Gabriel
Garcia Marquez
Rzecz
o mych smutnych dziwkach
przełożył
Carlos Marroddn Casas
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Tytuł oryginału: Memoria de mis putas tristes
Projekt okładki: Luz de la Mora
Redakcja: Marta Szafrańska-Brandt
Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz
Korekta: Maria Mirecka
© Gabriel Garcia Marquez, 2004
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2005
© for the Polish translation by Carlos Marrodan Casas
© Cover photograph © Luis Miguel Palomares
ISBN 83-7200-131-6
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2005
Tłumacz się tłumaczy
Widniejący na okładce tytuł powieści jest tytułem zastępczym, tytułem roboczym,
tytułem wstydliwym i ocenzurowanym. Gabriel Garcia Marquez dał swojej powieści
tytuł Rzecz o mych smutnych kurwach i tak też przetłumaczył to tłumacz, w
pamięci mając twórczość takich mistrzów, jak Jan Kochanowski, Daniel Naborowski
czy Jan Andrzej Morsztyn (z przyczyn oczywistych nie wspomnę Juliana Tuwima). Na
okładce widnieje jednak bezpieczny tytuł, a to w wy-niku prawniczych ekspertyz,
sugerujących, iż wydrukowanie tytułu nadanego przez tłumacza grozi
nieobliczalnymi konsekwencjami jak np.: prokuratorski zakaz (w wyniku
doniesienia o popełnieniu prze-stępstwa) rozpowszechniania książki. Kodeks o
wykroczeniach. Roz-dział XVI. Wykroczenie przeciw obyczajności publicznej.
Art.141. Taki jest stan prawny w Polsce - można dzieła artystyczne cen-zurować,
bezkarnie niszczyć; artystów nie tylko można, ale po prostu, jak Dorotę
Nieznalską, skazuje się na więzienie. Przyjdzie czas na karę banicji, może na
obozy swoistej resocjalizacji. Ale ten stan prawny chroni hunwejbinów święcie
wierzących w sprawczą moc słowa polskiego (nie wywołuj wilka z lasu). Stoją więc
na straży czystości języka polskiego, nie odróżniając dopełniacza od biernika, o
wołaczu w ogóle nie pamiętając, mieszając związki frazeologiczne, ortografię
myląc z kaligrafią. Za to na wyrywki znają cały repertuar obecny w Słowniku
polskich przekleństw i wulgaryzmów (autora nie podam, bo nie chcę być
donosicielem).
Powieść Garcii Marqueza to skromna elegia o późnej miłości, a nie swawolny
przewodnik po zamtuzach, o czym mam nadzieję przekonają się ci czytelnicy,
którzy będą mieli odwagę po tę książkę sięgnąć. Tłumaczowi pozostaje jedynie
wierzyć, że jednak nadejdzie czas, gdy Rzecz o mych smutnych kurwach będzie
mogła pod tym właśnie tytułem się ukazać.
Carlos Marrodan Casas
Proszę niczego nie robić w złym guście. Nie wolno na przykład wkładać palców do ust śpiącej
dziewczyny! - ostrzega starego Eguchiego kobieta z hotelu.
Śpiące piękności, Yasunari Kawabata
(przełożył Mikołaj Melanowicz)
1
W roku mych dziewięćdziesiątych urodzin chciałem sprawić sobie w prezencie
szaloną noc miłosną z nielet-nią dziewicą. Przywołałem w pamięci osobę Rosy
Cabar-cas, właścicielki domu schadzek, która mając w rękach coś nad wyraz
specjalnego, zwykła była powiadamiać o tym swych najlepszych klientów. Nigdy nie
uległem tego rodzaju pokusom, ani wielu innym jej plugawym propozycjom, ale Rosa
i tak nie wierzyła w czystość moich zasad. Nawet moralność jest tylko kwestią
czasu, mawiała ze złośliwym uśmieszkiem, sam się przekonasz. Była nieco młodsza
ode mnie, a że od lat nie miałem o niej żadnych wieści, więc równie dobrze od
dawna mogło jej nie być pośród żywych. Ledwie jednak prze-brzmiał pierwszy
sygnał w słuchawce, natychmiast roz-poznałem jej głos i wypaliłem bez zbędnych
wstępów:
- Dziś chcę.
Westchnęła: Och, ty mój smutny mędrku, przepadasz
gdzieś na dwadzieścia lat, a jak już się pojawiasz, to tylko
po to, żeby żądać rzeczy niemożliwych. Natychmiast
jednak odzyskała swój zawodowy kunszt i podsunęła z pół tuzina rozkosznie
zapowiadających się sugestii, jednak, nie da się ukryć, już użytkowanych. A ja,
że nie, że musi być panna i na tę właśnie noc. Zaniepokojona spytała: A co
chcesz sobie udowodnić? Nic, odparłem, trafiony w najczulsze miejsce, bardzo
dobrze wiem, co mogę i czego nie mogę. Rosa niewzruszona stwierdziła, że
mędrkowie wiedzą wszystko, ale nie wszystko: Jedy-ne Panny, jakie jeszcze chodzą
po świecie, to takie Panny sierpniowe jak ty. Nie mogłeś poprosić mnie o to
odpowiednio wcześniej? Natchnienie ma to do siebie, że nie uprzedza,
odpowiedziałem. Ale poczekać chyba może, skwitowała, nieodmiennie i jak żaden
mężczyzna przemądrzała, i poprosiła o przynajmniej dwa dni, żeby dokładnie
przebadać rynek. Odrzekłem, najzupełniej serio, że w tym interesie, w którym
robi, każda godzina w moim wieku jest jak rok. To znaczy, że się nie da,
podsumowała, bez cienia wątpliwości w głosie, ale to akurat nieważne, za to
bardzo emocjonujące, a co tam, kurwa, oddzwonię w ciągu godziny.
Nie muszę o tym wspominać, bo z daleka widać, ja-
ki jestem: brzydki, nieśmiały i staroświecki. Ale usilnie
dbając o to, ażeby właśnie takim nie być, zacząłem
odgrywać swe całkowite przeciwieństwo. Do dnia dzi-
siejszego, kiedy to z własnej i nieprzymuszonej woli
przystępuję do opowiedzenia sobie samemu, jaki na-
prawdę jestem, choćby po to tylko, by przynieść ulgę
swemu sumieniu. Zacząłem od niecodziennego telefonu
do Rosy Cabarcas, bo jeśli spojrzeć na to dziś, właśnie ta
10
rozmowa dała początek nowemu życiu w wieku, w któ-rym znakomitą większość
śmiertelników śmierć już daw-no zabiera.
Mieszkam w kolonialnym budynku po słonecznej stro-nie parku San Nicolas, w domu,
gdziem spędził wszystkie dni swego życia bez żony i bez fortuny, tu, gdzie
również żyli byli i dokonali żywota moi rodzice, i wreszcie tu, gdzie zamiarem
moim było umrzeć samotnie, w tym samym łóżku, w którym przyszedłem na świat, i w
dniu oby najodleglejszym i oby bezboleśnie. Mój ojciec nabył ów dom na aukcji
publicznej pod koniec XIX wieku, po czym parter wynajął konsorcjum Włochów
prowa-dzącemu sieć luksusowych sklepów, zatrzymując dla się to właśnie piętro,
ażeby tam zaznać szczęścia z córką jednego ze swych włoskich arendarzy,
znamienitą inter-pretatorką Mozarta, poliglotką i garibaldzistką i najpię-
kniejszą i najbardziej utalentowaną kobietą, jaka kiedy-kolwiek żyła w tym
mieście, z Floriną de Dios Carga-mantos: moją matką.
Mieszkanie jest przestrzenne i jasne, ze stiukowymi
sklepieniami, z podłogami wyłożonymi szachownicą
florenckich mozaik, z czworgiem szklanych drzwi wy-
chodzących na długi szeregowy balkon, gdzie moja
matka siadywała, aby wespół ze swymi włoskimi ku-
zynkami śpiewać arie miłosne. Widać stąd park San
Nicolas z katedrą i pomnikiem Krzysztofa Kolumba,
a dalej składy rzecznego nabrzeża i portu i rozległy
widnokres rzeki Magdalena, dwadzieścia mil od jej es-
tuarium. Jedyną niedogodnością tego mieszkania jest
11
słońce przechodzące w ciągu dnia przez wszystkie okna po kolei; trzeba je więc
wszystkie zamykać, by spróbo-wać przynajmniej uciąć sobie sjestę w skwarnym pół-
mroku. Kiedy, w wieku trzydziestu dwu lat, zostałem sam, przeniosłem się do
dotychczasowej sypialni mych rodziców, kazałem przebić z niej drzwi bezpośrednio
do biblioteki i zacząłem wyprzedawać na licytacjach to, co mi do życia nie było
potrzebne, czyli niemal wszyst-ko - jak miało się z czasem okazać - poza
książkami i pianolą.
Przez czterdzieści lat byłem depeszowcem, czy też
nadmuchiwaczem, jak na nas mawiano, w gazecie „El
Diario de La Paz”, a praca moja polegała na rekon-
struowaniu i dopowiadaniu w miejscowej prozie wyła-
pywanych przez nas wiadomości krążących w przestrze-
ni na falach krótkich lub w kodzie Morse’a. Dziś utrzy-
muję się jako tako z emerytury wypracowanej w tym
wymarłym zawodzie; poza tym otrzymuję prawie nic
jako emerytowany nauczyciel gramatyki języka hisz-
pańskiego i łaciny, tyle co nic za coniedzielny felieton,
pisany regularnie od ponad pół wieku, i mniej niż nic
za teksty do programów muzycznych i teatralnych, które
łaskawie raczą mi publikować, gdy przybędą do nas
znamienici artyści z gościnnymi występami. Poza pisa-
niem nic właściwie innego w życiu nie robiłem, ale brak
mi powołania i narracyjnego talentu, zupełnie są mi
nieznane zasady dramaturgicznej konstrukcji, jeśli więc
podjąłem się tego trudu, to dlatego, iż ufam w światłość
tego wszystkiego, com w życiu przeczytał, a przeczyta-
12
łem bez liku. Mówiąc najzwyczajniej, szaraczkowy ze mnie literat i pewnie
niczego szczególnego nie miałbym do przekazania potomnym, gdyby nie zdarzenia, z
któ-rych, na ile mi mój talent pozwoli, chciałbym właśnie zdać sprawę w tej
rzeczy o mej wielkiej miłości. W dzień moich dziewięćdziesiątych urodzin
obudzi-łem się, jak zwykle, o piątej rano. Był piątek, więc czekało mnie jedynie
napisanie felietonu publikowanego w niedzielnym wydaniu „El Diario de La Paz”.
Wszyst-kie poranne objawy i znaki idealnie wprost odwodziły od jakichkolwiek
radosnych i szczęśliwych myśli: od świtu łamało mnie w kościach, w tyłku paliło
i co chwila rozlegały się grzmoty pierwszej, po trzech miesiącach bez kropli
deszczu, burzy. Nastawiłem kawę i wykąpa-łem się, wypiłem kubek kawy posłodzonej
miodem, zjadłszy do tego dwa placki z casabe, i wdziałem płócien-ny chałat,
używany przeze mnie w domu.
Tematem felietonu na ów dzień miały być, jakże-
by inaczej, moje dziewięćdziesiąte urodziny. Nigdy
mój wiek nie jawił mi się jako plama na suficie, z któ-
rej spadające krople odmierzają człowiekowi czas, jaki
mu jeszcze do końca życia pozostał. Kiedy byłem ma-
ły, słyszałem, iż gdy ktoś umiera, wszy gnieżdżące się
w owłosieniu konającego rzucają się w panice do uciecz-
ki przez poduszki, wstyd czyniąc rodzinie. Tak się tym
przejąłem, że kiedy miałem iść po raz pierwszy do
szkoły, kazałem ogolić sobie całkiem włosy, a i dziś te
kilka kosmyków, jakie mi jeszcze pozostają, wciąż szo-
ruję szarym mydłem. Świadczy to o tym, teraz to mogę
13
zaświadczyć, że już od małego miałem o wiele silniej ukształtowane społeczne
poczucie wstydliwości i czys-tości niż poczucie śmierci.
Już parę miesięcy wcześniej założyłem sobie, że mój urodzinowy felieton nie
będzie zwykłym lamentem za minionymi laty, lecz wprost przeciwnie: gloryfikacją
sta-rości. Zacząłem od pytania, kiedy uświadomiłem sobie, że jestem starym już
człowiekiem, i wydaje mi się, że stało się to właśnie tuż przed owym dniem. Gdy
ukoń-czyłem czterdzieści dwa lata, udałem się do lekarza, skar-żąc się na
utrudniający mi oddychanie ból w plecach. Zba-gatelizował problem: to naturalny
ból w pańskim wieku, stwierdził.
- W takim razie - odpowiedziałem - rzeczą nienatu-ralną jest mój wiek.
Lekarz uśmiechnął się z pożałowaniem. Widzę, że jest pan filozofem. To wówczas
po raz pierwszy pomyślałem o swoim wieku w kategoriach starości, ale nie
zwlekałem zbytnio, ażeby puścić te myśli w niepamięć. Przywykłem budzić się
codziennie z odmiennym bólem, który z bie-giem lat zmieniał natężenie i
charakter i doskwierał mi w coraz to innym miejscu. Bywał i taki, jakby śmierć
już zatapiała swe szpony, a nazajutrz nagle znikał. W tamtym właśnie okresie
zdarzyło mi się usłyszeć, iż pierwszym symptomem starości w przypadku mężczyzny
jest upo-dabnianie się od pewnego momentu do własnego ojca.
Widocznie jestem skazany na wieczną młodość, pomyś-
lałem wówczas, bo mojemu końskiemu profilowi nijak
do urokliwokaraibskich rysów mojego ojca, a tym bardziej
14
do cesarskorzymskiego profilu mojej matki. To prawda, że pierwsze zmiany
następują tak wolno, iż właściwie nie-dostrzegalnie, my zaś, patrząc na siebie
własnymi oczyma, widzimy się takimi, jakimi zawsze byliśmy i jesteśmy, ale inni,
spoglądając z zewnątrz, natychmiast dostrzegają najmniejszą zmianę.
Z piątym krzyżykiem zacząłem mieć jakie takie wyob-rażenie o starości, kiedy
zaczęły doskwierać mi pierwsze luki w pamięci. Wywracałem do góry nogami cały
dom, szukając okularów, po czym odkrywałem, że mam je na nosie, albo wchodziłem
w nich pod prysznic, lub nakła-dałem szkła do czytania, nie zdjąwszy tych do
patrzenia. Zdarzyło mi się pewnego dnia dwukrotnie zjeść śniada-nie, bo
zdążyłem zapomnieć, że już je jadłem, i nauczy-łem się rozpoznawać ogarniający
moich przyjaciół po-płoch, gdy nie stawało im odwagi, by choćby i delikatnie
zmitygować mnie, że opowiadam coś, com już relacjono-wał w zeszłym tygodniu. W
owych latach sporządziłem sobie w pamięci dwie listy, z których jedna zawierała
spis znanych twarzy, druga zaś spis odpowiadających im imion i nazwisk, ale gdy
przyszło mi się z kimś witać, nie potrafiłem przypasować twarzy do nazwiska.
Nigdy nie przejmowałem się swoim seksualnym wie-kiem, moje możliwości zależały
bowiem w dużej mierze nie tyle ode mnie, ile od kobiet, a one, jeśli chcą,
świetnie wiedzą, co, jak i dlaczego. Dziś śmieję się z chłopaków z
osiemdziesiątką na karku, którzy przerażeni nagłym niedomaganiem, bezzwłocznie
szukają pomocy u leka-rza, jeszcze nieświadomi, że po dziewięćdziesiątce jest 15
jeszcze gorzej, ale staje się to zarazem nieistotne: wciąż żyjesz, więc coś za
coś. Triumfem życia z kolei jest szwankowanie pamięci ludzi starych wobec
błahostek, atoli rzadko owa pamięć niedomaga, gdy rzeczy mocno nas dotyczą.
Cyceron ujął to krótko: Nie ma starca, który zapomniałby, gdzie skarb swój
ukrył.
Dzieląc się tymi i podobnymi refleksjami, nakreśliłem pierwszy zarys felietonu,
kiedy sierpniowe słońce wy-buchło pośród migdałowców w parku, a pocztowy statek
rzeczny, opóźniony o tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego
kanału. Pomyślałem: Oto przy-bija mój dziewięćdziesiąty roczek. Nigdy nie dowiem
się dlaczego, i nawet o to stać nie będę, ale jest prawdą, iż w chwili, gdy
wywołałem to zniechęcające przypo-mnienie, postanowiłem zarazem zatelefonować do
Rosy Cabarcas, by pomogła mi uczcić urodziny libertyńską nocą. Już lata temu
dałem sobie z ciałem święty pokój; pozwalało mi to poświęcić czas na ponowne
lektury co smakowitszych stron mych klasyków i na słuchanie utworów muzyki
poważnej we własnym wyborze i ukła-dzie, ale pożądanie, które odczułem owego
dnia, było tak natarczywe, iż zdało mi się zesłane od Pana Boga. Po tej
rozmowie telefonicznej już nie mogłem pisać. W kącie biblioteki, gdzie rano
słońce jeszcze nie dociera, zawiesiłem hamak i położyłem się w nim, czując na
piersiach zmorę oczekiwania.
Gdym dorastał, byłem oczkiem w głowie zarówno
obdarzonej licznymi przymiotami mamy, zgładzonej
w wieku pięćdziesięciu lat przez gruźlicę, jak i taty pe-
16
danta, któremu nikt nigdy nie wykazał najmniejszego błędu i którego odnaleziono
martwego w jego łożu wdowca w dniu podpisania traktatu w Neerlandii koń-czącego
wojnę Tysiąca Dni i tyle innych ubiegłowiecz-nych wojen domowych. Wraz z pokojem
nadeszły zmia-ny tyleż nieprzewidziane, co niepożądane. Tłumy wol-nych kobiet
zasiliły do granic szaleństwa stare kantyny przy ulicy Ancha, która później
miała stać się bulwarem Abello, a teraz jest aleją Kolumba, w tym moim mieście
najukochańszym, tak lubianym przez swoich, jak i przy-jezdnych, ze względu na
miłe usposobienie mieszkań-ców i czystość światła.
Nigdy nie przespałem się z żadną kobietą, nie płacąc za to, tych kilka zaś spoza
branży przekonałem siłą argumen-tów lub argumentem siły, by przyjęły ode mnie
pieniądze, nawet jeśli miałyby je potem wyrzucić do śmieci. Jako dwudziestolatek
zacząłem prowadzić rejestr zawierający imię, wiek, miejsce oraz króciutki opis
okoliczności i specy-fiki. Gdy kończyłem lat pięćdziesiąt, spisanych miałem
pięćset czternaście kobiet, z którymi byłem przynajmniej raz. Przestałem
prowadzić rejestr, kiedy ciało już zaczyna-ło mi odmawiać posłuszeństwa, więc
stosunkowo łatwo przychodziło mi prowadzić rachuby w pamięci. Miałem swoje
zasady. Nigdy nie brałem udziału w grupowych harcach ani w wiadomych wszem
trójkątach, nie dzieliłem z nikim sekretu i nikomu też nigdym się nie zwierzył z
jakiejkolwiek przygody cielesnej czy duchowej, bo już jako młody chłopak zdałem
sobie sprawę, że żadna z nich nie pozostaje bezkarna.
17
Jedynym dziwnym związkiem, jaki utrzymywałem przez wiele lat, był związek z
wierną Damianą. Gdy pojawiła się u mnie, była właściwie jeszcze dzieckiem.
Miała indiańskie rysy, silna i dzika, odzywała się rzadko, ale stanowczo i
chodziła po domu boso, by nie przeszka-dzać mi w pisaniu. Pamiętam, że czytałem
Konterfekt zalotnej Andaluzyjki w hamaku na korytarzu i przypadkiem ujrzałem ją
pochyloną nad praniem, w spódnicy tak krótkiej, że całkiem odsłaniającej jej
smakowite krągłości. Rażony gorączką nie do wytrzymania, zadarłem jej spód-
nicę, ściągnąłem pluderki poniżej kolan i pokryłem ją całkiem od tyłu. Proszę
pana, zajęczała ponuro, to wymyś-lono jako wyjście, a nie wejście. Głębokie
drżenie przeszy-ło jej ciało, ale wytrzymała do końca. Upokorzony upoko-rzeniem
jej, chciałem zapłacić Damianie dwa razy tyle, ile liczyły sobie wówczas te
najdroższe, ale nie przyjęła ani grosza, więc zmuszony byłem podnieść jej
pensję, która uwzględniała ową dodatkową i świadczoną raz w miesią-cu usługę,
zawsze podczas prania i zawsze od zaplecza. Kiedyś nasunęła mi się myśl, że owa
łóżkowa buchal-teria mogłaby stanowić dobrą pożywkę dla relacji o nę-dzy mojego
rozwiązłego życia, i tytuł spadł mi z nieba:
Rzecz o mych smutnych kurwach. Moje życie publiczne za
to, było w ogóle mało ciekawe: sierota bez ojca i matki,
stary kawaler bez przyszłości, przeciętny dziennikarz,
czterokrotny finalista Turniejów Poetyckich w Cartagena
de Indias i absolutny faworyt karykaturzystów dzięki
swej bezprzykładnej brzydocie. Inaczej mówiąc: zmar-
nowane życie, które źle się zaczęło owego popołudnia,
18
kiedy matka, trzymając mnie, dziewiętnastolatka, za rękę, zaprowadziła mnie do
redakcji „El Diario de La Paiz”, by się wywiedzieć, czy można w gazecie wydru-
kować kronikę z życia szkolnego, którą napisałem jako wypracowanie z
hiszpańskiego i retoryki. Rzecz ukazała się w niedzielnym wydaniu, poprzedzona
paroma, na-der życzliwymi, słowami redaktora naczelnego. Po wielu latach, gdy
dowiedziałem się, że matka zapłaciła za publikację tego debiutu i siedmiu
następnych artykułów, było za późno, by się zawstydzić, bo mój cotygodniowy
felieton chadzał już własnymi ścieżkami, a poza tym by-łem depeszowcem i
krytykiem muzycznym.
Z chwilą otrzymania świadectwa maturalnego z wyróż-nieniem zacząłem udzielać
lekcji hiszpańskiego i łaciny w trzech szkołach publicznych naraz. Byłem złym
nauczy-cielem, brakowało mi wykształcenia zawodowego, nie czułem powołania ani
nie miałem jakiejkolwiek litości dla tych biednych dzieciaków, które szły do
szkoły, bo był to najłatwiejszy sposób ucieczki od tyranii ojców. Jedyne, co
mogłem dla nich uczynić, to dyscyplinować je moją drew-nianą linijką, ażeby
przynajmniej został im po mnie mój ulubiony wiersz: To, na co z bólem patrzysz,
mój Fabiusie miły, pola szczyre, samotne i wzgórek rzewliwy, przesławną Italiką
dawno temu były- Już jako stary człowiek, dowiedziałem się, zresztą przypadkiem,
że uczniowie obdarzyli mnie złośliwym przezwiskiem: Profesor Wzgórek Rzewliwy.
I to wszystko, com dostał od życia, nic nie uczy-
niwszy, by zyskać więcej. Jadałem obiad jedynie po-
między jedną lekcją a drugą, a o szóstej po południu
19
przybywałem do redakcji, by wyławiać sygnały z prze-strzeni gwiezdnej. O
jedenastej w nocy, kiedy zamykano poranne wydanie, zaczynało się moje prawdziwe
życie. Spałem w chińskiej dzielnicy dwa lub trzy razy w tygo-dniu, tak często
zmieniając towarzystwo, iż dwukrotnie zostałem uhonorowany tytułem Klienta Roku.
