GABRIEL GARCIA MARQUEZ
RZECZ O MYCH SMUTNYCH
DZIWKACH
Przełożył Carlos Marroddn Casas
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Tytuł oryginału: Memoria de mis putas tristes
Projekt okładki: Luz de la Mora
Redakcja: Marta Szafrańska-Brandt
Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz
Korekta: Maria Mirecka
© Gabriel Garcia Marquez, 2004
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2005
© for the Polish translation by Carlos Marrodan Casas
© Cover photograph © Luis Miguel Palomares
ISBN 83-7200-131-6
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2005
TŁUMACZ SIĘ TŁUMACZY
Widniejący na okładce tytuł powieści jest tytułem zastępczym, tytułem roboczym,
tytułem wstydliwym i ocenzurowanym. Gabriel Garcia Marquez dał swojej powieści tytuł
Rzecz o mych smutnych kurwach i tak też przetłumaczył to tłumacz, w pamięci mając
twórczość takich mistrzów, jak Jan Kochanowski, Daniel Naborowski czy Jan Andrzej
Morsztyn (z przyczyn oczywistych nie wspomnę Juliana Tuwima). Na okładce widnieje
jednak bezpieczny tytuł, a to w wyniku prawniczych ekspertyz, sugerujących, iż
wydrukowanie tytułu nadanego przez tłumacza grozi nieobliczalnymi konsekwencjami jak
np.: prokuratorski zakaz (w wyniku doniesienia o popełnieniu przestępstwa)
rozpowszechniania książki. Kodeks o wykroczeniach. Rozdział XVI. Wykroczenie przeciw
obyczajności publicznej. Art.141. Taki jest stan prawny w Polsce - można dzieła artystyczne
cenzurować, bezkarnie niszczyć; artystów nie tylko można, ale po prostu, jak Dorotę
Nieznalską, skazuje się na więzienie. Przyjdzie czas na karę banicji, może na obozy swoistej
resocjalizacji. Ale ten stan prawny chroni hunwejbinów święcie wierzących w sprawczą
moc słowa polskiego (nie wywołuj wilka z lasu). Stoją więc na straży czystości języka
polskiego, nie odróżniając dopełniacza od biernika, o wołaczu w ogóle nie pamiętając,
mieszając związki frazeologiczne, ortografię myląc z kaligrafią. Za to na wyrywki znają cały
repertuar obecny w Słowniku polskich przekleństw i wulgaryzmów (autora nie podam, bo
nie chcę być donosicielem).
Powieść Garcii Marqueza to skromna elegia o późnej miłości, a nie swawolny
przewodnik po zamtuzach, o czym mam nadzieję przekonają się ci czytelnicy, którzy będą
mieli odwagę po tę książkę sięgnąć. Tłumaczowi pozostaje jedynie wierzyć, że jednak
nadejdzie czas, gdy Rzecz o mych smutnych kurwach będzie mogła pod tym właśnie
tytułem się ukazać.
Carlos Marrodan Casas
Proszę niczego nie robić w złym guście. Nie wolno na przykład wkładać palców do
ust śpiącej dziewczyny! - ostrzega starego Eguchiego kobieta z hotelu.
Śpiące piękności, Yasunari Kawabata
(przełożył Mikołaj Melanowicz)
W roku mych dziewięćdziesiątych urodzin chciałem sprawić sobie w prezencie
szaloną noc miłosną z nieletnią dziewicą. Przywołałem w pamięci osobę Rosy Cabarcas,
właścicielki domu schadzek, która mając w rękach coś nad wyraz specjalnego, zwykła była
powiadamiać o tym swych najlepszych klientów. Nigdy nie uległem tego rodzaju pokusom,
ani wielu innym jej plugawym propozycjom, ale Rosa i tak nie wierzyła w czystość moich
zasad. Nawet moralność jest tylko kwestią czasu, mawiała ze złośliwym uśmieszkiem, sam
się przekonasz. Była nieco młodsza ode mnie, a że od lat nie miałem o niej żadnych wieści,
więc równie dobrze od dawna mogło jej nie być pośród żywych. Ledwie jednak przebrzmiał
pierwszy sygnał w słuchawce, natychmiast rozpoznałem jej głos i wypaliłem bez zbędnych
wstępów:
- Dziś chcę.
Westchnęła: Och, ty mój smutny mędrku, przepadasz gdzieś na dwadzieścia lat, a
jak już się pojawiasz, to tylko po to, żeby żądać rzeczy niemożliwych. Natychmiast jednak
odzyskała swój zawodowy kunszt i podsunęła z pół tuzina rozkosznie zapowiadających się
sugestii, jednak, nie da się ukryć, już użytkowanych. A ja, że nie, że musi być panna i na tę
właśnie noc. Zaniepokojona spytała: A co chcesz sobie udowodnić? Nic, odparłem, trafiony
w najczulsze miejsce, bardzo dobrze wiem, co mogę i czego nie mogę. Rosa niewzruszona
stwierdziła, że mędrkowie wiedzą wszystko, ale nie wszystko: Jedyne Panny, jakie jeszcze
chodzą po świecie, to takie Panny sierpniowe jak ty. Nie mogłeś poprosić mnie o to
odpowiednio wcześniej? Natchnienie ma to do siebie, że nie uprzedza, odpowiedziałem.
Ale poczekać chyba może, skwitowała, nieodmiennie i jak żaden mężczyzna przemądrzała,
i poprosiła o przynajmniej dwa dni, żeby dokładnie przebadać rynek. Odrzekłem,
najzupełniej serio, że w tym interesie, w którym robi, każda godzina w moim wieku jest jak
rok. To znaczy, że się nie da, podsumowała, bez cienia wątpliwości w głosie, ale to akurat
nieważne, za to bardzo emocjonujące, a co tam, kurwa, oddzwonię w ciągu godziny.
Nie muszę o tym wspominać, bo z daleka widać, jaki jestem: brzydki, nieśmiały i
staroświecki. Ale usilnie dbając o to, ażeby właśnie takim nie być, zacząłem odgrywać swe
całkowite przeciwieństwo. Do dnia dzisiejszego, kiedy to z własnej i nieprzymuszonej woli
przystępuję do opowiedzenia sobie samemu, jaki naprawdę jestem, choćby po to tylko, by
przynieść ulgę swemu sumieniu. Zacząłem od niecodziennego telefonu do Rosy Cabarcas,
bo jeśli spojrzeć na to dziś, właśnie ta rozmowa dała początek nowemu życiu w wieku, w
którym znakomitą większość śmiertelników śmierć już dawno zabiera.
Mieszkam w kolonialnym budynku po słonecznej stronie parku San Nicolas, w
domu, gdziem spędził wszystkie dni swego życia bez żony i bez fortuny, tu, gdzie również
żyli byli i dokonali żywota moi rodzice, i wreszcie tu, gdzie zamiarem moim było umrzeć
samotnie, w tym samym łóżku, w którym przyszedłem na świat, i w dniu oby
najodleglejszym i oby bezboleśnie. Mój ojciec nabył ów dom na aukcji publicznej pod
koniec XIX wieku, po czym parter wynajął konsorcjum Włochów prowadzącemu sieć
luksusowych sklepów, zatrzymując dla się to właśnie piętro, ażeby tam zaznać szczęścia z
córką jednego ze swych włoskich arendarzy, znamienitą interpretatorką Mozarta,
poliglotką i garibaldzistką i najpiękniejszą i najbardziej utalentowaną kobietą, jaka
kiedykolwiek żyła w tym mieście, z Floriną de Dios Cargamantos: moją matką.
Mieszkanie jest przestrzenne i jasne, ze stiukowymi sklepieniami, z podłogami
wyłożonymi szachownicą florenckich mozaik, z czworgiem szklanych drzwi wychodzących
na długi szeregowy balkon, gdzie moja matka siadywała, aby wespół ze swymi włoskimi
kuzynkami śpiewać arie miłosne. Widać stąd park San Nicolas z katedrą i pomnikiem
Krzysztofa Kolumba, a dalej składy rzecznego nabrzeża i portu i rozległy widnokres rzeki
Magdalena, dwadzieścia mil od jej estuarium. Jedyną niedogodnością tego mieszkania jest
słońce przechodzące w ciągu dnia przez wszystkie okna po kolei; trzeba je więc wszystkie
zamykać, by spróbować przynajmniej uciąć sobie sjestę w skwarnym półmroku. Kiedy, w
wieku trzydziestu dwu lat, zostałem sam, przeniosłem się do dotychczasowej sypialni mych
rodziców, kazałem przebić z niej drzwi bezpośrednio do biblioteki i zacząłem wyprzedawać
na licytacjach to, co mi do życia nie było potrzebne, czyli niemal wszystko - jak miało się z
czasem okazać - poza książkami i pianolą.
Przez czterdzieści lat byłem depeszowcem, czy też nadmuchiwaczem, jak na nas
mawiano, w gazecie „El Diario de La Paz”, a praca moja polegała na rekonstruowaniu i
dopowiadaniu w miejscowej prozie wyłapywanych przez nas wiadomości krążących w
przestrzeni na falach krótkich lub w kodzie Morse’a. Dziś utrzymuję się jako tako z
emerytury wypracowanej w tym wymarłym zawodzie; poza tym otrzymuję prawie nic jako
emerytowany nauczyciel gramatyki języka hiszpańskiego i łaciny, tyle co nic za
coniedzielny felieton, pisany regularnie od ponad pół wieku, i mniej niż nic za teksty do
programów muzycznych i teatralnych, które łaskawie raczą mi publikować, gdy przybędą
do nas znamienici artyści z gościnnymi występami. Poza pisaniem nic właściwie innego w
życiu nie robiłem, ale brak mi powołania i narracyjnego talentu, zupełnie są mi nieznane
zasady dramaturgicznej konstrukcji, jeśli więc podjąłem się tego trudu, to dlatego, iż ufam
w światłość tego wszystkiego, com w życiu przeczytał, a przeczytałem bez liku. Mówiąc
najzwyczajniej, szaraczkowy ze mnie literat i pewnie niczego szczególnego nie miałbym do
przekazania potomnym, gdyby nie zdarzenia, z których, na ile mi mój talent pozwoli,
chciałbym właśnie zdać sprawę w tej rzeczy o mej wielkiej miłości. W dzień moich
dziewięćdziesiątych urodzin obudziłem się, jak zwykle, o piątej rano. Był piątek, więc
czekało mnie jedynie napisanie felietonu publikowanego w niedzielnym wydaniu „El
Diario de La Paz”. Wszystkie poranne objawy i znaki idealnie wprost odwodziły od
jakichkolwiek radosnych i szczęśliwych myśli: od świtu łamało mnie w kościach, w tyłku
paliło i co chwila rozlegały się grzmoty pierwszej, po trzech miesiącach bez kropli deszczu,
burzy. Nastawiłem kawę i wykąpałem się, wypiłem kubek kawy posłodzonej miodem,
zjadłszy do tego dwa placki z casabe, i wdziałem płócienny chałat, używany przeze mnie w
domu.
Tematem felietonu na ów dzień miały być, jakżeby inaczej, moje dziewięćdziesiąte
urodziny. Nigdy mój wiek nie jawił mi się jako plama na suficie, z której spadające krople
odmierzają człowiekowi czas, jaki mu jeszcze do końca życia pozostał. Kiedy byłem mały,
słyszałem, iż gdy ktoś umiera, wszy gnieżdżące się w owłosieniu konającego rzucają się w
panice do ucieczki przez poduszki, wstyd czyniąc rodzinie. Tak się tym przejąłem, że kiedy
miałem iść po raz pierwszy do szkoły, kazałem ogolić sobie całkiem włosy, a i dziś te kilka
kosmyków, jakie mi jeszcze pozostają, wciąż szoruję szarym mydłem. Świadczy to o tym,
teraz to mogę zaświadczyć, że już od małego miałem o wiele silniej ukształtowane
społeczne poczucie wstydliwości i czystości niż poczucie śmierci.
Już parę miesięcy wcześniej założyłem sobie, że mój urodzinowy felieton nie będzie
zwykłym lamentem za minionymi laty, lecz wprost przeciwnie: gloryfikacją starości.
Zacząłem od pytania, kiedy uświadomiłem sobie, że jestem starym już człowiekiem, i
wydaje mi się, że stało się to właśnie tuż przed owym dniem. Gdy ukończyłem czterdzieści
dwa lata, udałem się do lekarza, skarżąc się na utrudniający mi oddychanie ból w plecach.
Zbagatelizował problem: to naturalny ból w pańskim wieku, stwierdził.
- W takim razie - odpowiedziałem - rzeczą nienaturalną jest mój wiek.
Lekarz uśmiechnął się z pożałowaniem. Widzę, że jest pan filozofem. To wówczas po
raz pierwszy pomyślałem o swoim wieku w kategoriach starości, ale nie zwlekałem zbytnio,
ażeby puścić te myśli w niepamięć. Przywykłem budzić się codziennie z odmiennym bólem,
który z biegiem lat zmieniał natężenie i charakter i doskwierał mi w coraz to innym
miejscu. Bywał i taki, jakby śmierć już zatapiała swe szpony, a nazajutrz nagle znikał. W
tamtym właśnie okresie zdarzyło mi się usłyszeć, iż pierwszym symptomem starości w
przypadku mężczyzny jest upodabnianie się od pewnego momentu do własnego ojca.
Widocznie jestem skazany na wieczną młodość, pomyślałem wówczas, bo mojemu
końskiemu profilowi nijak do urokliwokaraibskich rysów mojego ojca, a tym bardziej do
cesarskorzymskiego profilu mojej matki. To prawda, że pierwsze zmiany następują tak
wolno, iż właściwie niedostrzegalnie, my zaś, patrząc na siebie własnymi oczyma, widzimy
się takimi, jakimi zawsze byliśmy i jesteśmy, ale inni, spoglądając z zewnątrz, natychmiast
dostrzegają najmniejszą zmianę.
Z piątym krzyżykiem zacząłem mieć jakie takie wyobrażenie o starości, kiedy zaczęły
doskwierać mi pierwsze luki w pamięci. Wywracałem do góry nogami cały dom, szukając
okularów, po czym odkrywałem, że mam je na nosie, albo wchodziłem w nich pod prysznic,
lub nakładałem szkła do czytania, nie zdjąwszy tych do patrzenia. Zdarzyło mi się pewnego
dnia dwukrotnie zjeść śniadanie, bo zdążyłem zapomnieć, że już je jadłem, i nauczyłem się
rozpoznawać ogarniający moich przyjaciół popłoch, gdy nie stawało im odwagi, by choćby i
delikatnie zmitygować mnie, że opowiadam coś, com już relacjonował w zeszłym tygodniu.
W owych latach sporządziłem sobie w pamięci dwie listy, z których jedna zawierała spis
znanych twarzy, druga zaś spis odpowiadających im imion i nazwisk, ale gdy przyszło mi
się z kimś witać, nie potrafiłem przypasować twarzy do nazwiska. Nigdy nie przejmowałem
się swoim seksualnym wiekiem, moje możliwości zależały bowiem w dużej mierze nie tyle
ode mnie, ile od kobiet, a one, jeśli chcą, świetnie wiedzą, co, jak i dlaczego. Dziś śmieję się
z chłopaków z osiemdziesiątką na karku, którzy przerażeni nagłym niedomaganiem,
bezzwłocznie szukają pomocy u lekarza, jeszcze nieświadomi, że po dziewięćdziesiątce jest
jeszcze gorzej, ale staje się to zarazem nieistotne: wciąż żyjesz, więc coś za coś. Triumfem
życia z kolei jest szwankowanie pamięci ludzi starych wobec błahostek, atoli rzadko owa
pamięć niedomaga, gdy rzeczy mocno nas dotyczą. Cyceron ujął to krótko: Nie ma starca,
który zapomniałby, gdzie skarb swój ukrył.
Dzieląc się tymi i podobnymi refleksjami, nakreśliłem pierwszy zarys felietonu,
kiedy sierpniowe słońce wybuchło pośród migdałowców w parku, a pocztowy statek
rzeczny, opóźniony o tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do portowego kanału.
Pomyślałem: Oto przybija mój dziewięćdziesiąty roczek. Nigdy nie dowiem się dlaczego, i
nawet o to stać nie będę, ale jest prawdą, iż w chwili, gdy wywołałem to zniechęcające
przypomnienie, postanowiłem zarazem zatelefonować do Rosy Cabarcas, by pomogła mi
uczcić urodziny libertyńską nocą. Już lata temu dałem sobie z ciałem święty pokój;
pozwalało mi to poświęcić czas na ponowne lektury co smakowitszych stron mych
klasyków i na słuchanie utworów muzyki poważnej we własnym wyborze i układzie, ale
pożądanie, które odczułem owego dnia, było tak natarczywe, iż zdało mi się zesłane od
Pana Boga. Po tej rozmowie telefonicznej już nie mogłem pisać. W kącie biblioteki, gdzie
rano słońce jeszcze nie dociera, zawiesiłem hamak i położyłem się w nim, czując na
piersiach zmorę oczekiwania.
Gdym dorastał, byłem oczkiem w głowie zarówno obdarzonej licznymi przymiotami
mamy, zgładzonej w wieku pięćdziesięciu lat przez gruźlicę, jak i taty pedanta, któremu
nikt nigdy nie wykazał najmniejszego błędu i którego odnaleziono martwego w jego łożu
wdowca w dniu podpisania traktatu w Neerlandii kończącego wojnę Tysiąca Dni i tyle
innych ubiegłowiecznych wojen domowych. Wraz z pokojem nadeszły zmiany tyleż
nieprzewidziane, co niepożądane. Tłumy wolnych kobiet zasiliły do granic szaleństwa stare
kantyny przy ulicy Ancha, która później miała stać się bulwarem Abello, a teraz jest aleją
Kolumba, w tym moim mieście najukochańszym, tak lubianym przez swoich, jak i
przyjezdnych, ze względu na miłe usposobienie mieszkańców i czystość światła.
Nigdy nie przespałem się z żadną kobietą, nie płacąc za to, tych kilka zaś spoza
branży przekonałem siłą argumentów lub argumentem siły, by przyjęły ode mnie
pieniądze, nawet jeśli miałyby je potem wyrzucić do śmieci. Jako dwudziestolatek
zacząłem prowadzić rejestr zawierający imię, wiek, miejsce oraz króciutki opis okoliczności
i specyfiki. Gdy kończyłem lat pięćdziesiąt, spisanych miałem pięćset czternaście kobiet, z
którymi byłem przynajmniej raz. Przestałem prowadzić rejestr, kiedy ciało już zaczynało
mi odmawiać posłuszeństwa, więc stosunkowo łatwo przychodziło mi prowadzić rachuby w
pamięci. Miałem swoje zasady. Nigdy nie brałem udziału w grupowych harcach ani w
wiadomych wszem trójkątach, nie dzieliłem z nikim sekretu i nikomu też nigdym się nie
zwierzył z jakiejkolwiek przygody cielesnej czy duchowej, bo już jako młody chłopak
zdałem sobie sprawę, że żadna z nich nie pozostaje bezkarna.
Jedynym dziwnym związkiem, jaki utrzymywałem przez wiele lat, był związek z
wierną Damianą. Gdy pojawiła się u mnie, była właściwie jeszcze dzieckiem. Miała
indiańskie rysy, silna i dzika, odzywała się rzadko, ale stanowczo i chodziła po domu boso,
by nie przeszkadzać mi w pisaniu. Pamiętam, że czytałem Konterfekt zalotnej Andaluzyjki
w hamaku na korytarzu i przypadkiem ujrzałem ją pochyloną nad praniem, w spódnicy tak
krótkiej, że całkiem odsłaniającej jej smakowite krągłości. Rażony gorączką nie do
wytrzymania, zadarłem jej spódnicę, ściągnąłem pluderki poniżej kolan i pokryłem ją
całkiem od tyłu. Proszę pana, zajęczała ponuro, to wymyślono jako wyjście, a nie wejście.
Głębokie drżenie przeszyło jej ciało, ale wytrzymała do końca. Upokorzony upokorzeniem
jej, chciałem zapłacić Damianie dwa razy tyle, ile liczyły sobie wówczas te najdroższe, ale
nie przyjęła ani grosza, więc zmuszony byłem podnieść jej pensję, która uwzględniała ową
dodatkową i świadczoną raz w miesiącu usługę, zawsze podczas prania i zawsze od
zaplecza. Kiedyś nasunęła mi się myśl, że owa łóżkowa buchalteria mogłaby stanowić
dobrą pożywkę dla relacji o nędzy mojego rozwiązłego życia, i tytuł spadł mi z nieba:
Rzecz o mych smutnych kurwach. Moje życie publiczne za to, było w ogóle mało
ciekawe: sierota bez ojca i matki, stary kawaler bez przyszłości, przeciętny dziennikarz,
czterokrotny finalista Turniejów Poetyckich w Cartagena de Indias i absolutny faworyt
karykaturzystów dzięki swej bezprzykładnej brzydocie. Inaczej mówiąc: zmarnowane życie,
które źle się zaczęło owego popołudnia, kiedy matka, trzymając mnie, dziewiętnastolatka,
za rękę, zaprowadziła mnie do redakcji „El Diario de La Paiz”, by się wywiedzieć, czy
można w gazecie wydrukować kronikę z życia szkolnego, którą napisałem jako
wypracowanie z hiszpańskiego i retoryki. Rzecz ukazała się w niedzielnym wydaniu,
poprzedzona paroma, nader życzliwymi, słowami redaktora naczelnego. Po wielu latach,
gdy dowiedziałem się, że matka zapłaciła za publikację tego debiutu i siedmiu następnych
artykułów, było za późno, by się zawstydzić, bo mój cotygodniowy felieton chadzał już
własnymi ścieżkami, a poza tym byłem depeszowcem i krytykiem muzycznym.
Z chwilą otrzymania świadectwa maturalnego z wyróżnieniem zacząłem udzielać
lekcji hiszpańskiego i łaciny w trzech szkołach publicznych naraz. Byłem złym
nauczycielem, brakowało mi wykształcenia zawodowego, nie czułem powołania ani nie
miałem jakiejkolwiek litości dla tych biednych dzieciaków, które szły do szkoły, bo był to
najłatwiejszy sposób ucieczki od tyranii ojców. Jedyne, co mogłem dla nich uczynić, to
dyscyplinować je moją drewnianą linijką, ażeby przynajmniej został im po mnie mój
ulubiony wiersz: To, na co z bólem patrzysz, mój Fabiusie miły, pola szczyre, samotne i
wzgórek rzewliwy, przesławną Italiką dawno temu były- Już jako stary człowiek,
dowiedziałem się, zresztą przypadkiem, że uczniowie obdarzyli mnie złośliwym
przezwiskiem: Profesor Wzgórek Rzewliwy.
