JUDE DEVERAUX
PRZEBUDZENIE
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Kingman, Kalifornia
Lipiec 1913
Letni wiatr poruszał łagodnie trawy na płaskiej, żyznej równinie liczącego tysiąc
pięćset akrów rancha Cauldenów. Wśród imponująco bujnej zieleni, na drzewach błyskały
brzoskwinie, figi, orzechy włoskie i migdały. Jak zwykle o tej porze roku łodygi kukurydzy
schły w męczącym upale. Nie padało już od dwóch miesięcy i wszyscy w Kingman mieli
nadzieję, że jeszcze przez kilka tygodni, aż do czasu zebrania chmielu, nie będzie deszczu.
Chmiel stanowił główne bogactwo rancha. Teraz prawie już dojrzał i zwisał ciężko z
piętnastostopowych tyk. Stawał się coraz bardziej żółty i soczysty. Za kilka tygodni przyjdą
zbieracze, zerwą pnącza z rozciągniętych sznurków i rozwieszą je w suszarniach.
Był bardzo wczesny ranek. Stali pracownicy gospodarstwa przystąpili już do swoich
codziennych obowiązków. Potem, przez cały upalny dzień, będą pracować w polu, na
olbrzymiej równinie nie dającej schronienia przed bezlitosnym słońcem. Tylko niektórzy
spędzą dzień w cienistych alejkach między rzędami chmielu.
Przez rancho biegła rozjeżdżona, zakurzona droga, od niej odchodziły małe ścieżynki
prowadzące do ogromnych stodół, baraków robotników i zwieńczonych wysokimi kominami
suszarni.
Pośrodku plantacji stał zwrócony fasadą na północ zbudowany z wyrabianej w okolicy
czerwonej cegły dom Cauldenów, otoczony z dwóch stron pobieloną werandą i pyszniący się
balkonami na piętrze. Wysokie palmy i stara magnolia chroniły go przed słońcem, utrzymując
w zacienionym wnętrzu przyjemny chłód.
W sypialni na piętrze po zachodniej stronie domu spała Amanda Caulden. Kasztanowe
włosy splecione były ciasno w imponujący warkocz, a skromna, nijaka koszula zapięta
została pod samą szyję, mankiety zaś szczelnie zakrywały nadgarstki. Amanda leżała na
plecach, z rękami spoczywającymi na piersi, przykryta starannie prześcieradłem. Pościel
niemal nie zdradzała śladu użycia, wyglądała, jakby ktoś jej dotknął dopiero przed chwilą. A
jednak spędziła w niej całą noc dwudziestodwuletnia kobieta.
Cały pokój był równie schludny jak łóżko. Oprócz leżącej nieruchomo młodej kobiety
niewiele dałoby się znaleźć w nim śladów życia. Łóżko równie przedniej jakości co
spoczywająca w nim osoba, dwa takież krzesła, dwa stoliki obok drzwi szafy, na oknach
ciężkie zasłony. Na stolikach ani jednej koronkowej serwetki, ani jednej nagrody zdobytej dla
lokatorki na jarmarku przez adoratorów, ani śladu pantofelków do tańca niedbale ciśniętych
pod łóżko. Na toaletce ani śladu pudru czy zostawionych przez zapomnienie spinek do
włosów. W szufladach i w szafie panował idealny porządek. Żadnych upchniętych z tyłu,
kupionych pod wpływem chwili, a potem nigdy nie używanych sukni. Na półce pod oknem
osiemnaście oprawionych w skórę książek traktujących o sprawach niezwykle poważnych,
nie mających nic wspólnego z tanimi romansami o młodziutkich dziewczynach uwiedzionych
przez przystojnych gołowąsów.
Tylnymi schodami nadchodziła właśnie pani Gunston, wygładzając z przejęciem
swoją nieskazitelnie czystą niebieską suknię. Przed drzwiami sypialni Amandy wyprostowała
się i uspokoiła, po czym raz, zdecydowanie zapukała i otworzyła drzwi.
— Dzień dobry! — powiedziała głośno tonem rozkazującym, co miało oznaczać:
„Wychodź natychmiast z łóżka. Szkoda mi czasu na to, żeby się z tobą pieścić”. Przeszła
przez pokój i szarpnęła zasłony tak mocno, jakby uważała je za swojego osobistego wroga.
Była wysoką, ciężką kobietą o dużej twarzy, długich stopach i rękach jak grabie ogrodnika.
Amanda obudziła się tak delikatnie, jak spała. Przed chwilą pogrążona we śnie, teraz
otwierała oczy, by za moment stanąć spokojnie przy łóżku i spojrzeć na panią Gunston.
Zabawne, gdy się pomyśli, że dwie tak różne osoby spotkały się na tej samej przestrzeni.
Skrzywiła się jak zwykle na widok delikatnego ciała Amandy. Różniły się diametralnie. Pani
Gunston była ciężka i duża, toteż patrząc na wysoką, szczupłą, kruchą Amandę odczuwała
pewnego rodzaju rozdrażnienie, gdyż utożsamiała delikatną kobiecość ze słabością.
— Oto twój plan — odezwała się powtórnie, rzucając kartkę papieru na stół pod
oknem. — Masz włożyć... — sprawdziła na innej kartce wyjętej z jednej z niezliczonych
kieszeni — suknię w kolorze vieux rose z koronkowym kołnierzykiem. Wiesz, którą?
— Tak — odpowiedziała ulegle Amanda. — Wiem.
— Doskonale — podsumowała zwięźle pani Gunston. — Śniadanie punktualnie o
ósmej i pan Driscoll będzie na ciebie czekał.
Z tymi słowy opuściła pokój.
Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, Amanda zaczęła ziewać i przeciągać się...
Przerwała w pół ruchu i rozejrzała się z poczuciem winy, jakby sprawdzała, czy ktoś jej nie
widzi. Ojciec albo narzeczony. Taylor Driscoll nie pochwalał ziewania.
Nie miała jednak czasu, by rozważać, czy jej ziewnięcie spotkałoby się z aprobatą czy
też nie. Nie miała chwili do stracenia.
Nieświadoma gracji swoich ruchów, podeszła do stołu, na którym leżał plan na dzień
dzisiejszy. Co wieczór Taylor przygotowywał dla niej rozkład zajęć, ponieważ nie tylko miał
zostać jej mężem, ale był też i guwernerem. Jej ojciec wynajął go dawno temu, gdy miała
czternaście lat. Twierdził, że wskazówki Taylora uczynią z niej prawdziwą damę. Gdy
skończyła dwadzieścia lat i Taylor uznał, że osiągnęła już poziom dobrze wychowanej
panienki, poprosił jej ojca o zgodę na małżeństwo z Amandą, gdy ta tylko zdobędzie
wykształcenie wystarczająco gruntowne, by zostać jego żoną.
Ojca Amandy, J. Harkera Cauldena, zachwycił ten pomysł i podjął decyzję w imieniu
córki. Nikt nie uznał za stosowne zasięgnąć opinii Amandy w tak istotnej kwestii. Pewnego
wieczoru Taylor przerwał rozmowę na temat wpływu sztuki barokowej na świat współczesny,
żeby nadmienić, że się pobiorą. Z początku nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. J.
Harker z pewną dozą niezadowolenia powtórzył, że jest teraz zaręczona z Taylorem, a ten
uśmiechnął się i dodał:
— Oczywiście, jeżeli zgadzasz się na to małżeństwo.
J. Harkera zdumiał pomysł przyznania kobiecie prawa wyboru.
— Na pewno się zgadza! — ryknął.
Amanda siedziała zarumieniona, ze spuszczonymi skromnie oczyma, trzymając na
kolanach ciasno splecione dłonie.
— Tak — udało jej się wyszeptać.
Poślubić Taylora — myślała przez resztę obiadu. — Poślubić tego wysokiego,
przystojnego mężczyznę, który wie wszystko. Został jej nauczycielem i przewodnikiem,
kiedy ona była jeszcze niedojrzała. Miało spełnić się marzenie, któremu nie śmiała dotąd
pozwolić się narodzić. Po obiedzie wymówiła się bólem głowy i poszła do swego pokoju.
Usłyszała gniewne pomrukiwania ojca: „Zupełnie jak jej matka”. Grace Caulden spędziła
bowiem większą część swego życia zamknięta w pokoiku na piętrze.
Tamtej nocy Amanda nie była w stanie zasnąć i słabo wypadła jej praca na temat
polityki Karola Pierwszego, którą Taylor zadał jej na dzień następny. Sprawiedliwie i ostro
ocenił tę pracę, toteż Amanda przysięgła sobie stać się godną dostąpienia tego wielkiego
zaszczytu, jakim było wyjście za niego za mąż. Miała zamiar pracować, uczyć się wytrwale,
by któregoś dnia zasłużyć na jego pochwałę. Oczywiście nigdy nie będzie miała nawet
połowy wiadomości, które on posiadał, ale przecież kobieta nie musi wiedzieć tyle co
mężczyzna. Chciała zadowolić Taylora i być jak najlepszą żoną.
Podniosła plan. Jeszcze raz jej ciało przebiegł delikatny dreszcz wdzięczności, gdy
popatrzyła na czyste, drobne, proste pismo. Każdego wieczora, mimo tylu obowiązków
związanych z prowadzeniem rancha, które kiedyś miało stać się jego własnością, Taylor
znajdował czas, by sporządzić dla niej rozkład zajęć. Zaczęła czytać, starając się zapamiętać
kolejność czynności.
7:15 Wstać i ubrać się.
8:00 Śniadanie, jajko gotowane trzy minuty, jedna grzanka, kawa z mlekiem.
Będziemy omawiali wprowadzone przez prezydenta Wilsona zmiany w taryfach
celnych.
8:42 Przygotowanie do egzaminu z francuskich czasowników nieregularnych.
Dokończyć esej o etyce purytańskiej.
11:06 Ćwiczenia gimnastyczne z panią Gunston.
11:32 Kąpiel.
12:04 Powtórzenie przed sprawdzianem: rozpoznawanie ptaków z rodziny zięb.
13:00 Obiad, gotowane kurczę, świeży owoc, lemoniada. Będziemy omawiać
symbolizm w Elegii na dziedzińcu wiejskiego kościoła Graya.
14:12 Sprawdzian z francuskich czasowników nieregularnych.
14:34 Malowanie, o ile wynik egzaminu przekroczy 96 punktów. Jeśli nie — nauka!
15:11 Odpoczynek.
16:34 Szycie z panią Gunston. Ćwiczenie wycinanek.
17:39 Ubrać się do kolacji. Włożyć suknię od Jeannie Hallet. Nie zapomnieć o
różowym pasku.
18:30 Kolacja, dwa rodzaje gotowanych na parze warzyw, pieczona ryba,
odtłuszczone mleko. Dyskusja będzie obejmować dzieła literackie drugiej
polowy XIX wieku.
19:38 Głośne czytanie w bibliotece, dziś ustęp z Waldena Thoreau (przygotować się
do rozmowy na temat flory i fauny tego regionu).
21:13 Przygotowanie się do snu (plus ćwiczenia oddechowe) .
22:00 Spać.
W końcu, ubrana w elegancką suknię, którą Taylor wybrał teraz z szafy, ale też i
kiedyś u krawca, Amanda opuściła pokój i przeszła do łazienki na końcu korytarza. Spojrzała
na jeden z rozwieszonych przez Taylora w całym domu zegarów, by przekonać się, czy
mieści się w planie. Rano miała zwykle do dyspozycji cztery minuty na umycie się plus jedną
dodatkową minutę na wszelki wypadek. Sprawdziła w lustrze uczesanie, czy jest dość
schludne, czy nie wystają gdzieś luźne pasma. Taylor twierdził, że rozczochrane włosy są
atrybutem rozpustnych kobiet.
Wyszła z łazienki i stwierdziła, że przekroczyła czas o pełne czterdzieści pięć sekund.
Zbiegła schodami na dół.
— Amando!
Taylor mówił cicho, głosem głębokim i pełnym dezaprobaty. Stał z zegarkiem w ręku,
na dole tuż przy schodach. Marszczył ciemne brwi. Amanda natychmiast zwolniła, mając
nadzieję, że nie zdradzi jej dziko bijące serce.
— Czy biegłaś, Amando? — Użył tonu, jakim ktoś mógłby zapytać: „Czy usiłowałaś
odciąć kotu ogon?”. Była to mieszanina oburzenia i niedowierzania.
Amanda nigdy nie próbowała go okłamać.
— Tak, śpieszyłam się — wyjaśniła cicho. — Proszę o wybaczenie.
— Dobrze.
Włożył zegarek do kieszeni ciemnego garnituru. Zawsze był ubrany nieskazitelnie,
bez najmniejszej zmarszczki czy pyłka. Mógłby przejechać sto mil na tylnym siedzeniu
samochodu po piaszczystych drogach i wysiadł—by równie czysty, jak w chwili, gdy wsiadał.
Bez względu na to, jak gorący był dzień, Taylor nigdy się nie pocił. Nigdy się nie garbił.
Plecy miał zawsze sztywno wyprostowane jak u żołnierza. Był bardzo wysoki, szczupły (co,
jak mówił, stanowiło dowód, że kontrolował jedną z najprymitywniejszych potrzeb człowieka
— głód) i przystojny w jakiś dziwny, nierealny sposób. Czasami Amanda myślała, że jej
narzeczony wygląda jak mężczyzna z pocztówki.
Taylor odwrócił się i przyglądał się bacznie Amandzie. Upewnił się, czy każdy włos
jest na swoim miejscu, suknia dokładnie wyprasowana, szwy pończoch wyprostowane, a buty
wypastowane. Zobaczył, że stoi prosto. Kobiecie, z którą miał się ożenić, nic nie można było
zarzucić. Skrzywił się tylko lekko, zauważywszy jej piersi. Gdy tak stała z wyprostowanymi
plecami, wyglądała zbyt... kobieco.
Odwrócił się na pięcie i poszedł w kierunku jadalni, a Amanda westchnęła z ulgą.
Udało jej się przetrwać tę inspekcję, a co ważniejsze — Taylor nie był na nią zły za zbieganie
ze schodów w tak nieokrzesany sposób, choć serdecznie tego nienawidził.
Kurtuazyjnie podsunął jej krzesło, po czym zajął miejsce u szczytu stołu. Matka jak
zwykle została u siebie, a ojciec zjadł wcześniej. Czasami Amandzie wydawało się, że jej
ojciec wyraźnie nie chce siedzieć z nimi przy stole, bo ich oświecone dyskusje go nudzą. Ale
przecież J. Harker opuścił szkołę po ośmiu latach, by zająć się utrzymaniem rodziny i dlatego
właśnie nalegał, by jego córka zdobyła gruntowne wykształcenie i wyszła za mąż za mądrego
człowieka.
Służąca położyła przed nią jajko i nie posmarowaną masłem grzankę. Amanda czuła,
że czas zacząć rozmowę. Taylor lubił wiedzieć, że zapamiętała dokładnie plan dnia, który tak
pracowicie dla niej przygotowywał.
— Uważam, że zwolnienie wełny od cła było jednym z głównych punktów reformy
prezydenta Wilsona; mówię tu o cle na importowaną, surową wełnę.
Taylor nie wypowiedział ani słowa, skinął tylko głową, ale dzięki temu Amanda
wiedziała, że ma rację. Tak trudno było zapamiętać wszystkie tematy dotyczące bieżących
wydarzeń.
— Również cło na gotowe artykuły wełniane zostało zredukowane do trzydziestu
pięciu procent. Uderza to oczywiście w amerykańskich hodowców, którzy sprzedają wełnę,
ale z drugiej strony amerykańskie fabryki mogą kupować wełnę z całego świata.
Taylor znów skinął głową.
— A cukier?
— Cło nałożone na importowany cukier chroni hodowców trzciny z Luizjany oraz
producentów buraków z Zachodu.
Taylor uniósł brwi.
— Nie wiesz nic więcej o cle na cukier?
Amanda zaczęła w panice grzebać w pamięci.
— A tak, cło na cukier zostanie podniesione za trzy lata. Hodowcy buraków z
Zachodu mówią...
Obydwoje odwrócili się, by ujrzeć J. Harkera, który właśnie wpadł do jadalni. Był
niskim, przysadzistym, wiecznie niezadowolonym człowiekiem. Dawno już odkrył, że
jedynym sposobem na uzyskanie czegoś jest po prostu — wziąć to sobie. Kiedyś nie miał nic,
a teraz doszedł do tego, że został właścicielem największej plantacji chmielu na świecie.
Każdy krok na tej drodze kosztował go wiele wysiłku; walczył nawet wtedy, gdy nie było to
konieczne, a każdy cios, jaki otrzymywał, czynił go jeszcze bardziej zgorzkniałym.
— Popatrz na to — powiedział J. Harker, podając Taylorowi list.
Pominął wymianę uprzejmości w rodzaju „dzień dobry", nie zauważył nawet
obecności swojej córki; zwrócił się prosto do Taylora, którego uważał za zdecydowanie
najbystrzejszego osobnika pod słońcem. Znakomity, choć nie zapewniający mu ani grosza
rodowód tego człowieka, jego wykształcenie, maniery, łatwość prowadzenia towarzyskiej
rozmowy budziły szczery, graniczący z przerażeniem podziw J. Harkera.
Otarłszy starannie serwetką kąciki ust, Taylor wziął list i przeczytał go.
— No? — Harker domagał się odpowiedzi we właściwy dla siebie, zdecydowany
sposób.
Taylor powoli złożył papier i zwlekał z odpowiedzią. List pochodził od gubernatora
Kalifornii, który obawiał się, że mogą się w tym roku pojawić kłopoty z najemnymi
pracownikami. W Światowym Związku Robotników mówiono, że należy wysłać do
Kingsman swoich przedstawicieli, by zorganizowali strajk przeciwko plantatorom chmielu, a
ponieważ rancho Cauldenów było największe, gubernator podejrzewał, że akcja mogła
rozpocząć się właśnie tutaj.
Taylor myślał tak intensywnie, że nie zwrócił uwagi na spojrzenie Harkera. W tym
roku ceny chmielu spadły wyjątkowo nisko i, żeby związać koniec z końcem, należało obciąć
stawki, co niewątpliwie wywoła protesty tych nawiedzonych działaczy związkowych. Ale
można nimi pokierować. Czyż J. Harker nie łożył wystarczająco dużo na przeróżne cele, by
teraz mógł liczyć na pomoc szeryfa i rady miejskiej? Tak, związkowcy będą mieli trudny
orzech do zgryzienia.
Bardziej zaniepokoiła go druga część listu gubernatora. Ona też z pewnością wywołała
wściekłość Cauldena. Gubernator zamierzał wysłać jakiegoś wykładowcę uniwersyteckiego,
świeżo upieczonego sekretarza generalnego do spraw imigracji i robotników sezonowych, by
przekonać się, czy profesor uniwersytetu nie zdoła zapobiec niepokojom. Taylor pomyślał, że
dobrze by się stało, gdyby ten człowiek okazał się po prostu głupi, ale przeczucie
podpowiadało mu, że tak dobrze nie będzie. Doktor nauk ekonomicznych na uniwersytecie w
Heidelbergu w Niemczech. Na pewno spędził ostatnie czterdzieści lat na studiowaniu
problemów pracowniczych i nigdy nie oddalał się więcej niż dwie mile od swojej uczelni. Bez
wątpienia był oddany tej sprawie i nigdy nie zaprzątał sobie głowy problemami plantatorów;
nie obliczał, ile potrzeba pieniędzy na przygotowanie zbiorów. Widział tylko „bogatych"
właścicieli płacących zaniżone stawki „głodującym” zbieraczom.
Taylor popatrzył na Harkera.
— Zaprośmy tego człowieka do nas.
— Do nas? Do Kingman?
Twarz Harkera poczerwieniała. Burzył się na myśl, że rząd mówi mu, jak ma
prowadzić jego własne rancho. Przecież to jego ziemia. A zbieracze są wolnymi ludźmi. Jeśli
im się tu nie podoba, mogą odejść. A jednak gubernator uważał, że ma prawo wtrącać się w
sprawy rancha.
— Nie. Myślę o zaproszeniu go tu, do tego domu. — Zanim Harker zdążył
zaprotestować, Taylor zaczął mówić dalej. — Pomyśl. Jest biednym profesorem
uniwersyteckim, zarabia jakieś dwa i pół do trzech tysięcy rocznie. Wątpię, by widział
kiedykolwiek taką plantację jak ta lub był w tak wielkim domu. Sprowadźmy go tu na kilka
tygodni przed przybyciem zbieraczy i pokażmy, że nie jesteśmy potworami, pokażmy... —
Przerwał, by skierować wzrok na Amandę, sięgającą właśnie do słoika z dżemem. — Nie —
powiedział krótko, a Amanda cofnęła rękę ze skruchą.
— Profesor uniwersytetu? — zapytał J. Harker. — A kto zajmie się tym staruszkiem?
Chmiel dojrzewa, nie mam ani chwili, a ciebie potrzebuję do...
— Amanda — powiedział Taylor.
Aż podskoczyła na krześle.
— Amanda się nim zajmie. Może z nim przedyskutować wiele aspektów ekonomii, a
jeśli nie wystarczy jej wiadomości, on ją douczy. Może mu też pokazać Kingman. Zrobisz to,
prawda, Amando?
Obaj, Taylor i jej ojciec, patrzyli na nią z napięciem głodnych jastrzębi wypatrujących
królika biegnącego przez otwarte pole. Obu tych mężczyzn Amanda chciałaby za wszelką
cenę zadowolić, ale nigdy nie radziła sobie dobrze z obcymi. Spotykała niewielu ludzi — jej
plan rzadko przewidywał takie rzeczy — a gdy już do tego doszło, nie miała im nic do
powiedzenia. Nie wydawali się zainteresowani przyczynami wylewów Nilu. Lubili mówić o
tańcach (ona nigdy nie brała udziału w potańcówkach), o strojach (dla niej zawsze wybierał je
Taylor), o ruchomych obrazach (nigdy nie była na żadnym filmie), o baseballu (nie widziała
meczu, choć znała zasady; na egzaminie z teorii dostała 98 punktów na 100), czy
samochodach (rzadko z nich korzystała, a jeżeli już, to jeździła z Taylorem i szoferem, toteż
zagadnienia motoryzacji były jej obce). Zdecydowanie z obcymi nie szło jej dobrze.
— Amando? — powtórzył głośniej Taylor.
— Tak. Postaram się — odpowiedziała szczerze.
Może z takim profesorem łatwiej rozmawiać niż z innymi ludźmi?
— Dobrze — skwitował Taylor, choć był nieco rozczarowany jej wahaniem. Spojrzał
na wysoki zegar stojący w rogu jadalni. — Jesteś już spóźniona o trzy minuty. Idź się teraz
pouczyć.
Wstała natychmiast.
— Tak, Taylorze. — Popatrzyła na ojca. — Miłego dnia — wymamrotała wychodząc.
Gdy znalazła się w pokoju, usiadła przy biurku, wysunęła szufladę i wyjęła notatki
dotyczące francuskich czasowników nieregularnych. O dziesiątej zaczęła wypracowanie o
etyce purytańskiej. Dwukrotnie się pomyliła i musiała zaczynać od nowa. Taylor wymagał, by
wszystkie jej prace miały idealną formę, żadnych skreśleń.
O jedenastej pani Gunston czekała już na nią w pokoju w suterenie. Amanda włożyła
niebieską gimnastyczną suknię z serży, sięgającą ledwie do połowy łydki. Taylor twierdził, że
taka suknia jest niezbędna, ale zaprojektował również inną, bardziej przyzwoitą, dłuższą, do
narzucenia na wierzch, gdy Amanda szła do sutereny (oczywiście nie schodami frontowymi,
na których mógłby ją ktoś zobaczyć).
Przez trzydzieści minut pani Gunston pilnowała, by Amanda wypełniła rygorystyczny
program ćwiczeń z ciężkimi indyjskimi pałkami i bloczkami przymocowanymi do ściany.
O jedenastej trzydzieści słabej z głodu i zmęczenia Amandzie wolno było spędzić
siedemnaście minut w wannie pełnej zimnej wody (Taylor twierdził, że gorąca niszczy skórę).
Zgodnie z całodziennym rozkładem zajęć, musiała się potem ubrać, przygotować do
jutrzejszego egzaminu i stawić na obiad punktualnie o pierwszej.
Ale dziś zaszły jakieś zmiany.
Gdy pani Gunston pojawiła się o dwunastej czterdzieści pięć z tacą pełną jedzenia,
Amanda zaintrygowana zapytała:
— Co stało się z panem Driscollem?
Była zaniepokojona, gdyż chyba tylko śmierć mogła sprawić, by Taylor złamał
regulamin.
— Jest z twoim ojcem — odpowiedziała pani Gunston. Przesyła nowy plan zajęć.
Z oczyma rozszerzonymi ze zdziwienia Amanda wzięła w ręce nowy program.
Od 13:17 do 18:12 przeczytać, co następuje:
Yeblen — Jakość
Hoxie — Naukowe zarządzanie
Royce — Filozofia lojalności
Montgomery — Praca a problemy społeczne
18:20 Ubrać się do kolacji. Włożyć błękitny szyfon i perły.
18:30 Kolacja, dwa rodzaje gotowanych na parze warzyw, pieczona bez tłuszczu ryba,
kawałek placka czekoladowego (jednocalowy).
18:30 Dyskusja na temat przeczytanych książek.
21:30 Toaleta wieczorna.
22:00 Spać.
Amanda podniosła wzrok na panią Gunston.
— Ciasto czekoladowe? — wyszeptała.
Weszła służąca, położyła na stole cztery grube księgi i opuściła pokój. Pani Gunston
podniosła jeden z tomów.
— Tę książkę napisał doktor Montgomery. Musisz wiedzieć, o czym będziesz z nim
rozmawiać, więc przestań myśleć o cieście i zabierz się do pracy. — Odwróciła się jak
żołnierz i wyszła.
Amanda usiadła idealnie prosto na twardym krześle i zaczęła czytać dzieło napisane
przez doktora Henry'ego Raine'a Montgomery'ego. Z początku wydało jej się tak dziwne, że
nic z niego nie rozumiała. Traktowało o strajkach robotniczych. Za główną przyczynę ich
wybuchu uznawał autor postawę właścicieli kopalń, fabryk i majątków ziemskich.
Amanda nie myślała nigdy o ludziach pracujących na polach. Czasami podnosiła znad
książki wzrok, by ich z daleka zobaczyć. Wyglądali w oślepiającym słońcu jak ruchome
zabawki. Wracała do lektury nie poświęciwszy im więcej ani jednej myśli.
Czytała przez całe popołudnie, brnąc przez opasłe tomy. Przed kolacją uznała, że jest
już w stanie przedyskutować z Taylorem sprawy związane z zarządzaniem.
Toteż zaskoczył ją jego gniew. Okazało się, że niewłaściwie odczytała sens książki.
Miała rozpatrzyć ją z punktu widzenia zarządzającego.
— Czy niczego cię dotąd nie nauczyłem? – zapytał lodowato.
Wysłano ją do pokoju bez ciasta czekoladowego; miała napisać obszerne
wypracowanie o tym, dlaczego Montgomery i inni mylą się w swych poglądach.
O północy Amanda nadal siedziała nad rozprawką i czuła, że zaczyna po trochu
nienawidzić tego doktora Montgomery'ego. Był przyczyną przykrych zmian w jej cichym,
uporządkowanym życiu, sprowadził na nią gniew Taylora, kosztował wiele godzin
dodatkowej pracy, a co najgorsze — kosztował ją kawałek ciasta czekoladowego. Jeśli to
wszystko spowodowała tylko jego książka, do czego on sam był zdolny?
Uśmiechnęła się mimo zmęczenia i stwierdziła, że przesadza. Doktor Montgomery to
stary, biedny profesor, który nie miał pojęcia o ekonomii prawdziwego świata, a znał jedynie
prawa świata rozpraw, ksiąg i teoretycznych dywagacji. Wyobrażała go sobie jako siwego
staruszka pochylonego nad biurkiem, otoczonego stertami zakurzonych książek i zastanawiała
się, czy on kiedykolwiek był w kinematografie. Może mogliby kiedyś razem pojechać do
Kingman i... Powstrzymała się od dalszych rozmyślań. Taylor twierdził, że kinematograf
ogłupia, a poza tym chodzą do niego tylko przedstawiciele niższych klas. Zatem profesor nie
będzie oczywiście chciał tracić czasu na takie błahostki.
Powróciła więc do swego wypracowania o tym, jak bardzo mylił się w swej książce
doktor Montgomery.
ROZDZIAŁ DRUGI
Mijał szósty dzień Harriman Derby z Los Angeles do Phoenix, więc obaj mężczyźni
siedzący w Stutzu byli już zmęczeni. Czas przeznaczony na odpoczynek zużyli na reperację
samochodu. Tego ranka wpadli w kałużę, toteż cały ich czerwony samochód, a także jego
pasażerowie, pokryci byli wysychającym na słońcu błotem. Zdołali tylko otrzeć usta, oczy
osłonięte goglami pozostały czyste.
Wyścig był trudny, trasa nie oznakowana, a mieszkańcy przydrożnych osad nie zostali
uprzedzeni o zbliżających się rozpędzonych automobilach. Miasta, do których dotarło
ostrzeżenie, okazały się jeszcze gorsze; ludzie stawali na środku drogi wypatrując pojazdów.
Nigdy nie widzieli aut jadących z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę i nie mieli
pojęcia, jakim mogą okazać się zagrożeniem. Wielu kierowców stawało zatem przed
wyborem, czy uderzyć w drzewo, ryzykując śmierć, czy staranować tłum widzów. Wielu
wybrało drzewo.
Czasem tłum dawał wyraz swej dezaprobacie w stosunku do zawodników i automobili
rzucając w nie kamieniami. Innym razem ktoś próbował poklepać kierowcę po ramieniu w
trakcie jazdy. Zazwyczaj stawało się to przyczyną wypadku.
Hank Montgomery, kierowca Stutza, był ostrożny i zawsze przy wjeździe do
miasteczek na granicy Arizony zwalniał do czterdziestu mil na godzinę. Na sąsiednim fotelu
jego mechanik, Joe Fisher, pochylał się wypatrując, co też mogło ich czekać w mieście. Nie
zauważyli żadnego ruchu aż do momentu, gdy minęli pierwsze zabudowania; wtedy zobaczyli
powód, dla którego ulice ziały taką pustką. Po lewej stronie drogi tkwił roztrzaskany o dom
Metz Barneya Parkera. Kurz jeszcze nie opadł, a Barney sprawiał wrażenie martwego.
Nagle Joe wyciągnął rękę i zaczął coś krzyczeć. Hank zwolnił. Do samochodu
Barneya zbliżała się grupa wojowniczo nastawionych obywateli miasta uzbrojonych w pałki,
kije i kamienie, nie wspominając o strzelbach i pistoletach. Ale gdy usłyszeli warkot silnika i
zobaczyli samochód Hanka, zmienili zamiar i skierowali się wprost na niego.
— Wynocha stąd! — krzyczał Joe.
Przed i za Stutzem stali już rozwścieczeni, uzbrojeni ludzie, budynki po obu stronach
uniemożliwiały ucieczkę. Hank mógł tylko wcisnąć w podłogę pedał gazu i wjechać w tych
ludzi, albo...
Myślał tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu, po czym odbił gwałtownie ciężką
kierownicę. Choć Joe krzyknął, żeby tego nie robił, Hank skręcił w wąziutką alejkę. Jeśli jest
ślepa, dopadną ich. Było to jedno z owych sennych miasteczek, które właśnie takim chciało
pozostać; jego mieszkańców drażnił hałas przetaczających się przez główną ulicę automobili,
straszących konie i stwarzających ciągłe zagrożenie dla pieszych. Gdyby udało im się dopaść
jakiegoś kierowcę (na przykład Hanka), mogłoby się zdarzyć, że nie zdołałby już
opowiedzieć, jak okrutna spotkała go zemsta.
Na końcu alejki pojawiło się światło. Wpadli na spore podwórze, gdzie jakaś kobieta
karmiła kury, a przynajmniej robiła to do tej właśnie chwili, bo teraz stała sparaliżowana
widokiem brudnego samochodu pędzącego z zawrotną prędkością wprost n ogrodzenie.
Hank i Joe, nauczeni doświadczeniem, pochylili głowy w chwili, gdy maska uderzyła
w płot. Gdy je podnieśli, ujrzeli gdaczące kurczęta, które właśnie przypuszczały na nich
frontalny atak. Hank strząsnął jedno z kolan i zrzucił dwa z ramienia. Joe podniósł z podłogi
następne ptaszysko i cisnął za okno.
Gdy przedostali się za ogrodzenie, Hank zwolnił i obejrzał się za siebie. Wieśniaczka
wygrażała im pięścią, kurczaki rozbiegły się gdzie popadnie, a z tyłu wyłoniła się grupa
pędzących, rozwścieczonych mieszkańców miasteczka.
— Czyś ty oszalał? — zawołał Joe, starając się przekrzyczeć warkot motoru, gdy
Hank już zawrócił do miasteczka. — Wynośmy się stąd jak najprędzej.
— Chcę zobaczyć, co się da zrobić z Barneyem — odkrzyknął Hank.
— Nie! Ty chyba... — jęknął Joe i opadł na oparcie siedzenia.
Hank przyśpieszył.
Jaki sens miałaby kłótnia? Joe był tylko mechanikiem, podczas gdy Hank kierowcą i
właścicielem auta. Jakie znaczenie miał fakt, że narażał i pasażera? Hank zawsze robił to, co
chciał.
Joe skulił się widząc, że Hank przyśpiesza do czterdziestu, pięćdziesięciu,
sześćdziesięciu mil na godzinę. Zauważył skrzyżowanie z uliczką, gdzie rozbił się samochód
Barneya, i zaczął się modlić, by kierowca nie zechciał wziąć tego zakrętu z szybkością...
Joe poczuł, że przybyło mu ze dwadzieścia lat. Hank przy prędkości siedemdziesięciu
mil na godzinę ściął zakręt mijając o centymetry krawężnik po przeciwnej stronie ulicy.
Zaklął, gdy poczuł zapach gumy, bo kierowca, zbliżając się do Metza Barneya, nacisnął
gwałtownie hamulce.
— Weź broń! — krzyknął Hank.
Joe usłuchał i sięgnął po przymocowany do podłogi pistolet, ale wiedział, że ręce
trzęsą mu się zbyt mocno, by mógł zrobić z niego użytek.
Koło gramolącego się z samochodu Barneya stało teraz zaledwie trzech ludzi. Jego
mechanik opuścił go dwa dni temu. Barney był oszołomiony, ale gdy tylko zobaczył Hanka,
Joego i nadciągający groźny tłum, zrozumiał, na co się zanosi. Bez oglądania się na
zniszczony samochód, skoczył na kolana Joego. Hank ruszył i ostro dodał gazu.
Jazda przez miasteczko nie należała do najłatwiejszych. Należało omijać bez przerwy
wykopane przez pieski preriowe dołki, miażdżyć kaktusy, co chwilę przystawać, by otworzyć
lub zamknąć bramę. Joe narzekał na tuszę Barneya, a ten przechwalał się, jak dziarsko
pokonałby tę zgraję, gdyby nie to, że mijając psa wpakował się na ścianę budynku.
— Te cholerne kości zwierzaków to zaraza dla opon — stwierdził Barney.
Joe i Hank wymienili spojrzenia, a godzinę później, około sześciu mil przed
następnym miastem Hank zatrzymał samochód i kazał Barneyowi wysiąść.
— Nie możecie mnie tu zostawić. Umrę z pragnienia.
— Tak, jeśli zapomniałeś, jak się spaceruje — odpowiedział Hank, włączył silnik i
odjechał.
Joe wyprostował się i westchnął.
— Nigdy w życiu nie czułem się tak lekko. Dokąd teraz, szefie?
— Na metę!
Hank Montgomery wygrał Harriman Derby i, otrząsnąwszy się z błota, wszedł na
podium, by od burmistrza Phoenix przyjąć srebrny, mierzący trzy stopy wysokości puchar.
Joe czekał przy schodach. Wyścig trwał osiem dni. W tym czasie nie jedli, nie spali,
więc teraz marzył tylko o tym, by się wykąpać i pójść do łóżka.
— Zarezerwowałeś pokoje? — zapytał nad głowami składających im gratulacje ludzi.
— Dla ciebie apartament, a dla mnie najwyższe piętro u Browna — odpowiedział
Hank z promiennym uśmiechem.
— Najwyższe... — zaczął Joe. Czasami zapominał, że Hank miał mnóstwo pieniędzy,
ale pomyślał też, że zapłacenie za kogoś stanowiło pewien istotny dowód uznania. Hank nie
zachowywał się jak bogacz, ale też nie jak wykładowca uniwersytecki.
— Dobrze. Idę do łóżka, a ty?
— Za moment — odparł Hank.
Zdjął skórzaną pilotkę i próbował przygładzić rozczochrane, ciemnoblond włosy.
Joe powędrował wzrokiem za spojrzeniem Hanka. Zobaczył ładną, młodą kobietę
stojącą w otaczającym ich tłumie.
— Pakujesz się w kłopoty — ostrzegł, a potem wzruszył ramionami.
To, co robi Hank Montgomery, to jego osobista sprawa. Zapłacił Joemu dobrze,
dzieląc się z nim pulą zwycięzcy i było to wszystko, czego Joe potrzebował. Odwrócił się i
zaczął się przepychać przez tłum.
Doktor Henry Montgomery zebrał swoje papiery i książki, wsunął je do ciężkiej
skórzanej teczki i wyszedł z sali. Był wysokim, barczystym mężczyzną, ubranym w idealnie
pasujący na niego ciemnobrązowy garnitur, opinający muskularne, zdradzające lata ćwiczeń
ciało. Prawie nikt z jego kolegów i — jak miał nadzieję — żaden z jego studentów nie
wiedział, że pochodzi z bardzo bogatej rodziny. Dla nich miał pozostać profesorem ekonomii
o znakomitych referencjach, który przygotowywał trudne egzaminy i wiele wymagał od
swoich studentów. Niektórzy wykładowcy nie pochwalali jego metod pracy obawiając się
niechęci co bogatszych studentów, ale ponieważ doktor Montgomery żył spokojnie i nie
wikłał się w żadne skandale, akceptowali go. Nie wiedzieli, jak bogata jest jego rodzina, i że
w lecie bierze udział w wyścigach samochodowych; nie podejrzewali nawet istnienia jego
drugiego oblicza.
Hank przeszedł na piechotę półtorej mili, które dzieliły go od domu; ładnego,
niedużego budynku z cegły na końcu cichej, brudnej, ocienionej drzewami, kipiącej zielenią
uliczki. Hank uśmiechnął się na widok swej posesji. Lubił jej spokój i ciepłą, niemal
macierzyńską troskliwość gospodyni, pani Soames. Miał do sprawdzenia rozprawki
studentów, chciał też pisać dalej drugą książkę o pracy i zarządzaniu.
Ledwie otworzył drzwi, pani Soames wyszła z kuchni. Otaczała ją pachnąca chmura
mąki, jej twarz promieniała uśmiechem. Była doskonałą kucharką, niestety zbyt często
„próbowała” swoich dań.
— Jest pan — powiedziała wesoło i podała mu jakiś list. — To od tych ludzi, którymi
kazał się panu zająć gubernator.
— To nie tak było — zaczął Hank. — On... — przerwał, gdyż wyjaśnianie, na czym
miała polegać jego praca, mijało się z celem. Otworzył list, a pani Soames stała, bacznie go
obserwując. Nie prosił jej, by wyszła, bo to nie miało sensu.
Skrzywił się po przeczytaniu całości.
— Wygląda na to, że Cauldenowie chcą, żebym się u nich zatrzymał i był ich gościem
aż do końca zbiorów chmielu.
— Coś kręcą — zauważyła podejrzliwie gospodyni.
Hank potarł w zamyśleniu kark.
— Prawdopodobnie chcą, żebym ich poznał i polubił. Jeśli zamieszkam w
luksusowych komnatach właściciela, mało prawdopodobne, bym trzymał stronę robotników.
— Chce pan tam pojechać?
Odłożył list na stół.
— Myślę, że przystanę na ich wspaniałomyślną propozycję. Ale ponieważ mam trochę
dodatkowej pracy z kilkoma studentami, wyjadę dopiero za kilka dni, tuż przed przybyciem
zbieraczy chmielu.
— Dobra myśl! — przytaknęła ochoczo pani Soames. — A teraz proszę usiąść i
odpocząć. Ugotowałam panu pyszny obiad.
Patrzył, jak gospodyni wychodzi, po czym nalał sobie pełną szklankę whisky, zdjął
marynarkę i zasiadł do czytania wieczornej gazety.
W kuchni pani Soames zachowywała się niemal tak cicho jak Hank. Położyła na stole
ciasto i zaatakowała je wałkiem. Zbyt wielu ludzi wykorzystywało jej doktora Hanka. Myślą
chyba, że jest w stanie robić tysiąc rzeczy na raz. Myślą, że może uczyć tych swoich
niewdzięcznych studentów, być sekretarzem generalnym, czy jak go tam zwali, ścigać się
samochodami (to jedyna jego rozrywka), a w chwilach wolnych uspokajać szykujących
strajki robotników. To robota dla co najmniej pięciu ludzi.
Ale doktor Hank wierzył, że powinien pomagać ludziom, którzy mieli w życiu mniej
szczęścia niż on, i zaryzykowałby dla nich nawet życie. Czyż nie dał tego dowodów? Sześć
lat temu była jeszcze mężatką i mieszkała w Maine z okrutnym człowiekiem, który był jej
mężem przez dwadzieścia lat. Pił i bił ją. Często nosiła na ciele ślady ataków jego furii, ale
nikt nie chciał jej pomóc uwolnić się od małżonka. Jej rodzina stwierdziła, że jest jego żoną
na dobre i złe, a tak się złożyło, że spotyka ją jedynie to złe. Przykro im było patrzeć na jej
cierpienia, ale nic nie mogli poradzić. Policja także nie. Szpital, w którym spędziła kiedyś
tydzień, gdy mężowi niemal udało się ją zabić, też oddał ją w jego ręce. Uciekała od niego
trzykrotnie, raz nawet udało jej się pokonać dwieście mil, ale on zawsze potrafił ją znaleźć.
Prawie straciła już nadzieję, gdy przypadek sprawił, że doktor Montgomery przejeżdżał obok
i zobaczył Soamesa bijącego żonę.
Zatrzymał samochód, wyskoczył, uderzył w twarz starego i wsadził panią Soames do
auta. Kobieta w pierwszej chwili podeszła do młodego mężczyzny z dużą rezerwą, ale później
zadała sobie pytanie: „Czego on może ode mnie chcieć?”
Zabrał ją do swojej rodziny mieszkającej w długim, pełnym zakamarków domu, który
pamiętał czasy sprzed wojny secesyjnej. Matka doktora Montgomery'ego, uderzająco piękna
kobieta, schodziła właśnie po schodach i przystanęła, by przyjrzeć się uważnie pani Soames.
— Kolejna zbłąkana owieczka, Hank? — zapytała i odeszła.
Pani Soames została u nich na trzy miesiące, starając się być użyteczna, aż w końcu
sama pani Montgomery zaczęła powtarzać, że nie dałaby sobie bez niej rady z prowadzeniem
domu.
Hank uzyskał dla niej rozwód, a potem, upewniwszy się, że nie będzie niepokojona
przez byłego męża, poprosił, by pojechała z nim do Kalifornii, gdzie miał przyjąć stanowisko
wykładowcy ekonomii. Pani Soames przyjęła tę propozycję z radością i ostatnie pięć lat było
najszczęśliwszym okresem w jej życiu.
Niepokoiła ją jednak najistotniejsza przyczyna, dla której ją zatrzymał. Opiekował się
ludźmi, którzy mieli w życiu mniej szczęścia niż on sam. Zawsze musiała zostawiać kawałek
ciasta dla człowieka, który przynosił węgiel. A jednocześnie pan Montgomery współpracował
z wieloma szanowanymi, wykształconymi ludźmi, w stosunku do których był szczególnie
uprzejmy.
W zeszłym roku wydano tę jego książkę, która stała się tematem zagorzałych dyskusji.
Wiedziała tylko, że było to coś o sytuacji pokojówek i wędrownych sprzedawców. Pani
Soames była pewna, że książka jest dobra, ale przysporzy doktorowi kłopotów.
Wciąż przychodzili do niego działacze związkowi, osobnicy wiecznie
podenerwowani, z rozbieganymi oczyma. Zawsze po ich wyjściu pani Soames liczyła srebra.
Wstawiła ciasto do pieca i zaczęła ugniatać ziemniaki. A teraz ci bogaci farmerzy
chcieli go zaprosić do siebie. Przekupić go — o to naprawdę im chodziło. Podadzą mu wino
do każdego posiłku, nakarmią francuskimi sosami, przyprawią o niestrawność.
Co najgorsze — tłukła z pasją niewinne ziemniaki — chcieli narazić na
niebezpieczeństwo jej drogiego doktora Hanka w tym związkowym bałaganie. Jej wspaniały,
niemal święty doktor Hank nie powinien ryzykować życia dla zgrai ludzi, których nawet nie
zna. Ma wystarczająco dużo pracy na uniwersytecie.
Odstawiła zmasakrowane ziemniaki i przeszła do biblioteki. Zobaczyła go siedzącego
na sofie, czytającego gazetę, ze szklaneczką whisky w ręku. Przez okna wpadały do pokoju
promienie zachodzącego słońca, od których włosy doktora nabrały złotego blasku. Wygląda
jak anioł — pomyślała obserwując jego profil. — Taki przystojny mężczyzna. Taki dobry,
uprzejmy, uroczy człowiek.
Przeszła przez pokój i zasunęła zasłony, by słońce nie świeciło mu w oczy. Zauważyła
wielki biały kabriolet zajeżdżający przed dom. Z przodu siedział szofer w nieskazitelnym
uniformie i czapce. Z tyłu dostrzegła młodą kobietę w białej jedwabnej sukience, białym
kapeluszu o niezwykle szerokim rondzie z białymi strusimi piórami wdzięcznie okalającymi
głowę ich właścicielki. Jej włosy miały odcień głębokiej czerwieni, kontrastującej z bielą
sukni, szofera i samochodu.
Pani Soames szarpnięciem zaciągnęła zasłony i popatrzyła na Hanka. Nie było takiej
sfery życia, w której byłby tak zupełnie niewinny, nie inaczej działo się to w przypadku
kobiet. Nigdy oczywiście nie pytała, do czego dochodziło podczas tych jego rajdów
automobilowych, ale już kilka razy wrócił z nich przywożąc w torbie kilka sztuk damskiej
bielizny. Kiedyś nawet w nogawce jego spodni znalazła długą czarną pończochę.
Wyjrzała znów zza zasłony i zobaczyła, że szofer pomaga młodej kobiecie wysiąść z
samochodu. W jej dłoni tkwiły... O, nie! Wyglądało to na próbki tapet.
Pani Soames zwróciła oczy ku niebu. Znowu to zrobił. Tyle razy już próbowała mu
wyjaśnić, że bezkarnie można pomagać tylko takim jak ona, starym i grubym kobietom. Gdy
ratował z opresji młodsze, ładniejsze, nigdy nie kończyło się to tak po prostu — zawsze
czegoś od niego oczekiwały, na ogół propozycji małżeństwa.
Rzuciła odwróconej głowie doktora Hanka spojrzenie pełne dezaprobaty. Był już na
tyle dorosły, że nie powinien wplątywać się w takie układy.
Podeszła do niego, wyjęła mu z rąk gazetę i zaczęła ją składać.
— Ma pan gościa — zaczęła gniewnie. — Wysoka, ruda, powiedziałabym, że to
henna, bardzo ładna.
Hank dopił whisky i spojrzał na nią zdziwiony.
— Nie przypominam sobie...
Jeżeli mężczyzna ma już jakąś słabość, to jest to istotnie słabość. Czyżby w jego życiu
było aż tyle kobiet, że nie mógł sobie przypomnieć akurat tej? Pani Soames zmrużyła
gniewnie oczy i wcisnęła szklankę do kieszeni fartucha.
— Ma biust jak dziób fregaty.
Hank skrzywił się.
— Blythe Woodley.
Grymas ust pani Soames zdradzał niesmak.
— Ma ze sobą plik próbek tapet.
Z twarzy Hanka odpłynęła krew.
— Przyjechała od frontu? To ja wyjdę z tyłu. Proszę jej powiedzieć, że...
— Nie powiem! — ucięła zdecydowanie pani Soames. — To pan jest winien, że ta
młoda kobieta uwierzyła w coś, co nie jest prawdą, i musi jej pan teraz stawić czoło jak
mężczyzna, zamiast uciekać jak tchórz.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale dała spokój, odwróciła się na pięcie i wyszła
zostawiając go samego w pokoju.
Hank powoli wciągał marynarkę, przygotowując się na spotkanie tego, co
nieuniknione. Trzy lata temu Blythe była jego studentką; zafascynowała go jej inteligencja,
odmienność, pasja, z jaką pisała prace, pytania zadawane w czasie zajęć i, co nie mniej
istotne, jej wydatny biust. A jednak nie starał się zrobić pierwszego kroku. Nawet, gdy
zostawała po zajęciach, by zapytać go o coś i dać mu okazję do uczynienia ich znajomości
bliższą, on zachował dystans. Nigdy nie tykał studentek.
Na początku roku akademickiego miał nadzieję zobaczyć ją znowu na uczelni, ale
Blythe przestała się tam pojawiać. Spotkał ją któregoś dnia maszerującą przez plac w
miasteczku akademickim, ubraną w jakąś falbaniastą sukienkę, bardziej odpowiednią na
zabawę niż na wykład. Zatrzymał się i zapytał, co u niej słychać. Nie spodobało mu się to, co
odpowiedziała. Rodzina, dość zasobna (co jednak było niczym w porównaniu z bogactwem
Montgomerych), przedstawiła Blythe syna jednego ze starych przyjaciół jej ojca. Spędzili
razem lato i naturalną koleją rzeczy zostali narzeczonymi. Tuż po zaręczynach Blythe
odkryła, że jej wybraniec nie życzy sobie, by studiowała. Pod wpływem nacisku z jego strony
oraz ze strony obu rodzin, rzuciła studia i zapisała się na kurs gotowania.
Hankowi bardzo nie przypadł do gustu ten pomysł. Drażniło go, że ktoś usiłował
kontrolować życie innej osoby, z drugiej jednak strony, jeśli właśnie to miało uszczęśliwić
Blythe, nie powinien się wtrącać.
Powiedziała, że idzie właśnie na obiad z narzeczonym, i pod wpływem nagłego
impulsu zaprosiła i jego. On również nie wiedząc dlaczego, zaakceptował tę propozycję.
Może to tylko odruch, a może coś w głosie Blythe, echo prośby, cień smutku w jej oczach.
Poszedł z nimi na ten obiad i okazało się to gorsze, niż mógł przewidzieć w
najczarniejszych snach. Narzeczony Blythe bał się panicznie kobiet bystrych lub, co gorsza,
bystrzejszych od niego. Łaskawie objaśniał jej znaczenie francuskich nazw potraw, mimo że
płynnie mówiła i pisała po francusku. Zapytał Hanka o nową książkę, ale nie dał mu czasu na
odpowiedź, a tylko pogłaskał Blythe po ręce mówiąc, że lepiej nie nudzić jej intelektualną
dysputą. A przecież ona na najtrudniejszym z przygotowanych przez Hanka egzaminów
popełniła tylko jeden błąd!
Nie spodobało mu się to wszystko, ale nie zamierzał się wtrącać. Nauczył się już, że
kiedy wkraczał w sprawy pomiędzy piękną kobietą a jej narzeczonym, mężem lub ojcem,
zwykle później piękna kobieta oczekiwała od niego propozycji małżeństwa. Brzydkie
dziękowały i szły dalej własną drogą, ale te ładne zawsze oczekiwały spędzenia z nimi reszty
życia.
Odszedł więc, nie zrobiwszy nic, nie mówiąc Blythe nawet słowa na temat
poświęcenia życia takiemu mydłkowi.
Ale potem wszystkie te szlachetne plany...
Wygrał Harriman Derby i tak go zauroczyło to zwycięstwo, że ani trochę nie czuł się
jak profesor ekonomii. Był po prostu szczęśliwym, energicznym, młodym mężczyzną
trzymającym w ramionach puchar zwycięzcy, otoczonym gratulującymi mu ludźmi, gdy
nagle wpadł na Blythe Woodley w białej sukni, z opadającymi na plecy gęstymi, rudymi
włosami i zielonym piórem owiniętym wokół kapelusza. Nie zastanawiał się. Wyciągnął rękę
i przytulił ją do siebie tak mocno, jakby była drugim zdobytym tego dnia pucharem.
W hotelu, gdy zamknęły się za nimi drzwi pokoju, na chwilę odzyskał rozsądek i
powiedział, żeby lepiej sobie poszła. Ona powoli uniosła suknię odsłaniając czarne jedwabne
pończochy. Oparłby się wielu rzeczom, ale niestety nie należały do nich czarne jedwabne
pończochy na długich, szczupłych nogach. Pomyślał, że mógłby zdradzić swój kraj, gdyby
jakaś kobieta wypytywała go o tajemnice państwowe ukazując jednocześnie ładną nóżkę.
Spędzili razem weekend — cudowne, podniecające dwa dni kąpieli w szampanie,
szaleńczych przejażdżek po pustyni w Arizonie jego świeżo umytym samochodem. Potem był
piknik i pieszczoty pod kaktusami sanguaro. W poniedziałek pocałował ją na pożegnanie i
wrócił do domu, a ona (jak przypuszczał) do swego narzeczonego.
Teraz, po miesiącu, stanęła u jego drzwi ściskając plik próbek tapet, a on wiedział, że
próbki tapet czy materiału zasłonowego oznaczały ślub.
Spojrzał tęsknie na karafkę z whisky, ale otrzeźwiło go pukanie do drzwi.
Pani Soames znalazła go później siedzącego w ciemności, sączącego whisky; karafka
była prawie pusta. Włączyła lampę na biurku, lecz Hank nie poruszył się, tylko lekko
zamrugał oczyma. Po całym pokoju walały się kawałki tapet, jakby ktoś w przypływie
wściekłości podarł je na strzępy i rozrzucił, co — jak łatwo można się domyślić —
prawdopodobnie miało miejsce.
Nie zamierzała mu pozwolić tak siedzieć i litować się nad sobą.
— Należało się panu — powiedziała gniewnie. — Ciągle pan zwodzi kobiety.
Rozkochuje je pan w sobie, a potem nie zgadza się na ślub. A skoro tak już musi być,
dlaczego nie ożeni się pan w końcu z którąś z nich? Ta młoda dama, panna Woodley, byłaby
według mnie idealna. Ma pan dwadzieścia osiem lat i już najwyższy czas na założenie
rodziny. Może chociaż dzięki temu skończyłby pan z tymi idiotycznymi rajdami i odbijaniem
kobiet innym.
Zatrzymała się nagle, bo dotarło do niej, jak on żałośnie wygląda. Usiadła obok i
pogładziła go po ręce.
— Wiem, kochanie. Chciał pan dobrze.
— Najśmieszniejsze jest to — zaczął powoli — że właściwie chciałbym się ożenić.
Tylko nie znalazłem jeszcze tej, o którą mi chodzi. Nie mógłbym powiedzieć nic złego o
Blythe. Jest rzeczywiście idealna; bystra, interesująca, piękna, wspaniała jako towarzysz
wypraw, pochodzi z wystarczająco dobrej rodziny, żeby zadowolić nawet moją babcię.
— No to niech się pan z nią ożeni. A przynajmniej niech pan o nią zabiega. Nie sądzę,
żeby potrzebował pan dużo czasu na to, by się w niej zakochać.
Pociągnął łyk whisky.
— Nigdy się w niej nie zakocham. Nie wiem dlaczego, ale wiem, że to nie ta. Mam
wrażenie, że kiedyś tę moją zobaczę i od razu poznam. — Odwrócił się i uśmiechnął do pani
Soames. — To brzmi nieco metafizycznie, prawda?
— To brzmi jak gadanie człowieka, który wypił za dużo whisky na pusty żołądek. —
Wstała. — Przyniosę teraz coś do jedzenia.
Hank nie poruszył się, wpatrzony gdzieś w przestrzeń.
— Zamierzam pojechać na rancho Cauldenów — powiedział w końcu. — Myślę, że
potrzebuję trochę odpoczynku.
Pani Soames parsknęła.
— Chce pan się uwolnić od tej biednej panny Woodley, ot co!
Hank zwiesił głowę.
— Nigdy nie wspominałem o małżeństwie. Ona...
— Idziemy coś zjeść — ucięła stanowczo pani Soames. — Modlę się tylko, żeby ten
pan Caulden nie miał córki, która byłaby bita, zniewolona, czy czego tam pan jeszcze chce. I
żeby nie odczuł pan potrzeby uratowania jej.
Hank uśmiechnął się krzywo i wstał z fotela.
— Nawet jeśli ma córkę, przyrzekam, że będę się trzymał od niej z daleka. Nie
obchodzi mnie, czy chodzi nago, czy w samych tylko czarnych jedwabnych pończochach i
czy zamierza tak spacerować po moim pokoju w środku nocy. Będę się od niej trzymał z
daleka.
Pani Soames uznała, że najroztropniej nie komentować tego zobowiązania.
ROZDZIAŁ TRZECI
Amanda powstrzymała kolejne ziewnięcie, starając się nie patrzeć z obrzydzeniem na
wysoką stertę książek leżących na biurku. Od kilku dni nie robiła nic innego, tylko czytała o
ekonomii, bo w ten sposób miała się przygotować do wizyty profesora. Zarówno ojciec, jak i
Taylor pouczali ją bez przerwy o znaczeniu wizyty tego człowieka oraz wbijali w głowę, że
Amanda ma być jego wdzięczną przewodniczką.
— I trzymaj go z daleka od naszych spraw — upomniał ją J. Harker. — Nie chcę,
żeby węszył na mojej ziemi.
Taylor dał jej listę muzeów i miejsc wartych odwiedzenia. Miała też pojechać do
biblioteki w Terril City. Chciał, żeby uwzględniła historię okolicy, gdyż dzięki temu najlepiej
spełni swe zadanie przewodnika.
Amanda bardzo chciała zadowolić obu mężczyzn, ale z powodu przybycia doktora
Montgomery'ego wydało jej się to zupełnie niemożliwe. Nie dodawała jej również odwagi
obawa ojca i Taylora, że pewnego dnia mogłaby pójść w ślady swej matki. Niezależnie od
okoliczności nie wolno jej się zapomnieć. Musi się postarać, by obaj mogli być z niej dumni.
Ten profesor jest człowiekiem o głębokiej wiedzy i nie może się przed nim zbłaźnić. Taylor
twierdził, że Amanda ma w sobie iskrę frywolności (niewątpliwie odziedziczoną po matce),
która musi zostać zniszczona. Mówił, że rozwiązanie problemów ze związkami zawodowymi
zależało od tego, jakie wrażenie na doktorze Montgomerym wywrze intelekt Amandy. Tak
wiele zależało od jej wiedzy i taktu. Powróciła do książek.
Hank dotarł już na południe od Sacramento, jechał teraz przez piękną kalifornijską
ziemię. Odkryty dach nie bronił dostępu pachnącemu kwiatami, poruszanemu lekkim wiatrem
powietrzu. Hank siedział w uroczym odkrytym samochodziku bez drzwi od strony kierowcy,
posiadającym za to jaskrawożółtą karoserię, żółte koła i skórzane siedzenia. Wóz miał niskie
zawieszenie, był bardzo szybki i tym trudniejszy do prowadzenia, im większej nabierał
prędkości. Był to zdecydowanie męski wóz. Jedyną jego wadę stanowiły niezbyt sprawne
hamulce, lecz moc silnika, pozwalająca na pokonanie nawet bardzo stromego stoku na
czwartym biegu, rekompensowała ten niedostatek.
Hank nie spodziewał się, że na plantacji chmielu zabawi długo. Wyobrażał już sobie
tłustą żonę Cauldena podającą pieczenie, sosy i jeszcze ciepłe ciasteczka. Wyobrażał sobie
siebie drzemiącego w hamaku w dusznym skwarze popołudnia. Miło będzie oderwać się na
jakiś czas od książek, studentów i oceny prac.
Na północ od Sacramento leżało Kingman, więc Hank zwolnił, by się rozejrzeć po
okolicy. Było to miasteczko średniej wielkości, zbudowane na skrzyżowaniu pięciu szlaków
kolejowych, a krzątający się tam, zaaferowani swoimi sprawami ludzie sprawiali, że miejsce
to wyglądało na kwitnące. Znajdował się tam Opera House, gdzie w każdy piątek i sobotę
wieczorem wyświetlano filmy, a w pozostałe dni można je było obejrzeć po południu. Minął
wyglądającą dostatnio dzielnicę dużych, zadbanych rezydencji.
Na stacji benzynowej po zachodniej stronie miasta zapytał o rancho Cauldenów.
Kierowca odwrócił się i wskazał ręką horyzont. A tam można było dostrzec tylko kolejne
miasto.
— Czy to obok tamtego miasta?
— To „miasto" jest właśnie ranchem Cauldenów — odpowiedział sprzedawca.
Hank stał i obserwował je przez dłuższą chwilę. Budynek po budynku lustrował
ciągnące się wzdłuż linii horyzontu zabudowania i zaczynał powoli rozumieć, dlaczego
związki chciały zacząć pracę właśnie w tym miejscu. Niech się tu tylko zagotuje, a dowie się
o tym cały świat.
Wsiadł z powrotem do Mercera i ruszył w kierunku posiadłości. Minął szereg
bocznych dróg, które z pewnością też prowadziły na rancho, potem skręcił w szeroką aleję
wysadzaną palmami i kwitnącymi krzewami. Jechał nią półtorej mili, aż dotarł do piętrowego
budynku z cegły, otoczonego niemal na całym obwodzie głęboką werandą.
Nikt nie zareagował na warkot jego samochodu, podszedł więc do drzwi i zapukał.
Otworzyła pokojówka, poważna kobieta bez wyrazu. Usłużnie wzięła jego słomkowy
kapelusz i poprowadziła przez ciemny korytarz do dużego hallu. Zapukała do drzwi po lewej
stronie i rozsunęła je.
— Czekają na pana — mruknęła, więc Hank wszedł za nią.
Jak się okazało, wprowadzono go do biblioteki, w której między dwoma sięgającymi
od podłogi do sufitu oknami, wychodzącymi na bujną zieleń oranżerii znajdował się kominek.
Hank uśmiechnął się, pomyślawszy, że chciałby sobie obejrzeć kiedyś tę oranżerię. Po prawej
stronie zauważył dwoje zamkniętych drzwi.
Po lewej wyczuł wlepione w niego oczy; odwrócił się i ujrzał dwóch mężczyzn.
Starszy miał wojownicze spojrzenie niesfornego dziecka, które zmuszono do czegoś, czego
nie lubi, podczas gdy drugi wyglądał tak nieskazitelnie jak manekin. Zimny jak ryba —
pomyślał Hank i natychmiast poczuł przypływ sympatii do starszego.
— Jestem J. Harker Caulden — powiedział starszy takim tonem, jakby zamierzał
wyzwać Hanka na pojedynek. — A to jest mój zięć, Taylor Driscoll.
Hank wyciągnął rękę na powitanie, ale Caulden nie raczył jej zauważyć, zwrócił się
więc do Driscolla. Jego ręka była równie zimna jak wzrok, a przy tym dziwnie delikatna.
— Nie wygląda pan jak profesor — powiedział odważnie J. Harker.
Zanim Hank zdążył odpowiedzieć, do przodu wysunął się Taylor.
— Pan Caulden chciał przez to powiedzieć, że wyobrażaliśmy sobie pana, doktorze,
jako człowieka starszego, bardziej dojrzałego.
Hank uśmiechnął się.
— Mam nadzieję, że nie stałem się przyczyną rozczarowania?
— Ależ skąd — odpowiedział Taylor. — Witamy pana. Sądzę, że będzie pan chciał
rozpakować się przed obiadem. Marta wskaże pokój.
Hank zrozumiał, że go odprawiono. Skinął głową i wyszedł. Nie jesteś bardziej
rozczarowany niż ja, panie Lodowaty. Miałem nadzieję zobaczyć miły, wiejski domek —
pomyślał Hank. Ale zawsze przecież można zrezygnować i wyjechać za dzień lub dwa.
Ruszył po schodach za Martą.
J. Harker przemierzał wielkimi krokami bibliotekę, żując nie zapalone cygaro.
— Wcale mi się to nie podoba. On nie wygląda jak profesor. Jest zbyt młody, za silny,
za zdrowy. Wygląda tak, jakby sam miał zamiar wyjść na pola, żeby poprowadzić strajk.
— To jeszcze jeden powód, żeby mieć go tutaj. Wtedy możemy go obserwować.
Przyznaję, że zaskoczył mnie swoim wyglądem i wiekiem, ale spróbuję nas obu uchronić
przed jego grubiaństwami. Musimy trzymać go z dala od plantacji. Trzeba będzie
zaoszczędzić w tym roku każdy grosz, bo inaczej stracimy wszystko.
— Nie musisz mi o tym przypominać — odparł ponuro J. Harker. — Chodzi mi o to,
co on nie...
— Że — poprawił go automatycznie Taylor. — Że nie wygląda jak profesor. Wiem.
Amanda...
— Amanda! Chyba nie myślisz, że puszczę ją z nim samą!
Na twarzy Taylora pojawił się cień emocji.
— Uczyłem ją starannie i wiem, że jest posłuszna. Pomoże nam, skoro tego
potrzebujemy.
J. Harker popatrzył uważnie na człowieka, który miał zostać jego zięciem. Taylor
najwyraźniej wierzył święcie, że jest w stanie osiągnąć w życiu wszystko, czego zapragnie.
Kilka lat temu Harker próbował nakłonić go do ślubu z Amandą, ale Taylor wolał zaczekać,
aż będzie „odpowiednio wytrenowana”. Harker nie zaprotestował, tym niemniej teraz uważał,
że zostawienie córki samej z tym przystojnym, młodym byczkiem to błąd.
— Myślę, że będziesz tego żałował — powiedział. — W jej żyłach płynie przecież
krew jej matki.
— Znam Amandę. W tym człowieku jest coś... bezczelnego, nie spodoba się jej.
Zaufaj mi. Ona nam pomoże.
— Masz więcej zaufania do kobiet niż ja — podsumował J. Harker, przydeptując
cygaro.
Sypialnia, do której pokojówka zaprowadziła Hanka, była całkiem ładna. Mieściła się
w północnej części piętra, jej okna wychodziły na wschód i zachód. Przylegał do nich
zaciszny balkon z dwoma krzesłami z kutego żelaza i niewielki stół. Stanąwszy na nim, Hank
zauważył dach ganku i okna sąsiedniego pokoju, który prawdopodobnie również stanowił
sypialnię.
Jego pokój, zacieniony i czysty, umeblowano sprzętami wysokiej jakości, lecz nie
było w nim śladu życia i domowego ciepła, do jakiego przyzwyczaiła go pani Soames.
Popatrzył na półkę, ale wśród książek nie zauważył nic ciekawego, więc zaczął się
rozpakowywać. Martę odprawił.
Zdjął zakurzoną marynarkę, podwinął rękawy koszuli i ruszył w kierunku wskazanej
mu przez pokojówkę łazienki. Zastał drzwi zamknięte. Zapukał.
— Tak? — zapytał damski głos.
— Przepraszam, przyjdę później.
— Wyjdę za trzy i pół minuty — obwieścił głos.
Hank usłyszał tę informację, gdy wracał już do swojego pokoju. Kobieta, która
wiedziała dokładnie, ile czasu spędzi w łazience? Zatrzymał się i spojrzał na wysoki zegar
obok drzwi.
Kiedy duża wskazówka przesunęła się o trzy kreski, sięgnął do kieszeni po monety, by
założyć się z sobą samym, czy owa kobieta będzie punktualna, czy nie.
Po dokładnie trzech i pół minucie drzwi łazienki otworzyły się ukazując kobietę, którą
Hank bez wahania uznał za najpiękniejszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek w życiu widział.
Wysoka, szczupła, o brązowych oczach patrzących uważnie i smutno, przerażona i zdziwiona
zarazem. Miała gęste, ciemne, kasztanowe włosy. Nie dojrzał prawdziwego jej stroju,
ponieważ natychmiast wyobraził ją sobie w średniowiecznych aksamitach, muślinach epoki
cesarstwa, wiktoriańskiej tafcie i edwardiańskim płótnie.
Monety wypadły mu z dłoni.
— Czy mogę w czymś pomóc? — zapytała zjawa.
— Ja... ach, ja... —jąkał się bez sensu.
Za chwilę zjawa rozpłynęła się, a on odzyskał zdolność widzenia.
Nie. Nie była najpiękniejszą kobietą na świecie. Była ładna, fakt, ale nie tak, jak
Blythe Woodley, zbyt klasyczna. Mimo to nie mógł przestać na nią patrzeć.
— Czy to pan jest doktorem Montgomerym? — zapytała.
— Tak, a pani? — Zaczynał dochodzić do siebie.
— Amanda Caulden. Witam w moim domu.
Wyciągnęła do niego rękę, a on dotknął jej jedynie czubkami palców. Co się z nim
dzieje?
— Bardzo mi miło. Poznałem już ojca pani i jego zięcia. Ma pani pewnie zamężną
siostrę.
Starał się podtrzymać rozmowę, ale patrząc w te oczy tracił wątek. Dość tego,
Montgomery. Przypomnij sobie, do czego doprowadziła historia z Blythe Woodley. Nawet
nie myśl o tym!
— Taylor jest moim narzeczonym. A teraz proszę mi wybaczyć, jestem już spóźniona.
— Pani wyjeżdża? — zapytał i zaklął w duchu, bo powiedział to jak mały chłopiec,
którego matka wybiera się w podróż.
— Nie. Spotkamy się przy obiedzie. Czy pomóc panu pozbierać monety?
— Nie, dziękuję — powiedział szybko i rzucił się na kolana pod stół w poszukiwaniu
monet. Gdy się podniósł, żeby na nią spojrzeć, huknął głową w blat. Amanda w ostatniej
chwili chwyciła wazon z kwiatami.
— Może powinnam wezwać pokojówkę?
— Nie, wszystko w porządku — rzekł i ponownie walnął głową w stół.
Amanda przez chwilę patrzyła lekko zdziwiona, po czym skierowała się w stronę
pokoju przylegającego do jego sypialni, otworzyła drzwi i zniknęła z pola widzenia.
Hank usiadł na podłodze i przez pełne pięć minut przeklinał, ale nadal nie potrafił
otrząsnąć się z wrażenia, jakie na nim wywarła. Widział ją jako postać z obrazu Fragonarda:
tańczącą, roześmianą, w marszczonej jedwabnej spódnicy odsłaniającej koronkowe halki i
małe buciki z błyszczącymi klamerkami. Widział ją biegnącą przez pola złotej pszenicy, z
długimi rozwianymi włosami. Widział ją tańczącą tango w wydekoltowanej jedwabnej sukni.
Widział ją w swoich ramionach.
Z oczyma wciąż wlepionymi w drzwi pokoju Amandy wstał, potem nie namyślając się
podszedł i pchnął je.
W tej samej chwili Amanda z drugiej strony zrobiła dokładnie to samo. Ręka Hanka
niemal uderzyła ją w twarz. Była zbyt zaskoczona, by zareagować natychmiast. Patrzyła tylko
szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma.
— Ja... te monety... Ja... — wymamrotał Hank i uśmiechnął się słabo.
— Czas na obiad — obwieściła zdecydowanie i wyminęła Hanka.
Zatrzymała się dopiero na schodach i przycisnęła rękę do piersi próbując powstrzymać
dzikie bicie serca. Czy ten człowiek był wariatem, czy tylko ekscentrykiem? Nie wyglądał na
profesora. I doprawdy jego zachowanie nie wskazywało, by cechował go rozsądek. Gdy
wyszła z łazienki, stał, gapiąc się na nią, jakby nigdy jeszcze nie widział kobiety. Amanda
przyjrzała się sobie badawczo, chcąc sprawdzić, czy nie zapomniała o jakiejś istotnej części
garderoby. Przypomniała sobie, jak niezręcznie rozrzucił monety, a potem, obijając się o
meble, rozpłaszczył się na podłodze.
Wolała nie wiedzieć, co zamierzał zrobić, gdy otworzyła drzwi i niemal zderzyła się z
jego ręką. Ruszyła schodami w dół.
— Amando, spóźniłaś się — przywitał ją z wyrzutem Taylor.
— Ja... spotkałam doktora Montgomery'ego.
Taylor rzucił jej uważne spojrzenie.
— Jest młodszy, niż przypuszczaliśmy, a zatem bardziej niebezpieczny. Trzeba go
koniecznie czymś zająć. Czy przestudiowałaś tematy dzisiejszej dyskusji?
— Tak — odpowiedziała nieswoim głosem.
Chyba nie powinna opowiadać swoich wrażeń Taylorowi. Nie może mu przecież
powiedzieć, że nie lubi tego doktora Montgomery'ego, a nawet trochę się go boi. Taylor
chciał, by się nim zajęła, i musiała to zrobić — dla Taylora.
Doktor Montgomery zszedł do jadalni pięć po pierwszej. Tym razem przynajmniej był
kompletnie ubrany. Chociaż Taylor mieszkał w tym domu od ośmiu lat i dzielił z nią łazienkę,
Amanda nigdy nie widziała go z podwiniętymi rękawami.
Doktor miał teraz na sobie prosty, może trochę za luźny, brązowy garnitur, a sposób,
w jaki się rozsiadł na krześle, trudno byłoby nazwać eleganckim.
— Czy się spóźniłem? — zapytał. — Przepraszam. Zebranie wszystkich monet
zabrało mi trochę czasu. Nie stać mnie na takie straty, nie przy moich zarobkach —
powiedział, uśmiechając się do Amandy, jakby łączyło ich jakieś tajemne porozumienie.
Nie odwzajemniła uśmiechu.
— Zastanawiam się, doktorze, czy nie moglibyśmy przedyskutować niektórych
poglądów zawartych w pana książkach.
Hank wbił w talerz pełne zdumienia spojrzenie. Nie podano półmisków, tylko porcje
czegoś, co nie przypominało jedzenia; blada, rozmiękła ryba, sześć zielonych groszków, trzy
plasterki pomidora. Był głodny, a to danie nie wypełniłoby dziury w skarpecie, nie mówiąc o
pustce w jego brzuchu. Popatrzył na identyczne porcje Taylora i Amandy... Nie, ona dostała
chyba jeszcze mniej. Będzie musiał później poszukać sobie jakiejś przekąski.