Po zje-dzeniu kolacji w pobliskiej Cafe Roma wybierałem burdel na chybił trafił
i wchodziłem tam po kryjomu, tylnymi drzwiami od podwórza. Robiłem to dla
przyjem-ności, ale w końcu stało się to częścią mojej pracy zawo-dowej, a to
dzięki niepohamowanemu gadulstwu wiel-kich baronów polityki, którzy jak gdyby
nigdy nic re-ferowali tajemnice państwowe swym kochankom jednej nocy, nie biorąc
w ogóle pod uwagę, że przez cieniutkie kartonowe ściany słucha ich również
opinia publiczna. W tenże sposób, rzecz jasna, odkryłem także, że moje
nieuleczalne starokawalerstwo przypisywano mej nocnej pederastii, która
znajdywała zaspokojenie dopiero po-śród chłopców sierot z ulicy del Crimen.
Miałem to szczę-ście, że udało mi się o tym zapomnieć, choćby i dlatego, że
dochodziły mnie również życzliwe sądy o mej osobie, tym dla mnie cenniejsze, iż
szczere.
Nigdy nie miałem serdecznych przyjaciół, a ci, którzy
mogli z czasem nimi zostać, są w Nowym Jorku. To
znaczy: nie żyją, bo tam, jak mniemam, odchodzą dusze
pokutujące, by nie przeżuwać prawdy o swym życiu
minionym. Od przejścia na emeryturę niewiele mam do
roboty, jeśli nie liczyć dostarczania redakcji kilku stro-
niczek w każdy piątkowy wieczór czy też paru równie
20
istotnych zajęć: koncertów w Towarzystwie Sztuk Pięk-nych, wernisaży w Centrum
Artystycznym, którego jes-tem członkiem założycielem, od czasu do czasu wy-
słuchania jakiejś użytecznej prelekcji w Stowarzyszeniu Naprawy Społecznej albo
obecności na wydarzeniu tak wielkiej rangi jak sezon Virginii Fabregas w teatrze
Apol-lo. Za młodu chadzałem do kinowych sal pod gołym niebem, gdzie z równym
powodzeniem mogło zasko-czyć nas zaćmienie księżyca, co rozległe zapalenie płuc
będące następstwem oberwania chmury. Ale bardziej od filmów interesowały mnie
nocne ptaszyny, które da-wały za cenę biletu, albo nawet za darmo czy też na
kredyt. Bo kino to nie moja sztuka. Obsceniczny kult Shirley Temple był kroplą,
która przelała czarę. Jedynymi podróżami, jakie odbyłem, były cztery wy-jazdy
na Turnieje Poetyckie do Cartagena de Indias, przed trzydziestym rokiem życia, i
jedna paskudna noc w łodzi motorowej, gdy zostałem zaproszony przez Sacramento
Montiel na inaugurację jego nowego bur-delu w Santa Marta. Co zaś się tyczy mego
życia domo-wego, jestem raczej niejadkiem, a gust mam całkiem prosty. Kiedy
Damiana się zestarzała, w domu przestano gotować, a jedynym moim regularnym
posiłkiem była od tamtej pory tortilla z ziemniaków w Cafe Roma po zamknięciu
porannego wydania.
W przeddzień mych dziewięćdziesiątych urodzin zo-
stałem więc bez obiadu i trudno mi było skupić się na
lekturze, bo w napięciu czekałem na wieści od Rosy
Cabarcas. W spiekocie godziny drugiej po południu
21
cykady ćwierkały do granic obłędu, a wędrówka słońca wpadającego przez otwarte
okna trzykrotnie zmusiła mnie do przewieszania hamaka. Zawsze miałem wraże-nie,
że dzień moich urodzin wypada w okresie najwięk-szych upałów, i nawet nauczyłem
się je przetrzymywać, ale w owym dniu nie stało mi nastroju. O czwartej
spróbowałem poprawić sobie samopoczucie, słuchając sześciu suit na wiolonczelę
solo Jana Sebastiana Bacha, w nieprześcignionej interpretacji Pabla Casalsa. W
moim mniemaniu to absolut muzyki, niemniej miast przynieść mi jak zwykle spokój,
suity wprowadziły mnie w stan całkowitego przygnębienia. Zdrzemnąłem się przy
dru-giej, nieco moim zdaniem rozlazłej, i przez sen podstawi-łem pod żałosny
lament wiolonczeli smętne buczenie odpływającego statku. Dosłownie w chwilę
później obu-dził mnie terkot telefonu i pordzewiały głos Rosy Cabar-cas
przywrócił mnie życiu. Głupi to ma szczęście, powie-działa. Znalazłam ci
turkaweczkę cudo, coś o wiele lep-szego, niż sobie zażyczyłeś, tyle że jest
jedno ale: nie ma chyba nawet czternastu lat. Mam zmieniać pieluchy?, proszę
bardzo, odparłem kpiarskim tonem, nie całkiem pojmując, do czego pije. Tu nie o
ciebie chodzi, powie-działa, rzecz w tym, kto mi zapłaci za trzy lata więzienia?
Nikomu żadne więzienie nie groziło, a już na pewno nie jej. Zbierała swój
narybek spośród nieletnich robią-cych zakupy w jej sklepie, następnie poddawała
je ini-cjacji i wyciskała z nich, ile się dało, do momentu kiedy odchodziły od
niej, by żyć gorszym życiem utytułowa-nych kurew w historycznym burdelu Czarnej
Eufemii.
22
Nigdy nie zapłaciła nawet najskromniejszego mandatu, jej patio było bowiem
arkadią lokalnych władz, od gu-bernatora począwszy, a na ostatnim ratuszowym
łapów-karzu skończywszy, i trudno było sobie wyobrazić, żeby właścicielce tego
ogrodu rozkoszy nagle zabrakło zdol-ności, by naginać prawo do swego widzimisię.
A teatral-nie okazywane skrupuły miały na celu jedynie podbija-nie ceny: tym
większej, im surowszy paragraf. Począt-kową sprzeczność interesów załatwiliśmy
polubownie, o dwa pesos podwyższając cenę usługi i uzgadniając, że o dziesiątej
w nocy zjawię się u niej w domu z pięcio-ma pesos w gotówce, które zapłacę z
góry. Ani minuty wcześniej, gdyż mała musiała jeszcze nakarmić i ułożyć do snu
młodsze rodzeństwo, jak również pomóc położyć się do łóżka chorej na reumatyzm
matce.
Brakowało czterech godzin. W miarę ich upływu ser-ce zalewała mi kwaśna piana
utrudniająca oddychanie.
Spróbowałem skrócić czas garderobianymi fortelami, ale
bezskutecznie. Zresztą to dla mnie nic nowego, bo nawet
Damiana mówi, że przy ubieraniu odprawiam rytuały
jak ksiądz biskup. Zaciąłem się brzytwą, musiałem od-
czekać, aż spłynie z rur woda nagrzana słońcem, a przy
niezbyt energicznym wycieraniu ręcznikiem zalałem się
potem. Ubrałem się stosownie do nocnych okoliczności:
w biały lniany garnitur i koszulę w niebieskie prążki z na-
krochmalonym kołnierzykiem, założyłem krawat z chiń-
skiego jedwabiu, getry wyczyszczone bielą cynkową i ze-
garek ze złota koronnego z dewizką przywiązaną do
butonierki. Na koniec podwinąłem do środka mankiety
23
spodni, ażeby nie można było spostrzec, że skurczyłem się o cal.
Mam opinię dusigrosza, bo nikomu nie przychodzi do głowy, że mogę być biedny,
skoro mieszkam tam, gdzie mieszkam, ale taka noc jak ta znacznie przekraczała
moje możliwości. Z ukrytej pod łóżkiem szkatułki z oszczęd-nościami wyjąłem dwa
pesos na wynajem pokoju, cztery dla właścicielki, trzy dla małej i jeszcze pięć
zapasowych, na moją kolację i inne drobniejsze wydatki. W sumie czternaście
pesos, czyli tyle, ile wynosi moje miesięczne honorarium za niedzielne
felietony. Ukryłem je w niewi-docznej kieszonce paska i wyperfumowałem się wodą
kwiatową Lanman & Kemp-Barclay & Co. w rozpylaczu. Wtedy poczułem szpony paniki
i z pierwszym uderze-niem na ósmą zszedłem po schodach, nie zapalając światła, i
mokry cały ze strachu wyszedłem w promienie-jącą w przededniu moich urodzin noc.
Ochłodziło się nieco. W alei Kolumba mężczyźni sto-jący w grupkach, pośród
zaparkowanych obok siebie na trotuarze taksówek, zażarcie przekrzykiwali się w
dys-kusji o futbolu. Orkiestra dęta pod kwitnącymi drzewa-mi przy bulwarze
wykonywała melancholijnego walca.
Jedna ze smutnych kurewek z ulicy Notariuszy, polują-
cych na klientów gołodupskich, poprosiła mnie jak za-
wsze o papierosa i jak zawsze odpowiedziałem jej to, co
zawsze: Rzuciłem palenie równo trzydzieści trzy lata,
dwa miesiące i siedemnaście dni temu. Przechodząc
obok sklepu złotniczego El Alambre de Oro, przejrzałem
się w rozświetlonych szybach witryny i zobaczyłem nie
24
siebie takiego, jakim się czułem, ale kogoś znacznie starszego i fatalnie
ubranego.
Tuż przed dziesiątą wsiadłem do taksówki i poprosi-łem szofera, żeby zawiózł
mnie na Cmentarz Komunal-ny, nie chcąc, by wiedział, gdzie się w rzeczywistości
udaję. Rozbawiony, przyjrzał mi się w lusterku wstecz-nym i powiedział: Niech
mnie pan lepiej nie straszy, panie mądry, daj Boże, żebym miał w sobie tyle
życia co pan. Dojechawszy do cmentarza, wysiedliśmy razem z taksówki, bo nie
miał reszty, i poszliśmy rozmienić do Trumienki, podłej kantyny, gdzie opłakują
swoich zmar-łych pijaczkowie zaranni. Gdym wreszcie uregulował na-leżności,
szofer na pożegnanie powiedział mi całkiem serio: Niech pan szanowny uważa, bo
lokal Rosy Cabarcas to już nie to samo co kiedyś. Mogłem mu tylko podzięko-wać,
przeświadczony, że nie było na świecie takiego sekretu, którego nie znaliby
taksówkarze z alei Kolumba.
Zagłębiłem się w dzielnicę biedaków, która nie mia-
ła już nic wspólnego ze znaną mi ongiś. Niby te same
szerokie, pokryte gorącym piaskiem ulice, niby te same
domy o otwartych drzwiach, o ścianach zbitych z suro-
wych desek, dachach z gałęzi palmowych i podwórkach
wysypanych żwirem. Ale jej mieszkańcy stracili spo-
kój. W większości domów odbywały się piątkowe fety,
tak huczne, że aż w trzewiach dudniło. Każdy mógł za
pięćdziesiąt centavos przyłączyć się do zabawy, która
najbardziej mu odpowiadała, ale można było i potańczyć
przed domem za Bóg zapłać. Szedłem, marząc jedynie
o tym, żeby ziemia pochłonęła mnie w tym moim ancugu
25
tropikalnego absztyfikanta, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi, prócz chudego
Mulata podrzemującego na progu jednego z okolicznych domów.
- Dobrej nocy, doktorze - wrzasnął, najserdeczniej jak mógł - szczęśliwego
bzykanka.
Nie miałem innego wyjścia, jak tylko podziękować. Pokonując ostatnią stromą
uliczkę, musiałem trzykrotnie stanąć, by złapać oddech. A gdy już się wspiąłem,
zoba-czyłem ogromny księżyc z miedzi unoszący się na hory-zoncie i
niespodziewana potrzeba żołądka kazała mi zwątpić w celowość mej wyprawy, ale na
szczęście trwa-ło to tylko chwilę. Dotarłszy do końca ulicy, gdzie zabu-dowa
osiedla przeistaczała się w las drzew owocowych, wszedłem do sklepu Rosy
Cabarcas.
Ona, ale jakby nie ona. Była najdyskretniejszą bajzel-
mamą, stąd też i najbardziej znaną. Kobietą o dużych
gabarytach, którą w swoim czasie chcieliśmy wynieść
do stopnia nadbrygadiera straży ogniowej, ze względu
zarówno na jej korpulencję, jak i jej skuteczność w ga-
szeniu pożarów wśród parafian. Ale samotność skurczyła
jej ciało, ściągnęła skórę i wyostrzyła głos tak zmyślnie,
iż wyglądała jak stara dziewczynka. Z dawnych czasów
pozostały jej wspaniałe zęby, z których jeden kazała
sobie pozłocić, dla kokieterii. Ubrana była w żałobę po
mężu zmarłym po pięćdziesięciu latach wspólnego życia,
dodatkowo pogłębioną czymś w rodzaju czarnego bire-
tu, noszonego po śmierci jedynego syna, który pomagał
matce w prowadzeniu szwindli. Żywotność zachowały
jedynie jej przezroczyste i okrutne oczy, i to dzięki
26
nim zdałem sobie sprawę, że w niczym jej się nie zmienił charakter.
Żarówka rzucająca spod sufitu bladawe światło i puste niemal półki stanowiły
sklepową scenografię, niestarającą się nawet być przykrywką dla rzeczywistego i
oczywi-stego interesu, o którym wiedział każdy, ale którego nikt nie przyjmował
do wiadomości. Rosa Cabarcas zajmowa-ła się klientem, gdy cichutko wszedłem na
paluszkach. Nie wiem, czy rzeczywiście mnie nie poznała, czy też, dla
zachowania pozorów, postanowiła udawać. Usiadłem na ławeczce i czekając na swą
kolej, spróbowałem przypo-mnieć sobie Rosę sprzed lat. Gdy nic nam nie szwanko-
wało, nieraz spieszyła mi z natychmiastową pomocą. Chyba czytała w moich w
myślach, bo spojrzała ku mnie i zaczęła przyglądać mi się zatrważająco
wnikliwie. Czas cię omija, westchnęła smutno. Chciałem ją pocieszyć:
Ciebie nie omija, ale ci i nie szkodzi, wręcz przeciwnie. Ja nie żartuję,
odparła, nawet udało mu się wskrzesić trochę tę twoją twarzyczkę zdechłego
konia. Pewnie dlatego, że zmieniłem stołówkę, odpowiedziałem nie bez
złośliwości. Ożywiła się. O ile mnie pamięć nie zawodzi, miałeś pa-łę
galernika. Jak się trzyma? Wywinąłem się: Pali mnie w tyłku, i jest to jedyna
zmiana, jaka nastąpiła od naszego ostatniego spotkania. Natychmiast postawiła
diagnozę:
Nie używasz, to i boli. Po to go mam, po co go Pan Bóg
stworzył, zawyrokowałem, ale i dawniej też mnie paliło,
nie ma się co oszukiwać, i to zawsze podczas pełni. Rosa
zaczęła szperać w swym przyborniku krawcowej, by po
chwili wyciągnąć i otworzyć puszeczkę z zieloną pomadą
27
o zapachu arniki. Powiedz małej, żeby paluszkiem posma-rowała ci bolące miejsce,
o tak, zademonstrowała, kręcąc z bezwstydną dosłownością wskazującym palcem.
Odpar-łem, że Bogu dzięki jeszcze potrafię się obyć bez indiań-skich smarowideł.
Miast się speszyć, zakpiła: Och, mist-rzu, daruj mi życie, błagam. I przeszła do
sedna. Mała przebywa w pokoju od dziesiątej; jest śliczna, czysta i grzeczna,
ale ledwie żywa ze strachu, bo jedna z jej koleżanek puściła się z dokerem z
Gayra i wy-krwawiła się w dwie godziny. Skądinąd nic w tym dziwnego, zastrzegła
Rosa, bo ci z Gayra ponoć nawet mulice doprowadzają do stanu łaski. I wróciła do
tematu:
Biedne dziecko, jakby tego było mało, musi calusieńki
boży dzień przyszywać guziki w fabryce. Chyba to nie
jest taka ciężka praca, wyraziłem zdziwienie. Tak się
mężczyznom wydaje, odparła, ale to gorsze niż walenie
kilofem. Przyznała mi się, że podała małej roztwór brom-
ku z walerianą, po którym dziewczynka zasnęła. Wyrazi-
łem obawę, czy aby odwoływanie się do współczucia
nie jest jeszcze jedną sztuczką prowadzącą do podnie-
sienia ceny, ależ nie, oburzyła się, nigdy nie cofam raz
danego słowa. Ale, jak zwykle, zasady są niezmienne:
wszystko płatne osobno, gotówką i z góry. I tak się
stało. Ruszyłem za nią przez podwórze, rozczulony jej
zwiędniętą skórą i tym, jak ciężko było jej się poruszać
na spuchniętych nogach, opatulonych w grube baweł-
niane pończochy. Księżyc w pełni zaczynał zajmować
sam środek nieba i świat wyglądał jak zanurzony w zie-
lonych wodach. Nieopodal sklepu wznosiła się wiata
28
przeznaczona na fety urzędników administracji publicz-nej, pokryta dachem z
palmowych liści, pod którym stało sporo skórzanych stołków i wisiało kilka
rozpiętych na słupach hamaków. Na tyłach podwórza, w miejscu, gdzie zaczynał się
las drzew owocowych, znajdował się budynek z niepalonej cegły, mieszczący sześć
sypialni z oknami przesłoniętymi płótnem przeciw komarom. W jedynym zajętym
pokoju świeciło się nikłe światełko, a w radioodbiorniku Tona la Negra śpiewała
o złych mi-łościach. Rosa Cabarcas nabrała powietrza i westchnęła:
Bolero to samo życie. Zgadzałem się z nią, ale dopiero dzisiaj mam odwagę to
napisać. Pchnęła drzwi, weszła i po chwili wyszła. Śpi, drobiażdżek,
przestrzegła mnie. Najlepiej byś zrobił, gdybyś pozwolił się jej wyspać, ile
dusza zapragnie, twoja noc jest dłuższa od jej nocy. Byłem zakłopotany: To co
mam wobec tego robić? Ty już będziesz wiedział najlepiej, co masz robić, odparła
z niezwykłą u niej łagodnością, ty tu rządzisz. Obróciła się i zostawiła mnie
sam na sam ze strachem.
Nie było już odwrotu. Ze ściśniętym sercem wszed-
łem do pokoju i zobaczyłem śpiącą dziewczynkę, nagą
i bezbronną w ogromnym łożu do wynajęcia, taką, jaką
ją matka urodziła. Leżała na boku, twarzą do drzwi,
a padające na nią bezpośrednio światło było tak inten-
sywne, że wydobywało najmniejszy szczegół. Przysiad-
łem na brzegu łóżka, by przyjrzeć jej się w zauroczeniu
wszystkich pięciu zmysłów. Miała czarne włosy i letnie
ciało. Poddano ją jakimś zabiegom higienicznym i upięk-
szającym, nie pomijając nawet ledwo wschodzącego
29
meszku na wzgórku łonowym. Skręcono jej włosy w lo-ki, a paznokcie u dłoni i nóg
pokryto lakierem natural-nym, ale cera koloru melasy wyglądała na szorstką i za-
niedbaną. Rysujące się dopiero piersi niewiele się jeszcze różniły od
chłopięcych, niemniej można było dostrzec, że wypychane są przez skrytą energię,
która lada chwila eksploduje. Najprzyjemniejszą częścią jej ciała były duże
stopy, w sam raz do cichego stąpania, o długich i wraż-liwych jak u rąk palcach.
Mimo działającego wentylatora zlana była świetlistym potem, a upał dopiero
narastał. Za to nie można było się nawet domyślić wyglądu jej twarzy
wypacykowanej, jakby tynk kładli, pokrytej gru-bą warstwą pudru i dwiema
tapetami różu, przystrojonej sztucznymi rzęsami i z uczernionymi jakby sadzą
brwia-mi i powiekami, i ustami obmalowanymi powiększają-co jakąś mazią
czekoladową. Ale żadne gałgany czy ko-smetyki nie były w stanie przesłonić jej
przymiotów najistotniejszych: dumnego nosa, zbiegających się brwi, pełnych ust.
Pomyślałem: Milutki byczek do walki. O jedenastej udałem się za swoimi
rutynowymi po-trzebami higienicznymi do łazienki, gdzie na krześle leżało jej
ubranie ubogiej dziewczyny złożone niczym kreacja krezuski: sukienka z etaminy w
motyle, żółte majtki z madapolamu i sandały z sizalu. Na wierzchu spoczywała
straganowa bransoletka i drobniutki łańcu-szek z medalikiem Matki Boskiej. Na
półeczce nad umy-walką torebeczka ze szminką, różem, kluczem i kilkoma monetami.
Wszystko tak tanie i zużyte, że nie potrafiłem wyobrazić sobie kogoś
biedniejszego od niej. ----------------------------------- 30 -----------------
------------------
Rozebrałem się i powiesiłem ubranie na wieszaku, najstaranniej jak mogłem, żeby
nie pomiąć jedwabiu koszuli i wyprasowanego lnu. Załatwiłem się do muszli
klozetowej na siedząco, tak jak mnie od dziecka uczyła Florina de Dios, ażeby
nie pobrudzić brzegów muszli, sikając nadal - bez fałszywej skromności - silnym
i nie-przerwanym strumieniem dzikiego źrebaka, po czym pociągając za łańcuszek,
spuściłem wodę. Przed opusz-czeniem łazienki przejrzałem się jeszcze w wiszącym
nad umywalką lustrze. Koń, który spojrzał na mnie, był nie tyle zdechły, co
ponury, z obwisłym podgardlem, opuchniętymi powiekami i resztkami mej grzywy
piani-sty. - Cholera - powiedziałem mu - a co ja poradzę, skoro mnie nie
kochasz?
Starając się nie obudzić dziewczyny, usiadłem nagi na łóżku, przyzwyczaiwszy już
wzrok do zwodniczego czerwonego światła, i przemierzyłem dotykiem jej ciało cal
po calu. Opuszkiem palca wskazującego przesunąłem po mokrym karku, a ona
wzdrygnęła się w sobie, jakby przebiegło przez nią arpeggio, i chrząknąwszy,
odwróciła się ku mnie i osnuła mnie chmurą swego kwaśnego od-dechu. Ścisnąłem
jej nos między kciukiem i palcem wska-zującym; otrząsnęła się, cofnęła głowę i
nie przytomniejąc, odwróciła się do mnie plecami. Ulegając nagłej pokusie,
spróbowałem rozdzielić kolanem jej nogi. Raz i drugi opar-ła się, napinając uda.
Zaśpiewałem jej do ucha: Wokół łóż-ka Delgadiny aniołów cała gromada. Rozluźniła
się nieco. Po-czułem ciepły prąd w żyłach i moje nierychliwe zwierzę w stanie
spoczynku przebudziło się z długiego letargu.
31
Delgadino, duszko moja, błagalnie i pożądliwie wes-tchnąłem. Delgadino. Jęknęła
posępnie, wywinęła się z moich ud, odwróciła plecami i zwinęła jak ślimak w
musz-li. Napitek z waleriany był widocznie nader skuteczny, zarówno wobec mnie,
jak i wobec niej, bo nic się nie stało, ani jej, ani nikomu. Ale nie obruszyło
to mnie. Pomyślałem, że po co ma ją budzić ktoś tak upokorzony, smutny i zimny
jak nóżki w galarecie.
