Panno Farrall - spytał fotograf- czy woli pani ustawić ten
biały jadeitowy półmisek obok pereł czy obok rzeźby z ko
ści słoniowej?
Reba Farrall przeskoczyła zwinnie wyschnięte łożysko
strumyka. Ostry żwir zachrzęścił pod jej sandałami. Zatrzymała się za plecami fotografa, pochyliła i zajrzała w obiektyw apa
ratu. Z roztargnieniem odgarnęła kosmyki jasnomiodowych włosów,
niesfornie wysuwających się z węzła, zawiązanego niedbale na czub
ku głowy. Wyprostowała się i przebiegła wzrokiem notatki. Starała się
zachować fachowy i kompetentny wyraz twarzy, choć pragnęła jedy
nie wymknąć się stąd, choćby na chwilę, i rozpłakać się.
- Grupa ósma? - zapytała głosem wyższym i bardziej szorstkim
od swego zwykłego kontraltu.
- Tak - odparł fotograf, zaglądając w swoje notatki.
Reba spojrzała na kosztowności ułożone na marmurowej półce. Po
obu stronach wyschniętego koryta potoku wyrastały blade marmuro
we ściany, wygładzone przez wodę i czas, pełne pofałdowanych krzy
wizn i zagłębień. Wstęgi barw - kremowej, bladożółtej, złotoszarej
i brązowawej - wiły się wzdłuż ścian, nadając atłasowemu kamienio
wi wrażenie głębi i podkreślając jego delikatną fakturę. Ponad mar
murem górowały strome, zniszczone erozją wzniesienia cynobrowych,
czarnych i czekoladowych skał wulkanicznych tak młodych, że słońce
nie zdążyło jeszcze wypalić ich intensywnych barw.
- 7 -
Kontrasty w budowie Mosaic Canyon były fascynujące. Wypolero
wane marmurowe ściany, jakich nie powstydziłby się żaden zamek, są
siadowały z poszarpanym skalnym rumowiskiem, pozostałością eksplo
zji wulkanicznych z przeszłości. Powyginane, pozałamywane i nachy
lone ku krawędzi wstęgi kamiennych warstw niemal szokowały swą
gładkością. Nieuarzmiony kamień stanowił doskonałe tło dla spokoj
nych linii białego jadeitowego półmiska. Jednak barokowe perły nie do
końca tu pasowały. Podobnie jak misterna rzeźba z kości słoniowej...
- Zrób sam półmisek na tle marmuru. Spróbuj ułożyć barokowe
perły w jednym z tych zagłębień - zadecydowała Reba, wskazując jedną
z wielu nisz, którymi usiany był marmur i które stanowiły naturalne
oparcie dla dłoni i stóp na powierzchni dwu i półmetrowej ściany. -
Wydaje mi się, że kość słoniowa będzie wyglądała lepiej na tle ciem
nej powierzchni i skał wulkanicznych w korycie strumienia.
Asystent fotografa poustawiał jadeit, perły i kość słoniową, popra
wił oświetlenie i odsunął się. Fotograf zerknął przez obiektyw, popra
wił białe parasolki i ekrany odbijające światło i zaczął robić zdjęcia.
Reba przyglądała się cierpliwie. Wiedziała, że nieustannego
wydzierania się na pomocników nic nie uzasadniało. Fotograf była
świetnym fachowcem. Strażnicy zachowywali się tak dyskretnie, jak
tylko mogli. Dwaj agenci ubezpieczeniowi też nie wchodzili jej w drogę,
tak samo jak asystenci i gońcy, którzy bardziej pomagali niż przeszka
dzali. Z wyjątkiem Todda Sinclaira wszyscy robili dokładnie to, co do
nich należało. I, w jakimś sensie, robił to także Todd - taki sam tępy
gbur, jak za życia dziadka.
Cicho szlochając, Reba odwróciła wzrok od pięknych dzieł sztuki,
które Jeremy Bouvier Sinclair zebrał w ciągu całego swojego życia.
Miesiąc nie wystarczył jej, aby oswoić się ze śmiercią Jeremy'ego.
Nawet w wieku osiemdziesięciu lat trzymał się prosto, a jego czujne
oczy zachowały młodzieńcząjasność i bystrość. Mówił wyraźną, ele
gancką francuszczyzną. Wprowadził Rebę w świat, którego sama ni
gdy by nie odkryła.
Pięćdziesiąt lat różnicy nie stanowiło przeszkody w ich wzajem
nych stosunkach. Reba, która nigdy nie poznała swego ojca, obdarzyła
Jeremy'ego dziecięcą miłością. On odwzajemniał to uczucie i odczu
wał rodzicielską dumę i satysfakcję, przyglądając się, jak dorastała,
stając się z czasem wyrafinowaną kolekcjonerką dzieł sztuki. Hojnie
dzielił się z nią rozległą wiedząo szlachetnych kamieniach, ich obróbce
i wytwarzanych z nich dziełach sztuki. Nauczył ją wszystkiego i niczego
w zamian nie oczekiwał. Cieszył się jej zachwytem, gdy udawało im
się znaleźć jakiś wyjątkowy okaz do jego kolekcji.
Gdy nadszedł czas, aby Reba rozpoczęła samodzielne życie w świe
cie, który przed nią otworzył, Jeremy dał jej swoje błogosławieństwo,
Jego przekonanie o jej umiejętnościach, smaku i uczciwości było czymś
niezwykłym, jeśli chodzi o handel dziełami sztuki. W środowisku, w któ
rym zwykła uczciwość stanowiła jedyny atut, poparcie Jeremy'ego było
bezcenną wartością... lecz nie tak dla Reby cennąjak jego miłość.
A teraz nie żył.
- Panno Farrall - powiedział fotograf. - Czy mamy wrócić do wy
lotu kanionu i tam zrobić Zieloną Suitę? Wydaje mi się, że cienie nie
wyjdą dobrze na tle marmuru. Może na tej słonej równinie albo na
wydmach?
- H e j , kochanie! - zawołał Todd, zanim Reba zdążyła odpo
wiedzieć. - Obudź się! Prawnicy odjechali. Nie ma tu nikogo, na kim
mogłabyś zrobić wrażenie swoim wielkim żalem po śmierci starego
kozła.
Reba skierowała na Todda spojrzenie złotobrązowych oczu, jasne
i twarde jak cynamonowej barwy diament, który Jeremy podarował jej
na trzynaste urodziny. Zacisnęła pięść, a pierścionek zamigotał ostro.
Dzisiaj po raz ostatni musiała znosić Todda Sinclaira, ale nie po raz
pierwszy zastanawiała się, jak taki dżentelmen jak Jeremy mógł wy
chować taką kreaturę.
Reba zignorowała Todda i zwróciła się do fotografa:
- Chyba na wydmach będzie najlepiej. - Spojrzała na zegarek. -
Przerwa dla wszystkich. Spotykamy się na wydmach za pół godziny.
Zaczekała, aż ludzie spakują sprzęt, i ruszyła ku wylotowi Mosaic
Canyon. Kiedy ostatnia osoba znikła za załomem marmurowej ściany
kanionu, Rebeka zamknęła oczy i spróbowała powstrzymać napływa
jące łzy. Miała jeszcze wiele do zrobienia. Warunki testamentu Jere-
my'cgo nakazywały sprzedaż kolekcji. Zrobi to, o co prosił. Przyjmie
nawet pięcioprocentową prowizję, a potem przeznaczy pieniądze na
wydanie kolorowego albumu z fotografiami okazów z jego kolekcji.
Ta książka będzie upamiętnieniem jego smaku, hołdem, jaki Reba chcia
ła złożyć osobie Jeremy'ego Bouviera Sinclaira.
Lecz najpierw musi przeżyć ten dzień, tak jak przeżyła wszyst
kie poprzednie od śmierci Jeremy'ego, usiłując nie poddawać się
- 9 -
narastającej rozpaczy i pustce. Odwróciła się i oparła policzek o mar
murową ścianę, ciesząc się jej chłodem. Nawet w kwietniu suche wia
try w Dolinie Śmierci nie oszczędzały nagich wzgórz, odcinających
się czernią na tle kobaltowego nieba.
Nie chciała tu przyjeżdżać. Już sama nazwa doliny denerwowała ją.
Jednak, kiedy się tu wreszcie znalazła, nie mogła nie zachwycić się tą
dziką, jałową krainą. Brakowało tu roślin, które zakryłyby nieskończe
nie subtelne zróżnicowanie barw i kształtów, wyznaczających przebieg
wydarzeń geologicznych i er. Występowała za to ogromna różnorodność
minerałów, zarówno pospolitych, jak i szlachetnych, a ich zróżnicowa
ne kolory i kształty świadczyły o bogatej przeszłości geologicznej doli
ny. Można tu było spotkać pozostałości po trzęsieniach ziemi, ślady wy
pływów lawy, zalewów morza i jezior, okresów suszy i powodzi erodu-
jących zbocza oraz wypiętrzeń gór. A wszystko to zostało zapisane na
twardej powierzchni ziemi.
Ta kraina istniała od tak dawna, a ludzkie życie było krótkie jak
okruch złotego kurzu, niesiony przez niespokojny wiatr.
Reba usłyszała kroki i odwróciła się, rozgniewana, że ktoś zakłóca
jej samotność. Drogą wzdłuż strumienia szedł w jej kierunku Todd Sinc
lair. Jego miejskie buty i spacerowy krok nie pasowały do pierwotne
go krajobrazu.
- Czego chcesz? - zapytała ostro.
- Tego samego, co dałaś staremu Jeremy'cmu — odpowiedział Todd,
starając się jak najszybciej zmniejszyć dystans pomiędzy nimi.
Kamyki zachrzęściły pod jego stopami, grożąc potknięciem. Za
klął i zwolnił nieco. Reba krzyknęła krzywiąc się z obrzydzenia i usi
łowała go ominąć. Todd zagrodził jej drogę.
- No dalej, kochanie - powiedział z uśmiechem i wyciągnął rękę.
Wszyscy sobie poszli. Nie ma potrzeby udawać, że tak bardzo tego nie
chcesz.
Cofnęła się z kocią zwinnością, lecz Todd przyparł jądo marmuro
wej ściany. Spojrzała na niego i poczuła mdłości. Był wysoki, ciemno
włosy, przystojny i bogaty. Wyglądał jak prawdziwy książę. A prze
cież równie dobrze mogłaby pocałować żabę.
- Przestanę być uprzejma, Todd. Dosyć mam wysłuchiwania two
ich dwuznacznych aluzji i „przypadkowego" obłapywania. Chcę, abyś
trzymał się ode mnie z daleka. Czy jest to wystarczająco jasne, czy też
wolałbyś usłyszeć to od swojego prawnika?
- 1 0 -
- Nic z tego, maleńka. Chcę wiedzieć, co według tego starego było
warte siedem milionów i sześćset tysięcy dolarów. [ nie martw się -
dodał, chwytając ją za rękę. - Jeśli zechcę, będę to miał.
Reba odepchnęła go z całej siły. Todd nie spodziewał się, że będzie
stawiała opór. Zatoczył się do tyłu i rozciągnął jak długi na żwirze.
Z głośnym przekleństwem dźwignął się na nogi.
- Wystarczy, Farrali. Chciałem być miły, ale już czas, aby ktoś cię
nauczył, gdzie jest miejsce dziwki!
Reba rzuciła się do ucieczki, gdy nieoczekiwanie zderzyła się z ja
kimś mężczyzną Jego nagłe pojawienie się wprawiło ją w takie osłu
pienie, że stanęła jak wryta. Nie słyszała, żeby ktoś nadchodził, nie
widziała nikogo - a przecież był tam, twardy jak ściany kanionu. Pod
niósł ją i postawił za sobą, zwracając się twarzą do rozwścieczonego
Todda. Nie odzywał się. Po prostu stał w oczekiwaniu, spokojny
i niewzruszony.
Reba wpatrywała się w plecy mężczyzny, zbyt zaskoczona, aby wy
krztusić z siebie choć słowo, zafascynowana surowym ciepłem jego
dłoni, łatwościąi siłą, z jakąjąpodniósł, blaskiem zielonosrebrzystycti
oczu. Nieznajomy nie był równie wysoki ani tak dobrze zbudowany
jak Todd, ale poruszał się z wdziękiem, świadczącym o sile i niespoty
kanej wewnętrznej harmonii. Była w nim także jakaś nieokreślona pew
ność siebie, coś, z czym Reba nigdy się nie spotkała.
Todd postąpił dwa kroki w kierunku Reby i zatrzymał się. Choć
rozzłoszczony, nie był przecież głupcem. Spojrzał na nieznajomego.
- To nie twój interes - warknął.
Mężczyzna nie odpowiedział, nie poruszył się, stał cierpliwie i cze
kał. Jego stanowczość wydawała się przerażająca.
Todd postąpił kolejny krok naprzód, dostrzegł nieznaczną zmianę
w postawie nieznajomego i cofnął się szybko. Odwrócił się, rzucając
wulgarne przekleństwo. Potykając się, ruszył pospiesznie wzdłuż wy
schniętego koryta strumienia. Zatrzymał się tylko na chwilę, aby za
wołać przez ramię:
- Ta dziwka nie jest tego warta!
Mężczyzna obserwował go, dopóki Todd nie zniknął z pola widze
nia, a potem zwrócił twarz w stronę Reby. Wpatrywała się w niego, ocza
rowana kolorem jego oczu, bladym migotliwym odcieniem zieleni, od
cinającym się od spalonej słońcem twarzy. Kręcone, czarne włosy, wy
suwały się spod ronda ciemnego kowbojskiego kapelusza. Obfite, czarne
- 1 1 -
wąsy kontrastowały z doskonale wyrzeźbioną linią warg. Ciemnozielo
na koszula safari z krótkimi rękawami, wetknięta w wyblakłe dżinsy,
nie zdołała ukryć męskiej urody jego ciała. Z pętli przy szerokim skó
rzanym pasie zwisał geologiczny młotek, zaokrąglony na jednym końcu
i spłaszczony jak kilof na drugim. Nieznajomy nie wziął go nawet do
ręki, choć mógł posłużyć się nim w obronie przed Toddem.
- Dzięki - powiedziała Reba. - Oszczędził mi pan ucieczki przez
skały.
Uśmiech rozjaśnił ciemną, opaloną twarz. Reba pomyślała, że po
myliła się co do jego wieku; nie miał więcej niż trzydzieści pięć lat.
Nie mogły to być jednak łatwe lata, sądząc po twarzy i zachowaniu
mężczyzny.
- Następnym razem, gdy zapragnie pani samotności - powiedział -
radziłbym wybrać się do doliny. Jest tam tak cicho, że można usłyszeć
ziarenka piasku, osuwające się z sykiem po powierzchni wydm. - M ó
wił z delikatnym zachodnim akcentem, z dodatkiem chropowatych
tonów, których pochodzenia nie potrafiła rozpoznać. -1 nie tak łatwo
wpaść w pułapkę na otwartej przestrzeni - dodał sucho.
- Skąd pan wie, że pragnęłam być sama? - zapytała Reba, odgar
niając za ucho kosmyk włosów. Cynamonowy diament skrzył się i pło
nął przy każdym ruchu jej dłoni.
- Tak samo jak jestem pewien, że nie kokietowała pani tamtego
kochasia, chcąc się z nim zabawić. Język ciała nie kłamie.
- A pan tylko stał i czekał, aż Todd się poruszy. Był pan tak pewny
siebie, że nie dotknął pan nawet młotka przy pasku.
Jego zielone oczy zwęziły się. Otaksował ją jednym wszechogar
niającym spojrzeniem, któremu nic nie umknęło: brązowawy jedwab
jej bluzki, rdzawe szorty, włoskie skórzane sandały, rzucający świetl
ne błyski pierścionek z cynamonowym diamentem na prawej dłoni,
a przede wszystkim krągłości kobiecego ciała, którego kształty były
wynikiem długotrwałego uprawiania gimnastyki.
- Nie zna pani zbyt dobrze, prawda? - spytał miękko.
-Nie.
-1 nigdy pani nie pozna - dodał mężczyzna tonem twierdzącym
raczej niż pytającym.
- Nie, jeśli będę mogła temu przeszkodzić - zgodziła się, czując
się w jego towarzystwie tak swobodnie, jak nigdy wobec żadnego męż
czyzny, prócz Jeremy'ego.
12 -
Uśmiech rozbłysnął nagle pod ciemnymi jak noc wąsami nieznajo
mego, odbierając ostrym rysom wyraz surowości.
- Jeśli jest się ofiarą, można wydostać się z kanionu inną drogą.
- Skąd pan wie, że Todd jest typem, który może zaczaić się na
mnie przy wyjściu z kanionu?
- Tak samo, jak wiedziałem, że nie będę musiał użyć mojego młot
ka. Instynkt.
-1 doświadczenie wyniesione z wielu nieprzyjemnych miejsc? -
powiedziała Reba lekko, trochę zaskoczona swobodą, z jaką mówił
o uderzeniu Todda młotkiem. Jeśli miała jakieś wątpliwości, czy nie
znajomy był tak twardy, na jakiego wyglądał, teraz się rozwiały. Męż
czyzna obserwował ją przez chwilę bez uśmiechu, potem gwałtownie
skinął głową.
- Z kilku. Wciąż chce pani iść ze mną?
- Tak - odparła szybko, niespodziewanie dla samej siebie. Zazwy
czaj chowała się pod warstwami zawodowej rezerwy, broniąc się przed
emocjami. Śmierć Jeremy'ego zmieniła to, krusząc pracowicie budo
waną fasadę, niczym klejnot uderzony przez nieuważnego szlifierza.
Spokój i siła nieznajomego pociągały jąnieodparcie, takjak nagie pięk
no krajobrazu.
Mężczyzna obserwował ją przez kolejną minutę, unosząc brwi
w niemym pytaniu. Odwrócił się bez słowa, zrobił trzy kroki i zniknął
za załomem marmurowej ściany. Podążyła za nim, obserwując z po
dziwem, kiedy wspinał się po gładkim marmurze jak po schodach, prze
nosząc ciężar ciała z dłoni na stopy w regularnym rytmie, świadczą
cym o latach spędzonych w surowych warunkach. Wyjaśniła się jedna
mała zagadka - skąd się tak nagle pojawił. Jego zwinność i spokój były
imponujące.
Reba zdjęła sandały, uświadomiwszy sobie, że ich śliskie skórza
ne podeszwy nie ułatwiąjej wspinaczki po marmurowej ścianie. Wsu
nęła paski sandałów na lewy nadgarstek i odczekała, aż nieznajomy
dotrze do szerokiej skalnej półki, gdzie marmur ustępował miejsca
stromo nachylonym pokładom skały wulkanicznej. Wzięła kilka głę
bokich oddechów, jakby przygotowywała się do rutynowej gimna
styki, znalazła oparcie dla stóp i zaczęła się wspinać. Tylko ostatni
fragment był trudny; była o piętnaście centymetrów niższa od nie
znajomego, a na ostatnim odcinku ściany nie było żadnego zagłębie
nia dla stóp.
- 1 3 -
- Niech pani wyciągnie ręce - powiedział.
Wykonała polecenie. Pochylił się i pochwycił ją. Poczuła dotyk
twardych, spracowanych dłoni, a potem silne szarpnięcie. Przeniosłją
przez ten ostatni odcinek tak szybko, że nie zdążyła nawet zaprotesto
wać, postawił na ziemi, wziął sandały i ukląkł, aby włożyć je na jej
bose stopy.
Reba krzyknęła zaskoczona, gdy palce mężczyzny zacisnęły się
wokół jej łydki i na łuku stopy. Straciła równowagę i wsparła się dło
nią o jego plecy, wyczuwając pod palcami drgające sprężyste mięśnie.
Nieznajomy strzepnął z jej stóp kilka ostrych odłamków skały, potem
zapiął paski sandałów. Robił to tak szybko i pewnie, że w chwili, gdy
zdała sobie sprawę, że powinna opierać się jego dotykowi, było już po
wszystkim. W głębokiej ciszy obserwowałajak zapina sprzączkę dru
giego sandała.
- To najgorszy odcinek wspinaczki -- powiedział, podnosząc sięjed-
nym zgrabnym ruchem. Dostrzegł jej zmieszanie, uśmiechnął się lek
ko i skinął głową.
- W tym także kochaś się pomylił.
- Słucham?
- N i e jesteś dziwką. Dziwki są przyzwyczajone do dotyku obcych
łudzi. - Odwrócił się i ruszył wzdłuż krawędzi skały.
Reba wpatrywała się w niego przez kilka sekund, a potem podąży
ła za nim, zastanawiając się, ile nieznajomy usłyszał z tyrady Todda.
Zarumieniła się, a potem zbladła, przypomniawszy sobie oskarżenia
Todda. Ogarnęło ją uczucie pustki. Bardziej niż kiedykolwiek brako
wało jej obecności Jeremy'ego, jego przekonania, że jest osobą godną
przyjaźni i miłości. Zanim poznała Jeremy'ego, nikt nigdy nie trakto
wał jej w ten sposób, ani matka, ani mąż. Nikt.
Łzy napłynęły jej pod powieki, przesłaniając trudne podejście. Nie
cierpliwie otarła oczy. Jeszcze nie. Wieczorem, gdy zostanie zrobione
ostatnie zdjęcie kolekcji Jeremy'ego i ostatnia osoba wyjedzie do Los
Angeles, wtedy dopiero pozwoli sobie na łzy.
Uświadomiła sobie, że nieznajomy odwrócił się i czeka na nią. Wie
działa, że zauważył jej krótki płacz. Wyzywająco wydęła policzki, przy
bierając pozę, za którą, jak w skorupie, ukryła emocje.
Zawahał się na chwilę, jakby chciał coś powiedzieć albo wyciąg
nąć do niej rękę, ale powstrzymał się. Zamiast tego odwrócił się i bez
szelestnie ruszył po pokruszonych wulkanicznych skałach. Podążyła
- 1 4 -
za nim ostrożnie, mając świadomość, że uważa na nią w trudniejszych
miejscach i podziwia, gdy udawało jej się pokonać niebezpieczne przej
ścia ze zwinnością nabytą podczas wielogodzinnych ćwiczeń na rów
noważni. Nie odezwała się jednak słowem ani nie próbowała napotkać
jego wzroku. Nie potrafiła znieść myśli, że ktoś mógł usłyszeć wymy
sły Todda.
Gdy tak szła, cisza i dziewicze piękno kanionu zachwyciły ją, uwal
niając od uczucia gniewu, poniżenia i pustki. Wzrastała w niej cieka
wość, gdy obserwowała nieświadomą grację mchów nieznajomego,
jego jasne oczy przebiegające wzrokiem klif i skały, jego wyczulenie
na najmniejszy odgłos. Był niczym dzikie zwierzę. Poruszał się po tej
surowej krainie cicho i z poczuciem siły.
Zatrzymał się obok strzelającej w niebo czarnej skały, aby zacze
kać na Rebę.
- Prekambr powiedział, wyciągnął młotek i uderzył w skałę. Roz
legł się ostry, niemal krystaliczny dźwięk. Młotek nie zostawił śladu.
- To jedna z najstarszych skał na ziemi. Nie było wtedy życia, nic
oprócz wody i skał, błyskawic i wiatru. Po kilku miliardach lat poja
wiły się pierwsze jednokomórkowe formy życia. Glony. Niewiele to,
jak na nasze pojęcie życia, ale cholernie ważne. Dzięki glonom mamy
tlen, który oddawały, tak jak my oddajemy dwutlenek węgla. Dzieliły
się i rozmnażały, i w końcu tak bardzo zanieczyściły atmosferę tlenem,
że same wyginęły.
- Zanieczyściły? - spytała Reba, zaskoczona.
Wygiął usta.
-Z ich punktu widzenia, tak. Ale zostawiły po sobie niezwykle
bogate środowisko dla takich form życia, jakie znamy. Dla istot oddy
chających tlenem.
- Plus ca change, plus c 'est la meme chose - powiedziała miękko.
Uśmiechnął się krzywo i przetłumaczył jej słowa:
- „Im bardziej coś się zmienia, tym bardziej pozostaje takie samo".
Właśnie. Cztery miliony lat i nic tak naprawdę się nie zmieniło. - Po
nownie zastukał w skałę, wsłuchując się w jednostajny odgłos uderze
nia metalu o kamień. - Czasem zastanawiam się, co przyjdzie po nas.
- Tak jak my pojawiliśmy się po glonach? - spytała powoli, wpatru
jąc się w tę niewiarygodnie starą skałę. Miliardy lat... życie rozwijające
się, ginące, podlegające zmianom, rozpoczynające się wciąż od nowa,
życie i śmierć trwające w równowadze, niczym struktura nieskazitelnie
- 1 5 -
czystego diamentu. Nic nie jest stracone do końca, bezpowrotnie. Zycie
i śmierć są częścią tego samego kontinuum, różnymi stanami wyrytymi
na twarzy czasu.
Nie zdając sobie z tego sprawy, Reba westchnęła głęboko. Lodo
waty węzeł, który ścisnął jej żołądek w dniu śmierci Jeremy'ego, za
czął się rozluźniać. Stała i patrzyła na czas zastygły w czarnym kamie
niu, słuchała tego głębokiego, łagodnego głosu, i to sprawiło, że nie
czuła się tak okropnie samotna.
- Czy myśl o tym, że gatunki wymierają, nie przeraża pani? - za
pytał miękko, a jego oczy stały się przejrzy ste jak niebo.
-Gatunki podlegają zmianom, ale nie wymierają- powiedziała
wolno. - Ptaki na przykład, wyodrębniły się z gadów.
Roześmiał się niespodziewanie.
- Powinienem się był spodziewać, że spotkam tutaj drugiego geo
loga.
Potrząsnęła głową, a promienie słońca zalśniły w jej bujnych mio
dowych włosach.
- Tylko miłośnika historii naturalnej - odparła. Przypomniała so
bie lata swojego małżeństwa, gdy jej mąż, profesor, śmiał się z niej, że
traci czas na czytanie o „martwej nauce", podczas gdy on odsłaniał
przed niążywe światy języków romańskich. Czasem zmuszał siłą, aby
zaczynała nimi mówić. Kiedy się rozwiodła, rozumiała i potrafiła czy
tać po hiszpańsku, portugalsku i włosku i biegle znała francuski. Lecz
znajomość języków nie sprawiała jej radości, dopóki nie poznała Jere-
my'ego. Jeremy nie chciał nauczyć się języka swego ojca, Anglika,
który uwiódł i porzucił jego matkę. Reba po raz pierwszy zobaczyła
Jeremy'ego, kiedy stał na stacji serwisowej, próbując wyjaśnić me
chanikowi, co się zepsuło w jego samochodzie. Mechanik nie znał fran
cuskiego, więc wyjaśnienia Jeremy'ego polegały na energicznym wy
machiwaniu rękami. Zaoferowała swoją pomoc i - po raz pierwszy
w życiu - poczuła dreszcz satysfakcji z umiejętności posługiwania się
kilkoma językami. Kiedy Jeremy odpowiadał jej swoim czystym pary
skim akcentem, doświadczyła po raz pierwszy piękna języka fran
cuskiego jako formy porozumiewania się, a nie serii akademickich
ćwiczeń.
-1 lingwistkę - powiedział nieznajomy.
- Słucham? - spytała, zaskoczona zbieżnością swoich myśli ze sło
wami mężczyzny.
- 1 6 -
- Miłośniczkę historii naturalnej i lingwistkę, n 'est-ce pas? -
uśmiechnął się, widząc jej zdziwienie. - Mój akcent nie jest tak do
skonały jak pani, lecz większość Francuzów, z którymi miałem do czy
nienia, nie studiowała na Sorbonie.
Reba przyglądała mu się, unosząc dłoń, aby pochwycić niesforny
kosmyk włosów. Nagle zapragnęła dowiedzieć się, gdzie bywał i czym
się zajmował. Zauważyła, że przeniósł wzrok z jej oczu na pierścionek
i znów spojrzał na jej twarz.
- To on dał pani diament, prawda?
- On? - spytała, zdumiona, że nieznajomy bezbłędnie rozpoznał
kamień. Złotopomarańczowobrązowy kolor był tak niespotykany, że
niewielu ludzi w ogóle zdawało sobie sprawę, iż diamenty mogą mieć
taki odcień. - Kto?
- Mężczyzna, w którego pościeli tak pragnie się znaleźć ten ko-
chaś.
Dłoń Reby opadła. Cofnęła się, rozgniewana i dziwnie zraniona.
- To tak nie było z Jeremym.
Ocenił zmianę, która w niej nastąpiła, z zimną, bystrą inteligencją.
- Ale to on podarował pani ten pierścionek.
- Dlaczego jest pan tego taki pewien? — spytała zduszonym gło
sem, próbując zajrzeć mu w oczy.
- Cynamonowe diamenty są zwykle zbyt ciemne albo zbyt blade,
brak im wyrazistości. Ten kamień jest bardzo rzadki, bardzo piękny,
ma taką samą barwę i blask jak pani oczy. Tylko człowiek bardzo.. .bli
ski... mógł pani dać taki klejnot. Musiał go bardzo długo szukać.
Ścisnęło jej się gardło, gdy przypomniała sobie słowa Jeremy'ego,
gdy ofiarowywał jej pierścionek.
- Siedem lat - szepnęła. - Szukał go przez siedem lat.
Ręka nieznajomego poruszyła się tak szybko, że Reba nie miała
nawet czasu się cofnąć. Delikatne palce odgarnęły kosmyki włosów,
które suchy wiatr nawiewał na jej twarz.
- Każda minuta była tego warta - powiedział, przenosząc wzrok
z pierścionka w jasną, cynamonową głębię jej oczu.
- To samo powiedział Jeremy. - Głos jej się załamał, a niespodzie
wane łzy podkreśliły jeszcze piękno jej rysów. Zmrużyła oczy i od
wróciła wzrok, nie mogąc znieść badawczego spojrzenia nieznajome
go. Brylantowe łzy zawisły na jej rzęsach, lecz nie spadły. Spojrzała na
zegarek.
2 - Sen zaklęty... — 1 7 —
- Za piętnaście minut muszę być przy wydmach.
Smukłe palce ujęły ją pod brodę.
- Jest pani pewna, że czuje się wystarczająco dobrze, aby stanąć
oko w oko z kochasiem?
Tym razem nie uciekła wzrokiem i napotkała przejrzyste zielone
oczy nieznajomego.
- Nie jest moim kochasiem w najmniejszym stopniu - powiedzia
ła. Pomyślała o Jeremym i ogarnęło ją uczucie pustki. - Tak, jestem
gotowa. Nie mam wyboru.
Wytrzymał jej spojrzenie przez długą chwilę, wreszcie skinął
głową.
- W porządku.
Odwrócił się i ruszył wzdłuż warstw czarnej skały. Podążyła za
nim z uwagą podzieloną pomiędzy surową ziemię i człowieka o suro
wej twarzy, o delikatnym głosie i rękach.
Podczas swoi eh podróży w poszukiwaniu dzieł sztuki poznała wielu
mężczyzn. Mężczyzn pełnych ogłady i zupełnie nieokrzesanych, męż
czyzn, którzy ukończyli najlepsze uniwersytety na świecie i takich, któ
rych wychowała ulica. Nigdy jednak nie spotkała nikogo, kto byłby
podobny do tego mężczyzny, który w tej chwili szedł przed nią. Połą
czenie inteligencji i wytrwałości, jakie w nim odnalazła, były dla niej
czymś zupełnie nowym, niepokojącym, podobnie jak siła i delikatność
ukryta w jego dotyku.
Okrążyła w ślad za nim poszarpany czekoladowy język archaicz
nego osuwiska i otworzył się przed nią widok na całą dolinę. Niezna
jomy doprowadził ją do miejsca poniżej małego nędznego parkingu
u wylotu szlaku prowadzącego przez Mosaic Canyon. Pozostały tam
tylko dwa samochody, mercedes Todda i jej własne BMW kabriolet.
Rozejrzała się, lecz nigdzie nie dostrzegła śladu Todda.
- Bez wątpienia czeka u wylotu kanionu - odezwał się nagle nie
znajomy.
- Tak - westchnęła Reba, tym razem nawet nie zaskoczona, że jego
myśli po raz kolejny zbiegły się z jej myślami. Wierzchem dłoni otarła
z czoła kropelki potu. - Mam nadzieję, że się tam upiecze.
- Nie w kwietniu. Dopiero w lipcu. - Uśmiechnął się szeroko. -
W lipcu jest tu tak gorąco, że stopy odparzają się nawet przez zelówki
butów i pojawiają się na nich pęcherze. W interiorze Australii czasem
tak bywa.
- 18-
- Lightning Ridge - powiedziała i poczuła absurdalne zadowole
nie, gdy rzucił jej zdumione spojrzenie.
- Skąd pani wie?
- Większość ludzi uznałaby ten kamień za topaz albo cyrkonie -
odrzekła, spoglądając na diament na swoim palcu.
Wzruszył ramionami.
- Zbyt dobrze rozszczepia światło, to z całą pewnością diament.
- To potwierdza moje przypuszczenia - powiedziała Reba. - Zna
się pan na kamieniach szlachetnych. A dla znawców interior może ozna
czać tylko jedną rzecz: opale. Sprawia pan wrażenie człowieka, który
nie traci czasu na rzeczy byle jakie, a to oznacza czarne opale, a to
oznacza Lightning Ridge. Do tego dochodzi fakt, że wygląda p a n -
zawahała się - cóż, na kogoś wystarczająco twardego, aby mógł prze
trwać w kopalni czarnych opali.
- Och, nie jest tam aż tak strasznie - odrzekł i uśmiechnął się. Po
tem jego usta wygięły się, rysy stwardniały, a oczy nabrały koloru sre
bra. Jego wspomnienia z pewnością nie były przyjemne. - Kopalnie
diamentów w Ameryce Południowej są dużo gorsze.
Oczy Reby rozszerzyły się. Chciała zadać mu tysiące pytań, ale nie
była pewna, czy zechciałby na nie odpowiedzieć. Kopalnie diamen
tów w Ameryce Południowej były jak wojna w Wietnamie- ludzie,
którzy widzieli najwięcej, najmniej o tym mówili.
- Idzie pani prosto na wydmy? — zapytał.
-Tak.
- Czy ma pani zamiar spędzić na wydmach cały dzień? - Kiedy
mówił, jego bladozielone oczy oceniały wysokość słońca nad hory
zontem.
- Prawdopodobnie tak.
- Czy ma pani wodę w samochodzie?
Pokręciła przecząco głową.
- Myślałam, że w kwietniu nie będę jej potrzebować.
- Na pustyni woda jest zawsze potrzebna. - Sięgnął do paska i od
czepił od niego obciągniętą płótnem manierkę. Z kieszeni spodni wy
ciągnął skórzany rzemień i zawiązał na niej pętlę. - Proszę to wziąć.
Reba oblizała spieczone wargi i przeniosła wzrok znad manierki
na surową twarz nieznajomego, który ofiarował jej resztkę swojej
wody.
- A pan?
- 1 9 -
Wzruszył ramionami.
- Jak pani słusznie zauważyła, jest kwiecień. A poza tym -uśmiech
nął się lekko i dotknął jej wciąż wilgotnych rzęs czubkami palców-
pani potrzebuje jej bardziej ode mnie.
- Ja... - zaparło jej dech i przez chwilę mogła tylko wpatrywać się
w jego oczy o niespotykanym kolorze. Czysta, prawie przezroczysta
zieleń z iskierką srebra. - Cieszę się, że nie muszę szukać klejnotu,
który pasowałby do koloru pana oczu - powiedziała w zadumie. - Za
jęłoby mi to całe życie.
Gdy dotarło do niej, jak to zabrzmiało, pokręciła głową i roześmiała
się bezradnie.
- Proszę mi wybaczyć. Zazwyczaj nie jestem taka... taka bezpo
średnia.
Odwróciła wzrok od jego niezwykłych oczu i energicznie potrzą
snęła manierką. Pełna. Odkręciła zakrętkę, napiła się szybko, zamknę
ła manierkę i podała mu ją.
- To powinno mi wystarczyć. Dzięki.
Nie odwracając od niej oczu, nieznajomy odkręcił ponownie na
krętkę, pociągnął głęboki łyk, zakręcił manierkę i zwrócił ją Rebie.
Przez sekundę potrafiła myśleć tylko o tym, że jego wargi dotykały
miejsca, gdzie przed chwilą znajdowały się jej usta. Ta myśl sprawiła,
że przepełniło jąnieznane uczucie. Próbowała odwrócić wzrok od jego
spojrzenia, ale nie mogła.
- Mięta - mruknął. - Dobre.
- Mięta? - Uświadomiła sobie, że musiała zostawić na brzegu ma
nierki smak swoich ulubionych cukierków. - Och, mięta - powtórzy
ła. Roześmiała się i podniosła ręce do pałających policzków. - Mój
Boże, co też pan sobie o mnie pomyśli.
Zdjął kapelusz i przebiegł palcami po gęstych czarnych włosach.
-Myślę, że może pani pić z mojej manierki, ilekroć będzie pani
miała na to ochotę - odparł ze śmiechem.
Reba przyłapała się na tym, że zastanawia się, czy jego włosy są
w dotyku tak jedwabiście miękkie, jak na to wyglądają. Uśmiechnął
się do niej nagle, jakby wiedział, o czym myśli i ta myśl sprawiła mu
przyjemność. Niepewnie zaczerpnęła powietrza. Wzbudzał w niej taki
niepokój, jak żaden inny mężczyzna.
- Spóźnię się - powiedziała szybko. Obróciła się na pięcie i jesz
cze raz się obejrzała. - Dziękuję za pomoc.
- 2 0 -
W uśmiechu ukazał białe zęby.
- Gdyby nie miała pani na sobie tych nieodpowiednich sandałów,
pozwoliłbym, aby zrzuciła pani tego kochasia prosto na skały - powie
dział spoglądając na gładkie linie jej nóg, na ich kobiecą siłę i gra
cję. - Jest pani w nieporównanie lepszej kondycji od niego. Nic dziw
nego, że nie mógł się doczekać, aby sprawdzić, czy pani ciało jest w po
łowie tak jędrne, jak wygląda.
- Czy zdarza się, że zatrzymuje pan swoje myśli dla siebie? - spy
tała cierpko.
- Cały czas - mruknął ze swoim chropawym akcentem, patrząc na
jej usta, na kształt piersi odcinających się pod przylegającą do ciała
jedwabną bluzką, na jej bose nogi i gładkie stopy. - Lepiej niech pani
pójdzie, zanim rzeczywiście zacznę myśleć głośno.
Przechyliła głowę i spojrzała na niego.
- Nie boi się pan, że rzucę go na ziemię?
Jego łagodny uśmiech wywołał w niej falę ciepła.
- Chce pani spróbować?
Przez ułamek sekundy miała ochotę to właśnie zrobić. Powrócił
jednak rozsądek. Lecz on dostrzegł w niej ten moment słabości i w je
go postawie zaszła ledwie dostrzegalna zmiana, jak wtedy, gdy wyda
wało się, że Todd zamierza go zaatakować. Jego mięśnie były napięte,
srebrne oczy spoglądały bacznie, a całe ciało szykowało się do odpar
cia ataku. Nieznajomy czekał, aż wykona pierwszy ruch.
Reba zamknęła oczy i zadrżała, przestała nagle ufać własnym
reakcjom. Tygodnie po śmierci Jeremy'ego osłabiły jej samokontrolę,
doprowadziły do odsłaniania najgłębszych uczuć. Aten nieokrzesany
nieznajomy miał jakąś tajemniczązdotność dotykania tych uczuć. Nie
ważne, jak delikatny był ten dotyk, przerażał ją. Nie była tak podatna
na zranienie od czasu, gdy była dzieckiem. Wcale jej się to nie po
dobało.
Gdy otworzyła oczy, nieznajomy obserwował ją. Rozdrażnienie
minęło, ustępując miejsca łagodności.
- On nie żyje, prawda? Mężczyzna, którego kochaś chce zastąpić.
-Tak. Od miesiąca.
Podniósł rękę i pozwolił, by opadła, nie dotknąwszy jej.
- Pierwsze tygodnie są najgorsze - powiedział z prostotą.
- Mam nadzieję - wyszeptała. - Nie mogę tak żyć, trzymając ner
wy na wodzy.
-21 -
- Wciąż pani z tym walczy. Gdy ta walka ustanie, zacznie pani
zdrowieć.
-Jeszcze wczoraj odpowiedziałabym: „To niemożliwe!" Ale dzi
siaj, kiedy pokazał mi pan skałę tak starąjak sam czas... - pod wpływem
impulsu Reba musnęła czubkami palców jego policzek. - Dziękuję.
Odwróciła się i szybko podeszła do samochodu. Jeszcze raz się
odwróciła, uświadomiwszy sobie, że wciąż ma ze sobąjego manierkę.
Z tyłu nie było nikogo. Odszedł tak cicho, jak się pojawił. Mogłaby
pomyśleć, że jej się przyśnił. Jeśli pozostały jej jakiekolwiek wątpli
wości co do tego, czy nieznajomy istniał w rzeczywistości, obecność
Todda na wydmach od razu je rozwiała. Kręcił się, udając, że jest zaję
ty, niczym posępna chmura szukająca miejsca, gdzie mogłaby spuścić
deszcz. Reba starała się go unikać. Gdy po raz trzeci zrobiła unik przed
Toddem, usiłującym znaleźć się z nią sam na sam, przypomniała sobie
słowa nieznajomego: „Nie jest łatwo wpaść w pułapkę na otwartej prze
strzeni".
Reba czekała cierpliwie, aż fotograf ustawi ostatnie części Zielo
nej Suity na brzegu wydmy. Zachodzące słońce rzucało długie ostre
cienie, uwypuklając pofałdowane ślady na piasku. Oszlifowane kamie
nie i szlachetne kryształy, wciąż zatopione w macierzystej skale, iskrzy
ły się na tle piasku koloru umbry, w półtonach, odcieniach i wszyst
kich możliwych tonacjach zieleni.
Szmaragdy szlifowane i te tkwiące wciąż w kawernach, tsaworyt
oszlifowany i surowy, perydot i diopsyd, i korund, topaz i iskrzące się
diamenty, oszałamiający blask brazylijskiego turmalinu, nadający nowe
znaczenie słowu „zielony".
Uśmiech rozchylił usta Reby, gdy patrzyła na turmalin. Był czymś,
czego czas nie mógł jej odebrać, jedynym, co pozostało jej z dzieciń
stwa: połowa udziałów w „Cesarzowej Chin", opuszczonej kopalni tur
malinu w Pala, prowincji San Diego.
Kopalnię tę otrzymała w spadku po swojej praprababce. Jej testa
ment stanowił, iż kopalnię obejmowała w posiadanie najstarsza córka
w każdym pokoleniu w dniu swoich dwudziestych szóstych urodzin.
To działało bez przeszkód, dopóki nie urodziła sięjej matka i jej sio
stra bliźniaczka. Narodziny odbyły się na tylnym siedzeniu samocho
du. Kiedy babka i nowo narodzone bliźniaczki znalazły się w szpitalu,
nikt nie umiał powiedzieć, która z nich pierwsza przyszła na świat.
Matka dostała więc jedną połowę kopalni, a ciotka - drugą. Ciotka
- 2 2 -
poślubiła Australijczyka i znikła gdzieś w interiorze, zabierając przy
padającą na nią część spadku.
W przeszłości Reba marzyła o tym, aby otworzyć „Cesarzową Chin"
i znaleźć niezliczone skarby, które przeoczyli górnicy. Czasem zasta
nawiała się, czy to marzenie nie było tym, co pchnęło ją do handlu
szlachetnymi kamieniami: snem o skarbach, który się ziścił. Lecz jeśli
chodzi o samą kopalnię... pozostała tylko dziecięcą fantazją. Koszty
wydobycia były oszałamiające, a sama kopalnia zaniedbana, po osiem
dziesięciu latach porzucenia. Reba nie odwiedzała „Cesarzowej Chin"
od czasów dzieciństwa.
- Panno Farrall? Jeśli jest pani gotowa, możemy jechać.
- Przepraszam — mruknęła Reba. - Zielona Suita zawsze mnie roz
marza.
Fotograf skrzywił się. Dopilnował, aby ostatnie cenne okazy zapa
kowano do właściwych skrzyń.
To przyprawia agentów ubezpieczeniowych obol głowy. Nie
mogą się doczekać, kiedy wrócą do Los Angeles i zaplombują piwni
cę. Obecność tego faceta, który kręci się po wydmach, też nie działa na
nich uspokajająco.
Reba odwróciła się i spostrzegła sylwetkę mężczyzny odcinającą
się na tle wieczornego nieba. Nawet w bezruchu emanowała z niego
siła i niezłomność. Był to ten sam człowiek, którego manierka podska
kiwała przyjacielsko na jej biodrze.
- Powiedz strażnikom, aby się uspokoili - poleciła. - Ten człowiek
widział więcej rzadkich kamieni niż przewodnik turystyczny w Smith-
sonian Institution.
- Niech pani to powie panu Sinclairowi. Próbuje namówić strażni
ków, żeby przepędzili stąd tego faceta.
- Death Valley to narodowy pomnik przyrody, Ten człowiek ma
takie samo prawo tu przebywać, jak my.
- To właśnie powiedział jeden ze strażników. Kilka razy. - Foto
graf wzruszył ramionami i odwrócił się. - Zadzwonię do pani, jak tyl
ko będę miał dzisiejsze odbitki.
Z wierzchołka wydmy Reba odprowadziła wzrokiem oddalającą
się powoli grupkę ludzi. Spojrzała przez ramię, spodziewając się, że
zobaczy nieznajomego. Wzgórze było puste, hulał tam tylko wiatr.
Kiedy się odwróciła, ujrzała za to Todda gramolącego się na wydmę
z determinacją w każdym ruchu. Odwróciła się i lekko zbiegła z wydmy.
- 23 -
Gdy Todd dotarł do miejsca, gdzie się przed chwilą znajdowała, była
już kilka wydm dalej. Poruszała się z łatwością, o której on nie mógł
nawet marzyć.
Dźwięk niósł się na pustyni bardzo daleko, lecz znaczenie słów
szybko umykało. Bardzo była z tego zadowolona. Nie chciała słyszeć,
epitetów, jakimi obrzucał ją Todd. Chociaż Reba zmierzała w kierun
ku, gdzie przed chwilą widziała nieznajomego, nigdzie nie było po
nim śladu. Wspięła się na kilka kolejnych wydm, aż wreszcie przysta
nęła i obejrzała się. W purpurowym świetle zachodzącego słońca zo
baczyła jedynie pokonującego wydmy Todda. Powoli zmierzał w kie
runku samochodów, które wydawały się nie większe niż jednokarato-
we kamienie.
Reba odczekała, aż Todd wsiądzie do samochodu i odjedzie. Było
teraz niemal chłodno, temperatura spadała wraz z zachodem słońca.
Wolno obróciła się dookoła. Nic się nie poruszyło, tylko jej cień i wiatr.
W zasięgu wzroku nie było nikogo, tylko miękko pofałdowane wy
dmy, lśniące we wspaniałym świetle wieczoru. Otaczały ją cisza i pięk
no. Góry na zachodzie były roziskrzonymi zarysami czarnego kryszta
łu, zawieszonymi na tle rubinowego nieba. Szczyty gór na wschodzie
obleczone przejrzystą różową poświatą, pocięte na kształt iglic i wie
życzek, jarzyły się w mroku. Każdy kolor odznaczał się przejrzysto
ścią! blaskiem kryształu. Reba czuła się tak, jakby znajdowała się w ser
cu czarnego opalu, w ciemnościach otaczających ogniste centrum życia.
Sama nie wiedziała, kiedy zaczęła płakać. Na początku łzy płynęły
jak łagodny deszcz. Potem zamieniły się w nawałnicę, która wstrząsa
ła nią bezlitośnie, a w końcu rzuciła na kolana. Próbowała powstrzy
mać szloch, lecz nie mogła. Opanowanie i dyscyplina, które pomogły
jej przetrwać ten miesiąc, ulotniły się gdzieś, pozostało tylko lodowate
zimno i rozdzierający smutek. Osunęła się na piasek i płakała bezsil
nie, wtulając głowę w ramiona jak dziecko.
Poczuła ręce nieznajomego. Podniósł ją, otoczył silnymi ramiona
mi, posadził sobie na kolanach i kołysząc, szeptał słowa otuchy, z u-
stami wtulonymi w jej włosy. Próbowała mówić, opowiedzieć mu o Je-
remym, ale zdołała tylko wyszeptać przez łzy:
- Ja... kochałam go, a teraz on nie... nie żyje.
- Pauvre petite - powiedział łagodnie. - Biedne maleństwo.
Znajomy francuski zwrot pozbawił ją całkowicie zdolności obrony.
Z bolesnym westchnieniem przytuliła się do nieznajomego i poddała
... 24 -
smutkowi. Jego palce prześliznęły się po jej włosach, odpinając rzeź
biony grzebień z kości słoniowej, który podtrzymywał węzeł zawiąza
ny na czubku głowy. Włosy opadły ciężkimi falami na jej ramiona i na
jego ręce. Wolno gładził ją po głowie i po plecach, trzymając mocno
w ramionach i próbując uspokoić.
Po długiej, długiej chwili mogła oddychać, nie szlochając. Okryłją
swoją kurtką i łagodnie obmył jej twarz wodą z manierki. W świetle
księżyca jego oczy miały kolor srebra i nieodgadniony wyraz. Zdrowy
rozsądek podpowiadał jej, że powinna się bać: była sama na wydmach
z dziwnym mężczyzną, którego nie znała nawet z imienia. Jednak, kiedy
na niego patrzyła, ogarniał ją jedynie spokój i przenikające ciepło, które
od niego biło.
Z cichym westchnieniem Reba oparła głowę na piersi nieznajome
go, zbyt zmęczona, aby się wyprostować. Jego ramiona objęły jąmoc-
niej, podtrzymując bez słowa. Silne palce wolno masowały jej plecy
i kark, rozluźniając napięte od tygodni mięśnie. Mruczała coś i wzdy
chała cicho, odprężając się powoli. Stopniowo wracały jej siły.
- Lepiej? - zapytał miękko.
Skinęła głową; jej włosy osrebrzyło światło księżyca. Wstał, po
ciągając ją za sobą i podtrzymywał, dopóki nie upewnił się, że może
stanąć na nogach.
- Odprowadzę cię do samochodu.
- Nie trzeba - odpowiedziała. — Sama sobie poradzę. - Ale głos
miała zachrypnięty od płaczu, a twarz bladąjak tarcza księżyca. - Na
prawdę, poradzę sobie.
- Nie wątpię w to - powiedział - ale nie musisz iść sama.
Wziął ją za rękę i poprowadził w stronę wschodzącego księżyca.
Gdy tak szli przez tę czarnosrebrną krainę, nie towarzyszył im żaden
odgłos, jedynie szept piasku osuwającego się ze stromych brzegów
wydm. Żadne z nich nie przemówiło, nie chcąc zakłócać uroczystej
ciszy.
Kiedy dotarli do samochodu, odwrócił się w stronę Reby i przesu
nął palcami po jej włosach, szukając ciepła pod chłodnym jedwabiem.
Przechylił głowę dziewczyny, pozwalając, aby światło księżyca rozla
ło się po twarzy. Powoli nachylił się, aby musnąć jej usta, wahając się
przez długie sekundy, obawiając, że może nie zechcieć pocałunku.
Czuła, jak ją delikatnie dotyka, widziała jego szerokie ramiona,
które zasłoniły księżyc, usłyszała jego westchnienie, gdy zamknęła oczy,
- 2 5 -
godząc się na jego pieszczotę. Jego pocałunek był łagodnym ciepłem
tańczącym wokół jej ust, wywoływał słodkie napięcie, któremu nie
potrafiła się oprzeć. Jej usta nabrały miękkości w geście poddania i za
proszenia. Mężczyzna całował jądelikatnie, powściągliwie. Reba wes
tchnęła głęboko.
A potem jego ramiona zacisnęły się wokół niej i całował ją z gło
dem, głębokim jak sama noc. Jego kanciasta sylwetka zmiękła, a ciało
doskonale dopasowało się do jej ciała. Z cichym westchnieniem Reba
przylgnęła do niego, wstrząśnięta żarem odpowiedziała mu, jak nigdy
nie odpowiedziała żadnemu mężczyźnie.
Gdy w końcu odsunął usta, z trudem utrzymała się na nogach. Po
patrzył na niąprzeciągle, oddychając głęboko; ciało miał twarde i bar
dzo męskie.
Głos brzmiał ochryple, niemal ostro.
- Jeśli go kochałaś, umarł jako szczęśliwy człowiek.
Odwrócił się i powędrował w noc. Zniknął w cieniu wydmy, zo
stawiając palący głód w jej żyłach.
2
bjet d'Art był jednym z wielu małych sklepików, usytuowa
nych wzdłuż Rodeo Drive, dyskretnie strzeżonym systemem
najnowszych elektronicznych zabezpieczeń. Reba zrezygno
wała z brzydkich czarnych kabli i krat, jakie widuje się
w lombardach. Jej własność była chroniona za pomocą pra
wie niewidocznych włókien optycznych i przewodów grubości włosa,
zatopionych w ciężkich szklanych drzwiach i witrynach sklepu. Same
witryny miały kształt stożka i iskrzyły się tak jak kamienie, które były
w nich wyeksponowane.
Tego dnia Reba wyłożyła na wystawie kilka okazów z kolekcji o na
zwie Zielona Suita: na przezroczystych postumentach poukładała mi
nerały i wspaniale oszlifowane kamienie, a następnie owinęła je zręcz
nie fałdami jedwabiu.
Niespodziewanie padło na wystawę niezwykle intensywne świa
tło, rzucając barwne błyski na czarny matowy jedwab. Był to znak
firmowy Reby, ona sama ubrana była w strój uszyty z identycznego
jedwabiu: prostą bluzkę z długimi rękawami i dopasowane do niej
0
••26
marynarskie spodnie. Czarne sandały na wysokim obcasie dodawały
jej kilka centymetrów wzrostu, podobnie jak masa lśniących miodo
wych włosów, upiętych nad bladą owalną twarzą. W uszach jaśniały
dwa doskonale dobrane czarne opale. Oprócz nich Reba nie nosiła żad
nej biżuterii, jedynie pierścionek, podarowanyjej przez Jeremy'ego.
Nie zdejmowała go z palca od dnia swoich urodzin dwanaście lat
temu.
Jednak, ilekroć przyglądała się cynamonowemu blaskowi diamen
tu, jej myśli wypełniał nie Jeremy, lecz tajemniczy nieznajomy. Minę
ło już dziesięć dni od chwili, gdy trzymał ją w ramionach jak dziecko,
a potem całował, jakby była jedyną kobietą na świecie, a wspomnie
nie to wciąż wywoływało w niej tajemniczy dreszcz.
- Mamy tu wszystkie odcienie zieleni - zauważył Tim.
- Niezupełnie - odpowiedziała z roztargnieniem asystentowi. - Ist
nieje pewne połączenie zieleni ze srebrem, które...
Westchnęła ze zniecierpliwieniem i powróciła do rzeczywistości.
Nie znała nawet imienia tamtego mężczyzny i mało prawdopodobne,
aby kiedykolwiek miała je poznać. Zniknął na zawsze jak wczorajszy
zachód słońca. Gdyby jeszcze mógł zniknąć z jej pamięci. Lecz nie
znikał. Pomógł jej wypełnić jedną pustkę, aby wjej miejsce pozosta
wić inną i wypełnić ją tęsknotą równie głęboką, co nieracjonalną. Jak
mogła odczuwać brak czegoś, czego nigdy nie miała?
- O której mamy pierwsze spotkanie? - spytała zduszonym gło
sem.
Tim przekartkował notatnik.
- O jedenastej.
- Z kim?
- Z Toddem Sinclairem.
Reba skrzywiła się.
- Czego chce?
- Zielonej Suity.
- Prędzej piekło zamarznie, niż on dostanie Zieloną Suitę.
Tim podniósł na nią bystre, taksujące spojrzenie brązowych oczu.
- Czy to oznacza, że już podjęłaś decyzję?
Reba z wysiłkiem powstrzymała wybuch zniecierpliwienia. Wy
dawało się, że połowa ludzkości domaga się od niej deklaracji, którą
z dwóch części kolekcji Jeremy'ego zamierza zachować. Od chwili,
gdy postanowienia testamentu Jeremy'ego zostały podane do publicznej
-27
wiadomości, bez przerwy zadręczali ją prywatni kolekcjonerzy, mu
zea, gazety, magazyny, prawnicy i Todd Sinclair. Ludzie, którzyjej nie
znali i nigdy zapewne nie poznają, spekulowali prywatnie i na łamach
prasy na temat natury jej związku ze zmarłym Jeremym Bouvierem
Sinclairem. Z pewnością była jego protegowaną, ale może kimś wię
cej? Może łączył ich bardziej intymny związek? A jaką część kolekcji
swego, hm... opiekuna chciałaby zatrzymać? Czy będzie się kierować
wartością, czy sentymentem.? Tim podniósł ręce, jakby chciał się osło
nić przed uderzeniem.
- Proszę mnie nie bić, szefowo! Podobnie jak cała reszta świata
umieram z ciekawości.
Reba posłała młodemu człowiekowi poirytowane spojrzenie. Tim
był nieoceniony. Ten wybitny znawca kamieni szlachetnych potrafił
instynktownie wyczuwać falsyfikaty. Pod jego swobodnym sposobem
bycia kryła się doskonała znajomość rynku kosztowności i natury ludz
kiej. A co najważniejsze, był bez pamięci zakochany we własnej żo
nie. Do Reby odnosił się tak samo jak do klejnotów, które przechodzi
ły przez jego ręce: z podziwem, szacunkiem i całkowitym brakiem żą
dzy posiadania. W ciągu dwóch lat, kiedy dla niej pracował, zrodziło
się między nimi bratersko-siostrzane przywiązanie, które Reba ogrom
nie ceniła, podobnie jak jego niewyczerpane poczucie humoru.
- Zatrzymam Zieloną Suitę - oświadczyła.
Tim wydał z siebie okrzyk triumfu, a potem spojrzał na nią po
dejrzliwie.
- Właśnie wygrałem tysiąc dolców - wyjaśnił.
- Kto przegrał?
- Pewien drań nazwiskiem Sinclair.
Usta Reby rozszerzyły się w mimowolnym uśmiechu.
- Nie licz pieniędzy, dopóki Todd nie zapłaci.
- Och, zapłaci — powiedział Tim - nawet jeśli każdego dolara będę
musiał wycisnąć z niego siłą. Był tak cholernie pewny, że weźmiesz
Diamentowego Asa. A może i jego wybrałaś?
Pokręciła głową.
- Jest piękny, ale to tylko duży diament.
- „Tylko", szefowo, że jego wartość oszacowano na ostatniej wy
cenie na milion osiemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a było to dwa
lata temu. Mogłabyś go sprzedać, zainwestować pieniądze i długo od
cinać kupony
-
28 -
- Wolałabym raczej zarobić własne pieniądze. To pewnie staro
modne.
Tim przyjrzał się jej uważnie.
- Nie chcesz, aby mówiono, że „przykleiłaś się" do Jeremy'ego
dla jego pieniędzy, prawda?
- Daj spokój, Tim - odparła sztywno. - Gdyby cię o to pytano, po
wiedz po prostu, że As był, jak na mój gust, zbyt krzykliwy.
Tim dotknął jej dłoni.
- Przepraszam, Rebo, wiem, ile Jeremy dla ciebie znaczył. Tylko
że był takim skurczy... - zakaszlał. - Był nie do wytrzymania dla wszyst
kich, oprócz ciebie.
- Znam francuski - odpowiedziała i głos jej złagodniał. Przypo
mniała sobie, ile radości sprawiała Jeremy'emu możliwość posługi
wania się ojczystym językiem.
- Ja też - gderał Tim.
- Masz okropny akcent - zauważyła.
- To nieistotne szczegóły. - Zamknął z trzaskiem notatnik i scho
wał go do kieszeni płowej wełnianej marynarki. - Więc co jeszcze wy
brałaś?
- To właśnie w tobie lubię - powiedziała Reba cierpko. - Wyczu
wasz cienkie aluzje.
- Dobra, wal.
- Były jeszcze jakieś zakłady?
Tim uśmiechnął się.
- Tygrysi Bóg - poddała się w końcu.
- C o ? !
- Wybrałam rzeźbę z tygrysiego oka.
- Och... - mruknął cicho. - Skąd ona to wiedziała?
-Kto?
- Giną. Założyła się ze mną, że wybierzesz właśnie tę statuetkę.
- Ile przegrałeś? - spytała Reba z satysfakcją. Giną była recepcjo
nistką;, księgową i sekretarką w Objet d'Art. A także żoną Tima.
-Och, w tego rodzaju zakładach nikt nie przegrywa- odpowie
dział Tim i uśmiechnął się szelmowsko.
Reba odwzajemniła uśmiech. Miała nadzieję, że Tim nie dostrzegł
w nim lodowatej pustki.
Jakie to uczucie być z kimś tak blisko, że nie ma przegranych, są
tylko zwycięzcy? Jakie to uczucie, trzymać kogoś w ramionach, umierać
- 2 9 -
w nich co noc i odradzać się na nowo każdego ranka? Jakie to uczucie
wiedzieć, że komuś strasznie na tobie zależy? W porównaniu z nim
najdroższe klejnoty były warte mniej niż garstka piasku, który osuwał
się z sykiem z obrzeży wydm.
- Wszystko w porządku, Reba?
- Doskonale - odparła posępnie. - Boli mnie tylko głowa.
Wspomnienia nawiedzały jąbez ustanku: piaszczyste wydmy, świa
tło księżyca i żar mężczyzny, którego imienia nawet nie znała.
- Mam zamiar przejrzeć zdjęcia kolekcji Jeremy'ego. Kiedy poja
wi się nasz kochaś, przyprowadź go do mojego biura.
- Kochaś?
- Sinclair - odpowiedziała Reba i zmarszczyła brwi. Tylko jedna
osoba nazywała Todda Sinclaira „kochasiem".
Tim spojrzał na nią badawczo.
- Czy Sinclair bardzo zalazł ci za skórę w Death Valley?
- Nie tak bardzo, jak ja j e m u - odparła zwięźle.
Tim uśmiechnął się.
- Szkoda, że mnie tam nie było. Przydałaby mu się mała lekcja
w jakimś ciemnym zakamarku.
- Niestety, nie przytrafiło mu się nic tak brutalnego — odrzekła Reba.
