźnie poczuł.
- Chodźmy. Wiatr wieje tu znacznie mocniej niż w Silverthorne.
Wiadomość o ich przyjeździe musiała się rozejść po wsi,
ponieważ
już w pierwszym domu powitano ich serdecznie, ledwie
stanęli w progu. Natychmiast zaproszono ich do środka i
poczęstowano
grzanym jabłecznikiem.
Drake zacisnął palce na kubku z winem, obserwując Lucy,
która
wdała się w ożywioną pogawędkę z całą rodziną Zapytała
gospodarza,
czy wszystko w porządku z jego kostką u nogi, którą uszkodził,
ratując zasypanych w kopalni górników. Jego żonie
podziękowała
za niestrudzone niesienie pomocy innym w prowizorycznym
punkcie opatrunkowym. Pochwaliła dzieci, że tak dobrze się
rozwijają i są takie grzeczne. Grzejąc się w promieniującym od
nich cieple, Drake doszedł do wniosku, że równie dobrze
mogliby
się obejść bez wesoło trzeszczącego na kominku ognia, który
miał
ich bronić przed zimnymi powiewami wiatru.
Rozkoszował się właśnie ostatnimi kroplami mocno
przyprawionego
grzanego wina, kiedy najmłodsze dziecko podeszło do
niego na niepewnych nóżkach i przylgnęło do jego kolana.
Krzepki
chłopczyk, zbyt mały jeszcze, aby nosić spodnie, uśmiechnął się
do Drake'a promiennie, odsłaniając gołe dziąsła. Kierowany
dziwacznym
impulsem, Drake nachylił się, posadził dziecko na bucie
i zaczął je huśtać. Chłopczyk zaniósł się perlistym, zaraźliwym
śmiechem i wkrótce Drake się do niego przyłączył.
Nieoczekiwanie uświadomił sobie, że za rok będzie się bawił
z własnym synem. Małym chłopczykiem, zwijającym palce
w zabawną pulchną piąstkę, śmiejącym się do niego wdzięcznie
i nazywającym go „tata". Ta myśl rozgrzała go i oszołomiła
bardziej
niż kubek wina. Nawet nie zauważył, że w pokoju zapadła
nagła cisza.
- Popatrzcie no tylko - odezwała się matka dziecka na poły
z podziwem, na poły ze zdumieniem. - Nasz Colly zawsze tak
się boi obcych... nawet mojej matki.
Drake z całej siły starał się zachować poważny wyraz twarzy.
Widocznie babka tego malca budziła taki sam postrach jak jego
lordowska mość.
Malec zaczął się wiercić i Drake posadził go sobie na kolanach.
Chłopczyk sapnął z zadowolenia i włożył tłuściutki palec
do ust. Drake zdał sobie sprawę, że Lucy od jakiegoś czasu
obserwuje
go z zachwytem. Jeżeli patrzyła tak na Jeremy'ego, nic
dziwnego, że go oczarowała. Drake poczuł silną pokusę, aby ją
pocałować.
W tym momencie rozległo się głośne pukanie do drzwi,
a spoza nich dobiegł donośny, basowy głos:
- Czy są w tym domu jakieś grzeczne dzieci?
- Święty Mikołaj! - Dzieci na wyścigi pobiegły do drzwi,
przepychając się między sobą.
Niewysoki, korpulentny święty Mikołaj wszedł do środka,
a dzieci stłoczyły się wokół niego, dotykając jego obszytej
futrem
szaty i zapewniając jedno przez drugie, że przez cały rok
zachowywały się nienagannie.
- Ach, tak. W takim razie widzę, że trafiłem we właściwe
miejsce - powiedział, głaszcząc je po główkach i ściskając małe
rączki.
Lucy przyjrzała się gościowi badawczym wzrokiem i błysk
rozpoznania rozjaśnił jej twarz radosnym uśmiechem.
Skierowała
pytające spojrzenie na Drake'a, a on lekko zażenowany
odwrócił oczy.
Cała rodzina przyjęła podarunki głośnymi okrzykami
zachwytu.
Najstarszy syn dostał żołnierzyki. Dorastająca córka
wachlarz z delikatnym rysunkiem. Młodsze dzieci lalki i
książki.
Matka cieszyła się z pięknego koszyka na robótki, ojciec ze
skórzanego kapciucha na tytoń. Mały Colly obserwował
wszystkich
podejrzliwie ze swojego schronienia na kolanach Drake'a.
Ostatecznie zdecydował się łaskawie przyjąć z rąk świętego
Mikołaja bajecznie kolorowego bąka. Kiedy siostra nim
zakręciła,
malec zaczął piszczeć z zachwytu.
W miarę jak święty Mikołaj wydobywał z przepastnego wor-
ka kolejne starannie opakowane paczuszki, Lucy uśmiechała się
coraz radośniej, a jej oczy błyszczały coraz mocniej. Uczucie
spełnienia przepełniało Drake'a.
W każdym domu, który odwiedzili tego popołudnia, wszystko
odbywało się podobnie: serdeczne powitanie, skromny
poczęstunek,
ochoczo przyjmowana wizyta świętego Mikołaja,
niekłamana radość z jego podarunków. Kiedy zakończyli
składanie
wizyt w domach, mieszkańcy wioski zgromadzili się
tłumnie w biurze zarządcy, aby uczestniczyć w krótkiej mszy
i odśpiewać wspólnie kilka kolęd. Jeżeli nawet któreś ze
starszych
dzieci dostrzegło podobieństwo między czerstwym, niskim
pastorem, który czytał Ewangelię, a jowialnym świętym
Mikołajem, taktownie powstrzymało się od uwag na ten temat.
Potem wszyscy zjedli w wesołym nastroju doskonałą kolację
przygotowaną przez panią Maberley. Wzdychając z
przejedzenia,
biesiadnicy pomogli posprzątać i przygotowali pokój do
tańca. Matki wyprawiły dzieci do domów, powierzając je
opiece
dziadków lub starszych latorośli.
Dopiero podczas przerwy w tańcach Lucy mogła zamienić
w spokojnym miejscu parę słów z Drakiem.
- Ojciec powiedział mi, że dzięki twoim pieniądzom mógł
dzisiaj wystąpić w roli świętego Mikołaja - powiedziała cicho,
kiedy przystanęli przy drzwiach. - Marzyłam o czymś takim,
ale nie miałam śmiałości cię o to prosić, bo już tyle dla mnie
zrobiłeś...
Drake z natężeniem wpatrywał się w tańczących.
- Byłem w kłopocie, co ci dać w prezencie na Gwiazdkę.
- Wzruszył ramionami, nie znajdując odpowiednich słów, aby
wyjaśnić jej, jakie były jego intencje. Jeremy bez wątpienia
wymyśliłby
na poczekaniu jakąś zgrabną frazę. Nagle własny pomysł
gwiazdkowego prezentu wydał się Drake'owi bzdurny
i sentymentalny.
- Nie musiałeś się sam wszystkim kłopotać - nie ustępowała
Lucy. - Ojciec mi powiedział, że kazałeś Anthony'emu
Brownowi
zrobić listę wszystkich mieszkańców wioski, z uwzględnieniem
ich wieku. Podobno odwiedziłeś wszystkie sklepy
w bliższym i dalszym sąsiedztwie, szukając odpowiednich
prezentów.
- Sprawiało mi to przyjemność. - Drake udawał, że zupełnie
nie koncentruje się na tej rozmowie. - Pierwszy raz w życiu
czekałem na święta. - Chociaż bardzo się starał, nie udało mu
się powiedzieć tego obojętnym tonem.
Lucy roześmiała się cicho.
- W prezencie gwiazdkowym obiecuję ci powstrzymać się
od „a nie mówiłam".
- Cóż za niezwykły podarunek od żony - zakpił Drake, zerkając
ukradkiem na Lucy.
- Niczym nie sprawiłbyś rai większej przyjemności. - Brązowe
oczy Lucy błyszczały, a w jej głosie pojawiły się gardłowe
nuty. - Nawet gdybyś mnie obsypał deszczem brylantów.
Słyszeć,
jak te dzieci się śmieją, patrzeć na ich promieniejące twarze...
Nigdy nie spędziłam szczęśliwszego Bożego Narodzenia.
Zanim Drake zdążył jej odpowiedzieć, pokazała na belkę
ponad ich głowami. Ktoś przymocował do niej gałązki jemioły.
Listki niemal dotykały głowy Drake'a i zastanawiał się, jakim
cudem dotychczas ich nie spostrzegł.
Lucy podniosła rękę i położyła mu dłoń na karku, po czym
delikatnie przyciągnęła jego głowę do swojej. Drake
zesztywniał,
a ona pocałowała go w usta. To był lekki, niewinny pocałunek.
Przez krótki moment Drake poczuł, jak rozlewa się po
jego ciele uczucie przedziwnej słodyczy.
Lucy nieświadomie rozpaliła od dawna tlące się w nim
pożądanie.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
„Nigdy nie przeżyłam szczęśliwszego Bożego Narodzenia".
Czy to możliwe, żeby naprawdę wypowiedziała te słowa? W
kilka nocy później, przewracając się bezsennie na łóżku, Lucy
próbowała sobie odpowiedzieć na to pytanie. Oczywiście, z
całego
serca pragnęła zapewnić Drake'a, że docenia wszystko, co
dla niej i w jej imieniu zrobił. Ale określić Boże Narodzenie bez
Jeremy'ego w ten sposób... to przecież świętokradztwo.
A jednak... zgłębiwszy swoje uczucia, Lucy doszła do wniosku,
że nie cofnęłaby tych słów. To był rzeczywiście jeden z
najcudowniejszych,
najmilszych dni w jej życiu. Jego niewinna
magia zrodziła jednak również mroczne i potężne uczucia. Od
momentu tego pocałunku pod jemiołą Lucy zaczęło spalać
cielesne
pożądanie do Drake'a.
Przy kolacji śledziła każdy ruch jego dużych, silnych, zręcznych
dłoni. Ze zdumieniem przyłapała się na tym, że wyobraża
sobie, z jaką delikatnością zdejmowałyby ubranie z kobiety.
Jeśli
zdarzało się, że podnosił nieoczekiwanie głowę i przyłapywał
jej intensywne spojrzenie w niego utkwione, natychmiast
odwracała się, by ukryć rumieniec, który oblewał jej policzki.
Wiele razy udawała, że mdleje, gdy stał dostatecznie blisko,
aby ją pochwycić. Drżała na całym ciele z pożądania, gdy
podtrzymywały
go jego silne ramiona. Na odgłos kroków męża,
szybkich i zdecydowanych, serce Lucy zaczynało bić jak
oszalałe.
Co jej się przytrafiło?
Przecież nie miłość.
Tego była pewna. Przedziwna fascynacja Drakiem, która nią
owładnęła, w niczym nie przypominała subtelnego oddania dla
Jeremy'ego, które nadal piastowała w sercu. Każda przeczytana
książka udowadniała, że właśnie takie są prawdziwe uczucia -
trwające wiecznie i przeżywane tylko raz w życiu.
Do Drake'a czuła fizyczne, zmysłowe pożądanie. To było jak
pragnienie, którego nie sposób zaspokoić.
- Przestań się drapać, Neville! - powiedziała babka z irytacją.
- Tak często odwiedzasz tandetne tawerny i podejrzane jaskinie
gry, że będę ci doprawdy wdzięczna, jeśli nie przywleczesz
do mojego domu jakiegoś robactwa.
Zmierzyła podejrzliwym wzrokiem Neville'a i Phyllipę.
- Pojawiliście się tutaj z powodu pieniędzy, jak przypuszczam.
Doskonale wiem, że tylko w tym celu mnie odwiedzacie.
- No cóż, skoro już o tym wspomniałaś... - zaczął Neville.
- Ależ skądże znowu, babciu. - Phyllipa dała mu potężnego
kuksańca pod żebro. - Neville i ja przyszliśmy ci tylko złożyć
życzenia.
- Rzeczywiście. - Margrabina z wyraźnym ociąganiem
zadzwoniła,
aby przyniesiono herbatę. - Zdaje się, że mamy piątego
stycznia. Odrobinę za późno odezwały się w was obojgu
rodzinne uczucia, nie sądzicie?
Neville spojrzał wyczekująco na Phillipę. Wykręcanie się
i pochlebstwa były zawsze jej mocną stroną.
- Późno? Cóż, tak. Ale też... - Gorączkowo szukała w myślach
zgrabnej, grzecznej wymówki.
Gdyby nie to, że jego własne interesy były zagrożone, Neville
z przyjemnością popatrzyłby, jak kuzynka się męczy.
- Drake i jego żona! - wypaliła wreszcie, a na jej ziemistej
twarzy pojawił się wyraz triumfu.
- Co oni mają z tym wspólnego? - zapytała margrabina
podejrzliwie.
- Oczekiwaliśmy ich na święta - wyjaśniała Phyllipa. - Mogli
przyjechać w każdej chwili. To naturalne, że Nevillc i ja
chcieliśmy
na nich poczekać, aby świętować razem, całą rodziną.
Weszła pokojówka z tacą. Kiedy margrabina zajęła się
nalewaniem
herbaty, Neville nagrodził Phyllipę dyskretnym uśmiechem,
wyrażającym podziw. Za jednym zamachem udobruchała
margrabinę i zręcznie napomknęła o prawdziwym celu ich
wizyty.
Irytowała go czasami nie do zniesienia, ale musiał przyznać,
że wdowa po Clarensie bywała użyteczna.
- Drake miałby dobrowolnie przyjechać do Londynu...
- powiedziała margrabina z powątpiewaniem. - Nie
pomyliliście
się?
Phyllipa łyknęła herbaty. Neville skrzywił się z niesmakiem
na myśl o tym, jak jest przesłodzona.
- Osobiście mnie o tym zapewniał. Nie mam pojęcia, co ich
mogło zatrzymać, ale obawiam się, że to Lucy za tym stoi.
- Żona Drake a nie ma ochoty przyjechać do miasta? -
Margrabina
była szczerze zdumiona.
Phyllipa westchnęła.
- Obawiam się, że Lucy nie czuje się zbyt dobrze w
towarzystwie,
w którym wypada jej bywać. Zupełnie nieodpowiednia
żona dla hrabiego.
- Ach, tak. - Jej lordowska maść poczęstowała ich oboje
dokładką ciasta. - Najlepiej będzie, jeśli mi od razu powiecie,
jak się sprawy mają.
Phyllipa zaczęła z ożywieniem rozprawiać o tym, jak
skandalicznie
Lucy zachowała się podczas katastrofy w High Head,
a Neville z radością obserwował, jak twarz babki pochmurnieje
w miarę rozwijania się opowieści. Z trudem zachowywał
obojętną
minę. Margrabina od początku była przeciwna małżeństwu
Drake'a. Mogła okazać się wspaniałym sprzymierzeńcem.
Niemniej
trzeba było działać nadzwyczaj ostrożnie; stara dama nie
chciała przecież, aby to Neville odziedziczył Silverthornc.
- Tak więc jest oczywiste - kończyła Phyllipa, lekko zdyszana
- że musimy za wszelką cenę sprowadzić ich do Londynu
i wziąć Lucy ostro w karby.
- W jaki sposób chcecie to przeprowadzić? - zapytała
margrabina.
- Drake z pewnością nie usłucha mojego wezwania.
Neville przełknął kawałek ciasta.
- Może niekoniecznie należy go wzywać. Wątpię, aby
zignorował
list z wiadomością, że jesteś chora i chcesz go widzieć.
Babka długo spoglądała na niego nic nie mówiącym wzrokiem.
Neville spocił się. Mogła być stara jak sam Maruzalem,
ale zachowała pełną trzeźwość umysłu. Czy to możliwe, żeby
przejrzała ich plan?
- Dobrze - odezwała się w końcu. - Wyślę list jeszcze
w tym tygodniu. Ale i tak wątpię, czy Drake przyjedzie.
Neville, zdenerwowany od momentu, gdy przybyli, wreszcie
odprężył się trochę. Na tyle, aby odważyć się spytać babkę, czy
nie poczęstowałaby go czymś mocniejszym niż herbata. Ku jego
ogromnemu zdziwieniu, wyświadczyła mu tę grzeczność.
Kiedy wychodzili, Phyllipa powiedziała do niego cicho:
- Wyślę list od siebie, żeby wzmocnić efekt. Zaryzykuję,
ponieważ
nie sądzę, żeby babcia potrafiła ująć rzecz z wystarczającym
dramatyzmem.
Neville z aprobatą skinął głową.
- Musimy wykorzystać wszystkie możliwości.
Margrabina obserwowała ich z okna salonu. O co im naprawdę
chodziło? - zastanawiała się.
Nie trzeba było szczególnej przenikliwości, aby wyczuć, że
coś knują. Tylko co?
Drake ślęczał ze zmarszczonym czołem nad księgą rachunkową
w biurze Harolda Stokesa w Ullswatcr. Po raz pierwszy
od niepamiętnych czasów długie kolumny skrupulatnie
zapisanych
liczb nic mu nie mówiły. Zwykle wystarczało mu przejrzeć
pobieżnie stronę, aby wychwycić brakujące ćwierć pensa.
Dzisiaj
nie był pewny nawet tego, ile jest dwa razy dwa.
- Coś nie w porządku? - Stokes, oparty o niski parapet okna,
przyglądał mu się z iście ojcowską troską.
W początkach ich współpracy, kiedy był jeszcze chudym,
niezręcznym chłopakiem ze smykałką do interesów, Drake
bardzo
sobie cenił tego powszechnie poważanego spedytora
przewozów
morskich. Z czasem, gdy sam zaczął odnosić sukcesy
w handlu, w ich wzajemnych stosunkach zaszła subtelna
zmiana.
- Nie w porządku? - zapytał Drake sztywno. - Nie, oczywiście,
że nie. Po prostu usiłuję znowu się wdrożyć do pracy po
tym całym nonsensownym świątecznym zamieszaniu. -
Zerknął
na rubrykę z wydatkami na suchy dok, mając nadzieję, że zdoła
się wreszcie skoncentrować.
Kątem oka zauważył, że Stokes pociąga z zastanowieniem
fajkę, marszcząc przy tym czoło.
- To, co pan zrobił w High Head, nie było wcale nonsensowne
- powiedział ze śmiertelną powagą. - Ludziom trzeba
pokazać, że nie są tylko nazwiskami na liście płac. Odwdzięczą
się lojalnością, jakiej nie można kupić za pieniądze. Wspomni
pan moje słowa: kopalnia w High Head przyniesie zyski, jakich
pan by się nigdy nie spodziewał. Ci ludzie będą dla pana tyrać,
a wszystko dlatego, że wywołał pan uśmiech na twarzach ich
dzieci.
- To samo mówi Lucy. - Drake ze zdumieniem zorientował
się, że myśli na głos.
- Ma główkę nie od parady ta pana delikatna żoneczka. -
Harold Stokes zachichotał. - Do tego jeszcze silny charakter,
nie ma dwóch zdań. Stale wspominam ten dzień, kiedy nas
wszystkich wyrzuciła na zbity łeb z pańskiej sypialni.
Drake zdobył się w odpowiedzi na bezbarwny uśmiech. Nie
miał zamiaru kontynuować ze Stokesem rozmowy na temat
swojej żony. Miała rzeczywiście głowę nie od parady i silny
charakter. Ale to jej fizyczne zalety absorbowały jego myśli tak,
że nie potrafił się skoncentrować na pracy i zaczął niespokojnie
sypiać.
Dolegliwości wczesnego okresu ciąży minęły i Lucy rozkwitła
jak dzika róża. Na szczęście moda sprzyjała ich planom,
suknie z wysoko podniesioną talią mogły skutecznie maskować
jej stan jeszcze przez jakiś czas.
Od świąt, kiedy po raz pierwszy poznał smak jej pocałunku,
Drake nabrał zwyczaju wodzenia za nią wzrokiem. Nie
odważył
się zatrzymywać dłużej spojrzenia na złocistych włosach koloru
dojrzałego miodu, na pełnych, słodkich wargach, wydatnych
białych piersiach - twarz by go zdradziła. Z pewnością
pojawiłby
się na niej wyraz nienasyconego pragnienia, które go zżerało.
- Coś mi się zdaje - przerwał mu rojenia na jawie Stokes,
- że zbyt długo chodzi pan w tym kieracie. Za wcześnie
wprzągł się pan w jarzmo, tak bym to ujął. Nic zdążył się pan
wyszumieć.
Drake zrobił sceptyczną minę.
- Wyszumieć? Z mojego doświadczenia wynika, że to niewinnie
brzmiące słowo stosuje się na określenie wszelkiego rodzaju
rozpusty i hulanek. Poświęciłem się wypełnianiu swoich
obowiązków i nigdy nie miałem poczucia, że omija mnie z tego
powodu coś ciekawego czy wartościowego, zapewniam.
- Wypełnianie obowiązków to nie najgorszy pomysł - przyznał
Stokes. - Świat byłby znacznie lepszy, gdyby więcej mężczyzn
tak postępowało. Ale też rozmaite bywają przyjemności
i nie wszystkie grzeszne. Ja bym powiedział, że sekret udanego
życia polega na równowadze. Pomiędzy obowiązkiem a
przyjemnością.
To tak jak z ciastem. Za dużo masła, jajek, korzeni -
trudne do strawienia. Ale bez tego - nie do zjedzenia.
To pouczenie zobrazowane kulinarnym porównaniem zostało
podyktowane szczerą troską i wypowiedziane tak pełnym
szacunku tonem, że Drake nie poczuł urazy za wtrącanie się
w jego prywatne sprawy.
- Nie miałem pojęcia, że taki z pana filozof, choć jesteśmy
starymi przyjaciółmi. Co by pan poradził, żeby odświeżyć to
stęchłe
ciasteczko, za jakie powinienem się uważać?
Stokes z wyraźną ulgą przyjął to, że Drake nie zareagował
oburzeniem na jego spontaniczne wystąpienie. Pyknął kilka
razy
z fajki, na jego twarzy pojawił się szczery uśmiech.
- No cóż, skoro prosi mnie pan o radę...
Roześmieli się obaj.
- Na pana miejscu spędzałbym każdą wolną chwilę z tą
ponętną
dziewczyną, z którą się pan ożenił. Ani się pan obejrzy, jak
pokój
dziecinny zapełni się małymi Stricklandami, a ile z nimi będzie
ambarasu! Co do tego nie ma dwóch zdań. Powinien się pan
nacieszyć
tym krótkim czasem, gdy jest was jeszcze tylko dwoje.
Wysilony uśmiech, zupełnie nie odzwierciedlający jego
uczuć, zastygł na twarzy Drake'a. Nie było czegoś takiego jak
ich dwoje: Lucy i on. Od początku ich małżeństwa był ktoś
trzeci
- dziecko; wspomnienie o Jeremym.
Nawet to nie oddawało stanu rzeczy, pomyślał Drake z
goryczą.
To on był tym trzecim w trójkącie. Intruzem. Natrętem.
Niezadowalającym następcą mężczyzny, którego Lucy
chciałaby
widzieć u swego boku i w swoim łóżku. Nagle poczuł
współczucie
dla samego siebie.
- Niech pan ją zabierze do Bath albo Brighton na zimę -
mówił dalej Stokes, zupełnie nieświadomy zmiany nastroju
Dra-
kc'a. - Niech się pan trochę rozerwie, bywa w towarzystwie.
Zarządcy wyraźnie zasmakowali w samodzielności, którą im
pan dał, i poradzą sobie bez pańskiego nadzoru. Wytrzymają
jakoś
miesiąc czy dwa, a poza tym w interesach zawsze zimą jest
lekki zastój.
- Może rzeczywiście... - przyznał z wahaniem Drake. Może
obojgu im to dobrze zrobi, jeśli wyjadą na jakiś czas z
Silverthorne,
gdzie wszystko przypomina Jeremy'ego. - Nosiłem
się z zamiarem wystąpienia w Izbie Lordów, aby uprzytomnić
naszym szlachetnie urodzonym parom, na jakie straty naraża
kraj ta przeklęta blokada Ameryki. A już szczególnie tych,
którzy
zarabiają na życie pracą własnych rąk.
- To się dobrze składa. Niech pan posłucha mojej rady i
wyrusza
jak najszybciej. Zimę mamy, jak do tej pory, łagodną, ale
wystarczy jedna dobra śnieżyca i zasypie nas aż do wiosny. -
Stokes nachylił się i poklepał Drake'a po ramieniu. - Niech pan
przestanie udawać, że studiuje pan rachunki. Chodźmy lepiej
na
kwaterkę piwa.
Zaczął zapadać wczesny zimowy zmierzch, gdy Drake dosiadł
konia i wyruszył z Ullswater w drogę powrotną do domu.
Natychmiast opadły go wątpliwości.
Londyn.
Przez całe lata unikał tego miasta, ograniczając rzadkie
w nim pobyty do czasu niezbędnego dla załatwienia interesów.
Prawie nie uczestniczył w życiu towarzyskim, choć zaproszenia
otrzymywał nader często. Jaki mężczyzna przy zdrowych
zmysłach
chciałby narażać się na zakusy ambitnych matek, usiłujących
ze wszystkich sił wydać za niego swoje okazujące mu niechęć
córki? Poza tym Drake, boleśnie świadomy swojego braku
towarzyskich talentów, nie miał ochoty wystawiać się na
szyderstwo
ludzi, którzy tak wielką wagę przywiązywali do sztuki
prowadzenia salonowej konwersacji.
Po przyjeździe do domu Drake wymienił kilka zdawkowych
zdań z Talbotem i poszedł prosto do swoich pokoi, żeby się
wykąpać
i przebrać do kolacji. Machinalnie robił toaletę, zastanawiając
się wciąż nad wyjazdem. W jaki sposób miałby przekonać
Lucy do pomysłu podróży? Dopiero kiedy przerwał te dręczące
rozważania, aby przejrzeć pocztę, znalazł odpowiedź.
- Panie Talbot? - Lucy natknęła się na majordomusa, gdy
szła do swoich pokoi przebrać się do kolacji. - Proszę mi dać
znać, kiedy jego lordowska mość wróci do domu - powiedziała,
ściskając w dłoni pomięty list. - To sprawa niecierpiąca zwłoki,
więc chciałabym...
- Pan jest już w domu, milady - udało się wtrącić Talbotowi,
kiedy Lucy przerwała na sekundę, ponieważ zabrakło jej
oddechu.
- Od mniej więcej półgodziny. Sądzę, że w tej chwili
bierze kąpiel.
- Ach, tak. - Lucy poczuła, że jej twarz oblewa się szkarłatem.
- Skoro tak, będę musiała zaczekać do obiadu.
Talbot oddalił się bezszelestnie, a Lucy zrobiła dla niepoznaki
kilka kroków w kierunku, w którym poprzednio zmierzała.
Ledwie majordomus zniknął jej z oczu, popędziła korytarzem
z powrotem do wschodniego skrzydła. Nie wahała się ani przez
moment. Jakby jakaś nieznana, potężna siła kierowała jej
ciałem,
popychała naprzód wbrew jej woli - a już na pewno wbrew
zdrowemu rozsądkowi.
Na podeście przy drzwiach prowadzących do sypialni męża
zatrzymała się jednak. Rozum protestował przeciwko
bezmyślnemu
kierowaniu się instynktem. Właśnie miała się odwrócić
i odejść, gdy spostrzegła, że drzwi są lekko uchylone. Sensowne
postanowienie legło w gruzach, ciekawość zwyciężyła.
Lucy, wstrzymując oddech, zajrzała do środka przez wąską
szparę między drzwiami a futryną. Sypialnię spowijała cie-
mnośc. Padające z kominka światło okazało się jednak
całkowicie
wystarczające, aby Lucy zobaczyła to, co żarliwie pragnęła
zobaczyć. Prawdopodobnie ze względu na panujące zimno
wannę
ustawiono blisko paleniska, dokładnie w polu widzenia, które
dawała wąska szczelina uchylonych drzwi.
Obłoczki pary uniosły się znad wanny, kiedy Drake pochylił
się, zaczerpnął pełne garście wody i obmył sobie twarz.
Strząsnął
krople wilgoci z włosów i bokobrodów. Podniósł się na nogi
- nagi jak go Pan Bóg stworzył. Lucy wzięła głęboki oddech.
Patrzyła, rozkoszując się widokiem jego ciała.
Stał odwrócony do niej bokiem, woda spływała po długich,
muskularnych ramionach. Drake odwrócił się twarzą w jej
stronę
i zobaczyła krople wilgoci połyskujące na jego piersi.
Nie dane jej jednak było długo rozkoszować się tym widokiem.
Drake chwycił ręcznik i zaczął się wycierać szybkimi,
energicznymi ruchami. Lucy drgnęła, wyrwana z pełnego
fascynacji
osłupienia. Z dreszczem przerażenia uprzytomniła sobie,
z jaką żarłoczną zachłannością wpatrywała się w Drake'a.
Pragnęła
go... w każdym razie jej zdradzieckie ciało go pragnęło.
Pożądała go - głęboko, dziko jak nigdy żadnego innego
mężczyzny.
Nawet Jeremy'ego.
Nie!
Przysięgła wierność pamięci Jeremy'ego. A poza tym Drake
Strickland był ostatnim mężczyzną na świecie, do którego
odważyłaby
się żywić podobne uczucia. Odwróciła się i pobiegła
galerią, jakby cała sfora diabłów następowała jej na pięty.
Musiała wyczuć, że jego uczucia wobec niej się zmieniły.
I nie pochwalała tego, sądząc po sposobie, w jaki się
zachowywała.
.. Podano już czwarte danie, a wypowiedziała ledwie parę
słów. Drake, przyzwyczajony do tego, że zwykle to Lucy
zaczynała
konwersację podczas obiadu, zupełnie nie wiedział, jak
zręcznie poruszyć temat Londynu. Cisza panująca między nimi
stawała się coraz trudniejsza do zniesienia.
Ilekroć na nią spojrzał, uparcie odwracała od niego oczy.
Drake żałował z całego serca, że ani Varoy, ani ojciec Lucy nie
mogli przyjąć zaproszenia na dzisiejszą kolację. Tak się
niefortunnie
złożyło, że w uboższej części wsi szerzył się dyfteryt
i obaj, lekarz i ksiądz, byli często wzywani. Drake poczuł się
nagle jak generał przed rozstrzygającą bitwą.
Uzbroił się więc w cierpliwość, pociągając solidny łyk wina,
właściwie haust, choć nie było to zachowanie godne
dżentelmena.
- Posłuchaj, moja droga...
- Drake, miałabym do ciebie ogromną prośbę...
Nieoczekiwanie wypowiedziane przez oboje słowa nałożyły
się na siebie.
Roześmieli się. Drake'owi spodobało się harmonijne brzmienie
ich radosnych głosów. Wysoki, dźwięczny, perlisty śmiech
Lucy przyjemnie kontrastował z jego własnym, niskim,
odrobinę
zgrzytliwym, jakby zardzewiałym od długiego nieużywania.
Podniósł dłoń, dając jej znak, że chciałby coś powiedzieć, i
poczuł
ogromną przyjemność, gdy tym razem nie odwróciła od
niego bojaźliwie oczu.
- Powiedz mi, jaka to prośba.
- No więc... - Odwróciła jednak wzrok i przygryzła wargi,
a Drake natychmiast poczuł się nieswojo. - Dostałam dzisiaj
bardzo uprzejmy list od lady Phyllipy, w którym prosi nas,
abyśmy
wyruszyli w podróż do Londynu, póki jeszcze utrzymuje
się ładna pogoda. Twierdzi, że twoja babcia jest chora.
- Tu akurat nie kłamie - powiedział Drake. - Dostałem
wiadomość
od samej babci. Pisze bardzo lekko o swoich dolegliwościach,
ale umiem czytać między wierszami. Może jednak przystałabyś
na podróż do Londynu? Nie rozstaliśmy się ostatnio z babcią
w zgodzie, a ona nie staje się z każdym dniem młodsza.
- Oczywiście, że powinniśmy pojechać. - W głosie Lucy ulga
mieszała się z obawą i Drake nie miał pojęcia, co mogło być
źródłem obydwu tych uczuć.
- Skoro tak, bardzo dobrze. Każ zacząć nas pakować.
Wyjeżdżamy
do Londynu.
- Jak przypuszczam, będziemy musieli zatrzymać się u lady
Phyllipy? - Lucy zmarszczyła się wymownie.
- Sam również nie jestem zachwycony tą perspektywą. Byłoby
jednak raczej dziwne, gdybyśmy usiłowali wynająć jakiś
dom, kiedy ten przy Grafion Square jest moją własnością. Nie
mam wątpliwości, że ledwie się tam znajdziemy, Phyllipa
natychmiast
zacznie intrygować. Kiedy sobie przypomnę, do czego
nas doprowadziły jej knowania, mam szczerą ochotę odpłacić
jej pięknym za nadobne.
Drake odchylił się na oparcie krzesła i pociągając wino,
zastanawiał
się, w jaki sposób mógłby dopiec kuzynce. Leciutki
uśmieszek pojawił się na jego ustach, gdy pomyślał o
szczególnie
kuszącej możliwości.
- Czy coś godnego uwagi przyszło ci na myśl? - zachęciła
go Lucy.
- Być może, ale musiałabyś mi pomóc.
W jej brązowych oczach pojawiły się złociste iskierki.
- Jeśli mi obiecasz, że istotnie dokuczymy lady Phyllipie,
jestem całkowicie do twojej dyspozycji.
- Nie przyrzekaj, dopóki nie usłyszysz, co ci chcę
zaproponować
- ostrzegł ją Drake. - Moja kuzynka ze wszystkich sił stara
się posiać między nami niezgodę. Nic zatem nie rozwścieczy jej
bardziej niż widok oddanej sobie pary, czulącej się do siebie i
gruchającej
jak dwa gołąbki. Proponuję ci odegranie roli zakochanych,
nieustannie umizgujących się do siebie. I co powiesz? Jesteś
wystarczająco
dobrą aktorką, aby zwieść Phyllipę?
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Czy jest wystarczająco dobrą aktorką, aby z powodzeniem
odegrać zakochaną bez pamięci żonę? Lucy zastanawiała się
nad tym pytaniem, obserwując przez okno w karecie
zmieniający
się krajobraz Derbyshire. Rzuciła szybkie spojrzenie na
siedzącego
naprzeciwko niej Drake'a. Powinna raczej sobie zadać
pytanie, czy jest na tyle dobrą aktorką, aby z powodzeniem
udawać
obojętność wobec mężczyzny, którego fizyczna obecność
oddziaływała na nią z każdym dniem coraz silniej.
W Londynie przynajmniej będzie się coś działo i Lucy być
może choć na chwilę przestanie zaprzątać sobie głowę tym
problemem.
Jej szokujące zachowanie, gdy poszła go szpiegować
podczas kąpieli, utwierdziło ją w przekonaniu, że nie może
ufać
samej sobie.
Być może bywanie w londyńskim towarzystwie nie okaże
się aż tak przerażającą rzeczą, jak sobie wyobrażała. Jeżeli
wszyscy będą ją traktowali jak goszczący ich przez kilka
poprzednich
dni krewny Drake'a - z pewnością nie. Teraz oddalili
się już o godzinę jazdy od Chatsworth, gdzie młody książę
Devonshire
przyjmował ich z nadzwyczajną atencją.
Zupełnie jakby czytał w jej myślach, Drake nieoczekiwanie
oświadczył:
- Nie powinienem się zgodzić, gdy młody Devonshire nalegał,
abyśmy zabawili u niego nieco dłużej. Czekają na nas
w Anstice, Prees i Blenhcim... na całej trasie naszej podróży.
Poza tym wygląd nieba nie wróży niczego dobrego.
Ciężkie chmury wisiały złowieszczo nad wierzchołkami
niedalekich
wzgórz, a w podmuchach przenikliwego górskiego
wiatru tańczyły pojedyncze płatki śniegu. Twarz Drake'a była
równie zachmurzona jak niebo, choć Lucy nie rozumiała z
jakiego
powodu. Rozpoczęli wizytę w Chatsworth w doskonałych
nastrojach, a potem, z godziny na godzinę, Drake był
w coraz gorszym humorze. Kiedy wyjeżdżali, pożegnał się
z gospodarzem krótko, niemal szorstko, co szczerze
zawstydziło
Lucy.
- Z pewnością nie obwiniasz kuzyna za złą pogodę? - zapytała,
zastanawiając się jednocześnie, dlaczego książę zadał sobie
tyle trudu, aby do końca okazywać grzeczność tak
niewdzięcznemu
gościowi jak Drake.
- Oczywiście, że nie obwiniam go za pogodę. Wyłącznie za
to, że nas zatrzymał.
- Nie wyobrażam sobie, abym mogła mieć komuś tak uroczemu
za złe jedynie to, że mnie dłużej gościł w swym wspaniałym
domu - odparła stanowczo Lucy.
Drake nie odzywał się przez pełen kwadrans. Lucy ten czas
dłużył się w nieskończoność. Ciszę przerywał tylko stłumiony
odgłos końskich kopyt i turkot powozu.
- Wyglądałaś na zachwyconą naszym gospodarzem i jego
domem. - Drake pierwszy przerwał milczenie.
- Jakżeby mogło być inaczej. Chastworth należy do
najwspanialszych
rezydencji w Anglii. Książę jest ujmującym
dżentelmenem i uroczym gospodarzem. Wielka szkoda, że
w tak młodym wieku spadły na niego obowiązki związane
z piastowaniem tytułu.
Drake odchrząknął z irytacją, na jego twarzy odbiło się uczucie
przykrości.
- Mnie spotkało to w znacznie młodszym wieku. Poza tym
Devonshire było w znacznie lepszym stanie finansowym niż
Silvcrthorne. Chociaż nie byłbym taki pewien, czy ten stan
rzeczy
się utrzyma.
- Nonsens - powiedziała Lucy, zanim zdążyła pomyśleć.
Młody arystokrata, obsypujący ją wyszukanymi
komplementami,
przypomniał jej o Jeremym. Jego towarzystwo złagodziło
nieco idiotyczne zauroczenie Drakiem. Nie zamierzała słuchać
lekceważących uwag na temat księcia Devonshire!
Drake oderwał wzrok od okna i spojrzał jej badawczo
w oczy - po raz pierwszy od wielu dni.
- Uwierz mi, moja droga, że przynajmniej na finansach
znam się dobrze. Całe to rozprawianie o budowie nowego
skrzydła domu, restauracji ogrodów, nowych fontannach...
Każda fortuna musi się kiedyś wyczerpać. Wspomnisz moje
słowa:
będzie w końcu musiał sprzedać kilka tych wspaniałych
obrazów,
aby starczyło mu na wszystkie ekstrawagancje.
- Drake'u Stricklandzie, wydaje mi się, że jesteś zazdrosny.
- Lucy sama nie wierzyła we własne słowa. Mimo to wyczuła,
że w jakiś sposób go to dotknęło.
- Zazdrosny? Ja? O tego dzieciaka? - Drake sprawiał takie
wrażenie, jakby chciał się zerwać i popędzić przed siebie na
oślep. - I któż tu opowiada nonsensy?
- Zazdrosny - powtórzyła Lucy, chcąc z niewiadomych
przyczyn doprowadzić go do pasji. - Nie możesz znieść myśli,
że ktokolwiek porównuje Chatsworth z twoim ukochanym
Silverthorne.
Drake nie odezwał się już więcej ani słowem, dopóki kareta
nie stanęła nagle w miejscu. Lucy usłyszała zaniepokojone
głosy
woźnicy i forysia.
Drake zabębnił niecierpliwie w sufit powozu.
- Hej! Co tam się dzieje?
Lucy usłyszała, jak woźnica gramoli się z kozła i zaraz potem
rozległo się ciche pukanie do drzwi powozu. Drake otwo-
rzył je szeroko i Lucy wzięła głęboki oddech, zobaczywszy, co
się dzieje na zewnątrz. Nieba nie było widać, wzgórza i droga
zlewały się w jedno, okryte białym kobiercem śniegu.
- Z jakiego powodu to całe zamieszanie? - zapytał Drake.
- Dopraszam się łaski, milordzie. - Woźnica skłonił głowę
i z jego kapelusza opadła lśniąca kaskada płatków śniegu. -
Przejechaliśmy
rozjazd na Anstice. Przeoczyłem go w tej zamieci. Droga
z każdą minutą robi się coraz gorsza.
- Gdzie w tej chwili jesteśmy? - Drake, mrużąc oczy, aby
ochronić je przed śnieżycą, wyjrzał przez drzwi.
- Nie jestem pewny, milordzie. Może to być droga na
Nottingham.
- Idę o zakład, że nie natkniemy się tu na żadną gospodę ani
domostwo. Zagubiliśmy się gdzieś w lasach Sherwood.
- Jakąś milę temu minęliśmy gospodę, wasza lordowska
mość - powiedział woźnica. - Jak będziemy mieli szczęście,
może uda się tam dojechać, zanim powóz wyląduje w rowie
albo
konie padną ze zmęczenia.
- Dobrze - powiedział Drake z rezygnacją. - Nie ma sensu
tkwić na drodze, skoro możemy przeczekać śnieżycę pod
dachem.
- Dziękuję, milordzie. - Woźnica odetchnął z ulgą.
- Miałeś rację - powiedziała Lucy, gdy Drake zamknął
drzwi powozu. - Można się było spodziewać, że jeśli
zamarudzimy
w Chatsworth, zapłacimy za to. Powinniśmy pędzić co
tchu do Londynu, póki utrzymywała się dobra pogoda.
Drake wzruszył ramionami.
- Co się stało, to się nie odstanie.
- Może wszystko będzie dobrze. - Próbowała dodać mu
otuchy, dostrzegłszy wyraz zatroskania w jego oczach. - W
wiejskiej gospodzie trudno spodziewać się wygód, ale myślę,
że
wszystko można wytrzymać przez noc czy dwie.
Drake sprawiał wrażenie, jakby miał się z nią zgodzić, ale
zanim zdążył wypowiedzieć choć słowo, karetą szarpnęło
gwałtownie
i Lucy znalazła się w ramionach męża. Serce zabiło jej
mocno na poły z przestrachu, na poły z podniecenia. Jego
bokobrody
łaskotały ją przyjemnie w policzek.
- Lucy! Boże drogi, nic ci się nie stało? - Drake złapał ją
za ramiona i odsunął od siebie, sadowiąc wygodnie na kanapie
powozu. Kareta stała, przechylona mocno na lewo i do tyłu. -
Koło musiało utkwić w rowie, kiedy woźnica próbował
wykręcić.
Uderzyłaś się? Zrobiłaś się bielsza od śniegu.
- Tylko się przestraszyłam, nic poza tym. - Usiłowała się
chociaż trochę opanować.
- Jesteś pewna? Obawiam się, że nie dadzą sobie sami rady
z końmi. - Przejmujące rżenie przerażonych zwierząt
potwierdziło
jego domysły.
- Nic mi nie jest. - Lucy machnęła ręką. - Idź do nich.
Została sama w powozie, nasłuchując nawoływań mężczyzn.
Kareta zakołysała się kilkakrotnie w przód i w tył. Lucy
złapała za siedzenie, żeby ochronić się przed potłuczeniem. Ale
znacznie dotkliwiej odczuwała burzę, jak rozszalała się w jej
wnętrzu.
Wystarczyło, by przez dwie sekundy znalazła się w ramionach
Drake'a, a już kompletnie straciła nad sobą kontrolę.
- Obawiam się, że to najlepsze, co nam karczmarz może
zaproponować.
- Drake otworzył przed Lucy drzwi do mikroskopijnego
pokoiku. - Zwykłe sypia tu służąca - wyjaśnił przepraszającym
tonem. - Zgodziła się odstąpić nam swój pokój.
Ponieważ nie było gdzie usiąść, Lucy przycupnęła na wąskim
łóżku, stojącym w rogu. Drake zdjął wilgotny płaszcz
i powiesił go na kołku przy drzwiach.
