Gabriel
Garcia Marquez
Rzecz
o mych smutnych dziwkach
przełożył
Carlos Marroddn Casas
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Tytuł oryginału: Memoria de mis putas tristes
Projekt okładki: Luz de la Mora
Redakcja: Marta Szafrańska-Brandt
Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz
Korekta: Maria Mirecka
© Gabriel Garcia Marquez, 2004
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2005
© for the Polish translation by Carlos Marrodan Casas
© Cover photograph © Luis Miguel Palomares
ISBN 83-7200-131-6
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2005
Tłumacz się tłumaczy
Widniejący na okładce tytuł powieści jest tytułem zastępczym, tytułem
roboczym, tytułem wstydliwym i ocenzurowanym. Gabriel Garcia
Marquez dał swojej powieści tytuł Rzecz o mych smutnych kurwach i tak
też przetłumaczył to tłumacz, w pamięci mając twórczość takich
mistrzów, jak Jan Kochanowski, Daniel Naborowski czy Jan Andrzej
Morsztyn (z przyczyn oczywistych nie wspomnę Juliana Tuwima). Na
okładce widnieje jednak bezpieczny tytuł, a to w wy-niku prawniczych
ekspertyz, sugerujących, iż wydrukowanie tytułu nadanego przez
tłumacza grozi nieobliczalnymi konsekwencjami jak np.: prokuratorski
zakaz (w wyniku doniesienia o popełnieniu prze-stępstwa)
rozpowszechniania książki. Kodeks o wykroczeniach. Roz-dział XVI.
Wykroczenie przeciw obyczajności publicznej. Art.141. Taki jest stan
prawny w Polsce - można dzieła artystyczne cen-zurować, bezkarnie
niszczyć; artystów nie tylko można, ale po prostu, jak Dorotę
Nieznalską, skazuje się na więzienie. Przyjdzie czas na karę banicji,
może na obozy swoistej resocjalizacji. Ale ten stan prawny chroni
hunwejbinów święcie wierzących w sprawczą moc słowa polskiego (nie
wywołuj wilka z lasu). Stoją więc na straży czystości języka polskiego,
nie odróżniając dopełniacza od biernika, o wołaczu w ogóle nie
pamiętając, mieszając związki frazeologiczne, ortografię myląc z
kaligrafią. Za to na wyrywki znają cały repertuar obecny w Słowniku
polskich przekleństw i wulgaryzmów (autora nie podam, bo nie chcę być
donosicielem).
Powieść Garcii Marqueza to skromna elegia o późnej miłości, a nie
swawolny przewodnik po zamtuzach, o czym mam nadzieję przekonają
się ci czytelnicy, którzy będą mieli odwagę po tę książkę sięgnąć.
Tłumaczowi pozostaje jedynie wierzyć, że jednak nadejdzie czas, gdy
Rzecz o mych smutnych kurwach będzie mogła pod tym właśnie tytułem
się ukazać.
Carlos Marrodan Casas
Proszę niczego nie robić w złym guście. Nie wolno na przykład wkładać
palców do ust śpiącej dziewczyny! - ostrzega starego Eguchiego
kobieta z hotelu.
Śpiące piękności, Yasunari Kawabata
(przełożył Mikołaj Melanowicz)
1
W roku mych dziewięćdziesiątych urodzin chciałem sprawić sobie w
prezencie szaloną noc miłosną z nielet-nią dziewicą. Przywołałem w
pamięci osobę Rosy Cabar-cas, właścicielki domu schadzek, która mając
w rękach coś nad wyraz specjalnego, zwykła była powiadamiać o tym
swych najlepszych klientów. Nigdy nie uległem tego rodzaju pokusom,
ani wielu innym jej plugawym propozycjom, ale Rosa i tak nie wierzyła w
czystość moich zasad. Nawet moralność jest tylko kwestią czasu,
mawiała ze złośliwym uśmieszkiem, sam się przekonasz. Była nieco
młodsza ode mnie, a że od lat nie miałem o niej żadnych wieści, więc
równie dobrze od dawna mogło jej nie być pośród żywych. Ledwie
jednak prze-brzmiał pierwszy sygnał w słuchawce, natychmiast roz-
poznałem jej głos i wypaliłem bez zbędnych wstępów:
- Dziś chcę.
Westchnęła: Och, ty mój smutny mędrku, przepadasz
gdzieś na dwadzieścia lat, a jak już się pojawiasz, to tylko
po to, żeby żądać rzeczy niemożliwych. Natychmiast
jednak odzyskała swój zawodowy kunszt i podsunęła z pół tuzina
rozkosznie zapowiadających się sugestii, jednak, nie da się ukryć, już
użytkowanych. A ja, że nie, że musi być panna i na tę właśnie noc.
Zaniepokojona spytała: A co chcesz sobie udowodnić? Nic, odparłem,
trafiony w najczulsze miejsce, bardzo dobrze wiem, co mogę i czego nie
mogę. Rosa niewzruszona stwierdziła, że mędrkowie wiedzą wszystko,
ale nie wszystko: Jedy-ne Panny, jakie jeszcze chodzą po świecie, to
takie Panny sierpniowe jak ty. Nie mogłeś poprosić mnie o to
odpowiednio wcześniej? Natchnienie ma to do siebie, że nie uprzedza,
odpowiedziałem. Ale poczekać chyba może, skwitowała, nieodmiennie i
jak żaden mężczyzna przemądrzała, i poprosiła o przynajmniej dwa dni,
żeby dokładnie przebadać rynek. Odrzekłem, najzupełniej serio, że w
tym interesie, w którym robi, każda godzina w moim wieku jest jak rok.
To znaczy, że się nie da, podsumowała, bez cienia wątpliwości w głosie,
ale to akurat nieważne, za to bardzo emocjonujące, a co tam, kurwa,
oddzwonię w ciągu godziny.
Nie muszę o tym wspominać, bo z daleka widać, ja-
ki jestem: brzydki, nieśmiały i staroświecki. Ale usilnie
dbając o to, ażeby właśnie takim nie być, zacząłem
odgrywać swe całkowite przeciwieństwo. Do dnia dzi-
siejszego, kiedy to z własnej i nieprzymuszonej woli
przystępuję do opowiedzenia sobie samemu, jaki na-
prawdę jestem, choćby po to tylko, by przynieść ulgę
swemu sumieniu. Zacząłem od niecodziennego telefonu
do Rosy Cabarcas, bo jeśli spojrzeć na to dziś, właśnie ta
10
rozmowa dała początek nowemu życiu w wieku, w któ-rym znakomitą
większość śmiertelników śmierć już daw-no zabiera.
Mieszkam w kolonialnym budynku po słonecznej stro-nie parku San
Nicolas, w domu, gdziem spędził wszystkie dni swego życia bez żony i
bez fortuny, tu, gdzie również żyli byli i dokonali żywota moi rodzice, i
wreszcie tu, gdzie zamiarem moim było umrzeć samotnie, w tym samym
łóżku, w którym przyszedłem na świat, i w dniu oby najodleglejszym i
oby bezboleśnie. Mój ojciec nabył ów dom na aukcji publicznej pod
koniec XIX wieku, po czym parter wynajął konsorcjum Włochów prowa-
dzącemu sieć luksusowych sklepów, zatrzymując dla się to właśnie
piętro, ażeby tam zaznać szczęścia z córką jednego ze swych włoskich
arendarzy, znamienitą inter-pretatorką Mozarta, poliglotką i
garibaldzistką i najpię-kniejszą i najbardziej utalentowaną kobietą, jaka
kiedy-kolwiek żyła w tym mieście, z Floriną de Dios Carga-mantos: moją
matką.
Mieszkanie jest przestrzenne i jasne, ze stiukowymi
sklepieniami, z podłogami wyłożonymi szachownicą
florenckich mozaik, z czworgiem szklanych drzwi wy-
chodzących na długi szeregowy balkon, gdzie moja
matka siadywała, aby wespół ze swymi włoskimi ku-
zynkami śpiewać arie miłosne. Widać stąd park San
Nicolas z katedrą i pomnikiem Krzysztofa Kolumba,
a dalej składy rzecznego nabrzeża i portu i rozległy
widnokres rzeki Magdalena, dwadzieścia mil od jej es-
tuarium. Jedyną niedogodnością tego mieszkania jest
11
słońce przechodzące w ciągu dnia przez wszystkie okna po kolei; trzeba
je więc wszystkie zamykać, by spróbo-wać przynajmniej uciąć sobie
sjestę w skwarnym pół-mroku. Kiedy, w wieku trzydziestu dwu lat,
zostałem sam, przeniosłem się do dotychczasowej sypialni mych
rodziców, kazałem przebić z niej drzwi bezpośrednio do biblioteki i
zacząłem wyprzedawać na licytacjach to, co mi do życia nie było
potrzebne, czyli niemal wszyst-ko - jak miało się z czasem okazać - poza
książkami i pianolą.
Przez czterdzieści lat byłem depeszowcem, czy też
nadmuchiwaczem, jak na nas mawiano, w gazecie „El
Diario de La Paz”, a praca moja polegała na rekon-
struowaniu i dopowiadaniu w miejscowej prozie wyła-
pywanych przez nas wiadomości krążących w przestrze-
ni na falach krótkich lub w kodzie Morse’a. Dziś utrzy-
muję się jako tako z emerytury wypracowanej w tym
wymarłym zawodzie; poza tym otrzymuję prawie nic
jako emerytowany nauczyciel gramatyki języka hisz-
pańskiego i łaciny, tyle co nic za coniedzielny felieton,
pisany regularnie od ponad pół wieku, i mniej niż nic
za teksty do programów muzycznych i teatralnych, które
łaskawie raczą mi publikować, gdy przybędą do nas
znamienici artyści z gościnnymi występami. Poza pisa-
niem nic właściwie innego w życiu nie robiłem, ale brak
mi powołania i narracyjnego talentu, zupełnie są mi
nieznane zasady dramaturgicznej konstrukcji, jeśli więc
podjąłem się tego trudu, to dlatego, iż ufam w światłość
tego wszystkiego, com w życiu przeczytał, a przeczyta-
12
łem bez liku. Mówiąc najzwyczajniej, szaraczkowy ze mnie literat i
pewnie niczego szczególnego nie miałbym do przekazania potomnym,
gdyby nie zdarzenia, z któ-rych, na ile mi mój talent pozwoli, chciałbym
właśnie zdać sprawę w tej rzeczy o mej wielkiej miłości. W dzień moich
dziewięćdziesiątych urodzin obudzi-łem się, jak zwykle, o piątej rano.
Był piątek, więc czekało mnie jedynie napisanie felietonu publikowanego
w niedzielnym wydaniu „El Diario de La Paz”. Wszyst-kie poranne objawy
i znaki idealnie wprost odwodziły od jakichkolwiek radosnych i
szczęśliwych myśli: od świtu łamało mnie w kościach, w tyłku paliło i co
chwila rozlegały się grzmoty pierwszej, po trzech miesiącach bez kropli
deszczu, burzy. Nastawiłem kawę i wykąpa-łem się, wypiłem kubek
kawy posłodzonej miodem, zjadłszy do tego dwa placki z casabe, i
wdziałem płócien-ny chałat, używany przeze mnie w domu.
Tematem felietonu na ów dzień miały być, jakże-
by inaczej, moje dziewięćdziesiąte urodziny. Nigdy
mój wiek nie jawił mi się jako plama na suficie, z któ-
rej spadające krople odmierzają człowiekowi czas, jaki
mu jeszcze do końca życia pozostał. Kiedy byłem ma-
ły, słyszałem, iż gdy ktoś umiera, wszy gnieżdżące się
w owłosieniu konającego rzucają się w panice do uciecz-
ki przez poduszki, wstyd czyniąc rodzinie. Tak się tym
przejąłem, że kiedy miałem iść po raz pierwszy do
szkoły, kazałem ogolić sobie całkiem włosy, a i dziś te
kilka kosmyków, jakie mi jeszcze pozostają, wciąż szo-
ruję szarym mydłem. Świadczy to o tym, teraz to mogę
13
zaświadczyć, że już od małego miałem o wiele silniej ukształtowane
społeczne poczucie wstydliwości i czys-tości niż poczucie śmierci.
Już parę miesięcy wcześniej założyłem sobie, że mój urodzinowy felieton
nie będzie zwykłym lamentem za minionymi laty, lecz wprost
przeciwnie: gloryfikacją sta-rości. Zacząłem od pytania, kiedy
uświadomiłem sobie, że jestem starym już człowiekiem, i wydaje mi się,
że stało się to właśnie tuż przed owym dniem. Gdy ukoń-czyłem
czterdzieści dwa lata, udałem się do lekarza, skar-żąc się na
utrudniający mi oddychanie ból w plecach. Zba-gatelizował problem: to
naturalny ból w pańskim wieku, stwierdził.
- W takim razie - odpowiedziałem - rzeczą nienatu-ralną jest mój wiek.
Lekarz uśmiechnął się z pożałowaniem. Widzę, że jest pan filozofem. To
wówczas po raz pierwszy pomyślałem o swoim wieku w kategoriach
starości, ale nie zwlekałem zbytnio, ażeby puścić te myśli w niepamięć.
Przywykłem budzić się codziennie z odmiennym bólem, który z bie-giem
lat zmieniał natężenie i charakter i doskwierał mi w coraz to innym
miejscu. Bywał i taki, jakby śmierć już zatapiała swe szpony, a nazajutrz
nagle znikał. W tamtym właśnie okresie zdarzyło mi się usłyszeć, iż
pierwszym symptomem starości w przypadku mężczyzny jest upo-
dabnianie się od pewnego momentu do własnego ojca.
Widocznie jestem skazany na wieczną młodość, pomyś-
lałem wówczas, bo mojemu końskiemu profilowi nijak
do urokliwokaraibskich rysów mojego ojca, a tym bardziej
14
do cesarskorzymskiego profilu mojej matki. To prawda, że pierwsze
zmiany następują tak wolno, iż właściwie nie-dostrzegalnie, my zaś,
patrząc na siebie własnymi oczyma, widzimy się takimi, jakimi zawsze
byliśmy i jesteśmy, ale inni, spoglądając z zewnątrz, natychmiast
dostrzegają najmniejszą zmianę.
Z piątym krzyżykiem zacząłem mieć jakie takie wyob-rażenie o starości,
kiedy zaczęły doskwierać mi pierwsze luki w pamięci. Wywracałem do
góry nogami cały dom, szukając okularów, po czym odkrywałem, że
mam je na nosie, albo wchodziłem w nich pod prysznic, lub nakła-dałem
szkła do czytania, nie zdjąwszy tych do patrzenia. Zdarzyło mi się
pewnego dnia dwukrotnie zjeść śniada-nie, bo zdążyłem zapomnieć, że
już je jadłem, i nauczy-łem się rozpoznawać ogarniający moich
przyjaciół po-płoch, gdy nie stawało im odwagi, by choćby i delikatnie
zmitygować mnie, że opowiadam coś, com już relacjono-wał w zeszłym
tygodniu. W owych latach sporządziłem sobie w pamięci dwie listy, z
których jedna zawierała spis znanych twarzy, druga zaś spis
odpowiadających im imion i nazwisk, ale gdy przyszło mi się z kimś
witać, nie potrafiłem przypasować twarzy do nazwiska. Nigdy nie
przejmowałem się swoim seksualnym wie-kiem, moje możliwości
zależały bowiem w dużej mierze nie tyle ode mnie, ile od kobiet, a one,
jeśli chcą, świetnie wiedzą, co, jak i dlaczego. Dziś śmieję się z
chłopaków z osiemdziesiątką na karku, którzy przerażeni nagłym
niedomaganiem, bezzwłocznie szukają pomocy u leka-rza, jeszcze
nieświadomi, że po dziewięćdziesiątce jest 15 jeszcze gorzej, ale staje
się to zarazem nieistotne: wciąż żyjesz, więc coś za coś. Triumfem życia
z kolei jest szwankowanie pamięci ludzi starych wobec błahostek, atoli
rzadko owa pamięć niedomaga, gdy rzeczy mocno nas dotyczą. Cyceron
ujął to krótko: Nie ma starca, który zapomniałby, gdzie skarb swój ukrył.
Dzieląc się tymi i podobnymi refleksjami, nakreśliłem pierwszy zarys
felietonu, kiedy sierpniowe słońce wy-buchło pośród migdałowców w
parku, a pocztowy statek rzeczny, opóźniony o tydzień z powodu suszy,
bucząc, wpłynął do portowego kanału. Pomyślałem: Oto przy-bija mój
dziewięćdziesiąty roczek. Nigdy nie dowiem się dlaczego, i nawet o to
stać nie będę, ale jest prawdą, iż w chwili, gdy wywołałem to
zniechęcające przypo-mnienie, postanowiłem zarazem zatelefonować do
Rosy Cabarcas, by pomogła mi uczcić urodziny libertyńską nocą. Już lata
temu dałem sobie z ciałem święty pokój; pozwalało mi to poświęcić czas
na ponowne lektury co smakowitszych stron mych klasyków i na
słuchanie utworów muzyki poważnej we własnym wyborze i ukła-dzie,
ale pożądanie, które odczułem owego dnia, było tak natarczywe, iż zdało
mi się zesłane od Pana Boga. Po tej rozmowie telefonicznej już nie
mogłem pisać. W kącie biblioteki, gdzie rano słońce jeszcze nie dociera,
zawiesiłem hamak i położyłem się w nim, czując na piersiach zmorę
oczekiwania.
Gdym dorastał, byłem oczkiem w głowie zarówno
obdarzonej licznymi przymiotami mamy, zgładzonej
w wieku pięćdziesięciu lat przez gruźlicę, jak i taty pe-
16
danta, któremu nikt nigdy nie wykazał najmniejszego błędu i którego
odnaleziono martwego w jego łożu wdowca w dniu podpisania traktatu w
Neerlandii koń-czącego wojnę Tysiąca Dni i tyle innych ubiegłowiecz-
nych wojen domowych. Wraz z pokojem nadeszły zmia-ny tyleż
nieprzewidziane, co niepożądane. Tłumy wol-nych kobiet zasiliły do
granic szaleństwa stare kantyny przy ulicy Ancha, która później miała
stać się bulwarem Abello, a teraz jest aleją Kolumba, w tym moim
mieście najukochańszym, tak lubianym przez swoich, jak i przy-
jezdnych, ze względu na miłe usposobienie mieszkań-ców i czystość
światła.
Nigdy nie przespałem się z żadną kobietą, nie płacąc za to, tych kilka zaś
spoza branży przekonałem siłą argumen-tów lub argumentem siły, by
przyjęły ode mnie pieniądze, nawet jeśli miałyby je potem wyrzucić do
śmieci. Jako dwudziestolatek zacząłem prowadzić rejestr zawierający
imię, wiek, miejsce oraz króciutki opis okoliczności i specy-fiki. Gdy
kończyłem lat pięćdziesiąt, spisanych miałem pięćset czternaście kobiet,
z którymi byłem przynajmniej raz. Przestałem prowadzić rejestr, kiedy
ciało już zaczyna-ło mi odmawiać posłuszeństwa, więc stosunkowo łatwo
przychodziło mi prowadzić rachuby w pamięci. Miałem swoje zasady.
Nigdy nie brałem udziału w grupowych harcach ani w wiadomych wszem
trójkątach, nie dzieliłem z nikim sekretu i nikomu też nigdym się nie
zwierzył z jakiejkolwiek przygody cielesnej czy duchowej, bo już jako
młody chłopak zdałem sobie sprawę, że żadna z nich nie pozostaje
bezkarna.
17
Jedynym dziwnym związkiem, jaki utrzymywałem przez wiele lat, był
związek z wierną Damianą. Gdy pojawiła się u mnie, była właściwie
jeszcze dzieckiem. Miała indiańskie rysy, silna i dzika, odzywała się
rzadko, ale stanowczo i chodziła po domu boso, by nie przeszka-dzać mi
w pisaniu. Pamiętam, że czytałem Konterfekt zalotnej Andaluzyjki w
hamaku na korytarzu i przypadkiem ujrzałem ją pochyloną nad praniem,
w spódnicy tak krótkiej, że całkiem odsłaniającej jej smakowite
krągłości. Rażony gorączką nie do wytrzymania, zadarłem jej spód-nicę,
ściągnąłem pluderki poniżej kolan i pokryłem ją całkiem od tyłu. Proszę
pana, zajęczała ponuro, to wymyś-lono jako wyjście, a nie wejście.
Głębokie drżenie przeszy-ło jej ciało, ale wytrzymała do końca.
Upokorzony upoko-rzeniem jej, chciałem zapłacić Damianie dwa razy
tyle, ile liczyły sobie wówczas te najdroższe, ale nie przyjęła ani grosza,
więc zmuszony byłem podnieść jej pensję, która uwzględniała ową
dodatkową i świadczoną raz w miesią-cu usługę, zawsze podczas prania i
zawsze od zaplecza. Kiedyś nasunęła mi się myśl, że owa łóżkowa
buchal-teria mogłaby stanowić dobrą pożywkę dla relacji o nę-dzy
mojego rozwiązłego życia, i tytuł spadł mi z nieba:
Rzecz o mych smutnych kurwach. Moje życie publiczne za
to, było w ogóle mało ciekawe: sierota bez ojca i matki,
stary kawaler bez przyszłości, przeciętny dziennikarz,
czterokrotny finalista Turniejów Poetyckich w Cartagena
de Indias i absolutny faworyt karykaturzystów dzięki
swej bezprzykładnej brzydocie. Inaczej mówiąc: zmar-
nowane życie, które źle się zaczęło owego popołudnia,
18
kiedy matka, trzymając mnie, dziewiętnastolatka, za rękę, zaprowadziła
mnie do redakcji „El Diario de La Paiz”, by się wywiedzieć, czy można w
gazecie wydru-kować kronikę z życia szkolnego, którą napisałem jako
wypracowanie z hiszpańskiego i retoryki. Rzecz ukazała się w
niedzielnym wydaniu, poprzedzona paroma, na-der życzliwymi, słowami
redaktora naczelnego. Po wielu latach, gdy dowiedziałem się, że matka
zapłaciła za publikację tego debiutu i siedmiu następnych artykułów,
było za późno, by się zawstydzić, bo mój cotygodniowy felieton chadzał
już własnymi ścieżkami, a poza tym by-łem depeszowcem i krytykiem
muzycznym.
Z chwilą otrzymania świadectwa maturalnego z wyróż-nieniem zacząłem
udzielać lekcji hiszpańskiego i łaciny w trzech szkołach publicznych
naraz. Byłem złym nauczy-cielem, brakowało mi wykształcenia
zawodowego, nie czułem powołania ani nie miałem jakiejkolwiek litości
dla tych biednych dzieciaków, które szły do szkoły, bo był to
najłatwiejszy sposób ucieczki od tyranii ojców. Jedyne, co mogłem dla
nich uczynić, to dyscyplinować je moją drew-nianą linijką, ażeby
przynajmniej został im po mnie mój ulubiony wiersz: To, na co z bólem
patrzysz, mój Fabiusie miły, pola szczyre, samotne i wzgórek rzewliwy,
przesławną Italiką dawno temu były- Już jako stary człowiek,
dowiedziałem się, zresztą przypadkiem, że uczniowie obdarzyli mnie
złośliwym przezwiskiem: Profesor Wzgórek Rzewliwy.
I to wszystko, com dostał od życia, nic nie uczy-
niwszy, by zyskać więcej. Jadałem obiad jedynie po-
między jedną lekcją a drugą, a o szóstej po południu
19
przybywałem do redakcji, by wyławiać sygnały z prze-strzeni gwiezdnej.
