G G Marquez Rzecz o mych smutnych dziwkach(1)

background image

Gabriel

Garcia Marquez

Rzecz

o mych smutnych dziwkach

przełożył

Carlos Marroddn Casas

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Tytuł oryginału: Memoria de mis putas tristes

Projekt okładki: Luz de la Mora

Redakcja: Marta Szafrańska-Brandt

Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz

Korekta: Maria Mirecka

© Gabriel Garcia Marquez, 2004

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2005

© for the Polish translation by Carlos Marrodan Casas

© Cover photograph © Luis Miguel Palomares

ISBN 83-7200-131-6

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2005

Tłumacz się tłumaczy

Widniejący na okładce tytuł powieści jest tytułem zastępczym, tytułem

roboczym, tytułem wstydliwym i ocenzurowanym. Gabriel Garcia

Marquez dał swojej powieści tytuł Rzecz o mych smutnych kurwach i tak

też przetłumaczył to tłumacz, w pamięci mając twórczość takich

background image

mistrzów, jak Jan Kochanowski, Daniel Naborowski czy Jan Andrzej

Morsztyn (z przyczyn oczywistych nie wspomnę Juliana Tuwima). Na

okładce widnieje jednak bezpieczny tytuł, a to w wy-niku prawniczych

ekspertyz, sugerujących, iż wydrukowanie tytułu nadanego przez

tłumacza grozi nieobliczalnymi konsekwencjami jak np.: prokuratorski

zakaz (w wyniku doniesienia o popełnieniu prze-stępstwa)

rozpowszechniania książki. Kodeks o wykroczeniach. Roz-dział XVI.

Wykroczenie przeciw obyczajności publicznej. Art.141. Taki jest stan

prawny w Polsce - można dzieła artystyczne cen-zurować, bezkarnie

niszczyć; artystów nie tylko można, ale po prostu, jak Dorotę

Nieznalską, skazuje się na więzienie. Przyjdzie czas na karę banicji,

może na obozy swoistej resocjalizacji. Ale ten stan prawny chroni

hunwejbinów święcie wierzących w sprawczą moc słowa polskiego (nie

wywołuj wilka z lasu). Stoją więc na straży czystości języka polskiego,

nie odróżniając dopełniacza od biernika, o wołaczu w ogóle nie

pamiętając, mieszając związki frazeologiczne, ortografię myląc z

kaligrafią. Za to na wyrywki znają cały repertuar obecny w Słowniku

polskich przekleństw i wulgaryzmów (autora nie podam, bo nie chcę być

donosicielem).

Powieść Garcii Marqueza to skromna elegia o późnej miłości, a nie

swawolny przewodnik po zamtuzach, o czym mam nadzieję przekonają

się ci czytelnicy, którzy będą mieli odwagę po tę książkę sięgnąć.

Tłumaczowi pozostaje jedynie wierzyć, że jednak nadejdzie czas, gdy

Rzecz o mych smutnych kurwach będzie mogła pod tym właśnie tytułem

się ukazać.

Carlos Marrodan Casas

Proszę niczego nie robić w złym guście. Nie wolno na przykład wkładać

palców do ust śpiącej dziewczyny! - ostrzega starego Eguchiego

kobieta z hotelu.

background image

Śpiące piękności, Yasunari Kawabata

(przełożył Mikołaj Melanowicz)

1

W roku mych dziewięćdziesiątych urodzin chciałem sprawić sobie w

prezencie szaloną noc miłosną z nielet-nią dziewicą. Przywołałem w

pamięci osobę Rosy Cabar-cas, właścicielki domu schadzek, która mając

w rękach coś nad wyraz specjalnego, zwykła była powiadamiać o tym

swych najlepszych klientów. Nigdy nie uległem tego rodzaju pokusom,

ani wielu innym jej plugawym propozycjom, ale Rosa i tak nie wierzyła w

czystość moich zasad. Nawet moralność jest tylko kwestią czasu,

mawiała ze złośliwym uśmieszkiem, sam się przekonasz. Była nieco

młodsza ode mnie, a że od lat nie miałem o niej żadnych wieści, więc

równie dobrze od dawna mogło jej nie być pośród żywych. Ledwie

jednak prze-brzmiał pierwszy sygnał w słuchawce, natychmiast roz-

poznałem jej głos i wypaliłem bez zbędnych wstępów:

- Dziś chcę.

Westchnęła: Och, ty mój smutny mędrku, przepadasz

gdzieś na dwadzieścia lat, a jak już się pojawiasz, to tylko

po to, żeby żądać rzeczy niemożliwych. Natychmiast

jednak odzyskała swój zawodowy kunszt i podsunęła z pół tuzina

rozkosznie zapowiadających się sugestii, jednak, nie da się ukryć, już

użytkowanych. A ja, że nie, że musi być panna i na tę właśnie noc.

Zaniepokojona spytała: A co chcesz sobie udowodnić? Nic, odparłem,

trafiony w najczulsze miejsce, bardzo dobrze wiem, co mogę i czego nie

mogę. Rosa niewzruszona stwierdziła, że mędrkowie wiedzą wszystko,

ale nie wszystko: Jedy-ne Panny, jakie jeszcze chodzą po świecie, to

background image

takie Panny sierpniowe jak ty. Nie mogłeś poprosić mnie o to

odpowiednio wcześniej? Natchnienie ma to do siebie, że nie uprzedza,

odpowiedziałem. Ale poczekać chyba może, skwitowała, nieodmiennie i

jak żaden mężczyzna przemądrzała, i poprosiła o przynajmniej dwa dni,

żeby dokładnie przebadać rynek. Odrzekłem, najzupełniej serio, że w

tym interesie, w którym robi, każda godzina w moim wieku jest jak rok.

To znaczy, że się nie da, podsumowała, bez cienia wątpliwości w głosie,

ale to akurat nieważne, za to bardzo emocjonujące, a co tam, kurwa,

oddzwonię w ciągu godziny.

Nie muszę o tym wspominać, bo z daleka widać, ja-

ki jestem: brzydki, nieśmiały i staroświecki. Ale usilnie

dbając o to, ażeby właśnie takim nie być, zacząłem

odgrywać swe całkowite przeciwieństwo. Do dnia dzi-

siejszego, kiedy to z własnej i nieprzymuszonej woli

przystępuję do opowiedzenia sobie samemu, jaki na-

prawdę jestem, choćby po to tylko, by przynieść ulgę

swemu sumieniu. Zacząłem od niecodziennego telefonu

do Rosy Cabarcas, bo jeśli spojrzeć na to dziś, właśnie ta

10

rozmowa dała początek nowemu życiu w wieku, w któ-rym znakomitą

większość śmiertelników śmierć już daw-no zabiera.

Mieszkam w kolonialnym budynku po słonecznej stro-nie parku San

Nicolas, w domu, gdziem spędził wszystkie dni swego życia bez żony i

bez fortuny, tu, gdzie również żyli byli i dokonali żywota moi rodzice, i

wreszcie tu, gdzie zamiarem moim było umrzeć samotnie, w tym samym

łóżku, w którym przyszedłem na świat, i w dniu oby najodleglejszym i

oby bezboleśnie. Mój ojciec nabył ów dom na aukcji publicznej pod

koniec XIX wieku, po czym parter wynajął konsorcjum Włochów prowa-

dzącemu sieć luksusowych sklepów, zatrzymując dla się to właśnie

background image

piętro, ażeby tam zaznać szczęścia z córką jednego ze swych włoskich

arendarzy, znamienitą inter-pretatorką Mozarta, poliglotką i

garibaldzistką i najpię-kniejszą i najbardziej utalentowaną kobietą, jaka

kiedy-kolwiek żyła w tym mieście, z Floriną de Dios Carga-mantos: moją

matką.

Mieszkanie jest przestrzenne i jasne, ze stiukowymi

sklepieniami, z podłogami wyłożonymi szachownicą

florenckich mozaik, z czworgiem szklanych drzwi wy-

chodzących na długi szeregowy balkon, gdzie moja

matka siadywała, aby wespół ze swymi włoskimi ku-

zynkami śpiewać arie miłosne. Widać stąd park San

Nicolas z katedrą i pomnikiem Krzysztofa Kolumba,

a dalej składy rzecznego nabrzeża i portu i rozległy

widnokres rzeki Magdalena, dwadzieścia mil od jej es-

tuarium. Jedyną niedogodnością tego mieszkania jest

11

słońce przechodzące w ciągu dnia przez wszystkie okna po kolei; trzeba

je więc wszystkie zamykać, by spróbo-wać przynajmniej uciąć sobie

sjestę w skwarnym pół-mroku. Kiedy, w wieku trzydziestu dwu lat,

zostałem sam, przeniosłem się do dotychczasowej sypialni mych

rodziców, kazałem przebić z niej drzwi bezpośrednio do biblioteki i

zacząłem wyprzedawać na licytacjach to, co mi do życia nie było

potrzebne, czyli niemal wszyst-ko - jak miało się z czasem okazać - poza

książkami i pianolą.

Przez czterdzieści lat byłem depeszowcem, czy też

nadmuchiwaczem, jak na nas mawiano, w gazecie „El

Diario de La Paz”, a praca moja polegała na rekon-

struowaniu i dopowiadaniu w miejscowej prozie wyła-

pywanych przez nas wiadomości krążących w przestrze-

background image

ni na falach krótkich lub w kodzie Morse’a. Dziś utrzy-

muję się jako tako z emerytury wypracowanej w tym

wymarłym zawodzie; poza tym otrzymuję prawie nic

jako emerytowany nauczyciel gramatyki języka hisz-

pańskiego i łaciny, tyle co nic za coniedzielny felieton,

pisany regularnie od ponad pół wieku, i mniej niż nic

za teksty do programów muzycznych i teatralnych, które

łaskawie raczą mi publikować, gdy przybędą do nas

znamienici artyści z gościnnymi występami. Poza pisa-

niem nic właściwie innego w życiu nie robiłem, ale brak

mi powołania i narracyjnego talentu, zupełnie są mi

nieznane zasady dramaturgicznej konstrukcji, jeśli więc

podjąłem się tego trudu, to dlatego, iż ufam w światłość

tego wszystkiego, com w życiu przeczytał, a przeczyta-

12

łem bez liku. Mówiąc najzwyczajniej, szaraczkowy ze mnie literat i

pewnie niczego szczególnego nie miałbym do przekazania potomnym,

gdyby nie zdarzenia, z któ-rych, na ile mi mój talent pozwoli, chciałbym

właśnie zdać sprawę w tej rzeczy o mej wielkiej miłości. W dzień moich

dziewięćdziesiątych urodzin obudzi-łem się, jak zwykle, o piątej rano.

Był piątek, więc czekało mnie jedynie napisanie felietonu publikowanego

w niedzielnym wydaniu „El Diario de La Paz”. Wszyst-kie poranne objawy

i znaki idealnie wprost odwodziły od jakichkolwiek radosnych i

szczęśliwych myśli: od świtu łamało mnie w kościach, w tyłku paliło i co

chwila rozlegały się grzmoty pierwszej, po trzech miesiącach bez kropli

deszczu, burzy. Nastawiłem kawę i wykąpa-łem się, wypiłem kubek

kawy posłodzonej miodem, zjadłszy do tego dwa placki z casabe, i

wdziałem płócien-ny chałat, używany przeze mnie w domu.

background image

Tematem felietonu na ów dzień miały być, jakże-

by inaczej, moje dziewięćdziesiąte urodziny. Nigdy

mój wiek nie jawił mi się jako plama na suficie, z któ-

rej spadające krople odmierzają człowiekowi czas, jaki

mu jeszcze do końca życia pozostał. Kiedy byłem ma-

ły, słyszałem, iż gdy ktoś umiera, wszy gnieżdżące się

w owłosieniu konającego rzucają się w panice do uciecz-

ki przez poduszki, wstyd czyniąc rodzinie. Tak się tym

przejąłem, że kiedy miałem iść po raz pierwszy do

szkoły, kazałem ogolić sobie całkiem włosy, a i dziś te

kilka kosmyków, jakie mi jeszcze pozostają, wciąż szo-

ruję szarym mydłem. Świadczy to o tym, teraz to mogę

13

zaświadczyć, że już od małego miałem o wiele silniej ukształtowane

społeczne poczucie wstydliwości i czys-tości niż poczucie śmierci.

Już parę miesięcy wcześniej założyłem sobie, że mój urodzinowy felieton

nie będzie zwykłym lamentem za minionymi laty, lecz wprost

przeciwnie: gloryfikacją sta-rości. Zacząłem od pytania, kiedy

uświadomiłem sobie, że jestem starym już człowiekiem, i wydaje mi się,

że stało się to właśnie tuż przed owym dniem. Gdy ukoń-czyłem

czterdzieści dwa lata, udałem się do lekarza, skar-żąc się na

utrudniający mi oddychanie ból w plecach. Zba-gatelizował problem: to

naturalny ból w pańskim wieku, stwierdził.

- W takim razie - odpowiedziałem - rzeczą nienatu-ralną jest mój wiek.

Lekarz uśmiechnął się z pożałowaniem. Widzę, że jest pan filozofem. To

wówczas po raz pierwszy pomyślałem o swoim wieku w kategoriach

starości, ale nie zwlekałem zbytnio, ażeby puścić te myśli w niepamięć.

Przywykłem budzić się codziennie z odmiennym bólem, który z bie-giem

lat zmieniał natężenie i charakter i doskwierał mi w coraz to innym

background image

miejscu. Bywał i taki, jakby śmierć już zatapiała swe szpony, a nazajutrz

nagle znikał. W tamtym właśnie okresie zdarzyło mi się usłyszeć, iż

pierwszym symptomem starości w przypadku mężczyzny jest upo-

dabnianie się od pewnego momentu do własnego ojca.

Widocznie jestem skazany na wieczną młodość, pomyś-

lałem wówczas, bo mojemu końskiemu profilowi nijak

do urokliwokaraibskich rysów mojego ojca, a tym bardziej

14

do cesarskorzymskiego profilu mojej matki. To prawda, że pierwsze

zmiany następują tak wolno, iż właściwie nie-dostrzegalnie, my zaś,

patrząc na siebie własnymi oczyma, widzimy się takimi, jakimi zawsze

byliśmy i jesteśmy, ale inni, spoglądając z zewnątrz, natychmiast

dostrzegają najmniejszą zmianę.

Z piątym krzyżykiem zacząłem mieć jakie takie wyob-rażenie o starości,

kiedy zaczęły doskwierać mi pierwsze luki w pamięci. Wywracałem do

góry nogami cały dom, szukając okularów, po czym odkrywałem, że

mam je na nosie, albo wchodziłem w nich pod prysznic, lub nakła-dałem

szkła do czytania, nie zdjąwszy tych do patrzenia. Zdarzyło mi się

pewnego dnia dwukrotnie zjeść śniada-nie, bo zdążyłem zapomnieć, że

już je jadłem, i nauczy-łem się rozpoznawać ogarniający moich

przyjaciół po-płoch, gdy nie stawało im odwagi, by choćby i delikatnie

zmitygować mnie, że opowiadam coś, com już relacjono-wał w zeszłym

tygodniu. W owych latach sporządziłem sobie w pamięci dwie listy, z

których jedna zawierała spis znanych twarzy, druga zaś spis

odpowiadających im imion i nazwisk, ale gdy przyszło mi się z kimś

witać, nie potrafiłem przypasować twarzy do nazwiska. Nigdy nie

przejmowałem się swoim seksualnym wie-kiem, moje możliwości

zależały bowiem w dużej mierze nie tyle ode mnie, ile od kobiet, a one,

jeśli chcą, świetnie wiedzą, co, jak i dlaczego. Dziś śmieję się z

background image

chłopaków z osiemdziesiątką na karku, którzy przerażeni nagłym

niedomaganiem, bezzwłocznie szukają pomocy u leka-rza, jeszcze

nieświadomi, że po dziewięćdziesiątce jest 15 jeszcze gorzej, ale staje

się to zarazem nieistotne: wciąż żyjesz, więc coś za coś. Triumfem życia

z kolei jest szwankowanie pamięci ludzi starych wobec błahostek, atoli

rzadko owa pamięć niedomaga, gdy rzeczy mocno nas dotyczą. Cyceron

ujął to krótko: Nie ma starca, który zapomniałby, gdzie skarb swój ukrył.

Dzieląc się tymi i podobnymi refleksjami, nakreśliłem pierwszy zarys

felietonu, kiedy sierpniowe słońce wy-buchło pośród migdałowców w

parku, a pocztowy statek rzeczny, opóźniony o tydzień z powodu suszy,

bucząc, wpłynął do portowego kanału. Pomyślałem: Oto przy-bija mój

dziewięćdziesiąty roczek. Nigdy nie dowiem się dlaczego, i nawet o to

stać nie będę, ale jest prawdą, iż w chwili, gdy wywołałem to

zniechęcające przypo-mnienie, postanowiłem zarazem zatelefonować do

Rosy Cabarcas, by pomogła mi uczcić urodziny libertyńską nocą. Już lata

temu dałem sobie z ciałem święty pokój; pozwalało mi to poświęcić czas

na ponowne lektury co smakowitszych stron mych klasyków i na

słuchanie utworów muzyki poważnej we własnym wyborze i ukła-dzie,

ale pożądanie, które odczułem owego dnia, było tak natarczywe, iż zdało

mi się zesłane od Pana Boga. Po tej rozmowie telefonicznej już nie

mogłem pisać. W kącie biblioteki, gdzie rano słońce jeszcze nie dociera,

zawiesiłem hamak i położyłem się w nim, czując na piersiach zmorę

oczekiwania.

Gdym dorastał, byłem oczkiem w głowie zarówno

obdarzonej licznymi przymiotami mamy, zgładzonej

w wieku pięćdziesięciu lat przez gruźlicę, jak i taty pe-

16

danta, któremu nikt nigdy nie wykazał najmniejszego błędu i którego

odnaleziono martwego w jego łożu wdowca w dniu podpisania traktatu w

background image

Neerlandii koń-czącego wojnę Tysiąca Dni i tyle innych ubiegłowiecz-

nych wojen domowych. Wraz z pokojem nadeszły zmia-ny tyleż

nieprzewidziane, co niepożądane. Tłumy wol-nych kobiet zasiliły do

granic szaleństwa stare kantyny przy ulicy Ancha, która później miała

stać się bulwarem Abello, a teraz jest aleją Kolumba, w tym moim

mieście najukochańszym, tak lubianym przez swoich, jak i przy-

jezdnych, ze względu na miłe usposobienie mieszkań-ców i czystość

światła.

Nigdy nie przespałem się z żadną kobietą, nie płacąc za to, tych kilka zaś

spoza branży przekonałem siłą argumen-tów lub argumentem siły, by

przyjęły ode mnie pieniądze, nawet jeśli miałyby je potem wyrzucić do

śmieci. Jako dwudziestolatek zacząłem prowadzić rejestr zawierający

imię, wiek, miejsce oraz króciutki opis okoliczności i specy-fiki. Gdy

kończyłem lat pięćdziesiąt, spisanych miałem pięćset czternaście kobiet,

z którymi byłem przynajmniej raz. Przestałem prowadzić rejestr, kiedy

ciało już zaczyna-ło mi odmawiać posłuszeństwa, więc stosunkowo łatwo

przychodziło mi prowadzić rachuby w pamięci. Miałem swoje zasady.

Nigdy nie brałem udziału w grupowych harcach ani w wiadomych wszem

trójkątach, nie dzieliłem z nikim sekretu i nikomu też nigdym się nie

zwierzył z jakiejkolwiek przygody cielesnej czy duchowej, bo już jako

młody chłopak zdałem sobie sprawę, że żadna z nich nie pozostaje

bezkarna.

17

Jedynym dziwnym związkiem, jaki utrzymywałem przez wiele lat, był

związek z wierną Damianą. Gdy pojawiła się u mnie, była właściwie

jeszcze dzieckiem. Miała indiańskie rysy, silna i dzika, odzywała się

rzadko, ale stanowczo i chodziła po domu boso, by nie przeszka-dzać mi

w pisaniu. Pamiętam, że czytałem Konterfekt zalotnej Andaluzyjki w

hamaku na korytarzu i przypadkiem ujrzałem ją pochyloną nad praniem,

background image

w spódnicy tak krótkiej, że całkiem odsłaniającej jej smakowite

krągłości. Rażony gorączką nie do wytrzymania, zadarłem jej spód-nicę,

ściągnąłem pluderki poniżej kolan i pokryłem ją całkiem od tyłu. Proszę

pana, zajęczała ponuro, to wymyś-lono jako wyjście, a nie wejście.

Głębokie drżenie przeszy-ło jej ciało, ale wytrzymała do końca.

Upokorzony upoko-rzeniem jej, chciałem zapłacić Damianie dwa razy

tyle, ile liczyły sobie wówczas te najdroższe, ale nie przyjęła ani grosza,

więc zmuszony byłem podnieść jej pensję, która uwzględniała ową

dodatkową i świadczoną raz w miesią-cu usługę, zawsze podczas prania i

zawsze od zaplecza. Kiedyś nasunęła mi się myśl, że owa łóżkowa

buchal-teria mogłaby stanowić dobrą pożywkę dla relacji o nę-dzy

mojego rozwiązłego życia, i tytuł spadł mi z nieba:

Rzecz o mych smutnych kurwach. Moje życie publiczne za

to, było w ogóle mało ciekawe: sierota bez ojca i matki,

stary kawaler bez przyszłości, przeciętny dziennikarz,

czterokrotny finalista Turniejów Poetyckich w Cartagena

de Indias i absolutny faworyt karykaturzystów dzięki

swej bezprzykładnej brzydocie. Inaczej mówiąc: zmar-

nowane życie, które źle się zaczęło owego popołudnia,

18

kiedy matka, trzymając mnie, dziewiętnastolatka, za rękę, zaprowadziła

mnie do redakcji „El Diario de La Paiz”, by się wywiedzieć, czy można w

gazecie wydru-kować kronikę z życia szkolnego, którą napisałem jako

wypracowanie z hiszpańskiego i retoryki. Rzecz ukazała się w

niedzielnym wydaniu, poprzedzona paroma, na-der życzliwymi, słowami

redaktora naczelnego. Po wielu latach, gdy dowiedziałem się, że matka

zapłaciła za publikację tego debiutu i siedmiu następnych artykułów,

było za późno, by się zawstydzić, bo mój cotygodniowy felieton chadzał

background image

już własnymi ścieżkami, a poza tym by-łem depeszowcem i krytykiem

muzycznym.

Z chwilą otrzymania świadectwa maturalnego z wyróż-nieniem zacząłem

udzielać lekcji hiszpańskiego i łaciny w trzech szkołach publicznych

naraz. Byłem złym nauczy-cielem, brakowało mi wykształcenia

zawodowego, nie czułem powołania ani nie miałem jakiejkolwiek litości

dla tych biednych dzieciaków, które szły do szkoły, bo był to

najłatwiejszy sposób ucieczki od tyranii ojców. Jedyne, co mogłem dla

nich uczynić, to dyscyplinować je moją drew-nianą linijką, ażeby

przynajmniej został im po mnie mój ulubiony wiersz: To, na co z bólem

patrzysz, mój Fabiusie miły, pola szczyre, samotne i wzgórek rzewliwy,

przesławną Italiką dawno temu były- Już jako stary człowiek,

dowiedziałem się, zresztą przypadkiem, że uczniowie obdarzyli mnie

złośliwym przezwiskiem: Profesor Wzgórek Rzewliwy.

I to wszystko, com dostał od życia, nic nie uczy-

niwszy, by zyskać więcej. Jadałem obiad jedynie po-

między jedną lekcją a drugą, a o szóstej po południu

19

przybywałem do redakcji, by wyławiać sygnały z prze-strzeni gwiezdnej.