Ale mogło, gdyby posunął się o krok dalej. Wspomnienie agre
sywności nieznajomego przerażało Rebę, ale zarazem działało na nią
uspokajająco. Świadomość, że jakiś mężczyzna przyszedł jej z pomo
cą, a nie wykorzystał słabości, takjak Todd, przynosiłajej ulgę. Nawet
gdy była całkowicie bezbronna wobec przepełniającego ją żalu, nie
znajomy ją tylko podtrzymywał, a ona zanosiła się płaczem w jego ra
mionach.
- Chyba zjem dzisiaj lunch trochę później- powiedział Tim obo
jętnie.
Zazwyczaj jadał między jedenastą a dwunastą. O jedenastej miał
przyjść Todd.
- To nie jest konieczne - powiedziała Reba
- Późno dziś jadłem śniadanie. - Zanim zdążyła zaprotestować,
ubiegł ją pytaniem: - Czy chcesz, aby Gina napisała artykuł do prasy
i poinformowała opinię publiczną, co wybrałaś?
- Biedna Gina. Z niczym nie może nadążyć.
- Uwielbia tę pracę. Naprawdę. Mogłabyś o niej pomyśleć, gdy
byś szukała kogoś, kto ułożyłby tekst do twojej książki o kolekcji
- 3 0 -
Jeremy'ego. - Tim obserwował Rebę uważnymi, brązowymi oczy
ma, nie potrafiąc ukryć zainteresowania jej odpowiedzią.
Reba przechyliła głowę i z roztargnieniem odgarnęła niesforny ko
smyk włosów.
- Podoba mi się ten pomysł - powiedziała zdecydowanie. - Tak.
Jednak będziemy musieli zatrudnić nową księgową. Gina nie powinna
zbyt ciężko pracować w takim stanie.
Tim wyglądał na zaskoczonego.
- Powiedziała ci, że jest w ciąży? Ja się o tym dowiedziałem do
piero w ubiegłym tygodniu.
- Mam oczy, Tim. - Przypomniała sobie czułość, z jaką Tim gła
dził nieznacznie pogrubioną talię Giny myśląc, że nikt nie patrzy.
- Nie bój się, nikomu nie powiem, choć nie rozumiem, dlaczego
chcieliście to przede mną ukryć. Gdybym była na miejscu Giny, umie
ściłabym całostronicowe ogłoszenie w „Los Angeles Times".
- Powinnaś wyjść za mąż - powiedział Tim. Zabrzmiało to żarto
bliwie, lecz zarazem poważnie.
- Byłam zamężna.
Wyglądał na zaskoczonego.
- To było dawno temu — dodała obojętnie.
- Co się stało?
- Dorosłam. Jemu się to nie podobało.
- Przykro mi - odparł Tim niezręcznie.
- Mnie nie. Nie sprawdził się jako mąż, lecz był doskonałym nauczy
cielem francuskiego. Gdyby nie on, nigdy bym nie poznała Jeremy'ego.
Zadzwonił telefon. Tim odebrał.
- Sinclair - powiedział szorstko, zakrywając dłonią słuchawkę. -
Chce się z tobą zobaczyć teraz.
Reba wzruszyła ramionami.
- W porządku. Przynajmniej będziesz mógł zjeść lunch o zwykłej
porze.
Tim przyłożył słuchawkę do ucha.
- Możemy cię wcisnąć, jeśli będziesz tutaj w ciągu dziesięciu mi
nut. - Rozłączył się, zanim Todd zdążył cokolwiek powiedzieć.
- To było wyjątkowo niegrzeczne - zauważyła Reba, powstrzymu
jąc uśmiech.
- Dziękuję. Mam nadzieję, że po drodze pośliznie się na skórce od
banana.
- 3 1 -
- Nie liczyłabym na to. Bóg czuwa nad głupcami i pijakami.
- Do której kategorii zalicza się Sinclair?
- Do obu.
Reba weszła do swojego gabinetu. Pierwszą rzeczą, którą zoba
czyła po otwarciu drzwi, był półmetrowy kawałek minerału, wydobyty
w Cape Province w Afryce Południowej. Niemiecki rzeźbiarz wybrał
doskonały okaz tygrysiego oka i przekształcił go w podobiznę męż
czyzny.
Tygrysi Bóg stał nagi, w swobodnej postawie, ze złotym łukiem
przewieszonym przez ramię. W dłoni trzymał opartą lekko o udo złotą
strzałę, której trójkątny grot kontrastował z muskularną łiniąjego cia
ła. Zwężone, lekko skośne oczy były z czystego złota. Statuetkę wy
rzeźbiono w taki sposób, że subtełne barwne pręgi minerału biegły po
przekątnej, sprawiając przykuwające uwagę wrażenie równowagi mię
dzy bezruchem a pulsującą siłą. Światło migotało na powierzchni mę
skiego ciała Tygrysiego Boga wszystkimi odcieniami barw, od ciem
nego złota do połyskującego brązu.
Reba nie wybrała statuetki jedynie dła jej siły i urzekającego pięk
na. Wybrała ją, gdyż niezwykła pewność siebie Tygrysiego Boga przy
pominała jej nieznajomego, ową ciemną noc i pocałunek, który uświa
domił jej, jaką kobietą mogłaby się stać w ramionach właściwego
mężczyzny.
Usłyszała charakterystyczny brzęk, który rozlegał się za każdym
razem, gdy otwierały się drzwi Objet d'Art. Drzwi biura miały wsta
wione jednostronne lustro, co umożliwiało Rebie obserwowanie skle
pu, podczas gdy jej nikt nie widział. Wyjrzała i dostrzegła masywną
sylwetkę Todda, idącego w jej stronę. Zmełła w ustach przekleństwo,
postawiła Tygrysiego Boga na biurku, usiadła i zwolniła elektroniczny
zamek u drzwi do gabinetu. Drzwi automatycznie rozsunęły się o kil
ka centymetrów, Reba postanowiła dopilnować, aby pozostały półprzy-
mknięte przez cały czas, dopóki Todd pozostanie w jej biurze.
- Dosyć mam tych wygłupów, Farrall - powiedział Todd i opadł
na fotel naprzeciwko jej biurka. - Zacznij sprzedawać tę przeklętą ko
lekcję. Reszta majątku tego starego kozła nie wystarczy na opłacenie
prawników, załatwiających sprawy spadkowe. Potrzebujępieniędzy i to
natychmiast.
Reba splotła ręce i rozparła się na krześle, obdarzając Todda zimnym
spojrzeniem. Obserwowała go w milczeniu, aż zaczął się niespokojnie
- 3 2 -
wiercić i szpetnie zaklął. Owiał ją zapach alkoholu i nie przespanych
nocy.
- Powolne konie i słabe karty? - spytała obojętnie.
Todd zarumienił się, co potwierdziło trafność jej przypuszczeń.
- Zamknij się - burknął.
Reba rzuciła Toddowi spojrzenie twarde jak diament wjej pier
ścionku. Wiedziała z doświadczenia, że Todd nadużywał alkoholu i gier
hazardowych. Za życia Jeremy'ego obowiązywało stałe zarządzenie,
aby ochroniarze nie wpuszczali Todda, gdy był pod wpływem alkoho
lu. Rok temu zaatakował dziadka w ataku pijackiej furii. To wspomnie
nie nie pozwoliło Rebie złagodzić gniewu, Spojrzała na niego z nie
smakiem, zapominając o dobrym wychowaniu.
- Nie bądź taka dumna i wspaniała - warknął Todd. - Jesteś po
prostu tanią dziwką, którą stary dureń wziął z ulicy.
Brzęczyk odezwał się ponownie, informując Rebę, że ktoś wszedł
przez drzwi frontowe. Nie mogła dostrzec, kto to był. Szerokie ramiona
Todda zasłaniały jej widok. Prawdopodobnie Giną wróciła ze spotkania.
- Powiedz coś, do cholery.
- Zdecyduj się -powiedziała Reba sztywno. -„Zamknij się", „po
wiedz coś", nie mogę robić obu rzeczy naraz.
- Ach, ty zasmarkana, mała dziwko! - krzyknął, zerwał się na nogi
i wyciągnął rękę w stronę biurka, próbując Rebę pochwycić.
Reba wyśliznęła się zwinnie z rąk Todda, co jeszcze bardziej go roz
wścieczyło. Silnie popchnął biurko i przygwoździł Rebę do ściany. Tygry
si Bóg zachybotał się. Reba pochwyciła go w ostatniej chwili. Wiedziała,
że w ostateczności statuetka może posłużyć jej jako broń, lecz żałowała
tego pięknego przedmiotu dla kogoś tak nędznego, jak Todd Sinclair.
Tim wpadł do pokoju z pałką w prawej ręce.
- Jeśli ją dotkniesz, skręcę ci kark.
- Będziesz musiał poczekać na swoją kolej - rozległ się za jego
piecami spokojny, opanowany głos. Tim i pijany Todd zamarli, spara
liżowani groźbą zawartą w jego brzmieniu. Reba miała ochotę śmiać
się i płakać jednocześnie. Chciała coś powiedzieć, zawołać, ale wciąż
nie znała imienia tego mężczyzny.
Nieznajomy wszedł do pokoju bezszelestnym krokiem drapieżni
ka. Chwycił Todda, obrócił się zwinnie i cisnął tym większym od sie
bie mężczyzną o ścianę. Todd zaklął i potrząsnął głową, nagle otrzeź
wiały i solidnie przestraszony.
3 Sen zaklęty...
- 33 -
- Nie skręcę ci karku od razu- syknął nieznajomy złowieszczo.
Jego ręce niczym stalowe imadło zaciskały się na gardle Todda. - Naj
pierw połamię ci palce. Potem kciuki. Potem wszystkie kości od nóg
do ramion. Jednąpo drugiej. Kiedy wreszcie dojdę do karku, będziesz
mi za to wdzięczny. Słyszysz, kochasiu?
Todd wydał zduszony odgłos, który mógłby oznaczać „tak".
Nieznajomy odwrócił głowę i spojrzał na Rebę. Ostre linie jego
twarzy złagodniały.
- Dotknął cię, chaton?
Pokręciła głową, niezdolna wypowiedzieć słowa, ciągle pod wra
żeniem nagłego pojawienia się nieznajomego i dźwięku czułego fran
cuskiego słowa, które oznaczało „kocię" oraz „klejnot"- rzeczy małe,
drogocenne i tętniące życiem. Chaton.
Nieznajomy odwrócił się do Todda:
- Spróbuj się poruszyć, a tak właśnie skończysz.
Palce zanurzyły się głęboko w ciało z okrutną precyzją. Nieznajo
my pchnął Todda z taką siłą, że ten wypadł, zataczając się, przez otwarte
drzwi biura. W milczeniu obserwował, jak Todd gramoli się w sklepie
i wychodzi przez frontowe drzwi. Po chwili odezwał się chłodno, wciąż
zwrócony plecami do Tima:
- Jeśli nie masz zamiaru użyć tej pałki, schowaj ją z powrotem do
kieszeni.
Tim spojrzał na Rebę.
- W porządku, Tim - powiedziała szybko, nie odwracając wzroku
od nieznajomego, jakby się bała, że zniknie równie niespodziewanie,
jak się pojawił.
Mężczyzna zwrócił się w stronę Tima, pozostawiając młodszemu
mężczyźnie czas do namysłu. Tim obrzucił nieznajomego długim tak
sującym spojrzeniem, po czym zręcznie wsunął pałkę do tylnej kiesze
ni tak, aby w każdej chwili móc ją ponownie wyciągnąć.
Gdy pałka znikła, w postawie nieznajomego nastąpiła subtelna
zmiana, ustąpiło pełne gotowości napięcie.
- Może nas sobie przedstawisz, Tim -powiedział, wskazując na Rebę.
Dziwny uśmiech rozchylił mu usta, które nie były już wąskie i twarde.
Tim, zaskoczony, spojrzał na nieznajomego.
- Hej, powiedziałeś mi, że się znacie.
-Znamy się- odparł mężczyzna i uśmiechnął się miękko. - Nie
znamy tylko swoich imion.
- 3 4 -
Tim spojrzał na Rebę z niedowierzaniem.
- Obawiam się, że to prawda - powiedziała. - To długa historia -
dodała rozmarzona...
Tim westchnął z rozdrażnieniem.
- T o jest Reba Farrall. Poznaj Chance'a Walkera, Rebo. A teraz
może któreś z was powie mi uprzejmie, o co tu, u diabła, chodzi.
Chance zignorował Tima i uśmiechnął się do Reby.
-Witam, Rebo Farrall. - Mówił głębokim głosem z intrygującym
akcentem. Z łatwością odsunął biurko Reby na właściwe miejsce, a po
tem wyjął Tygrysiego Boga z jej uścisku. Obracał statuetkę w dłoniach,
podziwiając grę światła na jej powierzchni.
- Nie żal by ci było rozbijać go o twardą czaszkę tego osła?
Reba roześmiała się głośno:
- To samo przyszło mi do głowy, gdy wzięłam to do ręki.
Chance przyjrzał się jej bacznie. Jego uwagi nie uszły ani lśniące
ciemnoblond włosy, ani ukryte pod czarnym jedwabiem zmysłowe krą-
głości jej ciała...
- Jesteś jak noc - powiedział cicho - stworzona do noszenia czar
nego koloru. Jesteś piękna, chaton.
Reba poczuła, że pod wpływem tych słów ogarniają fala gorąca.
Nigdy nie uważała się za ładną, a tym bardziej piękną, ale gdy Chance
spojrzał na nią, poczuła się najbardziej wytworną kobietą, jaka się kie
dykolwiek urodziła. Tygrysi Bóg uśmiechnął się do niej, a w jego oczach
zapalił się zmysłowy ogień.
Tim odchrząknął. Reba uświadomiła sobie, że intensywnie wpa
truje się w Chance'a. Z wahaniem zwróciła się do Tima:
- Chance, to znaczy pan Walker...
- Chance - poprawił ją Tygrysi Bóg stanowczo.
- Chance - szepnęła, napawając się brzmieniem tego niezwykłego
imienia.
Tim ponownie odchrząknął.
-Kiedyś Chance dał Toddowi nauczkę wDeath Valley- wyjaśniła
pospiesznie Reba. - Potem pozwolił mi... - Reba spojrzała bezradnie na
Tima. Nie wiedziała, jak ma mu to wyjaśnić, że wypłakała swój żal po
stracie Jeremy'ego w ramionach całkiem obcego mężczyzny. - Tęskniłam
za Jercmym. Chance... zrozumiał. A niech to - wybuchła, zniecierpliwio
na własnymi wykrętami. - Przytuliłam się do niego i płakałam jak dziec
ko! Był bardzo cierpliwy i delikatny, bardziej niż na to zasługiwałam.
- 3 5 -
Tim spojrzał niepewnie na mężczyznę, który w jednej chwili spra
wił, że potężny pijak zamienił się w bezwładną galaretę.
- Delikatny, mówisz. Cierpliwy. Tak. Pewno. Jestem rad, że nie
spotkałem nikogo tak delikatnego i cierpliwego jak Chance, gdy w cza
sie studiów pracowałem jako barman.
- To tam zacząłeś używać pałki? - spytał Chance.
-Tak.
- Niektórzy barmani wolą pistolety.
- Pałka jest bardziej poręczna - odparł Tim sucho.
Chance skinął głową z aprobatą. Spojrzał na Rebę.
- Czy on jest twój, chatonl
Pytanie zostało zadane tak niespodziewanie, że upłynęła spora chwi
la, zanim Reba zrozumiała jego znaczenie.
- Tim, mój? Dobry Boże, nie! On ma wspaniałą żonę.
Chance odwrócił się i wyciągnął do Tima rękę.
- Miło cię poznać, Tim. I cholernie się cieszę, że jesteś żonaty.
Tim roześmiał się.
- Jestem żonaty. Nie chciałbym stanąć ci na drodze do kobiety,
której mógłbyś zapragnąć.
- Tim! - upomniała go Reba, oburzona jego nietaktowną uwagą.
- To prawda - odrzekł Chance. - Lubię ludzi, którzy są wystarcza
jąco bystrzy, aby schodzić mi z drogi.
Tim wyszczerzył zęby w uśmiechu i potrząsnął dłonią Chance'a.
- Miło cię poznać, Chance. Jesteś pierwszym człowiekiem, jakie
go znam, który mógłby przekonać moją upartą szefową, aby zatrosz
czyła się o swoje interesy. Bonne chance - dodał, zniekształcając fran
cuskie słowa prawie nie do poznania.
Na widok konsternacji na twarzy Reby, Tim przetłumaczył szybko.
- Powodzenia. Czyżbym właśnie wymyślił dwujęzyczny ka
lambur?
- Nie, to na mojego brata wołali Łuck, Szczęściarz*.
Twarz Chance'a spoważniała, jego srebrnozielone oczy zwęzyły
się na wspomnienie, które z pewnością nie było dla niego przyjemne.
- Wołali? - spytał Tim.
Chance nie odpowiedział. Tim nie powtórzył pytania. W Walkerze
było coś, co go do tego zniechęciło.
* Słowa: „chance" i „łuck" oznaczają w jęz. ang. „szczęście" (przyp. tłum.).
- 36 -
Rozległ się brzęczyk. Tim zajrzał do sklepu i zobaczył małą rudo
włosą kobietkę, czekającą cierpliwie u drzwi frontowych. Pospieszył
do niej, roześmiany jak dziecko.
- Jego żona? - spytał Chance.
- Tak. Giną to skarb - odpowiedziała Reba. - Ma tylko jedną wadę -
dodała kwaśno. - Sprawia, że każda kobieta wygląda przy niej jak trój
noga żyrafa.
W jednej chwili Chance znalazł się blisko Reby.
- Nie każda kobieta - odparł z uśmiechem.
Reba spojrzała na niego i przypomniała sobie moment, gdy oto
czył jąramionami, a ciepło jego ciała sprawiło, że zapragnęła roztopić
się niczym złoto w jubilerskim tyglu. Uczucie to nawiedziło ją nie
oczekiwanie i wywołało doznania, które przyprawiły ją o wewnętrzne
drżenie.
Nigdy nie czuła się tak w ramionach mężczyzny. Poślubiła czło
wieka, który miał dość specyficzne zainteresowania: lubił tylko dzie
wice. Po kilku tygodniach małżeństwa uściski jej męża stały się rzad
sze i niemal obojętne. Po rozwodzie spotykała się z wieloma mężczy
znami, ale nic znalazła nikogo, komu zaufałaby na tyle, aby oddać mu
się fizycznie. Zaczynała się zastanawiać, czy wszystko było z nią w po
rządku... aż do chwili, gdy jeden pocałunek nieznajomego nauczył ją
więcej niż całe lata małżeństwa.
I, na Boga, nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tak silnie zareagowa
ła właśnie na Chance'a Walkera. Widywała się z wieloma przystoj
niejszymi, zamożniejszymi mężczyznami, z większym obyciem towa
rzyskim i pozycją, ale to pocałunek tego impertynenckiego nieznajo
mego wstrząsnął nią do głębi i poruszył ukrytą głęboko kobiecość.
- O czym myślisz? - spytał Chance, obserwując grę uczuć na jej
twarzy. Delikatnie zanurzył palce w jej włosach, pieszcząc policzki
twardymi dłońmi.
Odczuwane doznania przyprawiły ją o dreszcze, tak że nie mogła zła
pać tchu. Zastanawiała się, czy zbyć jego pytanie wymijającą odpowie
dzią, czy po prostu milczeć. Potem przyszło jej do głowy, że Chance'a
Walkera trudno byłoby zdziwić. Z pewnością widział w życiu niejedno.
- Zastanawiam się, dlaczego tak mnie pociągasz - powiedziała
z prostotą.
Uśmiechnął się, a jego bujne wąsy poruszyły się i zalśniły w zala
nym światłem biurze.
- 3 7 -
- A ty mnie, chaton.
Spojrzała w zielonosrebrną głębię jego oczu, które po chwili prze
słoniły czarne rzęsy. Pocałował ją w usta z przejmującą mieszaniną
głodu i delikatności. Poczuła, że grzebień, którym upinała włosy, zsu
wa się, dając jego palcom swobodny dostęp do ich jedwabistego cie
pła. Czubek języka wędrował po jej wargach, aż westchnęła i rozchy
liła usta.
Chance zanurzył palce w jej rozpuszczonych włosach. Jego dotyk,
choć delikatny, był jednak na tyle silny, że Reba nie mogła odchylić
głowy. W geście na pół protestu, na pół odpowiedzi położyła mu dło
nie na ramionach. Ich twardość, siła i napięcie powiedziały jej o gło
dzie i powściągliwości obejmującego ją mężczyzny. Mógłby zrobić
z nią wszystko i zmusić do pocałunku, którego tak bardzo pragnął.
Nie zrobił jednak tego. Tulił ją, jakby była nieskończenie kruchą
istotą. Namawiał raczej, niż żądał, aby dzieliła jego radość z wzajem
nej bliskości. Nikt nigdy nie obejmował jej w taki sposób, sprawiając,
że czuła się ufna i bezpieczna.
Gdy poczuła szorstkość języka, zacisnęła dłonie na jego ramio
nach. Najpierw dla próby, a potem z większą śmiałością, odwzajemni
ła pocałunek: wodziła językiem wzdłuż gładkiej linii jego ust i zębów,
dotykała słodkiego, ciepłego języka. Chance zacisnął dłoń na jej wło
sach, a drugą przesunął wzdłuż pleców i Reba poczuła, że ciało męż
czyzny twardnieje.
Z wyczuwalnym wahaniem podniósł głowę. Rozluźnił uścisk. Nie
więził jej już, lecz raczej kołysał w ramionach.
- Z a bardzo jestem spragniony, abyś mnie kokietowała- powie
dział ochryple.
- Ja nie... - zaczęła bez tchu.
-Wiem, to moja wina. Pomyślałem, że pocałuję cię, aby spraw
dzić, czy całowanie kobiety jest tak przyjemne, jak zapamiętałem. -
Śledził miękką linię jej warg. -Jest o wiele przyjemniejsze. Chcę jesz
cze. - Pochylił się szybko i przylgnął do jej ust ognistym pocałunkiem.
Reba przywarła do niego całym ciałem, aby nie stracić równowagi.
-Ale pragnę czegoś więcej. Chciałbym zedrzeć z ciebie ubranie i po
szarpać je na malusieńkie kawałeczki, aby nigdy już nie mogły cię okryć.
Chcę cię całować i czuć, jak poddajesz się moim wargom, jak brak ci
tchu, bo tak bardzo mnie pragniesz. A potem chcę cię całąprzykryć sobą
i przeczesywać palcami twoje cudowne, jedwabiste włosy.
-38--
Reba zamknęła oczy i zadrżała, jego słowa paliły jak ogień. Ogar
nęła ją dziwna słabość. Spojrzała na niego oszołomiona, niepewna,
niemal z lękiem.
- Chance,..
Pocałował ją delikatnie, uspokajająco.
- Dość już zszokowałem ciebie i Tima, jak na jeden dzień - po
wiedział i uśmiechnął się do niej przewrotnie.
Reba pospiesznie powróciła do rzeczywistości. Uświadomiła so
bie, że drzwi biura są otwarte na oścież, a ona całuje się namiętnie
z, człowiekiem, którego ledwie zna. Szkarłat zabarwił jej policzki.
- Drzwi - powiedziała i spróbowała odsunąć się od Chance'a.
-Timje zamknął-odparł Chance, nie wypuszczając jej z objęć. -
Dyskretny człowiek, ten twój Tim.
- Nie mój, Giny.
- Też dobrze - powiedział, gryząc jej dolną wargę w delikatnej
pieszczocie, która całkowicie obezwładniła Rebę. - Wolałbym unik
nąć konieczności zabrania tego młodego człowieka na pustynię i po
zostawienia go tam.
Chance uśmiechnął się, ale w jego oczach czaił się chłód.
-Tim jest dla mnie jak brat, którego nigdy nie miałam. - Reba
pragnęła, by to zrozumiał. - To wszystko.
Gdy zdała sobie sprawę, jak to zabrzmiało, poczuła zażenowanie
i irytację. Dlaczego miałaby tłumaczyć się ze swoich przyjaźni przed
Chance'em Walkerem? Nieważne, jak gwałtowne uczucia w niej wy
woływał, znała go przecież bardzo krótko.
-Mój stosunek do Tima nie powinien cię interesować -dodała gładko.
- Nie wierzysz w to, prawda? - spytał spokojnie Chance.
Reba patrzyła na niego przeciągle jasnym, twardym wzrokiem.
Potem wolno pokręciła głową, a włosy opadły na jej policzki.
- Nie, nie wierzę w to. Ale niech mnie diabli, jeśli rozumiem, dla
czego. Nie znam cię, Chance. A kiedy jestem z tobą, nie poznaję siebie.
- Wciąż wyjmujesz mi słowa z ust - mruknął. - Może spróbujemy
poznać się lepiej, grając w dwadzieścia pytań podczas lunchu?
Reba nie mogła powstrzymać uśmiechu na myśl, że będzie grała
w dziecięcą grę z tym mężczyzną.
- Dobrze, ja pierwsza — dodała i z wprawą poprawiła uczesanie.
- Dlaczego? - spytał rozbawiony.
- Jesteś większy i silniejszy ode mnie. Muszę mieć jakąś przewagę.
- 3 9 -
Położył dłoń na jej policzku i spojrzał na nią badawczo.
- Nie bój się mnie, chaton.
Wyczuwając w nim napięcie mimo pozornego spokoju, odwróciła
się i pocałowała jego twardą dłoń.
-Nie boję się twojej siły. To twoje pytania budzą mój niepokój. -
Dostrzegła jego zaskoczenie i uśmiechnęła się. - Czy są rzeczy, o których
wolałbyś nie mówić? - spytała i spojrzała badawczo w jego jasne oczy,
Odsunął dłoń od jej policzka, wyraz jego twarzy zmienił się, a rysy
stwardniały. Znów był obcy, szorstki i niedostępny.
- Czy masz na myśli jakieś konkretne pytanie? ~ spytał obojętnie,
ale był spięty.
Obrzucił ją badawczym, lustrującym spojrzeniem.
Był jak Tygrysi Bóg - niebezpieczny, zmuszający do uległości, twar
dy jak skała.
- Nie - szepnęła.
Na długą chwilę w pokoju zaległa cisza, a potem napięcie z wolna
opuściło Chance'a. Dotknął policzka Reby.
- Tak, są rzeczy, o których wolałbym nie mówić.
- A tylko one naprawdę się liczą, prawda?
- Masz kurtkę? - spytał spokojnie. - Na dworze wieje chłodny wiatr.
Reba chciała powtórzyć pytanie, ale przypomniała sobie, jak ostro
Chance potraktował Todda. „Nalegaj, a na pewno oberwiesz". Ona nie
będzie nalegać. Jeszcze nie. Próba wywarcia nacisku na człowieka ta
kiego jak Chance była nie tylko niebezpieczna, lecz także daremna.
Równie dobrze mogłaby próbować przesuwać górę. Kiedy jej zaufa,
sam zacznie mówić. Oczywiście, jeżeli taki człowiek jak Chance Wal
ker potrafił komukolwiek zaufać. Ale musi zaufać jej, bo bez tego nic
nie jest możliwe, ani radość, ani przyjaźń, ajuż na pewno nie miłość.
Z lekkim przestrachem Reba zdała sobie sprawę, że chciałaby dzielić
z Chance'em te wszystkie uczucia - i wiele innych, których nazwy nie
znała. Znała tylko głębokie pragnienie, które odkryła w sobie, gdy cało
wał ją na wydmach w tamtą księżycową noc. Już sama myśl o tym była
dla niej szokiem, a znaczenie, jakie do tego przywiązywała, przerażało ją.
- Chyba zgubiłam grzebień — powiedziała obojętnie, lecz ręka pod
trzymująca włosy drżała.
Chance uśmiechnął się i sięgnął do kieszeni czarnych wełnianych
marynarskich spodni. Wyciągnął rękę. Na jego dłoni leżał prosty grze
bień z gagatu.
- 4 0
- Ten? Czy... - sięgnął do kieszeni perłowoszarej irchowej koszu
li - ...czy ten?
Na lewej dłoni leżał polerowany grzebień z kości słoniowej, który
miała we włosach w Death Valley. Reba przypomniała sobie tamtą noc
na wydmach, kiedy poczuła się na tyle bezpiecznie, aby odrzucić ba
riery, którymi odgradzała się od całego świata i płakała jak dziecko
w jego ramionach. A potem tamten pocałunek, gdy rozpadł się świat,
a ona odkryła potrzeby i możliwości, o jakich wcześniej nie miała po
jęcia. ..
- Pewnie chodzi o ten z gagatu - powiedział Chance, gdy Reba mil
czała. Wsunął grzebień w lśniącą masę włosów. Pogładził ją po gło
wie. - To wstyd więzić takie piękno. Ale za to mogę cię całować po
szyi wzdłuż ucha.
Zamknęła oczy i zadrżała pod wpływem wywołanych przez
niego doznań, napięcia biegnącego od krtani do pępka i niżej. Czu
bek jego języka wędrował czule, poznając kontury jej ucha. Reba
westchnęła głęboko. Oparła dłonie na jego ramionach, próbując od
naleźć równowagę w świecie, który nagle zaczął wokół niej wiro
wać. Czuła ciepło i napięcie jego ciała, i drżenie, które nim wstrząs
nęło.
Zaklął cicho i odsunął Rebę na odległość ramion.
- Lunch - powiedział ochryple. - Chyba, że ty jesteś daniem głów
nym...
- Dlaczego mam uczucie, że podkradał się do mnie tygrys? - za
pytała Reba ze śmiechem, lecz także z odcieniem powagi czającym się
w pytaniu. Zachichotał i musnął wargami jej skroń.
- Czy są w pobliżu jakieś restauracje, gdzie podają homara a la
Maine na żywo?
- Umiesz zmieniać temat, co?
Chance uśmiechnął się.
- Jeśli nie lubisz homarów...
- Uwielbiam homara z Maine - przerwała mu z rozdrażnieniem.
-Ja też, aniejadłemgoodsiedmiulat. -Dostrzegł zaciekawienie
w jej spojrzeniu i roześmiał się. - Byłabyś wspaniałym kotem - szep
nął. - Jesteś śniada, uległa, masz kocią zwinność i ciekawość.
- Doigrasz się tymi pochlebstwami.
- Czego się doigram?
Reba uśmiechnęła się kokieteryjnie i bez słowa wyszła z biura.
... 4i _
o
o
Retauracja „U Jamiego" była mała i niepozorna. Właści
ciele uważali, że lepiej wydawać pieniądze najedzenie,
a nie na urządzenie wnętrza. W rezultacie rzadko tu bywa
li przyjezdni turyści szukający jedynie znanych, eleganc
kich knajpek. Atmosfera w restauracji była biesiadna, wy
bór win ograniczony, lecz zadowalający, a klientów bardziej intere
sowała rozmowa niż pokazywanie się i narażanie na wytykanie palca
mi przez nieznajomych. „U Jamiego" była jedną z ulubionych knajp
Jeremy'ego.
- Co się stało? - spytał Chance cicho, wyczuwając napięcie, które
ogarnęło Rebę, gdy rozejrzała się dookoła.
- Jeremy uwielbiał tu przychodzić - odpowiedziała spokojnie.
- Chcesz pójść do innej restauracji? - spytał Chance i wziął jąza rękę.
- Nie - odparła, pokrzepiona ciepłem i siłąjego dłoni. — Od tamtej
chwili w Death Valley jest mi... lżej. Mogę patrzeć na jego fotografie.
Mogę wspominać to, co razem robiliśmy, i nie płakać. Chyba pogodzi
łam się z faktem, że jeremy nie żyje - spojrzała na Chance'a. - To
dzięki tobie. Zanim znalazłeś mnie wtedy na wydmach, biegłam jak
szalona. Mało brakowało, abym się potknęła i skręciła kark.
Chance podniósł dłoń Reby do ust. Jego wąsy były w dotyku ni
czym jedwabny pędzel.
- Przetrzymałabyś to. Jesteś silniejsza, niż myślisz.
Reba uśmiechnęła się słabo. W jej oczach zalśniły łzy.
- Pewnie - odparła szorstko. - Naprawdę jestem jak kot, spadam
zawsze na cztery łapy. Tak się złożyło, że spotkałeś mnie, kiedy wła
śnie straciłam równowagę.
Pojawił się kelner i zaprowadził ich do stolika. Chance usiadł koło
Reby, gestem ręki podziękował za menu i zamówił homara dla nich
obojga. Spojrzał na listę win, a potem na Rebę.
- Nie mają australijskich win - powiedział sucho. Jeśli nie za
proponujesz czegoś lepszego, zaniknę oczy, wskażę palcem któreś z bia
łych win i zdam się na los.
- Mam słabość do chardonnay - przyznała, przebiegając wzrokiem
listę. Spojrzała na niego zza gęstych ciemnobrązowych rzęs. - Chyba
że wolisz coś słodszego?
... 42..
Jego uśmiech wywołał w niej gorące mrowienie.
-To, czego chcę, nie figuruje na żadnej liście win- powiedział
miękko, z oczyma utkwionymi w jej ustach.
- Chardonnay balverne - powiedziała szybko do kelnera, patrząc
w twarz mężczyzny, który nie zdołał powstrzymać śmiechu.
- Pytanie numer jeden - zaczęła Reba zdecydowanie. - Gdzie się
urodziłeś i gdzie mieszkałeś od tego czasu?
~ To dwa pytania - zauważył.
- Więc gdzie mieszkałeś po urodzeniu? -ponowiłapytanie, uśmie
chając się triumfująco, zadowolona, że zdołała zawrzeć dwa pytania
w jednym.
Chance zasalutował w milczeniu, chwaląc jej szybki refleks.
- Urodziłem się na granicy meksykańsko-teksaskiej. Nikt dokład
nie nie wie, gdzie się znajdowaliśmy, bo moja matka nie miała już siły
iść dalej i urodziła mnie obok torów kolejowych. Ojciec wlókł jąz miej
sca na miejsce w poszukiwaniu jakiegoś cholernego złoża, a jego mapa
była poplamioną dwudziestowieczną kopią siedemnastowiecznej opo
wieści jakiegoś kłamcy. — Chance wzruszył ramionami, ale jego oczy
miały blady i lodowaty blask. - W moim paszporcie jako miejsce uro
dzenia figuruje Nowy Meksyk.
Reba słuchała uważnie, obserwując subtelną grę uczuć na twarzy
Chance'a.
- W końcu pojechaliśmy do Lightning Ridge. Nie pamiętam wiele
z tamtego okresu. Ale jeśli miałem dom, to była nim chyba Australia.
Ilekroć ojciec odnosił porażkę w jakiejś części świata, wracaliśmy do
Lightning Ridge i zostawaliśmy tam dopóty, dopóki nie znaleźliśmy
dość opali, aby kupić kolejną mapę, która miała doprowadzić nas do
skarbu. - Uśmiechnął się do siebie. - Nie ma nikogo bardziej zwario
wanego niż Teksańczyk, który uparł się, aby odnaleźć ukryty skarb.
Chyba że jest to syn Teksańczyka, który chce udowodnić, że jest
mężczyzną.
- Ty? - spytała miękko.
Chance wzruszył ramionami.
- Myślałem o Lucku, ale to określenie pasuje chyba do mnie, kie
dy miałem czternaście lat.
- Ile lat ma Łuck?
43-
Nie odpowiedział. A potem wyszeptał:
-Łuck nie żyje.
Reba położyła ręką na dłoni Chance'a. Uścisnął ją z wdzięczno
ścią za jej nieme współczucie.
- Miałem prawie czternaście lat, kiedy umarł - kontynuował Chan
ce. W jego głosie nie było już słychać akcentu. - Łuck miał dwadzie
ścia cztery lata, był starszy, ale nie mądrzejszy. Złamał pierwsze i je
dyne prawo dżungli w Ameryce Południowej: nigdy nie pij z górni
kiem z kopalni diamentów. Gdy pewnego wieczoru Łuck nie wrócił
do obozu, poszedłem go szukać. Nie spotkałem go, odnalazłem za to
górnika, który poderżnął mu gardło.
Reba czekała, ale Chance nie powiedział nic więcej.
- Potem Gloria, moja starsza siostra, sprzedała diamenty, które po
darowali jej inni poszukiwacze, i zabrała mnie do Australii. Ojciec nie
chciał opuścić Wenezueli. Słyszał, że w Guaniamo, kilkanaście kilo
metrów dalej, przy jednym z dopływów Orinoko wybuchł strajk w ko
palni diamentów. Gloria nie spierała się z ojcem. Kupiła naszą uciecz
kę z dżungli i nigdy nie obejrzała się za siebie. Pojechaliśmy do Light-
ning Ridge, bo to było jedyne miejsce, które odwiedziliśmy więcej niż
raz w życiu. Otworzyła niewielki interes, sprzedawała wodę pitną po
szukiwaczom opali.
- A co ty robiłeś?
- Pracowałem z najlepszymi z nich ~ odparł Chance sardonicznie. —
Żądza skarbu ogarnia cię bardziej niż malaria. - Podłożył rękę pod
podbródek Reby i przechylił jej głowę, tak że kolczyki zaiskrzyły się
w przymglonym świetle. — Mógłbym w pocie czoła wydobywać opale
z ziemi - powiedział miękko - i spływać krwią w jakiejś ciasnej dziu
rze, abyś mogła nosić klejnoty, które dorównałyby twojej urodzie. Lecz
nic jej nie dorównuje. — Gładził jej ucho miękkimi wąsami i uśmie
chał się, gdy drżała pod jego dotykiem.
Nadszedł kelner z dwoma półmiskami. Na każdym z nich rozpie
rał się szkarłatny homar, otoczony zrumienionymi warzywami i pola
ny przejrzystym jak bursztyn masłem. Reba delektowała się dolatują
cym do jej nozdrzy apetycznym zapachem, a w tym czasie kelner nalał
wino do kieliszka Chance*a. Chance skosztował, skinął głową i podał
kieliszek Rebie.
- W końcu to ty wybrałaś wino - powiedział z uśmiechem. - Po
winnaś więc sama je zaaprobować.
- 4 4 -
Upiła łyk i zwróciła się do kelnera:
- Tak, weźmiemy je.
Zapadła cisza, pośród której Reba i Chance pochłaniali soczyste
kawałki mięsa. Słychać było tylko odgłos kruszonych cząstek homara.
Reba już dawno doszła do wniosku, że nie istnieje żaden elegancki,
cywilizowany sposób najedzenie skorupiaków; podczas posiłku palce
okazywały się niezwykle przydatnymi narzędziami. Nie mlaskała, ale
od czasu do czasu dyskretnie oblizywała palce. Za którymś razem pod
niosła wzrok i napotkała spojrzenie Chance'a.
- Następnym razem, kiedy zamówimy homara - powiedział - bę
dziemy sami.
- Czy moje maniery są aż tak skandaliczne? - spytała pół żartem,
pół serio.
- Nie — odparł miękko - tylko chciałbym sam oblizać twoje palce.
Reba poczuła nowe, choć dziwnie znajome gorąco wewnątrz ciała.
- Chance - westchnęła głęboko. - Jesteś najbardziej nieposkromio
nym mężczyzną, jakiego znam.
Roześmiał się, nie próbując nawet zaprzeczyć.
- Skończ homara. Lubią patrzeć, jak je nieposkromiona kobieta.
- Nie jestem nieposkromiona - żachnęła się - a ty nie odpowie
działeś jeszcze na moje pytanie.
- Peru, Wenezuela, Alaska, Chile, Madagaskar, Australia, Brazy
lia, Sri Lanka, Birma, Kolorado, Afryka, Nevada, Montana, Japonia,
Afganistan, Kalifornia, Wyspa Świętego Jana, Kolumbia, Finlandia
i Kaszmir. W niektórych krajach mieszkałem kilkakrotnie i niekoniecz
nie w tej kolejności.
Spojrzała na niego pytająco. Chance uśmiechnął się i pociągnął
łyk bladozłotcgo wina.
- Pytałaś, gdzie mieszkałem, odkąd przyszedłem na świat. - Od
stawił kieliszek z winem. - Przyznaję, że mogłem opuścić jedno czy
dwa miejsca. - Wzruszył ramionami: -- Kilka tygodni tu czy tam nie
ma znaczenia.
- Co się stało, kiedy opuściłeś Lightning Ridge?
- Odkąd pamiętam, zawsze opuszczałem Lightning Ridge.
- Wtedy, kiedy twoja siostra zabrała cię z dżungli.
- Przez jakiś czas poszukiwałem opali. Gloria pracowała i próbowała
nauczyć mnie, że w życiu liczy się coś więcej niż walka, picie i dziwki.
- Nie miałeś jeszcze piętnastu lat! - wykrzyknęła Reba zgorszona.
... 45 _
- Od dziesiątego roku życia pracowałem jak mężczyzna. Kiedy
skończyłem trzynaście lat, miałem wzrost dorosłego człowieka. Ale
dojrzałem dużo wcześniej — dodał Chance twardo, lecz spokojnie. -
W dżungli nie ma dzieci. Są tylko ci, którym udaje się przetrwać.
- Gdzie jest teraz twoja rodzina?
- Gloria wyszła za mąż. — Uśmiechnął się lekko. - Do Lightning
Ridge przyjechał pewien poszukiwacz, który raz tylko spojrzał na moją
siostrę i przysiągł, że znalazł kobietę, z którą chce spędzić resztę ży
cia. Za pierwszym razem, kiedy to powiedział, Gloria śmiała się do
rozpuku. Potem poszła razem z nim na pustynię. Kiedy wrócili, była
jego kobietą. To nastąpiło tak szybko - strzelił palcami - a było trwałe
jak góry. Nigdy nie rozumiałem, co ich spotkało. Pojąłem to dopiero
dziesięć dni temu.
Reba gwałtownie podniosła wzrok znad homara, lecz twarz Chan -
ce'a ukryła się w cieniu umieszczonej na stoliku lampki.
- Mój ojciec - kontynuował Chance, z wzrokiem wciąż spowitym
w cieniu -jest gdzieś w Afryce. Zdaje się, że szuka niebieskich granatów.
- Niebieskie granaty nie istnieją- powiedziała Reba, wytarła pal
ce w serwetkę i odsunęła talerz. Nie pozostał na nim ani kawałeczek
homara.
- Ty to wiesz i ja to wiem, ale ojciec? O nie! On ma mapę. - Chan
ce roześmiał się chrapliwie.
- Czy twoja matka jest z nim?
Chance kiwnął na kelnera. Reba czekała na odpowiedź, aż zrozu
miała, że Chance nie ma zamiaru jej udzielić.
- Czy to jedna z tych rzeczy, o których nie chcesz rozmawiać? -
spytała cicho.
Chance bez słowa zapłacił rachunek. Kiedy znaleźli się przy samo
chodzie, zapytał tylko:
- Czy musisz od razu wracać do biura?
Reba pomyślała, co czeka na nią w Objet d'Art: telefony z muzeów,
kolekcjonerzy i reporterzy, spragnieni nowych wątków starego skanda
lu - Jeremy'ego i kobiety o pięćdziesiąt lat młodszej. Ta myśl sprawiła,
że twarz Reby spochmurniała. Przez kilka tygodni, które minęły od śmier
ci Jeremy'ego, pracowała bez wytchnienia, choć Tim i Giną błagali ją,
by wzięła parę dni urlopu. Teraz obchodziło ją tylko wydanie książki
Jeremy'ego i bliższe poznanie tego niezwykłego, fascynującego męż
czyzny, który stał właśnie przed nią w oczekiwaniu na odpowiedź.
- 4 6 -
W tej chwili nie mogła zrobić nie w sprawie książki. Jednak jeśli
chodzi o mężczyznę...
- Lubisz chodzić na plażę? - spytała Reba.
- Czy to jedno z twoich dwudziestu pytań? - zażartował z uśmie
chem, po czym dodał: - Spędziłem tyle czasu na pustyni, że woda
ogromnie mnie pociąga. Nawet kiedy nie mogę się jej napić.
- Niedaleko stąd jest prywatna plaża. No, może nie do końca pry
watna - przyznała. - Żadna plaża w południowej Kalifornii nie jest
dla mnie dostatecznie prywatna. Ale można tam posiedzieć i posłu
chać fal bez tłumu dokoła.
- Brzmi nieźle - powiedział Chance i otworzył przed nią drzwi
BMW. - Nie przywykłem do tłumów.
Chance wpuścił Rebę do samochodu, usadowił się na sąsiednim
siedzeniu i obserwował, jak zręcznie prowadzi samochód przez zatło
czoną ulicę w kierunku autostrady.
- Ładnie ~ pochwalił, gdy samochód bezszelestnie wszedł w za
kręt. - Zapomniałem już, ile przyjemności może dostarczyć równa szosa
i dobry samochód. Tam, gdzie mieszkałem, dwudziestoletni land-ro~
ver był lokalnym odpowiednikiem limuzyny.
- Chcesz poprowadzić?
- Może w drodze powrotnej. Teraz wolę popatrzeć na ciebie.
Reba rzuciła Chance'owi ukradkowe spojrzenie i zrozumiała, że
powiedział to szczerze. Uśmiechnęła się zadowolona, że nie należy do
mężczyzn, którzy bez względu na to, w czyim samochodzie się znaj
dują, zawsze chcą zajmować miejsce kierowcy. Reba kupiła BMW, bo
była to maszyna dla ludzi, którzy lubią jazdę. Na szosie można było
spotkać wiele szybszych i droższych aut, z silnikami o większej mocy,
ale niewiele było takich, które mogły dorównać BMW, jeśli chodzi
o komfort jazdy. Kilka minut później strażnik przepuścił ich przez że
lazną bramę i Reba okrążyła parking, aby znaleźć wolne miejsce.
W końcu wsunęła się między mercedesa 450 SLL i połyskujące czarne
ferrari. Chance, który milczał, gdy Reba mijała wolne miejsca bliżej
plaży, teraz spojrzał na nią zaintrygowany.
- Pierwsza zasada kierowców w południowej Kalifornii - wyjaśniła
Reba. - Nigdy nie parkuj obok samochodu, który jest w gorszym sta
nie od twojego. - Wskazała na drogie samochody po obu stronach. -
W ten sposób mam pewność, że właściciele tych pojazdów będą tak
samo j ak j a uważać, aby nie zarysować I akieru.
- 47 -
- Zasady przetrwania w mieście - powiedział z uznaniem. - Ni
gdy bym o tym nie pomyślał.
Reba wysiadła z samochodu, otworzyła bagażnik i wyjęła spłowiały
beżowy koc. Chance uniósł brwi.
- Kolejna zasada przetrwania w mieście? - zapytał. — Często to ro
bisz?
Chłód w jego głosie sprawił, że skierowała na niego wzrok.
- Co często robię?
- Przywozisz mężczyznę i koc na pry warną plażę.
Przez chwilę Reba była zbyt zaskoczona, by zareagować. Wzbu
rzenie zarumieniło jej policzki. Wrzuciła koc z powrotem do bagażni
ka, zatrzasnęła pokrywę i odwróciła się z oczywistym zamiarem po
wrotu do samochodu. Chance z zaskakującą zwinnością, zagrodziłjej
drogę i przyparł do maski BMW. Patrzyła na niego oczyma zwężony
mi od gniewu. Zignorował próbę odepchnięcia go i nadal więził ją
w ramionach z łatwością, która rozwścieczyła Rebę.
- Puść mnie - powiedziała szorstko.
- Dopiero, kiedy odpowiesz na moje pytanie.
- Jakie pytanie, do diabła?
- Jeśli nie Tim, to kto?
- Kto co?
- Kto jest twoim mężczyzną?
Reba wpatrywała się w Chance'a zaskoczona.
- Kobieta takaj a ty nie bywa samotna. -Wjego głosie niebyło już
śladu akcentu.
- Ta jest.
- Dlaczego? - spytał ostro.
To było pytanie, na które nie chciała odpowiadać. Gniew jednak
pomaga szczerości. A w niej wrzał gniew.
-Żaden mężczyzna nigdy nie pragnął mnie dla mnie samej. Za
wsze pragnęli innych rzeczy. Mój mąż, na przykład, pragnął widzieć
we mnie wiecznie zdziwioną studentkę i dziewicę. Większość męż
czyzn, których spotykam po rozstaniu z nim, szuka kochanki i kogoś,
kto podbudowałby ich własne ego. Nic specjalnego. Każda kobieta by
się do tego nadawała. Później, kiedy ciężko pracowałam i uczyłam się
od Jeremy'ego, doszedł jeszcze jeden powód. Mężczyznom zaczęło
zależeć na moich powiązaniach i pieniądzach. Lecz nie na mnie. Ni
gdy nie na mnie samej.
-48
Nie było łatwo do tego się przyznać. Gniew i upokorzenie Reby
poruszyły Chance'a. Jego uścisk złagodniał, wolno przesunął dłonie
wzdłuż jej ramion, delektując się ciepłem skóry, ukrytej pod czarnymi
jedwabnymi rękawami.
- Nie jestem taki jak twój były mąż, chaton - szepnął. - Nigdy nie
interesowały mnie dziewice.
Reba odwróciła wzrok i czekała, aż Chance uwolni ją z uścisku.
- Spójrz na mnie - zażądał Chance szorstko. - Czy myślisz, że je
stem taki sam jak inni mężczyźni, których spotkałaś?
Twardo spojrzała mu prosto w oczy.
- Nie - powiedziała chłodno. - Nie myślę. Wydaje mi się, że nie
chcesz ode mnie tego, czego zazwyczaj chcą mężczyźni. Wątpię, czy
twoje łóżko kiedykolwiek pozostaje puste, chyba że sam tego chcesz.
Ale masz zbyt dużo pewności siebie, aby potrzebować mnie do podbu
dowania swego ego, i sądzę, że niewiele mógłbyś się ode mnie na
uczyć o szlachetnych kamieniach. Jeśli chodzi o pieniądze...
Stał nieruchomo, w napięciu zaglądając jej w oczy.
- Jeśli chodzi o pieniądze - odparł ostro - mam ich wystarczająco
dużo. Pewnie w to nie wierzysz?
- Nie dbam o to - odrzekła z prostotą. - Wtedy, w Death Valley,
nie wiedziałeś, kim jestem, a jednak pragnąłeś mnie. Dlatego tak szybko
obdarzyłam cię zaufaniem. Nie znałeś mnie, ajednak mi pomogłeś
i pocałowałeś mnie. Pragnąłeś mnie dla mnie samej. Nigdy wcześniej
mi się to nie zdarzyło.
Popatrzyła najego twarz, na której malowały się upór i zdecydowanie.
Jego czarne kręcone włosy przypominały lśniące, miękkie baranie runo,
a srebrzystozielone oczy nie były podobne do żadnego klejnotu, jaki zna
ła. Usta były stanowcze i tak zmysłowe, że Reba z trudem powstrzymy
wała chęć wspięcia się na palce i pocałowania go. Odwróciła wzrok.
- Odpowiedziałam na twoje pytanie. A teraz puść mnie.
- Nie mogę - odparł i pochylił się nad nią, a jego usta znalazły się
tak blisko jej warg, że poczuła ciepło oddechu. - W Death Valley czu
łem się, jakbym wędrował wzdłuż wyschniętego strumienia i znalazł
iskrzący się w słońcu stukaratowy diament. Myśl o tym, że mogłabyś
dzielić ten żar z kimś innym, rozgniewała mnie. - Chance roześmiał
się nagle. - Innymi słowy, myśl, że jakiś mężczyzna mógłby cię doty
kać, doprowadza mnie do szału. Wiem, że to nierozsądne, niegrzeczne
i nie na miejscu. Ale tak właśnie jest.
4 Sen zaklęty... „ 4 9 —
Reba podniosła wzrok na Chance'a. W jego spojrzeniu nie znala
zła nic, co przyniosłoby jej ukojenie. Był jak Tygrysi Bóg, rozpalony
do czerwoności. Gdy wyczuła kipiącą w nim namiętność, obudziło się
w niej coś, co było do tej pory bardzo głęboko ukryte. Gdy przemówi
ła, jej głos brzmiał miękko, lecz niezwykle zdecydowanie.
- Nie chcę, aby dotykał mnie inny mężczyzna oprócz ciebie.
Napięcie opuściło powoli ciało Chance'a. Mięśnie, które tak wyraź
nie zaznaczały się pod koszulą, zwiotczały. Pocałował ją delikatnie, wo
dząc ustami po wargach, aż usta Reby nabrały miękkości. Gdy dotknął
językiem jej języka, z jego gardła dobyło sięgłębokie westchnienie. Przy
ciągnął ją do siebie i mocno przytulił, jak gdyby była wodą sączącą się
przez palce, a on mógł się jej napić lub pozostać wiecznie spragniony.
Wreszcie oderwał się od jej ust. Przez chwilę stali naprzeciwko
siebie, oddychając pospiesznie.
- Jeśli zaprowadzisz mnie na swoją prywatną plażą- powiedział
ochryple - obiecam, że będę się dobrze zachowywał.
- Nie masz wyboru. Ta plaża nie jest tak do końca prywatna.
Odwrócił się, aby wyjąć z samochodu koc, lecz powstrzymał go
głos Reby:
-Chance...
Spojrzał na nią przez ramię.
- Po raz pierwszy tutaj z kimś przyjechałam.
~ Wiem - uśmiechnął się figlarnie. - Kiedyś wydawało mi się, że
to stare porzekadło o zielonych oczach i zazdrości nie sprawdza się.
Ale myliłem się. Po prostu nie znalazłem wcześniej niczego, co było
by warte zazdrości.
Chance otworzył bagażnik, zarzucił koc na ramię i ujął Rebę za rękę,
splatając jej palce ze swoimi, Łagodna szorstkość jego dłoni i wyczule
nie na najmniejszy nawet szelest uzmysłowiły Rebie, jak musiało wy
glądać jego życie. Z pewnościąprzebywał w wielu nieprzyjaznych miej
scach. Mogła to wyczytać nawet z dotyku jego dłoni. Ajednak nie było
w nim nic wulgarnego. Spotkała wielu mężczyzn, którzy zachowywali
się wobec niej obcesowo i dla których najbardziej cywilizowanym miej
scem, jakie odwiedzili, było pole golfowe. Chance był inny. Pod chropa
wą powierzchownością kryła się czystość i twardość kryształu.
Przeszli kilka kroków, gdy nagle Reba coś sobie przypomniała.
- Buty - wykrzyknęła szybko i pociągnęła Chance'a z powrotem
do samochodu.
- 50 -
Chance obserwował z rozbawieniem, jak Reba zsuwa z nóg czar
ne pantofle na wysokim obcasie.
- Chciałem zwrócić ci na to uwagę, ale sprawiałaś wrażenie osoby,
która wie, co robi.
- Rozpraszasz mnie - odrzekła Reba lekko i wrzuciła buty do ba
gażnika.
Chance z uśmiechem zdjął buty i skarpetki i ponownie wyciągnął
rękę. Reba zaplotła palce na jego dłoni, zaskoczona, jak naturalne wy
daje jej się to, że stoi boso na parkingu i trzyma go za rękę.
Minęli hałaśliwą plażę, gdzie kobiety wysmarowane aromatyczny
mi olejkami, ubrane w najmodniejsze kostiumy kąpielowe, ze staran
nie wykonanym makijażem, wystawiały twarze ku wiosennemu słoń
cu, które o tej porze potrafi w południowej Kalifornii nieźle przypie
kać. Dzieci w wieku przedszkolnym baraszkowały i zanosiły się
śmiechem w zapamiętałej pogoni za falami i mewami. Woda była zimna
i niezwykle spokojna. Długie, niskie fale poruszały się leniwie, jakby
nie miały ochoty uderzyć ze zwykłym hukiem i bryzganiem. Był od
pływ i na brzegu rysowała się wstęga wilgotnięjszego piasku. Chance
podążał za Rebą wzdłuż plaży, obserwując, jak zgrabnie odnajduje drogę
pośród kamieni porozrzucanych u podstawy cypla, który wyznaczał
jej północny kraniec. Brzegi cypla uległy erozji, przybierając kształt
dłoni. Pomiędzy palcami ukrywały się malutkie połacie piasku, nie
większe od hotelowego patio. Reba szła, dopóki nie odnalazła minia
turowej plaży, położonej w najbardziej oddalonym od ludzi zakątku.
- Musimy uważać na przypływ - powiedziała, gdy Chance rozło
żył na ziemi koc - ale mamy około godziny spokoju.
- To dlatego tu przychodzisz, prawda? Szukasz spokoju.
Reba spojrzała na bezskresne szafirowe morze, szemrzące w pro
mieniach słońca.
- Spędzam dużo czasu wśród ludzi - powiedziała cicho. - Kiedy
znużą mnie telefony i hałas, wymykam się, aby pobyć tu przez chwilę
w samotności.
-Alenie dzisiaj.
Odwróciła się do niego zaskoczona.
- Dzisiaj nie jesteś sama - powiedział.
Uśmiechnęła się.
-Nie szkodzi, chciałabym zadać ci wiele pytań. Dokładnie dzie
więtnaście.
- 5 1 -
- Szesnaście - poprawił ją Chance.
- Któż to policzył? - spytała Reba niewinnie. Chance jęknął i osunął
się na koc. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami i spojrzał na Rebę. Bujne
wąsy nie zdołały ukryć surowości jego opalonej twarzy ani zmysłowej
linii warg. Za zagadkowymi srebrzystozielonymi oczyma kryła się od
wieczna mądrość i rozwaga, od których zależało przetrwanie. Pomimo
drogiego ubrania i pewnego siebie uśmiechu, Chance sprawiał wrażenie
kogoś, kto przyszedł na świat poza prawami niezmiennie wirującego glo
bu. Miał jakąś nieodpartą siłę, cechowała go dynamiczna równowaga prze
ciwieństw: oddalenia i intymności, zagrożenia i bezpieczeństwa, napięcia
i odprężenia. Pomachał jej ręką przed oczyma.
- Halo - odezwał się. - Czy nagle wyrosły mi rogi lub zaświeciła
się nad głową aureola?
- Gdyby mogło się to zdarzyć komukolwiek, to na pewno tobie -
przyznała i usadowiła się obok niego. - Opowiedz mi o swoim ojcu
- Na pewno nie ma aureoli.
- Nie to miałam na myśli - odparła Reba.
- A co miałaś na myśli? - droczył się. - Mów wyraźnie.
- W ten sposób wyczerpię wszystkie pytania.
Chance pokręcił głową.
- Mała, sprytna chaton. - Pogładził ją po policzku. - Ojciec uro
dził się na skrawku brudnej ziemi w zachodnim Teksasie, gdzie nie
rosły nawet kaktusy. Kiedy miał sześć lat, zaczął się zajmować poszu
kiwaniem skarbów. Mając trzynaście, uciekł z domu. Nigdy nie wró
cił. Mieszkał w najbardziej zapomnianych przez Boga miejscach i szu
kał zapomnianych przez Boga skarbów.
- Czy kiedykolwiek coś znalazł?
Chance roześmiał się ostro i nieprzyjemnie.
- Stracił największy skarb, jaki kiedykolwiek posiadał, i nawet tego
nie zauważył.
Zimny ton jego głosu powiedział Rebie więcej niż słowa. Jakim
kolwiek uczuciem Chance obdarzał swojego ojca, z pewnością nie była
to miłość. Przez dłuższą chwilę Chance spoglądał na morze przymru
żonymi nieobecnymi oczyma. Potem ujął dłoń Reby, jakby potrzebo
wał dotknąć czegoś ciepłego i żywego.
- Kiedy ojciec nie szukał skarbów, trudnił się wydobywaniem zło
ta, diamentów, kwarcu i uranu. -- Wzruszył ramionami. - Wszystkie
go, za co ludzie gotowi są dużo zapłacić.
- 5 2 -
- To inna forma poszukiwania skarbów - powiedziała Reba mięk
ko. Przypomniała sobie, jak ona sama przeczesywała kolekcje dzieł
sztuki w poszukiwaniu tego jednego przedmiotu, który dla właściwego
klienta byłby wart swojej wagi w diamentach. - Adrenalina uzależnia.
- Jest gorsza od narkotyku - zgodził się Chance.
- A tobie udało się coś znaleźć?
Wyraz jego twarzy uległ zmianie.
- C o nieco- odparł, a w jego głosie rozbrzmiało echo dawnego
podniecenia. - Nic nie może się z tym równać. Nic. Nie ma ryzyka
zbyt dużego ani pracy zbyt ciężkiej, ani ofiary zbyt wielkiej, jeśli cze
ka nas nagroda.
Reba obserwowała malujące się na jego twarzy emocje i poczuła
coś na kształt zazdrości. Nie dlatego, że jej marzeniem było znalezie
nie złota lub ukrytych głęboko w ziemi diamentów. To jego żarliwość
i intensywność przeżywanych uczuć sprawiły, że odczuwała zazdrość.
Pragnęła zniewolić go całkowicie, tak aby pragnął jej równie mocno,
jak ukrytych w ziemi klejnotów.
- Odczuwasz taką samą namiętność do drogich kamieni, jak twój
ojciec. Dlaczego go nienawidzisz? - Nawet w jej własnych uszach za
brzmiało to jak oskarżenie.
Chance obrzucił Rebę spojrzeniem, od którego aż się skuliła.
- Mój ojciec znał się na drogich kamieniach na tyle, aby odróżnić
złoto od pirytu, ale nie potrafił odróżnić błota od diamentu, gdy szło
o ludzi. Łuck był taki sam. Kamienie, które udawało im się znaleźć, były
rozkradane przez hazardzistów, dziwki i handlarzy diamentów. Zanim
wystarczająco dorosłem, aby się temu przeciwstawić, ojciec przegrał
nawet pieniądze, które sam zaoszczędziłem. Wierzył w uczciwość w
grach hazardowych prawie tak samo, jak wierzył w mapy prowadzące
do skarbów i dziwki o złotych sercach. Nigdy nie wydoroślał.
-Ale ja dorosłem - kontynuował Chance twardo. - Nauczyłem się
odróżniać zasadzkę od przypadkowego spotkania. Nauczyłem się, że mapy
prowadzące do skarbów nie istnieją, i że większość handlarzy drogimi
kamieniami to oszuści. Nauczyłem się, że karty, których nie kupiłem oso
biście i osobiście nie potasowałem, są znaczone i z pewnością przegram.
Nauczyłem się, że dziwki idą do łóżka dla pieniędzy, a nie dla przyjemno
ści . Nauczyłem się, że nikomu nie można ufać. Nauczyłem się, że czasem
tylko posiadanie właściwych informacji ratuje mnie od nagłej śmierci.
Jeśli wiesz coś, co daje ci przewagę, zachowaj to dla siebie.