Nawet kwatera służącej w nędznej gospodzie, ciasna, zimna
i wątpliwej czystości, wydawała się komfortowym
schronieniem,
gdy się pomyślało o szalejącej na zewnątrz nawałnicy.
Drake już omal stracił nadzieję, że uda się im dotrzeć do
gospody,
kiedy, zmagając się z wyjącym wichrem, usiłował uspokoić
przerażone konie. Gdy mu się to w końcu udało, popędzał je do
biegu, opętany strachem, że nie zdoła zapewnić bezpiecznego
schronienia Lucy i jej dziecku.
Nawet kwatera służącej w nędznej gospodzie, ciasna, zimna
i wątpliwej czystości, wydawała się komfortowym
schronieniem,
gdy się pomyślało o szalejącej na zewnątrz nawałnicy.
Drake już omal stracił nadzieję, że uda się im dotrzeć do
gospody,
kiedy, zmagając się z wyjącym wichrem, usiłował uspokoić
przerażone konie. Gdy mu się to w końcu udało, popędzał je do
biegu, opętany strachem, że nie zdoła zapewnić bezpiecznego
schronienia Lucy i jej dziecku.
Słabnące wierzchowce wjechały wreszcie na dziedziniec leżącej
na uboczu wiejskiej gospody i Drake, odrętwiały z zimna
i zmęczenia, pomyślał, że nie było dla niego w tej chwili
bardziej
upragnionego widoku. Solidna drewniana konstrukcja
pamiętała
jeszcze czasy Tudorów, o ile nie wcześniejsze. Ulga
wkrótce przerodziła się w rozczarowanie, gdy okazało się,
że „Czarny Łabędź" przepełniony jest po brzegi ludźmi,
szukającymi
schronienia przed śnieżycą. Kiedy ani błagania, ani
groźby nie zmiękczyły właściciela, Drake posunął się do
przekupstwa.
Lucy westchnęła ciężko.
- Zastanawiam się, czy można by tu dostać herbaty. Umieram
z pragnienia.
- Ja również. Ale bardziej interesuje mnie to, co można dostać
poza herbatą. Zaryzykowałbym zakład, że do tej gospody
przez miesiąc nie zajeżdża tyle osób, ile gnieździ się w niej
teraz.
Gdy Lucy zaburczało głośno w brzuchu, jęknęła żałośnie.
- Zjem cokolwiek... chleb z sosem z pieczeni. Co ja bym
dała za resztki z pożegnalnej kolacji w Chatsworth!
- Chastworth! Ależ oczywiście! - Drake odzyskał energię.
- Kucharz zapakował nam cały kosz wiktuałów. Całkiem o tym
zapomniałem. Przyniosę go, zanim ktoś inny się nim
zaopiekuje.
- Przez ten czas ja postaram się zdobyć jakąś świecę. - Lucy
znowu zaburczało w brzuchu, jeszcze głośniej niż poprzednio.
- Wróć najszybciej, jak ci się uda - powiedziała błagalnym
tonem.
Drake znalazł koszyk, na szczęście nienaruszony.
Stwierdziwszy,
że hojnie ich zaopatrzono na drogę, wypakował część zapasów
i zostawił je woźnicy i forysiowi, którzy okazali mu żywą
wdzięczność. Wyznaczono im miejsce do spania w szynku
gospody. Lucy zdążyła umocować świecę, zanim Drake zjawił
się z powrotem w pokoju. Kiedy otworzył drzwi, lodowaty
podmuch
wiatru wcisnął się do wnętrza przez nieszczelne okno i jej
płomień zamigotał niepewnie. Świszczący odgłos przejął
Drake'a
dreszczem.
- Taka mała dziupla mogłaby być nieco przytulniejsza, nie
uważasz? - Postawił koszyk obok łóżka i pochylił się, aby
przyjrzeć się oknu. - Wątpię, czy to okno było uszczelniane od
czasów Restauracji.
- Potem się tym będziemy martwić. - Lucy myszkowała
w koszyku, co chwila wpadając w zachwyt. - Ser z Derbyshire...
suszone jabłka.... pół puddingu. Powinniśmy go natychmiast
zjeść. Zobacz, zobacz, Drake. Udało mi się wyłudzić
mały imbryk z gorącą wodą, a tutaj mamy... tak, pudełko
herbaty!
Usiedli na łóżku i pochłaniając z ogromnym apetytem
smakołyki
z Chatsworth, wspominali ze śmiechem wydarzenia
dzisiejszego
dnia. Jedzenie smakowało Drake'owi znakomicie,
znacznie bardziej niż poprzedniego wieczoru, kiedy podawano
im wyszukane dania na chińskiej porcelanie.
Skończyli jeść i to, co pozostało, Lucy zapakowała z powrotem
do koszyka. Drake w tym czasie podarł lnianą serwetkę na
paski, którymi natychmiast uszczelnił okna. Z szynku na dole
zaczęły dochodzić stłumione śpiewy podchmielonych
mężczyzn.
Lucy i Drake wymienili uśmiechy.
- Nie zanosi się na to, ze będą długo spali dzisiejszej nocy.
Lucy spojrzała na niego rozbawionym wzrokiem.
- Ale jak już zasną, to z pewnością głęboko.
- Powinniśmy już chyba udać się na spoczynek. Trzeba
oszczędzać
świecę.
- Chyba masz rację. - Na twarzy Lucy pojawił się przez moment
wyraz smutku, zupełnie przedziwny w tych okolicznościach.
- Nie staraj się dorównać swoim sługom w piciu, jeśli mogę
cię prosić.
- Proszę...?
- Miałeś zamiar spać z mężczyznami na dole, prawda?
- Rzeczywiście. - Drake ściągnął płaszcz z kołka przy
drzwiach. Wciąż wilgotny, ale trudno. Zarzucił go sobie na
ramiona.
- Niestety w tych drzwiach nie ma zamka. Może i nie
przydałby się na wiele w tak podejrzanej spelunce. A zatem nie
mogę zostawić cię tu samej na całą noc.
Widząc, że policzki Lucy oblewają się rumieńcem, dodał
z ożywieniem:
- Nie obawiaj się. Zawinę się płaszczem i będę spał na
podłodze.
- Pospiesznie zgasił świecę.
W ciemności rozległ się głos Lucy. Brzmiał nieco inaczej niż
zwykle, był dziwnie wysoki i cienki.
- Jeśli myślisz, że pozwolę ci spać na gołej, zimnej podłodze,
Drake'u Stncklandzie, to jesteś w błędzie. Żebra mogły ci
się jeszcze nie całkiem zrosnąć. Musiałeś je nieźle dzisiaj
nadwerężyć,
wydobywając karetę z rowu, a potem powożąc.
- Jakoś przeżyję. - Drake ułożył się na podłodze. Czuł, że
mięśnie zaczynają mu sztywnieć. Poczuł przelotne tępe ukłucie
w klatce piersiowej.
Usłyszał niepewne kroki, szuranie stóp po podłodze, coraz
bliżej, aż w końcu...
- Do diabła, kobieto! Chcesz mi znowu połamać żebra?
- Trzeba było nie gasić świecy tak pospiesznie. - Lucy złapała
go mocno za ramię. - Wstawaj. I nie sprzeciwiaj mi się.
Skoro uparłeś się spać w tym pokoju, musimy się jakoś zmieścić
na jednym łóżku. Przynajmniej nie zmarzniemy oboje na kość.
- Jeżeli ci zimno, postaram się zdobyć dodatkowy koc -
zaproponował
Drake. - Na tej pryczy ledwie zmieści się jedna
osoba, a co dopiero dwie.
- Zapewniam cię, za żadną cenę nie zdobędziesz już w tym
przybytku żadnego koca. Pytałam, gdy poszłam szukać świecy
i wody. Właściciel roześmiał mi się w nos. Zaręczam ci, że nie
będę próbowała pogwałcić twojego prawa do nietykalności
osobistej.
Drake wyraźnie słyszał w jej głosie ton rozbawienia. Może
nie byłoby jej do śmiechu, gdyby wiedziała, że nie zmartwiłaby
go próba pogwałcenia jego nietykalności osobistej. Martwiło go
natomiast to, jak wytrzyma, leżąc całą noc z Lucy w jednym
łóżku? Co będzie, jeśli nie zdoła powściągnąć spalającego go
pożądania?
Nagle poczuł straszliwe zmęczenie trudami dnia. Ziewnął
szeroko. Pochylił się i zaczął ściągać wysokie buty z zimnych,
zesztywniałych nóg.
- Cieszę się, że wreszcie okazałeś choć odrobinę rozsądku
- powiedziała Lucy, zdumiona, że tak łatwo się poddał. - Co
byś powiedział na to, abyśmy rozłożyli twój płaszcz i moją
pelisę
na wierzchu koców?
Przez kilka minut wiercili się niezręcznie, usiłując znaleźć
możliwie wygodną pozycję. Ułożyli się wreszcie oboje na boku.
Drake z brzegu, z podciągniętymi kolanami, ponieważ łóżko
było dla niego o wiele za krótkie; Lucy przytulona do jego
pleców.
Gdyby potrzebowała jeszcze jakiegoś dowodu, że była mu
całkowicie obojętna, ten ranek pozbawiłby ją wszelkich
złudzeń.
Podczas gdy ona leżała, nie mogąc się obudzić z odrętwiającego
półsnu po nie przespanej nocy, on zerwał się radosny niczym
skowronek.
- Coś takiego, już poranek. To jednak prawda, co mówią:
jeśli człowiek jest bardzo zmęczony, zaśnie nawet na stojąco.
- Gratuluję ci - powiedziała Lucy z sarkazmem, opatulając
się górą koców i okryć. - Żałuję, że ja nie mogę potwierdzić
prawdziwości tego twierdzenia. Pozwól więc, że jeszcze trochę
poleżę.
- Ależ proszę cię bardzo. - Drake podniósł imbryk z podłogi.
- Przy takim tłumie gości zanosi się na prawdziwą walkę
o śniadanie, gorącą wodę, w ogóle o wszystko. Sprawdzę też,
czy to prawda, że kto rano wstaje...
- Cieszy się nagrodą - powiedziała Lucy i odwróciła się do
niego plecami.
Odetchnęła z niekłamaną ulgą, kiedy wreszcie sobie poszedł.
Nigdy w życiu nie spędziła tak niespokojnej nocy! Przyciśnięta
do jego pleców, słuchała jego równego oddechu i chłonęła
ciepło
bijące od jego ciała. Nawet przez grubą warstwę ubrań czuła,
jakie jest szczupłe i muskularne.
Wracała nieustannie myślami do tych nielicznych intymnych
chwil, jakich dotychczas zaznała w małżeństwie. Każde
wspomnienie
rozpalało fizyczne pożądanie.
Tylko dwa razy w życiu Lucy leżała obok mężczyzny.
Zakopana
pod wilgotnymi kocami i okryciami, nie potrafiła przywołać
w pamięci obrazu skąpanej w słońcu polany, na której
kochała się z Jeremym. To było jak sen - pastelowy, liryczny,
z którego brutalnie wyrwała ją proza życia.
Świetlista iluzja ustąpiła miejsca prozaicznej rzeczywistości
- Lucy przylgnęła do mężczyzny, którego obecność gwaranto-
wała jej bezpieczeństwo. Mężczyzny, który przy każdej
sposobności
odwracał się do niej plecami, nie zważając na to, że ona
łaknie ciepła i że czuje się samotna. Dlaczego zatem czuły
Jeremy
nie rozpalił w niej tak gwałtownego pożądania jak Drake,
który robił wszystko, aby ją do siebie zniechęcić?
W nocy musiała się ze wszystkich sił powstrzymywać, aby
nie wsunąć ręki pod jego koszulę i nic błądzić palcami po jego
gołej piersi. Zadrżała na myśl o tym, co by się stało, gdyby
Drake się obudził i przyłapał ją na tym. Bez wątpienia
wywlókłby
ją z łóżka i wygłosił kazanie o grzeszności lubieżnej rozpusty.
Mógł sobie zaprzeczać, ile chciał, ale ona wiedziała, że
Drake uważają za kobietę upadłą, ponieważ jej dziecko nie
zostało
poczęte w małżeństwie. Z jakiegoż innego powodu wybuchłby
oburzeniem, gdy tylko próbowała się do niego zbliżyć?
Nie powinna go jeszcze bardziej do siebie zrażać - to przecież
od niego zależała przyszłość jej dziecka.
Jak ona wytrzyma kolejną noc, zamknięta z nim w maleńkim
pokoiku, wydana na pastwę nieokiełznanych pragnień?
Powinna
się skoncentrować na Jeremym. Myśleć o nim. Rozmawiać
o nim. Być może spłynie na nią jakaś część jego rycerskiego
ducha i pomoże opanować demona rozwiązłości, który wziął
ją we władanie.
Po korytarzu szedł ktoś w ciężkich butach; kroki umilkły tuż
przy drzwiach. Rozległo się delikatne pukanie i Drake zapytał:
- Czy mogę wejść bez obawy, moja droga?
To jest dopiero pytanie, pomyślała Lucy, uśmiechając się
z goryczą.
- Leżę jeszcze w łóżku - powiedziała - jeżeli o to pytasz.
Ale jestem przykryta po same uszy, więc chyba możesz wejść.
Wszedł z triumfalnym uśmiechem na ustach, dźwigając niski,
szeroki żelazny koszyk na gorące węgle.
- Może chociaż trochę odpędzimy chłód, o ile oczywiście
uda mi się znaleźć węgiel.
Postawił koszyk na podłodze, jak najdalej od łóżka, a potem
zaczął znosić z korytarza resztę łupów.
- Nie powinien zająć zbyt wiele miejsca - mówił, wciągając
niewielki kufer, stanowiący część ich bagażu - a z
powodzeniem
zastąpi nam stół. Poza tym może znajdziesz w nim suknie
na zmianę.
Lucy zmilczała, chociaż wiedziała bardzo dobrze, że kufer
zawiera wyłącznie jej bieliznę i koszule nocne.
W ślad za kufrem pojawił się imbryk, nieco poobijana
emaliowana
miska i koce używane do przykrywania kolan w powozie.
- Pozwoliłem woźnicy i forysiowi zabrać je sobie wczoraj
w nocy - powiedział i ułożył je w stosik w nogach łóżka. -
Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe. Niestety, moja
szlachetność minęła się z celem. Zapewnili mnie właśnie, że
w szynku jest bardzo przytulnie. Okazuje się, że parę kufli
grzanego
piwa czyni cuda.
Lucy nigdy dotąd nie słyszała, żeby Drake tak dużo mówił.
Nie wiedziała, co ma o tym sądzić. Dlaczego wysilał się na
okazywanie
jej serdeczności? Poczuła się dość niepewnie. Wynurzyła
się spod sterty okryć i zlustrowała jego skromną zdobycz.
- Owocna wyprawa, jak widzę.
Ustawiła miskę na wierzchu kufra i nalała skąpo wody z
imbryka.
- Czy mróz trochę zelżał od wczoraj, czy po prostu zaczynam
się przyzwyczajać do zimna?
Drake wyjrzał przez okno.
- Wiatr zmienił kierunek na południowy i śnieg ustąpił
miejsca deszczowi. Kto wie, czy nie będziemy mogli wyruszyć
za dzień lub dwa.
Nie potrafił ukryć radości w głosie... o ile w ogóle próbował,
pomyślała Lucy.
- Im szybciej, tym lepiej - mruknęła do siebie pod nosem.
Niechby już wreszcie wyruszyli znowu w drogę i zatrzymali się
w porządnej gospodzie, oferującej cywilizowane udogodnienia,
jak na przykład osobne pokoje dla męża i żony.
Lucy nabrała pełne dłonie szybko stygnącej wody i chlusnęła
sobie nią w twarz, mając nadzieję, że przegoni w ten sposób
myśli o Drake'u.
- Opowiedz mi o Jeremym. Jaki był jako chłopiec?
Drake odwrócił się gwałtownie od okna.
- Nie widywałam go zbyt często, gdy był dzieckiem. Wysłano
mnie do szkoły. - Jego głos brzmiał dużo ostrzej niż
poprzednio.
- Dlaczego pytasz?
- Bez specjalnego powodu. - Lucy wzruszyła ramionami,
starając się mówić obojętnym tonem. - Czy to nie naturalne, że
chciałabym się czegoś dowiedzieć o ojcu mojego dziecka? Jesteś
jedyną osoba, która może mi udzielić takich informacji. W
kimś innym takie pytanie mogłoby wzbudzić podejrzenia. - I
aby nie wzbudzić w nim samym podejrzeń co do prawdziwego
powodu jej zainteresowania, zapytała z naleganiem: - Czy
w szkole nie mieliście wakacji, w czasie których mógłbyś
widywać
się z bratem?
- Och, tak, mieliśmy wakacje. Nigdy nie zaproszono mnie,
abym je spędził w Londynie - powiedział i dodał, jakby mówiąc
do siebie: - Moja macocha doskonale się beze mnie obywała.
Przez cały ten dłużący się straszliwie dzień, gdy deszcz topił
śnieg na wzgórzach Derbyshire, Lucy wypytywała Drake'a
o brata. Jeśli akurat żadne pytanie nie przychodziło jej do
głowy,
wracała myślą do krótkiej historii ich zalotów. Jeżeli miała
nadzieję, że przestaną ją dzięki temu nękać bezsensowne,
pożądliwe
myśli o Drake'u, osiągnęła ledwie połowiczny sukces.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Wyczerpana poprzednią bezsenną nocą Lucy zdołała zasnąć,
zanim przeszkodziła jej w tym bliskość Drake'a. Tym razem na
niego przyszła kolej cierpieć tortury pożądania - i cierpiał zaiste
straszliwie.
Sytuację pogarszał jeszcze fakt, że nie było powodu, by tej
nocy spali w wierzchnich okryciach. Na dworze nie panowało
już tak przenikliwe zimno, a węgle żarzące się w żelaznym
koszu
znacznie ogrzały powietrze. Lucy przebrała się do snu i zgasiła
świecę. Drake z ociąganiem zdjął buty oraz spodnie i ułożył
się spać w długiej koszuli.
Znienawidził tę przeklętą koszulę, podjeżdżającą uparcie do
góry i odsłaniającą mu pośladki. Lucy, poruszając się we śnie,
przesuwała czasem po nich ręką, co go pobudzało ponad
granice
wytrzymałości.
Jakże pragnął odwrócić się i przytulić twarz do atłasowej
skóry między jej piersiami. Poznać dłońmi każdy fragment jej
ciała. Smakować ustami oszałamiającą słodycz jej warg. O
świcie
nie był już w stanie tego dłużej wytrzymać, niemal oszalały
z pożądania.
Na co mu przyszło? Lucy przecież nad wyraz jasno dała mu
do zrozumienia, że nigdy nie przedłoży jego brata nad żadnego
z żyjących mężczyzn. Zwłaszcza nad niego.
Nigdy dotąd nie wspominała Jeremy'ego tak często jak
poprzedniego
dnia. Być może stale był obecny w jej myślach
przez te wszystkie minione tygodnie, ale nie mówiła o nim,
oba-
wiając się, że służący mogą podsłuchać. Teraz jednak wyraźnie
okazała Drake'owi, kto zdobył jej serce - na zawsze.
Czy on naprawdę pielęgnował w głębi ducha idiotyczną,
bezpodstawną nadzieję, że Lucy w końcu zapomni o Jeremym
i obdarzy uczuciem swego męża? Wymyślał sobie w duchu od
niepoprawnych, patetycznych głupców, ubierając się z
pośpiechem
w bladym świetle zimowego świtu. Czy te dwadzieścia
pięć lat niczego go nie nauczyło? Nawet ojciec, pomyślał Drake
z goryczą, obdarzał większym uczuciem młodszego ze swych
synów. Był też całkowicie przekonany, że choćby nie wiem jak
usilnych dokładał starań, dziecko Lucy w zupełnie naturalny
sposób będzie czcić pamięć nieznanego wujka.
Drake wyszedł po cichu z gospody i wałęsał się bez celu
przez kilka godzin po okolicy, dopóki na jego rozgorączkowane
ciało nie spłynęła łaska odrętwiającego zmęczenia. Wrócił do
„Czarnego Łabędzia" po południu i dołączył do wesołej
kompanii
w szynku, zdecydowany ugasić tlący się w nim jeszcze
pożar mocną brandy, pędzoną przez właściciela gospody.
Alkohol, o czym wie każdy rozsądny mężczyzna, miast gasić
pożar, tylko go rozpala.
Knot świecy zgasł z cichym psyknięciem. Pokój pogrążyłby
się w całkowitej ciemności, gdyby nie słaby poblask od kilku
żarzących się w koszu węgli. Lucy przypieczętowała
westchnieniem
oczywistą konkluzję: Drake porzucił ją dzisiejszej nocy
dla przyjemniejszej kompanii.
Umierała z niepokoju o niego, gdy przebudziwszy się,
stwierdziła, że nie ma go nigdzie w pobliżu. Dopiero po
południu,
wyglądając przez okno, dostrzegła go wracającego do gospody.
Przygotowała sobie odpowiednią przemowę, mając zamiar
go złajać za zmartwienie i strach, jakich jej przysporzył.
Nie pojawił się jednak na górze, za to parę godzin później roz-
poznała jego charakterystyczny głęboki baryton wśród chórku
głosów mężczyzn, wyśpiewujących wesołe piosenki.
Spodziewała
się jednak, że wróci na noc.
Przewracając się niespokojnie z boku na bok, laicy wmawiała
sobie, że o wiele lepiej się śpi, kiedy nic trzeba z nikim dzielić
łóżka. Gdyby tylko nie dokuczał jej pewien drobiazg...
Pragnęła Drake1 a bardziej niż kiedykolwiek.
Ciasne łóżko wydawało się bez niego przepaściście szerokie.
W końcu niechętnie przyznała sama przed sobą, że usilnie
pragnęła
jego bliskości.
Nagle zaczęła się zadręczać przypuszczeniami, gdzie Drake
spędzał tę noc. A jeżeli trafił do łóżka innej kobiety? Był bogaty,
utytułowany i na swój sposób niesłychanie pociągający. Wiele
kobiet z radością przystałoby nawet na przelotny związek
z kimś takim jak on.
Być może pani Esmond, szykowna młoda wdowa, która została
tutaj uwięziona tak jak oni, gdy jechała z wizytą do przyjaciół
w Melton Mowbray? A może zatrzymała go Cherry, hoża córka
właściciela? Choć Drake twierdził, że niezbyt dba o kobiety, a
jej
samej nie okazał nawet cienia zainteresowania, musiał w końcu
kiedyś, jak każdy mężczyzna, ulec potrzebom ciała.
Zapadła wreszcie w niespokojną drzemkę, równie męczącą
jak bezsenność. Kilka razy obudziła się, rozpalona pożądaniem,
ze snu, w którym Drake leżał przy niej i pieścił ją.
Usłyszała, że ktoś zbliża się niepewnym krokiem do drzwi,
ale doszła do wniosku, że to kolejne męczące marzenie senne.
Tylko bardziej wyraziste niż poprzednie. Dopiero gdy drzwi
otwarły się szeroko i w nikłym świetle, padającym z korytarza,
ukazała się szczupła sylwetka, Lucy uznała, że to nie sen -
Drake wrócił.
Wszedł chwiejnie do pokoju, roztaczając wokół zapach brandy.
Szedł prosto na koszyk z rozżarzonymi węglami.
- Uważaj! - ostrzegła go oburzonym szeptem, zamykając
za nim drzwi. - Żeby się doprowadzić do takiego stanu!
- Ach, Lucy. - Z trudem można było rozpoznać bełkotliwie
wypowiadane słowa. Oparł się na niej tak ciężko, że omal nie
upadła. - Czy brakowało ci mnie w łóżku, malutka, ukochana
żono?
- Powinieneś się przespać. Zdejmij buty i płaszcz i rozwiąż
fular, żebyś się nie udusił.
Jakimś cudem udało mu się zrzucić płaszcz, ale zachwiał się
niebezpiecznie, a kiedy Lucy schwyciła go w ramiona, jego
bokobrody
połaskotały ją w czoło, co niesłychanie pobudziło jej
zmysły. Przypomniała sobie, jak smakowały jego pocałunki
w święta Bożego Narodzenia.
Nie takich pocałunków teraz od niego chciała.
Schwycił ją za biodra, aby utrzymać równowagę, a jej palce
przesunęły się niepewnie po jego szyi.
- Boże święty, Lucy, nie kuś mnie! - prosił. A może to było
ostrzeżenie?
Nic jej to nie obchodziło. Daleka była od spełnienia jego prośby,
odrzuciła też wszelką ostrożność, poddając się całkowicie
zalewającemu ją pożądaniu. Jej dłoń powędrowała na jego kark.
Poczuła, że Drake przyciska mocno do siebie jej biodra.
Przyciągnęła jego twarz do swojej, łapczywie szukając jego
ust. Odpowiedział długim, głębokim pocałunkiem, który był
jak
brandy - palący, słodki, skuteczny.
- Proszę... - szepnął, obsypując gwałtownymi, gorącymi
pocałunkami jej twarz. - Zrozum... mężczyźni mają potrzeby...
mąż ma prawo...
Słyszała te urywane, niewyraźne słowa, ale była głucha na
wszystko poza wsłuchiwaniem się w swój dziko bijący puls.
Być może to Drake popchnął ją na łóżko, być może to ona
pociągnęła
go za sobą. Może oboje na nie padli, wiedzeni tym sa-
mym pragnieniem. Drake zacisnął dłonie na jej koszuli nocnej,
tuż przy kołnierzyku. Rozdarła się z cichym, zachwycającym
trzaskiem.
Lucy przeszedł lekki dreszcz, gdy zimne powietrze owiało
jej nagą skórę. Tarzali się oboje po łóżku, jakby w zajadłej
walce.
Drake rozchylił wargi i musnął językiem pierś Lucy.
Jej ciało odpowiadało w rozkoszny sposób na jego gwałtowne
pieszczoty. Wtuliła się w niego. Gotowa oddawać gorące,
mocne pocałunki. Zatracić się w rozkoszy.
Drake usłyszał jakby z oddali oszalały krzyk Lucy. Na krótki
moment rozpaliło to jeszcze bardziej jego pożądanie. Potem,
choć niejasno, zdał sobie sprawę, że ona się broni, walczy.
Silny,
pierwotny instynkt popychał go do spełnienia; sumienie
odezwało
się słabo, błagając o powściągliwość. A jeśli zaszkodzi
Lucy - albo kruchemu życiu, które się w niej rozwija?
Ta myśl powstrzymała go przed pogrążeniem się w otchłani.
Głęboko pragnął tej kobiety, ale równie silnie chciał ją chronić.
Nie mógł narażać jej ani jej dziecka. Ostatkiem woli zdołał się
od niej oderwać. Kiedy, słaniając się na nogach, wychodził z
pokoju,
ścigał go jej szloch - płacz przerażonej kobiety.
Tak, słuch go nie zwodził.
Lucy leżała na łóżku, naga i do głębi zraniona, szlochając
tak gorzko jak nigdy w życiu. Po części ze strachu. O swoje nie
narodzone dziecko, które mogło ucierpieć z powodu jej
niepohamowania.
Po części z obrzydzenia do siebie za to, że zdradziła
pamięć Jeremy'ego. Ale przede wszystkim z powodu
rozczarowania,
do czego nie była się skłonna przyznać nawet sama
przed sobą.
Leżała z uczuciem pustki, rozpalona nic ugaszonym
pragnieniem.
Zwinęła się w kłębek i wyszeptała imię Drake'a.
Dzisiejszej nocy po raz pierwszy okazał, że Lucy go pociąga.
Bez wątpienia uznał ją za kusicielkę, która uwikłała jego brata
w niedorzeczny związek, a potem umiejętnie wykorzystała
sytuację,
aby zawrzeć korzystne małżeństwo. Czyż można się dziwić,
że człowiek tak rygorystycznie przestrzegający zasad
moralnych
jak wicehrabia Silverthorne uważał, iż nie powinien kalać
się dzieleniem łoża z kobietą pokroju Lucy? Nawet jeśli
uczynił ją swoją żoną.
A jednak przecież gotów był się do tego posunąć. Jeśli się
zastanowić, to poczynał sobie dość ochoczo. Dopóki ona nie
zdradziła swojej prawdziwej natury, odpowiadając na próbę
zbliżenia lubieżną agresją. Wtedy odsunął się od niej z
obrzydzeniem.
Boże na niebiesiech, przecież jutro nie będzie mu mogła
spojrzeć w twarz.
Drake ocknął się następnego ranka zupełnie przemarznięty.
Patrząc przez na wpół uchylone powieki, usiłował się
zorientować,
gdzie jest i w jaki sposób tu się znalazł. Ostry zapach końskiego
nawozu podsunął mu odpowiedź na pierwszą część pytania.
Zacisnął zęby, usiłując zapanować nad drżeniem, i owinął się
ciaśniej swoim przykryciem. Rozpoznał pod palcami szorstki
splot końskiej derki - co mu pozwoliło przypomnieć sobie nieco
więcej z wydarzeń poprzedniego wieczora. Derka śmierdziała
zwietrzałą brandy i wymiocinami. Od obrzydliwego zapachu
zrobiło mu się niedobrze.
Spędził noc na podłodze stajni, nakryty śmierdzącą derką.
Gdzie się podział jego płaszcz? Czy od razu tutaj przyszedł?
Ostatnie, co pamiętał, to że zamówił szklankę brandy w
szynku.
Próbował wstać, lecz natychmiast opadł ciężko na kolana. Boże,
gdzie go też zaniosło w drodze do łóżka?
Łóżko.
Przypomnienie zmroziło go skuteczniej niż styczniowy chłód.
Żołądek podszedł mu do gardła w ponownym napadzie
mdłości.
W głowie mu się kręciło, w skroniach pulsowało od
wspomnień,
które chciałby wymazać z pamięci. Nic chciały z niej
zniknąć.
Przypomniał sobie, jak potykając się, wchodził chwiejnie po
wąskich schodach zajazdu, a pożar w lędźwiach tłumił każdą
rozsądną myśl. Pokój był pogrążony w ciemności, Lucy spała.
Przebudziła się i podeszła do niego. Potem już nie pamiętał
niczego
szczegółowo, tylko zapachy, dźwięki... smak pocałunków...
Nagle z porażającą jasnością pojawił się w jego głowie
obraz nagich piersi Lucy, do których przyciskał twarz, i poczuł
podniecenie.
Przez chwilę starał się z całych sił przywołać uczucia, jakich
doznał w czasie ich krótkich, szalonych pieszczot. Lecz te
wspomnienia przyćmiła odrażająca prawda. Kompletnie
pijany,
rzucił Lucy na łóżko. Opierała się gwałtownie, a mimo to
nieomal
ją wziął wbrew jej woli. Nawet Jeremy, który uwiódł ją
i porzucił, nie dopuścił się aż takiej podłości. Wstyd i poczucie
winy zalały go falą mdłości. Żołądek Drake'a zbuntował się
i wicehrabia Silvcrthorne zwymiotował żółcią na podłogę stajni
w trzeciorzędnej gospodzie.
- Szkoda marnować taką drogą brandy, milordzie - zadudnił
czyjś wesoły głos.
- Nic życzę sobie, aby mówiono w mojej obecności tak
głośno i irytująco radośnie. Dlaczego nie wyglądasz równie
żałośnie
po ostatniej nocy? - warknął Drake wściekle.
- Wolałem zostać przy tutejszym piwie. - Wysoki, młody
lokaj zdjął płaszcz i narzucił go na ramiona drżącego Drake'a.
- Co wasza lordowska mość robi tu na tym zimnie, jeżeli mogę
spytać?
- Nie twój interes. Pomyliłem drogę, idąc do łóżka. Spędziłem
tutaj całą noc.
- Mam pobiec do pani i powiedzieć, że znalazłem waszą
miłość? - zaproponował skwapliwie chłopak. - Musi być
porządnie
zmartwiona.
- Tym się nie kłopocz. - Drake niepewnym krokiem poszedł
do drzwi prowadzących na podwórze. - Najwyższy czas,
żebyśmy
się stąd zbierali. Powiedz wszystkim, że ruszamy natychmiast,
jak tylko zdołam się doprowadzić do porządku.
Drake wszedł do sieni „Czarnego Łabędzia" i stwierdził, że
panuje tu ożywiony ruch. Najwyraźniej inni goście również nie
mieli ochoty popasać dłużej, skoro pojawiła się możliwość
wyjazdu.
Bezładnie porzucone bagaże piętrzyły się przy pokrytych
boazerią ścianach, a ich właściciele warkliwie dyrygowali
służącymi
i poganiali karczmarza, aby przygotował rachunek.
Drake dostrzegł żonę właściciela gospody schodzącą
zmęczonym
krokiem po schodach i pośpieszył jej na spotkanie. Nie
było nikogo wśród tłoczących się wokół karczmarza gości, kto
bardziej niż on pragnąłby uciec z „Czarnego Łabędzia" i
opędzić
się od związanych z nim żałosnych, zawstydzających
wspomnień. Ale nie mógł się przecież pokazać Lucy w tak
opłakanym stanic.
- Zechce mi pani wybaczyć. - Skłonił się lekko przed zagonioną
kobietą. - Chciałbym prosić o pozwolenie zajęcia na
chwilę któregoś z wolnych pokoi.
Zmęczonym ruchem odgarnęła kosmyk szpakowatych włosów
z szerokiego czoła.
- Na pewno sobie pan coś znajdzie, milordzie. Jak tak dalej
pójdzie, do południa będzie pusto - powiedziała i ruszyła
w stronę zatłoczonej sieni.
Drake zwrócił się do lokaja:
- Przynieś z powozu mój brązowy sakwojaż. Potem zobacz,
czy nie uda ci się zdobyć trochę gorącej wody. Muszę się umyć,
ogolić i zmienić ubranie, zanim wyruszymy w dalszą podróż.
Dokładnie tego mu było trzeba. Mydła i wrzącej wody, żeby
zmyć odór pijackiej nocy. Naostrzonej brzytwy, aby wygolić na
gładko twarz i nie przypominać miotającej się dziko bestii.
Świeżego ubrania, które nie przesiąkło kuszącym zapachem
Lucy. Może kiedy się umyje, ogoli, przebierze, nie będzie już
tak wyraziście pamiętał, co wyczyniał dzisiejszej nocy. Może
potrafi przekonać Lucy, że nie przypomina sobie, co robił.
Tylko
wtedy będą mogli kontynuować razem tę podróż.
Drake żachnął się na myśl o ich przymusowej bliskości
w powozie.
- Kiedy mi to wszystko przyniesiesz, pójdziesz powiedzieć
mojej żonie, aby przygotowała się do wyjazdu. Wyruszamy za
dwie godziny - oznajmił, oddając lokajowi płaszcz.
Nawet jeśli chłopaka zastanowiło, dlaczego wicehrabia
Silverthorne
nie chce sam przekazać żonie tej wiadomości, okazał
się na tyle rozsądny, by o to nie pytać.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Kareta toczyła się gładko po królewskiej drodze do Londynu,
a Lucy z każdą milą odczuwała coraz większy strach.
Odważyła
się rzucić ukradkowe spojrzenie na Drake'a. Siedział
naprzeciwko
niej z zamkniętymi oczami, oparty wygodnie o siedzenie.
Podejrzewała, że tylko udaje sen. Prawdopodobnie z tego
samego powodu, dla którego przedtem zgłębiał z przesadną
uwagą wiadomości w „The Spectator". W obydwu wypadkach
szukał pretekstu, aby z nią nie rozmawiać.
Zamienili może dziesięć słów od momentu, gdy w pośpiechu
opuścili gospodę. Już pierwszego dnia, gdy jechali do Prees,
Lucy
kurczyła się ze strachu, ilekroć Drake na nią spojrzał.
Wiedziała,
że wkrótce zostanie ukarana za rozwiązłe zachowanie.
Co będzie, jeśli on posunie się jeszcze dalej? Jeżeli dojdzie do
wniosku, że nie zależy mu na dziecku tak rozpustnej kobiety?
Lucy, niemal od pierwszej chwili gdy zorientowała się, że
jest w odmiennym stanie, zaczęła się zastanawiać, jak będzie
wyglądał potomek Jeremy'ego. Nabrała przekonania, że na
świat przyjdzie pulchne, radosne niemowlę z dołeczkami w
policzkach
i miękkimi złocistymi lokami. Przez jakiś czas to wyobrażenie
było jedyną pociechą dla jej zbolałego serca.
Z czasem w jej słodkich rojeniach o przyszłości zaczął się
pojawiać Drake; dzisiaj jawił się jej jako ktoś niebezpieczny,
mogący zrujnować jej życie. Zamierała na myśl, jak wielką
władzę
ma ten człowiek nad nią i jej dzieckiem. Trzy słowa, które
wypowiedział w nocy, bezustannie dźwięczały jej w mózgu.
Nie zważała na nic wtedy, ogarnięta pożądaniem i trawiona
namiętnością.
Mąż ma prawo.
Kiedy spalał ją ogień namiętności, zabrzmiały jak kusząca
zachęta. W pełnym świetle dnia zrozumiała, że niosły groźbę.
W tym świecie liczono się wyłącznie z prawami męża - do
majątku
kobiety, jej ciała, jej dzieci. Nawet zasmucające prawo do
rozwiązania związku przyznano wyłącznie mężczyźnie.
Lucy rzuciła kolejne ukradkowe spojrzenie na ciemną,
nieprzeniknioną
twarz Drake'a i pożałowała, że nie może czytać
w jego myślach. Oddałaby wszystko, żeby poznać jego zamiary
względem swojej osoby.
Stopniowo jej uwagę zaczęły przyciągać widoki za oknem
karety. Wzdłuż drogi coraz gęściej tłoczyły się domostwa,
znacznie
też zwiększył się ruch, zwłaszcza w przeciwną stronę. To
sprzedawcy z londyńskich ulic i targowisk wracali na farmy,
skupione na obrzeżach miasta. Dzień miał się ku końcowi,
powoli
zapadał wczesny zimowy zmierzch.
Drake odchrząknął i poprawiając fular, otworzył wreszcie oczy.
Lucy spuściła skromnie swoje i zadrżała. Czy to nadejdzie
teraz - wybuch gniewu, na który czekała z niepokojem?
- Mam nadzieję, że nie zapomniałaś o swojej obietnicy?
- zapytał, przyglądając się jej badawczo.
Lucy pobladła. Jej obietnica - nigdy nie narzucać się z
niechcianym
uczuciem. Dała mężowi wystarczająco wiele dowodów
na to, że nie potrafiła jej dotrzymać. Przecież nie mogła
mu teraz wyjaśnić, że to nie miłość popchnęła ją w jego ramiona
w gospodzie „Czarny Łabędź". To by tylko ostatecznie
potwierdziło
opinię, jaką powziął o jej charakterze i moralności.
Powóz zatrzymał się przed eleganckim domem przy Grafton
Square, a ona wciąż rozpaczliwie szukała jakiejś sensownej
odpowiedzi.
- A zatem? - W głosie Drake'a brzmiało zniecierpliwienie,
jeśli nie coś gorszego. - Wciąż jesteś gotowa odpłacić Phyllipie
za jej intrygi i udawać zakochaną żonę?
Lucy zalało uczucie ulgi, niemal tak silne jak poprzednio
uczucie strachu.
- Och, to... Chodzi o tę obietnicę! Ależ tak... oczywiście.
- To na ciebie spadnie cały ciężar - powiedział cicho. - Nie
umiem gruchać ani prawić komplementów. Nie mam praktyki.
- Nic nie szkodzi. - Lucy wreszcie odzyskała głos. - Jeżeli
znajdziesz się w kłopocie, udawaj Jeremy'ego i mów to, co
według
ciebie on by w takiej sytuacji powiedział.
- Co zrobisz, jeżeli ty znajdziesz się w kłopocie? - zapytał
Drake.
Lucy poczuła, że ponownie zalewa ją fala paniki. Musiała
jakoś ułagodzić idącego obok niej mężczyznę. Starając się, aby
jej głos zabrzmiał jak najbardziej naturalnie, odpowiedziała:
- Cóż, również będę udawać. Że jesteś Jeremym.
- Wciąż ani śladu nowożeńców, co? - Nevillc Strickland
rozejrzał
się niecierpliwie po salonie londyńskiego domu Drake'a.
- Jesteś pewna, że wyruszyli w drogę? - Popatrzył na Phyllipę
nieco podejrzliwie.
- Dostałam list od Drake'a - odpowiedziała, ściskając
w dłoni rzeczone pismo niczym jakiś cudowny talizman. - Nosi
datę sprzed dwóch tygodni i jest w nim napisane, że zamierzają
wyruszyć natychmiast.
- Nie przytrafiło się im chyba nic złego, prawda? - Neville
nie potrafił ukryć nutki radosnej nadziei, która dźwięczała w
jego
głosie.
- Nie zdziwiłoby mnie, gdyby podczas podróży rozszarpali
jedno drugie na kawałki. Bawiąc w Silverthorne, postarałam się
o to, żeby ich ze sobą skłócić.
Obdarzyła go sztucznym, przesłodzonym uśmiechem i Neville
odniósł wrażenie, że czeka, aby ją pogłaskał po głowie
i pochwalił za to, że dobrze się spisała. Zdobył się ledwie na
nikły uśmiech. Głowa mu pękała z bólu po wczorajszym raucie
u Randallów i z powodu nagłego zainteresowania, jakim
zaczęli
go darzyć wierzyciele. Większość z nich, dowiedziawszy się
o niespodziewanym małżeństwie Drake'a, bez skrępowania
okazywała Neville'owi, co sądzi o jego niewczesnych
nadziejach
na spadek. Jeszcze im pokaże. Wszystkim im pokaże.
- Dalej uważam, że postąpiłaś diablo nierozsądnie, wracając
bez nich do Londynu. - Pamiętał, że zostali sojusznikami, mimo
to docinanie kuzynce sprawiało mu niekłamaną radość.
Phyllipa zmarszczyła długi nos.
- Łatwo ci mówić, Neville. To nie ty siedziałeś w tej
zapomnianej
przez Boga i ludzi głuszy, pozbawiony odpowiedniego
dla twojej pozycji towarzystwa, zdany na sforę rozleniwionych,
butnych sługusów. Biedny Reginald omal nie umarł od tego
obrzydliwego
jedzenia.
Neville wzniósł oczy ku górze. Czy to rzeczywiście możliwe,
żeby w matczynym zaślepieniu kuzynka uważała swego
grubego i nieznośnego synalka za kruchą, wrażliwą istotę?
- Poza tym - Phyllipa podeszła do kominka i zaczęła
przestawiać
zgromadzone tam licznie bibeloty - naprawdę doprowadziłam
do tego, że oni oboje ledwie mogli znieść nawzajem
swój widok. Wyobraź sobie Drake'a skazanego na
dłuższą rekonwalescencję. Musiał być drażliwy jak zraniony
borsuk.
- W istocie. - Neville uśmiechnął się mimo woli. Może
rzeczywiście
nie wszystko stracone.
- Ja się wywiązałam ze swojego zadania. - Phyllipa porzuciła
swoje zajęcie i odwróciła się do kuzyna. - Czy nie uważasz,
że najwyższa pora, abyś zdradził mi swój plan? Cóż to za bły-
skotliwą intrygę uknułeś, aby zmusić naszą drogą Lucy do
wyjazdu
na kontynent?
Czy naprawdę można jej na tyle zaufać? Neville przyglądał
się kuzynce podejrzliwie. Wyłupiaste niebieskie oczy były
całkowicie
pozbawione wyrazu, jak zwykle, ale spiczasty podbródek
świadczył o uporze.
- Pod jednym warunkiem. Przynieś mi brandy. Zaschło mi
w ustach.
Phyllipa spojrzała na niego z wyrzutem i kołysząc biodrami,
podeszła do niskiego stoliczka przy oknie. Wyjęła korek z
karafki,
nalała niewielką porcję alkoholu do równie malutkiego
kieliszka i wręczyła go kuzynowi gestem godnym bogini
szczodrobliwości.