O jedenastej w nocy, kiedy zamykano poranne wydanie, zaczynało się
moje prawdziwe życie. Spałem w chińskiej dzielnicy dwa lub trzy razy w
tygo-dniu, tak często zmieniając towarzystwo, iż dwukrotnie zostałem
uhonorowany tytułem Klienta Roku. Po zje-dzeniu kolacji w pobliskiej
Cafe Roma wybierałem burdel na chybił trafił i wchodziłem tam po
kryjomu, tylnymi drzwiami od podwórza. Robiłem to dla przyjem-ności,
ale w końcu stało się to częścią mojej pracy zawo-dowej, a to dzięki
niepohamowanemu gadulstwu wiel-kich baronów polityki, którzy jak
gdyby nigdy nic re-ferowali tajemnice państwowe swym kochankom
jednej nocy, nie biorąc w ogóle pod uwagę, że przez cieniutkie
kartonowe ściany słucha ich również opinia publiczna. W tenże sposób,
rzecz jasna, odkryłem także, że moje nieuleczalne starokawalerstwo
przypisywano mej nocnej pederastii, która znajdywała zaspokojenie
dopiero po-śród chłopców sierot z ulicy del Crimen. Miałem to szczę-ście,
że udało mi się o tym zapomnieć, choćby i dlatego, że dochodziły mnie
również życzliwe sądy o mej osobie, tym dla mnie cenniejsze, iż szczere.
Nigdy nie miałem serdecznych przyjaciół, a ci, którzy
mogli z czasem nimi zostać, są w Nowym Jorku. To
znaczy: nie żyją, bo tam, jak mniemam, odchodzą dusze
pokutujące, by nie przeżuwać prawdy o swym życiu
minionym. Od przejścia na emeryturę niewiele mam do
roboty, jeśli nie liczyć dostarczania redakcji kilku stro-
niczek w każdy piątkowy wieczór czy też paru równie
20
istotnych zajęć: koncertów w Towarzystwie Sztuk Pięk-nych, wernisaży
w Centrum Artystycznym, którego jes-tem członkiem założycielem, od
czasu do czasu wy-słuchania jakiejś użytecznej prelekcji w
Stowarzyszeniu Naprawy Społecznej albo obecności na wydarzeniu tak
wielkiej rangi jak sezon Virginii Fabregas w teatrze Apol-lo. Za młodu
chadzałem do kinowych sal pod gołym niebem, gdzie z równym
powodzeniem mogło zasko-czyć nas zaćmienie księżyca, co rozległe
zapalenie płuc będące następstwem oberwania chmury. Ale bardziej od
filmów interesowały mnie nocne ptaszyny, które da-wały za cenę biletu,
albo nawet za darmo czy też na kredyt. Bo kino to nie moja sztuka.
Obsceniczny kult Shirley Temple był kroplą, która przelała czarę.
Jedynymi podróżami, jakie odbyłem, były cztery wy-jazdy na Turnieje
Poetyckie do Cartagena de Indias, przed trzydziestym rokiem życia, i
jedna paskudna noc w łodzi motorowej, gdy zostałem zaproszony przez
Sacramento Montiel na inaugurację jego nowego bur-delu w Santa
Marta. Co zaś się tyczy mego życia domo-wego, jestem raczej
niejadkiem, a gust mam całkiem prosty. Kiedy Damiana się zestarzała,
w domu przestano gotować, a jedynym moim regularnym posiłkiem była
od tamtej pory tortilla z ziemniaków w Cafe Roma po zamknięciu
porannego wydania.
W przeddzień mych dziewięćdziesiątych urodzin zo-
stałem więc bez obiadu i trudno mi było skupić się na
lekturze, bo w napięciu czekałem na wieści od Rosy
Cabarcas. W spiekocie godziny drugiej po południu
21
cykady ćwierkały do granic obłędu, a wędrówka słońca wpadającego
przez otwarte okna trzykrotnie zmusiła mnie do przewieszania hamaka.
Zawsze miałem wraże-nie, że dzień moich urodzin wypada w okresie
najwięk-szych upałów, i nawet nauczyłem się je przetrzymywać, ale w
owym dniu nie stało mi nastroju. O czwartej spróbowałem poprawić
sobie samopoczucie, słuchając sześciu suit na wiolonczelę solo Jana
Sebastiana Bacha, w nieprześcignionej interpretacji Pabla Casalsa. W
moim mniemaniu to absolut muzyki, niemniej miast przynieść mi jak
zwykle spokój, suity wprowadziły mnie w stan całkowitego
przygnębienia. Zdrzemnąłem się przy dru-giej, nieco moim zdaniem
rozlazłej, i przez sen podstawi-łem pod żałosny lament wiolonczeli
smętne buczenie odpływającego statku. Dosłownie w chwilę później obu-
dził mnie terkot telefonu i pordzewiały głos Rosy Cabar-cas przywrócił
mnie życiu. Głupi to ma szczęście, powie-działa. Znalazłam ci
turkaweczkę cudo, coś o wiele lep-szego, niż sobie zażyczyłeś, tyle że
jest jedno ale: nie ma chyba nawet czternastu lat. Mam zmieniać
pieluchy?, proszę bardzo, odparłem kpiarskim tonem, nie całkiem
pojmując, do czego pije. Tu nie o ciebie chodzi, powie-działa, rzecz w
tym, kto mi zapłaci za trzy lata więzienia? Nikomu żadne więzienie nie
groziło, a już na pewno nie jej. Zbierała swój narybek spośród nieletnich
robią-cych zakupy w jej sklepie, następnie poddawała je ini-cjacji i
wyciskała z nich, ile się dało, do momentu kiedy odchodziły od niej, by
żyć gorszym życiem utytułowa-nych kurew w historycznym burdelu
Czarnej Eufemii.
22
Nigdy nie zapłaciła nawet najskromniejszego mandatu, jej patio było
bowiem arkadią lokalnych władz, od gu-bernatora począwszy, a na
ostatnim ratuszowym łapów-karzu skończywszy, i trudno było sobie
wyobrazić, żeby właścicielce tego ogrodu rozkoszy nagle zabrakło zdol-
ności, by naginać prawo do swego widzimisię. A teatral-nie okazywane
skrupuły miały na celu jedynie podbija-nie ceny: tym większej, im
surowszy paragraf. Począt-kową sprzeczność interesów załatwiliśmy
polubownie, o dwa pesos podwyższając cenę usługi i uzgadniając, że o
dziesiątej w nocy zjawię się u niej w domu z pięcio-ma pesos w gotówce,
które zapłacę z góry. Ani minuty wcześniej, gdyż mała musiała jeszcze
nakarmić i ułożyć do snu młodsze rodzeństwo, jak również pomóc
położyć się do łóżka chorej na reumatyzm matce.
Brakowało czterech godzin. W miarę ich upływu ser-ce zalewała mi
kwaśna piana utrudniająca oddychanie.
Spróbowałem skrócić czas garderobianymi fortelami, ale
bezskutecznie. Zresztą to dla mnie nic nowego, bo nawet
Damiana mówi, że przy ubieraniu odprawiam rytuały
jak ksiądz biskup. Zaciąłem się brzytwą, musiałem od-
czekać, aż spłynie z rur woda nagrzana słońcem, a przy
niezbyt energicznym wycieraniu ręcznikiem zalałem się
potem. Ubrałem się stosownie do nocnych okoliczności:
w biały lniany garnitur i koszulę w niebieskie prążki z na-
krochmalonym kołnierzykiem, założyłem krawat z chiń-
skiego jedwabiu, getry wyczyszczone bielą cynkową i ze-
garek ze złota koronnego z dewizką przywiązaną do
butonierki. Na koniec podwinąłem do środka mankiety
23
spodni, ażeby nie można było spostrzec, że skurczyłem się o cal.
Mam opinię dusigrosza, bo nikomu nie przychodzi do głowy, że mogę
być biedny, skoro mieszkam tam, gdzie mieszkam, ale taka noc jak ta
znacznie przekraczała moje możliwości. Z ukrytej pod łóżkiem szkatułki
z oszczęd-nościami wyjąłem dwa pesos na wynajem pokoju, cztery dla
właścicielki, trzy dla małej i jeszcze pięć zapasowych, na moją kolację i
inne drobniejsze wydatki. W sumie czternaście pesos, czyli tyle, ile
wynosi moje miesięczne honorarium za niedzielne felietony. Ukryłem je
w niewi-docznej kieszonce paska i wyperfumowałem się wodą kwiatową
Lanman & Kemp-Barclay & Co. w rozpylaczu. Wtedy poczułem szpony
paniki i z pierwszym uderze-niem na ósmą zszedłem po schodach, nie
zapalając światła, i mokry cały ze strachu wyszedłem w promienie-jącą
w przededniu moich urodzin noc.
Ochłodziło się nieco. W alei Kolumba mężczyźni sto-jący w grupkach,
pośród zaparkowanych obok siebie na trotuarze taksówek, zażarcie
przekrzykiwali się w dys-kusji o futbolu. Orkiestra dęta pod kwitnącymi
drzewa-mi przy bulwarze wykonywała melancholijnego walca.
Jedna ze smutnych kurewek z ulicy Notariuszy, polują-
cych na klientów gołodupskich, poprosiła mnie jak za-
wsze o papierosa i jak zawsze odpowiedziałem jej to, co
zawsze: Rzuciłem palenie równo trzydzieści trzy lata,
dwa miesiące i siedemnaście dni temu. Przechodząc
obok sklepu złotniczego El Alambre de Oro, przejrzałem
się w rozświetlonych szybach witryny i zobaczyłem nie
24
siebie takiego, jakim się czułem, ale kogoś znacznie starszego i fatalnie
ubranego.
Tuż przed dziesiątą wsiadłem do taksówki i poprosi-łem szofera, żeby
zawiózł mnie na Cmentarz Komunal-ny, nie chcąc, by wiedział, gdzie się
w rzeczywistości udaję. Rozbawiony, przyjrzał mi się w lusterku wstecz-
nym i powiedział: Niech mnie pan lepiej nie straszy, panie mądry, daj
Boże, żebym miał w sobie tyle życia co pan. Dojechawszy do cmentarza,
wysiedliśmy razem z taksówki, bo nie miał reszty, i poszliśmy rozmienić
do Trumienki, podłej kantyny, gdzie opłakują swoich zmar-łych
pijaczkowie zaranni. Gdym wreszcie uregulował na-leżności, szofer na
pożegnanie powiedział mi całkiem serio: Niech pan szanowny uważa, bo
lokal Rosy Cabarcas to już nie to samo co kiedyś. Mogłem mu tylko
podzięko-wać, przeświadczony, że nie było na świecie takiego sekretu,
którego nie znaliby taksówkarze z alei Kolumba.
Zagłębiłem się w dzielnicę biedaków, która nie mia-
ła już nic wspólnego ze znaną mi ongiś. Niby te same
szerokie, pokryte gorącym piaskiem ulice, niby te same
domy o otwartych drzwiach, o ścianach zbitych z suro-
wych desek, dachach z gałęzi palmowych i podwórkach
wysypanych żwirem. Ale jej mieszkańcy stracili spo-
kój. W większości domów odbywały się piątkowe fety,
tak huczne, że aż w trzewiach dudniło. Każdy mógł za
pięćdziesiąt centavos przyłączyć się do zabawy, która
najbardziej mu odpowiadała, ale można było i potańczyć
przed domem za Bóg zapłać. Szedłem, marząc jedynie
o tym, żeby ziemia pochłonęła mnie w tym moim ancugu
25
tropikalnego absztyfikanta, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi, prócz
chudego Mulata podrzemującego na progu jednego z okolicznych
domów.
- Dobrej nocy, doktorze - wrzasnął, najserdeczniej jak mógł -
szczęśliwego bzykanka.
Nie miałem innego wyjścia, jak tylko podziękować. Pokonując ostatnią
stromą uliczkę, musiałem trzykrotnie stanąć, by złapać oddech. A gdy
już się wspiąłem, zoba-czyłem ogromny księżyc z miedzi unoszący się na
hory-zoncie i niespodziewana potrzeba żołądka kazała mi zwątpić w
celowość mej wyprawy, ale na szczęście trwa-ło to tylko chwilę.
Dotarłszy do końca ulicy, gdzie zabu-dowa osiedla przeistaczała się w las
drzew owocowych, wszedłem do sklepu Rosy Cabarcas.
Ona, ale jakby nie ona. Była najdyskretniejszą bajzel-
mamą, stąd też i najbardziej znaną. Kobietą o dużych
gabarytach, którą w swoim czasie chcieliśmy wynieść
do stopnia nadbrygadiera straży ogniowej, ze względu
zarówno na jej korpulencję, jak i jej skuteczność w ga-
szeniu pożarów wśród parafian. Ale samotność skurczyła
jej ciało, ściągnęła skórę i wyostrzyła głos tak zmyślnie,
iż wyglądała jak stara dziewczynka. Z dawnych czasów
pozostały jej wspaniałe zęby, z których jeden kazała
sobie pozłocić, dla kokieterii. Ubrana była w żałobę po
mężu zmarłym po pięćdziesięciu latach wspólnego życia,
dodatkowo pogłębioną czymś w rodzaju czarnego bire-
tu, noszonego po śmierci jedynego syna, który pomagał
matce w prowadzeniu szwindli. śywotność zachowały
jedynie jej przezroczyste i okrutne oczy, i to dzięki
26
nim zdałem sobie sprawę, że w niczym jej się nie zmienił charakter.
śarówka rzucająca spod sufitu bladawe światło i puste niemal półki
stanowiły sklepową scenografię, niestarającą się nawet być przykrywką
dla rzeczywistego i oczywi-stego interesu, o którym wiedział każdy, ale
którego nikt nie przyjmował do wiadomości. Rosa Cabarcas zajmowa-ła
się klientem, gdy cichutko wszedłem na paluszkach. Nie wiem, czy
rzeczywiście mnie nie poznała, czy też, dla zachowania pozorów,
postanowiła udawać. Usiadłem na ławeczce i czekając na swą kolej,
spróbowałem przypo-mnieć sobie Rosę sprzed lat. Gdy nic nam nie
szwanko-wało, nieraz spieszyła mi z natychmiastową pomocą. Chyba
czytała w moich w myślach, bo spojrzała ku mnie i zaczęła przyglądać mi
się zatrważająco wnikliwie. Czas cię omija, westchnęła smutno. Chciałem
ją pocieszyć:
Ciebie nie omija, ale ci i nie szkodzi, wręcz przeciwnie. Ja nie żartuję,
odparła, nawet udało mu się wskrzesić trochę tę twoją twarzyczkę
zdechłego konia. Pewnie dlatego, że zmieniłem stołówkę,
odpowiedziałem nie bez złośliwości. Ożywiła się. O ile mnie pamięć nie
zawodzi, miałeś pa-łę galernika. Jak się trzyma? Wywinąłem się: Pali
mnie w tyłku, i jest to jedyna zmiana, jaka nastąpiła od naszego
ostatniego spotkania. Natychmiast postawiła diagnozę:
Nie używasz, to i boli. Po to go mam, po co go Pan Bóg
stworzył, zawyrokowałem, ale i dawniej też mnie paliło,
nie ma się co oszukiwać, i to zawsze podczas pełni. Rosa
zaczęła szperać w swym przyborniku krawcowej, by po
chwili wyciągnąć i otworzyć puszeczkę z zieloną pomadą
27
o zapachu arniki. Powiedz małej, żeby paluszkiem posma-rowała ci
bolące miejsce, o tak, zademonstrowała, kręcąc z bezwstydną
dosłownością wskazującym palcem. Odpar-łem, że Bogu dzięki jeszcze
potrafię się obyć bez indiań-skich smarowideł. Miast się speszyć, zakpiła:
Och, mist-rzu, daruj mi życie, błagam. I przeszła do sedna. Mała
przebywa w pokoju od dziesiątej; jest śliczna, czysta i grzeczna, ale
ledwie żywa ze strachu, bo jedna z jej koleżanek puściła się z dokerem z
Gayra i wy-krwawiła się w dwie godziny. Skądinąd nic w tym dziwnego,
zastrzegła Rosa, bo ci z Gayra ponoć nawet mulice doprowadzają do
stanu łaski. I wróciła do tematu:
Biedne dziecko, jakby tego było mało, musi calusieńki
boży dzień przyszywać guziki w fabryce. Chyba to nie
jest taka ciężka praca, wyraziłem zdziwienie. Tak się
mężczyznom wydaje, odparła, ale to gorsze niż walenie
kilofem. Przyznała mi się, że podała małej roztwór brom-
ku z walerianą, po którym dziewczynka zasnęła. Wyrazi-
łem obawę, czy aby odwoływanie się do współczucia
nie jest jeszcze jedną sztuczką prowadzącą do podnie-
sienia ceny, ależ nie, oburzyła się, nigdy nie cofam raz
danego słowa. Ale, jak zwykle, zasady są niezmienne:
wszystko płatne osobno, gotówką i z góry. I tak się
stało. Ruszyłem za nią przez podwórze, rozczulony jej
zwiędniętą skórą i tym, jak ciężko było jej się poruszać
na spuchniętych nogach, opatulonych w grube baweł-
niane pończochy. Księżyc w pełni zaczynał zajmować
sam środek nieba i świat wyglądał jak zanurzony w zie-
lonych wodach. Nieopodal sklepu wznosiła się wiata
28
przeznaczona na fety urzędników administracji publicz-nej, pokryta
dachem z palmowych liści, pod którym stało sporo skórzanych stołków i
wisiało kilka rozpiętych na słupach hamaków. Na tyłach podwórza, w
miejscu, gdzie zaczynał się las drzew owocowych, znajdował się budynek
z niepalonej cegły, mieszczący sześć sypialni z oknami przesłoniętymi
płótnem przeciw komarom. W jedynym zajętym pokoju świeciło się
nikłe światełko, a w radioodbiorniku Tona la Negra śpiewała o złych mi-
łościach. Rosa Cabarcas nabrała powietrza i westchnęła:
Bolero to samo życie. Zgadzałem się z nią, ale dopiero dzisiaj mam
odwagę to napisać. Pchnęła drzwi, weszła i po chwili wyszła. Śpi,
drobiażdżek, przestrzegła mnie. Najlepiej byś zrobił, gdybyś pozwolił się
jej wyspać, ile dusza zapragnie, twoja noc jest dłuższa od jej nocy.
Byłem zakłopotany: To co mam wobec tego robić? Ty już będziesz
wiedział najlepiej, co masz robić, odparła z niezwykłą u niej łagodnością,
ty tu rządzisz. Obróciła się i zostawiła mnie sam na sam ze strachem.
Nie było już odwrotu. Ze ściśniętym sercem wszed-
łem do pokoju i zobaczyłem śpiącą dziewczynkę, nagą
i bezbronną w ogromnym łożu do wynajęcia, taką, jaką
ją matka urodziła. Leżała na boku, twarzą do drzwi,
a padające na nią bezpośrednio światło było tak inten-
sywne, że wydobywało najmniejszy szczegół. Przysiad-
łem na brzegu łóżka, by przyjrzeć jej się w zauroczeniu
wszystkich pięciu zmysłów. Miała czarne włosy i letnie
ciało. Poddano ją jakimś zabiegom higienicznym i upięk-
szającym, nie pomijając nawet ledwo wschodzącego
29
meszku na wzgórku łonowym. Skręcono jej włosy w lo-ki, a paznokcie u
dłoni i nóg pokryto lakierem natural-nym, ale cera koloru melasy
wyglądała na szorstką i za-niedbaną. Rysujące się dopiero piersi niewiele
się jeszcze różniły od chłopięcych, niemniej można było dostrzec, że
wypychane są przez skrytą energię, która lada chwila eksploduje.
Najprzyjemniejszą częścią jej ciała były duże stopy, w sam raz do
cichego stąpania, o długich i wraż-liwych jak u rąk palcach. Mimo
działającego wentylatora zlana była świetlistym potem, a upał dopiero
narastał. Za to nie można było się nawet domyślić wyglądu jej twarzy
wypacykowanej, jakby tynk kładli, pokrytej gru-bą warstwą pudru i
dwiema tapetami różu, przystrojonej sztucznymi rzęsami i z
uczernionymi jakby sadzą brwia-mi i powiekami, i ustami obmalowanymi
powiększają-co jakąś mazią czekoladową. Ale żadne gałgany czy ko-
smetyki nie były w stanie przesłonić jej przymiotów najistotniejszych:
dumnego nosa, zbiegających się brwi, pełnych ust. Pomyślałem: Milutki
byczek do walki. O jedenastej udałem się za swoimi rutynowymi po-
trzebami higienicznymi do łazienki, gdzie na krześle leżało jej ubranie
ubogiej dziewczyny złożone niczym kreacja krezuski: sukienka z etaminy
w motyle, żółte majtki z madapolamu i sandały z sizalu. Na wierzchu
spoczywała straganowa bransoletka i drobniutki łańcu-szek z medalikiem
Matki Boskiej. Na półeczce nad umy-walką torebeczka ze szminką,
różem, kluczem i kilkoma monetami. Wszystko tak tanie i zużyte, że nie
potrafiłem wyobrazić sobie kogoś biedniejszego od niej.
----------------------------------- 30 -----------------------------------
Rozebrałem się i powiesiłem ubranie na wieszaku, najstaranniej jak
mogłem, żeby nie pomiąć jedwabiu koszuli i wyprasowanego lnu.
Załatwiłem się do muszli klozetowej na siedząco, tak jak mnie od
dziecka uczyła Florina de Dios, ażeby nie pobrudzić brzegów muszli,
sikając nadal - bez fałszywej skromności - silnym i nie-przerwanym
strumieniem dzikiego źrebaka, po czym pociągając za łańcuszek,
spuściłem wodę. Przed opusz-czeniem łazienki przejrzałem się jeszcze w
wiszącym nad umywalką lustrze. Koń, który spojrzał na mnie, był nie
tyle zdechły, co ponury, z obwisłym podgardlem, opuchniętymi
powiekami i resztkami mej grzywy piani-sty. - Cholera - powiedziałem
mu - a co ja poradzę, skoro mnie nie kochasz?
Starając się nie obudzić dziewczyny, usiadłem nagi na łóżku,
przyzwyczaiwszy już wzrok do zwodniczego czerwonego światła, i
przemierzyłem dotykiem jej ciało cal po calu. Opuszkiem palca
wskazującego przesunąłem po mokrym karku, a ona wzdrygnęła się w
sobie, jakby przebiegło przez nią arpeggio, i chrząknąwszy, odwróciła się
ku mnie i osnuła mnie chmurą swego kwaśnego od-dechu. Ścisnąłem jej
nos między kciukiem i palcem wska-zującym; otrząsnęła się, cofnęła
głowę i nie przytomniejąc, odwróciła się do mnie plecami. Ulegając
nagłej pokusie, spróbowałem rozdzielić kolanem jej nogi. Raz i drugi
opar-ła się, napinając uda. Zaśpiewałem jej do ucha: Wokół łóż-ka
Delgadiny aniołów cała gromada. Rozluźniła się nieco. Po-czułem ciepły
prąd w żyłach i moje nierychliwe zwierzę w stanie spoczynku przebudziło
się z długiego letargu.
31
Delgadino, duszko moja, błagalnie i pożądliwie wes-tchnąłem.
Delgadino. Jęknęła posępnie, wywinęła się z moich ud, odwróciła plecami
i zwinęła jak ślimak w musz-li. Napitek z waleriany był widocznie nader
skuteczny, zarówno wobec mnie, jak i wobec niej, bo nic się nie stało,
ani jej, ani nikomu. Ale nie obruszyło to mnie. Pomyślałem, że po co ma
ją budzić ktoś tak upokorzony, smutny i zimny jak nóżki w galarecie.