Wyraźnie i nieuchronnie rozbrzmiały wówczas dzwo-ny o północy i zaczął się dzień
29 sierpnia, dzień męczeń-stwa świętego Jana Chrzciciela. Ktoś na ulicy płakał
wnie-bogłosy i nikt nie zwracał na to uwagi. Przeżegnałem się i pomodliłem zań,
może mu się przyda, a i za siebie też się pomodliłem, w podzięce za otrzymane
łaski: Niech człek się żaden nie łudzi, że to, co dopiero się budzi i ma
nadejść, trwać będzie dłużej niż to, co sam dotąd widział na oczy własne.
Dziewczyna jęknęła przez sen i za nią też się pomodliłem:
Bo wszystko mija jednako i właśnie tak minąć musi. A następ-nie wyłączyłem na
noc radio i światło.
Obudziłem się o świcie, nie pamiętając, gdzie jestem.
Dziewczyna wciąż spała plecami do mnie i w tej samej
pozycji płodowej. Nie mogłem oprzeć się niejasnemu
wrażeniu, że wstawała w ciemnościach i że słyszałem
dochodzący z łazienki odgłos wody płynącej z kranu,
ale równie dobrze to wszystko mi się śniło. Doświad-
czałem czegoś zupełnie nowego. Nieznane mi były for-
tele uwodzenia, zawsze na chybił trafił wybierałem sobie
narzeczone jednej nocy, kierując się raczej przystępnoś-
cią ceny niż wdziękami, i kochaliśmy się, nie kochając,
32
na wpół ubrani najczęściej, ale zawsze w ciemnościach, by wyobrażać sobie, że
jesteśmy lepsi. Tej nocy odkryłem nieprawdopodobną rozkosz w kontemplowaniu
ciała śpiącej kobiety bez bata pożądania czy zakłopotania wstydu.
Wstałem o piątej, dość niespokojny, bo mój niedzielny felieton powinien znaleźć
się na stole redakcyjnym przed dwunastą. Załatwiłem się, jak to regularnie
zwykłem czynić o tej porze, odczuwając jeszcze palenie księżyca w pełni, a kiedy
pociągnąłem za łańcuszek, poczułem, że wszystkie moje lęki z przeszłości
spłynęły rurami kanali-zacyjnymi. Kiedy odświeżony i ubrany wróciłem do sy-
pialni, dziewczyna spała na plecach, z twarzą obróconą ku uspokajającemu światiu
poranka, z rozrzuconymi na bok rękami, pani absolutna swego dziewictwa. Niech
Bóg ci go strzeże, powiedziałem jej. Wszystkie pieniądze, jakie jeszcze przy
sobie miałem, te jej należne i swoje, położyłem na poduszce i pocałunkiem w
czoło pożegna-łem się z nią na zawsze. Dom, jak każdy burdel o świcie, był
niemal rajem. Wyszedłem furtką od ogrodu, ażeby ni-kogo nie napotkać. W prażącym
słońcu ulicy zacząłem odczuwać ciężar mych dziewięćdziesięciu lat i odliczać
minutę po minucie minuty wszystkich nocy brakujących mi do śmierci.
Piszę rzecz tę w ogołoconej już niemal całkiem bib-liotece mych rodziców, której
regały runą zresztą nieba-wem wskutek cierpliwej nieustępliwości korników. Ko-
niec końców, mając na względzie to, co mi jeszcze pozo-stało do zrobienia w
życiu, mógłbym śmiało poprzestać na mych słownikach wszelakiego rodzaju oraz na
dwóch pierwszych seriach Epizodów narodowych don Benita Pe-reza Galdosa i na
Czarodziejskiej górze, dzięki której zdoła-łem zrozumieć nastroje mojej matki
wynaturzone przez gruźlicę.
W przeciwieństwie do innych mebli i mnie samego
stół, przy którym piszę, wydaje się z upływem czasu
w coraz w lepszym zdrowiu, bo wyszedł spod ręki mego
dziadka ze strony ojca, cieśli okrętowego. Nawet jeśli nie
muszę pisać, czyszczę stół codziennie rano z nadgorliwą
pilnością, która doprowadziła do zguby tyle moich miło-
ści. W zasięgu ręki mam moich książkowych wspólników:
obydwa tomy pierwszego ilustrowanego słownika Akade-
mii Królewskiej z 1903 roku, Thesaurus języka kastylijskiego
35
alias hiszpańskiego don Sebastiana de Covarrubias; grama-tykę don Andresa Bello,
na wypadek gdyby zaistniała ja-kaś uzasadniona wątpliwość natury semantycznej;
nowa-torski Diccionario ideológico don Julia Casaresa, szczegól-nie ze względu
na antonimy i synonimy; Vocabolario della Lingua Miana Nicoli Zingarellego, by
mieć styczność z języ-kiem mojej matki, znanym mi od kołyski; wreszcie słownik
łaciny, którą uważam za swój język rodzimy, a to dlatego, iż ona to dała życie
moim dwóm pierwszym językom.
Z lewej strony biurka zawsze trzymam pięć arkusików
papieru satynowanego, formatu biurowego, dla mojego
niedzielnego felietonu, i rożek z piaskiem do listów, który
przedkładam nad nowoczesny bibularz. Z prawej mam
zaś kałamarz i lekką obsadkę z balsy ze złotą stalówką,
wciąż piszę bowiem piórem, stawiając litery podług wzor-
ców pisma romantycznego, jakiego nauczyła mnie Florina
de Dios, by uchronić mój charakter pisma przed urzędo-
wą kaligrafią swego małżonka, notariusza i buchaltera
przysięgłego do ostatnich dni swoich. Już jakiś czas temu
w gazecie narzucono nam wymóg pisania na maszynie,
by sprawniej wyliczać tekst do składu linotypowego i do-
kładniej przygotowywać makietę, ale nigdy nie mogłem
się dostosować do tej szkodliwej nowinki. Nadal pisałem
więc piórem, by później przepisywać tekst na maszynie
- stukając palcami w klawisze jak dziobiąca kura - dzię-
ki wątpliwemu przywilejowi bycia najstarszym pracow-
nikiem. Teraz już jako emeryt, ale wciąż pod bronią,
korzystam ze świętego przywileju pisania w domu, odłą-
czam telefon, żeby nikt mi nie przeszkadzał, i nie mam
cenzora, który zagląda mi przez ramię, sprawdzając, co też tam piszę.
Mieszkam bez psów, ptaków i bez służby, jeśli nie
liczyć wiernej Damiany, która wyciągała mnie w prze-
szłości z niewyobrażalnych wprost opresji, a teraz przy-
chodzi raz w tygodniu, żeby zrobić, co jest do zrobienia,
pomimo swego stanu, bo i niedowidzi, i z głową już u niej
nie najlepiej. Matka na łożu śmierci błagała mnie, bym się
ożenił młodo, z białą kobietą, i byśmy mieli co najmniej
trójkę dzieci, w tym córkę, która odziedziczyłaby po niej
imię, tak jak ona odziedziczyła je po swojej matce, a ta
z kolei po swojej. Prośbę zakarbowałem sobie w pamięci,
ale młodość była dla mnie pojęciem tak płynnym, że
ciągle wydawało mi się, że mam jeszcze czas. Do owego
upalnego popołudnia, kiedy to w domu rodziny Paloma-
res de Castro w Pradomar pomyliłem drzwi i zobaczyłem
całkiem nagą Ximenę Ortiz, młodszą z córek gospodarzy,
odpoczywającą w czas sjesty w sąsiednim pokoju. Leżała
plecami do drzwi, chcąc zatem przez ramię spojrzeć na
intruza, odwróciła tak szybko głowę, że nie zdążyłem
uciec. Och, przepraszam, zdołałem jedynie wykrztusić
z duszą na ramieniu. Uśmiechnęła się i obróciła z wdzię-
kiem gazeli, ukazując mi się w całej okazałości. Pokój
zdawał się przesycony jej intymnością. Całkiem naga
nie była, gdyż za uchem miała trujący kwiat o pomarań-
czowych płatkach, jak Olimpia Maneta, a poza tym rów-
nież naszyjnik z drobnych pereł, a na prawym nadgarst-
ku złotą bransoletkę. Do głowy by mi nie przyszło, że
kiedykolwiek w całym czekającym mnie życiu uda mi się
37
zobaczyć coś równie przejmującego, i dziś mogę zapew-nić, że miałem rację.
Cofnąłem się i jak mogłem najszybciej, trzasnąłem za sobą drzwiami, zawstydzony
swym brakiem taktu, posta-nawiając z całą determinacją zapomnieć o niej. Ximena
Ortiz nie dała mi jednak o sobie zapomnieć. Za pośrednic-twem wspólnych
koleżanek przesyłała mi bileciki, dwu-znaczne liściki z brutalnymi groźbami,
podczas gdy rów-nolegle już zaczynała krążyć wieść, że szalejemy z miło-ści do
siebie, aczkolwiek nigdy nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Nie sposób było się
oprzeć. Miała oczy zdziczałej kotki, ciało równie prowokujące w ubraniu, jak i
bez, i gęste włosy ze zmierzwionego złota, których kobieca woń doprowadzała mnie
do takiego stanu, że z wściekło-ści zalewałem poduszkę łzami. Wiedziałem, że
nigdy nie przerodzi się to w miłość, ale szatański urok, jaki na mnie wywierała,
był tak upajający, że usiłowałem wytrzeźwieć z niego, rzucając się na pierwszą
lepszą zielonooką kurew-kę. Nigdy nie udało mi się zdusić wspomnienia o nagiej
Ximenie na łóżku w Pradomar, więc złożyłem broń, występując jak najformalniej o
jej rękę, zaręczając się z nią i zapowiadając ślub przed Zielonymi Świątkami.
Wieść wywarła większe wrażenie w chińskiej dziel-
nicy niż na salonach. Z początku wywoływała kpiarskie
komentarze, z czasem przeistoczyła się jednak w swoiste
rozczarowanie uczonych panienek, postrzegających mał-
żeństwo raczej jako błazenadę niż sakrament. Narze-
czeństwo moje wypełniło wszystkie rytuały chrześcijań-
skiej moralności w scenerii amazońskich orchidei i wi-
38
szących paproci w domu mojej narzeczonej. Zjawiałem się tam regularnie o siódmej
wieczorem, cały białolniany, z nieodzownym i miłym drobiazgiem rękodzielno-od-
pustowym czy też bombonierką szwajcarskich czeko-ladek, i rozmawialiśmy pół
szyfrem, pół serio do dziesią-tej, w czujnym towarzystwie ciotki Argenidy, która
led-wie zatrzepotała powiekami, już zasypiała, jak wszystkie przyzwoitki z
owowczesnych powieści.
Im bliżej się poznawaliśmy, tym Ximena stawała się bardziej żarłoczna, zrzucając
z siebie gorsety i halki w miarę narastania dokuczliwych czerwcowych upałów, i z
łatwością można było sobie wyobrazić, jaką niszczy-cielską siłę okaże w
półmroku. Po dwóch miesiącach nie mieliśmy już o czym rozmawiać, a ona znienacka
podda-ła temat dzieci, bez słowa, przyjmując mnie z szydełkiem w ręku i robiąc z
wełny buciki dla niemowląt. Grzeczny narzeczony, nauczyłem się przy niej
szydełkować i tak upływały nam zbędne godziny pozostałe do ślubu, pod-czas gdy
ja robiłem szydełkiem niebieskie buciki dla chłopczyków, ona zaś różowe dla
dziewczynek, oboje ciekawi, które z nas trafi, dopóki nie wyszydełkowaliśmy tego
dla ponad pół setki dzieci. Tuż przed dziesiątą wsiadałem do powozu i ruszałem
do chińskiej dzielnicy, by przeżyć swoją noc w bożym spokoju.
Huczne wieczory kawalerskie, jakie mi urządzano
w chińskiej dzielnicy, a sztywne imprezy, jakie na moją
cześć wydawano w Resursie, to były dwa odmienne,
a nawet przeciwstawne światy, co pozwoliło mi ostatecz-
nie rozeznać, który z obu tych światów był rzeczywiście
39
moim światem, i wykoncypowałem sobie, że i jeden, i drugi, ale każdy we
właściwych dla siebie godzinach, będąc w jednym z nich, widziałem bowiem, jak
drugi się oddala z rozdzierającym westchnieniem wydawanym przez żegnające się na
pełnym morzu statki. Ostatni wieczór kawalerski, w Poder de Dios, noc przed
ślubem, zakończył się ceremonią, której odprawienie mogło wpaść do głowy tylko i
wyłącznie pewnemu księdzu galisyj-skiemu, od dawna osiadłemu na mieliźnie
lubieżności: wystroił cały damski personel w białe welony i zaopatrzył w białe
wiązanki ślubne, aby wszystkie poślubiły mnie w powszechnym sakramencie. Była to
noc wielkiego bluź-nierstwa, podczas której dwadzieścia dwie oblubienice
przysięgły mi miłość i posłuszeństwo, a ja im wierność i oparcie aż do śmierci.
Przeczucie, że coś się nieuchronnie stanie, nie dawało mi zasnąć przez resztę
nocy. Od świtu liczyłem każde uderzenie katedralnego zegara, kwadrans po
kwadran-sie, godzina po godzinie, aż wreszcie nastąpiło siedem co-raz bardziej
napawających mnie strachem uderzeń, z któ-rych wybiciem powinienem już być w
kościele. Telefon zaczął dzwonić o ósmej; dzwonił długo, uporczywie, nie-
przewidywalnie, przez ponad godzinę. Nie tylko go nie odbierałem: ja nawet nie
oddychałem. Tuż przed dzie-siątą zastukano do drzwi; najpierw rozległo się
pukanie, później walenie pięścią, wreszcie krzyki osób znanych i odrażających.
Bałem się, że wyważą drzwi z powodu jakiegoś nieszczęścia, ale około jedenastej
zaległa pełna napięcia cisza, jaka zapada po strasznych katastrofach.
Wtedy zapłakałem nad nią, i nad samym sobą zapłakałem, i pomodliłem się gorliwie
o to, ażeby już nigdy więcej jej nie spotkać do końca dni swoich. Któryś ze
świętych wysłuchał mnie, choć połowicznie, bo Ximena Ortiz wyje-chała z kraju
tej samej nocy i wróciła po dwudziestu dopiero latach, szczęśliwie wydana za mąż
i jako matka siedmiorga dzieci, których mogłem być ojcem. Niemało zabiegów
musiałem wszcząć, by zachować i swoje stanowisko w „El Diario de La Paz”, i swój
co-tygodniowy felieton po sprokurowaniu takiego towarzy-skiego af rontu. Nie z
tego jednak powodu przesunięto mój stały artykuł na stronę jedenastą, ale z
przyczyny ślepego impetu, z jakim nastał wiek dwudziesty. Postęp zawładnął
miastem. Wszystko się zmieniło; zaczęły latać samoloty i jakiś przedsiębiorczy
człek cisnął z junkersa workiem listów i wymyślił pocztę lotniczą. Nie uległy
żadnej przemianie jedynie moje felietony. Młode pokolenia atakowały je, widząc
w nich mumię przeszłości, którą powinno się odstawić do lamusa, ale ja
utrzymałem je w tym samym tonie, bez żadnych koncesji i na przekór
odnowicielskim prądom. Byłem głuchy na wszystko. Skończyłem czterdzieści lat,
ale młodzi dziennikarze nazywali moje felietony Kolumną Koszałka Opałka.
Ówczesny naczelny wezwał mnie do siebie i poprosił, żebym dostosował się do
nowych ten-dencji. Z uroczystą powagą, jakby właśnie przed chwilą sam na to
wpadł, oświadczył: Świat idzie do przodu.
Tak, odpowiedziałem, do przodu, ale nieustannie kręcąc
się wokół Słońca. Utrzymał mój niedzielny felieton, bo
41
nie znalazł na moje miejsce nowego depeszowca. Dziś wiem nie tylko, że miałem
rację, ale wiem również dlaczego. Młodzi z mojego pokolenia, rzuciwszy się żar-
łocznie na życie, zapomnieli w żywy kamień o nadzie-jach wiązanych z
przyszłością, póki rzeczywistość nie przekonała ich, że przyszłość nie jest
taka, jaka im się marzyła, i wtedy odkryli nostalgię. A tam czekał na nich mój
niedzielny felieton, niczym archeologiczna relikwia pośród zgliszcz przeszłości,
i pojęli wówczas, że skiero-wany jest zarówno do starych, jak i do tych młodych,
którzy nie boją się zestarzeć. Felieton wrócił więc na strony redakcyjne, a w
specjalnych okolicznościach dru-kowany był nawet na pierwszej stronie.
Tym, którzy pytają, zawsze i zgodnie z prawdą od-powiadam: przez kurwy nie
miałem czasu się ożenić.
Aczkolwiek muszę przyznać, że nieznane mi było to
usprawiedliwienie aż do dnia moich dziewięćdziesiątych
urodzin, kiedy opuszczałem dom Rosy Cabarcas zdecy-
dowany już nigdy więcej nie kusić losu. Czułem się
dziwnie inaczej. Nastrój mi się popsuł na widok poste-
runków wojskowych rozstawionych wokół parkowego
ogrodzenia. Zastałem Damianę myjącą na czworakach
podłogę w salonie i młodość jej ud w jej wieku przy-
prawiła mnie o drżenie z innej epoki. Widocznie poczuła
to, bo szybko opuściła spódnicę. Nie mogłem się oprzeć
pokusie i jednak zadałem jej to pytanie: Niech Damia-
na powie, co najbardziej Damiana pamięta? Pamiętać
to niczego nie pamiętam, odparła, ale jak już pan zapy-
tał, to mi się wszystko przypomniało. Poczułem ucisk
w piersi. Nigdy nie byłem zakochany, powiedziałem jej. Ona zaś, niemal wpadając
mi w słowo, odparła: A ja byłam. I nie przerywając zmywania podłogi, dokończyła:
dwadzieścia lat łzy lałam przez pana. Serce mi skoczyło. Chcąc wyjść z tego
jakoś honorowo, stwierdziłem: Była-by z nas całkiem niezła parka. I po co mi pan
to teraz mówi, skwitowała z żalem, teraz to już nawet pociechy w tym nie znajdę.
A wychodząc z domu, jakby nigdy nic wyznała: Nie uwierzy mi pan, ale wciąż
jestem dziewicą, dzięki Bogu.
Nieco później odkryłem, że w całym domu poustawia-ła wazony z czerwonymi różami,
a na poduszce złożyła karteczkę: Rzyczę by dożył pan stolat. Czując absmak po
tym wszystkim, usiadłem do biurka, by dokończyć po-rzucony poprzedniego dnia
felieton. I nie odrywając się już od pracy, skończyłem go pisać w niecałe dwie
godzi-ny, ukręciwszy łabędziowi szyję, żeby wszystko wyszło z dna trzewi, ale
bez śladu jakiegokolwiek szlochu. Pod natchnieniem, które zaczęło spływać na
mnie pod koniec pisania, postanowiłem zakończyć felieton zapowiedzią, iż nim
właśnie doprowadzam do szczęśliwego końca długie i godziwe życie, nie umierając
wszakże.
Miałem zamiar zostawić artykuł w portierni redakcji
gazety i wrócić do domu. Ale nie udało mi się. Cały per-
sonel czekał na mnie, by uczcić moje urodziny. Budynek
był w remoncie, obstawiony rusztowaniami, wszędzie wa-
lał się gruz, ale na czas uroczystości roboty zostały wstrzy-
mane. Na warsztacie stolarskim stały napoje czekające
na wzniesienie toastu i prezenty w kolorowo fantazyjnych
43
opakowaniach. Cokolwiek oszołomiony błyskami lamp, pozowałem na tym tle do
pamiątkowych zdjęć. Szczerze się uradowałem, spotkawszy tam dziennika-rzy z
radia i z innych dzienników wychodzących w na-szym mieście: z konserwatywnej „La
Prensa”, z liberal-nego „El Heraldo” i z sensacyjnej popołudniówki „El
Nacional”, starającej się uśmierzyć napięcia polityczno--społeczne materiałami w
tonacji odcinkowych roman-sideł. W tym, że znaleźli się tu wszyscy razem, nie
było niczego dziwnego, bo zgodnie z duchem naszego miasta żołnierze utrzymywali
więzy przyjaźni, podczas gdy woj-ny prasowe wywoływali i prowadzili
marszałkowie. Przybył również w charakterze prywatnej osoby oficjalny cenzor,
don Jerónimo Ortega, którego przezy-waliśmy Odrażający Drab z Dziewiątej Punkt,
bo zawsze zjawiał się w redakcji o tej właśnie godzinie, ze swym krwawym
ołówkiem konserwatywnego satrapy. I sie-dział tak długo, dopóki nie nabrał
całkowitej pewności, że w porannym wydaniu nie będzie ani jednej karalnej
literki. Darzył mnie osobistą awersją za moje sadzenie się na arbitra gramatyki,
a może i dlatego, że używałem włoskich słów - nie zaznaczając ich cudzysłowem
czy też kursywą - gdym odnosił wrażenie, że niosą z sobą większy ładunek
ekspresji niż hiszpańskie wyrażenia, co zresztą, ze względu na syjamskie
podobieństwo obu tych języków, powinno być, moim zdaniem, powszech-nie stosowaną
zasadą. Po czterech latach znoszenia go z zaciśniętymi zębami w końcu go
zaakceptowaliśmy ja-ko nasz chodzący wyrzut sumienia.
44
Sekretarki wniosły do salonu tort z dziewięćdziesięcio-ma zapalonymi świeczkami,
które po raz pierwszy posta-wiły mnie wobec faktycznej liczby moich lat.
Musiałem powstrzymać łzy, kiedy zaśpiewano mi sto lat, i nagle bez żadnej
przyczyny przypomniałem sobie dziewczynkę. Nie był to strach, ale zapóźnione
współczucie dla osoby, której nie spodziewałem się zachować w pamięci. Kiedy
anioł już przeleciał, ktoś włożył mi do ręki nóż, żebym pokroił tort. Nie chcąc
narazić się na kpiny, nikt nie zaryzykował przemówienia. Wolałbym umrzeć niż
wygłosić w odpo-wiedzi swoje. Na zakończenie uroczystości redaktor na-czelny,
którego nigdy nie darzyłem nadmierną sympatią, sprowadził nas na bezlitosną
ziemię. A teraz, nasz szanow-ny dziewięćdziesięciolatku: Gdzie pański felieton?