- 53 -
- A przede wszystkim - ciągnął Chancc, patrząc na Rebę -nauczy
łem się, aby nie być takim jak mój ojciec. Nigdy się nie ożeniłem i nie
wlokłem za sobą dobrej kobiety do najbardziej zakazanych miejsc na
ziemi. Nigdy nie pozwoliłem na to, aby moja rodzina chodziła głodna
i w łachmanach, żebym ja mógł kupić jakąś drogą mapę dla naiwnia
ków. Nigdy nie odszedłem z domu w poszukiwaniu złota i nie zosta
wiłem siedmioletniego syna, aby patrzył, jak jego matka umiera na
nieznaną tropikalną chorobę.
Przez długą chwilę panowała cisza, przerywana tylko natarczywy
mi pokrzykiwaniami mew, zataczających kręgi nad ich głowami. Reba
zdała sobie sprawę, że kręci głową w niemym proteście na myśl, ile
kosztowała Chance'a odpowiedź na jej pytanie. Nie spostrzegła, że
płacze, dopóki nie poczuła łzy toczącej się po policzku. Spojrzała w dół
i dostrzegła lśniącą na dłoni kropelkę.
- Nie chciałem cię przestraszyć - powiedział Chance łagodnie i u-
jął jej dłonie. - Nie płacz, chaton. Już nie odczuwam gniewu.
- Nie dlatego płaczę.
Ujął jej twarz w dłonie i ich oczy się spotkały.
- Więc dlaczego?
Reba przycisnęła jego dłoń do policzka, a potem pocałowała jej
wnętrze.
~ Nie mogę znieść myśli, że tak cierpiałeś - szepnęła.
Chance przyciągnął Rebę do siebie z dziką czułością, która przy
prawiła ją o drżenie.
- Nikt nigdy nie płakał nade mną - powiedział i pocałował jej rzę
sy, na których lśniły jeszcze łzy. - Niektóre łzy mają słodki smak.
Reba otoczyła go ramionami i przylgnęła mocno, po ra/ kolejny
zaskoczona kontrastem między twardością jego ciała a delikatnością
rąk. Czuła bicie jego serca, a pod miękką irchową koszulą falującą
przy każdym oddechu pierś. Stopniowo ogarnęło ją ciepło, niczym pro
mienie słońca. Odprężyła się w jego ramionach.
- Opowiedz mi o sobie - poprosił cicho. - Chcę poznać kobietę,
która płakała nade mną.
- Historia mojego życia wypadnie przy twojej bardzo nieciekawie.
Poczuła, że wyciąga grzebień podtrzymujący jej włosy.
- Nic, co cię dotyczy, nie jest nieciekawe -- odparł. Pozwolił, aby jej
włosy spłynęły łagodnie z jego dłoni niczym złoty kurz niesiony przez
wiatr. Powoli i z namaszczeniem pocałował Rebę w czubek głowy.
- 5 4 -
- Opowiedz mi - szepnął i ponownie oparł jej głowę na swojej
piersi.
- Nigdy nie miałam ojca. Właściwie... - Reba zawahała się, a po
tem wzruszyła ramionami. Cokolwiek powie, z pewnością nie zadziwi
takiego człowieka jak Chance. - Chyba jestem nieślubnym dzieckiem.
- Dzieckiem miłości - poprawił ją swobodnie, próbując rozłado
wać narastające w niej napięcie.
Roześmiała się krótko.
- Było w tym trochę miłości. Matka nigdy nie ujawniła mi jego
imienia. Czasami zastanawiam się, czy sama je znała.
- Jeśli sprawia ci to ból, nie mów o tym, chaton.
Reba otarła policzek o jego koszulę.
- Matka chciała, abym była doskonała. Inne dziewczynki mogły
się pobrudzić, ja nie. Inne dziewczynki mogły się złościć, ja nic. Inne
dziewczynki mogły chodzić na bożonarodzeniowe bale i całować się
z chłopcami pod jemiołą. Mogły umawiać się na randki i mieć chłopa
ków, a nawet obściskiwać się w samochodach. Ale nie ja. Moja matka
miała obsesję na tym punkcie, aby nigdy nie dostarczyć sąsiadom po
wodów do plotek. Bez przerwy mnie strofowała. Stąd czerpała naj
większą satysfakcję.
- Ale wyszłaś za mąż - zauważył Chance.
- Moja matka go wybrała. Ja byłam zbyt niedoświadczona, aby
wiedzieć, czym to pachnie. Był moim profesorem od francuskiego
w college'u. Mógłby być moim ojcem. Zdaje mi się, że tego wtedy
pragnęłam. Ojca. A on chciał małej dziewczynki, która będzie zawsze
o niego dbać. Ale małe dziewczynki mają okropny zwyczaj dorastać.
- Zwłaszcza zdolne małe dziewczynki - mruknął Chance, gładząc
japo włosach. -- Cieszę się, że dorosłaś, Rebo.
- Ja też. Jednak moja matka nie była z tego zadowolona. Nie roz
mawiała ze mną od dnia rozwodu. Siedem lat.
Chance poruszył się, aby zajrzeć Rebie w oczy.
- Dlaczego?
- Już nie byłam doskonała- powiedziała Reba obojętnie. - Moja
matka nigdy mnie naprawdę nie kochała. Kochała swoje wyobrażenie
o mnie. A kiedy odkryła, że jestem kimś innym, przestała mnie w ogó
le kochać. Tak samo było z moim mężem. Kochał dziewczynę, którą
nie byłam. Nikt nigdy nic kochał mnie taką, jaka jestem, dopiero Jere-
my Sinclair.
- 5 5 -
Przez ciało Chance'a przebiegł dreszcz napięcia.
- Opowiedz mi o nim - poprosił obojętnie.
Reba zawahała się, nie wiedząc, od czego zacząć.
- Poznałam go przypadkiem. Któregoś dnia kupowałam gaz na sta
cji paliw, gdy usłyszałam potok francuszczyzny dobiegający z sąsied
niego samochodu. Odwróciłam się i zobaczyłam siwego mężczyznę,
który próbował opisać, na czym polega awaria wozu, oszołomionemu
mechanikowi, ze cztery razy młodszemu od siebie.
Chance wydał okrzyk zaskoczenia.
- Co się stało? - Reba podniosła wzrok.
- Ile lat miał Jeremy? - zapytał Chance ostrożnie.
- Kiedy go poznałam? Siedemdziesiąt trzy. - Po raz pierwszy, od
kąd poznała Chance'a, zobaczyła go całkowicie wytrąconego z rów
nowagi. - Nic uwierzyłeś mi, kiedy ci powiedziałam, że Jeremy i ja
nigdy nie byliśmy kochankami, prawda?
-Nigdy mi tego nie powiedziałaś. Powiedziałaś tylko, że był to
zupełnie inny rodzaj związku, niż podejrzewał Todd. On uważał, że
jesteś dziwką. Nie jesteś. Jednak to nie oznaczało, że nie byłaś ko
chanką Jeremy'ego. Skąd mogłem wiedzieć? Poza tym... spojrzał
na jej usta i w jego zielonych oczach odmalowało się pożądanie każ
dy mężczyzna chciałby się z tobą kochać.
- Z Jeremym było zupełnie inaczej - odparła Reba sztywno.
- Wierzę ci — powiedział Chance i nagłym ruchem przyciągnął ją
do siebie. - Ja pragnąłbym ciebie zawsze.
Ręka Chance'a wędrowała wzdłuż ciała Reby. Usiłowała się pod
nieść; chciała opowiedzieć mu o tym, co zaszło pomiędzy nią a Jeremym.
- Nie odpychaj mnie - powiedział Chance i wtulił usta w jej wło
sy. - Chcę tylko trzymać cię w ramionach, gdy będziesz opowiadała
mi o człowieku, którego kochałaś.
Reba odprężyła się powoli.
- Zostałam tłumaczką, sekretarkąi szoferem Jeremy'ego. Zamiesz
kałam w jego domu- dodała cicho- razem z kucharką, pokojówką
i szefem służby. - Oparła dłonie na piersi Chance'a i spojrzała muwo-
czy. Nie odnalazła w jego twarzy niedowierzania lub wątpliwości, tyl
ko pożądanie, które sprawiło, że jego oczy stały się bardziej zielone.
- Jeremy prowadził dobrze prosperujące przedsiębiorstwo impor-
towo-eksportowe, ale miał mało gotówki. Wszystkie pieniądze wyda
wał na uzupełnianie swojej kolekcji. Żona opuściła go dawno temu,
- 5 6 -
a syn umarł. Nie miał żadnej rodziny, prócz tej bezmózgiej kupy mię
sa, Todda Sinclaira.
Reba przerwała, aby zaczerpnąć powietrza. Chance uśmiechał się,
odsłaniając białe połyskujące zęby. Masował palcami skórę jej głowy,
wywołując przyjemne dreszcze wzdłuż kręgosłupa.
- Mów dalej - poprosił.
- Nie ma wiele więcej do powiedzenia. Kolekcja Jeremy'ego oczaro
wała mnie. Zadawałam mu tysiące pytań. Odpowiadał na każde z nich. Po
pięciu latach nauczyłam się wystarczająco dużo, aby otworzyć własny in
teres. Jeremy wprowadzał mnie w świat z taką dumą, jakbym była jego
córką; przedstawiał mnie ludziom, którzy cenili rzadkie klejnoty. Czasa
mi wydawało mi się, że bardziej się cieszył z mojego sukcesu niż ja sama.
Reba zamknęła oczy. Przypomniała sobie rozpacz, jąkają ogarnę
ła, gdy dowiedziała się, jak poważnie chory jest Jeremy.
- Sześć tygodni temu miał atak serca. Zostałam z nim w szpitalu.
Czułam się taka bezradna. Tyle dla mnie zrobił, uczył mnie, kochał,
pomógł mi nabrać szacunku do siebie, za to kim jestem, a nie za to,
kim inni ludzie chcieliby mnie widzieć. Zawdzięczam mu tak wiele
...a wszystko, co mogłam dla niego zrobić, to trzymać go za rękę i pa
trzeć, jak umiera. Czasami - dodała ze ściśniętym gardłem- kiedy
o tym myślę, chce mi się krzyczeć.
- To minie - powiedział Chance, gładząc ja po włosach.
- Minie? - podniosła na niego pociemniałe spojrzenie. - Czy w koń
cu o nim zapomnę?
~ Nigdy nie zapomina się momentu śmierci ukochanej osoby - po
wiedział cicho. - Jednak nauczysz się z tym żyć. Nie pozwolisz, aby
śmierć kierowała twoim życiem. Ale nigdy nie zapomnisz.
- Ale z nas para, co? - powiedziała Reba ochryple. - Tobie nie po
zostało z dzieciństwa nic, poza złymi wspomnieniami i pragnieniem
szukania złota. A ja... — roześmiała się gorzko - ja mam złe wspo
mnienia i pięćdziesiąt procent udziałów w bezwartościowej kopalni
turmalinu. To nie może być przypadek, że się spotkaliśmy.
Przez ciało Chance'a przebiegł gwałtowny jak błyskawica dreszcz.
- Co masz na myśli? - zapytał.
- Nic - odpowiedziała, wpatrując się w niego ze zdziwieniem. -
Bóg musi mieć poczucie humoru. To wszystko.
Nie rozumiała, dlaczego spogląda na nią tak zimno, a jego pałce
zacisnęły się na jej ramionach, aż poczuła ból. Powoli uścisk zelżał.
- 5 7 -
- Co się stało? spytała, zaskoczona bólem, gniewem i innymi emo
cjami, które wyczuła pod jego pozornym spokojem.
- Nic. - Chance zaklął. - Jestem głupcem, że leżę tutaj, zadaję ci
pytania, które sprawiająci ból, gdy tyle radości sprawiłoby ci, gdybym
wziął cię w ramiona. Pozwól mi się przytulić, chaton - szepnął. — Kie
dy cię całuję, zaczynam wierzyć, że wszystko jest możliwe.
Jego prośba była dla Reby kusząca. Zapomniała, jak dziwnie zare
agował, gdy wspomniała, że jest właścicielką bezwartościowej kopal*
ni. Zapomniała, jaki ból sprawiły palce zaciskające się na jej ciele.
Poddała mu się bez chwili wahania, tuliła go i pozwoliła mu się przy
tulać, aż zapomniała o wszystkim. Liczyło się tylko bicie jego serca
i głos, który szeptał jej w ucho słowa z dziwnym, chropawym akcen
tem. Jego ręce ślizgały się po jedwabnej bluzce; przyciskał dziewczy
nę mocno do siebie, aż ogarnęła ją fala ciepła.
Obrócił się tak, że przykrył ciałem jej ciało w długiej pieszczocie.
Dłonie Reby instynktownie przesunęły się z jego barków, wzdłuż ra
mion do mięśni grzbietu, ze zmysłowością, którą starała się ukryć, ale
Chance przytulił ją i przekonywał, ile słodyczy można znaleźć w dzi
kim zapamiętaniu. Gdy zbliżył usta do jej warg, jego język był gorący
i twardy, a pocałunek trwał, dopóki Reba nie wyprężyła się pod nim,
tłumiąc krzyk, ogarnięta żądzą tak dziką jak jego żądza.
Powoli Chance oderwał usta, lecz za chwilę znów obsypał Rebę
pocałunkami. Uniósł głowę i patrzył na jej miękkie wargi i piersi,
z których dobyło się długie westchnienie. Gdy pocałował miejsce,
gdzie wyczuwał puls bijący na szyi, odchyliła głowę i wyprężyła się
nagle.
Chance przemawiał do niej miękko, wypowiadając dziwne, obce
sylaby, które brzmiały jak pieszczota. Jego usta ześliznęły się po gład
kiej skórze, widocznej pod odpiętą przy szyi bluzką. Czubkiem języka
dotknął nabrzmiałej piersi, a dłonią gładził sutek. Jęknęła i podniosła
na niego spojrzenie cynamonowych oczu.
- Kiedy mnie dotykasz... nie poznaję samej siebie. Chance...?
- Jestem głupcem - szepnął. - Cholernym głupcem.
A potem jego usta ponownie przykryły jej wargi, napełniając ją
żarem i pragnieniem.
Dopiero później, zbyt późno, przypomniała sobie te słowa. Zaśmiała
się wówczas gorzko, wiedząc, że tego dnia na plaży był jeszcze ktoś,
kto zasługiwał na miano głupca. I nie był to Chance.
-
58 -
4
R e b a siedziała przy biurku w Objet d'Art i zamiast przeglądać faktury i kosztorysy, wpatrywała się w Tygrysiego
Boga. Światło igrało na gładkiej powierzchni rzeźby, nadając jej niezwykle zmysłowe złocistobrązowe barwy.
W rzeźbie zawierała się kwintesencja męskiej siły i wdzię
ku. Pod wygładzoną, wysublimowaną formą kryła się namiętność, która
wzywała Rebę odwiecznym zewem miłości.
Zamknęła oczy, lecz wciąż czuła promieniującą obecność Tygry
siego Boga. W jej wyobraźni rzeźba uległa przeobrażeniu; miała teraz
zielonosrebrzyste oczy, czarne jak noc włosy i wąsy, elastyczne mię
śnie, które napinały się pod jej dłonią, delikatne ręce. Dotych tych rąk
wywoływał w niej bolesne niemal pragnienie, nad którym nie umiała
zapanować. Gdy zamykała oczy, czuła na sobie ciało Chance'a, a świat
kurczył się, aż nie pozostawało z niego nic, oprócz tamtej chwili na
plaży i odległego krzyku mew.
Nigdy przedtem nie rozumiała, co to znaczy pragnąć mężczyzny
w taki sposób, pełny czułości i dzikiego żaru, przepełniony potrzebą
posiadania go i sprawienia mu przyjemności. Nigdy nie zaznała tylu
szarpiących nią emocji. Zapomniała, kim jest, gdzie się znajduje, za
pomniała o wszystkim, oprócz smaku i dotyku tego mężczyzny.
Skończyli się całować i Chance zsunął się z niej. Reba poczuła się
oszołomiona i zagubiona, gdy ich ciała przestały się dotykać. Potem
przypomniała sobie, gdzie się znajduje i nie wiedziała, czy powinna
się śmiać, czy płakać. Ona i Chance pieścili się na publicznej plaży jak
para nastolatków. Dłoń Chance'a łagodnie zacisnęła się na dłoni Reby,
jakby odczytywał jej myśli. Wyczuwalne drżenie przebiegające przez
jego ciało uświadomiło jej, z jakim trudem przyszło mu opamiętanie.
Uspokoiło ją to. Nie była sama w tym przyprawiającym o zawrót gło
wy świecie doznań, który przed nią otworzył.
Nie chciało jej się wracać do Objet d'Art. Chance nie zgodził się,
żeby poszła z nim. Nie zobaczyła go również tego wieczoru. Przyjmo
wała klientów, którzy chcieli rzucić okiem na kolekcję Jeremy'ego.
Ludzie ci przylecieli na spotkanie z nią aż z Egiptu, nie mogła więc
odmówić. Pozostali u niej do drugiej w nocy, zrobiło się więc zbyt
późno, aby zadzwonić do Chance'a do hotelu. Ale miała na to ogromną
- 5 9 -
ochotę. Zazwyczaj otwierała sklep o dziewiątej i natychmiast zapełniał
się on kolekcjonerami, ochroniarzami i nerwowymi agentami ubez
pieczeniowymi. Nie miata więc ani chwili spokoju, aby zadzwonić do
Chance'a.
O czwartej po południu stało się oczywiste, że Objet d'Art jest
zbyt mały, aby pomieścić wszystkich zainteresowanych kolekcją Je
remiego. Reba nie miała ani czasu, ani energii, aby nadzorować nie
kończący się strumień kolekcjonerów i odpowiadać na wciąż te same
pytania.
O czwartej odprowadziła do drzwi ostatniego klienta i spędziła na
stępną godzinę, próbując zawrzeć umowę z hotelem del Coronado
w San Diego, gdzie chciała za kilka tygodni wystawić kolekcję Jere-
my'ego. W ciągu dnia kolekcjonerzy będą mieli czas na obejrzenie
kolekcji, potem zostanie podana kolacja połączona z aukcją, a wie
czorem zacznie się bal. Jeremy byłby zachwycony. Uwielbiał łączyć
wystawne przyjęcia z prezentowaniem okazów polującym na nie ko
lekcjonerom.
Reba uśmiechnęła się lekko i przebiegła palcami po powierzchni
Tygrysiego Boga. Nawet z zamkniętymi oczami umiała sobie wyobra
zić linię rzeźby. Nie była to wyidealizowana postać mężczyzny, Her
kules wyrzeźbiony z kamienia. Była to po prostu postać niezwykle
męska, pewna siebie, o mocnych ramionach, wąskich biodrach i sil
nych, muskularnych nogach. Twarz raczej zdecydowana niż przystoj
na, wzbudzająca respekt, ale daleka od doskonałości.
Reba zastanawiała się, czy gdyby Tygrysi Bóg umiał mówić, prze
mówiłby głębokim głosem z charakterystycznym akcentem.
- Czy można? - usłyszała nagle głęboki głos.
Reba otworzyła szeroko oczy i wydała okrzyk zaskoczenia. Przed
nią stał Chance Walker i wyciągał ręce w stronę statuetki. Rcba bez
słowa podała mu Tygrysiego Boga. Chance wolno obrócił statuetkę
w dłoniach, podziwiając wspaniały okaz tygrysiego oka i artyzm,
z jakim została wykonana. Jego opalone palce przesuwały się po
gładkiej jak atłas powierzchni kamienia i delikatnie badały kształt
figurki.
-Niezwykłe - powiedział cicho i zwrócił statuetkę Rebic. Ni
gdy nie widziałem doskonalszego egzemplarza. Nie ma na jego po
wierzchni śladu zarysowania, żadnej skazy czy zaburzenia struktury.
Minerał godny artysty, który to wyrzeźbił.
- 60 -
- Był częścią kolekcji Jeremy'ego - powiedziała Reba i ustawiła
figurkę w niszy za biurkiem. Zanim odwróciła się w stronę Chance'a,
jeszcze raz pogładziła Tygrysiego Boga.
- Cieszę się, że to tylko kamień - powiedział Chance.
- Co masz na myśli?
- Gdyby był człowiekiem, trudno byłoby wyprowadzić go na pu
stynię i tam się go pozbyć. — Chance spojrzał na figurkę i uśmiechnął
się lekko. - Nie chciałbym być jego wrogiem. Chociaż grałby uczci
wie. Nie uciekałby się do podstępu. Nie musiałby tego robić. Jest silny
i ma tego świadomość. Zapolowałby tym złotym łukiem na samego
diabła. - Chance spojrzał na Rebę. - Czy on będzie na sprzedaż?
Pokręciła przecząco głową.
- Testament daje mi prawo wyboru dwóch przedmiotów z kolekcji
Jeremy'ego. Tygrysi Bóg należy do mnie.
- Tygrysi Bóg - powtórzył Chance miękko. - To imię do niego pa
suje. Ty go tak nazwałaś, prawda?
- Tak.
Chance przesunął delikatnie palcami po twarzy Reby od brwi do
podbródka.
- Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że mógłbym być zazdrosny
o jakiś cholerny kamień - powiedział szorstko.
- Nie bądź zazdrosny - odparła miękko, poruszona wyrazem na
pięcia w jego oczach. - Wybrałam tę figurkę i nadałam mu to imię po
naszym spotkaniu w Death Valley.
Wyczuła zmianę jego nastroju, kiedy dotarło do niego to, co przed
chwilą powiedziała. Zamknął oczy i dotknął palcami jej podbródka.
Kiedy znów na nią spojrzał, zabrakło jej tchu. Siła skupionego na niej
spojrzenia była niemal namacalna.
- Chaton... -powiedział i pochylił się, abyjąpocałować. -Musi
my porozmawiać. Jest coś, co muszę...
Do biura wszedł Tim ze słowami:
-Szefowo, stary Mercer mówi... och, przepraszam. Drzwi były
otwarte. - Odwrócił się do wyjścia.
Chance zamruczał zgryźliwie, uśmiechnął się i cofnął. Reba w my
ślach zawtórowała Chance'owi i zwróciła się do Tima:
- W porządku - powiedziała, choć jej ton przeczył uprzejmym sło
wom. Reba zdała sobie z tego sprawę i uniosła ramiona. - W porząd
ku, chociaż nie jest w porządku.
-61 -
Tim uśmiechnął się.
-Aha. Taak. Rozumiem, co masz na myśli. - Wyciągnął rękę. Na
jego dłoni spoczywała malutka, jaskraworóżowa chińska buteleczka
na łzy. - Mercer uważa, że nasza cena jest zbyt wysoka.
Chance spojrzał najpierw na kryształową buteleczkę, a potem na
Rebę.
- Co o tym myślisz? - spytała Reba.
Upewniwszy się, że zatyczka buteleczki jest solidnie zamocowa
na, Chance poprawił stojącą na biurku Reby lampę i skierował inten
sywny strumień światła na kryształowe cacko. Buteleczka zaiskrzyła
się ciepłą różową poświatą, charakterystyczną dla minerału, z którego
została wykonana, i ich oczom ukazała się doskonała sieć żłobień, od
bijająca i rozpraszająca światło.
- Turmaiin z Pala - powiedział Chance. Wolno obrócił butelkę, po
kolei oświetlając każde załamanie. - Piękny okaz. Pojedynczy kawa
łek minerału ma wystarczającą liczbę żłobień, aby udowodnić swoje
pochodzenie, a jednocześnie nie zagrozić spójności buteleczki. Kolor
jest doskonały. Nie ma chyba na świecie drugiego kawałka mbelitu,
czyli różowego turmalinu, który mógłby się z nim równać. Prawdopo
dobnie znaleziono go na północy hrabstwa San Diego. Jest absolutnie
unikalny.
Chance wziął z biurka Reby grube szkło powiększające, nie prze
stając się zachwycać kryształowym naczynkiem.
-Nie znam się dostatecznie na chińskich technikach rzeźbienia,
aby dokładnie określić datę. Najprawdopodobniej pochodzi z drugiej
połowy dziewiętnastego wieku. Chińska cesarzowa-wdowa miała ob
sesję na punkcie różowego turmalinu. Cały urobek z kopalni w Pala
trafiał w jej ręce. Miała światowy monopol na różowy turmaiin. Kiedy
zmarła w 1908 roku, rynek turmalinowy w Pala załamał się.
Chance nachylił się i zbadał żłobienia butelki.
-Ładnie wykonana- kontynuował. - Oryginalna zatyczka, ostre
krawędzie żłobień, symetria i elegancja. Nie jest zniszczona. Ktokol
wiek był posiadaczem tego przedmiotu, z pewnościąo niego dbał. Inne
podobne buteleczki, które widziałem, miały stępione krawędzie, były
obtłuczone lub miały inne uszkodzenia. Jest to najczystszy różowy tur
maiin, jaki kiedykolwiek widziałem.
Reba w milczeniu wyjęła opis buteleczki na łzy z różowego tur
malinu, który sporządziła poprzedniego dnia.
- 62-
- Cena jest uczciwa - powiedział Chance. Uśmiechnął się leniwie
i zwrócił buteleczkę Timowi. -Jeśli twój klient jej nie zechce, to znam
kolekcjonera w Australii, który ma prawie taką samą obsesję na punk
cie różowego turmalinu jak cesarzowa-wdowa. Red Day nie tylko za
płaci tyle, ile żądasz, ale jeszcze ci podziękuje.
Tim uśmiechnął się szeroko.
- Poprawiłeś mi humor. Mercer to bogaty, hałaśliwy dupek.
Wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi.
- Moja wspaniała kopalnia - powiedziała Reba żartobliwie - leży
niedaleko kopalni, z której pochodzi ten okaz. Ten sam region geogra
ficzny. Takie samo ukształtowanie geologiczne. Anie znajdziesz tam
różowego turmalinu nawet tyle, aby wypełnić dłoń małego dziecka.
Wszystko, co kobiety z rodu Farrallów miały z Cesarzowej Chin, to
ciężka praca, zagrożenie życia ich mężów i zaledwie garstkę kryszta
łów, aby rozpalić w następnych pokoleniach turmalinową gorączkę.
Wyraz twarzy Chance'a zmienił się nieznacznie. Rysy stwardniały,
podkreślając męskość twarzy i ostrą linię podbródka.
- Czy kiedykolwiek miałaś „turmalinową gorączkę"? - spytał lek
kim tonem, który przeczył jego napięciu.
- Oczywiście, ale nie próbowałam nic z nią zrobić. Nie odwiedza
łam kopalni od czasu, jak moja matka próbowała ją ponownie otwo
rzyć, gdy byłam dzieckiem. Zaoszczędziła wystarczającą ilość pienię
dzy, aby odsłonić wejście do kopalni. Pieniądze się skończyły, zanim
udałojej się znaleźć coś bardziej wartościowego niż kilka popękanych
kryształków, które rozpadały się w rękach. Śmieci.
-A ty? Próbowałaś eksplorować Cesarzową Chin?
- Myślałam o tym - przyznała Reba. - Miałam kiedyś taki sen...
lśniące stosy turmalinu, sterty nigdy nie topniejących kryształów lodu
w odcieniach zieleni i różu. - Roześmiała się do siebie. - Rzeczywistość
była trochę mniej efektowna. Gdy tylko pokryłam koszty rozwodu i po
wróciłam do swojego panieńskiego nazwiska, znalazłam kogoś, kto wy
liczył koszt przystosowania Cesarzowej Chin do bezpiecznej eksploata
cji. Wyszło więcej niż sto tysięcy dolarów, i to tylko pod warunkiem, że
nic bym me wysadzała w powietrze. Aby zabezpieczyć kopalnię przed
skutkami wybuchów, musiałabym zapłacić dwa albo trzy razy tyle.
Wzruszyła ramionami.
- Nie mogłam znaleźć banku, który udzieliłby mi kredytu w wy
sokości tysiąca dolarów, a co dopiero sto razy większego. Nie winię
- 6 3 -
banków. Kto przy zdrowych zmysłach powierzyłby tyle pieniędzy
kobiecie mającej połowę udziałów w kopalni turmalinu, która nigdy
nie przyniosła dochodu wyższego niż kilkaset dolarów?
- Więc sprzedaj j ą - zasugerował Chance.
Reba spojrzała na niego, zaintrygowana tonem jego głosu.
-To byłoby jak sprzedaż marzenia. Nieważne, ile pieniędzy bym
zarobiła, nigdy nie byłyby one warte tego, co mogłabym stracić. -
Uśmiechnęła się niepewnie. -Wiem, że to głupie, ale tak właśnie czuję.
- Nawet jeśli nie byłaś tam od dzieciństwa?
- Tak. - Reba zawahała się. Starannie dobierała słowa, aby Chan
ce mógł zrozumieć, dlaczego bezwartościowa kopalnia ma dla niej tak
ogromne znaczenie. - To wszystko, co pozostało mi z dzieciństwa. Tak
naprawdę to nie mam rodziny. Nie znam nawet imienia ojca, Nasze
drogi, matki i moja, rozeszły się. Nigdy nie poznałam moich dziad
ków, którzy wyrzucili matkę, zanim się urodziłam. Siostra bliźniaczka
matki zamieszkała w Australii, gdzieś w interiorze. Nigdy jej nie wi
działam. Ona i matka nie pisują do siebie. Nawet nie wysyłają sobie
kartek na Boże Narodzenie. O ile mi wiadomo, ciotka ma córkę w mo
im wieku. Sylvie. To cała moja rodzina.
Uśmiech zniknął z twarzy Rcby. Spojrzała na swoje dłonie.
- To i połowa udziałów w opuszczonej kopalni to całe moje dzie
dzictwo. Może nigdy nie znajdę tam ani jednego różowego turmalinu,
ale połowa Cesarzowej Chin należy do mnie. Całkowicie do mnie na
leży sto akrów, plus prawa wydobywcze do kilkunastu kilometrów
kwadratowych. - Odwróciła wzrok od splecionych palców. - To pięk
ny kraj - powiedziała miękko. - Niejednolity, nieucywilizowany, go
rący latem, łagodny zimą. Pewnego dnia wybuduję tam dom. Do tego
czasu wystarczy mi świadomość, że ta ziemia po prostu istnieje i cze
ka na mnie. To będzie jak powrót do domu.
Reba podniosła wzrok i napotkała baczne spojrzenie Chance'a. Na
jego twarzy malowała się mieszanina gniewu, smutku i zawodu,
- Nigdy jej nie sprzedasz?
- Nie - odparła, a potem dodała szybko: -- To nie jest tak szalone,
jak mogłoby się wydawać, Chance. Podatki od kopalń są bardzo ni
skie. A ja... mogę tam biwakować, ilekroć mam na to ochotę.
- Biwakujesz? - zainteresował się Chance.
-Nie-przyznała. -Pojechałam tam tylko raz po rozwodzie. Droga
dojazdowa wyglądała okropnie. Bałam się jechać nią sama. Chociaż
- 6 4 -
pewnie wszystko byłoby w porządku. - Zastanawiała się nad tym przez
chwilę.-Tak, jestem pewna, że dałoby się niąprzejechać. Wkrótce to
zrobię.
- Nie sama - zaprotestował ostro. - To niebezpieczne.
- Skąd wiesz?
Chance zawahał się.
- Miałabyś pokusę, aby wejść do kopałni. A poza tym, każde opu
stoszałe miejsce jest niebezpieczne dla młodej kobiety. Ale z mężczy
zną, który zna trudne warunki... - Jego twarz zmieniła się nagle pod
wpływem uśmiechu. - Chcesz pojechać na biwak?
Oczy Reby zajaśniały z podekscytowania. Z Chance^m u boku
nie podskakiwałaby ze strachu na każdy dźwięk i na widok każdego
cienia, nie bałaby się zamknąć oczu i odpocząć. Myśl o tym, że mo
głaby dzielić z nim ciszę i pustkę tej dzikiej krainy, była upajająca.
Uśmiechnęła się do Tygrysiego Boga jak dziecko w dniu Bożego Na
rodzenia.
- Tak - szepnęła. - Zabierz mnie tam.
- Za taki uśmiech, chaton, zabrałbym cię na koniec świata.
Jego wargi były ciepłe i delikatne jak promienie słońca. Wyszepta
ła jego imię, a gdy pieścił językiem kąciki jej ust, przesunęła dłonie
wzdłuż jego ramion i szyi. Napawała się miękkością jedwabistych wło
sów między palcami, zapachem męskiego ciała, wypełniającym jej
zmysły. Wyczuła nagłe drżenie, gdy odwzajemniła pocałunek, a jej ję
zyk oparł się nieśmiało o jego język.
Zadzwonił telefon. Zignorowali go.
Zadźwięczał intercom.
- Cholera! - wypaliła Reba. - Co to jest, konspiracja? Wszystko,
czego mi w tej chwili potrzeba... - przerwała nagle. Pragnęła czegoś
więcej niż tylko nic przerwanego pocałunku. Czegoś, co było dużo
bardziej trwałe niż tylko zaspokojenie pożądania, które budziło się
w niej, ilekroć Chance spoglądał na nią, dotykał lub brał w ramiona.
Trzasnęła z wściekłością włącznik intercomu.
- O co chodzi? - zapytała.
- Klientka, z którą byłaś umówiona na piątą, czeka od piętnastu
minut - powiedział Tim.
- Pani McCarey - przypomniała sobie Reba.
- Właśnie.
- Daj mi pięć minut - poprosiła i wyłączyła się.
5 - Sen zaklęty... - 65
Spojrzała na Chance*a.
-Pani McCarey przyleciała aż z Tahiti, gdy dowiedziała się, że
dokonałam wyboru okazów z kolekcji Jeremy'ego. Ma osiemdziesiąt
lat i należy do najstarszych przyjaciół Jeremy'ego.
- Długo tu zabawi?
- O, długo. Ale to nie jest moje ostatnie spotkanie.
Chancc zaklął w nieznanym języku, lecz tym razem Reba była za
dowolona, że go nie rozumie. Nie brzmiał nawet w połowie tak melo
dyjnie, kiedy Chance unosił się gniewem.
Przyjadę po ciebie jutro w południe. Przygotuj się na biwak.
Reba w myślach dokonała zmian w swoim rozkładzie spotkań.
- Nie wiem, jak to zrobię, ale będę tu jutro ubrana w złociste dzwony.
Same dzwony? - zapytał głębokim głosem. - Chciałbym to zo
baczyć.
Reba zdała sobie nagle sprawę, że Chance mógł opacznie zrozu
mieć jej zgodę na wyjazd z nim na biwak.
- Pojadę z tobą, ale nie obiecuję, że... - głos jej zamarł.
- ...że będziesz się ze mną kochać? - dokończył Chance. Zajrzał
jej głęboko w oczy i znalazł tam cień zakłopotania. Wyraz jego twarzy
uległ zmianie. - Jesteś taka niewinna, na jaką wyglądasz, prawda? —
zapytał miękko. - Komu byłaś poślubiona? Jakiejś cholernej kostce
lodu?
Reba zesztywniała. Nie miała ochoty wspominać swojego małżeń
stwa.
- - Zrozum, proszę — kontynuował Chance miękko, lecz nieustępli
wie - że ja nie jestem niewinny. Pragnę cię. Zrobię wszystko, co moż
liwe, abyś ty także zapragnęła mnie w ten sam sposób. Ale nigdy do
niczego nie będę cię zmuszał, chaton. - Dotknął jej ust czubkami pal
ców. Będziesz potrzebowała butów turystycznych i solidnego ubra
nia. Masz coś takiego?
- Nie-przyznała.
Zajmę się tym - obiecał i pocałował ją z powściągliwością, któ
ra podziałała na Rebę uspokajająco.
Jednocześnie jednak, od samego jego dotyku, przebiegł ją dreszcz.
Był silny, lecz delikatny i niezwykle zmysłowy. Za każdym razem, kiedy
pieścił Rebę uczył ją czegoś nowego ojej własnym ciele i jego potrze
bach, budząc w niej dzikość, ukrytą dotychczas głęboko we wnętrzu.
Zadzwonił brzęczyk. Kilka razy.
66-
- Czy Tim jest zawsze tak cholernie punktualny? - oburzył się
Chance, gdy wreszcie oderwał usta od warg Reby. Zanim zdążyła od
powiedzieć, odwrócił się i zwinnie opuścił pokój.
- W południe - powiedział, nie odwracając głowy. - Zabiorę cię,
czy będziesz gotowa, czy nie.
Następnego dnia w południe Reba siedziała za biurkiem, słuchając
nie kończących się wspomnień człowieka, który nie potrafił zrozumieć,
że inni ludzie nie są tak zafascynowani jego przeszłością, jak on sam.
Co chwila spoglądała na zegarek, mając nadzieję, że mężczyzna wy
czuje aluzję. Było to tak, jakby sugerowała otoczakowi, aby ruszył się
z miejsca i zatańczył polkę.
Chance wszedł do biura punktualnie o dwunastej.
Gotowa? - spytał, ignorując mężczyznę siedzącego naprzeciw
biurka Reby.
Reba spojrzała na koszulę safari Chance'a, dżinsy, wysokie do ko
lan buty i kowbojski kapelusz, spod którego wysuwały się niesforne
kosmyki gęstych, kręconych włosów. Niczego bardziej nie pragnęła
niż tego, aby wstać i wyjść z biura razem z nim.
- Niezupełnie - powiedziała i wskazała głową na mężczyznę, któ
ry czekał z niecierpliwością, aby dokończyć opowieść o swoich pięt
nastych urodzinach.
- Która godzina? — zapytał Chance mężczyznę.
Klient Reby spojrzał na gruby srebrny zegarek wysadzany turkusami.
- Dwunasta i siedemnaście sekund.
-Właśnie powiedział Chance. Okrążył biurko, podniósł Rebęz fo
tela i powiedział do zaskoczonego klienta:
- Obiecałem Rebie, że zabiorę ją stąd o dwunastej, a jestem czło
wiekiem, który dotrzymuje słowa.
I wyniósł śmiejącą się w jego ramionach kobietę z biura. Tim rzu
cił im zdziwione spojrzenie, podniósł do góry kciuk i otworzył drzwi
frontowe.
- Bawcie się dobrze - powiedział i zasalutował jak odźwierny
w hiszpańskim hotelu. A potem szepnął do Reby: - Zajmę się tym sta
rym gburem. Nie spieszcie się z powrotem.
Reba spodziewała się, że Chance postawi ją na ziemi, gdy tylko
znajdą się poza murami Objet d'Art. Ale Chance nie zatrzymał się,
67-
nawet kiedy znaleźli się na chodniku. Mijani ludzie przyglądali się im
z uśmiechem, wypatrując kamer i ekipy filmowej. Dla każdego bo
wiem niezwykłego zachowania na Rodeo Drive istniało tylko jedno
racjonalne wytłumaczenie: na pewno ktoś kręci film.
- Możesz mnie już postawić na ziemi - powiedziała Reba. W jej
głosie wciąż dźwięczał śmiech.
Chance szedł dalej.
Pod wpływem impulsu Reba zdjęła mu z głowy kapelusz i zmierz
wiła włosy.
- Widziałeś wyraz twarzy pana J.T. Livingstona-Smythe'a? Fanta
styczne. Boże, od lat miałam ochotę zrobić coś takiego. Zawsze zaj
muje mi dwa razy więcej czasu, niż dla niego przeznaczam. Za każ
dym razem, kiedy muszę go słuchać, zastanawiam się, czy nuda nie
będzie jedną z tortur przewidzianych w piekle dla potępionych.
- Przypomnij mi, abym zapytał o to diabła następnym razem, gdy
pojadę do Wenezueli.
- Czy on tam mieszka?
- Tak, kiedy nie wydobywa diamentów w Brazylii.
Reba przez chwilę obserwowała profil Chance*a, podziwiając zde
cydowaną linię jego podbródka.
- Jedno mi tylko przeszkadza, gdy mnie tak niesiesz.
- Lęk wysokości? - zasugerował z uśmiechem.
- Nie - odpowiedziała i czubkami palców dotknęła jego warg. —
Nie mogę ci odpowiednio podziękować za to, że mnie wybawiłeś.
Podrzucił ją w ramionach tak szybko, że ledwie zdążyła zaczerp
nąć powietrza. Przykrył jej wargi pocałunkiem. Reba czuła, ile żaru
kryłjego uśmiech. Zaskoczona, odwzajemniła pocałunek z pożądaniem,
którego nie mogła się pozbyć od chwili, gdy Chance rozbudził je po
śród ciszy i cieni Death Valley.
- Zatrzymujemy ruch - mruknął Chance i uszczypnął ją w ucho.
- Czekają, aż reżyser wrzaśnie „cięcie" i każe powtórzyć ujęcie -
powiedziała, łapiąc oddech.
- Nie chciałbym ich rozczarować - stwierdził Chance i znów przy
bliżył wargi do jej ust, badając ich wnętrze wolnymi ruchami języka.
Po chwili podniósł głowę i uśmiechnął się do niej. - Nigdy nie przy
puszczałem, że aktorstwo może dostarczać tyle satysfakcji.
Reba pokręciła głową i spojrzała na niego z mieszaniną humoru
i powagi.
- 6 8 -
-I co ja mam z tobą zrobić? Z pewnością nie jesteś...
- Dobrze wychowany? - zasugerował z zawadiackim uśmiechem.
Reba znów pokręciła głową i uśmiechnęła się lekko.
- N i e przejmuj się-uspokoił ją i skierował się w stronę pobliskie
go parkingu. - Nie będzie ci to tak bardzo przeszkadzać, gdy znajdzie
my się na odludziu.
Chance postawił Rebę na ziemi obok terenowej toyoty. Zakurzony
niebieski pojazd był wyposażony w wyciągarkę, dodatkowe pojemni
ki na wodę i gaz oraz w sprzęt kempingowy, złożony na tylnym sie
dzeniu. Mocna elastyczna siatka przytrzymywała bagaż, żeby się nie
przesuwał.
- Jesteś pewien, że nie wolałbyś wziąć mojego samochodu? - za
pytała Reba, patrząc z powątpiewaniem na spartańskie wnętrze i wy
sokie zawieszenie pojazdu. - Byłoby dużo wygodniej.
- Na autostradzie, owszem - odparł Chance i otworzył drzwi sa
mochodu. - Ale na drodze dojazdowej do autostrady twój samochód
byłby do niczego. Za dużo tam skał, kolein, podmytego gruntu i osu
wisk.
- Skąd wiesz? - spytała poirytowana, że tak łatwo zdyskredytował
jej samochód.
Chance zamarł na ułamek sekundy, a potem gładko kontynuował:
- T o logiczne. Porzucona kopalnia, nie uczęszczana droga. Jed
nak, jeżeli masz na to ochotę, możesz pojechać za mną swoim BMW.
Będę w stanie wyciągnąć cię z każdego kłopotu, w jaki się wpakujesz
twoim miejskim samochodem.
-Nie, dziękuję- powiedziała Reba, wzdrygając się na myśl, że
podwozie jej auta mogłoby zostać uszkodzone przez przydrożne ska
ły. - Wierzę ci na słowo. To ty jesteś specem od dzikich zakątków.
Chance ujął ją pod brodę i wpatrywał się w Rebę przez chwilę.
- Pamiętaj o tym. Jeśli każę ci coś zrobić, nie spieraj się ze mną.
Po prostu zrób to. Nie zawsze jest czas na wyjaśnienia.
Jego bladozielone oczy wpatrywały się w niąz napięciem, badając
reakcje na jego słowa. Czekał cierpliwie, gdyż zdawał sobie sprawę,
że Reba nie przywykła do słuchania rozkazów.
- Wiesz coś, o czym ja nie wiem - powiedziała w końcu.
Chance przymrużył oczy, pozostawiając tylko wąskie szparki. Pal
ce na jej brodzie zacisnął boleśnie, a potem jego ucisk zelżał.
- Co masz na myśli? - zapytał chłodno.
- 69 -
- Jest coś, o czym nie chcesz mi powiedzieć. Jesteś pewien, że w tej
kopalni lub w jej pobliżu może grozić jakieś niebezpieczeństwo.
Przez dłuższą chwilę Chance stał nieruchomo.
-Opuszczone kopalnie zawsze są niebezpieczne.
Reba w milczeniu czekała na wyjaśnienie. Chance zamknął drzwi,
okrążył samochód i usadowił się na miejscu kierowcy.
-Niczego nie robię na ślepo - powiedział po chwili. - Byłem
w Cesarzowej Chin. Droga jest w bardzo kiepskim stanie, ale spo
dziewałem się tego. Nie sądziłem jednak, że natknę się tam na grup
ki mężczyzn wałęsających sic, po okolicy. Kilka godzin spędzonych
w barze na słuchaniu lokalnych plotek wyjaśniło mi, co to za jedni.
W tej okolicy uprawia się i przewozi duże ilości marihuany. Męż
czyźni, którzy się tym zajmują, woleliby pozostać w ukryciu. Poza
tym są tam też nielegalni imigranci z Meksyku. Kiedy jest praca, za
trudniają się w polu i przy zbiorach awokado. Jeśli nie ma pracy,
chowają się w lesie, bo mają mało pieniędzy i nie chcą być przez
nikogo zauważeni. Są młodzi i znudzeni życiem. Spędzajądużo cza
su na piciu, a kiedy zaczynają walczyć, sięgają po noże. Niektórzy
mieszkańcy tej okolicy zaczęli nosić broń, kiedy idą na swoje planta
cje. — Spojrzał na Rebę przeciągle. - Nie wiedziałaś o tym wszyst
kim, prawda?
Reba bez słowa pokręciła głową.
-W wielu miejscach na świecie tak się dzieje —ciągnął. —Jeśli zda
rza się to wmieście, większości ludzi to nie obchodzi. Ale my wy
jeżdżamy z miasta, Rebo. Jeśli wciąż tego chcesz.
- Czy to jest naprawdę tak niebezpieczne?
Chance uśmiechnął się lekko.
- Nie, po prostu na tyle nieprzewidywalne, że może być interesu
jące. Nie zabierałbym cię tam, gdybym uważał, że istnieje jakieś real
ne zagrożenie. Jednak nie będzie tak łatwo i przyjemnie jak podczas
spaceru wzdłuż Rodeo Drive.
- Damy sobie radę z każdym handlarzem narkotyków, co, panie
Walker?
Chance roześmiał się.
- Przetrwasz w mieście, ale na pustkowiu nic z tego, prawda?
- Właśnie. Już dawno przestałam wierzyć wróżkom - dodała po
ważnie, lecz z uśmiechem. - Ufam twojemu osądowi, Chance. Jeśli
uważasz, że to jest bezpieczne, pojadę.
- 7 0 -
- Nigdzie nie jest się całkowicie bezpiecznym, nawet we własnym
domu.
- Czy to znaczy, że nie chcesz mnie zabrać?
Nie. Mówią, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że zderzysz
się z kimś na jednej z tych zwariowanych autostrad, a przecież i tak
z nich korzystasz.
Reba zmarszczyła czoło.
-Oczywiście, robisz wszystko, aby zmniejszyć ryzyko, a potem
po prostu jedziesz dalej. A poza tym prawdopodobieństwo, że coś ci
się stanie, nie jest wcale takie duże. Tak samo jest na pustkowiu. Jed
nak potrzeba doświadczenia, aby urnieć ocenić ryzyko.
-1 to jest właśnie twoja rola.
- Właśnie.
- Więc?
- Wolałbym obozować na odludziu, niż jechać autostradą w godzi
nach szczytu - powiedział Chance kwaśno.
- Jedźmy więc założyć obóz.
Dwupasmowa autostrada wiła się między eleganckimi wiejskimi
posiadłościami Fallbrook i przebudowanymi domkami z przełomu
wieku. Pola golfowe i zagrody dla koni wkrótce ustąpiły miejsca stro
mym granitowym wzgórzom pokrytymi wysokimi kolczastymi krze
wami. Pełna nasion dzika trawa kołysała się w kwietniowym wietrze.
Za kilka tygodni ziemia nabierze ciemnobrązowego koloru i napełni
się życiem w promieniach gorącego słońca południowej Kalifornii.
Potem nadejdzie czas bezruchu, gdy żar będzie się odbijał od granito
wych zboczy, i tylko cierniste krzewy zachowają żywotność, szepcząc
swoje kruche sekrety wypalonym popołudniom.
Dzisiejszy dzień był jednak łagodny i ciepły. Niespodziewana o tej
porze roku wiosna ogarnęła swoją zielonością krainę Pala. Po obydwu
stronach szosy rosły drzewa awokado, wrzynające się gajami w skaliste
zbocza, pokryte tarasami tak wąskimi i stromymi, że wydawało się nie
możliwe, aby cokolwiek oprócz chwastów mogło zapuścić tam korze
nie. Jednak drzewa awokado uwielbiały skalistość tej krainy. W porze
zbiorów ciężar ciemnozielonych owoców przyginał gałęzie do ziemi.
Oczy Chance'a bezustannie lustrowały okolicę, nie umknął im naj
mniejszy szczegół ani poruszający się cień. Chance pokazywał je Rebie.
- 7 1 -
Jastrzębie nieruchomiały na słupkach przydrożnych lub szybowały wy
soko w górze, wiewiórki ziemne buszowały po otwartej przestrzeni,
a potem nagle zastygały w bezruchu, chcąc ukryć się przed drapieżni
kami. Wysoko w przestworzach szybowały sępy, czekając na łup, a ła
nia z dwojgiem młodych obserwowała ich spokojnie z kryjówki obok
szosy.
Przyjemność, jaką Reba czerpała z podróży, zmniejszyła się, gdy
Chance skręcił z autostrady na polną drogę, prowadzącą do kopalni.
Wzgórza stały się wyższe i bardziej strome, niepostrzeżenie zmienia
jąc się w prawdziwe góry. Sama droga przypominała raczej koziądróż-
kę, wiła się i zawracała, pnąc się po granitowych zboczach i zanurza
jąc w pełne kamieni i krzewów kaniony. Zapadliska, skały, szczeliny
i osuwiska nic były tu rzadkością. Gdyby od czasu do czasu na drodze
nie pojawiały się koleiny, Reba byłaby gotowa przysiąc, że żaden sa
mochód tędy nie przejechał.
Chance prowadził po tej przerażającej drodze z taką samą łatwo
ścią i pewnością siebie, z jaką Reba radziła sobie na autostradzie. Po
jakimś czasie Reba rozluźniła zaciśnięte pięści i zaufała jego umiejęt
nościom, tak jak on zaufał jej. Odkryła, że obserwowanie go sprawia
jej przyjemność - podziwiała jego koncentrację, szybki refleks i siłę
mięśni, gdy próbował utrzymać na szosie wierzgającą toyotę.
- Za zakrętem jest jedno zdradliwe miejsce - powiedział Chance,
nie odwracając wzroku od szosy. - Chcesz pokonać je na piechotę?
-Ary?
Skrzywił się.
- Tylko głupiec może tu prowadzić samochód.
- Jeśli ty jesteś głupcem, to ja jestem żmiją pręgowaną - odparła
zgryźliwie. -Dziękuję, pojadę z tobą. Nie spieszy mi się do wkładania
butów, które dla mnie kupiłeś.
Spojrzała na buty, które dostała od Chance'a. Na jego prośbę prze
brała się w strój turystyczny, gdy zatrzymali się na lunch. W skryto-
ści ducha uważała, że buty wyglądają okropnie. Były toporne, po
zbawione wdzięku, a do tego miały burobrązowy kolor. Za to dżinsy,
które Chance dla niej kupił, choć nie markowe, leżały na niej jak
ulał, Podobnie jak doskonale dopasowana bluzka, która wyglądała
jakby uszyto ją specjalnie dla niej. Wykonana z miękkiej bawełny
tego samego ciemnobłękitnego koloru co spodnie, miała bardzo dużo
malutkich guziczków z pętelkami, biegnącymi wzdłuż lewej piersi
- 7 2 -
do talii. Na kołnierzyku widniała dyskretnie naszyta metka drogiego
domu towarowego.
Kiedy Reba, ubrana w swój nowy strój, podeszła do stolika, Chan
ce obdarzył ją pełnym aprobaty spojrzeniem. Poczuła się bardzo ko
bieco. Zwróciła mu uwagę, że jej szykowna bluzka z trudem mogła
być zaklasyfikowana jak strój wycieczkowy. Chance uśmiechnął się
z prostotą i odparł, że bluzka ma dostatecznie ciemny kolor, aby nie
było na niej widać brudu i można ją było wyprać w górskim potoku.
- Czego więcej turysta może oczekiwać od ubrania? A poza tym -
dodał - zawsze można ją ukryć pod wiatrówką, którą dla ciebie kupiłem.
Toyota przechyliła się niebezpiecznie. Reba podniosła wzrok, wy
rwana z rozmyślań. Gdy zorientowała się, w jakim kierunku jedzie
Chance, zacisnęła zęby, powstrzymując okrzyk przestrachu. Przed nimi
nie było drogi, tylko kurz i skały opadające wzdłuż stromego zbocza,
w stronę czarnego parowu głęboko w dole.
Podskakując na wybojach, z piskiem opon, wzniecając chmurę pyłu
i kamieni, toyota przesuwała się wzdłuż osuwiska. Pojazd zawisał nie
bezpiecznie nad nierówną powierzchnią. Chwilami przechylał się ostro
na jedną stronę; Reba miała wrażenie, że tylko sekundy dzielą go od
upadku. Za każdym razem, gdy wydawało się, że toyota przekoziołku
je w dół, Reba zaciskała ręce i wbijała paznokcie w dłoń. Przy każ
dym zarzuceniu zaciskała szczęki, aż bolały ją ścięgna szyi.
W pewnej chwili zdała sobie sprawę, że choć ruchy toyoty były prze
rażające i nieprzewidywalne, w najmniejszym stopniu nie zaskakiwały
Chance'a. Wiedział, w jakich miejscach koła mogły pośliznąć się na ka
mieniach. Wiedział, przy jakim nachyleniu samochód mógł jechać i nie
przekoziołkować. Umiał kontrolować pracę silnika, wiedział, kiedy zwal
niać pedał gazu, kiedy być łagodnym, a kiedy stanowczym. Przypomi
nał Rebie szlifierza diamentów, którego spotkała kiedyś w Holandii -
działał szybko i pewnie, bez wahania i zbędnych ruchów. Absolutna kon
centracja połączona z niewiarygodnymi umiejętnościami.
Mimo to westchnęła z ulgą, kiedy znaleźli się po drugiej stronie.
- Następnym razem chcesz wysiąść? - zapytał Chance.
- Ile takich miejsc nas jeszcze czeka?
-Jedno lub dwa.
Reba skrzywiła się.
-Warto było.
- Co było warto?
73 -
-Wystraszyć się śmiertelnie, żebym mogła cię docenić. Jest pan
cholernie dobrym kierowcą, panie Walker.
-A ty jesteś cholernie dobrą pasażerką. Szczerze mówiąc, spodzie
wałem się, że będziesz krzyczała ze strachu.
- Bałam się, że może to rozproszyć twoją uwagę - przyznała Reba.
-Jesteś równie piękna jak inteligentna- powiedział Chance z a-
probatą. Ujął jej ręce i pocałował czerwone ślady, które zostawiły pa
znokcie. — Powinienem ci kazać założyć rękawiczki.
- Rękawiczki? Przecież nic jest zimno.
- Skóra jest twardsza od paznokci - zażartował i ponownie skon
centrował uwagę na drodze. - Skała też jest twardsza. W Cesarzowej
Chin będziesz potrzebowała rękawiczek, jeśli nie chcesz mieć rąk tak
okropnych jak moje.
- Twoje ręce nic sąokropne - zaprotestowała Reba, przypomniaw
szy sobie, jak delikatnie potrafił ją dotykać. — Są takie jak ty: silne,
wrażliwe i twarde. Ale na pewno nie okropne. Co to, to nic.
Toyota zatrzymała się gwałtownie. Chance odpiął pas bezpieczeń
stwa, pochylił się i pocałował Rebę tak, że zaparło jej dech w pier
siach. Po chwili ponownie zapiął pas i skupił się na karkołomnej jeź
dzie. Reba odetchnęła głęboko i przygotowała się na Jedno czy dwa
trudne miejsca" przed nimi.
Chance pomógł jej odwrócić od nich myśli, snując opowieści o prze
szłości geologicznej tego terenu. Opowiadał jej o płytach kontynental
nych, które nasuwały się powoli na siebie i powodowały trzęsienia ziemi
w różnych częściach świata. Skorupa ziemska ulegała pofałdowaniu,
magma wylewała się z głębi ziemi, zastygając w granitowe masy. Mówił
o trzęsieniach ziemi i wypiętrzaniu się gór, o roztopionych skałach prze
suwających się pod powierzchnią ziemi, niczym poruszający się we
śnie smok.
Te drobne przemieszczenia skorupy ziemskiej odbywają się także
dzisiaj, rejestrowane tylko przez najczulsze urządzenia. Setki drgań
poruszają ziemię jak podświadome skurcze rozżarzonego smoka, drze
miącego głęboko pod jej powierzchnią, i za każdym razem, gdy smok
się porusza, potrząsa ziemiąz niezwykłą siłą i niszczycielskimi skutkami.
Chance minął fragment crodującego granitu, którego skład che
miczny uległ zmianie pod wpływem deszczu, słońca i wiatru. Skała
miała kolor jasnopomarańczowy, łatwo się kruszyła, co sprawiało, że
jechało się po niej jak po błocie.
- 74 -
- Mogłabym znienawidzić granit - westchnęła Reba, gdy Chance
wyprowadził toyotę z zakrętu kontrolowanym poślizgiem.
- A pegmatyt?
- A co to takiego?
Uśmiechnął się kącikami ust.
- To coś podobnego do granitu. Występuje pod postacią dajków, intru-
zji i żył. I co najważniejsze - dodał — bez pegmatytu nie ma turmalinu.
- Zaczynam kochać pegmatyt.
- Przypuszczałem, że go pokochasz.
- Gdzie można go znaleźć?
- C o ?
- Pegmatyt.
- Prawdopodobnie w tej chwili przejeżdżamy nad jego pokładami.
Reba spojrzała przez okno na przesuwający się szybko krajobraz.
- Wygląda na ił.
- Pegmatyt jest pod tym iłem.
-Ale gdzie?
Chance roześmiał się.
- Gdybym to wiedział, natychmiast wykupiłbym tu działkę. Wiem
tylko, że rejon Pala, w San Diego — mchem ręki wskazał otaczającą
ich krainę-jest usiany pegmatytem, i że w niektórych z tych arcybo-
gatych złóż znajdują się kryształy rubelitu, dla ciebie -turmalinu, o ab
solutnie unikalnym kolorze. Na całym świecie nie ma nic, co mogłoby
się równać z różowym turmalinem z Pala.
•- Bardzo dużo wiesz na ten temat - zauważyła Reba, przypomniaw
szy sobie, jak dokładnie określił pochodzenie chińskiej buteleczki na
łzy. - Znasz historię turmalinu, geologię, wartość. Wszystko.
Na ułamek sekundy rysy Chance'a stwardniały. Potem powiedział
obojętnie:
- Turmalin z Pala jest znany na całym świecie. Każdy poszukiwacz
drogich kamieni, godny tego miana, słyszał o nim.
Zanim Reba zdążyła odpowiedzieć, toyota zaczęła zjeżdżać ze stro
mej skarpy. Przed nimi znajdowała się niewielka pryzma ziemi, którą
ktoś usypał buldożerem na końcu szosy, naprzeciw wejścia do kopal
ni. Wejście do Cesarzowej Chin stanowiła niewielka, poszarpana dziura,
wykopana u podnóża stromego zbocza. Ale to nie kopalnia przykuła
uwagę Reby, lecz zaparkowany przed nią poobijany dżip. Ktoś był
w środku.
- 7 5 -
5
C
hancc ustawił toyotą w ten sposób, że przód samochodu
skierowany był w stronę, z której nadjechali. Zaciągnął ha
mulec, lecz nie wyłączył silnika. Jedną ręką odpiął siatkę,
która zabezpieczała bagaż. Otworzył ciężką skrzynię na na
rzędzia i wyciągnął z niej strzelbę. Strzelba miała dość długą
lufę, lecz nie nadawała się do polowań. Chance obchodził się z nią rów
nie swobodnie, co z samochodem. Obejrzał broń i włożył nabój do ko
mory. Rozległ się metaliczny dźwięk, przyprawiający Rebę o dreszcze.
- Potrafisz się tym posługiwać, prawda? - zapytał spokojnie i po
dał jej strzelbę.
Reba pokręciła przecząco głową i cofnęła się.
-Nie.
- Cholera. Jesteś przystosowana do życia w mieście, ale na pust
kowiu stajesz się zupełnie bezradna. - W lusterku wstecznym spraw
dził wejście do kopalni. W zasięgu wzroku nie było nikogo.
- Jeśli nie wrócę za piętnaście minut lub jeśli z kopalni wyjdzie
ktoś, kto ci sienie spodoba, odjedź stąd jak najszybciej i pruj do auto
strady. Półtora kilometra na wschód od zjazdu do kopalni znajduje się
małe rancho. Możesz stamtąd zadzwonić do Ti ma.
- Nie możemy po prostu wezwać szeryfa?
- Szeryf nie jest właścicielem Cesarzowej Chin.
Zanim Reba zdążyła zaprotestować, Chance wysiadł z samochodu.
Wziął ze sobą strzelbę. Dżip znajdował się tylko o kilka kroków od tylne
go zderzaka toyoty, a wejście do kopalni było tuż przed dżipem. Chance
sięgnął przez otwarte okno porzuconego wozu, wyciągnął pozostawione
w stacyjce kluczyki i schował je do kieszeni. Jeżeli Reba będzie musiała
stąd odjechać, on będzie mógł podążyć za nią.
Reba spojrzała na zegarek. Po chwili zrobiła to znowu. Nic zatrzy
mał się, tylko jego wskazówki przesuwały się bardzo powoli, podczas
gdy jej serce waliło jak młotem.
Zerknęła w lusterko wsteczne. Chance zniknął w ciemnym otworze
wejścia do Cesarzowej Chin, Pod stopami czuła delikatne wibrowanie
toyoty, w każdej chwili gotowej ruszyć. Odpięła pas bezpieczeństwa
i przesiadła się na miejsce kierowcy. Znów spojrzała na zegarek. Minuta
i trzydzieści siedem sekund. Ze zniecierpliwieniem Reba obserwowała,
- 7 6 -
jak sekundnik wolno odmierza drugąminutę. Mogłaby przysiąc, że wska
zówka przesuwa się do tyłu. W takim tempie straci wszystkie zęby i osi
wieje, zanim minie piętnaście minut. Nie myślała o tym, co mogło się
wydarzyć w kopalni. Gdyby zaczęła myśl eć, rozkleiłaby się zupełnie i nic
dobrego by z tego nie wynikło. Czuła się jak na równoważni. Jeśli spo
dziewasz się najgorszego, na pewno tego nie unikniesz. Dlatego należa
ło pomyśleć, zanim znalazłaś się na niej. Gdyjużnaniąweszłaś, intere
suje cię tylko chwila obecna. Wybieganie myślą gdzieś dalej jest zapro
szeniem do katastrofy.