Neville powąchał brandy i zrobił zawiedzioną minę. Cóż za
kiepski bukiet!
- No dobrze! - warknął, nie mogąc znieść jej wytrzeszczonych,
wpatrujących się w niego z wyczekiwaniem oczu. - Skoro
są tak skłóceni, nietrudno będzie rozdzielić ich na zawsze.
Przede wszystkim szepnę paru osobom to i owo. Postaram się,
żeby żona Drake'a została przyjęta w londyńskim towarzystwie
nadzwyczaj chłodno.
- I to wszystko? - zapytała Phyllipa szyderczo. - Twoje
napomknienia
mają zaszkodzić kobiecie na tyle sprytnej, że udało
się jej złowić jednego z najbogatszych arystokratów Anglii?
Neville przełknął skąpą porcję nędznej brandy. Starczyło na
jeden łyk.
- Nic uważam, że to trudne zadanie, ale musimy zachować
ostrożność. Wiesz, jak Drake uwielbia brać stronę
pokrzywdzonych.
Jeżeli dojdzie do przekonania, że jego żonę spotykają
niezasłużone
przykrości, będzie jej bronił jak lew. Nie tędy droga.
Musimy nią subtelnie pokierować, aby poważnie uchybiła
etykiecie,
i to kilkakrotnie. Być może wtedy nasz drogi kuzyn zro-
zumie, jak nieroztropnie postąpił, decydując się na małżeństwo
z osobą tak niskiego stanu.
- Sądzisz, że potrafimy uprzykrzyć życie Lucy do tego stopnia,
aby zrezygnowała z bezpieczeństwa, jakie daje bogate
zamążpójście?
- Kiedy już doprowadzimy do tego, że życie z Drakiem stanie
się dla niej nie do zniesienia, podsuniemy jej wspaniałą
możliwość
rozwiązania kłopotu.
- Jaką możliwość masz na myśli?
- Kogoś młodego, przystojnego i czarującego, moja droga
Phyllipo. Podczas gdy wszyscy wkoło będą jej okazywali
chłodną
pogardę, nasz chwat potraktuje ją w istocie niezwykle...
ciepło.
Przez moment Phyllipa siedziała z wyrazem niezrozumienia
na twarzy. Wreszcie spojrzała na kuzyna z niemal
bałwochwalczym
uwielbieniem.
- Och, Neville. Ależ ty jesteś sprytny! Czy myślałeś o kimś
konkretnym?
Neville nie zdołał ukryć dumy i samozadowolenia. Poprawiając
fular, odpowiedział:
- Prawdę mówiąc, właśnie...
Odgłos pośpiesznie stawianych kroków i dobiegające od
wejścia głosy przerwały mu w pół zdania. Rozległo się pukanie
i natychmiast potem pojawił się lokaj, oznajmiając przybycie
wicehrabiego i lady Silverthorne.
- Weź od nich wierzchnie okrycia i wprowadź ich, Moss.
Daj znać kucharzowi, że będziemy mieli gości na kolacji.
- Phyllipa spojrzała na Neville'a. Uniosła znacząco cienkie
brwi, triumfujący uśmieszek wykrzywił jej bezkrwiste wargi. -
Dołączysz do nas?
- Aby powitać naszego drogiego kuzyna w Londynie?
- Neville poczuł, że jego żołądek buntuje się na samą wzmiankę
o jedzeniu, mimo to nie mógł się oprzeć zaproszeniu. - Za
żadne
skarby nie straciłbym takiej okazji. Wydaje mi się to wysoce
właściwe, abyśmy uczcili ich przyjazd. Moss, zejdź do piwnicy
i poszukaj butelki przyzwoitego bordo.
Lokaj spojrzał na lady Phyllipę, a ta skinęła głową, nie
omieszkawszy
jednak skarcić Neville'a rozdrażnionym spojrzeniem.
- Zaprowadź najpierw wicehrabiego i jego żonę do ich pokoi,
Moss, zanim zaczniesz przetrząsać piwnicę.
- Oczywiście, milady.
Przybyli wkrótce pojawili się w salonie i zupełnie nie wyglądali
na znużonych długą podróżą, przynajmniej Neville odniósł
takie wrażenie. On i Drake uścisnęli sobie po męsku dłonie,
panie ceremonialnie dotknęły się policzkami.
- Ileż czasu wam zajęła ta podróż - powiedziała Phyllipa do
Drake'a z lekką wymówką w głosie. - Zaczynaliśmy się
martwić.
- Widzę, że muszę się usprawiedliwić, kuzynko Phyllipo.
Przerywaliśmy podróż, aby odwiedzić krewnych po drodze. -
Drake położył dłoń na ramieniu Lucy. - Coś w rodzaju
spóźnionego miesiąca miodowego.
- Och! - wymknęło się Phyllipie.
Drake chciał zdjąć dłoń z ramienia Lucy, ale wtedy ona nakryła
ją swoją własną.
- Burza śnieżna uwięziła nas na dwa dni w dość podłej
gospodzie,
ale nic złego z tego dla nas nic wynikło - powiedziała
Lucy i popatrzyła na męża.
Para wymieniła spojrzenia, których Neville nie potrafił
odcyfrować.
Zauważył jednak nikły rumieniec, który zabarwił policzki
Lucy. I coś jeszcze go uderzyło. Żona Drake'a była prześliczną
dzierlatką. Jakoś nie zauważył tego podczas ich wesela -
wydała
mu się zbyt koścista i blada. Nadal wprawdzie odbiegała od
jego ideału kobiety, ale musiał przyznać, że roztaczała wokół
siebie jakiś nieokreślony czar. Mogła poruszyć nawet człowieka
z marmuru, za jakiego uchodził zawsze wicehrabia
Silverthorne.
Neville poczuł, że ogarnia go panika.
- Czy mamy dość czasu, aby się umyć i przebrać przed kolasą?
- zapytał Drake.
- Co? - Pytanie wyrwało Phyllipę z osłupienia. - Och, tak,
ależ oczywiście. - Wprawa w schlebianiu innym okazała się
niezwykle użyteczna. - Jesteście naszymi najzacniejszymi
gośćmi. Chcielibyśmy, aby ta kolacja stała się dla was
przyjemnością.
- Chyba się zapominasz, moja droga - powiedział ze złością
Neville. Jego tłumiona irytacja na Phyllipę wybuchła z całą siłą.
- Drake jest panem w tym domu.Ty i Reggie mieszkacie tutaj
z jego łaski.
Posłała mu mordercze spojrzenie, jej cienkie wargi zacisnęły
się w wąską kreskę.
- Czy ty sam przypadkiem nie zapomniałeś, że równie chętnie
korzystasz z hojności Drake'a, Neville?
- Ależ, drodzy kuzyni. - Drake roześmiał się, lekko rozbawiony.
Neville nigdy nie widział, żeby ten ponury człowiek reagował
w ten sposób. - Mam rzeczywiście akt własności tego
domu, ponieważ jednak staję w jego progach co najwyżej raz
do roku, sam przywykłem go uważać za dom Phyllipy. Na czas
naszego tutaj pobytu chciałbym ją uznać za gospodynię, a nas
jedynie za gości.
- Jak najzacniejszych gości. - Oczy Lucy błyszczały wesołością,
czego Neville zupełnie nie rozumiał i co go bardzo
zaniepokoiło.
Zupełnie jakby tych dwoje bawiło się sekretnym figlem,
o którym inni nic mieli pojęcia.
- Jeżeli życzycie sobie przebrać się do kolacji, pokoje cze-
kają. Są przygotowane na wasze przybycie od dwóch tygodni.
- Phyllipa nie byłaby sobą, gdyby potrafiła się powstrzymać od
tej zbytecznej uwagi. - Drake, po twoim ostatnim pobycie
zmieniłam u ciebie tapety. Lucy, twoja sypialnia mieści się
w pokoju od zachodniej strony. Roztacza się z niej przyjemny
widok na plac.
- Och - powiedział Drake z wyraźnym rozczarowaniem.
- Osobne apartamenty... może to i dobry pomysł. Lucy uskarża
się, że zagarniam całą kołdrę dla siebie.
- Drake'u Stricklandzic! - Jego żona uderzyła go w ramię,
udając zgorszenie. - Mówić o takich rzeczach w towarzystwie!
Drake objął ją i oparł podbródek na czubku jej głowy.
- Neville i Phyllipa należą do rodziny. Poza tym wszyscy
okazują pobłażliwość czulącym się do siebie nowożeńcom.
Ncville ledwie wierzył oczom. Przyszły mu na myśl przesądne
wiejskie bajania o boginkach, które wykradają dzieci,
podrzucając w zamian odmieńców. Zastanawiał się, czy
rzeczywiście
horda elfów nie porwała jego kuzyna. Człowiek, który
stał w tym pokoju, był oszustem. Inaczej niepodobna było sobie
wytłumaczyć tak ogromnej zmiany w zachowaniu.
Drake potarł nosem ucho Lucy, a potem na tyle głośno, że
Neville mógł to usłyszeć, wyszeptał:
- Nie martw się, aniele. Znam ten dom na tyle dobrze, że
znajdę drogę nawet w ciemnościach.
Lucy przycisnęła palce do ust męża i powiedziała:
- Muszę cię stąd wyprowadzić, zanim się spalę ze wstydu.
Zachodni pokój na pewno będzie odpowiedni, kuzynko
Phyllipo.
Dziękuję, że zgodziłaś się przyjechać przed nami do Londynu
i zgotowałaś nam tak ciepłe powitanie.
Wyszli oboje powolnym krokiem, ramię przy ramieniu.
Wpatrzeni sobie w oczy. Coś do siebie szepczący i roześmiani.
Natychmiast gdy tylko uznał, że są poza zasięgiem jego głosu,
Neville zwrócił się do Phyllipy:
- Dziwię się, że podczas podróży nie rozszarpali jedno drugiego
na kawałki... z dzikiej namiętności! Jeżeli tak według
ciebie wygląda skłócona para, to na widok zgodnej pewnie bym
zwymiotował.
Phyllipa opadła na sofę i zaczęła wachlować się dłonią.
- Nie zachowywali się w ten sposób, gdy wyjeżdżałam.
Zapewniam
cię. Ledwie się do siebie odzywali. Nie rozumiem, co
ich opętało. Nigdy nie widziałam Drake'a...
- Uśmiechającego się? - szydził Neville. - Żartującego?
Zachowującego jak zakochany wyrostek? Widocznie zaćmiło
mu rozum, kiedy dostał w głowę podczas ratowania
zasypanych
górników.
- 1 cóż my teraz poczniemy? - rozpaczała Phyllipa, przyciskając
do twarzy chusteczkę. - Wszystko stracone!
- Musimy dopiąć swego. - Neville z wściekłością przemierzał
pokój.
- Bądźże rozsądny. - Phyllipa wytarła zaczerwieniony nos.
Nieprzyjemnie było na nią patrzeć. Oczy miała podpuchnięte,
ziemistą twarz pokryły różowe plamy. - Jesteśmy zgubieni. Od
początku nie mieliśmy szansy na wygraną. Znaleźliśmy się
dokładnie
w takim samym położeniu jak przed śmiercią Jeremy'ego.
- Niedokładnie. Dopóki ta klaczka się nie oźrebi, ja dziedziczę
po kuzynie. Nie ma co trwonić czasu na rozpaczanie. Musimy
podwoić wysiłki. Ściśle trzymać się naszego planu.
- Planu? - Phyllipa wypowiedziała to słowo, jakby się jej
odbijało czkawką. - Doprowadzić do tego, żeby w towarzystwie
utarto jej nosa i znaleźć łajdaka, który ją omami?
- No, nie takiego znowu zwykłego łajdaka. - Nevillc bawił
się machinalnie monoklem, szukając w pamięci twarzy i na-
zwisk. - Potrzebny nam książę łotrów. Nie będzie tani, jeśli ma
dobrze służyć naszym celom. Możesz skądś wydobyć trochę
pieniędzy?
- Chyba całkiem oszalałeś, Neville, jeśli myślisz, że wysupłam
choćby złamanego pensa na twój żałosny plan. - Phyllipa
z hałasem wydmuchała nos, jakby chciała obwieścić koniec
rozmowy.
Neville usiadł obok niej na sofie.
- Zdobędziesz te pieniądze - zapewnił ją szyderczo. - Nie
ścierpisz myśli o Reginaldzie płaszczącym się przed dziećmi tej
kobiety i uzależnionym od ich łaskawości.
Pozbawiona zwykle wyrazu twarz nabrała ostrości. Skóra na
policzkach napięła się. Phyllipa zacisnęła dłoń na chustce do
nosa
i odwróciwszy wzrok od Neville'a, zapatrzyła się przed siebie.
Przez kilka minut siedziała nieruchomo, a on czekał cierpliwie.
- Ile ci potrzeba? - padło wreszcie upragnione przez niego
pytanie.
Doszli zaledwie do połowy schodów, kiedy Lucy przycisnęła
dłoń do ust, daremnie usiłując stłumić śmiech.
- Szsz... - Drake pokazał ruchem głowy na służącą,
przeskakującą
przed nimi po stopniach schodów.
- Nie mogę się powstrzymać - wyszeptała Lucy. - Patrzyłeś
na ich twarze? Bałam się, że kuzyn Neville dostanie ataku
apopleksji.
Teraz Drake nie mógł powstrzymać wybuchu śmiechu. Po
raz pierwszy od kilku dni zrobiło mu się lekko na sercu. Cóż to
za przyjemne uczucie.
- A oczy Phyllipy... jak u rozdeptywanej ropuchy!
Lucy niemal zgięła się wpół ze śmiechu, zapominając, że
wciąż trzyma Drake'a za rękę. Na krótki moment znikł z jej
oczu strach, który od pewnego czasu stale w nich gościł. Serce
Drake'a przestała ściskać żelazna obręcz. Mało brakowało, a
zacząłby
ciepło myśleć o Phyllipie i Neville'u. Gdyby nie oni, nie
musiałby wymyślać tego fortelu.
- Grałaś bardzo przekonująco. - Gdy się pochylił, aby
wyszeptać
ten komplement, zabłąkany kosmyk włosów Lucy musnął
go po policzku.
Popatrzyła mu bez obawy w twarz, z figlarnym błyskiem
w oczach.
- Ty za to wprost przeciwnie. Nieźle przesadziłeś. To
opowiadanie
o zagarnianiu kołdry... zaraz się zaczerwienię.
- Przypomniałem sobie, jak się opatulałaś po naszej pierwszej
nocy w „Czarnym Łabędziu". - W tym samym momencie
Drake pożałował, że wypowiedział te słowa.
Lucy zesztywniała i odwróciła od niego wzrok.
Na szczęście doszli właśnie do drzwi jej sypialni. Odegrali
na użytek służącej Phyllipy krótką scenkę małżeńskiego flirtu
i każde zniknęło w swoim pokoju. Gdy Drake przygotowywał
się do kolacji, jego serce biło jak oszalałe. Lucy była gotowa
pominąć milczeniem lub nawet usprawiedliwić jego
skandaliczne
zachowanie w „Czarnym Łabędziu", ale najwyraźniej nic
zdołała o tym zapomnieć. W najbliższym czasie powinien
dobitnie
przekonać swą żonę, że nie stanowi dla niej zagrożenia.
Czy to jest w ogóle wykonalne? Czy przypadkiem nie oszukuje
siebie samego?
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Lucy siedziała w rogu salonu. Właśnie uniosła wachlarz i
zaczęła
się nim wachlować od niechcenia. Jej gest miał odnieść
dwojaki skutek. Schłodzić policzki, które oblewał gorący
rumieniec,
i nadać jej wygląd osoby skromnej. Po raz pierwszy
od przyjazdu do Londynu byli na proszonym wieczorze poza
domem.
Zanim wyszli, Drake odegrał na użytek Phyllipy komedię
czułości, a gdy przyjechali na miejsce, wypełnił obowiązek
przedstawienia jej paniom z towarzystwa. Powitały ją z
wylewną
serdecznością, będącą w jawnym kontraście z ich taksującymi
spojrzeniami. Zatańczyli sztywno i niezręcznie jeden taniec,
a potem Drake odszedł, aby odświeżyć polityczne kontakty,
wydając
ją na pastwę Phyllipy.
Przez następną godzinę Lucy zrozumiała, na czym polega kara
za wtargnięcie do kłasy, do której nic najeżało się z racji
urodzenia.
Wszyscy byli uprzedzająco grzeczni. Nie porzucając ani
na chwilę wykwintnych manier, zasypywali ją gradem
pozornie
niewinnie brzmiących pytań, które miały jej uświadomić, jak
bardzo się od nich różni. Przez cały czas przyglądali się jej,
oceniali,
wyrażali swoją opinię lekkim uniesieniem brwi albo
demonstracyjnym
wciągnięciem powietrza przez arystokratyczne
nozdrza.
Z całej siły pragnęła uciec przed tą ucywilizowaną nagonką
i nigdy więcej nie ryzykować pojawienia się w londyńskim
towarzystwie.
Powstrzymywała ją przed tym jedynie myśl
o dziecku - i o mężu. Z tymi ludźmi była związana przyszłość
jej dziecka. Nie będzie z nimi zaczynać walki dzisiejszego
wieczoru.
Niech się napatrzą, naśmieją, nawydziwiają i naplotkują
za jej plecami. Jeżeli będzie się zachowywać przyzwoicie, część
z nich być może spojrzy na nią łaskawszym okiem.
- Droga lady Beechum! - Słowa powitania zostały
wypowiedziane
przyjemnym męskim głosem do sędziwej krewnej
Drake'a, przy której siedziała Lucy. - Cóż to za nieoczekiwana
przyjemność widzieć panią w mieście! Godfrey i Horace
miewają
się, jak ufam, dobrze?
- E? Co pan powiedział? - Jej lordowska mość nachyliła się
do dżentelmena, który zajął miejsce obok niej.
- Bratankowie - powiedział, wymawiając słowa wolno i
donośnie.
- Godfrey i Horacy... miewają się dobrze, jak ufam?
Lady Beechum utkwiła w pytającym przymglone wiekiem
oczy.
- Kwitnąco, jak na łotrów przystało - powiedziała zjadliwym
tonem.
Skwitował jej popędliwe słowa wybuchem nieskrępowanego,
radosnego śmiechu.
- Milady... uderzająco dowcipna, jak zawsze.
Lucy opuściła nieznacznie wachlarz, aby spojrzeć na
mężczyznę,
który wdał się w miłą pogawędkę z zaniedbywaną przez
wszystkich starszą damą. Zobaczyła wypielęgnowane
popielatoblond
włosy i ładnie zarysowane brwi o nieco ciemniejszym
kolorze. Potem urzekająco niebieskie oczy. Wpatrzone w nią,
jak zdążyła zauważyć, ze szczerym zainteresowaniem.
Zaczerwieniła się i uniosła gwałtownym ruchem wachlarz.
- Och, niespodziewana przyjemność spotkania pani, lady
Becchum, usprawiedliwia chyba mój chwilowy brak dobrych
manier. Obawiam się, że nie dopełniłem obowiązku
przedstawienia
się pani uroczej towarzyszce.
- A, to dziecko. To młoda żona lorda Silverthorne.
Odpowiedział cichym głosem i Lucy zrozumiała, że słowa
nie zostały skierowane do lady Beechum.
- Czy nowa wicehrabina ma własne imię?
Opuściła wachlarz ponownie i zauważyła prosty, kształtny
nos i promienny, szczery uśmiech.
- Lucy - odparła półgłosem.
- Lucy - powtórzył, przeciągając sylaby, jakby rozkoszował
się ich brzmieniem. - „Świeższe niż płatki róż są jej policzki".
Prawdziwe nieszczęście dla naszego towarzystwa, że jego
najpiękniejsza
ozdoba ukrywa się w źle oświetlonym, zapomnianym
kącie. Zechce pani zrobić mi ten honor i zatańczyć ze mną?
Lucy zawahała się.
- Jestem zamężną kobietą. Czy nie oczekuje się po panu, że
będzie pan tańczył ze świeżo wprowadzonymi do towarzystwa
pannami?
- Wprost przeciwnie, droga pani. - Cień zadumy przyćmił
czysty błękit jego oczu. - Bo, widzi pani, przeżyłem ostatnio
poważny zawód miłosny.
W jego głosie brzmiały żal i smutek. Lucy poczuła, że w jej
sercu rodzi się współczucie.
- Po raz pierwszy odkąd to mnie dotknęło, odważyłem się
pokazać w towarzystwie - mówił dalej. - Ale nieprędko
zainteresuję
się znów jakąś panną. Nadal jednak lubię tańczyć. Zamężna
kobieta byłaby dla mnie wprost idealną partnerką.
- Sądzę... - Lucy spojrzała na lady Beechum, gotowa zapytać,
czy nie będzie im miała za złe, jeśli ją opuszczą.
Stwierdziła, że jej towarzyszka pogrążyła się w spokojnej
drzemce. Zdrowy rozsądek podpowiadał Lucy, że nie należy
przeszkadzać jej lordowskiej mości.
- Usilnie panią błagam. Proszę okazać litość mężczyźnie ze
złamanym sercem. Proszę się nie wahać i wyświadczyć mi tę
grzeczność, abym mógł chociaż na kilka chwil zapomnieć o
nękającym
mnie smutku.
Lucy, uśmiechając się, wyciągnęła rękę.
- Wyświadcza mi pan taką samą grzeczność, prosząc mnie
do tańca.
- Bez wątpienia jest pani równie wielkoduszna jak piękna,
lady Silverthorne. Pani mąż jest zaiste szczęśliwym
człowiekiem.
Lucy przygryzła wargę.
- Prawdopodobnie jest pan jedyną osobą wśród obecnych,
która tak sądzi. - Zauważyła, że odprowadzano ich surowym
wzrokiem, i postanowiła mu wyjaśnić powody. - Być może nie
wiadomo panu nic o moim pochodzeniu. Jestem córką prostego
wiejskiego pastora z Lake District. Nic posiadam żadnego
majątku
ani arystokratycznych koneksji.
Przystanęli na chwilę, zanim przyłączyli się do innych
tańczących.
- Cóż za nonsensy! Nie uznaję innej fortuny nad śmiały
umysł ani nie przedkładam arystokratycznego pochodzenia
nad
słodycz charakteru.
Pokrzepiona zapewnieniami swojego partnera, w dodatku
wypowiadanymi w tak czarujący sposób, Lucy z podniesioną
głową stanęła w tanecznej pozie. Wkrótce jej stopom udzieliła
się lekkość jej serca i nawet nie zauważyła, kiedy przetańczyli
trzy tańce z rzędu. Poprosiła wtedy o krótką przerwę pod
pozorem,
że musi odpocząć i napić się czegoś.
- Och, proszę mi wybaczyć moją bezmyślność, droga lady
Silverthorne. Błagam o pozwolenie przyniesienia pani
szklaneczki
ponczu. Doprawdy nie pamiętam, kiedy ostatnio tak nagannie
zapominałem o dobrych manierach. Mogę tylko błagać
o zrozumienie, przywołując zbytnią radość z pani towarzystwa.
Lucy pośpieszyła go zapewnić, że jej również taniec sprawił
przyjemność. Nie zauważyła lady Phyllipy, dopóki kuzynka
Drake'a nie stanęła tuż przed nią.
- Jak widzę, Lucy, dobrze się bawisz. I pomyśleć, iż tak
uparcie broniłaś się przed przyjazdem do Londynu. Nic miałam
pojęcia, że jesteś taką zapamiętałą tancerką.
- Nawet w dzikich ostępach Cumberlandu można znaleźć
pomieszczenia stosowne do nauki tańca, kuzynko Phyllipo -
odważyła się zakpić Lucy, dumna ze świeżo nabytej pewności
siebie.
- Och, z pewnością jakieś można znaleźć... Czy również
tak przyjemnych partnerów do tańca jak ten, który obok ciebie
stoi? Nie zostaliśmy sobie chyba nigdy przedstawieni. Zechcesz
być tak uprzejma, aby dopełnić tego obowiązku?
- Oczywiście, lady Phyllipo. Czy mogłabym przedstawić...
- Szukając gorączkowo w pamięci, Lucy z przerażeniem
uświadomiła
sobie, że nie ma najmniejszego pojęcia, jak się nazywa
jej partner. -Ja... to jest...
Lucy, wystawionej na publiczne upokorzenie, wydawało się,
że ta chwila nigdy nic przeminie. Jak mogła uczynić coś aż tak
niesłychanie głupiego? Przetańczyć - nie jeden, ale trzy tańce
- z człowiekiem, któremu nie została we właściwy sposób
przedstawiona!
Poczuła, że się czerwieni, z całej siły powstrzymywała się,
aby nie wybuchnąć płaczem, i wtedy odezwał się jej partner.
Jego
słowa zabrzmiały dla niej jak najsłodsza muzyka.
- Obawiam się, że ekscytujące wydarzenia tego wieczoru
wpłynęły niekorzystnie na pamięć lady Silverthorne. Lady
Beechum, moja stara przyjaciółka, uczyniła mi tę uprzejmość
i przedstawiła nas sobie. Jestem Eugcne Dalrymple.
Prawdopodobnie
słyszała pani o mojej ciotce, księżnej Swansea.
Eugene Dalrymple zerknął na Lucy, pochylając się nad dłonią
Phyllipy. Niebieskie oczy błyszczały wesoło.
- Pan Dalrymple, ależ oczywiście. - Phyllipa zrobiła się nad
wyraz wylewna. - Któż by nie słyszał o pańskiej znakomitej
ciotce. Bawi za granicą, o ile mi wiadomo?
- Rzeczywiście, lady Phyllipo. Jak miło, że pani o to pyta.
Wynajęła rezydencję w Neapolu, gdyż tamtejszy klimat lepiej
służy jej delikatnemu zdrowiu. Jestem w Londynie przejazdem,
aby dopilnować jej spraw, i mam nadzieję wkrótce znowu do
niej dołączyć.
- Księżna z pewnością docenia, że ma tak oddanego siostrzeńca.
- Lady Phyllipa uśmiechnęła się blado, jeszcze bardziej
nieszczerze niż zwykle. - A gdzież to się podział Drake,
Lucy? Zdaje się, że nie spisuje się najlepiej dzisiejszego
wieczoru,
wyraźnie zaniedbuje obowiązki świeżo poślubionego
małżonka.
I znowu rycerski Eugene Dalrymple pośpieszył Lucy na
odsiecz.
- Wicehrabia Silverthorne? Ależ nie tak dawno widziałem
go, pogrążonego w rozmowie z lordem Lonsdale. Jakieś
niecierpiące
zwłoki kwestie parlamentarne, z tego, co zdążyłem się
zorientować. Jego lordowska mość poprosił mnie o tymczasowe
zastąpienie go na parkiecie.
Lucy miała absolutną pewność, że Drake niczego podobnego
nie powiedział. Niemniej wyjaśnienie wyraźnie zadowoliło
Phyllipę i zaspokoiło ciekawość sporej grupki podsłuchujących
ich osób. Lucy popijała małymi łyczkami poncz i śmiała
się z uznaniem z zabawnych dykteryjek Dalrymple'a, dziwiąc
się, jak bardzo jest podobny do Jeremy'ego. Dlaczego więc
jej serce zabiło żywiej dopiero wtedy, kiedy dołączył do nich
Drake?
- Najwyższy czas, żebyśmy wyszli - oświadczył, a potem
dodał cicho, tak by usłyszała go wyłącznie Lucy: - Zrobiłaś
z siebie wystarczające widowisko jak na jeden wieczór.
Podał jej sztywno ramię, ale Lucy zignorowała ten gest
i zwróciła się do Eugene'a Dalrymple'a:
- Dziękuję, że dołożył pan tylu starań, aby mi umilić czas.
Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, zanim oboje
wyjedziemy
z Londynu.
Dotykał ustami jej ręki o sekundę dłużej, niż tego wymagało
dobre wychowanie.
- Będę na to oczekiwał z ogromną przyjemnością, pani.
Grobowa cisza panowała w powozie, którym Lucy i Drake
wracali na Grafton Square.
Wreszcie odezwał się Drake:
- Nigdy więcej nie będziesz miała do czynienia z tym
mężczyzną.
- Co takiego? Nawet ty nie możesz być tak całkowicie
pozbawiony
serca, aby odsunąć ode mnie jedyną osobę w Londynie,
która zgotowała mi szczere, serdeczne powitanie.
- Szczere? - zapytał Drake szyderczo. - Wątpię, czy on
w ogóle zna takie słowo.
- Jakiż ty jesteś cyniczny! - najeżyła się Lucy. - Jeśli chcesz
wiedzieć, tańczyłam z panem Dalrymple'em, ponieważ mu
współczuję. Biedny człowiek, przeżył ostatnio zawód miłosny
i boi się tańczyć z pannami na wydaniu.
- Cóż za bzdura! - Drake popatrzył wymownie na brzuch
Lucy. - Na przyszłość postaraj się nie wierzyć w każdą
opowieść
byle zręcznego bawidamka.
Złośliwa uwaga rozbudziła tłumione od tygodni emocje.
- A ty postaraj się nie zachowywać jak zazdrosny mąż. Ta
rola do ciebie nie pasuje.
- Zazdrosny? - żachnął się Drake. - Cóż to za absurdalne
przypuszczenie!
- Ależ właśnie tak. - Lucy poczuła się lekko rozczarowana,
że tak porywczo odrzucił jej oskarżenie. - Złożyliśmy sobie
przysięgę, jeśli jeszcze pamiętasz. Taki wstępny kontrakt.
Nigdy
nie zadręczać partnera pospolitą zazdrością. Mam prawo
cieszyć
się niewinną przyjemnością zatańczenia z dobrze
wychowanym,
miłym dżentelmenem, jeśli taka akurat nadarzy się okazja.
Niczego ci przez to nie ujmuję.
Cokolwiek Drake zamierzał jej odpowiedzieć, nie zdążył
podjąć rękawicy i odpłacić jej sarkastycznym docinkiem,
ponieważ
powóz zatrzymał się w tym właśnie momencie przed Grafton
Square 17. Na użytek służących, którzy mogli się znaleźć
w pobliżu, Lucy przyjęła jego ramię, gdy wysiadali. Przed
drzwiami sypialni, zawahała się przez moment:
- Czy ty...? Może...?
Odkąd przyjechali do Londynu, weszło im w zwyczaj, że
Drake zostawał na jakiś czas w jej sypialni, zanim udał się do
swojej własnej. Wyraz twarzy Phyllipy wart był tego zachodu.
Lucy polubiła te rozmowy, prowadzone przyciszonymi
głosami
w gęstniejącej ciemności, choć miały one tę niedogodność, że
musiała zwalczyć pokusę rzucenia się Drake'owi w ramiona.
Twarz Drake'a pozostała nieprzenikniona. Potrząsnął
stanowczo
głową.
- Mam przesyt odgrywania komedii. Wystarczy mi tego
udawania do końca życia.
Odwrócił się i szybko odszedł.
Z trudem zdołał dotrzeć do swoich apartamentów. Ledwie
się w nich znalazł, zaczęły mu drżeć ręce i nogi. Tak mocno, że
nic mógł się rozebrać, zaczął więc nerwowo przemierzać pokój.
Nagle przypomniał sobie niezwykle wyraziście, jak Lucy
uderzyła
go w twarz w noc po ich ślubie. Na tyle mocno, że go to
zapiekło, ale było niczym w porównaniu z ciosem, który mu
zadała
przed chwilą.
„Niczego ci przez to nie ujmuję". Jej słowa sprawiły mu ból,
jakby go kto zdzielił pejczem. Przecież po tej szalonej nocy
w „Czarnym Łabędziu" musiała wiedzieć, czego on pragnie -
jej ciała i duszy. Pragnienie zżerało go coraz mocniej z każdym
mijającym dniem... każdą nocą. A dzisiejszego wieczoru, gdy
patrzył, jak ten ugrzeczniony goguś, Dalrymple ucztuje tam,
gdzie jemu uparcie broniono nawet okruchów...
Lucy zerknęła na zegar stojący na kominku. Najwyższy czas
było zacząć się ubierać, skoro dzisiejszy wieczór zamierzali
spędzić
z Drakiem w teatrze. Niezłego sobie narobiła pasztetu, jakby
powiedziała pani Maberley.
Zaprzątnięta pisaniem listu do ojca, ledwie zwróciła uwagę,
że w salonie pojawiła się Phyllipa z przyjaciółkami. Obawiając
się, że mogą ją poprosić, aby się do nich przyłączyła, Lucy
siedziała
cicho, nie przerywając pisania.
Godzina robiła się coraz późniejsza, tymczasem gości
przybywało,
zamiast ubywać. Lucy skończyła list, ale teraz już wstydziła
się wyjść, nic chcąc być posądzoną o chęć podsłuchiwania
rozmowy plotkujących pań. Phyllipa wciąż wzywała lokaja,
aby
dolewał burgunda, i konwersacja stawała się coraz mniej
wykwintna.
- Podobno lady Hargreaves jest wreszcie w ciąży - powiedziała
jedna z kobiet. - Zakładaliśmy się u Whitc'ów pięć do
jednego, że latorośl nie będzie podobna do jego lordowskiej
mości.
- Niedługo ja też będę się musiała usunąć z towarzystwa...
znowu - westchnęła inna.
Rozległy się śmiechy i współczujące pomrukiwania.
- Czy ten Spencer nie mógłby ci dać spokoju? - zapytała
jeszcze inna, niezbyt wyraźnie wymawiając słowa. - Musisz mu
znaleźć kochankę.
- No tak, ale tyle z nimi kłopotu!
Znowu rozległy się głośne śmiechy.
- W każdym razie zaczekaj z tym, dopóki nic urodzisz, by
móc się bez przeszkód cieszyć jego względami.
Lucy usłyszała kilka przesadnie przerażonych westchnień,
mających zapewne podkreślić niedelikatność ostatniej uwagi.
Pomyślała złośliwie, że jedną ze zgorszonych jest na pewno
Phyllipa.
- Nie mogę zaprzeczyć - zachichotała przyszła matka.
- Robię się bezwstydna. Jeśli Spencera nie ma dłużej niż dwa
dni, zaczynam zerkać pożądliwie na lokaja.
Tylko tego było trzeba, aby zaczęły sobie opowiadać o
lubieżnych
żądzach, jakie je nękały w czasie ciąży. Były w najlepsze
pogrążone w wymienianiu doświadczeń, gdy zegar na wieży
pobliskiego kościoła wybił szóstą.
- Och, słyszałyście! - wykrzyknęła piskliwie Phyllipa.
- Już szósta, a przecież mamy być dzisiaj w Covent Garden.
Zanim Lucy się spostrzegła, salon opustoszał. Odczekała
jeszcze
moment na wypadek, gdyby któraś z pań wróciła po jakiś
zapomniany drobiazg i pośpieszyła do swoich apartamentów,
by przygotować się do wyjścia.
Zdjąwszy codzienną sukienkę, przyłożyła ręce do
zaczynającego
się zaokrąglać brzucha. Wstydliwy uśmiech przemknął jej
przez wargi, a potem wyszeptała cicho do swojego nie
narodzonego
dziecka:
- Ach więc to ty jesteś odpowiedzialny za te wszystkie
nieskromne
chęci, które przychodzą mi na myśl, gdy widzę twojego
tatusia... - Zreflektowała się nagle. Drake nie jest ojcem jej
dziecka! Cóż za idiotyzm, żeby coś takiego powiedzieć... żeby
w ogóle coś takiego pomyśleć!
Mimo wszystko, co za ulga zrozumieć nareszcie, skąd się
wzięła jej zadziwiająca, niebezpieczna fascynacja Drakiem.
Jeżeli
to, co podsłuchała, było prawdą, rozpustne pragnienia należało
po prostu złożyć na karb jej odmiennego stanu. Wkłada-
jąc w pośpiechu nową suknię, śmiała się z własnej głupoty.
1 pomyśleć tylko, że niepotrzebnie zaprzątała sobie głowę tak
powszechną przypadłością!
O mało się nie roześmiała, gdy zobaczyła zniecierpliwionego
Drake'a, czekającego na nią przy wyjściu.
- Przyjechałem do domu z Westminsteru ledwo dwadzieścia
minut temu - powiedział najeżony, bębniąc palcami po
balustradzie.
- Zdążyłem się umyć, ogolić i przebrać w wieczorowe
ubranie. Wy, drogie panie, miałyście cały dzień, aby się
wystroić,
a mimo to narażacie nas na spóźnienie!
Ani słowa o jej nowej sukni. Lucy z wymuszonym uśmiechem
przyjęła podane jej okrycie. Jak ona mogła sobie wyobrażać,
że żywi jakiekolwiek cieplejsze uczucia do tego obcesowego,
oschłego człowieka? A jednak, gdy musnął wierzchem
dłoni jej ramię, znowu przeszedł ją dziwny, niepokojący
dreszcz.
Ku swojemu upokorzeniu, nie potrafiła skupić wzroku na
scenie Covent Garden. Wciąż rzucała ukradkowe spojrzenia na
mroczny, wyrazisty profil Drake'a. Uspokojona odkryciem, że
jej zainteresowanie mężem wynika z typowych dla kobiet w jej
stanie przyczyn i nie ma żadnego głębszego znaczenia,
postanowiła
sobie pobłażać w tym względzie.
Jej myśli błądziły swobodnie, aż przypomniała sobie moment,
gdy Drake po raz pierwszy trzymał ją w ramionach.
Wówczas nie była tego świadoma, ałe teraz pojęła, że nigdy
przedtem nie czuła się tak bezbronna i zarazem bezpieczna.
Publiczność zaczęła bić gromkie brawa po zakończeniu
trzeciego
aktu i Lucy drgnęła, wracając do rzeczywistości. Pospiesznie
rozłożyła wachlarz, chcąc ochłodzić nieco policzki rozpalone
lubieżnymi obrazami. Nie zauważyła posłańca, wchodzącego
do ich loży, dopóki ten nic położył przed nią zwiniętego
bilecika.
Zanim zdążyła po niego sięgnąć, Drake go schwycił. Ledwie
rzucił na papier okiem, a potem bez słowa upuścił go na kolana
Lucy.
- To od dżentelmena z naprzeciwka, z wyrazami szacunku
- wyjaśnił bileter.
Lucy podniosła głowę i zobaczyła Eugene'a Dalrymple'a,
usilnie się w nią wpatrującego. Kiedy zauważył, że go
dostrzegła,
uśmiechnął się promiennie i skłonił. Skinęła szybko głową
i opuściła wzrok na przysłany przez niego bilecik.
„Pani zniewalająca piękność przyćmiewa nawet wspaniałości
Covent Garden" - przeczytała słowa nakreślone kaligraficznym
pismem.
Nic wiadomo dlaczego nie przejął jej dreszczem zachwytu
ten rycerski komplement. Właściwie zaczynało ją niecierpliwić
tak wytrwale okazywane zainteresowanie. Ostatecznie była
zamężną
kobietą i musiała zważać na swoją reputację. Nic znaczyło
to, żeby do tej pory w jakikolwiek sposób uchybiła względom
przyzwoitości... A jednak, ten bilecik mógł sugerować
pewną poufałość.
Lucy zdusiła westchnienie. Zdaje się, że Drake'a przestało
interesować, z kim ona przestaje. Całe dnie spędzał w Izbie
Lordów
i nawet nie starał się udawać cienia afektu do niej... nawet
drażnienie Phyllipy przestało go bawić. W czasie balów i
rautów
zostawiał ją na cały wieczór samej sobie. Gdyby Eugene
Dalrymple nie śpieszył jej wiernie w czasie tych wieczorów na
odsiecz, spędzałaby je nadzwyczaj ponuro. Lucy spojrzała
znowu
na młodego mężczyznę i obdarzyła go ciepłym uśmiechem.
Zaczęto grać akt czwarty i do Lucy nagle dotarło, że Drake
ani na chwilę nie odwraca oczu od sceny. Zauważyła coś
jeszcze.
Jedna z aktorek również wpatrywała się w ich lożę.
- Kuzynko Phyllipo - wyszeptała Lucy. - Kto gra rolę lady
Teazel?
- Na litość boską, kuzynko Lucy, czy ty nie znasz nikogo?
To pani Beaumont, jedna z najsławniejszych aktorek w kraju.
- Jest niezwykle piękna.
- Och, tak. Mówi się, że może do woli przebierać wśród
dżentelmenów. Lgną do niej jak muchy do miodu.
I znowu Lucy pochwyciła spojrzenie pani Beaumont, utkwione
w ich loży... w Drake'u. Nie, to zbyt niedorzeczna myśl.
A jednak cień obawy zagościł w jej sercu.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
W tydzień po wieczorze w Covent Garden Drake stał
w drzwiach sypialni babki, próbując przyzwyczaić wzrok do
panującego
w niej mroku.
- Nie śpisz, babciu? Przyszedłem dzisiaj sam, nie musisz
udawać chorej - powiedział półgłosem.
Odetchnął kilka razy dusznym powietrzem, przesiąkniętym
słabym zapachem suszonych płatków róż. Nie otrzymawszy
odpowiedzi,
odwrócił się, aby odejść.
- Francis? - Cień w głowach łóżka przesunął się nieco.
- Czy to ty, kochanie?
Być może jednak nie do końca udawała, zreflektował się
Drake. Nigdy nie słyszał, aby babka mówiła takim miękkim,
przepojonym uczuciem głosem. A poza tym przez całe jego
życie
nikt nie odważył się nazwać go danym mu na chrzcie
imieniem.
Z ociąganiem wszedł do pokoju. Oddałby połowę fortuny za
pozwolenie rozsunięcia zasłon i podniesienia żaluzji w oknie.
- Tak, babciu, to ja, Drake. Przyszedłem cię odwiedzić...
sam.
Od momentu gdy pojawili się w Londynie, odwiedzali babkę
regularnie raz w tygodniu - on i Lucy, często przyłączali się do
nich Neville i Phyllipa. Drake od początku zorientował się, że
margrabinie nic nie dolega. Był ciekaw, co też kryje się za tą
intrygą.
- Drake? Masz głos podobny do głosu dziadka. Przez mo-
ment... - W jej głosie zabrzmiała tęsknota. - Cieszę się, że
w końcu mam cię tylko dla siebie. Powinniśmy porozmawiać
w cztery oczy.
Znowu przypominała osobę, która znał od dawna. Drake
przysunął sobie krzesło do jej łóżka i usiadł. Zanim zdołał
cokolwiek
powiedzieć, babka zaskoczyła go niezwykłym pytaniem.
- Jak ci się podoba ten uczciwy, czysto handlowy układ, bo
tak chyba określiłeś swoje małżeństwo?
Jej słowa ogłuszyły go, jakby mu ktoś zadał mocny cios
w głowę. W czasie ich wizyt babka zachowywała się z chłodną,
aż do przesady wyszukaną grzecznością. Ledwie zauważała
obecność Lucy, ale nic posunęła się do okazywania jej jawnej
wrogości. Powinien był przewidzieć, że w końcu ten moment
nadejdzie.
- Nie jest dokładnie tak, jak się spodziewałem. - Nie kłamał
przecież. Dlaczego więc umykał wzrokiem przed bystrym
spojrzeniem
babki? - Ale nic nieprzyjemnie - pośpieszył dodać.
- Nie nieprzyjemnie. - Margrabina zaśmiała się cicho, sucho,
jakby lekki powiew jesiennego wiatru zaszeleścił opadłymi
liśćmi. - Jesteś jak twój dziadek i z każdym dniem robisz się do
niego bardziej podobny. Jest bardzo ładna, ta twoja żona.
Nie było to pytanie, mimo to Drake poczuł się zmuszony
odpowiedzieć.
- Nie oddaje to w pełni jej zalet.
- Nie? Jak byś ją w takim razie opisał?
- Pytasz nie tego wnuka, co trzeba - odparł Drake z ponurym
uśmiechem. - Jeremy na pewno znalazłby bez trudu właściwe
słowa. Nieszczęśliwie ja nie mam tego daru.
Margrabina wyciągnęła delikatną, chudą, pomarszczoną rękę
i położyła ją na dłoni Drake'a.
