Antoni Sygietyński
NA SKAŁACH
CALVADOS
POWIEŚĆ
Z ŻYCIA NORMANDZKICH RYBAKÓW
WARSZAWA.
W KSIĘGARNI LESMANA I SWISZCZOWSKIEGO
ulica Mazowiecka No 14.
1884.
CZEŚĆ PIERWSZA,
1.
Dniało.
Złote promienie wschodzącego słońca przesuwały się po przejrzystych falach Lamanszy i
migoczącym blaskiem drżały na szczytach wspiua-jącej się wody. Wiatr wiał od wschodu i
zi-ninćm, przejmującym tchnieniem, strychował po płótnach wysmukłej Eufmzyi, która
powoli ciągnęła za "sobą wielki włok rybacki po piaszczy-steni dnie morza. Lina gruba, jak
ręka, przytwierdzona do nosa statku i owinięta na wale żelaznej windy, przebiegała wzdłuż
całej burty aż do samego tyłu i ztąd, zwracając się ostro od drewnianej łapy, spadała w morze
pod wpływem ciężaru, wiszącego na jej końcu włoku. Na pokładzie, przewieszony brzuchem
przez ba-kort, stał młody wyrostek i trzymając linę w ręku, gwizdał pod nosem tęskną
piosnkę rybacką.
Włok widocznie szedł równo po dnie morza, wolnym od kamieni i odłamów skal, gdyż
wyciągnięta przed łapą, lina drgała regularnie i spokojnie w ręku czuwającego nad nią
Orange'a. Nagle chłopak przestał gwizdać w połowie pieśni. Zimno jesiennego poranku i
wiatr, dmący mu prosto w oczy, przejęły go do szpiku kości. Puścił linę, wstrząsnął się
gwałtownie pa całem ciele, zatarł ręce i odwróciwszy się twarzą do kajuty, wychodzącej
wysoką paką nad pokład, spojrzał gniewnie w ciemny jej otwór i plunął.
Nie był to pierwszy objaw niezadowolenia siedmnastoletniego chłopca, który od kilku
miesięcy buntował się przeciwko właścicielowi i do-wódzcy rybackiego statku. Służąc sześć
lat na pokładzie Eufrazyi, jako chłopiec okrętowy, Orange czul się dosyć już silnym i
wprawnym rybakiem, aby przestać podawać starszym hubkę do fajki i pobierać połowę płacy
zwyczajnego majtka. Zresztą sam fakt powierzania w jego ręce sieci i rudla, był dostatecznym
dowodem fizycznych i moralnych zalet młodego rybaka i dostateczną pobudką do wybuchów
jego niezadowolenia, ile razy został się sam na pokładzie. Tym razem Orange postanowił
zakończyć ostatecznie walkę i wyzwolić się złym, lub dobrym sposobem z pod władzy
Boudard'a.
— Nie będę mu dłużej służył za „malca"— mruknął ponuro pod nosem i zacisniętemi
pięściami zatrząsł nad paką kajuty, Po chwili, jakgdyby dla dodania sobie otuchy, spojrzał
dumnie po wypukłych piersiach swojego szerokiego tułowia i tupnąwszy nogą w pokład,
odwrócił się, napowrót do liny.
Sieć wlokła się wciąż równo za statkiem, który kołysząc się po lekkich falach, za podmuchem
wschodniego wiatru, powoli zbliżał się ku czarnym beczkom, przykutym łańcuchami do
najwyższych szczytów podwodnych skał Calvados.
Słońce wzbiło się wyżej nad ziemie i przebi-temi przez poszarpane chmury promieniami,
barwiło powierzchnię morza różnokolorowemi smugami światła.
Orange, przechylony przez bartę, trzymał linę w ręku i w milczeniu, ponurym wzrokiem
wpatrywał się w morze, czystym szmaragdem zieleniejące pod cieniem statku
Nagle włok zaczął szarpać się na linie. Orange, krzyknąwszy Da cały głos: „chłopcy!" zrzucił
linę z łapy i pobiegł w ciężkich podskokach na sam przód statku.
Zanim rybacy, ocknąwszy się ze snu, zdążyli wyjść na pokład, już statek, ulegając ciężarowi
włoku, który go ciągnął za nos, zwrócił się z pierwotnej swej drogi i stanął nad nim, jakby na
kotwicy.
Boudard wyszedł z kajuty ostatni i zaspanym głosem spytał:
— Kamień, czy skala?
— Kamień—odpowiedział Orange sucho.
W jednej chwili rybacy spuścili żagle i schwycili się we czterech razem z Orange'em za korbę
windy, która żelaznemi zębami zadzwoniła żałośnie po wrębach kola.
Boudard drapał się w głowę pod futrzaną czapką i rwał niespokojnie szpakowato-ryżą brodę.
Po półgodzinnem windowaniu, żelazny łuk włoku pokazał się nareszcie jego siwym oczom.
Majtkowie dla wypoczynku zaprzestali pracy ua chwilę. Pot lal się im z czoła, a piersi
wznosiły się i opadały, jak torby kowalskich miechów.
Boudard przenikliwym wzrokiem wpatrywał się; w morze. Cala sieć była jeszcze pod wodą:
co zatem znajdowało się w matni, oprócz kamienia, musiało zostać dlań tajemnicą, aż do
ostatniej chwili windowania sicci na pokład. Korzystając z wypoczynku majtków, nabił
krótką glinianą fajeczkę, nio odwróciwszy głowy od żelaznego gardła sieci, zawołał:
— -Malec!... Hubka!
Orange za cała odpowiedź odwrócił się tyłem do „gospodarza" i usiadł na belce od nosa
statku, obeierająe sobie obojętnie czoło rękawem wełnianego kaftana.
— Malec!... Hubka!
— Nie możecie sami pójść po nia, kiedy stoicie przy kajucie? — odpowiedział wyrostek
przez ramię.
— Twoje psic prawo robić, eo ci każę'. — krzykną! „gospodarz" statku, czerwieniąc się
pomiędzy zmarszczkami skóry, potrzaskanej od starości i morskich wiatrów.—Kiedy mówie
hubka, to hubka!!
Orange rozsiadł się lepiej na belce i nie odwracając głowy w stronę gospodarza, splunął na
pokład przez zaciśnięte zęby.
Majtkowie, nic rozpoczynając roboty ua nowo, czekali z ciekawością rozwiązania sprzeczki,
która nie raz już powtarzała się na lądzie i morzu, ale bez tak wyraźnego charakteru buntu, jak
obecnie.
— Pójdziesz po hubkę, czy nie?!
— Jeżeli mi dacie moję, część, to pójdę, cno-ciaż-cm majtek.
— Za co ci mam dać?
— Za co?... Czyż to nic mam siedmnastu lat? Czy może nie pracuję, jak każdy?... Cóż to! nic
ciągnę sieci razem ze wszystkimi, albo może nie wywieszam żagla, kiedy leżycie do góry
brzuchem w kajucie?
— A tobie co do tego, bękarcie jakiś?!
— Patrzcie go, bękarcie!... Cóż to?! goniliście się z moją matką, czy co?
— Miałbym też z kim?...
— Ej! wara wam od matki, bojak zamaluję!...— krzyknął Orange, porywając się z miejsca na
nogi.
— Tylko mi się rusz na pokładzie, to ci kąpiel sprawię!
— Jeszcze fam niewiadomo, ktoby z nas prędzej napił się wody! Zresztą gadajcie sobie, jak
chcecie, tylko mi dajcie moję część.
— Cóż to?! ja może ci będę podawał Imbkę do łajki?
— Ja tam waszej nie potrzebuję, ale też i dla was po nia złazić nie będę. Weźcie sobie innego
smarkacza ua pokład, bo ja już dłużej „malcem" być nie chcę.
— Patrzcie go, jaki hardy! A któż to cię żywił od dziesięciu lat przeszło?
— Wy—odpowiedział Orange sucho.
— A kto mi zapłaci za twoje jedzenie, ubranie i opierunek?
— Dawno już wam zapłaciłem i to z procentem. Cóż to?! wiosłem nie robię od dwóch lat ua
czółnie?... A może statku nie prowadzę, jak się spijecie w kajucie?
— Za twoje pieniądze, blaźnic jakiś?
— Juści-że za moje, kiedy mi połowę tylku płacicie za robotę, a nie tak. jak innym.
— Służba! Do windy! — huknął gospodarz groźnym głosem.
Dwóch majtków schwyciło za jedno ramię korby, a trzeci za drugie.
Winda z jękiem zaszczekała żelaznemi zębami po kole.
— Do windy, mówie!—krzyknął Boudard powtórnie, zmierzywszy Orange'a od stóp do
głowy przenikliwym wzrokiem.
— To sobie windujcie sarai, kiedy nio chcecie płacić—odburkną! wyrostek i rozsiadł się
ponownie na belce
Boudard, krokiem, kołyszącym się od starości i życia na pokładzie, puścił się ciężko na przód
statku. Zanim jeduak ujął za rękojeść windy, stanął nad Orange'm i ochrypłym od złości
głosem krzyknął mu nad głową:
— Do budy, smarkaczu!.... Nauczę ja cię n syndyka, poczekaj!
— Przecież mi łba z karku nie zdejmio—odpowiedział obojętnie Orange, nie podnosząc
głowy.
— Do budy!—krzyknął Bondard po nad szczękiem windy i zakręcił korbą tak silnie, że aż
zęby żelaznego bębna zadzwoniły raźniej.
Orange, nad którego zacięciem się wzięło górę posłuszeństwo majtka, podniósł sio prawic
obojętnie z belki i kołysanym krokiem przeszedł mimo Boudard'a. Zstępując jednak po
żelaznych schodkach kajuty, zatrzymywał się na każdym stopniu, jakby dla urągania
„gospodarzowi," któremu prosto i wyzywająco patrzył w oczy.
Tymczasem majtkowie, wyciągnąwszy włok na pokład, przywiązali postronkami olbrzymi
kamień do burty, aby, taczając się po pokładzie, nio uszkodził statku; następuie uwiesiwszy
się u liny powoli, z wysiłkiem, „whyzowali reję z żaglem w wierzch masztu."
Za chwilę wiatr zadął po żaglu i zatętuił w uim miarowem tętnem głuchego dźwięku.
Eufrazya, pochyliwszy się na bok pod parciem wialni i ciężarem płócien, popłynęła raźnie ku
brzegom. Przesunąwszy się pomiędzy dwoma beczkami, znaczącemi dwa najwyższe szczyty
podwodnych skał, wpłynęła poważnie do zatoki Graudcamp i zmieniwszy bartę na inną, pod
wiatr, wolno skierowała się ku lądowi osady.
Białwany wiecznie ruchliwej Lamanszy, rozbite o długi grzebień skal Calvados, spokojnie
rozlewały się po płaskiem dnie przybrzeżnej zatoki i lekko unosiły tułów Eufrazyi, która
powoli spływała ku brzegowi, zostawiając pas spienionej wody za sobą.
Kilka statków kołysało się już na kotwicach: reszta spieszyła za Enfrazyą, lub wpływała
równo z nia do olbrzymiej przystani, zbudowanej ręką natury przy jej wulkanicznych
rewolucyacb oddzielania lądu od wody.
W polowie drogi, pomiędzy podwodnemi skalami, a brzegiem statku, wielkie, głęboko
wydęte czółna, czekały z kotwicami na załogi statków.
Eufrazya uderzyła nosem w bok swojego czółna i odarta z żagli, zatrzymała się na miejscu.
Majtkowie przenieśli olbrzymią kotwicę na pokład i przeciągnąwszy długi jej sztak koło nosa
statku, zrzucili zardzewiałe żelazo w morze.
Kamień, przywieziony na brzeg, z pluskiem spad! w wodę.
— No, przynajmniej tego nic złapiemy już w sicci!—zawoła! jeden z majtków.
— To pewna — odpowiedział drugi i -zrobił znak krzyża nad miejscem spoczynku
przywiezionego kamienia.
Ryby leżały już w koszach.
Płaskie fladry, odwrócone białemi, lepkiemi brzuchami do góry, postykane ze sobą
paszczami, rozchodziły się w promienie naokoło dna płytkiego koszyka, ostrym blaskiem
świecąc na słońcu. W głębszych koszach gniotły się olbrzymie raje i długiemi ogonami,
zwieszonemi po przez brzegi, dawały ieszcze znaki życia. Bar-weny, ułożone podobnie, jak
fladry, lecz w czerwoną, zlotem i srebrem przetykaną gwiazdę promieni, zeszły do czółna w
rękach samego gospodarza, który „królowę" smacznych ryb sani zwykł był znosić z pokładu.
Zielone makrele poszły za tamtemi. Płaszczki nie były jeszcze gotowe.
Niezręczny majtek wpychał grubo-płaskie ryby do kosza, przygniatając niesforniejsze pięścią.
Ostatnia, położona na wierzchu, największa i najwytrzymalsza na ciśnienie powietrza bez
wody, w chwili, kiedy majtek podnosił kusz do góry, dobywszy ostatka sił, rzuciła się na
pokład,'lekko przechylony ciążeniem kotwicy ku morzu. Troche słonej wody wpadało
pomiędzy burtą, a pokładem. W rozpaczuej obronie przed śmiercią, płaszczka, dostawszy się
do wody, tak silnie utknęła nosem w szparze, że majtek w żaden sposób wyciągnąć jej nie
mogł za wyślizgujący mu się z rąk krótki ogon.
Boudard, gromiąc niezdarność majtka, wetknął łopatę wiosła w szparę i burtę podważył
cokolwiek do góry.
Majtek wsunął rękę pod burtę i wbiwszy sdnie palec w oko płaszczce, wyciągnął ją na pokład,
gruckoeząe jej za niesforność kości grzbietu ob-casem.
— Bądź że człowiekiem! — zawołał Boudard z odcieniem wyrzutu w głosie. — Któż mi
teraz kupi potłuczoną rybę?!
— Nic się złego nie stało... tylko jej głowę trochę naznaczyłem—odpowiedział majtek,
spuszczając kosz do czółna.
Za chwilę trzej rybacy trzymali już wiosła w rękach i czekali rozkazu Boudarda, który
milcząc, wbijał w bok czółna żelazne dulki.
Orange, pewny, że go nie zostawią na morza, uśmiechał się złośliwie pod nosem i nie
wychodzi! ua pokład, jakkolwiek słyszał, że załoga już się ma do odjazdu.
— Malec! — krzyknął Boudard, niespokojnie przerabiając wiosłem po wodzie.
Orange, jakby nie do niego rozkaz się stosowa!, ani drgnął pod pokładem.
Boudard zrozumiał grę od razu i po krótkiej chwili czekania, zawołał:
— Gabryel!
Wyrostek, ciężko stąpając po żelaznych schodkach kajuty, wszedł na pokład. Podniósłszy
głowę butnie do góry, nasunął czapkę na czoło, przekroczył szyrabort i zsunął się tylem do
czółna.
Bomdard trzymał jego wiosło w ręku.
Orange, nic spiesząc z pomocą wiosłowania nikomu, rozsiadł się wygodnie na tyle i zaraz z
miejsca zagwizdał wesołą piosnkę „powrotu rybaków"
Dwie pary olbrzymieli wioseł szczęknęły w dulkach i wypukła koncha dębowa, kołysząc się
na przód i w tył po drobnych falach zatoki, pomknęła ku brzegom.
W kwadrans wielki pająk drewniany, przerabiając długiemi nogami po morza, przybił do
lądu.
Na piasku stali handlarze i gapie, zawsze oczekujący przybycia rybaków z każdym drugim
przypływem morza.
W gruppie handlarzy, jaśniała rumiana twarz opasłego syndyka, który razem ze wszystkimi
mieszkańcami Grandcamp, pociągnął ua targ, więcej z nudów, niż przez ciekawość, a więcej
ieszcze przez ciekawość, niż z obowiązku czuwania nad moraluem i Hzycznem dobrem
rybaków.
Boudard mrugnął nań ukośnem okiem i upewniwszy się, że syudyk nie odejdzie z largu,
zabrał się najspokojniej do zwykłej licytacyi. Najpierw poszły płaszczki, a potem dopiero bar-
weuy, makrele i fladry. Kaje były tak wielkie, że Boudard musiał rozprzedać je na sztuki.
Roz-licytowawszy pomiędzy uboższą ludność rybacką psy morskie, Boudard z czółna zaczął
głośno opowiadać syndykowi o buncie „malca" przeciwko prawej władzy „gospodarza."
Syndyk słuchał skargi z nabożeństwem i uwagą. Widząc jednak, że Bondard przesta! już
rozwijać motywy, a natomiast ustawicznie wraca się po dawne, odezwał się do buntownika
głosem urzcdowo-poważuym:
— Czy przyznajesz się do winy i przestępstwa przeciwko władzy "gospodarza," który cię w
tej chwili oskarża przed urzędem syndyka rybaków?
— Przyznaję — odpowiedział sucho Orange, stając prosto na dnie czółna i patrząc -siniało w
rumianą twarz sędziego.
— Czy masz co do przytoczenia na swojo obronę?
— Mam.
— A mianowicie?..—spytał syndyk łagodnie, nadstawiając ucha słowom Orange'a.
— A to, że—m mocny, jak każdy majtek, a Boudard nie chce mi dać całej części, mówiąc, że
mi się nie należy, chociaż dawno robię już wiosłem i prowadzę statek po morzu.
— Czy to jest wszystko, co na swoje obronę przytoczyć mi możesz?
— Wszystko, panic syndyku. Nie chcę być dłużej „malcem" i koniec.
— Dobrze—odpowiedział syndyk łagodnie.— Pójdziesz ua sześć dni do kozy o chlebie i
wodzie.
— A niecb tam! to pójdę, byle się raz skończyło — mruknął gburowato Orange i nasunął
czapkę na oczy.
— Huszaj mi zaraz do merostwa i powiedz stróżowi, żeby cię zamknął na górze—dodał
syndyk stanowczym głosem i wskazał mu ręką ulicę, która prowadziła prosto na plac
wysokiego urzędu.
— Niech pan syndyk pozwoli mu przynajmniej zjeść obiad, com przygotowała dla niego na
dzisiaj — wtrąciła dobrotliwym tonem zona Bondard'a, i dla wzruszenia sędziego, podstawiła
ma pod uos jedną ręką miskę z gotowanemi rybami, a drugą kawał czerstwego chleba.
— Nie bójcie się, nie umrze z głodu — odezwał się syndyk poważnie i machnąwszy ręką,
odszedł.—To wytrzymały wilk!
— Tego mi tylko brakowało!—krzyknął lioudard na żonę. — Nie dość, żem przez sześć lat
chował żmiję w zanadrzu, jeszcze mi tu go będziesz pieścić ua pożegnanie? Do domu mi
zaraz z temi miskami!
Staruszka pochyliła głowę ua znak poddania się mężowi i kolacąc drewniauemi sabotami po
bruku, pociągnęła do domu na starych nogach, które nie bardzo ją od pewnego czasu słuchały,
choć sama czuła się jeszcze dość rzeżką w sobie. Astma i reumatyzm męczyły ją ua każdą
zmianę i częstokroć po kilka dni zatrzymywały w łóżku. Było to dla niej wielkie zmartwienie,
gdyż w takich razach nic mogła dobrze obsłużyć I!oudard'a, który, niecierpliwiąc się nie ua
czas przygotowanem jedzeniem, nastawa! koniecznie, aby sprowadzić córkę z Caen i położyć
koniec, z jednej strony nieporządkowi w domu, a z drugiej „rozpróżniaczaniu się"
dziewczyny w wielkiem mieście. Bondard'owa ani słyszeć
o tem nic chciała i smarując nogi spirytusem mrówczanym na reumatyzm, a popijając ziółka
Ślazowe na rozwijającą się astmę, dreptała koło kuchni z większą jeszcze gorliwością, niż
zwykle. Obecnie ubył jej Orange, którego żywiła za niewielkiem wynagrodzeniem, jakie
Boudard strącał ze skromnej części „malca." Oddalenie ho, jakkolwiek przewidywała je
oddawna, poszło staruszce w niesmak. Przyzwyczaiła się do niego
i polubiła, jak swoje dziecko, właśnie za jego bntność i energią. Nic śmiała jednak wstawić
się za nim do Boudard'a. Zresztą byłby to próżny wysiłek. Jak Boudard się uprze, nic go nie
przekona. Staruszka poszła więc w milczeniu do domu i odtąd imienia Orange'a nie
wymówiła już nigdy przy mężu, wiedząc doskonale, że i chłopak i ona, najgorzej na tem-by
wyszli.
Orange, bez jedzenia, bez wichrów morskich i bez błękitnego koła widnokręgu, przesiedział
swoje sześć dni pod kluczem, który siódmego dnia dopiero zaskrzypiał po raz ostatni dla
niego w zardzewiałym zamku i zamiast więziennego chleba i wody, zwiastował mu możność
działania i poruszania się swobodnie po zemi i wodach normandzkiej osady. Była to
Niedziela
Czterdzieści rybackich jednomasztowycb statków kiwało się na kotwicach w dali, a
czterdzieści wypukłych czółen obijało sobie boki o łagodnie wychodzący z morza piaszczysty
brzeg lądu.
Długi ua sto kilkadziesiąt metrów kamienny bulwar chronił ziemię przed szturmami
bałwanów i najeżony kilkoma drewnianemi tamami, które, jak wązkie noże, wchodziły w
wodę, nadstawiał swoje granitową pierś w obronie osady przeciwko rozhukanemu żywiołowi,
w czasie księżycowych morszczyzn i zimowych burz.
Poobrywane po obu stronach osady piaszczyste brzegi lądu, czariiemi paszczami jam
wzywały rząd i gminę do rozciągnięcia bulwaru wzdłuż całej osady i tem samem do
zabezpieczenia rybackich lepianek przed niechybną zgubą na dnie morza, które z każdym
nowym przypływem, rzucało się w dawne jamy, jak we właściwe sobie łożyska, i ztąd
następnie rozpoczynało dalszą pracę zniszczenia.
Kilka chat stało na gruncie, silnie już podmytym od spodu, i za każdem uderzeniem tali,
dzwoniło szybami, jakby ze strachu, lub obowiązku ostrzegania mieszkańców przed
grożącem im niebezpieczeństwem.
Hozpoczęty za drugiego cesarstwa bulwar czekał lepszych czasów i kupami rozrzuconych na
swych krańcach kamieni natrząsał się do wspólki z mieszkańcami osady z rządów trzeciej
rzeczypospolitej, która do tej pory nie zdążyła jeszcze swojem biurokratyczno-
administracyjnem okiem wglądnąć w ten zakątek rybackiego życia i przyjść w pomoc
żywiołowi ziemi przeciw żywiołowi morza.
Wprawdzie grzbiet podwodnych skał Calvados, ua kilka kilometrów odległych od lądu,
wstrzymywał pierwszy szturm rozhukanych bałwanów i naturalną tamą rozdzielał wody ua
wiecznie burzliwą Lamanszę i spokojną zatokę Graudcanip; jednakże przy wielkich
przypływach morza, ua przesileniu, lub porównaniu dnia z uoca, i przy silnym wietrze
północno-wschodnim, bałwany przechodziły wierzchem skal, i na kilka godzin, spienioncmi
rzutami wody zalewały niższą część osady.
Tej niedzieli, więcej niż kiedykolwiek, morze rzucało się ua ściany dwupiętrowych willi,
wznoszących się z jcduostąjuą symetrya wzdłuż całego bulwaru i okrążywszy mury kamienic,
wpływało na Wielką ulia;, która po za ich tyłami wiła się fautastyczną linią biednych lepianek
z gliny i nieociosauego kamienia. Gdzieniegdzie woda, zatrzymawszy się w płaskich dolach
ulicy, tworzyła w poprzek drogi szerokie jeziora, które nie mogąc spłynąć napowrót do
morza, czekały słońca, aby swoje duszną parę powierzyć chmurom i obłokom.
Pomimo święta, na WialkiSj ulicy było pusto.
Rybacy pili po szynkach i tygodniowy zarobek przegrywali w karty, domino lub kręgle.
Kobiety siedziały po domach, pozbijane w większe gromadki u starszych, lub zamożniejszych
rybaczek i przędły nić plotek na kółku wzajemnych obmów i oszczerstw. Młodsze, nie
znużone jeszcze małżeńskiem pożyciem, siedziały przy bokach mężów i wpatrywały się
bezmyślnym wzrokiem w czarne punkta dominowych kostek, lub zabłocone kręgle,
przewracające się z hałasem pod uderzeniem olbrzymiej drewnianej kuli, która wyrzucana
wprawną ręką rybaków, wartko pędziła po długiej desce kręgielni.
Z szynków, rozsianych wzdłuż Wielkiej ulicy i bulwaru, wyrywaiy się tłumione zamkniętą
izbą głosy ucztujących i mieszały ze świstem wiatru, który z Iona bałwanów, gotujących się
na brzegu, porywał garście spienionej wody i przy pogo-dnem niebie bębnił nią po szybach i
spiczastych dachach, jakgdyby rzęsistemi kroplami zawiej-nego deszczu.
Słońce tęczowemi kolorami przeglądało się w zroszonych szybach i gorącą barwą zachodu
krwawiło się na wysokich kominach domów i zakopconych szybach.
Gabryel Orange, wypuszczony z kozy, przemykał się ostrożnie pod ścianami chat i kierował
prosto do ojca Renoufa, który na początku Wielkiej ulicy trzymał hotel vel zajazd dla
podróżnych i szynk dla rybaków Ponieważ chciał mienie' pokład, musiał Iakże zmienić i
szynkarza.
Kiedy bowiem załoga Eufrazyi pila i zaopatrywała się w żywność u ojca Lclaudois, prawie na
samym końcu osady, to załoga Petreii była stałym gościem ojca Boionia, który pilnował
wejścia do Grandcamp ua jego początku.
Ojciec Renouf, chudy, kościsty ua twarzy, z ustami mocno śeiśniętcmi i wiecznie migoczący
siwcnii oczkami ua wszystkie strony, stał w tej chwili przed szynkiem, ze skrzyżowanemi na
piersiach rękoma i jakgdyby to go żywo obchodziło, wpatrywał się w zachodzące słońce dla
wybada-dania z jego kolorowych przepowiedni rodzaju pogody na jutro. Usłyszawszy za sobą
kroki Orange'a, odwróci! się ku przeskakującemu przez kałuże chłopakowi i zawoła! drwiąco
do niego z daleka:
— Z kozy-ś, bratku?
— Z kozy. Dajcie jeść.
— Jeść... jeść .. A kto zapłaci?
— Juści-źe nie ja, tylko Petreii.
— Cóż to?! wsiadłeś już na nia, że pijesz na jej kredyt?
_ Niby nie wiecie.... Przecież Lemoinc przy was mówił, że jak wyląduję z Eufrazyi, to mnie
weźmie do siebie.
— A czy ty nie wiesz, że się pogodzili z Bou-dard'eiii?
— E!. co tam taka zgoda! Jak przemówicie za mną, to jeszcze dzisiaj będę na Petreii.
— Co nie mam przemówić!... Tylko nie zaraz, bo Lemeine zly, że malo wczoraj nałowił, a ja
mam dużo do roboty.
— Wy tam zawsze macie coś do roboty, kiedy komu trzebaby wygodzie.
— Słuchaj, Gabryel, ja nie Roudard! Ze mną złością nie wskórasz.
— Dobrze, dobrze; tylko dajcie jeść, boni się sześć dui dyabelnie wypościł.
— Pójdź do stancyi!—zawołał Itenouf i pociągnął za sobą młodego chłopaka do małej
izdebki przy szynkwasie, która służyła za skład rupieci, schowanie drobiu, przeznaczonego ua
zarżnięcie, i zarazem za kancelaryą szynkarza, jak o tem świadczyło kilka książek
rachunkowych, rozrzuconych bezładnie ua stole i stołkach.
Tam-to, w towarzystwie kaczek, żerujących po glinianej podłodze, i kur, krzekorząeych nad
okruchami chleba, Orange doczekał się sakramentalnej mateloty, kawałka baraniej kości,
funta czerstwego chleba, dwócb litrów cydru i Lemoi-ne'a, którego ojciec Renouf, niby nie
chcący, przyprowadził do stancyi i połączy! ze zgłodniałym wyrostkiem.
Jakkolwiek wszyscy trzej wiedzieli dobrze o co im idzie, nie przeszkodziło im to jednak
pierw czaić się do siebie, skradać i przebąkiwać półsłówkami o celu spotkania, zanim w niego
uderzyli następnie i postawili sobie pytania wprost.
JJylo to iście normandzkie traktowanie sprawy.
— Więc chciałbyś koniecznie wsiąść na Pe-trekf—spytał Lemoine po półgodzinnein nicieniu
językiem ua ten sam temat.
— Juści że nie na pocztową brykę, kiedym się nie urodzi! pocztylionem.
— Toć i ja triem przecie, żeś u Bondard'a nic konie czyścił, jeno pokład. Ale czy ty wiesz, że
Petrela kładzie się na bok okrulnie, kiedy z tyłu zawieje?
— A niech się kładzie i na dwa!... Niby ja jej nie znam!
— Juści-że ją pewnie znasz, kiedyś tutejszy; ale zawsze Jetrela, to nie Eufrazya... Spać na niej
nie można, kiedy morze przyjdzie na plecy.
— Dobrze nie raz i Eufrazya tańcowała po tali, a ja prowadziłem ją na morze, choć i
siedmnastu lat nie miałem jeszcze. Cóż to?! nic znam brzegów, czy co?! Na każdym kamieniu
stanc ja wam nic tylko w Grandcamp, ale i pod Anglija. Ze mną sieci nic porwiecie tak łatwo
na skałach, bo je znam wszystkie! Zresztą, czy to piję, albo kurka mam na oczach?
— Wiem ci ja, że masz łeb tegi do picia, a oczy nie od święta, ale...
— Ale co?.,. No! możem nie mocny?
— Co masz być nie mocny! Ale widzisz teraz ryby nie idą, a wszystko w dwójnasób drogie.
— Co rai tam będziecie gadać, że ryby nie idą! Za diva tygodnie trzeba jechać do Anglii, to
też we czterech nie wsiądziecie na pokład, bo nie dacie rady.
— Juści-że nie wsiądziemy we czterech, ale ja-bym tam zawsze wolał dużego „malca,11 niż
majtka.
— Takżeście dobrzy! Żebym chciał za „malca," tobym sio został z Boudard'em, który mówi,
że mu krzywda na mnie. Po cóżbym zresztą miał zmieniać pokład, gdyby stary był mi dał całą
część, jak mi się należało z prawa.
— Z prawa... hm!... Albos to w marynarce już służył?
— Ta i cóż, żem nic służył, kiedym i tak ua pokładzie przeszło sześć lat harował.
— Wiem ci ja, żeś harował, ales też u Bou-dard'a całej części nie brał.
— Nie hral.. nie brał... To też teraz chcę ją wziąść, kiedym i w kozie już siedział za nią. No,
weźmiecie muie na Petrelą, czy nie?
— A jeżeli nio wezmę, to co?
— To pójdę do innych, albo do Cherbourga.
— Co masz chodzić do Cherbourga, kiedy możesz zostać ze swojemi. Nic z tego ty-ś tu kraju,
boś się w Grandoamp nie urodzi!, ale zawsze swój. Toby się i lepiej zostać z nami, niż po
obcych chodzić.
— To też go weź—wtrącił Renouf—bo i tak was czterech tylko.
— Co czterech, to czterech, ale jak piąta gęba oa pokład przyjdzie, to do działu nie czterech
będzie, tylko pięciu—odparł Lemoine stanowczo i z wiarą w siłę argumentu, który nikomu
innemu, oprócz niego, do głowy i przyjść nawet-by nie mogł.
Nastąpiła chwila milczenia.
— A do Anglii także ne czterech pojedziecie?—przerwał Orange.
— Ja tam pewnie tej zimy nie będę przemycać—mruknął Lemoine, udając pogardę dla
zwykłego rzemiosła rybaków francuzkich, którzy zimą zakupują ryby w Auglii, zamiast je
łowić na swoich brzegach.
— Głupiemu gadać! Niby to raz na Petrelę nacierał rządowy—odparł Orange złośliwie,
mrugając na Lemoińe'a.
— Bywało i tak, co prawda, ale to zawsze strach i dla mnie i dla armatora. Żeby-to rządowy
nie miał szkieł, jak je ma...
— Ja się tam jego szkieł nie boję, kiedy mnie i razu jeszcze moje oczy nie zawiodły, cho-ciaż-
em tylko do podawania hupki u Boudard'a służył.
— No, to wsiądź już na Petrelę, kiedy tak chcesz koniecznie, a niech nie będzie twoja
krzywda — odpowiedział Lemoine, puszczając niby mimo uszu przechwałki Orange'ao jego
bystrym wzroku.
— Ja piacę pierwsze kółko—dorzucił Kenouf i wyszedł do izby szynkownej.
Obydwaj rybacy, uderzywszy się w dłonie na znak stwierdzenia umowy, poszli za
szyukarzem.
Trzech majtków z załogi Petreii grało w krę-gle z innymi rybakami na podwórzu zajazdu Pod
Gniadym Koniem. Zawiadomieni przez ojca Ite noufa o zaeiąguięciu Orange'a ua pokład
Petreii, porzucili kulę i przybiegli powitać „nowego." Wczoraj jeszcze nazywali go
buntownikiem, dziś zasiedli z wyzwolonym o rok zawcześnie „malcem przy długim stole
szynku, jako przyjaciele, i uderzyli w kieliszki za jego pomyślność, za jego zdrowie.
Nazajutrz Lemoine zameldował u syndyka przyjęcie Orange'a na swój pokład i wczorajszy
buntownik-malec pojechał na morze, jako rybak -majtek.
Ojciec Renouf, tymczasem zagiąwszy w książce nową. kartkę, wypisał na jej wierzchu
wielkiemi a niezdarueari literami: „Gabryel Orange." jakkolwiek miody rybak ani mu słowa
pisnął o kredycie
Rzecz rozumiała się sama przez się.
Tam bowiem, gdzie robotnik płacony jest z dołu, a jeść musi z góry, któś będiic zawsze jego
wierzycielem, jeżeli nie przez całe życie, to przynajmniej przez rok, lub choćby przez miesiąc
tylko, nazywając się przy tem dobroczyńcą cierpiącej ludzkości.
Takiemi wierzycielami z urzędu nad morzem są szynkarze, u których nic rzadko po pięć, po
dziesięć załóg- od razn zaopatruje'się we wszystko, co tylko do iedzenia i picia jest
potrzebnem
Obrachunki odbywają się co tydzień z Soboty na Niedzielę, w wigiliją dnia, w którym rybacy
na tem większą chwalę Pana Boga piją przez cala dobę na lądzie.
Polowa tygodniowego zarobku idzie Da armatora, jedną szóstą z drugiej polowy bierze -
gospodarz" statku, a resztą dopiero dzielą się majtkowie do wspólki z gospodarzem.
Że jednak załoga prowiduje się na wspólny koszt w materjały spożywcze, cydr, kawę
gotowaną, arak, światło, drzewo i różne drobiazgi u szynkarza, szynkarz-to więc, mówiąc
właściwie, bierze ową resztę na pokrycie swojego rachunku i pozostałą odrobinę dzieli
pomiędzy-niajtków. jeżeli który z nich i tej jeszcze cząstki indywidualnie nio przejadł, lub nie
przepił.
Lecz Orange cząstki swojej nie przejadał, ani tćż nie przepijał. Cala jego żądzą, jedyną
namiętnością był pieniądz, za który mógłby sobie kupić choć jaki taki stateczek i na nun się
majątku, a uważania u ludzi dobijać. Nikt go nie widział pod rękę z dziewczyną, ani z
prezentem pod pachą. Kiedy i uni, wysiadłszy na brzeg, przez cala Niedzielę włóczyli się od
szynku do szynku i co z tygodniowego zarobku nie prze
pili, to przegrali w kręgle, on,
zawiązawszy w supełek te kilka franków, które mu się pozostawały po potrąceniu kosztów
utrzymania ua pokładzie od Poniedziałku rano do Soboty wieczór, siadał spokojnie u ojca Kenoufa do
partyi domina i dzięki swemu talentowi do kombinaey j umysłowych, wygrywał od towarzyszów po
kilka racyj kawy, co mu za całą przyjemnośd życia starczyło. Gdyby był mogł, niezawodnie byłby sypiał
na pokładzie, byle zaoszczędzid jakie pięd, czy sześd franków miesięcznie na mieszkaniu. Prawo jednak
i zwyczaj stanęły mu na przeszkodzie, oddalając odeo tym sposobom owo szczęście posiadania statku
na jakie kilka miesięcy, a może i więcej. Ponieważ skórzane buty, kosztujące od czterdziestu do
pięddziesięciu franków, byłyby pochłonęły od razu dwumiesięczne jego oszczędności, zimą i latem
więc chodził w drewnianych sabotach, nie zważając ani na niewygody, ani na drwiny osady.
Dziewczyny nazywały go niedźwiedziem, a mężczyźni lapi-groszem, co mu nic przeszkadzało
bynajmniej iśd prosto do celu, do tego statku, który był jego życiem, jego duszą. W całej jednak
osadzie dwóch tylko miał nieprzyjacioł rzeczywistych: Boudarda, który go nienawidził instynktownie i
Kenoufa, który się ua uim haniebnie zawiódł. Wszakże na szynkarzu-to Orange robił swoje
oszczędności: jego rujnował, jego okradał na każdym franku, zawiązanym w pooczochę,
jego, swego
dobroczyńca, i poplecznika, którego wpływom miejsce ua pokładzie Petreii zawdzięczał. Była
chwiia, że nawet dość jawnie praco-cwał nad wyrzuceniem młodego rybaka z pokla du
Petreii, wystawiając go Lemoine'owi, jako człowieka niebezpiecznego pod wielu a wielu
wzglądami, jako wciąż hardego, ambitnego i po-pędliwego przy lada sprzeczce, co na morzu
nie jest zbyc bezpiecznem dla „gospodarza" już w pewnym wieku.
Lemoine jednak miał słabość do Orange'a, zwłaszcza, że Orange'owi zawdzięczał większe
dochody z Petreii, która „nigdy jeszcze nic niosła na swych plecach majtka, jak on, śmiałego,
pracowitego i o takiem oku, które i ze szklarni rządowego mierzyć się może."
Ileuoui, chcąc nie chcąc, postanowił czekać czasu, kiedy Orange, z tytułu rybaka opuściwszy
pokład Prtreli, będzie musiał przez czterdzieśc dwa miesiące odbywać marynarską powinność
w Cherbourgu. Jakież jednak było jego zdziwienie, kiedy pewnej Niedzieli, Orange, jakby na
umyślnie, przesiedział swoich towarzyszów w szyDku, i zostawszy z nim sara na sam,
zażądał dwóch filiżanek kawy z arakiem, „ale z tym, co to wiecie."
Od czasu, jak został rybakiem, to mu się pierwszy raz zdarzyło.
Ojciec Renoiif, szybko podawszy kawę, zasiadł na przeciwko ()range'a, widocznie
zaciekawiony.
— Za tydzień trzeba rai będzie do Cberbour-ga - przerwał rybak pierwszy.
— Hal... Czas, żebyś i rządowi odsłużył, co mu się należy.
— Czy mu się należy, to nie wiem, ale że muszę robotę porzucić, to wiem.
— Za to świata kawał zobaczysz za darmo i nowego admirała, co ma przyjechać na jesień do
Cherbourga.
— Ja tam innego świata widzieć nie chcę nad ten, co mnie żywi, a od admirała niczego się nie
spodziewam.
— Ha! kto wie? Powiadają, że teraz Rzeczpospolita bardzo ma dużo starania o lud.
— Co mi tam za Rzeczpospolita, kiedy biedny rybak, jak służył, tak służy, jak nie mogł do
śmierci spokojnie łowić, tak i nie może. Niech tylko gdzie któś się zasierdzi, tak i zaraz do
apelu. Żeby to chociaż coś w tem wielkiem mieście zarobić się dało!
— Eh! ty i tam dasz sobie radę.
— Juści-źe pewnie moich pieniędzy rząd nie zobaczy, ale czy ja co wskóram na rządzie, to
nie wiem. Chyba, żebym jakiemu ofiicerowi pożyczył...— wtrącił, niby od niechcenia.
— Officerów!?... To na nic się nie zdało— przerwał szynkarz bez namysłu. — Lepićj-by ci u
ludzi zostawić pieniądze, żeby na ciebie same pracowały, aniżeli ryzykować u officerów, co
to dyabli wiedzą, gdzie icb potem szukać.
— I ja tez sobie tak myślałem—odparł spokojnie Orange.—Ale nie wiem, komu-by je
zostawić?
— A ile-byś tez chciał procenta?
— Mam, widzicie, siedmset dwadzieścia i sześć franków, com składał frank po franku przez
dwa lata i miesięcy dziewięć...
— Ja, co prawda, liczyłem cię tylko na- sześć set i coś...
— Bóg pozwolił uzbierać bez mala ośmset, ale jak przyszło buty kupić, a w koszule do służby
się zaopatrzyć, tak nie zostało się więcej nad te marue siedmset dwadzieścia franków,
którebym chciał u was zostawić, żebyście mi tak dali papier na cały tysiąc za czterdzieści dwa
miesiące.
Ojciec Kenouf wyjął kredę z kieszeni, i powoli przeszedłszy do szynkwasu, na którym leżała
czarna tablica, zaczął liczyć w milczeniu. Z rachunku wypadło mu bez mala po jedenaście od
sta.
— Ależ-to lichwa!—wykrzyknął z przerażeniem.
— Niby to wy nic na lichwę dajecie, kiedy każecie sobie płacić po pięć i po sześć na miesiąc.
— Może; że i daję, ale nie biorę. Zresztą ci, co potrzebują, to mogą płacić po pięć na mie-
Biąc, ale ja nie moge. Chcesz dziewięćset?
— Nie, ho muszę mieć cały tysiąc, jak wrócę z Cherbourga.
Ojciec Renouf zamyślił się. Gotówki na robienie operacyi było mu zawsze potrzeba,
ponieważ cały majątek miał w towarze i w „książce." Wiedząc też, że kiedy cbłop się uprze,
na nic się perswazye nic zdadzą, weksel bez dalszych omówień wystawił, dodając:
— Tylko dla ciebie to robię, żebyś pieniędzy w wielkiem mieście nie zmarnował.
— Nie bójcie się! nie taki ja głupi! Tego, eo-m morzu pazurami z wnętrzności wydarł i
pazurami sobie odebrać nie pozwolę, bo to na tę „łupinę," w której się moja głowa
odmaleńko-ści kołysze. Ale o czćm tu myśleć? Nawet takiej Petreii, choć stara, i za
czternaście tysięcy by nie kupił.
— Ha! kto wie? Wszystko jest w ręku Boga. Napijmy się jeszcze tego samego!
II.
Na dworcu rozległ się dzwonek.
Za chwilę, pociąg, biegnący z Paryża, stanął na stacyi Isigny, i drzwi wagonów roztworzyły
się na oścież.
Orange ciężkim krokiem podbiegi do wagonu trzeciej klassy i postawił nogę na stopniu.
Zanim jednak zdążył wejść do przedziału, z wagonu wysiadła córka Boudard'a.
— Berta! —zawołał radośnie towarzysz dziecinnych lat dziewczyny.
— Gabryel! A ty gdzie? — odpowiedziała Berta, nieco zakłopotana zjawieniem się młodego
rybaka, którego wełniany kaftan drutową robotą uraził w oczy dziewczynę, ubraną po miejsku
i odwykłą już od rubasznej serdeczności wiejskich mieszkańców.
— Jadę na powinność — dorzucił gniewnie Orange, i miejscowym zwyczajem pocałował
Bertę w oba policzki.
— Siadać! — krzyknął konduktor, gwiżdżąc na maszynistę.
Drzwi z trzaskiem zamknęły się za Orai,gc'm, i w chwilę potem lokomotywa, huknąwszy parą
po kolach, i szumem porwała za Boba pociąg do Cherhourga.
licrta, nic obejrzawszy się za odjeżdżającym, podjęła z ziemi koszyczki i zwolna puściła sie
drogą do Grandcatup.
Chata Boudarda, z okrągłych kamieni i gliny, staią poniżej bulwaru, tuż nad samem morzem.
Dwa prawic kwadratowe okna i drzwi z boku, nicsystematyeznem ich umieszczeniem
pozwalały wątpić z pozoru o przeznaczeniu lepianki, która przy wysokim dachu, pokrytym
słomą i naro-śuiętym ua nim zielonym mchu, wyglądała raczej na zapadnięty spichrz, niż ua
mieszkanie człowieka Wielki, płaski kamień, służący za ławkę poobiedniej sieety, lub w razie
potrzeby za stół do sprawiania ryb, leżał nierówno pod oknem i wygładzoną od siedzenia
powierzchnią skrzył się na słońcu kroplami słonej wody, jaka po ostatniej falistej
morszczyznie, zostaią w jego zagłębieniu. Po jednej i po drugiej stronie chaty, sterczały
wysokie dwu-pietrowe kamienice, przygniatając lepiankę wielkością swych rozmiarów i
wstydząc ją symetrya drzwi, okieu i gipsowych ozdób nad gzymsami. Ze spuszczonemi na
oknach firankami i z drzwiami zamkniętemi na wielką klamkę, odrapana i zestarzała cha ta
Boudarda, przy symetrycznych kamieniach miejskiej architektury wyglądała jak skulony we
dwoje i trzęsący się w łachmanach żebrak pomiędzy dwoma wysokimi wyświeźonymi a
sztywnymi żandarmami.
Berta, przyszedłszy do Grandcamp, stanęła na progu biednego domu rodziców i z bijącem
sercem wzięła za klamkę. Drzwi skrzypnęły przeraźliwie na zardzewiałych zawiasach i
otworzyły wejście do sieni biegnącej z boku, wzdłuż całego domu.
Sądeczki, beczułki, połamane obręcze, kawałki porwanych sieci, drewniano druty i szpulki,
stare kosze od ryb, kilka pieńków nie porąbanego jeszcze drzewa i stosy popsutych
przyrządów rybackich przewalały się po glinianej podłodze sieni, tamując drogę do izby i
kuchni.
Berta otworzyła drzwi na lewo i zaszła do paradnej izby Boudard'ów. Tutaj dopiero,
zamożność rybaka, skryta dla oczu od zewnątrz widniała z każdego kąciki. Przy ścianach,
naprzeciwko siebie, stały dwie wysokie, aż pod pułap, orzechowe szaty w stylu Ludwika
XVI-go z boaterai rzeźbami kwiatów i z parami gołąbków całujących się w dziobki miłośnie i
z wdziękiem właściwym epoce. Przy drzwiach tykał miarowym ruchem brązowy zegar w
mahoniowej szatie, której boki, wygięte u dołu dla dania miejsca wacbadłu, rozpierały z
jednej strony dębowe odrzwia, a z drugiej ciemną palisau-drowąkomodę, przeładowaną
porcelanowymi chińczykami, malowauemi zabawkami z drzewa i wszelkiego rodzaju
pudełeczkami. Pod oknem staią kanapa o powyginanych silnie poręczach i kryla swoje
aksamitne obicie pod szarym płótnem pokrowca. Na ścianach pomiędzy szafami, u góry i na
dole, wisiały w mosiężnych łapkach talerze, miski, półmiski i dzbanki z nor-mandzkicgo
polerowanego fajansu, rozweselając oko róźno-barwnemi bukietami kwiatów, wpalo-nych w
siwo-niebieskawe tła, lśniącej się polewy. Na środku stal okrąły, dębowy stół z ciężką
rzeźbioną nogą o trzech gryfach, przykryty wielkim do samej ziemi, kolorowym obrusem i
otoczony do kola wyplatanemi krzesłami o wysokich, prostolinijnych oparciach.
Berta, zastała wszystko, jak przed pięciu laty. Nawet bukiet sztucznych kwiatów w szklan-
nym, malowanym na niebiesko wazonie, stał na środku stołu i dwoma złamanemi gałązkami
przyglądał się, z jednej strony staremu albumowi fotografij, a z drugiej oprawnemu w złote
ramki portretowi Eufrazyi, która doczekała się artystycznego uwiecznienia z ręki
miejscowego ślusarza biegłego w swojej sztuce i w sztuce rysunku ostro zatemperowanyra
ołówkiem. Brak świeżego powietrza i światła, któremu upartą tamę stawiały wełniane tiranki,
czerwonemi festo-nami zwieszające się przy oknie, nadawał paradnej izbie Boudard'ów
charakter ciężko umu-blowanej piwnicy, do której, przez uszanowanie dla mebli, starzy
małżonkowie, wraz ze swoimi gośćmi, schodzii raz ua rok tylko dla uroczystego obchodu
rocznicy ślubu.
