ZVONIMIR
FURTINGER
P
OTRZEBNE MI TWOJE
CIAŁO
(
PRZEŁOŻYŁA
E
LŻBIETA
K
WAŚNIEWSKA
)
SCAN-
DAL
Nazywam się Robert Panikkar, mam trzydzieści jeden lat, jestem kasjerem w domu
towarowym „Excelsior"; jestem sierotą. Dwadzieścia lat temu moi rodzice, jadąc
samochodem, wypadli z trasy, częściowo z powodu nadmiernej prędkości, częściowo przez
ciężarówkę, która znienacka znalazła się przed nimi. W efekcie samochód uderzył w słup i
spadł do rzeki. Ocalałem tylko dlatego, że nigdy nie zamykałem dobrze drzwi i wypadłem na
trawę, zanim samochód runął do wody. Ale to wszystko nie jest takie istotne.
Ósmego czerwca o czwartej piętnaście nawet nie przeczuwałem, że niebawem nastąpią
niezwykłe i, co więcej, nieprzyjemne wydarzenia. Byłem w nienadzwyczajnym humorze.
Poszedłem do przyjaciela, aby mu zwrócić jakieś książki i pożyczyć nowe. Książki zwróciłem,
nie pożyczyłem jednak nowych, bo przyjechali do niego goście i czas nam zszedł na niczym, a
w końcu widząc, że nic nie załatwię, wyszedłem. Chciałem skoczyć do domu i wziąć torbę, w
której co wieczór zanoszę utarg do banku, ale było oczywiste, że nie zdążę na czas, więc noga
za nogą powlokłem się do biura domu towarowego, rozważając, czy kupić -nową torbę, czy po
prostu pieniądze zapakować w papier.
Gdy człowiek długi czas ma do czynienia z pieniędzmi, to przestaje je traktować jako
pewną wartość, a patrzy na nie jak na papierki ze znakami cyfrowymi, które muszą być zgodne
z jakąś tam listą kontrolną. I to jest głównym źródłem kłopotów, jeśli okaże się, że istnieje
superata lub manko. Wszystko musi się dokładnie zgadzać, a jeśli chodzi o mnie, było tak
zawsze. Mój ojciec mawiał: biedni ludzie dysponują jednym jedynym kapitałem —
uczciwością. Synu, nigdy nie zejdź z uczciwej drogi, gdy rzecz idzie o kwotę mniejszą od
miliona. A że utarg był zawsze mniejszy, byłem przez całe osiem lat uczciwy do przesady.
Opowiadam o sobie głupstwa, a całkiem zapomniałem, że miałem mówić o
wypadkach, które bynajmniej nie przypadły mi do gustu. A więc rozmyślając, czy kupić nową
torbę, stanąłem przed wystawą sklepową. Mój Boże, ileż pięknych toreb! Ale ceny nie były
zachęcające i właśnie gdy zdecydowałem się na kupno torby w naszym domu towarowym, p
wiele brzydszej i mniej trwałej, podszedł do mnie jakiś typ.
— Przepraszam pana, wydaje mi się, że chce pan kupić torbę?
— Chcę — odpowiedziałem nieco zbity z tropu, gdyż mnie tą uwagą zaskoczył —
tylko...
— Dlaczego „tylko"? Proszę popatrzyć i dopiero odpowiedzieć. Po tych słowach nie
znany mi typ odpakowal jakieś zawiniątko, które trzymał pod pachą. Ujrzałem torbę średniej
wielkości, z dobrej skóry, trochę już używaną. Nie wiem dlaczego, ale przypominała mi torbę
listonosza w miniaturowym wydaniu. Ponieważ milczałem, typ kontynuował:
— Proszę mi wierzyć, bywały dla mnie lepsze dni, ale poszedłem przyjacielowi na
rękę... podżyrowałem weksel... i oto teraz muszę wyzbyć się ulubionych rzeczy. Gdyby się pan
zdecydował...
Wymienił jakąś kwotę, która nie dorównywała wartości torby. Ale ja nie zwykłem
kupować kradzionych rzeczy, więc żeby pozbyć się natręta, wymieniłem połowę i tak niskiej
sumy. Tymczasem...
— Nieładnie wykorzystywać bliźniego, ale jestem w sytuacji, że nie mogę wybierać
klientów. Proszę zapłacić i wziąć ją.
Nie pozostało mi nic innego, jak wręczyć mu oferowaną sumę i wziąć torbę. W końcu
będzie służyła swemu celowi. Tak mi się przynajmniej zdawało.
W pracy nic nadzwyczajnego się nie zdarzyło, prócz tego, że ludzie jak zwariowani
kupowali nowe elastyczne majtki Pompadour. Miało to znaczenie o tyle, że obroty tego dnia
były większe niż kiedykolwiek, odkąd jestem głównym kasjerem „Excelsiora". Kiedy dwie
kasjerki położyły rozliczenie, włożyłem wszystkie pieniądze — a było tego sto tysięcy, o
dziewięćset tysięcy mniej od krytycznej kwoty, gdy można uczciwość odłożyć na stronę — i
skierowałem się do banku. Miałem obowiązek wpłacić pieniądze na konto. Obowiązek
przyjemny, bo jako wieloletni klient szedłem wprost do gabinetu szefa działu, gdzie
gawędziliśmy o wydarzeniach dnia wychylając kieliszek mocniejszego trunku.
— Robert — przywitał mnie szef działu depozytów — dobrze, że pan przyszedł. Proszę
złożyć pieniądze i idziemy do „Czarnego Kota".
Czeka na nas wesołe towarzystwo...
— Niestety beze mnie — odpowiedziałem wpadając mu w słowa. — Dziś piątek i jem
kolację u ciotki...
— Ach, tak, zapomniałem. Szkoda. No, ale skoro tak, to najlepiej będzie, jeśli szybko
załatwimy formalności.
Zgodziłem się, wziąłem torbę i otworzyłem ją. Na całe szczęście mój gospodarz
wkładał papiery do biurka i nie patrzył na mnie, a gdy podniósł głowę, już jakoś doszedłem do
siebie.
— Co się stało, Robercie, czy źle się pan czuje? Niech pan wypije kieliszek koniaku. To
panu dobrze zrobi.
—Dziękuję, lepiej nie — wykrztusiłem z trudem i wstałem. — Muszę na chwilę wyjść.
— To też pomoże — zgodził się ze mną bankowiec. — Niech pan wszystko zrzuci i
wszystko będzie w porządku.
Prawdopodobnie jeszcze coś mówił, ale go już ani słyszałem, ani słuchałem. Rzuciłem
się ku drzwiom i wypadłem szybko, jak tylko mogłem, schodami w dół, przez boczne drzwi, na
ulicę. Musiałem wyglądać okropnie, bo portier spojrzał na mnie, jakby ujrzał upiora. I nic
dziwnego, że twarz miałem zmieniona. Drżałem i zataczałem się. Torba była pusta, a na
dobitek znajdowała się w niej spora kartka, na której była ładnie wymalowana ręka zwinięta w
figę skierowaną na widza.
***
Minąłem kilka bloków, ale nie doszedłem do siebie. Z początku pojmowałem tylko to,
że kieruję się w stronę swego domu. Później dowiedziałem się, że dwa razy w ostatniej chwili
uskoczyłem w bok unikając zderzenia z samochodem. Potem zacząłem przemyśliwać całe
zdarzenie. Wiedziałem dokładnie, że pieniądze wraz z wszystkimi papierami włożyłem do
torby. Nigdzie się nie zatrzymywałem, a kiedy doszedłem do banku, pieniędzy już nie było.
Najpierw zwątpiłem, czy pieniądze w ogóle włożyłem do torby. To było bez sensu. Dobrze
wiedziałem, że tak. Ale w takim razie gdzie są te pieniądze? W torbie nie było dziury i było
niemożliwe, żeby wszystkie wypadły. Musiałoby coś zostać. Przez chwilę żałowałem, że
zostawiłem torbę w banku, ale po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że to i tak jest bez
znaczenia. Pieniędzy nie ma, a kto za to odpowiada? Tylko ja, nikt inny. Czy istnieje na świecie
ktoś tak naiwny, żeby uwierzył w moją opowieść? Stary Haseł, chodzi oczywiście o mojego
szefa, spochmurnieje przekonawszy się, że tak długo trzymał kasjera, który nie umiał
wymyślić nic mądrzejszego niż takie oczywiste kłamstwo. A następstwa... Do końca życia, a
zdrowie mi dopisywało, nie zbiorę tylu pieniędzy, by wyrównać stratę, to jasne. Nawet
gdybym się wyrzekł jedzenia, odzieży, mieszkania, jednym słowem — gdybym całą pensję
przeznaczył na wyrównanie strat...