— Doktorze Montgomery? — przypomniał się Taylor.
Hana zdziwił sposób, w jaki ten mężczyzna siedział. Wyprostowane plecy, sztywna
szyja. Ten człowiek tu rządzi — pomyślał. Był tylko narzeczonym, a zajmował honorowe
miejsce przy stole. Dlaczego zatem zwlekał z tym ślubem?
— Ach tak, poglądy — powiedział Hank i wziął do ust kęs ryby. Miała smak
powietrza. — Sądzę, że najistotniejsze, kto jest właścicielem ziemi. Bogaty plantator czy
robotnik. Czy plantator ma prawo traktować robotników, jak mu się podoba? A może
niewolnictwo już dawno zostało zniesione? Kiedy się państwo pobierają?
Amanda nie mogła wydobyć z siebie słowa na tę bezczelność, ale Taylor zachował
spokój. Udał, że nie usłyszał ostatniego pytania.
— Uważam, że ziemia należy do plantatora. Robotnicy nie są niewolnikami i mogą
odejść, kiedy chcą — wyjaśnił.
— I dopuścić, by ich żony i dzieci głodowały? — odparował Hank. — Może nie
poruszajmy na razie tego tematu.
— Ma pan rację. Jeszcze dziś po południu Amanda oprowadzi pana po plantacji, żeby
pokazać, jak funkcjonuje majątek tego formatu.
Hank popatrzył przez stół na Amandę i pomyślał, że bezpieczniej byłoby nie zostawać
z nią sam na sam. Zastanawiał się, dokąd sięgałyby jej włosy, gdyby je rozpuściła. Skończył
już posiłek i obserwował teraz tę parę narzeczonych jedzącą powoli pozbawione smaku danie.
Wydawali się tacy grzeczni i sztywni, choć podobno byli zakochani i mieli się wkrótce
pobrać. Czy całowali się namiętnie pod palmami? Czy Amanda wślizgiwała się nocą do
pokoju Taylora?
— Jeśli nie sprawia to państwu różnicy, wolałbym poszukać sobie jakiegoś hamaka i
zdrzemnąć się trochę — powiedział Hank i natychmiast pochwycił zdumiony wzrok obojga.
Cóż ja takiego powiedziałem? — pomyślał. Taylor oprzytomniał pierwszy.
— Zaplanowaliśmy już coś innego i nie ma żadnego hamaka — oświadczył takim
tonem, jakby nie spodziewał się dalszych prób zmienienia jego planów.
Hank miał ochotę skląć tego aroganckiego drania, ale skoro sam narzucał mu
towarzystwo Amandy, nie było z czym walczyć. Poza tym mogliby pójść do miasta, żeby coś
zjeść.
Amanda miała nadzieję, że Taylor pozwoli temu obcemu mężczyźnie spędzić całe
popołudnie w hamaku, ale się zawiodła. Choć mogła domniemywać, jakie są rzeczywiste
powody takiej decyzji. Do listy cech doktora Montgomery'ego dołączyła lenistwo. Znalazły
się już na niej: niezgrabność, brak manier, agresywność, niechlujstwo. Ile jeszcze ujawni to
popołudnie?
Pod koniec obiadu Amanda wstała ze słowami:
— Spotkamy się o drugiej piętnaście, doktorze. W północnej części westybulu.
Aż zamrugał ze zdziwienia.
— W której części?
— Słucham?
Uśmiechnął się.
— Będę dokładnie o drugiej piętnaście. Ani minuty później.
Skrzywiła się, ale dopiero wtedy, gdy stanęła do niego plecami. 2 jakiegoś powodu
uważał ją za śmieszną. Poszła na górę, by wziąć niezbędne rzeczy. Kiedy wróciła, czekał już
na nią, oparty o ścianę, jakby był zbyt zmęczony, by stanąć prosto.
— Idziemy?
— Pani życzenie jest dla mnie rozkazem.
Nie mogła zrozumieć, dlaczego każde jego słowo trąciło kpiną. Szofer czekał na nich
przed domem, ale Hank zawahał się, gdy poleciła mu usiąść obok, na tylnym siedzeniu
limuzyny Cauldenów.
Amanda starała się tak bardzo, lecz on nie chciał słuchać. Taylor wytyczył na mapie
trasę przejażdżki przez rancho i wypunktował informacje, które znała już na pamięć i miała
podać doktorowi Montgomery'emu. Dotyczyły wydatków związanych z prowadzeniem tak
ogromnego gospodarstwa. Powiedziała więc, jaka jest jego powierzchnia, ilość
produkowanego chmielu, liczba zatrudnionych otrzymujących wikt i zakwaterowanie.
Pokazała plantacje orzechów, fig, migdałów, kukurydzy, truskawek i szparagów.
A doktor siedział na tylnym siedzeniu limuzyny, wyglądał przez okno i nic nie mówił.
Pokazała winnice i małą wytwórnię wina.
— A może buteleczkę? — zainteresował się wyciągnąwszy jedną z leżaków.
— Moja rodzina nie pije alkoholu. To jest na sprzedaż. — Odwróciła się i zaczęła
objaśniać technologię produkcji wina.
— Jest pani prawdziwą chodzącą encyklopedią, prawda? — zapytał Hank, gdy
wsiadali potem do samochodu.
W innych okolicznościach potraktowałaby te słowa jako komplement, ale ton jego
głosu nie wskazywał, by miała to być pochwała. Żadna celna riposta nie przyszła jej do
głowy.
O trzeciej pięćdziesiąt jeden, zgodnie z zaleceniem Taylora, kazała szoferowi
zawrócić do domu. Przybyli tam dokładnie o czwartej. Amanda zaproponowała doktorowi
Montgomery'emu skorzystanie z biblioteki, ale obrzucił ją dziwnym spojrzeniem i
powiedział, że sam się sobą zajmie, po czym opuścił dom. W chwilę później zauważyła jego
mały, dwuosobowy samochód z odkrytym dachem pędzący drogą w stronę miasta.
Usiadła przy biurku, próbując skupić się na francuskich tekstach, ale stwierdziła, że
ręce jej się trzęsą. Wyjątkowo wyprowadzający z równowagi człowiek, ten doktor
Montgomery. Nigdy nie radziła sobie z obcymi, a ten mężczyzna sprawiał, że czuła się
dziwnie niezręcznie i obco, a nade wszystko, choć nie chciała tego, doktor budził jej gniew.
Nie drwił z niej otwarcie, choć wyczuwała jego dezaprobatę. Nie w stosunku do rancha —
czasami wykazywał pewne zainteresowanie, jak wtedy, gdy słuchał dźwięku szeleszczących,
dojrzałych szyszek chmielu — ale w stosunku do niej.
Wstała i podeszła do niewielkiego lustra przy toaletce. Co mogło mu się w niej nie
podobać? Czy uważał ją za odpychającą fizycznie? Głupią? Starała się być dobrym
przewodnikiem i spędziła wiele dni, zapamiętując podane przez Taylora fakty, ale miała
uczucie, że coś jej się nie udało. Czyżby studentki doktora Montgomery'ego były aż tak
oczytane, że w porównaniu z nimi wydawała się prowincjonalną gęsią?
Powrócił gniew, ale zwalczyła go i z powrotem zajęła się lekturą. Jutro miała zabrać
doktora do muzeum w Kingman i opowiedzieć mu o wschodnioamerykańskich plemionach
Indian Diggerów żywiących się korzonkami, o grupie osadników Donnera, którą podczas
wędrówki przez Sierra Nevada, zimą na przełomie tysiąc osiemset czterdziestego szóstego i
siódmego roku, zaskoczyła zima oraz o początkach górnictwa na tym terenie. Powinna
przypomnieć sobie fakty.
Hank siedział na barowym stołku, jadł grubą kanapkę z pieczoną wołowiną i popijał
trzecim tego dnia piwem.
Cóż to za zarozumiała pedantka! Przekonana o swojej wyższości, wszystkowiedząca
pedantka. Zrobiła mu wykład, jakby był uczniem szkoły podstawowej. Zachowywała się jak
pani na włościach spełniająca niewdzięczne zadanie dostarczenia rozrywki miejscowemu
kowalowi, niewykształconemu prostakowi, który nie potrafił odróżnić noża od widelca.
Widział, jak marszczyła ten swój mały nosek, kiedy patrzyła na niego podczas tego
pozbawionego jakiegokolwiek smaku posiłku.
Na pewno traktowała go w ten sam sposób, jak jej ojciec robotników; powinni być
wdzięczni, że otrzymali pracę na farmie tak znamienitej rodziny, jaką byli Cauldenowie. Jak
śmieli prosić o większe stawki! Wystarczy, że pozwolono im wygrzewać się na słońcu
Cauldenów, dotykać ich chmielu. Ona, ta świątobliwa mała panienka Amanda, pewnie
sądziła, że przeraża go perspektywa zatrzymania się w ich domu. Jutro na pewno zapyta, czy
widziałem już spłuczkę w toalecie — wymyślił Hank, przełykając resztę piwa.
Nie wiedział, co ma teraz zrobić. Instynkt samozachowawczy podpowiadał, żeby
opuścić bezzwłocznie ten dom, ale Montgomery miał świadomość swojej odpowiedzialności
przed gubernatorem, a przede wszystkim — przed związkowcami. Może jego obecność
zapobiegnie kłopotom? Może uda mu się dopilnować przestrzegania praw robotników? Miał
przy tym szczerą chęć uwolnić się od małej, zimnej Amandy i jej zimniejszego jeszcze
narzeczonego. A pomyśleć, że gdy ją pierwszy raz zobaczył...
Nie potrafiłby powiedzieć, co właściwie wtedy czuł, ale na wszelki wypadek myśl o
tych uczuciach zdusił w zarodku.
Wyszedł z chłodnego, zacienionego baru na jasne, palące słońce, włożył ręce do
kieszeni i podążył w kierunku samochodu. Zbliżał się czas kolacji u Cauldenów. Ciekawe, co
będą jeść. Rozgotowanego kurczaka, rozgotowany ryż czy rozgotowane ziemniaki?
Amanda nigdy jeszcze nie widziała Taylora tak wściekłego.
— To nie jest sukienka, w którą poleciłem ci się ubrać do kolacji — powiedział
zniżonym głosem.
Amanda starała się nie garbić i nie płakać. Taylor nienawidził łez.
— Zapomniałam. Doktor Montgomery wyprowadził mnie z równowagi i...
— Wyprowadził cię z równowagi? — Jeśli to możliwe, Taylor zrobił się nagle jeszcze
wyższy, niż był naprawdę. — Czy zachowywał się w stosunku do ciebie zbyt odważnie?
— Nie, tylko... on mnie chyba nie lubi.
— Nie lubi cię? — zdumiał się Taylor. — Zaskoczyłaś mnie, Amando. Sądziłem, że
jesteś ponad te damskie fanaberie. Czy postępowałaś zgodnie z planem? Opisałaś każdą część
rancha?
— Tak. Zrobiłam dokładnie tak, jak mi poleciłeś.
— A zatem nic złego nie mogło się stać. Idź na górę, przebierz się i nie opowiadaj
więcej o swoich kaprysach. Chyba nie zamierzasz mi udowodnić, że się pomyliłem i
wybrałem nieodpowiednią kobietę na żonę?
— Dobrze, Taylorze — szepnęła i poszła do swojego pokoju.
Przebierając się w pośpiechu, znów uczuła wzbierającą falę gniewu. W tym stopniu
pojawiła się po raz pierwszy od czasu, gdy Taylor sprowadził się do tego domu. Dawniej
często była zła. Na matkę, ojca, koleżanki w szkole.
A potem ojciec wynajął Taylora i powierzył mu absolutną kontrolę nad córką. Zabrał
ją ze szkoły w Kingman i załatwił prywatne lekcje. Wszystko się wtedy zmieniło. Amanda
dowiedziała się wkrótce, że gniew czy upór są bezwartościowe; Taylor nie tolerował ani
gniewu, ani uporu. Narzucił jej dokładny plan dnia, w którym nie było czasu na emocje
(16:13 — ćwiczenie samokontroli). Wynajął panią Gunston, by mieć całkowitą pewność, że
Amanda stosuje się do tego, co jej mówił.
Poza tym powiedział Amandzie, że jej matka miała na nią zły wpływ. Rzeczywiście,
czyż Grace Caulden nie była tak zwaną „kobietą z przeszłością"? J. Harker zgodził się z tym i
Grace została wysłana do któregoś z drogich kurortów w Europie, a gdy wróciła, nie
pozwolono Amandzie nawet się z nią przywitać. Umieszczono Grace w wolnej sypialni na
piętrze i od tej pory rzadko ją widywano.
Schodząc na dół Amanda przysięgła sobie zadowolić doktora Montgomery'ego, a tym
samym usatysfakcjonować Taylora.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Hank spóźnił się na kolację. Gdy tylko wszedł do jadalni, poczuł zimne, pełne
dezaprobaty spojrzenie Taylora. Ten dom prowadzono jak szkołę kadetów! J. Harker znowu
się nie pojawił, więc we troje zasiedli do jedzenia. O ile to, co podano na talerzach, można
nazwać jedzeniem. Doktor pomylił się co do menu. Wniesiono rozgotowanego kurczaka,
rozgotowany ryż i rozgotowane buraki.
— Swoich pracowników też tak karmicie? Nic dziwnego, że związkowcy właśnie tu
wyznaczyli sobie spotkanie. — Hank nie mógł powstrzymać się od gorzkiej uwagi.
Taylor usiłował zmrozić go wzrokiem.
— Jest zdrowiej dla ciała, jeśli jada się lekkie potrawy. Amanda i ja staramy się
uniknąć nadwagi.
— I udało się wam — stwierdził Hank, odsuwając talerz. — Czy wybaczycie, że się
oddalę? Mam coś do przeczytania.
— Amanda też już skończyła. Chciałaby panu pokazać gaj migdałowy.
— Dobrze. Choć już naoglądałem się tu wszystkiego.
Wstał z krzesła i pomaszerował do drzwi.
Taylor rzucił Amandzie spojrzenie oznaczające, że ma podążyć za profesorem.
Zerknęła tęsknie na nie opróżniony jeszcze talerz i wstała.
Hank zatrzymał się, usłyszawszy za sobą jej kroki.
— Boi się pani, że zobaczę coś, czego nie powinienem?
— Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, doktorze — odpowiedziała szczerze.
— Ale wie pani chyba, gdzie jest kuchnia?
— Tam — wskazała i ruszyła za nim.
Nie była w kuchni od lat, od czasu, gdy Taylor przyłapał ją na jedzeniu ciastek i
popijaniu ich mlekiem. Grożąca jej otyłość wstrząsnęła nim.
Na środku dużej kuchni stał dębowy stół zastawiony półmiskami z pieczenią, sosami,
przynajmniej pięcioma rodzajami sałatki warzywnej, bułkami, masłem, sałatką owocową, a
na bufecie pyszniło się kilka rodzajów ciast. Gdy Amanda i Hank nieoczekiwanie weszli do
kuchni, służba właśnie siedziała przy obiedzie. Wszystkie łyżki zastygły w pół drogi do ust.
— Panna Amanda! — szepnęła kucharka, kłaniając się nisko.
Hank wpatrywał się w jedzenie.
— Czy możemy się przyłączyć? — zapytał.
— Nie! — szybko krzyknęła Amanda, zdając sobie sprawę, że Taylor wpadłby w furię
na wieść, że pozwoliła gościowi usiąść ze służbą. — To znaczy...
Kucharka, pracująca tu od czasów dzieciństwa dziewczyny, w lot pojęła, na co się
zanosi. Wiedziała, co dziś podano temu wysokiemu, silnemu, młodemu mężczyźnie.
— Wyjmę talerz — powiedziała do Hanka.
— Tak. — Z początku nie mógł wykrztusić nic więcej, ponieważ do ust napłynęła mu
obficie ślina. — Od tej chwili chciałbym dostawać prawdziwe posiłki.
Uśmiechnęła się.
— Jeśli pan Taylor pozwoli...
— Ja pozwalam — uciął, biorąc z jej ręki talerz kipiący jedzeniem.
— Panno Amando? — spytała kucharka, wskazując drugie, puste na razie naczynie.
Amandzie trudno było przypomnieć sobie chwilę, kiedy ostatnio widziała tyle tak
obficie serwowanych potraw i teraz zrobiło jej się słabo. Bardzo była głodna. Ale Taylor by
tego nie pochwalił, nie lubił tłustych kobiet.
— Nie, dziękuję — odrzekła w końcu.
— W porządku — zakończył sprawę Hank. — Proszę zabrać mnie teraz do tego gaju
migdałowego lub gdziekolwiek, gdzie mógłbym usiąść.
Wyszła za nim tylnymi drzwiami, zostawiając za sobą upojne zapachy, podążyła za
jego wonnym talerzem jak głodny pies.
— Tam — powiedział Hank z pełnymi ustami, wskazując widelcem letni domek.
Składał się on z podłogi, czterech kolumn, wspierających dach i ścianki z drewnianej
kratownicy oraz ław, które stanowiły jedyne jego umeblowanie.
Amanda podreptała za Hankiem, a potem usiadła na wprost niego, zdolna tylko
wdychać smakowite zapachy potraw.
— Nie powie mi pani, kiedy to zbudowano? — zapytał Montgomery, wgryzając się
łapczywie w pieczeń. — I co to za drewno?
— Altanę zbudowano w tysiąc dziewięćset trzecim roku, zaraz po tym, jak moi
rodzice i ja sprowadziliśmy się tutaj. Jest zrobiona z drewna cyprysowego i stanowi dokładną
kopię pewnej angielskiej altany, jaką moja matka zobaczyła kiedyś w żurnalu.
— Przepraszam. Pani nie lubi chyba rozmawiać o swojej matce?
Amandę zdziwiło, że on wie. Ale przecież wszyscy w Kingman wiedzieli, więc
dlaczego on miałby nie wiedzieć? Jadł teraz posmarowaną masłem bułkę. Taylor nie uznawał
pieczywa, a tym bardziej masła.
— Rzeczywiście, wolałabym o niej nie mówić.
— Rozumiem. Kiedy umarła?
— Umarła? — zapytała zdziwiona. — Moja matka żyje.
— Ale nie mieszka z wami.
— Moja matka przebywa w swoim pokoju. Może zmienilibyśmy temat, doktorze
Montgomery?
Odwróciła głowę, lecz Hank nadal przyglądał się Amandzie. Posrebrzony blaskiem
księżyca profil przypominał mu ich pierwsze spotkanie i wrażenie, jakie na nim wywarła.
Jakby przyszła z innego miejsca i czasu, jakby już ją kiedyś znał. Ale jej oziębłość, poczucie
wyższości i niezmącona powaga świadczyły o czymś przeciwnym. Zastanawiał się, czy to
szczupłe ciało jest zdolne do odczuwania wzruszenia.
Usłyszawszy szmer, odwrócił się i zobaczył kucharkę niosącą przez ciemny gaj dwa
talerze z trzema kawałkami ciasta na każdym.
— Pomyślałam, że i na to będziecie mieli ochotę — powiedziała.
Postawiła naczynia, odebrała pusty talerz Hanka, po czym odeszła.
Hank podał ciasto Amandzie, ale ona tylko potrząsnęła głową.
— Jak pani chce, ale to jest nieziemsko dobre.
Nadęła się — pomyślał. Jest zbyt chłodna, by przyjąć kawałek ciasta. Bez wątpienia
dotknięcie kawałka diabelskiego przysmaku pozostawi skazę na jej czystej duszy. Ciekaw
był, czy ona i Taylor kiedykolwiek się pocałowali. Prawdopodobnie byłby to pocałunek tak
samo mdły, jak ta popołudniowa ryba.
Amanda nie ośmieliła się spojrzeć na Hanka, gdy pożerał ciasto. Jej żołądek kurczył
się boleśnie, a do ust napływała ślina, ale nie odważyła się zjeść ani kawałka, gdyż Taylor
mógłby wyczuć zapach w jej oddechu lub dojrzeć okruchy czekolady między zębami. Nie
spodobałoby mu się to, że okazała się tak słaba, by zjeść nie przewidziany w jego planie
deser.
— No, teraz lepiej. — Hank odstawił pusty talerz i rozprostowawszy nogi, oparł się o
kolumienkę. — Co planuje pani dla nas na jutro? Przypuszczam, że mój rozkład dnia został
już opracowany.
Drgnęła na dźwięk jego głosu, a potem zaczęła cytować plan Taylora.
— Rano jedziemy do muzeum w Kingman, obiad w domu, wycieczka krajobrazowa
po okolicy. To powinno zająć czas do kolacji.
— Co pani robi dla rozrywki?
— Maluję akwarelami i szyję — odpowiedziała, uśmiechając się w duchu. Taylor
ocenił jej obrazki na „celująco" i od tej pory traktował malowanie jako formę nagrody za
dobre wykonanie innych prac.
— Jak można to wytrzymać? — mruknął. — A co robicie, pani i jej ukochany,
wieczorami w mieście?
— Nie jeździmy do miasta — odparła zmieszana.
Taylor twierdził, że Kingman było zbyt prowincjonalne, a zatem niewarte straty jego
czasu. Nie pojechałby do żadnego miasta mniejszego od San Francisco, które odwiedzał raz
do roku, by kupić ubrania i inne niezbędne rzeczy. Wyjąwszy te dwa tygodnie, rzadko
opuszczał rancho.
— Za dobrzy jesteście, co? — rzucił Hank i zdał sobie sprawę, że to było przykre.
Ta niewzruszona wyższość Amandy wyzwalała w nim agresję. Wstał.
— Idę spać. A pani?
— Też — odpowiedziała ulegle, rzucając po raz ostatni spojrzenie na cień czegoś, co
było talerzem pełnym ciasta.
Chwilę później krzątała się już po pokoju. Na biurku leżały notatki dotyczące historii
Kingman; miała się tego nauczyć przed zaśnięciem. Usiadła ciężko na krześle i po raz
tysięczny pożałowała, że pojawił się tu ten doktor Montgomery. Z jakiegoś powodu jej nie
lubił. Jego niechęć z każdą minutą stawała się silniejsza, mimo że Amanda pracowała
przecież ciężko, traciła posiłki i kilkakrotnie ściągnęła na siebie gniew Taylora.
Dziś wieczorem musi siedzieć do późna i uczyć się, a jutro ma go zabrać do muzeum.
To, że postara się być dobrą przewodniczką, nie będzie miało najmniejszego znaczenia. I tak
jej się nie uda. Dlaczego tak trudno go zadowolić? Przecież z Taylorem idzie dużo łatwiej.
Jeśli robi wszystko punktualnie i zgodnie z planem, jest zadowolony. Może powinna zapytać
doktora Montgomery'ego, czego od niej oczekuje? Nie. To by było sprzeczne z zaleceniami
Taylora, który kazał jej nie zwracać uwagi na życzenia gościa.
Spojrzała na wiszący na ścianie zegar i pomyślała, że czas przerwać rozmyślania i
zabrać się do pracy.
Hank stał na chłodnym balkonie, patrzył na gwiazdy, czuł w nozdrzach bogaty zapach
nocy i marzył o szklaneczce whisky. Na lewo od niego znajdowała się sypialnia Amandy.
Spomiędzy zasłon sączyło się światło. Widział nawet cień postaci za biurkiem. Stwierdził, że
łatwo mógłby przejść po dachu werandy i w ten sposób dotrzeć do jej okna.
A co potem? — zadał sobie pytanie. — Pozwolić Amandzie policzyć kroki na tej
trasie? Ciekawiło go, co zrobiłaby, gdyby ją pocałował. Przedstawiła historię pocałunku?
Wrócił do pokoju, zdjął ubranie i wszedł do łóżka. Zasnął natychmiast, ale po kilku
godzinach przebudził się, narzucił szlafrok i wyszedł na balkon. U Amandy nadal paliła się
lampa; nadal siedziała przy biurku. Wzruszywszy ramionami, wrócił do łóżka. Choć tak
dumna, wykazywała wiele poświęcenia we wszystkim, co robiła.
Gdy obudził się następnego ranka, było późno i wyczuł, że wszyscy już wstali i poszli
do swoich zajęć. Ubrał się pośpiesznie i zbiegł na dół. Amanda i Taylor stali w drzwiach
jadalni. Taylor spojrzał na zegarek, a Amanda posłusznie powtórzyła ten gest.
— Chyba znów się spóźniłem — stwierdził Hank spokojnie, mijając ich. Na kredensie
stały tace pełne jajek, biszkoptów, sosów, szynki, plasterków ananasa, wafli oraz czarki z
syropem.
— Ach — westchnął Hank w sposób właściwy ludziom wygłodniałym, którym
niespodziewanie zdarzyło się natknąć na pyszne potrawy.
Napełnił swój talerz i usiadł. Podniósł wzrok i skonstatował, że gospodarze
przyglądają mu się uważnie. Na pełnej dystynkcji twarzy Taylora malował się grymas
obrzydzenia, zaś Amanda... Był to zaledwie cień; wydawało mu się, że zobaczył w jej oczach,
jeśli nie prawdziwy głód, to przynajmniej pożądanie. Ale zaraz opuściła wzrok na wodniste
jajko w filiżance.
Po śniadaniu, zobaczywszy czekającą na nich limuzynę z szoferem, Hank niemal
jęknął. Kolejny dzień objazdu i wykładów!
Godzinę później dotarli do muzeum, które, jak zauważył Hank, stanowiło pomnik
rodziny Cauldenów.
— Mój ojciec kupił jednocześnie cztery gospodarstwa. Były tanie, ponieważ wylewy
Glass River roznosiły szlam z kopalń po całej ziemi. Wielkim wysiłkiem odsłonił żyzną
glebę. Ograniczył też górnictwo.
— Jasne — mruknął Hank.
— Potem rozpoczął nawadnianie i...
— Stał się bogaty.
Amanda odwróciła wzrok. Znowu dał jej jasno do zrozumienia, że nie lubi ani jej, ani
jej rodziny.
— Kiedy pani ojciec kupił to muzeum? — zapytał tknięty przeczuciem.
— Dwa lata temu. — Nie rozumiała, dlaczego się roześmiał.
— Dobrze. Już dość. Wyjdźmy stąd.
— Ale jeszcze nie czas. Mamy tu spędzić jeszcze czterdzieści dwie minuty.
— A ja planuję spędzić te czterdzieści dwie minuty na zewnątrz.
Wyszła za nim z ciężkim sercem. Miała nadzieję, iż Taylor się nie dowie, że opuścili
muzeum wcześniej. Co ona ma zrobić z tym doktorem? Ruszyła ku czekającej limuzynie, ale
zauważyła, że nie ma koło niej Montgomery'ego. Odwróciła się i ujrzała go stojącego z
rękami w kieszeniach, raczej wielki chłopiec niż dorosły mężczyzna. Chciała, żeby
wyprostował się jak... Taylor.
— Jak daleko stąd do miasta? — zapytał.
— Dwie i ćwierć mili.
— Byłem pewien, że pani to wie. Przejdę się. Spotkamy się przy Opera House.
Amanda przeżyła chwilę paniki. Zdawała sobie sprawę, iż nie powinna chodzić w to
miejsce, ale przerażała ją perspektywa przyznania się Taylorowi, że straciła na chwilę z oczu
doktora Montgomery'ego.
— Szofer może... — przerwała, widząc, jak Hank spiesznie podąża w kierunku miasta.
Westchnęła, odprawiła kierowcę, powiedziawszy mu gdzie ma na nich czekać, po
czym ściskając kapelusz pobiegła za doktorem.
Gdy minął go pusty samochód, Hank odwrócił się. Zobaczył pędzącą w swoją stronę
Amandę. Przystanął i niecierpliwie czekał. Mogłabyś zrozumieć, że potrzebuję teraz koło
siebie ładnej, wesołej kobietki — stwierdził w myślach. Amanda miała tyle wspólnego z
wesołością, co zdjęcie z żurnala.
— Nie można mi zaufać i puścić samego? Mógłbym spotkać się z którymś z
przywódców związkowych i zrobić coś okropnego?
Amanda poczuła się nagle bardzo zmęczona, wprost wykończona siedzeniem przy
biurku do późna w nocy, by móc potem przekazać temu człowiekowi potrzebne informacje,
przybita nie dokończonymi posiłkami, znużona ironicznymi komentarzami.
— Staram się uczynić pański pobyt u nas przyjemnym, doktorze Montgomery.
Przykro mi, jeśli zawiodłam.
Wyprostowała się tak, jak ją nauczył Taylor. Nauczył za pomocą stalowego pręta.
Zawahał się. Może nie potrafiła przestać zachowywać się jak nieprzystępna pedantka,
tak jak on nie potrafił zaprzeć się siebie. To nie fair złościć się na nią, że nie spełnia jego
oczekiwań. Chodziła sztywno, jakby kij połknęła, włosy ściągała do tyłu tak mocno, że
cebulki prawie rozrywały jej skórę, mówiła tylko o faktach, ubierała się jak stara ciotka, nie
miała poczucia humoru, ciepła, cienia emocji. Ale to nie jego sprawa.
— Przepraszam, panno Caulden. Byłem wobec pani nieprzyjemny. To dlatego, że od
czasu, gdy opuściłem dom mojej matki, nie planowałem rozkładu dnia i obawiam się, że
jestem już za stary, by zacząć od nowa. O, widzę dzieci. Czy nie moglibyśmy usiąść tu na
chwilę i, że się tak wyrażę, powąchać róże?
— Róże? — zapytała. — Na boisku szkolnym nie ma róż.
Jęknął i, chwyciwszy ją za łokieć, poprowadził w stronę ogrodzonego terenu. Lekcje
już się skończyły, więc troje dzieci bawiło się w berka pod czujnym okiem młodej matki.
Zostawił Amandę pod rozłożystym dębem i podszedł do tej grupy. Bardziej niż czegokolwiek
innego na świecie potrzebował w tej chwili widoku przyjaznej twarzy.
— Witam — rzucił, a kobieta odwróciła się.
Była rzeczywiście ładna i na dodatek uśmiechnęła się do niego. Wydawało mu się, że
minęły wieki od chwili, gdy widział pogodną kobietę.
— Witam — odpowiedziała.
— Jestem...
— Proszę nie mówić. — Spojrzała wymownie na Amandę siedzącą nieruchomo na
ławce. — Musi pan być tym gościem Cauldenów. Jakiś nauczyciel czy coś w tym rodzaju,
zgadza się?
— Blisko — potwierdził i wyciągnął rękę na powitanie. — Hank Montgomery. Ładna
gromadka — dodał, wyciągnąwszy rękę w stronę dzieci. — Ojciec żyje?
Roześmiała się.
— Przynajmniej jeszcze godzinę temu tak.
— Szkoda — westchnął.
Podeszła do huśtawek, a Hank podążył za nią.
— Jak tam jest? — zapytała cicho, wskazując ruchem głowy Amandę. — Czy
Cauldenowie traktują pana dobrze? Ma pan uczyć Amandę?
— Jest w porządku, ale to raczej Amanda uczy mnie — przerwał. — Zna ją pani?
— Znałam. Chodziłyśmy razem do szkoły podstawowej, a jej ojciec zabrał ją stamtąd,
gdy zaczęli jej się podobać chłopcy.
Hank nie potrafił wyobrazić sobie Amandy, która rozgląda się za chłopcami, mimo to
skinął głową.
— Wynajął guwernera?
— Tego Driscolla. Widziałam go zaledwie parę razy, gdy jechał na tylnym siedzeniu
limuzyny. Nie w moim typie — dodała, uśmiechając się szeroko do Hanka.
I nie w moim — dopowiedział w myśli Hank. A zatem Amanda miała wyjść za mąż
za swojego guwernera. To miało sens, zwłaszcza że jej nie najtęższy umysł wypełniał jedynie
katalog książkowych informacji.
Kobieta chciała powiedzieć coś więcej, ale w tym momencie z huśtawki spadła jej
córeczka, zaczęła płakać, więc matka musiała ją wziąć na ręce. Nic jej się nie stało, ale mała
wolała teraz trzymać się bliżej dorosłych.
Hank wyciągnął do dziecka ręce, a dziewczynka wychyliła się w jego stronę.
— Flirciara! — skomentowała matka ze śmiechem.
Hank wziął na ręce dziecko i przez chwilę przyglądali się sobie uważnie. Lubił dzieci,
miał nadzieję na gromadkę własnych.
— Tęskni pan do dzieci? — zapytała zaciekawiona kobieta.
— Nie mam żony ani dzieci.
— Ale pan i Amanda...
— Uchowaj Boże! — wykrzyknął, nim zdążył pomyśleć. — To znaczy, ona jest
zaręczona ze swoim guwernerem, Taylorem Driscollem. Myślałem, że wszyscy w mieście o
tym wiedzą. Zwykle w takich małych osadach ludzie się doskonale znają.
— Nie Cauldenów — wyjaśniła zniżywszy głos. — Mogą być bogatsi od samego
Krezusa, ale są rzeczy, których kupić nie można. Mnie to nie obchodzi, lecz dla pokolenia
mojej matki znaczyło to wiele.
— Co?
Kobieta wskazała mu wzrokiem zbliżającą się Amandę. Odebrała dziecko ucinając w
ten sposób tę rozmowę.
— Witaj, Amando — powiedziała.
— Dzień dobry — odparła Amanda, ale jej spojrzenie mówiło wyraźnie, że nie
poznaje kobiety.
— Lily Webster. Chodziłyśmy razem do szkoły.
— Tak, oczywiście. Jak się masz?
— Zapracowana. Muszę już iść. Miło było pana poznać, Hank.
— Mnie panią również — odpowiedział uśmiechnąwszy się, zanim odeszła z dziećmi.
— Możemy iść? — zapytał Amandę, ale zamilkł widząc, że wpatruje się w Lily, jakby
zobaczyła ducha. — Coś nie tak?
Amanda otrząsnęła się.
— W porządku. Jestem gotowa.
Przypomniała sobie Lily. Kiedy były w czwartej klasie, wślizgnęły się kiedyś do
szatni, żeby powiązać razem wszystkie ubrania. Prawie skończyły, gdy złapała je
nauczycielka i kazała wszystko rozwiązać, a potem stać przez dwie godziny z nosem
wycelowanym w narysowany na tablicy punkt. Ojciec dostał furii, gdy się o tym dowiedział,
ale matka zaśmiewała się, rozbawiona całą sprawą.
To było przed przyjazdem Taylora. Czasami nie mogła sobie nic przypomnieć. z tego
okresu życia. Zupełnie jakby Taylora obecność zatarła wszystko to, co wydarzyło się
wcześniej.
Teraz towarzyszka jej psot, Lily, była mężatką i miała troje małych dzieci, a Amanda
nie znała nawet daty swojego ślubu.
Skrzywiła się. Pytania doktora Montgomery'ego zaczynały być męczące. Budziły
wątpliwości. Wiedziała przecież, kiedy wyjdzie za Taylora — kiedy on uzna, że jest gotowa,
nie wcześniej. A jeśli w ten sposób będzie spełniała jego życzenia w stosunku do tego
profesora, nigdy nie będzie gotowa.
Przez resztę drogi do miasta trzymała się z tyłu i gdy zobaczyła limuzynę czekającą na
nich przed Opera House, wymknęło się jej westchnienie ulgi. Ale ku jej przerażeniu doktor
Montgomery skręcił.
— Tu jest — wskazała z nadzieją, że nie zauważył samochodu.
Ale doktor nie zwrócił na jej słowa najmniejszej uwagi. Najwyraźniej zmierzał w
stronę restauracji. Amanda przepuściła dwa stare Fordy i, przecinając ulicę, pobiegła za nim.
Żeby ona mogła zrealizować resztę planu, on musiał wrócić na obiad na rancho.
Przytrzymał jej drzwi do restauracji.
— Obiad czeka na nas w domu — powiedziała.
— Po co wracać taki kawał? Poza tym zjedzenie czegoś porządnego może tylko wyjść
pani na zdrowie.
Ujął ją zdecydowanie za ramię i wprowadził do chłodnego wnętrza przepełnionego
zapachami potraw.
Amanda nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jadła poza domem. Ale było to
właśnie tu — przyszła razem z matką i miała na sobie białe rękawiczki.
Kelnerka podała im kartę. Amanda znalazła w niej zwijane kotlety cielęce, pieczone
żeberka, udo jagnięcia i nadziewane piersi kurcząt. Na samą myśl, że mogłaby wybrać którąś
z tych potraw, poczuła przypływ śliny, ale wiedziała, że Taylor nie zaakceptowałby żadnej.
Odłożyła kartę.
— Zastanowiła się pani już? — zapytał Hank.
— Nie będę tu jadła.
Uderzył gniewnie kartą o stół.
— A co ma pani przeciwko smacznemu jedzeniu? A może czuje się pani zbyt ważna,
żeby jeść w miejscu publicznym?
Znów pojawił się gniew.
— Ani jedno, ani drugie. Po prostu nie chcę być tęga.
Otworzył szeroko oczy.
— Tęga? Musiałaby pani przytyć ze dwadzieścia funtów, żeby można było panią
uznać za szczupłą. — Podniósł menu i podał Amandzie. — Jestem gościem, a pani ma się o
to postarać, żebym był zadowolony, prawda? Chcę, żeby pani jadła!
Nie wiedziała, co robić. Nie powinna tyć Taylor nie znosił grubych kobiet. Ale chciał
przecież, żeby doktor Montgomery był zadowolony. Tylko że on nie lubił muzeów,
wycieczek po rancho ani zdrowej żywności. Lubił rozmawiać z kobietami, trzymać na rękach
dzieci, spacerować, jeść. Chyba najbardziej lubił właśnie jeść.
Amanda próbowała wybrać najlżejszą z potraw, ale gdy przyszła kelnerka, doktor
Montgomery zadecydował za nią: piersi kurcząt nadziewane pastą ze szpinaku, przybranie z
szałwii, sałatka, drożdżowe bułki i masło.
— Panno Caulden — powiedział — czy jeśli przysięgnę, że nie ucieknę ani nie będę
się wtrącał w sprawy pani ojca, zwolni mnie pani z przewidzianych planem zajęć?
— Ja... nie wiem.
Co powie na to Taylor? Miała przecież znać najdrobniejszy krok doktora
Montgomery'ego. Ale jednocześnie miała sprawić, by nabrał sympatii do Cauldenów, a to
wcale nie szło jej dobrze. Taylor przewidywał, że gość będzie absolutnie zachwycony
ranchem i domem, tymczasem na razie nic go nie zachwycało. Nic potrafiła znaleźć
odpowiedzi.
— Ma pan własne plany? — zapytała. W końcu może przynajmniej uda się go
zatrzymać w domu?
— Chciałbym się trochę przejechać moim samochodem. Nie mam pojęcia, co
zamierzam robić później.
Poza tym, że zamierzał uciec od tej kobiety, która go niepokoiła, szarpała nerwy i
wprawiała w gniew.
Amandę ogarnęła panika. Taylor będzie wściekły, jeśli puści doktora samego.
— A nie mógłby pan poczytać? Jeśli pana opuszczę, z pewnością znajdę sobie jakieś
inne zajęcie
Cholera — zaklął w myślach. Złotko, ty mnie nie opuścisz, ty mnie doprowadzisz do
obłędu. Te twoje włosy. Duże, smutne oczy. Figura całkiem miła, gdyby było na niej choć
trochę ciałka.
Dlaczego zawartość tak wdzięcznego opakowania musiała być tak odpychająca?
— Mam kilka listów do napisania i prac do sprawdzenia — powiedział w końcu. —
Jutro będę siedział w domu.
W jej oczach dojrzał taką ulgę, że przez chwilę obawiał się, że Amanda się rozpłacze.
Może czekały ją jakieś kłopoty, jeśli nie uda jej się zmusić go do pozostania w domu? Ale to
niemożliwe. Była przecież oziębłą damą; jakże inaczej mogłaby zakochać się w tym Driscollu
o kamiennej twarzy. Pasowali do siebie jak ulał. Chyba wyznawali sobie miłość czytając na
głos sonety.
Kelnerka przyniosła zamówione dania. Wyraz twarzy Amandy rozbawił Hanka.
— Wygląda na to, że zamierza się pani do tego modlić. Śmiało! Smacznego.
Minęły lata od czasu, gdy Amanda jadła coś równie smacznego. Taylor powtarzał, że
ciało jest świątynią i musi być traktowane z należytym szacunkiem, a zatem nie wolno go
napełniać niezdrowym, tłustym jedzeniem.
Pierwszy kęs okazał się niebiański. Absolutnie, czysto niebiański. Zamknęła oczy i
żuła powoli, smak powoli rozchodził się po całych ustach.
Hank popatrzył na Amandę znad talerza i stwierdził, że na jej twarzy maluje się taki
wyraz, jaki widział tylko wtedy, gdy kochał się z jakąś kobietą. Upuścił widelec, a ona
otworzyła oczy.
— Smakuje... — zająknął się — smakuje pani to danie?
— Tak, dziękuję.
Powróciła do rzeczywistości i chłonęła posiłek z otwartymi (dzięki Bogu!) oczyma,
ale Hank nadal miał trudności z przełykaniem. Uspokój się, Montgomery. Jest po prostu
ładna. Przyjechałeś tu pogadać ze związkowcami, a nie wikłać się w takie kłopoty jak z
Blythe Woodley.
— Panno Caulden, czy mogłaby mi pani opowiedzieć o Kingman?
Jak automat włączający się po wrzuceniu doń monety, zaczęła wypluwać z siebie
informacje. Opowiadała o szlakach kolejowych (jednym głównym i czterech lokalnych) i
siedmiu dostawach poczty dziennie. Mówiła o Indianach Diggerach, hiszpańskich nadaniach
ziemi, o tych, co wydobywali miedź. O grupie Donnera, która przybyła na leżące na wschód
od Kingman rancho Johnsonów; podała dane dotyczące ekip ratunkowych, liczbę ocalałych i
zaginionych. Mówiła o wylewach rzeki i pożarach, budowie kościołów i mostów. Podała
liczbę ludności, datę założenia szkoły...
— Dość! — krzyknął Hank, łapiąc powietrze. Była jak nigdy nie opadający latawiec,
podczas gdy jego zapał już ostygł. Niech ją sobie bierze Taylor Driscoll. Nie było w niej nic
ciekawego. — Proszę zjeść ciasto — powiedział i popchnął w jej stronę talerzyk.
Uśmiechnął się widząc, jak szybko go opróżniła. Jak na kogoś, kto się boi utyć,
zrobiła to z zadziwiającym entuzjazmem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Taylor Driscoll stał za biurkiem w bibliotece i zerkał niecierpliwie przez frontowe
okno domu. Ponownie spojrzał na zegarek. 14:13. Gdzie ona jest? Rano dał jej plan dnia.
Miała wrócić w południe, dlaczego zatem spóźnia się już o ponad dwie godziny?
Znów sprawdził czas. 14:14. Ani śladu samochodu. A niech ją! Za to, że go tak
zdenerwowała. Przeklinał Amandę, ale siebie też. Za to, iż za bardzo jej ufał. Dawno już
postanowił, że nie pokocha żadnej kobiety — były zbyt płoche. Mówiły, że kochają, a potem
odchodziły.
Kiedy tak patrzył przez okno, wydawało mu się, że powraca do czasów dzieciństwa,
gdy stawał przy oknie wypatrując powrotu matki. Wtaczała się na schody wsparta na dwóch
młodzieńcach. Miała wiecznie rozczochrane, farbowane na rudo włosy, obfity, kołyszący się
biust, tłuste, odsłonięte uda, które czasem podszczypywał któryś z mężczyzn, a ona się wtedy
śmiała. Mały Taylor patrzył, jak ojciec wychodzi przed dom, by pomóc matce wejść. Jej
towarzysze pozwalali sobie wtedy na niedwuznaczne aluzje, ale jakby tego nie słyszał.
Taylor opuszczał miejsce przy oknie i kładł się do łóżka, lecz nie mógł zasnąć.
Zaciskał pięści, pełen nienawiści do obojga rodziców; do matki za to, że była głupią,
hałaśliwą, grubą, niechlujną kobietą, a do ojca za to, że będąc tak wytwornym,
wykształconym człowiekiem, kochał taką istotę.
Taylor spędzał każdą chwilę na nauce, próbując zapomnieć o rozwalonej na sofie
matce połykającej czekoladki, osobie, która nigdy nie ruszyła nawet palcem, by wydać
polecenie służbie czy zająć się własnym dzieckiem. Czasami stawał w drzwiach i patrzył na
nią, ale to tylko ją rozśmieszało, wolał więc pozostać we własnym pokoju. Powoli zaczął
obdarzać swoje książki miłością, uczuciem, którego nigdzie indziej nie mógł znaleźć. Jego
matka otwarcie przyznawała, że poślubiła ojca dla pieniędzy i jedyne, co ją interesowało, to
jedzenie, nieskromne suknie pełne falbanek oraz rozrywki, do których zaliczała również
whisky i młodych, przystojnych mężczyzn.
A ojciec potrafił tylko cierpieć. Ubolewać nad tym, że pokochał tę kobietę i uczynił
swoją żoną. Uważał tę miłość za nieuleczalną chorobę, jaką się przypadkiem zaraził.
Gdy Taylor miał dwanaście lat, ojciec umarł, a matka w ciągu roku straciła wszystko,
co po sobie zostawił. Bez żalu spakował brudne rzeczy (służba odeszła parę miesięcy
wcześniej), zabrał sto dolarów, które schował kiedyś, gdy matka była pijana, i ruszył na
poszukiwanie krewnych ojca.
Przez długie lata żebrał o naukę. W czasie pobytu w rodzinnym domu rozwinęło się w
nim poczucie godności własnej i teraz musiał uporać się ze wstydem, złością, poniżeniem;
często trzeba było odłożyć dumę na bok i prosić o coś krewnych. Po kilku latach zaczęli
uważać wspomaganie go za swój obowiązek, wiedząc, że jeśli nie wyślą mu pieniędzy czy
listów polecających, zostaną zasypani listami od Taylora i innych członków rodziny.
W wieku lat dwudziestu skończył szkołę summa cum laude. Każdy z krewnych
odczuwał satysfakcję, że pomagał mu tak długo i że dało to takie wyniki.
Po studiach Taylor chwytał się różnych zawodów, ale nie znalazł takiego, który by go
zadowolił i już myślał, by wrócić na uczelnię i zrobić doktorat, gdy otrzymał list od swego
dalekiego krewnego J. Harkera Cauldena, który pisał, że ma kapryśną córkę i obawia się
stracić nad nią kontrolę. Jej matka nie nadawała się do wprowadzenia odpowiedniej
dyscypliny, a on sam nie miał na to czasu. Chciał, by Taylor przyjechał i osobiście zajął się
dziewczyną jako jej guwerner aż do chwili, gdy wyda się ją za mąż.
Taylor wyobraził sobie natychmiast własną matkę i czternastoletnią pannicę
wyślizgującą się nocą przez okno, by pójść na tańce. Miał nadzieję, że jeżeli uda mu się być
dostatecznie stanowczym, uratuje tę istotę od popełnienia błędów jego matki.
Przyjął ofertę J. Harkera i pojechał do Kalifornii, by rozpocząć obłaskawianie panny
Amandy.
Zobaczywszy ją, z trudem powstrzymał śmiech. Spodziewał się ujrzeć młodą replikę
swojej matki, a stanęła przed nim wysoka, niemal ładna dziewczyna patrząca na niego
wielkimi, pełnymi zaciekawienia oczyma. Już po dwóch dniach stwierdził, że Amanda ma
wspaniały umysł. Umysł nie zaprzątnięty nauką lecz sukniami, chłopcami, plotkami i innymi
równie frywolnymi rzeczami.
Tym niemniej od razu wyczuł jej możliwości. Poddawała się jego zabiegom tak łatwo
jak kawałek gliny. Mógł z niej zrobić damę, przeciwieństwo matki. Mógł ją nauczyć
rozmawiać o czymś ważniejszym niż ostatnia potańcówka. Ubrać elegancko i skromnie. Ale
przede wszystkim nie pozwolić jej utyć.
Była idealną uczennicą, pojętną, pilną, zawsze starała się go zadowolić. Nie żałował
godzin spędzonych na pisaniu rozkładu dnia, ponieważ dzięki temu zawsze wiedział, gdzie ją
znaleźć. Amanda nie powinna mieć czasu na to, by odejść.
Minęły lata i wyrosła na uroczą, młodą damę, nie wykazującą pociągu do rozpusty jak
jej matka. A on się w niej zakochał. Nie chciał tego i z początku starał się z tym walczyć,
ponieważ wiedział, że kobiety to niewdzięczne stworzenia, które wykorzystują niecnie fakt,
że obdarza się je miłością. Tak więc nie ujawniał się ze swoim uczuciem, a tylko starał się
przywiązać Amandę do siebie tak silnie, by nie mogła się od niego uwolnić. Kiedyś w
przyszłości, gdy nie będzie go to już tak przerażało, poślubi ją. Teraz obawiał się, że jest na to
za wcześnie; mogłaby się jeszcze zmienić w wiecznie brudną i pijaną, grubą matkę.
Znów spojrzał na zegarek. 14:18. Nadal ani śladu. Był wściekły, że pozwolił jej wyjść
z tym barbarzyńcą, ale przecież nie miał wyboru. Montgomery mógł stać się przyczyną wielu
poważnych kłopotów na plantacji i należało go trzymać z dala od tego miejsca, a tylko
Amanda mogła się nim zająć. Rancho stało się bardzo ważne dla Taylora, odkąd J. Harker
zapowiedział, że mu je kiedyś odda jako posag Amandy, swojej jedynej córki. Taylor bardzo
potrzebował finansowego zabezpieczenia. Jego dzieciństwo i wczesna młodość, szczególnie
po śmierci ojca, upłynęły mu na żebraniu o pieniądze na książki, nauczycieli, buty, ubranie.
Te lata błagania o podstawowe potrzebne człowiekowi rzeczy głęboko zraniły jego dumę.
Miał teraz dylemat, jak wywiązać się z obowiązków gospodarskich, a jednocześnie
odizolować Amandę.
Prawie uśmiechnął się, gdy Amanda powiedziała, że doktor Montgomery chyba jej nie
lubi. Nie lubi? Kobiety, która może rozmawiać na dowolny temat w czterech językach? Mało
prawdopodobne. Ale może on należał do tych prymitywnych ludzi, którzy wolą odważne
panny i bywalczynie nocnych klubów.
Była 14:22 i nadal ani śladu Amandy.
Tak intensywnie wypatrywał jej przez okno, że rozbolała go głowa.
Amandę piekły stopy i do tego stopnia obawiała się konsekwencji zburzenia planu
zajęć, że aż ją w dołku ściskało i robiło jej się niedobrze. Doktor Montgomery chciał przejść
się po Kingman, zajrzeć do sklepów, przystawać, by porozmawiać z ludźmi; ogólnie rzecz
biorąc, tracić czas. Taylor wielokrotnie mówił Amandzie, jak cenny jest czas i że nie wolno
go trwonić na przyziemne sprawy. A jednak tym razem nie zaprotestowała. Taylor opowiadał,
jak strasznymi ludźmi są mieszkańcy Kingman. Czyż nie potępili jej matki? Nie lubili
Cauldenów, więc lepiej się z nimi nie spoufalać. A jednak stojąc obok doktora
Montgomery'ego, odpowiadała skinieniem głowy na ich pozdrowienia.
— Tak bardzo przykry jest dla pani kontakt z tymi prostymi ludźmi? — zapytał ostro
Montgomery, gdy zaproponowała powrót na rancho.
Jeszcze jedna rzecz, która bardzo jej przeszkadzała — wyższość, z jaką ten obcy
człowiek się do niej zwracał. Uśmiechał się do mijanych kobiet, a na nią patrzył skrzywiony,
czyniąc zawsze jakieś przykre uwagi. Chciała wrócić do domu, poczuć się bezpiecznie w
otoczeniu książek i Taylora.
Prawie wpadła na doktora Montgomery'ego, gdy ten nagle zatrzymał się przed
drogerią. Wisiał tam plakat zapowiadający wieczorek taneczny w najbliższą sobotę.
— Idziecie tam z panem Taylorem? — zapytał. — Chcecie poszaleć?
Nie znała tego określenia, ale wyczuła z jego tonu, o co chodzi.
— Nie chodzimy na tańce — odpowiedziała zduszonym głosem.
— Czy to znaczy, że miejscowi ludzie nie są dla państwa wystarczająco dobrym
towarzystwem?
Znowu poczuła gniew.
— Taniec to strata czasu, a co do tutejszych ludzi... — już miała mu powiedzieć o
swojej matce, ale powstrzymała się. Nie będzie bezczelna tylko dlatego, że on się tak
zachowuje. — Doktorze Montgomery, chciałabym już wrócić do domu. Zrobiło się późno, a
jest jeszcze wiele do zrobienia.
— No to proszę wracać — odpowiedział gniewnie, czując, że musi uciec od niej i od
tych wszystkich Cauldenów.
Dwie oślizłe ryby, Amanda i Taylor, prymitywny pieniacz J. Harker oraz zamknięta
gdzieś matka, o której wspominano jedynie półsłówkami. To ponad jego siły.
Ale popatrzył na idealnie wyprostowaną Amandę, w której oczach błyskały iskierki
gniewu i zrozumiał, że nie może odejść sam. Coś go powstrzymało.
— No dobrze. Wrócimy razem.
Amanda z trudem powstrzymywała łzy ulgi, gdy zawrócił w stronę limuzyny. Nie
odezwał się więcej ani słowem, Amanda była mu za to wdzięczna; musiała zebrać siły przed
czekającą ją rozmową z Taylorem.
Wyszedł im na spotkanie do hallu i Amanda z daleka wyczuła jego wściekłość.
Zaczekał, aż doktor Montgomery pójdzie do siebie, po czym wezwał Amandę do biblioteki.
Przez chwilę stał plecami do niej, potem odwrócił się na pięcie; jego ciemne oczy
błyszczały, policzki kipiały furią.
— Rozczarowałaś mnie, Amando. Bardzo rozczarowałaś. Wiedziałaś, że macie wrócić
do domu w południe, a jednak nie zrobiłaś tego. Nie! Nie chcę żadnych usprawiedliwień. Nie
będę nawet ich słuchał. Czy nie rozumiesz, jak ważne jest twoje zadanie? Jeśli przyjdą tu
związki, zaczną się kłopoty i możemy stracić cały tegoroczny zbiór. A wszystko dlatego, że
nie potrafisz trzymać się ściśle planu dnia.
Amanda patrzyła na swoje ręce. Jak miała wpłynąć na doktora Montgomery'ego?
Jakoś musiała. Wyglądało na to, że wszystko — nawet przyszłość plantacji — zależy tylko od
niej.
— Teraz idź do swojego pokoju i przemyśl to, co ci powiedziałem. Nie przychodź dziś
na kolację, ale bądź w bibliotece, żeby poczytać doktorowi Montgomery'emu. Może choć tu,
w domu, potrafisz się dostosować do planu.
A ja nie będę o ciebie drżał — dokończył w myślach, patrząc ze zmarszczonymi
brwiami na jej pochyloną głowę.
— Idź już, Amando — dodał, pohamowawszy gniew.
Amanda wchodziła po schodach powoli, jakby ważyła o pięćdziesiąt funtów więcej.
Na górze czekała na nią pani Gunston. Amanda miała iść do sutereny na ćwiczenia, potem
kąpiel. Bez kolacji. No i wieczorem czytanie doktorowi Montgomery'emu. Zaczynała gardzić
tym człowiekiem.
Hank pozostał w swoim pokoju aż do wieczora. Usiłował przeczytać kilka prac
studentów. Czasami, gdy któremuś z jego uczniów szło dobrze, ale nie aż tak, jak on by sobie
tego życzył, Hank pozwalał jemu lub jej przygotować referat, by poprawić ocenę. Zwykle pod
koniec semestru miał wiele takich prac do sprawdzenia. Ale teraz nie mógł się skupić, cały
czas myślał o Amandzie. Nie był pewien, co rozwścieczało go w niej najbardziej.
Przypomniał sobie jej minę w czasie obiadu, zamknięte oczy, wyraz najwyższego szczęścia
na twarzy.
— Szkoda, że to nie ja byłem przyczyną — mruknął i powrócił do prac.
Amanda nie pojawiła się na kolacji, a Hank pomyślał, że to dlatego, iż nie jest już w
stanie znieść jego towarzystwa. Siedział w nienaturalnym milczeniu obok tego Taylora o
sztywnym karku, jadł kotlety, podczas gdy gospodarz spożywał kolejną gotowaną rybę. Hank
zastanawiał się, czy w swoim pokoju, poza zasięgiem wzroku Taylora, Amanda jadła teraz
cokolwiek. Gotowaną rybę, a może soczystego pieczonego kurczaka?
Gdy zegary w całym domu wybiły 19:15, Amanda pojawiła się w bibliotece. Hank,
który przeglądał prasę, skinął do niej przyzwalająco głową i skrył się ponownie za gazetą.
Zastanawiał się, czy Amanda odejdzie, gdy zauważy, że jej ukochany nie jest sam.
Taylor obwieścił wtedy, że Amanda będzie czytać dla nich obu.
— Nie będę wam przeszkadzał — odpowiedział Hank zza gazety, ale w bibliotece
zapadło pełne wyczekiwania milczenie i wyczuł, że powinien uhonorować to przedstawienie
należnym zainteresowaniem.
Powoli złożył gazetę i usiadł z rękoma splecionymi na kolanach, jak dobrze
wychowany młody dżentelmen.
Ubrana w skromną błękitną sukienkę ze staroświeckim koronkowym kołnierzykiem,
Amanda stała przed nimi prosto, trzymając otwarty tomik poezji. Łatwo odgadł, że miała
odczytać najnudniejsze pod słońcem wiersze, jakie kiedykolwiek napisano, czyli Odę
wieczorną Williama Collinsa i Hymn na cześć piękna intelektu Shelleya. Zasnąłby, gdyby nie
to, że w tej sytuacji mógł ją bezkarnie obserwować. Długie, grube, gęste włosy i pełne usta
poruszające się kusicielsko, gdy mówiła. Słuchał jej pieszczącego słowa głosu i zastanawiał
się, jak brzmiałby, gdyby Amanda szeptała miłosne wyznania.
Ale przecież każde takie wyznanie skierowane byłoby do Taylora. Hank popatrzył na
niego i stwierdził, że ten człowiek nie tyle podziwiał, co oceniał jej deklamację. Wyglądał jak
nauczyciel, a nie jak mężczyzna słuchający ukochanej kobiety.
Hank uświadomił sobie, że Amanda przerwała lekturę i podeszła do Taylora podając
mu książkę. Uśmiechnęła się do niego ulegle, wyczekująco i powiedziała:
— Proszę.
Hank poczuł ukłucie zazdrości, gdy zimny, ponury Taylor wziął książkę z jej rąk.
Pomyślał, że na jego miejscu odwzajemniłby uśmiech, a prawdę mówiąc — zrobiłby
wszystko, o co by poprosiła. Ale Taylor po prostu sięgnął po książkę, otworzył i zaczął czytać
W dzień narodzenia Pana Johna Miltona.
Słuchając jego monotonnego głosu, Hank obserwował Amandę wpatrującą się w
Taylora, jakby był bóstwem, panem życia i śmierci, podczas gdy obiekt jej uwielbienia tego
nie zauważał. Hank poczuł nagły przypływ złości, że Amanda tak wiele musi dawać,
otrzymując w zamian tak mało. Gdyby należała do niego, oddałby jej wszystko. Wszystko, co
ma, i jeszcze trochę. Gdyby był jej narzeczonym, nie spędzałby wieczorów na czytaniu, lecz
zabrałby ją na spacer między jaśminy i całował, ściągając tę okropną sukienkę z jej ramion.
Potem...
— Doktorze Montgomery?
Ocknął się na dźwięk jej głosu. Podała mu tomik.
— A może pan coś nam przeczyta?
Hank tak głęboko tkwił w swych rozmyślaniach, że z początku nie zrozumiał, o co jej
chodzi.
— Doktor Montgomery jest ekonomistą — powiedział swoim cichym głosem Taylor.
— Wątpię, by interesowała go poezja.
Hank nie wziął książki, lecz popatrzył na Amandę. A jego spojrzenie było tak gorące
jak jego serce. Zaczął recytować Williama Buttlera Yeatsa:
Biała pani, przyniosę ci dar,
Księgi moich niezliczonych snów.
Ciebie ogień namiętności zmógł,
Jakby przypływ srebrny piasek starł.
Twoje serce starsze jest niż róg
z ogniem czasu zszarzałym jak dym.
Biała pani niezliczonych snów,
Tobie niosę mój namiętny rym.
Gdy przerwał, w pokoju zapadła cisza. Szyję, a potem twarz Amandy przyoblekł
uroczy, głęboki rumieniec.
— Nie mogę powiedzieć, żeby to było w moim guście, doktorze Montgomery —
powiedział matowym głosem Taylor. — Amando! — ostrym tonem odwrócił jej uwagę od
Hanka. — Uważam, że powinnaś przeczytać kolejny tekst.
Nagle Hank poczuł, że nie wytrzyma tu już ani chwili dłużej.
— Proszę mi wybaczyć — powiedział i, nie czekając na jakąkolwiek reakcję, opuścił
pokój. Czuł jakiś wewnętrzny ucisk, jakby się dusił, jakby nie starczało mu powietrza.
Poszedł do garażu, gdzie stał jego samochód i zanim pomyślał, co robi, siedział już w swoim
Mercerze, jadąc gdzieś, byle dalej.
Chłodny wiatr owiewający jego twarz i ciało sprawił, że poczuł się lepiej. Pruł
zakurzoną drogą, szybko, coraz szybciej, wyciągając z Mercera, ile się da, choć wiedział, że
hamulce nie są w pełni sprawne. Potrzebował teraz poczucia wolności. Musiał oderwać się od
tego domu. ...ogień namiętności — myślał — Ciebie ogień namiętności zmógł...
Jechał z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę, gdy zobaczył tę kobietę. Stała na
środku drogi, oślepiona reflektorami samochodu. Zastygła w bezruchu i patrzyła na Mercera
zbliżającego się z niewiarygodną dla niej prędkością.
Hank wykazał refleks rajdowca, skręcił w prawo; minął kobietę zaledwie o stopę. Wóz
wpadł na ogrodzenie i ciągnął jeszcze przez około pięćdziesiąt stóp jeden z jego słupów.
Hank wcisnął w podłogę pedał hamulca. Zanim udało mu się zatrzymać samochód, zniszczył
1 Przekład Ludmiły Marjańskiej.
chmiel Cauldenów na odcinku jakichś dwudziestu stóp.
Oprzytomniał po chwili i obrzucił spojrzeniem oświetlone reflektorami pole. Otrząsnął
się, ściągnął z siebie pędy roślin i sznurki, by móc wysiąść. Nogi się pod nim ugięły, ale
zebrał się w sobie i pobiegł w kierunku drogi. Po chwili odnalazł kobietę.
Było ciemno, z trudem ją dojrzał. Siedziała w tym samym miejscu. Nie sądził, by ją
potrącił, ale wolał sprawdzić.
— W porządku? — zapytał pełen niepokoju, klęknąwszy obok niej.
— Nigdy nie widziałam niczego równie szybkiego — odpowiedziała zdumiona.
Hank przyjrzał się kobiecie i wyczuł w jej oddechu alkohol; była pijana. Delikatnie
wziął ją za rękę i podniósł.
— Chodźmy do domu.
Uśmiechając się, opadła na niego bezwładnie, jakby była z gumy.
— Ty jesteś ten od Cauldenów?
— Tak. Chodź. Jeśli uda mi się wyciągnąć samochód, zabiorę cię do domu.
— Do domu? Amandzie się to nie spodoba.
— Nie dowie się — odpowiedział i, opasawszy ją ramieniem wokół talii, pociągnął w
stronę Mercera.
Musiał odczepić jeszcze kilka pędów chmielu, by zrobić miejsce na drugim siedzeniu.
— Miło — wymamrotała i rozparła się na skórzanym fotelu.
Następne kilka minut spędził na oczyszczaniu maski i usuwaniu przeszkód z ziemi.
Było sucho, więc miał nadzieję, że uda mu się wyjechać bez pomocy. Odsunął połamany płot
i wsiadł do auta.
Księżyc i reflektory niewiele dawały światła, ale zauważył, że kobieta była młoda i w
jakiś prowokujący sposób ładna. Silny makijaż zbyt mocno uwydatniał jej rysy, a czerwona
szminka przyciągała uwagę.
Gdy spostrzegła, że jest obserwowana, uśmiechnęła się leniwie, kusząco.
— Lubię mężczyzn jeżdżących szybko. Uruchomił silnik i zaczął się wycofywać z
pola.
— Dokąd cię zawieźć?
— Do zajazdu Charliego.
Hank zawahał się tylko przez moment. Dobrze mu zrobi, jak zobaczy kawałek życia.
— Zgoda, jeśli nie czytają tam poezji.
Zaśmiała się w taki sposób, że łatwo było domyślić się, że gościła w zajeździe już
wiele razy i że z pewnością nie odbywają się tam żadne wieczory poetyckie.
Jechało mu się przyjemnie. Miło było spojrzeć na kobietę, która nie siedziała ani
sztywno, ani sztucznie. Lubił patrzeć na kobiety, które potrafiły się uśmiechać.
Zajazd znajdował się około pięciu mil za miastem, oddzielony od drogi żwirowanym
parkingiem, na którym stały teraz trzy automobile. Hank podążył za śmiechem i światłem.
Zanim zdążył obejść samochód, by otworzyć drzwi od jej strony, pasażerka wysiadła.
Miała na sobie tanią satynową sukienkę. Widać było, że przejażdżka ją otrzeźwiła, ponieważ
stała teraz pewnie, ale w kąciku ust szminka zdążyła się już rozmazać.
Przyjęła jego ramię i przytuliła się.
Teraz była rozkosznie okrągła, ale za kilka lat stanie się po prostu gruba.
— Cała banda zzielenieje z zazdrości, gdy cię zobaczą — powiedziała. — Jak się
nazywasz?
— Hank Montgomery — odpowiedział, uśmiechając się do niej. — A ty?
— Reva Eiler. — Pociągnęła go za rękę ku drzwiom lokalu.
Siedziało w nim tylko czworo klientów. Przy trzech ścianach stały ławy, a wzdłuż
czwartej ciągnął się długi bar. Połowę przestrzeni zajmowały małe stoliki, resztę
przeznaczono do tańca i dla orkiestry. Reva pozdrowiła barmana i zaprowadziła Hanka do
stolika w rogu sali.
— Opowiedz mi o sobie — powiedziała, wyjmując puderniczkę z wyszywanej
paciorkami torebki, żeby poprawić makijaż.
Gdy skończyła, sięgnęła po papierosa do posrebrzanej papierośnicy, z której
większość kruszcu już dawno zeszła. Hank wziął od niej zapalniczkę i podał jej ogień.
Odrzuciła do tyłu gęste włosy. Sięgały zaledwie do ramion. Hank uprzytomnił sobie, że
rzadko widywał kobiety o tak krótkich włosach, ale fryzura mu się spodobała. Zastanawiał
się, jak Amanda wyglądałaby w takim uczesaniu.
— Niewiele tego. Wykładam ekonomię w...
— Ekonomię! — wykrzyknęła. — Dzięki, Charlie — rzuciła, gdy barman postawił
przed nimi dwa piwa. — Nie wyglądasz na profesora ekonomii. Myślałam, że jesteście z
Amandą kochankami albo coś w tym stylu.
Hank pociągnął spory łyk piwa.
— Znasz Amandę?
Długo mu się przyglądała. Było w nim coś, co ją poruszyło. Przystojny... wyjątkowo
przystojny, ciemno—blond włosy, niebieskie oczy, nos, który nadawał mu wygląd księcia, i
usta. Podobały jej się takie usta. Ale było jeszcze coś. To...
— Jesteś bogaty, co? — zapytała i zdjęła z języka okruch tytoniu.
Hank był tak zdziwiony, że nie odpowiedział.
— Nie bój się. Jeśli to tajemnica, nie powiem nikomu. Ja to wyczuwam. Ten zmysł
wyostrza się, gdy się jest tak biednym jak ja. Nie, tylko bez współczucia. Zamów mi jeszcze
jedno piwo i powiedz, co się dzieje u Cauldenów.
Hank skinął ręką w kierunku barmana i odwrócił się do Revy.
— Znasz Amandę? To znaczy: Cauldenów? Uśmiechnęła się. Choć była młoda,
szybko się zestarzeje. Nie sądził, by wyglądała wtedy ładnie.
— Mówiłeś o Amandzie. Co u niej? Nadal laki urwis?
— Amanda? — zdziwił się. — Amanda Caulden urwisem? Chyba mówisz o kimś
innym. Amanda jest ideałem. Porusza się idealnie, mówi idealnie, dyskutuje tylko na idealnie
poważne tematy, je idealnie zdrową żywność i kocha idealnego mężczyznę. Amanda nie jest
urwisem.
Reva dopiła pierwsze piwo i przysunęła sobie drugie.
— Czy gdy byłeś w szkole podstawowej, miałeś takiego prawdziwego wroga? Kogoś,
kto zawsze doprowadzał cię do szału, niezależnie od lego, co robił?
— Jim Harmon — odpowiedział Hank, uśmiechnąwszy się do swoich wspomnień. —
Uważałem, że jest najwstrętniejszym bachorem, jaki się kiedykolwiek urodził. Zawsze ze
sobą walczyliśmy.
— No widzisz, Amanda i ja byłyśmy wrogami od pierwszego dnia w szkole. Nadal to
pamiętam. Mój stary pił przez trzy dni, a moja matka uciekła, gdy jak zwykle ruszył w tango.
Zostałyśmy tylko dwie; moja starsza siostra i ja. Ubrała mnie najlepiej, jak umiała, ale
wszystkie moje ciuchy były podarte, brudne i pogniecione, więc dzieci śmiały się ze mnie.
Byłam do tego przyzwyczajona, ale wtedy ta mała panna Amanda, cała czysta i biała,
podeszła do mnie, objęła i kazała wszystkim przestać się śmiać. Wściekłam się. Wytrzymam,
gdy się ze mnie nabijają, ale nie znoszę współczucia. Popchnęłam ją na ziemię, skoczyłam i
zaczęłam okładać pięściami.
Hank słuchał z zainteresowaniem.
— A co ona na to? — zapytał, spodziewając się, że Amanda pobiegła z płaczem do
nauczycielki.
Reva skrzywiła się.
— Podbiła mi oko. Miała kłopoty, bo nauczycielka weszła, kiedy to ona na mnie
siedziała i waliła mnie prawą ręką w twarz. Byłyśmy wrogami, aż do chwili, gdy stary
Caulden zabrał ją ze szkoły. Nikt jej nie widział od tego czasu. Zupełnie, jakby się
wyprowadziła. Bardzo się zmieniła?
Hank nie potrafił sobie wyobrazić Amandy, którą znał, walczącej na pięści. Co
spowodowało, że stała się tak bardzo inna? Czyżby zdała sobie w końcu sprawę z tego, iż jest
najbogatszym dzieckiem w mieście, i uznała, że jest kimś lepszym niż inni?
— Zmieniła się — odpowiedział wreszcie. — Nie jest już tą samą Amandą. Chcesz
jeszcze jedno piwo?
To, czego chcę — pomyślała Reva — nie znajdzie się w butelce. Potrzebuję kogoś
takiego jak ty: czystego, przystojnego, silnego, kogoś, kto się mną zaopiekuje. Jak dalece
zaangażowany był w sprawy Amandy?
— Czyli jesteś tylko gościem na rancho?
Z jakiegoś powodu wolał nie mówić o spodziewanym przyjeździe związkowców do
Kingman. Nie chciał wprowadzać paniki. Ludzie mieli przedziwne pojęcie o związkach
zawodowych, o tym, czego one chcą i w jaki sposób to osiągają. Postanowił pominąć ten
temat milczeniem.
— Oglądam rancho. Przed przyjazdem tutaj nie wiedziałem, że J. Harker ma córkę. A
Amanda jest zaręczona ze swoim guwernerem.
Reva przechyliła się na ławie i uśmiechnęła słodko.
— No to powinieneś poznać ludzi w Kingman. W sobotę jest zabawa — powiedziała z
wyraźną nadzieją w głosie.
Reva nie była w jego typie, ale w ciągu ostatnich dni, od czasu poznania panny
Caulden, Hank stracił orientację, jaki jest „jego” typ kobiety. Amanda zafascynowała go,
ponieważ była jedyną kobietą, którą ostatnio widywał. Zupełnie jakby zostali na bezludnej
wyspie. Teraz każda kobieta wydawała mu się odpowiednia. Może jeśli pójdzie na tę
potańcówkę i zobaczy inne, przestanie myśleć o tej przemądrzałej chudzinie.
— Wpaść po ciebie? — zapylał
Reva uśmiechnęła się szeroko i odsunęła włosy z czoła.
— Tam się spotkamy. O ósmej?
— Świetnie — odrzekł. — Muszę już wracać. Cauldenowie mogą zamknąć bramę.
Była bliska zaproponowania mu, żeby z nią został, ale się powstrzymała. Podwiózł ją
na róg ulic Czwartej i Głównej. Tam wysiadła. Nie chciała, by zobaczył, gdzie mieszka.
Patrzyła, jak odjeżdża w stronę czarnych zabudowań rancha Cauldenów, i myślała o tym, że
jeszcze raz Amanda dostanie to, czego chce. Reva często przeklinała przypadek, który jednym
pozwalał opływać w dostatki, a innym nakazywał cierpieć. Amanda miała łatwe życie, bez
strachu, bez nadzoru, bez prześladującego ją pijanego ojca; nikt nie mówił jej, co ma robić i
jak. Życie Revy było zupełnie inne. Amanda miała zawsze to, co najlepsze, dla Revy
zostawały odpadki.
Ruszyła w kierunku baraków kolejowych. Może choć tym razem uda jej się wygrać.
Zaczęła planować, jak wyskrobać trochę pieniędzy z tygodniówki na nową sukienkę na
zabawę. Ale zdziwią się wszyscy widząc ją z mężczyzną takim jak on.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Amanda usiłowała nie hałasować, bo czuła się trochę tak, jakby uciekła z domu.
Zabrała ze sobą kajet i pióro, ale nie wzięła lampy. Miała nadzieje, że księżyc świeci
wystarczająco jasno, a poza tym chciała studiować konstelacje gwiazd, a takie rzeczy
najlepiej robi się po ciemku.
To był dziwny wieczór, podobnie jak każda chwila, odkąd przyjechał doktor
Montgomery Po wyrecytowaniu tego... wiersza wybiegł z domu i usłyszała, jak odjeżdża
swoim ślicznym autem. Przez chwilę nie docierało do niej ani słowo z tego, co mówił Taylor.