To prawda, że przez cały wieczór czułem, jak kartki
felietonu niemal mnie parzą w kieszeni, ale byłem tak
głęboko poruszony, że nie miałem serca psuć im uro-
czystości moją rezygnacją. Odparłem: A dziś dla odmia-
ny go nie mam. Naczelny był wyraźnie rozgniewany
uchybieniem bez precedensu nienotowanym od zeszłe-
go wieku. Chociaż raz proszę o wyrozumiałość, odpo-
wiedziałem mu, miałem tak ciężką noc, że obudziłem
się ciemny jak tabaka w rogu. I o tym właśnie trzeba
było napisać, odparł z charakterystycznym dlań kwaś-
nym poczuciem humoru. Czytelnicy chcieliby się do-
wiedzieć z pierwszej ręki, jak się żyje z dziewięćdziesiąt-
ką na karku. Jedna z sekretarek wtrąciła się. A może to
słodki sekret - i spojrzała na mnie złośliwie: Czy to
możliwe? Krew uderzyła mi do głowy. A niech to diabli,
45
pomyślałem, rumieniec nie należy do lojalnych sprzy-mierzeńców. Inna z
sekretarek, promieniejąc, wyciągnęła ku mnie palec wskazujący. Sama rozkosz! Pan
jeszcze potrafi się staroświecko rumienić. Po jej impertynencji na już palącym
mnie rumieńcu wystąpił kolejny rumie-niec. Coś mi mówi, że ta noc nie minęła na
darmo, odezwała się ta pierwsza: Tylko pozazdrościć! I poca-łunkiem wymalowała
mi swoje usta na policzku. Foto-grafowie tylko na to czekali. Skonfundowany,
oddałem felieton naczelnemu i wyjaśniłem mu, że to, co powie-działem przedtem,
to oczywiście był żart, proszę, oto artykuł, po czym, oszołomiony ostatnią salwą
braw, uciekłem, nie chcąc być przy tym, jak odkryją, że jest to list z
rezygnacją po pół wieku niewolniczych galer. Gdy później w nocy rozpakowywałem
prezenty, wciąż jeszcze odczuwałem lęk. Linotypiści nie trafili, obdaro-wując
mnie elektrycznym ekspresem do kawy, których nazbierało mi się już trzy z
poprzednich urodzin. Typo-grafowie podarowali mi pełnomocnictwo do odebrania
kota rasy angora z miejskiego schroniska dla zwierząt. Księgowość dała mi
symboliczną bonifikatę. Sekretarki podarowały mi trzy pary jedwabnych kalesonków
z od-bitymi śladami ust i karteczką, na której napisały, że w każdej chwili
gotowe są mi je zdjąć. Pomyślałem so-bie, że jednym z uroków starości są
prowokacje, na jakie pozwalają sobie młode panny, przekonane, że jesteśmy już
złomem wycofanym z ruchu.
Nigdy nie dowiedziałem się, kto przesłał mi płytę
z dwudziestoma czterema preludiami Szopena w wy-
46
konaniu Stefana Askenasego. Dziennikarze w większości podarowali mi modne w tym
czasie książki. Rozpakowy-wałem jeszcze prezenty, kiedy zadzwoniła Rosa Cabarcas
z pytaniem, którego nie chciałem usłyszeć: A tobie co się stało z tą małą? Nic,
odpowiedziałem bez namysłu. Ładne mi nic, nawet jej nie obudziłeś, z pretensją
stwierdziła Rosa Cabarcas. Żadna kobieta nigdy nie wybaczy męż-czyźnie takiej
wzgardy akurat wtedy, kiedy ma to być jej pierwszy raz. Na swoją obronę
wywodziłem, że to nie-możliwe, by mała była aż tak wycieńczona samym przy-
szywaniem guzików, i że być może udawała śpiącą, bojąc się tego, co ją czeka.
Najgroźniejsze w tym wszystkim, powiedziała Rosa, jest tylko to, że mała
naprawdę myśli, że ty już się po prostu nie nadajesz, a wolałabym, żeby nie
zaczęła o tym paplać na lewo i prawo.
Chciała mnie zbić z pantałyku, ale się nie dałem. Nawet
gdyby tak w istocie było, stan, w jakim się ta mała znajduje,
jest tak beznadziejny, że to ona - nieważne, śpiąca czy nie-
śpiąca - do niczego się nie nadaje: a może i się nadaje, ale
do łóżka szpitalnego. Rosa Cabarcas spuściła z tonu: To
wszystko przez ten pośpiech, z jakim ją szykowano, ale to
można naprawić, zobaczysz. Przyrzekła wydobyć z dziew-
czynki, co się da, a gdyby okazało się, że zachodzi taka
konieczność, zmusić ją nawet do zwrotu pieniędzy, no i co
ty na to? Daj spokój, powiedziałem, nic się takiego nie
stało, za to przynajmniej odkryłem, iż z takich swawoli po
prostu wyrosłem. W tym sensie mała ma rację: już się nie
nadaję. Odłożyłem słuchawkę, przepełniony nigdy mi
przedtem nieznanym uczuciem odzyskanej wolności,
47
zerwawszy wreszcie kajdany trzymające mnie w pod-daństwie od trzynastego roku
życia.
O siódmej wieczorem byłem gościem honorowym na koncercie Jacques’a Thibauda i
Alfreda Cortota w sali Towarzystwa Sztuk Pięknych, podczas którego przepięk-nie
wykonali sonatę na skrzypce i fortepian Cesara Fran-cka, a w przerwie musiałem
wysłuchać nieprawdopodob-nych komplementów. Maestro Pedro Biava, nasz wielki
muzyk, siłą właściwie zaciągnął mnie do garderoby, by przedstawić mnie artystom.
Tak się zmieszałem, że pogra-tulowałem im interpretacji sonaty Schumanna, której
nie zagrali, i ktoś grubiańsko poprawił mnie przy wszystkich obecnych. Wśród
miejscowego środowiska mogło powstać wrażenie, żem w ignorancji swej pomylił
dwie sonaty, co dodatkowo pogłębiłem, usiłując usprawiedliwić się męt-nie w
opublikowanej po tygodniu recenzji z koncertu. Po raz pierwszy w życiu
poczułem, że jestem zdolny zabić. Wróciłem do domu podjudzany przez złe licho
podszeptujące mi niszczące odpowiedzi, których nie udzieliłem w odpowiednim
czasie, i mimo muzyki i ksią-żek złość mi nie odeszła. Na szczęście Rosa
Cabarcas wyprowadziła mnie z szału, wrzeszcząc przez telefon:
Mam gazetę i nie posiadam się z radości: byłam przeko-
nana, że kończysz nie dziewięćdziesiąt, ale sto lat. Od-
powiedziałem jej przez zęby: Rozumiem, że wypadłem
w twoich oczach jak ostatnia pierdoła, tak? Wprost prze-
ciwnie, odparła, naprawdę byłam zaskoczona, że tak
świetnie wyglądasz. I naprawdę się cieszę, że nie jesteś
jednym z tych starych świntuchów, co to dodają sobie
I
lat, żeby ludzie podziwiali, jak dobrze się trzymają. I nagle wolta: Mam
oczywiście prezencik dla ciebie. Za-skoczyła mnie całkiem. A co takiego? Nasza
dziewczyn-ka, odrzekła.
Nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Dziękuję, powiedziałem, ale już mi
przeszło. Rosa ciągnęła jakby nigdy nic: Wysyłam ci ją do domu owiniętą w papier
satynowany i po kąpieli parowej w dymach z drewna sandałowego, wszystko gratis.
Nie zmieniłem zdania, ona z kolei zaczęła tłumaczyć się dość pokrętnie, ale
chyba - takie odniosłem wrażenie - szczerze. Usprawiedliwiała się, że dziewczyna
w piątek znajdowała się w tak żałos-nym stanie, bo była po calusieńkim dniu
machania igłą i naparstkiem, dwieście guzików przyszyła. Że owszem, rzeczywiście
strasznie się boi krwawych gwałtów, ale już została poinstruowana w kwestii
ofiary. Że tamtej nocy ze mną wstała, by pójść do łazienki, a ja spałem tak
mocno, że nie miała serca mnie budzić, a z kolei mnie już nie było, kiedy
obudziła się rano. Obruszyłem się tym, co zdało mi się niepotrzebnym zupełnie
kłamstwem. No dobrze, kontynuowała Rosa Cabarcas, nawet jeśli jest tak, jak ci
się wydaje, to dziewczynie jest naprawdę przykro. Stoi tu przy mnie, biedactwo.
Chcesz z nią porozmawiać? Nie, na miłość boską, odparłem.
Właśnie zacząłem pisać, kiedy zadzwoniła sekretarka
z gazety. Z informacją, że prezes zaprasza mnie do
siebie na jutro na jedenastą rano. Stawiłem się punk-
tualnie. Huk prac remontowych zdawał się nie do wy-
trzymania, uderzenia młotów, unoszący się betonowy
49
pył i dym smoły czyniły atmosferę cokolwiek dziwną, ale w redakcji nauczono się
myśleć w rutynie chaosu. Chłodne i ciche biura prezesa tkwiły dla odmiany w
kra-ju może i idealnym, ale nie naszym.
Trzeci Marco Tulio, o młodzieńczym wyglądzie, ujrza-wszy mnie w drzwiach swego
gabinetu, wstał i nie przerywając telefonicznej rozmowy, uścisnął mi dłoń ponad
biurkiem i wskazał, bym raczył spocząć. Przez myśl mi nawet przeszło, że po
drugiej stronie linii telefonicz-nej nie ma nikogo i że prezes odgrywa tę farsę,
aby zro-bić na mnie wrażenie, ale szybko zorientowałem się, że rozmawia z
gubernatorem i był to zaiste trudny dialog pomiędzy dwoma serdecznymi wrogami.
Ponadto śmiem sądzić, że starał się wobec mnie pozować na człowieka energicznego
i silnego, choć zarazem całą swą rozmowę z przedstawicielem władzy odbył na
stojąco.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że schludność
jest jego obsesją. Skończył właśnie dwadzieścia dziewięć
lat, znał cztery języki i posiadał dyplomy ukończenia
trzech zagranicznych uczelni, w odróżnieniu od pierw-
szego dożywotniego prezesa i swego dziadka ze strony
ojca, który został praktykującym dziennikarzem, zbi-
wszy wpierw fortunę na handlu kobietami. Był gładki
w obyciu, przesadnie elegancki i pogodny, i tylko fał-
szywe tony w jego głosie czyniły tę wytworność kan-
cerowatą. Miał na sobie sportową marynarkę ze świeżą
orchideą w klapie i wszystko na nim leżało jak ulał, ale
wszystko, co miał na sobie, nie było uszykowane pod nasz
uliczny żar, lecz skrojone na miarę wiecznej wiosny
50
jego gabinetu. Po dwóch godzinach spędzonych przed lustrem, by jako tako się
ubrać, poczułem jarzmo biedy i złość we mnie zakipiała.
To było jednak nic, bo jad śmiertelny sączył się z wyko-nanego w trakcie
uroczystości dwudziestopięciolecia gazety panoramicznego zdjęcia, na którym
krzyżykiem nad głową zaznaczono zmarłe od tego czasu osoby. Stałem tam trzeci od
prawej, w słomkowym kapeluszu, w krawacie zawiąza-nym na gruby węzeł i ze spinką
z perłą, z pierwszym wąsem pułkownika w cywilu, jaki nosiłem do czterdziestki, i
w okularach w metalowej oprawce prezbiteriańskiego seminarzysty, bez których tak
naprawdę nie mogłem się obyć dopiero pół wieku później. Przez lata trafiałem na
tę wędrującą po ścianach różnych gabinetów fotografię, ale dopiero teraz jej
znaczenie stało się dla mnie tak boleśnie jasne: z czterdziestu ośmiu
pracujących wówczas żyło nas tylko czterech, a najmłodszy odsiadywał karę
dwudziestu lat za wielokrotne morderstwo.
Prezes skończył rozmawiać przez telefon, przyłapał mnie na przyglądaniu się
fotografii i uśmiechnął się.
Krzyżyki to nie ja, powiedział. To w złym guście. Usiadł
przy biurku i zmienił ton: mam nadzieję, że nie obrazi się
pan, jeśli powiem, że jest pan najbardziej nieprzewidy-
walnym człowiekiem, jakiego znam. I widząc moje zdzi-
wienie, nie zwlekał dłużej: A twierdzę tak ze względu na
pańską rezygnację. Z niejakim trudem zdołałem mu od-
powiedzieć: to całe życie. Odrzekł, że właśnie dlatego nie
jest to trafna decyzja. Felieton w jego ocenie był znakomi-
ty i wszystko, co napisałem w nim o starości, należy do
51
najwspanialszych stronic, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się przeczytać, stąd w
jego mniemaniu pozbawione sen-su jest zakończenie go decyzją, która wygląda na
śmierć cywilną. Na szczęście - dodał - Odrażający Drab z Dziewią-tej Punkt
przeczytał felieton już po złamaniu strony redak-cyjnej i uznał go za
niedopuszczalny. Nie konsultując się z nikim, pokreślił tekst od góry do dołu
swym inkwizytor-skim ołówkiem. Kiedy rano się o tym dowiedziałem, poleciłem
wysłać notę protestacyjną do miejscowych władz. To mój obowiązek, oczywiście,
ale między nami mówiąc, mogę się panu przyznać, że bardzo jestem wdzięczny
cenzorowi za jego arbitralność. To znaczy, nie miał naj-mniejszego zamiaru
akceptować mojej decyzji o przerwaniu pisania stałego felietonu. Błagam na
wszystko, powiedział. Proszę nie opuszczać statku na pełnym morzu. I zakończył
wytwornie: Przed nami tyle jeszcze rozmów o muzyce. Wydał mi się tak
zdeterminowany, że nie śmiałem pogłębiać dzielącej nas różnicy zdań jakąś błahą
wy-mówką. Niemniej istotny problem polegał na tym, że nawet teraz nie potrafiłem
znaleźć porządnego argu-mentu za wyjściem z kieratu i przeraziła mnie myśl, że
mogę raz jeszcze wyrazić zgodę, byle zyskać na czasie. Musiałem się hamować,
żeby nie zdradzić się z bez-wstydnym wzruszeniem wyciskającym mi łzy. I znów,
jak zawsze, ustaliliśmy to co zawsze, od tylu lat.
W następnym tygodniu, w stanie bliższym konfuzji
niż radości, zaszedłem do schroniska, by odebrać poda-
rowanego mi przez drukarzy kotka. Ze zwierzętami
mam złą chemię, tak jak i z dziećmi, które jeszcze nie
52
nauczyły się mówić. Jakby nie one, ale ich dusze były całkiem nieme. Nie żebym
czuł nienawiść, ale nie znoszę ich, bo nie nauczyłem się z nimi pertraktować.
Odnoszę wrażenie, że to wbrew naturze, by mężczyzna dogady-wał się lepiej ze
swoim psem niż z własną żoną i uczył go jeść i wydalać w ściśle określonych
godzinach, odpowia-dać na pytania i dzielić smutki. Ale gdybym nie odebrał kota,
popełniłbym afront wobec typografów. A poza tym był to przepiękny okaz angory, o
błyszczącej i różowa-wej sierści i świecących oczach, którego miauczenie ocie-
rało się już o pełne słowa. Przekazano mi go w wiklino-wym koszyku z
certyfikatem rodowodowym i poradni-kiem obsługi, takim jak instrukcja składanego
roweru. Wojskowy patrol przed wpuszczeniem przechod-niów na teren parku San
Nicolas sprawdzał ich dowody tożsamości. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem i
nie potrafiłbym sobie wyobrazić czegoś równie przygnębia-jącego jako symptomu
mojej starości. Był to czterooso-bowy patrol, dowodzony przez młodziutkiego
oficera, właściwie dzieciaka jeszcze. Żołnierzami byli twardzi i małomówni,
pachnący stajnią mężczyźni z równin stepowych. Oficer, o policzkach w czerwone
placki, charakterystycznych dla andyjskich górali, którzy trafili na nadmorskie
plaże, czujnie przyglądał się wszystkim. Sprawdziwszy mój dowód tożsamości i
legitymację praso-wą, zapytał, co mam w koszyku. Kota, odpowiedziałem.
Chciał go zobaczyć. Odkryłem wieko, zachowując dale-
ko idącą ostrożność, ażeby nie spłoszyć kota, ale jeden
z patrolujących wolał sprawdzić, czy w koszyku nie ma
53
czegoś więcej, i kot zadrapał go. Oficer odsunął delikatnie acz zdecydowanie
żołnierza. Cudny angora, stwierdził. Zaczął głaskać kota i coś mu szeptać, i
kot nie rzucił się nań z pazurami, ale i nie zareagował jakoś szczególnie. W
jakim jest wieku? zapytał oficer. Nie wiem, dostałem go właśnie w prezencie.
Pytam, bo widać, że to stary kot, będzie miał z dziesięć lat, może więcej.
Chciałem zapytać go, skąd wie, i zadać mu jeszcze parę pytań, ale mimo jego
dobrych manier i kwiecistej mowy nie czułem się na siłach, ażeby wdawać się z
nim w konwersacje. Wydaje mi się, że to porzucony kot, które niejedno przeżył,
powie-dział. Niech go pan dokładnie obserwuje i nie stara się dostosować do
siebie, ale na odwrót, niech pan mu pozwoli chadzać własnymi ścieżkami i czeka,
póki nie zyska pan jego zaufania. Przymknął wieko koszyka i zapytał mnie:
A co pan robi? Jestem dziennikarzem. Od dawna? Od stu lat, odparłem. Nie wątpię
w to, odparł. Uścisnął mi dłoń i pożegnał się ze mną zdaniem, które równie
dobrze mogło być dobrą radą, co groźbą:
- Proszę uważać na siebie.
W południe wyłączyłem telefon, by skryć się w wy-
bornym programie muzycznym: rapsodia na klarnet
i orkiestrę Wagnera, Debussy’ego rapsodia na saksofon
altowy i orkiestrę i kwintet smyczkowy Brucknera, rajski
zakątek w kataklizmie jego dzieł. I rychło przeniosłem
się w ciemną otulinę studia. Poczułem zarazem, jak pod
stołem prześlizguje się coś, co nie sprawiało wrażenia
żywego ciała, ale czegoś nadprzyrodzonego, i ociera się
o moje nogi. Skoczyłem jak oparzony, wrzeszcząc wnie-
54
bogłosy. Był to kot ze wspaniale napuszonym ogonem, ze swą tajemniczą ospałością
i swym mitycznym rodem, i nie potrafiłem opanować dreszczy na myśl, że przeby-
wam sam w domu z żywą, acz nie ludzką istotą. Kiedy w katedrze wybiła siódma,
na niebie w kolorze róż błyszczała jedna tylko, jasna gwiazda; jakiś statek
posłał markotne pożegnanie i poczułem w gardle nie-malże gordyjski węzeł tych
wszystkich miłości, które mogły się stać, ale się nie stały. Już dłużej nie
mogłem. Chwyciłem za słuchawkę i z trudem łapiąc powietrze, powolutku, żeby się
nie pomylić, wykręciłem cztery cyfry, by po trzecim sygnale rozpoznać głos. No
dobrze, ko-bieto, powiedziałem, westchnąwszy z ulgą: wybacz mi poranną awanturę.
Ona, spokojnie: Nie przejmuj się, czekałam na twój telefon. Przestrzegłem Rosę:
Chcę, żeby dziewczynka czekała na mnie, jak ją Pan Bóg stworzył, bez żadnych
tapet na twarzy. Zaśmiała się tym swoim gardłowym śmiechem. Jak sobie życzysz,
odparła, ale tracisz całą przyjemność rozbierania jej część po części, tak jak
to lubią, nie wiem dlaczego, starsi panowie. A ja wiem, odparłem: Bo są coraz
starsi. Rosa Cabarcas uznała to za rzecz oczywistą.
- No dobrze - powiedziała - rozumiem, że jesteś dziś w nocy punktualnie o
dziesiątej, zanim nam ostyg-nie ciepłe danie.
Jak mogła mieć na imię? Ani razu nie padło to imię z ust Rosy Cabarcas, która
mówiła o niej jedynie: mała. A ja, idąc tropem nazw geograficznych czy
pseudoni-mów, uczyniłem z tego imię własne. Rosa Cabarcas nadawała zresztą swoim
pupilkom przeróżne imiona w zależności od klienta. Bawiło mnie odgadywanie tych
imion z twarzy i od samego początku byłem przekonany, że dziewczyna ma długie
imię, na przykład Filomena czy Saturnina lub Nicolasa. I nad tym się właśnie
zastanawia-łem, kiedy mała obróciła się plecami do mnie, a mnie się zdało, że
odsłoniła pod sobą kałużę krwi wielkości i kształ-tu ciała. Ogarnęło mnie
przerażenie, które ustąpiło, gdy stwierdziłem, że jest to plama potu na
prześcieradle.
Rosa Cabarcas uczuliła mnie, ażebym delikatnie ob-
chodził się z małą, bo dziewczynka jak się bała za pierw-
szym razem, tak wciąż się boi. Nie dość: sądzę, iż powa-
ga rytuału pogłębiła te lęki, więc najwidoczniej zwięk-
szono jej dawkę waleriany, bo teraz spała tak smacznie,
że szkoda byłoby ją obudzić, nie szepnąwszy jej przedtem
57
paru słodkich słów. Zacząłem więc delikatnie wycierać ją ręcznikiem, nucąc
cichutko piosenkę o Delgadinie, młod-szej córce króla, której ojciec wyznał swą
miłość. W miarę jak ją wycierałem, ona odsłaniała mi to prawy, to lewy spocony
bok w rytm mojego śpiewu: Delgadino, Delgadino, ty będziesz mą ukochaną. Była to
niekończąca się rozkosz, ledwie bowiem wytarłem jej jeden bok, drugi już
zaczynał spływać potem, żeby piosenka nigdy nie dobiegła końca. Delgadino,
wstań, kochanie, w suknię się ubierz jedwabną, nuciłem jej do ucha. A kiedy już
służący króla odnaj-dywali ją martwą w łożu, zmarłą z pragnienia, odniosłem
wrażenie, że moja mała się budzi, reagując na imię. A więc to ona: Delgadina.
Wróciłem do łóżka w obcałowanych szminką majtkach i położyłem się obok niej.
Spałem do piątej rano, kołysany gruchaniem jej cichego oddechu. Ubrałem się,
najszybciej jak mogłem, nie myjąc się, i dopiero wtedy zobaczyłem sentencję
wypisaną szminką na lustrze nad umywalką:
Tygrys nie je daleko. Z całą pewnością nie było tego napisu
w nocy i na pewno nikt nie mógł dostać się do pokoju,
przyjąłem to więc jako podarek od diabła. Już stałem
w drzwiach, gdy rozległ się przeraźliwy grzmot i cały
pokój zaniósł się ostrzegawczą wonią mokrej ziemi. Nie
miałem czasu, by ujść cało. Nim znalazłem wolną tak-
sówkę, rozpętała się jedna z tych ulew, które między
majem a październikiem potrafią całkowicie zdezorgani-
zować życie miasta, bo schodzące ku rzece ulice z palą-
cych piasków przeistaczają w rwące potoki porywające
wszystko, co na drodze. Wody tego dziwnego września,
58
po trzech miesiącach suszy, mogły równie dobrze przy-nieść ratunek, jak i
zniszczenie.
Ledwie otworzyłem drzwi, opadło mnie fizycznie odczuwane wrażenie, że nie jestem
sam u siebie. Zdoła-łem tylko ujrzeć cień zeskakującego z sofy i wymykają-cego
się na balkon kota. W miseczce walały się resztki jedzenia, które nie ja mu
podałem. Fetor jego zakisłego moczu i ciepłych odchodów rozniósł się po całym
domu.
Zacząłem uczyć się kota, tak jak niegdyś wkuwałem
łacinę. Z poradnika dowiedziałem się, że koty wygrze-
bują dziurę w ziemi, ażeby zakopać tam swoje odchody,
i że w domach takich jak ten, nieposiadających podwó-
rza, robią to w donicach z kwiatami albo w jakimkolwiek
podobnym miejscu. Najlepiej było przygotować im od
samego początku pudło z piaskiem, by już od pierw-
szego dnia mogły postępować zgodnie ze swymi przy-
zwyczajeniami. Tak też uczyniłem. W poradniku wy-
czytałem również, że pierwsze, co koty robią w nowym
domu, to zaznaczają swe terytorium przez obsikanie,
czego się da, i tak pewno właśnie się stało, ale w książce
nie było ani słowa, jak temu przeciwdziałać. Starałem
się śledzić wszystkie szlaki, którymi wędrował mój kot,
ażeby poznać dokładnie jego obyczaje, ale nie dotarłem
do kryjówek, miejsc wypoczynku ani przyczyn zmien-
nych humorów. Chciałem, by kot nauczył się jeść o sta-
łych porach, korzystał z kuwety z piaskiem na tarasie,
by nie wchodził na moje łóżko, gdy śpię, i nie wąchał
mojego jedzenia na stole, i nie potrafiłem dać mu do
zrozumienia, że ten dom jest po prostu jego domem,
59
a nie łupem wojennym. W rezultacie pozwoliłem mu robić, co mu się żywnie podoba.