O jedenastej w nocy, kiedy zamykano poranne wydanie, zaczynało się

moje prawdziwe życie. Spałem w chińskiej dzielnicy dwa lub trzy razy w

tygo-dniu, tak często zmieniając towarzystwo, iż dwukrotnie zostałem

uhonorowany tytułem Klienta Roku. Po zje-dzeniu kolacji w pobliskiej

Cafe Roma wybierałem burdel na chybił trafił i wchodziłem tam po

kryjomu, tylnymi drzwiami od podwórza. Robiłem to dla przyjem-ności,

ale w końcu stało się to częścią mojej pracy zawo-dowej, a to dzięki

niepohamowanemu gadulstwu wiel-kich baronów polityki, którzy jak

gdyby nigdy nic re-ferowali tajemnice państwowe swym kochankom

jednej nocy, nie biorąc w ogóle pod uwagę, że przez cieniutkie

background image

kartonowe ściany słucha ich również opinia publiczna. W tenże sposób,

rzecz jasna, odkryłem także, że moje nieuleczalne starokawalerstwo

przypisywano mej nocnej pederastii, która znajdywała zaspokojenie

dopiero po-śród chłopców sierot z ulicy del Crimen. Miałem to szczę-ście,

że udało mi się o tym zapomnieć, choćby i dlatego, że dochodziły mnie

również życzliwe sądy o mej osobie, tym dla mnie cenniejsze, iż szczere.

Nigdy nie miałem serdecznych przyjaciół, a ci, którzy

mogli z czasem nimi zostać, są w Nowym Jorku. To

znaczy: nie żyją, bo tam, jak mniemam, odchodzą dusze

pokutujące, by nie przeżuwać prawdy o swym życiu

minionym. Od przejścia na emeryturę niewiele mam do

roboty, jeśli nie liczyć dostarczania redakcji kilku stro-

niczek w każdy piątkowy wieczór czy też paru równie

20

istotnych zajęć: koncertów w Towarzystwie Sztuk Pięk-nych, wernisaży

w Centrum Artystycznym, którego jes-tem członkiem założycielem, od

czasu do czasu wy-słuchania jakiejś użytecznej prelekcji w

Stowarzyszeniu Naprawy Społecznej albo obecności na wydarzeniu tak

wielkiej rangi jak sezon Virginii Fabregas w teatrze Apol-lo. Za młodu

chadzałem do kinowych sal pod gołym niebem, gdzie z równym

powodzeniem mogło zasko-czyć nas zaćmienie księżyca, co rozległe

zapalenie płuc będące następstwem oberwania chmury. Ale bardziej od

filmów interesowały mnie nocne ptaszyny, które da-wały za cenę biletu,

albo nawet za darmo czy też na kredyt. Bo kino to nie moja sztuka.

Obsceniczny kult Shirley Temple był kroplą, która przelała czarę.

Jedynymi podróżami, jakie odbyłem, były cztery wy-jazdy na Turnieje

Poetyckie do Cartagena de Indias, przed trzydziestym rokiem życia, i

jedna paskudna noc w łodzi motorowej, gdy zostałem zaproszony przez

Sacramento Montiel na inaugurację jego nowego bur-delu w Santa

background image

Marta. Co zaś się tyczy mego życia domo-wego, jestem raczej

niejadkiem, a gust mam całkiem prosty. Kiedy Damiana się zestarzała,

w domu przestano gotować, a jedynym moim regularnym posiłkiem była

od tamtej pory tortilla z ziemniaków w Cafe Roma po zamknięciu

porannego wydania.

W przeddzień mych dziewięćdziesiątych urodzin zo-

stałem więc bez obiadu i trudno mi było skupić się na

lekturze, bo w napięciu czekałem na wieści od Rosy

Cabarcas. W spiekocie godziny drugiej po południu

21

cykady ćwierkały do granic obłędu, a wędrówka słońca wpadającego

przez otwarte okna trzykrotnie zmusiła mnie do przewieszania hamaka.

Zawsze miałem wraże-nie, że dzień moich urodzin wypada w okresie

najwięk-szych upałów, i nawet nauczyłem się je przetrzymywać, ale w

owym dniu nie stało mi nastroju. O czwartej spróbowałem poprawić

sobie samopoczucie, słuchając sześciu suit na wiolonczelę solo Jana

Sebastiana Bacha, w nieprześcignionej interpretacji Pabla Casalsa. W

moim mniemaniu to absolut muzyki, niemniej miast przynieść mi jak

zwykle spokój, suity wprowadziły mnie w stan całkowitego

przygnębienia. Zdrzemnąłem się przy dru-giej, nieco moim zdaniem

rozlazłej, i przez sen podstawi-łem pod żałosny lament wiolonczeli

smętne buczenie odpływającego statku. Dosłownie w chwilę później obu-

dził mnie terkot telefonu i pordzewiały głos Rosy Cabar-cas przywrócił

mnie życiu. Głupi to ma szczęście, powie-działa. Znalazłam ci

turkaweczkę cudo, coś o wiele lep-szego, niż sobie zażyczyłeś, tyle że

jest jedno ale: nie ma chyba nawet czternastu lat. Mam zmieniać

pieluchy?, proszę bardzo, odparłem kpiarskim tonem, nie całkiem

pojmując, do czego pije. Tu nie o ciebie chodzi, powie-działa, rzecz w

tym, kto mi zapłaci za trzy lata więzienia? Nikomu żadne więzienie nie

background image

groziło, a już na pewno nie jej. Zbierała swój narybek spośród nieletnich

robią-cych zakupy w jej sklepie, następnie poddawała je ini-cjacji i

wyciskała z nich, ile się dało, do momentu kiedy odchodziły od niej, by

żyć gorszym życiem utytułowa-nych kurew w historycznym burdelu

Czarnej Eufemii.

22

Nigdy nie zapłaciła nawet najskromniejszego mandatu, jej patio było

bowiem arkadią lokalnych władz, od gu-bernatora począwszy, a na

ostatnim ratuszowym łapów-karzu skończywszy, i trudno było sobie

wyobrazić, żeby właścicielce tego ogrodu rozkoszy nagle zabrakło zdol-

ności, by naginać prawo do swego widzimisię. A teatral-nie okazywane

skrupuły miały na celu jedynie podbija-nie ceny: tym większej, im

surowszy paragraf. Począt-kową sprzeczność interesów załatwiliśmy

polubownie, o dwa pesos podwyższając cenę usługi i uzgadniając, że o

dziesiątej w nocy zjawię się u niej w domu z pięcio-ma pesos w gotówce,

które zapłacę z góry. Ani minuty wcześniej, gdyż mała musiała jeszcze

nakarmić i ułożyć do snu młodsze rodzeństwo, jak również pomóc

położyć się do łóżka chorej na reumatyzm matce.

Brakowało czterech godzin. W miarę ich upływu ser-ce zalewała mi

kwaśna piana utrudniająca oddychanie.

Spróbowałem skrócić czas garderobianymi fortelami, ale

bezskutecznie. Zresztą to dla mnie nic nowego, bo nawet

Damiana mówi, że przy ubieraniu odprawiam rytuały

jak ksiądz biskup. Zaciąłem się brzytwą, musiałem od-

czekać, aż spłynie z rur woda nagrzana słońcem, a przy

niezbyt energicznym wycieraniu ręcznikiem zalałem się

potem. Ubrałem się stosownie do nocnych okoliczności:

w biały lniany garnitur i koszulę w niebieskie prążki z na-

krochmalonym kołnierzykiem, założyłem krawat z chiń-

background image

skiego jedwabiu, getry wyczyszczone bielą cynkową i ze-

garek ze złota koronnego z dewizką przywiązaną do

butonierki. Na koniec podwinąłem do środka mankiety

23

spodni, ażeby nie można było spostrzec, że skurczyłem się o cal.

Mam opinię dusigrosza, bo nikomu nie przychodzi do głowy, że mogę

być biedny, skoro mieszkam tam, gdzie mieszkam, ale taka noc jak ta

znacznie przekraczała moje możliwości. Z ukrytej pod łóżkiem szkatułki

z oszczęd-nościami wyjąłem dwa pesos na wynajem pokoju, cztery dla

właścicielki, trzy dla małej i jeszcze pięć zapasowych, na moją kolację i

inne drobniejsze wydatki. W sumie czternaście pesos, czyli tyle, ile

wynosi moje miesięczne honorarium za niedzielne felietony. Ukryłem je

w niewi-docznej kieszonce paska i wyperfumowałem się wodą kwiatową

Lanman & Kemp-Barclay & Co. w rozpylaczu. Wtedy poczułem szpony

paniki i z pierwszym uderze-niem na ósmą zszedłem po schodach, nie

zapalając światła, i mokry cały ze strachu wyszedłem w promienie-jącą

w przededniu moich urodzin noc.

Ochłodziło się nieco. W alei Kolumba mężczyźni sto-jący w grupkach,

pośród zaparkowanych obok siebie na trotuarze taksówek, zażarcie

przekrzykiwali się w dys-kusji o futbolu. Orkiestra dęta pod kwitnącymi

drzewa-mi przy bulwarze wykonywała melancholijnego walca.

Jedna ze smutnych kurewek z ulicy Notariuszy, polują-

cych na klientów gołodupskich, poprosiła mnie jak za-

wsze o papierosa i jak zawsze odpowiedziałem jej to, co

zawsze: Rzuciłem palenie równo trzydzieści trzy lata,

dwa miesiące i siedemnaście dni temu. Przechodząc

obok sklepu złotniczego El Alambre de Oro, przejrzałem

się w rozświetlonych szybach witryny i zobaczyłem nie

24

background image

siebie takiego, jakim się czułem, ale kogoś znacznie starszego i fatalnie

ubranego.

Tuż przed dziesiątą wsiadłem do taksówki i poprosi-łem szofera, żeby

zawiózł mnie na Cmentarz Komunal-ny, nie chcąc, by wiedział, gdzie się

w rzeczywistości udaję. Rozbawiony, przyjrzał mi się w lusterku wstecz-

nym i powiedział: Niech mnie pan lepiej nie straszy, panie mądry, daj

Boże, żebym miał w sobie tyle życia co pan. Dojechawszy do cmentarza,

wysiedliśmy razem z taksówki, bo nie miał reszty, i poszliśmy rozmienić

do Trumienki, podłej kantyny, gdzie opłakują swoich zmar-łych

pijaczkowie zaranni. Gdym wreszcie uregulował na-leżności, szofer na

pożegnanie powiedział mi całkiem serio: Niech pan szanowny uważa, bo

lokal Rosy Cabarcas to już nie to samo co kiedyś. Mogłem mu tylko

podzięko-wać, przeświadczony, że nie było na świecie takiego sekretu,

którego nie znaliby taksówkarze z alei Kolumba.

Zagłębiłem się w dzielnicę biedaków, która nie mia-

ła już nic wspólnego ze znaną mi ongiś. Niby te same

szerokie, pokryte gorącym piaskiem ulice, niby te same

domy o otwartych drzwiach, o ścianach zbitych z suro-

wych desek, dachach z gałęzi palmowych i podwórkach

wysypanych żwirem. Ale jej mieszkańcy stracili spo-

kój. W większości domów odbywały się piątkowe fety,

tak huczne, że aż w trzewiach dudniło. Każdy mógł za

pięćdziesiąt centavos przyłączyć się do zabawy, która

najbardziej mu odpowiadała, ale można było i potańczyć

przed domem za Bóg zapłać. Szedłem, marząc jedynie

o tym, żeby ziemia pochłonęła mnie w tym moim ancugu

25

background image

tropikalnego absztyfikanta, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi, prócz

chudego Mulata podrzemującego na progu jednego z okolicznych

domów.

- Dobrej nocy, doktorze - wrzasnął, najserdeczniej jak mógł -

szczęśliwego bzykanka.

Nie miałem innego wyjścia, jak tylko podziękować. Pokonując ostatnią

stromą uliczkę, musiałem trzykrotnie stanąć, by złapać oddech. A gdy

już się wspiąłem, zoba-czyłem ogromny księżyc z miedzi unoszący się na

hory-zoncie i niespodziewana potrzeba żołądka kazała mi zwątpić w

celowość mej wyprawy, ale na szczęście trwa-ło to tylko chwilę.

Dotarłszy do końca ulicy, gdzie zabu-dowa osiedla przeistaczała się w las

drzew owocowych, wszedłem do sklepu Rosy Cabarcas.

Ona, ale jakby nie ona. Była najdyskretniejszą bajzel-

mamą, stąd też i najbardziej znaną. Kobietą o dużych

gabarytach, którą w swoim czasie chcieliśmy wynieść

do stopnia nadbrygadiera straży ogniowej, ze względu

zarówno na jej korpulencję, jak i jej skuteczność w ga-

szeniu pożarów wśród parafian. Ale samotność skurczyła

jej ciało, ściągnęła skórę i wyostrzyła głos tak zmyślnie,

iż wyglądała jak stara dziewczynka. Z dawnych czasów

pozostały jej wspaniałe zęby, z których jeden kazała

sobie pozłocić, dla kokieterii. Ubrana była w żałobę po

mężu zmarłym po pięćdziesięciu latach wspólnego życia,

dodatkowo pogłębioną czymś w rodzaju czarnego bire-

tu, noszonego po śmierci jedynego syna, który pomagał

matce w prowadzeniu szwindli. śywotność zachowały

jedynie jej przezroczyste i okrutne oczy, i to dzięki

26

nim zdałem sobie sprawę, że w niczym jej się nie zmienił charakter.

background image

śarówka rzucająca spod sufitu bladawe światło i puste niemal półki

stanowiły sklepową scenografię, niestarającą się nawet być przykrywką

dla rzeczywistego i oczywi-stego interesu, o którym wiedział każdy, ale

którego nikt nie przyjmował do wiadomości. Rosa Cabarcas zajmowa-ła

się klientem, gdy cichutko wszedłem na paluszkach. Nie wiem, czy

rzeczywiście mnie nie poznała, czy też, dla zachowania pozorów,

postanowiła udawać. Usiadłem na ławeczce i czekając na swą kolej,

spróbowałem przypo-mnieć sobie Rosę sprzed lat. Gdy nic nam nie

szwanko-wało, nieraz spieszyła mi z natychmiastową pomocą. Chyba

czytała w moich w myślach, bo spojrzała ku mnie i zaczęła przyglądać mi

się zatrważająco wnikliwie. Czas cię omija, westchnęła smutno. Chciałem

ją pocieszyć:

Ciebie nie omija, ale ci i nie szkodzi, wręcz przeciwnie. Ja nie żartuję,

odparła, nawet udało mu się wskrzesić trochę tę twoją twarzyczkę

zdechłego konia. Pewnie dlatego, że zmieniłem stołówkę,

odpowiedziałem nie bez złośliwości. Ożywiła się. O ile mnie pamięć nie

zawodzi, miałeś pa-łę galernika. Jak się trzyma? Wywinąłem się: Pali

mnie w tyłku, i jest to jedyna zmiana, jaka nastąpiła od naszego

ostatniego spotkania. Natychmiast postawiła diagnozę:

Nie używasz, to i boli. Po to go mam, po co go Pan Bóg

stworzył, zawyrokowałem, ale i dawniej też mnie paliło,

nie ma się co oszukiwać, i to zawsze podczas pełni. Rosa

zaczęła szperać w swym przyborniku krawcowej, by po

chwili wyciągnąć i otworzyć puszeczkę z zieloną pomadą

27

o zapachu arniki. Powiedz małej, żeby paluszkiem posma-rowała ci

bolące miejsce, o tak, zademonstrowała, kręcąc z bezwstydną

dosłownością wskazującym palcem. Odpar-łem, że Bogu dzięki jeszcze

potrafię się obyć bez indiań-skich smarowideł. Miast się speszyć, zakpiła:

background image

Och, mist-rzu, daruj mi życie, błagam. I przeszła do sedna. Mała

przebywa w pokoju od dziesiątej; jest śliczna, czysta i grzeczna, ale

ledwie żywa ze strachu, bo jedna z jej koleżanek puściła się z dokerem z

Gayra i wy-krwawiła się w dwie godziny. Skądinąd nic w tym dziwnego,

zastrzegła Rosa, bo ci z Gayra ponoć nawet mulice doprowadzają do

stanu łaski. I wróciła do tematu:

Biedne dziecko, jakby tego było mało, musi calusieńki

boży dzień przyszywać guziki w fabryce. Chyba to nie

jest taka ciężka praca, wyraziłem zdziwienie. Tak się

mężczyznom wydaje, odparła, ale to gorsze niż walenie

kilofem. Przyznała mi się, że podała małej roztwór brom-

ku z walerianą, po którym dziewczynka zasnęła. Wyrazi-

łem obawę, czy aby odwoływanie się do współczucia

nie jest jeszcze jedną sztuczką prowadzącą do podnie-

sienia ceny, ależ nie, oburzyła się, nigdy nie cofam raz

danego słowa. Ale, jak zwykle, zasady są niezmienne:

wszystko płatne osobno, gotówką i z góry. I tak się

stało. Ruszyłem za nią przez podwórze, rozczulony jej

zwiędniętą skórą i tym, jak ciężko było jej się poruszać

na spuchniętych nogach, opatulonych w grube baweł-

niane pończochy. Księżyc w pełni zaczynał zajmować

sam środek nieba i świat wyglądał jak zanurzony w zie-

lonych wodach. Nieopodal sklepu wznosiła się wiata

28

przeznaczona na fety urzędników administracji publicz-nej, pokryta

dachem z palmowych liści, pod którym stało sporo skórzanych stołków i

wisiało kilka rozpiętych na słupach hamaków. Na tyłach podwórza, w

miejscu, gdzie zaczynał się las drzew owocowych, znajdował się budynek

z niepalonej cegły, mieszczący sześć sypialni z oknami przesłoniętymi

background image

płótnem przeciw komarom. W jedynym zajętym pokoju świeciło się

nikłe światełko, a w radioodbiorniku Tona la Negra śpiewała o złych mi-

łościach. Rosa Cabarcas nabrała powietrza i westchnęła:

Bolero to samo życie. Zgadzałem się z nią, ale dopiero dzisiaj mam

odwagę to napisać. Pchnęła drzwi, weszła i po chwili wyszła. Śpi,

drobiażdżek, przestrzegła mnie. Najlepiej byś zrobił, gdybyś pozwolił się

jej wyspać, ile dusza zapragnie, twoja noc jest dłuższa od jej nocy.

Byłem zakłopotany: To co mam wobec tego robić? Ty już będziesz

wiedział najlepiej, co masz robić, odparła z niezwykłą u niej łagodnością,

ty tu rządzisz. Obróciła się i zostawiła mnie sam na sam ze strachem.

Nie było już odwrotu. Ze ściśniętym sercem wszed-

łem do pokoju i zobaczyłem śpiącą dziewczynkę, nagą

i bezbronną w ogromnym łożu do wynajęcia, taką, jaką

ją matka urodziła. Leżała na boku, twarzą do drzwi,

a padające na nią bezpośrednio światło było tak inten-

sywne, że wydobywało najmniejszy szczegół. Przysiad-

łem na brzegu łóżka, by przyjrzeć jej się w zauroczeniu

wszystkich pięciu zmysłów. Miała czarne włosy i letnie

ciało. Poddano ją jakimś zabiegom higienicznym i upięk-

szającym, nie pomijając nawet ledwo wschodzącego

29

meszku na wzgórku łonowym. Skręcono jej włosy w lo-ki, a paznokcie u

dłoni i nóg pokryto lakierem natural-nym, ale cera koloru melasy

wyglądała na szorstką i za-niedbaną. Rysujące się dopiero piersi niewiele

się jeszcze różniły od chłopięcych, niemniej można było dostrzec, że

wypychane są przez skrytą energię, która lada chwila eksploduje.

Najprzyjemniejszą częścią jej ciała były duże stopy, w sam raz do

cichego stąpania, o długich i wraż-liwych jak u rąk palcach. Mimo

działającego wentylatora zlana była świetlistym potem, a upał dopiero

background image

narastał. Za to nie można było się nawet domyślić wyglądu jej twarzy

wypacykowanej, jakby tynk kładli, pokrytej gru-bą warstwą pudru i

dwiema tapetami różu, przystrojonej sztucznymi rzęsami i z

uczernionymi jakby sadzą brwia-mi i powiekami, i ustami obmalowanymi

powiększają-co jakąś mazią czekoladową. Ale żadne gałgany czy ko-

smetyki nie były w stanie przesłonić jej przymiotów najistotniejszych:

dumnego nosa, zbiegających się brwi, pełnych ust. Pomyślałem: Milutki

byczek do walki. O jedenastej udałem się za swoimi rutynowymi po-

trzebami higienicznymi do łazienki, gdzie na krześle leżało jej ubranie

ubogiej dziewczyny złożone niczym kreacja krezuski: sukienka z etaminy

w motyle, żółte majtki z madapolamu i sandały z sizalu. Na wierzchu

spoczywała straganowa bransoletka i drobniutki łańcu-szek z medalikiem

Matki Boskiej. Na półeczce nad umy-walką torebeczka ze szminką,

różem, kluczem i kilkoma monetami. Wszystko tak tanie i zużyte, że nie

potrafiłem wyobrazić sobie kogoś biedniejszego od niej.

----------------------------------- 30 -----------------------------------

Rozebrałem się i powiesiłem ubranie na wieszaku, najstaranniej jak

mogłem, żeby nie pomiąć jedwabiu koszuli i wyprasowanego lnu.

Załatwiłem się do muszli klozetowej na siedząco, tak jak mnie od

dziecka uczyła Florina de Dios, ażeby nie pobrudzić brzegów muszli,

sikając nadal - bez fałszywej skromności - silnym i nie-przerwanym

strumieniem dzikiego źrebaka, po czym pociągając za łańcuszek,

spuściłem wodę. Przed opusz-czeniem łazienki przejrzałem się jeszcze w

wiszącym nad umywalką lustrze. Koń, który spojrzał na mnie, był nie

tyle zdechły, co ponury, z obwisłym podgardlem, opuchniętymi

powiekami i resztkami mej grzywy piani-sty. - Cholera - powiedziałem

mu - a co ja poradzę, skoro mnie nie kochasz?

Starając się nie obudzić dziewczyny, usiadłem nagi na łóżku,

przyzwyczaiwszy już wzrok do zwodniczego czerwonego światła, i

background image

przemierzyłem dotykiem jej ciało cal po calu. Opuszkiem palca

wskazującego przesunąłem po mokrym karku, a ona wzdrygnęła się w

sobie, jakby przebiegło przez nią arpeggio, i chrząknąwszy, odwróciła się

ku mnie i osnuła mnie chmurą swego kwaśnego od-dechu. Ścisnąłem jej

nos między kciukiem i palcem wska-zującym; otrząsnęła się, cofnęła

głowę i nie przytomniejąc, odwróciła się do mnie plecami. Ulegając

nagłej pokusie, spróbowałem rozdzielić kolanem jej nogi. Raz i drugi

opar-ła się, napinając uda. Zaśpiewałem jej do ucha: Wokół łóż-ka

Delgadiny aniołów cała gromada. Rozluźniła się nieco. Po-czułem ciepły

prąd w żyłach i moje nierychliwe zwierzę w stanie spoczynku przebudziło

się z długiego letargu.

31

Delgadino, duszko moja, błagalnie i pożądliwie wes-tchnąłem.

Delgadino. Jęknęła posępnie, wywinęła się z moich ud, odwróciła plecami

i zwinęła jak ślimak w musz-li. Napitek z waleriany był widocznie nader

skuteczny, zarówno wobec mnie, jak i wobec niej, bo nic się nie stało,

ani jej, ani nikomu. Ale nie obruszyło to mnie. Pomyślałem, że po co ma

ją budzić ktoś tak upokorzony, smutny i zimny jak nóżki w galarecie.

Wyraźnie i nieuchronnie rozbrzmiały wówczas dzwo-ny o północy i zaczął

się dzień 29 sierpnia, dzień męczeń-stwa świętego Jana Chrzciciela. Ktoś

na ulicy płakał wnie-bogłosy i nikt nie zwracał na to uwagi.

