Antoni Sygiety艅ski
聽
NA SKA艁ACH
CALVADOS
聽
POWIE艢膯
Z 呕YCIA NORMANDZKICH RYBAK脫W
聽
聽
聽
聽
聽
聽
聽
WARSZAWA.
W KSI臉GARNI LESMANA I SWISZCZOWSKIEGO
ulica Mazowiecka No 14.
1884.
CZE艢膯 PIERWSZA,
聽
1.
Dnia艂o.
Z艂ote promienie wschodz膮cego s艂o艅ca przesuwa艂y si臋 po przejrzystych falach Lamanszy i migocz膮cym blaskiem dr偶a艂y na szczytach wspiua-j膮cej si臋 wody. Wiatr wia艂 od wschodu i zi-nin膰m, przejmuj膮cym tchnieniem, strychowa艂 po p艂贸tnach wysmuk艂ej Eufmzyi, kt贸ra powoli ci膮gn臋艂a za "sob膮 wielki w艂ok rybacki po piaszczy-steni dnie morza. Lina gruba, jak r臋ka, przytwierdzona do nosa statku i owini臋ta na wale 偶elaznej windy, przebiega艂a wzd艂u偶 ca艂ej burty a偶 do samego ty艂u i zt膮d, zwracaj膮c si臋 ostro od drewnianej 艂apy, spada艂a w morze pod wp艂ywem ci臋偶aru, wisz膮cego na jej ko艅cu w艂oku. Na pok艂adzie, przewieszony brzuchem przez ba-kort, sta艂 m艂ody wyrostek i trzymaj膮c lin臋 w r臋ku, gwizda艂 pod nosem t臋skn膮 piosnk臋 ryback膮.
W艂ok widocznie szed艂 r贸wno po dnie morza, wolnym od kamieni i od艂am贸w skal, gdy偶 wyci膮gni臋ta przed 艂ap膮, lina drga艂a regularnie i spokojnie w r臋ku czuwaj膮cego nad ni膮 Orange'a. Nagle ch艂opak przesta艂 gwizda膰 w po艂owie pie艣ni. Zimno jesiennego poranku i wiatr, dm膮cy mu prosto w oczy, przej臋艂y go do szpiku ko艣ci. Pu艣ci艂 lin臋, wstrz膮sn膮艂 si臋 gwa艂townie pa ca艂em ciele, zatar艂 r臋ce i odwr贸ciwszy si臋 twarz膮 do kajuty, wychodz膮cej wysok膮 pak膮 nad pok艂ad, spojrza艂 gniewnie w ciemny jej otw贸r i plun膮艂.
Nie by艂 to pierwszy objaw niezadowolenia siedmnastoletniego ch艂opca, kt贸ry od kilku miesi臋cy buntowa艂 si臋 przeciwko w艂a艣cicielowi i do-w贸dzcy rybackiego statku. S艂u偶膮c sze艣膰 lat na pok艂adzie Eufrazyi, jako ch艂opiec okr臋towy, Orange czul si臋 dosy膰 ju偶 silnym i wprawnym rybakiem, aby przesta膰 podawa膰 starszym hubk臋 do fajki i pobiera膰 po艂ow臋 p艂acy zwyczajnego majtka. Zreszt膮 sam fakt powierzania w jego r臋ce sieci i rudla, by艂 dostatecznym dowodem fizycznych i moralnych zalet m艂odego rybaka i dostateczn膮 pobudk膮 do wybuch贸w jego niezadowolenia, ile razy zosta艂 si臋 sam na pok艂adzie. Tym razem Orange postanowi艂 zako艅czy膰 ostatecznie walk臋 i wyzwoli膰 si臋 z艂ym, lub dobrym sposobem z pod w艂adzy Boudard'a.
鈥 Nie b臋d臋 mu d艂u偶ej s艂u偶y艂 za 鈥瀖alca"鈥 mrukn膮艂 ponuro pod nosem i zacisni臋temi pi臋艣ciami zatrz膮s艂 nad pak膮 kajuty, Po chwili, jakgdyby dla dodania sobie otuchy, spojrza艂 dumnie po wypuk艂ych piersiach swojego szerokiego tu艂owia i tupn膮wszy nog膮 w pok艂ad, odwr贸ci艂 si臋, napowr贸t do liny.
Sie膰 wlok艂a si臋 wci膮偶 r贸wno za statkiem, kt贸ry ko艂ysz膮c si臋 po lekkich falach, za podmuchem wschodniego wiatru, powoli zbli偶a艂 si臋 ku czarnym beczkom, przykutym 艂a艅cuchami do najwy偶szych szczyt贸w podwodnych ska艂 Calvados.
S艂o艅ce wzbi艂o si臋 wy偶ej nad ziemie i przebi-temi przez poszarpane chmury promieniami, barwi艂o powierzchni臋 morza r贸偶nokolorowemi smugami 艣wiat艂a.
Orange, przechylony przez bart臋, trzyma艂 lin臋 w r臋ku i w milczeniu, ponurym wzrokiem wpatrywa艂 si臋 w morze, czystym szmaragdem zieleniej膮ce pod cieniem statku
Nagle w艂ok zacz膮艂 szarpa膰 si臋 na linie. Orange, krzykn膮wszy Da ca艂y g艂os: 鈥瀋h艂opcy!" zrzuci艂 lin臋 z 艂apy i pobieg艂 w ci臋偶kich podskokach na sam prz贸d statku.
Zanim rybacy, ockn膮wszy si臋 ze snu, zd膮偶yli wyj艣膰 na pok艂ad, ju偶 statek, ulegaj膮c ci臋偶arowi w艂oku, kt贸ry go ci膮gn膮艂 za nos, zwr贸ci艂 si臋 z pierwotnej swej drogi i stan膮艂 nad nim, jakby na kotwicy.
Boudard wyszed艂 z kajuty ostatni i zaspanym g艂osem spyta艂:
鈥 Kamie艅, czy skala?
鈥 Kamie艅鈥攐dpowiedzia艂 Orange sucho.
W jednej chwili rybacy spu艣cili 偶agle i schwycili si臋 we czterech razem z Orange'em za korb臋 windy, kt贸ra 偶elaznemi z臋bami zadzwoni艂a 偶a艂o艣nie po wr臋bach kola.
Boudard drapa艂 si臋 w g艂ow臋 pod futrzan膮 czapk膮 i rwa艂 niespokojnie szpakowato-ry偶膮 brod臋.
Po p贸艂godzinnem windowaniu, 偶elazny 艂uk w艂oku pokaza艂 si臋 nareszcie jego siwym oczom.
Majtkowie dla wypoczynku zaprzestali pracy ua chwil臋. Pot lal si臋 im z czo艂a, a piersi wznosi艂y si臋 i opada艂y, jak torby kowalskich miech贸w.
Boudard przenikliwym wzrokiem wpatrywa艂 si臋; w morze. Cala sie膰 by艂a jeszcze pod wod膮: co zatem znajdowa艂o si臋 w matni, opr贸cz kamienia, musia艂o zosta膰 dla艅 tajemnic膮, a偶 do ostatniej chwili windowania sicci na pok艂ad. Korzystaj膮c z wypoczynku majtk贸w, nabi艂 kr贸tk膮 glinian膮 fajeczk臋, nio odwr贸ciwszy g艂owy od 偶elaznego gard艂a sieci, zawo艂a艂:
鈥 -Malec!... Hubka!
Orange za ca艂a odpowied藕 odwr贸ci艂 si臋 ty艂em do 鈥瀏ospodarza" i usiad艂 na belce od nosa statku, obeieraj膮e sobie oboj臋tnie czo艂o r臋kawem we艂nianego kaftana.
鈥 Malec!... Hubka!
鈥 Nie mo偶ecie sami p贸j艣膰 po nia, kiedy stoicie przy kajucie? 鈥 odpowiedzia艂 wyrostek przez rami臋.
鈥 Twoje psic prawo robi膰, eo ci ka偶臋'. 鈥 krzykn膮! 鈥瀏ospodarz" statku, czerwieni膮c si臋 pomi臋dzy zmarszczkami sk贸ry, potrzaskanej od staro艣ci i morskich wiatr贸w.鈥擪iedy m贸wie hubka, to hubka!!
Orange rozsiad艂 si臋 lepiej na belce i nie odwracaj膮c g艂owy w stron臋 gospodarza, splun膮艂 na pok艂ad przez zaci艣ni臋te z臋by.
Majtkowie, nic rozpoczynaj膮c roboty ua nowo, czekali z ciekawo艣ci膮 rozwi膮zania sprzeczki, kt贸ra nie raz ju偶 powtarza艂a si臋 na l膮dzie i morzu, ale bez tak wyra藕nego charakteru buntu, jak obecnie.
鈥 P贸jdziesz po hubk臋, czy nie?!
鈥 Je偶eli mi dacie moj臋, cz臋艣膰, to p贸jd臋, cno-cia偶-cm majtek.
鈥 Za co ci mam da膰?
鈥 Za co?... Czy偶 to nic mam siedmnastu lat? Czy mo偶e nie pracuj臋, jak ka偶dy?... C贸偶 to! nic ci膮gn臋 sieci razem ze wszystkimi, albo mo偶e nie wywieszam 偶agla, kiedy le偶ycie do g贸ry brzuchem w kajucie?
鈥 A tobie co do tego, b臋karcie jaki艣?!
鈥 Patrzcie go, b臋karcie!... C贸偶 to?! gonili艣cie si臋 z moj膮 matk膮, czy co?
鈥 Mia艂bym te偶 z kim?...
鈥 Ej! wara wam od matki, bojak zamaluj臋!...鈥 krzykn膮艂 Orange, porywaj膮c si臋 z miejsca na nogi.
鈥 Tylko mi si臋 rusz na pok艂adzie, to ci k膮piel sprawi臋!
鈥 Jeszcze fam niewiadomo, ktoby z nas pr臋dzej napi艂 si臋 wody! Zreszt膮 gadajcie sobie, jak chcecie, tylko mi dajcie moj臋 cz臋艣膰.
鈥 C贸偶 to?! ja mo偶e ci b臋d臋 podawa艂 Imbk臋 do 艂ajki?
鈥 Ja tam waszej nie potrzebuj臋, ale te偶 i dla was po nia z艂azi膰 nie b臋d臋. We藕cie sobie innego smarkacza ua pok艂ad, bo ja ju偶 d艂u偶ej 鈥瀖alcem" by膰 nie chc臋.
鈥 Patrzcie go, jaki hardy! A kt贸偶 to ci臋 偶ywi艂 od dziesi臋ciu lat przesz艂o?
鈥 Wy鈥攐dpowiedzia艂 Orange sucho.
鈥 A kto mi zap艂aci za twoje jedzenie, ubranie i opierunek?
鈥 Dawno ju偶 wam zap艂aci艂em i to z procentem. C贸偶 to?! wios艂em nie robi臋 od dw贸ch lat ua cz贸艂nie?... A mo偶e statku nie prowadz臋, jak si臋 spijecie w kajucie?
鈥 Za twoje pieni膮dze, bla藕nic jaki艣?
鈥 Ju艣ci-偶e za moje, kiedy mi po艂ow臋 tylku p艂acicie za robot臋, a nie tak. jak innym.
鈥 S艂u偶ba! Do windy! 鈥 hukn膮艂 gospodarz gro藕nym g艂osem.
Dw贸ch majtk贸w schwyci艂o za jedno rami臋 korby, a trzeci za drugie.
Winda z j臋kiem zaszczeka艂a 偶elaznemi z臋bami po kole.
鈥 Do windy, m贸wie!鈥攌rzykn膮艂 Boudard powt贸rnie, zmierzywszy Orange'a od st贸p do g艂owy przenikliwym wzrokiem.
鈥 To sobie windujcie sarai, kiedy nio chcecie p艂aci膰鈥攐dburkn膮! wyrostek i rozsiad艂 si臋 ponownie na belce
Boudard, krokiem, ko艂ysz膮cym si臋 od staro艣ci i 偶ycia na pok艂adzie, pu艣ci艂 si臋 ci臋偶ko na prz贸d statku. Zanim jeduak uj膮艂 za r臋koje艣膰 windy, stan膮艂 nad Orange'm i ochryp艂ym od z艂o艣ci g艂osem krzykn膮艂 mu nad g艂ow膮:
鈥 Do budy, smarkaczu!.... Naucz臋 ja ci臋 n syndyka, poczekaj!
鈥 Przecie偶 mi 艂ba z karku nie zdejmio鈥攐dpowiedzia艂 oboj臋tnie Orange, nie podnosz膮c g艂owy.
鈥 Do budy!鈥攌rzykn膮艂 Bondard po nad szcz臋kiem windy i zakr臋ci艂 korb膮 tak silnie, 偶e a偶 z臋by 偶elaznego b臋bna zadzwoni艂y ra藕niej.
Orange, nad kt贸rego zaci臋ciem si臋 wzi臋艂o g贸r臋 pos艂usze艅stwo majtka, podni贸s艂 sio prawic oboj臋tnie z belki i ko艂ysanym krokiem przeszed艂 mimo Boudard'a. Zst臋puj膮c jednak po 偶elaznych schodkach kajuty, zatrzymywa艂 si臋 na ka偶dym stopniu, jakby dla ur膮gania 鈥瀏ospodarzowi," kt贸remu prosto i wyzywaj膮co patrzy艂 w oczy.
Tymczasem majtkowie, wyci膮gn膮wszy w艂ok na pok艂ad, przywi膮zali postronkami olbrzymi kamie艅 do burty, aby, taczaj膮c si臋 po pok艂adzie, nio uszkodzi艂 statku; nast臋puie uwiesiwszy si臋 u liny powoli, z wysi艂kiem, 鈥瀢hyzowali rej臋 z 偶aglem w wierzch masztu."
Za chwil臋 wiatr zad膮艂 po 偶aglu i zat臋tui艂 w uim miarowem t臋tnem g艂uchego d藕wi臋ku.
Eufrazya, pochyliwszy si臋 na bok pod parciem wialni i ci臋偶arem p艂贸cien, pop艂yn臋艂a ra藕nie ku brzegom. Przesun膮wszy si臋 pomi臋dzy dwoma beczkami, znacz膮cemi dwa najwy偶sze szczyty podwodnych ska艂, wp艂yn臋艂a powa偶nie do zatoki Graudcamp i zmieniwszy bart臋 na inn膮, pod wiatr, wolno skierowa艂a si臋 ku l膮dowi osady.
Bia艂wany wiecznie ruchliwej Lamanszy, rozbite o d艂ugi grzebie艅 skal Calvados, spokojnie rozlewa艂y si臋 po p艂askiem dnie przybrze偶nej zatoki i lekko unosi艂y tu艂贸w Eufrazyi, kt贸ra powoli sp艂ywa艂a ku brzegowi, zostawiaj膮c pas spienionej wody za sob膮.
Kilka statk贸w ko艂ysa艂o si臋 ju偶 na kotwicach: reszta spieszy艂a za Enfrazy膮, lub wp艂ywa艂a r贸wno z nia do olbrzymiej przystani, zbudowanej r臋k膮 natury przy jej wulkanicznych rewolucyacb oddzielania l膮du od wody.
W polowie drogi, pomi臋dzy podwodnemi skalami, a brzegiem statku, wielkie, g艂臋boko wyd臋te cz贸艂na, czeka艂y z kotwicami na za艂ogi statk贸w.
Eufrazya uderzy艂a nosem w bok swojego cz贸艂na i odarta z 偶agli, zatrzyma艂a si臋 na miejscu.
Majtkowie przenie艣li olbrzymi膮 kotwic臋 na pok艂ad i przeci膮gn膮wszy d艂ugi jej sztak ko艂o nosa statku, zrzucili zardzewia艂e 偶elazo w morze.
Kamie艅, przywieziony na brzeg, z pluskiem spad! w wod臋.
鈥 No, przynajmniej tego nic z艂apiemy ju偶 w sicci!鈥攝awo艂a! jeden z majtk贸w.
鈥 To pewna 鈥 odpowiedzia艂 drugi i -zrobi艂 znak krzy偶a nad miejscem spoczynku przywiezionego kamienia.
Ryby le偶a艂y ju偶 w koszach.
P艂askie fladry, odwr贸cone bia艂emi, lepkiemi brzuchami do g贸ry, postykane ze sob膮 paszczami, rozchodzi艂y si臋 w promienie naoko艂o dna p艂ytkiego koszyka, ostrym blaskiem 艣wiec膮c na s艂o艅cu. W g艂臋bszych koszach gniot艂y si臋 olbrzymie raje i d艂ugiemi ogonami, zwieszonemi po przez brzegi, dawa艂y ieszcze znaki 偶ycia. Bar-weny, u艂o偶one podobnie, jak fladry, lecz w czerwon膮, zlotem i srebrem przetykan膮 gwiazd臋 promieni, zesz艂y do cz贸艂na w r臋kach samego gospodarza, kt贸ry 鈥瀔r贸low臋" smacznych ryb sani zwyk艂 by艂 znosi膰 z pok艂adu. Zielone makrele posz艂y za tamtemi. P艂aszczki nie by艂y jeszcze gotowe.
Niezr臋czny majtek wpycha艂 grubo-p艂askie ryby do kosza, przygniataj膮c niesforniejsze pi臋艣ci膮. Ostatnia, po艂o偶ona na wierzchu, najwi臋ksza i najwytrzymalsza na ci艣nienie powietrza bez wody, w chwili, kiedy majtek podnosi艂 kusz do g贸ry, dobywszy ostatka si艂, rzuci艂a si臋 na pok艂ad,'lekko przechylony ci膮偶eniem kotwicy ku morzu. Troche s艂onej wody wpada艂o pomi臋dzy burt膮, a pok艂adem. W rozpaczuej obronie przed 艣mierci膮, p艂aszczka, dostawszy si臋 do wody, tak silnie utkn臋艂a nosem w szparze, 偶e majtek w 偶aden spos贸b wyci膮gn膮膰 jej nie mog艂 za wy艣lizguj膮cy mu si臋 z r膮k kr贸tki ogon.
Boudard, gromi膮c niezdarno艣膰 majtka, wetkn膮艂 艂opat臋 wios艂a w szpar臋 i burt臋 podwa偶y艂 cokolwiek do g贸ry.
Majtek wsun膮艂 r臋k臋 pod burt臋 i wbiwszy sdnie palec w oko p艂aszczce, wyci膮gn膮艂 j膮 na pok艂ad, gruckoez膮e jej za niesforno艣膰 ko艣ci grzbietu ob-casem.
鈥 B膮d藕 偶e cz艂owiekiem! 鈥 zawo艂a艂 Boudard z odcieniem wyrzutu w g艂osie. 鈥 Kt贸偶 mi teraz kupi pot艂uczon膮 ryb臋?!
鈥 Nic si臋 z艂ego nie sta艂o... tylko jej g艂ow臋 troch臋 naznaczy艂em鈥攐dpowiedzia艂 majtek, spuszczaj膮c kosz do cz贸艂na.
Za chwil臋 trzej rybacy trzymali ju偶 wios艂a w r臋kach i czekali rozkazu Boudarda, kt贸ry milcz膮c, wbija艂 w bok cz贸艂na 偶elazne dulki.
Orange, pewny, 偶e go nie zostawi膮 na morza, u艣miecha艂 si臋 z艂o艣liwie pod nosem i nie wychodzi! ua pok艂ad, jakkolwiek s艂ysza艂, 偶e za艂oga ju偶 si臋 ma do odjazdu.
鈥 Malec! 鈥 krzykn膮艂 Boudard, niespokojnie przerabiaj膮c wios艂em po wodzie.
Orange, jakby nie do niego rozkaz si臋 stosowa!, ani drgn膮艂 pod pok艂adem.
Boudard zrozumia艂 gr臋 od razu i po kr贸tkiej chwili czekania, zawo艂a艂:
鈥 Gabryel!
Wyrostek, ci臋偶ko st膮paj膮c po 偶elaznych schodkach kajuty, wszed艂 na pok艂ad. Podni贸s艂szy g艂ow臋 butnie do g贸ry, nasun膮艂 czapk臋 na czo艂o, przekroczy艂 szyrabort i zsun膮艂 si臋 tylem do cz贸艂na.
Bomdard trzyma艂 jego wios艂o w r臋ku.
Orange, nic spiesz膮c z pomoc膮 wios艂owania nikomu, rozsiad艂 si臋 wygodnie na tyle i zaraz z miejsca zagwizda艂 weso艂膮 piosnk臋 鈥瀙owrotu rybak贸w"
Dwie pary olbrzymieli wiose艂 szcz臋kn臋艂y w dulkach i wypuk艂a koncha d臋bowa, ko艂ysz膮c si臋 na prz贸d i w ty艂 po drobnych falach zatoki, pomkn臋艂a ku brzegom.
W kwadrans wielki paj膮k drewniany, przerabiaj膮c d艂ugiemi nogami po morza, przybi艂 do l膮du.
Na piasku stali handlarze i gapie, zawsze oczekuj膮cy przybycia rybak贸w z ka偶dym drugim przyp艂ywem morza.
W gruppie handlarzy, ja艣nia艂a rumiana twarz opas艂ego syndyka, kt贸ry razem ze wszystkimi mieszka艅cami Grandcamp, poci膮gn膮艂 ua targ, wi臋cej z nud贸w, ni偶 przez ciekawo艣膰, a wi臋cej ieszcze przez ciekawo艣膰, ni偶 z obowi膮zku czuwania nad moraluem i Hzycznem dobrem rybak贸w.
Boudard mrugn膮艂 na艅 uko艣nem okiem i upewniwszy si臋, 偶e syudyk nie odejdzie z largu, zabra艂 si臋 najspokojniej do zwyk艂ej licytacyi. Najpierw posz艂y p艂aszczki, a potem dopiero bar-weuy, makrele i fladry. Kaje by艂y tak wielkie, 偶e Boudard musia艂 rozprzeda膰 je na sztuki. Roz-licytowawszy pomi臋dzy ubo偶sz膮 ludno艣膰 ryback膮 psy morskie, Boudard z cz贸艂na zacz膮艂 g艂o艣no opowiada膰 syndykowi o buncie 鈥瀖alca" przeciwko prawej w艂adzy 鈥瀏ospodarza."
Syndyk s艂ucha艂 skargi z nabo偶e艅stwem i uwag膮. Widz膮c jednak, 偶e Bondard przesta! ju偶 rozwija膰 motywy, a natomiast ustawicznie wraca si臋 po dawne, odezwa艂 si臋 do buntownika g艂osem urzcdowo-powa偶uym:
鈥 Czy przyznajesz si臋 do winy i przest臋pstwa przeciwko w艂adzy "gospodarza," kt贸ry ci臋 w tej chwili oskar偶a przed urz臋dem syndyka rybak贸w?
鈥 Przyznaj臋 鈥 odpowiedzia艂 sucho Orange, staj膮c prosto na dnie cz贸艂na i patrz膮c -sinia艂o w rumian膮 twarz s臋dziego.
鈥 Czy masz co do przytoczenia na swojo obron臋?
鈥 Mam.
鈥 A mianowicie?..鈥攕pyta艂 syndyk 艂agodnie, nadstawiaj膮c ucha s艂owom Orange'a.
鈥 A to, 偶e鈥攎 mocny, jak ka偶dy majtek, a Boudard nie chce mi da膰 ca艂ej cz臋艣ci, m贸wi膮c, 偶e mi si臋 nie nale偶y, chocia偶 dawno robi臋 ju偶 wios艂em i prowadz臋 statek po morzu.
鈥 Czy to jest wszystko, co na swoje obron臋 przytoczy膰 mi mo偶esz?
鈥 Wszystko, panic syndyku. Nie chc臋 by膰 d艂u偶ej 鈥瀖alcem" i koniec.
鈥 Dobrze鈥攐dpowiedzia艂 syndyk 艂agodnie.鈥 P贸jdziesz ua sze艣膰 dni do kozy o chlebie i wodzie.
鈥 A niecb tam! to p贸jd臋, byle si臋 raz sko艅czy艂o 鈥 mrukn膮艂 gburowato Orange i nasun膮艂 czapk臋 na oczy.
鈥 Huszaj mi zaraz do merostwa i powiedz str贸偶owi, 偶eby ci臋 zamkn膮艂 na g贸rze鈥攄oda艂 syndyk stanowczym g艂osem i wskaza艂 mu r臋k膮 ulic臋, kt贸ra prowadzi艂a prosto na plac wysokiego urz臋du.
鈥 Niech pan syndyk pozwoli mu przynajmniej zje艣膰 obiad, com przygotowa艂a dla niego na dzisiaj 鈥 wtr膮ci艂a dobrotliwym tonem zona Bondard'a, i dla wzruszenia s臋dziego, podstawi艂a ma pod uos jedn膮 r臋k膮 misk臋 z gotowanemi rybami, a drug膮 kawa艂 czerstwego chleba.
鈥 Nie b贸jcie si臋, nie umrze z g艂odu 鈥 odezwa艂 si臋 syndyk powa偶nie i machn膮wszy r臋k膮, odszed艂.鈥擳o wytrzyma艂y wilk!
鈥 Tego mi tylko brakowa艂o!鈥攌rzykn膮艂 lioudard na 偶on臋. 鈥 Nie do艣膰, 偶em przez sze艣膰 lat chowa艂 偶mij臋 w zanadrzu, jeszcze mi tu go b臋dziesz pie艣ci膰 ua po偶egnanie? Do domu mi zaraz z temi miskami!
Staruszka pochyli艂a g艂ow臋 ua znak poddania si臋 m臋偶owi i kolac膮c drewniauemi sabotami po bruku, poci膮gn臋艂a do domu na starych nogach, kt贸re nie bardzo j膮 od pewnego czasu s艂ucha艂y, cho膰 sama czu艂a si臋 jeszcze do艣膰 rze偶k膮 w sobie. Astma i reumatyzm m臋czy艂y j膮 ua ka偶d膮 zmian臋 i cz臋stokro膰 po kilka dni zatrzymywa艂y w 艂贸偶ku. By艂o to dla niej wielkie zmartwienie, gdy偶 w takich razach nic mog艂a dobrze obs艂u偶y膰 I!oudard'a, kt贸ry, niecierpliwi膮c si臋 nie ua czas przygotowanem jedzeniem, nastawa! koniecznie, aby sprowadzi膰 c贸rk臋 z Caen i po艂o偶y膰 koniec, z jednej strony nieporz膮dkowi w domu, a z drugiej 鈥瀝ozpr贸偶niaczaniu si臋" dziewczyny w wielkiem mie艣cie. Bondard'owa ani s艂ysze膰
o tem nic chcia艂a i smaruj膮c nogi spirytusem mr贸wczanym na reumatyzm, a popijaj膮c zi贸艂ka 艢lazowe na rozwijaj膮c膮 si臋 astm臋, drepta艂a ko艂o kuchni z wi臋ksz膮 jeszcze gorliwo艣ci膮, ni偶 zwykle. Obecnie uby艂 jej Orange, kt贸rego 偶ywi艂a za niewielkiem wynagrodzeniem, jakie Boudard str膮ca艂 ze skromnej cz臋艣ci 鈥瀖alca." Oddalenie ho, jakkolwiek przewidywa艂a je oddawna, posz艂o staruszce w niesmak. Przyzwyczai艂a si臋 do niego
i polubi艂a, jak swoje dziecko, w艂a艣nie za jego bntno艣膰 i energi膮. Nic 艣mia艂a jednak wstawi膰 si臋 za nim do Boudard'a. Zreszt膮 by艂by to pr贸偶ny wysi艂ek. Jak Boudard si臋 uprze, nic go nie przekona. Staruszka posz艂a wi臋c w milczeniu do domu i odt膮d imienia Orange'a nie wym贸wi艂a ju偶 nigdy przy m臋偶u, wiedz膮c doskonale, 偶e i ch艂opak i ona, najgorzej na tem-by wyszli.
Orange, bez jedzenia, bez wichr贸w morskich i bez b艂臋kitnego ko艂a widnokr臋gu, przesiedzia艂 swoje sze艣膰 dni pod kluczem, kt贸ry si贸dmego dnia dopiero zaskrzypia艂 po raz ostatni dla niego w zardzewia艂ym zamku i zamiast wi臋ziennego chleba i wody, zwiastowa艂 mu mo偶no艣膰 dzia艂ania i poruszania si臋 swobodnie po zemi i wodach normandzkiej osady. By艂a to Niedziela
Czterdzie艣ci rybackich jednomasztowycb statk贸w kiwa艂o si臋 na kotwicach w dali, a czterdzie艣ci wypuk艂ych cz贸艂en obija艂o sobie boki o 艂agodnie wychodz膮cy z morza piaszczysty brzeg l膮du.
D艂ugi ua sto kilkadziesi膮t metr贸w kamienny bulwar chroni艂 ziemi臋 przed szturmami ba艂wan贸w i naje偶ony kilkoma drewnianemi tamami, kt贸re, jak w膮zkie no偶e, wchodzi艂y w wod臋, nadstawia艂 swoje granitow膮 pier艣 w obronie osady przeciwko rozhukanemu 偶ywio艂owi, w czasie ksi臋偶ycowych morszczyzn i zimowych burz.
Poobrywane po obu stronach osady piaszczyste brzegi l膮du, czariiemi paszczami jam wzywa艂y rz膮d i gmin臋 do rozci膮gni臋cia bulwaru wzd艂u偶 ca艂ej osady i tem samem do zabezpieczenia rybackich lepianek przed niechybn膮 zgub膮 na dnie morza, kt贸re z ka偶dym nowym przyp艂ywem, rzuca艂o si臋 w dawne jamy, jak we w艂a艣ciwe sobie 艂o偶yska, i zt膮d nast臋pnie rozpoczyna艂o dalsz膮 prac臋 zniszczenia.
Kilka chat sta艂o na gruncie, silnie ju偶 podmytym od spodu, i za ka偶dem uderzeniem tali, dzwoni艂o szybami, jakby ze strachu, lub obowi膮zku ostrzegania mieszka艅c贸w przed gro偶膮cem im niebezpiecze艅stwem.
Hozpocz臋ty za drugiego cesarstwa bulwar czeka艂 lepszych czas贸w i kupami rozrzuconych na swych kra艅cach kamieni natrz膮sa艂 si臋 do wsp贸lki z mieszka艅cami osady z rz膮d贸w trzeciej rzeczypospolitej, kt贸ra do tej pory nie zd膮偶y艂a jeszcze swojem biurokratyczno-administracyjnem okiem wgl膮dn膮膰 w ten zak膮tek rybackiego 偶ycia i przyj艣膰 w pomoc 偶ywio艂owi ziemi przeciw 偶ywio艂owi morza.
Wprawdzie grzbiet podwodnych ska艂 Calvados, ua kilka kilometr贸w odleg艂ych od l膮du, wstrzymywa艂 pierwszy szturm rozhukanych ba艂wan贸w i naturaln膮 tam膮 rozdziela艂 wody ua wiecznie burzliw膮 Lamansz臋 i spokojn膮 zatok臋 Graudcanip; jednak偶e przy wielkich przyp艂ywach morza, ua przesileniu, lub por贸wnaniu dnia z uoca, i przy silnym wietrze p贸艂nocno-wschodnim, ba艂wany przechodzi艂y wierzchem skal, i na kilka godzin, spienioncmi rzutami wody zalewa艂y ni偶sz膮 cz臋艣膰 osady.
Tej niedzieli, wi臋cej ni偶 kiedykolwiek, morze rzuca艂o si臋 ua 艣ciany dwupi臋trowych willi, wznosz膮cych si臋 z jcduost膮ju膮 symetrya wzd艂u偶 ca艂ego bulwaru i okr膮偶ywszy mury kamienic, wp艂ywa艂o na Wielk膮 ulia;, kt贸ra po za ich ty艂ami wi艂a si臋 fautastyczn膮 lini膮 biednych lepianek z gliny i nieociosauego kamienia. Gdzieniegdzie woda, zatrzymawszy si臋 w p艂askich dolach ulicy, tworzy艂a w poprzek drogi szerokie jeziora, kt贸re nie mog膮c sp艂yn膮膰 napowr贸t do morza, czeka艂y s艂o艅ca, aby swoje duszn膮 par臋 powierzy膰 chmurom i ob艂okom.
Pomimo 艣wi臋ta, na WialkiSj ulicy by艂o pusto.
Rybacy pili po szynkach i tygodniowy zarobek przegrywali w karty, domino lub kr臋gle.
Kobiety siedzia艂y po domach, pozbijane w wi臋ksze gromadki u starszych, lub zamo偶niejszych rybaczek i prz臋d艂y ni膰 plotek na k贸艂ku wzajemnych obm贸w i oszczerstw. M艂odsze, nie znu偶one jeszcze ma艂偶e艅skiem po偶yciem, siedzia艂y przy bokach m臋偶贸w i wpatrywa艂y si臋 bezmy艣lnym wzrokiem w czarne punkta dominowych kostek, lub zab艂ocone kr臋gle, przewracaj膮ce si臋 z ha艂asem pod uderzeniem olbrzymiej drewnianej kuli, kt贸ra wyrzucana wprawn膮 r臋k膮 rybak贸w, wartko p臋dzi艂a po d艂ugiej desce kr臋gielni.
Z szynk贸w, rozsianych wzd艂u偶 Wielkiej ulicy i bulwaru, wyrywaiy si臋 t艂umione zamkni臋t膮 izb膮 g艂osy ucztuj膮cych i miesza艂y ze 艣wistem wiatru, kt贸ry z Iona ba艂wan贸w, gotuj膮cych si臋 na brzegu, porywa艂 gar艣cie spienionej wody i przy pogo-dnem niebie b臋bni艂 ni膮 po szybach i spiczastych dachach, jakgdyby rz臋sistemi kroplami zawiej-nego deszczu.
S艂o艅ce t臋czowemi kolorami przegl膮da艂o si臋 w zroszonych szybach i gor膮c膮 barw膮 zachodu krwawi艂o si臋 na wysokich kominach dom贸w i zakopconych szybach.
Gabryel Orange, wypuszczony z kozy, przemyka艂 si臋 ostro偶nie pod 艣cianami chat i kierowa艂 prosto do ojca Renoufa, kt贸ry na pocz膮tku Wielkiej ulicy trzyma艂 hotel vel zajazd dla podr贸偶nych i szynk dla rybak贸w Poniewa偶 chcia艂 mienie' pok艂ad, musia艂 Iak偶e zmieni膰 i szynkarza.
Kiedy bowiem za艂oga Eufrazyi pila i zaopatrywa艂a si臋 w 偶ywno艣膰 u ojca Lclaudois, prawie na samym ko艅cu osady, to za艂oga Petreii by艂a sta艂ym go艣ciem ojca Boionia, kt贸ry pilnowa艂 wej艣cia do Grandcamp ua jego pocz膮tku.
Ojciec Renouf, chudy, ko艣cisty ua twarzy, z ustami mocno 艣ei艣ni臋tcmi i wiecznie migocz膮cy siwcnii oczkami ua wszystkie strony, sta艂 w tej chwili przed szynkiem, ze skrzy偶owanemi na piersiach r臋koma i jakgdyby to go 偶ywo obchodzi艂o, wpatrywa艂 si臋 w zachodz膮ce s艂o艅ce dla wybada-dania z jego kolorowych przepowiedni rodzaju pogody na jutro. Us艂yszawszy za sob膮 kroki Orange'a, odwr贸ci! si臋 ku przeskakuj膮cemu przez ka艂u偶e ch艂opakowi i zawo艂a! drwi膮co do niego z daleka:
鈥 Z kozy-艣, bratku?
鈥 Z kozy. Dajcie je艣膰.
鈥 Je艣膰... je艣膰 .. A kto zap艂aci?
鈥 Ju艣ci-藕e nie ja, tylko Petreii.
鈥 C贸偶 to?! wsiad艂e艣 ju偶 na nia, 偶e pijesz na jej kredyt?
_ Niby nie wiecie.... Przecie偶 Lemoinc przy was m贸wi艂, 偶e jak wyl膮duj臋 z Eufrazyi, to mnie we藕mie do siebie.
鈥 A czy ty nie wiesz, 偶e si臋 pogodzili z Bou-dard'eiii?
鈥 E!. co tam taka zgoda! Jak przem贸wicie za mn膮, to jeszcze dzisiaj b臋d臋 na Petreii.
鈥 Co nie mam przem贸wi膰!... Tylko nie zaraz, bo Lemeine zly, 偶e malo wczoraj na艂owi艂, a ja mam du偶o do roboty.
鈥 Wy tam zawsze macie co艣 do roboty, kiedy komu trzebaby wygodzie.
鈥 S艂uchaj, Gabryel, ja nie Roudard! Ze mn膮 z艂o艣ci膮 nie wsk贸rasz.
鈥 Dobrze, dobrze; tylko dajcie je艣膰, boni si臋 sze艣膰 dui dyabelnie wypo艣ci艂.
鈥 P贸jd藕 do stancyi!鈥攝awo艂a艂 Itenouf i poci膮gn膮艂 za sob膮 m艂odego ch艂opaka do ma艂ej izdebki przy szynkwasie, kt贸ra s艂u偶y艂a za sk艂ad rupieci, schowanie drobiu, przeznaczonego ua zar偶ni臋cie, i zarazem za kancelary膮 szynkarza, jak o tem 艣wiadczy艂o kilka ksi膮偶ek rachunkowych, rozrzuconych bez艂adnie ua stole i sto艂kach.
Tam-to, w towarzystwie kaczek, 偶eruj膮cych po glinianej pod艂odze, i kur, krzekorz膮eych nad okruchami chleba, Orange doczeka艂 si臋 sakramentalnej mateloty, kawa艂ka baraniej ko艣ci, funta czerstwego chleba, dw贸cb litr贸w cydru i Lemoi-ne'a, kt贸rego ojciec Renouf, niby nie chc膮cy, przyprowadzi艂 do stancyi i po艂膮czy! ze zg艂odnia艂ym wyrostkiem.
Jakkolwiek wszyscy trzej wiedzieli dobrze o co im idzie, nie przeszkodzi艂o im to jednak pierw czai膰 si臋 do siebie, skrada膰 i przeb膮kiwa膰 p贸艂s艂贸wkami o celu spotkania, zanim w niego uderzyli nast臋pnie i postawili sobie pytania wprost.
JJylo to i艣cie normandzkie traktowanie sprawy.
鈥 Wi臋c chcia艂by艣 koniecznie wsi膮艣膰 na Pe-trekf鈥攕pyta艂 Lemoine po p贸艂godzinnein nicieniu j臋zykiem ua ten sam temat.
鈥 Ju艣ci 偶e nie na pocztow膮 bryk臋, kiedym si臋 nie urodzi! pocztylionem.
鈥 To膰 i ja triem przecie, 偶e艣 u Bondard'a nic konie czy艣ci艂, jeno pok艂ad. Ale czy ty wiesz, 偶e Petrela k艂adzie si臋 na bok okrulnie, kiedy z ty艂u zawieje?
鈥 A niech si臋 k艂adzie i na dwa!... Niby ja jej nie znam!
鈥 Ju艣ci-偶e j膮 pewnie znasz, kiedy艣 tutejszy; ale zawsze Jetrela, to nie Eufrazya... Spa膰 na niej nie mo偶na, kiedy morze przyjdzie na plecy.
鈥 Dobrze nie raz i Eufrazya ta艅cowa艂a po tali, a ja prowadzi艂em j膮 na morze, cho膰 i siedmnastu lat nie mia艂em jeszcze. C贸偶 to?! nic znam brzeg贸w, czy co?! Na ka偶dym kamieniu stanc ja wam nic tylko w Grandcamp, ale i pod Anglija. Ze mn膮 sieci nic porwiecie tak 艂atwo na ska艂ach, bo je znam wszystkie! Zreszt膮, czy to pij臋, albo kurka mam na oczach?
鈥 Wiem ci ja, 偶e masz 艂eb tegi do picia, a oczy nie od 艣wi臋ta, ale...
鈥 Ale co?.,. No! mo偶em nie mocny?
鈥 Co masz by膰 nie mocny! Ale widzisz teraz ryby nie id膮, a wszystko w dw贸jnas贸b drogie.
鈥 Co rai tam b臋dziecie gada膰, 偶e ryby nie id膮! Za diva tygodnie trzeba jecha膰 do Anglii, to te偶 we czterech nie wsi膮dziecie na pok艂ad, bo nie dacie rady.
鈥 Ju艣ci-偶e nie wsi膮dziemy we czterech, ale ja-bym tam zawsze wola艂 du偶ego 鈥瀖alca,11 ni偶 majtka.
鈥 Tak偶e艣cie dobrzy! 呕ebym chcia艂 za 鈥瀖alca," tobym sio zosta艂 z Boudard'em, kt贸ry m贸wi, 偶e mu krzywda na mnie. Po c贸偶bym zreszt膮 mia艂 zmienia膰 pok艂ad, gdyby stary by艂 mi da艂 ca艂膮 cz臋艣膰, jak mi si臋 nale偶a艂o z prawa.
鈥 Z prawa... hm!... Albos to w marynarce ju偶 s艂u偶y艂?
鈥 Ta i c贸偶, 偶em nic s艂u偶y艂, kiedym i tak ua pok艂adzie przesz艂o sze艣膰 lat harowa艂.
鈥 Wiem ci ja, 偶e艣 harowa艂, ales te偶 u Bou-dard'a ca艂ej cz臋艣ci nie bra艂.
鈥 Nie hral.. nie bra艂... To te偶 teraz chc臋 j膮 wzi膮艣膰, kiedym i w kozie ju偶 siedzia艂 za ni膮. No, we藕miecie muie na Petrel膮, czy nie?
鈥 A je偶eli nio wezm臋, to co?
鈥 To p贸jd臋 do innych, albo do Cherbourga.
鈥 Co masz chodzi膰 do Cherbourga, kiedy mo偶esz zosta膰 ze swojemi. Nic z tego ty-艣 tu kraju, bo艣 si臋 w Grandoamp nie urodzi!, ale zawsze sw贸j. Toby si臋 i lepiej zosta膰 z nami, ni偶 po obcych chodzi膰.
鈥 To te偶 go we藕鈥攚tr膮ci艂 Renouf鈥攂o i tak was czterech tylko.
鈥 Co czterech, to czterech, ale jak pi膮ta g臋ba oa pok艂ad przyjdzie, to do dzia艂u nie czterech b臋dzie, tylko pi臋ciu鈥攐dpar艂 Lemoine stanowczo i z wiar膮 w si艂臋 argumentu, kt贸ry nikomu innemu, opr贸cz niego, do g艂owy i przyj艣膰 nawet-by nie mog艂.
Nast膮pi艂a chwila milczenia.
鈥 A do Anglii tak偶e ne czterech pojedziecie?鈥攑rzerwa艂 Orange.
鈥 Ja tam pewnie tej zimy nie b臋d臋 przemyca膰鈥攎rukn膮艂 Lemoine, udaj膮c pogard臋 dla zwyk艂ego rzemios艂a rybak贸w francuzkich, kt贸rzy zim膮 zakupuj膮 ryby w Auglii, zamiast je 艂owi膰 na swoich brzegach.
鈥 G艂upiemu gada膰! Niby to raz na Petrel臋 naciera艂 rz膮dowy鈥攐dpar艂 Orange z艂o艣liwie, mrugaj膮c na Lemoi艅e'a.
鈥 Bywa艂o i tak, co prawda, ale to zawsze strach i dla mnie i dla armatora. 呕eby-to rz膮dowy nie mia艂 szkie艂, jak je ma...
鈥 Ja si臋 tam jego szkie艂 nie boj臋, kiedy mnie i razu jeszcze moje oczy nie zawiod艂y, cho-cia偶-em tylko do podawania hupki u Boudard'a s艂u偶y艂.
鈥 No, to wsi膮d藕 ju偶 na Petrel臋, kiedy tak chcesz koniecznie, a niech nie b臋dzie twoja krzywda 鈥 odpowiedzia艂 Lemoine, puszczaj膮c niby mimo uszu przechwa艂ki Orange'ao jego bystrym wzroku.
鈥 Ja piac臋 pierwsze k贸艂ko鈥攄orzuci艂 Kenouf i wyszed艂 do izby szynkownej.
Obydwaj rybacy, uderzywszy si臋 w d艂onie na znak stwierdzenia umowy, poszli za szyukarzem.
Trzech majtk贸w z za艂ogi Petreii gra艂o w kr臋-gle z innymi rybakami na podw贸rzu zajazdu Pod Gniadym Koniem. Zawiadomieni przez ojca Ite noufa o zaei膮gui臋ciu Orange'a ua pok艂ad Petreii, porzucili kul臋 i przybiegli powita膰 鈥瀗owego." Wczoraj jeszcze nazywali go buntownikiem, dzi艣 zasiedli z wyzwolonym o rok zawcze艣nie 鈥瀖alcem przy d艂ugim stole szynku, jako przyjaciele, i uderzyli w kieliszki za jego pomy艣lno艣膰, za jego zdrowie.
Nazajutrz Lemoine zameldowa艂 u syndyka przyj臋cie Orange'a na sw贸j pok艂ad i wczorajszy buntownik-malec pojecha艂 na morze, jako rybak -majtek.
Ojciec Renouf, tymczasem zagi膮wszy w ksi膮偶ce now膮. kartk臋, wypisa艂 na jej wierzchu wielkiemi a niezdarueari literami: 鈥濭abryel Orange." jakkolwiek miody rybak ani mu s艂owa pisn膮艂 o kredycie
Rzecz rozumia艂a si臋 sama przez si臋.
Tam bowiem, gdzie robotnik p艂acony jest z do艂u, a je艣膰 musi z g贸ry, kt贸艣 b臋diic zawsze jego wierzycielem, je偶eli nie przez ca艂e 偶ycie, to przynajmniej przez rok, lub cho膰by przez miesi膮c tylko, nazywaj膮c si臋 przy tem dobroczy艅c膮 cierpi膮cej ludzko艣ci.
Takiemi wierzycielami z urz臋du nad morzem s膮 szynkarze, u kt贸rych nic rzadko po pi臋膰, po dziesi臋膰 za艂贸g- od razn zaopatruje'si臋 we wszystko, co tylko do iedzenia i picia jest potrzebnem
Obrachunki odbywaj膮 si臋 co tydzie艅 z Soboty na Niedziel臋, w wigilij膮 dnia, w kt贸rym rybacy na tem wi臋ksz膮 chwal臋 Pana Boga pij膮 przez cala dob臋 na l膮dzie.
Polowa tygodniowego zarobku idzie Da armatora, jedn膮 sz贸st膮 z drugiej polowy bierze -gospodarz" statku, a reszt膮 dopiero dziel膮 si臋 majtkowie do wsp贸lki z gospodarzem.
呕e jednak za艂oga prowiduje si臋 na wsp贸lny koszt w materja艂y spo偶ywcze, cydr, kaw臋 gotowan膮, arak, 艣wiat艂o, drzewo i r贸偶ne drobiazgi u szynkarza, szynkarz-to wi臋c, m贸wi膮c w艂a艣ciwie, bierze ow膮 reszt臋 na pokrycie swojego rachunku i pozosta艂膮 odrobin臋 dzieli pomi臋dzy-niajtk贸w. je偶eli kt贸ry z nich i tej jeszcze cz膮stki indywidualnie nio przejad艂, lub nie przepi艂.
Lecz Orange cz膮stki swojej nie przejada艂, ani t膰偶 nie przepija艂. Cala jego 偶膮dz膮, jedyn膮 nami臋tno艣ci膮 by艂 pieni膮dz, za kt贸ry m贸g艂by sobie kupi膰 cho膰 jaki taki stateczek i na nun si臋 maj膮tku, a uwa偶ania u ludzi dobija膰. Nikt go nie widzia艂 pod r臋k臋 z dziewczyn膮, ani z prezentem pod pach膮. Kiedy i uni, wysiad艂szy na brzeg, przez cala Niedziel臋 w艂贸czyli si臋 od szynku do szynku i co z tygodniowego zarobku nie prze pili, to przegrali w kr臋gle, on, zawi膮zawszy w supe艂ek te kilka frank贸w, kt贸re mu si臋 pozostawa艂y po potr膮ceniu koszt贸w utrzymania ua pok艂adzie od Poniedzia艂ku rano do Soboty wiecz贸r, siada艂 spokojnie u ojca Kenoufa do partyi domina i dzi臋ki swemu talentowi do kombinaey j umys艂owych, wygrywa艂 od towarzysz贸w po kilka racyj kawy, co mu za ca艂膮 przyjemno艣膰 偶ycia starczy艂o. Gdyby by艂 mog艂, niezawodnie by艂by sypia艂 na pok艂adzie, byle zaoszcz臋dzi膰 jakie pi臋膰, czy sze艣膰 frank贸w miesi臋cznie na mieszkaniu. Prawo jednak i zwyczaj stan臋艂y mu na przeszkodzie, oddalaj膮c ode艅 tym sposobom owo szcz臋艣cie posiadania statku na jakie kilka miesi臋cy, a mo偶e i wi臋cej. Poniewa偶 sk贸rzane buty, kosztuj膮ce od czterdziestu do pi臋膰dziesi臋ciu frank贸w, by艂yby poch艂on臋艂y od razu dwumiesi臋czne jego oszcz臋dno艣ci, zim膮 i latem wi臋c chodzi艂 w drewnianych sabotach, nie zwa偶aj膮c ani na niewygody, ani na drwiny osady. Dziewczyny nazywa艂y go nied藕wiedziem, a m臋偶czy藕ni lapi-groszem, co mu nic przeszkadza艂o bynajmniej i艣膰 prosto do celu, do tego statku, kt贸ry by艂 jego 偶yciem, jego dusz膮. W ca艂ej jednak osadzie dw贸ch tylko mia艂 nieprzyjacio艂 rzeczywistych: Boudarda, kt贸ry go nienawidzi艂 instynktownie i Kenoufa, kt贸ry si臋 ua uim haniebnie zawi贸d艂. Wszak偶e na szynkarzu-to Orange robi艂 swoje oszcz臋dno艣ci: jego rujnowa艂, jego okrada艂 na ka偶dym franku, zawi膮zanym w po艅czoch臋, jego, swego dobroczy艅ca, i poplecznika, kt贸rego wp艂ywom miejsce ua pok艂adzie Petreii zawdzi臋cza艂. By艂a chwiia, 偶e nawet do艣膰 jawnie praco-cwa艂 nad wyrzuceniem m艂odego rybaka z pokla du Petreii, wystawiaj膮c go Lemoine'owi, jako cz艂owieka niebezpiecznego pod wielu a wielu wzgl膮dami, jako wci膮偶 hardego, ambitnego i po-p臋dliwego przy lada sprzeczce, co na morzu nie jest zbyc bezpiecznem dla 鈥瀏ospodarza" ju偶 w pewnym wieku.
Lemoine jednak mia艂 s艂abo艣膰 do Orange'a, zw艂aszcza, 偶e Orange'owi zawdzi臋cza艂 wi臋ksze dochody z Petreii, kt贸ra 鈥瀗igdy jeszcze nic nios艂a na swych plecach majtka, jak on, 艣mia艂ego, pracowitego i o takiem oku, kt贸re i ze szklarni rz膮dowego mierzy膰 si臋 mo偶e."
Ileuoui, chc膮c nie chc膮c, postanowi艂 czeka膰 czasu, kiedy Orange, z tytu艂u rybaka opu艣ciwszy pok艂ad Prtreli, b臋dzie musia艂 przez czterdzie艣c dwa miesi膮ce odbywa膰 marynarsk膮 powinno艣膰 w Cherbourgu. Jakie偶 jednak by艂o jego zdziwienie, kiedy pewnej Niedzieli, Orange, jakby na umy艣lnie, przesiedzia艂 swoich towarzysz贸w w szyDku, i zostawszy z nim sara na sam, za偶膮da艂 dw贸ch fili偶anek kawy z arakiem, 鈥瀉le z tym, co to wiecie."
Od czasu, jak zosta艂 rybakiem, to mu si臋 pierwszy raz zdarzy艂o.
Ojciec Renoiif, szybko podawszy kaw臋, zasiad艂 na przeciwko ()range'a, widocznie zaciekawiony.
鈥 Za tydzie艅 trzeba rai b臋dzie do Cberbour-ga - przerwa艂 rybak pierwszy.
鈥 Hal... Czas, 偶eby艣 i rz膮dowi ods艂u偶y艂, co mu si臋 nale偶y.
鈥 Czy mu si臋 nale偶y, to nie wiem, ale 偶e musz臋 robot臋 porzuci膰, to wiem.
鈥 Za to 艣wiata kawa艂 zobaczysz za darmo i nowego admira艂a, co ma przyjecha膰 na jesie艅 do Cherbourga.
鈥 Ja tam innego 艣wiata widzie膰 nie chc臋 nad ten, co mnie 偶ywi, a od admira艂a niczego si臋 nie spodziewam.
鈥 Ha! kto wie? Powiadaj膮, 偶e teraz Rzeczpospolita bardzo ma du偶o starania o lud.
鈥 Co mi tam za Rzeczpospolita, kiedy biedny rybak, jak s艂u偶y艂, tak s艂u偶y, jak nie mog艂 do 艣mierci spokojnie 艂owi膰, tak i nie mo偶e. Niech tylko gdzie kt贸艣 si臋 zasierdzi, tak i zaraz do apelu. 呕eby to chocia偶 co艣 w tem wielkiem mie艣cie zarobi膰 si臋 da艂o!
鈥 Eh! ty i tam dasz sobie rad臋.
鈥 Ju艣ci-藕e pewnie moich pieni臋dzy rz膮d nie zobaczy, ale czy ja co wsk贸ram na rz膮dzie, to nie wiem. Chyba, 偶ebym jakiemu ofiicerowi po偶yczy艂...鈥 wtr膮ci艂, niby od niechcenia.
鈥 Officer贸w!?... To na nic si臋 nie zda艂o鈥 przerwa艂 szynkarz bez namys艂u. 鈥 Lepi膰j-by ci u ludzi zostawi膰 pieni膮dze, 偶eby na ciebie same pracowa艂y, ani偶eli ryzykowa膰 u officer贸w, co to dyabli wiedz膮, gdzie icb potem szuka膰.
鈥 I ja tez sobie tak my艣la艂em鈥攐dpar艂 spokojnie Orange.鈥擜le nie wiem, komu-by je zostawi膰?
鈥 A ile-by艣 tez chcia艂 procenta?
鈥 Mam, widzicie, siedmset dwadzie艣cia i sze艣膰 frank贸w, com sk艂ada艂 frank po franku przez dwa lata i miesi臋cy dziewi臋膰...
鈥 Ja, co prawda, liczy艂em ci臋 tylko na- sze艣膰 set i co艣...
鈥 B贸g pozwoli艂 uzbiera膰 bez mala o艣mset, ale jak przysz艂o buty kupi膰, a w koszule do s艂u偶by si臋 zaopatrzy膰, tak nie zosta艂o si臋 wi臋cej nad te marue siedmset dwadzie艣cia frank贸w, kt贸rebym chcia艂 u was zostawi膰, 偶eby艣cie mi tak dali papier na ca艂y tysi膮c za czterdzie艣ci dwa miesi膮ce.
Ojciec Kenouf wyj膮艂 kred臋 z kieszeni, i powoli przeszed艂szy do szynkwasu, na kt贸rym le偶a艂a czarna tablica, zacz膮艂 liczy膰 w milczeniu. Z rachunku wypad艂o mu bez mala po jedena艣cie od sta.
鈥 Ale偶-to lichwa!鈥攚ykrzykn膮艂 z przera偶eniem.
鈥 Niby to wy nic na lichw臋 dajecie, kiedy ka偶ecie sobie p艂aci膰 po pi臋膰 i po sze艣膰 na miesi膮c.
鈥 Mo偶e; 偶e i daj臋, ale nie bior臋. Zreszt膮 ci, co potrzebuj膮, to mog膮 p艂aci膰 po pi臋膰 na mie-Bi膮c, ale ja nie moge. Chcesz dziewi臋膰set?
鈥 Nie, ho musz臋 mie膰 ca艂y tysi膮c, jak wr贸c臋 z Cherbourga.
Ojciec Renouf zamy艣li艂 si臋. Got贸wki na robienie operacyi by艂o mu zawsze potrzeba, poniewa偶 ca艂y maj膮tek mia艂 w towarze i w 鈥瀔si膮偶ce." Wiedz膮c te偶, 偶e kiedy cb艂op si臋 uprze, na nic si臋 perswazye nic zdadz膮, weksel bez dalszych om贸wie艅 wystawi艂, dodaj膮c:
鈥 Tylko dla ciebie to robi臋, 偶eby艣 pieni臋dzy w wielkiem mie艣cie nie zmarnowa艂.
鈥 Nie b贸jcie si臋! nie taki ja g艂upi! Tego, eo-m morzu pazurami z wn臋trzno艣ci wydar艂 i pazurami sobie odebra膰 nie pozwol臋, bo to na t臋 鈥炁倁pin臋," w kt贸rej si臋 moja g艂owa odmale艅ko-艣ci ko艂ysze. Ale o cz膰m tu my艣le膰? Nawet takiej Petreii, cho膰 stara, i za czterna艣cie tysi臋cy by nie kupi艂.
鈥 Ha! kto wie? Wszystko jest w r臋ku Boga. Napijmy si臋 jeszcze tego samego!
II.
Na dworcu rozleg艂 si臋 dzwonek.
Za chwil臋, poci膮g, biegn膮cy z Pary偶a, stan膮艂 na stacyi Isigny, i drzwi wagon贸w roztworzy艂y si臋 na o艣cie偶.
Orange ci臋偶kim krokiem podbiegi do wagonu trzeciej klassy i postawi艂 nog臋 na stopniu. Zanim jednak zd膮偶y艂 wej艣膰 do przedzia艂u, z wagonu wysiad艂a c贸rka Boudard'a.
鈥 Berta! 鈥攝awo艂a艂 rado艣nie towarzysz dziecinnych lat dziewczyny.
鈥 Gabryel! A ty gdzie? 鈥 odpowiedzia艂a Berta, nieco zak艂opotana zjawieniem si臋 m艂odego rybaka, kt贸rego we艂niany kaftan drutow膮 robot膮 urazi艂 w oczy dziewczyn臋, ubran膮 po miejsku i odwyk艂膮 ju偶 od rubasznej serdeczno艣ci wiejskich mieszka艅c贸w.
鈥 Jad臋 na powinno艣膰 鈥 dorzuci艂 gniewnie Orange, i miejscowym zwyczajem poca艂owa艂 Bert臋 w oba policzki.
鈥 Siada膰! 鈥 krzykn膮艂 konduktor, gwi偶d偶膮c na maszynist臋.
Drzwi z trzaskiem zamkn臋艂y si臋 za Orai,gc'm, i w chwil臋 potem lokomotywa, hukn膮wszy par膮 po kolach, i szumem porwa艂a za Boba poci膮g do Cherhourga.
licrta, nic obejrzawszy si臋 za odje偶d偶aj膮cym, podj臋艂a z ziemi koszyczki i zwolna pu艣ci艂a sie drog膮 do Grandcatup.
Chata Boudarda, z okr膮g艂ych kamieni i gliny, stai膮 poni偶ej bulwaru, tu偶 nad samem morzem. Dwa prawic kwadratowe okna i drzwi z boku, nicsystematyeznem ich umieszczeniem pozwala艂y w膮tpi膰 z pozoru o przeznaczeniu lepianki, kt贸ra przy wysokim dachu, pokrytym s艂om膮 i naro-艣ui臋tym ua nim zielonym mchu, wygl膮da艂a raczej na zapadni臋ty spichrz, ni偶 ua mieszkanie cz艂owieka Wielki, p艂aski kamie艅, s艂u偶膮cy za 艂awk臋 poobiedniej sieety, lub w razie potrzeby za st贸艂 do sprawiania ryb, le偶a艂 nier贸wno pod oknem i wyg艂adzon膮 od siedzenia powierzchni膮 skrzy艂 si臋 na s艂o艅cu kroplami s艂onej wody, jaka po ostatniej falistej morszczyznie, zostai膮 w jego zag艂臋bieniu. Po jednej i po drugiej stronie chaty, stercza艂y wysokie dwu-pietrowe kamienice, przygniataj膮c lepiank臋 wielko艣ci膮 swych rozmiar贸w i wstydz膮c j膮 symetrya drzwi, okieu i gipsowych ozd贸b nad gzymsami. Ze spuszczonemi na oknach firankami i z drzwiami zamkni臋temi na wielk膮 klamk臋, odrapana i zestarza艂a cha ta Boudarda, przy symetrycznych kamieniach miejskiej architektury wygl膮da艂a jak skulony we dwoje i trz臋s膮cy si臋 w 艂achmanach 偶ebrak pomi臋dzy dwoma wysokimi wy艣wie藕onymi a sztywnymi 偶andarmami.
Berta, przyszed艂szy do Grandcamp, stan臋艂a na progu biednego domu rodzic贸w i z bij膮cem sercem wzi臋艂a za klamk臋. Drzwi skrzypn臋艂y przera藕liwie na zardzewia艂ych zawiasach i otworzy艂y wej艣cie do sieni biegn膮cej z boku, wzd艂u偶 ca艂ego domu.
S膮deczki, beczu艂ki, po艂amane obr臋cze, kawa艂ki porwanych sieci, drewniano druty i szpulki, stare kosze od ryb, kilka pie艅k贸w nie por膮banego jeszcze drzewa i stosy popsutych przyrz膮d贸w rybackich przewala艂y si臋 po glinianej pod艂odze sieni, tamuj膮c drog臋 do izby i kuchni.
Berta otworzy艂a drzwi na lewo i zasz艂a do paradnej izby Boudard'贸w. Tutaj dopiero, zamo偶no艣膰 rybaka, skryta dla oczu od zewn膮trz widnia艂a z ka偶dego k膮ciki. Przy 艣cianach, naprzeciwko siebie, sta艂y dwie wysokie, a偶 pod pu艂ap, orzechowe szaty w stylu Ludwika XVI-go z boaterai rze藕bami kwiat贸w i z parami go艂膮bk贸w ca艂uj膮cych si臋 w dziobki mi艂o艣nie i z wdzi臋kiem w艂a艣ciwym epoce. Przy drzwiach tyka艂 miarowym ruchem br膮zowy zegar w mahoniowej szatie, kt贸rej boki, wygi臋te u do艂u dla dania miejsca wacbad艂u, rozpiera艂y z jednej strony d臋bowe odrzwia, a z drugiej ciemn膮 palisau-drow膮komod臋, prze艂adowan膮 porcelanowymi chi艅czykami, malowauemi zabawkami z drzewa i wszelkiego rodzaju pude艂eczkami. Pod oknem stai膮 kanapa o powyginanych silnie por臋czach i kryla swoje aksamitne obicie pod szarym p艂贸tnem pokrowca. Na 艣cianach pomi臋dzy szafami, u g贸ry i na dole, wisia艂y w mosi臋偶nych 艂apkach talerze, miski, p贸艂miski i dzbanki z nor-mandzkicgo polerowanego fajansu, rozweselaj膮c oko r贸藕no-barwnemi bukietami kwiat贸w, wpalo-nych w siwo-niebieskawe t艂a, l艣ni膮cej si臋 polewy. Na 艣rodku stal okr膮艂y, d臋bowy st贸艂 z ci臋偶k膮 rze藕bion膮 nog膮 o trzech gryfach, przykryty wielkim do samej ziemi, kolorowym obrusem i otoczony do kola wyplatanemi krzes艂ami o wysokich, prostolinijnych oparciach.
Berta, zasta艂a wszystko, jak przed pi臋ciu laty. Nawet bukiet sztucznych kwiat贸w w szklan-nym, malowanym na niebiesko wazonie, sta艂 na 艣rodku sto艂u i dwoma z艂amanemi ga艂膮zkami przygl膮da艂 si臋, z jednej strony staremu albumowi fotografij, a z drugiej oprawnemu w z艂ote ramki portretowi Eufrazyi, kt贸ra doczeka艂a si臋 artystycznego uwiecznienia z r臋ki miejscowego 艣lusarza bieg艂ego w swojej sztuce i w sztuce rysunku ostro zatemperowanyra o艂贸wkiem. Brak 艣wie偶ego powietrza i 艣wiat艂a, kt贸remu upart膮 tam臋 stawia艂y we艂niane tiranki, czerwonemi festo-nami zwieszaj膮ce si臋 przy oknie, nadawa艂 paradnej izbie Boudard'贸w charakter ci臋偶ko umu-blowanej piwnicy, do kt贸rej, przez uszanowanie dla mebli, starzy ma艂偶onkowie, wraz ze swoimi go艣膰mi, schodzii raz ua rok tylko dla uroczystego obchodu rocznicy 艣lubu.
Berta przesun膮wszy si臋 zr臋cznie pomi臋dzy krzes艂ami a szal膮 i komod膮, wesz艂a do sypialni rodzic贸w. Wielkie 艂贸偶ko mahoniowe, z ci臋偶kie-mi we艂nianemii kotarami, zajmowa艂o jedn膮 po艂o-w臋 wa偶kiej izby, a drug膮 st贸艂 do jedzenia, jesionowa komoda, orzechowa szala, r贸wnie偶 w stylu Ludwika XVI-go, jak dwie pierwsze, i g艂臋boki wy艣cielany fotel stoj膮cy pod oknem. Na 艣cianach, zamiast fajans贸w, wisia艂y jaskrawe cbro-molitografie, przedstawiaj膮ce w mniejszych, lub wi臋kszych rozmiarach, Napoleona III go i jego wojenne tryumfy. Tu r贸wnie偶, jak w pierwszej izbic, nic by艂o nikogo.
