Zgnoić chama
Numer: 13/2010
Autor: IZA KOSMALA
Strona: 1
Umiera były polityk. Nie ozdabiał sobą salonów, nie był gwiazdą palestry, nie pisał moralizatorskich scenariuszy i nie miał wyrafinowanego podejścia do dam.
Po rychłej śmierci Stanisława Łyżwińskiego nasz polski świat musi zmienić się na lepsze. A to dzięki temu, że skazany za gwałt i molestowanie partyjnych działaczek były poseł
Samoobrony nabawił się w trakcie przebywania w areszcie paraliżu oraz raka prostaty z przerzutami na kręgosłup. U.,I lubie niec polskich katolików, chilijski dyktator Augusto
Pinochet ze względów zdrowotnych nie został skazany za zbrodnie kierowanej przez siebie wojskowej junty. Pinochet z powodu ciężkiej choroby naczyniowej leczył się w
Wielkiej Brytanii i przed chilijskim sądem stanął dopiero po ponad dwudziestu latach w 2004 r. Dwa lata później został zwolniony z aresztu domowego i z powodu ataku serca
przewieziony do cywilnego szpitala. Oskarżyciel od razu uznał zawał dyktatora za mistyfikację, a odetchnął z ulgą dopiero 6 dni później, kiedy Pinochet zmarł na skutek
komplikacji po przebytym zawale. Stanisław Łyżwiński w Polsce jest najwyraźniej dużo groźniejszym przestępcą niż chilijski zbrodniarz i złodziej. Powoli zdychał w mękach w
polskim areszcie, bo w Polsce boską sprawiedliwość wymierzają sądy. eks aferę w Samoobronie śledziła cała Polska. Na każdej utajnionej rozprawie przed sądem w Piotrkowie
biwak owali dziennikarze, bo proces o gwałt i molestowanie w polityce miał oczywiste znaczenie polityczne. Wszystkim się spieszyło - oskarżonym, dziennikarzom, wysokiemu
sądowi, a przede wszystkim opozycji, która w międzyczasie stała się rządem. Dlatego Łyżwiński odłożył planowaną tuż przed aresztowaniem operację chorej prostaty, chociaż
lekarze z warszawskiego szpitala MSWiA pukali się w czoło. Uprzedzali, że zmiany nowotworowe postępują bardzo szybko. Ale Łyżwiński się uparł. Nie chciał, żeby go
oskarżano o chowanie się przed sądem po szpitalach. Zresztą, był pewien, że jak będzie bardzo źle, zajmą się nim w areszcie. Po pół roku odsiadki Łyżwiński po raz pierwszy
zgłosił w areszcie dolegliwości. Na wniosek prokuratora zbadał go wtedy anato patolog, lekarz od trupów, i orzekł, że aresztant Łyżwiński większych problemów ze zdrowiem nie
ma. Na pożegnanie poklepał go po plecach i zapowiedział, że z pewnością jeszcze się spotkają. Limo pokrzepiają cej diagnozy, ból się nasilał. Po kilku miesiącach Łyżwińskiego
zbadał więzienny neurolog i skierował na specjalistyczne badania. Pierwsze zostały wykonane po 1,5 roku od aresztowania. Nie były tak pozytywne jak diagnoza anato patologa.
Chorego przeniesiono do szpitalnego aresztu w Łodzi. Wykonano pierwszy rentgen. Wyszło zwyrodnienie prawej stopy grożące paraliżem. Łyżwińskiego to zdziwiło, bo akurat
rwała go lewa. Miał rację, być może lekarz z aresztu patrzył na zdjęcie z odwrotnej strony. Dostał skierowanie na więzienną rehabilitację. Z rozprawy w Tomaszowie do szpitala
zabrała Łyżwińskiego karetka. Ładnie to wyglądało w mediach. Że Łyżwiński pali głupa, bo boi się wyroku. Tymczasem w cywilnym szpitalu zrobiono badanie tomografem.