Widziała wciąż doktora Montgomery'ego, który patrzył na nią, wyrzucając z siebie słowa. Nie
przypuszczała, ze słowa można ułożyć tak pięknie.
Żałowała, że jej nie lubił. Może mógłby nauczyć ją czegoś o poezji. Już sama myśl o
tym, że mogłaby mieć innego nauczyciela, wywołała w niej poczucie winy w stosunku do
Taylora. Ale przecież celem było wykształcenie. A gdy będzie umiała dość dużo, Taylor
ożeni się z nią i będą żyli długo i szczęśliwie na swoim rancho.
Ruszyła ku altanie, w której doktor zajadał ostatnio całą furę smakołyków.
Stwierdziła, że lepiej nie myśleć o posiłku, bo jej żołądek wyraźnie buntował się przeciwko
temu, że odebrano jej kolację. A odebrano dlatego, że Montgomery odmówił dostosowania
się do planu zajęć.
Oparła się o jedną z kolumienek i zaczęła obserwować gwiazdy. Choć nie spała przez
kilka ostatnich nocy, nie czuła się senna. Było coś dziwnego w ciężkim, gorącym powietrzu
nocy, w zapachu kwiatów i przejrzystym niebie.
Gdy tak patrzyła na gwiazdy, usłyszała cichy, stłumiony warkot zajeżdżającego przed
dom samochodu i schyliła się, by doktor Montgomery jej nie zauważył. Gdy silnik zgasł,
wstrzymała oddech nasłuchując kroków na żwirowej alei. Postanowiła poczekać w ogrodzie i
dopiero później wejść do domu. Nie miała zamiaru spotkać go na schodach, by stać się celem
ironicznych uwag.
Ale ku jej zdumieniu doktor Montgomery nie skierował się do domu, lecz szedł w jej
kierunku. Bała się poruszyć.
— Byłem pewien, że kogoś tu widziałem — powiedział, zatrzymawszy się kilka
kroków dalej.
Amanda westchnęła ciężko. Złapana!
— Dobry wieczór, doktorze Montgomery — wymamrotała.
Hank wszedł do altany i usiadł naprzeciw Amandy, najdalej, jak tylko mógł. W
świetle reflektora zauważył rożek jej białej sukienki. Normalnie nie zwróciłby na coś takiego
uwagi, ale w przypadku Amandy miał chyba jakiś szósty zmysł. Idź spać — mówił sobie. —
Wypiłeś za dużo piwa i czujesz się po tym wypadzie tak dobrze, że szkoda to psuć. Ale umysł
nie mógł zmusić ciała do wykonania najmniejszego ruchu. Hank siedział więc dalej.
— Spotkałem jedną z pani przyjaciółek.
Amanda nie potrafiła przypomnieć sobie, kogo mogłaby nazwać swą przyjaciółką, tyle
lat spędziła z Taylorem i rodziną.
— Tak?
Powinna pójść na górę. Taylorowi nie spodobałoby się takie nocne posiedzenie w
altanie. Plan tego nie przewidywał. Nie patrzyła nawet na gwiazdy.
— Revę Eiler — wyjaśnił.
Przez chwilę Amanda nie mogła skojarzyć nazwiska, a potem powoli zaczęły jej się
przypominać kłótnie z Revą. Czy tamta Amanda i ona, to ta sama osoba? Dzięki Bogu, Taylor
wyzwolił ją z tego, czym była.
— Nie pamięta jej pani? — zapylał Montgomery. — Ona pamięta: ciemne oczy i cała
reszta.
Amanda uśmiechnęła się wbrew sobie.
— Tak, pamiętam. Było mi jej żal, ale nie pozwoliła mi tego okazać. Ona zawsze...
— Dlaczego? — podchwycił.
— Zawsze chciała tego, co ja. Włożyłam niebieską sukienkę w serduszka, a dwa dni
później ona też pokazała się w niebieskiej sukience w serduszka. Kiedyś mama wpięła mi we
włosy kokardę w biało—różowe pasy, a następnego dnia Reva miała już taką samą. Ja...
— Co pani?
— Wrzuciłam swoją do rzeki.
Uśmiechnął się na taką szczerość.
— Zabieram Revę na zabawę w sobotę rzucił, zanim zdążył pomyśleć.
— To dobrze — powiedziała Amanda. Reva ma tak mało radości w życiu.
— W przeciwieństwie do pani. — Nie mógł się powstrzymać od cierpkiej uwagi.
Była taka śliczna w delikatnym Świetle księżyca, przypominała dobrą wróżkę;
eteryczna w swej białej sukience z bladym owalem delikatnej twarzy
Zesztywniała.
— Ja doświadczam wiele szczęścia w moim życiu. Mam rodziców, narzeczonego,
moje książki. To wszystko, czego można od życia oczekiwać.
Może dla niej to dość, ale większości kobiet to nie wystarcza — pomyślał.
— Może wybierzecie się z Taylorem na zabawę? Poszlibyśmy tam we czworo.
— Nie sądzę — odpowiedziała, nie mogąc sobie wyobrazić Taylora tańczącego.
Wstała, zabrała kajet i pióro, ruszyła ku drzwiom.
— Lepiej będzie, jak już sobie pójdę.
Zwinnie jak kot zablokował jej przejście. Stał teraz bardzo blisko. Dotarła do niego
woń jej skóry. Bez zastanowienia wyciągnął rękę i dotknął włosów na skroni Amandy.
— Nie odchodź — szepnął. — Zostań ze mną.
Amanda z trudem przełknęła ślinę. Patrzył na nią tak samo, jak wtedy, gdy mówił
wiersz — wiersz o rzeczach nieprzyzwoitych. Żaden mężczyzna jeszcze tak na nią nie patrzył
ani nie mówił do niej w ten sposób. Przerażało ją to, a jednak nie mogła się ruszyć.
— Jak długie są twoje włosy?
— Długie? — zapytała niemądrze. — Do pasa. Trudno je czesać.
— Chciałbym je zobaczyć nie uczesane. Chciałbym widzieć, że są długie i gęste.
Amanda czuła się dziwnie. Może to brak posiłku? Może brak szeregu posiłków,
opuszczonych przez nią w ciągu ostatnich dni? Czuła, że głowę ma lekką, a nogi ciężkie.
— Doktorze Montgomery. Nie sądzę, żeby... — Przerwała, zrobiwszy krok do tyłu,
gdy on postąpił naprzód.
— Jakie są twoje ramiona, Amando? Tak białe i gładkie jak skóra na twoim policzku?
— Pogładził jej twarz wierzchem dłoni.
Jakie to dziwne — pomyślała patrząc mu w oczy. Jego słowa były nie na miejscu i nie
powinien ich wypowiadać. Może należało wezwać pomoc? Ale cofnęła się tylko o kolejny
krok, a on podążył za nią.
— Te twoje oczy mogłyby pożreć mężczyznę żywcem. — Czuła, jak jego głos
rozlewa się wokół niej jak coś gorącego, gęstego. — A twoje usta... Stworzone są po to, żeby
je całować. Usta stworzone, żeby szeptać słowa miłości, żeby całować ciało mężczyzny.
O, Boże — pomyślała Amanda, ale nie udało jej się wypowiedzieć ani słowa — O,
Boże, Boże, Boże. Bała się go i dlatego nie krzyknęła ani nie uciekła. Tyle że to uczucie nie
przypominało strachu, lecz... Nie dawało się opisać, nie dawało się z niczym porównać.
— Amando — szepnął.
Położył dłonie na jej szyi i pieścił skórę.
Nigdy jeszcze jej tak nie dotykano. Przymknęła oczy i odchyliła głowę, kiedy ręce
Hanka wędrowały po jej twarzy.
Nagle zniknął. Przez chwilę stała nieruchomo i zastanawiała się, czy śniła, ale
usłyszała głośne trzaśniecie drzwi, świadczące o tym, że wszedł do domu.
Ciężko usiadła na ławce, a kajet i pióro, które dotąd ściskała w dłoni, opadły jej na
kolana. Niedobrze — błysnęło jej w głowie. Absolutnie nie tak. Złe było to, co się stało, a
jeszcze gorsze to, CO czuła,
Przypomniał jej się Taylor i serce Amandy ścisnął ból. Tak bardzo ufał, wierzył w nią,
a jednak zdradziła go jak pierwsza lepsza ladacznica bez zasad. Jakże może kiedykolwiek stać
się godną Taylora, skoro w taki sposób zachowała się w stosunku do obcego, który się nią
tylko bawi? Doktor Montgomery może się wydawać człowiekiem wartościowym ze swoimi
osiągnięciami na uczelni, ale tak naprawdę jest inny. Recytował wulgarne wiersze, jadł
łapczywie, zapraszał nie znane sobie kobiety na tańce, a potem jej czynił nieprzystojne
propozycje niemal na oczach narzeczonego. Tak nie zachowuje się człowiek z zasadami,
jakim jest Taylor. On nigdy nie jeździ za szybko (a raczej w ogóle nie prowadzi sam). Nie
toleruje bezsensownych zajęć takich jak taniec, nigdy, nigdy nie wyszedłby wieczorem z
domu, by spotkać się z kimś takim jak Reva Eiler. I nie czyniłby niestosownych propozycji,
nawet kobiecie, którą zamierzał poślubić. Nigdy nie mówi kobietom, że ich usta stworzone są,
by je całować, stworzone, by szeptały słowa miłości i całowały ciało mężczyzny.
Całować ciało mężczyzny — pomyślała. — Całować ciało mężczyzny, jego nagie
ramiona, szyję, palce, czy nawet... Nie! — powiedziała sobie zdecydowanie. Wyrzuć takie
myśli z głowy! W każdym razie jeśli już chciała myśleć o tych sprawach, to powinna sobie
wyobrażać, że całuje nagie ramiona Taylora, a nie doktora Montgomery'ego, jak ona to robiła.
Ale nawet za cenę życia nie potrafiłaby sobie wyobrazić, by Taylor mógł choćby podwinąć
rękawy, a co dopiero odsłonić pierś.
Wracając do domu, czuła, że jeszcze nigdy w życiu nie była tak zawstydzona i jeszcze
raz pożałowała, że przyjechał tu ten doktor Montgomery. Od tej chwili postara się trzymać od
niego z daleka.
Hank niewiele spał tej nocy. Nie wiedział, czy obudziło go poczucie winy, czy
staromodny afekt. Dlaczego zawsze pociągały go kobiety, których nie mógł zdobyć? Blythe
Woodley nie interesowała go, dopóki była jego studentką, ale gdy tylko zaręczyła się z innym
mężczyzną, nie potrafił się od niej oderwać.
A teraz Amanda. Absolutnie nie należała do typu kobiet budzących wielkie
namiętności, a jednak coś go w niej pociągało. Była ładna, ale przecież znał wiele
ładniejszych. Za szczupła, zbyt idealnie grzeczna, za bardzo przypominała starą pannę. Tylko
dlaczego wyprowadzała go z równowagi, przyprawiała o zawrót głowy?
Wyszedł z łóżka i szybko spakował rzeczy, żeby się nie rozmyślić. Jutro opuści dom
Cauldenów i zatrzyma się w Kingman. Tak będzie lepiej, choćby dlatego, że tam łatwiej dotrą
do niego związkowcy. Zatrzyma się w Kingman Arms i co wieczór będzie wychodził z inną
kobietą, ciepłą, prawdziwą kobietą z krwi i kości, taką, która je wieprzowinę i zrazy, pije
piwo i nie wierzy, że taniec to grzech śmiertelny. Poszuka sobie kobiety, z którą będzie mógł
porozmawiać.
Zasnął dopiero o trzeciej nad ranem.
Amando — powiedział ostro Taylor, Siedzieli w jadalni czekając, aż doktor
Montgomery raczy zejść na śniadanie. — Pani Gunston mówi, że spakował walizki, a to
oznacza, że zamierza dziś wyjechać
Amandę ogarnęło poczucie winy, ale się nie odezwała. To z jej powodu doktor
wyjeżdża
— Chyba nie rozumiesz, co to oznacza. Ten człowiek okazał się socjalistą. Wszystkie
jego prace wskazują, że uważa, iż należałoby rozdać majątki biednym. Chce ci zabrać twój
piękny dom i stroje, Amando. Chce, byś pracowała w polu i była służącą. Czy ty też tego
chcesz, Amando?
Przypomniała sobie pieczeń i tłuczone ziemniaki, które służba jadła w kuchni, ale
odrzuciła tę myśl.
— Nie, nie chcę — odpowiedziała poważnie
— Ale jest wielce prawdopodobne, że doktorowi Montgomery'emu się uda. Gdy
przyjadą ludzie ze związków, zwrócą się do niego, a on ich poprze i namówi do strajku.
Amanda opuściła wzrok na dłonie. Jeśli tak się stanie, to będzie tylko moja wina —
pomyślała smutno, ale nie wiedziała, w jaki sposób ma temu zaradzić. Doktor Montgomery
odpychał ją, kiedy indziej zaś zachowywał się co najmniej odważnie.
— Amando — rzucił ostro Taylor — dlaczego masz nie uporządkowane włosy?
Z ciasnego koka na jej głowie wysunęło się jedno pasmo. Wciągnęła je na miejsce.
— Śpieszyłam się dziś rano, ponieważ doktor Montgomery długo zajmował łazienkę.
— Nagle jej opory ustąpiły. — Och, Taylorze, trzeba było dać plan jemu. Jest taki kapryśny!
Chodzi w dziwne miejsca, a gdy jest głodny, je, co mu się podoba. Utrudnia życie wszystkim
dookoła.
Taylor już miał zgasić jej wybuch, ale nagle na jego twarzy pojawił się uśmiech. Oto
dowód, że Amanda myślała logicznie. Nie była zdolna do powrotów o drugiej w nocy po
pijanemu, przesypiania dnia czy znikania na całe tygodnie. Amanda nigdy nie opuściłaby
swojego męża i dzieci.
Ku jej najwyższemu zdziwieniu, Taylor pochylił się lekko i pocałował ją w czoło.
Nigdy przedtem jej nie całował.
— Już dobrze, moja droga — odezwał się miękko. — Może chciałabyś dziś trochę
dżemu truskawkowego? A za kilka tygodni, po zbiorach chmielu i wyjeździe doktora
Montgomery'ego, może będziemy mogli porozmawiać o naszych planach małżeńskich.
Zdumienie odebrało jej mowę. Co on powiedział? Co ona takiego zrobiła? Jeszcze
przed chwilą się złościł, ponieważ nie zajmowała się odpowiednio gościem, a teraz planował
ślub.
Usiadła przy stole. Cokolwiek się stało, była z tego zadowolona. Posmarowała
dżemem grzankę, tak jak w czasie obiadu z doktorem Montgomerym, zamknęła oczy i
cudowna słodycz spłynęła jej do gardła.
Tym razem Taylor był wstrząśnięty.
— Amando!
— Ja... przepraszam — powiedziała, otworzywszy oczy. — To jest takie dobre.
Odsunął słoik z dżemem na drugi koniec stołu, jakby odbierał karafkę z trunkiem
alkoholikowi. Amanda starała się nie patrzeć tęsknie w tym kierunku.
Obudziwszy się, Hank czuł się rozbity, poszedł więc do łazienki, napełnił do połowy
wannę lodowatą wodą i usiadł w niej. Zęby mu szczękały, a skóra napięła się, jakby bandaż
ciasno owijał mu ciało, ale go to rozbudziło i pomogło zapomnieć o marzeniach związanych z
Amandą.
Jeszcze jeden wspólny posiłek, a potem opuści to dziwne domostwo, gdzie mieszkało
czworo ludzi, z których widywał jedynie dwoje.
Ubrany, ruszył w dół schodami, ale zatrzymał się z ręką na poręczy. Po przeciwnej
stronie podestu znajdowały się drzwi pokoju Amandy, teraz lekko uchylone. Po lewej, za
ścianą usłyszał ciche stąpanie oznaczające, że pokojówka zeszła tylnymi schodami. Był na
górze sam.
Bez namysłu podszedł i pchnął drzwi. Nie był pewien, dlaczego właściwie czuł się
zawiedziony. Pomieszczenie pozbawione było wyrazu, juk wizerunek modelowego pokoju
zamieszczony w żurnalu. Wszędzie porządek, stały meble, obrazy wisiały na ścianach,
zasłony w oknach, ale nie dostrzegł żadnej osobistej rzeczy. W gościnnych pokojach jego
matki na siołach rozłożone były koronkowe serwetki, szale do okrycia nóg, na wypadek,
gdyby ktoś chciał czytać w nocy. Haftowane poduszki na krzesłach, książki na szafce nocnej,
kwiaty i lekko nasączone perfumami poduszeczki przy toaletce.
Ale w pokoju Amandy niczego takiego nie było. Powierzchnie wszystkich mebli
świeciły pustką. Przykryte niebieską bawełnianą kapą łóżko miało spartański wygląd bez
tradycyjnego stosu obszywanych falbankami jaśków. Obrazki przedstawiały martwe
krajobrazy, zbyt wyidealizowane, by mogły być prawdziwe. Ciemnoniebieskie zasłony — nie
głęboki, nasycony granat, który mógłby nadać pokojowi pewien charakter, ale jakieś mdłe,
nudne, w nieokreślony sposób błękitne.
Podszedł do biurka, przy którym widział jej cień w nocy. Ani jednego drobiazgu na
wierzchu. Otworzył prawą szufladę i zobaczył, że jej zawartość była tak samo
uporządkowana, jak reszta pokoju. Na wierzchu leżała zapisana ręcznie kartka z nagłówkiem:
PLAN DNIA, a poniżej data. Dalej wypunktowano minuta po minucie, kiedy i gdzie Amanda
zamierzała zabrać doktora Montgomery'ego, o czym z nim rozmawiać, a nawet czym
nakarmić i w co się ubrać.
Zdegustowany zatrzasnął szufladę. Co za podstępna, wiecznie kontrolująca go baba!
Nie tylko swoje życie uporządkowała przerażająco ściśle, ale chciała ograniczyć i jego
wolność. Nagle poczuł sympatię do Taylora i zastanowił się, czy ten biedak wie, w co się
pakuje. Czy gdy się pobiorą, Amanda nadal będzie sporządzała te swoje plany? 23:01,
czwarta próba poczęcia dziecka. A jeśli nie uda mu się za szóstym razem, czy go rzuci? Nie
wyobrażał sobie, by mogła umieścić w notatce 23:01, pożądanie.
Wyszedł z pokoju, zostawiwszy uchylone drzwi. Nie starał się zatrzeć śladów. Za
kilka godzin i tak stąd wyjedzie.
Amanda i Taylor zasiedli już w jadalni. Po wymianie kurtuazyjnych zwrotów Hank
napełnił swój talerz potrawami ze srebrnych półmisków na kredensie. Próbował panować nad
swoim gniewem, lecz nie było to łatwe. Czuł się jak dzikie zwierzę schwytane i zamknięte w
zoo, gdzie obowiązują ściśle określone pory karmienia. Chciała go związać regulaminem; czy
miała również taki dla Taylora? A jeśli się doń nie stosował, czy groziło mu usunięcie z
rancho? Ożeń się ze mną i rób dokładnie to, co ci każę, co do minuty, a rancho będzie twoje.
Czy właśnie to mu powiedziała?
Biedny facet — westchnął w duchu Hank, przyglądając się Taylorowi z pewną dozą
sympatii. Nie wolno mu chodzić na przyjęcia ani na tańce. Odepchnęła nawet dziewczęta,
które niegdyś były jej przyjaciółkami.
— Doktorze Montgomery — odezwał się Taylor. — Amanda chciałaby bardzo
pojechać do Terril City, by usłyszeć wykład o eugenice. Raczej nie może pojechać sama, a ja
mam sprawy do załatwienia. Czy bardzo byłoby dla pana krępujące, gdyby jej pan
towarzyszył?
Hank już otwierał usta, by powiedzieć „nie!”, ale pomyślał, że warto jej
zakomunikować, co on sądzi o takim manipulowaniu ludźmi.
— Z przyjemnością — odparł, patrząc na Amandę wyzywająco.
Dojrzała w jego oczach gniew i już miała powiedzieć, że nie chce z nim nigdzie
jechać, lecz pamiętała jeszcze wzmiankę Taylora o ich ślubie i bała się ryzykować, bo ta
uwaga mogłaby go rozgniewać. Ale w spojrzeniu doktora było coś, co wywołało dreszcz na
jej ciele.
Po śniadaniu stanęła przy limuzynie i czekała. Pół godziny.
— Zamieszałem w planie dnia? — zapytał złośliwie.
Aż cofnęła się, wyczuwając jego furię.
— Tak... mieliśmy wyjechać wcześniej powiedziała niepewnie.
— No to co nas zatrzymuje? — Zwrócił się do szofera: — Nie będziemy dziś
potrzebować kierowcy. — Znów spojrzał na Amandę, a jego oczy błyszczały. — Albo
jedziemy moim samochodem, albo wcale.
— Dobrze — odpowiedziała.
Nawet podobał jej się pomysł podróżowania jego odkrytym, ładnym automobilem.
— Tego też nie ma w twoim planie, co? — zapytał ze złością i minął ją po drodze do
garażu.
Przez chwilę stała nieruchomo. Czyżby Taylor dał mu kopię dzisiejszego planu zajęć?
A może doktor Montgomery był zły na siebie, że się spóźnił lub że tak długo siedział dziś w
łazience?
Hank uruchomił samochód, wycofał go z garażu i podjechał tak blisko, że omal nie
dotknął stóp Amandy.
— Proszę wsiadać! — rozkazał.
Amanda poczuła się tak szczęśliwa, że nie usłuchała od razu. Samochód był tak
wspaniały! Z uśmiechem zapadła się w ciemny skórzany fotel. Przytrzymała kapelusz, gdy
doktor Montgomery zwolnił sprzęgło i ruszyli. To auto w niczym nie przypominało limuzyny.
Patrzyła zafascynowana, jak doktor zmienia kolejne biegi. Automobil zaczął nabierać
prędkości. Nigdy jeszcze nie jechała szybciej niż piętnaście mil na godzinę, co wydawało jej
się i tak zawrotną prędkością, a teraz, gdy wiatr szarpał jej włosy, omiatał twarz tak, że
musiała przymknąć powieki, by kurz nie wpadł jej do oka, zdała sobie nagle sprawę, że
podróżuje bardzo szybko. I spodobało jej się to. O, tak, spodobało nawet bardzo; wiatr,
otwarty samochód, drzewa i pola uciekające po obu stronach w oszałamiającym tempie.
Nie ujechali daleko, nie aż tak daleko, jak życzyłaby sobie Amanda, gdy usłyszeli huk,
a samochód zatoczył się w prawo. Doktor Montgomery rzucił jakieś przekleństwo walcząc z
kierownicą, podczas gdy auto zaczęło zwalniać. Cały czas miał zajęte stopy, ręce i wzrok, a
ona czuła, że ani na chwilę nie stracił kontroli nad sobą.
Gdy opanował sytuację, popatrzył na Amandę z jeszcze większą złością.
— Guma. To naprawdę pokrzyżuje pani plany.
Ponieważ celem dzisiejszej wycieczki było wyciągnięcie doktora z Kingman, Amanda
miała nadzieję, że Taylor nie pogniewa się, jeżeli spóźnią się na wykład. Ona sama chciałaby
pojeździć jeszcze tym szybkim autem.
Oparła się o siedzenie, przymknęła oczy i uśmiechnęła.
Zanim zorientowała się, o co chodzi, chwycił ją w ramiona i pocałował. Mocno i
namiętnie, tak jak prowadził.
Była tak zaskoczona, że z początku nie zareagowała. Nie zdążyła nawet otworzyć
oczu, ale powoli zaczęła sobie zdawać sprawę, co się dzieje i że to, co się dzieje, sprawia jej
przyjemność. Nagle odepchnął ją od siebie tak zdecydowanie, że uderzyła o bok samochodu.
Zasłoniła wierzchem dłoni usta i spojrzała rozszerzonymi oczyma.
— Czy to było przewidziane planem, moja panno Grzeczna i Układna? Czy ta
przejażdżka przestraszyła panią dostatecznie? Za duża prędkość jak na pani mały,
uporządkowany świat? Może pani uważa, że wolno rozkazywać każdemu mężczyźnie wokół
siebie? To błąd. Mogła pani okręcić sobie wokół palca tego starego, biednego Taylora, bo on
czeka na rancho pani ojca, ale nie wszyscy dają sobą rządzić!
Wściekły, podszedł do bagażnika i wyszarpnął zapasowe koło.
Amanda stała nieruchomo. Jego przemowa, pocałunek i całe zachowanie tego dnia
były dla niej niezrozumiałe. Nie miała pojęcia, o czym on mówi i przez chwilę nawet się go
bała. Zostali sami na opustoszałej drodze, dziesięć mil od Kingman; w zasięgu wzroku nie
jechał ani jeden samochód, nie stał ani jeden dom.
Odwagi, Amando — nakazała sobie w duchu. Podeszła do Hanka i, starając się
zachować godność, powiedziała:
— Jeśli to ja jestem przyczyną pańskiego niezadowolenia, doktorze, przepraszam.
Przykro mi, że zmiana planów tak pana zdenerwowała, ale uważam, że teraz powinnam
wrócić do domu.
Odwróciła się i ruszyła w kierunku Kingman. Hank klepnął wymieniane koło.
— Jeśli pani chwilę zaczeka, wrócimy do domu, a potem opuszczę wasze wspaniałe
rancho i... — słysząc chrzęst żwiru, odwrócił się i zobaczył, że Amanda się nie zatrzymała.
Posłuży ci ten spacer — pomyślał. — Dobrze ci zrobi jakieś zajęcie. Znieruchomiał z
ręką na kole, oparł czoło o karoserię. Nigdy nie podejrzewał, że może być aż tak wściekły. To
nie ładne dziewczyny, lecz niesprawiedliwość budziła w nim gniew. Nie znosił patrzeć na źle
traktowanych ludzi, na baraki stawiane przez właścicieli ziemskich, na biednych robotników
sezonowych, na jakiekolwiek istoty pozbawione wolności.
Może właśnie to go rozeźliło — Amanda próbowała odebrać mu swobodę. Umieściła
go w swoim planie i oczekiwała, że będzie robił dokładnie to, czego ona sobie życzy. Tak
samo, jak jej ojciec, J. Harker, wierzyła, że wszyscy pracujący na ich ziemi nie mają żadnych
praw.
Podążył wzrokiem za jej malejącą z każdym krokiem postacią.
Tak jak jej ojciec — pomyślał — tak jak jej ojciec, zawsze próbuje kontrolować ludzi,
a ten Driscoll ulepiony jest z tej samej gliny. Tych dwóch chciałoby opanować cały świat i
wszystkich żyjących na nim ludzi.
Usiadł nagle zaskoczony.
— Kontrolować świat — wyszeptał — czy tylko córkę?
Zerwał się na równe nogi i pobiegł za Amandą.
Amanda zatrzymała się, gdy stanął przed nią rozpostarłszy ramiona.
— Proszę — zaczął miękko, zły, że ją przestraszył. — Proszę opowiedzieć mi o tych
planach dnia.
Nie wyglądał już groźnie, ale Amanda mu nie ufała.
— Taylor co wieczór przygotowuje dla mnie plan zajęć.
— Jak długo już to trwa? — zapytał, wstrzymując oddech. Nie był pewien, czego chce
się dowiedzieć, ale poznał już sedno sprawy.
Amanda pozostała nieufna. Dlaczego pytał o coś tak zwyczajnego jak plan zajęć?
— Od czasu, gdy skończyłam czternaście lat. Taylor został zatrudniony jako mój
guwerner.
— Plan, który widziałem, obejmował każdą minutę pani dnia.
Wzruszyła ramionami.
— Oczywiście. I tak właśnie wygląda mój dzień. Czy pański rozkład zajęć nie mówi,
co ma pan robić?
Hank nie odpowiedział, a tylko głośno wypuścił powietrze.
— Czy jest tam także napisane, w co ma się pani ubrać?
— Tak.
— Co jeść?
— Tak.
— Nawet to, kiedy może pani korzystać z łazienki?
Odwróciła wzrok spłoniona.
— To przecież usprawnia życie domowe.
Hank przez dłuższą chwilę stał, patrząc na nią, na jej profil, wygięcie szyi. Gdy ją po
raz pierwszy zobaczył, pomyślał, że ma smutne oczy, i teraz wiedział już, jaka była tego
przyczyna. W wieku czternastu lat była motylem próbującym uwolnić się z kokonu, ale
pochwycił ją w swe ręce ojciec i wynajął pogromcę, Taylora, by ją na powrót do tego kokona
wcisnął. I tak zostało.
Chciał wziąć Amandę w ramiona, przytulić i pocieszyć, że teraz już wszystko będzie
dobrze, ale nie mógł, bo ona nie zdawała sobie sprawy, że coś jest nie tak i trzeba to
naprawić.
— Amando — zaczął cierpliwie, tak jak się mówi do dziecka — jesteś więźniem. Tak
jak twój ojciec wyzyskuje ludzi dla niego pracujących, tak i Driscoll wykorzystuje ciebie. Inni
ludzie nie mają planu dnia, są wolni, mogą jeść, co chcą, iść do łazienki, kiedy chcą. Driscoll
zabrał ci całą wolność, a wolność to coś, co amerykańska konstytucja gwarantuje każdemu.
Chodź ze mną, Amando, zabiorę cię stąd. Dopilnuję, byś już nigdy nie musiała żyć według
żadnego planu — wyciągnął do niej błagalnie ręce.
Amanda aż zaniemówiła ze zdumienia. Patrzyła na tego stojącego w pełnym słońcu
wysokiego mężczyznę, który wyglądał jak ewangelista próbujący zawrócić grzeszników ze
złej drogi. Gniew, który wzbierał w niej od chwili jego przyjazdu, wybuchnął z siłą wulkanu.
— Jak pan śmie oceniać moje życie? — powiedziała przez zaciśnięte zęby. — Jakim
prawem krytykuje pan mojego ojca i narzeczonego? — Zrobiła krok w jego kierunku, a jej
gniew sprawił, że gdy spojrzała Hankowi prosto w twarz, wydawała się wyższa niż przedtem.
— Co pan wie o mnie i moim życiu? Przyszedł pan do mojego domu jako gość, a mimo to
przez cały czas szydził z nas i patrzył na nas z góry. Tak się składa, że lubię moje życie.
Lubię porządek. Lubię poczucie dobrze spełnionego obowiązku, a przede wszystkim kocham
mojego ojca i narzeczonego. A co do pańskiej amerykańskiej wolności, wierzę, że chroni ona
również prawo obywatela do dokonywania wyboru, a tak się składa, że ja wybrałam,
zdecydowałam nadać mojemu życiu pewien określony kierunek. A teraz, doktorze
Montgomery, proszę wsiąść do swojego samochodu i odjechać tak szybko, jak na to
pozwalają jego koła. Ja wrócę do swojego domu i pierwszą rzeczą, którą zrobię, będzie
dopilnowanie, by odesłano pański bagaż.
Minęła go wyprostowana, a każdy krok ujawniał jej gniew.
Zaskoczony Hank stał słuchając odgłosu jej kroków. Czuł się jak głupiec. Od chwili,
gdy zobaczył Amandę, wiedział, że coś się między nimi wydarzy. Miał jej za złe, że tego nie
zauważała. Był zazdrosny o Taylora i czekał na jakiś znak świadczący o tym, że ona go
jednak nie kocha. Czuł się jak bezradny, choć napuszony głupiec, tak ograniczony, iż nie
potrafił uwierzyć, by mogła kochać kogoś innego. Poczuł rumieniec na twarzy, gdy
przypomniał sobie, jak arogancko zachował się mówiąc, że chce ją obronić przed wielkim,
złym Taylorem.
Otarł dłonią pot z czoła. Od czasu poznania Amandy nie był sobą. Zachowywał się jak
uczniak, który najpierw daje prezenty dziewczynie, która mu się podoba, a potem ciągnie ją
za włosy. Przypomniawszy sobie wydarzenia ostatnich dni, poczuł się upokorzony własnym
zachowaniem. Przypomniał sobie, jak ją zostawił na ulicy, rzucał ironiczne, czasem nawet
bezczelne komentarze. Zmusił ją do pocałunku, czego nigdy przedtem nie czynił.
A cóż ona zrobiła, by zasłużyć na takie traktowanie? Nic. Była po prostu sobą. Zabrała
go do muzeum, a on kaprysił. Zaproponowała mu tematy rozmów, które, jak sądziła, go
zainteresują, a on nimi wzgardził. Nawet pozwoliła mu wziąć udział w rodzinnym czytaniu
poezji, a on wyśmiał ją, recytując nieprzyzwoity wiersz.
Nigdy nie czuł się tak podle.
Odwrócił się, poszedł za nią i znów ją zatrzymał.
— Panno Caulden — powiedział, zanim zdążyła otworzyć usta — nie potrafię
wyrazić, jak dalece jest mi przykro. Ma pani rację we wszystkim, co mi pani powiedziała.
Moje zachowanie było karygodne, poza wszelkimi normami dobrego wychowania. Nie
oczekuję wybaczenia, a zatem opuszczę pani dom natychmiast, ale proszę, czy wolno mi
panią odwieźć?
Gniew Amandy ostygł już i myślała o furii, w jaką wpadnie Taylor, gdy mu powie, że
kazała doktorowi Montgomery'emu wynieść się z domu.
— Ja także powinnam pana przeprosić — powiedziała, zdając sobie sprawę, że
kłamie, jak również z tego, że od owego kłamstwa zależy być może jej małżeństwo z
Taylorem. — Moje zachowanie było również niewybaczalne. Proszę nie odjeżdżać.
Proszę — pomyślał. Patrzyła na niego tymi swoimi wielkimi, smutnymi oczami i
mówiła „proszę”. Wiedział, że powinien teraz odejść. Wiedział, że nie pasują do siebie. Ale
kusiło go, jak ciastko kusi łasucha, tak nieodparcie, jak trunek kusi alkoholika. Czuł, że nie
potrafi odejść. Musi zostać i nauczyć się trzymać z daleka. Miał do wykonania zadanie ze
związkowcami i z tego zamierzał się wywiązać.
— Tak, zostanę — powiedział w końcu. — Czy wróci pani ze mną do samochodu i
zaczeka, aż skończę naprawiać koło? Zawiozę panią do Terril City na ten wykład i obiecuję,
że nie będę jechał szybko.
Mruknęła na znak zgody i usiadła pod drzewem, podczas gdy on wrócił do pracy.
Miała rację w tym, co mu wygarnęła. W każdym słowie i każdej sylabie. A jednak wciąż
słyszała jego słowa. Czy to prawda, że inni ludzie nie mają planu dnia? Czy innym wolno
jeść, co chcą i kiedy chcą?
Próbowała się nad tym nie zastanawiać. Wybrała przecież Taylora i jego zasady.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Jadąc do Terril City, Hank nie przekraczał prędkości dziesięciu mil na godzinę. Miasto
okazało się mniej więcej trzy razy większe od Kingman i znacznie bardziej nowoczesne.
Znajdowało się tam wiele sklepów, a ludzie na ulicach byli modniej ubrani, spora część
kobiet miała makijaż.
Wiele z nich z nieukrywanym podziwem zerkało na Hanka i jego żółty sportowy
automobil, ale on był zbyt przybity, by to zauważyć. Zatrzymał się przed Izbą Masońską,
gdzie odbywał się wykład, wysiadł i otworzył Amandzie drzwi.
— O której się spotkamy? — zapytał martwym głosem.
— O pierwszej. Pan nie idzie?
— Obawiam się, że to nie moja działka.
— Jest tu biblioteka...
— Zauważyłem kinematograf. Pójdę coś zobaczyć.
Oczy Amandy rozszerzyły się.
— Film?
Hank wsunął ręce do kieszeni.
— No, jasne. Zobaczymy się o pierwszej.
Amanda stała na chodniku i patrzyła, jak doktor
Montgomery odjeżdża. Ruchome obrazy. On właśnie idzie to zobaczyć. O czym to
może być?
W Izbie jakaś kobieta prowadząca wykład mówiła o selekcji poczęć w celu uzyskania
czystej rasy inteligentnych, doskonałych pod każdym względem istot, a Amanda nie potrafiła
myśleć o niczym innym, jak tylko o kinie.
Gdy wyszła potem na ulicę, doktor Montgomery czekał już oparty o swój samochód.
— Ma pani ochotę na obiad przed powrotem do domu? — zapytał.
Zgodziła się, a on zawiózł ich do miłej restauracyjki na peryferiach miasta. W chwili
gdy Amanda przekroczyła próg, jej usta napełniły się śliną. Ostatni obiad z doktorem
Montgomerym był najwspanialszym posiłkiem, jaki kiedykolwiek jadła.
Przyszła kelnerka, żeby przyjąć zamówienie, a żołądek Amandy skurczył się z
niecierpliwości. Ale wtedy przemówił Hank.
— Ta pani jest na specjalnej diecie. Proszę jej podać kilka gotowanych warzyw, bez
sosu, gotowany groszek i rybę.
Kelnerka popatrzyła na nią i Amanda miała nadzieję, że ta młoda kobieta zaprotestuje,
ale tak się nie stało.
— Oczywiście. Jeśli tego pani potrzeba. A pan?
— Poproszę o specjalność zakładu.
Amanda próbowała ukryć rozczarowanie. Oczywiście, że lepiej jeść zdrowe, proste
potrawy zamiast tłustych, kapiących masłem, zatopionych w sosie... Zmusiła się do tego, by
zacząć myśleć o czymś innym.
— Czy widział pan już film, doktorze?
— Tak — mruknął, nie patrząc na nią. Nie oglądał go uważnie, gdyż myślał o
Amandzie. Musi od niej uciec. Nie wytrzyma wspólnego spędzania czasu, godzina po
godzinie.
— Czy był ciekawy?
Amanda miała ochotę zadać mu tysiące pytań, ale nie śmiała. Filmy należały do
bezwartościowych rozrywek, absolutnie nieprzydatnych do ćwiczenia umysłu.
— Ciągle to samo. Zły facet, dobry facet i za mocno umalowana niewinna
dziewczyna.
— No tak — mruknęła, nie wiedząc, jak skłonić go do dalszych komentarzy.
Przyniesiono obiad i oczy Amandy rozszerzyły się na widok postawionych przed
doktorem Montgomerym półmisków; sałatka z truskawek i ananasa, pstrąg duszony w maśle,
ziemniaki ze śmietaną, ogórek z francuskim przybraniem, suflet ze szparagów, bułeczki i
kawa. Jej talerz wyglądał blado i nieapetycznie. Obawiała się, że nie zdoła ukryć błysków
zazdrości w oczach, jeśli szybko nie skieruje myśli na inne tory. — Czy będziemy
rozmawiali? — zapytała. Hank podniósł zdziwiony wzrok. Jej oczy skrzyły się, rysy
złagodniały. Lepiej już byłoby nigdy z nią nie rozmawiać, ale bąknął:
— Oczywiście.
— W takim razie, o czym będziemy rozmawiać? Niedawno zajmowałam się reformą
ceł prezydenta Wilsona. A może chciałby pan przedyskutować sytuację ekonomiczną krajów
bałkańskich?
Bez względu na to, co mówiła, czuł, że ona nie jest dla niego. Uśmiechnął się.
— Nie wiem nic na ten temat.
— Ach tak — powiedziała, obserwując, jak doktor rozbiera lśniącego od tłuszczu
pstrąga. — Amerykański podatek dochodowy? — spytała z nadzieją w głosie. — Znam się
też na angielskim i duńskim systemie.
Hank uśmiechnął się szerzej.
— Ja nie.
Rozerwał bułeczkę, a Amanda poczuła jej zapach; rozsmarowywane masło topiło się,
zalewając drobne pory ciasta.
— Serbia? — rzuciła szybko. — Adrianopol? Turcja?
Może rozmowa o wojnie zagłuszy te zapachy i widoki.
— Nic o tym nie wiem — odparł wesoło. Przypominał sobie, co mu się w niej nie
podobało. — Ale mogę posłuchać.
Jeśli będzie cały czas mówić, może uda mu się nie zapomnieć, że ma tylko odwieźć ją
do domu, a potem czym prędzej wynieść się stąd na zawsze.
Mówiła, a on jadł. Opowiadała o Bułgarach, którzy po trzech dniach walk zajęli
Adrianopol, o reakcji Austrii na tę agresję, a potem przedstawiła propozycje pojednania Serbii
i Czarnogóry.
Im więcej mówiła, czyli robiła wykład, tym lepiej czuł się Hank. Oto Amanda, której
nie lubił. Mógł ją sobie teraz łatwo wyobrazić z Taylorem. Może nawet spłodzą jakiś miły
zestaw encyklopedii...
Kelnerka przyniosła dwie porcje deseru z grubo krojonych brzoskwiń. Hank już chciał
powiedzieć, by jedną zabrała, gdy Amanda chwyciła miseczkę i zaczęła jeść. Nigdy jeszcze
czegoś takiego nie widział. Jadła zmysłowo, z rozkoszą w oczach, jakby to była pieszczota.
— Czy to wszystko, co wie pani o tej wojnie? — drążył złośliwie.
Amanda przyzwyczajona była do ciągłego sprawdzania jej wiedzy, ale trudno było
myśleć, smakując tak wspaniałe brzoskwinie i ciasto.
— Ro... Rosja jest zła na Austrię, a Austria jest... — urwała i zamknęła oczy.
— Austria jest jaka? — burknął Hank.
— Zła — wykrztusiła w końcu. — Austria jest zła na Rosję.
— Dobrze — podsumował. — Skończyła pani? Musimy wracać. Plan dnia, prawda?
Nie trzeba się czegoś pouczyć?
— Tak — westchnęła, powracając do rzeczywistości.
Jutro ma test: historia Kanału Panamskiego i ocena sytuacji w tym regionie. Powinna
się pouczyć. Popatrzyła z żalem na pustą miseczkę. Taylor miał rację: niezdrowe jedzenie
było niebezpieczne pod wieloma względami. Deser sprawił, że czuła się jeszcze bardziej
głodna.
— Musimy iść.
Jechał na rancho tak powoli, że na głowie Amandy nie drgnął ani jeden włos.
Pomyślała, że musi zawiadomić Taylora, że już wrócili i trzeba zmienić plany. Przynajmniej
będzie mogła pouczyć się teraz, zamiast siedzieć do późna w nocy.
Służąca poinformowała ją, że Taylor jest w bibliotece.
Hank odstawił samochód do garażu, a Amanda wbiegła do domu. Pewnie nie może
doczekać się widoku swojego ukochanego Taylora — skomentował w duchu Hank i zdał
sobie sprawę, że znów jest zły. Teraz nie mógłby znieść widoku tej pary.
Z rękami w kieszeniach obszedł dom dookoła, przyglądając się polom i samemu
budynkowi. Drzwi oranżerii były otwarte, więc wszedł do środka. Przez kilka dobrych chwil
rozkoszował się ciężkim zapachem jaśminu, gdy nagle usłyszał dochodzące z biblioteki głosy.
Zamierzał już wyjść, ale poznał Amandę i Taylora. Przystanął więc, żeby posłuchać.
— Wróciłaś za wcześnie, Amando — stwierdził zimno Taylor. — Miałaś zatrzymać
go tam aż do wieczora.
— Przepraszam, ale on chciał wracać.
— To, czego on chciał, nie jest ważne. Czy dobro tego domu nic dla ciebie nie
znaczy? Czy chcesz, byśmy wszyscy, ja, twój ojciec i matka, a wreszcie ty sama, zostali
wyrzuceni stąd bez środków do życia tylko dlatego, że ty nie potrafisz zająć się tym dość
prostym przecież człowiekiem?
— Przepraszam — wyszeptała Amanda. Nie wiem, o czym z nim rozmawiać. Nie
mamy wspólnych tematów.
— Nie macie wspólnych tematów! — Wykrzyknął.
— Czyżbyś przy nim zapomniała wszystkiego, czego cię nauczyłem?
— Nie. Ale jego nie interesują akademickie dysputy. On chodzi... do kina!
— Ale przecież ten człowiek jest wykładowcą uniwersyteckim — powiedział
zdziwiony, a potem zmienił ton. — Musiałaś popełnić jakiś błąd.
— Może powinnam... — zaczęła z wahaniem Amanda — pójść z nim na film? Lub na
tańce? On chyba to lubi.
Głos Taylora był tak lodowaty, że mógłby zmrozić wszystkie rośliny w oranżerii.
— Czy właśnie taką jesteś kobietą, Amando? Czyżbym zaproponował małżeństwo
kobiecie upadłej? Czy przez te wszystkie lata ukrywałaś swoje prawdziwe ja? A może
niedługo poprosisz, żeby ci przysłano do pokoju butelkę ginu?
— Nie, proszę pana — odpowiedziała jak w czasach, gdy nie był jeszcze jej
narzeczonym, a tylko guwernerem.
— A może chcesz nosić krótkie sukienki i zostać maszynistką?
— Nie, proszę pana — powtórzyła ulegle. — Chcę tylko tego, co mam.
— Nie przekonuje mnie to, Amando. Nie zdajesz sobie sprawy, ile spotkało cię w
życiu szczęścia. Masz wszystko to, czego można od życia chcieć. Nigdy nie będziesz musiała
żebrać o pieniądze czy wykształcenie, a jednak nie ma to dla ciebie znaczenia. — Przerwał na
chwilę. — A może to mnie nie chcesz. Może chcesz, bym wyjechał. Czy o to ci chodzi? Nie
masz ochoty za mnie wyjść za mąż i w ten sposób dajesz mi to do zrozumienia?
— Nie — odparła, a w jej głosie słychać było łzy.
— Nade wszystko na świecie pragnę być twoją żoną, ale nie rozumiem tego
człowieka. Nie wiem, jak go zadowolić.
— Ani też, jak zadowolić mnie. — Kolejna pauza. — Idź do swojego pokoju, gdzie
zostaniesz przez resztę dnia bez kolacji i zajmiesz się swoimi książkami. Masz znaleźć temat,
który zainteresuje tego człowieka. Jeśli stąd wyjedzie i spotka się ze związkowcami, to będzie
twoja wina i zostaniesz — zniżył głos — ukarana za swoje nieposłuszeństwo. A teraz idź. Nie
mogę już znieść twego widoku.
Hank usłyszał, jak Amanda opuszcza bibliotekę. W pierwszym odruchu chciał pójść,
uderzyć Taylora w twarz, ale się opanował. Zauważył, że dygoce. To, co usłyszał,
przyprawiało go o mdłości. Przypomniał sobie, jak wściekły był, widząc Blythe Woodley z
jej narzeczonym, ale tamten nie mógł się równać z Taylorem. Driscoll umiał całkowicie
podporządkować sobie życie innego człowieka.
Wyszedł z oranżerii, aby odetchnąć głęboko, ale wciąż wydawało mu się, że w
powietrzu brak tlenu. Oto, co widział w oczach Amandy: smutek, spojrzenie uwięzionego
zwierzęcia — już nie przerażonego, lecz zrezygnowanego. Taylor opanował jej umysł i ciało.
Kontrolował ją, jakby nie była niezależną istotą a czymś, co sam stworzył.
Hank zaczął rozumieć wszystko to, co wydarzyło się od czasu jego przyjazdu. Ostry
rygor, plan dnia. Teraz stało się jasne, skąd wiedziała, że ma jeszcze trzy i pół minuty na
toaletę — tyle czasu przyznał jej Taylor. Suknie miały staromodny kolor i krój, a włosy
ściągała ciasno do tyłu. Taką chciał ją widzieć Taylor. Mówiła tylko o rzeczach wyczytanych
z książek, ponieważ Taylor nie pozwalał jej wytknąć nosa z domu.
Wrócił myślą do nocy, gdy widział ją siedzącą do późna przy biurku. Musiała
zajmować się gościem przez cały dzień, a mimo to uczyła się tak długo. Była kobietą, która
mogłaby pomyślnie zdawać egzaminy na uniwersytecie, a mimo to wysyłano ją do łóżka bez
jedzenia, gdy nie była posłuszna swemu panu.
Pan. Boże, jak nienawidził tego słowa. Każdy jest panem swego losu, choć niektórzy
ludzie z powodu swego bogactwa lub władzy uważają się za lepszych od innych. Taylor
wydawał autorytatywne opinie o innych. O Hanku także. Powiedział Amandzie, że jeśli
przyjdą tu związkowcy, odbiorą im rancho. Związkowcy byli potworami, którymi straszono
właścicieli wielkich majątków ziemskich.
Na chwilę zamknął oczy. Pomyślał, że wszystko to, co mówił Taylor, miało jeszcze
bardziej podporządkować mu Amandę, trzymać ją w ryzach, zabić daną przez Boga wolność
wyboru, uczuć, sympatii i antypatii. Swobodę uśmiechu czy płaczu. Taylor zabrał jej to
wszystko, grożąc bankructwem plantacji i zerwaniem zaręczyn.
Hank wyszedł przed dom i popatrzył w okno Amandy. Rozumiał teraz, dlaczego od
początku tak bardzo go denerwowała. To jego nienawiść do ucisku i niesprawiedliwości.
Jakaś część Hanka od razu poznała prawdę, teraz wiedział, że trzeba Amandzie pomóc.
Pomóc, żeby zdała sobie sprawę, że ma takie same prawa jak inni i nie musi jeść, spać,
oddychać zgodnie z planem, który przygotował dla niej Taylor. Nauczy ją wszystkiego, a gdy
to nastąpi, Amanda zdobędzie się wreszcie na to, by powiedzieć Taylorowi Driscollowi, żeby
sobie poszedł do diabła.
Uśmiechnął się do jej okna.
— Śpiąca Królewno. Zamierzam cię obudzić.
Odwrócił się i ruszył w stronę garażu. Musi się stąd wyrwać, by na spokojnie
opracować plany. Plany, jak ożywić małą Amandę Caulden.
Hank stał w swoim pokoju na piętrze domu Cauldenów. Zarzucał właśnie płócienny
plecak, który przed paroma godzinami kupił. Zdjął marynarkę; był w koszuli z podwiniętymi
do łokci rękawami i w spodniach na szelkach. Wyszedł na balkon i popatrzył na gwiazdy. Po
lewej strome zobaczył światło przebijające przez zasłony w pokoju Amandy i jej pochylony
cień nad biurkiem.
Starając się nie hałasować, przerzucił jedną nogę przez balustradę i stanął na skraju
dachu ganku, który biegł aż do okna Amandy. Jego powierzchnia okazała się gładsza, niż
przypuszczał. Hank ślizgał się więc w czasie swej wędrówki. W końcu udało mu się chwycić
parapet okna jedną ręką, a framugę druga.. Amanda zauważyła go dopiero, gdy połowę ciała
wsunął już do pokoju. Była tak skromnie ubrana jak zawsze. Każdy guzik zapięty, każdy włos
na swoim miejscu, choć minęła już dziesiąta, a ona przebywała w pokoju sama.
Amanda podniosła oczy znad historii ekonomii i wtedy ujrzała wchodzącego przez
okno doktora Montgomery'ego. Powiedzieć, że była wstrząśnięta, to za mało. Taylorowi by
się to nie podobało przeleciało jej natychmiast przez głowę.
Wstała sztywno, czując narastający gniew.
— Doktorze Montgomery. Nie powinien pan wchodzić do mojego pokoju.
— Ciii... obudzi pani wszystkich. — Wskazał gładką podłogę na środku pokoju. — To
chyba dobre miejsce. — Proszę to potrzymać.
Zdjął z ramion plecak i podał jej. Ku najwyższemu zdziwieniu Amandy, Hank
podszedł do łóżka i zdjął z niego narzutę.
— Doktorze! — krzyknęła. — Nie może pan...
— Naprawdę wszystkich pani pobudzi. — Uniósł kapę i rozesłał na podłodze, a potem
rozsiadł się. Wziął od Amandy plecak i zaczął z niego wyjmować wiktuały.
Sałatę, coś, co wyglądało na raka lub homara, sałatkę z siekanego kurczaka i fasoli,
kanapki, oliwki, nadziewany seler, pikle, truskawki i śliczne białe bezy.
Do tego postawił butelkę gęstego, czerwonego płynu.
— Truskawkowy syrop do truskawkowych ciasteczek.
Amanda stała wpatrując się w te wszystkie dobra jak zaczarowana.
— Nie jest pani głodna? Ja nie jadłem kolacji i sądzę, że pani też nie. Pomyślałem, że
się tym podzielimy. Naprawdę nie widzę żadnej różnicy, czy zjemy tutaj, czy w jadalni. Jeśli
pani woli, możemy zejść na dół i obudzić służbę, a oni ugotują coś dietetycznego. A może
obudzimy Taylora, żeby się do nas przyłączył?
— Nie — powiedziała szybko Amanda i zbladła na samą myśl.
Dotarł do niej zapach jedzenia i czuła, że uginają się pod nią kolana. Uklękła na kapie,
tak jak klęka generał, kiedy się poddaje i przekazuje swą broń wrogowi.
— Kanapkę? — zapytał, podając jej pełen talerz. — Są z mieloną szynką i kapką
musztardy.
Amanda wzięła jedną i ugryzła brzeżek. Chwilę później cała kanapka zniknęła w jej
ustach. Ten gorzko——słony smak był wyborny.
Hank z uśmiechem podał jej porcelanowy talerzyk.
— Proszę się obsłużyć. Niedużo tego, ale to wszystko, co mi się udało zdobyć. Mam
nadzieję, że lubi pani homara?
— Tak, może być — wymamrotała i sięgnęła po następną porcję. Wiedziała, że je za
szybko, ale wszystko smakowało tak wspaniale i wciąż bała się, że jej to zabiorą.
— Uczyła się pani? — zapytał Hank.
— Historii ekonomii — wybełkotała z ustami pełnymi sałatki z kurczaka obficie
polanej majonezem.
— Ach tak. Domyślam się, że to dlatego, że ja tu jestem. Czy może studiowała już
pani kiedyś ekonomię?
— Pomyślałam, że to dobry temat do rozmów. Nie sądziłam, że będą pana... —
Urwała, bo chciała powiedzieć, że nie spodziewała się, że będą go bardziej interesować
szybkie samochody, film i kobiety niższej kategorii.
— Ale nie spędziliśmy zbyt wiele czasu na dysputach o ekonomii, prawda? —
dokończył. — Ani na rozmowach o czymkolwiek, jeśli o to chodzi. Byłem bardzo
niegrzeczny w stosunku do pani, panno Caulden. Proszę mi wybaczyć. Jeszcze sałatki? A
homara?
— Tak. Proszę.
Zaczynała się nieco rozluźniać. To oczywiście niedopuszczalne, by ten człowiek w
środku nocy przebywał w jej pokoju, ale nie wyglądał niebezpiecznie i odżegnywał się z
zapałem od swojego dotychczasowego zachowania.
— Tak bardzo lubi pani ekonomię, by tracić dla niej posiłki?
— Nie, to Taylor... — Już chciała mu powiedzieć prawdę, ale w porę ugryzła się w
język. — Uznałam, że lepiej teraz zostać i pouczyć się.
— Podziwiam pani poświęcenie. Spędziłem w szkołach wiele lat, ale nie
przypominam sobie, bym kiedykolwiek opuścił jakiś posiłek z powodu nauki. Gdy jestem
głodny, muszę jeść. Nie potrafiłbym przełknąć tego, czym się żywicie. Jest pani niebywale
zdyscyplinowana, panno Caulden.
— Też tak sądzę — mruknęła, mimo że w tej właśnie chwili nie czuła się szczególnie
zdyscyplinowana. Gotowa była oddać duszę za talerz truskawkowych ciastek.
— Kiedy pani robi dyplom?
— Dyplom? — zapytała z oczyma wlepionymi w truskawki.
— Tak. Ile pani ma lat? Dwadzieścia trzy? Dwadzieścia cztery? Większość kobiet ma
już w tym wieku dyplom, a pani nadal pobiera prywatne lekcje.
— To się skończy, gdy wyjdę za mąż — wyjaśniła, sięgając po truskawkę.
Hank zaczął napełniać talerz Amandy ciastkami i truskawkami, polewał to wszystko
gęstym truskawkowym syropem.
— To znaczy, gdy wyjdzie pani za mąż za Taylora? Proszę mi opowiedzieć o waszych
planach małżeńskich.
— Jeszcze nie są sprecyzowane.
— Czy to nie dziwne? Jak długo jesteście zaręczeni?
Nagle Amanda odłożyła talerz i spojrzała na Hanka.
Zaczynała rozumieć, do czego zmierzał i dlaczego był w jej pokoju. Kusił ją jak
diabeł.
— Doktorze Montgomery, wbrew pańskiej opinii o mnie, nie jestem głupia. Czy może
pan opuścić natychmiast mój pokój i zabrać stąd te rzeczy?
— Jest jeszcze trochę truskawek.
— Nie chcę już truskawek — skłamała. — Będzie pan łaskaw już wyjść.
Siedział nadal na swoim miejscu, bo zdawał sobie sprawę, że ona nikogo nie zawoła.
Gdy się złościła, z jej oczu znikał wyraz smutku.
— Dokąd pojedziemy jutro?
— Myślę, że nie pojedziemy nigdzie. Mam parę spraw do załatwienia.
Na myśl o tym, że musiałaby powiedzieć Taylorowi, że nie dotrzyma jutro
towarzystwa doktorowi Montgomery'emu, serce ścisnęło się jej ze strachu.
— Taylor chce, by zajęła mnie pani czymś z dala od domu. Chce, by zabrała mnie
pani tam, gdzie nie znajdą mnie związkowcy, prawda?
Zawahała się.
— Mam jedynie umilić pobyt gościowi.
— Aha — powiedział Hank i przełknął truskawkę.
Popatrzyła na niego, na talerz z nie dojedzonym ciastkiem.
— Doktorze Montgomery, musi pan wyjść.
— Nie, dopóki mi pani nie powie, co zostało zaplanowane na jutro.
Bała się, że on zrobi coś nieobliczalnego, jeśli mu nie odpowie. Podeszła do biurka i
wzięła plan, który o ósmej dał jej Taylor.
— Mamy iść do Muzeum Pionierstwa Zachodu w Terril City.
— A to dobre. Powinienem się cieszyć, że nie do biblioteki, by wkuć parę dat z wojny
meksykańsko—amerykańskiej.
— Kto dał panu swój tytuł naukowy, doktorze Montgomery? Firma wysyłkowa?
Zakrztusił się.
— Chciałbym oprócz nauki zajmować się w życiu innymi rzeczami, a i tobie,
panienko, dobrze zrobiłoby, gdybyś raz na jakiś czas popatrzyła na coś innego niż książka.
Może pójdziemy na kompromis? Ja zgodzę się na to muzeum pod warunkiem, że pani pójdzie
ze mną po południu tam, gdzie ja chcę.
— Nie będę tracić czasu na kino — prychnęła. — Muszę ćwiczyć mój umysł i...
Hank zerwał się na nogi.
— Powinna zająć się pani swoim życiem!
Stali mierząc się wzrokiem, po chwili Amanda się odwróciła. Od czasu, gdy była
dzieckiem, nikt jeszcze nie rozzłościł jej tak, jak ten człowiek. Ale w jego głębokich,
błękitnych oczach znajdowała jeszcze coś, czego nie rozumiała, a tylko czuła.
— Proszę wyjść — szepnęła.
Odwrócił się i zaczął zgarniać resztki uczty do plecaka. Stwierdził, że gdzieś pod tą
lodową powłoką kryła się kobieta. Mógł ją rozzłościć, a to już dużo. Przez chwilę nawet
zobaczył w jej oczach coś dziwnego. Po raz pierwszy dostrzegła w nim mężczyznę.
Podniósł jej talerz z nie dojedzonym ciastkiem i postawił go na biurku.
— Proszę to zabrać — powiedziała. — Ja nie chcę. Przede wszystkim nie powinnam
była z panem jeść.
— Wszystkie posiłki zachowuje pani dla Taylora? Czy tylko on jeden jest godzien, by
je spożywać w jego towarzystwie?
— Pan na pewno nie jest godzien tego, by siedzieć z nim przy tym samym stole.
— To najwspanialszy komplement, jaki usłyszałem w tym roku. Zobaczymy się jutro
rano. I proszę pamiętać: popołudnie należy do mnie.
Włożył plecak na ramię i wyszedł z pokoju przez okno.
Amanda usiadła na łóżku. Po spotkaniu z tym człowiekiem czuła się ociężała i słaba.
Ostatnie dni były straszne; wszystko wywróciło się do góry nogami. Taylor mówi, że nie
może znieść jej widoku, a ten okropny doktor Montgomery prowokuje ją do tego, by znów
zachowywała się jak dziecko. To tak, jakby przez niego zapomniała o całych latach ćwiczeń z
Taylorem. Dwukrotnie złapała się na tym, że zamiast czytać, myśli o jedzeniu — nie tym
zdrowym, lecz o tym, które wmuszał w nią doktor Montgomery.
Popatrzyła na talerz stojący na biurku. Powtarzając sobie, że nie zje ciasta, podeszła i
podniosła smakołyk. Mimo że nie miała widelczyka i tyle razy mówiła sobie „nie", chwyciła
palcami lepkie ciasto i zaczęła nim napełniać usta jak ktoś, kto jest bardzo głodny.
Gdy skończyła, spojrzała z przerażeniem na brudne palce i nie myśląc, co robi, zaczęła
je oblizywać. Potem westchnęła ciężko, z niedowierzaniem, podeszła do drzwi, otworzyła
cicho i poszła do łazienki. Miała nadzieję, że Taylor tego nie usłyszy.
Na korytarzu rzuciła nerwowe spojrzenie w stronę drzwi do jego pokoju, ale nie
zauważyła światła. Nie świeciło się też u jej ojca, ani u doktora. Odwracając się zauważyła
natomiast jasną smugę błyskającą spod drzwi sypialni, w której jej matka spędzała swe dni.
Przez chwilę Amanda zastanawiała się, co ta kobieta może robić o tak późnej porze. Wiele lat
temu Taylor zabronił jej widywać się z matką, twierdząc, że Grace Caulden miała zły wpływ
na córkę. Grace wkrótce zrozumiała przyczynę dyskretnych uników Amandy i od tego czasu
spotykały się rzadko.
Amanda pokręciła głową. Te myśli to też wina doktora. Jej matka rzeczywiście miała
na nią zły wpływ. Obydwoje mieli na nią zły wpływ. Ale z Montgomerym musiała
wytrzymać do zakończenia zbiorów chmielu, gdy niebezpieczeństwo strajku zostanie
zażegnane. Kiedy nadejdzie ta chwila, będzie mogła powrócić do normalnego życia. Znowu
będą siadywali z Taylorem w bibliotece, żeby porozmawiać o poważnych sprawach. Będą
mogli jeść to, co zdrowe dla ciała. A ona będzie wiedziała, co ma się zdarzyć każdego dnia.
Nie będzie już ścigania się samochodem ani mężczyzny wchodzącego nocą przez okno.
Zniknie gniew. W obecności Taylora czuła się zawsze cicha i spokojna, a w towarzystwie
doktora Montgomery'ego stale musiała hamować gniew.
Wróciwszy do sypialni, przebrała się w koszulę nocną, ułożyła kapę na łóżku i ukryła
brudny talerz. Nie byłoby dobrze, gdyby pani Gunston go rano znalazła.
Przetarła blat biurka. Pani Gunston codziennie zdawała Taylorowi sprawę ze stanu jej
pokoju. Amanda miała do siebie pretensje, że nie zdoła uczyć się dłużej, ale czuła się taka
senna i zmęczona, poza tym miała pełny żołądek. A zresztą, jaki sens miałoby teraz uczenie
się? Doktor Montgomery nigdy nie rozmawiał o niczym rozsądnym. Tylko jadł, jeździł
swoim małym samochodem szybciej niż wiatr. Jedno i drugie jest karygodne — przypomniała
sobie.
Jutro będzie lepiej. Zachowa się tak, jakby przy niej stał Taylor. Będzie prowadzić
mądre, oświecone dyskusje i nic nie zdoła jej wyprowadzić z równowagi.
I nie będzie jeść! A gdy doktor zacznie prowadzić zbyt szybko, każe mu zwolnić.
Musi postępować zdecydowanie i pokazać mu, że jest panią swego życia. Jak śmiał
powiedzieć, że jest wykorzystywana! Pokaże mu, że stać ją na własne decyzje.
Zasnęła, marząc o kukurydzy, sałatce, pieczeni, a gdy się obudziła, poczuła
obrzydzenie do gotowanego jajka i grzanki. Ale pokonała to uczucie. Gdy pani Gunston
przyszła z poranną wizytą, Amandzie udało się już odzyskać panowanie nad sobą.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Gdy Hank otworzył oczy następnego ranka, był w znakomitym nastroju. Zeszłej nocy
udało mu się zmusić Amandę, by okazała jakieś uczucie. Skoro potrafił obudzić w niej gniew,
uda się ujawnić i inne, a to stanowiło klucz do otwarcia jej oczu na to, że ktoś wywiera na nią
nacisk.
Schodząc na śniadanie pogwizdywał wesoło. Powitało go gniewne spojrzenie Taylora
Driscolla.
— Dzień dobry — powiedział radośnie Hank. — Gotów pan na małe śniadanko z
szynki i jajek?
Z promiennym uśmiechem minął Taylora i wszedł do jadalni. Jak, u Boga Ojca,
Amanda mogła wierzyć, że kocha tę kiepską karykaturę mężczyzny?
Przesłał pełne serdeczności spojrzenie Amandzie siedzącej już przy swoim mdłym
śniadaniu, podszedł do kredensu i nałożył sobie stosowną porcję.
— Bekonu? — zapytał Amandę, zanim Taylor dotarł do pokoju. — Jest pyszny.
— I niezdrowy — odparła chłodno.
— Boi się pani, że zostanie przyłapana na jedzeniu? Bez obawy, zjemy coś na obiad.
Nakarmię panią czymś smakowitym.
Amanda już miała rzucić następną cierpką uwagę, ale w tej właśnie chwili do jadalni
wszedł Taylor. Zaczynała szczerze nienawidzić doktora Montgomery'ego. Jego bezczelność
nie miała granic. Uważał, że wie, co jest dla każdego dobre, a co złe.
Amanda przeniosła wzrok z Taylora na gościa. Obaj byli przystojni, ale bardziej
przemawiał do niej urok śniadego Taylora niż chłopięcy wygląd doktora Montgomery'ego.
Podobało jej się, że Taylor siedzi prosto i ładnie je. Doktor Montgomery wkładał w tę
czynność zbyt wiele entuzjazmu i siedział zawsze leniwie rozparty na krześle. Był zbyt duży,
zbyt... męski. Tak, zdecydowanie wolała chłodną siłę Taylora. Poza tym Taylor zawsze
wiedział, czego chce. I ona, Amanda, też wiedziała, czego od niej oczekuje, podczas gdy
doktor Montgomery... Tak naprawdę nie wiedziała, czego on chce, ale cokolwiek by to było, i
tak tego nie dostanie.
Po posiłku, podczas którego zalegała grobowa cisza, Amanda poszła z doktorem do
jego samochodu. Nawet nie pofatygowała się, by zapytać, czy Hank nie chce jechać
limuzyną. Gdy oddalili się od domu, zasypał ją litanią pytań w rodzaju:
— Jest pani głodna? Chce się pani zatrzymać, żeby coś zjeść? A może popływamy,
zamiast iść do muzeum? Czy Driscoll zrobił pani dziś rano test? Czy Driscoll kupił pani tę
sukienkę? A może chciałaby pani wybrać sobie kilka nowych rzeczy?
I tak dalej, i tak dalej. Ale Amanda nie zamierzała się złościć. Był głupim,
samolubnym, narzucającym się człowiekiem, któremu wydawało się, że wie wszystko o życiu
innych, toteż nie zasługiwał nawet na jej gniew.
Jechali do Terril City powoli. Amanda wykorzystała ten czas na obserwowanie, jak
doktor prowadzi samochód i zmienia biegi. Gdy dojechali do muzeum, potrafiła już
przewidzieć poszczególne manewry. Przynajmniej się czegoś nauczyła i nie zmarnowała
czasu z tym bezwstydnym mężczyzną.
W muzeum był impertynencki i niecierpliwy. Opowiadała mu o tragedii grupy
Donnera, którą dokumentowały zbiory.
— I wtedy właśnie ekipa ratunkowa znalazła ludzkie szczątki — wyjaśniała
sygnalizując kanibalizm, choć nie chciała o tym powiedzieć jednoznacznie.
— Pewnie zjedli buty — skomentował to lekceważąco Hank. — Muszę zadzwonić w
związku z dzisiejszym popołudniem. Proszę tu na mnie zaczekać.
Nie podoba mu się, że rozkazują mi inni, ale jemu wolno wydawać mi polecenia —
pomyślała. Ostentacyjnie wyszła z muzeum i stanęła w chłodnym cieniu ganku. Z
oplatających go pnączy zwisały jaskrawe kwiaty koloru fuksji. Nagle zapragnęła znaleźć się
przy biurku z książkami. Cóż ten człowiek mógł zaplanować na dzisiejsze popołudnie?
— A, tu pani jest — powiedział nagle za jej plecami. — Obejrzała już pani to miejsce?
Chodźmy coś zjeść. Jestem głodny.
— To wydaje się być stałą pańską cechą. Proszę mi powiedzieć, jak uzyskał pan swój
stopień naukowy, doktorze Montgomery. Jedząc obiadki ze studentkami?
Rzucił jej wyzywające spojrzenie.
— Wpędziłem w ciążę wszystkie studentki i dali mi doktorat, żeby się mnie pozbyć.
— Ujął ją za rękę i zaprowadził do samochodu. Siedząc już na swoim miejscu, dodał: — Nie
chcę być nieprzyjemny, ale to pani nie potrafi rozmawiać o niczym innym, jak tylko o tym, co
pani wyczytała w książkach. Dookoła jest wielki świat — jego ręka zatoczyła szeroki łuk — i
sądzę, że należy zobaczyć choć jego kawałek.
— Nie wiem, dlaczego uważa pan, że jestem głupia. Wystarczająco dużo widziałam,
żeby wiedzieć, jaki jest świat. Jest to brudne, pełne nienawiści miejsce, rojące się od
brudnych, nienawidzących się nawzajem ludzi.
— A kto to powiedział?
— Taylor... — Przerwała. — To moja własna obserwacja.
— Zgadza się, a ja jestem Krzysztofem Kolumbem — oświadczył, wrzucając
pierwszy bieg. Zbyt długo siedziała pani w domu, by wiedzieć, jaki jest świat.
Była pewna, że jeśli świat składa się tylko z ludzi takich jak doktor Montgomery, z
pewnością nie ma ochoty go oglądać.
Zatrzymał się przed restauracją, a po chwili wrócił obładowany kartonowym pudłem,
które rzucił na tył samochodu między zapasowe koła a zbiornik na benzynę.
— Jedziemy na piknik — rzucił tonem wyzwania i ruszył.
Kolejna strata czasu — skwitowała w myślach ten pomysł. Tak zaniedbała ostatnio
naukę, że Taylor nigdy się chyba z nią nie ożeni.
Jechali w kierunku Sierra Nevada, mijając wiejskie domki, gaje, pola. Skręcił w gęsty
las. Między drzewami płynął uroczy strumień, w pobliżu którego zaparkował. Było to
odosobnione, otoczone zielenią miejsce, przez które prowadziła jedynie ścieżka wydeptana
przez krowy.
Amanda rozejrzała się wokół, próbując rozpoznać gatunki dzikich kwiatów i ptaków.
Jeśli Taylor zapyta, czego się nauczyła, będzie mu mogła odpowiedzieć.
— Ślicznie tu, prawda? — zapytał Hank i wyjął z samochodu pudło. — Powiedzieli
mi o tym miejscu w restauracji. Proszę chwycić drugi koniec.
Amanda ujęła drugi koniec pledu. Nie przyszło jej na myśl, że może tu być ładnie,
choć rzeczywiście okazało się uroczo. Trawa była tu zieleńsza niż na polach, woda miała
piękny odcień błękitu, owady brzęczały całkiem miło, a... Zebrała się w sobie. Przecież miała
zachowywać się tak, jakby towarzyszył jej Taylor.
— Czy mamy siedzieć na gołej ziemi? — zapytała.
— Nie. Na suchym kocu. Poza tym odrobina wilgoci nie zaszkodzi. Od tego jest
skóra, żeby chronić ciało. — Zaczął wyładowywać pojemniki z jedzeniem.
Amanda przysięgła sobie, że cokolwiek w nich jest, nie weźmie tego do ust. Jeśli
nadal będzie mu dotrzymywała kroku przy posiłkach, stanie się gruba i Taylor ją rzuci. Wiele
trudu kosztowało ją zachowanie spokoju, gdy Hank rozkładał prowiant — kawałki piersi z
kurczaka w złotym sosie, pieczoną kurę na zimno, kromki chleba, ziemniaki, grapefruit i
sałatkę z cykorii, truskawki z tapioką, zgrabne, małe bezy i migdały w cukrze zatknięte na
czubku czekoladowego tortu. Hank napełnił szklanki lemoniadą z wielkiej, oszronionej
baryłki.
Amanda przełknęła ślinę i odwróciła wzrok.
— Od czego zaczynamy? — zapytał, podając jej talerz.
Sięgnęła po naczynie, nałożyła sobie łyżeczkę ziemniaków i zaczęła powoli jeść. Nie
piła lemoniady, wiedząc, że zawiera cukier.
— To wszystko? — przyjrzał jej się.
Zignorowała jego pytanie i wzrok.
— Doktorze Montgomery, czy moglibyśmy przedyskutować coś mniej osobistego, niż
moje przyzwyczajenia dotyczące posiłków? Może powie mi pan, co widzi pan dobrego w
tworzeniu związków? Czy pańscy rodzice są może robotnikami sezonowymi?
— Niestety nie. Zamierza się pani tak odgryzać dlatego, że pani nie je?
Wzięła mały plasterek ziemniaka, mając nadzieję, że jej żołądek nie zareaguje na
oszałamiający zapach potraw.
— Chyba mnie pan myli ze swymi robotnikami. Ja przecież jestem jednym z bogatych
tyranów, pamięta pan? To właśnie ludzie tacy jak ja dają im pracę, co jest przyczyną ogromu
nieszczęść i bólu.
Wpatrywała się w tort. Skapujący z niego lukier odsłaniał kilka warstw ciasta
połączonego gęstym, ciemnym kremem czekoladowym.
— Pani nie wie, o czym mówi. Czy była pani kiedyś na polu w czasie żniw? Czy pani
zdaje sobie sprawę z tego, że większość farmerów sprzedaje wodę robotnikom? Upał, ponad
czterdzieści stopni, a oni nawet nie mogą dostać wody.