Berta przesunąwszy się zręcznie pomiędzy krzesłami a szalą i komodą, weszła do sypialni
rodziców. Wielkie łóżko mahoniowe, z ciężkie-mi wełnianemii kotarami, zajmowało jedną
poło-wę ważkiej izby, a drugą stół do jedzenia, jesionowa komoda, orzechowa szala, również
w stylu Ludwika XVI-go, jak dwie pierwsze, i głęboki wyścielany fotel stojący pod oknem.
Na ścianach, zamiast fajansów, wisiały jaskrawe cbro-molitografie, przedstawiające w
mniejszych, lub większych rozmiarach, Napoleona III go i jego wojenne tryumfy. Tu
również, jak w pierwszej izbic, nic było nikogo.
Berta zwróeiła się na prawo i przez małe drzwiczki, kolo łóżka, weszła do swojej dawnej
izdebki.
To sann łóżko, wysoko usiane, pod ścianą, naprzeciwko drzwi od kuchni, ten sam okrągły
stoliczek, ta sama szafa oszklona, te same krzesła wyplatane słomą i ta sama klatka zielona
przy oknie, co i dawniej, tylko, że w niej kanarek już nie świergotał od czasu swój śmierci na
niestrawność, czy też ze starości.
Berta, zdziwiwszy się, że nie zastała firanek przy oknie, wyszła do kuchni.
Na zadymionych ścianach iskrzyły się miedziane radlę, żelazne garnki, blaszane patelnie,
cynowe durszlaki i fajansowe miski.
Rzuciwszy przelotem okiem na oślepiający blask świecących sit; kolorów czerwonej miedzi,
czarnego żelaza, szarej blachy, białej polewy i niebieskawego fajansu, porzuciła szybko
kuchnią i weszła do sieni na jej drugim końcu. Dostrzegłszy matkę przez drzwi od ogrodu,
wybiegła pędem na dwór i rzuciła się jej na szyję.
Staruszka wygrzewała się na słońcu i przerabiając kościstemi palcami po kolanach, dusiła się
krótkim oddechem silnie rozwiniętej już astmy. Przytuliwszy głowę córki do zaschłej piersi,
na chwilę zaniemówiła z wzruszenia, i osłupiałym wzrokiem wodząc po niebie, zdawała się
szukać czegóś w pamięci.
Xa zakończenie milczenia i matce i córce puściły się rzęsiste łzy radości z oczu.
Była to zarazem przcgrywka do ductu zapytań i odpowiedzi o przyspieszonem tempie i
nierównomiernych taktach, w których przerywany suchy kaszel matki, zastępował miejsce
pauz.
Berta, ze skrzyżowanetni na łouie rękoma, stała przed staruszką i opowiadała bez związku i
ładu dzieje swojego pobytu w Caeu. Na Jej twarzy malował się błogi spokój osiemnastoletniej
dziewczyny, o rozwijającem się dopiero życiu zmysłów i o silnem znamieniu marzycielskiego
usposobibuia. Z głową nieco przydługą, z profilem zarysowanym ładnemi linijatni nizkiego
czoła, prostego nosa, Jekko wywiniętych warg i cokolwiek nnprzód wysuniętej brody, licrta,
przy białej, przejrzystej cerze twarzy i błękit -nycb, głęboko osadzonych oczach, zdradzała od
pierwszego wejrzenia jedną z tych wybujałych natur, w której brak sił fizycznych wywoływał
chwiejność moralnych. Nawet głos jej dźwięczny, choć nosowy, brzmiał zawsze tęskną nutą
w u-stack i najweselszym opowiadaniom nadawał cechę jakiegoś smutku i niepewności w
wyrazie.
Matka wsłuchiwała się w jćj opowiadanie i kazała sobie co chwila powtarzać wypowiedziane
już przedtem szczegóły o zdrowiu ciotki, wielkości miasta, drogości sukienek, lub handlu
miasta Caen rybami.
Przybycie Bondard'a położyło koniec tym nieustającym zapytaniom i odpowiedziom w
których nawale matka i córka zapominały o istnieniu starego rybaka.
— Nareszcie będę mial na czas jedzenie! — zawołał Boudard, całując Bertę w czoło i
przypatrując się z ukosa jej miejskiemu strojowi.
Berta nie zdążyła jeszcze zdjąć z głowy okrągłego kapelusza krepowego z niebieskim woalem
i ściągnąć z rąk blado-blękitnych rękawiczek z kozłowej skóry.
Boudard w milczeniu i chmurnie przyglądał się jej wiotkiej kibici, ujętej zgrabnie w nieco
wytarty już paltocik bronzowy o kształcie ciała, w czarną kamlotową suknię, wlokącą się z
tyłu, cokolwiek po ziemi. Dostrzegłszy metalowe guziki wysokich bucików z pod sukni,
mruknął: „panna.'" i wyszedł do kuchni.
O obiedzie nikt ani pomyślał.
— Cóż to?! nawet ognia nie miałyście czasu zapalić?! — krzyknął z progu, ujmując się pod
boki.
Matka i córka pobiegły do kuchni i zabrały się do gotowania obiadu dla zgłodniałego rybaka,
który, trzasnąwszy gniewnie drzwiami za sobą, poszedł napić się cydru do ojca Lelan-dois.
Od tej chwili dla Berty rozpoczęło się nowe. życie. Kilko-letni pobyt w Caen zrobił głęboką
szczerbę w jej myślach i uczuciach. Słabowita od urodzenia i wychuchana przez matkę,
spędziła dziecinne lata w bezwzględnej swobodzie i bezczynności, budując domki z piasku i
zbierając muszle ua dnie morza. W chwilach wolnych od zabaw chodziła do miejscowej
szkółki dla dziewczyn, prowadzonej przez 'pobożne siostry, i tam nauczyła się czytać, pisać i
rachować, przeplatając suchy wykład powyższych zawiłych nauk gorącym mistycyzmem
katolickiej wiary. Ponieważ znaią aż nadto dobrze morze i jego widoki, plusk zatem fal w
miłosnych jej marzeniach zajmował miejsce zupełnie podrzędne. Naturalnie ani skromne
mieszkanie ciotki, żyjącej z maleńkiej emerytury po mężu i z zasiłków, otrzymywanych od
Boudard'a, ani też rybacki dom rodziców, nie mogły jej zapewnić tego szczęscia wygody i
swobodnych marzeń. Tu i tum czu!a się, jakby nie u siebie i w przelocie tylko. Z początku, po
przybyciu do Grandcanip, wzięła się, jak wszystkie towarzyszki, do robienia sieci i
obszywania żagli rabandami. Ku swojemu i Jjoudarda zmartwi enin, musiała jednak zrzec się
przyjemności wypełniania dnia pracą, ponieważ szpagatowe nici przerzynały jej rękę i
krwawiły wciąż palce. Na cało zajęcie pozostało jej gotowanie śniadania dla matki i obiadu
dla ojca, narządzanie bielizny i robienie pończoch-praca jednostajna i nudna, którą spełniała
bez wyraźnego wstrętu, ale też i bez najmniejszej przyjemności Nie mając do czytania
nowych powieści, żyła wspomnieniem dawnych i rozstrajała umysł bezustannym marzeniem
o nieokreślonych kształtach, w którem wszyscy i wszystko znajdowało swoje miejsce, z
wyjątkiem rybaków z Grand camp i ich grubego życia. Ten i ów majtek, uwiedziony
jedwabnem spojrzeniem jej niebieskich oczu, skubnął ją w plecy, lub połechtał pod pachami,
przy spotkaniu ua bulwarze, ale wkrótce wszyscy, odstraszeni jej obojętnem zachowaniem się
w obec tych wymownych oznak nczucia, odsunęli się na bok od panny i nie starali się nawet
zwrócić jej uwagi na siebie.
Z początku lioudard napomyka! po kilkakroć córce o bogatym synu Duvala, lub „porządnym"
(w znaczeniu większego jeszcze bogactwa) To-tain'ie; aio ponieważ, jak mówiła, wcale
niebyło jej pilno za mąż, wkrótce więc jćj życie z życiem mieszkańców Graudcamp straciło
prawie " wszelki związek.
Pomału, pod naciskiem naigrawania się towarzyszek i niezadowolenia ojca, zrzekła się
sukienek do figury, krepowego kapelusza i kozłowych rękawiczek. Przywdziawszy natomiast
biały czepsczek bawełniany na głowę, perkalo-wy kaftanik, spadający luźno z ramion i ciężką
spódnicę kolorową, grnbo sfaldowaną na biodrach, zostawiła przy sobie dwie tylko oznaki
lepszego wychowania w wielkiem mieście: książkę do nabożeństwa w kościele i skórkowe
trzewiki, zapinane na metalowe guziki. Po upływie dwóch lat, jednostajne życie w
Grandcarap stało się istotną męką dla jej imaginacyjnego umyfilu. Potrzebowała powietrza
wrażeń, a dusiła się w zacisznej atmosferze rybackiego życia. W chwilach nudy, wyrzucała
sobie swoje obojętność dla officerów marynarki, paniczów z Paryża i miejscowych szykistów,
którzy co dnia zatrzymywali się przed jej oknem w Caen i posyłali w górę błędne spojrzenia
ulicznych zalotników, poparte wymownemi pocałunkami od ręki. Pcd wpływem tych
wspomnień postanowiła pewnej nocy uciec do Caen i tam zamieszkać na nowo przy ciotce,
pewna, że jej życie stanie się rozkoszą, jakiej dotąd nie zażyła jeszcze nigdy. Światło dzienne
onieśmieliło zamysł jćj nocnej gorączki. Zostaią.
Tymczasem życie w Grandcamp szlo swoim zwyczajem i jednostajnym trybem.
-Rybacy przyjeżdżali z porannym, lub wieczornym przypływem, hałasowali na bulwarze i w
szynkach przez kilka godzin morszczyzny i następnie odjeżdża!! z odpływem na całą dobę
połowów.
Zamiast „buntu malca," przedmiotem rozmowy stało się oberwanie kawałka lądu pod
chatami, nieubezpieczonenii tamą, ni kamiennym bulwarem, i dało niewyczerpany materyał
do narzekania na rząd rzeczypospolitej, który w swoich „anarchicznych dążnościach,"
zostawiał mienie rybaków na łasce rozhukanego zimowemi burzami żywiołu.
Mężczyźni radzili, kobiety płakały, a wszyscy razem z założonemi rękoma czekali ratunku, z
którym rząd się nie spieszył, mając przed sobą wiele innych naglejszych i ważniejszych prac
do wykonania.
Rybacy ze swej strony nie zabezpieczali się sami; woda zatem podmywała im grunt pod
chatami co raz dalej.
Tym sposobem kółko narzekań kręciło się wciąż na tej samej osi i czekało wypadku, któryby
wstrzymał, lub zmienił jego codzienny bieg.
Powrót Orange'a z wojennej służby, dał właśnie w samą porę nowy materyał do rozmów,
gdyż łagodniejsza, niż zwykle, zima, kazała rybakom zapomnieć o szturmach wody na stały
ląd ich biednych siedzib.
Od tej pory cala uwaga mieszkańców Grand-camp zwróciła się na młodego rybaka i jego
opowiadania z czasu służby w wojennym porcie. I ci, którzy odsłużyli już swoje czterdzieści
dwa miesiące, i ci, którzy dopiero odsługiwać mieli, z natarczywością cisnęli się do Orange'a
i, zarzucając go pytaniami, zmuszali do powtarzania po setki razy tych samych szczegółów,
które znali tak dobrze, jak i on, a które niczem się nie różniły od innych opowiadań
„powrotnych" marynarzy.
Jedyna odmiana jego wojskowego życia polegała na tem, że kiedy wszyscy służyli na
wojennym okręcie przez całe czterdzieści dwa miesiące, on marynarzem, we właściwem
znaczeniu tej nazwy, nie był nawet roku. Cały schłonięty żądzą zarobienia, choćby solda, byłe
uciułać potrzebną summę na kupienie rybackiego statku, Orange wszelkiemi silami starał się
wyróżnić z massy majtków i wydostać z wojennego pokładu na stały ląd Cherbourg'a. Od
przyjaźni z podofficerem, doszedł do pochwał kapitana, a od sentymentalnych usług
kapitanowi, do intratnego przedpokoju komendanta twierdzy. Przez dwa lata podawania
płaszczów gościom komendanta i wożenia ich w czółnie po przystani, franki leciały do jego
kieszeni, a oczy śmiały mu się dzikim blaskiem chciwości. W ostatniem półroczu zwolniony
całkiem od ćwiczeń i żołnierskiej gimnastyki, stal prawie stale w przedpokoju, lub też
dowodził osiemnastoma wiosłami „rządowego" czólna. „.Napiwki" sypały się eo dzień i tak
zaokrąglały summe wytrwale zaoszędzanych pieniędzy, że po skończeniu marynarsko
lokajskiej służby, dwa tysiące frauków szeleściato papiero-wemi stulrankówkami w wytartym
jego skórzanym woreczku.
— Ach! żeby tak jeszcze choć z dziesięć, albo jedenaście tysiąezków! — zawoła! z
westchnieniem, składając w sekrecie pieniądze u ojca Kenoufa.
— Dasz ty sobie radę—odrzekł szynkarz z filuternym uśmiechem, wręczając Orange'owi kwit
na złożoną przez niego summę.
— Nie tak łatwo. Dużo mi jeszcze potrzeba, a tu nic, tylko dziesięć palców.
— Masz głowę ua karku...
— Ta i cóż, że mam, kiedy ryby tanie, a nawet i „gospodarzem" nie jestem.
— To się ożeń.
— Bab!...' A z kim?
— Weź Marya.. Andrzej DnTal daje pięć tysięcy za nią.
— Kiedy kulawa.
— Weż Lizę... cztery tysiące z okładem.
— Nic chcę, bo zła okrutnie i dużo pyskuje.
— Jak zbijesz tęgo, to się ułagodzi.
— Nic chcę. Za malo dają.
— Weź Ameliją.
— Nie chcę, bo ciekawa do kieliszka, a i czterech tysięcy nie dadzą. Wolałbym Bertę...
— Boudard ci nie da.
— Co niema dać?... Dawno juz mam chrapkę na nią.
— Chrapkę!... kiedy stary ma złość do ciebie, a córkę odda tylko bogatemu.
— To tam jeszcze niewiadomo, kto będzie bogatszy!
— Prawda, ze niewiadomo, ale Berta nie dla ciebie. To panna.' na kreweta nie pójdzie,
i saitci nie narządzi. Jćj za urzędnika jakiego, a nie za rybaka.
— Kiedy Boudard da ze dwadzieściatysięey...
— Da... da... Da, ale nie tobie, i to jeszcze pytanie.
— Niech tam! to się nie ożenię. Ale, ale, ojcze Uenoufic'... jakby wasz szwagier Totain
potrzebował „gospodarza" na Petrełę, to przemówcie za mną.
— Niby to nie wiesz, ie Lemoine siedzi u niego w kieszeni: jak go puści, to i pieniędzy więcej
nie zobaczy.
— Jak nie puści, to może więcćj jeszcze stracić! Lemoine nie dowidzi bardzo... żeby go
czasem kiedy „rządowy" nic przyłapał— dodał obojętnie i wyszedł ze stancyi ojca IŁenoufa.
Na bulwarze siadzialy kobiety kupkami i z daleka pokazywały soóie Orange'a.
Czego natura nie data mu od urodzenia, to poprawiła kilkoletuia służba na okręcie i w
przedpokoju komendanta.
Syn niewiadomego pocbodzeuia, z matki rybaczki i z ojca przejezdnego podobno gościa
przez kąpielowe miasto Treport, Orange urodził się bez wielkiego tułowia, grubych rąk i
słabych nóg. Kiedy inoe dzieci rybackie przychodzą na świat z dziedzicznie już szerokiemi
biodrami i dążnością do kołysania się na słabszych od innych części ciała, nogach, on, nie
odziedziczywszy po ojcu fizycznych znamion rybaka, pracującego przy wiośle przeważnie
górną połową ciała, odznaczał się proporcyonalnośeią od urodzenia. Początkowo za słaby do
ciężkiej pracy rybackiej, na statku Boudard'a i w wojennym porcie rozwinął się w
muskularnego atletę, z którym inni rybacy, o tułowiu hippopotama, kołyszącym się na nogach
kaczki, ani na siłę, ani na piękność mierzyć się nie mogli. Wygolony zupełnie po marynarsku,
z krótko strzi żonemi włosami, które jeżyły się czarnym gąszczem na niz-kiem czołem,
wiecznie zmarszczonem przy osadzie prostolinijnego nosa, z czarnemi, jak węgiel, oczyma,
głęboko osadzonemi w czaszce, z nozdrzami silnie wyciętemi po bokach, z dolną szczęką,
wyraźnie wysuniętą naprzód i z wargami namiętnie wywiniętemi, jakgdyby umyślnie do
docałunków, Orange, wypołorowany przez wojenny szyk, od pierwszego pokazania się na
plaży Gramlcamp, stał sio celową tarczą, (lo której normandzkie córy strzelały na wyścigi z
niebieskich oczu. Ale Orange'owi nie o „głupstwach" myśleć! Na przewracanie oczyma
odpowiadał wstrzą-śnieniem ramion. Zaledwie zatrzymując się, chwilkę dla powitania
znajomych, które z ławek podbiegały ku niemu i zasypywały go pytaniami, szedł prosto do
chaty Boudard'a, ua drugim końcu osady, i obójętnemi słowy zbywał natarczywą ciekawość
cór Ewy.
— Za rok muszę mieć Petreii: i Bertęl—zawołał do siebie stanowczo i jakby na przekór
rozmowie z ojcem Renoufem.
Przez pięć lat nie wszedłszy do chaty Boudard, dziś po raz pierwszy dawny „malec" i
buntownik, dumny uciułanym groszem, ośmielił się przestąpić próg domu swego
„gospodarza" i spojrzeć mu prosto w oczy.
W paradnej izbie nie było nikogo.
Potrąciwszy krzesła, zawalające mu drogę, wszedł do sypialni.
Ani śladu żywej duszy.
— Pomarli, czy co? — mruknął pod nosem, otwierając drzwi koło wielkiego łóżka i
wchodząc do izdebki Berty.
Przy oknie, otwartćra na ogród, zona Boudarda, zaschnięta w astmatycznej starości, siedziała
w głębokim fotelu i drzemała. Biały czepek zsunął się jej na czoło i odsłoni! kępki
potarganych siwych włosów na tyle głowy.
— Jak się macie, matko Boudard?!—zawoła) Orange donośnym głosem.
Staruszka drgnęła ua fotelu i skostniałą dłonią przetarła oczy.
— A... to ty—odpowiedziała, dusząc się od kaszlu,
— Tak, to ja. Powróciłem z służby wojskowej i przyszedłem was pozdrowić, boście mnie
chowali i żywili.
— A... tak, tak—mruczała starowina, poka-słując i ściskając bezsilną ręką żylastą dion
Orange'a.
— Boudard'a niema w domu?
— Na morzu... przecież wiesz..
— Juści-że wiem, ale myślałem sobie, może nie pojechał. Chciałem go pozdrowić i Bertę
także.
— lierta w kuchni... zaraz przyjdzie...
— Pójdę sam ją zobaczyć... pewnie wyładniała—rzeki Orange do matki Boudard i wyszedł
do kuchni.
Berta siedziała na stołeczku przed kominem i wkrawała ryby do żelaznego rądla. Płomienie
buchającego ognia czerwonym odblaskiem barwiły delikatną skórę jćj pulchnych policzków,
które żywo odbijały od szerokich sinawych pod-ków pod oczyma i białego czepeczka, płasko
ob-ciśniętego na tyle głowy.
— Jak się masz, Berta?! — zawołał Orange, zamykając drzwi za sobą.
— Ach! to ty—odrzekła wesoło dziewczyna i nadstawiła mu gorący jeszcze policzek do
pocałowania, nie przestając jednak mieszać łyżką kawałków ryb z sosem z masła,
włoszczyzny i pieprzu, skwierczącym ua dnie głębokiego ra dla.
Orange schylił się, pocałował, i przysunąwszy pień drzewa do komina, usiadł tuż przy Bercie.
— Wyładniałaś ogromnie przez te trzy lata, co-m cię nie widział
— Co miałam wyładnieć! — odrzekła dziewczyna, spuszczając na dół niebieskie oczy i
bawiąc się końcami swoich długich palców z obrąbkiem białej zapaski.
— Kiedy mówie, żeś wyładniała, toś wyładniała! I taka blada nie jesteś, jak dawniej i urosłaś
jeszcze porządnie, i stluścialaś trochę w solue.
Berta w odpowiedzi potrząsnęła tak silnie radleni, że z pod pokrywy wyleciało kilkanaście
kropel tłustego sosu i zaskwierczało przeraźliwie ua rozpalonych węglach.
— O małom nie przypaliła matloty.
— Nic jej nie będzie... kiwaj tylko ciągle radiem na boki. A Boudard zawsze zły na mnie?
— Zly—odpowiedziała dziewczyna i skrzywiła niechętnie usta.
— .Iak cię mu wezmę, to się udobrucha.
— Nie wiem, czy weźmiesz — odcięła Berta i uśmiechnąwszy się figlarnie prosto w oczy
Orangeowi, kiwnęła znowu radiem za mocno.
— Dolej trochę wody, bo się ryby przypalą.'—zawoła! Orange, podsuwając wiadro do nóg
Bercie.
— Przeszkadzasz rai gotować! - rzekła, niby gniewnie, i odstawiła motlotę na bok:
— Głupstwo! Uroń mnie tylko przed ojcem, to cię wezmę.
— Jak się ociepli! Wcale mi nie pilno za mąż
— Nibyś ty inna, jak wszystkie-szepnął jej Orange do ucha i objął w pół.
— Właśnie, żem inna—odparła (Serta i wymknąwszy się z jego rąk, odskoczyła na bok.
Widząc, że młody rybak chce ją złapać powtórnie, otworzyła szybko drzwi od sieni i
przemykając się zręcznie pomiędzy koszami, sądecz-kanii i kłodami drzew, wybiegła przed
chatę.
Orange poskoczył za nią; spostrzegłszy jednak ludzi, którzy zaczęli się schodzić na targ.
kiwnął jćj głową ua pożegnanie i poszedł witać się ze znajomymi i przyjaciółmi.
Uia lierty, która mieszkaią przez pięć lat prawie w wielkiem mieście i kończyła, tak zwaną
przez matkę Boudard, „edukacya," która czytała historyą świętą, wybór najcelniejszych poe-
zyj i kilkanaście romantycznych powieści, która wid dala officerów marynarki, urzędników z
telegrafu i paniczów, przyjeżdżających z Paryża na coroczne wyścigi do Caen, — dla niej,
która nauczyła się marzyć o mibści przy blasku księżyca i gitarze, ani ta postać barczystego
herkulesa, ani to oświadczenie się o rękę bez poprze dniego stukania dc serca, ani to przyszłe
życie rybackie, grube i poziome, a zuane jej aż nadto dobrze z doświadczenia, ani też ten dom
przyszły o dwóch izbach uietapctowanycb, a może i bez posadzki, ani to łóżko bez ozdób i
ciężkich kotar, ani też to narządzanie sieci i wełnianych pończoch dla męża, nie mogło
zwyciężyć jćj serca, bijącego słabo pod lekko zaokrągloną piersią i opanować od razu
myślami, bujającemi aż dotąd bezładnie w jej pociągłej a kształtnej główce. Widząc jeduak
Orange'a na tle zgarbionych i niezgrabnych rybaków, którzyspraco-wanemi rękoma nic mogli
odpowiedzieć serdecznie ua uścisk „powrotnego," którzy podbiegali ku niemu, kołysząc się
na nogach, jak tłuste kaczki, spędzone z wody, których twarze gubily się w bujnych i
krzaczastych brodach, a kolo-rowe szlafmyce słabo odbijały od brudnych kaftanów
wełnianych, Berta zamyśliła się głęboko i pomimo roboty w kuchni, zostaią przed domem.
Koło przychodzących na targ zwiększało się z każdą chwilą, a statki zajeżdżały do przystani
co raz częściej.
Nareszcie i Boudard zawinął do brzegu. Cały schlonięty licytaeyą i wychwalaniem ryb, nie
spostrzegł Orange'a, który podszedł ku niemu i czekał wolnej chwili do przywitania. Po raz
pierwszy-to od czasów buntu, Orange chciał przemówie do swego dawnego „gospodarza" i
zawiązać z nim stosunek na nowo.
— Jak się macie, ojcze lioudard?—zawołał młody rybak spokojnym głosem.
— Dobrze, A ty?—odpowiedział stary obojętnie, jakgdyby pomiędzy niemi nigdy nic nic
zaszło.
— Niezgorzej. Przyjechałem dziś rano z Cker-bourga koleją, bo mi pilno już było do was i do
statku.
— Juści-żc dosyć napróżnowałeś się w porcie. Czas-by ci już pewnie do roboty.
— To też jutro pojadę z Leraoine'm, jeżeli mnie weźmie.
— Co cię niema wziąć! Albos to jadł u niego dareiuuie?
— Wy tam zawsze złość macic do mnie, żem was porzucił...
— Cóż to?! chleba mi brakuje, żeś poszedł?... Kie chciałeś być ze mną, toś sobie i wsiadł ua
inny pokład. Pewnie ci lepiej?!
— Ma się rozumieć, że lepiej, kiedy teraz mam już cala część, a Petreio, chodzi, jaK żaden!
— Żebyście jeszcze kiedy nie poszli za daleko na niej, jak wam się położy—odrzekł lioudard
chytrze, przymawiając wadliwej budowie Petreii, która w skutek ważkości tułowia, chodziła
niezmiernie szybko, ale tćż i zbyt przcchy-lała się na wodę, kiedy wiatr strychowa! po
żaglach, a bałwany podrzucały do góry.
— Ja się jćj tam nie boję... niech się kładzie!
— Wicm-ci ja, że się nie boisz niczego!... Zawsze jemu tam nie dobrze z oczu patrzy—dodał
z cicha lioudard, i wchodząo do siebie, pociągnął zamyśloną Iiertę za rękę.
Orange tymczasem pospieszył na spotkanie Lemoine'a, którego czółno utknęło na piasku tak
silnie, że, przy śmiechu publiczności, wszyscy jego rybacy upadli na piersi. Wskoczywszy do
czółna, „powrotny" zainstalował się od razu ua pokładzie 1'ełreli wykrzykiwaniem ceny ryb,
które szacował, dla żartu, przynajmniej dwa razy za drogo.
W pól godziny handlarze i ciekawi rozeszli się . targn
Zony rybaków poprzychodziły z garnkami i miskami na bulwar, pociągając zgłodniałych
mężów ua ławki i podstawiając im jedzenie pod nos.
lioudard sam sobie przyniósł matlote i kawał chleba na bulwar, aby spożyć wieczerzę nad
brzegiem tego samego morza, z którego dopiero co powrócił. W chwilę potem Berta
przyniosła mu gliniankę cydru i usiadłszy koło niego, jakby ją to obchodziło, zaczęła
wypytywać o dzieje przebytej doby ua połowach, o losy sieci i o gatunki ryb, przywiezionych
ua pokładzie Enfrasyi
Pomału zaczęło się zmierzchać.
Kobiety wynosiły się do chat, a mężczyźni do szynków.
Po kilku godzinach krzyków, hałasów i śpiewów w zaciśniętych izbach szynkarskich, ua
bulwarze rozległy się wołania: ,na morze.'..! odpływ.'... dachem!..." i w krótce potem na
brzegu słychać było tylko miarowe stąpania znudzonego celnika, który przy blasku księżyca i
plusku odchodzącej fali, ziewa! przeciągle, marząc o zmianie warty i odwachowem łóżku.
Zanim latarnia morska źóltawem światłem zaiskrzyła się nad dachami najwyższych domów
senny spokój panował już w calćj osadzie Grand-camp.
Berta nie mogła zasnąć Orange stał jej ciągle na pamięci, spędzając seo z powiek czar-nemi
oczyma, namiętnie wywinięterai ustami zgrabnym chodem, podniesioną do góry giową i
ceratowym kapeluszem którego skrzydło, jak u rzymskiego kasku spadało, mu szeroko na
plecy, w chwili odjazdu ua morze.
— A jeżeli ojciec pozwoli?—spytała się w duszy z głębi puchowych poduszek. — Nie, to nie
pójdę za niego. Przecież znowu nie jest tak piękny... nie ma wąsów... ręce grube, paznokcie
krótkie.. A jeżeli nie pozwoli?..
Ta Bercie przyszły na myśl opowiadania starej kuzynki z Caen o romantycznych historyach
miłości z przeszkodami, o wykradaniu bogatych księżniczek przez ubogich pastuszków, o
ściganiu kochanków przez drabów zagniewanego ojca, o śmierci lubego z ręki mściciela, lub
o tych pocałunkach zakazanych, a wymienianych z ua miętnym pośpiechem w sicui, w
ogrodzie, nad stawem, lub w kucbni, bo i tam przecię kochankowie, jak się jej to z Orange'ra
zdarzyło, znaleźć się mogą czasem. Powoli Berta zaczęła opromieniać młodego rybaka
aureolą fizycznych i moralnych zalet, które zaćmiły i usunęły z jej pamięci nawet ucieranie
nosa na ziemię i wydychanie cydrowych wyziewów. W miarę, jak bezsenne noce
przywodziły jej na myśl wyidealizowaną postać Orange'a, a rzeczywistość w porównaniu z
innymi rybakami przedstawiała go w czystej koszuli i z twarzą zawsze starannie ogoloną,
połączenie się tych dwóch istot w jedno małżeńskie stadło, stawało się coraz silniejszą
koniecznością i potrzebą, jej macierzyńskiego umysłu.
Kiedy po kilku miesięcznym widywaniu się ukradkiem, po kątach osady, i dokładuem oga-
daniu wszystkich wspomnień z życia kochanki w Cae, a kochanka w Cherbourgu, Orange
zagadnął Bertę z nienacka czy pójdzie za niego ona po chwilowem ważeniu dawno sobie
znanych już myśli, odpowiedziała sakramentalnie: „Zapytaj ojca!"
Nazajutrz rano, a było to w pierwszą Niedzielę po Wielkiej nocy, Orange, starannie
wygolony, jak zawsze, w czystej, mocno skrochma-lonej koszuli i w wełnianym kaftanie bez
rękawów, przedstawił się u Boudard'a, który siedział przy oknie swej sypialni i brzdąkając po
szybie starał się zagłuszyć ciężki oddech astmatycznej żony, dogorywającej ua miękiem lożo
małżeń-skiem.
— Jak się macie, ojcze Boudard? Jak się macie, matko Boudard?—zawołał Orange z progu,
nie zdejmując czapki, jak ua to zwyczaj miejscowy pozwalał.
— Kiepsko.'... stara ledwie dyszy—odpowiedział rybak, cokolwiek zakłopotany uiespidzie-
wanemi odwiedzinami.
— Jeszcze się wyliże, niech tylko słońce mocniej przygrzeje. A Berta?
— Nie wiem, gdzie poszła. Bo co?
— Chciałem wam mówić, żebyście mi ją dali za żonę.
— Nic dam — odpowiedział Boudard sucho i odwrócił głowę do okna.
— Dlaczego?
— ilo nie dam.
— Cóż to?! za księcia chcecie ją wydać?
— A tobie co do tego?! Za kogo wydam, to wydam; ale ty jej posagu nic zobaczysz.
— Ja tam na wasze pieniądze nie kroję, jeno córkę chcę wziąć, bo mi żony potrzeba.
— To sobie poszukaj u innych.
— Cóż to?! złodziej jestem, albo galernik, że mi jej dać nie chcecie?
— Albo ja znam twoich rodziców, żebym ją miał dać?
— Przecię znacie moją matkę, boć to krewna waszej żony.
— A ojciec?
— Hm! ojciec!... czyż to moja wina, że nie cbciat mnie widzieć?
— Twoja, czy nie twoja, zawsze ja ci Berty nie dam, bo...
— Bo co?
— Bo ci z oczu nie dobrze patrzy.
— Cóż to?! okradłem was, czy kościoł podpaliłem, że tak mówicie?
— Ani-ś ty mnie okradł, ani kościoła podpalił, ale ci córki nie dam, bos nie dla niej!
— To się jćj spytajcie .
— Po co się mam pytać, kiedy ci nie dam i koniec—rzeki Boudard stanowczo i znowu głowę
odwrócił do okna.
— Te dobrze—odpowiedział głośno rozgniewany kochanek i dumnym krokiem wyszedł na
bulwar.
Kiedy Boudard wysapał się z gniewu do woli i od wrócił głowę do żony, aby przed nią
obrzucić Orange'a garściami poważnych urojonych zarzutów, babina już nie dyszała na łóżku,
ani tez „drapała" palcami po pierzynie. Życie jej skończyło się z chwilą, kiedy Boudard po raz
wtóry odmówił córki Orangeowi. Stary rybak popatrzył smutnie w pomarszczoną twarz żony,
westchnął głęboko na wspomnienie minionej przeszłości, i zamknąwszy drzwi po cichu,
wyszedł na ulice obwieścić światu, gminie i księdzu, że towarzyszka jego życia umarła.
Berta schodziła właśnie z pagórka przed kościołem. Ujrzawszy ojca na doie, zwolniła kroku i
opóźniła z uini spotkauie, jakby przeczuwając zawczaeu odmowę małżeństwa.
— Gabryel cbce cię za żonę!—zawołał Boudard, zbliżając się do niej, a jeszcze wzburzony
propozycyi Orangea.
— 1 cóz wy ua to?
— Nie dam.
— Jak sobie chcecie.
— A spiesz prędko do domu, bo matka nie żyje.
— Umarła!!!...—krzyknęła Beria rozdzierającym głosem i pędem puściła się do cbaty —
Umarła!—zawołała raz jeszcze, zatrzymując się bezwiednie na progu i zakrywając rozpacznie
twarz obiema rękoma. — Umarła!... — szepnęła z westchnieniem przy łóżku, i tuląc głowę w
pierzyny matki, cicho zapłakała.
Trzeciego dnia rybacy opuścili jeden odpływ, kobiety porzuciły rozpoczęte sieci i pończochy,
a dzieci nie poszły do szkoły.
Dziad zadzwonił w kościele, ksiądz pokropił trumnę, mężczyźni odkryli głowy i cały orszak
pogrzebowy ruszył na cmentarz.
Wpuszczono trumnę do grobu.
Berta osłupiałym wzrokiem patrzyła w ciemną jamo wiecznego spoczynku matki, i jak głaz,
nieruchomo, stała w pośród tłumu.
Ksiądz zaśpiewał reauiescant i pokropiwszy jeszcze raz drewniane wieko święconą wodą,
rzucił garść ziemi ua umarłą.
Trumna zahuczała ponuro pod uderzeniami ziemi, rzucanej z pośpiechem przez obojętnego na
smutną czynność grabarza.
Kiedy na miejscu ciemnego dołu wzniosła się góra żółtego piasku, Berta uderzyła w płacz.
Żal ścisnął jej serce.
— Nie żyje!...—jęknęła żałośnie i potoczyła błędnym wzrokiem po zgromadzonych.
Boudard schodził już z pagórka i chwiejnym krokiem toczył się do szynku z przyjaciółmi, dla
szybszego pocieszenia się w smutku.
Grabarz deptał jeszcze ziemię nogami, kiedy wszyscy mężczyźni opuśoili cmentarz.
Zostały tylko kobiety i Orange.
Berta zalzawionem okiem spójrzała na niego i wybuchnąwszy nowym płaczem, upadla na
ziemię.
Kobiety podniosły ją z wolna i pocieszając w drodze, odprowadziły do chaty ojca i
nieboszczki matki.
Gabryel wyszedł z cmentarza ostatni.
— Jeszcze jedno kółko, ojcze I.elandois, kiedy Boudarł'owi zona umarła!—zawołał Andrzej
Totaiu z tak głośnem westchnieniem, że aż szyby zadrżały w szynku.
— le mi teraz będzie, moje chłopcy, bez kobiety—ciągnął Boudard żałośnie.—W ostatnich
latach biedaczka nic już pracować nie mogła, to też ją żywiłem, a leczyłem, jak mnie tyłko
stać było na to. le mi teraz będzie, źle, moi drodzy! Chociaż nie pracowała, zawszeć to była
kobieta. A cóż teraz? sam oto będę w domui Berta pewnie pójdzie za mąż..
— Czy jej się kto tralia?
— Eb! nikt, chociaż nic brzydka i nie głupia. Muszę ją wydać za porządnego rybaka, bo
Orange coś nagabuje na jej posag.
— To ją daj Orangeowi! — zawołał Dural.
— Cóż to?! zuam może jego ojca?
— To prawda... to prawda — odpowiedzieli chórem towarzysze.
— Zachciało nio. się posagu, a ja nie dam* bo mu niedowierzam.
— To prawda—potwierdził Duval i zapatrzywszy się w kieliszek, zamyślił się głęboko nad
słusznym zarzutem.
— A widzisz?—poderwał Boudard i pytającym wzrokiem patrzył na Duval'a.
Ojciec Lelandois rozstawił szklanki do kawy i kieliszki na stole.
— Tylko araku przynieście w butelce!—zawołał Boudard—bo już mam dosyć tych
naparstków... Nieboszczka ostatuietny czasy to już i jeść nie mogła. Kiedy raz jej sam
ugotowałem węgorza, to go zaraz zrzuciła,
— Także wam przyszło do głowy węgorza gotować—wtrącił szyukarz, stukając się
kieliszkiem z biesiadnikami.
— Ha! myślałem sobie, węgorz nic pomoże biedaczce, ale zawsze dobre to na odmianę.
— To też sio i odmieniło—zawyrokował Du-val, trącając się z Boudard'em.
— Wasze zdrowie!
— Wasze zdrowie!
I po tem kółku poszło nowe, a po tem zuowu inno, po taratem Duvala, a po tem Boudard'a, i
tak dalej bez liku, aż nocna morszczyzna zahuczała na brzegu i swoim odpływem położyła
koniec niekłamanemu już przy kieliszku smutkowi rybaków.
Ze wszystkich szynków wysypały się załogi na bulwar i chwiejnym krokiem poskoezyły do
czółen.
W chwilę potem cisza zaległa w osadzie.
Celnik drzemał w swej budce, a kobiety zasnęły po domach.
Chmurna noc dudniła wiatrem po szybach i gwizdała żałośnie w kominach.
Berta siedziała w swej izdebce, i uwolniwszy się od pocieszających ją przyjaciółek, płakała
swobodnie, tęskno myśląc o przyszłości. Matka w grobie, ojciec na połowach, a ona sama
jedna w pustej chacie! Co robić? Zlękła się swego losu i zaczęła rozwijać przed sobą plany
działania. Sicci dziergać nic mogła. Nogi Die przy-zwyczajone do drewnianych sabotów i
kałuży po odpłyniętćm morzu, z pewnością nic pozwolą jej chodzić na kreweta, ani ua
homara. Ojciec wzbrania jćj za mąż. Postanowiła po krótkim namyśle wstąpić do klasztoru, o
którego eichem szczęściu tyle się nasłuchała od ciotki i naczytała w książkach.
Coś zaszeleścialo w ogrodzie. Berta, drgnąwszy na całem ciele, nadstawiła ucha.
Wiatr pchał się w okno i od czasu do czasu dzwonił szybami.
Już się uspokoiła, kiedy w ogrodzie zaszeleścialo zuowu, ale też pod samem okuciu.
Zrobiwszy znak krzyża świętego na piersiach z przestrachem wsunęła się między ścianę i
szalę.
W pierwszej izbic zegar wybił jedenastą. Z ostatnim jego jękiem po pustej chacie ua szybie
rozległo się kilkakrotne pukauic.
Ciarki przebiegły ją po krzyżu, a nogi zgięły się w kolauach.
Szyby zabrzęczały znowu, ale silniej, niż przedtem.
— Kto tam?!—krzyknęła przez ściśnione gardło z takim stłumionym wrzaskiem, jakby ją kto
dusił w morderczych dłoniach.
— To ja, Gabryel... Nic bój się, Berla — odpowiedział glos z zewnątrz, szybko i cicho.
Bella odetchnęła. Zimny pni spływał jej z czoła. Nie śmiała jednak otworzyć okna.
Na szybie rozległo się nowe pukanie.
Zadrzała na całem ciele i potoczyła się chwiejnym krokiem ku oknu. Otworzyła.
— Co ty tu robisz, Gabryel?! —zawołała wy. straszonym głosem.
— Przyszedłem cię pocieszyć... Matka ci umarła, a ojciec wzbrania za maż. Wszyscy
pojechali ua ryby, tom leż i przyszedł w nocy, żeby mnie nikt nio widział. Lemoine myśli,
żem chory i dla tego zostałem w domu. Kiedy Boudard nic chce, żebyś szla za mnie, to się
muszę kryć przed ludźmi i złemi językami, coby nas oszcze-kały, że się widujemy. Dobry
Bóg mi świadkiem, że cię chciałem za żonę, a Boudard powiedział, że na twój posag
czycham. Jinic jego pieniędzy nio potrzeba. Jak zostanę „gospodarzem," to statek sam sobie
kupię, [.'ciułałem trochę grosza, może Bóg da, że i resztę za parę lat zarobię, a ciebie i siebie i
tak wyżywię. Czego płaczesz, Berta?
— Smutno mi i strach.
— Nie strachaj się, kiedy ja z tobą—rzekł Orange, głaszcząc ją pod brodę.
Nie wchodź!—zawołała dziewczyna stanowczo, widząc, że Orange przekracza framugę.
.Młody rybak usiadł na oknie, objął dziewczynę w pól i przeplatając słowa pocałunkami,
zaczął ją uspokajać i tulić w płaczu. Berta po zwalała się ściskać i całować, słuchając
machinalnie jego opowiadania.
— Hej! Boudard ma złość do moie, źem mu nic chciał dłużej służyć za malca. Cóż toV!
dlatego, że-m sierota, to miałem zawsze może pracować ua EufmzyU Nie głupim! Poszedłem
na Petrelę, ho dyahelnic ostro chodzi, choć i nie bardzo wieje. Żebym mogł ją tak kupić na
własność, jak nie moge, tobym i z Boudard'em zmierzył się na majątek. Ale cóż?! Ja sierota i
ty sierota!-.. Jakże mam tu się dorabiać majątku, kiedy ledwie trzy tysiące mam u Henoufa, a
Boudard nic chce mi cię dać.
— Będę prosiła ojca, jak się uspokoi—przerwała Berta, połykając łzy, obficie ściekające jej z
długich rzęs.
— Nic mów mu ani słowa!... Jeszcze stary gorzej się. zatnie na mnie. Jak dostanę Patrelę na
gospodarstwo, to może wszystko samo się uladzi. Teraz do czasu musiemy tak jeszcze
cierpieć, jak cierpiemy. Poźniej, może będzie łatwiej, a może i znajdę jaki sposób...
— Jak sobie chcesz—wyszeptała Berta z westchnieniem i przytuliła głowę do twarzy
Orange'a.
Po chwili jednak, jakby zląkłszy się swojej czułości, zawołała:
- Idż już do domu, idź!., jeszcze kto zobaczy.
— Masz racyę bądź zdrowa! A chcesz pełnić moje wolę?
— Chcę.
— To dobrze... bądź zdrowa—zawołał spokojnym głosem i znikł w ciemnościach nocy.
Berta zamnęła okno, zapaliła świecę i przeszedłszy się kilka razy wzdłuż i wszerz po izbie,
usiadła ua ksześlc przy łóżku. Myśli bezładne zaczęły jej tańcować po głowie. Z początku,
zeschły trup matki i brodata twarz wciąż gniewnie zmarszczonego ojca rywalizowały z
Orange'm o picrszeństwo miejsca w jej myślach. Powoli jednak, w miarę jak senność
ujmowała ją w sieć fizycznej i umysłowej bezsilności, kochanek zyskiwał co raz szersze
miejsce i silniejszą podporę w jej woli. Nocne jej zjawienie się pod oknem, w obec świeżego
jeszcze trupa matki, zrobiło wyraźny znak na jej umyśle, zdolnym do poddawania się
nieokreślonym wrażcuiom i wywołało w nim, pomimo braku temperameniu, chęć stawienia
oporu woli ojca. Zasnęła z wiarą w konieczność zakazanego małżeństwa.
Im dalej ślub odsuwał się od dnia tego jej stałego postanowienia, tem miłość nabierała eo raz
romautyczniejszych barw. Zakaz ojca do pewnego nawet stopnia doda! czaru jej myślowemu
życiu. Zgrabna postać rybaka rosła do rozmiarów bohatera, zwyciężającego nadludzkie prze
szkody, upór ojca stawał się tyraniją kata, obojętnie ścinającego głowę niewinnym ofiarom, a
jćj pójście za głosem serca świętym obowiązkiem cierpiących, a błogosławionych w
przyszłem życiu niewiast. Widując się z Orange'm co raz rzadziej i co raz tajemniej, Berta
ezala w sobie rosnącą z każdym dniem poirzebę zakończenia romansu ua kor.yść kochanka i
wyrwania się z pod woli ojca. która ua niej ciążyła kamieniem, jakkolwiek stary lioudard
słowa nie powiedział córce od czasu śmierci matki. Żyć z Oraoge'm, albo nie żyć wcale, a
było jedyną osią jej myśli i marzeń. Chciała poświęcić wszystko, wszystkich i siebie dla
niego. Poświęcenie się stało się odtąd koniecznością jej życia.
I kiedy pewnego wieczoru Lipcowego kochankowie spotkali się przypadkiem, czy też
umyślnie, daleko za wsią, krew jakoś inaczej zaczęła im tętnić w skroniach, a nogi uginać się
pod ciężarem ciał. Ująwszy się za ręce, usiedli na pierwszej skale. Ciepły wiatr południowy
lago-dnern i spokojnem tchnieniem wieczoru łechtał ich po twarzach. Fala z cichćtn
westchnieniem „umierała" u stóp skały, a srebrne światła księżyca bladym odblaskiem drżało
w zamglonych ich oczach. Przysunęli się bliżej. Spojeni ramionami, osunęli się bezsilnie na
dziką trawę skały. Namiętne ich pocałunki zagłuszyły szmer pluszczącej lali i cichy oddech
pogodnej nocy. Czas uciekał, a oni żyli tylko sobą.
Kiedy zegar z kościelnej wieży wyjęezał dwunastą, Berta porwała się z ziemi i pędem puściła
się do wsi. Orange dogonił ją w biegu i zatrzymał.
— Puść mnie, puść... Czegoś mi strach!
— Nie bój się, głupia. Zostań jeszcze chwilę, to przejdzie. Jakby cię ojciec zobaczył, toby się
dziś zaraz domyślił.
Berta usłuchała i rwąc zroszoną trawę z ziemi, przykładała ją do rozpalonych policzków i
ciała.
Zwolna podeszli aż pod pierwsze domy osady. Z zaciśniętych izb szynkarskich dochodziła ich
stłumiona wrzawa pijących rybaków, pomieszana z wesołemi śpiewkami dziewcząt,
tańczących na morskim piasku. Zwolnili jeszcze więcej kroku, aby pozwolić krwi uspokoić
się zupełnie.
Berta za nic nic śmiała wejść do wsi.
— Idź, idź teraz tyłami, kiedy dziewczyny są na brzegu, a ludzie w szynkach.
— Dobrze. A czy ty się ze mną teraz ożenisz aby?
— Ma się rozumieć: niech tylko Boudard pozwoli.
Berta zarzuciła mu ręce na szyję i utopiwszy usta w długim pocałunku, przylepiła się do niego
szczelnie, jak bluszcz do pnia silnego drzewa. Orange naglił. Poprawiwszy włosy,
wymykające się z pod białego czcpeczka, pobiegła do domu przez ogrody.
— Mam cię teraz, stary wilku! — krzyknął Orauge pełną piersią i potrząsając pięścią w górze,
długo groził widmu Boudard'a.
Przyszedłszy do szynku ojca Kenoufa, zastał wszystkich towarzyszów przy niedzielnym
poczęstunku. Nigdy jeszcze załoga Petreii nic widziała go w tak wesołym humorze i z taką
chętką do kieliszka. Kółko szlo za kółkiem, a wszystko na rachunek Orangea.
— Co tobie się dziś stało, że tak pijesz? — spytał ojciec Kenouf, wyprawiwszy resztę załogi
do domów.
— E... nic... Tak sobie na odwagę do połowów.
— W tem musi być coś.
— Mówię, że nic. Ot, lcpiejbyście powiedzieli Totain'owi, żeby mi dał Petrelę.
— A cóż zrobi z Lemoine'ni?
— Niech go pośle do dyabła!
— Takżcś mądry!
— Kiedy mi się chce gospodarzyć samemu bo pieniędzy potrzeba.
— Chcesz się żenić?
— Może... ale pierwej muszę mieć Petrtlę.
— A ja co dostanę za tor
— Będę wam sprzedawał ryby i posłem je prosto do Paryża.
— Pomyślę. Ales też nic hojny!
— To zwiążcie się z innym.