O mało co znów nie wpadłem pod samochód. Przeszedłem na drugą stronę, i gdy
dzieliło mnie jakieś trzydzieści kroków od progu domu, byłem już zdecydowany. Tak, to
jedyne wyjście. W myśli przeryłem wszystkie schowki i szafy w mym mieszkaniu. To, co mi
potieebne, powinno być w spiżarce. Z tymi myślami doszedłem do drzwi domu i wtedy
ujrzałem psa.
Był to kundel, ale na pewno jedno z rodziców było rasowe. Robił dość dziwne
wrażenie. Gdy skręciłem w lewo do wejścia, on też ruszył, tak że mi zagrodził drogę. Nie
jestem znów tak odważny wobec psów, ale było mi wszystko Jedno. Pogłaskałem go po łbie i
mruknąłem:
— Tobie to dobrze! Nie masz do czynienia z pieniędzmi i nie może ci się przytrafić, że
je zgubisz.
Zwierzę popatrzyło na mnie ze zrozumieniem, a potem nagle się szarpnęło i
wyszczerzyło kły. Instynktownie odskoczyłem, a pies raptem odwrócił się i pobiegł ulicą.
Może trochę nudzę opisywaniem tych drobiazgów, ale ten pies » jest ogromnie ważny.
Choć tego na razie nie wiedziałem; dopiero później przekonałem się o tym.
Wszedłem więc do mieszkania i od razu skierowałem kroki do spiżarki. Nie myliłem
się. Był tam sznur, trzy razy dłuższy niż potrzebowałem, ale wystarczająco mocny.
Zawiązałem pętlę, najlepiej jak umiałem, wspiąłem się na krzesło i zamocowałem jeden koniec
na klamce górnej części okna. Już miałem założyć pętlę na szyję, ale przypomniałem sobie, że
należałoby jednak zostawić coś ludziom, którzy mnie przeżyją. Zszedłem z krzesła i
otworzyłem maszynę do pisania. Wkręciłem kartkę papieru i napisałem:
LEPIEJ UMRZEĆ Z HONOREM NIŻ ŻYĆ BEZ HONORU.
Nie byłem zachwycony takim tekstem, ale ludzie będą wiedzieli, że rozstałem się z
życiem, bo jestem niewinny i nade wszystko uczciwy. Później, kiedy ponownie zakładałem
pętlę na szyję, pomyślałem, ze z tych kilku słów nie można z całą pewnością wywnioskować,
że nie wydałem cudzych pieniędzy, ale w końcu co mnie to obchodzi. Niech żyjący układają
swoje stosunki i sądy jak chcą. Ja już do nich nie należę.
I wtedy stało się coś niezwykłego. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu zauważyłem, że
ręce, moje ręce bez udziału mej woli sięgają do pętli i zdejmują ją z szyi.
Aha, przeleciało mi przez głowę — podświadoma obrona. Ale będę silniejszy od mego
tchórzliwego ciała.
Uchwyciłem pętlę, założyłem na szyję i zaraz znów zdjąłem. Hm, to mi się nie
podobało. Wtedy zdecydowałem spróbować raz jeszcze bez czekania. Jak tylko pętla będzie na
szyi, zaraz skoczę. Ale diabła tam, łatwiej było pomyśleć niż wykonać. Pętlę założyłem, ręce
tym razem zostały w spokoju, ale nogi również. Czułem, że mimo całego wysiłku nie mogę
skoczyć z krzesła. Wtedy mnie olśniło!
Oczywiście jestem zahipnotyzowany. Ktoś na mnie oddziaływał i jeszcze teraz na mnie
działa. W takim stanie wręczyłem pieniądze jakiemuś chytremu złodziejowi, nawarzyłem
piwa, a teraz muszę je wypić. Tak, ale świadomość tego faktu nie przywróciła mi pieniędzy i
wszystkimi siłami starałem się skoczyć z krzesła i zawisnąć na sznurze.
W tym momencie moje ręce ponownie dotknęły pętli i zdjęły ją z szyi. Wtedy
zeskoczyłem z krzesła, wbrew woli, i usiadłem przy biurku, na którym stała maszyna do
pisania. Kiedy rozmyślałem, co to za złodziej mnie zahipnotyzował, zobaczyłem, jak na
papierze wyskakują słowa. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Ależ tak, moje palce
pisały!
Na papierze można było wyraźnie przeczytać: Zaniechaj niszczenia własnego ciala.
— Mogę robić ze swoim ciałem, co mi się podobał — krzyknąłem z wyrzutem, a palce
zaraz zaczęły uderzać w klawisze: Potrzebne mi twoje cioto i nie dopuszczą, abyś je zniszczył.
— Zniszczę je, a ty się wynoś! — wrzasnąłem z uporem i dla podkreślenia mej woli
uderzyłem pięścią w biurko. Właściwie uderzyłem z całej siły w kant i to wyzwoliło we mnie
okrzyk bólu. Natychmiast potem palce znów stukały w klawisze:
To dlatego, żebyś nie podnosił głosu. Oczywiście to ja kieruje twoja ręką.
— Kim jesteś? — spytałem zacisnąwszy zęby, gdyż ręka naprawdę bardzo mnie bolała.
To już rozsądniejsze pytanie. Przybyłem ze świata, którego wy nie możecie zobaczyć.
— Pięknie. I teraz rządzisz moim ciałem.
Potrzebuję go. Jest mi niezbędne — wystukały moje palce.
— Czy to może ty opróżniłeś moją torbę, a ja byłem tego nieświadomy?
Wiem, że męczą cię problemy związane ze strata pewnych rzeczy, ale ja o tym nic nie
wiem.
— Jasne, od kiedy to złodziej przyznaje się do przestępstwa! — zawołałem
rozgoryczony. — I dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju? Ja chcę tylko...
Nic z tego i nie nudź już takimi sprawami.
W tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi. Nawet nie drgnąłem, bo nikt mi w tej
chwili nie był mile widziany. Ale palce znów zaczęły uderzać w klawisze:
Co to za znak akustyczny?
— Ktoś, kto chciałby wejść da środka, dzwoni do drzwi wejściowych.
Dlaczego nie sprawdzisz, kto to?
— Co mnie to obchodzi! Nie chcę, żeby mi teraz przeszkadzano.
Wstań, idziemy zobaczyć, kto przyszedł.
Gdy tylko wystukałem te słowa, moje ciało się wyprostowało i poszło do przedpokoju.
Otworzyłem drzwi, chociaż nie miałem najmniejszej ochoty na przyjmowanie gości.
Była to ciotka Agata. Ciotka Agata opiekowała się mną, gdy zginęli rodzice, i była
bardzo dumna, że nie zostałem mordercą, oszustem ani złodziejem, a uczciwym kasjerem na
średnim szczeblu kariery. Teraz stała przede mną.
— Robert, jak ty wyglądasz?! — było jej pierwszym pytaniem. Nie byłem świadomy
swojego wyglądu, więc teraz spojrzałem w lustro. Zobaczyłem bladą twarz, wykrzywione ze
strachu i przerażenia usta, wytrzeszczone oczy i potargane włosy. Musiałem to jakoś wyjaśnić.
— Ciociu, dzieją się ze mną dziwne rzeczy...
Dalej nie zdążyłem, bo mi ciotka przerwała:
— Od razu wiedziałam, że to się tak skończy. Sto razy mówiłam, że Liza nie jest dla
ciebie. Mówiłam to co prawda do siebie, ale jakbyś był mądrzejszy, zrozumiałbyś. Och, co z
ciebie zrobiła! Czyżbyś ją przyłapał z kim innym? A może sfałszowała twój podpis? Albo
zaciągnęła długi na twój rachunek? A może zrobiłeś to co najwłaściwsze, zadusiłeś...
zadźgałeś...?
— Ależ, ciociu, dawno z nią zerwałem. Widząc jej pytające spojrzenie musiałem jakoś
usprawiedliwić swój wygląd.
— Miałem kłopoty w pracy.
— Jeśli tak, to nieźle — ostrożnie stwierdziła ciotka. — Teraz jednak powinieneś
doprowadzić się do porządku i pójść ze mną. — Spojrzałem na nią pytająco. — Czyżbyś
zapomniał, że dziś piątek? W każdy piątek jesz kolację w moim domu. '
Do licha, o tym zupełnie zapomniałem! W końcu na co umarłemu kolacja? Ale przecież
jeszcze nie byłem trupem, a jeżeli to jeszcze potrwa, nieprędko nim będę. Został tylko jeden
problem. Czy moje ciało w ogóle zechce iść do ciotki Agaty?
Poprosiłem ciotkę do pokoju, siadłem do maszyny i zapytałem:
— Chciałbym wiedzieć, czy w ogóle mogę pójść do ciebie. Widząc, że ciotka dziwnie
na mnie patrzy, zacząłem jej tłumaczyć:
— Chodzi o pewne sprawy, które jeszcze dla mnie samego nie są całkiem jasne. To jest
pewien rodzaj ćwiczeń duchowych i jeśli właściwie...