Wyraźnie i nieuchronnie rozbrzmiały wówczas dzwo-ny o północy i zaczął
się dzień 29 sierpnia, dzień męczeń-stwa świętego Jana Chrzciciela. Ktoś
na ulicy płakał wnie-bogłosy i nikt nie zwracał na to uwagi.
Przeżegnałem się i pomodliłem zań, może mu się przyda, a i za siebie
też się pomodliłem, w podzięce za otrzymane łaski: Niech człek się
żaden nie łudzi, że to, co dopiero się budzi i ma nadejść, trwać będzie
dłużej niż to, co sam dotąd widział na oczy własne.
Dziewczyna jęknęła przez sen i za nią też się pomodliłem:
Bo wszystko mija jednako i właśnie tak minąć musi. A następ-nie
wyłączyłem na noc radio i światło.
Obudziłem się o świcie, nie pamiętając, gdzie jestem.
Dziewczyna wciąż spała plecami do mnie i w tej samej
pozycji płodowej. Nie mogłem oprzeć się niejasnemu
wrażeniu, że wstawała w ciemnościach i że słyszałem
dochodzący z łazienki odgłos wody płynącej z kranu,
ale równie dobrze to wszystko mi się śniło. Doświad-
czałem czegoś zupełnie nowego. Nieznane mi były for-
tele uwodzenia, zawsze na chybił trafił wybierałem sobie
narzeczone jednej nocy, kierując się raczej przystępnoś-
cią ceny niż wdziękami, i kochaliśmy się, nie kochając,
32
na wpół ubrani najczęściej, ale zawsze w ciemnościach, by wyobrażać
sobie, że jesteśmy lepsi. Tej nocy odkryłem nieprawdopodobną rozkosz
w kontemplowaniu ciała śpiącej kobiety bez bata pożądania czy
zakłopotania wstydu.
Wstałem o piątej, dość niespokojny, bo mój niedzielny felieton powinien
znaleźć się na stole redakcyjnym przed dwunastą. Załatwiłem się, jak to
regularnie zwykłem czynić o tej porze, odczuwając jeszcze palenie
księżyca w pełni, a kiedy pociągnąłem za łańcuszek, poczułem, że
wszystkie moje lęki z przeszłości spłynęły rurami kanali-zacyjnymi.
Kiedy odświeżony i ubrany wróciłem do sy-pialni, dziewczyna spała na
plecach, z twarzą obróconą ku uspokajającemu światiu poranka, z
rozrzuconymi na bok rękami, pani absolutna swego dziewictwa. Niech
Bóg ci go strzeże, powiedziałem jej. Wszystkie pieniądze, jakie jeszcze
przy sobie miałem, te jej należne i swoje, położyłem na poduszce i
pocałunkiem w czoło pożegna-łem się z nią na zawsze. Dom, jak każdy
burdel o świcie, był niemal rajem. Wyszedłem furtką od ogrodu, ażeby
ni-kogo nie napotkać. W prażącym słońcu ulicy zacząłem odczuwać
ciężar mych dziewięćdziesięciu lat i odliczać minutę po minucie minuty
wszystkich nocy brakujących mi do śmierci.
Piszę rzecz tę w ogołoconej już niemal całkiem bib-liotece mych
rodziców, której regały runą zresztą nieba-wem wskutek cierpliwej
nieustępliwości korników. Ko-niec końców, mając na względzie to, co mi
jeszcze pozo-stało do zrobienia w życiu, mógłbym śmiało poprzestać na
mych słownikach wszelakiego rodzaju oraz na dwóch pierwszych seriach
Epizodów narodowych don Benita Pe-reza Galdosa i na Czarodziejskiej
górze, dzięki której zdoła-łem zrozumieć nastroje mojej matki
wynaturzone przez gruźlicę.
W przeciwieństwie do innych mebli i mnie samego
stół, przy którym piszę, wydaje się z upływem czasu
w coraz w lepszym zdrowiu, bo wyszedł spod ręki mego
dziadka ze strony ojca, cieśli okrętowego. Nawet jeśli nie
muszę pisać, czyszczę stół codziennie rano z nadgorliwą
pilnością, która doprowadziła do zguby tyle moich miło-
ści. W zasięgu ręki mam moich książkowych wspólników:
obydwa tomy pierwszego ilustrowanego słownika Akade-
mii Królewskiej z 1903 roku, Thesaurus języka kastylijskiego
35
alias hiszpańskiego don Sebastiana de Covarrubias; grama-tykę don
Andresa Bello, na wypadek gdyby zaistniała ja-kaś uzasadniona
wątpliwość natury semantycznej; nowa-torski Diccionario ideológico don
Julia Casaresa, szczegól-nie ze względu na antonimy i synonimy;
Vocabolario della Lingua Miana Nicoli Zingarellego, by mieć styczność z
języ-kiem mojej matki, znanym mi od kołyski; wreszcie słownik łaciny,
którą uważam za swój język rodzimy, a to dlatego, iż ona to dała życie
moim dwóm pierwszym językom.
Z lewej strony biurka zawsze trzymam pięć arkusików
papieru satynowanego, formatu biurowego, dla mojego
niedzielnego felietonu, i rożek z piaskiem do listów, który
przedkładam nad nowoczesny bibularz. Z prawej mam
zaś kałamarz i lekką obsadkę z balsy ze złotą stalówką,
wciąż piszę bowiem piórem, stawiając litery podług wzor-
ców pisma romantycznego, jakiego nauczyła mnie Florina
de Dios, by uchronić mój charakter pisma przed urzędo-
wą kaligrafią swego małżonka, notariusza i buchaltera
przysięgłego do ostatnich dni swoich. Już jakiś czas temu
w gazecie narzucono nam wymóg pisania na maszynie,
by sprawniej wyliczać tekst do składu linotypowego i do-
kładniej przygotowywać makietę, ale nigdy nie mogłem
się dostosować do tej szkodliwej nowinki. Nadal pisałem
więc piórem, by później przepisywać tekst na maszynie
- stukając palcami w klawisze jak dziobiąca kura - dzię-
ki wątpliwemu przywilejowi bycia najstarszym pracow-
nikiem. Teraz już jako emeryt, ale wciąż pod bronią,
korzystam ze świętego przywileju pisania w domu, odłą-
czam telefon, żeby nikt mi nie przeszkadzał, i nie mam
cenzora, który zagląda mi przez ramię, sprawdzając, co też tam piszę.
Mieszkam bez psów, ptaków i bez służby, jeśli nie
liczyć wiernej Damiany, która wyciągała mnie w prze-
szłości z niewyobrażalnych wprost opresji, a teraz przy-
chodzi raz w tygodniu, żeby zrobić, co jest do zrobienia,
pomimo swego stanu, bo i niedowidzi, i z głową już u niej
nie najlepiej. Matka na łożu śmierci błagała mnie, bym się
ożenił młodo, z białą kobietą, i byśmy mieli co najmniej
trójkę dzieci, w tym córkę, która odziedziczyłaby po niej
imię, tak jak ona odziedziczyła je po swojej matce, a ta
z kolei po swojej. Prośbę zakarbowałem sobie w pamięci,
ale młodość była dla mnie pojęciem tak płynnym, że
ciągle wydawało mi się, że mam jeszcze czas. Do owego
upalnego popołudnia, kiedy to w domu rodziny Paloma-
res de Castro w Pradomar pomyliłem drzwi i zobaczyłem
całkiem nagą Ximenę Ortiz, młodszą z córek gospodarzy,
odpoczywającą w czas sjesty w sąsiednim pokoju. Leżała
plecami do drzwi, chcąc zatem przez ramię spojrzeć na
intruza, odwróciła tak szybko głowę, że nie zdążyłem
uciec. Och, przepraszam, zdołałem jedynie wykrztusić
z duszą na ramieniu. Uśmiechnęła się i obróciła z wdzię-
kiem gazeli, ukazując mi się w całej okazałości. Pokój
zdawał się przesycony jej intymnością. Całkiem naga
nie była, gdyż za uchem miała trujący kwiat o pomarań-
czowych płatkach, jak Olimpia Maneta, a poza tym rów-
nież naszyjnik z drobnych pereł, a na prawym nadgarst-
ku złotą bransoletkę. Do głowy by mi nie przyszło, że
kiedykolwiek w całym czekającym mnie życiu uda mi się
37
zobaczyć coś równie przejmującego, i dziś mogę zapew-nić, że miałem
rację.
Cofnąłem się i jak mogłem najszybciej, trzasnąłem za sobą drzwiami,
zawstydzony swym brakiem taktu, posta-nawiając z całą determinacją
zapomnieć o niej. Ximena Ortiz nie dała mi jednak o sobie zapomnieć.
Za pośrednic-twem wspólnych koleżanek przesyłała mi bileciki, dwu-
znaczne liściki z brutalnymi groźbami, podczas gdy rów-nolegle już
zaczynała krążyć wieść, że szalejemy z miło-ści do siebie, aczkolwiek
nigdy nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Nie sposób było się oprzeć. Miała
oczy zdziczałej kotki, ciało równie prowokujące w ubraniu, jak i bez, i
gęste włosy ze zmierzwionego złota, których kobieca woń doprowadzała
mnie do takiego stanu, że z wściekło-ści zalewałem poduszkę łzami.
Wiedziałem, że nigdy nie przerodzi się to w miłość, ale szatański urok,
jaki na mnie wywierała, był tak upajający, że usiłowałem wytrzeźwieć z
niego, rzucając się na pierwszą lepszą zielonooką kurew-kę. Nigdy nie
udało mi się zdusić wspomnienia o nagiej Ximenie na łóżku w Pradomar,
więc złożyłem broń, występując jak najformalniej o jej rękę, zaręczając
się z nią i zapowiadając ślub przed Zielonymi Świątkami.
Wieść wywarła większe wrażenie w chińskiej dziel-
nicy niż na salonach. Z początku wywoływała kpiarskie
komentarze, z czasem przeistoczyła się jednak w swoiste
rozczarowanie uczonych panienek, postrzegających mał-
żeństwo raczej jako błazenadę niż sakrament. Narze-
czeństwo moje wypełniło wszystkie rytuały chrześcijań-
skiej moralności w scenerii amazońskich orchidei i wi-
38
szących paproci w domu mojej narzeczonej. Zjawiałem się tam
regularnie o siódmej wieczorem, cały białolniany, z nieodzownym i
miłym drobiazgiem rękodzielno-od-pustowym czy też bombonierką
szwajcarskich czeko-ladek, i rozmawialiśmy pół szyfrem, pół serio do
dziesią-tej, w czujnym towarzystwie ciotki Argenidy, która led-wie
zatrzepotała powiekami, już zasypiała, jak wszystkie przyzwoitki z
owowczesnych powieści.
Im bliżej się poznawaliśmy, tym Ximena stawała się bardziej żarłoczna,
zrzucając z siebie gorsety i halki w miarę narastania dokuczliwych
czerwcowych upałów, i z łatwością można było sobie wyobrazić, jaką
niszczy-cielską siłę okaże w półmroku. Po dwóch miesiącach nie
mieliśmy już o czym rozmawiać, a ona znienacka podda-ła temat dzieci,
bez słowa, przyjmując mnie z szydełkiem w ręku i robiąc z wełny buciki
dla niemowląt. Grzeczny narzeczony, nauczyłem się przy niej
szydełkować i tak upływały nam zbędne godziny pozostałe do ślubu,
pod-czas gdy ja robiłem szydełkiem niebieskie buciki dla chłopczyków,
ona zaś różowe dla dziewczynek, oboje ciekawi, które z nas trafi, dopóki
nie wyszydełkowaliśmy tego dla ponad pół setki dzieci. Tuż przed
dziesiątą wsiadałem do powozu i ruszałem do chińskiej dzielnicy, by
przeżyć swoją noc w bożym spokoju.
Huczne wieczory kawalerskie, jakie mi urządzano
w chińskiej dzielnicy, a sztywne imprezy, jakie na moją
cześć wydawano w Resursie, to były dwa odmienne,
a nawet przeciwstawne światy, co pozwoliło mi ostatecz-
nie rozeznać, który z obu tych światów był rzeczywiście
39
moim światem, i wykoncypowałem sobie, że i jeden, i drugi, ale każdy
we właściwych dla siebie godzinach, będąc w jednym z nich, widziałem
bowiem, jak drugi się oddala z rozdzierającym westchnieniem
wydawanym przez żegnające się na pełnym morzu statki. Ostatni
wieczór kawalerski, w Poder de Dios, noc przed ślubem, zakończył się
ceremonią, której odprawienie mogło wpaść do głowy tylko i wyłącznie
pewnemu księdzu galisyj-skiemu, od dawna osiadłemu na mieliźnie
lubieżności: wystroił cały damski personel w białe welony i zaopatrzył w
białe wiązanki ślubne, aby wszystkie poślubiły mnie w powszechnym
sakramencie. Była to noc wielkiego bluź-nierstwa, podczas której
dwadzieścia dwie oblubienice przysięgły mi miłość i posłuszeństwo, a ja
im wierność i oparcie aż do śmierci.
Przeczucie, że coś się nieuchronnie stanie, nie dawało mi zasnąć przez
resztę nocy. Od świtu liczyłem każde uderzenie katedralnego zegara,
kwadrans po kwadran-sie, godzina po godzinie, aż wreszcie nastąpiło
siedem co-raz bardziej napawających mnie strachem uderzeń, z któ-rych
wybiciem powinienem już być w kościele. Telefon zaczął dzwonić o
ósmej; dzwonił długo, uporczywie, nie-przewidywalnie, przez ponad
godzinę. Nie tylko go nie odbierałem: ja nawet nie oddychałem. Tuż
przed dzie-siątą zastukano do drzwi; najpierw rozległo się pukanie,
później walenie pięścią, wreszcie krzyki osób znanych i odrażających.
Bałem się, że wyważą drzwi z powodu jakiegoś nieszczęścia, ale około
jedenastej zaległa pełna napięcia cisza, jaka zapada po strasznych
katastrofach.
Wtedy zapłakałem nad nią, i nad samym sobą zapłakałem, i pomodliłem
się gorliwie o to, ażeby już nigdy więcej jej nie spotkać do końca dni
swoich. Któryś ze świętych wysłuchał mnie, choć połowicznie, bo Ximena
Ortiz wyje-chała z kraju tej samej nocy i wróciła po dwudziestu dopiero
latach, szczęśliwie wydana za mąż i jako matka siedmiorga dzieci,
których mogłem być ojcem. Niemało zabiegów musiałem wszcząć, by
zachować i swoje stanowisko w „El Diario de La Paz”, i swój co-
tygodniowy felieton po sprokurowaniu takiego towarzy-skiego af rontu.
Nie z tego jednak powodu przesunięto mój stały artykuł na stronę
jedenastą, ale z przyczyny ślepego impetu, z jakim nastał wiek
dwudziesty. Postęp zawładnął miastem. Wszystko się zmieniło; zaczęły
latać samoloty i jakiś przedsiębiorczy człek cisnął z junkersa workiem
listów i wymyślił pocztę lotniczą. Nie uległy żadnej przemianie jedynie
moje felietony. Młode pokolenia atakowały je, widząc w nich mumię
przeszłości, którą powinno się odstawić do lamusa, ale ja utrzymałem je
w tym samym tonie, bez żadnych koncesji i na przekór odnowicielskim
prądom. Byłem głuchy na wszystko. Skończyłem czterdzieści lat, ale
młodzi dziennikarze nazywali moje felietony Kolumną Koszałka Opałka.
Ówczesny naczelny wezwał mnie do siebie i poprosił, żebym dostosował
się do nowych ten-dencji. Z uroczystą powagą, jakby właśnie przed
chwilą sam na to wpadł, oświadczył: Świat idzie do przodu.
Tak, odpowiedziałem, do przodu, ale nieustannie kręcąc
się wokół Słońca. Utrzymał mój niedzielny felieton, bo
41
nie znalazł na moje miejsce nowego depeszowca. Dziś wiem nie tylko, że
miałem rację, ale wiem również dlaczego. Młodzi z mojego pokolenia,
rzuciwszy się żar-łocznie na życie, zapomnieli w żywy kamień o nadzie-
jach wiązanych z przyszłością, póki rzeczywistość nie przekonała ich, że
przyszłość nie jest taka, jaka im się marzyła, i wtedy odkryli nostalgię. A
tam czekał na nich mój niedzielny felieton, niczym archeologiczna
relikwia pośród zgliszcz przeszłości, i pojęli wówczas, że skiero-wany jest
zarówno do starych, jak i do tych młodych, którzy nie boją się zestarzeć.
Felieton wrócił więc na strony redakcyjne, a w specjalnych
okolicznościach dru-kowany był nawet na pierwszej stronie.
Tym, którzy pytają, zawsze i zgodnie z prawdą od-powiadam: przez
kurwy nie miałem czasu się ożenić.
Aczkolwiek muszę przyznać, że nieznane mi było to
usprawiedliwienie aż do dnia moich dziewięćdziesiątych
urodzin, kiedy opuszczałem dom Rosy Cabarcas zdecy-
dowany już nigdy więcej nie kusić losu. Czułem się
dziwnie inaczej. Nastrój mi się popsuł na widok poste-
runków wojskowych rozstawionych wokół parkowego
ogrodzenia. Zastałem Damianę myjącą na czworakach
podłogę w salonie i młodość jej ud w jej wieku przy-
prawiła mnie o drżenie z innej epoki. Widocznie poczuła
to, bo szybko opuściła spódnicę. Nie mogłem się oprzeć
pokusie i jednak zadałem jej to pytanie: Niech Damia-
na powie, co najbardziej Damiana pamięta? Pamiętać
to niczego nie pamiętam, odparła, ale jak już pan zapy-
tał, to mi się wszystko przypomniało. Poczułem ucisk
w piersi. Nigdy nie byłem zakochany, powiedziałem jej. Ona zaś, niemal
wpadając mi w słowo, odparła: A ja byłam. I nie przerywając zmywania
podłogi, dokończyła: dwadzieścia lat łzy lałam przez pana. Serce mi
skoczyło. Chcąc wyjść z tego jakoś honorowo, stwierdziłem: Była-by z
nas całkiem niezła parka. I po co mi pan to teraz mówi, skwitowała z
żalem, teraz to już nawet pociechy w tym nie znajdę. A wychodząc z
domu, jakby nigdy nic wyznała: Nie uwierzy mi pan, ale wciąż jestem
dziewicą, dzięki Bogu.
Nieco później odkryłem, że w całym domu poustawia-ła wazony z
czerwonymi różami, a na poduszce złożyła karteczkę: Rzyczę by dożył
pan stolat. Czując absmak po tym wszystkim, usiadłem do biurka, by
dokończyć po-rzucony poprzedniego dnia felieton. I nie odrywając się
już od pracy, skończyłem go pisać w niecałe dwie godzi-ny, ukręciwszy
łabędziowi szyję, żeby wszystko wyszło z dna trzewi, ale bez śladu
jakiegokolwiek szlochu. Pod natchnieniem, które zaczęło spływać na
mnie pod koniec pisania, postanowiłem zakończyć felieton zapowiedzią,
iż nim właśnie doprowadzam do szczęśliwego końca długie i godziwe
życie, nie umierając wszakże.
Miałem zamiar zostawić artykuł w portierni redakcji
gazety i wrócić do domu. Ale nie udało mi się. Cały per-
sonel czekał na mnie, by uczcić moje urodziny. Budynek
był w remoncie, obstawiony rusztowaniami, wszędzie wa-
lał się gruz, ale na czas uroczystości roboty zostały wstrzy-
mane. Na warsztacie stolarskim stały napoje czekające
na wzniesienie toastu i prezenty w kolorowo fantazyjnych
43
opakowaniach. Cokolwiek oszołomiony błyskami lamp, pozowałem na
tym tle do pamiątkowych zdjęć. Szczerze się uradowałem, spotkawszy
tam dziennika-rzy z radia i z innych dzienników wychodzących w na-
szym mieście: z konserwatywnej „La Prensa”, z liberal-nego „El Heraldo”
i z sensacyjnej popołudniówki „El Nacional”, starającej się uśmierzyć
napięcia polityczno--społeczne materiałami w tonacji odcinkowych
roman-sideł. W tym, że znaleźli się tu wszyscy razem, nie było niczego
dziwnego, bo zgodnie z duchem naszego miasta żołnierze utrzymywali
więzy przyjaźni, podczas gdy woj-ny prasowe wywoływali i prowadzili
marszałkowie. Przybył również w charakterze prywatnej osoby oficjalny
cenzor, don Jerónimo Ortega, którego przezy-waliśmy Odrażający Drab z
Dziewiątej Punkt, bo zawsze zjawiał się w redakcji o tej właśnie godzinie,
ze swym krwawym ołówkiem konserwatywnego satrapy. I sie-dział tak
długo, dopóki nie nabrał całkowitej pewności, że w porannym wydaniu
nie będzie ani jednej karalnej literki. Darzył mnie osobistą awersją za
moje sadzenie się na arbitra gramatyki, a może i dlatego, że używałem
włoskich słów - nie zaznaczając ich cudzysłowem czy też kursywą -
gdym odnosił wrażenie, że niosą z sobą większy ładunek ekspresji niż
hiszpańskie wyrażenia, co zresztą, ze względu na syjamskie
podobieństwo obu tych języków, powinno być, moim zdaniem,
powszech-nie stosowaną zasadą. Po czterech latach znoszenia go z
zaciśniętymi zębami w końcu go zaakceptowaliśmy ja-ko nasz chodzący
wyrzut sumienia.
44
Sekretarki wniosły do salonu tort z dziewięćdziesięcio-ma zapalonymi
świeczkami, które po raz pierwszy posta-wiły mnie wobec faktycznej
liczby moich lat. Musiałem powstrzymać łzy, kiedy zaśpiewano mi sto
lat, i nagle bez żadnej przyczyny przypomniałem sobie dziewczynkę. Nie
był to strach, ale zapóźnione współczucie dla osoby, której nie
spodziewałem się zachować w pamięci. Kiedy anioł już przeleciał, ktoś
włożył mi do ręki nóż, żebym pokroił tort. Nie chcąc narazić się na kpiny,
nikt nie zaryzykował przemówienia. Wolałbym umrzeć niż wygłosić w
odpo-wiedzi swoje. Na zakończenie uroczystości redaktor na-czelny,
którego nigdy nie darzyłem nadmierną sympatią, sprowadził nas na
bezlitosną ziemię. A teraz, nasz szanow-ny dziewięćdziesięciolatku:
Gdzie pański felieton?
To prawda, że przez cały wieczór czułem, jak kartki
felietonu niemal mnie parzą w kieszeni, ale byłem tak
głęboko poruszony, że nie miałem serca psuć im uro-
czystości moją rezygnacją. Odparłem: A dziś dla odmia-
ny go nie mam. Naczelny był wyraźnie rozgniewany
uchybieniem bez precedensu nienotowanym od zeszłe-
go wieku. Chociaż raz proszę o wyrozumiałość, odpo-
wiedziałem mu, miałem tak ciężką noc, że obudziłem
się ciemny jak tabaka w rogu. I o tym właśnie trzeba
było napisać, odparł z charakterystycznym dlań kwaś-
nym poczuciem humoru. Czytelnicy chcieliby się do-
wiedzieć z pierwszej ręki, jak się żyje z dziewięćdziesiąt-
ką na karku. Jedna z sekretarek wtrąciła się. A może to
słodki sekret - i spojrzała na mnie złośliwie: Czy to
możliwe? Krew uderzyła mi do głowy. A niech to diabli,
45
pomyślałem, rumieniec nie należy do lojalnych sprzy-mierzeńców. Inna z
sekretarek, promieniejąc, wyciągnęła ku mnie palec wskazujący. Sama
rozkosz! Pan jeszcze potrafi się staroświecko rumienić. Po jej
impertynencji na już palącym mnie rumieńcu wystąpił kolejny rumie-
niec. Coś mi mówi, że ta noc nie minęła na darmo, odezwała się ta
pierwsza: Tylko pozazdrościć! I poca-łunkiem wymalowała mi swoje usta
na policzku. Foto-grafowie tylko na to czekali. Skonfundowany, oddałem
felieton naczelnemu i wyjaśniłem mu, że to, co powie-działem przedtem,
to oczywiście był żart, proszę, oto artykuł, po czym, oszołomiony
ostatnią salwą braw, uciekłem, nie chcąc być przy tym, jak odkryją, że
jest to list z rezygnacją po pół wieku niewolniczych galer. Gdy później w
nocy rozpakowywałem prezenty, wciąż jeszcze odczuwałem lęk.