— Z pewnością pan przesadza. Przecież zawsze mogą odejść, jeśli nie podoba im się
sposób, w jaki są traktowani. To wolny kraj, a pan uważa ich za niewolników zależnych od
woli pana.
Patrzyła wciąż na tort, obserwując promienie słońca odbijające się w gładkiej
powierzchni lukru i nie zauważyła, że oczy Hanka niebezpiecznie pociemniały. Mówiła o
rzeczach dla niego najważniejszych.
— To właśnie przez osoby takie jak pani — zaczął cicho — konieczne jest tworzenie
związków. Robotnicy są prostymi ludźmi. Nie mają wykształcenia ani zabezpieczenia
finansowego, na którym mogliby się oprzeć, i zmienić pracę. Mają dzieci do wykarmienia i
ubrania, nie stać ich na porzucenie pracy. Harują w upale i, chcąc zaoszczędzić każdego
centa, nie kupują sobie wody, a potem mdleją z wysiłku.
Amanda skrzywiła się słysząc jego słowa. Nie chciała myśleć o tym, co jej opisywał.
Co na to powiedziałby Taylor? — zadała sobie pytanie.
— Nie może pan obarczać mnie odpowiedzialnością za biedę na tym świecie,
doktorze. Moja rodzina daje tym ludziom tylko pracę. Jeśli nie odpowiadają im warunki,
mogą iść na inne rancho.
Hank zakipiał gniewem.
— Ty nadęta mądralo. Siedzisz sobie w jedwabnej sukience, otoczona jedzeniem i
czujesz się zbyt ważna, by coś zjeść, podczas gdy inni zabijają się, by zarobić na bochenek
chleba. Ludzie tacy jak ty doprowadzają mnie do szału, mógłbym... — Przerwał, gdyż furia
odebrała mu mowę. Bez namysłu chwycił kawał tortu, którym była tak zafascynowana, i
cisnął jej w twarz. — Masz! — krzyknął, gdy lukier, ciasto i krem rozlały się po jej twarzy.
— Możesz jeść, a tego nie robisz. Oni chcą, a nie mogą!
Trząsł się z wściekłości. Twarz i włosy Amandy zrobiły się czarne od czekolady, a w
rozszerzonych oczach malowało się przerażenie.
— Zamierzam panią obudzić, Amando Caulden! — krzyknął do niej. — Zamierzam
panią wyciągnąć z tego kokona, bez względu na to, jak ciężko będę musiał o to walczyć.
Trudno zachować godność, gdy ma się twarz pokrytą tortem czekoladowym, ale
Amanda starała się uczynić wszystko, co było w jej mocy.
— Czy nie przyszło panu do głowy, że niektórzy z nas mogą być szczęśliwi? —
zapytała trzęsącym się od wzbierającego gniewu głosem. — Uważa się pan za Boga, chce
zmienić mnie i robotników. A może jednak odpowiada nam ten styl życia? Jeśli rzeczywiście
śpię, wolę się nie budzić, jeśli mam zobaczyć świat, w którym mężczyźni obrzucają kobiety
jedzeniem.
Mówiąc to wstała i poszła do strumienia umyć twarz.
Była bliska płaczu, chciało się jej krzyczeć. Ale przede wszystkim czuła, że zawiodła
Taylora. Gdyby ją teraz zobaczył, jego zdumienie przeszłoby wszelkie granice. Odwróciła się
słysząc za sobą kroki doktora.
— Jeśli zrobi mi pan jeszcze jakąś krzywdę, wyciągnę z tego konsekwencje —
uprzedziła, kuląc się w sobie.
Wzruszył ramionami i podał jej czystą chustkę.
— Pomyślałem, że to się przyda.
Wyrwała mu ją z ręki i otarła twarz. Myślała, że spłukała już większość kremu, ale
ciemna smuga na chustce świadczyła o czymś innym. Taylor ją zabije. Przez tydzień nie
dostanie kolacji. Jakże bardzo pragnęła, by rozstąpiła się ziemia i ognie piekielne pochłonęły
doktora Montgomery'ego!
— Tutaj, daj mi to — powiedział Hank, klękając obok niej.
— Proszę mnie nie dotykać — warknęła ze złością.
Wyszarpnął jej chustkę i opłukał w strumieniu.
— Wygląda pani okropnie; ciasto na czole, policzkach, włosach, a nawet na ubraniu.
Amanda czuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Nigdy dotąd nie zrobiła jeszcze nic
takiego, co zasłużyłoby na prawdziwy, wielki gniew Taylora, a teraz? Co się stanie, jeśli
wróci tak do domu?
Wyraz twarzy Hanka zmieniał się w miarę, jak na nią patrzył.
— Boisz się? — zapytał miękko. — Biją cię?
— Ależ nikt mnie nie bije — odpowiedziała, choć ton jej głosu zdradzał wahanie.
Wziął ją za rękę, zmuszając, by się podniosła.
— No dobrze. Załatwimy to jakoś. Umyjemy włosy, wypierzemy sukienkę. Zanim
wrócimy, wszystko wyschnie. Będzie jak nowa.
— Wypierzemy sukienkę? — zapytała przerażona. — Umyjemy włosy?
— Jasne. Jeśli nie, musi pani wracać do swojego ukochanego Taylora tak, jak pani
stoi.
Przez chwilę rozważała konsekwencje i zdecydowała, że wszystko jest lepsze od tego,
że Taylor zobaczy ją w tym stanie.
Hank obserwował odbijające się na jej twarzy emocje i przypomniał sobie
podstawowy dylemat każdego robotnika: zarabiać pieniądze czy wstąpić do związku, by
zaprotestować. Czyżby Amanda aż tak bała się Taylora?
Zdecydował za nią, zsunął szelki, zdjął koszulę i podał ją Amandzie.
— Proszę iść tam, za drzewa, zdjąć sukienkę i włożyć to. Spierzemy czekoladę i
szybko wysuszymy.
Amanda popatrzyła na niego. Stał w podkoszulku odsłaniającej szerokie bary i
muskularne ręce. Mimo wcześniejszych obaw nie czuła strachu. Uznała nawet, że wygląda to
dość przyjemnie.
— Biegnij. — Jego głos był nieco spokojniejszy niż zwykle.
Amanda minęła strumień i schroniła się w głębokim cieniu drzew. Miała na sobie
prostą sukienkę i żałowała, że nie jest to kostium; mogłaby wtedy pozbyć się żakietu i
pozostać w spódnicy. Zdjęła tę sukienkę, odsłaniając długą do kostek, cielistą, szyfonową
halkę, której dolną część stanowiło kilka pasów koronki Chantilly w kolorze ecru. Dziwnie
się czuła bez długich rękawów i wysokiego kołnierzyka, ale jednocześnie miała wrażenie, że
jest swobodna, nieskrępowana. Popatrzyła na halkę i skrzywiła się, ponieważ koronkowa
część była półprzezroczysta i widać przez nią było czarne jedwabne pończochy. Jeszcze raz
pomyślała, jak wściekłby się Taylor, widząc ją w wysmarowanym czekoladą ubraniu.
Wyciągnęła szpilki z włosów. Gęste sploty opadły aż do pasa; potrząsnęła głową,
uśmiechnęła się. Czasem ściągała włosy tak mocno, że bolała ją głowa.
Rozpuściwszy je, podniosła koszulę doktora i przez chwilę jej się przyglądała. Nigdy
nie miała w ręku męskiej koszuli i była zdziwiona jej rozmiarem. Zastanawiała się, czy
ubrania Taylora też są tak duże.
Zabawne — powiedziała sobie i szybko włożyła koszulę. Jeszcze trochę, a zacznie
porównywać Taylora z doktorem Montgomerym. Koszula sięgała jej tylko do kolan; dalej
zostawało kilka cali koronki ukazującej ubrane w czarne pończochy nogi.
Nieśmiało wyszła zza drzew z sukienką przewieszoną przez ramię.
Doktor Montgomery leżał wyciągnięty na kocu, nadal w spodniach i podkoszulku.
Patrzył na drzewa, wyglądał, jakby się zdrzemnął. Leniwy — skonstatowała.
— Ten człowiek jest leniwy. Ale tym razem pomyślała o tym bez złości.
— Gotowa? — zapytał i odwrócił się do Amandy.
Miał taki wyraz twarzy, jakiego nie widziała jeszcze u żadnego mężczyzny. Taylor
nigdy tak na nią nie patrzył. Nie rozumiała przyczyn, ale zaczerwieniła się.
— Sądzę, że czekolada... zejdzie łatwo — odezwała się z wahaniem, podczas gdy on
nadal się w nią wpatrywał. Usiadł powoli, z szeroko otwartymi oczami i odwrócił się
przodem do niej.
— Jest pani piękna — wyszeptał.
— Uroda nie jest ważna. Tylko umysł się liczy — powiedziała, ale czuła się
niezręcznie, stojąc tak przed nim w bieliźnie i wygłaszając mądre maksymy. Opanowała się
jednak. Spojrzenie doktora mogło przyprawiać ją o rumieniec, ale to w końcu on cisnął jej
tortem w twarz.
Odwróciła się na pięcie i poszła do strumienia zmyć ciasto z ubrania i włosów. Z
sukienką poszło łatwo i poczuła, że kamień spadł jej z serca, gdy ciemne plamy zniknęły z
brązowego materiału. Ale włosy to co innego. Potrzebowała lustra, by wiedzieć, co należało
umyć.
— Pozwól mi — powiedział za jej plecami Hank. Zrobił to tak nagle, że podskoczyła.
Nie ufała mu.
— A jeśli się nie zgodzę? Czy i tapioka znajdzie się na mojej głowie?
Ukląkł obok i zaczął zbierać chustką krem z jej włosów.
— To nie dlatego, że mi się pani sprzeciwiła. Tylko...
— Tak? — zapytała. — Cóż więc było powodem tak podłego zachowania?
Trzymał ją właśnie za brodę. Przerwał mycie, popatrzył jej w twarz i przesunął
kciukiem po jej ustach.
Serce Amandy zabiło mocniej. Nie powinnam mu na to pozwalać — stwierdziła w
duchu, ale nie poruszyła się.
— Związki — wyszeptała, a on popatrzył na jej usta. Potem zajrzał jej w oczy i
odtajał.
— Pani nie wie, o czym mówi. Powtarza pani jak papuga to, co mówi ojciec i
człowiek, którego pani, jak pani twierdzi, kocha.
— Kocham, doktorze.
Zdjął rękę z jej twarzy i opłukał chustkę.
— Nic nie wiesz o miłości.
Wyrwała chustkę.
— Nie ma pan pojęcia, co wiem, a czego nie wiem. Tak się składa, że wiem wiele o
miłości, jako że kocham Taylora od czasu, gdy skończyłam czternaście lat. To trwałe i silne
uczucie.
— Widziałem was razem. Jest guwernerem, a nie kochankiem. Ile razy powiedział, że
jest pani piękna? Ile razy zapomniał się na tyle, że musiała go pani wyrzucić z pokoju?
— Taylor jest dżentelmenem. I oczywiście nigdy nie musiałam go wyrzucać z pokoju.
Nie chcę mężczyzny, który byłby tak... tak...
— Namiętny? — zapytał Hank. — Pozwól, że ja to zrobię. — Znów zaczął zbierać z
jej włosów zasychające ciasto, ale nie szło mu dobrze. — Tu już czysto, ale musisz położyć
głowę na kamieniu, żebym mógł opłukać tamto miejsce.
Amandzie nie spodobał się ten pomysł, ale usłuchała. Hank poszedł opróżnić jedną ze
szklanych misek. Gdy wrócił, Amanda leżała już w cieniu na trawie z głową na kamieniu, z
włosami rozsypanymi dookoła. Jęknął głośno, a ona spojrzała na niego zdziwiona.
— Jestem pewna, że dam sobie sama radę — powiedziała próbując wstać.
— Nie! — zaprotestował natychmiast.
Napełnił naczynie wodą, ukląkł obok Amandy i polał włosy. Doszedł do wniosku, że
musi uważać, co robi. Jeśli kiedykolwiek w przeszłości znalazł się sam obok młodej kobiety
w samej tylko bieliźnie i czarnych, jedwabnych pończochach na długich, pięknych nogach, to
dlatego, że sam ją rozebrał, żeby się z nią kochać. Tu zaś chodziło o niewinne mycie głowy.
— O czym to rozmawialiśmy? — zapytał.
Może dzięki rozmowie powstrzyma się od patrzenia na nią.
— Obrażał mnie pan jak zwykle — odpowiedziała, ale w jej głosie nie było gniewu.
Przymknęła oczy, poczuwszy na swojej głowie jego dłonie. Cały ten dzień był
absolutną, okropną stratą czasu. Doktora Montgomery'ego nie obchodziło muzeum i wyraził
to w dość bezpardonowy sposób. Potem krzyczał na nią i uderzył ją w twarz ciastem —
doprawdy paskudny dzień. Ale właśnie teraz nie chciałaby być nigdzie bardziej niż tu, w
sennym upale i czuć przelewającą się przez jej włosy letnią wodę.
Gdy pocałował ją, uznała to za całkiem naturalne. Nie otworzyła oczu, po prostu
chłonęła dotyk gorących warg. Objęła go ręką za szyję. Czuła w ustach jego poruszający się
język i to było bardzo przyjemne. Mogłaby tak leżeć do końca świata, gdyby nie położył jej
ręki na piersi.
Wrażenie było tak silne, że otworzyła oczy. Odepchnęła go i usiadła, a mokre włosy
opadły na koszulę.
— Jak pan śmie! — sapnęła.
— Raczej łatwo mi to poszło — odpowiedział z łobuzerskim uśmiechem — i z wielką
przyjemnością. A pani czuła to samo, o ile wiem.
— Zaatakował mnie pan — rzuciła wstając
Popatrzył na nią tak znacząco, aż odwróciła się zarumieniona.
— Proszę mnie natychmiast zabrać do domu!
Hank wstał.
— Oczywiście. Ja będę jechał w koszuli, a pani w bieliźnie z mokrymi włosami.
Amanda nie potrafiłaby sobie nawet wyobrazić, jak zareagowałby na coś takiego
Taylor. Zostawiłby ją, rancho i wyjechał. Zrujnowałaby życie swoje i ojca, który by ją za to
znienawidził. Czasem miała wrażenie, że ojciec woli Taylora od własnej córki.
Usiadła ciężko na ziemi.
— Nie — powiedziała zrezygnowana. — Muszę zaczekać, aż wyschnę.
Hank powstrzymał się od uwagi na temat strachu, jaki odczuwała przed człowiekiem,
którego ponoć kochała. Jak miał jej uświadomić, że strach nie idzie w parze z miłością?
— Czy nie ma pani gdzieś w torebce grzebienia?
— Mam — mruknęła i poszła do samochodu.
Czuła się bardzo zawstydzona i jeszcze raz pożałowała, że doktor Montgomery
pojawił się w jej życiu. Musi się od niego uwolnić. Dziś wieczorem powie Taylorowi, że
profesor jest niemożliwy i nie spędzi już z nim ani chwili. Taylor zrozumie. Zrozumie i
pozwoli... Nie! Kochali się przecież i nie byli tylko parą nauczyciel—uczeń, a zatem
przedyskutują tę sytuację i...
— Nie! — zawołał Hank, podszedł do Amandy, ukląkł i delikatnie zaczął
rozczesywać jej włosy.
— Nie powinien mnie pan dotykać, doktorze — powiedziała odsuwając się od niego.
— Dlatego, że taki jest rozkaz pani ukochanego? Przykro mi z powodu ciasta i
przepraszam za to. W porządku? A teraz proszę się odwrócić i stać prosto. Nawiasem
mówiąc, ten pani narzeczony nie robi tego nigdy, prawda?
Odwróciła się i czuła, jak czesze ją delikatnie, spokojnie. Taylor nigdy nie dotykał jej
włosów, ust i rąk, nie całował. A jednak była pewna jego miłości. Miłość to nie tylko
dotykanie. To także szacunek i umiejętność opiekowania się ukochaną osobą. Żadnej z tych
wartości nie znalazła u doktora Montgomery'ego.
— Jest pan żonaty? — zapytała nagle i zaskoczyła tym pytaniem samą siebie.
— Nie. Ani nie zaręczony. Ani zakochany.
— A zatem nie wie pan, co to znaczy być zakochanym.
— Pani też nie, więc chyba jest po równo.
— Taylor i ja... — zaczęła. — Ale po co to wszystko? Pan już ma swoje zdanie i nic,
co powiem, nie zmieni pańskiej opinii. Czy możemy porozmawiać o czymś innym?
— Mamy przeprowadzić jedną z tych „dyskusji"? Coś o polityce zagranicznej lub
przyczynach wybuchu wojny secesyjnej?
— Bardzo dobry temat. Wie pan oczywiście, że niewolnictwo było jedną z szeregu
przyczyn. Jako profesor ekonomii...
— Przestań, bo cię znowu pocałuję.
Amanda niemal się uśmiechnęła.
— Czy ma pan jakieś pojęcie o botanice?
— Czy wie pani coś o swojej matce? — odbił pytanie Hank.
Amanda chciała się odsunąć, ale on chwycił jej włosy i w ten sposób pozbawił
możliwości ruchu.
— Wydaje mi się, że to dość osobista sprawa, doktorze Montgomery,
— Da się pani przekupić tortem bezowym? — zapytał, delikatnie rozczesując palcami
jej włosy.
Wbrew sobie uśmiechnęła się. Na chwilę zapomniała o Taylorze.
Gdy tak siedziała w trawie w męskiej koszuli, czując we włosach delikatną męską
dłoń, Taylor i ojciec wydawali się jej bardzo odlegli.
— Moja matka czesała mnie często i jadłyśmy wtedy bezy — powiedziała miękko.
W ciągu ostatnich dwóch lat nie myślała wiele o matce.
— A kiedy to się skończyło? — Nadal głaskał jej włosy, przesuwał po nich
grzebieniem, a one okręcały mu się wokół rąk. Chciał jej po prostu dotykać. Chciał ją objąć,
całować szyję, zsunąć koszulę z ramion...
— Gdy mi powiedziano, że... To znaczy, gdy dowiedziałam się — poprawiła się —
prawdy o mojej matce. Nie miała na mnie dobrego wpływu.
Hank wyczuł w głosie Amandy tęsknotę. A zatem Taylor odebrał jej matkę, która
czesała jej włosy i karmiła łakociami.
— Miałem kiedyś kuzyna, który źle na mnie wpływał. Dawał mi whisky i papierosy,
zabierał do... no, do domów, gdzie są upadłe kobiety, nauczył przeklinać, jeździć szybko
samochodem. To, do czego mnie zmuszał stary Charlie, niszczyło mi zdrowie, a nawet mogło
mnie zabić. To cud, że dożyłem wieku szesnastu lat. Twoja matka też pewnie taka była,
prawda? Piła? Nie narkotyzowała się chyba? A może... opium? Albo mężczyźni? Czy
przyjmowała na twoich oczach kochanków? A może...
— Dosyć! — krzyknęła ze złością Amanda. — Moja matka nigdy nie robiła nic
podobnego. Była dla mnie cudowna. Szyła wszystkie moje ubranka; wszystkie śliczne
sukienki z koronkowymi kołnierzykami, kupowała piękne, lśniące pantofelki, a w każdą
sobotę zabierała mnie do Kingman i kupowała mi lody, i...
Nagle przerwała czując ból. Pomyślała, że to już kolejny raz doktor Montgomery
sprawił jej przykrość.
— Rozumiem — powiedział z sarkazmem. — To rzeczywiście wygląda na zgubny
wpływ.
Odwróciła się i wyrwała mu z rąk włosy.
— Nic pan o tym nie wie. Wygłasza pan sądy, potępia coś, o czym nie wie pan
absolutnie nic.
— No to wyjaśnij mi, Amando. Po raz pierwszy użył jej imienia.
Przycisnęła dłonie do skroni.
— Pan mnie tak męczy. Dlaczego miałabym to wyjaśniać? Nie znam pana. Jest pan
obcy. Wyjedzie pan za kilka dni. Dlaczego miałabym panu mówić cokolwiek?
— Boisz się mi to powiedzieć? Co tak strasznie nieprzyzwoitego uczyniła twoja
matka? Jestem gotów znienawidzić ją także. Nie znoszę sytuacji, gdy ktoś się nad kimś znęca.
Potępiam tyranów, którzy ranią słabszych od siebie. Powiedz mi, co takiego zrobiła ci twoja
matka, że żyjąc pod jednym dachem nie widujecie się.
— Nigdy nic mi nie zrobiła — przyznała Amanda. — Nigdy nikogo nie skrzywdziła.
Ona... tańczyła! — Popatrzyła na niego wyzywająco. Teraz wiedział.
— Och — powiedział po dłuższej przerwie. — Zawodowo? A może bez ubrania?
Amanda spiorunowała go wzrokiem. Powierzyła mu głęboko ukryty, mroczny sekret,
dotyczący jej tak blisko, sekret, który według Taylora wiązał się z dziedzicznym obciążeniem
i sprawiał, że Amanda nie była tak całkiem „dobra", a mimo to doktor Montgomery nie
zwrócił na ten fakt najmniejszej uwagi. Był taki tępy!
— Ależ oczywiście, że w ubraniu! — prychnęła Amanda. — Czy pan nie rozumie?
Ona była na scenie!
— Dobrze tańczyła?
Amanda wydała z siebie dźwięk oznaczający na poły złość, na poły zniecierpliwienie,
wstała i ruszyła do samochodu. Ten człowiek miał wrażliwość kamienia.
Chwycił ją za rękę i odwrócił ku sobie.
— Nie. Nie rozumiem. Ale może ty mi to wyjaśnisz. Usłyszałem jedynie, że twoja
matka kochała cię i ty też ją kochałaś, gdy nagle ktoś powiedział ci, że tańczyła, a ty od razu
ją znienawidziłaś.
— Nieprawda! To nie jest nienawiść. Ja...
Wyrwała ręce z jego uścisku. Tak ją zdenerwował.
Kwestionował sprawy, które uważała za pewne i prawdziwe.
Hank zauważył na jej twarzy ból i udrękę. Uspokoił się.
— Pani nic nie jadła. Niech pani tu podejdzie, zje coś i wyjaśni mi. Postaram się być
cierpliwym słuchaczem, a to czasami pomaga rozmowie.
Posłusznie dała się zaprowadzić do rozesłanego na ziemi koca. Zapragnęła nagle
wszystko mu wytłumaczyć. Wciąż ją potępiał, ale może jeśli usłyszy całą historię, zrozumie,
a wtedy daruje sobie te swoje uwagi.
Hank nalał do szklanki chłodnej jeszcze lemoniady i podał Amandzie razem z pełnym
talerzem.
— Proszę jeść i mówić — rozkazał.
— Moja matka była dla mnie dobra, gdy byłam dzieckiem — zaczęła z pełnymi
ustami. — Ale nie wiedziałam wtedy, że spędza ze mną tyle czasu dlatego, że inne kobiety z
Kingman nie chciały z nią mieć nic wspólnego.
— Ponieważ była tancerką?
— Tak. Widzi pan, mój ojciec nie miał pojęcia o jej przeszłości, gdy się z nią żenił.
Moja matka pochodzi z ziemiańskiej rodziny, która przyjechała statkiem „May—flower”.
Ojca przedstawiono jej w dobrej wierze.
— Co oznacza, że matka udawała czystą i niewinną do chwili, gdy się z nią ożenił.
— Coś w tym rodzaju — skrzywiła się Amanda. — Dopiero później, gdy byli po
ślubie, ktoś ją rozpoznał. To był mężczyzna, który kiedyś się o nią starał, a którego, jak sądzę,
ona odrzuciła. Opowiedział wszystko w Kingman. — Amanda odwróciła wzrok. — Miał
fotografię mamy... w majtkach — prawie wyszeptała ostatnie słowo.
— I co dalej? Całe miasto ją potępiło?
— Tak — wyznała cicho Amanda. — Gdy byłam w trzeciej klasie, jedna z dziewcząt
powiedziała, że uważam się za taką dobrą, bo moja matka przypłynęła tu na „Mayflower", a
ona po prostu była tanią tancerką.
Hank zaczynał rozumieć.
— Kto opowiedział ludziom o pochodzeniu matki?
— Mój ojciec był bardzo dumny ze swej żony.
Hank patrzył, jak Amanda je z pochyloną głową. A zatem J. Harker poślubił kobietę z
pozoru niewinną, w której żyłach płynęła błękitna krew, a potem nagle odkrył, że ona ma
duszę i osobowość. I jeszcze nogi równie piękne jak u jej córki — dodał w myślach,
uśmiechając się.
— Nie sądzę, doktorze, żeby to było zabawne.
— Zatem ojciec chwalił się wszem wobec, że jego żona jest lepsza od innych, a potem
dowiedział się, że występowała na scenie, gdzie, ośmielę się dodać, dzielnie odpierała ataki
zbyt natarczywych, młodych mężczyzn. A więc miasto się od niej odwróciło? Założę się, że
byli szczęśliwi obgadując osoby, których opinii tak bardzo się obawiali. Co zrobiła matka?
Amanda nie myślała dotąd, że inni postąpili źle, a jedynie o skandalicznym
zachowaniu matki. Uciekła od swojej rodziny, gdy miała osiemnaście lat, zaraz potem, gdy
zaręczono ją z mężczyzną o piętnaście lat od niej starszym. Jej ojciec szukał Grace przez dwa
lata, w ciągu których mieszkała w San Francisco utrzymując się z występów na scenie z
siedmioma innymi młodymi kobietami. Zmuszono ją do powrotu do domu i w sześć miesięcy
później wydano za J. Harkera Cauldena — mężczyznę, który pochodził z zupełnie innych
sfer, ale ojciec Grace uważał, że to wystarczająco dobra partia dla upadłej kobiety, jaką była
jego córka.
— Moja matka przesiadywała ze mną w domu. Ubierałyśmy lalki, czytała mi książki,
pozwalała przymierzać swoją biżuterię i...
Przerwała, ponieważ słowa powodowały ból. Przypomniała sobie delikatny zapach
matki, pocałunki na dobranoc, chwile, gdy budził ją zły sen, a ona przychodziła ją przytulić.
— A potem w pani życie wkroczył Taylor Driscoll i powiedział, że matka ma na panią
zły wpływ, a pani zaczęła jej unikać, zgadza się?
— Tak — odpowiedziała ulegle Amanda myśląc o matce.
— Chyba zachęcała, by i pani występowała na scenie. Czy pozwalała przymierzać
bieliznę? A historie o życiu estradowym? Czy były szokujące?
— Nigdy nie mówiła o tych dwóch latach. I z pewnością nie zachęcała mnie do
ucieczki z domu.
— A zatem proszę mi powiedzieć, panno Caulden — Hank starał się mówić łagodnie
— w jaki sposób objawiał się jej zły wpływ?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
— Nie chcę już nigdy więcej rozmawiać z panem o mojej matce, doktorze —
powiedziała dobitnie Amanda.
Hank patrzył na nią.
— Musi być rzeczywiście okropną osobą. Porozmawiajmy o czymś bardziej
przyjemnym, jak na przykład o tym, kiedy wyjdzie pani za mąż.
— Niedługo — odpowiedziała, dojadając resztki.
— Ciasta? A może już dosyć? — Jego oczy błysnęły.
Amanda czuła, że powinna odmówić, ale tego nie zrobiła.
— Pomówmy o czymś neutralnym. O miłości. Pieszczoty w noc poślubną z
poczciwym Taylorem.
Amanda zakrztusiła się.
— Lemoniady? — zapytał, niewinnie podnosząc szklankę. — Ale pani chyba wie
wszystko o seksie, mając taką matkę i tak gruntowne wykształcenie... Czy Taylor umieszcza
w planie dnia pieszczoty, czy robi to spontanicznie?
— On nie... — zaczęła ze złością. — On jest dżentelmenem.
— Jestem pewien, że pozostanie nim i w noc poślubną. Czy nie pomyślała pani
kiedyś, że skoro tak mu zależy na wykształconej pannie młodej, może czuć się nieco
rozczarowany, że tak niewiele pani wie o... nazwijmy to: fizycznej stronie małżeństwa?
— Taylor jest moim guwernerem i z pewnością nauczy mnie tego, co wiedzieć
powinnam.
— Będzie guwernerem nawet po ślubie? Nie przerwie nawet na czas ceremonii? Czy
będzie dla pani przygotowywał plan zajęć na resztę życia?
Amanda gwałtownie wstała i popatrzyła na niego z góry.
— Jest pan nikczemny, doktorze.
Hank siedział ze wzrokiem utkwionym w jej nogi, długie, szczupłe nogi w czarnych
jedwabnych pończochach.
— Amando — szepnął, dotykając jej kostki.
Ale ona ruszyła już w stronę strumienia, by ubrać się w wilgotną jeszcze suknię. Po
kilku minutach miała ją na sobie, włosy zebrała w ciasny kok. Wróciła do miejsca, gdzie
leżało jedzenie i siedział doktor Montgomery.
— Chcę jechać do domu — powiedziała możliwie najspokojniej.
— Prosto w otwarte ramiona mężczyzny, który panią kocha? — zapytał gniewnie.
— Doktorze Montgomery. Moje życie nie jest pańską sprawą. Jak mam pana o tym
przekonać?
Podniósł się zwinnie, jednym szybkim ruchem i stanął naprzeciw niej.
— Zrozumiem, gdy przekonam się, że to rzeczywiście pani życie. Na razie widzę
marionetkę, a nie kobietę i to Taylor jest tym, kto pociąga sznurki. Robi pani tylko to, czego
on sobie życzy.
— Ależ to absurd. Panuję nad własnym życiem. Ja...
— Udowodnij to! — parsknął Hank. — Udowodnij mi, że Taylor chce ciebie, a nie
gospodarstwa twojego ojca, a zostawię cię w spokoju.
Zrobiła krok w tył. Wypowiedział głośno jej najskrytsze obawy.
— To oczywiste, że chce mnie. — Jej głos był niewiele głośniejszy od szeptu. —
Taylor mnie kocha i codziennie daje tego dowody. Co wieczór pisze dla mnie rozkład zajęć.
Dba o to, co jem, co noszę na sobie, kieruje moją nauką i...
— Za to mu płacą — powiedział Hank przez zaciśnięte zęby. — Ojciec nie może go
odprawić, dopóki on panią uczy. Masz dwadzieścia dwa lata, Amando. Kiedy zrobisz dyplom
jakiejś uczelni? Kiedy odetniesz te sznurki, żeby się uwolnić?
Jednocześnie zawstydzał ją i złościł.
— Boli mnie od tego głowa. Proszę mnie zabrać do domu.
— Do tego robota, którego podobno pani kocha? Mój samochód ma w sobie więcej
serca niż Taylor Driscoll.
Zmieszanie opuściło już Amandę, został tylko gniew.
— Jakiego dowodu pan potrzebuje? — rzuciła mu w twarz. Czuła, że jest zdolna
zrobić wszystko, byle przestał się z nią kłócić. — Proszę mi powiedzieć, jak mam udowodnić,
że kocham Taylora?
— Namiętność — odpowiedział szybko Hank. — Ten człowiek nie jest do niej
zdolny. Nawet jeśli pani go poślubi, umrze pani jako stara panna. Niech udowodni, że ma
ikrę.
Zaczerwieniła się. Znowu wstyd zastąpił gniew.
— Poproszę go.
— Nie. Nie wolno pani prosić. Niech przyjdzie do pani pokoju. Proszę rzucić mu się
w ramiona. Usiąść na kolanach i pogłaskać po głowie.
Amanda patrzyła na niego przez chwilę, starając wyobrazić sobie siebie siedzącą na
kolanach Taylora, ale jej się to nie udało. Odwróciła się i ruszyła w stronę samochodu.
— Jest pan bezwstydny — powiedziała cicho.
Hank chwycił Amandę za rękę i przyciągnął do siebie. Z mieszaniną gniewu i
pożądania pocałował ją.
Może to gniew sprawił, że mu się poddała, a jej ręce objęły jego głowę i przyciągnęły
ją bliżej. Usta Hanka otworzyły się szerzej, język dotknął języka; smakował jej ten pocałunek
nie mniej niż łakocie, które dawał jej ten mężczyzna. Oparła się o niego całym ciałem. Czuła
wdzierające się między uda kolano i pozwoliła się unieść; tylko czubkami palców dotykała
ziemi.
Hank porzucił usta Amandy, przesuwał teraz wargami po szyi. Całe jej ciało drżało,
serce waliło dziko, ale w końcu wyrwała się z jego objęć.
— Czy to właśnie uważa pan za namiętność? – udało jej się powiedzieć.
Gniew, jaki pojawił się w oczach Hanka, mógłby zabić. Nie odezwał się ani słowem.
Chwycił pled za rogi, wcisnął razem z jego zawartością do kartonowego pudła i wrzucił do
samochodu.
— Proszę wsiadać. — Przytrzymał drzwi.
Jechał zbyt szybko i hamując musiał wciskać pedał do samej podłogi. Gdy już byli w
garażu, Amanda zamierzała wysiąść, ale zatrzymał ją.
— Umówiliśmy się, pamiętasz?
Amanda nie chciała na niego patrzeć. Jego ręce, usta, posiłki, które przynosił, jego
słowa sprawiały, że jej życie stawało się powoli piekłem.
— Masz wzbudzić namiętność Taylora.
— Doktorze Montgomery. Uważam, że...
— Jestem Hank — rzucił. — Sądzę, że możesz się ze mną trochę spoufalić.
Patrzyła teraz prosto przed siebie, modląc się, by zniknął z jej życia, a ona mogła
wrócić do tego, co znała i rozumiała.
— To było coś, co powiedziałam pod wpływem chwili i nie sądzę...
— Jeśli wygrasz, wyjadę z Kingman.
Odwróciła się do niego, a nadzieja w jej oczach tylko podsyciła jego gniew.
— Jeśli ja wygram, pójdziesz dziś ze mną na tańce.
Z tobą i Revą Eiler — pomyślała niemal głośno, ale
była pewna wygranej. Gotowa była wskoczyć na kolana każdemu, byle tylko pozbyć
się tego nieznośnego człowieka.
— A co z pańskimi związkowcami?
— Wyślą kogoś innego, komu nie będzie żal ślicznej córki Cauldena, komu będzie
obojętne, że marnujesz sobie życie.
— Ależ pan melodramatyczny — powiedziała, hamując gniew. — Proszę mi
powiedzieć, w jaki sposób zamierza pan upewnić się co do wyniku tego idiotycznego
zakładu? Zamierza się pan ukryć za drzwiami i podglądać przez dziurkę od klucza?
— Uwierzę ci na słowo. Masz czas do siódmej trzydzieści na wywołanie u Taylora
choćby najprymitywniejszej reakcji, albo...
— Takiej jak pańska? — przerwała.
— Albo pójdziesz ze mną na tańce — dokończył nie zwróciwszy uwagi na tę
uszczypliwość.
— Może pan już zacząć się pakować.
Uśmiechnął się do niej znacząco.
— Jadę do miasta kupić suknię na dzisiejszy wieczór. Wątpię, by Driscoll miał dla
ciebie coś odpowiedniego na całą noc pląsów.
Wysiadła z samochodu.
— Mam nadzieję, że znajdzie pan kogoś, na kogo będzie pasowała, ponieważ mi się
nie przyda. — Zatrzasnęła drzwi i uśmiechnęła się do niego złośliwie. — Ciekawie było pana
poznać, doktorze Montgomery. Nie miło, ale właśnie ciekawie. Spotkamy się o siódmej
trzydzieści w altanie i proszę zabrać ze sobą walizkę.
Odwróciła się na pięcie, ale ruszyła w stronę domu dopiero, gdy minął ją Mercer
Hanka.
Amanda zachowała hart ducha przez całą drogę po schodach, ale gdy zamknęła drzwi
do swojego pokoju, siły opuściły ją i opadła z zamkniętymi oczyma na podłogę. Tam w lesie,
gdy była sama z tym okropnym człowiekiem, uległa jakiejś przemianie; stała się zuchwała,
odważna, niepodobna do siebie.
Rozejrzała się po swym skromnym, porządnym, bezbarwnym pokoju i stwierdziła, że
tu została prawdziwa Amanda. Podeszła do biurka, by przeczytać nowy rozkład zajęć. Była
spóźniona. W momencie, gdy dotknęła papieru, poczuła powracającą władzę Taylora.
Ciężko usiadła na krześle. Co ona najlepszego zrobiła? Miała teraz ośmielić Taylora.
Czynić mu nieprzystojne propozycje? Raczej przejdzie boso po żarzących się węglach.
Ale jeśli tego nie zrobi, będzie musiała pójść na tańce. Oczywiście zawsze może
powiedzieć doktorowi Montgomery'emu, że żartowała. A on, będąc w tak miernym stopniu
cywilizowanym człowiekiem, przerzuci ją sobie przez ramię i zabierze siłą. Wtedy
rzeczywiście wszystko między nią a Taylorem będzie skończone.
Oparła łokcie na biurku i ukryła twarz w dłoniach. Co takiego zrobiła, by zasłużyć
sobie na taką karę, jak pojawienie się doktora? Bóg zesłał dwanaście plag na Egipcjan, a jej
zesłał tego człowieka. Można przy nim oszaleć.
Otworzyła oczy i ponownie spojrzała na plan. Ponownie stwierdziła, że jest
spóźniona; powinna teraz zająć się wojną pomiędzy Grecją i Bułgarią, by móc przy kolacji
omówić ten temat z Taylorem — oczywiście jeżeli dożyje kolacji. Taylor przecież może zabić
ją za to, do czego namawia ją doktor Montgomery.
Gdyby tylko mogła z kimś porozmawiać. Jak sprowokować mężczyznę takiego jak
Taylor? Przy doktorze wystarczyło stanąć spokojnie na chwilę lub dwie. Myśli Amandy
powróciły do wydarzeń tego popołudnia. Ciepły wiatr, ptaki, jedzenie, jego usta i ręce
wywołujące przyjemny dreszcz emocji.
Dość tego! — skarciła się w myślach. Doktor Montgomery był nachalnym prostakiem,
niegodnym czyścić Taylorowi buty. Ale z drugiej strony jego pieszczoty... Matka —
przypomniała sobie nagle. Może matka poradzi jej, co ma robić.
Zanim zdążyła rozważyć ten pomysł, wyszła z pokoju, przecięła korytarz i zapukała
do drzwi pokoju, w którym mieszkała Grace Caulden.
— Wejdź, Marto — zawołała Grace, myśląc, że to pokojówka.
Amanda uchyliła drzwi i poczuła, że serce bije jej szybko, jakby właśnie popełniła
jakieś przestępstwo... Matka siedziała tyłem do niej przy stole, pióro w jej ręce poruszało się
szybko po papierze. Zdarzało się w ciągu kilku ostatnich lat, że widywały się, ale Amanda
starała się nie patrzeć jej w oczy. Taylor byłby chyba zły, gdyby ją zastał na rozmowie z
matką.
— To ja — szepnęła Amanda.
Grace odwróciła się na krześle i patrzyła na córkę, lecz nie wstała. Trudno było
pokonać pragnienie przytulenia Amandy do siebie.
— Coś się stało? — zapytała miękkim, modulowanym głosem.
Miała równie fascynującą urodę jak jej córka, ciemne włosy i brązowe oczy, ale w
nich nie było smutku. Jak na kobietę odrzuconą przez własną rodzinę wyglądała
nieoczekiwanie pogodnie.
Amanda czuła się winna z powodu wejścia do pokoju matki, choć jednocześnie
sprawiało jej to coś w rodzaju przyjemności. Wiedziała, że to robota doktora.
— Potrzebuję rady — powiedziała cicho. Grace odłożyła pióro.
— Jestem do twojej dyspozycji.
— Zrobiłam coś bardzo głupiego. — Amanda popatrzyła na swoje ręce.
Grace powstrzymała chęć, by wykrzyknąć „Dobry Boże!" Czekała. Amanda stała
szukając słów. Jej brzydka, bezpłciowa, pozbawiona wyrazu sukienka była poplamiona i
zmięta, a włosy sterczały w nieładzie na wszystkie strony.
— Założyłam się — zaczęła niepewnie, a potem opowiedziała wszystko tak szybko,
jak umiała. Gdy skończyła, zauważyła, że Grace słuchała z otwartymi ze zdumienia ustami.
— Doktor Montgomery jest... — zaczęła.
— Okropny! Nie przywiązywałabym wagi do tego głupiego zakładu, gdyby nie
perspektywa, że on wyjedzie, jeśli wygram. Taylor nie ma pojęcia, jaki on jest, inaczej nie
prosiłby mnie, bym mu dotrzymywała towarzystwa.
Oczy Grace zabłysły. Starała się myśleć szybko.
— Przede wszystkim musisz wygrać ten zakład. Dla dobra nas wszystkich musisz
wygrać. Nie czas myśleć o sobie. Musisz rzucić się w ramiona Taylora i pozwolić, by natura
poprowadziła rzecz dalej. Taylor na pewno zrozumie i odpowie. Przecież jest normalnym,
zdrowym mężczyzną, a ty piękną, młodą kobietą. Wszystko będzie w porządku, skoro
jesteście zaręczeni. Założę się, że wiele go kosztowało powstrzymywanie się, by cię nie
dotknąć. Jest po prostu pełen szacunku dla ciebie.
— Nie sądzisz, że Taylor może mnie znienawidzić, jeśli okażę się zbyt... odważna?
On chyba nie lubi takich kobiet.
— Mówiłam ci już, że to szacunek. Pokaż mu, że potrzebujesz ciut mniej szacunku, a
więcej miłości, a nie tylko wygrasz zakład, a przybliżysz datę ślubu. Przede wszystkim zaś
pozbędziesz się tego wstrętnego doktora Montgomery'ego. Czego więcej można chcieć?
Amanda uśmiechnęła się do niej.
— Chyba masz rację. Dziękuję. — Odwróciła się, ale Grace zadała jeszcze jedno
pytanie. — Amando, dlaczego przyszłaś z tym do mnie?
— Doktor Montgomery wypytywał o ciebie... i uznałam...
— Rozumiem. Idź już. Masz tylko dwie i pół godziny na wygranie tego zakładu.
Amanda uśmiechnęła się i wyszła.
Grace odchyliła się na krześle i zwróciła wzrok ku niebu.
Panie, potrzebuję Twojej pomocy. Nigdy chyba nie przyjmiesz mnie do nieba, skoro
tak bardzo nienawidzę Taylora Driscolla.
Opuściła wzrok i uśmiechnęła się. Jeśli Amanda zacznie prowokować tę zimną rybę,
Taylor będzie przerażony. Doktor Montgomery miał rację: nie było w nim ani krzty
namiętności. Grace miała nadzieję, że Amanda rzuci się na niego, a Taylor będzie tak
zdegustowany, że zerwie zaręczyny, a może nawet opuści rancho.
— Ten bękart nigdy tego nie zrobi — mruknęła. Wiedziała, że Taylor tak bardzo
chciał mieć to rancho, że podporządkował sobie Amandę, wygnał Grace i uzależnił od siebie
J. Harkera.
Zanim wróciła do pisania, pomyślała o doktorze Montgomerym. Będzie się nim
musiała bliżej zainteresować.
Amanda stała przeglądając zawartość szafy. Miała dwie i pół godziny, a zmarnowała
już cały kwadrans na próbach wybrania odpowiedniej sukienki. Nie była do tego
przyzwyczajona — zwykle Taylor dyktował jej, co ma włożyć. Nie sądziła, by wypadało
pytać o to w chwili, gdy planowała go uwieść.
W końcu chwyciła gładką, różową sukienkę, ponieważ był to kolor najbliższy
czerwieni, a ubierając się w nią rozmyślała, jak wygrać ten zakład. Pocałunek w usta. To
wystarczy. Przez chwilę rozmyślała, jak zachowa się przy człowieku, którego kocha, skoro
tak spontanicznie reagowała na pocałunki doktora Montgomery'ego. Już sama myśl o tym
wywoływała gęsią skórkę.
Ubrawszy się, dokonała nie przewidzianego planem wypadu do łazienki i zeszła na
dół w poszukiwaniu Taylora. Pokojówka powiedziała, że pan siedzi w bibliotece. Amanda
zatrzymała się, by nabrać powietrza głęboko w płuca, i zapukała. Robię to dla dobra
wszystkich — dodała sobie otuchy.
Na jego „wejść" otworzyła drzwi i weszła.
Taylor spojrzał na nią znad biurka, wyraźnie zaskoczony jej wyglądem, a potem
chłodnym wzrokiem obrzucił ją od stóp do głów.
— Nie wydaje mi się, bym wybrał na dziś tę sukienkę.
— Zdarzył się mały wypadek — powiedziała gładko, jakby umiała kłamać od zawsze.
— W muzeum jakieś dziecko rzuciło we mnie kawałkiem ciasta. Czekoladowego.
— Niesmaczne — stwierdził. — Dziś dzieci nie potrafią się odpowiednio
zachowywać.
Amanda wzięła głęboki wdech.
— Nasze nie będą takie.
Taylor wyglądał na zaszokowanego jej słowami i Amanda odczuła satysfakcję, że aż
takie to na nim wywarło wrażenie.
— Dlaczego się nie uczysz? — zapytał cicho.
— Chciałam z tobą porozmawiać. — Zbliżyła się do jego biurka. — Pomyślałam... —
Zawahała się. — Pomyślałam, że moglibyśmy porozmawiać o naszych planach małżeńskich.
Taylor potrzebował kilku chwil, by się pozbierać. Bardzo mu się to nie podobało.
Amanda nie powinna teraz przebywać w bibliotece, nie powinna mieć na sobie tej sukienki i z
pewnością nie powinna z nim rozmawiać o ślubie i... o dzieciach! Musi to ukrócić. Jeśli
Amanda zacznie chodzić, gdzie i kiedy jej się podoba, dokąd trafi? Do szynku? Wstał.
— Amando, powinnaś...
— Chciałabym pomówić o naszym ślubie — wyrzuciła to z siebie szybko, by mu
przerwać. Ukryła za plecami trzęsące się ręce.
Taylor obszedł dokoła biurko i spojrzał na nią z góry.
— Przedyskutujemy tę sprawę, gdy ja o tym zadecyduję.
Po raz pierwszy była na niego zła. To wpływ podszeptów doktora Montgomery'ego.
Plątał jej myśli, przez niego wątpiła w to, w co wierzyła.
— Mam już dwadzieścia dwa lata. Jestem kobietą, a nie dzieckiem.
Powiedziała to tonem dziesięcioletniego brzdąca.
— Ale nie zachowujesz się odpowiedzialnie jak osoba dorosła — powiedział twardo.
— Zachowujesz się jak kapryśny, rozgrymaszony bachor, a nie jak kobieta, która nadaje się
na żonę.
Amanda przypomniała sobie to, co powiedziała matka: że Taylor jedynie chciał
okazać jej szacunek i był normalnym, zdrowym mężczyzną. Przypomniała sobie też o
zakładzie. Szybko, by się nie rozmyślić, wspięła się na palce i przycisnęła swoje usta do ust
Taylora.
Nic. Może barbarzyński styl bycia doktora Montgomery'ego wypaczył nieco jej
pojęcie o życiu, ale przecież za każdym razem, gdy zbliżała się do niego na odległość nie
większą niż dziesięć stóp, jego ręce dotykały jej ciała. Lecz Taylor nie pochylił się, nie
odpowiedział, nie poruszył się. Rozchyliła nieco wargi. Nadal nic się nie działo.
Amanda otworzyła oczy i zauważyła jego wzbierającą furię. Odsunęła się. Taylor był
wściekły. Twarz mu poczerwieniała, na skroni pulsowała tętnica. Przypomniała sobie pytanie
doktora, czy ją biją. Stała jak sparaliżowana, wpatrując się w narzeczonego.
Upłynęła dłuższa chwila, zanim Taylor zdołał wykrztusić z siebie słowo. Był
prawdziwie, niezaprzeczalnie wstrząśnięty. Kobieta, którą tak troskliwie wychowywał,
zaczynała stawać się ladacznicą jak jego matka. Czy wszystkie są takie same? Czy interesuje
je tylko jedno?
— Skończyłaś? — zapytał lodowatym tonem. — A może chcesz jeszcze? Może
powinniśmy zacząć kopulować na dywanie? O to ci chodzi?
— Nie — szepnęła. — Ja tylko...
— Czyżbym się pomylił co do ciebie, Amando? Przez te wszystkie lata myślałem, że
jesteś inna, że jesteś kobietą wartą uczucia, mającą wyższe cele niż tylko prokreacja, a teraz
dowiaduję się, że jest inaczej. Powiedz mi, czy przez te wszystkie lata kłamałaś? Nie
interesowała cię nauka?
— Ależ tak — odpowiedziała Amanda, która poczuła się w tej chwili jak ladacznica.
— Nie chciałam...
— Czego nie chciałaś? Zachować się jak kobieta z rynsztoka? Jakaż inna potrafiłaby
się tak narzucać mężczyźnie?
— Ale my jesteśmy zaręczeni — powiedziała nagle. — Czy narzeczeni nie powinni
sobie okazywać uczucia?
— Nie okazywałem uczucia? Uważasz, że planowanie twoich lekcji, wspólne
spędzanie czasu, wynajęcie pani Gunston, by się tobą opiekowała, nie jest wyrazem moich
uczuć?
— Ależ tak — wymamrotała. Nigdy nie czuła się tak poniżona. Jak mógł być tak
okrutny? — Jest mi bardzo przykro. To się już nie powtórzy. Przepraszam.
— Trudno mi uwierzyć w twoje przeprosiny. Może nie jestem mężczyzną dla ciebie.
Może powinienem opuścić to rancho i...
Amanda uniosła głowę. A jednak nie chciał ziemi, tylko jej. Prawie się uśmiechnęła.
— Nie, proszę. Nie wyjeżdżaj. Nie martw się, będę już grzeczna. Nigdy już nie zrobię
nic tak... bezwstydnego. Wybacz mi. Pójdę teraz na górę i będę się uczyć przez całą noc bez
kolacji, a jutro będziesz ze mnie dumny.
— Trudno mi w to uwierzyć.
— Ale tak będzie, zobaczysz — zapewniała Amanda, wycofując się w stronę drzwi.
— To już się nie powtórzy, obiecuję. — Wyśliznęła się z biblioteki i wbiegła na schody.
Taylor usiadł ciężko i z przerażeniem stwierdził, że drży. Tak niewiele brakowało, by
stracił wszystko: rancho, Amandę, zabezpieczenie na przyszłość. Wszystko. Gnębiło go i to,
że pocałunek Amandy nie sprawił mu najmniejszej przyjemności.
Wstał. Ależ tak właśnie powinno być. Do dnia ślubu nie powinien o niej myśleć
inaczej niż jak o uczennicy. A jednak ten epizod wywołał dreszcze. Widząc oddalającą się
perspektywę otrzymania rancha i Amandę, jedyną kobietę, której kiedykolwiek zaufał,
zachowującą się jak ulicznica, czuł, że grunt usuwa mu się spod nóg.
Po raz pierwszy w życiu zbliżył się do baterii karafek J. Harkera i nalał sobie parę
kropel whisky, po czym wypił. Zapiekło go w gardle, oczy zaszły łzami i poczuł w żołądku
rozgrzewający płyn. Gdy wrócił do ksiąg rachunkowych, zrobiło mu się o wiele lepiej. Co w
nią wstąpiło? Może ma za dużo wolnego czasu? Może lekcje nie były dość trudne i nie
zaprzątnęły dostatecznie jej umysłu? Trzeba pomyśleć nad wypełnieniem Amandzie dni
dodatkowymi zajęciami.
Amanda daremnie usiłowała wziąć się w garść. Gdy wbiegła do pokoju, rzuciła się na
łóżko i zapłakała, jakby świat się kończył. O mały włos, a Taylor by ją opuścił. Z jej winy.
Biła pięściami i nogami w łóżko. Nienawidzi, nienawidzi doktora Montgomery'ego.
Rujnuje jej życie! Dlaczego nie wróci tam, skąd przyjechał? Dlaczego nie zostawi jej w
spokoju?
Płakała przez blisko pół godziny, aż usłyszała pukanie i poszła wpuścić panią
Gunston. Otarła oczy, by ukryć ślady łez.
— Dla ciebie od niego — powiedziała pani Gunston, uśmiechając się dziwnie.
Amanda wzięła papier i książkę i zatrzasnęła kobiecie drzwi przed nosem.
— Podstawy rachunkowości — przeczytała głośno tytuł i popatrzyła na nowy plan.
Miała przestudiować tę księgę, a o szóstej rano następnego dnia Taylor przewidział test z
pierwszych czterech rozdziałów.
— Ale jutro jest niedziela — szepnęła Amanda. Ręce jej opadły, gdy przejrzała
księgę. Była bardzo trudna i odpowiednie przygotowanie się do egzaminu z pewnością zajmie
całą noc. A przecież musi go zdać! Pokazać Taylorowi, że nie jest roztrzepana ani frywolna.
Podeszła do biurka i otworzyła książkę na stronie pierwszej.
Była tak pochłonięta rozgryzaniem podstawowych zasad rachunkowości, że nie
zauważyła Hanka, który właśnie wchodził do jej pokoju przez okno. Aż podskoczyła, gdy się
odezwał.
— Przegrałaś, prawda?
Amanda przycisnęła prawą rękę do serca i odwróciła się.
— Czy naprawdę musi pan, doktorze, zakradać się tu jak złodziej? Nie mógłby pan
zapukać do drzwi jak każdy wykształcony, dobrze wychowany człowiek? A może żądam zbyt
wiele? Może wychował się pan w oborze ze zwierzętami? Hank uśmiechnął się.
— Tak cię poniżył, że stałaś się cięta?
Obdarzyła go zabójczym spojrzeniem. Ale nawet nie przestał się uśmiechać. Pochyliła
się nad książką.
— Gotowa? Przyniosłem nową suknię. To ostatni krzyk mody dla młodej damy
wybierającej się na tańce.
Zacisnęła zęby, wpatrując się w książkę.
— Obawiam się, że coś mi wypadło i nie mogę iść.
Oczekiwała wybuchu, ale ponieważ nie wydał z siebie ani jednego dźwięku, odwróciła
się. Hank leżał wyciągnięty na łóżku, zasłaniając je całe swoim ciałem. Przez chwilę
pomyślała, że prezentuje się miło, ale szybko przywołała się do porządku.
— A więc? — zapytała. Czas zakończyć tę rozmowę.
— Co więc? — Patrzył w sufit.
Znał więcej sposobów denerwowania innych, niż miał włosów na głowie. Wstała z
zaciśniętymi pięściami.
— Doktorze Montgomery. Chcę, by pan opuścił mój pokój i nigdy już do niego nie
wchodził. Chciałabym również, żeby pan nie wtrącał się do mojego życia. A co do wieczoru...
nie byłam wtedy sobą i mówiłam rzeczy, których nie chciałam powiedzieć. Jeśli przez
pomyłkę zrozumiał pan, że mam zamiar z panem pójść na tańce, przykro mi, ale mam sporo
pracy i nie mogę wyjść z domu.
A on leżał po prostu na jej łóżku, z rękami złożonymi pod głową, nie mówiąc ani
słowa.
— Prosiłam, żeby pan wyszedł.
— Co to za praca? — zapytał w końcu.
Westchnęła zrezygnowana.
— Skoro koniecznie musi pan wiedzieć, są to Podstawy rachunkowości i jutro
wcześnie rano będę miała z tego sprawdzian. Muszę więc każdą wolną minutę poświęcić na
naukę.
Zsunął się z łóżka, by stanąć przed nią.
— A zatem ukarał cię, tak? Test w niedzielę rano? Co takiego zrobiłaś? Powaliłaś go
na podłogę? Wskoczyłaś z nim do wanny?
— Proszę stąd wyjść.
— Czy może tylko chciałaś potrzymać go za tę jego zimną rękę?
Odwróciła wzrok. Pochylił się nad nią.
— A może go pocałowałaś? Amanda opadła na krzesło.
— Czy mógłby pan już wyjść? — wyszeptała. Chwycił ją za ramiona i postawił przed
sobą.
— Czy jesteś w stanie przyznać mi rację? Ten twój Taylor nie ma krwi w żyłach. Nie
jest zdolny do odczuwania czegokolwiek, a namiętności tym bardziej.
Wykręciła się z jego uścisku.
— Jest dobrym człowiekiem i staram się, żeby był zadowolony.
— A dlaczego sama nie chcesz być zadowolona?
Posłała mu krzywy uśmiech.
— Byłabym zadowolona, gdybym mogła powrócić do nauki, a także gdyby pan
opuścił mój pokój. Więcej: gdyby pan opuścił Amerykę.
Wyciągnął zegarek z kieszeni kamizelki.
— Spóźnimy się. Miałem się spotkać z Revą o ósmej, czyli zostało tylko dziesięć
minut. Spodoba ci się ta suknia.
— Czy ma gorset? A może brak jej spódnicy? Nie pójdę na żadną głośną, pijacką
zabawę z panem i pańskimi obrzydliwymi przyjaciółkami.
Hank uśmiechnął się.
— Jeden zakład już przegrałaś. Chcesz próbować drugi raz?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Gdy Hank zjawił się na zabawie z dwoma kobietami po obu jego bokach, miał już
ochotę wstąpić do klasztoru. Reva była zła, ponieważ przyszedł na randkę z inną, Amanda
zdenerwowana jego nieustępliwością, gdy nalegał, by poszła. Poza tym obie od dawna
serdecznie się nawzajem nie znosiły, a w jego Mercerze musiały dzielić jeden fotel. Hank
pomyślał, że życzenie, by wyjechał z Ameryki, nie było może tak zupełnie pozbawione sensu.
Mały wypad statkiem chyba dobrze by mu zrobił. Ale tylko statkiem wojennym, gdzie przez
kilka miesięcy widywałby wyłącznie mężczyzn.
— Jest stolik — stwierdziła Reva, starając się przekrzyczeć grającą ragtime orkiestrę.
— Oczywiście tylko na dwie osoby — dodała i rzuciła Amandzie nienawistne spojrzenie.
Nareszcie miała szansę na złapanie bogatego, wykształconego i szanowanego
człowieka. Przede wszystkim: bogatego, tak bogatego jak doktor Montgomery. I kto się
wtedy pojawia? Amanda. A co gorsza, ubrana w śnieżnobiałą satynową sukienkę ze skośnie
odciętą spódnicą obszytą frędzlami z kryształkami. Reva nie miała pojęcia, że takie suknie
istniały i poczuła, że jej falbaniasta, niebieska, która kosztowała ją całą tygodniową wypłatę,
wygląda tanio i krzykliwie.
— Nie ma tu dość miejsca — powiedziała Amanda. — Wy dwoje idźcie. Ja znajdę
inny stolik.
Hank chwycił ją za ramię.
— A może to ja powinnam odejść – powiedziała Reva, a wtedy złapał ją także, po
czym popchnął obie w kierunku stolika.
Nie podawano koktajli, a tylko piwo i wino. Hank zamówił do ich stolika butelkę
szampana. Siedzieli milcząc pośród otaczającego ich gwaru, śmiechu i muzyki. Patrzyli na
tańczące pary i czekali na wino. Gdy je przyniesiono, Reva i Hank wypili; Amanda nie tknęła
nawet swojego kieliszka.
— Niech pani to wypije — rozkazał Hank.
— A jeśli tego nie zrobię, jaki jeszcze znajdzie pan sposób, by mnie poniżyć?
— Zatańczę z tobą — powiedział ledwo dosłyszalnie.
— Wolę wypić całą butelkę, żeby tego uniknąć.
— Podniosła kieliszek.
Wino było wyśmienite, lekko kwaśne, musujące, zimne. Opróżniła kieliszek, a stojący
obok kelner natychmiast go uzupełnił.
— Nie należy się upijać. Czy jest coś, co pani nie smakuje?
— Są tylko mężczyźni, których nie lubię.
— Wybaczcie — wtrąciła Reva — ale nie sądzę, bym była tu potrzebna. Widzę tam
kilku znajomych. Dołączę do nich.
— Proszę poczekać — powiedział Hank. — Zatańczmy. — Ujął jej rękę i wstając
powiedział do Amandy:
— Jeśli pani wyjdzie, pożałuje pani tego.
Popatrzyła tylko na swój kieliszek szampana i uśmiechnęła się.
— Zwolnij trochę.
Hank poprowadził Revę na parkiet, objął ją, a ona przylgnęła do niego ciasno sądząc,
że tego nie zauważył. Patrzył przez cały czas na Amandę i uśmiechał się do niej. Reva wzięła
go pod brodę i przekręciła jego twarz tak, by błękitne niezapominajki patrzyły wprost na nią.
— Co z tobą? — zapytała. — Zakochałeś się w niej czy co?
— Boże broń! — odpowiedział przerażony. — Tak się tylko składa, że moje poczucie
sprawiedliwości zostało wystawione na próbę. Nie lubię patrzeć, jak ktoś daje sobą rządzić.
— Chodzi o Amandę? Jakieś tam prawa na pewno ma. Pieniądze i ziemia należą do
niej. Już sama suknia wystarczy, żeby zapomnieć o wszystkich kłopotach.
— Tak? Podoba ci się? Amanda stwierdziła, że wygląda w niej jak dziewczyna z
saloonu.
— Kłamie. Wierz mi, że kłamie.
Ta uwaga ucieszyła go chyba, więc Reva uśmiechnęła się, gdy przysunął się do niej
bliżej. Był świetnym tancerzem i przyjemnie było czuć mięśnie jego ramion pod rękami, a
nogami dotykać jego nóg. Jeśli Amanda ma apetyt na tego mężczyznę, nie obejdzie się bez
walki.
Gdy Amanda zaczęła czwarty kieliszek szampana, napięcie nareszcie opuściło jej
ciało. Napięcie to może niezbyt dobre określenie. To najprawdziwszy strach. Doktor
Montgomery zaszantażował ją, że opowie Taylorowi o wszystkim, co wydarzyło się między
nimi od przyjazdu profesora na rancho, jeśli Amanda nie pójdzie na tańce. Mogła albo stracić
narzeczonego, jeśli doktor spełni swą groźbę, albo tylko narazić się na to, ryzykując, że ktoś
wejdzie do pokoju i zauważy jej nieobecność. Nie chciała nawet myśleć o wyniku
jutrzejszego egzaminu.
Pociągnęła kolejny łyk wina i zaczęła przyglądać się sali. Nie była tak nieładna, jak jej
się w pierwszej chwili wydawało, a muzyka okazała się nawet przyjemna.
— Amando?
Podniosła wzrok, by zobaczyć przed sobą zgiętego w ukłonie bosko przystojnego
mężczyznę. Nie mógł równać się z Taylorem ani doktorem Montgomerym, ale wyglądał
sympatycznie, miał ciemnobrązowe włosy, takież oczy i przyjemne, pełne wargi pod obfitym
wąsem. Gdy siadał obok niej, patrzyła wciąż na jego usta.
— To ty, Amando? Nie widziałem cię od lat. Pamiętasz? Sam Ryan.
Popatrzyła przytomniej.
— Sam Ryan, obiekt westchnień całej szkoły podstawowej. Pamiętam, że my,
dziewczęta wyznaczałyśmy sobie kolejkę, która ma zemdleć, gdy będziesz przechodzić.
Przestraszyła się, że powiedziała zbyt wiele, ale czuła się tak rozluźniona, że
właściwie nie miało to większego znaczenia.
Sam pokręcił głową z zakłopotaniem.
— Nie wiedziałem o tym. Wyglądasz świetnie. Podoba mi się ta suknia.
— Naprawdę? Mam ją od wieków.
Z każdym łykiem czarodziejskiego płynu Sam wydawał się przystojniejszy.
— Chciałabyś zatańczyć?
— Obawiam się, że nie umiem.
— Ale! — Uśmiechnął się i pochylił do niej. — Jesteś tu sama? To znaczy, ten
mężczyzna, z którym tu przyszłaś, jest z Revą czy z tobą?
— Z Revą! — Niemal krzyknęła. — Nie ma ze mną nic wspólnego. Tylko podwiózł
mnie. Jest tu tylko z Revą. A już na pewno nie ze mną. Ledwo go znam. I nie chcę znać!
Sam patrzył na nią przez chwilę. Wyrosła na piękność; ciemne włosy wdzięcznie
okalały jej twarz, pod przezroczystym materiałem widać było gładkie ramiona.
— Tu jest okropnie głośno, nie sądzisz? Może poszlibyśmy coś zjeść i pogadać o
dawnych czasach.
— Byłoby miło — odpowiedziała, przypomniawszy sobie, że nic nie jadła od czasu
pikniku z tym przedziwnym doktorem.
Gdy wstawała, solidnie się zachwiała, ale pochwyciło ją silne ramię Sama. Amanda
uśmiechnęła się, jakby jej uratował życie. Miło było widzieć w oczach Sama coś, co już wiele
razy widziała u doktora Montgomery'ego. Nie chciała teraz myśleć o tym, jak patrzył na nią
Taylor. Jego reakcja zraniła ją bardziej, niż sama to chciała przed sobą przyznać.
— Dziękuję — wymamrotała, opierając się na Samie, a blask jego oczu nabrał siły.
Przywarła do męskiego ramienia, jakby była kaleką, i pozwoliła się poprowadzić do drzwi.
Muzyka przestała grać. Hank powrócił do stolika. Nie znalazł tam nic prócz pustej
butelki i trzech kieliszków. Nerwowo rozejrzał się i zobaczył Amandę uwieszoną ramienia
jakiegoś atlety. Wdzięczyła się do niego trzepocząc zalotnie rzęsami. Hank zareagował
dopiero po chwili; zostawił Revę i ruszył do drzwi. Amanda i jej przerośnięty towarzysz byli
już na schodach.
— Gdzie pani, u diabła, idzie? — zawołał Hank, a jego dłoń opadła na ramię Amandy.
— Chwileczkę, kolego — zaprotestował Sam przyciągając ją do siebie.
— Zawsze mi musisz wejść w paradę, panno Amando? — zapytała Reva stojąca u
szczytu schodów.
Amanda uśmiechnęła się tylko do nich zdecydowawszy, że od dziś będzie pić
szampana codziennie.
Hank spojrzał Samowi w oczy. Byli tego samego wzrostu, choć Sam ważył z
pewnością więcej, a jego twarz nie nosiła znamion inteligencji.
— Ta pani jest pod moją opieką — powiedział Hank tonem, jakim zwracał się do
swoich najmniej pojętnych studentów. — Nie pozwolę jej wyjść z jakimś...
— Chwileczkę! — przerwał Sam. — Znam Amandę od dawna i myślałem, że jest pan
z Revą.
— Ja też — dorzuciła Reva.
— I tak jest — potwierdziła radośnie Amanda.
— Jesteś pijana — powiedział z niesmakiem Hank i przyciągnął ją do siebie. —
Zabieram cię do domu.
Amanda wyrwała mu się.
— Chcę się upić. Chcę wyjść z Samem. Nie o to panu chodzi, doktorze? Żebym
robiła, co chcę?
— Tak, ale nie chciałem, żebyś się upiła.
Sam zrobił krok do przodu, ale Amanda powstrzymała go.
— Chciałeś, żebym robiła to, czego ty chcesz, prawda?
Szybko odwróciła się i pocałowała Sama. Nie czuła jednak nic prócz gniewu i gdy
Sam objął ją, odepchnęła go. Popatrzyła na Hanka.
— Oto, czego chcę. A teraz Sam i ja idziemy coś zjeść.
Reva chwyciła ramię Hanka.
— To świetnie, bo my idziemy tańczyć. — Pociągnęła go, ale nie ruszył się, patrząc w
ślad za oddalającą się parą. Światło latarń dawało złudzenie intymności.
— Chyba jestem głodny — obwieścił Hank i ruszył za Amandą, a za nim, zaciskając
zęby, Reva.
— Wydaje mi się, że mówiłeś, że Amanda nic dla ciebie nie znaczy.
— To tylko poczucie odpowiedzialności — odparł Hank, po czym wszedł do baru za
Amandą i Samem.
— Możemy się przyłączyć? — zapytał, sadowiąc się po przeciwnej stronie stołu. Reva
obok niego.
— Czy może mi ktoś wyjaśnić, o co tu chodzi? — zapytał Sam. — Kim jest ten
człowiek?
— Ja też chętnie bym się dowiedziała – dodała Amanda. — Kim pan jest, doktorze
Montgomery? I dlaczego pan się do mnie przyczepił?
— Dobre pytanie — skomentowała Reva.
Hank wziął menu i udał, że jest nim całkowicie pochłonięty.
— Co my tu mamy? Ale dla panny Amandy to i tak bez znaczenia. Zjadłaby tonę
czegokolwiek.
Wszyscy troje umilkli ze wzrokiem utkwionym w niego, ale Hank nie podniósł oczu,
dopóki nie przyszła kelnerka. Nie wiedział, co zdenerwowało go bardziej: ugrzeczniona
Amanda czepiająca się tego bezmózgowca czy fakt, że uśmiechała się do Hanka zachęcająco.
Popadała z jednej skrajności w drugą; absolutnie intelektualny Taylor, nie mający nic
wspólnego z fizyczną stroną życia albo ten elegant, który ma prawdopodobnie mięsień
zamiast mózgu.
— Sam i ja idziemy na spacer — obwieściła Amanda.
— Po moim trupie — zapowiedział uprzejmym tonem Hank.
— To się da zrobić, doktorku, chociaż nie lubię robić krzywdy staruszkom.
Hank o mało nie wstał, ale w ostatniej chwili Reva położyła mu rękę na ramieniu. Z
każdą minutą podobał jej się bardziej. Gdyby tylko udało się go oderwać od Amandy...
— Spacer to dobry pomysł — powiedziała. — Pójdziemy wszyscy. Najpierw w stronę
muzeum.
Prowadziła tam długa, nie oświetlona droga przecinająca pola chmielu. Być może tam
uda jej się namówić Hanka na odłączenie się od reszty.
— Może dzięki Amandzie otworzą nam nawet muzeum — zauważył złośliwie Hank.
— Będzie nas mogła oprowadzić.
Amanda rzuciła mu chłodne spojrzenie i przytuliła się do Sama.
— Dziś chcę się bawić. To słuszny cel, prawda?
Hank zauważył pożądliwe spojrzenie Sama i widelec zgiął się w jego ręku.
— Uważaj, żebyś sobie nie zrobił krzywdy, doktorku — rzucił Sam. — W twoim
wieku goi się dłużej. Amando, możemy już stąd wyjść?
— Tak — odpowiedziała, posławszy Hankowi złośliwy uśmiech.
Hank musiał zapłacić rachunek, a Reva poszła do toalety, co wytrąciło go z
równowagi — mało brakowało, a straciłby z oczu Amandę i tego atletę.
— Chodź już — poganiał niecierpliwie Revę.
— Robi się z tego najgorsza randka, jaką miałam kiedykolwiek w życiu — mruknęła
pod nosem.
Starała się nakłonić Hanka do zapuszczenia się pomiędzy ciemne rzędy chmielu, ale
on nie domyślał się nawet, o co jej chodzi.
W końcu stanęła zagradzając mu drogę.
— Słuchaj. Chcę wiedzieć, co się tu dzieje. Zapraszasz mnie na tańce i przychodzisz z
inną kobietą, która nic podobno dla ciebie nie znaczy. Potem poświęcasz mi z łaski jeden
taniec i pędzisz za Amandą, jakby była miłością twego życia. Chcę wiedzieć, na czym stoję.
Jeśli zależy ci na Amandzie, nie zapraszaj mnie.
Wiedziała, że ryzykuje utratę Hanka, ale czuła, że nie pójdzie nigdzie dalej, tak bardzo
bolały ją nogi od chodzenia w pantoflach do tańca.
— Amanda zawsze żyła pod kloszem i nie wie, do czego zdolni są mężczyźni, a przez
cały wieczór narzucała się temu Samowi.
— Sam to dobry chłopak. Będzie jej z nim przyjemnie.
— Aha! — odrzekł Hank i ruszył za oddalającą się parą. — Jestem za nią
odpowiedzialny. Zmusiłem ją do wyjścia z domu dziś wieczorem i do końca życia będę miał
wyrzuty sumienia, jeśli coś się stanie.
— Jesteś pewien, że to wszystko? Nie jesteś nią bardziej zainteresowany?
— Tylko jako studentką. Nie jest w moim typie. Musiała teraz biec, by mu dotrzymać
kroku.
— Udowodnij to — powiedziała zachęcająco.
Hank zatrzymał się na chwilę, popatrzył na nią w świetle księżyca. Miała zbyt mocny
makijaż i tanią sukienkę. Wątpił, by wiedziała, co się teraz dzieje w Serbii, a jednak
wyglądała zachęcająco. Położył jej ręce na ramionach i przygarnął do siebie, po czym
wycisnął na jej ustach szybki, niedbały pocałunek. Jego myśli zaprzątał niepokój o Amandę.
Chyba ich zgubiliśmy — stwierdziła Amanda, z trudem łapiąc oddech po ucieczce
przed Hankiem.
— Czy to twój anioł stróż, czy co? — zapytał Sam.
— Raczej to drugie. Myśli, że do niego należę.
— Ale słyszałem, że jesteś zaręczona z kimś, kto mieszka w waszym domu.
Może pod wpływem wypitego wina poniżająca scena z Taylorem w bibliotece
przypomniała jej się z całą wyrazistością. Jeśli Taylor jest normalnym, pełnokrwistym
mężczyzną, może to ona przyprawia go o mdłości. Doktor Montgomery nie uważa jej chyba
za odpychającą fizycznie, ale temu prawdopodobnie podobały się wszystkie kobiety.
Flirtował z Lily Webster w parku, zabrał Revę na tańce, dla niego nie istniały chyba brzydkie
dziewczęta.
Pochyliła się w stronę Sama.
— Powiedz, czy zauważyłeś mnie już wtedy, w szkole?
— Jasne. Byłaś córką Cauldena. Najbogatszym dzieciakiem w szkole.
— Aha — westchnęła rozczarowana. — To dlatego podszedłeś do mnie na sali? Z
powodu pieniędzy mojego ojca?
Z uśmiechem ujął ją za rękę i poprowadził na skraj drogi.
— Z początku nie wiedziałem, kim jesteś. Pomyślałem tylko, że to najładniejsza
dziewczyna na zabawie.
— Naprawdę? — zapytała, szeroko otwierając oczy.
Skoro jest ładna, dlaczego Taylor nie chciał jej dotknąć? Wątpiła, by Sam odepchnął
ją, gdy go pocałuje. Nadstawiła twarz. Z satysfakcją usłyszała jego ciężki oddech.