Seria długich, głębokich oddechów pomogła jej uspokoić puls, a ciało
przybrało postawę spokojnej gotowości, jak zwykle przed treningiem.
Choć tym razem nie czekały na nią drążki, koń ani równoważnia, zako
rzeniona głęboko dyscyplina sportowa podziałała na nią uspokajająco.
Pięć minut.
Reba obserwowała wejście do kopalni w lusterku wstecznym, zmu
szając się, aby nie myśleć o niczym poza mijającymi sekundami, dzie
lącymi czas na małe nieruchome odstępy. Osiem minut. Nic nie poru
szyło się przy wejściu do Cesarzowej Chin. Otwór odcinał się czernią
na tle granitowych głazów, rozrzuconych w nieładzie po stoku strome
go zbocza. Miałaby ochotę wspiąć się na głazy i przeskakiwać z jed
nego na drugi, jak dziecko grające w klasy.
Gdzie Chance? Czy jest cały i zdrowy?
Reba bała się o tym myśleć.
Wzięła jeszcze jeden głęboki oddech i spojrzała na zegarek. Dzie
sięć minut, pięćdziesiąt trzy sekundy.
Jedenaście minut.
Gdy podniosła wzrok znad zegarka, zobaczyła zakurzoną cięża
rówkę, wyłaniającą się zza skarpy i zmierzającą w jej stronę. Cięża
rówka zahamowała z poślizgiem o niecały metr od przedniego zderza
ka toyoty, tarasując wąski wyjazd z kopalni. Reba trzy razy energicz
nie nacisnęła klakson, chcąc dać Chance'owi znak, że zaczęły się
kłopoty. Potem wyszarpnęła kluczyk ze stacyjki i pobiegła w kierunku
zwaliska kamieni, nie zważając na mężczyzn, którzy wygramolili się
z ciężarówki i krzyczeli, aby się zatrzymała. Pierwszy z głazów miał
ponad metr wysokości. Reba jednym susem znalazła się na jego wierz
chołku, zupełnie jakby wskakiwała na równoważnię. Przez chwilę jej
bystre oczy oceniały odległości i kąty, po czym znów przymierzyła się
do skoku z pewnością i zwinnościąkotki. Zanim ścigający jąmężczyźni
-77-
dotarli do podnóża zwaliska, była już o trzydzieści metrów wyżej
i z każdym ruchem zwiększała dystans.
Po kilku minutach znikła im z oczu w rozpadlinie między dwoma
głazami. Nagle usłyszała huk wystrzału, metaliczny odgłos ponowne
go ładowania broni i głos Chance'a.
- To było ostatnie ostrzeżenie - powiedział Chance zdecydowa
nie. - Wy dwaj, na skałach. Chodźcie tu. Natychmiast.
Reba przywarła do skały, która osłaniała ją przed napastnikami.
Przez wąską szparę między dwoma kamieniami miała dobry widok na
wejście do kopalni. Spodziewała się zobaczyć Chance'a, i dwóch męż
czyzn, którzy ją gonili. Jednak ujrzała Chance'a i pięciu mężczyzn.
Trzej z nich, stojący najbliżej Chance'a, mieli ręce zaplecione na kar
ku. Jeden z nich krwawił z rozciętej wargi. Drugi wyglądał tak, jakby
ktoś przeciągnął go twarzą po żwirze. Trzeci utykał. Ci dwaj, którzy
ścigali Rebę, wolno pokonywali dystans, który dzielił ich od towarzy
szy, co zmuszało Chance'a do dzielenia pomiędzy nich uwagi. Męż
czyźni z kopalni spojrzeli po sobie i zaczęli niepostrzeżenie zmieniać
pozycję, rozciągając szyk. Nagle ten, który utykał, rzucił się na ziemię
z wyciągniętymi rękami, próbując zwalić Chance'a z nóg. W tej sa
mej sekundzie dwaj pozostali rzucili się na Chance'a.
Chance z ogromną siłą kopnął jednego z nich, powalił go na zie
mię i w ciągu sekundy wyeliminował z walki. Lufa strzelby zalśniła
w słońcu, gdy zamierzył się na drugiego napastnika. Mężczyzna zwi
nął się i upadł, tracąc ochotę do dalszej walki. Chance obrócił się i wy
mierzył trzeciemu prześladowcy potężny cios karate, po którym męż
czyzna wyleciał w powietrze i stracił przytomność, zanim jeszcze ude
rzył o ziemię. W tej samej sekundzie Chance odwrócił się do dwóch
pozostałych mężczyzn z gotową do strzału bronią.
Szybkość i zręczność Chance'a zaszokowały Rebę. Obaj mężczyź
nie znieruchomieli. Chance obrzucił szybkim spojrzeniem pusty sa
mochód i ruszył w ich kierunku z przyprawiaj ącym o dreszcze, wdzię
kiem drapieżnika.
- Gdzie ona jest? -- zapytał, mierząc obu mężczyzn uważnym spoj
rzeniem.
- Kto? - odparł jeden z nich.
Chance uraczył go ciosem pięści. Gdy mężczyzna upadł na plecy,
Chance przyłożył mu lufę do gardła.
- Gdzie jest moja kobieta? - zapytał Chance cicho i odbezpieczył broń.
-
78 -
- Chryste Panie! - wykrztusił mężczyzna. - Gdy widziałem japo
raz ostatni, była w połowie drogi do Meksyku. Równie dobrze można
próbować schwytać jelenia!
Chance cofnął się, aby mieć w zasięgu strzału obu ludzi.
- Reba! - zawołał, nie odwracając od nich wzroku. - Słyszysz mnie?
- Tak - odpowiedziała ze swego ukrycia między skałami.
- Nic ci się nie stało?
- N i e - odparła, starając się zachować spokój. Jednak jej głos
brzmiał, jakby należał do kogoś innego, był zdławiony i chrapliwy. -
Wszystko w porządku. Nawet się do mnie nie zbliżyli.
Potworne napięcie opuściło Chance'a.
- Zostań tam, gdzie jesteś, dopóki nie powiem ci, abyś zeszła na dół.
Mężczyzna, którego Chance uderzył strzelbą, jęknął i spróbował
się podnieść.
Chance spojrzał na niego z góry.
- Nie ruszaj się.
Mężczyzna przetoczył się na bok i zwinął; widocznie wciąż od
czuwał ból przepony po ciosie Chance'a.
- Połóż się twarzą do ziemi, nogi w rozkroku - rozkazał Chance
ostatniemu mężczyźnie, który wciąż jeszcze stał. Podszedł szybko do
tych dwóch z ciężarówki i przeszukał ich, sprawdzając, czy mają broń.
Znalazł zardzewiały scyzoryk, zwitek banknotów i garść drobniaków.
Włożył je im z powrotem do kieszeni.
- Nie ruszać się.
Dżip znajdował się zaledwie parę metrów dalej. Chance otworzył
drzwi kabiny, wśliznął się do środka i przeszukał jego wnętrze, nie spusz
czając jednocześnie wzroku z rozciągniętych na ziemi pięciu ludzi. Pod
przednim siedzeniem znalazł dubeltówkę z odpiłowaną lufą, a w skryt
ce na rękawiczki -• pistolet. W ciężarówce ukryta była kolejna dubel
tówka i kluczyki do wozu. Chance złożył całą znalezioną broń do toyoty
i podszedł do mężczyzn, którzy gonili Renę.
Wstańcie.
Mężczyźni z trudem podnieśli się z ziemi.
- Wrzućcie to ścierwo do wozu- rozkazał i gestem ręki wskazał
leżących na ziemi pozostałych trzech.
Kiedy skończyli, Chance rzucił jednemu z nich kluczyki od cięża
rówki.
- Wsiadaj do wozu.
-79-
Mężczyzna wykonał polecenie.
Chance cisnął kluczyki do dżipa w kierunku drugiego mężczyzny.
-Wróćcie, gdy tylko poczujecie, że będziecie mieć więcej szczę
ścia - powiedział.
Mężczyzna próbował spojrzeć Chance'owi w oczy, lecz po chwili
dał spokój i wgramolił się do wozu.
Chance obserwował, jak ciężarówka cofa się do zakrętu i wspina
po drodze wyjazdowej. Drugi samochód ominął toyotę i ruszył za cię
żarówką. Gdy silniki obu pojazdów ucichły w oddali, Chance zabez
pieczył broń, podszedł do stóp zwałowiska i zawołał do Reby:
- Możesz już zejść!
Reba oparła się o głazy, za którymi była ukryta.
- Nie mogę - powiedziała drżącym głosem.
- Co się stało? - Chance zaklął i jednym susem znalazł się przy
kamieniach. - Gdzie jesteś?
- Tutaj - zawołała, próbując zachować równowagę na ostrym gra
nitowym głazie.
Chance nie mógł jej dostrzec, dopóki nie stanął na szczycie po
szarpanego pierścienia głazów, które ją otaczały. Zeskoczył na ziemię
obok niej. Na jego twarzy malował się grymas niepokoju.
- Powinienem pozabijać tych drani - powiedział ze złością i po
chwycił Rebę, gdyż kolana odmówiły jej posłuszeństwa - ale powie
działaś, że nic ci się nie stało...
- Wszystko w porządku - roześmiała się słabo. - Jestem tylko
śmiertelnie wystraszona!
Otoczył ją ramionami w krzepiącym geście. Tulił ją i szeptał sło
wa otuchy.
- Przepraszam - powiedziała załamującym się głosem. - Czuję się
jak ostatnia idiotka.
- Ostrzegłaś mnie, złapałaś kluczyki i pobiegłaś do najlepszej moż
liwej kryjówki - powiedział, przesuwając palcami po jej włosach. -
Nie było w tym nic głupiego.
- Ale tak się trzęsę, że nie mogę ustać na nogach!
- Taka dawka adrenaliny zawsze przyprawia człowieka o drżenie -
odparł Chance, ujął jąpod brodę i uśmiechnął się do niej łagodnie. —Nie
rozkleiłaś się, dopóki istniało zagrożenie. Tylko to się liczy, chaton.
- A ty jesteś tak cholernie spo... spokojny -powiedziała Reba, pró
bując uregulować oddech.
- 80 -
- Mam więcej doświadczenia w podobnych sytuacjach.
Reba przypomniała sobie, z jaką łatwością położył trzech mężczyzn,
odbezpieczył broń i uporał się z pozostałymi dwoma. Westchnęła głę
boko, przestała ze sobą walczyć i oparła głowę o jego pierś. Objął ją
mocnym wspierającym ramieniem. Nawet gdy poczuł, że ciało Reby
przestało drżeć, nie wypuścił jej z objęć, lecz stał obok z zamkniętymi
oczyma i twarzą zanurzoną w jej miodowych włosach.
- Już mi lepiej - powiedziała w końcu i poruszyła się w jego ra
mionach. Powoli wracały jej siły.
- Na pewno? - spytał szeptem.
Zadrżała, lecz nie ze strachu. Jego wąsy łaskotały jąjak jedwabny
pędzel.
-Tak.
-Wciąż drżysz. - Chance spojrzał w jej cynamonowe oczy. -
Chcesz, abym zabrał cię z powrotem do miasta?
- Czy... czy ci ludzie tu wrócą?
- To możliwe, choć bardzo mało prawdopodobne. Napędziłem im
porządnego stracha. Cesarzowa Chin nie jest dla nich tyle warta.
- Czy oni szukali tu turmalinu?
- Nie. Używali kopalni jako kryjówki.
Reba zamrugała oczami.
- Narkotyki?
- Złoto Acapulco - odrzekł chłodno. - Wysokiej jakości marihuana.
- W Cesarzowej Chin? - Reba podniosła głos. - Więc na pewno tu
wrócą!
- Wątpię w to. Ktoś polał benzyną ich złoto i wszystko spłonęło.
-Kto?
Chance zawahał się.
- Nie powiedzieli mi.
Zanim Reba zdążyła zadać mu kolejne pytanie, Chance pocałował
ją w usta, napawając się nimi, jakby były gatunkiem rzadkiego wina.
- Chcesz wracać? - zapytał.
- Chcę zobaczyć Cesarzową Chin - odpowiedziała Reba, choć była
to tylko połowa prawdy. Nie chciała go zostawiać.
Chance spojrzał w niebo. Intensywne złote światło zalewało kotlinę.
- Dzisiaj nie będzie już zwiedzania Cesarzowej Chin. Gdy poziom
adrenaliny opadnie, będziesz słaniała się na nogach ze zmęczenia.
Chciałbym, abyśmy mieli już wtedy rozbity obóz.
6 Sen zaklęty...
- 8 1 -
Po ostatnim szybkim pocałunku Chance wypuścił ją z objęć. Pod
niósł strzelbę, wyjął łuskę i zabezpieczył broń.
- Proszę - powiedział i wręczył ją Rebie.
Reba zaprotestowała.
~~ Wygląda na to, że jednak wrócimy do miasta - powiedział Chan
ce spokojnie.
Reba westchnęła głęboko i z widocznym wahaniem wzięła od nie
go broń. Strzelba okazała się niespodziewanie ciężka, lecz bardzo do
brze wyważona.
- Trzymaj lufę skierowaną do dołu - pouczył ją Chance, po czym
odwrócił się i wskoczył na najbliższy głaz. Uśmiechnął się i spojrzał
na nią z góry. Wewnątrz małego nieregularnego kamiennego kręgu
wyglądała jak cynamonowy diament między barokowymi perłami.
- Chaton - powiedział miękko. - Czy mówiłem ci już, jaka jesteś
piękna?
Zabrakło jej tchu i uśmiechnęła się do niego ze świadomością, że
wcale nie jest piękna, lecz czując dziką radość, że on uważał jąza piękną.
- Podaj mi strzelbę - poprosił i uśmiech rozjaśnił mu twarz.
Reba wspięła się na palce i podała mu broń, uważając, aby lufa nie
była skierowana na żadne z nich.
-Zrobiłaś to jak profesjonalista- pochwalił ją Chance. Wsunął
broń w skalną szczelinę. - Złap mnie za nadgarstki - powiedział i po
kazał jej, jak ma to zrobić. - Kiedy cię podniosę, spróbuj wdrapać się
po skale. Gotowa?
-Tak.
Chance podniósł Rebę z zadziwiającą łatwością. Ledwie zdążyła
zrobić dwa kroki w powietrzu, a już trzymał ją bezpiecznie w ramio
nach. Spojrzał na zwały kamieni usianych na całej powierzchni stoku,
aż do wylotu kopalni.
- Jak, do cholery, udało ci się dotrzeć tak szybko aż tutaj? - zapy
tał, mierząc wzrokiem odległość od podnóża stoku.
- Krok po kroku - odrzekła cierpko.
- Chyba po kilka kroków. To sąogromne głazy, chyba to zauważyłaś?
- Ależ tak - zapewniła go - ale większość z nich nie jest wyższa
od mojej równoważni.
- Równoważni?
- Gimnastycznej - pospieszyła z wyjaśnieniem.
Chance uniósł ciemne brwi.
- 8 2 -
- Nic dziwnego, że jesteś w takiej świetnej formie powiedział i prze
biegł palcami po ramionach i plecach Reby. Dotyk był tak zmysłowy
i pokrzepiający, że Rebie zaparło dech w piersiach. Chance roześmiał
się miękko. - Chciałbym cię zobaczyć któregoś dnia na równoważni.
Właściwie chciałbym cię zobaczyć w wielu różnych sytuacjach.
- Chyba nie jestem ciekawa, w jakich - odpowiedziała Reba i u-
śmiechnęła się lekko.
- Boisz się, że doznałabyś szoku? - zapytał, pół żartem, pół serio.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, podniósł strzelbę, przeskoczył na kolej
ny głaz i odwrócił się, aby na nią poczekać.
Nogi Reby wciąż lekko drżały, lecz to był tylko krótki skok. Gdy
wylądowała, Chance objął ją wolną ręką.
- W porządku? - spytał, wyczuwając jej niepewność.
- Wolałabym mieć skrzydła.
- Jeden zestaw skrzydeł właśnie nadchodzi. Zaczekaj tu.
Chance zbiegł ze skał ze zwinnością, której Reba mu zazdrościła.
Oparł strzelbę o kamień i wrócił do miejsca, gdzie na niego czekała.
Sprowadził ją na dół, wybierając najłatwiejszą drogę; ani na chwilę
nie puszczał jej ręki i ani razu nie wszedł jej w drogę. Reba poczuła, że
wraca jej siła w nogach.
- Ostatni — powiedział Chance.
Opadł miękko na ziemi i wyciągnął ręce, aby pochwycić Rebę. Zdjął
ją z wierzchołka wielkiego głazu, a potem powoli przytulił do piersi.
Zobaczyła jego roześmiane usta, ramiona odcinające się od jaśniejsze
go nieba, a potem otoczyło ją ciepło jego ciała i pobudziło zmysły.
Reba przesunęła ręce po jego ramionach i zanurzyła palce w gęstych
ciemnych włosach.
- Nie boisz się już? - zapytał i całował jej policzki, oczy i czoło
delikatnymi muśnięciami warg.
- Nie — wyszeptała. - Nie, kiedy trzymasz mnie w ramionach.
Roześmiał się miękko i wydał cichy pomruk zadowolenia.
- Więc powinienem cię tak trzymać cały czas, prawda?
Reba zacisnęła mocniej ramiona. Uśmiechnęła się trochę nieśmia
ło. Pod wpływem strachu znikła jej zwykła pewność siebie, stała się
całkowicie bezbronna, gotowa poddać się jego najlżejszemu dotyko
wi. Poczuła się tak, jakby miała znowu szesnaście lat, serce waliło jej
jak w chwili, gdy chłopak, w któiym się wówczas skrycie kochała,
wprowadził ją do sali od angielskiego i z uśmiechem podał książkę.
-
83 -
- Jeśli będziesz dłużej patrzyła na mnie w ten sposób, skorzystam
z okazji, że masz nadwątlone nerwy i zacznę się z tobą kochać.
Reba odwróciła wzrok od jego zielonych oczu.
- Chance, ja...nie obiecywałam ci, że...
Pocałował ją w czoło i wypuścił z objęć.
- Wiem. Wzięłaś ze sobą poszukiwacza szlachetnych kamieni, aby
zbadał twoją kopalnię, a nie kochanka, aby rozgrzał twoje jedwabiste
ciało - uśmiechnął się złośliwie. - Nie martw się. Nie będę gonił za
tobą po skałach, nawet gdybyś bardzo chciała, abym cię złapał. Oboj
gu nam by się to podobało.
Spojrzała na niego zafascynowana zmysłową obietnicą zawartą
w jego roziskrzonym wzroku. Chciała sprawdzić tę obietnicę, a jedno
cześnie bała się. To było takie proste, a jednak brakło jej odwagi. Chance
był człowiekiem, który pojawiał się i znikał w życiu ludzi, nigdzie nie
zagrzewając miejsca na dłużej. Człowiekiem, który sam przemierzał
najdziksze miejsca na ziemi. Gdyby mu się oddała, złamałby jej serce.
Zdawała sobie z tego sprawę, a jednocześnie wyciągała ku niemu ręce
z pragnieniem, które ją samą przerażało. Ona była bezbronna, a on był
niczym Tygrysi Bóg, wyrzeźbiony z kamienia, nietykalny.
Obserwowała w milczeniu, jak Chance rozładowuje toyotę. Jego
ruchy były tak oszczędne, że Reba poczuła się, jakby miała dwie lewe
ręce. Była zdziwiona, ile dokonał w tak krótkim czasie. Obóz został
rozbity w ciągu kilku minut. Drewno na opał było naniesione, metalo
wy ruszt kołysał się nad otoczonym kamieniami ogniskiem, a płomień
tańczył wesoło pod rusztem. Zapasy zostały wyładowane z toyoty i zło
żone obok ogniska. Śpiwory, przygotowane do rozłożenia, leżały zwi
nięte nieopodal.
- Nie będzie padało - Chance bezszelestnie znalazł się za plecami
Reby, aż podskoczyła. - Mogę jednak rozstawić dla ciebie mały na
miocik, jeśli chcesz.
- A ty będziesz spał pod namiotem?
Uśmiechnął się lekko i pokręcił głową.
- Więcej z nimi kłopotu niż to warte, chyba że pogoda jest kiepska.
- To ja także dziękuję za namiot - orzekła Reba i spojrzała w bez
chmurne niebo.
Słońce schowało się za poszarpane wzgórza. Z ziemi podniosły się
cienie, tworząc pozorny zmierzch, aż do chwili, kiedy słońce skryje
się całkiem w odległym morzu, zabierając ze sobą światło i kolory.
-84
Chance podszedł do Reby ze strzelbą w dłoni. Wyjął magazynek,
sprawdził, czy wszystkie komory są puste i wręczył broń Rebie. Po
chwili wahania wzięła ją do ręki. Posłuszna jego spokojnym instruk
cjom, zabezpieczyła i odbezpieczyła broń, sprawdziła działanie me
chanizmu, który wprowadza naboje do komory, sprawdziła, czy ko
mory magazynka są puste i nacisnęła spust.
- N i e przykładaj strzelby do ramienia, kiedy strzelasz- poradził
Chance i pokazał, jak oprzeć strzelbę na biodrze. - Przy takiej krótkiej
lufie precyzja i tak jest niemożliwa. Ale możliwa jest samoobrona. Je
śli będziesz musiała jej użyć, oprzyj broń na biodrze i pociągnij za
cyngiel. Dobrze.
Kazał jej powtarzać wszystkie te czynności, aż oswoiła się trochę
ze strzelbą. Potem ponownie ją naładował, zabezpieczył i oparł o kar
ton z żywnością.
- Jeśli chwycisz za broń i nie będziesz miała pewności, czy w ma
gazynku są naboje, po prostu ją przeładuj. Lepiej stracić łuskę niż na
cisnąć spust i odkryć, że masz pusty magazynek. Czasami nie ma się
drugiej szansy.
Chance odwrócił się i zaczął wyjmować zapasy na kolację. Na lnia
nym obrusie rozłożył talerze. Obok ustawił masywne filiżanki, widel
ce i ostre, błyszczące noże.
- Czy mogę ci jakoś pomóc? - zapytała w końcu Reba, obserwu
jąc, jak Chance wybiera miejsce do spania.
- Uśmiechnij się do mnie - powiedział i zabrał się do oczyszcza
nia terenu z kamyków i gałązek, a potem rozłożył na ziemi grubą matę
do spania dla Reby.
- To niewiele - zaprotestowała z uśmiechem.
- Dla mnie tak.
Podniósł na nią wzrok, jego zielonosrebrzyste oczy zalśniły
w ciemności, bez uśmiechu. Reba zdała sobie sprawę, że zwykły
uśmiech miał dla Chance'a ogromne znaczenie. Podeszła do niego,
jakby przyciągnięta niewidzialną siłą, uklękła obok i dotknęła jego po
liczka.
- Tak bardzo się od siebie różnimy - szepnęła, - Myślę, że to dla
tego... boję się. - Westchnęła i odczuła ulgę, że przyznała się do swo
jego strachu.
- Możemy wrócić do Los Angeles przed północą - odrzekł obojętnie.
- Nie to miałam na myśli.
- 8 5 -
Chance podniósł na nią oczy. Błądził tęsknie wzrokiem pojej mio
dowych włosach, skórze i ustach różowych jak turmalin z Pala.
- Co miałaś na myśli?
- Nas. Potraktowałeś wydarzenia dzisiejszego popołudnia jak coś
zupełnie zwyczajnego, tak jak się traktuje drobną stłuczkę na autostra
dzie. Może było trochę niebezpiecznie, ale nie ma powodu, aby się
tym specjalnie przejmować.
Chance milczał, lecz Reba nie powiedziała nic więcej.
- Nie tylko to cię niepokoi, prawda? - zapytał cicho.
Reba zajrzała mu w oczy.
- Nie potrzebowałeś tej strzelby, prawda? Mógłbyś równie dobrze
zabić człowieka gołymi rękami.
-Tak.
Chance podniósł się zwinnie i powrócił do przygotowywania obo
zowiska. Reba podeszła do ognia i obserwowała go przez płomienie,
pełna podziwu dla jego prymitywnego wdzięku, ale też owładnięta lę
kiem. Różnica między Chance'em Walkerem a innymi mężczyznami,
z którymi się do tej pory stykała, była taka, jak między tygrysem w dżun
gli a tygrysem w ogrodzie zoologicznym w Los Angeles: oba należały
do tego samego gatunku, lecz miały zupełnie innego rodzaju doświad
czenie i refleks.
Reba patrzyła w płomienie, starając się uporządkować zagmatwa
ne myśli. Wokół panowała cisza, słychać było tylko stłumiony trzask
ognia i szept wiatru w zaroślach. Nagle uświadomiła sobie, że słońce
zaszło, a Chance gdzieś zniknął.
-Chance!
Z otaczającej ją ciemności nie dobiegał żaden dźwięk.
Reba wstała i rozejrzała się dookoła. W zasięgu wzroku nie było ni
kogo. Podeszła do wylotuCesarzowej Chin. Wejście było zupełnie czarne.
- Chance?! - zawołała.
Cisza, nawet echo nie odpowiedziało.
Reba powróciła do ogniska, przestraszona brakiem towarzystwa
i światła. Płomienie tańczyły i skakały w niemym pozdrowieniu. Od
blaski ognia ślizgały się po lufie strzelby. Reba popatrzyła na niąprze-
ciągle.
Cisza wokół ogniska była niczym ciemne wody przypływu, ogar
niała ją i groziła zalaniem. Reba przykucnęła przy ogniu ze strzelbą
w zasięgu ręki. W myślach powtarzała wszystkie czynności, których
-
86
nauczył ją Chancc: odbezpieczanie, przeładowywanie i ładowanie
broni. Kiedy znalazła się sama w sercu ciemności, zaczęła traktować
strzelbę jak sprzymierzeńca, a nie jak wroga. Nie zawołała ponownie
Chance'a. Dźwięk głosu, rozbrzmiewający w tej pustce, był bardziej
przerażający niż sama cisza. Wstała zniecierpliwiona. Siedzenie i roz
myślanie nie było w jej stylu. Zbyt dużo zastanawiała się po rozwo
dzie. Podeszła do przenośnej lodówki i dzięki pozostawionej przez
Chance'a latarce zbadała jej zawartość. Chance naładował lodówkę
taką ilością jedzenia, która mogła starczyć na kilka posiłków. Reba
wyjęła klopsiki jagnięce, pomidory, grzyby i sałatę. Nie miała zbyt du
żego doświadczenia w gotowaniu na biwakach, ale w domu miała grill.
Ruszt nad ogniskiem nie mógł się specjalnie różnić.
W kartonie znalazła ryż i ziemniaki oraz mąkę, sól, cukier i inne
sypkie produkty. W innym kartonie znajdowały się: mydło, ręczniki
i naczynia. Doszła do wniosku, że jej umiejętności kulinarne mogą
się okazać niewystarczające do ugotowania ryżu na ognisku. Jednak
ugotowanie ziemniaków to zupełnie inna sprawa. Pogrzebała w kar
tonie z naczyniami, odnalazła mały rondelek i napełniła go wodą
z dwudziestolitrowego kanistra, który Chance zostawił obok przenoś
nej lodówki.
- Nie idzie mi to tak zgrabnie jak jemu - mruknęła do siebie i spoj
rzała z dezaprobatą na wodę, którą zalała sobie buty i spodnie - ale nie
jestem też taka silna jak on. - Roześmiała się krótko.
Umyła ręce w zagłębieniu w skale, gdzie była chłodna woda i za
brała się do przygotowywania obiadu. Wkrótce ziemniaki zaczęły się
gotować, sałata była umyta i osuszona, pomidory i grzyby pokrojone
na plasterki. Nie dysponowała, oczywiście, niczym tak wyszukanym
jak salaterka. Jednak równie dobrze mogła posłużyć się drugim ron-
delkiem. Między garnkami i rondlami odkryła butelkę cabernet sauvi-
gnon. Nie odnalazła jeszcze korkociągu, lecz nie wątpiła, że Chance
pomyślał o wszystkim.
Była zajęta przeszukiwaniem trzeciego kartonu, gdy wyczuła za
plecami czyjąś obecność. Błyskawicznie uskoczyła w bok i chwyciła
za strzelbę. W następnej sekundzie rozpoznała Chance'a.
- Co ja robię? - Reba spojrzała z konsternacją na trzymaną w rę
kach broń.
- Właśnie to, co powinnaś - odparł Chance spokojnie. - Nie chcia
łem cię przestraszyć. Następnym razem zrobię więcej hałasu - dodał.
- 8 7 -
-Więcej hałasu?- prychnęła- Nie zrobiłeś najmniejszego hała
su. - Odstawiła strzelbę i powróciła do przeszukiwania kartonu, ręce
jej się trzęsły. - Byłeś w kopalni?
- Nie, tylko się rozglądałem.
- I ?
- Naprzeciwko kopalni jest źródełko ukryte w zagrodzie dla koni.
Wokół jest mnóstwo śladów rysi i szopów. Podkradają się tam też kró
liki. Jelenie wychodzą z ukrycia, aby się najeść. Na graniach pokazują
się kojoty. Zbliża się pełnia księżyca.
Reba złapała się za głowę i zaczęła śmiać. Chance obserwował ją
z uniesionymi brwiami, w niemym pytaniu.
- Zostaję tu zupełnie sama, śmiertelnie przerażona, wyobrażam so
bie wszystkie najstraszniejsze rzeczy, które mogły ci się przytrafić, a ty
wracasz i wszystko wyglądatakjak w filmie Disneya. -Potrząsnęła gło
wą, śmiejąc się z siebie, choć serce kołatało jej w piersi jak szalone.
- Powiedziałem ci, że się na chwilę oddalę.
- Nie usłyszałam.
- Wiem. O czym tak intensywnie myślałaś?
Odwróciła się i spojrzała na niego, a w jej oczach zamigotało świa
tło ognia.
- O wielu rzeczach - szepnęła.
Chance czekał, lecz Reba powiedziała tylko:
- Mam nadzieję, że lubisz gotowane ziemniaki do klopsików. Nie
mogłam znaleźć żadnego sosu do sałatek ani korkociągu.
Chance wyjął z kieszeni scyzoryk, otworzył korkociąg i wyjął z kar
tonu butelkę cabernet sauvignon. Kilka szybkich obrotów, pociągnię
cie i korek odskoczył miękko.
- Mam nadzieję, że nie przeszkadza ci picie wina z kubków - po
wiedział.
- Będę zachwycona, niezależnie od naczynia, z którego przyjdzie
mi pić. Nie spodziewałam się, że w menu będzie cabernet.
- Nie sądziłaś, że jestem tak cywilizowany.
W tonie głosu Chance'a zabrzmiała nuta, która sprawiła, że Reba
spojrzała na niego uważnie.
- Nie to miałam na myśli.
- Czyżby? - zapytał i postawił otwartą butelkę na rozłożonym na
ziemi obrusie. Spojrzał jej głęboko w oczy. Wokół jego ust pojawił się
wyraz nieokreślonego smutku, który nie złagodził ostrych linii i cieni na
- 8 8 -
IL
jego twarzy. - To był błąd, że przywiozłem cię tutaj. Myślałem, że gdy
poznasz mnie od tej strony, nie będę ci się wydawał takim barbarzyńcą.
Myślałem, że będziesz się mniej mnie bała. A potem te cholerne ćpuny
zmusiły mnie do pokazania, kim naprawdę jestem. Mężczyzną zupełnie
dla ciebie nieodpowiednim. - Chance roześmiał się nagle, a potem za
klął. Reba chciała zaprotestować. - Nieważne - powiedział i wyciągnął
rękę w jej stronę, lecz opuścił ją, zanim jego palce dotknęły jedwabnej
skóry kobiety. - Po kolacji odwiozę cię z powrotem do miasta.
- Czy przyzwyczaiłeś się do Lightning Ridge w ciągu jednego po
południa?
- Nie - odpowiedział miękko.
- Więc dlaczego oczekujesz tego ode mnie?
-Nie oczekuję.
Chance spojrzał na majaczącąnad ogniskiem nieprzeniknioną ciem
ność wzgórz. Wzdłuż grzbietów gór migotało srebrne światło, zwia
stujące wschodzący księżyc.
- Nie obchodzi mnie to, że inni ludzie patrzą na mnie jak na dzikie
zwierzę. Ale żebyś ty się mnie bała... - popatrzył na nią oczami, które
widziały zbyt wiele przemocy, lecz za mało miłości. - Mój Boże, wo
lałbym obciąć sobie ręce, niż cię skrzywdzić.
Reba impulsywnie wstała i wtuliła się w jego ramiona.
- Boję się, ale nie ciebie, nie w taki sposób, o jakim myślisz. Ow
szem, jesteś twardy brutalny i zawzięty. Ale nie jesteś dzikim zwierzę
ciem. Mogłeś zabić tych ludzi dziś po południu, lecz nie zrobiłeś tego.
Jesteś wystarczająco silny, aby nie zabijać. I jesteś taki delikatny w sto
sunku do mnie. Dlaczego miałabym się ciebie bać? - Uśmiechnęła się
niepewnie. - Chance, nigdy nie czuję się tak dobrze, jak wtedy, gdy
bierzesz mnie w ramiona.
- A ja nigdy nie czuję się tak dobrze, jak wtedy, gdy cię obejmuję -
wyszeptał i podniósłjąwysoko do góry. Szeptałjej imię, przyciskając
usta do jej warg, szyi, oczu. - Jesteś dla mnie cudem, chaton. Dzięki
tobie znów zacząłem żyć.
Reba przytuliła twarz do jego piersi, pragnąc ukoić jego i siebie,
uleczyć nie zabliźnione rany, które czas zostawił w sercu każdego z nich.
Tuliła się do niego ze wszystkich sił, rozkoszując objęciem mocnych
ramion. Trwali tak przez długą chwilę w milczeniu. Reba westchnęła
głęboko. Chance postawił ją ostrożnie na ziemi i wypuścił z ramion
z wahaniem, które było bardziej wymowne niż słowa.
- 8 9 -
- Wkrótce poczujesz zmęczenie — powiedział.
Reba chciała zaprotestować, ale zdała sobie sprawę, że Chance ma
rację. Wraz z odprężeniem pojawiło się zmęczenie, niepodobne do ni
czego, czego wcześniej doświadczyła. Czuła się tak, jakby cała siła
uleciała z niej niczym dusza z ciała.
-Adrenalina pozwala jednym susem wskoczyć na wysoki głaz -
powiedział z uśmiechem - ale później trzeba za to zapłacić.
- Właśnie nadeszło to „później". - Reba powstrzymała ziewnięcie.
- Zawsze tak się dzieje. Jakie klopsiki lubisz? Dobrze wysmażone?
Reba zamrugała oczami. Nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.
- Wolę niedosmażone. Bardzo niedosmażone. Nie jestem taka cy
wilizowana, jak na to wyglądam. Po prostu brak mi doświadczenia.
Chance spojrzał na Rebę kątem oka. Przelotny uśmiech rozjaśnił
jego twarz.
- Masz zupełną słuszność.
Reba usiadła na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i przyglądała się,
jak Chance kończy przygotowywanie kolacji. Robił to tak, jak wyko
nywał wszystkie inne czynności: spokojnie, bez zbędnych mchów. Reba
była oczarowana jego męskim wdziękiem. Podziwiała łatwość, z jaką
podniósł ciężki kanister z wodą, jakby to był rondelek z ziemniakami.
-Nie znalazłam żadnego sosu do sałatki - powiedziała Reba.
- Powiem ci, gdzie go szukać - odpowiedział Chance -jeśli nale
jesz mi kubek wina.
Gdy napełniła kubki, wokół rozszedł się wspaniały aromat caber-
net sauvignon. Reba nabrała ochoty, aby spróbować, czy jego smak
dorównuje zapachowi.
- Proszę bardzo, nie krępuj się - powiedział Chance, nie podno
sząc głowy znad klopsików.
- Czy naprawdę masz oczy z tyłu głowy? zapytała zaskoczona
i poirytowana.
- Podejdź tu i przekonaj się sama.
Reba podeszła do Chance'a, przykucnęła obok niego i podała mu
kubek z winem. Podczas gdy sączył wino, Reba zdjęła mu z głowy ka
pelusz, rzuciła go na ziemię obok talerzy i przeczesała palcami jego włosy.
- Nie ma żadnych dodatkowych oczu? - zapytał cicho, patrząc na
nią z uśmiechem.
- Ani jednego. Moja teoria upadła.
Znów pociągnął łyk z kieliszka i uśmiechnął się.
- 9 0 -
- Smakuje ci cabernet?
- Przyłapałeś mnie, zanim zdążyłam go spróbować - przyznała.
Chance szybko dopił wino, odstawił kubek i przyciągnął ją do sie
bie. Chwycił Rebę delikatnie za kark i przesunął wargi po jej ustach.
- Spróbuj - powiedział.
Zmysłowy dreszcz przebiegł Rebie po plecach, gdy spojrzała na
błyszczącą kroplę wina na jego pięknie zarysowanych wargach. Prze
biegła po nich końcem języka. Chance rozchylił usta, zapraszając do
dalszej penetracji. Położyła dłonie na jego twarzy, gładziła policzki,
a gdy pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny, zanurzyła palce
głęboko w jego włosach. Poczuła, że ciało mężczyzny sztywnieje; z nie
zwykłą delikatnością gładził ją po karku, aż zalała ją fala pożądania.
Jego żądza i powściągliwość oszołomiły Rebę bardziej niż wino, które
zlizała z jego warg.
Tłuszcz zaskwierczał i ognisko zadymiło, przypominając im o sma
żących się klopsikach. Reba powoli oderwała usta. Przez ułamek se
kundy dłoń Chance'a zacisnęła się najej szyi. Potem wypuściłjąz objęć.
- No cóż - powiedział cicho - zatrzymamy butelkę, czy każemy
kelnerowi ją zabrać?
- Zatrzymamy - wyszeptała. — To doskonały cabernet - przesunę
ła palcem po ustach Chance'a - nie jest przesadnie mocny, ma bogaty
aromat i delikatny posmak, rzadki przy tak mocnym winie.
Chance miękko wypowiedział jej imię i pocałował jączule. Tłuszcz
znów zaskwierczał, płomień widocznie się wzmógł. Chance zaklął
i odwrócił wzrok od ust Reby. Zręcznie odwrócił klopsiki.
- W przenośnej lodówce jest plastikowa butelka - powiedział.
Reba podeszła do lodówki i wyjęła małą żółtą butelkę.
-Ta?
- Jest tam tylko jedna. Sos do sałatek — odpowiedział, nie odwra
cając wzroku.
- Na wierzchu jest napisane „Musztarda".
- To tak jak z diamentami z Wenezueli - odrzekł Chance. - Nie do
wiesz się, co mają w środku, dopóki nie usuniesz warstwy zewnętrznej.
Reba odkręciła zakrętkę, powąchała i powiedziała:
- Sos do sałatek. - Spróbowała kropelkę z wnętrza nakrętki. -
Mmmm... cytrynowo-koperkowy. - Zakręciła butelkę i spojrzała na
ognisko i na cienie tańczące po twarzy Chance'a. - Co miałeś na my
śli, mówiąc o diamentach z Wenezueli?
- 9 1 -
- Diamenty z Wenezueli różnią się od tych. które znajduje się
w Afryce czy Australii. Niektóre z nich są pokryte zielonkawą powło
ką. Większość takich diamentów jest pośledniejszej próby. Ale niektó
re z nich... - jego dłoń znieruchomiała nad ogniem, a Chance zapa
trzył się w płomienie - ... niektóre z nich mają niezwykle jasną, kla
rowną strukturę, iskrzą się jak sen zaklęty w krysztale.
Ogrzał nad ogniskiem metalowe talerze i nałożył na nie klopsiki.
- Nic dziwnego, że ludzie są gotowi na wszystko, aby znaleźć i za
chować taki skarb. Zwłaszcza w Ameryce Południowej. W odkrywko
wych kopalniach złota i w pobliżu pokładów diamentowych ludzie tło
czą się jak śledzie w beczce. Ludzkie życie jest tam mniej warte niż
kubek wody, a deszcz pada tam codziennie.
6
C
hance podał Rebie talerz z kłopsikicm jagnięcym i ugotowa
nymi ziemniakami.
- Nie masz nic przeciwko temu, abyśmy jedli z jednego na
czynia? zapytał.
Pokręciła głową; bardziej niż jedzenia pragnęła w tej chwili
słuchać jego słów. Zdawała sobie sprawę, że niezbyt często mówił
o swojej przeszłości. Usiadł obok niej i zaczął jeść. Reba już chciała
zadać mu pytanie, gdy Chance cicho podjął przerwaną opowieść.
-
Znajdowaliśmy wystarczająco dużo diamentów, aby się utrzymać,
ale nic ponad to. Ojca i Lucka to nie obchodziło. Glorię obchodziło.
Chciała od życia czegoś więcej niż brudnego baraku, w kraju gdzie dia
beł mówi dobranoc. Byłem za młody, aby wiedzieć, co czuła matka.
Jeździła z ojcem, aż ją to zabiło. Chyba tylko to ma teraz znaczenie.
Chance w milczeniu sączył wino.
- Nie podobała mi się Ameryka Południowa. Ani wtedy, ani teraz.
Nie byłem w Wenezueli od czasu śmierci Lucka. Interior Australii jest
inny. To dobry kraj. Trudny. Czasem cholernie niewdzięczny, ale czy
sty, piękny i dziki. Można się zmierzyć z taką krainą. Niektórzy próbu
ją i przegrywają. Inni odkrywają, że są silniejsi, niż im się wydawało.
Reba jadła w milczeniu i przysłuchiwała się jego słowom, obserwu
jąc rzucane przez ogień cienie na jego twarzy Pragnęła dowiedzieć się,
jakie okoliczności ukształtowały człowieka, który siedział obok niej.
- 92 -
- Równiny na południu Stanów Zjednoczonych przypominają tro
chę interior - kontynuował Chance. - Więcej tam ziemi niż ludzi i wię
cej możliwości niż zasad. - Uśmiechnął się do siebie. - Jednak nie ma
tam czarnych opali. Chciałbym cię zabrać do Lightning Ridge. Dzisiaj
to łatwiejsze niż dwadzieścia lat temu. Wtedy podróż z Sydney koleją
zabierała dwadzieścia sześć godzin. Z okien widziało się tylko nielicz
ne wioski, stada kangurów, emu i połacie czerwonej pustyni. Tory koń
czyły sięjakieś dziewięćdziesiąt kilometrów od Lightning Ridge. Da
lej jechało się albo autostopem, jeśli natrafiło się na samochód poczto
wy, albo przyłączało do życzliwego ranczera, który wracał ze stadem
do domu.
Chance zamilkł na chwilę, pogrążony we wspomnieniach.
- Gloria miała pełne ręce roboty, kiedy zabierała mnie z tej dżun
gli. Jednak była zdeterminowana. To dobra kobieta. Robiła to, co do
niej należało, i nigdy nie narzekała.
W milczeniu wpatrywał się w ogień. Po chwili spojrzał w kierun
ku Cesarzowej Chin, do której wejście było niewidoczne z powodu
ciemności.
- Do cesarzowej Chin nie trzeba przynajmniej doprowadzać wody.
A ja nie będę się musiał spuszczać na rozchwianej wyciągarce do szy
bu, który jest niewiele szerszy ode mnie. W Lightning Ridge pełzali
śmy pod ziemiąjak krety, węsząc ukryte skarby. Krety... tylko że za
wsze byliśmy uzbrojeni, bo ci, którzy nie mieli broni, ginęli.
- Wygląda to równie strasznie jak w dżungli - powiedziała Reba.
- Nie. W dżungli każdy, kto jeszcze cię nie zaatakował, był twoim
„partnerem". Zdarzało się, że dwaj „partnerzy" poszli do dżungli i zna
leźli garść diamentów. Wracał tylko jeden z nich i mówił, że jego „part
ner" utonął, ukąsił go wąż albo został zjedzony przez kanibali lub pira
nie. - Chance wzruszył ramionami. - Wszystkie te rzeczy mogły się
wydarzyć, jednak tylko wtedy, gdy coś znaleziono. W interiorze górni
cy zabijali tylko „szczury", nigdy „partnerów".
- Szczury?
- Ludzi, którzy zakradali się w nocy na działki uczciwych górni
ków. Gdy górnik złapie „szczura", zwykle sprawia mu lanie i wysyła
najbliższym pociągiem do Sydney. Lecz czasem górnik po prostu za
sypuje szyb ze „szczurem" i opalami na jego dnie.
Widelec Reby zadźwięczał o talerz. Chance spojrzał na nią, pocią
gnął łyk wina i odstawił na bok talerz oraz kubek.
9 3 -
- Każdego dnia górnicy ryzykują życiem, spuszczając się pod po
wierzchnię ziemi wąskimi nie zabezpieczonymi szybami. Na po
wierzchni nie ma znaków: „Kop tutaj. Opale" Każde miejsce jest tak
samo dobre jak inne. Albo masz szczęście, albo nie. Tunel albo cię
zasypie, albo nie. Myślenie o tym nic tu nie pomoże, więc wierzysz
w górniczy przesąd, że zasypania zdarzają się tylko między północą
a pierwszą w nocy i wtedy trzymasz się z daleka od szybów.
Przez resztę czasu machasz kilofem na odcinku niewiele więk
szym niż szerokość twoich ramion, zjadasz ziemię, wstrzymujesz
oddech i nasłuchujesz, czy nie rozlega się charakterystyczny zgrzyt.
Gdy go usłyszysz, wiesz, że znalazłeś „bułę", która może, lecz nie
musi być złożem opali. Paznokciami lub małym nożem zcskrobujesz
ziemię z buły. Robisz to bardzo powoli i delikatnie, chociaż ręce drżą
ci z podniecenia. Gdy bryłka jest oczyszczona, szczypcami odłupu-
jesz fragment powierzchni. Jeśli światło latarki uchwyci błysk kolo
ru, zatrzymujesz ją. Nie dowiesz się, czy coś znalazłeś, dopóki nie
oczyścisz powierzchni bryłki. Przeważnie okazuje się, że to zwykły
kamień. Raz na całe życie zdarza ci się bryła wielkości pięści lśniąca
czarnym ogniem.
Chance spojrzał na Rebę.
-Wtedy pojawiają się pierwsze „szczury". I właśnie wtedy ktoś
może stracić życie.
Reba wpatrywała się w Chance'a, starając się wyobrazić sobie jego
życie, tak różne od jej życia.
- To dla mnie takie odległe... - powiedziała w końcu ...niebez
pieczeństwo i śmierć...
- Czyżby? - zapytał spokojnie.
- Co masz na myśli?
- Weźmy na przykład niebezpieczeństwo. Jakiej odwagi czy raczej
głupoty potrzeba, aby gnać sześciopasmową autostradą, gdzie Lony roz
pędzonego metalu z bakami napełnionymi wybuchowym paliwem
mijają się w odległości zaledwie jednego metra, i gdzie twoje życie
zależy od umiejętności czy szczęścia innych kierowców. Jeśli o to cho
dzi, prawdopodobnie widziałaś tyle samo przemocy na drodze, co ja
w kopalniach diamentów. Tyle że jesteś do tego przyzwyczajona.
Chance podniósł się zwinnie.
- Skończ kolację. Pójdęjeszcze raz się trochę rozejrzeć. Zawołam,
przed wejściem do obozu.
- 9 4 -
Zanim Reba zdążyła odpowiedzieć, Chance roztopił się w ciemno
ściach. Nasłuchiwała, czy nie usłyszy gdzieś jego kroków. Lecz słyszała
tylko bicie własnego serca. Odszedł tak cicho jak wiatr. Powoli skoń
czyła jeść. Prawie nie czuła smaku kolacji, tak bardzo była pogrążona
w myślach. Odstawiła talerz i pociągnęła łyk caberneta. Przypomniała
sobie, jak słodko smakowało wino, gdy całowała usta Chance'a.
Z rondelka, który Chance zostawił na ruszcie po przyrządzeniu klop
sów, parowała wolno woda. Reba szybko uprzątnęła pozostałości ko
lacji, pozmywała i odłożyła na miejsce wszystkie naczynia. Gdy skoń
czyła, dolała sobie wina do kubka i usiadła przy ognisku.
Stopniowo uświadamiała sobie, że nie czuje strachu, chociaż zo
stała w obozie zupełnie sama. Wiedziała, że Chance jest w pobliżu,
poza zasięgiem światła; krążył cicho wokoło i sprawdzał, czy nikt nie
kręci się po okolicy. Ta myśl dodawała jej odwagi. Jeśli istnieje jakieś
niebezpieczeństwo, Chance wykryje je i poradzi sobie z nim. Była tu
równie bezpieczna jak za zamkniętymi drzwiami swojego mieszkania.
Może nawet bezpieczniejsza.
Wyciągnęła się wygodnie i ogarnął ją taki spokój, jakiego nie za
znała już od dawna. Zastanawiała się, jakie to uczucie poruszać się
wśród nocy jak cień, być częścią ciszy, światła księżyca i czarnych,
sięgających gwiazd gór.
- Reba?
Głos brzmiał miękko i dobiegał z bardzo bliska. Odwróciła się w je
go stronę z uśmiechem. Chance wyłonił się z ciemności i stanął w kręgu
złotego ognia.
- Czy miałabyś ochotę na krótki spacer? - zapytał.
- Właśnie zastanawiałam się, jak tam jest.
- Cicho. Ciemno. Spokojnie. - Rozwinął śpiwór i okrył nim ra
miona. - 1 chłodno. Zrywa się lekki wiatr. Weź kurtkę.
Reba włożyła wiatrówkę, którą Chance dla niej kupił.
- Jestem gotowa.
- Niezupełnie. - Położył jej dłoń na ramieniu i odwrócił twarz od
ognia. - Nie patrz przez chwilę w płomienie. Pozwól, aby wzrok przy
zwyczaił się do światła księżyca.
- Czy to dlatego nigdy nie patrzysz prosto w ogień? - zapytał Reba.
- Tak. Blask ognia oślepia.
-Ale jest taki piękny.
- Noc też jest piękna.
- 9 5 -
Reba zamknęła oczy, napawając się ciepłem dłoni Chance'a na ra
mieniu, jego obecnością i oddechem poruszającym jej włosy. Odprę
żyła się i pozwoliła, aby zmysły zespoliły się z nocą.
- Widzisz ten głaz na grani przed sobą? - zapytał Chance po dłu
gim milczeniu.
Reba wytężyła wzrok, zaskoczona, ile jest w stanie zobaczyć.
-Tak.
- Wyobraź sobie, że masz przed oczami zegar. Czy widzisz, co znaj
duje się na godzinie trzeciej?
- Kępa kolczastych krzewów.
- Skąd wiesz, że to nie skała?
- Ma łagodniejsze kontury. Inny kolor. Wywiera inne wrażenie. Gra
nie wydają się gęstsze.
Chance przyczepił do paska latarkę i wziął do ręki strzelbę. Ob
chodził się z nią w taki sam zręczny sposób jak z latarką. Obie te rze
czy były po prostu przydatne nocą w głuszy. Gdy wyciągnął do Reby
rękę, ujęła ją bez wahania.
Powiódł ją przez polanę u wylotu kopalni i dookoła kępy krzaków.
Ku swemu rozgoryczeniu, nie potrafiła stąpać nawet w połowie tak
cicho, jak Chance. Ale z drugiej strony, nie zachowywała się też jak
słoń w składzie porcelany. Po pierwszych stu metrach dopasowała się
do rytmu jego kroków, ostrożnych, lecz pewnych stąpnięć, które bez
szelestnie badały grunt, zanim powierzył im ciężar swojego ciała. Reba
starała się go naśladować, przyjmując taką samą postawę jak na rów
noważni. Od razu odkryła, że robi znacznie mniej hałasu i szybciej
posuwa się naprzód.
Chance dostrzegł tę zmianę równie szybko jak ona. Przyłożył usta
do jej dłoni i wyszeptał:
-
Jesteś stworzona nie tylko do życia w mieście.
Przeciskając się między głazami, które, zalane światłem księżyca,
odcinały się od ciemności niczym perły o dziwnych kształtach, Reba
podążyła za nim na niewysokie wzniesienie, którego szczyt był nagi,
pozbawiony zarośli. Grunt był tu mniej kamienisty, prawie miękki,
a w powietrzu unosił się wiosenny zapach trawy.
- Spójrz w lewo - powiedział Chance miękko.
Reba odwróciła się i stanęła oniemiała. Przed nią, jak okiem sięgnąć,
rozpościerało się nie kończące morze gór - poszatkowane, ciemne kształty
odległych wzniesień. Zarysy gór malowały się dumnie na tle miliardów
-96-
błyszczących gwiazd. Zarośla tworzyły w świetle księżyca koronkowy wzór
koloru kości słoniowej. Z dolin podnosiły się niewyraźne pasemka mgły.
Wszystko to był oszałamiające: światło księżyca, cienie, trawa o jaśniej
szym odcieniu czerni, zarośla iskrzące się niczym obsydian, głazy w u-
piornym odcieniu szarości i sam księżyc w srebrnej poświacie.
- Nigdy nie przypuszczałam, że noc może mieć tyle barw - wy
szeptała Reba.
- Gloria zwykła mówić, że tylko kopalnia i serce poszukiwacza
szlachetnych kamieni są całkowicie czarne - odparł Chance i pocią
gnął Rebę na rozłożony na ziemi śpiwór.
Reba zadrżała.
- Zimno ci? - zapytał Chance.
Nie odpowiedziała.
- Jesteś poszukiwaczem... czy Gloria tak o tobie myślała?
Chance odpiął od paska latarkę i nóż. Położył się na boku i oparł
policzek na pięści. Zapatrzył się w dziką krainę.
- Nie - odpowiedział w końcu miękko. - A ty?
- Nie - odrzekła Reba i uklękła obok, zapatrzona nie w przestrzeń
rozpościerającą się przed nimi, lecz w jego twarz.
- Jesteś pewna?
- Przecież jestem tu z tobą- odpowiedziała z prostotą.
- Dlaczego wydaje mi się, że jesteś tak blisko - wyszeptał - a jed
nocześnie tak bardzo daleko? - Jego ręka przesunęła się po karku Reby.
Przyciągnął ją ku sobie. - Tylko jeden pocałunek - zażądał. - Nie bój
się mnie, chaton. Nawet cię nie dotknę, jeśli mi na to nie pozwolisz.
Gdy zbliżyła usta do jego warg, poczuła dreszcz przebiegający przez
ciało Chance'a. Dłoń mężczyzny sięgnęła do jej włosów, wysunęła
grzebień. Chance wypuścił Rebę z objęć. Oblał go migocący wodo
spad włosów. Wyszeptał jakieś słowa w gardłowym języku, którego
używał już wcześniej.
- Co to znaczy? — spytała, przybliżając usta do jego warg.
i - Nie da się tego przetłumaczyć -- powiedział i przebiegł palcami
po jej włosach. -Szmer wody o świcie... błysk opalu w oczach poszu
kiwacza... piękno, które sprawia, że chce mi się krzyczeć i śmiać się,
i płakać jednocześnie. Ty.
- Chance - wyszeptała i nie była w stanie powiedzieć nic więcej.
Pocałowała kąciki jego ust, wrażliwymi wargami poczuła mięk
kość wąsów, wplotła palce we włosy. Z westchnieniem rozchyliła
7 Sen zaklęły...
- 97
wargi, zapraszając go do tego samego. Chance otworzył usta, aby ją
przyjąć. Całowała go wolno, napawając się każdą chwilą narastają
cej bliskości.
Dłonie Reby ześlizgnęły się z głowy Chance'a na ramiona i twar
de mięśnie torsu. Powoli położyła się obok niego, objęła go i pocało
wała. Im dłużej całowała, tym bardziej pragnęła go dotykać.
Chance wydał z siebie zduszone westchnienie i przysunął się bli
żej. Palce zacisnęły się na jej włosach. Reba wyczuła, jak bardzo pra
gnął ją tulić, wodzić dłonią po jej ciele i oswoić je, jak oswoił noc.
Lecz mimo wrzącego w nim pożądania, gdy tylko podniosła głowę,
Chance zaraz rozluźnił uścisk i pozwolił, aby jej włosy wyśliznęły się
z jego dłoni.
Jego powściągliwość uspokoiła Rebę. Ponownie odchyliła głowę
i dotknęła czubkiem języka jego warg.
- Obejmij mnie - wyszeptała.
Otoczył jąsilnym, ciepłym uściskiem. Przebiegł jąprzyjemy dreszcz.
Chance wyczuł to. Przytulił ją mocniej, lecz po chwili rozluźnił uścisk,
aby nie czuła się uwięziona. Ale ona i tak nie miała takiego uczucia.
Wiedziała, że ktoś jej pragnie, a różnica była tak oczywista, że wręcz
zniewalająca. Reba odprężyła się, opierając na piersi Chance'a.
- Chaton - wyszeptał Chance. - Czy wiesz, jak na mnie działasz?
Reba zadrżała, gdy Chance przesunął dłonią wzdłuż jej kręgosłupa
i przytulił ją mocniej do rozpalonego ciała.
- Nie bój się - powiedział.
- Nie boję się. Ja tylko...
- Co tylko? - zapytał i pocałował ją w czoło.
- Właśnie zdałam sobie sprawę, że nigdy tak naprawdę nie kocha
łam się z mężczyzną. To znaczy, byłam zamężna i nie jestem dziewicą,
ale mój mąż pozostał jedynym mężczyzną, który mnie dotykał. Aon... -
zawahała się i skierowała pełen napięcia wzrok na Chance'a- ...nigdy
nie pragnął mnie tak, jak ty mnie pragniesz. Nigdy nie sprawił, że ja tak
naprawdę zapragnęłam jego. Ale ty... - musnęła wargami jego usta, roz
radowana natychmiastową reakcją jego ciała- ...ty sprawiasz, że staję
się całkowicie bezbronna.
-Ale cię to nie przeraża? - zapytał miękko i całował jej powieki,
kąciki ust i pulsującą na szyi tętnicę.
- Już nie. Tylko nie wiem, co mam robić. Chcę sprawić ci przy
jemność, ale nie wiem jak.
-
98 -
- Pozwól mi się z tobą kochać - poprosił Chance zdecydowanie.
Musnął nosem wrażliwą krawędź jej ucha, ugryzł ją lekko w dolną
wargę. - Będę bardzo delikatny, tak jakby to był twój pierwszy raz.
I w jakimś sensie tak właśnie będzie. Tkwi w tobie kobieta, o której
istnieniu nie masz pojęcia.
Reba westchnęła przez rozchylone usta, w jej ciele nastąpiła sub
telna zmiana, która bardziej niż słowa świadczyła o tym, że w myślach
już mu się oddała. Poczuła, że Chance'em wstrząsnął dreszcz. W jego
głębokim pożądaniu nie znalazła nic, czego mogłaby się obawiać, za
to wiele rzeczy, którymi mogła się cieszyć. Z lekkim uśmiechem do
tknęła jego wąsów, w których połyskiwało światło księżyca.
- Kochaj mnie - wyszeptała. Pragnęła czegoś więcej niż tyłko jego
dotyku i pożądania.
- Dobrze - odparł i przytulił ją mocniej do siebie. — Nic mnie teraz
nie powstrzyma... z wyjątkiem ciebie. Ty zawsze będziesz mogła mnie
powstrzymać, chaton — szepnął i przybliżył usta do dołeczka na jej
szyi. - Wystarczy, że powiesz mi „nie". Zrozumiem cię bez względu
na to, jak bardzo będę cię pragnął.
Chance powoli zmienił pozycję, odczekał chwilę, aby dać jej czas
gdyby chciała zaprotestować, i obrócił się tak, że Reba znalazła się
częściowo pod nim. Światło księżyca rozlało się po jej twarzy. Dłonie
odnalazły ciepło pod chłodnym materiałem bluzki. Wyszeptał jej imię,
a ona rozchyliła usta, aby go przyjąć. Pochwycił ustami jej wargi deli
katnie, lecz zapamiętale. Reba poczuła nieznany ogień rozlewający się
po całym ciele. Rozluźniła się, wołając do niego w odwiecznym języ
ku miłości. W odpowiedzi pocałował ją jeszcze mocniej, ajego ciało
stało się sztywne od powstrzymywanej namiętności. Pogładził ją po
roziskrzonych księżycową poświatą włosach. Powoli odpiął zamek
wiatrówki i pieścił jej ciało od karku do pasa. Zamknęła oczy i uśmiech
nęła się; czerpała z jego dotyku przyjemność, jakiej nigdy nie zaznała
w objęciach innego mężczyzny.
- Kiedy zobaczyłem tę bluzkę- wyszeptał, zbliżając usta do jej ust,
szyi i ramion - wiedziałem, że muszę ją dla ciebie kupić. - Odpiął pierw
szy z licznych guzików, które biegły od wycięcia pod szyją, wzdłuż lewej
piersi, aż do pasa. - Małe guziczki podobne do pereł. Nie mogłem się
doczekać, kiedy ją włożysz. A kiedy cię w niej zobaczyłem, nie mogłem
się doczekać, aby cię z niej rozebrać. A teraz - roześmiał się krótko, nie
mal szorstko - ręce tak mi się trzęsą że ledwie mogę odpiąć guziki.
-
99 -
Myśl, że tak silnie go podniecała, zaparła jej dech w piersiach.
Chance pochylił się, a jego oczy nabrały koloru czystego srebra. Reba
zobaczyła człowieka, który był surowy, twardy, niebezpieczny... a jed
nocześnie tak wobec niej delikatny, że nigdy nie czuła siębardziej bez
pieczna i kochana, nigdy bardziej nie czuła, że żyje.
- Dobrze -powiedziała i odwróciła, by pocałować jego dłoń. - Zga
dzam się na wszystko, czego zapragniesz. Ufam ci, Chance. Naucz
mnie miłości.
Chance z impetem wypuścił z płuc powietrze.
- Mój Boże - powiedział ochryple - ty już w tej chwili potrafisz
kochać bardziej niż ja kiedykolwiek będę w stanie. - Przykrył ustami
jej ustai pocałowałjąz takim głodem, że zapłonął w niej ogień. -Ale
ja nauczę cię wszystkiego o przyjemności, chaton. Obiecuję ci to.
Jego zręczne palce już nie drżały, gdy błądziły po guzikach. Ciem
na bluzka rozchylała się coraz bardziej, odsłaniając ukryte pod nią cia
ło. W świetle księżyca skóra Reby lśniła niczym perła. Dłonie powie
działy mu już, że Reba nie nosiła nic pod miękką tkaniną. Nie był
przygotowany na jej piękno.