Linotypiści nie trafili, obdaro-wując mnie elektrycznym ekspresem do
kawy, których nazbierało mi się już trzy z poprzednich urodzin. Typo-
grafowie podarowali mi pełnomocnictwo do odebrania kota rasy angora z
miejskiego schroniska dla zwierząt. Księgowość dała mi symboliczną
bonifikatę. Sekretarki podarowały mi trzy pary jedwabnych kalesonków z
od-bitymi śladami ust i karteczką, na której napisały, że w każdej chwili
gotowe są mi je zdjąć. Pomyślałem so-bie, że jednym z uroków starości
są prowokacje, na jakie pozwalają sobie młode panny, przekonane, że
jesteśmy już złomem wycofanym z ruchu.
Nigdy nie dowiedziałem się, kto przesłał mi płytę
z dwudziestoma czterema preludiami Szopena w wy-
46
konaniu Stefana Askenasego. Dziennikarze w większości podarowali mi
modne w tym czasie książki. Rozpakowy-wałem jeszcze prezenty, kiedy
zadzwoniła Rosa Cabarcas z pytaniem, którego nie chciałem usłyszeć: A
tobie co się stało z tą małą? Nic, odpowiedziałem bez namysłu. Ładne mi
nic, nawet jej nie obudziłeś, z pretensją stwierdziła Rosa Cabarcas.
śadna kobieta nigdy nie wybaczy męż-czyźnie takiej wzgardy akurat
wtedy, kiedy ma to być jej pierwszy raz. Na swoją obronę wywodziłem,
że to nie-możliwe, by mała była aż tak wycieńczona samym przy-
szywaniem guzików, i że być może udawała śpiącą, bojąc się tego, co ją
czeka. Najgroźniejsze w tym wszystkim, powiedziała Rosa, jest tylko to,
że mała naprawdę myśli, że ty już się po prostu nie nadajesz, a
wolałabym, żeby nie zaczęła o tym paplać na lewo i prawo.
Chciała mnie zbić z pantałyku, ale się nie dałem. Nawet
gdyby tak w istocie było, stan, w jakim się ta mała znajduje,
jest tak beznadziejny, że to ona - nieważne, śpiąca czy nie-
śpiąca - do niczego się nie nadaje: a może i się nadaje, ale
do łóżka szpitalnego. Rosa Cabarcas spuściła z tonu: To
wszystko przez ten pośpiech, z jakim ją szykowano, ale to
można naprawić, zobaczysz. Przyrzekła wydobyć z dziew-
czynki, co się da, a gdyby okazało się, że zachodzi taka
konieczność, zmusić ją nawet do zwrotu pieniędzy, no i co
ty na to? Daj spokój, powiedziałem, nic się takiego nie
stało, za to przynajmniej odkryłem, iż z takich swawoli po
prostu wyrosłem. W tym sensie mała ma rację: już się nie
nadaję. Odłożyłem słuchawkę, przepełniony nigdy mi
przedtem nieznanym uczuciem odzyskanej wolności,
47
zerwawszy wreszcie kajdany trzymające mnie w pod-daństwie od
trzynastego roku życia.
O siódmej wieczorem byłem gościem honorowym na koncercie Jacques’a
Thibauda i Alfreda Cortota w sali Towarzystwa Sztuk Pięknych, podczas
którego przepięk-nie wykonali sonatę na skrzypce i fortepian Cesara
Fran-cka, a w przerwie musiałem wysłuchać nieprawdopodob-nych
komplementów. Maestro Pedro Biava, nasz wielki muzyk, siłą właściwie
zaciągnął mnie do garderoby, by przedstawić mnie artystom. Tak się
zmieszałem, że pogra-tulowałem im interpretacji sonaty Schumanna,
której nie zagrali, i ktoś grubiańsko poprawił mnie przy wszystkich
obecnych. Wśród miejscowego środowiska mogło powstać wrażenie, żem
w ignorancji swej pomylił dwie sonaty, co dodatkowo pogłębiłem,
usiłując usprawiedliwić się męt-nie w opublikowanej po tygodniu recenzji
z koncertu. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem zdolny zabić.
Wróciłem do domu podjudzany przez złe licho podszeptujące mi
niszczące odpowiedzi, których nie udzieliłem w odpowiednim czasie, i
mimo muzyki i ksią-żek złość mi nie odeszła. Na szczęście Rosa
Cabarcas wyprowadziła mnie z szału, wrzeszcząc przez telefon:
Mam gazetę i nie posiadam się z radości: byłam przeko-
nana, że kończysz nie dziewięćdziesiąt, ale sto lat. Od-
powiedziałem jej przez zęby: Rozumiem, że wypadłem
w twoich oczach jak ostatnia pierdoła, tak? Wprost prze-
ciwnie, odparła, naprawdę byłam zaskoczona, że tak
świetnie wyglądasz. I naprawdę się cieszę, że nie jesteś
jednym z tych starych świntuchów, co to dodają sobie
I
lat, żeby ludzie podziwiali, jak dobrze się trzymają. I nagle wolta: Mam
oczywiście prezencik dla ciebie. Za-skoczyła mnie całkiem. A co takiego?
Nasza dziewczyn-ka, odrzekła.
Nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Dziękuję, powiedziałem, ale już
mi przeszło. Rosa ciągnęła jakby nigdy nic: Wysyłam ci ją do domu
owiniętą w papier satynowany i po kąpieli parowej w dymach z drewna
sandałowego, wszystko gratis. Nie zmieniłem zdania, ona z kolei zaczęła
tłumaczyć się dość pokrętnie, ale chyba - takie odniosłem wrażenie -
szczerze. Usprawiedliwiała się, że dziewczyna w piątek znajdowała się w
tak żałos-nym stanie, bo była po calusieńkim dniu machania igłą i
naparstkiem, dwieście guzików przyszyła. śe owszem, rzeczywiście
strasznie się boi krwawych gwałtów, ale już została poinstruowana w
kwestii ofiary. śe tamtej nocy ze mną wstała, by pójść do łazienki, a ja
spałem tak mocno, że nie miała serca mnie budzić, a z kolei mnie już nie
było, kiedy obudziła się rano. Obruszyłem się tym, co zdało mi się
niepotrzebnym zupełnie kłamstwem. No dobrze, kontynuowała Rosa
Cabarcas, nawet jeśli jest tak, jak ci się wydaje, to dziewczynie jest
naprawdę przykro. Stoi tu przy mnie, biedactwo. Chcesz z nią
porozmawiać? Nie, na miłość boską, odparłem.
Właśnie zacząłem pisać, kiedy zadzwoniła sekretarka
z gazety. Z informacją, że prezes zaprasza mnie do
siebie na jutro na jedenastą rano. Stawiłem się punk-
tualnie. Huk prac remontowych zdawał się nie do wy-
trzymania, uderzenia młotów, unoszący się betonowy
49
pył i dym smoły czyniły atmosferę cokolwiek dziwną, ale w redakcji
nauczono się myśleć w rutynie chaosu. Chłodne i ciche biura prezesa
tkwiły dla odmiany w kra-ju może i idealnym, ale nie naszym.
Trzeci Marco Tulio, o młodzieńczym wyglądzie, ujrza-wszy mnie w
drzwiach swego gabinetu, wstał i nie przerywając telefonicznej rozmowy,
uścisnął mi dłoń ponad biurkiem i wskazał, bym raczył spocząć. Przez
myśl mi nawet przeszło, że po drugiej stronie linii telefonicz-nej nie ma
nikogo i że prezes odgrywa tę farsę, aby zro-bić na mnie wrażenie, ale
szybko zorientowałem się, że rozmawia z gubernatorem i był to zaiste
trudny dialog pomiędzy dwoma serdecznymi wrogami. Ponadto śmiem
sądzić, że starał się wobec mnie pozować na człowieka energicznego i
silnego, choć zarazem całą swą rozmowę z przedstawicielem władzy
odbył na stojąco.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że schludność
jest jego obsesją. Skończył właśnie dwadzieścia dziewięć
lat, znał cztery języki i posiadał dyplomy ukończenia
trzech zagranicznych uczelni, w odróżnieniu od pierw-
szego dożywotniego prezesa i swego dziadka ze strony
ojca, który został praktykującym dziennikarzem, zbi-
wszy wpierw fortunę na handlu kobietami. Był gładki
w obyciu, przesadnie elegancki i pogodny, i tylko fał-
szywe tony w jego głosie czyniły tę wytworność kan-
cerowatą. Miał na sobie sportową marynarkę ze świeżą
orchideą w klapie i wszystko na nim leżało jak ulał, ale
wszystko, co miał na sobie, nie było uszykowane pod nasz
uliczny żar, lecz skrojone na miarę wiecznej wiosny
50
jego gabinetu. Po dwóch godzinach spędzonych przed lustrem, by jako
tako się ubrać, poczułem jarzmo biedy i złość we mnie zakipiała.
To było jednak nic, bo jad śmiertelny sączył się z wyko-nanego w trakcie
uroczystości dwudziestopięciolecia gazety panoramicznego zdjęcia, na
którym krzyżykiem nad głową zaznaczono zmarłe od tego czasu osoby.
Stałem tam trzeci od prawej, w słomkowym kapeluszu, w krawacie
zawiąza-nym na gruby węzeł i ze spinką z perłą, z pierwszym wąsem
pułkownika w cywilu, jaki nosiłem do czterdziestki, i w okularach w
metalowej oprawce prezbiteriańskiego seminarzysty, bez których tak
naprawdę nie mogłem się obyć dopiero pół wieku później. Przez lata
trafiałem na tę wędrującą po ścianach różnych gabinetów fotografię, ale
dopiero teraz jej znaczenie stało się dla mnie tak boleśnie jasne: z
czterdziestu ośmiu pracujących wówczas żyło nas tylko czterech, a
najmłodszy odsiadywał karę dwudziestu lat za wielokrotne morderstwo.
Prezes skończył rozmawiać przez telefon, przyłapał mnie na przyglądaniu
się fotografii i uśmiechnął się.
Krzyżyki to nie ja, powiedział. To w złym guście. Usiadł
przy biurku i zmienił ton: mam nadzieję, że nie obrazi się
pan, jeśli powiem, że jest pan najbardziej nieprzewidy-
walnym człowiekiem, jakiego znam. I widząc moje zdzi-
wienie, nie zwlekał dłużej: A twierdzę tak ze względu na
pańską rezygnację. Z niejakim trudem zdołałem mu od-
powiedzieć: to całe życie. Odrzekł, że właśnie dlatego nie
jest to trafna decyzja. Felieton w jego ocenie był znakomi-
ty i wszystko, co napisałem w nim o starości, należy do
51
najwspanialszych stronic, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się przeczytać,
stąd w jego mniemaniu pozbawione sen-su jest zakończenie go decyzją,
która wygląda na śmierć cywilną. Na szczęście - dodał - Odrażający Drab
z Dziewią-tej Punkt przeczytał felieton już po złamaniu strony redak-
cyjnej i uznał go za niedopuszczalny. Nie konsultując się z nikim,
pokreślił tekst od góry do dołu swym inkwizytor-skim ołówkiem. Kiedy
rano się o tym dowiedziałem, poleciłem wysłać notę protestacyjną do
miejscowych władz. To mój obowiązek, oczywiście, ale między nami
mówiąc, mogę się panu przyznać, że bardzo jestem wdzięczny cenzorowi
za jego arbitralność. To znaczy, nie miał naj-mniejszego zamiaru
akceptować mojej decyzji o przerwaniu pisania stałego felietonu. Błagam
na wszystko, powiedział. Proszę nie opuszczać statku na pełnym morzu.
I zakończył wytwornie: Przed nami tyle jeszcze rozmów o muzyce.
Wydał mi się tak zdeterminowany, że nie śmiałem pogłębiać dzielącej
nas różnicy zdań jakąś błahą wy-mówką. Niemniej istotny problem
polegał na tym, że nawet teraz nie potrafiłem znaleźć porządnego argu-
mentu za wyjściem z kieratu i przeraziła mnie myśl, że mogę raz jeszcze
wyrazić zgodę, byle zyskać na czasie. Musiałem się hamować, żeby nie
zdradzić się z bez-wstydnym wzruszeniem wyciskającym mi łzy. I znów,
jak zawsze, ustaliliśmy to co zawsze, od tylu lat.
W następnym tygodniu, w stanie bliższym konfuzji
niż radości, zaszedłem do schroniska, by odebrać poda-
rowanego mi przez drukarzy kotka. Ze zwierzętami
mam złą chemię, tak jak i z dziećmi, które jeszcze nie
52
nauczyły się mówić. Jakby nie one, ale ich dusze były całkiem nieme. Nie
żebym czuł nienawiść, ale nie znoszę ich, bo nie nauczyłem się z nimi
pertraktować. Odnoszę wrażenie, że to wbrew naturze, by mężczyzna
dogady-wał się lepiej ze swoim psem niż z własną żoną i uczył go jeść i
wydalać w ściśle określonych godzinach, odpowia-dać na pytania i dzielić
smutki. Ale gdybym nie odebrał kota, popełniłbym afront wobec
typografów. A poza tym był to przepiękny okaz angory, o błyszczącej i
różowa-wej sierści i świecących oczach, którego miauczenie ocie-rało się
już o pełne słowa. Przekazano mi go w wiklino-wym koszyku z
certyfikatem rodowodowym i poradni-kiem obsługi, takim jak instrukcja
składanego roweru. Wojskowy patrol przed wpuszczeniem przechod-
niów na teren parku San Nicolas sprawdzał ich dowody tożsamości.
Nigdy czegoś podobnego nie widziałem i nie potrafiłbym sobie wyobrazić
czegoś równie przygnębia-jącego jako symptomu mojej starości. Był to
czterooso-bowy patrol, dowodzony przez młodziutkiego oficera,
właściwie dzieciaka jeszcze. śołnierzami byli twardzi i małomówni,
pachnący stajnią mężczyźni z równin stepowych. Oficer, o policzkach w
czerwone placki, charakterystycznych dla andyjskich górali, którzy trafili
na nadmorskie plaże, czujnie przyglądał się wszystkim. Sprawdziwszy
mój dowód tożsamości i legitymację praso-wą, zapytał, co mam w
koszyku. Kota, odpowiedziałem.
Chciał go zobaczyć. Odkryłem wieko, zachowując dale-
ko idącą ostrożność, ażeby nie spłoszyć kota, ale jeden
z patrolujących wolał sprawdzić, czy w koszyku nie ma
53
czegoś więcej, i kot zadrapał go. Oficer odsunął delikatnie acz
zdecydowanie żołnierza. Cudny angora, stwierdził. Zaczął głaskać kota i
coś mu szeptać, i kot nie rzucił się nań z pazurami, ale i nie zareagował
jakoś szczególnie. W jakim jest wieku? zapytał oficer. Nie wiem,
dostałem go właśnie w prezencie. Pytam, bo widać, że to stary kot,
będzie miał z dziesięć lat, może więcej. Chciałem zapytać go, skąd wie, i
zadać mu jeszcze parę pytań, ale mimo jego dobrych manier i kwiecistej
mowy nie czułem się na siłach, ażeby wdawać się z nim w konwersacje.
Wydaje mi się, że to porzucony kot, które niejedno przeżył, powie-dział.
Niech go pan dokładnie obserwuje i nie stara się dostosować do siebie,
ale na odwrót, niech pan mu pozwoli chadzać własnymi ścieżkami i
czeka, póki nie zyska pan jego zaufania. Przymknął wieko koszyka i
zapytał mnie:
A co pan robi? Jestem dziennikarzem. Od dawna? Od stu lat, odparłem.
Nie wątpię w to, odparł. Uścisnął mi dłoń i pożegnał się ze mną zdaniem,
które równie dobrze mogło być dobrą radą, co groźbą:
- Proszę uważać na siebie.
W południe wyłączyłem telefon, by skryć się w wy-
bornym programie muzycznym: rapsodia na klarnet
i orkiestrę Wagnera, Debussy’ego rapsodia na saksofon
altowy i orkiestrę i kwintet smyczkowy Brucknera, rajski
zakątek w kataklizmie jego dzieł. I rychło przeniosłem
się w ciemną otulinę studia. Poczułem zarazem, jak pod
stołem prześlizguje się coś, co nie sprawiało wrażenia
żywego ciała, ale czegoś nadprzyrodzonego, i ociera się
o moje nogi. Skoczyłem jak oparzony, wrzeszcząc wnie-
54
bogłosy. Był to kot ze wspaniale napuszonym ogonem, ze swą
tajemniczą ospałością i swym mitycznym rodem, i nie potrafiłem
opanować dreszczy na myśl, że przeby-wam sam w domu z żywą, acz
nie ludzką istotą. Kiedy w katedrze wybiła siódma, na niebie w kolorze
róż błyszczała jedna tylko, jasna gwiazda; jakiś statek posłał markotne
pożegnanie i poczułem w gardle nie-malże gordyjski węzeł tych
wszystkich miłości, które mogły się stać, ale się nie stały. Już dłużej nie
mogłem. Chwyciłem za słuchawkę i z trudem łapiąc powietrze,
powolutku, żeby się nie pomylić, wykręciłem cztery cyfry, by po trzecim
sygnale rozpoznać głos. No dobrze, ko-bieto, powiedziałem,
westchnąwszy z ulgą: wybacz mi poranną awanturę. Ona, spokojnie: Nie
przejmuj się, czekałam na twój telefon. Przestrzegłem Rosę: Chcę, żeby
dziewczynka czekała na mnie, jak ją Pan Bóg stworzył, bez żadnych
tapet na twarzy. Zaśmiała się tym swoim gardłowym śmiechem. Jak
sobie życzysz, odparła, ale tracisz całą przyjemność rozbierania jej część
po części, tak jak to lubią, nie wiem dlaczego, starsi panowie. A ja
wiem, odparłem: Bo są coraz starsi. Rosa Cabarcas uznała to za rzecz
oczywistą.
- No dobrze - powiedziała - rozumiem, że jesteś dziś w nocy punktualnie
o dziesiątej, zanim nam ostyg-nie ciepłe danie.
Jak mogła mieć na imię? Ani razu nie padło to imię z ust Rosy Cabarcas,
która mówiła o niej jedynie: mała. A ja, idąc tropem nazw
geograficznych czy pseudoni-mów, uczyniłem z tego imię własne. Rosa
Cabarcas nadawała zresztą swoim pupilkom przeróżne imiona w
zależności od klienta. Bawiło mnie odgadywanie tych imion z twarzy i od
samego początku byłem przekonany, że dziewczyna ma długie imię, na
przykład Filomena czy Saturnina lub Nicolasa. I nad tym się właśnie
zastanawia-łem, kiedy mała obróciła się plecami do mnie, a mnie się
zdało, że odsłoniła pod sobą kałużę krwi wielkości i kształ-tu ciała.
Ogarnęło mnie przerażenie, które ustąpiło, gdy stwierdziłem, że jest to
plama potu na prześcieradle.
Rosa Cabarcas uczuliła mnie, ażebym delikatnie ob-
chodził się z małą, bo dziewczynka jak się bała za pierw-
szym razem, tak wciąż się boi. Nie dość: sądzę, iż powa-
ga rytuału pogłębiła te lęki, więc najwidoczniej zwięk-
szono jej dawkę waleriany, bo teraz spała tak smacznie,
że szkoda byłoby ją obudzić, nie szepnąwszy jej przedtem
57
paru słodkich słów. Zacząłem więc delikatnie wycierać ją ręcznikiem,
nucąc cichutko piosenkę o Delgadinie, młod-szej córce króla, której
ojciec wyznał swą miłość. W miarę jak ją wycierałem, ona odsłaniała mi
to prawy, to lewy spocony bok w rytm mojego śpiewu: Delgadino,
Delgadino, ty będziesz mą ukochaną. Była to niekończąca się rozkosz,
ledwie bowiem wytarłem jej jeden bok, drugi już zaczynał spływać
potem, żeby piosenka nigdy nie dobiegła końca. Delgadino, wstań,
kochanie, w suknię się ubierz jedwabną, nuciłem jej do ucha. A kiedy już
służący króla odnaj-dywali ją martwą w łożu, zmarłą z pragnienia,
odniosłem wrażenie, że moja mała się budzi, reagując na imię. A więc to
ona: Delgadina.
Wróciłem do łóżka w obcałowanych szminką majtkach i położyłem się
obok niej. Spałem do piątej rano, kołysany gruchaniem jej cichego
oddechu. Ubrałem się, najszybciej jak mogłem, nie myjąc się, i dopiero
wtedy zobaczyłem sentencję wypisaną szminką na lustrze nad
umywalką:
Tygrys nie je daleko. Z całą pewnością nie było tego napisu
w nocy i na pewno nikt nie mógł dostać się do pokoju,
przyjąłem to więc jako podarek od diabła. Już stałem
w drzwiach, gdy rozległ się przeraźliwy grzmot i cały
pokój zaniósł się ostrzegawczą wonią mokrej ziemi. Nie
miałem czasu, by ujść cało. Nim znalazłem wolną tak-
sówkę, rozpętała się jedna z tych ulew, które między
majem a październikiem potrafią całkowicie zdezorgani-
zować życie miasta, bo schodzące ku rzece ulice z palą-
cych piasków przeistaczają w rwące potoki porywające
wszystko, co na drodze. Wody tego dziwnego września,
58
po trzech miesiącach suszy, mogły równie dobrze przy-nieść ratunek,
jak i zniszczenie.
Ledwie otworzyłem drzwi, opadło mnie fizycznie odczuwane wrażenie, że
nie jestem sam u siebie. Zdoła-łem tylko ujrzeć cień zeskakującego z
sofy i wymykają-cego się na balkon kota. W miseczce walały się resztki
jedzenia, które nie ja mu podałem. Fetor jego zakisłego moczu i ciepłych
odchodów rozniósł się po całym domu.
Zacząłem uczyć się kota, tak jak niegdyś wkuwałem
łacinę. Z poradnika dowiedziałem się, że koty wygrze-
bują dziurę w ziemi, ażeby zakopać tam swoje odchody,
i że w domach takich jak ten, nieposiadających podwó-
rza, robią to w donicach z kwiatami albo w jakimkolwiek
podobnym miejscu. Najlepiej było przygotować im od
samego początku pudło z piaskiem, by już od pierw-
szego dnia mogły postępować zgodnie ze swymi przy-
zwyczajeniami. Tak też uczyniłem. W poradniku wy-
czytałem również, że pierwsze, co koty robią w nowym
domu, to zaznaczają swe terytorium przez obsikanie,
czego się da, i tak pewno właśnie się stało, ale w książce
nie było ani słowa, jak temu przeciwdziałać. Starałem
się śledzić wszystkie szlaki, którymi wędrował mój kot,
ażeby poznać dokładnie jego obyczaje, ale nie dotarłem
do kryjówek, miejsc wypoczynku ani przyczyn zmien-
nych humorów. Chciałem, by kot nauczył się jeść o sta-
łych porach, korzystał z kuwety z piaskiem na tarasie,
by nie wchodził na moje łóżko, gdy śpię, i nie wąchał
mojego jedzenia na stole, i nie potrafiłem dać mu do
zrozumienia, że ten dom jest po prostu jego domem,
59
a nie łupem wojennym. W rezultacie pozwoliłem mu robić, co mu się
żywnie podoba.