I to wszystko, com dostał od życia, nic nie uczyniwszy, by zyskać więcej. Jadałem
obiad jedynie pomiędzy jedną lekcją a drugą, a o szóstej po południu przybywałem do
redakcji, by wyławiać sygnały z przestrzeni gwiezdnej. O jedenastej w nocy, kiedy
zamykano poranne wydanie, zaczynało się moje prawdziwe życie. Spałem w chińskiej
dzielnicy dwa lub trzy razy w tygodniu, tak często zmieniając towarzystwo, iż dwukrotnie
zostałem uhonorowany tytułem Klienta Roku. Po zjedzeniu kolacji w pobliskiej Cafe Roma
wybierałem burdel na chybił trafił i wchodziłem tam po kryjomu, tylnymi drzwiami od
podwórza. Robiłem to dla przyjemności, ale w końcu stało się to częścią mojej pracy
zawodowej, a to dzięki niepohamowanemu gadulstwu wielkich baronów polityki, którzy
jak gdyby nigdy nic referowali tajemnice państwowe swym kochankom jednej nocy, nie
biorąc w ogóle pod uwagę, że przez cieniutkie kartonowe ściany słucha ich również opinia
publiczna. W tenże sposób, rzecz jasna, odkryłem także, że moje nieuleczalne
starokawalerstwo przypisywano mej nocnej pederastii, która znajdywała zaspokojenie
dopiero pośród chłopców sierot z ulicy del Crimen. Miałem to szczęście, że udało mi się o
tym zapomnieć, choćby i dlatego, że dochodziły mnie również życzliwe sądy o mej osobie,
tym dla mnie cenniejsze, iż szczere.
Nigdy nie miałem serdecznych przyjaciół, a ci, którzy mogli z czasem nimi zostać, są
w Nowym Jorku. To znaczy: nie żyją, bo tam, jak mniemam, odchodzą dusze pokutujące,
by nie przeżuwać prawdy o swym życiu minionym. Od przejścia na emeryturę niewiele
mam do roboty, jeśli nie liczyć dostarczania redakcji kilku stroniczek w każdy piątkowy
wieczór czy też paru równie istotnych zajęć: koncertów w Towarzystwie Sztuk Pięknych,
wernisaży w Centrum Artystycznym, którego jestem członkiem założycielem, od czasu do
czasu wysłuchania jakiejś użytecznej prelekcji w Stowarzyszeniu Naprawy Społecznej albo
obecności na wydarzeniu tak wielkiej rangi jak sezon Virginii Fabregas w teatrze Apollo. Za
młodu chadzałem do kinowych sal pod gołym niebem, gdzie z równym powodzeniem
mogło zaskoczyć nas zaćmienie księżyca, co rozległe zapalenie płuc będące następstwem
oberwania chmury. Ale bardziej od filmów interesowały mnie nocne ptaszyny, które
dawały za cenę biletu, albo nawet za darmo czy też na kredyt. Bo kino to nie moja sztuka.
Obsceniczny kult Shirley Temple był kroplą, która przelała czarę. Jedynymi podróżami,
jakie odbyłem, były cztery wyjazdy na Turnieje Poetyckie do Cartagena de Indias, przed
trzydziestym rokiem życia, i jedna paskudna noc w łodzi motorowej, gdy zostałem
zaproszony przez Sacramento Montiel na inaugurację jego nowego burdelu w Santa Marta.
Co zaś się tyczy mego życia domowego, jestem raczej niejadkiem, a gust mam całkiem
prosty. Kiedy Damiana się zestarzała, w domu przestano gotować, a jedynym moim
regularnym posiłkiem była od tamtej pory tortilla z ziemniaków w Cafe Roma po
zamknięciu porannego wydania.
W przeddzień mych dziewięćdziesiątych urodzin zostałem więc bez obiadu i trudno
mi było skupić się na lekturze, bo w napięciu czekałem na wieści od Rosy Cabarcas. W
spiekocie godziny drugiej po południu cykady ćwierkały do granic obłędu, a wędrówka
słońca wpadającego przez otwarte okna trzykrotnie zmusiła mnie do przewieszania
hamaka. Zawsze miałem wrażenie, że dzień moich urodzin wypada w okresie największych
upałów, i nawet nauczyłem się je przetrzymywać, ale w owym dniu nie stało mi nastroju. O
czwartej spróbowałem poprawić sobie samopoczucie, słuchając sześciu suit na wiolonczelę
solo Jana Sebastiana Bacha, w nieprześcignionej interpretacji Pabla Casalsa. W moim
mniemaniu to absolut muzyki, niemniej miast przynieść mi jak zwykle spokój, suity
wprowadziły mnie w stan całkowitego przygnębienia. Zdrzemnąłem się przy drugiej, nieco
moim zdaniem rozlazłej, i przez sen podstawiłem pod żałosny lament wiolonczeli smętne
buczenie odpływającego statku. Dosłownie w chwilę później obudził mnie terkot telefonu i
pordzewiały głos Rosy Cabarcas przywrócił mnie życiu. Głupi to ma szczęście, powiedziała.
Znalazłam ci turkaweczkę cudo, coś o wiele lepszego, niż sobie zażyczyłeś, tyle że jest jedno
ale: nie ma chyba nawet czternastu lat. Mam zmieniać pieluchy?, proszę bardzo, odparłem
kpiarskim tonem, nie całkiem pojmując, do czego pije. Tu nie o ciebie chodzi, powiedziała,
rzecz w tym, kto mi zapłaci za trzy lata więzienia? Nikomu żadne więzienie nie groziło, a
już na pewno nie jej. Zbierała swój narybek spośród nieletnich robiących zakupy w jej
sklepie, następnie poddawała je inicjacji i wyciskała z nich, ile się dało, do momentu kiedy
odchodziły od niej, by żyć gorszym życiem utytułowanych kurew w historycznym burdelu
Czarnej Eufemii.
Nigdy nie zapłaciła nawet najskromniejszego mandatu, jej patio było bowiem
arkadią lokalnych władz, od gubernatora począwszy, a na ostatnim ratuszowym
łapówkarzu skończywszy, i trudno było sobie wyobrazić, żeby właścicielce tego ogrodu
rozkoszy nagle zabrakło zdolności, by naginać prawo do swego widzimisię. A teatralnie
okazywane skrupuły miały na celu jedynie podbijanie ceny: tym większej, im surowszy
paragraf. Początkową sprzeczność interesów załatwiliśmy polubownie, o dwa pesos
podwyższając cenę usługi i uzgadniając, że o dziesiątej w nocy zjawię się u niej w domu z
pięcioma pesos w gotówce, które zapłacę z góry. Ani minuty wcześniej, gdyż mała musiała
jeszcze nakarmić i ułożyć do snu młodsze rodzeństwo, jak również pomóc położyć się do
łóżka chorej na reumatyzm matce.
Brakowało czterech godzin. W miarę ich upływu serce zalewała mi kwaśna piana
utrudniająca oddychanie.
Spróbowałem skrócić czas garderobianymi fortelami, ale bezskutecznie. Zresztą to
dla mnie nic nowego, bo nawet Damiana mówi, że przy ubieraniu odprawiam rytuały jak
ksiądz biskup. Zaciąłem się brzytwą, musiałem odczekać, aż spłynie z rur woda nagrzana
słońcem, a przy niezbyt energicznym wycieraniu ręcznikiem zalałem się potem. Ubrałem
się stosownie do nocnych okoliczności: w biały lniany garnitur i koszulę w niebieskie
prążki z nakrochmalonym kołnierzykiem, założyłem krawat z chińskiego jedwabiu, getry
wyczyszczone bielą cynkową i zegarek ze złota koronnego z dewizką przywiązaną do
butonierki. Na koniec podwinąłem do środka mankiety spodni, ażeby nie można było
spostrzec, że skurczyłem się o cal.
Mam opinię dusigrosza, bo nikomu nie przychodzi do głowy, że mogę być biedny,
skoro mieszkam tam, gdzie mieszkam, ale taka noc jak ta znacznie przekraczała moje
możliwości. Z ukrytej pod łóżkiem szkatułki z oszczędnościami wyjąłem dwa pesos na
wynajem pokoju, cztery dla właścicielki, trzy dla małej i jeszcze pięć zapasowych, na moją
kolację i inne drobniejsze wydatki. W sumie czternaście pesos, czyli tyle, ile wynosi moje
miesięczne honorarium za niedzielne felietony. Ukryłem je w niewidocznej kieszonce
paska i wyperfumowałem się wodą kwiatową Lanman & Kemp-Barclay & Co. w rozpylaczu.
Wtedy poczułem szpony paniki i z pierwszym uderzeniem na ósmą zszedłem po schodach,
nie zapalając światła, i mokry cały ze strachu wyszedłem w promieniejącą w przededniu
moich urodzin noc.
Ochłodziło się nieco. W alei Kolumba mężczyźni stojący w grupkach, pośród
zaparkowanych obok siebie na trotuarze taksówek, zażarcie przekrzykiwali się w dyskusji o
futbolu. Orkiestra dęta pod kwitnącymi drzewami przy bulwarze wykonywała
melancholijnego walca.
Jedna ze smutnych kurewek z ulicy Notariuszy, polujących na klientów
gołodupskich, poprosiła mnie jak zawsze o papierosa i jak zawsze odpowiedziałem jej to, co
zawsze: Rzuciłem palenie równo trzydzieści trzy lata, dwa miesiące i siedemnaście dni
temu. Przechodząc obok sklepu złotniczego El Alambre de Oro, przejrzałem się w
rozświetlonych szybach witryny i zobaczyłem nie siebie takiego, jakim się czułem, ale
kogoś znacznie starszego i fatalnie ubranego.
Tuż przed dziesiątą wsiadłem do taksówki i poprosiłem szofera, żeby zawiózł mnie
na Cmentarz Komunalny, nie chcąc, by wiedział, gdzie się w rzeczywistości udaję.
Rozbawiony, przyjrzał mi się w lusterku wstecznym i powiedział: Niech mnie pan lepiej nie
straszy, panie mądry, daj Boże, żebym miał w sobie tyle życia co pan. Dojechawszy do
cmentarza, wysiedliśmy razem z taksówki, bo nie miał reszty, i poszliśmy rozmienić do
Trumienki, podłej kantyny, gdzie opłakują swoich zmarłych pijaczkowie zaranni. Gdym
wreszcie uregulował należności, szofer na pożegnanie powiedział mi całkiem serio: Niech
pan szanowny uważa, bo lokal Rosy Cabarcas to już nie to samo co kiedyś. Mogłem mu
tylko podziękować, przeświadczony, że nie było na świecie takiego sekretu, którego nie
znaliby taksówkarze z alei Kolumba.
Zagłębiłem się w dzielnicę biedaków, która nie miała już nic wspólnego ze znaną mi
ongiś. Niby te same szerokie, pokryte gorącym piaskiem ulice, niby te same domy o
otwartych drzwiach, o ścianach zbitych z surowych desek, dachach z gałęzi palmowych i
podwórkach wysypanych żwirem. Ale jej mieszkańcy stracili spokój. W większości domów
odbywały się piątkowe fety, tak huczne, że aż w trzewiach dudniło. Każdy mógł za
pięćdziesiąt centavos przyłączyć się do zabawy, która najbardziej mu odpowiadała, ale
można było i potańczyć przed domem za Bóg zapłać. Szedłem, marząc jedynie o tym, żeby
ziemia pochłonęła mnie w tym moim ancugu tropikalnego absztyfikanta, ale nikt nie
zwrócił na mnie uwagi, prócz chudego Mulata podrzemującego na progu jednego z
okolicznych domów.
- Dobrej nocy, doktorze - wrzasnął, najserdeczniej jak mógł - szczęśliwego bzykanka.
Nie miałem innego wyjścia, jak tylko podziękować. Pokonując ostatnią stromą
uliczkę, musiałem trzykrotnie stanąć, by złapać oddech. A gdy już się wspiąłem,
zobaczyłem ogromny księżyc z miedzi unoszący się na horyzoncie i niespodziewana
potrzeba żołądka kazała mi zwątpić w celowość mej wyprawy, ale na szczęście trwało to
tylko chwilę. Dotarłszy do końca ulicy, gdzie zabudowa osiedla przeistaczała się w las
drzew owocowych, wszedłem do sklepu Rosy Cabarcas.
Ona, ale jakby nie ona. Była najdyskretniejszą bajzelmamą, stąd też i najbardziej
znaną. Kobietą o dużych gabarytach, którą w swoim czasie chcieliśmy wynieść do stopnia
nadbrygadiera straży ogniowej, ze względu zarówno na jej korpulencję, jak i jej
skuteczność w gaszeniu pożarów wśród parafian. Ale samotność skurczyła jej ciało,
ściągnęła skórę i wyostrzyła głos tak zmyślnie, iż wyglądała jak stara dziewczynka. Z
dawnych czasów pozostały jej wspaniałe zęby, z których jeden kazała sobie pozłocić, dla
kokieterii. Ubrana była w żałobę po mężu zmarłym po pięćdziesięciu latach wspólnego
życia, dodatkowo pogłębioną czymś w rodzaju czarnego biretu, noszonego po śmierci
jedynego syna, który pomagał matce w prowadzeniu szwindli. Żywotność zachowały
jedynie jej przezroczyste i okrutne oczy, i to dzięki nim zdałem sobie sprawę, że w niczym
jej się nie zmienił charakter.
Żarówka rzucająca spod sufitu bladawe światło i puste niemal półki stanowiły
sklepową scenografię, niestarającą się nawet być przykrywką dla rzeczywistego i
oczywistego interesu, o którym wiedział każdy, ale którego nikt nie przyjmował do
wiadomości. Rosa Cabarcas zajmowała się klientem, gdy cichutko wszedłem na
paluszkach. Nie wiem, czy rzeczywiście mnie nie poznała, czy też, dla zachowania pozorów,
postanowiła udawać. Usiadłem na ławeczce i czekając na swą kolej, spróbowałem
przypomnieć sobie Rosę sprzed lat. Gdy nic nam nie szwankowało, nieraz spieszyła mi z
natychmiastową pomocą. Chyba czytała w moich w myślach, bo spojrzała ku mnie i zaczęła
przyglądać mi się zatrważająco wnikliwie. Czas cię omija, westchnęła smutno. Chciałem ją
pocieszyć:
Ciebie nie omija, ale ci i nie szkodzi, wręcz przeciwnie. Ja nie żartuję, odparła,
nawet udało mu się wskrzesić trochę tę twoją twarzyczkę zdechłego konia. Pewnie dlatego,
że zmieniłem stołówkę, odpowiedziałem nie bez złośliwości. Ożywiła się. O ile mnie pamięć
nie zawodzi, miałeś pałę galernika. Jak się trzyma? Wywinąłem się: Pali mnie w tyłku, i jest
to jedyna zmiana, jaka nastąpiła od naszego ostatniego spotkania. Natychmiast postawiła
diagnozę:
Nie używasz, to i boli. Po to go mam, po co go Pan Bóg stworzył, zawyrokowałem,
ale i dawniej też mnie paliło, nie ma się co oszukiwać, i to zawsze podczas pełni. Rosa
zaczęła szperać w swym przyborniku krawcowej, by po chwili wyciągnąć i otworzyć
puszeczkę z zieloną pomadą o zapachu arniki. Powiedz małej, żeby paluszkiem
posmarowała ci bolące miejsce, o tak, zademonstrowała, kręcąc z bezwstydną
dosłownością wskazującym palcem. Odparłem, że Bogu dzięki jeszcze potrafię się obyć bez
indiańskich smarowideł. Miast się speszyć, zakpiła: Och, mistrzu, daruj mi życie, błagam. I
przeszła do sedna. Mała przebywa w pokoju od dziesiątej; jest śliczna, czysta i grzeczna, ale
ledwie żywa ze strachu, bo jedna z jej koleżanek puściła się z dokerem z Gayra i
wykrwawiła się w dwie godziny. Skądinąd nic w tym dziwnego, zastrzegła Rosa, bo ci z
Gayra ponoć nawet mulice doprowadzają do stanu łaski. I wróciła do tematu:
Biedne dziecko, jakby tego było mało, musi calusieńki boży dzień przyszywać guziki
w fabryce. Chyba to nie jest taka ciężka praca, wyraziłem zdziwienie. Tak się mężczyznom
wydaje, odparła, ale to gorsze niż walenie kilofem. Przyznała mi się, że podała małej
roztwór bromku z walerianą, po którym dziewczynka zasnęła. Wyraziłem obawę, czy aby
odwoływanie się do współczucia nie jest jeszcze jedną sztuczką prowadzącą do
podniesienia ceny, ależ nie, oburzyła się, nigdy nie cofam raz danego słowa. Ale, jak
zwykle, zasady są niezmienne: wszystko płatne osobno, gotówką i z góry. I tak się stało.
Ruszyłem za nią przez podwórze, rozczulony jej zwiędniętą skórą i tym, jak ciężko było jej
się poruszać na spuchniętych nogach, opatulonych w grube bawełniane pończochy. Księżyc
w pełni zaczynał zajmować sam środek nieba i świat wyglądał jak zanurzony w zielonych
wodach. Nieopodal sklepu wznosiła się wiata przeznaczona na fety urzędników
administracji publicznej, pokryta dachem z palmowych liści, pod którym stało sporo
skórzanych stołków i wisiało kilka rozpiętych na słupach hamaków. Na tyłach podwórza, w
miejscu, gdzie zaczynał się las drzew owocowych, znajdował się budynek z niepalonej
cegły, mieszczący sześć sypialni z oknami przesłoniętymi płótnem przeciw komarom. W
jedynym zajętym pokoju świeciło się nikłe światełko, a w radioodbiorniku Tona la Negra
śpiewała o złych miłościach. Rosa Cabarcas nabrała powietrza i westchnęła:
Bolero to samo życie. Zgadzałem się z nią, ale dopiero dzisiaj mam odwagę to
napisać. Pchnęła drzwi, weszła i po chwili wyszła. Śpi, drobiażdżek, przestrzegła mnie.
Najlepiej byś zrobił, gdybyś pozwolił się jej wyspać, ile dusza zapragnie, twoja noc jest
dłuższa od jej nocy. Byłem zakłopotany: To co mam wobec tego robić? Ty już będziesz
wiedział najlepiej, co masz robić, odparła z niezwykłą u niej łagodnością, ty tu rządzisz.
Obróciła się i zostawiła mnie sam na sam ze strachem.
Nie było już odwrotu. Ze ściśniętym sercem wszedłem do pokoju i zobaczyłem
śpiącą dziewczynkę, nagą i bezbronną w ogromnym łożu do wynajęcia, taką, jaką ją matka
urodziła. Leżała na boku, twarzą do drzwi, a padające na nią bezpośrednio światło było tak
intensywne, że wydobywało najmniejszy szczegół. Przysiadłem na brzegu łóżka, by
przyjrzeć jej się w zauroczeniu wszystkich pięciu zmysłów. Miała czarne włosy i letnie ciało.
Poddano ją jakimś zabiegom higienicznym i upiększającym, nie pomijając nawet ledwo
wschodzącego meszku na wzgórku łonowym. Skręcono jej włosy w loki, a paznokcie u
dłoni i nóg pokryto lakierem naturalnym, ale cera koloru melasy wyglądała na szorstką i
zaniedbaną. Rysujące się dopiero piersi niewiele się jeszcze różniły od chłopięcych,
niemniej można było dostrzec, że wypychane są przez skrytą energię, która lada chwila
eksploduje. Najprzyjemniejszą częścią jej ciała były duże stopy, w sam raz do cichego
stąpania, o długich i wrażliwych jak u rąk palcach. Mimo działającego wentylatora zlana
była świetlistym potem, a upał dopiero narastał. Za to nie można było się nawet domyślić
wyglądu jej twarzy wypacykowanej, jakby tynk kładli, pokrytej grubą warstwą pudru i
dwiema tapetami różu, przystrojonej sztucznymi rzęsami i z uczernionymi jakby sadzą
brwiami i powiekami, i ustami obmalowanymi powiększająco jakąś mazią czekoladową.
Ale żadne gałgany czy kosmetyki nie były w stanie przesłonić jej przymiotów
najistotniejszych: dumnego nosa, zbiegających się brwi, pełnych ust. Pomyślałem: Milutki
byczek do walki. O jedenastej udałem się za swoimi rutynowymi potrzebami higienicznymi
do łazienki, gdzie na krześle leżało jej ubranie ubogiej dziewczyny złożone niczym kreacja
krezuski: sukienka z etaminy w motyle, żółte majtki z madapolamu i sandały z sizalu. Na
wierzchu spoczywała straganowa bransoletka i drobniutki łańcuszek z medalikiem Matki
Boskiej. Na półeczce nad umywalką torebeczka ze szminką, różem, kluczem i kilkoma
monetami. Wszystko tak tanie i zużyte, że nie potrafiłem wyobrazić sobie kogoś
biedniejszego od niej.
Rozebrałem się i powiesiłem ubranie na wieszaku, najstaranniej jak mogłem, żeby
nie pomiąć jedwabiu koszuli i wyprasowanego lnu. Załatwiłem się do muszli klozetowej na
siedząco, tak jak mnie od dziecka uczyła Florina de Dios, ażeby nie pobrudzić brzegów
muszli, sikając nadal - bez fałszywej skromności - silnym i nieprzerwanym strumieniem
dzikiego źrebaka, po czym pociągając za łańcuszek, spuściłem wodę. Przed opuszczeniem
łazienki przejrzałem się jeszcze w wiszącym nad umywalką lustrze. Koń, który spojrzał na
mnie, był nie tyle zdechły, co ponury, z obwisłym podgardlem, opuchniętymi powiekami i
resztkami mej grzywy pianisty. - Cholera - powiedziałem mu - a co ja poradzę, skoro mnie
nie kochasz?
Starając się nie obudzić dziewczyny, usiadłem nagi na łóżku, przyzwyczaiwszy już
wzrok do zwodniczego czerwonego światła, i przemierzyłem dotykiem jej ciało cal po calu.
Opuszkiem palca wskazującego przesunąłem po mokrym karku, a ona wzdrygnęła się w
sobie, jakby przebiegło przez nią arpeggio, i chrząknąwszy, odwróciła się ku mnie i osnuła
mnie chmurą swego kwaśnego oddechu. Ścisnąłem jej nos między kciukiem i palcem
wskazującym; otrząsnęła się, cofnęła głowę i nie przytomniejąc, odwróciła się do mnie
plecami. Ulegając nagłej pokusie, spróbowałem rozdzielić kolanem jej nogi. Raz i drugi
oparła się, napinając uda. Zaśpiewałem jej do ucha: Wokół łóżka Delgadiny aniołów cała
gromada. Rozluźniła się nieco. Poczułem ciepły prąd w żyłach i moje nierychliwe zwierzę w
stanie spoczynku przebudziło się z długiego letargu.
Delgadino, duszko moja, błagalnie i pożądliwie westchnąłem. Delgadino. Jęknęła
posępnie, wywinęła się z moich ud, odwróciła plecami i zwinęła jak ślimak w muszli.
Napitek z waleriany był widocznie nader skuteczny, zarówno wobec mnie, jak i wobec niej,
bo nic się nie stało, ani jej, ani nikomu. Ale nie obruszyło to mnie. Pomyślałem, że po co
ma ją budzić ktoś tak upokorzony, smutny i zimny jak nóżki w galarecie.