Reba wyczuła jego nagłe napięcie.
- Co się stało? - zapytała, przyglądając się badawczo jego twarzy.
-Nic. - Chance westchnął i musnął wąsami sutki, które natych
miast nabrzmiały. - Jesteś doskonała, twoje ciało jest jędrne i jedwa
biście miękkie, poddaje się dotykowi moich dłoni. Tak, moja piękna,
poddaj mi się.
Chciała mu powiedzieć, jak ogromną przyjemność sprawia jego
dotyk, lecz w tej samej chwili usta Chance'a zamknęły się delikatnie
na jej piersi. Przez ciało Reby przebiegł dreszcz. Zadrżała, a gdy po
czuła aksamitną szorstkość języka na brodawce, jęknęła /, rozkoszy
i zacisnęła palce na jego włosach. Nie czuła zimna, choć noc ochłodzi
ła się nagle, a bluzka odsłoniła ją całkowicie. Czuła tylko dotyk Chan
ce^, żar języka pieszczącego delikatnie pierś.
Gdy Chance podniósł głowę, Reba wydała okrzyk protestu. Chan
ce roześmiał się miękko, liznął ją czubkiem języka, a potem znów wziął
pierś w usta z taką siłą, że jej ciało wyprężyło siew instynktownej od
powiedzi na rozlewający się po nim ogień. Dłoń Chancc
%
a odnalazła
drugą pierś. Chance wolno gładził sutek, który wkrótce nabrzmiał pod
jego dłonią. Potem ujął brodawkę w dwa palce i ściskał ją lekko, ura
dowany drżeniem, które przebiegało przez ciało Reby.
- 1 0 0 -
Wodził ustami po jej piersiach, lizał i gryzł delikatnie sutki, a ciało
Reby wyprężało się coraz mocniej. Potem stał się bardziej natarczywy,
pieścił jej piersi i namiętnie całował. Ciało Reby znów się wyprężyło,
a Chance położył się tak, że znalazł się pomiędzy jej nogami. Poruszył
się, aby wyczuła jego podniecenie. Podniósł głowę i spojrzał na nią.
Uśmiechała się.
- Dzięki Bogu - powiedział i pokrył jej ciało pocałunkami. - Są
kobiety, które lubią pieszczoty, lecz nie rozumieją, czego potrzebują
mężczyźni. Nie sądziłem, że do nich należysz, choć to wyjaśniałoby,
dlaczego nie spałaś z nikim od dnia rozwodu.
Na twarzy Reby pojawiło się zaskoczenie. Jej palce prześliznęły
się po plecach Chance'a, napawając się jego siłą i sprężystością.
- N i c pragnęłam mężczyzn, którzy mnie pragnęli. Ale ty... ciebie
pragnę, Chance. Świadomość, że i ty mnie pragniesz, to najwspanial
sze uczucie, jakiego kiedykolwiek zaznałam.
- Naprawdę? - zapytał cicho, patrząc jej w oczy.
- Tak — wyszeptała - tak.
Odpięła guzik jego koszuli, potem drugi i trzeci, wreszcie pozostałe.
Chance obrócił się i miękkim ruchem ściągnął z siebie koszulę. Jego
opalona skóra lśniła w świetle księżyca, a na jej powierzchni tworzyły
się cienie, które Reba obrysowywała czule palcami. Gdy delikatnie wbi
ła paznokcie w skórę na jego piersiach, przebiegł go dreszcz pożądania.
- Podoba ci się to. - W głosie Reby zabrzmiała radość z odkry
cia. - Czy to też ci się podoba?
Przesunęła językiem po jego ciemnym sutku, chwyciła go delikat
nie w zęby, szarpnęła i pieściła tak, jak przed chwilą robił to Chance.
Narastające w nim podniecenie było dla niej wystarczającą odpowie
dzią. Roześmiała się miękko i dalej poznawała jego ciało, a Chance
znów przycisnął ją swym ciężarem.
-Następnym razem będziesz mogła mnie pieścić- powiedział
t
Chance, a jego zęby zabłysły w ciemnościach - ale nie tym razem. Jest
zbyt wiele rzeczy, które chcę ci teraz pokazać. Pragnę cię tak bardzo,
Rebo - szepnął z wargami przy jej piersiach - tak bardzo, że nie chcę
dłużej czekać.
Przykrył dłonie Reby swoimi, zdjął jej ubranie, napawając się wi
dokiem kształtów i jędrności jej ciała. Gdy była już całkiem naga, spoj
rzał na nią oczami koloru topionego srebra. Przez długą chwilę nie
dotykał jej, walcząc z pożądaniem, które płonęło w jego żyłach.
- 1 0 1 -
- Chance? - szepnęła.
- W porządku - odpowiedział ochryple. — Nie przypuszczałem, że
mógłbym pragnąć takiej kobiety. Teraz już wiem.
Szybkimi ruchami zdjął z siebie ubranie i położył się obok niej.
Dotykał jej najpierw ostrożnie. Dłonie delikatnie pieściły jej ciało od
skroni do czubków palców. Jego czułość sprawiła, że Reba zapragnęła
więcej. Wyprężyła się pod jego dłonią w cichej prośbie. Odpowiedział
jej namiętnym pocałunkiem. Jego dłoń wędrowała wzdłuż jej piersi
w dół do puszystych włosów łona. Pieścił aksamitną skórę bioder i ud,
aż wyprężyła się, zachęcając do bardziej intymnej pieszczoty.
Dłoń Chance'a ześliznęła się w dół, szukając miękkiego ciepła mię
dzy udami. Gdy wyczuł wilgoć, ponad wszelką wątpliwość wiedział, że
go pragnęła. Dotykał ją wolno, gładził, aż jęknęła i spłynęło na niego jej
ciepło. Obfity pot zrosił mu skórę, gdy wsłuchiwał się w najgłębszy rytm
jej przyjemności. Jego ciało, wyprężone od powstrzymywanej rozko
szy, lśniło w świetle księżyca niczym wypolerowany klejnot.
Reba otworzyła oczy, oszołomiona własnymi doznaniami.
-Tygrysi Bóg- szepnęła zdumiona, a jej dłonie prześliznęły się
po jego twardej skórze.
Jęknął chrapliwie i przykrył ją całą. Włosy Reby prześlizgiwały
się między jego palcami niczym jedwab. Tygrysi Bóg rozpalony w jej
wnętrzu. Przyjemność rozlewała się po ciele Reby z każdym ruchem
Chance'a, aż w końcu krzyknęła z rozkoszy i zapamiętała się w niej
całkowicie. Chance uwolnił swą wstrzymywaną rozkosz, dzieląc eks
tazę z Rebą, a jej uwolnienie wstrząsnęło jego ciałem.
Potem trzymał ją w ramionach, aż ich oddechy się uspokoiły. Ca
łował delikatnie, jakby chciał ustami zapamiętać jej twarz. Reba wes
tchnęła zaspokojona. Chance obrócił się na bok, wciąż trzymając ją
w ramionach.
- Gdybym wiedział, co się wydarzy, wziąłbym ze sobą jeden ze
śpiworów- rzekł Chance, trącając nosem jej ucho. - Nie chciałbym
poranić twego pięknego ciała o kamienie.
- Nie zauważyłam - odpowiedziała Reba i przysunęła się bliżej.
Uśmiechnął się i polizał jej ucho.
- Powiedz mi, gdy poczujesz, że robi ci się chłodno.
- Co wtedy zrobisz? - zapytała leniwie, bawiąc się włosami na jego
piersi.
- Ubiorę cię.
- 1 0 2 -
- Chyba wolałabym już, aby było mi zimno - powiedziała z uśmie
chem, pełna satysfakcji z faktu, że zaspokoiła go tak, jak on zaspokoił
ją. To było dla niej zupełnie nowe uczucie, przepełniało ją spokojem
i dziwną śmiałością.
Chance roześmiał się cicho.
- Pozwolę ci, abyś włożyła mi ubranie - zaproponował.
Reba spojrzała na niego figlarnie.
- Lepiej się czujesz bez ubrania.
- Ty także - powiedział i przysunął się do niej. - Nigdy nie doty
kałem niczego, co byłoby podobne do ciebie, chaton.
Poddała się jego uściskowi z nie ukrywaną przyjemnością. Roz
chyliła usta i napotkała jego język. Naparła na niego swoim, tak jak
ją tego nauczył. Gdy przestali się całować, Reba wtuliła się w ramię
Chance'a, szukając jego ciepła. Przez chwilę leżeli nieruchomo,
w milczeniu.
Na stoku wzgórza zerwał się wiatr. Trawa zakołysała się w świetle
księżyca.
- Zimno ci - powiedział Chance, czując, że jej ciało twardnieje
pod wpływem chłodnego wiatru.
Reba nie odpowiedziała. Nie chciała wysunąć się z jego ramion,
ubierać się i budzić ze snu, który zaspokajał jej zmysły i sprawiał roz
kosz tak wielką, że miała ochotę krzyczeć.
Chance pocałował ją, odsunął się niechętnie i zebrał z ziemi jej
ubranie.
- Nie - powiedział, kiedy sięgnęła po dżinsy - pozwól mnie.
Czerwone jak wino koronkowe majteczki Reby w świetle księżyca
wydawały się czarne. Chance wsunął na nią bieliznę, przeciągle poca
łował ją w pępek, a potem powoli naciągnął i zapiął jej dżinsy. Gdy
wziął do ręki bluzkę, małe guziczki zamigotały w ciemnościach. Chance
okrył miękkim materiałem ramiona Reby. Zapiął po kolei wszystkie
guziki. Gdy miał przysłonić piersi, zatrzymał się. Ustami pieścił każdą
pierś po kolei, mrucząc miękko słowa w obcym języku i wreszcie, z wi
docznym wahaniem, zapiął bluzkę.
- Cieplej? - zapytał miękko i pogładził jej policzek wierzchem dłoni.
- Tak - odparła, a głos jej lekko drżał - ale to chyba nie z powodu
ubrania.
Uśmiech rozjaśnił jego ciemną twarz. Odsunął się, aby pozbierać
własne rzeczy Reba poderwała się i szybko odebrała mu jego ubranie.
- 1 0 3 -
Uklękła i władczym gestem zakryła je sobą. Chance spojrzał na nią ze
zdziwieniem.
- Myślałam, że pozwolisz mi się ubrać - powiedziała.
- Więcej przyjemności daje rozbieranie — droczył się.
- Zapamiętam to - obiecała z udawaną powagą.
Ze stosu ubrań wydobyła najpierw koszulę Chance'a. Odłożyła po
zostałe części garderoby i wstała. Włożyła mu najpierw jeden, a po
tem drugi rękaw koszuli. Stanęła bardzo blisko, wsunęła ręce pod ma
teriał i masowała piersi, napawając się siłąjego męskiego ciała. W koń
cu zapięła koszulę, a przy ostatnim guziku stanęła na palcach
i pocałowała go. Ramiona Chance'a zacisnęły się wokół niej.
Gdy rozluźnił uścisk, uklękła u jego stóp. Sięgnęła po pozostałe
części ubrania, lecz pozwoliła, aby wyśliznęły jej się z rąk.
- Jeszcze nie - szepnęła i przesunęła dłonią wzdłuż nogi Chance'a.
Jego mięśnie napięły się i zadrgały pod skórą spaloną słońcem na pu
styniach i w dżunglach całego świata. Reba zacisnęła ręce wokół mu
skularnej łydki, napawając się jej siłą. Z zagadkowym uśmiechem za
mknęła oczy i przesunęła dłoń od kostki w górę, aż do mocnych mię
śni uda. Przyciągnięta jak przez magnes, przyłożyła policzek do
wewnętrznej strony uda. Pokryta włosami skóra była twarda i ciepła.
Wiatr zerwał się znowu, rozwiał złote sploty Reby i owinął je wo
kół uda Chance'a w łagodnej pieszczocie. Reba gładziła policzkiem
jego udo i wodziła palcami po skórze nogi, niepomna na wszystko,
z wyjątkiem Tygrysiego Boga.
Chance podniósł ją do góry i zamknął w silnym uścisku.
- Co się stało? - zapytała. - Nie lubisz...
Pytanie zamarło jej na ustach, gdy ujrzała srebrne oczy Chance'a.
Na jego twarzy malowały się siła i pożądanie, które jeszcze godzinę
temu przeraziłoby ją, lecz teraz rozlało strumień ognia w jej ciele. Za
nurzyła ręce w gęstych włosach i całowała go z głodem, którego na
uczyła się od niego. Jego dłonie przesuwały się po jej ciele, zrywając
ubranie, które przed chwilą tak starannie włożył.
Reba drżącymi palcami odpięła guziki jego koszuli. Jej piersi do
tknęły twardych, kręconych włosów na torsie Chance'a. Chance prze
sunął dłoń wzdłuż pleców Reby, położył jej ręce na biodrach, aż wresz
cie uniósł ją i położył na sobie. Ten bezpośredni kontakt sprawił, że
przebiegła ją fala gorąca. W jęku, który wyrwał się z jej ust, były roz
kosz, pożądanie i uległość jednocześnie.
-
104-
Zalało ich światło księżyca, gdy Chance położył Rebę na ziemi
i zanurzył się w jej miękkości. Głęboko w jej wnętrzu odnalazł szaleń
stwo, wywołał je, a potem spijał okrzyki zaspokojenia i oddał się jej
tak całkowicie, jak ona oddała się jemu.
Gdy mógł znów oddychać regularnie, ujął twarz Reby w dłonie
i trzymał ją nieruchomo, jakby nie widział jej nigdy wcześniej. A po
tem z niezmierzoną czułością pochylił się nad jej biodrami i całował
je delikatnie. Słowa, które szeptał w obcym języku, nie wymagały tłu
maczenia. Były częścią nocy, podobnie jak ciepło kołyszących ją ra
mion. Poruszyła się wolno, w jej ciele wciąż szemrały echa ekstazy.
- Kocham cię - wyszeptała i ujęła jego twarz w dłonie.
Odpowiedzią był kolejny pocałunek i silniejszy uścisk ramion.
- Z a mało wiem o miłości, aby użyć tego słowa- powiedział. -
Wiem tylko, że nigdy nie było w moim życiu takiej kobiety jak ty.
Reba przesunęła palcami po zmysłowej linii jego twarzy i spróbo
wała zwalczyć ból, który ścisnął ją za gardło. Zamknęła oczy w na
dziei, że Chance nie zobaczy łez, które zawisły na jej rzęsach. Gdy
mogła już zaufać swojemu głosowi, powiedziała cicho:
- Więc jak dotąd jestem najlepsza. Cóż, to już coś.
- Chaton...
-
Nieważne - powiedziała Reba i przykryła mu dłoniąusta. Chciała
uciszyć wszelkie słowa, które Chance mógłby wypowiedzieć zamiast
tych, których najbardziej pragnęła. - Jestem dużą dziewczynką, Chan
ce. Nic potrzebuję od ciebie pustych słów. Sprawiamy sobie wiele sa
tysfakcji. To wystarczy - dodała i musnęła ustami jego wargi.
Zacisnął dłonie na jej włosach, jakby wyczuł, że się od niego odda
la. Wjego pocałunku zawierało się coś więcej niż tylko namiętność.
Reba odsunęła kosmyk włosów z jego czoła, nieświadomie ofiarując
mu pocieszenie, jakby to on został zraniony, a nie ona.
- Rebo - powiedział głosem ochrypłym z emocji. - Musimy po
rozmawiać.
- Nie przejmuj się - odrzekła spokojnie. - Teraz, kiedy już wszystko
wiem, nie będę zawstydzać cię, mówiąc znowu o miłości.
-Nie to chciałem...
- Zimno mi, Chance. Chyba będzie lepiej, jeżeli już wrócimy do
obozu.
Na twarzy Chance'a odmalowało się rozgoryczenie. Tulił jąnagą
w ramionach, lecz nigdy nie była bardziej od niego oddalona niż w tej
- 1 0 5 -
chwili. Przez moment miał pokusę, aby znów się z nią kochać, dopóki
nie dozna rozkoszy w jego ramionach. Ta pokusa była widoczna w je
go oczach i nagłym napięciu ciała.
- Jesteś dla mnie kimś wyjątkowym - powiedział, s/.ukajac w jej
oczach uczucia, które jeszcze przed chwilą w nich płonęło. 1'ocałował
ją delikatnie, lecz usta Reby pozostały nieczułe.
- D o diabła, Rebo, jesteś dla mnie o niebo więcej warta niż najlep
sze złoże.
-1 o niebo mniej niż najlepsza miłość — uśmiechnęła się krzywo. —
W porządku, Chance. Mam duże doświadczenie, jak być niekochaną.
Zadowolę się przyjemnością. Ale nie w tej chwili, okay? Potrzebuję
czasu, aby dojść do siebie.
Wiedział, że nie musiała dochodzić do siebie po tym, jak się ko
chali, czuł jednak, że jeżeli to powie, Rebajeszcze bardziej się od nie
go oddali. Pocałował japo raz ostatni i odsunął się. (idy wyciągnęła
rękę po ubranie, Chance zawahał się i oświadczył, że bardzo chciałby
ją ubrać.
Reba jednak sama to zrobiła i niezdarnie zapięła guziki, które do
starczyły mu tyle przyjemności. Usiadła i zaczęła zawiązywać buty,
mocując się z nietypowymi zapięciami. Chance był już ubrany i cze
kał na nią z latarką w jednej ręce i strzelbą w drugiej. Jego sylwetka
odcinała się na tle księżyca.
Poniżej na stoku, w zaroślach głośno trzasnęła gałązka. Chance od
wrócił się w kierunku, z którego dobiegł dźwięk, oparł strzelbę na bio
drze i załadował nabój do komory. Z latarki błysnął snop białego świa
tła. W niespodziewanej jasności zastygł młody jeleń z podniesioną do
góry nogą. Światło latarki zgasło, uwalniając jelonka, który jednym
szybkim susem zniknął w krzakach.
Reba słuchała oddalających się odgłosów. Widok Chance'a wrył
się jej głęboko w serce. Widziała, jak zręcznie kierował światło latarki
na wyłaniające się z ciemności przedmioty. A jednak nie pociągnął za
spust. Reba wątpiła, czy ona sama zdołałaby w podobnych okoliczno
ściach powstrzymać się od strzału. Nagły hałas dobiegający z ciemno
ści przyprawił jej puls o szaleńcze bicie i natychmiast wyobraziła so
bie, że to banda przemytników wytropiła ich w poszukiwaniu zemsty.
Nawet teraz ręce jej drżały.
Chance ukląkł przed Rebą i zawiązał jej buty. Gdy skończył, przycią
gnął jądo siebie i przytulił. Zawahała się, lecz także objęła go ramionami
-106-
i odwzajemniła uścisk. Niezależnie od tego kim był, co powiedział lub
czego nie powiedział, traktował ją bardzo delikatnie. To wystarczy.
Tak być musi.
7
eba zbudziła się nagle, a serce waliło jej jak młotem. Do
okoła panowała ciemność, brakowało nawet bladej po
światy księżyca. Reba zastanawiała się, co ją obudziło.
- Śpij dalej, chaton - usłyszała za plecami głęboki głos
Chance'a. - Nie ma się czego bać. To tylko smok poru
szył ogonem.
- Co takiego? - zapytała. - Ach, trzęsienie ziemi.
Wyczuła, że Chance uśmiechnął się.
- Tak. O kilka pęknięć więcej w zakopanym pod nami turmalinie.
Reba ziewnęła i położyła się. Chance przyciągnął ją do siebie.
Ostatniej nocy, mimo protestów Reby, spiął oba śpiwory. Teraz cie
szyła się tym intymnym gniazdkiem. Położyła mu głowę na ramie
niu, oparła rękę na jego piersi i poczuła się naprawdę bezpiecznie.
Znów ziewnęła.
Roześmiał się miękko i musnął nosem jej włosy.
- Co cię tak rozśmieszyło? — zapytała sennie.
- Ty. Tylko ktoś z Los Angeles może przestraszyć się jelenia, a zie
wać, gdy nadchodzi trzęsienie ziemi.
- To był tylko malutki wstrząs - wymamrotała sennie.
- Jeleń też nie był bardzo duży.
Reba zasnęła, zanim zdołała wymyślić właściwą odpowiedź. Pod
czas kolejnych lekkich wstrząsów poruszała się niespokojnie przez sen,
ale nie zbudziła się. Pierwszą rzeczą, którą uświadomiła sobie po prze
budzeniu, było ciepło dłoni Chance'a, przesuwającej się po jej ciele.
Jego dotyk sprawiałjej ogromną przyjemność, Reba niema! rozpływa
ła się pod jego wpływem. Usta Chance'a całowały ją od skroni do
pępka, a ich żar ją oszałamiał. Wciąż częściowo pogrążona we śnie,
całkowicie poddała się jego dłoniom. Obróciła się tęsknie, bezradnie,
dając się pożreć Tygrysiemu Bogu.
Gdy wreszcie w nią wszedł, wykrzyczała jego imię, zawieszona
w słodkiej agonii, którą tylko on mógł zakończyć. Poruszał się powoli
- 1 0 7 -
i z każdą falą rozkoszy, która wstrząsała jej ciałem, brał ją w posiada
nie coraz bardziej, a ona poddawała mu się bezgranicznie.
Potem, przez długi czas, Chance po prostu trzymał Rebę w ramio
nach i pieścił delikatnie dłońmi i wargami. Leżała w milczeniu, wtu
lona w jego ciepło i stopniowo wracało jej poczucie własnej tożsamo
ści. Wiedziała, że została wzięta bez ostrzeżenia, bez najmniejszej szan
sy powiedzenia „nie". A jednak po wspólnym przeżyciu tak wielkiej
rozkoszy nie mogła się na niego gniewać.
- Wybaczmi -wyszeptał i przysunąłusta do jej policzka. -Musiałem
wiedzieć, czy poczułaś do mnie niechęć wczorajszego wieczoru. Musiałem
to usłyszeć z głębi twego jestestwa, a nie z twoich ust, bo mogłabyś żywić
oczekiwania zaszczepione ci przez innych ludzi, którzy nic mają pojęcia
o niczym i nic ich nie obchodzi. Teraz już wiem. Nieważne, co zostało,
a co nie zostało powiedziane, pragniesz mnie tak mocno, jak ja ciebie.
Reba zastanawiała się, czy miłość była jednym z tych oczek iwan, o któ
rych mówił Chance. Jednak nie zapytała. Obiecała mu, że nie będzie już
mówiła o miłości. Będzie starała się dotrzymać tej obietnicy tak długojak
to będzie możliwe. Dzień, w którym ją złamie, będzie dniem, w którym
odejdzie od niego na zawsze, choćby nie wiem, ile to ją kosztowało.
- Rebo? - zapytał. Ujął w dłonie jej twarz i zajrzał w cynamono
wą głębię jej oczu. - Czy wciąż gniewasz się za to, co stało się wczo
rajszej nocy, chatonl
-- Nie - odparła i pocałowała go, zanim zdążył odkryć smutek, kry
jący się pod szczerością. - Jak mogłabym się gniewać? Sprawiasz, że
czuję się... piękna.
Chance westchnął i przycisnął ją do siebie tak mocno, że poczuła
ból. Bez protestu odwzajemniła uścisk. Tego ranka odkryła prostą,
wstrząsającą prawdę: wolała być pożądana przez Chancc^i Walkera,
niż kochana przez jakiegokolwiek innego mężczyznę.
- To wystarczy - powiedział i niechętnie rozluźnił ramiona - abyś
dostała śniadanie do łóżka.
- Nie widzę dzwonka dla służby hotelowej.
- Nie ma dzwonka, jest magia.
- Wierzę.
- Wierzysz?
- Oczywiście. — Śmiech czaił się w jej oczach. — Położyłam się spać
w ubraniu, a obudziłam się przykryta tobą. Jak można to wytłumaczyć
inaczej, jeśli nie magią?
- 1 0 8 -
Chance uśmiechnął się.
- Wyjaśnię ci to kiedyś ze szczegółami, Bardzo intymnymi szcze
gółami.
Odpiął śpiwór i stanął przed nią, nagi jak skała i równie niewzru
szony. Złote światło poranka rozlało się po jego ciele niczym miód,
podkreślając jego niezwykłą siłę aksamitnymi cieniami.
- Pomyliłam się - powiedziała Roba miękko.
Odwrócił się do niej z wdziękiem i spojrzał na niązielonymi oczami.
- Jesteś piękniejszy niż Tygrysi Bóg.
Przez chwilę widać było przepełniające go emocje. Gdy przemó
wił, jego głos brzmiał matowo.
- Zamknij oczy, moja piękna, albo całym twoim śniadaniem będę ja.
Powieki wolno opadły na rozjaśnione oczy Reby. Zapadła w pół-
sen i rozbudziła się dopiero, gdy usłyszała odgłosy rąbania drewna.
Otworzyła oczy i zobaczyła Chance'a. Stał kilka kroków od niej, ubra
ny w dżinsy, czarną flanelową koszulę i skórzaną kurtkę, która nosiła
ślady długiego używania. Pracował zwrócony do niej plecami. Podzi
wiała łatwość, z jaką rąbał polana w małe szczapki. Wyczuł jej wzrok
i odwrócił głowę.
- Kawa będzie za kilka minut-powiedział. •- Masz ochotę na jaj
ka i steki?
- Jestem głodna jak wilk — odpowiedziała. Przeciągnęła sięjak kot,
lecz natychmiast pospiesznie schowała ramiona z powrotem do śpi
wora. - Brrr! Słyszałam, że w hotelach oszczędzają energię, ale to jest
po prostu śmieszne. - Z okrzykiem niezadowolenia naciągnęła śpiwór
aż na oczy.
- Porozmawiam o tym z dyrektorem - obiecał Chance, uśmiecha
jąc się do siebie.
- Zrób to. Ałe przedtem zapytaj praczkę, co się stało z moim ubra
niem.
- Poszukaj po mojej stronie śpiwora.
Reba pogrzebała w śpiworze i znalazła. Podniosła je do światła i do
kładnie obejrzała.
-Twoje ubranie jest czyste, a moje n i e - stwierdziła oskarży
cielko.
- Musiałbym pójść do toyoty.
Uśmiechnęła się zwycięsko.
- Wiedziałam, że mnie zrozumiesz.
-109-
Śmiejąc się, Chance podszedł do toyoty i wyjął zmianę odzieży dla
Reby. Podał jej ubranie i czekał. Nie rozczarował się. Gdy tylko zimne
ubranie dotknęło jej skóry, Reba aż zawyła.
- Ogrzej je trochę w śpiworze, a ja się tymczasem ogolę - powie
dział, dusząc się ze śmiechu.
Reba poszła za jego radą, mrucząc pod nosem. Włożyła ubranie
dopiero wtedy, gdy się trochę ogrzało. Druga para dżinsów, które dla
niej kupił, pasowała na nią równie dobrze jak pierwsza. Koszula była
trochę bardziej praktyczna niż bluzka z wieloma guzikami. Miała dłu
gie rękawy, była uszyta z flaneli w pomarańczowordzawym kolorze.
Rebie natychmiast zrobiło się w niej cieplej i milej, kiedy otarła poli
czek o miękki materiał.
Ogień trzaskał i wysyłał w poranne powietrze smużki srebrnego
dymu. Chance skończył golenie i odwrócił twarz akurat w momencie,
gdy Reba przytulała policzek do koszuli, którą dla niej kupił. Podszedł
do niej z uśmiechem.
- Jest ci teraz wystarczająco ciepło?
Reba skinęła głową.
- Jest tylko jeden problem - powiedziała i odgarnęła włosy opada
jące jej na twarz.
-Tak?
- Nie wiem, gdzie pokojówka schowała mojąszczotkę do włosów,
kiedy sprzątała pokój.
- Tę szczotkę? - zapytał Chance i wyciągnął z kieszeni kurtki pięk
ną szczotkę z kości.
- Skąd wiedziałeś? - spytała sucho.
- Pasowała do bursztynowej inkrustacji - wyjaśnił i z drugiej kie
szeni wyjął grzebień wysadzany bursztynem.
- Zastanawiałam się, co się z nim stało. Ciekawe, czy zauważyłeś,
że moje grzebienie mają zwyczaj przyklejać się do twoich rąk?
Chance przyjrzał się swoim dłoniom z uwagą.
-Jeśli o tym mowa, mam już całą kolekcję twoich grzebieni. -
Ukląkł obok niej. - Wynagrodzę ci to.
Reba uśmiechnęła się i pogładziła go po włosach.
- Śniadanie podano.
Chance odsunął jej włosy i złożył długi pocałunek na karku Reby.
Jego wąsy łaskotały jej skórę i wywoływały dreszcze wzdłuż kręgosłu
pa. Pozwolił, aby włosy wyśliznęły mu się z dłoni i zaczął szczotkować
-110 -
rniodowozłote fale. Reba westchnęła z czystej zmysłowej rozkoszy i za
mknęła oczy. Czesał jej włosy tak długo, aż zamieniły się w lśniącą,
puszystą masę. Nawet kiedy został ostatni kosmyk, Chance nie zaprze
stał czesania powolnymi, delikatnymi ruchami, rozkoszując się tym za
jęciem.
- Możesz ukraść wszystkie grzebienie, jakie mam - westchnęła
Reba. - Nawet na to nalegam.
Usłyszała jego śmiech. Chance zaczął zaplatać jej włosy w długi
warkocz.
- Dzisiaj żadnej ekstrawaganckiej fryzury, moja panno. W Cesa
rzowej Chin im fryzura krótsza, tym lepsza. - Skończył zaplatać war
kocz, zawiązał go skórzanym rzemieniem i popatrzył na swoje dzie
ło. ~ Minąłem się z powołaniem. Powinienem zostać pokojówką.
Reba mało nie udusiła się ze śmiechu, gdy wyobraziła sobie Chan
c e ^ Walkera jako wykwintnego pokojowego bogatych dam. Przez
chwilę pozwolił jej się śmiać, apotem delikatnie pociągnął ją za war
kocz, tak że oparła się o niego plecami. Całował jątak długo, aż wszelka
ochota na śmiech wyleciała jej z głowy. Potem otulił ją szczelnie śpi
worem i poszedł przygotować śniadanie. Zapach smażonych steków
uświadomił Rebie, jak bardzo jest głodna.
- Pod jaką postacią chcesz zjeść jajka? - zapytał Chance.
-Ugotowane i to jak najszybciej - odpowiedziała, słuchając bur
czenia w żołądku.
- Głodna? - W jego pytaniu czaił się śmiech.
- Umieram z głodu - przyznała. - To pewnie przez to nocne po
wietrze i wszystko.
- Zwłaszcza to „wszystko".
- Co za skromność - mruknęła zgryźliwie.
W oczach Chance'a odbijał się ogień.
- Szczerość - powiedział cicho. - Nigdy cię nie okłamię, nawet
w żartach. Ty też powiedziałaś mi prawdę.
Reba chciała mu wyznać, że nie była z nim całkowicie szczera,
odkąd temat miłości został przez niego zamknięty. Ale gdyby się ode
zwała, oznaczałoby to zerwanie obietnicy, jaką złożyła jemu i sobie.
Więc uśmiechnęła się i zaczęła mówić o czymś innym.
- Kiedy pójdziemy do Cesarzowej Chin?
Oczy Chance'a zwęziły się, a rysy stwardniały. Przyjrzał się uważ
nie jej twarzy, jakby szukał czegoś ukrytego. Uśmiech Reby zgasł.
- 1 1 1 -
Zastanawiała się w milczeniu, dlaczego ilekroć poruszała temat ko
palni, reagował niemal wrogością.
- Co się stało? - zapytała.
- Zastanawiałem się, dlaczego łączysz kłamstwa z Cesarzową
Chin - powiedział ostro.
Reba zawahała się, wytrącona z równowagi.
- Nie łączę - odpowiedziała, a w jej głosie słychać było autentyczne
zakłopotanie. - A ty łączysz?
Chance obrócił steki i zmrużył oczy przed pryskającym z patelni
tłuszczem.
-Zjesz dwa czy trzy jajka? - zapytał i sięgnął do przenośnej lo
dówki.
- Dwa - odpowiedziała cicho Reba, zdając sobie sprawę, że nie
miał zamiaru odpowiedzieć na jej pytanie. Żadnych kłamstw, żadnych
wykrętów, po prostu cisza.
Po kilka minutach Chance przyniósł Rebie talerz, wrócił po swój
i usiadł obok niej.
- Pewnego dnia - powiedział beznamiętnie odpowiem na twoje
pytanie. Ale nie dzisiaj. Pod niektórymi względami znasz mnie lepiej
niż ktokolwiek na świecie, a pod innymi nic znasz mnie wcale. Nie
zrozumiałabyś tego, co bym ci teraz powiedział. - Wziął jej rękę i przy
cisnął namiętnie do ust. - Jak ci smakuje kawa? Chcesz cukru i śmie
tanki?
- Poproszę czarną, jak serce poszukiwacza.
Oczy Chance'a zwęziły na sekundę i uśmiechnął się mimowolnie.
- Będzie czarna. - Puścił jej rękę i podszedł do ognia. Powrócił
z dwoma parującymi kubkami kawy. - Ostrożnie - powiedział mięk
ko, gdy wyciągnęła rękę po kubek. - Jest gorąca i mocna jak miłość
pewnej kobiety.
Reba szarpnęła dłoń, lecz uspokoiła się po chwili.
- Brzmi to tak, jakby nie nadawała się do picia - powiedziała lekko,
wzięła od niego kubek i postawiła na ziemi - niech trochę ostygnie.
- Niektóre rzeczy nigdy nie stygną - odpowiedział Chance i obró
cił jej głowę w taki sposób, że musiała spojrzeć mu w oczy. - Słońce.
Wnętrze ziemi. Ty. Ja. Daj nam czas, chaton.
Spojrzała w jego zielonosrebrzyste oczy i powiedziała jedyne sło
wo, na jakie mogła się zdobyć:
-Tak.
- 1 1 2 -
~^
Skończyli śniadanie i posprzątali obóz w milczeniu, które było
czymś tak naturalnym, jak światło słońca rozszczepiane we mgle na
zboczach ponad Cesarzową Chin. Gdy ostatnie naczynia zostały uprząt
nięte, żar ogniska zasypany, a żywność ukryta w samochodzie przed
zwierzętami, Chance zwrócił się do Reby:
- Jesteś gotowa iść do kopalni?
Oczy rozbłysły jej z podniecenia.
- Myślałam, że nigdy o to nie zapytasz.
Uśmiechnął się i objaśnił, jak korzystać ze sprzętu, który zgroma
dził, zwłaszcza z lampy górniczej.
- Baterią przyczepiasz sobie do pasa. Tutaj jest włącznik. Włącz
nik ma trzy położenia. Przez większość czasu będziemy używać naj
słabszego oświetlenia. Gdy zaczniesz korzystać z lampy, nie patrz bez
pośrednio na mnie podczas mówienia. W ten sposób wzajemnie się
nie oślepimy.
Obok ochronnych kasków górniczych, Chance ułożył na ziemi
strzelbę w skórzanym futerale, dwie latarki, dwa młotki geologiczne,
dwie menażki, kilof, łopatę, dwa noże myśliwskie z pochwami i mały
skórzany plecak. Jedną z latarek, młotek i nóż wsunął za szeroki skó
rzany pas ciesielski. Zapiął go wokół bioder Reby, zobaczył, że jest za
szeroki i pokręcił głową.
- Jesteś zbyt silna na takie szczupłe ciało - powiedział, wycią
gnął z pochwy myśliwski nóż, dorobił kolejną dziurkę na sprzączkę
i ponownie zapiął pasek na biodrach Reby. Tym razem pasował ide
alnie. - N a początku będziesz się czuła nieswojo, ale szybko się przy
zwyczaisz.
- Czy będziemy musieli się rozdzielić? - zapytała, patrząc z po
wątpiewaniem na przytroczony do pasa sprzęt.
- Czy zapinasz pas bezpieczeństwa, bo spodziewasz się, że będziesz
miała wypadek? - odpowiedział pytaniem.
- Rozumiem, co masz na myśli. Co tam jest? - zapytała, wskazu
jąc na plecak.
- Jedzenie.
- Nie potrzebujemy dwóch plecaków z żywnością?
- Można całymi tygodniami obyć się bez jedzenia. Ale woda to
zupełnie co innego. Tak samo światło. Ludzie dostawali obłędu w ciem
nościach, zanim zdążyli umrzeć z pragnienia.
Reba poruszyła się niespokojnie.
H Sen zaklęty...
- 1 1 3 -
- Niezbyt przyjemna perspektywa - powiedziała w końcu.
- Tak samo jak wypadek samochodowy przy prędkości stu kilome
trów na godzinę.
- Masz słuszność- westchnęła.
- Wciąż chcesz iść do kopalni?
-Tak.
Chance ujął twarz Reby w dłonie.
-Jeszcze jedno.
Popatrzyła na niego badawczo.
- Co takiego?
- Gdy znajdziemy się w kopalni, gdy rozkażę ci „stój", to zatrzy
maj się, jeśli powiem ci „skacz", to skacz. Jeśli powiem „nic kop", to
przestań kopać. Jeśli powiem „cicho", umilknij. Zgoda?
Wyczułajego napięcie i wiedziała, że nie żądał od niej posłuszeń
stwa dla kaprysu.
- Zgoda - powiedziała cicho.
Jego pocałunek był delikatny, lecz namiętny.
-Wolałbym, abyś nie wchodziła do Cesarzowej Chin przyznał
niechętnie. - Kopalnie mogą być równie nieprzewidywalne jak pijani
kierowcy. Nie chciałbym, aby coś ci się stało.
- Nie chcę być trzymana pod kloszem w jakimś nudnym, bezpiecz
nym miejscu- odpowiedziała z prostotą. - Dość miałam tego jako
dziecko. Będę ci posłuszna, kiedy wejdziemy do kopalni, ale nie dlate
go, że jestem dzieckiem, lecz dlatego, że jestem dorosła.
- Bardzo dobrze o tym wiem - mruknął. - Jesteś stuprocentową
kobietą. Moją kobietą. ~ Jego kciuki wolno masowały kości policzko
we Reby. Wreszcie westchnął i puścił ją. Przewiesił sobie przez ramię
futerał z bronią, jakby to był kołczan ze strzałami, na ramiona narzucił
plecak, poprawił pas i powiedział:
- Chodźmy, zanim dojdę do wniosku, że są inne rzeczy, które wo
lałbym badać niż tę kurewską starą kopalnię.
- Kurewską? - zdziwiła się Reba i ruszyła w ślad za nim.
- To słowo najlepiej określa jej atmosferę - powiedział Chance obo
jętnie. Spojrzał na Rebę i zobaczył ciekawość w cynamonowych
oczach. - Kopalnie są jak statki - wyjaśnił. - Mają osobowości.
- I tak jak statki, kopalnie są rodzaju żeńskiego?*
* W języku angielskim „statek" i „kopalnia" są rodzaju żeńskiego (przyp. tłum.).
- 1 1 4 -
- Tak - uśmiechnął się zgryźliwie - bo większość górników jest
rodzaju męskiego.
-- J ty w ten sposób nazywasz Cesarzową Chin?
- To stara dziwka - powiedział tonem stwierdzającym oczywisty
fakt. - Bardzo długo ją ignorowano i nie spodobało jej się to.
- Zrozumiała reakcja - odrzekła Reba kwaśno.
Chance odchrząknął tylko i nic nie powiedział. Poprowadził ją do
czarnego wejścia do kopalni, włączył lampę i zaczekał, aż Reba włą
czy swoją. Snopy światła z ich kasków miały kolor żółtawego bulionu
na tle wodospadu białego światła wlewającego się przez wejście do
kopalni.
- Kiedy wejdziemy do środka — powiedział Chance, z łatwością
odnajdując drogę na kamienistym podłożu - możesz odnieść takie wra-
rżenie, że góra leci prosto na ciebie i chce cię zgnieść. Jeśli to nie mi
nie, powiedz mi o tym. Nie ma się czego wstydzić. Przebywanie pod
powierzchnią ziemi ma na ludzi taki wpływ.
- Klaustro fobia?
- Możesz to nazywać, jak chcesz. Tylko powiedz mi, jeśli to uczu
cie się pojawi. Lepiej wycofać się od razu, niż żebym później musiał
wynosić cię z kopalni krzyczącą i przerażoną.
- Zdarzyło ci się to kiedyś? - Reba poczuła nagłą suchość w gardle.
- Dwa czy trzy razy. Jednak nigdy dwa razy z tą samą osobą. Gdy
raz stracą zaufanie do ziemi, nigdy nie wracają.
- Na poszukiwanie składa się coś więcej niż tylko kilofy i łopaty,
prawda?
- Jeszcze ile - odparł Chance z przekonaniem.
Resztki światła słonecznego znikły za ich plecami. W nieprzenik
nionych ciemnościach wydawało się, że światła górniczych lamp to
stożki białej materii, omiatającej tunel. Światło odbijało się od twarzy
Chance'a i uwypuklało twarde linie policzków i szczęk. Jego oczy
*
iskrzyły się bielą i srebrem. Ściany tunelu pochłaniały światło i odbi
jały tylko nikłą poświatę. Choć Reba nie powiedziała tego głośno, czuła
się rozczarowana. Oczekiwała czegoś bardziej widowiskowego, co
wskazywałyby na bogactwo i piękno ukryte w głębi ziemi.
Tunel rozgałęział się. Prawy korytarz był szerszy od lewego, a jego
ściany były zbudowane z jaśniejszej skały.
- Żyła pcgmatytu-powiedział Chance i omiótł ściany światłem latar
ki. Okruchy miki i drobniutkie kryształki kwarcu, połączone z innymi
-115 -
połyskującymi minerałami, migotały w ciemnościach, tworząc dywan
ścienny, który swym pięknem prześcigał rozgwieżdżoną noc.
Och... - westchnęła Reba.
- To już bardziej przypomina widok, jakiego się spodziewałaś? —
zapytał Chance i wziął ją za rękę.
- Tak. Pięknie tu.
- Większość kopalń jest brzydka, niewiele różni się od dziur wy
kopanych w opornym gruncie. Kopalnie turmalinu jako nieliczne do
rastają do naszych dziecięcych fantazji o mieniących się kamieniach,
ukrytych w głębi ziemi.
- Albo w kopalni diamentów siedmiu krasnoludków.
Chance uśmiechnął się szeroko.
- Jeśli istnieje coś straszniejszego od kopalni diamentów w Afryce,
to nie znalazłem takiego miejsca. Kopalnie złota sana drugim miejscu.
- Za to kopalnie kwarcu są piękne - sprzeciwiła się Reba.
- W „złotonośnych" żyłach znajduje się cholernie mało złota - po
wiedział Chance. - Widziałem gniazdo kryształów kwarcu o wartości
jubilerskiej przemieszanych z okruchami złota. To był oszałamiający
widok, niemal przytłaczający, a całe gniazdo zmieściłoby się w kuchen
nym zlewie. Większość złota uzyskuje się przez przesiewanie całych
ton czarnej skały. - Lampa Chance'a omiotła lśniące ściany tunelu. -
Ale tutaj - powiedział miękko - wszystko błyszczy.
Lekko musnął ścianę zaostrzonym końcem młotka. Na ziemię po
sypał się strumień pyłu.
- Dobrze, że nie planujemy tu żadnego wysadzania powiedział:. -
Wibracje rozerwałyby wszystko na kawałki.
Reba spojrzała na skałę, lecz nie odpowiedziała, zasłuchana w sze
lest osypujących się cząsteczek. Wyczuła, że Chance ją obserwuje,
badając jej reakcję na fakt, iż znajdują się pod powierzchnią ziemi,
która jest bardziej krucha niż się wydaje.
- Wszystko w porządku - powiedziała Reba cicho. - Tylko trudno
mi uwierzyć, że w tej mieszaninie minerałów można znaleźć coś więk
szego od paznokcia.
- Turmalin z Pala jest niezwykły - zgodził się. - Czy widziałaś kie
dykolwiek kawałki turmalinu zatopione w macierzystej skale z Kopalni
Cesarzowej?
- Raz. W muzeum. Różowe kryształy długości ręki zatopione w ma
towych kryształach kwarcu. Można był dojrzeć setki pęknięć w turmalinie,
- 1 1 6 -
jednak struktura kryształu pozostała nietknięta. Od tego czasu nawiedzało
mnie pragnienie, aby znaleźć coś równie pięknego w Cesarzowej Chin -
przyznała i omiotła światłem lampy blade, porowate ściany tunelu.
- Wicie kryształów z Kopalni Cesarzowej rozpadło się - powie
dział Chance. - Dlatego te, które pozostały, są niemal bezcenne. W żad
nej kopalni na świecie nie ma niczego, co mogłoby się z nimi równać.
Reba dostrzegła podniecenie ukryte pod pozornym spokojem i zdała
sobie sprawę, że dla takiego człowieka znalezienie się w Chińskiej Ce
sarzowej oznaczało spełnienie marzeń. Czego by nie zrobił, aby zna
leźć skarb? Z pewnościąnie odstraszyłoby go ryzyko zasypania w tunelu.
- Reba?
Zwróciła się w jego stronę i natychmiast odwróciła głowę, bo zda
ła sobie sprawę, że zaświeciła mu lampą prosto w oczy.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
- Zamyśliłam się - odpowiedziała.
- Myślisz o ścianach tunelu?
- Nie. O tobie. W pewnym sensie to, że się tutaj znalazłeś, musi
być dla ciebie ukoronowaniem życia pełnego marzeń.
Chance nieznacznie odwrócił głowę i kątem lampy oświetlił twarz
Reby. Przez dłuższą chwilę patrzył na nią bez słowa. Potem odwrócił
się i skierował światło na blade ściany tunelu.
- Tak, to prawda. Jestem pewien, że tu jest turmalin, Rebo. Czekał
na odnalezienie miliony lat. I ja go odnajdę.
Spokojna stanowczość jego przysięgi zaskoczyła Rebę.
- To zbyt niebezpieczne - powiedziała w końcu. - Nawet dla czło
wieka z twoim doświadczeniem. Nikt nie pożyczy mi dość pieniędzy,
abym mogła zapewnić bezpieczną eksplorację Cesarzowej Chin, jeśli
w zamian zaoferuję tylko połowę udziałów w opuszczonej kopalni.
Wątpię, czy nawet sto procent udziału by wystarczyło.
- Znajdzie się sposób - odparł Chance i ruszył dalej wzdłuż opa
dającego ostro tunelu. - Zawsze, gdy czegoś bardzo pragniesz, znaj
duje się sposób.
Reba obserwowała, jak światło lampy Chance'aznika wolno w głębi
tunelu i powstrzymała okrzyk protestu. Zaczynała rozumieć, co Chan
ce miał na myśli, gdy mówił, że poszukiwanie drogich kamieni jest
bardziej zdradliwe od malarii. Zapomniał chyba w tej chwili o jej obec
ności. Mogłaby równie dobrze być tutaj zupełnie sama. Powoli omio
tła światłem lampy część tunelu, którą pozostawili za sobą. Ściany
- 1 1 7 -
iskrzyły się, potem tonęły w ciemnościach, a w końcu prowadziły
z powrotem do światła słonecznego.
Gdy ponownie spojrzała do przodu, Chance był tylko małym odda
lającym się snopem światła, ginącym w nieprzeniknionych ciemnościach,
niepodobnych do niczego, co Reba kiedykolwiek widziała. Zastanawia
ła się, czy zauważyłby jej nieobecność, gdyby nagle wyszła z kopalni
i zostawiła go samego. I może powinna tak właśnie zrobić. Jakie miała
prawo przeszkadzać mu w realizacji marzeń, rozpraszając jego uwagę
niemądrymi pytaniami, niezdarnością i... zazdrością.
Bo Reba była zazdrosna o Cesarzową Chin, o jej wpływ na Chan
ce^, o niezwykłą głębię emocji, które wzywały go z odwiecznej nocy,
i ojej zwodnicze obietnice.
- Reba?
Glos był łagodny, dodający otuchy i ciepły, podobnie jak dotyk dło
ni, która przesunęła się wzdłuż jej ramienia i uchwyciła palce.
- Czas wracać do obozu, chaton. - Chance wziął ją na ręce. -
Wszystko w porządku- mruknął uspokajająco i ruszył w kierunku,
z którego nadeszli. - Zamknij oczy. Gdy je otworzysz, wokoło nie bę
dzie nic oprócz światła słonecznego.
Reba otoczyła ramionami jego szyję.
- Nie o to chodzi - powiedziała. - Nie boję się kopalni. Nie w taki
sposób, o jakim myślisz.
- Więc czego się boisz? - zapytał miękko. - Tylko mi nie mów, że
nie byłaś przestraszona. Widziałem to na twojej twarzy.
- Obserwowałam cię - zawahała się. - Cieszę się, że nie wiedzia
łeś, kim jestem, gdy spotkaliśmy się w Death Valley - wyszeptała po
spiesznie. - Gdybyś wiedział, nigdy nie byłabym pewna, czy chciałeś
mnie, czy moją kopalnię.
-Nie mów tak. -GłosChancebrzmiałostro,auścisksprawiłjejból. -
Nigdy nie myśl w ten sposób! - Wpatrywał się w nią gniewnym spojrze
niem srebrzystych oczu. Światło z jego kasku było niczym cios w twarz,
Reba aż się pod nim skuliła. - Czy mnie słyszysz? Czy rozumiesz?
- Tak - odparła Reba i zamknęła oczy, niezdolna wytrzymać jego
spojrzenia ani białego światła lampy.
Usłyszała dwa charakterystyczne kliknięcia i poczuła na wargach
jego rozpalone usta. Była zbyt zaskoczona, by odwzajemnić pocałunek.
Chance z chrapliwym jękiem przymusił ją językiem do otwarcia ust
i wziął je w posiadanie. Na ułamek sekundy Reba zastygła w bezruchu,
118-
przytłoczona pierwotną siłą jego pocałunku, a potem jej usta zmiękły
i odpowiedziały mu.
Gdy Chance wyczuł jej odpowiedź, westchnął głęboko. Jego usta
złagodniały, zaczęły rozkoszować się bardziej niż żądać; dzieliły po
całunek, a nie dominowały. Nie odrywając ust, pozwolił, by zsunęła
się wzdłuż jego ciała i stanęła na własnych nogach. Więził ją w sil
nych, ciepłych ramionach, przyciskając do siebie przy każdym odde
chu, każdym drżeniu pożądania, przebiegającym przez jego ciało. Reba
odchyliła głowę i oparła ją o ramię Chance'a, a jej ciało przylgnęło do
jego ciała. W tym geście zawarta była odpowiedź, której Chance gorą
co pragnął: że należała do niego.
Po długiej, długiej chwili oderwał usta.
- Chance ~ powiedziała Reba drżącym głosem nie otwierając oczu -
janie...
- Nie - przerwał i znów pochwycił jej usta dziko i czule zarazem. -
Nie chcę więcej o tym słyszeć. Nigdy.
Reba otworzyła oczy i zobaczyła wokół siebie nieprzeniknione
ciemności. Nigdy wcześniej nie doświadczyła tak całkowitego braku
światła. Gdyby nie trzymała Chance'a w objęciach, nie wiedziałaby,
że w ogóle jest obok.
Ciemność przypominała żywą istotę, miała swój ciężar, fakturę, przy
tłaczała swojąobecnością. Otulała wszystko bezgłośnym płaszczem czer
ni, który spowijał i roztapiał w sobie świadomość Reby. Nagle zrozu
miała, dlaczego ludzie dostawali obłędu, zanim umarli z pragnienia.
- Chance, co się stało z naszymi lampami? zapytała ostrożnie.
- Zamknij oczy - zamruczał i sprawdził stwardniałą dłonią, czy po
słusznie wykonała polecenie.
Usłyszała dwa kliknięcia.
Otworzyła oczy. Dwa białe snopy światła znów rozjaśniały mroki
kopalni. Reba westchnęła i wsparła się na ramieniu Chance'a.
- Przepraszam - powiedział Chance. - Pogładził wąsami policzek
Rcby. - Myślałem, że wiesz, że wyłączyłem światło. Nie chciałem cię
oślepić. - Wyczuł wargami puls na jej szyi. - Wszystko w porządku?
- Tak - powiedziała i poczuła lekkie zakłopotanie. - Nigdy nie wi
działam czegoś podobnego. Nawet w najciemniejszą noc świecą na
niebie jedna czy dwie gwiazdy.
- Za pierwszym razem to zawsze szok. - Chance ujął dłoń Reby i po
prowadził jaku wyjściu z kopalni. ~ W trzy dni po tym, jak umarła moja
-119
matka, ojciec wziął mnie do kopalni i zgasił światło. Bez ostrzeżenia
znalazłem się nagle w ciemnościach, które wyglądały dla mnie jak ko
niec świata. Zacząłem krzyczeć wniebogłosy. Łuck chwycił mnie i tulił,
dopóki się nie uspokoiłem. Potem tak sklął ojca, że zarumieniły mi się
uszy. To był jedyny raz, kiedy widziałem, że Łuck wścieka się na ojca.
Po tym wydarzeniu zacząłem uwielbiać Lucka. Nic miało dla mnie
znaczenia, że strasznie się ze mną droczył. Kiedy zacząłem dorastać;
wydawało mi się, że potrafi chodzić po wodzie. Zawsze chciałem mu
się odwdzięczyć. Lecz kiedy nadarzyła się okazja, ja byłem zajęty ko
paniem, a on pił z poszukiwaczem diamentów. Umarł, zanim zdążył
się dowiedzieć, że jego brat spieszy mu z pomocą.
Palce Reby zacisnęły się na dłoni Chance'a. Chciała mu powie
dzieć, jak bardzo jej przykro, ale zabrzmiało to banalnie nawet w jej
własnych myślach. A jedyne słowa, które mogła mu ofiarować:
„Kocham cię" - nie były pożądane.
- Nie bądź taka smutna - szepnął i musnął czubkiem palcajej usta. —
To był dwadzieścia lat temu. Dużo czasu upłynęło.
- Ale wciąż boli, prawda? - zapytała cicho.
-Tak.
- Więc jest tak, jakby się to zdarzyło przed chwilą. I tak już pozo
stanie.
- Już nie boli tak bardzo jak kiedyś. Nie tak często. -•- Chance pod
niósł do ust dłoń Reby i pocałował jej pachnącą skórę. Przypomniał
sobie o czymś i zapytał zaskoczony:
- Gdzie są twoje rękawiczki?
- Zdjęłam je, aby podrapać się w głowę. Kask mnie trochę uwiera
i swędzi.
Chance zachichotał.
- Pamiętaj o nich, gdy zaczniemy kopać.
- Cieszę się, że o tym wspominasz.
- O rękawiczkach?
- O kopaniu. Kiedy i gdzie zaczynamy?
- Cierpliwość jest zaletą bogów.
- Powiedz to swojemu odbiciu w lustrze - odparowała.
- Musimy najpierw zbadać kilka zakrętów i rozgałęzień tuneli. Twoi
przodkowie nie mieli szczęścia, gdy określali położenie żył pegmaty-
tu. Było to częściowo spowodowane charakterystyką terenu. Trzęsie
nia ziemi często unoszą obiecujące żyły i ukrywają je Bóg wie gdzie.
-120
- Jakie jeszcze problemy mieli moi przodkowie?
- Ignorancja - odparł bez ogródek. - Z wyglądu tuneli widać, że nie
kopał tu żaden prawdziwy górnik. No, może jeden. Bardzo dawno temu.
- Pradziadek Mitchell - przypomniała sobie Reba. - A może to był
prapradziadek. W każdym razie, jak głosi rodzinna legenda, pracował
jako górnik w Afryce Południowej. To właśnie on kupił Cesarzową
Chin i nabył prawa do otaczającej ją ziemi. Nie miał jednak zbyt dużo
czasu, aby zająć się jej eksploatacją.
- Zasypało go? - zapytał Chance.
Reba zaniemówiła, gdy usłyszała, jak spokojnie Chance mówi,
o śmierci w kopalni.
- Nie, umarł na cholerę.
Chance odchrząknął.
- N o cóż, był górnikiem. Zła ziemia, zanieczyszczona woda, źli
ludzie i pech.
- N i e wiem, jacy byli ludzie, ałe...
-Cicho!
Reba znieruchomiała bardziej pod wpływem uścisku jego dłoni niż
rozkazu. Wstrzymała oddech. Gdzieś z ciemności dobiegały ciche od
głosy osypującego się żwiru. Po kilku chwilach uścisk Cbance'a zelżał.
- Czujesz? - zapytał miękko.
-Co?
- Smok machnął ogonem - mruknął. - Bardzo delikatnie. To tylko
wibracje powietrza.
Reba wzdrygnęła się.
- Niczego nie poczułam. - W skrytości ducha była z tego zadowo
lona. Myśl o trzęsieniu ziemi była bardziej niepokojąca wewnątrz ko
palni niż na powierzchni ziemi, gdzie mogła się ukryć w ramionach
Chance'a. - Czy jesteśmy tu bezpieczni?
Bardziej wyczuła, niż dostrzegła wzruszenie ramion.
- Co to znaczy: „bezpieczni"? - zapytał. - Wstrząs nie był dość
silny, aby zawalić kopalnię, jeśli to masz na myśli. Jednak nie wiemy,
jaki będzie następny. Chcesz wyjść na zewnątrz?
- Chcę, aby wstrząsy ustały - powiedziała Reba stanowczo.
- Przykro mi - odparł Chance kwaśno. - Potrafię zapalić światło,
ale reszta jest niezależna ode mnie.
- Nie wydajesz się zaniepokojony.
Zawahał się.
-121
-Zawsze kiedy znajduję się w kopalni, której nie znam, jestem
zaniepokojony. Kiedy byłem tu poprzednio, dokonałem tylko bardzo
powierzchownych oględzin Cesarzowej Chin, aby się upewnić, że nie
stanowi jakiejś cholernej pułapki, która nas uwięzi. Jest tu kilka tuneli,
do których cię nie zabiorę. Jest też jeden taki, do którego nie pójdę
nawet sam.
-Gdzie to jest?
- Na lewo przy pierwszym rozgałęzieniu, które mijaliśmy. W po
łowie tunelu jest kamienna płyta zwisająca z sufitu. Była tam od cza
su, gdy wykopano tunel, ale nie dam złamanego grosza za to, czy bę
dzie tam jutro. Z drugiej strony, płyta może tam wisieć, nawet kiedy
z tunelu pozostanie tylko niewielka dziura w ziemi. Z kopalniami ni
gdy nic nie wiadomo, Rebo. Po prostu stawiasz pieniądze i grasz kar
tami, które masz w ręku, najlepiej, jak potrafisz.
- Przypomina mi to autostradę podczas pierwszego w sezonie desz
czu - powiedziała Reba. - Kiedy olej, który wsiąkł w asfalt w czasie
suchych miesięcy, jest wynoszony przez wodę na powierzchnię. To
okres, kiedy wiele aut w Los Angeles wpada w poślizg.
- Czy wtedy trzymasz się z dala od autostrady? - zapytał Chance
z ciekawością.
- Nie - odparła sucho Reba. - Mam tylko hamulce w pogotowiu.
I staram się jechać powoli.
Światło błysnęło jaskrawo, gdy Chance pochylił się, aby pocało
wać Rebę.
- Będziesz cholernie dobrym górnikiem. Właśnie w taki sposób
należy traktować kopalnię. Powoli, powoli, aż poznasz jej możliwo
ści. Potem można wcisnąć gaz tak mocno, jak ci się tylko podoba.
Blade ściany tunelu stały się nagle zupełnie ciemne. Reba przysta
nęła i oświetliła je lampą.
~ Co się stało?
- Brak ciągłości - odpowiedział Chance i silnym szarpnięciem po
ciągnął ją za sobą. - Dawno temu tutaj było gładko. Nastąpiła erozja
pegmatytu, a potem na powierzchni zaczął się gromadzić naniesiony ił,
który z kolei ulegał zgniataniu, w miarę jak na górze osadzało się coraz
więcej materiału. Trzęsienia ziemi też miały swój udział w ukształtowaniu
terenu; część warstw załamała się, część przesunęła, inne zapadły się
pod powierzchnię ziemi.
- W ile nie ma nic wartościowego? - zaryzykowała Reba.
-122 -
- Nie, chyba że chcesz uprawiać ziemię.
- Nie, dziękuję. Wykańczam rośliny szybciej niż przeciętny śro
dek chwastobójczy. Wszyscy pracownicy szkółek mnie znają. Ostat
nim razem ogrodnik dał mi rośliny skalne i powiedział, abym więcej
nie wracała.
Śmiech Chance'a odbił się echem od ścian tunelu.
-Z całą pewnościąbędziesz dobrym górnikiem - powiedział i mu
snął wąsami palce Reby. - Cała moja kobieta - dodał miękko. - Uwa
żaj na głowę. Twoja rodzina nigdy nie zadała sobie trudu, aby oczyścić
sklepienie. Co na jedno wychodzi. Samo sypie się na głowę.
Reba zaczekała, aż Chance spenetruje niepozorne, małe odgałęzie
nie w ścianie tunelu. Gdy wszedł do środka, wydłubał po prawej stronie
małego wejścia dwie linie. Podniosła wzrok i zobaczyła dalsze małe od
gałęzienia, prowadzące w innych kierunkach. Zastanawiała się, dokąd
wiodły i dlaczego Chance wybrał właśnie to, w którym teraz zniknął.
- Idziesz? - Z wylotu tunelu dobiegł ją głos Chance'a.
- Jestem tuż za tobą- westchnęła Reba.
Pochyliła się i weszła do tunelu. Wydawało jej się, że idzie bardzo
długo, choć w rzeczywistości nie mogło to być więcej niż sto kroków.
Podłoże było nierówne, stopy niespodziewanie wpadały w bruzdy, bę
dące pozostałością po taczkach ciągnionych przez górników. Stopnio
wo ściany tunelu stawały się jaśniejsze, ił występował na zmianę z mi
nerałami, jakby żyła pegmatytu eksplodowała i przemieszała się ze
zwykłą ziemią. W końcu minerały zaczęły przeważać.
- Możesz sięjuż wyprostować.
Głos Chance'a dobiegał z pewnej odległości po prawej stronie. Reba
wyprostowała się i odwróciła, lecz głowę trzymała pochyloną, aby nie
oślepić Chance'a.
- Och...! - Reba obróciła się wolno dookoła siebie, próbując osza
cować wymiary jaskini, w której się tak niespodziewanie znalazła.