— Ja twojej rady nie potrzebuję. Badż takim, jakeś sam!
— Cóż tam będziecie się zaraz gniewać. In-teres-to dobry. Weźmiemy agenta w Paryżu i
zawsze lepiej zarobiemy, jak przez tutejszych. Przecież nie stracicie; a jak dobrze pójdzie, to
Pełrele kupiemy do współki.
— Niech i tak będzie. Ale jak Totain nie zechce?
— Już ja na to poradzę, żeby mu się Lemoine sprzykrzył, tylko przemówcie za mną. Dobra
noc!
— Dobra noc!—odpowiedział szyukarz i zamknąwszy sklep, poszedł na górę.
Orange, gwiżdżąc wesoło, puścił się lekkim krokiem do domu.
Kiedy jednak młody rybak zasypiał spokojnie na słomie drewnianego tapczanu, zadowolony
zwycięztwami żelaznej swój woli i podstępnej wytrwałości, Berta co chwila zrywała się z
miękkiej pościeli i siadała na łóżku, kryjąc twarz w konwulsyjuie ściskające się dłonie. „Co to
będzie?" wirowało jej w głowie. To widziała się zamężną i otoczoną dziećmi, które ssały jej
lekko zaokrągloną pierś i szarpały ją z boków za spódnice: to znowu czuła, że ziemia
rozstępuje się pod nią, a jej biedne ciało płynie po powietrzu czarnej przepaści bez dna.
Ojciec gonił ją z klątwą na ustach, matka złorzeczyia z grobu, towarzyszki zamykały drzwi
przed nia, aby występnej nie wpuścić do wnętrza czystych rodzinnych ognisk, morze usuwało
się od brzegów, aby jej nie pozwolić popełnić dzieciobójstwa, a Gabryel z pokładu statku
śmiał się dzikim głosem szyderstwa. Porwała się z łóżka i chciała biedź prosto do Gabryela,
aby od razu uwiesić się u jego szyi na zawsze. Nie mogła żyć sama. Jak wiotka alga
potrzebowała przyczepić się organicznie do niego, niby do kamienia, lub kawałka skały, aby
oprzeć się burzom życia i nie być wyrzuconą na brzeg śmierci przez pierwszą silniejszą jego
morszczyznę. Ubierając się z gorączkowym pośpiechem, przewróciła stołek.
— Czemu ty nie śpisz? — zapytał Boudard z drugiej izby.
— Coś mi przeszkadza...
— Glupia-ś!... Spij!
Berta, uspokojona obojętnym dźwiękiem o-chryplego głosu Boudard'a, położyła się na
powrót do łóżka i zaczęła marzyć bardziej różowo. Po godzinie wicia się w poduszkach, sen
ją zmorzył. Zasnęła.
Nad ranem przed odpływem morza, Boudard wszedł cicho do izdebki Berty i popatrzywszy
chwilę na rozpaloną twarz córki, zaczął mruczeć pod nosem:
— Że je leż zawsze zmory dusid muszą!... Nie mogłem uawet wyspad się porządnie... Takie to
zupełnie, jak nieboszczka matka! Bywało, przed ślubem nieraz ją dusiło, a trapiła się ciągle po nocach,
chod wiedziała, że się z nią ożenię na pewno, bo jdj przecie samochcąc przyobiecałem. Ale cóż robid,
kiedy one wszystkie takie głupie?!
III.
W kilka tygodni poźniej, w rybackiej osadzie zagrało nowe życie.
Kobiety w szeptach rozpowiadały sobie niestworzone dziwy, a mężczyźni po niewinnych
półsłówkach wybuchali głośnym śmiechem.
Wszyscy miel' sobie coś do powiedzenia i wszyscy szeptali po kątach od rana do nocy,
wystrzegając się jedni drugich. Nikt nie śmiał mówić głośno, jakkolwiek cała osada trzęsła się
jedną i ta samą wieścią.
Pewnego razu dopiero, kiedy rybacy wyjechali na morze, a kobiety roztasowały się po
wybrzeżu i na bulwarze, matka Gibeii, stara handlarka ryb, o małych oczkach, spiczastym
nosie, ważkich ustach i chudej, wydłużonej postaci, stanęła ua środku bulwaru i tajemniczem!
gestami wezwała płeć piękną do siebie.
Pomiędzy białemi czepeczkami powstał ruch nadzwyczajny.
Po raz-to pierwszy bowiem sprawa, zajmująca cala osadę, miała być rozstrzyganą na walnej
naradzie głośno i ze wszystkiemi jej szczegółami.
Matka Gibert czekała kompletu, półsłówkami zbywając przedwcześnie ciekawe, a nie dość
liczne jeszcze zgromadzenie niewiast. Białe cze-peczki okrążyły ją z początku małem
kółkiem, które kręciło się po swoim własnym obwodzie i wciąż zmieniało miejsce dla
ułatwienia drogi rozchodzącym się promieniom jćj słów. Na tćm kole wkrótce ukształtowało
się nowe, a po tem znowu inne i tak dalej, aż do zupełnego otoczenia baby szerokim kręgiem
czepeczków, które, jak stado białych owiec, skupionych łbami pod cieniem suchego chojaka
w polu, stykały się szczelnie ze sobą i białym blaskiem migotały na żywem słońcu jesieni.
Stara handlarka, oglądając się na wszystkie strony, czy kto jeszcze nie przybędzie, rzucała
luźne słowa pomiędzy zgromadzone i nie starała się im nadać formy poważnego, jednolitego
opowiadania.
— To być nie możel—zawołała jedna ze słuchaczek.
— Jakto nie!—odparła matka Gibert z oburzeniem. — Przecież widziałam sama na własne
oczy, jak przełaził przez płot od ogrodu i stukał do okna, kiedy wszyscy pojechali na ryby wo
Środę, co to pochowaliśmy matkę Boudard. Myślę sobie, pewno nic... gdzieżby tam śmiała w
taki dzieli... i poszłam do domu, choć okno się otworzyło i wyraźnie słyszałam, jak z sobą
gadali. Ale że jakoś tego gadania było mi za długo, przysunęłam się pod ogród i nadstawiłam
ucha. „A czy zostaniesz moją?"—słyszę, jak się pytał. „Zostanę..."
— Nic prawda—przerwała jedna.—Mówiliście pierwej, że ona nic nie odpowiedziała.
— Tak, tak... mówiłam, bo zapomniałam. Tak, tak.,, powiedziała „zostanę" i zaniknęła okno.
On wyskoczył z ogrodu i przeszedł mi prawie kolo samego nosa; ale że było ciemno, bo
narret żadna gwiazdka nie świeciła na niebie, więc mnie nie zobaczył. Ha! co mi tam zresztą
do tego—pomyślałam—i poszłam spać. ale nie upłynęło i dwóch miesięcy, kiedy raz sobie
rwałam trawę dla świń w rowie za chałupą Osmonta, aż tu słyszę, któś się goni. Ciarki mnie
przeszły po krzyżu i kucnęłam na ziemi. „Puść mnie, puść!"—słyszę, jak woła, a on
odpowiedział: „zaczekaj, bo się stary domyśli." Zostali tak może ze dwa pacierze. Potem
zaczęli się całować, ale tak całować, że aż dya-błom się pewnie nie mile robiło w piekle... i
ona zapytała go: „czy ty aby teraz ożenisz się ze mną?" On jakoś nie chciał nic powiedzieć z
początku, ale jak zaczęła go prosić, błagać, a całować po nogach, tak zawołał „niech tam," i
ona poszła tyłami do domu.
— Głupia — wtrącił glos, mniej chrapliwy, niż inne.
— Nie taka ona głupia, moje drogie! Myślę sobie, w tem pewnie jest coś i zaczęłam patrzeć.
Jak tylko rybacy przyjechali w biały dzień, tak nie było nic. On szedł do szynku, a ona
gotowała jeść ojcu, jak zawsze, Ale niech tylko morze przypłynie na wieczór, a rybacy pójdą
pić, tak oni zaraz za wieś, na skały. Myślę sobie, gdzie oni też chodząc i schowałam się w
starym młynisku, nie w tym na górze, ale tam podle, na dole, nad morzem. Strach mnie wziął
okrutny, bo bałwany tak się tłukły o mury, że już myślałam: zawali się. Ale nie upłynęło i pół
godziny, aż tu oni idą i prosto do młyniska. Przycupnęłam w dziupli, oni wchodzą. le, myślę
sobie. Zobaczą mnie pewnie przez otwór po drzwiach i może jeszcze zabiją... Ale nie; zostali
w pierwszćj komorłe i siedli na kamieniach. Żal mi się ich zrobiło, bo żwir musiał im
dowicrać. Ona zaczęła użalać się, a płakać, że ją zrobił nieszczęśliwą, że oczu teraz nie śmie
podnieść do gory, że ludzie ją będą pokazywać palcami, bo ni panna, ni mężatka. On się
śmiał, ale tak śmiał, że chciałam już za niebogą wy-drapać mu oczy. Aż tu naraz ona zaczęła
coś szeptać, trzeć się po czole, miąć zapaskę, a słaniać się koło niego, niby kotka koło nogi.
On z początku słucbał i nic nie mówił; ale potem ni ztąd, ni zowąd, zapytał: „A ty zkąd wiesz
o limi'
Ona wzięła go za szyje, obiema rękoma i spuściwszy głowę ran na ramię, odpowiedziała: „Bo
mnie tak coś ta męczy pod sercem, a nie dobrze mi ciągle i słabo." Jak on to usłyszał, jak się
jął całować ją po rękacb, po nogach, a w piersi...
— W piersi!—ozwało się na raz kilka głosów z oburzeniem.
— Tak, moje kochane!—przywtórzyla stara, potrząsając głową, a załamując ręce.
— Wielka rzecz, kiedy ma płaskie—wtrąc'ła jedna z najmłodszych słuchaczek.
— Patrzcie państwo, to dla niej nic wielkiego!—wykrzyknęła matka Gibert.
— Niby to wasz was nie całował, jak byliście młodszą?
— Ma się rozumieć, że całował i dobrze; ale pytanie, gdzie?
— Kiedy tylko całował, to już wszystko jedno.
— Niech i tak będzie! Ale na tćm nie koniec. Pójdą sobie raz przecież—pomyślałam i
wysunęłam trochę głowy naprzód, aby lepiej widzieć. Aż tu oni całują się w same usta. Nie
dobrze mi się zrobiło i chciałam uciekać, ale nie wiedziałam, jak. Myślę sobie—skończą raz
przecież i pójdą do domu. Ale gdzież tam! całują się i całują, aż w głowie mi się ćmiło.
— To niepodobna! to niepodobnal—wykrzyknęło na raz kilka piskliwych głosów z
głębokiem oburzeniem.
— Juśoiże podobna, kiedy aż musiałam zejść do morza i zmaczać sobie głowę. Zresztą
przecież umyślnie chodziłam za niemi, żeby się dowiedzieć, co robią za wsią po nocach.
Myślę sobie pewnie chodzą tak, jak wszyscy i niema w tem obrazy Bozkiej. Dla pewności
jednak dotarłam aż do młyniska i zobaczyłam, dziękuję, aż mi dziś jeszcze słabo się robi! Oj!
nie dobrze się to skończy, bo i nie dobrze zaczęło!
— Co ma się skończyć nie dobrze! — zawołała jedna ze słuchaczek.
— Pewnie, że nie dobrze, bo stary prędki, a Gabryela nie lubi.
— To i coż, że nie lubi, kiedy Gabryel taki dobry, jak i inny.
— Dobry on tak, jak i inny, ale ojca nie ma, a źle mn z oczu patrzy...
— Cóż to?l oczarował was, czy co, że tak mówicie?
— Nie oczarował-ci on mnie, ale Boudard po wiada, że mu źle z oczu patrzy, a hardy jest
bardzo i podstępny, jak Włoch. Czyż to zresztą można nawet wiedzieć, kto on taki, kiedy nikt
nie znał jego ojca, bo pewnie i matka sama nie wiedziała.
— Co miałaby znowu nie wiedzieć?
— Patrzcie ją, jaka niewiuna! Niby to tak łatwo zmiarkować, jak się ma kilku gachów przy
spódnicy?... Pewnie, że nie wiedziała, bo w Treport to tyle się gości przewinie przez dzień, ile
u uas i przez rok nie zobaczy.
— Eh! Gdzieby tam znowu tyie gości miało być w Treport, żeby aż matka nie wiedziała, kto
Gabryelowi ojcem!
— A niech tam sobie wie, albo nłe wie! Co to mnie obchodzi!... Byle tylko Boudard się nie
dowiedział, bo źle z Bertą będzie. Trzebaby chociaż niebogę oslrzedz, żeby się pilnowała,
kiedy ludzie już wiedzą i gotowi-by jeszcze oczernić ją przed ojcem.
— Nibyście to białego dziś na nią nakładli!— zawołała jedna z rybaczek na cały glos i
pogardliwie machnąwszy ręką, odeszła do domu.
— To czemuś tak ciekawie słuchała! — wykrzyknęła stara za odchodzącą i ująwszy się pod
boki, zaczęła dalej rozpowiadać o wielkiej liczbie gości w Treport, o niepewnem pochodzeniu
Gabryela i o potrzebie ostrzeżenia nieszczęśliwej dziewczyny, żeby się miała na baczności.
Cztery co najzażylsze towarzyszki Berty podjęły się drażliwego posłannictwa i sejm niewieści
dobrowolnie rozszedł się po domach.
Nazajutrz rano, kiedy rybacy, rozprzedawszy ryby, przenieśli się do szynków, wszystkie
kobiety z Grandcamp rozstawiły się kupkami po bulwarze i cicho szeptały ze sobą.
Berty nie było. Od wczorajszej rozmowy z posłanniczkami matki Gibert, nie spała, nie jadła,
a tylko płakała po kątach i tuliła głowę w ręce. liano, jak tylko podała jedzenie Bbu-dard'owi,
tak zaraz pobiegła do kościoła, a potem na skały i przez cały dzień nie pokazała się na oczy.
Bondard'owi tymczasem, jakgdyby na złość,
rozpruła się pończocha i szukał córki, żeby mu
zacerowała dziurę.
— Nie widziałyście Berty?—pytał wszystkich.
— Nie widziałyśmy...—odpowiadały kobiety sucho i odwracały głowy.
— Co to?! Berty szukacie? — spytała matka Gibert Boudard'a, wysuwając się z kupki kobiet.
— Juści-że nie was, kiedy o nią się pytam!
— Ha! nie wiem... nie widziałam... Może do kościoła poszła, albo do starego młyniska...
— A cóżby ona tam robiła?
— Nie wiem... może się modli, albo kogo szuka...
— Cóż to dziś niedziela, żeby się miała modlić?
— Eh!.. To też ona pewnie nie w kościele, tylko we młynisku.
— A tam znowu po co?
— Alboż ja wiem!... Przecież za nia nie chodzę. Pewnie poszła za wieś, bo jej tu markotno
samej. Czasby już jej za mąż... Biedactwo zmarnuje się jeszcze, jak ją będziecie trzymać w
domu tak długo.
— Cóż to bronię jej za mąż, czy co?!
— Pewnie, ie bronicie, kiedy Gabryel do niebogi po nocach musi chodzić.
— Gabryel?!... po nocach?!...—wrzasnął Boudard ochrypłym głosem i zaperzył się, jak indyk
na czerwoną płachtę.
— Ma się rozumieć, ze po nocach, bo w dzień toby się wstydzili tego Bożego światła, co na
niebie świeci.
— Stul babo gębę, albo ei ją pięścią zamknę!— krzyknął Boudard z wściekłością i zamierzył
się ręką na matkę Gibert.
— Mnie iam i zamkniecie, ale ludziom, co gadają, to nio tak łatwo!—odkrzyknęła handlarka,
a chowając się z pośpiechem w gruppc kobiet, stojących opodal, dodała: Patrzcie państwo! Ja
mówię do niego z pożałowaniem, a on mi pięścią grozi.
— Cieszcie się, matko, że was naprawdę nie zamalował — rzekła szyderczo najmłodsza z
rybaczek.
— Tego-by tylko jeszcze brakowało! — Ale to tak zawsze. Zrób komu dobrze, a on ua ciebie.
Boudard spuściwszy głowę na dół, rzucił się z miejsca i pędem pobiegł ku domowi.
Rozpierając kieszenie spodni pięściami zaciśniętych rąk, tupał za każdym krokiem nogami o
kamienie, aż się rozlegało i rechotał nosem, jak byk węszący krew na ziemi. Futrzana czapka
spadła mu na czoło, a krzaczasta, szpakowato-ryżi broda, podniesiona do góry nagłym
ruchem wcl nianćj chustki z szyi, sterczała mu przed nosem, jak potargana szczecina
osmalonej szczotki. Siwe oczy świeciły się dzikim blaskiem złości i jak dwa błyszczące
krzemienie skrzyły się pod łukami gęstych brwi, zbiegających się silnie ku podstawie nosa.
Pomimo starych nóg, Boudard dobiegł pędem do domu. Stanąwszy na progu chaty, pchnął
łokciem drzwi i wpadł do sieni. Roztrącając nogami kosze, kobiałki, sądeczki, motki szpagatu
i miedziane donice od mleka, wszedł prosto do kuchni, i nie rzuciwszy nawet na nia okiem,
runął lewem ramieniem na drzwi prowadzące do izdebki Berty. Drzwi ustąpiły. Izdebka była
pusta. Boudard, obejrzawszy się dokoła, zwrócił się na lewo i prawie piersiami wypchnął
drzwi do swojej sypialni. I tu nie było nikogo. Nie wyjmując rąk z kieszeni, wysadził
ramieniem z rygla najpierw drzwi do izby paradnej, a potem przewróciwszy na ziemię dwa
stołki, tamujące mu drogę, rzucił się na drzwi do sieni z większą jeszcze, niż dotąd
wściekłością, jakby przewidując, że nie puszczą tak łatwo. Od jednego ciosu i rygiel i zawiasy
z brzękiem upadły na ziemię. Nie zatrzymując się ani chwili w sieni, rozjuszony
zniszczeniem, jakie zostawił za sobą, wybiegł na bulwar i ciężkim, zmęczonym krokiem
puścił się ku szynkowi ojca Renoufa.
Przy długim stole zastawionym filiżankami kawy i kieliszkami araku, załoga Petreii, skryta w
jednym niebieskim obłoku dymu ogłuszała się swoim własnym gwarem. Wazyscy krzyczeli
na raz, ale nikt nie słucha! Nagle zrobiło się cicho, jak po burzy. Wszyscy spojrzeli po sobie
pytającym wzrokiem, jak gdyhy zdziwieni niespodziewaną ciszą, a nikt nie umiał rozmowy
zawiązać ua nowo. Po chwili, opasły Julek, najmłodszy towarzysz z załogi, przerwa!
milczenie i zwracając się prosto do Orange'a, zapytał bez przygotowania, prosto z mostu:
— Gabryel!—czemu ty się nie żenisz?
— A tobie co znowu do tego!?
— Tak sobie, pytam się tylko.
— Nie pilno mi wcale.
— Tobie nic, ale Bercie może, bo coś, jak mówią, popłakuje po kątach.
— Cóż to?! ja kazałem jej płakać?
— Kazać, nie kazałeś — wtrącił ospowaty Leon ze złośliwym uśmiechem -ales też nie na
pacierze chodził z uia do młyniska.
— A ty zkąd to wiesz?
— Co nie mam wiedzieć, kiedy wszystkie baby trzęsą po ulicach, a stara Gibert rozpowiada,
ie was nadybała.
— A Boudard wie?—spytał porywczo Orange.
— Musi wiedzieć, bo, jak wyszedłem za ścianę to po bulwarze tylko się rozlegało: „co to
będzie? co to będzie?"
— Czemużeś mi nie powiedział, żmijo jakaś?
— A ty powiedział-żeś mi to że do niej chodzisz?
— Co żeś tu jej brat, albo swat, żebym ci się miał zaraz spowiadać?
— Nic potrzebowałeś ty sic, spowiadać przedemną, nie potrzebowałem i ja przed tobą!
— Zgoda, chłopcy, zgoda!-zawołał Lemoine, trącając się z obydwoma pełnym kieliszkiem,
dla zażegnania sprzeczki. — Żeby tylko dziewczyny gdzie aby nie zabił, jak na boku przy-
dybie.
— Nie bójcie sic. o nia! Nic jej nie będzie -odparł Orange, butnie potrząsnąwszy głową.
— Popędliwa bestya! Moie ją czasem okaleczeć — dorzucił Lemoine, mlaszcząc językiem i
niespokojnie targając bndę.
— Kiedy mówie, te nic jej nic będzie, to nic nie będzie!—krzyknął Orange groźnie i pięścią
uderzył w stół, aż kieliszki podskoczyły do góry.
— Tylko sic tak nie rzucaj —wtrącił z glu-powatyrn uśmiechem Julek—bo stół wypije wódkę
za nasze zdrowie!
— Jeszcze jedno kółko, ojcze Renoufie, żeby Julkowi w pysku nie zascblo!—zawołał Orange,
i mrugnąwszy znacząco ua sznkarza, wyszedł z nim do sąsiedniej stancyjki na radę.
W tej chwili koło okna przesunął się liou-dard. Siwe jego oczy zamigotały złośliwym
blaskiem w otwartym lufciku. Zatrzyma! się chwilkę przed szynkiem, lecz nie dostrzegłszy
Oran-ge'a, cofnął się szybko na podwórze i wązkim przesmykiem ruszył ku morzu. Nie
wyjmując
Sa .M.i.. Cahadct
iak z kieszeni, ani tez zmieniając kroku, szedł ze spuszczoną głową przez bulwar i kląl pod
nosem przez zaciśnięte zęby. Nie napotkawszy Orange'a po drodze, jakby tego pragnął,
odłoży! sprawę do julra.
Morze już odchodziło.
Czólnc Eufrazyi stało na kotwicy i tuż przy brzegu kołysało się niespokojnie na
przemykających się pod uia falach morza.
Boudard wszedł w wodę po pas i wgramolił się do czółna. I siadłszy na jego tyle, włożył
napowrót ręce do kieszeni i ze spuszczoną na dół głową czekał przybycia majtków.
Powoli zaczęło robić się gwarniej na bulwarze.
Kybacy, wysypawszy się z szynków, ściągali kotwice, lub ztaczali czółna z brzegu do wody.
Boudard wciąż kiwał się w czółnie i czekał na zwoich w ponurem milczeniu.
Zdaleka, ua środku bulwaru stał ojciec Ke-nouf i pilnem okiem patrzył na mających odbijać.
Nareszcie i załoga Eufrazyi z krzykiem, śmiechem i kuksańcami wytoczyła się z szynku ojca
Lelandoi, i hałasując po drodze, przybiegła do swego czółna. Na widok groźnej twarzy
gospodarza, majtkowie spoważnieli od razu i w milczeniu siedli kolo Boudard'a.
W chwili, gdy cztery wiosła rzuciły w górę poczwórny bukiet rozpryśniętćj wody, ojciec Re-
nouf szybko powrócił do szynku i potakująco kiwnął głową Orange'owi.
— Cóż to!? nie zładujemy dziś, czy co!?—zawołał Orange.
— Tak ci pilno było przed chwilą, a teraz krzyczysz — odpowiedział czerwony Julek z
niesmakiem i zamglonym okiem powiódł po kieliszkach.
— Na morze! na morze! — krzyknął gospodarz, a za nim inni.
— Ojcze Renoutie—szepnął cicho Orange, zostawszy sam na sam z szynkarzem — pilnujcie
Berty, jak przyjdzie, i powiedźcie jej na boku, że jutro przyjadę, pierwszy. Niecb się nie boi, a
przygotuje śniadanie wilkowi i przyniesie je na brzeg, jak zwykle. Ja tam bądę ale nic chcę z
nią mówić, rozumiecie?
— Rozumiem. Masz jednak szczęście, że stary zładował, choć wściekły!
— Żeby nie był zładował i ja także byłbym mu został przy boku!
— Pamiętaj, ostrożnie! bo jak stary wpadnie, to dziewczynę jeszcze okaleczy.
— Nie bójcie się, powiadam. Moja w tem rzecz! — dodał Orange z progu i rzutkim krokiem
pobiegł do czekających nań w czółnie towarzyszów.
— Odbij że czółno sam teraz od brzegu, kiedyś iykuął sam z ojcem Renoufem! — zawołał
Julek, śmiejąc się głośno i głupowato.
Orange spojrzał wyzywająco na wtórujących Julkowi towarzyszów i nie rzekłszy słowa,
stanął nad wodą.
Polowa czółna leżała na piasku, a o drugą rozpryskiwały się resztki uchodzącej fali.
Siedzących w niem czterech rybaków podkpiwało z Jonaka, Orange splunął w dłonie,
schwycił oburącz za brzegi czółna, oparł się piersiami o jego tyl i pchnął. Czółno ruszyło od
razu, ryjąc pacierzem głęboką bruzdę w piasku. Orauge'owi krew rzuciła się do głowy. Twarz
miał lijołetową, a oczy- czerwone. Zauim jednak Lemoine zdążył dla ulżeuia zaślepionemu
wyskoczyć z czółna, już ciężka koncha dębowa tańczyła po wodzie, unosząc z sobą
poprzednich i kładąc się na bok pod ciężarem Orange'a, który po ostatuiem pchnięciu zawisł
brzuchem na jej burcie.
— Kupię ci jutro wódki za tę sztukę! — zawołał Julek.
— Wypij ją sam, kiedyś taki chwat!
— Woię z tobą, bo nic chciałbym, co prawda, być przeciwko—odparł Julek, i z największym
spokojem włożył sobie palec do gęby, jak to zwykł był czynić w chwilach głębokiego
zadumania się
— 1 ja ci tak radzę, cbociaż-eś nie Boudard— odparł Orange, sapiąc chrapliwie nozdrzami i
gardłem.
Kąd wieczorem, kiedy słońce czerwonym kręgiem zapadło w morze, a srebrne gwiazdy tu i
owdzie zamigotały na głębokim lazurze nieba, Berta w swoim białym czepeczku szła po
skraju nadmorskich skal, zatrzymując się co chwila, jakby dla nabrania nowych sił. Wiatr
szamotał fałdami jej wełnianej sukni i białą zapaskę odrzuca! w tył po nad biodrem. Nogi
ustawały jej pod ciężarem ciała, a ręce, nie mając dość sił do utrzymania się na łonie, opadały
bezwładnie na dół, i jakby poddawały się woli wiatru. Twarz miała bladą, a ślady leż widniały
w przymkniętych jej oczach. Ze spuszczoną głową, z włosami rozwianemi ua skroniach,
chwytając powietrze spieczonemi wargami, zbliżała się powoli ku osadzie i od czasu do czasu
spoglądała nieśmiało na nizka chatę Boudard a. Od kilku dni, za namową Orange'a, który
przewidywał wybuch i śledził za nim pilnie, choć nieznacznie, uciekała ze wsi zaraz po
podaniu jedzenia ojcu, i zostawała w polu, lub na skałach tak długo, dopóki czółna nie odbiły
od brzegu. Dziś, po wczorajszej rozmowie z posłanniczkami matki Gibert, uciekła na cały
dzień przed ludzkiem okiem i z gwiazdami dopiero ośmieliła się ruszyć ku domowi.
Niedostrzeżona przez nikogo, weszła tyłami do ogrodu.
Drzwi od sieni były zamknięte.
Otworzyła zręcznie okno i wskoczyła po cichu do swej ciemnej izdebki. Przebiegłszy szybko
przez kuchnię i sień, zatarasowała drzwi wchodowe.
Pomimo wiatru i spóźnionej pory, większa część mieszkanek osady stała n:eopodal chaty
Bondarda i widocznie czekała na Bertę, cucąc choć spojrzeć nieszczęśliwej w oczy, lub
wpuścić w jej serce troche żmijowego .jadu pod formą współczucia i udanego żalu. Nie
domyślając się, że Berta w domu, z niecierpliwością dreptały z nogi na nogę i niespokojnie
spoglądały na ciemną ścianę poblizkich skał.
Capstrzyk wybcbnił dziesiątą.
Senność co-starszym roztworzyła szeroko usta. Postanowiły dotrzeć aż do domu.
Drzwi były zamknięte.
Zapukały do okna raz, drugi i trzeci.
Nikt nie odpowiedział.
— Musi być, bo drzwi zamknięte.
— Pewnie, że jest, ale się uas wstydzi.
— Dobrze jej tak! niech się wstydzi! Chodźmy do domu.
— Chodźmy—przy wtórzyły inne i chwilę jeszcze porozmawiawszy o przeszlem i przyszłćni
nieszczęściu, wolno i niechętnie pociągnęły do chat.
Beria, nie zapaliwszy świecy, nie rozebrawszy się wcale, padła na łóżko i rozpłakała się
serdecznie na myś! o jutrze. Nie mogła zasnąć. W gorączce wiła się po łóżku i wzdychała
głęboko a żałośnie. Nad ranem napiła się wody. Sen ją zmorzył. Zasuęła, przerabiając we śnie
rękoma niespokojnie. Kiedy się obudziła, słońce już było wysoko, a kobiety kręciły się po
bulwarze. Wyjrzała z trwogą przez okno, czy aby statków nićma w przystani.
Morze jeszcze nie przyszło.
Odetchnęła. Umywszy się i przyczesawszy włosy roztarganc wczorajszym wiatrem i wiciem
się w poduszkach, rozpaliła ogień na kominie w kuchni. Ponieważ wszystko miała w domu,
bo i ryby wczorajsze i chleb zakupiony na cały tydzień, postanowiła więc nie wychodzić na
bulwar i czckpć, dopóki ojciec nie wyląduje a nic zabije jej na miejscu, lub przynajmniej nie
wypędzi od siebie. Ruchający z komina ogień osuszył jej łzy i na chwilę uspokoił.
Kiedy woda w saganku zaczęła się iuż warzyć, głośne, niecierpliwe stukanie rozległo się na
nknie sypialni Bondard'a.
Ze strachem uchyliła drzwi izdebki i przez szparę wyjrzała na sypialnią.
Przed oknem stał Renouf, i położywszy twarz na szybie, silnie pięścią bił w ramę. Za nim, w
pewnem oddaleniu, stały kobiety i wpatrywały się z ciekawością w okno. Berta otworzyła
drzwi i wpuściła ojca Renonfa do chaty.
Rozmowa ich trwała za długo na cierpliwość rybaczek.
Jedna z nich zapukała do drzwi, a potem do okna, lecz nikt nie odpowiedział z wewnątrz.
Markotno im było stać tak długo bez skutku pod domem, ale jednak stały i czekały końca.
Ojciec Renouf wyszedł nareszcie. Drzwi za nim zamknęły się szybko, a klucz zaskrzypiał
chrapliwie w zamku. Kobiety obstąpiły szynkarza i zarzuciły go pytaniami- Cliytry Normand
nie dal im języka i zbył kpinkami. Jak nie pyszne puściły Renoula do domu i zaczęły na na
nowo trzymać wartę pod oknem i drzwiami.
.Morze ruszyło z pod horyzontu i gnane silnym wiatrem, dudniło z daleka.
Na ten glos pełny a ponury, zeszły z bulwaru i ulegając niechętuie obowiązkowi żon, zabrały
się do gotowania jedzenia rybakom.
Morze co raz bliżej podsuwało się ku brzegom i co raz silniej huczało wespół z wiatrem,
świszczącym od wschodu.
Kilka statków zabieliło się nad widnokręgiem.
Przekupki i przekupnie, spodziewając się większego, niż zwykle, przypływu, roztasowali się
na wzgórzu i rozprawiając o Bercie, czekali targu.
Stuk drewnianych sabotów rozlegał się po bruku, a krzyki, śmiechy i szepty szły w zawody z
przeciągłym świstem wiatru.
Pierwszy statek zrobił już kilka obrotów w przystani i zarzucił kotwicę, która czekała nań w
czółnie.
— Petrela dziś pierwsza?... Co im się stało? - pytali przekupnie ua brzegu, nie mogąc
zrozumieć, dla czego uajchciwsza załoga z Grand camp przed innemi skończyła polów?
Orange temu winien. On, który zawsze wyjeżdżał pierwszy, a przybijał ostatni, on, który za
straconą płaszczką w morze rzucić-by się gotów, dziś nagli) do powrotu i równo z pierwszemi
lalami popłyną! do brzegu.
Licytacya szla wolno i twardo.
Wiatr dął za silny, a sieci rwały się na kamieniach i skalach; nie wiele więc ryb nałapało się
przez całą dobę krwawej pracy.
Orange, pewny złego połowu na wszystkich pokładach, silnie trzymał się w cenie.
Po skończeniu sprzedaży, załoga Petreii pociągnęła do szynku.
Orange jednak powrócił wkrótce i usiadł na brzegu pomiędzy przekupuiami. Kobiety
otoczyły go do kola i zarzucały pytaniami. On odpowiada! krótko i sucho. „Co to będzie? co
to będzie?"—przebiegało z ust do ust wystraszonym szeptem, a wątpliwe kiwania głów
migotały białemi czepeczkami na słońcu, które co chwila pokazywało się z za chmur,
szarpanych w szmaty gwałtownym wiatrem.
Statek za statkiem wpływał do przystani, a czółna, tańcując po niespokojnej powierzchni
bałwanów, przybijały do brzegu jedne za drugiemi.
— Wyląduje-że on dzisiaj, czy nie?! —mrukną! Orange do siebie i wlepi! wzrok w okrągłą
liniją widnokręgu.
Pomimo ściągnięcia skóry czoła ku podstawie nosa, brwi drgały mu nerwowym ruchem nad
blyszczącemi oczyma i zdradały wewnętrzny niepokój. Nozdrza drżały mu, jak u konia, który
po biegn wydycha zmęczenie, a nata ściskały się konwulsyjnie po bokach wywiniętych warg,
znacząc dwa luki wyraźne na ciemnych, spieczonych od słońca i ściętych wiatrem policzkach.
Był brzydki wyrazem zemsty i pogardliwego zacięcia się. Tyłem odwrócony do chaty Bou-
darda, siedział na nizkim kamieniu z podwinię-temi pod siebie nogami, i z niepokoju
wytrzaski-wal sobie palce w stawach.
— Nareszcie! — syknął po cichu i przykuł wzrok do szarej plamy, która wysokim, a ważkim
pasem zarysowała się nad widnokręgiem.
Czarne oczy zaiskrzyły mu się silniej, a białka wyszły z orbit. Ciemna cera jego twarzy po-
kraśuiała na chwilę. W miarę, jak Eufrazya zbliżała się do przystani, stawał się
spokojniejszym w wyrazie, a mrukliwszym w odpowiedziach wciąż napastującym go
kobietom. Kiedy Eufrazya dotknęła nosem boku swego czółna, przygarbił się nizko do ziemi i
patrzył z po-dełba.
Boudard nie wiosłował. Ze spuszczoną głową, z rękoma, jakby od wczoraj nie wyjętemi z
kieszeni, siedział na tyle czółna i posępnem okiem patrzył na kosze z rybami Niedaleko od
brzegu podniósł głowę do góry, iak pies, który szuka wiatru, i spojrzawszy po całej linii
bulwaru, zatrzymał przeszywający swój wzrok na jednem miejscu.
Tam staią Berta, i trzymając miskę z rybami w jednej, a cblcb w drugiej ręce, czekała ojca,
drząc ua całem ciele od strachu. Sine podkowy pod 8puszczonemi na dól oczyma, spieczone
gorączką wargi i blada jej twarz, znamionowały niepokój oczekiwania i znużenie. Z
wyciągnię-temi naprzód rękoma, z pochyloną pokornie głową ku ziemi, nieruchoma, zdawała
się nie prosić i błagać, lecz oliarować dary poddaństwa. Nie patrząc, czekała.
Orange, jak przykuty, siedział na kamieniu i niespokojnem okiem kota, śledził każdy rucb
Boudard'a, który, nie mogąc dostrzedz kochanka swej córki z pośród tłumu otaczających go
kobiet, świdrował się siwem okiem w łono Berty. Czółno nareszcie utknęło w piasku. Wiosła
upadły na brzeg, a kosze z rybami, dźwigane rękoma majtków, podniosły się w górę.
Boudard nie mogł doczekać się przybicia targu. Posiedziawszy przez chwilę na tyle czółna,
porwał się z miejsca, i jakgdyby wyrzucony z procy, puścił się pędem ku Bercie, która nie
patrząc nań, trzymała chleb i miskę z rybami wciąż nieruchomie przed sobą. Za jednem
uderzeniem jego ręki, miska wyleciała w powietrze, a chleb upadł mu tuż przy nogach. W
chwili, kiedy rozjuszony ojciec schwycił córkę za włosy przez czepek i jednem szarpnięciem
posadził ją na kolaua, żylasta ręka Orange'a. który cicho podsunął się pod Boudard'a, ujęła go
od tylu za gardło i ścisnąwszy gwałtownie, odrzuciła na bok.
Dziewczyna z krzykiem i płaczem porwała się z miejsca i schowała pomiędzy kobiety, które
ją obstąpiły do koła i swojem ciałem zasłoniły przed nowym napadem.
lioudard i Orange stanęli naprzeciwko siebie i wzrokiem z pudel ba zmierzyli się wzajem.
Wszystek lud z targu okolił zapaśników, i wstrzymawszy oddech, czekał w milczeniu
Obydwaj, nie mówiąc nic do siebie, stali na miejscu, jak przykuci. Orange z poehyloneni
ciałem i wysuniętą naprzód nogą czekał cierpliwie zaczepki, gotując się do odporu silnie
zacisniętemi pięściami. Wiatr zerwał mu ceratowy kask z głowy i szamotał gcstenii
kędziorami jego czarnych włosów. Od złości i gniewu był blady, jak ściana. Pewny swoich
sił, wytrzymywał umyślnie przeciwnika. Boudard nie mogł dostać jnż dłużej. Krew, ścięta
pragnieniem zemsty od dwudziestu czterech godzin, zagrała mu w żyłach i wyrzuciła go z
miejsca. Zaczerwienił się cały, przyskoczył do Oraugea i odwinąwszy rękę, uciął w policzek,
ale tak silnie, że miody rybak zatoczył się na uogach. Tłum, który ua chwilę zatamował w
piersiach oddech, długiem, przeciągiem wyciem zagłuszył krzyk Orangc'a. lioudard,
korzystając ze szczęśliwego uderzenia, którego Orange nie przewidział, cofnąl się krokiem w
tył i wygiawszy w krzyżu, jak pantera przed skokiem, rzucił się mu do gardła. Orange kucnął
na ziemię, przycisnął brodę do piersi dla obrony gardła, schwycił nadlatującego Boudard'a
jedną ręką za krok, a drugą za kołnierz wełnianego kaftana, i podniósłszy go raptem do góry,
trzymał poziomo nad brukiem bulwaru, jak kota w powietrzu. Oczy zaszły mu krwią, a żyły
na szyi i rękach nabrzmiały grubo z wysiłku. Boudard wierzgał nogami, ale napróżno.
Wyciągnął wiec rękę na bok i kułakiem pięści zaczął bić w piersi Orangc'a, jak obuchem
topora po wygiętej desce. Wraz, przez płaczliwy krzyk kobiet i podjuszanic mężczyzn,
przedarł się głos Orange'a:
— To ja winien, stary wilku?!
— Ja ci powiem, kto winien! — zarechotał Boudard ochrypłym głosem, i wyciągnąwszy rękę
do góry, schwycił Orange'a za ucho.
— Puść! — krzyknął Orange, nachylając głowy.
— To ty puść!—wrzasnął Boudard silniej, zakręcając uchem młodego rybaka.
— Chcesz?!
— Chcę!
— Masz! — krzyknął Orange, i podniósłszy starego w górę, puścił na ziemię, aż jękło.
Boudard stęknąl, wyciągnął się bezwładnie na krzyżu i zamknął z bólu oczy. Czterech
majtków podbiegło ku niemu i wziąwszy na ręce, odniosło omdlałego do domu.
Orange zeszedł z bulwaru i położywszy się ua ziemi, obmywał krwawiące się z naderwania
ndo w falach morza, które podpływało mu pod głowę.
Jedna część kobiet poszła lamentować nad Boudard'em, druga pocieszać Bertę, płaczącą w
głos na ławie, a trzecia zaś oddała się na posługi Orange'owi, który krwi od razu zatamować
nie mogł. Wkrótce znalazły się płatki i ocet. Matka Gibert chciała sama nakropie i przewinąć
mu ucho.
— Pójdziesz, wściekła suko, bo ci cbyba język wyrwę z paszczy!—krzyknął Orange,
zapalając się gniewem na widok podstępnej plotkarki, która jednak w myśl tylko jego chytrej
polityki działała.
Matka Gibert, nie rzekłszy słowa, rzuciła płatki i ocet z flaszką na ziemię, i z poważnie
obrażoną miną podreptała wprost do chaty Boudard'a.
IV.
Stary Boudard jęczał w łóżku i od czasu do czasu klat, ua czem świat stoi. Z pod góry pierzyn
wyglądała mu tylko głowa, lekko wzniesiona do góry na miękkich poduszkach i ubrana w
wełnianą szlafmycę, której koniec spadał mu na ramiona i trójkolorowemi podluźuemi pasami
wyraźnie się rysował na biaiem tle poszewek. Matka Gibert, która pierwsza zawiązała nić
rodzinnego dramatu i przyspieszyła jego rozwiązanie, krzątała się koło chorego i
pielęgnowała go z troskliwością czulej matki. Dumna, że może być u samego źródła
nieszczęścia, oddala się na posługi Boularda całem sercem i duszą swoich fizycznych sił.
Trzeci dzień już gotowała ziółka i nakrapiala starego kamforowym spirytusem, a jeszcze o
zapłacie nie pisuęla słowa. Wprawdzie każdemu wchodzącemu do izby rozpowiadała długo i
szeroko, że stary dawno by umarł, gdyby nie jej pieczołowitość i wyrzeczenie się własnego
dobra, w każdym jednak razie
Boudard wprost jeszcze nie wiedział, za Ua winien był wdzięczności
starej handlarce i po czemu ona liczyła swoje bezinteressownc poświęcenie z wyrzeczeniem się
własnego dobra. Gdyby matka Gibert od razu była obliczyła swoje miłosierdzie po kursie i postawiła
je, iak" normę pieczołowitości, Bomlard niezawodnie byłby wstał nazajutrz po wypadku i przepędził ją
na cztery wiatry. Ponieważ jednak na każde stęknięcie potłuczonego rybaka, stara odpowiadała
najczulszemi słowy macierzyoskiego przywiązania i politowania, Boudard więc jęczał sobie do woli i z
wiarą, że żaden jego jęk nie rozwieje się marnie po dusznem powietrzu szczelnie zamkniętej izby. Za
lada skrzypnięciem łóżka, matka Gibert przybiegała do chorego i tłumiąc oddech w zaschłych
piersiach, przykrywała go pierzyną pod samą szyję, lub też odkrywała go zupełnie. Zależało to czysto
od położenia pierzyny. Kiedy raz bowiem stary mogł się zaziębid, to drugi raz znowu powinien był
strzedz się zbytniego gorąca i stąd napływu krwi do głowy. W tej chwili Boudard przykryty był pod
samą szyję- Na jego twarzy, spalonej słoocem, zabarwionej w czerwone plamy cydrem, i posiekanej w
brunatne smugi morskiemi lalami, nie znad było ani śladu choroby. Gdyby nie powieki, spadające
bezwładnie na zamglone, siwe oczy, które świeciły porcelanowym blaskiem bez życia, nikt by nie
pomyślał nawet, że Boudard chory obło
zuie i łóżka na długo opuścić nie może. W krzyżu nie
miał władzy, a gorączka trawiła go po nocach. Ponieważ wieczór się zbliżał, jęki więc
rozlegały się po izbic z większem, niż za dnia, natężeniem, i częściej ze świstem przesuwały
się przez gęste sploty szronowato-ryżćj jego brody. Stara handlarka zsunęła mu pierzynę, z
piersi, i widząc, że Boudard układa się do snu, zabrała się do przestawiauia mebli w sypialni.
Pomimo calćj ostrożności w tej pracy nadetatowej, co chwila to zydel stuknął o ceglaną
podłogę, to szafa zadrżała przy ścianie, lub szklanny wazon zabrzęczał na komodzie, to
znowu firanki, zsuwając się ua okno, zadźwięczały drutem po szybach, lub świeca,
przenoszona z kąta w kąt, wypadała z lichtarza na ziemię. Boudard stracił cierpliwość i
huknął ochrypłym głosem:
— Bydle! Przestaniesz raz mi nareszcie hałasować nade łbem?
— Tu nic — odpowiedziała stara — chciałam tylko trochę uporządkować w izbie. Od czasu,
jak nieboszczka przeniosła się do wieczności, nikt nawet kurzu nie starł z waszych gratów.
— Nie możesz go zetrzeć za dnia?
— Kiedy teraz mam troche czasu—odpowiedziała matka Gibert, szczęśliwa, że mogła choć
trochę rozwiązać języka.—Pożal się Boże, co za porządek! Otl żeby Berta, zamiast latać za
chłopami, zajęła się mieszkaniem, jako ja teraz, toby święty spokój panował w domu, a i
nieszczęścia nie byłoby w dodatku- Ale to tak z głupiemir Lata, mizdrzy się i gzi, a potem
płacze pod ściana i narzeka. Albo to potrzeba jej było chodzić do młyniska i wpuszczać po
nocach G-a-bryjela tutaj do domu? Nie mogła czekać swojego losu i iść za wolą ojca, kiedy
wiedziała, że nie pozwoli jej wyjść za przybłędę? Dobrze jej tak, dobrze!... Niech siedzi teraz
u Duyal'owej, co ją przyjęła do siebie z litości, a wypłakuje oczy, kiedy je rzucała na
wszystkie strony...
— Zamkniesz raz gębę, czy nie?! sucha flą-dro angielska!
— Z niemi to tak zawsze—odmruknęła stara.—Pożal się, to cię skrzyczy. Ot! lepiej byście
naciągnęli pierzynę, bo wam katar spadnie na piersi—dodała z politowaniem i przykryła
chorego pod samą brodę.
Boudard świsnął głębokim oddechem przez kędziory brody i odwrócił głowę do ściany.
— A może-by was natrzeć raz jeszcze na noc? To wam lepiej zrobi.
— Niech tam — odpowiedział Boudard i położy! się twarzą ua poduszkach.
Stara zaschłe . podsunęła mu pod biodra, i z trudnością odwróciła go krzyżem na izbę.
Spirytus kamforowy stał na stole.
Nalała sobie na ręce, i zaczęła trzeć chorego wzdłuż i wszerz po plecach z zajadłością praczki,
mydlącej świeżo naparzoną bieliznę. Boudard stękał pod naciskiem jej rąk i wydmuehywał z
siebie pełną piersią powietrze, w miarę, jak spirytus rozpalał mu skórę.
— Mój Boże! jak to zczerniało z bólu! Nie bójcie się, to wam dobrze zrobi.
— Uf!...—stęknął cbory w odpowiedzi i pozwolił się starej odwrócić na plecy.
— A nie zaziębcie się aby w nocy—zamruczała zwiędłym głosem przekupka i przykryła go
starannie pierzyną aż pod same usta.
Boudard, nic nie odpowiedziawszy, przymknął oczy, i udawał, że spi.
Nagle na drzwiach chaty, pomimo spóźnionej pory i wyraźnych zakazów odwiedzania,
któremi matka Gibert odstraszała wszystkich od łóża chorego, rozległo się głośne pukanie.
Stara rzuciła się pędem do sieni i wstrzymała wchodzących rękoma, wołając tajemniczo:
— Spi, śpi!
— Czego łżesz, babo? Nie spię. A kto tam?
— To ja Lemoine—odpowiedział głos z sieni.
— A pójdźcież tu bliżej! Niech przynajmniej ludzką twarz widzę. Ta jędza wszystkich
odpędziła odemnie i muszę na nią tylko patrzeć przez cały dzień!—krzyczał Boudard
ochrypłym głosem, przecinając zdania cięźkiemi, a żałosnemi jękami bólu.
Zanim skończył niepochlebną dla przekupki przemowę, do izby wszedł Lemoine, a za uim
Orange i Berta, gwałtem prawie ciągnięta za rękę przez młodego rybaka.
Na komodzie, przy drzwiach, paliła się świeca, przesłonięta szklannym wazoueui od kwiatów,
i dzięki pieczołowitości przekupki, rzucała ua izbę łagodne, niebieskawe światełko, które
zaledwie pozwalało rozróżnić przedmioty po ich niewyraźnych, majaczących w półcieniu
kształtach.
Boudard, jakkolwiek z trudnością, jednak odwrócił się na łóżku i sieknąwszy boleśnie z pod
pierzyny, zawołał:
— Wyrzuć mi ten garnek do dyabła, bo człowieka nawet dojrzeć nie moge!
— Z nimi to tak zawsze! Chciałam, żeby go światło nie raziło w oczy, a on na muie jeszcze
— mruczała stara pod nosem, stawiając świecę na stole.