- To prawda, drogie dziecko. Ale też to nic strasznego.
Świat jest dzisiaj pełen frantów i poetów, podczas gdy są mu
potrzebni wytrwali ludzie czynu.
Drake'owi jej słowa odebrały mowę. Nigdy dotąd babka nie
zwróciła się do niego z taką czułą pochwałą. Cieszył go lekki
dotyk jej dłoni.
- Tak więc moje zamglone stare oczy mnie nie zwiodły.
Pokochałeś tę dziewczynę. I tego właśnie nie spodziewałeś się
po małżeństwie.
Drake przestał panować nad sobą. Zerwał się z krzesła i zaczął
wielkimi krokami chodzić po pokoju.
- Dlaczego cię to obchodzi? - Przegrzane powietrze dusiło
go coraz bardziej. - Po tym, w jaki sposób zaprotestowałaś
przeciwko mojemu małżeństwu, ostatnią rzeczą, jakiej bym się
po tobie spodziewał, jest wypytywanie mnie o takie sprawy.
I dlaczego, symulując chorobę, zwabiłaś nas do Londynu?
- Usiądź i zachowuj się przyzwoicie, Francisie Drake'u
Stricklandzie! Oczywiście, że mi się to nie mogło spodobać.
Cóż innego mogłam sobie pomyśleć jak to, że wpadłeś w sidła
zręcznej oszustki, łowczyni fortun. To zupełnie naturalne, że
kiedy doszły mnie wieści o charakterze twojej żony, chciałam
sama się przekonać, co jest prawdą. Żeby przywrócić przyjazne
stosunki między nami... możesz w to nie wierzyć, moje drogie
dziecko, ale zawsze ci życzyłam małżeństwa z miłości.
- Przykro mi, że cię rozczarowałem w tym względzie, babciu
- powiedział Drake, kierując się w stronę drzwi.
Przez całe życie przysparzał wszystkim rozczarowania, od
momentu gdy przyszedł na świat. Ojcu, który przez niego
stracił
żonę i spodziewał się zdrowego dziedzica. Jeremy'emu, który
nie chciał się poddać jego rygorystycznej opiece. Lucy, która
pragnęła przystojnego, czarującego męża.
- Zbyt mało dostałeś w życiu miłości. - Te słowa zatrzymały
Drake'a w pół drogi. - Część winy spada i na mnie. Nie roz-
czarowałeś mnie, natomiast z twojego tonu wnoszę, że jesteś
rozczarowany sam sobą. Czy mimo tego całego przedstawienia,
które odgrywaliście, aby zdenerwować Phyllipę, dobrze
wyczułam,
że między tobą i Lucy niezbyt dobrze się układa? Jeśli tak,
siadaj tutaj i opowiedz mi o wszystkim. Chcę usłyszeć prawdę
bez żadnych upiększeń.
Drake z ociąganiem odwrócił się do babki.
Każda inna kobieta, tak delikatna i mała, mogłaby sprawiać
wrażenie zagubionej w tym przepaścistym łóżku. Ale nie jego
babka. Wyciągnęła do niego rękę - zarazem władczym i
zapraszającym gestem.
- Jesteś pewien, że ona cię nie kocha? Jeżeli tak, to jest głupia.
A ty? Umiałbyś rozpoznać miłość, gdyby cię nią obdarzyła?
Te proste, w bezpośredni sposób zadane pytania, wzbudziło
w sercu Drake'a żywy oddźwięk.
- Prawdopodobnie nie umiałbym, babciu. - Usiadł z powrotem
na krześle i ujął jej rękę. - Ale ty wiesz wiele o małżeństwie.
Opowiem ci o sobie i Lucy, zobaczymy, co ty o tym
sądzisz.
Subtelny uśmieszek przemknął przez wargi bystrej starszej
pani.
- No, znowu mówisz rozsądnie...
- A na koniec - głos Drake'a brzmiał ciepło - zostawię nowinę,
która na pewno cię ucieszy.
- Wreszcie jesteś - powiedziała Lucy do Drake'a, który oddawał
lokajowi kapelusz i rękawiczki. - Zapomniałeś, że kuzyn
Neville jest u nas dzisiaj na herbacie?
Drake spojrzał na nią, jakby ją widział po raz pierwszy
w życiu.
- Rzeczywiście umknęło mi to z pamięci, no ale w końcu
jestem w domu. Jestem przekonany, że Neville wybaczy mi, je-
śli nie przebiorę się do herbaty. Poza tym, o ile sobie
przypominam,
mamy dziś zajęty wieczór, prawda?
Mówił spokojnie, był odprężony, a jednak Lucy zaniepokoiła
się. Czy jej się tylko wydaje, czy jego płaszcz przesiąkł
delikatnym
zapachem ususzonych płatków róż-jakby był u kobiety...
- Zajęty wieczór? Ależ tak. Jesteśmy zaproszeni na bal do
Holland House.
- Wzbudzające zawiść zaproszenie od lady Holland! Jakże
mógłbym zapomnieć o tak doniosłym towarzyskim
wydarzeniu.
- Wprowadził ją do salonu, gdzie Phyllipa nalewała właśnie
herbatę. - Czy domyślasz się, czemu zawdzięczamy ten honor?
Lucy uśmiechnęła się, chociaż w jej głowie kłębiło się od
podejrzeń. Podszyty dobroduszną kpiną dobry humor Drake'a
przypomniał jej stare dobre czasy w Silverthorne. Czy kiedyś
w ogóle wrócą do domu?
- Nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego lord i lady Holland
nas zaprosili. - Lucy usiadła na sofie i wzięła filiżankę
z rąk Phyllipy. - Nie bardzo pasujemy do wytwornego
towarzystwa...
przynajmniej ja.
- Jak pamiętam, nasza droga lady Holland nic została
zaakceptowana
przez towarzystwo, gdy jego lordowska mość przywiózł ją
z Florencji jako świeżo poślubioną małżonkę. Na szczęście
przez
piętnaście lat większość ludzi zapomniała już, że była
rozwódką.
- Drake sięgnął po mały trójkątny kawałek chleba, grubo
posmarowany
masłem i pochłonął go dwoma kęsami.
Nevillc'owi monokl wypadł z oka.
- Nie stawiasz chyba swojej młodej, czarującej żony na
równi z kobietą rozwiedzioną, Drake? Kuzynka Lucy zdobyła
sporą grupkę adoratorów. Młody siostrzeniec księżnej Swansea
również się do nich zalicza.
Phyllipa skinęła energicznie głową na potwierdzenie jego
słów.
- Gdyby nasza droga Lucy nie była zamężną kobietą,
powiedziałabym,
że on się o nią stara.
Widząc, że twarz Drake'a sposępniała, Lucy rzuciła pierwszą
lepszą uwagę, jaka jej przyszła do głowy:
- Jak spędziłeś dzień, Drake? Na ożywionej dyskusji w Izbie
Lordów?
Zanim Drake zdążył odpowiedzieć, odezwał się Neville:
- Byłem w Westminsterze dzisiejszego popołudnia, kuzynie.
Nie widziałem cię. Czyżbyś poszedł na wagary?
Lucy skubnęła kęsek kanapki z serem, skupiając się na tym,
co Drake odpowie. Jeżeli nie w parlamencie, to gdzie był do tak
późnych godzin?
- Wygłosiłem mowę pożegnalną tuż przed południem. Nic
przypadła im do smaku, co do tego nie mam wątpliwości.
Zażądałem
natychmiastowego zawieszenia blokady Ameryki. Zanim
doprowadzi do nędzy połowę mieszkańców naszego kraju.
- Drake spojrzał na Ncville'a z powątpiewaniem. - Cóż ty, na
litość boską, robiłeś w parlamencie, kuzynie? Nagle zacząłeś się
interesować polityką?
- Uchowaj Boże! - Neville wykonał obronny gest ręką.
- Kilku moich przyjaciół uwielbia od czasu do czasu ponękać
pytaniami premiera. Perseval jest takim ponurym pedantem,
że zadawanie mu kłopotliwych pytań to doprawdy niezła
rozrywka.
- Nie znajdziesz we mnie oponenta - powiedział Drake.
- Mam nadzieję, że udało mi się pozyskać sprzymierzeńców
przez te kilka tygodni. Niemniej wydaje się, że trzeba czegoś
więcej niż zdrowego rozsądku, aby zmusić ten rząd do zmiany
krótkowzrocznej polityki. Głodny tłum, szturmujący
Westminster,
oto czego im trzeba. Wolę być jak najdalej od Londynu,
kiedy to się zacznie. Jedyne, co mi w tej chwili pozostało, to
wrócić do Silverthorne i zająć się moimi własnymi interesami.
- Wrócić do Silverthorne? - wykrzyknęła piskliwie Phyllipa.
- Ależ sezon nawet się jeszcze na dobre nie rozpoczął! Wiosna
zawsze przynosi tyle wspaniałych rozrywek!
- Pomyśl o drogach - wtórował jej Neville. - Powóz będzie
tonął po osie w błocie przez całą drogę do Nicholthwait.
Lucy nie miała pojęcia, co tak wzburzyło kuzynów Drake'a.
Popijała herbatę, starając się zachować poważną minę i nie
okazywać
rozbawienia. Serce jej wezbrało radością z powodu rychłego
powrotu do domu.
- Jeśli poczekamy jeszcze choćby tydzień, twoja przepowiednia
z pewnością się spełni, Nevillc. - Drake włożył do ust
ostatni kawałek ciasta i dopił herbatę. - Zimno utrzymuje się
nadzwyczaj długo i zamierzam to wykorzystać. Wyruszamy
jutro.
- Dlaczego tak pospiesznie? - Wystający podbródek Phyllipy
zaczął się trząść niebezpiecznie. - Spędziliście tutaj tak niewiele
czasu. Czy nie możecie zostać jeszcze trochę, przynajmniej
tyle, żebym mogła poczynić stosowne przygotowania
i pożegnać was we właściwy sposób?
Drake wzruszył ramionami.
- Nie powinniśmy zwlekać. To może być niebezpieczne.
- Niebezpieczne? - Neville i Phyllipa odezwali się jednocześnie
i popatrzyli na siebie.
Lucy zastanawiała się, co to wszystko ma znaczyć. Była równie
zdumiona jak kuzyni, gdy Drake podszedł do niej i wziął ją
za rękę.
- Boję się, że stan mojej żony uniemożliwia nam dłuższy
pobyt w Londynie.
- Jej stan? - zapytał Neville ochryple.
Phyllipa dźgnęła go silnie w żebra.
- Kuzyn Drake chciał powiedzieć, że Lucy spodziewa się
dziecka. Jaka... ekscytująca wiadomość. Gra... gratuluję wam
obojgu.
Lucy siedziała jak oniemiała. Drake promieniał dumą, jak na
przyszłego ojca przystało, a kuzyni mamrotali bez entuzjazmu
konwencjonalne formułki. Lucy spodziewała się, że kiedyś
będą
musieli ogłosić tę wiadomość. Ale spodziewała się również, że
Drake ją o tym uprzedzi.
- Zatem - zwróciła się do niej Phyllipa - od jak dawna
już... wiesz?
Teraz Lucy zaczęła się jąkać.
- Od... niedawna. Powinnam się domyślić wcześniej, ale...
nie mam doświadczenia w tych sprawach.
- Wznieśmy toast - krzyknął Neville ze sztucznym ożywieniem.
- Czy w twojej piwniczce zostało coś odpowiedniego dla
uczczenia takiej okazji, Drake? Doprawdy, ten wieczór upłynie
nam na świętowaniu.
Drake stał w wejściowym holu domu przy Grafton Square,
czekając na Lucy i Phyllipę. Trzykrotnie poprawił fular.
Dwukrotnie
strzepnął niewidzialne pyłki z szarych spodni. Kilka
tygodni temu za namową Phyllipy odwiedził modnego krawca
z Bond Street, u którego zamówił nowe ubrania. Mimo całego
denerwującego zamieszania z przymiarkami Drake musiał
przyznać, że nowa garderoba bardzo mu odpowiada. Nie
nazbyt
obcisłe, prostego kroju spodnie i surduty o ściętych połach
zdecydowanie
bardziej do niego pasowały niż przeładowane ozdóbkami,
zniewieściałe stroje sprzed paru lat.
Drake czuł, że od rozmowy z babką z każdym dniem nabiera
coraz większej pewności siebie, chociaż nie do końca rozumiał
dlaczego. Być może pomogło mu w tym niespodziewane
odkrycie, że babka żywi do niego szacunek, co więcej: darzy
go ogromną czułością. Wrócił myślami do ich ostatniej
rozmowy.
- Tak więc Lucy wierzy, że jej serce obumarło razem z jej
pierwszą miłością? - Margrabina uśmiechnęła się przelotnie,
przypominając sobie czasy, gdy ją samą przepełniały takie
idealistyczne
wyobrażenia. - Oby niebiosa oszczędziły każdej kobiecie
rozczarowania, jakie przynosi poślubienie pierwszego
mężczyzny, w którym się było zakochaną! To, co sprawia, że
serce młodej, niedoświadczonej dziewczyny bije szybciej, nie
wytrzymuje próby czasu.
- Nie rozumiesz, babciu - zaprotestował Drake, pilnując
się, aby nie zdradzić zbyt wiele. - On był dla niej wszystkim.
To prawda, że jego urok mógłby z czasem zblaknąć, ale Jeremy
po śmierci stał się dla Lucy świętością. Nie mogę w ogóle się
z nim równać.
- Chłopcze, to ty rozdajesz karty. Twoja Lucy wygląda
mi na zbyt sensowną dziewczynę, żeby przedłożyła marę
nad mężczyznę twego pokroju. Daj jej do zrozumienia, że twoje
uczucia się zmieniły i że nie zamierzasz dłużej zadowalać
się jej przyjaźnią. Idę o zakład, że z równą skwapliwością
dołoży wszelkich starań, aby wasze małżeństwo było
szczęśliwe.
Obiecał sobie, że spróbuje. Po pierwsze wrócą do Silverthorne,
gdzie będą mogli być sami. Wtedy okaże Lucy, że jego
uczucia się zmieniły i...
Szelest muślinu.
Drake spojrzał na schody i zobaczył schodzącą po nich Lucy
- zapierające dech zjawisko w cudownej sukni. W
jasnoróżowym
kolorze, z wysoko podniesioną, jak nakazywała moda, talią,
ozdobiona przejrzystą różową narzutką haftowaną w pączki
róż. Gdyby istniała bogini wiosny, musiałaby właśnie tak
wyglądać,
pomyślał Drake.
Spostrzegłszy go, Lucy z niepewną miną przygryzła wargę.
Drake przyłapał się na tym, że stoi z otwartymi ustami.
- Czy mogę się tak pokazać na balu u lady Holland? - zapytała,
spuszczając oczy, a potem zerknęła na niego spod gęstych,
długich rzęs.
Drake poczuł, że nie może wymówić słowa. Nie ma mowy
o odwlekaniu ich wyjazdu do Silverthorne. Musi zdobyć tę
kobietę
i zacznie o nią walczyć już dzisiejszego wieczoru.
- No więc? - ponagliła go Lucy wyczekująco. - Czy prezentuję
się wystarczająco dobrze jak na ostatni wieczór, który
mamy spędzić w Londynie?
- Tak. - Poczuł się jak ostatni osioł. Powinien ją o tym przekonać
językiem godnym Szekspira. Tymczasem żadne odpowiednie
słowa nie przychodziły mu do głowy. - Owszem - zdołał
dodać, wymyślając sobie w duchu. - Twoja suknia jest... jest
nowa, tak?
- Uważasz, że była zbyt kosztowna? Omal nie zemdlałam,
gdy szwaczka podała mi cenę, ale Phyllipa powiedziała, że
wszystkie damy w Londynie...
Oszołomiony potokiem słów, żałował, że jego niezdarność
doprowadziła ją do takiego wniosku. Ponieważ nic innego nie
przychodziło mu do głowy, uciszył ją, przykładając delikatnie
wskazujący palec do jej ust.
Delikatne, miękkie wargi zadrżały lekko pod jego dotykiem
i Drake zrozumiał swój błąd. Lucy bała się go, ale też dał jej
powód. Powinien działać powoli i łagodnie. Nie może sobie
pozwolić
na okazanie jej namiętności i ryzykować, że wystraszy
ją na dobre.
Oderwał pospiesznie palec, jakby jej wargi sparzyły mu skórę,
i wyjąkał:
- Wydawaj... ile chcesz. Mamy dość pieniędzy. Suknia
jest... prześliczna.
Skrzywił się na dźwięk tego słowa. Prześliczna - cóż za nijakie,
pospolite słowo. Po raz pierwszy tego wieczoru Drake
pożałował
z całego serca, że nie został obdarzony chociaż drobną
cząstką nieodpartego wdzięku Jeremy'ego.
Ale nie ostatni.
Chociaż postanowił, że ją zdobędzie, od początku wszystko
poszło nie po jego myśli. Zżymał się w milczeniu, patrząc, jak
Lucy tańczy z kolejnym partnerem. Kiedy muzyka
przebrzmiała
i otoczył ją wianuszek adoratorów, aby ubiegać się o honor
zarezerwowania sobie następnego tańca, Drake zaczął się
przepychać
przez zgromadzony tłumek.
Przeszył natarczywych adoratorów legendarnym już
piorunującym
spojrzeniem panów na Silverthorne.
- Czy w dzisiejszych czasach nie jest przyjęte, aby mężczyzna
tańczył z własną żoną?
Wielbiciele Lucy rozpierzchli się jak stadko kuropatw na widok
charta.
- Czy masz ochotę zatańczyć? - Popatrzyła na niego z lekkim
zdziwieniem. - Myślałam, że zaoszczędzam ci kłopotliwego
obowiązku.
- Zatańczymy. - Zabrzmiało to jak sucha komenda, zupełnie
inaczej, niż sobie zamierzył.
Stawiał sztywno i niepewnie taneczne kroki. Gdyby sobie
pozwolił na dłuższe wpatrywanie się w Lucy, przestałby się
koncentrować na wykonywaniu figur i niewątpliwie
wylądowałby
jak długi na parkiecie. Przebrnęli tak przez dwa tańce.
- Dobrze by mi zrobiła kropla ponczu. - Ochoczo skorzystała
z pierwszej wymówki, aby oddalić od siebie konieczność
zatańczenia z nim kolejnego tańca.
- Ponczu. Ależ oczywiście. - Gotowy zyskać odkupienie
skwapliwym wypełnieniem jej polecenia, odszedł pośpiesznie,
chcąc wrócić, zanim znowu otoczy ją tłum bardziej wprawnych
tancerzy. Pędząc z powrotem, wpadł na korpulentnego lorda
Weymoutha, zachwiał się i aby odzyskać równowagę,
przechylił
niebezpiecznie w kierunku Lucy, wylewając na jej nową suknię
całą zawartość trzymanej szklaneczki.
Lucy bez słowa wpatrywała się w zmoczoną spódnicę.
Rumieniec
gniewu powoli oblewał jej policzki. Podniosła oczy
i spojrzała na Drake'a z niedowierzaniem, jakby ją zranił.
Poczuł
się nieskończenie winny.
- Przepraszam... moja... droga. - Niezręcznym ruchem
wyjął z kieszeni chusteczkę i zaczął ją przykładać do sukni
Lucy.
- Jestem potwornie niezręczny. Czy mam wezwać nasz powóz?
Lucy przeszła obok niego, mówiąc cicho, tak aby tylko on
mógł to usłyszeć:
- Jeśli życzyłeś sobie wrócić do domu, mogłeś powiedzieć,
zamiast wystawiać mnie na pośmiewisko.
Z wysoko podniesioną głową skierowała się ku schodom
i zaczęła na nic wchodzić, stąpając z przesadną godnością.
Ciężkie przekleństwo cisnęło się Drake'owi na usta. Zdusił
kolejne, gdy zobaczył triumfujący uśmiech i bezczelną minę
Dalrymple'a. Z niedbałym wdziękiem młody dandys odwrócił
się na pięcie i nie śpiesząc się, podszedł do schodów. Stanął
przy
nich w nonszalanckiej pozie i pociągając małymi łyczkami
poncz, cierpliwie wypatrywał powrotu Lucy.
Drake zaklął półgłosem.
Lucy z ulgą stwierdziła, że gotowalnia dla pań jest zupełnie
pusta. Wzięła lniany ręcznik z umywalni i przycisnęła go
do zmoczonej sukni. Na przemian to zbierała ręcznikiem
wilgoć
z tkaniny, to potrząsała spódnicą, aby powietrze ją wysuszyło.
Spojrzała krytycznie na swoje odbicie w lustrzanym filarze
i uśmiechnęła się do siebie. Jeżeli już Drake musiał ją oblać,
chwała losowi, że przynajmniej wybrał poncz z szampana.
Rzadko miała okazję widzieć męża tak sztywnego i
zażenowanego
jak dzisiejszego wieczoru. Zupełnie jakby chciał coś
odkupić. Znów to samo niepokojące podejrzenie zmroziło jej
serce. Ale zaraz odezwała się w niej kobieca duma.
Jeżeli zrobił coś, czego się teraz wstydzi, niech ucisza swoje
sumienie, nie psując jej przy tym tego ostatniego wieczoru
w Londynie.
Westchnęła ciężko i skryła się za parawanem, gdyż do środka
weszły dwie rozbawione, głośno rozmawiające kobiety. Lucy
usłyszała uwagę jednej z nich.
- Widziałaś? Cały kielich ponczu na suknię żony! Przez te
wszystkie lata nie zdołał się pozbyć swoich prostackich manier.
Jesteś chyba mimo wszystko zadowolona, że go nie poślubiłaś?
- Och, sama nie wiem. - Druga z kobiet zastanawiała się
chwilę nad odpowiedzią. - Kto mógł przewidzieć, że dorobi się
takiej fortuny. Przy tym całkowitym braku wytworności, jest
jednak niezwykle przystojny.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że żałujesz swojej ucieczki
z Luciusem?
- Ależ oczywiście, że nie. Lucius był taki wesoły i zabawny.
Dżentelmen w każdym calu. To prawda, co mówią o Drake'u
Stricklandzie: nie jest niczym więcej jak kupcem ze szlacheckim
tytułem.
Obie damy śmiały się długo, głośno i piskliwie, zachwycone
złośliwym konceptem. Obmówiły w równie złośliwy sposób
jeszcze
kilkoro ze swoich znajomych i wreszcie ku zadowoleniu
Lucy wyszły. Odczekała stosownie długi moment i także
opuściła
gotowalnię. Przez głowę przelatywały jej setki myśli.
Trudno się było dziwić niechęci Drake'a do małżeństwa,
skoro ta jędza o ostrym jak brzytwa języku uraziła jego dumę.
Trudno się też było dziwić, że nie czuł się swobodnie w
arystokratycznym
towarzystwie.
Kupiec ze szlacheckim tytułem. Rzeczywiście niewiele miał
wspólnego z większością szlachetnie urodzonych, których nie
interesowało nic poza własną przyjemnością. Znacznie bardziej
ożywionego widziała go w towarzystwie zarządców czy
górniczych
rodzin w High Head niż arystokratycznych pasożytów
z wyższych sfer Londynu.
Lucy przystanęła na szczycie schodów i wzięła głęboki oddech.
W sali balowej poniżej zobaczyła Drake'a i Eugene'a
Dalrymple'a,
stojących naprzeciwko siebie po obu stronach balustrady.
Przez moment serce jej zabiło żywiej na widok Dalrymple'a.
Z pewnością miał już przygotowany jakiś żart, aby ukrócić
złośliwe komentarze i rozwiać jej zażenowanie.
Drake utkwił ponure spojrzenie w młodym mężczyźnie i Lucy,
zauważywszy to, przypomniała sobie natychmiast podsłuchaną
w gotowalni dla pań rozmowę. W nagłym przebłysku
zrozumienia pojęła przyczynę niechęci męża do Dalrymple'a.
Prawdopodobnie właśnie ktoś taki wykradł mu narzeczoną
i uczynił z niego pośmiewisko dla szlachetnie urodzonych.
Chyba Drake nie przypuszcza, że ona byłaby zdolna upokorzyć
go w ten sposób... Z zawstydzeniem musiała niechętnie
przyznać,
że dała mu powody, aby tak pomyślał.
Cóż, nigdy więcej.
Zdobyła się na beztroski uśmiech i zaczęła schodzić po
schodach,
przygotowana na torturę wymownie uniesionych brwi
i złośliwych, źle skrywanych uśmieszków. Kiedy stanęła na
ostatnim stopniu, Eugcne Dalrymple ujął jej dłoń i skłonił się
przed nią przesadnie.
- Klękam w podziwie dla twojej iście królewskiej postawy,
pani. Opanowana i nieskazitelna jak zawsze. Czy wolno mi
będzie
panią poprowadzić do tańca i udowodnić naszemu znamię-
nitemu towarzystwu, że taka błahostka jak odrobina wilgoci nie
jest w stanie zaszkodzić pani wdziękowi?
Chociaż zabrzmiało to zupełnie szczerze, Lucy nie mogła się
powstrzymać od refleksji, że subtelna zmiana modulacji głosu
mogłaby przemienić ten wyrafinowany komplement w
sarkastyczną
złośliwość.
Odpowiedziała z wyraźnym chłodem w głosie:
- Obawiam się, że muszę odrzucić pańskie zaproszenie.
- Uwolniła rękę z jego uścisku i zwróciła się do Drake'a: - Mój
mąż wciąż jest mi winien kieliszek ponczu i zamierzam odebrać
ten dług.
Nie zwracając uwagi na oszołomioną minę Drake'a, wzięła
go pod ramię i powiedziała, przekomarzając się:
- Obiecuję powstrzymać się od zemsty, drogi mężu, pod
warunkiem,
że nie przyłapię cię na rzucaniu zachwyconych spojrzeń
na inne panie.
Poczuła wyraźnie, jak mocno naprężone mięśnie Drake'a
zaczynają
się powoli rozluźniać.
- Nie będzie to ode mnie wymagało wielkiego bohaterstwa,
skoro mogę patrzeć na ciebie.
Nie był to zbyt wyrafinowany komplement w porównaniu ze
słownymi fajerwerkami Dalrymple'a czy Jeremy'ego. Ale jego
prostota w połączeniu z niekłamaną szczerością, jaka
zabrzmiała
w głosie Drake'a, ujęły Lucy. Zalało ją dziwne, miłe ciepło.
Zamrugała rzęsami, czując podejrzane pieczenie w oczach
i z trudem zmusiła się, aby mu odpowiedzieć, choć miała
ściśnięte
gardło.
- Pochlebca! Nie wykręcisz się tak łatwo. To nasz ostatni
wieczór w Londynie i jesteś mi coś winien. Okazałam nad
wyraz
wiele cierpliwości w ciągu tych wszystkich tygodni, kiedy
mnie zaniedbywałeś, aby prowadzić rozmowy o polityce.
Ostrzegam cię: ten wieczór musisz poświęcić wyłącznie mnie.
Z przesadną ostrożnością podał jej kieliszek ponczu. Potem
uniósł leciutko swój kieliszek i powiedział:
- Jestem twoim oddanym sługą, pani.
Żar bijący z jego oczu rozbudził w niej na nowo dzikie
pragnienie,
które ogarnęło ją tamtej nocy w „Czarnym Łabędziu".
Czy Drake wypowiedziałby tak pochopnie to stwierdzenie,
pomyślała,
gdyby miał choćby najmniejsze pojęcie, czego ona może
zażądać?
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Drake mógłby podejrzewać, że ta noc u lady Holland mu się
przyśniła, gdyby nie jedna rzecz. Nigdy w swoim życiu nie
miał
tak cudownych snów. Jego praktyczna wyobraźnia nie mogłaby
mu podsunąć takich obrazów. Przygotował się na to, że Lucy
odtrąci go z pogardą, kiedy ponownie pojawi się na sali
balowej.
Był całkowicie przekonany, że przyjmie za dobrą monetę
gładkie
komplementy Dalrymple'a i pójdzie tańczyć w jego ramionach.
W najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, że zwróci się
do niego z łagodną kpiną i niespodziewanie da mu drugą
szansę.
Nie wiedział, jaki dobry duch przemówił w jego sprawie, ale
z całego serca dziękował opatrzności.
W miarę mijania godzin stawało się dla niego coraz bardziej
oczywiste, że jego żona postanowiła przyjmować za dobrą
monetę
wszystko, cokolwiek robił lub powiedział. Chwaliła jego
niezdarny taniec, z ożywieniem odpowiadała na wszystkie
uwagi,
nawet te najbardziej banalne, i śmiała się serdecznie z jego
dowcipów. Co to wszystko miało znaczyć? Zbyt był
uszczęśliwiony,
aby się nad tym zastanawiać. Czyżby los miał mu dzisiejszego
wieczoru nie szczędzić żadnych łask?
Opuścili dom lady Holland wraz z ostatnimi gośćmi.
Kiedy zniknęli za drzwiami, lady Holland zwróciła się do
męża, patrząc na niego z czułością:
- Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam tak oddaną sobie
parę. Musimy ich koniecznie zaprosić znowu, gdy tylko znów
zawitają do Londynu.
W drodze powrotnej do domu Drake był nawet bardziej
milczący niż zwykle. Nie była to jednak nabrzmiała pretensjami
cisza, jaka panowała w powozie podczas ich poprzednich
powrotów z towarzyskich wypraw. Dzisiaj Drake z wyraźnym
zadowoleniem słuchał odrobinę nerwowej paplaniny Lucy
o znakomitym towarzystwie i wyśmienitej zabawie u lady
Holland.
Była w pełni świadoma tego, że Drake wpatruje się w nią ze
skrywaną admiracją. Chociaż zupełnie nie wiedziała, co ma
myśleć
o tej nagłej odmianie, rozkoszowała się nią po tylu tygodniach
niemego potępienia. Uspokojona świadomością, że jej
skłonność ku niemu nie jest niczym innym jak czystą fanaberią,
zwyczajną w okresie ciąży, pozwoliła sobie na fantazje, że
kocha
się ze swoim mężem.
Żywe, zniewalające obrazy porażały jej umysł z niezwykłą
siłą. Zdała sobie sprawę z tego, że jest coraz bardziej
rozgorączkowana.
Z coraz większym wysiłkiem przychodziło jej zachować
normalny ton głosu, aż wreszcie stało się to ponad jej
siły i zamilkła. Ledwie mogła pohamować przyśpieszony
oddech,
zdradzający jej tłumione pragnienia.
Młody lokaj, który czekał na nich w domu przy Grafton
Square, sprawiał wrażenie, jakby miał zasnąć na stojąco.
Niewiele
godzin pozostało do wiosennego świtu.
- Idź do łóżka, chłopcze - powiedział Drake, gdy lokaj odebrał
od nich okrycia.
- Czy wasza lordowska mość nie będzie sobie życzył, abym
mu przyniósł porto do biblioteki? ~ Chłopak z trudem stłumił
ziewnięcie.
Drake potrząsnął głową.
- Za dużo ponczu wypiłem. Obawiam się, że porto nie najlepiej
by mi teraz zrobiło.
Lucy uśmiechnęła się, chociaż wiedziała, że Drake nie mówi
prawdy. Od tamtej pijackiej nocy w „Czarnym Łabędziu"
zawsze
zachowywał umiar w korzystaniu z uroków Bachusa; dzisiejszy
wieczór nie należał do wyjątków. Przez ostatnie tygodnie
rozmyślnie zostawał na dole pod pozorem wypicia kieliszka
porto, kiedy ona udawała się do łóżka. Prawdopodobnie chciał
w ten sposób oszczędzić sobie niezręcznych chwil pożegnania
u drzwi jej sypialni. Dzisiaj jednak poszedł za nią na górę.
Lucy pokonywała kolejne stopnie, coraz boleśniej świadoma
jego obecności tuż za jej plecami. Czy to możliwe, żeby nie czuł
emanującego od niej pożądania? Zostały im cztery stopnie do
pokonania, kiedy nastąpiła sobie na rąbek sukni i zachwiawszy
się, przystanęła. Drake szedł tak blisko niej, że zanim się zdążył
zorientować, wpadł na nią.
- Przepraszam cię. Czy nic ci się nie stało?
Oparła się o niego, łapiąc równowagę.
- To moja wina. Nic mi nie jest... naprawdę.
Ciasno objęci, jakoś zdołali pokonać te trzy schody, które im
pozostały.
Lucy obawiała się, że spłonie żywcem, jeśli szybko nie ugasi
trawiącego ją pożaru. W ustach jej zaschło, bezskutecznie
próbowała
zmusić oporne gardło do wypowiedzenia choćby jednego
słowa. I wtedy odezwał się Drake. Mówił prawie szeptem,
głos miał ochrypły z pożądania.
- Pozwól mi zostać, Lucy, błagam cię.
Zanim zdążyła mu odpowiedzieć, że błaga go o to samo, zaczął
pośpiesznie uprzedzać protesty, które spodziewał się usłyszeć:
- Nie chcę, żebyśmy zmieniali naszą umowę. Wiem, że zawsze
będziesz nosiła w sercu obraz Jeremy'ego. Co do mnie...
Przycisnęła palce do jego warg, tak jak on to zrobił kilka
godzin wcześniej, chcąc pozyskać jej uwagę. Nie mogła nawet
znieść myśli o Jeremym.
- Mężczyźni mają potrzeby. - Dokończyła za niego,
nienawidząc
siebie samej za hipokryzję. To jej własne potrzeby ją
zniewalały.
Przekręciła gałkę drzwi sypialni drżącą, oporną dłonią
i wprowadziła męża do środka. Przygasający w kominku ogień
oświetlał pokój ciepłym, zapraszającym poblaskiem. Lucy
w milczeniu poprowadziła Drake'a do łóżka, walcząc z nagłym
wstydem, który ją lekko otrzeźwił.
Nie zdradzała Jeremy'ego, przekonywała z powagą samą
siebie, prawie w to wierząc. Po prostu szukała zaspokojenia
cielesnych
żądzy i ulegała usankcjonowanym przez prawo żądaniom
męża. Lucy pogrzebała głęboko w pamięci fakt, że to ona
sama była gotowa błagać go o skorzystanie z tego prawa,
i udzieliła sobie szybko rozgrzeszenia.
Nie była przygotowana na powolne, powściągliwe pieszczoty,
którymi ją obsypał.
Spokojnym ruchem zdjął surdut. Poluzował i odwinął biały
sztywny kołnierzyk. Rozpiął, jeden po drugim, guziki
kamizelki,
a potem koszuli. Lucy obserwowała jego palce z zazdrosną
uwagą. Ściągnął buty z delikatnej, miękkiej skóry. Stał przed
nią ubrany tylko w spodnie o zwężających się nogawkach.
Teraz zaczął ją rozbierać i Lucy ledwie mogła ustać na drżących
kolanach. Z delikatną zręcznością uwalniał jeden po drugim
maleńkie perłowe guziczki, na które była zapięta jej suknia
na plecach. Potem, wciąż stojąc za nią, położył dłonie na jej
ramionach, delikatniej niż motyl przysiadający na płatkach
róży.
Jego wargi znalazły wrażliwe miejsce u nasady jej szyi.
Przesunęły
się powoli, łaskocząc ją leciutko, ku płatkowi ucha, potem
powtórzyły pieszczotę po drugiej stronie.
Długim, powolnym ruchem zsunął z jej ramion cienkie jak
mgiełka rękawy sukni. Stanik z głęboko wykrojonym dekoltem
opadł na dół, odsłaniając jej piersi. Błagała go w myślach, aby
ich dotknął. Otoczył swoimi ciepłymi ciemnymi dłońmi
delikatnie
obrzmiałe jasne wzgórki i przesunął kciukiem po
różowobrązowych
brodawkach, naprężonych i tęskniących do jego dotyku.
Nie zrobił niczego takiego.
Drake, zsunąwszy z ramion Lucy rękawy sukni, pozwolił,
aby dalej sama opadła. Lucy stała naga, tylko w pończochach
i pantoflach. Nigdy w swoim życiu nic była bardziej
wystawiona
na cudze spojrzenia. Słyszała łomot własnego pulsu, drżała
na całym ciele, czekając na dotyk Drake'a.
Wyczuła jego ruchy, gdy stojąc za nią, powoli ściągał spodnie,
a potem powrócił do niej. Przylgnął ustami do jej karku
i obdarzył ją drugim pocałunkiem, od którego serce zadrżało jej
w piersi. Jego wargi błądziły po jej plecach, coraz niżej,
przyprawiając
ją o szaleństwo. Czuła wilgotne ciepło na skórze.
Czuła jego nierówny, szybki oddech, zdradzający gwałtowność
pożądania, dziwnie kontrastującą z powolnym rytmem, z jakim
ją uwodził.
Opadł na kolana, jego wargi powędrowały po jej plecach
jeszcze
niżej. Lucy przygotowała się, aby jakoś wytrzymać dotyk
jego rąk i ust na szczególnie wrażliwej skórze pośladków.
Odwrócił twarz i przytulił policzek i jedwabiste bokobrody
do jej krzyża. Lucy zacisnęła wargi, aby nie wymknął się z nich
jęk, zdradzający nieprzytomne pragnienie i przyjemność niemal
nie do zniesienia, jaką odczuwała. Przysięgła sobie zapanować
nad swoimi lubieżnymi żądzami - więc musiała nad nimi
panować.
Jeżeli teraz odstręczy od siebie Drake'a, który doprowadził
ją pieszczotami do takiego stanu pobudzenia, jak zniesie torturę
odrzucenia?
Wzięła głęboki oddech, gdy dotknął dłońmi zrolowanego
brzegu pończoch. Z niezwykłą delikatnością ściągał jedwab, cal
po calu. Wreszcie całkowicie rozebrana, Lucy niecierpliwie
czekała
na to, co miało teraz nastąpić.
Wytężała słuch, aby się zorientować, co Drake robi. Niezdolna
wytrzymać dłużej, otworzyła oczy. Stał przed nią, jego
sylwetka
rysowała się wyraźnie w poblasku, padającym od żarzących
się w kominku głowni. Był wspaniały: szczupły, silny,
prężny. Tęskniła do tego, aby odkryć to ciało, poznać dłońmi
jego tajemnice, ale nie ważyła się poruszyć.
Patrząc na nią płomiennym wzrokiem, pokazał skinieniem
głowy na łóżko. Lucy opadła na nie z wdzięcznością, niepewna,
jak długo jej drżące nogi mogłyby ją jeszcze utrzymywać.
Wyciągnęła
ramiona do Drake'a, błagając go niemo, aby ugasił
ogień pożądania, który rozpalił. Wyciągnął się obok niej,
obejmując
jedną ręką jej głowę, drugą błądząc po ciele. Przygotowała
się na głęboki, zmysłowy pocałunek, jak wtedy, podczas
ich dzikiej nocy w gospodzie. Nie nastąpił.
Jego usta ledwie jej dotykały. Obsypał ją muskającymi,
delikatnymi
pocałunkami, które sprawiły, że drżąc, przytuliła się
do niego. Jego palce pieściły wgłębienie w krzyżu, przesuwały
się do talii, wywoływały ekstazę. Dotykał jej wszędzie, ale nie
tam, gdzie tego najbardziej pragnęła. Rozpalał ją coraz bardziej
i bardziej, aż zaczęła drżeć w męce wyczekiwania.
Zapomniała o tym, co sobie przyrzekła; zapomniała o całym
świecie i rozchyliła nogi, błagając Drake'a, aby ją wziął. I wziął
ją, jednym głębokim, płynnym ruchem. W tym samym
momencie
pocałował ją mocno w usta i stłumił krzyk, który inaczej
rozległby się echem po całym domu.
Stopniowo wracała jej świadomość, wraz z uczuciem błogości
i niepokojącą myślą, że pozwoliła się ponieść temu, co nią
owładnęło, bezradna jak dmuchawiec na wietrze. Leżała na
boku,
opleciona ramionami Drake'a. Policzek miała przyciśnięty
do jego piersi i mogła słyszeć bicie jego serca. Dlaczego się
zatrzymał,
zastanawiała się sennie. Jeżeli nie zwiódł jej brak
doświadczenia,
ich połączenie nie przyniosło mu satysfakcji.
A jednak nie poruszył się - jakby jej przyjemność była jego
jedynym
celem.
Chciała coś powiedzieć, dać Drake'owi do zrozumienia, że
docenia to, co jej ofiarował. Ale wciąż nie mogła sobie poradzić
ze sprzecznymi uczuciami, które miotały jej sercem. Ani
zrozumieć,
dlaczego Drake błagał ją, aby pozwoliła mu z nią zostać,
skoro nie zaspokoił swoich żądzy. Cóż za enigmatyczny
człowiek!
Niezgłębiony jak uczucia, które w niej wzbudzał.
Pytania kłębiły się jej w głowie, ale obezwładniające, przyjemne
uczucie senności zwyciężyło.
Drake poruszył się, aby okryć ich oboje kołdrą, dopiero gdy
upewnił się, że Lucy głęboko zasnęła. Wciąż z nią złączony,
przytulił ją mocniej do siebie. Uśmiechnął się w ciemnościach.
Jeśli nic myliło go niezbyt duże doświadczenie w sprawach
miłości,
zabrał Lucy w rejony, w które niewiele kobiet docierało.
W każdym razie dla niego była to terra incognita.
Nie uważał siebie za wspaniałego kochanka, choć nie był
zupełnym
w tej materii nowicjuszem. Powolne, niemal niewinne
kuszenie Lucy wynikało z obawy, aby jej nie wystraszyć.
Żadnego
rozdzierania ubrań. Żadnych dzikich objęć do utraty tchu.
Niczego, co by wskrzesiło okropne wspomnienia ich pierwszej
miłosnej potyczki.
Powstrzymał się również od mówienia, bojąc się, że wszystko
zepsuje. A potem, gdy Lucy leżała cicha i wyczerpana,
przyciągnął ją do siebie, zadowolony, że jego ciało okazało się
mądrzejsze od niego.
Rozbudził w kobiecie, którą uwielbiał, namiętność i zdołał
ją zaspokoić. Czuł z tego powodu zadowolenie, chociaż
obawiał
się, że jego własne, od tak dawna go nękające i nic zaspokojone
pragnienie, przyprawi go o szaleństwo. W bladym świetle
wiosennego
brzasku mógł dojrzeć rysujące się pod cienką kołdrą
rozkoszne kontury jej ciała. Czuł, jak kusząco zaokrąglone
piersi
wznoszą się i opadają przy każdym spokojnym, równym
oddechu.
Subtelny, delikatny zapach kobiety wypełniał jego nozdrza.
Ciepły, wilgotny ucisk jej wnętrza mieszał mu rozum...
i Drake eksplodował, milcząco, w bezruchu, z porażającą
intensywnością.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Musiało być już koło południa, kiedy Lucy obudziła się
następnego
dnia. Przez moment zastanawiała się, dlaczego jej serce
przepełniają taka ogromna radość i poczucie spokoju.
Leżała w łóżku, sycąc się aurą błogości, i nagle po raz pierwszy
poczuła ruchy swego dziecka. Kruchy stan wewnętrznego
spokoju prysł natychmiast jak bańka mydlana. Łzy zapiekły ją
pod powiekami, poczucie winy i niepewność znowu
zawładnęły
jej sercem.
Uśpione wspomnienia momentu poczęcia jej dziecka ożyły
na nowo. Wszystko to, o czym nie chciała pamiętać. Jeremy
starał
się poczynać sobie delikatnie, wiedząc, że była dziewicą. Jego
pragnienie okazało się silniejsze. Obsypując pocałunkami jej
twarz, wyszeptał ochryple, że ją kocha i że wkrótce będzie po
wszystkim. Kłamał. Zanim wykonał ostatnie silne pchnięcie
i zostawił ją, jęczała niczym zranione zwierzę.
Przez miesiące odpychała od siebie to wspomnienie, idealizując
to, co się wtedy wydarzyło. Teraz wróciło z męczącą siłą,
bolesne i wstydliwe. Bez przerwy wmawiała sobie i Drake'owi,
że nie żałuje tego, co zrobiła. Nie była już tego taka pewna. Ani
tego, ani wielu innych rzeczy.