— Chodźmy na pole — zaproponował i natychmiast pociągnął ją za sobą. Gdy
podeszli do ogrodzenia, wziął Amandę na ręce i przeniósł nad płotem.
Ten szybki ruch przyprawił ją o dreszcz, ale światło księżyca, wino, wysoki,
przystojny mężczyzna i jego niewątpliwe zainteresowanie działały uspokajająco. Patrzyła, jak
Sam wspina się na ogrodzenie; dostrzegła wielki mięsień, który zarysował się na jego udzie.
Gdy podniosła wzrok, stwierdziła, że zauważył to spojrzenie.
— Chodź no tu, słoneczko — powiedział miękko, chwycił rękę Amandy i
poprowadził za wysoką kurtynę chmielu.
Poszła za nim. Czuła, że nareszcie nie jest kimś odrzuconym przez innych. Oto
mężczyzna, któremu się podoba, który nie chce niczego jej uczyć ani nie robi jej egzaminów.
Oto człowiek, który nie złości się dlatego, że nie dość starała się go zadowolić.
Nagle Sam odwrócił się, przyciągnął ją do siebie i zaczął całować. Tak miło być
całowaną. To nie Taylor, który nienawidził pocałunków ani doktor Montgomery, który
całował ją jedynie po to, by coś udowodnić.
Stanęła na palcach, oddała pocałunek, obejmując Sama za szyję.
Jego usta zsunęły się na jej policzek, a ręce zaczęły nerwowo szukać guzików.
— Tak, słoneczko, daj mi — wymamrotał, przesuwając usta po jej ramieniu.
Przez cienki materiał sukni poczuła dotyk jego dłoni, a potem usłyszała trzask
rozrywanego materiału.
— Sam. — Starała się go odepchnąć, ale nie usłuchał.
Nadal ją całował, a uścisk jego ud zaczynał być bolesny.
— Sam, proszę, puść mnie.
— Jeszcze nie, słonko. Najpierw muszę dostać to, co mi obiecałaś.
Amanda zaczynała odzyskiwać przytomność. Ramiona Sama zacisnęły się, dłonie
poruszały bezustannie. Chwycił jej pierś.
— Nie! — krzyknęła, ale zdławił ten okrzyk ustami.
Nie podobały jej się takie pocałunki. Odchyliła głowę.
— Przestań! Chcę do domu.
— Jesteś w domu, dziecinko.
Chwycił Amandę pod kolana i zwalił się z nią na ziemię. Zaczynała się bać i szarpała
go zawzięcie, ale była od niego o połowę lżejsza, więc nie miała najmniejszych szans.
— Nie! — krzyknęła, odpychając go i okładając pięściami każdą część jego ciała,
której udało jej się dosięgnąć.
Chwycił ją za rękaw i znowu usłyszała odgłos rozdzieranego materiału. Odchyliła
głowę, by zawołać o pomoc, ale Sam zacisnął jej dłoń na gardle.
— Nie ma po co robić zamieszania, dziecinko. Ja tylko daję ci to, o co prosiłaś się
przez cały wieczór.
Jego usta dosięgły jej piersi. Amanda z trudem walczyła o oddech. Czuła, że traci
przytomność.
Nagle dłoń puściła jej szyję. Otworzyła oczy. Nad nią stał doktor Montgomery i unosił
Sama w powietrze.
— Ty draniu. Tego się po tobie spodziewałem.
Sam wyszarpnął się z jego uścisku.
— Sama tego chciała. Prosiła się przez cały wieczór. Jesteś zły, że nie da tobie?
Nie minęła sekunda, a leżał już na ziemi, a z jego rozciętej wargi sączyła się krew.
— Poszatkuję cię, staruszku, a potem i tak ją sobie wezmę — powiedział Sam wstając,
by ruszyć na Hanka.
— Ty i twoja armia? — zapytał Hank, robiąc unik przed szarżującym z pochyloną
głową Samem. Zacisnął rękę w pięść i uderzył go w kark.
Sam biegł jeszcze przez chwilę, a potem upadł na ziemię twarzą w dół.
— Wystarczy jak na staruszka — zdecydował Hank nad unieruchomionym ciałem
Sama i popatrzył na Amandę. Jej twarz była bledsza niż biel sukni. Trzymała rękami
oderwaną część materiału.
— Chodźmy stąd — powiedział najłagodniej, jak umiał, pomyślawszy, że niewiele
brakowało, by ten drań skręcił Amandzie kark.
Wyciągnął do niej rękę, ale minęła go z uniesioną wysoko głową. Dobrze. Skoro tego
chcesz... — pomyślał. Chciał ją uspokoić, ale widocznie tego nie potrzebowała. Nie spojrzał
nawet na nieprzytomnego siłacza, tylko poszedł za Amandą rozcierając bolące dłonie.
Reva czekała na nich na drodze. Amanda także przy niej się nie zatrzymała. Ruszyła w
stronę miasta.
— To Sam zrobił? — zapytała Reva i wskazała rozdartą suknię.
— Tak — mruknął Hank, śledząc wzrokiem Amandę.
— To chyba już koniec randki ~ stwierdziła Reva. — Było ciekawie.
Hank nie zwracał na nią uwagi. Ledwie usłyszał krzyk Amandy. Gdyby znajdowała
się o dwa rzędy chmielu dalej, nie usłyszałby jej głosu. Wciąż miał przed oczyma leżące na
Amandzie ciało tego tępaka. Z przyjemnością wróciłby, żeby go zabić.
Amanda nie zatrzymywała się, dopóki nie dotarła do Mercera. Wsiadła do środka i
zastygła patrząc nieruchomo przed siebie.
— Posuń się i wpuść Revę — Hank odezwał się nieco ostrzej, niż zamierzał.
— Nie, dziękuję — zaoponowała Reva. — Wrócę na zabawę. Ale piękne dzięki,
doktorku. Może się jeszcze kiedyś spotkamy.
Przebiegła przez ulicę i wspięła się po schodach Opera House.
Hank ruszył i nie mówiąc ani słowa, skierował samochód do rancha Cauldenów. Klął
w duchu. Amanda absolutnie nie miała pojęcia o mężczyznach, a właściwie nie miała pojęcia
o niczym. Wszystko, co znała, to książki i te jej plany zajęć. Jak zamierzała sobie poradzić z
takim napalonym słoniem jak Sam? Hank go nie potępiał. Widział, jak zachowywała się
wobec niego.
Posłał jej gniewne spojrzenie, ale przyjrzawszy się jej twarzy w świetle reflektorów
mijającego ich samochodu, złagodniał. Wyglądała na śmiertelnie przerażoną, jakby
spodziewała się końca świata. Zaparkował na poboczu pod rozłożystym dębem, wysiadł i
podszedł do niej.
— Wysiądź.
— Chcę do domu — odparła niemal szeptem. Położył jej rękę na ramieniu, ale
strząsnęła ją.
— Nie dotykaj mnie! — krzyknęła piskliwie.
— Amando, nie jestem gwałcicielem i niech będę przeklęty, jeśli pozwolę ci myśleć,
że są nimi wszyscy mężczyźni.
Objął ją jedną ręką wokół pleców, drugą podłożył pod kolana i uniósł ją w powietrze.
Ocknęła się pod wpływem jego dotyku. Wyprężyła się, zaczęła wierzgać i ciągnąć go
za włosy. Hank trzymał mocno i czasem tylko krzywił się, gdy trafiła go w czułe miejsce. Po
chwili się rozpłakała, a Hank posadził ją pod drzewem, przytulił i zaczął głaskać po włosach.
— Zrobił ci krzywdę? — zapytał cicho.
Amanda zaczynała wracać do siebie.
— Zranił moją dumę.
— Nic więcej? Tylko podarł tę brzydką suknię?
— Ona jest piękna! Najładniejsza ze wszystkich na zabawie.
— Tak sądzisz? — zapytał uszczęśliwiony.
Amanda pociągnęła nosem.
— Nie wiem, jak to się stało. Był taki miły na sali. I to tak przyjemnie być z
mężczyzną, który chce mnie pocałować.
Hank poczuł się dotknięty do żywego.
— Ja całuję cię bez przerwy, a ty nie twierdzisz, że to takie miłe.
— Tak, ale ty chcesz mi dać nauczkę. Chcesz, bym się zmieniła i była taka, jak ty
sobie tego życzysz. Taylor z kolei chce, żebym była inna. A Sam po prostu myślał, że
jestem... ładna.
Hank wiedział, że w jej słowach tkwiło więcej prawdy, niż byłby to skłonny przyznać.
— Ale flirtowałaś z nim i pomyślał, że jesteś łatwa.
— Chciałam tylko, żeby ktoś mnie chciał.
— Rozumiem. Opowiesz mi, co zaszło dziś między tobą a Taylorem?
Wzdrygnęła się na wspomnienie sceny w bibliotece.
— Nie. Nie chcę.
— Aż tak źle?
Wyprostowała się na jego kolanach i pomimo całej intymności tej sceny wyglądała,
jakby miała pod sobą krzesło w jadalni.
— A czy mógłbym się dowiedzieć, dlaczego, skoro chciałaś czuć się pożądana, nie
przyszłaś do mnie?
— Do ciebie? Przecież ty mnie nie pożądasz. Przy tobie czuję się głupia. Mam
wrażenie, że wszystko, co robię, robię źle. Krzyczysz na mnie, wyśmiewasz, straszysz,
wmawiasz mi, że nie mam pojęcia, czym jest życie i miłość. Taylor nie sprawia, że czuję się
przy nim jak famme fatale, ale przynajmniej myśli, że jestem inteligentna.
Wstała z jego kolan próbując zebrać rozdartą sukienkę.
— Taylor wybiera dla mnie ubrania, a ty kupiłeś suknię balową. Naprawdę nie widzę
różnicy, poza tą, że on na mnie nie krzyczy. Chociaż muszę przyznać, że twoje jedzenie,
doktorze Montgomery, smakuje mi bardziej niż Taylora. A jeśli chodzi o codzienne kontakty,
wolę jego spokój i po dzisiejszych przeżyciach przekonałam się, że jest on odpowiednim dla
mnie mężczyzną. Proszę mi powiedzieć, czy zawsze na randkach jest tak „zabawnie"? Myślę,
że następnym razem odmówię, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. A teraz: czy moglibyśmy
wrócić już do domu, gdzie poczułabym się nareszcie bezpiecznie?
Odwróciła się i wsiadła do samochodu starając się ukryć dreszcze, które ogarnęły ją
po ataku Sama. Przez te wszystkie lata spędzone w domu z Taylorem zaniedbała chyba jakąś
ważną sprawę. Taylor nigdy jej nie całował, ale pojawił się doktor Montgomery i zrobił to. A
ten z kolei nigdy jej nie napastował i nie bił, ani jego ręce nigdy nie były tak śmiałe jak ręce
Sama.
Ustawiła twarz pod wiatr, żeby nie płakać. Po raz tysięczny pożałowała, że poznała
doktora Montgomery'ego. Gdyby Taylor całował ją rzadko, nie miałoby to żadnego
znaczenia, ponieważ nie dowiedziałaby się, że może być inaczej, podobnie jak nie
dowiedziałaby się o szybkich samochodach, tańcu i wykwintnym jedzeniu. Nie spotkałaby też
Sama i posyłającej jej bez przerwy nienawistne spojrzenia Revy. Jakże inne byłoby życie
Amandy, gdyby on tu nie przyjechał.
Teraz chciała wrócić do stanu sprzed jego przyjazdu. Wśliznąć się do domu (czego
przedtem nigdy nie robiła) i zająć się rachunkowością, żeby rano móc zdać egzamin.
Hank zatrzymał samochód w pewnej odległości od domu, żeby nikt nie zobaczył
świateł i nie usłyszał silnika.
— Amando — zwrócił się do niej — nie możesz mnie winić za to, co wydarzyło się
dzisiejszej nocy.
— To oczywiste. Prosiłam, by mnie pan zabrał na tańce. Błagałam, by mi pan kupił na
wpół przezroczystą suknię. Uwielbiam te pańskie pikniki i w ogóle wszystkie rozrywki, jakie
mi pan serwuje. Jakże mogłabym winić pana o którąś z tych nieprzyjemnych rzeczy, które
wydarzyły się od czasu pańskiego przyjazdu? Mój narzeczony nie może na mnie patrzeć,
przyjaciel z dawnych lat atakuje mnie. Ale jestem pewna, że to moja wina, nie pańska.
Hank nie odpowiedział. Wysiadł i poszedł za nią w stronę domu. Wiedział, że robił
rzeczy właściwe, choć czasem za sprawą Amandy dręczyły go wątpliwości. Może lepiej
dostosować się do jej życzenia i zostawić ją w spokoju?
— Dobranoc, panno Caulden — powiedział cicho i zanim zdążyła odpowiedzieć,
wszedł do swego pokoju.
Nie spał dobrze tej nocy. W uszach dźwięczały mu wciąż słowa Amandy, że nie ma
prawa wtrącać się do jej życia. Miała rację, gdy mu wytknęła, że to on wywołał te wszystkie
przykrości. Dziś wieczorem o mało nie została zgwałcona, a gdyby tak się stało, byłaby to
jego wina. Nie potrzebowała pomocy, a mimo to się jej narzucał.
O trzeciej nad ranem wstał z łóżka i wyszedł na balkon. Dojrzał światło i cień Amandy
pochylającej się nad biurkiem. Na pewno uczy się rachunkowości, żeby usatysfakcjonować
człowieka, którego kocha.
Hank wrócił do pokoju i zaczął się pakować. Nie był pewien, co zamierzał osiągnąć
zapraszając Amandę na tańce, ale miał poczucie kompletnej klęski. Misjonarze, którzy
wyprawiali się na Hawaje, też uważali, że prawda jest po ich stronie, tymczasem przynieśli ze
sobą choroby, które wyniszczyły miejscową ludność. Dokładnie tak samo on niszczył
Amandę, kobietę, którą... Zastanowił się. Nie był pewien, co właściwie do niej czuł; wiedział
tylko, że za nic w świecie by jej nie zranił. A może to tylko próżność, chęć sprawdzenia, czy
jest w stanie oderwać ją od Taylora Driscolla? A gdyby mu się udało? Czy stałaby się kolejną
Blythe Woodley, która miała nadzieję go usidlić? Czy Amanda także podarłaby próbki tapet i
rzuciła mu je w twarz? Lepiej niech zostanie tam, gdzie jest, z Taylorem, a jeśli chce
dostosowywać się do jakiegoś bzdurnego planu dnia, to jej sprawa.
Napisał krótkie podziękowanie za gościnność do „państwa Caulden", choć pani nie
widział wcale, a pana rzadko. Próbował napisać coś do Amandy, ale nie potrafił. Co mógłby
jej powiedzieć? „Wybacz, że chciałem kierować twoim życiem, chociaż oddałaś je komuś
innemu"?
O piątej trzydzieści posłyszał jakiś ruch na górze i pomyślał, że zbliża się pora
karnego testu Amandy. Pohamował gniew wywołany tą niesprawiedliwością i spakował
walizkę. Teraz to już nie jego sprawa, właściwie nigdy nie była jego. Zszedł do hallu. Gdy
kładł list na stoliku, przez nie domknięte drzwi zauważył światło w bibliotece.
Powtarzając sobie, że to nie jego sprawa, zajrzał do środka. Za masywnym biurkiem
siedziała Amanda, przed nią leżały papier i pióro. Wyglądała wyjątkowo delikatnie. Głowę
oparła na blacie tuż obok płasko leżącej dłoni. Przypominała śpiące dziecko.
Poczuł się winny. Była śpiąca, ponieważ wczoraj zajął jej czas do późna i musiała
spędzić resztę nocy na nauce. Otworzył cicho drzwi, wszedł i zamknął je za sobą. Spała tak
głęboko, że nie usłyszała i nie poruszyła się, gdy wziął z biurka test, by się mu przyjrzeć. Był
trudny i Hank jeszcze raz w duchu przeklął Driscolla.
Nie wahał się ani chwili. Sięgnął po jej pióro i kilka arkuszy drogiego papieru
listowego Cauldena, usiadł w skórzanym fotelu i, podłożywszy sobie książkę, zaczął
odpowiadać na pytania. Po trzydziestu minutach skończył. Amanda nadal spała. Położył
papier na biurku tam, gdzie go zastał, i, nieoczekiwanie dla siebie samego, napisał kilka słów
na kartce, którą następnie umieścił Amandzie na kolanie. Pod wpływem impulsu ucałował jej
dłoń, pogładził gładko zaczesane włosy.
— Żegnaj, Śpiąca Królewno — szepnął, po czym wyszedł z pokoju, a potem z domu.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
— No, Amando — powiedział głośno Taylor, budząc ją tak gwałtownie, że niemal
spadła z krzesła. – Jak widać moje tematy cię nudzą i nie interesuje cię, czy zaliczyłaś ten test
czy nie. A może to ja nie jestem ważny?
Amanda potrzebowała dobrej chwili, by przypomnieć sobie, gdzie się znajduje, a
kiedy doszła do siebie, ogarnął ją strach. Tak bardzo chciała dobrze napisać tę pracę, że
uczyła się przez całą noc, w wyniku czego zasnęła niemal w chwili, gdy usiadła przy biurku
nad sprawdzianem.
Zacisnęła pięści wiedząc, że znów przyczynę gniewu Taylora stanowił doktor
Montgomery. Gdyby się nie pojawił w Kingman, nie poszłaby na tańce, nie próbowano by jej
zgwałcić i nie miałaby klasówki o szóstej rano w niedzielę. Nie musiałaby też patrzeć, jak
Taylor podnosi czysty arkusz papieru.
— Ja zaraz wyjaśnię — zaczęła, a potem umilkła.
Co wyjaśnię? — zastanawiała się zdesperowana, próbując wymyślić jakieś
usprawiedliwienie. — Ja tylko... Taylor spojrzał na nią zdziwiony.
— Zrobiłaś to świetnie — powiedział spokojnie. – Nie wiedziałem, że jesteś aż tak
dobra w matematyce.
Rachunki wykładał jej w ograniczonym zakresie. Nie dlatego, że sobie z tym nie
radziła lecz dlatego że on sam nigdy nie przejawiał zdolności w tym kierunku. Wolał
literaturę i sztukę. Tak rozeźliło go nieprzyzwoite zachowanie Amandy, że zadał jej możliwie
najtrudniejsze pytania. Przygotowywała się z książki dla pierwszego roku studiów, ale test
obejmował materiał z podręcznika dla trzeciego roku. A jednak każda jej odpowiedź była
prawidłowa. Świadczyło to o wysokim, wyższym niż jego, poziomie wiedzy matematycznej.
— Świetnie? — zapytała niemądrze Amanda. – Ale ja nawet nie zrozumiałam pytań.
Posłał jej zimne spojrzenie. Czyżby sobie z niego drwiła?
— Udowodniłaś swoje tezy. A teraz idź się przebrać. Włóż fioletową suknię. Ta mi się
nie podoba. I uczesz się. Po śniadaniu sprawdzę twoje robótki ręczne.
Odłożył jej pracę na biurko i wyszedł tak szybko, że Amanda pomyślała, że jest zły
nie tylko o to, że się zdrzemnęła. Nie powiedział nic o czystej kartce.
Sięgnęła po arkusz i zastygła w zdumieniu. Każdy punkt został opracowany dokładnie
schludnym, czytelnym pismem, podobnym do jej. Nawet sposób pisania cyfr był zbliżony.
Czyżby zrobiła to przez sen?
A jednak to niemożliwe. Wtedy zauważyła złożoną kartkę leżącą na jej kolanie.
Droga Panno Caułden! Proszę wybaczyć, że ingerowałem w Pani życie. Nie miałem
racji. Ten test nie odkupi oczywiście mojej winy, ale może choć w niewielkim stopniu złagodzi
ją.
Życzę Pani i Jej narzeczonemu wszystkiego najlepszego.
Z poważaniem Henry R. Montgomery
P.S. Nie otrzymałem doktoratu z katalogu wysyłkowego.
Amanda potrzebowała kilku chwil, by zrozumieć, iż to doktor obronił ją przed
Taylorem oraz że treść listu świadczyła o tym, że wyjechał. Poczuła olbrzymią ulgę.
Widocznie zdał sobie w końcu sprawę z tego, czym dla niej była ostatnia noc. Ale nic nie
mogło odwrócić zmian, które zaszły w niej podczas tych ostatnich kilku dni.
Oparła się na krześle i westchnęła z ulgą. Może teraz powrócić do uporządkowanego,
spokojnego życia sprzed jego przyjazdu. Może postarać się, żeby Taylor zechciał ją poślubić.
Będzie postępować zgodnie z zaleceniami, stosować się do planu dnia, on niedługo znów
wspomni o małżeństwie, a po ślubie... Co będzie po ślubie? Nie kończąca się nauka? Czy
będzie musiała urodzić dziecko rano, a po południu poddać się testowi z francuskiego?
Przestań — nakazała sobie. Poślubi Taylora i będą żyli długo i szczęśliwie. Oto, co
będzie. A teraz trzeba pójść na górę, przebrać się i ułożyć porządnie włosy.
Wsunęła liścik od doktora Montgomery'ego do kieszeni z zamiarem podarcia go na
tysiąc kawałków i wyrzucenia, ale gdy znalazła się sama w pokoju, złożyła papier ostrożnie i
wetknęła na dno szuflady z bielizną. Powiedziała sobie, że zachowa to na wszelki wypadek
jako dowód. Nie byłaby w stanie powiedzieć, czego to miało dowodzić, tym niemniej list
zachowała.
Podeszła do szafy, wyjęła bladofioletową suknię i skrzywiła się. Nie lubiła tego
odcienia. Ten wyblakły kolor sprawiał, że cera wyglądała nieświeżo, a oczy traciły kolor.
Nagle sięgnęła po pudło na kapelusze stojące na szafie, wyjęła zeń bibułę, a potem białą
jedwabną suknię, którą miała na sobie ubiegłego wieczora. Przyłożyła ją do siebie, żeby
przejrzeć się w lustrze. Pas frędzli z kryształkami wyglądałby w tańcu pięknie.
Gdy pani Gunston zapukała do drzwi, serce Amandy zamarło. Stała w samej tylko
bieliźnie, suknię ukryła za drzwiami szafy.
— Jesteś nie ubrana — powiedziała wstrząśnięta pani Gunston. — Od trzech minut
powinnaś już być na dole.
— Byłam zajęta — odrzekła Amanda, wciąż trzymając suknię w wyciągniętej ręce. —
Zejdę, gdy tylko będę mogła.
— Gdy tylko...! — szepnęła pani Gunston, a jej nieładna, duża twarz stała się jeszcze
brzydsza. — A twój plan dnia? Pan dowie się o tym. — Odwróciła się na pięcie i wyszła
prawie trzasnąwszy za sobą drzwiami.
— Pan? — powtórzyła Amanda. Po chwili oprzytomniała. Musi zejść na śniadanie i
nadrobić stracony czas. Potem przypomniała sobie, że jeszcze nie czytała nowego planu zajęć.
Ubierała się pośpiesznie, próbując zapamiętać rozkład dnia i zbiegła na dół. Cały czas
miała wrażenie, że coś ją zatrzymuje. Może upał, a może świadomość, że to niedziela — coś
jej przeszkadzało.
Taylor z zegarkiem w ręku stał naburmuszony w drzwiach jadalni.
— Spóźniłaś się, Amando.
— Tak, wiem, ale spędziłam całą noc na nauce i wszystko się przesunęło. Co jest na
śniadanie?
Minęła go, nie zauważywszy, że jego usta otworzyły się w niemym zdziwieniu.
Opanował się. Wczorajsze pocałunki i dzisiejsze zachowanie. Musi ją znów wziąć pod
kontrolę.
Popatrzyła na gotowane jajka oraz suchą grzankę i prawie się cofnęła. Była tak bardzo,
bardzo głodna, a tego nie wystarczyłoby nawet dla królika. Ale chciała jak najszybciej
powrócić do swego małego, bezpiecznego świata, a ten mdły posiłek był jego częścią.
Podniosła łyżeczkę.
— Czy zamierzasz nareszcie zacząć rozmowę, czy ja mam to zrobić? — zapytał
cierpko Taylor.
— Przepraszam, co mówiłeś? Ach tak, rozmowa. Obawiam się, że zapomniałam, jaki
dziś temat. To był taki pracowity poranek. — Patrzyła, jak służąca wnosi kolejne posiłki dla
doktora i kładzie je na kredensie. Żołądek Amandy dał o sobie znać. Spojrzała tęsknie na
srebrną zastawę.
— Amando! — rzucił ostro Taylor. — O co chodzi, nie czytałaś planu na dziś?
— Czytałam, tylko nie pamiętam. Może gdybyś mi podpowiedział temat, byłabym w
stanie zacząć.
Taylor nie miał czasu, by ochłonąć po wstrząsie, jakiego doznał na dźwięk tych słów,
gdy do jadalni wpadł J. Harker z cygarem w zębach.
— Wyjechał — obwieścił na powitanie. — Nie ma ani jego, ani jego samochodu.
Obaj z Taylorem spojrzeli na Amandę. W ich wzroku dostrzegła oskarżenie.
— Robiłam, co mogłam. Nie lubił podporządkowywać się planom dnia.
Harker zwrócił się do Taylora.
— Chciałeś go wcisnąć w te twoje cholerne plany dnia? Co chciałeś zrobić? Przybić
mu to na drzwiach? Żeby wiedział, kiedy mu wolno zrobić siusiu?
Taylor siedział sztywno.
— Nie. Miała się nim zająć Amanda. To wszystko. Obmyśliłem dla nich tylko kilka
rozrywek.
J. Harker przesunął cygaro do drugiego kącika ust. Podziwiał zawsze wykształcenie
Taylora, ale w tej chwili zastanawiał się, czy jego umysł nie był jedynie książką pozbawioną
poczucia zdrowego rozsądku.
— Jakie rozrywki? Biblioteki? Muzea? Miał słuchać nadętych wykładów mojej córki?
W tym momencie twarz Amandy poczerwieniała, ale żaden z mężczyzn tego nie
dostrzegł.
— Doktor Montgomery jest wykładowcą. Z pewnością podobało mu się...
— Podobało jak cholera! — przerwał J. Harker.
— Bałem się ci zaufać. Nie wiedziałeś, co masz zrobić. Mówiłem, żebyś nie posyłał
do niego Amandy. Montgomery jest wielkim, nieposkromionym ogierem, a nie zgrzybiałym
staruszkiem. Do diabła! Dlaczego ci zaufałem? Teraz wyjechał i zamiast trzymać z nami,
pobiegnie do związków.
— Wątpię. Okazaliśmy mu gościnność. Miał inteligentnego partnera do rozmów.
Właśnie dziś rano Amanda wspaniale zdała egzamin z rachunkowości.
Przez chwilę J. Harker tylko bulgotał.
— Sądziłeś, że taki zwierzak jak doktor Montgomery będzie siedział z dziewczyną i
rozmawiał z nią o... książkach? Czy w twoich żyłach płynie woda z lodem zamiast krwi! Na
litość Boga, to ja czuję się nieswojo koło takich laleczek, jak Amanda, a przecież ona jest
moją własną córką. A jak ma wytrzymać taki gorąco—krwisty ogier?
Nie zauważyli, że twarz Amandy zrobiła się biała jak papier.
— Jestem pewien, że Amanda starała się na różne sposoby zająć doktora. Może jakieś
pilne sprawy rodzinne wezwały go do powrotu.
— Tak, pilnie musiał uciec przed nudą. — Harker ujął cygaro w dwa palce i
wycelował je w Taylora.
— Jeśli chcesz to rancho, chłoptasiu, musisz zrobić coś więcej, niż pilnować trybu
życia mojej córki. Niech stracę choćby grosz przez związki, a wylecisz stąd w podskokach.
Rozumiesz?
Wypadł z pokoju.
Taylor stał jak skamieniały. Amanda siedziała wpatrzona w pustą filiżankę. Jej ojciec
powiedział o niej te wszystkie straszne rzeczy z powodu doktora Montgomery'ego. Niewiele
czasu upłynęło od jego przyjazdu, a zdążyła się dowiedzieć, że Taylor nie czuje do niej
fizycznego pociągu, a ojciec nie jest w stanie znieść jej bliskości. Mimo woli zastanawiała się,
dlaczego ojciec nie chciał jeść posiłków z nią i Taylorem i dlaczego nigdy nie brał udziału w
spotkaniach w bibliotece po kolacji. Nigdy nie przypuszczała, że to właśnie od niej ucieka.
Popatrzyła na Taylora, który nadal stał jak sparaliżowany i wpatrywał się w drzwi.
Czy było mu przykro z powodu tego, co J. Harker powiedział o swojej córce? Raczej
niemożliwe. Na jego twarzy malował się strach przed utratą rancha.
Doktor Montgomery oburzyłby się na słowa J. Harkera. Amanda nie pozwoliła sobie
na rozwinięcie tej myśli.
Wstała.
— Idę do siebie — poinformowała i ruszyła ku drzwiom, ale Taylor zamknął je i
zastawił sobą.
— Czym go obraziłaś? Dlaczego wyjechał?
W głowie Amandy kłębiło się tysiące odpowiedzi. Obraziła go, bo stosowała się do
zaleceń Taylora. Doktor Montgomery był zadowolony tylko wtedy, gdy jadła to, czego nie
przewidywał plan, chodziła w nieodpowiednie dla niej miejsca i robiła tak niedopuszczalne
rzeczy jak pójście na tańce. Ale o tym Taylorowi nie mogła powiedzieć.
— Czekam, Amando — ponaglił ją.
— Bardzo starałam się trzymać planu, ale doktor Montgomery nie lubi muzeów.
Oczy Taylora były zimne, pełne niezadowolenia.
— A może to ty jesteś winna, że go nie zainteresowały? Może dobro tego domu nie
było dla ciebie dość ważne, by przygotować się należycie do tych wycieczek?
Pytania Taylora wydały się Amandzie bardzo krzywdzące. Jeśli Taylor ją kochał,
dlaczego nie zareagował na słowa jej ojca? Przed przyjazdem doktora rzadko pozwalano jej
wyjść z pokoju, a potem, bez pytania oddelegowano ją do bawienia go licząc na to, że z
łatwością poradzi sobie z człowiekiem, który oglądał jej nogi, całował ją i obrzucał tortem
czekoladowym. W jaki sposób wieloletnia nauka przygotowała ją do kontaktu z takim
mężczyzną?
— Twoje lenistwo będzie nas drogo kosztować — powiedział Taylor. — Związkowcy
odbiorą nam rancho. Chmiel zgnije na polach, bo nie będzie nikogo do zbierania. To
wszystko twoja wina.
— Starałam się. — Amandzie napłynęły do oczu łzy upokorzenia.
Miała nadzieję, że doktor Montgomery wpadł do przepaści razem ze swoim
samochodem i nigdy nie będzie już musiała go oglądać.
— Za mało się starałaś — powiedział z drwiną w głosie Taylor. — Spędzisz ten dzień
w swoim pokoju. Nie wychodź do jutra rana, a ja spróbuję naprawić to, co ty zepsułaś. Skoro
rachunki są dla ciebie takie łatwe, zobaczymy, czy równie dobrze pójdzie ci z greką. Chcę,
żebyś przetłumaczyła Moby Dicka na grecki. – Odsunął się od drzwi. — Idź teraz i nie
pokazuj mi się na oczy przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny.
Amanda wyszła, lecz zamiast skruchy czuła gniew. Taylor okazał się niesprawiedliwy.
Nie wie, jaki jest doktor Montgomery. Nie ma pojęcia, przez co przeszła za sprawą tego
człowieka.
Ale zaraz! Taylor ma rację: to ona się myli. Nie wywiązała się z zadania, które jej
powierzył. Bez względu na przyczyny, rezultat jest oczywisty i Taylor ma prawo ją ukarać.
Zanim doszła do swojego pokoju, zdołała przekonać samą siebie o absolutnej racji
Taylora. Starała się nie myśleć o tym, co powiedział ojciec. Ale w miarę, jak płynęły godziny,
to głębokie przekonanie zaczęło ją opuszczać. W pokoju zrobiło się gorąco, na sobie miała
ciężką, sztywną suknię z szorstkiego materiału. Minął czas obiadu i zgłodniała bardzo.
Dwukrotnie popatrzyła w okno, jak gdyby spodziewała się, że pojawi się tu za chwilę doktor
Montgomery z płóciennym plecakiem pełnym jedzenia. Ale dom był cichy i nikt nie
przerywał Amandzie pracy.
Około drugiej zrobiło się jej słabo z głodu i poczuła się dziwnie rozżalona. Nie
potrafiła skupić się na tłumaczeniu. Wciąż przychodził jej na myśl poprzedni wieczór.
Przypomniała sobie muzykę, szampana, tańczące pary. Odsunęła krzesło i zaczęła naśladować
kroki tancerzy. Co by było, gdyby poszła na tańce sama lub z koleżanką i spotkała tam
doktora? Gdy nie prawił jej kazań, wydawał się nieprzyzwoicie przystojny. Czy zaprosiłby ją
do tańca? Czy zainteresowałby się nią jako kobietą, a nie tylko przedstawicielką rzadkiego
gatunku, którą należy zbadać i zmienić?
Wirowała po całym pokoju, dopóki nie zakręciło jej się w głowie. Wtedy usiadła na
łóżku, przyłożyła dłoń do czoła i zawrót głowy minął. To śmieszne. Jak powiedział doktor
Montgomery, miała dwadzieścia dwa lata i wciąż była karcona jak dziecko.
Podniosła wysoko głowę, po czym nie zważając na szaleńcze bicie serca wyszła z
pokoju. Podkradła się do jadalni. Może uda się nakłonić pokojówkę do przyniesienia kanapki,
którą mogłaby potem potajemnie zanieść do siebie? Ku swemu przerażeniu w jadalni ujrzała
ojca siedzącego przed ogromną pieczenia, kilkoma rodzajami gotowanych warzyw, roladą z
wieprzowiny, czterema rodzajami pieczywa i dwoma sosami. Amanda patrzyła na to tak
długo, że nie zdążyła uciec przed jego spojrzeniem.
— Tak? — zapytał ostro J. Harker.
— Czy mogę się przysiąść? — Usłyszała własny głos, po czym dosłownie rzuciła się
do stołu, zanim zdążył odpowiedzieć. Służąca położyła przed nią talerz i sztućce.
— Chciałaś wytłumaczyć się czy przeprosić?
— Chciałam tylko coś zjeść — odpowiedziała Amanda, nakładając sobie suto na
talerz. Miała ochotę jeść palcami, ale udało jej się pohamować te zapędy.
J. Harker obserwował ją przez chwilę i po raz pierwszy od kilku lat zauważył w swojej
córce istotę ludzką. Zwykle zachowywała się tak, jakby posiadła wszystkie rozumy, co
przypominało mu o jego niepełnym wykształceniu.
— Dlaczego profesor wyjechał?
Amanda sięgnęła po kandyzowaną marchew.
— Nie chciał być zmuszany do przestrzegania planu. Lubi filmy, tańce i pikniki. Nie
lubi muzeów i wykładów z eugeniki. Nasz dom i samochody nie zrobiły na nim wrażenia.
Amandzie trudno było uwierzyć, że rozmawia ze swoim ojcem, ale powodem był
chyba pyszny obiad. Harker przeżuwał to przez chwilę.
— A ty nie mogłaś się zmusić, żeby z nim pójść na tańce?
— Jestem zaręczona. Poza tym i tak brakuje mi czasu na muzea i naukę.
Groszek z małą perłową cebulką był przepyszny.
Harker obserwował córkę. Jej codzienne posiłki były skąpe i nieapetyczne, ale dziś
jadła jak poganiacz mułów. Taylor obarczał Amandę winą za wyjazd doktora
Montgomery'ego, jednak w tym właśnie momencie J. Harker zaczął zastanawiać się, czy
może nie dzięki niej młody profesor wytrzymał u nich tak długo. Amanda jako dziecko była
uparta i zdecydowana, zupełnie jak jej matka, ale gdy wynajęto Taylora, uspokoiła się. Z
początku J. Harker odczuł ulgę, z biegiem lat jednak obserwował, jak jego córka zamienia się
w przemądrzałą pedantkę, precyzyjny mechanizm, i pożałował, że nie dostrzega w niej już
chęci do płatania figli. Miał jednak zbyt dużo pracy, by interesować się wychowaniem
Amandy, która, choć skończyła dwadzieścia lat, recytowała wiersze jak dziesięciolatka. Nic
więc dziwnego, że nie mógł znieść jej widoku.
Teraz, gdy patrzył z bliska na Amandę, wyczuł, że coś się zmieniło. Dziś rano Grace,
która unikała go dotąd jak zarazy i niemal znienawidziła za przyjęcie Taylora, uśmiechnęła
się do niego. On sam zaczął na Taylora patrzeć inaczej. Nie podziwiał już tak bardzo jego
wykształcenia i zastanawiał się, czy wiedza tego człowieka istotnie jest tak wielka, jak
przypuszczał. Gdy wiele lat temu Grace zażądała, by go odprawił, odmówił głównie z tego
powodu, że nie chciał wycofywać się z raz podjętej decyzji. Nawet groźby, że Grace nie
będzie z nim spała do chwili, gdy odejdzie Taylor, nie miały znaczenia. Ale dziś rano
uśmiechnęła się do niego i przypomniał sobie, że była ładna. Zastanawiał się, czy warto było
wybrać Taylora kosztem pięknej żony.
— Przynieś ciasto z morelami — powiedział do służącej. — Moja córka jest głodna.
Amanda posłała mu nieśmiały uśmiech.
— Nie boisz się, że utyję?
— Lubię, gdy kobiety mają trochę ciała.
— Ale... to znaczy... — Urwała przypominając sobie słowa doktora Montgomery'ego.
— Dziękuję. Chętnie spróbuję.
Niechcący spojrzała na puste krzesło naprzeciwko. Brakuje mi go — przemknęło jej
przez głowę. Potem stwierdziła, że to myśl głupia i całkowicie nie na miejscu, lecz
przypomniawszy sobie o pracy, jaką miała wykonać za karę, pożałowała, że nie może teraz
pojechać na piknik z doktorem. Nie! Z Taylorem, oczywiście — poprawiła się.
Próbowała wyobrazić sobie Taylora wyciągniętego na pledzie, prowadzącego tak
szybki samochód jak Mercer. Pragnęła, by Taylor czesał ją, całował, ale wyobraźnia nie
chciała usłuchać.
J. Harker zauważył to spojrzenie na puste miejsce. Jakby zobaczyła ducha.
— Spodobał ci się ten profesor?
Amanda wyprostowała się na krześle.
— On jest... — Chciała powiedzieć, że jest frywolny, ale przecież opiekował się nią, a
sposób, w jaki rozwiązał zadania, świadczył o jego wykształceniu. — Jest niezwykłym
człowiekiem — powiedziała w końcu. — Całkowicie nieobliczalnym. Nigdy nie wiadomo, co
zrobi za chwilę.
— Żadnych planów, co? — zapytał J. Harker, przyglądając się jej uważnie.
Amanda uśmiechnęła się.
— Doktor Montgomery nie rozumie nawet, na czym to polega. Wierzy w prawo
każdego obywatela do wolności.
Gdy uśmiechała się, przypominała swoją matkę, i J. Harker poczuł, że miękną mu
kolana. Tak długo nosił w sercu urazę do żony, że prawie o niej zapomniał. Jak śmiała mu
dyktować, kogo ma zatrudniać, a kogo nie! I to po tym, jak oszukała go, nie mówiąc nic, że
przed ślubem była tancerką. A on chełpił się jej rodziną, ich przyjazdem na „Mayflower", i
potem całe miasto mogło się z niego naśmiewać.
Ale patrząc teraz na Amandę, przypomniał sobie szczupłe, jędrne ciało w swoim
łóżku. Była wspaniała, ale odsunął ją, gdy zażądała odprawienia Taylora. Teraz wiedział, że
jego upór i duma kosztowały go utratę żony i córki.
— Czy wiesz, gdzie jest dziś twoja matka? — zapytał nagle.
— Nie. Nie widuję jej często.
Ostatnio, gdy prosiłam ją o radę, czy mam pocałować Taylora — pomyślała, a
wspomnienie to natychmiast wywołało rumieniec.
J. Harker odsunął krzesło i wstał.
— Chyba pójdę jej poszukać. — Ruszył do drzwi, ale zatrzymał się jeszcze na chwilę.
— Może zjesz dziś ze mną kolację?
— Tak — odpowiedziała zakłopotana Amanda. — Z przyjemnością.
Gdy została w jadalni sama, popatrzyła jeszcze raz na puste krzesło. To zaproszenie
także miało coś wspólnego z doktorem Montgomerym. Z jego powodu niemal ją zgwałcono,
prawda, ale on też sprawił, że ojciec poszedł szukać matki, a ją zaprosił na kolację. No i
oczywiście — skrzywiła się — przez niego musiała tłumaczyć Moby Dicka na grecki. Ale
przynajmniej z pełnym żołądkiem mogła się do czegoś zabrać. Powoli poszła schodami do
swojego pokoju.
I znalazła to pani w jej pokoju? — Taylor zwrócił się z tym pytaniem do pani Gunston
trzymającej w ręku porwaną białą jedwabną suknię, na brzegach której kryształki mieniły się
w promieniach słońca.
— Wiedziałam, że coś ukrywa — stwierdziła autorytatywnie pani Gunston. —
Zobaczyłam, że chowa coś w szafie, więc gdy zeszła na śniadanie, zrobiłam rewizję. Owinęła
ją w bibułkę i wcisnęła do pudła na kapelusze. To nie jest żadna z kupionych przez pana
sukienek i proszę zobaczyć: jest rozdarta z przodu. Musiała robić coś, czego nie powinna.
Odnoszę wrażenie, że to coś jest związane z doktorem Montgomerym. Dziwne rzeczy dzieją
się w tym domu od czasu, gdy przyjechał. Znalazłam w jej pokoju brudny talerz, a któregoś
dnia...
— Wystarczy — przerwał ostro Taylor, wyszarpnąwszy jej z rąk suknię. — Może
pani odejść.
— Ale jest jeszcze coś.
Taylor miał już dość tych oskarżeń.
— To wszystko. Proszę iść.
Wyszła z biblioteki z grymasem niezadowolenia na ustach, zatrzaskując za sobą drzwi.
Taylor stał nieruchomo przez dłuższą chwilę i patrzył bezmyślnie przez okno. Wróciły
jego dawne obawy. Czuł, jakby wszystko, do czego dążył, runęło. Harker straszył go
wyrzuceniem z domu, Amanda miała jakieś swoje, tajemnicze sprawy, prawdopodobnie
związane z innym mężczyzną.
Popatrzył na jedwabną suknię. Kiedy? Jak? Gdzie? I co zrobiła? Czyżby było jej tu aż
tak źle, że chciała się wyrwać?
Wczoraj pocałowała go, a on się złościł. Teraz nie był pewien, czy postąpił słusznie.
Może potrzebowała innego rodzaju uwagi niż ta, którą jej poświęcał? Może należało o nią
zabiegać?
Amanda to istota młoda i wrażliwa i nigdy nie dałaby się opanować takiemu
mężczyźnie jak ten hulaka, doktor Montgomery. Ale była przecież kobietą, a kobiety robią
takie rzeczy.
Jakie rzeczy? Jak właściwie zabiega się o kobietę? Kwiaty? Cukierki? Przełknął ślinę.
Z pewnością nie zadawaniem tłumaczeń na grecki. Czy doktor Montgomery starał się o nią?
Czy ta biała suknia stanowiła część jego zabiegów? Może to Amanda ją podarła. Ukryła, by
móc ją potem wyrzucić.
Im więcej myślał o tych sprawach, tym mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że
powinien był się o nią starać. I to już dawno. Teraz należy pozalecać się przez kilka tygodni:
kwiaty, czekoladki, całowanie w rękę i te rzeczy, a potem ustalić datę ślubu, im szybciej tym
lepiej. Po ślubie będzie miał zabezpieczone prawo do plantacji, no i do Amandy. Będzie ją
trzymał w swoim pokoju, by móc ją stale mieć na oku i dopilnować, żeby nie dostała od
innego mężczyzny wydekoltowanej sukni.
Zacisnął dłoń na materiale i czuł, jak opuszcza go napięcie. Nie trzeba się tak bardzo
starać, skoro Amanda i tak jest mu już przyrzeczona. Przypomniał sobie jednak, iż każdy
mężczyzna powinien zabiegać o swoją kobietę, więc Amanda mogła czuć się rozczarowana,
że on tego nie robi.
Pomyślawszy o zaręczynach, uświadomił sobie, że nie dał jej nawet pierścionka.
Wrzucił suknię do najniższej szuflady biurka i wyszedł do garażu. Kazał szoferowi zawieźć
się do Kingman. Zamierzał kupić Amandzie diamentowy pierścionek; żadnej tandety, to musi
być coś naprawdę wyrafinowanego i eleganckiego.
Revę Eiler wciąż prześladowało wspomnienie o zabawie. Wyglądało na to, że Amanda
pojawiła się na tym świecie, by zniszczyć jej życie. Właśnie gdy zarysowała się szansa
zdobycia mężczyzny ze snów, jakim był Hank Montgomery, musiała się pojawić ta Panna
Dziedziczka i udawać, że nie chce mieć z nim nic wspólnego. Ha! Amanda zrobiłaby
wszystko, żeby ściągnąć na siebie jego uwagę, zdolna była nawet narzucać się pijanemu
Samowi Ryanowi, a potem udawać, że ją napastował. Hank dał się złapać.
Reva przechodziła właśnie na drugą stronę jezdni, gdy zobaczyła jedną z limuzyn
Cauldenów stojącą przy sklepie złotnika. Szofer wysiadł i otworzył tylne drzwi. Jej oczom
ukazał się człowiek, którego podobno miała poślubić Amanda. O ile nie będzie biegać za
Hankiem — pomyślała gorzko Reva. Patrzyła, jak ten wysoki, szczupły, ciemny mężczyzna
ujął sklepową klamkę, a gdy stwierdził, że drzwi są zamknięte, zasępił się. Podszedł do pustej
wystawy, gdzie pan Robbins prezentował zwykle swoje wyroby. Był niesamowicie
przystojny i Reva musiała z niechęcią przyznać, że Amanda potrafi wybrać sobie mężczyznę.
Szybko przeszła przez ulicę.
— Jest niedziela — wyjaśniła, a mężczyzna odwrócił się do niej.
Reva poczuła dreszcz emocji. Spoglądał na nią z góry, jakby miał stalowy pręt zamiast
kręgosłupa. Ale w jego spojrzeniu dostrzegła coś znajomego. Z zewnątrz wyglądał spokojnie,
lecz wyczuła przepełniającą go pasję. Starał się patrzeć z dystansem na jej szminkę, jaskrawą
sukienkę i turkusy na szyi, tym niemniej wyczuwała jego zainteresowanie. Może warto zrobić
Amandzie przysługę i poflirtować z jej chłopakiem?
— Dziś niedziela i sklep jest zamknięty — powtórzyła.
— Tak, oczywiście — powiedział Taylor i odwrócił od niej wzrok. Sprawiała, że czuł
się dziwnie. Ruszył w stronę samochodu.
— Pan Robbins mieszka w sąsiednim domu i pewnie już wrócił z kościoła. Mogę pana
tam zaprowadzić, a on z pewnością otworzy sklep. — Popatrzyła mu w oczy. — To jest,
oczywiście, jeżeli chce pan kupić coś ważnego, jak na przykład diamentowy pierścionek
zaręczynowy. — Zauważyła, że Amanda nie nosi biżuterii i logiczne było, że Taylor chce ją
„oznakować" po jej ostatnim, późnym powrocie do domu. Błysk w jego ciemnych oczach
potwierdził jej domysły.
— Proszę mi powiedzieć, gdzie to jest, a...
— Nie. Przejdziemy się razem. Proszę zwolnić kierowcę. Poza tym będzie pan
potrzebował kogoś do przymierzenia pierścionka. Amanda i ja mamy prawie ten sam rozmiar.
Taylor skrzywił się. Ta młoda kobieta zachowywała się zbyt odważnie, była zbyt
krzykliwie umalowana i z pewnością nie należała do jego sfery, ale pozwolił jej zaprowadzić
się do domu złotnika. Zdobycie pierścionka miało istotne znaczenie dla jego przyszłości.
Po dwóch godzinach, gdy opuszczali sklep, Taylor uśmiechał się. Panna rzeczywiście
była pospolitą, hałaśliwą, niewykształconą osobą, ale było w niej coś takiego...
— Ma pan ochotę na coś do jedzenia? – zapytała Reva. — Uczcijmy ten ostatni dzień
pańskiej wolności. Na niedzielny wieczór pasują kotlety z pieczonych kurcząt.
Usłyszawszy tę przerażającą propozycję, Taylor miał zamiar odmówić, ale język nie
chciał go posłuchać.
— Brzmi wyśmienicie.
Ujął Revę pod ramię i przeszli przez ulicę.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Amanda siedziała na ławce w altanie, nasłuchując w ciemnościach odgłosów nocy.
Zjadła z ojcem wspaniałą kolację; nastrój był sympatyczny, chociaż żadne z nich nie mówiło
wiele. Bała się otworzyć usta po tym, jak rano powiedział, iż córka nudzi go śmiertelnie.
Wyczuła, że ojciec nie ma ochoty na dyskusję na temat nowych taryf celnych. W miarę
upływu czasu zaczynała żałować, że doktor Montgomery wyjechał. Wiedziałby, o czym
rozmawiać. Potrafił mówić o pogodzie nie porównując cirrostratusa z cumulonimbusem, jak
ona by to zrobiła. Ale nawet bez prowadzenia rozmowy miło było siedzieć obok ojca i jeść
prawdziwy posiłek. Zamiast prowadzić konwersację, powiedziała tylko:
— Gorąco dziś.
— Racja — odparł J. Harker.
Po kolacji nie poszła na górę, by popracować nad tłumaczeniem, ale wyszła do
ogrodu, w zapadający zmrok. Teraz siedziała i patrzyła w gwiazdy. Przypomniał jej się
wieczór, który spędziła tu z doktorem Montgomerym. Zjadł wtedy trzy kawałki ciasta,
pocałował ją i poprosił, by rozpuściła włosy. Przypomniała sobie, jak którejś nocy odnalazł ją
tu, zauważywszy ledwie skraj jej sukni.
Wyprostowała się na ławce i powiedziała sobie, że powinna myśleć o Taylorze, ale
jedyne, na czym była w stanie skupić się w tej chwili, to niesprawiedliwość, jaką było
tłumaczenie na grecki. Taylor obwiniał ją za wyjazd doktora; nie pozwolił na wyjaśnienia i
nie uwierzył w tych kilka słów, które zdołała wymówić.
Jakiś samochód wtoczył się do garażu. Amanda na chwilę wstrzymała oddech. Nie
mógł to być doktor Montgomery, nie chciała nawet, żeby wrócił. A może to jednak on?
Gdy usłyszała kroki na żwirowej alei, odgadła, że to Taylor. Kroki doktora były
cięższe, bardziej... drapieżne, podczas gdy Taylor chodził lekko i szybko, prawie jakby biegł.
Nie zauważył jej i wszedł do domu. Powinna teraz siedzieć w pokoju po skąpym
posiłku, zaczytana w Moby Dicku. Zamiast tego odpoczywała w altanie, rozkoszując się
spokojem wieczoru.
Usłyszała, że otworzyły się drzwi, i zrozumiała, iż odkryto jej nieobecność. Dzięki
Bogu nikt nie szukał jej wczoraj, gdy poszła na tańce.
Po chwili w domu uspokoiło się, zaskrzypiały tylne drzwi, żwir zachrzęścił pod
stopami Taylora.
— Amando! — zawołał niepewnie.
Nie była pewna, dlaczego nie odpowiedziała od razu. Pomyślała, że to z powodu jego
niesprawiedliwości, ale gdzieś w głębi serca czuła, że Taylor nie był typem mężczyzny, z
którym kobieta lubiłaby przesiadywać wieczorem i patrzeć w gwiazdy. To wina doktora
Montgomery'ego — upomniała samą siebie. — Gdyby tu nie przyjechał...
— Tutaj — zawołała do Taylora, widząc, że się zbliża.
— Czy mogę ci towarzyszyć?
— Oczywiście — odrzekła, a po chwili zaczęła się usprawiedliwiać. — W pokoju
było tak gorąco, że nie mogłam nawet myśleć. Właśnie zrobiłam sobie przerwę. — Wstała. —
Zaraz wrócę do pracy.
— Zaczekaj — powiedział, a gdy stanęła przy wyjściu z altany, dodał: — Może byłem
zbyt ostry dziś rano, Amando. Zawsze wywiązywałaś się znakomicie z każdego zadania,
które ci powierzałem, i sądzę, że w przypadku doktora Montgomery'ego starałaś się nie mniej.
Byłem po prostu zły na siebie. Niepotrzebnie wyładowałem tę złość na tobie.
Amanda zastygła w bezruchu. Nigdy dotąd Taylor nie przyznał się do błędu.
— Rozumiem — szepnęła. — Doktor Montgomery doprowadził nas wszystkich do
ostateczności.
— Myślę, że wysłałem cię do niego, ponieważ sam nie potrafiłem sobie z nim
poradzić.
— Ach tak?
Amanda zawróciła do altany. Taylor nigdy nie był wobec niej tak otwarty.
— To taki zuchwały, leniwy człowiek. Z pewnością nigdy nie musiał zaciskać pasa.
Sądzę, że zdenerwowała mnie jego obecność w tym domu. Czy mi wybaczysz?
— Tak, oczywiście. — Zawahała się. — Czy muszę dalej tłumaczyć Moby Dicka?
Taylor skrzywił się.
— Nie.
Przez chwilę milczeli oboje.
— Amando — zaczął w końcu Taylor. — Mam ci coś bardzo ważnego do
powiedzenia.
Amanda modliła się, żeby nie poruszył kwestii rachunkowości. Od czasu, gdy
„odpowiedziała" na wszystkie pytania z testu, obawiała się, że Taylor rozszerzy program
matematyki.
— Uważam, że już czas porozmawiać o małżeństwie.
— Ach — zdołała wykrztusić i usiadła ciężko na ławce.
— Stałaś się już młodą kobietą i czas się poważnie zastanowić nad tym, kiedy się
pobierzemy. Poświęciłem temu wiele uwagi i sądzę, że powinno to nastąpić za dwa miesiące.
Oczywiście, jeśli ci to odpowiada.
Amanda poczuła zamęt w głowie. Rano ojciec zagroził Taylorowi wyrzuceniem z
domu, w tym samym dniu usłyszała propozycję szybkiego małżeństwa. Nie mogła się
powstrzymać od wyciągnięcia wniosku, że był to sposób Taylora na utrzymanie się na rancho.
— Nie masz mi nic do powiedzenia? Powstrzymała się od uwagi, że nie od niej to
zależy.
— Brzmi to bardzo miło.
Taylor skrzywił się w ciemnościach. Tak uroczo wybierało mu się pierścionek z panną
Eiler dziś po południu. Mówiła, jak zachwycona będzie Amanda i ile ma szczęścia, że może
poślubić kogoś takiego jak Taylor. Amanda natomiast wcale nie wyglądała na zachwyconą.
— A może nie chcesz za mnie wyjść za mąż, Amando?
— Chcesz mnie czy rancho? — wybuchnęła zanim zdążyła pomyśleć.
Przerażona zasłoniła ręką usta.
— A więc o to chodzi — powiedział z wyraźną ulgą. — Czy to pan Montgomery
nakładł ci takich bzdur do głowy?
— Przepraszam, to było okropne. Oczywiście będę szczęśliwa, mogąc za ciebie wyjść,
kiedy tylko chcesz. Jeżeli podasz mi datę, zacznę przygotowania, a jeśli wolisz, pozostawię tę
sprawę tobie. Pan młody nie powinien widzieć sukni ślubnej przed uroczystością, a ktoś
powinien pomóc mi ją wybrać. Ale oczywiście możesz to zrobić ty. Postaram się pomóc.
Moje lekcje zajmują wiele czasu, ale...
— Amando! — przerwał jej ostro. — Oczywiście, że wolno ci przygotować własne
wesele. Czasami sprawiasz, że czuję się jak strażnik więzienny. Mam wrażenie, że trzymam
cię pod kluczem. Próbowałem jedynie dać ci wykształcenie. Przykro mi, jeśli czułaś się jak
więzień.
Tylko od czasu przyjazdu doktora Montgomery'ego — pomyślała, ale przemilczała to.
— Ależ nie byłam więźniem.
Taylor sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął małe pudełko.
— Czy możesz mi podać lewą rękę?
Amanda nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Obawiała się dostać linijką, zastygła więc
zdumiona, gdy wsunął jej na palec pierścionek. Diament błyszczał w świetle księżyca.
Wpatrywała się w niego oniemiała.
— Pasuje? — zapytał niecierpliwie. — Staraliśmy się wybrać odpowiedni rozmiar.
— Pasuje idealnie.
Amanda nadal miała trudności z mówieniem. To pierścionek zaręczynowy. Teraz
wszystko nabrało powagi; została przyrzeczona Taylorowi. Dlaczego więc nie miała ochoty
skakać i krzyczeć z radości?
— Kto to jest „my"? — zapytała bezmyślnie, starając się zyskać na czasie.
— Pomagała mi twoja przyjaciółka, Reva Eiler. Prawdę mówiąc, bez niej nic bym nie
zdziałał. Jest niedziela i sklep był zamknięty, ale panna Eiler zaprowadziła mnie do domu
właściciela i poprosiła, by otworzył sklep. Powiedziała, że ten pierścionek będzie na ciebie
pasował.
Wysiłkiem woli Amanda powstrzymała się, by nie zedrzeć pierścionka z palca. Jakaś
inna kobieta miała go na sobie pierwsza! Czy Revie nie wystarczało, że zdobyła już doktora
Montgomery'ego? Musi także złapać Taylora i ten nieszczęsny pierścionek?
— To miło z jej strony — wykrztusiła i odwróciła wzrok.
Miała ochotę rzucić ten prezent w ciemność nocy.
— Amando — odezwał się po chwili Taylor. – Jeśli chodzi o wczorajszy wieczór...
kiedy mnie pocałowałaś...
Wstała gwałtownie.
— Przeprosiłam wtedy i przepraszam teraz.
Czuła, że zaczyna się irytować. Pierścionek palii jej rękę.
Taylor również wstał.
— Nie o to mi chodzi. Po prostu czasem trudno mi myśleć o tobie jako o osobie
dorosłej. Nadal widzę tę roztrzepaną dziewczynkę, którą poznałem wiele lat temu.
Amanda uspokoiła się. To miało sens. Może nie była dla niego aż tak odpychająca.
— Czy mogę? — wyciągnął ku niej ramiona.
Amanda zawahała się, ale podeszła, usiadła i przytuliła policzek do jego piersi. Był
szczupły i słyszała jego głośno bijące serce; natychmiast nasunęło jej się porównanie z
doktorem Montgomerym. Tamten był większy, silniejszy, a jego ramiona i całe ciało
obejmowały ją jak koperta. Jego ręce już dawno zagarnęłyby ją, usta zsunęłyby się z włosów
na szyję, odnalazły jej wargi.
Taylor odsunął się, by na nią popatrzeć, a potem przycisnął swe usta do jej ust.
Nic — pomyślała. — Nie czuję absolutnie nic. Nie czuję ciepła, zainteresowania,
chęci, by zrobić coś więcej. Z równym powodzeniem mogłabym całować posąg.
Taylor odsunął się ponownie i spojrzał na nią.
— Czy przekonuje cię to dostatecznie, że pragnę ciebie, a nie majątku?
Posłała mu słaby uśmiech i kiwnęła głową. Co się z nią działo złego? Przecież to
Taylor, człowiek, którego kocha. Może gdyby pocałowała go jeszcze raz, odczułaby jakieś
wzruszenie. Stanęła na palcach i zbliżyła twarz do jego twarzy, ale Taylor odskoczył w tył,
wydając z siebie pełne irytacji chrząknięcie.
— Myślę, że to wystarczy na początek. – Cofnął ręce. — Zbyt duża dawka
podniecenia uniemożliwi nam spokojny sen.
Gniew sprawił, że Amanda nie odpowiedziała, choć miała ochotę oświadczyć, że jego
pocałunki w najmniejszym stopniu jej nie podnieciły.
— A teraz, Amando, czas do łóżka. Jutro jest poniedziałek i będziesz pisała test z
historii. Mam nadzieję, że już się przygotowałaś. Jutro porozmawiamy znowu. — Uśmiechnął
się i przyłożył palec do czubka jej nosa. — A jeśli będziesz grzeczną dziewczynką, może
będzie więcej pocałunków. Gdy tylko skończą się zbiory, zaczniemy przygotowywać nasze
wesele. To powinno poprawić ci humor.
Amanda nie ośmieliła się otworzyć ust, bojąc się konsekwencji. Teraz przez Taylora
czuła się niezręcznie. Czy wszyscy mężczyźni musieli na pewnym etapie znajomości
przeistaczać się we wszystkowiedzących opiekunów, dobrotliwych ojczulków? Każdy z nich
był przekonany, że wie, co jest dla niej dobre. Ojciec zabrał ją ze szkoły i zatrzymał w domu z
guwernerem. Guwerner odsunął ją od matki i ograniczył planem dnia. A potem przyszedł
doktor Montgomery, który kazał jej przestać się uczyć, a zacząć jeść.
— Tak, idę do łóżka — odparła Amanda i szybko odwróciła się, by nie powiedzieć
czegoś przykrego. Na przykład nie zapytać, czy od tej pory Taylor zamierza nagradzać jej
wypracowania pocałunkami; „zła odpowiedź na cztery pytania dotyczące kampanii szkockiej
Edwarda I, i tracisz, Amando, prawo do pocałunków".
Gdy znalazła się w swoim pokoju, wybuchnęła płaczem. Zerwała zaręczynowy
pierścionek z palca i rzuciła na stolik, po czym opadła na łóżko. Wszystko w jej życiu stało
się tak skomplikowane. Miesiąc temu wiedziała, czego chce. Taylora i niczego więcej. Ale
spotkała doktora Montgomery'ego i wszystko się zmieniło. Nic jej nie cieszy. Zamiast
szczycić się zdobywaną przez tyle lat wiedzą, czuła się przy nim jak uczennica.
Dochodziła północ, gdy wstała, przebrała się w koszulę nocną i położyła do łóżka.
Długo nie spała. Gdyby tylko wiedziała, co robić. Gdyby tylko mogła pozbyć się tego zamętu
w głowie.
Nadszedł ranek i pani Gunston przyniosła najnowszy plan Taylora, ale Amanda ledwie
na niego zerknęła. Zdała sobie też sprawę z tego, że nie podoba jej się zachowanie pani
Gunston. Kto tu jest pracodawcą, a kto pracownikiem?
Ani mdłe śniadanie, ani takiż obiad nie poprawiły humoru Amandy. Taylor wysłał ją
wtedy po pierścionek, którego zapomniała włożyć. O drugiej po południu z trudem zdała test
z historii, a jej nauczyciel tego nie skomentował. To chłodne milczenie było gorsze niż
wyrzuty.
— Przypuszczam, że nie będzie już pocałunków — mruknęła pod nosem, gdy oddał
jej kartkę z niską oceną.
Wróciła do pokoju i popatrzyła na listę przewidzianych na ten dzień zajęć. Poczuła się
zmęczona. Nawet jeśli nie była więźniem, to teraz tak właśnie się czuła.
O wpół do czwartej podeszła do okna i zobaczyła matkę siedzącą w cieniu
migdałowców. Czytała gazetę. Niewiele myśląc, Amanda opuściła pokój w czasie, gdy
powinna studiować malarstwo Vermeera, i zeszła do matki.
— Dzień dobry — szepnęła.
Grace popatrzyła znad gazety i natychmiast zauważyła, że jej córka płakała, długo
płakała, o czym świadczyła jej zmęczona twarz. Zastanowiła się, co ten drań, Taylor Driscoll,
mógł jej zrobić.
— Usiądź — powiedziała Grace. — Napij się lemoniady.
Amanda nalała sobie do szklanki trochę napoju i wypiła. Wzięła dwa ciasteczka ze
stojącego obok talerzyka.
— Czy byłaś kiedykolwiek tak zdezorientowana, że nie wiedziałaś, co robić?
— Zdarzało się. Ale dlaczego mi nie powiesz, co cię wytrąciło z równowagi? O ile nie
jest to odmiana czasowników łacińskich. Nie jestem w tym mocna.
— Chodzi o mężczyzn — powiedziała Amanda starając się powstrzymać napływające
łzy.
— Może jestem w stanie ci pomóc.
Amanda nie wiedziała, jak zacząć.
— Obawiam się, że ten okropny doktor Montgomery zrujnował moje życie.
Oczy Grace rozszerzyły się i wyobraziła sobie swoje pierwsze wnuczę urodzone bez
ślubu jego rodziców. Zabierze Amandę do Szwajcarii... Postara się!
— Sprawił, że jestem... niecierpliwa. Kocham Taylora od dawna i chcę za niego
wyjść. Wczoraj wieczorem dał mi pierścionek zaręczynowy. O nie! Znów go zostawiłam na
górze. Od czasu, kiedy przyjechał doktor, nic mnie nie cieszy. Trudniej mi się uczyć. Mam
gonitwę myśli.
— To normalne — odparła Grace.
— Normalne? Normalne, by zaręczona kobieta myślała o innym mężczyźnie?
— Oczywiście. Wiesz, że musisz się zdecydowanie pozbyć doktora Montgomery'ego.
Był dla ciebie nowością, i to wszystko. To tak samo, kiedy dziecko je po raz pierwszy lody.
Trzeba mu się pozwolić najeść, aż zrobi mu się niedobrze, a następnym razem samo będzie
pilnowało, żeby się nie przejeść.
— Sądzisz, że powinnam więcej czasu spędzać z doktorem Montgomerym?
Myślałam, że jego wyjazd to najlepsze, co mogło mnie spotkać.
— Wprost przeciwnie — zaoponowała Grace. — Widziałaś go akurat tyle, by być nim
zafascynowana. Poza tym dotąd żyłaś raczej w odosobnieniu, a ten człowiek okazał się na
tyle odmienny od tego, co znasz, że cię zaciekawił. Gdybyś spędziła z nim więcej czasu,
odkryłabyś wkrótce, że nie jest wart nawet cząstki Taylora. Po kilku dniach przyjęć, zabaw i
wszystkiego tego, co robią dziś młodzi ludzie, zatęskniłabyś za Taylorem i życiem, jakie
dotąd prowadziłaś.
W tej chwili najgorętszym pragnieniem Amandy było pozbyć się zmieszania. Nie
chciała już patrzeć na puste krzesło i żałować, że nie ma tu doktora Montgomery'ego. Nie
chciała porównywać Taylora z innym mężczyzną i nie chciała, by te porównania wypadały
wciąż dla niego niekorzystnie.
— Doktor Montgomery jest niepoważnym człowiekiem — stwierdziła autorytatywnie.
— Chodzi na filmy zamiast na wykłady i woli piknik od muzeum.
— To okropne — potwierdziła Grace, ale jej oczy błysnęły. Wiedziała teraz, że
bezpowrotnie straciła szansę pójścia do nieba.
— Ale jak go znów zobaczyć? Czy powinnam go zaprosić na obiad? Nie sądzę, żeby
Taylor to pochwalił.
A przecież zawsze musi być zadowolony — pomyślała Grace. — Jak jakiś starożytny,
wiecznie głodny bożek. Podniosła gazetę.
— Właśnie zauważyłam interesujące ogłoszenie.
Potrzebny tłumacz. Powinien mówić i [lub] pisać wieloma językami. Potrzebna pomoc
dla przybywających zbieraczy chmielu. Pięć dolarów dziennie. Zgłaszać się do Kingman
Arms. Doktor Henry R. Montgomery.
— Iloma językami władasz, kochanie? — zapytała Grace.
— Czterema i piszę w trzech innych. Mamo, czy uważasz, że powinnam ubiegać się o
pracę? Nie sądzę, by Taylor...
— Ale robisz to przecież dla Taylora. Jeśli tylko spędzisz trochę czasu w pobliżu tego
postrzeleńca i zobaczysz, jak bezproduktywne życie prowadzą inni, przybiegniesz tu sama.
Będziesz zadowolona z planów dnia i z tego, że możesz poczytać o czymś poważnym. A
przede wszystkim będziesz pewna swej miłości. Pozbędziesz się tego uczucia niepokoju.
Zostaniesz lepszą żoną i matką, gotową, by się ustatkować.
Amanda bardzo chciała wierzyć matce, a poza tym pomysł podjęcia pracy jej się
spodobał. To, co usłyszała, miało sens. Będzie bardziej wartościową osobą, jeśli wyrzuci
doktora Montgomery'ego ze swoich myśli.
Westchnęła.
— Nie sądzę, by ojciec i Taylor pozwolili mi to zrobić.
Grace zacisnęła pięści. Wiele lat temu przegrała z Taylorem. Oddała męża i córkę
jego niepohamowanej żądzy posiadania. Tym razem będzie walczyć do końca. Amanda
zaczynała ją znowu kochać, zaczynała wyłamywać się spod władzy Taylora, toteż i Grace nie
zamierzała pozwolić, by te zmiany ktoś zdołał zahamować. Dzięki ci, doktorze Montgomery,
że przerwałeś zmowę milczenia w tym domu — pomyślała.
— Ja zajmę się twoim ojcem — powiedziała. — A on zajmie się Taylorem.
— Na pewno? — zapytała pełnym niedowierzania szeptem Amanda.
Grace pochyliła się ku niej i uścisnęła jej dłoń.
— Na pewno.
Praca? — sapnął Taylor. — Amanda miałaby pracować poza domem? Jako tłumacz
tych... tych... — wykrzywił usta.
J. Harker przygryzł cygaro. Niecałą godzinę temu Grace rozmawiała z nim na temat
pracy Amandy u doktora Montgomery'ego. Wyglądała tak świeżo, pachniała tak ładnie, a
gdy siedziała, suknia wdzięcznie opinała jej nogi.
— Skoro nie możemy zatrzymać profesora tutaj, by mieć na niego oko, wyślijmy
Amandę tam.
Taylor, słysząc te argumenty, czuł, że jego życie wali się w gruzy. Żałował, że
kiedykolwiek obiło mu się o uszy nazwisko Montgomery. I pomyśleć: miał teraz być tym,
któremu najbardziej zależało na powrocie profesora na rancho.
— Ale robotnicy polowi... — powiedział zdegustowany. — Kobieta tak wrażliwa jak
Amanda nie powinna stykać się z takimi ludźmi.
—Zaczynam myśleć, że w mojej córce płynie więcej mojej krwi, niż się
spodziewałem. Zobaczy, co knuje tam ten profesor, a potem nam o wszystkim
doniesie. Będziemy wiedzieć na bieżąco, co robią związki. Zbierzemy chmiel i po
kłopocie. Pierwsza rzecz, jaką ma dziś zrobić Amanda, to zgłosić się do pracy. —
Harker nie dał Taylorowi szansy na odpowiedź. — A śniadanie zje ze mną. Chcę,
żeby jutro miała dużo siły.
Powiedziawszy to, wyszedł.
Taylor usiadł i ukrył twarz w dłoniach.
Nigdy jeszcze Amanda nie była tak zdenerwowana. Odbijało jej się po sutym
śniadaniu, które wmusił w nią ojciec. Siedziała w samochodzie i wyglądała przez okno. Nie
widziała Taylora od wczoraj, a to oznaczało, że nie pochwala tego, co zamierzała zrobić.
Chciała mu wyjaśnić, że robi to dla dobra ich obojga, ale nie dał jej ku temu okazji.
Ojciec jednak wyglądał na zadowolonego. Uśmiechał się, a nawet jej pomógł. Pewnie
matka wyjaśniła mu wszystko.
— Jesteśmy na miejscu, panienko – powiedział szofer.
Amanda wyjrzała przez okno i zobaczyła długą kolejkę pod Kingman Arms. Nigdy
przedtem nie rozmawiała z kierowcą, nie licząc chwil, gdy wydawała mu polecenia (Taylor
twierdził, że nie powinno się rozmawiać ze służbą, chyba że jest to absolutnie niezbędne), ale
teraz wydał jej się bliski.
—Dlaczego ci wszyscy ludzie tu stoją? — zapytała.
—Pięć dolarów to dużo, a wielu ludzi zna jakiś obcy język.
Amanda zdziwiła się, że on wie tak dokładnie, po co tu przyjechała.
— Czy mam pójść na czoło kolejki, panienko? Mógłbym powiedzieć doktorowi
Montgomery'emu, że chce pani wziąć tę pracę. Jestem pewien, że da ją pani.
Amanda nie była tego taka pewna. Powiedział przecież parę ostrych słów na temat ich
pieniędzy i snobizmu.
— Nie, dziękuję. Poczekam tak jak inni.
Mówiąc to skrzywiła się, gdyż wielu ludzi z kolejki wyglądało tak, jakby się w życiu
nie myło. Jakiś mężczyzna bez zęba uśmiechnął się do niej i mrugnął okiem
porozumiewawczo.
—Poczekam tu i dopilnuję, by nikt panienki nie zaczepiał.
—Dziękuję ci...
—James, panienko.
—Dziękuję ci, James.
Zaczekała, aż obejdzie samochód, by otworzyć drzwi, wysiadła i stanęła na końcu
kolejki.
Ludzie nie byli z tego powodu zadowoleni i rzucali niemiłe uwagi na temat jej
ubrania, samochodu oraz tego, czy rzeczywiście potrzebowała tej pracy.
— Jaśnie pani raczyła do nas przyjść – powiedziała za jej plecami jakaś mocno
umalowana kobieta. — Myślisz, że jedwabna sukienka załatwi ci pracę, złotko?
Amanda nie odpowiedziała. Co ją tu przywiodło?
—A może ma ochotę na przystojnego profesora — dorzuciła ze sztucznym
uśmiechem inna.
—Amanda odwróciła się do sąsiadek z kolejki.
—Iloma językami mówisz? — zapytała chłodno.
—To nie twoja sprawa — odparła jedna z kobiet.
—Ja mówię czterema, a piszę jeszcze w trzech.
Amanda powiedziała to dobitnie, dostatecznie głośno, by wszyscy w kolejce usłyszeli.
Stojący przy samochodzie James uśmiechnął się, dodając jej odwagi.
— O co chodzi? — zapytał młody człowiek z notesem, przechodzący wzdłuż kolejki.
— Czy ktoś tu powiedział, że mówi czterema językami?
Popatrzył na grupę kobiet.
— Ja — zgłosiła się Amanda.
Młody człowiek zmierzył ją wzrokiem.
—Jakimi?