Berta zwr贸ei艂a si臋 na prawo i przez ma艂e drzwiczki, kolo 艂贸偶ka, wesz艂a do swojej dawnej izdebki.
To sann 艂贸偶ko, wysoko usiane, pod 艣cian膮, naprzeciwko drzwi od kuchni, ten sam okr膮g艂y stoliczek, ta sama szafa oszklona, te same krzes艂a wyplatane s艂om膮 i ta sama klatka zielona przy oknie, co i dawniej, tylko, 偶e w niej kanarek ju偶 nie 艣wiergota艂 od czasu sw贸j 艣mierci na niestrawno艣膰, czy te偶 ze staro艣ci.
Berta, zdziwiwszy si臋, 偶e nie zasta艂a firanek przy oknie, wysz艂a do kuchni.
Na zadymionych 艣cianach iskrzy艂y si臋 miedziane radl臋, 偶elazne garnki, blaszane patelnie, cynowe durszlaki i fajansowe miski.
Rzuciwszy przelotem okiem na o艣lepiaj膮cy blask 艣wiec膮cych sit; kolor贸w czerwonej miedzi, czarnego 偶elaza, szarej blachy, bia艂ej polewy i niebieskawego fajansu, porzuci艂a szybko kuchni膮 i wesz艂a do sieni na jej drugim ko艅cu. Dostrzeg艂szy matk臋 przez drzwi od ogrodu, wybieg艂a p臋dem na dw贸r i rzuci艂a si臋 jej na szyj臋.
Staruszka wygrzewa艂a si臋 na s艂o艅cu i przerabiaj膮c ko艣cistemi palcami po kolanach, dusi艂a si臋 kr贸tkim oddechem silnie rozwini臋tej ju偶 astmy. Przytuliwszy g艂ow臋 c贸rki do zasch艂ej piersi, na chwil臋 zaniem贸wi艂a z wzruszenia, i os艂upia艂ym wzrokiem wodz膮c po niebie, zdawa艂a si臋 szuka膰 czeg贸艣 w pami臋ci.
Xa zako艅czenie milczenia i matce i c贸rce pu艣ci艂y si臋 rz臋siste 艂zy rado艣ci z oczu.
By艂a to zarazem przcgrywka do ductu zapyta艅 i odpowiedzi o przyspieszonem tempie i nier贸wnomiernych taktach, w kt贸rych przerywany suchy kaszel matki, zast臋powa艂 miejsce pauz.
Berta, ze skrzy偶owanetni na 艂ouie r臋koma, sta艂a przed staruszk膮 i opowiada艂a bez zwi膮zku i 艂adu dzieje swojego pobytu w Caeu. Na Jej twarzy malowa艂 si臋 b艂ogi spok贸j osiemnastoletniej dziewczyny, o rozwijaj膮cem si臋 dopiero 偶yciu zmys艂贸w i o silnem znamieniu marzycielskiego usposobibuia. Z g艂ow膮 nieco przyd艂ug膮, z profilem zarysowanym 艂adnemi linijatni nizkiego czo艂a, prostego nosa, Jekko wywini臋tych warg i cokolwiek nnprz贸d wysuni臋tej brody, licrta,
przy bia艂ej, przejrzystej cerze twarzy i b艂臋kit -nycb, g艂臋boko osadzonych oczach, zdradza艂a od pierwszego wejrzenia jedn膮 z tych wybuja艂ych natur, w kt贸rej brak si艂 fizycznych wywo艂ywa艂 chwiejno艣膰 moralnych. Nawet g艂os jej d藕wi臋czny, cho膰 nosowy, brzmia艂 zawsze t臋skn膮 nut膮 w u-stack i najweselszym opowiadaniom nadawa艂 cech臋 jakiego艣 smutku i niepewno艣ci w wyrazie.
Matka ws艂uchiwa艂a si臋 w j膰j opowiadanie i kaza艂a sobie co chwila powtarza膰 wypowiedziane ju偶 przedtem szczeg贸艂y o zdrowiu ciotki, wielko艣ci miasta, drogo艣ci sukienek, lub handlu miasta Caen rybami.
Przybycie Bondard'a po艂o偶y艂o koniec tym nieustaj膮cym zapytaniom i odpowiedziom w kt贸rych nawale matka i c贸rka zapomina艂y o istnieniu starego rybaka.
鈥 Nareszcie b臋d臋 mial na czas jedzenie! 鈥 zawo艂a艂 Boudard, ca艂uj膮c Bert臋 w czo艂o i przypatruj膮c si臋 z ukosa jej miejskiemu strojowi.
Berta nie zd膮偶y艂a jeszcze zdj膮膰 z g艂owy okr膮g艂ego kapelusza krepowego z niebieskim woalem i 艣ci膮gn膮膰 z r膮k blado-bl臋kitnych r臋kawiczek z koz艂owej sk贸ry.
Boudard w milczeniu i chmurnie przygl膮da艂 si臋 jej wiotkiej kibici, uj臋tej zgrabnie w nieco wytarty ju偶 paltocik bronzowy o kszta艂cie cia艂a, w czarn膮 kamlotow膮 sukni臋, wlok膮c膮 si臋 z ty艂u, cokolwiek po ziemi. Dostrzeg艂szy metalowe guziki wysokich bucik贸w z pod sukni, mrukn膮艂: 鈥瀙anna.'" i wyszed艂 do kuchni.
O obiedzie nikt ani pomy艣la艂.
鈥 C贸偶 to?! nawet ognia nie mia艂y艣cie czasu zapali膰?! 鈥 krzykn膮艂 z progu, ujmuj膮c si臋 pod boki.
Matka i c贸rka pobieg艂y do kuchni i zabra艂y si臋 do gotowania obiadu dla zg艂odnia艂ego rybaka, kt贸ry, trzasn膮wszy gniewnie drzwiami za sob膮, poszed艂 napi膰 si臋 cydru do ojca Lelan-dois.
Od tej chwili dla Berty rozpocz臋艂o si臋 nowe. 偶ycie. Kilko-letni pobyt w Caen zrobi艂 g艂臋bok膮 szczerb臋 w jej my艣lach i uczuciach. S艂abowita od urodzenia i wychuchana przez matk臋, sp臋dzi艂a dziecinne lata w bezwzgl臋dnej swobodzie i bezczynno艣ci, buduj膮c domki z piasku i zbieraj膮c muszle ua dnie morza. W chwilach wolnych od zabaw chodzi艂a do miejscowej szk贸艂ki dla dziewczyn, prowadzonej przez 'pobo偶ne siostry, i tam nauczy艂a si臋 czyta膰, pisa膰 i rachowa膰, przeplataj膮c suchy wyk艂ad powy偶szych zawi艂ych nauk gor膮cym mistycyzmem katolickiej wiary. Poniewa偶 znai膮 a偶 nadto dobrze morze i jego widoki, plusk zatem fal w mi艂osnych jej marzeniach zajmowa艂 miejsce zupe艂nie podrz臋dne. Naturalnie ani skromne mieszkanie ciotki, 偶yj膮cej z male艅kiej emerytury po m臋偶u i z zasi艂k贸w, otrzymywanych od Boudard'a, ani te偶 rybacki dom rodzic贸w, nie mog艂y jej zapewni膰 tego szcz臋scia wygody i swobodnych marze艅. Tu i tum czu!a si臋, jakby nie u siebie i w przelocie tylko. Z pocz膮tku, po przybyciu do Grandcanip, wzi臋艂a si臋, jak wszystkie towarzyszki, do robienia sieci i obszywania 偶agli rabandami. Ku swojemu i Jjoudarda zmartwi enin, musia艂a jednak zrzec si臋 przyjemno艣ci wype艂niania dnia prac膮, poniewa偶 szpagatowe nici przerzyna艂y jej r臋k臋 i krwawi艂y wci膮偶 palce. Na ca艂o zaj臋cie pozosta艂o jej gotowanie 艣niadania dla matki i obiadu dla ojca, narz膮dzanie bielizny i robienie po艅czoch-praca jednostajna i nudna, kt贸r膮 spe艂nia艂a bez wyra藕nego wstr臋tu, ale te偶 i bez najmniejszej przyjemno艣ci Nie maj膮c do czytania nowych powie艣ci, 偶y艂a wspomnieniem dawnych i rozstraja艂a umys艂 bezustannym marzeniem o nieokre艣lonych kszta艂tach, w kt贸rem wszyscy i wszystko znajdowa艂o swoje miejsce, z wyj膮tkiem rybak贸w z Grand camp i ich grubego 偶ycia. Ten i 贸w majtek, uwiedziony jedwabnem spojrzeniem jej niebieskich oczu, skubn膮艂 j膮 w plecy, lub po艂echta艂 pod pachami, przy spotkaniu ua bulwarze, ale wkr贸tce wszyscy, odstraszeni jej oboj臋tnem zachowaniem si臋 w obec tych wymownych oznak nczucia, odsun臋li si臋 na bok od panny i nie starali si臋 nawet zwr贸ci膰 jej uwagi na siebie.
Z pocz膮tku lioudard napomyka! po kilkakro膰 c贸rce o bogatym synu Duvala, lub 鈥瀙orz膮dnym" (w znaczeniu wi臋kszego jeszcze bogactwa) To-tain'ie; aio poniewa偶, jak m贸wi艂a, wcale nieby艂o jej pilno za m膮偶, wkr贸tce wi臋c j膰j 偶ycie z 偶yciem mieszka艅c贸w Graudcamp straci艂o prawie " wszelki zwi膮zek.
Poma艂u, pod naciskiem naigrawania si臋 towarzyszek i niezadowolenia ojca, zrzek艂a si臋 sukienek do figury, krepowego kapelusza i koz艂owych r臋kawiczek. Przywdziawszy natomiast bia艂y czepsczek bawe艂niany na g艂ow臋, perkalo-wy kaftanik, spadaj膮cy lu藕no z ramion i ci臋偶k膮 sp贸dnic臋 kolorow膮, grnbo sfaldowan膮 na biodrach, zostawi艂a przy sobie dwie tylko oznaki lepszego wychowania w wielkiem mie艣cie: ksi膮偶k臋 do nabo偶e艅stwa w ko艣ciele i sk贸rkowe trzewiki, zapinane na metalowe guziki. Po up艂ywie dw贸ch lat, jednostajne 偶ycie w Grandcarap sta艂o si臋 istotn膮 m臋k膮 dla jej imaginacyjnego umyfilu. Potrzebowa艂a powietrza wra偶e艅, a dusi艂a si臋 w zacisznej atmosferze rybackiego 偶ycia. W chwilach nudy, wyrzuca艂a sobie swoje oboj臋tno艣膰 dla officer贸w marynarki, panicz贸w z Pary偶a i miejscowych szykist贸w, kt贸rzy co dnia zatrzymywali si臋 przed jej oknem w Caen i posy艂ali w g贸r臋 b艂臋dne spojrzenia ulicznych zalotnik贸w, poparte wymownemi poca艂unkami od r臋ki. Pcd wp艂ywem tych wspomnie艅 postanowi艂a pewnej nocy uciec do Caen i tam zamieszka膰 na nowo przy ciotce, pewna, 偶e jej 偶ycie stanie si臋 rozkosz膮, jakiej dot膮d nie za偶y艂a jeszcze nigdy. 艢wiat艂o dzienne onie艣mieli艂o zamys艂 j膰j nocnej gor膮czki. Zostai膮.
Tymczasem 偶ycie w Grandcamp szlo swoim zwyczajem i jednostajnym trybem.
-Rybacy przyje偶d偶ali z porannym, lub wieczornym przyp艂ywem, ha艂asowali na bulwarze i w szynkach przez kilka godzin morszczyzny i nast臋pnie odje偶d偶a!! z odp艂ywem na ca艂膮 dob臋 po艂ow贸w.
Zamiast 鈥瀊untu malca," przedmiotem rozmowy sta艂o si臋 oberwanie kawa艂ka l膮du pod chatami, nieubezpieczonenii tam膮, ni kamiennym bulwarem, i da艂o niewyczerpany materya艂 do narzekania na rz膮d rzeczypospolitej, kt贸ry w swoich 鈥瀉narchicznych d膮偶no艣ciach," zostawia艂 mienie rybak贸w na 艂asce rozhukanego zimowemi burzami 偶ywio艂u.
M臋偶czy藕ni radzili, kobiety p艂aka艂y, a wszyscy razem z za艂o偶onemi r臋koma czekali ratunku, z kt贸rym rz膮d si臋 nie spieszy艂, maj膮c przed sob膮 wiele innych naglejszych i wa偶niejszych prac do wykonania.
Rybacy ze swej strony nie zabezpieczali si臋 sami; woda zatem podmywa艂a im grunt pod chatami co raz dalej.
Tym sposobem k贸艂ko narzeka艅 kr臋ci艂o si臋 wci膮偶 na tej samej osi i czeka艂o wypadku, kt贸ryby wstrzyma艂, lub zmieni艂 jego codzienny bieg.
Powr贸t Orange'a z wojennej s艂u偶by, da艂 w艂a艣nie w sam膮 por臋 nowy materya艂 do rozm贸w, gdy偶 艂agodniejsza, ni偶 zwykle, zima, kaza艂a rybakom zapomnie膰 o szturmach wody na sta艂y l膮d ich biednych siedzib.
Od tej pory cala uwaga mieszka艅c贸w Grand-camp zwr贸ci艂a si臋 na m艂odego rybaka i jego opowiadania z czasu s艂u偶by w wojennym porcie. I ci, kt贸rzy ods艂u偶yli ju偶 swoje czterdzie艣ci dwa miesi膮ce, i ci, kt贸rzy dopiero ods艂ugiwa膰 mieli, z natarczywo艣ci膮 cisn臋li si臋 do Orange'a i, zarzucaj膮c go pytaniami, zmuszali do powtarzania po setki razy tych samych szczeg贸艂贸w, kt贸re znali tak dobrze, jak i on, a kt贸re niczem si臋 nie r贸偶ni艂y od innych opowiada艅 鈥瀙owrotnych" marynarzy.
Jedyna odmiana jego wojskowego 偶ycia polega艂a na tem, 偶e kiedy wszyscy s艂u偶yli na wojennym okr臋cie przez ca艂e czterdzie艣ci dwa miesi膮ce, on marynarzem, we w艂a艣ciwem znaczeniu tej nazwy, nie by艂 nawet roku. Ca艂y sch艂oni臋ty 偶膮dz膮 zarobienia, cho膰by solda, by艂e uciu艂a膰 potrzebn膮 summ臋 na kupienie rybackiego statku, Orange wszelkiemi silami stara艂 si臋 wyr贸偶ni膰 z massy majtk贸w i wydosta膰 z wojennego pok艂adu na sta艂y l膮d Cherbourg'a. Od przyja藕ni z podofficerem, doszed艂 do pochwa艂 kapitana, a od sentymentalnych us艂ug kapitanowi, do intratnego przedpokoju komendanta twierdzy. Przez dwa lata podawania p艂aszcz贸w go艣ciom komendanta i wo偶enia ich w cz贸艂nie po przystani, franki lecia艂y do jego kieszeni, a oczy 艣mia艂y mu si臋 dzikim blaskiem chciwo艣ci. W ostatniem p贸艂roczu zwolniony ca艂kiem od 膰wicze艅 i 偶o艂nierskiej gimnastyki, stal prawie stale w przedpokoju, lub te偶 dowodzi艂 osiemnastoma wios艂ami 鈥瀝z膮dowego" cz贸lna. 鈥.Napiwki" sypa艂y si臋 eo dzie艅 i tak zaokr膮gla艂y summe wytrwale zaosz臋dzanych pieni臋dzy, 偶e po sko艅czeniu marynarsko lokajskiej s艂u偶by, dwa tysi膮ce frauk贸w szele艣ciato papiero-wemi stulrank贸wkami w wytartym jego sk贸rzanym woreczku.
鈥 Ach! 偶eby tak jeszcze cho膰 z dziesi臋膰, albo jedena艣cie tysi膮ezk贸w! 鈥 zawo艂a! z westchnieniem, sk艂adaj膮c w sekrecie pieni膮dze u ojca Kenoufa.
鈥 Dasz ty sobie rad臋鈥攐drzek艂 szynkarz z filuternym u艣miechem, wr臋czaj膮c Orange'owi kwit na z艂o偶on膮 przez niego summ臋.
鈥 Nie tak 艂atwo. Du偶o mi jeszcze potrzeba, a tu nic, tylko dziesi臋膰 palc贸w.
鈥 Masz g艂ow臋 ua karku...
鈥 Ta i c贸偶, 偶e mam, kiedy ryby tanie, a nawet i 鈥瀏ospodarzem" nie jestem.
鈥 To si臋 o偶e艅.
鈥 Bab!...' A z kim?
鈥 We藕 Marya.. Andrzej DnTal daje pi臋膰 tysi臋cy za ni膮.
鈥 Kiedy kulawa.
鈥 We偶 Liz臋... cztery tysi膮ce z ok艂adem.
鈥 Nic chc臋, bo z艂a okrutnie i du偶o pyskuje.
鈥 Jak zbijesz t臋go, to si臋 u艂agodzi.
鈥 Nic chc臋. Za malo daj膮.
鈥 We藕 Amelij膮.
鈥 Nie chc臋, bo ciekawa do kieliszka, a i czterech tysi臋cy nie dadz膮. Wola艂bym Bert臋...
鈥 Boudard ci nie da.
鈥 Co niema da膰?... Dawno juz mam chrapk臋 na ni膮.
鈥 Chrapk臋!... kiedy stary ma z艂o艣膰 do ciebie, a c贸rk臋 odda tylko bogatemu.
鈥 To tam jeszcze niewiadomo, kto b臋dzie bogatszy!
鈥 Prawda, ze niewiadomo, ale Berta nie dla ciebie. To panna.' na kreweta nie p贸jdzie,
i saitci nie narz膮dzi. J膰j za urz臋dnika jakiego, a nie za rybaka.
鈥 Kiedy Boudard da ze dwadzie艣ciatysi臋ey...
鈥 Da... da... Da, ale nie tobie, i to jeszcze pytanie.
鈥 Niech tam! to si臋 nie o偶eni臋. Ale, ale, ojcze Uenoufic'... jakby wasz szwagier Totain potrzebowa艂 鈥瀏ospodarza" na Petre艂臋, to przem贸wcie za mn膮.
鈥 Niby to nie wiesz, ie Lemoine siedzi u niego w kieszeni: jak go pu艣ci, to i pieni臋dzy wi臋cej nie zobaczy.
鈥 Jak nie pu艣ci, to mo偶e wi臋c膰j jeszcze straci膰! Lemoine nie dowidzi bardzo... 偶eby go czasem kiedy 鈥瀝z膮dowy" nic przy艂apa艂鈥 doda艂 oboj臋tnie i wyszed艂 ze stancyi ojca I艁enoufa.
Na bulwarze siadzialy kobiety kupkami i z daleka pokazywa艂y so贸ie Orange'a.
Czego natura nie data mu od urodzenia, to poprawi艂a kilkoletuia s艂u偶ba na okr臋cie i w przedpokoju komendanta.
Syn niewiadomego pocbodzeuia, z matki rybaczki i z ojca przejezdnego podobno go艣cia przez k膮pielowe miasto Treport, Orange urodzi艂 si臋 bez wielkiego tu艂owia, grubych r膮k i s艂abych n贸g. Kiedy inoe dzieci rybackie przychodz膮 na 艣wiat z dziedzicznie ju偶 szerokiemi biodrami i d膮偶no艣ci膮 do ko艂ysania si臋 na s艂abszych od innych cz臋艣ci cia艂a, nogach, on, nie odziedziczywszy po ojcu fizycznych znamion rybaka, pracuj膮cego przy wio艣le przewa偶nie g贸rn膮 po艂ow膮 cia艂a, odznacza艂 si臋 proporcyonalno艣ei膮 od urodzenia. Pocz膮tkowo za s艂aby do ci臋偶kiej pracy rybackiej, na statku Boudard'a i w wojennym porcie rozwin膮艂 si臋 w muskularnego atlet臋, z kt贸rym inni rybacy, o tu艂owiu hippopotama, ko艂ysz膮cym si臋 na nogach kaczki, ani na si艂臋, ani na pi臋kno艣膰 mierzy膰 si臋 nie mogli. Wygolony zupe艂nie po marynarsku, z kr贸tko strzi 偶onemi w艂osami, kt贸re je偶y艂y si臋 czarnym g膮szczem na niz-kiem czo艂em, wiecznie zmarszczonem przy osadzie prostolinijnego nosa, z czarnemi, jak w臋giel, oczyma, g艂臋boko osadzonemi w czaszce, z nozdrzami silnie wyci臋temi po bokach, z doln膮 szcz臋k膮, wyra藕nie wysuni臋t膮 naprz贸d i z wargami nami臋tnie wywini臋temi, jakgdyby umy艣lnie do doca艂unk贸w, Orange, wypo艂orowany przez wojenny szyk, od pierwszego pokazania si臋 na pla偶y Gramlcamp, sta艂 sio celow膮 tarcz膮, (lo kt贸rej normandzkie c贸ry strzela艂y na wy艣cigi z niebieskich oczu. Ale Orange'owi nie o 鈥瀏艂upstwach" my艣le膰! Na przewracanie oczyma odpowiada艂 wstrz膮-艣nieniem ramion. Zaledwie zatrzymuj膮c si臋, chwilk臋 dla powitania znajomych, kt贸re z 艂awek podbiega艂y ku niemu i zasypywa艂y go pytaniami, szed艂 prosto do chaty Boudard'a, ua drugim ko艅cu osady, i ob贸j臋tnemi s艂owy zbywa艂 natarczyw膮 ciekawo艣膰 c贸r Ewy.
鈥 Za rok musz臋 mie膰 Petreii: i Bert臋l鈥攝awo艂a艂 do siebie stanowczo i jakby na przek贸r rozmowie z ojcem Renoufem.
Przez pi臋膰 lat nie wszed艂szy do chaty Boudard, dzi艣 po raz pierwszy dawny 鈥瀖alec" i buntownik, dumny uciu艂anym groszem, o艣mieli艂 si臋 przest膮pi膰 pr贸g domu swego 鈥瀏ospodarza" i spojrze膰 mu prosto w oczy.
W paradnej izbie nie by艂o nikogo.
Potr膮ciwszy krzes艂a, zawalaj膮ce mu drog臋, wszed艂 do sypialni.
Ani 艣ladu 偶ywej duszy.
鈥 Pomarli, czy co? 鈥 mrukn膮艂 pod nosem, otwieraj膮c drzwi ko艂o wielkiego 艂贸偶ka i wchodz膮c do izdebki Berty.
Przy oknie, otwart膰ra na ogr贸d, zona Boudarda, zaschni臋ta w astmatycznej staro艣ci, siedzia艂a w g艂臋bokim fotelu i drzema艂a. Bia艂y czepek zsun膮艂 si臋 jej na czo艂o i ods艂oni! k臋pki potarganych siwych w艂os贸w na tyle g艂owy.
鈥 Jak si臋 macie, matko Boudard?!鈥攝awo艂a) Orange dono艣nym g艂osem.
Staruszka drgn臋艂a ua fotelu i skostnia艂膮 d艂oni膮 przetar艂a oczy.
鈥 A... to ty鈥攐dpowiedzia艂a, dusz膮c si臋 od kaszlu,
鈥 Tak, to ja. Powr贸ci艂em z s艂u偶by wojskowej i przyszed艂em was pozdrowi膰, bo艣cie mnie chowali i 偶ywili.
鈥 A... tak, tak鈥攎rucza艂a starowina, poka-s艂uj膮c i 艣ciskaj膮c bezsiln膮 r臋k膮 偶ylast膮 dion Orange'a.
鈥 Boudard'a niema w domu?
鈥 Na morzu... przecie偶 wiesz..
鈥 Ju艣ci-偶e wiem, ale my艣la艂em sobie, mo偶e nie pojecha艂. Chcia艂em go pozdrowi膰 i Bert臋 tak偶e.
鈥 lierta w kuchni... zaraz przyjdzie...
鈥 P贸jd臋 sam j膮 zobaczy膰... pewnie wy艂adnia艂a鈥攔zeki Orange do matki Boudard i wyszed艂 do kuchni.
Berta siedzia艂a na sto艂eczku przed kominem i wkrawa艂a ryby do 偶elaznego r膮dla. P艂omienie buchaj膮cego ognia czerwonym odblaskiem barwi艂y delikatn膮 sk贸r臋 j膰j pulchnych policzk贸w, kt贸re 偶ywo odbija艂y od szerokich sinawych pod-k贸w pod oczyma i bia艂ego czepeczka, p艂asko ob-ci艣ni臋tego na tyle g艂owy.
鈥 Jak si臋 masz, Berta?! 鈥 zawo艂a艂 Orange, zamykaj膮c drzwi za sob膮.
鈥 Ach! to ty鈥攐drzek艂a weso艂o dziewczyna i nadstawi艂a mu gor膮cy jeszcze policzek do poca艂owania, nie przestaj膮c jednak miesza膰 艂y偶k膮 kawa艂k贸w ryb z sosem z mas艂a, w艂oszczyzny i pieprzu, skwiercz膮cym ua dnie g艂臋bokiego ra dla.
Orange schyli艂 si臋, poca艂owa艂, i przysun膮wszy pie艅 drzewa do komina, usiad艂 tu偶 przy Bercie.
鈥 Wy艂adnia艂a艣 ogromnie przez te trzy lata, co-m ci臋 nie widzia艂
鈥 Co mia艂am wy艂adnie膰! 鈥 odrzek艂a dziewczyna, spuszczaj膮c na d贸艂 niebieskie oczy i bawi膮c si臋 ko艅cami swoich d艂ugich palc贸w z obr膮bkiem bia艂ej zapaski.
鈥 Kiedy m贸wie, 偶e艣 wy艂adnia艂a, to艣 wy艂adnia艂a! I taka blada nie jeste艣, jak dawniej i uros艂a艣 jeszcze porz膮dnie, i stlu艣ciala艣 troch臋 w solue.
Berta w odpowiedzi potrz膮sn臋艂a tak silnie radleni, 偶e z pod pokrywy wylecia艂o kilkana艣cie kropel t艂ustego sosu i zaskwiercza艂o przera藕liwie ua rozpalonych w臋glach.
鈥 O ma艂om nie przypali艂a matloty.
鈥 Nic jej nie b臋dzie... kiwaj tylko ci膮gle radiem na boki. A Boudard zawsze z艂y na mnie?
鈥 Zly鈥攐dpowiedzia艂a dziewczyna i skrzywi艂a niech臋tnie usta.
鈥 .Iak ci臋 mu wezm臋, to si臋 udobrucha.
鈥 Nie wiem, czy we藕miesz 鈥 odci臋艂a Berta i u艣miechn膮wszy si臋 figlarnie prosto w oczy Orangeowi, kiwn臋艂a znowu radiem za mocno.
鈥 Dolej troch臋 wody, bo si臋 ryby przypal膮.'鈥攝awo艂a! Orange, podsuwaj膮c wiadro do n贸g Bercie.
鈥 Przeszkadzasz rai gotowa膰! - rzek艂a, niby gniewnie, i odstawi艂a motlot臋 na bok:
鈥 G艂upstwo! Uro艅 mnie tylko przed ojcem, to ci臋 wezm臋.
鈥 Jak si臋 ociepli! Wcale mi nie pilno za m膮偶
鈥 Niby艣 ty inna, jak wszystkie-szepn膮艂 jej Orange do ucha i obj膮艂 w p贸艂.
鈥 W艂a艣nie, 偶em inna鈥攐dpar艂a (Serta i wymkn膮wszy si臋 z jego r膮k, odskoczy艂a na bok.
Widz膮c, 偶e m艂ody rybak chce j膮 z艂apa膰 powt贸rnie, otworzy艂a szybko drzwi od sieni i przemykaj膮c si臋 zr臋cznie pomi臋dzy koszami, s膮decz-kanii i k艂odami drzew, wybieg艂a przed chat臋.
Orange poskoczy艂 za ni膮; spostrzeg艂szy jednak ludzi, kt贸rzy zacz臋li si臋 schodzi膰 na targ. kiwn膮艂 j膰j g艂ow膮 ua po偶egnanie i poszed艂 wita膰 si臋 ze znajomymi i przyjaci贸艂mi.
Uia lierty, kt贸ra mieszkai膮 przez pi臋膰 lat prawie w wielkiem mie艣cie i ko艅czy艂a, tak zwan膮 przez matk臋 Boudard, 鈥瀍dukacya," kt贸ra czyta艂a history膮 艣wi臋t膮, wyb贸r najcelniejszych poe-zyj i kilkana艣cie romantycznych powie艣ci, kt贸ra wid dala officer贸w marynarki, urz臋dnik贸w z telegrafu i panicz贸w, przyje偶d偶aj膮cych z Pary偶a na coroczne wy艣cigi do Caen, 鈥 dla niej, kt贸ra nauczy艂a si臋 marzy膰 o mib艣ci przy blasku ksi臋偶yca i gitarze, ani ta posta膰 barczystego herkulesa, ani to o艣wiadczenie si臋 o r臋k臋 bez poprze dniego stukania dc serca, ani to przysz艂e 偶ycie rybackie, grube i poziome, a zuane jej a偶 nadto dobrze z do艣wiadczenia, ani te偶 ten dom przysz艂y o dw贸ch izbach uietapctowanycb, a mo偶e i bez posadzki, ani to 艂贸偶ko bez ozd贸b i ci臋偶kich kotar, ani te偶 to narz膮dzanie sieci i we艂nianych po艅czoch dla m臋偶a, nie mog艂o zwyci臋偶y膰 j膰j serca, bij膮cego s艂abo pod lekko zaokr膮glon膮 piersi膮 i opanowa膰 od razu my艣lami, bujaj膮cemi a偶 dot膮d bez艂adnie w jej poci膮g艂ej a kszta艂tnej g艂贸wce. Widz膮c jeduak Orange'a na tle zgarbionych i niezgrabnych rybak贸w, kt贸rzyspraco-wanemi r臋koma nic mogli odpowiedzie膰 serdecznie ua u艣cisk 鈥瀙owrotnego," kt贸rzy podbiegali ku niemu, ko艂ysz膮c si臋 na nogach, jak t艂uste kaczki, sp臋dzone z wody, kt贸rych twarze gubily si臋 w bujnych i krzaczastych brodach, a kolo-rowe szlafmyce s艂abo odbija艂y od brudnych kaftan贸w we艂nianych, Berta zamy艣li艂a si臋 g艂臋boko i pomimo roboty w kuchni, zostai膮 przed domem.
Ko艂o przychodz膮cych na targ zwi臋ksza艂o si臋 z ka偶d膮 chwil膮, a statki zaje偶d偶a艂y do przystani co raz cz臋艣ciej.
Nareszcie i Boudard zawin膮艂 do brzegu. Ca艂y schloni臋ty licytaey膮 i wychwalaniem ryb, nie spostrzeg艂 Orange'a, kt贸ry podszed艂 ku niemu i czeka艂 wolnej chwili do przywitania. Po raz pierwszy-to od czas贸w buntu, Orange chcia艂 przem贸wie do swego dawnego 鈥瀏ospodarza" i zawi膮za膰 z nim stosunek na nowo.
鈥 Jak si臋 macie, ojcze lioudard?鈥攝awo艂a艂 m艂ody rybak spokojnym g艂osem.
鈥 Dobrze, A ty?鈥攐dpowiedzia艂 stary oboj臋tnie, jakgdyby pomi臋dzy niemi nigdy nic nic zasz艂o.
鈥 Niezgorzej. Przyjecha艂em dzi艣 rano z Cker-bourga kolej膮, bo mi pilno ju偶 by艂o do was i do statku.
鈥 Ju艣ci-偶c dosy膰 napr贸偶nowa艂e艣 si臋 w porcie. Czas-by ci ju偶 pewnie do roboty.
鈥 To te偶 jutro pojad臋 z Leraoine'm, je偶eli mnie we藕mie.
鈥 Co ci臋 niema wzi膮膰! Albos to jad艂 u niego dareiuuie?
鈥 Wy tam zawsze z艂o艣膰 macic do mnie, 偶em was porzuci艂...
鈥 C贸偶 to?! chleba mi brakuje, 偶e艣 poszed艂?... Kie chcia艂e艣 by膰 ze mn膮, to艣 sobie i wsiad艂 ua inny pok艂ad. Pewnie ci lepiej?!
鈥 Ma si臋 rozumie膰, 偶e lepiej, kiedy teraz mam ju偶 cala cz臋艣膰, a Petreio, chodzi, jaK 偶aden!
鈥 呕eby艣cie jeszcze kiedy nie poszli za daleko na niej, jak wam si臋 po艂o偶y鈥攐drzek艂 lioudard chytrze, przymawiaj膮c wadliwej budowie Petreii, kt贸ra w skutek wa偶ko艣ci tu艂owia, chodzi艂a niezmiernie szybko, ale t膰偶 i zbyt przcchy-la艂a si臋 na wod臋, kiedy wiatr strychowa! po 偶aglach, a ba艂wany podrzuca艂y do g贸ry.
鈥 Ja si臋 j膰j tam nie boj臋... niech si臋 k艂adzie!
鈥 Wicm-ci ja, 偶e si臋 nie boisz niczego!... Zawsze jemu tam nie dobrze z oczu patrzy鈥攄oda艂 z cicha lioudard, i wchodz膮o do siebie, poci膮gn膮艂 zamy艣lon膮 Iiert臋 za r臋k臋.
Orange tymczasem pospieszy艂 na spotkanie Lemoine'a, kt贸rego cz贸艂no utkn臋艂o na piasku tak silnie, 偶e, przy 艣miechu publiczno艣ci, wszyscy jego rybacy upadli na piersi. Wskoczywszy do cz贸艂na, 鈥瀙owrotny" zainstalowa艂 si臋 od razu ua pok艂adzie 1'e艂reli wykrzykiwaniem ceny ryb, kt贸re szacowa艂, dla 偶artu, przynajmniej dwa razy za drogo.
W p贸l godziny handlarze i ciekawi rozeszli si臋 . targn
Zony rybak贸w poprzychodzi艂y z garnkami i miskami na bulwar, poci膮gaj膮c zg艂odnia艂ych m臋偶贸w ua 艂awki i podstawiaj膮c im jedzenie pod nos.
lioudard sam sobie przyni贸s艂 matlote i kawa艂 chleba na bulwar, aby spo偶y膰 wieczerz臋 nad brzegiem tego samego morza, z kt贸rego dopiero co powr贸ci艂. W chwil臋 potem Berta przynios艂a mu gliniank臋 cydru i usiad艂szy ko艂o niego, jakby j膮 to obchodzi艂o, zacz臋艂a wypytywa膰 o dzieje przebytej doby ua po艂owach, o losy sieci i o gatunki ryb, przywiezionych ua pok艂adzie Enfrasyi
Poma艂u zacz臋艂o si臋 zmierzcha膰.
Kobiety wynosi艂y si臋 do chat, a m臋偶czy藕ni do szynk贸w.
Po kilku godzinach krzyk贸w, ha艂as贸w i 艣piew贸w w zaci艣ni臋tych izbach szynkarskich, ua bulwarze rozleg艂y si臋 wo艂ania: ,na morze.'..! odp艂yw.'... dachem!..." i w kr贸tce potem na brzegu s艂ycha膰 by艂o tylko miarowe st膮pania znudzonego celnika, kt贸ry przy blasku ksi臋偶yca i plusku odchodz膮cej fali, ziewa! przeci膮gle, marz膮c o zmianie warty i odwachowem 艂贸偶ku.
Zanim latarnia morska 藕贸ltawem 艣wiat艂em zaiskrzy艂a si臋 nad dachami najwy偶szych dom贸w senny spok贸j panowa艂 ju偶 w cal膰j osadzie Grand-camp.
Berta nie mog艂a zasn膮膰 Orange sta艂 jej ci膮gle na pami臋ci, sp臋dzaj膮c seo z powiek czar-nemi oczyma, nami臋tnie wywini臋terai ustami zgrabnym chodem, podniesion膮 do g贸ry giow膮 i ceratowym kapeluszem kt贸rego skrzyd艂o, jak u rzymskiego kasku spada艂o, mu szeroko na plecy, w chwili odjazdu ua morze.
鈥 A je偶eli ojciec pozwoli?鈥攕pyta艂a si臋 w duszy z g艂臋bi puchowych poduszek. 鈥 Nie, to nie p贸jd臋 za niego. Przecie偶 znowu nie jest tak pi臋kny... nie ma w膮s贸w... r臋ce grube, paznokcie kr贸tkie.. A je偶eli nie pozwoli?..
Ta Bercie przysz艂y na my艣l opowiadania starej kuzynki z Caen o romantycznych historyach mi艂o艣ci z przeszkodami, o wykradaniu bogatych ksi臋偶niczek przez ubogich pastuszk贸w, o 艣ciganiu kochank贸w przez drab贸w zagniewanego ojca, o 艣mierci lubego z r臋ki m艣ciciela, lub o tych poca艂unkach zakazanych, a wymienianych z ua mi臋tnym po艣piechem w sicui, w ogrodzie, nad stawem, lub w kucbni, bo i tam przeci臋 kochankowie, jak si臋 jej to z Orange'ra zdarzy艂o, znale藕膰 si臋 mog膮 czasem. Powoli Berta zacz臋艂a opromienia膰 m艂odego rybaka aureol膮 fizycznych i moralnych zalet, kt贸re za膰mi艂y i usun臋艂y z jej pami臋ci nawet ucieranie nosa na ziemi臋 i wydychanie cydrowych wyziew贸w. W miar臋, jak bezsenne noce przywodzi艂y jej na my艣l wyidealizowan膮 posta膰 Orange'a, a rzeczywisto艣膰 w por贸wnaniu z innymi rybakami przedstawia艂a go w czystej koszuli i z twarz膮 zawsze starannie ogolon膮, po艂膮czenie si臋 tych dw贸ch istot w jedno ma艂偶e艅skie stad艂o, stawa艂o si臋 coraz silniejsz膮 konieczno艣ci膮 i potrzeb膮, jej macierzy艅skiego umys艂u.
Kiedy po kilku miesi臋cznym widywaniu si臋 ukradkiem, po k膮tach osady, i dok艂aduem oga-daniu wszystkich wspomnie艅 z 偶ycia kochanki w Cae, a kochanka w Cherbourgu, Orange zagadn膮艂 Bert臋 z nienacka czy p贸jdzie za niego ona po chwilowem wa偶eniu dawno sobie znanych ju偶 my艣li, odpowiedzia艂a sakramentalnie: 鈥瀂apytaj ojca!"
Nazajutrz rano, a by艂o to w pierwsz膮 Niedziel臋 po Wielkiej nocy, Orange, starannie wygolony, jak zawsze, w czystej, mocno skrochma-lonej koszuli i w we艂nianym kaftanie bez r臋kaw贸w, przedstawi艂 si臋 u Boudard'a, kt贸ry siedzia艂 przy oknie swej sypialni i brzd膮kaj膮c po szybie stara艂 si臋 zag艂uszy膰 ci臋偶ki oddech astmatycznej 偶ony, dogorywaj膮cej ua mi臋kiem lo偶o ma艂偶e艅-skiem.
鈥 Jak si臋 macie, ojcze Boudard? Jak si臋 macie, matko Boudard?鈥攝awo艂a艂 Orange z progu, nie zdejmuj膮c czapki, jak ua to zwyczaj miejscowy pozwala艂.
鈥 Kiepsko.'... stara ledwie dyszy鈥攐dpowiedzia艂 rybak, cokolwiek zak艂opotany uiespidzie-wanemi odwiedzinami.
鈥 Jeszcze si臋 wyli偶e, niech tylko s艂o艅ce mocniej przygrzeje. A Berta?
鈥 Nie wiem, gdzie posz艂a. Bo co?
鈥 Chcia艂em wam m贸wi膰, 偶eby艣cie mi j膮 dali za 偶on臋.
鈥 Nic dam 鈥 odpowiedzia艂 Boudard sucho i odwr贸ci艂 g艂ow臋 do okna.
鈥 Dlaczego?
鈥 ilo nie dam.
鈥 C贸偶 to?! za ksi臋cia chcecie j膮 wyda膰?
鈥 A tobie co do tego?! Za kogo wydam, to wydam; ale ty jej posagu nic zobaczysz.
鈥 Ja tam na wasze pieni膮dze nie kroj臋, jeno c贸rk臋 chc臋 wzi膮膰, bo mi 偶ony potrzeba.
鈥 To sobie poszukaj u innych.
鈥 C贸偶 to?! z艂odziej jestem, albo galernik, 偶e mi jej da膰 nie chcecie?
鈥 Albo ja znam twoich rodzic贸w, 偶ebym j膮 mia艂 da膰?
鈥 Przeci臋 znacie moj膮 matk臋, bo膰 to krewna waszej 偶ony.
鈥 A ojciec?
鈥 Hm! ojciec!... czy偶 to moja wina, 偶e nie cbciat mnie widzie膰?
鈥 Twoja, czy nie twoja, zawsze ja ci Berty nie dam, bo...
鈥 Bo co?
鈥 Bo ci z oczu nie dobrze patrzy.
鈥 C贸偶 to?! okrad艂em was, czy ko艣cio艂 podpali艂em, 偶e tak m贸wicie?
鈥 Ani-艣 ty mnie okrad艂, ani ko艣cio艂a podpali艂, ale ci c贸rki nie dam, bos nie dla niej!
鈥 To si臋 j膰j spytajcie .
鈥 Po co si臋 mam pyta膰, kiedy ci nie dam i koniec鈥攔zeki Boudard stanowczo i znowu g艂ow臋 odwr贸ci艂 do okna.
鈥 Te dobrze鈥攐dpowiedzia艂 g艂o艣no rozgniewany kochanek i dumnym krokiem wyszed艂 na bulwar.
Kiedy Boudard wysapa艂 si臋 z gniewu do woli i od wr贸ci艂 g艂ow臋 do 偶ony, aby przed ni膮 obrzuci膰 Orange'a gar艣ciami powa偶nych urojonych zarzut贸w, babina ju偶 nie dysza艂a na 艂贸偶ku, ani tez 鈥瀌rapa艂a" palcami po pierzynie. 呕ycie jej sko艅czy艂o si臋 z chwil膮, kiedy Boudard po raz wt贸ry odm贸wi艂 c贸rki Orangeowi. Stary rybak popatrzy艂 smutnie w pomarszczon膮 twarz 偶ony, westchn膮艂 g艂臋boko na wspomnienie minionej przesz艂o艣ci, i zamkn膮wszy drzwi po cichu, wyszed艂 na ulice obwie艣ci膰 艣wiatu, gminie i ksi臋dzu, 偶e towarzyszka jego 偶ycia umar艂a.
Berta schodzi艂a w艂a艣nie z pag贸rka przed ko艣cio艂em. Ujrzawszy ojca na doie, zwolni艂a kroku i op贸藕ni艂a z uini spotkauie, jakby przeczuwaj膮c zawczaeu odmow臋 ma艂偶e艅stwa.
鈥 Gabryel cbce ci臋 za 偶on臋!鈥攝awo艂a艂 Boudard, zbli偶aj膮c si臋 do niej, a jeszcze wzburzony propozycyi Orangea.
鈥 1 c贸z wy ua to?
鈥 Nie dam.
鈥 Jak sobie chcecie.
鈥 A spiesz pr臋dko do domu, bo matka nie 偶yje.
鈥 Umar艂a!!!...鈥攌rzykn臋艂a Beria rozdzieraj膮cym g艂osem i p臋dem pu艣ci艂a si臋 do cbaty 鈥 Umar艂a!鈥攝awo艂a艂a raz jeszcze, zatrzymuj膮c si臋 bezwiednie na progu i zakrywaj膮c rozpacznie twarz obiema r臋koma. 鈥 Umar艂a!... 鈥 szepn臋艂a z westchnieniem przy 艂贸偶ku, i tul膮c g艂ow臋 w pierzyny matki, cicho zap艂aka艂a.
Trzeciego dnia rybacy opu艣cili jeden odp艂yw, kobiety porzuci艂y rozpocz臋te sieci i po艅czochy, a dzieci nie posz艂y do szko艂y.
Dziad zadzwoni艂 w ko艣ciele, ksi膮dz pokropi艂 trumn臋, m臋偶czy藕ni odkryli g艂owy i ca艂y orszak pogrzebowy ruszy艂 na cmentarz.
Wpuszczono trumn臋 do grobu.
Berta os艂upia艂ym wzrokiem patrzy艂a w ciemn膮 jamo wiecznego spoczynku matki, i jak g艂az, nieruchomo, sta艂a w po艣r贸d t艂umu.
Ksi膮dz za艣piewa艂 reauiescant i pokropiwszy jeszcze raz drewniane wieko 艣wi臋con膮 wod膮, rzuci艂 gar艣膰 ziemi ua umar艂膮.
Trumna zahucza艂a ponuro pod uderzeniami ziemi, rzucanej z po艣piechem przez oboj臋tnego na smutn膮 czynno艣膰 grabarza.
Kiedy na miejscu ciemnego do艂u wznios艂a si臋 g贸ra 偶贸艂tego piasku, Berta uderzy艂a w p艂acz. 呕al 艣cisn膮艂 jej serce.
鈥 Nie 偶yje!...鈥攋臋kn臋艂a 偶a艂o艣nie i potoczy艂a b艂臋dnym wzrokiem po zgromadzonych.
Boudard schodzi艂 ju偶 z pag贸rka i chwiejnym krokiem toczy艂 si臋 do szynku z przyjaci贸艂mi, dla szybszego pocieszenia si臋 w smutku.
Grabarz depta艂 jeszcze ziemi臋 nogami, kiedy wszyscy m臋偶czy藕ni opu艣oili cmentarz.
Zosta艂y tylko kobiety i Orange.
Berta zalzawionem okiem sp贸jrza艂a na niego i wybuchn膮wszy nowym p艂aczem, upadla na ziemi臋.
Kobiety podnios艂y j膮 z wolna i pocieszaj膮c w drodze, odprowadzi艂y do chaty ojca i nieboszczki matki.
Gabryel wyszed艂 z cmentarza ostatni.
鈥 Jeszcze jedno k贸艂ko, ojcze I.elandois, kiedy Boudar艂'owi zona umar艂a!鈥攝awo艂a艂 Andrzej
Totaiu z tak g艂o艣nem westchnieniem, 偶e a偶 szyby zadr偶a艂y w szynku.
鈥 聫le mi teraz b臋dzie, moje ch艂opcy, bez kobiety鈥攃i膮gn膮艂 Boudard 偶a艂o艣nie.鈥擶 ostatnich latach biedaczka nic ju偶 pracowa膰 nie mog艂a, to te偶 j膮 偶ywi艂em, a leczy艂em, jak mnie ty艂ko sta膰 by艂o na to. 聫le mi teraz b臋dzie, 藕le, moi drodzy! Chocia偶 nie pracowa艂a, zawsze膰 to by艂a kobieta. A c贸偶 teraz? sam oto b臋d臋 w domui Berta pewnie p贸jdzie za m膮偶..
鈥 Czy jej si臋 kto tralia?
鈥 Eb! nikt, chocia偶 nic brzydka i nie g艂upia. Musz臋 j膮 wyda膰 za porz膮dnego rybaka, bo Orange co艣 nagabuje na jej posag.
鈥 To j膮 daj Orangeowi! 鈥 zawo艂a艂 Dural.
鈥 C贸偶 to?! zuam mo偶e jego ojca?
鈥 To prawda... to prawda 鈥 odpowiedzieli ch贸rem towarzysze.
鈥 Zachcia艂o nio. si臋 posagu, a ja nie dam* bo mu niedowierzam.
鈥 To prawda鈥攑otwierdzi艂 Duval i zapatrzywszy si臋 w kieliszek, zamy艣li艂 si臋 g艂臋boko nad s艂usznym zarzutem.
鈥 A widzisz?鈥攑oderwa艂 Boudard i pytaj膮cym wzrokiem patrzy艂 na Duval'a.
Ojciec Lelandois rozstawi艂 szklanki do kawy i kieliszki na stole.
鈥 Tylko araku przynie艣cie w butelce!鈥攝awo艂a艂 Boudard鈥攂o ju偶 mam dosy膰 tych naparstk贸w... Nieboszczka ostatuietny czasy to ju偶 i je艣膰 nie mog艂a. Kiedy raz jej sam ugotowa艂em w臋gorza, to go zaraz zrzuci艂a,
鈥 Tak偶e wam przysz艂o do g艂owy w臋gorza gotowa膰鈥攚tr膮ci艂 szyukarz, stukaj膮c si臋 kieliszkiem z biesiadnikami.
鈥 Ha! my艣la艂em sobie, w臋gorz nic pomo偶e biedaczce, ale zawsze dobre to na odmian臋.
鈥 To te偶 sio i odmieni艂o鈥攝awyrokowa艂 Du-val, tr膮caj膮c si臋 z Boudard'em.
鈥 Wasze zdrowie!
鈥 Wasze zdrowie!
I po tem k贸艂ku posz艂o nowe, a po tem zuowu inno, po taratem Duvala, a po tem Boudard'a, i tak dalej bez liku, a偶 nocna morszczyzna zahucza艂a na brzegu i swoim odp艂ywem po艂o偶y艂a koniec niek艂amanemu ju偶 przy kieliszku smutkowi rybak贸w.
Ze wszystkich szynk贸w wysypa艂y si臋 za艂ogi na bulwar i chwiejnym krokiem poskoezy艂y do cz贸艂en.
W chwil臋 potem cisza zaleg艂a w osadzie.
Celnik drzema艂 w swej budce, a kobiety zasn臋艂y po domach.
Chmurna noc dudni艂a wiatrem po szybach i gwizda艂a 偶a艂o艣nie w kominach.
Berta siedzia艂a w swej izdebce, i uwolniwszy si臋 od pocieszaj膮cych j膮 przyjaci贸艂ek, p艂aka艂a swobodnie, t臋skno my艣l膮c o przysz艂o艣ci. Matka w grobie, ojciec na po艂owach, a ona sama jedna w pustej chacie! Co robi膰? Zl臋k艂a si臋 swego losu i zacz臋艂a rozwija膰 przed sob膮 plany dzia艂ania. Sicci dzierga膰 nic mog艂a. Nogi Die przy-zwyczajone do drewnianych sabot贸w i ka艂u偶y po odp艂yni臋t膰m morzu, z pewno艣ci膮 nic pozwol膮 jej chodzi膰 na kreweta, ani ua homara. Ojciec wzbrania j膰j za m膮偶. Postanowi艂a po kr贸tkim namy艣le wst膮pi膰 do klasztoru, o kt贸rego eichem szcz臋艣ciu tyle si臋 nas艂ucha艂a od ciotki i naczyta艂a w ksi膮偶kach.
Co艣 zaszele艣cialo w ogrodzie. Berta, drgn膮wszy na ca艂em ciele, nadstawi艂a ucha.
Wiatr pcha艂 si臋 w okno i od czasu do czasu dzwoni艂 szybami.
Ju偶 si臋 uspokoi艂a, kiedy w ogrodzie zaszele艣cialo zuowu, ale te偶 pod samem okuciu. Zrobiwszy znak krzy偶a 艣wi臋tego na piersiach z przestrachem wsun臋艂a si臋 mi臋dzy 艣cian臋 i szal臋.
W pierwszej izbic zegar wybi艂 jedenast膮. Z ostatnim jego j臋kiem po pustej chacie ua szybie rozleg艂o si臋 kilkakrotne pukauic.
Ciarki przebieg艂y j膮 po krzy偶u, a nogi zgi臋艂y si臋 w kolauach.
Szyby zabrz臋cza艂y znowu, ale silniej, ni偶 przedtem.
鈥 Kto tam?!鈥攌rzykn臋艂a przez 艣ci艣nione gard艂o z takim st艂umionym wrzaskiem, jakby j膮 kto dusi艂 w morderczych d艂oniach.
鈥 To ja, Gabryel... Nic b贸j si臋, Berla 鈥 odpowiedzia艂 glos z zewn膮trz, szybko i cicho.
Bella odetchn臋艂a. Zimny pni sp艂ywa艂 jej z czo艂a. Nie 艣mia艂a jednak otworzy膰 okna.
Na szybie rozleg艂o si臋 nowe pukanie.
Zadrza艂a na ca艂em ciele i potoczy艂a si臋 chwiejnym krokiem ku oknu. Otworzy艂a.
鈥 Co ty tu robisz, Gabryel?! 鈥攝awo艂a艂a wy. straszonym g艂osem.
鈥 Przyszed艂em ci臋 pocieszy膰... Matka ci umar艂a, a ojciec wzbrania za ma偶. Wszyscy pojechali ua ryby, tom le偶 i przyszed艂 w nocy, 偶eby mnie nikt nio widzia艂. Lemoine my艣li, 偶em chory i dla tego zosta艂em w domu. Kiedy Boudard nic chce, 偶eby艣 szla za mnie, to si臋 musz臋 kry膰 przed lud藕mi i z艂emi j臋zykami, coby nas oszcze-ka艂y, 偶e si臋 widujemy. Dobry B贸g mi 艣wiadkiem, 偶e ci臋 chcia艂em za 偶on臋, a Boudard powiedzia艂, 偶e na tw贸j posag czycham. Jinic jego pieni臋dzy nio potrzeba. Jak zostan臋 鈥瀏ospodarzem," to statek sam sobie kupi臋, [.'ciu艂a艂em troch臋 grosza, mo偶e B贸g da, 偶e i reszt臋 za par臋 lat zarobi臋, a ciebie i siebie i tak wy偶ywi臋. Czego p艂aczesz, Berta?
鈥 Smutno mi i strach.
鈥 Nie strachaj si臋, kiedy ja z tob膮鈥攔zek艂 Orange, g艂aszcz膮c j膮 pod brod臋.
Nie wchod藕!鈥攝awo艂a艂a dziewczyna stanowczo, widz膮c, 偶e Orange przekracza framug臋.
.M艂ody rybak usiad艂 na oknie, obj膮艂 dziewczyn臋 w p贸l i przeplataj膮c s艂owa poca艂unkami, zacz膮艂 j膮 uspokaja膰 i tuli膰 w p艂aczu. Berta po zwala艂a si臋 艣ciska膰 i ca艂owa膰, s艂uchaj膮c machinalnie jego opowiadania.
鈥 Hej! Boudard ma z艂o艣膰 do moie, 藕em mu nic chcia艂 d艂u偶ej s艂u偶y膰 za malca. C贸偶 toV! dlatego, 偶e-m sierota, to mia艂em zawsze mo偶e pracowa膰 ua EufmzyU Nie g艂upim! Poszed艂em na Petrel臋, ho dyahelnic ostro chodzi, cho膰 i nie bardzo wieje. 呕ebym mog艂 j膮 tak kupi膰 na w艂asno艣膰, jak nie moge, tobym i z Boudard'em zmierzy艂 si臋 na maj膮tek. Ale c贸偶?! Ja sierota i ty sierota!-.. Jak偶e mam tu si臋 dorabia膰 maj膮tku, kiedy ledwie trzy tysi膮ce mam u Henoufa, a Boudard nic chce mi ci臋 da膰.
鈥 B臋d臋 prosi艂a ojca, jak si臋 uspokoi鈥攑rzerwa艂a Berta, po艂ykaj膮c 艂zy, obficie 艣ciekaj膮ce jej z d艂ugich rz臋s.
鈥 Nic m贸w mu ani s艂owa!... Jeszcze stary gorzej si臋. zatnie na mnie. Jak dostan臋 Patrel臋 na gospodarstwo, to mo偶e wszystko samo si臋 uladzi. Teraz do czasu musiemy tak jeszcze cierpie膰, jak cierpiemy. Po藕niej, mo偶e b臋dzie 艂atwiej, a mo偶e i znajd臋 jaki spos贸b...
鈥 Jak sobie chcesz鈥攚yszepta艂a Berta z westchnieniem i przytuli艂a g艂ow臋 do twarzy Orange'a.
Po chwili jednak, jakby zl膮k艂szy si臋 swojej czu艂o艣ci, zawo艂a艂a:
- Id偶 ju偶 do domu, id藕!., jeszcze kto zobaczy.
鈥 Masz racy臋 b膮d藕 zdrowa! A chcesz pe艂ni膰 moje wol臋?
鈥 Chc臋.
鈥 To dobrze... b膮d藕 zdrowa鈥攝awo艂a艂 spokojnym g艂osem i znik艂 w ciemno艣ciach nocy.
Berta zamn臋艂a okno, zapali艂a 艣wiec臋 i przeszed艂szy si臋 kilka razy wzd艂u偶 i wszerz po izbie, usiad艂a ua ksze艣lc przy 艂贸偶ku. My艣li bez艂adne zacz臋艂y jej ta艅cowa膰 po g艂owie. Z pocz膮tku, zesch艂y trup matki i brodata twarz wci膮偶 gniewnie zmarszczonego ojca rywalizowa艂y z Orange'm o picrsze艅stwo miejsca w jej my艣lach. Powoli jednak, w miar臋 jak senno艣膰 ujmowa艂a j膮 w sie膰 fizycznej i umys艂owej bezsilno艣ci, kochanek zyskiwa艂 co raz szersze miejsce i silniejsz膮 podpor臋 w jej woli. Nocne jej zjawienie si臋 pod oknem, w obec 艣wie偶ego jeszcze trupa matki, zrobi艂o wyra藕ny znak na jej umy艣le, zdolnym do poddawania si臋 nieokre艣lonym wra偶cuiom i wywo艂a艂o w nim, pomimo braku temperameniu, ch臋膰 stawienia oporu woli ojca. Zasn臋艂a z wiar膮 w konieczno艣膰 zakazanego ma艂偶e艅stwa.
Im dalej 艣lub odsuwa艂 si臋 od dnia tego jej sta艂ego postanowienia, tem mi艂o艣膰 nabiera艂a eo raz romautyczniejszych barw. Zakaz ojca do pewnego nawet stopnia doda! czaru jej my艣lowemu 偶yciu. Zgrabna posta膰 rybaka ros艂a do rozmiar贸w bohatera, zwyci臋偶aj膮cego nadludzkie prze
szkody, up贸r ojca stawa艂 si臋 tyranij膮 kata, oboj臋tnie 艣cinaj膮cego g艂ow臋 niewinnym ofiarom, a j膰j p贸j艣cie za g艂osem serca 艣wi臋tym obowi膮zkiem cierpi膮cych, a b艂ogos艂awionych w przysz艂em 偶yciu niewiast. Widuj膮c si臋 z Orange'm co raz rzadziej i co raz tajemniej, Berta ezala w sobie rosn膮c膮 z ka偶dym dniem poirzeb臋 zako艅czenia romansu ua kor.y艣膰 kochanka i wyrwania si臋 z pod woli ojca. kt贸ra ua niej ci膮偶y艂a kamieniem, jakkolwiek stary lioudard s艂owa nie powiedzia艂 c贸rce od czasu 艣mierci matki. 呕y膰 z Oraoge'm, albo nie 偶y膰 wcale, a by艂o jedyn膮 osi膮 jej my艣li i marze艅. Chcia艂a po艣wi臋ci膰 wszystko, wszystkich i siebie dla niego. Po艣wi臋cenie si臋 sta艂o si臋 odt膮d konieczno艣ci膮 jej 偶ycia.
I kiedy pewnego wieczoru Lipcowego kochankowie spotkali si臋 przypadkiem, czy te偶 umy艣lnie, daleko za wsi膮, krew jako艣 inaczej zacz臋艂a im t臋tni膰 w skroniach, a nogi ugina膰 si臋 pod ci臋偶arem cia艂. Uj膮wszy si臋 za r臋ce, usiedli na pierwszej skale. Ciep艂y wiatr po艂udniowy lago-dnern i spokojnem tchnieniem wieczoru 艂echta艂 ich po twarzach. Fala z cich膰tn westchnieniem 鈥瀠miera艂a" u st贸p ska艂y, a srebrne 艣wiat艂a ksi臋偶yca bladym odblaskiem dr偶a艂o w zamglonych ich oczach. Przysun臋li si臋 bli偶ej. Spojeni ramionami, osun臋li si臋 bezsilnie na dzik膮 traw臋 ska艂y. Nami臋tne ich poca艂unki zag艂uszy艂y szmer pluszcz膮cej lali i cichy oddech pogodnej nocy. Czas ucieka艂, a oni 偶yli tylko sob膮.
Kiedy zegar z ko艣cielnej wie偶y wyj臋eza艂 dwunast膮, Berta porwa艂a si臋 z ziemi i p臋dem pu艣ci艂a si臋 do wsi. Orange dogoni艂 j膮 w biegu i zatrzyma艂.
鈥 Pu艣膰 mnie, pu艣膰... Czego艣 mi strach!
鈥 Nie b贸j si臋, g艂upia. Zosta艅 jeszcze chwil臋, to przejdzie. Jakby ci臋 ojciec zobaczy艂, toby si臋 dzi艣 zaraz domy艣li艂.
Berta us艂ucha艂a i rw膮c zroszon膮 traw臋 z ziemi, przyk艂ada艂a j膮 do rozpalonych policzk贸w i cia艂a.
Zwolna podeszli a偶 pod pierwsze domy osady. Z zaci艣ni臋tych izb szynkarskich dochodzi艂a ich st艂umiona wrzawa pij膮cych rybak贸w, pomieszana z weso艂emi 艣piewkami dziewcz膮t, ta艅cz膮cych na morskim piasku. Zwolnili jeszcze wi臋cej kroku, aby pozwoli膰 krwi uspokoi膰 si臋 zupe艂nie.
Berta za nic nic 艣mia艂a wej艣膰 do wsi.
鈥 Id藕, id藕 teraz ty艂ami, kiedy dziewczyny s膮 na brzegu, a ludzie w szynkach.
鈥 Dobrze. A czy ty si臋 ze mn膮 teraz o偶enisz aby?
鈥 Ma si臋 rozumie膰: niech tylko Boudard pozwoli.
Berta zarzuci艂a mu r臋ce na szyj臋 i utopiwszy usta w d艂ugim poca艂unku, przylepi艂a si臋 do niego szczelnie, jak bluszcz do pnia silnego drzewa. Orange nagli艂. Poprawiwszy w艂osy, wymykaj膮ce si臋 z pod bia艂ego czcpeczka, pobieg艂a do domu przez ogrody.
鈥 Mam ci臋 teraz, stary wilku! 鈥 krzykn膮艂 Orauge pe艂n膮 piersi膮 i potrz膮saj膮c pi臋艣ci膮 w g贸rze, d艂ugo grozi艂 widmu Boudard'a.
Przyszed艂szy do szynku ojca Kenoufa, zasta艂 wszystkich towarzysz贸w przy niedzielnym pocz臋stunku. Nigdy jeszcze za艂oga Petreii nic widzia艂a go w tak weso艂ym humorze i z tak膮 ch臋tk膮 do kieliszka. K贸艂ko szlo za k贸艂kiem, a wszystko na rachunek Orangea.
鈥 Co tobie si臋 dzi艣 sta艂o, 偶e tak pijesz? 鈥 spyta艂 ojciec Kenouf, wyprawiwszy reszt臋 za艂ogi do dom贸w.
鈥 E... nic... Tak sobie na odwag臋 do po艂ow贸w.
鈥 W tem musi by膰 co艣.
鈥 M贸wi臋, 偶e nic. Ot, lcpiejby艣cie powiedzieli Totain'owi, 偶eby mi da艂 Petrel臋.
鈥 A c贸偶 zrobi z Lemoine'ni?
鈥 Niech go po艣le do dyab艂a!
鈥 Tak偶c艣 m膮dry!
鈥 Kiedy mi si臋 chce gospodarzy膰 samemu bo pieni臋dzy potrzeba.
鈥 Chcesz si臋 偶eni膰?
鈥 Mo偶e... ale pierwej musz臋 mie膰 Petrtl臋.
鈥 A ja co dostan臋 za tor
鈥 B臋d臋 wam sprzedawa艂 ryby i pos艂em je prosto do Pary偶a.
鈥 Pomy艣l臋. Ales te偶 nic hojny!
鈥 To zwi膮偶cie si臋 z innym.
鈥 Ja twojej rady nie potrzebuj臋. Bad偶 takim, jake艣 sam!
鈥 C贸偶 tam b臋dziecie si臋 zaraz gniewa膰. In-teres-to dobry. We藕miemy agenta w Pary偶u i zawsze lepiej zarobiemy, jak przez tutejszych. Przecie偶 nie stracicie; a jak dobrze p贸jdzie, to Pe艂rele kupiemy do wsp贸艂ki.
鈥 Niech i tak b臋dzie. Ale jak Totain nie zechce?
鈥 Ju偶 ja na to poradz臋, 偶eby mu si臋 Lemoine sprzykrzy艂, tylko przem贸wcie za mn膮. Dobra noc!
鈥 Dobra noc!鈥攐dpowiedzia艂 szyukarz i zamkn膮wszy sklep, poszed艂 na g贸r臋.
Orange, gwi偶d偶膮c weso艂o, pu艣ci艂 si臋 lekkim krokiem do domu.