Czy to możliwe, że pokochała swojego szorstkiego, chmurnego
męża, tak całkowicie różnego od jego chłopięcego, ujmującego
przyrodniego brata? Co naprawdę czuł do niej Drake?
Męczyła się, usiłując znaleźć odpowiedź na to niepokojące
pytanie, kiedy wyrwało ją z zamyślenia natarczywe, rytmiczne
pukanie do drzwi sypialni. Przez moment serce w niej zadrżało
na myśl, że to Drake, ale szybko uprzytomniła sobie, że nie
pukałby
w taki sposób.
Skwapliwie podniosła koszulę nocną z podłogi i zawołała,
wciągając ją przez głowę:
- Chwileczkę, właśnie się obudziłam!
Owinęła się ciepłym szalem, wsunęła nogi w ranne pantofle
i otworzyła drzwi. Stała za nimi Phyllipa. Obrzuciła potargane
włosy Lucy przelotnym, pełnym niesmaku spojrzeniem. Lucy
poczuła, że się czerwieni. Zobaczyła, że wzrok Phyllipy padł na
stosik porzuconych w nieładzie obok łóżka wieczorowych
ubrań i znów się zaczerwieniła. Na jej sukni balowej i bieliźnie
leżała kamizelka Drake'a.
Phyllipa odzyskała wreszcie mowę:
- O której wróciliście do domu? Nie zeszłaś na dół, więc
przyszłam sprawdzić, czy nie jesteś chora.
- Dziękuję ci, Phyllipo. Jestem odrobinę zmęczona, ale poza
tym czuję się świetnie.
Lucy skarciła się w myślach za to, że wciąż się tak bez sensu
czerwieni. Ostatecznie cóż dziwnego w ubraniach Drake'a,
rozrzuconych
po podłodze. Byli małżeństwem od paru miesięcy
i wiele razy zachowywali się w sposób, który miał przekonać
kuzynkę Phyllipę, że łączy ich fizyczna zażyłość. Tylko że tym
razem to nie było kłamstwo.
- Ja tylko myślałam... - Phyllipa była najwyraźniej wytrącona
z równowagi. - To znaczy Drake powiedział, że dzisiaj
wyjeżdżacie. Tymczasem nawet nie zaczęto pakowania.
Lucy wzruszyła ramionami.
- Być może poczekamy do jutra. - Spostrzegłszy na wargach
Phyllipy skrywany uśmieszek triumfu, nie mogła sobie
darować,
aby nie dodać: - Albo wrzucę trochę podróżnych ubrań
do kufra, a resztę odeślesz nam później.
- Och, sądzę, że zależy to od tego, jak wiele czasu zajmie
Drake'owi to posłuchanie. - Teraz już w głosie Phyllipy
brzmiała nuta jawnego triumfu.
- Posłuchanie? - Lucy wiedziała, że nie powinna złapać się
na tę przynętę, ale nie potrafiła się powstrzymać.
- Och, myślałam, że ci o tym wiadomo.
- Nie wiadomo. - Lucy odwróciła się od niej, zaczęła podnosić
ubrania i składać je porządnie. - Pewnie musi przed wyjazdem
uporządkować jakieś pilne sprawy dotyczące interesów
albo działalności w parlamencie.
Phyllipa zaśmiała się, aż Lucy ciarki przeszły po grzbiecie.
- Nic mi nie wiadomo, aby jakaś kobieta zasiadała w
parlamencie.
Lucy zignorowała jej uwagę i Phyllipa powiedziała w końcu
ze złością:
- Nie zamierzasz mnie zapytać, kto przyszedł się z nim
zobaczyć?
Lucy udawała niezmiernie zajętą wybieraniem ubrań
podróżnych.
- Po co miałabym pytać, skoro i tak mi powiesz.
- Myślę, że to mój obowiązek, bo naprawdę cię lubię. To
aktorka. Pamiętasz? Ta, o którą pytałaś w Covent Garden.
- Pamiętam.
- Przyjechała pół godziny temu, domagając się widzenia
z lordem Silverthorne. Siedzą od tamtej pory w bibliotece... za
zamkniętymi drzwiami.
- Proszę cię bardzo, Phyllipo, idź i przyłóż ucho do dziurki
od klucza. Ja poczekam ze spokojem, aż mój mąż powie mi,
czego chciała pani Beaumont.
- Ależ, Lucy... Ja tylko pragnęłam...
- Ty tylko chciałaś posiać niezgodę między mną i Drakiem,
zanim wrócimy do Silverthorne. Oszczędź sobie wysiłku, Phyl-
lipo. Nie znam człowieka większego honoru niż mój mąż i
ufam
mu bez zastrzeżeń. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że cel
wizyty pani Beaumont jest całkowicie niewinny. A teraz, jeśli
mi wybaczysz, chciałabym się ubrać.
Niemal wypchnęła za drzwi próbującą coś jeszcze wyjąkać
Phyllipę. Potem opadła na łóżko, usiłując samą siebie
przekonać,
że wierzy w to, co powiedziała. A jeżeli nie dba o Drake'a,
jak to sobie wmawiała, to dlaczego, na litość boską, obchodzi
ją tak bardzo, co on robi w tej przeklętej bibliotece?
- Czy jest pani tego całkowicie pewna? - Drake, czując, że
ogarnia go furia, przyglądał się siedzącej naprzeciwko niego
kobiecie.
- Tak jak tego może być pewna kobieta, lordzie Silverthorne.
- Rosalinda Beaumont pozwoliła sobie na leciutki
uśmiech. Jak na wczesną porę ubrana była nieco zbyt strojnie,
ale bladozielona suknia i nieco ciemniejszy żakiet pięknie
podkreślały
jej delikatną cerę. - Noszę dziecko pańskiego zmarłego
brata.
- Przyrodniego brata. - Nigdy dotąd Drake nie wypowiedział
tych słów z takim naciskiem. - Jest mi bardzo przykro,
niemniej musi pani zrozumieć mój sceptycyzm.
Skinęła lekko głową na znak, że przyjmuje do wiadomości
jego uwagę.
- Nie przyszłam tutaj, by wysuwać niedorzeczne żądania.
Proszę mi wierzyć, że mogę dostarczyć dowodów na to, co
powiedziałam.
- Nie bardzo sobie to wyobrażam, zważywszy na rodzaj
sprawy.
Poszperawszy w torebce, wyjęła kilka pomiętych listów
i podała mu je.
- Z pewnością rozpoznaje pan jego pismo?
Drake skinął gwałtownie głową, niezdolny się odezwać,
całkowicie
wyprowadzony z równowagi. Bez wątpienia było to
pismo Jeremy'ego. Ten młody głupek był najwyraźniej mocno
zadurzony w Rosalindzie Beaumont. Zwracał się do niej,
używając
zawstydzająco intymnych określeń, czynił niewiarygodne
obietnice, z małżeństwem włącznie. Czy rzeczywiście
wyobrażał
sobie, że Drake zaakceptuje związanie się brata z o wiele
starszą od niego aktorką?
Rozdrażniony, zwrócił się do niej ostrym tonem:
- Jestem gotów przyznać, że mój brat był w pani zakochany,
pani Beaumont. Co do reszty...
Z wyraźnym ociąganiem wręczyła mu ostatni list. Wysłany
z Hiszpanii, nosił datę ledwie o parę dni poprzedzającą śmierć
Jeremy'ego. Drake poczuł, że uwiera go kołnierzyk. Lucy, pani
Beaumont... ostatni urlop Jeremy'ego okazał się niezwykle...
owocny.
Praktyczna, trzeźwa strona jego natury raz jeszcze doszła do
głosu.
- W istocie był w pani zakochany i wzięła go pani sobie do
łóżka.
- Jakich jeszcze dowodów pan potrzebuje?
- Chociażby takiego, żeby pozyskać pewność co do pani
stanu.
Oczy jej zapłonęły, zerwała się z krzesła. Drake przypuszczał,
że zdjęta gniewem wypadnie z pokoju jak bomba. Ona
schyliła się jednak, aby podnieść rąbek sukni. Stała tak przez
chwilę, ze spódnicą zadartą do piersi i obnażonym,
zaokrąglonym
wydatnie brzuchem.
- Przekonał się pan? - Opuściła suknię i usiadła z powrotem
na swoim miejscu.
- I... czy jest pani pewna, że nikt inny nie może być ojcem
pani dziecka?
Po raz pierwszy odkąd zaczęli rozmawiać, zrobiła na nim
wrażenie osoby, która może się załamać.
- Chciałabym mieć wszelkie prawo uderzyć pana w twarz
za to pytanie, lordzie Silverthorne. Niestety nie mogę sobie na
to pozwolić. Obawiam się, że nie mam niczego poza moim
słowem
na potwierdzenie tego, iż nie miałam innego kochanka poza
Jeremym. Niezależnie od tego, co pan słyszał o aktorkach,
nie jesteśmy bardziej rozwiązłe od innych kobiet.
- Nie roszczę sobie prawa do oceniania ludzkich charakterów,
pani Beaumont. Wycofuję pytanie, proszę przyjąć moje
przeprosiny.
Zobaczył, że drży jej podbródek.
- Czego pani ode mnie oczekuje?
Znowu sięgnęła do torebki, tym razem aby wyciągnąć
chusteczkę.
- Nie przywykłam dopraszać się hojności innych ludzi,
milordzie,
ale dla dziecka Jercmy'ego jestem gotowa zapomnieć
o dumie.
- Rozumiem. - Drake westchnął w duchu. Mógł tylko podziwiać
dobry gust brata i zazdrościć oddania, jakie pozyskiwał.
Równie mocno jednak pogardzał nim za sposób, w jaki
traktował
kobiety.
Zielone oczy Rosalindy Beaumont złagodniały.
- Chciałabym wychować to dziecko, lordzie Silverthorne.
Porzuciłam już nadzieję, że kiedykolwiek będę jakieś miała.
Kiedy odkryłam swój stan, poczułam się tak, jakby pański brat
obdarzył mnie cennym podarunkiem na pożegnanie.
Drake powstrzymał się od wypowiedzenia wysoce złośliwej
uwagi. Nie miał prawa pozbawiać tej kobiety romantycznych
złudzeń.
- Nie chciałabym oddawać mojego maleństwa na wychowanie
obcym ludziom. Jednak jawne przyznanie się do posiadania
dziecka z nieprawego łoża oznaczałoby kres mojej kariery
scenicznej.
Mam odłożoną pewną sumę pieniędzy, zbyt małą niestety,
aby móc sobie pozwolić na porzucenie pracy.
- Proszę się uspokoić, pani Beaumont. - Przekonany wreszcie
o szczerości jej słów, postanowił oszczędzić jej upokorzenia.
- Nigdy bym nie pozwolił, aby dziecko mojego brata cierpiało
niedostatek.
Podszedł do biurka i zapisał pośpiesznie kilka cyfr na kawałku
papieru.
- Czy ten kapitał, oddany w zarząd powierniczy, zapewni
pani wystarczający dochód?
Rosalinda Beaumont wpatrywała się rozszerzonymi oczami
w kartkę.
- Nie miałam zamiaru prosić o tak wiele, wasza lordowska
mość. Ani też wykorzystywać mojego dziecka do osiągnięcia
finansowych profitów.
- Ależ oczywiście. Niemniej ceny rosną. Chciałbym, aby
dziecko Jeremy'ego wychowywało się w dostatku i aby
otrzymało możliwie najstaranniejsze wykształcenie. Uważam
również, że należy się pani rekompensata za porzucenie kariery
scenicznej. Czy zastanawiała się już pani nad tym, gdzie
osiądzie?
- Chciałam zostać w Londynie, dopóki dziecko się nie urodzi,
a potem znaleźć jakieś ciche miejsce w Devon lub Cotswolds,
gdzie nikt mnie nie zna. Podawałabym się tam za wdowę
po oficerze.
Drake skinął głową.
- Co nie odbiega tak bardzo od prawdy - powiedział. - Będę
zaszczycony, jeśli pani i jej dziecko zechcecie nosić nazwisko
Strickłand.
Załamała się niespodziewanie i Drake nie mógł się
powstrzymać,
aby do niej nie podejść. Ukląkł przed nią na podłodze
i trzymał szlochającą kobietę w ramionach, dopóki nie przestała
płakać. Zanim związał się z Lucy, nigdy by sobie nie pozwolił
na tak poufały gest. Jego żona rozwinęła w nim cechy, których
istnienia nigdy by u siebie nie podejrzewał. Musiał przyznać, że
stał się przez to i lepszy, i szczęśliwszy.
Pani Beaumont, zdoławszy opanować miotające nią gwałtowne
emocje, zaczęła zbierać się do wyjścia. Drake obiecał jej,
że przełoży wyjazd z Londynu, aby skonsultować się z
adwokatem
i podpisać zadowalającą obie strony umowę. Wyjrzawszy
przez drzwi biblioteki, z ulgą stwierdził, że w holu nikogo
nie ma. Pilnował się, by nie okazać pani Beaumont, że marzy
o tym, aby jak najszybciej wyszła.
Przy drzwiach frontowych odwróciła się i złapała Drake'a za
rękę.
- Niech Bóg pana błogosławi - powiedziała zduszonym
szeptem. - O pańskiej szlachetności krążą legendy, ale ani
w połowie nie oddają całej prawdy. Pańskie przyzwolenie,
abym używała nazwiska Strickland, jest dla mnie czymś
cenniejszym
niż wszystkie pieniądze świata. Pana żona jest niezwykle
szczęśliwą kobietą.
Jego żona. Lucy. Miał szansę wykreślić Jeremy'ego z jej pamięci
raz na zawsze. Przedstawić jej Rozalindę Beaumont.
Udowodnić,
że Jeremy ją wykorzystał i wprost z jej ramion wpadł
w objęcia innej kobiety, traktując fałszywe obietnice zawarcia
małżeństwa jako monetę przetargową dla swoich
romantycznych
uniesień.
Pani Beaumont spojrzała badawczo na Drake'a.
- Przepraszam, wasza lordowska mość. Czy powiedziałam
coś złego?
Drake potrząsnął głową, jakby chciał odgonić przykre myśli.
Znał bezwzględnych ludzi interesu, którzy w drodze na szczyt
nie zawahaliby się przed niczym, aby tylko zniszczyć konku-
rencję. Nigdy nie stosował takich metod. Ani w interesach, ani
w uczuciach.
Poza tym obawiał się, że nabierze obrzydzenia do siebie
samego,
jeśli zyska miłość Lucy za cenę rozwiania jej naiwnych,
romantycznych ideałów.
- Muszę dodać jeden warunek do naszej umowy, pani
Beaumont - powiedział z naciskiem.
- Tak? - zapytała ostrożnie, zaniepokojona.
- Moja żona nie może się o niczym dowiedzieć.
- Ma pan na to moje słowo.
Lucy usiadła na drugim schodku przy podeście schodów
wiodących do holu. W głowie huczały jej słowa, którymi Drake
pożegnał panią Beaumont: „Moja żona nie może się o niczym
dowiedzieć".
Dobrze jej tak. To kara za podsłuchiwanie. Nie miała zamiaru
szpiegować Drake'a. Poszła po mały kuferek, aby zapakować
drobiazgi, i niechcący usłyszała rozmowę dwóch plotkujących
pokojówek.
- Zerknęłam przez dziurkę od klucza i myślałam, że zemdleję.
Stała tam, ściągając suknię... w naszej bibliotece, w biały
dzień!
- Nie!
- Klnę się na moje życie.
Dziewczęta odeszły, a Lucy nie mogła się powstrzymać, aby
nie zerknąć z podestu na hol. Z miejsca, w którym stała, miała
doskonały widok na drzwi biblioteki, sama pozostając
niewidoczna.
Nie minęło nawet dziesięć minut, gdy Drake i ta kobieta
pojawili się na progu, ale Lucy wydawało się, że trwało to całe
godziny. Godziny, w czasie których zdążyła podjąć tysiące
sprzecznych ze sobą decyzji.
Tak była zaprzątnięta myślami, że na dźwięk otwieranych
drzwi drgnęła gwałtownie. Cofnęła się nieco, skrywając w
cieniu
schodów. Nie mogła rozróżnić słów, które padały podczas
rozmowy męża z aktorką, ale ton, jakim je wypowiadano, nie
pozostawiał wątpliwości, że chodziło o coś ważnego. Ostatnie
słowa Drake'a doszły jej uszu wyraźnie. Wypowiedziane z
naciskiem,
ostateczne potwierdziły jej domysły.
Ale przecież było coś, co na przekór wszelkim oczywistym
dowodom, dawało jej nikłą, ale realną nadzieję. Jeżeli Drake'a
obchodziła aktorka, a ona, Lucy, nic dla niego nie znaczyła, jak
mógłby się z nią kochać w tak cudowny sposób zaledwie kilka
godzin temu?
Nagle Lucy poczuła, że dłużej nie zniesie tej niepewności.
Ale po tym, co zaszło między nią i Drakiem ostatniej nocy,
łatwiej
jej będzie przyjąć najokropniejszą nawet prawdę z ust kogoś
obcego.
Zawiązywała wstążki kapelusza, gdy rozległo się dyskretne
pukanie do frontowych drzwi. Lucy otworzyła je jednym
szarpnięciem,
sądząc, że to wróciła pani Beaumont.
Stał za nimi Eugene Dalrymple w eleganckim wysokim
kapeluszu, płowożółtych spodniach i świetnie skrojonym
surducie.
- Lady Silverthorne! - Wyglądał na równie rozbawionego,
jak i zdumionego faktem, że hrabina sama otwiera drzwi we
własnym domu. Szybko jednak wrócił do równowagi.
Skłoniwszy
się dwornie, ofiarował jej bukiet kwiatów.
- Droga lady Silverthorne. Proszę przyjąć ten skromny bukiet
na znak moich najpokomiejszych przeprosin i jako wyraz
najszczerszego szacunku.
- Przeprosin? - Lucy wzięła kwiaty, zerknęła nerwowo za
siebie i wyszła na zewnątrz, cicho zamykając drzwi. - Cóż to
takiego pan zrobił, aby wybierać się z przeprosinami?
- Więc nie gniewa się pani na mnie? - Zmarszczone z za-
troskaniem czoło wygładziło się. - Być może okazałem
niemądre
przewrażliwienie. Ale gdy odrzuciła pani tak ostro zaproszenie
do tańca, a potem unikała mnie przez cały wieczór... sądziłem...
Lucy uścisnęła jego rękę. Po wydarzeniach dzisiejszego ranka
nie mogła znieść myśli, że stała się przyczyną czyjegokolwiek
zdenerwowania.
- Ależ oczywiście, że się na pana nie gniewam. Za co, przecież
okazywał mi pan życzliwość od momentu, gdy pojawiłam
się w Londynie.
- Miałem ten honor i przyjemność zarazem. Nic nie mogło
mi sprawić większej radości,
Lucy, dostrzegłszy jego powóz, wpadła na znakomity pomysł.
- Czy mógłby pan wyświadczyć mi pewną przysługę?
Powinnam
się stawić na spotkaniu w Covent Garden, tymczasem
w domu nie ma żadnego powozu do mojej dyspozycji.
Jego przystojna twarz rozbłysła szczerą radością, sprawiał
wrażenie wręcz uszczęśliwionego. Lucy przyszło na myśl, że
podobnie wyglądał Jeremy tego dnia, gdy zgodziła się na
schadzkę
w lasach Silverthorne. Nie wiadomo dlaczego poczuła niepokój.
Rodzące się w niej wątpliwości rozproszyła odpowiedź
Dalrymple'a:
- Jestem całkowicie do pani dyspozycji.
Rzucił krótki rozkaz woźnicy i ruszyli.
- Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności - odezwał się Eugene
Dalrymple. - Zastanawiam się, czy bogini szczęścia wzięła
mnie pod swoje skrzydła.
- Proszę? - Lucy schowała twarz w kwiatach, aby uniknąć
jego palącego wzroku.
- Miałem nadzieję, że będzie mi dane zamienić z panią
słówko na osobności, a gdzież możemy mieć lepszą sposobność
jak nie tutaj.
Lucy rozejrzała się po wyposażonym ze smakiem powozie.
Nagle ogarnęły ją wątpliwości, czy nie naruszyła poważnie
nakazów
etykiety, udając się na przejażdżkę w towarzystwie mężczyzny,
który nie jest jej mężem. Usprawiedliwiła się szybko,
tłumacząc sobie w myślach, że na pewno nie popełnia większej
nieostrożności, niż zrobił to Drake, „przyjmując" aktorkę w
bibliotece.
- Musi pan się pospieszyć - powiedziała. - Za kilka minut
dojedziemy do teatru. - Ledwie wypowiedziała te słowa, gdy
powóz niespodziewanie skręcił w prawo w King Street. Lucy
spojrzała pytająco na pana Dalrymple'a. - To nie jest droga do
teatru. Proszę, niech pan weźmie pod uwagę, że to niezwykle
ważne, abym tam jak najszybciej dojechała.
Zbył ją beztroskim, pełnym wdzięku machnięciem ręki.
- Wszystko w swoim czasie, moja droga lady Silverthorne.
Pozwoliłem sobie nakazać woźnicy, aby zabrał nas na krótką
przejażdżkę po Hyde Parku. Ufam, że zechce mi pani poświęcić
dziesięć minut.
Lucy pomyślała, że powinna się oburzyć, ale gdy spojrzała
na Eugene'a Dalrymple'a, wpatrującego się w nią błagalnie ze
smutnym, lecz czarującym uśmiechem, cała złość z niej nagle
wyparowała.
- Och, no cóż, dobrze - powiedziała ze zrezygnowanym
westchnieniem. - Co pan ma mi do powiedzenia?
- Coś, co chciałem powiedzieć od pierwszej chwili, gdy się
spotkaliśmy. Najpierw jednak musi się pani dowiedzieć o
czymś
niezwykle ważnym. Godzinę temu otrzymałem z Florencji
wiadomość,
że moja ciotka, księżna Swansea, zmarła. Najpóźniej
jutro muszę pożeglować na Morze Śródziemne.
Nie wyglądał zupełnie na załamanego tą wieścią, mimo to
Lucy poprosiła, by przyjął wyrazy współczucia z powodu
straty,
która go dotknęła.
- Będzie mi jej brakowało, ale to było takie niespodziewane...
właściwie zupełnie nagłe. Jako jedyny spadkobierca mojej
ciotki będę teraz dysponował fortuną co najmniej tak pokaźną
jak pani mąż.
- To wspaniale dla pana. Mam nadzieję, że świeżo nabyte
bogactwo złagodzi nieco pana żal. - Niezupełnie udało się jej
ukryć pogardliwą nutę w głosie.
- Czy ty nie rozumiesz, Lucy? - Ukląkł przed nią na podłodze
powozu. - Teraz, gdy odziedziczyłem, co mi się prawnie
należało, mogę ci wreszcie powiedzieć, jak szczerze i żarliwie
cię pokochałem. Wsiądź ze mną jutro na statek płynący do
Europy.
Lucy przez chwilę ze zdumienia nie mogła wydobyć głosu.
- Ależ niech pan wstanie, panie Dalrymple! - odezwała się
wreszcie, wyszarpując mu rękę. - Czyżby pan zapomniał, że
jestem
zamężną kobietą?
Nie ruszył się z miejsca.
- Bach! Ładne mi małżeństwo z tą nieudaną karykaturą
hrabiego.
Wiem, jaka jesteś z nim nieszczęśliwa. Zupełnie na ciebie
nie zasługuje.
- Nie ma pan najmniejszego pojęcia, na co mój mąż zasługuje,
młody człowieku. Proszę natychmiast przestać opowiadać
te bzdury i odwieźć mnie do domu.
W odpowiedzi Eugene Dalrymple pocałował ją. Umiejętnie
i z wyczuciem, jak na biegłego w sztuce kochanka przystało.
Lucy zrobiło się niedobrze i zawołała z gniewem:
- Niech mnie pan puści, panie Dalrymple, i natychmiast
zatrzyma
ten powóz! Sama dotrę do domu. Woźnica! Proszę stanąć!
Dalrymple cofnął się nieco, ale nie usiadł. Na jego przystojnej
twarzy odbijały się zawstydzenie i uraza.
- Muszę panią przeprosić, lady Silverthorne. Nigdy mi nie
przyszło do głowy, że może pani nie odwzajemniać moich
uczuć. Obawiam się, że panią zdenerwowałem. Proszę wziąć
moją chusteczkę.
Skrawek białego materiału zatrzepotał Lucy przed oczami.
Poczuła nagły ból i zapadła ciemność.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
- Zniknęła? - zapytał Drake ze zdenerwowaniem. - Co to
znaczy: zniknęła?
- To powszechnie używane słowo - powiedziała Phyllipa
niezwykle jak na nią ostrym tonem. - To znaczy, że nigdzie nie
można jej znaleźć i nikt nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie się
podziała.
Drake poczuł się jak człowiek, któremu ziemia usunęła się
spod nóg. Mimo to usiłował mówić spokojnym tonem.
- Może wpadło jej do głowy zrobić ostatnie zakupy przed
wyjazdem do Silverthorne. Sprawdziłaś, czy nie wzięła
powozu?
- To była pierwsza rzecz, jaką sprawdziłam - odparła Phyllipa,
potrząsając przecząco głową.
- Kto ją widział ostatni i o której godzinie?
Phyllipa namyślała się przez chwilę, zanim odpowiedziała:
- Martin widział was oboje, gdy wróciliście od lady Holland,
ale nikt ze służby nie widział jej dzisiaj rano. Nie myślisz
chyba, że zdołała wyjść, zanim pobudzili się służący?
- O szóstej rano jeszcze tu była. - Nie zamierzał jej udzielić
bardziej szczegółowych wyjaśnień, chociaż wpatrywała się
w niego natarczywie, nie kryjąc zaciekawienia. - Twierdzisz,
że nikt w całym domu nie widział Lucy od tamtej pory? -
zapytał
opryskliwie.
- Pytałam wszystkich.
- Mnie nie pytałaś - rozległ się z klatki schodowej głos ma-
łego Reginalda. Wokół wydatnych ust widać było zaschnięte
ślady po konfiturze.
Phyllipa wzniosła do góry ręce w geście przerażenia.
- Reggie, kochanie, wracaj natychmiast do dziecinnego pokoju!
- Mamo! Jestem już za duży, żeby siedzieć w dziecinnym
pokoju. Chciałbym chodzić do szkoły jak inni chłopcy w moim
wieku.
- Reggie, kochanie, przecież wiesz, że jesteś zbyt wątłej
budowy,
żeby wytrzymać szkolny rygor. Poza tym, dobra szkoła
jest potwornie droga.
Drake'a rozbawiłaby ta rozmowa, gdyby nie trapiący go lęk
o Lucy.
- Chłopiec ma rację, Phyllipo. Najwyższy czas, żeby poszedł
do szkoły. Wypiszę ci czek na pokrycie wydatków.
Nadąsana okrągła twarz Reginalda rozjaśniła się szczerym
uśmiechem, jakiego Drake jeszcze nigdy u niego nie widział.
- Dobrze, Reggie, wobec tego teraz ja cię pytam: czy widziałeś
dzisiaj kuzynkę Lucy?
Chłopiec z zapałem pokiwał głową.
- Koło południa. Przyszedł szykowny elegancik z żółtymi
włosami. Lucy odjechała z nim jego powozem.
- Czy widziałeś, w którą stronę pojechali? - zapytał Drake
przez zaciśnięte boleśnie gardło.
- Tam. - Chłopiec pokazał kciukiem na centrum Londynu.
- Czy coś jeszcze zapamiętałeś?
- Konie były brązowe.
- Bardzo nam pomogłeś, Reggie. Dziękuję.
Ledwie chłopak zdołał się oddalić na taką odległość, że nie
mógł ich słyszeć, Phyllipa wybuchnęła:
- Dalrymple! Uciekła z Dalrymple'em, a mój biedny, wrażliwy
Reggie patrzył na to wszystko!
- Nie wiemy, czy to był Dalrymple - rzekł ostro Drake. -
I nie wiemy, czy Lucy uciekła.
Phyllipa przypatrywała mu się ze współczuciem i troską, jakby
patrzyła na nieszkodliwego wariata.
- Kogo jeszcze znała w Londynie na tyle dobrze, aby wsiąść
do jego powozu?
- Może po prostu chcieli się pożegnać. - Drake zastanawiał
się, czy to wyjaśnienie zabrzmiało dla Phyllipy równie
bezsensownie
jak dla niego.
Najwyraźniej tak, ponieważ pokazała ruchem głowy na zegar,
stojący w rogu biblioteki. Wskazywał wpół do czwartej.
- Jeżeli tak, rozmawiają już dłuższą chwilę.
Drake nie zniósłby dalszej konwersacji z Phyllipa. Usiłował
rozpaczliwie udawać, że wszystko jest w porządku, gdy
tymczasem
miał przeczucie, że stało się coś złego.
- Idź sprawdzić w jej pokoju. Zobacz, czy coś ze sobą wzięła.
Zapytaj Reginalda, czy Lucy miała ze sobą jakiś bagaż.
Odeszła pośpiesznie, zrzędząc i robiąc zamieszanie, a Drake
zamknął za nią drzwi biblioteki i opadł na krzesło. Czy to
możliwe,
że Lucy uciekła z tym ugrzecznionym dandysem? Czy
zaplanowali to sobie wcześniej? Pozwoliła mężowi zostać u
siebie
w nocy, aby uśpić jego podejrzenia? A może działała pod
wpływem impulsu, ponieważ Drake domagał się wypełnienia
obowiązków małżeńskich? Jeżeli to on popchnął ją w ramiona
takiego łajdaka jak Dalrymple, nigdy sobie tego nie daruje.
Lucy przebudziła się bladym wiosennym świtem, słysząc śpiew
skowronka za oknem. Otuliła się szczelniej kocem i
uśmiechnęła
do siebie, przypominając sobie wyrazisty, idiotyczny sen, który
jej
się przyśnił. Potem poczuła uporczywe pulsowanie w głowie i
stęchły
zapach wilgoci, którego Phyllipa z pewnością nie tolerowałaby
w rezydencji przy Grafton Square.
Ostrożnie rozchyliła powieki. Miejsce, w którym się znalazła,
w niczym nie przypominało eleganckiego domu Drake'a.
Ściany pokrywała ciemna boazaria, przez co pomieszczenie
wydawało
się jeszcze bardziej ponure. Niewielkie okno szpeciły
solidne, żelazne kraty.
Lucy wstała z wąskiego łóżka ze staromodnym baldachimem
i trzymając się za głowę, powędrowała chwiejnym z osłabienia
krokiem w stronę drzwi. Były zamknięte na klucz. U ich
podstawy wycięto niedawno otwór i zaopatrzono go w klapę.
Lucy doszła do wniosku, że mogłoby się przez niego
przeczołgać
małe dziecko lub pies. Dorosła kobieta, zwłaszcza brzemienna,
nie miała żadnej szansy. Podeszła do okna, mijając rozpadający
się kominek i archaiczną umywalkę. Wyjrzała na zewnątrz
i serce w niej zamarło.
Okratowane, umieszczone dwa piętra nad ziemią okno nie
zachęcało do podjęcia próby ucieczki. Budynek, w którym ją
uwięziono, stał w dużej odległości od wiejskiej drogi - w
zasięgu
wzroku, ale nie słuchu. W pobliżu nie dostrzegła żadnej
innej ludzkiej siedziby.
Lucy osunęła się powoli na podłogę, zanosząc się cichym
płaczem. Jak mogła być tak nierozsądna, aby zaufać łajdakowi
pokroju Dalrymple'a, i to mimo wyraźnych ostrzeżeń Drake'a?
Po raz kolejny oparła swój osąd na czczych pozorach. Jak
mogła sobie wmawiać, że kocha mężczyznę, którego przecież
ledwie znała? Pociągała ją w Jeremym jego promienna uroda,
naturalny wdzięk. Nie wiedziała o nim zbyt wiele. Gdyby
rzeczywiście
był takim dżentelmenem bez skazy, za jakiego go
uważała, nigdy nie namawiałby jej do miłości, wiedząc, że nie
jest jeszcze do tego gotowa.
Do miłości? Lucy roześmiała się gorzko przez łzy. Jeremy
Strickłand nie okazał jej miłości. Wykorzystał jej ciało, aby
zaspokoić
swoje żądze, nie dbając wcale o jej uczucia.
Drake okazał jej miłość, nie myśląc zupełnie o sobie. W ciągu
tych kilku miesięcy ich małżeństwa miała nieraz okazję się
przekonać, ile jest wart. Poznała go na tyle, by wiedzieć, że
wiele
pozostało jeszcze do odkrycia - wiele dobrego. Była głupia,
nie zważając na jego ostrzeżenia przed Dalrymple'em. Myliła
się, podejrzewając coś niewłaściwego w jego znajomości z panią
Beaumont. Gdyby tylko wpadła na pomysł, jak do niego
wrócić...
Rozmyślania Lucy przerwał odgłos czyichś kroków. Szybko
otarła łzy i rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu jakiejś
broni.
Nie miała wielkiego wyboru. Starając się robić jak najmniej
hałasu, wydłubała ze zwietrzałej zaprawy murarskiej kominka
spory kamień. Zawinęła go w koniec szala i tak uzbrojona
czekała
na sposobność zadania ciosu w złocistą główkę Dalrymple'a.
O tak, odpłaci mu za ten pulsujący na jej głowie guz wielkości
gęsiego jaja.
Kroki ucichły tuż przy samych drzwiach. Ktoś podniósł
umocowaną na zawiasach klapę i wsunął koszyk z jedzeniem.
Lucy siedziała nieruchomo jak posąg, dopóki nie usłyszała, że
jej prześladowca odchodzi.
Zwalczyła pokusę, aby zwymyślać porywacza najgorszymi
wyrazami, i odezwała się, starając, by jej głos brzmiał łagodnie
i kusząco.
- Panie Dalrymple, czy to pan? Czy mógłby pan wejść i
porozmawiać
ze mną?
Podszedł do drzwi, ale nie usłyszała szczęku klucza w zamku
ani zwalnianej klamką zapadki.
- Droga lady Siverthorne, nareszcie pani wstała - doszedł
do jej uszu znajomy głos. - Dobrze się spało?
Z przyjemnością by go udusiła gołymi rękami. Może uda się
jej go zwieść i uciec.
- Ach, niezwykle mocno, dziękuję panu - odpowiedziała
z ożywieniem, mając nadzieję, że nie zabrzmiało to zbyt
sztucznie.
- Jeżeli przywiózł mnie pan tutaj, żebym w spokoju rozważyła
pańską propozycję, przykro mi, że przysporzyłam panu
kłopotu. Byłabym ją i tak zaakceptowała. Protestowałam
w obawie, że straci pan dla mnie szacunek, jeśli zgodzę się zbyt
skwapliwie. Ale pochlebia mi, że przedsięwziął pan tak
niezwykłe
środki, aby mnie zdobyć.
- Urocza taktyka, droga lady - powiedział Dalrymplc
przesadnie
grzecznym tonem, wyraźnie z niej szydząc. - Udawałaby
pani, że ze mną ucieka, tylko po to, aby się wymknąć
w Dover.
Lucy zaklęła po cichu. Jak mogła się łudzić, że wyprowadzi
w pole tego mistrza obłudy?
- Och, oczywiście, że bym pani uwierzył, gdyby chodziło
tylko o moją zranioną miłość własną - mówił dalej Dalrymple.
- Ale jeśli mam być z panią zupełnie szczery, to pani zgoda
niczego
by nie zmieniła. I tak bym panią tutaj przywiózł. Pani
opór zmusił mnie tylko do zmiany taktyki i zastosowania mniej
subtelnych środków.
Drwił z niej, zachowując poprawne maniery, i udało mu się
ją sprowokować skuteczniej, niż gdyby posłużył się jawnym
szyderstwem. W jednej chwili straciła panowanie nad sobą.
- Łajdaku! Jakim prawem ośmieliłeś się mnie porwać i trzymać
tutaj wbrew mojej woli? Jak długo zamierzasz mnie tu więzić?
Czy nie widzisz, że jestem... w odmiennym stanie?
- Czy istotnie? Jeżeli sądzi pani, że to cokolwiek zmieni,
muszę panią, niestety, rozczarować. Pani... stan daje mi tylko
nad panią pewną przewagę. Wątpię, by chciała pani narazić na
niebezpieczeństwo swoje nie narodzone dziecko, podejmując
jakieś ryzykowne, niemądre próby ucieczki. Zapewniam panią,
moja droga, że jesteśmy o mile od cywilizowanych okolic.
Nawet
gdyby udało się pani jakoś wymknąć z tego domu, niedale-
ko zdołałaby pani odejść, zanim bym panią dogonił. Pozostanie
tu pani, dopóki lord Silverthornc nie uzyska unieważnienia
małżeństwa.
- Drake? Chce pan powiedzieć, że to on stoi za tym wszystkim?
Po krótkiej chwili milczenia Dalrymple odpowiedział:
- Bardzo trafne spostrzeżenie, droga lady. Byłem na usługach
pani męża od pierwszego naszego spotkania. Lord Silverthorne
nie może się wprost doczekać rozwiązania tego tak
nieroztropnie
zawartego małżeństwa.
- Kłamstwo! Drake mnie przed panem ostrzegał!
Dalrymple parsknął szyderczo.
- Pani mąż jest zdumiewająco dobrym aktorem, gdy ma po
temu istotne powody. To ja sam poradziłem mu, aby zabronił
się pani ze mną kontaktować. Pomyślałem, że stworzy to
napiętą
atmosferę, od której zapragnie pani uciec.
Lucy cisnęły się na usta gniewne słowa, ale wściekłość dławiła
jej gardło. Jak można opierać swoje życie na wierze w
uczciwość
jakiegokolwiek mężczyzny? Czy kiedyś pozbędzie się
swojej naiwności i łatwowierności?
- Życzę smacznego, droga pani, proszę się też rozgościć
i czuć jak u siebie. Już się nie mogę doczekać następnej
rozkosznej
dyskusji, kiedy przyjdę z obiadem.
Lucy opadła na podłogę, ogarnięta rozpaczą tak głęboką,
że zabrakło jej nawet łez. Czy jej ojciec uwierzy, że opuściła
męża, aby uciec z innym mężczyzną? Jak zniesie to
rozczarowanie
i niesławę? I co się stanie z jej dzieckiem? Czy
Drake je uzna i każe zabrać natychmiast po urodzeniu? Nigdy
by nie skrzywdził żadnego dziecka - w to Lucy wierzyła
głęboko.
Ale pani Beaumont? Czy nowa żona Drake'a może uznać,
że dziecko Lucy może jej zagrażać? Niemowlęta są takie
bezbronne...
Nie potrafiłaby powiedzieć, jak długo siedziała skulona na
gołej podłodze. Ocknęła się, gdy dziecko dało znak życia,
poruszywszy
się w niej.
Przyłożyła dłoń do brzucha i zaczęła delikatnie go masować.
- Jesteś głodne, tak, moje małe biedactwo?
Zajrzała do koszyka, który wsunął Dalrymple, i znalazła
w nim cztery kromki razowego chleba, suszone jabłka, ser,
ugotowane
na twardo jajko i dzbanuszek świeżego mleka. Dobrze,
że przynajmniej nie zamierzał jej zagłodzić. Zjadła jajko,
suszone
jabłka i połowę chleba, popijając wszystko mlekiem. Dwie
kromki chleba odłożyła razem z serem na później. Powinna
mieć pod ręką mały zapas jedzenia. Nie mogła bez reszty
polegać
na szczodrobliwości Dalrymplea.
Podeszła do okna i zapatrzyła się w nie apatycznie. Mimo
przygnębienia dostrzegła pierwsze nabrzmiałe pączki na
drzewie
dębu. Jego potężne konary omal dotykały domu. Po wiejskiej
drodze toczyła się fura z sianem. Bez wątpienia wiozła paszę
na sprzedaż do pobliskiego miasta. Lucy szarpnęła nasiąknięte
wilgocią skrzydło okna, zamierzając zawołać o pomoc.
Potem pomyślała, jakie z tego wynikną konsekwencje.
Nie wiadomo, czy furman usłyszy ją z oddali, ale Dalrymple
- na pewno. A był na tyle obłudny, że z pewnością wymyśliłby
na poczekaniu jakąś przekonującą i niewinnie brzmiącą
historię.
Rozgoryczona zabębniła z całej siły pięściami o futrynę okna.
Nasiąknięte wodą, spróchniałe drewno pękło pod uderzeniami
jej rąk.
Słaby promyczek nadziei ożywił jej serce.
Gdyby miała myśleć tylko o sobie, mogłaby się położyć na
łóżku i poddać. Ze złamanym sercem rozpamiętywać zdradę
Drake'a i cierpieć z powodu nagłej i nieodwracalnej utraty
romantycznych
ideałów. Ale nie była sama.
Instynkt ją ostrzegał, że nie powinna ryzykować urodzenia
dziecka w tym domu. Musiała uciekać, nie zważając na to, jak
niebezpieczne i trudne będzie to przedsięwzięcie.
Musi koniecznie zmienić swój zwykły impulsywny sposób
działania. Ćwiczyć zmysł praktyczny, zachowywać czujność,
a nade wszystko być cierpliwa. Będzie miała tylko jedną szansę,
nie wolno jej zatem popełnić błędu. Podejrzliwość Dalrymplc'a
będzie słabła w miarę mijania kolejnych dni, o ile będą one
upływały
spokojnie, bez niespodziewanych wydarzeń.
- Czy jest pan tego wszystkiego pewien? - Drake oderwał
wzrok od raportu, który czytał.
- Na tyle, na ile można być w ogóle czegoś pewnym, milordzie
- odpowiedział autor raportu, niewysoki mężczyzna. Sprawiał
wrażenie bardzo zwinnego i ruchliwego człowieka, co mu
się niewątpliwie przydawało na ulicach Londynu. - Ślad był
jeszcze
gorący, trzeba by być ślepym i głuchym, żeby się czegoś
nie dowiedzieć.
- Widzę, że wypytał pan woźnicę. W jaki sposób zdołał pan
do niego dotrzeć?
- Dałem ogłoszenie w gazecie, milordzie, obiecując niewielką
nagrodę za udzielenie informacji. Zawsze to ich zwabia,
jak pszczoły do miodu. Jeden z tych, którzy się zgłosili, podał
mi szczegóły, które celowo pominąłem w ogłoszeniu.
- Rozumiem. Jeździł z nimi w kółko po Hyde Parku, zanim
kazano mu się skierować nad rzekę. Czy nie uderzyło pana, że
to dość dziwne?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Gdyby pan pracował w moim fachu, milordzie, i to od tak
dawna jak ja, przekonałby się pan, ile dziwnych rzeczy robią
ludzie. Często z powodów, które dla innych są niezrozumiałe.
Myślę, że woźnica nie kłamał, mówiąc, że jego pasażerowie
wsiedli na barkentynę pływającą pod portugalską flagą.
Drake spojrzał znowu na raport, pisany niewyraźnym, ledwie
czytelnym pismem.
- „Santa Inez", która miała wyruszyć do Florencji, co też
się stało krótko po tym, jak wsiedli.
Neville, który dotąd przysłuchiwał się im z niezwykłym jak
na niego opanowaniem, nie potrafił się dłużej powstrzymać od
wygłoszenia swojej opinii:
- Jakich jeszcze dowodów ci potrzeba, kuzynie? Uciekła
z Dalrymple'em na statku płynącym do Florencji...
- ...gdzie on ma bogatych krewnych - wtrąciła Phyllipa.
- Jestem pewna, że to aż nadto dowodów dla parlamentu.
- A cóż parlamentowi do mojego prywatnego życia?
- Drake z wysiłkiem trzymał nerwy na wodzy. Od trzech dni
znosił widok ich twarzy, z malującą się na nich źle skrywaną
satysfakcją i czuł, że nie wytrzyma ani minuty dłużej.