—Po francusku, włosku, hiszpańsku i niemiecku. Czytam i piszę po grecku, rosyjsku i
łacinie.
Zapisywał to, co mówiła, ale wykreślił łacinę.
—Jakiś język orientalny? Hindu?
—Mam tylko podstawy chińskiego, ale nie posługuję się nim płynnie.
Mężczyzna posłał jej dziwne spojrzenie.
—Czy jeszcze jakieś podstawy?
—Japońskiego i trochę węgierskiego.
Ludzie z kolejki zaczęli się rozchodzić, rzucając jej gniewne spojrzenia.
— Proszę iść ze mną, skarbie. — Mężczyzna chwycił ją za ramię i pociągnął do
hotelu.
W korytarzu panował chaos, ludzie biegali we wszystkich kierunkach, wołali do
siebie, inni siedzieli, gdzie tylko się dało. Wzdłuż ścian piętrzyły się walizki, tobołki. Dzieci
płakały, mężczyźni palili papierosy, kobiety siedziały zmęczone, otępiałe, nie zwracając
uwagi na wołanie swoich mężów i dzieci. Powietrze było ciężkie od dymu, hałas ogłuszał, a
temperatura przekraczała czterdzieści stopni.
— Zechce pani stanąć tutaj — powiedział młody człowiek do Amandy. — I nie ruszać
się. Proszę robić, co pani chce, ale nie odchodzić.
Joe Testorio przepchnął się przez tłum do pokoiku, który stanowił sypialnię doktora
Montgomery'ego. Hank w przepoconej koszuli siedział przy stole i rozmawiał z kolejną osobą
ubiegającą się o pracę. Reva Eiler, jego sekretarka, stała za nim, a raczej nad nim wisiała.
—Znalazłem ją — obwieścił triumfalnie Joe, wsuwając głowę między Hanka a
petenta. — Mówi czterema językami, umie pisać i czytać w trzech innych i zna
„trochę" jeszcze trzy.
—Tak? Gdzie ona jest? Trzeba było ją przywiązać do drzwi, żeby nie uciekła.
Joe wybiegł na korytarz. Amanda nie tylko nie odeszła. Wyglądała tak, jakby nie
poruszyła nawet palcem. Umie słuchać rozkazów — pomyślał.
— Czeka na panią — powiedział, ujął ją pod rękę i zaczął odsuwać ludzi, by zrobili
przejście do pokoju.
Amandzie zaparło dech w piersiach, gdy zobaczyła pochylonego nad papierami
doktora Montgomery'ego. Zadawał pytania jakiemuś nerwowemu, brudnemu człowiekowi.
Wydawało jej się, że nie widziała go od wieków.
— Oto ona, doktorze — powiedział Joe.
Hank podniósł głowę. Wyglądała tak ładnie i świeżo, że przypominała kwiat
wyrastający ze sterty śmieci.
—Nie — powiedział krótko Hank i odwrócił się do mężczyzny po przeciwnej stronie
biurka. — Jakim pan mówi językiem oprócz włoskiego i angielskiego?
—Mój angielski nie jest taki dobry, ale mój włoski jest bardzo dobry — odpowiedział
człowiek z silnym, obcym akcentem.
—Ale jakimi jeszcze językami pan mówi? – zapytał ze złością Hank, wiedząc aż za
dobrze, że tak naprawdę zły jest na Amandę. Dlaczego nie mogła się wreszcie wynieść
z jego życia?
Amanda pomyślała, że nie da się odprawić po tym, co przeszła po drodze tutaj. Myśl o
tym, co musiałaby wtedy powiedzieć rodzicom, napawała ją przerażeniem.
— Ależ doktorze... — próbował protestować Joe.
Amanda zrobiła krok do przodu.
— Czy mogę pomóc? — zapytała. Czuła przewiercający ją wzrok Revy, ale nie mogła
dać się zastraszyć. Płynnie po włosku zwróciła się do człowieka przy biurku: — Doktor
Montgomery chciałby wiedzieć, czy zna pan jakiś inny język oprócz włoskiego i
angielskiego.
Widząc, że nareszcie ktoś go rozumie, człowiek zaczął opowiadać Amandzie o swoich
kłopotach; miał siedmioro dzieci do wyżywienia i potrzebował pracy. Pięć dolarów było dla
niego ogromną sumą, a on łudził się nadzieją, że dostanie tę posadę, bo mówił po włosku i
trochę po angielsku.
Amanda podziękowała mu, życząc jemu i jego rodzinie wszystkiego dobrego.
Zwróciła się do Hanka.
—Angielski i włoski. To wszystko. Czy mogę pomóc także tej rodzinie
meksykańskiej, która jest następna w kolejce?
—Nie możesz. Joe, wyprowadź stąd pannę Caulden.
—Caulden? — zdziwił się Joe i popatrzył na Amandę, jak gdyby była diabłem
wcielonym. — No to idziemy, ale już!
Amanda odsunęła się od niego i oparła ręce na biurku doktora.
— Myślałam, że potrzebujecie pomocy. Myślałam, że wierzy pan w równość i
uczciwość, ale widzę, że trzeba być biednym, by na nie zasłużyć. Inny kodeks dla bogatych,
inny dla biednych. Proszę wybaczyć, że nie rozumiałam. — Wyprostowała się. — Życzę panu
powodzenia, doktorze Montgomery, we wszystkim, co pan zamierza.
Zaczęła przedzierać się przez tłum w kierunku drzwi.
Hank obserwował Amandę, nie mogąc się zdecydować, czy bardziej potrzebuje kogoś
do tłumaczeń, czy chce się jej pozbyć. Od chwili, gdy opuścił dom Cauldenów, myślał tylko o
niej. Wciąż widział ją, czuł jej zapach.
—Masz rację, doktorze, nie potrzebujemy tu żadnych Cauldenów — powiedział Joe.
— Przekazywałaby nasze sekrety staremu.
—Jakie sekrety? — wymamrotał Hank, a po chwili już biegł za Amandą.
Dogonił ją tuż przed wyjściem z hotelu, chwycił za ramię i wciągnął za pierwsze
otwarte drzwi. Pomieszczenie okazało się wąskim, cuchnącym schowkiem na szczotki,
oświetlonym słabą, nie osłoniętą żarówką.
—Doktorze Montgomery — powiedziała z wyrzutem Amanda, rozcierając ramię. —
Poznałabym pański uścisk wszędzie.
—Czego pani chce, Amando? — zapytał Hank.
—Pracy. Zobaczyłam ogłoszenie w gazecie, a znam wiele języków. Zawsze byłam w
tym dobra. Oczywiście nie jest wykluczone, że powinnam uczyć się najnowszych
tańców, zamiast tracić czas poznając zawartość książek, ale teraz okazuje się, że moja
wiedza może się na coś przydać, więc pomyślałam, że warto ją wykorzystać.
—Żeby pomóc mi w tworzeniu związków? Czy zdaje sobie pani sprawę, że
namawiam ludzi do wstąpienia do międzynarodowej unii? Chcę, żeby się zjednoczyli i
mogli się domagać lepszych warunków pracy. Naszymi wrogami są ludzie tacy jak
pani ojciec.
—Czy to im pan mówi? Żeby nienawidzili każdego, kto ma ziemię? Nie mieliby
pracy, gdyby nie mój ojciec.
Nie cierpiał jej wyższości. Nie miała pojęcia, czym jest bieda. Nie licząc dobrowolnie
narzuconej sobie głodówki, nie wiedziała, czym jest dzień przepracowany o głodzie.
—Czy Taylor pozwolił się pani tu zgłosić?
—Nie pytałam go — odpowiedziała zgodnie z prawdą Amanda. — Doktorze
Montgomery, dostanę tę pracę czy nie? Jeśli nie, chciałabym pójść do domu.
—Nie wytrzyma tu pani ani dnia.
—O co się pan założy, że wytrzymam i będę w tym dobra?
—Jeśli wytrzyma pani dzisiejszy dzień, może pani żądać wszystkiego.
—Ach tak — powiedziała, unosząc brwi. — Zapamiętam to, ale już teraz może pan
drżeć, bo to, czego zechcę, będzie obejmowało strzelby, noże i bomby zapalające.
Otworzył drzwi składziku.
— Zaryzykuję — powiedział spokojnie. — Ale nie wytrzyma pani nawet do południa.
Niewiele brakowało, a jego przepowiednia by się sprawdziła. Kilkakrotnie w ciągu
tego dnia Amanda zapragnęła wrócić do domu. Musiała wykonywać kilkadziesiąt czynności
jednocześnie. Robiła tłumaczenia pisemne, tłumacząc w tym samym czasie rozmowy. Z
każdą godziną zjeżdżało się coraz więcej zbieraczy. Doktor Montgomery zaangażował ludzi,
by szli na spotkanie pociągów. Mieli kierować przyjezdnych do niego, a on wyjaśniał im,
czym są związki.
O jedenastej przenieśli się z Kingman Arms do wynajętego przez Joe'ego domu.
Wielkie tablice na drzwiach informowały, że znajduje się tu sztab związków.
Przez cały dzień Amanda mówiła ludziom, że mają swoje prawa i jeśli się zjednoczą,
mogą pokojową metodą dokonać istotnych zmian. Zaczęła zdawać sobie sprawę, że pokój
stanowił tu słowo—klucz. Taylor i ojciec twierdzili, że związkowcy chcą palić i zabijać, ale
tu nie spotkała się z najmniejszą wzmianką o przemocy.
O trzeciej poczuła się wyczerpana; zapragnęła wykąpać się i napić czegoś zimnego,
ale nie zwolniła tempa. Zauważyła, że doktor Montgomery jest jeszcze bardziej zmęczony.
Ludzie sprawiali, że czuła się okropnie. W ich oczach odbijały się głód i zmęczenie.
Dziecko jednej z kobiet płakało z braku pokarmu, więc Amanda wyjęła portmonetkę, by dać
matce trochę drobnych z kieszonkowego. Innej podarowała emaliowany grzebień do włosów.
O czwartej poprosiła Joego, by wysłał Jamesa na obiad i zamówił trzysta kanapek, po czym
rozdał je, a rachunek wysłał jej ojcu.
Wielokrotnie czuła na sobie wzrok doktora, ale nie zwracała na to uwagi.
Widok dzieci sprawiał jej najwięcej przykrości. Jak takie małe brzdące mogły
pracować w polu! Jak można patrzeć na ich głód! Wszystkie chciały jej dotknąć, ponieważ
była czysta i ładna. Wielokrotnie brała je na ręce, wyjaśniając jednocześnie ich ojcom zasady
funkcjonowania związków. Dwoje zmoczyło się na jej kolanach, jedno wskoczyło na plecy.
Koło ósmej dom zaczął pustoszeć. Robotnicy poznajdywali już dla siebie miejsca
wzdłuż drogi, zajmując każdy skrawek ziemi.
Amanda siedziała na krześle za stołem pokrytym papierami i ołówkami. Patrzyła
przed siebie bezmyślnie. Dziś przeszła przez piekło, tam i z powrotem, no, może jeszcze nie
do końca.
— Zjedzmy coś — usłyszała Revę mówiącą do doktora.
Wstała. Do domu — pomyślała. — Do domu na gorącą kąpiel i gorący posiłek.
Hank popatrzył na Amandę i odgadł jej myśli. Gdy podjął się tej pracy po raz
pierwszy, czuł się tak samo. Bieda była przygnębiająca i podobnie jak Amanda nie był
przygotowany na spotkanie z nią. Może właśnie to w niej wyczuł: że jest osobą, której zależy.
Zależało jej na Taylorze, na ojcu, na matce. Nie myślała o sobie, ponieważ inni wydawali jej
się ważniejsi niż ona sama.
— Idź z Joem — powiedział do Revy. — Ja muszę tu coś jeszcze zrobić.
Reva wiedziała, że chodzi mu o Amandę.
—Ja też mogłabym nakupować kanapek, gdybym miała bogatego ojca — powiedziała
gorzko. — Ona po prostu ma pieniądze na to, co my wszyscy chcielibyśmy robić.
—Ale nie zauważyłem, żeby któreś z dzieci na ciebie zwymiotowało. — Położył
Amandzie rękę na ramieniu. — Chodźmy.
—Muszę już jechać do domu — wyszeptała. — James będzie na mnie czekał.
„James", a nie: „mój szofer" czy „mój samochód".
— Odprawię go. Jestem pani winien przeprosiny i chciałbym to teraz załatwić.
Podniosła wzrok i zobaczyła w jego oczach zrozumienie. Skinęła głową.
— Chcę iść w jakieś czyste i spokojne miejsce — wyszeptała.
Ujął jej rękę, nie za łokieć, formalnie, lecz jak dziecko, dłoń splótł z dłonią.
Poprowadził ją do swojego samochodu. Powiedział szoferowi, który czekał przez cały dzień,
by jechał do domu, ponieważ panna Caulden wróci później.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Hank zawiózł Amandę na polanę przy strumieniu, gdzie byli kilka dni wcześniej na
pikniku. Prawie wyniósł ją z samochodu. Stanęła, gdzie ją postawił.
— Amando — odezwał się, ale nie zareagowała. Zamknął jej dłonie w swoich. —
Powiedz coś do mnie, Amando. Nigdy jeszcze nie widziałaś takiej biedy, prawda? Byłaś od
niej odizolowana w swoim pięknym domu i nie podejrzewałaś istnienia takich ludzi. To
właśnie oni zbierają plony i przynoszą jedzenie na twój stół. Ich pot pozwala ci wkładać
jedwabne suknie i diamenty na palce.
Próbowała się od niego odsunąć, ale przytrzymał jej dłonie.
— Chcę wrócić do domu, spalić to ubranie i wrócić do planu zajęć. — Łzy napłynęły
jej do oczu. – Puść mnie, powiedziałam! Chcę do domu!
Przytulił ją, chociaż się szamotała,
— Płacz, płacz, Amando. Płacz, ile chcesz. Zasłużyłaś na to.
Znów próbowała się wyrwać. Nie chciała płakać, nie chciała go więcej widzieć.
—Puść mnie, chcę do domu!
—Sądzę, że właśnie jesteś w domu — powiedział, unieruchamiając jej ręce.
Nie miała sił, żeby walczyć i po chwili przywarła ciężko do Hanka. Był taki zdrowy i
silny. A dziś widziała tylu chorych ludzi, których nie stać na lekarstwa. Zaczęła płakać w jego
ramionach, a on usiadł i oparł się plecami o drzewo.
— Ja martwię się o wyniki testów, a oni nie mają co jeść — powiedziała cicho przez
łzy.
Rozpuścił jej włosy i potrząsnął nimi, by opadły swobodnie.
—Nie możesz czuć się winna.
—Ale mój ojciec...
Dotknął ustami warg Amandy, by ją uciszyć, ale ku zaskoczeniu obojga dało to efekt
podobny do wybuchu bomby. Amanda rozchyliła wargi i przytuliła się. Żadne z nich nie
zauważyło, że dłoń Hanka odszukała jej pierś.
Amanda poddała się jego ramionom.
—Amando — tchnął w jej usta. — Musimy przestać, bo potem nie będziemy w stanie.
—Proszę, nie przestawaj — zawołała desperacko.
— Nie zniosłabym dotyku innego mężczyzny. Kochaj się ze mną. Spraw, bym czuła
się czysta, pełna, jakbym zasługiwała na coś więcej niż tylko stopień za test.
Hank nie chciał do tego dopuścić. Była przygnębiona i wyczerpana emocjonalnie,
więc następnego ranka mogła żałować swego porywu.
— Proszę, Hank — szepnęła. — Proszę.
Kiedyś pomyślał, że gdyby powiedziała „proszę", spełniłby każde jej życzenie. To
prawda. Nie potrafiłby jej odmówić niczego, nie był zdolny teraz trzeźwo myśleć.
Wstał i zaniósł ją do strumienia.
— Może najpierw kąpiel, kochanie?
Wszedł do wody w butach i ubraniu, z portfelem w kieszeni.
Zimna woda podziałała na Amandę otrzeźwiająco.
— Doktorze Montgomery — zaczęła nerwowo. — Analizując to, co powiedziałam
przed chwilą...
Pocałował ją.
— Możesz ze mną walczyć, albo mi pomóc, rezultat będzie ten sam. Nie będziesz już
tą samą Amandą, gdy odejdziesz stąd wieczorem.
Stała w wodzie po pas i widziała w oczach Hanka potwierdzenie tych słów.
Zastanawiała się, czy nie pragnęła go już od chwili ich pierwszego spotkania. Dziś miała
zrobić to, czego chciała. Dziś nie musiała dostosowywać się do planu czy do rad kogoś
innego.
— Tak — szepnęła i zaczęła odpinać guziki.
Hank odsunął jej ręce i zręcznie rozpiął zabrudzoną sukienkę, po czym zsunął ją z jej
ramion. Spojrzenie Amandy przeszywało go jak ostry nóż.
— Nigdy w życiu nie pragnąłem niczego bardziej niż teraz ciebie — powiedział i
przycisnął ją do piersi. Stopy Amandy przestały dotykać dna strumienia. Nie zwrócili uwagi,
że suknia nasiąkła wodą.
Hank łapczywie chłonął kobiece wargi, a jego ręce zsunęły ramiączka bielizny. Gdy
wyczuwał opór materiału — darł je.
Amanda była zbyt oszołomiona, by myśleć. Do tej pory w jej życiu nie było miejsca
na namiętność i teraz odpowiedziała na jego pieszczoty z całą skrywaną dotąd pasją. Uosabiał
wszystkich chłopców, z którymi nie dane jej było flirtować, każdą zabawę, przyjęcie i
romans, którego nie przeżyła; był każdym kawałkiem ciasta, kieliszkiem szampana, czułym
uściskiem, którego nie doświadczyła.
— Tak. Tak. — To wszystko, co mogła teraz powiedzieć. Odchyliła głowę, palce
wczepiła w jego gęste włosy.
Odsłonił jej piersi, poczuła na nich wilgotne, gorące usta. Kolana się pod nią ugięły,
ale Hank podtrzymał ją, kładąc rękę pod jędrne, okrągłe pośladki, a twardy, wilgotny język
drażnił napiętą brodawkę. Ułożył Amandę na trawie opartą o niewielki wzgórek. Przebiegł
językiem po jej brzuchu, chwytając zębami skórę wokół pępka.
— Zobaczymy, jak smakujesz — powiedział i zanurzył język w jej najintymniejszej
części ciała.
Oczy Amandy rozszerzyły się, chwyciła go za włosy, starając się go odepchnąć, ale
poczuła poruszający się język, zaciśnięte usta. Wygięła się, zacisnęła obciągnięte czarnym
jedwabiem kolana po obu stronach jego głowy. Zacisnął ręce na jej piersiach; palce muskały
twarde, wrażliwe sutki.
Gdy poczuła, że umiera, przesunął usta dalej, a jego ręce zaczęły ocierać się o jej
skórę. Jęknęła, gdy przebiegł palcami wzdłuż jej nóg, po jedwabnej pajęczynie pończoch.
Jedwab i skóra.
Zatrzymał dłonie na stopach, przytrzymał, a po chwili wysunął się z uścisku jej ud.
Amanda otworzyła oczy przerażona. Czy to już?
—Tylko mała przerwa, kochanie — powiedział ochryple, odczytawszy jej myśli.
Zdejmował z siebie ubranie. Amanda odwróciła głowę.
—Nie, nie rób tego — zaprotestował i pochylił się między jej zgiętymi nogami. Czuła
swój zapach na jego twarzy, ale to jej nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie: stawał się
dzięki temu bliższy. — Nie odwracaj się ode mnie. Patrz na mnie, jak ja na ciebie.
Całuj mnie tam, gdzie ja ciebie całuję.
Amanda otworzyła usta, żeby powiedzieć „nie", ale pocałował ją, przebiegł językiem
po grzbiecie jej zębów. Nie mogła odmówić.
Szybko oswobodził się z ubrań i jeżeli przedtem Amanda miała wrażenie, że umiera,
teraz widok nagiego ciała Hanka prawie pozbawił ją przytomności. Jego tors znalazł się
pomiędzy jej udami. Pocałował sutki i zaczął się podciągać tak, by Amanda mogła dotknąć
ustami każdej części jego ciała. Całowała usta, brodę, szyję, miękkie zagłębienie przy
obojczyku, po jej twarzy przesunęły się włosy na jego piersi, ale gdy poczuła dotyk i zapach
jego męskości, odwróciła głowę. Silne ręce chwyciły ją tak mocno, że mogłyby zgnieść. Hank
sprawiał, że czuła się przy nim mała, ale dostatecznie ważna, by usłyszeć głośne bicie jego
serca.
Przesunął się i usta Amandy oparły się na płaskim, twardym brzuchu. Czuła, jak jego
męskość wbija się w jej szyję, taka gładka, taka śliska. A potem poczuła to w swoich ustach.
—Nie — odwróciła twarz.
—Miało być sprawiedliwie — powiedział ochryple. — Spróbuj mnie, Amando.
Chwyciła go dłońmi i wcisnęła sobie głęboko w usta. Był twardy i gładki, jak
rozgrzany marmur. Ssała go z takim zapamiętaniem, że niemal sprawiała mu ból.
Jęknęła, gdy się odsunął, ale wiedziała, że jego szaleństwo nie jest wcale mniejsze niż
jej.
Gdy w nią wszedł, była tak wilgotna i gorąca, że wsunął się w nią jak w rękawiczkę.
Amanda szarpnęła się pod nim, ale uspokoił ją, znieruchomiał. Nie śmiał drgnąć, tak bliski
był wybuchu.
Amanda odnalazła swój rytm i zaczęła poruszać się powoli, a on pochylał się nad nią
wsparty na rękach; oczy miał zamknięte, a na jego pięknej twarzy igrał wyraz bólu
pomieszanego z rozkoszą. Amanda czuła się jak dziecko, które dostało nową, cudowną
zabawkę. Przesuwała się w górę i w dół, prześlizgiwała z boku na bok. Jedwab i satyna.
Twarde i gładkie.
Jej ciało zmiękło, a palce wbiły się w plecy Hanka, przyciągając go bliżej. Chciała go
mieć tuż obok siebie. Chciała czuć na sobie dotyk gorącej, śniadej, rozgrzanej skóry. Oplotła
nogi wokół pasa, czarny jedwab zetknął się z jego ciałem, wciągała go coraz głębiej i głębiej.
Spokój opuścił Hanka zupełnie; wyzwoliło się zwierzę. Dzikie, okrutne, bezrozumne
zwierzę, które rzuciło się na nią tak, jakby od tego zależało jego życie. Tylko ona mogła mu
dać to, czego potrzebował.
Wybuchnął ślepo, mając wrażenie, że za chwilę rozpadnie się na tysiące drobnych
kawałków. Gdy uniósł się na rękach, Amanda przylgnęła do niego ciasno. Stali się jednym.
Musiało minąć trochę czasu, zanim przyszła do siebie. Trzymała go mocno. Wtuliła
twarz w jego szyję, starając się go dotknąć każdym skrawkiem ciała. Obejmowała go
ramionami, nogami, obejmowała wewnątrz siebie mięśniami, których istnienie dziś dopiero
odkryła.
Hank tulił ją równie drapieżnie. Nigdy nie przeżył czegoś takiego. Żadna kobieta nie
sprawiła, by był tak twardy. Czuł się tak, jakby w nią wlał całego siebie. Gdy Amanda
rozluźniła uścisk, wyprostował nogi, starając się jak najdłużej w niej pozostać, przeturlał się
na plecy, ułożył delikatnie jej cudowne, rozgrzane ciało na swoim. Nie pozwolił, by choćby
skrawek jej stopy się na nim nie zmieścił. Potrzebował jej całej, każdego jej włosa, każdego
skrawka skóry.
Wydawało mu się, że się zdrzemnęła. Była tak słaba. Jak... jak kobieta, która została
zaspokojona. Leżąc na nim pasowała do niego idealnie; każdą wypukłością, każdym
zagłębieniem ciała. Jak gdyby wyrzeźbiono ich z jednej bryły kamienia i tylko przypadek ich
rozdzielił. Ale teraz znów są razem.
Pogłaskał włosy na jej skroni. Leżał nieruchomo, żeby jej nie obudzić. Należał jej się
ten odpoczynek. Już od pierwszej chwili chciał otworzyć Amandzie oczy na świat, ale dziś,
gdy mu się to udało, zapragnął zabrać ją jak najdalej od tego małego, obskurnego, wynajętego
domu. Tak bardzo wstrząsnęła nią ludzka nędza. Wiedział, że czuła się okropnie. Dlaczego
przypisuje sobie winę za całe zło tego świata? Dlaczego posłuszeństwo wobec Driscolla
uważa za swój obowiązek? A uległość wobec Cauldena? Czy kiedykolwiek zrobiła coś, na co
miała ochotę?
Przycisnął Amandę mocniej do siebie. Przytuliła się jak dziecko. Jego dziecko. Jego
najdroższe, najukochańsze dziecko.
Obudziła się i popatrzyła na Hanka.
— Chyba zasnęłam.
Przytulił jej głowę do swojej piersi.
— Śpij, ile chcesz.
Zaczynała znów stawać się Amandą, a nie ślepym narzędziem namiętności.
Przypomniała sobie, co zrobiła.
—Doktorze Montgomery, ja...
—Hank — poprawił ją i znów przytulił jej głowę. Chciał, by ta chwila nie miała
końca. Żeby nigdy nie odchodziła. Tu chciał pozostać na zawsze.
—Chyba powinnam wracać do domu — powiedziała spokojnie Amanda.
—Jeszcze nie — zaprotestował i objął ją nogami, a wtedy zostało przerwane ich
intymne połączenie.
Nagle Amandę ogarnęła chęć ucieczki. Musi gdzieś pójść i przemyśleć to, co stało się
dzisiejszego wieczoru. Zaczynała też po trochu odczuwać wstyd.
—Odsunęła się od Hanka zasłaniając piersi.
—Muszę się ubrać.
Nastrój prysł. Znów była panną Caulden. Skoro chce być oschła, dotrzyma jej kroku.
— Jeśli chodzi ci o twoje ubranie, to widziałem je ostatnio opadające na dno
strumienia.
Amanda poczuła się jak hulaka następnego dnia po zabawie. Czas zapłacić cenę. Czy
miała teraz wrócić tak do domu swego ojca? Doktor Montgomery i ja rozmawialiśmy, a
potem samo to jakoś poszło — ma powiedzieć? Podniosła z trawy jego koszulę i narzuciła ją
na siebie.
— Co teraz? — jęknęła cicho.
Hank usiadł, z trudem hamując gniew. Zastanawiała się tylko nad tym, jak ukryć
wydarzenia dzisiejszego wieczoru przed Driscollem. Zbyt daleko posunięte współczucie.
Nadszedł czas, by powiedzieć otwarcie: tego chcę.
— Zabiorę cię do domu — powiedział zrezygnowany. — Przekradniesz się jak wtedy,
po zabawie.
Ani słowa, żebym została — pomyślała Amanda.
— Ani słowa o miłości. Żadnego: Chcę z tobą spędzić resztę życia. Tylko kopulacja,
jak u zwierząt. A potem do domu! Należało jej się to. Sama do niego poszła i prosiła, by się z
nią kochał. Jakie to było przysłowie? Uważaj, o co prosisz, bo możesz to dostać. A więc ma,
o co prosiła, i czas za to zapłacić.
Wstała.
— Będę wdzięczna, jeśli zawiezie mnie pan do domu — odezwała się chłodno.
Była bliska łez. Czy on zamierza wrócić teraz do Revy, czy odwiedzić tę małą
Włoszkę, która tak mu się dzisiaj przyglądała? Nie mogła znieść jego spojrzenia. Zgodnie z
tym, czego się uczyła, okazała się niewiele więcej warta niż kobiety, które mieszkały na
skraju miasta.
— Jakoś wejdę do domu.
W milczeniu wiózł ją na rancho. Każde z nich siedziało zajęte własnymi myślami,
zagniewane, zranione. Amanda zajęła miejsce pasażera. Miała na sobie tylko koszulę Hanka i
czarne jedwabne pończochy, które zsunęły się jej do kolan.
— Proszę tu zatrzymać — zażądała, wskazując początek długiego podjazdu. — Dalej
pójdę pieszo.
Rozgniewało go, że chce się jak najprędzej go pozbyć. Czy wróci, kajając się, w
chłodne ramiona swojego narzeczonego?
— Wiesz, że ci tego nie wybaczy — nie mógł powstrzymać się od złośliwości.
— Chyba nie.
Nie wiedziała, kogo miał na myśli, ale nie było to ważne, ponieważ wątpiła, by
ktokolwiek mógł jej wybaczyć. Wysiadła z samochodu. Hank nawet nie otworzył jej drzwi,
ani nie pożegnał choćby jednym słowem, tylko odjechał natychmiast, gdy wysiadła. Zostawił
ją w ciemnościach.
Amanda szła powoli długim podjazdem. Zauważyła światło w gabinecie i matkę
siedzącą tam z książką. Podeszła do okna.
—Amando! Nic się nie stało? Wyglądasz, jakbyś miała wypadek.
—Gorzej — odpowiedziała. — Mamo, czy możesz mi przynieść jakieś ubranie, bo ja
swoje... zgubiłam.
—Oczywiście, kochanie.
Grace opuściła pokój. Po dłuższej chwili wyszła na zewnątrz, pomiędzy ciemne
drzewa z sukienką w ręku.
—Ten potwór, pani Gunston, przeszukiwała twoją sypialnię. Musiałam się za nią
wśliznąć.
—Ma w sobie coś ze smoka, prawda? — zapytała Amanda chowając się w cień, by
matka nie zauważyła, że jest prawie naga.
—Nie chcesz mi powiedzieć, dlaczego wracasz do domu w męskiej koszuli? Czy to
nie jest przypadkiem koszula doktora Montgomery'ego?
Amanda nie odpowiedziała. Chciała jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju.
Grace obserwowała córkę przez chwilę, a potem uśmiechnęła się.
— Jeśli kiedyś zechcesz powiedzieć mi, co się stało, jestem tu, by cię wysłuchać.
Amanda skinęła głową. Bała się, że jeśli zacznie mówić, nie zapanuje nad łzami.
Weszły razem do domu. Taylor stał na schodach, jakby czekał. Był niesamowicie wysoki i
wściekły.
— Jest bardzo późno, Amando.
—Jestem bardzo zmęczona — odpowiedziała.
—Masz przyjść do biblioteki. Chcę z tobą porozmawiać. Przysłano dziś
niewiarygodnie wysoki rachunek za kanapki. Musisz to wyjaśnić. Jak również
dlaczego masz rozpuszczone włosy.
Amanda poczuła, że więcej nie zniesie.
— Jestem teraz zbyt zmęczona, żeby iść do biblioteki, a rachunek za kanapki można
zapłacić z pieniędzy zaoszczędzonych na nie zjedzonych przeze mnie posiłkach. Teraz
wybacz mi, idę spać.
Była tak nieprzytomna, że nie zdała sobie sprawy, jak te słowa nim wstrząsnęły.
Zostawiła za sobą zdumionego Taylora i uśmiechającą się z satysfakcją matkę. W pokoju
ściągnęła suknię i pończochy. Opadła na łóżko, nie zadając sobie nawet trudu, by założyć
nocną koszulę.
Następnego ranka pani Gunston zapukała jak zwykle energicznie do drzwi i weszła do
sypialni Amandy. Pokój przedstawiał straszliwy widok; ubranie na ziemi, buty rozrzucone na
podłodze, pończochy przewieszone na oparciu krzesła. Pościel prawie zsunęła się na podłogę,
a na środku łóżka leżała jak długa naga Amanda.
Przez chwilę pani Gunston nie mogła wydobyć z siebie głosu.
—Wstawaj natychmiast! — wrzasnęła w końcu. — Jak śmiesz rozrzucać swoje
rzeczy! Jak śmiesz...
—Wyjdź stąd — odpowiedziała jej gniewnie Amanda, podciągając prześcieradło na
piersi. — No już. Wyjdź stąd i powiedz Marcie, żeby mi przyniosła kawę. Mocną.
Pani Gunston usłuchała.
Amanda usiadła i przyłożyła dłonie do obolałej głowy. Czuła się fatalnie, a ostry głos
tej kobiety na pewno nie pomagał. Podniosła wzrok, by ujrzeć stojącego w drzwiach Taylora.
Teraz to on przychodzi do mojej sypialni — pomyślała. Nie wtedy, gdy błagała, by zwrócił na
nią uwagę, ale teraz, po tym, jak inny mężczyzna... jej dotknął.
— Nie podoba mi się to — poinformował Taylor. — Damy nie krzyczą.
Siedząc w łóżku, osłonięta samym tylko prześcieradłem, Amanda zauważyła w oczach
narzeczonego błysk zainteresowania. Ale ten błysk dziwnie ją zdenerwował.
— Muszę się ubrać i iść do pracy. Czy mógłbyś zamknąć drzwi?
Taylor postąpił krok do pokoju.
—Amando, nie mogę pozwolić, byś tam wróciła. Szofer powiedział, że tam jest pełno
brudnych ludzi.
—Szofer nazywa się James. Tak, oni są rzeczywiście brudni, ale to dlatego, że nie
mają pieniędzy... ani co jeść, ani gdzie spać.
—Amando — zaczął zdecydowanie. — Zabraniam ci tam iść. Wczoraj wieczorem
wyglądałaś jak robotnica, a dziś rano... — urwał i spojrzał na nią wymownie.
—A co dziś rano? Nie wyglądam na twoją uczennicę? Och, Taylorze, idź stąd, proszę,
zanim się pokłócimy. Muszę się ubrać. I nie mów, że mi zabraniasz, bo będę ci się
musiała sprzeciwić. Zaczekaj do końca żniw, gdy wszyscy odjadą, a porozmawiamy
znowu. Nie zmuszaj mnie do mówienia czegoś, czego potem będę żałowała.
Taylor najwyraźniej nie wiedział, co odpowiedzieć, bo wycofał się z pokoju i zamknął
drzwi.
Amanda oparła się o wezgłowie łóżka. Miała wrażenie, że w jej wnętrzu pojawiła się
inna osoba. Krzyknęła na panią Gunston, która dotąd ją przerażała, powiedziała Taylorowi, że
nie będzie robiła tego, co jej każe.
Sięgnęła do biurka, gdzie leżał nowy rozkład zajęć. Teraz powinna być na dole ubrana
w suknię w biało—różowe paski, w której wyglądała na nie więcej niż osiem lat. Powinna
zjeść dwa gotowane jajka i jedną suchą grzankę.
Cisnęła papier z powrotem na biurko. Siedzenie tutaj wydawało się nieprzyzwoite,
podczas gdy tylu ludzi potrzebowało pomocy. Nieprzyzwoite. Pomyślała, że kiedyś często
używała tego słowa w odniesieniu do Hanka.
— Hank — powiedziała głośno, jakby chciała wypróbować jego imię, ocenić, jak
brzmi.
Nie pasuje do niego. Zbyt nowoczesne, mało romantyczne. A jak podpisywał swoje
książki? Wzięła jedną ze stojących na półce obok łóżka i otworzyła na stronie tytułowej.
Doktor Henry Raine Montgomery.
— Raine — szepnęła. Pasowało do rycerza, dojrzałego, silnego mężczyzny, który
walczy w obronie pospólstwa. Raine — pomyślała — Sir Raine, albo lepiej Lord Raine.
Wstała, przeciągnęła się i ziewnęła. Włożyła niebieską sukienkę. Była za ciemna i za
skromna jak na jej gust. Amanda pomyślała więc, że mogłaby wstąpić po drodze do
krawcowej i wybrać parę nowych rzeczy; coś, co podobałoby się Rainemu, to znaczy —
Hankowi.
Poszła do łazienki (oczywiście moment nie zgadzał się z tym, który przewidział
Taylor w planie dnia), a potem pod wpływem nagłego impulsu zapukała do pokoju matki i
zaprosiła ją na śniadanie.
— Ojciec też jada o tej porze. Może moglibyśmy jeść śniadanie razem, we troje.
— Tak jak dawniej, zanim... — Grace przerwała.
Nie potrzebowała dodawać, że zanim przyjechał Taylor.
Było to zdecydowanie miłe poranne spotkanie, choć Amanda nie uczestniczyła w
rozmowie, gdyż rodzice mieli sobie wyraźnie wiele do powiedzenia, a jej umysł zaprzątały
wydarzenia ubiegłego wieczoru. Może zbyt pochopnie osądziła to wszystko, może Raine, to
znaczy Hank, chciał ją? Może nie była dla niego tylko kolejną kochanką?
Zajęta myślami, pożegnała rodziców, nieświadoma, jak bardzo zmieniło się jej
zachowanie. Taylor czekał na nią przy samochodzie i musiała być przygotowana na kłótnię.
—Chciałem cię prosić, żebyś nie jechała — powiedział ulegle.
—Potrzebują mnie tam — odparła krótko.
—Tu też.
—Tu nikt nie wie, że żyję. Siedzę całymi dniami w pokoju zagrzebana w książkach i
papierach. Rzadko widuję swoich własnych rodziców. Proszę, nie komplikuj
wszystkiego, Taylorze. Chcę mieć poczucie, że jestem komuś potrzebna.
Taylor ujął ją za ramiona.
— Mnie jesteś potrzebna — powiedział, a w jego głosie wyczuła desperację.
Amanda bliska już była pozostania w domu, lecz przypomniała sobie głodne dzieci.
Jeśli może im pomóc w jakikolwiek sposób, zrobi to.
—Poczekaj do końca zbiorów. Muszę dopilnować, by ci ludzie mogli się spokojnie
zrzeszać w związki.
—Związki! — wykrzyknął, puszczając jej ręce, a z jego twarzy zniknął błagalny
grymas. — Nie wiesz, o czym mówisz. Ci ludzie chcą ci odebrać jedzenie od ust. Oni
chcą...
—Więc trzeba być szybszym, tak? Ty najpierw zabierasz im jedzenie, zanim oni
zabiorą tobie? Och, Taylorze. Chodź ze mną. Zobacz tych ludzi. Oni nie są
złodziejami. Oni tylko...
Odsunął się od niej na krok.
— Zapominasz, że prowadzę z twoim ojcem to rancho od ośmiu lat. Widziałem ich.
Są brudni...
— Do widzenia, Taylorze powiedziała cicho i odeszła.
Gdy jechała do miasta, przez jej głowę przebiegały tysiące sprzecznych myśli. Tyle
wydarzyło się w ciągu ostatnich dni. Przed przyjazdem doktora Montgomery'ego była
szczęśliwa i zadowolona ze swego życia, a teraz wszystko się pomieszało. Nie wiedziała, czy
Taylor jest jej nauczycielem, człowiekiem, którego kocha, czy wrogiem. A doktor?
Kochanek? Przyjaciel? Nauczyciel? Wróg?
W siedzibie związków zebrał się już tłum. Joe powiedział, że to jej wina, ponieważ
rozniosła się wieść, że tu rozdają za darmo jedzenie. Nie ufał Amandzie, ponieważ była jedną
z Cauldenów, i dawał jej to odczuć.
Amanda szła po schodach w stronę pokoju, który poprzedniego dnia dzieliła z
doktorem Montgomerym. Choć wielokrotnie powtarzała sobie, że poprzedni wieczór nic nie
znaczy, gdy dotknęła klamki, poczuła przyśpieszone bicie serca.
Mężczyzna, który jeszcze wczoraj ją tulił, trzymał teraz w ramionach Revę Eiler i
całował ją.
Amanda miała wrażenie, że świat się zawalił. Nie pomyliła się. Była tylko kolejnym
doświadczeniem, niczym więcej. Chciał sprawdzić, czy da się ją „zunionizować",
dopilnować, by mogła dochodzić swoich praw tak, jak robotnicy mieli pilnować swoich.
Prawdopodobnie zabrakło tylko osoby, która by jej to należycie wyjaśniła. Pomyślała o
Taylorze. Po żniwach z przyjemnością powróci do planu dnia i uporządkuje swoje życie.
—Dzień dobry — powiedziała uprzejmie i zajęła swoje miejsce. Wyczuła, że Reva i
doktor odsunęli się od siebie, ale nawet na nich nie spojrzała.
—Dzień dobry, Amando — odezwał się miękko Hank.
Nie podniosła wzroku.
— Doktorze Montgomery — zaproponowała oschle. — Wpuśćmy już ludzi. A może
chce pan wykorzystywać ten pokój na prywatne spotkania? Mogę zejść na dół do hallu. Tak,
chyba to zrobię.
Zaczęła zbierać papiery.
— Amando, pozwól, że ci wytłumaczę.
Popatrzyła na niego, a gdy ich oczy spotkały się, przypomniała jej się każda
pieszczota, jaką ją obdarzył zeszłej nocy, każde słowo, które wypowiedział. Zaczerwieniła się
i odwróciła głowę.
—Co mi pan wytłumaczy, doktorze? — Wydało jej się, że słyszy jego jęk. Na pewno
krępowała go sytuacja, w której jedna z jego kobiet zobaczyła go z drugą. — Te nowe
informacje? Jak mam mówić ludziom, że to nie darmowa kuchnia? Postaram się.
—Chodzi o Revę. Ona...
—Narzucała się panu? — Oczy Amandy płonęły.
— Biedny człowiek. Zdarza się to panu dość często.
—Amando, proszę, ja,..
—Chwyciła z biurka nóż do listów.
—Jeszcze jeden krok, a użyję tego.
W oczach Hanka pojawił się gniew. Nic nie mówiąc chwycił ją za rękę i ścisnął tak
silnie, że nóż wypadł na biurko.
— Myśl sobie, co chcesz — powiedział. – Zajmijmy się pracą. Ludzie czekają.
Amanda była zadowolona z hałasu, zamieszania i obecności wszystkich tych
biedaków. Dzięki nim nie miała czasu na rozmyślania o poprzednim wieczorze. Reva wciąż
uśmiechała się do niej w denerwujący sposób. Kilka razy napotkała wzrok doktora
Montgomery'ego, ale zawsze w takich chwilach odwracała głowę.
O pierwszej Hank klepnął Amandę po ręce.
—Idziemy na obiad.
—Nie, dziękuję — odpowiedziała. — Nie jestem głodna.
—Dzień, w którym nie będziesz głodna, będzie dniem końca świata. Chodź ze mną,
bo ci urządzę taką scenę, że nie będziesz śmiała podnieść czoła w tym mieście.
—Nie jestem pewna, czy mnie to obchodzi, jeśli ryzykuję sam na sam z panem. A
może zabierzemy jakieś inne pańskie przyjaciółki? A dokładniej: pański harem.
—Zaniosę cię na rękach — zagroził.
Amanda wstała i wyszła z nim, ale nie pozwoliła Hankowi nawet podać sobie
ramienia. Zatrzymali się przy samochodzie.
— Nie wsiądę z panem. Bez względu na to, co pan ze mną zrobi.
Prawie się uśmiechnął.
— W porządku, idziemy na piechotę.
Milczeli, aż do chwili, gdy usiedli przy stole i Hank zamówił obiad.
— Dziękuję — powiedziała ze złośliwym grymasem. — Jestem przyzwyczajona do
specjalnych posiłków.
—Co cię gryzie? Wczorajszy wieczór? Czy może dzisiejszy ranek? Jeśli chodzi o
wczoraj...
—Wolałabym o tym zapomnieć, jeśli pan pozwoli.
—Ja nie zapomnę tego do końca mojego życia — powiedział cicho Hank i już chciał
ująć dłoń Amandy, gdy nadeszła kelnerka.
Ku ich najwyższemu zdumieniu Amanda wybuchnęła płaczem. Kelnerka rzuciła
Hankowi nieprzyjemne spojrzenie. Ten, zakłopotany, chwycił tacę, ustawił na niej talerze i
szklanki, ujął Amandę za ramię, po czym pociągnął ją na zaplecze restauracji. Kucharze
patrzyli na nich zdziwieni. Amanda bardzo starała się powstrzymać łzy, ale nie było to łatwe.
Przystanęli dopiero kilkadziesiąt stóp od budynku, pod wielkim dębem.
Zmusił ją, by usiadła.
— W porządku, mów — powiedział. Postawił tacę obok Amandy, a sam usiadł nie
opodal.
—Doktorze Montgomery, ja...
—Nie nazywaj mnie doktorem. Wczorajszego wieczoru przekroczyliśmy już ten próg.
Chcę wiedzieć, dlaczego zgłosiłaś się do mnie do pracy, dlaczego chciałaś się ze mną
kochać i dlaczego teraz płaczesz.
Gdy to powiedział, zrozumiał, że czeka, by mu oświadczyła, że go kocha. Nie był
pewien, co by na to odpowiedział, ale po ostatniej nocy bliski był zaproponowania jej
małżeństwa. Perspektywa spędzenia każdej nocy tak jak tej ostatniej...
—Byłam arogancka wobec Taylora dziś rano — wyszeptała, a jemu opadły ręce. — I
wobec pani Gunston.
—Straszne — zauważył ironicznie. Myślał, że przyczyną jej wybuchu była zazdrość.
Reva rzeczywiście mu się narzucała i Hank chciał sprawdzić, czy całując inną kobietę
potrafi zapomnieć się tak jak przy Amandzie. Nie potrafił. — A zatem jesteś na mnie
zła i płaczesz dlatego, że byłaś arogancka wobec Taylora dziś rano?
A co z nami? — pomyślał. — Co z wczorajszym wieczorem?
Amanda próbowała się opanować. Hank podał jej talerz. Zaczęła jeść. Ten człowiek
nieuchronnie kojarzył jej się z jedzeniem.
— Przyszłam do pracy, ponieważ zrozumiałam, że ma pan w pewnym stopniu rację.
Rzucił jej pełne nadziei spojrzenie.
—Rzeczywiście niewiele wiem o życiu.
—Ach tak — powiedział cicho.
—To znaczy, znam pewne jego aspekty, ale nie wiem nic o randkach i... no, doktorze,
nie wiem nic o miłości.
—Wczorajszej nocy poszło ci świetnie — powiedział ciepło. Jego oczy płonęły.
Odwróciła wzrok.
—W pewien sposób okazał się pan bardzo uprzejmy, ucząc mnie tego. Wiem, że nie
zachowywałam się odpowiednio, ponieważ nie chciałam, żeby to pan był moim
nauczycielem. A dziś rano odmówiłam Taylorowi zastosowania się do jego planu
dnia.
—Nie wyobrażam sobie, jak można odrzucić coś tak wspaniałego.
—Proszę nie być aroganckim, doktorze Montgomery. To pan chciał być moim
nauczycielem, a nie odwrotnie.
—O co ci zatem chodzi? — zapytał ze złością.
— Chcesz zobaczyć, jak żyje druga połowa ludzi? A potem wrócić do swojego
nauczyciela—narzeczonego? Będziesz lepsza, bo przeżyłaś swój mały flirt? Do tego
zmierzasz?
Łzy znów napłynęły do oczu Amandy. Odstawiła talerz.
— O, do licha! — zaklął Hank i podał jej chustkę. — Już dobrze. Powiedz, co cię
dręczy.
— Wszystko! — wykrzyknęła szczerze. — Czuję się taka rozgoryczona i bezradna.
Przed pana przyjazdem byłam szczęśliwa. Uczyłam się całymi dniami i spędzaliśmy z
Taylorem wieczory przy poezji i muzyce, a teraz...
— Wydmuchała nos. — Teraz w głowie dźwięczy mi ragtime, chcę wychodzić z
domu i zacząć wykorzystywać swoją wiedzę. Kwestionuję to, co mówią Taylor i mój ojciec.
Do tego straszliwa nędza ludzi, którzy przyjechali tu na żniwa! Czuję się jak księżniczka
osadzona dożywotnio w wieży.
Hank nie zamierzał jej uświadamiać, że tak było istotnie.
— Czyli przyszłaś do mnie do pracy, żeby zobaczyć trochę świata? Czy wczorajszy
wieczór uleczył twoją bezsilność?
— Nie wiem, czym był wczorajszy wieczór – odparła szczerze. — On tylko wszystko
pogorszył. Nie wiem, kim jestem i czego chcę. Nawet Taylor wydaje mi się inny. Raz traktuje
mnie jak małą dziewczynkę, powiedział mi to nawet, a kiedy indziej obiecuje pocałunki, jeśli
dobrze odrobię lekcje.
— Co obiecuje? — zapytał zaskoczony Hank.
Amanda nie odpowiedziała wprost.
— Sądzę, że Taylor wstydzi się tak samo jak ja. Nie wie, czy jestem uczennicą czy
kobietą. Tak długo mnie musztrował, że już nie pamięta, jak trzeba traktować kobietę.
Hank powstrzymał się od uwagi, że to rzecz, której się nie zapomina. Starał się
spojrzeć na ten problem chłodno i zapomnieć o kobiecie, której usta... Studentka! Myśl o niej
jak o studentce.
— Kim wolałabyś być, Amando? — zapytał profesorskim tonem.
Znów podniosła talerz.
—Nie przeczę, że oczarował mnie pan, doktorze. — Zacisnął zęby, żeby nic nie
powiedzieć. — Ale nie doszłoby do tego, gdybym wiedziała, jak postępować z
Taylorem. — Zauważyła, że zagniewany odwrócił wzrok. Uspokoiła się. — W tym,
co mi pan powiedział, jest wiele prawdy. Byłam pewnego rodzaju więźniem w swoim
własnym domu, ale to dlatego, że nie potrafiłam się stamtąd wyrwać. Gdy
zdecydowałam się przerwać naukę i zacząć pracować, zrobiłam pierwszy krok. A dziś
rano Taylor...
—Co Taylor? — zapytał Hank, starając się nie podnosić głosu.
—Dziś rano byłam... spałam bez koszuli nocnej, otworzono drzwi, przechodził Taylor
i... popatrzył na mnie z zainteresowaniem. Jakbym była kobietą, a nie dzieckiem.
Hank odstawił talerz. Nie mógł jeść.
—Ach tak? — udało mu się powiedzieć. Czy tak właśnie traktowała ostatnią noc?
Jako sposób, by sztywny Taylor zobaczył w niej nareszcie kobietę? — A zatem
patrząc na półnagą kobietę w łóżku okazał pewne zainteresowanie?
—Zawsze potrafi mi pan wszystko obrzydzić. Wszystko, co dotyczy Taylora. Nie
zdaje pan sobie sprawy, że on uczył mnie od czasów, gdy byłam dzieckiem? To
normalne, że widzi we mnie uczennicę. I właśnie dlatego wtedy, gdy go pocałowałam,
Taylor...
—Co?
—Odtrącił mnie — odpowiedziała cicho. Przypomniała sobie swoje rozczarowanie.
— Potem sam mnie pocałował, ale to nie było tak samo.
—Tak samo?
—Przecież pan wie — odpowiedziała zarumieniona.
—A może powinnaś mi sama powiedzieć?
—Wczoraj wieczorem, gdy... czułam się tak, jakby to nie było ode mnie zależne. Ma
pan o wiele więcej doświadczenia niż Taylor. Te wszystkie otaczające pana kobiety...
Całuje pan Revę, Lilly Webster patrzy na pana tak, jakby chciała z panem robić to, co
my wczoraj. Poza tym na pańskim uniwersytecie jest na pewno wiele kobiet.
—Setki. Tysiące. Gdziekolwiek się pojawiam, kobiety tłoczą się, żeby wskoczyć do
mojego łóżka. — Nie potrafił ukryć sarkazmu. Sprawiała, że czuł się jak żigolak,
podczas gdy Taylor miał być szanowanym obywatelem, wzorem cnót. — Do czego
zmierzasz, Amando?
—Zastanawiam się, czy nie mógłby mnie pan tego nauczyć. Już pan to zaczął robić,
ale się opierałam, a teraz mogłabym się postarać.
—Czego miałbym cię uczyć? Miłości? — Jego brwi niemal dosięgły włosów. Tak
musieli czuć się poszukiwacze, kiedy trafili na żyłę złota.
—Nie, nie tego. Tego nauczyłam się już zeszłej nocy i jestem panu wdzięczna. Nie
będę się już obawiała nocy poślubnej i będę wiedziała, co robić.
—Nie ma za co — odpowiedział Hank i powstrzymał się od powiedzenia jej, że wątpi,
by Taylor wiedział cokolwiek o tych sprawach.
—Czy mógłby mnie pan nauczyć tej części życia, o której nie piszą w książkach?
Chodzi mi o taniec, filmy i to wszystko, co kobiety i mężczyźni robią razem. Może
jeśli przestanę zachowywać się jak dziecko, Taylor przestanie mnie tak traktować.
Taylor — pomyślał Hank; Zaczynał nienawidzić tego bubka. Traktowała tę noc jako
przymiarkę do nocy poślubnej z Taylorem. Czego więcej chcieć? Czy oczekiwał wyznania, że
nie może bez niego żyć? Miała być kolejną Blythe Woodley? Miał ochotę przespać się z
Blythe i miał nadzieję, że ona znajdzie sobie potem jakiegoś innego mężczyznę na męża, a
teraz, gdy Amanda proponowała mu właśnie takie rozwiązanie, z jakiegoś powodu był zły.
— Filmy, tak? Coś jeszcze? — zapytał w końcu. — A może lekcje sztuki kochania?
Odwróciła zapłonioną twarz.
— Jestem pewna, że wyczerpaliśmy temat zeszłej nocy.
— To tylko wierzchołek góry lodowej — powiedział takim tonem, jakby rozmawiał o
pogodzie. — Jest wiele innych pozycji, na przykład, ty na górze, na stojąco, na siedząco.
Albo...
—Na stojąco? — zapytała zdumiona. — To znaczy jak...? Chodzi mi o to, jak
fizycznie...
—Stanąłbym prosto, ty objęłabyś mnie nogami w pasie, a ja podtrzymałbym cię za...
— Zagiął ręce, jakby trzymał ją za pośladki. — I nadziałbym cię na mojego starego.
— Twojego... — Amanda zachichotała w pierwszej chwili, ale opanowała się. —
Myślałam, że wczorajsza noc wyjaśnia wszystko. Poczekam chyba jednak do ślubu z
Taylorem. — Mimo wszystko nie mogła sobie wyobrazić Taylora nadziewającego ją na
swego... — Doktorze Montgomery? — zapytała cicho. — Czy myśli pan, że mogłabym zajść
w ciążę po wczorajszej nocy?
Hank zakrztusił się herbatą.
—Mam nadzieję, że nie — odpowiedział szczerze.
—Ale myślałam, że to, co robiliśmy, ma coś wspólnego z prokreacją. Interesuje mnie
to trochę.
—Amando — zaczął zirytowany. Rozmawiała z nim tak, jakby był jej starszą
przyjaciółką. — Byłem w łóżku z wieloma kobietami, to znaczy, z kilkoma kobietami,
i nie sądzę, by którakolwiek z nich miała moje dziecko, choć rzeczywiście jedna coś o
tym wspominała. Poza tym służy to nie tylko prokreacji, ale też i przyjemności. Czy
było ci ze mną dobrze tej nocy?
Amanda nie mogła mu spojrzeć w oczy. Dobrze? Niemal umarła z rozkoszy. A dziś
rano najchętniej zastrzeliłaby jego i Revę.
—Tak — wyszeptała. — Ale myślałam, że jeden... stosunek, to jedno dziecko. —
Małżeństwa... — Przerwała, ponieważ nie wiedziała, co robią ze sobą małżeństwa.
—Małżeństwa — powiedział spokojnie Hank — robią to często. Gdybyśmy my dwoje
byli małżeństwem, kochałbym się z tobą co wieczór i co rano przed wyjściem na
uczelnię, a pewnie przychodziłbym do domu także w czasie obiadu. Przecież nie
mogłabyś począć tylu dzieci na raz.
—Rozumiem — odpowiedziała. Starała się utrzymać tę rozmowę na płaszczyźnie
abstrakcyjnej, ale zaczynała czuć się dziwnie. Przy obiedzie? W świetle dnia?
Zastanawiała się, jak wyglądałby teraz bez ubrania. Znała dotyk jego ciała, ale chciała
je widzieć. Czy jego ramiona są tak szerokie, jak jej się wydawało? Czy jego uda...
Przełknęła ślinę. — Nie wiedziałam. Dziękuję, że mi pan tyle powiedział.
— Proszę bardzo — odrzekł uprzejmie. — Pokażę ci wszystko, co tylko zechcesz.
— To bardzo miło z pana strony.
Uśmiechnęła się słabo i popatrzyła na brudne talerze. Niewiele brakowało, a
powiedziałaby, że oczekiwała innego obiadu i chciała, by ją zabrał swoim żółtym
samochodem, a jego ręce...
— Możemy wracać?
— Tak — odpowiedziała, przełknąwszy ślinę. Zaczęła podnosić się z trawy.
Hank położył rękę na jej ramieniu.
—Czy chcesz mi powiedzieć, co zaszło między tobą a Taylorem w dniu, w którym
przegrałaś zakład? Dlaczego cię odepchnął i ukarał testem z rachunków?
—Wolałabym o tym nie mówić.
—Może byłbym w stanie coś ci poradzić, żeby to się już nie powtórzyło. Ale jeśli mi
nie powiesz, o co chodzi, nic nie będę mógł pomóc.
Nie chciała przypominać sobie tego popołudnia.
—Pocałowałam go. Stał naprzeciw mnie, a ja wspięłam się na palce i pocałowałam go.
—Tak po prostu?
Nie wiedziała, o co mu chodzi.
—A jak inaczej? To przez ten zakład. Pomyślałam, że robię to dla dobra nas
wszystkich, ponieważ powiedział pan, że odjedzie, jeśli Taylor okaże jakieś
zainteresowanie. Więc go pocałowałam. Jak inaczej miałam to zrobić? Gdybym
pocałowała pana... — zawahała się. — Wie pan, o co mi chodzi.
—Rozumiem doskonale. Zachowałaś się jak mała dziewczynka i właśnie tak
potraktował cię Taylor.
—Uczennice nie całują nauczycieli. Chociaż może pańskie studentki to robią.
—Nigdy. A gdyby któraś z nich tak się zachowała, potraktowałbym ją jak Taylor
ciebie.
—Aha — odpowiedziała. Zaczynała dochodzić do wniosku, że przykrości ostatnich
dni były jej winą. — Nie jestem pewna, czy wiem, czy dobrze rozumiem.
— W porządku. Chodźmy stąd. Musimy stracić jeszcze parę minut. Pokażę ci, jak
uwieść mężczyznę.
Zawahała się.
—Sądziłem, że chcesz, bym cię nauczył, jak być nowoczesną kobietą.
—Myślałam o kinie i o tym, że mógłby mnie pan nauczyć tańczyć tango.
—Reva zna się na mężczyznach. Jestem pewien, że gdyby pocałowała Taylora, nie
ukarałby jej arytmetyką.
Amanda stwierdziła, że znów zostawiła w domu swój zaręczynowy pierścionek. Reva
pomogła go Taylorowi wybrać.
— Chodźmy, doktorze Montgomery — powiedziała. — Nie wiem wiele, ale jestem
pojętną uczennicą.
Patrzył, jak podnosi pełną brudnych naczyń tacę i idzie w kierunku restauracji. Na
razie nie odkrył wielu rzeczy, których by nie umiała. Uśmiechając się pod nosem, podążył za
nią. Miał lekcję do przeprowadzenia.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Szli w milczeniu przez zakurzone ulice Kingman. Amanda nie mogła z siebie
wydobyć słowa, tak bardzo ciekawa była tego, co miało nastąpić. To tylko lekcja —
powtarzała sobie. — Lekcja, dzięki której będę potem umiała postępować z Taylorem.
Przecież to o niego chodzi. Jego kochała od lat. Jego miała poślubić. Musi dowiedzieć się, w
jaki sposób w jego oczach przestać być dzieckiem, a stać się kobietą, zaś doktor Montgomery
jest na tyle uprzejmy, by być jej nauczycielem.
— Tutaj — powiedział, otwierając drzwi schowka na szczotki.
— Tu? — zapytała.
— Jedyne spokojne miejsce. Pośpiesz się, już i tak długo nas nie ma.
Odniosła wrażenie, że Hank chce mieć to jak najprędzej za sobą. Problemy ludzi
oczekujących na górze były przerażające, daleko ważniejsze niż jej własne. Weszła do
pomieszczenia i zamknęła za sobą drzwi.
Hank postawił do góry nogami wielkie wiadro i usiadł na nim.
—Przede wszystkim musisz wiedzieć, że jest niedobrze, gdy on stoi, bo jest wyższy
od ciebie. Poczekaj, aż usiądzie, a wtedy będziesz miała większe możliwości. Teraz
zgaś światło i chodź do mnie na kolana.
—Ale... —zaczęła.
—Wyobraź sobie, że jestem Taylorem. Lepiej ci to wyjdzie po ciemku. Amando, jeśli
chcesz po ślubie mieć nadal zapewniony rozkład dnia, nie musisz się tego uczyć.
Twoja wola.
Gdy zgasiła światło, zapadła absolutna ciemność, ale dłonie doktora Montgomery'ego
odnalazły ją i posadziły na jego kolanach.
—Co robisz, Amando? Powinnaś teraz uczyć się łaciny.
—Tak, ja... Ach tak, jesteś Taylorem.
—Udaję — poprawił ją Hank. — Ale gdybym znalazł się na jego miejscu, objąłbym
cię, o tak — powiedział głaszcząc jej plecy. — Potem zrobiłbym to... — przesunął
ręce dotykając skraju jej piersi — ...i pocałowałbym cię.
Pocałował ją delikatnie, bez pośpiechu, w taki sposób, że Amandzie przypomniał się
cały ubiegły wieczór. Objęła go, jej język wyszedł mu na spotkanie. Jęknęła, gdy chwycił jej
piersi. „Na siedząco" — powiedział. Okazuje się, że można się kochać na siedząco.
Przysunęła się do niego bliżej.
Odepchnął ją.
— Nie jestem przecież sobą. Jestem Taylorem. — Z trudem przełykał ślinę, czuł się
fatalnie. Ona go chyba doprowadzi do obłędu. — Taylor siedziałby inaczej. — Opuścił ręce
wzdłuż boków starając się jej nie dotykać. Na jej twarz padł wąski promień światła spod
drzwi i Hank znów uświadomił sobie, jaka jest śliczna. W oczach Amandy nie było teraz
smutku. — I co teraz zrobisz?
— Nie wiem. Z panem nie muszę robić nic. Pan zawsze jest gotów. — Czuła to
wyraźnie pod lewym pośladkiem. Serce biło jej szybko, ale on wydawał się chłodny, mało
zainteresowany jej pocałunkami... no, może niezupełnie.
— Chyba bym go pocałowała — powiedziała nachylając się do twarzy Hanka, ale on
odwrócił się.
— Nie. Bardziej subtelnie. Pocałuj mnie w szyję, spróbuj odpiąć mi kilka guzików
jedną ręką, a drugą połóż na moich włosach.
—Aha, rozumiem. — To było całkiem łatwe. Jego włosy były miękkie i czyste,
okręcały się wokół palców. Guziki koszuli dały się odpiąć bez kłopotu. Wśliznęła
dłoń, by dotknąć nagiej piersi. — Dobrze?
—Bardzo dobrze.
Teraz całowała szyję. Dotykała wargami gorącej, opalonej skóry, szorstkiego zarostu,
zabłądziła językiem w gęste baki. Smakowały wspaniale.
— Ucho — powiedział zwięźle. Ledwie słyszał swój głos przez głośne dudnienie
własnego serca.
Umiała wymyślić coś oryginalnego. Ujęła ucho w zęby i pociągnęła lekko. On
przesunął ręce na jej uda. Przebiegła językiem po brzegu ucha; czuł na sobie jej ciepły
oddech.
—Dobrze mi idzie? — wyszeptała.
—W porządku, jak dotąd — zdołał z siebie wydusić.
Nabrała odwagi, całowała jego skroń, powieki, policzki. Rozpięła już prawie całą
koszulę i chciała teraz przywrzeć do jego gorącej, śniadej skóry, ocierać o włosy na piersi.
— A to? — zapytała szeptem, pieszcząc językiem lewe ucho. Musiała się trochę na
nim oprzeć. Miała ochotę zdjąć sukienkę i poczuć na sobie jego usta.
Pocałowała go. Zrobiła to desperacko, wciskając drapieżnie język pomiędzy jego
wargi, miażdżyła je prawie, gryzła. Potem przesunęła usta na jego szczękę, szyję. Zaczęła się
o niego ocierać całą sobą.
Hank przestał udawać. Podniósł ją lekko i posadził sobie okrakiem na kolanach.
Podciągnął sukienkę. Bielizna Amandy pękła w kroku i szorstki materiał jego spodni zetknął
się z gładką skórą ud i ich rozpalonym wnętrzem. Przytrzymał mocno głowę dziewczyny, by
móc ją całować głębiej, podczas gdy jego druga ręka rozpinała spodnie. Amanda pieściła ją
swą odsłoniętą kobiecością.
Ktoś szarpnął za klamkę.
—Chyba zamknięte. — Usłyszeli głos Revy. — Ty masz klucze czy doktor Hank?
—Chyba są na górze — odpowiedział Joe. — Pójdę zobaczyć.
—Pójdę z tobą — zdecydowała Reva. A potem dodała do kogoś trzeciego: — Ty tu
zostań. Musisz sama sprzątnąć. To twoje dziecko zwymiotowało.
Wewnątrz składziku Amanda i Hank uświadomili sobie, kim są i gdzie są.
— Lepiej chodźmy stąd — powiedziała Amanda. — Nie sądzę, by oni to zrozumieli.
Ja też nie — pomyślał Hank, mechanicznie zapinając spodnie.
Amanda w końcu odnalazła włącznik lampy. Gdy zabłysło światło, ich oczy spotkały
się na moment. Nie ośmieliła się patrzeć na Hanka dłużej. Miała wrażenie, że wystarczyłby
jeden ruch, a zapłonęłaby jak ta żarówka.
Hank otworzył drzwi i wyjrzał. Reva i Joe byli jeszcze na górze, ale przy schodach
stała jakaś Włoszka trzymając za rękę dziewczynkę o zielonkawo—bladej twarzy.
— Dzień dobry — zaczął Hank. — My...
Po drodze na górę Amanda zaczęła rozmawiać z kobietą, podając szereg powodów,
dla których znaleźli się w składziku.
Hank zatrzymał się w połowie schodów.
—Co to za język?
—Włoski. Ona przecież jest Włoszką.
—Możliwe, ale po jakiemu ty mówisz?
—Chyba po grecku — powiedziała zrezygnowana.
— A może po rosyjsku. Może po łacinie...
Patrzył na nią powstrzymując się, by jej nie dotknąć, nie pocałować. Czuł jeszcze jej
język w swoim uchu.
— Idź poprawić włosy, a potem wróć do pracy. Następny pociąg przyjeżdża o drugiej.
Twój ojciec dał ogłoszenie w trzech stanach. Im więcej ludzi przybędzie, tym większa
konkurencja. Może wyrzucać ich setkami i nadal mieć wystarczającą liczbę pracowników do
zebrania chmielu. Idź już. Dość spojrzeć na ciebie, by się wszystkiego domyślić.
Amanda pobiegła na górę do pokoju wypoczynkowego. Lustro pokazało jej zmienioną
twarz, rozrzucone na plecach włosy i nabrzmiałe usta. Starała się to jakoś naprawić.
Przynajmniej nikt nie widzi rozdartej bielizny. Oparła się na chwilę o drzwi. Gdyby Hank jej
teraz dotknął, pękłaby jak bańka mydlana. Zrobiła coś bardzo dziwnego, wręcz
bezwstydnego.
Próbowała myśleć o Taylorze. Jest w nim zakochana i chce, by traktował ją jak
kobietę. Taki jest cel.
Wróciła do dusznego biura, wypełnionego przez ludzi, którzy przyszli się dowiedzieć,
czym są związki. Amanda musiała im tłumaczyć, że nie stracą pracy, jeśli poproszą o łyk
wody.
Zanim usiadła, popatrzyła na doktora Montgomery'ego. Jego włosy były potargane i
miała ochotę przygładzić je, ale właśnie wtedy Reva przebiegła ręką po jego głowie.
Przechodząc obok Amandy powiedziała cicho:
— Dlaczego musisz mieć ich obu? Daj mi jednego, zgoda?
Pełna poczucia winy Amanda zajęła się siedzącą przed nią rodziną Hindusów.
Próbowała znaleźć język, który znałyby obie strony. Nie patrzyła już na Hanka.
Ale on nie mógł od niej oderwać wzroku; czasami nie mógł sobie nawet przypomnieć,
o czym mówi. Pomyślał, że najpierw ocenił ją jako przemądrzałą, niecierpliwą pedantkę, a
potem się z nią kochał.
Reva co chwilę przypominała mu o pracy i musiał przerwać marzenia.
— Jest tu coś w okolicy? — zapytał ją Hank. – Jakieś miejsce, gdzie mógłbym zabrać
dziewczynę?
Reva posłała mu zachęcający uśmiech.
—W Terril City jest jarmark. Z przyjemnością tam pójdę.
—Jarmark? Świetnie. — Napisał parę słów do Amandy, wsunął kartkę między papiery
i kazał Joemu położyć to na jej biurku.
Gdy zobaczyła tę kartkę, rozmawiała właśnie z jakimiś Hiszpanami i, przyzwyczajona
do tłumaczenia wszystkiego, co jej podsuwano, przeczytała wiadomość od Hanka głośno po
hiszpańsku.
Młoda kobieta uśmiechnęła się, a jej mąż odpowiedział, że z przyjemnością pójdzie z
nią dziś na film, a jutro na jarmark. Amanda oblała się rumieńcem od stóp do głów.
O wpół do piątej Hank stanął koło jej biurka.
—No i?
—Jestem umówiona z kimś innym. Nie mogę.
—Pomyślałem, że mógłbym cię nauczyć, jak zachowywać się na randce, żebyś się nie
ośmieszyła, jak pójdziesz z Taylorem.
—Ach tak — odrzekła. Chciała iść z Hankiem, zobaczyć ten film, siedzieć obok
niego. Poza tym wiedziała, że on za kilka dni odjedzie. — Tak, pójdę.
—A jutro?
—Też — Tylko tyle udało jej się powiedzieć.
Reva stała niedaleko. Patrzyła i słuchała. To naprawdę nie w porządku, że Amanda ma
tak wiele, podczas gdy ona ma tak mało. A potem uśmiechnęła się. Pomyślała, jak
zareagowałby narzeczony Amandy, dowiedziawszy się, gdzie jego ukochana spędza
wieczory.
Przez resztę dnia Amanda oczekiwała czegoś wspaniałego. Kilka razy przypomniała
sobie o Taylorze, ale przecież robiła to wszystko właśnie dla niego. O szóstej Hank znów
podszedł do jej biurka.
— Gotowa? Seans zaczyna się o wpół do siódmej.
Amanda wzięła torebkę i poszła za nim.
Reva stała w drzwiach i obserwowała odchodzącą parę.
— Zazdrosna? — zapytał z uśmiechem Joe.
—Tak, chyba tak — odpowiedziała. — Bogaci dostają wszystko.
—Myślisz, że Amanda spodobała się doktorowi tylko dlatego, że jest bogata? No to
nie widziałaś, jak na nią patrzy. Ona go o wiele bardziej interesuje niż jej ojciec.
—Kto cię prosił o zdanie? — sapnęła. — Wiem, że jest ktoś, kogo ci dwoje bardzo
interesują. — Wyszła z budynku i ruszyła w kierunku majątku Cauldenów.
Hank i Amanda szli do Opera House, gdzie wyświetlano najnowszy film. Dotąd
doktor nie przytulił jej, choć miał na to ogromną ochotę.
— Gdybyśmy byli parą narzeczonych, wziąłbym cię teraz pod ramię — powiedział,
wyciągając do niej rękę.
Amanda uśmiechnęła się.
—Coś jeszcze?
—Może się zdarzyć, że film cię przestraszy. Słyszałem, że życie głównej bohaterki
wielokrotnie narażone jest na ogromne niebezpieczeństwo.
—A co się stanie, jeśli się przestraszę?
—Chwycisz mnie za rękę — odpowiedział unosząc jej dłoń do ust. — A ja cię
obronię.
Przez chwilę patrzyła na jego usta.
— Proszę pamiętać, doktorze, że jest pan moim nauczycielem, a nie narzeczonym.
— Ani na moment o tym nie zapominam.
Wprowadził ją do ciemnej sali, zajęli miejsca w środku jednego z pierwszych rzędów.
Amanda nie była pewna, czego spodziewała się idąc tutaj, ale nawet nie marzyła, że
kinematograf okaże się aż tak interesującym miejscem. Kłopoty trapiące ładną aktorkę
przedstawiono tak prawdziwie! Jej prześladowca był okropny; bez przerwy planował coś
przeciw młodej kobiecie i próbował ją okraść.
Hank obserwował igrające na twarzy Amandy emocje. Wyglądała jak dziecko,
ściskała mocno jego rękę, objął ją więc i przytulił. Wynagrodziła mu to przyciskając twarz do
jego piersi w chwili, gdy bohaterka o mało nie wpadła pod pociąg. Jeszcze nigdy żaden film
nie sprawił doktorowi tyle radości.
Gdy seans skończył się i zabłysły światła, Hank nie miał ochoty wychodzić, by nie
wypuścić Amandy z objęć. Ponieważ i jej uścisk nie zelżał, wiedział, że Amanda czuje się
podobnie.
— Co zrobiłaby teraz para narzeczonych? – zapytała ściskając przytulającą ją rękę.
Zaprosił tylko na film. Czy od razu odwiezie ją do domu swoim samochodem? Czy
ma wracać, by przekonać się, że Taylor zaplanował na dziś wieczór poezji? Jak mogłaby
czytać wiersze po tym, co widziała: ten pociąg prawie zabił młodą kobietę?
— Zabrałbym cię w jakieś spokojne, odosobnione miejsce na kolację. Gdzieś, gdzie są
świece i skrzypce. Moglibyśmy potańczyć.
Po prostu mi to mówi. Nie pyta, czy z nim pójdę — skonstatowała.
—Obawiam się, że nie mogę. Nie umiem tańczyć.
—Możesz się nauczyć. Łatwo ci to idzie.
— Przypuszczam, że to zależy od nauczyciela.
Jego usta były teraz blisko jej ust i Amanda miała nadzieję, że Hank ją pocałuje.
— Hej! — zawołał ktoś na końcu sali. — Płacicie za następny seans?
Hank i Amanda odskoczyli od siebie. Wyszli z sali. Teraz powinna poprosić, żeby
odwiózł ją do domu.
— Wiesz — powiedział Hank — naprawdę musisz się nauczyć tańczyć. A jeśli cię
zaproszą z Taylorem do Białego Domu i sam prezydent poprosi cię do tańca? Co odpowiesz?
Że nie umiesz?
Poczuła się pewniej.