Kiedy jednak m艂ody rybak zasypia艂 spokojnie na s艂omie drewnianego tapczanu, zadowolony zwyci臋ztwami 偶elaznej sw贸j woli i podst臋pnej wytrwa艂o艣ci, Berta co chwila zrywa艂a si臋 z mi臋kkiej po艣cieli i siada艂a na 艂贸偶ku, kryj膮c twarz w konwulsyjuie 艣ciskaj膮ce si臋 d艂onie. 鈥濩o to b臋dzie?" wirowa艂o jej w g艂owie. To widzia艂a si臋 zam臋偶n膮 i otoczon膮 dzie膰mi, kt贸re ssa艂y jej lekko zaokr膮glon膮 pier艣 i szarpa艂y j膮 z bok贸w za sp贸dnice: to znowu czu艂a, 偶e ziemia rozst臋puje si臋 pod ni膮, a jej biedne cia艂o p艂ynie po powietrzu czarnej przepa艣ci bez dna. Ojciec goni艂 j膮 z kl膮tw膮 na ustach, matka z艂orzeczyia z grobu, towarzyszki zamyka艂y drzwi przed nia, aby wyst臋pnej nie wpu艣ci膰 do wn臋trza czystych rodzinnych ognisk, morze usuwa艂o si臋 od brzeg贸w, aby jej nie pozwoli膰 pope艂ni膰 dzieciob贸jstwa, a Gabryel z pok艂adu statku 艣mia艂 si臋 dzikim g艂osem szyderstwa. Porwa艂a si臋 z 艂贸偶ka i chcia艂a bied藕 prosto do Gabryela, aby od razu uwiesi膰 si臋 u jego szyi na zawsze. Nie mog艂a 偶y膰 sama. Jak wiotka alga potrzebowa艂a przyczepi膰 si臋 organicznie do niego, niby do kamienia, lub kawa艂ka ska艂y, aby oprze膰 si臋 burzom 偶ycia i nie by膰 wyrzucon膮 na brzeg 艣mierci przez pierwsz膮 silniejsz膮 jego morszczyzn臋. Ubieraj膮c si臋 z gor膮czkowym po艣piechem, przewr贸ci艂a sto艂ek.
鈥 Czemu ty nie 艣pisz? 鈥 zapyta艂 Boudard z drugiej izby.
鈥 Co艣 mi przeszkadza...
鈥 Glupia-艣!... Spij!
Berta, uspokojona oboj臋tnym d藕wi臋kiem o-chryplego g艂osu Boudard'a, po艂o偶y艂a si臋 na powr贸t do 艂贸偶ka i zacz臋艂a marzy膰 bardziej r贸偶owo. Po godzinie wicia si臋 w poduszkach, sen j膮 zmorzy艂. Zasn臋艂a.
Nad ranem przed odp艂ywem morza, Boudard wszed艂 cicho do izdebki Berty i popatrzywszy chwil臋 na rozpalon膮 twarz c贸rki, zacz膮艂 mrucze膰 pod nosem:
鈥 呕e je le偶 zawsze zmory dusi膰 musz膮!... Nie mog艂em uawet wyspa膰 si臋 porz膮dnie... Takie to zupe艂nie, jak nieboszczka matka! Bywa艂o, przed 艣lubem nieraz j膮 dusi艂o, a trapi艂a si臋 ci膮gle po nocach, cho膰 wiedzia艂a, 偶e si臋 z ni膮 o偶eni臋 na pewno, bo j膰j przecie samochc膮c przyobieca艂em. Ale c贸偶 robi膰, kiedy one wszystkie takie g艂upie?!
III.
W kilka tygodni po藕niej, w rybackiej osadzie zagra艂o nowe 偶ycie.
Kobiety w szeptach rozpowiada艂y sobie niestworzone dziwy, a m臋偶czy藕ni po niewinnych p贸艂s艂贸wkach wybuchali g艂o艣nym 艣miechem.
Wszyscy miel' sobie co艣 do powiedzenia i wszyscy szeptali po k膮tach od rana do nocy, wystrzegaj膮c si臋 jedni drugich. Nikt nie 艣mia艂 m贸wi膰 g艂o艣no, jakkolwiek ca艂a osada trz臋s艂a si臋 jedn膮 i ta sam膮 wie艣ci膮.
Pewnego razu dopiero, kiedy rybacy wyjechali na morze, a kobiety roztasowa艂y si臋 po wybrze偶u i na bulwarze, matka Gibeii, stara handlarka ryb, o ma艂ych oczkach, spiczastym nosie, wa偶kich ustach i chudej, wyd艂u偶onej postaci, stan臋艂a ua 艣rodku bulwaru i tajemniczem! gestami wezwa艂a p艂e膰 pi臋kn膮 do siebie.
Pomi臋dzy bia艂emi czepeczkami powsta艂 ruch nadzwyczajny.
Po raz-to pierwszy bowiem sprawa, zajmuj膮ca cala osad臋, mia艂a by膰 rozstrzygan膮 na walnej naradzie g艂o艣no i ze wszystkiemi jej szczeg贸艂ami.
Matka Gibert czeka艂a kompletu, p贸艂s艂贸wkami zbywaj膮c przedwcze艣nie ciekawe, a nie do艣膰 liczne jeszcze zgromadzenie niewiast. Bia艂e cze-peczki okr膮偶y艂y j膮 z pocz膮tku ma艂em k贸艂kiem, kt贸re kr臋ci艂o si臋 po swoim w艂asnym obwodzie i wci膮偶 zmienia艂o miejsce dla u艂atwienia drogi rozchodz膮cym si臋 promieniom j膰j s艂贸w. Na t膰m kole wkr贸tce ukszta艂towa艂o si臋 nowe, a po tem znowu inne i tak dalej, a偶 do zupe艂nego otoczenia baby szerokim kr臋giem czepeczk贸w, kt贸re, jak stado bia艂ych owiec, skupionych 艂bami pod cieniem suchego chojaka w polu, styka艂y si臋 szczelnie ze sob膮 i bia艂ym blaskiem migota艂y na 偶ywem s艂o艅cu jesieni. Stara handlarka, ogl膮daj膮c si臋 na wszystkie strony, czy kto jeszcze nie przyb臋dzie, rzuca艂a lu藕ne s艂owa pomi臋dzy zgromadzone i nie stara艂a si臋 im nada膰 formy powa偶nego, jednolitego opowiadania.
鈥 To by膰 nie mo偶el鈥攝awo艂a艂a jedna ze s艂uchaczek.
鈥 Jakto nie!鈥攐dpar艂a matka Gibert z oburzeniem. 鈥 Przecie偶 widzia艂am sama na w艂asne oczy, jak prze艂azi艂 przez p艂ot od ogrodu i stuka艂 do okna, kiedy wszyscy pojechali na ryby wo 艢rod臋, co to pochowali艣my matk臋 Boudard. My艣l臋 sobie, pewno nic... gdzie偶by tam 艣mia艂a w taki dzieli... i posz艂am do domu, cho膰 okno si臋 otworzy艂o i wyra藕nie s艂ysza艂am, jak z sob膮 gadali. Ale 偶e jako艣 tego gadania by艂o mi za d艂ugo, przysun臋艂am si臋 pod ogr贸d i nadstawi艂am ucha. 鈥濧 czy zostaniesz moj膮?"鈥攕艂ysz臋, jak si臋 pyta艂. 鈥瀂ostan臋..."
鈥 Nic prawda鈥攑rzerwa艂a jedna.鈥擬贸wili艣cie pierwej, 偶e ona nic nie odpowiedzia艂a.
鈥 Tak, tak... m贸wi艂am, bo zapomnia艂am. Tak, tak.,, powiedzia艂a 鈥瀦ostan臋" i zanikn臋艂a okno. On wyskoczy艂 z ogrodu i przeszed艂 mi prawie kolo samego nosa; ale 偶e by艂o ciemno, bo narret 偶adna gwiazdka nie 艣wieci艂a na niebie, wi臋c mnie nie zobaczy艂. Ha! co mi tam zreszt膮 do tego鈥攑omy艣la艂am鈥攊 posz艂am spa膰. ale nie up艂yn臋艂o i dw贸ch miesi臋cy, kiedy raz sobie rwa艂am traw臋 dla 艣wi艅 w rowie za cha艂up膮 Osmonta, a偶 tu s艂ysz臋, kt贸艣 si臋 goni. Ciarki mnie przesz艂y po krzy偶u i kucn臋艂am na ziemi. 鈥濸u艣膰 mnie, pu艣膰!"鈥攕艂ysz臋, jak wo艂a, a on odpowiedzia艂: 鈥瀦aczekaj, bo si臋 stary domy艣li." Zostali tak mo偶e ze dwa pacierze. Potem zacz臋li si臋 ca艂owa膰, ale tak ca艂owa膰, 偶e a偶 dya-b艂om si臋 pewnie nie mile robi艂o w piekle... i ona zapyta艂a go: 鈥瀋zy ty aby teraz o偶enisz si臋 ze mn膮?" On jako艣 nie chcia艂 nic powiedzie膰 z pocz膮tku, ale jak zacz臋艂a go prosi膰, b艂aga膰, a ca艂owa膰 po nogach, tak zawo艂a艂 鈥瀗iech tam," i ona posz艂a ty艂ami do domu.
鈥 G艂upia 鈥 wtr膮ci艂 glos, mniej chrapliwy, ni偶 inne.
鈥 Nie taka ona g艂upia, moje drogie! My艣l臋 sobie, w tem pewnie jest co艣 i zacz臋艂am patrze膰. Jak tylko rybacy przyjechali w bia艂y dzie艅, tak nie by艂o nic. On szed艂 do szynku, a ona gotowa艂a je艣膰 ojcu, jak zawsze, Ale niech tylko morze przyp艂ynie na wiecz贸r, a rybacy p贸jd膮 pi膰, tak oni zaraz za wie艣, na ska艂y. My艣l臋 sobie, gdzie oni te偶 chodz膮c i schowa艂am si臋 w starym m艂ynisku, nie w tym na g贸rze, ale tam podle, na dole, nad morzem. Strach mnie wzi膮艂 okrutny, bo ba艂wany tak si臋 t艂uk艂y o mury, 偶e ju偶 my艣la艂am: zawali si臋. Ale nie up艂yn臋艂o i p贸艂 godziny, a偶 tu oni id膮 i prosto do m艂yniska. Przycupn臋艂am w dziupli, oni wchodz膮. 聫le, my艣l臋 sobie. Zobacz膮 mnie pewnie przez otw贸r po drzwiach i mo偶e jeszcze zabij膮... Ale nie; zostali w pierwsz膰j komor艂e i siedli na kamieniach. 呕al mi si臋 ich zrobi艂o, bo 偶wir musia艂 im dowicra膰. Ona zacz臋艂a u偶ala膰 si臋, a p艂aka膰, 偶e j膮 zrobi艂 nieszcz臋艣liw膮, 偶e oczu teraz nie 艣mie podnie艣膰 do gory, 偶e ludzie j膮 b臋d膮 pokazywa膰 palcami, bo ni panna, ni m臋偶atka. On si臋 艣mia艂, ale tak 艣mia艂, 偶e chcia艂am ju偶 za niebog膮 wy-drapa膰 mu oczy. A偶 tu naraz ona zacz臋艂a co艣 szepta膰, trze膰 si臋 po czole, mi膮膰 zapask臋, a s艂ania膰 si臋 ko艂o niego, niby kotka ko艂o nogi. On z pocz膮tku s艂ucba艂 i nic nie m贸wi艂; ale potem ni zt膮d, ni zow膮d, zapyta艂: 鈥濧 ty zk膮d wiesz o limi'
Ona wzi臋艂a go za szyje, obiema r臋koma i spu艣ciwszy g艂ow臋 ran na rami臋, odpowiedzia艂a: 鈥濨o mnie tak co艣 ta m臋czy pod sercem, a nie dobrze mi ci膮gle i s艂abo." Jak on to us艂ysza艂, jak si臋 j膮艂 ca艂owa膰 j膮 po r臋kacb, po nogach, a w piersi...
鈥 W piersi!鈥攐zwa艂o si臋 na raz kilka g艂os贸w z oburzeniem.
鈥 Tak, moje kochane!鈥攑rzywt贸rzyla stara, potrz膮saj膮c g艂ow膮, a za艂amuj膮c r臋ce.
鈥 Wielka rzecz, kiedy ma p艂askie鈥攚tr膮c'艂a jedna z najm艂odszych s艂uchaczek.
鈥 Patrzcie pa艅stwo, to dla niej nic wielkiego!鈥攚ykrzykn臋艂a matka Gibert.
鈥 Niby to wasz was nie ca艂owa艂, jak byli艣cie m艂odsz膮?
鈥 Ma si臋 rozumie膰, 偶e ca艂owa艂 i dobrze; ale pytanie, gdzie?
鈥 Kiedy tylko ca艂owa艂, to ju偶 wszystko jedno.
鈥 Niech i tak b臋dzie! Ale na t膰m nie koniec. P贸jd膮 sobie raz przecie偶鈥攑omy艣la艂am i wysun臋艂am troch臋 g艂owy naprz贸d, aby lepiej widzie膰. A偶 tu oni ca艂uj膮 si臋 w same usta. Nie dobrze mi si臋 zrobi艂o i chcia艂am ucieka膰, ale nie wiedzia艂am, jak. My艣l臋 sobie鈥攕ko艅cz膮 raz przecie偶 i p贸jd膮 do domu. Ale gdzie偶 tam! ca艂uj膮 si臋 i ca艂uj膮, a偶 w g艂owie mi si臋 膰mi艂o.
鈥 To niepodobna! to niepodobnal鈥攚ykrzykn臋艂o na raz kilka piskliwych g艂os贸w z g艂臋bokiem oburzeniem.
鈥 Ju艣oi偶e podobna, kiedy a偶 musia艂am zej艣膰 do morza i zmacza膰 sobie g艂ow臋. Zreszt膮 przecie偶 umy艣lnie chodzi艂am za niemi, 偶eby si臋 dowiedzie膰, co robi膮 za wsi膮 po nocach. My艣l臋 sobie pewnie chodz膮 tak, jak wszyscy i niema w tem obrazy Bozkiej. Dla pewno艣ci jednak dotar艂am a偶 do m艂yniska i zobaczy艂am, dzi臋kuj臋, a偶 mi dzi艣 jeszcze s艂abo si臋 robi! Oj! nie dobrze si臋 to sko艅czy, bo i nie dobrze zacz臋艂o!
鈥 Co ma si臋 sko艅czy膰 nie dobrze! 鈥 zawo艂a艂a jedna ze s艂uchaczek.
鈥 Pewnie, 偶e nie dobrze, bo stary pr臋dki, a Gabryela nie lubi.
鈥 To i co偶, 偶e nie lubi, kiedy Gabryel taki dobry, jak i inny.
鈥 Dobry on tak, jak i inny, ale ojca nie ma, a 藕le mn z oczu patrzy...
鈥 C贸偶 to?l oczarowa艂 was, czy co, 偶e tak m贸wicie?
鈥 Nie oczarowa艂-ci on mnie, ale Boudard po wiada, 偶e mu 藕le z oczu patrzy, a hardy jest bardzo i podst臋pny, jak W艂och. Czy偶 to zreszt膮 mo偶na nawet wiedzie膰, kto on taki, kiedy nikt nie zna艂 jego ojca, bo pewnie i matka sama nie wiedzia艂a.
鈥 Co mia艂aby znowu nie wiedzie膰?
鈥 Patrzcie j膮, jaka niewiuna! Niby to tak 艂atwo zmiarkowa膰, jak si臋 ma kilku gach贸w przy sp贸dnicy?... Pewnie, 偶e nie wiedzia艂a, bo w Treport to tyle si臋 go艣ci przewinie przez dzie艅, ile u uas i przez rok nie zobaczy.
鈥 Eh! Gdzieby tam znowu tyie go艣ci mia艂o by膰 w Treport, 偶eby a偶 matka nie wiedzia艂a, kto Gabryelowi ojcem!
鈥 A niech tam sobie wie, albo n艂e wie! Co to mnie obchodzi!... Byle tylko Boudard si臋 nie dowiedzia艂, bo 藕le z Bert膮 b臋dzie. Trzebaby chocia偶 niebog臋 oslrzedz, 偶eby si臋 pilnowa艂a, kiedy ludzie ju偶 wiedz膮 i gotowi-by jeszcze oczerni膰 j膮 przed ojcem.
鈥 Niby艣cie to bia艂ego dzi艣 na ni膮 nak艂adli!鈥 zawo艂a艂a jedna z rybaczek na ca艂y glos i pogardliwie machn膮wszy r臋k膮, odesz艂a do domu.
鈥 To czemu艣 tak ciekawie s艂ucha艂a! 鈥 wykrzykn臋艂a stara za odchodz膮c膮 i uj膮wszy si臋 pod boki, zacz臋艂a dalej rozpowiada膰 o wielkiej liczbie go艣ci w Treport, o niepewnem pochodzeniu Gabryela i o potrzebie ostrze偶enia nieszcz臋艣liwej dziewczyny, 偶eby si臋 mia艂a na baczno艣ci.
Cztery co najza偶ylsze towarzyszki Berty podj臋艂y si臋 dra偶liwego pos艂annictwa i sejm niewie艣ci dobrowolnie rozszed艂 si臋 po domach.
Nazajutrz rano, kiedy rybacy, rozprzedawszy ryby, przenie艣li si臋 do szynk贸w, wszystkie kobiety z Grandcamp rozstawi艂y si臋 kupkami po bulwarze i cicho szepta艂y ze sob膮.
Berty nie by艂o. Od wczorajszej rozmowy z pos艂anniczkami matki Gibert, nie spa艂a, nie jad艂a, a tylko p艂aka艂a po k膮tach i tuli艂a g艂ow臋 w r臋ce. liano, jak tylko poda艂a jedzenie Bbu-dard'owi, tak zaraz pobieg艂a do ko艣cio艂a, a potem na ska艂y i przez ca艂y dzie艅 nie pokaza艂a si臋 na oczy.
Bondard'owi tymczasem, jakgdyby na z艂o艣膰,
rozpru艂a si臋 po艅czocha i szuka艂 c贸rki, 偶eby mu
zacerowa艂a dziur臋.
鈥 Nie widzia艂y艣cie Berty?鈥攑yta艂 wszystkich.
鈥 Nie widzia艂y艣my...鈥攐dpowiada艂y kobiety sucho i odwraca艂y g艂owy.
鈥 Co to?! Berty szukacie? 鈥 spyta艂a matka Gibert Boudard'a, wysuwaj膮c si臋 z kupki kobiet.
鈥 Ju艣ci-偶e nie was, kiedy o ni膮 si臋 pytam!
鈥 Ha! nie wiem... nie widzia艂am... Mo偶e do ko艣cio艂a posz艂a, albo do starego m艂yniska...
鈥 A c贸偶by ona tam robi艂a?
鈥 Nie wiem... mo偶e si臋 modli, albo kogo szuka...
鈥 C贸偶 to dzi艣 niedziela, 偶eby si臋 mia艂a modli膰?
鈥 Eh!.. To te偶 ona pewnie nie w ko艣ciele, tylko we m艂ynisku.
鈥 A tam znowu po co?
鈥 Albo偶 ja wiem!... Przecie偶 za nia nie chodz臋. Pewnie posz艂a za wie艣, bo jej tu markotno samej. Czasby ju偶 jej za m膮偶... Biedactwo zmarnuje si臋 jeszcze, jak j膮 b臋dziecie trzyma膰 w domu tak d艂ugo.
鈥 C贸偶 to broni臋 jej za m膮偶, czy co?!
鈥 Pewnie, ie bronicie, kiedy Gabryel do niebogi po nocach musi chodzi膰.
鈥 Gabryel?!... po nocach?!...鈥攚rzasn膮艂 Boudard ochryp艂ym g艂osem i zaperzy艂 si臋, jak indyk na czerwon膮 p艂acht臋.
鈥 Ma si臋 rozumie膰, ze po nocach, bo w dzie艅 toby si臋 wstydzili tego Bo偶ego 艣wiat艂a, co na niebie 艣wieci.
鈥 Stul babo g臋b臋, albo ei j膮 pi臋艣ci膮 zamkn臋!鈥 krzykn膮艂 Boudard z w艣ciek艂o艣ci膮 i zamierzy艂 si臋 r臋k膮 na matk臋 Gibert.
鈥 Mnie iam i zamkniecie, ale ludziom, co gadaj膮, to nio tak 艂atwo!鈥攐dkrzykn臋艂a handlarka, a chowaj膮c si臋 z po艣piechem w gruppc kobiet, stoj膮cych opodal, doda艂a: Patrzcie pa艅stwo! Ja m贸wi臋 do niego z po偶a艂owaniem, a on mi pi臋艣ci膮 grozi.
鈥 Cieszcie si臋, matko, 偶e was naprawd臋 nie zamalowa艂 鈥 rzek艂a szyderczo najm艂odsza z rybaczek.
鈥 Tego-by tylko jeszcze brakowa艂o! 鈥 Ale to tak zawsze. Zr贸b komu dobrze, a on ua ciebie.
Boudard spu艣ciwszy g艂ow臋 na d贸艂, rzuci艂 si臋 z miejsca i p臋dem pobieg艂 ku domowi. Rozpieraj膮c kieszenie spodni pi臋艣ciami zaci艣ni臋tych r膮k, tupa艂 za ka偶dym krokiem nogami o kamienie, a偶 si臋 rozlega艂o i rechota艂 nosem, jak byk w臋sz膮cy krew na ziemi. Futrzana czapka spad艂a mu na czo艂o, a krzaczasta, szpakowato-ry偶i broda, podniesiona do g贸ry nag艂ym ruchem wcl nian膰j chustki z szyi, stercza艂a mu przed nosem, jak potargana szczecina osmalonej szczotki. Siwe oczy 艣wieci艂y si臋 dzikim blaskiem z艂o艣ci i jak dwa b艂yszcz膮ce krzemienie skrzy艂y si臋 pod 艂ukami g臋stych brwi, zbiegaj膮cych si臋 silnie ku podstawie nosa. Pomimo starych n贸g, Boudard dobieg艂 p臋dem do domu. Stan膮wszy na progu chaty, pchn膮艂 艂okciem drzwi i wpad艂 do sieni. Roztr膮caj膮c nogami kosze, kobia艂ki, s膮deczki, motki szpagatu i miedziane donice od mleka, wszed艂 prosto do kuchni, i nie rzuciwszy nawet na nia okiem, run膮艂 lewem ramieniem na drzwi prowadz膮ce do izdebki Berty. Drzwi ust膮pi艂y. Izdebka by艂a pusta. Boudard, obejrzawszy si臋 doko艂a, zwr贸ci艂 si臋 na lewo i prawie piersiami wypchn膮艂 drzwi do swojej sypialni. I tu nie by艂o nikogo. Nie wyjmuj膮c r膮k z kieszeni, wysadzi艂 ramieniem z rygla najpierw drzwi do izby paradnej, a potem przewr贸ciwszy na ziemi臋 dwa sto艂ki, tamuj膮ce mu drog臋, rzuci艂 si臋 na drzwi do sieni z wi臋ksz膮 jeszcze, ni偶 dot膮d w艣ciek艂o艣ci膮, jakby przewiduj膮c, 偶e nie puszcz膮 tak 艂atwo. Od jednego ciosu i rygiel i zawiasy z brz臋kiem upad艂y na ziemi臋. Nie zatrzymuj膮c si臋 ani chwili w sieni, rozjuszony zniszczeniem, jakie zostawi艂 za sob膮, wybieg艂 na bulwar i ci臋偶kim, zm臋czonym krokiem pu艣ci艂 si臋 ku szynkowi ojca Renoufa.
Przy d艂ugim stole zastawionym fili偶ankami kawy i kieliszkami araku, za艂oga Petreii, skryta w jednym niebieskim ob艂oku dymu og艂usza艂a si臋 swoim w艂asnym gwarem. Wazyscy krzyczeli na raz, ale nikt nie s艂ucha! Nagle zrobi艂o si臋 cicho, jak po burzy. Wszyscy spojrzeli po sobie pytaj膮cym wzrokiem, jak gdyhy zdziwieni niespodziewan膮 cisz膮, a nikt nie umia艂 rozmowy zawi膮za膰 ua nowo. Po chwili, opas艂y Julek, najm艂odszy towarzysz z za艂ogi, przerwa! milczenie i zwracaj膮c si臋 prosto do Orange'a, zapyta艂 bez przygotowania, prosto z mostu:
鈥 Gabryel!鈥攃zemu ty si臋 nie 偶enisz?
鈥 A tobie co znowu do tego!?
鈥 Tak sobie, pytam si臋 tylko.
鈥 Nie pilno mi wcale.
鈥 Tobie nic, ale Bercie mo偶e, bo co艣, jak m贸wi膮, pop艂akuje po k膮tach.
鈥 C贸偶 to?! ja kaza艂em jej p艂aka膰?
鈥 Kaza膰, nie kaza艂e艣 鈥 wtr膮ci艂 ospowaty Leon ze z艂o艣liwym u艣miechem -ales te偶 nie na pacierze chodzi艂 z uia do m艂yniska.
鈥 A ty zk膮d to wiesz?
鈥 Co nie mam wiedzie膰, kiedy wszystkie baby trz臋s膮 po ulicach, a stara Gibert rozpowiada, ie was nadyba艂a.
鈥 A Boudard wie?鈥攕pyta艂 porywczo Orange.
鈥 Musi wiedzie膰, bo, jak wyszed艂em za 艣cian臋 to po bulwarze tylko si臋 rozlega艂o: 鈥瀋o to b臋dzie? co to b臋dzie?"
鈥 Czemu偶e艣 mi nie powiedzia艂, 偶mijo jaka艣?
鈥 A ty powiedzia艂-偶e艣 mi to 偶e do niej chodzisz?
鈥 Co 偶e艣 tu jej brat, albo swat, 偶ebym ci si臋 mia艂 zaraz spowiada膰?
鈥 Nic potrzebowa艂e艣 ty sic, spowiada膰 przedemn膮, nie potrzebowa艂em i ja przed tob膮!
鈥 Zgoda, ch艂opcy, zgoda!-zawo艂a艂 Lemoine, tr膮caj膮c si臋 z obydwoma pe艂nym kieliszkiem, dla za偶egnania sprzeczki. 鈥 呕eby tylko dziewczyny gdzie aby nie zabi艂, jak na boku przy-dybie.
鈥 Nie b贸jcie sic. o nia! Nic jej nie b臋dzie -odpar艂 Orange, butnie potrz膮sn膮wszy g艂ow膮.
鈥 Pop臋dliwa bestya! Moie j膮 czasem okalecze膰 鈥 dorzuci艂 Lemoine, mlaszcz膮c j臋zykiem i niespokojnie targaj膮c bnd臋.
鈥 Kiedy m贸wie, te nic jej nic b臋dzie, to nic nie b臋dzie!鈥攌rzykn膮艂 Orange gro藕nie i pi臋艣ci膮 uderzy艂 w st贸艂, a偶 kieliszki podskoczy艂y do g贸ry.
鈥 Tylko sic tak nie rzucaj 鈥攚tr膮ci艂 z glu-powatyrn u艣miechem Julek鈥攂o st贸艂 wypije w贸dk臋 za nasze zdrowie!
鈥 Jeszcze jedno k贸艂ko, ojcze Renoufie, 偶eby Julkowi w pysku nie zascblo!鈥攝awo艂a艂 Orange, i mrugn膮wszy znacz膮co ua sznkarza, wyszed艂 z nim do s膮siedniej stancyjki na rad臋.
W tej chwili ko艂o okna przesun膮艂 si臋 liou-dard. Siwe jego oczy zamigota艂y z艂o艣liwym blaskiem w otwartym lufciku. Zatrzyma! si臋 chwilk臋 przed szynkiem, lecz nie dostrzeg艂szy Oran-ge'a, cofn膮艂 si臋 szybko na podw贸rze i w膮zkim przesmykiem ruszy艂 ku morzu. Nie wyjmuj膮c
Sa .M.i.. Cahadct
iak z kieszeni, ani tez zmieniaj膮c kroku, szed艂 ze spuszczon膮 g艂ow膮 przez bulwar i kl膮l pod nosem przez zaci艣ni臋te z臋by. Nie napotkawszy Orange'a po drodze, jakby tego pragn膮艂, od艂o偶y! spraw臋 do julra.
Morze ju偶 odchodzi艂o.
Cz贸lnc Eufrazyi sta艂o na kotwicy i tu偶 przy brzegu ko艂ysa艂o si臋 niespokojnie na przemykaj膮cych si臋 pod uia falach morza.
Boudard wszed艂 w wod臋 po pas i wgramoli艂 si臋 do cz贸艂na. I siad艂szy na jego tyle, w艂o偶y艂 napowr贸t r臋ce do kieszeni i ze spuszczon膮 na d贸艂 g艂ow膮 czeka艂 przybycia majtk贸w.
Powoli zacz臋艂o robi膰 si臋 gwarniej na bulwarze.
Kybacy, wysypawszy si臋 z szynk贸w, 艣ci膮gali kotwice, lub ztaczali cz贸艂na z brzegu do wody.
Boudard wci膮偶 kiwa艂 si臋 w cz贸艂nie i czeka艂 na zwoich w ponurem milczeniu.
Zdaleka, ua 艣rodku bulwaru sta艂 ojciec Ke-nouf i pilnem okiem patrzy艂 na maj膮cych odbija膰.
Nareszcie i za艂oga Eufrazyi z krzykiem, 艣miechem i kuksa艅cami wytoczy艂a si臋 z szynku ojca Lelandoi, i ha艂asuj膮c po drodze, przybieg艂a do swego cz贸艂na. Na widok gro藕nej twarzy gospodarza, majtkowie spowa偶nieli od razu i w milczeniu siedli kolo Boudard'a.
W chwili, gdy cztery wios艂a rzuci艂y w g贸r臋 poczw贸rny bukiet rozpry艣ni臋t膰j wody, ojciec Re-nouf szybko powr贸ci艂 do szynku i potakuj膮co kiwn膮艂 g艂ow膮 Orange'owi.
鈥 C贸偶 to!? nie z艂adujemy dzi艣, czy co!?鈥攝awo艂a艂 Orange.
鈥 Tak ci pilno by艂o przed chwil膮, a teraz krzyczysz 鈥 odpowiedzia艂 czerwony Julek z niesmakiem i zamglonym okiem powi贸d艂 po kieliszkach.
鈥 Na morze! na morze! 鈥 krzykn膮艂 gospodarz, a za nim inni.
鈥 Ojcze Renoutie鈥攕zepn膮艂 cicho Orange, zostawszy sam na sam z szynkarzem 鈥 pilnujcie Berty, jak przyjdzie, i powied藕cie jej na boku, 偶e jutro przyjad臋, pierwszy. Niecb si臋 nie boi, a przygotuje 艣niadanie wilkowi i przyniesie je na brzeg, jak zwykle. Ja tam b膮d臋 ale nic chc臋 z ni膮 m贸wi膰, rozumiecie?
鈥 Rozumiem. Masz jednak szcz臋艣cie, 偶e stary z艂adowa艂, cho膰 w艣ciek艂y!
鈥 呕eby nie by艂 z艂adowa艂 i ja tak偶e by艂bym mu zosta艂 przy boku!
鈥 Pami臋taj, ostro偶nie! bo jak stary wpadnie, to dziewczyn臋 jeszcze okaleczy.
鈥 Nie b贸jcie si臋, powiadam. Moja w tem rzecz! 鈥 doda艂 Orange z progu i rzutkim krokiem pobieg艂 do czekaj膮cych na艅 w cz贸艂nie towarzysz贸w.
鈥 Odbij 偶e cz贸艂no sam teraz od brzegu, kiedy艣 iyku膮艂 sam z ojcem Renoufem! 鈥 zawo艂a艂 Julek, 艣miej膮c si臋 g艂o艣no i g艂upowato.
Orange spojrza艂 wyzywaj膮co na wt贸ruj膮cych Julkowi towarzysz贸w i nie rzek艂szy s艂owa, stan膮艂 nad wod膮.
Polowa cz贸艂na le偶a艂a na piasku, a o drug膮 rozpryskiwa艂y si臋 resztki uchodz膮cej fali. Siedz膮cych w niem czterech rybak贸w podkpiwa艂o z Jonaka, Orange splun膮艂 w d艂onie, schwyci艂 obur膮cz za brzegi cz贸艂na, opar艂 si臋 piersiami o jego tyl i pchn膮艂. Cz贸艂no ruszy艂o od razu, ryj膮c pacierzem g艂臋bok膮 bruzd臋 w piasku. Orauge'owi krew rzuci艂a si臋 do g艂owy. Twarz mia艂 lijo艂etow膮, a oczy- czerwone. Zauim jednak Lemoine zd膮偶y艂 dla ul偶euia za艣lepionemu wyskoczy膰 z cz贸艂na, ju偶 ci臋偶ka koncha d臋bowa ta艅czy艂a po wodzie, unosz膮c z sob膮 poprzednich i k艂ad膮c si臋 na bok pod ci臋偶arem Orange'a, kt贸ry po ostatuiem pchni臋ciu zawis艂 brzuchem na jej burcie.
鈥 Kupi臋 ci jutro w贸dki za t臋 sztuk臋! 鈥 zawo艂a艂 Julek.
鈥 Wypij j膮 sam, kiedy艣 taki chwat!
鈥 Woi臋 z tob膮, bo nic chcia艂bym, co prawda, by膰 przeciwko鈥攐dpar艂 Julek, i z najwi臋kszym spokojem w艂o偶y艂 sobie palec do g臋by, jak to zwyk艂 by艂 czyni膰 w chwilach g艂臋bokiego zadumania si臋
鈥 1 ja ci tak radz臋, cbocia偶-e艣 nie Boudard鈥 odpar艂 Orange, sapi膮c chrapliwie nozdrzami i gard艂em.
K膮d wieczorem, kiedy s艂o艅ce czerwonym kr臋giem zapad艂o w morze, a srebrne gwiazdy tu i owdzie zamigota艂y na g艂臋bokim lazurze nieba, Berta w swoim bia艂ym czepeczku sz艂a po skraju nadmorskich skal, zatrzymuj膮c si臋 co chwila, jakby dla nabrania nowych si艂. Wiatr szamota艂 fa艂dami jej we艂nianej sukni i bia艂膮 zapask臋 odrzuca! w ty艂 po nad biodrem. Nogi ustawa艂y jej pod ci臋偶arem cia艂a, a r臋ce, nie maj膮c do艣膰 si艂 do utrzymania si臋 na 艂onie, opada艂y bezw艂adnie na d贸艂, i jakby poddawa艂y si臋 woli wiatru. Twarz mia艂a blad膮, a 艣lady le偶 widnia艂y w przymkni臋tych jej oczach. Ze spuszczon膮 g艂ow膮, z w艂osami rozwianemi ua skroniach, chwytaj膮c powietrze spieczonemi wargami, zbli偶a艂a si臋 powoli ku osadzie i od czasu do czasu spogl膮da艂a nie艣mia艂o na nizka chat臋 Boudard a. Od kilku dni, za namow膮 Orange'a, kt贸ry przewidywa艂 wybuch i 艣ledzi艂 za nim pilnie, cho膰 nieznacznie, ucieka艂a ze wsi zaraz po podaniu jedzenia ojcu, i zostawa艂a w polu, lub na ska艂ach tak d艂ugo, dop贸ki cz贸艂na nie odbi艂y od brzegu. Dzi艣, po wczorajszej rozmowie z pos艂anniczkami matki Gibert, uciek艂a na ca艂y dzie艅 przed ludzkiem okiem i z gwiazdami dopiero o艣mieli艂a si臋 ruszy膰 ku domowi. Niedostrze偶ona przez nikogo, wesz艂a ty艂ami do ogrodu.
Drzwi od sieni by艂y zamkni臋te.
Otworzy艂a zr臋cznie okno i wskoczy艂a po cichu do swej ciemnej izdebki. Przebieg艂szy szybko przez kuchni臋 i sie艅, zatarasowa艂a drzwi wchodowe.
Pomimo wiatru i sp贸藕nionej pory, wi臋ksza cz臋艣膰 mieszkanek osady sta艂a n:eopodal chaty Bondarda i widocznie czeka艂a na Bert臋, cuc膮c cho膰 spojrze膰 nieszcz臋艣liwej w oczy, lub wpu艣ci膰 w jej serce troche 偶mijowego .jadu pod form膮 wsp贸艂czucia i udanego 偶alu. Nie domy艣laj膮c si臋, 偶e Berta w domu, z niecierpliwo艣ci膮 drepta艂y z nogi na nog臋 i niespokojnie spogl膮da艂y na ciemn膮 艣cian臋 poblizkich ska艂.
Capstrzyk wybcbni艂 dziesi膮t膮.
Senno艣膰 co-starszym roztworzy艂a szeroko usta. Postanowi艂y dotrze膰 a偶 do domu.
Drzwi by艂y zamkni臋te.
Zapuka艂y do okna raz, drugi i trzeci.
Nikt nie odpowiedzia艂.
鈥 Musi by膰, bo drzwi zamkni臋te.
鈥 Pewnie, 偶e jest, ale si臋 uas wstydzi.
鈥 Dobrze jej tak! niech si臋 wstydzi! Chod藕my do domu.
鈥 Chod藕my鈥攑rzy wt贸rzy艂y inne i chwil臋 jeszcze porozmawiawszy o przeszlem i przysz艂膰ni nieszcz臋艣ciu, wolno i niech臋tnie poci膮gn臋艂y do chat.
Beria, nie zapaliwszy 艣wiecy, nie rozebrawszy si臋 wcale, pad艂a na 艂贸偶ko i rozp艂aka艂a si臋 serdecznie na my艣! o jutrze. Nie mog艂a zasn膮膰. W gor膮czce wi艂a si臋 po 艂贸偶ku i wzdycha艂a g艂臋boko a 偶a艂o艣nie. Nad ranem napi艂a si臋 wody. Sen j膮 zmorzy艂. Zasu臋艂a, przerabiaj膮c we 艣nie r臋koma niespokojnie. Kiedy si臋 obudzi艂a, s艂o艅ce ju偶 by艂o wysoko, a kobiety kr臋ci艂y si臋 po bulwarze. Wyjrza艂a z trwog膮 przez okno, czy aby statk贸w ni膰ma w przystani.
Morze jeszcze nie przysz艂o.
Odetchn臋艂a. Umywszy si臋 i przyczesawszy w艂osy roztarganc wczorajszym wiatrem i wiciem si臋 w poduszkach, rozpali艂a ogie艅 na kominie w kuchni. Poniewa偶 wszystko mia艂a w domu, bo i ryby wczorajsze i chleb zakupiony na ca艂y tydzie艅, postanowi艂a wi臋c nie wychodzi膰 na bulwar i czckp膰, dop贸ki ojciec nie wyl膮duje a nic zabije jej na miejscu, lub przynajmniej nie wyp臋dzi od siebie. Ruchaj膮cy z komina ogie艅 osuszy艂 jej 艂zy i na chwil臋 uspokoi艂.
Kiedy woda w saganku zacz臋艂a si臋 iu偶 warzy膰, g艂o艣ne, niecierpliwe stukanie rozleg艂o si臋 na nknie sypialni Bondard'a.
Ze strachem uchyli艂a drzwi izdebki i przez szpar臋 wyjrza艂a na sypialni膮.
Przed oknem sta艂 Renouf, i po艂o偶ywszy twarz na szybie, silnie pi臋艣ci膮 bi艂 w ram臋. Za nim, w pewnem oddaleniu, sta艂y kobiety i wpatrywa艂y si臋 z ciekawo艣ci膮 w okno. Berta otworzy艂a drzwi i wpu艣ci艂a ojca Renonfa do chaty.
Rozmowa ich trwa艂a za d艂ugo na cierpliwo艣膰 rybaczek.
Jedna z nich zapuka艂a do drzwi, a potem do okna, lecz nikt nie odpowiedzia艂 z wewn膮trz.
Markotno im by艂o sta膰 tak d艂ugo bez skutku pod domem, ale jednak sta艂y i czeka艂y ko艅ca.
Ojciec Renouf wyszed艂 nareszcie. Drzwi za nim zamkn臋艂y si臋 szybko, a klucz zaskrzypia艂 chrapliwie w zamku. Kobiety obst膮pi艂y szynkarza i zarzuci艂y go pytaniami- Cliytry Normand nie dal im j臋zyka i zby艂 kpinkami. Jak nie pyszne pu艣ci艂y Renoula do domu i zacz臋艂y na na nowo trzyma膰 wart臋 pod oknem i drzwiami.
.Morze ruszy艂o z pod horyzontu i gnane silnym wiatrem, dudni艂o z daleka.
Na ten glos pe艂ny a ponury, zesz艂y z bulwaru i ulegaj膮c niech臋tuie obowi膮zkowi 偶on, zabra艂y si臋 do gotowania jedzenia rybakom.
Morze co raz bli偶ej podsuwa艂o si臋 ku brzegom i co raz silniej hucza艂o wesp贸艂 z wiatrem, 艣wiszcz膮cym od wschodu.
Kilka statk贸w zabieli艂o si臋 nad widnokr臋giem.
Przekupki i przekupnie, spodziewaj膮c si臋 wi臋kszego, ni偶 zwykle, przyp艂ywu, roztasowali si臋 na wzg贸rzu i rozprawiaj膮c o Bercie, czekali targu.
Stuk drewnianych sabot贸w rozlega艂 si臋 po bruku, a krzyki, 艣miechy i szepty sz艂y w zawody z przeci膮g艂ym 艣wistem wiatru.
Pierwszy statek zrobi艂 ju偶 kilka obrot贸w w przystani i zarzuci艂 kotwic臋, kt贸ra czeka艂a na艅 w cz贸艂nie.
鈥 Petrela dzi艣 pierwsza?... Co im si臋 sta艂o? - pytali przekupnie ua brzegu, nie mog膮c zrozumie膰, dla czego uajchciwsza za艂oga z Grand camp przed innemi sko艅czy艂a pol贸w?
Orange temu winien. On, kt贸ry zawsze wyje偶d偶a艂 pierwszy, a przybija艂 ostatni, on, kt贸ry za stracon膮 p艂aszczk膮 w morze rzuci膰-by si臋 got贸w, dzi艣 nagli) do powrotu i r贸wno z pierwszemi lalami pop艂yn膮! do brzegu.
Licytacya szla wolno i twardo.
Wiatr d膮艂 za silny, a sieci rwa艂y si臋 na kamieniach i skalach; nie wiele wi臋c ryb na艂apa艂o si臋 przez ca艂膮 dob臋 krwawej pracy.
Orange, pewny z艂ego po艂owu na wszystkich pok艂adach, silnie trzyma艂 si臋 w cenie.
Po sko艅czeniu sprzeda偶y, za艂oga Petreii poci膮gn臋艂a do szynku.
Orange jednak powr贸ci艂 wkr贸tce i usiad艂 na brzegu pomi臋dzy przekupuiami. Kobiety otoczy艂y go do kola i zarzuca艂y pytaniami. On odpowiada! kr贸tko i sucho. 鈥濩o to b臋dzie? co to b臋dzie?"鈥攑rzebiega艂o z ust do ust wystraszonym szeptem, a w膮tpliwe kiwania g艂贸w migota艂y bia艂emi czepeczkami na s艂o艅cu, kt贸re co chwila pokazywa艂o si臋 z za chmur, szarpanych w szmaty gwa艂townym wiatrem.
Statek za statkiem wp艂ywa艂 do przystani, a cz贸艂na, ta艅cuj膮c po niespokojnej powierzchni ba艂wan贸w, przybija艂y do brzegu jedne za drugiemi.
鈥 Wyl膮duje-偶e on dzisiaj, czy nie?! 鈥攎rukn膮! Orange do siebie i wlepi! wzrok w okr膮g艂膮 linij膮 widnokr臋gu.
Pomimo 艣ci膮gni臋cia sk贸ry czo艂a ku podstawie nosa, brwi drga艂y mu nerwowym ruchem nad blyszcz膮cemi oczyma i zdrada艂y wewn臋trzny niepok贸j. Nozdrza dr偶a艂y mu, jak u konia, kt贸ry po biegn wydycha zm臋czenie, a nata 艣ciska艂y si臋 konwulsyjnie po bokach wywini臋tych warg, znacz膮c dwa luki wyra藕ne na ciemnych, spieczonych od s艂o艅ca i 艣ci臋tych wiatrem policzkach. By艂 brzydki wyrazem zemsty i pogardliwego zaci臋cia si臋. Ty艂em odwr贸cony do chaty Bou-darda, siedzia艂 na nizkim kamieniu z podwini臋-temi pod siebie nogami, i z niepokoju wytrzaski-wal sobie palce w stawach.
鈥 Nareszcie! 鈥 sykn膮艂 po cichu i przyku艂 wzrok do szarej plamy, kt贸ra wysokim, a wa偶kim pasem zarysowa艂a si臋 nad widnokr臋giem.
Czarne oczy zaiskrzy艂y mu si臋 silniej, a bia艂ka wysz艂y z orbit. Ciemna cera jego twarzy po-kra艣uia艂a na chwil臋. W miar臋, jak Eufrazya zbli偶a艂a si臋 do przystani, stawa艂 si臋 spokojniejszym w wyrazie, a mrukliwszym w odpowiedziach wci膮偶 napastuj膮cym go kobietom. Kiedy Eufrazya dotkn臋艂a nosem boku swego cz贸艂na, przygarbi艂 si臋 nizko do ziemi i patrzy艂 z po-de艂ba.
Boudard nie wios艂owa艂. Ze spuszczon膮 g艂ow膮, z r臋koma, jakby od wczoraj nie wyj臋temi z kieszeni, siedzia艂 na tyle cz贸艂na i pos臋pnem okiem patrzy艂 na kosze z rybami Niedaleko od brzegu podni贸s艂 g艂ow臋 do g贸ry, iak pies, kt贸ry szuka wiatru, i spojrzawszy po ca艂ej linii bulwaru, zatrzyma艂 przeszywaj膮cy sw贸j wzrok na jednem miejscu.
Tam stai膮 Berta, i trzymaj膮c misk臋 z rybami w jednej, a cblcb w drugiej r臋ce, czeka艂a ojca, drz膮c ua ca艂em ciele od strachu. Sine podkowy pod 8puszczonemi na d贸l oczyma, spieczone gor膮czk膮 wargi i blada jej twarz, znamionowa艂y niepok贸j oczekiwania i znu偶enie. Z wyci膮gni臋-temi naprz贸d r臋koma, z pochylon膮 pokornie g艂ow膮 ku ziemi, nieruchoma, zdawa艂a si臋 nie prosi膰 i b艂aga膰, lecz oliarowa膰 dary podda艅stwa. Nie patrz膮c, czeka艂a.
Orange, jak przykuty, siedzia艂 na kamieniu i niespokojnem okiem kota, 艣ledzi艂 ka偶dy rucb Boudard'a, kt贸ry, nie mog膮c dostrzedz kochanka swej c贸rki z po艣r贸d t艂umu otaczaj膮cych go kobiet, 艣widrowa艂 si臋 siwem okiem w 艂ono Berty. Cz贸艂no nareszcie utkn臋艂o w piasku. Wios艂a upad艂y na brzeg, a kosze z rybami, d藕wigane r臋koma majtk贸w, podnios艂y si臋 w g贸r臋.
Boudard nie mog艂 doczeka膰 si臋 przybicia targu. Posiedziawszy przez chwil臋 na tyle cz贸艂na, porwa艂 si臋 z miejsca, i jakgdyby wyrzucony z procy, pu艣ci艂 si臋 p臋dem ku Bercie, kt贸ra nie patrz膮c na艅, trzyma艂a chleb i misk臋 z rybami wci膮偶 nieruchomie przed sob膮. Za jednem uderzeniem jego r臋ki, miska wylecia艂a w powietrze, a chleb upad艂 mu tu偶 przy nogach. W chwili, kiedy rozjuszony ojciec schwyci艂 c贸rk臋 za w艂osy przez czepek i jednem szarpni臋ciem posadzi艂 j膮 na kolaua, 偶ylasta r臋ka Orange'a. kt贸ry cicho podsun膮艂 si臋 pod Boudard'a, uj臋艂a go od tylu za gard艂o i 艣cisn膮wszy gwa艂townie, odrzuci艂a na bok.
Dziewczyna z krzykiem i p艂aczem porwa艂a si臋 z miejsca i schowa艂a pomi臋dzy kobiety, kt贸re j膮 obst膮pi艂y do ko艂a i swojem cia艂em zas艂oni艂y przed nowym napadem.
lioudard i Orange stan臋li naprzeciwko siebie i wzrokiem z pudel ba zmierzyli si臋 wzajem. Wszystek lud z targu okoli艂 zapa艣nik贸w, i wstrzymawszy oddech, czeka艂 w milczeniu Obydwaj, nie m贸wi膮c nic do siebie, stali na miejscu, jak przykuci. Orange z poehyloneni cia艂em i wysuni臋t膮 naprz贸d nog膮 czeka艂 cierpliwie zaczepki, gotuj膮c si臋 do odporu silnie zacisni臋temi pi臋艣ciami. Wiatr zerwa艂 mu ceratowy kask z g艂owy i szamota艂 gcstenii k臋dziorami jego czarnych w艂os贸w. Od z艂o艣ci i gniewu by艂 blady, jak 艣ciana. Pewny swoich si艂, wytrzymywa艂 umy艣lnie przeciwnika. Boudard nie mog艂 dosta膰 jn偶 d艂u偶ej. Krew, 艣ci臋ta pragnieniem zemsty od dwudziestu czterech godzin, zagra艂a mu w 偶y艂ach i wyrzuci艂a go z miejsca. Zaczerwieni艂 si臋 ca艂y, przyskoczy艂 do Oraugea i odwin膮wszy r臋k臋, uci膮艂 w policzek, ale tak silnie, 偶e miody rybak zatoczy艂 si臋 na uogach. T艂um, kt贸ry ua chwil臋 zatamowa艂 w piersiach oddech, d艂ugiem, przeci膮giem wyciem zag艂uszy艂 krzyk Orangc'a. lioudard, korzystaj膮c ze szcz臋艣liwego uderzenia, kt贸rego Orange nie przewidzia艂, cofn膮l si臋 krokiem w ty艂 i wygiawszy w krzy偶u, jak pantera przed skokiem, rzuci艂 si臋 mu do gard艂a. Orange kucn膮艂 na ziemi臋, przycisn膮艂 brod臋 do piersi dla obrony gard艂a, schwyci艂 nadlatuj膮cego Boudard'a jedn膮 r臋k膮 za krok, a drug膮 za ko艂nierz we艂nianego kaftana, i podni贸s艂szy go raptem do g贸ry, trzyma艂 poziomo nad brukiem bulwaru, jak kota w powietrzu. Oczy zasz艂y mu krwi膮, a 偶y艂y na szyi i r臋kach nabrzmia艂y grubo z wysi艂ku. Boudard wierzga艂 nogami, ale napr贸偶no. Wyci膮gn膮艂 wiec r臋k臋 na bok i ku艂akiem pi臋艣ci zacz膮艂 bi膰 w piersi Orangc'a, jak obuchem topora po wygi臋tej desce. Wraz, przez p艂aczliwy krzyk kobiet i podjuszanic m臋偶czyzn, przedar艂 si臋 g艂os Orange'a:
鈥 To ja winien, stary wilku?!
鈥 Ja ci powiem, kto winien! 鈥 zarechota艂 Boudard ochryp艂ym g艂osem, i wyci膮gn膮wszy r臋k臋 do g贸ry, schwyci艂 Orange'a za ucho.
鈥 Pu艣膰! 鈥 krzykn膮艂 Orange, nachylaj膮c g艂owy.
鈥 To ty pu艣膰!鈥攚rzasn膮艂 Boudard silniej, zakr臋caj膮c uchem m艂odego rybaka.
鈥 Chcesz?!
鈥 Chc臋!
鈥 Masz! 鈥 krzykn膮艂 Orange, i podni贸s艂szy starego w g贸r臋, pu艣ci艂 na ziemi臋, a偶 j臋k艂o.
Boudard st臋kn膮l, wyci膮gn膮艂 si臋 bezw艂adnie na krzy偶u i zamkn膮艂 z b贸lu oczy. Czterech majtk贸w podbieg艂o ku niemu i wzi膮wszy na r臋ce, odnios艂o omdla艂ego do domu.
Orange zeszed艂 z bulwaru i po艂o偶ywszy si臋 ua ziemi, obmywa艂 krwawi膮ce si臋 z naderwania ndo w falach morza, kt贸re podp艂ywa艂o mu pod g艂ow臋.
Jedna cz臋艣膰 kobiet posz艂a lamentowa膰 nad Boudard'em, druga pociesza膰 Bert臋, p艂acz膮c膮 w g艂os na 艂awie, a trzecia za艣 odda艂a si臋 na pos艂ugi Orange'owi, kt贸ry krwi od razu zatamowa膰 nie mog艂. Wkr贸tce znalaz艂y si臋 p艂atki i ocet. Matka Gibert chcia艂a sama nakropie i przewin膮膰 mu ucho.
鈥 P贸jdziesz, w艣ciek艂a suko, bo ci cbyba j臋zyk wyrw臋 z paszczy!鈥攌rzykn膮艂 Orange, zapalaj膮c si臋 gniewem na widok podst臋pnej plotkarki, kt贸ra jednak w my艣l tylko jego chytrej polityki dzia艂a艂a.
Matka Gibert, nie rzek艂szy s艂owa, rzuci艂a p艂atki i ocet z flaszk膮 na ziemi臋, i z powa偶nie obra偶on膮 min膮 podrepta艂a wprost do chaty Boudard'a.
IV.
Stary Boudard j臋cza艂 w 艂贸偶ku i od czasu do czasu klat, ua czem 艣wiat stoi. Z pod g贸ry pierzyn wygl膮da艂a mu tylko g艂owa, lekko wzniesiona do g贸ry na mi臋kkich poduszkach i ubrana w we艂nian膮 szlafmyc臋, kt贸rej koniec spada艂 mu na ramiona i tr贸jkolorowemi podlu藕uemi pasami wyra藕nie si臋 rysowa艂 na biaiem tle poszewek. Matka Gibert, kt贸ra pierwsza zawi膮za艂a ni膰 rodzinnego dramatu i przyspieszy艂a jego rozwi膮zanie, krz膮ta艂a si臋 ko艂o chorego i piel臋gnowa艂a go z troskliwo艣ci膮 czulej matki. Dumna, 偶e mo偶e by膰 u samego 藕r贸d艂a nieszcz臋艣cia, oddala si臋 na pos艂ugi Boularda ca艂em sercem i dusz膮 swoich fizycznych si艂. Trzeci dzie艅 ju偶 gotowa艂a zi贸艂ka i nakrapiala starego kamforowym spirytusem, a jeszcze o zap艂acie nie pisu臋la s艂owa. Wprawdzie ka偶demu wchodz膮cemu do izby rozpowiada艂a d艂ugo i szeroko, 偶e stary dawno by umar艂, gdyby nie jej pieczo艂owito艣膰 i wyrzeczenie si臋 w艂asnego dobra, w ka偶dym jednak razie Boudard wprost jeszcze nie wiedzia艂, za Ua winien by艂 wdzi臋czno艣ci starej handlarce i po czemu ona liczy艂a swoje bezinteressownc po艣wi臋cenie z wyrzeczeniem si臋 w艂asnego dobra. Gdyby matka Gibert od razu by艂a obliczy艂a swoje mi艂osierdzie po kursie i postawi艂a je, iak" norm臋 pieczo艂owito艣ci, Bomlard niezawodnie by艂by wsta艂 nazajutrz po wypadku i przep臋dzi艂 j膮 na cztery wiatry. Poniewa偶 jednak na ka偶de st臋kni臋cie pot艂uczonego rybaka, stara odpowiada艂a najczulszemi s艂owy macierzy艅skiego przywi膮zania i politowania, Boudard wi臋c j臋cza艂 sobie do woli i z wiar膮, 偶e 偶aden jego j臋k nie rozwieje si臋 marnie po dusznem powietrzu szczelnie zamkni臋tej izby. Za lada skrzypni臋ciem 艂贸偶ka, matka Gibert przybiega艂a do chorego i t艂umi膮c oddech w zasch艂ych piersiach, przykrywa艂a go pierzyn膮 pod sam膮 szyj臋, lub te偶 odkrywa艂a go zupe艂nie. Zale偶a艂o to czysto od po艂o偶enia pierzyny. Kiedy raz bowiem stary mog艂 si臋 zazi臋bi膰, to drugi raz znowu powinien by艂 strzedz si臋 zbytniego gor膮ca i st膮d nap艂ywu krwi do g艂owy. W tej chwili Boudard przykryty by艂 pod sam膮 szyj臋- Na jego twarzy, spalonej s艂o艅cem, zabarwionej w czerwone plamy cydrem, i posiekanej w brunatne smugi morskiemi lalami, nie zna膰 by艂o ani 艣ladu choroby. Gdyby nie powieki, spadaj膮ce bezw艂adnie na zamglone, siwe oczy, kt贸re 艣wieci艂y porcelanowym blaskiem bez 偶ycia, nikt by nie pomy艣la艂 nawet, 偶e Boudard chory ob艂ozuie i 艂贸偶ka na d艂ugo opu艣ci膰 nie mo偶e. W krzy偶u nie mia艂 w艂adzy, a gor膮czka trawi艂a go po nocach. Poniewa偶 wiecz贸r si臋 zbli偶a艂, j臋ki wi臋c rozlega艂y si臋 po izbic z wi臋kszem, ni偶 za dnia, nat臋偶eniem, i cz臋艣ciej ze 艣wistem przesuwa艂y si臋 przez g臋ste sploty szronowato-ry偶膰j jego brody. Stara handlarka zsun臋艂a mu pierzyn臋, z piersi, i widz膮c, 偶e Boudard uk艂ada si臋 do snu, zabra艂a si臋 do przestawiauia mebli w sypialni. Pomimo cal膰j ostro偶no艣ci w tej pracy nadetatowej, co chwila to zydel stukn膮艂 o ceglan膮 pod艂og臋, to szafa zadr偶a艂a przy 艣cianie, lub szklanny wazon zabrz臋cza艂 na komodzie, to znowu firanki, zsuwaj膮c si臋 ua okno, zad藕wi臋cza艂y drutem po szybach, lub 艣wieca, przenoszona z k膮ta w k膮t, wypada艂a z lichtarza na ziemi臋. Boudard straci艂 cierpliwo艣膰 i hukn膮艂 ochryp艂ym g艂osem:
鈥 Bydle! Przestaniesz raz mi nareszcie ha艂asowa膰 nade 艂bem?
鈥 Tu nic 鈥 odpowiedzia艂a stara 鈥 chcia艂am tylko troch臋 uporz膮dkowa膰 w izbie. Od czasu, jak nieboszczka przenios艂a si臋 do wieczno艣ci, nikt nawet kurzu nie star艂 z waszych grat贸w.
鈥 Nie mo偶esz go zetrze膰 za dnia?
鈥 Kiedy teraz mam troche czasu鈥攐dpowiedzia艂a matka Gibert, szcz臋艣liwa, 偶e mog艂a cho膰 troch臋 rozwi膮za膰 j臋zyka.鈥擯o偶al si臋 Bo偶e, co za porz膮dek! Otl 偶eby Berta, zamiast lata膰 za ch艂opami, zaj臋艂a si臋 mieszkaniem, jako ja teraz, toby 艣wi臋ty spok贸j panowa艂 w domu, a i nieszcz臋艣cia nie by艂oby w dodatku- Ale to tak z g艂upiemir Lata, mizdrzy si臋 i gzi, a potem p艂acze pod 艣ciana i narzeka. Albo to potrzeba jej by艂o chodzi膰 do m艂yniska i wpuszcza膰 po nocach G-a-bryjela tutaj do domu? Nie mog艂a czeka膰 swojego losu i i艣膰 za wol膮 ojca, kiedy wiedzia艂a, 偶e nie pozwoli jej wyj艣膰 za przyb艂臋d臋? Dobrze jej tak, dobrze!... Niech siedzi teraz u Duyal'owej, co j膮 przyj臋艂a do siebie z lito艣ci, a wyp艂akuje oczy, kiedy je rzuca艂a na wszystkie strony...
鈥 Zamkniesz raz g臋b臋, czy nie?! sucha fl膮-dro angielska!
鈥 Z niemi to tak zawsze鈥攐dmrukn臋艂a stara.鈥擯o偶al si臋, to ci臋 skrzyczy. Ot! lepiej by艣cie naci膮gn臋li pierzyn臋, bo wam katar spadnie na piersi鈥攄oda艂a z politowaniem i przykry艂a chorego pod sam膮 brod臋.
Boudard 艣wisn膮艂 g艂臋bokim oddechem przez k臋dziory brody i odwr贸ci艂 g艂ow臋 do 艣ciany.
鈥 A mo偶e-by was natrze膰 raz jeszcze na noc? To wam lepiej zrobi.
鈥 Niech tam 鈥 odpowiedzia艂 Boudard i po艂o偶y! si臋 twarz膮 ua poduszkach.
Stara zasch艂e . podsun臋艂a mu pod biodra, i z trudno艣ci膮 odwr贸ci艂a go krzy偶em na izb臋.
Spirytus kamforowy sta艂 na stole.
Nala艂a sobie na r臋ce, i zacz臋艂a trze膰 chorego wzd艂u偶 i wszerz po plecach z zajad艂o艣ci膮 praczki, mydl膮cej 艣wie偶o naparzon膮 bielizn臋. Boudard st臋ka艂 pod naciskiem jej r膮k i wydmuehywa艂 z siebie pe艂n膮 piersi膮 powietrze, w miar臋, jak spirytus rozpala艂 mu sk贸r臋.
鈥 M贸j Bo偶e! jak to zczernia艂o z b贸lu! Nie b贸jcie si臋, to wam dobrze zrobi.
鈥 Uf!...鈥攕t臋kn膮艂 cbory w odpowiedzi i pozwoli艂 si臋 starej odwr贸ci膰 na plecy.
鈥 A nie zazi臋bcie si臋 aby w nocy鈥攝amrucza艂a zwi臋d艂ym g艂osem przekupka i przykry艂a go starannie pierzyn膮 a偶 pod same usta.
Boudard, nic nie odpowiedziawszy, przymkn膮艂 oczy, i udawa艂, 偶e spi.
Nagle na drzwiach chaty, pomimo sp贸藕nionej pory i wyra藕nych zakaz贸w odwiedzania, kt贸remi matka Gibert odstrasza艂a wszystkich od 艂贸偶a chorego, rozleg艂o si臋 g艂o艣ne pukanie.
Stara rzuci艂a si臋 p臋dem do sieni i wstrzyma艂a wchodz膮cych r臋koma, wo艂aj膮c tajemniczo:
鈥 Spi, 艣pi!
鈥 Czego 艂偶esz, babo? Nie spi臋. A kto tam?
鈥 To ja Lemoine鈥攐dpowiedzia艂 g艂os z sieni.
鈥 A p贸jd藕cie偶 tu bli偶ej! Niech przynajmniej ludzk膮 twarz widz臋. Ta j臋dza wszystkich odp臋dzi艂a odemnie i musz臋 na ni膮 tylko patrze膰 przez ca艂y dzie艅!鈥攌rzycza艂 Boudard ochryp艂ym g艂osem, przecinaj膮c zdania ci臋藕kiemi, a 偶a艂osnemi j臋kami b贸lu.
Zanim sko艅czy艂 niepochlebn膮 dla przekupki przemow臋, do izby wszed艂 Lemoine, a za uim Orange i Berta, gwa艂tem prawie ci膮gni臋ta za r臋k臋 przez m艂odego rybaka.
Na komodzie, przy drzwiach, pali艂a si臋 艣wieca, przes艂oni臋ta szklannym wazoueui od kwiat贸w, i dzi臋ki pieczo艂owito艣ci przekupki, rzuca艂a ua izb臋 艂agodne, niebieskawe 艣wiate艂ko, kt贸re zaledwie pozwala艂o rozr贸偶ni膰 przedmioty po ich niewyra藕nych, majacz膮cych w p贸艂cieniu kszta艂tach.
Boudard, jakkolwiek z trudno艣ci膮, jednak odwr贸ci艂 si臋 na 艂贸偶ku i siekn膮wszy bole艣nie z pod pierzyny, zawo艂a艂:
鈥 Wyrzu膰 mi ten garnek do dyab艂a, bo cz艂owieka nawet dojrze膰 nie moge!
鈥 Z nimi to tak zawsze! Chcia艂am, 偶eby go 艣wiat艂o nie razi艂o w oczy, a on na muie jeszcze 鈥 mrucza艂a stara pod nosem, stawiaj膮c 艣wiec臋 na stole.
Niespodziewani go艣cie Boudard'a wy艂onili si臋 z ciemno艣ci i jasno zarysowali si臋 w jego oczach.
Lemoine stal na 艣rodku izby i nic wiedz膮c, jak sobie pocz膮膰, kr臋ci艂 g艂ow膮 na wszystkie strocy i wodzi艂 niespokojnie oczyma po pod艂odze.
Berta tuli艂a si臋 plecami do 艣ciany, jakby szukaj膮c podpory, i spu艣ciwszy na d贸艂 g艂ow臋, mi臋艂a w艂asne swoje palce.
Orange sta艂 butnie przy dziewczynie i patrzy艂 choremu prosto w oczy.
Boudard zmarszczy艂 brwi, mrugn膮艂 par臋 razy oczyma, jakgdyby o艣lepiony widokiem swego wroga, i zgrzytn膮艂 gniewnie z臋bami.