Twarz mojej ciotki wyrażała głębokie zdumienie. Zamilkłem i wtedy wszystko
zrozumiałem. Podczas gdy ja mówiłem, moje palce niestrudzenie pisały. Ciotka podniosła się z
krzesła i zerknęła na papier. Właśnie kończyłem:
Możemy iść. Wiem, że ciało trzeba regenerować w różny sposób, a mnie zależy, żeby
ciało funkcjonowało dobrze.
— Czekaj, Robert — głos ciotki nagle zabrzmiał bardzo konkretnie — czy ty to
wszystko napisałeś nie myśląc, o czym piszesz?
Spojrzałem na papier. Na pierwszym miejscu widniało tamto o honorowej śmierci.
Przypisałem więc autorstwo tego wszystkiego, co było wystukane na maszynie, sile, która
kierowała moim ciałem.
— Świetnie, Robert, czy dla ciebie nie jest jasne, o co tu chodzi?
— Szczerze mówiąc, nie.
— No to ja ci wytłumaczę. Ty się zawsze śmiałeś, że zajmuję się spirytyzmem, a teraz
sam stałeś się medium. To jest pisanie automatyczne. Przyjdź, po kolacji odwiedzimy Renatę.
Dziś wieczorem odbędzie się u niej seans spirytystyczny.
I tak to ciotka wprowadziła mnie do kręgu spirytystów. Ciekawe, obecni zachowywali
się jak normalni ludzie, ale gdy zaczęli mówić, wszystko wyglądało dość dziwnie.
Dowiedziałem się, że Willy jest zawsze w dobrym humorze i że rozmawia bardzo logicznie,
podczas gdy Sarika jest zwykłą dziwką, która oferuje swoje wdzięki każdemu, kiedyś nawet
miejscowemu proboszczowi, gdy ten znalazł się w gronie spirytystów. Gupta lubi filozofować,
a czasem nawet podnosi stół. To oczywiście były duchy, które stale zjawiały się w tym
dziwnym towarzystwie.
Kiedy ciotka powiedziała, że jestem medium, które automatycznie pisze, popatrzyli na
mnie z szacunkiem, a niektórzy z lekkim powątpiewaniem, ale mnie było to obojętne, bo
miałem własne problemy. Pomyślałem nawet, że niedługo będę miał okazję sam się pojawić w
tym towarzystwie, poruszając nogą stołu albo wodząc ozyjś ołówek, i że o minie też będzie się
mówiło jak o pożytecznym duchu.
Siedzieliśmy wokół stołu. Zdziwiłem się, że zostawiono zapalone światło. Zawsze
myślałem, że duchy wywołuje się w mroku. Prowadzący seans, pewien profesor geografii,
zwrócił .nam uwagę, że jeśli chcemy, aby zjawiła się jakaś inteligencja z zaświatów, musimy
się skoncentrować. Dali mi do ręki ołówek, ale ja poprosiłem o maszynę do pisania, bo to
wydało mi się najlepsze, jako że ta metoda była już wypróbowana. Zebrani spojrzeli na mnie
podejrzliwie, jednak po kilku minutach przedmiot ten znalazł się przede mną na stole.
Jeszcze nie zdążyliśmy się dobrze skoncentrować, a moje palce już pisały. Wszystkim
zaparło dech, tylko u prowadzącego seans zauważyłem chytry uśmieszek. Maszyna pisała:
Wydaje się, że to pisadło jest dalekie od doskonałości.
Ponieważ nastąpiła chwila milczenia, prowadzący podszedł do mnie z tyłu i głośno
przeczytał ten tekst.
— Przepraszam — rzucił w końcu — ale to jeszcze nie dowód, że mamy do czynienia z
automatycznym pisaniem. Że czcionki są podniszczone, mogliście się sami przekonać, a prócz
tego...
— Ja niczego nie twierdziłem — zwróciłem mu uwagę wpadając w słowa — i nie znam
zasad, według których odbywacie seanse. To, eo wychodzi spod moich palców, i tak nie jest
moje.
Gdy to mówiłem, zauważyłem, że palce znów uderzają w klawisze. Tekst głosił:
Ci ludzie są odizolowani od rozumu. Szkoda na nich czasu.
— Zamiast nas krytykować, powiedz nam raczej swoje imię — wtrąciła ciotka, gdyż
prowadzący stał w milczeniu.
A kiedy ja wystukiwałem odpowiedź, prowadzący oświadczył:
— Chodzi tu oczywiście o pisanie automatyczne, jakiego jeszcze nie miałem okazji
widzieć. To jest sensacja.
Zadanie niemożliwe — wystukiwały moje palce. Ta mizerna maszyna nie ma znaków,
jakie są potrzebne do napisania mojego imienia.
— Jesteś żywy czy martwy? — zapytał prowadzący.
Żywy. Nie rozumiem, jak mógłbym się odzywać będąc martwy.
Wśród obecnych zapanowało zdumienie. Ale prowadzący uśmiechnął się z miną
człowieka wszechwiedzącego i natychmiast wytłumaczył nieoczekiwaną wypowiedź:
— To na pewno jakiś niedawno zmarły, ktoś, kto jeszcze nie pogodził się ze swoim
stanem duchowym.
Głupcze! — wrzasnęła maszyna pod moimi palcami. Zauważyłem, że ciotka zaczęła,
się wiercić. Patrzyła na mnie dziwnym spojrzeniem, a potem podeszła, pochyliła się i szepnęła
mi do ucha:
— Robert, nie obrażaj pana.
Zrozumiałem, że ciotka zaczęła wierzyć, iż ja sam z własnej woli piszę odpowiedzi. No
tak, jeszcze mi tylko tego brakowało. Ma mnie za oszusta, a prawdopodobnie inni też myślą
podobnie. Świadczyła o tym wyraźnie zaczerwieniona twarz prowadzącego. Odpowiedziałem
półgłosem:
— Ciociu, sama ogłosiłaś, że jestem medium. Ja nie miałem najmniejszej ochoty na ten
cyrk.
Zamiast odpowiedzi usłyszałem jedno podwójne „ach!" Ciotka i prowadzący
jednocześnie wydali okrzyk, gdyż kiedy ja odpowiadałem ciotce, moje palce pisały:
Idioci, jeśli myślicie, że to ciało pisze samo, niech ktoś inny usiądzie do maszyny.
Wszyscy popatrzyli na siebie z powątpiewaniem. Potem okazało się, że nikt z
zebranych nie jest medium biegłym w automatycznym pisaniu. Dylemat rozwiązała maszyna
sama.
Niech przy maszynie usiądzie ten, kto zechce, albo sam go wybiorę.
Ponieważ jeszcze się ociągali, zaczęło się.
Wstałem i choć nie chciałem, chwyciłem za ramię swoją sąsiadkę z prawej. Wtedy
uspokoiłem się. Zbyteczne byłoby mówić, że były to ruchy, którymi nie kierowałem. A teraz ta
pani, która jeszcze przed chwilą robiła podejrzliwe miny, wstała zdecydowanie i usiadła na
moim krzesełku. Ja siadłem na jej miejscu.
Natychmiast jej palce zaczęły z dużą szybkością uderzać po klawiszach, co wywołało
wielkie zdziwienie, gdyż z różnych uwag domyśliłem się, że ona pierwszy raz w życiu pisze na
maszynie.
Tekst głosił:
Nie czuje się dobrze w tym ciele. Nie przeszkadza mi tusza ani warstwy tłuszczu, ale
aparat intelektualny. Nie ma większych możliwości, więc zaraz poszukam coś lepszego.
Dama poczerwieniała, a obecni byli na tyle dobrze wychowani, że stłumili śmiech.
Dama wstała i spojrzała dokoła, a następnie pewnym krokiem podeszła do
prowadzącego. Uderzyła go w ramię, a potem wybuchnęła płaczem.
— Naprawdę nie mogłam inaczej — mówiła przez łzy. — Jakaś straszna siła poruszała
moimi palcami. Och, jakie głupstwa wypisywała.
Prowadzący nie zwracał na to uwagi, tylko ostrożnie podszedł do krzesła, które z
początku mnie przypadało, i usiadł przy maszynie. Położył palce na klawiaturze i oświadczył:
— Proszę państwa, zaiste mogę państwu powiedzieć, że nie poruszałem się z własnej
woli. Sam nie wiem, dlaczego siadłem na tym krześle.
A przez ten czas już napisał dwie linijki:
Mam wrażenie, że znalazłem się w nieszczególnie mądrym towarzystwie. Chcielibyście
mnie wziąć za zmarłego, a ja jestem żywy co najmniej tak samo jak wy.