— Chyba ma pan rację. Ale w tym nie mogę tańczyć. — Popatrzyła na swoją
granatową garsonkę. – Moja suknia balowa podarła się i wymaga naprawy.
Ujął ją za ramię.
— Załatwimy to. Tam, skąd ją przyniosłem, jest więcej sukien.
Podobno chciała się pani ze mną zobaczyć — powiedział Taylor, patrząc na Revę
stojącą w gabinecie oblanym promieniami zachodzącego słońca. Powtarzał sobie, że jest zbyt
krzykliwie umalowana, że ma na sobie sukienkę w jaskrawym, nieeleganckim kolorze, a
mimo to czuł zainteresowanie. Chciałby ją zobaczyć z czystą twarzą, ubraną w coś prostego a
drogiego zarazem; może w jasny błękit? — W czym mogę pomóc?
Reva zdawała sobie sprawę, że robi na nim wrażenie. Był oczywiście w stosunku do
niej oficjalny, ale wiedziała, że potrafi go rozruszać. Chciałaby go pocałować, zobaczyć, jak
się nad nią pochyla. Odwróciła się.
— Czuję się trochę jak szkolna plotkara. Przyszłam powiedzieć panu coś o Amandzie,
ale teraz nie jestem pewna, czy powinnam. Chyba sobie pójdę.
Nie chciał, by odeszła. Nie przyznałby się do tego nawet przed sobą, ale ostatnio był
bardzo samotny. Amanda stale przebywała poza domem, rzadko widywał J. Harkera, a pani
Caulden nie odzywała się do niego.
— Proszę zaczekać. Proszę zostać i napić się herbaty. A może sherry?
Herbata — pomyślała Reva. — Na pewno podadzą w srebrnym dzbanku. Popatrzyła
na Taylora i w jego pięknych, ciemnych oczach dostrzegła pożądanie. Uważaj dziewczyno —
strofowała się — on nie jest dla ciebie. Miała przeczucie, że jest tak samo biedny jak ona.
Pieniądze dostałby dopiero poślubiając Amandę.
— Tak — usłyszała swój głos. — Napiję się herbaty.
Godzinę później osiągnęła cel wizyty i opowiedziała o Amandzie. Taylor przyjął to z
pozornym spokojem, ale w jego oczach dostrzegła ból. I oszołomienie. Amanda nie potrafiła
opędzić się od zbyt natrętnego mężczyzny. Nie umiała nawet tańczyć. Czyżby jej narzeczony
był równie zacofany?
—Uważa pani zatem, że między nimi nastąpiło jakieś porozumienie? — zapytał
Taylor starając się ukryć swoje uczucia. Amanda była jedyną kobietą, której zaufał, a
jednak zdradziła go.
—Czy mogę być szczera? Hank jest mężczyzną z bajki, ale z drugiej strony, nie dość
starał się pan zatrzymać Amandę przy sobie. Hank dostał ją podaną na srebrnej tacy.
Taylor zesztywniał.
— Sam poprosiłem, żeby towarzyszyła doktorowi Montgomery'emu. Sądziłem...
Reva z brzękiem postawiła filiżankę na stole.
—Dlaczego nie pójdzie mu pan przyłożyć?
—Co proszę?
—To chyba rzeczywiście nie jest najlepszy pomysł. Po tym, jak pokonał Sama Ryana,
nie sądzę, żeby mu pan dał radę. Ale ma pan atut: jest pan zaręczony z Amandą. Jutro
ma z Hankiem iść na jarmark w Terril City. Proszę ją zaprosić. Musi pójść z panem.
—Na jarmark? — zapytał oszołomiony. — Nie ma mowy. Poza tym jutro miała
czytać Thackeraya.
—Czytać? — sapnęła Reva. — Jak jej się pan oświadczył?
—Wydaje mi się, że to osobiste sprawy, panno Eiler.
—Co jest osobiste? Klękał pan przed nią, przysięgał dozgonną miłość i powiedział, że
umrze pan, jeśli za pana nie wyjdzie?
—Nie sądzę...
—O to chodzi. — Rozparła się na krześle. — A Hank zrobiłby to. Gdyby to on
oświadczał się kobiecie, proszę mi wierzyć, byłby romantyczny. Wynająłby
prawdopodobnie skrzypków, napełnił wannę szampanem i sprawił, że wybranka
czułaby się najpiękniejszym, najbardziej godnym pożądania stworzeniem na świecie.
—Rozumiem — powiedział Taylor. Rzeczywiście coś do niego dotarło. Panna Eiler
mówiła o romansach. — Sądzi pani, że Amandzie się to spodoba?
—Wszystkie kobiety lubią zaloty. Wszystkie chcą, by mężczyzna stracił dla nich
głowę. Oto, na czym polega miłość. Na tym, że mężczyzna okazuje kobiecie swoje
zainteresowanie. To nie muszą być kwiaty ani skrzypce. Wystarczy, by chciał być
przy niej blisko. Romantyczne rozmowy. Zazdrosny mężczyzna jest romantyczny.
Jeśli kocha pan Amandę, musi jej to pan okazać.
—Dałem jej pierścionek — bronił się Taylor.
—Którego nigdy nie widziałam na jej palcu od czasu, gdy go wybraliśmy. Czy pan
przypadkiem nie powiedział jej, że to ja panu pomogłam?
—Rzeczywiście, wspomniałem o tym.
Reva jęknęła. Wyczuwała w nim namiętność, ale jakże głęboko ukrytą! Potrzebował
kogoś, by ją rozpalił.
— Panie Driscoll, będę okrutna. Traci pan Amandę. Jeśli nie zacznie pan o nią
walczyć, ucieknie z Hankiem Montgomerym lub jakimś wędrownym handlarzem.
Taylor patrzył na Revę. Jak ma walczyć? Może wiersze Roberta Burnsa to załatwią?
Reva dostrzegła jego zmieszanie.
— Niech pan zaprosi Amandę na jarmark, żeby się zabawiła. Niech pan wygra coś dla
niej. Zabierze na przejażdżkę, do Tunelu Miłości i całuje dziko. Przywiezie ją pan do domu i
spróbuje wedrzeć się do jej pokoju. Niech ona myśli, że pan dla niej oszalał.
Taylor nadal nie odrywał wzroku od Revy. Nie potrafił wyobrazić sobie żadnej z tych
rzeczy, ale z pewnością chciałby teraz pocałować pannę Eiler.
Reva zauważyła jego spojrzenie i zapragnęła go przytulić. W jego pozornym
opanowaniu było coś, co ją poruszało do głębi.
— Może — zasugerowała łagodnie — nie ma pan doświadczenia w dzikim całowaniu
kobiet?
— Chyba nie — odpowiedział równie cicho.
Pochylili się ku sobie. Ich usta zetknęły się, a przez ich ciała przebiegł dreszcz. Taylor
objął Revę za szyję i przyciągnął ku sobie.
Ona opanowała się pierwsza i spojrzała mu w oczy. Biedny — mitygowała się. —
Pamiętaj o tym. Jest biedny jak mysz kościelna. Zakochaj się w nim, a skończysz z sześcioma
bachorami, których nie będziesz miała z czego wyżywić.
— Nieźle — podsumowała. — Ale musi pan nad tym jeszcze popracować. Proszę
zabrać Amandę na jarmark i poćwiczyć z nią. Muszę już iść. — Powinna była wyjść jeszcze
przed tym „ćwiczeniem". — Miłego wieczoru, panie Driscoll.
Ale przecież jest zamknięte — powiedziała Amanda do Hanka, gdy stanęli przed
wystawą sklepu z garderobą. Wewnątrz wisiała wspaniała jedwabna suknia balowa z
koronkowym gorsem.
— Czytałaś historię o Alladynie? Tak się składa, że znam zaklęcie, które otwiera te
drzwi o każdej porze dnia i nocy.
Podniosła wzrok. Gdy się uśmiechał, czuła zażenowanie.
—Jakie jest to zaklęcie?
—„Płacę gotówką" — odpowiedział, a ona roześmiała się. — Chodź, właścicielka
mieszka na górze. Poprosimy, żeby otworzyła i znalazła coś odpowiedniego dla ciebie.
Amanda poczuła się nieco zazdrosna, że właścicielka tak szybko zgodziła się
otworzyć sklep dla niego... po raz drugi. Tu kupił też poprzednią suknię.
Gdy szli po nie oświetlonych schodach, Amanda szepnęła:
— Wyglądacie na zaprzyjaźnionych.
Zatrzymał się i przyparł ją do ściany.
—Gdybyśmy byli narzeczonymi, albo przynajmniej spotykali się, uznałbym to za
objaw zazdrości. Czy ty jesteś zazdrosna?
—Ależ nie! Jakże mogłabym, skoro kocham innego.
—Wolałabyś, żebym to ja całował ładną sklepikarkę, czy Taylor?
—Już się przyzwyczaiłam, że się pan całuje z różnymi osobami. Aż dziw bierze, że
nie jest to warunkiem wstąpienia do związku. „Wszystkie młode kobiety muszą przed
zaciągnięciem się pocałować doktora Montgomery'ego."
Roześmiał się i odsunął, by mogła przejść. Znalazłszy się w sklepie, Amanda
zapomniała o mężczyznach. Nie odwiedzała takich miejsc od lat, od czasu przyjazdu Taylora.
Tak bardzo była zajęta nauką, że niewiele uwagi poświęcała modzie. Taylor wybierał dla niej
skromne, proste ubrania zakrywające niemal każdy skrawek ciała. Ale tu wisiały suknie z
delikatnych tkanin, z koronką i cekinami, z przepięknej, półprzezroczystej jedwabnej żorżety,
satyny i chińskiej krepy. Popatrzyła pytająco na Hanka.
— Ruszaj — rozkazał, śmiejąc się z jej oszołomienia. — Przymierz wszystko. Kup, co
chcesz.
—Proszę przesłać rachunek mojemu ojcu — powiedziała Amanda, podchodząc do
błękitnej jedwabnej sukni.
—Ja finansuję wszystko — pośpieszył z zapewnieniem Hank. Miło mu było
pomyśleć, że to, za co zapłaci, będzie dotykało skóry Amandy. — I proszę dorzucić
jeszcze kilka sztuk tego — dodał, wskazując komplety bielizny z różowej jedwabnej
krepy przybranej satyną.
Amanda przymierzała jedną suknię po drugiej i pokazywała się w nich kolejno
Hankowi. Nie potrafiłaby opisać, co czuła, gdy na nią patrzył jak na najpiękniejszą kobietę na
świecie. Zdecydowała się na pięć sukien, a ubrała w tę, którą zobaczyła na wystawie. Razem
poszli do samochodu, Hank dźwigał pakunki.
— Czy wyglądam dobrze? — zapytała, choć wokół panowały ciemności, a miejsce, w
którym zaparkował samochód, pogrążone było w jeszcze gęstszym mroku.
— Czy gdybyś był mężczyzną, a ja nie związaną z nikim kobietą, zainteresowałbyś
się... to znaczy pomyślałbyś, że wyglądam dobrze?
Hank cisnął pakunki na siedzenie samochodu, ujął ją za rękę i poprowadził w głęboki
cień palm.
— Amando, gdybyś była moją, byłbym tak zachwycony twoją urodą, że... — Uniósł
jej dłoń do swoich ust i ugryzł lekko opuszkę palca. To nie był pocałunek, to coś więcej —
jakby chciał zjeść kawałek jej skóry. Przesunął zęby gryząc, zasysając wnętrze dłoni, potem
dalej i dalej, zatrzymał się w zagłębieniu łokcia, potem powędrował ustami jeszcze wyżej.
Dotarł do najdelikatniejszych, najbardziej wrażliwych części jej ramienia.
Gdy jego wargi przesunęły się po zagięciu szyi, po prawym ramieniu, w dół aż do
palców, Amanda odchyliła głowę i zamknęła oczy.
— Amando...
Miał w ustach jej palce; czuła jego język, zęby, gorące wargi.
—Tak — odparła, zgadzając się na wszystko, o co ją poprosi.
—Gdybyś była moja, to właśnie bym zrobił.
Amanda popatrzyła na Hanka. Nawet przez gęstniejący mrok mogła dostrzec wyraz
jego oczu, lekkie drżenie nozdrzy. Zafascynowana, niczym kobra muzyką fletu, obserwowała,
jak pochłania jej palce. Czuła, że mięknie, lecz gdy już miała oprzeć się o niego, puścił jej
rękę.
— Chodźmy coś zjeść — zaproponował i ruszył do samochodu, by otworzyć przed nią
drzwi.
Amandzie udało się jakoś wcisnąć pomiędzy paczki.
Po drodze do restauracji Hank niewiele mówił. Wiedział, że igra z ogniem, ale nie
potrafił się opanować. Mógł ją zabrać Driscollowi. Wiedział o tym. Ale nie byłby wtedy w
porządku ani wobec siebie, ani wobec Amandy. Pod urokliwą postacią pięknej kobiety kryje
się przemądrzała damula, którą spotkał pierwszego dnia. Nie jest kobietą dla niego,
niezależnie od tego, ile ma w sobie uroku.
Amanda myślała o tym samym. To tylko tani podrywacz, a nie mężczyzna dla niej.
Gdy nie był blisko, mogła przekonać się, jaki jest naprawdę. Z takim mężczyzną można mieć
krótki romans, ale nie powinno się go kochać. Jeśli jakaś kobieta popełni ten błąd, czeka ją
przykre rozczarowanie.
Starała się nie zapomnieć o tym, gdy patrzyła, jak Hank prowadzi samochód,
obserwowała jego profil w świetle księżyca i reflektorów, przyglądała się jego silnym rękom
na kierownicy, sposobowi, w jaki chwytał gałkę biegów. Widziała grę mięśni na jego nogach,
gdy naciskał pedały.
Hank dostrzegł jej głodny wzrok i zatracił poczucie rzeczywistości. Położył dłoń na jej
kolanie.
—Czy kiedykolwiek wkładasz na siebie coś innego niż czarne jedwabne pończochy?
—Taylor mówi, że to najbardziej elegancki i kobiecy kolor.
Hank uśmiechnął się.
—Jest albo głupcem, albo znawcą.
—Nie wiem...
Na skraju miasta znajdowała się mała, cicha restauracyjka. Gdy się zatrzymali,
spojrzał na Amandę.
Nagle Amanda położyła Hankowi palec na ustach. Wyglądał, jakby chciał powiedzieć
coś ważnego.
— Niech tak zostanie — szepnęła łagodnie. Zdjęła palec. — Jak narzeczony
pomógłby swojej wybrance wydostać się z samochodu?
Znała już reguły gry, która się między nimi toczyła.
—Najpierw by pocałował...
—Ach tak? — westchnęła i nadstawiła policzek. Hank musnął palcami jej twarz,
przesunął je do włosów. Z każdym dniem kok stawał się coraz luźniejszy.
—Albo by nie pocałował.
Rzadko zdarzało się, by ktoś się z nią droczył, a już nigdy w tak drażliwej materii.
—Ach ty! — wykrzyknęła, a Hank podniósł ręce, jakby zasłaniał się przed ciosem.
Runęła na niego, paczki rozsypały się po podłodze samochodu. Uderzyła go w chwili,
gdy jego ręka wyszła na spotkanie jednej z najbardziej apetycznych części jej ciała.
—Poddaję się. Pocałuję cię.
—Nie pocałujesz, ponieważ na to nie pozwolę — powiedziała Amanda hardo i
wysiadła z samochodu.
Hank wyskoczył po swojej stronie i chwycił ją w ramiona.
— Odmówisz mi teraz, dziewucho? — zapytał, parodiując opryszka z filmu, który
widzieli. — Albo mi się oddasz, albo wyrzucę twoją starą matkę na śnieg.
—Ależ panie — powiedziała, odrzucając głowę. — Jest prawie trzydzieści stopni.
—No to na pustynię. Bez wody. A teraz, będziesz moja?
Amanda wyśliznęła mu się i zaczęła uciekać.
— Nigdy w życiu! — krzyknęła.
Złapał ją po kilku krokach i przycisnął do siebie jej plecy, gdy próbowała mu się
wyrwać.
— Chcę cię całej, twoich oczu, ust, piersi. Chcę cię całować i pieścić, chcę się z tobą
kochać całą noc.
Amanda przestała się szarpać.
—Do diabła z bohaterami! Biorę cię, łajdaku. — Pocałowała go i przywarła do niego
całym ciałem.
—Amando — wyszeptał, tuląc ją, przechylając do tyłu. Wsunął kolano pomiędzy jej
nogi.
Serce Amandy biło szybko i marzyła tylko o tym, by zniknąć z Hankiem gdzieś w
ciemnościach.
— Próbujesz się wykręcić od kolacji? — wykrzyknęła.
Odepchnął ją, by na nią popatrzeć.
—Byłaś głodna już od pierwszego dnia. — Uśmiechnął się, — I to nie tylko na
jedzenie.
—Tak pan uważa? — zapytała ironicznie. — Muszę wyglądać okropnie. Proszę wziąć
moją torebkę i zaprowadzić mnie do środka, to postaram się uporządkować włosy.
Usłuchał, jakby to właśnie zamierzał zrobić. Amanda uśmiechnęła się. Jak to
przyjemnie kusić mężczyzn, śmiać się i rozkazywać. Wygładziła sukienkę i gdy wrócił z
torebką, weszli do środka.
To był ich pierwszy posiłek, podczas którego się nie kłócili. W bladym świetle świec
Hank wyglądał tak atrakcyjnie, że mogłaby się w nim zakochać. Przez chwilę zastanawiała
się, o czym będą rozmawiać, ale przecież tylu rzeczy chciała się od niego dowiedzieć: gdzie
się wychował, dlaczego zaczął wykładać ekonomię, gdzie nauczył się matematyki, jaka jest
jego rodzina, co robił poza pracą dla związków.
—Bierze pan udział w wyścigach samochodowych? — zapytała, gdy byli przy
deserze. — Wygrywa pan?
—Prawie tak często, jak przegrywam.
—Czy myśli pan, że mogłabym kiedyś przyjść popatrzeć, jak pan wygrywa albo
przegrywa?
Zadawszy to pytanie, natychmiast przypomniała sobie, że on przecież wyjeżdża, a ona
zostaje. Popatrzyła na swój talerz.
— Możecie wybrać się kiedyś z Taylorem, żeby obejrzeć wyścig — odpowiedział
Hank. Chciał, by jego głos był obojętny, ale zabrzmiało to gorzko. – Czas chyba zabrać cię do
domu.
Uniosła głowę.
— Ale obiecał mi pan lekcję tańca. Przypomina pan sobie Biały Dom? To dlatego
kupił mi pan suknię.
Chciał jak najszybciej zawieźć ją do domu i uciec, ale nie mógł znieść myśli o
pożegnaniu.
—W porządku. Tańce mogą być. Ale ostrzegam: nie bądź zbyt śmiała.
—Bo co?
—Bo zrobię wszystko, o co poprosisz — odpowiedział bardziej serio, niżby sobie tego
życzył. Zapłacił rachunek i wyszli.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Amanda przeciągnęła się w łóżku, po czym wśliznęła się pod prześcieradło i znowu
zamknęła oczy. Nie miała ochoty wstawać, spotykać się z ludźmi. Chciała zostać w łóżku i
rozmyślać o wczorajszej nocy.
Po kolacji doktor Montgomery przystał na to, by zabrać ją na tańce. Dowiedzieli się,
że jest zabawa na barce pływającej po Glass River przy Terril City. Impreza już się zaczęła i
barka miała wrócić dopiero o pierwszej w nocy.
— To nic — powiedział Hank i pognali dziko przez ciemne, wyboiste ulice, aż dotarli
do rzeki, gdzie wynajęli łódź i powiosłowali w stronę pływającej sali balowej. Hank pracował
jak sam diabeł. — Wychowałem się przecież w Maine — przypomniał Amandzie, gdy ta
opadła z sił.
Kiedy podpłynęli do barki, ludzie przestali tańczyć i podeszli, by się im przyjrzeć.
Wiele rąk pomagało Amandzie i Hankowi wejść na pokład i zacumować łódź.
— Ta dama chciała potańczyć. Co miałem robić? — wyjaśnił zebranym Hank,
wywołując wybuch śmiechu.
Stali się atrakcją wieczoru. Okazało się, że Hank miał rację; Amanda bez trudu
nauczyła się odpowiednich kroków. Jeszcze przed końcem zabawy równie dobrze jak tango
opanowała walca, polkę, tańce szkockie, square dance — grupowy taniec z figurami. Jeszcze
nigdy nie miała tyle radości. Podobała się mężczyznom, bo była ładna i miała temperament, a
kobiety doceniły jej uroczy uśmiech i skłonność do wesołości.
Jedli ostrygi, pili szampana i tańczyli, dopóki barka nie wróciła do brzegu, a
przygrywająca im kapela nie spakowała instrumentów i nie poszła do domu. Do tego czasu
wszyscy zdążyli się poznać, a teraz rozchodzili się, żegnając serdecznie.
Hank pomógł Amandzie przesiąść się do łódki, po czym w bladym świetle księżyca
powiosłował w kierunku przystani.
— Zmęczona? — zapytał.
Zanurzyła dłoń w wodzie.
—Czuję się wspaniale. Nie miałam pojęcia, co inni robią.
—Zamiast pisać klasówki w niedzielne poranki?
—Ciekawa jestem, ile języków znają te kobiety?
—Trafienie — odpowiedział jej z uśmiechem. — Czy sprawdziłem się jako
nauczyciel? Chciałaś dowiedzieć się czegoś o świecie.
Popatrzyła na niego. Z każdą upływającą godziną wydawał jej się coraz
przystojniejszy. Co to za cudowna noc!
— Jest pan najlepszym nauczycielem na świecie — powiedziała cicho.
Wiózł ją do domu powoli, jak gdyby chciał opóźnić chwilę rozstania. Zatrzymał
samochód na początku głównej alei. Nikt jeszcze nie szedł bardziej opieszale niż tych dwoje.
— Chyba muszę tam wejść — westchnęła w końcu Amanda. Zapragnęła, by Hank
wziął ją w ramiona. — Gdybyśmy byli zaręczeni, może na dobranoc...
— Dotknę cię tylko, a za niecałą minutę będziemy tarzali się nadzy w ogródku twojej
matki. Ty idź do domu, a ja wrócę do hotelu. Zobaczymy się jutro w pracy, a potem zabiorę
cię na jarmark. Zrobiła krok w jego stronę.
—Hank — szepnęła. Odskoczył w tył.
—Idź już, Amando.
Zawahała się, ale po chwili odeszła w kierunku domu. W pokoju przebrała się w
nocną koszulę i wśliznęła do pustego łóżka. Szkoda, że go tu nie ma. Zasypiając, nie zdążyła
sobie nawet zdać sprawy, jak dawno nie myślała o Taylorze.
Teraz miała ochotę zostać w łóżku i przypomnieć sobie każdą chwilę poprzedniego
wieczoru.
Ale nic z tego nie wyszło. Zapukała pani Gunston; zaraz potem weszła. Jej twarz
wyrażała gniew, ale tego ranka nie zrobiło to na Amandzie żadnego wrażenia.
—Do drugiej nad ranem! Nie było cię do drugiej nad ranem i nie wydaje mi się, bym
tylko ja to zauważyła. To straszne! Wątpię, by pan Taylor zechciał się teraz z tobą
ożenić.
—Naprawdę? — mruknęła ospale Amanda.
—Popatrz na siebie. Co za pożałowania godny widok! Lenisz się w łóżku przez pół
dnia, włosy masz rozczochrane. Wiem, co tu się dzieje. Nie jestem ślepa. To ten
doktor Montgomery. Dałaś się nabrać jak wszystkie te lalunie w mieście. Wszyscy
wiedzą, że spotykał się z tą Eiler. Tacy mężczyźni lubią podboje. A co od ciebie
dostał, moja panno? Wszystko, czego chciał? Czy kupił ci tę suknię? Czy zapłaciłaś
mu tak, jak chciał? Ty...
—Jest pani zwolniona, pani Gunston — powiedziała Amanda, nie podnosząc nawet
głosu.
—Nie możesz mnie wyrzucić. Pracuję dla pana Driscolla.
—Który pracuje dla mojego ojca, a tym samym dla mnie. Powtarzam: jest pani
zwolniona. Polecę Taylorowi, żeby wypłacił pani wynagrodzenie za dwa tygodnie, ale
musi pani odejść jeszcze dziś wieczorem.
— Ale nie możesz... — zaczęła pani Gunston, lecz jej głos stracił całą poprzednią
moc.
Odwróciła się na pięcie i wyszła.
— Brawo!
Amanda podniosła wzrok, by zobaczyć stojącą w drzwiach, uśmiechającą się z
aprobatą matkę.
— Nie spóźnisz się do pracy, kochanie? – zapytała Grace i zamknęła drzwi, a po
chwili Amanda usłyszała, że idąc do siebie, matka gwiżdże jakąś wesołą melodię.
Wstała z łóżka i pośpiesznie włożyła suknię. Nie chciała stracić ani minuty. Właściwie
powinno jej być przykro z powodu wyrzucenia pani Gunston, powinna się też obawiać łatwej
do przewidzenia reakcji ojca i Taylora. Czuła się jednak zadowolona z tego, że pozbyła się tej
starej wiedźmy.
Pośpieszyła schodami do jadalni. Całonocna zabawa sprawiła, że Amanda była bardzo
głodna. Zatrzymała się na widok Taylora siedzącego przy stole z gazetą. Miała wrażenie, że
nie spotykała się z nim od wieków, ale w chwili, gdy go ujrzała, znów przeistoczyła się w
Amandę — uczennicę. Jej plecy przypomniały sobie o stalowym pręcie pomagającym
utrzymać odpowiednią postawę.
— Dzień dobry — przywitała go chłodnym, opanowanym, pozbawionym radości
głosem.
Taylor odłożył gazetę. Pojawiła się służąca z gotowanymi jajkami i suchą grzanką.
Odprawił ją.
—Proszę przynieść pannie Caulden jajka sadzone na bekonie, biszkopty, masło i
miód. Kawa czy herbata? — zapytał.
—Herbata — zdołała wyszeptać.
Gdy służąca odeszła, Taylor zwrócił się do Amandy:
— Chyba musimy porozmawiać.
Przeczuwała, co dalej nastąpi. Chciała temu zapobiec.
— Muszę iść do pracy. Przyjdą ludzie, z którymi powinnam się spotkać. Zgodnie z
naszymi obliczeniami, używają aż szesnastu języków. Wielu z nich nie znam, ale czasem
udaje się znaleźć osobę posługującą się tym językiem, w którym mogę się porozumieć i w ten
sposób opowiadamy o związkach. Czasami bywa zabawnie. Ludzie mówią różnymi
dialektami. To jest naprawdę bardzo interesujące i jestem tam potrzebna.
Taylor położył swoją dłoń na jej dłoni.
—Amando, kocham cię.
—Och — westchnęła tylko.
Zabrał rękę, gdy służąca postawiła na stole pełen talerz. Amanda zaczęła jeść, ale
smak przyniesionego jedzenia przypomniał jej o doktorze Montgomerym. Zwykle jadała takie
rzeczy w jego towarzystwie. Przy Taylorze dostawała suche, niesmaczne posiłki.
Gdy zostali sami, Taylor powrócił do tematu.
— Nie sądzę, bym w roli starającego się wypadł tak dobrze, jak w roli nauczyciela.
Pewne rzeczy nie przychodzą mi łatwo, a jedną z nich jest wyrażanie uczuć.
Widziała wyraźnie, z jakim trudem się na to zdobywa, i nie wiedzieć czemu, miała
ochotę oszczędzić mu tego. Wyjść stąd, znaleźć się w pracy, potem pójść na jarmark. Proszę
— modliła się — nie odbieraj mi tej radości.
— Nie spałem całą noc. Słyszałem, kiedy przyszłaś.
A kto nie słyszał? — zadała sobie pytanie.
— Nie wiem i nie chcę wiedzieć, co zatrzymało cię tak długo, ale nie mogę się pozbyć
wrażenia, że to moja wina. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że przyczyną zastosowania
wobec ciebie tak ostrych rygorów, była obawa, że cię stracę. Wiem, że według ciebie
głównym powodem, dla którego chcę cię poślubić, jest chęć posiadania plantacji i szczerze
muszę przyznać, że zabezpieczenie finansowe to dla mnie bardzo ważna sprawa. Tym
niemniej poprosiłem cię o rękę dlatego, że cię kocham.
Popatrzył na nią, a jego ciemne oczy, których zawsze tak bardzo się obawiała, pełne
były bólu.
— Przywróciłaś mi wiarę w kobiety. Moja matka... — przerwał i odwrócił głowę.
Jej oczy rozszerzyły się. Nie wiedziała nic o rodzinie Taylora.
— Twoja matka? — zapytała cicho.
Popatrzył na nią znowu i przez chwilę Amandzie wydawało się, że w jego oczach
zobaczyła łzy.
—Moja matka zdradziła mnie i myślałem, że wszystkie kobiety są takie jak ona. Ale
ty jesteś inna, Amando. Jesteś dobra, miła, a ja... traktowałem cię zbyt ostro.
—Ależ nie — zaprotestowała, ściskając jego dłoń.
— Tak wiele mnie nauczyłeś. Jestem chyba najbardziej wykształconą kobietą w
Ameryce.
Posłał jej pełen wdzięczności uśmiech.
—A zatem nie nienawidzisz mnie?
—Nienawidzić cię? Skądże! Jesteśmy zaręczeni, pamiętasz?
Już podnosiła rękę, by pokazać mu pierścionek, ale znów zostawiła go na górze.
Uśmiechnął się szerzej.
— Będę z tobą szczery, Amando. Nie wiem zbyt wiele o tym, jak zabiegać o kobietę,
ale chcę spróbować. Od dziś nie jesteś moją uczennicą, a ja nie jestem twoim nauczycielem.
Koniec z planem dnia i lekcjami. Będziemy robili to, co inne pary. Chcę, żebyśmy byli
szczęśliwi.
Dlaczego zatem nie jesteśmy? — pomyślała. — Dlaczego mam ochotę pobiec do
pokoju i płakać przez najbliższe cztery lata?
—To brzmi wspaniale — szepnęła.
—Nie wyglądasz na szczęśliwą. Może potrzebujesz dowodu. — Odsunął krzesło i
klepnął się po udach. — Usiądź mi na kolanach.
Przerażenie byłoby chyba najwłaściwszym określeniem do opisania uczuć Amandy po
otrzymaniu tej propozycji.
— Nie patrz tak na mnie. To zupełnie normalne między narzeczonymi.
Wstała sztywno, a on wyciągnął ręce i posadził ją sobie na kolanach.
— No i nie jest ci przyjemnie? Jesteś naprawdę piękna, Amando.
Jego dłonie powędrowały do jej ramion, by przyciągnąć ją do pocałunku.
Przez głowę Amandy przesuwały się obrazy: Siedziała na kolanach u Hanka w
składzie szczotek.
—Chyba pocałowałabym go — powiedziała.
—Nie — odpowiedział Hank. — Zacznij delikatnie. — Pocałuj mnie w szyję, rozepnij
koszulę, wsuń rękę.
Taylor pocałował ją, ale nie sprawiło to Amandzie przyjemności.
Odsunął się rozbawiony.
— Widzę, że trzeba na to trochę czasu. Wiem, że wolałabyś teraz być u siebie z
książkami, ale w życiu jest jeszcze coś. Każda żona musi po ślubie wypełniać pewne
obowiązki wobec męża. Może nie są to obowiązki. Mam nadzieję, że spodoba ci się to, co
zwykle dzieje się między kobietą a mężczyzną.
Amanda siedziała wyprostowana na kolanach Taylora, przypominając sobie słowa
Hanka. „Spróbuj mnie!”
—Sądzę, że mogłabym się tego nauczyć.
—Rozluźnij się, Amando — powiedział Taylor głosem guwernera.
Przytulił się do niej, wyraźnie zadowolony, a Amanda pomyślała, że nie pasują do
siebie. Była za ciężka w stosunku do jego szczupłego ciała. Wyczuwała, że mimo tych
zapewnień, nie byłby zachwycony, gdyby odwróciła się do niego i ugryzła go w ucho. Nie
mogła przestać myśleć o Hanku; przy nim była tak lekka, z łatwością przenosił ją nad
ogrodzeniem, wnosił i wynosił z samochodu, a przede wszystkim nic go nie przerażało.
—Czy zechcesz dać mi szansę, bym został twoim narzeczonym zamiast
nauczycielem? — zapytał Taylor.
—Oczywiście — odpowiedziała. — Jeżeli się pobierzemy...
—Jeżeli?
— Gdy się pobierzemy, będziemy k... kochankami. Taylor drgnął.
— Mój mały, nieśmiały kwiatuszek. Ośmielę cię. Nie chcę się chwalić, ale mam
pewne doświadczenie.
Ja też — chciała powiedzieć, ale nie wypadłoby to najlepiej.
Popatrzył na nią uważnie.
—Zaczniemy od dziś. Wpadnę do ciebie do tej twojej pracy, przy okazji zobaczę, co
tam robisz i pojedziemy na jarmark w Terril City.
—Na jarmark? — przeraziła się Amanda. — Ale...
—Czy to coś złego? A może wolisz pojechać gdzie indziej? Na tańce albo na film.
Moglibyśmy się przejść w świetle księżyca. A może masz ochotę na piknik?
Moglibyśmy wziąć tort czekoladowy. Wiem, że uwielbiasz czekoladę.
Amanda czuła, że więcej już nie wytrzyma. Zeskoczyła z jego kolan.
— Jarmark będzie idealny. A teraz już muszę iść do „tej mojej pracy". Zobaczymy się
wieczorem.
— A całus na do widzenia? — zapytał z uśmiechem.
Amanda pochyliła się, by musnąć ustami jego wargi, a on chwycił jej głowę; chciał
całować się naprawdę. Drugą ręką sięgnął do jej piersi.
Odskoczyła gwałtownie.
Odchrząknął.
— Widzisz, że mogę być nie tylko guwernerem. Idź już. Wieczorem się zobaczymy.
Wyprostowana wyszła z pokoju. Po chwili siedziała już w limuzynie wiozącej ją do
miasta. Miała teraz wszystko, o czym marzyła: Taylor ją kocha i uważa za osobę dorosłą, dziś
wieczorem pójdzie na jarmark z mężczyzną, którego kocha od dawna. Była najszczęśliwszą
kobietą na ziemi.
Dlaczego zatem odnosiła wrażenie, że świat się wali? Dlaczego miała ochotę ukryć się
w swoim pokoju i nie wychodzić stamtąd?
Gdy dojechała na miejsce, jej twarz mokra była od łez. Pierwszym człowiekiem,
którego zauważyła, okazał się Hank. Na chwilę ich oczy się spotkały. Odwróciła wzrok.
Podszedł do jej biurka.
— Jesteś spóźniona. To z powodu wczorajszego wieczoru?
Sam jego oddech wywoływał dreszcz.
— Proszę mi to odjąć od wynagrodzenia — powie działa chłodno odsuwając się. —
Wynagrodzenia, którego mi pan nie wypłacił, nawiasem mówiąc.
Zrobił krok w jej kierunku.
—Czy coś się stało? Jeśli ten drań Taylor coś ci zrobił, to ja...
—Taylor powiedział, że mnie kocha i że zabiera mnie dziś na jarmark, doktorze
Montgomery. Jestem panu wdzięczna za naukę. Wygląda na to, że się przydała.
— Wyciągnęła do niego rękę. — Wdzięczna panu jestem dozgonnie.
Popatrzył na nią i na jej wyciągniętą dłoń.
— Proszę bardzo — odpowiedział równie chłodno.
—Jeśli jeszcze kiedyś będzie potrzebna moja... pomoc
—spojrzał na nią wyzywająco — zawiadom mnie. Wyjął portfel, wyciągnął z niego
dwa banknoty pięciodolarowe i rzucił na stół. — Za twoje usługi. A teraz bogata
panna Caulden zamierza popracować, czy ma inne, ważniejsze zajęcia?
—Potrafię więcej zrobić w ciągu jednego dnia niż pan w ciągu tygodnia —
powiedziała, marząc, by zniknął jej sprzed oczu, a ona mogła zapomnieć jego
pocałunki, pieszczoty, taniec z nim...
—Zobaczymy.
Odwrócił się i usiadł przy swoim biurku.
Oczywiście wszyscy dookoła słyszeli ich sprzeczkę.
Joe popatrzył na Revę i uczynił gest, jakby chciał powiedzieć: „twarda sztuka". Reva
odwróciła wzrok i uśmiechnęła się. Odsunęła Amandę od Hanka, ale nie mogła znieść myśli,
że Amanda dostanie tego uroczego pana Driscolla. Amanda nigdy nie przegrywa. Fakt, że
może mieć ich obu, doprowadzał Revę do szału.
Hank wiedział, że zachowuje się dziecinnie, nie mógł przecież wyładowywać swej
złości na Amandzie. Zawsze mówiła, że woli Taylora. Chciała się tylko nauczyć czegoś o
seksie, by zadowolić swego narzeczonego. Tylko że to wszystko jest tak nienaturalne. Nigdy
dotąd nie wierzył, że Amanda chce poślubić tego zimnego, świętoszkowatego drania.
—Czego ty chcesz? Ożenić się z Amandą? Jeśli tak, dlaczego jej nie zapytasz, czy ona
też tego chce, i nie przestaniesz nas dręczyć? — zapytała Reva, gdy nadal nie mógł się
opanować, głośno przerzucał papiery na biurku i złościł się na wszystkich.
—Nie — prychnął. — Ona kocha się w tej zimnej rybie Driscollu, a poza tym ona
jest...
Zarozumiała? Nie była nadęta i przemądrzała, gdy tańczyli wczoraj wieczorem. Ani
wtedy, gdy siedziała na jego kolanach w składziku. Kobieta, która błagała go, żeby się z nią
kochał...
— Nie masz co robić? — warknął do Revy, a potem chwycił ją za rękę. — Pójdziesz
ze mną na jarmark?
Reva zamrugała powiekami.
—Amanda idzie tam z tym, kogo wybrała, i tak się składa, że ty też? O to chodzi?
—Chcesz iść czy nie?
—Czemu nie — odparła ze złością. — Nie może być gorzej niż na poprzedniej randce
z tobą. Kiedy wyjedziesz, mieszkańcy tego miasteczka umrą z nudów.
Amanda wdzięczna była doktorowi Montgomery'emu, że przydzielił jej tak dużo
pracy, choć zdawała sobie sprawę, iż nie wszystko, co miała zrobić, było naprawdę
konieczne. Nie było przynajmniej czasu na rozmyślania. Poszła na obiad sama, lecz, po raz
pierwszy od poznania Hanka, nie miała ochoty jeść.
Gdy wróciła do pracy, dowiedziała się, że jakichś dwóch mężczyzn stoczyło bójkę o
ładną kobietę i jeden z nich dźgnął drugiego nożem. Minęła godzina, zanim wezwano pomoc.
Szeryf chciał zabrać Hanka do więzienia.
— On jest winien wszystkiemu i on za to zapłaci — stwierdził, ujmując go za ramię.
— O ile macie na to dowody... — zaczął Hank.
Amanda stanęła pomiędzy nimi. Szeryf Ramsey był niskim, dobrze zbudowanym
mężczyzną o szyi tak grubej, że jej obwód równy był obwodowi głowy i dlatego przezywano
go „Buldog". Amanda widywała go rozmawiającego z ojcem.
— Doktor Montgomery nie miał nic wspólnego z tą bójką.
Szeryf Ramsey skłonny był uwierzyć Amandzie, ponieważ jej ojciec płacił mu
potajemnie pewną sumę za „dodatkową" ochronę.
— Nie wiem, co pani tu robi, panno Caulden, ale ten człowiek stanowi zagrożenie dla
całej naszej społeczności. Chce sprowokować wojnę pomiędzy zbieraczami chmielu a
właścicielami plantacji. Słyszałem, że rozdaje broń. Ten nóż jest na to dowodem.
Amandę mocno zdziwiły słowa szeryfa. Oto pierwsze pomówienie.
—Nikt nie rozdawał tu broni i zapewniam pana, że jedyne, co tu robimy, to
uświadamianie ludziom, że mają prawo wstąpić do związku.
—Pozwoli pani, że będę innego zdania. Ci ludzie są żądni krwi. — Popatrzył na
Hanka i wyciągnął rękę. — A wy będziecie pierwszymi ich ofiarami. Radzę się stąd
wynieść, zanim stanie się coś nieprzyjemnego. Jadę teraz porozmawiać z pani ojcem.
Jestem pewien, że nie wie, w co się pani wplątała. — Odwrócił się i wyszedł z hallu za
dwoma mężczyznami, którzy nieśli nosze.
Amanda popatrzyła na Hanka.
—Co miał na myśli, mówiąc o rozlewie krwi?
—Wielu ludzi wierzy, że jedynym sposobem osiągnięcia czegoś jest przemoc. Myślą,
że nikt nie chce słuchać o ich problemach, o ile nie zwrócą na siebie uwagi, a
najlepszym na to sposobem jest kilka kropel krwi.
Obserwował, jak powoli docierał do niej sens tych słów. Pobiegnie teraz pewnie do
swoich książek i małego, bezpiecznego światka — stwierdził zgryźliwie w duchu.
—Ale przecież objaśniamy tym ludziom, czym są związki i że można je tworzyć bez
użycia przemocy.
—Tworzenie związków jest łatwe. Dopiero gdy związkowcy przedstawiają swoje
prośby plantatorom, rodzi się wzajemna niechęć. Co zrobić, żeby właściciele ziemscy
nie wyśmiali postulatów?
— Strajkować — powiedziała Amanda.
Hank roześmiał się gorzko.
— Tak, strajkować. A służące przez ten czas będą podawały robotnikom posiłki do
pokoju.
Amanda zobaczyła, że Reva i Joe uśmiechają się także, podobnie jak robotnicy
mówiący po angielsku. Jeszcze raz okazało się, iż jest tu kimś obcym. A dopiero zaczynała
mieć poczucie dobrze spełnionego obowiązku, pewność, że jest komuś potrzebna, a teraz
wyszło na jaw, że nie uważają jej za jedną z nich. Myślą o niej wciąż jako o bogatej pannie
Caulden, która nie rozumie, że nie wszyscy mają służbę i nieograniczone fundusze.
— Powinni byli zaoszczędzić trochę pieniędzy — powiedziała wyniośle. Niech sobie
myślą, co chcą. — Może tracą je na trunki i kinematograf? Może powinnam im
przetłumaczyć historię o koniku polnym i mrówce?
— Strzepnęła niewidoczny pyłek z jedwabnej sukni.
— Czy któraś z tych kobiet nie mogłaby tu sprzątać?
Usiadła wyprostowana, odwróciwszy się do wszystkich plecami. .
Przez chwilę nikt nic nie mówił, a Amanda drżała z gniewu, a także dlatego, że
chciało jej się płakać. Wszyscy oni uważali się za tak światłych, a osądzili ją, mając na
uwadze jedynie jej pochodzenie, a nie zachowanie.
Hank siedział ogłuszony słowami Amandy. Był wobec niej niegrzeczny, ponieważ nie
podobał mu się sposób, w jaki wtrąciła się między niego a szeryfa, zaś wyniosłość tego
ostatniego przypomniała mu, że Amanda jest córką wroga. Ale to, co teraz usłyszał nie
przypominało mu nic, co dotąd powiedziała. Pracowała ciężko przez ostatnie dni i nigdy nie
okazała nawet cienia niechęci do robotników.
Gdy o szóstej do biura wszedł Taylor, Hank poczuł przypływ nienawiści do tego
człowieka. Obserwując, jak ciepło, z uczuciem spogląda na Amandę, Hank złamał ołówek.
— Jesteś gotowa? — zapytał łagodnie Driscoll.
Amanda uporządkowała papiery i wyszła bez słowa pożegnania. Nie odezwała się aż
do chwili, gdy usiedli w samochodzie.
— A więc tu pracujesz? — zagadnął Taylor.
Nie był przyzwyczajony do towarzyskich pogawędek. Przez ostatnie osiem lat
rozmawiał tylko z Harkerem o gospodarstwie i z Amandą o lekcjach.
— Tu pracuję, ale tu nie pasuję — odpowiedziała gorzko.
Taylor uśmiechnął się. W nowej roli nie musiał mówić Amandzie, co myśli o tym
śmierdzącym miejscu wypełnionym brudasami. Ujął ją za rękę.
— Nie, kochanie. Nie pasujesz do nich. Pasujesz do mnie i ludzi naszego pokroju.
Amanda popatrzyła na niego zastanawiając się, czy istotnie są tacy sami. Nie miała
teraz ochoty iść na jarmark, ale z drugiej strony nie chciała wracać do domu. A może
rzeczywiście jest do niego podobna? Ależ to oczywiste!
Na jarmarku było głośno, brudno i śmierdziało. Ale jednocześnie wszystko świeciło
się, błyskało jaskrawymi kolorami i Amanda pomyślała, że właśnie tego potrzebuje, by
zapomnieć o ludziach, którzy uważają ją za małe, zepsute dziecko.
Taylor wysiadł z limuzyny, lecz natychmiast zapragnął do niej powrócić. Miejsce było
tak szkaradne jak w jego wspomnieniach. Ponad głową zobaczył napis:
Księżniczka Fatima, pełnej krwi Beduinka, ze słynnego miasta Niniwa, wykona
mistyczny taniec z anakondą dokładnie tak, jak w Piśmie Świętym.
Tuż obok napisu wymalowano podobiznę tłustej, skąpo ubranej kobiety oplecionej
przez węża. Czy po to ukończył studia, by to oglądać? Na uczelnię poszedł przecież, bo chciał
od tego uciec.
— Możemy opuścić to miejsce, jeśli ci się tu nie spodoba.
Amanda wpatrywała się w budki z grami zręcznościowymi, karuzele, kramy i stragany
z jedzeniem.
—To jest wspaniałe, prawda? — Ujęła jego dłoń. — Och, Taylorze, dziękuję, że mnie
tu przyprowadziłeś. Co będziemy robić? Jesteś głodny? Co powiesz na prażoną
kukurydzę? Jadłam to, gdy byłam dzieckiem. Jak sądzisz, co to może być corn dog?
Spróbujemy?
—O tak — odpowiedział Taylor, czując, że mu się robi niedobrze.
Czy inni mężczyźni też musieli przez to przejść, by zdobyć kobietę? Jeśli tak, ilość
zawieranych małżeństw graniczyła z cudem.
Godzinę później było mu już zdecydowanie niedobrze. Zjadł kukurydzę, orzeszki
ziemne, jakąś wstrętną potrawę o nazwie corn dog, więc z przeświadczeniem, że spełnił już
swój obowiązek, odmówił zjedzenia cukierków czekoladowych, którymi częstowała go
Amanda. Gdy jakaś gruba, brudna wróżka wyczytała z jej dłoni, iż „będzie tańczyła z królem
i zostanie matką króla", uznał, że ma dość.
Teraz Amanda spoglądała tęsknie na budkę, gdzie jakiś śmierdzący młody człowiek w
czerwonym satynowym ubraniu namawiał Taylora do celowania piłką w drewniane butelki.
Nagrodą była wyjątkowo brzydka lalka ozdobiona różowymi piórkami.
—A jeśli wygram? — zapytał zdegustowany.
—To tylko dla zabawy.
—Rzucaj pan — zachęcał młody człowiek. — Trzy piłki za dziesiątkę. Czy ta urocza
dama nie jest tyle warta? — Otaksował wzrokiem Amandę. — Ja dałbym za nią te
dziesięć centów.
Amanda patrzyła na Taylora prosząco, lecz gdy próbował wymyślić jakiś powód, by
nie uczestniczyć w tej beznadziejnie głupiej grze, inna para odsunęła ich od budki.
Dobry nastrój opuścił Amandę, gdy rozpoznała Revę i doktora Montgomery'ego. Hank
rzucił pierwszą piłkę i przewrócił wszystkie butelki.
— Idziemy? — Amanda odwróciła się do Taylora. Hank spojrzał na nich z udanym
zaskoczeniem.
—A, panna Caulden. Miło spotkać. Panie Driscoll — skinął Taylorowi.
—Rzuca pan jeszcze raz? — zapytał właściciel budki, zerkając na Amandę.
Hank cisnął piłkę ponownie, znów przewrócił butelki, po czym zwrócił się do Taylora.
—Nie uczyli grać w krykieta, gdy był pan w szkole?
—Powinniśmy stąd iść — powiedziała Amanda, ale Taylor nawet nie drgnął.
Hank uporał się z trzecim zestawem butelek.
— Do wyboru, do koloru, panienko. — Właściciel budki wskazał Revie amorki
wiszące na ścianach.
Revie twarz promieniała, gdy wybierała ozdobioną różowymi piórkami laleczkę.
Jakieś proste uczucia doszły do głosu w duszy Taylora i zdał sobie sprawę, że to nie
tylko głupia gra o nagrodę, ale też szansa dla mężczyzn, żeby się wykazać zręcznością przed
zdobywaną kobietą. W czasie pobytu na rancho Cauldenów Taylor niemal zapomniał o swojej
przeszłości, o latach wysiłku i studiów. Kiedyś pracował w takich budach. Wtedy zrobiłby
wszystko, byle zarobić parę groszy. Stał w każdym takim straganie, przy każdej karuzeli, w
gabinecie cudów.
Sięgnął do kieszeni i wyjął dziesięć centów.
—Taylorze — wtrąciła Amanda. — Nie musisz tego robić. A ja nie muszę dostać od
ciebie żadnego z tych...
—Amorków? — dokończył Hank. — Boi się pani, że przegra i będzie wstyd?
—Na razie jeszcze nic nie przegrał — syknęła, ale drżała z niecierpliwości. Nie
chciała, żeby Taylor się zbłaźnił.
On zaś wiedział, że dolny rząd butelek jest najcięższy. Gdy pracował w takiej budce,
musiał umieć zademonstrować zebranym, że można przewrócić wszystkie butelki.
Z łatwością mu się to udało. Amanda popatrzyła z triumfem na Hanka i wybrała
maskotkę.
—Zmierzymy się na strzelnicy? — zapytał Hanka Taylor. — Woli pan brutalną siłę
rąk czy zręczność?
—Spróbujmy.
—Nie jestem pewna... — zaczęła Amanda, ale obaj mężczyźni już odeszli. Posłała
Revie słaby uśmiech i popatrzyła na zabawkę. — To miłe.
—Co? Ich wygłupy czy ta lalka?
—Lalka.
Przechodzili z jednej budki do drugiej. Hank miał trudniejsze zadanie, ponieważ nie
wiedział o grach tyle co Taylor znający je od podszewki, ale starał się, jakby stawką było
życie. Taylor wygrywał tam, gdzie potrzebna była zręczność i wiedza, lecz Hank pokonywał
go z łatwością na sprawdzianach siły. Zdołał poruszyć ciężki dzwon. Rzucił wygraną lalkę na
kolana Revy. Poruszył dzwon drugi raz, by wygrać identyczną zabawkę dla Amandy. Ale ta
odmówiła jej przyjęcia.
O dziewiątej obie kobiety obwieszone były wypchanymi zwierzątkami, talerzami,
brzydkimi filiżankami, spodeczkami i „paczkami z niespodzianką". Przed nimi kroczyli obaj
mężczyźni jak lwy na polowaniu.
Gdy obeszli już wszystkie budki, Amanda zwróciła się do narzeczonego:
— Czy możemy zanieść to wszystko do samochodu? Jeśli nie masz nic przeciwko
temu, Taylorze, chciałabym już wrócić do domu. Zaczynam odczuwać potworny ból głowy.
Reva przystanęła obok ze swoją porcją zabawek, obserwując uważnie obu mężczyzn.
Nie sądziła, by Amanda miała jakiekolwiek pojęcie o tym, co się teraz działo. Była prawie
pewna, że Taylor wygrywał dla niej, nie dla Amandy. Widziała, że patrzył właśnie na nią, gdy
wygrywał. Podawał maskotkę Amandzie, a patrzył na Revę.
Chyba się w nim zakochałam — stwierdziła z przerażeniem. Był dla niej zupełnie
nieodpowiedni, nie miał pieniędzy, a już dawno postanowiła, że nigdy nie pójdzie do ołtarza z
kimś takim. A teraz miała ochotę wyjść stąd właśnie z Taylorem. Nie rób tego — powtarzała
sobie. — On tak jak ty potrzebuje pieniędzy i sprzeda się Amandzie, żeby dostać rancho
Cauldenów. Ale przed ślubem z Amandą zamierzała go dopaść.
Zgięła się w pół, jakby dostała okropnych boleści i upuściła zabawki.
— Co się dzieje? — Amanda próbowała oswobodzić jedną rękę, by podeprzeć Revę.
Taylor pojawił się tam natychmiast.
—To tylko żołądek. Chyba muszę iść do domu.
—No to chodźmy — powiedział niechętnie Hank. Reva jęknęła i znów chwyciła się za
brzuch.
— W tym twoim samochodziku? Mam nadzieję, że mi się w nim nie pogorszy.
Popatrzyła na Taylora i dostrzegła błysk w jego oczach.
—Ja zabiorę panią do domu — powiedział. — Będzie się pani mogła wygodnie
położyć na tylnym siedzeniu.
—Ale nie chciałabym psuć zabawy.
Ich oczy spotkały się i Reva wyczuła, że Taylor zrozumiał, o co chodzi.
Wyprostował się i spojrzał na Amandę wzrokiem guwernera.
— Amando! Muszę odwieźć pannę Eiler do domu, ale nie jest to powód, by zabawa
miała się skończyć. Możesz tu zostać i jestem pewien, że doktor Montgomery zaopiekuje się
tobą. — Nie czekał na potwierdzenie. — Proszę, panno Eiler. Wezmę te wszystkie rzeczy.
Dobranoc, Amando. Nie wracaj zbyt późno.
Podążył z Revą w stronę limuzyny. Amanda zazgrzytała zębami.
— Powinnam była podbić jej drugie oko, gdy miałam okazję — powiedziała ze
złością.
Hank wybuchnął śmiechem,
—O co chodzi? Ktoś ci poderwał chłopaka?
—Czy zechciałby mnie pan zabrać do domu teraz? W tej chwili?
—A co powiesz na Tunel Miłości?
—Równie dobrze mogłaby to być jaskinia węży — prychnęła i ruszyła do samochodu.
Chwycił ją za ramię.
—Co się dzieje? Mamy wspaniałą okazję. Reva uciekła z twoim lodowatym
narzeczonym, a my zostaliśmy sami. Swoją drogą ciekawe, czego on od niej chce.
Masz ochotę przenieść się w jakieś spokojniejsze miejsce?
—Nie z panem. Nie chcę.
Chwycił ją mocniej, a dwa pluszowe zwierzątka i talerzyk potoczyły się po trawie.
—O co chodzi? Wczoraj wieczorem tańczyłaś ze mną i byłaś tak bliska, jakbyśmy byli
kochankami. Byliśmy nimi. Chciałbym cię teraz dotknąć...
—Racja! — syknęła. — Nie jestem dla pana niczym więcej, jak... płatną kobietą, a
gdy mnie pan chce obrazić, mówi pan do mnie jak do obcej osoby. Może zna pan moje
ciało, ale o mnie nic pan nie wie.
—Amando! — szepnął. — Zwracamy na siebie uwagę. Chodźmy gdzieś.
—Pewnie do twojego pokoju?
—Co cię gryzie? Dlaczego jesteś na mnie wściekła? Dlatego, że przyszedłem tu z
Revą? Czy to zazdrość?
Amanda rozpostarła ramiona i upuściła zabawki.
— Mężczyźni! Czy zawsze złość u kobiety musi oznaczać zazdrość? Nie obchodzą
mnie twoje randki z Revą Eiler czy jakąkolwiek inną kobietą. Jestem zła o to, co stało się dziś
po południu. Może nie znam wszystkich zasad funkcjonowania związków i jestem naiwna,
ale niech będę przeklęta, jeśli pozwolę tobie lub komukolwiek innemu traktować mnie jak
pustą, bogatą pannę. Nigdy przedtem nie zajmowałam się tymi sprawami. Tak się składa, że
obchodzą mnie ludzie, którzy do was przychodzą. Pokłóciłam się z narzeczonym i rodziną, by
pomóc im w czymś, w co właśnie uwierzyłam, a jednak ty i cała reszta traktujecie mnie tak,
jakbym nie miała rozumu ani sumienia. Zabierz te zabawki do swojego szybkiego samochodu
i schowaj tak, by ich ludzie nie widzieli. Pójdę piechotą.
Odwróciła się na pięcie, potknęła o wypchaną kaczkę i poszła.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Hank wcisnął Amandę do samochodu. Nie było to łatwe zadanie. Nie zdawał sobie
jasno sprawy, co ją tak rozzłościło, ale chyba rzeczywiście zraniono jej uczucia. Odwożąc ją
do domu, dwukrotnie próbował dowiedzieć się czegoś więcej, ale Amanda nie chciała
rozmawiać. Może jednak kocha tego zimnego Taylora. Zaczęła nareszcie odzyskiwać
rozsądek, Hank nie widział jednak powodu, by wyładowywała swą złość właśnie na nim.
— Uwaga! — krzyknęła nagle.
W tym samym momencie zobaczył dwóch mężczyzn stojących na drodze. Nie było
czasu na hamowanie, szarpnął więc samochodem w lewo, żeby ich nie uderzyć. Zaciągając
ręczny hamulec, wiedział już, kim są i czego chcą.
— Zostań w samochodzie, Amando — powiedział cicho. — Cokolwiek się zdarzy,
zostań tutaj. I pod żadnym pozorem nie mów im, kim jesteś. Nie chcę, byś wymieniła przy
nich nazwisko Caulden. Rozumiesz?
Do Amandy dotarło, że dzieje się coś groźnego i nie czas na prywatne kłótnie. Skinęła
głową.
Gdy mężczyźni zobaczyli Hanka, ruszyli ku niemu.
— Cześć, doktorku — powiedział wyższy. Miał przed wcześnie posiwiałe włosy i
jasnobłękitne oczy błyszczące w świetle reflektorów. — Znasz Andrei, prawda?
Hank był poważny.
— Twojego poprzedniego wspólnika zabito w San Diego, o ile wiem. Nie chcemy cię
tu, Whitey.
—Tak się nie rozmawia ze starym kumplem — powiedział Whitey Graham.
—Tworzymy tu związki i nie potrzebujemy rozlewu krwi.
Whitey oparł się o samochód i pochylił w stronę Hanka.
— Wiesz dobrze, że to jedyny sposób, żeby świat nas zauważył. Nic się nie zmieni,
dopóki nie utoczymy paru kropel krwi. Caulden będzie pierwszy. Słyszałem, jak traktuje
zbieraczy. Tym razem dostaniemy drania.
Hank wstrzymał oddech. Miał nadzieję, że Amanda przeczeka spokojnie w
samochodzie tę awanturę i nie ujawni swego nazwiska. Ci ludzie byli fanatykami,
bezgranicznie oddanymi sprawie, która znaczyła dla nich więcej niż wolność i życie, nie tylko
ich własne, ale wszystkich dookoła. Zamierzali pokazać światu jego wady. Uważali, że
Amerykanie zbagatelizują tysiące opowieści o trudnej sytuacji robotników sezonowych, ale
nadstawią ucha opowieściom o zbrodni i przemocy. Whitey Graham i kolejni jego wspólnicy
podróżowali po całej Ameryce, wzniecając nienawiść robotników do plantatorów z powodu
złego traktowania. Kosztowało to wiele, w tym kilkadziesiąt istnień ludzkich, ale oni nie
rezygnowali z raz obranej drogi walki o reformy. Whitey uważał, że cel wart był ofiar.
—Caulden ma miejscowego szeryfa w kieszeni — powiedział Hank. — To perfidny
facet. Nazywają go „Buldog" Ramsey. Jest w stanie złamać cię na pół gołymi rękami.
—Jeśli mnie złapie. — Whitey zaśmiał się. — Słyszałem, że pracuje dla ciebie córka
Cauldena.
—Tak i dobrze to robi. Pomogła mi organizować związki.
—Organizować związki! Muszą się pilnować, i Caulden o tym wie. Na razie on
trzyma wszystkie karty. Może traktować zbieraczy jak śmieci, a oni muszą się na to
godzić. — Jego oczy zapłonęły. — Kiedyś odbierzemy władzę ludziom takim jak
Caulden. Kiedyś związki wstawią się za robotnikami. Ale zanim to nastąpi, musimy tu
i ówdzie rozpalić ogień.
—Twój ogień parzy ludzi! — prawie krzyknął Hank. — Wracaj, skąd przyszedłeś,
Whitey. Centrala wysłała pół tuzina delegatów. Mówimy robotnikom, czym są
związki. Nie potrzebujemy tu ciebie ani twoich metod.
Whitey znów spojrzał na Amandę. Wyglądała tak, jakby od czasu, gdy stanęli, w jej
twarzy nie drgnął ani jeden muskuł.
— Słyszałem, że córka Cauldena jest bardzo ładna. Czy aż tak jak ta dama?
Hank parsknął.
—Jest tak ładna jak on sam. Brakuje jej tylko cygara, a wtedy wyglądałaby jak jego
brat bliźniak. To jest panna Janet Armstrong.
—Szkoda. Przypuszczam, że Caulden dałby dużo, żeby ochronić córkę.
Patrząc w te błyszczące oczy pod nienaturalnie białą czupryną, Hank poczuł dreszcz
zbiegający wzdłuż kręgosłupa. Amanda byłaby świetnym celem. Mogą ją porwać i
szantażować jej ojca. Wystarczy ją zabić, a cały świat dowie się o problemach zbieraczy.
— Poradzę sobie sam, Whitey — powiedział Hank, starając się pokonać strach. —
Wracaj, skąd przyszedłeś.
Whitey usunął się z zasięgu reflektorów.
— Jasne. Wyjadę, gdy skończą się problemy. Gdy moi ludzie będą odpowiednio
traktowani; najpierw przez Cauldena, potem przez innych plantatorów. Nie sprawię kłopotu.
— Jego głos cichł w miarę, jak oddalał się od samochodu. — I pozdrów ode mnie tę pannę
Caulden. Jak jej na imię? Amy? Nie, Amanda. Powiedz jej, że pozdrawia ją Whitey Graham.
Potem usłyszeli kroki i zapadła cisza.
Hank stał jak wrośnięty w ziemię i mimo upału czuł, że mu zimno. Nie odezwał się do
Amandy, tylko wsiadł do samochodu i ruszył. Teraz zaczął się pocić. Gdy dotarli na rancho,
był już kompletnie mokry.
Zatrzymał samochód i zwrócił się do niej twarzą.
— Nie życzę sobie żadnych sprzeciwów. Jutro zostajesz w domu. Nie wolno ci
stamtąd wychodzić. Niech Taylor zada ci jakieś lekcje. Siedź w swoim pokoju.
Amanda nawet nie próbowała protestować.
— Czy sądzisz, że chcą zabić mojego ojca? — wy szeptała.
Hank chciał ją jakoś ochronić. Przeklinał się, że pozwolił jej pracować i wystawiać się
na niebezpieczeństwo.
—Whitey nie jest zupełnie normalny. Wydaje mu się, że stoi po stronie robotników,
ale to tylko wymówka dla usprawiedliwienia przemocy. W zeszłym roku pobił
osiemdziesięcioletniego... — Przerwał nagle. Tak bardzo przejął się groźbami
Whiteya, że nie mógł myśleć logicznie. — Nie sądzę, by chciał zabić twojego ojca.
Jest bardziej prawdopodobne, że zginą niewinni ludzie, jakiś człowiek, który ma
sześcioro dzieci do wyżywienia. Whitey chce, by dziennikarze pisali o krwi.
Nieważne, czyjej. — Zniżył głos. — Nawet twojej, Amando.
—Niewinni ludzie — powtórzyła. — Mój ojciec nie może zginąć, ale „niewinni"
ludzie mogą. Czy to oznacza, że mój ojciec jest winny?
—Nie. Chcę tylko, żebyś się trzymała od tego z daleka. Twój ojciec jest zdolny do
tego, by osiągać zyski w każdy dostępny sposób. Mówiłem ci już, że dał ogłoszenia w
trzech stanach. Przyjadą tu tysiące zbieraczy. Może ze dwa tysiące wstąpi do związku
i zgodzi się zejść z pola, gdy warunki będą nie do zaakceptowania. Zostaną jednak
tysiące innych, którzy są tak głodni, że będą pracować za grosze.
— Mój ojciec nie jest aż tak nieludzki.
Może pod wpływem Whiteya Hank poczuł przypływ energii.
—Twój ojciec przez całe lata unikał własnej żony tylko dlatego, że tańczyła na scenie.
Powierzył swoją jedyną córkę zimnemu robotowi, który odbierał jej jedzenie, gdy nie
była dość posłuszna. Nie powiedziałbym, że Caulden potrafi wczuć się w sytuację
innych. On wie, czego chce, i do tego dąży. Nieważne, ilu ludzi odtrąci, walcząc o
swoje. Chce zysku z chmielu i dostanie go. Nie sądzę, by zdawał sobie sprawę z tego,
że na polach pracują ludzie. Dla niego to jedynie środki produkcji.
—Mój ojciec nie jest taki — zaprotestowała Amanda. — Nie zna go pan tak jak ja. —
Przypomniała sobie ostatnie spędzone razem posiłki. Nie chciała pamiętać o tym, iż
powiedział, że jej nie znosi. To jej wina. Wysiadła z samochodu nie czekając na
pomoc.
Hank wyskoczył z Mercera, podbiegł do Amandy i położył jej ręce na ramionach.
—Nieważne, co czujesz do swojego ojca, Amando. Ważne jest twoje bezpieczeństwo.
Chcę, byś mi przyrzekła, że zostaniesz jutro w domu i nie przyjdziesz do pracy.
—A co zrobiłbyś, gdyby grożono Revie?
—Revie? — zapytał. — A co ona ma z tym wspólnego? Nadal jesteś zazdrosna o to,
że poszła z Taylorem?
Amanda chciała odejść, lecz zastąpił jej drogę.
—Chcę, byś mi obiecała, Amando.
—Gdyby chodziło o Revę, uznałbyś, że jest wystarczająco odważna, by temu stawić
czoło. Ale ja mam się ukrywać w domu, ponieważ jestem tylko głupią, bogatą panną,
tak?
Hank westchnął. Żaden mężczyzna nie żył dostatecznie długo, by zrozumieć kobiety.
—Gdyby grożono Revie, także wysłałbym ją w bezpieczne miejsce.
—Ale ona jest biedna, a ja bogata, a to ogromna różnica.
Hank poczuł się tak, jakby po wypiciu butelki whisky wskoczył na karuzelę.
— Oni chcą ciebie, ponieważ jesteś córką Cauldena. Amando, obiecaj mi, że jutro
zostaniesz w domu.
Minęła go.
— Proszę się mną nie przejmować, doktorze Montgomery. Potrafię o siebie zadbać. A
jeśli nie, na pewno będę w stanie zapłacić za ochronę.
Pobiegła w stronę domu.
Hank stał z zaciśniętymi pięściami. Nie pozwoli skrzywdzić Amandy, nawet jeżeli
będzie musiał ją przywiązać do łóżka. Nie znał przyczyny jej gniewu, ale nie mógł pozwolić,
by z powodu kobiecych fanaberii narażała się na niebezpieczeństwo. Wrócił do samochodu.
Amanda stała przez kilka chwil oparta o frontowe drzwi domu. Czuła, że ostatnio
emocje biorą w niej górę nad rozsądkiem. Ci ludzie ją przestraszyli, porządnie przestraszyli.
Głos Whiteya był metaliczny i zdradzał silne napięcie. Ten człowiek mówił o morderstwie
tak, jak inni o przeczytaniu książki. Do tej pory wszelka przemoc związana z nowo
powstającymi związkami wydawała jej się nieprawdopodobna, lecz ten człowiek nie
żartował.
Gdybym tylko mogła coś zrobić!
Nagle przerwała bębnienie w drzwi. Cała ta sytuacja powstała dlatego, że powszechnie
panował pogląd, iż jej ojciec zmusza ludzi do pracy w strasznych warunkach. Gdyby mogła
wytłumaczyć wszystkim, że on nie jest potworem, może udałoby się uniknąć kłopotów.
Mimo późnej pory ojciec siedział w bibliotece. Nigdy dotąd nie ośmielała się mu
przeszkadzać, ale ostatnio robiła wiele dziwnych rzeczy. Zapukała, a gdy zawołał, by weszła,
rozsunęła drzwi.
Na jej widok zmarszczył czoło. Amanda miała ochotę się wycofać. J. Harker nie lubił
niespodzianek, a niezwykłe pojawienie się jego córki nie było dla niego przyjemnością.
Amanda zebrała się w sobie.
—Chciałabym porozmawiać z tobą, ojcze, w pewnej bardzo ważnej sprawie —
powiedziała, starając się uciszyć bicie serca.
—Jeśli chodzi o twój ślub z Taylorem...
—Nie, nie o to — zaprzeczyła szybko. Czy wszyscy mężczyźni myślą, że kobiety
interesują tylko amory albo zazdrość? — Pracowałam ze związkowcami i wiem, że ci
ludzie uważają cię za tyrana. Chciałabym im udowodnić, że nim nie jesteś. Chcę, by
wiedzieli, że potrafisz dbać o bliźnich.
J. Harker odłożył pióro, rozparł się wygodnie na krześle i przyjrzał się uważnie
Amandzie. Coś się wciąż działo w jego domu, a on nie znał przyczyny tych zmian. Niektóre
akceptował, inne go przerażały. Akceptował to, że żona się do niego odzywa, a córka okazuje
nareszcie trochę zdecydowania. Ale nie mógł pogodzić się z tym, że uznała, iż ma prawo
wypytywać go o sprawy związane z zarządzaniem plantacją. W ciągu kilku ostatnich dni miał
problemy z Taylorem. Cóż tacy ludzie jak Amanda czy Taylor mogą wiedzieć o prowadzeniu
gospodarstwa? Całe życie trzymają nos w książkach. Harker zaczynał już wątpić w trafność
wyboru Taylora na zięcia. Może powinien znaleźć kogoś innego...
Ale teraz stała przed nim Amanda z miną przerażonego zająca, który udaje bohatera, i
domagała się sprawozdania z zarządzania jego własnym gospodarstwem. Kusiło go, żeby
odesłać ją do diabła, ale pomyślał, że mądrzej będzie wykorzystać powiązania córki z tym
związkowym motłochem. Może uda się uniknąć kłopotów. Nie było to jednak aż tak ważne.
Buldog dobrał sobie jeszcze pół tuzina ludzi, żeby pilnowali porządku na polach w czasie
zbiorów. Zatroszczą się o to, żeby nic się nie zaczęło.
—Czy mówili ci, że myślę tylko o zysku?
—Tak...
—Że nie dbam o ludzi na polach?
Amandę zaczął opuszczać strach.
—Tak.
—Mam nadzieję, Amando, że im nie wierzysz i nie jesteś wrogiem własnego ojca.
—Nie. Nie jestem. Ale chciałam usłyszeć prawdę od ciebie.
—Cieszę się, że przyszłaś z tym do mnie. Czas, byś dowiedziała się czegoś o plantacji,
która cię utrzymuje. To już nie pierwszy trudny rok. Przez ostatnie jedenaście lat
borykaliśmy się ze strajkami, bójkami i znosiłem to, nie usiłując nawet z tym walczyć.
Wszyscy sądzą, że ciągnę z plantacji ogromne zyski, ale ja w rzeczywistości ledwie
wiążę koniec z końcem. Ludzie ze związków myślą tylko o tym, za ile sprzedaję
chmiel, a nie interesują ich wydatki. Wyhodowanie jednego worka kosztuje
dwadzieścia cztery dolary, a zebranie przez niewykwalifikowanego robotnika następne
dwadzieścia. Same sznurki, na których wiszą pędy, kosztują dziewięć tysięcy dolarów.
Nikt o tym nie myśli, prawda? Chyba uważają, że dostaję to gdzieś za darmo.
Dochodzi koszt suszenia i wysyłki. Na dokładkę w tym roku było tak sucho, że
przewiduję dwie trzecie zeszłorocznych zbiorów. Wystarczy to sobie dodać. —
Przerwał i spojrzał na nią. — Chciałbym płacić tym ludziom dwadzieścia dolarów za
worek. Wiem, że są biedni i uważają mnie za bogacza, ale płacę im tyle, ile mogę. W
tym roku ceny chmielu spadły tak nisko, że muszę obciąć wydatki... ale nie obcinam
stawek, Amando. Ograniczam wszystko inne i dzięki temu mogę nadal dobrze płacić
zbieraczom. W zeszłym roku pozwoliłem sklepikarzom otworzyć kramy na polach.
Robotnicy wydawali swoje pieniądze u handlarzy z Kingman, ja tylko udostępniłem
teren i dawałem możliwości. Ale nieważne; wszyscy myślą, że miałem z tego zysk.
Lecz w tym roku nie stać mnie na wielkoduszność. Taylor ustawia budki zaopatrzone
w żywność, którą ja kupiłem, i w ten sposób będę w stanie zarobić parę groszy, nie
zamierzam jednak obcinać stawek robotnikom.
Amandzie spadł kamień z serca. Jej ojciec nie jest potworem, za jakiego uważają go
inni. Po prostu go nie rozumieją.
— Czy jeśli przyjdą do ciebie przywódcy związku i poproszą o dostarczenie wody na
pola, wysłuchasz ich?
J. Harker uśmiechnął się do niej.
— Załatwiłem już lemoniadę. I żywność. I czystą, dobrą wodę.
— Ach tak — Amanda odpowiedziała uśmiechem. Miała wrażenie, że całe jej ciało
się śmieje. Nie ma
powodu, by związkowcy domagali się czegokolwiek. Robotnicy wiedzą, że mają
prawo protestować, ale nie mają żadnego powodu do protestów. Kto mógłby być zły na
człowieka, który dostarcza na pola lemoniadę?
— Dziękuję. Powiem to ludziom. Dobranoc, ojcze. Weszła na górę tak lekko, jakby jej
stopy nie dotykały
ziemi. Wszystko jasne. Nie będzie przemocy. Właściwie nawet nie ma powodu, by
tworzyć związki. Gdyby każdy właściciel ziemski postępował tak jak jej ojciec, robotnicy nie
musieliby dochodzić swych praw.
Amanda rozebrała się i radosna weszła do łóżka. Jutro będzie mogła powiedzieć temu
pewnemu siebie doktorowi Montgomery'emu, żeby się udławił swoimi groźbami. A jak
rozczaruje się ten wstrętny Whitey! Nie ma sensu walka z człowiekiem, który płaci wysokie
stawki, dostarcza żywność i lemoniadę na pola. Ona nie musi się obawiać wyjścia z domu.