Przez chwil臋 w izbie by艂o tak cicho, 偶e ka偶dy z obecnych s艂ysza艂 w swych uszach t臋tno w艂asnoj krwi.
鈥 C贸偶 to? dobi膰 mnie przyszed艂e艣?!鈥攌rzykn膮艂 Boudard gro藕nie do Orange'a, wspieraj膮c si臋 艂okciem na 艂贸偶ku.
鈥 Nie przyszed艂em was dobija膰, bo i pierwej zabi膰 nie chcia艂em. Dajcie c贸rk臋 i niech zgoda b臋dzie z nami!
鈥 Nie dam 鈥 odpar艂 Boudard sucho, i j臋kn膮wszy pe艂n膮 piersi膮, opu艣ci艂 g艂ow臋 ua poduszki.
鈥 Dlaczego nie masz da膰?鈥攚tr膮ci艂 dobrodusznie Lemoine, zbli偶aj膮c si臋 do 艂贸偶ka. 鈥 Ga-bryjel taki dobry, jak i inny! Przecie偶 c贸rki uie uwodzisz na star膮 pann臋, kiedy jej si臋 trafia za m膮偶?
鈥 Za m膮偶 jej nie broni臋, ale Gabryjcla za zi臋cia nie chc臋!
鈥 Albo偶-to on pijak, albo pr贸偶niak, 偶e ma nie chcesz da膰 Berty, kiedy go sobie wybra艂a? Biedny jest, to prawda, ale si臋 przeci臋 z czasem dorobi, jak popracuje par臋 lat na statku.
鈥 Ja jego maj膮tku nie potrzebuj臋, ale te偶. i swojego mu nie dam. On zakroil na posag i zba艂amuci艂 mi Bert臋. Niech-偶e si臋 teraz 偶eni膮 bez mojego b艂ogos艂awie艅stwa, kiedy si臋 ca艂owali bez pozwolenia 鈥 rzeki Boudard ostro, i zapomniawszy st臋kn膮膰, uderzy艂 pi臋艣ci膮 po pierzynie.
鈥 Ju艣ci posag da膰 musisz, kiedy si臋 Bercie nale偶y鈥攚tr膮ci艂 Lemoine, wzruszaj膮c ramionami, jak cz艂owiek, kt贸ry si臋 dziwi g艂upocie drugiego.
鈥 Kto wam powiedzia艂, 偶e musz臋?! 鈥攌rzykn膮艂 chory, b艂ysn膮wszy wytrzeszczonemi oczyma.
鈥 .Musisz, bo musisz... bo takie jest prawo.
鈥 Nie dam, bo nie mam! Nie na Orange'a czterdzie艣ci lat pracowa艂em uczciwie, ale na moj臋 staro艣膰.
鈥 Ja wam tez wszystkiego zabra膰 nie my艣l臋鈥攐dezwa! si臋 Orange pewnym i d藕wi臋cznym g艂osem m艂odo艣ci, kt贸ry, jak pot臋偶ny dzwon, zabrzmia艂 harmonijnie w ciasnych 艣cianach izby.
鈥 Jeszcze-by te偶 czego? Nie dam nic!鈥攝achrypia艂 Boudard z pod pierzyny.
Pod ciosem stanowczej odpowiedzi chorego, rozmowa urwa艂a si臋 od razu.
Milczenie, przez chwil臋 panuj膮ce w izbie, pozwoli艂o wybi膰 si臋 na wierzch cichemu 艂kaniu Berty, kt贸ra, odwr贸ciwszy si臋 twarz膮 do 艣ciany, tuli艂a rozpalon膮 g艂ow臋 w drobnych swych d艂oniach.
鈥 Pl膮cz teraz, p艂acz, kiedy ci si臋 chcia艂o ojcu ua z艂o艣膰 robi膰鈥攑rzerwa艂 Boudard szyderczo.
鈥 Przecie偶 ua wstyd i ha艅b臋 dziewczyny nie pozwolisz 鈥 wtr膮ci艂 Lemoine dobrodusznym tonem ojca, kt贸ry chce przekona膰 uparte dziecko.
鈥 C贸偶 to? jakaza艂em j膰j chodzi膰do m艂yniska?!
鈥 Czy艣 pozwoli艂, czy nie pozwoli艂, zawsze ha艅ba spadnie i na ciebie, je偶eli twoja c贸rka urodzi dziecko bez m臋偶a.
鈥 Dziecko?! 鈥 krzykn膮艂 Boudard przera藕liwie, i usiad艂 aa 艂贸偶ku, jakgdyby cudem uzdrowiony.鈥擠ziecko?! Berta Dziecko?!
鈥- Ju艣ci-偶e nie kota鈥攐dpowiedzia艂 Lemoine upewniaj膮co, i z niesmakiem wzruszy艂 ramio Darni.
Berta shwyci艂asi臋obiema r臋koma za odrzwia, i przytuliwszy g艂ow臋 do drzewa, uderzy艂a w p艂acz, zalewaj膮c si臋 艂zami.
Po kilku chwilach milczenia, Boudard, przeszywaj膮c Orange'a b艂yszcz膮c膰m spojrzeniem nienawi艣ci, zapyta! z szydercz膮 pogard膮:
鈥 A ile偶by艣 te偶 chcia艂 za Bert膮?
鈥 Dwana艣cie tysi臋cy, bo mi tyle potrzeba ua statek 鈥攐dpowiedzia艂 Orange sucho, nie ruszaj膮c si臋 z miejsca.
鈥 Dwana艣cie.... tysi臋cy?! Dwana艣cie tysi臋cy';鈥攝awo艂a艂 Boudard z przera偶eniem i z j臋kiem upad艂 na 艂贸偶ko.
鈥 Tak, dwana艣cie tysi臋cy 鈥 przywt贸rzy艂 Orange oboj臋tnym i spokojnym g艂osem.
鈥 Ja i polowy nie dam, bo nie mam!
鈥 Frant z was nielada! Niby to ludzie nie wiedz膮, ile macie po handlarzach i fabrykantach, cho膰 si臋 z tem kryjecie przed 艣wiatem.
鈥 M贸wi臋, 偶e i po艂owy nie dam, bo nie mam. Chcesz cztery tysi膮ce?
鈥 Nie鈥攐dpowiedzia艂 Orante, potrz膮sn膮wszy g艂ow膮.鈥擭ie, nie moge. Mam trzy tysi膮ce pi臋膰set. A偶eby statek kupi膰 do wsp贸艂ki z ojcem Re-noufem, potrzeba mi najmniej osiem tysi臋cy. A teraz 艣lub. a sprz臋ty domowe, a r贸偶ne wydatki!... nie, nie moge. Dacie sze艣膰?
Boudard popatrzy! chwilk臋 ua niewzruszon膮 twarz Orange'a i opu艣ciwszy g艂ow臋 na poduszki, zawo艂a! z艂amanym g艂osem:
鈥 Niech tam! B贸g z wami!... Dam.
鈥 A kiedy? 鈥 szybko podchwyci! przysz艂y zi臋膰 Boudard'a.
鈥 Jak tylko Renouf z艂o偶y swoje pieni膮dze, ja zaraz Bercie wylicz臋 sze艣膰 tysi臋cy posagu, aby razem z wami nale偶a艂a do statku.
鈥 Chytry!鈥攎rukn膮艂 Orange pod nosem.鈥 Podzi臋kuj ojcu! 鈥攝awo艂a! do Berty鈥斉糴 taki 艂askaw ua ciebie, i chod藕my do domu, bo mu si臋 pewnie na sen zbierze nie d艂ugo.
Berta, przybita perypecyjami targu, sta艂a niewzruszenie przy drzwiach i wci膮偶 rzewnie p艂aka艂a. Na g艂os Orange'a, posun臋艂a si臋 ku 艣rodkowi sypialni; onie艣mielona jednak swojem w艂asnem po艂o偶eniem, zatrzyma艂a si臋 nagle przy stole i nie wiedz膮c, jak sobie dalej pocz膮膰, przest臋po-wala niespokojnie z nogi na nog臋.
鈥 Berta, spij w swojej izbie!鈥攝awo艂a艂 Boudard do c贸rki.
Berta nie 艣mia艂a ruszy膰 si臋 z miejsca.
鈥 Spij w domu, kiedy ojciec m贸wi, 偶eby艣 spa艂a鈥攚tr膮ci艂 Lemoine gbnrowato, cho膰 z 偶yczliwo艣ci膮.鈥擭ie b贸j si臋, nic ci nie b臋dzie.
鈥 Ma si臋 rozumie膰鈥攄oda艂 Orange, i kiwn膮- wszy g艂ow膮 Boudard'owi na po偶egnanie, wyszed艂 razem z Lemoine'm z izby.
Berta, chwilk臋 jeszcze posta艂a ua 艣rodku sypialni, potem zbli偶y艂a si臋 do ojca i poca艂owawszy go w skro艅, usiad艂a na sto艂ku przy 艂贸偶ku. .艢wiat艂o 艣wiecy pada艂o jej prosto w oczy i brylantowym blaskiem k膮pa艂o si臋 w dw贸ch wielkich 艂zach, dr偶膮cych na ko艅cach jej d艂ugich rz臋s贸w. Wpatrzona machynalnie w czerwonawo-藕贸艂te 艣wiat艂o, westchn臋艂a g艂臋boko i smutnie.
Matka Gibert poruszy艂a si臋 w drugiej izbie i umy艣lnem chrz膮kni臋ciem dala znak swojej obecno艣ci.
鈥 Id藕 do dyab艂a!鈥攌rzykn膮艂 Boudard do niej.
鈥 Z niemi to tak zawsze 鈥 odpowiedzia艂a stara swoim p艂askim, bezd藕wi臋cznym g艂osem.鈥 Piel臋gnuj, dogl膮daj, a i poczciwego s艂owa nie dostaniesz w nagrod臋. A kiedy mi zap艂acicie za moje trzy dni, stracone przy waszem 艂贸偶ku?
鈥 Id藕 do dyab艂a, stara kwoko, bo ci臋 kijem przep臋dz臋! Jak wstan臋, to ci臋 znajd臋! 鈥攚rzasn膮艂 Boudard, rozw艣eieklony 偶膮daniem pieni臋dzy,, i g艂臋boko zakopa艂 g艂ow臋 w poduszki.
Matka Gibert, westchn膮wszy g艂o艣no, skrzypn臋艂a drzwiami i wysz艂a.
Ojciec z c贸rk膮 zostali teraz sami. On, z utopionym nosem w poduszeze, sapa艂, a ona, ze spuszczon膮 na piersi g艂ow膮, szlocha艂a.
Na tle ciszy wyra藕nie s艂ycha膰 by艂o skwierczenie dopalaj膮cej si臋 艣wiecy, kt贸ra ostatniemi drgnieniami 艣wiat艂a, zatacza艂a fantastyczne cienie po belkowanym pu艂apie izby.
鈥 Id藕 spa膰鈥攐dezwa艂 si臋 Boudard 艂agoduie. Berta wstaia, zdmuchn臋艂a 艣wieco i powoli,
chwiejnym krokiem, przesz艂a do swojej izdebki.
鈥 Biedna dziewczyna moja鈥攔zuci艂 Boudard za odchodz膮c膮 p贸艂g艂osem, i st臋kn膮wszy z b贸lu, ci臋偶ko podrzuci! si臋 na 艂贸偶ka.
Si贸dmego dnia pot艂uczony starzec mog艂 powsta膰 o w艂asnych si艂ach na nogi. Fijoletowo-niebieski siniec zacz膮艂 powoli znika膰 z jego plec贸w, a krzy偶e odzyskiwa膰 swoje pierwotn膮 spr臋偶ysto艣膰. Po up艂ywie dw贸ch tygodni przechadza艂 si臋 ju偶 swobodnie po bulwarze i od czasu do czasu w lekkiem cz贸艂nie wios艂owa艂 po przystani dla swojej rozrywki. Potrz膮艣ni臋cie jednak ko艣ci na bruku, mia艂o swoje z艂e skutki. Boudard, wsiad艂szy ua statek, przekona艂 si臋 od razu, 偶e nie by艂 ju偶 zdolnym do ci臋偶kiej pracy rybackiej. Kogi ugina艂y si臋 pod nim, kiedy 鈥瀊yzowa艂 rej臋 w wierzch masztu," a duszno艣膰 chwyta艂a go w piersiach przy kr臋ceniu korb膮 ua pok艂adzie. Przyspieszona upadkiem niemoc staro艣ci, zmusi艂a go do opuszczenia rybo艂贸wstwa na zawsze, a natomiast do zaj臋cia si臋 wy艂膮cznie armatorstwem statku. Od tej chwili uraza jego do Orange'a, wzros艂a jeszcze wi臋cej, gdy偶 przysz艂y m膮偶 Berty, nie tylko mu zabra艂 c贸rk臋 haniebnym podst臋pem, nie tylko wyci膮gn膮艂 z niego sze艣膰 tysi臋cy posagu, ale jeszcze w dodatku pozbawi艂 go mo偶no艣ci zarabiania prac膮 na pok艂adzie. Musia艂 na swoje miejsce wzi膮艣膰 innego gospodarza, i to by艂o dla niego najsilniejszym ciosem. Nietylko straci艂 swoje si艂臋, ale i minimum tysi膮c pi臋膰set frank贸w rocznego dochodu, kt贸re nowy gospodarz Eufrazyi zabiera膰 mu b臋dzie odt膮d juz stale.
鈥 Wiesz, Berta?鈥攎贸wi艂 stary do c贸rki nazajutrz po wyl膮dowaniu 鈥 wezm臋 Lemoine'a na gospodarza.
鈥 Lemoinea?!...鈥攝awo艂a艂a Berta ze zdziwieniem, znaj膮c dawn膮 i niezupe艂nie' u艂agodzon膮 niech臋膰 rybak贸w do siebie nawzajem.
鈥 Tak, Lemoine'a. Wprawny jest i pracowity, a przytem musi by膰 uczciwy cz艂owiek, kiedy si臋 ciebie u偶ali艂, a da艂 si臋 tak 艂atwo podej艣膰 Orangc'owi.
Berta pobieg艂a natychmiast do szynku ojca Benoui'a i powt贸rzy艂a s艂owa Boudard'a narzeczonemu do ucha. Orange podskoczy艂 z rado艣ci na 艂awce, i nie czekaj膮c potwierdzenia s艂贸w Berty z ust jej ojca, oznajmi艂 zgromadzonym w szynku rybakom szcz臋艣liw膮 dla siebie nowin臋. Przez dwie godziny cydr la艂 si臋 na rachunek Orange'a, a na wy艂膮czne zdrowie Lemoine'a. Kiedy wszyscy opu艣cili izb臋 i nawp贸艂 pijani poci膮gn臋li do cz贸艂na, m艂ody rybak, zastawszy sam ua sam z szynkarzem, zawo艂a艂 po cichu:
鈥 Ojcze Renoufie! Id藕cie tylko zaraz do Totain'a, niech mi odda Petrel臋 na gospodarstwo.
鈥 Ty masz szcz臋艣cie 鈥 odpowiedzia艂 szyn-karz.鈥擨naczej Totain nigdy nie by艂by pu艣ci艂 Lemoine'a od siebie, bo mu winien.
鈥 Nigdy?... a rz膮dowy!
鈥 C贸偶 rz膮dowy ma do tego?
鈥 He! be!... 鈥 mrukn膮艂 Orange, z艂o艣liwcu) b艂yskaj膮c okiem. 鈥 Balem si臋, co prawda, aby kiedy na Pe艂rele rz膮dowy nie najecba艂. Zobaczyliby艣my wtedy, czyby Totain trzyma艂 go d艂u偶ej za t臋 sztuk臋.
鈥 Gabryel! je偶eli ty nie b臋dziesz wisia艂, to ju偶 chyba nikt na 艣wiecie 鈥 odpowiedzia艂 Ke-uouf, trz臋s膮c g艂ow膮 z niezadowoleniem.
鈥 Nie b贸jcie si臋 o mnie, nic mi si臋 z艂ego nie stanie. A nie zapomnijcie i艣膰 zaraz do Totalna鈥攄oda艂 Orange z progu i p臋dem pu艣ci艂 si臋 ku morzu.
Nazajutrz Orange prowadzi艂 ju偶 Petrel臋, a Lemoine Eufrazy膮. M艂ody 鈥瀏ospodarz,'' wed艂ug zwyczaju oblewa艂 swoje dow贸dztwo. Nieustaj膮ce k贸艂ko kawy, araku i w贸dki na komend臋 Orange brz臋cza艂o szk艂em po d艂ugim stole szynku.
鈥 Za zdrowie Gabryela!鈥攎rukn膮艂 niewyra藕nie ospowaty Leon ze spuszczon膮 bezsilnie g艂ow膮 ua st贸艂, szukaj膮c kieliszka po omacku.
鈥 Za zdrowie Gabryelowej!鈥攌rzykn膮艂 Ludwik.
鈥 Za zdrowie Gabryel膮tka! 鈥 doda艂 opas艂y Julek, stukaj膮c si臋 kieliszkiem z nowym gospodarzem.
鈥 呕eby tylko aby chrzciny nie przysz艂y za pr臋dko 鈥 wtr膮ci艂 Leon, u艣miechaj膮c si臋 z艂o艣liwie.
鈥 G艂upi艣!鈥攝awyrokowa艂 Julek, kiwn膮wszy si臋 za sto艂em. 鈥 Chrzciny nie b臋d膮 za pr臋dko, tylko 艣lub pewnie troch臋 si臋 sp贸藕ni.
Rybacy odpowiedzieli g艂o艣nym 艣miechem na 偶art Julka i wypiwszy za zdrowie maj膮cego narodzie si臋 dziecka, potoczyli si臋 zwolna przez podw贸rze szynku nad morze.
Dwa miesi膮ce przesz艂o ci膮gn膮艂 si臋 targ o wypraw臋 pomi臋dzy zi臋ciem a te艣ciem. Boudard nie chcia艂 da膰 nic wi臋cej, opr贸cz sukien i bielizny, a Orange 偶膮da艂 stanowczo 艂贸偶ka, mebli, sprz臋t贸w kucheunych i starej porcelany. Sko艅czy艂o si臋 na tem, 偶e Berta wnios艂a z sob膮 艂贸偶ko z po艣ciel膮, komod臋 i sto艂owe nakrycie. Reszta zosta艂a na g艂owie Orange*a, kt贸ry zakl膮艂 si臋, 藕e nie wyda na dom solda, dop贸ki nie otrzyma przyrzeczonego posagu. W dzie艅 艣lubu podpisano prawn膮 umow臋, na mocy kt贸rej Totain odst膮pi艂 Petreii ojcu Renouf'owi i ma艂偶onkom Orange za summ臋 pi臋tnastu tysi臋cy frank贸w, z kt贸rych dwa tysi膮ce pi臋膰set nale偶a艂o do Orange'a samego. Z pozosta艂ej summy zaoszcz臋dzonych pieni臋dzy, m艂ody ma艂偶onek z艂o偶y艂 do wy艂膮cznej kassy pok艂adu pi臋膰set frank贸w, kt贸re wraz z drugiemi pi臋ciuset Renoufa, stanowi艂y 偶elazny fundusz majtk贸w, w razie, gdyby burza wyrzuci艂a ich na obce brzegi. Za reszt臋 dopiero pieni臋dzy, Orange zakupi艂 troch臋 domowych sprz臋t贸w, kt贸re nazajutrz po 艣lubie sprowadzi艂 do nowo naj臋tego mieszkania u ojca Renoufa w podw贸rzu nad sk艂adem cydru. By艂y to dwie izby: jedna z wyj艣ciem na ulic臋, mia艂a s艂u偶y膰 za sypialni膮, a druga, do kt贸rej si臋 wchodzi艂o z podw贸rza, za jadalni膮 i kuchni膮 zarazem.
M艂odzi ma艂偶onkowie, podj臋ci hojnie, ale kwa艣no przez Boudard'a, wcze艣nie opu艣cili weselne towarzystwo i w otoczeniu m艂odzie偶y udali si臋 do domu. Noc 艣lubna nie mia艂a ju偶 dla nich uroku tajemnicy. Weszli do izby, rozebrali si臋 szybko i zgasili 艣wiec臋, nie zwa偶aj膮c na 偶arty i ha艂asy ch艂opak贸w, kt贸rzy przez dziurk臋 od klucza szprycowali do izby wod臋 i na drzwi rzucali okr膮g艂ym grochem dla przeszkodzenia ma艂偶onkom w niezabronionych ju偶 pieszczotach.
Kiedy Berta nazajutrz ockn臋艂a si臋 ze snu, Gabryel ju偶 by艂 na po艂owach.
Jesienny wiatr bucza艂 w kominie i ko艂ysa艂 oszklonemi drzwiami od kuchni. S艂o艅ce wpada艂o szerokim pasem 艣wiat艂a przez nizkie okno od podw贸rza zajazdu i rozdziela艂o izb臋 na dwie po艂owy: ciemn膮 i jasn膮. W pierwszej sta艂o wielkie 艂贸偶ko Orange'贸w, usiane a偶 pod powa艂臋 izby, a w drugiej wirowa艂y milijony py艂k贸w kurzu, zawieszonego na drgaj膮cych promieniach s艂o艅ca. Berta usiad艂a na 艂贸偶ku i zacz臋艂a ze snu rozgl膮da膰 si臋 po izbie. Cienka koszula p艂贸cienna spadla jej z ramienia, pokazuj膮c kawa艂ek cia艂a z lekko zarysowan膮 piersi膮. Kilkana艣cie beczek 艣wie偶ego cydru, stoj膮cych w piwnicy pod mieszkaniem Orange'贸w, wyziewa艂o zgui艂o-s艂odk膮 wo艅 niewyrobionych jeszcze jab艂ek i przepe艂nia艂o izb臋 ci臋偶kiem powietrzem normandzkich szynk贸w. Przeci膮gi wiatru, wpadaj膮ce przez 藕le domkni臋te drzwi i okna, boryka艂y si臋 z g臋stym zaduchem fermentu, ale napr贸偶no. Berta naci膮gn臋艂a koszul臋 na rami臋 i wstrz膮sn膮wszy si臋 zimnym dreszczem, przykry艂a si臋 ko艂dr膮. Izba przerazi艂a j膮 pustk膮. Tak niedawno jeszcze marzy艂a o mi艂o艣ci przy blasku ksi臋偶yca, o 偶yciu w艣r贸d wyg贸d pi臋knego domu, a tu tymczasem 艣wiat jej dziewiczych marze艅 zamkn膮艂 si臋 w czterech nagich 艣cianach, pomi臋dzy ma艂偶e艅skiem 艂o偶em a prost膮 nie rze藕bion膮 szaf膮 do rzeczy, pomi臋dzy mahoniow膮 komod膮 z jej wyprawy a okr膮g艂ym sto艂em sosnowym i odpowiedniemi do niego sto艂kami, wyplatanemi s艂om膮. Berta, popatrzywszy b艂臋dnem okiem po nagiej, zimnej i dusznej, jak piwnica, izbie, porwa艂a si臋 z 艂贸偶ka. Ubieranie nie trwa艂o d艂ugo. Przejrzawszy si臋 w ma艂em lusterku o papierowych ramach, kt贸re wisia艂o ua 艣cianie przy oknie, wzi臋艂a si臋 do pracy. Pos艂a艂a 艂贸偶ko, zamiot艂a ceglan膮 pod艂og臋, star艂a kurz ze sto艂u i komody, wywietrzy艂a mieszkanie, zapali艂a w kuchni na kominie, i zacz臋艂a gotowa膰 dla siebie 艣niadanie. By艂 to koniec jej marze艅. Ogrody, aleje, ksi臋偶yce, pluski fal i rozkoszne sam ua sam uton臋艂y na dnie 偶elaznego garnka razem z rybami matloty, kt贸r膮 po raz pierwszy zgotowa艂a na swojem w艂asnem gospodarstwie. Podda艂a si臋 nowym warunkom 偶ycia i sta艂a si臋 偶on膮 rybaka. Zamiata艂a, pra艂a, robi艂a po艅czochy, gotowa艂a i nosi艂a obiad, Jnb 艣niadanie m臋偶owi na bulwar. Orange w pierwszych dniach ma艂偶e艅skiego 偶ycia przychodzi艂 je艣膰 do domu. Po up艂ywie jednak tygodnia kaza艂 偶onie przynosi膰 sobie jedzenie nad morze. Ust nawet nie zd膮偶ywszy obetrze膰, bieg艂 prosto do szynku, aby po艂膮czy膰 si臋 z za艂og膮 i przy licznych haustach rozprawia膰 o losach po艂owu. Poma艂u Berta zosta艂a 偶on膮 tylko na Niedziel臋, kiedy rybacy, a z nimi i Orange 艣wi臋towali na l膮dzie raz w tydzie艅 przez cala dob臋. Ale i wtedy mowy nawet nie by艂o o utoni臋ciu d艂oni w d艂oniach, lub mi艂osnem gruchaniu w mal偶e艅skiem gniazdku. Z rana po 艣niadaniu szli do ko艣cio艂a, po po艂udniu na kr臋gle, a wieczorem do kuchni. Zaledwie jednak zd膮偶yli spo偶y膰 wieczorn膮 straw臋, pusta izba rozbrzmiewa艂a g艂o艣nemi rozkazami Orangea, kt贸ry wieczorem zap臋dza艂 偶on臋 do 艂贸偶ka, bo 艣wiecy szkoda, a rano budzi艂 j膮 o 艣wicie, bo czas gotowa膰 艣niadanie. Z ko艅cem jesieni i ten nawet rodzaj 偶ycia mia艂 uledz zmianie. Kiedy bowiem nadesz艂y zimowe burze, a morze, p臋dzone wschodnim wiatrem przechodzi艂o wierzchem ska艂 i olbrzymiemi ba艂wanami wlewa艂o si臋. do niezabez-czonej sztuk膮 osady, naturalna przysta艅 Grand-canip nie przedstawia艂a ju偶 do艣膰 bezpiecznego schronienia dla miejscowych statk贸w. Rybacy wi臋c odp艂yn臋li do Chcrbourg'a i tam z rybami z艂owionemi, lub zakupionemi ua angielskich brzegach, zawijali raz na tydzie艅. 呕ony r贸wnocze艣nie z nimi pojecha艂y kolej膮 na zimowe le偶e do wojennego portu. Ilerta zostai膮 w Grand-camp.
鈥 Ani mi sieci nie narz膮dzisz, ani konza z rybami ua targ nie poniesiesz; po c贸偶 ci臋 wi臋c zabior臋 do Cherbourga? 鈥 powiedzia艂 Orange do 偶ony w przeddzie艅 wyjazdu.
鈥 Jak sobie chcesz鈥攐drzek艂a z westchnieniem Berta i posz艂a si臋 u偶ali膰 przed ojcem.
鈥 Ju艣ci偶e wam to taniej wyniesie 鈥攐dmruk-n膮l Boudard.鈥擹reszt膮 je偶eliby艣 chcia艂a, to odprawi臋 s艂u偶膮c膮 i b臋dziemy zimowa膰 razem.
Zgodzi艂a si臋.
Przez kilka pierwszych dni, Berta t臋skni艂a za m臋偶em. Od czasu, jak go straci艂a z oczu, wydal si臋 jej milszym. Zapomnia艂a nawet, 偶e od czasu 艣lubu raz tylko na tydzie艅 goli艂 si臋 w Niedziel臋 i tylko do ko艣cio艂a wdziewa艂 czyst膮 koszul臋. Wychodzi艂a co dzie艅 nad morze i wil-gotnem okiem patrzy艂a w stron臋 Cherbourga. W nocy p艂aka艂a i modli艂a si臋 gorliwie za jego zdrowie. Pewnego razu, kiedy deszcz dzwoni艂 wielkiemi kroplami po szybach, a wiatr ze 艣wistem chodzi艂 po izdebce, t臋sknota za m臋偶em ogarn臋艂a j膮 tak silnie, 偶c wsta艂a z 艂贸偶ka i przyszykowa艂a si臋 do wyjazdu. Poniewa偶 by艂o zawcze艣nie jeszcze na poci膮g, po艂o偶y艂a si臋 w ubraniu do 艂贸偶ka i zasn臋艂a. Dzienne 艣wiat艂o onie艣mieli艂o i rozwia艂o gor膮czkowy jej zamys艂. Zosta艂a na miejscu i od tego dnia przesta艂a my艣le膰 o m臋偶u. Z pieni臋dzy, zaoszcz臋dzonych na swojem gospodarstwie i otrzymanych od ojca za pos艂ug臋, zacz臋艂a skupowa膰 do domu fajansowe wyroby, doniczki kwiat贸w i mn贸stwo drobiazg贸w zalotnych, a bez nazwy i u偶ytku. Szczeg贸lniej, zami艂owanie do kwiat贸w sta艂o si臋 w niej 偶膮dz膮. W s艂ot臋, zimno i zawieje, chodzi艂a do s膮siednich miasteczek i przesiadywa艂a godziny ca艂e u ogrodnik贸w, kupuj膮c cebulki, ablegry, lub wyebodowaiie ju偶 kwiaty.
Orange, powr贸ciwszy ua wiosn臋 z Cherbour-ga, zasta艂 w domu tak膮 moc doniczek i cacek, rozstawionych po ziemi pustej zreszt膮 izby, 偶e nie mog艂 powstrzyma膰 si臋 od zapytania:
鈥 Czy艣 ty aby gdzie gacha nic znalaz艂a sobie?
鈥 Co ci si臋 t膰偶 nie roi po g艂owie! 鈥 odpowiedzia艂a Berta i mimowolnie zamy艣li艂a si臋 nad nies艂usznem pos膮dzeniem jej przez m臋偶a.
lnua mi艂o艣膰, ni偶 prawa, zako艅czona b艂ogos艂awie艅stwem ksi臋dza, nic posta艂a jej dot膮d nigdy w g艂owie. Podejrzenie m臋偶a przypomnia艂o jej o istnieniu kochank贸w przy sp贸dnicach 艂adnych 偶on. Przebieg艂a my艣l膮 wszystkich rybak贸w z Grandcamp i skrzywi艂a niesmacznie ustami. Podesz艂a jednak do lustra i przejrza艂a si臋. Blada twarz, sie podkowy pod oczyma, zaczerwienione bia艂ka i spuchni臋ta g贸rna warga, odwr贸ci艂y jej my艣li w inn膮 stron臋. Popatrzy艂a 艂ago*dnie na Orange'a i rzuci艂a mu si臋 na szyj臋. Orange roz-czuli艂 si臋. Z zarobionych pieni臋dzy na zimowych po艂owach i przemycaniu, odda艂 偶onie cz臋艣膰 i pozwoli艂 jej robi膰 zakupy mebli i sprz臋t贸w. Berta knpi艂a wielk膮 szaf臋 orzechow膮, bogato rze藕bion膮 w kwiaty, du偶e lustro na 艣cian臋 o czarnych na hebau politurowanych ramach, plecion膮 ko艂ysk臋, kilka starych p艂贸ciennych koszul ua powijaki, i kalendarz dla dok艂adnego rozpatrzenia si臋 w imionach 艣wi臋tych pici m臋zkiej.
Na dwa dni przed rozwi膮zaniem, Orange nie wyjecha艂 na po艂owy. Berta powi艂a nie偶yw膮 c贸rk臋. Rozgniewany rybak, zwymy艣lawszy 偶on臋, poszed艂 do szynku i z rozpaczy upi艂 si臋 pierwszy raz w 偶yciu.
鈥 Jej szcz臋艣cie, 偶e to c贸rka: Nie wiem, czy by艂bym nic zabi艂, gdybym zobaczy艂 nie偶ywego syna!鈥攌rzycza艂 stroskany ojciec, bij膮c po stole zaci艣ni臋t膮 pi臋艣ci膮.
Lecz odt膮d wzajemny stosunek ma艂偶onk贸w sta艂 si臋 jeszcze ch艂odniejszym i przykrzejszym w obej艣ciu. Czasami po par臋 tygodni nie przem贸wili do siebie ani s艂owa. Berta nic 艣mia艂a odzywa膰 si臋 pierwsza, a Orange nie chcia艂 鈥瀙su膰 g臋by do kobiety, kt贸ra nawet dziecka nie umia艂a urodzi膰 porz膮dnie." Gor膮czka pieni臋dzy, przerwana na chwil臋 nadziej膮 ojcowstwa, ogarn臋艂a go napowr贸t i rzuci艂a na pastw臋 偶膮dzy zbogace-uia si臋 w jak najkr贸tszym czasie. Po odtr膮ceniu koszt贸w utrzymania i choroby 偶ony, ca艂oroczna prawie praca przynios艂a mu zaledwie tysi膮c frank贸w czystego docbodu. To by艂o za malo na jego wycygania! Aby kupie statek na swoje wy艂膮czn膮 w艂asno艣膰, potrzebowa艂 zarobi膰 jeszcze siedm tysi臋cy frank贸w.
鈥 Nie g艂upim sze艣膰 lat ci臋偶ko pracowa膰 ua Kenoufa!-zawo艂a艂 do siebie z oburzeniem i postanowi艂 dzia艂aj energiczniej.
Z艂orzecz膮c latu i jego gor膮cu, kt贸re nie pozwala艂o mu na wielkie zakupy ryb, czeka艂 z niecierpliwo艣ci膮 zimy i powoli przygotowywa艂 si臋 do wyprawy na angielskie brzegi. Porobiwszy przez lato i jesie艅 wszelkie naprawy, jakich Petreio wy magala z zewn膮trz i wewn膮trz, odprawiwszy s艂abowitego Ludwika, kt贸rego silom i wytrwa艂o艣ci niedowierza艂 oddawna, przyj膮艂 nowego majtka w osobie 艣wie偶o wyzwolonugo 鈥瀖alca" i pu艣ci艂 si臋 prosto do Anglii z pierwszym wiatrem zimy.
鈥 C艂opcy, pojedziem na szwarc! 鈥 zawo艂a艂 g艂o艣no do zebranych na pok艂adzie majtk贸w, kt贸rzy 鈥瀢hyzowali nareszcie rej臋 do g贸ry."
鈥 Coby艣my nie mieli jecha膰?.. Zawsze膰-to na tem wi臋cej si臋 uskubie, jak na praktyce 鈥 odpowie dzieli towarzysze ch贸rem, i szcz臋艣liwi nadziej膮 wi臋kszego zarobku, postawili gliniank臋 cydru na pace kajuty.
Petreio pomkn臋艂a ra藕nie ku angielskim brzegom.
Orange siedzia艂 przy rudlu i 鈥瀞teruj膮c ku ba-kortowi," 艣piewa艂 tubalnym g艂osem zepsut膮 podr贸偶ami piosnk臋 paryskich bulwar贸w. W nocy, kiedy dw贸cb majtk贸w pilnowa艂o pok艂adu, a dw贸ch drugich chrapa艂o w kojcach kajuty, Orange otworzy艂 po cichu ma艂e skrytko na dnie statku, wyj膮艂 z niego tysi膮c frank贸w 偶elaznego funduszu i schowa艂 je szybko do kieszeni. Tym sposobem by艂 posiadaczem przesz艂o dw贸ch tysi臋cy. Oczy zaiskrzy艂y mu si臋 rado艣nie, a przysz艂o艣膰 przed stawi艂a si臋 w r贸偶owych kolorach maj膮tku.
鈥 Trzy razy tylko obr贸c臋 niemi, a Petrela moja!鈥 zawo艂a艂 do siebie i z u艣miechem zadowolenia po艂o偶y艂 si臋 spa膰.
Nazajutrz rano, 鈥瀙艂yn膮c wci膮偶 podczas hyzu z podniesionym 偶aglem,n spotkali angielski statek.
鈥 Macie raje?鈥攌rzykn膮艂 Orange z odleg艂o艣ci kilkometra.
鈥 Mamy 鈥攐dpowiedzia艂 Anglik.
鈥 Za ile?
鈥 Trzy tysi膮ce frank贸w.
鈥 Dobrze! A macie tytu艅?
鈥 Wi臋cej, ni偶 wam potrzeba.
鈥 W to mi graj!鈥攐dpowiedzia艂 Orange i za-sterowa艂 ku Anglikom.
W chwili, kiedy obydwa statki zetkn臋艂y si臋 burtami, na horyzoncie, od strony Francyi, pokaza艂a si臋 szara plama.
鈥 Czy aby nie rz膮dowy?鈥攝awo艂a艂 z niepokojem J .dek.
鈥 Jak Bog-a kocham, rz膮dowy! 鈥 krzykn膮艂 Orange z przestrachem, po chwili wpatrywania si臋 w b艂臋kitny widnokr膮g nieba.
Cofa膰 si臋 by艂o ju偶 za p贸藕no!
Stra偶niczy statek z pewno艣ci膮 dojrza艂 przez lunety zbli偶enie si臋 rybak贸w i dla z艂apania przemytnictwa potrzebowa艂 tylko zanotowa膰 numer Petreii, wypisany ua 偶aglu bocianiego gniazda.
Orange, nie trac膮c czasu, wdrapa艂 si臋 na maszt zr臋cznie i szybko, jak kot na drzewo, i od -ci膮wszy sznury, zrzuci艂 p艂贸tno na pok艂ad pr臋dzej, ni偶by majtkowie linami zd膮偶yli je 艣ci膮gn膮膰 z masztu.
鈥 Niecb 偶e mnie teraz lunetuje! 鈥 zawo艂a 艂 Orange szyderczo, przypatruj膮c si臋 wielkiemu numerowi i literom, wypisanym na p艂贸tnie.
Czasu jednak nie by艂o do stracenia. Rz膮dowy mog艂 podp艂yn膮膰 bli偶ej i pozna膰 przemytnik贸w.
Orange wi臋c co pr臋dzej przeskoczy艂 na pok艂ad angielski i potargowawszy si臋 o ryby i ty-tn艅, zakupi艂 je za ca艂e dwa tysi膮ce dwie艣cie frank贸w.
Zanim jednak majtkowie prze艂adowali towar, statek stra偶niczy by艂 ju偶 tak blizko, 偶e nawet mniej wprawne, ni偶 Orange'a, oko, mog艂oby go rozpozna膰 po kszta艂cie 偶agli i chyleniu si臋 ich do wody.
Jakie偶 by艂o jednak zdziwienie przemytnik贸w, kiedy si臋 spostrzegli, 偶e rz膮dowy zmieni艂 wiatr, i zamiast ich naciera膰, cofa si臋 ku francuskim brzegom.
鈥 Patrzcie go, jaki m膮dry! chce mi zanikn膮膰 drogo, do Chcrbourga!鈥攝awo艂a! Orange i pokr臋ci! g艂ow膮.
鈥 Ju偶 on nas nic pu艣ci teraz鈥攚tr膮ci! niespokojnie Leon.
鈥 Kiedy numeru nie wie, to go si臋 nie boj臋!
鈥 Jak偶e wiedziemy do portu?鈥攕pyta艂 Julek.
鈥 Niech tylko mocniej powieje, to zobaczysz jak wjedziemy.
鈥 Bab! a je偶eli nic powieje mocniej?鈥攑rzerwa艂 Leon.
鈥 Zobaczymy, zobaczymy!鈥攝awo艂a! Orange i zasterowal statkiem w stron臋 ma艂ego portu Rarfieur.
Wiatr jednak wci膮偶 wial za s艂abo.
Tu艂贸w' Petreii, zar偶ni臋ty pod ci臋偶arem ryb g艂臋boko w wod臋, ko艂ysa! si臋 zwolna ua falach Lamanszy i st臋ka! pod uderzeniem ka偶dego silniejszego ba艂wanu.
Wszyscy rybacy, wychyleni przez burt臋, po偶erali wzrokiem rz膮dowego i pilnie 艣ledzili za ka偶dym jego ruchem.
Stra偶nicy, spostrzeg艂szy, 偶e Petreio nic kieruje si臋 w stron臋 Cherbourg'a, zmienili wiatr w swych 偶aglach i starali si臋 przeci膮膰 jej drog臋 do Bartleur.
Przemytnicy o czterech 偶aglach mogliby jeszcze uj艣膰 pogoni i wjecha膰 pierwsi do portu.
Wci膮gn膮膰 jednak p艂贸tno z numerem na bo-rianie gniazdo, by艂o-to odda膰 si臋 w r臋ce stra偶nik贸w i straci膰 ryby, sieci i koszta processu.
鈥 Jla! niema rady. Na morze!!鈥攌rzykn膮艂 Orange i zakomenderowa艂 zmian臋 偶agli.
Majtkowie rzucili si臋 do lin i przeci膮gn膮wszy poprzeczny dr膮g masztowy na drug膮 burt臋 statku, zmienili wiatr.
Rz膮dowy wci膮偶 uwija艂 si臋 wzd艂u偶 fraucuzkiego l膮du i pilnowa艂 wej艣cia do port贸w. Orange trybowa艂 uko艣nie od wiatru. Wkr贸tce obydwa statki znikn臋艂y w ciemno艣ciach wczesnej, zimowej nocy.
Wiatr, jakby na z艂o艣膰, uspokoi艂 si臋 zupe艂nie, a natomiast g臋sta, nieprzejrzysta mg艂a wznios艂a si臋 nad morzem i otoczy艂a przemytnik贸w szarym kr臋giem zimnego, ci臋偶kiego powietrza.
Petreio ko艂ysa艂a si臋 w miejscu i ci臋偶ko ta艅czy艂a po grzbietach rozbujanych fal, kt贸re podsuwa艂y si臋 pod jej tu艂贸w' i unosi艂y j膮, ale nie nies艂y. ,
Ca艂a za艂oga by艂a ua pok艂adzie. Jeden majtek przy nosie, dw贸ch po bokach, a dw贸ch na tyle. Wszyscy wlepili wzrok przed siebie i ws艂uchywali si臋 w cichy plusk fali o boki Petreii. Co chwila mogli spotka膰 si臋 z innym statkiem rybackim, lub parowym, i p贸j艣膰 na dno. Szara 艣ciana nieprzejrzystej mg艂y odcina艂a ich od ca艂egi 艣wiata. Wyt臋偶yli s艂uch. P艂贸tna, przechylaj膮c si臋 to na jedne, to na drug膮 stron臋 masztu, klekota艂y g艂uchym szeptem i przeszkadza艂y im 艣ledzi膰 za odg艂osami morskiej ciszy. Zreszt膮 nic wida膰, nic s艂ycha膰 nie by艂o. Zimno mokrego powietrza zacz臋艂o przejmowa膰 ich do szpiku ko艣ci. Opas艂y Julek, dzwoni膮c z臋bami, jak aparat telegraficzny w czasie przesy艂ania depeszy, bi艂 si臋, dla rozgrzania, r臋koma po plecach. Nowo zaci臋偶ny majtek zszed艂 do kajuty i zapali艂 艣wiec臋. 呕贸艂te 艣wiat艂o, zabarwiwszy si臋 w drodze na czerwono, z pok艂adu przez otw贸r kajuty zaledwie widnia艂o jak膮艣 niewyra藕n膮 kolorow膮 plam膮 bez blasku i nat臋偶enia.
鈥 Przecie偶 innego statku nie spotkamy tak 艂atwo, kiedy nie wieje鈥攐dezwa艂 si臋 Julek, szcz臋kaj膮c z臋bami.
鈥 M膮dry艣! A parowiec? 鈥 wtr膮ci艂 Orange
鈥 B臋dzie gwizda艂.
鈥 Tak, ale jak ci na plecy wjedzie!
鈥 G艂upstwo! B臋dzie dudni艂 kot艂em. C贸藕 to? pierwszy raz 偶eglujemy po omacku, czy co?
鈥 Ma si臋 rozumie膰 鈥 wtr膮ci艂 ospowaty Leon.鈥 Dobrze-by chocia偶 rozgrza膰 si臋 przy piecu!
鈥 Oj! to, to!... A 偶eby tak jeszcze usma偶y膰 makrele jedne i drug膮!鈥攄oda艂 Julek, cmokaj膮c g艂o艣no tlustemi wargami.
鈥 Niech tam! Mamy zgin膮膰, to i tak zginiemy. Bernard! rozpal w piecu!鈥 zawo艂a艂 Orange i wyci膮gn膮艂 na pok艂ad d艂ugi dr膮g rudla.
W jednej chwili marynarze zeszli pod pnk艂fcd i zasiedli wygodnie na drewnianych 艂awach, biegn膮cych w膮skiemi deskami po obu stronach kajuty. Nowozaci臋偶ny rozpali! ogie艅 i postawi! 偶e-lazuy ruszt ua wierzchu piecyka. Pi臋膰 makreli zaskwierezalo na ruszcie swoim w艂asnym t艂uszczem. Wkr贸tce 偶贸艂te 艣wiat艂o stearynowej 艣wiecy znik艂o w ob艂okach siwego dymu ze sma偶膮cych si臋 ryb, kt贸re szczypi膮cym w oczy sw臋dem przepe艂nia艂y i tak zawsze duszn膮 kajut臋. Iiybacy zacierali tece z rado艣ci i od czasu do czasu wstrz膮sali si臋 resztk膮 dreszcz贸w po przcjmuj膮c膰m zimnie mg艂y. Bernard ze 艣wiec膮 w r臋ku przewraca艂 makrele na ruszcie.
鈥 A. nie okra艣 ich stearyn膮!鈥攝awo艂a艂 Julek z trwog膮 偶ar艂oka.
鈥 Przecie偶-by艣 si臋 nic otru艂 鈥 odpowiedzia艂 nowozaci臋偶ny.
鈥 To zjedzsam, kiedy艣 tak strawnego 偶o艂膮dka.
鈥 Pewnie, 偶ebym zjad艂; a przez ciebie przeci膮gn膮艂bym tylko knot, 偶eby艣 si臋 pali艂, jak pe-trela na wyspach, gdzie lamp nie znaj膮.
鈥 Tylko nie przymawiaj, bo 偶eby ci臋 tak za偶ga膰, jak wieprzaka, toby twoim t艂uszczem ca艂ej flocie buty wysmarowa艂.
鈥 Zgod膮, ch艂opcy, zgod膮!鈥攝awo艂a! Orange, kraj膮c kromk臋 chleba i podaj膮c j膮 s膮siadowi.
Wszyscy rybacy po kolei zag艂臋bili koziki w grzbietach makreli i po艂o偶yli je na chlebie.
Bernard, jako najm艂odszy, trzyma艂 gliniank臋 cydru i 偶贸艂ty nap贸j rozlewa艂 w p艂ask膮 kru偶kc, kt贸ra bezustannie przechodzi艂a z r臋ki do r臋ki.
Mlaskanie warg miesza艂o si臋 ze szcz臋kiem z;b贸w.
Orange sko艅czy艂 wieczerz臋 pierwszy. Wyj膮wszy 偶elazny r膮del z kojca kajuty, wyszed艂 z nim na pok艂ad
G臋sta mgia wci膮偶 wisia艂a nad morzem i nie pozwala艂a przebi膰 si臋 wzrokowi po przez d艂ugo艣膰 pok艂adu.
P艂贸tna szemra艂y na rejach, a nieuspokojoua zupetuie fala z pluskiem tar艂a si臋 o boki statku.
Orange wytc偶onem uchem chwyta艂 odg艂osy morza i szuka艂 w ich mruku znak贸w niebezpiecze艅stwa.
Nic nic grozi艂o zbliska.
Zanurzy艂 wi臋c spokojnie 偶elazny sagan w morze i przeplukn膮wszy go po kilkakro膰 wod膮, wr贸ci艂 pod pok艂ad. Postawiwszy niby wymyte naczynie na piecyku, wla艂 w nie butelk臋 kawy, pomi臋szanej ju偶 z koniakiem, i usiad艂 ua 艂awie.
Ugotowana zawczasu kawa zacz臋艂a wkr贸tce parowa膰.
Rybacy wyj臋li paczk臋 tytuuiu z kajuty. Grube li艣cie, trzymane w kojcu przy piecu, wci膮偶 rozpalonym do czerwono艣ci, zesch艂y si臋 na pieprz. Rybach, pluj膮c w d艂onie, rozrabiali je ze 艣lin膮 i tak zwil藕oue dopiero nabijali do kr贸tkich gliuiauych fajeczek z poutr膮cauenii umy艣lnie cybuszkami.
Kawa zagotowa艂a si臋 ju偶 na dobre.
Niebieska para unosi艂a si臋 nad saganem i fantastycznemi ob艂okami kr臋ci艂a si臋 ko艂o 偶贸艂tego 艣wiat艂a ciemno pal膮cej si臋 艣wiecy. Orange zanurzy艂 pierwszy glinian膮 kru偶k臋 w saganie i na-czerpn膮wszy kawy, kl膮zcz膮cemi wargami smakowa艂 napoju. Inni z pochylonemi g艂owami siedzieli w oko艂o piecyka, i spluwaj膮c przez z臋by, czekali kolei.
鈥 Po p贸艂 godziny na pok艂adzie, ale hacz-no艣膰-zawola艂 Orange, oddaj膮c Leonowi kru偶k臋.
鈥 A kto pierwszy? 鈥攕pyta艂 Julek.
鈥 Najm艂odszy.
鈥 Pij-偶e, Bernard, kiedy艣 pierwszy 鈥 rzek艂 Leon i poda艂 pe艂n膮 ju偶 kru偶k臋 nowozaci臋偶ncmu.
Orange tymczasem wsun膮艂 si臋 do kojca kajuty i znik艂 w jego ciemno艣ciach. Trzech innych rybak贸w, wypiwszy kaw臋 i przylepiwszy do belki Dow膮 艣wiec臋, posz艂o za jego przyk艂adem.
Po chwili s艂ycha膰 by艂o tylko o艣lizgiwanie si臋 fali po bokach statku i t臋skne gwizdanie Bernarda ua pok艂adzie.
Petreio, ulegaj膮c ruchowi fal, kt贸re j膮 nies艂y bez 偶adnego kierunku na prawo i lewo, ko艂ysa艂a si臋 ci臋偶ko po morzu do sz贸stej rano.
Orange w czasie swojej kolei czuwa艂 przez godzin臋. Sz艂o tu o ca艂y jego maj膮tek. Je偶eli wjedzie do portu, zanim dojrzy go rz膮dowy, zwyci臋ztwo! Je偶eli nie, ruina! Z ca艂膮 te偶 uwag膮 wslucbywal si臋 w najl偶ejsze szmery morza i stara艂 si臋 okiem duszy przebi膰 nieprzejrzyst膮 艣cian臋 zimnej, ezar膰j mg艂y. Zluzowany przez Bernarda, po ca艂ogudzinnem nat臋偶eniu zmys艂贸w, leg艂 ci臋偶ko oa s艂omie kojca i zasn膮艂 twardo, juk kamie艅.
Nad ranem mg艂a zacz臋艂a si臋 wzbija膰 wielkiemi tumanami ku niebu. Poprzez bezkszta艂tne k艂臋by i pasy porywaj膮cej si臋 z nad morza pary, przedziera艂y si臋 krwawo-czerwonc promienie wschodz膮cego s艂o艅ca i prze艣lizguj膮cciui si臋 po tali blaskami znaczy艂y powr贸t dnia na morzu.
Wiatr wstrzyma艂 reszt臋 oddechu.
Kiedy dzie艅 budzi艂 si臋 z nocnej pomroki, morze zasypia艂o w swym nabytym ruchu.
Petreio, stan臋艂a na gladkiem zwierciadle wody i odt膮d nie drgu臋艂a nawet na miejscu.
Zrobi艂o si臋 tak cicho, 偶e wartuj膮cy na pok艂adzie I.con, wytrzeszczonemi goni膮c oczyma za sfruwaj膮cymi tumanami mg艂y, dziwi艂 si臋, dlaczego nie s艂yszy szmeru tr膮cych si臋 o siebie k艂臋b贸w.
S艂o艅ce okr膮g艂膮 i czerwon膮, jak dno miedzianego r膮dla, tarcz膮, wzbi艂o si臋 do g贸ry 鈥瀗a ch艂opa."
Rybacy zeszli si臋 na pok艂adzie dla uarady. Postanowiono spa膰 a偶 do chwili pomy艣lnego wiatru. W tych warunkach ani zapu艣ci膰 w艂oku, ani p艂yn膮c, ani te偶 nio mogli by膰 z艂apanymi przez rz膮dowego.
Warta mia艂a si臋 zmienia膰 co dwie godziny.
Julek, kt贸rego los skaza艂 na rozpocz臋cie czuwania, zahaczy艂 kawa艂ek makreli na w臋dk臋 i rzuci艂 cienki szpagat z o艂owiau膮 kul膮 do wody. Przez godzin臋 z艂apa艂a si臋 jedna tylko makrela.
鈥 Zachcia艂o ci si臋 mi臋sa z twojej w艂asnej siostry, b臋dziesz pokutowa膰 w moim brzuchu za to鈥攎贸wi艂 do niej rybak, przyt艂ukuj膮c jej g艂ow臋 obcasem
Ryba rzuca艂a si臋 jeszcze w konwulsyjnych drgnieniach. Julek wyj膮艂 kozik z kieszeni, wykroi艂 jej z boku kawa艂ek mi臋kiszu, i za艂o偶ywszy go ua haczyk, zapu艣ci艂 w臋dk臋 po raz drugi. Przechylony przez bakort, trzymaj膮c machinalnie sznurek w r臋ku, patrzy] w szmaragdow膮 ziele艅 wody pod statkiem i duma艂, dlaczego ca艂e morze jest siwo-bia艂e, jak chmurne niebo, a pod cieniem tylko statku zielone. Nie rozwi膮zawszy pytania, podni贸s艂 g艂ow臋 do g贸ry.
Na szareiu tle nieba wisia艂o czarne 鈥瀦iarnko," wielko艣ci grochu.
G艂osem przera偶cuia i trwogi krzykn膮艂 w o-tw贸r kajuty: 鈥瀗awa艂nica!" i nie czekaj膮c przybycia za艂ogi, zacz膮艂 spuszcza膰 z masztu p艂贸tna tr贸jk膮tnych 偶agli.
Zanim rybacy wydostali si臋 z kojc贸w na pok艂ad, czarne ziarnko przemieni艂o si臋 w chmur臋, p臋dz膮c膮 z szalonym pedem ku p贸艂nocy
Po艂udniowo-zachodni wiatr zat臋tni艂 po rozpi臋-teui p艂贸tnie wielkiego 偶agla i przechyliwszy silnie Petreii na bok, pchn膮艂 j膮 od razu ku p贸艂noco-wschodowi.
Orange, szybko wetkn膮wszy dr膮g rudla w tyl statku, obur膮cz przyci膮gn膮艂 go do burty i 鈥瀦a-Bterowa艂 ku szymbortowi."
Chmura ros艂a w oczach, naje偶d偶aj膮c aa rybak贸w, a wiatr dudni艂 po 偶agla, jak peda艂 organa w czasie podniesienia.
Morze, nie pod, ale ju偶 nad burt膮, wlewa艂o si臋 na pok艂ad g艂臋boko w wod臋 zar偶ni臋tej Petreii.
鈥 Teraz ju偶 po nas! 鈥攌rzykn膮艂 Julek z przestrachem, i powi贸d艂 b艂臋duemi oczyma po kole widnokr臋gu, kt贸rego by艂 艣rodkiem.
鈥 G艂upi艣! 鈥攐dpowiedzia艂 Orange, przyciskaj膮c piersiami dr膮g rudla do burty statku.
Deszcz wielkiemi kroplami zacz膮艂 b臋bni膰 po pace kajuty i pok艂adzie.
Rybacy nasun臋li czapki ua uszy i wykr臋cili si臋 ty艂em do wiatru.
Dr膮g masztowy poprzeczny, wraz z kawa艂em p艂贸tna, pru艂 ju偶 wod臋, tak, 偶e Petreio., po艂o偶ywszy si臋 na boki, chy偶o, jak ptak uciekaj膮cy przed pogoni膮 jastrz臋bia, szybowa艂a na p贸艂noco-zach贸d. Przeskakuj膮c z ba艂wanu na ba艂wan, trzeszcza艂a pod uderzeniami wody, kt贸ra, rozbiwszy si臋 o jej nos, rysowa艂a po bokach nieustaj膮ce dwa w膮sy bia艂ej piany, wdzieraj膮cej si臋 z szumem na pok艂ad.
Wichura szala艂a z coraz wi臋ksz膮 gwa艂towno艣ci膮.
Zdawa艂o si臋, 偶e ba艂wany,zelektryzowane w艣ciek艂ym ruchem, by艂y o偶ywione jak膮艣 fantastyczn膮 dusz膮. We w艣ciek艂o艣ci powszechnej, ka偶dy mia艂 jeszcze swoje oddzieln膮. Szata艅skie wiry rozdziera艂y 艂ono morza, nagle porwanego napadem kouwulsyj. Potworne widma, niby bestye bez oczu i uszu, a z mordami ziej膮cemi pian臋, rzuca艂y si臋 za statkiem, i nie mog膮c go poch艂on膮膰, 鈥瀓ad艂y" mu ty艂 i boki.
鈥 Zginiemy! Petreio za ci臋偶ka! 鈥攌rzykn膮艂 Julek nawp贸艂 z p艂aczem.
鈥 G艂upi艣! 鈥 odpowiedzia艂 Orange. 鈥 Ryby w morze!
W jednej chwili czterech majtk贸w rzuci艂o si臋 do zyzy. gdzie ryby le偶a艂y, i otworzy艂o drzwi.
Kosz za koszem lecia艂 w morze i gin膮艂 wraz z po艣ni臋temi rybami w otch艂ani kr贸tkich, ale gwa艂townych ba艂wan贸w Laraanszy.
W miar臋 wypr贸偶niania si臋 rufy, szymbort wychyla艂 si臋 z wody i cokolwiek r贸wnowa偶y艂 z ba kortem.
鈥 Tytu艅 w morze! 鈥 krzykn膮艂 Orange, widz膮c, 偶e niebezpiecze艅stwo uie min臋艂o jeszcze.
Majtkowie, na艂adowawszy kieszenie tyluuiem, zepchn臋li pak臋 do wody.
Petreio lekko wznios艂a si臋 nad morze i gwa艂townie rzuci艂a si臋 ua p贸艂noc.
鈥 Je偶eli nie zatrzymam statku, wpadniemy na angielskie ska艂y!
鈥 Dobry艣!鈥攐dpowiedzia艂 Julek i zakry艂 r臋koma oczy, widz膮c ju偶 w wyobra藕ni m贸zg sw贸j na skale.
W tej chwili wiatr zakr臋ci艂 si臋 w 偶aglu i po 艂o偶y艂 Petrele tak silnie na bok, 偶e majtkowie padli piersiami na pak臋 kajuty, i tylko, dzi臋ki jej podporze, nie zsun臋li si臋 do wody po stromo pochy艂ej r贸wni pok艂adu.
鈥 Strychuj 偶agiel! kto w Boga wierzy! byle z 偶yciem!鈥攈ukn膮艂 Orange.
W mgnieniu oka czterech majtk贸w spu艣ci艂o wielkie p艂贸tno z rei i zepchn臋艂o je z pok艂adu.
Orange wypu艣ci艂 % r膮k rudel, kt贸ry upad艂 na pok艂ad.
Patrela, puszczona na woi臋 ba艂wan贸w, nurza艂a si臋 dziobem w ich g艂臋biach i k艂ad艂a z boku na bok.
Maszt, odarty z lin i 偶agli, kiwa艂 si臋, jak olbrzymia ig艂a nieuspokojon贸j wagi, ju偶 to na jedne, ju偶 na drug膮 stron臋 statku, stosownie do si艂y i kierunku ba艂wan贸w, kt贸re chwyta艂y si臋 burty, jak z臋bami, i targa艂y tu艂贸w' Petreii.
Dzikie bestye stanowczo potrzebowa艂y ofiary dla swojego g艂odu.
鈥 Got贸w nas jeszcze zwa偶y膰 do wody! Zr膮-ba膰 maszt!!鈥攔ykn膮艂 Orange po nad wyciem wiatru, i sam porwa艂 pierwszy -za siekier臋.
Suche uderzenia topor贸w j臋kn臋艂y po twardem drzewie masztu i w kilka minut podci臋艂y go do polowy. Orange uj膮t za cienk膮 lin臋 od pawilonu, przymocowan膮 do g艂owy masztu j nadawa艂 kierunek upadkowi drzewa, kt贸re za ka偶dem nowem uderzeniem topora trzeszcza艂o przykrym, p艂askim skrzekiem rozdzieraj膮cych si臋 w艂贸kien.
鈥 Niedowierzaj!鈥攝awo艂a艂 na r膮bi膮cych ponurym g艂osem.
Majtkowie, nie zwa偶aj膮c na ostrze偶enie, r膮bali z zaciek艂o艣ci膮 barbarzy艅skich niszczycieli.
鈥 Niedowierzaj!鈥攌rzykn膮艂 powt贸rnie i 艣ci膮gn膮艂 lino na d贸艂.
Zaledwie majtkowie zd膮偶yli odskoczy膰 na bok, maszt zatrzeszcza艂 przera藕liwie po raz ostatni i run膮艂 z pluskiem w wod臋, skaleczywszy kilka tarcic w burcie.
Orange, id膮c na ty艂 statku, potkn膮艂 si臋 o ru-del. Nie namy艣laj膮c si臋 ani chwili, porwa艂 go z pok艂adu i zawo艂awszy: 鈥瀢zi臋li dyabli krow臋, niech wezm膮 i ciel臋!" rzuci艂 het! ua morze.
鈥 Jeste艣my ocaleni, jak nic!鈥攑rzerwa艂 rado艣nie Julek, obeieraj膮c pot z czo艂a r臋kawem.
Petreio, przerzuca艂a si臋 z wa艂u na wa艂, w my艣l wiatru, kt贸ry j膮 pcha艂 przed siebie zwolna, lecz niespokojnie.
Deszcz la艂, jak z cebra.
Za艂oga zesz艂a do kajuty. Zamkn膮wszy otw贸r poziomemi drzwiami, wszyscy gwarzyli smutnie O wypadku, wy偶ymaj膮c wod臋 z we艂nianych kaftan贸w.
Orange ze spuszczon膮 g艂ow膮 siedzia艂 na 艂awie i z trzaskiem wy艂amywa艂 sobie palce w stawach.
Ka艂u偶a wy偶臋tej i napadanej wody, pomieszawszy si臋 z sadz膮 i rozdeptanym t艂uszczem ryb, 艣lizga艂a si臋 po czarnej pod艂odze kajuty i w miar臋 ko艂ysania si臋 Petreii, pryska艂a brudnemi plamami b艂ota ua 艂awy i rybak贸w. Majtkowie sprzcczali si臋 g艂o艣no, kto tua zamie艣膰 kajut臋. Leon nareszcie zniecierpliwiony ustawicznym prysznicem, schwyci艂 za szufl臋 i zacz膮艂 zbiera膰 bioto do kub艂a. Julek tymczasem podpali艂 w piecyku, a Bernard wzi膮艂 si臋 do szorowania saganka. Och艂on膮wszy ze strachu i znu偶enia, chcieli si臋 posili膰.
Orange, nie zwracaj膮c uwagi na to, co si臋 ko艂o niego dzia艂o, ponuro patrzy艂 w pod艂og臋 kajuty. Pot sp艂ywa艂 mu z pod wydrzauej czapki i brudnemi pasami znaczy艂 艣lady na czole, skroniach i policzkach. Sapa艂 rozd臋temi nozdrzami, i przez konwulsyjuie zaciskaj膮ce si臋 usta wyrzuca艂 niezrozumia艂e d藕wi臋ki, wi臋cej podobne do chrapu zranionego dzika, ni偶 do ludzkiego g艂osu. Nikt nie 艣mia艂 go wyrwa膰 z tego stanu mrukliwej zadumy. Nagle podni贸s艂 si臋, wyprostowa艂 sztywno, jak d膮b, i krzykn膮艂;
鈥 Do choroby z takiem rzemios艂em, co cz艂owiek i bez ognia wszystko straci!
W kajucie zrobi艂a si臋 cisza.
G艂os Orange'a, jak huk piorunu, og艂uszy! wszystkich. Majtkowie patrzyli prawie z boja藕-ni膮 na 鈥瀏ospodarza," kt贸ry, skamienia艂y w bole艣ci, sta艂 na miejscu i w milczeniu cisn膮艂 pi臋艣ci do czo艂a.
Julek o艣mieli艂 si臋 pierwszy przerwa膰 cisz臋.
鈥 Tylko nic blu偶nij, bo przy pomocy Boskiej pojedziemy jeszcze odbija膰 si臋 ua nowo. Czy偶 to za ka偶dy Szwarc b臋dziem p艂aci膰 nawa艂nic膮?!
鈥 G艂upi艣!鈥攐dpowiedzia艂 Orange gburowato, i zakrywszy sobie twarz r臋koma, doda艂:鈥擯rzy pomocy Boskiej, kiedy ze statku tylko wr臋gi cale.
鈥 W艂a艣nie, 偶em nie g艂upi! Narz膮dzimy statek i po偶eglujemy.
鈥 Narz膮dzimy statek i po偶eglujemy! 鈥 zawo艂a艂 Orange, przedrze藕niaj膮c g艂os Julka.鈥擭arz膮dzimy statek... A kto zap艂aci?... Ty?...
鈥 Ju艣ci 偶e nie ja, ale ty i Kenouf.