Przeczytałem te wiersze i spojrzałem na przewodniczącego. Sprawiał wrażenie, że się
dusi. Twarz wykrzywiona grymasem, dłonie zaciśnięte w pięści. Po chwili z ust wyrwał mu się
krzyk, coś między rykiem lwa a trąbieniem słonia. A potem jakby mu ulżyło. Przemówił
zupełnie normalnym głosem:
— W końcu opanowałem mechanizm waszego akustycznego porozumiewania się. Już
nie musimy pisać.
Z tymi słowami prowadzący seans podszedł do mnie i uderzył mnie w ramię. Zaraz
potem usłyszałem własny głos:
— Ostatecznie wróciłem do ciała, które mi najbardziej odpowiada. Teraz możemy
sobie porozmawiać.
— Wspaniale! — zawołał prowadzący. — To jest czysta transfigu-racja. Człowieku,
pan zrobi karierę!
Słowa były skierowane wyraźnie do mnie, ale ja nie mogłem wykorzystać tego
komplementu, gdyż ciało moje ruszyło ku wyjściu.
— Dość już tego — mówiłem wbrew swej woli —teraz będzie dużo łatwiej, bo mogę
swobodnie mówić.
— Zaraz — odezwała się ciotka — proszę nam przynajmniej powiedzieć, skąd
przybywasz. Jaki jest wasz świat?
— Zupełnie inny niż wasz. Wy nas nie możecie widzieć i cieszę się z tego.
— Och, ile energii! — rzuciła słowa i spojrzenie, w które włożyła cały swój wdzięk. —
Czy nie moglibyśmy się jakoś porozumieć?
— Nie pojmuję tych grymasów i po co to wytrzeszczanie oczu. A co do porozumienia...
o tym będziemy mogli porozmawiać, kiedy dowiem się tego, co chcę wiedzieć.
Kiedy wydobywał się ze mnie głos, ciotka się żachnęła, ale zaraz opanowała się i
kontynuowała słodko:
— A czego ci potrzeba, dobry duchu?
— Nie wiem, jak się to u was nazywa. Kontroluję wprawdzie mózg tego ciała — przy
tych słowach moja ręka uderzyła po moich plecach — ale nie mogę dociec, jak to się tu
nazywa. To jest coś bardzo ciężkiego, pewien metal, który nam służy do napędu.
— Ha, duchy poruszają się za pomocą środków materialnych! — wykrzyknął
prowadzący. — Pierwszy raz słyszę i muszę to zapisać.
— Uwierz—wtrąciła ciotka—że bardzo chętnie byśmy ci pomogli Jak przypomnisz
sobie, co ci trzeba, zwróć się do nas. No, idę z wami.
— Proszę zostać tutaj albo iść dokąd się pani podoba, ale z nami nie. Dość mam
kłopotów z jednym ciałem.
Po tych słowach siła mnie odwróciła i zmusiła do wyjścia na ulicę. Nie zdążyłem
pożegnać się z obecnymi.
Zobaczyłem, że idziemy ku domowi. Byłem już tak wyćwiczony, że nie zdecydowałem
się otwarcie opierać. W końcu dokąd byśmy mieli pójść? Potem pomyślałem, że jednak
wypadałoby porozumieć się ze swoim panem. W myślach zapytałem go, dokąd idziemy, ale
nie otrzymałem odpowiedzi Wtedy zapytałem głośno.
— Idziemy do twojego domu — odpowiedziałem sam sobie.
— Nie wiesz, że zapytałem cię o to w myślach?
— Odczułem jakieś zamieszanie, ale przystosowałem się do kontroli twoich zmysłów.
Lepiej mów głośno, jeśli chcesz się ze mną porozumiewać.
Cieszyłem się, że zamilkł, właściwie ja sam przestałem mówić, bo jakiś przechodzień
obejrzał się za mną podejrzliwie.
Ostatecznie byłem zadowolony. Stwierdziłem, że nie kontroluje moich myśli. Naraz
zdarzyła mi się świetna okazja. Zza rogu wyjechał nagle samochód. Nie tracąc ani chwili
skoczyłem na jezdnię, mając nadzieję, że wpadnę pod koła, które ostro zapiszczały, i że
wreszcie uda mi się to, czego nie mogłem zrobić za pomocą sznura. Ale z tą samą prędkością, z
jaką rzuciłem się na jezdnię, nogi mi się odbiły i znalazłem się znów na chodniku. Samochód
zniknął za najbliższym rogiem. Kierowca wyraźnie uciekał, głęboko przekonany, że o mało co
nie spowodował wypadku.
— Jesteś chytre stworzenie — usłyszałem, jak mówię. — Zęby się to więcej nie
powtórzyło!
— Przykro mi, ale ja jednak sądzę, że mogę rozporządzać własnym ciałem —
zaprotestowałem.
— Dopóki to twoje ciało jest mi potrzebne, nic ź tego. Już raz to chyba mówiłem. A
żebyś lepiej zapamiętał, co mówię, postaram się, żeby cię pamięć nie zawiodła.
Jeszcze nie zdążyłem zrozumieć znaczenia tych słów, kiedy zacząłem robić przysiady,
następnie chodzić w kucki. Potem wstałem i skakałem na jednej nodze. Zbędne byłoby
nadmieniać, że nie byliśmy sami na ulicy i że zaczęli się gromadzić gapie. Balansowałem na
rękach, robiłem salta w powietrzu i skakałem na nogi. Po każdej takiej figurze rozlegały się
oklaski i ludzie rzucali drobne monety, wyraźnie przekonani, że jestem bezrobotnym artystą.
Ale ja nie mogłem wziąć żadnego pieniążka, nawet gdybym chciał, bo moje ciało wykonywało
coraz to nowe akrobacje i powoli, ale pewnie zbliżało się do domu.
Nie trzeba nawet mówić, jak bolały mnie wszystkie mięśnie. Mówiąc szczerze, do tej
pory nie zdawałem sobie sprawy, ile mam mięśni. Ciągle jeszcze skakałem, robiłem salta i inne
akrobacje, jakich by mi pozazdrościł każdy artysta. Ruchy moje były przy tym pewne i zwinne,
chociaż czułem się zupełnie inaczej.
— Na razie dosyć — rzekłem do siebie. — Jeśli obiecasz, że będziesz chronił swoje
ciało, to możemy przestać.
— Dobrze — zdołałem powiedzieć i natychmiast raźnym krokiem kontynuowałem
spacer po ulicy, odprowadzany zachwyconymi spojrzeniami przechodniów, którzy jeszcze
przed chwilą mnie oklaskiwali.
— Teraz znów podłączymy się do wszystkich twoich zmysłów — usłyszałem siebie. —
Nie jestem taki głupi, żeby odczuwać wszystko to, co ty odczuwałeś.
— Rozumiem, ale teraz proszę cię, żebyśmy jak najszybciej położyli się do łóżka. Ja
mam dosyć.
Dowlokłem się na trzecie piętro, myśląc tylko o tym, jak z tym raz skończyć. Muszę
przechytrzyć sublokatora w moim ciele. Dla mnie i tak nie ma ratunku, a ten niech myśli, jak
zdobyć ciężki metal beze mnie.
Ale kiedy otwierałem drzwi, zwróciłem uwagę na coś dziwnego. Wychodząc, zaważę
zamykam drzwi na klucz, nawet gdy idę po gazetę ma drugą stronę ulicy. Byłem pewien, że tak
było i tym razem, ale zamek nie trzasnął. Czy możliwe, żeby policja przetrząsnęła moje
mieszkanie? Domyślałem. Nie, jednak niemożliwe, pocieszałem się, bo moje przedsiębiorstwo
mogło się dowiedzieć o braku pieniędzy w najlepszym razie dopiero jutro rano. Zresztą nawet
w banku nie powiedziałem, że przyniosłem pieniądze.
Zagadka została rozwiązana, gdy wszedłem do pokoju, gdzie stało łóżko. Układało się
na nim leniwie czyjeś ciało. Gdy przypatrzyłem się lepiej, poznałem Dorę, czyli Dolores, jak ją
nazywałem.
Oczywiście nie spała, gdyż skoczyła na równe nogi i zarzuciła mi ręce na szyję.
— Robercie, dwa razy telefonowałam, a że się nie zgłaszałeś, poszłam zobaczyć, co się
z tobą dzieje. Czy zapomniałeś...
Otrzymałem pocałunek, na którym mi w obecnej sytuacji wcale nie zależało. Oddałem
go jej dość płochliwie, gdyż w każdym momencie mógł zareagować mój pan. Ale reakcji nie
było. Wziąwszy na odwagę, powiedziałem jej, że się cieszę, iż czekała na mnie. i jednocześnie
opisałem, Jak to po kolacji u ciotki musiałem jeszcze załatwić pewne sprawy w
przedsiębiorstwie.
—Mam wielkie szansę na awans, moja kochana, a potem nic nie będzie stać na drodze
do szczęścia. Już teraz...