Wyraźnie i nieuchronnie rozbrzmiały wówczas dzwony o północy i zaczął się dzień
29 sierpnia, dzień męczeństwa świętego Jana Chrzciciela. Ktoś na ulicy płakał wniebogłosy
i nikt nie zwracał na to uwagi. Przeżegnałem się i pomodliłem zań, może mu się przyda, a i
za siebie też się pomodliłem, w podzięce za otrzymane łaski: Niech człek się żaden nie
łudzi, że to, co dopiero się budzi i ma nadejść, trwać będzie dłużej niż to, co sam dotąd
widział na oczy własne.
Dziewczyna jęknęła przez sen i za nią też się pomodliłem:
Bo wszystko mija jednako i właśnie tak minąć musi. A następnie wyłączyłem na noc
radio i światło.
Obudziłem się o świcie, nie pamiętając, gdzie jestem.
Dziewczyna wciąż spała plecami do mnie i w tej samej pozycji płodowej. Nie
mogłem oprzeć się niejasnemu wrażeniu, że wstawała w ciemnościach i że słyszałem
dochodzący z łazienki odgłos wody płynącej z kranu, ale równie dobrze to wszystko mi się
śniło. Doświadczałem czegoś zupełnie nowego. Nieznane mi były fortele uwodzenia,
zawsze na chybił trafił wybierałem sobie narzeczone jednej nocy, kierując się raczej
przystępnością ceny niż wdziękami, i kochaliśmy się, nie kochając, na wpół ubrani
najczęściej, ale zawsze w ciemnościach, by wyobrażać sobie, że jesteśmy lepsi. Tej nocy
odkryłem nieprawdopodobną rozkosz w kontemplowaniu ciała śpiącej kobiety bez bata
pożądania czy zakłopotania wstydu.
Wstałem o piątej, dość niespokojny, bo mój niedzielny felieton powinien znaleźć się
na stole redakcyjnym przed dwunastą. Załatwiłem się, jak to regularnie zwykłem czynić o
tej porze, odczuwając jeszcze palenie księżyca w pełni, a kiedy pociągnąłem za łańcuszek,
poczułem, że wszystkie moje lęki z przeszłości spłynęły rurami kanalizacyjnymi. Kiedy
odświeżony i ubrany wróciłem do sypialni, dziewczyna spała na plecach, z twarzą obróconą
ku uspokajającemu światłu poranka, z rozrzuconymi na bok rękami, pani absolutna swego
dziewictwa. Niech Bóg ci go strzeże, powiedziałem jej. Wszystkie pieniądze, jakie jeszcze
przy sobie miałem, te jej należne i swoje, położyłem na poduszce i pocałunkiem w czoło
pożegnałem się z nią na zawsze. Dom, jak każdy burdel o świcie, był niemal rajem.
Wyszedłem furtką od ogrodu, ażeby nikogo nie napotkać. W prażącym słońcu ulicy
zacząłem odczuwać ciężar mych dziewięćdziesięciu lat i odliczać minutę po minucie
minuty wszystkich nocy brakujących mi do śmierci.
Piszę rzecz tę w ogołoconej już niemal całkiem bibliotece mych rodziców, której
regały runą zresztą niebawem wskutek cierpliwej nieustępliwości korników. Koniec
końców, mając na względzie to, co mi jeszcze pozostało do zrobienia w życiu, mógłbym
śmiało poprzestać na mych słownikach wszelakiego rodzaju oraz na dwóch pierwszych
seriach Epizodów narodowych don Benita Pereza Galdosa i na Czarodziejskiej górze, dzięki
której zdołałem zrozumieć nastroje mojej matki wynaturzone przez gruźlicę.
W przeciwieństwie do innych mebli i mnie samego stół, przy którym piszę, wydaje
się z upływem czasu w coraz w lepszym zdrowiu, bo wyszedł spod ręki mego dziadka ze
strony ojca, cieśli okrętowego. Nawet jeśli nie muszę pisać, czyszczę stół codziennie rano z
nadgorliwą pilnością, która doprowadziła do zguby tyle moich miłości. W zasięgu ręki
mam moich książkowych wspólników: obydwa tomy pierwszego ilustrowanego słownika
Akademii Królewskiej z 1903 roku, Thesaurus języka kastylijskiego alias hiszpańskiego
don Sebastiana de Covarrubias; gramatykę don Andresa Bello, na wypadek gdyby
zaistniała jakaś uzasadniona wątpliwość natury semantycznej; nowatorski Diccionario
ideologico don Julia Casaresa, szczególnie ze względu na antonimy i synonimy;
Vocabolario della Lingua Miana Nicoli Zingarellego, by mieć styczność z językiem mojej
matki, znanym mi od kołyski; wreszcie słownik łaciny, którą uważam za swój język
rodzimy, a to dlatego, iż ona to dała życie moim dwóm pierwszym językom.
Z lewej strony biurka zawsze trzymam pięć arkusików papieru satynowanego,
formatu biurowego, dla mojego niedzielnego felietonu, i rożek z piaskiem do listów, który
przedkładam nad nowoczesny bibularz. Z prawej mam zaś kałamarz i lekką obsadkę z
balsy ze złotą stalówką, wciąż piszę bowiem piórem, stawiając litery podług wzorców pisma
romantycznego, jakiego nauczyła mnie Florina de Dios, by uchronić mój charakter pisma
przed urzędową kaligrafią swego małżonka, notariusza i buchaltera przysięgłego do
ostatnich dni swoich. Już jakiś czas temu w gazecie narzucono nam wymóg pisania na
maszynie, by sprawniej wyliczać tekst do składu linotypowego i dokładniej przygotowywać
makietę, ale nigdy nie mogłem się dostosować do tej szkodliwej nowinki. Nadal pisałem
więc piórem, by później przepisywać tekst na maszynie - stukając palcami w klawisze jak
dziobiąca kura - dzięki wątpliwemu przywilejowi bycia najstarszym pracownikiem. Teraz
już jako emeryt, ale wciąż pod bronią, korzystam ze świętego przywileju pisania w domu,
odłączam telefon, żeby nikt mi nie przeszkadzał, i nie mam cenzora, który zagląda mi przez
ramię, sprawdzając, co też tam piszę.
Mieszkam bez psów, ptaków i bez służby, jeśli nie liczyć wiernej Damiany, która
wyciągała mnie w przeszłości z niewyobrażalnych wprost opresji, a teraz przychodzi raz w
tygodniu, żeby zrobić, co jest do zrobienia, pomimo swego stanu, bo i niedowidzi, i z głową
już u niej nie najlepiej. Matka na łożu śmierci błagała mnie, bym się ożenił młodo, z białą
kobietą, i byśmy mieli co najmniej trójkę dzieci, w tym córkę, która odziedziczyłaby po niej
imię, tak jak ona odziedziczyła je po swojej matce, a ta z kolei po swojej. Prośbę
zakarbowałem sobie w pamięci, ale młodość była dla mnie pojęciem tak płynnym, że ciągle
wydawało mi się, że mam jeszcze czas. Do owego upalnego popołudnia, kiedy to w domu
rodziny Palomares de Castro w Pradomar pomyliłem drzwi i zobaczyłem całkiem nagą
Ximenę Ortiz, młodszą z córek gospodarzy, odpoczywającą w czas sjesty w sąsiednim
pokoju. Leżała plecami do drzwi, chcąc zatem przez ramię spojrzeć na intruza, odwróciła
tak szybko głowę, że nie zdążyłem uciec. Och, przepraszam, zdołałem jedynie wykrztusić z
duszą na ramieniu. Uśmiechnęła się i obróciła z wdziękiem gazeli, ukazując mi się w całej
okazałości. Pokój zdawał się przesycony jej intymnością. Całkiem naga nie była, gdyż za
uchem miała trujący kwiat o pomarańczowych płatkach, jak Olimpia Maneta, a poza tym
również naszyjnik z drobnych pereł, a na prawym nadgarstku złotą bransoletkę. Do głowy
by mi nie przyszło, że kiedykolwiek w całym czekającym mnie życiu uda mi się zobaczyć
coś równie przejmującego, i dziś mogę zapewnić, że miałem rację.
Cofnąłem się i jak mogłem najszybciej, trzasnąłem za sobą drzwiami, zawstydzony
swym brakiem taktu, postanawiając z całą determinacją zapomnieć o niej. Ximena Ortiz
nie dała mi jednak o sobie zapomnieć. Za pośrednictwem wspólnych koleżanek przesyłała
mi bileciki, dwuznaczne liściki z brutalnymi groźbami, podczas gdy równolegle już
zaczynała krążyć wieść, że szalejemy z miłości do siebie, aczkolwiek nigdy nie zamieniliśmy
ze sobą słowa. Nie sposób było się oprzeć. Miała oczy zdziczałej kotki, ciało równie
prowokujące w ubraniu, jak i bez, i gęste włosy ze zmierzwionego złota, których kobieca
woń doprowadzała mnie do takiego stanu, że z wściekłości zalewałem poduszkę łzami.
Wiedziałem, że nigdy nie przerodzi się to w miłość, ale szatański urok, jaki na mnie
wywierała, był tak upajający, że usiłowałem wytrzeźwieć z niego, rzucając się na pierwszą
lepszą zielonooką kurewkę. Nigdy nie udało mi się zdusić wspomnienia o nagiej Ximenie
na łóżku w Pradomar, więc złożyłem broń, występując jak najformalniej o jej rękę,
zaręczając się z nią i zapowiadając ślub przed Zielonymi Świątkami.
Wieść wywarła większe wrażenie w chińskiej dzielnicy niż na salonach. Z początku
wywoływała kpiarskie komentarze, z czasem przeistoczyła się jednak w swoiste
rozczarowanie uczonych panienek, postrzegających małżeństwo raczej jako błazenadę niż
sakrament. Narzeczeństwo moje wypełniło wszystkie rytuały chrześcijańskiej moralności w
scenerii amazońskich orchidei i wiszących paproci w domu mojej narzeczonej. Zjawiałem
się tam regularnie o siódmej wieczorem, cały białolniany, z nieodzownym i miłym
drobiazgiem rękodzielno-odpustowym czy też bombonierką szwajcarskich czekoladek, i
rozmawialiśmy pół szyfrem, pół serio do dziesiątej, w czujnym towarzystwie ciotki
Argenidy, która ledwie zatrzepotała powiekami, już zasypiała, jak wszystkie przyzwoitki z
ówczesnych powieści.
Im bliżej się poznawaliśmy, tym Ximena stawała się bardziej żarłoczna, zrzucając z
siebie gorsety i halki w miarę narastania dokuczliwych czerwcowych upałów, i z łatwością
można było sobie wyobrazić, jaką niszczycielską siłę okaże w półmroku. Po dwóch
miesiącach nie mieliśmy już o czym rozmawiać, a ona znienacka poddała temat dzieci, bez
słowa, przyjmując mnie z szydełkiem w ręku i robiąc z wełny buciki dla niemowląt.
Grzeczny narzeczony, nauczyłem się przy niej szydełkować i tak upływały nam zbędne
godziny pozostałe do ślubu, podczas gdy ja robiłem szydełkiem niebieskie buciki dla
chłopczyków, ona zaś różowe dla dziewczynek, oboje ciekawi, które z nas trafi, dopóki nie
wyszydełkowaliśmy tego dla ponad pół setki dzieci. Tuż przed dziesiątą wsiadałem do
powozu i ruszałem do chińskiej dzielnicy, by przeżyć swoją noc w bożym spokoju.
Huczne wieczory kawalerskie, jakie mi urządzano w chińskiej dzielnicy, a sztywne
imprezy, jakie na moją cześć wydawano w Resursie, to były dwa odmienne, a nawet
przeciwstawne światy, co pozwoliło mi ostatecznie rozeznać, który z obu tych światów był
rzeczywiście moim światem, i wykoncypowałem sobie, że i jeden, i drugi, ale każdy we
właściwych dla siebie godzinach, będąc w jednym z nich, widziałem bowiem, jak drugi się
oddala z rozdzierającym westchnieniem wydawanym przez żegnające się na pełnym morzu
statki. Ostatni wieczór kawalerski, w Poder de Dios, noc przed ślubem, zakończył się
ceremonią, której odprawienie mogło wpaść do głowy tylko i wyłącznie pewnemu księdzu
galisyjskiemu, od dawna osiadłemu na mieliźnie lubieżności: wystroił cały damski personel
w białe welony i zaopatrzył w białe wiązanki ślubne, aby wszystkie poślubiły mnie w
powszechnym sakramencie. Była to noc wielkiego bluźnierstwa, podczas której
dwadzieścia dwie oblubienice przysięgły mi miłość i posłuszeństwo, a ja im wierność i
oparcie aż do śmierci.
Przeczucie, że coś się nieuchronnie stanie, nie dawało mi zasnąć przez resztę nocy.
Od świtu liczyłem każde uderzenie katedralnego zegara, kwadrans po kwadransie, godzina
po godzinie, aż wreszcie nastąpiło siedem coraz bardziej napawających mnie strachem
uderzeń, z których wybiciem powinienem już być w kościele. Telefon zaczął dzwonić o
ósmej; dzwonił długo, uporczywie, nieprzewidywalnie, przez ponad godzinę. Nie tylko go
nie odbierałem: ja nawet nie oddychałem. Tuż przed dziesiątą zastukano do drzwi;
najpierw rozległo się pukanie, później walenie pięścią, wreszcie krzyki osób znanych i
odrażających. Bałem się, że wyważą drzwi z powodu jakiegoś nieszczęścia, ale około
jedenastej zaległa pełna napięcia cisza, jaka zapada po strasznych katastrofach.
Wtedy zapłakałem nad nią, i nad samym sobą zapłakałem, i pomodliłem się gorliwie
o to, ażeby już nigdy więcej jej nie spotkać do końca dni swoich. Któryś ze świętych
wysłuchał mnie, choć połowicznie, bo Ximena Ortiz wyjechała z kraju tej samej nocy i
wróciła po dwudziestu dopiero latach, szczęśliwie wydana za mąż i jako matka siedmiorga
dzieci, których mogłem być ojcem. Niemało zabiegów musiałem wszcząć, by zachować i
swoje stanowisko w „El Diario de La Paz”, i swój cotygodniowy felieton po sprokurowaniu
takiego towarzyskiego afrontu. Nie z tego jednak powodu przesunięto mój stały artykuł na
stronę jedenastą, ale z przyczyny ślepego impetu, z jakim nastał wiek dwudziesty. Postęp
zawładnął miastem. Wszystko się zmieniło; zaczęły latać samoloty i jakiś przedsiębiorczy
człek cisnął z junkersa workiem listów i wymyślił pocztę lotniczą. Nie uległy żadnej
przemianie jedynie moje felietony. Młode pokolenia atakowały je, widząc w nich mumię
przeszłości, którą powinno się odstawić do lamusa, ale ja utrzymałem je w tym samym
tonie, bez żadnych koncesji i na przekór odnowicielskim prądom. Byłem głuchy na
wszystko. Skończyłem czterdzieści lat, ale młodzi dziennikarze nazywali moje felietony
Kolumną Koszałka Opałka. Ówczesny naczelny wezwał mnie do siebie i poprosił, żebym
dostosował się do nowych tendencji. Z uroczystą powagą, jakby właśnie przed chwilą sam
na to wpadł, oświadczył: Świat idzie do przodu.
Tak, odpowiedziałem, do przodu, ale nieustannie kręcąc się wokół Słońca. Utrzymał
mój niedzielny felieton, bo nie znalazł na moje miejsce nowego depeszowca. Dziś wiem nie
tylko, że miałem rację, ale wiem również dlaczego. Młodzi z mojego pokolenia, rzuciwszy
się żarłocznie na życie, zapomnieli w żywy kamień o nadziejach wiązanych z przyszłością,
póki rzeczywistość nie przekonała ich, że przyszłość nie jest taka, jaka im się marzyła, i
wtedy odkryli nostalgię. A tam czekał na nich mój niedzielny felieton, niczym
archeologiczna relikwia pośród zgliszcz przeszłości, i pojęli wówczas, że skierowany jest
zarówno do starych, jak i do tych młodych, którzy nie boją się zestarzeć. Felieton wrócił
więc na strony redakcyjne, a w specjalnych okolicznościach drukowany był nawet na
pierwszej stronie.
Tym, którzy pytają, zawsze i zgodnie z prawdą odpowiadam: przez kurwy nie
miałem czasu się ożenić.
Aczkolwiek muszę przyznać, że nieznane mi było to usprawiedliwienie aż do dnia
moich dziewięćdziesiątych urodzin, kiedy opuszczałem dom Rosy Cabarcas zdecydowany
już nigdy więcej nie kusić losu. Czułem się dziwnie inaczej. Nastrój mi się popsuł na widok
posterunków wojskowych rozstawionych wokół parkowego ogrodzenia. Zastałem Damianę
myjącą na czworakach podłogę w salonie i młodość jej ud w jej wieku przyprawiła mnie o
drżenie z innej epoki. Widocznie poczuła to, bo szybko opuściła spódnicę. Nie mogłem się
oprzeć pokusie i jednak zadałem jej to pytanie: Niech Damiana powie, co najbardziej
Damiana pamięta? Pamiętać to niczego nie pamiętam, odparła, ale jak już pan zapytał, to
mi się wszystko przypomniało. Poczułem ucisk w piersi. Nigdy nie byłem zakochany,
powiedziałem jej. Ona zaś, niemal wpadając mi w słowo, odparła: A ja byłam. I nie
przerywając zmywania podłogi, dokończyła: dwadzieścia lat łzy lałam przez pana. Serce mi
skoczyło. Chcąc wyjść z tego jakoś honorowo, stwierdziłem: Byłaby z nas całkiem niezła
parka. I po co mi pan to teraz mówi, skwitowała z żalem, teraz to już nawet pociechy w tym
nie znajdę. A wychodząc z domu, jakby nigdy nic wyznała: Nie uwierzy mi pan, ale wciąż
jestem dziewicą, dzięki Bogu.
Nieco później odkryłem, że w całym domu poustawiała wazony z czerwonymi
różami, a na poduszce złożyła karteczkę: Życzę by dożył pan sto lat. Czując niesmak po tym
wszystkim, usiadłem do biurka, by dokończyć porzucony poprzedniego dnia felieton. I nie
odrywając się już od pracy, skończyłem go pisać w niecałe dwie godziny, ukręciwszy
łabędziowi szyję, żeby wszystko wyszło z dna trzewi, ale bez śladu jakiegokolwiek szlochu.
Pod natchnieniem, które zaczęło spływać na mnie pod koniec pisania, postanowiłem
zakończyć felieton zapowiedzią, iż nim właśnie doprowadzam do szczęśliwego końca długie
i godziwe życie, nie umierając wszakże.
Miałem zamiar zostawić artykuł w portierni redakcji gazety i wrócić do domu. Ale
nie udało mi się. Cały personel czekał na mnie, by uczcić moje urodziny. Budynek był w
remoncie, obstawiony rusztowaniami, wszędzie walał się gruz, ale na czas uroczystości
roboty zostały wstrzymane. Na warsztacie stolarskim stały napoje czekające na wzniesienie
toastu i prezenty w kolorowo fantazyjnych opakowaniach. Cokolwiek oszołomiony
błyskami lamp, pozowałem na tym tle do pamiątkowych zdjęć. Szczerze się uradowałem,
spotkawszy tam dziennikarzy z radia i z innych dzienników wychodzących w naszym
mieście: z konserwatywnej „La Prensa”, z liberalnego „El Heraldo” i z sensacyjnej
popołudniówki „El Nacional”, starającej się uśmierzyć napięcia polityczno-społeczne
materiałami w tonacji odcinkowych romansideł. W tym, że znaleźli się tu wszyscy razem,
nie było niczego dziwnego, bo zgodnie z duchem naszego miasta żołnierze utrzymywali
więzy przyjaźni, podczas gdy wojny prasowe wywoływali i prowadzili marszałkowie.
Przybył również w charakterze prywatnej osoby oficjalny cenzor, don Jeronimo Ortega,
którego przezywaliśmy Odrażający Drab z Dziewiątej Punkt, bo zawsze zjawiał się w
redakcji o tej właśnie godzinie, ze swym krwawym ołówkiem konserwatywnego satrapy. I
siedział tak długo, dopóki nie nabrał całkowitej pewności, że w porannym wydaniu nie
będzie ani jednej karalnej literki. Darzył mnie osobistą awersją za moje sadzenie się na
arbitra gramatyki, a może i dlatego, że używałem włoskich słów - nie zaznaczając ich
cudzysłowem czy też kursywą - gdym odnosił wrażenie, że niosą z sobą większy ładunek
ekspresji niż hiszpańskie wyrażenia, co zresztą, ze względu na syjamskie podobieństwo obu
tych języków, powinno być, moim zdaniem, powszechnie stosowaną zasadą. Po czterech
latach znoszenia go z zaciśniętymi zębami w końcu go zaakceptowaliśmy jako nasz
chodzący wyrzut sumienia.
Sekretarki wniosły do salonu tort z dziewięćdziesięcioma zapalonymi świeczkami,
które po raz pierwszy postawiły mnie wobec faktycznej liczby moich lat. Musiałem
powstrzymać łzy, kiedy zaśpiewano mi sto lat, i nagle bez żadnej przyczyny przypomniałem
sobie dziewczynkę. Nie był to strach, ale zapóźnione współczucie dla osoby, której nie
spodziewałem się zachować w pamięci. Kiedy anioł już przeleciał, ktoś włożył mi do ręki
nóż, żebym pokroił tort. Nie chcąc narazić się na kpiny, nikt nie zaryzykował
przemówienia. Wolałbym umrzeć niż wygłosić w odpowiedzi swoje. Na zakończenie
uroczystości redaktor naczelny, którego nigdy nie darzyłem nadmierną sympatią,
sprowadził nas na bezlitosną ziemię. A teraz, nasz szanowny dziewięćdziesięciolatku: Gdzie
pański felieton?
To prawda, że przez cały wieczór czułem, jak kartki felietonu niemal mnie parzą w
kieszeni, ale byłem tak głęboko poruszony, że nie miałem serca psuć im uroczystości moją
rezygnacją. Odparłem: A dziś dla odmiany go nie mam. Naczelny był wyraźnie
rozgniewany uchybieniem bez precedensu nienotowanym od zeszłego wieku. Chociaż raz
proszę o wyrozumiałość, odpowiedziałem mu, miałem tak ciężką noc, że obudziłem się
ciemny jak tabaka w rogu. I o tym właśnie trzeba było napisać, odparł z
charakterystycznym dlań kwaśnym poczuciem humoru. Czytelnicy chcieliby się dowiedzieć
z pierwszej ręki, jak się żyje z dziewięćdziesiątką na karku. Jedna z sekretarek wtrąciła się.
A może to słodki sekret - i spojrzała na mnie złośliwie: Czy to możliwe? Krew uderzyła mi
do głowy. A niech to diabli, pomyślałem, rumieniec nie należy do lojalnych
sprzymierzeńców. Inna z sekretarek, promieniejąc, wyciągnęła ku mnie palec wskazujący.