鈥 Ja i Renouf!... Patrzcie go, jaki m膮dry! Ja i Renouf! Ja?.. A za co, kiedy moje pieni膮dze w morzu? Renouf?... Renouf ka偶e narz膮dzi膰, ale nie dla mnie. My艣la艂em zarobi膰 p贸艂 na p贸艂... ale Pan B贸g nie pozwoli艂! Straci艂em swoich przesz艂o dwa tysi膮ce pi臋膰set, kt贸re przepad艂y, i tysi膮c z pok艂adu, kt贸re musz臋 zwr贸ci膰. Jestem zrujnowany!
Rybacy, us艂yszawszy wyznanie Orange'a, kt贸ry bez ich zezwolenia wyj膮艂 pieni膮dze z wsp贸lnej kasy, wybuchn臋li jednog艂o艣nem oburzeniem.
Ponure szemranie zahucza艂o pod pok艂adem.
鈥 Nie b贸jcie si臋... pieni膮dze zwr贸c臋, bo mi si臋 jeszcze tyle zostanie z mojej wsp贸艂ki. Przecie偶 mnie nie wydacie przed s膮dem, kiedym wszystko straci艂.
鈥 Pewnie, 偶e nie wydamy, ale czemu-艣 nam nie powiedzia艂, 偶e kas臋 chcesz otworzy膰?!鈥攝awo艂a艂 Julek, przyskakuj膮c do Orange'a z pi臋艣ci膮.
鈥 Czemu?!... Tylko r臋ce w portki!... Bo-by艣cie mi pieni臋dzy i pow膮cha膰 nio dali! Gbcialem i mog艂em tak zarobi膰 wi臋cej. Gdyby si臋 by艂o uda艂o, ja by艂bym sp艂aci艂 Renoufa, a wam da艂 procent, jaki si臋 wam nale偶y z prawa. Stracili艣my wszyscy!
鈥 Pan Jezns tak da艂, ze ci si臋 w pi膮tek zachcia艂o szwarcowa膰鈥攚tr膮ci艂 Leon.
鈥 A c贸偶 to szwarc nie robota, jak inna?鈥 poderwa艂 Orange.
鈥 Kiedy dobry B贸g umar艂 w Pi膮tek, to tak dobrze nie 偶yje dla szwarcu, jak i dla praktyki鈥攐dpar艂 Leon.
鈥 Pewnie, 偶e nie 偶yje, a co艣 straci艂 i swoje i nie swoje, to-艣 straci艂, 偶e艣 wiar臋 zgwa艂ci艂 鈥 doda艂 Julek.
鈥 Ju偶 tam o wasze niech was g艂owa nie boli! K膮sa wr贸ci na pok艂ad nietkni臋ta. Mam w statku siedem tysi臋cy pi臋膰set. Za narz膮dzenie zap艂acimy z Renoufem najmniej pice tysi臋cy. Statkowi, co nas wyci膮gnie na brzpg, pewnie ze cztery. Wypadnie wi臋c na mnie cztery tysi膮ce pi臋膰set. Jak Renouf zap艂aci kas臋, zostanie mi si臋 jeszcze dwa tysi膮ce, kt贸remi b臋d臋 si臋 dorabia膰, je偶eli nie wykwituje mnie zupe艂nie!
鈥 Co ci臋 ma wy kwitowa膰! 鈥攚tr膮ci艂 udobruchany Julek.鈥擜lbo偶 to znajdzie takiego drugiego do wsp贸lki, 偶eby mog艂 sam ua l膮dzie do g贸ry brzuchem le偶e膰!
鈥 Ma si臋 rozumie膰, 偶e wykwituje, bo Petrela. ju偶 nie warta pi臋tnastu tysi臋cy!鈥攝awo艂a艂 sumtnie i jak gdyby dla nabrania w zm臋czone piersi 艣wie偶ego powietrza, wyszed艂 na pok艂ad. Za nim poszli wkr贸tce wszyscy. W godzin臋 z nawa艂nicy nie by艂o ju偶 艣ladu. Na 艣rodku pogodnego nieba s艂o艅ce 艣wieci艂o jasno i z艂amanemi promieniami k膮pa艂o si臋 w rozhukanych jeszcze wichur膮 ba艂wanach. Na widnokr臋gu b艂臋kitnego nieba parowiec plecionym warkoczem ciemnego dymu wia艂 za sob膮, niby szar膮 wst臋g膮 pawilonu.
Nadzieja ratunku wyrzuci艂a z piersi rybak贸w jeden wielki okrzyk rado艣ci.
Orange tylko siedzia艂 w milczeniu na stronie i wy艂amuj膮c sobie wci膮偶 w stawach palce, zawo艂a艂 z westchnieniem:
鈥 C贸偶 mi po 偶yciu bez mojej 艂upiny?
CZ臉艢膯 DRUGA.
I.
Po bitym go艣ci艅cu departamentu Calvados toczy艂a si臋 powoli dwukolna kara ojca Rcnoitfa, kt贸ry, odstawiwszy transport ryb na stacy膮 kolei 偶elaznej Isigny, wraca艂 do domu z przypadkowym swoim podr贸偶nikiem Armand'em de Coux. Do jakkolwiek niepoetycznego i ma艂o dystyngowanego u偶ytku s艂u偶y艂a zazwyczaj kara ojca Re-noufa, to w tej chwili po nad r贸wcoleglo-bo-kiem czerwono malowanych, z czarnemi pr膮偶kami, dr膮偶k贸w, zamiast osznurowanych kosz贸w od ryb, szyjek od szarych work贸w z owsem, zielo nej naci od czerwonej marchwi, 艂ub fantastycznych g艂贸w k臋dzierzawej kapusty, stercza艂a nie wielka, przykryta starannie kapeluszem-meloni-kiera, g艂owa in偶yniera de Coux, kt贸ry, opr贸cz sztywno powa偶nej powierzchowno艣ci, zdradza艂 swoje zaj臋cie kilkoma w艂a艣ciwemi i nieodzow-nemi dla jego stanowiska narz臋dziami.
Jakkolwiek ca艂onocn膮 bezsenno艣ci膮 strudzone jego powieki klapa艂y nieregularnym ruchem pod z艂otemi okularami i dlatego tylko chyba wci膮偶 szybko zrywa艂y si臋 do g贸ry, aby zaraz potom powoli i oci臋偶ale spa艣膰 na d贸艂, to jednak rz膮dowy in偶ynier ani razu nie zdrzemn膮艂 si臋 tak na dobre, aby zapomnie膰, 偶e siedzi na swoim w艂asnym t艂贸moku i lada chwila mo偶e by膰 wystawiony na nowe, nieznane mu wra偶enie, kt贸re w tytule jakiego艣 epicznego sonetu mog艂oby si臋 nazywa膰 widokiem morza jto raz pierwszy w 藕y-ciu. Ka偶dy inny cz艂owiek, kupiec korzenny naprzyk艂ad, lub artysta, oddawna by艂by ju偶 chrapa艂 snem sprawiedliwego: kupiec dlatego, 偶e sen jest koniecznym warunkiem zdrowia, apetytu i pracy; artysta za艣, 偶e spa膰 wtenczas, kiedy si臋 chce, jest r贸wnie rozkosznem uczuciem, jak ka偶de inne, kt贸re si臋 nasuwa mimowolnie. Armand de Coux nie zasn膮艂, poniewa偶 nie chcia艂, a nie chcia艂 dlatego, 偶e w jego oczach, nie zobaczy膰 morza w chwili, kiedy je po raz pierwszy widzie膰 mo偶na, by艂oby to wyst臋pkiem przeciwko dobremu tonowi, kt贸ry na ka偶dego, staranniej wychowanego cz艂owieka wk艂ada obowi膮zek 艣ledzenia nie tylko za po偶ytecznemi, ale i za pi臋knemi stronami 偶ycia. Doje偶d偶a膰 do morza i zasn膮膰 鈥 nie! to si臋 niegodzi cz艂owiekowi moralnie przekonanemu, 偶e natura jest pi臋kn膮, i 偶e to, co pi臋kne zawsze podziwia膰 potrzeba. Dzi臋ki zat膰m wolnej woli, za pomoc膮 kt贸rej cz艂owiek tak wspaniale odr贸偶nia si臋 cd innych zwierz膮t, Armand de Coux czuwa艂 w drodze, to jest, ani 偶y艂 艣wiadomie, ani spa艂 nie艣wiadomie, ale by艂 w tym stanie fizycznej omdla艂o艣ci, w jakim nau* czyciele muzyki znajduj膮 si臋 zawsze przy lek-cyach po obiedzie. Poniewa偶 nadto my艣l starannie wychowanego i oczytanego in偶yniera, jak 膰ma ko艂o 艣wiecy, uparcie kr臋ci艂a si臋 na oko艂o osi spodziewanych i wyimaginowanych zawczasu wra偶e艅, i dop贸ty niemog艂a zmieni膰 ko艂a swojego ruchu, dop贸ki nie znalaz艂a pozytywnego rozwi膮zania, przeto ani widoki kraju, przesuwaj膮cego si臋 po obu stronach dwukolnej kary, ani cice-ro艅skie, a bezustanne mielenie j臋zykiem ojca Kenoufa, nie mog艂o zwr贸ci膰 jego uwagi na to, co si臋 ko艂o niego dzia艂o. Ojciec Renouf, kt贸remu kilka banalnych zapyta艅 rozwi膮za艂o j臋zyk na ca艂膮 drog臋, czu艂 si臋 w obowi膮zku kolejnego zapoznawania in偶yniera z rodzajem gospodarstwa w Normandyi, z jej przemys艂em, 藕r贸d艂ami dochodu i 艣rodkami zbytu. In偶ynier jednem uchem s艂ucha艂, a drugiem wypuszcza艂, jednem okiem drzema艂, a drugiem rozgl膮da艂 si臋 po falistym kraju, nie zdaj膮c sobie sprawy ani ze s艂yszanych, ani z widzianych wra偶e艅...
W chwili, kiedy dwukolna kara wjecha艂a w op艂otki bogatej fermy, przecinaj膮cej drog臋 do Grandcamp, i zas艂aniaj膮cej wysokiemi murami widok na morze ze szczytu naturalnego wa艂u ziemi, Armand de Coux zasn膮艂jna dobre. S艂o艅ce czerwewemi promieniami przygrzewa艂o z ty艂u. Po艂udniowy wiatr -sachem tchnieniem lata zbiera艂 ros臋 z kwiat贸w i szary py艂 z pod k贸艂 ni贸s艂 daleko przed koniem.
Ojciec Renouf, zakr臋ciwszy hamulce, zamilk艂. Ko艅 drepta艂 ostro偶nie po spadzistym go艣ci艅cu i ca艂ym ci臋偶arem grubego cia艂a wstrzymywa艂 p臋d kary, kt贸ra, pchaj膮c go na d贸艂, trzeszcza艂a chrapliwym, gor膮czkowym zgrzytem k贸艂, tr膮cych si臋 niemi艂osiernie o drzewa hamulc贸w.
Droga spada艂a gwa艂townie a偶 do ko艣cio艂a, kt贸ry d艂ugiemi, wysokiemi murami swej angielsko gotyckiej architektury, zamyka! panoram臋 z wi膮z贸w, niskich jab艂oni, kamiennych parkan贸w i jerzynowych 偶ywop艂ot贸w. Po za ko艣cio艂em spadek z艂agodnia艂.
Ojciec Renouf odhamowal kola i ra藕niej pop臋dzi艂 konia.
Po prawej i lewej stronie drogi zieleni艂y si臋 艂膮ki, pokrajane 偶ywop艂otami w szachownic臋 sad贸w, barwi膮cych sie olbrzymiemi bukietami ga艂膮zek wi艣ni, lub roz艂o偶ystych jab艂oni. Pod cieniem drzew, krowy spokojnie szczypa艂y traw臋 i strzyg艂y uchem na polne koniki, kt贸re, bujaj膮c si臋 lekko przed ich 艂agodnie marz膮cemi oczyma, gra艂y hymn dusznego latasuchemi skrzydly.
Grandcamp o kilka staj szarza艂o na dole. U jego st贸p dwie r贸wnie pochyle r贸偶nobarwnych p艂aszczyzn zbiega艂y si臋 w przeciwnych kierunkach i ton臋艂y w blado-z艂otym piasku, kt贸ry je l艣ni膮c膮 szerok膮 wst臋g膮 oddziela艂 od siebie, nie pozwalaj膮c szmaragdowej zieleni traw pomiesza膰 si臋 z g艂臋bokim granatem w贸d.
Bez ba艂wan贸w, nie widocznych jeszcze dla oka, bez buku, zag艂uszonego zgrzytem k贸艂 i t臋tentem konia, bez k艂臋b贸w czarnych chmur na niebie, i bez mew, uwijaj膮cych si臋 nad 偶aglami rybackich 艂odzi, morze, kt贸re przed chwil膮 ukaza艂o si臋 u st贸p spadaj膮cej g贸ry, czarowa艂o i przera偶a艂o razem t膮 massa ruchliwego 偶ywio艂u, kt贸ry pozornie wzniesiony u horyzontu, powinienby lada chwila zwali膰 si臋 z rykiem na brzeg i zala膰, zr贸wna膰 ziemi臋 do swego poziomu.
艢mieszna u艂uda!
Morze w tej chwili cofa艂o si臋 od l膮du i zostawia艂o za sob膮 co raz szersz膮 艂aw臋 piasku, zwil偶onego i porysowanego rozlewaj膮cemi si臋 po nim falami w贸d.
Ojciec Kenouf smagn膮艂 siwego po brzuchu.
Z szarej massy lepionych dom贸w, migocz膮cych z艂otem 艣wiat艂em s艂o艅ca w zakopconych szybach, wychyli艂y si臋 wyra藕nie wysokie kamienice pla偶y i wy偶sze nad nie ober偶e Pod gniadym koniem i Pod bia艂ym krzy偶em, z kt贸rych pierwsza piluowala wej艣cia, a druga wyj艣cia z Grand-camp.
Ko艂a zadudni艂y po bruku, a echo rozleg艂o si臋 w ciasnej ulicy.
Kiedy dwuko艂na kara stan臋艂a raptem przede-drzwiami ober偶y, Armand de Cous przebudzi! si臋 ze sun. Jeszcze grubo-plaski Normandczyk nie zd膮偶y艂 parskn膮膰 i wyczocbra膰 spoconej szyi o rozlu藕nione ehomonto, a ju偶 kupki dzieciak贸w, to z za艂o偶onemi w ty} r臋koma, to znowu z palcami w nosie, kr臋ci艂y si臋 ko艂o kary, rzucaj膮c ciekawe spojrzenia na nowo przyby艂ego i przypatruj膮c si臋 naiwnie, dla ukrycia ciekawo艣ci, swoim w艂asnym nogom. Kobiety przesuwa艂y si臋 od niechcenia 艣rodkiem ulicy i przelotnem, uko艣nem 艂y-艣ni臋ciem oka, mierzy艂y przyjezdnego, a s艂u偶ba ojca Kenonfa, z艂o偶ona z dostojnej jego ma艂偶onki, dwudziesto-letni膰j dziewczyny hotelowej i ry偶ego str贸偶a, zbieg艂szy si臋 na turkot kary do szynku, sp艂aszczy艂a na jego szybach swe r贸偶nobarwne i r贸偶noksztaltne nosy.
Armand de Cons tymczasem, jak na rz膮dowego in偶yniera przysta艂o, cios przespania wymarzonych wra偶e艅 zni贸s艂 z godno艣ci膮 cz艂owieka, kt贸ry, zar贸wno w dobrych, jak i w z艂ych wypadkach losu, umie zachowa膰 oboj臋tn膮 powag臋, i miar臋 w ujawnianiu wra偶e艅. Zaledwie zatem po bez艣wiadom膰m szarpni臋ciu si臋 g艂owy ze snu, zatopi艂 melancholiczny wzrok w przestrze艅, ali艣ci, znalaz艂szy w ni膰j, zamiast romantycznych szmaragd贸w, lub b艂臋kit贸w morza, brudn膮 zab艂ocon膮 ulic臋, szare, przygniecione do ziemi, lepianki, i zamorusane twarze,鈥攝 najobo-j臋tniejsz膮 w 艣wiecie min膮, wynios艂ym g艂osem, zapyta艂 ojca Reuoufa:
鈥 Macie pok贸j dla mnie?
鈥 Czy pan in偶ynier pragnie zosta膰 u nas?鈥 podchwyci艂 ober偶ysta po艣piesznie i jak gdyby zdziwiony, 偶e kt贸艣, nie wiedz膮c o istnieniu hotelu Pod Bia艂ym Krzy偶em, dice wbrew wszelkim zwyczajom zamieszka膰 w ober偶y Pod Gnia-dym Koniem i to w ober偶y z palonej czerwonej ceg艂y, wtenczas, kiedy w osadzie znajduje si臋 hotel pobielany wapnem.
鈥 Ma si臋 rozumie膰, 偶o chc臋, byle tylko pr臋dko鈥攐dpowiedzia艂 in偶ynier z widocznem ju偶 rozdra偶nieniem przy pozornej oboj臋tno艣ci.
鈥 Natychmiast鈥攐drzek艂 z pokornym pok艂onem ober偶ysta i stosownie do normandzkiego znaczenia wyra偶a natychmiast zacz膮艂 najspokojniej w 艣wiecie wypakowywa膰 t艂omoczki i in偶ynierskie przybory, uk艂ada膰 ua 艂awce przed ober偶膮 paczki zakupione u kupca korzennego w Isi-gny, odpowiada膰 na pytania 偶ony i s艂u偶膮cej, obciera膰 z potu bokami robi膮cego siwosza, zdejmowa膰 z niego chomouto, przewraca膰 ostro偶nie w ty艂 kar臋 z dwoma dyszelkanii w niebo, i nareszcie, uj膮wszy si臋 pod boki, wydmuchiwa膰 z siebie ca艂膮 si艂膮 wyd臋tych policzk贸w czerwcowe gor膮co, powag臋 ober偶ysty i strudzenie po podr贸偶y.
鈥 No, a m贸j pok贸j?... co?
鈥 Natychmiast鈥攐dpowiedzia艂 Renoufi wzi膮wszy siwego za uzd臋, znikn膮艂 z nim razem w d艂ugiej uliczce, kt贸ra pomi臋dzy ober偶膮 a sk艂adem cydru i razem mieszkaniem Orange'贸w prowadzi艂a na podw贸rze o tyle obszerne o ile brudne, i o tyle zabudowane, o ile tego by艂o potrzeba do pomieszczenia pary koni, niewielkiej trzody 艣wi艅, olbrzymiego stada go艂臋bi, kilkunastu kur i kaczek, dlugouchej o艣licy i podw贸rzowego pos艂ugacza.
In偶ynier, zostawiony sam sobie i w艂asnym swoim my艣lom, przeci膮gn膮wszy si臋 niedbale po kilka razy i ziewn膮wszy na ca艂e gard艂o, wysun膮艂 po 偶o艂niersku klatk臋 piersiow膮 naprz贸d, spojrza艂 dumnie na jej wydatn膮 wypuk艂o艣膰 i powa偶nym krokiem posun膮艂 si臋 ku 艂awce. Usiad艂. Przed jego oczyma, uzbrojonemi w szk艂a z艂otych okular贸w, kr臋ci艂a si臋 w膮zka ulica zwana Wielk膮 diu odr贸偶nienia od innych, lepiej zabudowanych, lepiej wybrukowanych wprawdzie, ale za to mniejszych. Po obu jej stronach wznosi艂y si臋 domy z kamienia, gliny i drzewa, przykryte blach膮, 艂upkiem, lub s艂om膮. Styl ich nie mia艂 nic wsp贸lnego z 偶adnym ze znanych. Obok w膮skich front贸w, wznosi艂y si臋 szerokie ty艂y, obok niskich ty艂贸w spiczaste szczyty. Dachy strome miesza艂y si臋 z p艂askimi, a niskie kwadratowe okna o czterech szybkach z wysokiemi o sze艣ciu. Prawie wszystkie chaty by艂y jednopi臋trowe. Kamienne schody prowadzi艂y wprost z ulicy na pierwsze pi臋tro. Naturalnie w tych warunkach aui o nudnej jednostajno艣ci nowych miast, ani o rzucaj膮cych si臋 w oczy pomnikach architektonicznej fantazyi, mowy by膰 nie mog艂o. In偶ynier, kt贸re mu 艣wiat pozaparyzki znany by艂 tylko z okna wagon贸w kursuj膮cych mi臋dzy Pary偶em a Wersalem, stropi艂 si臋 odrazu. G艂贸wnie to okna, wybite ju偶 to z boku 艣ciany, ju偶 nad sam膮 ziemi膮, ju偶 te偶 pod dachem, obraziwszy in偶ynierskie poczucie symmetryi, wp艂yn臋艂y niekorzystnie na jego s膮d o zdrowym zmy艣le i estetycznem wykszta艂ceniu mieszka艅c贸w Grandcarop. Podni贸s艂 brwi do g贸ry i wytrzeszczywszy oczy, zawo艂a艂:
鈥 W 艂adne miejsce si臋 dosta艂em! B臋dzie to zabawne 偶ycie w tej pi臋knej dziurze.
Jedyn膮 nieoryginaln膮 stron膮 architektury Grandcamp by艂 ko艣cio艂, stoj膮cy na wzg贸rzu za osad膮. Stara wie偶a prostok膮tna z okr膮g艂o-艂uko-wem oknem w g贸rze i z ci臋偶kiemi drzwiami, pomimo przybudowania do niej drewnianej nawy w stylu czterech prostych 艣cian i stromego dachu, silnie przypomina艂a ci臋偶ki, powa偶ny i ponury styl architektury roma艅sko-normandzkie). W chwili, kiedy in偶ynier przygl膮da! si臋 uwa偶nie czarnym, tajemniczym dziurom wie偶y i stara艂 si臋 zrozumie膰 ich praktyczne lub estetyczne znaczenie, ojciec Renouf stan膮艂 przez jego oczyma i z tryumfuj膮c膮 min膮 zawo艂a艂:
鈥 Ju偶!
鈥 Pi臋kne mi ju偶- odpowiedzia艂 z niesmakiem in偶ynier i podni贸s艂szy si臋 niech臋tnie z miejsca, wszed艂 za ober偶yst膮 w bram臋 zawalon膮 艂awkami, koszami, kobia艂kami, butelkami, po艂amanemi krzes艂ami i ca艂ym 艂adunkiem starych poniszczonych rupieci po domowych i szynkarskich sprz臋tach. Przebywszy w膮skie drewniane schody, kt贸re za ka偶dym krokiem nielito艣ciwie skrzecza艂y popaczonemi stopniami, go艣膰 i w艂a艣ciciel stan臋li na korytarzu pierwszego i zarazem ostatniego pietra hotelu.
鈥 Czy pan in偶ynier 偶yczy sobie jednego pokoju, czy dw贸ch?
鈥 Ma si臋 rozumie膰, 偶e dw贸ch: jeden na sypialni臋, a drugi na biuro.
鈥 W艂a艣nie mam akurat takie, jak gdyby dla pana in偶yniera鈥攑oderwa艂 ober偶ysta, otwieraj膮c drzwi przed go艣ciem.
鈥 Ale偶 to nieumeblowane!鈥攚ykrzykn膮艂 in偶ynier z oburzeniem cz艂owieka o wykszta艂conym smaku. 鈥 Na co mi dwa 艂贸偶ka?!... Na co dwie komody? Niema sto艂u do pisania!
鈥 Wszystko b臋dzie, jak si臋 nale偶y! 艁贸偶ko wyniesiemy, st贸艂 wstawimy do pierwszego pokoju, par臋 krzese艂 przyniesie si臋 z do艂u i urz膮dzi si臋 biuro z jednego, a sypialni臋 z drugiego pokoju. Gdzie pan in偶ynier wola艂by mie膰 biuro? Tu, czy tam?
鈥 艢liczne mi biuro, ledwie wapnem pobielone! A ile偶 za to wszystko?
鈥 Je偶eliby pan in偶ynier 偶yczy] sobie zamieszka膰 w naszym hotelu ze sto艂em o dwunastej i o sz贸stej, us艂ug膮 na ka偶de zawo艂anie i 艣wiat艂em, to bez wina wynios艂oby to sto pi臋膰dziesi膮t frank贸w miesi臋cznie.
鈥 A to juz wol臋 mieszkanie z 偶yciem. Przynajmniej nie b臋d臋 potrzebowa艂 t艂uc si臋 po waszych dziurach za ka偶dym kawa艂kiem chleba!
鈥 I ja tak my艣l臋, panie in偶ynierze. Pan in偶ynier lepiej na tem wyjdzie, gdy偶 nasza kuchnia dobra, zdrowa, smaczna, cho膰 niewykwiu-tna, a przecie偶 nie droga, jak pan...
鈥 Mniejsza z tem. Ju偶 dobrze, dobrze... prosz臋 nd tylko da膰 wody do umycia.
鈥 Natychmiast鈥攐dpowiedzia艂 szyukarz z g艂臋bokim uk艂onem i stukaj膮c po schodach, zuikl z oczu in偶yniera.
Armand de Coux, zostawszy sam w pokoju, zacz膮艂 niespokojnie przechadza膰 si臋 wzd艂u偶 i wszerz wielkiemi krokami, wyrzucaj膮c sobie przespany widok morza. Bi膰 si臋 ze snem przez ca艂膮 drog臋 i zasn膮膰 w ostatniej chwili, to okropne! Cala estetyczna natura in偶yniera zadrga艂a oburzeniem. Zacz膮艂 si臋 niecierpliwi膰 na niedbalstwo i powolno艣膰 s艂u藕by. Na szcz臋艣cie do pokoju wesz艂a m艂oda blondynka o niebieskich oczach i p艂askich piersiach, nios膮c w r臋ku wielki dzban wody.
鈥 Czy u was na wszystko trzeba czeka膰 tak d艂ugo?!
鈥 Nie, panie; ale nie spodziewali艣my si臋 dzi艣 go艣ci.
鈥 Pi臋kny mi hotel bez go艣ci艂 C贸偶 to u was zawsze tak pusto?
鈥 Nic, panie; czasem si臋 kto艣 zdarzy.
鈥 Czasom?... No, to nie weso艂o, zw艂aszcza dla tak pi臋knych dziewcz膮t鈥攝awo艂a艂 in偶ynier z przymileniem, i podsun膮wszy si臋 w lekkich, B cichych podrygach do dziewczyny, wycieraj膮cej zapask膮 miednic臋 fajansow膮, poca艂owa艂 j膮 w policzek przez rami臋.
鈥 Ja tam nie potrzebuj臋, aby mnie kto ca艂owa艂鈥攐dburkn臋艂a gniewnie dziewczyna i szar-pue艂a ramieniem.
鈥 Ale ja potrzebuj臋, moja 艣liczna Normandko.
鈥 To niech pan sobie poszuka innych!
鈥 Iunych?... A czy s膮 inne i takie 艂adne?
鈥 To niech pan zobaczy!
鈥 Tymczasem, zanim znajd臋 inn膮, musz臋 poca艂owa膰 raz jeszcze ten 艣liczny buziaczek.
鈥 Id藕 pan sobie do dyab艂a!鈥攝awo艂a艂a opryskliwie dziewczyna, si艂膮 wyrywaj膮c si臋 z obj臋膰 napastnika. In偶ynier zaprzestawszy erotycznych napad贸w pod wp艂ywem malo salonowego przyj臋cia i niek艂amanego fizycznego oporu, zacz膮艂 najspokojniej zabiera膰 si臋 do mycia. Jasuowlo-sa Normandka z wypuszczonemi i przylepionemi do skroni warkoczami, z czarn膮 aksamitn膮 przepask膮, wychodz膮c膮 na wypuk艂e czo艂o z pod p艂askiego bia艂ego czepeczka, z silnie 艣ci艣ni臋tym gorsetem na g艂adkich piersiach, i z ci臋偶ko fal-dowanemi sp贸dnicami na szerokich biodrach, stan臋艂a spokojnie prze I in偶ynierem w ca艂ej swej niezgrabnej okaza艂o艣ci i spu艣ciwszy na d贸l oczy, zapyta艂a:
鈥 Czy pan nie potrzebuje czego wi臋cej?
鈥 Buziaka.
鈥 Obejdzie si臋鈥攐dpar艂a dziewczyna i odwr贸ci艂a si臋 do drzwi,
鈥 Ale, ale... panienko, kt贸r臋dy tu do morza?
鈥 Kt贸r臋dy si臋 panu podoba 鈥 olmruku臋la Normandka obra偶liwie, s膮dz膮c, 偶e z niej 偶artuj膮 takniaiwnem pytaniem, i odesz艂a.
In偶ynier po umyciu si臋 ha艂a艣liwem i sumie艅-nem, porz膮dnie wytar艂 si臋 przed krzywe rn lustrem, zawieszonem nad umywalk膮 w czerwonych ramach, i wyj膮wszy z kufra du偶e puzderko, oprawne w groszkow膮 sk贸r臋, zacz膮艂 po kolei wydobywa膰 z niego grzebienie do w艂os贸w, grzebyczki do w膮s贸w, szczoteczki do r膮k i z臋b贸w, no偶yki do paznokci, 艂y偶eczki do uszu, pomady do w艂os贸w, czernid艂a do w膮s贸w, spinki, spineos-ki; szpilki i mn贸ztwo innych jeszcze drobiazg贸w, bez kt贸rych cz艂owiek, szanuj膮cy si臋 w towarzystwie, w 偶aden spos贸b obej艣膰 si臋 nie mo偶e. Naturalnie, po systernatycznera roz艂o偶eniu na komodzie tych przyrz膮d贸w m臋zki膰j kokieteryi, zacz臋艂o si臋 staranne stosowanie ich w praktyce, stosowanie, klon- nigdy wi臋cej, ni偶 godzine trwa膰 nie mog艂o i tym razem te偶 nie trwa艂o. Kzeez prosta, 偶e kiedy in偶ynier, po uko艅ezeniu 偶mudnej, ale nieuniknionej dla ka偶dego przy zwoitego cz艂owieka tualety, pokaza艂 si臋 na Wielkiej ulicy, nietylko dziewczyny i kobiety, ale tak偶e i starey przechadzaj膮cy si臋 w艣r贸d mur贸w Grandeamp po艣wi臋cili nui swoje uwag臋 i cichy podziw zas艂u偶onego uwielbienia.
Wzrostu wi臋cej ni偶 s艂usznego, Armand de Cons mia艂 przy pi臋knych proporcyaoh cia艂a ma艂膮 g艂ow臋 i twarz okr膮g艂膮. Czo艂o wysokie, becz kowate, dok艂adnie by艂o obci膮gni臋te g艂adk膮 I bia艂膮 sk贸r膮, kt贸ra z trudno艣ci膮 i tylko w wa偶nych okoliczno艣ciach 偶ycia lekko fa艂dowa艂a si臋 przy podstawie ma艂ego, nieco palkowatego nosa. R贸偶owe, wydatne wargi, 艂agodnemi liniami rysuj膮ce si臋 pod cieniem starannie zakr臋conych w膮sik贸w i okr膮g艂a broda, cokolwiek za nadto uciekaj膮ca w ty艂. dawa艂y mu poz贸r cz艂owieka pewnego siebie i swojej zewn臋trznej powagi, podniesionej jeszcze z艂otemi okularami, przez kt贸re patrzy艂o dwoje jasnych, wypuk艂ych oczu. G艂owa, poduiesioua lekko w g贸r臋, wychodzi艂a swobodnie z szeroko otwartego ko艂nierza i ton臋艂a w kulistym otworze melonika z male艅kiem rondem, kt贸re delikatnie przyciska艂o i przecina艂o g艂adk膮 grzywk臋 wypomadowanych eiemno-hlond w艂os贸w. W silnej, 偶ylastej r臋ce trzyma艂 trzcinow膮 lask臋 z nialakitow膮 ga艂k膮, kt贸ra zielon膮 barw膮 po艂yskiwa艂a na s艂o艅cu. Obcis艂e spodnie, g艂臋boko wyci臋ta kamizelka i otwarta angielskim krojem 偶akieta, uwydatniaj膮ca z jednej strony organ oddychania, a z drugiej siedzenia, obry-sowywa艂y doskonale pe艂ne kszta艂ty in偶ynierskiego cia艂a i nawet do pewnego stopnia podnosi艂y ich dostatni膮 pi臋kno艣膰. C boku, przewieszona przez rami臋, drzema艂a w lakierowanej pochwie szeroka luneta o dw贸ch soczewkach i czeka艂a spokojnie chwili, kiedy zmys艂 jego wzroku zapragnie nowych wra偶e艅. Buty mia艂 lakierowane z wielkiemi poza kolana cholewami. Jakkolwiek szed艂 krokiem powa偶nym i pewnym, z pod podeszew, wbrew grandeanipnwskim zwyczajom, wzbija艂o si臋 zaledwie kilka ziarnek ulicznego py艂u, kt贸ry za nim znaczy艂 prawic niedostrzegalny stad cz艂owieka dobrego tonu. Lekki sw贸j ch贸d zawdzi臋cza! gymnastyce, kt贸r膮 staie uprawia艂 przed, w czasie i po uko艅czeniu paryzkiej szko艂y centralnej, i ci膮g艂ej pami臋ci o dobrem trzymaniu si臋, kt贸ra go nigdy nie opuszcza艂a.
Graodcamp by艂o zdumione. Kobiety za szybami wola艂y: "Ach! jaki on pi臋kny.. Czy widzia艂a艣 lakierowane buty?... Co za laska!.. Jaki zgrabny!" 鈥 a m臋偶czy藕ni t pude艂 ba rzucali mu spojrzenia, w kt贸rych malowa艂a si臋 zazdro艣膰 i podejrzliwa nieufno艣膰 istot upo艣ledzonych od natur}.
Tymczasem in偶ynier, kt贸remu powaga i wspomnienie dwuznacznej odpowiedzi hotelowej dziewczyny nic porwala艂y pyta膰 si臋 ponownie 鈥瀔t贸r臋dy do morza," w tryumfalnym niby pochodzie po suwa艂 si臋 zwolna po drodze, jak膮 mu przeznaczenie samo nakre艣li艂o. Nie wiedz膮c i nie domy艣laj膮c si臋, 偶e przy ka偶dym niemal domu mija najkr贸tszy przesmyk do celu swoich przespanych marze艅, szed艂 tak kilkaset krok贸w po krzywej linii Wielkiej ulicy, a偶 dostawszy si臋 do placyku zawalonego przewr贸cenemi karami, pnstemi koszykami i brudnemi stolami do sprawiania ryli, zobaczy艂 przed sob膮 dwie drogi: jedne na lewo i pod gorg, drug膮 za艣 na prawo i w d贸艂. Ju偶 nie instynkt, ale nauka sama kaza艂a mu wybra膰 drug膮. Zadowolony w艂asnem rozumowaniem, opar艂em na tak trwa艂ych podstawach, jak nauka geologii, in偶ynier pewniejszym ni偶 dot膮d cho膰 r贸wnie powa偶nym krokiem, spu艣ci艂 si臋 po nieznacznej pochy艂o艣ci nowej ulicy i w kilka chwil stan膮艂 na bulwarze.
Jak daleko wzrok jego si臋gn膮膰 by艂 w stanie, roztacza艂a si臋 nier贸wna, ciemna, zamulona ziemia morskiego dna. Morze odp艂yn臋艂o a偶 pod horyzont, znacz膮c si臋 poni偶ej przejrzystego nieba wa偶kim, ciemuo-granatowyni pasem, kt贸ry dla rybackich tylko oczu drga艂 偶yciem ci膮g艂ego ruchu i mieni艂 si臋 odblaskami s艂onecznego 艣wiat艂a. Przed in偶ynierem obraz n臋dzy, zniszczenia i 艣mierci. Morszczyzny zgnile brunatnego koloru, miesza艂y si臋 z modr膮 zieleni膮 i 偶ywo-r贸偶ow膮 barw膮 alg, i tarzaj膮c si臋 po ziemi na oko艂o kamieni, od kt贸rych fala nie zdo艂a艂a ich oderwa膰, wyci膮ga艂y swe nawp贸l obumar艂e, d艂ugie, krzaczaste, lub szpagatowate ramiona, ku czerniej膮cym w艣r贸d nich ka艂u偶om s艂onej wody, kt贸ra nic mia艂a ani do艣膰 si艂y, aby poci膮gn膮膰 z massa, ani do艣膰 warunk贸w, aby zgin膮膰 w przesi膮knie tej ju偶 wilgoci膮 zielni, ani do艣膰 obj臋to艣ci aby da膰 偶ycie umieraj膮cym z pragnienia ro艣linnym mieszka艅com morza. Sionce, piek膮c coraz silniej i ss膮c z nich resztk臋 偶yciowych sil, przy艣piesza!" rozk艂ad i 艣mier膰 w co najs艂abszych organizmach. Pomi臋dzy porostami i kamieniami uwija艂y si臋 ma艂e i wielkie kraby ua swych paj臋czych nogach, spe艂niaj膮c s艂u偶b臋 morskich grabarzy i czy艣cicieli po to, aby nasyciwszy tatali-styezn膮 swojo 偶ar艂oczno艣膰, sta膰 si臋 nast臋puie pastw膮 smakoszostwa cz艂owieka. Im bli偶ej brzegu, leui na lepkim, o艣lizg艂ym mule wida膰 by艂o wyra藕niej bia艂e brzuchy zdech艂ych ps贸w morskich z rozwar艂em! przy konaniu paszczami, brudne, szare grzbiety szerokich a p艂askich raji, d艂ugie ramiona podartych na przyn臋t臋 g艂owo nog贸w, galaretowate cia艂a meduz, lub czerwonawo-zo艂te promienie gwiazd morskich. Kilkadziesi膮t pod-jezdoych cz贸艂en, le偶膮cych bez艂adnie na bokach, czarniejszemi od ziemi plamami rysowa艂o si臋 w dali, o par臋 tysi臋cy krok贸w od brzegu i czeka艂o ua przybycie morza, a z uiem i rybackiih statk贸w. Kilka pokazuiejszych 艂贸dek przycumowanych do brzegu, wyrywaj膮c si臋 zbytkownie kolorowaucini bokami z ca艂ej massy brunatnego t艂a, powiewa艂o d艂ugiemi wst臋gami tr贸jkolorowych pawilon贸w po lewej stronie bulwaru, a po prawej dwa wielkie statki rybackie st臋ka艂y g艂uchym j臋kiem pod uderzeniami m艂ot贸w przy ciesielskiej naprawie i sycza艂y pod 偶arem ognia, osmalaj膮cego im boki, kt贸ry razem ze smol膮 har艂owa! je ua dzia艂anie wody. i cuchn膮ce na piasku lub mule zdechle przed czasem potwory, i rozk艂adaj膮ce si臋 na s艂o艅cu porosty, i gnij膮ce przy brzegu odpadki ryb, nape艂nia艂y powietrze wyziewami bromu, jodu i fosforu, 鈥攚yziewami zbawiennie leczniczenii mo偶e dla skrofulicznych istot, ale nigdy przyjemnem! dla niezakatarzonych nos贸w. In偶ynier podstawiwszy plecy pod uderzenia morskich powiew贸w, nios膮cych ustawiczny pr膮d samorodnego lekarstwa, zwr贸ci艂 sw贸j okr膮g艂y uos i wypuk艂e oczy kr贸tkowidza na szereg willi i kamienic, kt贸ro z nudn膮 symetrya drzwi i okien ci膮gn臋艂y si臋 iedn膮 lini膮 wzd艂u偶 ca艂ego bulwaru, i zapuszczonenii 偶aluzyami smuci艂y si臋 na nieprzybywanie swoich k膮pielowych go艣ci Na samym 艣rodku pomi臋dzy dwoma kamienicami wznosi艂a si臋 po nad dachy latarnia morska, zawieszona na drewnianym s艂upie w kszta艂cie szubienicy, a pod nia stai膮 czarna, mala, budka celnika. Z drugiej strony bulwaru, na ci臋偶kich lawach mocno wbitych w ziemi臋, siedzia艂y zwr贸cone ty艂em do morza matki, 偶ony i c贸rki rybak贸w. W chwili zjawienia si臋 in偶yniera na bulwarze, bia艂e czepeczki dok艂adnie obciskaj膮ce okr膮g艂e ich g艂owy, zacz臋艂y porusza膰 si臋 bez艂adnie i migota膰 ruchliwie na s艂o艅cu niby 艂epki stada g臋si zaniepokojonych krzykiem g膮siora na stra偶y. In偶ynier zrozumia艂 odrazu, 偶e nikt inny tylko on jest przyczyn膮 tego ruchu, kt贸ry jak zara藕liwa choroba rozszerzy艂 si臋 wkr贸tce na ca艂ej linii drzwi, okien, zau艂k贸w i bulwaru, i nie ustawa艂 ani na chwilo, cho膰 偶adne oczy nie patrzy艂y na niego wyra藕nie. Z wymuszon膮 swobod膮 koncertanta zaniepokojonego szmerem publiczno艣ci, przy pierwszem jego wchodzeniu ua estrad臋, in偶ynier ruszy艂 przed siebie powolnym krokiem i nio zwracaj膮c pozornie uwagi na bwo-je bia艂o-czepeczkowe otoczenie, przedstawi艂 zerkaj膮cym na艅 Normaudkum siebie, swoje lakierowane bu艂y, dziko-kolorowane ubranie, malakito-w膮 ga艂k臋 laseczki, i blado-r贸偶ow膮 chustk臋 od nosa, pokazuj膮c膮 z hucznej kieszeni 偶akiety litery A. de C. grubo haftowane na szerokim liliowym szlaku. Przeszed艂szy si臋 w jednej wdra-g膮 stron臋 bulwaru, rzuciwszy kilka oboj臋tnych Spojrze艅 zaciekawionym kobietom i ziewn膮wszy szeroko na ca艂e gard艂o, in偶ynier stan膮艂 na sr贸d ku, wyj膮艂 lunet臋 z lakierowanego futera艂u i zacz膮艂 rozgl膮da膰 si臋 przez nia w krajobrazie zniszczenia, kt贸ry r贸wnie ma艂o przedstawia! dla艅 zaj臋cia przez, szk艂o jak i go艂em okiem kr贸tkowidza.
鈥 Smutne-tn, panic, smutne. Za par臋 godzin b臋dzie inaczej: ale pan trafi艂 ua odp艂yw 鈥 zagabn膮艂 stary Boudard, wysuwaj膮c z pomi臋dzy kobiet g艂ow臋 ustrojon膮 w we艂nian膮, spadaj膮c膮 mu na rami臋 szlafmyc臋, kt贸ra bruduemi, tr贸jko-lorowetni pasami dziwnie odbija艂a od 艣nie偶nej bia艂o艣ci czepeczk贸w.
鈥 Prawda, 偶e uic weso艂o 鈥攐dpar艂 in偶ynier, nic odrywaj膮c oczu od loruetki... A czy u was zawsze tak g艂ucho tu i pusto?
鈥 Uchowaj Bo偶e! Jak rybacy wyl膮duj膮, uiech tylko morze przyp艂ynie, to krzykom i ha艂asom ko艅ca-by nigdy nie by艂o! Pan zobaczy na targu tam, naprzeciwko domu Totain'a, co to b臋dzie tak kido czwartej z po艂udnia. Wiatr do艣膰 dobry i r贸wny: pol贸w powinieu-by si臋 poszcz臋艣ci膰, je偶eli Pan B贸g naszym pozwoli co u艂owi膰.
鈥 Jakto?., czy偶 nie zawsze 艂owi膮?
鈥 E! zawsze, nie zawsze... Nie by艂o wypadku, 偶eby kiedy uie z艂owili; ale jak dobry B贸g nie poszcz臋艣ci, to mog膮 i niez艂owi膰. Nieraz, bywa艂o, pojad膮 na fladry lub p艂aszczki, a przywioz膮 raij. Innym zn贸w razem wyci膮gn膮 sie膰 na pok艂ad, a w sieci pe艂no meduz, g艂owonog贸w i ps贸w. Z psami to jeszcze p贸艂 biedy, bo nasi przynajmniej je zjedz膮; glowouogi na przyn臋t臋, podr膮; ale kiedy bro艅 Bo偶e na艂apie si臋 meduz, to tak jak kamie艅. Ci臋偶ki-to, panie, zaw贸d!.. 1 zim膮 i latem ua pok艂adzie, a do kieszeni uie wiele. Dawniej lepi膰j by艂o! Za cesarstwa to koszyk tl膮der szed艂 pi臋膰dziesi膮t frank贸w, jak nic; a dzi艣 i dwadzie艣cia pi臋膰 matka Coispel sij wzdraga
鈥 To za cesarstwa m贸wicie, lepiej by艂o, co? przerwa艂 in偶ynier zainteresowany bonapartystow-sk膮 prym贸wk膮 Boudard u.
鈥 Oj! lepiej, panie, lepiej! O ryby dobijali si臋, byle tylko by艂y, a teraz to niewiadomo, co z niemi i robi膰. Czterdzie艣ci statk贸w jedzie codzie艅 na morze, a w Pary偶u niema dworu, coby ryby kupowa艂.
鈥 C贸偶 to my艣licie, 偶e Pary偶auic ryb wcale nic jedz膮?
鈥 BI je艣膰 jedz膮, ale zawsze to nic tak, jak za cesarstwa. Bywa艂o przyjechali艣my na brzeg w Mmio; ja, dw贸ch Houdard'贸w moich braci po stryju, Duval stary, co umar艂 przesz艂ego roku, Crepin Filip, dw贸ch Lcmoine'贸w i ojciec Fiant, co dzi艣 hotel trzyma, to za koszyk fladry pi臋膰dziesi膮t frank贸w, jak nic si臋 wzi臋艂o. A dzi艣, panic, czterdzie艣ci statk贸w musi 偶y膰 z morza, a tu p艂aci膰 nic chc膮, tylko si臋 targuj膮. Rzadko 偶eby za p艂aszczk臋 wzi膮艂 o艣m frauk贸w i to musi by膰 du偶a a t艂usta, jak poduszka.
鈥 Jak偶e chcecie, 偶eby wam teraz lepiej by艂o, ni偶 dawniej! C贸偶 to Rzeczpospolita mo偶e winna, 偶e was czterdziestu chce 偶y膰 z lego kawa艂ka morza, na kt贸rym, m贸wicie, o艣miu w-as przedtem 艂apa艂o ryby?
鈥 Ma si臋 rozumie膰, 偶e winna, bo to i taniej p艂ac膮 za ryby i w innych portach namno偶y艂o si臋 statk贸w, a dworu niema coby kupowa艂. Nierzadki i pracy nie znajdzie wcale, cho膰 przymiera nieraz z g艂odu dobrze par臋 tygodni. Za cesarstwa to i handel szed艂 i ten oto kawa艂ek bulwaru rz膮d kaza艂 nam wybudowa膰! A teraz chocia偶 brzeg si臋 lamie, a woda nam wchodzi do dom贸w, to si臋 nikt nawet nie zak艂opocze! 聫le, panic, 藕le Niema i艣膰 do kogo, 偶eby temu zaradzi艂.
- My艣licie mo偶e, 偶e tak to 艂atwo wystawie bulwar rad morzem jak si臋 wam zdaje!
鈥 Nic w boru ja-m si臋 rodzi艂, m贸j panie, 偶ebym nie wiedzia艂: Ale za III-go, kiedy nam morze zwali艂o dom, ten na rogu, gdzie Adclus trzyma kawiarni臋, to pojechali nasi, b臋dzie temu o艣uma艣cie lat do cesarza i podali pro艣b臋, aby nam obulwarowali brzeg, bo nas woda ca艂kiem zaleje, to cesarz powiedzia艂: 鈥瀌obrze," chocia偶 z niemi si臋 nie widzia艂. A potem, kiedy zerwa艂o tam臋, t臋 najwi臋ksz膮 tam na lewo, i woda zacz臋艂a podmywa膰 brzeg, to艣my znowu posiali swoich do cesarza, 偶eby nas ratowa艂. I cesarz poratowa艂, bo jak nam raz burza przynios艂a morze na jesiennem por贸wnaniu dnia z noc膮 a偶 na piae merostwa i potopi艂a 艣winie, kury i wszystek dobytek, co niem贸g艂 ucieka膰, to zaraz na drugi rok przys艂a艂 nam cesarz in偶ynier贸w i bulwar zrobili.
鈥 Tak. to by艂o w 1868 roku鈥攑rzerwa艂 Armand de Coux, po niedlugiem szukaniu w swoim notesie.
鈥 Tak, tak... Jako艣 na dwa lata przed Wojn膮 wybudowali nam ten oto bulwar; a teraz to ju偶 od dziewi臋ciu lat i pies nie zajrza艂 do naszej nory, co j膮 ka偶dy przyp艂yw podrywa.
鈥 Nic b贸jcie wie, nie b贸jcie! I to si臋 zrobi i czasem, cho膰 Rzeczpospolita teraz rz膮dzi Francya.
鈥 Co mi tam takie rz膮dy, kiedy bulwaru jak nio by艂o, tak niemal
鈥 Pomy艣li si臋 i o tem, m贸j stary, tylko troche cierpliwo艣膰鈥攔zek艂 in偶ynier protektorskim g艂osem i klepi膮c Boudard'a pu ramieniu, usiad艂 na 艂awie pomi臋dzy nim a m艂od膮 normandk膮, kt贸ra, oddawna ju偶 zsuwaj膮c towarzyszki ua brzeg, zrobi艂a mu miejsce. Zak艂opotany nieco oboj臋tnem zachowaniem si臋 swoich przypadkowych towarzysz贸w, wobec jego demokratycznego post臋pku, in偶ynier poprawiwszy szerokie r臋kawki od koszuli, rozsiad艂 si臋 powa偶nie na 艂awie, zacz膮艂 pilnie przegl膮da膰 kartki swego katalo-偶yka, mrucz膮c pod nosem:
鈥 Tak, tak... zrobi si臋 i to nied艂ugo... grunt nic zbadany dok艂adnie... najwy偶sza wjsoko艣膰 wody znana... si艂y trzeba obliczy膰... kilka tam drewnianych... ze dwie mo偶e kamienne... niwe-lacya nic 艂atwa... A czy trudno u was o kamienic?
鈥 Dosy膰 nawozili艣my si臋 ich w sieciach, 偶eby mia艂o by膰 trudno! I kilometra na morze i艣膰 nic trzeba, a znajdzie ich, jak gwiazd na niebie.
鈥 To dobrze, to dobrze 鈥 mrucza艂 in偶ynier, napuszaj膮c wargi. 鈥 Zrobimy pomiary, obliczymy koszta, prze艣lemy projekt do ministeryum i postawimy bulwar a偶 mi艂o.
鈥 A co pan jest, 藕e tak m贸wi?
鈥 In偶ynier wodny, m贸j stary! Rzeczpospolita przys艂a艂a mnie tutaj, 偶eby was ratowa膰 przed morzeni鈥攐dpowiedzia艂 de Coux z zadowoleniem mistyfikatora i z dum膮 wysokiego urz臋dnika, kt贸ry jednem s艂owem zapewnia losy ludzko艣ci.
鈥 A... to pan in偶ynier?
鈥 Tak, m贸j stary.
鈥 I pan b臋dzie bulwar nam robi艂?
鈥 Pewnie, 偶e nic kto inny, skoro mnie rz膮d t臋 missya powierzy艂.
鈥 Missya?.. A czy w tym jeszcze roku bulwar b臋dziemy mieli?
鈥 Tak偶e艣cie gor膮co k膮pani! Przecie偶 pierwej trzeba zrobi膰 pomiary, wypracowa膰 projekt, obliczy膰 koszta, og艂osi膰 艂ieytacy膮, a po藕niej dopiero, jak ministerynm zatwierdzi, wzi膮艣膰 si臋 do roboty.
鈥 To i c贸偶 mi to za missya, kiedy ja bulwaru pewnie ju偶 si臋 nie doczekam!
鈥 Kiedy pan in偶ynier m贸wi, 偶e b臋dzie, to tak by膰 musi鈥攚tr膮ci艂a Berta, spuszczaj膮c na d贸艂 niebieskie oczy.
鈥 Albo ty rozumiesz si臋 na tem, 偶e tu rai wtr膮casz swoje trzy grosze!鈥攐dpar艂 Boudard gru-bowato.
鈥 Nie rozumiem si臋 ja na tem, ale co macie nie do偶y膰?
鈥 M贸wie 偶e nie do偶yj臋 i basta! C贸偶to! bulwar tak 艂atwo mo偶e postawi膰? A kamienic, a mini-
Bteryum, a pomiary... ho! ho! ho!., b臋dzie to chodzenia, je偶d偶enia, pisania i ua par臋 lat jeszcze! Albo! to ja nie wiem?... Jak nam cesarz len oto bulwar stawia艂, to ju偶 my艣leli艣my, 偶e go nigdy nie sko艅cz膮.
鈥 A teraz chcecie, 偶eby wam go w jeden dzie艅 postawi膰?鈥攕pyta艂 in偶ynier szorstko.
鈥 Co tam w jeden dzie艅! niechby chocia偶 w p贸艂 roku. Kiedy cesarski ju偶 jest, to przecie偶 ten kawa艂ek z jednej i drugiej strony nie wiele roboty zaj膮膰 powinien. Ile偶 go tani b臋dzie?., mo偶e drugie tyle.
鈥 Nic drugie, ale trzy razy tyle. To przecie偶 nie 偶arty!
鈥 Pewnie, 偶e nie 偶arty, ale to zawsze nie taka ju偶 trudna rzecz, jak z tyro, co go cesarz kaza艂 nam zrobi膰.
鈥 Przecie偶 lego nie rozci膮gn臋 wam, jak gumnie, tylko musz臋 stawia膰 nowy.
鈥 Ju艣i'i-偶e tak... ale co mi tam wreszcie' ju偶 mi si臋 i tak niewiele 偶ycia nale偶y! 鈥攝ako艅czy艂 niech臋tnie Boudard i tak silnie polrz膮sl g艂ow膮, 偶e a偶 koniec szlafmycy zakr臋ci艂 mu si臋 kolo szyi.
W tej chwili rozleg艂 si臋 donios艂y glos dzwonka. Jeszcze jednak nie zamilk艂 ostry d藕wi臋k z lewej strony, kiedy przybieg艂 mu ostrzejszy i zla艂 si臋 z pierwszym w j臋cz膮c膮 harnionij膮 fa艂szywego rozd藕wicku. By艂a t- codzienna muzyka Grandcamp, powtarzaj膮ca si臋 co lato o dwuna siej w po艂udnie i o sz贸stej wieczorem. Dwa rywalizuj膮ce hotele sz艂y na wy艣cigi. Jak tylko dzwonek odezwa艂 si臋 pod Ma艂ym h-zi偶em, Gniady ko艅 hii ua gwa艂t w te p臋dy, cho膰 raje uie by艂y jeszcze odarte ze sk贸ry. Dla mieszka艅c贸w Draudcauip, zuaj膮cych szczeg贸艂y hotelowego 偶ycia, tajemnic膮 to uie by艂o, 偶e ile razy pod Gniadym koniem rozlega艂y si臋 wt贸ruj膮ce d藕wi臋ki po艂uduiowego lub wieczornego dzwonka, matka Uenout' ledwie zup臋 mia艂a w garnku: reszta sz艂a do pieca w miar臋 szybko艣ci spo偶ytych w restauracyi potraw. Dla Armanda de Conx, kt贸ry pocz膮tkowo wzi膮艂 dzwonek za glos wo艂aj膮cego pobo偶nych rybak贸w ua msz臋 艣wi臋t膮, by艂o to radosne has艂o nowych przyjemno艣ci, powtarzaj膮cych si臋 wprawdzie z zegarkow膮 regularno艣ci膮 dwa razy dziennie, zawsze jednak mile witanych przez podniebienie i 偶o艂膮dek. Zaledwie zatem wys艂ucha! obja艣nie艅 Uoudard'a O hotelowych zwyczajach, wsta艂 szybko z 艂awki, i kiwn膮wszy poplecznikowi "dawnych lepszych rz膮d贸w" 艂askawie g艂ow膮, poszed艂 wprost do ober偶y, mniej powa偶nym, ni偶 zawsze krokiem, i jakby niesiony na skrzyd艂ach g艂odu.
艢niadanie, jak zwykle nie by艂o jeszcze gotowe. Pomimo ustawicznych 鈥瀗atychmiast" 鈥瀦a chwil臋" 鈥瀖inutk臋," in偶ynier przeczeka艂 ca艂膮 godzin*; w sali jadalnej przy jeduem z pi臋ciu nakry膰 na d艂ugim a w膮zkim stole, w towarzystwie zeschni臋tego bukietu, dw贸ch karafek z wod膮, dzbanka z cydrcm i dzwonka na s艂u偶b臋. Niczra-偶ony niepowodzeniami wci膮偶 dzwoni艂, wci膮偶 pyta艂 s艂u偶膮c膮 o 艣niadanie i wci膮偶 otrzymywa艂 t臋 sam膮 odpowied藕 ,,natychmiast." Z nud贸w i niecierpliwo艣ci zacz膮艂 uwa偶nie przypatrywa膰 si臋 malowanym na 艣cianach obrazom, 艂iy艂y to szkice z natury lub fantastyczne widziad艂a dw贸ch m艂odych artyst贸w, kt贸rzy rok temu przykuci do miejsca w Grandcamp brakiem pieni臋dzy, dla rozrywki, dla tej wiecznej i nieuleczalnej gor膮czki tworzenia, a troch臋 i dla wprawy rzucili swoje m艂ode 偶ycie i niewypalony ogie艅 na 艣ciany jadalni pod Gniadym koniem.
In偶ynier, kt贸ry o pi臋knie uczy艂 si臋 w szkole, kt贸ry widzia艂 Ogrodniczk臋 Rapbaela, kopi臋 S膮du ostatecznego Micha艂a Anio艂a, Wniebowst膮pienie Naj艣wi臋tszej Panny Murilla, Sabinki Dayida 1 tyle innych arcydzie艂 鈥瀢ielkiej sztuki" nie mog艂 si臋 zdecydowa膰 od razu na po艣wi臋cenie uwagi bazgrotom jakiego艣 Boutignye'go i Gaillard'a. Zreszt膮; po co?.. On, kt贸ry wiedzia艂 na pewno tyle pi臋knych rzeczy o upadku sztuki, o znikni臋ciu idea艂贸w, o zatraceniu szlachetnych my艣li w m贸zgach artyst贸w XIX-go wieku, o ubieganiu si臋 za brudnym realizmem, o obni偶eniu poziomu sztuki, kt贸ra ze 艣wi膮ty艅 i kr贸lewskich pa艂ac贸w zesz艂a do ob贸r i szynk贸w, on, kt贸ry sam jako in偶enier, wiedzia艂 co jest czysty rysunek i idealna liarmonija barw, czy偶 mog艂 w艂aa-nowolnie zst膮pi膰 tak nizko z piedesta艂u szlachetnycb dogmat贸w i inaczej, ni偶 z nud贸w przygl膮da膰 si臋 tym grubym zbezkszta艂conym przez prac臋 rybakom, tym glupowatym normandkom, podcieraj膮cym sobie nos r臋kawem od koszuli lub sprawiaj膮cym zajadle ryby, tym przekupkom, jak burak czerwonym od krzyku reklamy, temu morzu ni zielonemu, ni b艂臋kitnemu, jak zwykle na obrazach je widzia艂, tym ba艂wanom nie wyskakuj膮cym nad poziom z baletnicz膮 lekko艣ci膮, tym statkom w dali bez chor膮giewek i lin, tym krowom, kt贸rych zblizka odr贸偶ni膰 nic mo偶na by艂o od kolorowego szmatka, lub tym czarnym nocom, w kt贸rych wszystko, niebo, morze, domy i ludzie, gubi艂o si臋 dla oka, w niezdecydowanym ciemnym kolorze i niewyra藕nym fantastycznym rysunku. Niet Aby patrze膰 na te szerokie plamy kolorowe i wyuzdane rzuty rysunku, i nie zatrz膮艣膰 si臋 dreszczem obra偶onego poczucia pi臋kna, potrzeba by膰 bardzo zm臋czonym i bardzo g艂odnym.
鈥 Panu in偶ynierowi to si臋 podoba?鈥攕pyta艂 ojciec Renouf, kt贸ry swoj膮 obecno艣ci膮 chcia艂 podtrzyma膰 resztki cierpliwo艣ci zg艂odnia艂ego go艣cia.
鈥 Tak sobie... s膮 tam gdzieniegdzie nie z艂e szczeg贸艂y... ale dla cz艂owieka, kt贸ry, jak ja, widzia艂 wszystkie arcydzie艂a sztuki, ca艂o艣膰 okropna.
鈥 I ja te偶 tak my艣la艂em. Zabrudzili mi 艣ciany i w dodatku jeszcze grubo si臋 zad艂u偶yli.
鈥 No, zawsze jak na Grandcamp to wcale niez艂e.
鈥 A co rai z tego?.. Za sto dwadzie艣cia frank贸w, kt贸re pewnie zobacz臋, na S-ty Nigdy, mia艂bym ze dwadzie艣cia litografij w ramkach, co w Caen sprzedaj膮 na licytacyi.
鈥 Zawsze膰 to wi臋cej warte, ni偶 litografija, cho膰by nawet kolorowana. No... a 艣niadanie?
鈥 Natychmiast panie in偶ynierze. Czekamy tylko na baranin臋, i na nauczyciela, kt贸rego tylko patrze膰, bo w szkole dawno ju偶 dzwonili.
鈥 A kt贸藕 tu jada u was?
鈥 O! mamy bardzo pi臋kne towarzystwo: pomocnik mera, pocztmistrz, nauczyciel i telegrafistka, tylko 偶e telegrafistka dla oszcz臋dno艣ci wieczorem jada a siebie. To niezmiernie mili ludzie... pan in偶ynier sam si臋 przekona.
鈥 B臋d臋 bardzo szcz臋艣liwy, tylko je艣膰 dawajcie, bo umr臋 z g艂odu.
鈥 Natychmiast 鈥 odpowiedzia艂 ober偶ysta ze s艂odkim uk艂onem i znik艂 za szklannemi drzwiami kuchni.
Towarzystwo poma艂u zacz臋艂o si臋 scbodzi膰. Podano zup臋 cienk膮, jak woda, ryb臋 z bia艂ym sosem t艂ustym jak rycynowy olej, skopowin臋 tward膮 jak rzemie艅, groch rozgotowany jak smarowid艂o do woz贸w, sa艂at臋 md艂膮 jak trawa, i wety z kruchego ciasta, stare jak przes膮d. Ka偶dy z biesiadnik贸w mial przed sob膮 napocz臋t膮 butelk臋 wiua, z kart膮 zawieszon膮 na szyjce. Przybycie nowego towarzysza miski onie艣mieli艂o rozmow臋, kt贸ra si臋 rwa艂a co chwila kula艂a i wci膮偶 na gruncie najzwyezajniejszych kommunal贸w. Wszyscy podawali sobie cydr na wy艣cigi, i kosztem ojca Kenoufa okazywali nic tylko wrodzon膮 grzeczno艣膰 towarzysk膮, ale i uszanowanie b膮d藕 to dla starszych wiekiem, jak nauczyciel, b膮d藕 to dla pici pi臋knej w osobie zwi臋d艂ej telegrafistki, b膮d藕 dla urz臋du pomocnika mera, b膮d藕 to dla zas艂ug i us艂ug pocztmistrza, b膮d藕 le偶 dla nowo przyby艂ego go艣cia. Nikt nie by艂 pomini臋ty na nieszcz臋艣cie ojca Kenoufa. In偶ynier, jako osoba urz臋dowa, trzyma艂 si臋 ua uboczu, i odpowiada艂 ua pytania robione mu w rzeczy jego in偶ynierskiego pos艂annictwa, stylem urz臋dowej dwuznaczuo艣ci lub te偶 stanowczego s膮du, rozpoczynaj膮cego si臋 zawsze od zaimka osobistego liczby mnogiej ,,my." Kido wp贸艂 do trzeciej towarzystwo opu艣ci艂o jadalni臋.
Armand de Coux, wyk艂uwszy z臋by starannie, z wdzi臋kiem cz艂owieka dobrego tonu, i wypiwszy fili偶ank臋 czarnej kawy, kt贸raby raczej nale偶a艂o nazwa膰 fili偶ank膮 brunatuej cykoryi, poszed艂 nad morze. Przeszed艂szy si臋 par臋 razy dla lepszego strawienia skopowiuy i grochu po 鈥瀋esarskim" bulwarze, zapragn膮艂 usi膮艣膰. 艁awki by艂y zaj臋te. Przypadkiem stan膮艂 nieopodal tej samej 艂awki, tych samych czepeczk贸w, i t膰j samej szlafmycy, w czarne, czerwone i niebieskie pasy, co przedtem z t膮 tylko r贸偶nic膮, 偶e jego towarzysz i towarzyszki, siedzieli teraz zwr贸ceni twarzami nie do bulwaru, lecz na morze. Her ta zsun臋艂a towarzyszki na brzeg 艂awki, a Boudard oboj臋tnem: 鈥瀖oie pan usi膮dzie," zaprosi艂, in偶yniera do zaj臋cia miejsca pomi臋dzy niemi. In偶ynier usiad艂.
鈥 艢niada艂 pan dobrze?
鈥 Tak sobie, A wy?
鈥 Jeszcze nic.
鈥 C贸偶 tak p贸藕no?