O zmierzchu stanąłem do walki z ulewą i z huragano-wymi wiatrami
grożącymi zawaleniem się domu. Ogar-nął mnie atak niedającego się
powstrzymać kichania, czaszka pękała mi od bólu, trawiła mnie
gorączka, ale czułem zarazem, że wstępują we mnie siły i ogarnia mnie
determinacja, jakiej nigdy dotąd i z żadnej przy-czyny nie
doświadczyłem. Gdzie się tylko dało, pousta-wiałem garnki pod kapiącą
wodę, odkrywając przecieki, których zeszłej zimy jeszcze nie było.
Największy zaciek pojawił się na prawej ścianie biblioteki. Pospieszyłem
na ratunek autorom greckim i rzymskim, rezydującym w owej części, i
zdjąwszy książki, natrafiłem na strumień wody bijący z pękniętej rury w
murze. Szmatami zatka-łem dziurę, byle mieć czas na ratowanie
książek. Z parku dochodził coraz głośniejszy hurgot deszczu i wzmagało
się wycie wiatru. Widmo błyskawicy rozświetliło niebo i niemal w tym
samym czasie rozległ się grzmot, który nasycił powietrze duszącym
zapachem siarki, wiatr roz-bił w drobny pył szyby od strony balkonu i
straszliwa wichura morska, rozrywająca kłódki, wdarła się do do-mu. Po
niespełna dziesięciu minutach wszystko jednak nagle ucichło. Wspaniałe
słońce osuszyło ulice pełne wyrzuconych szczątków i znów zaczął się
upał.
Ulewa minęła, mnie jednak nie opuszczało towarzy-
szące mi przez cały czas wrażenie, że nie jestem w domu
sam. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi na myśl,
to to, że podobnie jak często zapominamy o zdarzeniach,
60
które naprawdę miały miejsce, tak z kolei w naszych wspomnieniach
potrafią istnieć fakty całkowicie urojone. We wspomnieniach tej
wyjątkowej ulewy pojawiałem się bowiem w domu nie w pojedynkę, ale
zawsze w to-warzystwie Delgadiny. Tak dalece czułem jej bliskość tej
nocy, iż słyszałem szmer jej oddechu w sypialni i pul-sowanie jej
policzków na mojej poduszce. W ten oto sposób pojąłem, jak wiele
zdołaliśmy zrobić w tak krótkim czasie. Wspominałem siebie, jak stoję
na drabince przy bibliotece, i wspominałem ją, w kwiecistej sukni, jak
odbiera ode mnie książki, by przenieść je w bezpieczne miejsce.
Widziałem, jak mokra od deszczu, po kostki w wodzie, biega po całym
mieszkaniu, walcząc z burzą. Wspominałem, jak następnego dnia
przygotowywała śniadanie, którego nigdy nie było, i jak nakrywała do
stołu, podczas gdy ja wycierałem podłogi i doprowadza-łem dom do
porządku po katastrofie morskiej. Nigdy nie zapomniałem jej
pochmurnego spojrzenia podczas śnia-dania: Dlaczego poznałeś mnie
tak późno? Powiedziałem jej prawdę: Człowiek ma tyle lat, na ile się
czuje, i te lata się liczą, a nie metryka.
Od tamtej pory była obecna tak wyraźnie w mojej pamięci, że robiłem z
nią wszystko, na co miałem ochotę. Zmieniałem jej kolor oczu w
zależności od mego stanu ducha: barwy wody tuż po przebudzeniu,
bursztynowej barwy syropu, kiedy się śmiała, barwy żaru, kiedy ją
drażniłem. Ubierałem ją, stosownie do wieku i kondycji, jakie jej
przypisywałem, w zależności od swego humo-ru: jako dwudziestolatka
była zakochaną nowicjuszką, 61 wykwintną kurwą - po czterdziestce,
jako sześćdziesię-ciolatka była królową Babilonii, i świętą - jako stulatka.
Śpiewaliśmy miłosne duety Pucciniego, bolera Agustina Lary, tanga
Carlosa Gardela i stwierdzaliśmy kolejny raz, że ludzie, którzy nie
śpiewają, nie mogą sobie nawet wyobrazić, czym jest szczęście
śpiewania. Dziś wiem, że nie były to halucynacje, lecz jeszcze jeden cud
pierwszej miłości mojego życia, która nadeszła, kiedy skończyłem
dziewięćdziesiąt lat.
Gdy dom został doprowadzony do porządku, za-dzwoniłem do Rosy
Cabarcas. Boże święty! - wykrzyk-nęła, usłyszawszy mój głos -
myślałam, że utonąłeś. Nie potrafiła zrozumieć, że mogłem spędzić
kolejną noc z dziewczyną, nie dotknąwszy jej. Nie podoba ci się - twoje
prawo, ale przynajmniej miej odwagę zachować się jak dorosły człowiek.
Próbowałem wyjaśnić jej wszystko, ale Rosa nagle zmieniła temat: I tak
mam już upatrzoną inną dziewczynę, trochę starszą, śliczną i też
dziewicę. Jej tata chce ją wymienić na dom, ale coś niecoś możemy
jeszcze utargować. Zmroziło mi serce. Jeszcze czego, zaoponowałem
wystraszony, ja wcale nie chcę innej, chcę tę samą i tak samo jak
zwykle, bez kompro-mitacji, bez kłótni, bez złych wspomnień. Po drugiej
stronie zapadło milczenie i dopiero po jakimś czasie cichy głos odezwał
się jakby tylko do siebie: No tak, to chyba jest to, co lekarze nazywają
starczą demencją.
Pojechałem o dziesiątej wieczorem z szoferem zna-
nym mi z rzadkiej cnoty niezadawania pytań. Wziąłem
ze sobą mały wentylator i obrazek Orlanda Rivery, ko-
62
chanego Figurity, jak również młotek i gwoździk. Po drodze zatrzymałem
się, by kupić pastę do zębów, mydło, wodę kwiatową, lukrecjowe
tabletki. Chciałem też przy-wieźć jakiś wazon i bukiet żółtych róż, żeby
odpędzić zły urok papierowych kwiatów, ale nigdzie nie było otwartej
kwiaciarni, więc skończyło się na tym, że ukradłem z czyjegoś ogródka
pęk świeżo rozkwitłych astromelii. Zgodnie z instrukcjami właścicielki
przybyłem ulicą od strony akweduktu, żeby nikt nie widział, jak wchodzę
ogrodową furtką. Szofer przestrzegł mnie: Ostrożnie, profesorku, bo w
tym domu mordują. Odparłem mu: Jeśli z miłości, to proszę bardzo.
Patio tonęło w ciemnościach, ale w oknach jaśniało światło życia i z
sześciu pokojów dobiegała muzyczna wrzawa. Z mojego dochodził,
nasta-wiony na pełny regulator, ciepły głos don Pedra Vargasa, tenora
Ameryki, śpiewającego bolero Miguela Matamo-ros. Poczułem, że zaraz
umrę. Pchnąłem drzwi, wstrzy-mując oddech, i zobaczyłem Delgadinę,
która leżała w łóż-ku identycznie jak w moich wspomnieniach: była naga
i spała błogim snem na lewym boku.
Zanim się położyłem, wyregulowałem gramofon, wy-
mieniłem stary, pordzewiały wentylator na nowy i po-
wiesiłem obrazek w miejscu, w którym mogłaby go zo-
baczyć, nie ruszając się z łóżka. Wyciągnąłem się u jej
boku i przypomniałem ją sobie centymetr po centymet-
rze. W niczym nie różniła się od tej, która chodziła po
moim mieszkaniu: miała te same ręce, którym wystar-
czało mnie dotknąć w ciemnościach, by mnie rozpoznać,
te same stopy, których bezdźwięczne stąpanie łatwo
63
można było wziąć za koci chód, ten sam zapach potu moich
prześcieradeł, ten sam palec od naparstka. Nie-wiarygodne: leżąca
przed oczyma, namacalna z krwi i kości, wydawała mi się mniej
rzeczywista niż w moich wspomnieniach.
Na wprost łóżka, na ścianie, wisi obraz, powiedziałem jej. Namalował go
Figurita, którego bardzo kochaliśmy, najlepszy burdelowy tancerz
wszech czasów i człowiek tak gołębiego serca, że nawet diabłu
współczuł. Nama-lował go farbami okrętowymi na okopconym kawałku
płótna, jaki ostał się po wraku samolotu rozbitego w Sier-ra Nevada de
Santa Marta, pędzlami, które sam zrobił z sierści swego psa. Kobieta na
obrazie to zakonnica, któ-rą porwał z klasztoru, i z którą się później
ożenił. Zosta-wiam ci ten obraz, żebyś mogła go od razu zobaczyć, jak
się tylko obudzisz.
Kiedy o pierwszej nad ranem zgasiłem światło, nie ruszyła się, a oddech
miała tak bezdźwięczny, że aż zmierzyłem jej puls, by stwierdzić, że
żyje. Krew krążyła po jej żyłach lekko, jak piosenka, i rozgałęziała się ku
najbardziej skrytym zakątkom jej ciała, by następnie wrócić do serca
oczyszczona przez miłość.
Przed odejściem o świcie przerysowałem na kartce
linie jej dłoni, a następnie przekazałem je do odczytania
Divie Sahibi, by poznać duszę dziewczyny. I wyszło, że
jest to: osoba, która mówi tylko to, co myśli. Doskonała
w robótkach ręcznych. Ma kontakt z kimś, kto już umarł,
wciąż oczekując od niego pomocy, ale jest w błędzie
- wsparcie, którego szuka, jest w zasięgu jej ręki. Nie
64
była jeszcze w żadnym związku, ale umrze jako stara kobieta i zamężna.
Teraz ma czarnowłosego mężczyznę, ale to nie będzie mężczyzna jej
życia. Może mieć ośmioro dzieci, ale zdecyduje się na trójkę. Gdy będzie
mieć lat trzydzieści pięć, jeśli zrobi to, co jej dyktuje serce, a nie rozum,
będzie dysponować dużymi pieniędzmi, a jako czterdziestolatka otrzyma
spadek. Będzie dużo podró-żować. Ma podwójne życie i podwójne
szczęście i może zmieniać swoje przeznaczenie. Lubi wszystkiego próbo-
wać, z ciekawości, ale nigdy sobie nie wybaczy, jeśli nie będzie kierować
się sercem.
Rozgorączkowany z miłości, przystąpiłem do napra-wienia szkód
wyrządzonych przez sztorm, wykonując przy okazji to wszystko, co od
lat odkładałem w nies-kończoność z braku środków albo ze zwykłego
lenistwa. Zreorganizowałem bibliotekę, ustawiając książki według
kolejności ich przeczytania. Wreszcie wystawiłem na sprzedaż pianolę,
jako relikwię historyczną, i jej sto zwo-jów klasyków, i kupiłem adapter -
używany, ale lepszy od mojego, z głośnikami hi-fi, które znacznie
powiększyły przestrzeń mojego mieszkania. Znalazłem się na krawędzi
ruiny, ale po wielekroć wynagrodzony cudem, że jeszcze w moim wieku
mogę cieszyć się życiem.
Dom odradzał się z popiołów, a ja żeglowałem po miłości Delgadiny,
niesiony takim zapamiętaniem i szczęś-ciem, jakich nigdy w poprzednim
życiu nie zaznałem. Dzięki niej, z dziewięćdziesięcioma latami na karku,
po raz pierwszy stanąłem twarzą w twarz z własną naturą.
Odkryłem, iż moje obsesyjne nastawanie, by wszystko
65
było na swoim miejscu i wszystko miało miejsce w swoim czasie, a
każde słowo zachowywało odpowiedni styl, nie było w pełni zasłużoną
nagrodą w pełni uporządkowa-nego umysłu, ale wręcz odwrotnie, wielce
rozbudowa-nym systemem symulacji wymyślonym przeze mnie po to
tylko, żeby ukryć bałagan własnej natury. Odkryłem, że nie jestem
zdyscyplinowany z przyrodzenia, ale w wy-niku reakcji na swe
bałaganiarstwo; że wydaję się szczod-ry, ażeby skryć swoje sknerstwo,
że jestem przesadnie ostrożny z powodu czarnowidztwa, że jestem
pojednaw-czy, by nie ulec hamowanej złości, że jestem punktualny, bo
nie chcę, by się ktokolwiek dowiedział, jak mało mnie obchodzi cudzy
czas. Odkryłem wreszcie, że miłość nie jest stanem duszy, ale znakiem
zodiaku.
Stałem się inny. Spróbowałem wrócić do lektur klasy-ków, którzy
ukształtowali mnie w młodości, i nie mogłem przebrnąć choćby przez
stroniczkę. Zatopiłem się w dzie-łach romantycznych, odrzucanych ze
wstrętem ongiś, gdy matka chciała narzucić mi ich czytanie, a teraz,
dzięki nim, uświadomiłem sobie, że tą niewidzialną siłą, która wprawia
świat w ruch, nie są miłości szczęśliwe, ale nieszczęśliwe właśnie. Kiedy
moje muzyczne gusta uległy kryzysowi zwątpienia, poczułem się
zacofany i stary, i otworzyłem swoje serce na rozkosze przypadku.
Zastanawiam się, jak mogłem ulec temu nieustającemu zawrotowi, do
którego sam się doprowadzałem, lękając się go nieodmiennie. Unosiłem
się pomiędzy błędnymi chmurami i rozmawiałem z samym sobą przed
lustrem, łudząc się, że wreszcie odkryję, kim naprawdę jestem.
66
Dziwactwo moje osiągnęło już taki stan, iż podczas jednej z
demonstracji studenckich, z latającymi kamieniami i bu-telkami, mało
brakowało, bym stanął na czele pochodu z transparentem głoszącym
wszem i wobec moją prawdę:
Oszalałem z miłości.
Odurzony nieubłaganym wspomnieniem śpiącej Del-gadiny, zmieniłem
bez jakiejkolwiek złej intencji cha-rakter moich niedzielnych felietonów.
Niezależnie od poruszanego tematu pisałem je dla niej, wyśmiewałem i
wypłakiwałem dla niej, i w każde słowo wkładałem całe swoje życie.
Miast korzystać z tradycyjnej formuły, teraz pisałem je w formie listów
miłosnych, które każdy mógł uznać za własne. Zaproponowałem
redakcji, żeby przy ich druku zrezygnowano z normalnej czcionki na
rzecz mojej florenckiej kaligrafii. Naczelny, a jakże, ode-brał to jako
kolejny przejaw starczej próżności, ale prezes przekonał go
stwierdzeniem, które dotąd krąży po re-dakcji:
- Może popełnić pan wielki błąd: nieszkodliwi wa-riaci wyprzedzają
przyszłość.
Reakcja czytelników była natychmiastowa i entuzjas-tyczna i wyraziła się
ogromną liczbą listów od zakocha-nych czytelników. Niektóre z tych
felietonów czytano w radiowych wiadomościach niczym depesze z
ostatniej chwili i odbijano na powielaczu albo przepisywano przez kalkę,
a kopie następnie sprzedawano obok pa-pierosów z przemytu na rogach
ulicy San Blas. Od początku było oczywiste, że felietony są wyrazem
moich własnych przemyśleń i chęci podzielenia się nimi, ale 67 szybko
weszło mi w krew wykorzystywanie listów od czytelników przy kolejnych
felietonach, aczkolwiek za-wsze był to głos dziewięćdziesięcioletniego
mężczyzny, który nie nauczył się myśleć jak starzec. Środowisko
intelektualistów okazało jak zwykle daleko idący dystans i podzieliło się
w opiniach, i nawet grafologowie wywo-łali niespodziewane kontrowersje
swymi błędnymi ana-lizami mojej kaligrafii. To oni właśnie
zantagonizowali nastroje, rozpalili atmosferę i wprowadzili modę na nos-
talgię.
Pod koniec roku ustaliłem z Rosą Cabarcas, że w po-koju zostanie
propeler, co nieco kosmetyków i to wszyst-ko, co będę tam w przyszłości
znosić, aby uczynić gniazdko przytulniejszym. Przychodziłem o dziesiątej
wieczór, zawsze z jakimś nowym drobiazgiem dla niej lub też czymś
mającym sprawić przyjemność nam oboj-gu i przez parę minut
wyciągałem wszystkie pochowane elementy dekoracji, by przygotować
scenę dla teatru naszych nocy. Przed wyjściem, najpóźniej i nieodmien-
nie o piątej rano, chowałem i zamykałem wszystko na klucz w
bezpiecznym miejscu. Alkowa zaś znowu stawa-ła się mało przytulnym
pokojem dla smutnych miłości przypadkowych klientów. Pewnego dnia
usłyszałem, że Marcos Perez, najbardziej słuchany przed południem głos
w radio, postanowił w swych poniedziałkowych audycjach odczytywać
mój niedzielny felieton. Kiedy zdołałem jakoś dojść do siebie po
doznanym szoku, powiedziałem: Sama widzisz, Delgadino, sława to taka
gruba dama, która co prawda z nami nie sypia, ale 68 kiedy człowiek się
budzi, nie kto inny, a właśnie ona zawsze stoi przy łóżku i bacznie się
nam przygląda. W tamtych mniej więcej dniach spotkałem się przy
śniadaniu z Rosą Cabarcas, która mimo swej ciężkiej żałoby i czarnego
biretu zachodzącego na brwi przestała mi się jawić jako całkiem
zgrzybiała starucha. Jej śniada-nia cieszyły się znaczną sławą, a
serwowane pikantności doprowadzały mnie zawsze do płaczu.
Skosztowawszy pierwszy kęs żywego ognia, powiedziałem jej, skąpany
cały we łzach: Mogę sobie dziś darować księżyc w pełni, tyłek będzie
mnie i tak palić jak nigdy. Nie narzekaj, nie narzekaj, odparła. Jeśli cię
pali, to znak, że jeszcze go masz, Bogu dzięki.
Była zaskoczona, kiedy wymówiłem imię Delgadiny. Ale ona wcale się
tak nie nazywa, zareagowała, ona ma na imię... Nie mów, przerwałem
jej, dla mnie jest Del-gadiną. Wzruszyła ramionami: No dobra, niech ci
będzie, jest twoja, ale mnie to brzmi jak diuretyna albo inny środek
moczopędny. Opowiedziałem jej o wymalowa-nym przez małą na lustrze
zdaniu o tygrysie. Niemoż-liwe, mała nie mogła tego napisać, stwierdziła
Rosa, bo nie umie ani czytać, ani pisać. To kto wobec tego? Po raz
kolejny wzruszyła ramionami: Może ktoś, kto umarł w tym pokoju.
Śniadania z Rosą Cabarcas stanowiły dla mnie okazję, by otworzyć przed
nią duszę, a jednocześnie prosić ją o wyświadczenie drobnych przysług,
mających na celu poprawę losu i wyglądu Delgadiny. Bez namysłu
zgadza-ła się spełnić te życzenia, z łobuzerską miną uczennicy.
69
Pęknąć można ze śmiechu! powiedziała mi w tamtych dniach. Czuję się
tak, jakbyś prosił mnie o jej rękę. A tak w ogóle, nagle wpadło jej do
głowy, dlaczego się z nią nie ożenisz? Zamurowało mnie. Nie, no
poważnie, taniej ci wyjdzie. W gruncie rzeczy w twoim wieku jedynym
problemem jest to, czy się nadajesz, czy się nie nadajesz, ale mówiłeś
mi, że ten problem masz z głowy. Przytak-nąłem jej: W seksie szukamy
pociechy, gdy cierpimy na niedostatek miłości.
Zaśmiała się: Och, ty mój mędrku, nigdy nie trzeba było mnie
przekonywać, że z ciebie jest kawał chłopa, że zawsze nim byłeś, i cieszę
się z całego serca, że nadal nim jesteś, gdy tymczasem twoi wrogowie
już składają broń. Nie bez kozery tyle się o tobie mówi. Słuchałeś
Marcosa Pereza? Wszyscy go słuchają, odpowiedziałem, żeby uciąć
temat. Ale nie zraziła się: Profesor Camacho y Cano w Co nieco
wszystkiego powiedział wczoraj, że świat już nie jest taki jak kiedyś, bo
niewielu jest takich mężczyzn jak ty. Z końcem owego tygodnia
zastałem Delgadinę z go-rączką i kaszlem. Obudziłem Rosę Cabarcas,
ażeby dała mi jakiś domowy specyfik i przyniosła do pokoju aptecz-kę ze
środkami pierwszej pomocy. W niedzielę wieczo-rem Delgadina wciąż
niedomagała i mowy nie było, by mogła wrócić do pracy i przyszywania
guzików. Lekarz kazał jej zostać w domu i tam leczyć się z grypy, która
powinna ustąpić po tygodniu, niemniej wyraził swe po-ważne
zaniepokojenie jej niedożywieniem. Przestałem się z nią widywać, a
bardzo mi jej brakowało, ale wykorzys-tałem jej nieobecność, by
wyszykować pokój bez niej.
70
Zaniosłem tam między innymi rysunek piórkiem Cecy-lii Porras do tomu
opowiadań Alvaro Cepedy Wszyscy trwaliśmy w oczekiwaniu.
Przyniosłem sześć tomów Jana Krzysztofa Romain Rollanda, by mieć na
czym trawić czas czuwania. Kiedy Delgadina mogła znów pojawić się w
pokoju, zastała go godnym szczęścia osiadłego już na stałe: z
powietrzem oczyszczonym aromatycznym środ-kiem owadobójczym, ze
ścianami pomalowanymi na różowo, z lampami w stosownym kolorze,
świeżymi kwiatami w wazonach, z moimi ulubionymi książkami, z
cennymi obrazami mojej matki, ale inaczej porozwiesza-nymi, zgodnie z
dzisiejszymi gustami. Wymieniłem stary radioodbiornik na nowy z falami
krótkimi, na których miałem program z muzyką poważną, aby Delgadina
nauczyła się spać przy kwartetach Mozarta, choć pewnej nocy odkryłem,
że nastawione jest na stację wyspecjalizo-waną w modnych bolerach.
Taki był jej gust, niewątp-liwie, i przyjąłem to bez bólu, bo i ja
uwielbiałem bolera z głębi serca w mych najszczęśliwszych dniach.
Następne-go dnia przed wyjściem do domu napisałem szminką na
lustrze: Maleńka moja, jesteśmy sami na tym świecie.
W owym czasie odnosiłem dziwne wrażenie, że mała
dorasta jakby za szybko. Przekazałem Rosie Cabarcas tę
uwagę, ale jej wydało się to całkiem naturalne. Piątego
grudnia kończy piętnaście lat, powiedziała mi. Idealny
Strzelec. Zaniepokoiło mnie, że jest aż tak realna, iż
nawet może obchodzić urodziny. A jaki prezent byłby
najlepszy? Rower, powiedziała Rosa Cabarcas. śeby do-
trzeć do pracy musi dwa razy dziennie jechać przez całe
71
miasto. I pokazała mi stojący na zapleczu rower używa-ny przez
dziewczynę; w istocie sprawiał wrażenie żela-stwa niegodnego kobiety
otaczanej tak szczerą miłością. Ale szczególnie mnie poruszył jako
namacalny dowód, że Delgadina istnieje w rzeczywistym życiu. Kiedy
kupowałem najlepszy dla niej rower, nie po-trafiłem oprzeć się pokusie,
by odbyć próbną jazdę, więc wsiadłem i przejechałem parę rundek na
rampie przy sklepie. Sprzedawcy, który zapytał mnie o wiek,
odpowiedziałem ze specyficzną dla starości kokieterią:
Idzie mi na dziewięćdziesiąty pierwszy rok. Sprzedawca powiedział
dokładnie to, co chciałem, żeby powiedział:
A wygląda pan na dwadzieścia mniej. Ja sam nie poj-mowałem, jakim
cudem nie zatraciłem umiejętności na-bytej w zamierzchłych latach
szkolnych, i poczułem, że przepełnia mnie promieniejąca rozkosz.