Neville popatrzył na Drake'a jak na człowieka niespełna
rozumu.
- Czy to nie parlament decyduje o unieważnieniu małżeństwa?
W twoim przypadku to będzie prosta sprawa. Większość
jego członków miała okazję widywać twoją żonę, zabawiającą
się na przyjęciach z tym całym Dalrymple'em.
- Nie przypominam sobie, abym cię prosił o opinię w tej ani
żadnej innej sprawie, Neville. - Widząc, że Phyllipa przybiera
obłudną, świętoszkowatą minę, Drake spiorunował ją
wzrokiem.
- Ani ciebie, moja droga. Ile to potrwa, zanim do waszych
ciasnych głów dotrze, że nie zamierzam wywlekać przed
parlament
mojego prywatnego życia?
Wąskie wargi Phyllipy zadrżały, oczy wypełniły się łzami.
- Chodzi nam tylko o ciebie, Drake, i o dobre imię rodziny.
Nevillc natychmiast objął ją ramieniem. Obrzucił Drake'a
pełnym wyrzutu spojrzeniem, wykorzystując łzy Phyllipy jako
pretekst do wypowiedzenia jeszcze jednej kwestii:
- Ona ma rację, mój drogi. Będziesz się w końcu musiał
rozwieść
z Lucy. Dlaczego nie teraz, kiedy wszyscy są po twojej
stronie, a prasa pisze o tym w przedziwnie powściągliwy
sposób?
Powinieneś to jak najszybciej mieć za sobą i zacząć nowe
życie.
- Dość! - Drake zorientował się, jak głośno krzyknął, dopiero
kiedy Phyllipa podskoczyła i wydała zduszony pisk. Opanował
się z najwyższym trudem i powiedział cichszym, ale
wcale nie mniej groźnym tonem: - Nie posuwaj się aż do takiej
bezczelności, żeby mi mówić, jak mam żyć, Neville. Nie będzie
żadnego rozwodu. Temat jest zamknięty. A teraz chciałbym
zamienić
z panem Langstrothem parę słów na osobności.
Wyszli oboje z biblioteki, Phyllipa przesadnie zdenerwowana
na użytek detektywa, Neville przesadnie okazujący jej troskę.
Kiedy drzwi się wreszcie za nimi zamknęły, Drake i Langstroth
wymienili spojrzenia, a potem obaj potrząsnęli głowami.
- Podoba mi się sposób, w jaki pan pracuje, panic Langstroth.
Okazał się pan staranny, dyskretny i godny zaufania...
rzadko spotykane cechy.
- Staram się tylko pokazać, że jestem wart pieniędzy, które
biorę, milordzie.
- W pełni doceniam taką postawę. Chciałbym panu zlecić
jeszcze jedno zadanie. Jak by się panu podobało spędzenie
wiosny
we Włoszech?
- Zawsze lubiłem podróżować, milordzie. O jakie zadanie
chodzi?
Drake wręczył mu ciężką kopertę, starannie zapieczętowaną
woskiem.
- Chciałbym, żeby pan znalazł moją żonę i jej to wręczył.
Kolonia angielska we Rorencji nie jest znowu taka liczna. Nie
powinien pan mieć kłopotu z odnalezieniem jej u ciotki
Dalrymple'a.
- Oczywiście, milordzie. Wyruszam, gdy tylko uda mi się
załatwić jakąś przeprawę.
- Niech pan nie wraca natychmiast po tym, jak pan doręczy
tę przesyłkę - dodał Drake. - Niech pan poinformuje lady
Silvcrthorne,
gdzie może pana znaleźć. Jeżeli poprosi pana o pomoc,
proszę jej udzielić wszelkiej, jakiej sobie zażyczy. Postaram
się hojnie pana wynagrodzić za pański trud.
- Czy jeśli mnie o to poprosi, mam ją przywieźć do domu,
milordzie? - Langstroth patrzył z lekkim powątpiewaniem,
jakby
nie wierzył w istnienie mężczyzny gotowego wybaczyć żonie,
która zbłądziła.
Drake potrząsnął głową.
- Zabierze ją pan w każde miejsce, w które ona zechce się
udać.
Detektyw wyszedł, a Drake opadł na najbliższe krzesło i ze
zdenerwowaniem przeciągnął ręką po włosach. Męczył się nad
listem do Lucy dzień i noc, wrzucając kolejne szkice do ognia.
Z ogromnym trudem dobierał płynące z głębi serca słowa.
Przysiągł jej, że to, co zrobił, nigdy więcej się już nie powtórzy,
i błagał o wybaczenie. I o to, aby uwierzyła w każde jego
słowo. Ich fizyczne połączenie było dla niego czymś cudownym
i niezwykłym, żywił jednak dla niej miłość znacznie głębszą.
Jakkolwiek wiele będzie go to kosztować, obiecał trzymać się
od niej z daleka, byleby tylko Lucy zechciała do niego wrócić.
Modlił się w duchu, aby zdołała odkryć prawdziwy charakter
Eugene'a Dalrymplc'a, zanim Langstroth dotrze do Florencji.
Być może tamten ochłodnie w swoich zapałach, gdy dowie się,
że Lucy nosi dziecko innego.
Z tlącą się w sercu, wbrew zdrowemu rozsądkowi, iskrą
nadziei
Drake wrócił w tydzień później do Nicholthwait. Rzucił
się w wir pracy i zaharowywał na śmierć, próbując nie
rozmyślać
zbyt wiele. Każdego dnia, po długiej, znojnej pracy, dosia-
dał konia i udawał się na godzinną lub nieco dłuższą
przejażdżkę,
galopując po drogach, jakby chciał przegonić opadające go
wątpliwości.
Tydzień mijał po tygodniu, wiosna rozkwitła latem, a Drake
wciąż czekał na wiadomości od detektywa. Z każdym
upływającym
dniem powoli i boleśnie gasła w nim nadzieja.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
- Pośpiesz się, Dalrymple, ty obrzydliwy łajdaku - powiedziała
Lucy cicho, leżąc na łóżku i nasłuchując kroków swego
prześladowcy.
Spędziła trzy beznadziejnie dłużące się miesiące w tym
popadającym
w ruinę domu i szczerze wątpiła, czy uda się jej pozostać
przy zdrowych zmysłach, jeśli zostanie tu choć godzinę
dłużej. Szanse na ucieczkę kurczyły się gwałtownie. Według jej
obliczeń, a nie miała przecież w tych sprawach doświadczenia,
dziecko mogło się wkrótce pojawić na świecie. Nie była na
szczęście jeszcze zbyt ociężała, ale to się mogło przecież szybko
zmienić.
Powolne, boleśnie powolne przygotowania zajęły jej dwa
miesiące. Wykorzystała każdą kroplę wilgoci, aby bezustannie
zwilżać przegniłe drewno ramy okiennej. Ostrożnie
odłupywała
małe szczapki wokół grubych pionowych prętów krat.
Oceniała,
że teraz wystarczy je tylko popchnąć i spadną na ziemię.
Podarła pościel na pasy. Splotła je razem, aby były
wytrzymalsze,
i powiązała na odpowiednią długość. Miała nadzieję, że
ten dziwaczny sznur zdoła utrzymać jej ciężar. Zjadała
najpierw
łatwo psującą się żywność, resztę zostawiając na później.
Dalrymple z pewnością nie bez powodu się przechwalał, kiedy
ostrzegł Lucy, że nie zdoła mu daleko uciec na piechotę.
Znalazła
w palenisku kominka kawałek węgla drzewnego i narysowała
nim prowizoryczny kalendarz na podłodze w rogu pokoju.
Całymi dniami obserwowała przez okno widoczną z niego
wiej-
ską drogę. Jej pilność została nagrodzona. Fura z sianem, którą
spostrzegła pierwszego dnia, pojawiała się na drodze co
tydzień.
Pozostawało zatem wydostać z domu we wtorkowy poranek
i ukryć się w zdążającym do miasta wozie.
Okazało się to niełatwym zadaniem.
Już dwa tygodnie temu wszystko było przygotowane do
ucieczki. Dalrymple jednak przyniósł Lucy śniadanie tak
późno,
że fura z sianem dawno już przejechała. Tydzień temu zjawił
się
wcześnie jak skowronek, ale gwałtowna burza pokrzyżowała
zamiary Lucy.
Dzisiaj pogoda była wprost wymarzona. Rzadka mgła mogła
skryć uciekinierkę przed ciekawskimi oczyma przechodniów.
Cóż z tego, jeśli ten szubrawiec nie nadejdzie w porę...
Lucy nie mogła powstrzymać głośnego jęku zawodu.
- Coś nie tak, droga pani?
Na dźwięk tych słów ogarnęło ją takie zdumienie, że na
moment
zapomniała, co ma robić. Na moment...
- Ooo...! -jęknęła przeraźliwie.
Usłyszała, że Dalrymple podchodzi bliżej.
- Co się stało? - zapytał. - Co tam się dzieje?
- A co ma się dziać, głupcze? Moje dziecko się rodzi!
Ooo...! Od paru godzin mam bóle, coraz silniejsze. Myślałam,
że już nigdy nie przyjdziesz - To akurat było prawdą. - Proszę,
sprowadź akuszerkę. Obiecałeś, proszę, ooo...! Proszę! - Jęknęła
najbardziej przekonująco, jak potrafiła.
Usłyszała stukot koszyka o podłogę -jej śniadanie, bez
wątpienia.
Przez chwilę ogarnęła ją obawa, że Dalrymple może
chcieć wejść do środka i asystować przy porodzie. Rzuciła się
przerażona na łóżku i jęknęła ze zdwojoną mocą.
- Tak, tak, dobrze. Wytrzymaj jeszcze.
W ciągu tygodni, które tu spędziła, miała okazję poznać lepiej
swojego prześladowcę. To, co odkryła, przeraziło ją do głę-
bi. W pewien sposób przypominał jej potwornie zepsute
dziecko.
Układne, wystudiowane maniery maskowały gwałtowny
temperament, który objawiał się z całą siłą, gdy coś szło nie po
jego woli. Tygodnie izolacji jeszcze to pogłębiły. A jednak mimo
całego swego okrucieństwa, objawiał przedziwne
przewrażliwienie
na punkcie porodu, które Lucy zdumiało, ale i zatrwożyło.
W tej chwili dziękowała Bogu za tę jego, jakże cenną dla
niej, słabostkę.
- Wytrzymaj! - krzyknął. - Będę z powrotem z akuszerką,
zanim się spostrzeżesz.
W jego głosie brzmiała taka panika, że Lucy z trudem się
powstrzymała, aby nie wybuchnąć histerycznym śmiechem.
Grała dalej tę komedię, skradając się do okna i nawet wtedy,
gdy już widziała, jak Dalrymple odjeżdża na koniu. Ledwie
zniknął jej z oczu, zaczęła działać. Przewiązała zawiniątko z
jedzeniem
przez ramię i umocowała jeden koniec splecionego
z płóciennych pasów sznura do masywnej kolumienki łóżka.
Posługując się umywalką jak taranem, wypchnęła z przegniłych
ram okiennych kraty. Spadły na dół z nieco przytłumionym, ale
jakże miłym dla jej uszu łomotem.
Lucy spojrzała przez ziejącą w miejscu okna dziurę i
natychmiast
cała odwaga ją opuściła. Do ziemi było tak daleko,
a ona bała się wysokości.
Za późno na takie myśli.
Wzięła głęboki oddech, schwyciła splecione pasy płótna
i powoli zaczęła się opuszczać na dół. Zacisnęła zęby, napięła
mięśnie i posuwała się wolno, starając się trzymać wzrok wbity
w ścianę.
Na krótką chwilę zamarło jej serce, gdy wydawało się, że
płótno nie wytrzyma jej ciężaru, ale wreszcie stanęła
bezpiecznie
na ziemi.
Biegiem, na jaki pozwalał jej stan, pokonała otwartą prze-
strzeń i przykucnęła przy żywopłocie. Zaraz usłyszy turkot
fury
z sianem i wdrapie się na nią, zanim furman w ogóle cokolwiek
zauważy. Upłynęło kilka dłużących się minut.
Gdzie się podziała fura? Czyżby Lucy pomyliła dni? Opadły
ją wątpliwości i wtedy do jej uszu doszedł odległy jeszcze
stukot
końskich kopyt. Żołądek przestał podchodzić jej do gardła.
Ale zaraz zorientowała się, że zbliżający się koń biegnie zbyt
lekko, jak na ciężkiego perszerona ciągnącego wyładowaną
furę.
Jej najgorsze obawy potwierdziły się, gdy zobaczyła
nadjeżdżającego
na kasztanowatym ogierze Dalrymple'a, wiozącego
położną. Lucy zaszlochała krótko. Nie mogła tu zostać ani
chwili
dłużej. Dalrymple zaraz ją dopadnie.
Dokąd pójść? Lucy spojrzała na drogę. Gdzieś tam leżało
miasto, na tyle duże, aby odbywały się w nim co tydzień targi.
Czy istnieje w ogóle jakaś szansa dotarcia tam, zanim
Dalrymple
ją złapie? Z pewnością nie. Spojrzała w odwrotną stronę.
Tam musiała znajdować się farma, z której co tydzień
wyruszała
fura z sianem.
Drake podniósł wzrok znad księgi i zobaczył Langstrotha,
wchodzącego do biura obrachunkowego. Puls mu przyspieszył,
pokój zawirował przed oczami. Potem zauważył ponury
grymas
na szczupłej, opalonej twarzy detektywa. Drake zdławił
bezsensowny,
niewczesny przypływ nadziei.
- Jakie wieści? - spytał, rezygnując z konwencjonalnych
formułek wstępnych. - Moja żona... widział ją pan? Rozmawiał
pan z nią? Dobrze się czuje? A dziecko?
Langstroth potrząsnął głową, unikając pytającego wzroku
Drake'a.
- Gdziekolwiek jest pana żona, lordzie Silverthorne,
zapewniam,
że nie we Florencji.
- Ależ to absurd! Przecież wynajęty woźnica widział, jak
wsiedli na statek. - Czy to możliwe, żeby zatonęli? Porwali ich
piraci? Drake zacisnął mocno zęby.
- „Santa Inez" dopłynęła bezpiecznie do Florencji, milordzie.
Na pokładzie nie było jednak pańskiej żony. Ani pana
Dalrymple'a,
jeżeli naprawdę tak się nazywa.
- Co ty mówisz, człowieku?
- Cóż, milordzie, powęszyłem po Florencji, próbując trafić
na ich ślad, ale bezskutecznie. Wreszcie udało mi się nawiązać
kontakt z mężczyzną, który pracuje dla księżnej Swansea.
Okazało
się, że jej wysokość miała siostrzeńca, który nazywał się
Eugene Dalrymple, ale biedny człowiek zmarł dwa lata temu
na
Barbados.
- W takim razie kim był ten... ?
- Dopraszam się pańskiej cierpliwości, milordzie, ale obawiam
się, że właśnie to powinniśmy teraz ustalić. Przypuszczam,
że opuścili statek natychmiast, gdy tylko wynajęty
woźnica zniknął im z oczu. Ktoś sobie zadał wiele trudu, aby
stworzyć pozory, że pańska żona uciekła do Florencji,
milordzie.
Pozwolę sobie powiedzieć, że węszę tutaj coś odrażającego.
Drake usiadł ciężko na wysokim pulpicie. W głowie huczało
mu od pytań i domysłów, wnętrzności ściskał strach.
- Co teraz? - Rewelacje Langstrotha wprowadziły go w taki
niepokój, że nie był w stanie zapanować nad drżeniem rąk.
- Powiedziałbym, milordzie, że pozostało nam tylko jedno:
zacząć śledztwo od początku. Odszukam tego woźnicę i
wypytam
go ponownie. Spróbuję się dowiedzieć, czy komukolwiek
w porcie rzuciło się w oczy coś dziwnego. Ślad już dawno
wystygł,
ale musimy iść tym tropem, ponieważ innego nic mamy.
Rozumiem, że nie miał pan dotąd żadnych innych wiadomości
o żonie ani od żony, milordzie? Nie żądano okupu?
Okup - na dźwięk tego słowa Drake poczuł się tak, jakby
mu niespodziewanie zadano silny cios w żołądek. Z nieobecną
miną potrząsnął głową.
- Czy w razie potrzeby będzie pan mógł wyjechać, milordzie?
Wrócić do Londynu i pomóc mi w poszukiwaniach?
- Dlaczego nie... tak, oczywiście. Teraz chciałbym, żeby
pan natychmiast wrócił do Londynu i zajął się
rozwiązywaniem
tej sprawy. Daję panu carte blanche, Langstroth. Wszystko, co
pan uzna za stosowne. Wynajęcie ludzi do poszukiwań.
Nagrody
za informacje. Przekupstwo.
Jak mógł nie wziąć pod uwagę możliwości, że Lucy nie odeszła
dobrowolnie? Drake przeklął się w duchu.
- Doskonale, milordzie. Będę na pana czekał w Londynie.
Langstroth odwrócił się i zrobił kilka energicznych kroków
w stronę drzwi. Zatrzymał się i wrócił do Drake'a. Wyjął z
kieszeni
płaszcza zapieczętowaną woskiem kopertę, którą zawiózł
do Florencji i z powrotem. List miłosny Drake'a do Lucy.
- W tych okolicznościach lepiej będzie, jeśli to pan się tym
zaopiekuje, milordzie.
Detektyw wyszedł, a Drake siedział zgarbiony, obracając
powoli
w rękach wręczoną mu kopertę. Cierpiał katusze na myśl,
że Lucy mieszka we florenckiej willi z bogatym młodym
łajdakiem;
teraz opadły go stokroć gorsze, gdyż nie miał najmniejszego
pojęcia, gdzie powinien szukać swojej żony.
Lucy zdmuchnęła źdźbło siana, które łaskotało ją w nos,
dziękując Bogu, że nie zdradziła się kichnięciem. Udało jej się
dotrzeć na farmę - jak się okazało, ktoś jednak mieszkał w
sąsiedztwie,
i to dużo bliżej, niż się spodziewała. Na poboczu drogi
stała przechylona na bok wyładowana sianem fura ze
złamanym
kołem. Wokół nie było widać żywego ducha. Uszczęśliwiona
Lucy wdrapała się na stertę siana i zakopała w niej po
uszy. Otulona upajająco pachnącym kokonem zapadła po raz
pierwszy od miesięcy w spokojny, głęboki sen.
O brzasku następnego poranka zjawił się farmer wraz z synem
i zaczęli reperować starą furę. Lucy nie śmiała się poruszyć.
- Wybaczcie mi, dobrzy ludzie. - Przerażenie ścisnęło jej
gardło, gdy usłyszała głos Dalrymplc'a. - Czy nie widzieliście
przypadkiem przy drodze młodej kobiety? To moja siostra,
biedne
stworzenie. Pomieszało jej się w głowie, odkąd jej mąż zginął
w potyczce w Hiszpanii.
- Nikogo nie widziałem. - Farmer nie zadał sobie trudu, aby
oderwać się od pracy.
Lucy nie mogła powstrzymać uśmiechu. Istnieli jednak ludzie
odporni na obezwładniający czar Dalrymple'a.
Nie pokazał po sobie, czy go uraziła ta szorstka odpowiedź.
- Jeśli ją zobaczycie, będę wdzięczny za odprowadzenie jej
do Vinelands. Biedaczka jest w ciąży, a rozwiązanie ma
nastąpić
lada dzień. Wzdragam się na samą myśl o tym, jakie
nieszczęścia
mogą ją spotkać, jeśli jej nie znajdę i nie zaopiekuję
się nią w porę.
Odjechał, a kiedy fura wreszcie ruszyła powoli, po policzkach
Lucy popłynęły łzy.
Po jakimś czasie spostrzegła, że dojeżdżają do obrzeży miasta.
Westchnęła głęboko z ulgi. Na pewno zdoła znaleźć tu jakąś
dobrą duszę, która pomoże jej dostać się do ciotki w Bath.
Ale... zaraz!...
Lucy ze zdumieniem stwierdziła, że farmerzy zmierzają
do... Londynu. Tak, to musi być Oxford Street. Jeśli celem ich
podróży jest Covent Garden albo Smithfield, będą przejeżdżali
o kilka jardów od Grafton Square. Nieoczekiwany zupełnie
widok
miejsca, w którym zaznała szczęśliwszych chwil, przepełnił
serce Lucy uniesieniem. Wszystko było jak dawniej, te trzy mi-
nione miesiące wydały się jej tylko sennym koszmarem, z
którego
właśnie się obudziła.
Zanim pomyślała, co właściwie robi, wygramoliła się spod
siana i ześliznęła z powoli jadącej fury. Otrzepując ubranie
i wyciągając długie źdźbła słomy z włosów, pospieszyła pod
numer siedemnasty.
Była już niemal przy drzwiach, gdy przyszło jej na myśl, że
może wejść prosto w paszczę lwa. Co Drake zrobi, gdy ona tak
nieoczekiwanie pojawi się w jego domu? Czy Lucy natknie się
tu na panią Beaumont, czy też lord Silverthorne wywiózł tę
piękną panią do swych rodzinnych włości?
Zanim zdążyła wpaść na pomysł jakiegoś sensownego
rozwiązania,
przed wejściem domu numer siedemnaście zatrzymał
się wynajęty powóz, z którego pośpiesznie wysiadł mężczyzna.
Lucy natychmiast rozpoznała Dalrymple'a. Przez ułamek
sekundy
stała nieruchomo, jak dzikie zwierzę w potrzasku. Potem
skryła się w wąskiej bocznej uliczce, wiodącej do stajni
londyńskiego
domu Drakea.
Przylgnęła do ściany, modląc się, aby Dalrymple jej nie
zauważył.
Stopniowo, poprzez ogłuszający łomot własnego serca,
dosłyszała podniecone, gniewne głosy. Podniosła głowę. Parę
stóp nad głową zobaczyła okno od salonu, otwarte, aby
wpuścić
nieco świeżego powietrza. Opanowawszy przemożną,
instynktowną
chęć ucieczki, zaczęła się przysłuchiwać rozmowie. Wytężała
uszy, żeby usłyszeć głos Drake'a.
Neville Strickland miał od jakiegoś czasu wrażenie, że dostał
się w tryby przerażającej machiny. To on sam puścił tę potężną
maszynerię w ruch, ale zupełnie stracił nad nią kontrolę. Teraz
jego wszystkie obawy i złe przeczucia zmaterializowały się
w postaci rozczochranego, rozdrażnionego Dalrymple'a, który
nieoczekiwanie pojawił się w salonie Phyllipy.
- Jak pan śmie się tutaj pokazywać?! Ten detektyw Drake'a
przyjechał do miasta parę dni temu i ruszył na północ. Węszy,
wypytując kogo się da. Co będzie, jeśli któryś ze służących
pana
rozpozna? - Phyllipa była niemal nieprzytomna ze
zdenerwowania.
- Zatkaj jej jakoś usta, Strickland. - Dalrymple rzucił się na
karafkę z brandy. Przechylił ją i opróżnił do dna.
Neville wzdrygnął się pod jadowitym spojrzeniem
doprowadzonej
do furii Phyllipy i zwrócił się do ich gościa:
- Posłuchaj, mój drogi, jesteś ostatnią osobą, której byśmy
się tu spodziewali. Byliśmy przekonani, że bawisz pod
śródziemnomorskim
niebem.
Kłamał. Już od jakiegoś czasu zaczął podejrzewać, że
mężczyzna,
którego wynajął, nie jest tym, za kogo się podaje. Dalrymple
obrzucił go pełnym pogardy spojrzeniem i Neville zaczął
się zastanawiać, czy przypadkiem nie wyrosły mu ośle uszy.
- Naprawdę się spodziewałeś, że będę mógł zamieszkać we
Florencji za te psie grosze, które mi zapłaciłeś? Zapadłem w sen
zimowy w małej jaskini, którą mam koło Ealing. Czy ten twój
kuzyn dostał wreszcie rozwód? Nic o tym nie wyczytałem
w gazetach. Skąd ta zwłoka? Co go powstrzymuje?
Złe przeczucia zaczęły nękać Neville'a ze zdwojoną siłą.
- Drake oznajmił, że nie chce rozwodu... nie życzy sobie
skandalu. Ale co to ciebie obchodzi?
- A przede wszystkim, co pan tu w ogóle robi? - wtrąciła
się Phyllipa, ściągając mocno usta.
- Słodka lady Silverthorne wymknęła się spod mojej straży
- oświadczył Dalrymple układnym tonem, nie pozbawionym
jednak gorzkiego sarkazmu.
- Spod straży? - Głos Neville'a przypominał skrzek. - To
znaczy, że nie uciekła z tobą z własnej woli?
- Pewnie by uciekła, gdybym okazał się cierpliwszy, ale po-
nieważ zaczęła udawać niechętną temu pomysłowi, walnąłem
ją w główkę, a potem wlokłem u swego boku. Cały czas
oczywiście
udając, że zmierzamy do Włoch. Sprytnie, co?
Phyllipa i Neville, oboje jednocześnie, opadli na kanapę.
Phyllipa, wymierzywszy Neville'owi cios na oślep, wybuchnęła
histerycznym płaczem.
- Jesteśmy zrujnowani! Zgubieni! To wszystko twoja wina,
Neville. Nie powinnam była cię słuchać! Teraz ona popędzi
prosto
do Drake'a, a wtedy... Oooch, wolę nie myśleć, co on nam
zrobi! - Słowa przeszły w żałosne zawodzenie.
Dalrymple zrobił kilka dużych kroków i złapał ją za ramię.
- Głupia gęś. Przestań zawodzić, albo dam ci prawdziwy
powód do wrzasku. Silverthorne to ostatnie miejsce, w którym
się schroni. Powiedziałem jej, że wynajął mnie jej mąż, bo
chciał się jej pozbyć. Na szczęście jest prawie tak samo naiwna
jak wy dwoje. Trzeba ją szybko odnaleźć.
Phyllipa, z twarzą pobladłą jak płótno, wyrwała ramię z
uścisku
Dalrymple'a.
- To wszystko twoja wina. Nie zapłaciliśmy ci za porwanie,
a tylko za namówienie jej do ucieczki.
Dalrymple zbliżył swoją twarz do twarzy Phyllipy. Ledwie
słyszała jego cichy głos, ale przejął ją śmiertelnym dreszczem.
- Może pani wybierać, lady Phyllipo. Jeżeli stanę przed sądem,
zapewniam, że pociągnę was za sobą. Wisieć też będziemy
razem, jeśli do tego dojdzie. - Wyprostował się, przybierając
zwykłą sobie postawę opanowanego, cynicznego dandysa. -
Trzeba ją za wszelką cenę odnaleźć. Albo mi pomożecie, albo
zniknę z kraju, zostawiając na odjezdnym lordowi Silverthorne
wiadomość z wystarczającymi dowodami, aby was oskarżyć.
Neville złapał się na tym, że potrząsa gwałtownie głową na
zgodę.
- Co mamy robić?
- Zamieścić ogłoszenia we wszystkich gazetach. Szukamy
kobiety niespełna rozumu, która uciekła od kochającej ją
rodziny.
Chcemy ją znaleźć, zanim stanie się jej jakaś krzywda.
Oferujemy
nagrodę za informacje.
- Dobrze. - Neville oddałby w tej chwili wszystkie swoje
nadzieje na spadek za możliwość cofnięcia czasu. Nagle
przypomniał
sobie historię o Pandorze i jej puszce.
Lucy, oszołomiona, szła chwiejnym krokiem po Grafion
Square. Strzępy rozmowy między Neville'em, Phyllipą i
Dalrymple'em
wciąż rozbrzmiewały echem w jej mózgu. Serce biło
jej gwałtownie, w pustym żołądku burczało z głodu i strachu. A
jednocześnie jej kroki uskrzydlała świadomość, że Drake nie
miał nic wspólnego z porwaniem.
Nie zasługiwała na niego. Przez swoją impulsywność i głupotę
okryła go śmiesznością w oczach świata. Wiedziała przecież,
jak szlachetny charakter ma jej mąż, a mimo to dała się
zwieść Dalrymple'owi, uwierzyła w jego kłamstwa. Drake'owi
lepiej będzie bez takiej żony.
Ale jeśli nie do Drake'a, do kogo ma się zwrócić?
Nagle dotarło do niej, gdzie się znalazła. Pogrążona w myślach
doszła do Covent Garden. Och, gdyby jej starczyło rozsądku
tego fatalnego marcowego dnia, gdyby wtedy przyszła tu
na piechotę, zamiast pochopnie prosić Dalrymple'a o
podwiezienie...
Przyszła jej na myśl pani Beaumont. Z pewnością nie brała
żadnego udziału w intrydze Dalrymple'a. Ale też wiedziała
o czymś, co Drake chciał ukryć przed żoną.
Lucy zapytała w teatrze o adres pani Beaumont i dowiedziała
się, że aktorka mieszka nieopodal, przy jednej z bocznych
ulic.
- Nikogo nie widuje - poinformowała Lucy posługaczka.
- Ma się rozstać ze sceną i podobno wyjeżdża z miasta. Co za
szkoda. Taka ładna i ludzie ją uwielbiają.
Lucy, nie mając grosza przy duszy, podziękowała kobiecie
ciepłym uśmiechem. Dotarła do domu pani Beaumont na
ostatnich
nogach. Zatem aktorka planowała wyjazd na wieś... być
może do okręgu Lake District.
Lucy zapukała do drzwi skromnego domu aktorki,
zastanawiając
się nad sensowną wymówką, dzięki której mogłaby zostać
przyjęta. Otworzyła jej gospodyni o surowym, poważnym
wyglądzie i zmierzywszy spojrzeniem od stóp do głów,
zaprosiła
ruchem ręki do środka, zanim Lucy zdążyła otworzyć usta.
- Tędy. Proszę iść za mną.
Skrywając zdumienie, Lucy poszła za kobietą. Przeszły
przez długi mroczny hol i zaczęły wchodzić po schodach.
Gospodyni
zatrzymała się przed zamkniętymi drzwiami, zapukała
delikatnie, otworzyła drzwi i przytrzymała je przed Lucy, a
potem
niemal bezszelestnie zniknęła.
Czerwcowe słońce oblewało pokój blaskiem, przesączając
się przez delikatne, kremowe zasłony. Od kobiety, która
pochylała
się nad kołyską, bił taki sam słoneczny blask. W domowej
sukni koloru rozkwitających żonkili wyglądała jak Madonna,
godna pędzla Gainsborougha lub Lawrcncc'a.
Lucy stała jak urzeczona, doznając sprzecznych uczuć.
Pani Beaumont spojrzała na nią i uśmiechnęła się.
- Przyszłaś z pewnością w sprawie posady mamki. - Mówiła
ściszonym głosem, nie chcąc obudzić niemowlęcia. - Myślę,
że doskonale się nadasz, kiedy tylko doprowadzisz się nieco do
porządku. Kiedy przyjdzie na świat twoje dziecko?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
- Moje dziecko... niedługo... - wyjąkała Lucy. - Czy mogłabym
usiąść? Chodziłam dzisiaj dużo i czuję się słaba.
- Oczywiście, moja droga. - Pani Beaumont zaprowadziła
ją do wygodnego wyściełanego krzesła, które stało niedaleko
kołyski dziecka. - Ależ jestem bezmyślna. Wyglądasz, jakbyś
od pewnego czasu nic porządnego nie jadła. Czy mam
zadzwonić
na Janet, aby ci przyniosła herbatę i sucharki?
- Może później. - Lucy nie mogła się powstrzymać, aby nie
odwzajemnić jej uśmiechu. Troska pani Beaumont o dobre
samopoczucie
obcej kobiety wiele mówiła o jej charakterze. Z
pewnością była warta Drake'a.
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, aby
odpowiedzieć
na kilka pytań? - spytała pani Beaumont.
Lucy potrząsnęła głową. Przez moment poczuła wyrzuty
sumienia,
że ma zamiar oszukać kogoś tak szlachetnego. Ale być
może to była jedyna droga, aby odkryć, co Drake chciał
utrzymać
przed nią w tajemnicy.
- Czy przeprowadzenie się na wieś będzie dla ciebie stanowiło
jakiś problem? - Aktorka najwyraźniej czuła się niezręcznie,
przystępując do wypytywania przyszłej mamki. - Czy jakieś
silne więzy łączą cię z Londynem? Przyjaciele? Rodzina?
Mąż?
- Jestem wdową - odpowiedziała Lucy. - Nie mam przyjaciół
ani rodziny, dlatego ta posada jest dla mnie darem niebios.
- Moje biedactwo. - Pani Beaumont uścisnęła dłoń Lucy.
- To tragiczna sytuacja dla każdej kobiety, a już zwłaszcza
ciężarnej.
Ja również niedawno zostałam wdową. Na szczęście moje
dziecko zostało dobrze zaopatrzone.
Uspokoiło to do pewnego stopnia sumienie Lucy. Ostatecznie
nie tylko ona jedna tutaj kłamała. Czyżby Drake porzucił
kochankę i dziecko, hojnie ich przedtem zabezpieczając? Lucy
niezupełnie wiedziała, czy ma się czuć zadowolona, czy raczej
rozczarowana. Spostrzegła, że oczy Rosalindy Beaumont
błyszczą
podejrzanie.
- Przykro mi z powodu pani męża - powiedziała Lucy
niewyraźnie.
Zamierzała zapytać, co się stało z rzekomym mężem aktorki,
ale dziecko zakwiliło słabo niczym kociak. Pani Beaumont
wyciągnęła
rękę i zaczęła lekko poruszać kołyską. Lucy utkwiła
spojrzenie w główce niemowlęcia - w miękkich czarnych
włosach
i grubych, czarnych brwiach, sprawiających dziwne wrażenie
na tak małej i delikatnej twarzyczce.
Zanim zdążyła pomyśleć, słowa same spłynęły z jej warg:
- Wykapany ojciec.
- Proszę?
Lucy skarciła się w duchu za bezmyślność.
- Chciałam po prostu zapytać, czy jest we wszystkim podobny
do ojca?
- Nie - wyszeptała pani Beaumont. Wpatrywała się z czułością
w dziecko, które znowu spało spokojnie. Uśmiechnęła się
leciutko i westchnęła ledwie dosłyszalnie. - Jest do mnie
podobne.
Chociaż mówią, że pierwsze włoski dziecka często są czarne,
a potem wyrastają jaśniejsze. Jeśli rzeczywiście tak się stanie,
ta złocista główka przypomni mi... - Urwała, a po jej policzku
spłynęła powoli samotna łza.
Lucy poczuła, że coś ją ściska w gardle. Jeszcze jedno pytanie
i będzie wiedziała, czy jej podejrzenia są słuszne:
- Czy nazwie go pani Jeremy?
Rosalinda Beaumont, zapatrzona w dziecko i obraz mężczyzny,
który nosiła w sercu, musiała być głęboko pogrążona
w melancholii, skoro zupełnie nie dotarło do niej, jak ważne
pytanie zadała jej Lucy. Odpowiedziała cichym, marzącym
głosem:
- Nie, nie sądzę. Lord Silverthorne i tak okazał wiele
szlachetności,
pozwalając nam używać... - Jej rozmarzenie przerodziło
się nagle w zdumienie. - Dlaczego o to pytasz? Kim ty
jesteś? - dopytywała się zatrwożona.
Lucy zakryła twarz dłońmi i zaczęła cicho szlochać. Powinny
to być łzy szarpiącego bólu po tym ostatecznym dowodzie,
że Jeremy traktował ją wyłącznie jako przelotną zdobycz.
Tymczasem nie poświęciła tej myśli więcej niż dwie sekundy.
Zalała ją fala radości, przemieszanej z ulgą, że Drake
jest człowiekiem honoru, w co przecież zawsze pragnęła
wierzyć.
Być może ta czarowna noc ich miłości, o której nadaremnie
próbowała zapomnieć, znaczyła dla niego równie wiele jak dla
niej.
Stopniowo zdołała się uspokoić.
- Zechce mi pani wybaczyć ten podstęp, pani Beaumont, ale
musiałam się upewnić, kto jest ojcem pani dziecka. Zaręczam,
że nie wyniknie z tego żadna szkoda ani dla pani, ani dla
malca.
Nazywam się Lucy Strickland. Lord Silverthorne jest moim
mężem.
Aktorka rozchyliła piękne usta ze zdumienia. Nie spuszczała
oka z Lucy, zastanawiając się, czy nie wpuściła pod swój dach
szalonej kobiety.
- Lady Silverthorne? Ale jak...? Myślałam... to znaczy mówiono,
że ucie... pani uciekła z mężczyzną -jąkała się, podając
Lucy chusteczkę.
Lucy, osuszając ostatnie łzy, roześmiała się gorzko.
- Zostałam porwana.
- Wbrew pani woli?
- Inaczej trudno byłoby to nazwać porwaniem, prawda? -
Lucy przesunęła ręką po włosach i wyjęła z nich kilka źdźbeł
słomy. - Udało mi się wczoraj uciec i przyjechałam do miasta
skryta w furze z sianem. Przyszłam do pani, ponieważ miałam
nadzieję, że mi pani pomoże. Nie mam pieniędzy, nie mam się
gdzie ukryć, a mężczyzna, który mnie porwał, jest na moim
tropie.
Lucy opowiedziała o tym, jak doszło do porwania, jak ją
uwięziono i o swojej ucieczce. Oczy pani Beaumont rozszerzyły
się, a oddech przyśpieszył. Kiedy Lucy zakończyła opowieść,
aktorka zapewniła z przejęciem:
- Ależ oczywiście, że może tu pani zostać! Zrobię wszystko,
co tylko będę mogła, aby pani pomóc. Przede wszystkim
powinna
pani zjeść coś porządnego. Potem pomyślimy o kąpieli
i czystym ubraniu...
Nagle Lucy poczuła się śmiertelnie głodna, zaniedbana
i kompletnie wyczerpana.
- Dziękuję - wyszeptała. - Bardzo pani uprzejma.
- Cieszę się, że mogę chociaż w niewielkim stopniu odpłacić
się za szlachetność, jaką okazał mi pani mąż. Muszę
powiedzieć,
że nie mogłam zrozumieć, dlaczego chciał to koniecznie
utrzymać przed panią w sekrecie.
Pytanie wprawiło Lucy na moment w osłupienie. Najwyraźniej
pani Beaumont nie miała pojęcia o jej związku z Jeremym.
I oby tak pozostało, pomyślała Lucy.
- Zdążyła się już pani zapewne zorientować, że mój mąż jest
bardzo wrażliwym człowiekiem. Mój ojciec jest pastorem. Być
może dlatego jego lordowska mość doszedł do wniosku, że
może
to urazić moje poczucie przyzwoitości. Zapewniam panią, że
jestem ostatnią osobą, która ważyłaby się osądzać innych w
tym
względzie.
Drake po raz ostatni sprawdził skórzane sakwy, przytroczone
do siodła. Spaniard potrząsał czarną grzywą i rżał cicho, jakby
nie mógł się już doczekać, kiedy wyruszą do Londynu. Jego
pan
okazywał nie mniejszą niecierpliwość. Drake pośpiesznie
wydawał
ostatnie polecenia na czas swojej nieobecności, zupełnie
nie wiedząc, jak długo może ona potrwać.
Dzień lub dwa zwłoki nie miały właściwie żadnego znaczenia,
jeśli się nad tym zastanowić. W chwilach, w których był
zdolny do racjonalnego myślenia, tłumaczył sobie, że choćby
nie wiem jak się starał odnaleźć Lucy, nie potrafi prowadzić
poszukiwań
ani lepiej, ani sensowniej niż Langstroth. Zdrowy rozsądek
podpowiadał mu również, że wcale nie jest pewne, czy
Lucy nie znajduje się o całe mile od Londynu.
Żaden z tych argumentów nie miał znaczenia. To w Londynie
widział ją po raz ostatni. Obwiniał się za to, że ile o niej
myślał. Pozwolił zmarnować tyle cennego czasu, zanim zaczęto
jej na serio szukać. Zbliżał się czas rozwiązania i Drake nie
mógł ścierpieć myśli, że Lucy wyda dziecko na świat z dala od
niego - wystraszona i być może wystawiona na śmiertelne
niebezpieczeństwo.
Ktoś wszczął zamieszanie na zewnątrz stajni i Drake
wyprowadził
Spaniarda, chcąc się przekonać, o co chodzi. Jakiś chłopak
tłumaczył coś majordomusowi podekscytowanym,
podniesionym
głosem. Na widok Drake'a zamilkł, podszedł do mego
i wręczył mu papier, który trzymał w ręku.
- Z magistratu w Carlyle, milordzie. Złapali tego Crooka,
co to wysadził kopalnię.
Drake niecierpliwie przebiegł oczami linijki pisma. Władze
aresztowały Janusa Crooka, defraudanta z High Head, kiedy
usiłował zbiec z kraju. Sędzia żądał, aby Drake natychmiast
udał się na północ, potwierdzić pod przysięgą zarzuty ciążące
nad oszustem.
- Dlaczego akurat teraz? - mruknął Drake do samego siebie,
mnąc papier w dłoni.
Przypomniawszy sobie o posłańcu, pogrzebał w kieszeni
i wręczył mu kilka srebrnych monet. Chłopak skłonił głowę
i uśmiechając się od ucha do ucha, odszedł.
- W jaki sposób wpłynie to na pańskie plany podróży,
milordzie?
Drake westchnął.
- Nie mam wielkiego wyboru. Jadę do Carlyle. Natychmiast,
gdy rozprawię się z panem Janusem Crookiem, ruszam
na południe. Nie uśmiecha mi się spędzenie dwóch
dodatkowych
dni w podróży, ale... - Wzruszył ramionami. Czasami
wydawało mu się, że los się na niego uwziął.
- Bezpiecznej podróży, panie - powiedział Talbot, czekając,
aż Drake wsiądzie na konia, żeby podać mu kapelusz. - Kiedy
możemy się spodziewać waszej lordowskiej mości z powrotem
w Silverthorae?
Drake spojrzał z wysokości końskiego grzbietu na
majordomusa
i nagle zdał sobie sprawę, że na tej zwykle niewzruszonej
twarzy maluje się głęboka troska.
- Nie mam pojęcia, Talbot.
- Mam nadzieję, że wkrótce, milordzie.
- Tak. - Drake delikatnie ścisnął Spaniarda piętami, dając
mu znak, że czas ruszać. - Im szybciej, tym lepiej.
- O, jest! - powiedziała Lucy, przeglądając płatne ogłoszenia
w „Timesie". - „Poszukuje się kobiety". Wszystko tu jest.
Mój rysopis, informacja, że oczekuję dziecka i rozwiązanie
wkrótce. No i oczywiście te wyssane z palca przez Dalrymple'a
brednie o „nadzwyczaj delikatnym stanie" moich nerwów. Z
rozkoszą trzymałabym go pod kluczem przez trzy miesiące
i zobaczylibyśmy, w jakim stanie byłyby jego nerwy!
Rosalinda Beaumont oderwała wzrok od niemowlęcia, które
karmiła, i spojrzała na nią. Nie krępowała jej obecność drugiej
kobiety. Poza tym to sama Lucy namówiła ją na coś tak
staroświeckiego
jak karmienie piersią własnego dziecka.
- G> jest jeszcze w tym ogłoszeniu?
Lucy wróciła do czytania.
- „Wszelkie informacje kierować do pana Clarke'a z kawiarni
Piazzo..." Och, Boże! To przecież tuż za rogiem. I... oferują
pięćdziesiąt funtów nagrody temu, kto przyczyni się do
odnalezienia
mnie.
- Pięćdziesiąt funtów? - Pani Beaumont pobladła. Dla wielu
londyńczyków była to niewyobrażalna fortuna. - Czy ktoś
mógł panią widzieć, kiedy tu pani szła?
- Bez wątpienia. Na targu roiło się od ludzi, jak zwykle.
Pytałam
posługaczki w teatrze o drogę. Muszę natychmiast wyjechać.
Okazała mi pani wiele dobroci. Nie chciałabym w zamian
narazić ani pani, ani dziecka na niebezpieczeństwo. Dalrymple
jest groźnym człowiekiem.