— Dlaczego tak bezwstydnie kłamiesz? — usłyszałem własne słowa, których nie
miałem zamiaru wypowiedzieć.
Dolores spojrzała na mnie ze zdziwieniem i widać było na jej twarzy, że zbiera jej się na
płacz. Oczywiście myślała, że powiedziałem to do niej.
— To nie było pod twoim adresem — rzekłem najdelikatniej jak mogłem, a potem
ciągnąłem podwyższonym tonem: — Proszę cię, żebyś się nie wtrącał w moje prywatne
sprawy. Jasne?
— Nie rozumiem, kiedy to się wtrącałam! — zawołała Dolores z rozpaczą w głosie. A
mnie dalej wychodziły z ust słowa:
— Oczywiście chodzi o kobietę, a wobec nich trzeba być grzecznym. Teraz we mnie
zawrzało.
— Tak, widziałem, jaki byłeś grzeczny, kiedy rozmawiałeś z moją ciotką. Ona też jest
kobietą.
— Głupie indywiduum, pełne poplątanych myśli — głosiła odpowiedź. Dolores rzuciła
mi się na szyję i zapłakała.
— Robert, z tobą jest coś nie w porządku. Przeczytałam, co napisałeś na maszynie. Tyle
chaotycznych zdań! A teraz rozmawiasz sam ze sobą i sprzeczasz się. A to w oknie...
Powiodłem wzrokiem za jej spojrzeniem. Tak, jeszcze tam wisiała pętla, a żeby nie
było wątpliwości, w jakim celu została zrobiona, stało pod nią krzesło.
— To sznur zupełnie bez znaczenia. Chciałem się przekonać, jak. to wygląda w
praktyce.
— Znów kłamiesz — odezwało się moje drugie ja.
— Teraz powiedziałeś prawdę, jeśli mówiłeś sam do siebie — rzekła Dolores. —
Wszystko się zgadza. Dopiero teraz jest wszystko dla mnie jasne.
— O czym mówisz?
— Kiedy cię nie było, dzwonił doktor Cornelius, dwa razy.
— Nigdy nie słyszałem tego nazwiska — powiedziałem szczerze.
— Hm, a może telefonowałeś do niego i nie pamiętasz. To psychiatra.
Tego jeszcze brakowało. Skąd nagle ten doktor Cornelius?! Ktoś musiał mnie wziąć za
wariata. Najprawdopodobniej sama Dolores. Ten papier w maszynie, linka z pętlą i krzesło
mogły ją w tym utwierdzić. Ale na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Już otwierałem
usta, żeby oskarżyć dziewczynę o to, że mi zesłała na kark psychiatrę, kiedy zadzwonił telefon.
— Tu doktor Cornelius. Chciałbym mówić z panem Panikkarem. To bez wątpienia
byłem ja. Ciekawiło mnie teraz, co będzie dalej.
— Zaraz do pana przyjadę. Mam nadzieję, że pan już ule będzie wychodził z domu.
—Nie, nie będę wychodził, ale nie wiem, po co w ogóle ma pan przyjeżdżać. O ile
pamiętam, nie wzywałem pana.
—Pan mnie nie wzywał, ale uczyniła to pana szanowna ciocia. Bardzo niepokoi się o
pana. No więc najpóźniej za dwadzieścia minut jestem u pana.
Pierwszą moją czynnością było zdjęcie sznura i odstawienie krzesła. Oczywiście ciotka
nie była głupia i bardzo sprytnie zajęła mnie, żebym się pozbył głupich myśli, jak by to ona
określiła. A gdy wymknąłem się jej spod. kontroli, zatelefonowała do Corneliusa, który miał
się mną dalej zająć.
Musiałem coś zrobić, żeby się zabezpieczyć. Nie byłoby bowiem przyjemnie dostać się
do kliniki chorób nerwowych, co mój sublokator mógłby mi bardzo łatwo zgotować. A więc
powiedziałem Dolores, że muszę iść do łazienki, i sam na sam, bez świadków, chciałem
rozprawić się z intruzem.
— Słuchaj, chcesz czy nie, musimy dojść do porozumienia — zacząłem, jak tylko
zamknęły się za mną drzwi łazienki.
— O co chodzi?
— Chodzi o to, że nie życzę sobie, żeby mnie doktor Cornelius wziął za wariata i
zamknął w domu wariatów.
— Co ja mam z tym wspólnego?
— Wszystko zależy od ciebie. Jak się odezwiesz, zaraz będzie dla niego jasne, że
zwariowałem, bo normalni ludzie nie rozmawiają sami ze sobą.
— Wydaje mi się, że to lokalny zwyczaj na waszej planecie.
— Teraz nieważne, czy to lokalny, czy międzyświatowy. Ważne, że wiesz, iż musisz
milczeć, dopóki będzie tu doktor.
Czekałem, jak zareaguje na moje słowa. Nie wiem, czy ta siła we mnie długo
rozmyślała, czy po prostu milczała, ale odpowiedzi nie było, więc mówiłem dalej:
— Prócz tego musisz zostawić moje ciało w spokoju. Każdy ruch mógłby być fatalny
dla nas obu.
— Dlaczego dla obu? — Zdawało mi się, że mój rozmówca nieco się zdziwił.
— Jeśli mnie zamkną w domu wariatów, to i ty się tam znajdziesz razem ze mną i nie
będziesz mógł korzystać e mego ciała. A jak zostaniemy na wolności, to jutro poszukamy w
sklepach i magazynach tego twojego metalu, co ci potrzebny do napędu.
— To jest rzeczywiście powód.
— I ja tak myślę. — Byłem szczęśliwy, że chociaż raz zmogłem tego intruza, więc
ciągnąłem: — Żeby nie zdarzyło się jakieś nieszczęście, musisz mi pomóc. Na pewno
Cornelius będzie mnie zmuszał do wykonywania jakichś ruchów. Jak ich nie wykonam, będzie
to podejrzane. I dlatego trzeba wtedy tak kierować moim ciałem, żeby wszystko wypadło
dobrze.
— Będzie, jak mówisz.
Odetchnąłem. A więc zostało ustalone. Pojąłem, że ten typ we mnie nie będzie stwarzał
trudnych sytuacji, wręcz przeciwnie!
Dolores czekała na nas, to jest na mnie, z zatroskaną twarzą. Zachowywałem się jednak
powściągliwie i zwracałem się do niej delikatnie. Nie mogłem się jednak powstrzymać i
poprosiłem ją, by w żadnym wypadku nie wtrącała się do mojej rozmowy z psychiatrą.
Doktor Cornelius mógł mieć około sześćdziesięciu lat. Nie miał przenikliwego
spojrzenia ani ascetycznego wyrazu twarzy, nie był ani chudy, ani wysoki, przeciwnie. Był też
bardzo żywy i ani napomknął o moich nerwach, ale interesowało go zupełnie co innego, na
przykład, czy Dolores i ja mamy zamiar się pobrać, czy dobrze zarabiam i dokąd się
wybieramy na urlop. Potem mimochodem zapytał:
— Czy pani Dolores sprząta pański pokój?
— Ja sam sprzątam — odpowiedziałem, a on mnie natychmiast zaskoczył:
— Więc pan sam uprzątnął krzesło pod oknem i sznur.
— Oczywiście, panie doktorze. Jeśli oczekuje się wizyty, to mieszkanie powinno być
jako tako sprzątnięte.
— Naturalnie, naturalnie — potwierdził doktor. — Jednak żeby nie było niejasności,
muszę panu powiedzieć, że przyszedłem właśnie z powodu tego krzesła i sznura. Niech pan
będzie tak miły i opowie mi wszystko dokładnie. Zaraz, muszę panu od razu powiedzieć, że
zrobił pan na mnie doskonałe wrażenie i widzę coraz wyraźniej, iż pańska ciotka naprawdę
niepotrzebnie biła na alarm.
Miło było to słyszeć, ale kto by wierzył psychiatrom... Stale musiałem być
przygotowany na pułapkę. O tym, żeby mu powiedzieć prawdę, nie mogło być mowy.
— Zęby być zupełnie szczerym, próbowałem coś odtworzyć. Czytałem w jakiejś
powieści, że znaleziono powieszonego człowieka w tajemniczych okolicznościach, i
wydawało mi się, że autor przesadza.
— I do jakich wniosków pan doszedł? — przerwał mi doktor.
— Żadnych, bo przyszła ciotka i przerwałem próbę.
— Tak, tak, to całkowicie zrozumiałe. A co było z maszyną do pisania?
— Jak to? Co by się stało z maszyną?
— No, pan przecież coś pisał. Treść tych pańskich tekstów była, szczególna.
— Tak — przyznałem bez kręcenia. — Najpierw napisałem. słowa z powieści. Potem
zauważyłem, że słabo piszę na maszynie, w końcu nic dziwnego, bo od lat jej nie używałem.