Sama rozkosz! Pan jeszcze potrafi się staroświecko rumienić. Po jej impertynencji na już
palącym mnie rumieńcu wystąpił kolejny rumieniec. Coś mi mówi, że ta noc nie minęła na
darmo, odezwała się ta pierwsza: Tylko pozazdrościć! I pocałunkiem wymalowała mi swoje
usta na policzku. Fotografowie tylko na to czekali. Skonfundowany, oddałem felieton
naczelnemu i wyjaśniłem mu, że to, co powiedziałem przedtem, to oczywiście był żart,
proszę, oto artykuł, po czym, oszołomiony ostatnią salwą braw, uciekłem, nie chcąc być
przy tym, jak odkryją, że jest to list z rezygnacją po pół wieku niewolniczych galer. Gdy
później w nocy rozpakowywałem prezenty, wciąż jeszcze odczuwałem lęk. Linotypiści nie
trafili, obdarowując mnie elektrycznym ekspresem do kawy, których nazbierało mi się już
trzy z poprzednich urodzin. Typografowie podarowali mi pełnomocnictwo do odebrania
kota rasy angora z miejskiego schroniska dla zwierząt. Księgowość dała mi symboliczną
bonifikatę. Sekretarki podarowały mi trzy pary jedwabnych kalesonków z odbitymi
śladami ust i karteczką, na której napisały, że w każdej chwili gotowe są mi je zdjąć.
Pomyślałem sobie, że jednym z uroków starości są prowokacje, na jakie pozwalają sobie
młode panny, przekonane, że jesteśmy już złomem wycofanym z ruchu.
Nigdy nie dowiedziałem się, kto przesłał mi płytę z dwudziestoma czterema
preludiami Szopena w wykonaniu Stefana Askenasego. Dziennikarze w większości
podarowali mi modne w tym czasie książki. Rozpakowywałem jeszcze prezenty, kiedy
zadzwoniła Rosa Cabarcas z pytaniem, którego nie chciałem usłyszeć: A tobie co się stało z
tą małą? Nic, odpowiedziałem bez namysłu. Ładne mi nic, nawet jej nie obudziłeś, z
pretensją stwierdziła Rosa Cabarcas. Żadna kobieta nigdy nie wybaczy mężczyźnie takiej
wzgardy akurat wtedy, kiedy ma to być jej pierwszy raz. Na swoją obronę wywodziłem, że
to niemożliwe, by mała była aż tak wycieńczona samym przyszywaniem guzików, i że być
może udawała śpiącą, bojąc się tego, co ją czeka. Najgroźniejsze w tym wszystkim,
powiedziała Rosa, jest tylko to, że mała naprawdę myśli, że ty już się po prostu nie
nadajesz, a wolałabym, żeby nie zaczęła o tym paplać na lewo i prawo.
Chciała mnie zbić z pantałyku, ale się nie dałem. Nawet gdyby tak w istocie było,
stan, w jakim się ta mała znajduje, jest tak beznadziejny, że to ona - nieważne, śpiąca czy
nieśpiąca - do niczego się nie nadaje: a może i się nadaje, ale do łóżka szpitalnego. Rosa
Cabarcas spuściła z tonu: To wszystko przez ten pośpiech, z jakim ją szykowano, ale to
można naprawić, zobaczysz. Przyrzekła wydobyć z dziewczynki, co się da, a gdyby okazało
się, że zachodzi taka konieczność, zmusić ją nawet do zwrotu pieniędzy, no i co ty na to?
Daj spokój, powiedziałem, nic się takiego nie stało, za to przynajmniej odkryłem, iż z takich
swawoli po prostu wyrosłem. W tym sensie mała ma rację: już się nie nadaję. Odłożyłem
słuchawkę, przepełniony nigdy mi przedtem nieznanym uczuciem odzyskanej wolności,
zerwawszy wreszcie kajdany trzymające mnie w poddaństwie od trzynastego roku życia.
O siódmej wieczorem byłem gościem honorowym na koncercie Jacques’a Thibauda
i Alfreda Cortota w sali Towarzystwa Sztuk Pięknych, podczas którego przepięknie
wykonali sonatę na skrzypce i fortepian Cesara Francka, a w przerwie musiałem wysłuchać
nieprawdopodobnych komplementów. Maestro Pedro Biava, nasz wielki muzyk, siłą
właściwie zaciągnął mnie do garderoby, by przedstawić mnie artystom. Tak się
zmieszałem, że pogratulowałem im interpretacji sonaty Schumanna, której nie zagrali, i
ktoś grubiańsko poprawił mnie przy wszystkich obecnych. Wśród miejscowego środowiska
mogło powstać wrażenie, żem w ignorancji swej pomylił dwie sonaty, co dodatkowo
pogłębiłem, usiłując usprawiedliwić się mętnie w opublikowanej po tygodniu recenzji z
koncertu. Po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem zdolny zabić. Wróciłem do domu
podjudzany przez złe licho podszeptujące mi niszczące odpowiedzi, których nie udzieliłem
w odpowiednim czasie, i mimo muzyki i książek złość mi nie odeszła. Na szczęście Rosa
Cabarcas wyprowadziła mnie z szału, wrzeszcząc przez telefon:
Mam gazetę i nie posiadam się z radości: byłam przekonana, że kończysz nie
dziewięćdziesiąt, ale sto lat. Odpowiedziałem jej przez zęby: Rozumiem, że wypadłem w
twoich oczach jak ostatnia pierdoła, tak? Wprost przeciwnie, odparła, naprawdę byłam
zaskoczona, że tak świetnie wyglądasz. I naprawdę się cieszę, że nie jesteś jednym z tych
starych świntuchów, co to dodają sobie lat, żeby ludzie podziwiali, jak dobrze się trzymają.
I nagle wolta: Mam oczywiście prezencik dla ciebie. Zaskoczyła mnie całkiem. A co
takiego? Nasza dziewczynka, odrzekła.
Nie zastanawiałem się ani przez chwilę. Dziękuję, powiedziałem, ale już mi przeszło.
Rosa ciągnęła jakby nigdy nic: Wysyłam ci ją do domu owiniętą w papier satynowany i po
kąpieli parowej w dymach z drewna sandałowego, wszystko gratis. Nie zmieniłem zdania,
ona z kolei zaczęła tłumaczyć się dość pokrętnie, ale chyba - takie odniosłem wrażenie -
szczerze. Usprawiedliwiała się, że dziewczyna w piątek znajdowała się w tak żałosnym
stanie, bo była po calusieńkim dniu machania igłą i naparstkiem, dwieście guzików
przyszyła. Że owszem, rzeczywiście strasznie się boi krwawych gwałtów, ale już została
poinstruowana w kwestii ofiary. Że tamtej nocy ze mną wstała, by pójść do łazienki, a ja
spałem tak mocno, że nie miała serca mnie budzić, a z kolei mnie już nie było, kiedy
obudziła się rano. Obruszyłem się tym, co zdało mi się niepotrzebnym zupełnie
kłamstwem. No dobrze, kontynuowała Rosa Cabarcas, nawet jeśli jest tak, jak ci się
wydaje, to dziewczynie jest naprawdę przykro. Stoi tu przy mnie, biedactwo. Chcesz z nią
porozmawiać? Nie, na miłość boską, odparłem.
Właśnie zacząłem pisać, kiedy zadzwoniła sekretarka z gazety. Z informacją, że
prezes zaprasza mnie do siebie na jutro na jedenastą rano. Stawiłem się punktualnie. Huk
prac remontowych zdawał się nie do wytrzymania, uderzenia młotów, unoszący się
betonowy pył i dym smoły czyniły atmosferę cokolwiek dziwną, ale w redakcji nauczono się
myśleć w rutynie chaosu. Chłodne i ciche biura prezesa tkwiły dla odmiany w kraju może i
idealnym, ale nie naszym.
Trzeci Marco Tulio, o młodzieńczym wyglądzie, ujrzawszy mnie w drzwiach swego
gabinetu, wstał i nie przerywając telefonicznej rozmowy, uścisnął mi dłoń ponad biurkiem
i wskazał, bym raczył spocząć. Przez myśl mi nawet przeszło, że po drugiej stronie linii
telefonicznej nie ma nikogo i że prezes odgrywa tę farsę, aby zrobić na mnie wrażenie, ale
szybko zorientowałem się, że rozmawia z gubernatorem i był to zaiste trudny dialog
pomiędzy dwoma serdecznymi wrogami. Ponadto śmiem sądzić, że starał się wobec mnie
pozować na człowieka energicznego i silnego, choć zarazem całą swą rozmowę z
przedstawicielem władzy odbył na stojąco.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że schludność jest jego obsesją. Skończył
właśnie dwadzieścia dziewięć lat, znał cztery języki i posiadał dyplomy ukończenia trzech
zagranicznych uczelni, w odróżnieniu od pierwszego dożywotniego prezesa i swego dziadka
ze strony ojca, który został praktykującym dziennikarzem, zbiwszy wpierw fortunę na
handlu kobietami. Był gładki w obyciu, przesadnie elegancki i pogodny, i tylko fałszywe
tony w jego głosie czyniły tę wytworność kancerowatą. Miał na sobie sportową marynarkę
ze świeżą orchideą w klapie i wszystko na nim leżało jak ulał, ale wszystko, co miał na
sobie, nie było uszykowane pod nasz uliczny żar, lecz skrojone na miarę wiecznej wiosny
jego gabinetu. Po dwóch godzinach spędzonych przed lustrem, by jako tako się ubrać,
poczułem jarzmo biedy i złość we mnie zakipiała.
To było jednak nic, bo jad śmiertelny sączył się z wykonanego w trakcie uroczystości
dwudziestopięciolecia gazety panoramicznego zdjęcia, na którym krzyżykiem nad głową
zaznaczono zmarłe od tego czasu osoby. Stałem tam trzeci od prawej, w słomkowym
kapeluszu, w krawacie zawiązanym na gruby węzeł i ze spinką z perłą, z pierwszym wąsem
pułkownika w cywilu, jaki nosiłem do czterdziestki, i w okularach w metalowej oprawce
prezbiteriańskiego seminarzysty, bez których tak naprawdę nie mogłem się obyć dopiero
pół wieku później. Przez lata trafiałem na tę wędrującą po ścianach różnych gabinetów
fotografię, ale dopiero teraz jej znaczenie stało się dla mnie tak boleśnie jasne: z
czterdziestu ośmiu pracujących wówczas żyło nas tylko czterech, a najmłodszy odsiadywał
karę dwudziestu lat za wielokrotne morderstwo.
Prezes skończył rozmawiać przez telefon, przyłapał mnie na przyglądaniu się
fotografii i uśmiechnął się.
Krzyżyki to nie ja, powiedział. To w złym guście. Usiadł przy biurku i zmienił ton:
mam nadzieję, że nie obrazi się pan, jeśli powiem, że jest pan najbardziej
nieprzewidywalnym człowiekiem, jakiego znam. I widząc moje zdziwienie, nie zwlekał
dłużej: A twierdzę tak ze względu na pańską rezygnację. Z niejakim trudem zdołałem mu
odpowiedzieć: to całe życie. Odrzekł, że właśnie dlatego nie jest to trafna decyzja. Felieton
w jego ocenie był znakomity i wszystko, co napisałem w nim o starości, należy do
najwspanialszych stronic, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się przeczytać, stąd w jego
mniemaniu pozbawione sensu jest zakończenie go decyzją, która wygląda na śmierć
cywilną. Na szczęście - dodał - Odrażający Drab z Dziewiątej Punkt przeczytał felieton już
po złamaniu strony redakcyjnej i uznał go za niedopuszczalny. Nie konsultując się z nikim,
pokreślił tekst od góry do dołu swym inkwizytorskim ołówkiem. Kiedy rano się o tym
dowiedziałem, poleciłem wysłać notę protestacyjną do miejscowych władz. To mój
obowiązek, oczywiście, ale między nami mówiąc, mogę się panu przyznać, że bardzo jestem
wdzięczny cenzorowi za jego arbitralność. To znaczy, nie miał najmniejszego zamiaru
akceptować mojej decyzji o przerwaniu pisania stałego felietonu. Błagam na wszystko,
powiedział. Proszę nie opuszczać statku na pełnym morzu. I zakończył wytwornie: Przed
nami tyle jeszcze rozmów o muzyce. Wydał mi się tak zdeterminowany, że nie śmiałem
pogłębiać dzielącej nas różnicy zdań jakąś błahą wymówką. Niemniej istotny problem
polegał na tym, że nawet teraz nie potrafiłem znaleźć porządnego argumentu za wyjściem z
kieratu i przeraziła mnie myśl, że mogę raz jeszcze wyrazić zgodę, byle zyskać na czasie.
Musiałem się hamować, żeby nie zdradzić się z bezwstydnym wzruszeniem wyciskającym
mi łzy. I znów, jak zawsze, ustaliliśmy to co zawsze, od tylu lat.
W następnym tygodniu, w stanie bliższym konfuzji niż radości, zaszedłem do
schroniska, by odebrać podarowanego mi przez drukarzy kotka. Ze zwierzętami mam złą
chemię, tak jak i z dziećmi, które jeszcze nie nauczyły się mówić. Jakby nie one, ale ich
dusze były całkiem nieme. Nie żebym czuł nienawiść, ale nie znoszę ich, bo nie nauczyłem
się z nimi pertraktować. Odnoszę wrażenie, że to wbrew naturze, by mężczyzna dogadywał
się lepiej ze swoim psem niż z własną żoną i uczył go jeść i wydalać w ściśle określonych
godzinach, odpowiadać na pytania i dzielić smutki. Ale gdybym nie odebrał kota,
popełniłbym afront wobec typografów. A poza tym był to przepiękny okaz angory, o
błyszczącej i różowawej sierści i świecących oczach, którego miauczenie ocierało się już o
pełne słowa. Przekazano mi go w wiklinowym koszyku z certyfikatem rodowodowym i
poradnikiem obsługi, takim jak instrukcja składanego roweru. Wojskowy patrol przed
wpuszczeniem przechodniów na teren parku San Nicolas sprawdzał ich dowody
tożsamości. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem i nie potrafiłbym sobie wyobrazić
czegoś równie przygnębiającego jako symptomu mojej starości. Był to czteroosobowy
patrol, dowodzony przez młodziutkiego oficera, właściwie dzieciaka jeszcze. Żołnierzami
byli twardzi i małomówni, pachnący stajnią mężczyźni z równin stepowych. Oficer, o
policzkach w czerwone placki, charakterystycznych dla andyjskich górali, którzy trafili na
nadmorskie plaże, czujnie przyglądał się wszystkim. Sprawdziwszy mój dowód tożsamości
i legitymację prasową, zapytał, co mam w koszyku. Kota, odpowiedziałem.
Chciał go zobaczyć. Odkryłem wieko, zachowując daleko idącą ostrożność, ażeby nie
spłoszyć kota, ale jeden z patrolujących wolał sprawdzić, czy w koszyku nie ma czegoś
więcej, i kot zadrapał go. Oficer odsunął delikatnie acz zdecydowanie żołnierza. Cudny
angora, stwierdził. Zaczął głaskać kota i coś mu szeptać, i kot nie rzucił się nań z pazurami,
ale i nie zareagował jakoś szczególnie. W jakim jest wieku? zapytał oficer. Nie wiem,
dostałem go właśnie w prezencie. Pytam, bo widać, że to stary kot, będzie miał z dziesięć
lat, może więcej. Chciałem zapytać go, skąd wie, i zadać mu jeszcze parę pytań, ale mimo
jego dobrych manier i kwiecistej mowy nie czułem się na siłach, ażeby wdawać się z nim w
konwersacje. Wydaje mi się, że to porzucony kot, które niejedno przeżył, powiedział. Niech
go pan dokładnie obserwuje i nie stara się dostosować do siebie, ale na odwrót, niech pan
mu pozwoli chadzać własnymi ścieżkami i czeka, póki nie zyska pan jego zaufania.
Przymknął wieko koszyka i zapytał mnie:
A co pan robi? Jestem dziennikarzem. Od dawna? Od stu lat, odparłem. Nie wątpię
w to, odparł. Uścisnął mi dłoń i pożegnał się ze mną zdaniem, które równie dobrze mogło
być dobrą radą, co groźbą:
- Proszę uważać na siebie.
W południe wyłączyłem telefon, by skryć się w wybornym programie muzycznym:
rapsodia na klarnet i orkiestrę Wagnera, Debussy’ego rapsodia na saksofon altowy i
orkiestrę i kwintet smyczkowy Brucknera, rajski zakątek w kataklizmie jego dzieł. I rychło
przeniosłem się w ciemną otulinę studia. Poczułem zarazem, jak pod stołem prześlizguje
się coś, co nie sprawiało wrażenia żywego ciała, ale czegoś nadprzyrodzonego, i ociera się o
moje nogi. Skoczyłem jak oparzony, wrzeszcząc wniebogłosy. Był to kot ze wspaniale
napuszonym ogonem, ze swą tajemniczą ospałością i swym mitycznym rodem, i nie
potrafiłem opanować dreszczy na myśl, że przebywam sam w domu z żywą, acz nie ludzką
istotą. Kiedy w katedrze wybiła siódma, na niebie w kolorze róż błyszczała jedna tylko,
jasna gwiazda; jakiś statek posłał markotne pożegnanie i poczułem w gardle niemalże
gordyjski węzeł tych wszystkich miłości, które mogły się stać, ale się nie stały. Już dłużej
nie mogłem. Chwyciłem za słuchawkę i z trudem łapiąc powietrze, powolutku, żeby się nie
pomylić, wykręciłem cztery cyfry, by po trzecim sygnale rozpoznać głos. No dobrze,
kobieto, powiedziałem, westchnąwszy z ulgą: wybacz mi poranną awanturę. Ona,
spokojnie: Nie przejmuj się, czekałam na twój telefon. Przestrzegłem Rosę: Chcę, żeby
dziewczynka czekała na mnie, jak ją Pan Bóg stworzył, bez żadnych tapet na twarzy.
Zaśmiała się tym swoim gardłowym śmiechem. Jak sobie życzysz, odparła, ale tracisz całą
przyjemność rozbierania jej część po części, tak jak to lubią, nie wiem dlaczego, starsi
panowie. A ja wiem, odparłem: Bo są coraz starsi. Rosa Cabarcas uznała to za rzecz
oczywistą.
- No dobrze - powiedziała - rozumiem, że jesteś dziś w nocy punktualnie o
dziesiątej, zanim nam ostygnie ciepłe danie.
Jak mogła mieć na imię? Ani razu nie padło to imię z ust Rosy Cabarcas, która
mówiła o niej jedynie: mała. A ja, idąc tropem nazw geograficznych czy pseudonimów,
uczyniłem z tego imię własne. Rosa Cabarcas nadawała zresztą swoim pupilkom przeróżne
imiona w zależności od klienta. Bawiło mnie odgadywanie tych imion z twarzy i od samego
początku byłem przekonany, że dziewczyna ma długie imię, na przykład Filomena czy
Saturnina lub Nicolasa. I nad tym się właśnie zastanawiałem, kiedy mała obróciła się
plecami do mnie, a mnie się zdało, że odsłoniła pod sobą kałużę krwi wielkości i kształtu
ciała. Ogarnęło mnie przerażenie, które ustąpiło, gdy stwierdziłem, że jest to plama potu
na prześcieradle.
Rosa Cabarcas uczuliła mnie, ażebym delikatnie obchodził się z małą, bo
dziewczynka jak się bała za pierwszym razem, tak wciąż się boi. Nie dość: sądzę, iż powaga
rytuału pogłębiła te lęki, więc najwidoczniej zwiększono jej dawkę waleriany, bo teraz spała
tak smacznie, że szkoda byłoby ją obudzić, nie szepnąwszy jej przedtem paru słodkich
słów. Zacząłem więc delikatnie wycierać ją ręcznikiem, nucąc cichutko piosenkę o
Delgadinie, młodszej córce króla, której ojciec wyznał swą miłość. W miarę jak ją
wycierałem, ona odsłaniała mi to prawy, to lewy spocony bok w rytm mojego śpiewu:
Delgadino, Delgadino, ty będziesz mą ukochaną. Była to niekończąca się rozkosz, ledwie
bowiem wytarłem jej jeden bok, drugi już zaczynał spływać potem, żeby piosenka nigdy nie
dobiegła końca. Delgadino, wstań, kochanie, w suknię się ubierz jedwabną, nuciłem jej do
ucha. A kiedy już służący króla odnajdywali ją martwą w łożu, zmarłą z pragnienia,
odniosłem wrażenie, że moja mała się budzi, reagując na imię. A więc to ona: Delgadina.
Wróciłem do łóżka w obcałowanych szminką majtkach i położyłem się obok niej.
Spałem do piątej rano, kołysany gruchaniem jej cichego oddechu. Ubrałem się, najszybciej
jak mogłem, nie myjąc się, i dopiero wtedy zobaczyłem sentencję wypisaną szminką na
lustrze nad umywalką:
Tygrys nie je daleko. Z całą pewnością nie było tego napisu w nocy i na pewno nikt
nie mógł dostać się do pokoju, przyjąłem to więc jako podarek od diabła. Już stałem w
drzwiach, gdy rozległ się przeraźliwy grzmot i cały pokój zaniósł się ostrzegawczą wonią
mokrej ziemi. Nie miałem czasu, by ujść cało. Nim znalazłem wolną taksówkę, rozpętała
się jedna z tych ulew, które między majem a październikiem potrafią całkowicie
zdezorganizować życie miasta, bo schodzące ku rzece ulice z palących piasków
przeistaczają w rwące potoki porywające wszystko, co na drodze. Wody tego dziwnego
września, po trzech miesiącach suszy, mogły równie dobrze przynieść ratunek, jak i
zniszczenie.
Ledwie otworzyłem drzwi, opadło mnie fizycznie odczuwane wrażenie, że nie jestem
sam u siebie. Zdołałem tylko ujrzeć cień zeskakującego z sofy i wymykającego się na balkon
kota. W miseczce walały się resztki jedzenia, które nie ja mu podałem. Fetor jego zakisłego
moczu i ciepłych odchodów rozniósł się po całym domu.
Zacząłem uczyć się kota, tak jak niegdyś wkuwałem łacinę. Z poradnika
dowiedziałem się, że koty wygrzebują dziurę w ziemi, ażeby zakopać tam swoje odchody, i
że w domach takich jak ten, nieposiadających podwórza, robią to w donicach z kwiatami
albo w jakimkolwiek podobnym miejscu. Najlepiej było przygotować im od samego
początku pudło z piaskiem, by już od pierwszego dnia mogły postępować zgodnie ze swymi
przyzwyczajeniami. Tak też uczyniłem. W poradniku wyczytałem również, że pierwsze, co
koty robią w nowym domu, to zaznaczają swe terytorium przez obsikanie, czego się da, i
tak pewno właśnie się stało, ale w książce nie było ani słowa, jak temu przeciwdziałać.