W końcu poddała się. W złudnym świetle lampy nie potrafiła ocenić
odległości. Jednak było tu z pewnością więcej miejsca niż w jej salo
nie. Dwa razy więcej? Trzy? Pięć razy? Nie sposób było to stwierdzić
bez uprzedniego przejścia przez całąjaskinię, gdyż nieliczne podtrzy
mujące strop filary załamywały światło lampy, tak iż część pomiesz
czenia tonęła w głębokim cieniu.
Dookoła widziała migotanie minerałów, nawet w najbardziej ocie
nionych zakamarkach. Najdalsza ściana była prawie biała.
123-
- Granit - powiedział Chance, patrząc w kierunku wskazanym przez
lampę Reby. - Twarda skała i żadnego kamienia. To najbardziej wysu
nięte miejsce w Cesarzowej Chin.
- A wciąż nie widać turmalinu- westchnęła Reba. - Moi biedni
przodkowie przeryli tę górę w poszukiwaniu małych błyszczących okru
chów, które nigdy nie istniały.
-Turmalin może być wszędzie, pod twoimi stopami, nad głową,
w filarach, w ścianach.
Reba odwróciła się i skierowała lampę tak, aby oświetlić twarz
Chance'a.
- Mówisz poważnie, prawda?
- Oczywiście. Jesteś otoczona pegmatytem - powiedział Chan
ce, a w jego głosie zabrzmiała pewność i podniecenie. - Nigdy nie
będziesz bliżej turmalinu niż teraz, chyba że będziesz trzymała go
w dłoniach.
Reba odchyliła głowę, aby zbadać sklepienie. Światło lampy odbi
ło się od plamy bieli nad jej głową.
- Nie ruszaj się - powiedział nagle Chance. - Wszystko jest w po
rządku. Tylko się nie ruszaj - dodał uspokajająco.
Reba zamarła. Światło lampy Chancc'a omiotło sklepienie, aż oba
stożki jasności spotkały się.
- W porządku. Możesz się ruszyć. Nie chciałem, abyś zgubiła to
białe gniazdo, które właśnie odkryłaś.
- Powtórz to jeszcze raz -powiedziała cierpko Reba. -Ale po ludz
ku, jeśli można.
W świetle lampy rozbłysły w uśmiechu zęby Chance'a.
- Widzisz to gniazdo lepidolitu koło kolumny? Całe białe i błysz
czące? Płatki miki tak duże, jak twój uśmiech?
Reba spojrzała w kierunku wskazywanym przez światło.
- Widzę.
- Jesteś bliżej turmalinu niż kiedykolwiek przedtem.
Światło Reby poruszyło się gwałtownie, a potem znieruchomiało.
- Co masz na myśli?
- Skałę macierzystą-powiedział obojętnie, lecz pod pozornym spo
kojem kryło się pożądanie. - Ciekawe, dlaczego nie zauważyłem jej,
gdy byłem tu poprzednio... Nie ruszaj lampą.
Chance omiótł światłem sklepienie i powierzchnię ścian pod
gniazdem lepidolitu. Zauważył, że złoże zostało odsłonięte, gdy część
- 1 2 4 -
sklepienia odpadła pod wpływem ostatnich wstrząsów skorupy ziem
skiej. Roześmiał się miękko.
- Dzięki ci, smoku - mruknął i uklęknął przy ścianie.
Światło lampy lustrowało małą kupkę miału, który spadł ze skle
pienia. Chance wprawnie zbadał sypką skałę. Otworzył manierkę, na
lał na rękę trochę wody i uśmiechnął się.
- Chodź tutaj, chaton.
Reba podeszła do niego szybko. Chance przykucnął na piętach i wy
ciągnął do niej zamkniętą dłoń. Światło lampy oświetliło jego potężne
ramiona.
- C o to jest?
Chance rozchylił palce. Na jego dłoni lśniły odłamki różowego krysz
tału. Pośród nich była jedna drobniutka, ale wspaniała igła turmalinu.
8
G
dy Reba zobaczyła połyskujący na dłoni Chance'a kryształ ko
loru fuksji, wydała okrzyk niedowierzania. W jej błyszczących
oczach Chance dostrzegł radość i ciekawość. Popatrzył na ka
wałki turmalinu i zobaczył je tak, jak ona je widziała.. .jako
okruchy marzeń zaklęte w różowym kamieniu, płomienne obiet
nice składane przez zimne światło minerału. Uśmiechnął się i wyrwał
pokruszone kryształy z białej otoczki skały macierzystej. Małe płatki
miki przyklciły się do jego placów.
- Wyciągnij rękę - powiedział miękko.
Wysypał okruchy kryształu na miękką dłoń Reby, zatrzymał tylko
igłę turmalinu. Reba westchnęła i poruszyła dłonią, a światło zamigo
tało i odbiło się od garści różowych odłamków. Po chwili podniosła
głowę i zobaczyła, że Chance ją obserwuje.
- Wiem, wiem - powiedziała Reba, śmiejąc się z siebie. - Na aukcji
nie byłyby warte nawet dwóch centów, ale dla mnie... - ściszyła głos.
- .. .To drogowskazy na drodze do krainy Oz - dokończył Chance
i uśmiechnął się lekko.
- Tak - westchnęła, obserwując grę światła w okruchach turmali
nu. - Szkoda, że nie przyszliśmy tutaj wcześniej.
- Zanim smok przewrócił się na drugi bok i zgniótł je?
Reba wykrzywiła usta.
- 125 -
- Skąd wiesz?
Chance dotknął palcem jej nosa i zostawił na nim błyszczący pył
z miki.
- Jeśli poprawi ci to humor, powiem, że nawet gdybyśmy przyszli
tu wczoraj, nie na wiele by się to zdało. Jesteśmy tu o kilka milionów
lat za późno. Ale to na nas zaczekało - dodał i podniósł do góry wąską,
nieskazitelnie czystą igiełkę turmalinu.
Kryształ miał długość dwu i pół centymetra, średnicę pięciu milime
trów i kilka naturalnie ukształtowanych ścian bocznych. Był zbyt mały,
aby mieć intensywnie różowe zabarwienie, typowe dla większych krysz
tałów, lecz na całej jego długości występowała trójkolorowa sekwencja
barw, charakterystyczna dla turmalinu z Pala. Wyglądało to tak, jakby
kryształ był walcem wytoczonym z arbuza. Dziewięć dziesiątych długo
ści turmalinu mało bladoróżowy kolor. Potem następował wąski pasek
przejrzystej bieli. Końcówka kryształu odznaczała się soczystozieloną
barwą, przypominającą ciemną powierzchnię arbuza.
Reba z wahaniem dotknęła kryształu, jakby obawiała się, że mine
rał zniknie jak sen.
- Jest prawdziwy - szepnęła. - Och, Chance. On jest prawdziwy.
- Bardzo prawdziwy - zgodził się. - Ale nawet w połowie nie tak
piękny jak twój uśmiech. Położył kryształ na jej dłoni i wolno pocało
wał ją w usta. — Witamy w krainie Oz.
Roześmiała się lekko i tchnęła ciepły oddech w jego wargi.
- Dziękuję-powiedziała. -Czy możemy eszcze trochę pokopać? -
Nie była w stanie ukryć podniecenia.
Chance uśmiechnął się z dezaprobatą.
- Mówisz jak prawdziwy poszukiwacz. Tak, możemy jeszcze tro
chę pokopać. Ale najpierw...
Reba, która już pochylała się ku bladej stercie lepidolitu, odwróci
ła się i spojrzała na Chance'a.
- Najpierw?
Zamiast odpowiedzi przyciągnął ją i otoczył silnymi, ciepłymi ra
mionami. Zamknęła oczy i poddała mu się w geście zaproszenia, któ
ry stał się dla niej równie naturalny jak przyspieszone bicie serca. Słod
kie, zdecydowane ruchy jego języka sprawiły, że przez jej ciało prze
biegły dreszcze. Gdy Chance podniósł głowę, Reba zapomniała
o małych odłamkach i krysztale, które trzymała w dłoni.
- Dziękuję- szepnął Chance, nie odsuwając ust.
126-
- Cała przyjemność po mojej stronie - zapewniła go, a w jej głosie
rozbrzmiewała radość i tęsknota zarazem.
- Nic za pocałunek - uśmiechnął się Chance - chociaż także wart
był podziękowania.
- Więc za co? - zapytała i przesunęła ustami po jego wąsach, roz
koszując się ich jedwabistym dotykiem.
- Za ciebie - powiedział z prostotą. - Patrzenie na Cesarzową Chin
pozwala mi znów poczuć się młodym, wszystko wydaje się nowe, pełne
nadziei i radości.
Pocałował ją wolno i przesunął rękami po jej ciele, jakby chciał
zapamiętać każdy szczegół. Reba rozpłynęła się w jego ramionach i po
nownie odkryli, że ich ciała doskonale się do siebie dopasowują. Po
długiej chwili Chance z ociąganiem podniósł głowę.
- Jeśli nie przestaniemy - powiedział żartobliwie -jedynąrzeczą,
jaką znajdziesz w tej kopalni, będę ja.
Reba uśmiechnęła się. Przesunęła ręką po jego piersi i wyczuła mię
śnie pod czarną flanelową koszulą. Zatrzymała się na wysokości pasa,
po czym pozwoliła dłoni przesunąć się niżej. Usłyszała jego przyspie
szony oddech. Po chwili Chance pochwycił jej wędrującą dłoń ustami.
Gryzł skórę u nasady kciuka z taką zajadłością, że Reba zadrżała.
- Podłoga Cesarzowej Chin jest zbyt szorstka dla twojej atłasowej
skóry - powiedział z żalem Chance. - Nie będziemy się przejmowali
czyjąkolwiek obecnością na górze, kiedy będziemy się kochali.
Oczy Reby zaiskrzyły się pożądaniem, radością i miłością.
- Warto byłoby zaryzykować jedno lub dwa zadrapania.
Wyraz oczu Chance' a uległ zmianie. Wyciągnął do niej ręce. Pocałował
ją pełnym pożądania pocałunkiem, który wypełnił jego smakiem zmysły
Reby. Jego ramiona miażdżyły ją, lecz nie protestowała, pragnęła być jak
najbliżej, chciała poczuć go w sobie tak, aby stał się częścią niej samej.
Z chrapliwym okrzykiem odsunął ją na odległość ramion.
-Nie ufam sobie, czy będę dostatecznie delikatny- powiedział
surowo, niemal pożerając ją wzrokiem. - Jeśli już znajdziesz się na
ziemi, nie będę chciał, abyś się podnosiła. Raz, dwa albo trzy razy to
bez znaczenia. Wystarczyłoby, abym na ciebie spojrzał i chciałbym cię
jeszcze i jeszcze. Rozpalasz we mnie ogień, chaton.
Gdy Reba dotknęła ust Chance'a, jej palce drżały i poczuła, że całe
ciało też płonie pożądaniem. Z wahaniem, którego nie potrafiła ukryć,
wysunęła się z jego ramion.
-127
- Turmalin -powiedziała zdecydowanym, choć lekko drżącym gło
sem. - To dla niego się tu znaleźliśmy, prawda?
Jego śmiech zabrzmiał niemal ostro.
- Nigdy bym nie przypuszczał, że trzeba mi będzie przypominać,
po co znalazłem się w Cesarzowej Chin. — Wziął głęboki oddech. - Po
turmalin - powiedział twardo, lecz gdy Reba uklękła obok niewielkiej
kupki lepidolitu, Chance wciąż wodził wzrokiem za jej krągłymi kształ
tami. Skała oberwała się tuż obok jednego z grubych filarów, pozosta
wionych tu po eksploatacji wyrobiska.
Reba zaczęła przesiewać pokruszone fragmenty minerałów. Chance
ukląkł obok niej. Wspólnie odkryli kilka kolejnych jaskraworóżowych
okruchów. Znaleźli też odłamek różowego turmalinu o szerokości nie
całego centymetra, wciąż zatopiony w bryle lepidolitu. Stanowił zaled
wie część tego, czym był, zanim smok szarpnął ogonem, ruszył masyw
nymi łapami i narzucił na nie ziemię niczym płaszcz. Chociaż znalezi
sko nie zachowało się w najlepszym stanie, kontrast między gorącym
różem turmalinu a chłodną bielą lepidolitu był uderzający.
- Szkoda, że nie zjawiliśmy się kilka milionów lat wcześniej - wes
tchnęła Reba, gdy jej palce napotkały dno białej sterty i przesunęły po
twardym podłożu kopalni.
Chance uśmiechnął się lekko i włożył znalezione fragmenty tur
malinu do małej kieszonki przy pasku. Najchętniej zostawiłby te bez
wartościowe świecidełka, ale wiedział, że Reba protestowałaby. Nie
był pewien, czy ma jej to za złe. Nawet w jego sceptycznych oczach
wyglądały jak coś wyjąukowego, były odbiciem jego radości.
Postawił Rebę na nogi i odprowadził ją kawałek.
- Zostań tu - powiedział i wyjął z plecaka parę przezroczystych go
gli. Założył je i podszedł do plamy bieli na suficie. Zaostrzonym koń
cem młotka zbadał lepidolit. Sklepienie znajdowało się o kilka centy
metrów od jego głowy. Wkrótce twarz i ramiona miał pokryte drob
nym połyskującym pyłem i lśniącymi cząsteczkami miki.
Reba poruszyła się niespokojnie i oświetliła lampą fragment skały,
przy której pracował Chance.
- Czy masz drugą parę gogli? — zapytała wreszcie.
Zanim odpowiedział, otarł twarz rękawem. Odwrócił się w jej stronę
i zobaczyła, że w jego wąsach połyskują fragmenty kryształu i miki.
-1 tak, i nie. Nie możesz ich używać. Wszystkie fragmenty, które
do tej poru znalazłaś, były niewielkie, ale nie ma gwarancji, że tak
128-
pozostanie. Lepidolit to nic innego jak określenie fragmentów minera
łów różnej wielkości, które krystalizowały z pewnego rodzaju magmy.
Jedyną rzeczą, która trzyma je razem, jest ich bliskość i pokrój. Nie
chciałbym, aby kilka kilogramów skały obluzowało się i zasypało cię
aż po twoje apetyczne uszka.
Reba przełknęła ślinę.
- Jeśli to takie niebezpieczne, dlaczego ty to robisz?
- Dla mnie to nie jest tak bardzo niebezpieczne - wyjaśnił z uśmie
chem. - Tylko inaczej obliczam ryzyko, kiedy chodzi o twoją głowę.
Zanim Reba zdążyła odpowiedzieć, Chance powrócił do badania
podobnych do soczewek gniazd. Od czasu do czasu przerywał, aby
spuścić na ziemię garść białego pyłu. Wkrótce odsłonił niewielką po
wierzchnię sklepienia, ciągnącą się do najbliższej kolumny. Zatrzymał
się. Zdjął gogle, otarł pył z twarzy i zwrócił się do Reby:
- Czy zamierzasz pomóc mi w poszukiwaniu tumialinu, czy też
chcesz zwalić całą robotę na mnie? - zapytał niewinnie.
- Chansie Walkerze, jesteś najbardziej denerwującym... - zaczęła
Reba, ale reszta jej wypowiedzi zginęła w wybuchu śmiechu.
Mamrocząc pod nosem, uklękła i zaczęła przesiewać drobny ma
teriał, który przygotował Chance. Chance pracował obok, od czasu do
czasu chichocząc. Udawała, że go nie widzi, aż do chwili, gdy ich ręce
spotkały się w stercie białego pyłu. Spletli palce, Chance podniósł jej
dłoń do ust i pocałował.
- Na twoich ustach nawet piasek smakuje dobrze - powiedział,
a jego oczy zajaśniały srebrem.
Reba potrząsnęła głową, a światło jej lampy zatańczyło dziko po
ścianach. Szybkim ruchem przyciągnęła do warg twardą dłoń Chance'a.
Językiem błądziła po jej powierzchni, smakując ją. Mika zamigotała
na chwilę na jej języku, po czym znikła za uśmiechem.
- Miałeś rację- powiedziała. - Na tobie też wszystko smakuje
dobrze.
• Kusisz mnie - odrzekł i pochylił się, aby ją pocałować. Nad gór
ną wargą Reby, w miejscu, gdzie dotykały jej wąsy Chance'a, iskrzyły
się cząsteczki miki.
-Moja kobieta- wyszeptał- mienisz się wszędzie, gdzie cię
dotknę.
Reba rozchyliła miękkie, błyszczące wargi. Chance zaklął cicho
i wrócił do poszukiwania turmalinu. Znaleźli wiele odłamków i kilka
9 Sen zaklęty...
- 1 2 9 -
cylindrycznych segmentów pozostałych z kryształów, które musiały być
wielkości palca Chance'a, zanim ziemia zadrżała i naruszyła integral
ność minerału.
- Cóż - westchnęła Reba i podniosła wzrok na plamę bieli poły
skującą na czubku filaru - trzeba znów zacząć przekopywać sufit.
Chance popatrzył w kierunku wskazanym przez snop światła Reby.
-Nie.
- Dlaczego nie?
-Pozwól, że opowiem ci coś o podkopywaniu filarów- powie
dział - lub „goleniu", jak się na to mówiło w Lightning Ridge. Żaden
fragment ziemi nie ma na całej powierzchni dokładnie tej samej struk
tury. Cesarzowa Chin, na przykład, jest zbudowana chaotycznie, jak
ciasto owocowe, przełożone bakaliami różnych rozmiarów. Ciasto trzy-
majc wszystkie razem, ale w niektórych miejscach warstwa ciasta jest
cieńsza niż w innych. Te kolumny mogą okazać się niczym więcej, jak
tylko bułami lepidolitu, trzymanymi w kupie przez okleinę z chemicz
nie związanego lessu.
Reba spojrzała niepewnie na filary wyrastające z podłoża podziem
nej komnaty.
- Z drugiej strony - kontynuował Chance z uśmiechem - kolum
ny mogą się okazać tak twarde jak granit, który znajduje się w najdal
szym końcu kopalni. Mogęjątrochę „ogolić" i sprawdzić, jeśli chcesz.
- O nie, dziękuję - mruknęła i obróciła głowę, tak że najbliższy
filar był cały skąpany w świetle. Teraz kiedy wiedziała już, czego szu
kać, potrafiła dostrzec różnice. Może stali na dajku pegmatytu, ale peg-
rnatyt to po prostu inna nazwa na wymieszany mineralny budyń.
- Mądra kobieta- pochwalił ją Chance. - Arabowie nie byli tacy
mądrzy.
Odwróciła się.
- Co masz na myśli?
Przeznaczyli część pieniędzy zarobionych na ropie naftowej na
kupno praw górniczych do jedynej na świecie kopalni tsaworytu. To
była prawdziwa okazja. Rząd afrykański, który był jej właścicielem,
zbankrutował.
Reba zmarszczyła brwi.
Czytałam coś o tym...
- A doczytałaś do końca?
-Nie.
130
- To naprawdę proste. Zawsze tak jest, gdy do głosu dochodzi ludzka
pazerność. Arabowie zdecydowali, że zamiast płacić za rozbudowę ko
palni, polecą górnikom, aby „ogolili" wszystkie filary. Poskutkowało.
W kolumnach było tyle zielonych granatów, ile nie znaleziono w całej ko-
patai... dopóki niezawalił się strop. Wtedy byłajuż tylko śmierć. Oczywiście
to nie dranie, do których należała kopalnia, zostali pogrzebani żywcem.
~ Wydaje mi się - powiedziała Reba i przełknęła ślinę - że kolum
ny Cesarzowej Chin wyglądają dobrze. Nie będziemy ich „golić". Ani
strzyc. Ani nawet kąpać.
- Mądra decyzja. - Lampa Chance'a powoli oświetliła każdy filar
po kolei. — Jest ich tutaj tylko pięć. To niewiele, zważywszy nerwo
wość smoka z Pala, że nie wspomnę pęknięć, załamań i całej chemicz
nej mieszaniny, charakterystycznej dla otaczających nas skał. - Świa
tło uwidoczniło zaniepokojenie na twarzy Reby. - Pracowałem już
w gorszych kopalniach - powiedział. - Ale teraz, kiedy przyjrzałem
się lepiej Ceszarzowej Chin, już tu ze mną nie wejdziesz.
- Nie jestem aż tak przerażona.
- Nie będziesz tu więcej myszkować, dopóki nie zobaczę raportu
geologów o stanie kopalni - powiedział Chance, jakby nie słyszał słów
Reby. - Choć może i wtedy tu nie wejdziesz. A w ogóle - światło lam
py jeszcze raz omiotło pomieszczenie - wydaje mi się, że już najwyż
szy czas, abym zabrał cię stąd na lunch i małą drzemkę.
- Myślałam, że mamy zjeść lunch tutaj.
- Nie tym razem.
-A ty? Porzucisz myśl o Cesarzowej Chin?
Chance uśmiechnął się.
- Pokręcę się tu trochę, kiedy będziesz spała.
-Jeśli jest wystarczająco bezpiecznie dla ciebie, jest też wystar
czająco bezpiecznie dla mnie - powiedziała, a na jej twarzy malował
się upór.
- Już ci to wyjaśniłem - powiedział Chance lekko i postawił Rebę
na nogi. - Moje kryteria bezpieczeństwa zmieniły się ze względu na
ciebie. - Gdy chciała zaprotestować, uciszył ją pocałunkiem. - Czy
nie wolisz wrócić na wzgórze, gdzie trawa jest miękka, a wokół szumi
wiatr? - szepnął, przy każdym słowie muskając językiem jej usta. -
Lecz nic nie jest tak miękkie jak ty, chaton... Mój Boże, jak bardzo cię
pragnę. - Przyciągnął ją do siebie i zawładnął jej ustami, tak jak pra
gnął zawładnąć jej ciałem.
-131 -
- Wygrałeś -powiedziała, łapiąc oddech. - Chodźmy odnaleźć to
wzgórze.
Chance schylił się i podniósł plecak. Szybko omiótł spojrzeniem
pomieszczenie, aby upewnić się, że niczego nie pozostawili, wziął
w lewą rękę kilof i łopatę, wyciągnął rękę w stronę Reby i uśmiech
nął się.
- Chcę kochać się z tobą w świetle słońca - powiedział miękko. -
Jesteś taka słodka, gorąca i miękka.
Słodki nektar przepłynął przez ciało Reby. Chciała wyciągnąć się
i ocierać o ukochanego mężczyznę niczym kot, mrucząc miłosne wy
znania.
- Chance - powiedziała cicho. - Do słońca jest tak daleko...
Zanim zdążył odpowiedzieć, podłoże jaskini lekko zadrżało. Z su
fitu posypał się niewielki prysznic iłu. Powietrze przepełniły wibracje,
a warstwy skał zaryczały w oktawach zbyt niskich dla ludzkiego ucha.
Strop rozszerzył się i przechylił nieznacznie, a zwisające ze sklepienia
skały poruszyły się z jękiem.
Chance'a gwałtownie rzuciło na Rebę i oboje potoczyli się w kie
runku białej, granitowej ściany w drugim końcu kopalni. Za nimi skle
pienie westchnęło i zadrżało w posadach. Z głośnym pomrukiem po
sypały się z niego lawiny kamieni, zasypując miejsce, w którym przed
chwilą stali Reba i Chance.
Chance przykrył Rebę swoim ciałem, chcąc w ten sposób osłonić
ją przed przygnieceniem. Wokół wzbiła się chmura pyłu, która pokryła
wszystko duszącym płaszczem. Gdy ostatni z kamieni spadł na ziemię
i zapadła cisza, Chance poruszył się. Z jego pleców stoczył się kamień
wielkości pięści.
-- Reba! - zawołał pospiesznie. — Nic ci się nie stało? - Przebiegł
dłońmi po jej ciele w poszukiwaniu urazów.
~ Jestem tylko trochę posiniaczona - powiedziała drżącym głosem -
i okropnie przestraszona. Co się stało?
- O jeden wstrząs za dużo.
- Jak z tą słomką, która złamała grzbiet wielbłąda? - zapytała, pod
niosła głowę i obdarzyła go niepewnym uśmiechem.
- Właśnie. Mieliśmy tylko to nieszczęście, że siedzieliśmy na jego
grzbiecie, kiedy to się stało.
- Jesteś ranny! - powiedziała Reba, widząc strumyczek krwi ciek
nący wzdłuż policzka Chance'a.
132-
- To tylko niewielki odłamek skalny - zbagatelizował zranienie
Chance.
Omiótł światłem lampy postać Reby w poszukiwaniu zranień. Ubra
nie i ciało Chance'a ochroniło ją przez poważniejszymi urazami. Mia
ła podartą koszulę, kilka zadrapań i siniaków, ale nie była ranna, tylko
przestraszona.
Chance usiadł uspokojony, a po chwili ruszył na poszukiwanie na
rzędzi, które odrzucił w kierunku granitowej ściany, gdy nastąpił
wstrząs. Leżały nieopodal, prawie całkowicie zasypane, tylko z obrze
ży rumowiska wystawała jasna krawędź stalowego kilofa. Chance
wydobył kilof oraz łopatę i położył je koło Reby.
- Zostań tu - polecił. - Jeśli strop znowu zacznie się zapadać,
przytul się do granitowej ściany. To najbezpieczniejsze miejsce
w kopalni.
Reba obserwowała, jak Chance ostrożnie przechodzi wzdłuż ru
mowiska. W pierwszej chwili wydawało jej się, że to unoszący się w po
wietrzu pył sprawia, iż pomieszczenie wydaje się takie małe. Potem
zdała sobie sprawę, że połowa została zasypana. Zimny dreszcz prze
biegł jej po plecach, gdy pochyliła się i spróbowała odnaleźć wzro
kiem mały tunel, którym się tu dostali.
Tunelu nie było, powstało za to zwalisko iłu i skał, sięgające od
sufitu do podłogi. Wejście do tunelu zostało zasypane tonami zie
mi. Zostali z Chance'em uwięzieni w Cesarzoweej Chin. Pogrzebani
żywcem.
Rebę ogarnęła panika, a zęby zaczęły jej szczękać ze strachu. Wy
dała zduszony okrzyk, wbiła zęby w zaciśniętą pięść i zagryzła tak
mocno, że z ust nie wydostał się żaden dźwięk. Ból spowodował, że
otrzeźwiała nieco i udało jej się wyrwać z objęć panicznego lęku. Z tru
dem zaczerpnęła powietrze w sparaliżowane strachem płuca, spróbo
wała równo, głęboko oddychać i zmusiła się do myślenia.
Po kilku minutach panika minęła i choć Reba wciąż drżała i pociła
się nerwowo, odzyskała nad sobą kontrolę. Pomogło jej obserwowa
nie Chance'a. Jego siła, niewzruszoność i spokój w obliczu katastrofy
uspokoiły ją. Jeśli cokolwiek da się zrobić, Chance to zrobi. Cokol
wiek się stanic, nie będzie sama. On był tu z nią a jego silna oświetlo
na lampą postać zbliżała się właśnie w jej kierunku.
Chance ukląkł naprzeciwko Reby i przechylił głowę tak, aby zajrzeć
jej w oczy, a jednocześnie nie oślepić światłem. Ujął jej rękę, zobaczył
- 1 3 3 -
ślady pozostawione przez zęby, niezwykłą bladość skóry i wyczuł drże
nie ciała, które towarzyszyło każdemu jej oddechowi. Bardzo łagodnie
przycisnął usta do jej dłoni.
- Mogło być gorzej, chaton — powiedział. — Oboje jesteśmy cali.
Tlenu wystarczy nam na tak długo jak wody. Ale wyjście z tunelu jest
zasypane. —Gdy nic doczekał się żadnej reakcji, ścisnął Rebę za rękę. —
Wiesz już o tym, prawda?
- Tak. - Głos jej się załamał. Przełknęła ślinę i spróbowała to po
wiedzieć jeszcze raz. - Tak, wiem.
- Od wejścia do tunelu dzieli nas co najmniej sześć metrów zwalo
nych skał i iłu i nie wiemy, czy sam tunel nie uległ zniszczeniu. Obryw
zaczął się w tej części pomieszczenia.
Reba słuchała w milczeniu, nie wypuszczając silnej dłoni Chance'a.
• Jeśli będzie trzeba, przekopię się przez to zwalisko - ciągnął da
lej Chance. - Będzie to jednak bardzo trudne. Nie ma sposobu, aby
zabezpieczyć boki. A już teraz ledwie się trzymają. Wszystko rozleci
się przy pierwszym kichnięciu.
Reba skinęła lekko głową i oświetliła lampą zwalisko.
- Myślę, że będziemy mieć większe szanse, jeśli przekopię się z tej
strony. - Chance obrócił głowę tak, że jego światło padało na lewo od
Reby, na ścianę zwieńczoną bladym pokładem granitu.
- Kilka metrów stąd powinien się znajdować jeden z wąskich tu
neli, które twoi przodkowie wykopali, gdy chcieli ponownie zlokali
zować złoże pegmatytu.
Reba zawahała się i przyjrzała jego pokrytej pyłem twarzy. Na
potkała jego wzrok, w którym pod pozornym spokojem kryło się coś
jeszcze.
- Czy jest coś, o czym mi nie mówisz?
Chance zmarszczył brwi i przytulił jej dłoń do policzka.
- Nie ma gwarancji, że tunel, którego szukam, przebiega na wyso
kości miejsca, w którym się teraz znajdujemy - przyznał. — Szukanie
go to ruletka.
- Lecz jest mniej ryzykowne niż kopanie tutaj? — spytała i wskaza
ła na rumowisko.
-Tak.
- Rób to, co uważasz za najlepsze - powiedziała z prostotą.
- Chaton - szepnął Chance. - Nie powinienem był zabierać cię do
tej przeklętej kopalni.
- 134 -
- Z tobą czy bez ciebie, i tak w końcu przyjechałabym do Cesar/o
wej Chin. Jeśli istnieje możliwość wydostania się stąd, jesteś jedynym
człowiekiem, który może tego dokonać. Sama byłabym... - Reba na
głym ruchem zarzuciła Chance'owi ręce na szyję i przytuliła się do
niego ze zdumiewającą siłą. - Cieszę się, że jestem z tobą- powie
działa i dotknęła drżącymi palcami jego warg. - Cokolwiek się stanie,
wolę być tu z tobą niż gdziekolwiek indziej.
Chance zamknął oczy, niezdolny ukryć uczuć, które nim owładnę
ły. Gdy je otworzył, były niezwykle jasne i niezwykle srebrne. Bez
słowa wstał i zaczął przemierzać odległość między zwaliskiem a miej
scem, w którym chciał kopać, w nadziei, że odnajdzie tunel prowa
dzący do słońca.
- Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Cesarzowej Chin - po
wiedział, badając ścianę, łączącą się z granitem — od razu zoriento
wałem się, że była eksplorowana przez amatorów. Wszystkie koryta
rze odchodzące od głównego tunelu są mnie więcej równoległe do
siebie w trzech płaszczyznach. Prawdziwy poszukiwacz wykopałby
tunel idący w górę, w dół i na boki. Wtedy uważałem, że kopanie
równoległych tuneli jest śmieszne. Teraz jestem cholernie wdzięcz
ny losowi, że twoja rodzina nie wiedziała podstawowych rzeczy o po
szukiwaniu żył.
Reba nie odpowiedziała. Wiedziała, że nie oczekiwał od niej od
powiedzi i mówił tylko po to, aby uspokoić ją dźwiękiem głosu. Skie
rowała światło lampy tak, aby mu pomóc w ocenie budowy ściany.
Kilka razy obejrzał ścianę i krawędzie zwaliska doświadczonym
okiem, mierząc kąty i odległości między skałami. Od czasu do czasu
przystawał i nieruchomiał z zamkniętymi oczyma, jakby coś kalkulo
wał lub tworzył w głowie mapę przestrzeni. W końcu wybrał miejsce
oddalone zaledwie o kilka stóp od punktu, gdzie ściana złoża łączyła
się z granitową płytą.
Zanim zaczął kopać, podszedł do Reby i uklęknął. Uśmiechnął się
powoli, odsłaniając białe zęby, kontrastujące z posypaną pyłem opa
lenizną.
- Całusa na szczęście.
Reba poczuła ciepło i słodycz warg, otoczyły ją si Ine ramiona, usły
szała piękne, miękkie słowa, których nie potrafiła zrozumieć, i już go
nic było. Do jej uszu dobiegł ostry, chrzęszczący dźwięk kilofa, zanu
rzającego się w mieszaninę skały i ziemi. Oparła się o granitową ścianę
- 1 3 5 -
i odnalazła pozycję, w której mogła połączyć światło lampy z jego świa
tłem i w ten sposób ułatwić mu pracę.
Przez długi czas jedynym odgłosem był szczęk stali o skałę. U stóp
Chance'a rósł kopczyk ziemi. Nie zwracał na niego uwagi, poruszał
kilofem rytmicznie, bez oznak zmęczenia, jak automat. Pokryta pyłem
koszula przesiąkła potem i przykleiła się do pleców. Niemal nie prze
rywając pracy, Chance zrzucił z ramion plecak, futerał od strzelby i zdjął
koszulę. Góra gruzu u jego stóp wciąż rosła.
Reba wyjęła z tylnej kieszeni rękawiczki, założyła je i wzięła do
ręki łopatę.
- Jeśli stanępo twojej lewej stronie, mogę usuwać część tego śmie
cia z twojej drogi.
Lampa Chance'a obróciła się nagle i uchwyciła w ciemnościach
zarys sylwetki Reby. Determinacja dziewczyny była widoczna w każ
dym jej ruchu. Chance zawahał się, a potem powiedział tylko:
- Odsuń to jak najdalej, w przeciwnym razie będziemy musieli znów
to przesuwać. - Jego usta rozchyliły się w lekkim uśmiechu. Zdzi
wiłabyś się, ile iłu znajduje się w kilku metrach sześciennych.
Przez kilka pierwszych minut Reba borykała się z narzędziem, do
którego nie była przyzwyczajona. Ostatni używała czegoś zbliżonego
do łopaty, kiedy bawiła się w przedszkolnej piaskownicy. Z drugiej stro
ny gimnastyka wyrobiła koordynację ruchów i wytrzymałość. W krót
kim czasie Reba opanowała rytm, który pozwolił jej poruszać łopatą
przy minimalnej stracie sił. Nie była w jednej czwartej taka umięśnio
na jak Chance, ale długotrwały trening na równoważni pozwolił jej
umiejętnie wykorzystać swoją siłę.
Mimo to w niedługim czasie zaczęła odczuwać ból mięśni niena-
wykłych do tego rodzaju ćwiczeń. Nie zwracała uwagi na ból, pamię
tając z doświadczenia, że dyskomfort nie oznacza końca świata. Kiedy
mięśnie zacznądrżeć i odmówią pracy, wtedy odpocznie. Do tego cza
su będzie pracowała tak ciężko, jak potrafi.
Kiedy spojrzała na zegarek, poczuła w mięśniach barków rwący
ból, który musiał w końcu doprowadzić do skurczów. Ze zdziwieniem
odkryła, że od momentu zasypania minęła ponad godzina. Oparła się
na łopacie i otarła czoło rękawem flanelowej koszuli. Przez chwilę od
czuwała pokusę, aby zrzucić z siebie koszulę, jak to uczynił Chan
ce. W końcu zdecydowała się podciągnąć rękawy, odpięła prawie
wszystkie guziki i zawiązała poły koszuli w węzeł pod piersiami.
- 1 3 6 -
- - Napij się trochę wody.
Głos Chance'a zaskoczył Rebę. Podniosła głowę. Chance nie prze
rywał pracy. Przestawał machać kilofem tylko po to, aby odsunąć cięż
sze kamienie, których Reba nie mogła poruszyć.
-A t y ? - zapytała, obserwując jego drgające mięśnie, gdy wbijał
kilof głęboko w ścianę.
W jego włosach lśnił pot, który spływał też strużkami wzdłuż cia
ła, tworząc na jego powierzchni kryształowe krople. Reba podziwiała
jego ruchy, postawę, determinację i wdzięk - tak pierwotne i męskie
jak u Tygrysiego Boga.
- Za chwilę - powiedział Chance. - Znam swoje możliwości.
Reba zastanawiała się, czy to kiedykolwiek nastąpi. Nawet kiedy
klękał, aby dosięgnąć końca tunelu, który kopał, zdawał się górować
nad nią, wypełniał pomieszczenie swoją niewyczerpaną energię. Reba
odczepiła manierkę od paska. Piła oszczędnie, pomna na ryzyko wynika
jące z gwałtownego napełnienie żołądka wodą i powrotu do pracy. Od
wiesiła manierkę, rozciągnęła palące mięśnie i znów ujęła w ręce łopatę.
Po kolejnej godzinie przerwała pracę i spojrzała na zegarek. Czas
odmierzały kolejne ruchy łopatą, brzęk stali o kamienie wybijał se
kundy, chrzęst gruzu wyrzucanego z wąskiego tunelu wyznaczał mi
nuty, godziny zaznaczały się zmęczeniem rozlewającym się szarą, kłu
jącą falą po jej ciele. Zamieniła się w automat; widziała tylko gruz,
który trzeba było usunąć, słyszała tylko własny oddech, nieświadoma
niczego, oprócz stożka światła wydobywającego się z lampy czołowej,
Nagle silne ręce chwyciły ramiona Reby i zaczęły rozmasowywać
napięte mięśnie i skurcze. Pod rękawiczkami zrobiły się odciski. Od
dech Chance'a chodził jej rozpalony policzek.
- Byłem w niejednej kopalni z wieloma mężczyznami - powiedział
cicho i stanął za jej plecami, łagodząc dotykiem ból w napiętych bar
kach. - I nie mógłbym życzyć sobie lepszego partnera. Gdzie nauczy
łaś się być taka dzielna?
Reba, oddychając nierówno, oparła się o Chance'a.
- Wszystko we mnie krzyczy - przyznała.
Ręce Chance'a zawahały się. Pocałował ją w ramię, a ich kaski
zetknęły się ze sobą.
- We mnie też. - Uścisnął ją delikatnie i wypuścił z objęć. - Od
pocznij. Nie ma już miejsca, abyśmy oboje mogli pracować. Jeśli zro
bi ci się zimno, włóż moją koszulę.
- 1 3 7 -
- Zimno? - spytała z niedowierzaniem.
- Oprzyj się na kilka minut o granitową ścianę, a przekonasz się,
jaka jesteś rozpalona. - Chance odwrócił się i dodał: - Jeśli nic masz
nic przeciwko temu, mogłabyś zgasić światło, kiedy siedzisz. Ale jeśli
wolisz, aby pozostało zapalone, niech tak będzie.
Reba zawahała się, a potem sięgnęła do baterii przy pasku. Chance
nie prosiłby, gdyby nie uważał tego za konieczne. Wyłączyła światło.
Wokół zapanowała ciemność.
- Nie musisz tego robić, chaton - powiedział miękko.
- Wiem.
Chance dotknął jej twarzy i wyszeptał coś w nieznanym gardło
wym języku, którego Reba nie słyszała w niczyich ustach. Chociaż nie
rozumiała słów, owładnął nią spokój.
Gdy światło Chance'a znikło w wąskim tunelu i do Reby docierał
tylko jego znikomy odblask, kobieta oparła głowę o kolana i zamknęła
oczy. W ten sposób przynajmniej nie musiała wysilać wzroku, aby coś
zobaczyć. Wzięła kilka głębokich oddechów, zmuszając ciało do od
prężenia, świadoma, że w tej chwili nie może zrobić nic lepszego.
Chance potrzebował łopaty, bo przestrzeń, w której pracował, była zbyt
mała, aby zamachnąć się kilofem.
Po kilku minutach Reba włączyła światło, wstała i ustawiła się tak,
aby mieć widok na wnętrze tunelu, w którym pracował Chance. Niemal
cała jego postać znikła w tunelu, bo położył się na boku, a w odbłyskach
światła widać było tylko dziurki od sznurowadeł jego butów. Reba zgasiła
światło, wypatrując Chance'a i myśląc tylko o jego sile i determinacji.
Teraz, gdy przerwała pracę, zaczęła cała dygotać ze zmęczenia. Nie
zwracała jednak uwagi na te dolegliwości, wiedziała bowiem, że ustąpią.
Od czasu do czasu przeciągała się, aby rozruszać obolałe mięśnie. Chance
miał rację. Od siedzenia na ziemi w Cesarzowej Chin zrobiło jej się zimno.
Chrapliwy okrzyk poderwał Rebę na nogi. Potknęła się przed wej
ściem do tunelu, po omacku szukała włącznika światła. Opadła na czwo
raki i wcisnęła się w ciasną przestrzeń obok Chancc'a.
- Chance! Nic ci się nie stało?
-Wręcz przeciwnie- odpowiedział- przebiłem się do jakiegoś
tunelu.
Uczucie ulgi ogarnęło Rebę falą słabości i była rada, że znajduje
sięwpozycji leżącej. Wstrzymując oddech, czekała, aż Chance posze
rzy wejście do tunelu.
• 138 -
W ciągu kilku minut okazało się, że niewiele brakowało, aby omi
nęli nowy tunel. Podłoże przekopu Chance'a krzyżowało się ze skle
pieniem drugiego tunelu pod bardzo ostrym kątem. Gdyby Chance kopał
o kilkanaście centymetrów wyżej lub bardziej na prawo, nigdy nie prze-
ciąłby drugiego tunelu.
Reba spojrzała na przebite w ścianie przejście. Wyobraziła sobie
jego trójwymiarowy model przestrzenny i zadrżała. Do tej pory nie
uświadamiała sobie, w jakim stopniu odnalezienie wyjścia było spra
wą szczęścia. Jeśli kopanie tutaj oznaczało najmniejszy stopień ryzy
ka, to Chance musiał wiedzieć, że przebicie się przez rumowisko było
zupełnie niemożliwe. Cieszyła się, że do tej pory nie zdawała sobie
z tego sprawy. Wiara, że jeśli tu się nie powiedzie, istnieje jeszcze jed
na szansa, dodawała jej otuchy.
- Co się stało? - zapytał Chance i oświetlił lampąjej twarz. - Po
winnaś się cieszyć.
- Właśnie zdałam sobie sprawę, jak małe mieliśmy szanse.
Uśmiech rozjaśnił twarz Chance'a.
- Szansa na cud jest zawsze bardzo mała, a jednak cuda się zdarza
ją. - Długie palce połaskotały ją pod brodą. - Uśmiechnij się do mnie,
moja kobieto.
Uśmiechnęła się, a potem roześmiała, nic zważając na łzy, które
spływały jej po policzkach na jego dłoń.
- Trzeba będzie dobrze wciągnąć brzuch - powiedział Chance, mie
rząc wzrokiem wydłużoną szparę. Wsunął do niej głowę i omiótł świa
tłem lampy wnętrze nowego tunelu.
Reba wyczuła nagłe napięcie przebiegające przez jego ciało. Już
otworzyła usta, aby zapytać, co się stało, ale milczała. Chance wyczoł
gał się do tyłu i wysunął głowę z przejścia.
- Lepiej będzie stopami w d ó ł - powiedział obojętnie. — Pójdę
pierwszy. Ty podasz mi cały sprzęt, a potem pójdziesz za mną. Zdejmij
swój pas z narzędziami. Będzie ci tylko zawadzał.
Reba otępiała wycofała się z tunelu, aby wykonać polecenie. Chance
spuścił się stopami w dół do tunelu, a ona zebrała cały sprzęt, który
pozostawili na brzegu rumowiska. Wsunęła się i poczołgała w kierun
ku wąskiego otworu, przesuwając sprzęt przed sobą.
Gdy ręce Chance'a pojawiły się znienacka w otworze, Reba prze
straszyła się. Wkładała mu sprzęt w dłonie i obserwowała, jak sztu
ka po sztuce znika w szparze. Jej pas był ostatni. Zaczęła obracać się
139-
w tunelu tak, aby znaleźć się pozycji stopami do przodu. Tylko dzię
ki elastyczności wygimnastykowanego ciała udało jej się wykonać
obrót.
- Gotowa? - zapytał Chance. Jego światło ukazało się w otworze
w chwili, gdy Reba zmieniała pozycję. Chance krzyknął ze zdziwienia.
- Mógłbym przysiąc, że nic większego od kota nic obróci się w tym
tunelu.
Reba bez słowa przetoczyła się na brzuch i zaczęła czołgać w kie
runku otworu. Poczuła silne dłonie Chance'a na kostkach, potem na
łydkach i udach. Gdy połową ciała zawisła w otworze, Chance pod
niósł ją ostrożnie i postawił na ziemi w odkrytym przez siebie tunelu.
Przez chwilę nic wypuszczał jej z objęć. Reba odwróciła się wolno
i przyjrzała otoczeniu.
Nowy tunel był zaskakująco duży, miał wysokość około dwóch
metrów i prawie taką samą szerokość. Robił wrażenie opuszczonego
od bardzo długiego czasu. ICażdy ruch wzbijał pod stopami tuman kurzu.
- Spodziewałam się czegoś mniejszego - odezwała się w końcu
Reba.
- Ja też — powiedział obojętnie.
Reba odwróciła się, poruszona tonem jego głosu, w którym czaiło
się coś, nad czym nie potrafił zapanować.
- Powiedz mi - wyszeptała.
- To opuszczony tunel.
Nie rozumiała.
-Tunel jest zablokowany po obu stronach- powiedział Chance
spokojnie. - Prowadzi donikąd.
9
eba zajrzała w oczy Chancc'a, które na ciemnym tle jego
twarzy wyglądały jak wąskie iskierki srebra.
- Gdzie kopiemy? - spytała z prostotą
Chance zamknął na chwilę oczy. Reba poczuła dotyk jego
palców na swoich ustach, policzkach i powiekach, jakby
był ślepcem i posługiwał się dotykiem, aby ją zobaczyć.
- Jesteś niezwykle dzielna... — powiedział i pocałował jąz taką de
likatnością, że poczuła palące łzy pod powiekami.
- 1 4 0 -
Nachylił się, podniósł pas z narzędziami i zapiął go na jej biodrach.
Sam miał już na sobie koszulę i pas. Przewiesił przez ramię strzelbg
i plecak, do lewej ręki wziął kilof i łopatę, a prawą ujął dłoń Reby. E3ez
słowa poprowadził ją w głąb tunelu.
- Co jest za nami? - zapytała Reba.
- Dwa metry tunelu i granitowa ściana.
A przed nami?
- Rumowisko.
Kroki Reby stały się niepewne.
- To samo?
-Dawniejsze.
- Skąd wiesz?
- W powietrzu unosi się jedynie kurz, który wzbiliśmy naszymi sto
pami.
Tunel stawał się coraz mniej uporządkowany. Ił i skały leżały w nie
ładzie, jakby górnicy po prostu poprzewracali swoje taczki i odeszli.
Szerokość tunelu wahała się od metra do dwóch. Ściany były ciemne,
bez śladów kwarcu czy miki. Żyła pcgmatytu zwabiła przodków Reby
do tego tunelu, a wiele lat później odkryto ją znowu kilka metrów bar
dziej na prawo.
- Chyba jest podobny do tunelu, którym dostaliśmy się do tej dużej
komory - zauważyła Reba.
- Ma te same warstwy geologiczne - zgodził się Chance. - Masz
dobre oko. Jeszcze zrobię z ciebie górnika. - Delikatnie ścisnął jej dłoń.
- Dlaczego wykopali tunel, który w jednym miejscu jest taki sze
roki, a w drugim taki wąski?
- Kopały go dwie różne osoby - odparł Chance zwięźle. - Ten, kto
wykopał ten tunel, był optymistą. Żywił głębokie przekonanie, że coś
tu znajdzie, dlatego wykopał tunel tak szeroki, aby można było przeje
chać tędy wagonikiem. Jednak nie znał się zbytnio na wydobyciu.
- Dlaczego?
- Im większa dziura, tym większa szansa na osypisko. Rozejrzyj
się. Tunel zaczął się zapadać, gdy tylko został wykopany.
Reba zdała sobie sprawę, że hałdy iłu i kamieni na dnie tunelu,
stanowiły rezultat pomniejszych osypisk. Tunel był powoli wchłania
ny przez ziemię.
- Tutaj nastąpiło zawalenie - powiedział Chance.
Reba rozejrzała się dookoła, ale zobaczyła tylko większą ilość iłu.
-141 -
- Skąd wiesz?
- Spójrz w górę.
Reba odchyliła głowę do góry i zobaczyła wielką nieregularną
wyrwę w sklepieniu o kształcie zbliżonym do piramidy. Zadrżała i przy
spieszyła kroku.
- Nie spiesz się - powiedział Chance. - To najbezpieczniejsze miej
sce w całej Cesarzowej Chin. To, co miało odpaść, już odpadło.
Tunel zakręcał w prawo i kończył się poszarpaną ścianą gruzu.
Chance wypuścił dłoń Reby i podszedł do rumowiska. Badał je przez
kilka minut, po czym wspiął sięjak najwyżej i zaczął uderzać w ścianę
trzonkiem łopaty. Trzonek wszedł w ścianęnajedną trzecią długości.
Chance wyszarpnął go, odwrócił łopatę i zaczął kopać.
Reba obserwowała nagły potok iłu, spływający po brzegach hałdy
i zastanawiała się, co robi Chance. Po kilku minutach zobaczyła, że
Chance stopniowo znika w wykopanym przez siebie tunelu na wierz
chołku hałdy. Nagle wysunął się z przejścia, które wykopał i skiero
wał światło na Rebę.
- Odsuń się.
Reba cofnęła się kilka kroków. Wzdłuż brzegu osuwiska ześliznę
ły się kilof, plecak, strzelba i pas na narzędzia. Chance wrócił do kopa
nia. Po kilku minutach jedynym znakiem jego obecności był odbłysk
światła i dźwięk iłu osypującego się na dno tunelu. Reba odmierzała
minuty, zebrała narzędzia i pas Chance'a i ponownie się wycofała. Wy
starczyło, że podniosła kilof, a już poczuła igiełki bólu w ramionach
i barkach. Nie potrafiła sobie wyobrazić, skąd Chance brał siłę i zapał
do dalszego kopania.
- Reba, słyszysz mnie?
Głos Chance'a był zniekształcony i słaby, jakby dobiegał z bardzo
daleka.
- Tak.
- Przeszedłem na drugą stronę osypiska. Pójdę w górę tunelu. Zo
stań tam, gdzie jesteś.
Reba stłumiła narastające w gardle uczucie protestu i strachu i po
wiedziała sztywno:
- Zaczekam. - A potem, wbrew sobie, dodała: - Trzy minuty.
Wydawało jej się, że słyszy jego śmiech, ale nie była pewna. Podwi
nęła brudny rękaw koszuli i obserwowała, jak długa wskazówka wolno
przesuwa się do przodu. Sto jedenaście sekund później usłyszała, że
- 1 4 2 -
Chance gramoli się z powrotem przez wąskie przejście. W mile/emu
podniosła na niego wzrok. Bała się zapytać, co znalazł po drugiej stroniu.
- Jeszcze nie wiem - odpowiedział Chance na pytanie, którego nic
zadała. - Osiemdziesiąt metrów dalej jest kolejne rumowisko.
W milczeniu Reba zdjęła pas na narzędzia i wspięła się za Chan-
ce'cm na rumowisko. Gdy znalazła się na jego szczycie, zdała sobie
sprawę, że w przeciwieństwie do poprzedniego wstrząsu tutaj kamie
nie nie przysypały całkowicie tunelu, tCiedy Chance wyrównał skle
pienie, było tylko tyle miejsca, aby przeczołgać się na drugą stronę.
Reba podała Chance'owi sprzęt przez otwór i sama zsunęła się w jego
ramiona. Chance przytrzymał ją przy piersi, otaczając ciepłem i ostrym
męskim zapachem swego ciała i dopiero po chwili wypuścił z objęć.
Światło jego lampy z wolna prześliznęło się po ścianach tunelu.
- Piekielnie trudno było wykopać ten tunel.
Światło Chance'a zatrzymało się na kilku drewnianych stemplach
umieszczonych tak blisko siebie, że człowiek z trudem mógł się mię
dzy nimi przecisnąć. Inne belki leżały poziomo za rzędem pionowych
pali, tworząc ścianę, która miała zapobiegać osypywaniu brzegów tu
nelu. Belki były stare, wypaczone i suche. Jednak drewno wciąż był
ciemne, bo nigdy nie zaznało światła słonecznego.
Tunel obniżał się stopniowo. Kąt nachylenia był na tyle łagodny,
aby umożliwić przejście człowiekowi z taczkami. Reba i Chance od
kryli kolejne drewniane zapory, mające powstrzymać osuwanie się ziemi
w Cesarzowej Chin. Niektóre belki nie wytrzymały, gruz spadł więc
na dno kopalni. Inne stopniowo ulegały naporowi, przepuszczając małe
strumyczki iłu. Wydawało się, że tunel był żywą istotą, zamieszkującą
inny wymiar czasowy, gdzie ludzkie życie nie było niczym więcej, jak
tylko pojawiającą się na powierzchni ziemi wibracją. Jedno z podpar
tych stemplami miejsc zdawało się szczególnie interesować Chance'a.
Przez chwilę przyglądał się ścianie i belkom, przesuwał światło po
kruszących się warstwach skalnych tak wolno, jakby chciał odczytać
drobny druk. Reba też się w nie wpatrywała, lecz dostrzegła tylko war
stwę skalną przypominającą poszarpany ukośny pas, biegnący wzdłuż
ściany. Sąsiadujące z nią warstwy były ciemniejsze, grubsze i z pew
nością bardziej stabilne.
W końcu Chance odwrócił się do Reby. Czekała, łecz nie odezwał
się słowem. Poszli dalej do miejsca, gdzie tunel skręcał w lewo, wdra
pali się ostro pod górę i stanęli przed usypaną z kamieni ścianą.
-143
-
- Wysadzone dynamitem -powiedział Chance, spoglądając na kan
ciaste fragmenty skał.
- Skąd wiesz?
Wzruszył ramionami.
- Mam na swoim koncie niejedno wysadzenie. Lecz nie takie jak to.
- Jak co?
- Aby zamknąć wejście do kopalni.
- Co masz na myśli?
Chance pochylił się i podniósł kawałek granitu. Nawet po wielu
dziesiątkach lat przebywania w ciemnościach, widoczne były na nim
ślady porostów.
- To pochodzi z powierzchni ziemi - powiedział Chance, wskazu
jąc na porosty. -1 spójrz na kolor samego granitu. Podlegał wpływom
słońca, deszczu i wiatru. - Spojrzał na odłamki skał wymieszane z ciem
ną ziemią. Gdzieś tam było słońce, tylko z której strony? I jak poru
szyć te masywne granitowe bryły? - Tak blisko i tak cholernie dale
ko - powiedział i zaklął cicho, a jego zdenerwowanie sprawiło, że Rebę
przebiegł dreszcz. Obrzucił ścianę ostatnim spojrzeniem, odwrócił się
i ruszył z powrotem w kierunku, z którego przyszli, zabierając Rebę
ze sobą. Reba szła za nim wolno, czując, że z każdym krokiem oddala
ją się od słońca, które było gdzieś tam, za skalnym rumowiskiem.
- Założę się, że porzucił Cesarzową Chin w 1908 roku, gdy umarła
cesarzowa-wdowa i rynek na różowy turmalin się załamał— powie
dział Chance spokojnie, jakby przed chwilą nie wybuchnął złością. -
Chryste, ależ on musiał nienawidzić tej kopalni.
- Kto?
- Człowiek, który wysadził wejście do Cesarzowej Chin i odszedł
stąd.
Żadne z nich nie odezwało sięjuż słowem, aż do chwili, gdy Chan
ce zatrzymał się naprzeciw miejsca w ścianie tunelu, które wcześniej
go tak zafrapowało. Zdjął rękawiczki i przebiegł delikatnie palcami
wzdłuż ściany, tuż nad stemplami. Reba czekała spokojnie, zbyt odrę
twiała, aby zapytać, co robi. Prawie się załamała na myśl o tym, że
słońce było tak blisko, więc postanowiła przestać to sobie wyobrażać,
lecz skoncentrować się na tym, co robi Chance.
- Chcę coś sprawdzić - powiedział w końcu Chance i odsunął się
od ściany. - Jeśli to nie poskutkuje, zjemy coś i zdecydujemy, czy kopać
przy starym wejściu, czy przy świeżym osuwisku. - Zsunął z ramiema
-144-..
plecak i strzelbę i odłożył je na bok. Oparł łopatę o ścianę i zatrzymał
w ręce kilof. Potem spojrzał na Rebę i uśmiechnął się.
- Jeszcze jeden pocałunek na szczęście? - zapytał i wyciągnął do
niej ręce.
Reba natychmiast padła w jego ramiona, spragniona ciepła i po
czucia bezpieczeństwa, które dawały zawsze jego objęcia. Z wes
tchnieniem przytuliła się do niego i poczuła, że Chance otaczają sil
nymi ramionami. Czuła słony smak jego potu i słodycz jego warg.
Chance pieścił ją z taką delikatnością, że chciała na zawsze pozostać
w jego ramionach.
- Jeśli ten pocałunek przyniesie nam szczęście -powiedział Chance
miękko i przytulił Rebę do siebie tak mocno, że ledwie mogła oddy
chać -jesteśmy już prawie po drugiej strome. - Uścisk jego ramion ze
lżał. - Stań trzy metry dalej, w głębi tunelu - powiedział i wskazał palcem
na pokruszony granit. - Jeśli stemple nie wytrzymają, nie chciałbym,
aby do butów nasypało ci się piasku - dodał i uśmiechnął się szeroko.
Reba cofnęła się pięć kroków, odwróciła i zaczęła obserwować
Chance'a. Ku jej zdziwieniu, zignorował ustawione w niewielkich od
ległościach od siebie pionowe belki i zajął się balami ułożonymi
w zwartym stosie za nimi. Ujął w ręce kilof i zanurzył jego koniec
w jednej z belek, ułożonej poziomo za pionowym rzędem stempli.,
Drewno, choć stare, okazało się niezwykle twarde. Zamiast ulec ro
zerwaniu lub pokruszeniu, jak spodziewała się tego Reba, pozostało
nienaruszone. Chance szarpnął gwałtownie za trzonek kilofa, próbu
jąc poruszyć belkę. Gruby kloc drewna zadrżał i przesunął się o parę
centymetrów, wznosząc wokół chmurę iłu. Chance szarpnął ponow
nie. Belka przesunęła się nieznacznie. Mięśnie Chance'a napięły się
pod czarną koszulą. Gdy ponownie naparł na trzonek kilofa, koszula
pękła mu wzdłuż pleców. Belka znowu przechyliła się do przodu. Chan
ce poprawił uchwyt na trzonku kilofa i ciągnął raz po raz z całych sił,
aż w końcu udało mu się wyrwać ciężki stempel z miejsca, w którym
spoczywał od dziesięcioleci.
Pozostało jeszcze sześć belek, każda z nich tak samo gruba i cięż
ka jak pierwsza. W pewnej chwili, gdy wydawało się, że jedna z belek,
które usunął Chance, zwali mu się pod nogi, Reba skoczyła i spróbo
wała usunąć ją z drogi. Ledwie zdołała przesunąć drewno o centymetr.
Belka miała długość dwóch metrów, grubość dwudziestu paru centy
metrów i była ciężka jak kamień.
10- Sen zaklęty...
- 145 -
Najlepszą rzeczą, którą mogła zrobić, było podłożenie pod belkę
kamienia, aby w ten sposób zapobiec jej zsunięciu się pod nogi Chan
ce^. On nawet tego nie zauważył, pochłonięty walką z upartymi stem
plami. Ciszę tunelu zakłócał tylko jego przyspieszony oddech. Pod
rozdarciem na koszuli mięśnie lśniły niczym naoliwiony metal.
Reba stała i patrzyła, zapominając o upływie czasu, o strachu, za
pominając o wszystkim oprócz Chance'a. Nie mogła oderwać od nie
go wzroku, zafascynowana tą pierwotną siłą i wytrzymałością.
Gdy Chance zabrał się do przesuwania ostatniej belki, ściana tunelu
zaczęła się osuwać. Uskoczył w bok, pociągając Rebę za sobą. Patrzyli
oboje, jak ił zasypuje pionowe stemple do połowy wysokości.
- Chance -- powiedziała Reba ochryple, czując na ciele jego gorą
cy pot — cała twoja praca...
Chance lekko musnął ją ustami.
- Zaoszczędziło mi to sporo kopania.
Podszedł do na wpół zniszczonego ostemplowania. Jego światło
skupiło się na przerwie między pionowymi stemplami, przez którą prze-
sypała się ziemia.
- Zgaś lampę - polecił.
Reba wyłączyła lampę, nie pytając o powód. Chance niespiesznie
zgasił swoje światło. Ciemność, która zapanowała, była absolutna i nie
przenikniona. Chance ponownie włączył światło i zaatakował ścianę
kilofem. Na jego twarzy malowała się zawziętość. Reba popatrzyła na
niego, lecz nie powiedziała nic. Nie włączyła swojego światła.
Posypały się kamienie i ił. Chance ponownie podniósł kilofi zanu
rzył jego czubek w ścianie, jakby to było pierwsze uderzenie tego dnia,
a nie tysięczne. Pot lśnił na jego ciele i spływał wzdłuż pleców. To
i przerywany oddech były jedynymi oznakami tego, jak ciężko praco
wał. Tempo i siła uderzeń pozostawały niezmienne.
Kilof przebił się przez ił i skały i dotknął drewna. Drewno zadrża
ło. Niebieskobiałe światło wsączyło się do wnętrza tunelu.
- Co to? zapytała Reba, stając za jego plecami.
- Światło dzienne - odpowiedział Chance po prostu, a w jego spo
kojnym tonie perlił się śmiech triumfu.
Reba popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Ale jest takie niebieskie.
- Zawsze wydaje się niebieskie, kiedy się długo przebywa w ko
palni ze sztucznym oświetleniem. - Wsunął rękę między pionowe belki
146
i złapał na rękawiczkę promień słońca. - Najpiękniejszy kolor na zie
mi, tak bogaty jak samo życie. - Roześmiał się miękko i zaczął zdej
mować pas na narzędzia. - Potrafisz się przecisnąć między tymi bel
kami, chatonl
Reba odwróciła się do niego, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę
uwolnili się z mrocznych objęć Cesarzowej Chin. Dopiero wyraz zie-
lonosrebrzystych oczu Chance'a przekonał ją. Taki kolor miały tylko
w świetle słońca.
Przerzuciła swój pas między dwiema pionowymi belkami, obróci
ła się bokiem i prześliznęła między kruchymi stemplami. Chance prze
rzucił narzędzia, wybrał belki, które były w nieco większej odległości
od siebie i przecisnął się między nimi. Reba czekała kilka kroków da
lej, tuż obok wejścia do Cesarzowej Chin. Wyciągnęła do góry ramio
na, a słońce oblewało ją strumieniem blasków. Gdy usłyszała kroki
Chance'a, odwróciła się w jego stronę. Na jej twarzy malował się za
chwyt, a uśmiech był piękniejszy niż otaczająca ją światłość.