Chciałem sprawdzić, czy jeszcze umiem pisać nie patrząc na klawisze.
— A skąd pan wziął tę treść?
— Pisałem, co mi przyszło na myśl. Stąd ta niezwykłość.
— Tak, to by się zgadzało.
Doktor wstał i podszedł do maszyny; wykręcił kartkę i głośno przeczytał:
— To już rozsądniejsze pytanie. Przybyłem ze świata, którego wy •nie możecie
zobaczyć. Widzi pan, to brzmi, jakby pan z kimś rozmawiał. Ale nieważne. Oczywiście i to
przepisał pan z jakiejś książki.
Kiwnąłem głową, gdyż nie miałem odwagi potwierdzić tego słowami. Doktor
oczywiście był na właściwym tropie, a prawdopodobnie ciotka też go delikatnie naprowadziła.
W tym momencie pojawiło się niebezpieczeństwo, jakiego najmniej się spodziewałem.
Dolores stawała się coraz niespokojniejsza, aż w końcu wydało się, że wybuchnie. I wybuchła:
— Panie doktorze, niech się pan nie daje zwieść. Słyszałam, jak rozmawiał sam ze
sobą.-Zanim pań przyszedł, on był w łazience i tam się ze sobą umawiał. Wszystko
podsłuchałam. Niech pan coś zrobi, żeby go wyleczyć.
Zacząłem pojmować, że wpadłem. Jedyną moją nadzieją było to, że przed sądem
wymigam się wariactwem. Ale co by mi z tego przyszło? Gdy mi te myśli jeszcze krążyły po
głowie, zauważyłem, że przesuwam się w kierunku Dolores. Było dla mnie jasne, że nie dzieje
się to z mojej woli. Ale nikt nie wiedział, co zrobię. Może ją zabiję, a może tylko dobrze stłukę.
Zrobiłem, co chciał, nie mogłem temu przeszkodzić. Krzyknąłem tylko panicznie:
— Uważaj, żebyś jej nie zabił!
Stanąłem przed dziewczyną, która ze strachu zbladła. Patrzyła na mnie przerażonym
wzrokiem i muszę powiedzieć, że doktor Comelius także nie wiedział, co uczynić. Ja jednak
pogładziłem Dolores po głowie i powiedziałem:
— Biedna kobieto!
Dolores natychmiast się zmieniła. Klękła przede mną i biła czołem w podłogę. Potem
wzniosła ręce i wrzasnęła:
— Robercie, wybacz, że kłamałam, ale byłam zazdrosna i dlatego chciałam ci
zaszkodzić! Prócz tego namówiła mnie twoja ciotka. Ona chce cię za wszelką cenę
ubezwłasnowolnić, bo się boi, że ją otrujesz ze względu na spadek.
Na te słowa doktor Cornelius skoczył jak oparzony. Podszedł nagłym krokiem do
Dolores, która ciągle jeszcze przede mną klęczała, i ze wzburzeniem zapytał:
— Proszę pani, czy to wszystko prawda?
— Szczera prawda. Dlaczego miałabym kłamać? Wiem, że teraz straciłam miłość
mojego Roberta, ale nie mogę dopuścić, by niewinnie cierpiał.
— Zaraz, proszę państwa, niech pomyślę. Ale, proszę, niech pani wstanie.
— Nie mogę — zawołała Dolores. — Nic nie...
Tu nagle przerwała. Było dla mnie jasne, co się stało. Mój intruz na moment wypuścił
spod kontroli ośrodki mowy i o mało co nie cofnęła wszystkiego, co powiedziała. Teraz
wydawało się, że nie może mówić ze wzburzenia. Doktor Cornelius pogłaskał ją po głowie, a ja
powiedziałem głośno, że byłoby dobrze, gdyby wstała i uspokoiła się. W tym momencie
Dolores podniosła się. Poprosiłem ją, by się położyła, co uczyniła bez najmniejszego
oporu.
— Proszę pana — zaczął sztywno doktor — chcę państwa przeprosić, że zakłóciłem
spokój i postawiłem w niezręcznej sytuacji. Odkryliśmy jednak ważną rzecz. Wasza ciotka
cierpi na manię prześladowczą. Muszę poważnie się nią zająć. Do widzenia, pan będzie łaskaw
wytłumaczyć mnie pańskiej miłej przyjaciółce, gdy się przebudzi.
Gdy zostaliśmy sami, Dolores poderwała się z łóżka i przybiegła do mnie. Dotknęła
ręką mego ramienia i zaraz zaczęła się rozglądać w popłochu.
— Musiałem przyjść ci z pomocą — usłyszałem, jak mówię — żebyś nie zrobił czegoś
niewłaściwego.
— Nie bój się — odpowiedziałem. — I tak mam głowę dość nabitą, żeby jeszcze
myśleć o samobójstwie.
— Co to było? — spytała Dolores.
— Złamanie obietnicy i zdrada z twojej strony. Jak mogłaś przed lekarzem mówić takie
rzeczy?
Dolores miała oczy pełne łez. Patrzyła na mnie z takim współczuciem, jakbym już nie
żył.
— Robert, przecież wiesz, jak cię kocham. Jakbym mogła dopuścić, żebyś był chory...
rozumiesz, co mam na myśli
Dotknęła przy tym znacząco palcem własnego czoła.
— A obiecałaś, że nie będziesz się wtrącać do mojej rozmowy z lekarzem.
— Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co się e tobą dzieje. Och, jakie głupstwa mówiłeś w
łazience. Żebym chociaż tego nie słyszała.
— O ile pamiętam, nie prosiłem cię o podsłuchiwanie.
— Musiałam. Odkąd wróciłeś do domu, zachowywałeś się dziwnie. Sam nie wiesz,
jakie mówisz głupstwa. Ty mówisz za dwóch jak... och!
Dolores stała nieruchomo z otwartymi ustami, tak jak przerwała w pół słowa.
Chyba coś jej zaświtało.
Nagle zbladła i zaczęła się zataczać. Potem spojrzała na mnie z nadzieją i spytała:
— Przecież nic nie powiedziałam, prawda? Zdawało mi się tylko.
— Nie — odpowiedziałem bez litości — mówiłaś i masz szczęście, że doktor Cornelius
wyszedł w samą porę.
— Co mam z nią zrobić? — zapytał mnie mój gość z ciała dziewczyny.
— Myślę, że najlepiej, jak sobie wszystko wyjaśnimy, myślę o nas dwóch, a ona niech
wszystko słyszy. Może nam się przyda.
— Jak chcesz. Zaczekaj tylko, muszę wrócić do ciebie, a tego się nie da zrobić bez
kontaktu cielesnego.
Dolores zbliżyła się do mnie jak automat i dotknęła ręką mojej twarzy. Następnie
krzyknęła i skuliła się na krześle.
Przysunąłem drugie krzesło i siadłem obok niej. Łagodnie ująłem ją za rękę i zacząłem
mówić:
— Słuchaj mnie uważnie i nie dziw się niczemu. Wszystko, co teraz przeżyłaś,
przeżyłem i ja. Nie trzeba się bać. Nie jesteś szalona, ja też nie. Chodzi o zupełnie inne rzeczy,
a wszystko zaczęło się od moich pieniędzy.
— Twoich pieniędzy? To dla mnie coś nowego.
— Nie są to całkiem moje pieniądze, tylko utarg „Excelsiora", który niosłem do banku.
Te pieniądze zniknęły.
I w krótkich słowach opisałem, co się wydarzyło. Przyznałem się, że chciałem popełnić
samobójstwo, ale teraz się jednak uspokoiłem. Może znajdzie się jakieś wyjście.
— Muszę naprawdę być wdzięczny tej istocie, co jest we mnie, bo gdyby jej nie było,
wisiałbym teraz w oknie, a ty byłabyś wdową przed zamęściem.
— Mówiąc szczerze — stwierdziła Dolores — nie uwierzyłabym, gdybym częściowo
sama nie doświadczyła tego na własnej skórze.
— Dobrze, a jak myślisz, co trzeba uczynić?
— Znaleźć pieniądze — odpowiedziała dziewczyna, co wprawdzie było słuszne, ale
mało prawdopodobne, żeby się udało., — A jakby tak poprosić twego przyjaciela, jak się on
nazywa, żeby nam pomógł?
— Mojego imienia nie mogę wymówić waszym aparatem głosowym — usłyszałem się.
— Nazywajcie mnie Hiacynt i już.
— Skąd masz to imię?
Wskazałem zaraz ręką ma regał, gdzie stała książka „Hyazint. Życie i dzieło". A więc
mój gość wziął imię od tego świętego. Ale to było lepsze od anonimowości.
Kiedy jednak sam zapytałem Hiacynta, czy mógłby jakoś pomóc znaleźć pieniądze,
odpowiedział przecząco.