Niespodziewani goście Boudard'a wyłonili się z ciemności i jasno zarysowali się w jego
oczach.
Lemoine stal na środku izby i nic wiedząc, jak sobie począć, kręcił głową na wszystkie strocy
i wodził niespokojnie oczyma po podłodze.
Berta tuliła się plecami do ściany, jakby szukając podpory, i spuściwszy na dół głowę, mięła
własne swoje palce.
Orange stał butnie przy dziewczynie i patrzył choremu prosto w oczy.
Boudard zmarszczył brwi, mrugnął parę razy oczyma, jakgdyby oślepiony widokiem swego
wroga, i zgrzytnął gniewnie zębami.
Przez chwilę w izbie było tak cicho, że każdy z obecnych słyszał w swych uszach tętno
własnoj krwi.
— Cóż to? dobić mnie przyszedłeś?!—krzyknął Boudard groźnie do Orange'a, wspierając się
łokciem na łóżku.
— Nie przyszedłem was dobijać, bo i pierwej zabić nie chciałem. Dajcie córkę i niech zgoda
będzie z nami!
— Nie dam — odparł Boudard sucho, i jęknąwszy pełną piersią, opuścił głowę ua poduszki.
— Dlaczego nie masz dać?—wtrącił dobrodusznie Lemoine, zbliżając się do łóżka. — Ga-
bryjel taki dobry, jak i inny! Przecież córki uie uwodzisz na starą pannę, kiedy jej się trafia za
mąż?
— Za mąż jej nie bronię, ale Gabryjcla za zięcia nie chcę!
— Alboż-to on pijak, albo próżniak, że ma nie chcesz dać Berty, kiedy go sobie wybrała?
Biedny jest, to prawda, ale się przecię z czasem dorobi, jak popracuje parę lat na statku.
— Ja jego majątku nie potrzebuję, ale też. i swojego mu nie dam. On zakroil na posag i
zbałamucił mi Bertę. Niech-że się teraz żenią bez mojego błogosławieństwa, kiedy się
całowali bez pozwolenia — rzeki Boudard ostro, i zapomniawszy stęknąć, uderzył pięścią po
pierzynie.
— Juści posag dać musisz, kiedy się Bercie należy—wtrącił Lemoine, wzruszając ramionami,
jak człowiek, który się dziwi głupocie drugiego.
— Kto wam powiedział, że muszę?! —krzyknął chory, błysnąwszy wytrzeszczonemi oczyma.
— .Musisz, bo musisz... bo takie jest prawo.
— Nie dam, bo nie mam! Nie na Orange'a czterdzieści lat pracowałem uczciwie, ale na moję
starość.
— Ja wam tez wszystkiego zabrać nie myślę—odezwa! się Orange pewnym i dźwięcznym
głosem młodości, który, jak potężny dzwon, zabrzmiał harmonijnie w ciasnych ścianach izby.
— Jeszcze-by też czego? Nie dam nic!—zachrypiał Boudard z pod pierzyny.
Pod ciosem stanowczej odpowiedzi chorego, rozmowa urwała się od razu.
Milczenie, przez chwilę panujące w izbie, pozwoliło wybić się na wierzch cichemu łkaniu
Berty, która, odwróciwszy się twarzą do ściany, tuliła rozpaloną głowę w drobnych swych
dłoniach.
— Plącz teraz, płacz, kiedy ci się chciało ojcu ua złość robić—przerwał Boudard szyderczo.
— Przecież ua wstyd i hańbę dziewczyny nie pozwolisz — wtrącił Lemoine dobrodusznym
tonem ojca, który chce przekonać uparte dziecko.
— Cóż to? jakazałem jćj chodzićdo młyniska?!
— Czyś pozwolił, czy nie pozwolił, zawsze hańba spadnie i na ciebie, jeżeli twoja córka
urodzi dziecko bez męża.
— Dziecko?! — krzyknął Boudard przeraźliwie, i usiadł aa łóżku, jakgdyby cudem
uzdrowiony.—Dziecko?! Berta Dziecko?!
—- Juści-że nie kota—odpowiedział Lemoine upewniająco, i z niesmakiem wzruszył ramio
Darni.
Berta shwyciłasięobiema rękoma za odrzwia, i przytuliwszy głowę do drzewa, uderzyła w
płacz, zalewając się łzami.
Po kilku chwilach milczenia, Boudard, przeszywając Orange'a błyszczącćm spojrzeniem
nienawiści, zapyta! z szyderczą pogardą:
— A ileżbyś też chciał za Bertą?
— Dwanaście tysięcy, bo mi tyle potrzeba ua statek —odpowiedział Orange sucho, nie
ruszając się z miejsca.
— Dwanaście.... tysięcy?! Dwanaście tysięcy';—zawołał Boudard z przerażeniem i z jękiem
upadł na łóżko.
— Tak, dwanaście tysięcy — przywtórzył Orange obojętnym i spokojnym głosem.
— Ja i polowy nie dam, bo nie mam!
— Frant z was nielada! Niby to ludzie nie wiedzą, ile macie po handlarzach i fabrykantach,
choć się z tem kryjecie przed światem.
— Mówię, że i połowy nie dam, bo nie mam. Chcesz cztery tysiące?
— Nie—odpowiedział Orante, potrząsnąwszy głową.—Nie, nie moge. Mam trzy tysiące
pięćset. Ażeby statek kupić do współki z ojcem Re-noufem, potrzeba mi najmniej osiem
tysięcy. A teraz ślub. a sprzęty domowe, a różne wydatki!... nie, nie moge. Dacie sześć?
Boudard popatrzy! chwilkę ua niewzruszoną twarz Orange'a i opuściwszy głowę na poduszki,
zawoła! złamanym głosem:
— Niech tam! Bóg z wami!... Dam.
— A kiedy? — szybko podchwyci! przyszły zięć Boudard'a.
— Jak tylko Renouf złoży swoje pieniądze, ja zaraz Bercie wyliczę sześć tysięcy posagu, aby
razem z wami należała do statku.
— Chytry!—mruknął Orange pod nosem.— Podziękuj ojcu! —zawoła! do Berty—że taki
łaskaw ua ciebie, i chodźmy do domu, bo mu się pewnie na sen zbierze nie długo.
Berta, przybita perypecyjami targu, stała niewzruszenie przy drzwiach i wciąż rzewnie
płakała. Na głos Orange'a, posunęła się ku środkowi sypialni; onieśmielona jednak swojem
własnem położeniem, zatrzymała się nagle przy stole i nie wiedząc, jak sobie dalej począć,
przestępo-wala niespokojnie z nogi na nogę.
— Berta, spij w swojej izbie!—zawołał Boudard do córki.
Berta nie śmiała ruszyć się z miejsca.
— Spij w domu, kiedy ojciec mówi, żebyś spała—wtrącił Lemoine gbnrowato, choć z
życzliwością.—Nie bój się, nic ci nie będzie.
— Ma się rozumieć—dodał Orange, i kiwną- wszy głową Boudard'owi na pożegnanie,
wyszedł razem z Lemoine'm z izby.
Berta, chwilkę jeszcze postała ua środku sypialni, potem zbliżyła się do ojca i pocałowawszy
go w skroń, usiadła na stołku przy łóżku. .Światło świecy padało jej prosto w oczy i
brylantowym blaskiem kąpało się w dwóch wielkich łzach, drżących na końcach jej długich
rzęsów. Wpatrzona machynalnie w czerwonawo-źółte światło, westchnęła głęboko i smutnie.
Matka Gibert poruszyła się w drugiej izbie i umyślnem chrząknięciem dala znak swojej
obecności.
— Idź do dyabła!—krzyknął Boudard do niej.
— Z niemi to tak zawsze — odpowiedziała stara swoim płaskim, bezdźwięcznym głosem.—
Pielęgnuj, doglądaj, a i poczciwego słowa nie dostaniesz w nagrodę. A kiedy mi zapłacicie za
moje trzy dni, stracone przy waszem łóżku?
— Idź do dyabła, stara kwoko, bo cię kijem przepędzę! Jak wstanę, to cię znajdę! —wrzasnął
Boudard, rozwśeieklony żądaniem pieniędzy,, i głęboko zakopał głowę w poduszki.
Matka Gibert, westchnąwszy głośno, skrzypnęła drzwiami i wyszła.
Ojciec z córką zostali teraz sami. On, z utopionym nosem w poduszeze, sapał, a ona, ze
spuszczoną na piersi głową, szlochała.
Na tle ciszy wyraźnie słychać było skwierczenie dopalającej się świecy, która ostatniemi
drgnieniami światła, zataczała fantastyczne cienie po belkowanym pułapie izby.
— Idź spać—odezwał się Boudard łagoduie. Berta wstaia, zdmuchnęła świeco i powoli,
chwiejnym krokiem, przeszła do swojej izdebki.
— Biedna dziewczyna moja—rzucił Boudard za odchodzącą półgłosem, i stęknąwszy z bólu,
ciężko podrzuci! się na łóżka.
Siódmego dnia potłuczony starzec mogł powstać o własnych siłach na nogi. Fijoletowo-
niebieski siniec zaczął powoli znikać z jego pleców, a krzyże odzyskiwać swoje pierwotną
sprężystość. Po upływie dwóch tygodni przechadzał się już swobodnie po bulwarze i od czasu
do czasu w lekkiem czółnie wiosłował po przystani dla swojej rozrywki. Potrząśnięcie jednak
kości na bruku, miało swoje złe skutki. Boudard, wsiadłszy ua statek, przekonał się od razu,
że nie był już zdolnym do ciężkiej pracy rybackiej. Kogi uginały się pod nim, kiedy „byzował
reję w wierzch masztu," a duszność chwytała go w piersiach przy kręceniu korbą ua
pokładzie. Przyspieszona upadkiem niemoc starości, zmusiła go do opuszczenia rybołówstwa
na zawsze, a natomiast do zajęcia się wyłącznie armatorstwem statku. Od tej chwili uraza
jego do Orange'a, wzrosła jeszcze więcej, gdyż przyszły mąż Berty, nie tylko mu zabrał córkę
haniebnym podstępem, nie tylko wyciągnął z niego sześć tysięcy posagu, ale jeszcze w
dodatku pozbawił go możności zarabiania pracą na pokładzie. Musiał na swoje miejsce
wziąść innego gospodarza, i to było dla niego najsilniejszym ciosem. Nietylko stracił swoje
siłę, ale i minimum tysiąc pięćset franków rocznego dochodu, które nowy gospodarz Eufrazyi
zabierać mu będzie odtąd juz stale.
— Wiesz, Berta?—mówił stary do córki nazajutrz po wylądowaniu — wezmę Lemoine'a na
gospodarza.
— Lemoinea?!...—zawołała Berta ze zdziwieniem, znając dawną i niezupełnie' ułagodzoną
niechęć rybaków do siebie nawzajem.
— Tak, Lemoine'a. Wprawny jest i pracowity, a przytem musi być uczciwy człowiek, kiedy
się ciebie użalił, a dał się tak łatwo podejść Orangc'owi.
Berta pobiegła natychmiast do szynku ojca Benoui'a i powtórzyła słowa Boudard'a
narzeczonemu do ucha. Orange podskoczył z radości na ławce, i nie czekając potwierdzenia
słów Berty z ust jej ojca, oznajmił zgromadzonym w szynku rybakom szczęśliwą dla siebie
nowinę. Przez dwie godziny cydr lał się na rachunek Orange'a, a na wyłączne zdrowie
Lemoine'a. Kiedy wszyscy opuścili izbę i nawpół pijani pociągnęli do czółna, młody rybak,
zastawszy sam ua sam z szynkarzem, zawołał po cichu:
— Ojcze Renoufie! Idźcie tylko zaraz do Totain'a, niech mi odda Petrelę na gospodarstwo.
— Ty masz szczęście — odpowiedział szyn-karz.—Inaczej Totain nigdy nie byłby puścił
Lemoine'a od siebie, bo mu winien.
— Nigdy?... a rządowy!
— Cóż rządowy ma do tego?
— He! be!... — mruknął Orange, złośliwcu) błyskając okiem. — Balem się, co prawda, aby
kiedy na Pełrele rządowy nie najecbał. Zobaczylibyśmy wtedy, czyby Totain trzymał go
dłużej za tę sztukę.
— Gabryel! jeżeli ty nie będziesz wisiał, to już chyba nikt na świecie — odpowiedział Ke-
uouf, trzęsąc głową z niezadowoleniem.
— Nie bójcie się o mnie, nic mi się złego nie stanie. A nie zapomnijcie iść zaraz do Totalna—
dodał Orange z progu i pędem puścił się ku morzu.
Nazajutrz Orange prowadził już Petrelę, a Lemoine Eufrazyą. Młody „gospodarz,'' według
zwyczaju oblewał swoje dowództwo. Nieustające kółko kawy, araku i wódki na komendę
Orange brzęczało szkłem po długim stole szynku.
— Za zdrowie Gabryela!—mruknął niewyraźnie ospowaty Leon ze spuszczoną bezsilnie
głową ua stół, szukając kieliszka po omacku.
— Za zdrowie Gabryelowej!—krzyknął Ludwik.
— Za zdrowie Gabryelątka! — dodał opasły Julek, stukając się kieliszkiem z nowym
gospodarzem.
— Żeby tylko aby chrzciny nie przyszły za prędko — wtrącił Leon, uśmiechając się złośliwie.
— Głupiś!—zawyrokował Julek, kiwnąwszy się za stołem. — Chrzciny nie będą za prędko,
tylko ślub pewnie trochę się spóźni.
Rybacy odpowiedzieli głośnym śmiechem na żart Julka i wypiwszy za zdrowie mającego
narodzie się dziecka, potoczyli się zwolna przez podwórze szynku nad morze.
Dwa miesiące przeszło ciągnął się targ o wyprawę pomiędzy zięciem a teściem. Boudard nie
chciał dać nic więcej, oprócz sukien i bielizny, a Orange żądał stanowczo łóżka, mebli,
sprzętów kucheunych i starej porcelany. Skończyło się na tem, że Berta wniosła z sobą łóżko
z pościelą, komodę i stołowe nakrycie. Reszta została na głowie Orange*a, który zaklął się, źe
nie wyda na dom solda, dopóki nie otrzyma przyrzeczonego posagu. W dzień ślubu podpisano
prawną umowę, na mocy której Totain odstąpił Petreii ojcu Renouf'owi i małżonkom Orange
za summę piętnastu tysięcy franków, z których dwa tysiące pięćset należało do Orange'a
samego. Z pozostałej summy zaoszczędzonych pieniędzy, młody małżonek złożył do
wyłącznej kassy pokładu pięćset franków, które wraz z drugiemi pięciuset Renoufa, stanowiły
żelazny fundusz majtków, w razie, gdyby burza wyrzuciła ich na obce brzegi. Za resztę
dopiero pieniędzy, Orange zakupił trochę domowych sprzętów, które nazajutrz po ślubie
sprowadził do nowo najętego mieszkania u ojca Renoufa w podwórzu nad składem cydru.
Były to dwie izby: jedna z wyjściem na ulicę, miała służyć za sypialnią, a druga, do której się
wchodziło z podwórza, za jadalnią i kuchnią zarazem.
Młodzi małżonkowie, podjęci hojnie, ale kwaśno przez Boudard'a, wcześnie opuścili weselne
towarzystwo i w otoczeniu młodzieży udali się do domu. Noc ślubna nie miała już dla nich
uroku tajemnicy. Weszli do izby, rozebrali się szybko i zgasili świecę, nie zważając na żarty i
hałasy chłopaków, którzy przez dziurkę od klucza szprycowali do izby wodę i na drzwi
rzucali okrągłym grochem dla przeszkodzenia małżonkom w niezabronionych już
pieszczotach.
Kiedy Berta nazajutrz ocknęła się ze snu, Gabryel już był na połowach.
Jesienny wiatr buczał w kominie i kołysał oszklonemi drzwiami od kuchni. Słońce wpadało
szerokim pasem światła przez nizkie okno od podwórza zajazdu i rozdzielało izbę na dwie
połowy: ciemną i jasną. W pierwszej stało wielkie łóżko Orange'ów, usiane aż pod powałę
izby, a w drugiej wirowały milijony pyłków kurzu, zawieszonego na drgających promieniach
słońca. Berta usiadła na łóżku i zaczęła ze snu rozglądać się po izbie. Cienka koszula
płócienna spadla jej z ramienia, pokazując kawałek ciała z lekko zarysowaną piersią.
Kilkanaście beczek świeżego cydru, stojących w piwnicy pod mieszkaniem Orange'ów,
wyziewało zguiło-słodką woń
niewyrobionych jeszcze jabłek i przepełniało izbę ciężkiem
powietrzem normandzkich szynków. Przeciągi wiatru, wpadające przez źle domknięte drzwi i okna,
borykały się z gęstym zaduchem fermentu, ale napróżno. Berta naciągnęła koszulę na ramię i
wstrząsnąwszy się zimnym dreszczem, przykryła się kołdrą. Izba przeraziła ją pustką. Tak niedawno
jeszcze marzyła o miłości przy blasku księżyca, o życiu wśród wygód pięknego domu, a tu tymczasem
świat jej dziewiczych marzeo zamknął się w czterech nagich ścianach, pomiędzy małżeoskiem łożem a
prostą nie rzeźbioną szafą do rzeczy, pomiędzy mahoniową komodą z jej wyprawy a okrągłym stołem
sosnowym i odpowiedniemi do niego stołkami, wyplatanemi słomą. Berta, popatrzywszy błędnem
okiem po nagiej, zimnej i dusznej, jak piwnica, izbie, porwała się z łóżka. Ubieranie nie trwało długo.
Przejrzawszy się w małem lusterku o papierowych ramach, które wisiało ua ścianie przy oknie, wzięła
się do pracy. Posłała łóżko, zamiotła ceglaną podłogę, starła kurz ze stołu i komody, wywietrzyła
mieszkanie, zapaliła w kuchni na kominie, i zaczęła gotowad dla siebie śniadanie. Był to koniec jej
marzeo. Ogrody, aleje, księżyce, pluski fal i rozkoszne sam ua sam utonęły na dnie żelaznego garnka
razem z rybami matloty, którą po raz pierwszy zgotowała na swojem własnem gospodarstwie.
Poddała się nowym warunkom życia i stała się żoną rybaka. Zamiatała, prała, robiła pooczochy,
gotowała i nosiła obiad, Jnb śniadanie mężowi na bulwar. Orange w pierwszych dniach małżeoskiego
życia przychodził jeśd do domu. Po upływie jednak tygodnia kazał żonie przynosid sobie jedzenie nad
morze. Ust nawet nie zdążywszy obetrzed, biegł prosto do szynku, aby połączyd się z załogą i przy
licznych haustach rozprawiad o losach połowu. Pomału Berta została żoną tylko na Niedzielę, kiedy
rybacy, a z nimi i Orange świętowali na lądzie raz w tydzieo przez cala dobę. Ale i wtedy mowy nawet
nie było o utonięciu dłoni w dłoniach, lub miłosnem gruchaniu w malżeoskiem gniazdku. Z rana po
śniadaniu szli do kościoła, po południu na kręgle, a wieczorem do kuchni. Zaledwie jednak zdążyli
spożyd wieczorną strawę, pusta izba rozbrzmiewała głośnemi rozkazami Orangea, który wieczorem
zapędzał żonę do łóżka, bo świecy szkoda, a rano budził ją o świcie, bo czas gotowad śniadanie. Z
koocem jesieni i ten nawet rodzaj życia miał uledz zmianie. Kiedy bowiem nadeszły zimowe burze, a
morze, pędzone wschodnim wiatrem przechodziło wierzchem skał i olbrzymiemi bałwanami wlewało
się. do niezabez-czonej sztuką osady, naturalna przystao Grand-canip nie przedstawiała już dośd
bezpiecznego schronienia dla miejscowych statków. Rybacy więc odpłynęli do Chcrbourg'a i tam z
rybami złowionemi, lub zakupionemi ua angielskich brze
gach, zawijali raz na tydzień. Żony
równocześnie z nimi pojechały koleją na zimowe leże do wojennego portu. Ilerta zostaią w
Grand-camp.
— Ani mi sieci nie narządzisz, ani konza z rybami ua targ nie poniesiesz; po cóż cię więc
zabiorę do Cherbourga? — powiedział Orange do żony w przeddzień wyjazdu.
— Jak sobie chcesz—odrzekła z westchnieniem Berta i poszła się użalić przed ojcem.
— Juściże wam to taniej wyniesie —odmruk-nąl Boudard.—Zresztą jeżelibyś chciała, to
odprawię służącą i będziemy zimować razem.
Zgodziła się.
Przez kilka pierwszych dni, Berta tęskniła za mężem. Od czasu, jak go straciła z oczu, wydal
się jej milszym. Zapomniała nawet, że od czasu ślubu raz tylko na tydzień golił się w
Niedzielę i tylko do kościoła wdziewał czystą koszulę. Wychodziła co dzień nad morze i wil-
gotnem okiem patrzyła w stronę Cherbourga. W nocy płakała i modliła się gorliwie za jego
zdrowie. Pewnego razu, kiedy deszcz dzwonił wielkiemi kroplami po szybach, a wiatr ze
świstem chodził po izdebce, tęsknota za mężem ogarnęła ją tak silnie, żc wstała z łóżka i
przyszykowała się do wyjazdu. Ponieważ było zawcześnie jeszcze na pociąg, położyła się w
ubraniu do łóżka i zasnęła. Dzienne światło onieśmieliło i rozwiało gorączkowy jej zamysł.
Została na miejscu i od tego dnia przestała myśleć o mężu. Z pieniędzy, zaoszczędzonych na
swojem gospodarstwie i otrzymanych od ojca za posługę, zaczęła skupować do domu
fajansowe wyroby, doniczki kwiatów i mnóstwo drobiazgów zalotnych, a bez nazwy i użytku.
Szczególniej, zamiłowanie do kwiatów stało się w niej żądzą. W słotę, zimno i zawieje,
chodziła do sąsiednich miasteczek i przesiadywała godziny całe u ogrodników, kupując
cebulki, ablegry, lub wyebodowaiie już kwiaty.
Orange, powróciwszy ua wiosnę z Cherbour-ga, zastał w domu taką moc doniczek i cacek,
rozstawionych po ziemi pustej zresztą izby, że nie mogł powstrzymać się od zapytania:
— Czyś ty aby gdzie gacha nic znalazła sobie?
— Co ci się tćż nie roi po głowie! — odpowiedziała Berta i mimowolnie zamyśliła się nad
niesłusznem posądzeniem jej przez męża.
lnua miłość, niż prawa, zakończona błogosławieństwem księdza, nic postała jej dotąd nigdy w
głowie. Podejrzenie męża przypomniało jej o istnieniu kochanków przy spódnicach ładnych
żon. Przebiegła myślą wszystkich rybaków z Grandcamp i skrzywiła niesmacznie ustami.
Podeszła jednak do lustra i przejrzała się. Blada twarz, sie podkowy pod oczyma,
zaczerwienione białka i spuchnięta górna warga, odwróciły jej myśli w inną stronę.
Popatrzyła łago*dnie na Orange'a i rzuciła mu się na szyję. Orange roz-czulił się. Z
zarobionych pieniędzy na zimowych połowach i przemycaniu, oddał żonie część i pozwolił
jej robić zakupy mebli i sprzętów. Berta knpiła wielką szafę orzechową, bogato rzeźbioną w
kwiaty, duże lustro na ścianę o czarnych na hebau politurowanych ramach, plecioną kołyskę,
kilka starych płóciennych koszul ua powijaki, i kalendarz dla dokładnego rozpatrzenia się w
imionach świętych pici męzkiej.
Na dwa dni przed rozwiązaniem, Orange nie wyjechał na połowy. Berta powiła nieżywą
córkę. Rozgniewany rybak, zwymyślawszy żonę, poszedł do szynku i z rozpaczy upił się
pierwszy raz w życiu.
— Jej szczęście, że to córka: Nie wiem, czy byłbym nic zabił, gdybym zobaczył nieżywego
syna!—krzyczał stroskany ojciec, bijąc po stole zaciśniętą pięścią.
Lecz odtąd wzajemny stosunek małżonków stał się jeszcze chłodniejszym i przykrzejszym w
obejściu. Czasami po parę tygodni nie przemówili do siebie ani słowa. Berta nic śmiała
odzywać się pierwsza, a Orange nie chciał „psuć gęby do kobiety, która nawet dziecka nie
umiała urodzić porządnie." Gorączka pieniędzy, przerwana na chwilę nadzieją ojcowstwa,
ogarnęła go napowrót i rzuciła na pastwę żądzy zbogace-uia się w jak najkrótszym czasie. Po
odtrąceniu kosztów utrzymania i choroby żony, całoroczna prawie praca przyniosła mu
zaledwie tysiąc franków czystego docbodu. To było za malo na jego wycygania! Aby kupie
statek na swoje wyłączną własność, potrzebował zarobić jeszcze siedm tysięcy franków.
— Nie głupim sześć lat ciężko pracować ua Kenoufa!-zawołał do siebie z oburzeniem i
postanowił działaj energiczniej.
Złorzecząc latu i jego gorącu, które nie pozwalało mu na wielkie zakupy ryb, czekał z
niecierpliwością zimy i powoli przygotowywał się do wyprawy na angielskie brzegi.
Porobiwszy przez lato i jesień wszelkie naprawy, jakich Petreio wy magala z zewnątrz i
wewnątrz, odprawiwszy słabowitego Ludwika, którego silom i wytrwałości niedowierzał
oddawna, przyjął nowego majtka w osobie świeżo wyzwolonugo „malca" i puścił się prosto
do Anglii z pierwszym wiatrem zimy.
— Cłopcy, pojedziem na szwarc! — zawołał głośno do zebranych na pokładzie majtków,
którzy „whyzowali nareszcie reję do góry."
— Cobyśmy nie mieli jechać?.. Zawszeć-to na tem więcej się uskubie, jak na praktyce —
odpowie dzieli towarzysze chórem, i szczęśliwi nadzieją większego zarobku, postawili
gliniankę cydru na pace kajuty.
Petreio pomknęła raźnie ku angielskim brzegom.
Orange siedział przy rudlu i „sterując ku ba-kortowi," śpiewał tubalnym głosem zepsutą
podróżami piosnkę paryskich bulwarów. W nocy, kiedy dwócb majtków pilnowało pokładu, a
dwóch drugich chrapało w kojcach kajuty, Orange otworzył po cichu małe skrytko na dnie
statku, wyjął z niego tysiąc franków żelaznego funduszu i schował je szybko do kieszeni.
Tym sposobem był posiadaczem przeszło dwóch tysięcy. Oczy zaiskrzyły mu się radośnie, a
przyszłość przed stawiła się w różowych kolorach majątku.
— Trzy razy tylko obrócę niemi, a Petrela moja!— zawołał do siebie i z uśmiechem
zadowolenia położył się spać.
Nazajutrz rano, „płynąc wciąż podczas hyzu z podniesionym żaglem,n spotkali angielski
statek.
— Macie raje?—krzyknął Orange z odległości kilkometra.
— Mamy —odpowiedział Anglik.
— Za ile?
— Trzy tysiące franków.
— Dobrze! A macie tytuń?
— Więcej, niż wam potrzeba.
— W to mi graj!—odpowiedział Orange i za-sterował ku Anglikom.
W chwili, kiedy obydwa statki zetknęły się burtami, na horyzoncie, od strony Francyi,
pokazała się szara plama.
— Czy aby nie rządowy?—zawołał z niepokojem J .dek.
— Jak Bog-a kocham, rządowy! — krzyknął Orange z przestrachem, po chwili wpatrywania
się w błękitny widnokrąg nieba.
Cofać się było już za późno!
Strażniczy statek z pewnością dojrzał przez lunety zbliżenie się rybaków i dla złapania
przemytnictwa potrzebował tylko zanotować numer Petreii, wypisany ua żaglu bocianiego
gniazda.
Orange, nie tracąc czasu, wdrapał się na maszt zręcznie i szybko, jak kot na drzewo, i od -
ciąwszy sznury, zrzucił płótno na pokład prędzej, niżby majtkowie linami zdążyli je ściągnąć
z masztu.
— Niecb że mnie teraz lunetuje! — zawoła ł Orange szyderczo, przypatrując się wielkiemu
numerowi i literom, wypisanym na płótnie.
Czasu jednak nie było do stracenia. Rządowy mogł podpłynąć bliżej i poznać przemytników.
Orange więc co prędzej przeskoczył na pokład angielski i potargowawszy się o ryby i ty-tnń,
zakupił je za całe dwa tysiące dwieście franków.
Zanim jednak majtkowie przeładowali towar, statek strażniczy był już tak blizko, że nawet
mniej wprawne, niż Orange'a, oko, mogłoby go rozpoznać po kształcie żagli i chyleniu się ich
do wody.
Jakież było jednak zdziwienie przemytników, kiedy się spostrzegli, że rządowy zmienił wiatr,
i zamiast ich nacierać, cofa się ku francuskim brzegom.
— Patrzcie go, jaki mądry! chce mi zaniknąć drogo, do Chcrbourga!—zawoła! Orange i
pokręci! głową.
— Już on nas nic puści teraz—wtrąci! niespokojnie Leon.
— Kiedy numeru nie wie, to go się nie boję!
— Jakże wiedziemy do portu?—spytał Julek.
— Niech tylko mocniej powieje, to zobaczysz jak wjedziemy.
— Bab! a jeżeli nic powieje mocniej?—przerwał Leon.
— Zobaczymy, zobaczymy!—zawoła! Orange i zasterowal statkiem w stronę małego portu
Rarfieur.
Wiatr jednak wciąż wial za słabo.
Tułów' Petreii, zarżnięty pod ciężarem ryb głęboko w wodę, kołysa! się zwolna ua falach
Lamanszy i stęka! pod uderzeniem każdego silniejszego bałwanu.
Wszyscy rybacy, wychyleni przez burtę, pożerali wzrokiem rządowego i pilnie śledzili za
każdym jego ruchem.
Strażnicy, spostrzegłszy, że Petreio nic kieruje się w stronę Cherbourg'a, zmienili wiatr w
swych żaglach i starali się przeciąć jej drogę do Bartleur.
Przemytnicy o czterech żaglach mogliby jeszcze ujść pogoni i wjechać pierwsi do portu.
Wciągnąć jednak płótno z numerem na bo-rianie gniazdo, było-to oddać się w ręce
strażników i stracić ryby, sieci i koszta processu.
— Jla! niema rady. Na morze!!—krzyknął Orange i zakomenderował zmianę żagli.
Majtkowie rzucili się do lin i przeciągnąwszy poprzeczny drąg masztowy na drugą burtę
statku, zmienili wiatr.
Rządowy wciąż uwijał się wzdłuż fraucuzkiego lądu i pilnował wejścia do portów. Orange
trybował ukośnie od wiatru. Wkrótce obydwa statki zniknęły w ciemnościach wczesnej,
zimowej nocy.
Wiatr, jakby na złość, uspokoił się zupełnie, a natomiast gęsta, nieprzejrzysta mgła wzniosła
się nad morzem i otoczyła przemytników szarym kręgiem zimnego, ciężkiego powietrza.
Petreio kołysała się w miejscu i ciężko tańczyła po grzbietach rozbujanych fal, które
podsuwały się pod jej tułów' i unosiły ją, ale nie niesły. ,
Cała załoga była ua pokładzie. Jeden majtek przy nosie, dwóch po bokach, a dwóch na tyle.
Wszyscy wlepili wzrok przed siebie i wsłuchywali się w cichy plusk fali o boki Petreii. Co
chwila mogli spotkać się z innym statkiem rybackim, lub parowym, i pójść na dno. Szara
ściana nieprzejrzystej mgły odcinała ich od całegi świata. Wytężyli słuch. Płótna,
przechylając się to na jedne, to na drugą stronę masztu, klekotały głuchym szeptem i
przeszkadzały im śledzić za odgłosami morskiej ciszy. Zresztą nic widać, nic słychać nie
było. Zimno mokrego powietrza zaczęło przejmować ich do szpiku kości. Opasły Julek,
dzwoniąc zębami, jak aparat telegraficzny w czasie przesyłania depeszy, bił się, dla
rozgrzania, rękoma po plecach. Nowo zaciężny majtek zszedł do kajuty i zapalił świecę. Żółte
światło, zabarwiwszy się w drodze na czerwono, z pokładu przez otwór kajuty zaledwie
widniało jakąś niewyraźną kolorową plamą bez blasku i natężenia.
— Przecież innego statku nie spotkamy tak łatwo, kiedy nie wieje—odezwał się Julek,
szczękając zębami.
— Mądryś! A parowiec? — wtrącił Orange
— Będzie gwizdał.
— Tak, ale jak ci na plecy wjedzie!
— Głupstwo! Będzie dudnił kotłem. Cóź to? pierwszy raz żeglujemy po omacku, czy co?
— Ma się rozumieć — wtrącił ospowaty Leon.— Dobrze-by chociaż rozgrzać się przy piecu!
— Oj! to, to!... A żeby tak jeszcze usmażyć makrele jedne i drugą!—dodał Julek, cmokając
głośno tlustemi wargami.
— Niech tam! Mamy zginąć, to i tak zginiemy. Bernard! rozpal w piecu!— zawołał Orange i
wyciągnął na pokład długi drąg rudla.
W jednej chwili marynarze zeszli pod pnkłfcd i zasiedli wygodnie na drewnianych ławach,
biegnących wąskiemi deskami po obu stronach kajuty. Nowozaciężny rozpali! ogień i
postawi! że-lazuy ruszt ua wierzchu piecyka. Pięć makreli zaskwierezalo na ruszcie swoim
własnym tłuszczem. Wkrótce żółte światło stearynowej świecy znikło w obłokach siwego
dymu ze smażących się ryb, które szczypiącym w oczy swędem przepełniały i tak zawsze
duszną kajutę. Iiybacy zacierali tece z radości i od czasu do czasu wstrząsali się resztką
dreszczów po przcjmującćm zimnie mgły. Bernard ze świecą w ręku przewracał makrele na
ruszcie.
— A. nie okraś ich stearyną!—zawołał Julek z trwogą żarłoka.
— Przecież-byś się nic otruł — odpowiedział nowozaciężny.
— To zjedzsam, kiedyś tak strawnego żołądka.
— Pewnie, żebym zjadł; a przez ciebie przeciągnąłbym tylko knot, żebyś się palił, jak pe-trela
na wyspach, gdzie lamp nie znają.
— Tylko nie przymawiaj, bo żeby cię tak zażgać, jak wieprzaka, toby twoim tłuszczem całej
flocie buty wysmarował.
— Zgodą, chłopcy, zgodą!—zawoła! Orange, krając kromkę chleba i podając ją sąsiadowi.
Wszyscy rybacy po kolei zagłębili koziki w grzbietach makreli i położyli je na chlebie.
Bernard, jako najmłodszy, trzymał gliniankę cydru i żółty napój rozlewał w płaską krużkc,
która bezustannie przechodziła z ręki do ręki.
Mlaskanie warg mieszało się ze szczękiem z;bów.
Orange skończył wieczerzę pierwszy. Wyjąwszy żelazny rądel z kojca kajuty, wyszedł z nim
na pokład
Gęsta mgia wciąż wisiała nad morzem i nie pozwalała przebić się wzrokowi po przez długość
pokładu.
Płótna szemrały na rejach, a nieuspokojoua zupetuie fala z pluskiem tarła się o boki statku.
Orange wytcżonem uchem chwytał odgłosy morza i szukał w ich mruku znaków
niebezpieczeństwa.
Nic nic groziło zbliska.
Zanurzył więc spokojnie żelazny sagan w morze i przepluknąwszy go po kilkakroć wodą,
wrócił pod pokład. Postawiwszy niby wymyte naczynie na piecyku, wlał w nie butelkę kawy,
pomięszanej już z koniakiem, i usiadł ua ławie.
Ugotowana zawczasu kawa zaczęła wkrótce parować.
Rybacy wyjęli paczkę tytuuiu z kajuty. Grube liście, trzymane w kojcu przy piecu, wciąż
rozpalonym do czerwoności, zeschły się na pieprz. Rybach, plując w dłonie, rozrabiali je ze
śliną i tak zwilźoue dopiero nabijali do krótkich gliuiauych fajeczek z poutrącauenii umyślnie
cybuszkami.
Kawa zagotowała się już na dobre.
Niebieska para unosiła się nad saganem i fantastycznemi obłokami kręciła się koło żółtego
światła ciemno palącej się świecy. Orange zanurzył pierwszy glinianą krużkę w saganie i na-
czerpnąwszy kawy, klązczącemi wargami smakował napoju. Inni z pochylonemi głowami
siedzieli w około piecyka, i spluwając przez zęby, czekali kolei.
— Po pół godziny na pokładzie, ale hacz-ność-zawolał Orange, oddając Leonowi krużkę.
— A kto pierwszy? —spytał Julek.
— Najmłodszy.
— Pij-że, Bernard, kiedyś pierwszy — rzekł Leon i podał pełną już krużkę nowozaciężncmu.
Orange tymczasem wsunął się do kojca kajuty i znikł w jego ciemnościach. Trzech innych
rybaków, wypiwszy kawę i przylepiwszy do belki Dową świecę, poszło za jego przykładem.
Po chwili słychać było tylko oślizgiwanie się fali po bokach statku i tęskne gwizdanie
Bernarda ua pokładzie.
Petreio, ulegając ruchowi fal, które ją niesły bez żadnego kierunku na prawo i lewo, kołysała
się ciężko po morzu do szóstej rano.
Orange w czasie swojej kolei czuwał przez godzinę. Szło tu o cały jego majątek. Jeżeli
wjedzie do portu, zanim dojrzy go rządowy, zwycięztwo! Jeżeli nie, ruina! Z całą też uwagą
wslucbywal się w najlżejsze szmery morza i starał się okiem duszy przebić nieprzejrzystą
ścianę zimnej, ezarćj mgły. Zluzowany przez Bernarda, po całogudzinnem natężeniu
zmysłów, legł ciężko oa słomie kojca i zasnął twardo, juk kamień.
Nad ranem mgła zaczęła się wzbijać wielkiemi tumanami ku niebu. Poprzez bezkształtne
kłęby i pasy porywającej się z nad morza pary, przedzierały się krwawo-czerwonc promienie
wschodzącego słońca i prześlizgującciui się po tali blaskami znaczyły powrót dnia na morzu.
Wiatr wstrzymał resztę oddechu.
Kiedy dzień budził się z nocnej pomroki, morze zasypiało w swym nabytym ruchu.
Petreio, stanęła na gladkiem zwierciadle wody i odtąd nie drguęła nawet na miejscu.
Zrobiło się tak cicho, że wartujący na pokładzie I.con, wytrzeszczonemi goniąc oczyma za
sfruwającymi tumanami mgły, dziwił się, dlaczego nie słyszy szmeru trących się o siebie
kłębów.
Słońce okrągłą i czerwoną, jak dno miedzianego rądla, tarczą, wzbiło się do góry „na chłopa."
Rybacy zeszli się na pokładzie dla uarady. Postanowiono spać aż do chwili pomyślnego
wiatru. W tych warunkach ani zapuścić włoku, ani płynąc, ani też nio mogli być złapanymi
przez rządowego.
Warta miała się zmieniać co dwie godziny.
Julek, którego los skazał na rozpoczęcie czuwania, zahaczył kawałek makreli na wędkę i
rzucił cienki szpagat z ołowiauą kulą do wody. Przez godzinę złapała się jedna tylko makrela.
— Zachciało ci się mięsa z twojej własnej siostry, będziesz pokutować w moim brzuchu za
to—mówił do niej rybak, przytłukując jej głowę obcasem
Ryba rzucała się jeszcze w konwulsyjnych drgnieniach. Julek wyjął kozik z kieszeni, wykroił
jej z boku kawałek miękiszu, i założywszy go ua haczyk, zapuścił wędkę po raz drugi.
Przechylony przez bakort, trzymając machinalnie sznurek w ręku, patrzy] w szmaragdową
zieleń wody pod statkiem i dumał, dlaczego całe morze jest siwo-białe, jak chmurne niebo, a
pod cieniem tylko statku zielone. Nie rozwiązawszy pytania, podniósł głowę do góry.
Na szareiu tle nieba wisiało czarne „ziarnko," wielkości grochu.
Głosem przerażcuia i trwogi krzyknął w o-twór kajuty: „nawałnica!" i nie czekając przybycia
załogi, zaczął spuszczać z masztu płótna trójkątnych żagli.
Zanim rybacy wydostali się z kojców na pokład, czarne ziarnko przemieniło się w chmurę,
pędzącą z szalonym pedem ku północy
Południowo-zachodni wiatr zatętnił po rozpię-teui płótnie wielkiego żagla i przechyliwszy
silnie Petreii na bok, pchnął ją od razu ku północo-wschodowi.
Orange, szybko wetknąwszy drąg rudla w tyl statku, oburącz przyciągnął go do burty i „za-
Bterował ku szymbortowi."
Chmura rosła w oczach, najeżdżając aa rybaków, a wiatr dudnił po żagla, jak pedał organa w
czasie podniesienia.
Morze, nie pod, ale już nad burtą, wlewało się na pokład głęboko w wodę zarżniętej Petreii.
— Teraz już po nas! —krzyknął Julek z przestrachem, i powiódł błęduemi oczyma po kole
widnokręgu, którego był środkiem.
— Głupiś! —odpowiedział Orange, przyciskając piersiami drąg rudla do burty statku.
Deszcz wielkiemi kroplami zaczął bębnić po pace kajuty i pokładzie.
Rybacy nasunęli czapki ua uszy i wykręcili się tyłem do wiatru.
Drąg masztowy poprzeczny, wraz z kawałem płótna, pruł już wodę, tak, że Petreio.,
położywszy się na boki, chyżo, jak ptak uciekający przed pogonią jastrzębia, szybowała na
północo-zachód. Przeskakując z bałwanu na bałwan, trzeszczała pod uderzeniami wody,
która, rozbiwszy się o jej nos, rysowała po bokach nieustające dwa wąsy białej piany,
wdzierającej się z szumem na pokład.
Wichura szalała z coraz większą gwałtownością.
Zdawało się, że bałwany,zelektryzowane wściekłym ruchem, były ożywione jakąś
fantastyczną duszą. We wściekłości powszechnej, każdy miał jeszcze swoje oddzielną.
Szatańskie wiry rozdzierały łono morza, nagle porwanego napadem kouwulsyj. Potworne
widma, niby bestye bez oczu i uszu, a z mordami ziejącemi pianę, rzucały się za statkiem, i
nie mogąc go pochłonąć, „jadły" mu tył i boki.
— Zginiemy! Petreio za ciężka! —krzyknął Julek nawpół z płaczem.
— Głupiś! — odpowiedział Orange. — Ryby w morze!
W jednej chwili czterech majtków rzuciło się do zyzy. gdzie ryby leżały, i otworzyło drzwi.
Kosz za koszem leciał w morze i ginął wraz z pośniętemi rybami w otchłani krótkich, ale
gwałtownych bałwanów Laraanszy.
W miarę wypróżniania się rufy, szymbort wychylał się z wody i cokolwiek równoważył z ba
kortem.
— Tytuń w morze! — krzyknął Orange, widząc, że niebezpieczeństwo uie minęło jeszcze.
Majtkowie, naładowawszy kieszenie tyluuiem, zepchnęli pakę do wody.
Petreio lekko wzniosła się nad morze i gwałtownie rzuciła się ua północ.
— Jeżeli nie zatrzymam statku, wpadniemy na angielskie skały!
— Dobryś!—odpowiedział Julek i zakrył rękoma oczy, widząc już w wyobraźni mózg swój
na skale.
W tej chwili wiatr zakręcił się w żaglu i po łożył Petrele tak silnie na bok, że majtkowie padli
piersiami na pakę kajuty, i tylko, dzięki jej podporze, nie zsunęli się do wody po stromo
pochyłej równi pokładu.
— Strychuj żagiel! kto w Boga wierzy! byle z życiem!—huknął Orange.
W mgnieniu oka czterech majtków spuściło wielkie płótno z rei i zepchnęło je z pokładu.
Orange wypuścił % rąk rudel, który upadł na pokład.
Patrela, puszczona na woię bałwanów, nurzała się dziobem w ich głębiach i kładła z boku na
bok.
Maszt, odarty z lin i żagli, kiwał się, jak olbrzymia igła nieuspokojonój wagi, już to na jedne,
już na drugą stronę statku, stosownie do siły i kierunku bałwanów, które chwytały się burty,
jak zębami, i targały tułów' Petreii.
Dzikie bestye stanowczo potrzebowały ofiary dla swojego głodu.
— Gotów nas jeszcze zważyć do wody! Zrą-bać maszt!!—ryknął Orange po nad wyciem
wiatru, i sam porwał pierwszy -za siekierę.
Suche uderzenia toporów jęknęły po twardem drzewie masztu i w kilka minut podcięły go do
polowy. Orange ująt za cienką linę od pawilonu, przymocowaną do głowy masztu j nadawał
kierunek upadkowi drzewa, które za każdem nowem uderzeniem topora trzeszczało
przykrym, płaskim skrzekiem rozdzierających się włókien.
— Niedowierzaj!—zawołał na rąbiących ponurym głosem.
Majtkowie, nie zważając na ostrzeżenie, rąbali z zaciekłością barbarzyńskich niszczycieli.
— Niedowierzaj!—krzyknął powtórnie i ściągnął lino na dół.
Zaledwie majtkowie zdążyli odskoczyć na bok, maszt zatrzeszczał przeraźliwie po raz ostatni
i runął z pluskiem w wodę, skaleczywszy kilka tarcic w burcie.
Orange, idąc na tył statku, potknął się o ru-del. Nie namyślając się ani chwili, porwał go z
pokładu i zawoławszy: „wzięli dyabli krowę, niech wezmą i cielę!" rzucił het! ua morze.
— Jesteśmy ocaleni, jak nic!—przerwał radośnie Julek, obeierając pot z czoła rękawem.
Petreio, przerzucała się z wału na wał, w myśl wiatru, który ją pchał przed siebie zwolna, lecz
niespokojnie.
Deszcz lał, jak z cebra.
Załoga zeszła do kajuty. Zamknąwszy otwór poziomemi drzwiami, wszyscy gwarzyli smutnie
O wypadku, wyżymając wodę z wełnianych kaftanów.
Orange ze spuszczoną głową siedział na ławie i z trzaskiem wyłamywał sobie palce w
stawach.
Kałuża wyżętej i napadanej wody, pomieszawszy się z sadzą i rozdeptanym tłuszczem ryb,
ślizgała się po czarnej podłodze kajuty i w miarę kołysania się Petreii, pryskała brudnemi
plamami błota ua ławy i rybaków. Majtkowie sprzcczali się głośno, kto tua zamieść kajutę.
Leon nareszcie zniecierpliwiony ustawicznym prysznicem, schwycił za szuflę i zaczął zbierać
bioto do kubła. Julek tymczasem podpalił w piecyku, a Bernard wziął się do szorowania
saganka. Ochłonąwszy ze strachu i znużenia, chcieli się posilić.
Orange, nie zwracając uwagi na to, co się koło niego działo, ponuro patrzył w podłogę kajuty.
Pot spływał mu z pod wydrzauej czapki i brudnemi pasami znaczył ślady na czole, skroniach i
policzkach. Sapał rozdętemi nozdrzami, i przez konwulsyjuie zaciskające się usta wyrzucał
niezrozumiałe dźwięki, więcej podobne do chrapu zranionego dzika, niż do ludzkiego głosu.
Nikt nie śmiał go wyrwać z tego stanu mrukliwej zadumy. Nagle podniósł się, wyprostował
sztywno, jak dąb, i krzyknął;
— Do choroby z takiem rzemiosłem, co człowiek i bez ognia wszystko straci!
W kajucie zrobiła się cisza.
Głos Orange'a, jak huk piorunu, ogłuszy! wszystkich. Majtkowie patrzyli prawie z bojaź-nią
na „gospodarza," który, skamieniały w boleści, stał na miejscu i w milczeniu cisnął pięści do
czoła.
Julek ośmielił się pierwszy przerwać ciszę.
— Tylko nic blużnij, bo przy pomocy Boskiej pojedziemy jeszcze odbijać się ua nowo. Czyż
to za każdy Szwarc będziem płacić nawałnicą?!
— Głupiś!—odpowiedział Orange gburowato, i zakrywszy sobie twarz rękoma, dodał:—Przy
pomocy Boskiej, kiedy ze statku tylko wręgi cale.
— Właśnie, żem nie głupi! Narządzimy statek i pożeglujemy.
— Narządzimy statek i pożeglujemy! — zawołał Orange, przedrzeźniając głos Julka.—
Narządzimy statek... A kto zapłaci?... Ty?...
— Juści że nie ja, ale ty i Kenouf.