鈥 Nie dziwota, m贸j panie! Sze艣膰dziesi膮t lat jada艂o si臋 z przyp艂ywem i odp艂ywem morza, to tez i dzisiaj, cho膰 nie wsiadam na pok艂ad, czekam mego czasu. Zreszt膮 tylko icb patrze膰! Tam na prawo ju偶 wida膰 Fianta, a troch臋 na lewo Boudard, m贸j brat po stryju, 偶egluje ku nam.
In偶ynier doby艂 lunety i skierowa艂 wzrok na b艂臋kitn膮 ta艣m臋 widnokr臋gu. Po d艂ugiem szukaniu, na migocz膮cem pasie wody odnalaz艂 kilka bia艂ych i szarych plamek, cienkich jak zapa艂ki, kt贸re nachylone nieco uko艣nie do poziomu stercza艂y nad powierzchni膮 wody.
鈥 Jakto! i wy ich widzicie go艂em okiem?
鈥 Co nie mam widzie膰! nie od dzi艣 tam patrz臋.
鈥 To ten bia艂y to Fiant, a ten szary na lewo Boudard m贸wicie?
鈥 Wszystkie one szare, jak jeden, tylko s艂o艅ce gra na nich inaczej.
鈥 A zk膮d偶e wiecie, 偶e to Fiant?
鈥 Bo widz臋, jak si臋 偶agiel chyli.
鈥 Dyabli macie wzrok, m贸j ojcze, jak na stare lata!
鈥 Gdybym go nie mia艂, dawno-by mnie ju偶 by艂y kraby pochowa艂y na dnie. Nas?, zaw贸d, m贸j panie, to wzrok i do艣wiadczenie. Wy inni macie cyrkle i o艂贸wki, a my to tylko wzrok i tego Boga, co nas prowadzi.
鈥 A busola?
鈥 Mamy i busol臋 w kajucie. Dobre to na pogod臋; ale jak przyjdzie mg艂a i noc, co 偶agla nie wida膰, to tylko dobry B贸g i praktyka z nami.
鈥 Tak, widz臋 ich ju偶 pi臋膰鈥攚tr膮ci艂 in偶ynier, lunetuj膮c widuokr膮g.
鈥 Pi臋膰?.. Trzydzie艣ci siedem tam ich 偶egluje .. bo dwa narz膮dzaj膮 tu ua pla偶y, a Orange pewno nie z niemi!
鈥 Sk膮d-偶e wiecie, 偶e nie z niemi鈥攑oderwa艂a Berta.
鈥 Sk膮d?.. Albo wr贸ci艂 cho膰 raz na Niedziel臋 z przyp艂ywem w dzie艅, kiedy mo偶e t艂uc si臋 po nocy?.. C贸偶 to! pierwszy raz mo偶e czekasz go do rana?
Normandka przyj臋艂a wyrzuty Boudard'a w milczeniu, i pochyliwszy g艂ow臋, j臋艂a si臋 we艂nianej po艅czochy.
鈥 Kt贸偶 to jest ten Orange? 鈥 zapyta艂 in偶ynier.
鈥 Zi臋膰, zi臋膰! panie... Mam go ju偶 od czterech lat przesz艂o za zi臋cia... Pierwej by艂 u mnie za 鈥瀖alca," a teraz jest zi臋ciem.
鈥 A Ygouf nieby艂 鈥瀖alcem" u Crespin'a?鈥 wtr膮ci艂a Berta z uraz膮.
鈥 Czy ja m贸wie, 偶e nie?.. C贸偶 ty dzisiaj taka z艂a, jak osa?
鈥 Co mam by膰 z艂a!., tylko m贸wi臋.
鈥 Jak sobie chcesz... jego tam niema! Co mi zreszt膮 do niego?., przecie偶 to tw贸j n膮偶. .Iak przyjedzie, to go b臋dziesz mia艂a, a jak nie, to nic. Nie taki on, jak inni! 鈥攝awyrokowa艂 lioudard i trzasn膮艂 g艂ow膮 tak niech臋tnie, 偶e a偶 koniec szlafmycy przelecia艂 mu ha drugie rami臋.
Murze tymczasem zacz臋艂o coraz szybciej rusza膰 z pod widnokr臋gu i szerokiemi falami sp艂ywa膰 ku brzegowi. Z ka偶d膮 chwil膮 zostawa艂 mu do przebycia coraz w臋偶szy pas morskiego dna, z ka偶d膮 chwil膮 coraz wyra藕niej z nachylonej ku brzegowi masy b艂臋kitu, wy艂ania艂 si臋 migocz膮cy na 艣wietle kolor wody. Armanda de Coux, jak zreszt膮 ka偶dego cz艂owieka, kt贸ry pierwszy raz widzia艂 silny przyp艂yw morza, ten ogrm w贸d, zdaj膮cych si臋 by膰 wy偶ej, ni偶 poziom ziemi i p艂yn膮cych ku niej z niewzruszon膮 si艂膮, trwo偶y艂 zarazem i czarowa艂. Promienie s艂o艅ca, zni偶aj膮cego si臋 ku zachodowi, gra艂y brylantowem 艣wiat艂em na rozlanych po piasku falach, mass臋 za艣 cala barwi艂y w dali g艂臋bokim, ciemnym b艂臋kitem. Wiatr zmieniwszy si臋 po po艂udniu ua zachodni, zamiast p贸艂nocnej rze藕wo艣ci i wyziew贸w rozk艂adaj膮cego si臋 偶ycia ua morskiem dnie, ni贸s艂 od kilku godzin ciep艂e, wilgotne tchnienie Atlantyku i ko艂ysa艂 zmys艂y w kolebce nieuchwytno) dla nich rozkoszy. By艂a to jedna z tych rzadkich ua p贸艂nocnych morzach chwil, w kt贸rych cz艂owiekowi zdawa膰-by si臋 mog艂o, 偶e po to tylko przyszed艂 na 艣wiat, aby promienie barwnie zachodz膮cego 艣lo艅ca igra艂y ca艂e 偶ycie z rz臋sami jego oczu, aby 艂agodny wiatr aksamitnym powiewem ca艂owa艂 mu policzki, a spokojne morze przychodzi艂o liza膰 i obmywa膰 stopy jego n贸g. Nawet statki tak bez艂adnie rozrzucone zawsze po szerokiej p艂aszczyznie w贸d, dzi艣 jak gdyby dla upi臋kszenia natury, pru艂y fal臋 w膮zkiemi piersiami w jednym szeregu, i jak stado 艂ab臋dzi z rozszerzonemi skrzyd艂ami sp艂ywa艂y razem z morzem ku p艂askiemu brzegowi osady. Tam, gdzie przed chwil膮 tarza艂y si臋 jeszcze brudne chwasty i zgnile odpadki ryb, wida膰 ju偶 by艂o przejrzyst膮 wod臋 艂ami膮c膮 w t臋czowych barwach promienie s艂o艅ca.
Armand de Coux, sch艂oni臋ty w cichym plusku fal i ich spokojnym, post臋powym ruchu, nic nie widzia艂, nic nie s艂ysza艂 po za 偶yciem i muzyk膮 morza. Kolo niego siedzia艂 tylko stary Boudard zapatrzony siwem okiem w sylwetki statk贸w, i jego c贸rka, w milczeniu robi膮ca po艅czoch臋 dla m臋偶a. Wszystko, co 偶y艂o, zesz艂o na piae zas艂any kamieniami i ukszta艂towa艂o r贸偶nobarwn膮 publiczno艣膰 targu na ryby. Ju偶 pierwsze statki sko艅czy艂y 偶eglarskie ruchy i stan臋艂y przy swych cz贸艂nach. Kotwice wpad艂y w wod臋, 偶agle leg艂y na pok艂adach, a majtkowie z koszami ryb przesiedli si臋 w czarne skorupy wypuk艂ych cz贸艂eD i wielkiemi wios艂ami bili ku brzegowi. Za chwile osada zawrza艂a krzykiem licytacji. Liczby dziwacznie i ha艂a艣liwie miesza艂y si臋 z sob膮, a szare grzbiety lub bia艂e brzuchy ryb wci膮偶 migota艂y w powietrzu. 鈥濵alcy" pod偶egani przez t艂um bili si臋 na piasku i bulwarzc b膮d藕 偶artami, kt贸re prowadzi艂y do powa偶nej b贸jki, b膮d藕 te偶 odrazu na prawd臋. Woda coraz bli偶ej podsuwa艂a si臋 ku brzegowi, i coraz silniej wypiera艂a handluj膮cych z targu. Nareszcie sko艅czy艂a si臋 艂ieyta-cya. Handlarze poszli pod pompy s艂odkiej wody dla obmycia ryb, kobiety do dom贸w po obiad d艂a m臋偶贸w i syn贸w, a rybacy do szynk贸w. Co dzie艅 to samo! Czy na pok艂adzie wi臋ksze lub mniejsze pija艅stwo, czy pol贸w lepszy lub gorszy, czy zarobek czy strata, pierwsze powitanie ziemi odbywa si臋 w szynku. Wszyscy zeszli z bulwaru.
Armand de Coux siedzia艂 wci膮偶 nieruchomie na tem samem miejscu i ch艂on膮艂 w siebie rozkosze morskich widok贸w, kt贸re z kalejdoskopow膮 szybko艣ci膮 zmienia艂y si臋 za lada podmuchem wiatru, za lada przemkni臋ciem si臋 ob艂oku po sklepieniu niebios, lub za ka偶dem stoczeniem si臋 s艂o艅ca ku widnokr臋gowi morza. Ch艂on膮艂 wra偶enia, goni膮c za kolorem wody, kt贸ra co chwila zmienia艂a si臋 w t臋czowe barwy, to gor膮ce, to zimne, to krzykliwe lub 艂agodne, stosownie do wielko艣ci i nachylenia si臋 ob艂ok贸w. Ch艂on膮艂 wra偶enia, goni膮c za ruchem fal, kt贸re sp艂ywa艂y jedne na drugich i podsun膮wszy si臋 a偶 pod sam brzeg bulwaru ,.umiera艂y" u jego st贸p z 艂agodnym, cichym pluskiem, podobnym do m艂glosu mi艂osnego poca艂unku, jaki sobie kochankowie przesy艂aj膮 z daleka. G艂uchy gwar pij膮cych w zaci艣ni臋tych izbach, wyrywa艂 si臋 od czasu do czasu przez drzwi przypadkiem otwarte od szynk贸w, i lec膮c ua morze mimo jego uszu, przerywa艂 cisz臋 na chwil臋. W tem marzeniu bez s艂贸w, w tem patrzeniu bez wyra藕nych obraz贸w, w tem s艂uchaniu muzyki bez jasnych ton贸w, nic spostrzeg艂 nawet, 偶e na 艂awce tylko siedzia艂 on i Berta. A przodu morze, z tylu domy; na prawo i na lewo nikogo.
Powoli bulwar zacz膮艂 si臋 o偶ywia膰 i ponownie zaludnia膰. Tu chuda Normandka o p艂askich piersiach i szerokich biodrach nios艂a przed m臋偶em jedzeni! w garnku, tam opalony, brodaty, majtek trzymaj膮c dziecko na rekach, ochryp艂ym g艂osem 艣piewa艂 mu najnowsz膮 piosnk臋 paryskich bulwar贸w, owdzie oty艂a zona podpiera艂a taczaj膮cego si臋 na nogach m臋偶a, tam zn贸w para kochank贸w, uj膮wszy si臋 z ty艂u za r臋ce ci臋偶ko podskakiwa艂a po bruku bulwaru, a tu na 艣rodku doko艅czala si臋 zajad艂a b贸jka ch艂opc贸w przy krzyku lub 艣miechach podlotk贸w. Kybacy zasiedli na 艂awach, i zwr贸ceni twarzami do tego samego morza, z kt贸rego dopiero co wr贸cili, zacz臋li z garnk贸w i misek wyjada膰 kawa艂ki ryb, przeplataj膮c posi艂ek przekle艅stwami, pomstowa niem i plotkami. Stary Boudard przyni贸s艂 tak偶e swoje straw臋 ua brzeg, i usiad艂szy ua wiecznie czekaj膮cej na艅 Iawie, zabra艂 si臋 do jedzenia.
W botelu odezwa艂 si臋 dzwonek. Armand dc Coux przebudzi艂 si臋 z marze艅. Pozytywny umys艂 wzi膮艂 g贸r臋 nad poezy膮 zmys艂贸w. Wsta艂 i poszed艂 ua obiad, zadaj膮c sobie pytauie w my艣li:
鈥 Dlaczego dwa razy na dzie艅 tyle Bi艂 natury marnuje si臋 bezpo偶ytecznie? Przecie偶 ka偶dej z tycb morszczyzn mo偶naby kaza膰 wykonywa膰 olbrzymi膮 prac臋 ruchu, byle si臋 mia艂o g艂ow臋 nie od parady... Musz臋 nad t膰m pomy艣le膰 na seryo.
Pomimo zm臋czenia po przetrz臋sionej w wagonie nocy, nie mog艂 oprze膰 si臋 jednak pokusom zmys艂贸w i wr贸ci艂 raz jeszcze na bulwar. Niebo krwawi艂o si臋 po zachodzie i czerwonym pobrzaskiem szeroko barwi艂o spokojn膮 tale uchodz膮cego morza. Dzieci ta艅czy艂y k贸艂ka na kamieniach, od艣piewuj膮c kolejno t艂uste zwrotki imitato-r贸w Konsarda, a ma艂偶e艅stwa i pary kochank贸w, jak gdyby przez uszanowanie dla zasypiaj膮cej natury, rozmawia艂y cicho na progach d偶in贸w, na 艂awach, kamieniach i drewnianych tamach. Stary Boudard, z g艂ow膮 utopion膮 w d艂oniach, siedzia艂 przy jednym ko艅cu 艂awki, a jego c贸rka, z opusz-czonemi na d贸艂 r臋koma, wpatrywa艂a si臋 w widnokr膮g przy drugim. Na 艣rodku sta艂a pusta miska po zjedzonej matlocie. Kiedy gwiazdy za migota艂y na niebie a blady ksi臋偶yc pe艂ni wyjrza艂 z za siwych ob艂ok贸w, 艣wiece zagra艂y 偶贸艂-tem 艣wiat艂em ua szybach dom贸w, latarnia morska wznios艂a si臋 po nad dachy, i ci臋偶kie st膮panie rybak贸w ucich艂o zupe艂nie. Wszyscy rozeszli si臋 po domach na niedzielny wywczas. Za nimi wkr贸tce poci膮gn膮艂 Boudard, a potem i Armand de Coux. Na bulwarze zosta艂 tylko celnik, przechadzaj膮cy si臋 wci膮偶 miarowym krokiem, i Berta zwi艣ni臋ta na 艂awie. G艂臋boko zamy艣li艂a si臋.
M膮偶 nie zawin膮艂 do brzeg贸w. Komu偶 gotowa膰 obiad?
Dziecko nie zap艂acze w kolebce. Po eo wraca膰 do chaty?
Towarzyszki zaj臋te m臋偶ami. Do kogo p贸j艣膰?
Posiedziawszy do pozna w nocy, wsta艂a niech臋tnie z 艂awy, star艂a 艂z臋, i 艣ladem Armanda de Cons powlek艂a si臋 smutnie do domu.
II.
Od dziesi臋ciu dni ju偶 przesz艂o in偶ynier wstawa艂 o 贸smej rano i wype艂niwszy godzin臋 ca艂膮 myciem si臋, czesaniem, goleniem, czyszczeniem paznokci i ubieraniem, wychodzi艂 na bulwar
0 dziesi膮tej punktualnie, jak genewski chronometr. Dw贸ch podrostk贸w, niezdolnych do pracy na statku, nosi艂o przed nim 艂a艅cnch i tr贸jno-偶ny stoliczek z duma i godno艣ci膮 ludzi, podnosz膮cych donios艂o艣膰 stanowiska przez sw贸j w nim udzia艂, lub tez siebie samych przez stanowisko. In偶ynier wci膮偶 mierzy艂, kre艣li艂 na stoliku i zapisywa艂 w ksi膮偶eczce rezultaty g艂臋bokich swych bada艅, nie zdaj膮c si臋 nawet zwraca膰 uwagi na codziennie otaczaj膮ce go ko艂o mieszka艅c贸w osady, kt贸rzy, bez r贸偶nicy pici i wieku, w cichych szeptach podziwiali b膮d藕 to jego kszta艂tno艣膰
i urod臋, b膮d藕 tez trudno艣膰 i tajemniczo艣膰 jego nauki. Naturalnie, kobiety przek艂ada艂y in偶yniera nad iu偶yniery膮, a m臋偶czy藕ni in偶ynicry膮 nad in偶yniera. Berta Orange, by艂a pomi臋dzy pierwszymi, stary lioudard pomi臋dzy drugimi. Jakkolwiek otoczenie in偶yniera skiadalo si臋 z jednej i tej samej liczby os贸b, wci膮偶 nast臋puj膮cych mu na pi臋ty i wsadzaj膮cych nos w rajzbrct, to jednak, z wyj膮tkiem 艂ioudarda, w jego oczach 偶adna inna posta膰 nie zarysowa艂a si臋 wyra藕niej. Nie m贸wi膮c ju偶 o rybakach, kt贸rzy na chwil臋 tylko pokazywali si臋 na brzegu i tem samem nie mogli wrazi膰 si臋 w pami臋膰 jego inaczej, jak pod og贸ln膮 form膮 niezgrabnych, brudnych i ha艂a艣liwych pijak贸w, to nawet kobiety nie dost膮pi艂y tego zaszczytu, aby przewodnik post臋pu i cywilizacyi baczniejszem okiem spojrz膮! po ich twarzach i wyczyta!, z jednej strony, nigdy nies艂abn膮ce zainteressowanie si臋 stolikiem, a z drugiej, ci膮gle rosn膮co dla niego uwielbienie to uwielbienie poza jego zawodem, poza nauk膮 szeroko promieniej膮c膮 z pod z艂otych okular贸w. Wprawdzie cudzol贸ztwo znane by艂o mieszka艅com Grandcamp tylko z tradycyi i katechizmu, nie przeszkadza艂o to jednak kobietom, zw艂aszcza m艂odym m臋偶atkom, wysuwa膰 si臋 naprz贸d ze 艣ci艣ni臋tego szeregu wielbicielek i podstawia膰 si臋 a偶 nazbyt wyra藕nie pod wypuk艂e oczy in偶yniera. Jak jednak dla nich kolumny logarytmicznych tablic by艂y martwcmi znakami, z kt贸rych sam dyabe艂 chyba umia艂by co艣 wyczyta膰, tak znowu dla niego kobiety z Grandcamp, by艂y tak niewyra藕nym typem, 偶e zaledwie mog艂 odr贸偶nia膰 bardzo stare od bardzo m艂odych, lub silne brunetki, co si臋 rzadko zdarza艂o, od jasnych blondynek, co znowu stanowi艂o norm臋 koloru ich w艂os贸w. Oboj臋tne zachowanie si臋 in偶yniera wobec wielbicielek, nie znaczy艂o bynajmniej braku w nim uczucia dla wszystkiego, a zw艂aszcza dla kobiet, poza krzy-wemi georaetryi opisowej, lub kolumnami loga-rytm贸w, ale poprostu brak dostatecznych pok IS zc strony samych kobiet, kt贸re przy nik艂ym typie, szarem ubraniu i nudnej jednostajno艣ci bia艂ych czepeczk贸w, nie wpada艂y mu w oko do艣膰 偶ywo. Zosia, czy Marysia, J贸zefowa, czy Lu-dwikowa, troch臋 starsza, czy te偶 troch臋 m艂odsza, wszystkie one, naprawd臋 m贸wi膮c, by艂y zbyt pospolitym dla niego 艂upem. Dla zmys艂贸w, zaprawionych na tej rozmaito艣ci typ贸w ca艂ego 艣wiata, na tej r贸偶nobarwno艣ci stroj贸w, na tej r贸偶norodno艣ci temperament贸w i na tem 偶yciu napr臋偶onem i wiecznie podbudzanem, jakie si臋 prowadzi w Pary偶u, Grandcamp z jego p艂askie-mi, lub niezgrabnie opaslemi kobietami, z szar膮 jednostajno艣ci膮 ubior贸w, z glupowat膮 艂agodno艣ci膮 twarzy i z nuda towarzyskiego 偶ycia, nietylko nio potrafi艂oby samego Don Juana pobudzi膰 do jakiego艣 mi艂osnego grzeszku, ale nawet by艂oby w stanie uspokoi膰 i och艂odzi膰 jego zmys艂owo艣膰 na czas pewien przynajmniej. Oboj臋tne zachowanie si臋 in偶yniera nie znaczy艂o r贸wnie偶, aby trzydziestoletni m艂odzieniec przesta! by膰 czu艂ym na wdzi臋ki pici pi臋knej ze wzgl臋du na przedwczesne wyszastanie zapa艂贸w i brak cywilnej odwagi, wywolauej poczuciem w艂asnej niemocy, ale tylko, 偶e doszed艂szy do pewnego wieku i powa偶nego ze wszech miar stanowiska, bohater bulwaru Grandcamp nie chcia艂 ju偶 wi臋cej szalowa膰 偶yciem na marne. Powa偶ny rozum i poczucie si臋 wysokim urz臋dnikiem, prawie przodownikiem cywilizacyi, opanowa艂y zmys艂ami i postawi艂y im tam臋, kt贸r膮 tylko rzeczywiste uczucie rozerwa膰 by艂oby w stanie. Jego obecne wielbicielki, ani wdzi臋kami cia艂a, ani przymiotami duszy, ani te偶 maj膮tkiem i urodzeniem wy-r贸wnywaj膮ceini jego stanowisku i godno艣ci, nie mog艂y go kusi膰, in偶ynier wi臋c na nie nawet nie patrzy艂 i patrze膰 nie chcia艂, cho膰by tylko dla chwilowej, przelotnej igraszki zmys艂贸w. M臋偶czyzna w nim zdrzemn膮艂 si臋 na chwil臋.
Powoli kobiety zacz臋艂y m贸wi膰 pomi臋dzy sob膮, 偶e to musi by膰 jaki艣 dziwak, kt贸ry si臋 nawet u艣miechn膮膰 do ludzi nic chce i postanowi艂y sobie w duszy nie zwraca膰 ju偶 wi臋c膰j na niego uwagi. Najpierwsz膮 obra偶on膮 by艂a Berta. Czy偶 zreszt膮 nie mia艂a prawa do tego?... Jej r臋ce drobne i g艂adkie nie by艂y nigdy pokaleczone niciami sieci. Sp贸dnic臋 mia艂a zawsze cala, cho膰 nie miejskim krojem, a czepek i zapask臋 tak czyste i bia艂e, jak 艣nieg na ponowi臋. 呕adna kobieta nie mog艂a si臋 z ni膮 r贸wna膰, ani kolorem w艂os贸w, kt贸rych dwa lniano-zlote promienie wysuwa艂y si臋 na skronie i poni偶ej uszu gin臋艂y w fa艂dach tego samego czepka, z pod kt贸rego-wyszly. Zreszt膮, ozy jej niebieskie oczy nie by艂y wi臋ksze i 艂agodniejsze, ni偶 u wszystkich innych towarzyszek, lub czy in偶ynier na jej nogach, obutych w wysokie sk贸rzane trzewiki, cho膰 raz aby widzia艂 wielkie, ha艂a艣liwe saboty?... Nie! Tego ju偶 by艂o za wiele. Czo艂o dobr膰j i 艂agodnej a偶 dot膮d Berty, zsun臋艂o si臋 na nos, a wargi zadrga艂y gniewem. Od kilku dui przesta艂a kr臋ci膰 si臋 ko艂o stolika i siada艂a ua drugim ko艅cu bulwaru, je偶eli in偶ynier by艂 na pierwszym. To jednak nic pomog艂o. Zaj臋ty naukowemi badaniami, m艂odzieniec rysowa艂 na stole i zapisywa艂 w ksi膮偶eczce, nie rzuciwszy nawet przelotnego spojrzenia na zad膮san膮 sw膮 wielbicielk臋. Pewnego razu Berta, dla ukarania tej nieuwagi, posz艂a do domu i w najpi臋kniejsz膮 pogod臋 obu艂a wielkie saboty, kt贸rych czasami tylko u偶ywa艂a ua zimowe b艂oto. Tego dnia, jak na z艂o艣膰, in偶ynier, podnosz膮c n do trzeciej pot臋gi, omyli艂 si臋 potrzykro膰. Berta zamieszana pomi臋dzy widz贸w, ko艂acz膮c umy艣lnie sabotami po bruku, zachodzi艂a mu to z jednej, to z drugiej strony, to z przodu, to z ty艂u.
鈥 Czego mi si臋 tu s艂aniacie pod r臋k膮?... Do stu dyab艂贸w, pracowa膰 nie moge! Nie widzieli艣cie nigdy libelli, czy co?! No, macie! napatrzcie si臋 raz, jak wygl膮da rajzbret, i nie nachod藕cie mnie wi臋cej! 鈥 zawo艂a艂 in偶ynier gniewnie i wzi膮wszy rajzbret w r臋ce, zacz膮艂 nim
kr臋cie na wszystkie strony. Widzowie spu艣cili g艂owy i poma艂u a niech臋tnie usun臋li si臋 cokolwiek na bok. Berta sta艂a na miejscu i oboj臋tnym wzrokiem wodzi艂a po niebie, jak gdyby na niem czego艣 szuka艂a.
鈥 Dobrze, 偶e idziecie鈥攝awo艂a艂 in偶ynier do nadchodz膮cego poma艂u Boudarda鈥攑omo偶ecie mi rozp臋dzi膰 tych gawron贸w! Przeszkadzaj膮 mi robo! 呕eby-m to tylko rysowa艂, niechby sobie klekotali mi nad g艂ow膮, aio musz臋 liczy膰 i sprawdza膰!!
鈥 To prawda, to prawda 鈥 odpowiedzia艂 -Boudard i spostrzeg艂szy Bert臋 za plecami in偶yniera, dorzuci艂 porywczo:
鈥 C贸偶 to! Nie mo偶esz rozp臋dzi膰 tych g臋si, kiedy widzisz, 偶e pan in偶ynier rachuje?
鈥 Nie wiedzia艂am, 偶e to przeszkadza panu in偶ynierowi.
鈥 Ma si臋 rozumie膰, 偶e nie pomaga, kiedy mi klapi膮 temi przeklolemi sabotami nad g艂ow膮 a nosy wsadzaj膮 w rajzbret.
Berta, jakby zawstydzona, nie rzek艂szy s艂owa, posz艂a do domu i przywdziawszy sk贸rkowe trzewiki na nogi, wr贸ci艂a na bulwar. Boudard siedzia艂 na 艂awce i od czasu do czasu broni艂 in偶yniera przed ciekawymi natr臋tami, kt贸rzy, pomimo ostrych przym贸wek i zakaz贸w in偶yniera, skradali si臋 po cichu na palcach do tr贸jno-偶nego stolika. Widz膮c c贸rk臋 mijaj膮c膮 go oboj臋tnie, zawo艂a艂 na nia po imieniu i zatrzyma艂 przy sobie ua 艂awce. Imi臋 to przez wspomnienie kawiarki z Pary偶a mile zabrzmia艂o w uszach in偶yniera. Podni贸s艂 g艂ow臋 i ciekawie spojrza艂 na Bert臋. Jego wzrok spotka艂 si臋 z jedwabnem 艂agodnem jej wejrzeniem. Po chwili spojrza艂 po raz drugi, jakby mimowolnie, potem po raz trzeci鈥攗my艣lnie, a potem po raz czwarty鈥攁le wtedy ju偶 niebieskie oczy wpatrywa艂y si臋 w pi臋t臋 we艂nianej po艅czochy dla Orange'a. Nagle zachcia艂o mu si臋 pali膰. Przerwa艂 robot臋, jakkolwiek piln膮, i usiad艂szy kolo Boudard'a, zacz膮艂 kr臋ci膰 papierosa. Berta patrzy艂a na艅 z ukosa i podziwia艂a jego r贸偶owe paznokcie, starannie zastrugane na ko艅cach, d艂ugie palce, kt贸re 艂膮k zr臋cznie kr臋ci艂y papierosa, podw贸jne kule malakitowych spinek u szerokich r臋kaw贸w i z艂ot膮 dewizk臋, bogato zwieszaj膮c膮 si臋 z obu kieszonek bia艂ej pikowej kamizelki. Gabryel przyszed艂 jej na my艣l. Przypomnia艂a sobie jego r臋ce grube i nasi膮kni臋te smo艂膮, palce kr贸tkie i paznokcie czarne, pourywane do po艂owy. West-chn臋艂a.
鈥 Zdaje mi si臋, 偶e to wasza c贸rka鈥攔zek艂 in偶ynier po kilku s艂owach zamienionych z Bou-dard'em o pogodzie i ci臋偶kich czasach.
鈥 Tak, panie in偶ynierze, to moja c贸rka, co jest za Orange'm.
鈥 Ab! przypominam sobie teraz. Tak, tak... pierwszego duia m贸wili艣cie, 偶e Orange to wasz
zi臋膰. Ale ja mam tyle na g艂owie, 偶e doprawdy zapomnia艂em.
鈥 Zi臋膰, panie in偶ynierze, zi臋膰! cho膰 z dobrej woli, B贸g mi 艣wiadkiem, ie nigdy nie by艂bym mu da艂 c贸rki za 偶on臋.
鈥 C贸偶 to! Gabryel wam przeszkadza 偶y膰, czy co, 偶e go tak ci膮gle wspominacie?鈥攚tr膮ci艂a Berta, ujmuj膮c si臋 za m臋偶em.
鈥 Co uie mam go wypomina膰! Albo偶 to nie przez niego od czterech ju偶 lat nie wsiadam na pok艂ad? Jak mnie wtedy potrz膮sl na bruku, to do tej pory jeszcze w krzy偶ach mi trzeszczy.
鈥 Przecie偶 do 艣mierci i takby艣cie nie 偶eglowali, cho膰by was Gabryel nic by艂 potrz膮sl.
鈥 Kt贸偶 ci to powiedzia艂, 偶e nie? Pewnie by艂bym je藕dzi艂, bom mocny jeszcze w sobie, tylko 偶e na nogi nic bardzo moge. A zreszt膮, niech tam! Poco b臋d臋 pracowa膰? Dla siebie mam dosy膰, a na ciebie niech on zapracuje.
鈥 Pewuie, 偶e zapracuje, kiedy i dniem i noc膮 na morzu.
鈥 No, no, no!... 呕eby艣 tylko jeszcze kiedy nie zap艂aka艂a na t臋 jego prac臋, jak mu si臋 znowu zachce przemyca膰 za cudze pieni膮dze鈥攝awo艂a艂 Boudard niech臋tnie, i zwr贸ci艂 si臋 nagle do in偶yniera:
鈥 A c贸偶 nasz bulwar? b臋dzie, czy nie?
鈥 Przecie偶 go sam nie postawi臋. Na wszystko potrzeba czasu, m贸j stary! Jak sko艅cz臋 projekt, oblicz臋 koszta i przedstawi臋 do ministeryum, to mo偶e w tym roku jeszcze bulwar postawimy.
鈥 Na zim臋 b臋dzie?
鈥 Mo偶e b臋dzie, mo偶e uie... Je偶eli dostawcy si臋 podejm膮, a mr贸z bardzo nie 艣ci艣nie, to...
鈥 Dobry艣! Niecb nam na jesie艅 jeszcze jeden przyp艂yw podmyje brzegi a z kilka dom贸w przewali, to na zim臋 morze b臋dzie hula膰 po Grandcamp, jak dzi艣 na skalach tam oto na p贸艂noc! Hej, hej 偶eby tak za cesarstwa, toby ju偶 dawno bulwar sta艂 na miejscu i broni艂 naszego mienia.
鈥 Przecie偶 mieli艣cie cesarza przed siedemdziesi膮tym rokiem, a jednak ca艂ego bulwaru wam nie postawi艂.
鈥 Postawi艂 ten kawa艂ek, na kt贸rym stoimy, to by艂by postawi艂 i reszt臋, gdyby go nie byli oszukali i sprzedali.
鈥 M贸j stary, za te pieni膮dze, kt贸re tu siedz膮 w tych kamieniach, toby cztery takie mo偶na by艂o postawi膰, jak nic.
鈥 To czemu偶 nie postawi膮 teraz, kiedy mo偶na taniej?
鈥 Przecie偶 stawiamy, jak widzicie, i nie 偶膮damy od was osobnych pieni臋dzy, ani podatk贸w.
鈥 Jeszczeby tez co! podatk贸w... kiedy ryby takie tanie!
鈥 Przecie偶 za darmo nikt wam robi膰 nie b臋dzie. Jak fundusze pa艅stwa nic pozwalaj膮, a gmina da膰 nie chce, czy nie mo偶e, to trzeba czeka膰 lepszej pory. Zreszt膮 widzicie, 偶e robimy.
鈥 Ja go tam pewnie jn偶 nie zobacz臋, kiedy jeszcze do ministeryum posy艂a膰 trzeba!
鈥 Nie b贸jcie si臋, nie b贸jcie! I wy 藕y膰 b臋dziecie, i bulwar stanie bez cesarza, tylko troch臋 cierpliwo艣ci i dobrej woli. Niech ministeryum zatwierdzi projekt, to si臋 rzncimy do roboty wszyscy, jak tu jeste艣my, a bulwar stanie przed zim膮.
鈥 Jeszczeby te偶 co? 偶ebym mia艂 na staro艣膰 d藕wiga膰 kamienie dla Kzeczypospolitej鈥攝awo艂a艂 z oburzeniem Boudard i szarpn膮艂 g艂ow膮, a偶 kutas szlafmycy musn膮艂 in偶yniera po twarzy.
Berta robi艂a po艅czoch臋 i zdawa艂o si臋, 偶e nie zwraca艂a uwagi na obecnych. In偶ynier, wypaliwszy papierosa, poszed艂 do stolika i zacz膮艂 na nowo 鈥瀔re艣li膰 czarne kreski na bia艂ym papierze." S艂o艅ce piek艂o, jak szalone, a na niebie ani chmurki. Wiatr z morza ni贸s艂 troch臋 艣wie偶ego oddechu i zbiera艂 pot z policzk贸w i skroni in偶yniera. Ale to nie wystarcza艂o. Przed jedenast膮 trzeba by艂o zej艣膰 z bulwaru i schowa膰 si臋 w cieniu hotelowej izby, lub pod 艣cian膮 pierwszego lepszego domu. In偶ynier kaza艂 ch艂opcom 艣ci膮gn膮膰 艂a艅cuch i tyczki, z艂o偶y膰 stolik i odnie艣膰 wszystko pod Gniadego Konia, sam za艣 poszed艂 si臋 po艂o偶y膰 na wygodnej sofie, kt贸r膮 mu ojciec Renouf, dla houoru biura, wstawi艂 'do pierwszego pokoju.
鈥 A 偶eby艣my tak aprobowali鈥攎rukn膮艂 do siebie i u艣miechn膮艂 si臋 rozkosznie pod starannie wypomadowanym w膮sem.鈥擡li! z temi ch艂opkami tyle zachodu, 偶e sk贸rka nie stanie za wypraw臋. Zreszt膮, jak si臋 tu wzi膮艣膰 do rzeczy? Ani temu da膰 cukierk贸w, ani teatru lub kolacyjki! Przecie偶 oczu, jak student do niej przewraca膰 nie b臋d臋. Ua! 偶eby tak mo偶na spotka膰 gdzie na uboczu... Bulwar ci膮gle pe艂uy, a w domu niepodobna, bo zaraz wszyscy si臋 dowiedz膮. Dam pok贸j! zawyrokowa艂 in偶ynier i g艂臋boko przeci膮gn膮艂 si臋 ua kanapie. Po chwili jednak opanowa艂o go nerwowe ziewanie i rozstr贸j w ca艂em ciele. 鈥濩贸偶 u Boga! mia艂bym nie da膰 rady jakiej艣 tam rybaczce?" zawo艂a艂 gniewnie i postawiwszy marsa na zawsze g艂adkiem i wypu-k艂em czole, porwa艂 si臋 z kanapy, kt贸ra mi臋k-kiemi poduszkami wywo艂ywa艂a w nim bezustanne ci膮goty. Stan膮艂 przed lustrem. Oczy jego przes艂oni臋te by艂y l艣ni膮c膮 mg艂膮 zmys艂owego omdlenia. Przeci膮gn膮艂 si臋 i zacz膮艂 sobie przyczesy-wa膰 w艂osy. 鈥濩zy ich dyabli z tem g艂upiem Orandcamp i jego morzem! Potomkowie Wilhelma Zdobywcy! A 艣liczni mi potomkowie na rybach! Wiecznie pijani i wiecznie brudni! 呕eby cho膰 burza kiedy poszala艂a ua fej misce wody! Co to mi za morze? Ani tr膮b, aui rozbitk贸w!.. Ci膮gle jedno i to samo: sze艣膰 godzin przychodzi sze艣膰 godzin odchodzi. Woda i woda!" monologowa艂 in偶ynier, przeczesuj膮c grzywk臋 na czole i uk艂adaj膮c w膮sy nad wydatn膮, r贸偶ow膮 warg膮, kt贸ra teraz, wi臋cej jeszcze ni偶 zwykle, wyd臋艂a si臋 gniewem. Zadzwoniono na 艣niadanie. 鈥濧lbo to ich jedzenie! Co dzie艅 to samo! ryby, i ryby baranina i baranina. Dzwo艅cie sobie, dzwo艅cie... Nie g艂upim na was czeka膰; czekajcie wy na mnie"鈥攝awo艂a! stanowczym g艂osem i usiad艂 przed lustrem.鈥擯o pewnym czasie wesz艂a hotelowa dziewczyna.
鈥 Zupa na stole.
鈥 Nareszcie! Panienko, panienko, zaczekaj!.
鈥 Co pan ka偶e?
鈥 Daj buziaka.
鈥 Obejdzie si臋! Niech pan szuka u innej鈥 zawo艂a艂a dziewczyna i zbieg艂a na d贸艂.
鈥 I znajd臋鈥攐dpowiedzia艂 in偶.ynier, schodz膮c do jadalni.
Berta tego dnia by艂a mniej smutn膮, a wi臋cej jeszcze marz膮c膮, ni偶 zwyk艂e. Odwr贸ciwszy si臋 ty艂em do s艂o艅ca, patrzy艂a na morze spokojne, jak dziecko w ko艂ysce, i bawi艂a si臋 widokiem drobnych a zwinnych fal, kt贸re lekki wiaterek mi贸l艂 gdzieniegdzie po jego powierzchni. Pogoda wyda艂a jej si臋 pi臋kniejsz膮, ni偶 wszystkie, jakie dot膮d widzia艂a w Orandcamp. Zacz臋艂a nuci膰 po cichu mi艂osn膮 piosnk臋 w艂osk膮, kt贸r膮 k膮pielowi go艣cie zostawili na normandzkie brzegu. Boudard zobaczywszy innego starca na drugim ko艅cu bulwaru, porzuci艂 c贸rk臋, nie rzek艂szy s艂owa, i poszed艂 si臋 skar偶y膰 przed nim na z艂e czasy dla rybak贸w i wszelkiego handlu. Berta zostawszy si臋 sam膮, przesta艂a robie po艅czoch臋. Piosenka zamar艂a jej na ustach. Armand de Coux, kszta艂tny, zgrabny, pi臋knie uczesany, starannie ubrany, zawsze powa偶ny i d藕wi臋cznie m贸wi膮cy, stan膮艂 przed jej zamy艣lonemi c czy ma ze wszystkiemi zaletami cia艂a i duszy. Od dzi艣 przesta艂a si臋 na niego gniewa膰. Przecie偶 j膮 wyr贸偶ni艂 z pomi臋dzy towarzyszek, czysto ubranych tylko w Niedziel臋 i bez sabot贸w tylko w pogodne 艣wi臋ta! U艣miechn臋艂a si臋 do niego w my艣li. M膮偶 przyszed艂 jej na pami臋膰. On bardzo dobry, ten Gabryel, tylko 偶e grubia艅ski i cz臋sto ponury. Nie siedzi z ni膮 nigdy, ani porozmawia nad morzem, cho膰 niedziel臋 ca艂膮 zostaje na brzegu. C贸偶 on temu winien? To zaw贸d taki ci臋偶ki. Codzie艅 na morzu, a cho膰 wyl膮duje, to tylko aby zje艣膰 troch臋 strawy, sprzeda膰 ryby i znowu na pol贸w, czy w dzie艅 czy w nocy, w deszcz, s艂o艅ce, czy burz臋, byle zarobi膰 i par臋 frank贸w od艂o偶y膰 na statek. Straci艂 jej i swoje. Boudard si臋 zakl膮艂 nie da膰 solda wi臋cej, a Renouf nie pozwala ryzykowa膰 statku na przemycanie. Musi wi臋e biedowa膰 i ciu艂a膰 na nowo po soldzie, jak dawniej. I Berta zacz臋艂a serdecznie 偶a艂owa膰 Gabryela, 偶e musi tak ci臋偶ko pracowa膰, i zostawia膰 j膮 zawsze sam膮, zawsze smutn膮 i niepocieszon膮, kiedy ona-by chcia艂a tak przytuli膰 si臋 do niego, porozmawia膰 i popie艣ci膰, jak inni ludzie, kt贸rym B贸g pozwoli艂 urodzi膰 si臋 gdzieindziej, ni偶 nad morzem! W tej chwili rozleg艂o si臋 wolne i lekkie si膮panie po bruku. Kie odwr贸ciwszy g艂owy za siebie, podj臋艂a b艂臋kitn膮 po艅czoch臋 z kolan i jak przebieg艂a w wierno艣ci Penelopa, zabra艂a si臋 do roboty tak pilnie, jak gdyby cbciala sobie wynagrodzi膰 stracony czas. In偶ynier usiad艂 przy niej na 艂awce i skin膮wszy grzecznie g艂ow膮, powita艂:
鈥 Dzie艅 dobry.. Po艅czochy dla m臋偶a, nieprawda偶?
鈥 Tak, panie.
鈥 To musi by膰 nudno robi膰 tak codzie艅 po艅czochy?
鈥 Tak, panie.
鈥 Ale zato s膮 lepsze i trwalsze, ni偶 fabryczne nie prawda?
鈥 Tak, panie.
Rozmowa si臋 urwa艂a. Ona 偶ywo miga艂a drutami, a on kr臋ci艂 z trzaskiem bregetowski kluczyk od zegarka, zadaj膮c sobie w my艣li pytania: 鈥濧ch! o czem tu m贸wi膰?.. 呕ebym si臋 chocia偶 zna艂 na rybaekiem rzemio艣le! Do czego si臋 tu przyczepi膰?... O ksi膮偶kach?., nie. O pogodzie?.. nie umiera. Dyabli nadali te r贸偶nice wychowania!..."
鈥 Czy mo偶na le偶 robi膰 czasem wycieczki na morze?鈥攕pyta艂 po chwili k艂opotliwego milczenia.
鈥 Tak, panie.
鈥 Ale z kim?
鈥 Z pierwszym lepszym majtkiem, albo sam.
鈥 A zk膮d wzi膮艣膰 cz贸艂na?
鈥 Stoj膮 na brzegu.
鈥 Tak?... to mo偶na wzi膮艣膰 kt贸rekolwiek?
鈥 Tak, panie, je偶eli wolne.
鈥 A czy wios艂a ci臋偶kie?
鈥 Dla rybak贸w, nie. Ale dla pana, na pa艅skie r臋ce..
鈥 Na moje r臋ce?!... Nie taki ja s艂aby, jakby si臋 to zdawa膰 mog艂o na poz贸r! 鈥 zawo艂a艂 z duma in偶ynier, i wyprostowawszy si臋 na 艂awce, wyd膮艂 klatk臋 piersiow膮, a偶 mu 偶y艂y nabrzmia艂y na szyi.
Berta spojrza艂a na niego z 艂agodnym u艣miechem i rzek艂a:
鈥 Pan musi by膰 mocny, ale do wios艂a trzeba si臋 przyzwyczai膰.
鈥 To by膰 mo偶e; ale z czasem dam przecie偶 temu rad臋.
鈥 Jakto zna膰, 偶e pan nie pracuje r臋kamil
鈥 Tak?... spyta艂 in偶ynier, spogl膮daj膮c ukradkiem na swoje bia艂e, delikatne r臋ce. Bozmowa urwa艂a si臋 znowu i oboje zapatrzyli si臋 w morze. Berta przerwa艂a pierwsza:
鈥 Czy pan d艂ugo jeszcze zostanie z nami?
鈥 Nie wiem. Mo偶e trzy, mo偶e cztery miesi膮ce... a mo偶e i wi臋cej... dop贸ki roboty nie sko艅cz臋.
鈥 Czy to tak trudno by膰 in偶ynierem?
鈥 Ma si臋 rozumie膰 偶e nie 艂atwo, zw艂aszcza je偶eli si臋 ma do czynienia z morzem! Trzeba niwelowa膰 grunt, oblicza膰 w przybli偶eniu najwi臋ksze ci艣nienie wody, oznacza膰 wytrzyma艂o艣膰 budowlauych materya艂贸w, bada膰 geologiczny charakter ziemi i mice na uwadze tysi膮ce innych
danych, kt贸re.....
鈥 Aa!... wykrzykn臋艂a ze zdziwieniem Berta i potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.
Oboje zamilkli. Woda odesz艂a od brzegu powoli, nieznacznie prawic bez ruchu. Fala spokojnie rozlewa艂a si臋 po piasku i z lekkim szmerem wraca艂a napowr贸t do morza, zostawiaj膮c za sob膮 obumar艂e morszczyzny o d艂ugich, rozci膮gni臋tych bez艂adnie ramionach. Niebo by艂o tak czyste i jasne, woda tak lazurowe b艂臋kitna, a powiew morski Iak 艣wie偶y i 艂agodny, 偶e oboje, nie zdaj膮c sobie sprawy z tych czaruj膮cych wp艂yw贸w natury, siedzieli na 艂awce, jakby przykuci do niej rozkosz膮. Rozmowa jednak nie sz艂a. On wci膮偶 kr臋ci艂 trzeszcz膮cym kluczykiem od zegarka, a ona poprawia艂a sobie bia艂y czepek na g艂owie. Oboje chcieliby mo偶e m贸wi膰 o czem艣 innem, a ustawicznie wpadali na przedmioty, kt贸re ich nie obchodzi艂y wcale. Po chwili in偶ynier odezwa艂 si臋 znowu:
鈥 Czy Orange dawno ju偶 偶onaty?
鈥 Pi臋膰 lat b臋dzie ua jesie艅, jak-e艣my si臋 pobrali.
鈥 A prawda! zapomnia艂em, 偶e mi Boudard m贸wi艂. Ale ja mam tyle na g艂owie! Doprawdy zapomnia艂em... Czy tu s膮 gdzie pi臋kne okolice?
鈥 S膮, panie.
鈥 Niedaleko?
鈥 Tak, panie.
鈥 A przechadza膰 si臋 mo偶na po nich z przyjemno艣ci膮?
鈥 O! tak, panie. Tyle razy ju偶 chcia艂am p贸j艣膰 na przechadzk臋, ale nie mog艂am. Kiedy by艂am w Caen, to codzie艅 chodzi艂am do parku, a tutaj nic.
鈥 To bardzo przyjemnie przechadza膰 si臋 po parku nieprawda?
鈥 O! tak panie... ja to bardzo lubi臋!..
鈥 To taksamo, jak i ja鈥攐dpowiedzia艂 in偶ynier i zamilk艂, nie 艣miej膮c z miejsca zaproponowa膰 przechadzki w jakie ustronie oddalone od ludzi, os艂oni臋te cieniem roz艂o偶ystych drzew, przej臋te woni膮 kwiat贸w i zamieszkane przez motyle, r贸-偶nobarwnemi skrzyd艂y ko艂ysz膮ce si臋 cicho na falach powietrza i promieniach s艂o艅ca. Nowe milczenie zacz臋艂o go gniewa膰. Wzi膮艂 na odwag臋 i przysun膮艂 si臋 bli偶ej do Berty, z mocnem postanowieniem zaczepienia kwestyi w spos贸b dra偶liwszy, ni偶 dot膮d. Berta zdziwiona tym nag艂ym ruchem podnios艂a na niego 艂agodne oczy i zdawa艂a si臋 czeka膰 zaczepki.
鈥 Ach!... jak dzi艣 gor膮co .. a tu trzeba pracowa膰.
鈥 Czy pan ju偶 idzie?
鈥 Tak... rausze... 鈥 odpowiedzia艂 in偶ynier, i nie wiedz膮c sani dla czego powsta艂 z 艂awki, poda艂 Bercie r臋k臋 na po偶egnanie.
M艂oda Normaudka, skr臋powana nieznajomo艣ci膮 wykwintnych obyczaj贸w, rzuci艂a okiem ua bok z obawy, czy kto nic widzi, i wyci膮gn膮wszy nie艣mia艂o d艂o艅, pozwoli艂a si臋 u艣cisn膮膰 za same ko艅ce cieukich palc贸w. In偶ynier poszed艂 weso艂o do biura, zawo艂awszy sobie w duszy:
鈥 Ju偶 j膮 mam!
Berta zostai膮 sama. Obejrzawszy si臋 raz jeszcze do ko艂a, czy kto nie widzia艂, zacz臋艂a si臋 bli偶ej zastanawia膰 nad osobisto艣ci膮 in偶yniera. Ani Iryzyer z Caen nic wydal si臋 jej tak dobrze u艂o偶onym, ani aptekarz z Bayenx tak powa偶nym, jak in偶ynier. Tylu ju偶 ludzi widzia艂a na 艣wiecie, a nikt dot膮d na niej nie zrobi! tego dziwnego wra偶enia, co on, cho膰 inni rzucali na ni膮 mi艂o艣nic zamglone spojrzenia i grzeczne, znacz膮ce s艂贸wka, kiedy przechodzi艂a przez ulic臋 lub s艂ucha艂a wojskowej orkiestry w parku. ..Jaki on mi艂y! jaki on mi艂y!..," powtarza艂a sobie w duszy i puszcza艂a my艣li na rozkoszne bezdro偶a czar贸w mi艂o艣ci wy偶szej i idealniejszej, ni偶 ta, kt贸ra j膮 rzuci艂a w twarde obj臋cia Orange'a.
Morze odesz艂o zupe艂nie i 艂awa 偶贸艂tego piasku, porozrywana czarneml plamami morszczyzn i ka艂u偶, roztoczy艂a si臋 przed jej oczyma. Jaki艣 偶al 艣cisn膮艂 jej sercem i zmarszczki pos臋pnego smutku wywo艂a艂 na czo艂o. Ach! czemu偶 urodzi艂a si臋 nad morzom w艣r贸d t膰j jednostajno艣ci widok贸w kawa艂ka ziemi i bezmiaru w贸d, w艣r贸d tych ludzi grubych, niezgrabnych, zapracowanych i nieokrzesanych, ona, kt贸ra potrzebowa艂a ci膮g艂ych zmian dla my艣li, ci膮g艂ych rozrywek dla 艂atwo nu偶膮cych si臋 zmys艂贸w, i ci膮g艂ego towarzystwa dla obrony przed 艣mierteln膮 nuda, kt贸ra j膮 ogarnia艂a z ka偶dym niemal pochmurnym dniem, Iuli z ka偶dym pogodnym wieczorem. Na widok tej natury gnij膮cej, lub usychaj膮cej na brzegu pozbawionym wody, dreszcz strachu przebieg艂 j膮 po ciele. Wstrz膮sn臋艂a si臋 nerwowo, zwin臋艂a szybko druty w po艅czoch臋 i pobieg艂a prosto do domu. Mieszkanie urazi艂o j膮 nieporz膮dkiem, jakkolwiek wszystko sta艂o na swojem miejscu, a izba by艂a uprz膮tni臋ta i zamieciona. Potrzebowa艂a co艣 robi膰. Z nerwowym po艣piechem zacz臋艂a przestawia膰 sto艂ki, zciera膰 kurze, obmywa膰 kwiaty, przek艂ada膰 talerze w kredensie i poprawia膰 艂贸偶ko. Zm臋czona wkr贸tce t膮 prac膮 siad艂a przy oknie. In偶ynier schylony nad stolikiem pracowa艂 r贸wnie偶 przy oknie, ale przy otwarteru. Berta spostrzeg艂szy go, chcia艂a ucieka膰.
鈥 C贸偶 to! nie wolno mi siedzie膰 u siebie w izbie, kiedy on pracuje naprzeciwko? 鈥 zawo艂a艂a do siebie, i zosta艂a.
Po chwili in偶ynier podni贸s艂 g艂ow臋 i spotka艂 si臋 oko w oko ze swoj膮 s膮siadk膮. 鈥濪zie艅 dobry," 鈥瀌zie艅 dobry" skrzy偶owa艂o si臋 w powietrzu. Od tej pory in偶ynier ci膮gle pracowa艂 przy swojem oknie, a ona robi艂a po艅czochy, lub cerowa艂a przy swojem. Spojrzenia kr贸tkie, lub d艂ugie, proste, lub uko艣ne, miga艂y co chwila nad podw贸rzem ojca Renoufa, a ciche pozdrowienia rozp艂ywa艂y si臋 po rosie porannej, lub w wieczornym powiewie morskim. Berta cz臋sto chodzi艂a do ogr贸dka i wiesza艂a, lub zdejmowa艂a koszule na p艂ocie i ga艂臋ziach gruszy.
Raz in偶ynier, przechodz膮c przez podw贸rze ober偶y, nadybal j膮 przy p艂ocie. Poniewa偶 by艂a blisko, poca艂owa艂 j膮 wi臋c ukradkiem w policzek i odszed艂. Berta niespokojnie obejrza艂a si臋 naoko艂o. Nikt nie widzia艂. Bez gniewu popatrzy艂a za odchodz膮cym i opar艂szy si臋 brod膮 o wystaj膮c膮 偶erd藕 p艂otu, zacz臋艂a marzy膰. Doprawdy nie trzeba mie膰 szcz臋艣cia, aby b臋d膮c 艂adu膮, zgrabn膮, dobr膮 i 艂agodn膮, wyj艣膰 za rybaka, kt贸ry raz tylko na tydzie艅 jest na brzegu przez dwadzie艣cia cztery godziny, ale z tych przez sze艣膰 pije, przez drugie sze艣膰 gra w kr臋gle, lub domino, a potem przez cztery dopija, przez o艣m za艣 pozosta艂ych wytrze藕wia si臋 i wysypia w 艂贸偶ku za ca艂y tydzie艅. Westchn臋艂a. W tej chwili in偶ynier wraca艂 t膮 sam膮 drog膮, kt贸r膮 poszed艂. Berta nie chcia艂a ucieka膰, aby nie zwr贸ci膰 podejrze艅 na siebie. Nieruchomie zostai膮 tak d艂ugo na miejscu, a偶 poczu艂a jego r臋k臋 na swojej.
鈥 C贸偶 tak smutno?
鈥 Albo偶 mi dobrze!
鈥 Czy podobna? Taka dobra, taka pi臋kna...
鈥 Nie jestem pi臋kna.
鈥 Alei tak... bardzo pi臋kna. I 偶ebym tylko mog艂 swobodnie ca艂owa膰 te usteczka koralowe...
鈥 Nie trzeba, panie, nie trzeba... Jakby si臋 m膮偶 przypadkiem dowiedzia艂!...
鈥 Co si臋 ma dowiedzie膰! Zreszt膮 p贸jdziemy kiedy za wie艣, na przechadzk臋, w sady... wieczorem.,.
鈥 Nie mo偶na, panie, nie mo偶na...鈥攐dpowiada艂a prawie za ka偶dem s艂owem licrta i patrz膮c w ziemie, kr臋ci艂a g艂ow膮.
In偶ynier 艣cisn膮艂 j膮 za r臋k臋, przyci膮gn膮艂 do p艂otu i poca艂owawszy wyrywaj膮c膮 si臋 w skro艅, szepn膮艂 cicho do ucha:
鈥 Wieczorem b臋d臋 dzi艣 czeka艂 na drodze do Maisy... Dobrze?
Berta nic nie odpowiedzia艂a, lecz zmieszana, szybko wbieg艂a do siebie po kamiennych schodach.
In偶ynierowi dzie艅 wydawa艂 si臋 bez ko艅ca. Za lada nachyleniem si臋, krew bila mu do g艂owy i przeszkadza艂a spokojnie pracowa膰. Spotkawszy ojca Kenoufa, skar偶y艂 si臋 przed nim na cz臋ste zawroty g艂owy.
鈥 Niech pan in偶ynier pije du偶o cydru, bo to dobre na 偶o艂膮dek, i przeje偶d偶a si臋 cz臋sto po morzu. Wios艂owanie dla ludzi uczonych, to samo zdrowie.
鈥 Pos艂ucham waszej rady, ale musicie mi postara膰 si臋 o cz贸艂no.
鈥 Nic 艂atwiejszego. Orange z panem pojedzie.
鈥 liaz to nic sztuka! Ja chcia艂bym wios艂owa膰 stale.
鈥 I to si臋 zrobi, niech tylko Orange zawi nie do brzegu.
鈥 A kiedy wyl膮duje?
鈥 W nocy, tak ko艂o dwunastej...
鈥 Kolo dwunastej!... Dlaczego tak p贸藕no?
鈥 Ha! trzeba pracowa膰, panie. Inni wyl膮dowali ju偶 od p贸艂 godziny na niedzielny wypoczynek, a on jeszcze zosta艂 ua morzu i 艂owi a偶 do nowego przyp艂ywu. Kiedy si臋 straci艂o cudze pieni膮dze, to po ca艂ych dniach 艣wi臋towa膰 nie mo偶na 鈥 zawyrokowa艂 ojciec Kenouf i chytrze 艂ybn膮艂 oczami.
鈥 To pewna, 偶e nie; ale jak偶e ou sprzeda ryby, kiedy targu w nocy niema?
鈥 K... My tam je prosto posy艂amy do Pary偶a. Byle tylko przyjecha艂 przed trzeci膮 rano, to zawsze jeszcze zd膮偶臋 ua poci膮g. Ludzie nam tego darowa膰 nie mog膮, ale my tam zawsze zarabiamy wi臋cej, ni偶by matka Coispel dala.
鈥 A czy na morze 艣mia艂o si臋 pu艣ci膰 z nim mo偶na?
鈥 Z nikim, jak z nim. Niech pan in偶ynier Bi臋 nie boi, a jedzie o ka偶dej porze, bo Gabryjel na morzu pewny, jak orze艂 w powietrzu. Pan in偶ynier jutro si臋 przekona.
鈥 Dobrze. Wi臋c jutro?
鈥 Jutro, jak tylko przyp艂ywa膰 zacznie.
鈥 Ale, ale, ojcze Renonf! O kt贸rej godzinie s艂o艅ce zachodzi?
鈥 O sz贸stej, zdaje mi si臋, czterdzie艣ci dziewi臋膰.
In偶ynier kiwn膮wszy ober偶y艣cie g艂ow膮, spojrza艂 na zegarek. Brakowa艂o jeszcze pe艂nych trzech godzin do zachodu. O sz贸stej punkt podano obiad dzi臋ki jego niecierpliwo艣ci i pileniu-Kiedy wsta艂 od sto艂u ostatnie promienie s艂o艅ca zbiega艂y z nieba czerwonemi szlakami i chowa 艂y si臋 w morze. 鈥濩zy偶 to g艂upie s艂o艅ce nie zajdzie ju偶 dzi艣 wcale!" zamrucza艂 pod nosem i niespokojnym krokiem wyszed艂 na bulwar. Ca艂e Graudcamp wyleg艂o nad morze. Rybacy nosili na r臋kach niemowl臋ta i 艣piewali im ochryp艂ym g艂osem piosnki ca艂ego 艣wiata, w kt贸rych poeta nie domy艣li艂by si臋 swoich s艂贸w, a kompozytor melodyi. Kobiety chodzi艂y ko艂o m臋偶贸w s艂aniaj膮c si臋 im przy bokach, jak kotki w noc marcow膮, a m艂odsze dziewcz臋ta i 鈥瀖alcy" ta艅czyli k贸艂ka na piasku, przeplataj膮c imitacyje zwrotek Ronsarda grubemi i ttustemi dowcipami w艂asnego pomys艂u. Boudard siedzia艂 na swojej 艂awie i zgromadzonym rozpowiada艂 o dawnych lepszych czasach na ryby za cesarstwa, a Berta siedzia艂a tu偶 przy nim i"oboj臋tuie s艂ucha艂a jego narzeka艅. In偶ynier przeszed艂 przez bulwar raz, drugi i trzeci. Berta ani sp贸jrza艂a. 鈥濸olityku-je"鈥攑omy艣la艂 i przesun膮! si臋 z wolna ko艂o sa-mycb jej n贸g. Nie spojrza艂a jednak. Nareszcie 艣ciemni艂o si臋 zupe艂nie. Wyszed艂 za osad臋 i wierz膮c w szcz臋艣liw膮 gwiazd臋,' pu艣ci艂 si臋 pomi臋dzy 偶ywop艂otami z cierni i jerzyn drog膮 ku Maisy. Wsun膮wszy si臋 mi臋dzy dwa cieniste krzaki, usiad艂 nad rowem, i nads艂uchuj膮c lada szelestu, czeka艂. Up艂yn臋艂a godzina ca艂a: nikt si臋 nic pokaza艂 na drodze. Z pocz膮tku cicby gwar wesel膮cych si臋 dolatywa艂 go ze wsi. Poma艂u jednak i to echo ludzkiego 偶ycia zamar艂o. Zrobi艂o si臋 tak cicho, 偶e s艂ysza艂 wyra藕nie tyk, tak swojego zegarka. 鈥濽a! teraz w艂a艣nie najlepsza pora!.... przecie偶 wyj艣膰 nie mog艂a przy wszystkich. Jaki ja g艂upi " zawo艂a艂 sam do siebie i skr臋ci艂 nowego papierosa cz臋艣ci膮 dla zabicia nud贸w, cz臋艣ci膮 dla zobaczenia godziny przy 艣wietle zapa艂ki. Gwiazdy mruga艂y, wiatr z szumem czesa艂 po li艣ciach drzew, zegar ko艣cielny j臋cza艂 co kwadrans 偶a艂o艣nie po rosie, a on wci膮偶 czeka艂 na twardej murawie i kl膮艂. Nagle zdawa艂o mu si臋 偶e s艂yszy kroki zdaleka. Wstrzyma艂 oddech Krew t臋tni艂a mu w uszach i przeszkadza艂a s艂ysze膰 dok艂adnie. Wyt臋偶y艂 uwag臋. Ani 偶ywej duszy! By艂o to proste z艂udzenie wyt臋偶onego zmys艂u s艂uchu. Zm臋czony, znudzony, wsta艂 i poszed艂 do ober偶y. W oknach Berty by艂o ciemno, a we wsi cicho, jak makiem zasia艂. Wszed艂 na g贸r臋, i postanowiwszy nie my艣le膰 wi臋cej o niepowodzeniu, po艂o偶y艂 si臋 spa膰. Pomimo strudzenia podnosi! si臋 co chwila na 艂贸偶ku i wygl膮da艂 przez okno, czy przypadkiem nie 艣wieci si臋 u Berty. W pokoju zdawa艂o mu si臋 tak duszno i gor膮co, 偶e, jakkolwiek czu艂y na przeci膮gi, wyskoczy艂 z 艂贸偶ka i uchyli艂 okna. Zrobi艂o si臋 nieco ch艂odniej, a jednak nie mog艂 zasn膮膰. Krew t臋tni艂a mu ci膮gle w uszach, a spieczone gor膮czk膮 wargi drga艂y nerwowym ruchem. Zakl膮艂. Nagle ci臋偶kie st膮panie rybak贸w zakolatalo po bruku i ponurem echem rozbrzmia艂o o 艣ciany dom贸w, rimiechy i grubija艅-skie dowcipy coraz wyra藕niej dochodzi艂y do jego uszu. Wyjrza艂 przez okno. Orange z dru偶yn膮 d藕wiga艂 kosze z rybami i kierowa艂 si臋 prosto do szynku ojca llenoura, kt贸ry zawczasu otworzy艂 drzwi przed wchodz膮cymi. Po艂贸w by艂 艣wietny. Najmniej sto trzydzie艣ci frank贸w wed艂ug" oceny Orange'a. Wniesiono dwa dzbany cydru, a po tym trzeci. Na odchodnem rybacy za偶膮dali kawy i koniaku. Kiedy Kenouf zamkn膮艂 szynk, z ko艣cielnej wie偶y wybi艂a druga. In偶ynier przewr贸ci艂 si臋 na 艂贸偶ku i jeszcze raz zakl膮艂. 艢miechy na ulicy, stukanie kieliszkami i g艂o艣ne rozprawy o losach po艂owu w szynku, wybi艂y go ze snu do szcz臋tu. Wsta艂, odzia艂 si臋 w szlafrok, zapali艂 papierosa i usiad艂 przy uchy-lonem oknie, chc膮c si臋 lepiej zm臋czy膰 i usposobi膰 do snu. W izbie Berty na szybie prz臋s艂o ni臋tej niebiesk膮 rirank膮 zaja艣nia艂o s艂abe 艣wiate艂ko. Wyt臋偶y艂 w藕rok. Wielki, niezgrabny cie艅 Orangea majaczy艂 mu w oczacb. Lekki wiaterek ch艂odzi艂 mu skronie i rozwiewa艂 w艂osy. Otworzy艂 szerzej okno, aby pe艂n膮 piersi膮 chwyta膰 powietrze i gasi膰 gor膮czk臋. W izbie Berty rozleg艂y si臋 dwa silne i suche stukni臋cia. Orange wielkie, ci臋偶kie buty rzuci艂 ua pod艂og臋, in偶ynier chcia艂 si臋 cofn膮膰! Twardy glos Orange zatrzyma艂 go na miejscu.