O zmierzchu stanąłem do walki z ulewą i z huragano-wymi wiatrami grożącymi
zawaleniem się domu. Ogar-nął mnie atak niedającego się powstrzymać kichania,
czaszka pękała mi od bólu, trawiła mnie gorączka, ale czułem zarazem, że
wstępują we mnie siły i ogarnia mnie determinacja, jakiej nigdy dotąd i z żadnej
przy-czyny nie doświadczyłem. Gdzie się tylko dało, pousta-wiałem garnki pod
kapiącą wodę, odkrywając przecieki, których zeszłej zimy jeszcze nie było.
Największy zaciek pojawił się na prawej ścianie biblioteki. Pospieszyłem na
ratunek autorom greckim i rzymskim, rezydującym w owej części, i zdjąwszy
książki, natrafiłem na strumień wody bijący z pękniętej rury w murze. Szmatami
zatka-łem dziurę, byle mieć czas na ratowanie książek. Z parku dochodził coraz
głośniejszy hurgot deszczu i wzmagało się wycie wiatru. Widmo błyskawicy
rozświetliło niebo i niemal w tym samym czasie rozległ się grzmot, który nasycił
powietrze duszącym zapachem siarki, wiatr roz-bił w drobny pył szyby od strony
balkonu i straszliwa wichura morska, rozrywająca kłódki, wdarła się do do-mu. Po
niespełna dziesięciu minutach wszystko jednak nagle ucichło. Wspaniałe słońce
osuszyło ulice pełne wyrzuconych szczątków i znów zaczął się upał.
Ulewa minęła, mnie jednak nie opuszczało towarzy-
szące mi przez cały czas wrażenie, że nie jestem w domu
sam. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi na myśl,
to to, że podobnie jak często zapominamy o zdarzeniach,
60
które naprawdę miały miejsce, tak z kolei w naszych wspomnieniach potrafią
istnieć fakty całkowicie urojone. We wspomnieniach tej wyjątkowej ulewy
pojawiałem się bowiem w domu nie w pojedynkę, ale zawsze w to-warzystwie
Delgadiny. Tak dalece czułem jej bliskość tej nocy, iż słyszałem szmer jej
oddechu w sypialni i pul-sowanie jej policzków na mojej poduszce. W ten oto
sposób pojąłem, jak wiele zdołaliśmy zrobić w tak krótkim czasie. Wspominałem
siebie, jak stoję na drabince przy bibliotece, i wspominałem ją, w kwiecistej
sukni, jak odbiera ode mnie książki, by przenieść je w bezpieczne miejsce.
Widziałem, jak mokra od deszczu, po kostki w wodzie, biega po całym mieszkaniu,
walcząc z burzą. Wspominałem, jak następnego dnia przygotowywała śniadanie,
którego nigdy nie było, i jak nakrywała do stołu, podczas gdy ja wycierałem
podłogi i doprowadza-łem dom do porządku po katastrofie morskiej. Nigdy nie
zapomniałem jej pochmurnego spojrzenia podczas śnia-dania: Dlaczego poznałeś
mnie tak późno? Powiedziałem jej prawdę: Człowiek ma tyle lat, na ile się czuje,
i te lata się liczą, a nie metryka.
Od tamtej pory była obecna tak wyraźnie w mojej pamięci, że robiłem z nią
wszystko, na co miałem ochotę. Zmieniałem jej kolor oczu w zależności od mego
stanu ducha: barwy wody tuż po przebudzeniu, bursztynowej barwy syropu, kiedy
się śmiała, barwy żaru, kiedy ją drażniłem. Ubierałem ją, stosownie do wieku i
kondycji, jakie jej przypisywałem, w zależności od swego humo-ru: jako
dwudziestolatka była zakochaną nowicjuszką, 61 wykwintną kurwą - po
czterdziestce, jako sześćdziesię-ciolatka była królową Babilonii, i świętą -
jako stulatka. Śpiewaliśmy miłosne duety Pucciniego, bolera Agustina Lary,
tanga Carlosa Gardela i stwierdzaliśmy kolejny raz, że ludzie, którzy nie
śpiewają, nie mogą sobie nawet wyobrazić, czym jest szczęście śpiewania. Dziś
wiem, że nie były to halucynacje, lecz jeszcze jeden cud pierwszej miłości
mojego życia, która nadeszła, kiedy skończyłem dziewięćdziesiąt lat.
Gdy dom został doprowadzony do porządku, za-dzwoniłem do Rosy Cabarcas. Boże
święty! - wykrzyk-nęła, usłyszawszy mój głos - myślałam, że utonąłeś. Nie
potrafiła zrozumieć, że mogłem spędzić kolejną noc z dziewczyną, nie dotknąwszy
jej. Nie podoba ci się - twoje prawo, ale przynajmniej miej odwagę zachować się
jak dorosły człowiek. Próbowałem wyjaśnić jej wszystko, ale Rosa nagle zmieniła
temat: I tak mam już upatrzoną inną dziewczynę, trochę starszą, śliczną i też
dziewicę. Jej tata chce ją wymienić na dom, ale coś niecoś możemy jeszcze
utargować. Zmroziło mi serce. Jeszcze czego, zaoponowałem wystraszony, ja wcale
nie chcę innej, chcę tę samą i tak samo jak zwykle, bez kompro-mitacji, bez
kłótni, bez złych wspomnień. Po drugiej stronie zapadło milczenie i dopiero po
jakimś czasie cichy głos odezwał się jakby tylko do siebie: No tak, to chyba
jest to, co lekarze nazywają starczą demencją.
Pojechałem o dziesiątej wieczorem z szoferem zna-
nym mi z rzadkiej cnoty niezadawania pytań. Wziąłem
ze sobą mały wentylator i obrazek Orlanda Rivery, ko-
62
chanego Figurity, jak również młotek i gwoździk. Po drodze zatrzymałem się, by
kupić pastę do zębów, mydło, wodę kwiatową, lukrecjowe tabletki. Chciałem też
przy-wieźć jakiś wazon i bukiet żółtych róż, żeby odpędzić zły urok papierowych
kwiatów, ale nigdzie nie było otwartej kwiaciarni, więc skończyło się na tym, że
ukradłem z czyjegoś ogródka pęk świeżo rozkwitłych astromelii. Zgodnie z
instrukcjami właścicielki przybyłem ulicą od strony akweduktu, żeby nikt nie
widział, jak wchodzę ogrodową furtką. Szofer przestrzegł mnie: Ostrożnie,
profesorku, bo w tym domu mordują. Odparłem mu: Jeśli z miłości, to proszę
bardzo. Patio tonęło w ciemnościach, ale w oknach jaśniało światło życia i z
sześciu pokojów dobiegała muzyczna wrzawa. Z mojego dochodził, nasta-wiony na
pełny regulator, ciepły głos don Pedra Vargasa, tenora Ameryki, śpiewającego
bolero Miguela Matamo-ros. Poczułem, że zaraz umrę. Pchnąłem drzwi, wstrzy-mując
oddech, i zobaczyłem Delgadinę, która leżała w łóż-ku identycznie jak w moich
wspomnieniach: była naga i spała błogim snem na lewym boku.
Zanim się położyłem, wyregulowałem gramofon, wy-
mieniłem stary, pordzewiały wentylator na nowy i po-
wiesiłem obrazek w miejscu, w którym mogłaby go zo-
baczyć, nie ruszając się z łóżka. Wyciągnąłem się u jej
boku i przypomniałem ją sobie centymetr po centymet-
rze. W niczym nie różniła się od tej, która chodziła po
moim mieszkaniu: miała te same ręce, którym wystar-
czało mnie dotknąć w ciemnościach, by mnie rozpoznać,
te same stopy, których bezdźwięczne stąpanie łatwo
63
można było wziąć za koci chód, ten sam zapach potu moich prześcieradeł, ten sam
palec od naparstka. Nie-wiarygodne: leżąca przed oczyma, namacalna z krwi i
kości, wydawała mi się mniej rzeczywista niż w moich wspomnieniach.
Na wprost łóżka, na ścianie, wisi obraz, powiedziałem jej. Namalował go
Figurita, którego bardzo kochaliśmy, najlepszy burdelowy tancerz wszech czasów i
człowiek tak gołębiego serca, że nawet diabłu współczuł. Nama-lował go farbami
okrętowymi na okopconym kawałku płótna, jaki ostał się po wraku samolotu
rozbitego w Sier-ra Nevada de Santa Marta, pędzlami, które sam zrobił z sierści
swego psa. Kobieta na obrazie to zakonnica, któ-rą porwał z klasztoru, i z którą
się później ożenił. Zosta-wiam ci ten obraz, żebyś mogła go od razu zobaczyć,
jak się tylko obudzisz.
Kiedy o pierwszej nad ranem zgasiłem światło, nie ruszyła się, a oddech miała
tak bezdźwięczny, że aż zmierzyłem jej puls, by stwierdzić, że żyje. Krew
krążyła po jej żyłach lekko, jak piosenka, i rozgałęziała się ku najbardziej
skrytym zakątkom jej ciała, by następnie wrócić do serca oczyszczona przez
miłość.
Przed odejściem o świcie przerysowałem na kartce
linie jej dłoni, a następnie przekazałem je do odczytania
Divie Sahibi, by poznać duszę dziewczyny. I wyszło, że
jest to: osoba, która mówi tylko to, co myśli. Doskonała
w robótkach ręcznych. Ma kontakt z kimś, kto już umarł,
wciąż oczekując od niego pomocy, ale jest w błędzie
- wsparcie, którego szuka, jest w zasięgu jej ręki. Nie
64
była jeszcze w żadnym związku, ale umrze jako stara kobieta i zamężna. Teraz ma
czarnowłosego mężczyznę, ale to nie będzie mężczyzna jej życia. Może mieć
ośmioro dzieci, ale zdecyduje się na trójkę. Gdy będzie mieć lat trzydzieści
pięć, jeśli zrobi to, co jej dyktuje serce, a nie rozum, będzie dysponować
dużymi pieniędzmi, a jako czterdziestolatka otrzyma spadek. Będzie dużo podró-
żować. Ma podwójne życie i podwójne szczęście i może zmieniać swoje
przeznaczenie. Lubi wszystkiego próbo-wać, z ciekawości, ale nigdy sobie nie
wybaczy, jeśli nie będzie kierować się sercem.
Rozgorączkowany z miłości, przystąpiłem do napra-wienia szkód wyrządzonych przez
sztorm, wykonując przy okazji to wszystko, co od lat odkładałem w nies-
kończoność z braku środków albo ze zwykłego lenistwa. Zreorganizowałem
bibliotekę, ustawiając książki według kolejności ich przeczytania. Wreszcie
wystawiłem na sprzedaż pianolę, jako relikwię historyczną, i jej sto zwo-jów
klasyków, i kupiłem adapter - używany, ale lepszy od mojego, z głośnikami hi-fi,
które znacznie powiększyły przestrzeń mojego mieszkania. Znalazłem się na
krawędzi ruiny, ale po wielekroć wynagrodzony cudem, że jeszcze w moim wieku
mogę cieszyć się życiem.
Dom odradzał się z popiołów, a ja żeglowałem po miłości Delgadiny, niesiony
takim zapamiętaniem i szczęś-ciem, jakich nigdy w poprzednim życiu nie zaznałem.
Dzięki niej, z dziewięćdziesięcioma latami na karku, po raz pierwszy stanąłem
twarzą w twarz z własną naturą.
Odkryłem, iż moje obsesyjne nastawanie, by wszystko
65
było na swoim miejscu i wszystko miało miejsce w swoim czasie, a każde słowo
zachowywało odpowiedni styl, nie było w pełni zasłużoną nagrodą w pełni
uporządkowa-nego umysłu, ale wręcz odwrotnie, wielce rozbudowa-nym systemem
symulacji wymyślonym przeze mnie po to tylko, żeby ukryć bałagan własnej natury.
Odkryłem, że nie jestem zdyscyplinowany z przyrodzenia, ale w wy-niku reakcji na
swe bałaganiarstwo; że wydaję się szczod-ry, ażeby skryć swoje sknerstwo, że
jestem przesadnie ostrożny z powodu czarnowidztwa, że jestem pojednaw-czy, by
nie ulec hamowanej złości, że jestem punktualny, bo nie chcę, by się ktokolwiek
dowiedział, jak mało mnie obchodzi cudzy czas. Odkryłem wreszcie, że miłość nie
jest stanem duszy, ale znakiem zodiaku.
Stałem się inny. Spróbowałem wrócić do lektur klasy-ków, którzy ukształtowali
mnie w młodości, i nie mogłem przebrnąć choćby przez stroniczkę. Zatopiłem się w
dzie-łach romantycznych, odrzucanych ze wstrętem ongiś, gdy matka chciała
narzucić mi ich czytanie, a teraz, dzięki nim, uświadomiłem sobie, że tą
niewidzialną siłą, która wprawia świat w ruch, nie są miłości szczęśliwe, ale
nieszczęśliwe właśnie. Kiedy moje muzyczne gusta uległy kryzysowi zwątpienia,
poczułem się zacofany i stary, i otworzyłem swoje serce na rozkosze przypadku.
Zastanawiam się, jak mogłem ulec temu nieustającemu zawrotowi, do którego sam
się doprowadzałem, lękając się go nieodmiennie. Unosiłem się pomiędzy błędnymi
chmurami i rozmawiałem z samym sobą przed lustrem, łudząc się, że wreszcie
odkryję, kim naprawdę jestem.
66
Dziwactwo moje osiągnęło już taki stan, iż podczas jednej z demonstracji
studenckich, z latającymi kamieniami i bu-telkami, mało brakowało, bym stanął na
czele pochodu z transparentem głoszącym wszem i wobec moją prawdę:
Oszalałem z miłości.
Odurzony nieubłaganym wspomnieniem śpiącej Del-gadiny, zmieniłem bez
jakiejkolwiek złej intencji cha-rakter moich niedzielnych felietonów.
Niezależnie od poruszanego tematu pisałem je dla niej, wyśmiewałem i
wypłakiwałem dla niej, i w każde słowo wkładałem całe swoje życie. Miast
korzystać z tradycyjnej formuły, teraz pisałem je w formie listów miłosnych,
które każdy mógł uznać za własne. Zaproponowałem redakcji, żeby przy ich druku
zrezygnowano z normalnej czcionki na rzecz mojej florenckiej kaligrafii.
Naczelny, a jakże, ode-brał to jako kolejny przejaw starczej próżności, ale
prezes przekonał go stwierdzeniem, które dotąd krąży po re-dakcji:
- Może popełnić pan wielki błąd: nieszkodliwi wa-riaci wyprzedzają przyszłość.
Reakcja czytelników była natychmiastowa i entuzjas-tyczna i wyraziła się ogromną
liczbą listów od zakocha-nych czytelników. Niektóre z tych felietonów czytano w
radiowych wiadomościach niczym depesze z ostatniej chwili i odbijano na
powielaczu albo przepisywano przez kalkę, a kopie następnie sprzedawano obok pa-
pierosów z przemytu na rogach ulicy San Blas. Od początku było oczywiste, że
felietony są wyrazem moich własnych przemyśleń i chęci podzielenia się nimi, ale
67 szybko weszło mi w krew wykorzystywanie listów od czytelników przy kolejnych
felietonach, aczkolwiek za-wsze był to głos dziewięćdziesięcioletniego
mężczyzny, który nie nauczył się myśleć jak starzec. Środowisko intelektualistów
okazało jak zwykle daleko idący dystans i podzieliło się w opiniach, i nawet
grafologowie wywo-łali niespodziewane kontrowersje swymi błędnymi ana-lizami
mojej kaligrafii. To oni właśnie zantagonizowali nastroje, rozpalili atmosferę i
wprowadzili modę na nos-talgię.
Pod koniec roku ustaliłem z Rosą Cabarcas, że w po-koju zostanie propeler, co
nieco kosmetyków i to wszyst-ko, co będę tam w przyszłości znosić, aby uczynić
gniazdko przytulniejszym. Przychodziłem o dziesiątej wieczór, zawsze z jakimś
nowym drobiazgiem dla niej lub też czymś mającym sprawić przyjemność nam oboj-gu
i przez parę minut wyciągałem wszystkie pochowane elementy dekoracji, by
przygotować scenę dla teatru naszych nocy. Przed wyjściem, najpóźniej i
nieodmien-nie o piątej rano, chowałem i zamykałem wszystko na klucz w
bezpiecznym miejscu. Alkowa zaś znowu stawa-ła się mało przytulnym pokojem dla
smutnych miłości przypadkowych klientów. Pewnego dnia usłyszałem, że Marcos
Perez, najbardziej słuchany przed południem głos w radio, postanowił w swych
poniedziałkowych audycjach odczytywać mój niedzielny felieton. Kiedy zdołałem
jakoś dojść do siebie po doznanym szoku, powiedziałem: Sama widzisz, Delgadino,
sława to taka gruba dama, która co prawda z nami nie sypia, ale 68 kiedy
człowiek się budzi, nie kto inny, a właśnie ona zawsze stoi przy łóżku i bacznie
się nam przygląda. W tamtych mniej więcej dniach spotkałem się przy śniadaniu z
Rosą Cabarcas, która mimo swej ciężkiej żałoby i czarnego biretu zachodzącego na
brwi przestała mi się jawić jako całkiem zgrzybiała starucha. Jej śniada-nia
cieszyły się znaczną sławą, a serwowane pikantności doprowadzały mnie zawsze do
płaczu. Skosztowawszy pierwszy kęs żywego ognia, powiedziałem jej, skąpany cały
we łzach: Mogę sobie dziś darować księżyc w pełni, tyłek będzie mnie i tak palić
jak nigdy. Nie narzekaj, nie narzekaj, odparła. Jeśli cię pali, to znak, że
jeszcze go masz, Bogu dzięki.
Była zaskoczona, kiedy wymówiłem imię Delgadiny. Ale ona wcale się tak nie
nazywa, zareagowała, ona ma na imię... Nie mów, przerwałem jej, dla mnie jest
Del-gadiną. Wzruszyła ramionami: No dobra, niech ci będzie, jest twoja, ale mnie
to brzmi jak diuretyna albo inny środek moczopędny. Opowiedziałem jej o
wymalowa-nym przez małą na lustrze zdaniu o tygrysie. Niemoż-liwe, mała nie
mogła tego napisać, stwierdziła Rosa, bo nie umie ani czytać, ani pisać. To kto
wobec tego? Po raz kolejny wzruszyła ramionami: Może ktoś, kto umarł w tym
pokoju.
Śniadania z Rosą Cabarcas stanowiły dla mnie okazję, by otworzyć przed nią
duszę, a jednocześnie prosić ją o wyświadczenie drobnych przysług, mających na
celu poprawę losu i wyglądu Delgadiny. Bez namysłu zgadza-ła się spełnić te
życzenia, z łobuzerską miną uczennicy.
69
Pęknąć można ze śmiechu! powiedziała mi w tamtych dniach. Czuję się tak, jakbyś
prosił mnie o jej rękę. A tak w ogóle, nagle wpadło jej do głowy, dlaczego się z
nią nie ożenisz? Zamurowało mnie. Nie, no poważnie, taniej ci wyjdzie. W gruncie
rzeczy w twoim wieku jedynym problemem jest to, czy się nadajesz, czy się nie
nadajesz, ale mówiłeś mi, że ten problem masz z głowy. Przytak-nąłem jej: W
seksie szukamy pociechy, gdy cierpimy na niedostatek miłości.
Zaśmiała się: Och, ty mój mędrku, nigdy nie trzeba było mnie przekonywać, że z
ciebie jest kawał chłopa, że zawsze nim byłeś, i cieszę się z całego serca, że
nadal nim jesteś, gdy tymczasem twoi wrogowie już składają broń. Nie bez kozery
tyle się o tobie mówi. Słuchałeś Marcosa Pereza? Wszyscy go słuchają,
odpowiedziałem, żeby uciąć temat. Ale nie zraziła się: Profesor Camacho y Cano w
Co nieco wszystkiego powiedział wczoraj, że świat już nie jest taki jak kiedyś,
bo niewielu jest takich mężczyzn jak ty. Z końcem owego tygodnia zastałem
Delgadinę z go-rączką i kaszlem. Obudziłem Rosę Cabarcas, ażeby dała mi jakiś
domowy specyfik i przyniosła do pokoju aptecz-kę ze środkami pierwszej pomocy. W
niedzielę wieczo-rem Delgadina wciąż niedomagała i mowy nie było, by mogła
wrócić do pracy i przyszywania guzików. Lekarz kazał jej zostać w domu i tam
leczyć się z grypy, która powinna ustąpić po tygodniu, niemniej wyraził swe po-
ważne zaniepokojenie jej niedożywieniem. Przestałem się z nią widywać, a bardzo
mi jej brakowało, ale wykorzys-tałem jej nieobecność, by wyszykować pokój bez
niej.
70
Zaniosłem tam między innymi rysunek piórkiem Cecy-lii Porras do tomu opowiadań
Alvaro Cepedy Wszyscy trwaliśmy w oczekiwaniu. Przyniosłem sześć tomów Jana
Krzysztofa Romain Rollanda, by mieć na czym trawić czas czuwania. Kiedy
Delgadina mogła znów pojawić się w pokoju, zastała go godnym szczęścia osiadłego
już na stałe: z powietrzem oczyszczonym aromatycznym środ-kiem owadobójczym, ze
ścianami pomalowanymi na różowo, z lampami w stosownym kolorze, świeżymi
kwiatami w wazonach, z moimi ulubionymi książkami, z cennymi obrazami mojej
matki, ale inaczej porozwiesza-nymi, zgodnie z dzisiejszymi gustami. Wymieniłem
stary radioodbiornik na nowy z falami krótkimi, na których miałem program z
muzyką poważną, aby Delgadina nauczyła się spać przy kwartetach Mozarta, choć
pewnej nocy odkryłem, że nastawione jest na stację wyspecjalizo-waną w modnych
bolerach. Taki był jej gust, niewątp-liwie, i przyjąłem to bez bólu, bo i ja
uwielbiałem bolera z głębi serca w mych najszczęśliwszych dniach. Następne-go
dnia przed wyjściem do domu napisałem szminką na lustrze: Maleńka moja, jesteśmy
sami na tym świecie.