- Proszę się nie martwić. - Aktorka przytuliła synka do piersi
i zaczęła pocierać jego małe plecki. - Jakoś zdołamy panią
ukryć do czasu przyjazdu lorda Silverthorne.
Lucy poderwała głowę, gazeta wysunęła się z jej palców.
- Drake przyjeżdża? Ale... jakim cudem...?
- Tego samego dnia, gdy pani się u nas pojawiła, kazałam
Janet znaleźć umyślnego, który miał mu jak najszybciej zawieźć
wiadomość.
Lucy podniosła się ciężko z krzesła.
- Ależ to okropna nowina! Nie mogłabym mu spojrzeć
w twarz. Nie po tym wszystkim. Nie zasługuję na mężczyznę
takiego jak on... Naraziłam go na skandal i okryłam
śmiesznością
przez swoje bezmyślne zachowanie. Być może zgodziłby
się mnie przyjąć z powrotem pod swój dach, kierując się jakimś
źle pojętym poczuciem obowiązku, ale ja wiem, że lepiej mu
będzie beze mnie.
- Zupełnie w to nie wierzę. - Pani Beaumont ułożyła śpiące
niemowlę w kołysce. -I jestem pewna, że pani mąż też tak nic
myśli. Musi pani zostać.
- Nie, ja muszę jechać. - Lucy ujęła rękę aktorki. - Proszę
mi oddać tę przysługę. Zamierzałam się udać do ciotki w Bath,
ale skoro Drake jest w drodze do Londynu, mogę wrócić do
domu
ojca w Nicholthwait.
Pani Beaumont uścisnęła dłoń Lucy.
- Z przyjemnością pokryję opłatę za karetę pocztową. Ale
w jaki sposób zamyśla pani wymknąć się z miasta?
Lucy ze smutkiem pokiwała głową.
- Za te obiecane pięćdziesiąt funtów ludzie będą się bacznie
przyglądać każdej ciężarnej kobiecie, wyjeżdżającej poza
granice
miasta.
- Właśnie. - Nieoczekiwanie twarz pani Beaumont rozjaśnił
łobuzerski uśmiech. - Ale nie podejrzewam, żeby ktokolwiek
się zainteresował starszą, otyłą damą w ciężkiej żałobie.
Wczesnym rankiem następnego dnia królewska kareta
pocztowa
wyruszyła z Londynu, kierując się na północ do Manchesteru.
Wiozła pulchną kobietę w żałobnych sukniach i kapeluszu
z opuszczoną gęstą, czarną woalką.
Lucy patrzyła na znikające w oddali przedmieścia Londynu
i z każdą milą odczuwała coraz większą ulgę. Miała szczęście,
ponieważ jedynym pasażerem oprócz niej był milczący starszy
mężczyzna, całkowicie pochłonięty lekturą książki. Podróż
przebiegała szybko i niezbyt wygodnie. Kareta pocztowa miała
ściśle wytyczoną marszrutę i pędziła, aby zjawić się na czas
w miejscach, w których jej oczekiwano. Przez ponad półtora
dnia nieprzerwanej podróży przystanęli tylko dwa razy.
Pod koniec drugiego dnia Lucy miała wrażenie, że za chwilę
się udusi, omotana maskującą jej stan peleryną i skryta za gęstą
woalką, osłaniającą jej twarz. Pani Beaumont pomyślała nawet
o takim szczególe jak wypchanie watą czarnych żałobnych
rękawiczek,
tak aby szczupłość palców Lucy nie zniweczyła całego
efektu przebrania. Kiedy letni czerwcowy zmierzch zapadł
nad środkowymi hrabstwami Anglii, Lucy przesuwała się
bezustannie
na kanapie powozu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca.
Straciła w końcu nadzieję na to, że uda jej się przyjąć na tyle
wygodną pozycję, aby chociaż trochę się zdrzemnąć.
Godzina po godzinie, bez chwili przerwy, upływały jej na
przypominaniu sobie wydarzeń ostatnich miesięcy. Jakaż była
głupia! Los postawił na jej drodze mężczyznę takiego jak Drake
Strickland, a ona to zlekceważyła. Pieściła w duszy
wspomnienie
o bezmyślnym, niedojrzałym chłopcu, który do pięt nie dorastał
swemu bratu. Zawsze dawała się zwieść pięknym pozorom,
nie dostrzegając prawdziwych wartości; zawsze dawała
pierwszeństwo manierom przed solidnością. Zbyt późno
zrozumiała
wreszcie, jak prawdziwa jest maksyma: nie wszystko złoto,
co się świeci.
Odkrycie, że to nie Drake jest ojcem dziecka Rosalindy
Beaumont, ukoiło jej znękane serce i stało się zarazem źródłem
nowej udręki. Tym, że w ogóle powzięła takie podejrzenie, po
raz kolejny udowodniła, iż nie zasługuje na mężczyznę takiego
jak Drake. A jego starania, aby ukryć przed nią związek brata
z aktorką, również o niczym dobrym nie świadczyły. Gdyby
Lucy cokolwiek dla niego znaczyła, gdyby chciał ją mieć dla
siebie, z pewnością postarałby się jej przedstawić ten
niepodważalny
dowód zdrady Jeremy'ego.
Przyjemnie będzie znowu zobaczyć ojca. Ale natychmiast
gdy ona i dziecko będą mogli wyruszyć w podróż, wyjedzie
z Nicholthwait na zawsze. Nic ma sensu łudzić się, że ona
i Drake mają przed sobą jakąś przyszłość.
O promiennym, słonecznym poranku następnego dnia ich
podróży Lucy, zaciskając zęby, starała się zignorować pierwsze
bóle zbliżającego się porodu.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
- Co to za hałas? Kto tu jest? - dopytywał się ostrym głosem
majordomus, oświetlając długą świecą ciemne kąty spiżarni.
- Masz tu winowajcę, Talbot - powiedział Drake z ponurym
uśmiechem, trzymając ręce uniesione nad głową. Nie opuścił
ich, dopóki w oczach majordomusa, zbrojnego w rusznicę,
nie pojawił się błysk rozpoznania.
- Milordzie! - Talbot z westchnieniem ulgi podszedł bliżej.
- Dlaczego pan na nas nie zadzwonił?
- Kto to jest, panie Talbot? Złapał pan rabusia? - rozległ się
zza kuchennych drzwi głos pani Maberley.
- Przykro mi, że postawiłem na nogi cały dom - powiedział
Drake. - Zważywszy na godzinę, pomyślałem, że mogę sam
sobie
znaleźć coś do jedzenia.
Wjechał na dziedziniec Silverthorne około północy, znużony,
głodny i gnany pragnieniem, aby jak najszybciej wyruszyć
w podróż do Londynu. Pędził niestrudzenie z Carlyle, chociaż
od dobrych kilku godzin marzył o tym, aby zsiąść wreszcie
z siodła.
- Niech pan będzie taki dobry i rozpali ogień, panie Talbot.
- Kucharka energicznie zmiatała skorupy porcelanowej miski,
rozbitej przez Drake'a, gdy myszkował po ciemnej spiżarni. -
Jak poszły sprawy w Carlyle, proszę pana?
- Dobrze, jak należało się spodziewać. - Zbyt głodny, aby
czekać na przygotowanie posiłku, Drake porwał biskwita
i schrupał go dwoma kęsami. - Złapali Crooka. Aż do dnia pro-
cesu pozostanie w areszcie w Carlyle. Mój adwokat bada
właśnie,
ile można odzyskać z tego, co Crook sprzeniewierzył.
Chciałbym przeznaczyć część tych pieniędzy dla ludzi z High
Head. Można by, na przykład, wybudować szkołę.
O mało nie powiedział, że Lucy spodobałby się ten pomysł.
1 natychmiast zapytał:
- Jakieś wiadomości z Londynu?
- Z Londynu? - powtórzył Talbot. - Nie, milordzie. A kiedy
spodziewa się pan wiadomości?
Drake potrząsnął głową. Nie spodziewał się. Miał tylko
nadzieję.
Nadzieję, że Langstrothowi udało się dowiedzieć czegoś
o Lucy, chociaż detektyw nie obiecywał wiele: ślad już dawno
wystygł.
- Gdyby mnie pan zapytał o zdanie - powiedziała kucharka,
stawiając przed Drakiem talerz z chlebem, zimnym mięsem
i pasztetem - doradziłabym panu porządny odpoczynek i parę
solidnych domowych posiłków, zanim pan ruszy do Londynu.
Takie galopowanie z jednego końca kraju na drugi nie
przyniesie
nic dobrego. Kompletnie się pan wyczerpie i w końcu
zachoruje.
Drake potrząsnął ze znużeniem głową.
- Nie, pani Maberley. Doceniam pani troskę, ale muszę
wyruszyć
o brzasku. Gdybym został, zagryzłbym się na śmierć ze
zmartwienia.
Było dobrze po południu, gdy Drake wreszcie się obudził.
Podniósł
zegar stojący na kominku i przyłożył go do ucha. Usłyszawszy
ciche tykanie, zrozumiał, że czasomierz pokazuje jednak
właściwą
godzinę i zaklął pod nosem. Pomaszerował energicznym
krokiem do garderoby i zaczął z łoskotem otwierać szuflady
i drzwi szaf, ubierając się pośpiesznie w przypadkowo
wyciągnięte
części garderoby. Potok przekleństw płynął nieprzerwanie.
- Co to ma znaczyć? - warknął na majordomusa, gdy ten
pojawił się, przeskakując po dwa stopnie schodów. - Poleciłem
się obudzić o świcie.
Talbot stanął wyprostowany w otwartych drzwiach,
niewzruszony
jak zwykle.
- Dopraszam się pańskiej cierpliwości, milordzie. Rzeczywiście
pamiętam, że mówił pan o wyruszeniu o świcie, ale nie
miałem pojęcia, że życzy pan sobie, aby ktoś pana obudził.
Doszedłem
do wniosku, że zdecydował się pan jednak wyspać
przed podjęciem tak długiej podróży na południc.
To, że nie miał kogo obwinić, bynajmniej nie uśmierzyło
wściekłości Drake'a.
- Straciłem najlepszą część dnia. Będę musiał nadrabiać
stracony czas nocą. Powiedz stajennym, żeby natychmiast
osiodłali Spaniarda.
- Z pewnością zechce pan zjeść gorący posiłek, zanim pan
wyruszy, milordzie.
- Do diabła, człowieku! Nie zrozumiałeś? I tak straciłem już
mnóstwo czasu.
- Zanim pan odjedzie, milordzie. - Talbot wyciągnął z kieszeni
na piersi cienką kopertę. - Właśnie to przywieziono
z Londynu.
Drake schwycił kopertę, złamał pieczęć, której nigdy dotąd nie
widział, i otworzył list. Spodziewając się wiadomości od
Langstrotha,
z osłupieniem przeczytał kilka słów, napisanych delikatnym
kobiecym charakterem: „Pańska żona uciekła i ukrywa się
u ranie. Proszę przyjechać natychmiast. R. Beaumont".
Odczytywał te krótkie dwie linijki wciąż na nowo, aż dotarł
do niego ich właściwy sens: „żona", „uciekła".
- Czy wszystko w porządku, proszę pana?
- Talbot! Bogu niech będą dzięki! - Objął majordomusa
ramionami
w pasie, uniósł do góry i zakręcił wraz z nim młynka.
Postawił wreszcie oszołomionego Talbota z powrotem na
podłodze, podetknął mu list pod nos i popędził w stronę drzwi:
- Sam osiodłam Spaniarda.
Królewska kareta pocztowa wtoczyła się na podjazd gospody
„Pod Beczką" w Nicholthwait dokładnie o czwartej po
południu,
aby zmienić konie i po pięciominutowym postoju popędzić
dalej na północ. Lucy wysiadła, zaciskając zęby, żeby nie jęczeć
z powodu coraz silniejszych bólów porodowych. Zachwiała się
lekko, stanąwszy na ziemi, i rozejrzała wokół, rozradowana, że
znowu jest w domu.
Z gospody do plebanii było nie więcej niż pół mili, mimo to
Lucy, zgięta wpół od silnego skurczu, zaczęła się martwić, czy
zdoła pokonać nawet tak krótki dystans. Kiedy minęła kolejna
fala bólu, Lucy ściągnęła rękawiczki, kapelusik i pelerynę.
Owiał ją łagodny czerwcowy wietrzyk, przynosząc zapachy
późnej wiosny.
Dom. Tak mocno tęskniła za ojcem i plebanią, w której się
wychowała, a mimo to przez moment pomyślała o Silverthorne
jako o swoim prawdziwym domu. Cóż za idiotyzm, skarciła się
w duchu. Mieszkała tam zaledwie parę miesięcy. Nie tam
zostało
poczęte jej dziecko, a wicehrabia Silverthorne nie był jego
ojcem. W czasie podróży z Londynu kilkakrotnie przyłapała się
na tym, że śni na jawie. No cóż, gdyby nic dała się omamić
słodkim pochlebstwom Jeremy'ego Stricklanda, jej życie
wyglądałoby
zupełnie inaczej. Po balu u lady Holland ona i Drake
przeżyli cudowną noc, ich poślubną noc...
Kolejny skurcz bólu wyrwał Lucy z marzeń. Potrząsnęła głową,
jakby chciała odpędzić głupie myśli. Gdyby tak rozpaczliwie
nie pragnął dziedzica, a ona nie nosiła pod sercem dziecka
jego brata, lord Silverthorne nawet by na nią nie spojrzał.
- Och - jęknęła żałośnie, czując się tak, jakby wielka, nie-
widzialna ręka ścisnęła jej brzuch. Nie mogła zrobić nawet
jednego
kroku. Jeśli przyjdzie kolejna fala bólu, nie pozostanie jej
nic innego, jak położyć się przy drodze, niczym zbłąkane dzikie
stworzenie, i tu urodzić dziecko.
Kiedy ból wreszcie przeszedł, Lucy podniosła zaciśnięte
powieki
i zobaczyła stojący tuż przy niej faeton z zapraszająco
uchylonymi drzwiami. Wyglądał jak powozik należący do
Squire'a Lewesa. Lucy podziękowała Bogu za gościnność
mieszkańców
okręgu Lake. W okamgnieniu znajdą się na plebanii.
Podeszła chwiejnym krokiem do faetonu, śpiesząc się, aby
zdążyć wsiąść do środka i wytłumaczyć, kim jest i dokąd chce
jechać, zanim uniemożliwi jej to następna fala bólu.
- Jak to miło z twojej strony, Squire. - Wdrapała się do
wnętrza powoziku, przyjmując podaną sobie pomocną dłoń.
- Nie wiem, jak mam dziękować, nie jadę daleko...
Drzwi faetonu zamknęły się z gwałtownym, nieprzyjemnym
trzaskiem. Lucy zmrużyła oczy, chcąc w ciemniejszym wnętrzu
lepiej dostrzec twarz swego dobroczyńcy. Konie ruszyły z
kopyta,
powozik potoczył się z niezwykłą szybkością, zupełnie
zbyteczną, wszak chodziło tylko o pokonanie krótkiej
odległości
dzielącej ich od plebanii.
- Bardzo zabawny ten pościg za panią, lady Silverthorne.
- Lucy zobaczyła przed sobą twarz Dalrymple'a. Mówił
grzecznym,
złowieszczo zimnym głosem. - Kiedy się ostatni raz
widzieliśmy,
również jechała pani ze mną powozem. Jak to Francuzi
nazywają? Deja vu? - Roześmiał się lekko, jakby prowadził
z nią towarzyską pogawędkę, ale jego oczy błyszczały
z niepokojącą intensywnością.
Lucy wtuliła się w siedzenie powoziku, z jej ust wyrwał się
cichy jęk. Poprzez narastającą falę bólu usłyszała, jak
Dalrymple
zaśmiał się nieprzyjemnie.
- Droga pani, już raz się pani posłużyła tym fortelem. Osta-
tecznie mogłaby pani wymyślić coś nowego. - Promień
popołudniowego
słońca wpadł przez brudne okno faetonu i zalśnił
na ostrzu noża, który Dalrymple ściskał kurczowo w dłoni.
- Ponieważ pani mąż najwyraźniej nie zamierza się pani
pozbyć,
każę mu drogo zapłacić za pani powrót.
Ból minął, a Lucy poczuła się wyczerpana i do ostatnich granic
znużona. I po cóż było walczyć? Tylko po to, żeby ponownie
znaleźć się we władzy tego przerażającego, nienawistnego jej
człowieka. Nie miała już sił na ucieczkę ani na walkę.
O siebie.
W sercu Lucy zaczęło się rodzić słabe uczucie buntu. Za nic
w świecie nie dopuści, by jej dziecko było zależne od tego
gładkiego
w obejściu łajdaka. Nagle dostrzegła znajomą ciemną sylwetkę
jeźdźca, galopującego w ich stronę na wielkim, czarnym
ogierze. W desperackim odruchu zarzuciła Dalrymple'owi
pelerynę
na głowę. Jednym szarpnięciem otworzyła drzwi faetonu
i z całych sił zawołała Drake'a.
Neville Strickland również rozpoznał pędzącego wprost na
nich mrocznego jeźdźca. Chociaż spocony jak przysłowiowa
mysz, wtulił głowę głębiej w obszerny płaszcz woźnicy, za
którego
się przebrał. Podciągnął zakurzoną chustkę, osłaniającą
mu usta aż po same oczy i poczuł, że robi mu się niedobrze ze
strachu.
W duchu przeklął Phyllipę. To ona ich przekonała, że Lucy
najpewniej wróciła do Nicholthwait. Miała rację, ale to
bynajmniej
nie ostudziło złości Neville'a. Tkwił po uszy w tym bagnie.
Teraz bagno miało się zamknąć nad jego głową, a Drake
pośle go wprost do piekła.
Podejrzewał niejasno, że Dalrymple może go zdradzić i zażądać
od Drake'a okupu za żonę. A jednak nie starał się pokrzyżować
mu planów, obawiając się, że wówczas tamten wyjawi
ich przestępczy spisek. Co go podkusiło, żeby wynająć tego
pozbawionego
skrupułów i litości szulera? Człowieka, który żył
z oszukiwania słabych, chciwych pieniędzy, szlachetnie
urodzonych
głupków. Neville przeklął swoją słabość, chciwość,
głupotę...
- Drake! - Przeszywający krzyk Lucy zagłuszył nawet tętent
kopyt rozpędzonych koni. Zdenerwowany Neville poderwał
się na koźle. Rozum nakazywał mu smagnąć konie batem,
aby popędziły jeszcze szybciej. Jednak tym razem posłuchał
instynktu
i ściągnął wodze, gwałtownie powstrzymując zaprzęg.
Drake musiał również usłyszeć krzyk: czarny ogier zawrócił
i skierował się prosto ku stającym dęba i wierzgającym koniom.
Zatrzymały się w miejscu, potrząsając rozwianymi grzywami,
rżąc przenikliwie i trwożnie. Neville rozumiał, co czują. Na
widok
muskularnego kuzyna poczuł ten sam pierwotny strach.
Zsunął się z kozła, myśląc wyłącznie o wzięciu nóg za pas.
Zdołał się schronić w zbawczym cieniu żywopłotu, a wtedy
ciekawość przeważyła. Obejrzał się i zobaczył, jak Drake
szarpie
za drzwi faetonu i usiłuje wejść do środka. W tym samym
momencie mocny kopniak w pierś, wymierzony nogą w
wysokim
czarnym bucie, powalił go na ziemię. Zanim zdołał się zerwać
na nogi, dopadł go Dalrymple. Wylądował na Drake'u
i przygwoździł go z powrotem do ziemi.
Neville zobaczył Lucy, wyglądającą bezradnie z faetonu.
Oczy miała rozszerzone strachem, twarz bladą i wykrzywioną
w grymasie bólu, jedną rękę trzymała przyciśniętą do
sterczącego
brzucha. Obaj mężczyźni mocowali się przez chwilę na
ziemi. Dalrymple, lżejszy i bardziej zwinny, zdołał pierwszy
poderwać się na nogi. Popołudniowe słońce rozbłysło na
cienkim
ostrzu noża, który trzymał w dłoni.
Niech to diabli! A jeśli Dalrymple zabije Drake'a? Neville
nie miał ochoty zostać lordem Silverthorne z całą tą hordą
uprzykrzonych dzierżawców i robotników na karku. On chciał
tylko być człowiekiem z widokami na spadek. Schylił się
szybko
i podniósł z ziemi kamień wielkości męskiej pięści. Skradając
się, podszedł do walczących.
Dalrymple zadał pierwszy cios z szybkością atakującego
drapieżnika. Drake uniósł ramię, aby osłonić szyję. Krople krwi
spadły na zakurzoną ziemię. Drake z furią rzucił się na
Dalrymple'a.
Tamten uskoczył, a potem zaczął tańczyć wokół Drake'a,
zamierzając zadać kolejny cios. Nagle rozległo się przeraźliwe,
pełne bólu zawodzenie Lucy i wszyscy trzej zastygli na
moment
z głowami zwróconymi w jej stronę.
Pierwszy ocknął się Dalrymple. Postanowił wykorzystać
moment
nieuwagi Drake'a i rzucił się do przodu, aby zadać ostateczny
cios. Zaciskając zęby i mrużąc oczy, Neville podniósł kamień.
Z całej siły uderzył nim Dalrymple'a w złocistoblond głowę.
Dalrymple zachwiał się i jego cios trafił w próżnię.
Drake z rykiem wściekłości wyrwał mu nóż, odrzucił go daleko
na bok i powalił przeciwnika na ziemię. Ukląkł nad nim
i zaczął okładać go po twarzy. Neville na ten widok aż skrzywił
się z bólu.
- Drake, dziecko!
Pełen męki okrzyk Lucy wyrwał Drake'a z transu. Nie zadając
sobie trudu sprawdzenia, czy jego przeciwnik jeszcze żyje,
zerwał się na nogi i podbiegł do żony, zupełnie niepomny
sączącej się z jego rany krwi.
- Ty! - warknął na Neville'a, wskazując na kozioł faetonu.
- Wsiadaj i jedź, człowieku. Prosto, jak droga prowadzi, aż
zobaczysz
duży dom na wzgórzu. Kieruj się na niego.
Wziął Lucy na ręce i wsadził ją do powoziku. Faeton ruszył
wąską drogą do Silverthorne, mijając stary kościół z kamienia.
- Lucy, co ty tutaj robisz? Myślałem, że jesteś w Londynie.
- Drake trzymał ją opiekuńczo w ramionach, tak samo jak w tę
noc, kiedy się jej oświadczył. Marzył o tym, aby ją pocałować,
ale nie śmiał. W jego głowie zrodziła się obłąkańcza obawa, że
jej obecność jest tylko iluzją. Nie chciał ryzykować, że złudzenie
pryśnie.
- Co ty tu robisz? - Lucy złapała powietrze ustami. - Nie
dostałeś wiadomości od... pani Beaumont? Nigdy bym... nie
przyjechała, wiedząc, że ty tu wciąż...
Kolejna fala bólu odebrała jej mowę.
Jej słowa zraniły Drake'a głębiej niż nóż Dalrymple'a. Nigdy
by nie przyjechała do Nicholthwait, gdyby wiedziała, że on
wciąż tu jest. Kiedy do niego wreszcie dotrze, że nie powinien
robić sobie żadnych nadziei?
Lucy musiała się dowiedzieć prawdy o Jeremym, mieszkając
u Rosalindy Beaumont. Odkąd Drake ją znał, była idealistką
i romantyczką. Czy świadomość zdrady Jeremy'ego na zawsze
pozbawiła ją ufności i zdolności do kochania?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Godzinę później Drake schodził po głównej klatce schodowej
w Silvcrthorne, stawiając z wahaniem niepewne kroki. Położyli
Lucy w jej własnym łóżku, a służba kręciła się w pośpiechu
po domu, przygotowując wszystko do porodu. Lucy cały
czas trzymała kurczowo rękę męża i nie wypuściła jej, dopóki
nie przyjechał lekarz. Drake przypomniał sobie wtedy o dwóch
ciosach nożem, które mu zadał Dalrymple i polecił Talbotowi
oczyścić rany i zabandażować je. Potem zmienił przesiąknięte
krwią ubranie.
Ponieważ usiłował nie myśleć o tym, co się dzieje na górze,
skwapliwie wyszedł na spotkanie wiejskiego konstabla.
- Czy trzymacie Dalrymple'a w areszcie? Chcę wnieść
oskarżenie o porwanie, napaść i usiłowanie morderstwa.
Policjant podrapał się w podbródek.
- Dostaliśmy go, wasza lordowska mość, ale nie stanie
przed sądem.
- Nie stanie przed sądem? - uniósł się Drake. - Ależ to
niemożliwe!
Ten łajdak porwał mi żonę, i to nie raz, ale dwukrotnie...
napadł na mnie z...
- Źle mnie pan zrozumiał, lordzie Silverthorne. - Policjant
uniósł dłoń, chcąc powstrzymać oburzonego Drake'a. -
Dalrymple
nie stanie przed żadnym ziemskim sądem, ponieważ stoi
w tej chwili przed najwyższym sędzią.
- Zabiłem go? - Twarz Drake'a pobladła. - To było w ob-
ronie własnej, zapewniam pana. Można przesłuchać woźnicę
Dalrymple'a, zatrzymałem go tutaj. Wie wydaje mi się, żeby był
współwinny tych wszystkich przestępstw. Zawdzięczam mu
życie.
Przyszedł mi na pomoc, gdy Dalrymple rzucił się na mnie
z nożem.
- Proszę na mnie polegać, wasza lordowska mość, z pewnością
go wypytam, kimkolwiek jest. Proszę też nie obciążać swojego
sumienia śmiercią Dalrymplc'a. Był porządnie pobity, ale
żył, gdy pan odjechał. Są świadkowie, którzy wszystko
widzieli...
Twierdzą, że ten łajdak popełnił śmiertelną omyłkę, próbując
dosiąść tego pańskiego narowistego ogiera.
Drake nie potrzebował dalszych wyjaśnień. W całym tym
zamieszaniu
zapomniał na śmierć o Spaniardzie.
- Strzelił z zada, a Dalrymple wyleciał jak z katapulty
i spadł na kamień - dokończył konstabl.
Drake ograniczył się do kiwnięcia głową. Jednego zbrodniarza
na świecie mniej. Jednak nad wszelkimi uczuciami przeważała
ulga. Nie splamił rąk krwią i nie groziło mu oskarżenie
o morderstwo.
- Czy pozwoliłby mi pan porozmawiać teraz z woźnicą?
- odezwał się wreszcie Drake. - Potem każę mu się poddać
pańskiemu
przesłuchaniu.
- Dobrze, wasza lordowska mość. Nie ma pośpiechu.
Rozumiem,
że ma pan dzisiaj sporo zajęć.
Jakby na zawołanie, po schodach pędem zbiegła jedna z
pokojówek.
- Milordzie, lekarz prosi, żeby pan natychmiast przyszedł.
Pani chce pana widzieć. W żaden sposób nie można jej
uspokoić
i lekarz mówi, że to tylko utrudnia poród.
Drake pomknął schodami, przeskakując po trzy stopnie naraz.
Nagle przypomniał sobie, że zostawił na dole konstabla.
Zatrzymał
się w pół kroku i zawołał do niego:
- Woźnica Dalrymple'a jest w bibliotece. Jeżeli chce go pan
teraz przesłuchać, proszę tam iść. Ja podziękuję mu później.
- Dziękuję za pomoc, lordzie Silverthorae. Ufam, że z pana
żoną wszystko będzie dobrze.
Drake pokonał kilkoma susami ostatnie stopnie i hol na górze.
Kiedy gwałtownie otworzył drzwi do sypialni Lucy, usłyszał
jej głos, przeniknięty bólem i strachem.
- Gdzie jest lord Silverthorne? Muszę z nim mówić. Proszę.
To pilne.
Odezwał się chór niezbyt zgodnych głosów: uspokajających,
pocieszających i błagalnych.
Wszedł do pokoju i twarze obecnych zwróciły się w jego
kierunku, jak główki słoneczników do słońca. Ogarnął ich
spojrzeniem
i wypowiedział tylko jedno słowo:
- Wyjdźcie.
Jedynie Varoy pozwolił sobie na chwilę zwłoki, aby
powiedzieć:
- Nie siedź za długo, Drake. Uspokój ją i natychmiast mnie
zawołaj. Będę tuż przy drzwiach, gdybyś mnie potrzebował.
Drake, nie odpowiadając, wpatrzył się w niego uporczywie.
- Pięć minut - powiedział Charles Varoy, odwracając się
w kierunku drzwi. - Nie dam ci ani minuty dłużej. Pokój
położnicy
to nie miejsce dla męża... zwłaszcza dżentelmena.
Drake, nie czekając, aż lekarz wyjdzie, podbiegł do łóżka
i ukląkł przy Lucy. Jęczała. Ujął mocno jej dłoń, z całej siły
pragnąc
wziąć na siebie część bólu. Być może mu się udało...
Lucy spojrzała na niego, w jej oczach pojawił się nagły błysk
rozpoznania, jakby jej dusza wróciła właśnie z bardzo daleka.
- Dziękuję, że przyszedłeś - wyszeptała.
Tak jakby z własnej woli trzymał się od niej z daleka.
- Nie mam wiele czasu. Mogę mówić tylko wtedy, gdy nie
mara skurczy. Chcę, żebyś wiedział, jak mi przykro z powodu
tych wszystkich kłopotów, które na ciebie sprowadziłam.
Byłam
strasznie naiwna... od początku. Nie zasługiwałam na twoją
dobroć
ani szlachetność.
Drake otworzył usta, ale nie padło żadne słowo. Czy ona nie
rozumiała, że kochał ją całym ciałem i duszą? Poruszyłby dla
niej niebo i ziemię, nie zastanawiając się nawet przez sekundę,
czy ona na to zasługuje. Miłość nie rodzi się z racjonalnych
przesłanek. Panuje nad ludźmi niepodzielnie, czasem
sprawiając
im ból.
Wszystko to było dla Drake'a równie pewne jak fakt, że po
nocy następuje dzień. Ale nie umiał wyrazić tej myśli słowami.
Serce miał przepełnione uczuciem, lecz jego umysł niezdolny
był do sformułowania niczego poza prozaiczną, suchą frazą.
- Nie powinnaś tak mówić. Jesteś wreszcie w domu.
Bezpieczna.
Tylko to się liczy.
Potrząsnęła głową, zdecydowana ocenić siebie surowo, mimo
okazanej jej łaskawości.
- Zachowywałam się jak głupia gęś. Mimo tylu przeczytanych
książek nic nauczyłam się niczego o życiu. Sądziłam po
pozorach, nie potrafiłam dostrzec najważniejszych wartości.
Zasługujesz
na kogoś lepszego.
Znowu o zasługiwaniu i wartości. W serce Drake'a wkradło
się zwątpienie. Gdyby Lucy odwzajemniała jego uczucia, nie
używałaby takich słów.
Ścisnęła jego rękę mocniej.
- Chcę, żebyś to zrozumiał. Nigdy nie miałam zamiaru uciekać
z Dalrymple'em.
Drake wyczuł, że zbliża się kolejny skurcz.
- Oczywiście, że nie zamierzałaś. Wiem, co się stało. Nie
obwiniam cię.
- A powinieneś. Podsłuchałam twoją rozmowę z panią
Beaumont. Myślałam, że ty i ona...
- Pani Beaumont? Myślałaś, że...? - Sama wzmianka o tym
kompletnie go oszołomiła. Nawet gdyby wiedział, że Lucy ich
podsłuchała, do głowy by mu nie przyszło, że może nabrać
takich
podejrzeń.
Nie miał czasu, aby odeprzeć jej zarzut. Lucy, chwytając
powietrze
ustami jak pływak walczący o oddech, wpiła palce w jego
rękę. Omal nie krzyknął. Patrzył, jak Lucy skręca się z bólu
i czuł się bezradny jak nigdy w życiu. Dopiero gdy rozluźniła
uchwyt, wziął głęboki oddech.
Przez moment sprawiała takie wrażenie, jakby nie potrafiła
podjąć przerwanej rozmowy.
- Nie gniewaj się. Przebacz mi. Powinnam wiedzieć, że nigdy
nie zniżysz się do... niczego... niehonorowego. Nie umiałam
rozpoznać własnych uczuć, wprawiało mnie to w
zakłopotanie...
Zrozumiałam wreszcie, że cię kocham.
To wyznanie pozbawiło go zdolności logicznego myślenia.
Patrzył na nią w osłupieniu.
Musiała źle odczytać jego milczenie.
- Wiem, że nie pora na to. To łamie... obietnicę, którą sobie
złożyliśmy. Ale nie proszę, żebyś odwzajemnił moje uczucia...
tylko mnie wysłuchaj.
Jak bardzo pragnął zapewnić ją, że nie ma złej pory na
usłyszenie
takiego wyznania. Jednak nie znalazł odpowiednich słów.
Jej oczy wypełniły się łzami.
- Kocham cię, Drake. Coś mi to zawsze... mówiło. Zwodziłam
siebie... że liczy się tylko pamięć o Jeremym... - Potrząsnęła
głową. - Nie znałam go tak, jak znam ciebie. Nic pasujesz
do... wizerunku romantycznego kochanka, ale... jesteś dziesięć
razy więcej wart niż twój brat. Szkoda, że tak późno to
zrozumiałam...
dla nas obojga.
Znowu zacisnęła palce na jego dłoni.
- Muszę cię... poprosić o jeszcze jedną rzecz.
Wpatrywała się w niego z natężeniem i Drake powiedział:
- Wszystko, co zechcesz.
- Coś jest źle. Ze mną. Poród przebiega nieprawidłowo. Widzę
to... w oczach Varoya. Obiecaj mi, że... nie pozwolisz
skrzywdzić mojego dziecka.
- Oczywiście, że nie. Wszystko będzie dobrze... zobaczysz.
- Przysięgasz?
- Dobrze, przysięgam. Nigdy nie pozwolę skrzywdzić naszego
dziecka.
Nagle rozluźniła się.
- Dziękuję. Dobrze, że umieram. Żałuję tylko... że przedtem
wyrządziłam tyle krzywd.
- Nie umrzesz, Lucy. Nic możesz.
Uśmiechnęła się łagodnie, jej oczy jaśniały miłością.
- Tak będzie lepiej... wiem. Taka niesława... twoje dobre
imię... tego nie można zapomnieć. Nie byłbyś zadowolony z
tego
małżeństwa...
Próbował jej przerwać. Zapytać, dlaczego, na litość boską,
miałby być niezadowolony z małżeństwa, skoro ona go kocha,
a on ją uwielbia. Nic pozwoliła mu jednak dojść do głosu,
czując,
że nadchodzi następna fala bolesnych skurczów.
- Wiem, że będziesz rozpieszczał to dziecko... Obdarz je
miłością, której tobie brakowało.
- Tak, tak, Lucy... proszę, nic mów tak, jakbyś nie chciała
żyć.
- Nie zepsuj go... nie chcę, żeby był podobny do Jeremy'ego.
Mój syn ma wyrosnąć na prawdziwego mężczyznę...
jak ty. Godny następca... swojego... ojca.
Drake poczuł dotyk silnej dłoni na ramieniu, odwrócił się
i ujrzał Charlesa Yaroya. Lucy miała rację. Twarz starego
przyjaciela
była wyraźnie zatroskana.
Lekarz pokazał rozczochraną głową na drzwi.
- Wychodź stąd natychmiast. Twoja pani jest w dobrych rękach.
- Boże, Charles, co mogę zrobić?
Lekarz zniżył głos do szeptu:
- Na twoim miejscu zaniósłbym modły do Najwyższego.
Drake'owi rozszerzyły się oczy.
- Aż tak źle?
Zerknąwszy na Lucy, zmagającą się z bolesnym skurczem
porodowym, Varoy skinął głową w odpowiedzi.
Drake'a, wychodzącego z pokoju, gonił krzyk Lucy:
- Nie zapomnij swojej obietnicy, Drake. Wypełnij ją!
Nie odwrócił się, aby jej odpowiedzieć. Nagle owładnęła
nim zabobonna obawa, że jeśli to zrobi, może więcej nie ujrzeć
żony żywej.
Niemal bezwiednie skierował się do rodzinnej kaplicy. Tylko
ona ocalała z dawnego dworu, który spłonął doszczętnie
w okresie Restauracji. Rodzina nigdy z niej nie korzystała,
nawet
w czasie wesel czy pogrzebów. W środku Drake zobaczył
pastora Rushtona, pogrążonego w modlitwie.
- Mój chłopcze! - Twarz starego kapłana rozjaśniła się, gdy
Drake położył mu rękę na ramieniu. - Przyszedłem
natychmiast,
gdy tylko się dowiedziałem. Byłem z wizytą u pani Sowerby
i tam w końcu mnie znalazł twój człowiek. Nalegała, żeby
przyjść ze mną. Mara nadzieję, że nie masz nic przeciwko
temu. Bardzo lubi Lucy, a przecież była położną, zanim wzrok
ją zaczął zawodzić. Jedna z pokojówek zaprowadziła ją na górę.
- Głos mu się załamał, ale szybko podjął z powrotem
przerwany
wątek: - Zatrzymałem się tu na chwilę, aby odmówić modlitwę
dziękczynną za szczęśliwy powrót Lucy do domu. Czy mogę ją
teraz zobaczyć? Czy raczej powinienem poczekać... aż będzie
po wszystkim?
Drake poczuł, że twarz mu tężeje. W obawie, że jeśli da upust
uczuciom, załamie się zupełnie, poinformował teścia krótko,
niemal brutalnie, jak się sprawy mają.
- Charles powiedział, że powinienem się modlić - zakończył
i zaśmiał się gorzko, szyderczo.
Twarz pastora była ściągnięta troską, ale jego głos zabrzmiał
ciepło i spokojnie.
- Chodź. Uklęknij przy mnie, zastosujemy się do jego rady.
Drake opadł na kolana, raczej z powodu psychicznego
wyczerpania
niż rzeczywistej potrzeby.
- Nawet nie wiem, jak zacząć, ojcze. Co niedziela czytam
słowa Ewangelii, ale traktuję to raczej jak obowiązek. Nie
jestem
pobożnym człowiekiem.
Twarz pastora rozjaśnił czuły, ojcowski uśmiech:
- Mój chłopcze, odkąd cię znam, poświęcasz się dla innych.
To najlepsze świadectwo, że nasz Pan mieszka w tobie. Po
owocach
ich poznacie.
Chociaż uznanie w głosie teścia go poruszyło, Drake potrząsnął
głową.
- Co miałbym powiedzieć? Nie mam prawa domagać się
specjalnej łaski od Stwórcy. Wielu mężczyzn, więcej wartych
ode mnie, straciło żony i dzieci podczas porodu...
- To nie jest kwestia tego, ile kto jest wart. Poproś Boga o siłę,
aby znieść to, co cię spotyka.
Drake westchnął głęboko.
- Rzadko o coś proszę, ojcze, ale spróbuję.
Przez kilkanaście minut modlili się obaj w cichej, sprzyjającej
skupieniu kaplicy, łącząc się w strachu i nadziei. Drake poczuł,
że ogarnia go dziwny spokój. Nie słyszał stłumionych kroków
kogoś, kto zbliżał się do kaplicy, nie słyszał, jak ten ktoś
do niego podchodzi - ocknął się dopiero na dźwięk głośnego
chrząknięcia.
- Czym mogę panu służyć, konstablu.
- Proszę mi wybaczyć, że tak tu wtargnąłem, milordzie.
Wypytałem
woźnicę Dalryraple'a, a teraz sądzę, że musi pan zadecydować,
co mam z nim zrobić.
- Ja... w tej chwili jestem czym innym zajęty. Czy to nie
może poczekać?
- Niestety, wasza lordowska mość, obawiam się, że nie.
- Neville! Co to ma znaczyć?! Gdzie się podział woźnica
Dalrymple'a?
Kolana ugięły się pod Neville'em, cud boski, że w ogóle
ustał na nogach.
- Do twoich usług, kuzynie - powiedział, podnosząc
płaszcz i chustę.
- Ale dlaczego? Co ty masz wspólnego z Dalrymple'em?
- Cóż, to proste - odparł ironicznie Neville, usiłując zachować
zimną krew, ale jego głos brzmiał żałośnie. - Wynająłem
go, aby uwiódł twoją żonę i rozbił twoje małżeństwo. - Neville
sam nie wiedział, jakie przedziwne poczucie honoru skłoniło go
do tego, aby pominąć udział Phyllipy w tym nikczemnym
przedsięwzięciu.
Na twarzy Drake'a pojawił się wyraz bolesnego osłupienia,
co ostatecznie odebrało Neville'owi odwagę.
- Ale dlaczego?! Co ja ci takiego zrobiłem?
- Nic, poza tym że byłeś nie do zniesienia solidny i
niezawodny,
a ja stale byłem twoim dłużnikiem.
- Nie rozumiem.
- Nie spodziewam się, żebyś zrozumiał, do jakich rozmiarów
mogą dojść chciwość, egoizm i głupota. - Neville zwiesił
głowę. - Masz wszelkie prawo mi nie ufać, ale uwierz, nigdy
nie chciałem wyrządzić krzywdy ani tobie, ani Lucy.
- Nie chciałeś wyrządzić krzywdy? Mój Boże, Neville.
Pozwoliłeś,
aby nas rozdzielono! - Drake uniósł obandażowane
ramiona. - Te rany są niczym w porównaniu z tym, co
przeżyłem
przez ostatnie miesiące. Co do Lucy...
- Spodziewam się, że postawisz mnie przed sądem jako
współwinnego. - Neville wyprostował się, zdecydowany
przyjąć
wyrok jak na mężczyznę przystało.
Drake, oszołomiony rewelacjami, które usłyszał, powoli
potrząsnął
głową.
- Nie sądzę, żebyś rzeczywiście chciał nam wyrządzić
krzywdę, ale okazałeś się na tyle bezmyślny, aby związać się
z człowiekiem o bardzo niebezpiecznym charakterze. Kiedy
przyszło ostatecznie wybierać, wkroczyłei do akcji i uratowałeś
mi życie. Wyobrażam sobie, że wymagało to od ciebie wielkiej
odwagi. Ale musisz jakoś odpowiedzieć za spustoszenie, jakie
poczyniłeś w naszym życiu, Neville. Nie zamierzam jednak
domagać
się, abyś zapłacił za to własną głową.
Neville ukląkł.
- Dziękuję, Drake. Nigdy tego nie pożałujesz, przysięgam.
Zrobię wszystko, żeby ci to wynagrodzić.
Ku własnemu zawstydzeniu bliski był wybuchnięcia łzami
wdzięczności, powstrzymała go jednak pokojówka, która
wtargnęła
do biblioteki.
- Szybko, milordzie! Lekarz i pani Sowerby kłócą się przy
łóżku naszej biednej pani, a ona musi to znosić!
Drake skierował się do drzwi.
- Nie opuszczaj Silverthorne, dopóki nie spotkam się z
konstablem
i nie postanowię, co z tobą zrobić.
Neville skinął głową.
- Czy mogę się teraz na coś przydać?
Drake odwrócił się. Pytanie najwyraźniej przyjemnie go
zaskoczyło.
- Jedyna rzecz, którą teraz możemy zrobić, Neville, to modlić
się za Lucy i dziecko.
Neville zaczął rozważać prośbę kuzyna. Klęczał, a więc
właściwie już przyjął odpowiednią pozycję. Ale od szkolnych
czasów nie odmawiał modlitwy, a i wtedy czynił to
machinalnie.
I czy komukolwiek mogłaby pomóc modlitwa skruszonego
łajdaka?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Drake wchodził ciężko po schodach, słysząc wrzaski na długo
przedtem, zanim zobaczył sprawców całego zamieszania.
Lekarz krzyczał rozdrażnionym głosem, jakiego Drake nigdy
dotąd u niego nie słyszał:
- Niech mnie diabli, jeśli cię tam wpuszczę, ty stara wścibska
wiedźmo! Doprowadziłaś tę biedną, wycieńczoną dziewczynę
do histerii, tego mi jeszcze było trzeba!