Starałem się śledzić wszystkie szlaki, którymi wędrował mój kot, ażeby poznać dokładnie
jego obyczaje, ale nie dotarłem do kryjówek, miejsc wypoczynku ani przyczyn zmiennych
humorów. Chciałem, by kot nauczył się jeść o stałych porach, korzystał z kuwety z piaskiem
na tarasie, by nie wchodził na moje łóżko, gdy śpię, i nie wąchał mojego jedzenia na stole, i
nie potrafiłem dać mu do zrozumienia, że ten dom jest po prostu jego domem, a nie łupem
wojennym. W rezultacie pozwoliłem mu robić, co mu się żywnie podoba.
O zmierzchu stanąłem do walki z ulewą i z huraganowymi wiatrami grożącymi
zawaleniem się domu. Ogarnął mnie atak niedającego się powstrzymać kichania, czaszka
pękała mi od bólu, trawiła mnie gorączka, ale czułem zarazem, że wstępują we mnie siły i
ogarnia mnie determinacja, jakiej nigdy dotąd i z żadnej przyczyny nie doświadczyłem.
Gdzie się tylko dało, poustawiałem garnki pod kapiącą wodę, odkrywając przecieki,
których zeszłej zimy jeszcze nie było. Największy zaciek pojawił się na prawej ścianie
biblioteki. Pospieszyłem na ratunek autorom greckim i rzymskim, rezydującym w owej
części, i zdjąwszy książki, natrafiłem na strumień wody bijący z pękniętej rury w murze.
Szmatami zatkałem dziurę, byle mieć czas na ratowanie książek. Z parku dochodził coraz
głośniejszy hurgot deszczu i wzmagało się wycie wiatru. Widmo błyskawicy rozświetliło
niebo i niemal w tym samym czasie rozległ się grzmot, który nasycił powietrze duszącym
zapachem siarki, wiatr rozbił w drobny pył szyby od strony balkonu i straszliwa wichura
morska, rozrywająca kłódki, wdarła się do domu. Po niespełna dziesięciu minutach
wszystko jednak nagle ucichło. Wspaniałe słońce osuszyło ulice pełne wyrzuconych
szczątków i znów zaczął się upał.
Ulewa minęła, mnie jednak nie opuszczało towarzyszące mi przez cały czas
wrażenie, że nie jestem w domu sam. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi na myśl,
to to, że podobnie jak często zapominamy o zdarzeniach, które naprawdę miały miejsce,
tak z kolei w naszych wspomnieniach potrafią istnieć fakty całkowicie urojone. We
wspomnieniach tej wyjątkowej ulewy pojawiałem się bowiem w domu nie w pojedynkę, ale
zawsze w towarzystwie Delgadiny. Tak dalece czułem jej bliskość tej nocy, iż słyszałem
szmer jej oddechu w sypialni i pulsowanie jej policzków na mojej poduszce. W ten oto
sposób pojąłem, jak wiele zdołaliśmy zrobić w tak krótkim czasie. Wspominałem siebie, jak
stoję na drabince przy bibliotece, i wspominałem ją, w kwiecistej sukni, jak odbiera ode
mnie książki, by przenieść je w bezpieczne miejsce. Widziałem, jak mokra od deszczu, po
kostki w wodzie, biega po całym mieszkaniu, walcząc z burzą. Wspominałem, jak
następnego dnia przygotowywała śniadanie, którego nigdy nie było, i jak nakrywała do
stołu, podczas gdy ja wycierałem podłogi i doprowadzałem dom do porządku po katastrofie
morskiej. Nigdy nie zapomniałem jej pochmurnego spojrzenia podczas śniadania:
Dlaczego poznałeś mnie tak późno? Powiedziałem jej prawdę: Człowiek ma tyle lat, na ile
się czuje, i te lata się liczą, a nie metryka.
Od tamtej pory była obecna tak wyraźnie w mojej pamięci, że robiłem z nią
wszystko, na co miałem ochotę. Zmieniałem jej kolor oczu w zależności od mego stanu
ducha: barwy wody tuż po przebudzeniu, bursztynowej barwy syropu, kiedy się śmiała,
barwy żaru, kiedy ją drażniłem. Ubierałem ją, stosownie do wieku i kondycji, jakie jej
przypisywałem, w zależności od swego humoru: jako dwudziestolatka była zakochaną
nowicjuszką, wykwintną kurwą - po czterdziestce, jako sześćdziesięciolatka była królową
Babilonii, i świętą - jako stulatka. Śpiewaliśmy miłosne duety Pucciniego, bolera Agustina
Lary, tanga Carlosa Gardela i stwierdzaliśmy kolejny raz, że ludzie, którzy nie śpiewają, nie
mogą sobie nawet wyobrazić, czym jest szczęście śpiewania. Dziś wiem, że nie były to
halucynacje, lecz jeszcze jeden cud pierwszej miłości mojego życia, która nadeszła, kiedy
skończyłem dziewięćdziesiąt lat.
Gdy dom został doprowadzony do porządku, zadzwoniłem do Rosy Cabarcas. Boże
święty! - wykrzyknęła, usłyszawszy mój głos - myślałam, że utonąłeś. Nie potrafiła
zrozumieć, że mogłem spędzić kolejną noc z dziewczyną, nie dotknąwszy jej. Nie podoba ci
się - twoje prawo, ale przynajmniej miej odwagę zachować się jak dorosły człowiek.
Próbowałem wyjaśnić jej wszystko, ale Rosa nagle zmieniła temat: I tak mam już
upatrzoną inną dziewczynę, trochę starszą, śliczną i też dziewicę. Jej tata chce ją wymienić
na dom, ale coś niecoś możemy jeszcze utargować. Zmroziło mi serce. Jeszcze czego,
zaoponowałem wystraszony, ja wcale nie chcę innej, chcę tę samą i tak samo jak zwykle,
bez kompromitacji, bez kłótni, bez złych wspomnień. Po drugiej stronie zapadło milczenie i
dopiero po jakimś czasie cichy głos odezwał się jakby tylko do siebie: No tak, to chyba jest
to, co lekarze nazywają starczą demencją.
Pojechałem o dziesiątej wieczorem z szoferem znanym mi z rzadkiej cnoty
niezadawania pytań. Wziąłem ze sobą mały wentylator i obrazek Orlanda Rivery,
kochanego Figurity, jak również młotek i gwoździk. Po drodze zatrzymałem się, by kupić
pastę do zębów, mydło, wodę kwiatową, lukrecjowe tabletki. Chciałem też przywieźć jakiś
wazon i bukiet żółtych róż, żeby odpędzić zły urok papierowych kwiatów, ale nigdzie nie
było otwartej kwiaciarni, więc skończyło się na tym, że ukradłem z czyjegoś ogródka pęk
świeżo rozkwitłych astromelii. Zgodnie z instrukcjami właścicielki przybyłem ulicą od
strony akweduktu, żeby nikt nie widział, jak wchodzę ogrodową furtką. Szofer przestrzegł
mnie: Ostrożnie, profesorku, bo w tym domu mordują. Odparłem mu: Jeśli z miłości, to
proszę bardzo. Patio tonęło w ciemnościach, ale w oknach jaśniało światło życia i z sześciu
pokojów dobiegała muzyczna wrzawa. Z mojego dochodził, nastawiony na pełny regulator,
ciepły głos don Pedra Vargasa, tenora Ameryki, śpiewającego bolero Miguela Matamoros.
Poczułem, że zaraz umrę. Pchnąłem drzwi, wstrzymując oddech, i zobaczyłem Delgadinę,
która leżała w łóżku identycznie jak w moich wspomnieniach: była naga i spała błogim
snem na lewym boku.
Zanim się położyłem, wyregulowałem gramofon, wymieniłem stary, pordzewiały
wentylator na nowy i powiesiłem obrazek w miejscu, w którym mogłaby go zobaczyć, nie
ruszając się z łóżka. Wyciągnąłem się u jej boku i przypomniałem ją sobie centymetr po
centymetrze. W niczym nie różniła się od tej, która chodziła po moim mieszkaniu: miała te
same ręce, którym wystarczało mnie dotknąć w ciemnościach, by mnie rozpoznać, te same
stopy, których bezdźwięczne stąpanie łatwo można było wziąć za koci chód, ten sam
zapach potu moich prześcieradeł, ten sam palec od naparstka. Niewiarygodne: leżąca
przed oczyma, namacalna z krwi i kości, wydawała mi się mniej rzeczywista niż w moich
wspomnieniach.
Na wprost łóżka, na ścianie, wisi obraz, powiedziałem jej. Namalował go Figurita,
którego bardzo kochaliśmy, najlepszy burdelowy tancerz wszech czasów i człowiek tak
gołębiego serca, że nawet diabłu współczuł. Namalował go farbami okrętowymi na
okopconym kawałku płótna, jaki ostał się po wraku samolotu rozbitego w Sierra Nevada de
Santa Marta, pędzlami, które sam zrobił z sierści swego psa. Kobieta na obrazie to
zakonnica, którą porwał z klasztoru, i z którą się później ożenił. Zostawiam ci ten obraz,
żebyś mogła go od razu zobaczyć, jak się tylko obudzisz.
Kiedy o pierwszej nad ranem zgasiłem światło, nie ruszyła się, a oddech miała tak
bezdźwięczny, że aż zmierzyłem jej puls, by stwierdzić, że żyje. Krew krążyła po jej żyłach
lekko, jak piosenka, i rozgałęziała się ku najbardziej skrytym zakątkom jej ciała, by
następnie wrócić do serca oczyszczona przez miłość.
Przed odejściem o świcie przerysowałem na kartce linie jej dłoni, a następnie
przekazałem je do odczytania Divie Sahibi, by poznać duszę dziewczyny. I wyszło, że jest
to: osoba, która mówi tylko to, co myśli. Doskonała w robótkach ręcznych. Ma kontakt z
kimś, kto już umarł, wciąż oczekując od niego pomocy, ale jest w błędzie - wsparcie,
którego szuka, jest w zasięgu jej ręki. Nie była jeszcze w żadnym związku, ale umrze jako
stara kobieta i zamężna. Teraz ma czarnowłosego mężczyznę, ale to nie będzie mężczyzna
jej życia. Może mieć ośmioro dzieci, ale zdecyduje się na trójkę. Gdy będzie mieć lat
trzydzieści pięć, jeśli zrobi to, co jej dyktuje serce, a nie rozum, będzie dysponować dużymi
pieniędzmi, a jako czterdziestolatka otrzyma spadek. Będzie dużo podróżować. Ma
podwójne życie i podwójne szczęście i może zmieniać swoje przeznaczenie. Lubi
wszystkiego próbować, z ciekawości, ale nigdy sobie nie wybaczy, jeśli nie będzie kierować
się sercem.
Rozgorączkowany z miłości, przystąpiłem do naprawienia szkód wyrządzonych
przez sztorm, wykonując przy okazji to wszystko, co od lat odkładałem w nieskończoność z
braku środków albo ze zwykłego lenistwa. Zreorganizowałem bibliotekę, ustawiając książki
według kolejności ich przeczytania. Wreszcie wystawiłem na sprzedaż pianolę, jako
relikwię historyczną, i jej sto zwojów klasyków, i kupiłem adapter - używany, ale lepszy od
mojego, z głośnikami hi-fi, które znacznie powiększyły przestrzeń mojego mieszkania.
Znalazłem się na krawędzi ruiny, ale po wielekroć wynagrodzony cudem, że jeszcze w
moim wieku mogę cieszyć się życiem.
Dom odradzał się z popiołów, a ja żeglowałem po miłości Delgadiny, niesiony takim
zapamiętaniem i szczęściem, jakich nigdy w poprzednim życiu nie zaznałem. Dzięki niej, z
dziewięćdziesięcioma latami na karku, po raz pierwszy stanąłem twarzą w twarz z własną
naturą.
Odkryłem, iż moje obsesyjne nastawanie, by wszystko było na swoim miejscu i
wszystko miało miejsce w swoim czasie, a każde słowo zachowywało odpowiedni styl, nie
było w pełni zasłużoną nagrodą w pełni uporządkowanego umysłu, ale wręcz odwrotnie,
wielce rozbudowanym systemem symulacji wymyślonym przeze mnie po to tylko, żeby
ukryć bałagan własnej natury. Odkryłem, że nie jestem zdyscyplinowany z przyrodzenia,
ale w wyniku reakcji na swe bałaganiarstwo; że wydaję się szczodry, ażeby skryć swoje
sknerstwo, że jestem przesadnie ostrożny z powodu czarnowidztwa, że jestem
pojednawczy, by nie ulec hamowanej złości, że jestem punktualny, bo nie chcę, by się
ktokolwiek dowiedział, jak mało mnie obchodzi cudzy czas. Odkryłem wreszcie, że miłość
nie jest stanem duszy, ale znakiem zodiaku.
Stałem się inny. Spróbowałem wrócić do lektur klasyków, którzy ukształtowali mnie
w młodości, i nie mogłem przebrnąć choćby przez stroniczkę. Zatopiłem się w dziełach
romantycznych, odrzucanych ze wstrętem ongiś, gdy matka chciała narzucić mi ich
czytanie, a teraz, dzięki nim, uświadomiłem sobie, że tą niewidzialną siłą, która wprawia
świat w ruch, nie są miłości szczęśliwe, ale nieszczęśliwe właśnie. Kiedy moje muzyczne
gusta uległy kryzysowi zwątpienia, poczułem się zacofany i stary, i otworzyłem swoje serce
na rozkosze przypadku.
Zastanawiam się, jak mogłem ulec temu nieustającemu zawrotowi, do którego sam
się doprowadzałem, lękając się go nieodmiennie. Unosiłem się pomiędzy błędnymi
chmurami i rozmawiałem z samym sobą przed lustrem, łudząc się, że wreszcie odkryję,
kim naprawdę jestem.
Dziwactwo moje osiągnęło już taki stan, iż podczas jednej z demonstracji
studenckich, z latającymi kamieniami i butelkami, mało brakowało, bym stanął na czele
pochodu z transparentem głoszącym wszem i wobec moją prawdę:
Oszalałem z miłości.
Odurzony nieubłaganym wspomnieniem śpiącej Delgadiny, zmieniłem bez
jakiejkolwiek złej intencji charakter moich niedzielnych felietonów. Niezależnie od
poruszanego tematu pisałem je dla niej, wyśmiewałem i wypłakiwałem dla niej, i w każde
słowo wkładałem całe swoje życie. Miast korzystać z tradycyjnej formuły, teraz pisałem je
w formie listów miłosnych, które każdy mógł uznać za własne. Zaproponowałem redakcji,
żeby przy ich druku zrezygnowano z normalnej czcionki na rzecz mojej florenckiej
kaligrafii. Naczelny, a jakże, odebrał to jako kolejny przejaw starczej próżności, ale prezes
przekonał go stwierdzeniem, które dotąd krąży po redakcji:
- Może popełnić pan wielki błąd: nieszkodliwi wariaci wyprzedzają przyszłość.
Reakcja czytelników była natychmiastowa i entuzjastyczna i wyraziła się ogromną
liczbą listów od zakochanych czytelników. Niektóre z tych felietonów czytano w radiowych
wiadomościach niczym depesze z ostatniej chwili i odbijano na powielaczu albo
przepisywano przez kalkę, a kopie następnie sprzedawano obok papierosów z przemytu na
rogach ulicy San Blas. Od początku było oczywiste, że felietony są wyrazem moich
własnych przemyśleń i chęci podzielenia się nimi, ale szybko weszło mi w krew
wykorzystywanie listów od czytelników przy kolejnych felietonach, aczkolwiek zawsze był
to głos dziewięćdziesięcioletniego mężczyzny, który nie nauczył się myśleć jak starzec.
Środowisko intelektualistów okazało jak zwykle daleko idący dystans i podzieliło się w
opiniach, i nawet grafologowie wywołali niespodziewane kontrowersje swymi błędnymi
analizami mojej kaligrafii. To oni właśnie zantagonizowali nastroje, rozpalili atmosferę i
wprowadzili modę na nostalgię.
Pod koniec roku ustaliłem z Rosą Cabarcas, że w pokoju zostanie propeler, co nieco
kosmetyków i to wszystko, co będę tam w przyszłości znosić, aby uczynić gniazdko
przytulniejszym. Przychodziłem o dziesiątej wieczór, zawsze z jakimś nowym drobiazgiem
dla niej lub też czymś mającym sprawić przyjemność nam obojgu i przez parę minut
wyciągałem wszystkie pochowane elementy dekoracji, by przygotować scenę dla teatru
naszych nocy. Przed wyjściem, najpóźniej i nieodmiennie o piątej rano, chowałem i
zamykałem wszystko na klucz w bezpiecznym miejscu. Alkowa zaś znowu stawała się mało
przytulnym pokojem dla smutnych miłości przypadkowych klientów. Pewnego dnia
usłyszałem, że Marcos Perez, najbardziej słuchany przed południem głos w radio,
postanowił w swych poniedziałkowych audycjach odczytywać mój niedzielny felieton.
Kiedy zdołałem jakoś dojść do siebie po doznanym szoku, powiedziałem: Sama widzisz,
Delgadino, sława to taka gruba dama, która co prawda z nami nie sypia, ale 68 kiedy
człowiek się budzi, nie kto inny, a właśnie ona zawsze stoi przy łóżku i bacznie się nam
przygląda. W tamtych mniej więcej dniach spotkałem się przy śniadaniu z Rosą Cabarcas,
która mimo swej ciężkiej żałoby i czarnego biretu zachodzącego na brwi przestała mi się
jawić jako całkiem zgrzybiała starucha. Jej śniadania cieszyły się znaczną sławą, a
serwowane pikantności doprowadzały mnie zawsze do płaczu. Skosztowawszy pierwszy kęs
żywego ognia, powiedziałem jej, skąpany cały we łzach: Mogę sobie dziś darować księżyc w
pełni, tyłek będzie mnie i tak palić jak nigdy. Nie narzekaj, nie narzekaj, odparła. Jeśli cię
pali, to znak, że jeszcze go masz, Bogu dzięki.
Była zaskoczona, kiedy wymówiłem imię Delgadiny. Ale ona wcale się tak nie
nazywa, zareagowała, ona ma na imię... Nie mów, przerwałem jej, dla mnie jest Delgadiną.
Wzruszyła ramionami: No dobra, niech ci będzie, jest twoja, ale mnie to brzmi jak
diuretyna albo inny środek moczopędny. Opowiedziałem jej o wymalowanym przez małą
na lustrze zdaniu o tygrysie. Niemożliwe, mała nie mogła tego napisać, stwierdziła Rosa,
bo nie umie ani czytać, ani pisać. To kto wobec tego? Po raz kolejny wzruszyła ramionami:
Może ktoś, kto umarł w tym pokoju.
Śniadania z Rosą Cabarcas stanowiły dla mnie okazję, by otworzyć przed nią duszę,
a jednocześnie prosić ją o wyświadczenie drobnych przysług, mających na celu poprawę
losu i wyglądu Delgadiny. Bez namysłu zgadzała się spełnić te życzenia, z łobuzerską miną
uczennicy.
Pęknąć można ze śmiechu! powiedziała mi w tamtych dniach. Czuję się tak, jakbyś
prosił mnie o jej rękę. A tak w ogóle, nagle wpadło jej do głowy, dlaczego się z nią nie
ożenisz? Zamurowało mnie. Nie, no poważnie, taniej ci wyjdzie. W gruncie rzeczy w twoim
wieku jedynym problemem jest to, czy się nadajesz, czy się nie nadajesz, ale mówiłeś mi, że
ten problem masz z głowy. Przytaknąłem jej: W seksie szukamy pociechy, gdy cierpimy na
niedostatek miłości.
Zaśmiała się: Och, ty mój mędrku, nigdy nie trzeba było mnie przekonywać, że z
ciebie jest kawał chłopa, że zawsze nim byłeś, i cieszę się z całego serca, że nadal nim jesteś,
gdy tymczasem twoi wrogowie już składają broń. Nie bez kozery tyle się o tobie mówi.
Słuchałeś Marcosa Pereza? Wszyscy go słuchają, odpowiedziałem, żeby uciąć temat. Ale
nie zraziła się: Profesor Camacho y Cano w Co nieco wszystkiego powiedział wczoraj, że
świat już nie jest taki jak kiedyś, bo niewielu jest takich mężczyzn jak ty. Z końcem owego
tygodnia zastałem Delgadinę z gorączką i kaszlem. Obudziłem Rosę Cabarcas, ażeby dała
mi jakiś domowy specyfik i przyniosła do pokoju apteczkę ze środkami pierwszej pomocy.
W niedzielę wieczorem Delgadina wciąż niedomagała i mowy nie było, by mogła wrócić do
pracy i przyszywania guzików. Lekarz kazał jej zostać w domu i tam leczyć się z grypy,
która powinna ustąpić po tygodniu, niemniej wyraził swe poważne zaniepokojenie jej
niedożywieniem. Przestałem się z nią widywać, a bardzo mi jej brakowało, ale
wykorzystałem jej nieobecność, by wyszykować pokój bez niej.
Zaniosłem tam między innymi rysunek piórkiem Cecylii Porras do tomu opowiadań
Alvaro Cepedy Wszyscy trwaliśmy w oczekiwaniu. Przyniosłem sześć tomów Jana
Krzysztofa Romain Rollanda, by mieć na czym trawić czas czuwania. Kiedy Delgadina
mogła znów pojawić się w pokoju, zastała go godnym szczęścia osiadłego już na stałe: z
powietrzem oczyszczonym aromatycznym środkiem owadobójczym, ze ścianami
pomalowanymi na różowo, z lampami w stosownym kolorze, świeżymi kwiatami w
wazonach, z moimi ulubionymi książkami, z cennymi obrazami mojej matki, ale inaczej
porozwieszanymi, zgodnie z dzisiejszymi gustami. Wymieniłem stary radioodbiornik na
nowy z falami krótkimi, na których miałem program z muzyką poważną, aby Delgadina
nauczyła się spać przy kwartetach Mozarta, choć pewnej nocy odkryłem, że nastawione jest
na stację wyspecjalizowaną w modnych bolerach. Taki był jej gust, niewątpliwie, i
przyjąłem to bez bólu, bo i ja uwielbiałem bolera z głębi serca w mych najszczęśliwszych
dniach. Następnego dnia przed wyjściem do domu napisałem szminką na lustrze: Maleńka
moja, jesteśmy sami na tym świecie.
W owym czasie odnosiłem dziwne wrażenie, że mała dorasta jakby za szybko.