Przeżegnałem się i pomodliłem zań, może mu się przyda, a i za siebie

też się pomodliłem, w podzięce za otrzymane łaski: Niech człek się

żaden nie łudzi, że to, co dopiero się budzi i ma nadejść, trwać będzie

dłużej niż to, co sam dotąd widział na oczy własne.

Dziewczyna jęknęła przez sen i za nią też się pomodliłem:

Bo wszystko mija jednako i właśnie tak minąć musi. A następ-nie

wyłączyłem na noc radio i światło.

Obudziłem się o świcie, nie pamiętając, gdzie jestem.

background image

Dziewczyna wciąż spała plecami do mnie i w tej samej

pozycji płodowej. Nie mogłem oprzeć się niejasnemu

wrażeniu, że wstawała w ciemnościach i że słyszałem

dochodzący z łazienki odgłos wody płynącej z kranu,

ale równie dobrze to wszystko mi się śniło. Doświad-

czałem czegoś zupełnie nowego. Nieznane mi były for-

tele uwodzenia, zawsze na chybił trafił wybierałem sobie

narzeczone jednej nocy, kierując się raczej przystępnoś-

cią ceny niż wdziękami, i kochaliśmy się, nie kochając,

32

na wpół ubrani najczęściej, ale zawsze w ciemnościach, by wyobrażać

sobie, że jesteśmy lepsi. Tej nocy odkryłem nieprawdopodobną rozkosz

w kontemplowaniu ciała śpiącej kobiety bez bata pożądania czy

zakłopotania wstydu.

Wstałem o piątej, dość niespokojny, bo mój niedzielny felieton powinien

znaleźć się na stole redakcyjnym przed dwunastą. Załatwiłem się, jak to

regularnie zwykłem czynić o tej porze, odczuwając jeszcze palenie

księżyca w pełni, a kiedy pociągnąłem za łańcuszek, poczułem, że

wszystkie moje lęki z przeszłości spłynęły rurami kanali-zacyjnymi.

Kiedy odświeżony i ubrany wróciłem do sy-pialni, dziewczyna spała na

plecach, z twarzą obróconą ku uspokajającemu światiu poranka, z

rozrzuconymi na bok rękami, pani absolutna swego dziewictwa. Niech

Bóg ci go strzeże, powiedziałem jej. Wszystkie pieniądze, jakie jeszcze

przy sobie miałem, te jej należne i swoje, położyłem na poduszce i

pocałunkiem w czoło pożegna-łem się z nią na zawsze. Dom, jak każdy

burdel o świcie, był niemal rajem. Wyszedłem furtką od ogrodu, ażeby

ni-kogo nie napotkać. W prażącym słońcu ulicy zacząłem odczuwać

ciężar mych dziewięćdziesięciu lat i odliczać minutę po minucie minuty

wszystkich nocy brakujących mi do śmierci.

background image

Piszę rzecz tę w ogołoconej już niemal całkiem bib-liotece mych

rodziców, której regały runą zresztą nieba-wem wskutek cierpliwej

nieustępliwości korników. Ko-niec końców, mając na względzie to, co mi

jeszcze pozo-stało do zrobienia w życiu, mógłbym śmiało poprzestać na

mych słownikach wszelakiego rodzaju oraz na dwóch pierwszych seriach

Epizodów narodowych don Benita Pe-reza Galdosa i na Czarodziejskiej

górze, dzięki której zdoła-łem zrozumieć nastroje mojej matki

wynaturzone przez gruźlicę.

W przeciwieństwie do innych mebli i mnie samego

stół, przy którym piszę, wydaje się z upływem czasu

w coraz w lepszym zdrowiu, bo wyszedł spod ręki mego

dziadka ze strony ojca, cieśli okrętowego. Nawet jeśli nie

muszę pisać, czyszczę stół codziennie rano z nadgorliwą

pilnością, która doprowadziła do zguby tyle moich miło-

ści. W zasięgu ręki mam moich książkowych wspólników:

obydwa tomy pierwszego ilustrowanego słownika Akade-

mii Królewskiej z 1903 roku, Thesaurus języka kastylijskiego

35

alias hiszpańskiego don Sebastiana de Covarrubias; grama-tykę don

Andresa Bello, na wypadek gdyby zaistniała ja-kaś uzasadniona

wątpliwość natury semantycznej; nowa-torski Diccionario ideológico don

Julia Casaresa, szczegól-nie ze względu na antonimy i synonimy;

Vocabolario della Lingua Miana Nicoli Zingarellego, by mieć styczność z

języ-kiem mojej matki, znanym mi od kołyski; wreszcie słownik łaciny,

którą uważam za swój język rodzimy, a to dlatego, iż ona to dała życie

moim dwóm pierwszym językom.

Z lewej strony biurka zawsze trzymam pięć arkusików

papieru satynowanego, formatu biurowego, dla mojego

niedzielnego felietonu, i rożek z piaskiem do listów, który

background image

przedkładam nad nowoczesny bibularz. Z prawej mam

zaś kałamarz i lekką obsadkę z balsy ze złotą stalówką,

wciąż piszę bowiem piórem, stawiając litery podług wzor-

ców pisma romantycznego, jakiego nauczyła mnie Florina

de Dios, by uchronić mój charakter pisma przed urzędo-

wą kaligrafią swego małżonka, notariusza i buchaltera

przysięgłego do ostatnich dni swoich. Już jakiś czas temu

w gazecie narzucono nam wymóg pisania na maszynie,

by sprawniej wyliczać tekst do składu linotypowego i do-

kładniej przygotowywać makietę, ale nigdy nie mogłem

się dostosować do tej szkodliwej nowinki. Nadal pisałem

więc piórem, by później przepisywać tekst na maszynie

- stukając palcami w klawisze jak dziobiąca kura - dzię-

ki wątpliwemu przywilejowi bycia najstarszym pracow-

nikiem. Teraz już jako emeryt, ale wciąż pod bronią,

korzystam ze świętego przywileju pisania w domu, odłą-

czam telefon, żeby nikt mi nie przeszkadzał, i nie mam

cenzora, który zagląda mi przez ramię, sprawdzając, co też tam piszę.

Mieszkam bez psów, ptaków i bez służby, jeśli nie

liczyć wiernej Damiany, która wyciągała mnie w prze-

szłości z niewyobrażalnych wprost opresji, a teraz przy-

chodzi raz w tygodniu, żeby zrobić, co jest do zrobienia,

pomimo swego stanu, bo i niedowidzi, i z głową już u niej

nie najlepiej. Matka na łożu śmierci błagała mnie, bym się

ożenił młodo, z białą kobietą, i byśmy mieli co najmniej

trójkę dzieci, w tym córkę, która odziedziczyłaby po niej

imię, tak jak ona odziedziczyła je po swojej matce, a ta

z kolei po swojej. Prośbę zakarbowałem sobie w pamięci,

ale młodość była dla mnie pojęciem tak płynnym, że

background image

ciągle wydawało mi się, że mam jeszcze czas. Do owego

upalnego popołudnia, kiedy to w domu rodziny Paloma-

res de Castro w Pradomar pomyliłem drzwi i zobaczyłem

całkiem nagą Ximenę Ortiz, młodszą z córek gospodarzy,

odpoczywającą w czas sjesty w sąsiednim pokoju. Leżała

plecami do drzwi, chcąc zatem przez ramię spojrzeć na

intruza, odwróciła tak szybko głowę, że nie zdążyłem

uciec. Och, przepraszam, zdołałem jedynie wykrztusić

z duszą na ramieniu. Uśmiechnęła się i obróciła z wdzię-

kiem gazeli, ukazując mi się w całej okazałości. Pokój

zdawał się przesycony jej intymnością. Całkiem naga

nie była, gdyż za uchem miała trujący kwiat o pomarań-

czowych płatkach, jak Olimpia Maneta, a poza tym rów-

nież naszyjnik z drobnych pereł, a na prawym nadgarst-

ku złotą bransoletkę. Do głowy by mi nie przyszło, że

kiedykolwiek w całym czekającym mnie życiu uda mi się

37

zobaczyć coś równie przejmującego, i dziś mogę zapew-nić, że miałem

rację.

Cofnąłem się i jak mogłem najszybciej, trzasnąłem za sobą drzwiami,

zawstydzony swym brakiem taktu, posta-nawiając z całą determinacją

zapomnieć o niej. Ximena Ortiz nie dała mi jednak o sobie zapomnieć.

Za pośrednic-twem wspólnych koleżanek przesyłała mi bileciki, dwu-

znaczne liściki z brutalnymi groźbami, podczas gdy rów-nolegle już

zaczynała krążyć wieść, że szalejemy z miło-ści do siebie, aczkolwiek

nigdy nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Nie sposób było się oprzeć. Miała

oczy zdziczałej kotki, ciało równie prowokujące w ubraniu, jak i bez, i

gęste włosy ze zmierzwionego złota, których kobieca woń doprowadzała

mnie do takiego stanu, że z wściekło-ści zalewałem poduszkę łzami.

background image

Wiedziałem, że nigdy nie przerodzi się to w miłość, ale szatański urok,

jaki na mnie wywierała, był tak upajający, że usiłowałem wytrzeźwieć z

niego, rzucając się na pierwszą lepszą zielonooką kurew-kę. Nigdy nie

udało mi się zdusić wspomnienia o nagiej Ximenie na łóżku w Pradomar,

więc złożyłem broń, występując jak najformalniej o jej rękę, zaręczając

się z nią i zapowiadając ślub przed Zielonymi Świątkami.

Wieść wywarła większe wrażenie w chińskiej dziel-

nicy niż na salonach. Z początku wywoływała kpiarskie

komentarze, z czasem przeistoczyła się jednak w swoiste

rozczarowanie uczonych panienek, postrzegających mał-

żeństwo raczej jako błazenadę niż sakrament. Narze-

czeństwo moje wypełniło wszystkie rytuały chrześcijań-

skiej moralności w scenerii amazońskich orchidei i wi-

38

szących paproci w domu mojej narzeczonej. Zjawiałem się tam

regularnie o siódmej wieczorem, cały białolniany, z nieodzownym i

miłym drobiazgiem rękodzielno-od-pustowym czy też bombonierką

szwajcarskich czeko-ladek, i rozmawialiśmy pół szyfrem, pół serio do

dziesią-tej, w czujnym towarzystwie ciotki Argenidy, która led-wie

zatrzepotała powiekami, już zasypiała, jak wszystkie przyzwoitki z

owowczesnych powieści.

Im bliżej się poznawaliśmy, tym Ximena stawała się bardziej żarłoczna,

zrzucając z siebie gorsety i halki w miarę narastania dokuczliwych

czerwcowych upałów, i z łatwością można było sobie wyobrazić, jaką

niszczy-cielską siłę okaże w półmroku. Po dwóch miesiącach nie

mieliśmy już o czym rozmawiać, a ona znienacka podda-ła temat dzieci,

bez słowa, przyjmując mnie z szydełkiem w ręku i robiąc z wełny buciki

dla niemowląt. Grzeczny narzeczony, nauczyłem się przy niej

szydełkować i tak upływały nam zbędne godziny pozostałe do ślubu,

background image

pod-czas gdy ja robiłem szydełkiem niebieskie buciki dla chłopczyków,

ona zaś różowe dla dziewczynek, oboje ciekawi, które z nas trafi, dopóki

nie wyszydełkowaliśmy tego dla ponad pół setki dzieci. Tuż przed

dziesiątą wsiadałem do powozu i ruszałem do chińskiej dzielnicy, by

przeżyć swoją noc w bożym spokoju.

Huczne wieczory kawalerskie, jakie mi urządzano

w chińskiej dzielnicy, a sztywne imprezy, jakie na moją

cześć wydawano w Resursie, to były dwa odmienne,

a nawet przeciwstawne światy, co pozwoliło mi ostatecz-

nie rozeznać, który z obu tych światów był rzeczywiście

39

moim światem, i wykoncypowałem sobie, że i jeden, i drugi, ale każdy

we właściwych dla siebie godzinach, będąc w jednym z nich, widziałem

bowiem, jak drugi się oddala z rozdzierającym westchnieniem

wydawanym przez żegnające się na pełnym morzu statki. Ostatni

wieczór kawalerski, w Poder de Dios, noc przed ślubem, zakończył się

ceremonią, której odprawienie mogło wpaść do głowy tylko i wyłącznie

pewnemu księdzu galisyj-skiemu, od dawna osiadłemu na mieliźnie

lubieżności: wystroił cały damski personel w białe welony i zaopatrzył w

białe wiązanki ślubne, aby wszystkie poślubiły mnie w powszechnym

sakramencie. Była to noc wielkiego bluź-nierstwa, podczas której

dwadzieścia dwie oblubienice przysięgły mi miłość i posłuszeństwo, a ja

im wierność i oparcie aż do śmierci.

Przeczucie, że coś się nieuchronnie stanie, nie dawało mi zasnąć przez

resztę nocy. Od świtu liczyłem każde uderzenie katedralnego zegara,

kwadrans po kwadran-sie, godzina po godzinie, aż wreszcie nastąpiło

siedem co-raz bardziej napawających mnie strachem uderzeń, z któ-rych

wybiciem powinienem już być w kościele. Telefon zaczął dzwonić o

ósmej; dzwonił długo, uporczywie, nie-przewidywalnie, przez ponad

background image

godzinę. Nie tylko go nie odbierałem: ja nawet nie oddychałem. Tuż

przed dzie-siątą zastukano do drzwi; najpierw rozległo się pukanie,

później walenie pięścią, wreszcie krzyki osób znanych i odrażających.

Bałem się, że wyważą drzwi z powodu jakiegoś nieszczęścia, ale około

jedenastej zaległa pełna napięcia cisza, jaka zapada po strasznych

katastrofach.

Wtedy zapłakałem nad nią, i nad samym sobą zapłakałem, i pomodliłem

się gorliwie o to, ażeby już nigdy więcej jej nie spotkać do końca dni

swoich. Któryś ze świętych wysłuchał mnie, choć połowicznie, bo Ximena

Ortiz wyje-chała z kraju tej samej nocy i wróciła po dwudziestu dopiero

latach, szczęśliwie wydana za mąż i jako matka siedmiorga dzieci,

których mogłem być ojcem. Niemało zabiegów musiałem wszcząć, by

zachować i swoje stanowisko w „El Diario de La Paz”, i swój co-

tygodniowy felieton po sprokurowaniu takiego towarzy-skiego af rontu.

Nie z tego jednak powodu przesunięto mój stały artykuł na stronę

jedenastą, ale z przyczyny ślepego impetu, z jakim nastał wiek

dwudziesty. Postęp zawładnął miastem. Wszystko się zmieniło; zaczęły

latać samoloty i jakiś przedsiębiorczy człek cisnął z junkersa workiem

listów i wymyślił pocztę lotniczą. Nie uległy żadnej przemianie jedynie

moje felietony. Młode pokolenia atakowały je, widząc w nich mumię

przeszłości, którą powinno się odstawić do lamusa, ale ja utrzymałem je

w tym samym tonie, bez żadnych koncesji i na przekór odnowicielskim

prądom. Byłem głuchy na wszystko. Skończyłem czterdzieści lat, ale

młodzi dziennikarze nazywali moje felietony Kolumną Koszałka Opałka.

Ówczesny naczelny wezwał mnie do siebie i poprosił, żebym dostosował

się do nowych ten-dencji. Z uroczystą powagą, jakby właśnie przed

chwilą sam na to wpadł, oświadczył: Świat idzie do przodu.

Tak, odpowiedziałem, do przodu, ale nieustannie kręcąc

się wokół Słońca. Utrzymał mój niedzielny felieton, bo

background image

41

nie znalazł na moje miejsce nowego depeszowca. Dziś wiem nie tylko, że

miałem rację, ale wiem również dlaczego. Młodzi z mojego pokolenia,

rzuciwszy się żar-łocznie na życie, zapomnieli w żywy kamień o nadzie-

jach wiązanych z przyszłością, póki rzeczywistość nie przekonała ich, że

przyszłość nie jest taka, jaka im się marzyła, i wtedy odkryli nostalgię. A

tam czekał na nich mój niedzielny felieton, niczym archeologiczna

relikwia pośród zgliszcz przeszłości, i pojęli wówczas, że skiero-wany jest

zarówno do starych, jak i do tych młodych, którzy nie boją się zestarzeć.

Felieton wrócił więc na strony redakcyjne, a w specjalnych

okolicznościach dru-kowany był nawet na pierwszej stronie.

Tym, którzy pytają, zawsze i zgodnie z prawdą od-powiadam: przez

kurwy nie miałem czasu się ożenić.

Aczkolwiek muszę przyznać, że nieznane mi było to

usprawiedliwienie aż do dnia moich dziewięćdziesiątych

urodzin, kiedy opuszczałem dom Rosy Cabarcas zdecy-

dowany już nigdy więcej nie kusić losu. Czułem się

dziwnie inaczej. Nastrój mi się popsuł na widok poste-

runków wojskowych rozstawionych wokół parkowego

ogrodzenia. Zastałem Damianę myjącą na czworakach

podłogę w salonie i młodość jej ud w jej wieku przy-

prawiła mnie o drżenie z innej epoki. Widocznie poczuła

to, bo szybko opuściła spódnicę. Nie mogłem się oprzeć

pokusie i jednak zadałem jej to pytanie: Niech Damia-

na powie, co najbardziej Damiana pamięta? Pamiętać

to niczego nie pamiętam, odparła, ale jak już pan zapy-

tał, to mi się wszystko przypomniało. Poczułem ucisk

w piersi. Nigdy nie byłem zakochany, powiedziałem jej. Ona zaś, niemal

wpadając mi w słowo, odparła: A ja byłam. I nie przerywając zmywania

background image

podłogi, dokończyła: dwadzieścia lat łzy lałam przez pana. Serce mi

skoczyło. Chcąc wyjść z tego jakoś honorowo, stwierdziłem: Była-by z

nas całkiem niezła parka. I po co mi pan to teraz mówi, skwitowała z

żalem, teraz to już nawet pociechy w tym nie znajdę. A wychodząc z

domu, jakby nigdy nic wyznała: Nie uwierzy mi pan, ale wciąż jestem

dziewicą, dzięki Bogu.

Nieco później odkryłem, że w całym domu poustawia-ła wazony z

czerwonymi różami, a na poduszce złożyła karteczkę: Rzyczę by dożył

pan stolat. Czując absmak po tym wszystkim, usiadłem do biurka, by

dokończyć po-rzucony poprzedniego dnia felieton. I nie odrywając się

już od pracy, skończyłem go pisać w niecałe dwie godzi-ny, ukręciwszy

łabędziowi szyję, żeby wszystko wyszło z dna trzewi, ale bez śladu

jakiegokolwiek szlochu. Pod natchnieniem, które zaczęło spływać na

mnie pod koniec pisania, postanowiłem zakończyć felieton zapowiedzią,

iż nim właśnie doprowadzam do szczęśliwego końca długie i godziwe

życie, nie umierając wszakże.

Miałem zamiar zostawić artykuł w portierni redakcji

gazety i wrócić do domu. Ale nie udało mi się. Cały per-

sonel czekał na mnie, by uczcić moje urodziny. Budynek

był w remoncie, obstawiony rusztowaniami, wszędzie wa-

lał się gruz, ale na czas uroczystości roboty zostały wstrzy-

mane. Na warsztacie stolarskim stały napoje czekające

na wzniesienie toastu i prezenty w kolorowo fantazyjnych

43

opakowaniach. Cokolwiek oszołomiony błyskami lamp, pozowałem na

tym tle do pamiątkowych zdjęć. Szczerze się uradowałem, spotkawszy

tam dziennika-rzy z radia i z innych dzienników wychodzących w na-

szym mieście: z konserwatywnej „La Prensa”, z liberal-nego „El Heraldo”

i z sensacyjnej popołudniówki „El Nacional”, starającej się uśmierzyć

background image

napięcia polityczno--społeczne materiałami w tonacji odcinkowych

roman-sideł. W tym, że znaleźli się tu wszyscy razem, nie było niczego

dziwnego, bo zgodnie z duchem naszego miasta żołnierze utrzymywali

więzy przyjaźni, podczas gdy woj-ny prasowe wywoływali i prowadzili

marszałkowie. Przybył również w charakterze prywatnej osoby oficjalny

cenzor, don Jerónimo Ortega, którego przezy-waliśmy Odrażający Drab z

Dziewiątej Punkt, bo zawsze zjawiał się w redakcji o tej właśnie godzinie,

ze swym krwawym ołówkiem konserwatywnego satrapy. I sie-dział tak

długo, dopóki nie nabrał całkowitej pewności, że w porannym wydaniu

nie będzie ani jednej karalnej literki. Darzył mnie osobistą awersją za

moje sadzenie się na arbitra gramatyki, a może i dlatego, że używałem

włoskich słów - nie zaznaczając ich cudzysłowem czy też kursywą -

gdym odnosił wrażenie, że niosą z sobą większy ładunek ekspresji niż

hiszpańskie wyrażenia, co zresztą, ze względu na syjamskie

podobieństwo obu tych języków, powinno być, moim zdaniem,

powszech-nie stosowaną zasadą. Po czterech latach znoszenia go z

zaciśniętymi zębami w końcu go zaakceptowaliśmy ja-ko nasz chodzący

wyrzut sumienia.

44

Sekretarki wniosły do salonu tort z dziewięćdziesięcio-ma zapalonymi

świeczkami, które po raz pierwszy posta-wiły mnie wobec faktycznej

liczby moich lat. Musiałem powstrzymać łzy, kiedy zaśpiewano mi sto

lat, i nagle bez żadnej przyczyny przypomniałem sobie dziewczynkę. Nie

był to strach, ale zapóźnione współczucie dla osoby, której nie

spodziewałem się zachować w pamięci. Kiedy anioł już przeleciał, ktoś

włożył mi do ręki nóż, żebym pokroił tort. Nie chcąc narazić się na kpiny,

nikt nie zaryzykował przemówienia. Wolałbym umrzeć niż wygłosić w

odpo-wiedzi swoje. Na zakończenie uroczystości redaktor na-czelny,

którego nigdy nie darzyłem nadmierną sympatią, sprowadził nas na

background image

bezlitosną ziemię. A teraz, nasz szanow-ny dziewięćdziesięciolatku:

Gdzie pański felieton?

To prawda, że przez cały wieczór czułem, jak kartki

felietonu niemal mnie parzą w kieszeni, ale byłem tak

głęboko poruszony, że nie miałem serca psuć im uro-

czystości moją rezygnacją. Odparłem: A dziś dla odmia-

ny go nie mam. Naczelny był wyraźnie rozgniewany

uchybieniem bez precedensu nienotowanym od zeszłe-

go wieku. Chociaż raz proszę o wyrozumiałość, odpo-

wiedziałem mu, miałem tak ciężką noc, że obudziłem

się ciemny jak tabaka w rogu. I o tym właśnie trzeba

było napisać, odparł z charakterystycznym dlań kwaś-

nym poczuciem humoru. Czytelnicy chcieliby się do-

wiedzieć z pierwszej ręki, jak się żyje z dziewięćdziesiąt-

ką na karku. Jedna z sekretarek wtrąciła się. A może to

słodki sekret - i spojrzała na mnie złośliwie: Czy to

możliwe? Krew uderzyła mi do głowy. A niech to diabli,

45

pomyślałem, rumieniec nie należy do lojalnych sprzy-mierzeńców. Inna z

sekretarek, promieniejąc, wyciągnęła ku mnie palec wskazujący. Sama

rozkosz! Pan jeszcze potrafi się staroświecko rumienić. Po jej

impertynencji na już palącym mnie rumieńcu wystąpił kolejny rumie-

niec. Coś mi mówi, że ta noc nie minęła na darmo, odezwała się ta

pierwsza: Tylko pozazdrościć! I poca-łunkiem wymalowała mi swoje usta

na policzku. Foto-grafowie tylko na to czekali. Skonfundowany, oddałem

felieton naczelnemu i wyjaśniłem mu, że to, co powie-działem przedtem,

to oczywiście był żart, proszę, oto artykuł, po czym, oszołomiony

ostatnią salwą braw, uciekłem, nie chcąc być przy tym, jak odkryją, że

jest to list z rezygnacją po pół wieku niewolniczych galer. Gdy później w

background image

nocy rozpakowywałem prezenty, wciąż jeszcze odczuwałem lęk.