Jest bezpieczna. Bezpieczna dzięki swojemu ojcu, który wbrew obiegowym opiniom jest
dobrym człowiekiem.
Zasnęła, nie poświęciwszy nawet jednej myśli Taylorowi, Nie usłyszała, jak o trzeciej
nad ranem wrócił do swego pokoju na palcach, z butami w ręku.
Lemoniada! — ryknął Hank. — Ryzykowałaś życie tylko z powodu lemoniady?
Gdy tylko weszła do budynku związków, Hank chwycił ją za ramię i zaciągnął do
składziku. Patrzył teraz na nią płonącymi gniewem oczyma, a od krzyku żyły nabrzmiały mu
na szyi.
—Po co się tu zamknęliśmy — zapytała zimno — skoro i tak wszyscy pana słyszą?
—Nie obchodzi mnie, do jasnej cholery, kto co słyszy. Dokąd chciałaś pójść?
Amanda chwyciła za klamkę, ale drzwi były zamknięte na klucz.
— Nie będę wysłuchiwała krzyków w tym stylu. Chwycił ją za ramiona i odwrócił
przodem do siebie.
—To, co powiedział ci twój ojciec, jest gorsze od moich przekleństw. Okłamał cię,
Amando. Okłamał perfidnie. Gdyby był tak dobry dla robotników, nie byłoby nas
tutaj.
—Właśnie to próbowałam powiedzieć. Nie dojdzie do żadnej przemocy. Może pan
powiedzieć swojemu przyjacielowi, temu Whiteyowi, żeby wracał do domu. Może
znajdzie sobie jakiegoś innego plantatora, którego będzie mógł prześladować.
Hank opuścił ręce. Twarz mu się zmieniła.
— Czy naprawdę w to wierzysz, Amando? — zapytał łagodnie. — Czy naprawdę
uważasz nas za rzezimieszków? I sądzisz, że gubernator przysłał mnie tu bez powodu?
Żebym prześladował takiego niewinnego, kochającego człowieka, jakim jest twój ojciec?
—Myślę, że się po prostu pomyliliście. Nie twierdzę, że inni nie wykorzystują
robotników, tylko że mój ojciec jest uczciwym człowiekiem. Robi, co może. Ma
ogromne wydatki, których nikt nie bierze pod uwagę. On... — Przerwała, gdy Hank
minął ją i otworzył drzwi.
—Proszę iść do domu, panno Caulden — powiedział zrezygnowany. — To nie
miejsce dla pani. Powtarza pani to, co pani usłyszała. Gdybym chciał posłuchać
frazesów Cauldena, zapytałbym jego samego. Teraz proszę iść do domu i zostać tam
aż do zakończenia zbiorów oraz nieprzyjemności, na które się zanosi.
Amanda wyszła ze schowka.
— Już pan podjął decyzję i nie mogę mieć na nią wpływu. Ale zobaczy pan. Mam
nadzieję, że okaże się pan mężczyzną na tyle, by przyznać się do błędu. Życzę dobrego dnia,
doktorze Montgomery.
Odwróciła się i wyszła z budynku.
Gdy była blisko domu, jej gniew osiągnął zenit. Organizatorzy związków chcieli
wierzyć, że coś jest nie tak, chcieli śpiewać swoje związkowe pieśni, chcieli myśleć, że są
niewolnikami budującymi piramidy dla potężnych, szalonych faraonów. Dziś zaczynają się
zbiory i wszyscy przekonają się, że na rancho Cauldenów robotników traktuje się jak ludzi.
Zastanawiała się, jak zareaguje na to doktor Montgomery. Czy będzie rozczarowany,
że nie ma po co tworzyć związków? Chciał domagać się dostarczania wody na pola. Ciekawe,
jaką zrobi minę, zobaczywszy wodę, żywność i pyszną lemoniadę rozdawane zbieraczom.
Mogłaby poprosić ojca, by pozwolił jej roznosić lemoniadę. Wyobraziła sobie, jak z
uśmiechem podaje doktorowi Montgomery'emu wysoką, oszronioną szklankę. Wątpiła, by
potrafił przyznać się do błędu.
Wysiadła z limuzyny i weszła do domu. Pierwszą napotkaną osobą okazał się Taylor.
Miał lekko zaczerwienione oczy, ale trzymał się wyjątkowo prosto.
—Amando — powiedział poważnie. — Właśnie szedłem do ciebie. Koniec twojej
pracy. Zbiory się już zaczęły i nie widzę powodu, byś nadal musiała przebywać wśród
tych ludzi.
—To nie są „ci ludzie". Są tacy jak my. Jeśli nie uważasz ich za istoty ludzkie, to
wiedz, że mój ojciec troszczy się o nich.
— Nie pozwolę, byś tak do mnie mówiła, Amando.
Już chciała stanąć okoniem, ale zamknęła usta. Za kilka dni doktor Montgomery wróci
pokonany do swego domu, a ona zostanie tu sama z Taylorem. Lepiej go obłaskawić.
—Przepraszam. To ten upał. Doprowadza mnie do ostateczności. Już zostawiłam tę
pracę i nie chcę tam wracać.
—To dobrze — powiedział szybko. — Uważam, że będzie najlepiej, jeśli pozostaniesz
w swoim pokoju do chwili, aż będzie po wszystkim. Wystarczająco się już w to
zaangażowałaś.
—Oczywiście — mruknęła i ruszyła na górę. Zatrzymała się jednak. — Zastanawiam
się, Taylorze, czy nie mogłabym pomóc w polu. Roznosiłabym lemoniadę.
Oczy Taylora rozszerzyły się.
—Roznosiłabyś...? Na polach będą mężczyźni. To nie jest miejsce dla damy.
—Ale przecież pracowałam z nimi w związkach.
—Amando, nie sprzeciwiaj mi się. Nie pozwolę ci wyjść na pole. Byłoby to
niebezpieczne. Czy chcesz dodać nam wszystkim pracy?
—Nie — odpowiedziała i zdała sobie sprawę, że jej ręka zacisnęła się na poręczy.
Nie chcieli Amandy ani w związkach, ani na polu. Nie potrzebowali jej nigdzie.
— Napisałem dla ciebie plan dnia i zostawiłem go na górze, na twoim biurku. Nie
mogę zostać, by cię przeegzaminować, bo jestem potrzebny na plantacji. Gdy będzie po
wszystkim, porozmawiamy o odprawieniu pani Gunston. Nie mogłem jej ubłagać, by
została...
Stał i patrzył, jak Amanda wbiega na górę.
Zatrzasnąwszy za sobą drzwi pokoju, Amanda stwierdziła, że jej dobry nastrój prysł.
Podnosząc plan dnia, przypomniała sobie, że Taylor obiecał nie przygotowywać więcej takich
rozkładów. Mieli zostać kochankami. Taylor, z którym dziś rozmawiała, był tak chłodny jak
dawniej.
Cisnęła nie przeczytany plan na biurko i rzuciła się na łóżko. Było tak gorąco, a ona
czuła się bezradna. Próbowała przywołać dobry nastrój, wyobrażając sobie doktora
Montgomery'ego, gdy zrozumie, jak bardzo się mylił. Nie mogła jednak zobaczyć tej sceny
dość ostro.
Wstała, popatrzyła na plan. Miała teraz tłumaczyć Wyprawy Cezara. Jęknęła.
Zobaczyła przez okno matkę rozpartą na leżaku w cieniu drzewa. Czytała, jedząc coś, co
wyglądało na czekoladki. Amanda chwyciła kajet i książkę, po czym pobiegła do niej.
Spędziła w towarzystwie Grace bardzo przyjemne popołudnie. Przeczytała
fascynującą książkę napisaną przez niejaką hrabinę de la Glace. Rzecz traktowała o kobiecie
cierpiącej z powodu miłości do mężczyzny, który nie był tego wart. Amanda połknęła tę
lekturę jednym tchem.
Następnego dnia ojciec i Taylor byli zbyt zajęci, by zauważyć, że Amanda nie
przebywała tam, gdzie powinna. Spędziła więc wiele czasu z matką. Wyczuwając jej
życzliwość, pytała o te czasy, gdy Grace tańczyła na scenie. Matka opisała jej te dwa lata dość
szczegółowo i Amanda zdała sobie sprawę, że był to okres ciężkiej pracy, a nie grzesznej
uciechy.
—Miałaś wiele odwagi. Ja tyle nie mam.
—A może jednak masz — odpowiedziała Grace. — Tylko nie wiesz, do czego jej
potrzebujesz.
—Myślisz o Ariadnie? — spytała Amanda, podnosząc książkę hrabiny de la Glace. —
Żeby zrozumieć, że kocham jakiegoś mężczyznę i chcę walczyć o niego?
—Kogo kochasz, Amando?
—Taylora, oczywiście — odpowiedziała szybko i zaczerwieniła się.
Chwile spędzone z doktorem Montgomerym były tylko eksperymentem, niczym
więcej. W tym momencie w jakimś zakątku jej umysłu powstał obraz doktora, który
przeprasza ją za bezpodstawne oskarżenie. „Myliłem się, moja droga Amando” —
powiedziałby. — „Chciałbym spędzić resztę mojego życia z kobietą tak mądrą jak ty”.
Upajała się myślą, że musiałby jej przyznać prawo do rozumu, mimo iż uprzednio kazał jej w
to wątpić. Ale ona, czy go kocha? Czy wyszłaby za niego za mąż? Zostawiła Taylora,
rodziców, których kocha, by ruszyć w świat jego samochodem?
— Amando. — Grace przerwała jej rozmyślania. — Czy to nie twój doktor
Montgomery?
Amanda odwróciła się. To był on, szedł od strony pól. No właśnie. Idzie, żeby
przeprosić... Czy mogła mieć nadzieję na coś więcej?
— Moja droga. — W głosie Grace brzmiało żywe zainteresowanie. — Nie znam
osobiście doktora, ale po sposobie, w jaki się porusza, zgaduję, że jest z czegoś
niezadowolony.
Amanda uśmiechnęła się.
— Niezadowolony z tego, że jego przybycie tutaj okazało się bezcelowe. Jest bardzo
dumnym człowiekiem i wstyd mu przyznać się do błędu. Wstała i wygładziła sukienkę.
—Chyba nie weźmiesz mi tego za złe, że zaproszę go na herbatę. A może zamówię
lemoniadę. To taki mały żart.
—Cokolwiek zechcesz, moja droga. Ale doktor Montgomery wygląda tak, że...
—Tu jesteś! — krzyknął Hank, gdy się do nich dostatecznie zbliżył. Miał na sobie
koszulę z krótkimi rękawami i ociekał potem. Wyglądał, jakby dopadła go ulewa. —
Mówiłem, żebyś siedziała w domu, a nie tam, gdzie cię wszyscy mogą zobaczyć.
Wierzysz każdemu kłamcy, ale nie mnie, chociaż mówię prawdę.
Amanda oblała się purpurą i odwróciła wzrok. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć,
ale Hank chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą.
—Proszę przestać — wykrztusiła. — To jest moja matka i...
—Miło panią poznać, pani Caulden. Amanda idzie ze mną. Zamierzam jej pokazać,
jak jej ojciec traktuje tych, którzy dla niego pracują.
—Bardzo proszę — powiedziała Grace, patrząc na niego z zainteresowaniem.
Nikt jej nie powiedział, że doktor Montgomery jest tak przystojnym, pełnym
temperamentu mężczyzną.
— Nie chcę tam iść — sprzeciwiła się Amanda.
— Pójdziesz tam sama albo na moim grzbiecie.
Jego oczy płonęły, nie golił się od kilku dni. Wyglądał strasznie.
— Ja nie...
Chwycił ją i zarzucił sobie na ramię.
— Proszę mnie puścić — krzyknęła Amanda, bijąc go pięściami po plecach.
Hank dał jej klapsa.
— Jestem zbyt zmęczony na to, byś mnie biła.
—Mamo, pomocy!
—Ciasteczko, doktorze Montgomery? — zapytała Grace, podsuwając mu cały talerz.
—Dzięki.
Wziął pełną garść, po czym odwrócił się i odszedł. Grace powróciła do swojej lektury,
ale nie przestawała się uśmiechać.
—Proszę mnie puścić — rozkazała Amanda. Hank postawił ją na ziemi i ujął za rękę.
—Chcę, żebyś coś zobaczyła.
—Miałam przecież nie wychodzić na pola.
Zatrzymał się.
—Nie pomyślisz samodzielnie, prawda? Wierzysz w to, co się do ciebie mówi. Twój
ojciec tak źle traktował ostatnimi laty zbieraczy, że niektórzy mówią nawet o
morderstwie, a ciebie to nie obchodzi. Caulden przez pięć minut tłumaczy ci, że jest
dobry, a ty wierzysz mu, mimo że tysiące innych mówi coś przeciwnego.
—Ale on jest moim ojcem i...
—Nie można uczynić kogoś dobrym samą wiarą, że taki jest. Nie ma na to sposobu.
Chcę, żebyś zobaczyła, dlaczego powstają związki.
Amanda była równie zła jak on i pomyślała, że z przyjemnością widziałaby go
spadającego w przepaść z jego żółtym samochodem. Dlatego też nie zdała sobie w pierwszej
chwili sprawy z tego, co ma przed oczami.
Najpierw poczuła zapach. Ani jeden poryw wiatru nie poruszał wilgotnego, gorącego
powietrza. Pomyślała, że nie ma ochoty oglądać tego, co rozpościerało się przed nią.
—Zaraz — powiedziała zatrzymując się. — Ja nie chcę tam iść.
—Ja też nie. Chciałbym się teraz umyć i przygotować do wieczornej zabawy, ale oni
nie mogą tego zrobić. Więc i ja nie mogę, i ty nie możesz.
We wschodniej części majątku rozciągała się wielka, płaska dolina. Teraz pokryta była
namiotami i szałasami, tu i ówdzie leżały sterty brudnej słomy. Śmieci walały się wszędzie:
kości, gnijące mięso, ekskrementy. Dookoła latały tłuste muchy. Przy drzwiach jednego z
szałasów Amanda zauważyła odartą ze skóry głowę jagnięcia z kłębiącymi się na niej
robakami.
Hank trzymał Amandę mocno za rękę.
— Twój ojciec wynajmuje te namioty po siedemdziesiąt centów dziennie. Pomyśl, że
każdy dorosły pracuje cały dzień w skwarze i dostaje dziewięćdziesiąt centów. Trochę drogo,
nie uważasz? Ci, których nie stać na namiot, kupują słomę i w niej śpią. Odpadków się nie
wywozi.
Pociągnął ją drogą do miejsca, gdzie śmierdziało straszliwie i Amanda na chwilę
osłupiała zupełnie. Toalety bez drzwi. Przed każdą z nich stała piętnasto, dwudziestoosobowa
kolejka. Gdzieś obok wymiotowała kobieta w ciąży. Żołądek podszedł Amandzie do gardła,
chociaż od wychodków dzieliło ich jeszcze jakieś sto jardów.
— Twój ojciec postawił dziewięć toalet dla dwóch tysięcy ośmiuset ludzi. Każda ma
dwa otwory. Kobiety i mężczyźni wchodzą tam razem. Są przecież tylko robotnikami, kogo
to obchodzi? To prawie zwierzęta. Wczoraj starali się tu zachować porządek, wrzucać
odpadki do ustępu, ale doły mają tylko dwie stopy głębokości. Przepełniły się. Caulden nie
przewiduje ich opróżniania. Chciałabyś tam wejść, Amando? Na podłodze znajduje się gruba
na cal warstwa odchodów. Jak widzisz, smród przyprawia wszystkich o mdłości. Zostań tu
dłużej, a zobaczysz, że ludzie czasem nie wytrzymują w kolejce. A to sprzyja rozsiewaniu
czerwonki.
Nieufność opuściła ją. Nigdy nie widziała niczego takiego. Nawet nie byłaby sobie w
stanie czegoś podobnego wyobrazić. Hank nie musiał jej ciągnąć, gdy stamtąd odchodzili.
Zatrzymał się przy studni.
— Są dwa ujęcia wody dla robotników, ale to osuszyli przed świtem, a najbliższe jest
o milę stąd. Nie mają wiele czasu na odpoczynek, a i te chwile zmarnują chodząc po wodę.
Ruszył w kierunku pól, zacisnąwszy dłoń na jej ręce. Poprowadził ją pomiędzy rzędy
chmielu. Po jednej stronie robotnicy obalali tyczki podpierające pnącza. Pole roiło się od
mężczyzn, kobiet i dzieci pośpiesznie zrywających chmiel i pakujących go do worków. Było
potwornie gorąco.
— Czy chciałabyś pracować w takim upale, Amando? Wczoraj umarł jeden człowiek.
Wyniesiono czworo zemdlonych dzieci. Nie ma tu ustępów, więc robotnicy muszą się bez
nich obyć przez cały dzień lub wziąć godzinę wolnego, by wrócić do obozu i stanąć w
kolejce. Czy mają wtedy ciągnąć ze sobą stufuntowy wór chmielu, czy zostawić go i
ryzykować, że ktoś go ukradnie? Częściej chodzą tam — wskazał nie ruszone jeszcze rzędy
chmielu. — Oczywiście, gdy zaczną tam pracować, będą brodzić w ludzkich odchodach.
Amanda nie mogła wykrztusić słowa. Ledwie trzymała się na nogach w potwornym
upale. Nie sprzeciwiła się, gdy Hank pociągnął ją dalej i poprowadził do jakiejś budy,
wyciągnął pieniądze i podał stojącemu wewnątrz mężczyźnie.
— Co powiesz na szklankę orzeźwiającej lemoniady, Amando? — zapytał i podał jej
brudne naczynie z ciepłym płynem.
Nie ośmieliła się odmówić. Pociągnęła łyk i skrzywiła się. Z trudnością przełknęła.
— Kwasek cytrynowy — wyjaśnił Hank. – Cytryny są droższe. Za pomocą kwasku
twój ojciec może zrobić całe galony tego napoju i sprzedawać po pięć centów za szklankę, co
daje setki dolarów zysku. — Odebrał jej naczynie i podał spoconej, wyraźnie zmęczonej
dziewczynce w wieku około ośmiu lat. Dziecko wypiło chętnie i spojrzało na niego z
wdzięcznością, po czym odwróciło się, by wrócić do pracy.
— Twój ojciec sprzedaje także żywność, a wodę robotnicy dostają tylko przy
posiłkach; szklankę na miskę zupy. Jeśli chcesz wypić więcej, musisz kupić drugą porcję
zupy. Nie można kupić samej wody, a Caulden nie rozdaje jej za darmo.
Znów pociągnął ją za sobą, ale tym razem dotrzymała mu kroku. Nie ciągnął jej już za
rękę. Musiała zobaczyć to wszystko, cały ten świat, którego istnienia nie podejrzewała.
Przesiadywała w swoim pokoju latami, nie zastanawiając się nad tym, kto i jak zbiera na
polach chmiel.
Hank zaprowadził ją do punktu ważenia chmielu, ale nie mogli podejść bliżej, bo
wszędzie porozkładali się ludzie ze swymi workami, by oddzielić pnącza i liście. Na ich
twarzach wypisany był ból i udręka, jakby walczyli o życie.
— Wielu godzin trzeba, by zebrać stufuntowy worek, który zostanie zważony i
zapisany przy nazwisku zbieracza, ale twój ojciec wysłał inspektorów. Mówią ludziom, że
chmiel nie jest dość „czysty". Tak więc robotnicy tracą całe godziny na przebieraniu tego, co
zebrali i odrzucaniu niedojrzałych szyszek. Przeciętnie jeden człowiek może zebrać dwieście
pięćdziesiąt do czterystu funtów dziennie, ale dzięki nowemu pomysłowi twego ojca udaje im
się przynieść z pola tylko sto. Pracują cały dzień na słońcu, bez wody, bez toalety i zarabiają
dziewięćdziesiąt centów do dolara dziesięciu.
Odwrócił się do niej.
— Czy wiesz, dlaczego twój ojciec żąda tak dokładnie przebranego chmielu? Z dwóch
powodów; po pierwsze nie płaci za tych parę listków i pnączy, ale też, co ważniejsze, chce,
żeby robotnicy odeszli. Jest bardzo przebiegły, Amando. Wątpię, byś to po nim odziedziczyła.
Wpadł na wspaniały pomysł, jak oszukać tych ludzi. Obecnie stawka dla zbieracza w tym
kraju wynosi dolar za sto funtów. Twój ojciec w swych ogłoszeniach obiecał wysokie stawki i
„premię". Stawkę ustalił na dziewięćdziesiąt centów, a premię na dziesięć i wypłaci ją
ludziom, którzy przepracują całe żniwa. Jeśli pracownik odchodzi przed ich zakończeniem,
traci „premię". Już się wycofało tysiąc Japończyków. Nie chcą pracować w tym brudzie. Na
każdym stufuntowym worku ze branym przez każdą z odchodzących osób twój ojciec zarabia
dziesięć centów. Pomnóż to przez tysiące worków, tysiące ludzi. To, co otrzymasz, stanowi
równo wartość cholernie dużej paczki cygar dla Cauldena i — zmierzył ją wzrokiem —
cholernie dużo jedwabnych sukien dla ciebie, Amando.
Jego gniew wyczerpał się, ramiona opadły.
—Możesz teraz wracać do domu. Usiądź sobie pod drzewkiem ze swoją śliczną
mamusią i ciesz się tym, co zapewnia wam ojciec.
—A co się stanie tutaj? — wyszeptała.
Jej głos był chrapliwy. Potworność tego, co zobaczyła, niemal odebrała jej mowę.
— Nie wiem. Jest gorzej, niż przypuszczałem. Whitey dużo przemawiał. Robotnicy są
przerażeni możliwością utraty pracy, ale widok mdlejącego sześcioletniego dziecka mówi
sam za siebie. Mimo że tak ciężko pracują, zarabiają bardzo mało. Wydają wszystko na
żywność i wodę. Niektórzy już nawet zadłużyli się u twojego ojca. Nastroje się pogarszają.
Sądzę, że robotnicy niedługo do niego przyjdą.
— Nie wysłucha ich — powiedziała cicho Amanda, patrząc na małą dziewczynkę
ciągnącą pnącze.
Miała około trzech lat, a wystające spod brudnej sukienki majtki były przemoczone.
Amanda nie śmiała już bronić swego ojca. Człowiek, który każdego lata patrzył na rzeczy tak
straszne, nie zasługiwał na obronę.
Hank uniósł brwi.
—Tak, nie wysłucha. Ale mimo to chcę spróbować go przekonać. Obawiam się
najgorszego, jeśli nie nastąpią istotne zmiany.
—Ty? Dziś rano był u nas szeryf Ramsey. On chce...
—Strzelać pierwszy. Wiem o tym. Chcę, żebyś wróciła do domu, Amando. Whitey nie
powinien dowiedzieć się, kim jesteś. Zostań w swoim pokoju. Albo wyjedźcie z matką
do San Francisco na kilka dni.
Amanda popatrzyła na Hanka. Tchórz — pomyślała. — Zawsze byłam tchórzem. Jako
czternastolatka bałam się przeciwstawić Taylorowi, a jako dwudziestodwuletnia kobieta nie
mam odwagi wystąpić przeciwko ojcu. Odwróciła się i ruszyła w stronę domu. Może uda się
nadrobić stracony czas.
Hank obserwował ją. To nie jej wina. Chciał tylko, by zobaczyła, o co on walczy.
Modlił się, żeby przyjęła jego radę i wyjechała. Ale nie miał czasu, by martwić się o Amandę.
Musi odnaleźć Whiteya i zobaczyć, co planuje ten fanatyk. Ludzie są tak rozgorączkowani, że
niewiele trzeba, by doprowadzić ich do ostateczności.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Drzwi biblioteki stały otworem, ale nawet gdyby były zamknięte, nie zatrzymałyby
Amandy. Weszła. Ojciec siedział przy biurku zasłanym papierami. Nad nim pochylał się
Taylor.
Gdy weszła, Driscoll wyprostował się.
— Powinnaś teraz być w swoim pokoju, Amando. Mówiłem ci...
Amanda widziała tylko ojca.
— Jeśli nie zmienisz tego, co się dzieje na polach, dojdzie do krwawych zamieszek.
J. Harker żuł powoli cygaro i spokojnie patrzył na córkę.
—Amando, nie powinnaś mówić o rzeczach, o których nic nie wiesz — znów odezwał
się Taylor. — Masz w tej chwili iść do swojego pokoju i...
—Cicho bądź, Taylorze. To sprawa rodziny. — Ojciec rozparł się na krześle i
popatrzył Amandzie w oczy. Czuła jeszcze smród toalet i gnijących resztek. —
Przywódcy związkowi mówią o rozruchach i chcą zobaczyć twoją krew.
—Amando — zaczął znowu Taylor, pozbierawszy się jakoś po wstrząsie. — Nie
możesz...
Odwróciła się do niego.
— Siadaj! — rozkazała, jakby był pieskiem pokojowym. Wpatrywała się w niego,
dopóki jej nie posłuchał, a potem podeszła do biurka, oparła się na nim rękami i pochyliła. —
Doszedłeś do wprawy w swoim złodziejskim procederze, ojcze, ale ten rok jest inny. Sądzę,
że zbieracze są w stanie pogodzić się z brudem i brakiem wody, ale nie pozwolą, byś ich
okradał. Jeśli nie zaczniesz płacić, oni zaczną strzelać.
Patrzyli sobie w oczy, oboje uparci, źli.
— Amando, ja... — próbował wtrącić się po raz kolejny Taylor.
Spiorunowała go wzrokiem.
— Bądź cicho albo wyjdź! — Odwróciła się do ojca. — No więc?
J. Harker uśmiechnął się drwiąco.
— Piętnastu ludzi pilnuje porządku na polach. Mówią mi, co się dzieje, a jeśli nie będą
w stanie spytać mnie o pozwolenie, mają broń i wiedzą, jak jej użyć. Buldog rozstawił posiłki.
Niech robotnicy mówią, co chcą, ta krew będzie ich, nie moja.
Amanda wyprostowała się. Nie miała zamiaru pytać, dlaczego było w nim tak mało
ludzkich uczuć, i wiedziała, że przekonywanie nic nie da. Miała zamiar ojca postraszyć. Ale
dla niego nie liczyło się nic poza plantacją. Gdyby zagroziła, że ucieknie z domu, jeśli obóz
nie zostanie oczyszczony, nic by to dla Cauldena nie znaczyło. Hank miał rację: człowiek,
który odsunął od siebie żonę i córkę, był zdolny do wszystkiego.
Spojrzał na nią zwycięsko.
— Najważniejsze, żebyś wygrał, prawda? Nieważne, kto wszedł ci w drogę, kogo
skrzywdzisz. Musisz wygrać. Ale tym razem ci się nie uda. Możesz teraz zagłodzić kilku
niewykształconych biedaków, ale jutro przegrasz. Twój czas dobiega końca.
Odwróciła się na pięcie i wyszła. Nie mogła znieść obecności tego człowieka.
Taylor złapał ją na schodach.
— Amando — zaczął pokornie. — Nie chciałem...
—Chciałeś. Chciałeś mnie jak zwykle upokorzyć. Przez lata starałeś się upodobnić do
mojego ojca. On miał tysiące bezbronnych zbieraczy, a ty tyranizowałeś odciętą od
świata, bezbronną dziewczynę szukającą sposobu, by cię zadowolić. Nie tylko
robotnicy, ja też mam dość.
—Ale ja cię kocham, Amando.
—Nie. Nawet mnie nie znasz. Kochasz drewnianą lalkę, którą wyrzeźbiłeś, sądząc, że
jest to ideał kobiety. Gdy mnie potrzebujesz, wyciągasz mnie z pokoju, a gdy masz
dość, odsyłasz tam z powrotem z listą zajęć.
Nie miała zamiaru tracić więcej czasu na tę rozmowę, lecz Taylor nadal szedł za nią.
—Amando! — Wysunął się naprzód. — Co zamierzasz zrobić? Nasze zaręczyny...
—Są zerwane — dokończyła i zatrzymała się, by spojrzeć na niego spokojniej. —
Najpierw zamierzam pomóc zbieraczom. Zamierzam... — Przerwała, szukając w
myślach sposobu, by ten zamiar spełnić. — Zrobię dla nich lemoniadę. Za darmo. A
po zbiorach wyniosę się stąd.
— Z nim? — rzucił Taylor. — Nie jestem aż tak ślepy. Popatrzyła na niego jak na
zupełnie obcego człowieka.
— Może nie jesteś ślepy, ale byłeś. Jeśli Hank mnie zechce, pojadę z nim, ale to jest
mało prawdopodobne. Czy będziesz łaskaw teraz zejść mi z drogi? Ludzie mdleją z gorąca, a
my tu stoimy i kłócimy się o mało ważne sprawy.
Minęła go.
— Mało ważne sprawy! — krzyknął. — Moja cała przyszłość zależy od kobiety
uganiającej się za jakimś...
Amanda odwróciła się błyskawicznie.
— Dostaniesz to rancho, jestem tego pewna. W kim innym mój ojciec znalazłby swoje
lustrzane odbicie? Żaden z was mnie nie potrzebuje. Ale pozwól, Taylorze, że dam ci radę.
Powinieneś jeszcze dziś stąd odejść. Teraz. Zabrać Revę i uciekać, nie oglądając się na nic.
Reva będzie dla ciebie dobra. Jest wystarczająco ciepła, by złagodzić twój chłód i sztywność.
A teraz muszę iść i, szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie to, co zrobisz.
Wpadła do pokoju, zerwała z siebie ciężką jedwabną suknię i włożyła leciutką bluzkę
oraz ciemną bawełnianą spódnicę. Przebrawszy się, wyjęła ubrania z komody. Nie miała
własnej walizki, poszła więc do pokoju ojca i wyciągnęła jedną ze sterty na szafie. Wepchnęła
do niej rzeczy i zeszła na dół. Nie spojrzała na dom, nie odczuwała smutku z powodu tego, że
go opuszcza. Jedyne, co czuła, to powiew czekającej na nią za progiem wolności.
Umieściła walizkę w służbówce i poszła do kuchni, skąd wyniosła ogromny
wyciskacz do soku. Zadzwoniła do sklepu w Kingman i zamówiła ciężarówkę cytryn.
— A po następną proszę posłać do Terril City.
Wyszła do ogrodu z walizką w jednej ręce, wyciskaczem w drugiej. Przystanęła.
Musiała jeszcze pożegnać się z matką.
Przycupnęła pod drzewem obok krzesła matki i nagle wszystko, co się wydarzyło,
powróciło do niej falą wspomnień. Czuła ogarniający ją gniew na siebie samą. Dlaczego
pozwoliła Taylorowi odsunąć matkę? Dlaczego tak ślepo go słuchała?
Grace podniosła wzrok.
— Mamo, ja... — W oczach Amandy zabłysły łzy.
— Zamierzasz odejść? — zapytała Grace, wskazując walizkę.
—Byłam dla ciebie okropna i... Matka przerwała jej.
—Nie masz nic przeciwko temu, bym uciekła z tobą? A to po co? Chyba nie
zamierzasz rozbić tym czyjejś głowy?
Amanda uniosła rękę z wyciskaczem soku.
—Ojciec obiecał zbieraczom lemoniadę i zamierzam im ją dać. Sądzę, że rachunek za
cytryny otrzyma za dzień lub dwa i dopiero wtedy odetnie dostawy.
—A walizka? Czy ma coś wspólnego ze zbieraczami, czy z pewnym przystojnym
wykładowcą ekonomii?
—Ja... — W ciągu ostatnich kilku godzin Amanda wykazała się ogromną odwagą, ale
teraz ta odwaga ją opuszczała. Miała ochotę uklęknąć i położyć głowę na kolanach
matki. — To takie wstrętne — zapłakała. — Ci biedni ludzie mdleją z pragnienia,
ponieważ ojciec każe sobie płacić za wodę, a ja czuję się jak głupia gęś. Całe lata
spędziłam w swoim pokoju i...
—Cicho, Amando — powiedziała zdecydowanie Grace. — Użalanie się nic tu nie
pomoże. Byłaś słodką, małą dziewczynką, która bardzo chciała zadowolić swego ojca.
A teraz wytrzyj oczy i do roboty! Słońce już prawie zachodzi, robotnicy kończą pracę,
a cytryny i tak nie dotrą tu dzisiaj. Zaczekaj, spakuję swoje rzeczy. Zatrzymamy się w
Kingman Arms, a jutro zrobimy lemoniadę. Wytrzyj oczy, żebyś ładnie wyglądała dla
swojego profesora.
—Ale nie możesz, mamo, opuścić ojca tylko dlatego, że ja odchodzę.
—A co mnie tu trzyma? Nie mam z twoim ojcem kontaktu od czasu, gdy ukarał mnie
za, jak to nazwał, zdradę i odsunął od ciebie. Czekałam, aż wyjdziesz za mąż za
Taylora albo otrzeźwiejesz. Nie mogłam odejść wcześniej, wszyscy nie mogli cię
niszczyć. Teraz nadszedł czas. — Wstała. — Zaczekaj tu, postaram się wrócić szybko.
Amanda usiadła na krześle, ręce opadły jej na kolana. Jeśli mnie Hank zechce —
powiedziała przed chwilą. Nie tak trudno odgadnąć, że kochała go już od dawna. Z
przykrością musiała stwierdzić, że jedyna silna cecha jej charakteru to upór. Wmawiała sobie
uczucie do Taylora, mimo że ją terroryzował. Nie dostrzegła chłodu jego pocałunków, kar za
nielojalność. Hank natomiast okazywał zainteresowanie i troskę, traktował ją jak człowieka, a
ona go odpychała. Niewiele brakowało, a wybrałaby pożałowania godne życie u boku
Taylora.
Przede wszystkim jednak interesowali ją teraz zbieracze. Gdy odejdą, pójdzie do
Hanka błagać o przebaczenie, nawet na kolanach, jeśli będzie trzeba.
Jej uwagę przyciągnęła grupa mężczyzn zbliżających się do posesji J. Harkera. Na jej
czele szedł człowiek o charakterystycznych włosach, Whitey Graham.
Amanda natychmiast wstała. Bez wątpienia przyszli przedstawić swoje żądania, jak to
przewidział Hank. Dobiegła już prawie do domu, gdy w drzwiach stanął Taylor, J. Harker i
dwóch ludzi szeryfa. Zatrzymała się w głębokim cieniu drzew. Nie poczuwała się do
przynależności do żadnej ze stron.
— Mamy listę postulatów — zaczął Whitey. — Nie podoba nam się to, co się dzieje
na polach.
Harker nie dał po sobie poznać, że to usłyszał. Patrzył tylko przed siebie płonącymi od
gniewu oczyma.
Whitey wszedł na ganek, by stanąć z nim twarzą w twarz. Taylor chciał zaprotestować
przeciw takiemu zuchwalstwu, ale Harker odepchnął go.
— Mów, o co chodzi — burknął.
Whitey odczytał listę siedmiu postulatów, które obejmowały żądanie wybudowania
ustępów w polu, oczyszczenia toalet obozowych, dostarczenia wody pitnej, wyznaczenia
inspektorów spośród zbieraczy, przygotowywania lemoniady z cytryn zamiast kwasku i
podwyższenia stawek. Mają wynosić dolar i dwadzieścia pięć centów za stufuntowy worek
zebranego chmielu, bez premii.
Wszyscy wstrzymali oddech, gdy Harker się zastanawiał.
Proszę — modliła się Amanda — zgódź się.
W końcu Harker przemówił. Przystał na większą ilość ustępów, trzy dostawy wody w
ciągu dnia, prawdziwą lemoniadę i dwa dolary pięćdziesiąt centów dziennie dla inspektorów
wybranych przez zbieraczy. Ale odmówił podniesienia stawek dla wszystkich.
Teraz Whitey miał okazać upór.
—Kopiesz sobie grób — ostrzegł spokojnie. Harker uderzył go w twarz.
—Wynoś się z mojej ziemi!
Zaczęło się. Jeden ze strażników rzucił się na Whiteya. Ten zbiegł ze schodów; jego
dziesięciu towarzyszy nie zdecydowało się jeszcze, czy mają zostać, czy uciekać. Drugi
strażnik krzyknął, że Whitey jest aresztowany, na co ten zawołał, że to bezprawie. Potem
uciekli.
Amanda oparła się o balustradę werandy. A więc to już. Pierwszy kamień zaczął się
toczyć. Żaden człowiek nie wytrzyma takiego traktowania. Niedługo ruszy lawina.
Nagle wyprostowała się. Gdzie jest Hank? Nie było go wśród tej delegacji. Czy
zdecydował się ustąpić? Czyżby doszedł do wniosku, że to nie jego walka?
Niemożliwe! Hank Montgomery nie miał w sobie ani krzty tchórza. Wyzwałby na
pojedynek samego J. Harkera Cauldena, człowieka budzącego strach w swojej własnej
rodzinie. Hank umiał sobie poradzić z szaleńcami w rodzaju Whiteya Grahama, założył
związki w samym sercu Kingman, a gdy mieszkańcy napisali na murze WYNOCHA Z
MIASTA, on tylko wzruszył ramionami i kazał Joemu to zamalować.
Nie, nieobecność Hanka w komitecie protestacyjnym nie była spowodowana
tchórzostwem ani obojętnością. Cóż więc go zatrzymało? Na polach musiało stać się coś
strasznego.
Nie namyślając się dłużej, Amanda ruszyła w kierunku pól. Na skraju chłodnego,
cienistego ogrodu Grace złapała ją za ramię.
— Nawet mnie chcesz zostawić? — zapytała, starając się nie okazać rozczarowania.
—Związkowcy przynieśli ojcu ultimatum. Grace jęknęła.
—Domyślam się, jak ich przyjął.
— Spoliczkował ich przywódcę. Ale, mamo, nie było z nimi Hanka!
Grace, widząc jej strach, uniosła brwi.
—Nie rozumiem. Czy sądzisz, że jego perswazje przyniosłyby większy skutek?
—Hank powiedział, że sam zamierza przedstawić postulaty. Ale tego nie zrobił.
Mamo, dzieje się coś bardzo złego. Zamierzam poszukać Hanka.
Grace Caulden postawiła na ziemi walizki.
—No to chodźmy. Znajdziemy go.
—Na polach jest okropnie — uprzedziła Amanda, przyglądając się matce badawczo.
— Ludzie są tam...
Grace ujęła ją pod rękę.
— Czas, byśmy nareszcie coś zrobiły, nie sądzisz? Czas, byśmy przestały chować się
w swoich pokojach.
— Tak — odpowiedziała krótko Amanda.
Szukały przez dwie godziny. Zajrzały do każdego namiotu, każdej brudnej nory,
przedarły się przez sterty gnijących odpadków, wysłuchały wielu przykrych uwag.
Wypytywały wszędzie, używając wszystkich znanych Amandzie języków. Porozumiewały się
też na migi. Pytały w każdy możliwy sposób, ale nikt od dłuższego czasu nie widział doktora
Montgomery'ego.
Gdy rozpoczęła się trzecia godzina poszukiwań, zastąpił im drogę Whitey Graham.
— Czy wy dwie nazywacie się Caulden? — Jego oczy błyszczały w zapadającym
zmroku. — Ludzie zaczynają się przeciw wam burzyć. Lepiej się stąd wynieście.
— Chcę wiedzieć, gdzie jest doktor Montgomery — powiedziała, pokonując strach,
Amanda.
Whitey uśmiechnął się krzywo.
— Poszedł sobie wiele godzin temu z jakąś piękną panią. Potem go nie widziałem.
Może... — Przerwał, uśmiechnąwszy się dwuznacznie.
Amanda ukryła zaciśnięte pięści w fałdach spódnicy.
— Muszę go znaleźć. Choćbym go miała wyciągnąć z łóżka. Musi porozmawiać z
moim ojcem. Dostaniecie swoje podwyżki. Hank znajdzie jakiś sposób, żeby przekonać ojca.
Whitey wciąż uśmiechał się nieprzyjemnie.
— Panienka naprawdę wierzy w siłę tego profesora. Ja uważam, że nikt i nic nie jest w
stanie zmusić Cauldena do zmiany postanowienia, może tylko kilka strzałów.
Amanda przełknęła ślinę. Miała nadzieję, że jej twarz nie zdradza przerażenia.
— Znajdę go. Hank umie pertraktować. Jeśli ktokolwiek potrafi rozmawiać z moim
ojcem, to właśnie on.
— Może być za późno na rozmowy. Patrzył na nią wyzywająco.
Amanda odwróciła się i ruszyła drogą prowadzącą do Kingman.
Grace pośpieszyła za nią.
—Co za okropny człowiek. Aż dostałam gęsiej skórki. Dokąd tak pędzisz, kochanie?
—Do domu Revy Eiler — wyjaśniła z goryczą Amanda.
—Myślisz, że twój doktor Montgomery jest u niej?
—Tak. Zdaje się, że on potrzebuje wokół siebie wielu kobiet.
Grace potykała się o kępy trawy, obcasy grzęzły jej w zielsku, spódnica zaczepiała się
bez przerwy o krzewy, a kapelusz przekrzywił się, opadł na oko, ale matka czyniła wszystko,
by nadążyć za córką.
— Tylko raz widziałam cię z nim, kochanie, ale odniosłam wrażenie, że za tobą
szaleje.
Amanda zawahała się, a po chwili podjęła marsz.
—Patrzy tak na wszystkie kobiety.
—Żaden mężczyzna nie ma tyle energii, by zajmować się z takim oddaniem dwiema
kobietami.
—Hank ma wiele energii — powiedziała przez ramię Amanda. — Niesamowite wręcz
zasoby. Niewyczerpanej, potężnej energii.
Grace zatrzymała się, by popatrzeć na córkę.
— Jakże szczęśliwa będzie ta, którą pokocha — mruknęła pod nosem i pośpieszyła za
Amandą.
Amanda przeszła przez płot na skraju pola, po czym pomogła matce pokonać
przeszkodę.
—Czy mamy iść do miasta na piechotę? — zapytała Grace, rozcierając bolące kostki.
Czuła, że na lewej stopie zaczyna jej się robić pęcherz.
—Może ktoś nas podwiezie.
Grace odwróciła się, by Amanda nie zobaczyła przerażenia w jej oczach. Przez całe
lata modliła się, żeby córka wyzwoliła się spod władzy Taylora, ale zmiana z cichego
jagnięcia w kobietę, która jest zdolna zatrzymywać przygodnych kierowców, to więcej, niżby
sobie życzyła.
Pierwszy nadjeżdżający automobil jechał w przeciwnym kierunku. Przystojny, młody
Sam Ryan wychylił się przez okno i uśmiechnął do Amandy.
— A jednak się znowu spotykamy — powiedział cicho.
Amanda spojrzała na niego groźnie.
— Sam, chcę, żebyś zawrócił i zabrał mnie oraz moją matkę do domu Revy Eiler.
Sam schował się do samochodu.
—Przykro mi, ale nie mogę. — Udał, że dopiero teraz zobaczył Grace. — Muszę
załatwić pewną sprawę dla mojego ojca.
—Jeżeli nie zabierzesz mnie natychmiast do domu Revy Eiler, pójdę do twoich
rodziców i opowiem im, co mi chciałeś zrobić. Nadal mam tę podartą suknię.
Sam skrzywił się.
—Dobra. Wsiadajcie panie, ale nie będę czekał na was pod domem Revy.
—Nikt cię o to nie prosi — parsknęła Amanda.
Po drodze nie odezwała się ani słowem. Nie odpowiedziała nawet na szept Grace: „Co
zrobił ci Sam?" Zbyt mocno pochłaniała ją wściekłość na Hanka Montgomery'ego. Dopiero
myślała o nim jako o szlachetnym człowieku, próbującym pomóc biednym, bezbronnym
robotnikom, a on romansował z Revą Eiler. Na dodatek poradziła Taylorowi, żeby się nią
zajął! W sprawach damsko—męskich wykazała się rzeczywiście wyjątkową głupotą. Reva
flirtowała z Hankiem w pracy, a Taylora zmusiła do odwiezienia jej do domu z jarmarku.
Zaczęła sobie wyobrażać, co zrobi, znalazłszy ich razem.
—To już tu — obwieścił ponuro Sam. — Rachunek wyrównany. Ojciec mnie powiesi,
jeśli się spóźnię.
—Zasługujesz na to — odpowiedziała Amanda, zatrzaskując drzwi automobilu. —
Nie powinieneś wykorzystywać bezbronnych kobiet.
—Z tym profesorem u boku nie byłaś aż tak bezbronna. Wybił mi ząb.
Amanda uśmiechnęła się z satysfakcją.
— Następnym razem będziesz pamiętał. Sam skrzywił się i odjechał.
— Moja droga — odezwała się Grace. — Gdy się już to skończy, będziemy musiały
porozmawiać.
Amanda nie odpowiedziała. Podeszła do drzwi Revy i zapukała. Był to mały, brudny
domek o wyłamanych drzwiach zewnętrznych; przy rozpadającym się płocie leżały sterty
zardzewiałych puszek. Zza walającego się zderzaka ciężarówki wyrastały wątłe malwy. W
jednym z frontowych okien brakowało szyby i w jej miejsce wstawiono gazetę.
—Po drugim pukaniu dało się słyszeć szuranie i męski głos zapytał:
—Czego?
—Tu Amanda Caulden, panie Eiler. Chciałabym się zobaczyć z Revą — odkrzyknęła
Amanda. — O ile tu jest — dodała cicho.
—Śpi — krzyknął pan Eiler.
—Z kim? — mruknęła pod nosem Amanda. — Ja naprawdę muszę się z nią zobaczyć.
Jakaś ręka zdarła niecierpliwie gazetę z okna. Reszta szyb była tak brudna, że nic
przez nią nie było widać. W szparze ukazała się twarz Revy.
—Tu jestem, panno Zarozumialska. Jestem sama w łóżku, ale to i tak nie twój interes.
Co cię tu sprowadza? Potrzebujesz kogoś do umycia łazienki?
—Gdzie jest Hank? — zapytała Amanda.
—Nie ze mną.
—Amanda przyjrzała się jej uważnie.
—To dokąd on pojechał? To chyba jego wizyta tak cię wyczerpała, że aż musiałaś się
zdrzemnąć.
—Tak się składa, że jest prawie dziesiąta. Niektórzy muszą wcześnie rano wstać do
pracy. Nie wszyscy mogą żyć po pańsku jak...
—Chwileczkę! — przerwała Grace, wysuwając się naprzód. — Zanim obie damy —
podkreśliła to słowo
— zaczną sobie wyrywać włosy, sądzę, że trzeba dowiedzieć się najważniejszego.
Posłuchaj, Revo, doktor Montgomery zaginął. Powiedziano nam, że prawdopodobnie jest z
jakąś kobietą. Pomyślałyśmy, że z tobą.
— Nie było go tu. Cały dzień spędził na polu. Widziałam go przez chwilę wczoraj i
był wtedy bardzo rozgniewany. Powiedział, że robi się niebezpiecznie i powinnam się
trzymać z dala od tego wszystkiego.
—Czy masz jakiś pomysł na to, gdzie on teraz jest? — zapytała Grace.
—Może wrócił do hotelu. Albo poszedł do sztabu związków. Może poszedł coś zjeść.
Albo...
—Musisz nam pomóc w poszukiwaniach — zdecydowała Amanda. — Myślę, że coś
mu się stało.
Teraz, gdy wiedziała, że Hanka nie było z Revą, zaczynała się uspokajać. Whitey
skłamał, ale dlaczego? Może tylko dlatego, że była jedną z Cauldenów? A może miał inny
powód?
—Nic mu nie będzie — odparła Reva. — Umie o siebie zadbać. Poza tym jest późno i
muszę iść spać.
—Idziesz dobrowolnie, czy mam cię wyciągnąć siłą?
—Doprawdy, Amando — wtrąciła się Grace. — Reva ma rację i doktorowi
Montgomery'emu nic się nie stanie. Może powinnyśmy...
—Ja biorę Taylora — powiedziała Reva, jakby był tylko przedmiotem.
—Zrobione — odpowiedziała Amanda głosem człowieka prowadzącego licytację. —
Sprzedane kobiecie w brudnej koszuli nocnej.
—Daj mi pięć minut na ubranie się.
—Zapomnij o szmince, a zaoszczędzisz trzy — poradziła uprzejmie Amanda.
Grace odwróciła się, by ukryć śmiech.
Po czterech minutach Reva wyszła ubrana. Amanda nie traciła więcej czasu na
złośliwe uwagi; wydawała rozkazy jak generał — lub jak jej ojciec. Ani Reva, ani Grace nie
zamierzały jej się sprzeciwiać. Amanda wyznaczyła im miejsca, które miały sprawdzić i dała
na to niecałą godzinę. Musiały przeszukać niemal całe Kingman.
Godzinę później spotkały się przed Kingman Arms.
— Ani śladu — powiedziała Reva. Teraz i ona była przejęta. — Nikt go nie widział
przez cały dzień. Nie wrócił do hotelu. Joe jest w budynku związków i też się z nim dzisiaj
nie spotkał.
Grace nie miała więcej szczęścia.
—Gdybyśmy mogły znaleźć jego samochód — powiedziała Amanda. Serce
podchodziło jej do gardła. Czuła strach, niekłamany, obezwładniający strach. Hank
nigdy nie opuściłby plantacji i związkowców, gdyby nic się nie stało. Nie miała
ochoty wyobrażać sobie, co to mogło być. Tyle mówiono o przemocy i rozlewie krwi.
— Nie zostawiłby takiego samochodu — szepnęła. — Gdybyśmy tylko mogły...
—Ale jego samochód stoi na polu — odezwała się Grace.
Amanda i Reva odwróciły się do niej jednocześnie.
—Potknęłam się i zauważyłam coś żółtego. Był ukryty w pnączach, ale poznałam go.
Nic innego nie ma takiego koloru jak samochodzik doktora Montgomery'ego.
—Coś mu zrobili — wycedziła powoli Amanda, zdając sobie sprawę, że to musi być
prawda. — Chcą osiągnąć swój cel, a Hank im w tym przeszkadzał. Usunęli go.
—Usunęli? — przestraszyła się Grace. — Co masz na myśli?
Reva cofnęła się o krok.
— Wiecie, jest już bardzo późno i jestem potwornie zmęczona. Lepiej pójdę sobie do
domu. Za kilka godzin idę do pracy. Może po żniwach zjemy razem obiad, Amando?
Amanda chwyciła ją za rękę.
— Jedziesz z nami na rancho. Musimy znaleźć tego Whiteya Grahama, wiem, że to on
za tym stoi, i zmusić go, by powiedział, gdzie jest Hank. — Przełknęła ślinę.
— Jeśli nie jest za późno. Czy twój ojciec ma jakąś broń, którą mógłby nam
pożyczyć? Wątpię, by taki człowiek jak Whitey wysłuchał kobiet mówiących „proszę”.
—Broń? — zapytała z niedowierzaniem Reva.
—Może być pistolet. Lepiej dwururka. Ładne, dwie okrągłe lufy powinny przyciągnąć
jego uwagę.
Reva odsunęła się.
— A potem znowu weźmiesz sobie Taylora i będziesz mieć ich obu. Sądzę, że
powinnam teraz pójść do domu, więc dobranoc, pani Caulden. Dobranoc, Amando.
Amanda pochwyciła Revę, zanim ta zdążyła zrobić dziesięć kroków.
—Nie możesz teraz stchórzyć. Musimy znaleźć Hanka. On wie, jak zapobiec walce,
która lada chwila wybuchnie. A co gorsza, on może zostać ranny.
—Nie mówiąc o nas — mruknęła Reva.
—Czasami, Revo, trzeba robić rzeczy, na które nie ma się ochoty. Czy nie mam racji,
mamo? Mamo?
Obie odwróciły się, by zobaczyć Grace Caulden stojącą nadal pod Kingman Arms. Jej
twarz była blada jak ściana.
— Revo, czy twój ojciec nie ma trochę whisky?
— wyszeptała ochryple.
—Zaręczam pani, że ma — odpowiedziała Reva głosem zdradzającym niepokój.
—Chodźcie, tracimy czas — powiedziała Amanda.
— Musimy odnaleźć Hanka. — Ruszyła w ciemną noc, a obie kobiety podążyły za nią
niepewnie.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Jesteś pewna, że wiesz, jak to się prowadzi? — zapytała Reva. — Czy choćby zapala?
— Jej głos był spokojny, pobrzmiewał w nim jedynie cień szacunku. Wczoraj nie posądziłaby
tej panny Wszystkowiedzącej o to, że potrafi zrobić to, co właśnie robiła.
Pożyczyły dwururkę pana Eilera (chrapał pijany, gdy go o tym zawiadomiły, i
odwrócił się tylko, kiedy Grace wyjęła mu z zagiętej ręki do połowy opróżnioną butelkę
whisky). Potem Amanda załatwiła im przejażdżkę na rancho w śmierdzącej furgonetce.
Tam, w podskakującym na wybojach samochodzie, Grace ujęła Amandę za rękę.
— Jeśli nie wyjdę z tego żywa, powinnam uczynić ci pewne wyznanie. To ja jestem
hrabiną de la Glace.
Amanda zamrugała oczyma.
—Ty napisałaś książkę o Ariadnie i tym mężczyźnie?
—Musiałam czymś się zająć w swoim pokoju. Za honorarium będziecie mogli dobrze
żyć przez wiele lat. — Grace pochyliła się. — I zadbaj o Revę.
Amanda uścisnęła dłoń matki.
— Czy będę mogła przeczytać wszystkie twoje książki, gdy to się skończy? Muszę
nadrobić stracony czas.
Grace uśmiechnęła się do córki i przez resztę drogi milczały.
Nietrudno było znaleźć Whiteya Grahama. Stał na niewielkim podeście do tańca na
południowym krańcu pola. Był w trakcie jednego ze swych wykładów na temat
niegodziwości plantatorów. Wokół płonęły ogniska, w zmęczonych oczach odbijał się ogień,
ludzi ogarniało podniecenie. Gdy Whitey zaintonował jedną ze związkowych pieśni, Amanda
stanęła na skraju tłumu, ściągnęła na siebie jego uwagę i przywołała gestem.
Reva i Grace stały obok w milczeniu, zbyt przerażone, by mówić. Obserwowały, jak
Amanda wymierzyła strzelbę w głowę Whiteya i domagała się odpowiedzi na pytanie, gdzie
jest Hank Montgomery.
Reva musiała przyznać, że Whitey był twardy. Stwierdził, że nie ma nic przeciwko
powiedzeniu Amandzie, gdzie jest Hank, ponieważ i tak dotrze do niego za późno.
— Wszystko rozegra się jutro. Odmowa Cauldena była kroplą przepełniającą kielich.
Tu wybuchnie w prze ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin.
Amanda podstawiła mu lufę pod sam nos.
— To pan wybuchnie w ciągu najbliższych dwóch minut, jeśli nie dowiem się, gdzie
jest Hank.
Popatrzył na nią z pewnym szacunkiem i poinformował, że jego kolega, Andrei, zabrał
Hanka w góry Sierra Nevada, do szałasu, w którym Whitey i Andrei ukrywali się przed
przyjazdem do Kingman. Określił dokładnie miejsce. Uważał zaangażowanie Amandy za
raczej śmieszne.
—Wy, bogacze, trzymacie się razem, prawda?
—Bogacze? — zapytała Amanda. — Hank wydaje wszystkie swoje zarobki na
związki.
Whitey zaśmiał się.
— Jego rodzina jest tak bogata, że Cauldenowie przy nich wyglądają na biedaków.
Próbowaliśmy dwa lata temu namówić robotników z firmy jego ojca, Warbrooke Shipping,
do strajku, ale...
— Nie udało wam się — dokończyła.
—Amando — przypomniała Grace. — Czas już to kończyć. Zabierzemy stąd pana
Grahama.
Amanda zawahała się, rozważając możliwości.
— Ludzie mają prawo protestować i tylko mój ojciec byłby w stanie ich powstrzymać,
a tylko Hank mógłby mu to wytłumaczyć.
Whitey znów się zaśmiał. Wiedział, że Amanda do niego nie strzeli, a odnalezienie
doktora Montgomery'ego nie miało już znaczenia, bo nie uda mu się wrócić na czas. Musiał
się go pozbyć, inaczej jego własne plany by się nie powiodły. Odwrócił się tyłem do Amandy
i jej strzelby, po czym wmieszał się w tłum.
— Ten człowiek rzeczywiście nie dba o swoje życie — szepnęła Reva.
Amanda nie traciła czasu na myślenie o Whiteyu Grahamie.
— Muszę odnaleźć Hanka — oświadczyła i ruszyła do miejsca, gdzie ukryto Mercera.
Wszystkie trzy usuwały z niego pnącza i teraz stały patrząc na samochód.
—Umiesz go zapalić? — powtórzyła Reva.
—Mam nadzieję — odpowiedziała Amanda. — Nie. Zapalę na pewno.
Przypomniała sobie każdy ruch, jaki wykonał Hank przy uruchamianiu silnika.
Otworzyła dopływ paliwa i podbiegła z korbą, by zakręcić pod maską. Próbowała cztery razy,
zanim silnik zaskoczył. Teraz musiała sobie poradzić z biegami. Dźwignia chodziła opornie, a
manewrowanie kierownicą przysporzyło jej wiele trudności. Gdy nacisnęła hamulce,
samochód nie zatrzymał się. Pociągnęła za sobą kilka stóp pnączy.
— Nie sądzę, Amando... — zaczęła z przestrachem Grace.
— Już umiem — odkrzyknęła Amanda, wrzucając wsteczny bieg. — Wrócę tak
szybko, jak będę mogła.
Nie przewidziała, że kierownica działa inaczej, gdy się jedzie do tyłu, więc zanim
wydostała się na drogę, pociągnęła za sobą jeszcze trochę chmielu. Pomachała matce i Revie,
a potem skierowała się na wschód wciskając pedał gazu w podłogę.
I Hank, i Taylor powtarzali zawsze, że jest pojętną uczennicą, ale nigdy jeszcze nie
nauczyła się niczego tak szybko, jak prowadzić ten samochód. Po piętnastu minutach miała
już uczucie, iż urodziła się tylko po to, by siedzieć za kierownicą. Przyglądała się Hankowi
tak uważnie, że teraz po odgłosie silnika poznawała, kiedy należy zmienić bieg.
Był środek nocy i na szerokiej, zakurzonej drodze prowadzącej w góry nie było
żadnego ruchu, mogła więc jechać szybko. Wiatr rozwiewał jej włosy. Pęd samochodu,
umiejętność kontrolowania go sprawiały, że czuła się silna.
Miała tylko jedną niebezpieczną przygodę w czasie tej podróży. Dwaj farmerzy
zdecydowali się przycupnąć z wozami na noc na samym środku traktu. Amanda nie straciła
głowy, starając się ocenić szerokość drogi i odległość potrzebną do zahamowania. Wiedziała,
że uderzy w wóz, zjechała więc lekko w lewo, dzięki czemu zaczęła sunąć bokiem w
kierunku zaprzęgów.
Farmerzy przerwali rozmowę i zobaczyli uroczą dziewczynę w żółtym, małym
samochodzie, którego przód skierowany był w przydrożny płot, a spod opon pryskał żwir.
Jedna para koni spłoszyła się, ale zdołali ją opanować.
Samochód zatrzymał się tuż obok zwierząt. Jeden z koni rzucał się na boki, drugi był
zbyt przerażony, by się poruszyć. Troje ludzi na drodze zamarło. Amanda doszła do siebie
pierwsza. Serce biło jej szybko, ale poczuła się dumna z tego, że uniknęła zderzenia.
— Dzień dobry — powiedziała farmerom.
Na siedzeniu pasażera było trochę pędów chmielu, które podała pochylającej się nad
nią końskiej głowie. Zwierzę wzięło chmiel do pyska i uspokoiło się.
Farmerzy pomogli jej odwrócić samochód i życzyli szczęśliwej podróży. Pomachała
im na pożegnanie.
Raz musiała nabrać paliwa, a potem ruszyła dalej w stronę gór. Modliła się, by słowa
Whiteya nie okazały się kłamstwem, a im bliżej była celu, tym większe były jej obawy. Gdy
zobaczyła opuszczony szałas z pochylonym dachem, o mało nie wyskoczyła z samochodu,
zanim zdołała go zatrzymać. Zaciągnęła ręczny hamulec, podparła kamieniem tylne koło i
pobiegła.
Szałas był pusty. Przez chwilę przestraszyła się, że Whitey kłamał, ale na lewo od
drzwi, tuż przy ścianie, zauważyła plamę. Podeszła bliżej i przyjrzała się. Krew. Było jej na
podłodze więcej, jakby ktoś ranny spędził tu noc.
Zachciało jej się płakać. Była zmęczona, głodna i śmiertelnie przerażona... a na
podłodze zobaczyła zaschniętą krew.
— Szukasz mnie?
Podniosła głowę i zobaczyła Hanka stojącego w drzwiach. Z płaczem podbiegła do
niego i skryła się w jego ramionach.
—Żyjesz! Mój drogi, mój kochany, tak się bałam. — Zaczęła obcałowywać jego twarz
i szyję.
—Hola! Poczekaj chwilę — powiedział Hank, odsuwając się od niej. — Powiedz, co
się dzieje. A poza tym, czy mogłabyś puścić moje ramię?
Odskoczyła i zobaczyła krew na jego lewym boku.
— Postrzelili cię? Zabiję ich! Wezmę strzelbę pana Eilera i...
Hank przyłożył palec do jej ust.
— Czy możemy to zostawić na później? Chcę wiedzieć, co się dzieje. Byłem
nieprzytomny przez całą noc. Obudziłem się słysząc samochód. A tak na marginesie, kto
prowadził Mercera?
— Ja. Hank, kochanie, byłam chora z przerażenia. Bałam się, że cię zabili.
Hanka bardzo osłabiła utrata krwi oraz zimna noc spędzona bez jedzenia i wody. Bał
się, że Amanda jest tylko złudzeniem wywołanym wysoką gorączką. Przecież to niemożliwe,
by Amanda mówiła do niego „kochanie".
Wiedział, że musi wrócić na rancho, by zapobiec rozruchom, ale teraz najważniejsza
była ona. Pogładził ją po włosach.
—Dlaczego tu jesteś, Amando?
—Żeby cię zabrać. Przyjechałam, żeby zabrać cię do domu.
Ogarnął ją wstyd. Gdy go ostatnio widziała, obarczał ją winą za złe warunki życia
robotników.
— Żeby pomóc związkom? Nie mogłaś rozmówić się z Taylorem?
Otworzyła usta, żeby skłamać, że chciała zapobiec rozruchom, ale powstrzymała się.
— Tak, przyjechałam ze względu na związkowców, ale przede wszystkim dlatego, że
cię kocham.
Hank nie odpowiedział i stał tylko wpatrzony w nią tak długo, że zrozumiała, jak się
ośmieszyła.
— Przepraszam — mruknęła i wypchnęła go z szałasu. Odwróciła się plecami. —
Jeżeli jesteś gotów, zawiozę cię na rancho. Wczoraj Whitey przedstawił listę postulatów
mojemu ojcu, a on nie zgodził się oczywiście na pod niesienie stawek, wtedy Whitey zagroził
mu, a mój ojciec go spoliczkował. Szeryf ma zamiar aresztować Whiteya, może nawet dzisiaj,
więc...
Przerwała, ponieważ Hank odwrócił ją, chwycił lewą, nie zranioną ręką za włosy i
pocałował tak mocno, że uniosła się na palcach.
— Kocham cię, Amando. Kocham cię tak długo, że nie pamiętam już czasów, kiedy
tego nie czułem. Czekałem na ciebie. Czekałem, aż się zdecydujesz.
—Już się zdecydowałam — wyszeptała. — Chcę wyjechać z tobą z Kingman. Jechać
z tobą, gdziekolwiek chcesz. Chcę być zawsze z tobą.
Uśmiechnął się i pogładził jej policzek. Oplatające go ramiona sprawiały mu ból, ale
czymże jest ból w porównaniu z cierpieniem, jakie odczuwał od chwili jej poznania? Od
początku wiedział, że jest kobietą dla niego, ale wydawało mu się, że w jej ciele mieszka
automat. Lecz Amanda okazała się kobietą z krwi i kości, kobietą, która po niego przyjechała.
— Jak zmusiłaś Whiteya do powiedzenia ci, gdzie jestem?
—Przystawiłam mu strzelbę do głowy. Hank uśmiechnął się.
—Jak nauczyłaś się prowadzić samochód?
—Obserwowałam cię.
Hank spojrzał na Amandę błyszczącymi oczyma.
— Co z Taylorem?
—Zasugerowałam mu, żeby spędzał więcej czasu z Revą, a ponieważ ona też mnie o
to prosiła, więc go jej oddałam.
—Och, naprawdę? — Hank wybuchnął śmiechem. — Tak więc podzieliłyście nas.
Chyba powinienem się cieszyć, że nie rzucałyście monetą.
Odsunęła się od niego.
—Jeśli masz zamiar wyśmiewać się ze mnie, lepiej chodźmy.
—Chwycił ją za ramię.
—Naprawdę tak myślisz? W końcu doszłaś do tego, że mnie kochasz?
Nie spodobał jej się sposób, w jaki to powiedział, ale prawda jest prawdą.
— Tak — odparła. — W końcu do tego doszłam.
Odsunął się od niej jeszcze trochę.
— Domyślam się, że to, co powiedziałaś przed chwilą o pojechaniu ze mną,
gdziekolwiek zechcę, to propozycja małżeństwa?
Jej zawstydzenie powróciło. Przecież czas na szampana i obrączki. Tymczasem on stał
w zakrwawionej koszuli, wokół jego oczu zarysowały się zmarszczki wywołane zmęczeniem,
był brudny i wyczerpany.
— Też tak sądzę. Popatrzyła na swoje ręce.
— Poczekaj, aż opowiem o tym wnukom — powie dział Hank. — Nigdy nie uwierzą
w to, co zrobiła ich babcia.
Zmrużyła oczy.
— Powiedz komukolwiek, a nie doczekasz się ze mną ani jednego dziecka, a tym
bardziej wnuka. — Od wróciła się na pięcie i odeszła.
Złapał ją i przyciągnął do siebie zdrową ręką.
— Przepraszam, kochanie. Ja ci tylko chciałem oddać to, co ty mi zrobiłaś. Nie wiesz,
przez jakie piekło mnie przepuściłaś, kiedy wiedząc, że należysz do mnie, walczyłaś ze mną.
Widok Taylora sprawiał, że czułem się tak, jakbym umierał. Porzuciłem nadzieję, że się
ockniesz i zrozumiesz, że jesteś moja. Odszedłem, a ty pojawiłaś się natychmiast w domu
związków. Uczyniłaś mnie wtedy beznadziejnie nieszczęśliwym.
Uśmiechnęła się do siebie.
— Miło mi to słyszeć. Ty też narobiłeś mi kłopotów. Pocałował ją w czoło i przytulił
na chwilę.
— Sądzę, że musimy już jechać. Moja ręka znowu zaczyna krwawić i trudno mi
będzie prowadzić samochód.
— Ja pojadę — powiedziała Amanda.
Odsunął się.
— Ty? — skrzywił się. — Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak trudno jest kierować
Mercerem? A hamulce? Nie mogłabyś nawet...
—A kto mnie tu przywiózł? — zapytała kłótliwie.
—To co innego. To była...
—Co? — chciała wiedzieć.
—Konieczność. — Już się nie uśmiechał.
—A teraz nie jest to konieczne? Uważasz, że z jedną zdrową ręką i gorączką jesteś
nadal lepszym kierowcą ode mnie?
— W rzeczy samej. Zrobiła krok do tyłu.
— W porządku, jest twój — powiedziała, wskazując samochód. Stała z boku patrząc,
jak mocuje się z korbą. Jego rana się otworzyła i Hank parę razy zatoczył się, jakby miał
zemdleć, ale uparcie kręcił korbą.
Podeszła do niego.
— Proszę, Hank. Pomogę ci.
Hank podniósł wzrok. Zawsze wiedział, że zrobi dla niej wszystko, jeśli usłyszy z jej
ust „proszę". Podjął jedną z najtrudniejszych decyzji, ale w końcu pozwolił jej prowadzić.
Było gorzej, niż sobie wyobrażał. Jechała zbyt szybko, nerwowo, wyprzedzała samochody nie
patrząc, czy z przeciwka coś nie nadjeżdża. Wciąż zadawała mu pytania o porwanie.
Wymamrotał, że Andrei wcale nie chciał go zranić, tylko gdzieś w górach złamało się
drzewo, a Andrei tak się przestraszył, że jego broń wypaliła. Hank uchylił się, ale nie dość
szybko. Andrei pomyślał, że Hank nie żyje i zaciągnął go do szałasu, by ukryć ciało, a potem
odszedł. Do przyjazdu Amandy Hank spał.
— Czy bardzo boli? — zapytała, patrząc na niego tkliwie.
Robiło mu się niedobrze, gdy przestawała zwracać uwagę na drogę.
— Nie tak bardzo.
Amandzie wydało się, że do jej uszu doleciało jakieś zdanie brzmiące mniej więcej
tak: „Taylor znał się na kobietach, bo trzymał je zamknięte", co upewniło ją, że się
przesłyszała.
Dwukrotnie zatrzymywali się, by nabrać paliwa, kupili kanapki, kawę i znów byli w
drodze. Dojechali na rancho po zachodzie słońca.
Do tego czasu wszystko się skończyło.
Gdy Amanda wjechała w boczny trakt prowadzący do obozu zbieraczy, zauważyli, że
wielu ludzi odeszło. Hank był blady i osłabiony, ale mimo usilnych próśb Amandy nie dał się
zawieźć do lekarza.
— Muszę zobaczyć się z twoim ojcem.
Amanda skinęła głową, ujęła jego dłoń w swoją i ruszyli ku domowi.
Wypatrzył ich Joe Testorio i przybiegł z wiadomościami. Wszystko rozegrało się w
ciągu paru minut. Whitey Graham przemawiał właśnie, gdy zajechały dwa samochody, jeden
z szeryfem, prokuratorem okręgowym i jednym radnym, drugi z pięcioma radnymi.
Prokurator zażądał spokoju, ale jeden z radnych wskazał Whiteya i powiedział, że ma nakaz
jego aresztowania, więc dwóch oficerów rzuciło się za Grahamem.
Potem coś się stało, Joe nie mógł wypatrzyć co, ale ktoś mu później powiedział, że
załamała się ławka pod stojącymi na niej ludźmi. Hałas i krzyki wystarczyły, by ruszyć tłum.
Ktoś strzelił ponad głowami zebranych, żeby ich uspokoić. Dało to efekt wręcz odwrotny.
Gdy tłum zaczął się rozchodzić trzy minuty później, na ziemi leżał szeryf, prokurator,
jeden radny, dwóch robotników i trzynastoletni chłopiec. Wszyscy martwi.
Usłyszawszy takie nowiny Hank, o ile to możliwe, zbladł jeszcze bardziej. Amanda
zacisnęła rękę na jego dłoni.
Weszli do domu Cauldenów bez pukania. Wkroczyli do biblioteki. J. Harker siedział
przy biurku, jakby nic się nie stało.
— Przyszliście mnie straszyć? — zapytał, patrząc na zakrwawionego Hanka i
poważną Amandę. — Dość tej waszej walki o zachowanie spokoju! Gubernator wysłał tu już
Milicję Stanową. Wystrzelają tych waszych związkowców. Przegrał pan, Montgomery,
przegrał!
— Pan tego nie widzi, ale to pan przegrał. Wystarczyło dać zbieraczom niewielką
podwyżkę, stać pana na te pieniądze, żeby tego uniknąć. Teraz cały świat usłyszy o plantacji
Cauldena.
—Usłyszy, że pańscy związkowcy zabili szeryfa i prokuratora — warknął J. Harker.
— Zetrą te związki z powierzchni ziemi. Prokurator był szanowanym człowiekiem,
miał żonę i dziecko.
—To, co zniknie z powierzchni ziemi, to nieludzkie traktowanie robotników, które
doprowadza ich do ostateczności. Ja sam zamierzam to mówić wszystkim. Zamierzam
opisać z detalami, co tu zaszło, co pchnęło tych ludzi do protestu.
— A ja mu w tym pomogę — dokończyła Amanda. J. Harker prychnął gniewnie.
—Idź do swojego pokoju. Znajdę kogoś, kto zastąpi Taylora.
—Czy on też cię opuścił? — zapytała cicho.
—Uciekł z tą suką, Eiler — mruknął Harker. — Ale da się go zastąpić.
—Teraz masz to, o czym marzyłeś. Masz całe to ogromne rancho dla siebie. Nie masz
żony, której przeszłość cię zawstydza, córki, płatającej ośmieszające cię figle, ani
zięcia, z którym musiałbyś się podzielić. Ale straciłeś coś, o czym jeszcze nie wiesz:
straciłeś kontrolę nad swoją plantacją. Pokazałeś światu swoją zachłanność, pokazałeś,
że jesteś w stanie zagłodzić ludzi, żeby dostać trochę pieniędzy. Ale świat ci na to nie
pozwoli. Twoje dni się kończą. Hank i ja zamierzamy postarać się, żeby ten finał
zobaczyć.
— Skończyliście? — zapytał Harker, mierząc ich gniewnym wzrokiem. — To
możecie wyjść. Nie potrzebuję tu żadnego z was.
Mówiąc to, czuł, że kłamie, ale duma rządząca nim od wielu lat nie pozwoliła mu
zachować się inaczej. Był zbyt stary, by się zmienić.
— Żegnaj, ojcze — powiedziała Amanda, odwracając się do Hanka. — Gotów,
kochanie?
Hank potwierdził skinieniem głowy i wyszli z biblioteki, ale zatrzymali się na chwilę
w hallu.
—Amando. Nie byłem przedtem tego pewien, ale teraz już wiem; kocham cię. Czy
wyjdziesz za mnie?
—Tak — szepnęła i uśmiechnęła się. — A nasz syn będzie królem.
—Co?
—Gdy poszłam z Taylorem na jarmark, wróżka powiedziała mi...
—Ja tu wykrwawiam się na śmierć, a ty opowiadasz mi o tym wątłym...
—Nie mówiłam o Taylorze, tylko o naszym synu, który będzie...
Pocałował ją.
—Chodźmy do siedziby związków. Muszę wypytać kilka osób, co się stało. Im
szybciej sobie z tym poradzimy, tym szybciej trafi to do gazet.
—Pójdziemy tam po wizycie u lekarza.
—Zamierzasz prowadzić w mieście? Gdzie jeżdżą inne samochody? Gdzie chodzą
piesi?
—Proszę... — powiedziała łagodnie, przebiegając palcem po jego policzku.
—Tak — odrzekł. — Tak...
KONIEC