Przekazałem Rosie Cabarcas tę uwagę, ale jej wydało się to całkiem naturalne. Piątego
grudnia kończy piętnaście lat, powiedziała mi. Idealny Strzelec. Zaniepokoiło mnie, że jest
aż tak realna, iż nawet może obchodzić urodziny. A jaki prezent byłby najlepszy? Rower,
powiedziała Rosa Cabarcas. Żeby dotrzeć do pracy musi dwa razy dziennie jechać przez
całe miasto. I pokazała mi stojący na zapleczu rower używany przez dziewczynę; w istocie
sprawiał wrażenie żelastwa niegodnego kobiety otaczanej tak szczerą miłością. Ale
szczególnie mnie poruszył jako namacalny dowód, że Delgadina istnieje w rzeczywistym
życiu. Kiedy kupowałem najlepszy dla niej rower, nie potrafiłem oprzeć się pokusie, by
odbyć próbną jazdę, więc wsiadłem i przejechałem parę rundek na rampie przy sklepie.
Sprzedawcy, który zapytał mnie o wiek, odpowiedziałem ze specyficzną dla starości
kokieterią:
Idzie mi na dziewięćdziesiąty pierwszy rok. Sprzedawca powiedział dokładnie to, co
chciałem, żeby powiedział:
A wygląda pan na dwadzieścia mniej. Ja sam nie pojmowałem, jakim cudem nie
zatraciłem umiejętności nabytej w zamierzchłych latach szkolnych, i poczułem, że
przepełnia mnie promieniejąca rozkosz. Zacząłem śpiewać. Wpierw pod nosem,
cichuteńko, a po chwili już z całych sił - jakbym mógł się równać z Caruso - przebijając się
przez pstrokaciznę bazaru i obłędny ruch miejskiego targowiska. Ludzie przyglądali mi się
rozbawieni, krzyczeli do mnie, nakłaniali do wystartowania w wyścigu dookoła Kolumbii w
wózku inwalidzkim. Machałem do nich, śląc pozdrowienia szczęśliwego żeglarza i nie
przerywając piosenki. W owym tygodniu i w hołdzie grudniowi napisałem kolejny odważny
felieton: Jak być szczęśliwym na rowerze -po dziewięćdziesiątce.
W noc urodzin Delgadiny zaśpiewałem jej całą piosenkę i obcałowałem całe jej ciało
do utraty tchu: kręgosłup, kręg po kręgu, po wymizerowane pośladki, bok z pieprzykiem,
ten od strony wielkiego, niewyczerpanego serca. W miarę obcałowywania podnosiła się jej
temperatura, a ciało zaczynało wydawać dziką woń. W odpowiedzi posyłała mi nowe
wibracje przez każdy cal swej skóry i w każdym z nich znajdywałem odmienne ciepło,
smaki swoiste i nowy jęk, i cała wewnątrz rozbrzmiała arpeggio i sutki rozkwitły nawet
nietknięte. Zaczynałem już zasypiać o świcie, kiedy poczułem jakby wrzawę tłumów nad
morzem i jakąś panikę w drzewach, przeszywające mi serce. Udałem się wówczas do
łazienki i napisałem na lustrze: Delgadino, życie moje, zaczęły wiać bryzy Bożego
Narodzenia. Jednym z moich najszczęśliwszych wspomnień było odurzenie, jakie
poczułem podobnego ranka, wychodząc ze szkoły. Co się ze mną dzieje? Nauczycielka w
nie lepszym stanie odpowiedziała mi: Och, dzieciaku, nie widzisz, że to bryzy?
Osiemdziesiąt lat później poczułem to samo, gdy obudziłem się w łóżku Delgadiny i był to
ten sam co zawsze i powracający punktualnie grudzień, ze swym przejrzystym niebem,
piaskowymi burzami, ulicznymi trąbami wyrywającymi dachy i unoszącymi spódnice
uczennicom. Miasto nabierało wówczas widmowego pogłosu. W czasie wiejących bryz
można było w nocy usłyszeć w najwyżej położonych osiedlach krzyki z leżącego daleko w
dole targowiska miejskiego, jakby dochodziły zza najbliższego rogu. Fale grudniowych
wiatrów pozwalały nam nierzadko odnaleźć po głosach przyjaciół zagubionych w dalekich
burdelach.
A jednak razem z bryzami dotarła do mnie również wiadomość, że nie ze mną
Delgadina spędzi święta Bożego Narodzenia, ale z rodziną. Jeśli czegoś na świecie
szczególnie nienawidzę, to właśnie tego świątecznego przymusu, kiedy ludzie płaczą, bo się
radują, tych zimnych ogni, głupawych kolęd, łańcuchów z krepiny, które nie mają nic
wspólnego z dzieciątkiem urodzonym dwa i pół tysiąca lat temu w skromnej stajence.
Kiedy jednak nadeszła noc, nostalgia okazała się silniejsza ode mnie i udałem się do pokoju
bez małej. Spałem dobrze i obudziłem się wtulony w pluszowego misia, który stał na dwóch
nogach jak niedźwiedź polarny z dołączoną karteczką: Dla papy brzydala. Rosa Cabarcas
powiedziała mi, że Delgadina uczy się czytać dzięki mym pisanym na lustrze lekcjom, a jej
ładne pismo wydało mi się cudowne. Szybko jednak ściągnęła mnie na ziemię, informując,
że miś jest od niej, noc sylwestrową spędziłem więc we własnym domu, a od ósmej we
własnym łóżku, zasypiając bez żalu. Byłem szczęśliwy, bo gdy wybiła północ, w huku
wściekłego bicia w dzwony, w wyciu syren fabrycznych i syren straży ogniowej, lamentów
statków, wybuchów petard, ogni sztucznych, poczułem, jak na paluszkach wchodzi
Delgadina, kładzie się przy mnie i całuje mnie. Tak rzeczywista, że w ustach pozostał mi jej
zapach lukrecji.
Z początkiem nowego roku zaczęliśmy się poznawać, tak jakbyśmy mieszkali razem i
na jawie, odnalazłem bowiem odpowiednio ostrożny ton głosu, który słyszała, nie budząc
się, a odpowiadała mi naturalnym językiem ciała. Stany jej ducha widoczne były po
sposobie, w jaki spała. Przemęczona dzikuska, na początku, teraz zaczęła przystosowywać
się do stanu wewnętrznego spokoju, który upiększał jej twarz i wzbogacał sny.
Opowiadałem jej swe życie, czytałem do ucha szkice niedzielnych felietonów, w których i
tak była obecna, choć o tym nie mówiłem, ona i tylko ona.
W tamtych dniach zostawiłem jej na poduszce kolczyki ze szmaragdami, które
należały do mojej matki. Miała je włożone przy naszym następnym spotkaniu, ale nie było
jej w nich dobrze. Przyniosłem jej więc kolczyki bardziej pasujące do tonacji jej cery.
Wyjaśniłem jej: w tych pierwszych, które ci przyniosłem, nie było ci dobrze ze względu na
typ twej urody i rodzaj fryzury.
W tych będzie ci znacznie lepiej. Na dwa następne spotkania nie włożyła ani
pierwszej pary, ani drugiej i dopiero na trzecią randkę włożyła te, które jej poradziłem.
Dzięki temu zrozumiałem, że nie jest ślepo posłuszna moim poleceniom, ale czeka na
sposobność, by sprawić mi przyjemność. W tym okresie zacząłem tak przyzwyczajać się do
tego swoistego życia domowego, że miast spać nago, przyniosłem piżamy z chińskiego
jedwabiu, których przestałem używać, bo nie miałem się dla kogo z nich rozbierać.
Zacząłem czytać jej Małego Księcia Saint-Exupery’ego, autora francuskiego podziwianego
przez cały świat bardziej niż przez samych Francuzów. To była pierwsza książka, która ją
zainteresowała - nie budząc jej - tak dalece, że byłem zmuszony przyjść dwa dni z rzędu, by
dokończyć jej lekturę. Później przeczytaliśmy Baśnie Perraulta, Historię świętą, Baśnie z
tysiąca i jednej nocy w wersji okrojonej i zdezynfekowanej dla dzieci, i obserwując różnice
w odbiorze poszczególnych tytułów, zdałem sobie sprawę, że głębokość jej snu była
wielostopniowa i zależała od tego, jak bardzo ją wciągała dana książka. Kiedy czułem, że
właśnie dociera do samego dna, gasiłem światło i zasypiałem, wtulony w nią, aż do
pierwszego piania kogutów.
Czułem się tak szczęśliwy, że delikatnie całowałem ją w powieki, aż nadeszła noc,
kiedy stało się, niczym światłość na niebie: uśmiechnęła się po raz pierwszy.
Później, bezprzyczynnie zaczęła kręcić się w łóżku, odwróciła się do mnie plecami i z
żalem powiedziała: To przez Isabel ślimaki się popłakały. Podniecony nadzieją dialogu,
zapytałem w tym samym tonie: A czyje były te ślimaki? Nie odpowiedziała. W jej głosie
dało się słyszeć plebejskie pozostałości, jakby to nie był jej głos, ale głos kogoś obcego, kto
w niej siedział. Jakikolwiek cień wątpliwości prysł natychmiast w mojej duszy: wolałem ją
śpiącą.
Moim jedynym problemem był kot. Nie chciał jeść, zachowywał się nieprzyjaźnie, od
dwóch dni siedział osowiały w swoim kąciku i rzucił się na mnie z pazurami jak ranione
zwierzę, kiedy chciałem przenieść go do wiklinowego koszyka, ażeby Damiana mogła pójść
z nim do weterynarza. Nie bez trudu udało jej się wreszcie wrzucić kota do sizalowego wora
i wynieść go, choć strasznie się miotał. Po jakimś czasie zadzwoniła do mnie ze schroniska,
by powiedzieć, że nie ma innego wyjścia, trzeba się go pozbyć, więc potrzebna jest moja
zgoda. Dlaczego? Bo już jest bardzo stary, odpowiedziała Damiana. Pomyślałem w złości,
że i mnie mogliby żywcem spalić w piecu dla kotów. Wzięty w dwa ognie, czułem się
całkiem bezradny: nie nauczyłem się kochać kota, ale i nie miałem serca, by kazać go zabić
tylko dlatego, że był stary. Co na to poradnik?
Incydent tak mnie poruszył, że napisałem felieton niedzielny pod tytułem
przywłaszczonym z Nerudy:
Jestli kot najmniejszym tygrysem salonowym? Artykuł dał początek kolejnej
kampanii, która znów podzieliła czytelników na miłośników kotów i ich przeciwników. Po
pięciu dniach przeważyła opinia, że uśpienie kota może być zasadne, jeśli w grę wchodzą
przyczyny związane z higieną publiczną, ale nie dlatego, że jest stary.
Po śmierci matki nie mogłem zasnąć ze strachu, że ktoś mnie dotknie przez sen.
Pewnej nocy poczułem dotyk, ale głos matki uspokoił mnie: Figlio mio poveretto. I raz
jeszcze poczułem czyjś dotyk, pewnego dnia o świcie w pokoju Delgadiny, i przeciągnąłem
się z rozkoszy, sądząc, że to jej ręka. Ale nie: to była Rosa Cabarcas w ciemnościach.
Ubieraj się i chodź za mną, powiedziała, mam problem.
I rzeczywiście miała, i to o wiele bardziej skomplikowany, niż z początku sądziłem.
Jednego z poważnych i liczących się klientów firmy zadźgano nożem w pierwszym pokoju
pawilonu. Zabójca zbiegł. W łóżku przesiąkniętym krwią leżało ciało, ogromne, całkiem
nagie, ale w butach, i blade bladością kurczaka ugotowanego na parze. Natychmiast
rozpoznałem zwłoki: to był J.M.B., wielki bankier, słynny ze swej postawy, życzliwości i
elegancji, a przede wszystkim z nieskazitelności swego domu. Miał na szyi dwie rany, sine
jak wargi, i ciągle krwawiące cięcie na brzuchu. Jeszcze nie zaczął drętwieć. I nie rany
zrobiły na mnie wrażenie, ale to, że miał nałożoną prezerwatywę, chyba jeszcze przed
użyciem, na zdmuchnięty przez śmierć członek.
Rosa Cabarcas nie miała pojęcia, z kim tu bywał, bo i on korzystał z przywileju
wchodzenia przez furtkę ogrodową. Nie wykluczano podejrzenia, iż spotykał się tu z
mężczyzną. Właścicielka oczekiwała ode mnie jedynie pomocy przy ubraniu nieboszczyka.
Zachowywała się tak spokojnie i tak pewnie, że zaniepokoiła mnie myśl, iż śmierć jest być
może dla niej chlebem powszednim. Nie ma nic trudniejszego niż ubrać trupa,
powiedziałem jej. Robiłam to już z setki razy, odparła. Nic łatwiejszego, o ile ktoś mi go
przytrzyma. Zwróciłem jej uwagę: A kto, twoim zdaniem, przełknie bajkę o
poszatkowanych nożami zwłokach wbitych w niczym nie draśnięty garnitur angielskiego
dżentelmena? Zacząłem bać się o Delgadinę. Najlepiej będzie, jak ją sam odwieziesz,
powiedziała mi Rosa Cabarcas. Po moim trupie, odparłem, z trudem przełykając ślinę.
Rosa Cabarcas zauważyła to i nie mogła się powstrzymać, by nie okazać swej pogardy: Ty
się trzęsiesz! Bo się boję o nią, powiedziałem, choć była to tylko część prawdy. Uprzedź ją,
że musi jak najszybciej stąd odejść, zanim ktoś tu się zjawi. Dobrze, odparła, chociaż ty
jesteś dziennikarzem, więc tobie nic się nie stanie. A i tobie włos z głowy nie spadnie,
powiedziałem z niejakim przekąsem. Jesteś jedynym liberałem, który ma coś do
powiedzenia w tym rządzie.
Miasto, kąsek łakomy ze względu na swój pokojowy charakter i naturalne
bezpieczeństwo, co roku doświadczało okrutnego i zakrawającego na skandal morderstwa.
Ale tego zabójstwa do takich nie zaliczono. Oficjalna wersja, zbyt krzykliwa w nagłówkach i
nader skromna w konkretach, głosiła, iż młody bankier, napadnięty z nieznanych
powodów na drodze do Pradomar, poniósł śmierć w wyniku zadanych nożem ran. Nie miał
wrogów. Komunikat władz wskazywał, iż przypuszczalnych morderców należy szukać
pośród uciekinierów z wewnątrz kraju, rozpętujących falę przestępstw pospolitych, obcych
obywatelskiemu duchowi miasta. W pierwszych godzinach aresztowano ponad
pięćdziesięciu podejrzanych.
Wzburzony udałem się do redaktora kierującego działem prawnym, typowego
dziennikarza z lat dwudziestych, z celuloidowym zielonym daszkiem na czole i z
podciągającymi gumkami na rękawach, który chełpił się tym, że uprzedzał fakty. Tym
razem jednak był w posiadaniu jedynie strzępów informacji dotyczących morderstwa, więc
uzupełniłem jego wiedzę, zachowując granice roztropności. W rezultacie napisaliśmy na
cztery ręce pięć stron artykułu przeznaczonego na osiem kolumn pierwszej strony i
powołującego się na wiecznie bijące źródła godne naszego pełnego zaufania. Ale
Odrażającemu Drabowi z Dziewiątej Punkt - cenzorowi - nawet ręka nie drgnęła, gdy
narzucał oficjalną wersję, głoszącą, że był to napad bandytów związanych z partią
liberałów. Obmyłem sumienie, nałożywszy na rękaw krepę żałoby podczas najbardziej
cynicznego i najtłumniejszego pogrzebu stulecia.
Kiedy owej nocy wróciłem do domu, zadzwoniłem do Rosy Cabarcas, by wywiedzieć
się, co się stało z Delgadiną, ale nikt nie odbierał telefonu, ani wtedy, ani przez następne
cztery dni. Piątego dnia udałem się do niej, zaciskając zęby. Drzwi były zaplombowane, ale
nie przez policję, lecz przez władze sanitarne. Z sąsiedztwa nikt nic nie widział i nie słyszał.
Nie mając znaku życia od Delgadiny, rzuciłem się na jej poszukiwania, szaleńcze, a i
nierzadko błazeńskie, po których ledwie dychałem. Przesiadując całymi dniami w
tumanach kurzu na stopniach parkowych schodów, gdzie dzieci żmudnie wspinały się na
obtłuczony posąg Simona Bolivara, przyglądałem się bacznie młodziutkim rowerzystkom.
Pedałując, przejeżdżały obok jak łanie; piękne, chętne, gotowe do klepnięcia w berku.
Kiedy nie starczyło mi już cierpliwości, schroniłem się w spokoju boler. Było to jak zatrute
źródło: każde słowo to ona. Zawsze w trakcie pisania potrzebowałem ciszy, bo umysł mój
skupiał się bardziej na muzyce niż na tekście. Teraz było zupełnie na odwrót: mogłem pisać
tylko w cieniu boler. Życie moje napełniło się nią. Felietony napisane w tym i w następnym
tygodniu stały się gotowymi modelami listów miłosnych. Naczelny, skonfundowany lawiną
listów, jakie nadeszły, zażądał, bym nieco utemperował miłosne wyznania, a raczej
zastanowił się z nim, jak mamy teraz pocieszyć tylu zakochanych czytelników.
Niepokój obrócił wniwecz rygorystycznie dotąd przestrzegany przeze mnie plan
dnia. Budziłem się o piątej, owszem, ale pozostawałem w półmroku pokoju, wyobrażając
sobie, jak Delgadina w swym nierzeczywistym życiu budzi swoje rodzeństwo, ubiera je do
szkoły, podaje śniadanie, o ile w ogóle jest cokolwiek na śniadanie, i przejeżdża przez całe
miasto na rowerze, ażeby odbyć karę przyszywania guzików. Zdziwiony zastanowiłem się:
O czym myśli dziewczyna, kiedy guzik przyszywa? Myśli o mnie? Czy ona też szuka Rosy
Cabarcas, żeby mnie odnaleźć? Przez cały tydzień nie zdejmowałem z siebie chałatu
mechanika samochodowego, ani za dnia, ani w nocy, nie kąpałem się, nie goliłem, nie
myłem zębów, bo miłość nauczyła mnie poniewczasie, że człowiek szykuje się dla kogoś, że
ubiera się i perfumuje dla kogoś, a ja nigdy nie miałem tego kogoś. Damiana, natrafiwszy
na mnie nagiego w hamaku o dziesiątej rano, uznała, że jestem chory. Spojrzałem na nią
oczyma mętnymi od pożądania i zaprosiłem ją do potarzania się nago. Z pogardą odrzekła:
- Rozumiem, że pan już wie, co pan zrobi, jak się zgodzę?
W ten sposób dowiedziałem się, jak dalece cierpienie mnie zepsuło. Nie
rozpoznawałem siebie samego w odczuwanym młodzieńczym bólu. Z domu przestałem
wychodzić, żeby telefon nie zadzwonił pod moją nieobecność. Pisałem, nie wyłączając go, i
ledwie rozlegał się pierwszy dzwonek, rzucałem się na niego z nadzieją, że może to Rosa
Cabarcas. Co jakiś czas przerywałem to, czym akurat byłem zajęty, żeby zadzwonić, i
godzinami wykręcałem numer do Rosy Cabarcas, dzień po dniu, póki nie zrozumiałem, że
jest to telefon bez serca. Wracając pewnego deszczowego popołudnia do domu, natknąłem
się na kota zwiniętego na schodach przed wejściem. Był brudny, sponiewierany i potulny,
aż żal serce ściskał. Z poradnika wynikało, że kot jest chory, więc postępując zgodnie z
instrukcjami, przystąpiłem do leczenia. Gdy podrzemywałem w porze sjesty, raptem
zelektryzowała mnie myśl, że kot może mnie zaprowadzić do domu Delgadiny. Zaniosłem
go w torbie na zakupy do sklepu Rosy Cabarcas, który nadal był zamknięty na cztery spusty
i zaplombowany, 82 ale ledwie doszliśmy, kot zaczął tak się rzucać w torbie, iż w końcu
udało mu się z niej uciec, a następnie przeskoczyć ogrodzenie sadu, by zniknąć wśród
drzew. Walnąłem pięścią w drzwi, drzwi nie puściły, za to rozległ się wojskowy głos: Stój,
kto idzie? Swój, odparłem, żeby nie być gorszy. Szukam właścicielki. Nie ma właścicielki,
odparł głos. Proszę mi otworzyć, chciałbym przynajmniej wziąć kota, nie rezygnowałem.
Kota też nie ma, usłyszałem w odpowiedzi. Zapytałem: A kim pan jest? - Nikim - odparł
głos.
Zawsze wydawało mi się, że umieranie z miłości to po prostu licentia poetica. Tego
wieczoru, powróciwszy do domu ciągle bez kota i bez niej, stwierdziłem, że nie tylko można
umrzeć, ale że nie kto inny tylko ja, stary i całkiem samotny, właśnie umieram z miłości.
Ale zdałem sobie również sprawę, że w pełni uzasadniona jest też przeciwstawna prawda:
za nic w świecie nie oddałbym rozkoszy mojej udręki. Przez ponad piętnaście lat
próbowałem nadaremnie przetłumaczyć pieśni Leopardiego i dopiero tego wieczoru
poczułem je w pełni:
Nieszczęsnym, bo jeśli to miłość, skąd tyle udręki.
Moje wtargnięcie do redakcji w chałacie i z kilkudniowym zarostem wzbudziło
pewne wątpliwości co do mojego stanu umysłowego. Wyremontowana siedziba redakcji, z
jednoosobowymi szklanymi kabinami i światłami padającymi z sufitu, wyglądała jak
klinika położnicza. Cichutki i w pełni komfortowy sztuczny klimat skłaniał do rozmawiania
szeptem i stąpania na paluszkach. W holu wisiały niczym poczet zmarłych wicekrólów
olejne portrety trzech dożywotnich prezesów i fotografie sławnych gości. W ogromnej
głównej sali - gigantyczne zdjęcie całego personelu aktualnej redakcji z dnia moich
urodzin. Nie mogłem się powstrzymać, by nie porównać go z fotografią zrobioną, kiedy
miałem lat trzydzieści, i po raz kolejny stwierdziłem z przerażeniem, że człowiek starzeje
się bardziej i gorzej na portretach niż w rzeczywistości. Sekretarka, która pocałowała mnie
na uroczystościach urodzinowych, zapytała, czy nie jestem chory. Rozpierało mnie ze
szczęścia, iż mogę powiedzieć jej prawdę, w którą nie będzie mogła uwierzyć:
Tak! Jestem chory z miłości. Odpowiedziała wówczas:
Szkoda, że nie z miłości do mnie! Nie pozostałem dłużny:
Nie bądź taka pewna.
Redaktor działu prawnego wyskoczył ze swej kabiny, wrzeszcząc, że w amfiteatrze
miejskim znaleziono ciała dwojga dziewcząt o nieustalonej tożsamości. Wystraszony
zapytałem: A w jakim wieku? Młodziutkie, odparł. To mogą być uciekinierki z interioru,
których dopadły rządowe zbiry. Odetchnąłem z ulgą. Sytuacja zalewa nas w milczeniu jak
plama krwi, stwierdziłem. Redaktor działu prawnego, już z dala, odkrzyknął:
- Mistrzu, jaka tam plama i jaka tam krew, po prostu najzwyklejsze gówno.