鈥 Co偶e艣 si臋 tak rozwali艂a na ca艂em 艂贸偶ku?... Posu艅 si臋 troche, bo spa膰 nie moge.
鈥 Przecie偶 ua 艣cian臋 nie wejd臋 鈥 odpowiedzia艂a Berta zaspanym, 偶a艂osnym g艂osem.
鈥 Wejd藕, gdzie chcesz, ale mi nie zabieraj ca艂ego miejsca, rozumiesz?
鈥 Masz wi臋ksz膮 po艂ow臋....
鈥 Patrzcie mi j膮, jaka pani! Dla niej zama-lo polowy, a dla mnie to dosy膰! C贸偶to! nic pracuj臋 mo偶e przez ca艂y tydzie艅 jak ko艅, 偶e mi w sobot臋 wyspa膰 si臋 nawet nic pozwolisz?
鈥 Przecie偶 ci nie broni臋 ...
鈥 Nic broni臋! nie broni臋!.... A pod krzy偶em mam ram臋!.... C贸偶-to! wzi膮艂em posag za tob膮, czy co, 偶e si臋 chcesz pie艣ci膰, jak dama?.... Kiedy艣 taka wygodna, to iii sobie do ojca!
鈥 Poc贸偶e艣 mnie bral 鈥 odpowiedzia艂a Berta nawp贸l z p艂aczem.
鈥 To ja mo偶e do ciebie przewraca艂em oczyr!
鈥 Pewoie, 偶e艣 przewraca), poki艣 mnie nie wzi膮艂...
鈥 Niech i tak b臋dzie! alem ei nie m贸wi艂, 偶e nie chc臋 pieni臋dzy za tob膮!
鈥 To m贸w o tem z Boudard'cm, alo Diezc-mn膮, bo ja si臋 w to nie mieszam.
鈥 Patrzcie, jaka niewinna! Niby to o gwiazdach rozmawiasz z nim przez ca艂y dzie艅 po k膮tach! Gdyby艣 chcia艂a, toby stary wilk otworzy艂 kabz臋, kiedy mu 偶ywi臋 c贸rk臋 za darmo.
鈥 Przecie偶 ci da艂 sze艣膰 tysi臋cy za mn膮... a 偶e艣 je straci艂, to nie jego wina.
鈥 I ja wiem bez ciebie, 偶e nie jego; ale powinien da膰 wi臋cej, bo mi si臋 za tob膮 nale偶y. B臋d臋 mo偶e czeka艂, a偶 mu si臋 podoba wyci膮gn膮膰 nogi!
鈥 Musisz, bo za 偶ycia nie da ci ju偶 wi臋cej.
鈥 Poczekaj! jak mu ko艣ci natrz臋s臋 raz jeszcze, to si臋 wzruszy.
鈥 I tak nie da, bo ci nie dowierza..
鈥 Ja mu wiary nap臋dz臋, niech go tylko gdzie w k膮cie przydybi臋!
鈥 Przecie偶 go nie zabijesz....
鈥 Nie potrzebuj臋 go zabija膰! Niech mi tylko da jeszcze siedem tysi臋cy, 偶ebym przesta艂 pracowa膰 za darmo na Renoufa i ciebie! Jak mu jutro nie powiesz o pieni膮dze, to ci臋 z domu wyp臋dz臋! Rozumiesz?
鈥 Rozumiem...
鈥 Powiesz?!
鈥 Powiem... ale ojciec i tak nie da.
鈥 No, to ja wam obojgu poka偶臋! 1'osu艅 si臋 do 艣ciany, m贸wie!... Tak! A tylko pami臋taj!鈥攝awo艂a) Orange i zamilk艂 nareszcie.
in偶ynier zamkn膮艂 okno.
IJerta tul膮c si臋 do 艣ciany, wzdycba艂a i t艂umi艂a 艂zy w gardle. Przed oczyma zacz臋艂y jej si臋 przesuwa膰 obrazy przesz艂o艣ci i minionych marze艅, kiedy u ciotki, k艂ad膮c si臋 do 艂贸偶ka, my艣la艂a o pi臋knych sukienkach, o ch艂opcu zawsze ca艂uj膮cym w same usta, o 艂adnym domu w mie艣cie, lub nawet o m臋偶u, ale o takim, kt贸ryby wiecznie si臋 do niej u艣miecha艂, wiecznie pie艣ci艂 i kocha艂. Orange zakopany w poduszki chrap n膮艂 gniewnie nozdrzami i gard艂em. 呕al 艣cisn膮艂 jej serce. Rozp艂aka艂a si臋 na dobre i zwr贸ci艂a my艣l na swoje obecne po艂o偶enie. In偶ynier 艂adnie ubrany, przystojny, grzeczny i mi艂y stan膮艂 jej przed oczyma. Zasn臋艂a z u艣miechem ua ustach.
S艂o艅ce ju偶 by艂o wysoko, a in偶ynier spa艂 jeszcze snem ci臋偶kim i niespokojnym. Wczorajszy zaw贸d i nocne ha艂asy wywo艂a艂y w nim potrzeb臋 d艂u偶szego wywczasu, ni偶 zwykle. Ku wielkiemu zatem zdziwieniu ojca Renoufa, kt贸ry ju偶 dawno powr贸ci艂 od kolei, in偶ynier wsta艂 dopiero o dziesi膮tej. Tego dnia wszystko dla niego by艂o z艂e. Z艂y hotel, z艂a us艂uga, z艂e jedzenie, s艂owem wszystko, co tylko bezpo艣rednio obcho dzi艂o ojca Renoufa zas艂ugiwa艂o na nagana kt贸rej in偶ynier bynajmniej mu te偶 i nie szcz臋dzi艂. Szynkarz, nie wiedz膮c ju偶 jak ug艂aska膰 swego klienta, przypomnia艂 mu o przeja偶d偶ce po morzu z Orange'm.
鈥 Ale偶-to pop臋dliwy cz艂owiek鈥攑rzerwa艂 io-偶ynier trwo偶liwie.
鈥 Bynajmniej, panie in偶ynierze! Orange jest 艂agodny jak baranek, byle mu tylko w drog臋 nie wchodzi膰.
鈥 A ja my艣la艂em, 偶e si臋 unosi 艂atwo 鈥 odpar艂 in偶ynier艂 dwuznacznym tonem i lekko kiwn膮wszy szynkarzowi g艂ow膮 ua po偶egnanie, bezwiednie, z przyzwyczajenia skierowa艂 si臋 w stron臋 morza.
W drodze przysz艂a mu 艣wietna my艣l do g艂owy. B臋d膮c republikaninem powa偶nym, to jest ani cezaryst膮 ani lojalist膮, i katolikiem rozs膮dnym to jest cz艂owiekiem nic wierz膮cym w dogmaty ko艣cio艂a, ale uznaj膮cym potrzeb臋 religii dla umys艂贸w niewykszta艂conych, in偶ynier nie po艣ci艂 w pi膮tki, nie spowiada艂 si臋 nawet raz do roku ko艂o Wielkiej-Nocy, nie m贸wi艂 pacierza ani rano, ani wiecz贸r, ale to偶 za to nie wymy艣la艂 na ksi臋偶y razem z 鈥瀋zerwonymi", i ile razy zdarzy艂a si臋 sposobno艣膰, chodzi艂 do ko艣cio艂a 鈥瀌la drugich" 鈥瀌la przyk艂ada", jak sam zwyk艂 by艂 mawia膰 do napadaj膮cych na艅 bezbo偶nik贸w. Przypomniawszy sobie, 偶e pobo偶ny lud nadmorskiej osady znajduje si臋 w t膰j chwili w 艣wi膮tym wiernych i korzy si臋 przed Panem, nie bior膮c nawet obecno艣ci tam Berty pod uwag臋, przeczesa艂 ua czole grzywk臋 starannie grzebyczkiem, kt贸ry zawsze nosi艂 przy sobie, 艣ci膮gn膮! szerokie r臋kawy keszuli a藕 na same palce, wysun膮艂 ro偶ek chustki z kieszeni ua piersiach, w艂o偶y艂 r臋kawiczki na obie r臋ce, i lekko wywijaj膮c mala-kitowa ga艂k膮 laseczki w powietrzu, spokojnym powa偶nym krokiem wysokiego urz臋dnika pod膮偶y艂 wprost do ko艣cio艂a pod g贸r臋.
Stara wie偶a roma艅sko normandzka, ci臋偶ka, jednostajnie gruba, z p贸艂kulistem oknem u g贸ry i tego偶 samego rysunku drzwiami, wychodzi艂a z ziemi, jak massywny pie艅 wysoko zr膮banego d臋bu, kt贸ry niejako si臋 pyszni swoim ci臋偶arem i mocnemi proporcyami. Przy ni膰j d艂uga szopa drewniana, zast臋puj膮ca miejsce kamiennej zniszczonej nawy, chyli艂a si臋 na bok od wiatru i ze staro艣ci. In偶ynier wszed艂. Ko艣ci贸艂 by艂 przepe艂niony. Po jednej stronie siedzieli m臋偶czy藕ni, po drugiej kobiety. W smugach 艣wiat艂a, "padaj膮cego przez ma艂e kwadratowe okna w 艣cianach u g贸ry, wirowa艂y py艂y kurzu, i fantastyczne kre艣l膮c kola w powietrzu, zwinnie ta艅cowa艂y nad g艂owami zgromadzonych. W ostatniej 艂awce siedzia艂a z brzegu Berta i modli艂a si臋 na ksi膮偶ce. Inne kobiety z nosami pospusz-czanemi na d贸艂 drzema艂y, kiwaj膮c si臋 ua boki lub ziewa艂y przeci膮gle w zaci艣ni臋te przy ustach pi臋艣ci. M臋偶czy藕ni rozmawiali pomi臋dzy sob膮 po cichu i od czasu do czasu spluwaj膮c, z ha艂asem zacierali nogami posadzk臋.
Za ukazaniem si臋 in偶yniera na progu, w ko艣ciele zrobi艂 si臋 szmer: m臋偶czy藕ni odwracali g艂owy, a kobiety tr膮ca艂y si臋 艂okciami. In偶ynier tymczasem z wykwintnym iaryzeizmera kornie schyliwszy g艂ow臋 na widok o艂tarza, obwieszonego jak stragan sztucznemi kwiatami, posun膮艂 si臋 par臋 krok贸w w g艂膮b i stan膮艂 tu偶 przy 艂awce, na kt贸rej skraju siedzia艂a Berta.
By艂 to sam 艣rodek kazania. Kzi膮dz porzuciwszy 鈥濳an臋 Galilejsk膮 gdzie Jezus by艂 wod臋 winem uczyni艂", z widocznym zapa艂em galopowa艂 po stepach nowo偶ytnego materyjaliziuu, kt贸ry z nies艂ychan膮 szybko艣ci膮 zdo艂a艂 si臋 przedrze膰 do serc ubogich nawet duchem.
Berta niezuaczuie usu臋艂a si臋 na bok. W cichym szepcie rybak贸w z 艂atwo艣ci膮 mo偶na by艂o odr贸偶ni膰 pojedyncze wyrazy techniczne ich zawodu, ceny ryb i spodziewano uko艅czenie bulwaru, kt贸ry mia艂 uchroni膰 ich mienie przed roz-hukanemi w zimie falami morza. In偶ynier, przyczepiwszy si臋 do 艂awki przy Bercie, s艂ucha艂 kazania z widocznem zaj臋ciem.
Ksi膮dz, tubalnym g艂osem piorunuj膮c przeciwko zatraceniu si臋 idea艂u w duszy ludzko艣ci ca艂ej, powoli zbli偶a艂 si臋 do celu. Chodzi艂o mu o to, 偶e kiedy rybacy co raz to nowe stawiaj膮 sobie domy, w kt贸rych nie brak ani mahoniowych 艂贸偶ek ani bogato rze藕bionych szaf, dom bo偶y
grozi ruina. Mniejsza ju偶, 偶e lichtarzy niema za co posrebrzy膰, 偶e wapno sypie si臋 do kielicha, a kropielnica cieknie, mniejsza ju偶 o ozdoby i bogactwo ko艣cio艂a, bez kt贸rych B贸g obej艣膰 si臋 mo偶e. Co jednak偶e parafianie do serca wzi膮艣膰by powinni, to krokwie przegni艂e, kt贸re gro偶膮 upadkiem, i reparacyj臋 dachu nad zakry-styj膮, przez kt贸ry woda si臋 leje, jak przez sito.
Szept rybak贸w przemieni! si臋 w gwar prawdziwie jarmarczny. Berta, w miar臋, jak co raz silniej uczuwala b艂ogie ciep艂o w nodze przez zetkni臋cie si臋 z kolanem in偶yniera, co raz natarczywiej wlepia艂a oczy w ksi膮偶k臋 od nabo偶e艅stwa, i co raz g艂臋biej schyla艂a g艂ow臋 nad pulpitem 艂awki. In偶ynier, pomimo nat臋偶on艣j uwagi, nic z kazania zrozumie膰 nie mog艂. Rzeczpospolita, atcizm, ojcowie ko艣cio艂a, 艣wi膮tynia Salomona i ko艣cio艂 w Grandcamp, dudni艂y mu w u-szach pustymi oderwanymi d藕wi臋kami, kt贸re si臋 miesza艂y z glosami rybak贸w w jeden wielki chaos s艂贸w.
Berta w skutek ci膮g艂ego spuszczania g艂owy by艂a czerwona, jak piwonija.
Kiedy ksi膮dz, po bezskuteczncm przywo艂ywaniu rybak贸w do porz膮dku, w艣r贸d powszechnego gwatu schodzi艂 z ambony, jej r臋ka ton臋艂a w d艂oni in偶yniera, kt贸ry zas艂ania艂 j膮 swem cia艂em, oboj臋tnie rozgl膮daj膮c si臋 po ko艣ciele i twarzach rybak贸w. Orange skar偶y! si臋 g艂o艣no na tescia, wzywaj膮c wszystkich na s臋dzi贸w swojej sprawy.
W czasie nabo偶e艅stwa gwar przycich艂 zupe艂nie. Organ, za wielki na drewniany ko艣ci贸艂ek, zabrzmia艂 krzykliwym g艂osem pod palcami organisty, kt贸ry wci膮偶 szuka! odpowiedniej tona-cyi do 艣piewu ksi臋dza i wci膮偶 chybia艂, jakby na z艂o艣膰 muzykalnym uszom. Kurz, poruszony falami d藕wi臋ku, porwa艂 si臋 ze 艣cian, okien i belek, i siwemi tumanami zawin膮艂 nad g艂owami paraiian. Zaduch rybiego t艂uszczu, spotnia艂ych cia艂 i mirrowych kadzide艂, zmiesza艂 si臋 w jedne mass臋 z kurzem, i dusi艂 w gard艂ach. Po kilku minutach wszystkie twarze powlek艂y si臋 czerwo-nawo-fioletow膮 barw膮, a szybko nozdrzami robi膮ce nosy zacz臋艂y kicha膰 na wy艣cigi. In偶ynier otwartemi ustami chwyta艂 duszne powietrze w piersi i co chwila przyk艂ada艂 do nosa silnie wyperfumowan膮 chustk臋. Jakkolwiek wszyscy m臋偶czy藕ni wynie艣li si臋 przed ko艅cem nabo偶e艅stwa, on postanowi艂 nie dawa膰 z艂ego przyk艂adu i wytrwa膰 do ostatniego Amen. Zanim ksi膮dz pokropi艂 pobo偶nych, a raczej, pobo偶ne niewiasty 艣wi臋con膮 wod膮, Berta wycofa艂a r臋k臋 z d艂oni in偶yniera i niespokojnie poruszy艂a si臋 w 艂awce. In偶ynier wsta艂, prze偶egna艂 si臋 z pokor膮 ua 艣rodku ko艣cio艂a i wyszed艂 na cmentarz. Rybacy, kryj膮c si臋 przed skwaru膰m s艂o艅cem pod cieniem kamiennych grobowc贸w i krzy偶贸w, doko艅ezali rozpocz臋tych rozm贸w o porwanych ua skalach sieciach, o wietrze, za s艂abo wczoraj wiej膮cym, i o z艂ych ca艂kiem wr贸偶bach na jutrzejsz膮 pogod臋. Kobiety zacz臋艂y powoli wychodzi膰 z ko艣cio艂a i grupowa膰 si臋 ko艂o m臋偶贸w. Berta stan臋艂a nieopodal Orange'a, kt贸ry, udaj膮c 偶e jej nie widzi, wo艂a艂 na ca艂y g艂os do Lemoine'a:
鈥 Gdybym by艂 wiedzia艂, 偶e stary pozwoli ua ha艅b臋 c贸rki, to ju偶 dawno Blande!, ta, co j膮 znacie, wdowa po kowalu z Isigny...
鈥 P贸jd藕 do domu鈥攑rzerwa艂a Berta 鈥 dzi艣 jeszcze b臋d臋 m贸wi艂a z ojcem.
Orange da艂 si臋 poci膮gn膮膰 偶onie, i ci臋偶kim, ko艂ysanym krokiem, ze spuszczonemi na d贸艂 r臋koma, przeszed艂 przez cmentarz. Berta, trzymaj膮c si臋 jego przedramienia, drepta艂a przy nim drobno i szybko. W tym beztaktowym post臋pie po wa偶kiej uliczce cmentarza doszli do bramy wchodowej i spotkali si臋 oko w oko z in偶ynierem, kt贸ry, oparty tylem o drewniany filar, kr臋ci艂 papierosa, nie uwa偶aj膮c na nikogo.
鈥 Moje uszanowanie panu in偶ynierowi鈥攝awo艂a艂 Orange, zatrzymuj膮c si臋 z 偶on膮 przed bram膮 i lekko uchylaj膮c futrzanej czapki.
鈥 Dzie艅 dobry鈥攐dpar in偶ynier oboj臋tnie.
鈥 Pan in偶ynier mnie nie poznaje?.... Podnios艂em panu kapelusz na bulwarze, kiedy to wiatr wial od Maisy....
鈥 Ach! prawda鈥攐dpar艂 in偶ynier, udaj膮c 偶e sobie przypomina.鈥擹apomnia艂em zupe艂nie... Ale mam tyle na g艂owie!... Przecie偶 to wy jeste艣cie Gabryel Orange.
鈥 Tak, do us艂ug pa艅skich 鈥 odrzek艂 m艂ody rybak, wyci膮gaj膮c do niego tward膮, skulon膮 od wios艂a dion ua powitanie.
In偶ynier u艣cisn膮艂 si臋 z Orangem nie bez pewnego zak艂opotania.
鈥 Ojciec Renouf mi m贸wi艂, 偶e pan in偶ynier, 偶yczy艂by sobie przejecha膰 si臋 po morzu. Jestem na us艂ugi. Czas dzi艣 pi臋kny, pojedziemy z wios艂ami; a jak panu przyjdzie kiedy ochota, to wsi膮dziemy na I'elrel膮 i po偶eglujemy na ca艂y dzie艅.
鈥 Bardzo dobrze, bardzo dobrze!... Istotnie chcia艂bym widzi贸膰 po艂贸w na pe艂nem morzu.
鈥 To bardzo pi臋kne鈥攐dpar艂 Orange.鈥擯an in偶ynier zobaczy, jak sie膰 zapuszczamy, jak si臋 ryby bior膮, jak kamienie, czego Bo偶e bro艅, wci膮ga si臋 na pok艂ad... Tylko nic trzeba jecha膰 w pi膮tek. Dobry B贸g w pi膮tek umar艂, to tez i dla uas co Pi膮tek nie 偶yje.... Mnie samego skara艂...
鈥 Jakto? w ten dzie艅 nic nie 艂owicie?
鈥 E! 艂owi膰 艂owimy, ale wi臋cej si臋 tam przebaraszkuje na pok艂adzie, ni偶 przy sieci.
鈥 To w艂a艣nie pojad臋 w pi膮tek, 偶eby zobaczy膰 wasze 偶yie na morzu... Przecie偶 jestem de mokrat膮....
鈥 Przepraszam pana in偶yniera., co to znaczy demokrata?
鈥 Demokrata... jakby wam to powiedzie膰!?... demokrata jest to cz艂owiek, kt贸ry si臋 zadaje z ni偶szymi od siebie.....
Dzwonki hotelowe zagra艂y na wy艣cigi swoje pie艣艅 偶o艂膮dk贸w. Wszystko troje spu艣cili si臋 z g贸ry ku osadzie. Z jednej strony bujaj膮cego si臋 Orange'a, uwieszona u jego r臋ki, bezw艂adnie spadaj膮cej na d贸l. drepta艂a Berta, a z drugi膰j kroczy艂 powa偶nie in偶ynier i od czasu do czasu d艂u偶szem spojrzeniem mierzy艂 jego siln膮, energiczn膮, hard膮 pusta膰. Pomimo lipcowego upa艂u Orange na g艂owie mia艂 1'utrzau膮 czapk臋, kt贸ra brunatnym w艂osem wydry l艣ni艂a si臋 偶ywo ua s艂o艅cu i dodawa艂a grozy jego twarzy spalonej, ciemnej, potrzaskanej od wiatru, i nerwowo drgaj膮cej ko艂o nozdrz贸w i warg. W ci臋偶kich i d艂ugich a偶 powy偶ej kolan butach, w czystej przekrochmalonej koszuli, kt贸ra szerokiemi buffami szele艣cia艂a ua wietrze, i zc sk贸rzanym 偶贸艂tym pasem na grubych biodrach, m艂ody rybak, przy 艣wi膮tccznem wygoleniu twarzy, mia艂 w sobie co艣 dzikiego i niepokoj膮cego. Czarne, jak w臋giel, oczy, g艂臋boko osadzone w czaszce, i migaj膮ce bia艂kami, ustawicznie lata艂y w orbitach ju偶 to z natury samej, ju偶 te偶 przez na-zwycz膮jenie do 艣ledzenia za niewyra藕nymi znakami nieba i morza. In偶ynier, jak gdyby za k艂opotany, po偶egna! towarzystwo i szybko pobieg艂 do hotelu.
鈥 To ty si臋 zadajesz z ni偶szymi od siebie!., sykn膮艂 Orange za odchodz膮cym i zwolni艂 kroku. Berta uagli艂a na 艣niadanie. W milczeniu doszli do domu i w milczeniu zjedli. Wiedziony nadziej膮 zarobku Orauge zaraz po 艣niadaniu stawi! si臋 w hotelu. In偶ynier wyka艂a艂 z臋by i bezmy艣lnym wzrokiem patrzy艂 na b艂臋kitnaw膮 par臋, podnosz膮c膮 si臋 przed nim z fili偶anki czarnej kawy. Naglony przez Orange'a wyszed艂 z nim nad morze nie bez pewnego przymusu.
鈥 Ja tutaj mieszkam鈥攝awo艂a艂 Orange, pokazuj膮c ua lamus hotelu i swoje zarazem mieszkanie.
鈥 A! 鈥 odpowiedzia艂 iu偶ynicr, niby zdziwiony.
Na bulwarze stai膮 Berta i rozmawia艂a z jak膮艣 kumoszk膮.
鈥 A nie zapomnij m贸wi膰 ze starym!鈥攌rzykn膮! Orange gb艣no i wszed艂 po kolana w wod臋 dla przyci膮gni臋cia cz贸艂na do samego brzegu. Odbili. In偶ynier byl zachwycony. Jakkolwiek nigdy wios艂em nie robi艂, chytry Normandczyk nie m贸gl si臋 dosy膰 nachwali膰 jego zr臋czno艣ci, jakiej 鈥 jak m贸wi艂鈥攏igdy w 偶yciu nie widzia艂. Wios艂owali przez godzin臋. In偶ynier rozp艂ywa艂 si臋 w zadowoleuiu mi艂o艣ci w艂aso膰j, kt贸r膮 Orange, w nadziei szczodrego wynagrodzenia, 艂echlal z podst臋pnem mistrzowstwem. Po sko艅czeniu lekcyi, w kieszeni nauczyciela d藕wi臋cza艂a srebrna pi臋ciofrank贸wka. Od tej chwili sympatya ich osadzi艂a si臋 na trwa艂ych podstawach zarobku z jednej strony a uczniowskiej wdzi臋czno艣ci z drugiej. Przy nast臋pnych wycieczkach na morze, opr贸cz zap艂aty w monecie brz臋c膮cej, in偶ynier wynagradza! rybaka obfitemi pocz臋stunkami w szynku ojca Renoufa. Pomimo 偶yczliwo艣ci dla Orange'a, nio przestawa艂 jednak rzuca膰 po偶膮-dliwem okiem za Bert膮. Romans, zawi膮zany z nud贸w, zacz膮艂 go m臋czy膰 niepozytywnym przebiegiem. Postanowi艂 dzia艂a膰 energiczniej.
鈥 Z tymi ch艂opami inaczej nie mo偶na! Al-bo偶 si臋 to rozumie na delikatniejszych uczuciach?
Pewnego wieczoru przez kilka godzin czatowa艂 na ni膮 z okna. Deszcz pada艂 drobnemi, ale rz臋sistemi kroplami. Jedna wielka, szara chmura, jak dzwon mlecznego klosza, zawieszona nad ziemi膮 i morzem, dodawa艂a wieczorowi pos臋pnego uroku ciemno艣ci. Tu i 贸wdzie wida膰 by艂o 偶贸艂te 艣wiat艂a po oknach dom贸w i szynk贸w, ale i te wkr贸tce pogas艂y. Zanim wybi艂a dziesi膮ta, cala osada ju偶 spala. In偶ynier, z papierosem w ustach, siedzia艂 przy otwartem oknie i niespokojni'聶 okiem wpatrywa艂 si臋 w szar膮 sylwetk臋 lamusa. W izbie Berty by艂o ciemno.
鈥 Przecie偶 jeszcze nie 艣pi鈥攝awo艂a! do siebie i cofn膮艂 si臋 troch臋 w g艂膮b' pokoju przed deszczem, kt贸ry ustawicznie gasi艂 mu papierosa.
Na 艣cie偶ce b艂otnistego podw贸rza rozleg艂o si臋 lekkie st膮panie. Serce zabi艂o mu g艂o艣niej. 鈥濼o ona!" zawo艂a艂 i zbieg艂 szybko po scbodacb.
Berta wraca艂a od ojca. Zatrzyma艂 j膮 przy furtce od ogrodu i szepn膮艂 do ucba:
鈥 Dzi艣, nie prawda?
鈥 Nie mo偶na, panie, nie mo偶na.
鈥 Ale偶 tak. Dzi艣.... za godzin臋... wszyscy b臋d膮 ju偶 spali, a rybacy ua morzu.
鈥 Nie mo偶na, panie, nio mo偶na... jeszcze kto zobaczy...
鈥 Nikogo niema! Wejd臋 cicho przez ogr贸d.
鈥 Nie mo偶na, panie, nie mo偶na.,..
鈥 Za godzin臋 przyjd臋. Je偶eli drzwi od kuchni uie b臋d膮 otwarte, wybij臋 okno! 鈥攝awo艂a艂 g艂osem stanowczym i poca艂owawszy j膮 w skro艅, odskoczy艂 na bok.
Beria wesz艂a do siebie. Rygiel szcz臋kn膮艂 w zasuwie. Stan膮wszy przed kominkiem, potar艂a machinalnie zapa艂k膮 o 艣cian臋. Zapa艂ka zgas艂a. Wzi臋艂a drug膮. W zamy艣leniu pozwoli艂a spali膰 si臋 jej do ko艅ca. Szybko potar艂a trzeci膮 o komin i zapali艂a 艣wiec臋. Deszcz b臋bni艂 po szybach. Z r臋koma spuszczonemi na d贸艂, z oczyma otwartemi szeroko i z niedomkni臋temi wargami, chodzi艂a po izbie, ws艂uchuj膮c si臋 ze smutkiem w g艂uche echo w艂asnych krok贸w. Strach j膮 wzi膮艂 czego艣. Zaryglowa艂a drzwi od ulicy. 艢wieca w szklannym niebieskim lichtarzu pali艂a si臋 na murku komina i gor膮cym to neru oblewa艂a jej policzki i tak ju偶 zabarwione czerwonemi wypiekami. Siad艂a na zydlu i utopiwszy czo艂o w d艂oniach, zamy艣li艂a si臋. W g艂owie jej szumia艂o, a w oczach si臋 膰mi艂o. Wtem na drzwiach od kuchni rozleg艂o si臋 lekkie stukanie. Drgn臋艂a, i porwawszy si臋 z zydla, zgasi艂a 艣wiec臋. Zrobi艂o si臋 ciemno, jak w grobie. Serce bi艂o jej tak silnie, 偶e przycisn臋艂a je obydwoma r臋koma, boj膮c si臋, 偶eby nie wyskoczy艂o. 鈥濸贸jdzie sobie... nie otworz臋"鈥 pomy艣la艂a, i stan膮wszy na progu kuchui, opar艂a si臋 plecami o odrzwia. In偶ynier zastuka艂 silniej i poruszy艂 za klamk臋. Dreszcz strachu przebieg艂 j膮 po ciele. Niespokojnie potar艂a r臋k膮 po czole i, jakby dla obrony przed napastnikiem, cicho podsun臋艂a si臋 pode drzwi. Wiatr wyl 偶a艂o艣nie po 艣cianach i szybach, a spadaj膮ce z dachu krople z przykrym rozbija艂y si臋 pluskiem na kamiennych schodach od ogrodu. In偶ynier kr贸tko, ale niecierpliwie potrz膮sn膮艂 klamk膮. Szyby zad藕wi臋cza艂y we drzwiach.
鈥 Wybije okno!鈥攔zek艂a do siebie z przestrachem, przypominaj膮c sobie jego s艂owa. Po艂o偶y la r臋k臋 ua klamce i gotowa艂a si臋 do odporu. Drzwi szcz臋kn臋艂y silniej. Poci膮gn臋艂a machinalnie za rygiel i schowa艂a si臋 w k膮ciku kuchni, tul膮c r臋ce do piersi.
In偶ynier wszed艂. Ry艂o tak ciemno, 偶e zaryglowawszy drzwi za sob膮, zacz膮艂 maca膰 r臋koma w powietrzu. Wstrzyma艂 oddech i nadstawi艂 ucha. Najl偶ejszy bodaj szelest nie zdradza! istnienia 偶yj膮cej duszy.
鈥 Berto... Berto鈥.... szepta! z cicha i instynktownie kierowa艂 si臋 do izby. W chwili kiedy ju偶 by艂 na progu, Berta podsun臋艂a si臋 pode drzwi, chc膮c ucieka膰 z domu. Klamka stukn臋艂a pod dr偶膮c膮 jej r臋k膮. In偶ynier odwr贸ci! si臋 szybko, i poomacku schwyci艂 j膮 wp贸艂.
鈥 Wyjd藕 pan! 鈥 zawo艂a艂a wystraszonym g艂osem.
鈥 Ani my艣l臋.
鈥 Ja pana prosz臋.... nie r贸b mnie pan nieszcz臋艣liw膮... jeszcze kto zobaczy...
鈥 Wszyscy 艣pi膮.
鈥 Mo偶e kto us艂ysze膰....
鈥 Chyba szczury w lamusie, bo膰 tu opr贸cz was nikt inny uie mieszka.
Berta nio wiedzia艂a, co na to odpowiedzie膰. Ostatnia bro艅 wypad艂a jej z reki. Pozwoli艂a si臋 poci膮gn膮膰 do izby. Tu by艂o cokolwiek widniej. Szaro-mroczne 艣wiat艂o wpadaj膮ce przez niebiesk膮 firank臋 pozwoli艂o in偶ynierowi dojrze膰 zydel na 艣rodku izby, a w k膮cie bia艂膮 kap臋 wysoko us艂anego 艂贸偶ka. Berta chcia艂a si臋 wci膮偶 wyrwa膰 mu z r膮k. In偶ynier usiad艂 na zydlu i gwa艂tem posadzi艂 j膮 u siebie ua kolanach. W 偶ylastych jego r臋kach zaprzesta艂a daremnych wysi艂k贸w i zwi艣oi臋t膮 g艂ow臋 przechyli艂a ma przez rami臋 鈥 Berto! ja ciebie kocbam鈥攕zepta艂 in偶ynier, dusz膮c si臋 tym wyrazem. 鈥 Pos艂uchaj... b臋dziemy szcz臋艣liwi... zawsze razem... zawsze z sob膮. Jak sko艅cz臋 bulwar, pojedziemy do Pary偶a.
鈥 Ja tam nie potrzebuj臋 Pary偶a!
鈥 By膰 mo偶e... Ale po co te d膮sy?.'.. Pozw贸l-偶e mi chocia偶 poca艂owa膰 si臋 w szyj臋!... Ach! niedobra! podnie艣 g艂ow臋!... raz, raz tylko poca艂uj臋 w usta!鈥攚ola艂 st艂umionym przez nami臋tno艣膰 g艂osem i si艂膮 przycisn膮艂 jej g艂ow臋 do swoich zgo-r膮czkowanych ust. Berta, widz膮c 偶e nie podo艂a, przesta艂a si臋 opiera膰, 艂u偶ynier trzymaj膮c j膮 obur膮cz za skronie, w jej usta wciska艂 swoje. Wkr贸tce si艂y j膮 opu艣ci艂y. Zwi艣ni臋ta w jego ramionach, omdla艂a, przesta艂a si臋 broni膰.
Pomimo wichru i ci膮g艂ego deszczu, w izbie by艂o gor膮co. Lipcowy upal dusi! si臋 w s艂abo przewie trzanych murach, a wiatr od czasu do czasu z przeci膮giem wyciem mi贸t艂 z komina strumienie powietrza przej臋tego sadz膮 i rybim t艂uszczem, kt贸ry przy sma偶eniu na艣cieka艂 w popi贸艂 i pomi臋dzy ceg艂y. Na tle tylko pos臋pnych rozhowor贸w zap艂akanej i smutnie lamentuj膮cej natury,鈥攏a tle dusznej i ponurej harmonii izby nami臋tne poca艂unki kochank贸w rozlega艂y si臋 w powietrzu...
Nied艂ugo potem in偶ynier zapali艂 papierosa, kt贸rego ogie艅 pomara艅czowym odblaskiem zamigota艂 w wilgotnych oczach Berty, wpatruj膮cej si臋 w niego z uwielbieniem i wyszed艂.
III.
Orange dla Berty i uwodz膮cego kochanka etat si臋 oboj臋tnym, a nast臋pnie, nienawidz膮cym j膮 m臋偶em. Jemu opr贸cz 偶ony potrzeba by艂o pracownicy i pieni臋偶nej wsp贸'niczki statku. Odk膮d Petreii przesz艂a na wy艂膮czn膮 w艂asno艣膰 Ee-uoufa, Berta by艂a tylko pr贸偶nym dla niego ci臋偶arem. Trzyma艂 j膮 w domn, 偶ywi艂 i odziewa艂 jedynie w nadziei spadku. Ale stary Boudard rogat膮 mia艂 dusz臋: ani my艣la艂a wyj艣膰 ua tamten 艣wiat! Tymczasem niecierpliwo艣膰 Oran-gea ros艂a z ka偶dym dniem i przybiera艂a coraz gro藕niejsze rozmiary. Chciwo艣膰 grosza opano-wa艂aj go zupe艂nie. Widzia艂, 偶e prac膮 r膮k nie dojdzie do kupna statku, a pomocy nie spodziewa艂 si臋 znik膮d. Jedynie wdowa po kowalu z Isi-gny mog艂a go podnie艣膰 na nogi. A t艂usta paui Blaudel, jak j膮 nazywano powszechnie, suszy艂a do niego z臋by i zaprasza艂a do siebie przy ka偶dej bytno艣ci w Grandcamp, dok膮d przychodzi艂a co niedziela odwiedzi膰 dalek膮 sw膮 krewne. Ale Orauge ba艂amuci膰 si臋 nie potrzebowa艂 i nie chcia艂, bo go to odrywa艂o od pracy, i jakkolwiek z mi艂o艣ci, zawsze kosztowa艂o bodaj kilka sold贸w. Gdyby mog艂 si臋 z ni膮 o偶eni膰 i z艂apa膰 talary od razu, oto troska warta namys艂u i zachodu. Ale jak si臋 pozby膰 Berty, kt贸ra bezprocentowo siedzia艂a mu na karku? Pyta艂 si臋 ksi臋dza pewnej niedzieli pod wielkim sekretem, czy nic mo偶naby tak jako si臋 z ni膮 rozwie艣膰, bo dzieci nie maj膮, nie pasuj膮 do siebie wcale. Ksi膮dz po dosadnem scharakteryzowaniu sakramentu ma艂偶e艅stwa, radzi艂 mu zda膰 si臋 z nlno艣ci膮 na woi臋 Boga, kt贸ry mo偶e, cho膰 p贸藕no, nawiedzi膰 ich swoj膮 lask膮, kiedy Mu si臋 podoba艂o po艂膮czy膰 ich z sob膮 na zawsze. Orange splun膮艂 przez z臋by i chmurny poszed艂 do domu.
Berta tego dnia w艂a艣nie by艂a smutna i ci臋偶ko zamy艣lona. Pod pos臋pnie zmarszczonem jej czo艂em pracowa艂a jaka艣 my艣l tajemna i ukryta g艂臋boko. Zaledwie usta z艂o偶y艂y si臋 s艂odko do u艣miechu, oczy stawa艂y jej koleni i patrzy艂y przed siebie, jakby w ciemn膮 przepa艣膰, kt贸rej dna dojrze膰 nic mog艂y. Us艂ysza艂a ci臋偶kie kroki Gabryela na kamiennych schodach. Drgn臋艂a konwulsyjnym dreszczem i wyprostowa艂a si臋 na zydlu. Bobota wypad艂a jej z r臋ki. Orange wszed艂. Nie zdj膮wszy czapki, bez powitania, siad艂 z drugiej strony sto艂u i zakl膮艂. Chcia艂 si臋 jej raz pozby膰. Poniewa偶 nio wiedzia艂 jeszcze sposobu, wi臋c milcza艂. Ona chcia艂a mu co艣 po-wiedzi膰膰. Poniewa偶 nie wiedzia艂a, jak si臋 wzi膮膰 do rzeczy, wi臋c milcza艂a r贸wnie偶 uparcie, jak on.
鈥 Wydostaniesz od starego pieni臋dzy, czy nie?! 鈥 krzykn膮艂 na raz Orange i uderzy艂 w st贸艂 pi臋艣ci膮.
鈥 C贸偶 ja zrobi臋 nieszcz臋艣liwa, kiedy ojciec da膰 nie chce 鈥 odpowiedzia艂a Berta p艂aczliwym g艂osem.
鈥 Nie chce?! To p贸jdziesz dzi艣 spa膰 do niego. Mam dosy膰 tych romans贸w i korowod贸w. Rozumiesz?
鈥 Rozumiem... ale...
鈥 Ale co?!
鈥 Ale ty nie mo偶esz mnie dzi艣 wyp臋dzi膰 od siebie, bo...
鈥 Bo co?! krzykn膮艂 Orauge gro藕nie i stan膮艂 przed Bert膮.
鈥 Bo... bo.,. 鈥 Tu Bercie pu艣ci艂y si臋 艂zy z oczu. Wsta艂a z zydla, przysun臋艂a si臋 nie艣mia艂o do m臋偶a i nie patrz膮c na niego, po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na twarzy. Zanim Orange zd膮偶y艂 szorstkim ruchem odtr膮ci膰 j膮 od siebie, ona, szlochaj膮c, wyszepta艂a z艂amanym g艂osem:
鈥 Bo.... jestem.... przy nadziei....
鈥 Tego mi tylko brakowa艂o! 鈥 hukn膮艂 rybak pe艂n膮 piersi膮 i z pi臋艣ciami podniesionemi do g贸ry, stan膮艂 naprzeciwko Berty. 鈥 Tego mi tylko brakowa艂o!!... Zamiast jednego darmozjada, b臋d臋 ich mia艂 dwoje... P贸jdziesz sobie do ojca, niech ci sprowadzi akuszerk臋, kiedy mi si臋 z posagiem droczy! Rozumiesz?! Rozumiesz?!
Iierta osnucia si臋 ua zydel bezsilnie i utopiwszy twarz w d艂onie, rozp艂aka艂a si臋 rzcwnerui Izami, kt贸re jak groch spada艂y jej na kolana i wielkiemi plamami rozlewa艂y si臋 na bia艂em p艂贸tnie zapaski. Orange z r臋koma w kieszeniach, chodzi艂 wielkiemi krokami po izbie i 艂okciami potr膮ca艂 o 艣ciany, komod臋 i sto艂ki, zdaj膮c si臋 nie s艂ysze膰 p艂aczu Berty. Nagle stau膮艂 przed nia gniewnie i zawo艂a艂:
鈥 Pieni膮dze b臋d膮 czy nie?
鈥 Berta nic nie odpowiedzia艂a.
鈥 Pieni膮dze beda, czy nie?! 鈥 s艂yszysz?
鈥 S艂ysz臋...
鈥 Pieni膮dze by膰 musz膮, bo inaczej...! 鈥 krzyku膮艂 po raz trzeci i uj膮艂 si臋 pod boki.
Iierta opu艣ci艂a g艂ow臋 ua st贸艂 i przesta艂a p艂aka膰. O Iosue tylko i spazmatyczne drgania w gardle przerywa艂y od czasu do czasu to gro藕ne milczenie, jakie nast膮pi艂o po ostatnich s艂owach Orange'a. Berta nic nie widzia艂a, nie s艂ysza艂a, nic my艣la艂a. Orange, stoj膮c wci膮偶 przed nia, poma艂u zacz膮艂 si臋 uspakaja膰. R贸wnowaga, przewr贸cona nieszcz臋艣liwym zbiegiem wiadomo艣ci o niespodziewanem ju偶 ojcostwie ze stanowcz膮 my艣l膮 roz艂膮czenia si臋 z nieprodukcyjn膮 偶on膮, napowr贸t zapanowa艂a w jego rozpalonym m贸zgu. Mi艂o艣膰 w艂asna ojca i nadzieja oddzia艂ania wnukiem na sk膮pstwo Boudarda udobrucha艂y go zupe艂nie. Przysun膮艂 zydel do Berty i usiad艂szy tu偶 przy niej, odchrz膮kn膮艂 g艂o艣no, a znacz膮co. Widz膮c, 偶e ona nie odwraca si臋 do niego, wzi膮艂 j膮 obiema r臋koma za g艂ow臋 i posadzi艂 prosto na zydlu, lterta nic wiedzia艂a, co pocz膮膰.
鈥 No!.,, inakiedy偶-tospodziewasz si臋 ch艂opca? Berta zmieszana pytaniem zacz臋艂a pl膮ta膰 si臋
i kr臋ci膰. Orange dopom贸g艂 jej nast臋puemi pytaniami, kt贸re sypa艂y si臋 z jego g艂owy, jak pierze z rozprutej poduszki. Po p贸艂godzinnej rozmowie powa偶nych orzecze艅, po艂膮czonych bez艂adnie z dwuznacznymi 偶artami, w ma艂偶e艅skiem stadle nast膮pi艂a najlepsza zgoda. Postanowiono w przysz艂a sobot臋 p贸j艣膰 do Boudarda razem i prosi膰 go o wyp艂acenie cz臋艣ci posagu z racyi tak szcz臋艣liwego wypadku. Poniewa偶 jednak tej tak radosnej wiadomo艣ci nie godzdo si臋 przyj膮膰 na sucho, Orange poszed艂 do ojca Ke-noufa.
Ca艂a za艂oga Petreii siedzia艂a w szynku i pij膮c na rachunek nowego tygodnia, gra艂a w ko艣ci.
鈥 Ojcze Kenoufle! Dzban cydru, a potem kawy ile si臋 zmie艣ci 鈥 zawo艂a艂 Orauge zaraz z progu-
鈥 Czy z arakiem? 鈥 spyta艂 Julek.
鈥 Ty艂o, 偶eby ci a偶 nosem wr贸ci艂!
鈥 C贸偶 ci si臋 sta艂o? 鈥 spyta! szyukarz, zdziwiony tym jego niespodziewanie dobrym humorem.
鈥 Uda艂o mi si臋! B臋d臋 ojcem!鈥攚ykrzykn膮艂 dumnie m艂ody rybak i uj膮wszy si臋 pod boki pie艣ciami, stan膮艂 prosto, na 艣rodku szynku. Rybacy porwali si臋 z miejsca i po kolei zacz臋li 艣ciska膰 go serdecznie za r臋ce. 艁zy rozrzewnienia zakr臋ci艂y mu si臋 w oczach. Nic mog艂 m贸wi膰. Ma艂y b臋ben kr臋ci艂 mu si臋 ju偶 ko艂o n贸g, a Petreio, Petreio, w艂asna szybowa艂a po morzu.
鈥 No, to pijcie 鈥 zawo艂a! szynkarz, rozstawiaj膮c kubki, szklanki i kieliszki na stole. Niczem nie zam膮cona oboj臋tno艣膰 panowa艂a na jego twarzy.
鈥 A wy nie z nami? 鈥 spyta艂 Orange.
鈥 Wypi膰... wypij臋 鈥 odpowiedzia艂 Renouf po chwili namys艂u i przyni贸s艂 sobie sw贸j kubek, kt贸ry Julek podejrzewa艂 zawsze o wi臋ksze od innych rozmiary. Po cydrze posz艂a kawa z arakiem, a potem arak sam, i tak do ko艅ca, a偶 鈥瀖alec" nadbieg! o 艣wicie i pij膮cych wezwa艂 na morze.
鈥 Dajcie mu araku, niech i on dzi艣 u偶yje!鈥 zawo艂a艂 Orange do szyukarza i poszed艂 po偶egna膰 Bert臋, co mu si臋 od dnia 艣lubu pierwszy raz zdarzy艂o. Po drodze, uszcz臋艣liwiony ma艂偶onek puka艂 do okien pi臋艣ci膮 i rozespane 偶ony swoich towarzysz贸w zawiadamia艂 przez szyby, 偶e i Berta co艣 warta!
Pierwej ni偶 ktokolwiek, wiedzia艂 o tem Armand de Coux. Daleki od wszelkich gwa艂to-townych wybuch贸w 鈥 dniem, a raczej noc膮 wprz贸dy 鈥 przyj膮艂 wiadomo艣膰 z cb艂odnem zadowoleniem, i wyasygnowawszy Bercie z kassy pieszczot wi臋ksz膮 ni偶 zwykle ilo艣膰 poca艂unk贸w, wyni贸s艂 si臋 z izby szybko, z zamiarem wycofania si臋 ze stosunku. Od pewnego czasu mi艂o艣膰 Berty zacz臋艂a go ju偶 m臋czy膰. Czeka膰 a偶 wszy scy posn膮, dr偶膰膰 na my艣l m臋偶a, kt贸ry go chwyta na gor膮cym uczynku, nudzi膰 si臋 par臋 godzin dziennie z sentymentaln膮 a prostack膮 rybaczk膮, czy偶 to nie po艣wi臋cenie ze strony cz艂owieka, kt贸ry 偶yje nie tylko dla zmys艂贸w? In偶ynier kilka razy ju偶 nie stawi艂 si臋 na schadzce. Dzi艣 us艂yszawszy przez okno, jak膮 rado艣ci膮 niespodziewane to ojcowstwo nape艂ni艂o serce Orange'a, postanowi艂 zerwa膰 z Bert膮 zupe艂nie i nic pokaza膰 si臋 jej wi臋cej na oczy, je偶eli to b臋dzie mo偶liwem. Projekt bulwaru ju偶 by艂 na uko艅czeniu, Za cztery albo pi臋膰 dni i tak wyjedzie do Pary偶a, a potem mo偶e nie wr贸ci wcale. Po c贸偶 wi臋c przewleka膰 stosuuck, kt贸ry d艂u偶ej trwa膰 nie mo偶e i sam przez si臋 upa艣膰 musi! Pud wp艂ywem tak rozs膮dnych my艣li, z艂o偶y艂 tek臋, i wcze艣niej ni偶 zwykle po艂o偶y艂 si臋 do 艂贸偶ka, mrucz膮c pod nosem:
鈥 Tanim kosztem, co prawda, uda艂o mi si臋 uszcz臋艣liwi膰 ludzi... Kilkadziesi膮t trank贸w m臋偶owi i kilkana艣cie nudnych wieczor贸w dla 偶ony! Musz臋 jednak co艣 jej zostawi膰 na pami膮tk臋... Wst膮偶ki?.. E! to chyba za ma艂o. Kolczyki z艂ote, albo pier艣cionek?... m贸g艂by si臋 jeszcze m膮偶 czego domy艣l膰膰! Lepiej wspomnienie tylko: to poetyczniej, kiedy si臋 nie mo偶na zapisa膰 w albumie.
Ach! jaka (o szkoda, 偶e takie stworzenie nie zna si臋 na uczuciach delikatnych... Zwierz臋-eo艣膰 i tylko zwierz臋co艣膰, to cale ich 偶ycie. Ale co mi tam do tego!... Dobrze te偶 przynajmniej, 偶e dzisiaj si臋 wy艣pi臋 za wszystkie czasy 鈥 zawo艂a), ziewaj膮c i przewr贸ci) si臋 na drugi bok.
Berta zm臋czona ca艂odzienuemi odwiedzinami czeka艂a nocy z niecierpliwo艣ci膮. Ostatnia kumoszka, nagadawszy rad, przestr贸g i 偶ycze艅, wynios艂a si臋 nareszcie z izby i zostawi艂a j膮 sam膮. By艂o ju偶 dawno po dziesi膮tej. Osada spa艂a, a ciemno by艂o wsz臋dzie. Berta, zaryglowawszy drzwi od ulicy, rozebra艂a 艂贸偶ko i zgasi艂a 艣wiec臋. Wyjrza艂a przez okno na podw贸rze. W szynku, w mieszkaniu ojca Kcnoufa i w pokoju in偶yniera panowa艂a najzupe艂niejsza ciemno艣膰. Przez chwil臋 zdawa艂o si臋 jej, 偶e in偶ynier pali 艣wiec臋 przy swojem 艂贸偶ku. By艂o to z艂udzenie. Ksi臋偶yc, wysun膮wszy si臋 z za chmury, 艣wieci! ostrym blaskiem na szybach jego okna. Przesz艂a do kuchni, odemkn臋艂a cicho rygiel ode drzwi na ogr贸d, i przystawiwszy sobie sto艂ek, usiad艂a pod 艣cian膮. Zegar wybi艂 jedenast膮 z ko艣cielnej wie偶y. Za najmniejszym szelestem przyk艂ada艂a ucho do drzwi i niespokojnie nads艂uchywa艂a. Wiatr ga艂臋ziami r贸偶y bi艂 o 偶erd藕 p艂otu i przerywa艂 g艂uch膮 cisz臋 nocy. Wybi艂a dwunasta.
鈥 Jeszcze p贸艂 godziny poczekam... mo偶e przyjdzie... mo偶e na przechadzce..., pomy艣la艂a i zosta艂a przy drzwiach do pierwszej, ale napr贸偶no. Napr贸偶no tak偶e czeka艂 ojciec Renouf w swym szynku przy oknie. Chcia艂 in偶ynierowi powiedzie膰 鈥瀌obry wiecz贸r!" w chwili zamykania furtki od ogrodu, tak sobie, przez wrodzon膮 z艂o艣liwo艣膰 i przez nienawi艣膰 cz艂owieka gminu do tu偶urka, ale zawiedziony w szata艅skiej nadziei, po艂o偶y艂 si臋 na 艂贸偶ko zaraz po p贸艂nocy, postanowiwszy ostrz膰dz GabTyeta. 1 tak wreszcie, na in偶ynierze nic by nie zyska艂, a Gabryel jcst-to sw贸j przecie.
Nazajutrz, jak tylko statki zacz臋艂y zawija膰 do przystani, Berta ugotowa艂a 艣niadanie i ponios艂a re m臋偶owi na bulwar. Orange ua morzu och艂on膮艂 ju偶 z pierwszego wra偶enia. 呕arty, dwuznacznrki i 偶yczenia towarzysz贸w przyjmowa艂 spokojnie, a Bert臋 powita艂 ch艂odno, cho膰 bez mrukliwej niech臋ci. Zjad艂szy z po艣piechem przyniesion膮 mu straw臋, poszed艂 wprost do szynku i przy czarce cydru zabra艂 si臋 do domina. Jako艣 tego dnia w grze nie mia艂 szcz臋艣cia.
Kenouf uwija艂 si臋 po izbie z niezwyk艂膮 szybko艣ci膮 i roztargnieniem. Przestawia艂 kieliszki, wyciera艂 sto艂ki 艣cierk膮, co mu si臋 rzadko zdarza艂o, gwizda艂 bezmy艣lnie i co chwila zagl膮da艂 Orange'owi w domino przez rami臋.
鈥 Nie wiele艣cie mi ryb przywie藕li dzisiaj-鈥 wtr膮ci艂 od niechcenia w艂a艣nie wtenczas, kiedy Orauge'owi zabrak艂o czw贸rek, a zosta艂 si臋 z sz贸stkami.
鈥 To czemu uie 艂owicie sarai?... pownoby ich na艂apa艂o sio, wi臋cej!
鈥 Przecie偶 nie m贸wie, 偶eby艣cie mieli nie pracowa膰!... ale po艂贸w nie by艂 taki dobry, jak wczoraj... Musia艂o wia膰 za s艂abo.
鈥 To trzeba wam by艂o dmucha膰 z brzegu! 鈥 odpowiedzia艂 Orange, obliczaj膮c punkta. Prze gra艂em siedemna艣cie!... K贸艂eczko araku!
Renouf postawi艂 pi臋膰 kieliszk贸w i nala艂. Widz膮c jednak, 偶e Orange zabiera si臋 do nowej partyi, zawo艂a艂:
鈥 Gabryel!
鈥 Co?
鈥 Chcia艂bym ci co艣 powiedzie膰...
鈥 To powiedzcie.
鈥 Nie moge tutaj... p贸jd藕 do stancyi 鈥攔zek艂 szynkarz tajemniczo i poci膮gn膮艂 Orangea za r臋kaw. Poszli na g贸r臋. Renouf drzwi zamkn膮艂 od razu na klucz za sob膮 i ogl膮daj膮c si臋 po sypialni dla upewnienia si臋, 偶e w ni膰j niema nikogo, usiad艂 z powa偶n膮 min膮 na krze艣le. Orange zaj膮艂 miejsce naprzeciwko. Obydwaj przez chwil kilka patrzyli na siebie w milczeniu.
鈥 Powiecie, czy nie? 鈥 przerwa艂 Orange nareszcie zniecierpliwiony tajemnicz膮 scena.
Szynkarz wa偶y艂 my艣li w g艂owic, nie wiedz膮c jak zacz膮膰. Chcia艂 by膰 jak mo偶na najogl臋dniej-szym w wyra偶eniach.
鈥 Kiedy Berta zlegnie? 鈥 zapyta艂, podnosz膮c oczy na Orange'a.
鈥 C贸偶 to ja akuszerka, czy co, 偶ebym wiedzia艂?... Oaa sama pewnie nie wie...
鈥 Musi wiedzie膰, kiedy ei tak p贸藕no powiedzia艂a.
鈥 Zk膮d偶e wiecie, 偶e p贸藕no?
鈥炩 Ma si臋 rozumie膰, 偶e p贸藕no, bo ja ju偶 ze dwa tygodnie domy艣la艂em si臋 tego.
鈥 Dwa tygodnie... No, wi臋c c贸偶?
鈥 Czy ty wiesz, 偶e to twoje dziecko?
鈥 Wiem i nie wiem鈥攐dpowiedzia艂 Orange z pow膮tpiewaniem.
鈥 A mnie si臋 zdaje, 偶e to nie twoje鈥攚ycedzi艂 szynkarz wolno przez z臋by i bystro spojrza艂 w oczy rybakowi. Orange zaczerwieni艂 si臋 i 艣cisn膮艂 z臋by. Nozdrza i wargi zacz臋艂y mu drga膰 w nerwowych kurczach. W my艣li przebieg艂 wszystkich towarzysz贸w bez偶ennyeh, ale na nikogo podejrzenia rzuci膰 nie umia艂.
鈥 Ojcze Renoufie! powiedzcie kto? 鈥 zawo艂a艂, marszcz膮c brwi,鈥攁 jak B贸g na niebie ubij臋 j膮 i jego!
鈥 A kajdany?
鈥 Niecb si臋 stanie, co chce, ale ja ha艅by nie daruj臋!
鈥 G艂upi艣.... nie krzycz! Ha艅by nie daruj, ale nieszcz臋艣cia na siebie nie sprowadzaj! Boudard ci pieni臋dzy za 偶ycia nie da, a po 艣mierci io i tak dyabli wiedz膮, co z maj膮tkiem zrobi.
M贸wi膮 nawet, 偶e z siostr膮 偶ony w Caeu, u kt贸rej si臋 Berta chowa艂a ma syna, co jest officerem w wojsku, i daje mu pieni膮dze. Tak czy owak rozejdziesz si臋 z Bert膮, na Boudardzie nic ju偶 nie ugryziesz. R贸b wi臋c tak przynajmniej, 偶eby艣 si臋 sam nie zgubi).
鈥 To prawda 鈥 odpowiedzia艂 Orange i zamy艣li) si臋. Bo chwili jednak, 艣ciskaj膮c szyn-karza kouwuisyjnie za r臋k臋, zawo艂a) jednym tchem:
鈥 Ojcze Renoufie! powiedzcie kto? kto do nio) chodzi艂?
鈥 A co z nimi zrobisz?
鈥 Nie wiem.
鈥 Jak b臋dziesz wiedzia艂, to ci powiem. Orange nasun膮艂 czapk臋 na czo艂o i zacz膮艂
wy艂amywa膰 sobie palce w stawach. Reuouf przenikliwym wzrokiem 艣ledzi艂 za ka偶dym jego ruchem, chc膮c wyczyta膰 mu z twarzy my艣li pracuj膮ce w m贸zgu. Nagle rybak szarpn膮艂 si臋 na krze艣le, a偶 por臋cz zatrzeszcza艂a pod uderzeniem jego silnych plec贸w. Oczy zaiskrzy艂y mu si臋 dziko i mign臋艂y z艂o艣liwie bia艂kami.
鈥 Wiem. Pojad臋 z nimi ua makrele waszym bacikiem 鈥 mrukn膮艂 z szata艅sk膮 z艂o艣liwo艣ci膮.
鈥 To nie g艂upio 鈥 odpowiedzia艂 szynkarz, i potakuj膮co kiwn膮艂 g艂ow膮.
鈥 Kto?!... kto?!... powiedzcie, bo nie wytrzymam d艂u偶ej.
鈥 In偶ynier.
鈥 Zabij臋, jak psa! zabij臋 j膮. jego i siebie! 鈥 rykn膮艂 z w艣ciek艂o艣ci膮 Orange i rzuci艂 si臋 ku d rzwiom.
鈥 A kajdany? 鈥 zawo艂a艂 Renouf, przytrzymuj膮c go za r臋k臋.鈥 Cicho!... nie krzycz tak g艂o艣no, bo ci臋 jeszcze przed czasem po艣l膮 tam, gdzie艣 nte by艂. R贸b jak chcesz, ale nieszcz臋艣cia nie sprowadzaj na siebie...
鈥 Sprawiedliwie. Ale czy aby wiecie na pewno, 偶e to on?
鈥 Ma si臋 rozumie膰: widzia艂em, jak wychodzi艂 z ogrodu.
鈥 U mnie!.., ua mojem 艂贸偶ku!!... Nie daruj臋鈥 j臋cza艂 Orange bole艣nie i kr臋ci艂 g艂ow膮 na wszystkie strony, jak gdyby 艣ciany chcia艂 ni膮 roztr膮ci膰.
Kon iuf otworzy艂 drzwi z klucza i zszed艂 na d贸艂.
鈥 Zap艂acisz mi paniczu za moj臋 ha艅b臋! 鈥 sykn膮艂 Orange przez z臋by, i j臋kn膮wszy z g艂臋bi piersi, ci臋偶ko ruszy艂 za szynkarzem.
鈥 C贸偶-to! spowiadali艣cie si臋 na g贸rze, czy co? 鈥 spyta艂 Julek wchodz膮cych,
鈥 Ty nam dasz komuni膮 鈥 odpowiedzia艂 Renouf, klepi膮o majtka po t艂ust膰m ramieniu.
鈥 Mo偶e i dam, jak powiecie, co艣cie tam m臋drkowali bez nas tak d艂ugo.
鈥 Gabryel nie chce je藕dzi膰 na Petreii 鈥 rzek艂 szynkarz, chytrze wykr臋caj膮c si臋 przed badaniem.
鈥 Co znown? 鈥 odpowiedzia艂a dru偶yna z oburzeniem.
鈥 Ale偶 tak. 鈥 Powiada przeci臋, 偶e mu si臋 przykrzy, bo Petreio nie ma szcz臋艣cia.
鈥 G艂upstwo! Dajcie nam tu k贸艂ko... my bez niego nie pojedziem!
Renouf przyni贸s艂 flaszko araku i stawiaj膮c j膮 na stole, zawo艂a艂:
鈥 Wasze k贸艂ko, moja reszta!... byle nam tylko Gabryela nie zbrak艂o.
鈥 Wiwat! 鈥 krzykn臋li ch贸rem majtkowie i uderzyli w kieliszki.
Orange podni贸s艂 arak do ust, ale wzdrygn膮wszy si臋 na ca艂em ciele, postawi! natychmiast kieliszek na stole. Zdawa艂o mu si臋, 偶e ua dnie kieliszka zobaczy艂 krew.
鈥 Czemu nie pijesz? 鈥 zagadn膮艂 Leon.
鈥 Kie moge.
鈥 Filut! w tem musi by膰 co艣... Pewnie do flaszki naleli trucizny 鈥 zawo艂a艂 Julek, k艂ad膮c palec do g臋by.
Orange za艣mia艂 si臋 dziko i skrzywiwszy usta, wychyli! kieliszek do dna. By艂 tak wzruszony, 偶e w贸dka w mgnieniu oka prawie wysadzi艂a mu krople potu na czo艂o. Prze艂amawszy pierwszy wstr臋t, poczu艂 w sobie 偶膮dz臋 picia. Wszystkie kieliszki wychyla艂 duszkiem, a ostatni rozbi艂 o st贸艂. Po godzinie by艂 pijany. Oczy nui przes艂oni艂y si臋 bielmem, a j臋zyk wci膮偶 stawa艂 ko艂em. Zwali艂 si臋 na 艂aw臋 i dysza艂. Majtkowie po pijauemu za艣piewali nad nim re膮uie-seat i wzi膮wszy gu pod r臋ce, wyprowadzili z szynku. Tucz膮c si臋 kolo lamusa, Orange przewr贸ci艂 bia艂kami do g贸ry. Chcia艂 si臋 zosta膰, oho wi膮zek jednak i ch臋膰 zysku wzi臋艂y nad nim g贸r臋 nad zazdro艣ci膮. Potoczy艂 si臋 nad morze. Kiedy mieli ju偶 odbija膰, wybe艂kota艂 z g艂臋bi cz贸艂na:
鈥 Malce! trzy litry araku, tylko duchem!鈥 Za chwil臋 cz贸艂no odbi艂o.
Berta sta艂a nad brzegiem i patrzy艂a . przestrachem La m臋偶a, nic 艣miej膮c zbli偶y膰 si臋 do niego Jakkolwiek Orange drugi raz w 偶yciu upi艂 si臋 ju偶 na dobre, ooa jedoak偶e nie widzia艂a go dot膮d jeszcze w tym stanie. Niesmak i obrzydzenie zarysowa艂y sio na jej twarzy i skrzywi艂y wyra藕nie 艂agodn膮 linij臋 jej ust. Kiedy 偶agle wznios艂y si臋 na maszt Petreii, odwr贸ci艂a si臋 od morza i siad艂a na Iawie. Knbota po艅-ezocby jej nie sz艂a. Zerkaj膮c w stron臋 ober偶y, miga艂a drutami bezmy艣luie i gubi艂a oczka. Towarzyszki i kumoszki otoczy艂y j膮 ko艂em, wypytuj膮c o zdrowie i zasypuj膮c radami.
鈥 M贸wi膮, 偶e to dobrze je艣膰 du偶o kartofli鈥 zawyrokowa艂a jedna.
鈥 A ja ci radz臋, jedz w臋gorza. Kiedym ju偶 by艂a na rozwi膮zaniu, to tylko w臋gorz muie 偶ywi艂鈥攔zek艂a matka Gibert dobrotliwym g艂osem.
鈥 Jedz wszystko鈥攚tr膮ci艂a trzecia,鈥攖ylko nic pieprz bardzo, bo to 偶o艂膮dek podrywa.