— Ja i Renouf!... Patrzcie go, jaki mądry! Ja i Renouf! Ja?.. A za co, kiedy moje pieniądze w
morzu? Renouf?... Renouf każe narządzić, ale nie dla mnie. Myślałem zarobić pół na pół... ale
Pan Bóg nie pozwolił! Straciłem swoich przeszło dwa tysiące pięćset, które przepadły, i tysiąc
z pokładu, które muszę zwrócić. Jestem zrujnowany!
Rybacy, usłyszawszy wyznanie Orange'a, który bez ich zezwolenia wyjął pieniądze z
wspólnej kasy, wybuchnęli jednogłośnem oburzeniem.
Ponure szemranie zahuczało pod pokładem.
— Nie bójcie się... pieniądze zwrócę, bo mi się jeszcze tyle zostanie z mojej współki.
Przecież mnie nie wydacie przed sądem, kiedym wszystko stracił.
— Pewnie, że nie wydamy, ale czemu-ś nam nie powiedział, że kasę chcesz otworzyć?!—
zawołał Julek, przyskakując do Orange'a z pięścią.
— Czemu?!... Tylko ręce w portki!... Bo-byście mi pieniędzy i powąchać nio dali! Gbcialem i
mogłem tak zarobić więcej. Gdyby się było udało, ja byłbym spłacił Renoufa, a wam dał
procent, jaki się wam należy z prawa. Straciliśmy wszyscy!
— Pan Jezns tak dał, ze ci się w piątek zachciało szwarcować—wtrącił Leon.
— A cóż to szwarc nie robota, jak inna?— poderwał Orange.
— Kiedy dobry Bóg umarł w Piątek, to tak dobrze nie żyje dla szwarcu, jak i dla praktyki—
odparł Leon.
— Pewnie, że nie żyje, a coś stracił i swoje i nie swoje, to-ś stracił, żeś wiarę zgwałcił —
dodał Julek.
— Już tam o wasze niech was głowa nie boli! Kąsa wróci na pokład nietknięta. Mam w statku
siedem tysięcy pięćset. Za narządzenie zapłacimy z Renoufem najmniej pice tysięcy.
Statkowi, co nas wyciągnie na brzpg, pewnie ze cztery. Wypadnie więc na mnie cztery tysiące
pięćset. Jak Renouf zapłaci kasę, zostanie mi się jeszcze dwa tysiące, któremi będę się
dorabiać, jeżeli nie wykwituje mnie zupełnie!
— Co cię ma wy kwitować! —wtrącił udobruchany Julek.—Alboż to znajdzie takiego
drugiego do wspólki, żeby mogł sam ua lądzie do góry brzuchem leżeć!
— Ma się rozumieć, że wykwituje, bo Petrela. już nie warta piętnastu tysięcy!—zawołał
sumtnie i jak gdyby dla nabrania w zmęczone piersi świeżego powietrza, wyszedł na pokład.
Za nim poszli wkrótce wszyscy. W godzinę z nawałnicy nie było już śladu. Na środku
pogodnego nieba słońce świeciło jasno i złamanemi promieniami kąpało się w rozhukanych
jeszcze wichurą bałwanach. Na widnokręgu błękitnego nieba parowiec plecionym warkoczem
ciemnego dymu wiał za sobą, niby szarą wstęgą pawilonu.
Nadzieja ratunku wyrzuciła z piersi rybaków jeden wielki okrzyk radości.
Orange tylko siedział w milczeniu na stronie i wyłamując sobie wciąż w stawach palce,
zawołał z westchnieniem:
— Cóż mi po życiu bez mojej łupiny?
CZĘŚĆ DRUGA.
I.
Po bitym gościńcu departamentu Calvados toczyła się powoli dwukolna kara ojca Rcnoitfa,
który, odstawiwszy transport ryb na stacyą kolei żelaznej Isigny, wracał do domu z
przypadkowym swoim podróżnikiem Armand'em de Coux. Do jakkolwiek niepoetycznego i
mało dystyngowanego użytku służyła zazwyczaj kara ojca Re-noufa, to w tej chwili po nad
rówcoleglo-bo-kiem czerwono malowanych, z czarnemi prążkami, drążków, zamiast
osznurowanych koszów od ryb, szyjek od szarych worków z owsem, zielo nej naci od
czerwonej marchwi, łub fantastycznych głów kędzierzawej kapusty, sterczała nie wielka,
przykryta starannie kapeluszem-meloni-kiera, głowa inżyniera de Coux, który, oprócz
sztywno poważnej powierzchowności, zdradzał swoje zajęcie kilkoma właściwemi i
nieodzow-nemi dla jego stanowiska narzędziami.
Jakkolwiek całonocną bezsennością strudzone jego powieki klapały nieregularnym ruchem pod
złotemi okularami i dlatego tylko chyba wciąż szybko zrywały się do góry, aby zaraz potom powoli i
ociężale spaśd na dół, to jednak rządowy inżynier ani razu nie zdrzemnął się tak na dobre, aby
zapomnied, że siedzi na swoim własnym tłómoku i lada chwila może byd wystawiony na nowe,
nieznane mu wrażenie, które w tytule jakiegoś epicznego sonetu mogłoby się nazywad widokiem
morza jto raz pierwszy w źy-ciu. Każdy inny człowiek, kupiec korzenny naprzykład, lub artysta,
oddawna byłby już chrapał snem sprawiedliwego: kupiec dlatego, że sen jest koniecznym warunkiem
zdrowia, apetytu i pracy; artysta zaś, że spad wtenczas, kiedy się chce, jest równie rozkosznem
uczuciem, jak każde inne, które się nasuwa mimowolnie. Armand de Coux nie zasnął, ponieważ nie
chciał, a nie chciał dlatego, że w jego oczach, nie zobaczyd morza w chwili, kiedy je po raz pierwszy
widzied można, byłoby to występkiem przeciwko dobremu tonowi, który na każdego, staranniej
wychowanego człowieka wkłada obowiązek śledzenia nie tylko za pożytecznemi, ale i za pięknemi
stronami życia. Dojeżdżad do morza i zasnąd — nie! to się niegodzi człowiekowi moralnie
przekonanemu, że natura jest piękną, i że to, co piękne zawsze podziwiad potrzeba. Dzięki zatdm
wolnej woli, za pomocą której człowiek
tak wspaniale odróżnia się cd innych zwierząt, Armand
de Coux czuwał w drodze, to jest, ani żył świadomie, ani spał nieświadomie, ale był w tym
stanie fizycznej omdlałości, w jakim nau* czyciele muzyki znajdują się zawsze przy lek-
cyach po obiedzie. Ponieważ nadto myśl starannie wychowanego i oczytanego inżyniera, jak
ćma koło świecy, uparcie kręciła się na około osi spodziewanych i wyimaginowanych
zawczasu wrażeń, i dopóty niemogła zmienić koła swojego ruchu, dopóki nie znalazła
pozytywnego rozwiązania, przeto ani widoki kraju, przesuwającego się po obu stronach
dwukolnej kary, ani cice-rońskie, a bezustanne mielenie językiem ojca Kenoufa, nie mogło
zwrócić jego uwagi na to, co się koło niego działo. Ojciec Renouf, któremu kilka banalnych
zapytań rozwiązało język na całą drogę, czuł się w obowiązku kolejnego zapoznawania
inżyniera z rodzajem gospodarstwa w Normandyi, z jej przemysłem, źródłami dochodu i
środkami zbytu. Inżynier jednem uchem słuchał, a drugiem wypuszczał, jednem okiem
drzemał, a drugiem rozglądał się po falistym kraju, nie zdając sobie sprawy ani ze słyszanych,
ani z widzianych wrażeń...
W chwili, kiedy dwukolna kara wjechała w opłotki bogatej fermy, przecinającej drogę do
Grandcamp, i zasłaniającej wysokiemi murami widok na morze ze szczytu naturalnego wału
ziemi, Armand de Coux zasnąłjna dobre. Słońce czerwewemi promieniami przygrzewało z
tyłu. Południowy wiatr -sachem tchnieniem lata zbierał rosę z kwiatów i szary pył z pod kół
niósł daleko przed koniem.
Ojciec Renouf, zakręciwszy hamulce, zamilkł. Koń dreptał ostrożnie po spadzistym gościńcu
i całym ciężarem grubego ciała wstrzymywał pęd kary, która, pchając go na dół, trzeszczała
chrapliwym, gorączkowym zgrzytem kół, trących się niemiłosiernie o drzewa hamulców.
Droga spadała gwałtownie aż do kościoła, który długiemi, wysokiemi murami swej angielsko
gotyckiej architektury, zamyka! panoramę z wiązów, niskich jabłoni, kamiennych parkanów i
jerzynowych żywopłotów. Po za kościołem spadek złagodniał.
Ojciec Renouf odhamowal kola i raźniej popędził konia.
Po prawej i lewej stronie drogi zieleniły się łąki, pokrajane żywopłotami w szachownicę
sadów, barwiących sie olbrzymiemi bukietami gałązek wiśni, lub rozłożystych jabłoni. Pod
cieniem drzew, krowy spokojnie szczypały trawę i strzygły uchem na polne koniki, które,
bujając się lekko przed ich łagodnie marzącemi oczyma, grały hymn dusznego latasuchemi
skrzydly.
Grandcamp o kilka staj szarzało na dole. U jego stóp dwie równie pochyle różnobarwnych
płaszczyzn zbiegały się w przeciwnych kierunkach i tonęły w blado-złotym piasku, który je
lśniącą szeroką wstęgą oddzielał od siebie, nie pozwalając szmaragdowej zieleni traw
pomieszać się z głębokim granatem wód.
Bez bałwanów, nie widocznych jeszcze dla oka, bez buku, zagłuszonego zgrzytem kół i
tętentem konia, bez kłębów czarnych chmur na niebie, i bez mew, uwijających się nad
żaglami rybackich łodzi, morze, które przed chwilą ukazało się u stóp spadającej góry,
czarowało i przerażało razem tą massa ruchliwego żywiołu, który pozornie wzniesiony u
horyzontu, powinienby lada chwila zwalić się z rykiem na brzeg i zalać, zrównać ziemię do
swego poziomu.
Śmieszna ułuda!
Morze w tej chwili cofało się od lądu i zostawiało za sobą co raz szerszą ławę piasku,
zwilżonego i porysowanego rozlewającemi się po nim falami wód.
Ojciec Kenouf smagnął siwego po brzuchu.
Z szarej massy lepionych domów, migoczących złotem światłem słońca w zakopconych
szybach, wychyliły się wyraźnie wysokie kamienice plaży i wyższe nad nie oberże Pod
gniadym koniem i Pod białym krzyżem, z których pierwsza piluowala wejścia, a druga
wyjścia z Grand-camp.
Koła zadudniły po bruku, a echo rozległo się w ciasnej ulicy.
Kiedy dwukołna kara stanęła raptem przede-drzwiami oberży, Armand de Cous przebudzi!
się ze sun. Jeszcze grubo-plaski Normandczyk nie zdążył parsknąć i wyczocbrać spoconej
szyi o rozluźnione ehomonto, a już kupki dzieciaków, to z założonemi w ty} rękoma, to
znowu z palcami w nosie, kręciły się koło kary, rzucając ciekawe spojrzenia na nowo
przybyłego i przypatrując się naiwnie, dla ukrycia ciekawości, swoim własnym nogom.
Kobiety przesuwały się od niechcenia środkiem ulicy i przelotnem, ukośnem ły-śnięciem oka,
mierzyły przyjezdnego, a służba ojca Kenonfa, złożona z dostojnej jego małżonki,
dwudziesto-letnićj dziewczyny hotelowej i ryżego stróża, zbiegłszy się na turkot kary do
szynku, spłaszczyła na jego szybach swe różnobarwne i różnoksztaltne nosy.
Armand de Cons tymczasem, jak na rządowego inżyniera przystało, cios przespania
wymarzonych wrażeń zniósł z godnością człowieka, który, zarówno w dobrych, jak i w złych
wypadkach losu, umie zachować obojętną powagę, i miarę w ujawnianiu wrażeń. Zaledwie
zatem po bezświadomćm szarpnięciu się głowy ze snu, zatopił melancholiczny wzrok w
przestrzeń, aliści, znalazłszy w nićj, zamiast romantycznych szmaragdów, lub błękitów
morza, brudną zabłoconą ulicę, szare, przygniecione do ziemi, lepianki, i zamorusane
twarze,—z najobo-jętniejszą w świecie miną, wyniosłym głosem, zapytał ojca Reuoufa:
— Macie pokój dla mnie?
— Czy pan inżynier pragnie zostać u nas?— podchwycił oberżysta pośpiesznie i jak gdyby
zdziwiony, że któś, nie wiedząc o istnieniu hotelu Pod Białym Krzyżem, dice wbrew
wszelkim zwyczajom zamieszkać w oberży Pod Gnia-dym Koniem i to w oberży z palonej
czerwonej cegły, wtenczas, kiedy w osadzie znajduje się hotel pobielany wapnem.
— Ma się rozumieć, żo chcę, byle tylko prędko—odpowiedział inżynier z widocznem już
rozdrażnieniem przy pozornej obojętności.
— Natychmiast—odrzekł z pokornym pokłonem oberżysta i stosownie do normandzkiego
znaczenia wyraża natychmiast zaczął najspokojniej w świecie wypakowywać tłomoczki i
inżynierskie przybory, układać ua ławce przed oberżą paczki zakupione u kupca korzennego
w Isi-gny, odpowiadać na pytania żony i służącej, obcierać z potu bokami robiącego siwosza,
zdejmować z niego chomouto, przewracać ostrożnie w tył karę z dwoma dyszelkanii w niebo,
i nareszcie, ująwszy się pod boki, wydmuchiwać z siebie całą siłą wydętych policzków
czerwcowe gorąco, powagę oberżysty i strudzenie po podróży.
— No, a mój pokój?... co?
— Natychmiast—odpowiedział Renoufi wziąwszy siwego za uzdę, zniknął z nim razem w
długiej uliczce, która pomiędzy oberżą a składem cydru i razem mieszkaniem Orange'ów
prowadziła na podwórze o tyle obszerne o ile brudne, i o tyle zabudowane, o ile tego było
potrzeba do pomieszczenia pary koni, niewielkiej trzody świń, olbrzymiego stada gołębi,
kilkunastu kur i kaczek, dlugouchej oślicy i podwórzowego posługacza.
Inżynier, zostawiony sam sobie i własnym swoim myślom, przeciągnąwszy się niedbale po
kilka razy i ziewnąwszy na całe gardło, wysunął po żołniersku klatkę piersiową naprzód,
spojrzał dumnie na jej wydatną wypukłość i poważnym krokiem posunął się ku ławce. Usiadł.
Przed jego oczyma, uzbrojonemi w szkła złotych okularów, kręciła się wązka ulica zwana
Wielką diu odróżnienia od innych, lepiej zabudowanych, lepiej wybrukowanych wprawdzie,
ale za to mniejszych. Po obu jej stronach wznosiły się domy z kamienia, gliny i drzewa,
przykryte blachą, łupkiem, lub słomą. Styl ich nie miał nic wspólnego z żadnym ze znanych.
Obok wąskich frontów, wznosiły się szerokie tyły, obok niskich tyłów spiczaste szczyty.
Dachy strome mieszały się z płaskimi, a niskie kwadratowe okna o czterech szybkach z
wysokiemi o sześciu. Prawie wszystkie chaty były jednopiętrowe. Kamienne schody
prowadziły wprost z ulicy na pierwsze piętro. Naturalnie w tych warunkach aui o nudnej
jednostajności nowych miast, ani o rzucających się w oczy pomnikach architektonicznej
fantazyi, mowy być nie mogło. Inżynier, które mu świat pozaparyzki znany był tylko z okna
wagonów kursujących między Paryżem a Wersalem, stropił się odrazu. Głównie to okna,
wybite już to z boku ściany, już nad samą ziemią, już też pod dachem, obraziwszy
inżynierskie poczucie symmetryi, wpłynęły niekorzystnie na jego sąd o zdrowym zmyśle i
estetycznem wykształceniu mieszkańców Grandcarop. Podniósł brwi do góry i
wytrzeszczywszy oczy, zawołał:
— W ładne miejsce się dostałem! Będzie to zabawne życie w tej pięknej dziurze.
Jedyną nieoryginalną stroną architektury Grandcamp był kościoł, stojący na wzgórzu za
osadą. Stara wieża prostokątna z okrągło-łuko-wem oknem w górze i z ciężkiemi drzwiami,
pomimo przybudowania do niej drewnianej nawy w stylu czterech prostych ścian i stromego
dachu, silnie przypominała ciężki, poważny i ponury styl architektury romańsko-
normandzkie). W chwili, kiedy inżynier przygląda! się uważnie czarnym, tajemniczym
dziurom wieży i starał się zrozumieć ich praktyczne lub estetyczne znaczenie, ojciec Renouf
stanął przez jego oczyma i z tryumfującą miną zawołał:
— Już!
— Piękne mi już- odpowiedział z niesmakiem inżynier i podniósłszy się niechętnie z miejsca,
wszedł za oberżystą w bramę zawaloną ławkami, koszami, kobiałkami, butelkami,
połamanemi krzesłami i całym ładunkiem starych poniszczonych rupieci po domowych i
szynkarskich sprzętach. Przebywszy wąskie drewniane schody, które za każdym krokiem
nielitościwie skrzeczały popaczonemi stopniami, gość i właściciel stanęli na korytarzu
pierwszego i zarazem ostatniego pietra hotelu.
— Czy pan inżynier życzy sobie jednego pokoju, czy dwóch?
— Ma się rozumieć, że dwóch: jeden na sypialnię, a drugi na biuro.
— Właśnie mam akurat takie, jak gdyby dla pana inżyniera—poderwał oberżysta, otwierając
drzwi przed gościem.
— Ależ to nieumeblowane!—wykrzyknął inżynier z oburzeniem człowieka o wykształconym
smaku. — Na co mi dwa łóżka?!... Na co dwie komody? Niema stołu do pisania!
— Wszystko będzie, jak się należy! Łóżko wyniesiemy, stół wstawimy do pierwszego
pokoju, parę krzeseł przyniesie się z dołu i urządzi się biuro z jednego, a sypialnię z drugiego
pokoju. Gdzie pan inżynier wolałby mieć biuro? Tu, czy tam?
— Śliczne mi biuro, ledwie wapnem pobielone! A ileż za to wszystko?
— Jeżeliby pan inżynier życzy] sobie zamieszkać w naszym hotelu ze stołem o dwunastej i o
szóstej, usługą na każde zawołanie i światłem, to bez wina wyniosłoby to sto pięćdziesiąt
franków miesięcznie.
— A to juz wolę mieszkanie z życiem. Przynajmniej nie będę potrzebował tłuc się po
waszych dziurach za każdym kawałkiem chleba!
— I ja tak myślę, panie inżynierze. Pan inżynier lepiej na tem wyjdzie, gdyż nasza kuchnia
dobra, zdrowa, smaczna, choć niewykwiu-tna, a przecież nie droga, jak pan...
— Mniejsza z tem. Już dobrze, dobrze... proszę nd tylko dać wody do umycia.
— Natychmiast—odpowiedział szyukarz z głębokim ukłonem i stukając po schodach, zuikl z
oczu inżyniera.
Armand de Coux, zostawszy sam w pokoju, zaczął niespokojnie przechadzać się wzdłuż i
wszerz wielkiemi krokami, wyrzucając sobie przespany widok morza. Bić się ze snem przez
całą drogę i zasnąć w ostatniej chwili, to okropne! Cala estetyczna natura inżyniera zadrgała
oburzeniem. Zaczął się niecierpliwić na niedbalstwo i powolność słuźby. Na szczęście do
pokoju weszła młoda blondynka o niebieskich oczach i płaskich piersiach, niosąc w ręku
wielki dzban wody.
— Czy u was na wszystko trzeba czekać tak długo?!
— Nie, panie; ale nie spodziewaliśmy się dziś gości.
— Piękny mi hotel bez gościł Cóż to u was zawsze tak pusto?
— Nic, panie; czasem się ktoś zdarzy.
— Czasom?... No, to nie wesoło, zwłaszcza dla tak pięknych dziewcząt—zawołał inżynier z
przymileniem, i podsunąwszy się w lekkich, B cichych podrygach do dziewczyny,
wycierającej zapaską miednicę fajansową, pocałował ją w policzek przez ramię.
— Ja tam nie potrzebuję, aby mnie kto całował—odburknęła gniewnie dziewczyna i szar-
pueła ramieniem.
— Ale ja potrzebuję, moja śliczna Normandko.
— To niech pan sobie poszuka innych!
— Iunych?... A czy są inne i takie ładne?
— To niech pan zobaczy!
— Tymczasem, zanim znajdę inną, muszę pocałować raz jeszcze ten śliczny buziaczek.
— Idź pan sobie do dyabła!—zawołała opryskliwie dziewczyna, siłą wyrywając się z objęć
napastnika. Inżynier zaprzestawszy erotycznych napadów pod wpływem malo salonowego
przyjęcia i niekłamanego fizycznego oporu, zaczął najspokojniej zabierać się do mycia.
Jasuowlo-sa Normandka z wypuszczonemi i przylepionemi do skroni warkoczami, z czarną
aksamitną przepaską, wychodzącą na wypukłe czoło z pod płaskiego białego czepeczka, z
silnie ściśniętym gorsetem na gładkich piersiach, i z ciężko fal-dowanemi spódnicami na
szerokich biodrach, stanęła spokojnie prze I inżynierem w całej swej niezgrabnej okazałości i
spuściwszy na dól oczy, zapytała:
— Czy pan nie potrzebuje czego więcej?
— Buziaka.
— Obejdzie się—odparła dziewczyna i odwróciła się do drzwi,
— Ale, ale... panienko, którędy tu do morza?
— Którędy się panu podoba — olmrukuęla Normandka obrażliwie, sądząc, że z niej żartują
takniaiwnem pytaniem, i odeszła.
Inżynier po umyciu się hałaśliwem i sumień-nem, porządnie wytarł się przed krzywe rn
lustrem, zawieszonem nad umywalką w czerwonych ramach, i wyjąwszy z kufra duże
puzderko, oprawne w groszkową skórę, zaczął po kolei wydobywać z niego grzebienie do
włosów, grzebyczki do wąsów, szczoteczki do rąk i zębów, nożyki do paznokci, łyżeczki do
uszu, pomady do włosów, czernidła do wąsów, spinki, spineos-ki; szpilki i mnóztwo innych
jeszcze drobiazgów, bez których człowiek, szanujący się w towarzystwie, w żaden sposób
obejść się nie może. Naturalnie, po systernatycznera rozłożeniu na komodzie tych przyrządów
męzkićj kokieteryi, zaczęło się staranne stosowanie ich w praktyce, stosowanie, klon- nigdy
więcej, niż godzine trwać nie mogło i tym razem też nie trwało. Kzeez prosta, że kiedy
inżynier, po ukońezeniu żmudnej, ale nieuniknionej dla każdego przy zwoitego człowieka
tualety, pokazał się na Wielkiej ulicy, nietylko dziewczyny i kobiety, ale także i starey
przechadzający się wśród murów Grandeamp poświęcili nui swoje uwagę i cichy podziw
zasłużonego uwielbienia.
Wzrostu więcej niż słusznego, Armand de Cons miał przy pięknych proporcyaoh ciała małą
głowę i twarz okrągłą. Czoło wysokie, becz kowate, dokładnie było obciągnięte gładką I białą
skórą, która z trudnością i tylko w ważnych okolicznościach życia lekko fałdowała się przy
podstawie małego, nieco palkowatego nosa. Różowe, wydatne wargi, łagodnemi liniami
rysujące się pod cieniem starannie zakręconych wąsików i okrągła broda, cokolwiek za nadto
uciekająca w tył. dawały mu pozór człowieka pewnego siebie i swojej zewnętrznej powagi,
podniesionej jeszcze złotemi okularami, przez które patrzyło dwoje jasnych, wypukłych oczu.
Głowa, poduiesioua lekko w górę, wychodziła swobodnie z szeroko otwartego kołnierza i
tonęła w kulistym otworze melonika z maleńkiem rondem, które delikatnie przyciskało i
przecinało gładką grzywkę wypomadowanych eiemno-hlond włosów. W silnej, żylastej ręce
trzymał trzcinową laskę z nialakitową gałką, która zieloną barwą połyskiwała na słońcu.
Obcisłe spodnie, głęboko wycięta kamizelka i otwarta angielskim krojem żakieta,
uwydatniająca z jednej strony organ oddychania, a z drugiej siedzenia, obry-sowywały
doskonale pełne kształty inżynierskiego ciała i nawet do pewnego stopnia podnosiły ich
dostatnią piękność. C boku, przewieszona przez ramię, drzemała w lakierowanej pochwie
szeroka luneta o dwóch soczewkach i czekała spokojnie chwili, kiedy zmysł jego wzroku
zapragnie nowych wrażeń. Buty miał lakierowane z wielkiemi poza kolana cholewami.
Jakkolwiek szedł krokiem poważnym i pewnym, z pod podeszew, wbrew grandeanipnwskim
zwyczajom, wzbijało się zaledwie kilka ziarnek ulicznego pyłu, który za nim znaczył prawic
niedostrzegalny stad człowieka dobrego tonu. Lekki swój chód zawdzięcza! gymnastyce,
którą staie uprawiał przed, w czasie i po ukończeniu paryzkiej szkoły centralnej, i ciągłej
pamięci o dobrem trzymaniu się, która go nigdy nie opuszczała.
Graodcamp było zdumione. Kobiety za szybami wolały: "Ach! jaki on piękny.. Czy widziałaś
lakierowane buty?... Co za laska!.. Jaki zgrabny!" — a mężczyźni t pudeł ba rzucali mu
spojrzenia, w których malowała się zazdrość i podejrzliwa nieufność istot upośledzonych od
natur}.
Tymczasem inżynier, któremu powaga i wspomnienie dwuznacznej odpowiedzi hotelowej
dziewczyny nic porwalały pytać się ponownie „którędy do morza," w tryumfalnym niby
pochodzie po suwał się zwolna po drodze, jaką mu przeznaczenie samo nakreśliło. Nie
wiedząc i nie domyślając się, że przy każdym niemal domu mija najkrótszy przesmyk do celu
swoich przespanych marzeń, szedł tak kilkaset kroków po krzywej linii Wielkiej ulicy, aż
dostawszy się do placyku zawalonego przewrócenemi karami, pnstemi koszykami i brudnemi
stolami do sprawiania ryli, zobaczył przed sobą dwie drogi: jedne na lewo i pod gorg, drugą
zaś na prawo i w dół. Już nie instynkt, ale nauka sama kazała mu wybrać drugą. Zadowolony
własnem rozumowaniem, oparłem na tak trwałych podstawach, jak nauka geologii, inżynier
pewniejszym niż dotąd choć równie poważnym krokiem, spuścił się po nieznacznej
pochyłości nowej ulicy i w kilka chwil stanął na bulwarze.
Jak daleko wzrok jego sięgnąć był w stanie, roztaczała się nierówna, ciemna, zamulona
ziemia morskiego dna. Morze odpłynęło aż pod horyzont, znacząc się poniżej przejrzystego
nieba ważkim, ciemuo-granatowyni pasem, który dla rybackich tylko oczu drgał życiem
ciągłego ruchu i mienił się odblaskami słonecznego światła. Przed inżynierem obraz nędzy,
zniszczenia i śmierci. Morszczyzny zgnile brunatnego koloru, mieszały się z modrą zielenią i
żywo-różową barwą alg, i tarzając się po ziemi na około kamieni, od których fala nie zdołała
ich oderwać, wyciągały swe nawpól obumarłe, długie, krzaczaste, lub szpagatowate ramiona,
ku czerniejącym wśród nich kałużom słonej wody, która nic miała ani dość siły, aby
pociągnąć z massa, ani dość warunków, aby zginąć w przesiąknie
tej już wilgocią zielni, ani dośd
objętości aby dad życie umierającym z pragnienia roślinnym mieszkaocom morza. Sionce, piekąc
coraz silniej i ssąc z nich resztkę życiowych sil, przyśpiesza!" rozkład i śmierd w co najsłabszych
organizmach. Pomiędzy porostami i kamieniami uwijały się małe i wielkie kraby ua swych pajęczych
nogach, spełniając służbę morskich grabarzy i czyścicieli po to, aby nasyciwszy tatali-styezną swojo
żarłocznośd, stad się następuie pastwą smakoszostwa człowieka. Im bliżej brzegu, leui na lepkim,
oślizgłym mule widad było wyraźniej białe brzuchy zdechłych psów morskich z rozwarłem! przy
konaniu paszczami, brudne, szare grzbiety szerokich a płaskich raji, długie ramiona podartych na
przynętę głowo nogów, galaretowate ciała meduz, lub czerwonawo-zołte promienie gwiazd
morskich. Kilkadziesiąt pod-jezdoych czółen, leżących bezładnie na bokach, czarniejszemi od ziemi
plamami rysowało się w dali, o parę tysięcy kroków od brzegu i czekało ua przybycie morza, a z uiem i
rybackiih statków. Kilka pokazuiejszych łódek przycumowanych do brzegu, wyrywając się zbytkownie
kolorowaucini bokami z całej massy brunatnego tła, powiewało długiemi wstęgami trójkolorowych
pawilonów po lewej stronie bulwaru, a po prawej dwa wielkie statki rybackie stękały głuchym jękiem
pod uderzeniami młotów przy ciesielskiej naprawie i syczały pod żarem ognia, osmalającego im boki,
który razem ze smolą harłowa! je ua działanie wody. i cuchnące na piasku lub mule zdechle przed
czasem potwory, i rozkładające się na słoocu porosty, i gnijące przy brzegu odpadki ryb, napełniały
powietrze wyziewami bromu, jodu i fosforu, —wyziewami zbawiennie leczniczenii może dla
skrofulicznych istot, ale nigdy przyjemnem! dla niezakatarzonych nosów. Inżynier podstawiwszy plecy
pod uderzenia morskich powiewów, niosących ustawiczny prąd samorodnego lekarstwa, zwrócił swój
okrągły uos i wypukłe oczy krótkowidza na szereg willi i kamienic, któro z nudną symetrya drzwi i
okien ciągnęły się iedną linią wzdłuż całego bulwaru, i zapuszczonenii żaluzyami smuciły się na
nieprzybywanie swoich kąpielowych gości Na samym środku pomiędzy dwoma kamienicami wznosiła
się po nad dachy latarnia morska, zawieszona na drewnianym słupie w kształcie szubienicy, a pod nia
staią czarna, mala, budka celnika. Z drugiej strony bulwaru, na ciężkich lawach mocno wbitych w
ziemię, siedziały zwrócone tyłem do morza matki, żony i córki rybaków. W chwili zjawienia się
inżyniera na bulwarze, białe czepeczki dokładnie obciskające okrągłe ich głowy, zaczęły poruszad się
bezładnie i migotad ruchliwie na słoocu niby łepki stada gęsi zaniepokojonych krzykiem gąsiora na
straży. Inżynier zrozumiał odrazu, że nikt inny tylko on jest przyczyną tego ruchu, który jak
zaraźliwa
choroba rozszerzył się wkrótce na całej linii drzwi, okien, zaułków i bulwaru, i nie ustawał
ani na chwilo, choć żadne oczy nie patrzyły na niego wyraźnie. Z wymuszoną swobodą
koncertanta zaniepokojonego szmerem publiczności, przy pierwszem jego wchodzeniu ua
estradę, inżynier ruszył przed siebie powolnym krokiem i nio zwracając pozornie uwagi na
bwo-je biało-czepeczkowe otoczenie, przedstawił zerkającym nań Normaudkum siebie, swoje
lakierowane buły, dziko-kolorowane ubranie, malakito-wą gałkę laseczki, i blado-różową
chustkę od nosa, pokazującą z hucznej kieszeni żakiety litery A. de C. grubo haftowane na
szerokim liliowym szlaku. Przeszedłszy się w jednej wdra-gą stronę bulwaru, rzuciwszy kilka
obojętnych Spojrzeń zaciekawionym kobietom i ziewnąwszy szeroko na całe gardło, inżynier
stanął na sród ku, wyjął lunetę z lakierowanego futerału i zaczął rozglądać się przez nia w
krajobrazie zniszczenia, który równie mało przedstawia! dlań zajęcia przez, szkło jak i gołem
okiem krótkowidza.
— Smutne-tn, panic, smutne. Za parę godzin będzie inaczej: ale pan trafił ua odpływ —
zagabnął stary Boudard, wysuwając z pomiędzy kobiet głowę ustrojoną w wełnianą,
spadającą mu na ramię szlafmycę, która bruduemi, trójko-lorowetni pasami dziwnie odbijała
od śnieżnej białości czepeczków.
— Prawda, że uic wesoło —odparł inżynier, nic odrywając oczu od loruetki... A czy u was
zawsze tak głucho tu i pusto?
— Uchowaj Boże! Jak rybacy wylądują, uiech tylko morze przypłynie, to krzykom i hałasom
końca-by nigdy nie było! Pan zobaczy na targu tam, naprzeciwko domu Totain'a, co to będzie
tak kido czwartej z południa. Wiatr dość dobry i równy: polów powinieu-by się poszczęścić,
jeżeli Pan Bóg naszym pozwoli co ułowić.
— Jakto?., czyż nie zawsze łowią?
— E! zawsze, nie zawsze... Nie było wypadku, żeby kiedy uie złowili; ale jak dobry Bóg nie
poszczęści, to mogą i niezłowić. Nieraz, bywało, pojadą na fladry lub płaszczki, a przywiozą
raij. Innym znów razem wyciągną sieć na pokład, a w sieci pełno meduz, głowonogów i
psów. Z psami to jeszcze pół biedy, bo nasi przynajmniej je zjedzą; glowouogi na przynętę,
podrą; ale kiedy broń Boże nałapie się meduz, to tak jak kamień. Ciężki-to, panie, zawód!.. 1
zimą i latem ua pokładzie, a do kieszeni uie wiele. Dawniej lepićj było! Za cesarstwa to
koszyk tląder szedł pięćdziesiąt franków, jak nic; a dziś i dwadzieścia pięć matka Coispel sij
wzdraga
— To za cesarstwa mówicie, lepiej było, co? przerwał inżynier zainteresowany
bonapartystow-ską prymówką Boudard u.
— Oj! lepiej, panie, lepiej! O ryby dobijali się, byle tylko były, a teraz to niewiadomo, co z
niemi i robić. Czterdzieści statków jedzie codzień na morze, a w Paryżu niema dworu, coby
ryby kupował.
— Cóż to myślicie, że Paryżauic ryb wcale nic jedzą?
— BI jeść jedzą, ale zawsze to nic tak, jak za cesarstwa. Bywało przyjechaliśmy na brzeg w
Mmio; ja, dwóch Houdard'ów moich braci po stryju, Duval stary, co umarł przeszłego roku,
Crepin Filip, dwóch Lcmoine'ów i ojciec Fiant, co dziś hotel trzyma, to za koszyk fladry
pięćdziesiąt franków, jak nic się wzięło. A dziś, panic, czterdzieści statków musi żyć z morza,
a tu płacić nic chcą, tylko się targują. Rzadko żeby za płaszczkę wziął ośm frauków i to musi
być duża a tłusta, jak poduszka.
— Jakże chcecie, żeby wam teraz lepiej było, niż dawniej! Cóż to Rzeczpospolita może
winna, że was czterdziestu chce żyć z lego kawałka morza, na którym, mówicie, ośmiu w-as
przedtem łapało ryby?
— Ma się rozumieć, że winna, bo to i taniej płacą za ryby i w innych portach namnożyło się
statków, a dworu niema coby kupował. Nierzadki i pracy nie znajdzie wcale, choć przymiera
nieraz z głodu dobrze parę tygodni. Za cesarstwa to i handel szedł i ten oto kawałek bulwaru
rząd kazał nam wybudować! A teraz chociaż brzeg się lamie, a woda nam wchodzi do
domów, to się nikt nawet nie zakłopocze! le, panic, źle Niema iść do kogo, żeby temu
zaradził.
- Myślicie może, że tak to łatwo wystawie bulwar rad morzem jak się wam zdaje!
— Nic w boru ja-m się rodził, mój panie, żebym nie wiedział: Ale za III-go, kiedy nam morze
zwaliło dom, ten na rogu, gdzie Adclus trzyma kawiarnię, to pojechali nasi, będzie temu
ośumaście lat do cesarza i podali prośbę, aby nam obulwarowali brzeg, bo nas woda całkiem
zaleje, to cesarz powiedział: „dobrze," chociaż z niemi się nie widział. A potem, kiedy
zerwało tamę, tę największą tam na lewo, i woda zaczęła podmywać brzeg, tośmy znowu
posiali swoich do cesarza, żeby nas ratował. I cesarz poratował, bo jak nam raz burza
przyniosła morze na jesiennem porównaniu dnia z nocą aż na piae merostwa i potopiła świnie,
kury i wszystek dobytek, co niemógł uciekać, to zaraz na drugi rok przysłał nam cesarz
inżynierów i bulwar zrobili.
— Tak. to było w 1868 roku—przerwał Armand de Coux, po niedlugiem szukaniu w swoim
notesie.
— Tak, tak... Jakoś na dwa lata przed Wojną wybudowali nam ten oto bulwar; a teraz to już
od dziewięciu lat i pies nie zajrzał do naszej nory, co ją każdy przypływ podrywa.
— Nic bójcie wie, nie bójcie! I to się zrobi i czasem, choć Rzeczpospolita teraz rządzi
Francya.
— Co mi tam takie rządy, kiedy bulwaru jak nio było, tak niemal
— Pomyśli się i o tem, mój stary, tylko troche cierpliwość—rzekł inżynier protektorskim
głosem i klepiąc Boudard'a pu ramieniu, usiadł na ławie pomiędzy nim a młodą normandką,
która, oddawna już zsuwając towarzyszki ua brzeg, zrobiła mu miejsce. Zakłopotany nieco
obojętnem zachowaniem się swoich przypadkowych towarzyszów, wobec jego
demokratycznego postępku, inżynier poprawiwszy szerokie rękawki od koszuli, rozsiadł się
poważnie na ławie, zaczął pilnie przeglądać kartki swego katalo-żyka, mrucząc pod nosem:
— Tak, tak... zrobi się i to niedługo... grunt nic zbadany dokładnie... najwyższa wjsokość
wody znana... siły trzeba obliczyć... kilka tam drewnianych... ze dwie może kamienne... niwe-
lacya nic łatwa... A czy trudno u was o kamienic?
— Dosyć nawoziliśmy się ich w sieciach, żeby miało być trudno! I kilometra na morze iść nic
trzeba, a znajdzie ich, jak gwiazd na niebie.
— To dobrze, to dobrze — mruczał inżynier, napuszając wargi. — Zrobimy pomiary,
obliczymy koszta, prześlemy projekt do ministeryum i postawimy bulwar aż miło.
— A co pan jest, źe tak mówi?
— Inżynier wodny, mój stary! Rzeczpospolita przysłała mnie tutaj, żeby was ratować przed
morzeni—odpowiedział de Coux z zadowoleniem mistyfikatora i z dumą wysokiego
urzędnika, który jednem słowem zapewnia losy ludzkości.
— A... to pan inżynier?
— Tak, mój stary.
— I pan będzie bulwar nam robił?
— Pewnie, że nic kto inny, skoro mnie rząd tę missya powierzył.
— Missya?.. A czy w tym jeszcze roku bulwar będziemy mieli?
— Takżeście gorąco kąpani! Przecież pierwej trzeba zrobić pomiary, wypracować projekt,
obliczyć koszta, ogłosić łieytacyą, a poźniej dopiero, jak ministerynm zatwierdzi, wziąść się
do roboty.
— To i cóż mi to za missya, kiedy ja bulwaru pewnie już się nie doczekam!
— Kiedy pan inżynier mówi, że będzie, to tak być musi—wtrąciła Berta, spuszczając na dół
niebieskie oczy.
— Albo ty rozumiesz się na tem, że tu rai wtrącasz swoje trzy grosze!—odparł Boudard gru-
bowato.
— Nie rozumiem się ja na tem, ale co macie nie dożyć?
— Mówie że nie dożyję i basta! Cóżto! bulwar tak łatwo może postawić? A kamienic, a mini-
Bteryum, a pomiary... ho! ho! ho!., będzie to chodzenia, jeżdżenia, pisania i ua parę lat
jeszcze! Albo! to ja nie wiem?... Jak nam cesarz len oto bulwar stawiał, to już myśleliśmy, że
go nigdy nie skończą.
— A teraz chcecie, żeby wam go w jeden dzień postawić?—spytał inżynier szorstko.
— Co tam w jeden dzień! niechby chociaż w pół roku. Kiedy cesarski już jest, to przecież ten
kawałek z jednej i drugiej strony nie wiele roboty zająć powinien. Ileż go tani będzie?., może
drugie tyle.
— Nic drugie, ale trzy razy tyle. To przecież nie żarty!
— Pewnie, że nie żarty, ale to zawsze nie taka już trudna rzecz, jak z tyro, co go cesarz kazał
nam zrobić.
— Przecież lego nie rozciągnę wam, jak gumnie, tylko muszę stawiać nowy.
— Juśi'i-że tak... ale co mi tam wreszcie' już mi się i tak niewiele życia należy! —zakończył
niechętnie Boudard i tak silnie polrząsl głową, że aż koniec szlafmycy zakręcił mu się kolo
szyi.
W tej chwili rozległ się doniosły glos dzwonka. Jeszcze jednak nie zamilkł ostry dźwięk z
lewej strony, kiedy przybiegł mu ostrzejszy i zlał się z pierwszym w jęczącą harnioniją
fałszywego rozdźwicku. Była t- codzienna muzyka Grandcamp, powtarzająca się co lato o
dwuna siej w południe i o szóstej wieczorem. Dwa rywalizujące hotele szły na wyścigi. Jak
tylko dzwonek odezwał się pod Małym h-ziżem, Gniady koń hii ua gwałt w te pędy, choć raje
uie były jeszcze odarte ze skóry. Dla mieszkańców Draudcauip, zuających szczegóły
hotelowego życia, tajemnicą to uie było, że ile razy pod Gniadym koniem rozlegały się
wtórujące dźwięki połuduiowego lub wieczornego dzwonka, matka Uenout' ledwie zupę
miała w garnku: reszta szła do pieca w miarę szybkości spożytych w restauracyi potraw. Dla
Armanda de Conx, który początkowo wziął dzwonek za glos wołającego pobożnych rybaków
ua mszę świętą, było to radosne hasło nowych przyjemności, powtarzających się wprawdzie z
zegarkową regularnością dwa razy dziennie, zawsze jednak mile witanych przez podniebienie
i żołądek. Zaledwie zatem wysłucha! objaśnień Uoudard'a O hotelowych zwyczajach, wstał
szybko z ławki, i kiwnąwszy poplecznikowi "dawnych lepszych rządów" łaskawie głową,
poszedł wprost do oberży, mniej poważnym, niż zawsze krokiem, i jakby niesiony na
skrzydłach głodu.
Śniadanie, jak zwykle nie było jeszcze gotowe. Pomimo ustawicznych „natychmiast" „za
chwilę" „minutkę," inżynier przeczekał całą godzin*; w sali jadalnej przy jeduem z pięciu
nakryć na długim a wązkim stole, w towarzystwie zeschniętego bukietu, dwóch karafek z
wodą, dzbanka z cydrcm i dzwonka na służbę. Niczra-żony niepowodzeniami wciąż dzwonił,
wciąż pytał służącą o śniadanie i wciąż otrzymywał tę samą odpowiedź ,,natychmiast." Z
nudów i niecierpliwości zaczął uważnie przypatrywać się malowanym na ścianach obrazom,
łiyły to szkice z natury lub fantastyczne widziadła dwóch młodych artystów, którzy rok temu
przykuci do miejsca w Grandcamp brakiem pieniędzy, dla rozrywki, dla tej wiecznej i
nieuleczalnej gorączki tworzenia, a trochę i dla wprawy rzucili swoje młode życie i
niewypalony ogień na ściany jadalni pod Gniadym koniem.
Inżynier, który o pięknie uczył się w szkole, który widział Ogrodniczkę Rapbaela, kopię Sądu
ostatecznego Michała Anioła, Wniebowstąpienie Najświętszej Panny Murilla, Sabinki Dayida
1 tyle innych arcydzieł „wielkiej sztuki" nie mogł się zdecydować od razu na poświęcenie
uwagi bazgrotom jakiegoś Boutignye'go i Gaillard'a. Zresztą; po co?.. On, który wiedział na
pewno tyle pięknych rzeczy o upadku sztuki, o zniknięciu ideałów, o zatraceniu szlachetnych
myśli w mózgach artystów XIX-go wieku, o ubieganiu się za brudnym realizmem, o
obniżeniu poziomu sztuki, która ze świątyń i królewskich pałaców zeszła do obór i szynków,
on, który sam jako inżenier, wiedział co jest czysty rysunek i idealna liarmonija barw, czyż
mogł właa-nowolnie zstąpić tak nizko z piedestału szlachetnycb dogmatów i inaczej, niż z
nudów przyglądać się tym grubym zbezkształconym przez pracę rybakom, tym glupowatym
normandkom, podcierającym sobie nos rękawem od koszuli lub sprawiającym zajadle ryby,
tym przekupkom, jak burak czerwonym od krzyku reklamy, temu morzu ni zielonemu, ni
błękitnemu, jak zwykle na obrazach je widział, tym bałwanom nie wyskakującym nad poziom
z baletniczą lekkością, tym statkom w dali bez chorągiewek i lin, tym krowom, których
zblizka odróżnić nic można było od kolorowego szmatka, lub tym czarnym nocom, w których
wszystko, niebo, morze, domy i ludzie, gubiło się dla oka, w niezdecydowanym ciemnym
kolorze i niewyraźnym fantastycznym rysunku. Niet Aby patrzeć na te szerokie plamy
kolorowe i wyuzdane rzuty rysunku, i nie zatrząść się dreszczem obrażonego poczucia
piękna, potrzeba być bardzo zmęczonym i bardzo głodnym.
— Panu inżynierowi to się podoba?—spytał ojciec Renouf, który swoją obecnością chciał
podtrzymać resztki cierpliwości zgłodniałego gościa.
— Tak sobie... są tam gdzieniegdzie nie złe szczegóły... ale dla człowieka, który, jak ja,
widział wszystkie arcydzieła sztuki, całość okropna.
— I ja też tak myślałem. Zabrudzili mi ściany i w dodatku jeszcze grubo się zadłużyli.
— No, zawsze jak na Grandcamp to wcale niezłe.
— A co rai z tego?.. Za sto dwadzieścia franków, które pewnie zobaczę, na S-ty Nigdy,
miałbym ze dwadzieścia litografij w ramkach, co w Caen sprzedają na licytacyi.
— Zawszeć to więcej warte, niż litografija, choćby nawet kolorowana. No... a śniadanie?
— Natychmiast panie inżynierze. Czekamy tylko na baraninę, i na nauczyciela, którego tylko
patrzeć, bo w szkole dawno już dzwonili.
— A któź tu jada u was?
— O! mamy bardzo piękne towarzystwo: pomocnik mera, pocztmistrz, nauczyciel i
telegrafistka, tylko że telegrafistka dla oszczędności wieczorem jada a siebie. To niezmiernie
mili ludzie... pan inżynier sam się przekona.
— Będę bardzo szczęśliwy, tylko jeść dawajcie, bo umrę z głodu.
— Natychmiast — odpowiedział oberżysta ze słodkim ukłonem i znikł za szklannemi
drzwiami kuchni.
Towarzystwo pomału zaczęło się scbodzić. Podano zupę cienką, jak woda, rybę z białym
sosem tłustym jak rycynowy olej, skopowinę twardą jak rzemień, groch rozgotowany jak
smarowidło do wozów, sałatę mdłą jak trawa, i wety z kruchego ciasta, stare jak przesąd.
Każdy z biesiadników mial przed sobą napoczętą butelkę wiua, z kartą zawieszoną na szyjce.
Przybycie nowego towarzysza miski onieśmieliło rozmowę, która się rwała co chwila kulała i
wciąż na gruncie najzwyezajniejszych kommunalów. Wszyscy podawali sobie cydr na
wyścigi, i kosztem ojca Kenoufa okazywali nic tylko wrodzoną grzeczność towarzyską, ale i
uszanowanie bądź to dla starszych wiekiem, jak nauczyciel, bądź to dla pici pięknej w osobie
zwiędłej telegrafistki, bądź dla urzędu pomocnika mera, bądź to dla zasług i usług
pocztmistrza, bądź leż dla nowo przybyłego gościa. Nikt nie był pominięty na nieszczęście
ojca Kenoufa. Inżynier, jako osoba urzędowa, trzymał się ua uboczu, i odpowiadał ua pytania
robione mu w rzeczy jego inżynierskiego posłannictwa, stylem urzędowej dwuznaczuości lub
też stanowczego sądu, rozpoczynającego się zawsze od zaimka osobistego liczby mnogiej
,,my." Kido wpół do trzeciej towarzystwo opuściło jadalnię.