Zacząłem śpie-wać. Wpierw pod nosem, cichuteńko, a po chwili już z
całych sił - jakbym mógł się równać z Caruso - przebi-jając się przez
pstrokaciznę bazaru i obłędny ruch miej-skiego targowiska. Ludzie
przyglądali mi się rozbawieni, krzyczeli do mnie, nakłaniali do
wystartowania w wyści-gu dookoła Kolumbii w wózku inwalidzkim.
Machałem do nich, śląc pozdrowienia szczęśliwego żeglarza i nie
przerywając piosenki. W owym tygodniu i w hołdzie grudniowi napisałem
kolejny odważny felieton: Jak być szczęśliwym na rowerze -po
dziewięćdziesiątce.
W noc urodzin Delgadiny zaśpiewałem jej całą piosenkę
i obcałowałem całe jej ciało do utraty tchu: kręgosłup, kręg
po kręgu, po wymizerowane pośladki, bok z pieprzykiem,
72
ten od strony wielkiego, niewyczerpanego serca. W miarę
obcałowywania podnosiła się jej temperatura, a ciało zaczy-nało
wydawać dziką woń. W odpowiedzi posyłała mi nowe wibracje przez
każdy cal swej skóry i w każdym z nich znajdywałem odmienne ciepło,
smaki swoiste i nowy jęk, i cała wewnątrz rozbrzmiała arpeggio i sutki
rozkwitły nawet nietknięte. Zaczynałem już zasypiać o świcie, kiedy
poczułem jakby wrzawę tłumów nad morzem i jakąś panikę w drzewach,
przeszywające mi serce. Udałem się wówczas do łazienki i napisałem na
lustrze: Delgadino, życie moje, zaczęły wiać bryzy Bożego Narodzenia.
Jednym z moich najszczęśliwszych wspomnień było odurzenie, jakie
poczułem podobnego ranka, wychodząc ze szkoły. Co się ze mną dzieje?
Nauczycielka w nie lepszym stanie odpowiedziała mi: Och, dzieciaku, nie
widzisz, że to bryzy? Osiemdziesiąt lat później poczułem to samo, gdy
obudziłem się w łóżku Delgadiny i był to ten sam co zawsze i
powracający punktualnie grudzień, ze swym przejrzystym niebem,
piaskowymi burzami, ulicznymi trąbami wyrywającymi dachy i
unoszącymi spódnice uczennicom. Miasto nabierało wówczas wid-
mowego pogłosu. W czasie wiejących bryz można było w nocy usłyszeć
w najwyżej położonych osiedlach krzy-ki z leżącego daleko w dole
targowiska miejskiego, jakby dochodziły zza najbliższego rogu. Fale
grudniowych wiatrów pozwalały nam nierzadko odnaleźć po głosach
przyjaciół zagubionych w dalekich burdelach.
A jednak razem z bryzami dotarła do mnie również
wiadomość, że nie ze mną Delgadina spędzi święta
73
Bożego Narodzenia, ale z rodziną. Jeśli czegoś na świecie szczególnie
nienawidzę, to właśnie tego świątecznego przymusu, kiedy ludzie płaczą,
bo się radują, tych zim-nych ogni, głupawych kolęd, łańcuchów z
krepiny, które nie mają nic wspólnego z dzieciątkiem urodzonym dwa i
pół tysiąca lat temu w skromnej stajence. Kiedy jednak nadeszła noc,
nostalgia okazała się silniejsza ode mnie i udałem się do pokoju bez
małej. Spałem dobrze i obudzi-łem się wtulony w pluszowego misia,
który stał na dwóch nogach jak niedźwiedź polarny z dołączoną
karteczką: Dla papy brzydala. Rosa Cabarcas powiedziała mi, że
Delgadina uczy się czytać dzięki mym pisanym na lustrze lekcjom, a jej
ładne pismo wydało mi się cudowne. Szybko jednak ściągnęła mnie na
ziemię, informując, że miś jest od niej, noc sylwestrową spędziłem więc
we własnym domu, a od ósmej we własnym łóżku, zasypiając bez żalu.
By-łem szczęśliwy, bo gdy wybiła północ, w huku wściekłego bicia w
dzwony, w wyciu syren fabrycznych i syren straży ogniowej, lamentów
statków, wybuchów petard, ogni sztucznych, poczułem, jak na
paluszkach wchodzi Delga-dina, kładzie się przy mnie i całuje mnie. Tak
rzeczywista, że w ustach pozostał mi jej zapach lukrecji.
Z początkiem nowego roku zaczęliśmy się poznawać, tak jakbyśmy
mieszkali razem i na jawie, odnalazłem bowiem odpowiednio ostrożny
ton głosu, który słyszała, nie budząc się, a odpowiadała mi naturalnym
językiem ciała. Stany jej ducha widoczne były po sposobie, w jaki spała.
Przemęczona dzikuska, na początku, teraz zaczę-ła przystosowywać się
do stanu wewnętrznego spokoju, który upiększał jej twarz i wzbogacał
sny. Opowiadałem jej swe życie, czytałem do ucha szkice niedzielnych
fe-lietonów, w których i tak była obecna, choć o tym nie mówiłem, ona i
tylko ona.
W tamtych dniach zostawiłem jej na poduszce kol-czyki ze
szmaragdami, które należały do mojej matki. Miała je włożone przy
naszym następnym spotkaniu, ale nie było jej w nich dobrze.
Przyniosłem jej więc kolczyki bardziej pasujące do tonacji jej cery.
Wyjaśniłem jej: w tych pierwszych, które ci przyniosłem, nie było ci
dobrze ze względu na typ twej urody i rodzaj fryzury.
W tych będzie ci znacznie lepiej. Na dwa następne
75
spotkania nie włożyła ani pierwszej pary, ani drugiej i dopiero na trzecią
randkę włożyła te, które jej poradzi-łem. Dzięki temu zrozumiałem, że
nie jest ślepo posłuszna moim poleceniom, ale czeka na sposobność, by
sprawić mi przyjemność. W tym okresie zacząłem tak przyzwyczajać się
do tego swoistego życia domowego, że miast spać nago, przyniosłem
piżamy z chińskiego jedwabiu, których prze-stałem używać, bo nie
miałem się dla kogo z nich rozbierać. Zacząłem czytać jej Małego
Księcia Saint-Exupery’ego, autora francuskiego podziwianego przez cały
świat bar-dziej niż przez samych Francuzów. To była pierwsza książka,
która ją zainteresowała - nie budząc jej - tak dalece, że byłem zmuszony
przyjść dwa dni z rzędu, by dokończyć jej lekturę. Później
przeczytaliśmy Baśnie Per-raulta, Historię świętą, Baśnie z tysiąca i
jednej nocy w wer-sji okrojonej i zdezynfekowanej dla dzieci, i obserwu-
jąc różnice w odbiorze poszczególnych tytułów, zdałem sobie sprawę, że
głębokość jej snu była wielostopniowa i zależała od tego, jak bardzo ją
wciągała dana książka. Kiedy czułem, że właśnie dociera do samego
dna, gasi-łem światło i zasypiałem, wtulony w nią, aż do pierw-szego
piania kogutów.
Czułem się tak szczęśliwy, że delikatnie całowałem ją w powieki, aż
nadeszła noc, kiedy stało się, niczym światłość na niebie: uśmiechnęła
się po raz pierwszy.
Później, bezprzyczynnie zaczęła kręcić się w łóżku, od-
wróciła się do mnie plecami i z żalem powiedziała: To
przez Isabel ślimaki się popłakały. Podniecony nadzieją
dialogu, zapytałem w tym samym tonie: A czyje były te
76
ślimaki? Nie odpowiedziała. W jej głosie dało się sły-szeć plebejskie
pozostałości, jakby to nie był jej głos, ale głos kogoś obcego, kto w niej
siedział. Jakikolwiek cień wątpliwości prysł natychmiast w mojej duszy:
wolałem ją śpiącą.
Moim jedynym problemem był kot. Nie chciał jeść, zachowywał się
nieprzyjaźnie, od dwóch dni siedział osowiały w swoim kąciku i rzucił się
na mnie z pazurami jak ranione zwierzę, kiedy chciałem przenieść go do
wiklinowego koszyka, ażeby Damiana mogła pójść z nim do
weterynarza. Nie bez trudu udało jej się wreszcie wrzucić kota do
sizalowego wora i wynieść go, choć strasznie się miotał. Po jakimś czasie
zadzwoniła do mnie ze schroniska, by powiedzieć, że nie ma innego
wyjścia, trzeba się go pozbyć, więc potrzebna jest moja zgoda.
Dlaczego? Bo już jest bardzo stary, odpowiedziała Da-miana.
Pomyślałem w złości, że i mnie mogliby żywcem spalić w piecu dla
kotów. Wzięty w dwa ognie, czułem się całkiem bezradny: nie nauczyłem
się kochać kota, ale i nie miałem serca, by kazać go zabić tylko dlatego,
że był stary. Co na to poradnik?
Incydent tak mnie poruszył, że napisałem felieton niedzielny pod tytułem
przywłaszczonym z Nerudy:
Jestli kot najmniejszym tygrysem salonowym? Artykuł dał początek
kolejnej kampanii, która znów podzieliła czy-telników na miłośników
kotów i ich przeciwników. Po pięciu dniach przeważyła opinia, że
uśpienie kota może być zasadne, jeśli w grę wchodzą przyczyny
związane z higieną publiczną, ale nie dlatego, że jest stary.
77
Po śmierci matki nie mogłem zasnąć ze strachu, że ktoś mnie dotknie
przez sen. Pewnej nocy poczułem dotyk, ale głos matki uspokoił mnie:
Figlio mio poveretto. I raz jeszcze poczułem czyjś dotyk, pewnego dnia
o świ-cie w pokoju Delgadiny, i przeciągnąłem się z rozkoszy, sądząc, że
to jej ręka. Ale nie: to była Rosa Cabarcas w ciemnościach. Ubieraj się i
chodź za mną, powiedziała, mam problem.
I rzeczywiście miała, i to o wiele bardziej skompliko-wany, niż z
początku sądziłem. Jednego z poważnych i liczących się klientów firmy
zadźgano nożem w pierw-szym pokoju pawilonu. Zabójca zbiegł. W
łóżku prze-siąkniętym krwią leżało ciało, ogromne, całkiem nagie, ale w
butach, i blade bladością kurczaka ugotowanego na parze. Natychmiast
rozpoznałem zwłoki: to był J.M.B., wielki bankier, słynny ze swej
postawy, życzliwości i ele-gancji, a przede wszystkim z nieskazitelności
swego domu. Miał na szyi dwie rany, sine jak wargi, i ciągle krwawiące
cięcie na brzuchu. Jeszcze nie zaczął drętwieć. I nie rany zrobiły na
mnie wrażenie, ale to, że miał na-łożoną prezerwatywę, chyba jeszcze
przed użyciem, na zdmuchnięty przez śmierć członek.
Rosa Cabarcas nie miała pojęcia, z kim tu bywał, bo
i on korzystał z przywileju wchodzenia przez furtkę
ogrodową. Nie wykluczano podejrzenia, iż spotykał się
tu z mężczyzną. Właścicielka oczekiwała ode mnie jedy-
nie pomocy przy ubraniu nieboszczyka. Zachowywała
się tak spokojnie i tak pewnie, że zaniepokoiła mnie
myśl, iż śmierć jest być może dla niej chlebem powsze-
78
dnim. Nie ma nic trudniejszego niż ubrać trupa, powie-działem jej.
Robiłam to już z setki razy, odparła. Nic łatwiejszego, o ile ktoś mi go
przytrzyma. Zwróciłem jej uwagę: A kto, twoim zdaniem, przełknie
bajkę o po-szatkowanych nożami zwłokach wbitych w niczym nie
draśnięty garnitur angielskiego dżentelmena? Zacząłem bać się o
Delgadinę. Najlepiej będzie, jak ją sam odwieziesz, powiedziała mi Rosa
Cabarcas. Po moim trupie, odparłem, z trudem przełykając ślinę. Rosa
Ca-barcas zauważyła to i nie mogła się powstrzymać, by nie okazać swej
pogardy: Ty się trzęsiesz! Bo się boję o nią, powiedziałem, choć była to
tylko część prawdy. Uprzedź ją, że musi jak najszybciej stąd odejść,
zanim ktoś tu się zjawi. Dobrze, odparła, chociaż ty jesteś
dziennikarzem, więc tobie nic się nie stanie. A i tobie włos z głowy nie
spadnie, powiedziałem z niejakim prze-kąsem. Jesteś jedynym
liberałem, który ma coś do powie-dzenia w tym rządzie.
Miasto, kąsek łakomy ze względu na swój pokojowy
charakter i naturalne bezpieczeństwo, co roku doświadcza-
ło okrutnego i zakrawającego na skandal morderstwa. Ale
tego zabójstwa do takich nie zaliczono. Oficjalna wersja,
zbyt krzykliwa w nagłówkach i nader skromna w konkre-
tach, głosiła, iż młody bankier, napadnięty z nieznanych
powodów na drodze do Pradomar, poniósł śmierć w wy-
niku zadanych nożem ran. Nie miał wrogów. Komunikat
władz wskazywał, iż przypuszczalnych morderców należy
szukać pośród uciekinierów z wewnątrz kraju, rozpętują-
cych falę przestępstw pospolitych, obcych obywatelskiemu
79
duchowi miasta. W pierwszych godzinach aresztowano ponad
pięćdziesięciu podejrzanych.
Wzburzony udałem się do redaktora kierującego działem prawnym,
typowego dziennikarza z lat dwu-dziestych, z celuloidowym zielonym
daszkiem na czole i z podciągającymi gumkami na rękawach, który
chełpił się tym, że uprzedzał fakty. Tym razem jednak był w po-siadaniu
jedynie strzępów informacji dotyczących mor-derstwa, więc uzupełniłem
jego wiedzę, zachowując gra-nice roztropności. W rezultacie napisaliśmy
na cztery rę-ce pięć stron artykułu przeznaczonego na osiem kolumn
pierwszej strony i powołującego się na wiecznie bijące źródła godne
naszego pełnego zaufania. Ale Odrażają-cemu Drabowi z Dziewiątej
Punkt - cenzorowi - nawet ręka nie drgnęła, gdy narzucał oficjalną
wersję, głoszącą, że był to napad bandytów związanych z partią
liberałów. Obmyłem sumienie, nałożywszy na rękaw krepę żałoby
podczas najbardziej cynicznego i najtłumniejszego po-grzebu stulecia.
Kiedy owej nocy wróciłem do domu, zadzwoniłem
do Rosy Cabarcas, by wywiedzieć się, co się stało z Del-
gadiną, ale nikt nie odbierał telefonu, ani wtedy, ani
przez następne cztery dni. Piątego dnia udałem się do
niej, zaciskając zęby. Drzwi były zaplombowane, ale nie
przez policję, lecz przez władze sanitarne. Z sąsiedztwa
nikt nic nie widział i nie słyszał. Nie mając znaku życia
od Delgadiny, rzuciłem się na jej poszukiwania, szaleń-
cze, a i nierzadko błazeńskie, po których ledwie dycha-
łem. Przesiadując całymi dniami w tumanach kurzu na
80
stopniach parkowych schodów, gdzie dzieci żmudnie wspinały się na
obtłuczony posąg Simona Bolivara, przy-glądałem się bacznie
młodziutkim rowerzystkom. Peda-łując, przejeżdżały obok jak łanie;
piękne, chętne, goto-we do klepnięcia w berku. Kiedy nie starczyło mi
już cierpliwości, schroniłem się w spokoju boler. Było to jak zatrute
źródło: każde słowo to ona. Zawsze w trakcie pisania potrzebowałem
ciszy, bo umysł mój skupiał się bardziej na muzyce niż na tekście. Teraz
było zupełnie na odwrót: mogłem pisać tylko w cieniu boler. śycie moje
napełniło się nią. Felietony napisane w tym i w na-stępnym tygodniu
stały się gotowymi modelami listów miłosnych. Naczelny,
skonfundowany lawiną listów, ja-kie nadeszły, zażądał, bym nieco
utemperował miłosne wyznania, a raczej zastanowił się z nim, jak mamy
teraz pocieszyć tylu zakochanych czytelników.
Niepokój obrócił wniwecz rygorystycznie dotąd prze-
strzegany przeze mnie plan dnia. Budziłem się o piątej,
owszem, ale pozostawałem w półmroku pokoju, wyob-
rażając sobie, jak Delgadina w swym nierzeczywistym
życiu budzi swoje rodzeństwo, ubiera je do szkoły,
podaje śniadanie, o ile w ogóle jest cokolwiek na śniada-
nie, i przejeżdża przez całe miasto na rowerze, ażeby
odbyć karę przyszywania guzików. Zdziwiony zastano-
wiłem się: O czym myśli dziewczyna, kiedy guzik przy-
szywa? Myśli o mnie? Czy ona też szuka Rosy Cabarcas,
żeby mnie odnaleźć? Przez cały tydzień nie zdejmowa-
łem z siebie chałatu mechanika samochodowego, ani
za dnia, ani w nocy, nie kąpałem się, nie goliłem, nie
81
myłem zębów, bo miłość nauczyła mnie poniewczasie, że człowiek
szykuje się dla kogoś, że ubiera się i per-fumuje dla kogoś, a ja nigdy
nie miałem tego kogoś. Damiana, natrafiwszy na mnie nagiego w
hamaku o dzie-siątej rano, uznała, że jestem chory. Spojrzałem na nią
oczyma mętnymi od pożądania i zaprosiłem ją do pota-rzania się nago.
Z pogardą odrzekła:
- Rozumiem, że pan już wie, co pan zrobi, jak się zgodzę?
W ten sposób dowiedziałem się, jak dalece cierpienie mnie zepsuło. Nie
rozpoznawałem siebie samego w od-czuwanym młodzieńczym bólu. Z
domu przestałem wychodzić, żeby telefon nie zadzwonił pod moją nie-
obecność. Pisałem, nie wyłączając go, i ledwie rozlegał się pierwszy
dzwonek, rzucałem się na niego z nadzieją, że może to Rosa Cabarcas.
Co jakiś czas przerywałem to, czym akurat byłem zajęty, żeby
zadzwonić, i godzina-mi wykręcałem numer do Rosy Cabarcas, dzień po
dniu, póki nie zrozumiałem, że jest to telefon bez serca. Wracając
pewnego deszczowego popołudnia do do-mu, natknąłem się na kota
zwiniętego na schodach przed wejściem. Był brudny, sponiewierany i
potulny, aż żal serce ściskał. Z poradnika wynikało, że kot jest chory,
więc postępując zgodnie z instrukcjami, przy-stąpiłem do leczenia. Gdy
podrzemywałem w porze sjesty, raptem zelektryzowała mnie myśl, że
kot może mnie zaprowadzić do domu Delgadiny. Zaniosłem go w torbie
na zakupy do sklepu Rosy Cabarcas, który nadal był zamknięty na cztery
spusty i zaplombowany, 82 ale ledwie doszliśmy, kot zaczął tak się
rzucać w torbie, iż w końcu udało mu się z niej uciec, a następnie
przesko-czyć ogrodzenie sadu, by zniknąć wśród drzew. Walną-łem
pięścią w drzwi, drzwi nie puściły, za to rozległ się wojskowy głos: Stój,
kto idzie? Swój, odparłem, żeby nie być gorszy. Szukam właścicielki. Nie
ma właścicielki, od-parł głos. Proszę mi otworzyć, chciałbym
przynajmniej wziąć kota, nie rezygnowałem. Kota też nie ma, usłysza-
łem w odpowiedzi. Zapytałem: A kim pan jest? - Nikim - odparł głos.
Zawsze wydawało mi się, że umieranie z miłości to po prostu licentia
poetica. Tego wieczoru, powróciwszy do domu ciągle bez kota i bez niej,
stwierdziłem, że nie tylko można umrzeć, ale że nie kto inny tylko ja,
stary i całkiem samotny, właśnie umieram z miłości. Ale zda-łem sobie
również sprawę, że w pełni uzasadniona jest też przeciwstawna prawda:
za nic w świecie nie oddał-bym rozkoszy mojej udręki. Przez ponad
piętnaście lat próbowałem nadaremnie przetłumaczyć pieśni Leopar-
diego i dopiero tego wieczoru poczułem je w pełni:
Nieszczęsnym, bo jeśli to miłość, skąd tyle udręki.
Moje wtargnięcie do redakcji w chałacie i z kilku-
dniowym zarostem wzbudziło pewne wątpliwości co do
mojego stanu umysłowego. Wyremontowana siedziba
redakcji, z jednoosobowymi szklanymi kabinami i świat-
łami padającymi z sufitu, wyglądała jak klinika położ-
nicza. Cichutki i w pełni komfortowy sztuczny klimat
skłaniał do rozmawiania szeptem i stąpania na palusz-
kach. W holu wisiały niczym poczet zmarłych wicekrólów
83
olejne portrety trzech dożywotnich prezesów i fotogra-fie sławnych
gości. W ogromnej głównej sali - gigan-tyczne zdjęcie całego personelu
aktualnej redakcji z dnia moich urodzin. Nie mogłem się powstrzymać,
by nie po-równać go z fotografią zrobioną, kiedy miałem lat trzy-dzieści,
i po raz kolejny stwierdziłem z przerażeniem, że człowiek starzeje się
bardziej i gorzej na portretach niż w rzeczywistości. Sekretarka, która
pocałowała mnie na uroczystościach urodzinowych, zapytała, czy nie je-
stem chory. Rozpierało mnie ze szczęścia, iż mogę po-wiedzieć jej
prawdę, w którą nie będzie mogła uwierzyć:
Tak! Jestem chory z miłości. Odpowiedziała wówczas:
Szkoda, że nie z miłości do mnie! Nie pozostałem dłużny:
Nie bądź taka pewna.
Redaktor działu prawnego wyskoczył ze swej kabiny, wrzeszcząc, że w
amfiteatrze miejskim znaleziono ciała dwojga dziewcząt o nieustalonej
tożsamości. Wystraszo-ny zapytałem: A w jakim wieku? Młodziutkie,
odparł. To mogą być uciekinierki z interioru, których dopadły rządowe
zbiry. Odetchnąłem z ulgą. Sytuacja zalewa nas w milczeniu jak plama
krwi, stwierdziłem. Redaktor działu prawnego, już z dala, odkrzyknął:
- Mistrzu, jaka tam plama i jaka tam krew, po prostu najzwyklejsze
gówno.
Coś gorszego jeszcze przydarzyło mi się parę dni później, kiedy
dziewczyna z identycznym jak mój kocim koszem przeszła niczym
dreszcz obok księgarni Mundo.
Ruszyłem za nią, przepychając się przez tłum w upale
punkt dwunastej. Była bardzo piękna, stawiała długie
84
18
kroki i tak swobodnie płynęła pośród tłumu, iż ledwo za nią nadążałem.