— Mnie samemu jest potrzebna wasza pomoc. Mógłbym jedynie pokierować
mięśniami twoich prześladowców, ale to środek tymczasowy.
—I to lepsze niż nic — stwierdziła Dolores, która miała zmysł do praktycznych
rozwiązań, choćby i nie były zasadne. — Ale czy nie zechciałby pan, panie Hiacyncie,
opowiedzieć nam, jak się pan znalazł w tej sytuacji i jak możemy panu pomóc?
Hiacynt oczywiście mówił przez moje usta. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że był w
podróży poślubnej. Poruszał się obok Słońca i planet i nie widział ich. Oni bowiem są takiej
konstrukcji, że naszej materii nie mogą widzieć ani odczuwać, tak samo jak my nie możemy
zobaczyć ich świata, o czym mi Hiacynt już przy okazji wspominał. Posługiwali się
instrumentami i za ich pomocą stwierdzili, że znajdują się w pobliżu wielkiej masy materii.
Wtedy zauważyli, że ich silnik złe pracuje, to jest, że zużywa więcej paliwa, niż wskazuje
norma. Kiedy za pomocą instrumentów stwierdzili, że na tej planecie, a chodziło o Ziemię, jest
odpowiedni materiał paliwowy, wylądowali, żeby go znaleźć.
Hiacynt zostawił małżonkę w pojeździe kosmicznym, a sam wylądował na statku
pomocniczym. To było dla mnie niejasne.
— Przepraszam, ale jaki to siatek pomocniczy i gdzie lądował, jak już byłeś na Ziemi?
— Statek pomocniczy to mała awionetka na jedną osobę, która służy do bliskich lotów.
A wylądowałem z jakiejś ogromnej skały w dolinę, gdzie instrumenty wskazały mi obecność
żywego stworzenia.
— Hm, i to było gdzieś tutaj w okolicy? — zapytałem, nie rozumiejąc, o czym
właściwie mówi.
— Tak, ale słuchaj dalej. Kiedy dotarłem do doliny, jeszcze raz określiłem kierunek,
gdzie znajdowała się żywa istota, i wtedy wszedłem w nią.
— Awionetka? — zainteresowała się Dolores.
— Bez niej. Awionetka wylądowała na ziemi. Natychmiast wziąłem pod kontrolę mózg
tej istoty i wtedy wiedziałem, co ona widzi, i słyszałem, co ona słyszy. Pierwsze, co
zobaczyłem, to jakiś trawnik, a na nim człowieka, jak to wiem teraz. Człowiek żywo machał
rękami i wołał coś jakby: „Fido, tutaj!" Czułem, że moje ciało chce naprzód, ale ja je
zatrzymywałem. Wtedy człowiek złapał jakiś kij i ruszył ku nam. Byłem nieostrożny i
podłączyłem się do wszystkich zmysłów swego nowego ciała. Nagle ujrzałem, jak człowiek
zamachnął się kijem i uderzył moje ciało po plecach. Odczułem silny ból i natychmiast
ukarałem napastnika. Wspiąłem się na tylne łapy i uderzyłem go w twarz. Ale ponieważ moje
kończyny były stosunkowo małe, na wszelki wypadek rozpędziłem się jeszcfce i dla pewności
uderzyłem człowieka w żołądek, tak że upadł. Potem odszedłem.
—Ale w co wcieliłeś się najpierw? — zapytałem, choć domyślałem się, co to mogło
być.
— Później stwierdziłem, że to był pies, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, kto panuje na
tej planecie. Ruszyłem dalej, żeby znaleźć odpowiednie ciało. Przez psa mogłem rozumieć
tylko to, co rozumie pies. Węch był dobry, ale siła rozumienia dość ograniczona. O wiele bar-
dziej ograniczona niż u ludzi, chociaż i to jest dalekie od doskonałości.
— Co było dalej? — przerwałem Hiacyntowi, żeby nie musieć wysłuchiwać
krytycznych uwag pod adresem człowieka.
— Widziałem ludzi, którzy łapią na pętle psy i zamykają do klatek w samochodach.
Oczywiście szybko znikłem im z oczu, bo nie szukałem niepotrzebnych kłopotów. Było dla
mnie jasne, że muszę się wśliznąć w ciało, które rozporządza odpowiednią inteligencją i które
może się poruszać po planecie bez przeszkód. Wtedy trafiłem na ciebie, Robercie. Jeszcze
mnie pogłaskałeś i powiedziałeś kilka przyjaznych słów, których wtedy nie mogłem
zrozumieć. Od razu przeszedłem w ciebie. Teraz mniej więcej wiesz wszystko i teraz tylko
potrzebuję, żebyś mi znalazł paliwo do statku.
— Ze szczerego serca bym to uczynił — rzekłem dość szczerze — ale nie wiem, co ci
potrzebne.
— Ja wiem, jak wygląda. To jest bardzo jasny metal., Podobny jest trochę do tego
naczynia — tu wskazał na niklowany serwis do białej kawy. — Ale nam jest to potrzebne w
stanie ciekłym.
— A gdyby tak jutro pochodzić po sklepach? Na pewno coś znajdziecie —
zaproponowała Dolores. — Pomyśl tylko. Żona Hiacynta czeka na nieznanej planecie. Musi
się już bardzo martwić.
Następnego dnia poszliśmy wszyscy troje, właściwie dwoje, ściśle rzecz ujmując, na
poszukiwanie paliwa dla Hiacynta. Dolores przenocowała u mnie, ale gdyby do tej chwili była
dziewicą, taką by została. Hiacynt powiódł mnie do łazienki i tam cicho zaproponował, żebym
mu pokazał, jak się rozmnażamy, ale ja zupełnie nie miałem na to ochoty.
Po pierwsze, akurat nie byłem w dobrej formie, jeśli wziąć pod uwagę wszystko, co
przeżyłem tego dnia, a prócz tego byłoby mi nieswojo demonstrować to przed osobą, która
bada rzecz naukowo. Tak więc nic z tego.
Dolores i my, to jest Hiacynt i ja, weszliśmy do sklepu metalowego. Powiedziałem, że
potrzebuję jakiegoś ciężkiego metalu, żeby mi pokazali wzory. Już tym życzeniem zwróciłem
na siebie uwagę, ale sprzedawca (natychmiast pokazał rurę ołowianą.
Gdy ją ważyłem, nie wiedząc, co powiedzieć, naraz podniosłem ją do nosa i głośno
powąchałem. Następnie rzekłem:
— Weź coś innego. To nam niepotrzebne. Sprzedawca dziwnie na mnie popatrzył, a ja
w tej sytuacji zaśmiałem się i powiedziałem, żeby pokazał coś innego.
— Czy to za lekkie, czy za ciężkie? — zapytał, zanim mi coś podał.
— Nie to, co trzeba.
— Platyny, niestety, nie mamy. Po to musiałby pan iść do złotnika.
Wypróbowaliśmy jeszcze żelazo, miedź, cynę i bizmut. Wszystko to musiałem wąchać
i wtedy Hiacynt moim głosem mówił, że to nie to, czego szukamy.
W końcu posprzeczałem się z Hiacyntem.
— Bardzo cię proszę, żebyś mnie nie ośmieszał. Po co to wąchanie metalu?
Właśnie jak to powiedziałem, dopiero się wystawiłem na śmiech, bo sprzedawca
obserwował mnie z napięciem. Ale co było, to było. Hiacynt odpowiedział:
— A skąd mam wiedzieć, o co chodzi? Nie mam ze sobą przyrządów, a na tym świecie
wszystko jest inaczej.
Chciałem jak najprędzej zniknąć, ale Hiacynt rozglądał się moim ciałem po sklepie, czy
czasem nie ma tego, co mu trzeba. Teraz sprzedawca uśmiechnął się z przesadną uprzejmością
i zapytał:
— Czy panu często się to zdarza?
— Co?
— Rozmawiać samemu ze sobą.
Nie wiedziałem, co zrobić. Najchętniej bym trzasnął impertynenta, ale wtedy
wywołałbym niepotrzebny skandal. W tym momencie nadeszła pomoc, skąd się najmniej
spodziewałem. Dolores podjęła grę:
— Czyżby pan nie wiedział, że po zapachu można rozpoznać metal? No przecież pan
też jest fachowcem. Zaraz się pan przekona. Proszę zapakować w papier kilka metali, a ten pan
zaraz je odróżni po zapachu.
— Dobrze, proszę pani, zobaczymy i to cudo. Wtedy wtrąciłem ja, a nie Hiacynt;
— Niech pan przyniesie te metale.
Sprzedawca zniknął w magazynie, a po chwili przyniósł kilka zawiniątek. Jedno
podstawił mi pod nos.
— Oczywiście bez brania do ręki, bo po ciężarze mógłby pan poznać.