Armand de Coux, wykłuwszy zęby starannie, z wdziękiem człowieka dobrego tonu, i
wypiwszy filiżankę czarnej kawy, któraby raczej należało nazwać filiżanką brunatuej cykoryi,
poszedł nad morze. Przeszedłszy się parę razy dla lepszego strawienia skopowiuy i grochu po
„cesarskim" bulwarze, zapragnął usiąść. Ławki były zajęte. Przypadkiem stanął nieopodal tej
samej ławki, tych samych czepeczków, i tćj samej szlafmycy, w czarne, czerwone i niebieskie
pasy, co przedtem z tą tylko różnicą, że jego towarzysz i towarzyszki, siedzieli teraz zwróceni
twarzami nie do bulwaru, lecz na morze. Her ta zsunęła towarzyszki na brzeg ławki, a
Boudard obojętnem: „moie pan usiądzie," zaprosił, inżyniera do zajęcia miejsca pomiędzy
niemi. Inżynier usiadł.
— Śniadał pan dobrze?
— Tak sobie, A wy?
— Jeszcze nic.
— Cóż tak późno?
— Nie dziwota, mój panie! Sześćdziesiąt lat jadało się z przypływem i odpływem morza, to
tez i dzisiaj, choć nie wsiadam na pokład, czekam mego czasu. Zresztą tylko icb patrzeć! Tam
na prawo już widać Fianta, a trochę na lewo Boudard, mój brat po stryju, żegluje ku nam.
Inżynier dobył lunety i skierował wzrok na błękitną taśmę widnokręgu. Po długiem szukaniu,
na migoczącem pasie wody odnalazł kilka białych i szarych plamek, cienkich jak zapałki,
które nachylone nieco ukośnie do poziomu sterczały nad powierzchnią wody.
— Jakto! i wy ich widzicie gołem okiem?
— Co nie mam widzieć! nie od dziś tam patrzę.
— To ten biały to Fiant, a ten szary na lewo Boudard mówicie?
— Wszystkie one szare, jak jeden, tylko słońce gra na nich inaczej.
— A zkądże wiecie, że to Fiant?
— Bo widzę, jak się żagiel chyli.
— Dyabli macie wzrok, mój ojcze, jak na stare lata!
— Gdybym go nie miał, dawno-by mnie już były kraby pochowały na dnie. Nas?, zawód, mój
panie, to wzrok i doświadczenie. Wy inni macie cyrkle i ołówki, a my to tylko wzrok i tego
Boga, co nas prowadzi.
— A busola?
— Mamy i busolę w kajucie. Dobre to na pogodę; ale jak przyjdzie mgła i noc, co żagla nie
widać, to tylko dobry Bóg i praktyka z nami.
— Tak, widzę ich już pięć—wtrącił inżynier, lunetując widuokrąg.
— Pięć?.. Trzydzieści siedem tam ich żegluje .. bo dwa narządzają tu ua plaży, a Orange
pewno nie z niemi!
— Skąd-że wiecie, że nie z niemi—poderwała Berta.
— Skąd?.. Albo wrócił choć raz na Niedzielę z przypływem w dzień, kiedy może tłuc się po
nocy?.. Cóż to! pierwszy raz może czekasz go do rana?
Normandka przyjęła wyrzuty Boudard'a w milczeniu, i pochyliwszy głowę, jęła się wełnianej
pończochy.
— Któż to jest ten Orange? — zapytał inżynier.
— Zięć, zięć! panie... Mam go już od czterech lat przeszło za zięcia... Pierwej był u mnie za
„malca," a teraz jest zięciem.
— A Ygouf niebył „malcem" u Crespin'a?— wtrąciła Berta z urazą.
— Czy ja mówie, że nie?.. Cóż ty dzisiaj taka zła, jak osa?
— Co mam być zła!., tylko mówię.
— Jak sobie chcesz... jego tam niema! Co mi zresztą do niego?., przecież to twój nąż. .Iak
przyjedzie, to go będziesz miała, a jak nie, to nic. Nie taki on, jak inni! —zawyrokował
lioudard i trzasnął głową tak niechętnie, że aż koniec szlafmycy przeleciał mu ha drugie
ramię.
Murze tymczasem zaczęło coraz szybciej ruszać z pod widnokręgu i szerokiemi falami
spływać ku brzegowi. Z każdą chwilą zostawał mu do przebycia coraz węższy pas morskiego
dna, z każdą chwilą coraz wyraźniej z nachylonej ku brzegowi masy błękitu, wyłaniał się
migoczący na świetle kolor wody. Armanda de Coux, jak zresztą każdego człowieka, który
pierwszy raz widział silny przypływ morza, ten ogrm wód, zdających się być wyżej, niż
poziom ziemi i płynących ku niej z niewzruszoną siłą, trwożył zarazem i czarował. Promienie
słońca, zniżającego się ku zachodowi, grały brylantowem światłem na rozlanych po piasku
falach, massę zaś cala barwiły w dali głębokim, ciemnym błękitem. Wiatr zmieniwszy się po
południu ua zachodni, zamiast północnej rzeźwości i wyziewów rozkładającego się życia ua
morskiem dnie, niósł od kilku godzin ciepłe, wilgotne tchnienie Atlantyku i kołysał zmysły w
kolebce nieuchwytno) dla nich rozkoszy. Była to jedna z tych rzadkich ua północnych
morzach chwil, w których człowiekowi zdawać-by się mogło, że po to tylko przyszedł na
świat, aby promienie barwnie zachodzącego ślońca igrały całe życie z rzęsami jego oczu, aby
łagodny wiatr aksamitnym powiewem całował mu policzki, a spokojne morze przychodziło
lizać i obmywać stopy jego nóg. Nawet statki tak bezładnie rozrzucone zawsze po szerokiej
płaszczyznie wód, dziś jak gdyby dla upiększenia natury, pruły falę wązkiemi piersiami w
jednym szeregu, i jak stado łabędzi z rozszerzonemi skrzydłami spływały razem z morzem ku
płaskiemu brzegowi osady. Tam, gdzie przed chwilą tarzały się jeszcze brudne chwasty i
zgnile odpadki ryb, widać już było przejrzystą wodę łamiącą w tęczowych barwach promienie
słońca.
Armand de Coux, schłonięty w cichym plusku fal i ich spokojnym, postępowym ruchu, nic
nie widział, nic nie słyszał po za życiem i muzyką morza. Kolo niego siedział tylko stary
Boudard zapatrzony siwem okiem w sylwetki statków, i jego córka, w milczeniu robiąca
pończochę dla męża. Wszystko, co żyło, zeszło na piae zasłany kamieniami i ukształtowało
różnobarwną publiczność targu na ryby. Już pierwsze statki skończyły żeglarskie ruchy i
stanęły przy swych czółnach. Kotwice wpadły w wodę, żagle legły na pokładach, a majtkowie
z koszami ryb przesiedli się w czarne skorupy wypukłych czółeD i wielkiemi wiosłami bili ku
brzegowi. Za chwile osada zawrzała krzykiem licytacji. Liczby dziwacznie i hałaśliwie
mieszały się z sobą, a szare grzbiety lub białe brzuchy ryb wciąż migotały w powietrzu.
„Malcy" podżegani przez tłum bili się na piasku i bulwarzc bądź żartami, które prowadziły do
poważnej bójki, bądź też odrazu na prawdę. Woda coraz bliżej podsuwała się ku brzegowi, i
coraz silniej wypierała handlujących z targu. Nareszcie skończyła się łieyta-cya. Handlarze
poszli pod pompy słodkiej wody dla obmycia ryb, kobiety do domów po obiad dła mężów i
synów, a rybacy do szynków. Co dzień to samo! Czy na pokładzie większe lub mniejsze
pijaństwo, czy polów lepszy lub gorszy, czy zarobek czy strata, pierwsze powitanie ziemi
odbywa się w szynku. Wszyscy zeszli z bulwaru.
Armand de Coux siedział wciąż nieruchomie na tem samem miejscu i chłonął w siebie
rozkosze morskich widoków, które z kalejdoskopową szybkością zmieniały się za lada
podmuchem wiatru, za lada przemknięciem się obłoku po sklepieniu niebios, lub za każdem
stoczeniem się słońca ku widnokręgowi morza. Chłonął wrażenia, goniąc za kolorem wody,
która co chwila zmieniała się w tęczowe barwy, to gorące, to zimne, to krzykliwe lub łagodne,
stosownie do wielkości i nachylenia się obłoków. Chłonął wrażenia, goniąc za ruchem fal,
które spływały jedne na drugich i podsunąwszy się aż pod sam brzeg bulwaru ,.umierały" u
jego stóp z łagodnym, cichym pluskiem, podobnym do młglosu miłosnego pocałunku, jaki
sobie kochankowie przesyłają z daleka. Głuchy gwar pijących w zaciśniętych izbach,
wyrywał się od czasu do czasu przez drzwi przypadkiem otwarte od szynków, i lecąc ua
morze mimo jego uszu, przerywał ciszę na chwilę. W tem marzeniu bez słów, w tem
patrzeniu bez wyraźnych obrazów, w tem słuchaniu muzyki bez jasnych tonów, nic spostrzegł
nawet, że na ławce tylko siedział on i Berta. A przodu morze, z tylu domy; na prawo i na lewo
nikogo.
Powoli bulwar zaczął się ożywiać i ponownie zaludniać. Tu chuda Normandka o płaskich
piersiach i szerokich biodrach niosła przed mężem jedzeni! w garnku, tam opalony, brodaty,
majtek trzymając dziecko na rekach, ochrypłym głosem śpiewał mu najnowszą piosnkę
paryskich bulwarów, owdzie otyła zona podpierała taczającego się na nogach męża, tam znów
para kochanków, ująwszy się z tyłu za ręce ciężko podskakiwała po bruku bulwaru, a tu na
środku dokończala się zajadła bójka chłopców przy krzyku lub śmiechach podlotków. Kybacy
zasiedli na ławach, i zwróceni twarzami do tego samego morza, z którego dopiero co wrócili,
zaczęli z garnków i misek wyjadać kawałki ryb, przeplatając posiłek przekleństwami,
pomstowa niem i plotkami. Stary Boudard przyniósł także swoje strawę ua brzeg, i usiadłszy
ua wiecznie czekającej nań Iawie, zabrał się do jedzenia.
W botelu odezwał się dzwonek. Armand dc Coux przebudził się z marzeń. Pozytywny umysł
wziął górę nad poezyą zmysłów. Wstał i poszedł ua obiad, zadając sobie pytauie w myśli:
— Dlaczego dwa razy na dzień tyle Bił natury marnuje się bezpożytecznie? Przecież każdej z
tycb morszczyzn możnaby kazać wykonywać olbrzymią pracę ruchu, byle się miało głowę nie
od parady... Muszę nad tćm pomyśleć na seryo.
Pomimo zmęczenia po przetrzęsionej w wagonie nocy, nie mogł oprzeć się jednak pokusom
zmysłów i wrócił raz jeszcze na bulwar. Niebo krwawiło się po zachodzie i czerwonym
pobrzaskiem szeroko barwiło spokojną tale uchodzącego morza. Dzieci tańczyły kółka na
kamieniach, odśpiewując kolejno tłuste zwrotki imitato-rów Konsarda, a małżeństwa i pary
kochanków, jak gdyby przez uszanowanie dla zasypiającej natury, rozmawiały cicho na
progach dżinów, na ławach, kamieniach i drewnianych tamach. Stary Boudard, z głową
utopioną w dłoniach, siedział przy jednym końcu ławki, a jego córka, z opusz-czonemi na dół
rękoma, wpatrywała się w widnokrąg przy drugim. Na środku stała pusta miska po zjedzonej
matlocie. Kiedy gwiazdy za migotały na niebie a blady księżyc pełni wyjrzał z za siwych
obłoków, świece zagrały żół-tem światłem ua szybach domów, latarnia morska wzniosła się
po nad dachy, i ciężkie stąpanie rybaków ucichło zupełnie. Wszyscy rozeszli się po domach
na niedzielny wywczas. Za nimi wkrótce pociągnął Boudard, a potem i Armand de Coux. Na
bulwarze został tylko celnik, przechadzający się wciąż miarowym krokiem, i Berta zwiśnięta
na ławie. Głęboko zamyśliła się.
Mąż nie zawinął do brzegów. Komuż gotować obiad?
Dziecko nie zapłacze w kolebce. Po eo wracać do chaty?
Towarzyszki zajęte mężami. Do kogo pójść?
Posiedziawszy do pozna w nocy, wstała niechętnie z ławy, starła łzę, i śladem Armanda de
Cons powlekła się smutnie do domu.
II.
Od dziesięciu dni już przeszło inżynier wstawał o ósmej rano i wypełniwszy godzinę całą
myciem się, czesaniem, goleniem, czyszczeniem paznokci i ubieraniem, wychodził na bulwar
0 dziesiątej punktualnie, jak genewski chronometr. Dwóch podrostków, niezdolnych do pracy
na statku, nosiło przed nim łańcnch i trójno-żny stoliczek z duma i godnością ludzi,
podnoszących doniosłość stanowiska przez swój w nim udział, lub tez siebie samych przez
stanowisko. Inżynier wciąż mierzył, kreślił na stoliku i zapisywał w książeczce rezultaty
głębokich swych badań, nie zdając się nawet zwracać uwagi na codziennie otaczające go koło
mieszkańców osady, którzy, bez różnicy pici i wieku, w cichych szeptach podziwiali bądź to
jego kształtność
i urodę, bądź tez trudność i tajemniczość jego nauki. Naturalnie, kobiety przekładały
inżyniera nad iużynieryą, a mężczyźni inżynicryą nad inżyniera. Berta Orange, była pomiędzy
pierw
szymi, stary lioudard pomiędzy drugimi. Jakkolwiek otoczenie inżyniera skiadalo się z jednej i
tej samej liczby osób, wciąż następujących mu na pięty i wsadzających nos w rajzbrct, to jednak, z
wyjątkiem łioudarda, w jego oczach żadna inna postad nie zarysowała się wyraźniej. Nie mówiąc już o
rybakach, którzy na chwilę tylko pokazywali się na brzegu i tem samem nie mogli wrazid się w pamięd
jego inaczej, jak pod ogólną formą niezgrabnych, brudnych i hałaśliwych pijaków, to nawet kobiety
nie dostąpiły tego zaszczytu, aby przewodnik postępu i cywilizacyi baczniejszem okiem spojrzą! po ich
twarzach i wyczyta!, z jednej strony, nigdy niesłabnące zainteressowanie się stolikiem, a z drugiej,
ciągle rosnąco dla niego uwielbienie to uwielbienie poza jego zawodem, poza nauką szeroko
promieniejącą z pod złotych okularów. Wprawdzie cudzolóztwo znane było mieszkaocom Grandcamp
tylko z tradycyi i katechizmu, nie przeszkadzało to jednak kobietom, zwłaszcza młodym mężatkom,
wysuwad się naprzód ze ściśniętego szeregu wielbicielek i podstawiad się aż nazbyt wyraźnie pod
wypukłe oczy inżyniera. Jak jednak dla nich kolumny logarytmicznych tablic były martwcmi znakami, z
których sam dyabeł chyba umiałby coś wyczytad, tak znowu dla niego kobiety z Grandcamp, były tak
niewyraźnym typem, że zaledwie mogł odróżniad bardzo stare od bardzo młodych, lub silne brunetki,
co się rzadko zdarzało, od jasnych blondynek, co znowu stanowiło normę koloru ich włosów.
Obojętne zachowanie się inżyniera wobec wielbicielek, nie znaczyło bynajmniej braku w nim uczucia
dla wszystkiego, a zwłaszcza dla kobiet, poza krzy-wemi georaetryi opisowej, lub kolumnami loga-
rytmów, ale poprostu brak dostatecznych pok IS zc strony samych kobiet, które przy nikłym typie,
szarem ubraniu i nudnej jednostajności białych czepeczków, nie wpadały mu w oko dośd żywo. Zosia,
czy Marysia, Józefowa, czy Lu-dwikowa, trochę starsza, czy też trochę młodsza, wszystkie one,
naprawdę mówiąc, były zbyt pospolitym dla niego łupem. Dla zmysłów, zaprawionych na tej
rozmaitości typów całego świata, na tej różnobarwności strojów, na tej różnorodności
temperamentów i na tem życiu naprężonem i wiecznie podbudzanem, jakie się prowadzi w Paryżu,
Grandcamp z jego płaskie-mi, lub niezgrabnie opaslemi kobietami, z szarą jednostajnością ubiorów, z
glupowatą łagodnością twarzy i z nuda towarzyskiego życia, nietylko nio potrafiłoby samego Don
Juana pobudzid do jakiegoś miłosnego grzeszku, ale nawet byłoby w stanie uspokoid i ochłodzid jego
zmysłowośd na czas pewien przynajmniej. Obojętne zachowanie się inżyniera nie znaczyło również,
aby trzydziestoletni młodzieniec przesta! byd czułym na wdzięki pici pięknej ze względu na
przedwczesne wyszastanie zapałów i brak cywilnej odwagi, wywolauej poczuciem własnej
niemocy, ale tylko, że doszedłszy do pewnego wieku i poważnego ze wszech miar
stanowiska, bohater bulwaru Grandcamp nie chciał już więcej szalować życiem na marne.
Poważny rozum i poczucie się wysokim urzędnikiem, prawie przodownikiem cywilizacyi,
opanowały zmysłami i postawiły im tamę, którą tylko rzeczywiste uczucie rozerwać byłoby w
stanie. Jego obecne wielbicielki, ani wdziękami ciała, ani przymiotami duszy, ani też
majątkiem i urodzeniem wy-równywająceini jego stanowisku i godności, nie mogły go kusić,
inżynier więc na nie nawet nie patrzył i patrzeć nie chciał, choćby tylko dla chwilowej,
przelotnej igraszki zmysłów. Mężczyzna w nim zdrzemnął się na chwilę.
Powoli kobiety zaczęły mówić pomiędzy sobą, że to musi być jakiś dziwak, który się nawet
uśmiechnąć do ludzi nic chce i postanowiły sobie w duszy nie zwracać już więcćj na niego
uwagi. Najpierwszą obrażoną była Berta. Czyż zresztą nie miała prawa do tego?... Jej ręce
drobne i gładkie nie były nigdy pokaleczone niciami sieci. Spódnicę miała zawsze cala, choć
nie miejskim krojem, a czepek i zapaskę tak czyste i białe, jak śnieg na ponowię. Żadna
kobieta nie mogła się z nią równać, ani kolorem włosów, których dwa lniano-zlote promienie
wysuwały się na skronie i poniżej uszu ginęły w fałdach tego samego czepka, z pod którego-
wyszly. Zresztą, ozy jej niebieskie oczy nie były większe i łagodniejsze, niż u wszystkich
innych towarzyszek, lub czy inżynier na jej nogach, obutych w wysokie skórzane trzewiki,
choć raz aby widział wielkie, hałaśliwe saboty?... Nie! Tego już było za wiele. Czoło dobrćj i
łagodnej aż dotąd Berty, zsunęło się na nos, a wargi zadrgały gniewem. Od kilku dui przestała
kręcić się koło stolika i siadała ua drugim końcu bulwaru, jeżeli inżynier był na pierwszym.
To jednak nic pomogło. Zajęty naukowemi badaniami, młodzieniec rysował na stole i
zapisywał w książeczce, nie rzuciwszy nawet przelotnego spojrzenia na zadąsaną swą
wielbicielkę. Pewnego razu Berta, dla ukarania tej nieuwagi, poszła do domu i w
najpiękniejszą pogodę obuła wielkie saboty, których czasami tylko używała ua zimowe błoto.
Tego dnia, jak na złość, inżynier, podnosząc n do trzeciej potęgi, omylił się potrzykroć. Berta
zamieszana pomiędzy widzów, kołacząc umyślnie sabotami po bruku, zachodziła mu to z
jednej, to z drugiej strony, to z przodu, to z tyłu.
— Czego mi się tu słaniacie pod ręką?... Do stu dyabłów, pracować nie moge! Nie
widzieliście nigdy libelli, czy co?! No, macie! napatrzcie się raz, jak wygląda rajzbret, i nie
nachodźcie mnie więcej! — zawołał inżynier gniewnie i wziąwszy rajzbret w ręce, zaczął nim
kręcie na wszystkie strony. Widzowie spuścili głowy i pomału a niechętnie usunęli się
cokolwiek na bok. Berta stała na miejscu i obojętnym wzrokiem wodziła po niebie, jak gdyby
na niem czegoś szukała.
— Dobrze, że idziecie—zawołał inżynier do nadchodzącego pomału Boudarda—pomożecie
mi rozpędzić tych gawronów! Przeszkadzają mi robo! Żeby-m to tylko rysował, niechby sobie
klekotali mi nad głową, aio muszę liczyć i sprawdzać!!
— To prawda, to prawda — odpowiedział -Boudard i spostrzegłszy Bertę za plecami
inżyniera, dorzucił porywczo:
— Cóż to! Nie możesz rozpędzić tych gęsi, kiedy widzisz, że pan inżynier rachuje?
— Nie wiedziałam, że to przeszkadza panu inżynierowi.
— Ma się rozumieć, że nie pomaga, kiedy mi klapią temi przeklolemi sabotami nad głową a
nosy wsadzają w rajzbret.
Berta, jakby zawstydzona, nie rzekłszy słowa, poszła do domu i przywdziawszy skórkowe
trzewiki na nogi, wróciła na bulwar. Boudard siedział na ławce i od czasu do czasu bronił
inżyniera przed ciekawymi natrętami, którzy, pomimo ostrych przymówek i zakazów
inżyniera, skradali się po cichu na palcach do trójno-żnego stolika. Widząc córkę mijającą go
obojętnie, zawołał na nia po imieniu i zatrzymał przy sobie ua ławce. Imię to przez
wspomnienie kawiarki z Paryża mile zabrzmiało w uszach inżyniera. Podniósł głowę i
ciekawie spojrzał na Bertę. Jego wzrok spotkał się z jedwabnem łagodnem jej wejrzeniem. Po
chwili spojrzał po raz drugi, jakby mimowolnie, potem po raz trzeci—umyślnie, a potem po
raz czwarty—ale wtedy już niebieskie oczy wpatrywały się w piętę wełnianej pończochy dla
Orange'a. Nagle zachciało mu się palić. Przerwał robotę, jakkolwiek pilną, i usiadłszy kolo
Boudard'a, zaczął kręcić papierosa. Berta patrzyła nań z ukosa i podziwiała jego różowe
paznokcie, starannie zastrugane na końcach, długie palce, które łąk zręcznie kręciły papierosa,
podwójne kule malakitowych spinek u szerokich rękawów i złotą dewizkę, bogato
zwieszającą się z obu kieszonek białej pikowej kamizelki. Gabryel przyszedł jej na myśl.
Przypomniała sobie jego ręce grube i nasiąknięte smołą, palce krótkie i paznokcie czarne,
pourywane do połowy. West-chnęła.
— Zdaje mi się, że to wasza córka—rzekł inżynier po kilku słowach zamienionych z Bou-
dard'em o pogodzie i ciężkich czasach.
— Tak, panie inżynierze, to moja córka, co jest za Orange'm.
— Ab! przypominam sobie teraz. Tak, tak... pierwszego duia mówiliście, że Orange to wasz
zięć. Ale ja mam tyle na głowie, że doprawdy zapomniałem.
— Zięć, panie inżynierze, zięć! choć z dobrej woli, Bóg mi świadkiem, ie nigdy nie byłbym
mu dał córki za żonę.
— Cóż to! Gabryel wam przeszkadza żyć, czy co, że go tak ciągle wspominacie?—wtrąciła
Berta, ujmując się za mężem.
— Co uie mam go wypominać! Alboż to nie przez niego od czterech już lat nie wsiadam na
pokład? Jak mnie wtedy potrząsl na bruku, to do tej pory jeszcze w krzyżach mi trzeszczy.
— Przecież do śmierci i takbyście nie żeglowali, choćby was Gabryel nic był potrząsl.
— Któż ci to powiedział, że nie? Pewnie byłbym jeździł, bom mocny jeszcze w sobie, tylko
że na nogi nic bardzo moge. A zresztą, niech tam! Poco będę pracować? Dla siebie mam
dosyć, a na ciebie niech on zapracuje.
— Pewuie, że zapracuje, kiedy i dniem i nocą na morzu.
— No, no, no!... Żebyś tylko jeszcze kiedy nie zapłakała na tę jego pracę, jak mu się znowu
zachce przemycać za cudze pieniądze—zawołał Boudard niechętnie, i zwrócił się nagle do
inżyniera:
— A cóż nasz bulwar? będzie, czy nie?
— Przecież go sam nie postawię. Na wszystko potrzeba czasu, mój stary! Jak skończę projekt,
obliczę koszta i przedstawię do ministeryum, to może w tym roku jeszcze bulwar postawimy.
— Na zimę będzie?
— Może będzie, może uie... Jeżeli dostawcy się podejmą, a mróz bardzo nie ściśnie, to...
— Dobryś! Niecb nam na jesień jeszcze jeden przypływ podmyje brzegi a z kilka domów
przewali, to na zimę morze będzie hulać po Grandcamp, jak dziś na skalach tam oto na
północ! Hej, hej żeby tak za cesarstwa, toby już dawno bulwar stał na miejscu i bronił
naszego mienia.
— Przecież mieliście cesarza przed siedemdziesiątym rokiem, a jednak całego bulwaru wam
nie postawił.
— Postawił ten kawałek, na którym stoimy, to byłby postawił i resztę, gdyby go nie byli
oszukali i sprzedali.
— Mój stary, za te pieniądze, które tu siedzą w tych kamieniach, toby cztery takie można było
postawić, jak nic.
— To czemuż nie postawią teraz, kiedy można taniej?
— Przecież stawiamy, jak widzicie, i nie żądamy od was osobnych pieniędzy, ani podatków.
— Jeszczeby tez co! podatków... kiedy ryby takie tanie!
— Przecież za darmo nikt wam robić nie będzie. Jak fundusze państwa nic pozwalają, a
gmina dać nie chce, czy nie może, to trzeba czekać lepszej pory. Zresztą widzicie, że robimy.
— Ja go tam pewnie jnż nie zobaczę, kiedy jeszcze do ministeryum posyłać trzeba!
— Nie bójcie się, nie bójcie! I wy źyć będziecie, i bulwar stanie bez cesarza, tylko trochę
cierpliwości i dobrej woli. Niech ministeryum zatwierdzi projekt, to się rzncimy do roboty
wszyscy, jak tu jesteśmy, a bulwar stanie przed zimą.
— Jeszczeby też co? żebym miał na starość dźwigać kamienie dla Kzeczypospolitej—zawołał
z oburzeniem Boudard i szarpnął głową, aż kutas szlafmycy musnął inżyniera po twarzy.
Berta robiła pończochę i zdawało się, że nie zwracała uwagi na obecnych. Inżynier,
wypaliwszy papierosa, poszedł do stolika i zaczął na nowo „kreślić czarne kreski na białym
papierze." Słońce piekło, jak szalone, a na niebie ani chmurki. Wiatr z morza niósł trochę
świeżego oddechu i zbierał pot z policzków i skroni inżyniera. Ale to nie wystarczało. Przed
jedenastą trzeba było zejść z bulwaru i schować się w cieniu hotelowej izby, lub pod ścianą
pierwszego lepszego domu. Inżynier kazał chłopcom ściągnąć łańcuch i tyczki, złożyć stolik i
odnieść wszystko pod Gniadego Konia, sam zaś poszedł się położyć na wygodnej sofie, którą
mu ojciec Renouf, dla houoru biura, wstawił 'do pierwszego pokoju.
— A żebyśmy tak aprobowali—mruknął do siebie i uśmiechnął się rozkosznie pod starannie
wypomadowanym wąsem.—Eli! z temi chłopkami tyle zachodu, że skórka nie stanie za wyprawę.
Zresztą, jak się tu wziąśd do rzeczy? Ani temu dad cukierków, ani teatru lub kolacyjki! Przecież oczu,
jak student do niej przewracad nie będę. Ua! żeby tak można spotkad gdzie na uboczu... Bulwar ciągle
pełuy, a w domu niepodobna, bo zaraz wszyscy się dowiedzą. Dam pokój! zawyrokował inżynier i
głęboko przeciągnął się ua kanapie. Po chwili jednak opanowało go nerwowe ziewanie i rozstrój w
całem ciele. „Cóż u Boga! miałbym nie dad rady jakiejś tam rybaczce?" zawołał gniewnie i
postawiwszy marsa na zawsze gładkiem i wypu-kłem czole, porwał się z kanapy, która mięk-kiemi
poduszkami wywoływała w nim bezustanne ciągoty. Stanął przed lustrem. Oczy jego przesłonięte
były lśniącą mgłą zmysłowego omdlenia. Przeciągnął się i zaczął sobie przyczesy-wad włosy. „Czy ich
dyabli z tem głupiem Orandcamp i jego morzem! Potomkowie Wilhelma Zdobywcy! A śliczni mi
potomkowie na rybach! Wiecznie pijani i wiecznie brudni! Żeby chod burza kiedy poszalała ua fej
misce wody! Co to mi za morze? Ani trąb, aui rozbitków!.. Ciągle jedno i to samo: sześd godzin
przychodzi sześd godzin odchodzi. Woda i woda!" monologował inżynier, przeczesując grzywkę na
czole
i układając wąsy nad wydatną, różową wargą, która teraz, więcej jeszcze niż zwykle,
wydęła się gniewem. Zadzwoniono na śniadanie. „Albo to ich jedzenie! Co dzień to samo!
ryby, i ryby baranina i baranina. Dzwońcie sobie, dzwońcie... Nie głupim na was czekać;
czekajcie wy na mnie"—zawoła! stanowczym głosem i usiadł przed lustrem.—Po pewnym
czasie weszła hotelowa dziewczyna.
— Zupa na stole.
— Nareszcie! Panienko, panienko, zaczekaj!.
— Co pan każe?
— Daj buziaka.
— Obejdzie się! Niech pan szuka u innej— zawołała dziewczyna i zbiegła na dół.
— I znajdę—odpowiedział inż.ynier, schodząc do jadalni.
Berta tego dnia była mniej smutną, a więcej jeszcze marzącą, niż zwykłe. Odwróciwszy się
tyłem do słońca, patrzyła na morze spokojne, jak dziecko w kołysce, i bawiła się widokiem
drobnych a zwinnych fal, które lekki wiaterek miólł gdzieniegdzie po jego powierzchni.
Pogoda wydała jej się piękniejszą, niż wszystkie, jakie dotąd widziała w Orandcamp. Zaczęła
nucić po cichu miłosną piosnkę włoską, którą kąpielowi goście zostawili na normandzkie
brzegu. Boudard zobaczywszy innego starca na drugim końcu bulwaru, porzucił córkę, nie
rzekłszy słowa, i poszedł się skarżyć przed nim na złe cza
sy dla rybaków i wszelkiego handlu.
Berta zostawszy się samą, przestała robie pooczochę. Piosenka zamarła jej na ustach. Armand de
Coux, kształtny, zgrabny, pięknie uczesany, starannie ubrany, zawsze poważny i dźwięcznie mówiący,
stanął przed jej zamyślonemi c czy ma ze wszystkiemi zaletami ciała i duszy. Od dziś przestała się na
niego gniewad. Przecież ją wyróżnił z pomiędzy towarzyszek, czysto ubranych tylko w Niedzielę i bez
sabotów tylko w pogodne święta! Uśmiechnęła się do niego w myśli. Mąż przyszedł jej na pamięd. On
bardzo dobry, ten Gabryel, tylko że grubiaoski i często ponury. Nie siedzi z nią nigdy, ani porozmawia
nad morzem, chod niedzielę całą zostaje na brzegu. Cóż on temu winien? To zawód taki ciężki.
Codzieo na morzu, a chod wyląduje, to tylko aby zjeśd trochę strawy, sprzedad ryby i znowu na polów,
czy w dzieo czy w nocy, w deszcz, słooce, czy burzę, byle zarobid i parę franków odłożyd na statek.
Stracił jej i swoje. Boudard się zaklął nie dad solda więcej, a Renouf nie pozwala ryzykowad statku na
przemycanie. Musi więe biedowad i ciuład na nowo po soldzie, jak dawniej. I Berta zaczęła serdecznie
żałowad Gabryela, że musi tak ciężko pracowad, i zostawiad ją zawsze samą, zawsze smutną i
niepocieszoną, kiedy ona-by chciała tak przytulid się do niego, porozmawiad i popieścid, jak inni
ludzie, którym Bóg pozwolił urodzid się
gdzieindziej, niż nad morzem! W tej chwili rozległo się
wolne i lekkie siąpanie po bruku. Kie odwróciwszy głowy za siebie, podjęła błękitną
pończochę z kolan i jak przebiegła w wierności Penelopa, zabrała się do roboty tak pilnie, jak
gdyby cbciala sobie wynagrodzić stracony czas. Inżynier usiadł przy niej na ławce i
skinąwszy grzecznie głową, powitał:
— Dzień dobry.. Pończochy dla męża, nieprawdaż?
— Tak, panie.
— To musi być nudno robić tak codzień pończochy?
— Tak, panie.
— Ale zato są lepsze i trwalsze, niż fabryczne nie prawda?
— Tak, panie.
Rozmowa się urwała. Ona żywo migała drutami, a on kręcił z trzaskiem bregetowski kluczyk
od zegarka, zadając sobie w myśli pytania: „Ach! o czem tu mówić?.. Żebym się chociaż znał
na rybaekiem rzemiośle! Do czego się tu przyczepić?... O książkach?., nie. O pogodzie?.. nie
umiera. Dyabli nadali te różnice wychowania!..."
— Czy można leż robić czasem wycieczki na morze?—spytał po chwili kłopotliwego
milczenia.
— Tak, panie.
— Ale z kim?
— Z pierwszym lepszym majtkiem, albo sam.
— A zkąd wziąść czółna?
— Stoją na brzegu.
— Tak?... to można wziąść którekolwiek?
— Tak, panie, jeżeli wolne.
— A czy wiosła ciężkie?
— Dla rybaków, nie. Ale dla pana, na pańskie ręce..
— Na moje ręce?!... Nie taki ja słaby, jakby się to zdawać mogło na pozór! — zawołał z
duma inżynier, i wyprostowawszy się na ławce, wydął klatkę piersiową, aż mu żyły
nabrzmiały na szyi.
Berta spojrzała na niego z łagodnym uśmiechem i rzekła:
— Pan musi być mocny, ale do wiosła trzeba się przyzwyczaić.
— To być może; ale z czasem dam przecież temu radę.
— Jakto znać, że pan nie pracuje rękamil
— Tak?... spytał inżynier, spoglądając ukradkiem na swoje białe, delikatne ręce. Bozmowa
urwała się znowu i oboje zapatrzyli się w morze. Berta przerwała pierwsza:
— Czy pan długo jeszcze zostanie z nami?
— Nie wiem. Może trzy, może cztery miesiące... a może i więcej... dopóki roboty nie
skończę.
— Czy to tak trudno być inżynierem?
— Ma się rozumieć że nie łatwo, zwłaszcza jeżeli się ma do czynienia z morzem! Trzeba
niwelować grunt, obliczać w przybliżeniu największe ciśnienie wody, oznaczać wytrzymałość
budowlauych materyałów, badać geologiczny charakter ziemi i mice na uwadze tysiące
innych
danych, które.....
— Aa!... wykrzyknęła ze zdziwieniem Berta i potrząsnęła głową.
Oboje zamilkli. Woda odeszła od brzegu powoli, nieznacznie prawic bez ruchu. Fala
spokojnie rozlewała się po piasku i z lekkim szmerem wracała napowrót do morza,
zostawiając za sobą obumarłe morszczyzny o długich, rozciągniętych bezładnie ramionach.
Niebo było tak czyste i jasne, woda tak lazurowe błękitna, a powiew morski Iak świeży i
łagodny, że oboje, nie zdając sobie sprawy z tych czarujących wpływów natury, siedzieli na
ławce, jakby przykuci do niej rozkoszą. Rozmowa jednak nie szła. On wciąż kręcił
trzeszczącym kluczykiem od zegarka, a ona poprawiała sobie biały czepek na głowie. Oboje
chcieliby może mówić o czemś innem, a ustawicznie wpadali na przedmioty, które ich nie
obchodziły wcale. Po chwili inżynier odezwał się znowu:
— Czy Orange dawno już żonaty?
— Pięć lat będzie ua jesień, jak-eśmy się pobrali.
— A prawda! zapomniałem, że mi Boudard mówił. Ale ja mam tyle na głowie! Doprawdy
zapomniałem... Czy tu są gdzie piękne okolice?
— Są, panie.
— Niedaleko?
— Tak, panie.
— A przechadzać się można po nich z przyjemnością?
— O! tak, panie. Tyle razy już chciałam pójść na przechadzkę, ale nie mogłam. Kiedy byłam
w Caen, to codzień chodziłam do parku, a tutaj nic.
— To bardzo przyjemnie przechadzać się po parku nieprawda?
— O! tak panie... ja to bardzo lubię!..
— To taksamo, jak i ja—odpowiedział inżynier i zamilkł, nie śmiejąc z miejsca
zaproponować przechadzki w jakie ustronie oddalone od ludzi, osłonięte cieniem
rozłożystych drzew, przejęte wonią kwiatów i zamieszkane przez motyle, ró-żnobarwnemi
skrzydły kołyszące się cicho na falach powietrza i promieniach słońca. Nowe milczenie
zaczęło go gniewać. Wziął na odwagę i przysunął się bliżej do Berty, z mocnem
postanowieniem zaczepienia kwestyi w sposób drażliwszy, niż dotąd. Berta zdziwiona tym
nagłym ruchem podniosła na niego łagodne oczy i zdawała się czekać zaczepki.
— Ach!... jak dziś gorąco .. a tu trzeba pracować.
— Czy pan już idzie?
— Tak... rausze... — odpowiedział inżynier, i nie wiedząc sani dla czego powstał z ławki,
podał Bercie rękę na pożegnanie.
Młoda Normaudka, skrępowana nieznajomością wykwintnych obyczajów, rzuciła okiem ua
bok z obawy, czy kto nic widzi, i wyciągnąwszy nieśmiało dłoń, pozwoliła się uścisnąć za
same końce cieukich palców. Inżynier poszedł wesoło do biura, zawoławszy sobie w duszy:
— Już ją mam!
Berta zostaią sama. Obejrzawszy się raz jeszcze do koła, czy kto nie widział, zaczęła się bliżej
zastanawiać nad osobistością inżyniera. Ani Iryzyer z Caen nic wydal się jej tak dobrze
ułożonym, ani aptekarz z Bayenx tak poważnym, jak inżynier. Tylu już ludzi widziała na
świecie, a nikt dotąd na niej nie zrobi! tego dziwnego wrażenia, co on, choć inni rzucali na nią
miłośnic zamglone spojrzenia i grzeczne, znaczące słówka, kiedy przechodziła przez ulicę lub
słuchała wojskowej orkiestry w parku. ..Jaki on miły! jaki on miły!..," powtarzała sobie w
duszy i puszczała myśli na rozkoszne bezdroża czarów miłości wyższej i idealniejszej, niż ta,
która ją rzuciła w twarde objęcia Orange'a.
Morze odeszło zupełnie i ława żółtego piasku, porozrywana czarneml plamami morszczyzn i
kałuż, roztoczyła się przed jej oczyma. Jakiś żal ścisnął jej sercem i zmarszczki posępnego
smutku wywołał na czoło. Ach! czemuż urodziła się nad morzom wśród tćj jednostajności
widoków kawałka ziemi i bezmiaru wód, wśród tych ludzi grubych, niezgrabnych,
zapracowanych i nieokrzesanych, ona, która potrzebowała ciągłych zmian dla myśli, ciągłych
rozrywek dla łatwo nużących się zmysłów, i ciągłego towarzystwa dla obrony przed
śmiertelną nuda, która ją ogarniała z każdym niemal pochmurnym dniem, Iuli z każdym
pogodnym wieczorem. Na widok tej natury gnijącej, lub usychającej na brzegu pozbawionym
wody, dreszcz strachu przebiegł ją po ciele. Wstrząsnęła się nerwowo, zwinęła szybko druty
w pończochę i pobiegła prosto do domu. Mieszkanie uraziło ją nieporządkiem, jakkolwiek
wszystko stało na swojem miejscu, a izba była uprzątnięta i zamieciona. Potrzebowała coś
robić. Z nerwowym pośpiechem zaczęła przestawiać stołki, zcierać kurze, obmywać kwiaty,
przekładać talerze w kredensie i poprawiać łóżko. Zmęczona wkrótce tą pracą siadła przy
oknie. Inżynier schylony nad stolikiem pracował również przy oknie, ale przy otwarteru.
Berta spostrzegłszy go, chciała uciekać.
— Cóż to! nie wolno mi siedzieć u siebie w izbie, kiedy on pracuje naprzeciwko? — zawołała
do siebie, i została.
Po chwili inżynier podniósł głowę i spotkał się oko w oko ze swoją sąsiadką. „Dzień dobry,"
„dzień dobry" skrzyżowało się w powietrzu. Od tej pory inżynier ciągle pracował przy
swojem oknie, a ona robiła pończochy, lub cerowała przy swojem. Spojrzenia krótkie, lub
długie, proste, lub ukośne, migały co chwila nad podwórzem ojca Renoufa, a ciche
pozdrowienia rozpływały się po rosie porannej, lub w wieczornym powiewie morskim. Berta
często chodziła do ogródka i wieszała, lub zdejmowała koszule na płocie i gałęziach gruszy.
Raz inżynier, przechodząc przez podwórze oberży, nadybal ją przy płocie. Ponieważ była
blisko, pocałował ją więc ukradkiem w policzek i odszedł. Berta niespokojnie obejrzała się
naokoło. Nikt nie widział. Bez gniewu popatrzyła za odchodzącym i oparłszy się brodą o
wystającą żerdź płotu, zaczęła marzyć. Doprawdy nie trzeba mieć szczęścia, aby będąc ładuą,
zgrabną, dobrą i łagodną, wyjść za rybaka, który raz tylko na tydzień jest na brzegu przez
dwadzieścia cztery godziny, ale z tych przez sześć pije, przez drugie sześć gra w kręgle, lub
domino, a potem przez cztery dopija, przez ośm zaś pozostałych wytrzeźwia się i wysypia w
łóżku za cały tydzień. Westchnęła. W tej chwili inżynier wracał tą samą drogą, którą poszedł.
Berta nie chciała uciekać, aby nie zwrócić podejrzeń na siebie. Nieruchomie zostaią tak długo
na miejscu, aż poczuła jego rękę na swojej.
— Cóż tak smutno?
— Alboż mi dobrze!
— Czy podobna? Taka dobra, taka piękna...
— Nie jestem piękna.
— Alei tak... bardzo piękna. I żebym tylko mogł swobodnie całować te usteczka koralowe...
— Nie trzeba, panie, nie trzeba... Jakby się mąż przypadkiem dowiedział!...
— Co się ma dowiedzieć! Zresztą pójdziemy kiedy za wieś, na przechadzkę, w sady...
wieczorem.,.
— Nie można, panie, nie można...—odpowiadała prawie za każdem słowem licrta i patrząc w
ziemie, kręciła głową.
Inżynier ścisnął ją za rękę, przyciągnął do płotu i pocałowawszy wyrywającą się w skroń,
szepnął cicho do ucha:
— Wieczorem będę dziś czekał na drodze do Maisy... Dobrze?
Berta nic nie odpowiedziała, lecz zmieszana, szybko wbiegła do siebie po kamiennych
schodach.
Inżynierowi dzień wydawał się bez końca. Za lada nachyleniem się, krew bila mu do głowy i
przeszkadzała spokojnie pracować. Spotkawszy ojca Kenoufa, skarżył się przed nim na częste
zawroty głowy.
— Niech pan inżynier pije dużo cydru, bo to dobre na żołądek, i przejeżdża się często po
morzu. Wiosłowanie dla ludzi uczonych, to samo zdrowie.
— Posłucham waszej rady, ale musicie mi postarać się o czółno.
— Nic łatwiejszego. Orange z panem pojedzie.
— liaz to nic sztuka! Ja chciałbym wiosłować stale.
— I to się zrobi, niech tylko Orange zawi nie do brzegu.
— A kiedy wyląduje?
— W nocy, tak koło dwunastej...
— Kolo dwunastej!... Dlaczego tak późno?
— Ha! trzeba pracować, panie. Inni wylądowali już od pół godziny na niedzielny
wypoczynek, a on jeszcze został ua morzu i łowi aż do nowego przypływu. Kiedy się straciło
cudze pieniądze, to po całych dniach świętować nie można — zawyrokował ojciec Kenouf i
chytrze łybnął oczami.
— To pewna, że nie; ale jakże ou sprzeda ryby, kiedy targu w nocy niema?
— K... My tam je prosto posyłamy do Paryża. Byle tylko przyjechał przed trzecią rano, to
zawsze jeszcze zdążę ua pociąg. Ludzie nam tego darować nie mogą, ale my tam zawsze
zarabiamy więcej, niżby matka Coispel dala.
— A czy na morze śmiało się puścić z nim można?
— Z nikim, jak z nim. Niech pan inżynier Bię nie boi, a jedzie o każdej porze, bo Gabryjel na
morzu pewny, jak orzeł w powietrzu. Pan inżynier jutro się przekona.
— Dobrze. Więc jutro?
— Jutro, jak tylko przypływać zacznie.
— Ale, ale, ojcze Renonf! O której godzinie słońce zachodzi?
— O szóstej, zdaje mi się, czterdzieści dziewięć.
Inżynier kiwnąwszy oberżyście głową, spojrzał na zegarek. Brakowało jeszcze pełnych trzech
godzin do zachodu. O szóstej punkt podano obiad dzięki jego niecierpliwości i pileniu-Kiedy
wstał od stołu ostatnie promienie słońca zbiegały z nieba czerwonemi szlakami i chowa ły się
w morze. „Czyż to głupie słońce nie zajdzie już dziś wcale!" zamruczał pod nosem i
niespokojnym krokiem wyszedł na bulwar. Całe Graudcamp wyległo nad morze. Rybacy
nosili na rękach niemowlęta i śpiewali im ochrypłym głosem piosnki całego świata, w których
poeta nie domyśliłby się swoich słów, a kompozytor melodyi. Kobiety chodziły koło mężów
słaniając się im przy bokach, jak kotki w noc marcową, a młodsze dziewczęta i „malcy"
tańczyli kółka na piasku, przeplatając imitacyje zwrotek Ronsarda grubemi i ttustemi
dowcipami własnego pomysłu. Boudard siedział na swojej ławie i zgromadzonym
rozpowiadał o dawnych lepszych czasach na ryby za cesarstwa, a Berta siedziała tuż przy nim
i"obojętuie słuchała jego
narzekao. Inżynier przeszedł przez bulwar raz, drugi i trzeci. Berta ani
spójrzała. „Polityku-je"—pomyślał i przesuną! się z wolna koło sa-mycb jej nóg. Nie spojrzała jednak.
Nareszcie ściemniło się zupełnie. Wyszedł za osadę i wierząc w szczęśliwą gwiazdę,' puścił się
pomiędzy żywopłotami z cierni i jerzyn drogą ku Maisy. Wsunąwszy się między dwa cieniste krzaki,
usiadł nad rowem, i nadsłuchując lada szelestu, czekał. Upłynęła godzina cała: nikt się nic pokazał na
drodze. Z początku cicby gwar weselących się dolatywał go ze wsi. Pomału jednak i to echo ludzkiego
życia zamarło. Zrobiło się tak cicho, że słyszał wyraźnie tyk, tak swojego zegarka. „Ua! teraz właśnie
najlepsza pora!.... przecież wyjśd nie mogła przy wszystkich. Jaki ja głupi " zawołał sam do siebie i
skręcił nowego papierosa częścią dla zabicia nudów, częścią dla zobaczenia godziny przy świetle
zapałki. Gwiazdy mrugały, wiatr z szumem czesał po liściach drzew, zegar kościelny jęczał co
kwadrans żałośnie po rosie, a on wciąż czekał na twardej murawie i klął. Nagle zdawało mu się że
słyszy kroki zdaleka. Wstrzymał oddech Krew tętniła mu w uszach i przeszkadzała słyszed dokładnie.
Wytężył uwagę. Ani żywej duszy! Było to proste złudzenie wytężonego zmysłu słuchu. Zmęczony,
znudzony, wstał i poszedł do oberży. W oknach Berty było ciemno, a we wsi cicho, jak makiem zasiał.