W końcu przegoniłem ją i spojrzałem jej w twarz. Odepchnęła mnie, nie
zatrzymując się i bez słowa przeprosin. To nie była ta, o której
myślałem, ale jej wyniosłość zabolała mnie tak, jakby to była właś-nie
ona. Zrozumiałem wówczas, że nie potrafiłbym roz-poznać Delgadiny
ubranej i na nogach, a i ona nie mogła przecież wiedzieć, jak wyglądam,
jeśli mnie nigdy nie widziała. W odruchu szaleństwa zamknąłem się na
trzy dni w domu i zrobiłem szydełkiem dwanaście par niebieskich i
dwanaście par różowych buciczków, usiłując podtrzymywać się na
duchu, by nie słuchać, nie śpiewać i nie przypominać sobie piosenek,
które przypominały mi ją.
Ale tak naprawdę byłem już u kresu, bo brak sił wobec miłości zaczynał
uświadamiać mi, jak bardzo jestem stary. Czekało mnie jeszcze kolejne,
o wiele dra-matyczniejsze doświadczenie, gdy miejski autobus po-trącił
rowerzystkę w najruchliwszym punkcie centrum. Gdy się tam
znalazłem, dziewczynę właśnie zabrała karetka, a rozmiary nieszczęścia
widać było po kupie złomu, jaka została z roweru, i kałuży niezakrzepłej
jeszcze krwi. Skóra mi ścierpła nie tyle na widok całkiem zniszczonego
roweru, ile z powodu jego marki, modelu i koloru. To mógł być tylko ten
sam rower, który poda-rowałem Delgadinie.
Świadkowie potwierdzali zgodnie, że ranna rowerzy-
stka była bardzo młoda, wysoka i chuda, że miała krót-
kie kręcone włosy. Roztrzęsiony, wsiadłem do pierwszej
85
przejeżdżającej taksówki i kazałem się zawieźć do szpitala Miłosierdzia,
mieszczącego się w starym budynku o żół-ta wordzawych murach, który
wyglądał jak więzienie osa-dzone na pustynnych piaskach. Około pół
godziny stra-wiłem, żeby dostać się na teren szpitala, i kolejne pół, żeby
wyjść z wonnego patia drzew owocowych, gdzie umęczo-na chorobą
kobieta przecięła mi drogę, spojrzała w oczy i wykrzyknęła:
- Ja jestem tą, której nie szukasz.
Wówczas dopiero przypomniałem sobie, że to tutaj przebywali na
wolności pacjenci miejskiego szpitala dla psychicznie chorych, uznani za
łagodniejsze przypadki. Musiałem okazać dyrekcji szpitala legitymację
prasową, aby pielęgniarz zaprowadził mnie do oddziału pogoto-wia
ratunkowego. W księdze przyjęć zostało wpisane:
Rosalba Rios, lat siedemnaście, zawód nieznany. Rozpo-znanie:
wstrząśnienie mózgu. Prognostyk: umiarkowa-ny. Zapytałem ordynatora
oddziału, czy mogę zobaczyć dziewczynę, z cichą nadzieją, że odmówi,
ale lekarze zaprowadzili mnie z wielką przyjemnością, łudząc się, że
może zechcę napisać, w jakim fatalnym stanie znaj-duje się szpital.
Przeszliśmy przez pstrokatą salę, przepełnioną po-
upychanymi na wcisk łóżkami, w której unosiła się
gryząca woń kwasu karbolowego. W głębi, w izolatce,
na metalowym łóżku, leżała ta, której szukaliśmy. Gło-
wę miała całą w bandażach, opuchnięta i zsiniała twarz
była nie do rozpoznania, ale wystarczyło mi zobaczyć
jej stopy, by stwierdzić, że to nie ona. I dopiero wtedy
zaświtało mi w głowie pytanie: A co bym zrobił, gdyby to była ona?
Oplątany jeszcze pajęczyną nocy, odważyłem się na-stępnego dnia
pojechać do fabryki koszul, gdzie, jak twierdziła niejednokrotnie Rosa
Cabarcas, ponoć mała była zatrudniona, i poprosiłem właściciela, by
oprowa-dził nas po swoim, dla nas modelowym, zakładzie, w związku z
ogólnokontynentalnym projektem Orga-nizacji Narodów Zjednoczonych.
Właścicielem był gru-boskóry i mrukliwy Libańczyk, który na oścież
otworzył przed nami wrota swego królestwa z nadzieją, iż staną się
wzorem dla całego świata.
Trzysta dziewcząt w białych bluzach z popiołem środy na czołach
przyszywało guziki w rozległej oświetlonej hali. Na nasz widok wszystkie
zerwały się na równe nogi niczym uczennice i zaczęły przypatrywać się
nam spod oka, podczas gdy fabrykant wyjaśniał swój wkład w wie-
kopomną sztukę przyszywania guzików. Badawczo przy-glądałem się
każdej twarzy, z przerażeniem oczekując chwili, gdy odkryję Delgadinę
ubraną i na nogach. Ale to jedna z nich mnie odkryła, swym budzącym
grozę spoj-rzeniem bezlitosnego podziwu.
- A czy to nie pan przypadkiem pisze do gazety listy miłosne?
Nigdy by mi przez myśl nie przeszło, że śpiąca dziew-
czyna może w człowieku siać takie spustoszenia. Uciek-
łem z fabryki bez pożegnania, nawet nie zastanawiając
się, czy pośród tych dziewic czyśćcowych obecna jest
w końcu ta, której szukam. Kiedy wyszedłem stamtąd,
87
z wszystkich doznawanych dotąd w żydu uczuć pozo-stała mi jedynie
chęć do płaczu.
Rosa Cabarcas zadzwoniła po miesiącu z mało praw-dopodobnym
usprawiedliwieniem: po morderstwie ban-kiera wyjechała na zasłużony
urlop do Cartagena de Indias. Nie uwierzyłem jej, rzecz jasna, niemniej
po-gratulowałem szczęśliwego zrządzenia losu i pozwoliłem się
utwierdzić we własnym kłamstwie, zanim zadałem bąbelkujące w mym
sercu pytanie:
- A co z nią?
Zapadło długie milczenie. No, żyje, odezwała się w końcu Rosa
Cabarcas, ale jej głos brzmiał już wykręt-nie. Trzeba trochę odczekać.
Trochę? To znaczy ile? Nie mam pojęcia, dam ci znać. Czułem, że mi się
wyślizguje, więc postawiłem sprawę jasno: Czekaj, czekaj, jakiś trop
przynajmniej. śadnego tropu, odparła i dodała: Lepiej uważaj, bo
możesz sobie zaszkodzić, a jej już na pewno. Nie miałem nastroju na
takie łamańce. Raz jeszcze po-prosiłem, by dała mi choćby szansę na
zbliżenie się do prawdy. W końcu jesteśmy wspólnikami. Nie zmiękła.
Uspokój się, powiedziała, dziewczynie nic nie jest i tylko czeka na mój
telefon, ale dziś nic się nie da zrobić, a i ja już nic więcej nie powiem. Z
Bogiem.
Stałem przez jakiś czas ze słuchawką, bezradny, bo
znałem ją na tyle, żeby wiedzieć, że nic nie wskóram,
jeśli nie będę próbował załatwić tego po dobroci. Po
południu pozwoliłem sobie wpaść do niej bez zapowie-
dzi, ale dom nadal był zamknięty i oplombowany przez
władze sanitarne. Uznałem, że Rosa Cabarcas dzwoniła
88
nie od siebie, może nawet z innego miasta, i na samą myśl opanowały
mnie złe przeczucia. O szóstej wieczo-rem jednak, w najmniej
spodziewanym momencie, roz-legło się przez telefon moje własne hasło i
odzew:
- No dobra, teraz chcę.
O dziesiątej w nocy, drżąc cały, zagryzając wargi, by nie wybuchnąć
płaczem, stawiłem się, obładowany bom-bonierkami czekoladek
szwajcarskich, nugatów i cukier-ków, i z koszem płonących róż, by
obsypać nimi łóżko. Drzwi były uchylone, światła zapalone, a z
radioodbior-nika sączyła się niezbyt głośno sonata numer jeden na
skrzypce i fortepian Brahmsa. Delgadina leżała w łóżku tak promienna i
tak odmieniona, że ledwie ją poznałem. Urosła, ale nie we wzroście się
to uwidaczniało, lecz w intensywnej dojrzałości, która czyniła z niej jakby
osobę o dwa, trzy lata starszą i nagą jak nigdy dotąd. Wystające kości
policzkowe, skóra opalona słońcami wzburzonego morza, delikatne usta i
krótkie kręcone włosy nadawały jej twarzy bezpłciowego blasku Apollina
Praksytelesa. Ale tu nie było najmniejszej wątpliwości, bo piersi jej tak
urosły, że nie mieściły mi się w dłoni, biodra już się ukształtowały, a
kości stały się twardsze i bardziej harmonijne. Uradowała mnie i
zauroczyła owa celność natury, ale w osłupienie wprawiły mnie dodatki:
sztuczne rzęsy, paznokcie u rąk i nóg pomalowane per-łowym lakierem i
jakieś tanie perfumy, które nie miały nic wspólnego z miłością. A już
całkiem wyprowadziła mnie z równowagi fortuna, jaką miała na sobie:
złote kolczyki ze szmaragdami, naszyjnik z naturalnych pereł,
------------------------------- 89 -------------------------------
J
złota bransoletka z diamencikami i pierścionki z kamie-niami
szlachetnymi na każdym palcu. Na krześle leżała jej suknia wieczorowa z
cekinami i haftami i pantofelki jedwabne. Dziwne wapory uniosły się z
mych trzewi. - Kurwa! - wrzasnąłem.
Diabeł podszepnął mi bowiem myśl straszną. A było
tak: w noc zabójstwa Rosa Cabarcas nie miała pewnie
ani czasu, ani głowy, by ostrzec dziewczynę, w rezultacie
policja odnalazła w pokoju osobę nieletnią w nader
wątpliwych i niczym nieusprawiedliwionych okolicznoś-
ciach. W tak beznadziejnych sytuacjach Rosa Cabarcas
jest jedyna i niezastąpiona: sprzedała dziewictwo małej
jednej ze swych grubych ryb w zamian za wyciągnięcie
jej samej z kłopotów. Przede wszystkim, rzecz jasna,
należało zniknąć, dopóki skandal nie przycichnie. Cu-
downie! Miodowy miesiąc dla całej trójki, tych dwoje
w łóżku, Rosa Cabarcas zaś pośród przybasenowych
luksusów, zażywająca szczęśliwej bezkarności. Ślepy
z bezrozumnej wściekłości, zacząłem ciskać o ściany
wszystkim, co mi wpadło w ręce: lampami, radiem,
wentylatorem, lustrem, wazonem, szklankami. Rzucałem
niespiesznie, ale i nie zatrzymując się, z dużym hukiem
i z metodycznym zamroczeniem, które uratowało mi
życie. Mała po pierwszej eksplozji podskoczyła, ale nie
spojrzała na mnie, lecz zwinęła się plecami do mnie
i w tej pozycji przeleżała bombardowanie, od czasu do
czasu jedynie wzdrygając się. Kury na podwórzu i psy
wyjące o świcie dołączyły do wrzawy. W oślepiającej
jasności furii miałem zamiar jeszcze podpalić dom, kiedy
w drzwiach zjawiła się niewzruszona postać Rosy Cabar-cas w nocnej
koszuli. Nic nie powiedziała. Wzrokiem przeprowadziła inwentaryzację
katastrofy, stwierdzając przy okazji, że mała leży zwinięta w kłębek
niczym ślimak i chowa głowę w ramionach: przerażona, ale cała. - Mój
Boże! - wykrzyknęła Rosa Cabarcas. - Czego ja bym nie dała za taką
miłość!
Zmierzyła mnie od stóp do głów litościwym wzrokiem i rozkazała:
Idziemy! Potulnie poszedłem za nią do jej domu, gdzie bez słowa podała
mi szklankę wody i wska-zała, bym usiadł naprzeciwko, jakbym miał
przystąpić do spowiedzi. Świetnie, powiedziała, a teraz przestań zacho-
wywać się jak młokos i powiedz mi: co się z tobą dzieje? Wyznałem jej
moją prawdę objawioną. Rosa Cabarcas wysłuchała mnie w milczeniu,
nie okazując najmniejszego zdziwienia, a na końcu chyba doznała
iluminacji. To piękne, powiedziała. Zawsze twierdziłam, że zazdrość od
prawdy mądrzejsza. I opowiedziała mi, co się na-prawdę wydarzyło.
Rzeczywiście, przyznała, w skołowa-ceniu, w jakie popadła,
dowiedziawszy się o zabójstwie, całkiem zapomniała o śpiącej w tym
pokoju dziewczynie.
Jeden z jej klientów, i na dodatek adwokat nieboszczyka,
zajął się przekupywaniem i przekabacaniem, kogo się
dało, a jednocześnie zaprosił Rosę Cabarcas do kompleksu
hotelowo-wypoczynkowego w Cartagena de Indias, do-
póki skandal nie przycichnie. Uwierz mi, że calusieńki
czas myślałam o tobie i małej. Wróciłam przedwczoraj
i od razu zadzwoniłam do ciebie, ale nikt nie odpowia-
dał. Za to dziewczyna zjawiła się natychmiast, ale w tak
91
podłym stanie, że wykąpałam ci ją, ubrałam i wysłałam do salonu
kosmetycznego, żeby zrobili z niej księżniczkę. No i sam widzisz, z
jakim rezultatem: cudo. A luksusowa suknia? Takie suknie wypożyczam
moim najbiedniejszym dziewczynom, kiedy wybierają się na tańce ze
swymi klientami. A biżuteria? Moja własna, powiedziała. Wy-starczy
dotknąć, żeby się zorientować, że to diamenty ze szkła i błyskotki z
puszki. Więc przestań się rzucać. No idź już, obudź ją, przeproś i
wreszcie zajmij się nią, do kurwy nędzy. Nikt tak nie zasługuje na
szczęście jak właśnie wy.
Z całych sił próbowałem jej uwierzyć, ale rozsądek musiał ulec miłości. A
wy kurwy jedne! Wrzasnąłem, zamroczony żywym ogniem palącym me
wnętrzności.
Bo tym właśnie jesteście jedna z drugą! wrzeszczałem:
zasranymi kurwami! Nie chcę mieć już nigdy do czynie-nia z tobą ani z
żadną dziwką, a z nią to już na pewno. Stojąc w drzwiach, machnąłem
jej ręką, żegnając ją na zawsze. Rosa Cabarcas nie miała co do tego
wątpliwości. - Z Bogiem - powiedziała mi z grymasem smutku i wróciła
na ziemię. - Ale żebyś sobie nie myślał, bo za ten Meksyk, jaki zrobiłeś w
moim pokoju, wyślę ci rachunek.
Czytając Idy marcowe, natknąłem się na złowrogie zdanie przypisane
przez autora Juliuszowi Cezarowi:
To niemożliwe, ażeby w końcu nie stać się tym, za kogo inni cię mają.
Nie mogłem odnaleźć rzeczywistego źródła tej sentencji w samym dziele
Juliusza Cezara ani w dziełach jego biografów, od Swetoniusza po
Jeróme’a Carcopino, ale warto było ją poznać. Jej fatalizm zastosowany
do tego, czym było moje życie, przez następne miesiące uzbroił mnie w
determinację, niezbędną nie tylko do spisania niniejszej rzeczy, ale
przede wszystkim po to, by bez fałszywego wstydu zacząć ją od miłości
do Del-gadiny.
Nie mogłem zaznać chwili spokoju, jadłem tyle co
nic, schudłem tak bardzo, że spodnie nie trzymały mi
się w pasie. Wędrujące bóle osiadły mi w kościach,
bezzasadnie i gwałtownie zmieniał mi się nastrój, spę-
dzałem całe noce w otępieniu, które nie pozwalało mi
ani czytać, ani słuchać muzyki, za to w ciągu dnia
morzyła mnie głupia, bo niepozwalająca wcale zasnąć,
93
senność. Wybawienie spadło mi z nieba. W zatłoczonej łodzi do Loma
Fresca sąsiadka, której nie przypatrzyłem się przy wsiadaniu, szepnęła
mi do ucha: Bzykasz jesz-cze? Była to Casilda Armenta, stara miłość i na
moją kieszeń, kobieta, która od swych dziewczęcych lat znosi-ła mnie
jako stałego klienta. Kiedy schorowana i bez grosza wycofała się z
interesu, wyszła za mąż za chiń-skiego ogrodnika, który dał jej swe
nazwisko, opierunek i być może odrobinę miłości. W wieku
siedemdziesięciu trzech lat miała tę samą figurę co zawsze, wciąż była
piękna i oprócz silnego charakteru cechowała ją nadal zawodowa
zuchwałość.
Zaprosiła mnie do swojej rezydencji pośród chiń-skiego ogrodu
warzywnego na wzgórzu przy drodze schodzącej do morza. Usiedliśmy w
plażowych leżakach na zacienionym tarasie, pośród paproci i gąszczu
astro-melii, i porozwieszanych wszędzie klatek z ptakami.
Można było dostrzec pracujących na stoku wzgórza
chińskich ogrodników, chroniących się przed palącym
słońcem pod stożkowymi kapeluszami, a w dali szare
morze przy Bocas de Ceniza, z dwoma skalnymi falo-
chronami kanalizującymi rzekę przez kilka jeszcze mil
w morzu. W trakcie rozmowy widzieliśmy wpływający
do ujścia rzeki biały transatlantyk i przypatrywaliśmy
mu się w milczeniu, dopóki nie usłyszeliśmy jego zwie-
rzęcego ryku z portu rzecznego. Casilda westchnęła. No
i popatrz? Po raz pierwszy w ciągu półwiecza nie przyj-
muję cię w łóżku. Zmieniliśmy się, odparłem. Ona, nie
zważając na moje słowa, ciągnęła: Zawsze, kiedy mówią
94
•
tobie w radio, a to że ludzie strasznie cię lubią, a to że jesteś
nauczycielem i mistrzem miłości, myślę sobie, że nikt tak nie poznał
twoich zalet i twoich słabości jak ja. Poważnie, rzekła, tylko ja bym z
tobą wytrzymała i nikt inny.
Dłużej już nie mogłem. Wyczuła to, zobaczyła, jak łzy nabiegają mi do
oczu, i chyba dopiero wtedy odkryła, że naprawdę się zmieniłem, że już
nie jestem tym, kim byłem, i wytrzymałem jej spojrzenie z hartem
ducha, o który nigdy bym siebie nie podejrzewał. Wiesz, za-czynam się
powoli starzeć, powiedziałem. Już jesteśmy starzy, westchnęła. Rzecz w
tym, że człowiek nie czuje tego w środku, za to po człowieku wszyscy to
widzą. Nie mogłem nie otworzyć przed nią serca, więc opo-wiedziałem
jej całą historię, która mnie gryzła, od pierw-szego telefonu do Rosy
Cabarcas w przeddzień moich dziewięćdziesiątych urodzin po tragiczną
noc, kiedy zdemolowałem pokój, by nigdy już tam nie wrócić. Słuchała
mego wywnętrzania, jakby sama to przeżywała, przeżuła wszystko raz i
drugi, powoli, wreszcie uśmiech-nęła się.
- Zrobisz, co zechcesz, ale nie strać tej małej - po-wiedziała mi. - Nie ma
gorszego nieszczęścia jak umierać w samotności.
Pojechaliśmy do Puerto Colombia w kolejce jak za-
bawka i nie szybszej od konia. Zjedliśmy obiad przy
drewnianym, przeżartym już przez korniki molo, gdzie
przedtem wpływał do kraju cały świat, zanim nie po-
głębiono Bocas de Ceniza. Usiedliśmy pod palmowym
95
daszkiem, gdzie czarne matrony serwowały smażone pagrusy z ryżem
kokosowym i plastrami zielonych ba-nanów. Zdrzemnęliśmy się w
skwarze drugiej po połu-dniu i kontynuowaliśmy rozmowę, póki w morzu
nie utonęła ogromna świeca słońca. Rzeczywistość wydawa-ła mi się
fantastyczna. No i popatrz, gdzie nam przyszło spędzić nasz miesiąc
miodowy, zażartowała. Ale już na poważnie dodała: Patrzę dziś za
siebie, widzę sznur tysięcy mężczyzn, którzy przeszli przez moje łóżka, i
od-dałabym duszę, żeby zostać choćby i z tym najgorszym. Dzięki
Bogu, zdążyłam spotkać mojego Chińczyka. Oczywiście, to tak jakby
mieć za męża mały paluszek, ale przynajmniej jestem pewna, że jest
mój i tylko mój. Spojrzała mi w oczy, wybadała moją reakcję na swoje
ostatnie słowa i powiedziała: A to znaczy, że masz na-tychmiast
odszukać tę biedną dziewczynę, nawet jeśli jest prawdą to, co ci
podpowiada zazdrość; miej to w nosie, bo coś przetańczył, to twoje, i
nikt ci tego nie odbierze. Ale daruj sobie wszelkie sentymentalne i dziad-
kowe ochy i achy. Obudź ją i przeleć w jedną i w drugą stronę tym
swoim wyciorem oślim, jakim cię diabeł wynagrodził za tchórzostwo i
podłość. Poważnie, po-wiedziała od serca: żeby nie było tak, że umrzesz,
nie spróbowawszy, jak cudownie jest się pieprzyć z miłości.
Ręce mi drżały, kiedy nazajutrz wykręcałem numer
telefonu. Z powodu ewentualnego spotkania z Delgadi-
ną, jak i ze względu na nieprzewidywalną reakcję Rosy
Cabarcas. Pokłóciliśmy się nie na żarty, gdy wystawiła
mi mocno przesadzony rachunek za spowodowane
96
przeze mnie zniszczenia. Musiałem sprzedać jeden z naj-ulubieńszych
obrazów matki, którego wartość szacowano na fortunę, ale w godzinę
prawdy nie osiągnął nawet jednej dziesiątej ceny moich nadziei. Do tej
kwoty dołoży-łem swoje oszczędności i zaniosłem pieniądze Rosie
Cabarcas z nieodwołalną deklaracją: Bierzesz albo nie. Był to
samobójczy odruch, bo wystarczyłoby jej sprzedać jeden z moich
sekretów, żeby zniszczyć moje dobre imię. Ale nie targowała się,
zostawiając sobie obrazy, które wzięła w zastaw w noc kłótni. Jednym
ruchem przegra-łem wszystko: zostałem bez Delgadiny, bez Rosy
Cabarcas i bez swoich ostatnich oszczędności. Usłyszałem w słu-chawce
pierwszy sygnał, drugi, trzeci i wreszcie ona: Tak? Słucham? Głos
uwiązł mi w gardle. Odłożyłem słuchaw-kę. Padłem w hamak, usiłując
się uspokoić ascetyczną liryką Erika Satie, i tak się spociłem, że płótno
przemokło. Odwaga wróciła mi dopiero następnego dnia. - Słuchaj,
kobieto - powiedziałem stanowczym gło-sem. - Dziś chcę.
Rosa Cabarcas, jakżeby inaczej, była ponad to. Och, mój ty smutny
mędrku, westchnęła z niezwyciężonym hartem ducha, przepuszczasz
dwa miesiące, a jak już się pojawiasz, to tylko po to, żeby prosić o
złudzenia.
Wytłumaczyła mi, że nie widziała Delgadiny od ponad
miesiąca, że mała sprawiała wrażenie, jakby już całkiem
przeszedł jej szok po moim ostatnim wyczynie, że nawet
nic nie mówiła o ruj nacji ani o mnie nie pytała, i była
bardzo zadowolona ze swego nowego zajęcia, znacznie
przyjemniejszego i lepiej płatnego niż przyszywanie
97
guzików. śywy ogień rozlał mi się po wnętrznościach. Może być tylko
kurwą, powiedziałem. Rosa odpowiedzia-ła obojętnie: Nie bądź idiotą,
gdyby rzeczywiście tak było, siedziałaby tutaj. A gdzie byłoby jej lepiej?