- To niewiarygodne - szepnęła. - Jakbym znalazła się we wnętrzu
ogromnego niebieskobiałego kryształu. Wszystko jest doskonałe, ja
śniejące i pełne życia. - Zsunęła z głowy kask, rozpuściła włosy i ro
ześmiana wyciągnęła ręce do Chance'a, jakby to on był słońcem. -
Żyjemy!
Chance podniósł Rebę wysoko do góry, obrócił się dookoła wła
snej osi i śmiał się razem z nią. Spojrzał jej w oczy, mieniące siew słoń
cu cynamonowym blaskiem, i na usta różowe jak turmalin z Pala. Reba
śmiała się. Choć rozczochrana, podrapana i usmarowana ziemią... była
najpiękniejszą rzeczą, jaką Chance kiedykolwiek wydobył spod po
wierzchni ziemi. Nachylił siei pocałował ją; czuł, jak topi siei rozpły
wa w jego ramionach i wypełnia sobą jego zmysły.
- Wyjdź za mnie - powiedział niemal surowo, a jego usta wyraża
ły jednocześnie błaganie i żądanie. - Wyjdź za mnie, chaton.
Reba podniosła na niego oszołomione spojrzenie, a jej usta drżały
z podniecenia. Chance był jak rozpalony Tygrysi Bóg w jej ramionach.
- Tak - odpowiedziała, bo nie mogła powiedzieć „nie". Nie jemu.
Nie mogła odmówić mu niczego, a już na pewno nie samej siebie. -
Chyba nie potrafiłabym żyć bez ciebie.
Chance patrzył na nią długo płonącymi oczyma. Potem pocałował
ją z szacunkiem, który sprawił, że na jej rzęsach zawisły łzy. Poczuła
się niezwykle krucha, niewiarygodnie piękna, bezgranicznie bezpieczna.
- 1 4 7 -
Całkowicie należała do niego. Chciała powiedzieć mu, jak bardzo go
kocha, ale nie mogła. Nie było innych słów, aby to wyrazić, niż te,
których obiecała nie używać.
I czy naprawdę słowa aż tyle znaczyły? Razem spojrzeli śmierci
w oczy i to sprawiło, że czas zamienił się w pył, a pył rozwiał się i po
zostało tylko to, co trwałe i potrafiło się oprzeć czasowi. Wiedziała, że
Chance był odważny, bezwzględny, delikatny, zdyscyplinowany, szorst
ki, namiętny, silny, niebezpieczny i gotów ryzykować własne życie,
aby ją chronić. Odnalazł i obudził w niej kobietę, wyzwolił dzikość,
której nikt inny nie potrafił wzbudzić. Pragnął jej, a nikt nigdy wcze
śniej jej nie pragnął. Ona pragnęła go w taki sam sposób.
Kochała go, nieważne, czy mu to powie, czy nie.
- Chodź ze mną, moja piękna - powiedział Chance, uśmiechnął się
łagodnie i musnął ustami jej wargi. Postawił Rebę na ziemi, zebrał po
rozrzucany sprzęt i złożył go w ciemnym wejściu do Cesarzowej Chin,
zatrzymał tylko strzelbę. - Pokażę ci, co robią poszukiwacze, gdy uda
im się wydobyć coś pięknego i cennego spod powierzchni ziemi.
Reba uśmiechnęła się.
- Wszędzie, gdzie zechcesz - powiedziała, a ton jej głosu był rów
nie ciepły, co uśmiech.
Chance zdjął rękawiczki sobie i Rebie, wziął jąza rękę i poprowa
dził w stronę słońca, ponad Cesarzową Chin.
Wczesne popołudnie było gorące i słoneczne, owiane pustynnym
wiatrem, który przelewał się niewidzialnymi strumieniami przez gór
skie przełęcze, niosąc ze sobą przedsmak letnich upałów. Chance po
prowadził Rebę wokół skalnego występu do wąskiego parowu, cią
gnącego się w dół poszarpanego stoku wzgórza. Parów był głębszy niż
się z pozoru wydawało. W ciągu kilku chwil zasłonił ich całkowicie.
Kolczaste krzaki dorastały do wysokości małych drzew, rzucając deli
katne, migoczące wzory światła i cienia pod pachnącymi gałęziami.
~ Tu jest jedyne zdradliwe miejsce - powiedział Chance i zesko
czył ze stromego granitowego występu. Odwrócił się, wyciągnął ra
miona do Reby i z siłą, która niezmiennie ją zaskakiwała, podniósł i po
stawił na ziemi, w miejscu, gdzie miała pewne oparcie dla stóp.
Parów rozszerzał się, zamieniając w delikatnie nachyloną natural
ną nieckę, a potem znów się raptownie zwężał w głęboki poszarpany
kanion. Niecka była zupełnie mała, niewiele większa od salonu Reby.
Między głazami szemrało źródełko, które zamieniało się w malutki
- 148 -
potoczek, wijący się po jej dnie krętym korytem wyryły ni w skalnym
podłożu. Nad brzegami strumienia, dotykając ostrych ścian wjwu/.u,
kołysała się w słońcu kwitnąca trawa.
- Pięknie tu - westchnęła Reba. - Jak znalazłeś to miejsce?
- Po zapachu.
Reba spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- T o sucha ziemia- powiedział Chance z uśmiechem.- Zapach
trawy i wody sąjak czerwone chorągiewki wskazujące drogę. Tak zna
lazłem nasze wzgórze. Jednak tam woda płynie pod powierzchnią.
Ledwie się sączy. - Roześmiał się, widząc jej zaskoczenie. - Spędzi
łem dużo czasu na pustyni, pamiętasz? - Pocałował ją w czubek nosa
i popchnął delikatnie, aż usiadła w bujnej trawie. - Odpocznij tu, za
nim nie przyniosę kilku rzeczy z obozu. - Przebiegł palcami po jej wło
sach, szukając ciepła skóry. - Zaraz wrócę - szepnął. Opuszczał jąnie-
chętnie, nawet na chwilę.
Reba patrzyła, jak Chance znika w ocienionym parowie. Zamknę
ła oczy i podłożyła ręce pod głowę, zwracając twarz w stronę słońca.
Czekała na niego bez zniecierpliwienia, rozkoszując się światłem i cie
płem wnikającym w jej ciało i odpędzającym resztki ciemności i nie
pokoju.
Po kilku chwilach zdała sobie sprawę, jak bardzo była zmęczona
i brudna. Myśl o kąpieli stała się niezwykle kusząca. Najbliższa wan
na była jednak o całe godziny drogi stąd. Reba z westchnieniem po
rzuciła myśl o chłodnej, słodkiej wodzie zmywającej ze skóry pozo
stałości ciężkiej pracy i strachu, które się do niej przykleiły. Słuchała
szumu wiatru i maleńkiego strumyka i dźwięki te napełniły ją spoko
jem i pogodą.
Wyczuła, że Chance powrócił, zanim jeszcze usłyszała jego kroki.
Gdy poczuła, że jego palce odpinają guziki jej koszuli, otworzyła oczy
i uśmiechnęła się leniwie. Klęczał obok niej, nagi do pasa, a pod opa
loną skórą delikatnie grały silne mięśnie.
- Czy właśnie to robią poszukiwacze po ciężkim dniu? - zapytała,
a śmiech i pożądanie sprawiły, że słowa te zabrzmiały nieco gardłowo.
- To stara i uświęcona tradycja - zapewnił ją z uśmiechem.
- Jak ją nazywacie?
- Mycie znaleziska.
Reba roześmiała się cicho, obserwując jego oczy, gdy odpinał po-
maranczowordzawą koszulę, którą jej podarował.
... 149 _
- To prawda- powiedział Chance. - Pierwszą rzeczą, jaką robi
każdy poszukiwacz, jest umycie tego, co znalazł. Jeśli to opal - dodał
gładko - większość poszukiwaczy po prostu zlizuje brud, aby przeko
nać się, co jest pod nim.
Reba wstrzymała oddech.
- Mówi się nawet - kontynuował — że poszukiwacza poznaje się
po języku.
- Wymyśliłeś to - powiedziała Reba, rozdarta miedzy śmiechem
i pożądaniem.
Chance uśmiechnął się. Jego dłonie zsunęły z ramion Reby brudną
flanelową koszulę.
- Każde słowo jest prawdziwe - zamruczał i odpiął jej stanik. -
A ty jesteś piękna. - Nachylił się i dotknął czubkiem wilgotnego języ
ka jej różowego sutka. - Jesteś bardzo piękna — powiedział ochryple. -
A twoje sutki są różowe jak najlepsze turmaliny z Pala.
Czarne wąsy muskałyjej piersi, aż Rebie zabrakło tchu. Zęby Chan
c e ^ zacisnęły się delikatnie na jej sutku. Wciągnął ją do swych gorą
cych, niecierpliwych ust i pieścił, aż zadrżała i zawołała go po imie
niu. Niechętnie podniósł głowę.
- Obiecałem sobie, że zaczekam - powiedział niemal szorstko. -
Dotrzymuję obietnic. Zawsze. - Jego dłoń delikatnie przykryła jej pierś,
a potem ześliznęła się w dół, aby odpiąć dżinsy.
- Co sobie obiecałeś? - zapytała Reba dźwięcznym głosem.
- Że najpierw zmyję z nas cały brud tej cholernej kopalni. - Głos
Chance'a był twardy, a jego oczy nabrały zielono srebrzystego koloru jak
potok, który szemrał w promieniach słońca. - Otrzymaliśmy drugie życie,
chaton.
Powinniśmy zostać ochrzczeni, zanim rozpoczniemy je razem.
Zdjął resztęjej ubrania, sam się rozebrał i poprowadził jądo najni
żej położonej sadzawki. Woda, szemrząc, przelewała się przez kamie
nie i tworzyła malutki wodospad, nie wyższy od Chance'a, o szeroko
ści zaledwie kilku centymetrów. Reba zadrżała od pierwszego szoku
spowodowanego dotykiem chłodnej wody na skórze, a potem poddała
się delikatnym, twardym dłoniom Chance'a, który mył ją tak długo, aż
stała się czysta i odzyskała siły.
- Teraz moja kolej - uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę po mydło,
które przyniósł z obozu.
Podał jej mydło i stanął pod małą kaskadą. Woda spowiła go jak
błysk srebrnej jasności. Reba umyła najpierw jego włosy, potem twarz,
- 1 5 0 -
zatrzymując siana dłużej przy zmysłowych wargach i wąsach. Mięśnie.
jego karku poddawały siędłoniom i przenosiły deszcz do tamtad
i barków, dość silnych, aby wy rwać Rebę ze śmiertelnej pułapki i wy
prowadzić z powrotem do słońca.
Delikatnie go obróciła. Gdy zobaczyła długie zadrapania i sińce na
jego plecach, bała się go dotknąć. Przypomniała sobie moment, gdy
zasłonił ją własnym ciałem przed gradem kamieni. Z niezwykłą deli
katnością i czułością dotknęła sińca czubkami palców.
- Czy to boli? - zapytała.
- Nic nie boli, kiedy mnie dotykasz.
Drżącymi rękami zmyła brud i osuszyła krew. Poddawał sięjej do
tykowi z uległością która nie pozwalała myśleć o bólu.
- Wszystko w porządku - zamruczał i ujął jej twarz. - Nie bądź
taka blada.
- Naraziłeś się na niebezpieczeństwo.. .chroniłeś mnie..
- Oczywiście — powiedział łagodnie i szorstko zarazem. - Jesteś
kobietą, zawsze będę cię chronił.
Uklękła przed nim i zaczęła myć jego silne nogi od kostek po uda,
napawając się jego ciepłem. Gdy jej dłonie przesunęły się wyżej, po
czuła dreszcz przebiegający przez ciało Chance'a. Obmyła go delikat
nie, nie czując żadnego skrępowania, jedynie przyjemność. Był jej
mężczyzną, mogła go dotykać i cieszyć się nim bez fałszywej skrom
ności czy zahamowań; byłjak słońce i woda, i jak samo życie.
Pochylił się, wziął ją w ramiona i pocałował z tak palącym pra
gnieniem, że chciała roztopić się i spłynąć na jego skórę niczym miód.
Poczuł rosnącą w niej żądzę, poczuł żar i słodycz jej ciała, wspierają
cego się na nim. Szeptał piękne obce zwroty, które Reba słyszała już
wcześniej, nie rozumiejąc ich, i przytulał ją do siebie tak mocno, że
oboje zaczęli drżeć.
Zaniósł ją na zalane słońcem miejsce, gdzie rozłożył połączone
śpiwory, odcinające się kolorową plamą od szarości ziemi. Położył ją
delikatnie i wypuścił z uścisku, obejmując tylko spojrzeniem pełnym
napięcia.
- Jeśli będę cię miał teraz, już nigdy nie pozwolę ci odejść - powie
dział niemal szorstko. - Nieważne, co się wydarzy, nieważne, co sobie
powiedzieliśmy lub czego nic powiedzieliśmy, co robiliśmy lub czego
nie zrobiliśmy, będziesz moja w sposób bardziej pierwotny i trwały, niż
mogłaby cię uczynić jakakolwiek przysięga małżeńska. Chcesz tego?
- 1 5 1 -
- Czy ty będziesz należał do mnie w ten sam sposób? - zapytała
Reba, szukając w jego oczach słów, których nie wypowiedział, ponie
waż myślał, że nie wie nic o miłości.
- Nie mam wyboru - szepnął.
- Ja też nie - odpowiedziała Reba i wyciągnęła do niego ramio
na. - I nie chcę mieć wyboru. Pragnę cię, Chance. Tylko ciebie.
- Będziesz mnie miała - obiecał i położył się obok niej. - Tylko mnie.
Przyciągnął ją do siebie, napawając się jej miękkością, łch usta
spotkały się jakby po raz pierwszy, a pocałunek Chance'a był ciepły
i nienatarczywy, jak pieszczota słońca na skórze. Lizał kąciki jej ust,
łaskotał ją, aż się roześmiała i rozchyliła wargi. Szorstki aksamit jego
języka przykrył jej język, zapraszając do odwzajemnienia pieszczoty.
Jego smak i dotyk wypełniły zmysły Reby niczym błyskawica. Z we
stchnieniem poddała się jego naporowi.
- T a k - szeptał, gryząc delikatnie jej uszy, szyję, ramiona i pier
si. - Chodź do mnie.
Reba zadrżała pod wpływem jego dotyku i poczuła, że jej ciało wy
pręża się, aby wyjść naprzeciw miłosnym żądaniom. Piersi nabrzmiały
w niemej prośbie, aby przykrył je swoimi ustami. Jego język wyprofilo
wał każdy twardy sutek z dręczącą dokładnością, a potem ssał je powoli,
aż obróciła się z cichym jękiem. Usta Chance'a stwardniały, obdarzając ją
pieszczotą kochanka, która jeszcze minutę temu sprawiłaby ból, a teraz
rozpaliła w niej ogień. W jej wnętrzu rozlał się żar, który zataczał coraz
szersze kręgi pożądania w ciele. Dłonie Reby zaciskały się raz po raz na
jego ramionach, oddech stał się przerywany, a ciało drżało.
- Chance! - zawołała, a jej nogi poruszyły się niespokojnie w po
szukiwaniu jego męskości. - Proszę...
Chance roześmiał się i zsunął wzdłuż jej ciała, drażniąc językiem
pępek. Silne dłonie rozcierały jej łydki i uda i rozsunęły je delikatnie,
a zęby zdobywały miękką skórę podbrzusza. Potarł policzkiem o twarde
miodowe włosy jej łona i zadrżał w odpowiedzi na falowanie jej ciała.
Gładził wąsami wewnętrzną stronę ud, a Reba zadygotała. Gdy jego
język zapuścił się w poszukiwaniu najbardziej wrażliwego miejsca,
westchnęła głęboko.
-Chance...
- Ciii, moja piękna- szepnął, trzymając jej biodra w delikatnym,
nie znoszącym sprzeciwu uścisku. - Jesteś taka miękka, taka piękna.
Pozwól mi poznać cię całą.
-
152-
Słowa Reby rozpłynęły się pośród niezwykłych doznań, /ar i /.nic
walająca zmysłowość pieszczoty, i rozkosz, którą w tak oc/ywisty spo
sób czerpał z jej ciała, kompletnie rozbroiły Rcbę. Poddała mu się cał
kowicie, dała się pochłonąć do samego jądra swojej istoty przez płyn
ny ogień, który rozpalał się w niej przy każdym ruchu aksamitnie
szorstkiego języka Chance'a. Gdy jego zęby zacisnęły się zachłannie
na jej ciele, wygięła się w łuk, przywarła do niego drżąca, wołając go
pośród westchnień, i całkowicie się zatraciła.
Gdy leżała, wciąż jeszcze wstrząśnięta zniewalającą rozkoszą, jakiej
nigdy wcześniej nie zaznała, Chance przykrył ją swoim muskularnym
ciałem. Wziął ją szybko i przytrzymał, napawając się zasięgiem swojej
władzy. Potem poruszył się z mocą tylko raz, ponownie rozpalaj ąc w niej
ogień. Reba krzyknęła i bezwiednie wbiła paznokcie w jego ramiona,
porwana przez rozkosz tak wielką, że niemal nie do odróżnienia od bólu.
Chance roześmiał się i poruszył wolno, z mocą, obserwując, jak Reba
oddaje mu się z każdym ruchem. Patrzył jej w oczy, rozświetlające cy
namonowym blaskiem przeobrażoną przez ekstazę twarz.
Zawołał jej imię z głębi swego pożądania. Reba zadrżała i przy
warła do niego, wbijając paznokcie w jego uda w niemej prośbie, aby
spijali razem owoce jej ekstazy. Chance zapomniał o kontrolowaniu
się, z chrapliwym jękiem zapadł w otchłań bez dna i oddał sięjej tak
całkowicie, jak ona oddała się jemu.
10
eba przeszła trzy kroki po równoważni, wykonała obrót
do tyłu, dwa obroty do przodu i młynkiem zeskoczyła na
sprężystą matę, pokrywającąpodłogę sali gimnastycznej.
Oddychając głęboko, sięgnęła po ręcznik. Na jej skórze
lśniły kropelki potu.
- Skończyłaś? - dobiegł ją od drzwi głęboki męski głos.
Reba odwróciła się gwałtownie, jak zwykle zaskoczona bezsze
lestnym pojawieniem się Chance'a.
-- Jak się tu znalazłeś?
- Przyszedłem z Objet d'Art. Zostawiłem na stoliku oświadczenie dla
prasy na temat kolekcji Jeremy'ego. Giną chce usłyszeć twoją opinię, zanim
je wydrukują. Pieniła się, że nie może wspomniećo ślubie--dodał obojętnie.
R
- 1 5 3 -
- Powiedziałam jej, że ogłosimy nasze zaręczyny w dcl Coronado,
gdy wystawimy kolekcję Jeremy'ego na aukcję — powiedziała Reba. -
Do tego czasu nie chcę się użerać z wszystkimi ciekawskimi typami.
Chcę się tobą cieszyć w spokoju.
Chance spojrzał przeciągle na Rebę, po czym skinął głową.
- Rozumiem. Zacząłem się już zastanawiać, czy aby nie zmieniłaś
zdania.
Reba podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na ramiona.
- Nie wymkniesz się tak łatwo - powiedziała pół żartem, pół serio
i spojrzała w jego niezwykłe zielonosrebrzyste oczy.
- Nie o siebie się martwię. - Jego twarde dłonie ujęły jej twarz. —
Tylko o ciebie, chaton. To, co widzimy bardzo wyraźnie, kiedy spo
glądamy w oczy śmierci, blaknie, gdy jesteśmy bezpieczni. Im więcej
czasu mija od zasypania, im dłużej pozostajesz w mieście, tym bar
dziej się boję, że zmienisz zdanie i nie wyjdziesz za mnie.
Reba zamknęła oczy i przytuliła policzek do ciepłej skóry, widocznej
w wycięciu zielonej koszuli Chance'a. Nie minęły jeszcze dwa dni od
ich powrotu z Cesarzowej Chin, a Reba miała wrażenie, że kocha Chan
c e ^ od zawsze. Nie miała żadnych wątpliwości. Nazajutrz się pobiorą.
- Jutro są moje urodziny - szepnęła, przyciskając wargi do jego
piersi. - Obiecałeś mi jedyny prezent, którego chcę. Siebie. Nie wy
mkniesz się, choćbym miała cię zamknąć w sejfie Obje! d'Art.
Chance roześmiał się cichutko. Jego długie palce chwyciły kościa
ne szpilki, którymi Reba upięła włosy w ciasny węzeł na czubku gło
wy. Miodowe włosy z szelestem opadły na jego ramiona, ('zubkiem
języka odnalazł tętniący na jej szyi puls. Poczuł, że tętno Reby przy
spiesza, gdy przesunął dłoń wzdłuż jej ciała, napawając się jego żarem
i jędrnością.
- Należę do ciebie - powiedział niemal ostro - bez względu na to,
czy weźmiemy ślub. Mówiłem poważnie, kiedy kochaliśmy się koło
tamtego źródła: jesteś moja, z przysięgą czy bez niej. Ale wolałbym
cię poślubić. Chcę, abyś nosiła moją obrączkę i moje nazwisko. Chcę,
aby inni mężczyźni wiedzieli, że należysz do mnie.
-Aja chcę, aby inne kobiety wiedziały, że ty należysz do mnie-
uśmiechnęła się figlarnie. - Chcę, aby wszystkie widziały twoją obrączkę.
-Czy masz instynkt posiadaczki? - zapytał miękko, a jego oczy
stały się bardzo zielone, jakby chciał zapamiętać kształt jej ust. Do
tknęła różowym językiem dolnej wargi Chance'a.
-154
Spojrzała mu w oczy, poczuła w sobie dzikość i zalała ją gwałtowna
fala emocji i pożądania, które tylko Chance mógł wywołać
- Nigdy przedtem taka nie byłam. Kiedy mój mąż zaczął uwodzić
studentki, czułam raczej odrazę niż złość. Ale gdybyś ty tylko dotknął
innej kobiety, zrobiłabym coś strasznego.
Uśmiechnął się jak głodny tygrys i całował ją tak długo, aż rozto
piła się w jego ramionach i przylgnęła do niego całym ciałem.
- Nie bój się, moja piękna. Gdy górnik raz dotknął diamentu i zło
ta, nigdy już nie zadowoli się niczym pośledniejszym.
Pocałował ją, lecz tym razem delikatnie. Niechętnie rozluźnił ra
miona.
- Jeśli wkrótce nie przestaniemy, to za chwilę zaproponuję ci wspól
ny prysznic.
Jego dłonie i spojrzenie błądziły po jej ciele, zatrzymując się na
twardych sutkach i prowokacyjnym wygięciu bioder.
- Zanim byś się obejrzała — powiedział żartobliwie - wgryzałbym
się w twoje ciało i rozkoszował smakiem wybornych małych uszek
i palców u nóg.
Oddech Reby stał się urywany, przysunęła się bliżej.
Chance zamknął oczy i położył ręce na jej ramionach.
- Ale gdybym to zrobił, nigdy byśmy nie skończyli i nie moglibyśmy
jutro wziąć ślubu. Dlaczego twój cholerny rząd wymaga tylu papierków?
- To także twój cholerny rząd — zauważyła Reba przytomnie, a w jej
oczach zalśniło pożądanie.
Chance westchnął i cofnął się.
- Racja. Powtarzam to sobie za każdym razem, gdy chcę pochwy
cić cię w ramiona i powiedzieć: „Do diabła z wszystkimi zasadami". -
Czubkami palców pogładził jej miodowe brwi, musnął ustami war
gi. - Bądź tutaj, kiedy wrócę.
- Zawsze.
Reba patrzyła, jak za Chance'em zamykają się drzwi. Musiała użyć
całej siły woli, aby nie zawołać go po imieniu. Fakt, że wieczorem bę
dzie go tulić w ramionach, nie złagodził bólu, który w tej chwili odczu
wała. To było coś więcej niż zwykłe pożądanie. Teraz gdy wiedziała, jak
może wyglądać życie dzielone z Chance'em, życie bez niego przypomi
nało pośledni klejnot - było wyblakłe, bezbarwne i nieciekawe.
Wzięła szybki prysznic, zjadła niewielką przekąskę i rozsiadła się
w salonie z zamiarem przeczytania napisanego przez Ginę oświadczenia
- 1 5 5 -
dla prasy. Jak zwykle oświadczenie Giny było niezwykle jasne, bez
niepotrzebnych szczegółów. Reba odłożyła papiery, sięgnęła po tele
fon i wykręciła numer Objet d'Art.
- Giną? Oświadczenie jest doskonałe. Możesz je natychmiast wy
słać do gazet. Były do mniejakieś telefony? Ktoś zauważył, że jestem
na wagarach?
- Todd Sinclair wpadł na chwilę. W końcu powiedziałam mu, ja
kie okazy z kolekcji wybrałaś. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za
złe? To był najłatwiejszy sposób, aby się go pozbyć, oczywiście nie
licząc metody Tima.
- Pałki? - strzeliła Reba.
- To cały mój Tim - odparła Giną sucho. - Ale nie winię go. Sama
z ochotą walnęłabym Todda pałką w łeb.
- Dobrze, że nie było mnie w biurze.
- Todd nie był z tego powodu zbytnio zadowolony. Lecz z pewno
ścią odczuwał ulgę, że ani ciebie, ani Chance'a nie było nigdzie w po
bliżu. Wydaje mi się, że twój mężczyzna wywołuje w Toddzie Sincla
irze paniczny strach.
- Alleluja. Może wreszcie wyczeszę tę żabę z włosów.
- Było jeszcze kilka mniej ważnych telefonów. Wszyscy narzeka
ją, że nie będą mogli zobaczyć kolekcji przed jej wystawieniem w del
Coronado, ale Tim trzyma się dzielnie. Nie będzie żadnych przedpre-
mierowych pokazów, tak jak sobie życzyłaś.
- Dobrze. Jeśli wpuścimy jedną osobę, będziemy musieli wpuścić
wszystkich. Wolałabym raczej rozkoszować się swoim miesiącem mio
dowym w spokoju.
- Nie wiem dlaczego, ale spokój i Chance Walker jakoś nie pasują
do siebie.
Telefon nie przeniósł uśmiechu Rcby, ale Giną usłyszała rozma
rzony ton jej głosu.
- Niezupełnie - mruknęła Reba, przypominając sobie, jaki spokój
ogarniał ją, gdy zasypiała w silnych ramionach Chance'a. - Potrafi był
bardzo łagodnym człowiekiem.
Po stronie Giny nastąpiło nagłe zamieszanie; Rebę dobiegł ze słu
chawki głos obcej kobiety, a potem Tima.
- Zaczekaj chwilę- poprosiła Giną.
Odłożyła słuchawkę. Reba uznała, że zapewne jakiś klient zwrócił
się z czymś do Giny, czekała więc cierpliwie.
-
156-
- Reba? - usłyszała głos Tima.
- Wciąż tu jestem - westchnęła. - Co tym razem?
- Nic. Przyjechała siostra Cbance'a, szuka go.
-Co? Gloria tu jest?
- Więc to jej prawdziwe imię? - zapytał Tim, próbując zdusić śmiech.
Powiedział coś ściszonym głosem, ale jego słowa doleciały uszu Reby. -
Przepraszam, pani Day. Pani imię wydało mi się dość, hm, niezwykłe.
A kręci się tu wielu pismaków, którzy węszą naokoło, chcąc dowiedzieć
się czegoś o kolekcji Jcremy'ego.
Reba usłyszała, że słuchawka przechodzi z rąk do rąk. Dobiegł jej
uszu kobiecy głos z wyraźnym australijskim akcentem. W przeciwień
stwie do Chance'a, Gloria zupełnie zatraciła rodzimy akcent i przyswo
iła sobie wymowę panującą w przybranej ojczyźnie.
- Chance? - zapytała Gloria. - Już najwyższy czas, abym cię od
nalazła.
- Niezupełnie. Mówi Reba.
- Kobieta Chance'a. -W każdej sylabie słychać było ogromne zadowo
lenie. - Więc on też musi być gdzieś niedaleko. Szukał cię od bardzo dłu
giego czasu, Rebo Farrall. Czy mogę z nim przez chwilę porozmawiać?
- Załatwia jakieś papierkowe sprawy.
- Cholera - mruknęła Gloria. - Cóż, wrócę do hotelu i tam na nie
go zaczekam.
- Chance nie wraca dziś do hotelu. Nie wiem nawet, o której go
dzinie mam się go spodziewać. Może niech Tim przywiezie panią do
mnie. Możemy poczekać na niego razem.
- Podoba mi się ten pomysł - zachichotała Gloria, a zgrzytli wy ton
jej głosu przywiódł Rebie na myśl głos Chance'a. — Jestem bardzo cie
bie ciekawa, Rebo. Wiele młodych kobiet szło za Chance'em, ale nie
spotkało ich nic dobrego, oprócz ciężkiej pracy i złamanego serca.
- Jestem zupełnie zwyczajna - odparła Reba sucho.
Gloria roześmiała się i zwróciła słuchawkę Timowi, który zapew
nił Rebę, że natychmiast przywiezie siostrę Chance'a do jej domu.
Reba odwiesiła słuchawkę, wzięła prysznic i ubrała się. Włożyła czar
ny kaszmirowy sweter, strzepnęła kilka długich złotych włosów
z miękkich wełnianych marynarskich spodni i poszła do kuchni, aby
zaparzyć kawę.
Spędziła wystarczająco dużo czasu na lotniskach, aby wiedzieć,
jak wykończona będzie Gloria po długim locie z Australii.
- 1 5 7 -
Zrobiło się chłodno, a niebo się zachmurzyło - typowa dla Los An
geles zmiana pogody; wczoraj było trzydzieści jeden, a dzisiaj trzyna
ście stopni Celsjusza. Dobrze było ubrać się w kaszmirowy sweter i na
pić gorącej kawy, zwłaszcza że za oknami szalał wiatr od oceanu.
Reba przeszła boso przez dywan koloru wina, rozkoszując się jego
miękkością i ciepłem. W pokoju stała długa, niska kanapa pokryta mie
niącą się jedwabną kapą o stonowanym orientalnym wzorze, w któ
rym kolor wina przeplatał się z odcieniami kremu i granatu. Barwy te
powtarzały się też na wielkich poduszkach rozrzuconych w nieładzie
na kanapie. Kremowe brokatowe tapety połyskiwały lekko, nadając
pokojowi wrażenie zarówno przestrzeni, jak i intymności.
Za sięgającymi podłogi oknami szalał wiatr, gnąc trawę, a nawet
potrząsając budynkami. Zachodni wiatr rzadko pojawiał się w połu
dniowej Kalifornii, ale kiedy nadciągał, potrafił wiać z dziką zawzię
tością. Z okien położonego na szczycie klifu domu Reba widziała, że
morze zagotowało się, a od brzegu po horyzont przewalały się po jego
powierzchni stalowe fale, pokryte spienionymi grzywami piany. Na
wodzie nie było łodzi. Dzisiaj Pacyfik nie był oceanem dla małych
łódek czy dyletantów.
Reba siedziała i obserwowała wzburzone morze, dopóki nie za
dzwonił dzwonek, obwieszczając przybycie Glorii. Reba podeszła szyb
ko do frontowych drzwi i otworzyła je. Przez chwilę ona i Gloria przy
glądały się sobie ciekawie.
Siostra Chance'a, o jakieś piętnaście lat starsza od Reby, była tego
samego wzrostu i bardzo podobnej postury. Miała krótkie czarne wło
sy zaczesane do tyłu. Jej skronie były lekko przyprószone siwizną, a li
sta szerokie, skore do uśmiechu. Bladozielone oczy pozbawione były
odcienia srebra, jaki występował u Chance'a. Zmarszczki śmiechu,
smutku i zdecydowania rozświetlały twarz Glorii, nadając jej wyraz
spokoju i piękna.
Reba uśmiechnęła się bez zastanowienia i wyciągnęła do niej ręce,
instynktownie poczuwszy do Glorii sympatię. Na twarzy kobiety od
malowała się ulga, radość i prawdziwe szczęście.
- Dzięki Bogu - powiedziała Gloria i odwzajemniła uścisk. - Ba
łam się, że Chance poleci za jakąś dziewczyną z miasta, która ma po
jęcie o miłości nie większe niż garść kamieni.
-A ja bałam się, że jego wyjątkowa siostra może nie polubić ko
biety, która spodoba sięjej bratu.
- 1 5 8 -
- Wyjątkowa? - roześmiała się Gloria i usiadła na wskazanej przez
Rebę kanapie. - Słonko, jedyna rzecz, która jest we mnie wyjątkowa,
to pasemka siwizny we włosach.
- Musi być jednak coś więcej. O ile wiem, jesteś jedną z niewielu
istot na ziemi, które Chance kocha.
- On ci to powiedział? - spytała Gloria zaskoczona.
-Nie wprost. Widzę jednak to w jego oczach i słyszę w głosie,gdy o tobie mówi
Gloria westchnęła.
- Chance nie używa słowa „kochać". Nigdy.
- Wiem. - Głos Reby był cichy i opanowany. Chociaż wiedziała,
że zostanie żoną Chance'a, to jednak przykro jej było, że nigdy nie
powiedział, że ją kocha. - Ale wyraża to w inny sposób — rzekła z prze
konaniem.
- Byłoby lepiej dla niego i dla świata, gdyby umiał o tym mówić -
oświadczyła Gloria, a jej wzrok posmutniał i stał się odległy. - To jed
nak może nigdy nie nastąpić. - Jej blade oczy spoczęły z troską na
Rebie. - Czy będziesz umiała z tym żyć?
- Nie mam wyboru. Kocham go.
Gloria westchnęła, zamknęła oczy i oparła się zmęczona o poduszki
na kanapie.
-Wiem, że Chance cię kocha. Jesteś jedyną kobietą, którą kiedykol
wiek chciał poślubić. Tak cholernie mu się spieszy, aby uczynić z ciebie
panią Walker, że nie chciał czekać nawet tygodnia, nieważne, jak bardzo
nalegałam. Więc poruszyłam niebo, ziemię i mojego męża, i oto jestem -
ziewnęła. — Jestem na nogach od trzydziestu czterech godzin, od chwili,
gdy zadzwonił do mnie Chance. Mam nadzieję, że zrobiłam mu piekiel
ną niespodziankę - uśmiechnęła się ze zmęczeniem. - To mój jedyny
prezent ślubny dla brata, którego kocham.
- To jedyny prezent, który się naprawdę liczy - powiedziała Reba.
Uśmiechnęła się szeroko. - Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę
zaskoczoną minę Chance'a. A jest człowiekiem, którego bardzo trud
no zaskoczyć.
Ziewnięcie Glorii przeszło w chichot.
- Nie nastawiaj się na to, słonko. Nikt nie zaskoczył niczym Chan
c e ^ od czasu, gdy miał czternaście lat.
~ Kiedy umarł Łuck?
Oczy Glorii otworzyły się szeroko w zamyśleniu.
- 1 5 9 -
-Mówił ci o tym?
-Niewiele. Powiedział tylko,jak bardzo go zabolało i wciąż boli,
że Łuck został zabity, zanim Chance mógł temu zapobiec. Chociaż nie
wiem, co czternastolatek mógłby w takiej chwili zrobić.
- Nikt niczego się po nim nie spodziewał. - Gloria spój rżała uważ
nie na Rebę. - Co Chance opowiedział ci o tym dniu?
- Że przybył za późno i że Łuck już nie żył. Że odnalazł górnika,
który zabił Łucka.
- A potem?
Reba pokręciła głową.
- Nie powiedział nic więcej. Ale wydaje mi się - dodała, przypo
mniawszy sobie, jak brutalnie potraktował mężczyzn w kopalni - że
gdyby był starszy, tamten górnik już by nie żył.
- W połowie masz rację - powiedziała Gloria i spojrzała na Rebę
z nagłym lękiem. - Chance miał tylko czternaście lal, a jednak zabił
tamtego górnika. Wzrost i waga nigdy nie miały dla niego znaczenia.
- Mój Boże... - głos Reby zamarł.
- Gdybyś zobaczyła, co zostało z Lucka - powiedziała Gloria po
n u r o - nie winiłabyś Chance'a. Sama ukradłam rewolwer i poszłam
szukać mordercy. Chance znalazł go pierwszy. Górnik miał nóż, nie
wiele mu to jednak pomogło. Chance zabrał mu nóż i zabił faceta go
łymi rękami. - Gloria potrząsnęła głową. - Boże, minęło wicie czasu
od chwili, gdy po raz ostatni wspominałam to wydarzenie. Zastana
wiałam się, dlaczego Chance tak szalał po śmierci I ,ueka.
- Chyba z powodu tego wydarzenia w kopalni powiedziała wol
no Reba- kiedy wasz ojciec zgasił światło i Chance śmiertelnie się
wystraszył, a Łuck objął go i krzyczał na ojca, dopóki ten nie włączył
znowu światła.
Starsza kobieta spojrzała na Rebę uważnie.
- Kiedy to się stało?
- Krótko po tym, jak umarła wasza matka. Chance zawsze chciał
pomóc Luckowi tak bardzo, jak on pomógł jemu.
- Chance nigdy mi o tym nie powiedział, nawet po śmierci Łucka. -
Na twarzy Glorii pojawiła się zaduma. - To wiele wyjaśnia. Ojciec ni
gdy nie dawał Chance'owi zbyt wiele z siebie, a Chance niczego od nie
go nie wymagał. Nawet jako dziecko był bardzo niezależny. Jedyną oso
bą, która go obchodziła, była matka. Z Luckiem było inaczej. Był synem
tatusia, i kropka. Ale Łuck kochał też Chance'a. To było coś niezwykłego
-160-
obserwować ich razem. Nigdy nie widziałam dwóch braci, którzy byliby
tak do siebie przywiązani, ajednocześnie mieli tak niewiele ze sobą
wspólnego. Mimo całego jego uroku nigdy tak naprawdę nie lubiłam
Lucka. Chance był inny. Mary, uparty człowieczek, którego uśmiech przy
wodził na myśl wschód słońca.
Gloria znów ziewnęła i przeprosiła.
- To nie z powodu towarzystwa zachciało mi się spać, tylko zmia
ny czasu, kochanie. W domu o tej porze już bym spała.
- Rozumiem - powiedziała Reba. - Latanie samolotami mnie też
wykańcza. Chcesz kawy czy pójdziesz się zdrzemnąć?
- Poproszę o kawę - powiedziała Gloria szybko.
Reba poszła do kuchni i wróciła z dwoma parującymi kubkami.
- Cukier albo śmietankę?
- Nie, dzięki - uśmiechnęła się Gloria. - Pod tym względem pozo
stałam wciąż Amerykanką. - Pociągnęła łyk wonnego napoju i we
stchnęła. - Boski smak, Rebo, po prostu niebiański. Masz piękne imię.
Czy to skrót od czegoś?
- Od Rebeki.
Gloria spojrzała na nią znad brzegu kubka.
- Od Sunnybrook Farm?
- Tylko w fantazjach mojej mamy - powiedziała Reba. - Moje
prawdziwe ja było dla niej ogromnym rozczarowaniem.
- Rodzice potrafią być uparci -powiedziała Gloria bez ogródek. -
Nie jesteś też Becky, prawda?
- Ku rozczarowaniu mojego byłego męża.
Gloria zmrużyła powieki i roześmiała się krótko.
- Nie miałaś łatwego życia, prawda, kochanie?
- Nie wiem, czy ktokolwiek ma łatwe życie.
Gloria westchnęła i zamknęła oczy na długą chwilę. Rebie wyda
wało się, że zasnęła.
- Nadajesz się, Rebo Farrall. Jesteś dla niego stworzona. J dzięku
ję za to Bogu. Jeśli jakiś człowiek zasługiwał na wytchnienie, to jest
nim właśnie Chance.
Gloria otworzyła oczy, zielone i ciągle przytomne, mimo oczywistego
zmęczenia. Spojrzała na Rebę.
- Wiesz, że poślubiasz legendę, prawda?
Reba wyglądała na zaskoczoną.
-Eee... nie.
] I Sen zaklęły...
-161 --
- Chance Walker to człowiek, który wie, gdzie Bóg ukrywa swoje
skarby i gdzie diabeł chowa najbardziej ogniste kobiety. Chance zarobił
na wyeksploatowanych, opuszczonych kopalniach więcej niż większość
poszukiwaczy zobaczyło pieniędzy w ciągu całego życia. Trafił na parę
królewskich złóż i wiele całkiem przyzwoitych żył. Mężczyźni ustawia-
jąsię w kolejce, aby go zaangażować, a kobiety ustawiająsię tuż za nimi
w nadziei, że i dla nich coś skapnie. Bierze od kobiet to, czego chce.
A jeśli chodzi o mężczyzn - wzruszyła ramionami — Chance znalazł dla
innych ogromną fortunę za zwykłą dniówkę i niewielki udział w zyskach.
Gloria spojrzała przenikliwie na Rebę.
- N i c zrozum mnie źle. Mój brat nie jest ani głupcem, ani bieda
kiem. Jest po prostu do szpiku kości poszukiwaczem. Musi szukać skar
bów. To, czego nic znalazł, dręczy go jak swędzące miejsce, którego
nie może podrapać, doprowadza go do szaleństwa. - Potrząsnęła gło
wą, - Poszukiwanie wchodzi w krew bardziej niż malaria.
- To samo powiedział Chance. A jednak malarię można przeżyć.
W odpowiednim klimacie można ją nawet kontrolować.
Gloria roześmiała się ciepło.
- Podoba mi się, że będę cię miała za siostrę, Rebo. Masz wszyst
ko, czego potrzeba, aby mężczyzna taki jak Chance chciał do ciebie
wracać. Ścieżki Pana są doprawdy dziwne. Kto mógłby przypusz
czać, że wygrana kopalnia turmalinu zaprowadzi go do kobiety, któ
rą pokochał.
Reba uśmiechnęła się figlarnie.
Więc powiedział ci o kopalni?
- Nie musiał mi mówić - prychnęła Gloria. - Twoja ciotka była
tak wściekła, kiedy Sylvie przegrała swoją połowę Cesarzowej Chin
w pokera do Chance'a, że wszyscy w interiorze słyszeli jej wrzaski.
A gdyby nie słyszeli twojej ciotki, to z całąpewnościąusłyszeliby twoją
kuzynkę. Sylvie darła się jak opętana, zaproponowała Chancc'owi, aby
zwrócił kopalnię w zamian za to, że pójdzie z nim do łóżka, a on ode
słał ją do diabła. - Gloria uśmiechnęła się lekko. - Kiedy Chance do
rósł, stał się bardzo wybredny, jeśli chodzi o kobiety. ASylvie... cóż,
ta dziewczyna nigdy nie przebierała w mężczyznach.
Reba prawic jej nie słuchała. Ostrożnie postawiła kubek na stole,
rozpaczliwie starając się ukryć swoją reakcję na słowa Glorii.
Chance wiedział o Cesarzowej Chin, zanim poznał Rebę! Wymo
wa tego prostego faktu była tak wstrząsająca jak porażenie prądem.
162 -
Gloria ziewnęła mimo wypitej przed chwilą kawy
- Boże, jestem skonana. Robię się za stara na wałęsanie się nic/yiti
zwariowana kwoka. Czy miałabyś coś przeciwko temu, abym zadzwoni hi
po taksówkę, wróciła do hotelu i przespała się, dopóki Chance nie wróci.
- Możesz spać tutaj -powiedziała Reba automatycznie, lecz jej myśli
wciąż krążyły wokół strasznej prawdy, którą Gloria wyjawiła tak spo
kojnie: Chance nie pragnął jej dla niej samej, ale dla Cesarzowej Chin.
- Dzięki, ale wszystkie moje rzeczy są w hotelu - powiedziała Glo
ria, tłumiąc ziewnięcie,
- Odwiozę cię.
- Wyglądasz tak, że drzemka tobie też by dobrze zrobiła - powie
działa Gloria. - Chyba nie masz mi za złe, że ci to mówię.
- To prawda - powiedziała Reba tonem pozbawionym wyrazu. - Ostat
nio brakowało mi snu. Wybacz mi. Zadzwonię po taksówkę dla ciebie.
Potem Reba nie pamiętała nawet, o czym rozmawiały z Glorią,
zanim w końcu przyjechała taksówka. Kiedy za siostrą Chance'a za
mknęły się drzwi, Reba długo jeszcze stała na środku salonu, wpatru
jąc się w szalejące zielonosrebrne wody oceanu i starając się nie my
śleć o niczym. Potem zdała sobie sprawę, że musi myśleć, i to myśleć
dużo intensywniej, niż robiła to przez całe swoje życie.
Chance był właścicielem połowy Cesarzowej Chin. A ona powie
działa mu, że nigdy nie sprzeda swojej połowy kopalni. Jedynym spo
sobem, aby zdobyć drugą połowę, było poślubienie jej.
I to właśnie zamierzał uczynić.
Chociaż Reba powtarzała sobie, że bezwartościowa, opuszczona
kopalnia turmalinu, nie była warta małżeństwa, pamiętała słowa Glo
rii. Chance był ekspertem, jeśli chodzi o wyeksploatowane kopalnie.
Był legendą. Spędził całe życie, szukając skarbów dla innych ludzi.
Teraz była kolej na niego.
Co to Chance kiedyś powiedział? Nie ma ofiary zbyt wielkiej, jeśli
nagrodą jest ogromna żyła. Poza tym - małżeństwo było w końcu związ
kiem tymczasowym. Mąż Reby nauczył ją tego.
Coś w Rebie krzyczało, że to niemożliwe. Chance nie mógł być aż tak
wyrachowany. Z drugiej strony, przypomniała sobie jego zachowanie za
każdym razem, gdy wspominała o Cesarzowej Chin. Zachowywał sięjak
mężczyzna z nieczystym sumieniem. Jak cyniczny, kłamliwy drań.
Pomyślmy spokojnie. Czy Chance ją kiedykolwiek okłamał? Czy kie
dykolwiek powiedział jej, że nie wiedział, kim była, gdy spotkali się
• 1 6 3 -
w Death Valley, albo że nigdy nie spotkał jej kuzynki, albo że nigdy me
słyszał o Cesarzowej Chin? Nie. Nigdy nie powiedział żadnej z tych rze
czy, po prostu pozwolił jej w nie wierzyć. Nie były to do końca kłamstwa.
Ale jednak odbiegł cholernie daleko od prawdy.
Musi być jakieś wytłumaczenie. Musi być coś, co przekonają, że nie
była bezdennie głupia, zakochując się w pewnym siebie, pozbawionym
skrupułów człowieku, któremu zależało jedynie na jej cholernej kopalni.
Musi być coś, co przekonają, że jest godna miłości bez względu na to, czy
jest właścicielkąjakiejś przeklętej dziury w ziemi, zwanej Cesarzową Chin.
-Chance...!
Reba nie zadawała sobie sprawy, że wykrzyknęła jego imię, dopóki
udręczony głos nie odbił się echem od ścian pokoju. Zadrżała i zmusiła się
do zaczerpnięcia głęboko powietrza, chociaż czuła ból, jakby ktoś ciął ją
nożem. Nie powinna się teraz załamywać. Musi istnieć jakieś wyjaśnie
nie. Nie mogła być przecież aż taka głupia. Była godna miłości mężczyzny.
Ale jeśli się myliła, jeśli rzeczywiście była głupia i niegodna, jeśli
nie istniało żadne wytłumaczenie...?
Odwróciła się od okna i szybkim krokiem podeszła do telefonu.
Prawnik Jeremy'ego powie jej to, co powinna wiedzieć. Kiedyś po
wiedział jej, aby do niego zadzwoniła, jeśli będzie potrzebowała rady.
Teraz jej potrzebowała.
Gdy zgłosił się na linii, zadała mu jedno krótkie pytanie, wysłu
chała odpowiedzi, a kiedy adwokat zaczął ją wypytywać, odwiesiła
słuchawkę. Usiadła przy biurku i zaczęła pisać. Gdy skończyła, pode
szła do ukrytego w ścianie sejfu, wyjęła z niego jakiś stary dokument
i włożyła go do dużej koperty razem z tym, co napisała. Równym cha
rakterem pisma wypisała na kopercie imię Chance'a.
Potem podeszła do okna i patrzyła na morze, czekając na mężczy
znę, który nigdy nie powiedział, że ją kocha.
Kiedy Chance wrócił, zmierzch zasnuwał już powierzchnię wody,
chwytając szkarłatne światło w bezkresny uścisk szarości. Reba czuła
się podobna do tego światła, spokojna, chodnai odległa jak wyspa ko
loru indygo, majacząca na tle cynowego horyzontu.
Drzwi frontowe otworzyły się cicho.
- Reba? - Głos Chance'a był spokojny i głęboki jak zapadająca
noc. - Co robisz przy zgaszonych światłach?
- Myślę o szesnastu pytaniach, których ci nigdy nie zadałam.
- Co takiego? Ach, dwadzieścia pytań.
-
164-
Światła salonu zapłonęły ciepłym, złotym blaskiem, zamieniając
sięgające podłogi okna w lustra. Reba patrzyła na odbicie Chance'a
zmierzające w jej kierunku. Pod jej pozornym spokojem gotowało się
coś pierwotnego, jak stopiona skała wrząca pod zimną powierzchnią
skorupy ziemskiej. Zdała sobie sprawę, że jeśli ma przeżyć następne
kilka minut i zachować względną godność, nie powinna pozwolić Chan-
ce'owi się dotknąć.
~ Tak, dwadzieścia pytań - powiedziała gładko. Spojrzała w prze
strzeń ponad ramieniem Chance'a, lecz nawet zwykły kontakt wzro
kowy zburzyłjej spokój.
- Kawy? ~ zapytała i ruszyła w stronę kuchni, jak najdalej od niego.
Chance stanął na środku pokoju i przyjrzał jej się z nagłym zanie
pokojeniem.
- Czy to jedno z dwudziestu pytań? - zapytał obojętnie, lecz jego
oczy zwęziły się i pojawiło się w nich napięcie.
- Jasne.
- Wolałbym raczej pocałunek.
- W życiu każdego człowieka pada czasem deszcz - powiedziała
nonszalancko. - Albo, jak w twoim przypadku, kawa. Czarna jak ser
ce poszukiwacza, czyż nie?
- Reba, co się stało?
- To nieuczciwe -powiedziała, nalewając kawy dla nich obojga. -
Ja mam pytania, ty masz odpowiedzi. Tak gra się w tę grę.
- Nie gram według tych zasad.
- Zauważyłam- powiedziała Reba, starając się, aby jej słowa nie
zabrzmiały gorzko, lecz jej się to nie udało.
Podała Chance'owi kawę, nie patrząc mu w oczy. Odwróciła się
do niego plecami i znów stanęła przy oknie. Potrafiła zbliżyć się tylko
do jego odbicia.
-Zbiegi okoliczności to taka niezwykła rzecz- powiedziała, nie
zwracając uwagi na parującą w jej dłoniach kawę. Znów utkwiła wzrok
w bezbarwnym morzu. -Nigdy byśmy sienie spotkali, gdybyśmy przy
padkiem nie znaleźli się w tym samym miejscu i w tym samym czasie.
I dzięki dobremu staremu Toddowi Sinclairowi, oczywiście. Chyba
jemu też to zawdzięczam. - Czekała, lecz Chance milczał. - Nie od
powiesz? - mruknęła.
- A czy padło pytanie? - odparował Chance, a jego głos był rów
nie opanowany jak ciało.
165 -
Reba spojrzała na jego odbicie w szybie i zobaczyła pewnego siebie
Tygrysiego Boga, gotowego zapolować na samego diabła. Był o tyle sil
niejszy od niej. Znał wszystkie odpowiedzi. Ona miała tylko pytania. Od
dała mu wszystko. On dał jej... półprawdy, wykręty. Jak on to ujął? „Jeśli
wiesz coś, co daje ci przewagę, za żadne skarby tego nie wyjawiaj".
Nie mogłaby powiedzieć, że jej nie ostrzegał.
W jej wnętrzu wrzały gorączkowe emocje, próbując przebić gruby
mur, który wzniosła wokół siebie, czekając na powrót Chance'a.
- Jest jeszcze jedna rzecz - kontynuowała. Pociągnęła łyk kawy,
ledwie zauważając, że parzy sobie wargi. - Jestem w posiadaniu bez
wartościowej kopalni turmalinu, a ty jesteś znany z tego, że potrafisz
odnaleźć złoża tam, gdzie inni dawno się poddali.
Chance zdwoił czujność, co pozwoliło Rebie zrozumieć, że wie
dział, w jakim kierunku zmierzają jej pytania. Czekała, lecz Chance
milczał uparcie, niczego nie wyjaśnił, nie zrobił nic, aby poczuła się
mniej głupio. Po prostu czekał.
Nie odpowiadasz? - spytała.
- Wciąż nie usłyszałem pytania - odpowiedział bezbarwnie.
- A co powiesz na takie pytanie: znałeś w Australii moją kuzynkę,
prawda?
-Tak.
- Jesteś właścicielem połowy Cesarzowej Chin, prawda?
- Tak.
- Potrzebujesz drugiej połowy, aby otrzymać pożyczkę na jej eks
ploatację?
Chance zawahał się, a potem wzruszył ramionami.
-- Tak.
- Tak - powtórzyła tępo, patrząc na pogrążone w mroku wzburzo
ne morze. Cieszyła się, że otoczyła się lodowatym murem. Tylko to ją
teraz podtrzymywało. - Tak, tak i tak.
-Rebo...
-Nie. Wciąż jest moja kolej na zadawanie pytań, Chance. Tym
razem będziesz grał zgodnie z zasadami - powiedziała zimno. Odwró
ciła się z wdziękiem, odstawiła kubek po kawie i podniosła dużą ko
pertę. Widok równego pisma uspokoił ją nieco. Podała Chance'owi
kopertę.
- Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin,
- To nie są moje urodziny.
- 1 6 6 -
Wzruszyła ramionami.
-Pewnego dnia będziesz miał urodziny, czyż nie?I dodała-Weź to .
Chance wziął kopertą, otworzył, przeczytał oświadczen ie napisane jej wprawnym charakterem pisma, przejrzał stary akt prawny. W lej
chwili stał się posiadaczem całej Cesarzowej Chin.
- Dlaczego to robisz? - zapytał. Jego twarz pozostawała nieruchoma,
a oczy w przyćmionym świetle wydawały się bardzo zielone. - Przecież
kiedy się pobierzemy, Cesarzowa Chin będzie należała do nas obojga.
- Nie pobierzemy się.
Oczy Chance'a zwęziły się.
- Dlaczego nie? Nic się nie zmieniło. Przecież - dodał brutalnie -
powiedziałaś, że mnie kochasz. Pamiętasz? Ja pamiętam.
- A ty nigdy nie powiedziałeś, że mnie kochasz. Pamiętasz? Ja pa
miętam. Przynajmniej w tej jednej kwestii byłeś całkowicie szczery. -
Reba obserwowała go pociemniałymi oczami. Wstrzymała oddech, cze
kając, aż potwierdzi jej najgorsze obawy.
- Powiedziałem ci - rzekł miękko - że zbyt mało wiem o miłości,
aby używać tego słowa.
- Wierzę ci - wyszeptała Reba, a rozpacz sprawiła, że z jej twarzy od
płynęła krew. W biła paznokcie w dłonie. - Istnieje stare chińskie życzenie:
„Niech twoje najskrytsze pragnienie się spełni". Przez całe życie pragnęłam
być zakochana. Naprawdę zakochana. - Uśmiechnęła się dziwnie. - - Pra
gnęłam niewłaściwej rzeczy, prawda? Powinnam pragnąć być kochaną.
-Chaton...
-
Czy to odpowiednik słowa „głupiec"? — zapytała załamującym
się głosem. A potem dodała szybko: - N i e , nie odpowiadaj. Wyjawiłeś
mi wszystko, co powinnam wiedzieć. Powodzenia w Cesarzowej Chin,
Chance — powiedziała, odwróciła się plecami do jego odbicia i opu
ściła pokój, pozostawiając Tygrysiego Boga. - I niech twoje najskryt
sze pragnienie się spełni.
Chance podążył za nią, Wyczuła jego obecność i odwróciła się,
zanim zdążył jej dotknąć.
--- Nie - powiedział szorstko, zanim zdążyła otworzyć usta. - Teraz
moja kolej. Nic się nie zmieniło, Reba. Ani twoje uczucia dla mnie,
ani właściciel kopalni. Weźmiemy jutro ślub.
- Nie ma powodu, dla którego mielibyśmy brać ślub - oznajmiła
i po raz pierwszy spojrzała mu w oczy. Trzepnęła dłonią w kopertę,
którą trzymał w ręce. - Masz to, czego chciałeś.
.167
-Chcę ciebie.
- Czyżby? - zapytała spokojnie, tłumiąc emocje, które się w niej
gotowały. - Naprawdę? Więc pozbądź się natychmiast tej przeklętej
kopalni. Podaruj ją pierwszej osobie, która przejdzie ulicą.
- Co, u diabła, miałoby to zmienić? - zapytał.
Jedyną odpowiedzią Reby był smutny, gorzki śmiech.
- Jeśli zadajesz takie pytanie, nie ma na nie odpowiedzi w żadnym
języku na ziemi.
- To nie ma najmniejszego sensu - powiedział Chance gniewnie. -
Posłuchaj, wiem, że powinienem był powiedzieć ci o tym wcześniej.
Bóg wie, że próbowałem to zrobić, ale... - zaklął szpetnie. — Do dia
bła z tym wszystkim. Stało się i nie można tego odwrócić. Pozbycie
się Cesarzowej Chin niczego nie zmieni. - Wyciągnął do niej rękę. -
Chaton
...
- Ona już tu nie mieszka - warknęła Reba i odsunęła się.
Ale Chance był szybszy. Zawsze był od niej szybszy. Zacisnął
dłoń na jej ramieniu i przyciągnął ją do siebie. Pogładził dłonią po
policzku.
- Daj nam trochę czasu, moja piękna. To, co powiedziałem lub
czego nie powiedziałem, nie ma znaczenia. Liczy się tylko to - szep
nął i nachylił się, aby ją pocałować.
- Nie! - krzyknęła ostro i odepchnęła go z całej siły. - Kopalnia
należy do ciebie, aleja nie!
Chance zachowywał się tak, jakby te słowa nigdy nie zostały wy
powiedziane. Z uporem uniemożliwił jej próbę ucieczki. Do tej chwili
Reba była spokojna, zbyt spokojna, zdeterminowana, aby załatwić
wszystko w racjonalny, kulturalny sposób. Lecz kiedy ją pocałował,
nie potrafiła dłużej powstrzymywać wściekłości. Kopała, drapała i pró
bowała wyswobodzić się z jego objęć, równie dzika w swej furii, jak
przedtem była czuła w miłości.
Po pierwszej chwili zaskoczenia Chance podciął Rebie nogi, tak
że znalazła się na podłodze, przytłoczona jego przeważającą siłą i cię
żarem. Pozwolił jej zmęczyć siew daremnym wysiłku, aby go zrzucić.
Czekał, aż przejdzie jej złość.
Drżąc na całym ciele, Reba odzyskała wreszcie równowagę.
Zamknęła oczy i próbowała oddychać powoli i głęboko, lecz nawet ta
prosta czynność przekroczyła jej możliwości. Chance był zbyt ciężki.
Leżała unieruchomiona i czuła na skórze jego oddech. Przykrywał ją
168
niczym miękki, żywy koc. Reba zadrżała ponownie, przerażona ogar
niającą ją falą ciepła, będącą odpowiedzią na jego dotyk.
A potem poczuła jego żar i twardość i wiedziała, że pragnął jej tak
bardzo, jak ona jego.
- Pragnę cię-wyszeptał, przysuwając wargi dojej szyi. Zabrzmiało
to jak echo jej własnych myśli.
Reba zesztywniała pod jego naciskiem i uparcie milczała.
- Mógłbym sprawić, że będziesz mnie pragnęła - powiedział Chan-
ce cicho. Jego wąsy przesuwały się po szyi i ustach Reby, wywołując
dreszcze podniecenia.
Milczała.
Jego wargi powędrowały niżej, aż odnalazły pierś i zaczęły ją pie
ścić. Czarny kaszmir nie zdołał zakryć reakcji, sutki stwardniały szyb
ko pod jego dotykiem.
- To właśnie miałem na myśli, kiedy wydostaliśmy się z tej prze
klętej Cesarzowej Chin i umyliśmy się w tamtym źródle - powiedział
Chance twardym, pewnym głosem. - Należysz do mnie, Rebo, i słowa
nic tutaj nie zmienią. Jeszcze tego nie widzisz? - Jego palce zacisnęły
się lekko, nieustępliwie na nabrzmiałym sutku. - Mógłbym cię wziąć
w tej chwili i krzyczałabyś z rozkoszy — powiedział, patrząc jak wal
czy z pożerającym jąpożądaniem. - Prawda, chaton?
Wciąż uparcie milczała.
- Odpowiedz mi - zażądał Chance ostro i wsunął rękę pod jej sweter
szybkim, gwałtownym ruchem.
- Tak — syknęła, a jej głos był równie dziki, jak spojrzenie. Goto
wały się w niej wściekłość, poniżenie i pożądanie.
Chance przez długą chwilę patrzył w jej dzikie cynamonowe oczy.
Pozwolił, aby poczuła jego ciężar i żar jego pożądania, a potem wes
tchnął i delikatnie dotknął czubkami palców jej ust.
- Ale gdybym to zrobił, upłynęłoby bardzo dużo czasu, zanim wy
baczyłabyś nam obojgu - powiedział.
- Nigdy bym ci tego nie wybaczyła.
- N i e żenię się z tobą dla kopalni- powiedział, a jego głos był
gniewny i smutny. - Rozumiesz, mały głuptasku?
Reba roześmiała się gorzko, ogarnięta wstydem i wściekłością. I po
żądaniem. Jej głos był bezbarwny i zimny, spojrzenie matowe. Patrzy
ła gdzieś w przestrzeń ponad jego głową, jakby był niczym więcej, jak
tylko odbiciem w oknach salonu.
-169--
- Należysz do mnie bez względu na to, czy mnie poślubisz, czy
nie - powiedział Chance zdecydowanie. - Nie jesteś jednak dzisiaj
w nastroju, aby to przyznać. I nie będę cię co do tego przekonywał.