Linotypiści nie trafili, obdaro-wując mnie elektrycznym ekspresem do

kawy, których nazbierało mi się już trzy z poprzednich urodzin. Typo-

grafowie podarowali mi pełnomocnictwo do odebrania kota rasy angora z

miejskiego schroniska dla zwierząt. Księgowość dała mi symboliczną

bonifikatę. Sekretarki podarowały mi trzy pary jedwabnych kalesonków z

od-bitymi śladami ust i karteczką, na której napisały, że w każdej chwili

gotowe są mi je zdjąć. Pomyślałem so-bie, że jednym z uroków starości

są prowokacje, na jakie pozwalają sobie młode panny, przekonane, że

jesteśmy już złomem wycofanym z ruchu.

Nigdy nie dowiedziałem się, kto przesłał mi płytę

z dwudziestoma czterema preludiami Szopena w wy-

46

konaniu Stefana Askenasego. Dziennikarze w większości podarowali mi

modne w tym czasie książki. Rozpakowy-wałem jeszcze prezenty, kiedy

zadzwoniła Rosa Cabarcas z pytaniem, którego nie chciałem usłyszeć: A

tobie co się stało z tą małą? Nic, odpowiedziałem bez namysłu. Ładne mi

nic, nawet jej nie obudziłeś, z pretensją stwierdziła Rosa Cabarcas.

śadna kobieta nigdy nie wybaczy męż-czyźnie takiej wzgardy akurat

wtedy, kiedy ma to być jej pierwszy raz. Na swoją obronę wywodziłem,

że to nie-możliwe, by mała była aż tak wycieńczona samym przy-

szywaniem guzików, i że być może udawała śpiącą, bojąc się tego, co ją

czeka. Najgroźniejsze w tym wszystkim, powiedziała Rosa, jest tylko to,

że mała naprawdę myśli, że ty już się po prostu nie nadajesz, a

wolałabym, żeby nie zaczęła o tym paplać na lewo i prawo.

Chciała mnie zbić z pantałyku, ale się nie dałem. Nawet

gdyby tak w istocie było, stan, w jakim się ta mała znajduje,

jest tak beznadziejny, że to ona - nieważne, śpiąca czy nie-

śpiąca - do niczego się nie nadaje: a może i się nadaje, ale

background image

do łóżka szpitalnego. Rosa Cabarcas spuściła z tonu: To

wszystko przez ten pośpiech, z jakim ją szykowano, ale to

można naprawić, zobaczysz. Przyrzekła wydobyć z dziew-

czynki, co się da, a gdyby okazało się, że zachodzi taka

konieczność, zmusić ją nawet do zwrotu pieniędzy, no i co

ty na to? Daj spokój, powiedziałem, nic się takiego nie

stało, za to przynajmniej odkryłem, iż z takich swawoli po

prostu wyrosłem. W tym sensie mała ma rację: już się nie

nadaję. Odłożyłem słuchawkę, przepełniony nigdy mi

przedtem nieznanym uczuciem odzyskanej wolności,

47

zerwawszy wreszcie kajdany trzymające mnie w pod-daństwie od

trzynastego roku życia.

O siódmej wieczorem byłem gościem honorowym na koncercie Jacques’a

Thibauda i Alfreda Cortota w sali Towarzystwa Sztuk Pięknych, podczas

którego przepięk-nie wykonali sonatę na skrzypce i fortepian Cesara

Fran-cka, a w przerwie musiałem wysłuchać nieprawdopodob-nych

komplementów. Maestro Pedro Biava, nasz wielki muzyk, siłą właściwie

zaciągnął mnie do garderoby, by przedstawić mnie artystom. Tak się

zmieszałem, że pogra-tulowałem im interpretacji sonaty Schumanna,

której nie zagrali, i ktoś grubiańsko poprawił mnie przy wszystkich

obecnych. Wśród miejscowego środowiska mogło powstać wrażenie, żem

w ignorancji swej pomylił dwie sonaty, co dodatkowo pogłębiłem,

usiłując usprawiedliwić się męt-nie w opublikowanej po tygodniu recenzji

z koncertu. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem zdolny zabić.

Wróciłem do domu podjudzany przez złe licho podszeptujące mi

niszczące odpowiedzi, których nie udzieliłem w odpowiednim czasie, i

mimo muzyki i ksią-żek złość mi nie odeszła. Na szczęście Rosa

Cabarcas wyprowadziła mnie z szału, wrzeszcząc przez telefon:

background image

Mam gazetę i nie posiadam się z radości: byłam przeko-

nana, że kończysz nie dziewięćdziesiąt, ale sto lat. Od-

powiedziałem jej przez zęby: Rozumiem, że wypadłem

w twoich oczach jak ostatnia pierdoła, tak? Wprost prze-

ciwnie, odparła, naprawdę byłam zaskoczona, że tak

świetnie wyglądasz. I naprawdę się cieszę, że nie jesteś

jednym z tych starych świntuchów, co to dodają sobie

I

lat, żeby ludzie podziwiali, jak dobrze się trzymają. I nagle wolta: Mam

oczywiście prezencik dla ciebie. Za-skoczyła mnie całkiem. A co takiego?

Nasza dziewczyn-ka, odrzekła.

Nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Dziękuję, powiedziałem, ale już

mi przeszło. Rosa ciągnęła jakby nigdy nic: Wysyłam ci ją do domu

owiniętą w papier satynowany i po kąpieli parowej w dymach z drewna

sandałowego, wszystko gratis. Nie zmieniłem zdania, ona z kolei zaczęła

tłumaczyć się dość pokrętnie, ale chyba - takie odniosłem wrażenie -

szczerze. Usprawiedliwiała się, że dziewczyna w piątek znajdowała się w

tak żałos-nym stanie, bo była po calusieńkim dniu machania igłą i

naparstkiem, dwieście guzików przyszyła. śe owszem, rzeczywiście

strasznie się boi krwawych gwałtów, ale już została poinstruowana w

kwestii ofiary. śe tamtej nocy ze mną wstała, by pójść do łazienki, a ja

spałem tak mocno, że nie miała serca mnie budzić, a z kolei mnie już nie

było, kiedy obudziła się rano. Obruszyłem się tym, co zdało mi się

niepotrzebnym zupełnie kłamstwem. No dobrze, kontynuowała Rosa

Cabarcas, nawet jeśli jest tak, jak ci się wydaje, to dziewczynie jest

naprawdę przykro. Stoi tu przy mnie, biedactwo. Chcesz z nią

porozmawiać? Nie, na miłość boską, odparłem.

Właśnie zacząłem pisać, kiedy zadzwoniła sekretarka

z gazety. Z informacją, że prezes zaprasza mnie do

background image

siebie na jutro na jedenastą rano. Stawiłem się punk-

tualnie. Huk prac remontowych zdawał się nie do wy-

trzymania, uderzenia młotów, unoszący się betonowy

49

pył i dym smoły czyniły atmosferę cokolwiek dziwną, ale w redakcji

nauczono się myśleć w rutynie chaosu. Chłodne i ciche biura prezesa

tkwiły dla odmiany w kra-ju może i idealnym, ale nie naszym.

Trzeci Marco Tulio, o młodzieńczym wyglądzie, ujrza-wszy mnie w

drzwiach swego gabinetu, wstał i nie przerywając telefonicznej rozmowy,

uścisnął mi dłoń ponad biurkiem i wskazał, bym raczył spocząć. Przez

myśl mi nawet przeszło, że po drugiej stronie linii telefonicz-nej nie ma

nikogo i że prezes odgrywa tę farsę, aby zro-bić na mnie wrażenie, ale

szybko zorientowałem się, że rozmawia z gubernatorem i był to zaiste

trudny dialog pomiędzy dwoma serdecznymi wrogami. Ponadto śmiem

sądzić, że starał się wobec mnie pozować na człowieka energicznego i

silnego, choć zarazem całą swą rozmowę z przedstawicielem władzy

odbył na stojąco.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że schludność

jest jego obsesją. Skończył właśnie dwadzieścia dziewięć

lat, znał cztery języki i posiadał dyplomy ukończenia

trzech zagranicznych uczelni, w odróżnieniu od pierw-

szego dożywotniego prezesa i swego dziadka ze strony

ojca, który został praktykującym dziennikarzem, zbi-

wszy wpierw fortunę na handlu kobietami. Był gładki

w obyciu, przesadnie elegancki i pogodny, i tylko fał-

szywe tony w jego głosie czyniły tę wytworność kan-

cerowatą. Miał na sobie sportową marynarkę ze świeżą

orchideą w klapie i wszystko na nim leżało jak ulał, ale

wszystko, co miał na sobie, nie było uszykowane pod nasz

background image

uliczny żar, lecz skrojone na miarę wiecznej wiosny

50

jego gabinetu. Po dwóch godzinach spędzonych przed lustrem, by jako

tako się ubrać, poczułem jarzmo biedy i złość we mnie zakipiała.

To było jednak nic, bo jad śmiertelny sączył się z wyko-nanego w trakcie

uroczystości dwudziestopięciolecia gazety panoramicznego zdjęcia, na

którym krzyżykiem nad głową zaznaczono zmarłe od tego czasu osoby.

Stałem tam trzeci od prawej, w słomkowym kapeluszu, w krawacie

zawiąza-nym na gruby węzeł i ze spinką z perłą, z pierwszym wąsem

pułkownika w cywilu, jaki nosiłem do czterdziestki, i w okularach w

metalowej oprawce prezbiteriańskiego seminarzysty, bez których tak

naprawdę nie mogłem się obyć dopiero pół wieku później. Przez lata

trafiałem na tę wędrującą po ścianach różnych gabinetów fotografię, ale

dopiero teraz jej znaczenie stało się dla mnie tak boleśnie jasne: z

czterdziestu ośmiu pracujących wówczas żyło nas tylko czterech, a

najmłodszy odsiadywał karę dwudziestu lat za wielokrotne morderstwo.

Prezes skończył rozmawiać przez telefon, przyłapał mnie na przyglądaniu

się fotografii i uśmiechnął się.

Krzyżyki to nie ja, powiedział. To w złym guście. Usiadł

przy biurku i zmienił ton: mam nadzieję, że nie obrazi się

pan, jeśli powiem, że jest pan najbardziej nieprzewidy-

walnym człowiekiem, jakiego znam. I widząc moje zdzi-

wienie, nie zwlekał dłużej: A twierdzę tak ze względu na

pańską rezygnację. Z niejakim trudem zdołałem mu od-

powiedzieć: to całe życie. Odrzekł, że właśnie dlatego nie

jest to trafna decyzja. Felieton w jego ocenie był znakomi-

ty i wszystko, co napisałem w nim o starości, należy do

51

background image

najwspanialszych stronic, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się przeczytać,

stąd w jego mniemaniu pozbawione sen-su jest zakończenie go decyzją,

która wygląda na śmierć cywilną. Na szczęście - dodał - Odrażający Drab

z Dziewią-tej Punkt przeczytał felieton już po złamaniu strony redak-

cyjnej i uznał go za niedopuszczalny. Nie konsultując się z nikim,

pokreślił tekst od góry do dołu swym inkwizytor-skim ołówkiem. Kiedy

rano się o tym dowiedziałem, poleciłem wysłać notę protestacyjną do

miejscowych władz. To mój obowiązek, oczywiście, ale między nami

mówiąc, mogę się panu przyznać, że bardzo jestem wdzięczny cenzorowi

za jego arbitralność. To znaczy, nie miał naj-mniejszego zamiaru

akceptować mojej decyzji o przerwaniu pisania stałego felietonu. Błagam

na wszystko, powiedział. Proszę nie opuszczać statku na pełnym morzu.

I zakończył wytwornie: Przed nami tyle jeszcze rozmów o muzyce.

Wydał mi się tak zdeterminowany, że nie śmiałem pogłębiać dzielącej

nas różnicy zdań jakąś błahą wy-mówką. Niemniej istotny problem

polegał na tym, że nawet teraz nie potrafiłem znaleźć porządnego argu-

mentu za wyjściem z kieratu i przeraziła mnie myśl, że mogę raz jeszcze

wyrazić zgodę, byle zyskać na czasie. Musiałem się hamować, żeby nie

zdradzić się z bez-wstydnym wzruszeniem wyciskającym mi łzy. I znów,

jak zawsze, ustaliliśmy to co zawsze, od tylu lat.

W następnym tygodniu, w stanie bliższym konfuzji

niż radości, zaszedłem do schroniska, by odebrać poda-

rowanego mi przez drukarzy kotka. Ze zwierzętami

mam złą chemię, tak jak i z dziećmi, które jeszcze nie

52

nauczyły się mówić. Jakby nie one, ale ich dusze były całkiem nieme. Nie

żebym czuł nienawiść, ale nie znoszę ich, bo nie nauczyłem się z nimi

pertraktować. Odnoszę wrażenie, że to wbrew naturze, by mężczyzna

dogady-wał się lepiej ze swoim psem niż z własną żoną i uczył go jeść i

background image

wydalać w ściśle określonych godzinach, odpowia-dać na pytania i dzielić

smutki. Ale gdybym nie odebrał kota, popełniłbym afront wobec

typografów. A poza tym był to przepiękny okaz angory, o błyszczącej i

różowa-wej sierści i świecących oczach, którego miauczenie ocie-rało się

już o pełne słowa. Przekazano mi go w wiklino-wym koszyku z

certyfikatem rodowodowym i poradni-kiem obsługi, takim jak instrukcja

składanego roweru. Wojskowy patrol przed wpuszczeniem przechod-

niów na teren parku San Nicolas sprawdzał ich dowody tożsamości.

Nigdy czegoś podobnego nie widziałem i nie potrafiłbym sobie wyobrazić

czegoś równie przygnębia-jącego jako symptomu mojej starości. Był to

czterooso-bowy patrol, dowodzony przez młodziutkiego oficera,

właściwie dzieciaka jeszcze. śołnierzami byli twardzi i małomówni,

pachnący stajnią mężczyźni z równin stepowych. Oficer, o policzkach w

czerwone placki, charakterystycznych dla andyjskich górali, którzy trafili

na nadmorskie plaże, czujnie przyglądał się wszystkim. Sprawdziwszy

mój dowód tożsamości i legitymację praso-wą, zapytał, co mam w

koszyku. Kota, odpowiedziałem.

Chciał go zobaczyć. Odkryłem wieko, zachowując dale-

ko idącą ostrożność, ażeby nie spłoszyć kota, ale jeden

z patrolujących wolał sprawdzić, czy w koszyku nie ma

53

czegoś więcej, i kot zadrapał go. Oficer odsunął delikatnie acz

zdecydowanie żołnierza. Cudny angora, stwierdził. Zaczął głaskać kota i

coś mu szeptać, i kot nie rzucił się nań z pazurami, ale i nie zareagował

jakoś szczególnie. W jakim jest wieku? zapytał oficer. Nie wiem,

dostałem go właśnie w prezencie. Pytam, bo widać, że to stary kot,

będzie miał z dziesięć lat, może więcej. Chciałem zapytać go, skąd wie, i

zadać mu jeszcze parę pytań, ale mimo jego dobrych manier i kwiecistej

mowy nie czułem się na siłach, ażeby wdawać się z nim w konwersacje.

background image

Wydaje mi się, że to porzucony kot, które niejedno przeżył, powie-dział.

Niech go pan dokładnie obserwuje i nie stara się dostosować do siebie,

ale na odwrót, niech pan mu pozwoli chadzać własnymi ścieżkami i

czeka, póki nie zyska pan jego zaufania. Przymknął wieko koszyka i

zapytał mnie:

A co pan robi? Jestem dziennikarzem. Od dawna? Od stu lat, odparłem.

Nie wątpię w to, odparł. Uścisnął mi dłoń i pożegnał się ze mną zdaniem,

które równie dobrze mogło być dobrą radą, co groźbą:

- Proszę uważać na siebie.

W południe wyłączyłem telefon, by skryć się w wy-

bornym programie muzycznym: rapsodia na klarnet

i orkiestrę Wagnera, Debussy’ego rapsodia na saksofon

altowy i orkiestrę i kwintet smyczkowy Brucknera, rajski

zakątek w kataklizmie jego dzieł. I rychło przeniosłem

się w ciemną otulinę studia. Poczułem zarazem, jak pod

stołem prześlizguje się coś, co nie sprawiało wrażenia

żywego ciała, ale czegoś nadprzyrodzonego, i ociera się

o moje nogi. Skoczyłem jak oparzony, wrzeszcząc wnie-

54

bogłosy. Był to kot ze wspaniale napuszonym ogonem, ze swą

tajemniczą ospałością i swym mitycznym rodem, i nie potrafiłem

opanować dreszczy na myśl, że przeby-wam sam w domu z żywą, acz

nie ludzką istotą. Kiedy w katedrze wybiła siódma, na niebie w kolorze

róż błyszczała jedna tylko, jasna gwiazda; jakiś statek posłał markotne

pożegnanie i poczułem w gardle nie-malże gordyjski węzeł tych

wszystkich miłości, które mogły się stać, ale się nie stały. Już dłużej nie

mogłem. Chwyciłem za słuchawkę i z trudem łapiąc powietrze,

powolutku, żeby się nie pomylić, wykręciłem cztery cyfry, by po trzecim

sygnale rozpoznać głos. No dobrze, ko-bieto, powiedziałem,

background image

westchnąwszy z ulgą: wybacz mi poranną awanturę. Ona, spokojnie: Nie

przejmuj się, czekałam na twój telefon. Przestrzegłem Rosę: Chcę, żeby

dziewczynka czekała na mnie, jak ją Pan Bóg stworzył, bez żadnych

tapet na twarzy. Zaśmiała się tym swoim gardłowym śmiechem. Jak

sobie życzysz, odparła, ale tracisz całą przyjemność rozbierania jej część

po części, tak jak to lubią, nie wiem dlaczego, starsi panowie. A ja

wiem, odparłem: Bo są coraz starsi. Rosa Cabarcas uznała to za rzecz

oczywistą.

- No dobrze - powiedziała - rozumiem, że jesteś dziś w nocy punktualnie

o dziesiątej, zanim nam ostyg-nie ciepłe danie.

Jak mogła mieć na imię? Ani razu nie padło to imię z ust Rosy Cabarcas,

która mówiła o niej jedynie: mała. A ja, idąc tropem nazw

geograficznych czy pseudoni-mów, uczyniłem z tego imię własne. Rosa

Cabarcas nadawała zresztą swoim pupilkom przeróżne imiona w

zależności od klienta. Bawiło mnie odgadywanie tych imion z twarzy i od

samego początku byłem przekonany, że dziewczyna ma długie imię, na

przykład Filomena czy Saturnina lub Nicolasa. I nad tym się właśnie

zastanawia-łem, kiedy mała obróciła się plecami do mnie, a mnie się

zdało, że odsłoniła pod sobą kałużę krwi wielkości i kształ-tu ciała.

Ogarnęło mnie przerażenie, które ustąpiło, gdy stwierdziłem, że jest to

plama potu na prześcieradle.

Rosa Cabarcas uczuliła mnie, ażebym delikatnie ob-

chodził się z małą, bo dziewczynka jak się bała za pierw-

szym razem, tak wciąż się boi. Nie dość: sądzę, iż powa-

ga rytuału pogłębiła te lęki, więc najwidoczniej zwięk-

szono jej dawkę waleriany, bo teraz spała tak smacznie,

że szkoda byłoby ją obudzić, nie szepnąwszy jej przedtem

background image

57

paru słodkich słów. Zacząłem więc delikatnie wycierać ją ręcznikiem,

nucąc cichutko piosenkę o Delgadinie, młod-szej córce króla, której

ojciec wyznał swą miłość. W miarę jak ją wycierałem, ona odsłaniała mi

to prawy, to lewy spocony bok w rytm mojego śpiewu: Delgadino,

Delgadino, ty będziesz mą ukochaną. Była to niekończąca się rozkosz,

ledwie bowiem wytarłem jej jeden bok, drugi już zaczynał spływać

potem, żeby piosenka nigdy nie dobiegła końca. Delgadino, wstań,

kochanie, w suknię się ubierz jedwabną, nuciłem jej do ucha. A kiedy już

służący króla odnaj-dywali ją martwą w łożu, zmarłą z pragnienia,

odniosłem wrażenie, że moja mała się budzi, reagując na imię. A więc to

ona: Delgadina.

Wróciłem do łóżka w obcałowanych szminką majtkach i położyłem się

obok niej. Spałem do piątej rano, kołysany gruchaniem jej cichego

oddechu. Ubrałem się, najszybciej jak mogłem, nie myjąc się, i dopiero

wtedy zobaczyłem sentencję wypisaną szminką na lustrze nad

umywalką:

Tygrys nie je daleko. Z całą pewnością nie było tego napisu

w nocy i na pewno nikt nie mógł dostać się do pokoju,

przyjąłem to więc jako podarek od diabła. Już stałem

w drzwiach, gdy rozległ się przeraźliwy grzmot i cały

pokój zaniósł się ostrzegawczą wonią mokrej ziemi. Nie

miałem czasu, by ujść cało. Nim znalazłem wolną tak-

sówkę, rozpętała się jedna z tych ulew, które między

majem a październikiem potrafią całkowicie zdezorgani-

zować życie miasta, bo schodzące ku rzece ulice z palą-

cych piasków przeistaczają w rwące potoki porywające

wszystko, co na drodze. Wody tego dziwnego września,

58

background image

po trzech miesiącach suszy, mogły równie dobrze przy-nieść ratunek,

jak i zniszczenie.

Ledwie otworzyłem drzwi, opadło mnie fizycznie odczuwane wrażenie, że

nie jestem sam u siebie. Zdoła-łem tylko ujrzeć cień zeskakującego z

sofy i wymykają-cego się na balkon kota. W miseczce walały się resztki

jedzenia, które nie ja mu podałem. Fetor jego zakisłego moczu i ciepłych

odchodów rozniósł się po całym domu.

Zacząłem uczyć się kota, tak jak niegdyś wkuwałem

łacinę. Z poradnika dowiedziałem się, że koty wygrze-

bują dziurę w ziemi, ażeby zakopać tam swoje odchody,

i że w domach takich jak ten, nieposiadających podwó-

rza, robią to w donicach z kwiatami albo w jakimkolwiek

podobnym miejscu. Najlepiej było przygotować im od

samego początku pudło z piaskiem, by już od pierw-

szego dnia mogły postępować zgodnie ze swymi przy-

zwyczajeniami. Tak też uczyniłem. W poradniku wy-

czytałem również, że pierwsze, co koty robią w nowym

domu, to zaznaczają swe terytorium przez obsikanie,

czego się da, i tak pewno właśnie się stało, ale w książce

nie było ani słowa, jak temu przeciwdziałać. Starałem

się śledzić wszystkie szlaki, którymi wędrował mój kot,

ażeby poznać dokładnie jego obyczaje, ale nie dotarłem

do kryjówek, miejsc wypoczynku ani przyczyn zmien-

nych humorów. Chciałem, by kot nauczył się jeść o sta-

łych porach, korzystał z kuwety z piaskiem na tarasie,

by nie wchodził na moje łóżko, gdy śpię, i nie wąchał

mojego jedzenia na stole, i nie potrafiłem dać mu do

zrozumienia, że ten dom jest po prostu jego domem,

59

background image

a nie łupem wojennym. W rezultacie pozwoliłem mu robić, co mu się

żywnie podoba.