Tempo jej logiki pogłębiło moje wątpliwości. A skąd mam wiedzieć, że jej
tam właśnie nie ma? W tym przypadku, odparła, wolałabym na twoim
miejscu o tym nie wiedzieć. Nie sądzisz? Znienawidziłem ją po raz
kolejny. Rosa, niewzru-szona, przyrzekła jedynie, że spróbuje odnaleźć
dziewczy-nę. Ale żadnych obietnic, bo telefon sąsiadki, gdzie dotąd
dzwoniła, jest ciągle wyłączony, a sama Rosa nie ma najmniejszego
pojęcia, gdzie mała mieszka. Ale to nie znaczy, cholera, że od razu
należy sobie strzelać w łeb, powiedziała, w ciągu godziny oddzwonię.
Ta godzina trwała trzy dni, ale odnalazła dziewczynę,
całą i chętną. Wróciłem pełen pokory i całowałem ją
centymetr po centymetrze, w akcie skruchy, od dwuna-
stej w nocy do pierwszych kogutów. To były długie
przeprosiny, które przyrzekłem sobie zawsze powtarzać,
i było tak, jakbym zaczynał od nowa. W pokoju wszyst-
ko uległo przemeblowaniu lub zniszczeniu i właściwie
z tego, co w swoim czasie tam przyniosłem, nic nie
zostało. Rosa zostawiła to na żywioł, tłumacząc mi, że
jeśli chcę w nim dokonać jakichś zmian, to muszę załat-
wić to sam, choćby ze względu na kwoty, jakie jeszcze
jestem jej winien. Ale moja sytuacja ekonomiczna była
fatalna. Emerytura starczała na coraz mniej. To, co jesz-
cze nadawało się w domu do sprzedaży - poza świętą
biżuterią mojej matki - pozbawione było jakiejkolwiek
wartości handlowej, a nic nie było na tyle stare, żeby uchodzić za antyk.
W lepszych czasach gubernator zło-żył mi kuszącą ofertę kupienia ode
mnie hurtem książek klasyków greckich, łacińskich i hiszpańskich dla
naszej departamentalnej biblioteki, ale nie miałem serca ich sprzedać. A
później, po zmianach politycznych i w ogóle po stoczeniu się świata na
psy, nikt z władz nie myślał o sztuce czy literaturze. Zmęczony
szukaniem przyzwo-itego wyjścia, wsadziłem do kieszeni biżuterię, którą
oddała mi Delgadina, i udałem się ku prowadzącym na miejskie
targowisko ponurym zaułkom, by ją tam za-stawić. Zachowując się jak
roztargniony profesor, po-kręciłem się w ciasnocie uliczek pełnych
podejrzanych kantyn, antykwariatów i lombardów, ale godność Flo-riny
de Dios zamknęła mi drogę: nie miałem śmiałości. Wówczas
postanowiłem sprzedać je z podniesionym czołem najstarszemu i
najszacowniejszemu jubilerowi. Subiekt, przyglądając się biżuterii przez
okular, zadał mi kilka pytań. Zachowaniem, wzbudzającymi lęk forma-
mi, przypominał lekarza. Wyjaśniłem mu, że kosztowno-ści te
odziedziczyłem po matce. Chrząknięciem kwitował każde z moich
wyjaśnień, w końcu zdjął okular. - Przykro mi - powiedział - ale to jest
szkło butel-kowe.
Widząc moje zdziwienie, wyjaśnił z niejakim współ-czuciem: Ale
przynajmniej złoto jest złotem, a platyna platyną. Poklepałem się po
kieszeni, ażeby upewnić się, iż mam przy sobie faktury zakupu, i
powiedziałem grzecznie:
99
- Dziwne, bo zostały nabyte w tej właśnie przezacnej firmie ponad sto lat
temu.
Nie zareagował. Zdarza się, powiedział, że z rodo-wych kosztowności z
upływem czasu znikają najwar-tościowsze kamienie, podmieniane przez
rodzinne czar-ne owce albo niegodziwych jubilerów, i dopiero kiedy ktoś
próbuje je sprzedać, przestępstwo wychodzi na jaw. Niemniej jeśli pan
pozwoli, na chwilę pana opusz-czę, powiedział i zniknął z
kosztownościami za drzwia-mi w głębi sklepu. Po chwili zjawił się znów i
bez sło-wa wyjaśnienia wskazał mi krzesło, sam zaś wrócił do swych
zajęć.
Rozejrzałem się po sklepie. Bywałem tu w swoim czasie z mamą i
zapadła mi w pamięć powtarzana przez nią prośba: Tylko nie mów o tym
tacie. Nagle opadła mnie myśl, która mnie zmroziła: czy przypadkiem
Rosa Cabar-cas i Delgadina nie zmówiły się, by sprzedać oryginalne
kamienie, a mnie oddać biżuterię z fałszywymi?
Szarpały mną coraz większe wątpliwości, gdy pojawi-
ła się sekretarka, która poprosiła mnie, bym kierując się
ku owym drzwiom za kontuarem, udał się za nią do
małej oficyny z długim regałem wypełnionym opasłymi
tomami. Rosły Beduin wstał zza biurka w głębi pokoju
i uścisnął mi dłoń, zwracając się do mnie po imieniu
z wylewnością starego znajomego. Robiliśmy razem ma-
turę, powiedział w formie pozdrowienia. Dość łatwo
przyszło mi go sobie przypomnieć: był najlepszym pił-
karzem w szkole i arcymistrzem naszych pierwszych
burdeli. Przestałem go widywać w pewnym trudnym
100
do ustalenia momencie, zresztą najprawdopodobniej ujrzał mnie już tak
stetryczałym, że pomylił mnie z ko-legą z podstawówki.
Na szklanym blacie biurka miał rozłożoną jedną z owych ksiąg
archiwalnych, w których widniały wszyst-kie zapisy dotyczące
kosztowności mojej matki - dokład-ne noty, z datami i szczegółami, z
których wynikało, iż to ona osobiście poleciła wymienić kamienie dwóch
poko-leń pięknych i dostojnych przedstawicielek rodu Car-gamantos, by
prawdziwe sprzedać w tej samej firmie. Miało to miejsce w czasach,
kiedy ojciec obecnego wła-ściciela stał na czele firmy, a my chodziliśmy
do szkoły. Szybko mnie uspokoił: do takich drobnych forteli często się
uciekano w nader szacownych, lecz podupadających rodach, ażeby bez
uszczerbku na honorze rozwiązać nieoczekiwane problemy finansowe.
Wobec nieubłaga-nej rzeczywistości postanowiłem zachować biżuterię
jako pamiątkę po Florinie de Dios, jakiej nigdy nie znałem. Z
początkiem lipca poczułem, ile mnie naprawdę dzieli od śmierci. Moje
serce zwolniło bieg i zacząłem wszędzie dostrzegać i słyszeć nieomylne
oznaki końca. Najwyraź-niejszy pojawił się podczas koncertu w
Towarzystwie Sztuk Pięknych. Wentylatory odmówiły posłuszeństwa i
artystyczno-literacka śmietanka z wolna zaczynała się kwasić w parowej
łaźni, w jaką zamieniała się zatłoczo-na sali, ale magia muzyki roztaczała
niebiańskie klimaty.
W finale, przy Allegretto poco mosso, doznałem porażające-
go objawienia, że oto właśnie słucham ostatniego kon-
certu, jakim los mnie obdarzał przed śmiercią. Nie czułem
101
ani bólu, ani strachu, a jedynie przepełniające mnie wzru-szenie, że
dane mi było tego dożyć.
Kiedy w pocie czoła udało mi się wreszcie przecisnąć przez wszystkie
uściski i trzask fleszy, stanąłem twarzą w twarz z Ximeną Ortiz, rozpartą
niby stuletnia bogini w wózku inwalidzkim. Sama jej obecność jawiła mi
się jak grzech śmiertelny. Odziana była w jedwabną suknię barwy kości
słoniowej, równie gładką jak jej skóra, na szyi miała trzykrotnie owinięty
naszyjnik z pereł, włosy koloru masy perłowej przycięte na lata
dwudzieste ze schodzącym ku policzkowi zwężającym się skrzydłem
mewy i ogromne żółte źrenice rozświetlone przez natu-ralny cień
podkrążonych oczu. Wszystko w niej pozo-stawało w jawnej
sprzeczności z plotką o tym, iż jej umysł staje się beznadziejnie pusty w
wyniku nieuleczal-nej erozji pamięci. Osłupiały i całkiem wobec niej bez-
radny, zapanowałem nad falą ognia napływającą mi do twarzy i
pozdrowiłem ją w milczeniu, oddając wersalski ukłon. Uśmiechnęła się
jak królowa i złapała mnie za rękę. Uzmysłowiłem sobie, że i ta chwila
jest swoistą okazją podsuwaną mi przez los, więc chwyciłem się jej i nie
pozwoliłem uciec, ażeby wyrwać zadrę, doskwie-rającą mi, od kiedy
pamiętam. Lata marzyłem o tej chwili, powiedziałem jej. Nie zrozumiała
chyba. Coś takiego! Krzyknęła. A ty kim jesteś? Nigdy się nie do-
wiedziałem, czy rzeczywiście zapomniała, czy była to jej ostatnia
zemsta.
Ostateczna pewność co do mej śmiertelności zasko-
czyła mnie za to tuż przed pięćdziesiątką, przy podobnej
102
okazji, w jedną z karnawałowych nocy, gdy tańczyłem apaszowskie
tango z fenomenalną kobietą, której twarzy nigdy nie zobaczyłem,
bardziej korpulentną ode mnie, bo mogła ważyć ze czterdzieści funtów i
wyższa była o jakieś dwie piędzi, a jednak pozwalała się prowadzić jak
piórko. Tańczyliśmy wtuleni w siebie, czułem, jak krew tętni w jej
żyłach, i było mi tak, jakbym przysy-piał z przyjemności słuchania jej
pracowitego dyszenia, wdychania jej woni amoniaku i wpatrywania się w
jej cycki astronomki, kiedy nagle po raz pierwszy targnął mną i niemal
cisnął o ziemię wstrząs śmierci. Tak jakby wyszeptano mi do ucha
brutalną wróżbę: Cokolwiek zrobisz, w tym roku albo za sto lat, i tak
będziesz mar-twy na zawsze. Kobieta odsunęła się ode mnie przestra-
szona: Co panu jest? Nic, odparłem, próbując złapać się za serce:
- Przez panią drżę.
Od tamtego czasu zacząłem odmierzać życie nie la-
tami, ale dekadami. Pięćdziesiątka była decydująca, bo
nabrałem świadomości, że niemal wszyscy są młodsi
ode mnie. Lata po sześćdziesiątce były najintensywniej-
sze z powodu podejrzenia, że nie mam już czasu na
jakąkolwiek pomyłkę. Siódmy krzyżyk był pełen bojaźni
ze względu na duże prawdopodobieństwo, iż będzie
ostatni. Atoli kiedy obudziłem się żywy pierwszego ran-
ka mych dziewięćdziesięciu lat w szczęśliwym łóżku
Delgadiny, przeszyła mnie nader sympatyczna myśl, że
życie może nie jest czymś, co przemija jak wzburzona
rzeka Heraklita, lecz jedyną okazją, by odwrócić się na
103
ruszcie i smażyć na drugim boku przez następne dzie-więćdziesiąt lat.
I do płaczu stałem się skłonny. Jakiekolwiek uczucie ocierające się o
czułość natychmiast chwytało mnie za gardło i często nie byłem w stanie
nad tym zapanować, więc nawet zacząłem przemyśliwać, czy nie zrezyg-
nować z samotniczej rozkoszy czuwania nad snem Delgadiny, nie tyle z
powodu niepewności co do mojej śmierci, ile ze względu na ból, jaki
odczuwałem, kiedy wyobrażałem ją sobie już beze mnie przez resztę jej
życia. W jeden z tych niepewnych dni trafiłem przez roztargnienie na
przezacną ulicę Notariuszy i poruszy-ło mnie, że odnalazłem tam jedynie
nędzne resztki starego hotelu na godziny, w którym tuż przed swoimi
dwunastymi urodzinami siłą zostałem wprowadzony w arkana sztuki
miłosnej. Budynek był kiedyś rezyden-cją dawnych armatorów, okazałą
jak mało która w mie-ście, z kolumnami obłożonymi alabastrem i
zdobnymi fryzami, otaczającymi patio pod kopułą ze szkła w sied-miu
kolorach, roztaczającą blask szklarni. Na parte-rze, do którego prowadził
gotycki portal, mieściły się kolonialne kancelarie notarialne, gdzie przez
całe życie fantastycznych mrzonek pracował, wzbogacił się i zruj-nował
mój ojciec. Historyczne rody z wolna opusz-czały górne piętra, które w
końcu zostały zajęte przez legion nieszczęsnych mewek, krążących do
bladego świtu po schodach, w górę i w dół, z klientami złapa-nymi na
tanią przynętę w kantynach pobliskiego portu rzecznego.
104
Gdy miałem lat dwanaście i chodziłem jeszcze w krót-
kich spodenkach i w bucikach od szkolnego mundurka,
trudno mi było nie ulec pokusie wywiedzenia się, co się
dzieje na górnych piętrach, podczas gdy ojciec zajęty
był kolejnym ze swych niekończących się zebrań, i tak
natrafiłem na niebiańskie widowisko. Kobiety, które do
świtu kupczyły swym ciałem, zaczynały wstawać już od
jedenastej rano, kiedy kanikuła szklanej kopuły stawała
się nie do zniesienia, i zmuszone były prowadzić swe
życie domowe, krążąc nago po całym domu, a przy
okazji na cały głos zwierzając się ze swych nocnych
przypadków. Struchlałem. Jedyne, co mi wpadło do
głowy, to salwować się ucieczką tą samą drogą, jaką tu
dotarłem, ale nie zdążyłem się nawet odwrócić, kiedy
jedna z owych nagusek o ciele masywnym i pachnącym
leśnym mydłem objęła mnie od tyłu i uniósłszy, prze-
taszczyła ku swej dziupli z kartonu, w uścisku tak moc-
nym, że wierzgając wśród wrzasków i oklasków nagich
lokatorek, nie mogłem zobaczyć jej twarzy. Rzuciła mnie
na swoje czteroosobowe łóżko, zdjęła mi z mistrzowską
wprawą spodnie i dosiadła mnie, ale spływający po
mnie lód przerażenia nie pozwolił mi zachować się jak
mężczyzna. Owej nocy, już we własnym łóżku, dręczo-
ny wstydem z powodu napaści, nie mogłem zasnąć
przez ponad godzinę, pragnąc znów ujrzeć swoją napast-
niczkę. A następnego dnia rano, kiedy wszyscy odsypiali
jeszcze pracowitą noc, wszedłem, dygocąc, na górę do
jej dziupli i obudziłem ją, płacząc wniebogłosy i zakocha-
ny szaloną miłością, która trwała, póki nie porwał jej
105
bezlitośnie wicher prawdziwego życia. Kobieta miała na imię Castorina i
była królową tego domu.
Dziuple w hotelu kosztowały jedno peso dla miłości przechodnich, ale
niewielu z nas wiedziało, że tyle samo płaciło się za całą dobę. Ponadto
Castorina wprowadziła mnie w swój pieski świat, gdzie dziewczyny
zapraszały biednych klientów na wykwintne śniadania, pożyczały im
mydło, udzielały pierwszej pomocy przy bólach zę-bów, a w nagłych
przypadkach nie odmawiały miłości z miłosierdzia.
W wieczory mojej ostatniej starości nikt już jednak nie pamiętał
nieśmiertelnej i zmarłej Bóg jeden wie kiedy Castoriny, która z nędznych
zaułków rzecznego nabrzeża wybiła się na święty tron arcybajzelmamy,
z piracką przepaską miast oka straconego w knajpianej bójce. Jej ostatni
etatowy przydupas, Murzyn szczęśliwy z Camaguey, zwany Jonaszem
Galernikiem, był tręba-czem, z tych największych, w Hawanie, póki nie
stracił całego uśmiechu w katastrofie kolejowej.
Wracając z tej gorzkiej wizyty, poczułem ukłucie
w sercu, którego nie zdołałem uśmierzyć przez trzy dni
żadnym z domowych wywarów. Lekarz, do którego
udałem się po ratunek, członek sławnego rodu, był
wnukiem tego, który badał mnie, gdy miałem lat czter-
dzieści dwa, i przestraszyłem się, że to on we własnej
osobie, bo był tak stary jak jego dziadek, gdy miał
siedemdziesiąt, wskutek przedwczesnej łysiny, okula-
rów nieodwracalnego krótkowidza i bezbrzeżnego smut-
ku. Przebadał mnie dokładnie od stóp do głów, skupio-
106
ny jak złotnik. Osłuchał z przodu i z tyłu, zmierzył ciśnienie, sprawdził
reakcje kolan, dno oka, barwę po-wieki od wewnątrz. W przerwach,
kiedy zmieniałem pozycję ciała na leżance, zadawał mi pytania tak
ogólni-kowe i tak szybkie, że ledwie miałem czas pomyśleć nad
odpowiedziami. Po godzinie spojrzał na mnie uśmiech-nięty. No tak,
powiedział, wydaje mi się, że nic dla pana nie mogę zrobić. Co chce pan
przez to powiedzieć? śe stan pańskiego zdrowia jest najlepszym z
możliwych w pańskim wieku. To ciekawe, odparłem, to samo po-wiedział
mi pański dziadek, kiedy miałem czterdzieści dwa lata, jakby czas stał w
miejscu. Zawsze trafi pan na kogoś, odparł, kto powie panu to samo, bo
zawsze będzie pan w określonym wieku. Ja zaś, prowokując go do
wydania najstraszniejszej sentencji, skwitowałem: Jedy-nym określonym
i ostatecznym wiekiem jest śmierć. Tak, rzekł, ale niełatwo jest jej dożyć
w tak dobrym zdrowiu jak pan. Proszę mi wierzyć, jest mi naprawdę
przykro, że niczego innego nie mogę panu powiedzieć.
Były to miłe wspomnienia, ale w przeddzień 29 sierp-
nia poczułem bezmierny ciężar stulecia, które czekało
na mnie niewzruszenie, gdy stawiając ołowiane kroki,
pokonywałem schody do swego mieszkania. I wtedy
raz jeszcze ujrzałem Florinę de Dios, moją matkę, w mo-
im łóżku, które było jej łożem do śmierci; i udzieliła
mi takiego samego błogosławieństwa jak wtedy, gdy
ujrzałem ją po raz ostatni, na dwie godziny przed śmier-
cią. Przejęty i wzruszony zrozumiałem, że to zwiastun
ostateczny, i zadzwoniłem do Rosy Cabarcas, ażeby
107
zaprowadziła mnie do mej małej tej samej nocy, na wypadek gdyby
miało się nie spełnić owo marzenie przeżycia do tchu ostatniego moich
dziewięćdziesięciu lat. Zadzwoniłem raz jeszcze o ósmej, ale powiedziała
mi, że to niemożliwe. Musi być możliwe, cena nie gra roli, wrzasnąłem
przerażony. Odłożyła słuchawkę bez słowa pożegnania, ale po
kwadransie oddzwoniła:
- No dobra, czeka tu na ciebie.
Przybyłem o dziesiątej dwadzieścia w nocy i wrę-czyłem Rosie Cabarcas
ostatnie listy mego życia, łącz-nie z dyspozycjami dotyczącymi losu
dziewczyny po moim strasznym końcu. Pomyślała, że pewnie jestem
wciąż pod wrażeniem zabójstwa, bo w kpiarskim tonie powiedziała mi:
jeśli masz umrzeć, to bardzo proszę, wszędzie, tylko nie tutaj. Ale ja jej
odparłem: Powiedz, że przejechał mnie pociąg z Puerto Colombia, ten
bied-ny, zabytkowy złom, który nawet czasu nie jest w sta-nie zabić.
Przygotowany tej nocy na wszystko, ległem na ple-
cach, czekając na ból ostateczny w pierwszych chwilach
moich dziewięćdziesięciu jeden lat. Usłyszałem bicie
dzwonów w oddali, poczułem zapach duszy Delgadiny
śpiącej na boku, usłyszałem krzyk na horyzoncie, płacz
kogoś, kto może zmarł sto lat temu w alkowie. I wów-
czas zgasiłem światło w ostatnim tchnieniu, wplotłem
swe palce w jej palce, by poprowadzić ją za rękę, i odli-
czyłem dwanaście uderzeń dwunastej w nocy i moich
dwanaście ostatnich łez, dopóki nie zaczęły piać koguty,
a po nich nie rozległy się dzwony chwały i petardy
108
święta, które uczciły radość niebywałą, że cały i zdrowy przeżyłem swoje
dziewięćdziesiąt lat.
Pierwsze słowa skierowałem do Rosy Cabarcas: Ku-puję dom od ciebie,
cały, razem ze sklepem i ogrodem. Ona zaś powiedziała: A może lepiej
zróbmy taki zakład staruszków: kto z nas przeżyje drugiego, bierze cały
jego majątek, i spiszemy to w obecności notariusza. Nie, bo jeśli ja
umrę, to wszystko ma być dla małej. Na jedno wychodzi, odparła Rosa
Cabarcas, ja zaopiekuję się ma-łą, a później zostawię jej wszystko, i
moje, i twoje; nie mam nikogo więcej na tym świecie. A tymczasem
wyre-montujemy twój pokój, polepszymy to i owo, założymy
klimatyzację, powstawiamy twoje książki, przeniesiemy twoją muzykę.
- Myślisz, że ona się na to zgodzi?
- Och, mój ty smutny mędrku, chcesz być stary, pro-szę bardzo, ale
naprawdę nie musisz być głupim ciulem - powiedziała Rosa Cabarcas. -
To biedne dziecko oszalało z miłości do ciebie.
Wyszedłem na ulicę, promieniejąc, i po raz pierwszy dostrzegłem siebie i
rozpoznałem na dalekim horyzoncie mojego pierwszego stulecia. Dom
mój, cichy i posprząta-ny o szóstej piętnaście, zaczynał cieszyć się
kolorami szczęśliwej jutrzenki. Damiana śpiewała na cały głos w kuchni,
a zmartwychwstały kot otarł się ogonem o moje kostki i aż do biurka już
mnie nie odstąpił. Porządkowałem właśnie swoje pożółkłe papiery, kała-
marz, gęsie pióro, kiedy pomiędzy parkowymi migda-łowcami
eksplodowało słońce i pocztowy statek rzeczny, 109 opóźniony o tydzień
z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego kanału. To było wreszcie
najprawdzi-wsze życie, z moim jak najbardziej zdrowym sercem,
skazanym na śmierć z dobrej miłości, w szczęśliwej agonii
jakiegokolwiek dnia po ukończeniu przeze mnie stu lat.
Maj, 2004
opóźniony o tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego
kanału. To było wreszcie najprawdzi-wsze życie, z moim jak najbardziej
zdrowym sercem, skazanym na śmierć z dobrej miłości, w szczęśliwej
agonii jakiegokolwiek dnia po ukończeniu przeze mnie stu lat.
Maj, 2004
Książkę wydrukowano na papierze
Amber Graphic 120 g/m2
Amber
www.arcticpaper.com
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Marszałkowska 8, 00-590 Warszawa
tel. (0-22) 8277721, 6296524
e-mail:
info@muza.com.pl
Dział zamówień: (0-22) 6286360, 6293201
Księgarnia internetowa:
www.muza.com.pl
Warszawa 2005
Wydanie I
Skład i łamanie: Magraf s.c, Bydgoszcz
Druk i oprawa: P.U.P. Arspol, Bydgoszcz