Coś gorszego jeszcze przydarzyło mi się parę dni później, kiedy dziewczyna z
identycznym jak mój kocim koszem przeszła niczym dreszcz obok księgarni Mundo.
Ruszyłem za nią, przepychając się przez tłum w upale punkt dwunastej. Była bardzo
piękna, stawiała długie kroki i tak swobodnie płynęła pośród tłumu, iż ledwo za nią
nadążałem. W końcu przegoniłem ją i spojrzałem jej w twarz. Odepchnęła mnie, nie
zatrzymując się i bez słowa przeprosin. To nie była ta, o której myślałem, ale jej wyniosłość
zabolała mnie tak, jakby to była właśnie ona. Zrozumiałem wówczas, że nie potrafiłbym
rozpoznać Delgadiny ubranej i na nogach, a i ona nie mogła przecież wiedzieć, jak
wyglądam, jeśli mnie nigdy nie widziała. W odruchu szaleństwa zamknąłem się na trzy dni
w domu i zrobiłem szydełkiem dwanaście par niebieskich i dwanaście par różowych
buciczków, usiłując podtrzymywać się na duchu, by nie słuchać, nie śpiewać i nie
przypominać sobie piosenek, które przypominały mi ją.
Ale tak naprawdę byłem już u kresu, bo brak sił wobec miłości zaczynał
uświadamiać mi, jak bardzo jestem stary. Czekało mnie jeszcze kolejne, o wiele
dramatyczniejsze doświadczenie, gdy miejski autobus potrącił rowerzystkę w
najruchliwszym punkcie centrum. Gdy się tam znalazłem, dziewczynę właśnie zabrała
karetka, a rozmiary nieszczęścia widać było po kupie złomu, jaka została z roweru, i kałuży
niezakrzepłej jeszcze krwi. Skóra mi ścierpła nie tyle na widok całkiem zniszczonego
roweru, ile z powodu jego marki, modelu i koloru. To mógł być tylko ten sam rower, który
podarowałem Delgadinie.
Świadkowie potwierdzali zgodnie, że ranna rowerzystka była bardzo młoda, wysoka
i chuda, że miała krótkie kręcone włosy. Roztrzęsiony, wsiadłem do pierwszej
przejeżdżającej taksówki i kazałem się zawieźć do szpitala Miłosierdzia, mieszczącego się w
starym budynku o żółtawo-rdzawych murach, który wyglądał jak więzienie osadzone na
pustynnych piaskach. Około pół godziny strawiłem, żeby dostać się na teren szpitala, i
kolejne pół, żeby wyjść z wonnego patia drzew owocowych, gdzie umęczona chorobą
kobieta przecięła mi drogę, spojrzała w oczy i wykrzyknęła:
- Ja jestem tą, której nie szukasz.
Wówczas dopiero przypomniałem sobie, że to tutaj przebywali na wolności pacjenci
miejskiego szpitala dla psychicznie chorych, uznani za łagodniejsze przypadki. Musiałem
okazać dyrekcji szpitala legitymację prasową, aby pielęgniarz zaprowadził mnie do
oddziału pogotowia ratunkowego. W księdze przyjęć zostało wpisane:
Rosalba Rios, lat siedemnaście, zawód nieznany. Rozpoznanie: wstrząśnienie
mózgu. Prognostyk: umiarkowany. Zapytałem ordynatora oddziału, czy mogę zobaczyć
dziewczynę, z cichą nadzieją, że odmówi, ale lekarze zaprowadzili mnie z wielką
przyjemnością, łudząc się, że może zechcę napisać, w jakim fatalnym stanie znajduje się
szpital.
Przeszliśmy przez pstrokatą salę, przepełnioną poupychanymi na wcisk łóżkami, w
której unosiła się gryząca woń kwasu karbolowego. W głębi, w izolatce, na metalowym
łóżku, leżała ta, której szukaliśmy. Głowę miała całą w bandażach, opuchnięta i zsiniała
twarz była nie do rozpoznania, ale wystarczyło mi zobaczyć jej stopy, by stwierdzić, że to
nie ona. I dopiero wtedy zaświtało mi w głowie pytanie: A co bym zrobił, gdyby to była
ona?
Oplątany jeszcze pajęczyną nocy, odważyłem się następnego dnia pojechać do
fabryki koszul, gdzie, jak twierdziła niejednokrotnie Rosa Cabarcas, ponoć mała była
zatrudniona, i poprosiłem właściciela, by oprowadził nas po swoim, dla nas modelowym,
zakładzie, w związku z ogólnokontynentalnym projektem Organizacji Narodów
Zjednoczonych. Właścicielem był gruboskóry i mrukliwy Libańczyk, który na oścież
otworzył przed nami wrota swego królestwa z nadzieją, iż staną się wzorem dla całego
świata.
Trzysta dziewcząt w białych bluzach z popiołem środy na czołach przyszywało guziki
w rozległej oświetlonej hali. Na nasz widok wszystkie zerwały się na równe nogi niczym
uczennice i zaczęły przypatrywać się nam spod oka, podczas gdy fabrykant wyjaśniał swój
wkład w wiekopomną sztukę przyszywania guzików. Badawczo przyglądałem się każdej
twarzy, z przerażeniem oczekując chwili, gdy odkryję Delgadinę ubraną i na nogach. Ale to
jedna z nich mnie odkryła, swym budzącym grozę spojrzeniem bezlitosnego podziwu.
- A czy to nie pan przypadkiem pisze do gazety listy miłosne?
Nigdy by mi przez myśl nie przeszło, że śpiąca dziewczyna może w człowieku siać
takie spustoszenia. Uciekłem z fabryki bez pożegnania, nawet nie zastanawiając się, czy
pośród tych dziewic czyśćcowych obecna jest w końcu ta, której szukam. Kiedy wyszedłem
stamtąd, z wszystkich doznawanych dotąd w życiu uczuć pozostała mi jedynie chęć do
płaczu.
Rosa Cabarcas zadzwoniła po miesiącu z mało prawdopodobnym
usprawiedliwieniem: po morderstwie bankiera wyjechała na zasłużony urlop do Cartagena
de Indias. Nie uwierzyłem jej, rzecz jasna, niemniej pogratulowałem szczęśliwego
zrządzenia losu i pozwoliłem się utwierdzić we własnym kłamstwie, zanim zadałem
bąbelkujące w mym sercu pytanie:
- A co z nią?
Zapadło długie milczenie. No, żyje, odezwała się w końcu Rosa Cabarcas, ale jej głos
brzmiał już wykrętnie. Trzeba trochę odczekać. Trochę? To znaczy ile? Nie mam pojęcia,
dam ci znać. Czułem, że mi się wyślizguje, więc postawiłem sprawę jasno: Czekaj, czekaj,
jakiś trop przynajmniej. Żadnego tropu, odparła i dodała: Lepiej uważaj, bo możesz sobie
zaszkodzić, a jej już na pewno. Nie miałem nastroju na takie łamańce. Raz jeszcze
poprosiłem, by dała mi choćby szansę na zbliżenie się do prawdy. W końcu jesteśmy
wspólnikami. Nie zmiękła. Uspokój się, powiedziała, dziewczynie nic nie jest i tylko czeka
na mój telefon, ale dziś nic się nie da zrobić, a i ja już nic więcej nie powiem. Z Bogiem.
Stałem przez jakiś czas ze słuchawką, bezradny, bo znałem ją na tyle, żeby wiedzieć,
że nic nie wskóram, jeśli nie będę próbował załatwić tego po dobroci. Po południu
pozwoliłem sobie wpaść do niej bez zapowiedzi, ale dom nadal był zamknięty i
oplombowany przez władze sanitarne. Uznałem, że Rosa Cabarcas dzwoniła nie od siebie,
może nawet z innego miasta, i na samą myśl opanowały mnie złe przeczucia. O szóstej
wieczorem jednak, w najmniej spodziewanym momencie, rozległo się przez telefon moje
własne hasło i odzew:
- No dobra, teraz chcę.
O dziesiątej w nocy, drżąc cały, zagryzając wargi, by nie wybuchnąć płaczem,
stawiłem się, obładowany bombonierkami czekoladek szwajcarskich, nugatów i cukierków,
i z koszem płonących róż, by obsypać nimi łóżko. Drzwi były uchylone, światła zapalone, a
z radioodbiornika sączyła się niezbyt głośno sonata numer jeden na skrzypce i fortepian
Brahmsa. Delgadina leżała w łóżku tak promienna i tak odmieniona, że ledwie ją
poznałem. Urosła, ale nie we wzroście się to uwidaczniało, lecz w intensywnej dojrzałości,
która czyniła z niej jakby osobę o dwa, trzy lata starszą i nagą jak nigdy dotąd. Wystające
kości policzkowe, skóra opalona słońcami wzburzonego morza, delikatne usta i krótkie
kręcone włosy nadawały jej twarzy bezpłciowego blasku Apollina Praksytelesa. Ale tu nie
było najmniejszej wątpliwości, bo piersi jej tak urosły, że nie mieściły mi się w dłoni,
biodra już się ukształtowały, a kości stały się twardsze i bardziej harmonijne. Uradowała
mnie i zauroczyła owa celność natury, ale w osłupienie wprawiły mnie dodatki: sztuczne
rzęsy, paznokcie u rąk i nóg pomalowane perłowym lakierem i jakieś tanie perfumy, które
nie miały nic wspólnego z miłością. A już całkiem wyprowadziła mnie z równowagi fortuna,
jaką miała na sobie: złote kolczyki ze szmaragdami, naszyjnik z naturalnych pereł, złota
bransoletka z diamencikami i pierścionki z kamieniami szlachetnymi na każdym palcu. Na
krześle leżała jej suknia wieczorowa z cekinami i haftami i pantofelki jedwabne. Dziwne
wapory uniosły się z mych trzewi. - Kurwa! - wrzasnąłem.
Diabeł podszepnął mi bowiem myśl straszną. A było tak: w noc zabójstwa Rosa
Cabarcas nie miała pewnie ani czasu, ani głowy, by ostrzec dziewczynę, w rezultacie policja
odnalazła w pokoju osobę nieletnią w nader wątpliwych i niczym nieusprawiedliwionych
okolicznościach. W tak beznadziejnych sytuacjach Rosa Cabarcas jest jedyna i
niezastąpiona: sprzedała dziewictwo małej jednej ze swych grubych ryb w zamian za
wyciągnięcie jej samej z kłopotów. Przede wszystkim, rzecz jasna, należało zniknąć, dopóki
skandal nie przycichnie. Cudownie! Miodowy miesiąc dla całej trójki, tych dwoje w łóżku,
Rosa Cabarcas zaś pośród przybasenowych luksusów, zażywająca szczęśliwej bezkarności.
Ślepy z bezrozumnej wściekłości, zacząłem ciskać o ściany wszystkim, co mi wpadło w ręce:
lampami, radiem, wentylatorem, lustrem, wazonem, szklankami. Rzucałem niespiesznie,
ale i nie zatrzymując się, z dużym hukiem i z metodycznym zamroczeniem, które uratowało
mi życie. Mała po pierwszej eksplozji podskoczyła, ale nie spojrzała na mnie, lecz zwinęła
się plecami do mnie i w tej pozycji przeleżała bombardowanie, od czasu do czasu jedynie
wzdrygając się. Kury na podwórzu i psy wyjące o świcie dołączyły do wrzawy. W
oślepiającej jasności furii miałem zamiar jeszcze podpalić dom, kiedy w drzwiach zjawiła
się niewzruszona postać Rosy Cabarcas w nocnej koszuli. Nic nie powiedziała. Wzrokiem
przeprowadziła inwentaryzację katastrofy, stwierdzając przy okazji, że mała leży zwinięta
w kłębek niczym ślimak i chowa głowę w ramionach: przerażona, ale cała. - Mój Boże! -
wykrzyknęła Rosa Cabarcas. - Czego ja bym nie dała za taką miłość!
Zmierzyła mnie od stóp do głów litościwym wzrokiem i rozkazała: Idziemy! Potulnie
poszedłem za nią do jej domu, gdzie bez słowa podała mi szklankę wody i wskazała, bym
usiadł naprzeciwko, jakbym miał przystąpić do spowiedzi. Świetnie, powiedziała, a teraz
przestań zachowywać się jak młokos i powiedz mi: co się z tobą dzieje? Wyznałem jej moją
prawdę objawioną. Rosa Cabarcas wysłuchała mnie w milczeniu, nie okazując
najmniejszego zdziwienia, a na końcu chyba doznała iluminacji. To piękne, powiedziała.
Zawsze twierdziłam, że zazdrość od prawdy mądrzejsza. I opowiedziała mi, co się
naprawdę wydarzyło. Rzeczywiście, przyznała, w skołowaceniu, w jakie popadła,
dowiedziawszy się o zabójstwie, całkiem zapomniała o śpiącej w tym pokoju dziewczynie.
Jeden z jej klientów, i na dodatek adwokat nieboszczyka, zajął się przekupywaniem i
przekabacaniem, kogo się dało, a jednocześnie zaprosił Rosę Cabarcas do kompleksu
hotelowo-wypoczynkowego w Cartagena de Indias, dopóki skandal nie przycichnie. Uwierz
mi, że calusieńki czas myślałam o tobie i małej. Wróciłam przedwczoraj i od razu
zadzwoniłam do ciebie, ale nikt nie odpowiadał. Za to dziewczyna zjawiła się natychmiast,
ale w tak podłym stanie, że wykąpałam ci ją, ubrałam i wysłałam do salonu kosmetycznego,
żeby zrobili z niej księżniczkę. No i sam widzisz, z jakim rezultatem: cudo. A luksusowa
suknia? Takie suknie wypożyczam moim najbiedniejszym dziewczynom, kiedy wybierają
się na tańce ze swymi klientami. A biżuteria? Moja własna, powiedziała. Wystarczy
dotknąć, żeby się zorientować, że to diamenty ze szkła i błyskotki z puszki. Więc przestań
się rzucać. No idź już, obudź ją, przeproś i wreszcie zajmij się nią, do kurwy nędzy. Nikt tak
nie zasługuje na szczęście jak właśnie wy.
Z całych sił próbowałem jej uwierzyć, ale rozsądek musiał ulec miłości. A wy kurwy
jedne! Wrzasnąłem, zamroczony żywym ogniem palącym me wnętrzności.
Bo tym właśnie jesteście jedna z drugą! wrzeszczałem: zasranymi kurwami! Nie chcę
mieć już nigdy do czynienia z tobą ani z żadną dziwką, a z nią to już na pewno. Stojąc w
drzwiach, machnąłem jej ręką, żegnając ją na zawsze. Rosa Cabarcas nie miała co do tego
wątpliwości. - Z Bogiem - powiedziała mi z grymasem smutku i wróciła na ziemię. - Ale
żebyś sobie nie myślał, bo za ten Meksyk, jaki zrobiłeś w moim pokoju, wyślę ci rachunek.
Czytając Idy marcowe, natknąłem się na złowrogie zdanie przypisane przez autora
Juliuszowi Cezarowi:
To niemożliwe, ażeby w końcu nie stać się tym, za kogo inni cię mają. Nie mogłem
odnaleźć rzeczywistego źródła tej sentencji w samym dziele Juliusza Cezara ani w dziełach
jego biografów, od Swetoniusza po Jerome’a Carcopino, ale warto było ją poznać. Jej
fatalizm zastosowany do tego, czym było moje życie, przez następne miesiące uzbroił mnie
w determinację, niezbędną nie tylko do spisania niniejszej rzeczy, ale przede wszystkim po
to, by bez fałszywego wstydu zacząć ją od miłości do Delgadiny.
Nie mogłem zaznać chwili spokoju, jadłem tyle co nic, schudłem tak bardzo, że
spodnie nie trzymały mi się w pasie. Wędrujące bóle osiadły mi w kościach, bezzasadnie i
gwałtownie zmieniał mi się nastrój, spędzałem całe noce w otępieniu, które nie pozwalało
mi ani czytać, ani słuchać muzyki, za to w ciągu dnia morzyła mnie głupia, bo
niepozwalająca wcale zasnąć, senność. Wybawienie spadło mi z nieba. W zatłoczonej łodzi
do Loma Fresca sąsiadka, której nie przypatrzyłem się przy wsiadaniu, szepnęła mi do
ucha: Bzykasz jeszcze? Była to Casilda Armenta, stara miłość i na moją kieszeń, kobieta,
która od swych dziewczęcych lat znosiła mnie jako stałego klienta. Kiedy schorowana i bez
grosza wycofała się z interesu, wyszła za mąż za chińskiego ogrodnika, który dał jej swe
nazwisko, opierunek i być może odrobinę miłości. W wieku siedemdziesięciu trzech lat
miała tę samą figurę co zawsze, wciąż była piękna i oprócz silnego charakteru cechowała ją
nadal zawodowa zuchwałość.
Zaprosiła mnie do swojej rezydencji pośród chińskiego ogrodu warzywnego na
wzgórzu przy drodze schodzącej do morza. Usiedliśmy w plażowych leżakach na
zacienionym tarasie, pośród paproci i gąszczu astromelii, i porozwieszanych wszędzie
klatek z ptakami.
Można było dostrzec pracujących na stoku wzgórza chińskich ogrodników,
chroniących się przed palącym słońcem pod stożkowymi kapeluszami, a w dali szare morze
przy Bocas de Ceniza, z dwoma skalnymi falochronami kanalizującymi rzekę przez kilka
jeszcze mil w morzu. W trakcie rozmowy widzieliśmy wpływający do ujścia rzeki biały
transatlantyk i przypatrywaliśmy mu się w milczeniu, dopóki nie usłyszeliśmy jego
zwierzęcego ryku z portu rzecznego. Casilda westchnęła. No i popatrz? Po raz pierwszy w
ciągu półwiecza nie przyjmuję cię w łóżku. Zmieniliśmy się, odparłem. Ona, nie zważając
na moje słowa, ciągnęła: Zawsze, kiedy mówią tobie w radio, a to że ludzie strasznie cię
lubią, a to że jesteś nauczycielem i mistrzem miłości, myślę sobie, że nikt tak nie poznał
twoich zalet i twoich słabości jak ja. Poważnie, rzekła, tylko ja bym z tobą wytrzymała i nikt
inny.
Dłużej już nie mogłem. Wyczuła to, zobaczyła, jak łzy nabiegają mi do oczu, i chyba
dopiero wtedy odkryła, że naprawdę się zmieniłem, że już nie jestem tym, kim byłem, i
wytrzymałem jej spojrzenie z hartem ducha, o który nigdy bym siebie nie podejrzewał.
Wiesz, zaczynam się powoli starzeć, powiedziałem. Już jesteśmy starzy, westchnęła. Rzecz
w tym, że człowiek nie czuje tego w środku, za to po człowieku wszyscy to widzą. Nie
mogłem nie otworzyć przed nią serca, więc opowiedziałem jej całą historię, która mnie
gryzła, od pierwszego telefonu do Rosy Cabarcas w przeddzień moich dziewięćdziesiątych
urodzin po tragiczną noc, kiedy zdemolowałem pokój, by nigdy już tam nie wrócić.
Słuchała mego wywnętrzania, jakby sama to przeżywała, przeżuła wszystko raz i drugi,
powoli, wreszcie uśmiechnęła się.
- Zrobisz, co zechcesz, ale nie strać tej małej - powiedziała mi. - Nie ma gorszego
nieszczęścia jak umierać w samotności.
Pojechaliśmy do Puerto Colombia w kolejce jak zabawka i nie szybszej od konia.
Zjedliśmy obiad przy drewnianym, przeżartym już przez korniki molo, gdzie przedtem
wpływał do kraju cały świat, zanim nie pogłębiono Bocas de Ceniza. Usiedliśmy pod
palmowym daszkiem, gdzie czarne matrony serwowały smażone pagrusy z ryżem
kokosowym i plastrami zielonych bananów. Zdrzemnęliśmy się w skwarze drugiej po
południu i kontynuowaliśmy rozmowę, póki w morzu nie utonęła ogromna świeca słońca.
Rzeczywistość wydawała mi się fantastyczna. No i popatrz, gdzie nam przyszło spędzić
nasz miesiąc miodowy, zażartowała. Ale już na poważnie dodała: Patrzę dziś za siebie,
widzę sznur tysięcy mężczyzn, którzy przeszli przez moje łóżka, i oddałabym duszę, żeby
zostać choćby i z tym najgorszym. Dzięki Bogu, zdążyłam spotkać mojego Chińczyka.
Oczywiście, to tak jakby mieć za męża mały paluszek, ale przynajmniej jestem pewna, że
jest mój i tylko mój. Spojrzała mi w oczy, wybadała moją reakcję na swoje ostatnie słowa i
powiedziała: A to znaczy, że masz natychmiast odszukać tę biedną dziewczynę, nawet jeśli
jest prawdą to, co ci podpowiada zazdrość; miej to w nosie, bo coś przetańczył, to twoje, i
nikt ci tego nie odbierze. Ale daruj sobie wszelkie sentymentalne i dziadkowe ochy i achy.
Obudź ją i przeleć w jedną i w drugą stronę tym swoim wyciorem oślim, jakim cię diabeł
wynagrodził za tchórzostwo i podłość. Poważnie, powiedziała od serca: żeby nie było tak, że
umrzesz, nie spróbowawszy, jak cudownie jest się pieprzyć z miłości.
Ręce mi drżały, kiedy nazajutrz wykręcałem numer telefonu. Z powodu
ewentualnego spotkania z Delgadiną, jak i ze względu na nieprzewidywalną reakcję Rosy
Cabarcas. Pokłóciliśmy się nie na żarty, gdy wystawiła mi mocno przesadzony rachunek za
spowodowane przeze mnie zniszczenia. Musiałem sprzedać jeden z najulubieńszych
obrazów matki, którego wartość szacowano na fortunę, ale w godzinę prawdy nie osiągnął
nawet jednej dziesiątej ceny moich nadziei. Do tej kwoty dołożyłem swoje oszczędności i
zaniosłem pieniądze Rosie Cabarcas z nieodwołalną deklaracją: Bierzesz albo nie. Był to
samobójczy odruch, bo wystarczyłoby jej sprzedać jeden z moich sekretów, żeby zniszczyć
moje dobre imię. Ale nie targowała się, zostawiając sobie obrazy, które wzięła w zastaw w
noc kłótni. Jednym ruchem przegrałem wszystko: zostałem bez Delgadiny, bez Rosy
Cabarcas i bez swoich ostatnich oszczędności. Usłyszałem w słuchawce pierwszy sygnał,
drugi, trzeci i wreszcie ona: Tak? Słucham? Głos uwiązł mi w gardle. Odłożyłem słuchawkę.
Padłem w hamak, usiłując się uspokoić ascetyczną liryką Erika Satie, i tak się spociłem, że
płótno przemokło. Odwaga wróciła mi dopiero następnego dnia. - Słuchaj, kobieto -
powiedziałem stanowczym głosem. - Dziś chcę.
Rosa Cabarcas, jakżeby inaczej, była ponad to. Och, mój ty smutny mędrku,
westchnęła z niezwyciężonym hartem ducha, przepuszczasz dwa miesiące, a jak już się
pojawiasz, to tylko po to, żeby prosić o złudzenia.