O zmierzchu stanąłem do walki z ulewą i z huragano-wymi wiatrami

grożącymi zawaleniem się domu. Ogar-nął mnie atak niedającego się

powstrzymać kichania, czaszka pękała mi od bólu, trawiła mnie

gorączka, ale czułem zarazem, że wstępują we mnie siły i ogarnia mnie

determinacja, jakiej nigdy dotąd i z żadnej przy-czyny nie

doświadczyłem. Gdzie się tylko dało, pousta-wiałem garnki pod kapiącą

wodę, odkrywając przecieki, których zeszłej zimy jeszcze nie było.

Największy zaciek pojawił się na prawej ścianie biblioteki. Pospieszyłem

na ratunek autorom greckim i rzymskim, rezydującym w owej części, i

zdjąwszy książki, natrafiłem na strumień wody bijący z pękniętej rury w

murze. Szmatami zatka-łem dziurę, byle mieć czas na ratowanie

książek. Z parku dochodził coraz głośniejszy hurgot deszczu i wzmagało

się wycie wiatru. Widmo błyskawicy rozświetliło niebo i niemal w tym

samym czasie rozległ się grzmot, który nasycił powietrze duszącym

zapachem siarki, wiatr roz-bił w drobny pył szyby od strony balkonu i

straszliwa wichura morska, rozrywająca kłódki, wdarła się do do-mu. Po

niespełna dziesięciu minutach wszystko jednak nagle ucichło. Wspaniałe

słońce osuszyło ulice pełne wyrzuconych szczątków i znów zaczął się

upał.

Ulewa minęła, mnie jednak nie opuszczało towarzy-

szące mi przez cały czas wrażenie, że nie jestem w domu

sam. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi na myśl,

to to, że podobnie jak często zapominamy o zdarzeniach,

60

które naprawdę miały miejsce, tak z kolei w naszych wspomnieniach

potrafią istnieć fakty całkowicie urojone. We wspomnieniach tej

wyjątkowej ulewy pojawiałem się bowiem w domu nie w pojedynkę, ale

background image

zawsze w to-warzystwie Delgadiny. Tak dalece czułem jej bliskość tej

nocy, iż słyszałem szmer jej oddechu w sypialni i pul-sowanie jej

policzków na mojej poduszce. W ten oto sposób pojąłem, jak wiele

zdołaliśmy zrobić w tak krótkim czasie. Wspominałem siebie, jak stoję

na drabince przy bibliotece, i wspominałem ją, w kwiecistej sukni, jak

odbiera ode mnie książki, by przenieść je w bezpieczne miejsce.

Widziałem, jak mokra od deszczu, po kostki w wodzie, biega po całym

mieszkaniu, walcząc z burzą. Wspominałem, jak następnego dnia

przygotowywała śniadanie, którego nigdy nie było, i jak nakrywała do

stołu, podczas gdy ja wycierałem podłogi i doprowadza-łem dom do

porządku po katastrofie morskiej. Nigdy nie zapomniałem jej

pochmurnego spojrzenia podczas śnia-dania: Dlaczego poznałeś mnie

tak późno? Powiedziałem jej prawdę: Człowiek ma tyle lat, na ile się

czuje, i te lata się liczą, a nie metryka.

Od tamtej pory była obecna tak wyraźnie w mojej pamięci, że robiłem z

nią wszystko, na co miałem ochotę. Zmieniałem jej kolor oczu w

zależności od mego stanu ducha: barwy wody tuż po przebudzeniu,

bursztynowej barwy syropu, kiedy się śmiała, barwy żaru, kiedy ją

drażniłem. Ubierałem ją, stosownie do wieku i kondycji, jakie jej

przypisywałem, w zależności od swego humo-ru: jako dwudziestolatka

była zakochaną nowicjuszką, 61 wykwintną kurwą - po czterdziestce,

jako sześćdziesię-ciolatka była królową Babilonii, i świętą - jako stulatka.

Śpiewaliśmy miłosne duety Pucciniego, bolera Agustina Lary, tanga

Carlosa Gardela i stwierdzaliśmy kolejny raz, że ludzie, którzy nie

śpiewają, nie mogą sobie nawet wyobrazić, czym jest szczęście

śpiewania. Dziś wiem, że nie były to halucynacje, lecz jeszcze jeden cud

pierwszej miłości mojego życia, która nadeszła, kiedy skończyłem

dziewięćdziesiąt lat.

background image

Gdy dom został doprowadzony do porządku, za-dzwoniłem do Rosy

Cabarcas. Boże święty! - wykrzyk-nęła, usłyszawszy mój głos -

myślałam, że utonąłeś. Nie potrafiła zrozumieć, że mogłem spędzić

kolejną noc z dziewczyną, nie dotknąwszy jej. Nie podoba ci się - twoje

prawo, ale przynajmniej miej odwagę zachować się jak dorosły człowiek.

Próbowałem wyjaśnić jej wszystko, ale Rosa nagle zmieniła temat: I tak

mam już upatrzoną inną dziewczynę, trochę starszą, śliczną i też

dziewicę. Jej tata chce ją wymienić na dom, ale coś niecoś możemy

jeszcze utargować. Zmroziło mi serce. Jeszcze czego, zaoponowałem

wystraszony, ja wcale nie chcę innej, chcę tę samą i tak samo jak

zwykle, bez kompro-mitacji, bez kłótni, bez złych wspomnień. Po drugiej

stronie zapadło milczenie i dopiero po jakimś czasie cichy głos odezwał

się jakby tylko do siebie: No tak, to chyba jest to, co lekarze nazywają

starczą demencją.

Pojechałem o dziesiątej wieczorem z szoferem zna-

nym mi z rzadkiej cnoty niezadawania pytań. Wziąłem

ze sobą mały wentylator i obrazek Orlanda Rivery, ko-

62

chanego Figurity, jak również młotek i gwoździk. Po drodze zatrzymałem

się, by kupić pastę do zębów, mydło, wodę kwiatową, lukrecjowe

tabletki. Chciałem też przy-wieźć jakiś wazon i bukiet żółtych róż, żeby

odpędzić zły urok papierowych kwiatów, ale nigdzie nie było otwartej

kwiaciarni, więc skończyło się na tym, że ukradłem z czyjegoś ogródka

pęk świeżo rozkwitłych astromelii. Zgodnie z instrukcjami właścicielki

przybyłem ulicą od strony akweduktu, żeby nikt nie widział, jak wchodzę

ogrodową furtką. Szofer przestrzegł mnie: Ostrożnie, profesorku, bo w

tym domu mordują. Odparłem mu: Jeśli z miłości, to proszę bardzo.

Patio tonęło w ciemnościach, ale w oknach jaśniało światło życia i z

sześciu pokojów dobiegała muzyczna wrzawa. Z mojego dochodził,

background image

nasta-wiony na pełny regulator, ciepły głos don Pedra Vargasa, tenora

Ameryki, śpiewającego bolero Miguela Matamo-ros. Poczułem, że zaraz

umrę. Pchnąłem drzwi, wstrzy-mując oddech, i zobaczyłem Delgadinę,

która leżała w łóż-ku identycznie jak w moich wspomnieniach: była naga

i spała błogim snem na lewym boku.

Zanim się położyłem, wyregulowałem gramofon, wy-

mieniłem stary, pordzewiały wentylator na nowy i po-

wiesiłem obrazek w miejscu, w którym mogłaby go zo-

baczyć, nie ruszając się z łóżka. Wyciągnąłem się u jej

boku i przypomniałem ją sobie centymetr po centymet-

rze. W niczym nie różniła się od tej, która chodziła po

moim mieszkaniu: miała te same ręce, którym wystar-

czało mnie dotknąć w ciemnościach, by mnie rozpoznać,

te same stopy, których bezdźwięczne stąpanie łatwo

63

można było wziąć za koci chód, ten sam zapach potu moich

prześcieradeł, ten sam palec od naparstka. Nie-wiarygodne: leżąca

przed oczyma, namacalna z krwi i kości, wydawała mi się mniej

rzeczywista niż w moich wspomnieniach.

Na wprost łóżka, na ścianie, wisi obraz, powiedziałem jej. Namalował go

Figurita, którego bardzo kochaliśmy, najlepszy burdelowy tancerz

wszech czasów i człowiek tak gołębiego serca, że nawet diabłu

współczuł. Nama-lował go farbami okrętowymi na okopconym kawałku

płótna, jaki ostał się po wraku samolotu rozbitego w Sier-ra Nevada de

Santa Marta, pędzlami, które sam zrobił z sierści swego psa. Kobieta na

obrazie to zakonnica, któ-rą porwał z klasztoru, i z którą się później

ożenił. Zosta-wiam ci ten obraz, żebyś mogła go od razu zobaczyć, jak

się tylko obudzisz.

background image

Kiedy o pierwszej nad ranem zgasiłem światło, nie ruszyła się, a oddech

miała tak bezdźwięczny, że aż zmierzyłem jej puls, by stwierdzić, że

żyje. Krew krążyła po jej żyłach lekko, jak piosenka, i rozgałęziała się ku

najbardziej skrytym zakątkom jej ciała, by następnie wrócić do serca

oczyszczona przez miłość.

Przed odejściem o świcie przerysowałem na kartce

linie jej dłoni, a następnie przekazałem je do odczytania

Divie Sahibi, by poznać duszę dziewczyny. I wyszło, że

jest to: osoba, która mówi tylko to, co myśli. Doskonała

w robótkach ręcznych. Ma kontakt z kimś, kto już umarł,

wciąż oczekując od niego pomocy, ale jest w błędzie

- wsparcie, którego szuka, jest w zasięgu jej ręki. Nie

64

była jeszcze w żadnym związku, ale umrze jako stara kobieta i zamężna.

Teraz ma czarnowłosego mężczyznę, ale to nie będzie mężczyzna jej

życia. Może mieć ośmioro dzieci, ale zdecyduje się na trójkę. Gdy będzie

mieć lat trzydzieści pięć, jeśli zrobi to, co jej dyktuje serce, a nie rozum,

będzie dysponować dużymi pieniędzmi, a jako czterdziestolatka otrzyma

spadek. Będzie dużo podró-żować. Ma podwójne życie i podwójne

szczęście i może zmieniać swoje przeznaczenie. Lubi wszystkiego próbo-

wać, z ciekawości, ale nigdy sobie nie wybaczy, jeśli nie będzie kierować

się sercem.

Rozgorączkowany z miłości, przystąpiłem do napra-wienia szkód

wyrządzonych przez sztorm, wykonując przy okazji to wszystko, co od

lat odkładałem w nies-kończoność z braku środków albo ze zwykłego

lenistwa. Zreorganizowałem bibliotekę, ustawiając książki według

kolejności ich przeczytania. Wreszcie wystawiłem na sprzedaż pianolę,

jako relikwię historyczną, i jej sto zwo-jów klasyków, i kupiłem adapter -

używany, ale lepszy od mojego, z głośnikami hi-fi, które znacznie

background image

powiększyły przestrzeń mojego mieszkania. Znalazłem się na krawędzi

ruiny, ale po wielekroć wynagrodzony cudem, że jeszcze w moim wieku

mogę cieszyć się życiem.

Dom odradzał się z popiołów, a ja żeglowałem po miłości Delgadiny,

niesiony takim zapamiętaniem i szczęś-ciem, jakich nigdy w poprzednim

życiu nie zaznałem. Dzięki niej, z dziewięćdziesięcioma latami na karku,

po raz pierwszy stanąłem twarzą w twarz z własną naturą.

Odkryłem, iż moje obsesyjne nastawanie, by wszystko

65

było na swoim miejscu i wszystko miało miejsce w swoim czasie, a

każde słowo zachowywało odpowiedni styl, nie było w pełni zasłużoną

nagrodą w pełni uporządkowa-nego umysłu, ale wręcz odwrotnie, wielce

rozbudowa-nym systemem symulacji wymyślonym przeze mnie po to

tylko, żeby ukryć bałagan własnej natury. Odkryłem, że nie jestem

zdyscyplinowany z przyrodzenia, ale w wy-niku reakcji na swe

bałaganiarstwo; że wydaję się szczod-ry, ażeby skryć swoje sknerstwo,

że jestem przesadnie ostrożny z powodu czarnowidztwa, że jestem

pojednaw-czy, by nie ulec hamowanej złości, że jestem punktualny, bo

nie chcę, by się ktokolwiek dowiedział, jak mało mnie obchodzi cudzy

czas. Odkryłem wreszcie, że miłość nie jest stanem duszy, ale znakiem

zodiaku.

Stałem się inny. Spróbowałem wrócić do lektur klasy-ków, którzy

ukształtowali mnie w młodości, i nie mogłem przebrnąć choćby przez

stroniczkę. Zatopiłem się w dzie-łach romantycznych, odrzucanych ze

wstrętem ongiś, gdy matka chciała narzucić mi ich czytanie, a teraz,

dzięki nim, uświadomiłem sobie, że tą niewidzialną siłą, która wprawia

świat w ruch, nie są miłości szczęśliwe, ale nieszczęśliwe właśnie. Kiedy

moje muzyczne gusta uległy kryzysowi zwątpienia, poczułem się

zacofany i stary, i otworzyłem swoje serce na rozkosze przypadku.

background image

Zastanawiam się, jak mogłem ulec temu nieustającemu zawrotowi, do

którego sam się doprowadzałem, lękając się go nieodmiennie. Unosiłem

się pomiędzy błędnymi chmurami i rozmawiałem z samym sobą przed

lustrem, łudząc się, że wreszcie odkryję, kim naprawdę jestem.

66

Dziwactwo moje osiągnęło już taki stan, iż podczas jednej z

demonstracji studenckich, z latającymi kamieniami i bu-telkami, mało

brakowało, bym stanął na czele pochodu z transparentem głoszącym

wszem i wobec moją prawdę:

Oszalałem z miłości.

Odurzony nieubłaganym wspomnieniem śpiącej Del-gadiny, zmieniłem

bez jakiejkolwiek złej intencji cha-rakter moich niedzielnych felietonów.

Niezależnie od poruszanego tematu pisałem je dla niej, wyśmiewałem i

wypłakiwałem dla niej, i w każde słowo wkładałem całe swoje życie.

Miast korzystać z tradycyjnej formuły, teraz pisałem je w formie listów

miłosnych, które każdy mógł uznać za własne. Zaproponowałem

redakcji, żeby przy ich druku zrezygnowano z normalnej czcionki na

rzecz mojej florenckiej kaligrafii. Naczelny, a jakże, ode-brał to jako

kolejny przejaw starczej próżności, ale prezes przekonał go

stwierdzeniem, które dotąd krąży po re-dakcji:

- Może popełnić pan wielki błąd: nieszkodliwi wa-riaci wyprzedzają

przyszłość.

Reakcja czytelników była natychmiastowa i entuzjas-tyczna i wyraziła się

ogromną liczbą listów od zakocha-nych czytelników. Niektóre z tych

felietonów czytano w radiowych wiadomościach niczym depesze z

ostatniej chwili i odbijano na powielaczu albo przepisywano przez kalkę,

a kopie następnie sprzedawano obok pa-pierosów z przemytu na rogach

ulicy San Blas. Od początku było oczywiste, że felietony są wyrazem

moich własnych przemyśleń i chęci podzielenia się nimi, ale 67 szybko

background image

weszło mi w krew wykorzystywanie listów od czytelników przy kolejnych

felietonach, aczkolwiek za-wsze był to głos dziewięćdziesięcioletniego

mężczyzny, który nie nauczył się myśleć jak starzec. Środowisko

intelektualistów okazało jak zwykle daleko idący dystans i podzieliło się

w opiniach, i nawet grafologowie wywo-łali niespodziewane kontrowersje

swymi błędnymi ana-lizami mojej kaligrafii. To oni właśnie

zantagonizowali nastroje, rozpalili atmosferę i wprowadzili modę na nos-

talgię.

Pod koniec roku ustaliłem z Rosą Cabarcas, że w po-koju zostanie

propeler, co nieco kosmetyków i to wszyst-ko, co będę tam w przyszłości

znosić, aby uczynić gniazdko przytulniejszym. Przychodziłem o dziesiątej

wieczór, zawsze z jakimś nowym drobiazgiem dla niej lub też czymś

mającym sprawić przyjemność nam oboj-gu i przez parę minut

wyciągałem wszystkie pochowane elementy dekoracji, by przygotować

scenę dla teatru naszych nocy. Przed wyjściem, najpóźniej i nieodmien-

nie o piątej rano, chowałem i zamykałem wszystko na klucz w

bezpiecznym miejscu. Alkowa zaś znowu stawa-ła się mało przytulnym

pokojem dla smutnych miłości przypadkowych klientów. Pewnego dnia

usłyszałem, że Marcos Perez, najbardziej słuchany przed południem głos

w radio, postanowił w swych poniedziałkowych audycjach odczytywać

mój niedzielny felieton. Kiedy zdołałem jakoś dojść do siebie po

doznanym szoku, powiedziałem: Sama widzisz, Delgadino, sława to taka

gruba dama, która co prawda z nami nie sypia, ale 68 kiedy człowiek się

budzi, nie kto inny, a właśnie ona zawsze stoi przy łóżku i bacznie się

nam przygląda. W tamtych mniej więcej dniach spotkałem się przy

śniadaniu z Rosą Cabarcas, która mimo swej ciężkiej żałoby i czarnego

biretu zachodzącego na brwi przestała mi się jawić jako całkiem

zgrzybiała starucha. Jej śniada-nia cieszyły się znaczną sławą, a

serwowane pikantności doprowadzały mnie zawsze do płaczu.

background image

Skosztowawszy pierwszy kęs żywego ognia, powiedziałem jej, skąpany

cały we łzach: Mogę sobie dziś darować księżyc w pełni, tyłek będzie

mnie i tak palić jak nigdy. Nie narzekaj, nie narzekaj, odparła. Jeśli cię

pali, to znak, że jeszcze go masz, Bogu dzięki.

Była zaskoczona, kiedy wymówiłem imię Delgadiny. Ale ona wcale się

tak nie nazywa, zareagowała, ona ma na imię... Nie mów, przerwałem

jej, dla mnie jest Del-gadiną. Wzruszyła ramionami: No dobra, niech ci

będzie, jest twoja, ale mnie to brzmi jak diuretyna albo inny środek

moczopędny. Opowiedziałem jej o wymalowa-nym przez małą na lustrze

zdaniu o tygrysie. Niemoż-liwe, mała nie mogła tego napisać, stwierdziła

Rosa, bo nie umie ani czytać, ani pisać. To kto wobec tego? Po raz

kolejny wzruszyła ramionami: Może ktoś, kto umarł w tym pokoju.

Śniadania z Rosą Cabarcas stanowiły dla mnie okazję, by otworzyć przed

nią duszę, a jednocześnie prosić ją o wyświadczenie drobnych przysług,

mających na celu poprawę losu i wyglądu Delgadiny. Bez namysłu

zgadza-ła się spełnić te życzenia, z łobuzerską miną uczennicy.

69

Pęknąć można ze śmiechu! powiedziała mi w tamtych dniach. Czuję się

tak, jakbyś prosił mnie o jej rękę. A tak w ogóle, nagle wpadło jej do

głowy, dlaczego się z nią nie ożenisz? Zamurowało mnie. Nie, no

poważnie, taniej ci wyjdzie. W gruncie rzeczy w twoim wieku jedynym

problemem jest to, czy się nadajesz, czy się nie nadajesz, ale mówiłeś

mi, że ten problem masz z głowy. Przytak-nąłem jej: W seksie szukamy

pociechy, gdy cierpimy na niedostatek miłości.

Zaśmiała się: Och, ty mój mędrku, nigdy nie trzeba było mnie

przekonywać, że z ciebie jest kawał chłopa, że zawsze nim byłeś, i cieszę

się z całego serca, że nadal nim jesteś, gdy tymczasem twoi wrogowie

już składają broń. Nie bez kozery tyle się o tobie mówi. Słuchałeś

Marcosa Pereza? Wszyscy go słuchają, odpowiedziałem, żeby uciąć

background image

temat. Ale nie zraziła się: Profesor Camacho y Cano w Co nieco

wszystkiego powiedział wczoraj, że świat już nie jest taki jak kiedyś, bo

niewielu jest takich mężczyzn jak ty. Z końcem owego tygodnia

zastałem Delgadinę z go-rączką i kaszlem. Obudziłem Rosę Cabarcas,

ażeby dała mi jakiś domowy specyfik i przyniosła do pokoju aptecz-kę ze

środkami pierwszej pomocy. W niedzielę wieczo-rem Delgadina wciąż

niedomagała i mowy nie było, by mogła wrócić do pracy i przyszywania

guzików. Lekarz kazał jej zostać w domu i tam leczyć się z grypy, która

powinna ustąpić po tygodniu, niemniej wyraził swe po-ważne

zaniepokojenie jej niedożywieniem. Przestałem się z nią widywać, a

bardzo mi jej brakowało, ale wykorzys-tałem jej nieobecność, by

wyszykować pokój bez niej.

70

Zaniosłem tam między innymi rysunek piórkiem Cecy-lii Porras do tomu

opowiadań Alvaro Cepedy Wszyscy trwaliśmy w oczekiwaniu.

Przyniosłem sześć tomów Jana Krzysztofa Romain Rollanda, by mieć na

czym trawić czas czuwania. Kiedy Delgadina mogła znów pojawić się w

pokoju, zastała go godnym szczęścia osiadłego już na stałe: z

powietrzem oczyszczonym aromatycznym środ-kiem owadobójczym, ze

ścianami pomalowanymi na różowo, z lampami w stosownym kolorze,

świeżymi kwiatami w wazonach, z moimi ulubionymi książkami, z

cennymi obrazami mojej matki, ale inaczej porozwiesza-nymi, zgodnie z

dzisiejszymi gustami. Wymieniłem stary radioodbiornik na nowy z falami

krótkimi, na których miałem program z muzyką poważną, aby Delgadina

nauczyła się spać przy kwartetach Mozarta, choć pewnej nocy odkryłem,

że nastawione jest na stację wyspecjalizo-waną w modnych bolerach.

Taki był jej gust, niewątp-liwie, i przyjąłem to bez bólu, bo i ja

uwielbiałem bolera z głębi serca w mych najszczęśliwszych dniach.

background image

Następne-go dnia przed wyjściem do domu napisałem szminką na

lustrze: Maleńka moja, jesteśmy sami na tym świecie.

W owym czasie odnosiłem dziwne wrażenie, że mała

dorasta jakby za szybko. Przekazałem Rosie Cabarcas tę

uwagę, ale jej wydało się to całkiem naturalne. Piątego

grudnia kończy piętnaście lat, powiedziała mi. Idealny

Strzelec. Zaniepokoiło mnie, że jest aż tak realna, iż

nawet może obchodzić urodziny. A jaki prezent byłby

najlepszy? Rower, powiedziała Rosa Cabarcas. śeby do-

trzeć do pracy musi dwa razy dziennie jechać przez całe

71

miasto. I pokazała mi stojący na zapleczu rower używa-ny przez

dziewczynę; w istocie sprawiał wrażenie żela-stwa niegodnego kobiety

otaczanej tak szczerą miłością. Ale szczególnie mnie poruszył jako

namacalny dowód, że Delgadina istnieje w rzeczywistym życiu. Kiedy

kupowałem najlepszy dla niej rower, nie po-trafiłem oprzeć się pokusie,

by odbyć próbną jazdę, więc wsiadłem i przejechałem parę rundek na

rampie przy sklepie. Sprzedawcy, który zapytał mnie o wiek,

odpowiedziałem ze specyficzną dla starości kokieterią:

Idzie mi na dziewięćdziesiąty pierwszy rok. Sprzedawca powiedział

dokładnie to, co chciałem, żeby powiedział:

A wygląda pan na dwadzieścia mniej. Ja sam nie poj-mowałem, jakim

cudem nie zatraciłem umiejętności na-bytej w zamierzchłych latach

szkolnych, i poczułem, że przepełnia mnie promieniejąca rozkosz.