Wszedł na górę, i postanowiwszy nie myśled więcej o niepowodzeniu, położył się spad. Pomimo
strudzenia podnosi! się co chwila na łóżku i wyglądał przez okno, czy przypadkiem nie świeci się u
Berty. W pokoju zdawało mu się tak duszno i gorąco, że, jakkolwiek czuły na przeciągi, wyskoczył z
łóżka i uchylił okna. Zrobiło się nieco chłodniej, a jednak nie mogł zasnąd. Krew tętniła mu ciągle w
uszach, a spieczone gorączką wargi drgały nerwowym ruchem. Zaklął. Nagle ciężkie stąpanie rybaków
zakolatalo po bruku i ponurem echem rozbrzmiało o ściany domów, rimiechy i grubijao-skie dowcipy
coraz wyraźniej dochodziły do jego uszu. Wyjrzał przez okno. Orange z drużyną dźwigał kosze z
rybami i kierował się prosto do szynku ojca llenoura, który zawczasu otworzył drzwi przed
wchodzącymi. Połów był świetny. Najmniej sto trzydzieści franków według" oceny Orange'a.
Wniesiono dwa dzbany cydru, a po tym trzeci. Na odchodnem rybacy zażądali kawy i koniaku. Kiedy
Kenouf zamknął szynk, z kościelnej wieży wybiła druga. Inżynier przewrócił się na łóżku i jeszcze raz
zaklął. Śmiechy na ulicy, stukanie kieliszkami i głośne rozprawy o losach połowu w szynku, wybiły go
ze snu do szczętu. Wstał, odział się w szlafrok, zapalił papierosa i usiadł przy uchy-lonem oknie, chcąc
się lepiej zmęczyd i usposobid do snu. W izbie Berty na szybie przęsło
niętej niebieską riranką
zajaśniało słabe światełko. Wytężył wźrok. Wielki, niezgrabny cień Orangea majaczył mu w
oczacb. Lekki wiaterek chłodził mu skronie i rozwiewał włosy. Otworzył szerzej okno, aby
pełną piersią chwytać powietrze i gasić gorączkę. W izbie Berty rozległy się dwa silne i suche
stuknięcia. Orange wielkie, ciężkie buty rzucił ua podłogę, inżynier chciał się cofnąć! Twardy
glos Orange zatrzymał go na miejscu.
— Cożeś się tak rozwaliła na całem łóżku?... Posuń się troche, bo spać nie moge.
— Przecież ua ścianę nie wejdę — odpowiedziała Berta zaspanym, żałosnym głosem.
— Wejdź, gdzie chcesz, ale mi nie zabieraj całego miejsca, rozumiesz?
— Masz większą połowę....
— Patrzcie mi ją, jaka pani! Dla niej zama-lo polowy, a dla mnie to dosyć! Cóżto! nic pracuję
może przez cały tydzień jak koń, że mi w sobotę wyspać się nawet nic pozwolisz?
— Przecież ci nie bronię ...
— Nic bronię! nie bronię!.... A pod krzyżem mam ramę!.... Cóż-to! wziąłem posag za tobą,
czy co, że się chcesz pieścić, jak dama?.... Kiedyś taka wygodna, to iii sobie do ojca!
— Pocóżeś mnie bral — odpowiedziała Berta nawpól z płaczem.
— To ja może do ciebie przewracałem oczyr!
— Pewoie, żeś przewraca), pokiś mnie nie wziął...
— Niech i tak będzie! alem ei nie mówił, że nie chcę pieniędzy za tobą!
— To mów o tem z Boudard'cm, alo Diezc-mną, bo ja się w to nie mieszam.
— Patrzcie, jaka niewinna! Niby to o gwiazdach rozmawiasz z nim przez cały dzień po
kątach! Gdybyś chciała, toby stary wilk otworzył kabzę, kiedy mu żywię córkę za darmo.
— Przecież ci dał sześć tysięcy za mną... a żeś je stracił, to nie jego wina.
— I ja wiem bez ciebie, że nie jego; ale powinien dać więcej, bo mi się za tobą należy. Będę
może czekał, aż mu się podoba wyciągnąć nogi!
— Musisz, bo za życia nie da ci już więcej.
— Poczekaj! jak mu kości natrzęsę raz jeszcze, to się wzruszy.
— I tak nie da, bo ci nie dowierza..
— Ja mu wiary napędzę, niech go tylko gdzie w kącie przydybię!
— Przecież go nie zabijesz....
— Nie potrzebuję go zabijać! Niech mi tylko da jeszcze siedem tysięcy, żebym przestał
pracować za darmo na Renoufa i ciebie! Jak mu jutro nie powiesz o pieniądze, to cię z domu
wypędzę! Rozumiesz?
— Rozumiem...
— Powiesz?!
— Powiem... ale ojciec i tak nie da.
— No, to ja wam obojgu pokażę! 1'osuń się do ściany, mówie!... Tak! A tylko pamiętaj!—
zawoła) Orange i zamilkł nareszcie.
inżynier zamknął okno.
IJerta tuląc się do ściany, wzdycbała i tłumiła łzy w gardle. Przed oczyma zaczęły jej się
przesuwać obrazy przeszłości i minionych marzeń, kiedy u ciotki, kładąc się do łóżka,
myślała o pięknych sukienkach, o chłopcu zawsze całującym w same usta, o ładnym domu w
mieście, lub nawet o mężu, ale o takim, któryby wiecznie się do niej uśmiechał, wiecznie
pieścił i kochał. Orange zakopany w poduszki chrap nął gniewnie nozdrzami i gardłem. Żal
ścisnął jej serce. Rozpłakała się na dobre i zwróciła myśl na swoje obecne położenie. Inżynier
ładnie ubrany, przystojny, grzeczny i miły stanął jej przed oczyma. Zasnęła z uśmiechem ua
ustach.
Słońce już było wysoko, a inżynier spał jeszcze snem ciężkim i niespokojnym. Wczorajszy
zawód i nocne hałasy wywołały w nim potrzebę dłuższego wywczasu, niż zwykle. Ku
wielkiemu zatem zdziwieniu ojca Renoufa, który już dawno powrócił od kolei, inżynier wstał
dopiero o dziesiątej. Tego dnia wszystko dla niego było złe. Zły hotel, zła usługa, złe
jedzenie, słowem wszystko, co tylko bezpośrednio obcho dziło ojca Renoufa zasługiwało na
nagana której inżynier bynajmniej mu też i nie szczędził. Szynkarz, nie wiedząc już jak
ugłaskać swego klienta, przypomniał mu o przejażdżce po morzu z Orange'm.
— Ależ-to popędliwy człowiek—przerwał io-żynier trwożliwie.
— Bynajmniej, panie inżynierze! Orange jest łagodny jak baranek, byle mu tylko w drogę nie
wchodzić.
— A ja myślałem, że się unosi łatwo — odparł inżynierł dwuznacznym tonem i lekko
kiwnąwszy szynkarzowi głową ua pożegnanie, bezwiednie, z przyzwyczajenia skierował się
w stronę morza.
W drodze przyszła mu świetna myśl do głowy. Będąc republikaninem poważnym, to jest ani
cezarystą ani lojalistą, i katolikiem rozsądnym to jest człowiekiem nic wierzącym w dogmaty
kościoła, ale uznającym potrzebę religii dla umysłów niewykształconych, inżynier nie pościł
w piątki, nie spowiadał się nawet raz do roku koło Wielkiej-Nocy, nie mówił pacierza ani
rano, ani wieczór, ale toż za to nie wymyślał na księży razem z „czerwonymi", i ile razy
zdarzyła się sposobność, chodził do kościoła „dla drugich" „dla przykłada", jak sam zwykł
był mawiać do napadających nań bezbożników. Przypomniawszy sobie, że pobożny lud
nadmorskiej osady znajduje się w tćj chwili w świątym wiernych i korzy się przed Panem, nie
biorąc nawet obecności tam Berty pod uwagę, przeczesał ua czole grzywkę starannie
grzebyczkiem, który zawsze nosił przy sobie, ściągną! szerokie rękawy keszuli aź na same
palce, wysunął rożek chustki z kieszeni ua piersiach, włożył rękawiczki na obie ręce, i lekko
wywijając mala-kitowa gałką laseczki w powietrzu, spokojnym poważnym krokiem
wysokiego urzędnika podążył wprost do kościoła pod górę.
Stara wieża romańsko normandzka, ciężka, jednostajnie gruba, z półkulistem oknem u góry i
tegoż samego rysunku drzwiami, wychodziła z ziemi, jak massywny pień wysoko zrąbanego
dębu, który niejako się pyszni swoim ciężarem i mocnemi proporcyami. Przy nićj długa szopa
drewniana, zastępująca miejsce kamiennej zniszczonej nawy, chyliła się na bok od wiatru i ze
starości. Inżynier wszedł. Kościół był przepełniony. Po jednej stronie siedzieli mężczyźni, po
drugiej kobiety. W smugach światła, "padającego przez małe kwadratowe okna w ścianach u
góry, wirowały pyły kurzu, i fantastyczne kreśląc kola w powietrzu, zwinnie tańcowały nad
głowami zgromadzonych. W ostatniej ławce siedziała z brzegu Berta i modliła się na książce.
Inne kobiety z nosami pospusz-czanemi na dół drzemały, kiwając się ua boki lub ziewały
przeciągle w zaciśnięte przy ustach pięści. Mężczyźni rozmawiali pomiędzy sobą po cichu i
od czasu do czasu spluwając, z hałasem zacierali nogami posadzkę.
Za ukazaniem się inżyniera na progu, w kościele zrobił się szmer: mężczyźni odwracali
głowy, a kobiety trącały się łokciami. Inżynier tymczasem z wykwintnym iaryzeizmera kornie
schyliwszy głowę na widok ołtarza, obwieszonego jak stragan sztucznemi kwiatami, posunął
się parę kroków w głąb i stanął tuż przy ławce, na której skraju siedziała Berta.
Był to sam środek kazania. Kziądz porzuciwszy „Kanę Galilejską gdzie Jezus był wodę
winem uczynił", z widocznym zapałem galopował po stepach nowożytnego materyjaliziuu,
który z niesłychaną szybkością zdołał się przedrzeć do serc ubogich nawet duchem.
Berta niezuaczuie usuęła się na bok. W cichym szepcie rybaków z łatwością można było
odróżnić pojedyncze wyrazy techniczne ich zawodu, ceny ryb i spodziewano ukończenie
bulwaru, który miał uchronić ich mienie przed roz-hukanemi w zimie falami morza. Inżynier,
przyczepiwszy się do ławki przy Bercie, słuchał kazania z widocznem zajęciem.
Ksiądz, tubalnym głosem piorunując przeciwko zatraceniu się ideału w duszy ludzkości całej,
powoli zbliżał się do celu. Chodziło mu o to, że kiedy rybacy co raz to nowe stawiają sobie
domy, w których nie brak ani mahoniowych łóżek ani bogato rzeźbionych szaf, dom boży
grozi ruina. Mniejsza już, że lichtarzy niema za co posrebrzyć, że wapno sypie się do kielicha,
a kropielnica cieknie, mniejsza już o ozdoby i bogactwo kościoła, bez których Bóg obejść się
może. Co jednakże parafianie do serca wziąśćby powinni, to krokwie przegniłe, które grożą
upadkiem, i reparacyję dachu nad zakry-styją, przez który woda się leje, jak przez sito.
Szept rybaków przemieni! się w gwar prawdziwie jarmarczny. Berta, w miarę, jak co raz
silniej uczuwala błogie ciepło w nodze przez zetknięcie się z kolanem inżyniera, co raz
natarczywiej wlepiała oczy w książkę od nabożeństwa, i co raz głębiej schylała głowę nad
pulpitem ławki. Inżynier, pomimo natężonśj uwagi, nic z kazania zrozumieć nie mogł.
Rzeczpospolita, atcizm, ojcowie kościoła, świątynia Salomona i kościoł w Grandcamp,
dudniły mu w u-szach pustymi oderwanymi dźwiękami, które się mieszały z glosami
rybaków w jeden wielki chaos słów.
Berta w skutek ciągłego spuszczania głowy była czerwona, jak piwonija.
Kiedy ksiądz, po bezskuteczncm przywoływaniu rybaków do porządku, wśród powszechnego
gwatu schodził z ambony, jej ręka tonęła w dłoni inżyniera, który zasłaniał ją swem ciałem,
obojętnie rozglądając się po kościele i twarzach rybaków. Orange skarży! się głośno na tescia,
wzywając wszystkich na sędziów swojej sprawy.
W czasie nabożeństwa gwar przycichł zupełnie. Organ, za wielki na drewniany kościółek,
zabrzmiał krzykliwym głosem pod palcami organisty, który wciąż szuka! odpowiedniej tona-
cyi do śpiewu księdza i wciąż chybiał, jakby na złość muzykalnym uszom. Kurz, poruszony
falami dźwięku, porwał się ze ścian, okien i belek, i siwemi tumanami zawinął nad głowami
paraiian. Zaduch rybiego tłuszczu, spotniałych ciał i mirrowych kadzideł, zmieszał się w
jedne massę z kurzem, i dusił w gardłach. Po kilku minutach wszystkie twarze powlekły się
czerwo-nawo-fioletową barwą, a szybko nozdrzami robiące nosy zaczęły kichać na wyścigi.
Inżynier otwartemi ustami chwytał duszne powietrze w piersi i co chwila przykładał do nosa
silnie wyperfumowaną chustkę. Jakkolwiek wszyscy mężczyźni wynieśli się przed końcem
nabożeństwa, on postanowił nie dawać złego przykładu i wytrwać do ostatniego Amen.
Zanim ksiądz pokropił pobożnych, a raczej, pobożne niewiasty święconą wodą, Berta
wycofała rękę z dłoni inżyniera i niespokojnie poruszyła się w ławce. Inżynier wstał,
przeżegnał się z pokorą ua środku kościoła i wyszedł na cmentarz. Rybacy, kryjąc się przed
skwarućm słońcem pod cieniem kamiennych grobowców i krzyżów, dokońezali rozpoczętych
rozmów o porwanych ua skalach sieciach, o wietrze, za słabo wczoraj wiejącym, i o złych
całkiem wróżbach na jutrzejszą pogodę. Kobiety zaczęły powoli wychodzić z kościoła i
grupować się koło mężów. Berta stanęła nieopodal Orange'a, który, udając że jej nie widzi,
wołał na cały głos do Lemoine'a:
— Gdybym był wiedział, że stary pozwoli ua hańbę córki, to już dawno Blande!, ta, co ją
znacie, wdowa po kowalu z Isigny...
— Pójdź do domu—przerwała Berta — dziś jeszcze będę mówiła z ojcem.
Orange dał się pociągnąć żonie, i ciężkim, kołysanym krokiem, ze spuszczonemi na dół
rękoma, przeszedł przez cmentarz. Berta, trzymając się jego przedramienia, dreptała przy nim
drobno i szybko. W tym beztaktowym postępie po ważkiej uliczce cmentarza doszli do bramy
wchodowej i spotkali się oko w oko z inżynierem, który, oparty tylem o drewniany filar,
kręcił papierosa, nie uważając na nikogo.
— Moje uszanowanie panu inżynierowi—zawołał Orange, zatrzymując się z żoną przed
bramą i lekko uchylając futrzanej czapki.
— Dzień dobry—odpar inżynier obojętnie.
— Pan inżynier mnie nie poznaje?.... Podniosłem panu kapelusz na bulwarze, kiedy to wiatr
wial od Maisy....
— Ach! prawda—odparł inżynier, udając że sobie przypomina.—Zapomniałem zupełnie...
Ale mam tyle na głowie!... Przecież to wy jesteście Gabryel Orange.
— Tak, do usług pańskich — odrzekł młody rybak, wyciągając do niego twardą, skuloną od
wiosła dion ua powitanie.
Inżynier uścisnął się z Orangem nie bez pewnego zakłopotania.
— Ojciec Renouf mi mówił, że pan inżynier, życzyłby sobie przejechać się po morzu. Jestem
na usługi. Czas dziś piękny, pojedziemy z wiosłami; a jak panu przyjdzie kiedy ochota, to
wsiądziemy na I'elrelą i pożeglujemy na cały dzień.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze!... Istotnie chciałbym widzióć połów na pełnem morzu.
— To bardzo piękne—odparł Orange.—Pan inżynier zobaczy, jak sieć zapuszczamy, jak się
ryby biorą, jak kamienie, czego Boże broń, wciąga się na pokład... Tylko nic trzeba jechać w
piątek. Dobry Bóg w piątek umarł, to tez i dla uas co Piątek nie żyje.... Mnie samego skarał...
— Jakto? w ten dzień nic nie łowicie?
— E! łowić łowimy, ale więcej się tam przebaraszkuje na pokładzie, niż przy sieci.
— To właśnie pojadę w piątek, żeby zobaczyć wasze żyie na morzu... Przecież jestem de
mokratą....
— Przepraszam pana inżyniera., co to znaczy demokrata?
— Demokrata... jakby wam to powiedzieć!?... demokrata jest to człowiek, który się zadaje z
niższymi od siebie.....
Dzwonki hotelowe zagrały na wyścigi swoje pieśń żołądków. Wszystko troje spuścili się z
góry ku osadzie. Z jednej strony bujającego się Orange'a, uwieszona u jego ręki, bezwładnie
spadającej na dól. dreptała Berta, a z drugićj kroczył poważnie inżynier i od czasu do czasu
dłuższem spojrzeniem mierzył jego silną, energiczną, hardą pustać. Pomimo lipcowego upału
Orange na głowie miał 1'utrzauą czapkę, która brunatnym włosem wydry lśniła się żywo ua
słońcu i dodawała grozy jego twarzy spalonej, ciemnej, potrzaskanej od wiatru, i nerwowo
drgającej koło nozdrzów i warg. W ciężkich i długich aż powyżej kolan butach, w czystej
przekrochmalonej koszuli, która szerokiemi buffami szeleściała ua wietrze, i zc skórzanym
żółtym pasem na grubych biodrach, młody rybak, przy świątccznem wygoleniu twarzy, miał
w sobie coś dzikiego i niepokojącego. Czarne, jak węgiel, oczy, głęboko osadzone w czaszce,
i migające białkami, ustawicznie latały w orbitach już to z natury samej, już też przez na-
zwycząjenie do śledzenia za niewyraźnymi znakami nieba i morza. Inżynier, jak gdyby za
kłopotany, pożegna! towarzystwo i szybko pobiegł do hotelu.
— To ty się zadajesz z niższymi od siebie!., syknął Orange za odchodzącym i zwolnił kroku.
Berta uagliła na śniadanie. W milczeniu doszli do domu i w milczeniu zjedli. Wiedziony
nadzieją zarobku Orauge zaraz po śniadaniu stawi! się w hotelu. Inżynier wykałał zęby i
bezmyślnym wzrokiem patrzył na błękitnawą parę, podnoszącą się przed nim z filiżanki
czarnej kawy. Naglony przez Orange'a wyszedł z nim nad morze nie bez pewnego przymusu.
— Ja tutaj mieszkam—zawołał Orange, pokazując ua lamus hotelu i swoje zarazem
mieszkanie.
— A! — odpowiedział iużynicr, niby zdziwiony.
Na bulwarze staią Berta i rozmawiała z jakąś kumoszką.
— A nie zapomnij mówić ze starym!—krzykną! Orange gbśno i wszedł po kolana w wodę dla
przyciągnięcia czółna do samego brzegu. Odbili. Inżynier byl zachwycony. Jakkolwiek nigdy
wiosłem nie robił, chytry Normandczyk nie mógl się dosyć nachwalić jego zręczności, jakiej
— jak mówił—nigdy w życiu nie widział. Wiosłowali przez godzinę. Inżynier rozpływał się
w zadowoleuiu miłości własoćj, którą Orange, w nadziei szczodrego wynagrodzenia, łechlal z
podstępnem mistrzowstwem. Po skończeniu lekcyi, w kieszeni nauczyciela dźwięczała
srebrna pięciofrankówka. Od tej chwili sympatya ich osadziła się na trwałych podstawach
zarobku z jednej strony a uczniowskiej wdzięczności z drugiej. Przy następnych wycieczkach
na morze, oprócz zapłaty w monecie brzęcącej, inżynier wynagradza! rybaka obfitemi
poczęstunkami w szynku ojca Renoufa. Pomimo życzliwości dla Orange'a, nio przestawał
jednak rzucać pożą-dliwem okiem za Bertą. Romans, zawiązany z nudów, zaczął go męczyć
niepozytywnym przebiegiem. Postanowił działać energiczniej.
— Z tymi chłopami inaczej nie można! Al-boż się to rozumie na delikatniejszych uczuciach?
Pewnego wieczoru przez kilka godzin czatował na nią z okna. Deszcz padał drobnemi, ale
rzęsistemi kroplami. Jedna wielka, szara chmura, jak dzwon mlecznego klosza, zawieszona
nad ziemią i morzem, dodawała wieczorowi posępnego uroku ciemności. Tu i ówdzie widać
było żółte światła po oknach domów i szynków, ale i te wkrótce pogasły. Zanim wybiła
dziesiąta, cala osada już spala. Inżynier, z papierosem w ustach, siedział przy otwartem oknie
i niespokojni' okiem wpatrywał się w szarą sylwetkę lamusa. W izbie Berty było ciemno.
— Przecież jeszcze nie śpi—zawoła! do siebie i cofnął się trochę w głąb' pokoju przed
deszczem, który ustawicznie gasił mu papierosa.
Na ścieżce błotnistego podwórza rozległo się lekkie stąpanie. Serce zabiło mu głośniej. „To
ona!" zawołał i zbiegł szybko po scbodacb.
Berta wracała od ojca. Zatrzymał ją przy furtce od ogrodu i szepnął do ucba:
— Dziś, nie prawda?
— Nie można, panie, nie można.
— Ależ tak. Dziś.... za godzinę... wszyscy będą już spali, a rybacy ua morzu.
— Nie można, panie, nio można... jeszcze kto zobaczy...
— Nikogo niema! Wejdę cicho przez ogród.
— Nie można, panie, nie można.,..
— Za godzinę przyjdę. Jeżeli drzwi od kuchni uie będą otwarte, wybiję okno! —zawołał
głosem stanowczym i pocałowawszy ją w skroń, odskoczył na bok.
Beria weszła do siebie. Rygiel szczęknął w zasuwie. Stanąwszy przed kominkiem, potarła
machinalnie zapałką o ścianę. Zapałka zgasła. Wzięła drugą. W zamyśleniu pozwoliła spalić
się jej do końca. Szybko potarła trzecią o komin i zapaliła świecę. Deszcz bębnił po szybach.
Z rękoma spuszczonemi na dół, z oczyma otwartemi szeroko i z niedomkniętemi wargami,
chodziła po izbie, wsłuchując się ze smutkiem w głuche echo własnych kroków. Strach ją
wziął czegoś. Zaryglowała drzwi od ulicy. Świeca w szklannym niebieskim lichtarzu paliła
się na murku komina i gorącym to neru oblewała jej policzki i tak już zabarwione czerwonemi
wypiekami. Siadła na zydlu i utopiwszy czoło w dłoniach, zamyśliła się. W głowie jej
szumiało, a w oczach się ćmiło. Wtem na drzwiach od kuchni rozległo się lekkie stukanie.
Drgnęła, i porwawszy się z zydla, zgasiła świecę. Zrobiło się ciemno, jak w grobie. Serce biło
jej tak silnie, że przycisnęła je obydwoma rękoma, bojąc się, żeby nie wyskoczyło. „Pójdzie
sobie... nie otworzę"— pomyślała, i stanąwszy na progu kuchui, oparła się plecami o odrzwia.
Inżynier zastukał silniej i poruszył za klamkę. Dreszcz strachu przebiegł ją po ciele.
Niespokojnie potarła ręką po czole i, jakby dla obrony przed napastnikiem, cicho podsunęła
się pode drzwi. Wiatr wyl żałośnie po ścianach i szybach, a spadające z dachu krople z
przykrym rozbijały się pluskiem na kamiennych schodach od ogrodu. Inżynier krótko, ale
niecierpliwie potrząsnął klamką. Szyby zadźwięczały we drzwiach.
— Wybije okno!—rzekła do siebie z przestrachem, przypominając sobie jego słowa. Położy
la rękę ua klamce i gotowała się do odporu. Drzwi szczęknęły silniej. Pociągnęła machinalnie
za rygiel i schowała się w kąciku kuchni, tuląc ręce do piersi.
Inżynier wszedł. Ryło tak ciemno, że zaryglowawszy drzwi za sobą, zaczął macać rękoma w
powietrzu. Wstrzymał oddech i nadstawił ucha. Najlżejszy bodaj szelest nie zdradza! istnienia
żyjącej duszy.
— Berto... Berto—.... szepta! z cicha i instynktownie kierował się do izby. W chwili kiedy już
był na progu, Berta podsunęła się pode drzwi, chcąc uciekać z domu. Klamka stuknęła pod
drżącą jej ręką. Inżynier odwróci! się szybko, i poomacku schwycił ją wpół.
— Wyjdź pan! — zawołała wystraszonym głosem.
— Ani myślę.
— Ja pana proszę.... nie rób mnie pan nieszczęśliwą... jeszcze kto zobaczy...
— Wszyscy śpią.
— Może kto usłyszeć....
— Chyba szczury w lamusie, boć tu oprócz was nikt inny uie mieszka.
Berta nio wiedziała, co na to odpowiedzieć. Ostatnia broń wypadła jej z reki. Pozwoliła się
pociągnąć do izby. Tu było cokolwiek widniej. Szaro-mroczne światło wpadające przez
niebieską firankę pozwoliło inżynierowi dojrzeć zydel na środku izby, a w kącie białą kapę
wysoko usłanego łóżka. Berta chciała się wciąż wyrwać mu z rąk. Inżynier usiadł na zydlu i
gwałtem posadził ją u siebie ua kolanach. W żylastych jego rękach zaprzestała daremnych
wysiłków i zwiśoiętą głowę przechyliła ma przez ramię — Berto! ja ciebie kocbam—szeptał
inżynier, dusząc się tym wyrazem. — Posłuchaj... będziemy szczęśliwi... zawsze razem...
zawsze z sobą. Jak skończę bulwar, pojedziemy do Paryża.
— Ja tam nie potrzebuję Paryża!
— Być może... Ale po co te dąsy?.'.. Pozwól-że mi chociaż pocałować się w szyję!... Ach!
niedobra! podnieś głowę!... raz, raz tylko pocałuję w usta!—wolał stłumionym przez
namiętność głosem i siłą przycisnął jej głowę do swoich zgo-rączkowanych ust. Berta, widząc
że nie podoła, przestała się opierać, łużynier trzymając ją oburącz za skronie, w jej usta
wciskał swoje. Wkrótce siły ją opuściły. Zwiśnięta w jego ramionach, omdlała, przestała się
bronić.
Pomimo wichru i ciągłego deszczu, w izbie było gorąco. Lipcowy upal dusi! się w słabo
przewie trzanych murach, a wiatr od czasu do czasu z przeciągiem wyciem miótł z komina
strumienie powietrza przejętego sadzą i rybim tłuszczem, który przy smażeniu naściekał w
popiół i pomiędzy cegły. Na tle tylko posępnych rozhoworów zapłakanej i smutnie
lamentującej natury,—na tle dusznej i ponurej harmonii izby namiętne pocałunki kochanków
rozlegały się w powietrzu...
Niedługo potem inżynier zapalił papierosa, którego ogień pomarańczowym odblaskiem
zamigotał w wilgotnych oczach Berty, wpatrującej się w niego z uwielbieniem i wyszedł.
III.
Orange dla Berty i uwodzącego kochanka etat się obojętnym, a następnie, nienawidzącym ją
mężem. Jemu oprócz żony potrzeba było pracownicy i pieniężnej wspó'niczki statku. Odkąd
Petreii przeszła na wyłączną własność Ee-uoufa, Berta była tylko próżnym dla niego
ciężarem. Trzymał ją w domn, żywił i odziewał jedynie w nadziei spadku. Ale stary Boudard
rogatą miał duszę: ani myślała wyjść ua tamten świat! Tymczasem niecierpliwość Oran-gea
rosła z każdym dniem i przybierała coraz groźniejsze rozmiary. Chciwość grosza opano-wałaj
go zupełnie. Widział, że pracą rąk nie dojdzie do kupna statku, a pomocy nie spodziewał się
znikąd. Jedynie wdowa po kowalu z Isi-gny mogła go podnieść na nogi. A tłusta paui
Blaudel, jak ją nazywano powszechnie, suszyła do niego zęby i zapraszała do siebie przy
każdej bytności w Grandcamp, dokąd przychodziła co niedziela odwiedzić daleką swą
krewne. Ale Orauge bałamucić się nie potrzebował i nie chciał, bo go to odrywało od pracy, i
jakkolwiek z miłości, zawsze kosztowało bodaj kilka soldów. Gdyby mogł się z nią ożenić i
złapać talary od razu, oto troska warta namysłu i zachodu. Ale jak się pozbyć Berty, która
bezprocentowo siedziała mu na karku? Pytał się księdza pewnej niedzieli pod wielkim
sekretem, czy nic możnaby tak jako się z nią rozwieść, bo dzieci nie mają, nie pasują do
siebie wcale. Ksiądz po dosadnem scharakteryzowaniu sakramentu małżeństwa, radził mu
zdać się z nlnością na woię Boga, który może, choć późno, nawiedzić ich swoją laską, kiedy
Mu się podobało połączyć ich z sobą na zawsze. Orange splunął przez zęby i chmurny
poszedł do domu.
Berta tego dnia właśnie była smutna i ciężko zamyślona. Pod posępnie zmarszczonem jej
czołem pracowała jakaś myśl tajemna i ukryta głęboko. Zaledwie usta złożyły się słodko do
uśmiechu, oczy stawały jej koleni i patrzyły przed siebie, jakby w ciemną przepaść, której dna
dojrzeć nic mogły. Usłyszała ciężkie kroki Gabryela na kamiennych schodach. Drgnęła
konwulsyjnym dreszczem i wyprostowała się na zydlu. Bobota wypadła jej z ręki. Orange
wszedł. Nie zdjąwszy czapki, bez powitania, siadł z drugiej strony stołu i zaklął. Chciał się jej
raz pozbyć. Ponieważ nio wiedział jeszcze sposobu, więc milczał. Ona chciała mu coś po-
wiedzićć. Ponieważ nie wiedziała, jak się wziąć do rzeczy, więc milczała również uparcie, jak
on.
— Wydostaniesz od starego pieniędzy, czy nie?! — krzyknął na raz Orange i uderzył w stół
pięścią.
— Cóż ja zrobię nieszczęśliwa, kiedy ojciec dać nie chce — odpowiedziała Berta płaczliwym
głosem.
— Nie chce?! To pójdziesz dziś spać do niego. Mam dosyć tych romansów i korowodów.
Rozumiesz?
— Rozumiem... ale...
— Ale co?!
— Ale ty nie możesz mnie dziś wypędzić od siebie, bo...
— Bo co?! krzyknął Orauge groźnie i stanął przed Bertą.
— Bo... bo.,. — Tu Bercie puściły się łzy z oczu. Wstała z zydla, przysunęła się nieśmiało do
męża i nie patrząc na niego, położyła mu rękę na twarzy. Zanim Orange zdążył szorstkim
ruchem odtrącić ją od siebie, ona, szlochając, wyszeptała złamanym głosem:
— Bo.... jestem.... przy nadziei....
— Tego mi tylko brakowało! — huknął rybak pełną piersią i z pięściami podniesionemi do
góry, stanął naprzeciwko Berty. — Tego mi tylko brakowało!!... Zamiast jednego
darmozjada, będę ich miał dwoje... Pójdziesz sobie do ojca, niech ci sprowadzi akuszerkę,
kiedy mi się z posagiem droczy! Rozumiesz?! Rozumiesz?!
Iierta osnucia się ua zydel bezsilnie i utopiwszy twarz w dłonie, rozpłakała się rzcwnerui
Izami, które jak groch spadały jej na kolana i wielkiemi plamami rozlewały się na białem
płótnie zapaski. Orange z rękoma w kieszeniach, chodził wielkiemi krokami po izbie i
łokciami potrącał o ściany, komodę i stołki, zdając się nie słyszeć płaczu Berty. Nagle stauął
przed nia gniewnie i zawołał:
— Pieniądze będą czy nie?
— Berta nic nie odpowiedziała.
— Pieniądze beda, czy nie?! — słyszysz?
— Słyszę...
— Pieniądze być muszą, bo inaczej...! — krzykuął po raz trzeci i ujął się pod boki.
Iierta opuściła głowę ua stół i przestała płakać. O Iosue tylko i spazmatyczne drgania w gardle
przerywały od czasu do czasu to groźne milczenie, jakie nastąpiło po ostatnich słowach
Orange'a. Berta nic nie widziała, nie słyszała, nic myślała. Orange, stojąc wciąż przed nia,
pomału zaczął się uspakajać. Równowaga, przewrócona nieszczęśliwym zbiegiem
wiadomości o niespodziewanem już ojcostwie ze stanowczą myślą rozłączenia się z
nieprodukcyjną żoną, napowrót zapanowała w jego rozpalonym mózgu. Miłość własna ojca i
nadzieja oddziałania wnukiem na skąpstwo Boudarda udobruchały go zupełnie. Przysunął
zydel do Berty i usiadłszy tuż przy niej, odchrząknął głośno, a znacząco. Widząc, że ona nie
odwraca się do niego, wziął ją obiema rękoma za głowę i posadził prosto na zydlu, lterta nic
wiedziała, co począć.
— No!.,, inakiedyż-tospodziewasz się chłopca? Berta zmieszana pytaniem zaczęła plątać się
i kręcić. Orange dopomógł jej następuemi pytaniami, które sypały się z jego głowy, jak pierze
z rozprutej poduszki. Po półgodzinnej rozmowie poważnych orzeczeń, połączonych bezładnie
z dwuznacznymi żartami, w małżeńskiem stadle nastąpiła najlepsza zgoda. Postanowiono w
przyszła sobotę pójść do Boudarda razem i prosić go o wypłacenie części posagu z racyi tak
szczęśliwego wypadku. Ponieważ jednak tej tak radosnej wiadomości nie godzdo się przyjąć
na sucho, Orange poszedł do ojca Ke-noufa.
Cała załoga Petreii siedziała w szynku i pijąc na rachunek nowego tygodnia, grała w kości.
— Ojcze Kenoufle! Dzban cydru, a potem kawy ile się zmieści — zawołał Orauge zaraz z
progu-
— Czy z arakiem? — spytał Julek.
— Tyło, żeby ci aż nosem wrócił!
— Cóż ci się stało? — spyta! szyukarz, zdziwiony tym jego niespodziewanie dobrym
humorem.
— Udało mi się! Będę ojcem!—wykrzyknął dumnie młody rybak i ująwszy się pod boki
pieściami, stanął prosto, na środku szynku. Rybacy porwali się z miejsca i po kolei zaczęli
ściskać go serdecznie za ręce. Łzy rozrzewnienia zakręciły mu się w oczach. Nic mogł
mówić. Mały bęben kręcił mu się już koło nóg, a Petreio, Petreio, własna szybowała po
morzu.
— No, to pijcie — zawoła! szynkarz, rozstawiając kubki, szklanki i kieliszki na stole. Niczem
nie zamącona obojętność panowała na jego twarzy.
— A wy nie z nami? — spytał Orange.
— Wypić... wypiję — odpowiedział Renouf po chwili namysłu i przyniósł sobie swój kubek,
który Julek podejrzewał zawsze o większe od innych rozmiary. Po cydrze poszła kawa z
arakiem, a potem arak sam, i tak do końca, aż „malec" nadbieg! o świcie i pijących wezwał na
morze.
— Dajcie mu araku, niech i on dziś użyje!— zawołał Orange do szyukarza i poszedł
pożegnać Bertę, co mu się od dnia ślubu pierwszy raz zdarzyło. Po drodze, uszczęśliwiony
małżonek pukał do okien pięścią i rozespane żony swoich towarzyszów zawiadamiał przez
szyby, że i Berta coś warta!
Pierwej niż ktokolwiek, wiedział o tem Armand de Coux. Daleki od wszelkich gwałto-
townych wybuchów — dniem, a raczej nocą wprzódy — przyjął wiadomość z cbłodnem
zadowoleniem, i wyasygnowawszy Bercie z kassy pieszczot większą niż zwykle ilość
pocałunków, wyniósł się z izby szybko, z zamiarem wycofania się ze stosunku. Od pewnego
czasu miłość Berty zaczęła go już męczyć. Czekać aż wszy scy posną, drżćć na myśl męża,
który go chwyta na gorącym uczynku, nudzić się parę godzin dziennie z sentymentalną a
prostacką rybaczką, czyż to nie poświęcenie ze strony człowieka, który żyje nie tylko dla
zmysłów? Inżynier kilka razy już nie stawił się na schadzce. Dziś usłyszawszy przez okno,
jaką radością niespodziewane to ojcowstwo napełniło serce Orange'a, postanowił zerwać z
Bertą zupełnie i nic pokazać się jej więcej na oczy, jeżeli to będzie możliwem. Projekt
bulwaru już był na ukończeniu, Za cztery albo pięć dni i tak wyjedzie do Paryża, a potem
może nie wróci wcale. Po cóż więc przewlekać stosuuck, który dłużej trwać nie może i sam
przez się upaść musi! Pud wpływem tak rozsądnych myśli, złożył tekę, i wcześniej niż zwykle
położył się do łóżka, mrucząc pod nosem:
— Tanim kosztem, co prawda, udało mi się uszczęśliwić ludzi... Kilkadziesiąt tranków
mężowi i kilkanaście nudnych wieczorów dla żony! Muszę jednak coś jej zostawić na
pamiątkę... Wstążki?.. E! to chyba za mało. Kolczyki złote, albo pierścionek?... mógłby się
jeszcze mąż czego domyślćć! Lepiej wspomnienie tylko: to poetyczniej, kiedy się nie można
zapisać w albumie.
Ach! jaka (o szkoda, że takie stworzenie nie zna się na uczuciach delikatnych... Zwierzę-eość
i tylko zwierzęcość, to cale ich życie. Ale co mi tam do tego!... Dobrze też przynajmniej, że
dzisiaj się wyśpię za wszystkie czasy — zawoła), ziewając i przewróci) się na drugi bok.
Berta zmęczona całodzienuemi odwiedzinami czekała nocy z niecierpliwością. Ostatnia
kumoszka, nagadawszy rad, przestróg i życzeń, wyniosła się nareszcie z izby i zostawiła ją
samą. Było już dawno po dziesiątej. Osada spała, a ciemno było wszędzie. Berta,
zaryglowawszy drzwi od ulicy, rozebrała łóżko i zgasiła świecę. Wyjrzała przez okno na
podwórze. W szynku, w mieszkaniu ojca Kcnoufa i w pokoju inżyniera panowała
najzupełniejsza ciemność. Przez chwilę zdawało się jej, że inżynier pali świecę przy swojem
łóżku. Było to złudzenie. Księżyc, wysunąwszy się z za chmury, świeci! ostrym blaskiem na
szybach jego okna. Przeszła do kuchni, odemknęła cicho rygiel ode drzwi na ogród, i
przystawiwszy sobie stołek, usiadła pod ścianą. Zegar wybił jedenastą z kościelnej wieży. Za
najmniejszym szelestem przykładała ucho do drzwi i niespokojnie nadsłuchywała. Wiatr
gałęziami róży bił o żerdź płotu i przerywał głuchą ciszę nocy. Wybiła dwunasta.
— Jeszcze pół godziny poczekam... może przyjdzie... może na przechadzce..., pomyślała i
została przy drzwiach do pierwszej, ale napróżno. Napróżno także czekał ojciec Renouf w
swym szynku przy oknie. Chciał inżynierowi powiedzieć „dobry wieczór!" w chwili
zamykania furtki od ogrodu, tak sobie, przez wrodzoną złośliwość i przez nienawiść
człowieka gminu do tużurka, ale zawiedziony w szatańskiej nadziei, położył się na łóżko
zaraz po północy, postanowiwszy ostrzćdz GabTyeta. 1 tak wreszcie, na inżynierze nic by nie
zyskał, a Gabryel jcst-to swój przecie.
Nazajutrz, jak tylko statki zaczęły zawijać do przystani, Berta ugotowała śniadanie i poniosła
re mężowi na bulwar. Orange ua morzu ochłonął już z pierwszego wrażenia. Żarty,
dwuznacznrki i życzenia towarzyszów przyjmował spokojnie, a Bertę powitał chłodno, choć
bez mrukliwej niechęci. Zjadłszy z pośpiechem przyniesioną mu strawę, poszedł wprost do
szynku i przy czarce cydru zabrał się do domina. Jakoś tego dnia w grze nie miał szczęścia.
Kenouf uwijał się po izbie z niezwykłą szybkością i roztargnieniem. Przestawiał kieliszki,
wycierał stołki ścierką, co mu się rzadko zdarzało, gwizdał bezmyślnie i co chwila zaglądał
Orange'owi w domino przez ramię.
— Nie wieleście mi ryb przywieźli dzisiaj-— wtrącił od niechcenia właśnie wtenczas, kiedy
Orauge'owi zabrakło czwórek, a został się z szóstkami.
— To czemu uie łowicie sarai?... pownoby ich nałapało sio, więcej!
— Przecież nie mówie, żebyście mieli nie pracować!... ale połów nie był taki dobry, jak
wczoraj... Musiało wiać za słabo.
— To trzeba wam było dmuchać z brzegu! — odpowiedział Orange, obliczając punkta. Prze
grałem siedemnaście!... Kółeczko araku!
Renouf postawił pięć kieliszków i nalał. Widząc jednak, że Orange zabiera się do nowej
partyi, zawołał:
— Gabryel!
— Co?
— Chciałbym ci coś powiedzieć...
— To powiedzcie.
— Nie moge tutaj... pójdź do stancyi —rzekł szynkarz tajemniczo i pociągnął Orangea za
rękaw. Poszli na górę. Renouf drzwi zamknął od razu na klucz za sobą i oglądając się po
sypialni dla upewnienia się, że w nićj niema nikogo, usiadł z poważną miną na krześle.
Orange zajął miejsce naprzeciwko. Obydwaj przez chwil kilka patrzyli na siebie w milczeniu.
— Powiecie, czy nie? — przerwał Orange nareszcie zniecierpliwiony tajemniczą scena.
Szynkarz ważył myśli w głowic, nie wiedząc jak zacząć. Chciał być jak można najoględniej-
szym w wyrażeniach.
— Kiedy Berta zlegnie? — zapytał, podnosząc oczy na Orange'a.
— Cóż to ja akuszerka, czy co, żebym wiedział?... Oaa sama pewnie nie wie...
— Musi wiedzieć, kiedy ei tak późno powiedziała.
— Zkądże wiecie, że późno?
„— Ma się rozumieć, że późno, bo ja już ze dwa tygodnie domyślałem się tego.
— Dwa tygodnie... No, więc cóż?
— Czy ty wiesz, że to twoje dziecko?
— Wiem i nie wiem—odpowiedział Orange z powątpiewaniem.
— A mnie się zdaje, że to nie twoje—wycedził szynkarz wolno przez zęby i bystro spojrzał w
oczy rybakowi. Orange zaczerwienił się i ścisnął zęby. Nozdrza i wargi zaczęły mu drgać w
nerwowych kurczach. W myśli przebiegł wszystkich towarzyszów bezżennyeh, ale na nikogo
podejrzenia rzucić nie umiał.
— Ojcze Renoufie! powiedzcie kto? — zawołał, marszcząc brwi,—a jak Bóg na niebie ubiję
ją i jego!
— A kajdany?
— Niecb się stanie, co chce, ale ja hańby nie daruję!
— Głupiś.... nie krzycz! Hańby nie daruj, ale nieszczęścia na siebie nie sprowadzaj! Boudard
ci pieniędzy za życia nie da, a po śmierci io i tak dyabli wiedzą, co z majątkiem zrobi.
Mówią nawet, że z siostrą żony w Caeu, u której się Berta chowała ma syna, co jest officerem
w wojsku, i daje mu pieniądze. Tak czy owak rozejdziesz się z Bertą, na Boudardzie nic już
nie ugryziesz. Rób więc tak przynajmniej, żebyś się sam nie zgubi).
— To prawda — odpowiedział Orange i zamyśli) się. Bo chwili jednak, ściskając szyn-karza
kouwuisyjnie za rękę, zawoła) jednym tchem:
— Ojcze Renoufie! powiedzcie kto? kto do nio) chodził?
— A co z nimi zrobisz?
— Nie wiem.
— Jak będziesz wiedział, to ci powiem. Orange nasunął czapkę na czoło i zaczął
wyłamywać sobie palce w stawach. Reuouf przenikliwym wzrokiem śledził za każdym jego
ruchem, chcąc wyczytać mu z twarzy myśli pracujące w mózgu. Nagle rybak szarpnął się na
krześle, aż poręcz zatrzeszczała pod uderzeniem jego silnych pleców. Oczy zaiskrzyły mu się
dziko i mignęły złośliwie białkami.
— Wiem. Pojadę z nimi ua makrele waszym bacikiem — mruknął z szatańską złośliwością.
— To nie głupio — odpowiedział szynkarz, i potakująco kiwnął głową.
— Kto?!... kto?!... powiedzcie, bo nie wytrzymam dłużej.
— Inżynier.
— Zabiję, jak psa! zabiję ją. jego i siebie! — ryknął z wściekłością Orange i rzucił się ku d
rzwiom.
— A kajdany? — zawołał Renouf, przytrzymując go za rękę.— Cicho!... nie krzycz tak
głośno, bo cię jeszcze przed czasem poślą tam, gdzieś nte był. Rób jak chcesz, ale
nieszczęścia nie sprowadzaj na siebie...
— Sprawiedliwie. Ale czy aby wiecie na pewno, że to on?
— Ma się rozumieć: widziałem, jak wychodził z ogrodu.
— U mnie!.., ua mojem łóżku!!... Nie daruję— jęczał Orange boleśnie i kręcił głową na
wszystkie strony, jak gdyby ściany chciał nią roztrącić.
Kon iuf otworzył drzwi z klucza i zszedł na dół.
— Zapłacisz mi paniczu za moję hańbę! — syknął Orange przez zęby, i jęknąwszy z głębi
piersi, ciężko ruszył za szynkarzem.
— Cóż-to! spowiadaliście się na górze, czy co? — spytał Julek wchodzących,
— Ty nam dasz komunią — odpowiedział Renouf, klepiąo majtka po tłustćm ramieniu.
— Może i dam, jak powiecie, coście tam mędrkowali bez nas tak długo.
— Gabryel nie chce jeździć na Petreii — rzekł szynkarz, chytrze wykręcając się przed
badaniem.
— Co znown? — odpowiedziała drużyna z oburzeniem.
— Ależ tak. — Powiada przecię, że mu się przykrzy, bo Petreio nie ma szczęścia.
— Głupstwo! Dajcie nam tu kółko... my bez niego nie pojedziem!
Renouf przyniósł flaszko araku i stawiając ją na stole, zawołał:
— Wasze kółko, moja reszta!... byle nam tylko Gabryela nie zbrakło.
— Wiwat! — krzyknęli chórem majtkowie i uderzyli w kieliszki.
Orange podniósł arak do ust, ale wzdrygnąwszy się na całem ciele, postawi! natychmiast
kieliszek na stole. Zdawało mu się, że ua dnie kieliszka zobaczył krew.
— Czemu nie pijesz? — zagadnął Leon.
— Kie moge.
— Filut! w tem musi być coś... Pewnie do flaszki naleli trucizny — zawołał Julek, kładąc
palec do gęby.
Orange zaśmiał się dziko i skrzywiwszy usta, wychyli! kieliszek do dna. Był tak wzruszony,
że wódka w mgnieniu oka prawie wysadziła mu krople potu na czoło. Przełamawszy
pierwszy wstręt, poczuł w sobie żądzę picia. Wszystkie kieliszki wychylał duszkiem, a ostatni
rozbił o stół. Po godzinie był pijany. Oczy nui przesłoniły się bielmem, a język wciąż stawał
kołem. Zwalił się na ławę i dyszał. Majtkowie po pijauemu zaśpiewali nad nim reąuie-seat i
wziąwszy gu pod ręce, wyprowadzili z szynku. Tucząc się kolo lamusa, Orange przewrócił
białkami do góry. Chciał się zostać, oho wiązek jednak i chęć zysku wzięły nad nim górę nad
zazdrością. Potoczył się nad morze. Kiedy mieli już odbijać, wybełkotał z głębi czółna:
— Malce! trzy litry araku, tylko duchem!— Za chwilę czółno odbiło.
Berta stała nad brzegiem i patrzyła . przestrachem La męża, nic śmiejąc zbliżyć się do niego
Jakkolwiek Orange drugi raz w życiu upił się już na dobre, ooa jedoakże nie widziała go
dotąd jeszcze w tym stanie. Niesmak i obrzydzenie zarysowały sio na jej twarzy i skrzywiły
wyraźnie łagodną liniję jej ust. Kiedy żagle wzniosły się na maszt Petreii, odwróciła się od
morza i siadła na Iawie. Knbota poń-ezocby jej nie szła. Zerkając w stronę oberży, migała
drutami bezmyśluie i gubiła oczka. Towarzyszki i kumoszki otoczyły ją kołem, wypytując o
zdrowie i zasypując radami.