W owym czasie odnosiłem dziwne wrażenie, że mała
dorasta jakby za szybko. Przekazałem Rosie Cabarcas tę
uwagę, ale jej wydało się to całkiem naturalne. Piątego
grudnia kończy piętnaście lat, powiedziała mi. Idealny
Strzelec. Zaniepokoiło mnie, że jest aż tak realna, iż
nawet może obchodzić urodziny. A jaki prezent byłby
najlepszy? Rower, powiedziała Rosa Cabarcas. Żeby do-
trzeć do pracy musi dwa razy dziennie jechać przez całe
71
miasto. I pokazała mi stojący na zapleczu rower używa-ny przez dziewczynę; w
istocie sprawiał wrażenie żela-stwa niegodnego kobiety otaczanej tak szczerą
miłością. Ale szczególnie mnie poruszył jako namacalny dowód, że Delgadina
istnieje w rzeczywistym życiu. Kiedy kupowałem najlepszy dla niej rower, nie
po-trafiłem oprzeć się pokusie, by odbyć próbną jazdę, więc wsiadłem i
przejechałem parę rundek na rampie przy sklepie. Sprzedawcy, który zapytał mnie
o wiek, odpowiedziałem ze specyficzną dla starości kokieterią:
Idzie mi na dziewięćdziesiąty pierwszy rok. Sprzedawca powiedział dokładnie to,
co chciałem, żeby powiedział:
A wygląda pan na dwadzieścia mniej. Ja sam nie poj-mowałem, jakim cudem nie
zatraciłem umiejętności na-bytej w zamierzchłych latach szkolnych, i poczułem,
że przepełnia mnie promieniejąca rozkosz. Zacząłem śpie-wać. Wpierw pod nosem,
cichuteńko, a po chwili już z całych sił - jakbym mógł się równać z Caruso -
przebi-jając się przez pstrokaciznę bazaru i obłędny ruch miej-skiego
targowiska. Ludzie przyglądali mi się rozbawieni, krzyczeli do mnie, nakłaniali
do wystartowania w wyści-gu dookoła Kolumbii w wózku inwalidzkim. Machałem do
nich, śląc pozdrowienia szczęśliwego żeglarza i nie przerywając piosenki. W owym
tygodniu i w hołdzie grudniowi napisałem kolejny odważny felieton: Jak być
szczęśliwym na rowerze -po dziewięćdziesiątce.
W noc urodzin Delgadiny zaśpiewałem jej całą piosenkę
i obcałowałem całe jej ciało do utraty tchu: kręgosłup, kręg
po kręgu, po wymizerowane pośladki, bok z pieprzykiem,
72
ten od strony wielkiego, niewyczerpanego serca. W miarę obcałowywania podnosiła
się jej temperatura, a ciało zaczy-nało wydawać dziką woń. W odpowiedzi posyłała
mi nowe wibracje przez każdy cal swej skóry i w każdym z nich znajdywałem
odmienne ciepło, smaki swoiste i nowy jęk, i cała wewnątrz rozbrzmiała arpeggio
i sutki rozkwitły nawet nietknięte. Zaczynałem już zasypiać o świcie, kiedy
poczułem jakby wrzawę tłumów nad morzem i jakąś panikę w drzewach, przeszywające
mi serce. Udałem się wówczas do łazienki i napisałem na lustrze: Delgadino,
życie moje, zaczęły wiać bryzy Bożego Narodzenia. Jednym z moich
najszczęśliwszych wspomnień było odurzenie, jakie poczułem podobnego ranka,
wychodząc ze szkoły. Co się ze mną dzieje? Nauczycielka w nie lepszym stanie
odpowiedziała mi: Och, dzieciaku, nie widzisz, że to bryzy? Osiemdziesiąt lat
później poczułem to samo, gdy obudziłem się w łóżku Delgadiny i był to ten sam
co zawsze i powracający punktualnie grudzień, ze swym przejrzystym niebem,
piaskowymi burzami, ulicznymi trąbami wyrywającymi dachy i unoszącymi spódnice
uczennicom. Miasto nabierało wówczas wid-mowego pogłosu. W czasie wiejących bryz
można było w nocy usłyszeć w najwyżej położonych osiedlach krzy-ki z leżącego
daleko w dole targowiska miejskiego, jakby dochodziły zza najbliższego rogu.
Fale grudniowych wiatrów pozwalały nam nierzadko odnaleźć po głosach przyjaciół
zagubionych w dalekich burdelach.
A jednak razem z bryzami dotarła do mnie również
wiadomość, że nie ze mną Delgadina spędzi święta
73
Bożego Narodzenia, ale z rodziną. Jeśli czegoś na świecie szczególnie
nienawidzę, to właśnie tego świątecznego przymusu, kiedy ludzie płaczą, bo się
radują, tych zim-nych ogni, głupawych kolęd, łańcuchów z krepiny, które nie mają
nic wspólnego z dzieciątkiem urodzonym dwa i pół tysiąca lat temu w skromnej
stajence. Kiedy jednak nadeszła noc, nostalgia okazała się silniejsza ode mnie i
udałem się do pokoju bez małej. Spałem dobrze i obudzi-łem się wtulony w
pluszowego misia, który stał na dwóch nogach jak niedźwiedź polarny z dołączoną
karteczką: Dla papy brzydala. Rosa Cabarcas powiedziała mi, że Delgadina uczy
się czytać dzięki mym pisanym na lustrze lekcjom, a jej ładne pismo wydało mi
się cudowne. Szybko jednak ściągnęła mnie na ziemię, informując, że miś jest od
niej, noc sylwestrową spędziłem więc we własnym domu, a od ósmej we własnym
łóżku, zasypiając bez żalu. By-łem szczęśliwy, bo gdy wybiła północ, w huku
wściekłego bicia w dzwony, w wyciu syren fabrycznych i syren straży ogniowej,
lamentów statków, wybuchów petard, ogni sztucznych, poczułem, jak na paluszkach
wchodzi Delga-dina, kładzie się przy mnie i całuje mnie. Tak rzeczywista, że w
ustach pozostał mi jej zapach lukrecji.
Z początkiem nowego roku zaczęliśmy się poznawać, tak jakbyśmy mieszkali razem i
na jawie, odnalazłem bowiem odpowiednio ostrożny ton głosu, który słyszała, nie
budząc się, a odpowiadała mi naturalnym językiem ciała. Stany jej ducha widoczne
były po sposobie, w jaki spała. Przemęczona dzikuska, na początku, teraz zaczę-
ła przystosowywać się do stanu wewnętrznego spokoju, który upiększał jej twarz i
wzbogacał sny. Opowiadałem jej swe życie, czytałem do ucha szkice niedzielnych
fe-lietonów, w których i tak była obecna, choć o tym nie mówiłem, ona i tylko
ona.
W tamtych dniach zostawiłem jej na poduszce kol-czyki ze szmaragdami, które
należały do mojej matki. Miała je włożone przy naszym następnym spotkaniu, ale
nie było jej w nich dobrze. Przyniosłem jej więc kolczyki bardziej pasujące do
tonacji jej cery. Wyjaśniłem jej: w tych pierwszych, które ci przyniosłem, nie
było ci dobrze ze względu na typ twej urody i rodzaj fryzury.
W tych będzie ci znacznie lepiej. Na dwa następne
75
spotkania nie włożyła ani pierwszej pary, ani drugiej i dopiero na trzecią
randkę włożyła te, które jej poradzi-łem. Dzięki temu zrozumiałem, że nie jest
ślepo posłuszna moim poleceniom, ale czeka na sposobność, by sprawić mi
przyjemność. W tym okresie zacząłem tak przyzwyczajać się do tego swoistego
życia domowego, że miast spać nago, przyniosłem piżamy z chińskiego jedwabiu,
których prze-stałem używać, bo nie miałem się dla kogo z nich rozbierać.
Zacząłem czytać jej Małego Księcia Saint-Exupery’ego, autora francuskiego
podziwianego przez cały świat bar-dziej niż przez samych Francuzów. To była
pierwsza książka, która ją zainteresowała - nie budząc jej - tak dalece, że
byłem zmuszony przyjść dwa dni z rzędu, by dokończyć jej lekturę. Później
przeczytaliśmy Baśnie Per-raulta, Historię świętą, Baśnie z tysiąca i jednej
nocy w wer-sji okrojonej i zdezynfekowanej dla dzieci, i obserwu-jąc różnice w
odbiorze poszczególnych tytułów, zdałem sobie sprawę, że głębokość jej snu była
wielostopniowa i zależała od tego, jak bardzo ją wciągała dana książka. Kiedy
czułem, że właśnie dociera do samego dna, gasi-łem światło i zasypiałem, wtulony
w nią, aż do pierw-szego piania kogutów.
Czułem się tak szczęśliwy, że delikatnie całowałem ją w powieki, aż nadeszła
noc, kiedy stało się, niczym światłość na niebie: uśmiechnęła się po raz
pierwszy.
Później, bezprzyczynnie zaczęła kręcić się w łóżku, od-
wróciła się do mnie plecami i z żalem powiedziała: To
przez Isabel ślimaki się popłakały. Podniecony nadzieją
dialogu, zapytałem w tym samym tonie: A czyje były te
76
ślimaki? Nie odpowiedziała. W jej głosie dało się sły-szeć plebejskie
pozostałości, jakby to nie był jej głos, ale głos kogoś obcego, kto w niej
siedział. Jakikolwiek cień wątpliwości prysł natychmiast w mojej duszy: wolałem
ją śpiącą.
Moim jedynym problemem był kot. Nie chciał jeść, zachowywał się nieprzyjaźnie,
od dwóch dni siedział osowiały w swoim kąciku i rzucił się na mnie z pazurami
jak ranione zwierzę, kiedy chciałem przenieść go do wiklinowego koszyka, ażeby
Damiana mogła pójść z nim do weterynarza. Nie bez trudu udało jej się wreszcie
wrzucić kota do sizalowego wora i wynieść go, choć strasznie się miotał. Po
jakimś czasie zadzwoniła do mnie ze schroniska, by powiedzieć, że nie ma innego
wyjścia, trzeba się go pozbyć, więc potrzebna jest moja zgoda. Dlaczego? Bo już
jest bardzo stary, odpowiedziała Da-miana. Pomyślałem w złości, że i mnie
mogliby żywcem spalić w piecu dla kotów. Wzięty w dwa ognie, czułem się całkiem
bezradny: nie nauczyłem się kochać kota, ale i nie miałem serca, by kazać go
zabić tylko dlatego, że był stary. Co na to poradnik?
Incydent tak mnie poruszył, że napisałem felieton niedzielny pod tytułem
przywłaszczonym z Nerudy:
Jestli kot najmniejszym tygrysem salonowym? Artykuł dał początek kolejnej
kampanii, która znów podzieliła czy-telników na miłośników kotów i ich
przeciwników. Po pięciu dniach przeważyła opinia, że uśpienie kota może być
zasadne, jeśli w grę wchodzą przyczyny związane z higieną publiczną, ale nie
dlatego, że jest stary.
77
Po śmierci matki nie mogłem zasnąć ze strachu, że ktoś mnie dotknie przez sen.
Pewnej nocy poczułem dotyk, ale głos matki uspokoił mnie: Figlio mio poveretto.
I raz jeszcze poczułem czyjś dotyk, pewnego dnia o świ-cie w pokoju Delgadiny, i
przeciągnąłem się z rozkoszy, sądząc, że to jej ręka. Ale nie: to była Rosa
Cabarcas w ciemnościach. Ubieraj się i chodź za mną, powiedziała, mam problem.
I rzeczywiście miała, i to o wiele bardziej skompliko-wany, niż z początku
sądziłem. Jednego z poważnych i liczących się klientów firmy zadźgano nożem w
pierw-szym pokoju pawilonu. Zabójca zbiegł. W łóżku prze-siąkniętym krwią leżało
ciało, ogromne, całkiem nagie, ale w butach, i blade bladością kurczaka
ugotowanego na parze. Natychmiast rozpoznałem zwłoki: to był J.M.B., wielki
bankier, słynny ze swej postawy, życzliwości i ele-gancji, a przede wszystkim z
nieskazitelności swego domu. Miał na szyi dwie rany, sine jak wargi, i ciągle
krwawiące cięcie na brzuchu. Jeszcze nie zaczął drętwieć. I nie rany zrobiły na
mnie wrażenie, ale to, że miał na-łożoną prezerwatywę, chyba jeszcze przed
użyciem, na zdmuchnięty przez śmierć członek.
Rosa Cabarcas nie miała pojęcia, z kim tu bywał, bo
i on korzystał z przywileju wchodzenia przez furtkę
ogrodową. Nie wykluczano podejrzenia, iż spotykał się
tu z mężczyzną. Właścicielka oczekiwała ode mnie jedy-
nie pomocy przy ubraniu nieboszczyka. Zachowywała
się tak spokojnie i tak pewnie, że zaniepokoiła mnie
myśl, iż śmierć jest być może dla niej chlebem powsze-
78
dnim. Nie ma nic trudniejszego niż ubrać trupa, powie-działem jej. Robiłam to
już z setki razy, odparła. Nic łatwiejszego, o ile ktoś mi go przytrzyma.
Zwróciłem jej uwagę: A kto, twoim zdaniem, przełknie bajkę o po-szatkowanych
nożami zwłokach wbitych w niczym nie draśnięty garnitur angielskiego
dżentelmena? Zacząłem bać się o Delgadinę. Najlepiej będzie, jak ją sam
odwieziesz, powiedziała mi Rosa Cabarcas. Po moim trupie, odparłem, z trudem
przełykając ślinę. Rosa Ca-barcas zauważyła to i nie mogła się powstrzymać, by
nie okazać swej pogardy: Ty się trzęsiesz! Bo się boję o nią, powiedziałem, choć
była to tylko część prawdy. Uprzedź ją, że musi jak najszybciej stąd odejść,
zanim ktoś tu się zjawi. Dobrze, odparła, chociaż ty jesteś dziennikarzem, więc
tobie nic się nie stanie. A i tobie włos z głowy nie spadnie, powiedziałem z
niejakim prze-kąsem. Jesteś jedynym liberałem, który ma coś do powie-dzenia w
tym rządzie.
Miasto, kąsek łakomy ze względu na swój pokojowy
charakter i naturalne bezpieczeństwo, co roku doświadcza-
ło okrutnego i zakrawającego na skandal morderstwa. Ale
tego zabójstwa do takich nie zaliczono. Oficjalna wersja,
zbyt krzykliwa w nagłówkach i nader skromna w konkre-
tach, głosiła, iż młody bankier, napadnięty z nieznanych
powodów na drodze do Pradomar, poniósł śmierć w wy-
niku zadanych nożem ran. Nie miał wrogów. Komunikat
władz wskazywał, iż przypuszczalnych morderców należy
szukać pośród uciekinierów z wewnątrz kraju, rozpętują-
cych falę przestępstw pospolitych, obcych obywatelskiemu
79
duchowi miasta. W pierwszych godzinach aresztowano ponad pięćdziesięciu
podejrzanych.
Wzburzony udałem się do redaktora kierującego działem prawnym, typowego
dziennikarza z lat dwu-dziestych, z celuloidowym zielonym daszkiem na czole i z
podciągającymi gumkami na rękawach, który chełpił się tym, że uprzedzał fakty.
Tym razem jednak był w po-siadaniu jedynie strzępów informacji dotyczących mor-
derstwa, więc uzupełniłem jego wiedzę, zachowując gra-nice roztropności. W
rezultacie napisaliśmy na cztery rę-ce pięć stron artykułu przeznaczonego na
osiem kolumn pierwszej strony i powołującego się na wiecznie bijące źródła godne
naszego pełnego zaufania. Ale Odrażają-cemu Drabowi z Dziewiątej Punkt -
cenzorowi - nawet ręka nie drgnęła, gdy narzucał oficjalną wersję, głoszącą, że
był to napad bandytów związanych z partią liberałów. Obmyłem sumienie,
nałożywszy na rękaw krepę żałoby podczas najbardziej cynicznego i
najtłumniejszego po-grzebu stulecia.
Kiedy owej nocy wróciłem do domu, zadzwoniłem
do Rosy Cabarcas, by wywiedzieć się, co się stało z Del-
gadiną, ale nikt nie odbierał telefonu, ani wtedy, ani
przez następne cztery dni. Piątego dnia udałem się do
niej, zaciskając zęby. Drzwi były zaplombowane, ale nie
przez policję, lecz przez władze sanitarne. Z sąsiedztwa
nikt nic nie widział i nie słyszał. Nie mając znaku życia
od Delgadiny, rzuciłem się na jej poszukiwania, szaleń-
cze, a i nierzadko błazeńskie, po których ledwie dycha-
łem. Przesiadując całymi dniami w tumanach kurzu na
80
stopniach parkowych schodów, gdzie dzieci żmudnie wspinały się na obtłuczony
posąg Simona Bolivara, przy-glądałem się bacznie młodziutkim rowerzystkom. Peda-
łując, przejeżdżały obok jak łanie; piękne, chętne, goto-we do klepnięcia w
berku. Kiedy nie starczyło mi już cierpliwości, schroniłem się w spokoju boler.
Było to jak zatrute źródło: każde słowo to ona. Zawsze w trakcie pisania
potrzebowałem ciszy, bo umysł mój skupiał się bardziej na muzyce niż na tekście.
Teraz było zupełnie na odwrót: mogłem pisać tylko w cieniu boler. Życie moje
napełniło się nią. Felietony napisane w tym i w na-stępnym tygodniu stały się
gotowymi modelami listów miłosnych. Naczelny, skonfundowany lawiną listów, ja-
kie nadeszły, zażądał, bym nieco utemperował miłosne wyznania, a raczej
zastanowił się z nim, jak mamy teraz pocieszyć tylu zakochanych czytelników.
Niepokój obrócił wniwecz rygorystycznie dotąd prze-
strzegany przeze mnie plan dnia. Budziłem się o piątej,
owszem, ale pozostawałem w półmroku pokoju, wyob-
rażając sobie, jak Delgadina w swym nierzeczywistym
życiu budzi swoje rodzeństwo, ubiera je do szkoły,
podaje śniadanie, o ile w ogóle jest cokolwiek na śniada-
nie, i przejeżdża przez całe miasto na rowerze, ażeby
odbyć karę przyszywania guzików. Zdziwiony zastano-
wiłem się: O czym myśli dziewczyna, kiedy guzik przy-
szywa? Myśli o mnie? Czy ona też szuka Rosy Cabarcas,
żeby mnie odnaleźć? Przez cały tydzień nie zdejmowa-
łem z siebie chałatu mechanika samochodowego, ani
za dnia, ani w nocy, nie kąpałem się, nie goliłem, nie
81
myłem zębów, bo miłość nauczyła mnie poniewczasie, że człowiek szykuje się dla
kogoś, że ubiera się i per-fumuje dla kogoś, a ja nigdy nie miałem tego kogoś.
Damiana, natrafiwszy na mnie nagiego w hamaku o dzie-siątej rano, uznała, że
jestem chory. Spojrzałem na nią oczyma mętnymi od pożądania i zaprosiłem ją do
pota-rzania się nago. Z pogardą odrzekła:
- Rozumiem, że pan już wie, co pan zrobi, jak się zgodzę?
W ten sposób dowiedziałem się, jak dalece cierpienie mnie zepsuło. Nie
rozpoznawałem siebie samego w od-czuwanym młodzieńczym bólu. Z domu przestałem
wychodzić, żeby telefon nie zadzwonił pod moją nie-obecność. Pisałem, nie
wyłączając go, i ledwie rozlegał się pierwszy dzwonek, rzucałem się na niego z
nadzieją, że może to Rosa Cabarcas. Co jakiś czas przerywałem to, czym akurat
byłem zajęty, żeby zadzwonić, i godzina-mi wykręcałem numer do Rosy Cabarcas,
dzień po dniu, póki nie zrozumiałem, że jest to telefon bez serca. Wracając
pewnego deszczowego popołudnia do do-mu, natknąłem się na kota zwiniętego na
schodach przed wejściem. Był brudny, sponiewierany i potulny, aż żal serce
ściskał. Z poradnika wynikało, że kot jest chory, więc postępując zgodnie z
instrukcjami, przy-stąpiłem do leczenia. Gdy podrzemywałem w porze sjesty,
raptem zelektryzowała mnie myśl, że kot może mnie zaprowadzić do domu Delgadiny.
Zaniosłem go w torbie na zakupy do sklepu Rosy Cabarcas, który nadal był
zamknięty na cztery spusty i zaplombowany, 82 ale ledwie doszliśmy, kot zaczął
tak się rzucać w torbie, iż w końcu udało mu się z niej uciec, a następnie
przesko-czyć ogrodzenie sadu, by zniknąć wśród drzew. Walną-łem pięścią w drzwi,
drzwi nie puściły, za to rozległ się wojskowy głos: Stój, kto idzie? Swój,
odparłem, żeby nie być gorszy. Szukam właścicielki. Nie ma właścicielki, od-parł
głos. Proszę mi otworzyć, chciałbym przynajmniej wziąć kota, nie rezygnowałem.
Kota też nie ma, usłysza-łem w odpowiedzi. Zapytałem: A kim pan jest? - Nikim -
odparł głos.
Zawsze wydawało mi się, że umieranie z miłości to po prostu licentia poetica.
Tego wieczoru, powróciwszy do domu ciągle bez kota i bez niej, stwierdziłem, że
nie tylko można umrzeć, ale że nie kto inny tylko ja, stary i całkiem samotny,
właśnie umieram z miłości. Ale zda-łem sobie również sprawę, że w pełni
uzasadniona jest też przeciwstawna prawda: za nic w świecie nie oddał-bym
rozkoszy mojej udręki. Przez ponad piętnaście lat próbowałem nadaremnie
przetłumaczyć pieśni Leopar-diego i dopiero tego wieczoru poczułem je w pełni:
Nieszczęsnym, bo jeśli to miłość, skąd tyle udręki.
Moje wtargnięcie do redakcji w chałacie i z kilku-
dniowym zarostem wzbudziło pewne wątpliwości co do
mojego stanu umysłowego. Wyremontowana siedziba
redakcji, z jednoosobowymi szklanymi kabinami i świat-
łami padającymi z sufitu, wyglądała jak klinika położ-
nicza. Cichutki i w pełni komfortowy sztuczny klimat
skłaniał do rozmawiania szeptem i stąpania na palusz-
kach. W holu wisiały niczym poczet zmarłych wicekrólów
83
olejne portrety trzech dożywotnich prezesów i fotogra-fie sławnych gości. W
ogromnej głównej sali - gigan-tyczne zdjęcie całego personelu aktualnej redakcji
z dnia moich urodzin. Nie mogłem się powstrzymać, by nie po-równać go z
fotografią zrobioną, kiedy miałem lat trzy-dzieści, i po raz kolejny
stwierdziłem z przerażeniem, że człowiek starzeje się bardziej i gorzej na
portretach niż w rzeczywistości. Sekretarka, która pocałowała mnie na
uroczystościach urodzinowych, zapytała, czy nie je-stem chory. Rozpierało mnie
ze szczęścia, iż mogę po-wiedzieć jej prawdę, w którą nie będzie mogła uwierzyć:
Tak! Jestem chory z miłości. Odpowiedziała wówczas:
Szkoda, że nie z miłości do mnie! Nie pozostałem dłużny:
Nie bądź taka pewna.
Redaktor działu prawnego wyskoczył ze swej kabiny, wrzeszcząc, że w amfiteatrze
miejskim znaleziono ciała dwojga dziewcząt o nieustalonej tożsamości. Wystraszo-
ny zapytałem: A w jakim wieku? Młodziutkie, odparł. To mogą być uciekinierki z
interioru, których dopadły rządowe zbiry. Odetchnąłem z ulgą. Sytuacja zalewa
nas w milczeniu jak plama krwi, stwierdziłem. Redaktor działu prawnego, już z
dala, odkrzyknął:
- Mistrzu, jaka tam plama i jaka tam krew, po prostu najzwyklejsze gówno.
Coś gorszego jeszcze przydarzyło mi się parę dni później, kiedy dziewczyna z identycznym jak
mój kocim koszem przeszła niczym dreszcz obok księgarni Mundo.
Ruszyłem za nią, przepychając się przez tłum w upale
punkt dwunastej. Była bardzo piękna, stawiała długie
84
18
kroki i tak swobodnie płynęła pośród tłumu, iż ledwo za nią nadążałem. W końcu
przegoniłem ją i spojrzałem jej w twarz. Odepchnęła mnie, nie zatrzymując się i
bez słowa przeprosin. To nie była ta, o której myślałem, ale jej wyniosłość
zabolała mnie tak, jakby to była właś-nie ona. Zrozumiałem wówczas, że nie
potrafiłbym roz-poznać Delgadiny ubranej i na nogach, a i ona nie mogła przecież
wiedzieć, jak wyglądam, jeśli mnie nigdy nie widziała. W odruchu szaleństwa
zamknąłem się na trzy dni w domu i zrobiłem szydełkiem dwanaście par niebieskich
i dwanaście par różowych buciczków, usiłując podtrzymywać się na duchu, by nie
słuchać, nie śpiewać i nie przypominać sobie piosenek, które przypominały mi ją.