Zacząłem śpie-wać. Wpierw pod nosem, cichuteńko, a po chwili już z

całych sił - jakbym mógł się równać z Caruso - przebi-jając się przez

pstrokaciznę bazaru i obłędny ruch miej-skiego targowiska. Ludzie

przyglądali mi się rozbawieni, krzyczeli do mnie, nakłaniali do

wystartowania w wyści-gu dookoła Kolumbii w wózku inwalidzkim.

background image

Machałem do nich, śląc pozdrowienia szczęśliwego żeglarza i nie

przerywając piosenki. W owym tygodniu i w hołdzie grudniowi napisałem

kolejny odważny felieton: Jak być szczęśliwym na rowerze -po

dziewięćdziesiątce.

W noc urodzin Delgadiny zaśpiewałem jej całą piosenkę

i obcałowałem całe jej ciało do utraty tchu: kręgosłup, kręg

po kręgu, po wymizerowane pośladki, bok z pieprzykiem,

72

ten od strony wielkiego, niewyczerpanego serca. W miarę

obcałowywania podnosiła się jej temperatura, a ciało zaczy-nało

wydawać dziką woń. W odpowiedzi posyłała mi nowe wibracje przez

każdy cal swej skóry i w każdym z nich znajdywałem odmienne ciepło,

smaki swoiste i nowy jęk, i cała wewnątrz rozbrzmiała arpeggio i sutki

rozkwitły nawet nietknięte. Zaczynałem już zasypiać o świcie, kiedy

poczułem jakby wrzawę tłumów nad morzem i jakąś panikę w drzewach,

przeszywające mi serce. Udałem się wówczas do łazienki i napisałem na

lustrze: Delgadino, życie moje, zaczęły wiać bryzy Bożego Narodzenia.

Jednym z moich najszczęśliwszych wspomnień było odurzenie, jakie

poczułem podobnego ranka, wychodząc ze szkoły. Co się ze mną dzieje?

Nauczycielka w nie lepszym stanie odpowiedziała mi: Och, dzieciaku, nie

widzisz, że to bryzy? Osiemdziesiąt lat później poczułem to samo, gdy

obudziłem się w łóżku Delgadiny i był to ten sam co zawsze i

powracający punktualnie grudzień, ze swym przejrzystym niebem,

piaskowymi burzami, ulicznymi trąbami wyrywającymi dachy i

unoszącymi spódnice uczennicom. Miasto nabierało wówczas wid-

mowego pogłosu. W czasie wiejących bryz można było w nocy usłyszeć

w najwyżej położonych osiedlach krzy-ki z leżącego daleko w dole

targowiska miejskiego, jakby dochodziły zza najbliższego rogu. Fale

background image

grudniowych wiatrów pozwalały nam nierzadko odnaleźć po głosach

przyjaciół zagubionych w dalekich burdelach.

A jednak razem z bryzami dotarła do mnie również

wiadomość, że nie ze mną Delgadina spędzi święta

73

Bożego Narodzenia, ale z rodziną. Jeśli czegoś na świecie szczególnie

nienawidzę, to właśnie tego świątecznego przymusu, kiedy ludzie płaczą,

bo się radują, tych zim-nych ogni, głupawych kolęd, łańcuchów z

krepiny, które nie mają nic wspólnego z dzieciątkiem urodzonym dwa i

pół tysiąca lat temu w skromnej stajence. Kiedy jednak nadeszła noc,

nostalgia okazała się silniejsza ode mnie i udałem się do pokoju bez

małej. Spałem dobrze i obudzi-łem się wtulony w pluszowego misia,

który stał na dwóch nogach jak niedźwiedź polarny z dołączoną

karteczką: Dla papy brzydala. Rosa Cabarcas powiedziała mi, że

Delgadina uczy się czytać dzięki mym pisanym na lustrze lekcjom, a jej

ładne pismo wydało mi się cudowne. Szybko jednak ściągnęła mnie na

ziemię, informując, że miś jest od niej, noc sylwestrową spędziłem więc

we własnym domu, a od ósmej we własnym łóżku, zasypiając bez żalu.

By-łem szczęśliwy, bo gdy wybiła północ, w huku wściekłego bicia w

dzwony, w wyciu syren fabrycznych i syren straży ogniowej, lamentów

statków, wybuchów petard, ogni sztucznych, poczułem, jak na

paluszkach wchodzi Delga-dina, kładzie się przy mnie i całuje mnie. Tak

rzeczywista, że w ustach pozostał mi jej zapach lukrecji.

Z początkiem nowego roku zaczęliśmy się poznawać, tak jakbyśmy

mieszkali razem i na jawie, odnalazłem bowiem odpowiednio ostrożny

ton głosu, który słyszała, nie budząc się, a odpowiadała mi naturalnym

językiem ciała. Stany jej ducha widoczne były po sposobie, w jaki spała.

background image

Przemęczona dzikuska, na początku, teraz zaczę-ła przystosowywać się

do stanu wewnętrznego spokoju, który upiększał jej twarz i wzbogacał

sny. Opowiadałem jej swe życie, czytałem do ucha szkice niedzielnych

fe-lietonów, w których i tak była obecna, choć o tym nie mówiłem, ona i

tylko ona.

W tamtych dniach zostawiłem jej na poduszce kol-czyki ze

szmaragdami, które należały do mojej matki. Miała je włożone przy

naszym następnym spotkaniu, ale nie było jej w nich dobrze.

Przyniosłem jej więc kolczyki bardziej pasujące do tonacji jej cery.

Wyjaśniłem jej: w tych pierwszych, które ci przyniosłem, nie było ci

dobrze ze względu na typ twej urody i rodzaj fryzury.

W tych będzie ci znacznie lepiej. Na dwa następne

75

spotkania nie włożyła ani pierwszej pary, ani drugiej i dopiero na trzecią

randkę włożyła te, które jej poradzi-łem. Dzięki temu zrozumiałem, że

nie jest ślepo posłuszna moim poleceniom, ale czeka na sposobność, by

sprawić mi przyjemność. W tym okresie zacząłem tak przyzwyczajać się

do tego swoistego życia domowego, że miast spać nago, przyniosłem

piżamy z chińskiego jedwabiu, których prze-stałem używać, bo nie

miałem się dla kogo z nich rozbierać. Zacząłem czytać jej Małego

Księcia Saint-Exupery’ego, autora francuskiego podziwianego przez cały

świat bar-dziej niż przez samych Francuzów. To była pierwsza książka,

która ją zainteresowała - nie budząc jej - tak dalece, że byłem zmuszony

przyjść dwa dni z rzędu, by dokończyć jej lekturę. Później

przeczytaliśmy Baśnie Per-raulta, Historię świętą, Baśnie z tysiąca i

jednej nocy w wer-sji okrojonej i zdezynfekowanej dla dzieci, i obserwu-

jąc różnice w odbiorze poszczególnych tytułów, zdałem sobie sprawę, że

głębokość jej snu była wielostopniowa i zależała od tego, jak bardzo ją

background image

wciągała dana książka. Kiedy czułem, że właśnie dociera do samego

dna, gasi-łem światło i zasypiałem, wtulony w nią, aż do pierw-szego

piania kogutów.

Czułem się tak szczęśliwy, że delikatnie całowałem ją w powieki, aż

nadeszła noc, kiedy stało się, niczym światłość na niebie: uśmiechnęła

się po raz pierwszy.

Później, bezprzyczynnie zaczęła kręcić się w łóżku, od-

wróciła się do mnie plecami i z żalem powiedziała: To

przez Isabel ślimaki się popłakały. Podniecony nadzieją

dialogu, zapytałem w tym samym tonie: A czyje były te

76

ślimaki? Nie odpowiedziała. W jej głosie dało się sły-szeć plebejskie

pozostałości, jakby to nie był jej głos, ale głos kogoś obcego, kto w niej

siedział. Jakikolwiek cień wątpliwości prysł natychmiast w mojej duszy:

wolałem ją śpiącą.

Moim jedynym problemem był kot. Nie chciał jeść, zachowywał się

nieprzyjaźnie, od dwóch dni siedział osowiały w swoim kąciku i rzucił się

na mnie z pazurami jak ranione zwierzę, kiedy chciałem przenieść go do

wiklinowego koszyka, ażeby Damiana mogła pójść z nim do

weterynarza. Nie bez trudu udało jej się wreszcie wrzucić kota do

sizalowego wora i wynieść go, choć strasznie się miotał. Po jakimś czasie

zadzwoniła do mnie ze schroniska, by powiedzieć, że nie ma innego

wyjścia, trzeba się go pozbyć, więc potrzebna jest moja zgoda.

Dlaczego? Bo już jest bardzo stary, odpowiedziała Da-miana.

Pomyślałem w złości, że i mnie mogliby żywcem spalić w piecu dla

kotów. Wzięty w dwa ognie, czułem się całkiem bezradny: nie nauczyłem

się kochać kota, ale i nie miałem serca, by kazać go zabić tylko dlatego,

że był stary. Co na to poradnik?

background image

Incydent tak mnie poruszył, że napisałem felieton niedzielny pod tytułem

przywłaszczonym z Nerudy:

Jestli kot najmniejszym tygrysem salonowym? Artykuł dał początek

kolejnej kampanii, która znów podzieliła czy-telników na miłośników

kotów i ich przeciwników. Po pięciu dniach przeważyła opinia, że

uśpienie kota może być zasadne, jeśli w grę wchodzą przyczyny

związane z higieną publiczną, ale nie dlatego, że jest stary.

77

Po śmierci matki nie mogłem zasnąć ze strachu, że ktoś mnie dotknie

przez sen. Pewnej nocy poczułem dotyk, ale głos matki uspokoił mnie:

Figlio mio poveretto. I raz jeszcze poczułem czyjś dotyk, pewnego dnia

o świ-cie w pokoju Delgadiny, i przeciągnąłem się z rozkoszy, sądząc, że

to jej ręka. Ale nie: to była Rosa Cabarcas w ciemnościach. Ubieraj się i

chodź za mną, powiedziała, mam problem.

I rzeczywiście miała, i to o wiele bardziej skompliko-wany, niż z

początku sądziłem. Jednego z poważnych i liczących się klientów firmy

zadźgano nożem w pierw-szym pokoju pawilonu. Zabójca zbiegł. W

łóżku prze-siąkniętym krwią leżało ciało, ogromne, całkiem nagie, ale w

butach, i blade bladością kurczaka ugotowanego na parze. Natychmiast

rozpoznałem zwłoki: to był J.M.B., wielki bankier, słynny ze swej

postawy, życzliwości i ele-gancji, a przede wszystkim z nieskazitelności

swego domu. Miał na szyi dwie rany, sine jak wargi, i ciągle krwawiące

cięcie na brzuchu. Jeszcze nie zaczął drętwieć. I nie rany zrobiły na

mnie wrażenie, ale to, że miał na-łożoną prezerwatywę, chyba jeszcze

przed użyciem, na zdmuchnięty przez śmierć członek.

Rosa Cabarcas nie miała pojęcia, z kim tu bywał, bo

i on korzystał z przywileju wchodzenia przez furtkę

ogrodową. Nie wykluczano podejrzenia, iż spotykał się

background image

tu z mężczyzną. Właścicielka oczekiwała ode mnie jedy-

nie pomocy przy ubraniu nieboszczyka. Zachowywała

się tak spokojnie i tak pewnie, że zaniepokoiła mnie

myśl, iż śmierć jest być może dla niej chlebem powsze-

78

dnim. Nie ma nic trudniejszego niż ubrać trupa, powie-działem jej.

Robiłam to już z setki razy, odparła. Nic łatwiejszego, o ile ktoś mi go

przytrzyma. Zwróciłem jej uwagę: A kto, twoim zdaniem, przełknie

bajkę o po-szatkowanych nożami zwłokach wbitych w niczym nie

draśnięty garnitur angielskiego dżentelmena? Zacząłem bać się o

Delgadinę. Najlepiej będzie, jak ją sam odwieziesz, powiedziała mi Rosa

Cabarcas. Po moim trupie, odparłem, z trudem przełykając ślinę. Rosa

Ca-barcas zauważyła to i nie mogła się powstrzymać, by nie okazać swej

pogardy: Ty się trzęsiesz! Bo się boję o nią, powiedziałem, choć była to

tylko część prawdy. Uprzedź ją, że musi jak najszybciej stąd odejść,

zanim ktoś tu się zjawi. Dobrze, odparła, chociaż ty jesteś

dziennikarzem, więc tobie nic się nie stanie. A i tobie włos z głowy nie

spadnie, powiedziałem z niejakim prze-kąsem. Jesteś jedynym

liberałem, który ma coś do powie-dzenia w tym rządzie.

Miasto, kąsek łakomy ze względu na swój pokojowy

charakter i naturalne bezpieczeństwo, co roku doświadcza-

ło okrutnego i zakrawającego na skandal morderstwa. Ale

tego zabójstwa do takich nie zaliczono. Oficjalna wersja,

zbyt krzykliwa w nagłówkach i nader skromna w konkre-

tach, głosiła, iż młody bankier, napadnięty z nieznanych

powodów na drodze do Pradomar, poniósł śmierć w wy-

niku zadanych nożem ran. Nie miał wrogów. Komunikat

władz wskazywał, iż przypuszczalnych morderców należy

background image

szukać pośród uciekinierów z wewnątrz kraju, rozpętują-

cych falę przestępstw pospolitych, obcych obywatelskiemu

79

duchowi miasta. W pierwszych godzinach aresztowano ponad

pięćdziesięciu podejrzanych.

Wzburzony udałem się do redaktora kierującego działem prawnym,

typowego dziennikarza z lat dwu-dziestych, z celuloidowym zielonym

daszkiem na czole i z podciągającymi gumkami na rękawach, który

chełpił się tym, że uprzedzał fakty. Tym razem jednak był w po-siadaniu

jedynie strzępów informacji dotyczących mor-derstwa, więc uzupełniłem

jego wiedzę, zachowując gra-nice roztropności. W rezultacie napisaliśmy

na cztery rę-ce pięć stron artykułu przeznaczonego na osiem kolumn

pierwszej strony i powołującego się na wiecznie bijące źródła godne

naszego pełnego zaufania. Ale Odrażają-cemu Drabowi z Dziewiątej

Punkt - cenzorowi - nawet ręka nie drgnęła, gdy narzucał oficjalną

wersję, głoszącą, że był to napad bandytów związanych z partią

liberałów. Obmyłem sumienie, nałożywszy na rękaw krepę żałoby

podczas najbardziej cynicznego i najtłumniejszego po-grzebu stulecia.

Kiedy owej nocy wróciłem do domu, zadzwoniłem

do Rosy Cabarcas, by wywiedzieć się, co się stało z Del-

gadiną, ale nikt nie odbierał telefonu, ani wtedy, ani

przez następne cztery dni. Piątego dnia udałem się do

niej, zaciskając zęby. Drzwi były zaplombowane, ale nie

przez policję, lecz przez władze sanitarne. Z sąsiedztwa

nikt nic nie widział i nie słyszał. Nie mając znaku życia

od Delgadiny, rzuciłem się na jej poszukiwania, szaleń-

cze, a i nierzadko błazeńskie, po których ledwie dycha-

łem. Przesiadując całymi dniami w tumanach kurzu na

80

background image

stopniach parkowych schodów, gdzie dzieci żmudnie wspinały się na

obtłuczony posąg Simona Bolivara, przy-glądałem się bacznie

młodziutkim rowerzystkom. Peda-łując, przejeżdżały obok jak łanie;

piękne, chętne, goto-we do klepnięcia w berku. Kiedy nie starczyło mi

już cierpliwości, schroniłem się w spokoju boler. Było to jak zatrute

źródło: każde słowo to ona. Zawsze w trakcie pisania potrzebowałem

ciszy, bo umysł mój skupiał się bardziej na muzyce niż na tekście. Teraz

było zupełnie na odwrót: mogłem pisać tylko w cieniu boler. śycie moje

napełniło się nią. Felietony napisane w tym i w na-stępnym tygodniu

stały się gotowymi modelami listów miłosnych. Naczelny,

skonfundowany lawiną listów, ja-kie nadeszły, zażądał, bym nieco

utemperował miłosne wyznania, a raczej zastanowił się z nim, jak mamy

teraz pocieszyć tylu zakochanych czytelników.

Niepokój obrócił wniwecz rygorystycznie dotąd prze-

strzegany przeze mnie plan dnia. Budziłem się o piątej,

owszem, ale pozostawałem w półmroku pokoju, wyob-

rażając sobie, jak Delgadina w swym nierzeczywistym

życiu budzi swoje rodzeństwo, ubiera je do szkoły,

podaje śniadanie, o ile w ogóle jest cokolwiek na śniada-

nie, i przejeżdża przez całe miasto na rowerze, ażeby

odbyć karę przyszywania guzików. Zdziwiony zastano-

wiłem się: O czym myśli dziewczyna, kiedy guzik przy-

szywa? Myśli o mnie? Czy ona też szuka Rosy Cabarcas,

żeby mnie odnaleźć? Przez cały tydzień nie zdejmowa-

łem z siebie chałatu mechanika samochodowego, ani

za dnia, ani w nocy, nie kąpałem się, nie goliłem, nie

81

myłem zębów, bo miłość nauczyła mnie poniewczasie, że człowiek

szykuje się dla kogoś, że ubiera się i per-fumuje dla kogoś, a ja nigdy

background image

nie miałem tego kogoś. Damiana, natrafiwszy na mnie nagiego w

hamaku o dzie-siątej rano, uznała, że jestem chory. Spojrzałem na nią

oczyma mętnymi od pożądania i zaprosiłem ją do pota-rzania się nago.

Z pogardą odrzekła:

- Rozumiem, że pan już wie, co pan zrobi, jak się zgodzę?

W ten sposób dowiedziałem się, jak dalece cierpienie mnie zepsuło. Nie

rozpoznawałem siebie samego w od-czuwanym młodzieńczym bólu. Z

domu przestałem wychodzić, żeby telefon nie zadzwonił pod moją nie-

obecność. Pisałem, nie wyłączając go, i ledwie rozlegał się pierwszy

dzwonek, rzucałem się na niego z nadzieją, że może to Rosa Cabarcas.

Co jakiś czas przerywałem to, czym akurat byłem zajęty, żeby

zadzwonić, i godzina-mi wykręcałem numer do Rosy Cabarcas, dzień po

dniu, póki nie zrozumiałem, że jest to telefon bez serca. Wracając

pewnego deszczowego popołudnia do do-mu, natknąłem się na kota

zwiniętego na schodach przed wejściem. Był brudny, sponiewierany i

potulny, aż żal serce ściskał. Z poradnika wynikało, że kot jest chory,

więc postępując zgodnie z instrukcjami, przy-stąpiłem do leczenia. Gdy

podrzemywałem w porze sjesty, raptem zelektryzowała mnie myśl, że

kot może mnie zaprowadzić do domu Delgadiny. Zaniosłem go w torbie

na zakupy do sklepu Rosy Cabarcas, który nadal był zamknięty na cztery

spusty i zaplombowany, 82 ale ledwie doszliśmy, kot zaczął tak się

rzucać w torbie, iż w końcu udało mu się z niej uciec, a następnie

przesko-czyć ogrodzenie sadu, by zniknąć wśród drzew. Walną-łem

pięścią w drzwi, drzwi nie puściły, za to rozległ się wojskowy głos: Stój,

kto idzie? Swój, odparłem, żeby nie być gorszy. Szukam właścicielki. Nie

ma właścicielki, od-parł głos. Proszę mi otworzyć, chciałbym

przynajmniej wziąć kota, nie rezygnowałem. Kota też nie ma, usłysza-

łem w odpowiedzi. Zapytałem: A kim pan jest? - Nikim - odparł głos.

background image

Zawsze wydawało mi się, że umieranie z miłości to po prostu licentia

poetica. Tego wieczoru, powróciwszy do domu ciągle bez kota i bez niej,

stwierdziłem, że nie tylko można umrzeć, ale że nie kto inny tylko ja,

stary i całkiem samotny, właśnie umieram z miłości. Ale zda-łem sobie

również sprawę, że w pełni uzasadniona jest też przeciwstawna prawda:

za nic w świecie nie oddał-bym rozkoszy mojej udręki. Przez ponad

piętnaście lat próbowałem nadaremnie przetłumaczyć pieśni Leopar-

diego i dopiero tego wieczoru poczułem je w pełni:

Nieszczęsnym, bo jeśli to miłość, skąd tyle udręki.

Moje wtargnięcie do redakcji w chałacie i z kilku-

dniowym zarostem wzbudziło pewne wątpliwości co do

mojego stanu umysłowego. Wyremontowana siedziba

redakcji, z jednoosobowymi szklanymi kabinami i świat-

łami padającymi z sufitu, wyglądała jak klinika położ-

nicza. Cichutki i w pełni komfortowy sztuczny klimat

skłaniał do rozmawiania szeptem i stąpania na palusz-

kach. W holu wisiały niczym poczet zmarłych wicekrólów

83

olejne portrety trzech dożywotnich prezesów i fotogra-fie sławnych

gości. W ogromnej głównej sali - gigan-tyczne zdjęcie całego personelu

aktualnej redakcji z dnia moich urodzin. Nie mogłem się powstrzymać,

by nie po-równać go z fotografią zrobioną, kiedy miałem lat trzy-dzieści,

i po raz kolejny stwierdziłem z przerażeniem, że człowiek starzeje się

bardziej i gorzej na portretach niż w rzeczywistości. Sekretarka, która

pocałowała mnie na uroczystościach urodzinowych, zapytała, czy nie je-

stem chory. Rozpierało mnie ze szczęścia, iż mogę po-wiedzieć jej

prawdę, w którą nie będzie mogła uwierzyć:

Tak! Jestem chory z miłości. Odpowiedziała wówczas:

Szkoda, że nie z miłości do mnie! Nie pozostałem dłużny:

background image

Nie bądź taka pewna.

Redaktor działu prawnego wyskoczył ze swej kabiny, wrzeszcząc, że w

amfiteatrze miejskim znaleziono ciała dwojga dziewcząt o nieustalonej

tożsamości. Wystraszo-ny zapytałem: A w jakim wieku? Młodziutkie,

odparł. To mogą być uciekinierki z interioru, których dopadły rządowe

zbiry. Odetchnąłem z ulgą. Sytuacja zalewa nas w milczeniu jak plama

krwi, stwierdziłem. Redaktor działu prawnego, już z dala, odkrzyknął:

- Mistrzu, jaka tam plama i jaka tam krew, po prostu najzwyklejsze

gówno.

Coś gorszego jeszcze przydarzyło mi się parę dni później, kiedy

dziewczyna z identycznym jak mój kocim koszem przeszła niczym

dreszcz obok księgarni Mundo.

Ruszyłem za nią, przepychając się przez tłum w upale

punkt dwunastej. Była bardzo piękna, stawiała długie

84

18

kroki i tak swobodnie płynęła pośród tłumu, iż ledwo za nią nadążałem.

W końcu przegoniłem ją i spojrzałem jej w twarz. Odepchnęła mnie, nie

zatrzymując się i bez słowa przeprosin. To nie była ta, o której

myślałem, ale jej wyniosłość zabolała mnie tak, jakby to była właś-nie

ona. Zrozumiałem wówczas, że nie potrafiłbym roz-poznać Delgadiny

ubranej i na nogach, a i ona nie mogła przecież wiedzieć, jak wyglądam,

jeśli mnie nigdy nie widziała. W odruchu szaleństwa zamknąłem się na

trzy dni w domu i zrobiłem szydełkiem dwanaście par niebieskich i

dwanaście par różowych buciczków, usiłując podtrzymywać się na

duchu, by nie słuchać, nie śpiewać i nie przypominać sobie piosenek,

które przypominały mi ją.

background image

Ale tak naprawdę byłem już u kresu, bo brak sił wobec miłości zaczynał

uświadamiać mi, jak bardzo jestem stary. Czekało mnie jeszcze kolejne,

o wiele dra-matyczniejsze doświadczenie, gdy miejski autobus po-trącił

rowerzystkę w najruchliwszym punkcie centrum. Gdy się tam

znalazłem, dziewczynę właśnie zabrała karetka, a rozmiary nieszczęścia

widać było po kupie złomu, jaka została z roweru, i kałuży niezakrzepłej

jeszcze krwi. Skóra mi ścierpła nie tyle na widok całkiem zniszczonego

roweru, ile z powodu jego marki, modelu i koloru. To mógł być tylko ten

sam rower, który poda-rowałem Delgadinie.