Berta s艂uchaia rad z widoeziiem roztargnieniem i wci膮偶 spogl膮da艂a w stron臋 ober偶y. Zniecierpliwiona pr贸偶nein oczekiwaniem po偶egna艂a towarzyszki i posz艂a do siebie. Przechodz膮c przez podw贸rze, zakas艂a艂a g艂o艣no przed otwar艂em oknem iu偶yniera i podnios艂a ukradkiem g艂ow臋 do g贸ry. W oknie nic by艂o nikogo. Twarz tylko Reuoufa, sp艂aszczona na szybie szynku, mign臋艂a jej w o-czach i znik艂a. Wesz艂a na Wielk膮 ulic臋 i ztamt膮d wst膮pi艂a wolno na schody, stukaj膮c umy艣lnie obcasami po kamiennych stopniach. W izbie by 艂o ponuro i smutno, jak zwykle. Jedna tylko doniczka tuksyi, ze spuszezonemi na d贸艂 dzwoneczkami kwiatu, karminow膮 barw膮 zarysowa艂a si臋 偶ywo ua tle zakopconej 艣ciany. Reszta z takim trudem niegdy艣 nagromadzonych przez uia kwiat贸w posobn臋fa. Izba ton臋艂a w mroczuem, tajemniczem 艣wietle pos臋pnego dnia, kt贸ry z trudno艣ci膮 przeciska艂 si臋 pomi臋dzy ni膰mi zielonej, g臋stej firanki. Podni贸s艂szy r贸g peikalu cokolwiek do g贸ry, wpatrywa艂a si臋 z zaj臋ciem w okno ober偶y. In偶ynier schylony nad stolikiem pisa艂. Ostre 艣wiat艂o dnia razi艂o j膮 w oczy. Jjwie du偶e 艂zy zawis艂y na jej rz臋sach. Zapu艣ci艂a lirauk臋 i wysz艂a przez kuchni臋 do ogrodu, z trzaskiem Odryglownj膮C drzwi... In偶ynier ani drgn膮艂 przy stoliku. Usiadla ua schodach i odchrz膮kn膮wszy g艂o艣no, zabra艂a si臋 do roboty po艅czochy, kt贸ra si臋 w jej r臋kach pru艂a sama, jak p艂贸tno Penelopy. In偶ynier a偶 do obiadu pracowal nad stolikiem, nio podni贸s艂szy g艂owy. D艂ugo jeszcze po dzwonku pisa艂 i rachowa艂, nie rzuciwszy nawet okiem na podw贸rze. Hotelowa dziewczyna oderwa艂a go nareszcie od pracy.
鈥 Panienko, 鈥 zawo艂a艂 鈥 panienko!
鈥 Czego znowu?
鈥 Daj buziaka na drog臋.
鈥 Obejdzie si臋! 鈥 odburkn臋艂a dziewczyna i zbieg艂a szybko przed goni膮cym j膮 in偶ynierem.
鈥 Czy偶by on moie ju偶 wi臋cej nie chcia艂?鈥 spyta艂a si臋 Berta z niepokojem w duszy, i os艂u-piouo oczy wlepi艂a w zachmurzony widnokr膮g nieba. Jesienny wiatr przej膮艂 j膮 zimnem. Wesz艂a do izby i otuliwszy si臋 w star膮 chustk臋, usiad艂a przy 艂贸偶ku, kryj膮c twarz w poduszkach. Nie up艂yn臋艂o p贸i godziny, a ju偶 stare i m艂ode towarzyszki zaleg艂y izb臋.
鈥 Nie b贸j si臋 Berta! 鈥 przecie偶 to nie takie straszne.
鈥 Ja dwoje urodzi艂am od razu i nio smuci艂am si臋 naprz贸d, ani te偶 umar艂am.
鈥 Niby ona tam wie, czy urodzi dwoje, czy jedno. To jak Panu Boga si臋 podoba!... Zreszt膮 to przeci臋 nie pierwsze...
鈥 A jad艂a艣 w臋gorza?鈥攕pyta艂a matka Gibert.
鈥 Nie, me jad艂am 鈥 odpowiedzia艂a Berta machinalnie i otworzy艂a oczy, jak gdyby ze snu.
鈥 Czy ci臋 mgli mo偶e?
鈥 Nie..
鈥 To ci臋 b臋dzie jeszcze ragb艂o. Ale to nic., to tak zawsze; tylko si臋 nie pod偶wigaj.
Iierta s艂ucha艂a rad i opowiada艅 jednem ucbeni a wci膮偶 okiem strzyg艂a na okno, chocia偶 perka Iowa firanka dok艂adnie zas艂ania艂a szyby. O dziewi膮tej rozleg艂 si臋 b臋ben. Szynkarze i przekupnie zamkn臋li sklepy, a baby poma艂u rozesz艂y si臋 po domach. Berta zgasi艂a 艣wiec臋, usiad艂a przy oknie, uchyli艂a firanki i patrzy艂a ua ober偶臋. O dziesi膮tej in偶ynier wr贸ci艂 z prze chadzki. Zapali艂 艣wiec臋 i nasun膮wszy mu艣linow膮 firank臋 na okno, zacz膮艂 si臋 rozbiera膰. Berta 艣ledzi艂a z niepokojem ka偶dy jego ruch. W miar臋 jak zdejmowa艂 z siebie sk艂adowe cz臋艣ci ubrania, 偶al coraz silniej 艣ciska艂 jej serce. Czu艂a, 偶e 艂zy t艂ocz膮 si臋 jej do gard艂a. Nie rozp艂aka艂a si臋 jednak, maj膮c nadziej臋 do ostatniej chwili, 偶e przebierze si臋 w inne ubranie i przyjdzie j膮 popie艣ci膰, cho膰by pocieszy膰, a niechby zreszt膮 鈥瀌obra noc" powiedzie膰. In偶ynier po艂o偶y艂 si臋 do 艂贸偶ka, poklepa艂 si臋 z zadowoleniem po wypuk艂ej klatce piersiowej, przeci膮gn膮艂 si臋 kilka razy, ziewaj膮c na cale gard艂o, i zdmuchn膮艂 艣wiec臋. Berta w os艂upieniu d艂ugo jeszcze sta艂a przy oknie i patrzy艂a na ciemn膮 艣cian臋 ober偶y. Powoli si艂y j膮 opu艣ci艂y. Bezw艂adna upadla na zydel, i za艂amuj膮c bole艣nie r臋ce nad g艂ow膮, zawo艂a艂a przez Izy:
鈥 Czemu on mnie ju偶 nie chce?... Co ja jemu zawini艂am?... Bo偶e! jak偶em nieszcz臋艣liwa!...
By艂 to jedyny wyrok skargi, jaki si臋 prze, jej usta przedar艂: wi臋cej nadto powiedzie膰 nic mia艂a prawa i nie umia艂a.
Nazajutrz z rana ojciec Renouf wszed艂 do pokoju in偶yniera i stan膮艂 przy drzwiach pokornie.
鈥 Czy macie jaki intereB do mnie 鈥 spyta艂 in偶ynier, zdziwiony niespodziewanemi wcale odwiedzinami.
鈥 Tak panie in偶ynierze 鈥 m贸wi艂 szynkarz, j膮kaj膮c si臋 鈥 mam iuteres... male艅k膮 pro艣b臋..., ale nie 艣miem...
鈥 M贸wcie, prosz臋. Jestem na us艂ugi.
鈥 Chcia艂bym... ale nic wiem.,, mo偶e pan in偶ynier we藕mie mi to za z艂e... ale moje po艂o偶enie...
鈥 No, 艣mia艂o! Ja nie jestem jednym z tych ludzi, co nadu偶ywaj膮 swojej wy偶szo艣ci.
鈥 Chcia艂em prosi膰 pana in偶yniera o pieni膮dze... bo tak mi dzi艣 potrzebne... pan in偶ynier si臋 nic obrazi...
鈥 Ale偶 nie! Z najwi臋ksz膮 przyjemno艣ci膮. Dajcie tylko rachunek.
鈥 Ja ju偶 wczoraj przygotowa艂em i obliczy艂em a偶 po dzie艅 dzisiejszy... nowe wydatki to pan in偶ynier zap艂aci mi w dzie艅 wyjazdu... Ale ja si臋 boj臋 tylko, 偶eby pan in偶ynier si臋 na mnie nie obrazi艂.
鈥 Ale偶 bynajmniej. Brak wychowania w ludziach pracy nie mo偶e obra偶a膰 cz艂owieka na mojem stanowisku i z mojem wykszta艂ceniem鈥攃edzi艂 in偶ynier przez z臋by, wyp艂acaj膮c nale偶n膮 summ臋 za ca艂y pobyt w hotelu Pod Gniadym Koniem.
鈥 Uni偶ony s艂uga pana in偶yniera 鈥 rzek艂 pokornie szynkarz i wycofa艂 si臋 szybko z numeru, m贸wi膮c sobie w duszy: 鈥瀙ierwsza mi艂o艣膰 od siebie."
In偶ynier przez zapomnienie stan膮艂 przy oknie i spotka艂 si臋 oko w oko z 艂agodnem spojrzeniem Berty, kt贸ra siedz膮c ua schodach, udawa艂a, 偶e pracuje. Przyjacielskiein potrz膮艣ni臋ciem g艂owy powita艂 smutnie u艣miechaj膮c膮 si臋 dou Bert臋 i przes艂awszy jej zalotny ca艂us od r臋ki, wykr臋ci艂 si臋 na pi臋cie.. Projekt nie by艂 jeszcze sko艅czony. Usiad艂 przy stoliku i zag艂臋bi! si臋 w obliczeniach z danych lub wywnioskowanych rezultat贸w. Berta z zaizawiouem okiem popatrzy艂a na t臋 g艂ow臋 powa偶nie schylon膮 nad papierami, kt贸rej okr膮g艂y tyl wida膰 tylko by艂o nad framug膮 okna, i zwin膮wszy machinalnie pouczoch臋 w k艂臋bek, cofn臋艂a si臋 do kuchni.
Morze zdaleka hucza艂o pie艣艅 swego szturmu do brzeg贸w i zawczasu g艂osi艂o przyjazd rybak贸w. Berta rozpali艂a na kominie, wstawi艂a wod臋 z saganem do ognia, pokraja艂a ryby na kawa艂ki i zacz臋艂a gotowa膰. W chwili, kiedy matlota by艂a gotowa, Orange przybi艂 w cz贸艂nie do brzegu. Zobaczywszy 偶on臋 z daleka, drgu膮l. Nie by艂o innego wyj艣cia. Odda艂 kosz z rybami 鈥瀖alcowi" i odes艂a艂 go do Renoufa.
Usiad艂szy za艣 sam aa 艂awie przy 偶onie, chmurny i mrukliwy, zabra艂 si臋 do jedzenia. Berta trzyma艂a przed uini misk臋 i chleb. Kozikiem wybiera艂 z miski kawa艂ki ryb i 艂yka艂 je, prawie nie gryz膮c.
鈥 Co ci jest, 偶e nie jesz chleba? 鈥 spyta艂a Berta.
鈥 Albo偶 to chleb je艣膰 trzeba, kiedy si臋 je艣膰 nie chce?
鈥 No nie, ale my艣la艂am, ?e艣 mo偶e chory...
鈥 Co mam by膰 chory! Nic chce mi si臋 je艣膰 i koniec. Zabierz to sobie., najad艂em si臋 ju偶 dosy膰 鈥 rzek艂 Orange opryskliwie i skierowa艂 si臋 prosto do szynku. Berta, popatrzywszy za nim niespokojnie, powlek艂a si臋 do domu, przybita groz膮 domys艂贸w.
W szynku pusto jeszcze by艂o zupe艂nie. .Majtkowie odni贸s艂szy ryby, poszli do 偶on i matek, kt贸re na nich czeka艂y ze straw膮 po domach, 艂ub na bulwarze. Ojciec Renouf po milcz膮cem przywitaniu si臋 z Orange'm wyszed艂 szybko z izby, jak gdyby unikaj膮c jego towarzystwa. Orange siedzia艂 na 艂awie, oparty 艂okciami o st贸艂, i wpatrywa艂 si臋 w g艂臋bok膮 szpar臋 blatu, wype艂nion膮 t艂uszczem i kurzem. Nagle zacz膮艂 bi膰 pi臋艣ci膮 w st贸艂.
鈥 Zaraz, zaraz! 鈥 odpowiedzia艂 szyukarz.
鈥 W贸dki! 鈥 krzykn膮艂 rybak.
鈥 Zaraz, zaraz.
鈥 W贸dki, m贸wi臋! 鈥 wola艂 Orange na cale gard艂o, niecierpliwi膮c si臋 opiesza艂o艣ci膮 Renouia.
Szynkarz wni贸s艂 do izby flaszk臋, i postawiwszy j膮 na stole, zabiera艂 si臋 do odej艣cia.
鈥 Ojcze Renoufiel 鈥 zawo艂a艂 z cicha Orange. 鈥 Jak my艣licie, czy pojedzie jutro na makrel臋?
鈥 Albo偶 ja niem? to si臋 go zapytaj.
鈥 Jutro b臋dzie wia艂o...
鈥 R贸b, jak ci si臋 podoba, tylko mnie nie mieszaj do sprawy.
鈥 A nic zdrad藕cie mnie!
鈥 Nie zdrad藕 si臋 lepiej sam.
鈥 Nie b贸jcie si臋! Wszystko obmy艣li艂em,
鈥 Pami臋taj tylko nic dotyka膰 r臋k膮, bo s膮d zw臋szy.
鈥 Wiem-ci ja o tem lepiej od was jeszcze.
鈥 To po co si臋 mnie radzisz? 鈥 zapyta艂 z cicha szynkarz i zadowolony, 偶e za艂oga swojem nadej艣ciem k艂adzie koniec niepokoj膮cej go rozmowie, pobieg艂 szybko do szynkwasu przygotowywa膰 napitki i szklanki.
Orange, nic tkn膮wszy stoj膮cej przed uim w贸dki, wyszed艂 na podw贸rze. Zdj膮艂 czapk臋, och艂odzi艂 g艂ow臋 cokolwiek na wietrze i poHzedl prosto na g贸r臋. Stan膮wszy przed mieszkaniem in偶yniera, zapuka艂 lekko do drzwi i wszed艂, nie czekaj膮c odpowiedzi.
鈥 A kto tam? 鈥 spyta艂 in偶ynier, nie podnosz膮c g艂owy.
鈥 To ja... Gabryel..., 鈥 odpowiedzia艂 rybak.
In偶ynier zmiesza艂 si臋 i blady stan膮艂 na r贸wne nogi. Zanim zd膮偶y艂 wybe艂kota膰 jakie艣 niezrozumia艂e s艂owo, Orange, zdj膮wszy czapk臋, m贸wi艂:
鈥 Przyszed艂em prosi膰 pana in偶yniera, 偶eby pan in偶ynier by艂 taki 艂askaw, a nie odm贸wi艂 mi, i pojecha艂 ze mn膮 jutro na makrele.
鈥 Na makrel臋?
鈥 Tak, panie in偶ynierze, na makrel臋. To taka zielona ryba, t艂usta, jak wa艂ek. Kiedy dobrze wieje, to 艂apie si臋 艂atwo na w臋dk臋.
鈥 Dobrze, moi kochani, ale ja nie mam czasu. Tyle jeszcze zosta艂o mi na g艂owie... nie wiem, czy b臋d臋 mog艂... 鈥 wykr臋ca艂 si臋 in偶ynier, odzyskawszy zimna, krew.
鈥 Jutro niedziela, to i odpocz膮膰 si臋 godzi. Pan in偶ynier by艂 na mnie zawszo taki 艂askaw, bo to i p艂aci艂, i cz臋stowa艂.,.
鈥 Ale偶 wam si臋 nale偶a艂o za wasze prac臋.
鈥 呕eby mi tak moja praca zawsze si臋 op艂aca艂a, to ju偶 dawno by艂bym na w艂asnym statku je藕dzi艂. Pan in偶ynier pozwoli... ja chcia艂bym si臋 odwdzi臋czy膰, a na艂apa膰 troch臋 makreli, 偶eby pan in偶ynier zabra艂 z sob膮 do Pary偶a.
鈥 Ale偶 doprawdy, to niepotrzebne... zreszt膮 i w Pary偶u makreli jest dosy膰.
鈥 Ja wiem, 偶e jest ich tam dosy膰, ale to zawsze nio takio dobre, jak nasze, bo to i t艂usto
i 艣wie偶e, 偶ywiute艅kie jeszcze. Przecie偶 pan in偶ynier musi wzi膮膰 jak膮艣 pami膮tk臋 z Grandeamp. Jutro w dodatku wielka morszczyzna jesienna, to takie pi臋kne dla tego, co nie widzia艂.
鈥 A o kt贸rej godzinie?
鈥 Zaraz po 艣niadaniu. Zabawimy si臋 ze dwie godzinki najwy偶ej i wr贸cimy do domu.
鈥 No, je偶eli tak kr贸tko, to pojad臋 鈥 odpowiedzia艂 in偶ynier, uspokojony poczciw膮 min膮 Orangea i jego dobrem sercem.鈥擳ylko pami臋tajcie, 偶eby nie d艂u偶ej, bo ja tyle mam na g艂owie, 偶e z czasem rady sobie da膰 nie moge.
鈥 Niech pan in偶ynier b臋dzie spokojny, wr贸cimy za dwie godziny 鈥 doda艂 Orange i g艂臋boko uk艂oniwszy si臋 in偶ynierowi, wyszed艂 z pokoju.
鈥 O 艣wi臋ta naiwno艣ci! 鈥 szepn膮艂 m艂odzieniec za rybakiem, podnosz膮c z przesad膮 oczy do g贸ry. 鈥 Ale c贸偶 robi膰! Trzeba przygotowa膰 jeszcze jedne pi臋ciofrank贸wk臋, bo膰 to rogaczowi o to tylko idzie.
W szynku nie by艂o weso艂o. Majtkowie grali w ko艣ci, lecz bez humoru. Orange nadrabia艂 min膮, i g艂o艣nym krzykiem chcia艂 przyg艂uszy膰 niepok贸j zemsty, pal膮cej go w piersiach. Napr贸偶no. Co chwila oczy stawa艂y mu ko艂em, a r臋ce opada艂y bezw艂adnie na st贸艂, nie maj膮c si艂y ponie艣膰 nawet kieliszka do ust. Nie chcia艂 gra膰 w ko艣ci, wbrew zwyczajowi i naleganiom towarzysz贸w.
鈥 Widocznie w贸dka przesta艂a ci ju偶 s艂u偶y膰 鈥 zawo艂a艂 Julek.
鈥 Zz to te偶 tobie s艂u偶y nie lada, bo艣 czerwony, jak 艣wie偶a pol臋dwica,
鈥 Czego przymawiasz, kiedy za mnie uie p艂acisz?
鈥 To ci zap艂ac臋. Ojcze Renoufie! Dajcie nam tu jeszcze flaszk臋, bo Julka nigli moja kiesze艅.
鈥 Wiwat! 鈥 krzykn膮艂 Julek i poca艂owa艂 flaszk臋. To rozweseli艂o biesiadnik贸w. Zacz臋li pi膰 na dobre.
W tej chwili na progu szynkowej izby pokaza艂a si臋 Iierta. Bia艂y czepeczek 艣ci膮gn膮艂 jej w艂osy wysoko z czo艂a i nada艂 pod艂u偶nej twarzy wyraz naiwuego smutku. Wyprostowana, blada, z r臋koma skrzy偶owanemi na 艂onie, stan臋艂a przy stole i patrzy艂a nie艣mia艂o swemi niebieskiemi, du偶emi oczyma na chmurnego m臋偶a.
鈥 Napijcie si臋 z nami 鈥 zawo艂a艂 Julek.
鈥 Nie moge 鈥 odpowiedzia艂a Berta 艂agodnie.
鈥 Co to nie moge!... napijcie si臋 troche, to wara obojgu p贸jdzie ua zdrowie.
鈥 Kiedy nie chce, to po co j膮 zmuszasz! szarpn膮艂 si臋 Orange na Julka.鈥擜 czego chcesz? spyta艂 偶ony mrukliwie.
鈥 Sobota... mieli艣my i艣膰 dzisiaj do Houdard'a.
鈥 Nie p贸jd臋! Sk贸rka nie op艂aci si臋 za wypraw臋! Stary i tak nie da.
鈥 Ha! mo偶e da...
鈥 To si臋 po nim nie poka偶e 鈥 wtr膮ci艂a dru偶yna 艣wiadoma rzeczy.
鈥 "Woi臋 pi膰 za swoje, ni偶 prosi膰 u kutwy鈥 odpar艂 Orange grubia艅sko i odwr贸ciwszy si臋 ty艂em do 偶ony, opar艂 si臋 o st贸艂 艂okciami.
鈥 Jak sobie chcesz 鈥 odpowiedzia艂a Berta 艂agodnie i wysz艂a. Uczucie matki wzi臋艂o jednak g贸r臋. Bez nadziei lepszego losu dla przysz艂ego dziecka, dop贸ki m膮偶 je藕dzi膰 b臋dzie na cudzym statku, postanowi艂a wyci膮gn膮膰 sama cbo膰 cokolwiek od ojca i zabezpieczy膰 posag na dochodach z Petreii. Zamiast do domu, poci膮gn臋艂a na bulwar. Nic znalaz艂szy Boudarda nad morzem, posz艂a do jego chaty. Stary rybak wyciera艂 si臋 kamforowym spirytusem. Reumatyzm i b贸le w krzy偶ach od czasu natrz膮-艣ci臋cia ko艣ci na bruku, dokucza艂y mu na ka偶d膮 zmian臋. Wytrzymawszy c贸rk臋 par臋 minut pode drzwiami, otworzy艂, i zaraz z progu zapyta):
鈥 A czego?
鈥 Mam pro艣b臋...
鈥 Jak膮?
鈥 Chcia艂am wam m贸wi膰 o posag...
鈥 Nie dam.
鈥 Przeci臋 wiecie, 偶em przy nadziei...
鈥 C贸偶 to! ja temu winien?
鈥 Kiedy mi si臋 nale偶y...
鈥 Kt贸偶 ci to powiedzia艂?!
鈥 Przeci臋 wszyscy wiedz膮, 偶e艣cie bogaci...
鈥 Zobaczycie to po mojej 艣mierci. Da艂em sze艣膰 tysi臋cy, jake艣 sz艂a za m膮偶, a wi臋cej nie dam.
鈥 Na to dziecko, co przyjdzie, zmi艂ujcie si臋 i dopom贸偶cie nam w pracy.
鈥 Niech Gabryel pracuje na swoje, jak ja pracowa艂em na moje!
鈥 Ale i wy艣cie te偶 dostali po waszych rodzicach...
鈥 Dosta艂em, bo by艂em uczciwy, a jemu nie dam wi臋cej, cho膰by z g艂odu kona艂!
鈥 Przecie i on nie rozb贸jnik 鈥 odpar艂a c贸rka z uraz膮 w g艂osie.
鈥 Tego nie m贸wie, ale nie dam, bo mu 藕le z oczu patrzy i koniec!
鈥 To te偶 na moje dziecko dajcie!...
鈥 Nie dam! Po mojej, albo po jego 艣mierci dostaniesz wszystko, jak-em 偶yw!... ale za 偶ycia nie dam nic! 鈥 zawo艂a艂 Boudard stanowczo, i z trzaskiem zamkn膮艂 drzwi c贸rce przed nosem.
Berta ze spuszczon膮 g艂ow膮 powlek艂a si臋 do domu. Przechodz膮c przez podw贸rze, tu偶 po pod oknami in偶yniera, dostrzeg艂a ua ziemi co艣 bia艂ego. Schyli艂a si臋 i podnios艂a. By艂uto cienka, batystowa chustka. Przeczuciem serca wiedziona, schowa艂a j膮 szybko za koszule, i obejrzawszy si臋 na oko艂o, jak z艂odziej, czy aby kto nie widzia艂, pu艣ci艂a sio cwa艂em do domu. Zapali艂a 艣wiec臋. Tak, to by艂a chustka in偶yniera. Wielkie
lta Mia艂ach Cal a 'i". IS
niebieskie litery: A de C, na lilowym szlaku, u艣miechn臋艂y si臋 do niej wspomnieniem dnia, kiedy to po raz pierwszy, na 艂awce nad morzem, siedzia艂a z uim razem sama. Przy艂o偶y艂a chustk臋 do ust. Ostry, nic zwietrza艂y jeszcze zapach fi-jolk贸w odurzy艂 ja. Zacz臋艂a ca艂owa膰 chustk臋, trzymaj膮c j膮 przy nosie. Zdawa艂o si臋 jej, 偶e z tym zapachem wdycha w siebie cala istot臋 tego cz艂owieka, kt贸ry ua pos臋puem niebie jej 偶ycia by艂 jedynym jasnym promieniem szcz臋艣cia, 鈥瀕i臋d臋 ci臋 zawsze nosi膰 na sereni" 鈥 zawo艂a艂a do cieplej jeszcze od poca艂unk贸w chustki i schowa艂a j膮 napowr贸t za koszul臋. Po chwili jednak b艂yskawiczna my艣l trwogi przes艂oni艂a jej oczy 艂zami. Chustka mog艂aby j膮 zdradzi膰 przed m臋偶em, 鈥 zdradzi膰 j膮 i jej dziecko. Zacz臋艂a niespokojnie chodzii: po pustej izbic, szukaj膮c sposobu ukrycia tej pami膮tki minionych, oh! tak! minionych ju偶 chwil szcz臋艣cia. Nagle przysz艂a jej my艣l do g艂owy, 偶e ta chustka nie do ni膰j nale偶y, 偶e on m贸g艂by jej szuka膰 i bardzo mo偶e martwi膰 si臋 strat膮, bo mu to komplet psuje. Czy nic lepiej by odda膰, odnie艣膰 saru膰j, zauim si臋 spostrze偶e? 鈥濶ic, za nic! Musz臋 mie膰 co艣 po nim" 鈥 zawo艂a艂a na wp贸艂 z p艂aczem i stan臋艂a przed du偶ym, zielonym kuferkiem, na kt贸rego dnie mie艣ci艂y si臋 koszulki, kaftaniki i pieluszki po pierwszem dziecku. Wyrzuciwszy ua pod艂og臋, kilka swoich sukieu kt贸re le偶a艂y na wierzchu, dr偶膮c膮 r臋k膮 zakopa艂a chustk臋 pomi臋dzy pieluszkami, Zanim jednak zamkn臋艂a kufer, jeszcze raz rozgrzeba艂a rzeczy, i wyj膮wszy drog膮 pami膮tk臋, poca艂owa艂a j膮 bez 偶aru, smutnie, z 偶alem, jak matka, kt贸ra po raz ostatni ca艂uje czo艂o swej c贸rki ju偶 w trumnie.
鈥 To b臋dzie dla mojego ma艂ego na szyj臋 鈥 wyszepta艂a z westchnieniem i zamkn臋艂a kufer na dwa spusty. Poniewa偶 by艂o ju偶 p贸藕no, zabra艂a si臋 szybko do sporz膮dzenia wieczerzy, nic my艣l膮c nawet i艣膰 do Gabryela do szynku. Dawno ju偶 nio czu艂a si臋 tak samotn膮, tak przygn臋bion膮. Czy偶-bo nie mia艂a powodu? On ju偶 nie dla niej! z pewno艣ci膮 nic dla niej, cho膰by nie wiem co robi艂a!... a Gabryel od wczoraj taki mrukliwy, taki z podc艂ba patrz膮cy, jakby si臋 czego domy艣la!! Strach j膮 wzi膮艂 okrutny. Po kolacyi upad艂a przy 艂贸偶ku na kolana, i przyznawszy si臋 do grzechu wobec Boga i w艂asnego sumienia, poprzysi臋g艂a, 偶e b臋dzie tak膮 dobr膮 dla Gabryela, jak nigdy: b臋dzie sicci narz膮dza膰 i na homara p贸jdzie, chocia偶 si臋 jego kleszcz贸w boi, byle tylko pozwoli艂 jej ma艂ego nazwa膰 Ar-mand'em: to takie pi臋kne imi臋, chocia偶 uie normandzkie. Uprz膮tn膮wszy izb臋, po艂o偶y艂a si臋 do 艂贸偶ka. Ciep艂o pierzyn os艂abi艂o j膮. Rozp艂aka艂a si臋 rzcwnenii izarni. Jakkolwiek Izy zawsze mia艂a nic g艂臋boko, p艂acz ul偶y艂 jej ua sercu. Zasn臋艂a. We 艣nie zdawa艂o jej si臋, 偶e Gabryel ostrzy n贸偶 na ceg艂ach komina i chce jej dziecko wypru膰 z Iona. Schwyci艂a go z臋bami za r臋k臋 i przera藕liwym g艂osem zacz臋艂a wo艂a膰 o pomoc. To j膮 obudzi艂o. Z podw贸rza us艂ysza艂a baias. Porwa艂a si臋 z 艂贸偶ka cala w zimnych potach i wyjrza艂a przez okno. W pokoju in偶yniera by艂o ciemno. Przed szynkiem sta艂a za艂oga Petreii i glo艣nemi 艣miechami 偶egna艂a si臋 do jutra.
鈥 Jeszcze po jednym 鈥 zawo艂a艂 Orange. Eybacy weszli napowr贸t do szynku.
Berta wr贸ci艂a do 艂贸偶ka.
Po Jednym" poszed艂 鈥瀌rugi", a potem 鈥瀟rzeci" i tak dalej, a偶 nieprzytomnych Orange odprowadzi艂 do dom贸w. Zani贸s艂szy Julka do matki prawie na r臋kach, wr贸ci艂 napowr贸t do szynku i po cichu zapuka艂 do okna.
鈥 A eo tam?
鈥 Przenocujcie mnie u siebie.
鈥 Id藕 do domu, bo powiedz膮, 偶e艣 si臋 ze mn膮 zmawia艂 鈥 odpowiedzia艂 szynkarz po cichn.
鈥 Nie moge... Ja-bym j膮 chyba zabi艂 w 艂贸偶ku!
鈥 Id藕 m贸wi臋, bo b臋dzie ile! Noclegu ci nie dam!
鈥 O! ja nieszcz臋艣liwy! 鈥 j臋kn膮艂 Orange i poszed艂 ku domowi. Stan膮wszy na schodach lamusa nie mia艂 si艂y i艣膰 dalej. Usiad艂 na najwy偶szym stopniu i skrywszy twarz w spracowane d艂onie zacz膮艂 my艣le膰 nad po艂o偶eniem. W miar臋, jak zastanawia! si臋 nad swojem chybionem ma艂偶e艅stwem, ciep艂a wd贸wka z Isiguy stan臋艂a mu przed oczyma. Mo偶no艣膰 nabycia statku na w艂asno艣膰 rozchmurzy艂a mu czo艂o. Wsta艂 i pewnym krokiem wszed艂 do izby. Berta obudzi艂a si臋 odrazu, ale nie 艣mia艂a odezwa膰 si臋 pierwsza. Przytuliwszy si臋 uieco do 艢ciany, udawa艂a, 偶e 艣pi. Orange po艂o偶ywszy si臋 w 艂贸偶ku, wzdycha!. Nad ranem, kiedy ju偶 艣wita膰 zacz臋艂o, zm臋czeni usn臋li oboje. Berta wsta艂a pierwsza. On, niespokojnie rzucaj膮c si臋 na 艂贸偶ku, spa艂 a偶 do dziesi膮tej.
鈥 By艂am wczoraj u ojca 鈥 rzek艂a Berta nie艣mia艂o do ubieraj膮cego si臋 m臋偶a.
鈥 I c贸偶?
鈥 Nie chce da膰.
Orange za ca艂膮 odpowied藕 splun膮艂.
Berta sko艅czywszy gotowa膰 艣niadanie postawi艂a na stole misk臋 z rybami, chleb, dzban cydru, dwa widelce i dwie 艂y偶ki. Oboje siedli przy stole bokiem, i w milczeniu zabrali si臋 do jedzenia. Orange jak zwykle jadl kozikiem. Z oczyma utkwionemi w kwiat fuksyi na kominie, klaska艂 j臋zykiem i g艂o艣no t艂uk! chleb szcz臋kami. Po艂owa jedzenia zostai膮 w misce. Nie mieli apetytu.
鈥 Pojad臋 dzi艣 ua makrel臋 鈥 rzek艂 od niechcenia, wycieraj膮c kozik o cholew臋.
鈥 To jed藕...
鈥 Chcesz ze mn膮?
鈥 A ja tam po co? 鈥 odpowiedzia艂a Berta zdziwiona propozycy膮.
鈥 B臋dziesz ze mn膮... markotno mi samemu.
鈥 Kiedym nie zdrowa...
鈥 Przejdzie ci na morzu! Niech i on zreszt膮 przyzwyczai si臋 zawczasu do wody鈥攔zeki Orange z przymuszonym u艣miechem i mrugn膮艂 znacz膮co na 艂ono Berty.
鈥 Dobrze. Pojad臋, kiedy chcesz 鈥 odpowiedzia艂a Berta i zawisn膮wszy r臋koma na azyi m臋偶a, opar艂a g艂ow臋 ua jego ramieniu.
Orange ze spuszczonemi na d贸艂 r臋koma stal sztywny,jak slup i nie wiedzia艂, co z sub膮 zrobi膰. Powieki mu lata艂y, jak skrzyd艂a motyla wbitego na szpilk臋, a wargi wyd臋艂y si臋 na zewn膮trz z pogardliwym niesmakiem.
鈥 Czy ci nic dobrze-spyta艂 po chwili k艂opotliwego milczenia.
鈥 Nie... tylko mi smutno czeg贸艣...
鈥 To przejdzie.. A jak zacznie przyp艂ywa膰, czekaj na mnie na brzegu 鈥 doda艂 sucho i wysun膮艂 si臋 z obj臋膰 偶ony. Berta, westchn膮wszy g艂臋boko, jak gdyby jej ci臋偶ar spad艂 z serca, posz艂a do ko艣cio艂a, on za艣 na bulwar.
Pod horyzontem b艂臋kitne morze dr偶a艂o na s艂o艅cu 鈥瀊ia艂emi barankami." Pala by艂a spieniona, jakkolwiek polu Iniowy wiatr p艂yn膮艂 na p贸艂noc lekkiem, spokojnem i r贸wnem tebnienicm jesiennej pogody. Orauge bezwiednie szuka艂 oczyma czarnych beczek na ska艂ach. Opr贸cz bia艂ej piany nic by艂o nic wida膰 na szerokim pasie wody, kt贸ra, gotuj膮c si臋 do wielkiego przyp艂ywu, hucza艂a z daleka ponurym g艂osem. Chcia艂 by ju偶, by膰 tam, ua falach, za skalami, by艂o raz sko艅czy膰, byle si臋 zem艣ci膰 i zacz膮膰 偶y膰 na nowo. Wiatr tymczasem przeskoczy艂 na zach贸d, Strach go wzi膮艂. Fala mo偶e by膰 zbyt burzliw膮 na pe艂nem morzu. Obejrza艂 si臋 na latarni臋 morsk膮. D艂uga i w膮zka 艂贸d藕 ratunku stai膮 u jej st贸p na kolach wozu i czeka艂a reki, kt贸raby jednem pchni臋ciem stoczy艂a j膮 na fale. Togo uspokoi艂o. Siad艂 na kamienu膰m podmurowaniu i sapi膮c nieregularnie nozdrzami, u艣miecha艂 si臋 z艂o艣liwie do bia艂ej piany, wyskakuj膮cej ponad powierzchni臋 w贸d. To niebie przesuwa艂y si臋 ciemne, pojedyncze chmury i rzuca艂y na suche dno morskie cienie g艂臋bokie w kolorze, lecz ruchliwc.
W hotelu zadzwoniono na obiad. Orange poruszy艂 si臋 niespokojnie na kamieniach i zacz膮艂 tak zawzi臋cie ogryza膰 paznokcie, 偶e skaleczy艂 si臋 do krwi w ma艂y palce. Przykry b贸l i widok czerwonych kropel, kapi膮cych z palca, och艂odzi艂y w nim wewn臋trzy ogie艅 gor膮czki. Morze ruszy艂o. Wyssa艂 krew i poszed艂 do hotelu. Spostrzeg艂szy Berle, zst臋puj膮c膮 ze schod贸w lamusa, schowa艂 si臋 za drzwiami. Beita przesz艂a spokojnie przez podw贸rze, i wolnym krokiem spu艣ci艂a si臋 ku morzu. Za chwil臋 in偶jnier wyszed艂 z obiadu, wykluwaj膮c z臋by i 艣wiszcz膮c sobie pod nosem nut臋 naj艣wie偶szej bulwar w膰j piosenki: 鈥濴o voila 鈥濶icolas... 鈥濧li!... ah!.. al!,,.
鈥 Uni偶ony s艂uga pana in偶yniera 鈥 rzek艂 Oraugc pokornie, podsuwaj膮c si臋 ku uicmu i uchylaj膮c z uszanowaniem futrzanej czapki.
鈥 Ach! to wy... doprawdy zapomnia艂em... ale ja tyle mam na g艂owie... Czy istotnie nie chcecie mnie zwolnic z przeja偶d偶ki?
鈥 A... pan in偶ynier pozwoli mi si臋 przecie偶 odwdzi臋czy膰...
鈥 Ale偶 nic m贸wmy ju偶 o t膰j wdzi臋czno艣ci!
鈥 Tak, tak, panic in偶ynierze! Pan in偶ynier by艂 na mnie 艂askaw tyle czasu, niecb-偶e i ja dam co moge. Bacik ju偶 czeka ua brzegu, mo偶emy ruszy膰.
鈥 Ha!... Niech tam, kiedy ju偶 tak koniecznie... Tylko wezm臋 lornetk臋 z sob膮鈥攐dpowiedzia艂 in偶ynier i schowawszy wyka艂aczk臋 do kie-szeni, pobieg艂 na g贸r臋. W minut臋 powr贸oil z lunet膮 przewieszon膮 na lakierowanym pasie przez rami臋 i z szarym, we艂nianym plaidt'm na r臋ku.
Obydwaj w milczeniu min臋li podw贸rze i w膮skim jego przesmykiem spu艣cili si臋 ku morzu. Na brzegu sta艂a Berta i rozmawia艂a z 鈥瀖alcem," kt贸ry, wyr贸s艂szy z ziemi, przytrzymywa艂 bacik za cum臋. Us艂yszawszy kroki, odwr贸ci艂a g艂ow臋 i zblad艂a, jak 艣ciana. In偶ynier zaczerwieni艂 si臋 po uszy. Spotkanie oko w oko zmiesza艂o ich oboje. Orange przygryz艂 wargi i, nie trac膮c przytomno艣ci, cokolwiek zaledwie wzruszonym g艂osem zapyta艂:
鈥 Pan in偶ynier pozwoli wzi膮艣膰 mi 偶on臋 z sob膮?
鈥 Czemu nie! 鈥 odpar艂 m艂odzieniec, nadrabiaj膮c min膮, i zlekka uk艂oni艂 si臋 melonikiem m艂odej kobiecie.
Berta chcia艂a si臋 cofn膮膰.
鈥 Siadaj! - zawo艂a艂 Orange, popychaj膮c 偶on臋 do lodzi.
In偶ynier udaj膮c spok贸j i swobod臋 w ruchach, skoczy艂 na prz贸d bacika i usiad艂 ko艂o Berty na pace, przy nosie.
鈥 A gdzie w臋dki?鈥攕pyta艂 Orange'a, kt贸ry zacz膮艂 piersiami spycha膰 ju偶 艂贸d藕 do wody.
鈥 To osio艂 ze mnie! zapomnia艂em. 鈥濵alec!" ruszaj do ojca Kenoufa po w臋dki i przyn臋t臋, tylko duchem!
鈥濵alec" pobieg艂 cwa艂em i w kilka chwil po. wr贸ci艂 ze szpagatami i kawa艂kami starej makreli. Orange wrzuci艂 przyrz膮dy do paki, i wskoczywszy na tyl lodzi, whyzowa艂 偶agiel na g艂ow臋 masztu. Zaledwie wiatr zatrzepota艂 kilka razy szerokiem p艂贸tnem, ju偶 wprawny 偶eglarz trzyma艂 za lin臋 i wi膮za艂 j膮 do boku lodzi. 呕agiel wyd膮艂 si臋 w podwoie i bacik, z艂o偶ywszy si臋 cokolwiek na bok, pop艂yn膮艂 lekko, jak korek na p贸艂nocno-wschodni膮 stron臋 poszarpanego chmurami nieba, zostawiaj膮c za sob膮 smugi lekkiej piany na wzd臋tych falach. Psy, biegaj膮ce wzdiu偶 wybrze偶a, zaniepokojone wielkim przyp艂ywem, szczeka艂y, wy艂y i z zajad艂o艣ci膮 bezsiln膮 rzuca艂y si臋 w paszcze ba艂wan贸w.
Z s膮siedni膰j wioski rozleg艂 si臋 dzwon.
鈥 Czy ty s艂yszysz, Gabreyl?鈥 spyta艂a Beria z przestrachem.
鈥 S艂ysz臋.
鈥 Gdzie to dzwoni膮?
鈥 W ko艣ciele.
鈥 Ale w kt贸rym?
鈥 W Maisy .. Pewnie kt贸艣 umar艂. 鈥 Jak to dziwnie j臋czy!...
鈥 C贸偶 to! pierwszy raz s艂yszysz, jak umar艂ym dzwoni膮?
鈥 Byle tylko nic nam, to niech sobie i dzwoni膮 鈥 zawo艂a艂 in偶ynier, 艣miej膮c si臋 g艂o艣no z w艂asnego dowcipu.
Berta, zapatrzona osjupia艂emi oczyma w stron臋 Maisy, zamilk艂a, ws艂uchuj膮c si臋 tylko w przeci膮g艂y, 偶alosuy j臋k dzwonu, kt贸ry jak glos skargi, czy politowania unosi艂 si臋 nad jej g艂ow膮 i rozp艂ywa! w powietrzu. Powoli zacz臋艂o si臋 jej 膰mi膰 w oczach, a szumie膰 w uszach. Straci艂a przytomno艣膰. Przesta艂a widzie膰, s艂ysze膰 i czu膰. Bezw艂adna poddawa艂a si臋 lekkim ko艂ysaniom bacika, kt贸ry z szumem pru艂 fale i p臋dzi艂 na pe艂ne morze, jak strza艂a. W p贸l godziny byli ju偶 daleko od brzegu.
In偶ynier przez k metk臋 wpatrywa艂 si臋 w uciekaj膮cy mu z przed oczu l膮d, 艣miej膮c si臋 w duszy z naiwno艣ci Orange'a. Urwisie ska艂y na prawo i lewo z niewzruszonym spokojem pilnowa艂y brzegu, pozwalaj膮c mu zdaleka na swych r贸wnoleg艂ych pok艂adach czyta膰 history膮 ziemi w olbrzymich rejestrach, w kt贸rych wieki jedne po drugich zostawi艂y otwart膮 ksi臋g臋 czasu. Ka偶dy rok po偶ar艂 tam jedne kartk臋. Morze gryz艂o je od do艂u, a deszcze i mrozy od g贸ry. Ka偶dy przyp艂yw, urwawszy kawa艂 wapiennego g艂azu rzuca艂 nim i podrzuca艂, tuczy艂 i przetacza艂 dop贸ty, dop贸ki kulami kamieni nic zas艂a艂 morskiego dna, dop贸ki pomi臋dzy ziemi膮 i morzem nie utworzy艂 pustyni, lta艂waoy, wyj膮c i szcz臋kaj膮c g艂azami, niby wi臋zienne zbiegi kajdanami, rozbija艂y si臋 u podn贸偶a ska艂, pieni膮c si臋 ze z艂o艣ci, z艂orzecz膮c swej w艂asuej niemocy. Osada, wci艣ni臋ta pomi臋dzy ska艂y, gin臋艂a niejako w toni ba艂wan贸w, hulaj膮cych na brzegu z i艣cie pijanym szalem. In偶ynier z艂o偶ywszy lornetk臋, zacz膮艂 si臋 rozgl膮da膰 go艂em okiem. Odwr贸cony ty艂em do nosa 艂odzi, wpatrywa艂 si臋 w jazd臋 ob艂ok贸w, zadaj膮c sobie pytanie: ou czy one p艂yn膮 na p贸艂noc? Wiatr b臋bni艂 miarowem t臋tnem po p艂贸tnie. Dwa bia艂e w膮sy piany, z szumem wspinaj膮cej si臋 ua boki 艂odzi, sp艂ywa艂y po fali, jak szeroko rozpostarte skrzyd艂a 艂ab臋dzia, znacz膮c na morzu wyra藕ny na chwil臋 艣lad rozprutej wody.
鈥 Ach! chcia艂bym tak p艂yn膮c wieczno艣膰 ca艂膮! 鈥 wyszepta艂 Armand de Coux z takiem westchnieniem, jak gdyby jego pier艣, przepe艂niona wieczn膮 poezy膮, potrzebowa艂a ulgi w wyrazach, cho膰by nawet pustych. Przechylony niedbale przez burt臋 艂odzi, patrzy艂 w szmaragdow膮
bezde艅 wody, kt贸ra magnetyczn膮 jak膮艣 sil膮 poci膮ga艂a go ku sobie. Zrobi艂o mu si臋 dziwnie na sercu. Po raz pierwszy mo偶e w 偶yciu uczu艂 si臋 niezmiernie ma艂ym i bezsilnym. Ogrom nieprzyst臋pnego nieba nad g艂ow膮, ogrom niezg艂臋bionej wody pod nogami, a ziemia daleko, tak daleko, 偶e ryb膮 tylko lub ptakiem mo偶naby zaledwie do niej si臋 dosta膰, gdyby 艂贸d偶..
In偶ynier otrz膮s艂 si臋 przed mara.
Lecz spokojne a偶 dot膮d fale przystani zacz臋艂y si臋 miota膰". Bacik dociera艂 do skal. Orange zasterowal na wsch贸d i postawi艂 nos lodzi w 艣rodek, pomi臋dzy dwie beczki, ta艅cui膮ce na 艂a艅cuchach. W kilka chwil wp艂yn臋li na pe艂ne morze.
鈥 Co znacz膮 te beczki? 鈥 spyta艂 in偶ynier.
鈥 To uasze 偶ycie albo 艣mier膰! Kto ich nie dojrzy zawczasu, temu ska艂y brzuch rozpruj膮, zanim prze偶egna膰 si臋 zd膮偶y, i艂y znamy je nawet i po ne,nku. Nieraz mo偶e jeszcze b臋dzie trzeba dobiera膰 si臋 na nic r臋koma, kiedy statek p贸jdzie na dno.
Berta, jakby nagle przebudzona ze suu ponurym g艂osem Orange'a, otworzy艂a szeroko oczy i spyta艂a:
鈥 Czy to dzwoni膮 jeszcze?
鈥 Tobie w uszach dzwoni!鈥攎rukn膮艂 Orango i obr贸ciwszy si臋 za siebie, spojrza艂 na osad臋.
鈥 Czy widz膮 nas z brzegu?鈥攕pyta艂 in偶ynier, przyk艂adaj膮c lornetk臋 do oczu.
鈥 Statek widz膮, ale nie wszystkich nas dzisiaj zobacz膮 m贸j pauie 鈥 odpowiedzia艂 rybaki podkasuj膮c tryska 偶agiel. Bacik zwolni艂 biegu. Orange jednym gwa艂townym ruchem 艣ci膮gn膮艂 ci臋偶ki but z nogi i rzuci艂 go z 艂oskotem na duo 艂odzi.
Berta wiedziona przeczuciem porwa艂a si臋 z miejsca i z wyci膮gni臋teuii do m臋偶a r臋koma krzykn臋艂a:
鈥 Gabryel!: lito艣ci'...
鈥 Co to jest? 鈥 zawo艂a艂 in偶ynier z przestrachem, patrz膮c ua Orange'a i Bert臋.
鈥 Gabryel! Na twj臋 dusz臋, lito艣ci!!鈥攌rzykn臋艂a Berta rozdzieraj膮cym g艂osem po raz drugi i upadla na kolana, sk艂adaj膮c r臋ce do modlitwy.
In偶ynier, chocia偶 nie zna艂 zamiaru Orange'a, rzuci艂 si臋 bezwiednie na ty艂 bacika ku niernu, chc膮c sil膮 stawi膰 op贸r jego z艂膰j woli. Muskularny rybak jednem pchni臋ciem r臋ki powali艂 go na pok艂ad i hukn膮艂 pe艂nym g艂osem:
鈥 Ani kroku dalej, bo 艂eb pi臋艣ci膮 rozwal臋 w kawa艂ki!
Drugi jego but upad艂 ci臋偶ko na dno 艂odzi. In偶ynier powsta艂 na nogi.
鈥 Tam!... Naprz贸d!... Do niej, co si臋 teraz modli!... Ha! zachcia艂o wam si臋 mojego 艂贸偶ka... Macie! Ja wam je teraz po艣ciel臋!... 鈥 krzyku膮艂 Orange po nad 艣wistem wiatru, 艣ci膮gaj膮c z siebie we艂niany kaftan, kt贸ry m贸g艂by mu kr臋powa膰 ramiona. Rozebrany przyar贸cr艂 napowr贸t sznura 偶aglowi. P艂贸tno wyci膮gn臋艂o si臋, jak 艣ciana. 艁贸d藕 silnie gibn臋la si臋 w morze. In偶ynier i Beria w obronie przed 艣mierci膮 schwycili si臋 za bakort.
Nagle in偶ynier, podnosz膮c cokolwiek g艂owy do g贸ry, zawo艂a艂:鈥擠arujcie mi 偶ycie, a oddani wszystko, co mam.
鈥 A ile pan masz?
鈥 Tysi膮c frank贸w przesz艂o. .
鈥 Tfu! na takie pieni膮dze, kiedy i czternastu malo ua Petrel臋l
鈥 Dam kwit ca czterna艣cie..
鈥 Papier, m贸j panie, nie dla mnie! Nic g艂upim za niego brz膮ka膰 kajdanami! Woi臋 moj臋 wdow臋: tam pewniejszy statek鈥攝awo艂a艂 z szyderstwem.
艁贸d藕 mkn臋艂a coraz szybciej. Bozw艣cieklony rybak, wci膮偶 przykr贸eaj膮c tryski, oczyma 艣wie-c膮c膰mi si臋 szata艅skim 偶aiem przeszywa艂 kochank贸w, wpijaj膮cych si臋 konwulsyjnie palcami w burt臋.
鈥 P贸jdziemy na dno! - zawo艂a艂 z pijan膮 weso艂o艣ci膮, jakby pastwi膮c si臋 nad swemi ofiarami, i zasterowa艂 偶aglem pod wiatr tak silnie, 偶e w 艂贸d藕 nabra艂o si臋 wody.
鈥 Bo偶e b膮d藕 milo艣ciw mnie, grzesznej duszy" 鈥 ko艅czy艂a Berta wielkim od trwogi g艂osem. In偶ynier ze strachu pu艣ci艂 si臋 burty i padl bezw艂adnie ra pok艂ad.
Zdawa艂o si臋, 偶e 艂贸d藕 nicdona wiatrem przeskakuje w powietrzu z fali ua fal臋. Orange zasterowa艂 ku bak ortowi jeszcze silniej. Tym razem zamys艂 si臋 uda艂. Wiatr zakr臋ci艂 si臋 w p艂贸tnie i wci膮gn膮艂 je w morze. Zaledwie Orange wyskoczy艂 przez burt臋, 艂贸d藕 ju偶 poda艂a dno do g贸ry. Ba艂wany zawirowa艂y z szumem oko艂o niej i w jednej chwili pocblonily j膮 w zapicuionych paszczach, wraz z in偶ynierem i Bert膮.
鈥 Ca艂ujcie si臋 teraz, cho膰by do s膮dnego dnia! 鈥 krzykn膮! Orange, wynurzaj膮c si臋 z od-m臋tn lal. Zanim jednak zacz膮艂 p艂yn膮膰 ku beczkom, mimowolnie obejrza艂 si臋 za siebie. Owie r臋ce, chwytaj膮ce si臋 powietrza roz-pacznic, wysun臋艂y si臋 na chwil臋 z morza. Zadr偶a艂. Strach 艣ci膮艂 mu krew w 偶y艂ach i obez w艂adni! ruchy. Wyci膮gnietcmi r臋koma zacz膮艂 ucieka膰, jak gdyby obawiaj膮c si臋 pogoni. Dla pewno艣ci obejrza艂 si臋 jeszcze raz za siebie. Na falach nie by艂o nikogo; rzuci艂 si臋 wi臋c naprz贸d. Zdawa艂o mu si臋 jednak, 偶e co艣 schwyci艂o go za nog臋, pod kolanem. Zamkni臋te ko艂o widnokr臋gu przerazi艂o go. Teraz dopiero spostrzeg艂 si臋, 偶e odbi艂 za daleko od ska艂. Przerachowa艂 si臋. Bacik nic poda艂 dna do g贸ry cd razu, a in偶ynier swoim targiem zinitr臋偶y艂 mu kawa艂 czasu. Przypuszczaj膮c, 偶e mog艂oby mu zbrakn膮膰 si艂, po艂o偶y艂 si臋 na wznak i bij膮c wod臋 nogami, p艂yn膮艂 tak minut kilka dla odpoczynku. Woda niesla go sama, zakre艣laj膮c jego g艂ow膮 fantastyczn膮 linij臋 ruchliwych fa艂. To wspina艂 si臋 na ich szczyty, to razem z niemi zapada艂 w otch艂anie
Po pewnym czasie uczul zimny dreszcz w calem ciele. Po艂o偶y艂 si臋 wi臋c na brzuchn i zacz膮艂 pru膰 morze co starczy艂o si艂. Jak okiem si臋gn膮艂, wida膰 tylko by艂o wod臋 i nieDo, ale beczek ani 艣ladu. Zimny pot sp艂ywa艂 mu z czo艂a wielkiemi kroplami. Zrzuci艂 czapk臋 z g艂owy. Wiatr 艣miga艂 mu s艂on膮 pian膮 w oczy i targa艂 w艂osami. By艂 tak zm臋czony, 偶e z trudno艣ci膮 trzyma艂 g艂ow臋 nad wod膮, chocia偶 odwraca艂 j膮 za ka偶dym krzykiem ptastwa morskiego.
W chwili, kiedy na zaci艣ni臋tym widnokr臋gu nieba jego oczom ukaza艂a si臋 beczka, kurcz scbwycit go pod kolanami i odebra艂 reszt臋 odwagi. Ze strachu i wysi艂ku straci艂 艣wiadomo艣膰 ruch贸w. Zdawa艂o mu si臋, 偶e nic robi艂 r臋koma wcale. Nie 艣miej膮c po艂o偶y膰 si臋 raz jeszcze na wznak dla odpoczynku, plyu膮艂 wci膮偶 na brzuchu i r臋kom dopomaga艂 oczyma, patrz膮c za ka偶dym ich ruchem.
Nagle straci! w艂adz臋 w krzy偶u. Nogi zacz臋艂y wlec si臋 za nim bezsilnie, ci膮gn膮c go na d贸l. Dopiero, kiedy plusk fali o 艣ciany beczki dolecia艂 jego uszu, nadzieja ogrza艂a mu krew.
Poczuwszy si臋 na nowo silniejszym, odetchn膮艂 g艂臋boko i rzuci艂 si臋 naprz贸d w rozpacznych su-Bach. Po kilku chwilach dobra! si臋 do beczki i schwyciwszy za klamr臋 obiema r臋koma, wdrapa艂 si臋 na wierzch. By艂 to ostatni wysi艂ek jego energii.
Na brzegu tymczasem rozlega! si臋 p艂acz kobiet i krzyki rybak贸w. Pomimo, 偶e ojciec Renouf co chwila wybiega艂 z szynku i uiespokoj-nem okiem spogl膮da! w stron臋 beczek, przewracanie si臋 bacika dostrzeg艂 Boudard pierwej, ni偶 kto inny. Zwo艂uj膮c 艂udzi ua pomoc, sam spycha艂 w贸z z 艂odzi膮 ratunku do morza. W jednej chwili szesnastu rybak贸w wskoczy艂o do lodzi i na komend臋 Boudarda uderzy艂o w wios艂a, jak jeden. Renouf wios艂owa艂 razem z Julkiem. lioudard, stoj膮c na tyle, gromkim g艂osem komenderowa艂 w dwumiurny rytm i poddawa艂 ognia. Wios艂a, szczekaj膮c w 偶elaznych dulkach, za ka偶dem razem wyrzuca艂y z morza podw贸jny wodotrysk piany. L贸d, mkn臋艂a ua ska艂y, jak gdyby j膮 wiatr przerzuca艂 z fali na fale, i w godzin臋 niespe艂na by艂a tu偶 przy nieb. Boudard z okiem zatopionem w widnokr膮g szuka艂 po morzu 艣ladu topielc贸w. Lecz najl偶ejsza nawet plamka nie wy艂ania艂a si臋 z morskich fal, fantastycznie pl膮saj膮cych nad powierzchni膮 wody. Wszyscy stracili nadziej臋, a pomimo to, wios艂a szcz臋ka艂y w dulkach z coraz g艂o艣niejszym zgrzytem 偶elaza. Nagle Boudard ua beczce dostrzeg艂 sos bia艂ego.
鈥 Wiod艂o przednie! 鈥 hukn膮艂 po nad 艣wistem wiatru i 艂贸d藕 w mig zwr贸ci艂a- si臋 ua lewo. Po kilku chwilach przybili do beczki.
鈥 To Gabryel! 鈥 zawo艂ali razem.
鈥 Co艣 widzi mi si臋, 偶e nie 偶ywy 鈥 rzuci艂 od niechcenia lioudard i zacz膮艂 w dalszym ci膮gu wodzi膰 okiem po morzu.
Wio艣larze, tymczasem, w milczeniu oderwali r臋ce Orange'a od klamry obr臋czy i ostro偶nie spu艣cili go do 艂odzi.
Ojciec Renouf nie chcia艂 wierzy膰 w 艣mier膰 przyjaciela. Jak czu艂a matka, dotyka艂 go po-kilkakro膰 r臋koma i przyk艂ada艂 mu ucho do serca. Orange mia艂 twarz czerwono-sin膮, nabrzmia艂膮, oczy nieruchome, rcztwarte, usta kouwulsyjnie skrzywione, ze 艣ladami piany w k膮tach, a pod nosem dwie krople zaskrzeplej krwi. Renouf przy pomocy Leona ulo偶yl go na duie 艂odzi, z g艂ow膮 podniesion膮 cokolwiek do g贸ry, i nie trac膮c czasu, zacz膮艂 wecowa膰 o cholew臋 n贸偶 do sprawiania ryb. Zaledwie Leon zd膮偶y艂 Orange'owi zwi膮za膰 paskiem r臋k臋 powy偶ej 艂okcia, ju偶 szynkarz otworzy艂 mu 偶y艂臋, jak najzrcczuiejszy felczer. Krew jednak nie posz艂a.
鈥 Nie ba艂amuci膰 pr贸偶no czasu 鈥 zawo艂a艂 Boudard 鈥 trzeba szuka膰 i tamtych.
鈥 Szuka膰 nie zawadzi 鈥 odpowiedzia艂 Renouf 鈥 ale ja tego nie opuszcz臋. I 偶ebym tak mog艂 tylko zada膰 mu myd艂a, to by艣cie zaraz dech w nim zobaczyli. Zdejm-no Leon z siebie spencer, a we藕 mu si臋 do podeszwy! We dw贸ch pr臋dzej p贸jdzie!
Kiedy szynkarz z m艂odym rybakiem zacz臋li spencerkami rozciera膰 nogi Orangea, wio艣larze na komend臋 Boudard'a pop艂yn臋li za ska艂y.
艁贸d藕 w膮sk膮 piersi膮 pru艂a morze wzd艂u偶 i wszerz, to ua lewo, to ua prawo, to na zach贸d, to na wsch贸d, jak gdzie Boudard kaza艂, ale napr贸偶no! Z topielc贸w i bacika ani 艣ladu. Promienie s艂o艅ca, wysuwaj膮cego si臋 od czasu do czasu z poza chmur szarpanych wiatrem, k膮pa艂y si臋 w pianie szmaragdowych fal i brylantowym u艣miechem dr偶a艂y na pi贸rach wiose艂 tak weso艂o, jak gdyby nigdy nic nie za3艂艂o.
Pod wiecz贸r Boudard zakomenderowa艂 odwr贸t. Nie mieszaj膮c si臋 do rozmowy rybak贸w, siedzia艂 w pos臋pnem milczeniu na tyle lodzi z g艂ow膮 przechylon膮 przez burt臋. Po chwili dwie du偶e 艂zy zab艂ys艂y mu w oczach: jedne zd膮偶y艂 rozetrze膰 ku艂akiem na pomarszczonej sk贸rze policzka, lecz draga spadla w morze, 鈥 za c贸rk膮, kt贸rej nawet pochowa膰 nie b臋dzie mog艂.
鈥 To szcz臋艣cie, 29 go nic wzi臋艂o pod sp贸d鈥 zawyrokowa艂 Julek na domniemania rybak贸w, kt贸rzy, chaotycznie rozmawiaj膮c o wypadku, dziwdi si臋, 偶e tak pewny 偶eglarz, jak Orange pozwoli艂 wiatrowi przewr贸ci膰 statek.
鈥 M膮dry艣! Czy by go wzi臋艂o, czy nic wzi臋艂o, to tak samo by ci ju偶 dzisiaj nie kupi艂 w贸dki u ojca Renoufa鈥攚tr膮ci艂 ospowaty Leon, przestaj膮c trze膰 n贸g Orange'a.
鈥 To tam jeszcze nie wiadomo 鈥 rzek艂 Julek i w艂o偶ywszy palec knykciem do g臋by, zamy艣li艂 si臋 g艂臋boko, nad sin膮 twarz膮 O rang臋'a.
鈥 Tylko nie odpoczywa膰! Trze膰, albo innemu odda膰 spencer, bo szkoda by by艂o ch艂opaka 鈥 zawo艂a! ojciec Renouf na Leona, ocieraj膮c pot z czo艂a r臋kawem.
鈥 I dla was szko艂a! bo takiego 鈥瀏ospodarza" na Petrel臋 nie dostaliby艣cie tak pr臋dko 鈥 odezwa! si臋 kt贸ry艣.
鈥 Co nie, to nic 鈥 podchwyci艂 szynkarz 鈥 cho膰 na ostatku zacz膮艂 jako艣 za du偶o zapija膰 ju偶 sprany.
鈥 To t膰偶e艣cic go za dwa ko艅ce ci膮gn臋li...
鈥 Pewnie... ale ktoby mi teraz za m贸j bacik zap艂aci艂, 偶ebym tak nic mia艂 rozgrza膰 mu jeszcze duszy.
鈥 Pogadajcie o tem z Boudard'em! Przecie偶 to jego zi臋膰 鈥 podda艂 Leon z艂o艣liwie.
鈥 Woi臋 czeka膰 na wiatr z Anglii 鈥 zawo艂a! Renouf.
鈥 Musia艂a go si臋 jednak zona i ten z Pary偶a czepia膰 za nogi, kiedy tak lego przerabia艂 morze, 偶e go a偶 krew zala艂a na beczce鈥攚tr膮ci艂 jaki艣 siary.
鈥 Ale bo po co mu t膰偶 by艂o spuszcza膰 g艂ow臋 tak ua d贸l? 鈥 zagabn膮艂 inny.
鈥 Wida膰 straci艂 przytomno艣膰鈥攐dpar艂 ojciec Renouf.
鈥 Kiedy zdj膮艂 buty 鈥 przerwa艂 Boudard ponuro 鈥 to musia艂 mie膰 wi臋cej przytomno艣ci ni偶 wy wszyscy razem. C贸偶-to! buty 艣ci膮gnie tak 艂atwo w morzu, czy co?... Eh! zawsze ja mu tam niedowierza艂em!...
Tu Julek wyj膮! palce z g臋by, i jak cz艂owiek, kt贸remu niespodzianie w g艂owie zrobi艂o si臋 jasno, zawo艂a艂 B glupowat膮 rado艣ci膮:
鈥 To to on pewnie po rozw贸d z wasz膮 c贸rk膮 pojecha艂 na ska艂y!
鈥 Cicho 鈥 zawo艂a艂 Renouf 鈥 ju偶 mu dech idzie!
ICrew z r臋ki Oraagc'a zacz臋艂a kapa膰 z pocz膮tku powoli, kroplami, a potem trysn臋艂a, jak z fontanny, i wkr贸tce s艂ycha膰 by艂o istotnie chrapliwe rz臋偶enia w jego gardle.
L贸d藕, tymczasem dobi艂a do brzegu. Rybacy, na p艂aszczach zanie艣li Orange'* do domu, w艣r贸d t艂umu 艂udzi, kt贸ry nast臋powa艂 im ua pi臋ty, chc膮c s艂ys.膰膰, jak 偶ycic wydobywa si臋 z gard艂a cz艂owieka, pasuj膮cego si臋 ze 艣mierci膮.
Ojciec Renouf pojecha艂 natychmiast do Isi-gny i w godzin臋 przywi贸z艂 lekarza.
Nazajutrz Orange tyle ju偶 mia艂 przytomno艣ci, 偶e za偶膮da艂 ksi臋dza i wyspowiada艂 si臋.
Trzeciego dnia jednak, atak apopleksyi si臋 powt贸rzy艂. I wieczorem, w chwili kiedy dw贸ch 偶andarm贸w konnych zajecha艂o na podw贸rze hotelu Pod Oniadym Koniem, matka Gibert, zawsze us艂u偶na w nieszcz臋艣ciu, zapala艂a gromnic臋 przy 艂贸偶ku Orange'a.
KONIEC.