Nie ma w tym logiki, nie ma miłości... Myślisz nawet, że mnie niena
widzisz, prawda? - Jego oczy zwęziły się, ich spojrzenie było twarde
jak jego uśmiech. - Przyjdę tu rano, zanim otworzysz oczy, a wtedy
przekonamy się, czy czujesz miłość, czy nienawiść. Obudzisz się, uśmie
chając się do mnie, moja piękna. Obiecuję ci to. - l - dodał, porusza
jąc się zmysłowo najej ciele -będzie to koniec głupiego gadania o mi
łości i Cesarzowej Chin!
Chance wstał i wyszedł, zanim Reba zdążyła pomyśleć, że jest
wolna. Przez długą chwilę leżała na podłodze, wciąż czując jego żar,
twardość i siłę na swoim ciele i nie wiedziała, czy ma krzyczeć, śmiać
się czy płakać. Więc nie zrobiła nic, pozwalając, aby wstrząsały nią
dreszcze mieszanych emocji, aż w końcu uspokoiła się. Wstała powo
li, przepełniona pewnością co do jednej rzeczy. Kiedy Chance przyj
dzie tu rano, jej już nie będzie. Nie chciała się dowiedzieć, jak zare
aguje, gdy obudzi się znów w ramionach Tygrysiego Boga.
Wystarczyło, że go kochała. Gdyby go nienawidziła, to by ją zniszczyło.
- Gdzie, do cholery, jesteś? - zapytał Tim.
Reba odsunęła słuchawkę od ucha i spojrzała na parking przy ma
łym deptaku w Oregonie.
- Poza stanem - powiedziała zwięźle.
Nastąpiła długa cisza
- Myślałem, że dzisiaj bierzesz ślub - odezwał się w końcu Tim.
- Łatwo przyszło, łatwo poszło.
-Reba...
- N i e - to słowo, wypowiedziane zimnym, pozbawionym wyrazu
tonem, było dokładnym odzwierciedleniem stanu umysłu Reby. -
Dzwonię tylko przez grzeczność. W przeciwnym wypadku nie zrobi
łabym tego.
lim westchnął głęboko.
- Przepraszam, szefowo. Chance od rana nie daje mi spokoju.
- Właśnie dlatego nie powiedziałam ci, gdzie jestem. I nie powiem.
Tim zawahał się.
- Wszystko w porządku?
- 1 7 0 -
Roześmiała się nagle śmiechem pozbawionym ciepła i humoru.
- Czy w Objet d'Art sąjakieś pilne sprawy, które wymagająmojej
niezwłocznej interwencji?
- Kilka formularzy wysyłkowych i polis wymaga jednak twojego
podpisu.
- Podrób go.
- Kiedy wracasz?
- Nie wiem.
- A czy w ogóle wracasz?
- Kto pyta, ty czy Chance?
- Obaj - przyznał Tim. - Chance nie odstępuje mnie ani na krok
od chwili, gdy pojawiłem się tutaj dziś rano. Porozmawiasz z nim?
- Czy wciąż jest właścicielem Cesarzowej Chin?
Nastąpiła krótka pauza, po czym usłyszała głęboki głos:
-Chaton...
- Czy wciąż jesteś właścicielem Cesarzowej Chin? - przerwała mu
chłodno, ignorując ogarniającą ją nagle słabość, która sprawiła, że ręce
drżały jej tak bardzo, iż omal nie upuściła słuchawki. Wystarczyło, że
usłyszała jego głos a już zapragnęła rzucić mu się w ramiona, tak jak
wtedy w Death Valley, i płakać tak długo, aż cały lód i udręka znikną
z jej serca. Tyle, że tym razem to on, a nie Todd Sinclair ją. zranił. - Bez
kłamstw i wykrętów. Tylko jedno słowo: tak czy nie? Czy wciąż jesteś
właścicielem Cesarzowej Chin?
- Tak.
-Żegnaj, Chance.
Bardzo delikatnie Reba położyła słuchawkę na widełki.
II
/ * " \ I płynęło kilka minut, zanim palce Reby przestały drżeć
I
I j n a tyle, że mogła sprawdzić numer w skórzanym note
sy I I sie, który zabrała z Objet d'Art. Wykręciła go z nie-
I j\ zwykłą starannością, nie ufając własnym dłoniom.
y__y V- Jim Nicolas? Tu mówi Rcba Farrall. Wiem, że jest pan
zaskoczony, ale przypadkiem znalazłam się w Oregonie i zastanawiam
się, czy znalazłby pan czas, aby pokazać mi eskimoskie kikituk, o któ
rym wspomina pan w swoim ostatnim liście?
-171
Reba zapisała wskazówki, jak dotrzeć do domu Nicolasa i podeszła
do wynajętego samochodu. Jechała szybko, starając się nie pamiętać
o tym, że kiedy ostatnim razem odwiedzała kolekcjonerów z Zachod
niego Wybrzeża, towarzyszył jej Jeremy. Gdyby o tym myślała, rozkle-
iłaby się zupełnie. Gdyby na myś! przyszedł jej Chance, rozleciałaby się
w kawałki, jak byle gdzie rzucony kamień. Więc zatopiła się w rozmy
ślaniach, któremu z kolekcjonerów, jakie okazy dzieł sztuki z całego
świata by się podobały. Kikituk Jima Nicolasa mogły być właśnie tym,
czego poszukiwał pewien zamożny kolekcjoner prymitywnych wyro
bów z kości słoniowej z Nowej Zelandii. Gdy Rcba zapukała do drzwi,
poczuła podniecenie, które ogarniało ją, ilekroć szła obejrzeć skarby in
nego kolekcjonera. Nie tylko rzeźby z kości słoniowej Nicolasa były in
trygujące. Jak wielu innych kolekcjonerów, Nicolas spędził mnóstwo
czasu, dokonując wymiany dzieł sztuki z ludźmi na całym świecie. Wy-
mianabowiem, nie kupno, były obowiązującą w tej branży zasadą. W re
zultacie kolekcjonerzy często stawali sięposiadaczarni zdobytych tą drogą
pięknych, rzadkich lub dziwacznych przedmiotów. Reba wiedziała, że
w domu Nicolasa może znaleźć dosłownie wszystko.
- Pan Nicolas? - zapytała Reba i wyciągnęła rękę.
- Jim- poprawił ją mężczyzna i potrząsnął jej dłoń w silnym, su
chym uścisku. Lata spędzone na traperstwie i poszukiwaniu złota na
dalekiej północy, we Francuskiej Kanadzie, odcisnęły na nim swoje
piętno. Artretyzm, który wygnał go na południe, uwidaczniał się
w spuchniętych kłykciach i sztywnych kolanach. - Za życia Jeremy'e-
go mówiłaś mi po imieniu.
-Jim - zgodziła się, starając się ukryć ból, który poczuła, usły
szawszy, że mówi o śmierci Jeremy'ego tak obojętnym tonem. Mimo
to w jej oczach stanęły łzy.
-Nie bądź taka przybita, mała- rzekł Jim głosem ochrypłym od
papierosowi whisky. -Kiedy człowiek robi się tak stary, jak ja i Jere
my, śmierć wydaje się czymś przyjaznym.
Jim zaproponował Rebie kawę, posadził ją przy odrapanym plasti
kowym stole i usiadł obok z wyszczerbionym kubkiem w dłoni. Reba
zauważyła, że w kubku była szkocka, a nie kawa.
- Najlepsze na świecie lekarstwo na artretyzm - oznajmił skrzek-
liwie. - Dobrze też działa na wspomnienia. Zostawia tylko te dobre.
Reba spojrzała na szkocką z nagłym zainteresowaniem.
- Naprawdę? - mruknęła. -- Chyba w niej zasmakuję.
- 172 -
- Poczekaj kilka lat -doradził jej sucho. Pogładził jej rękę pomarsz
czoną dłonią. - Posiedź tu chwilę.
Jim wyszedł z pokoju i po chwili wrócił, niosąc karton wypełnio
ny kikituk. Z wprawą człowieka, który przez całe swoje życie miał do
czynienie z drogocennymi przedmiotami, Jim wyjął z pudła rzeźby i u-
stawił je na porysowanym stole. Jednocześnie opisywał zalety i wady
każdej z nich.
Reba przyglądała się, niezdolna powstrzymać drżenia. Kikitukmiały
różne rozmiary, lecz żaden nie był większy od jej dłoni. W ich wy
trzeszczonych oczach malowała się wrogość. Patrzyły na nią z rozwar
tymi szeroko paszczami, niczym hipopotamy o wydłużonych ciałach
i jadowitych kłach.
- Znasz legendę, która się z nimi wiąże, prawda? - zapytał Jim,
wyjmując ostatniego kikituk z pudła.
- Tak. Dajesz kikituk swojemu wrogowi i on pożera jego duszę.
Wizja Cesarzowej Chin z jej ciemną szeroko rozwartą paszczą sta
nęła Rebic przed oczami — kopalnia przypominała wyrzeźbiony w skale
kikituk,
który połykał ludzką duszę.
- Nie podobają ci się zbytnio, prawda? - zapytał Jim.
- Znam kolekcjonera, któremu się spodobają- powiedziała Reba
z zaciśniętymi ustami. - Ma w domu kilka afrykańskich demonów wy
rzeźbionych z kości słoniowej, których widok mrozi mi krew w ży
łach. Kikituk będą tam doskonale pasowały.
Jim zachichotał.
- Sam nie lubię tych małych diabłów. Ale są dobrze wyrzeźbione,
a kość jest pierwszorzędnej jakości. Ludzie z dużą starannością przy
gotowują zemstę.
Reba jak w odrętwieniu zawarła transakcję. Starała się wyprzeć
z umysłu przerażającą wizję Cesarzowej Chin. Czy Chance pójdzie
sam do kopalni? Czy ziemia znów się zatrzęsie, grzebiąc go na zawsze
w ciemnościach?
Drżącymi rękami Reba wypisała czek i wręczyła go Jimowi, przy-
picczętowując zakup kikituk.
-
Słyszałem, że chcesz zachować Zieloną Suitę.
- Tak - powiedziała cierpko.
- Zaczekaj chwilę.
Jim wyszedł i za moment powrócił z brązową papierową torbą
w dłoniach.
- 1 7 3 -
- Zdobyłem to kilka miesięcy temu - powiedział, grzebiąc w tor
bie. - Miałem zadzwonić w tej sprawie do Jcremy^ego.
Położył na otwartej dłoni minerał i pokazał go Rebie. W kawałku
skały zanurzony był przejrzysty srebrno zielony kryształ, dokładnie
w kolorze oczu Chance'a. Reba zaczęła szybciej oddychać. Przez dłu
gą chwilę spoglądała na niewiarygodnie ubarwiony ośrniościan, a po
tem zamknęła oczy i pokręciła głową. To niemożliwe. Diament zanu
rzony wciąż w skale macierzystej był niezwykłą gratką dla każdego
kolekcjonera. Wziąwszy pod uwagę jego niezwykły kolor, stanowił
bezcenny okaz.
- Znajomy powiedział mi, że to surowy diament - powiedział Jim. -
Potrafię odróżnić falsyfikat?, kości z dwudziestu metrów. Ale diamenty... -
Wzmszył ramionami. - Pomyślałem, że Jeremy mógłby mi pomóc.
- Można? - zapytała Reba ostrożnie i wyciągnęła rękę.
- Jasne - upuścił jej diament na dłoń z zapierającą dech w pier
siach niedbałością.
Reba wyjęła z portfela jubilerską lupę i stanęła w miejscu, gdzie
dochodziło najwięcej światła. Uważnie obejrzała okaz. Nie było śladu
kleju przytwierdzającego minerał do skały. Naturalne ściany kryształu
nie były polerowane, nie ujrzała na nich śladu ręki ludzkiej. Brakowa
ło też widocznych pęknięć i skaz. Na pierwszy rzut oka diament mógł
ważyć niecałe trzy karaty.
Podeszła z powrotem do stołu.
- Chciałabym przeprowadzić jeszcze kilka testów, aby się upew
nić - powiedziała- ale według mnie wszystko jest w porządku. Ile
chcesz za ten okaz?
- Czy to dla któregoś z twoich kolekcjonerów?
Palce Reby zacisnęły się chciwie na krysztale, który miał dokład
nie taki sam kołor jak oczy Chance'a Walkera.
- Nie. Ten będzie dla mnie.
Jim łagodnie pogładziłjąpo dłoni.
- Więc to prezent.
- Ależ... panie Nicolas.. Jim...nie mogę, on jest bezcenny!
- Więc to uczciwa wymiana - powiedział po prostu.
Nie rozumiem - szepnęła.
- Jeremy i ja spotykaliśmy się kiedyś i piliśmy razem, kiedy jesz
cze mieliśmy dość werwy, aby rozerwać na strzępy całe miasto. Pili
śmy już od kilka dniu, gdy pewnego razu zwrócił się do mnie i zaczął
- 1 7 4 •
mówić o umieraniu. Powiedział mi, że oddałby wszystko, 10 mini, aby
ktoś zapłakał po nim, kiedy umrze. Nigdy nie zapomniałem łych slow
Wyblakłe oczy Jima spojrzały na Rebę.
- Ty płakałaś po Jeremym, podczas gdy jego własna rodzina cze
kała, aby zatańczyć nad jego grobem. Taka miłość jest bezcenna. Nie
ważne, czy to szkło, kwarc czy diament, kamień jest twój.
Reba wyciągnęła się na zbyt miękkim łóżku w motelu i przetarła
oczy ze zmęczenia. Wiedziała, że powinna pojechać do następnego
miasta, spotkać się z następnym kolekcjonerem i prowadzić dalej nor
malne życie. Ale nie potrafiła. Dni ciągnęły się w nieskończoność. Noce
nie miały końca. Jej umysł i emocje były pogrążone w chaosie. Oscy
lowała między samotnością i wściekłością, furią i rozpaczą. Cesarzo
wa Chin nawiedzała ją we śnie, niczym łypiący złośliwie kikituk, po
żerający czarnymi kłami duszę Chance'a.
Od pięciu dni nie telefonowała do Tima. Wiedziała, że martwił się
o nią, ale nie ufała sobie na tyle, aby do niego zadzwonić. Gdyby Chance
wciąż tam był i gdyby znów usłyszała jego głos, może nie miałaby
dość siły, aby powstrzymać się przed powrotem, i to natychmiast, aby
zobaczyć jego uśmiech i schronić się w jego opalonych ramionach.
Ktoś zapukał cicho do drzwi pokoju. Serce podeszło Rebie do gar
dła, zanim uświadomiła sobie, że to nie mógł być Chance. Nie było
sposobu, aby dowiedział się, gdzie jej szukać.
- Kto tam? - zapytała Reba z nagłą ostrożnością. W pokoju i w ba
gażniku wynajętego samochodu przechowywała popakowane w pudła
dzieła sztuki. Zaczęła żałować, że nie poszła za przykładem Jeremy'e-
go i nie podróżowała z ochroniarzami.
-Tu Gloria, Rebo.
Reba zeskoczyła z łóżka i zanim zdążyła pomyśleć, już znalazła
się przy drzwiach.
- Czy Chance jest z tobą? - zapytała bez tchu, otworzyła drzwi na
oścież z oczami przepełnionymi nadzieją.
Twarz Glorii wydawała się starsza, malowało się na niej zmęczenie.
- Chciałam ci zadać to samo pytanie.
- Nie rozumiem?
- Chance zniknął - powiedziała Gloria bezbarwnie. - Czy mogę
wejść? Padam z nóg.
-175
-
Reba wciągnęła Glorię do środka i zamknęła drzwi. Automatycz
nie przelała z termosu resztkę kawy do plastikowego kubka i w mil
czeniu podała go Glorii. Starsza kobieta kilkoma łykami opróżniła
kubek z letniego napoju i oddała go Rebie.
- Dzięki - westchnęła i opadła na brzydki plastikowy fotel. - Będę
żyła. - Otworzyła szeroko zielone oczy. - Co się, do diabła, stało z to
bą i Chance'em? - zapytała bez wstępów.
- Chciał Cesarzowej Chin - powiedziała Reba słabo, przepełniona
głębokim uczuciem rozczarowania. Przez kilka sekund łudziła się, że
Chance tęsknił za nią tak bardzo, jak ona tęskniła za nim. Ale nie tęsk
nił. Nawet jej nie szukał. - Dałam mu ją.
- Dlaczego mam uczucie, że nie mówisz mi wszystkiego? - zapytała
Gloria. Jej oczy zwęziły się. - Cóż, wobec tego ja ci powiem. Sześć dni
temu obudziłam się, ogarnięta radosnym uczuciem, że mój brat wreszcie
znalazł szczęście w miłości. Druga rzeczą, którą zapamiętałam, było to,
że Chance w drugim pokoju, szalał z wściekłości. Nigdy go takim nie wi
działam - powiedziała beznamiętnie. - Nigdy. Nawet wtedy, gdy zginął
Łuck. - Zamknęła oczy. - Dobry Boże, Reba, co ty mu takiego zrobiłaś?
- Dlaczego nie zapytasz, co takiego on zrobił mnie? - Głos Reby
był opanowany, szorstki, oczy pałały gniewem i wstydem.
- Pytam.
- Pragnął Cesarzowej Chin bardziej niż mnie. Więc dałam mu to,
czego chciał. Cesarzową Chin.
-Wciąż pytam.
- Dałam mu wybór - powiedziała Reba -ja albo Cesarzowa Chin.
Zgadnij, co wybrał?
Gloria znów zamknęła oczy.
- Mój Boże.. .co takiego zrobił ci Chance, że tak go nienawidzisz?
- Nie nienawidzę go - odpowiedziała Reba z trudem.
Gloria roześmiała się dziwnie.
- Nie przekonasz mnie. - Spojrzała zwężonymi oczami na stojącą
przed nią kobietę. - Cesarzowa Chin uosabia wszystko, czego Chance
pragnął od życia. A ty - Gloria wzruszyła ramionami - ty jesteś kobie
tą, której szukał przez całe życie. A teraz mówisz mu, że może mieć
albo jedno, albo drugie. Zachowujesz się tak, jakby kopalnia była inną
kobietą. Za kogo, do cholery, się uważasz?
- Za nikogo - szepnęła Reba drżącym głosem. - Właśnie tutaj tkwi
problem. Jestem nikim. Ale ty tego nie zrozumiesz, prawda? Jesteś
- 1 7 6 -
z mężczyzną, który pragnie cię dla samej ciebie, a nie ze względu na
to, co posiadasz. Myślałam, że Chance pragnął mnie w taki właśnie
sposób, dopóki ty nie przyszłaś i nie powiedziałaś mi, że był właści
cielem drugiej połowy tej przeklętej kopalni!
- Och, nie - szepnęła Gloria, zaczynając w końcu rozumieć. -
Dziwne, że Chance mnie za to nie zabił. - Wstała i otoczyła Rebę ra
mionami. - Wciąż go kochasz, prawda?
Reba skinęła głową, niezdolna odpowiedzieć.
- Więc pomóż mi go znaleźć, zanim zrobi coś, czego nie da się
naprawić. Dzwoniłam do wszystkich, którzy przyszli mi do głowy, ale
nikt go nie widział. Nie dzwonił do żadnych przyjaciół, nie ma go w żad
nym hotelu i nic nie wskazuje na to, że opuścił Los Angeles.
- Odnalazłaś mnie - zauważyła Reba. - Odnajdziesz też jego.
- Słonko, zostawiłaś ślad w postaci czeków i rachunków z moteli
tak wyraźny, że nawet ślepiec by cię odnalazł. Chance pojechał gdzieś
w głuszę.
Przez ciało Reby przebiegł dreszcz.
- Cesarzowa Chin. - A potem dodała: - Nie, nie pojechałby tam.
To zbyt niebezpieczne. Ostatnio prawie nas tam zasypało.
Choć Reba nie przyznawała się przed sobą do swoich obaw, sięg
nęła po telefon. Już po chwili rozmawiała z Timem.
- Gdzie jesteś? - zapytał Tim. -Czy Chance jest z tobą?
- Nie. Dzwonił do ciebie?
- Żartujesz? Powinnaś go widzieć po tym, jak z nim zerwałaś. Ni
gdy nie widziałem nikogo tak.. .tak.. .rozszalałego. Giną wciąż dostaje
dreszczy na samo wspomnienie. I szczerze mówiąc, ja też.
- Nie rozbił niczego, nikogo nie zranił? - zapytała Reba, pamięta
jąc jego męską brutalność, siłę i gwałtowność. Ajednak to strach
o Chance'a, a nie o jakąkolwiek inną osobę sprawiał, że głos jej drżał.
- Było zupełnie inaczej. Był tak spokojny, że przeraził mnie śmier
telnie. Nie odezwał się słowem do nikogo, tylko do Giny. Miała na
szyi ten krzyż, który podarowałaś jej na Boże Narodzenie. Chance sta
nął naprzeciwko niej, dotknął krzyża i powiedział: „Czy masz coś prze
ciwko temu? Będę go potrzebował tam, dokąd idę". Chwycił za łań
cuch, tak jakby to była cienka nitka, wziął krzyż i wyszedł.
- Pojechał do Cesarzowej Chin - powiedziała Reba głucho.
Chance dokonał wyboru, ale nie ją wybrał. Dała mu Cesarzową Chin,
a on wziął ją, nie odwróciwszy się nawet za siebie. Klamka zapadła.
12 Son zaklęty..
- 177-
W odrętwieniu Reba powiedziała Timowi, gdzie jest i odłożyła słu
chawkę.
- Więc? - zapytała Gloria.
- Twój brat jest bez wątpienia w swojej kopalni - powiedziała Reba.
- Czy to jest bezpieczne?
- Nie - szepnęła Reba. - To wcale nie jest bezpieczne.
-Więc go stamtąd zabierz!
Reba roześmiała się, mimo że na jej rzęsach zawisły łzy.
- Tylko jak miałabym to zrobić, Glorio? — odwróciła się do star
szej kobiety z nagłą złością. -Nie rozumiesz? On mnie nie chce. Chce
zachować Cesarzową Chin!
Gloria nie potrafiła przebić się przez skorupę, którą Reba się oto
czyła. Poleciały razem do Los Angeles. Reba odezwała się tylko raz,
aby wskazać kierunek do Cesarzowej Chin. Odmówiła rozważenia pro-
pozycji udania się z Glorią do kopalni. Chance dokonał wyboru i nie
było już nic do powiedzenia. Reba siedziała w samolocie zobojętniała,
z zamkniętymi oczyma i myślała o mężczyźnie, który pragnął kawał
ka nieprzyjaznej ziemi bardziej niż jej.
Po kilku dniach wściekłość Reby zmalała, lecz lodowata otoczka
pozostała. W ciągu dnia zajmowała umysł przygotowaniami do wysta
wienia kolekcji Jeremy'cgo w hotelu del Coronado. Nocami przeglą
dała zdjęcia kolekcji, wspominając Death Valley i dwóch mężczyzn,
których kochała w tak różny sposób - i których utraciła. Wspomnie
nia były bolesne, ale wolała ten ból niż budzenie się w środku nocy
z imieniem Chance'a na ustach. Próbowała go ostrzec przed żarłocz
nymi czarnymi kikituk, o różowych kryształowych oczach.
Nie widziała Glorii od chwili, gdy wysiadły razem z samolotu dwa
tygodnie temu. Rozmawiała z nią tylko raz i Gloria potwierdziła przy
puszczenia Reby, że Chance był w Cesarzowej Chin, gdzie przekopy
wał się przez ciemność w poszukiwaniu niezrównanego różowego tur-
malinu z Pala. Myśl o tym, że Chance był sam, pogrążony w wiecznej
podziemnej nocy, zagrożony przez najmniejszy ruch niespokojnej zie
mi, sprawiała, że Reba drżała ze strachu o jego życie.
Miała nadzieję, że przyjazd do hotelu del Coronado przyniesie jej
ulgę, uspokoi emocje, które wrzały tuż pod pozornym spokojem. Sprze
daż kolekcji Jeremy'ego na aukcji zakończy ten rozdział jej życia,
- 178 -
zakończy żal, tęsknotę i rozpamiętywanie, dlaczego tylko jeden dobry,
stary człowiek uznał ją za godną miłości. Nie czuła żadnego strachu
o Chance'a ani gniewu. Godzinami siedziała nieruchomo, wbijając
paznokcie w dłonie i myśląc o Death Valley, Cesarzowej Chin i męż
czyźnie o imieniu Chance.
Poderwało ją pukanie do drzwi. Zdezorientowana, rozejrzała się
po pokoju. Zobaczyła przestronny apartament o ścianach pokrytych
zieloną brokatową tapetą i przypomniała sobie, gdzie się znajduje.
W hotelu del Coronado w San Diego. Przyjechała na aukcję kolekcji
Jeremy'ego. Aukcja odniosła spektakularny sukces. Stawki było ogrom
ne. Wszystko zostało sprzedane. Rozczarowani licytujący przyszli do
niej z listami zamówień, które zapewniły jej tyle pracy, że wkrótce
Objet d* Art zacznie przynosić taki sam dochód jak kolekcja Jeremy'ego.
Znów rozległo się pukanie.
- Reba? - zapytał Tim. - Jesteś gotowa?
Nie była. Ale nie mogła tego powiedzieć. Musiała wstać, udawać
spokojną, opanowanąi zachowywać sięjak zawodowiec. Musiała zejść
na dół i tańczyć z nieznajomymi, choć myśl o tym, że mógłby dotykać
jej jakiś inny mężczyzna poza Chance'em, przyprawiała Rebę o mdło
ści. On jednak, nie chciał jej dotykać. Pragnął tylko tej kopalni. Co
miał nadzieję znaleźć w zimnej, nieczułej czeluści Cesarzowej Chin,
co mogłoby się równać miłości kobiety? Może będzie na dole na nią
czekał. Może czas spędzony w zimnym uścisku Cesarzowej Chin, po
może mu zrozumieć, że Reba go kocha.
Wstała, podeszła do drzwi i otworzyła je. Do pokoju wszedł Tim,
zatrzymał się i gwizdnął z uznaniem.
Reba była ubrana w jedwabną suknię w kolorze złotego piasku, wy
kończoną przybraniem w kolorze miedzi, które chwytało i zatrzymywało
światło. Wyglądała elegancko i zmysłowo, miała odsłonięte prawe ramię,
a jedwab spływał wzdłuż lewego ramienia na podłogę, szeleszcząc uwo
dzicielsko przy każdym ruchu. Suknia miała tylko jedno ramiączko, na
które składał się ukośny rządek małych jak łzy diamencików. Podobne
diamenty iskrzyły się w jej uszach. Bujne miodowe włosy były ułożone
w lśniące fale, podtrzymywane przez niewidzialne złote grzebienie.
- Dobrze, że jestem szczęśliwie żonaty -westchnął Tim. - Wyglą
dasz bardziej pociągająco niż wszystkie dzieła sztuki, które dzisiaj
sprzedaliśmy.
Usta Reby rozchyliły się w krótkim, smutnym uśmiechu.
- 1 7 9 -
- Dziękuję.
Zamierzała włożyć suknię z czarnego j edwabiu, który był znakiem
firmowym Objet d'Art, ale nie chciała wystąpić na balu Jeremy'ego
w kolorze żałoby. Objęła ramieniem Tima.
-Załatwmy to.
- Hej, idziesz na bal, a nie na pogrzeb.
Nie odpowiedziała. Dzisiejszego wieczoru po raz ostatni kolekcja
Jeremy'ego znajdowała się w jednym miejscu. Reba wystawiła na sprze
daż nawet Zieloną Suitę i Tygrysiego Boga oraz nie oszlifowany zielo
ny diament. Bo ponad wszelką wątpliwość był to diament, tak jak się
spodziewała. Mienił się subtelnie między innymi zielonymi klejnota
mi i przemieniał zwykłe światło w piękne zielonosrebrne błyski, jakie
przywodziły Rebie na myśl oczy mężczyzny, którego kochała.
Wokół milczącej Reby rozległy się przyciszone rozmowy eleganc
kiej publiczności, zgromadzonej w wystawnym patio del Coronado.
Tim towarzyszył Rebie do sali balowej Jerzego VII, gdzie miały odby
wać się tańce. Sufit znajdował się tu na wysokości niemal dziesięciu
metrów i był pokryty ręcznie rzeźbionymi sosnowymi kasetonami.
Uroku sali del Coronado dodawały utrzymane w stylu wiktoriańskim,
brokatowe tapety i ciężkie złote draperie.
Dawną jadalnię zamieniono na pomieszczenie poświęcone pa
mięci Jeremy'ego Sinclaira. W szklanych gablotach wyłożonych ak
samitem wystawiono jego kolekcję. Przed gablotami przesuwały się
kobiety w szykownych sukniach, którym towarzyszyli mężczyźni
w wieczorowych strojach. Elegancko ubrani ochroniarze krążyli dys
kretnie wśród tłumu z bronią dobrze ukrytą pod luźnymi czarnymi
marynarkami.
Reba nie potrafiła oprzeć się przygnębieniu, które ogarnęło ja^ gdy
próbowała odnaleźć w tłumie mężczyznę o zielono srebrzystych oczach
i nieposkromionym wdzięku tygrysa. Chance musiał wiedzieć, że tu
będzie, aby złożyć ostatni hołd Jeremy'emu Bouvierowi Sinclairowi.
Jeśli chciał się z nią zobaczyć, powinien się tu dzisiejszego wieczoru
pojawić.
Ale wśród tych wszystkich mężczyzn nie było nikogo, kto przypo
minałby Chance'a Walkera.
- Co, u diabla! -zawołał Tim, patrząc w stronę kolekcji Jeremy'ego.
Reba spojrzała we wskazanym kierunku i zobaczyła postawnego
rudego mężczyznę, niosącego pod pachą pustą szklaną stożkowatą
-
180-
gablotę z taką łatwością, jakby to była paczka z drugim śniadaniem.
Za nim stał drugi mężczyzna o włosach koloru piasku. Jego potężne
ramiona i naznaczone bliznami dłonie, świadczyły o tym, że był poszu
kiwaczem. Trzymał w dłoniach kartonowe pudło. Trzeci lustrował tłum
wzrokiem człowieka, który bywał w życiu w rozmaitych tarapatach.
Jednak to nie uścisk dłoni Tima na ramieniu Reby zwrócił jej uwa
gę na trzech mężczyzn. W ich zdecydowaniu i pewności siebie było
coś, co przypominało jej Chance'a. Zdała sobie sprawę, że widziała
ich już wcześniej. Właściwie, odkąd przyjechała z Timem do del Co-
ronado, widywała ich na każdym kroku. Nie tylko kręcili się wokół
niej podczas aukcji, ale ich pokój znajdował się naprzeciwko jej pokoju.
— Chcesz, żebym zawołał ochronę? - zapytał Tim.
Reba pokręciła głową, poruszona atmosferą napięcia i podniece
nia, która otaczała trzech ludzi. Rudy mężczyzna otworzył karton szyb
kim, zręcznym ruchem i zanurzył dłonie w jego wnętrzu.
- Zaczekaj — powiedziała Reba cicho. - Zobaczymy, co... Och!
Okrzyk Reby utonął pośród okrzyków zachwytu innych ludzi. Męż
czyzna trzymał w wyciągniętych dłoniach turmałin z Pala, zatopiony
w macierzystym podłożu z kryształów kwarcu, które było popękane
od nieustannych ruchów skorupy ziemskiej, lecz kryształy pozostawa
ły nienaruszone, doskonałe w swym zmartwychwstaniu i odrodzeniu.
Kryształy turmałinu, długości dłoni Reby, miały ognisty różowy kolor,
przetykany jaskrawą zielenią.
Cesarzowa Chin powróciła do życia pod twardymi, delikatnymi
dłońmi Chance'a.
Obraz rozmazał się i zniknął, przesłonięty łzami płynącymi z oczu
Reby. Nie mogła nigdy konkurować z tajemniczym, jaśniejącym pięk
nem turmałinu. Chance dokonał właściwego wyboru. Najgorsze w tym
wszystkim było to, że Reba nie mogła go za to winić. Zobaczyła ten
turmałin - tę roziskrzoną doskonałość i w końcu nieodwołalnie zrozu
miała, dlaczego mężczyźni ryzykowali życiem w ciemnych podziem
nych tunelach. Dla piękna, nie dla bogactwa. Boskiego piękna.
W porównaniu z tym była niczym, absolutnie niczym.
Podniosła wzrok i zobaczyła, że rudy mężczyzna jąobserwuje. Pod
niósł rękę w dziwnym pozdrowieniu, chwycił pusty karton i bez słowa
opuścił salę. Nie musiał nic mówić. Sam turmałin stanowił wiado
mość. Chance wygrał. Ona przegrała.
To był koniec.
- 1 8 1 -
Aż do tego momentu Reba nie zdawała sobie sprawy, że mimo
wściekłości i strachu ciągle wierzy w powrót Chance'a i w to, że ją
zabierze. Była tego tak bardzo pewna... i tak bardzo się myliła.
- Nie ma na nim imienia właściciela - powiedział Tim, podcho
dząc do niej. - Nie ma żadnego znaku identyfikacyjnego - zrobił smutną
minę — tylko mały karnecik w rogu z napisem „nns".
- Nie na sprzedaż - mruknęła Reba. - A jeśli chodzi o właściciela,
czy można mieć jakieś wątpliwości? - Chance. A kto inny mógłby to
zrobić? - powiedziała cierpko. - Tygrysi Bóg.
Nikt, kto usłyszałby ją w tej chwili, nie umiałby powiedzieć, czy
słowa te były pieszczotą, czy obelgą. W tej chwili Reba sama nie była
pewna.
Wzięła głęboki oddech i wolno wypuściła z płuc powietrze. Odda
łaby wszystkie okazy z Zielonej Suity, oprócz jednego, aby wyjść z tej
sali, z tego hotelu. Ale to było niemożliwe. Winna była pamięci Jere-
my'ego. Przynajmniej tyle, aby wypić za niego szampana, zatańczyć,
śmiać się z życia i boleć nad jego utratą, z takim samym dystansem do
świata, jaki zawsze żywił Jeremy. I będzie to robiła tak długo, dopóki
wytrzymająjej nerwy.
- Otworzymy bal? - zapytała, zwracając się do Tima. Wyprosto
wała się, podniosła głowę, a w jej cynamonowych oczach zalśniły łzy,
których nie chciała uronić.
Tim podniósł jej dłoń do ust, skłonił się i poprowadził ją na parkiet.
Zwróciła twarz w stronę platformy, na której czekali muzycy, skinie
niem głowy dała sygnał prowadzącemu i odwróciła się do Tima, który
objął ją ramionami. Rozległ się walc. Przez kilka minut parkiet należał
tylko do nich, potem pojawiły się kolejne pary, zachęcone dźwiękami
muzyki i pełnymi gracji ruchami kobiety w sukni koloru złotego piasku.
Gdy taniec się skończył, Reba położyła dłoń na ramieniu Tima i dała
się sprowadzić z parkietu, dumna niczym królowa. Tim posadził ją
przy jednym ze stojących pod ścianą stolików, przy oknie wychodzą
cym na frontowy trawnik przed hotelem.
- Dziękuję, Tim. Wracaj teraz do Giny. - Reba uśmiechnęła się,
chcąc, aby zabrzmiało to jak zachęta, a nie jak rozkaz.
Tim zawahał się.
- Jesteś pewna, że chcesz zostać sama?
- Jestem pewna. Znajdź Ginę i bawcie się dobrze.
- A co ty będziesz robić?
-
182-
- Pić szampana - odparła i dała znak kelnerowi.
-Rebo...
- Idź - powiedziała miękko.
Tim zawahał się, a potem odszedł, wpadając niemal na wielkiego
rudego mężczyznę. Reba spojrzała na niego, zdała sobie sprawę, że ją
obserwował, i uniosła miodowe brwi w niemym pytaniu. Mężczyzna
zatrzymał się, a potem podszedł do niej.
- Red Day, szanowna pani. Mąż Glorii. Czy mogę panią prosić do
tańca?
- N i e , dziękuję- powiedziała chłodno, popijając szampana. Ze
skrywaną ciekawością przyglądała się temu postawnemu mężczyźnie.
Choć dobiegał pięćdziesiątki, wyglądał na kogoś, kto potrafiłby wy
giąć stalową blachę gołymi rękami.
- Dzięki Bogu - westchnął Red, sadowiąc się na krześle obok niej. -
Taki ze mnie tancerz, że pożal się Boże.
Reba przyjrzała mu się uważnie, zastanawiając się, gdzie słyszała
jego imię. Niejako męża Glorii, ale w związku z turmalinem... Przy
pomniała sobie dzień, w którym Chance trzymał w dłoni chińską bu
teleczkę na łzy, przypomniała sobie przeświecające przez nią jasne,
różowe światło i opowieść o cesarzowej-wdowie, która miała obsesję
na punkcie różowego turmalinu.
- Jest pan kolekcjonerem rubelitu, jeśli dobrze pamiętam.
- Zgadza się — powiedział Red, a jego niebieskie oczy rozjaśniły
się entuzjazmem. - Czy pani...
~ Czy ten turmalin należy do pana? - przerwała mu, nie zważając
na pytanie, które chciał jej zadać.
- Chciałbym, aby tak było. Diabelnie piękny, prawda?
-- Święta prawda - powiedziała Reba sardonicznie i wzniosła kie
liszek szampana. Wzięła kolejnego drinka i skrzywiła się. Dzisiejsze
go wieczoru, jak nigdy dotąd, chciała się upić, zagłuszyć w sobie ból,
a szampan z dobrego rocznika smakował jak popiół. Ledwie mogła go
przełknąć. - Może Chance go panu sprzeda.
Red wolno pokręcił głową.
- Obiecałem mu niebo i ziemię, a potem straszyłem nawetpiekłem.
- Jeśli będzie pan potrzebował pomocy, aby go tam posłać - po
wiedziała Reba i odsłoniła w uśmiechu równe białe zęby - służę radą.
Red roześmiał się tubalnie.
- Gdzie Chance cię znalazł, młoda damo?
- 1 8 3 -
- W Dcath Valley - powiedziała, a potem dodała chłodno: - Ale
kilka tygodni później zamienił mnie na kopalnię, zwaną Cesarzową
Chin.
Red wyglądał na zaskoczonego.
- Ale mówił mi, że kopalnia nie należy do niego.
- Kłamał. Jest w tym dobry. - Odstawiła kieliszek szampana z ta
kim impetem, że pojawiły się w nim bąbelki.
- Chance Walker nigdy nie kłamie - powiedział Red, poprawiając
się na małym krześle. - Również nie kradnie ani nie oszukuje. Cho
ciaż - uśmiechnął się szeroko - ma na swoim kącie kilka wykroczeń
przeciwko przykazaniom.
Reba nie miała nic do dodania poza cichym „amen". Przed długą
chwilę siedzieli oboje w milczeniu; słuchali płynącej leniwie muzyki,
i obserwowali kobiety, trzymane w ramionach mężczyzn niczym wie
lobarwne, drogocenne motyle.
- Czy miałaby pani ochotę zatańczyć? - usłyszała za plecami.
Odwróciła się gwałtownie. Mężczyzna, którego zobaczyła za sobą,
był postawniejszy od Reda. Miał przeszło dwa metry wzrostu, był młod
szy od Chance'a. Figura Herkulesa, uroda młodego boga. Od razu po
czuła do niego niechęć, nie z powodu tego, kim był, lecz z powodu
tego, kim nie był. Nie był Chance'em.
- Nie - powiedział Red — pani nie ma ochoty tańczyć.
- Ależ wręcz przeciwnie. — Reba poderwała się, decydując w jed
nej sekundzie. - Zatańczę z przyjemnością.
Red przeniósł wzrok z gniewnej twarzy Reby na zapraszający
uśmiech mężczyzny.
- Ujmę to w ten sposób — powiedział Red gładko. - Pani z tobą
zatańczy. Raz. Zrozumiałeś, Melbourne?
Melbourne obojętnie wzruszył ramionami i wyciągnął rękę w stronę
Reby. Reba podniosła się zwinnie z krzesła. Melbourne poprowadził
ją na parkiet. Jak na tak dużego mężczyznę pomszał się z ogromnym
wdziękiem, lecz Reba miała uczucie, że zbyt mocno ją do siebie przy
tula. Naparła delikatnie na jego pierś, grzecznie dając mu do zrozu
mienia, że wolałaby mieć więcej przestrzeni. Ręka Melbourne'a ześli
znęła się niżej na jej biodro. Reba odepchnęła go stanowczo, domaga
jąc się większego dystansu.
- To walc, a nie zapasy - powiedziała ostro, patrząc Melbourne'owi
w oczy. W jego opalonej twarzy oczy wydawały się bardzo niebieskie.
- 1 8 4
- Więc zaprzestań zapasów - powiedział i uśmiechnął się do niej
wyrozumiale. - Trudno jest tańczyć na wyciągnięcie ramion.
Reba zagryzła wargi, zdając sobie sprawę, że miał rację. Starała
się utrzymać między nimi odległość co najmniej półmetrową. Była
zaskoczona swoją instynktowną reakcją. Czyżby oszalała? Tańczyła
z jednym z najprzystojniejszy mężczyzn, jakich w życiu widziała, a mu
siała walczyć z uczuciem mdłości, kiedy kładł jej rękę na biodrze. Ni
gdy przedtem się tak nie zachowywała.
- Przepraszam - powiedziała, starając się opanować nieracjonalny
niesmak, wywołany faktem bliskości z innym mężczyzną niż Chance.
Melbourne westchnął:
-Gdzie on jest?
-Kto?
- Mężczyzna, do którego należysz. To nie Red. On ma Glorię, a Bóg
jeden wie, że mężczyźnie wystarczy jedna kobieta.
- Dlaczego myślisz, że w ogóle należę do jakiegoś mężczyzny? —
zapytała chłodno. - Mamy dwudziesty wiek, prawda?
Melbourne pokręcił głową i uśmiechnął się.
- Możliwe, ale niektóre rzeczy się nie zmieniają. W chwili, gdy
cię dotknąłem, wiedziałem, że należysz do kogoś innego. Język ciała
nie kłamie, pewien człowiek dość wyraźnie mi to wytłumaczył.
Reba zesztywniała. Chance powiedział tak do niej w Death Valley.
Uświadomiła sobie nagle, kim był człowiek, który dał Melbourne'owi
lekcję na temat języka ciała. Z tą pewnością pojawiła się również świa
domość, że Chance znów miał rację. Język ciała nie kłamie. Należała
do niego, ale on jej nie chciał. Z wysiłkiem, który niemal sprawił jej
ból, zwalczyła swoje najgłębsze uczucia i zmusiła ciało do odprężenia
się w ramionach mężczyzny, którego nazwisko nie brzmiało Chance
Walker.
Nie do końca jej się to udało, ale przynajmniej nie tańczyli na odleg
łość ramion. Taniec się skończył i zaczął następny. Melbourne spoj
rzał jej w oczy i zapytał:
- Chcesz sprawdzić, czy temperament Reda odpowiada kolorowi
jego włosów?
Reba spróbowała się uśmiechnąć. Żałowała, że nie jest wolna, aby
swobodnie cieszyć się jego obecnością. Ale nie była wolna. Należała
do Tygrysiego Boga, który już jej nie chciał. Pokręciła głowąi uśmiech
nęła się smutno.
-185
- Nie. Po prostu cię wypuszczę, abyś mógł rozjaśnić życie jakiejś
innej szczęśliwej kobiety.
Przez ułamek sekundy poczuła, że Melbourne miał ochotę odmó
wić. Przyjrzał jej się badawczo, a potem odprowadził do stolika, gdzie
czekał już Red, wyraźnie zniecierpliwiony.
- Jesteś bystrzejszy niż na to wyglądasz -powiedział Red z uśmie
chem. Pomimo drwiny, widać było, że lubił tego młodego człowieka.
Nie podobało mu się tylko, że Melbourne tańczył z Rebą.
- Dla kogo jej pilnujesz? - zapytał Melbourne bez ogródek.
Red spojrzał niepewnie na Rebę. Wiedział, że jej spokój był tylko
pozorny,
-Nie jestem jej stróżem.
Melbourne powiedział coś pod nosem, tak że tylko Red usłyszał.
- Posłuchaj, kolego - tłumaczył. - Ona twierdzi, że nie należy do
nikogo. Ale ty i Ted, przyklciliście się do niej jak zła reputacja. Wyko
paliście facetów z przeciwległego pokoju, chodzicie za nią wszędzie
z wyjątkiem toalety, a ty śpisz na jej progu jak wierny chart. Próbujesz
mi nawet mówić, ile tańców mogę z nią zatańczyć, jakbym nie był
niczym lepszym od jakiegoś cholernego czarnucha.
-Toniejacitomówię -westchnął Red, patrząc ponuro na Rebę. -
Mówi ci to Chance Walker.
Melbourne wyprostował się i spojrzał na Rebę z nagłym zaintere
sowaniem, które nic miało nic wspólnego z faktem, iż była kobietą.
- Jasna cholera! Nigdy przedtem nie bywał zazdrosny o kobietę.
Red wzruszył ramionami:
- Teraz jest.
- Niech mnie diabli! - Melbourne odwrócił się i uśmiechnął do Reby.
Ukłonił się nisko, wyprostował i złożył na jej czole braterski pocałunek.
- Dziękuję za taniec. - Przed długą chwilę przyglądał się jej ba
dawczo, po czym uśmiechnął się lekko. - Gdyby nie chodziło o mowę
ciała, powiedziałbym: „Do diabła z Chance'em Walkerem".
Red poderwał się nagle.
- Melbourne...
-Nie bój się-powiedział Melbourne. - Dostałem nauczkę. -Spoj
rzał na Rebę i uśmiechnął się ponuro. - Nie mogłem uwierzyć, że Chan
ce rzeczywiście był tak pewny siebie, na jakiego wyglądał, ajuż na
pewno nie spodziewałem się, że z gołymi rękami rzuci się na mężczy
znę mojego wzrostu.
-186
- Przeżyłeś — powiedział Red. - Nie masz powodu do nai/ckiiniii,
Melbourne roześmiał się i zniknął w tłumie. Reba patrzyła /u jego
oddalającą się sylwetką z rosnącym niedowierzaniem. Opadła na krze
sło obok Reda. Red patrzył na nią kątem oka i widział jej rosnący gniew.
- Spójrz na to od tej strony, Rebo - powiedział cicho. - Chance po
stępuje rozsądnie. Dzisiejszego wieczoru jest tu kilku ludzi, które nie są
tak mili, jak wskazywałyby na to ich czyste jedwabne koszule, a Chance
zna ich wszystkich. Tak długo, jak będą cię uważać za kobietę Walkera,
zarówno ty, jak i ta cenna kolekcja klejnotów będziecie bezpieczne. Nikt
nie wchodzi w drogę Chance'owi. To po prostu byłoby niemądre.
Reba zignorowała słowa Reda, czując, jak bardzo jest samotna.
Nagle ogarnął ją gniew i zacisnęła pięści.
- Dlaczego Chance mi to robi? - spytała z napięciem. - Nie po
zwoli nikomu zbliżyć się do mnie, ale zamienił mnie na kilka akrów
iłu! Ma Cesarzową Chin, ma to, o czym poszukiwacze marzą przez
całe życie i umierają, nigdy tego nie odnajdując. Dlaczego nie pozwoli
mi odnaleźć własnego szczęścia? Kim on, do cholery, jest?
- Jest nieszczęśliwym człowiekiem - dobiegł jązza pleców głos Glorii.
Starsza kobieta usiadła koło Reda. Była ubrana w jaskrawą poma
rańczową suknię, kontrastującą ze stonowanym strojem wieczorowym
Reda. Zwróciła na Rebę twarde spojrzenie zielonych oczu.
- Gdy podarowałaś Chance'owi tę kopalnię, podarowałaś mu jego
grób. Kopie go jak może najszybciej.
Reba pobladła. Oparła się o stół, przed oczyma stanęła jej nagle
ciemność, zamieniając salę w drapieżną czarną paszczę Cesarzowej
Chin i kikituk z krwiożerczymi różowymi kryształowymi oczami.
- Nie tego chciałam, nie to miałam na myśli - wyszeptała.
- Ta kopalnia to morderca - powiedział Red obojętnie. - Chance
nie pozwala nawet mnie tam wejść, a Bóg wie, że wykopaliśmy razem
niejedną parszywą dziurę.
-Więc dlaczego? - Gloria domagała się od Reby odpowiedzi. -
Dla pieniędzy? Chance nie sprzeda żadnego z tych cholernych krysz
tałów. Nie dla miłości. Nie dla pieniędzy. Wynosi stamtąd worki pełne
turmalinu, wręcza je nam i wraca z powrotem w dół do tej przeklętej
kopalni. Po co, u diabła, Rebo, jeśli nie po to, aby znaleźć tam śmierć?
Reba poderwała się na nogi i zatoczyła się lekko. Wydało jej się,
że urzeczywistnia się jej największy koszmar. Musi pojechać do Chan-
ce'a, odnaleźć go, zanim Cesarzowa Chin zamknie paszczę i pogrzebie,
-187 -
tym razem na zawsze, mężczyznę, którego kochała. Przepychała się
przez tłum ludzi w ogromnej sali balowej, niepomna na spojrzenia i po
zdrowienia, a w uszach dźwięczały jej tylko brutalne słowa Glorii.
Dotarła do holu biegiem, uniosła rąbek eleganckiej sukni i zbiegła
ze schodów, przeskakując po kilka stopni. Nie zwracając uwagi na za
skoczone spojrzenia innych ludzi, pokonała krętą klatkę schodową i zna
lazła się na drugim piętrze, przed drzwiami swojego apartamentu. Pod
ciągnęła suknię nad kolana i zza satynowej podwiązki wyjęła klucz. Ręce
jej drżały tak, że trafienie kluczem do dziurki wydawało się n iemożliwe.
- Cholera!
Kilka razy odetchnęła głęboko, aby się uspokoić, włożyła klucz do
zamka i wśliznęła sic do pokoju. Zatrzasnęła za sobą drzwi, przebiegła
przez salon, otworzyła drzwi do sypialni...
...i zewsząd otoczyło ją piękno.
Na każdym krześle, każdym stole, na łóżku, a nawet na podłodze
rozłożony był czarny jedwab. Na jedwabiu spoczywały oświetlone gór
niczymi lampkami surowe kryształy i przedmioty wykonane z turnia-
'mu z Pala, Tylko łóżko pozostało puste; pokrywał je lśniący, odbijają
cy światło jedwab.
Przez chwilę Reba czuła się tak, jakby znalazła się we wnętrzu
oszałamiająco pięknego klejnotu, pełnego wielowymiarowych zała
mań. Klucz wypadł z jej ręki, gdy obróciła się wolno, aby odnaleźć
mężczyznę, który zamienił jej pokój w fantastyczną wizję Cesarzo
wej Chin, lecz zobaczyła tylko kryształy turmalinu, powiększone przez
spływające po policzkach łzy. Nigdzie nie widziała ukochanego męż
czyzny.
- Chance - szepnęła i wyciągnęła ręce na oślep. - Proszę, bądź tu.
Wyczuła jego obecność na sekundę przedtem, zanim zamknęły się
y;a nią drzwi sypialni. Twarde, delikatne i ciepłe jak promienie słońca
dłonie mężczyzny dotknęły jej ramion. 2 cichym westchnieniem Reba
odwróciła się w poszukiwaniu jego ciepła, a Chance przycisnął ją do
siebie. Przytulała go mocno, niezdolna mówić ze strachu, że się obu
dzi i Chance zniknie. Jego usta wędrowały po jej skórze, szepcząc uspo
kajające, pieszczotliwe słowa.
- Przez całe życie miałem obsesję na punkcie poszukiwania klej
notów - powiedział w końcu drżącym od emocji głosem. - Czułem, że
jeśli tylko będę szukał wystarczająco długo, znajdę coś oszałamiająco
pięknego i niezwykle rzadkiego. Lecz nic dotychczas nie dorastało do
-188-
moich oczekiwań. Bez względu na to, jak bardzo było piękne, cenne,
jak rzadkie...
Jego usta łagodnie odnalazły jej wargi. Błądził językiem wzdłuż
linii jej uśmiechu, smakował łzy, dzielił oddech, wypełniał słodyczą
jej usta, gdy przywarła do niego w pocałunku, który mówił więcej o pra
gnieniu i oczekiwaniu niż słowa.
•--... a potem pocałowałem cię w Death Valley i świat; przewrócił
się do góry nogami - ciągnął Chancc, a jego palce błądziły delikatnie
wzdłuż szyi i ramion Reby. -- Mogłem wziąć Cesarzową Chin od ko
lejnej Sylvie, ale nigdy od kobiety, która zaufała mi tak bardzo, że
płakała w moich ramionach, a potem pocałowała mnie tak, jakby ni
gdy wcześniej nie było w jej życiu żadnego innego mężczyzny.
Palce Chance'a dotknął pojedynczej łzy toczącej się po policzku
Reby.
- Nigdy nie wierzyłem, że byłaś drugą Sylvie. Ale próbowałem. Pra
gnąłem Cesarzowej Chin bardziej niż czegokolwiek innego na świecie.
Wiedziałem, po prostu wiedziałem, że znajdę w tej kopalni to, czego
przez całe życie szukałem. A potem wszedłem do twojego biura i zoba
czyłem tego pijanego drania, napastującego cię. - Chancc zacisnął pię
ści na to wspomnienie, na chwilę znikła cała jego łagodność. - Dobrze,
że Todd cię wtedy nie dotknął, chaton, byłbym go zabił.
Reba zadrżała, niezdolna mówić ani oddychać z powodu przepeł
niających jąemocji. Patrzyła w zielonosrebrzyste oczy Chance'a i słu
chała go w napięciu.
- Próbowałem powiedzieć ci o kopalni następnego dnia- mówii
dalej Chance, a jego palce zatrzymały się na trzech diamentowych Izach,
spływających po jej ramieniu — .. .ale Tim mi przeszkodził. Potem za
brałaś mnie na plażę. Stałaś na parkingu i powiedziałaś mi, że żaden
mężczyzna nie pragnął cię nigdy dla samej ciebie. Byłaś taka piękna
i taka dumna. Wiedziałem, że jeśli powiem ci o Cesarzowej Chin, ic
mnie znienawidzisz. Więc powiedziałem sobie: jeśli będziemy micii
dla siebie trochę czasu, to pomogę ci zrozumieć, że bez względu na to,
po co przyjechałem do Death Valłey, do Los Angeles przyjechałem
z innego powodu.
Ujął w dłonie jej twarz. Z cichym westchnieniem pochylił się i po
całował ją w usta. Jego powściągliwość, żar i pragnienie wstrząsnęły
Rebątak, jak widok pokoju hotelowego i zgromadzonych tam kryszta
łów turmalinu. Gdy wziął jąna ręce i zaniósł do pokrytego jedwabiem
-189 -
łóżka, próbowała powiedzieć mu, że go kocha, ale potrafiła tylko od
powiadać na jego namiętne pieszczoty. Chance postawił ją delikatnie
na ziemi, pocałował w usta i powieki i mówił dalej, a jego słowa za
chwycały jąpodobnie, jak jego siła.
- Z każdą chwilą, kiedy z tobą przebywałem, pragnąłem cię bar
dziej - mruczał Chance. Przesunął dłonią wzdłuż jej lewego ramienia
i zsunął z niego jedwabne ramiączko.
Dreszcz pożądania przebiegł przez jego ciało i Reba zrozumiała,
że wciąż jej pragnął, i to bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Przesu
nęła palcami po białej koszuli i zapragnęła poczuć żar jego ciała na
swojej skórze. Przytuliła twarz do piersi Chance'a, a jej suknia ześli
znęła się na podłogę. Została w satynowych podwiązkach i złotej ko
ronkowej bieliżnie.
Jego usta przesuwały się tuż pod złotym kolczykiem.
- Złoty piasek i diamenty - powiedział szorstko i naparł wargami
na jej usta, zanim zdążyła odpowiedzieć.
Całkowicie posiadł usta Reby, jego język poruszał się wolno, a dło
nie pieściły piersi ukryte pod jedwabiem bielizny. Gdy poczuł, że Reba
rozpływa się pod jego dotykiem, westchnął głęboko, podniósł ją do
góry i odszukał głodnymi ustami jej sutki. Reba jęknęła.
Fala pożądania przebiegła przez jej ciało. Nie obchodziło jej już,
czy Chance kochał ją, czy nie. Pragnął jej, a ona go kochała. Położył ją
na łóżku i jednym szybkim ruchem zdarł z siebie koszulę, a Reba za
pragnęła dotykać go, przytulać się do niego i kochać się z nim.
Rozebrał ją do naga, a potem zdjął ubranie i stanął, patrząc na nią
rozpalonymi srebrnymi oczyma.
- Kiedy wydostaliśmy się z zasypanego tunelu, a ty rozkoszowa
łaś się promieniami słońca i cieszyłaś tak bardzo z tego, że żyjemy,
wiedziałem, że nie mogę powiedzieć ci o kopalni. Nie chciałem ryzy
kować, że cię utracę. Pomyślałem, że jeśli weźmiemy ślub, wszystko
inne nie będzie miało znaczenia. Chwila, kiedy obmyliśmy się nawza
jem w źródełku, była dla nas początkiem.
- A potem przyjechała Gloria i posłała moje marzenie do diabła.
Reba podniosła wzrok i zobaczyła ból w napiętych rysach twarzy
Chance'a. Próbowała coś powiedzieć, nie mogąc znieść widoku jego
cierpienia, lecz on znów zaczął szybko mówić:
- Nie wierzyłem, że mogłabyś odejść po tym wszystkim, co razem
przeżyliśmy. Wiedziałem, że byłaś wściekła. Wiedziałem, że cię zraniłem.
-190
Ale myślałem, że jeśli pozwolisz mi się dotknąć, kochać się z tobą zro
zumiesz, że nigdy nie chciałem cię oszukać.
Chance położył się obok niej, lecz mimo wrzącego w żyłach pożą
dania nie ośmielił się jej dotknąć. Zamknął na chwilę oczy, a kiedy
znów je otworzył, były srebrzystozielone, nieobecne.
- A potem uciekłaś i zostawiłaś mnie z niczym. Wiec wróciłem do
tej przeklętej kopalni i zacząłem kopać, myśląc, że jeśli będę kopał
wystarczająco długo, zdołam w jakiś sposób odzyskać moją kobietę
i jej miłość. Ale znajdowałem tylko kryształy, zimne i bezduszne, na
grodę głupców. A kto chciałby wrócić do głupca?
Gorycz w jego głosie sprawiła Rebie ból.
- Chance... - powiedziała łamiącym się głosem.
- Nie chciałaś ze mną rozmawiać, spotkać się ze mną- kontynu
ował szorstkim, nieubłaganym głosem. - Lecz wiedziałem, że będziesz
tu dziś wieczorem. Więc przyszedłem.
Dłoń Chance'a poruszyła się, lecz zamiast dotknąć Reby, jego pal
ce zacisnęły się na kawałku papieru, który leżał pomiędzy ich ciałami,
odcinając się bielą od czarnego jedwabiu.
- Nie rozumiałem, dlaczego prosiłaś mnie, abym sprzedał Cesa
rzową Chin - powiedział cicho. - Teraz to rozumiem. W przeszłości
zadowoliłbym się bogactwem zimnych skarbów Cesarzowej Chin. Ale
teraz potrzebuję twojego żywego ciepła, twojego śmiechu, dotyku two
ich dłoni. Jesteś jedyną rzeczą znalezioną przeze mnie, która staje się
coraz piękniejsza, bardziej czarowna w świetle słońca niż w ciemno
ściach. Masz dla mnie większą wartość niż słowa czy zdrowy rozsą
dek. Nic nie może się z tobą równać. Przez całe życie poszukiwałem
tylko ciebie i nawet o tym nie wiedziałem.
Reba wyszeptała jego imię i podniosła dłonie do jego twarzy. Chan
ce ujął je delikatnie i włożył w nie kawałek papieru.
- Przeczytaj to - powiedział.
Spróbowała to zrobić, ale łzy przesłoniły jej wzrok.
- Nie mogę.
- To dokument, w którym zrzekam się Cesarzowej Chin. Jest two
ja, Rebo. W stu procentach twoja. Należała do ciebie od dnia, w któ
rym mnie zostawiłaś.
- Nie chcę Cesarzowej Chin - powiedziała Reba z rozpaczą zgnio
tła papier i rzuciła go w ciemność pokoju. - Nie rozumiesz?! - krzyk
nęła.
-191
A potem krzyknęła znowu, ale z innego powodu. Dłonie Chance'a
przemknęły po jej ciele i rozpaliły w niej ogień tak potężny, że poczu
ła niemal ból. Zamknęła oczy i wydała nieartykułowany dźwięk, wy
prężyła się pod jego dotykiem, a jej dłonie poszukały jego ciała.
Chance przekręcił się zwinnie i przylgnął do niej swoim nabrzmiałym
ciałem.
- Jeśli chcesz, oddam Cesarzową Chin pierwszej napotkanej oso
bie - wyrzucił z siebie. - Pozbędę się jej natychmiast, co do ostatnie
go kryształu. Oddam wszystko, o co tylko poprosisz. Z wyjątkiem cie
bie. Nie każ mi cię oddawać. Nie zrobię tego. Nie mogę. W końcu
zrozumiałem, co to znaczy miłość. Kocham cię, Rebo.
Otworzyła szeroko rozjarzone uczuciem oczy, zadając nieme pyta
nie. Przez ciało Chance'a przebiegło drżenie. Jego wytrzymałość była
wystawiona na próbę.
- Odezwij się, chaton. Nie każ mi zgadywać, czy utraciłem twoją
miłość.
- Zatrzymaj Cesarzową Chin - szepnęła.
Wyraz jego twarzy uległ zmianie, odmalował się na niej ból, bez
radność i rozpacz.
Zdała sobie sprawę, że Chance zrozumiał jąopacznie, i dodała szybko:
- Dla naszych dzieci. - Śmiała się i płakała jednocześnie. Oparła
twarz na jego twardym ramieniu i przytuliła się do niego go tak moc
no, że odczuła ból.
- Nie możesz utracić mojej miłości, Chance. Zawsze będę cię kochać.
Chance sięgnął do jej włosów i odszukał złote grzebienie. Miodo
we zwoje przelały się przez jego palce ze słodkim szelestem. Wciąż na
nowo powtarzał te same słowa, jakby zacząwszy raz mówić o miłości,
nie potrafił już przestać. W każdym oddechu, w każdej pieszczocie
mówił jej, jak nieskończenie cenna jest dla niego. Słowa Reby zmie
szały się z jego słowami, pieściła udowadniając mu, jak bardzo go
kocha.
Potem jego rozpalone, lśniące ciało stało się jej częścią. Tygrysi
Bóg pozostał w jej ramionach na zawsze