Świadkowie potwierdzali zgodnie, że ranna rowerzy-

stka była bardzo młoda, wysoka i chuda, że miała krót-

kie kręcone włosy. Roztrzęsiony, wsiadłem do pierwszej

85

przejeżdżającej taksówki i kazałem się zawieźć do szpitala Miłosierdzia,

mieszczącego się w starym budynku o żół-ta wordzawych murach, który

wyglądał jak więzienie osa-dzone na pustynnych piaskach. Około pół

godziny stra-wiłem, żeby dostać się na teren szpitala, i kolejne pół, żeby

wyjść z wonnego patia drzew owocowych, gdzie umęczo-na chorobą

kobieta przecięła mi drogę, spojrzała w oczy i wykrzyknęła:

- Ja jestem tą, której nie szukasz.

Wówczas dopiero przypomniałem sobie, że to tutaj przebywali na

wolności pacjenci miejskiego szpitala dla psychicznie chorych, uznani za

łagodniejsze przypadki. Musiałem okazać dyrekcji szpitala legitymację

prasową, aby pielęgniarz zaprowadził mnie do oddziału pogoto-wia

ratunkowego. W księdze przyjęć zostało wpisane:

Rosalba Rios, lat siedemnaście, zawód nieznany. Rozpo-znanie:

wstrząśnienie mózgu. Prognostyk: umiarkowa-ny. Zapytałem ordynatora

oddziału, czy mogę zobaczyć dziewczynę, z cichą nadzieją, że odmówi,

background image

ale lekarze zaprowadzili mnie z wielką przyjemnością, łudząc się, że

może zechcę napisać, w jakim fatalnym stanie znaj-duje się szpital.

Przeszliśmy przez pstrokatą salę, przepełnioną po-

upychanymi na wcisk łóżkami, w której unosiła się

gryząca woń kwasu karbolowego. W głębi, w izolatce,

na metalowym łóżku, leżała ta, której szukaliśmy. Gło-

wę miała całą w bandażach, opuchnięta i zsiniała twarz

była nie do rozpoznania, ale wystarczyło mi zobaczyć

jej stopy, by stwierdzić, że to nie ona. I dopiero wtedy

zaświtało mi w głowie pytanie: A co bym zrobił, gdyby to była ona?

Oplątany jeszcze pajęczyną nocy, odważyłem się na-stępnego dnia

pojechać do fabryki koszul, gdzie, jak twierdziła niejednokrotnie Rosa

Cabarcas, ponoć mała była zatrudniona, i poprosiłem właściciela, by

oprowa-dził nas po swoim, dla nas modelowym, zakładzie, w związku z

ogólnokontynentalnym projektem Orga-nizacji Narodów Zjednoczonych.

Właścicielem był gru-boskóry i mrukliwy Libańczyk, który na oścież

otworzył przed nami wrota swego królestwa z nadzieją, iż staną się

wzorem dla całego świata.

Trzysta dziewcząt w białych bluzach z popiołem środy na czołach

przyszywało guziki w rozległej oświetlonej hali. Na nasz widok wszystkie

zerwały się na równe nogi niczym uczennice i zaczęły przypatrywać się

nam spod oka, podczas gdy fabrykant wyjaśniał swój wkład w wie-

kopomną sztukę przyszywania guzików. Badawczo przy-glądałem się

każdej twarzy, z przerażeniem oczekując chwili, gdy odkryję Delgadinę

ubraną i na nogach. Ale to jedna z nich mnie odkryła, swym budzącym

grozę spoj-rzeniem bezlitosnego podziwu.

- A czy to nie pan przypadkiem pisze do gazety listy miłosne?

Nigdy by mi przez myśl nie przeszło, że śpiąca dziew-

czyna może w człowieku siać takie spustoszenia. Uciek-

background image

łem z fabryki bez pożegnania, nawet nie zastanawiając

się, czy pośród tych dziewic czyśćcowych obecna jest

w końcu ta, której szukam. Kiedy wyszedłem stamtąd,

87

z wszystkich doznawanych dotąd w żydu uczuć pozo-stała mi jedynie

chęć do płaczu.

Rosa Cabarcas zadzwoniła po miesiącu z mało praw-dopodobnym

usprawiedliwieniem: po morderstwie ban-kiera wyjechała na zasłużony

urlop do Cartagena de Indias. Nie uwierzyłem jej, rzecz jasna, niemniej

po-gratulowałem szczęśliwego zrządzenia losu i pozwoliłem się

utwierdzić we własnym kłamstwie, zanim zadałem bąbelkujące w mym

sercu pytanie:

- A co z nią?

Zapadło długie milczenie. No, żyje, odezwała się w końcu Rosa

Cabarcas, ale jej głos brzmiał już wykręt-nie. Trzeba trochę odczekać.

Trochę? To znaczy ile? Nie mam pojęcia, dam ci znać. Czułem, że mi się

wyślizguje, więc postawiłem sprawę jasno: Czekaj, czekaj, jakiś trop

przynajmniej. śadnego tropu, odparła i dodała: Lepiej uważaj, bo

możesz sobie zaszkodzić, a jej już na pewno. Nie miałem nastroju na

takie łamańce. Raz jeszcze po-prosiłem, by dała mi choćby szansę na

zbliżenie się do prawdy. W końcu jesteśmy wspólnikami. Nie zmiękła.

Uspokój się, powiedziała, dziewczynie nic nie jest i tylko czeka na mój

telefon, ale dziś nic się nie da zrobić, a i ja już nic więcej nie powiem. Z

Bogiem.

Stałem przez jakiś czas ze słuchawką, bezradny, bo

znałem ją na tyle, żeby wiedzieć, że nic nie wskóram,

jeśli nie będę próbował załatwić tego po dobroci. Po

południu pozwoliłem sobie wpaść do niej bez zapowie-

dzi, ale dom nadal był zamknięty i oplombowany przez

background image

władze sanitarne. Uznałem, że Rosa Cabarcas dzwoniła

88

nie od siebie, może nawet z innego miasta, i na samą myśl opanowały

mnie złe przeczucia. O szóstej wieczo-rem jednak, w najmniej

spodziewanym momencie, roz-legło się przez telefon moje własne hasło i

odzew:

- No dobra, teraz chcę.

O dziesiątej w nocy, drżąc cały, zagryzając wargi, by nie wybuchnąć

płaczem, stawiłem się, obładowany bom-bonierkami czekoladek

szwajcarskich, nugatów i cukier-ków, i z koszem płonących róż, by

obsypać nimi łóżko. Drzwi były uchylone, światła zapalone, a z

radioodbior-nika sączyła się niezbyt głośno sonata numer jeden na

skrzypce i fortepian Brahmsa. Delgadina leżała w łóżku tak promienna i

tak odmieniona, że ledwie ją poznałem. Urosła, ale nie we wzroście się

to uwidaczniało, lecz w intensywnej dojrzałości, która czyniła z niej jakby

osobę o dwa, trzy lata starszą i nagą jak nigdy dotąd. Wystające kości

policzkowe, skóra opalona słońcami wzburzonego morza, delikatne usta i

krótkie kręcone włosy nadawały jej twarzy bezpłciowego blasku Apollina

Praksytelesa. Ale tu nie było najmniejszej wątpliwości, bo piersi jej tak

urosły, że nie mieściły mi się w dłoni, biodra już się ukształtowały, a

kości stały się twardsze i bardziej harmonijne. Uradowała mnie i

zauroczyła owa celność natury, ale w osłupienie wprawiły mnie dodatki:

sztuczne rzęsy, paznokcie u rąk i nóg pomalowane per-łowym lakierem i

jakieś tanie perfumy, które nie miały nic wspólnego z miłością. A już

całkiem wyprowadziła mnie z równowagi fortuna, jaką miała na sobie:

złote kolczyki ze szmaragdami, naszyjnik z naturalnych pereł,

------------------------------- 89 -------------------------------

background image

J

złota bransoletka z diamencikami i pierścionki z kamie-niami

szlachetnymi na każdym palcu. Na krześle leżała jej suknia wieczorowa z

cekinami i haftami i pantofelki jedwabne. Dziwne wapory uniosły się z

mych trzewi. - Kurwa! - wrzasnąłem.

Diabeł podszepnął mi bowiem myśl straszną. A było

tak: w noc zabójstwa Rosa Cabarcas nie miała pewnie

ani czasu, ani głowy, by ostrzec dziewczynę, w rezultacie

policja odnalazła w pokoju osobę nieletnią w nader

wątpliwych i niczym nieusprawiedliwionych okolicznoś-

ciach. W tak beznadziejnych sytuacjach Rosa Cabarcas

jest jedyna i niezastąpiona: sprzedała dziewictwo małej

jednej ze swych grubych ryb w zamian za wyciągnięcie

jej samej z kłopotów. Przede wszystkim, rzecz jasna,

należało zniknąć, dopóki skandal nie przycichnie. Cu-

downie! Miodowy miesiąc dla całej trójki, tych dwoje

w łóżku, Rosa Cabarcas zaś pośród przybasenowych

luksusów, zażywająca szczęśliwej bezkarności. Ślepy

z bezrozumnej wściekłości, zacząłem ciskać o ściany

wszystkim, co mi wpadło w ręce: lampami, radiem,

wentylatorem, lustrem, wazonem, szklankami. Rzucałem

niespiesznie, ale i nie zatrzymując się, z dużym hukiem

i z metodycznym zamroczeniem, które uratowało mi

życie. Mała po pierwszej eksplozji podskoczyła, ale nie

spojrzała na mnie, lecz zwinęła się plecami do mnie

i w tej pozycji przeleżała bombardowanie, od czasu do

czasu jedynie wzdrygając się. Kury na podwórzu i psy

wyjące o świcie dołączyły do wrzawy. W oślepiającej

jasności furii miałem zamiar jeszcze podpalić dom, kiedy

background image

w drzwiach zjawiła się niewzruszona postać Rosy Cabar-cas w nocnej

koszuli. Nic nie powiedziała. Wzrokiem przeprowadziła inwentaryzację

katastrofy, stwierdzając przy okazji, że mała leży zwinięta w kłębek

niczym ślimak i chowa głowę w ramionach: przerażona, ale cała. - Mój

Boże! - wykrzyknęła Rosa Cabarcas. - Czego ja bym nie dała za taką

miłość!

Zmierzyła mnie od stóp do głów litościwym wzrokiem i rozkazała:

Idziemy! Potulnie poszedłem za nią do jej domu, gdzie bez słowa podała

mi szklankę wody i wska-zała, bym usiadł naprzeciwko, jakbym miał

przystąpić do spowiedzi. Świetnie, powiedziała, a teraz przestań zacho-

wywać się jak młokos i powiedz mi: co się z tobą dzieje? Wyznałem jej

moją prawdę objawioną. Rosa Cabarcas wysłuchała mnie w milczeniu,

nie okazując najmniejszego zdziwienia, a na końcu chyba doznała

iluminacji. To piękne, powiedziała. Zawsze twierdziłam, że zazdrość od

prawdy mądrzejsza. I opowiedziała mi, co się na-prawdę wydarzyło.

Rzeczywiście, przyznała, w skołowa-ceniu, w jakie popadła,

dowiedziawszy się o zabójstwie, całkiem zapomniała o śpiącej w tym

pokoju dziewczynie.

Jeden z jej klientów, i na dodatek adwokat nieboszczyka,

zajął się przekupywaniem i przekabacaniem, kogo się

dało, a jednocześnie zaprosił Rosę Cabarcas do kompleksu

hotelowo-wypoczynkowego w Cartagena de Indias, do-

póki skandal nie przycichnie. Uwierz mi, że calusieńki

czas myślałam o tobie i małej. Wróciłam przedwczoraj

i od razu zadzwoniłam do ciebie, ale nikt nie odpowia-

dał. Za to dziewczyna zjawiła się natychmiast, ale w tak

91

podłym stanie, że wykąpałam ci ją, ubrałam i wysłałam do salonu

kosmetycznego, żeby zrobili z niej księżniczkę. No i sam widzisz, z

background image

jakim rezultatem: cudo. A luksusowa suknia? Takie suknie wypożyczam

moim najbiedniejszym dziewczynom, kiedy wybierają się na tańce ze

swymi klientami. A biżuteria? Moja własna, powiedziała. Wy-starczy

dotknąć, żeby się zorientować, że to diamenty ze szkła i błyskotki z

puszki. Więc przestań się rzucać. No idź już, obudź ją, przeproś i

wreszcie zajmij się nią, do kurwy nędzy. Nikt tak nie zasługuje na

szczęście jak właśnie wy.

Z całych sił próbowałem jej uwierzyć, ale rozsądek musiał ulec miłości. A

wy kurwy jedne! Wrzasnąłem, zamroczony żywym ogniem palącym me

wnętrzności.

Bo tym właśnie jesteście jedna z drugą! wrzeszczałem:

zasranymi kurwami! Nie chcę mieć już nigdy do czynie-nia z tobą ani z

żadną dziwką, a z nią to już na pewno. Stojąc w drzwiach, machnąłem

jej ręką, żegnając ją na zawsze. Rosa Cabarcas nie miała co do tego

wątpliwości. - Z Bogiem - powiedziała mi z grymasem smutku i wróciła

na ziemię. - Ale żebyś sobie nie myślał, bo za ten Meksyk, jaki zrobiłeś w

moim pokoju, wyślę ci rachunek.

Czytając Idy marcowe, natknąłem się na złowrogie zdanie przypisane

przez autora Juliuszowi Cezarowi:

To niemożliwe, ażeby w końcu nie stać się tym, za kogo inni cię mają.

Nie mogłem odnaleźć rzeczywistego źródła tej sentencji w samym dziele

Juliusza Cezara ani w dziełach jego biografów, od Swetoniusza po

Jeróme’a Carcopino, ale warto było ją poznać. Jej fatalizm zastosowany

do tego, czym było moje życie, przez następne miesiące uzbroił mnie w

determinację, niezbędną nie tylko do spisania niniejszej rzeczy, ale

przede wszystkim po to, by bez fałszywego wstydu zacząć ją od miłości

do Del-gadiny.

Nie mogłem zaznać chwili spokoju, jadłem tyle co

nic, schudłem tak bardzo, że spodnie nie trzymały mi

background image

się w pasie. Wędrujące bóle osiadły mi w kościach,

bezzasadnie i gwałtownie zmieniał mi się nastrój, spę-

dzałem całe noce w otępieniu, które nie pozwalało mi

ani czytać, ani słuchać muzyki, za to w ciągu dnia

morzyła mnie głupia, bo niepozwalająca wcale zasnąć,

93

senność. Wybawienie spadło mi z nieba. W zatłoczonej łodzi do Loma

Fresca sąsiadka, której nie przypatrzyłem się przy wsiadaniu, szepnęła

mi do ucha: Bzykasz jesz-cze? Była to Casilda Armenta, stara miłość i na

moją kieszeń, kobieta, która od swych dziewczęcych lat znosi-ła mnie

jako stałego klienta. Kiedy schorowana i bez grosza wycofała się z

interesu, wyszła za mąż za chiń-skiego ogrodnika, który dał jej swe

nazwisko, opierunek i być może odrobinę miłości. W wieku

siedemdziesięciu trzech lat miała tę samą figurę co zawsze, wciąż była

piękna i oprócz silnego charakteru cechowała ją nadal zawodowa

zuchwałość.

Zaprosiła mnie do swojej rezydencji pośród chiń-skiego ogrodu

warzywnego na wzgórzu przy drodze schodzącej do morza. Usiedliśmy w

plażowych leżakach na zacienionym tarasie, pośród paproci i gąszczu

astro-melii, i porozwieszanych wszędzie klatek z ptakami.

Można było dostrzec pracujących na stoku wzgórza

chińskich ogrodników, chroniących się przed palącym

słońcem pod stożkowymi kapeluszami, a w dali szare

morze przy Bocas de Ceniza, z dwoma skalnymi falo-

chronami kanalizującymi rzekę przez kilka jeszcze mil

w morzu. W trakcie rozmowy widzieliśmy wpływający

do ujścia rzeki biały transatlantyk i przypatrywaliśmy

mu się w milczeniu, dopóki nie usłyszeliśmy jego zwie-

rzęcego ryku z portu rzecznego. Casilda westchnęła. No

background image

i popatrz? Po raz pierwszy w ciągu półwiecza nie przyj-

muję cię w łóżku. Zmieniliśmy się, odparłem. Ona, nie

zważając na moje słowa, ciągnęła: Zawsze, kiedy mówią

94

tobie w radio, a to że ludzie strasznie cię lubią, a to że jesteś

nauczycielem i mistrzem miłości, myślę sobie, że nikt tak nie poznał

twoich zalet i twoich słabości jak ja. Poważnie, rzekła, tylko ja bym z

tobą wytrzymała i nikt inny.

Dłużej już nie mogłem. Wyczuła to, zobaczyła, jak łzy nabiegają mi do

oczu, i chyba dopiero wtedy odkryła, że naprawdę się zmieniłem, że już

nie jestem tym, kim byłem, i wytrzymałem jej spojrzenie z hartem

ducha, o który nigdy bym siebie nie podejrzewał. Wiesz, za-czynam się

powoli starzeć, powiedziałem. Już jesteśmy starzy, westchnęła. Rzecz w

tym, że człowiek nie czuje tego w środku, za to po człowieku wszyscy to

widzą. Nie mogłem nie otworzyć przed nią serca, więc opo-wiedziałem

jej całą historię, która mnie gryzła, od pierw-szego telefonu do Rosy

Cabarcas w przeddzień moich dziewięćdziesiątych urodzin po tragiczną

noc, kiedy zdemolowałem pokój, by nigdy już tam nie wrócić. Słuchała

mego wywnętrzania, jakby sama to przeżywała, przeżuła wszystko raz i

drugi, powoli, wreszcie uśmiech-nęła się.

- Zrobisz, co zechcesz, ale nie strać tej małej - po-wiedziała mi. - Nie ma

gorszego nieszczęścia jak umierać w samotności.

Pojechaliśmy do Puerto Colombia w kolejce jak za-

bawka i nie szybszej od konia. Zjedliśmy obiad przy

drewnianym, przeżartym już przez korniki molo, gdzie

przedtem wpływał do kraju cały świat, zanim nie po-

głębiono Bocas de Ceniza. Usiedliśmy pod palmowym

95

background image

daszkiem, gdzie czarne matrony serwowały smażone pagrusy z ryżem

kokosowym i plastrami zielonych ba-nanów. Zdrzemnęliśmy się w

skwarze drugiej po połu-dniu i kontynuowaliśmy rozmowę, póki w morzu

nie utonęła ogromna świeca słońca. Rzeczywistość wydawa-ła mi się

fantastyczna. No i popatrz, gdzie nam przyszło spędzić nasz miesiąc

miodowy, zażartowała. Ale już na poważnie dodała: Patrzę dziś za

siebie, widzę sznur tysięcy mężczyzn, którzy przeszli przez moje łóżka, i

od-dałabym duszę, żeby zostać choćby i z tym najgorszym. Dzięki

Bogu, zdążyłam spotkać mojego Chińczyka. Oczywiście, to tak jakby

mieć za męża mały paluszek, ale przynajmniej jestem pewna, że jest

mój i tylko mój. Spojrzała mi w oczy, wybadała moją reakcję na swoje

ostatnie słowa i powiedziała: A to znaczy, że masz na-tychmiast

odszukać tę biedną dziewczynę, nawet jeśli jest prawdą to, co ci

podpowiada zazdrość; miej to w nosie, bo coś przetańczył, to twoje, i

nikt ci tego nie odbierze. Ale daruj sobie wszelkie sentymentalne i dziad-

kowe ochy i achy. Obudź ją i przeleć w jedną i w drugą stronę tym

swoim wyciorem oślim, jakim cię diabeł wynagrodził za tchórzostwo i

podłość. Poważnie, po-wiedziała od serca: żeby nie było tak, że umrzesz,

nie spróbowawszy, jak cudownie jest się pieprzyć z miłości.

Ręce mi drżały, kiedy nazajutrz wykręcałem numer

telefonu. Z powodu ewentualnego spotkania z Delgadi-

ną, jak i ze względu na nieprzewidywalną reakcję Rosy

Cabarcas. Pokłóciliśmy się nie na żarty, gdy wystawiła

mi mocno przesadzony rachunek za spowodowane

96

przeze mnie zniszczenia. Musiałem sprzedać jeden z naj-ulubieńszych

obrazów matki, którego wartość szacowano na fortunę, ale w godzinę

prawdy nie osiągnął nawet jednej dziesiątej ceny moich nadziei. Do tej

kwoty dołoży-łem swoje oszczędności i zaniosłem pieniądze Rosie

background image

Cabarcas z nieodwołalną deklaracją: Bierzesz albo nie. Był to

samobójczy odruch, bo wystarczyłoby jej sprzedać jeden z moich

sekretów, żeby zniszczyć moje dobre imię. Ale nie targowała się,

zostawiając sobie obrazy, które wzięła w zastaw w noc kłótni. Jednym

ruchem przegra-łem wszystko: zostałem bez Delgadiny, bez Rosy

Cabarcas i bez swoich ostatnich oszczędności. Usłyszałem w słu-chawce

pierwszy sygnał, drugi, trzeci i wreszcie ona: Tak? Słucham? Głos

uwiązł mi w gardle. Odłożyłem słuchaw-kę. Padłem w hamak, usiłując

się uspokoić ascetyczną liryką Erika Satie, i tak się spociłem, że płótno

przemokło. Odwaga wróciła mi dopiero następnego dnia. - Słuchaj,

kobieto - powiedziałem stanowczym gło-sem. - Dziś chcę.

Rosa Cabarcas, jakżeby inaczej, była ponad to. Och, mój ty smutny

mędrku, westchnęła z niezwyciężonym hartem ducha, przepuszczasz

dwa miesiące, a jak już się pojawiasz, to tylko po to, żeby prosić o

złudzenia.

Wytłumaczyła mi, że nie widziała Delgadiny od ponad

miesiąca, że mała sprawiała wrażenie, jakby już całkiem

przeszedł jej szok po moim ostatnim wyczynie, że nawet

nic nie mówiła o ruj nacji ani o mnie nie pytała, i była

bardzo zadowolona ze swego nowego zajęcia, znacznie

przyjemniejszego i lepiej płatnego niż przyszywanie

97

guzików. śywy ogień rozlał mi się po wnętrznościach. Może być tylko

kurwą, powiedziałem. Rosa odpowiedzia-ła obojętnie: Nie bądź idiotą,

gdyby rzeczywiście tak było, siedziałaby tutaj. A gdzie byłoby jej lepiej?

Tempo jej logiki pogłębiło moje wątpliwości. A skąd mam wiedzieć, że jej

tam właśnie nie ma? W tym przypadku, odparła, wolałabym na twoim

miejscu o tym nie wiedzieć. Nie sądzisz? Znienawidziłem ją po raz

kolejny. Rosa, niewzru-szona, przyrzekła jedynie, że spróbuje odnaleźć

background image

dziewczy-nę. Ale żadnych obietnic, bo telefon sąsiadki, gdzie dotąd

dzwoniła, jest ciągle wyłączony, a sama Rosa nie ma najmniejszego

pojęcia, gdzie mała mieszka. Ale to nie znaczy, cholera, że od razu

należy sobie strzelać w łeb, powiedziała, w ciągu godziny oddzwonię.