Lekarze stwierdzili postępujące zmiany nowotworowe. Obrona Łyżwińskiego złożyła wniosek o uchylenie aresztu na potrzeby natychmiastowego leczenia w szpitalu, ale sąd w
Piotrkowie go odrzucił. Mimo iż nie powołał biegłego lekarza do oceny faktycznego stanu zdrowia oskarżonego, uzasadnienie nie pozostawiało wątpliwości - Łyżwiński
przesadza i robi ze swojego stanu zdrowia kartę przetargową, bo chociaż ma faktyczne problemy zdrowotne, to w areszcie zapewniono mu dostateczną opiekę. Biegły lekarz nie
jest w sprawie potrzebny, bo Łyżwiński będzie mógł podjąć leczenie, jak tylko opuści areszt. Dlatego, a także z powodu istniejącej obawy matactwa, sąd przedłużył
Łyżwińskiemu areszt o kolejne trzy miesiące. Sąd apelacyjny potwierdził to stanowisko, dodając, że Łyżwiński próbuje przewlekać proces i utrudniać sprawny przebieg
postępowania. Dwa tygodnie później Łyżwiński z powodu paraliżu przesiadł się na stałe na wózek inwalidzki, którym przyjechał na kolejną rozprawę. Kilka rozpraw trzeba było
odwołać, bo policjanci odmawiali konwojowania "trupa". Sąd w Piotrkowie nie miał wyjścia. Zaproponował Łyżwińskiemu wideo kamerę w celi, żeby, skoro już nie chodzi, nie
musiał za każdym razem telepać się do sądu. Adwokatów Łyżwińskiego trafił szlag. Skoro ich klient ma poważne zarzuty, do których się nie przyznaje, muszą mieć z nim stały
kontakt podczas rozprawy. Zwłaszcza że Łyżwiński łykał tyle leków przeciwbólowych, że na poprzednich rozprawach albo zasypiał, albo nie potrafił ułożyć myśli ani złożyć
zdania w kupę. Za namową obrońców Łyżwiński odmówił wirtualnego uczestnictwa w rozprawach. Dlatego piotrkowski sąd okręgowy błyskawicznie znalazł inne rozwiązanie.
Będzie przyjeżdżał na rozprawy do aresztu przy Wroniej. Uzasadnienie tej decyzji było krótkie - mimo postępującej choroby, oskarżony jest kontaktowy, a tylko w ten sposób
proces będzie toczył się bez przeszkód. Znowu przedłużono areszt, chociaż obawa matactwa w tym wypadku była już absurdalna. Łyżwiński z powodu zwyrodnień w kręgosłupie
stawał się warzywem, z inwalidzkiego wózka przeniósł się bowiem na parter w piętrowym łóżku szpitalnej celi. Zgodę na uczestnictwo w rozprawach w areszcie coraz częściej
wystawiał Łyżwińskiemu aresztowy dentysta. Pisał w karcie "zdolny", następnie kazał założyć pampersa i wpuszczał do celi wysoki sąd. Każda rozprawa trwała od 9.30 do
drugiej albo trzeciej po południu. Żaden z klawiszy w życiu nie widział takiego procesu. Łyżwiński nafaszerowany zastrzykami przeciwbólowymi po godzinie od fruwał. Z
rozpraw w celi nic nie pamięta. Za to czynności procesowe przebiegały tak sprawnie, że na rok przed zakończeniem procesu ws. seksafery prawie bezbłędnie przewidziano jego
koniec - na koniec stycznia 2010. Na styczeń 2010 przewidziano aż dziesięć rozpraw. K,-iedy pół roku temu w moczu Łyżwińskiego pojawiła się krew, współwięźniowie wezwali
lekarza, który stwierdził, że to pewnie od buraczków. Koledzy z celi liczyli mu tabletki przeciwbólowe, głównie tramal i poltram. W ciągu pół roku z 12 przerzucił się na 30 plus
zastrzyki. Coś było nie tak, bo mimo to Łyżwiński darł z bólu mordę i nikt nie mógł w nocy spać, tylko na zmiany latali z nim do kibla. Dopiero wtedy dyrektor piotrkowskiego
aresztu wystosował do sądu pismo, wyjaśniając, że areszt nie ma już warunków na leczenie chorego w takim stadium. Więźniowie na spacerniaku zaczęli się podśmiewywać, że
Łyżwa po prostu ma nie wyjść stąd żywy. A lekarze z aresztu dywagowali - co Łyżwie jest bardziej potrzebne: wózek czy worek? Worek w sensie opakowania na zwłoki. "zię ki