— Mówią, że to dobrze jeść dużo kartofli— zawyrokowała jedna.
— A ja ci radzę, jedz węgorza. Kiedym już była na rozwiązaniu, to tylko węgorz muie
żywił—rzekła matka Gibert dobrotliwym głosem.
— Jedz wszystko—wtrąciła trzecia,—tylko nic pieprz bardzo, bo to żołądek podrywa.
Berta słuchaia rad z widoeziiem roztargnieniem i wciąż spoglądała w stronę oberży. Zniecierpliwiona
próżnein oczekiwaniem pożegnała towarzyszki i poszła do siebie. Przechodząc przez podwórze,
zakasłała głośno przed otwarłem oknem iużyniera i podniosła ukradkiem głowę do góry. W oknie nic
było nikogo. Twarz tylko Reuoufa, spłaszczona na szybie szynku, mignęła jej w o-czach i znikła. Weszła
na Wielką ulicę i ztamtąd wstąpiła wolno na schody, stukając umyślnie obcasami po kamiennych
stopniach. W izbie by ło ponuro i smutno, jak zwykle. Jedna tylko doniczka tuksyi, ze spuszezonemi na
dół dzwoneczkami kwiatu, karminową barwą zarysowała się żywo ua tle zakopconej ściany. Reszta z
takim trudem niegdyś nagromadzonych przez uia kwiatów posobnęfa. Izba tonęła w mroczuem,
tajemniczem świetle posępnego dnia, który z trudnością przeciskał się pomiędzy nidmi zielonej,
gęstej firanki. Podniósłszy róg peikalu cokolwiek do góry, wpatrywała się z zajęciem w okno oberży.
Inżynier schylony nad stolikiem pisał. Ostre światło dnia raziło ją w oczy. Jjwie duże łzy zawisły na jej
rzęsach. Zapuściła liraukę i wyszła przez kuchnię do ogrodu, z trzaskiem OdryglownjąC drzwi...
Inżynier ani drgnął przy stoliku. Usiadla ua schodach i odchrząknąwszy głośno, zabrała się do roboty
pooczochy, która się w jej rękach pruła sama, jak płótno Penelopy. Inżynier aż do obiadu praco
wal
nad stolikiem, nio podniósłszy głowy. Długo jeszcze po dzwonku pisał i rachował, nie
rzuciwszy nawet okiem na podwórze. Hotelowa dziewczyna oderwała go nareszcie od pracy.
— Panienko, — zawołał — panienko!
— Czego znowu?
— Daj buziaka na drogę.
— Obejdzie się! — odburknęła dziewczyna i zbiegła szybko przed goniącym ją inżynierem.
— Czyżby on moie już więcej nie chciał?— spytała się Berta z niepokojem w duszy, i osłu-
piouo oczy wlepiła w zachmurzony widnokrąg nieba. Jesienny wiatr przejął ją zimnem.
Weszła do izby i otuliwszy się w starą chustkę, usiadła przy łóżku, kryjąc twarz w
poduszkach. Nie upłynęło pói godziny, a już stare i młode towarzyszki zaległy izbę.
— Nie bój się Berta! — przecież to nie takie straszne.
— Ja dwoje urodziłam od razu i nio smuciłam się naprzód, ani też umarłam.
— Niby ona tam wie, czy urodzi dwoje, czy jedno. To jak Panu Boga się podoba!... Zresztą to
przecię nie pierwsze...
— A jadłaś węgorza?—spytała matka Gibert.
— Nie, me jadłam — odpowiedziała Berta machinalnie i otworzyła oczy, jak gdyby ze snu.
— Czy cię mgli może?
— Nie..
— To cię będzie jeszcze ragbło. Ale to nic., to tak zawsze; tylko się nie podżwigaj.
Iierta słuchała rad i opowiadań jednem ucbeni a wciąż okiem strzygła na okno, chociaż perka
Iowa firanka dokładnie zasłaniała szyby. O dziewiątej rozległ się bęben. Szynkarze i
przekupnie zamknęli sklepy, a baby pomału rozeszły się po domach. Berta zgasiła świecę,
usiadła przy oknie, uchyliła firanki i patrzyła ua oberżę. O dziesiątej inżynier wrócił z prze
chadzki. Zapalił świecę i nasunąwszy muślinową firankę na okno, zaczął się rozbierać. Berta
śledziła z niepokojem każdy jego ruch. W miarę jak zdejmował z siebie składowe części
ubrania, żal coraz silniej ściskał jej serce. Czuła, że łzy tłoczą się jej do gardła. Nie rozpłakała
się jednak, mając nadzieję do ostatniej chwili, że przebierze się w inne ubranie i przyjdzie ją
popieścić, choćby pocieszyć, a niechby zresztą „dobra noc" powiedzieć. Inżynier położył się
do łóżka, poklepał się z zadowoleniem po wypukłej klatce piersiowej, przeciągnął się kilka
razy, ziewając na cale gardło, i zdmuchnął świecę. Berta w osłupieniu długo jeszcze stała przy
oknie i patrzyła na ciemną ścianę oberży. Powoli siły ją opuściły. Bezwładna upadla na zydel,
i załamując boleśnie ręce nad głową, zawołała przez Izy:
— Czemu on mnie już nie chce?... Co ja jemu zawiniłam?... Boże! jakżem nieszczęśliwa!...
Był to jedyny wyrok skargi, jaki się prze, jej usta przedarł: więcej nadto powiedzieć nic miała
prawa i nie umiała.
Nazajutrz z rana ojciec Renouf wszedł do pokoju inżyniera i stanął przy drzwiach pokornie.
— Czy macie jaki intereB do mnie — spytał inżynier, zdziwiony niespodziewanemi wcale
odwiedzinami.
— Tak panie inżynierze — mówił szynkarz, jąkając się — mam iuteres... maleńką prośbę...,
ale nie śmiem...
— Mówcie, proszę. Jestem na usługi.
— Chciałbym... ale nic wiem.,, może pan inżynier weźmie mi to za złe... ale moje położenie...
— No, śmiało! Ja nie jestem jednym z tych ludzi, co nadużywają swojej wyższości.
— Chciałem prosić pana inżyniera o pieniądze... bo tak mi dziś potrzebne... pan inżynier się
nic obrazi...
— Ależ nie! Z największą przyjemnością. Dajcie tylko rachunek.
— Ja już wczoraj przygotowałem i obliczyłem aż po dzień dzisiejszy... nowe wydatki to pan
inżynier zapłaci mi w dzień wyjazdu... Ale ja się boję tylko, żeby pan inżynier się na mnie nie
obraził.
— Ależ bynajmniej. Brak wychowania w ludziach pracy nie może obrażać człowieka na
mojem stanowisku i z mojem wykształceniem—cedził inżynier przez zęby, wypłacając
należną summę za cały pobyt w hotelu Pod Gniadym Koniem.
— Uniżony sługa pana inżyniera — rzekł pokornie szynkarz i wycofał się szybko z numeru,
mówiąc sobie w duszy: „pierwsza miłość od siebie."
Inżynier przez zapomnienie stanął przy oknie i spotkał się oko w oko z łagodnem spojrzeniem
Berty, która siedząc ua schodach, udawała, że pracuje. Przyjacielskiein potrząśnięciem głowy
powitał smutnie uśmiechającą się dou Bertę i przesławszy jej zalotny całus od ręki, wykręcił
się na pięcie.. Projekt nie był jeszcze skończony. Usiadł przy stoliku i zagłębi! się w
obliczeniach z danych lub wywnioskowanych rezultatów. Berta z zaizawiouem okiem
popatrzyła na tę głowę poważnie schyloną nad papierami, której okrągły tyl widać tylko było
nad framugą okna, i zwinąwszy machinalnie pouczochę w kłębek, cofnęła się do kuchni.
Morze zdaleka huczało pieśń swego szturmu do brzegów i zawczasu głosiło przyjazd
rybaków. Berta rozpaliła na kominie, wstawiła wodę z saganem do ognia, pokrajała ryby na
kawałki i zaczęła gotować. W chwili, kiedy matlota była gotowa, Orange przybił w czółnie do
brzegu. Zobaczywszy żonę z daleka, drguąl. Nie było innego wyjścia. Oddał kosz z rybami
„malcowi" i odesłał go do Renoufa.
Usiadłszy zaś sam aa ławie przy żonie, chmurny i mrukliwy, zabrał się do jedzenia. Berta
trzymała przed uini miskę i chleb. Kozikiem wybierał z miski kawałki ryb i łykał je, prawie
nie gryząc.
— Co ci jest, że nie jesz chleba? — spytała Berta.
— Alboż to chleb jeść trzeba, kiedy się jeść nie chce?
— No nie, ale myślałam, ?eś może chory...
— Co mam być chory! Nic chce mi się jeść i koniec. Zabierz to sobie., najadłem się już dosyć
— rzekł Orange opryskliwie i skierował się prosto do szynku. Berta, popatrzywszy za nim
niespokojnie, powlekła się do domu, przybita grozą domysłów.
W szynku pusto jeszcze było zupełnie. .Majtkowie odniósłszy ryby, poszli do żon i matek,
które na nich czekały ze strawą po domach, łub na bulwarze. Ojciec Renouf po milczącem
przywitaniu się z Orange'm wyszedł szybko z izby, jak gdyby unikając jego towarzystwa.
Orange siedział na ławie, oparty łokciami o stół, i wpatrywał się w głęboką szparę blatu,
wypełnioną tłuszczem i kurzem. Nagle zaczął bić pięścią w stół.
— Zaraz, zaraz! — odpowiedział szyukarz.
— Wódki! — krzyknął rybak.
— Zaraz, zaraz.
— Wódki, mówię! — wolał Orange na cale gardło, niecierpliwiąc się opieszałością Renouia.
Szynkarz wniósł do izby flaszkę, i postawiwszy ją na stole, zabierał się do odejścia.
— Ojcze Renoufiel — zawołał z cicha Orange. — Jak myślicie, czy pojedzie jutro na
makrelę?
— Alboż ja niem? to się go zapytaj.
— Jutro będzie wiało...
— Rób, jak ci się podoba, tylko mnie nie mieszaj do sprawy.
— A nic zdradźcie mnie!
— Nie zdradź się lepiej sam.
— Nie bójcie się! Wszystko obmyśliłem,
— Pamiętaj tylko nic dotykać ręką, bo sąd zwęszy.
— Wiem-ci ja o tem lepiej od was jeszcze.
— To po co się mnie radzisz? — zapytał z cicha szynkarz i zadowolony, że załoga swojem
nadejściem kładzie koniec niepokojącej go rozmowie, pobiegł szybko do szynkwasu
przygotowywać napitki i szklanki.
Orange, nic tknąwszy stojącej przed uim wódki, wyszedł na podwórze. Zdjął czapkę,
ochłodził głowę cokolwiek na wietrze i poHzedl prosto na górę. Stanąwszy przed
mieszkaniem inżyniera, zapukał lekko do drzwi i wszedł, nie czekając odpowiedzi.
— A kto tam? — spytał inżynier, nie podnosząc głowy.
— To ja... Gabryel..., — odpowiedział rybak.
Inżynier zmieszał się i blady stanął na równe nogi. Zanim zdążył wybełkotać jakieś
niezrozumiałe słowo, Orange, zdjąwszy czapkę, mówił:
— Przyszedłem prosić pana inżyniera, żeby pan inżynier był taki łaskaw, a nie odmówił mi, i
pojechał ze mną jutro na makrele.
— Na makrelę?
— Tak, panie inżynierze, na makrelę. To taka zielona ryba, tłusta, jak wałek. Kiedy dobrze
wieje, to łapie się łatwo na wędkę.
— Dobrze, moi kochani, ale ja nie mam czasu. Tyle jeszcze zostało mi na głowie... nie wiem,
czy będę mogł... — wykręcał się inżynier, odzyskawszy zimna, krew.
— Jutro niedziela, to i odpocząć się godzi. Pan inżynier był na mnie zawszo taki łaskaw, bo to
i płacił, i częstował.,.
— Ależ wam się należało za wasze pracę.
— Żeby mi tak moja praca zawsze się opłacała, to już dawno byłbym na własnym statku
jeździł. Pan inżynier pozwoli... ja chciałbym się odwdzięczyć, a nałapać trochę makreli, żeby
pan inżynier zabrał z sobą do Paryża.
— Ależ doprawdy, to niepotrzebne... zresztą i w Paryżu makreli jest dosyć.
— Ja wiem, że jest ich tam dosyć, ale to zawsze nio takio dobre, jak nasze, bo to i tłusto
i świeże, żywiuteńkie jeszcze. Przecież pan inżynier musi wziąć jakąś pamiątkę z Grandeamp.
Jutro w dodatku wielka morszczyzna jesienna, to takie piękne dla tego, co nie widział.
— A o której godzinie?
— Zaraz po śniadaniu. Zabawimy się ze dwie godzinki najwyżej i wrócimy do domu.
— No, jeżeli tak krótko, to pojadę — odpowiedział inżynier, uspokojony poczciwą miną
Orangea i jego dobrem sercem.—Tylko pamiętajcie, żeby nie dłużej, bo ja tyle mam na
głowie, że z czasem rady sobie dać nie moge.
— Niech pan inżynier będzie spokojny, wrócimy za dwie godziny — dodał Orange i głęboko
ukłoniwszy się inżynierowi, wyszedł z pokoju.
— O święta naiwności! — szepnął młodzieniec za rybakiem, podnosząc z przesadą oczy do
góry. — Ale cóż robić! Trzeba przygotować jeszcze jedne pięciofrankówkę, boć to rogaczowi
o to tylko idzie.
W szynku nie było wesoło. Majtkowie grali w kości, lecz bez humoru. Orange nadrabiał
miną, i głośnym krzykiem chciał przygłuszyć niepokój zemsty, palącej go w piersiach.
Napróżno. Co chwila oczy stawały mu kołem, a ręce opadały bezwładnie na stół, nie mając
siły ponieść nawet kieliszka do ust. Nie chciał grać w kości, wbrew zwyczajowi i naleganiom
towarzyszów.
— Widocznie wódka przestała ci już służyć — zawołał Julek.
— Zz to też tobie służy nie lada, boś czerwony, jak świeża polędwica,
— Czego przymawiasz, kiedy za mnie uie płacisz?
— To ci zapłacę. Ojcze Renoufie! Dajcie nam tu jeszcze flaszkę, bo Julka nigli moja kieszeń.
— Wiwat! — krzyknął Julek i pocałował flaszkę. To rozweseliło biesiadników. Zaczęli pić na
dobre.
W tej chwili na progu szynkowej izby pokazała się Iierta. Biały czepeczek ściągnął jej włosy
wysoko z czoła i nadał podłużnej twarzy wyraz naiwuego smutku. Wyprostowana, blada, z
rękoma skrzyżowanemi na łonie, stanęła przy stole i patrzyła nieśmiało swemi niebieskiemi,
dużemi oczyma na chmurnego męża.
— Napijcie się z nami — zawołał Julek.
— Nie moge — odpowiedziała Berta łagodnie.
— Co to nie moge!... napijcie się troche, to wara obojgu pójdzie ua zdrowie.
— Kiedy nie chce, to po co ją zmuszasz! szarpnął się Orange na Julka.—A czego chcesz?
spytał żony mrukliwie.
— Sobota... mieliśmy iść dzisiaj do Houdard'a.
— Nie pójdę! Skórka nie opłaci się za wyprawę! Stary i tak nie da.
— Ha! może da...
— To się po nim nie pokaże — wtrąciła drużyna świadoma rzeczy.
— "Woię pić za swoje, niż prosić u kutwy— odparł Orange grubiańsko i odwróciwszy się
tyłem do żony, oparł się o stół łokciami.
— Jak sobie chcesz — odpowiedziała Berta łagodnie i wyszła. Uczucie matki wzięło jednak
górę. Bez nadziei lepszego losu dla przyszłego dziecka, dopóki mąż jeździć będzie na cudzym
statku, postanowiła wyciągnąć sama cboć cokolwiek od ojca i zabezpieczyć posag na
dochodach z Petreii. Zamiast do domu, pociągnęła na bulwar. Nic znalazłszy Boudarda nad
morzem, poszła do jego chaty. Stary rybak wycierał się kamforowym spirytusem. Reumatyzm
i bóle w krzyżach od czasu natrzą-ścięcia kości na bruku, dokuczały mu na każdą zmianę.
Wytrzymawszy córkę parę minut pode drzwiami, otworzył, i zaraz z progu zapyta):
— A czego?
— Mam prośbę...
— Jaką?
— Chciałam wam mówić o posag...
— Nie dam.
— Przecię wiecie, żem przy nadziei...
— Cóż to! ja temu winien?
— Kiedy mi się należy...
— Któż ci to powiedział?!
— Przecię wszyscy wiedzą, żeście bogaci...
— Zobaczycie to po mojej śmierci. Dałem sześć tysięcy, jakeś szła za mąż, a więcej nie dam.
— Na to dziecko, co przyjdzie, zmiłujcie się i dopomóżcie nam w pracy.
— Niech Gabryel pracuje na swoje, jak ja pracowałem na moje!
— Ale i wyście też dostali po waszych rodzicach...
— Dostałem, bo byłem uczciwy, a jemu nie dam więcej, choćby z głodu konał!
— Przecie i on nie rozbójnik — odparła córka z urazą w głosie.
— Tego nie mówie, ale nie dam, bo mu źle z oczu patrzy i koniec!
— To też na moje dziecko dajcie!...
— Nie dam! Po mojej, albo po jego śmierci dostaniesz wszystko, jak-em żyw!... ale za życia
nie dam nic! — zawołał Boudard stanowczo, i z trzaskiem zamknął drzwi córce przed nosem.
Berta ze spuszczoną głową powlekła się do domu. Przechodząc przez podwórze, tuż po pod
oknami inżyniera, dostrzegła ua ziemi coś białego. Schyliła się i podniosła. Byłuto cienka,
batystowa chustka. Przeczuciem serca wiedziona, schowała ją szybko za koszule, i
obejrzawszy się na około, jak złodziej, czy aby kto nie widział, puściła sio cwałem do domu.
Zapaliła świecę. Tak, to była chustka inżyniera. Wielkie
lta Miałach Cal a 'i". IS
niebieskie litery: A de C, na lilowym szlaku, uśmiechnęły się do niej wspomnieniem dnia, kiedy to po
raz pierwszy, na ławce nad morzem, siedziała z uim razem sama. Przyłożyła chustkę do ust. Ostry, nic
zwietrzały jeszcze zapach fi-jolków odurzył ja. Zaczęła całowad chustkę, trzymając ją przy nosie.
Zdawało się jej, że z tym zapachem wdycha w siebie cala istotę tego człowieka, który ua posępuem
niebie jej życia był jedynym jasnym promieniem szczęścia, „liędę cię zawsze nosid na sereni" —
zawołała do cieplej jeszcze od pocałunków chustki i schowała ją napowrót za koszulę. Po chwili
jednak błyskawiczna myśl trwogi przesłoniła jej oczy łzami. Chustka mogłaby ją zdradzid przed
mężem, — zdradzid ją i jej dziecko. Zaczęła niespokojnie chodzii: po pustej izbic, szukając sposobu
ukrycia tej pamiątki minionych, oh! tak! minionych już chwil szczęścia. Nagle przyszła jej myśl do
głowy, że ta chustka nie do nidj należy, że on mógłby jej szukad i bardzo może martwid się stratą, bo
mu to komplet psuje. Czy nic lepiej by oddad, odnieśd sarudj, zauim się spostrzeże? „Nic, za nic!
Muszę mied coś po nim" — zawołała na wpół z płaczem i stanęła przed dużym, zielonym kuferkiem,
na którego dnie mieściły się koszulki, kaftaniki i pieluszki po pierwszem dziecku. Wyrzuciwszy ua
podłogę, kilka swoich sukieu które leżały na wierzchu, drżącą ręką zakopała chustkę pomiędzy
pieluszkami,
Zanim jednak zamknęła kufer, jeszcze raz rozgrzebała rzeczy, i wyjąwszy drogą
pamiątkę, pocałowała ją bez żaru, smutnie, z żalem, jak matka, która po raz ostatni całuje
czoło swej córki już w trumnie.
— To będzie dla mojego małego na szyję — wyszeptała z westchnieniem i zamknęła kufer na
dwa spusty. Ponieważ było już późno, zabrała się szybko do sporządzenia wieczerzy, nic
myśląc nawet iść do Gabryela do szynku. Dawno już nio czuła się tak samotną, tak
przygnębioną. Czyż-bo nie miała powodu? On już nie dla niej! z pewnością nic dla niej,
choćby nie wiem co robiła!... a Gabryel od wczoraj taki mrukliwy, taki z podcłba patrzący,
jakby się czego domyśla!! Strach ją wziął okrutny. Po kolacyi upadła przy łóżku na kolana, i
przyznawszy się do grzechu wobec Boga i własnego sumienia, poprzysięgła, że będzie taką
dobrą dla Gabryela, jak nigdy: będzie sicci narządzać i na homara pójdzie, chociaż się jego
kleszczów boi, byle tylko pozwolił jej małego nazwać Ar-mand'em: to takie piękne imię,
chociaż uie normandzkie. Uprzątnąwszy izbę, położyła się do łóżka. Ciepło pierzyn osłabiło
ją. Rozpłakała się rzcwnenii izarni. Jakkolwiek Izy zawsze miała nic głęboko, płacz ulżył jej
ua sercu. Zasnęła. We śnie zdawało jej się, że Gabryel ostrzy nóż na cegłach komina i chce jej
dziecko wypruć z Iona. Schwyciła go zębami za rękę i przeraźliwym głosem zaczęła wołać o
pomoc. To ją obudziło. Z podwórza usłyszała baias. Porwała się z łóżka cala w zimnych
potach i wyjrzała przez okno. W pokoju inżyniera było ciemno. Przed szynkiem stała załoga
Petreii i glośnemi śmiechami żegnała się do jutra.
— Jeszcze po jednym — zawołał Orange. Eybacy weszli napowrót do szynku.
Berta wróciła do łóżka.
Po Jednym" poszedł „drugi", a potem „trzeci" i tak dalej, aż nieprzytomnych Orange
odprowadził do domów. Zaniósłszy Julka do matki prawie na rękach, wrócił napowrót do
szynku i po cichu zapukał do okna.
— A eo tam?
— Przenocujcie mnie u siebie.
— Idź do domu, bo powiedzą, żeś się ze mną zmawiał — odpowiedział szynkarz po cichn.
— Nie moge... Ja-bym ją chyba zabił w łóżku!
— Idź mówię, bo będzie ile! Noclegu ci nie dam!
— O! ja nieszczęśliwy! — jęknął Orange i poszedł ku domowi. Stanąwszy na schodach
lamusa nie miał siły iść dalej. Usiadł na najwyższym stopniu i skrywszy twarz w spracowane
dłonie zaczął myśleć nad położeniem. W miarę, jak zastanawia! się nad swojem chybionem
małżeństwem, ciepła wdówka z Isiguy stanęła mu przed oczyma. Możność nabycia statku na
własność rozchmurzyła mu czoło. Wstał i pewnym krokiem wszedł do izby. Berta obudziła
się odrazu, ale nie śmiała odezwać się pierwsza. Przytuliwszy się uieco do Ściany, udawała,
że śpi. Orange położywszy się w łóżku, wzdycha!. Nad ranem, kiedy już świtać zaczęło,
zmęczeni usnęli oboje. Berta wstała pierwsza. On, niespokojnie rzucając się na łóżku, spał aż
do dziesiątej.
— Byłam wczoraj u ojca — rzekła Berta nieśmiało do ubierającego się męża.
— I cóż?
— Nie chce dać.
Orange za całą odpowiedź splunął.
Berta skończywszy gotować śniadanie postawiła na stole miskę z rybami, chleb, dzban cydru,
dwa widelce i dwie łyżki. Oboje siedli przy stole bokiem, i w milczeniu zabrali się do
jedzenia. Orange jak zwykle jadl kozikiem. Z oczyma utkwionemi w kwiat fuksyi na kominie,
klaskał językiem i głośno tłuk! chleb szczękami. Połowa jedzenia zostaią w misce. Nie mieli
apetytu.
— Pojadę dziś ua makrelę — rzekł od niechcenia, wycierając kozik o cholewę.
— To jedź...
— Chcesz ze mną?
— A ja tam po co? — odpowiedziała Berta zdziwiona propozycyą.
— Będziesz ze mną... markotno mi samemu.
— Kiedym nie zdrowa...
— Przejdzie ci na morzu! Niech i on zresztą przyzwyczai się zawczasu do wody—rzeki
Orange z przymuszonym uśmiechem i mrugnął znacząco na łono Berty.
— Dobrze. Pojadę, kiedy chcesz — odpowiedziała Berta i zawisnąwszy rękoma na azyi
męża, oparła głowę ua jego ramieniu.
Orange ze spuszczonemi na dół rękoma stal sztywny,jak slup i nie wiedział, co z subą zrobić.
Powieki mu latały, jak skrzydła motyla wbitego na szpilkę, a wargi wydęły się na zewnątrz z
pogardliwym niesmakiem.
— Czy ci nic dobrze-spytał po chwili kłopotliwego milczenia.
— Nie... tylko mi smutno czegóś...
— To przejdzie.. A jak zacznie przypływać, czekaj na mnie na brzegu — dodał sucho i
wysunął się z objęć żony. Berta, westchnąwszy głęboko, jak gdyby jej ciężar spadł z serca,
poszła do kościoła, on zaś na bulwar.
Pod horyzontem błękitne morze drżało na słońcu „białemi barankami." Pala była spieniona,
jakkolwiek polu Iniowy wiatr płynął na północ lekkiem, spokojnem i równem tebnienicm
jesiennej pogody. Orauge bezwiednie szukał oczyma czarnych beczek na skałach. Oprócz
białej piany nic było nic widać na szerokim pasie wody, która, gotując się do wielkiego
przypływu, huczała z daleka ponurym głosem. Chciał by już, być tam, ua falach, za skalami,
było raz skończyć, byle się zemścić i zacząć żyć na nowo. Wiatr tymczasem przeskoczył na
zachód, Strach go wziął. Fala może być zbyt burzliwą na pełnem morzu. Obejrzał się na
latarnię morską. Długa i wązka łódź ratunku staią u jej stóp na kolach wozu i czekała reki,
któraby jednem pchnięciem stoczyła ją na fale. Togo uspokoiło. Siadł na kamienućm
podmurowaniu i sapiąc nieregularnie nozdrzami, uśmiechał się złośliwie do białej piany,
wyskakującej ponad powierzchnię wód. To niebie przesuwały się ciemne, pojedyncze chmury
i rzucały na suche dno morskie cienie głębokie w kolorze, lecz ruchliwc.
W hotelu zadzwoniono na obiad. Orange poruszył się niespokojnie na kamieniach i zaczął tak
zawzięcie ogryzać paznokcie, że skaleczył się do krwi w mały palce. Przykry ból i widok
czerwonych kropel, kapiących z palca, ochłodziły w nim wewnętrzy ogień gorączki. Morze
ruszyło. Wyssał krew i poszedł do hotelu. Spostrzegłszy Berle, zstępującą ze schodów
lamusa, schował się za drzwiami. Beita przeszła spokojnie przez podwórze, i wolnym
krokiem spuściła się ku morzu. Za chwilę inżjnier wyszedł z obiadu, wykluwając zęby i
świszcząc sobie pod nosem nutę najświeższej bulwar wćj piosenki: „Lo voila „Nicolas...
„Ali!... ah!.. al!,,.
— Uniżony sługa pana inżyniera — rzekł Oraugc pokornie, podsuwając się ku uicmu i
uchylając z uszanowaniem futrzanej czapki.
— Ach! to wy... doprawdy zapomniałem... ale ja tyle mam na głowie... Czy istotnie nie
chcecie mnie zwolnic z przejażdżki?
— A... pan inżynier pozwoli mi się przecież odwdzięczyć...
— Ależ nic mówmy już o tćj wdzięczności!
— Tak, tak, panic inżynierze! Pan inżynier był na mnie łaskaw tyle czasu, niecb-że i ja dam
co moge. Bacik już czeka ua brzegu, możemy ruszyć.
— Ha!... Niech tam, kiedy już tak koniecznie... Tylko wezmę lornetkę z sobą—odpowiedział
inżynier i schowawszy wykałaczkę do kie-szeni, pobiegł na górę. W minutę powróoil z lunetą
przewieszoną na lakierowanym pasie przez ramię i z szarym, wełnianym plaidt'm na ręku.
Obydwaj w milczeniu minęli podwórze i wąskim jego przesmykiem spuścili się ku morzu. Na
brzegu stała Berta i rozmawiała z „malcem," który, wyrósłszy z ziemi, przytrzymywał bacik
za cumę. Usłyszawszy kroki, odwróciła głowę i zbladła, jak ściana. Inżynier zaczerwienił się
po uszy. Spotkanie oko w oko zmieszało ich oboje. Orange przygryzł wargi i, nie tracąc
przytomności, cokolwiek zaledwie wzruszonym głosem zapytał:
— Pan inżynier pozwoli wziąść mi żonę z sobą?
— Czemu nie! — odparł młodzieniec, nadrabiając miną, i zlekka ukłonił się melonikiem
młodej kobiecie.
Berta chciała się cofnąć.
— Siadaj! - zawołał Orange, popychając żonę do lodzi.
Inżynier udając spokój i swobodę w ruchach, skoczył na przód bacika i usiadł koło Berty na
pace, przy nosie.
— A gdzie wędki?—spytał Orange'a, który zaczął piersiami spychać już łódź do wody.
— To osioł ze mnie! zapomniałem. „Malec!" ruszaj do ojca Kenoufa po wędki i przynętę,
tylko duchem!
„Malec" pobiegł cwałem i w kilka chwil po. wrócił ze szpagatami i kawałkami starej makreli.
Orange wrzucił przyrządy do paki, i wskoczywszy na tyl lodzi, whyzował żagiel na głowę
masztu. Zaledwie wiatr zatrzepotał kilka razy szerokiem płótnem, już wprawny żeglarz
trzymał za linę i wiązał ją do boku lodzi. Żagiel wydął się w podwoie i bacik, złożywszy się
cokolwiek na bok, popłynął lekko, jak korek na północno-wschodnią stronę poszarpanego
chmurami nieba, zostawiając za sobą smugi lekkiej piany na wzdętych falach. Psy, biegające
wzdiuż wybrzeża, zaniepokojone wielkim przypływem, szczekały, wyły i z zajadłością
bezsilną rzucały się w paszcze bałwanów.
Z sąsiednićj wioski rozległ się dzwon.
— Czy ty słyszysz, Gabreyl?— spytała Beria z przestrachem.
— Słyszę.
— Gdzie to dzwonią?
— W kościele.
— Ale w którym?
— W Maisy .. Pewnie któś umarł. — Jak to dziwnie jęczy!...
— Cóż to! pierwszy raz słyszysz, jak umarłym dzwonią?
— Byle tylko nic nam, to niech sobie i dzwonią — zawołał inżynier, śmiejąc się głośno z
własnego dowcipu.
Berta, zapatrzona osjupiałemi oczyma w stronę Maisy, zamilkła, wsłuchując się tylko w
przeciągły, żalosuy jęk dzwonu, który jak glos skargi, czy politowania unosił się nad jej
głową i rozpływa! w powietrzu. Powoli zaczęło się jej ćmić w oczach, a szumieć w uszach.
Straciła przytomność. Przestała widzieć, słyszeć i czuć. Bezwładna poddawała się lekkim
kołysaniom bacika, który z szumem pruł fale i pędził na pełne morze, jak strzała. W pól
godziny byli już daleko od brzegu.
Inżynier przez k metkę wpatrywał się w uciekający mu z przed oczu ląd, śmiejąc się w duszy
z naiwności Orange'a. Urwisie skały na prawo i lewo z niewzruszonym spokojem pilnowały
brzegu, pozwalając mu zdaleka na swych równoległych pokładach czytać historyą ziemi w
olbrzymich rejestrach, w których wieki jedne po drugich zostawiły otwartą księgę czasu.
Każdy rok pożarł tam jedne kartkę. Morze gryzło je od dołu, a deszcze i mrozy od góry.
Każdy przypływ, urwawszy kawał wapiennego głazu rzucał nim i podrzucał, tuczył i
przetaczał dopóty, dopóki kulami kamieni nic zasłał morskiego dna, dopóki pomiędzy ziemią
i morzem nie utworzył pustyni, ltałwaoy, wyjąc i szczękając głazami, niby więzienne zbiegi
kajdanami, rozbijały się u podnóża skał, pieniąc się ze złości, złorzecząc swej własuej
niemocy. Osada, wciśnięta pomiędzy skały, ginęła niejako w toni bałwanów, hulających na
brzegu z iście pijanym szalem. Inżynier złożywszy lornetkę, zaczął się rozglądać gołem
okiem. Odwrócony tyłem do nosa łodzi, wpatrywał się w jazdę obłoków, zadając sobie
pytanie: ou czy one płyną na północ? Wiatr bębnił miarowem tętnem po płótnie. Dwa białe
wąsy piany, z szumem wspinającej się ua boki łodzi, spływały po fali, jak szeroko rozpostarte
skrzydła łabędzia, znacząc na morzu wyraźny na chwilę ślad rozprutej wody.
— Ach! chciałbym tak płynąc wieczność całą! — wyszeptał Armand de Coux z takiem
westchnieniem, jak gdyby jego pierś, przepełniona wieczną poezyą, potrzebowała ulgi w
wyrazach, choćby nawet pustych. Przechylony niedbale przez burtę łodzi, patrzył w
szmaragdową
bezdeń wody, która magnetyczną jakąś silą pociągała go ku sobie. Zrobiło mu się dziwnie na
sercu. Po raz pierwszy może w życiu uczuł się niezmiernie małym i bezsilnym. Ogrom
nieprzystępnego nieba nad głową, ogrom niezgłębionej wody pod nogami, a ziemia daleko,
tak daleko, że rybą tylko lub ptakiem możnaby zaledwie do niej się dostać, gdyby łódż..
Inżynier otrząsł się przed mara.
Lecz spokojne aż dotąd fale przystani zaczęły się miotać". Bacik docierał do skal. Orange
zasterowal na wschód i postawił nos lodzi w środek, pomiędzy dwie beczki, tańcuiące na
łańcuchach. W kilka chwil wpłynęli na pełne morze.
— Co znaczą te beczki? — spytał inżynier.
— To uasze życie albo śmierć! Kto ich nie dojrzy zawczasu, temu skały brzuch rozprują,
zanim przeżegnać się zdąży, iły znamy je nawet i po ne,nku. Nieraz może jeszcze będzie
trzeba dobierać się na nic rękoma, kiedy statek pójdzie na dno.
Berta, jakby nagle przebudzona ze suu ponurym głosem Orange'a, otworzyła szeroko oczy i
spytała:
— Czy to dzwonią jeszcze?
— Tobie w uszach dzwoni!—mruknął Orango i obróciwszy się za siebie, spojrzał na osadę.
— Czy widzą nas z brzegu?—spytał inżynier, przykładając lornetkę do oczu.
— Statek widzą, ale nie wszystkich nas dzisiaj zobaczą mój pauie — odpowiedział rybaki
podkasując tryska żagiel. Bacik zwolnił biegu. Orange jednym gwałtownym ruchem ściągnął
ciężki but z nogi i rzucił go z łoskotem na duo łodzi.
Berta wiedziona przeczuciem porwała się z miejsca i z wyciągnięteuii do męża rękoma
krzyknęła:
— Gabryel!: litości'...
— Co to jest? — zawołał inżynier z przestrachem, patrząc ua Orange'a i Bertę.
— Gabryel! Na twję duszę, litości!!—krzyknęła Berta rozdzierającym głosem po raz drugi i
upadla na kolana, składając ręce do modlitwy.
Inżynier, chociaż nie znał zamiaru Orange'a, rzucił się bezwiednie na tył bacika ku niernu,
chcąc silą stawić opór jego złćj woli. Muskularny rybak jednem pchnięciem ręki powalił go
na pokład i huknął pełnym głosem:
— Ani kroku dalej, bo łeb pięścią rozwalę w kawałki!
Drugi jego but upadł ciężko na dno łodzi. Inżynier powstał na nogi.
— Tam!... Naprzód!... Do niej, co się teraz modli!... Ha! zachciało wam się mojego łóżka...
Macie! Ja wam je teraz pościelę!... — krzykuął Orange po nad świstem wiatru, ściągając z
siebie wełniany kaftan, który mógłby mu krępować ramiona. Rozebrany przyarócrł napowrót
sznura żaglowi. Płótno wyciągnęło się, jak ściana. Łódź silnie gibnęla się w morze. Inżynier i
Beria w obronie przed śmiercią schwycili się za bakort.
Nagle inżynier, podnosząc cokolwiek głowy do góry, zawołał:—Darujcie mi życie, a oddani
wszystko, co mam.
— A ile pan masz?
— Tysiąc franków przeszło. .
— Tfu! na takie pieniądze, kiedy i czternastu malo ua Petrelęl
— Dam kwit ca czternaście..
— Papier, mój panie, nie dla mnie! Nic głupim za niego brząkać kajdanami! Woię moję
wdowę: tam pewniejszy statek—zawołał z szyderstwem.
Łódź mknęła coraz szybciej. Bozwścieklony rybak, wciąż przykróeając tryski, oczyma świe-
cącćmi się szatańskim żaiem przeszywał kochanków, wpijających się konwulsyjnie palcami
w burtę.
— Pójdziemy na dno! - zawołał z pijaną wesołością, jakby pastwiąc się nad swemi ofiarami, i
zasterował żaglem pod wiatr tak silnie, że w łódź nabrało się wody.
— Boże bądź milościw mnie, grzesznej duszy" — kończyła Berta wielkim od trwogi głosem.
Inżynier ze strachu puścił się burty i padl bezwładnie ra pokład.
Zdawało się, że łódź nicdona wiatrem przeskakuje w powietrzu z fali ua falę. Orange
zasterował ku bak ortowi jeszcze silniej. Tym razem zamysł się udał. Wiatr zakręcił się w
płótnie i wciągnął je w morze. Zaledwie Orange wyskoczył przez burtę, łódź już podała dno
do góry. Bałwany zawirowały z szumem około niej i w jednej chwili pocblonily ją w
zapicuionych paszczach, wraz z inżynierem i Bertą.
— Całujcie się teraz, choćby do sądnego dnia! — krzykną! Orange, wynurzając się z od-mętn
lal. Zanim jednak zaczął płynąć ku beczkom, mimowolnie obejrzał się za siebie. Owie ręce,
chwytające się powietrza roz-pacznic, wysunęły się na chwilę z morza. Zadrżał. Strach ściął
mu krew w żyłach i obez władni! ruchy. Wyciągnietcmi rękoma zaczął uciekać, jak gdyby
obawiając się pogoni. Dla pewności obejrzał się jeszcze raz za siebie. Na falach nie było
nikogo; rzucił się więc naprzód. Zdawało mu się jednak, że coś schwyciło go za nogę, pod
kolanem. Zamknięte koło widnokręgu przeraziło go. Teraz dopiero spostrzegł się, że odbił za
daleko od skał. Przerachował się. Bacik nic podał dna do góry cd razu, a inżynier swoim
targiem zinitrężył mu kawał czasu. Przypuszczając, że mogłoby mu zbraknąć sił, położył się
na wznak i bijąc wodę nogami, płynął tak minut kilka dla odpoczynku. Woda niesla go sama,
zakreślając jego głową fantastyczną liniję ruchliwych fał. To wspinał się na ich szczyty, to
razem z niemi zapadał w otchłanie
Po pewnym czasie uczul zimny dreszcz w calem ciele. Położył się więc na brzuchn i zaczął
pruć morze co starczyło sił. Jak okiem sięgnął, widać tylko było wodę i nieDo, ale beczek ani
śladu. Zimny pot spływał mu z czoła wielkiemi kroplami. Zrzucił czapkę z głowy. Wiatr
śmigał mu słoną pianą w oczy i targał włosami. Był tak zmęczony, że z trudnością trzymał
głowę nad wodą, chociaż odwracał ją za każdym krzykiem ptastwa morskiego.
W chwili, kiedy na zaciśniętym widnokręgu nieba jego oczom ukazała się beczka, kurcz
scbwycit go pod kolanami i odebrał resztę odwagi. Ze strachu i wysiłku stracił świadomość
ruchów. Zdawało mu się, że nic robił rękoma wcale. Nie śmiejąc położyć się raz jeszcze na
wznak dla odpoczynku, plyuął wciąż na brzuchu i rękom dopomagał oczyma, patrząc za
każdym ich ruchem.
Nagle straci! władzę w krzyżu. Nogi zaczęły wlec się za nim bezsilnie, ciągnąc go na dól.
Dopiero, kiedy plusk fali o ściany beczki doleciał jego uszu, nadzieja ogrzała mu krew.
Poczuwszy się na nowo silniejszym, odetchnął głęboko i rzucił się naprzód w rozpacznych
su-Bach. Po kilku chwilach dobra! się do beczki i schwyciwszy za klamrę obiema rękoma,
wdrapał się na wierzch. Był to ostatni wysiłek jego energii.
Na brzegu tymczasem rozlega! się płacz kobiet i krzyki rybaków. Pomimo, że ojciec Renouf
co chwila wybiegał z szynku i uiespokoj-nem okiem spogląda! w stronę beczek, przewracanie
się bacika dostrzegł Boudard pierwej, niż kto inny. Zwołując łudzi ua pomoc, sam spychał
wóz z łodzią ratunku do morza. W jednej chwili szesnastu rybaków wskoczyło do lodzi i na
komendę Boudarda uderzyło w wiosła, jak jeden. Renouf wiosłował razem z Julkiem.
lioudard, stojąc na tyle, gromkim głosem komenderował w dwumiurny rytm i poddawał
ognia. Wiosła, szczekając w żelaznych dulkach, za każdem razem wyrzucały z morza
podwójny wodotrysk piany. Lód, mknęła ua skały, jak gdyby ją wiatr przerzucał z fali na fale,
i w godzinę niespełna była tuż przy nieb. Boudard z okiem zatopionem w widnokrąg szukał
po morzu śladu topielców. Lecz najlżejsza nawet plamka nie wyłaniała się z morskich fal,
fantastycznie pląsających nad powierzchnią wody. Wszyscy stracili nadzieję, a pomimo to,
wiosła szczękały w dulkach z coraz głośniejszym zgrzytem żelaza. Nagle Boudard ua beczce
dostrzegł sos białego.
— Wiodło przednie! — huknął po nad świstem wiatru i łódź w mig zwróciła- się ua lewo. Po
kilku chwilach przybili do beczki.
— To Gabryel! — zawołali razem.
— Coś widzi mi się, że nie żywy — rzucił od niechcenia lioudard i zaczął w dalszym ciągu
wodzić okiem po morzu.
Wioślarze, tymczasem, w milczeniu oderwali ręce Orange'a od klamry obręczy i ostrożnie
spuścili go do łodzi.
Ojciec Renouf nie chciał wierzyć w śmierć przyjaciela. Jak czuła matka, dotykał go po-
kilkakroć rękoma i przykładał mu ucho do serca. Orange miał twarz czerwono-siną,
nabrzmiałą, oczy nieruchome, rcztwarte, usta kouwulsyjnie skrzywione, ze śladami piany w
kątach, a pod nosem dwie krople zaskrzeplej krwi. Renouf przy pomocy Leona ulożyl go na
duie łodzi, z głową podniesioną cokolwiek do góry, i nie tracąc czasu, zaczął wecować o
cholewę nóż do sprawiania ryb. Zaledwie Leon zdążył Orange'owi związać paskiem rękę
powyżej łokcia, już szynkarz otworzył mu żyłę, jak najzrcczuiejszy felczer. Krew jednak nie
poszła.
— Nie bałamucić próżno czasu — zawołał Boudard — trzeba szukać i tamtych.
— Szukać nie zawadzi — odpowiedział Renouf — ale ja tego nie opuszczę. I żebym tak mogł
tylko zadać mu mydła, to byście zaraz dech w nim zobaczyli. Zdejm-no Leon z siebie
spencer, a weź mu się do podeszwy! We dwóch prędzej pójdzie!
Kiedy szynkarz z młodym rybakiem zaczęli spencerkami rozcierać nogi Orangea, wioślarze
na komendę Boudard'a popłynęli za skały.
Łódź wąską piersią pruła morze wzdłuż i wszerz, to ua lewo, to ua prawo, to na zachód, to na
wschód, jak gdzie Boudard kazał, ale napróżno! Z topielców i bacika ani śladu. Promienie
słońca, wysuwającego się od czasu do czasu z poza chmur szarpanych wiatrem, kąpały się w
pianie szmaragdowych fal i brylantowym uśmiechem drżały na piórach wioseł tak wesoło, jak
gdyby nigdy nic nie za3łło.
Pod wieczór Boudard zakomenderował odwrót. Nie mieszając się do rozmowy rybaków,
siedział w posępnem milczeniu na tyle lodzi z głową przechyloną przez burtę. Po chwili dwie
duże łzy zabłysły mu w oczach: jedne zdążył rozetrzeć kułakiem na pomarszczonej skórze
policzka, lecz draga spadla w morze, — za córką, której nawet pochować nie będzie mogł.
— To szczęście, 29 go nic wzięło pod spód— zawyrokował Julek na domniemania rybaków,
którzy, chaotycznie rozmawiając o wypadku, dziwdi się, że tak pewny żeglarz, jak Orange
pozwolił wiatrowi przewrócić statek.
— Mądryś! Czy by go wzięło, czy nic wzięło, to tak samo by ci już dzisiaj nie kupił wódki u
ojca Renoufa—wtrącił ospowaty Leon, przestając trzeć nóg Orange'a.
— To tam jeszcze nie wiadomo — rzekł Julek i włożywszy palec knykciem do gęby, zamyślił
się głęboko, nad siną twarzą O rangę'a.
— Tylko nie odpoczywać! Trzeć, albo innemu oddać spencer, bo szkoda by było chłopaka —
zawoła! ojciec Renouf na Leona, ocierając pot z czoła rękawem.
— I dla was szkoła! bo takiego „gospodarza" na Petrelę nie dostalibyście tak prędko —
odezwa! się któryś.
— Co nie, to nic — podchwycił szynkarz — choć na ostatku zaczął jakoś za dużo zapijać już
sprany.
— To tćżeścic go za dwa końce ciągnęli...
— Pewnie... ale ktoby mi teraz za mój bacik zapłacił, żebym tak nic miał rozgrzać mu jeszcze
duszy.
— Pogadajcie o tem z Boudard'em! Przecież to jego zięć — poddał Leon złośliwie.
— Woię czekać na wiatr z Anglii — zawoła! Renouf.
— Musiała go się jednak zona i ten z Paryża czepiać za nogi, kiedy tak lego przerabiał morze,
że go aż krew zalała na beczce—wtrącił jakiś siary.
— Ale bo po co mu tćż było spuszczać głowę tak ua dól? — zagabnął inny.
— Widać stracił przytomność—odparł ojciec Renouf.
— Kiedy zdjął buty — przerwał Boudard ponuro — to musiał mieć więcej przytomności niż
wy wszyscy razem. Cóż-to! buty ściągnie tak łatwo w morzu, czy co?... Eh! zawsze ja mu tam
niedowierzałem!...
Tu Julek wyją! palce z gęby, i jak człowiek,
któremu niespodzianie w głowie zrobiło się
jasno, zawołał B glupowatą radością:
— To to on pewnie po rozwód z waszą córką pojechał na skały!
— Cicho — zawołał Renouf — już mu dech idzie!
ICrew z ręki Oraagc'a zaczęła kapać z początku powoli, kroplami, a potem trysnęła, jak z
fontanny, i wkrótce słychać było istotnie chrapliwe rzężenia w jego gardle.
Lódź, tymczasem dobiła do brzegu. Rybacy, na płaszczach zanieśli Orange'* do domu, wśród
tłumu łudzi, który następował im ua pięty, chcąc słys.ćć, jak życic wydobywa się z gardła
człowieka, pasującego się ze śmiercią.
Ojciec Renouf pojechał natychmiast do Isi-gny i w godzinę przywiózł lekarza.
Nazajutrz Orange tyle już miał przytomności, że zażądał księdza i wyspowiadał się.
Trzeciego dnia jednak, atak apopleksyi się powtórzył. I wieczorem, w chwili kiedy dwóch
żandarmów konnych zajechało na podwórze hotelu Pod Oniadym Koniem, matka Gibert,
zawsze usłużna w nieszczęściu, zapalała gromnicę przy łóżku Orange'a.
KONIEC.