Ta godzina trwała trzy dni, ale odnalazła dziewczynę,

całą i chętną. Wróciłem pełen pokory i całowałem ją

centymetr po centymetrze, w akcie skruchy, od dwuna-

stej w nocy do pierwszych kogutów. To były długie

przeprosiny, które przyrzekłem sobie zawsze powtarzać,

i było tak, jakbym zaczynał od nowa. W pokoju wszyst-

ko uległo przemeblowaniu lub zniszczeniu i właściwie

z tego, co w swoim czasie tam przyniosłem, nic nie

zostało. Rosa zostawiła to na żywioł, tłumacząc mi, że

jeśli chcę w nim dokonać jakichś zmian, to muszę załat-

wić to sam, choćby ze względu na kwoty, jakie jeszcze

jestem jej winien. Ale moja sytuacja ekonomiczna była

fatalna. Emerytura starczała na coraz mniej. To, co jesz-

cze nadawało się w domu do sprzedaży - poza świętą

biżuterią mojej matki - pozbawione było jakiejkolwiek

wartości handlowej, a nic nie było na tyle stare, żeby uchodzić za antyk.

W lepszych czasach gubernator zło-żył mi kuszącą ofertę kupienia ode

mnie hurtem książek klasyków greckich, łacińskich i hiszpańskich dla

naszej departamentalnej biblioteki, ale nie miałem serca ich sprzedać. A

później, po zmianach politycznych i w ogóle po stoczeniu się świata na

psy, nikt z władz nie myślał o sztuce czy literaturze. Zmęczony

szukaniem przyzwo-itego wyjścia, wsadziłem do kieszeni biżuterię, którą

oddała mi Delgadina, i udałem się ku prowadzącym na miejskie

targowisko ponurym zaułkom, by ją tam za-stawić. Zachowując się jak

roztargniony profesor, po-kręciłem się w ciasnocie uliczek pełnych

background image

podejrzanych kantyn, antykwariatów i lombardów, ale godność Flo-riny

de Dios zamknęła mi drogę: nie miałem śmiałości. Wówczas

postanowiłem sprzedać je z podniesionym czołem najstarszemu i

najszacowniejszemu jubilerowi. Subiekt, przyglądając się biżuterii przez

okular, zadał mi kilka pytań. Zachowaniem, wzbudzającymi lęk forma-

mi, przypominał lekarza. Wyjaśniłem mu, że kosztowno-ści te

odziedziczyłem po matce. Chrząknięciem kwitował każde z moich

wyjaśnień, w końcu zdjął okular. - Przykro mi - powiedział - ale to jest

szkło butel-kowe.

Widząc moje zdziwienie, wyjaśnił z niejakim współ-czuciem: Ale

przynajmniej złoto jest złotem, a platyna platyną. Poklepałem się po

kieszeni, ażeby upewnić się, iż mam przy sobie faktury zakupu, i

powiedziałem grzecznie:

99

- Dziwne, bo zostały nabyte w tej właśnie przezacnej firmie ponad sto lat

temu.

Nie zareagował. Zdarza się, powiedział, że z rodo-wych kosztowności z

upływem czasu znikają najwar-tościowsze kamienie, podmieniane przez

rodzinne czar-ne owce albo niegodziwych jubilerów, i dopiero kiedy ktoś

próbuje je sprzedać, przestępstwo wychodzi na jaw. Niemniej jeśli pan

pozwoli, na chwilę pana opusz-czę, powiedział i zniknął z

kosztownościami za drzwia-mi w głębi sklepu. Po chwili zjawił się znów i

bez sło-wa wyjaśnienia wskazał mi krzesło, sam zaś wrócił do swych

zajęć.

Rozejrzałem się po sklepie. Bywałem tu w swoim czasie z mamą i

zapadła mi w pamięć powtarzana przez nią prośba: Tylko nie mów o tym

tacie. Nagle opadła mnie myśl, która mnie zmroziła: czy przypadkiem

Rosa Cabar-cas i Delgadina nie zmówiły się, by sprzedać oryginalne

kamienie, a mnie oddać biżuterię z fałszywymi?

background image

Szarpały mną coraz większe wątpliwości, gdy pojawi-

ła się sekretarka, która poprosiła mnie, bym kierując się

ku owym drzwiom za kontuarem, udał się za nią do

małej oficyny z długim regałem wypełnionym opasłymi

tomami. Rosły Beduin wstał zza biurka w głębi pokoju

i uścisnął mi dłoń, zwracając się do mnie po imieniu

z wylewnością starego znajomego. Robiliśmy razem ma-

turę, powiedział w formie pozdrowienia. Dość łatwo

przyszło mi go sobie przypomnieć: był najlepszym pił-

karzem w szkole i arcymistrzem naszych pierwszych

burdeli. Przestałem go widywać w pewnym trudnym

100

do ustalenia momencie, zresztą najprawdopodobniej ujrzał mnie już tak

stetryczałym, że pomylił mnie z ko-legą z podstawówki.

Na szklanym blacie biurka miał rozłożoną jedną z owych ksiąg

archiwalnych, w których widniały wszyst-kie zapisy dotyczące

kosztowności mojej matki - dokład-ne noty, z datami i szczegółami, z

których wynikało, iż to ona osobiście poleciła wymienić kamienie dwóch

poko-leń pięknych i dostojnych przedstawicielek rodu Car-gamantos, by

prawdziwe sprzedać w tej samej firmie. Miało to miejsce w czasach,

kiedy ojciec obecnego wła-ściciela stał na czele firmy, a my chodziliśmy

do szkoły. Szybko mnie uspokoił: do takich drobnych forteli często się

uciekano w nader szacownych, lecz podupadających rodach, ażeby bez

uszczerbku na honorze rozwiązać nieoczekiwane problemy finansowe.

Wobec nieubłaga-nej rzeczywistości postanowiłem zachować biżuterię

jako pamiątkę po Florinie de Dios, jakiej nigdy nie znałem. Z

początkiem lipca poczułem, ile mnie naprawdę dzieli od śmierci. Moje

serce zwolniło bieg i zacząłem wszędzie dostrzegać i słyszeć nieomylne

oznaki końca. Najwyraź-niejszy pojawił się podczas koncertu w

background image

Towarzystwie Sztuk Pięknych. Wentylatory odmówiły posłuszeństwa i

artystyczno-literacka śmietanka z wolna zaczynała się kwasić w parowej

łaźni, w jaką zamieniała się zatłoczo-na sali, ale magia muzyki roztaczała

niebiańskie klimaty.

W finale, przy Allegretto poco mosso, doznałem porażające-

go objawienia, że oto właśnie słucham ostatniego kon-

certu, jakim los mnie obdarzał przed śmiercią. Nie czułem

101

ani bólu, ani strachu, a jedynie przepełniające mnie wzru-szenie, że

dane mi było tego dożyć.

Kiedy w pocie czoła udało mi się wreszcie przecisnąć przez wszystkie

uściski i trzask fleszy, stanąłem twarzą w twarz z Ximeną Ortiz, rozpartą

niby stuletnia bogini w wózku inwalidzkim. Sama jej obecność jawiła mi

się jak grzech śmiertelny. Odziana była w jedwabną suknię barwy kości

słoniowej, równie gładką jak jej skóra, na szyi miała trzykrotnie owinięty

naszyjnik z pereł, włosy koloru masy perłowej przycięte na lata

dwudzieste ze schodzącym ku policzkowi zwężającym się skrzydłem

mewy i ogromne żółte źrenice rozświetlone przez natu-ralny cień

podkrążonych oczu. Wszystko w niej pozo-stawało w jawnej

sprzeczności z plotką o tym, iż jej umysł staje się beznadziejnie pusty w

wyniku nieuleczal-nej erozji pamięci. Osłupiały i całkiem wobec niej bez-

radny, zapanowałem nad falą ognia napływającą mi do twarzy i

pozdrowiłem ją w milczeniu, oddając wersalski ukłon. Uśmiechnęła się

jak królowa i złapała mnie za rękę. Uzmysłowiłem sobie, że i ta chwila

jest swoistą okazją podsuwaną mi przez los, więc chwyciłem się jej i nie

pozwoliłem uciec, ażeby wyrwać zadrę, doskwie-rającą mi, od kiedy

pamiętam. Lata marzyłem o tej chwili, powiedziałem jej. Nie zrozumiała

chyba. Coś takiego! Krzyknęła. A ty kim jesteś? Nigdy się nie do-

background image

wiedziałem, czy rzeczywiście zapomniała, czy była to jej ostatnia

zemsta.

Ostateczna pewność co do mej śmiertelności zasko-

czyła mnie za to tuż przed pięćdziesiątką, przy podobnej

102

okazji, w jedną z karnawałowych nocy, gdy tańczyłem apaszowskie

tango z fenomenalną kobietą, której twarzy nigdy nie zobaczyłem,

bardziej korpulentną ode mnie, bo mogła ważyć ze czterdzieści funtów i

wyższa była o jakieś dwie piędzi, a jednak pozwalała się prowadzić jak

piórko. Tańczyliśmy wtuleni w siebie, czułem, jak krew tętni w jej

żyłach, i było mi tak, jakbym przysy-piał z przyjemności słuchania jej

pracowitego dyszenia, wdychania jej woni amoniaku i wpatrywania się w

jej cycki astronomki, kiedy nagle po raz pierwszy targnął mną i niemal

cisnął o ziemię wstrząs śmierci. Tak jakby wyszeptano mi do ucha

brutalną wróżbę: Cokolwiek zrobisz, w tym roku albo za sto lat, i tak

będziesz mar-twy na zawsze. Kobieta odsunęła się ode mnie przestra-

szona: Co panu jest? Nic, odparłem, próbując złapać się za serce:

- Przez panią drżę.

Od tamtego czasu zacząłem odmierzać życie nie la-

tami, ale dekadami. Pięćdziesiątka była decydująca, bo

nabrałem świadomości, że niemal wszyscy są młodsi

ode mnie. Lata po sześćdziesiątce były najintensywniej-

sze z powodu podejrzenia, że nie mam już czasu na

jakąkolwiek pomyłkę. Siódmy krzyżyk był pełen bojaźni

ze względu na duże prawdopodobieństwo, iż będzie

ostatni. Atoli kiedy obudziłem się żywy pierwszego ran-

ka mych dziewięćdziesięciu lat w szczęśliwym łóżku

Delgadiny, przeszyła mnie nader sympatyczna myśl, że

życie może nie jest czymś, co przemija jak wzburzona

background image

rzeka Heraklita, lecz jedyną okazją, by odwrócić się na

103

ruszcie i smażyć na drugim boku przez następne dzie-więćdziesiąt lat.

I do płaczu stałem się skłonny. Jakiekolwiek uczucie ocierające się o

czułość natychmiast chwytało mnie za gardło i często nie byłem w stanie

nad tym zapanować, więc nawet zacząłem przemyśliwać, czy nie zrezyg-

nować z samotniczej rozkoszy czuwania nad snem Delgadiny, nie tyle z

powodu niepewności co do mojej śmierci, ile ze względu na ból, jaki

odczuwałem, kiedy wyobrażałem ją sobie już beze mnie przez resztę jej

życia. W jeden z tych niepewnych dni trafiłem przez roztargnienie na

przezacną ulicę Notariuszy i poruszy-ło mnie, że odnalazłem tam jedynie

nędzne resztki starego hotelu na godziny, w którym tuż przed swoimi

dwunastymi urodzinami siłą zostałem wprowadzony w arkana sztuki

miłosnej. Budynek był kiedyś rezyden-cją dawnych armatorów, okazałą

jak mało która w mie-ście, z kolumnami obłożonymi alabastrem i

zdobnymi fryzami, otaczającymi patio pod kopułą ze szkła w sied-miu

kolorach, roztaczającą blask szklarni. Na parte-rze, do którego prowadził

gotycki portal, mieściły się kolonialne kancelarie notarialne, gdzie przez

całe życie fantastycznych mrzonek pracował, wzbogacił się i zruj-nował

mój ojciec. Historyczne rody z wolna opusz-czały górne piętra, które w

końcu zostały zajęte przez legion nieszczęsnych mewek, krążących do

bladego świtu po schodach, w górę i w dół, z klientami złapa-nymi na

tanią przynętę w kantynach pobliskiego portu rzecznego.

104

Gdy miałem lat dwanaście i chodziłem jeszcze w krót-

kich spodenkach i w bucikach od szkolnego mundurka,

trudno mi było nie ulec pokusie wywiedzenia się, co się

dzieje na górnych piętrach, podczas gdy ojciec zajęty

był kolejnym ze swych niekończących się zebrań, i tak

background image

natrafiłem na niebiańskie widowisko. Kobiety, które do

świtu kupczyły swym ciałem, zaczynały wstawać już od

jedenastej rano, kiedy kanikuła szklanej kopuły stawała

się nie do zniesienia, i zmuszone były prowadzić swe

życie domowe, krążąc nago po całym domu, a przy

okazji na cały głos zwierzając się ze swych nocnych

przypadków. Struchlałem. Jedyne, co mi wpadło do

głowy, to salwować się ucieczką tą samą drogą, jaką tu

dotarłem, ale nie zdążyłem się nawet odwrócić, kiedy

jedna z owych nagusek o ciele masywnym i pachnącym

leśnym mydłem objęła mnie od tyłu i uniósłszy, prze-

taszczyła ku swej dziupli z kartonu, w uścisku tak moc-

nym, że wierzgając wśród wrzasków i oklasków nagich

lokatorek, nie mogłem zobaczyć jej twarzy. Rzuciła mnie

na swoje czteroosobowe łóżko, zdjęła mi z mistrzowską

wprawą spodnie i dosiadła mnie, ale spływający po

mnie lód przerażenia nie pozwolił mi zachować się jak

mężczyzna. Owej nocy, już we własnym łóżku, dręczo-

ny wstydem z powodu napaści, nie mogłem zasnąć

przez ponad godzinę, pragnąc znów ujrzeć swoją napast-

niczkę. A następnego dnia rano, kiedy wszyscy odsypiali

jeszcze pracowitą noc, wszedłem, dygocąc, na górę do

jej dziupli i obudziłem ją, płacząc wniebogłosy i zakocha-

ny szaloną miłością, która trwała, póki nie porwał jej

105

bezlitośnie wicher prawdziwego życia. Kobieta miała na imię Castorina i

była królową tego domu.

Dziuple w hotelu kosztowały jedno peso dla miłości przechodnich, ale

niewielu z nas wiedziało, że tyle samo płaciło się za całą dobę. Ponadto

background image

Castorina wprowadziła mnie w swój pieski świat, gdzie dziewczyny

zapraszały biednych klientów na wykwintne śniadania, pożyczały im

mydło, udzielały pierwszej pomocy przy bólach zę-bów, a w nagłych

przypadkach nie odmawiały miłości z miłosierdzia.

W wieczory mojej ostatniej starości nikt już jednak nie pamiętał

nieśmiertelnej i zmarłej Bóg jeden wie kiedy Castoriny, która z nędznych

zaułków rzecznego nabrzeża wybiła się na święty tron arcybajzelmamy,

z piracką przepaską miast oka straconego w knajpianej bójce. Jej ostatni

etatowy przydupas, Murzyn szczęśliwy z Camaguey, zwany Jonaszem

Galernikiem, był tręba-czem, z tych największych, w Hawanie, póki nie

stracił całego uśmiechu w katastrofie kolejowej.

Wracając z tej gorzkiej wizyty, poczułem ukłucie

w sercu, którego nie zdołałem uśmierzyć przez trzy dni

żadnym z domowych wywarów. Lekarz, do którego

udałem się po ratunek, członek sławnego rodu, był

wnukiem tego, który badał mnie, gdy miałem lat czter-

dzieści dwa, i przestraszyłem się, że to on we własnej

osobie, bo był tak stary jak jego dziadek, gdy miał

siedemdziesiąt, wskutek przedwczesnej łysiny, okula-

rów nieodwracalnego krótkowidza i bezbrzeżnego smut-

ku. Przebadał mnie dokładnie od stóp do głów, skupio-

106

ny jak złotnik. Osłuchał z przodu i z tyłu, zmierzył ciśnienie, sprawdził

reakcje kolan, dno oka, barwę po-wieki od wewnątrz. W przerwach,

kiedy zmieniałem pozycję ciała na leżance, zadawał mi pytania tak

ogólni-kowe i tak szybkie, że ledwie miałem czas pomyśleć nad

odpowiedziami. Po godzinie spojrzał na mnie uśmiech-nięty. No tak,

powiedział, wydaje mi się, że nic dla pana nie mogę zrobić. Co chce pan

przez to powiedzieć? śe stan pańskiego zdrowia jest najlepszym z

background image

możliwych w pańskim wieku. To ciekawe, odparłem, to samo po-wiedział

mi pański dziadek, kiedy miałem czterdzieści dwa lata, jakby czas stał w

miejscu. Zawsze trafi pan na kogoś, odparł, kto powie panu to samo, bo

zawsze będzie pan w określonym wieku. Ja zaś, prowokując go do

wydania najstraszniejszej sentencji, skwitowałem: Jedy-nym określonym

i ostatecznym wiekiem jest śmierć. Tak, rzekł, ale niełatwo jest jej dożyć

w tak dobrym zdrowiu jak pan. Proszę mi wierzyć, jest mi naprawdę

przykro, że niczego innego nie mogę panu powiedzieć.

Były to miłe wspomnienia, ale w przeddzień 29 sierp-

nia poczułem bezmierny ciężar stulecia, które czekało

na mnie niewzruszenie, gdy stawiając ołowiane kroki,

pokonywałem schody do swego mieszkania. I wtedy

raz jeszcze ujrzałem Florinę de Dios, moją matkę, w mo-

im łóżku, które było jej łożem do śmierci; i udzieliła

mi takiego samego błogosławieństwa jak wtedy, gdy

ujrzałem ją po raz ostatni, na dwie godziny przed śmier-

cią. Przejęty i wzruszony zrozumiałem, że to zwiastun

ostateczny, i zadzwoniłem do Rosy Cabarcas, ażeby

107

zaprowadziła mnie do mej małej tej samej nocy, na wypadek gdyby

miało się nie spełnić owo marzenie przeżycia do tchu ostatniego moich

dziewięćdziesięciu lat. Zadzwoniłem raz jeszcze o ósmej, ale powiedziała

mi, że to niemożliwe. Musi być możliwe, cena nie gra roli, wrzasnąłem

przerażony. Odłożyła słuchawkę bez słowa pożegnania, ale po

kwadransie oddzwoniła:

- No dobra, czeka tu na ciebie.

Przybyłem o dziesiątej dwadzieścia w nocy i wrę-czyłem Rosie Cabarcas

ostatnie listy mego życia, łącz-nie z dyspozycjami dotyczącymi losu

dziewczyny po moim strasznym końcu. Pomyślała, że pewnie jestem

background image

wciąż pod wrażeniem zabójstwa, bo w kpiarskim tonie powiedziała mi:

jeśli masz umrzeć, to bardzo proszę, wszędzie, tylko nie tutaj. Ale ja jej

odparłem: Powiedz, że przejechał mnie pociąg z Puerto Colombia, ten

bied-ny, zabytkowy złom, który nawet czasu nie jest w sta-nie zabić.

Przygotowany tej nocy na wszystko, ległem na ple-

cach, czekając na ból ostateczny w pierwszych chwilach

moich dziewięćdziesięciu jeden lat. Usłyszałem bicie

dzwonów w oddali, poczułem zapach duszy Delgadiny

śpiącej na boku, usłyszałem krzyk na horyzoncie, płacz

kogoś, kto może zmarł sto lat temu w alkowie. I wów-

czas zgasiłem światło w ostatnim tchnieniu, wplotłem

swe palce w jej palce, by poprowadzić ją za rękę, i odli-

czyłem dwanaście uderzeń dwunastej w nocy i moich

dwanaście ostatnich łez, dopóki nie zaczęły piać koguty,

a po nich nie rozległy się dzwony chwały i petardy

108

święta, które uczciły radość niebywałą, że cały i zdrowy przeżyłem swoje

dziewięćdziesiąt lat.

Pierwsze słowa skierowałem do Rosy Cabarcas: Ku-puję dom od ciebie,

cały, razem ze sklepem i ogrodem. Ona zaś powiedziała: A może lepiej

zróbmy taki zakład staruszków: kto z nas przeżyje drugiego, bierze cały

jego majątek, i spiszemy to w obecności notariusza. Nie, bo jeśli ja

umrę, to wszystko ma być dla małej. Na jedno wychodzi, odparła Rosa

Cabarcas, ja zaopiekuję się ma-łą, a później zostawię jej wszystko, i

moje, i twoje; nie mam nikogo więcej na tym świecie. A tymczasem

wyre-montujemy twój pokój, polepszymy to i owo, założymy

klimatyzację, powstawiamy twoje książki, przeniesiemy twoją muzykę.

- Myślisz, że ona się na to zgodzi?

background image

- Och, mój ty smutny mędrku, chcesz być stary, pro-szę bardzo, ale

naprawdę nie musisz być głupim ciulem - powiedziała Rosa Cabarcas. -

To biedne dziecko oszalało z miłości do ciebie.

Wyszedłem na ulicę, promieniejąc, i po raz pierwszy dostrzegłem siebie i

rozpoznałem na dalekim horyzoncie mojego pierwszego stulecia. Dom

mój, cichy i posprząta-ny o szóstej piętnaście, zaczynał cieszyć się

kolorami szczęśliwej jutrzenki. Damiana śpiewała na cały głos w kuchni,

a zmartwychwstały kot otarł się ogonem o moje kostki i aż do biurka już

mnie nie odstąpił. Porządkowałem właśnie swoje pożółkłe papiery, kała-

marz, gęsie pióro, kiedy pomiędzy parkowymi migda-łowcami

eksplodowało słońce i pocztowy statek rzeczny, 109 opóźniony o tydzień

z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego kanału. To było wreszcie

najprawdzi-wsze życie, z moim jak najbardziej zdrowym sercem,

skazanym na śmierć z dobrej miłości, w szczęśliwej agonii

jakiegokolwiek dnia po ukończeniu przeze mnie stu lat.

Maj, 2004

opóźniony o tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego

kanału. To było wreszcie najprawdzi-wsze życie, z moim jak najbardziej

zdrowym sercem, skazanym na śmierć z dobrej miłości, w szczęśliwej

agonii jakiegokolwiek dnia po ukończeniu przeze mnie stu lat.

Maj, 2004

Książkę wydrukowano na papierze

Amber Graphic 120 g/m2

background image

Amber

www.arcticpaper.com

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Marszałkowska 8, 00-590 Warszawa

tel. (0-22) 8277721, 6296524

e-mail:

info@muza.com.pl

Dział zamówień: (0-22) 6286360, 6293201

Księgarnia internetowa:

www.muza.com.pl

Warszawa 2005

Wydanie I

Skład i łamanie: Magraf s.c, Bydgoszcz

Druk i oprawa: P.U.P. Arspol, Bydgoszcz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gabriel Garcia Marquez Rzecz o mych smutnych dziwkach
Gabriel Garcia Marquez Rzecz o mych smutnych dziwkach
Gabriel Garcia Marquez Rzecz o mych smutnych dziwkach
Marquez G G Rzecz o mych smutnych dziwkach
Gabriel Garcia Marquez Rzecz o mych smutnych dziwkach
Gabriel Garcia Marquez Rzecz o mych smutnych dziwkach
Gabriel Garcia Marquez Rzecz o mych smutnych dziwkach
G G Marquez Rzecz o mych smutnych dziwkach
Marquez Gabriel Garcia Rzecz o mych smutnych dziwkach
Marquez Gabriel Garcia Rzecz o mych smutnych dziwkach 2
MARQUEZ Gabriel Garcia Rzecz o mych smutnych dziwkach
Marquez Gabriel Garcia Rzecz o mych smutnych dziwkach
Marquez Gabriel Garcia Rzecz o mych smutnych dziwkach1
Marquez Gabriel Garcia Rzecz o mych smutnych dziwkach
Gabriel García Márquez Rzecz o mych smutnych dziwkach
Organizowanie środowiska lokalnego na rzecz działalności opiekuńczo wychowawczej i pracy socjalnej p
radosny i smutny przedszkolak, Emocje, uczucia

więcej podobnych podstron