dyrektorowi aresztu z Piotrkowa przenieśli Łyżwińskiego do aresztu w Łodzi. W podróży Łyżwiński dostał w suce drgawek i gliniarze wystraszyli się, że umrze w czasie konwoju,
a to podobno przynosi pecha. Gliny miały rację. Po wykonaniu kolejnych badań Łyżwiński dostał wreszcie skierowanie na operację w pierwszej kolejności. Ale lekarze z łódzkiej
Wojskowej Akademii Medycznej po telefonie z sądu odmówili operacji. Poszło o to, że sąd nie wyraził zgody na operację bez konwoju. A operacji z konwojem przeprowadzić się
nie da, bo trwa minimum 8 godzin, później trzeba przeleżeć do dwóch tygodni w szpitalu i pilnować rehabilitacji. Nie da się tego zrobić, kursując między szpitalem i aresztem.
Zwłaszcza że wtedy odpowiedzialności za pacjenta nie ponoszą sąd czy areszt, tylko szpital. Lekarz z 30-letnią praktyką powiedział, że jeszcze nie miał takiego przypadku, żeby
jakakolwiek rehabilitacja pod konwojem przeprowadzona była prawidłowo. A rak z przerzutami to nie żarty. Dlatego lekarz z WAM-u wystawił skierowanie na operację do
Gdańska. Może tam się zgodzą. Przecież idzie o człowieka, a nie o niebezpiecznego psa. Lekarz z Łodzi jako pierwszy powiedział, że diagnoza została postawiona zbyt późno, że
Łyżwiński powinien mieć operację co najmniej dwa lata temu, że to był dla niego jedyny ratunek. Oczywiście tego nie napisał, ale to przecież nie miało już żadnego znaczenia.
Wtedy Łyżwiński po raz pierwszy poczuł się jak gorący kartofel, a wizja powolnej śmierci w męczarniach na pryczy w areszcie stała się bardziej realna niż sam proces. Ze szpitala
w Łodzi do Gdańska konwój z Łyżwińskim wyjechał późno w nocy. Łyżwiński nie rozumiał pośpiechu, zwłaszcza że zazwyczaj policjanci woleli się najpierw przespać. W
Gdańsku lekarze nie byli zachwyceni aresztantem w stanie agonalnym. Na szczęście Łyżwiński niefortunnie poprosił o kontakt z rodziną. Wtedy szybko wpisano, że odmawia
operacji i odesłano go z powrotem do Łodzi. Wtedy Łyżwiński jakby na chwilę ożył i zaczął wrzeszczeć, żeby go, do kurwy nędzy, zaczęli wreszcie leczyć. Lekarze wystawili wtedy
kwit, że obraża szpitalny personel i skierowali z powrotem do aresztu w Piotrkowie. Wracał w konwoju przez Sieradz, okrężną drogą. Za karę. Wyjechał o pierwszej, na miejscu
był o ósmej. Ktoś kazał Łyżwińskiemu podpisać zgodę na przyjęcie jakichś szczepionek, nie powiedział na co, a Łyżwiński po podróży był w takim stanie, że najchętniej
podpisałby zgodę na eutanazję. W Piotrkowie znowu się pogorszyło i znowu wysłali go do Łodzi do badania, zwłaszcza że wyniki poprzednich badań gdzieś zaginęły. No i znowu
wyszło to samo, co za pierwszym razem, że zmiany nowotworowe, że niezbędna jest natychmiastowa operacja. Lekarz z Łodzi wystąpił nawet do sądu, żeby powołał biegłego
lekarza, który z pewnością potwierdzi, że natychmiastowa operacja jest Łyżwińskiemu niezbędna, bo inaczej umrze. Sąd znowu się nie zgodził, a lekarz powiedział, że pierwszy
raz w swojej praktyce spotyka sięz taką postawą sądu. Dlatego, z litości, znowu podzwonił po wszystkich krajowych szpitalach i znowu nikt się nie zgodził na operaq'ę pod
konwojem. Sąd po raz kolejny odmówił zwolnienia Łyżwińskiego na operaq'ęj bo niepotrzebne. Od tej pory zaczęła się gra na czas. Znowu szpitalny areszt w Piotrkowie, znowu
badania, te same wyniki, te same leki przeciwbólowe. I trzecie skierowanie na operację. Dyrektor aresztu przebudował nawet cały oddział, żeby Łyżwińskiemu umilić umieranie.