Ale tak naprawdę byłem już u kresu, bo brak sił wobec miłości zaczynał
uświadamiać mi, jak bardzo jestem stary. Czekało mnie jeszcze kolejne, o wiele
dra-matyczniejsze doświadczenie, gdy miejski autobus po-trącił rowerzystkę w
najruchliwszym punkcie centrum. Gdy się tam znalazłem, dziewczynę właśnie
zabrała karetka, a rozmiary nieszczęścia widać było po kupie złomu, jaka została
z roweru, i kałuży niezakrzepłej jeszcze krwi. Skóra mi ścierpła nie tyle na
widok całkiem zniszczonego roweru, ile z powodu jego marki, modelu i koloru. To
mógł być tylko ten sam rower, który poda-rowałem Delgadinie.
Świadkowie potwierdzali zgodnie, że ranna rowerzy-
stka była bardzo młoda, wysoka i chuda, że miała krót-
kie kręcone włosy. Roztrzęsiony, wsiadłem do pierwszej
85
przejeżdżającej taksówki i kazałem się zawieźć do szpitala Miłosierdzia,
mieszczącego się w starym budynku o żół-ta wordzawych murach, który wyglądał jak
więzienie osa-dzone na pustynnych piaskach. Około pół godziny stra-wiłem, żeby
dostać się na teren szpitala, i kolejne pół, żeby wyjść z wonnego patia drzew
owocowych, gdzie umęczo-na chorobą kobieta przecięła mi drogę, spojrzała w oczy
i wykrzyknęła:
- Ja jestem tą, której nie szukasz.
Wówczas dopiero przypomniałem sobie, że to tutaj przebywali na wolności pacjenci
miejskiego szpitala dla psychicznie chorych, uznani za łagodniejsze przypadki.
Musiałem okazać dyrekcji szpitala legitymację prasową, aby pielęgniarz
zaprowadził mnie do oddziału pogoto-wia ratunkowego. W księdze przyjęć zostało
wpisane:
Rosalba Rios, lat siedemnaście, zawód nieznany. Rozpo-znanie: wstrząśnienie
mózgu. Prognostyk: umiarkowa-ny. Zapytałem ordynatora oddziału, czy mogę
zobaczyć dziewczynę, z cichą nadzieją, że odmówi, ale lekarze zaprowadzili mnie
z wielką przyjemnością, łudząc się, że może zechcę napisać, w jakim fatalnym
stanie znaj-duje się szpital.
Przeszliśmy przez pstrokatą salę, przepełnioną po-
upychanymi na wcisk łóżkami, w której unosiła się
gryząca woń kwasu karbolowego. W głębi, w izolatce,
na metalowym łóżku, leżała ta, której szukaliśmy. Gło-
wę miała całą w bandażach, opuchnięta i zsiniała twarz
była nie do rozpoznania, ale wystarczyło mi zobaczyć
jej stopy, by stwierdzić, że to nie ona. I dopiero wtedy
zaświtało mi w głowie pytanie: A co bym zrobił, gdyby to była ona?
Oplątany jeszcze pajęczyną nocy, odważyłem się na-stępnego dnia pojechać do
fabryki koszul, gdzie, jak twierdziła niejednokrotnie Rosa Cabarcas, ponoć mała
była zatrudniona, i poprosiłem właściciela, by oprowa-dził nas po swoim, dla nas
modelowym, zakładzie, w związku z ogólnokontynentalnym projektem Orga-nizacji
Narodów Zjednoczonych. Właścicielem był gru-boskóry i mrukliwy Libańczyk, który
na oścież otworzył przed nami wrota swego królestwa z nadzieją, iż staną się
wzorem dla całego świata.
Trzysta dziewcząt w białych bluzach z popiołem środy na czołach przyszywało
guziki w rozległej oświetlonej hali. Na nasz widok wszystkie zerwały się na
równe nogi niczym uczennice i zaczęły przypatrywać się nam spod oka, podczas gdy
fabrykant wyjaśniał swój wkład w wie-kopomną sztukę przyszywania guzików.
Badawczo przy-glądałem się każdej twarzy, z przerażeniem oczekując chwili, gdy
odkryję Delgadinę ubraną i na nogach. Ale to jedna z nich mnie odkryła, swym
budzącym grozę spoj-rzeniem bezlitosnego podziwu.
- A czy to nie pan przypadkiem pisze do gazety listy miłosne?
Nigdy by mi przez myśl nie przeszło, że śpiąca dziew-
czyna może w człowieku siać takie spustoszenia. Uciek-
łem z fabryki bez pożegnania, nawet nie zastanawiając
się, czy pośród tych dziewic czyśćcowych obecna jest
w końcu ta, której szukam. Kiedy wyszedłem stamtąd,
87
z wszystkich doznawanych dotąd w żydu uczuć pozo-stała mi jedynie chęć do
płaczu.
Rosa Cabarcas zadzwoniła po miesiącu z mało praw-dopodobnym usprawiedliwieniem:
po morderstwie ban-kiera wyjechała na zasłużony urlop do Cartagena de Indias.
Nie uwierzyłem jej, rzecz jasna, niemniej po-gratulowałem szczęśliwego
zrządzenia losu i pozwoliłem się utwierdzić we własnym kłamstwie, zanim zadałem
bąbelkujące w mym sercu pytanie:
- A co z nią?
Zapadło długie milczenie. No, żyje, odezwała się w końcu Rosa Cabarcas, ale jej
głos brzmiał już wykręt-nie. Trzeba trochę odczekać. Trochę? To znaczy ile? Nie
mam pojęcia, dam ci znać. Czułem, że mi się wyślizguje, więc postawiłem sprawę
jasno: Czekaj, czekaj, jakiś trop przynajmniej. Żadnego tropu, odparła i dodała:
Lepiej uważaj, bo możesz sobie zaszkodzić, a jej już na pewno. Nie miałem
nastroju na takie łamańce. Raz jeszcze po-prosiłem, by dała mi choćby szansę na
zbliżenie się do prawdy. W końcu jesteśmy wspólnikami. Nie zmiękła. Uspokój
się, powiedziała, dziewczynie nic nie jest i tylko czeka na mój telefon, ale
dziś nic się nie da zrobić, a i ja już nic więcej nie powiem. Z Bogiem.
Stałem przez jakiś czas ze słuchawką, bezradny, bo
znałem ją na tyle, żeby wiedzieć, że nic nie wskóram,
jeśli nie będę próbował załatwić tego po dobroci. Po
południu pozwoliłem sobie wpaść do niej bez zapowie-
dzi, ale dom nadal był zamknięty i oplombowany przez
władze sanitarne. Uznałem, że Rosa Cabarcas dzwoniła
88
nie od siebie, może nawet z innego miasta, i na samą myśl opanowały mnie złe
przeczucia. O szóstej wieczo-rem jednak, w najmniej spodziewanym momencie, roz-
legło się przez telefon moje własne hasło i odzew:
- No dobra, teraz chcę.
O dziesiątej w nocy, drżąc cały, zagryzając wargi, by nie wybuchnąć płaczem,
stawiłem się, obładowany bom-bonierkami czekoladek szwajcarskich, nugatów i
cukier-ków, i z koszem płonących róż, by obsypać nimi łóżko. Drzwi były
uchylone, światła zapalone, a z radioodbior-nika sączyła się niezbyt głośno
sonata numer jeden na skrzypce i fortepian Brahmsa. Delgadina leżała w łóżku tak
promienna i tak odmieniona, że ledwie ją poznałem. Urosła, ale nie we wzroście
się to uwidaczniało, lecz w intensywnej dojrzałości, która czyniła z niej jakby
osobę o dwa, trzy lata starszą i nagą jak nigdy dotąd. Wystające kości
policzkowe, skóra opalona słońcami wzburzonego morza, delikatne usta i krótkie
kręcone włosy nadawały jej twarzy bezpłciowego blasku Apollina Praksytelesa. Ale
tu nie było najmniejszej wątpliwości, bo piersi jej tak urosły, że nie mieściły
mi się w dłoni, biodra już się ukształtowały, a kości stały się twardsze i
bardziej harmonijne. Uradowała mnie i zauroczyła owa celność natury, ale w
osłupienie wprawiły mnie dodatki: sztuczne rzęsy, paznokcie u rąk i nóg
pomalowane per-łowym lakierem i jakieś tanie perfumy, które nie miały nic
wspólnego z miłością. A już całkiem wyprowadziła mnie z równowagi fortuna, jaką
miała na sobie: złote kolczyki ze szmaragdami, naszyjnik z naturalnych pereł, --
----------------------------- 89 -------------------------------
J
złota bransoletka z diamencikami i pierścionki z kamie-niami szlachetnymi na
każdym palcu. Na krześle leżała jej suknia wieczorowa z cekinami i haftami i
pantofelki jedwabne. Dziwne wapory uniosły się z mych trzewi. - Kurwa! -
wrzasnąłem.
Diabeł podszepnął mi bowiem myśl straszną. A było
tak: w noc zabójstwa Rosa Cabarcas nie miała pewnie
ani czasu, ani głowy, by ostrzec dziewczynę, w rezultacie
policja odnalazła w pokoju osobę nieletnią w nader
wątpliwych i niczym nieusprawiedliwionych okolicznoś-
ciach. W tak beznadziejnych sytuacjach Rosa Cabarcas
jest jedyna i niezastąpiona: sprzedała dziewictwo małej
jednej ze swych grubych ryb w zamian za wyciągnięcie
jej samej z kłopotów. Przede wszystkim, rzecz jasna,
należało zniknąć, dopóki skandal nie przycichnie. Cu-
downie! Miodowy miesiąc dla całej trójki, tych dwoje
w łóżku, Rosa Cabarcas zaś pośród przybasenowych
luksusów, zażywająca szczęśliwej bezkarności. Ślepy
z bezrozumnej wściekłości, zacząłem ciskać o ściany
wszystkim, co mi wpadło w ręce: lampami, radiem,
wentylatorem, lustrem, wazonem, szklankami. Rzucałem
niespiesznie, ale i nie zatrzymując się, z dużym hukiem
i z metodycznym zamroczeniem, które uratowało mi
życie. Mała po pierwszej eksplozji podskoczyła, ale nie
spojrzała na mnie, lecz zwinęła się plecami do mnie
i w tej pozycji przeleżała bombardowanie, od czasu do
czasu jedynie wzdrygając się. Kury na podwórzu i psy
wyjące o świcie dołączyły do wrzawy. W oślepiającej
jasności furii miałem zamiar jeszcze podpalić dom, kiedy
w drzwiach zjawiła się niewzruszona postać Rosy Cabar-cas w nocnej koszuli. Nic
nie powiedziała. Wzrokiem przeprowadziła inwentaryzację katastrofy, stwierdzając
przy okazji, że mała leży zwinięta w kłębek niczym ślimak i chowa głowę w
ramionach: przerażona, ale cała. - Mój Boże! - wykrzyknęła Rosa Cabarcas. -
Czego ja bym nie dała za taką miłość!
Zmierzyła mnie od stóp do głów litościwym wzrokiem i rozkazała: Idziemy!
Potulnie poszedłem za nią do jej domu, gdzie bez słowa podała mi szklankę wody i
wska-zała, bym usiadł naprzeciwko, jakbym miał przystąpić do spowiedzi.
Świetnie, powiedziała, a teraz przestań zacho-wywać się jak młokos i powiedz mi:
co się z tobą dzieje? Wyznałem jej moją prawdę objawioną. Rosa Cabarcas
wysłuchała mnie w milczeniu, nie okazując najmniejszego zdziwienia, a na końcu
chyba doznała iluminacji. To piękne, powiedziała. Zawsze twierdziłam, że
zazdrość od prawdy mądrzejsza. I opowiedziała mi, co się na-prawdę wydarzyło.
Rzeczywiście, przyznała, w skołowa-ceniu, w jakie popadła, dowiedziawszy się o
zabójstwie, całkiem zapomniała o śpiącej w tym pokoju dziewczynie.
Jeden z jej klientów, i na dodatek adwokat nieboszczyka,
zajął się przekupywaniem i przekabacaniem, kogo się
dało, a jednocześnie zaprosił Rosę Cabarcas do kompleksu
hotelowo-wypoczynkowego w Cartagena de Indias, do-
póki skandal nie przycichnie. Uwierz mi, że calusieńki
czas myślałam o tobie i małej. Wróciłam przedwczoraj
i od razu zadzwoniłam do ciebie, ale nikt nie odpowia-
dał. Za to dziewczyna zjawiła się natychmiast, ale w tak
91
podłym stanie, że wykąpałam ci ją, ubrałam i wysłałam do salonu kosmetycznego,
żeby zrobili z niej księżniczkę. No i sam widzisz, z jakim rezultatem: cudo. A
luksusowa suknia? Takie suknie wypożyczam moim najbiedniejszym dziewczynom,
kiedy wybierają się na tańce ze swymi klientami. A biżuteria? Moja własna,
powiedziała. Wy-starczy dotknąć, żeby się zorientować, że to diamenty ze szkła i
błyskotki z puszki. Więc przestań się rzucać. No idź już, obudź ją, przeproś i
wreszcie zajmij się nią, do kurwy nędzy. Nikt tak nie zasługuje na szczęście jak
właśnie wy.
Z całych sił próbowałem jej uwierzyć, ale rozsądek musiał ulec miłości. A wy
kurwy jedne! Wrzasnąłem, zamroczony żywym ogniem palącym me wnętrzności.
Bo tym właśnie jesteście jedna z drugą! wrzeszczałem:
zasranymi kurwami! Nie chcę mieć już nigdy do czynie-nia z tobą ani z żadną
dziwką, a z nią to już na pewno. Stojąc w drzwiach, machnąłem jej ręką,
żegnając ją na zawsze. Rosa Cabarcas nie miała co do tego wątpliwości. - Z
Bogiem - powiedziała mi z grymasem smutku i wróciła na ziemię. - Ale żebyś sobie
nie myślał, bo za ten Meksyk, jaki zrobiłeś w moim pokoju, wyślę ci rachunek.
Czytając Idy marcowe, natknąłem się na złowrogie zdanie przypisane przez autora
Juliuszowi Cezarowi:
To niemożliwe, ażeby w końcu nie stać się tym, za kogo inni cię mają. Nie mogłem
odnaleźć rzeczywistego źródła tej sentencji w samym dziele Juliusza Cezara ani w
dziełach jego biografów, od Swetoniusza po Jeróme’a Carcopino, ale warto było ją
poznać. Jej fatalizm zastosowany do tego, czym było moje życie, przez następne
miesiące uzbroił mnie w determinację, niezbędną nie tylko do spisania niniejszej
rzeczy, ale przede wszystkim po to, by bez fałszywego wstydu zacząć ją od
miłości do Del-gadiny.
Nie mogłem zaznać chwili spokoju, jadłem tyle co
nic, schudłem tak bardzo, że spodnie nie trzymały mi
się w pasie. Wędrujące bóle osiadły mi w kościach,
bezzasadnie i gwałtownie zmieniał mi się nastrój, spę-
dzałem całe noce w otępieniu, które nie pozwalało mi
ani czytać, ani słuchać muzyki, za to w ciągu dnia
morzyła mnie głupia, bo niepozwalająca wcale zasnąć,
93
senność. Wybawienie spadło mi z nieba. W zatłoczonej łodzi do Loma Fresca
sąsiadka, której nie przypatrzyłem się przy wsiadaniu, szepnęła mi do ucha:
Bzykasz jesz-cze? Była to Casilda Armenta, stara miłość i na moją kieszeń,
kobieta, która od swych dziewczęcych lat znosi-ła mnie jako stałego klienta.
Kiedy schorowana i bez grosza wycofała się z interesu, wyszła za mąż za chiń-
skiego ogrodnika, który dał jej swe nazwisko, opierunek i być może odrobinę
miłości. W wieku siedemdziesięciu trzech lat miała tę samą figurę co zawsze,
wciąż była piękna i oprócz silnego charakteru cechowała ją nadal zawodowa
zuchwałość.
Zaprosiła mnie do swojej rezydencji pośród chiń-skiego ogrodu warzywnego na
wzgórzu przy drodze schodzącej do morza. Usiedliśmy w plażowych leżakach na
zacienionym tarasie, pośród paproci i gąszczu astro-melii, i porozwieszanych
wszędzie klatek z ptakami.
Można było dostrzec pracujących na stoku wzgórza
chińskich ogrodników, chroniących się przed palącym
słońcem pod stożkowymi kapeluszami, a w dali szare
morze przy Bocas de Ceniza, z dwoma skalnymi falo-
chronami kanalizującymi rzekę przez kilka jeszcze mil
w morzu. W trakcie rozmowy widzieliśmy wpływający
do ujścia rzeki biały transatlantyk i przypatrywaliśmy
mu się w milczeniu, dopóki nie usłyszeliśmy jego zwie-
rzęcego ryku z portu rzecznego. Casilda westchnęła. No
i popatrz? Po raz pierwszy w ciągu półwiecza nie przyj-
muję cię w łóżku. Zmieniliśmy się, odparłem. Ona, nie
zważając na moje słowa, ciągnęła: Zawsze, kiedy mówią
94
• tobie w radio, a to że ludzie strasznie cię lubią, a to że jesteś nauczycielem i mistrzem miłości,
myślę sobie, że nikt tak nie poznał twoich zalet i twoich słabości jak ja. Poważnie, rzekła, tylko
ja bym z tobą wytrzymała i nikt inny.
Dłużej już nie mogłem. Wyczuła to, zobaczyła, jak łzy nabiegają mi do oczu, i
chyba dopiero wtedy odkryła, że naprawdę się zmieniłem, że już nie jestem tym,
kim byłem, i wytrzymałem jej spojrzenie z hartem ducha, o który nigdy bym siebie
nie podejrzewał. Wiesz, za-czynam się powoli starzeć, powiedziałem. Już jesteśmy
starzy, westchnęła. Rzecz w tym, że człowiek nie czuje tego w środku, za to po
człowieku wszyscy to widzą. Nie mogłem nie otworzyć przed nią serca, więc opo-
wiedziałem jej całą historię, która mnie gryzła, od pierw-szego telefonu do Rosy
Cabarcas w przeddzień moich dziewięćdziesiątych urodzin po tragiczną noc, kiedy
zdemolowałem pokój, by nigdy już tam nie wrócić. Słuchała mego wywnętrzania,
jakby sama to przeżywała, przeżuła wszystko raz i drugi, powoli, wreszcie
uśmiech-nęła się.
- Zrobisz, co zechcesz, ale nie strać tej małej - po-wiedziała mi. - Nie ma
gorszego nieszczęścia jak umierać w samotności.
Pojechaliśmy do Puerto Colombia w kolejce jak za-
bawka i nie szybszej od konia. Zjedliśmy obiad przy
drewnianym, przeżartym już przez korniki molo, gdzie
przedtem wpływał do kraju cały świat, zanim nie po-
głębiono Bocas de Ceniza. Usiedliśmy pod palmowym
95
daszkiem, gdzie czarne matrony serwowały smażone pagrusy z ryżem kokosowym i
plastrami zielonych ba-nanów. Zdrzemnęliśmy się w skwarze drugiej po połu-dniu i
kontynuowaliśmy rozmowę, póki w morzu nie utonęła ogromna świeca słońca.
Rzeczywistość wydawa-ła mi się fantastyczna. No i popatrz, gdzie nam przyszło
spędzić nasz miesiąc miodowy, zażartowała. Ale już na poważnie dodała: Patrzę
dziś za siebie, widzę sznur tysięcy mężczyzn, którzy przeszli przez moje łóżka,
i od-dałabym duszę, żeby zostać choćby i z tym najgorszym. Dzięki Bogu,
zdążyłam spotkać mojego Chińczyka. Oczywiście, to tak jakby mieć za męża mały
paluszek, ale przynajmniej jestem pewna, że jest mój i tylko mój. Spojrzała mi
w oczy, wybadała moją reakcję na swoje ostatnie słowa i powiedziała: A to
znaczy, że masz na-tychmiast odszukać tę biedną dziewczynę, nawet jeśli jest
prawdą to, co ci podpowiada zazdrość; miej to w nosie, bo coś przetańczył, to
twoje, i nikt ci tego nie odbierze. Ale daruj sobie wszelkie sentymentalne i
dziad-kowe ochy i achy. Obudź ją i przeleć w jedną i w drugą stronę tym swoim
wyciorem oślim, jakim cię diabeł wynagrodził za tchórzostwo i podłość. Poważnie,
po-wiedziała od serca: żeby nie było tak, że umrzesz, nie spróbowawszy, jak
cudownie jest się pieprzyć z miłości.
Ręce mi drżały, kiedy nazajutrz wykręcałem numer
telefonu. Z powodu ewentualnego spotkania z Delgadi-
ną, jak i ze względu na nieprzewidywalną reakcję Rosy
Cabarcas. Pokłóciliśmy się nie na żarty, gdy wystawiła
mi mocno przesadzony rachunek za spowodowane
96
przeze mnie zniszczenia. Musiałem sprzedać jeden z naj-ulubieńszych obrazów
matki, którego wartość szacowano na fortunę, ale w godzinę prawdy nie osiągnął
nawet jednej dziesiątej ceny moich nadziei. Do tej kwoty dołoży-łem swoje
oszczędności i zaniosłem pieniądze Rosie Cabarcas z nieodwołalną deklaracją:
Bierzesz albo nie. Był to samobójczy odruch, bo wystarczyłoby jej sprzedać jeden
z moich sekretów, żeby zniszczyć moje dobre imię. Ale nie targowała się,
zostawiając sobie obrazy, które wzięła w zastaw w noc kłótni. Jednym ruchem
przegra-łem wszystko: zostałem bez Delgadiny, bez Rosy Cabarcas i bez swoich
ostatnich oszczędności. Usłyszałem w słu-chawce pierwszy sygnał, drugi, trzeci i
wreszcie ona: Tak? Słucham? Głos uwiązł mi w gardle. Odłożyłem słuchaw-kę.
Padłem w hamak, usiłując się uspokoić ascetyczną liryką Erika Satie, i tak się
spociłem, że płótno przemokło. Odwaga wróciła mi dopiero następnego dnia. -
Słuchaj, kobieto - powiedziałem stanowczym gło-sem. - Dziś chcę.
Rosa Cabarcas, jakżeby inaczej, była ponad to. Och, mój ty smutny mędrku,
westchnęła z niezwyciężonym hartem ducha, przepuszczasz dwa miesiące, a jak już
się pojawiasz, to tylko po to, żeby prosić o złudzenia.