Wytłumaczyła mi, że nie widziała Delgadiny od ponad miesiąca, że mała sprawiała
wrażenie, jakby już całkiem przeszedł jej szok po moim ostatnim wyczynie, że nawet nic
nie mówiła o ruj nacji ani o mnie nie pytała, i była bardzo zadowolona ze swego nowego
zajęcia, znacznie przyjemniejszego i lepiej płatnego niż przyszywanie guzików. Żywy ogień
rozlał mi się po wnętrznościach. Może być tylko kurwą, powiedziałem. Rosa odpowiedziała
obojętnie: Nie bądź idiotą, gdyby rzeczywiście tak było, siedziałaby tutaj. A gdzie byłoby jej
lepiej? Tempo jej logiki pogłębiło moje wątpliwości. A skąd mam wiedzieć, że jej tam
właśnie nie ma? W tym przypadku, odparła, wolałabym na twoim miejscu o tym nie
wiedzieć. Nie sądzisz? Znienawidziłem ją po raz kolejny. Rosa, niewzruszona, przyrzekła
jedynie, że spróbuje odnaleźć dziewczynę. Ale żadnych obietnic, bo telefon sąsiadki, gdzie
dotąd dzwoniła, jest ciągle wyłączony, a sama Rosa nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie
mała mieszka. Ale to nie znaczy, cholera, że od razu należy sobie strzelać w łeb,
powiedziała, w ciągu godziny oddzwonię.
Ta godzina trwała trzy dni, ale odnalazła dziewczynę, całą i chętną. Wróciłem pełen
pokory i całowałem ją centymetr po centymetrze, w akcie skruchy, od dwunastej w nocy do
pierwszych kogutów. To były długie przeprosiny, które przyrzekłem sobie zawsze
powtarzać, i było tak, jakbym zaczynał od nowa. W pokoju wszystko uległo
przemeblowaniu lub zniszczeniu i właściwie z tego, co w swoim czasie tam przyniosłem,
nic nie zostało. Rosa zostawiła to na żywioł, tłumacząc mi, że jeśli chcę w nim dokonać
jakichś zmian, to muszę załatwić to sam, choćby ze względu na kwoty, jakie jeszcze jestem
jej winien. Ale moja sytuacja ekonomiczna była fatalna. Emerytura starczała na coraz
mniej. To, co jeszcze nadawało się w domu do sprzedaży - poza świętą biżuterią mojej
matki - pozbawione było jakiejkolwiek wartości handlowej, a nic nie było na tyle stare,
żeby uchodzić za antyk. W lepszych czasach gubernator złożył mi kuszącą ofertę kupienia
ode mnie hurtem książek klasyków greckich, łacińskich i hiszpańskich dla naszej
departamentalnej biblioteki, ale nie miałem serca ich sprzedać. A później, po zmianach
politycznych i w ogóle po stoczeniu się świata na psy, nikt z władz nie myślał o sztuce czy
literaturze. Zmęczony szukaniem przyzwoitego wyjścia, wsadziłem do kieszeni biżuterię,
którą oddała mi Delgadina, i udałem się ku prowadzącym na miejskie targowisko ponurym
zaułkom, by ją tam zastawić. Zachowując się jak roztargniony profesor, pokręciłem się w
ciasnocie uliczek pełnych podejrzanych kantyn, antykwariatów i lombardów, ale godność
Floriny de Dios zamknęła mi drogę: nie miałem śmiałości. Wówczas postanowiłem
sprzedać je z podniesionym czołem najstarszemu i najszacowniejszemu jubilerowi.
Subiekt, przyglądając się biżuterii przez okular, zadał mi kilka pytań. Zachowaniem,
wzbudzającymi lęk formami, przypominał lekarza. Wyjaśniłem mu, że kosztowności te
odziedziczyłem po matce. Chrząknięciem kwitował każde z moich wyjaśnień, w końcu zdjął
okular. - Przykro mi - powiedział - ale to jest szkło butelkowe.
Widząc moje zdziwienie, wyjaśnił z niejakim współczuciem: Ale przynajmniej złoto
jest złotem, a platyna platyną. Poklepałem się po kieszeni, ażeby upewnić się, iż mam przy
sobie faktury zakupu, i powiedziałem grzecznie:
- Dziwne, bo zostały nabyte w tej właśnie przezacnej firmie ponad sto lat temu.
Nie zareagował. Zdarza się, powiedział, że z rodowych kosztowności z upływem
czasu znikają najwartościowsze kamienie, podmieniane przez rodzinne czarne owce albo
niegodziwych jubilerów, i dopiero kiedy ktoś próbuje je sprzedać, przestępstwo wychodzi
na jaw. Niemniej jeśli pan pozwoli, na chwilę pana opuszczę, powiedział i zniknął z
kosztownościami za drzwiami w głębi sklepu. Po chwili zjawił się znów i bez słowa
wyjaśnienia wskazał mi krzesło, sam zaś wrócił do swych zajęć.
Rozejrzałem się po sklepie. Bywałem tu w swoim czasie z mamą i zapadła mi w
pamięć powtarzana przez nią prośba: Tylko nie mów o tym tacie. Nagle opadła mnie myśl,
która mnie zmroziła: czy przypadkiem Rosa Cabarcas i Delgadina nie zmówiły się, by
sprzedać oryginalne kamienie, a mnie oddać biżuterię z fałszywymi?
Szarpały mną coraz większe wątpliwości, gdy pojawiła się sekretarka, która
poprosiła mnie, bym kierując się ku owym drzwiom za kontuarem, udał się za nią do małej
oficyny z długim regałem wypełnionym opasłymi tomami. Rosły Beduin wstał zza biurka w
głębi pokoju i uścisnął mi dłoń, zwracając się do mnie po imieniu z wylewnością starego
znajomego. Robiliśmy razem maturę, powiedział w formie pozdrowienia. Dość łatwo
przyszło mi go sobie przypomnieć: był najlepszym piłkarzem w szkole i arcymistrzem
naszych pierwszych burdeli. Przestałem go widywać w pewnym trudnym do ustalenia
momencie, zresztą najprawdopodobniej ujrzał mnie już tak stetryczałym, że pomylił mnie
z kolegą z podstawówki.
Na szklanym blacie biurka miał rozłożoną jedną z owych ksiąg archiwalnych, w
których widniały wszystkie zapisy dotyczące kosztowności mojej matki - dokładne noty, z
datami i szczegółami, z których wynikało, iż to ona osobiście poleciła wymienić kamienie
dwóch pokoleń pięknych i dostojnych przedstawicielek rodu Cargamantos, by prawdziwe
sprzedać w tej samej firmie. Miało to miejsce w czasach, kiedy ojciec obecnego właściciela
stał na czele firmy, a my chodziliśmy do szkoły. Szybko mnie uspokoił: do takich drobnych
forteli często się uciekano w nader szacownych, lecz podupadających rodach, ażeby bez
uszczerbku na honorze rozwiązać nieoczekiwane problemy finansowe. Wobec nieubłaganej
rzeczywistości postanowiłem zachować biżuterię jako pamiątkę po Florinie de Dios, jakiej
nigdy nie znałem. Z początkiem lipca poczułem, ile mnie naprawdę dzieli od śmierci. Moje
serce zwolniło bieg i zacząłem wszędzie dostrzegać i słyszeć nieomylne oznaki końca.
Najwyraźniejszy pojawił się podczas koncertu w Towarzystwie Sztuk Pięknych.
Wentylatory odmówiły posłuszeństwa i artystyczno-literacka śmietanka z wolna zaczynała
się kwasić w parowej łaźni, w jaką zamieniała się zatłoczona sali, ale magia muzyki
roztaczała niebiańskie klimaty.
W finale, przy Allegretto poco mosso, doznałem porażającego objawienia, że oto
właśnie słucham ostatniego koncertu, jakim los mnie obdarzał przed śmiercią. Nie czułem
ani bólu, ani strachu, a jedynie przepełniające mnie wzruszenie, że dane mi było tego
dożyć.
Kiedy w pocie czoła udało mi się wreszcie przecisnąć przez wszystkie uściski i trzask
fleszy, stanąłem twarzą w twarz z Ximeną Ortiz, rozpartą niby stuletnia bogini w wózku
inwalidzkim. Sama jej obecność jawiła mi się jak grzech śmiertelny. Odziana była w
jedwabną suknię barwy kości słoniowej, równie gładką jak jej skóra, na szyi miała
trzykrotnie owinięty naszyjnik z pereł, włosy koloru masy perłowej przycięte na lata
dwudzieste ze schodzącym ku policzkowi zwężającym się skrzydłem mewy i ogromne żółte
źrenice rozświetlone przez naturalny cień podkrążonych oczu. Wszystko w niej
pozostawało w jawnej sprzeczności z plotką o tym, iż jej umysł staje się beznadziejnie pusty
w wyniku nieuleczalnej erozji pamięci. Osłupiały i całkiem wobec niej bezradny,
zapanowałem nad falą ognia napływającą mi do twarzy i pozdrowiłem ją w milczeniu,
oddając wersalski ukłon. Uśmiechnęła się jak królowa i złapała mnie za rękę.
Uzmysłowiłem sobie, że i ta chwila jest swoistą okazją podsuwaną mi przez los, więc
chwyciłem się jej i nie pozwoliłem uciec, ażeby wyrwać zadrę, doskwierającą mi, od kiedy
pamiętam. Lata marzyłem o tej chwili, powiedziałem jej. Nie zrozumiała chyba. Coś
takiego! Krzyknęła. A ty kim jesteś? Nigdy się nie dowiedziałem, czy rzeczywiście
zapomniała, czy była to jej ostatnia zemsta.
Ostateczna pewność co do mej śmiertelności zaskoczyła mnie za to tuż przed
pięćdziesiątką, przy podobnej okazji, w jedną z karnawałowych nocy, gdy tańczyłem
apaszowskie tango z fenomenalną kobietą, której twarzy nigdy nie zobaczyłem, bardziej
korpulentną ode mnie, bo mogła ważyć ze czterdzieści funtów i wyższa była o jakieś dwie
piędzi, a jednak pozwalała się prowadzić jak piórko. Tańczyliśmy wtuleni w siebie, czułem,
jak krew tętni w jej żyłach, i było mi tak, jakbym przysypiał z przyjemności słuchania jej
pracowitego dyszenia, wdychania jej woni amoniaku i wpatrywania się w jej cycki
astronomki, kiedy nagle po raz pierwszy targnął mną i niemal cisnął o ziemię wstrząs
śmierci. Tak jakby wyszeptano mi do ucha brutalną wróżbę: Cokolwiek zrobisz, w tym roku
albo za sto lat, i tak będziesz martwy na zawsze. Kobieta odsunęła się ode mnie
przestraszona: Co panu jest? Nic, odparłem, próbując złapać się za serce:
- Przez panią drżę.
Od tamtego czasu zacząłem odmierzać życie nie latami, ale dekadami.
Pięćdziesiątka była decydująca, bo nabrałem świadomości, że niemal wszyscy są młodsi
ode mnie. Lata po sześćdziesiątce były najintensywniejsze z powodu podejrzenia, że nie
mam już czasu na jakąkolwiek pomyłkę. Siódmy krzyżyk był pełen bojaźni ze względu na
duże prawdopodobieństwo, iż będzie ostatni. Atoli kiedy obudziłem się żywy pierwszego
ranka mych dziewięćdziesięciu lat w szczęśliwym łóżku
Delgadiny, przeszyła mnie nader sympatyczna myśl, że życie może nie jest czymś, co
przemija jak wzburzona rzeka Heraklita, lecz jedyną okazją, by odwrócić się na ruszcie i
smażyć na drugim boku przez następne dziewięćdziesiąt lat.
I do płaczu stałem się skłonny. Jakiekolwiek uczucie ocierające się o czułość
natychmiast chwytało mnie za gardło i często nie byłem w stanie nad tym zapanować, więc
nawet zacząłem przemyśliwać, czy nie zrezygnować z samotniczej rozkoszy czuwania nad
snem Delgadiny, nie tyle z powodu niepewności co do mojej śmierci, ile ze względu na ból,
jaki odczuwałem, kiedy wyobrażałem ją sobie już beze mnie przez resztę jej życia. W jeden
z tych niepewnych dni trafiłem przez roztargnienie na przezacną ulicę Notariuszy i
poruszyło mnie, że odnalazłem tam jedynie nędzne resztki starego hotelu na godziny, w
którym tuż przed swoimi dwunastymi urodzinami siłą zostałem wprowadzony w arkana
sztuki miłosnej. Budynek był kiedyś rezydencją dawnych armatorów, okazałą jak mało
która w mieście, z kolumnami obłożonymi alabastrem i zdobnymi fryzami, otaczającymi
patio pod kopułą ze szkła w siedmiu kolorach, roztaczającą blask szklarni. Na parterze, do
którego prowadził gotycki portal, mieściły się kolonialne kancelarie notarialne, gdzie przez
całe życie fantastycznych mrzonek pracował, wzbogacił się i zrujnował mój ojciec.
Historyczne rody z wolna opuszczały górne piętra, które w końcu zostały zajęte przez
legion nieszczęsnych mewek, krążących do bladego świtu po schodach, w górę i w dół, z
klientami złapanymi na tanią przynętę w kantynach pobliskiego portu rzecznego.
Gdy miałem lat dwanaście i chodziłem jeszcze w krótkich spodenkach i w bucikach
od szkolnego mundurka, trudno mi było nie ulec pokusie wywiedzenia się, co się dzieje na
górnych piętrach, podczas gdy ojciec zajęty był kolejnym ze swych niekończących się
zebrań, i tak natrafiłem na niebiańskie widowisko. Kobiety, które do świtu kupczyły swym
ciałem, zaczynały wstawać już od jedenastej rano, kiedy kanikuła szklanej kopuły stawała
się nie do zniesienia, i zmuszone były prowadzić swe życie domowe, krążąc nago po całym
domu, a przy okazji na cały głos zwierzając się ze swych nocnych przypadków. Struchlałem.
Jedyne, co mi wpadło do głowy, to salwować się ucieczką tą samą drogą, jaką tu dotarłem,
ale nie zdążyłem się nawet odwrócić, kiedy jedna z owych nagusek o ciele masywnym i
pachnącym leśnym mydłem objęła mnie od tyłu i uniósłszy, przetaszczyła ku swej dziupli z
kartonu, w uścisku tak mocnym, że wierzgając wśród wrzasków i oklasków nagich
lokatorek, nie mogłem zobaczyć jej twarzy. Rzuciła mnie na swoje czteroosobowe łóżko,
zdjęła mi z mistrzowską wprawą spodnie i dosiadła mnie, ale spływający po mnie lód
przerażenia nie pozwolił mi zachować się jak mężczyzna. Owej nocy, już we własnym łóżku,
dręczony wstydem z powodu napaści, nie mogłem zasnąć przez ponad godzinę, pragnąc
znów ujrzeć swoją napastniczkę. A następnego dnia rano, kiedy wszyscy odsypiali jeszcze
pracowitą noc, wszedłem, dygocąc, na górę do jej dziupli i obudziłem ją, płacząc
wniebogłosy i zakochany szaloną miłością, która trwała, póki nie porwał jej bezlitośnie
wicher prawdziwego życia. Kobieta miała na imię Castorina i była królową tego domu.
Dziuple w hotelu kosztowały jedno peso dla miłości przechodnich, ale niewielu z nas
wiedziało, że tyle samo płaciło się za całą dobę. Ponadto Castorina wprowadziła mnie w
swój pieski świat, gdzie dziewczyny zapraszały biednych klientów na wykwintne śniadania,
pożyczały im mydło, udzielały pierwszej pomocy przy bólach zębów, a w nagłych
przypadkach nie odmawiały miłości z miłosierdzia.
W wieczory mojej ostatniej starości nikt już jednak nie pamiętał nieśmiertelnej i
zmarłej Bóg jeden wie kiedy Castoriny, która z nędznych zaułków rzecznego nabrzeża
wybiła się na święty tron arcybajzelmamy, z piracką przepaską miast oka straconego w
knajpianej bójce. Jej ostatni etatowy przydupas, Murzyn szczęśliwy z Camaguey, zwany
Jonaszem Galernikiem, był trębaczem, z tych największych, w Hawanie, póki nie stracił
całego uśmiechu w katastrofie kolejowej.
Wracając z tej gorzkiej wizyty, poczułem ukłucie w sercu, którego nie zdołałem
uśmierzyć przez trzy dni żadnym z domowych wywarów. Lekarz, do którego udałem się po
ratunek, członek sławnego rodu, był wnukiem tego, który badał mnie, gdy miałem lat
czterdzieści dwa, i przestraszyłem się, że to on we własnej osobie, bo był tak stary jak jego
dziadek, gdy miał siedemdziesiąt, wskutek przedwczesnej łysiny, okularów
nieodwracalnego krótkowidza i bezbrzeżnego smutku. Przebadał mnie dokładnie od stóp
do głów, skupiony jak złotnik. Osłuchał z przodu i z tyłu, zmierzył ciśnienie, sprawdził
reakcje kolan, dno oka, barwę powieki od wewnątrz. W przerwach, kiedy zmieniałem
pozycję ciała na leżance, zadawał mi pytania tak ogólnikowe i tak szybkie, że ledwie
miałem czas pomyśleć nad odpowiedziami. Po godzinie spojrzał na mnie uśmiechnięty. No
tak, powiedział, wydaje mi się, że nic dla pana nie mogę zrobić. Co chce pan przez to
powiedzieć? Że stan pańskiego zdrowia jest najlepszym z możliwych w pańskim wieku. To
ciekawe, odparłem, to samo powiedział mi pański dziadek, kiedy miałem czterdzieści dwa
lata, jakby czas stał w miejscu. Zawsze trafi pan na kogoś, odparł, kto powie panu to samo,
bo zawsze będzie pan w określonym wieku. Ja zaś, prowokując go do wydania
najstraszniejszej sentencji, skwitowałem: Jedynym określonym i ostatecznym wiekiem jest
śmierć. Tak, rzekł, ale niełatwo jest jej dożyć w tak dobrym zdrowiu jak pan. Proszę mi
wierzyć, jest mi naprawdę przykro, że niczego innego nie mogę panu powiedzieć.
Były to miłe wspomnienia, ale w przeddzień 29 sierpnia poczułem bezmierny ciężar
stulecia, które czekało na mnie niewzruszenie, gdy stawiając ołowiane kroki, pokonywałem
schody do swego mieszkania. I wtedy raz jeszcze ujrzałem Florinę de Dios, moją matkę, w
moim łóżku, które było jej łożem do śmierci; i udzieliła mi takiego samego
błogosławieństwa jak wtedy, gdy ujrzałem ją po raz ostatni, na dwie godziny przed
śmiercią. Przejęty i wzruszony zrozumiałem, że to zwiastun ostateczny, i zadzwoniłem do
Rosy Cabarcas, ażeby zaprowadziła mnie do mej małej tej samej nocy, na wypadek gdyby
miało się nie spełnić owo marzenie przeżycia do tchu ostatniego moich dziewięćdziesięciu
lat. Zadzwoniłem raz jeszcze o ósmej, ale powiedziała mi, że to niemożliwe. Musi być
możliwe, cena nie gra roli, wrzasnąłem przerażony. Odłożyła słuchawkę bez słowa
pożegnania, ale po kwadransie oddzwoniła:
- No dobra, czeka tu na ciebie.
Przybyłem o dziesiątej dwadzieścia w nocy i wręczyłem Rosie Cabarcas ostatnie listy
mego życia, łącznie z dyspozycjami dotyczącymi losu dziewczyny po moim strasznym
końcu. Pomyślała, że pewnie jestem wciąż pod wrażeniem zabójstwa, bo w kpiarskim tonie
powiedziała mi: jeśli masz umrzeć, to bardzo proszę, wszędzie, tylko nie tutaj. Ale ja jej
odparłem: Powiedz, że przejechał mnie pociąg z Puerto Colombia, ten biedny, zabytkowy
złom, który nawet czasu nie jest w stanie zabić.
Przygotowany tej nocy na wszystko, ległem na plecach, czekając na ból ostateczny w
pierwszych chwilach moich dziewięćdziesięciu jeden lat. Usłyszałem bicie dzwonów w
oddali, poczułem zapach duszy Delgadiny śpiącej na boku, usłyszałem krzyk na
horyzoncie, płacz kogoś, kto może zmarł sto lat temu w alkowie. I wówczas zgasiłem
światło w ostatnim tchnieniu, wplotłem swe palce w jej palce, by poprowadzić ją za rękę, i
odliczyłem dwanaście uderzeń dwunastej w nocy i moich dwanaście ostatnich łez, dopóki
nie zaczęły piać koguty, a po nich nie rozległy się dzwony chwały i petardy święta, które
uczciły radość niebywałą, że cały i zdrowy przeżyłem swoje dziewięćdziesiąt lat.
Pierwsze słowa skierowałem do Rosy Cabarcas: Kupuję dom od ciebie, cały, razem
ze sklepem i ogrodem. Ona zaś powiedziała: A może lepiej zróbmy taki zakład staruszków:
kto z nas przeżyje drugiego, bierze cały jego majątek, i spiszemy to w obecności notariusza.
Nie, bo jeśli ja umrę, to wszystko ma być dla małej. Na jedno wychodzi, odparła Rosa
Cabarcas, ja zaopiekuję się małą, a później zostawię jej wszystko, i moje, i twoje; nie mam
nikogo więcej na tym świecie. A tymczasem wyremontujemy twój pokój, polepszymy to i
owo, założymy klimatyzację, powstawiamy twoje książki, przeniesiemy twoją muzykę.
- Myślisz, że ona się na to zgodzi?
- Och, mój ty smutny mędrku, chcesz być stary, proszę bardzo, ale naprawdę nie
musisz być głupim ciulem - powiedziała Rosa Cabarcas. - To biedne dziecko oszalało z
miłości do ciebie.
Wyszedłem na ulicę, promieniejąc, i po raz pierwszy dostrzegłem siebie i
rozpoznałem na dalekim horyzoncie mojego pierwszego stulecia. Dom mój, cichy i
posprzątany o szóstej piętnaście, zaczynał cieszyć się kolorami szczęśliwej jutrzenki.
Damiana śpiewała na cały głos w kuchni, a zmartwychwstały kot otarł się ogonem o moje
kostki i aż do biurka już mnie nie odstąpił. Porządkowałem właśnie swoje pożółkłe papiery,
kałamarz, gęsie pióro, kiedy pomiędzy parkowymi migdałowcami eksplodowało słońce i
pocztowy statek rzeczny, opóźniony o tydzień z powodu suszy, bucząc, wpłynął do
portowego kanału. To było wreszcie najprawdziwsze życie, z moim jak najbardziej
zdrowym sercem, skazanym na śmierć z dobrej miłości, w szczęśliwej agonii
jakiegokolwiek dnia po ukończeniu przeze mnie stu lat.
Maj, 2004