Wtedy też poszła skarga do Rzecznika Praw Obywatelskich na piotrkowski sąd. Rzecznik Janusz Kochanowski odpowiedział szybko i krótko. Że to normalne, że więźniowie mają
gorszą opiekę lekarską niż ludzie wolni. Przez ostatnie dwa miesiące przed ogłoszeniem wyroku Łyżwiński do szpitali jeździł jak na wycieczkę, tylko po leki przeciwbólowe.
Nawet w Gdańsku nie zrobiono mu ostatnio specjalistycznych badań. Bo po co, skoro po krwi widać, co jest grane. Łyżwiński przyjechał, przespał się, rano pogadał z lekarzem,
że dobrze nie jest, i wrócił po południu do Łodzi. To właśnie ten lekarz w końcu zgodził się operować Łyżwińskiego pod konwojem. Chociaż wcześniej mówił, że tylko lekarz-
kaskader na taką operację się zdecyduje. Operacja miała być w połowie lutego. Tymczasem 11 lutego Łyżwiński niespodziewanie wyszedł z aresztu i termin operacji przepadł.
Tego samego dnia skończył się zresztą proces w sprawie seksafery. Za gwałt i molestowanie Łyżwiński dostał 5 lat bez zawiasów, ale prawdziwego pierdla już raczej nie doczeka.
Na, wolności przebadali go inni specjaliści, ale diagnoza jest taka sama: zaawansowany rak prostaty z przerzutami na kręgosłup. Łyżwiński leży w domu, dostaje tylko lepsze
leki przeciwbólowe niż w areszcie. Nawet rehabilitacja sparaliżowane j nogi nie ma sensu. Tak orzekł konsultant krajowy ds. rehabilitacji po tym, jak zobaczył wyniki ostatnich
badań. Tymczasem piotrkowski sąd pisze uzasadnienie wyroku. Łyżwińskiemu przeczyta go żona, bo on ma taką trzęsawkę, że nie może nic w rękach utrzymać, a ze
świadomością też nie jest dobrze. Dziennikarze, gdy dzwonią do Łyżwińskiej, powtarzają, że na kręgosłup choruje przecież co drugi człowiek. Ale żaden nie przyjechał zobaczyć
Strona 1 z 2
:: Tygodnik "NIE" w internecie ::
2010-12-19
http://www.nie.com.pl/art22988.htm
go na własne oczy. Szkoda, bo jest co oglądać. Facet ma 56 lat, a wygląda na 96. "Datę 11 lutego 2010 możemy wpisać w kalendarze jako symboliczną datę jej końca. Skończyło
się coś, co nigdy nie powinno się narodzić" - napisał o Samoobronie na swoim blogu poseł PSL Aleksander Sopliński, komentując wyrok w sprawie seksafery. Z kolei Jack Straw,
były brytyjski minister spraw zagranicznych, po śmierci Pinocheta ogłosił w brytyjskim parlamencie, że ma nadzieję, iż śmierć dyktatora wreszcie pozwoli Chilijczyk om
zapomnieć o tragicznym okresie jego rządów i pójść naprzód. Dlatego po śmierci posła Stanisława Łyżwińskiego my też powinniśmy się poczuć lepiej. ?
Strona 2 z 2
:: Tygodnik "NIE" w internecie ::
2010-12-19
http://www.nie.com.pl/art22988.htm