- Słuchaj no, ty niezdarny rzeźniku o wielkich łapach!
- Czy to naprawdę był głos starej wdowy Sowerby? - To ty ją
doprowadziłeś do takiego stanu gadaniem, że zamierzasz zabić
jej dziecko. Powinieneś się nauczyć mówić cichym głosem.
Kobieta nie głuchnie podczas porodu!
- Tylko pogorszyłaś sprawę, wmawiając jej, że istnieje
jakakolwiek szansa, aby uratować ich oboje!
Ostatnie słowa lekarza ugodziły Drake'a niczym ostry cios
nożem. Kiedy podszedł do kłócącej się dwójki, zamilkli oboje,
zapewne biorąc oddech, aby go zalać potokiem słów. W
zapadłej na moment ciszy Drake'a dobiegł zza zamkniętych
drzwi sypialni słaby, ochrypły krzyk Lucy:
- Nie pozwól im skrzywdzić mojego dziecka. Proszę!
Zalała go fala bezsilnej furii. Spiorunował oboje morderczym
wzrokiem, zapominając, że pani Sowerby nie widzi.
- Co ty tutaj robisz, co za brewerie wyprawiasz, kiedy moja
żona cię tam potrzebuje! - Pokazał wyciągniętym palcem
drzwi.
Zaczęli oboje mówić naraz, ale głęboki, rozkazujący głos
lekarza zagłuszył panią Sowerby.
- Drake, musimy dokonać wyboru, i to jak najszybciej. Albo
Lucy, albo dziecko. Jest bardzo duże, zwłaszcza jak na
wcześniaka.
Ta dziwaczna uwaga przez ułamek sekundy zastanowiła
Drake'a.
Potem zrozumiał, że lekarz liczy czas od dnia ich wesela.
- W każdym razie ma dużą główkę - kontynuował doktor
Varoy - a twoja żona jest wąska w biodrach. - Zawahał się, czy
wypowiedzieć to słowo, ale lekarska dokładność zwyciężyła.
- Jeżeli mamy uratować dziecko, będę musiał użyć narzędzi
chirurgicznych. Nie ma chwili do stracenia.
- Roz... ciąć ją? - Drake zachwiał się na nogach.
Lekarz skinął głową, unikając jego wzroku.
- To jedyny sposób, aby dziecko urodziło się całe i zdrowe.
Nie będę kłamał... Niewielu kobietom udaje się to przeżyć.
Tego akurat nie musiał Drake'owi mówić. Jego matka zmarła
po cesarskim cięciu.
- Nie mogę jej stracić, Charles. Zwłaszcza teraz.
- W takim razie musimy... ścisnąć czaszkę dziecka, żeby je
wydobyć, zanim ona umrze z wysiłku i utraty krwi.
- Zabić dziecko?
Lekarz przeciągnął rozczapierzonymi palcami po
nieuczesanych włosach.
- Czy nie to właśnie powiedziałem? Nie podoba mi się żadna
z tych możliwości, podobnie jak tobie, Drake, ale naprawdę
nie ma wyboru. Musimy podjąć decyzję i działać szybko,
inaczej
stracimy ich oboje.
- Kazała mi przysiąc, że nie pozwolę skrzywdzić dziecka.
- Drake przycisnął zaciśniętą w pięść dłoń do ust. Nagle do
niego
dotarło, ile może go kosztować tak nierozważnie złożona
obietnica.
Doktor Varoy zbył to machnięciem ręki.
- Nie należy traktować poważnie wszystkich głupot, jakie
wypowiadają rodzące. Nie są wtedy sobą. Ty musisz
zadecydować.
Przez całe swoje życie Drake podejmował trudne decyzje.
Dumny był ze swojej umiejętności podejmowania racjonalnych
postanowień. Nigdy dotąd nie wzdragał się przed wyborem
ważnych rozstrzygnięć.
Aż do dzisiejszego dnia.
Stał jak sparaliżowany, niezdolny do przyjęcia żadnego
z rozwiązań, które zaproponował mu Charles Varoy. Jak
mógłby
skazać Lucy na śmierć, nawet jeśli na to nalegała? Nigdy więcej
jej nie zobaczyć, nie usłyszeć jej głosu. Nigdy więcej nie
stopnieć
w cieple jej uśmiechu. Nie rozkoszować się jej ożywczym,
cierpkim poczuciem humoru.
Druga możliwość w ogóle nie wchodziła w rachubę. Jeżeli
nawet Lucy zdoła się otrząsnąć ze smutku, czy mu
kiedykolwiek
wybaczy złamanie przysięgi i zgodę na to, aby zabito jej
dziecko? Czy lepiej zatrzymać ją żywą i chorą z nienawiści
przy sobie, czy pozwolić, by umarła ze słowami miłości na
ustach?
Dwie możliwości, obie nie do przyjęcia, a jednak jeśli którejś
z nich nie wybierze, dopuści do podwójnej tragedii.
Powrócił do rzeczywistości, gdy usłyszał głos pani Sowerby.
- Niech go pan nie słucha, wasza lordowska mość. Ileż to
on dzieci przyjął na świat?
- Wystarczająco wiele, żeby mieć doświadczenie w tych
sprawach - odpalił lekarz.
- Nonsens! - zaprotestowała z oburzeniem pani Sowerby.
- Asystuje pan tylko przy porodach bogaczy. - Odwróciła się
do Drake'a. - Niech mi pan zaufa, milordzie, jest inna droga.
Nie mówię, że łatwa, ale przecież trzeba spróbować. Wiem, że
pani Lucy uschnie z tęsknoty za tym dzieckiem. A to biedne
maleństwo?
Pan zdołał się utrzymać przy życiu bez matki, ale większość
dzieci ginie.
Drake ujął dłonie pani Sowerby. Były pomarszczone i kościste,
a jednak delikatne jak giemza. Choć małe i kruche,
promieniowała
od nich dziwna, pierwotna moc... moc życia.
Drake ucałował grzbiety sękatych dłoni pani Sowerby.
- Proszę robić to, co pani potrafi. - Uciszył spojrzeniem
Charlesa Varoya. - Jestem świadomy ryzyka i biorę na siebie
pełną odpowiedzialność. Cokolwiek się stanie, dziękuję, że
przyszła tu pani, by pomóc Lucy.
Nie zapewniła go, że się jej powiedzie. Odwróciła się i zaczęła
szukać drogi do sypialni. Zwróciła do lekarza triumfującą
twarz i Drake zaczął się zastanawiać, czy starsza pani nie widzi
lepiej, niż jest skłonna się do tego przyznać.
- Na litość boską, Drake! - wybuchnął Charles Varoy.
- Ostatnie dni całkiem wytrąciły cię z równowagi. Czy ty
w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, że właśnie powierzyłeś
życie
Lucy starej, ślepej kobiecie? Stracisz i żonę, i dziecko...
zobaczysz.
Drake potrząsnął głową.
- Rodzenie to tajemnica kobiet, Charles. Mężczyzna daje
nasienie, które potem bez jego udziału rozwija się w kobiecie
i to ona wydaje na świat nowe życie, my możemy się tylko
biernie
przyglądać. Nie mamy prawa się w to wtrącać.
Lekarz z godnością odwrócił się w kierunku sypialni.
- Mój drogi przyjacielu, obawiam się, że zupełnie oszalałeś.
- Być może - odparł Drake spokojnie - ale jeśli spróbujesz
przeszkodzić pani Sowerby, połamię ci ręce.
Twarz Varoya poczerwieniała ze złości. Wzruszywszy
ramionami,
odsunął Drake'a z drogi.
- Nie obawiaj się. Nie uczynię żadnego ruchu, dopóki ta sta-
ra wiedźma sama nie zacznie mnie błagać, żebym naprawił to,
co za chwilę sfuszeruje. Wtedy zrobię, co w mojej mocy.
Drake był przerażony. A jeśli właśnie skazał na śmierć oboje,
dziecko i Lucy?
Lucy przycisnęła głowę do poduszki, oddychając ciężko, jakby
przebiegła co najmniej milę. Próbowała odpocząć, zanim
ogarnie ją kolejna fala bólu. Jak przez mgłę docierały do niej
z korytarza podniesione głosy. Przekonana, że właśnie waży się
los jej dziecka, zdołała resztką sił wykrzyczeć, jakie jest jej
życzenie.
Nie wydawało się jednak, aby ktokolwiek zwrócił na to
uwagę.
Drake z pewnością dotrzyma obietnicy, którą jej złożył. Zawsze
dotrzymywał danego słowa. To była jedna z przyczyn, dla
której wyznała mu miłość - aby zrozumiał, że ich życie stanie
się nie do zniesienia, jeśli Drake przedłoży jej życie nad życie
dziecka. Miała też inne powody do obaw. Nie kochał jej,
pewnie
wzdragał się na samą myśl o nieproszonej miłości, którą ona
pragnęła go obdarzyć... ale nie chciała umierać, pozostawiając
go nieświadomym jej uczuć.
Podniesione, ostre głosy za drzwiami sypialni ucichły. Wreszcie
przestali się kłócić. Mogła mieć tylko nadzieję, że nie zdecydują
się ratować jej życia wbrew jej woli. Gdyby jednak odważyli
się na to, będzie walczyć do ostatka, żeby chronić swoje
dziecko. Tylko tak mało zostało jej siły...
Drzwi się otworzyły i do środka weszła, szukając ręką drogi
pani Sowerby. Służąca, która osuszała czoło Lucy z potu,
rzuciła
ściereczkę i podbiegła do starej kobiety, aby jej pomóc
dojść do łóżka.
Lucy poczuła, że nadchodzi kolejny skurcz - niezwykle
mocny, na ile mogła to osądzić. Musi mówić szybko, żeby
zdążyć
przed powrotem doktora.
- Co mówili? Nie skrzywdzą mojego dziecka, prawda?
Pani Sowerby poszukała jej ręki i uścisnęła ją uspokajająco.
- Nikt nie zamierza dotknąć tego dziecka, kochanie.
Przynajmniej
do momentu, w którym się narodzi, a i wtedy tylko po
to, żeby dbać o malutkiego panicza.
Lucy, mimo bólu, rozluźniła się. Łzy ulgi napłynęły jej do
oczu. Trzymała kurczowo dłoń pani Sowerby, dopóki ból nie
przeszedł.
- Jak... jak szybko lekarz będzie operował? - Tego właśnie
chciała, mimo to zadrżała na myśl o nożu.
- Nie będzie. - Pani Sowerby poklepała ją pieszczotliwie po
ramieniu. - Zostanę przy tobie i zrobię, co potrafię, żeby ci
pomóc
sprowadzić na świat jeszcze jednego dryblasowatego
Stricklanda.
- Pomóc mi? - Lucy skręcała się z bólu w pomiętej pościeli.
Och, gdyby mogła wydostać się ze swojego ciała i uwolnić
z mocy przerażającej siły, która nią władała. - Nie mam siły.
Jestem taka zmęczona, chciałabym zasnąć, na zawsze, gdzieś,
gdzie jest ciemno i cicho i gdzie nie ma żadnego bólu.
- Nie jesteś już nieopierzoną dziewczyną, moja droga. Stałaś
się kobietą. Jesteś potrzebna temu dziecku ciepła i żywa,
a nie zimna i martwa, leżąca w grobie. Pomyśl o lordzie
Silverthorne.
On też cię potrzebuje.
Lucy odsunęła z czoła kosmyk wilgotnych od potu włosów.
- Jestem ostatnią... osobą, której on potrzebuje. Sprawiam
mu same kłopoty. Lepiej mu będzie... beze mnie.
- Bzdura. - Pani Sowerby pochyliła się nad nią i wyszeptała:
- Był bez ciebie przez ostatnie tygodnie i nie znajdziesz
w całym Nicholthwait nikogo, kto by zaprzeczył, że lord
Silverthorbe
wprost szalał z niepokoju. Nie opuszczaj go teraz,
kiedy cię wreszcie odnalazł.
Lucy nie zdążyła odpowiedzieć. Tym razem ból był nieco
lżejszy, ale uczucie parcia stawało się nie do zniesienia. Czuła
się tak, jakby jakaś wielka i bezlitosna ręka wyciskała z niej
resztki
sił życiowych. Jęknęła głośno, przeraźliwie.
- Czujesz parcie, tak? - zapytała pani Sowerby.
Osłabła po tym, co przeszła, Lucy mogła tylko skinąć głową.
- W takim razie niedługo już będziesz mogła odpocząć,
kochanie.
Jeszcze przez chwilę musisz mocno popracować, ze
wszystkich sił. Rób, co ci powiem, dla dobra dziecka i jego
lordowskiej
mości. Dobrze?
Lucy znowu skinęła głową. Nóż nie nóż, ona i tak nie przeżyje
następnego skurczu. Jeśli pani Sowerby potrzebuje pomocy,
aby bezpiecznie sprowadzić dziecko na świat, trzeba
spróbować.
Po tym wszystkim, na co naraziła Drake'a, jest mu winna
przynajmniej jedno: musi urodzić zdrowego dziedzica.
Znowu się zaczęło. Lucy natychmiast naprężyła osłabłe ciało,
lecz pani Sowerby powiedziała uspokajająco:
- Pozwól, niech to narasta, moje dziecko. Nie walcz. Poddaj
się temu. Kiedy osiągnie szczyt, przyj ze wszystkich sił. Przyj,
jak tylko możesz najmocniej. Niech ktoś pozbiera te
prześcieradła
i pomoże mi unieść jej kolana.
Lucy wzdrygnęła się, czując delikatne, badawcze dotkniecie
w głębi ciała.
- Nie bój się, złotko - odezwała się łagodnym głosem pani
Sowerby. - Muszę wyczuć, co się z tobą dzieje. Dokładnie jak
myślałam... jesteś gotowa. Niedługo to maleństwo zjawi się na
świecie.
Łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Następna godzina ciągnęła
się dla Lucy przez wieczność, kiedy stosując się do
wypowiadanych
łagodnym, śpiewnym głosem wskazówek pani Sowerby,
parła ze wszystkich sił przy coraz częstszych skurczach.
- No już prawie, prawie. Czuję główkę! - wykrzyknęła pani
Sowerby triumfująco.
Jeszcze kilka przerażających skurczów, a potem Lucy usłyszała
jakby z oddali:
- Jest główka. Dobrze się spisałaś, dziewczyno. Teraz
spokojnie. Niech tylko to maleństwo wydostanie się na świat
całe.
Ostry, przenikliwy ból, zupełnie różny od tego, jaki czuła
dotychczas,
wyrwał z ust Lucy okrzyk śmiertelnej męki.
- Ramię dziecka musiało się podsunąć pod kość ogonową.
- Lucy usłyszała głos doktora, kiedy skurcz przeszedł, a ból
lekko osłabł. - Wiedziałem, że coś takiego się stanie. Jak mogłaś
wmawiać Drake'owi...
- Zamknij usta albo każę cię wyrzucić - przerwała mu
ostrym tonem pani Sowerby. - Niech ktoś poszuka w mojej
torbie
garnuszka z łojem.
Ku zdumieniu Lucy lekarz nie powiedział ani słowa.
- Trzymaj się, złotko - powiedziała z naciskiem pani Sowerby.
- To, co zrobię, będzie bolało jak diabli, ale to jedyna
droga, żeby uratować twoje dziecko.
Lucy wzięła głęboki oddech.
- Zrób to - powiedziała chrapliwie, zaciskając zęby w obawie
przed spodziewanym bólem.
Był gorszy, niż sobie wyobrażała - przeraźliwy, rozdzierający
ból ponad ludzką wytrzymałość. Potem otworzyła się przed
nią ciemność i Lucy weszła w nią spokojnie, nie czując już bólu.
Gdzieś w oddali błysnęło światło i aniołowie czekali, aby
napoić
ją niebiańskim nektarem.
Pastor spojrzał z nadzieją na Drake'a.
- Nie było cię sporo czasu, chłopcze. Czy przynosisz wspaniałą
wiadomość dumnemu dziadkowi?
Drake opadł na klęczki w ławce obok niego i nie dowierzając
własnemu głosowi, potrząsnął w odpowiedzi głową. Jakże
zazdrościł temu staremu człowiekowi jego dziecięcej ufności.
Życie naznaczone ciągłym pesymizmem nadwątliło jego wiarę.
- Oddałem ją w ręce pani Sowerby. Twierdzi, że jest szansa,
aby uratować oboje, Lucy i dziecko. Varoy uważa, że nie.
Pastor położył dłoń na ręce Drake'a.
- Cóż, w takim razie, cokolwiek się stanie, przynajmniej będą
razem.
Drake westchnął. Niewielka z tego płynęła pociecha.
Zamknął oczy, złożył ręce w błagalnym geście i zaczął
mechanicznie
wypowiadać znajome słowa modlitwy. Oderwał się
myślami od spokojnej atmosfery kaplicy i cofnął w czasie.
Czarodziejska
pamięć podsuwała mu obrazy Lucy i ich krótko trwającego
małżeństwa.
Lucy w ich noc poślubną, szczotkująca złociste loki przed
lustrem. Jakże go wtedy ten widok rozgrzał! Lucy potargana
i pobrudzona sadzą wśród świętujących ocalenie górników.
Lucy
drżąca pod jego dotykiem, a potem spokojna i zadowolona
w jego ramionach. Teraz te wspomnienia opromieniało
specjalnym
blaskiem jej wyznanie, że go pokochała.
- ...wybaw nas od zła wszelkiego, panie... - Drake zająknął
się, wypowiadając znane na pamięć słowa. Straszliwy ciężar
legł na jego sercu. Niemal żałował, że Lucy wyznała mu miłość.
Tym boleśniej będzie ją stracić teraz, gdy już wiedział, czego
mogliby razem zakosztować.
Drake odwrócił głowę, usłyszawszy czyjeś ostrożne kroki.
Charles Varoy wszedł do kaplicy, sprawiając wrażenie
kompletnie
oszołomionego. Usiadł ciężko na ławce obok Drake'a.
- Charles! - Drake złapał lekarza za ramię. - Czy już po
wszystkim? Co się stało?
Ani jego silny uścisk, ani gwałtownie zadawane pytania nie
wytrąciły doktora z osłupienia.
- Najprzedziwniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem - po-
wiedział półgłosem do samego siebie. - Nasmarowała sobie
ręce
sadłem i...
- I co, Charles? Kto sobie nasmarował ręce? Na litość boską,
człowieku, zejdź z powrotem na ziemię i powiedz mi wreszcie,
czy moja żona i dziecko żyją!
- Nie zrobiłbym tego. - Varoy wzruszył ramionami i uniósł
ręce. - To stanowczo za wiele. Nie jest możliwe, aby dżentelmen
robił takie rzeczy, nawet jeśli w grę wchodzi ludzkie życie...
Drake był gotów uderzyć przyjaciela, żeby przywołać go do
rzeczywistości, ale drzwi kaplicy się otworzyły i weszła przez
nie prowadzona przez pokojówkę pani Sowerby. Twarz miała
ściągniętą, widać było, że jest wyczerpana. Jej zamglone oczy
błyszczały słabo. Drake puścił ramię oszołomionego lekarza,
podszedł do pani Sowerby i ujął jej dłonie.
Zbierał się w sobie, aby zadać pytanie, którego nie śmiał
wyrazić
w słowach, gdy do jego uszu doszedł przenikający ściany
kaplicy dźwięk. Coraz wyraźniejszy, coraz lepiej słyszalny -
wysoki, niemal koci płacz nowo narodzonego dziecka. Mimo
całkowitego braku doświadczenia w tej kwestii, Drake doszedł
do wniosku, że tak może krzyczeć tylko zdrowy, krzepki
noworodek.
Pani Sowerby odwróciła się i wyciągnęła ramiona do
wchodzącej
z dzieckiem pokojówki. Odebrała je od niej i podała Drake'owi.
- Moja żona? - zapytał ochrypłym szeptem.
Triumfujący uśmiech rozjaśnił starą twarz kobiety i Drake
przypomniał sobie werset z Biblii, który tyle razy czytał
podczas
niedzielnych nabożeństw: „Błogosławieni ci, którzy dobrą
nowinę niosą".
- Dzielna z niej dziewczyna. Dostała miksturę na sen, ale za
tydzień będzie zdrowa jak ryba.
Drake z niecierpliwą czułością wziął krzyczące maleństwo
w ramiona i pochylił głowę. Gardło miał ściśnięte, serce zbyt
wezbrane, aby móc cokolwiek powiedzieć. Przytuliwszy
dziecko
do piersi, ochrzcił je ojcowskimi łzami.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Lucy, z trudem dochodząc do przytomności, wreszcie
zrozumiała,
że jednak żyje. Była zbyt obolała, ale nie od przeszywających
skurczów porodowych, bo te zaczęły się już zacierać
w jej pamięci. Jej ciało nękał pulsujący tępy ból, choć o wiele
słabszy od tego, który sprowadził na nią błogosławioną łaskę
niepamięci.
Lecz jeśli ona przeżyła, co z jej dzieckiem?! Ta pełna
przerażającego
strachu myśl natychmiast przywróciła jej świadomość.
Przez wpółprzymknięte powieki zobaczyła jasne, przyjemne
światło słoneczne, jakby właśnie wstał letni poranek. Wytężyła
zmysły, nie usłyszała jednak ani płaczu, ani posapywania
noworodka. Nie wyczuła obok siebie w łóżku żadnego
niewielkiego
zawiniątka. Kiedy mieszkała u Rosalindy Beaumont,
przyzwyczaiła się do rozkosznego, słabo wyczuwalnego
zapachu
mleka, zawsze towarzyszącego niemowlęciu. Nie czuła go
teraz.
Otworzyła szeroko oczy, starając się opanować ogarniające
ją uczucie paniki. Omiotła wzrokiem pokój. Poza nią w sypialni
była tylko pokojówka. Stała odwrócona do niej tyłem i
wyglądała
przez okno. Nigdzie nie było widać dziecka ani niczego,
co by wskazywało na jego obecność.
- Pro...szę... - wychrypiała z trudem przez spierzchnięte
usta.
Dziewczyna, stojąca przy oknie drgnęła. Odwróciła się
natychmiast
i podeszła do łóżka. Uśmiechała się promiennie, ale
Lucy spostrzegła sińce pod jej oczami i wyraz zmęczenia na
twarzy.
- Wreszcie się pani przebudziła. Czym mogę pani służyć?
Lucy chciała krzyczeć, tak oczywista wydała się jej
odpowiedź. Wyciągnęła puste ramiona.
- Moje dziecko - powiedziała chrypliwie. - Co się dzieje
z moim dzieckiem?! Jest żywe? Zdrowe?
Pokojówka uśmiechnęła się jeszcze promienniej.
- Ależ tak, pani, żywe i zdrowe.
Lucy opuściła drżące ramiona na pościel. Łzy napłynęły jej
do oczu i nie próbowała ich powstrzymać.
- Zdrowe i silne, jak powiedział lekarz, i taka rozkoszna
kruszyna. Pierwsza dziewczynka w rodzie Stricklandów od
pięciuset lat... czy coś koło tego, jak mówi pan Talbot. Przyniosę
ją, skoro wasza lordowska mość się już obudziła.
Wyszła, zanim Lucy zdążyła zadać choć jedno pytanie
z tych, które nagle przyszły jej na myśl. Łzy ulgi, płynące z jej
oczu, szybko stały się gorzkie. Ogłuszona nieoczekiwaną
wiadomością, nie od razu w pełni pojęła jej sens. Dziewczynka?
Urodziła dziewczynkę? Stricklandowie płodzili synów, było
to niemal legendarne. Tytuł i majątek Silverthorne'ów
przechodził z ojca na syna przez całe wieki, począwszy od
średniowiecza.
Lucy roześmiała się gorzko poprzez łzy. Cóż za ironia losu,
poślubiona wyłącznie z tej przyczyny, że miała zapewnić
męskiego dziedzica, urodziła pierwszą od stuleci w rodzie
Stricklandów córkę. Lorda Silverthorne z pewnością nie
pobudzi to do śmiechu. Obarczony żoną, której nie może
znieść. I córką, której istnienie nie będzie stanowiło przeszkody
dla jego pozbawionych skrupułów krewnych w przejęciu
majątku, który on przez całe życie doprowadzał do świetności.
- Oto ona, pani. - Pokojówka wkroczyła żwawo do sypiałni,
niosąc dziecko Lucy. - Taka urocza kruszyna. Widząc, jak
gryzie swoją malutką piąstkę, powiedziałabym, że jest głodna.
Ułożyła dziecko przy boku matki.
Lucy wyciągnęła wolną rękę i przeciągnęła małym palcem
po pulchnym, różowym policzku. Dziecko natychmiast złapało
jej palec maleńkimi różowymi ustami i zaczęło ssać energicznie.
- Jesteś cudowną, maleńką istotą - wyszeptała Lucy. - Kocham
cię.
Wyciągnęła delikatnie palec, odchyliła głęboko rozcięty dekolt
nocnej koszuli i odsunęła materiał na bok. Poskubawszy
brodawkę, żeby stwardniała, przesunęła nią po policzku
dziecka do jego ust, jak to robiła pani Beaumont. Niemowlę
ułożyło różowe usteczka w żarłoczne „O" i skwapliwie
przyssało się do piersi.
- Jaka zdolna dziewczynka - powiedziała Lucy cicho,
przesuwając pieszczotliwie policzek po pokrytej rzadkimi
czarnymi włoskami głowie córeczki. Przepełniona matczyną
miłością nie potrafiła wzbudzić w sobie żalu, że cudowna
kruszyna, którą trzyma w ramionach, nie jest synem.
- Jego lordowska mość spał tak spokojnie ze swoją małą
księżniczką w ramionach, że nie miałam serca go budzić –
powiedziała pokojówka.
Lucy spodziewała się usłyszeć coś zupełnie innego i przez
moment nie dotarło do niej znaczenie słów dziewczyny.
- Lord Silverthorne... trzymał dziecko? - zapytała wreszcie.
- Oj, tak! - Pokojówka zaśmiała się pobłażliwie. - Nie oddał
jej nikomu od momentu, gdy pani Sowerby mu ją podała.
Oprócz pastora, oczywiście. Ale też tylko na krótko. Naprawdę
nigdy bym nie pomyślała, że nasz pan może tak szaleńczo
pokochać dziecko.
Lucy zastanowiła się nad tym, co powiedziała dziewczyna.
Jeszcze rok temu całkowicie by się z nią zgodziła. Ale teraz była
już mądrzejsza. W Drake'u drzemały niezmierzone pokłady
czułości i niezwykle silny instynkt opiekuńczy. Być może nigdy
tego nie ujawniał z obawy przed odrzuceniem. Kogóż bardziej
mogła nękać taka obawa, jak nie mężczyznę, który nigdy nie
zaznał rodzicielskiej miłości? Drake uważał za swój obowiązek
troszczyć się o zależnych od niego ludzi. Lecz córka, choćby
darzona przez niego najczulszym afektem, nie będzie mogła
kontynuować jego dzieła.
- Więc... - zawahała się, niepewna, czy wypowiedzieć te
słowa - lord Silwerthorne nie był rozczarowany, że to
dziewczynka?
- Rozczarowany? Pani! Czy coś podobnego wynikało z moich
słów? Jeśli tak ma wyglądać rozczarowany, to ciekawam,
jakby lord Silverthorne wyglądał, świętując? Przyjął to w taki
sposób, jakby on pierwszy na świecie został ojcem! Przyniosę
teraz pani coś do jedzenia, skoro wasza lordowska mość już nie
śpi. Powinna się pani dobrze odżywiać, jeśli zamierza pani
sama karmić małą panienkę.
Wyszła z pośpiechem, a Lucy przytuliła dziecko odrobinę
mocniej. Ciało miała wciąż zdjęte niemocą, ale jej myśli
galopowały jak oszalałe. Nagle dostrzegła cień nadziei i
przestraszyło ją to, wytrącając ze spokoju, jaki niosły rezygnacja
i rozpacz.
Drake kochał to dziecko. Nawet mimo tego, że nie on je
spłodził.
Nawet mimo tego, że nie mogło po nim dziedziczyć, czego
przecież gorąco pragnął. Czy to możliwe, aby pokochał żonę,
która okryła niesławą jego nazwisko?
- Lucy! Miranda...!!!
Drake usiadł w łóżku, zrywając się gwałtownie, wciąż
w ubraniu, tak jak się położył ostatniej nocy. Pot perlił się mu
na czole, serce waliło głośno jak podkute kopyta Spaniarda
w pełnym galopie. Śniło mu się dwóch uśmiechniętych
jasnowłosych mężczyzn. Odebrali mu żonę i córkę, a on leżał,
skrępowany i bezradny, nie mogąc ich powstrzymać.
Dziecko! Drake odgarniał gorączkowo prześcieradła, próbując
znaleźć maleństwo, które zniknęło. Od momentu gdy przejął
córeczkę z rąk pani Sowerby, nie pozwolił już wydrzeć jej sobie
z ramion. Obniósł ją po całym domu, pokazując służbie. Kazał
przynieść z piwnicy dobrego wina, żeby wszyscy mogli
świętować szczęśliwe przyjście na świat jego córki. Gdyby
mógł, obudziłby całe hrabstwo, każąc oddać armatni salut.
Nagły wybuch ojcowskiej dumy i miłości zburzył wreszcie
- zdawałoby się niezniszczalny - mur chłodu, którym się dotąd
otaczał. Kiedy córeczka spała, zachwycał się, jaki z niej słodki,
grzeczny aniołek. Kiedy kaprysiła, promieniał dumą,
podziwiając, jaki wielki duch drzemie w tak małej istotce.
Niańczył ją, całował, przemawiał do niej pieszczotliwie.
Natychmiast nazwał ją Miranda, na cześć ukochanej pięknej
córki Prospera z „Burzy" Szekspira. Kiedy pani Maberley lub
któraś z pokojówek prosiły, aby oddał im dziecko choć na
minutę, odmawiał, zazdrośnie strzegąc swego skarbu.
Późną nocą ostatni z tych, którzy wytrwale podziwiali
Mirandę, poszli wreszcie do łóżek, ale nie jej szalejący z radości
tata. Czuwał przy niej, roztaczając szeptem obrazy wspaniałej
przyszłości, jaką dla niej planował. Kucyki, wakacje nad
morzem, piękne sukienki, książki, najlepsi nauczyciele, jakich
można wynająć. Wreszcie, nie wypuszczając swego bezcennego
skarbu z opiekuńczych ramion, położył się na łóżku i
przymknął oczy. Zamierzał chwilkę odpocząć.
Obudził się teraz po to, aby stwierdzić, że dziecko zniknęło
- jakby porwane przez złego czarownika.
Drake wypadł z sypialni jak kartacz i omal nie staranował
Talbota, niosącego tacę z solidnym śniadaniem. Kuszący
aromat jedzenia sprawił, że żołądek Drake'a zaburczał żałośnie.
Szczęśliwy ojciec przełknął ledwie parę kęsów o północy w
kuchni u pani Maberley. Głodny czy nie głodny, ma ważniejsze
sprawy do załatwienia.
- Talbot, zaalarmuj wszystkich. Ktoś zabrał dziecko!
Majordomus próbował zachować powagę, ale usta mu
drgnęły w lekkim, pobłażliwym uśmiechu.
- Tak, milordzie. Nel ją wzięła. Pani koniecznie chciała ją
zobaczyć.
Zatrwożenie Drake'a rozpłynęło się wraz z długim, głośnym,
pełnym ulgi oddechem. Po tym wszystkim, co Lucy zrobiła,
aby chronić swoje dziecko, nawet ryzykując życie, Drake mógł
być spokojny, że Miranda znajduje się pod dobrą opieką.
Podniósł pokrywkę jednego z naczyń ustawionych na tacy i
porwał plasterek przysmażanej szynki. Nigdy nie jadł niczego
tak wyśmienitego.
Wziął tacę od majordomusa i wrócił przez otwarte drzwi do
sypialni.
Niech Lucy nacieszy się córką, niech pobędzie z nią sama.
- Chciałbym o czymś jeszcze powiedzieć, milordzie - odezwał
się Talbot.
Drake spojrzał na niego wyczekująco.
- Chodzi o pana Neviłle'a - mówił dalej majordomus - Przespał
całą noc w bibliotece, jak mi się wydaje. Czy zostanie u nas?
Mam przygotować pokój, który zwykle zajmuje?
Drake potrząsnął głową.
- Dajcie mu coś do jedzenia. Tak, żeby się najadł porządnie
przed podróżą.
Kiedy pół godziny później Drake wchodził do biblioteki,
czuł się jak nowo narodzony. Zastał kuzyna łapczywie
pochłaniającego olbrzymie śniadanie z miną, która mówiła
wyraźnie, że nie jest pewny, czy to nie jego ostatni posiłek.
- Cieszę się, że wszystko się wczoraj dobrze skończyło -
powiedział Neville, przełykając głośno. - To znaczy, myślę
o twojej żonie. - Mówił przybitym głosem, ale brzmiało to
szczerze. - Czy już postanowiłeś, co ze mną zrobisz?
Drake usiadł naprzeciwko niego i stwierdził, że kuzynowi
przybyło kilka lat przez tę jedną noc. Czyżby istniała nadzieja,
że ten niepoprawny wieczny chłopiec wreszcie dorośnie?
- Nie pozwolę, żeby ci to uszło na sucho. Przejawem czystej
głupoty byłoby odesłać cię z powrotem do Londynu... za dużo
tam na ciebie czyha pokus i szybko byś powrócił do starej
kompanii i złych nawyków. Potrzebujesz, Neville, całkowitego
oderwania się od dawnego życia i zamierzam ci dać szansę
udowodnienia, że cię na to stać.
Blada twarz Neville'a pobladła jeszcze bardziej. Wzruszył
ramionami z rezygnacją.
- Dokąd chcesz mnie wysłać?
- Do Nowej Szkocji. Kupiłem stocznię w mieście, gdzie
stacjonują nasze oddziały. Nazywa się Halifax. Potrzebuję
zarządzającego, człowieka chętnego do pracy i zaufanego.
- Halifax? Nigdy nie słyszałem. -Twarz Neville'a pojaśniała
nieco. - Ale brzmi to zupełnie przyzwoicie. Kto wie, może
się nadam?
- Z jednym zastrzeżeniem, Neville.
- Tak?
- Phyllipa i Reggie będą ci towarzyszyć. Chcę, żebyś wziął
tego chłopca w ryzy. Nie jest to zły dzieciak, potrzebny tylko
ktoś, kto pohamuje nadmierną opiekuńczość jego matki.
- Z Phyllipa? - Ta część planu rehabilitacji wyraźnie się
Neville'owi nie spodobała. - Nie spodziewam się, żebyś chciał
to negocjować?
Drake uśmiechnął się ponuro.
- Szczególnie co do tego jestem zdecydowany. Ponieważ
urodziła mi się córka, należy się spodziewać, że ty i Reginald
odziedziczycie pewnego dnia Silverthorne. Chcę, żebyście obaj
byli przygotowani do kontynuowania tego, co ja tu zacząłem.
- Tym razem urodziła ci się córka, i to wbrew tylu
przeciwnościom - powiedział Neville. - Istnieją wszelkie szanse,
że pokój dziecinny zaludni się twoimi spadkobiercami. Po co
masz sobie zawracać głowę mną i Reggiem?
Drake wstał. Że też Neville musiał rzucić cień na jego
niezmąconą radość.
- To był trudny poród. Być może moja żona nie będzie
chciała po raz drugi przechodzić przez coś takiego.
Co prawda, pani Sowerby zapewniła go, że Lucy może mieć
dzieci, ale Drake żywił co do tego poważne wątpliwości. Nie
był przy niej długo podczas porodu. Jednak po tym, co
zobaczył, szczerze wątpił, aby chciała jeszcze raz podjąć takie
ryzyko.
Przecież ledwie przeżyła. Jeśli Lucy zadecyduje, że nie chce
mieć więcej dzieci, będzie to respektował... niezależnie od tego,
jak trudno mu będzie się powstrzymać od tego, aby się z nią nie
kochać.
Neville skrzywił się.
- A to pech!
Nagle Drake uprzytomnił sobie, że machinacje kuzyna mogły
kosztować Lucy życie. Z przyjemnością wypowiedział
ostatnie zdanie:
- Przez wzgląd na przyzwoitość ty i Phyllipa będziecie musieli
się pobrać.
Rzucił to zdanie przez ramię i nie obejrzał się. Nawet gdy
usłyszał, że coś ciężkiego pada na podłogę.
Lucy podniosła głowę, słysząc, że drzwi jej sypialni otwierają
się powoli, i szybko odwróciła oczy. Drake wreszcie przyszedł.
Skwapliwie zaczęła udawać, że jest całkowicie skoncentrowana
na córeczce, ssącej leniwie pierś. Dziecko nie połykało już zbyt
wiele mleka, ale i tak wyglądało na zadowolone. Lucy trzymała
oczy utkwione w rzadkie, czarne, jedwabiste włoski córki i
czekała, jak jej się zdawało bez końca, żeby Drake się odezwał.
Stał nieruchomo przy drzwiach. Nie wytrzymała i nerwowo
zerknęła na niego ukradkiem. Jego oczy błyszczały podejrzanie.
I nic dziwnego. Posunął się do ostateczności: poślubił kobietę,
której nie kochał, by zapewnić sobie dziedzica tytułu i majątku.
Teraz wszystkie jego plany obróciły się wniwecz i został
obarczony żoną, która na domiar złego zakochała się w nim,
choć obiecywała mu coś zupełnie innego.
- Przepraszam. - Starała się, aby jej głos zabrzmiał spokojnie,
ale zdradzieckie łzy wypełniły jej oczy. Lucy nie posiadała
się ze złości na samą siebie za to, że nie umie trzymać uczuć na
wodzy. Nie chciała wywierać na Drake'a presji, aby utrzymał
to małżeństwo z poczucia winy czy obowiązku. Nie dopełniła
zobowiązań ich umowy. Dlaczego on miałby wywiązać się ze
swojej części?
Drake podszedł ostrożnie.
- Przepraszasz? - zapytał cicho, głosem nabrzmiałym uczuciem.
- Za co?
- Czy koniecznie chcesz, żebym to powiedziała? - Nie
śmiała mu spojrzeć w oczy, obawiając się tego, co mogłaby
w nich wyczytać. - Przepraszam za to, że okryłam niesławą
dobre imię twojego rodu. Przepraszam, że....
Lucy zawahała się. Za nic w świecie nie powie, że żałuje
narodzin córeczki. Oczywiście nie mogła się spodziewać, żeby
Drake podzielał jej uczucia, niezależnie od tego, co jej
wmawiała pokojówka. To jednak nie było jego dziecko...
Przepadnie to, nad czym całe życie pracował, nie uchroni
Silverthorne przed przejściem w obce ręce.
- Przepraszam, że nie dałam ci dziedzica, którego chciałeś.
Przepraszam, że...
Znowu słowa uwięzły jej w gardle. Nie żałowała, że pokochała
Drake'a. Była dumna, że wreszcie dorosła do tego, by pokochać
mężczyznę tak bardzo zasługującego na to uczucie. Jednak
musi to powiedzieć dla jego dobra, nie może od niego
wymagać, aby brał na siebie zobowiązania, których nie miał
ochoty podejmować.
- Przepraszam, że złamałam obietnicę, którą ci dałam.
Przysięgam, że to wszystko naprawię. Tylko kilka zaufanych
osób wie, że nie jestem w tej chwili z Dalrymple'em we
Florencji.
Jeśli stąd wyjadę i przybiorę fałszywe nazwisko, będziesz mógł
przedłożyć parlamentowi prośbę o rozwód. Chciałabym cię
tylko prosić, abyś przez litość dla mojego dziecka wyposażył
nas tak jak panią Beaumont i jej syna.
Drake podszedł chwiejnym krokiem do łóżka i ukląkł przy
nim.
- Nie, Lucy. Nie. Nigdy więcej nie wolno ci mnie opuścić.
Nigdy. Umrę, jeśli to zrobisz. Boże święty na niebiosach, czy ty
tego nie widzisz? Kocham cię nad życie. - Załamany, odsłonił
przed nią serce. - Oddałbym życie, aby was obie chronić. Nie
zamieniłbym naszej cudownej córeczki na tuzin chłopców.
- Ale... skandal... Wszyscy myślą, że cię zostawiłam
i uciekłam z... - Głos się jej załamał. - Nie mogę oczekiwać,
aby mężczyzna tak dumny jak ty...
- Duma to przekleństwo, Lucy. - Oczy Drake'a błyszczały,
potwierdzając szczerość jego deklaracji. -To zimne i puste
słowo. Żaden mężczyzna, który ma w głowie choć trochę
rozumu, nie poświęciłby dla niej miłości.
Lucy z całego serca pragnęła mu wierzyć! Ale wciąż nie
miała odwagi.
- Nie jestem ciebie warta. Udowodniłam to setki razy.
- To nie jest kwestia tego, czy jest się czegoś wartym –
powiedział Drake z naciskiem w głosie, patrząc na nią
przenikliwie.
- Przez lata walczyłem, aby być godnym czyjejś miłości... ale mi
się nie udawało. Potem ty wkroczyłaś w moje życie, wnosząc w
nie miłość - zupełnie nieoczekiwany dar. Nigdy o tym nie
mówiłaś, aż do ostatniej nocy, a przecież ja czułem to samo.
Nigdy, przez te wszystkie minione miesiące, nie odczułaś mojej
miłości?
Nie były to najbardziej wykwintne słowa, jakie oferowała
angielszczyzna, ani też najbardziej oryginalne. A jednak
świadczyły o głębokim, wytrwałym uczuciu - takim, które
przynosi najsłodsze owoce.
Lucy skinęła głową, bojąc się otworzyć usta. Wzrokiem błagała
Drake'a, aby ją pocałował.
Obsypał delikatnymi pocałunkami policzki jej i dziecka. Potem
pocałował Lucy w usta, czule, ale żarliwie.
Pozostała tylko jedna przeszkoda.
Silverthorne.
Drake zdecydował się na małżeństwo przede wszystkim
z poczucia obowiązku wobec zależnych od niego ludzi.
- Dziewczynka. Nie będzie mogła dziedziczyć tytułu i zadbać
o twoich ludzi - szepnęła Lucy.
Cień żalu pojawił się w rozkochanych oczach Drake'a.
Lucy serce się ścisnęło.
- Zrobię wszystko, aby mieć pewność, że Silverthorne nie
przejdzie w niepowołane ręce. Ale ty i córka jesteście dla mnie
wszystkim. Nie oddałbym was nawet za Silverthorne.
Pocałował ją znowu, a Lucy uwierzyła wreszcie w szczerość
jego uczuć. Może przeszłość nie będzie miała znaczenia. Może
tylko przyszłość będzie się liczyć. Przez te wszystkie lata, które
nadejdą, będzie się starała z całej duszy okazać godna miłości
Drake'a i obdarzyć go tak szczodrze swoją miłością, jak na to
zasługiwał.
Drake, nie przestając jej całować, przesunął rękę i położył ją
na wolnej piersi Lucy. Nagle poczuła, że jej obolałe ciało
przenika rozkoszny ból pożądania.
Drake odsunął się od niej i z nieśmiałym uśmiechem spojrzał
jej głęboko w oczy.
- Poza tym pani Sowerby zapewniła mnie, że nie ma żadnego
powodu, abyśmy za kilka miesięcy nie mogli spróbować
spłodzić chłopca. Po tym wszystkim, co przeszłaś, nie będę cię
winił, jeśli zadecydujesz inaczej... - Jego głos brzmiał coraz
ciszej.
Lucy, z oczyma błyszczącymi od łez szczęścia, przyciągnęła
głowę Drake'a do swej piersi, tuż obok córeczki, nasyconej teraz
i śpiącej. Pocierając policzkiem jego ciemne włosy, powiedziała
niskim, zduszonym głosem:
- Nie mogę się doczekać.