Wytłumaczyła mi, że nie widziała Delgadiny od ponad
miesiąca, że mała sprawiała wrażenie, jakby już całkiem
przeszedł jej szok po moim ostatnim wyczynie, że nawet
nic nie mówiła o ruj nacji ani o mnie nie pytała, i była
bardzo zadowolona ze swego nowego zajęcia, znacznie
przyjemniejszego i lepiej płatnego niż przyszywanie
97
guzików. Żywy ogień rozlał mi się po wnętrznościach. Może być tylko kurwą,
powiedziałem. Rosa odpowiedzia-ła obojętnie: Nie bądź idiotą, gdyby rzeczywiście
tak było, siedziałaby tutaj. A gdzie byłoby jej lepiej? Tempo jej logiki
pogłębiło moje wątpliwości. A skąd mam wiedzieć, że jej tam właśnie nie ma? W
tym przypadku, odparła, wolałabym na twoim miejscu o tym nie wiedzieć. Nie
sądzisz? Znienawidziłem ją po raz kolejny. Rosa, niewzru-szona, przyrzekła
jedynie, że spróbuje odnaleźć dziewczy-nę. Ale żadnych obietnic, bo telefon
sąsiadki, gdzie dotąd dzwoniła, jest ciągle wyłączony, a sama Rosa nie ma
najmniejszego pojęcia, gdzie mała mieszka. Ale to nie znaczy, cholera, że od
razu należy sobie strzelać w łeb, powiedziała, w ciągu godziny oddzwonię.
Ta godzina trwała trzy dni, ale odnalazła dziewczynę,
całą i chętną. Wróciłem pełen pokory i całowałem ją
centymetr po centymetrze, w akcie skruchy, od dwuna-
stej w nocy do pierwszych kogutów. To były długie
przeprosiny, które przyrzekłem sobie zawsze powtarzać,
i było tak, jakbym zaczynał od nowa. W pokoju wszyst-
ko uległo przemeblowaniu lub zniszczeniu i właściwie
z tego, co w swoim czasie tam przyniosłem, nic nie
zostało. Rosa zostawiła to na żywioł, tłumacząc mi, że
jeśli chcę w nim dokonać jakichś zmian, to muszę załat-
wić to sam, choćby ze względu na kwoty, jakie jeszcze
jestem jej winien. Ale moja sytuacja ekonomiczna była
fatalna. Emerytura starczała na coraz mniej. To, co jesz-
cze nadawało się w domu do sprzedaży - poza świętą
biżuterią mojej matki - pozbawione było jakiejkolwiek
wartości handlowej, a nic nie było na tyle stare, żeby uchodzić za antyk. W
lepszych czasach gubernator zło-żył mi kuszącą ofertę kupienia ode mnie hurtem
książek klasyków greckich, łacińskich i hiszpańskich dla naszej departamentalnej
biblioteki, ale nie miałem serca ich sprzedać. A później, po zmianach
politycznych i w ogóle po stoczeniu się świata na psy, nikt z władz nie myślał o
sztuce czy literaturze. Zmęczony szukaniem przyzwo-itego wyjścia, wsadziłem do
kieszeni biżuterię, którą oddała mi Delgadina, i udałem się ku prowadzącym na
miejskie targowisko ponurym zaułkom, by ją tam za-stawić. Zachowując się jak
roztargniony profesor, po-kręciłem się w ciasnocie uliczek pełnych podejrzanych
kantyn, antykwariatów i lombardów, ale godność Flo-riny de Dios zamknęła mi
drogę: nie miałem śmiałości. Wówczas postanowiłem sprzedać je z podniesionym
czołem najstarszemu i najszacowniejszemu jubilerowi. Subiekt, przyglądając się
biżuterii przez okular, zadał mi kilka pytań. Zachowaniem, wzbudzającymi lęk
forma-mi, przypominał lekarza. Wyjaśniłem mu, że kosztowno-ści te odziedziczyłem
po matce. Chrząknięciem kwitował każde z moich wyjaśnień, w końcu zdjął okular.
- Przykro mi - powiedział - ale to jest szkło butel-kowe.
Widząc moje zdziwienie, wyjaśnił z niejakim współ-czuciem: Ale przynajmniej
złoto jest złotem, a platyna platyną. Poklepałem się po kieszeni, ażeby upewnić
się, iż mam przy sobie faktury zakupu, i powiedziałem grzecznie:
99
- Dziwne, bo zostały nabyte w tej właśnie przezacnej firmie ponad sto lat temu.
Nie zareagował. Zdarza się, powiedział, że z rodo-wych kosztowności z upływem
czasu znikają najwar-tościowsze kamienie, podmieniane przez rodzinne czar-ne
owce albo niegodziwych jubilerów, i dopiero kiedy ktoś próbuje je sprzedać,
przestępstwo wychodzi na jaw. Niemniej jeśli pan pozwoli, na chwilę pana opusz-
czę, powiedział i zniknął z kosztownościami za drzwia-mi w głębi sklepu. Po
chwili zjawił się znów i bez sło-wa wyjaśnienia wskazał mi krzesło, sam zaś
wrócił do swych zajęć.
Rozejrzałem się po sklepie. Bywałem tu w swoim czasie z mamą i zapadła mi w
pamięć powtarzana przez nią prośba: Tylko nie mów o tym tacie. Nagle opadła mnie
myśl, która mnie zmroziła: czy przypadkiem Rosa Cabar-cas i Delgadina nie
zmówiły się, by sprzedać oryginalne kamienie, a mnie oddać biżuterię z
fałszywymi?
Szarpały mną coraz większe wątpliwości, gdy pojawi-
ła się sekretarka, która poprosiła mnie, bym kierując się
ku owym drzwiom za kontuarem, udał się za nią do
małej oficyny z długim regałem wypełnionym opasłymi
tomami. Rosły Beduin wstał zza biurka w głębi pokoju
i uścisnął mi dłoń, zwracając się do mnie po imieniu
z wylewnością starego znajomego. Robiliśmy razem ma-
turę, powiedział w formie pozdrowienia. Dość łatwo
przyszło mi go sobie przypomnieć: był najlepszym pił-
karzem w szkole i arcymistrzem naszych pierwszych
burdeli. Przestałem go widywać w pewnym trudnym
100
do ustalenia momencie, zresztą najprawdopodobniej ujrzał mnie już tak
stetryczałym, że pomylił mnie z ko-legą z podstawówki.
Na szklanym blacie biurka miał rozłożoną jedną z owych ksiąg archiwalnych, w
których widniały wszyst-kie zapisy dotyczące kosztowności mojej matki - dokład-
ne noty, z datami i szczegółami, z których wynikało, iż to ona osobiście
poleciła wymienić kamienie dwóch poko-leń pięknych i dostojnych przedstawicielek
rodu Car-gamantos, by prawdziwe sprzedać w tej samej firmie. Miało to miejsce w
czasach, kiedy ojciec obecnego wła-ściciela stał na czele firmy, a my
chodziliśmy do szkoły. Szybko mnie uspokoił: do takich drobnych forteli często
się uciekano w nader szacownych, lecz podupadających rodach, ażeby bez
uszczerbku na honorze rozwiązać nieoczekiwane problemy finansowe. Wobec
nieubłaga-nej rzeczywistości postanowiłem zachować biżuterię jako pamiątkę po
Florinie de Dios, jakiej nigdy nie znałem. Z początkiem lipca poczułem, ile
mnie naprawdę dzieli od śmierci. Moje serce zwolniło bieg i zacząłem wszędzie
dostrzegać i słyszeć nieomylne oznaki końca. Najwyraź-niejszy pojawił się
podczas koncertu w Towarzystwie Sztuk Pięknych. Wentylatory odmówiły
posłuszeństwa i artystyczno-literacka śmietanka z wolna zaczynała się kwasić w
parowej łaźni, w jaką zamieniała się zatłoczo-na sali, ale magia muzyki
roztaczała niebiańskie klimaty.
W finale, przy Allegretto poco mosso, doznałem porażające-
go objawienia, że oto właśnie słucham ostatniego kon-
certu, jakim los mnie obdarzał przed śmiercią. Nie czułem
101
ani bólu, ani strachu, a jedynie przepełniające mnie wzru-szenie, że dane mi
było tego dożyć.
Kiedy w pocie czoła udało mi się wreszcie przecisnąć przez wszystkie uściski i
trzask fleszy, stanąłem twarzą w twarz z Ximeną Ortiz, rozpartą niby stuletnia
bogini w wózku inwalidzkim. Sama jej obecność jawiła mi się jak grzech
śmiertelny. Odziana była w jedwabną suknię barwy kości słoniowej, równie gładką
jak jej skóra, na szyi miała trzykrotnie owinięty naszyjnik z pereł, włosy
koloru masy perłowej przycięte na lata dwudzieste ze schodzącym ku policzkowi
zwężającym się skrzydłem mewy i ogromne żółte źrenice rozświetlone przez natu-
ralny cień podkrążonych oczu. Wszystko w niej pozo-stawało w jawnej sprzeczności
z plotką o tym, iż jej umysł staje się beznadziejnie pusty w wyniku nieuleczal-
nej erozji pamięci. Osłupiały i całkiem wobec niej bez-radny, zapanowałem nad
falą ognia napływającą mi do twarzy i pozdrowiłem ją w milczeniu, oddając
wersalski ukłon. Uśmiechnęła się jak królowa i złapała mnie za rękę.
Uzmysłowiłem sobie, że i ta chwila jest swoistą okazją podsuwaną mi przez los,
więc chwyciłem się jej i nie pozwoliłem uciec, ażeby wyrwać zadrę, doskwie-
rającą mi, od kiedy pamiętam. Lata marzyłem o tej chwili, powiedziałem jej. Nie
zrozumiała chyba. Coś takiego! Krzyknęła. A ty kim jesteś? Nigdy się nie do-
wiedziałem, czy rzeczywiście zapomniała, czy była to jej ostatnia zemsta.
Ostateczna pewność co do mej śmiertelności zasko-
czyła mnie za to tuż przed pięćdziesiątką, przy podobnej
102
okazji, w jedną z karnawałowych nocy, gdy tańczyłem apaszowskie tango z
fenomenalną kobietą, której twarzy nigdy nie zobaczyłem, bardziej korpulentną
ode mnie, bo mogła ważyć ze czterdzieści funtów i wyższa była o jakieś dwie
piędzi, a jednak pozwalała się prowadzić jak piórko. Tańczyliśmy wtuleni w
siebie, czułem, jak krew tętni w jej żyłach, i było mi tak, jakbym przysy-piał z
przyjemności słuchania jej pracowitego dyszenia, wdychania jej woni amoniaku i
wpatrywania się w jej cycki astronomki, kiedy nagle po raz pierwszy targnął mną
i niemal cisnął o ziemię wstrząs śmierci. Tak jakby wyszeptano mi do ucha
brutalną wróżbę: Cokolwiek zrobisz, w tym roku albo za sto lat, i tak będziesz
mar-twy na zawsze. Kobieta odsunęła się ode mnie przestra-szona: Co panu jest?
Nic, odparłem, próbując złapać się za serce:
- Przez panią drżę.
Od tamtego czasu zacząłem odmierzać życie nie la-
tami, ale dekadami. Pięćdziesiątka była decydująca, bo
nabrałem świadomości, że niemal wszyscy są młodsi
ode mnie. Lata po sześćdziesiątce były najintensywniej-
sze z powodu podejrzenia, że nie mam już czasu na
jakąkolwiek pomyłkę. Siódmy krzyżyk był pełen bojaźni
ze względu na duże prawdopodobieństwo, iż będzie
ostatni. Atoli kiedy obudziłem się żywy pierwszego ran-
ka mych dziewięćdziesięciu lat w szczęśliwym łóżku
Delgadiny, przeszyła mnie nader sympatyczna myśl, że
życie może nie jest czymś, co przemija jak wzburzona
rzeka Heraklita, lecz jedyną okazją, by odwrócić się na
103
ruszcie i smażyć na drugim boku przez następne dzie-więćdziesiąt lat.
I do płaczu stałem się skłonny. Jakiekolwiek uczucie ocierające się o czułość
natychmiast chwytało mnie za gardło i często nie byłem w stanie nad tym
zapanować, więc nawet zacząłem przemyśliwać, czy nie zrezyg-nować z samotniczej
rozkoszy czuwania nad snem Delgadiny, nie tyle z powodu niepewności co do mojej
śmierci, ile ze względu na ból, jaki odczuwałem, kiedy wyobrażałem ją sobie już
beze mnie przez resztę jej życia. W jeden z tych niepewnych dni trafiłem przez
roztargnienie na przezacną ulicę Notariuszy i poruszy-ło mnie, że odnalazłem tam
jedynie nędzne resztki starego hotelu na godziny, w którym tuż przed swoimi
dwunastymi urodzinami siłą zostałem wprowadzony w arkana sztuki miłosnej.
Budynek był kiedyś rezyden-cją dawnych armatorów, okazałą jak mało która w mie-
ście, z kolumnami obłożonymi alabastrem i zdobnymi fryzami, otaczającymi patio
pod kopułą ze szkła w sied-miu kolorach, roztaczającą blask szklarni. Na parte-
rze, do którego prowadził gotycki portal, mieściły się kolonialne kancelarie
notarialne, gdzie przez całe życie fantastycznych mrzonek pracował, wzbogacił
się i zruj-nował mój ojciec. Historyczne rody z wolna opusz-czały górne piętra,
które w końcu zostały zajęte przez legion nieszczęsnych mewek, krążących do
bladego świtu po schodach, w górę i w dół, z klientami złapa-nymi na tanią
przynętę w kantynach pobliskiego portu rzecznego.
104
Gdy miałem lat dwanaście i chodziłem jeszcze w krót-
kich spodenkach i w bucikach od szkolnego mundurka,
trudno mi było nie ulec pokusie wywiedzenia się, co się
dzieje na górnych piętrach, podczas gdy ojciec zajęty
był kolejnym ze swych niekończących się zebrań, i tak
natrafiłem na niebiańskie widowisko. Kobiety, które do
świtu kupczyły swym ciałem, zaczynały wstawać już od
jedenastej rano, kiedy kanikuła szklanej kopuły stawała
się nie do zniesienia, i zmuszone były prowadzić swe
życie domowe, krążąc nago po całym domu, a przy
okazji na cały głos zwierzając się ze swych nocnych
przypadków. Struchlałem. Jedyne, co mi wpadło do
głowy, to salwować się ucieczką tą samą drogą, jaką tu
dotarłem, ale nie zdążyłem się nawet odwrócić, kiedy
jedna z owych nagusek o ciele masywnym i pachnącym
leśnym mydłem objęła mnie od tyłu i uniósłszy, prze-
taszczyła ku swej dziupli z kartonu, w uścisku tak moc-
nym, że wierzgając wśród wrzasków i oklasków nagich
lokatorek, nie mogłem zobaczyć jej twarzy. Rzuciła mnie
na swoje czteroosobowe łóżko, zdjęła mi z mistrzowską
wprawą spodnie i dosiadła mnie, ale spływający po
mnie lód przerażenia nie pozwolił mi zachować się jak
mężczyzna. Owej nocy, już we własnym łóżku, dręczo-
ny wstydem z powodu napaści, nie mogłem zasnąć
przez ponad godzinę, pragnąc znów ujrzeć swoją napast-
niczkę. A następnego dnia rano, kiedy wszyscy odsypiali
jeszcze pracowitą noc, wszedłem, dygocąc, na górę do
jej dziupli i obudziłem ją, płacząc wniebogłosy i zakocha-
ny szaloną miłością, która trwała, póki nie porwał jej
105
bezlitośnie wicher prawdziwego życia. Kobieta miała na imię Castorina i była
królową tego domu.
Dziuple w hotelu kosztowały jedno peso dla miłości przechodnich, ale niewielu z
nas wiedziało, że tyle samo płaciło się za całą dobę. Ponadto Castorina
wprowadziła mnie w swój pieski świat, gdzie dziewczyny zapraszały biednych
klientów na wykwintne śniadania, pożyczały im mydło, udzielały pierwszej pomocy
przy bólach zę-bów, a w nagłych przypadkach nie odmawiały miłości z
miłosierdzia.
W wieczory mojej ostatniej starości nikt już jednak nie pamiętał nieśmiertelnej
i zmarłej Bóg jeden wie kiedy Castoriny, która z nędznych zaułków rzecznego
nabrzeża wybiła się na święty tron arcybajzelmamy, z piracką przepaską miast oka
straconego w knajpianej bójce. Jej ostatni etatowy przydupas, Murzyn szczęśliwy
z Camaguey, zwany Jonaszem Galernikiem, był tręba-czem, z tych największych, w
Hawanie, póki nie stracił całego uśmiechu w katastrofie kolejowej.
Wracając z tej gorzkiej wizyty, poczułem ukłucie
w sercu, którego nie zdołałem uśmierzyć przez trzy dni
żadnym z domowych wywarów. Lekarz, do którego
udałem się po ratunek, członek sławnego rodu, był
wnukiem tego, który badał mnie, gdy miałem lat czter-
dzieści dwa, i przestraszyłem się, że to on we własnej
osobie, bo był tak stary jak jego dziadek, gdy miał
siedemdziesiąt, wskutek przedwczesnej łysiny, okula-
rów nieodwracalnego krótkowidza i bezbrzeżnego smut-
ku. Przebadał mnie dokładnie od stóp do głów, skupio-
106
ny jak złotnik. Osłuchał z przodu i z tyłu, zmierzył ciśnienie, sprawdził
reakcje kolan, dno oka, barwę po-wieki od wewnątrz. W przerwach, kiedy
zmieniałem pozycję ciała na leżance, zadawał mi pytania tak ogólni-kowe i tak
szybkie, że ledwie miałem czas pomyśleć nad odpowiedziami. Po godzinie spojrzał
na mnie uśmiech-nięty. No tak, powiedział, wydaje mi się, że nic dla pana nie
mogę zrobić. Co chce pan przez to powiedzieć? Że stan pańskiego zdrowia jest
najlepszym z możliwych w pańskim wieku. To ciekawe, odparłem, to samo po-
wiedział mi pański dziadek, kiedy miałem czterdzieści dwa lata, jakby czas stał
w miejscu. Zawsze trafi pan na kogoś, odparł, kto powie panu to samo, bo zawsze
będzie pan w określonym wieku. Ja zaś, prowokując go do wydania
najstraszniejszej sentencji, skwitowałem: Jedy-nym określonym i ostatecznym
wiekiem jest śmierć. Tak, rzekł, ale niełatwo jest jej dożyć w tak dobrym
zdrowiu jak pan. Proszę mi wierzyć, jest mi naprawdę przykro, że niczego innego
nie mogę panu powiedzieć.
Były to miłe wspomnienia, ale w przeddzień 29 sierp-
nia poczułem bezmierny ciężar stulecia, które czekało
na mnie niewzruszenie, gdy stawiając ołowiane kroki,
pokonywałem schody do swego mieszkania. I wtedy
raz jeszcze ujrzałem Florinę de Dios, moją matkę, w mo-
im łóżku, które było jej łożem do śmierci; i udzieliła
mi takiego samego błogosławieństwa jak wtedy, gdy
ujrzałem ją po raz ostatni, na dwie godziny przed śmier-
cią. Przejęty i wzruszony zrozumiałem, że to zwiastun
ostateczny, i zadzwoniłem do Rosy Cabarcas, ażeby
107
zaprowadziła mnie do mej małej tej samej nocy, na wypadek gdyby miało się nie
spełnić owo marzenie przeżycia do tchu ostatniego moich dziewięćdziesięciu lat.
Zadzwoniłem raz jeszcze o ósmej, ale powiedziała mi, że to niemożliwe. Musi być
możliwe, cena nie gra roli, wrzasnąłem przerażony. Odłożyła słuchawkę bez słowa
pożegnania, ale po kwadransie oddzwoniła:
- No dobra, czeka tu na ciebie.
Przybyłem o dziesiątej dwadzieścia w nocy i wrę-czyłem Rosie Cabarcas ostatnie
listy mego życia, łącz-nie z dyspozycjami dotyczącymi losu dziewczyny po moim
strasznym końcu. Pomyślała, że pewnie jestem wciąż pod wrażeniem zabójstwa, bo w
kpiarskim tonie powiedziała mi: jeśli masz umrzeć, to bardzo proszę, wszędzie,
tylko nie tutaj. Ale ja jej odparłem: Powiedz, że przejechał mnie pociąg z
Puerto Colombia, ten bied-ny, zabytkowy złom, który nawet czasu nie jest w sta-
nie zabić.
Przygotowany tej nocy na wszystko, ległem na ple-
cach, czekając na ból ostateczny w pierwszych chwilach
moich dziewięćdziesięciu jeden lat. Usłyszałem bicie
dzwonów w oddali, poczułem zapach duszy Delgadiny
śpiącej na boku, usłyszałem krzyk na horyzoncie, płacz
kogoś, kto może zmarł sto lat temu w alkowie. I wów-
czas zgasiłem światło w ostatnim tchnieniu, wplotłem
swe palce w jej palce, by poprowadzić ją za rękę, i odli-
czyłem dwanaście uderzeń dwunastej w nocy i moich
dwanaście ostatnich łez, dopóki nie zaczęły piać koguty,
a po nich nie rozległy się dzwony chwały i petardy
108
święta, które uczciły radość niebywałą, że cały i zdrowy przeżyłem swoje
dziewięćdziesiąt lat.
Pierwsze słowa skierowałem do Rosy Cabarcas: Ku-puję dom od ciebie, cały, razem
ze sklepem i ogrodem. Ona zaś powiedziała: A może lepiej zróbmy taki zakład
staruszków: kto z nas przeżyje drugiego, bierze cały jego majątek, i spiszemy to
w obecności notariusza. Nie, bo jeśli ja umrę, to wszystko ma być dla małej. Na
jedno wychodzi, odparła Rosa Cabarcas, ja zaopiekuję się ma-łą, a później
zostawię jej wszystko, i moje, i twoje; nie mam nikogo więcej na tym świecie. A
tymczasem wyre-montujemy twój pokój, polepszymy to i owo, założymy klimatyzację,
powstawiamy twoje książki, przeniesiemy twoją muzykę.
- Myślisz, że ona się na to zgodzi?
- Och, mój ty smutny mędrku, chcesz być stary, pro-szę bardzo, ale naprawdę nie
musisz być głupim ciulem - powiedziała Rosa Cabarcas. - To biedne dziecko
oszalało z miłości do ciebie.
Wyszedłem na ulicę, promieniejąc, i po raz pierwszy dostrzegłem siebie i
rozpoznałem na dalekim horyzoncie mojego pierwszego stulecia. Dom mój, cichy i
posprząta-ny o szóstej piętnaście, zaczynał cieszyć się kolorami szczęśliwej
jutrzenki. Damiana śpiewała na cały głos w kuchni, a zmartwychwstały kot otarł
się ogonem o moje kostki i aż do biurka już mnie nie odstąpił. Porządkowałem
właśnie swoje pożółkłe papiery, kała-marz, gęsie pióro, kiedy pomiędzy parkowymi
migda-łowcami eksplodowało słońce i pocztowy statek rzeczny, 109 opóźniony o
tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego kanału. To było wreszcie
najprawdzi-wsze życie, z moim jak najbardziej zdrowym sercem, skazanym na śmierć
z dobrej miłości, w szczęśliwej agonii jakiegokolwiek dnia po ukończeniu przeze
mnie stu lat.
Maj, 2004
opóźniony o tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego kanału. To było
wreszcie najprawdzi-wsze życie, z moim jak najbardziej zdrowym sercem, skazanym
na śmierć z dobrej miłości, w szczęśliwej agonii jakiegokolwiek dnia po
ukończeniu przeze mnie stu lat.
Maj, 2004
Książkę wydrukowano na papierze
Amber Graphic 120 g/m2
Amber
www.arcticpaper.com
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Marszałkowska 8, 00-590 Warszawa
tel. (0-22) 8277721, 6296524
e-mail:
info@muza.com.pl
Dział zamówień: (0-22) 6286360, 6293201
Księgarnia internetowa:
www.muza.com.pl
Warszawa 2005
Wydanie I
Skład i łamanie: Magraf s.c, Bydgoszcz
Druk i oprawa: P.U.P. Arspol, Bydgoszcz