Głowa mi się pochyliła nad ręką sprzedawcy i wciągnąłem powietrze.
— To jest trzeci metal, który mi pan pokazał. Chyba nazywa się miedź.
Sprzedawca bez słowa podsunął drugie zawiniątko.
— Miedź.
Trzecie zawiniątko.
— Miedź.
Czwarte zawiniątko.
— Miedź i wszystkie pozostałe metale, Janie mi pan pokazał. Sprzedawca ze
zdumieniem patrzył na swoje zawiniątka. Obmacywał je, czy nie wystaje czasem coś, po czym
można by zgadnąć, co jest w środku, ale wszystko było pięknie zapakowane w niebieski papier.
— A niech pana diabli! Gratuluję, czegoś takiego jeszcze nie widziałem!
— No proszę, nie należy zbyt wcześnie wyciągać wniosków. A teraz żegnam!
Z tymi słowy, stając się znów gospodarzem swoich ruchów i mowy, odwróciłem się i
wyszedłem z Dolores na ulicę.
— Dokąd teraz? — zapytał mnie Hiacynt.
— Proponuję poszukać złotnika. Tylko jeśli chodzi o platynę i złoto, to nie wiem, czym
zapłacimy.
— Najpierw sprawdzimy, czy to właśnie o to chodzi, a potem coś wymyślimy —
zauważyła Dolores z niezrównanym optymizmem.
U złotnika powtórzyło się to, co w sklepie metalowym. Tylko Hiacynt był
ostrożniejszy, jak mu po drodze radziłem. Ostrożnie wąchałem, ale żaden metal nie był tym,
którego szukał Hiacynt W końcu, zmęczeni, znaleźliśmy się na ulicy.
— A może by tak włamać się do jakiegoś laboratorium chemicznego? —
zaproponowała Dolores.
— Dziękuję, mnie zupełnie wystarczy, że wcześniej czy później i tak przymkną mnie
za tamte tysiące, niepotrzebne mi włamanie.
— Ale włamie się Hiacynt — nie dała się zbić z tropu dziewczyna.
— Tak, ale moim ciałem i wyjdzie na to samo. Nie, musimy rozwiązać problem w inny
sposób.
Kiedy tak rozprawialiśmy na ulicy, zaczęła się przerwa obiadowa. Zdecydowaliśmy
pójść do mego domu i coś zjeść. Dopiero jak po przerwie otworzą sklepy, będrie sens dalej
szukać.
Kiedy wspinaliśmy się po schodach, przeżyłem mały szok. Emerytowany pułkownik,
który mieszka piętro niżej, powiedział, że szuka mnie jakiś człowiek. Po opisie nie mogłem w
żaden sposób zgadnąć, kto by to mógł być. Dolores spojrzała na mnie znacząco.
— Już cię poszukują.
— No tak, i nie wierzę, żebyśmy mogli zjeść obiad w moim mieszkaniu i żeby nam nikt
nie przeszkadzał.
I Dolores, i ja unikaliśmy słowa policja, chociaż oboje myśleliśmy o tym samym.
— Będzie lepiej, jeśli pójdziemy do jakiejś restauracji — zaproponowałem z uczuciem,
że miejsca publiczne też już nie będą dla mnie schronieniem.
Ale nie było mi sądzone zaspokoić głodu. Wszystko wydarzyło się tak nieoczekiwanie,
że sam nie wiedziałem, jak.
Ruszyliśmy do restauracji, o której wiedzieliśmy, że nie bywają tam nasi znajomi.
Nigdy wprawdzie w niej nie byłem, ale wiedziałem, że znajduje się trzy domy dalej od rogu, na
którym jest apteka. I właśnie gdy przechodziliśmy jezdnię przy zielonym świetle, uczułem, że
skaczę gdzieś w prawo. Nie wiedziałem, czego chcę, ale było oczywiste, że to Hiacynt ruszył
do akcji. .
— Co robisz? — zapytałem z rozpaczą, bo takie gwałtowne zachowanie na ulicy
mogłoby być fatalne dla tego, kogo poszukuje policja.
Ale odpowiedzi nie było, a ja złapałem za klapy jakiegoś staruszka i zacząłem go
tarmosić.
— Daj to! — słyszałem, jak wrzeszczę.
Staruszek trząsł się z przerażenia, a potem wymierzył mi całkiem przyzwoity cios w
brodę. Puściłem go na chwilę, ale wtedy nabrał mocy mój głos, kierowany przez Hiacynta:
— Trzymaj go! On to ma!
Nie trzeba mi było powtarzać, żebym go trzymał, bo moje ręce znów po niego sięgnęły.
Ale starzec już nie polegał na swojej sile, tylko wrzeszczał na całe gardło:
— Na pomoc! Policja!
Teraz i Ja chciałem coś dodać, żeby go uciszyć, ale moje ciało reagowało na bodźce
Hiacynta. I muszę powiedzieć, że dobrze wykonał robotę. W dwadzieścia sekund człowiek
leżał na ziemi, a kiedy pochyliłem się, żeby coś zrobić, chwyciły mnie za ramiona dwie ręce.
Były to ręce prawa. Te ręce natychmiast się zdwoiły i potroiły. Stało się to, co często się zdarza
w podobnych sytuacjach. Przechodnie pomagali policjantom. Dolores krzyczała wzywając
pomocy, co tylko pogorszyło moje położenie, bo wszyscy myśleli, że i na nią napadłem. W
istocie chciała mi pomóc, co absolutnie nie zgadzało się z powstałą sytuacją.
— Hiacynt, dlaczego mi nie pomożesz? — zapytałem, gdy mnie ostro popychali w
kierunku samochodu policyjnego, który w jednej chwili się tam zjawił.
— Mógłbym się chwycić innego ciała, ale pozostałe byłyby przeciw nam. Nie jestem
też pewny, czy potem mógłbym wrócić do ciebie.
Miał rację, chociaż nie bardzo wiedziałem, jak jeszcze mogę mu pomóc będąc
pozbawiony wolności.
— Milcz! — wydarł się na mnie jeden e policjantów. Muszę przyznać, że Dolores
wykazała ofiarność. Siadła z przodu przy kierowcy. Było to ostatnie, co widziałem, zanim
zatrzasnęły się drzwi mojej ambulansowej celi. To jedno było pewne: Dolores mnie nie
opuszczała.
Nie wiedziałem jednak, że w tym czasie usunęli ją z samochodu i że podążyła za mną
taksówką.
— No i widzisz, w jakie kłopoty wpakowałeś nas nie przemyślanym postępkiem —
rzekłem gorzko, kiedy ambulans ruszył.
Jeden z eskortujących mnie policjantów spojrzał ostro, a drugi zagrzmiał: „Stul pysk!"
Stwierdziłem, że lepiej milczeć, a Hiacynt tylko westchnął moimi piersiami i powiedział, że on
też nie będzie się wdawał w jałowe dyskusje.
Postawili mnie przed dyżurnym policjantem. Miał jakiś stopień, ale ja się na tym nie
znałem. Ten, który mnie aresztował, raportował: Próba rabunku w biały dzień na środku ulicy.
Lżej poszkodowany starszy człowiek i próba robienia z siebie niepoczytalnego, gdyż rozmawia
sam ze sobą.
— Czy poszkodowany złożył skargę? — zapytał dyżurny.
— Jeszcze nie, ale czeka za drzwiami.
— Wprowadź go.
Teraz miałem okazję lepiej przyjrzeć się swojej ofierze. Człowiek wcale nie był taki
stary, ale wyraźnie chorowity. Rąbkiem chusteczki przyciska! nabrzmiałe wargi. Nie obdarzył
mnie żadnym spojrzeniem, ale był za to bardzo uprzejmy wobec dyżurnego.
Kiedy już podał dane osobowe i krótki opis wypadków, który mniej więcej się zgadzał,
dyżurny zapytał go;
— Mówi pan, że zatrzymany zawołał: „Trzymaj go, on to ma!" Co miał na myśli?
Wszystko bowiem wskazuje, że miał wspólnika.
— Nie, panie komisarzu, był sam.
— Prawdopodobnie ma pan rację. Może wspólnik zostawił go na lodzie i musiał sam
wykonać całą robotę. A o co właściwie chodzi?
— Nie mam pojęcia — oświadczył poszkodowany. — Szedłem do naszego
zakładowego ambulatorium, gdzie badania są bezpłatne, więc oprócz trochę drobnych i
chusteczki nic więcej przy sobie nie mam.
— Jakieś dokumenty pewnie też — uzupełnił komisarz.
— Tak, i klucze od mieszkania.
— Przeszukajcie go.
To oczywiście zawołał Hiacynt, ale odpowiadałem za to ja. Komisarz jakby źle słyszał.
— Co proszę? Mam rewidować poszkodowanego?
— Oczywiście. To jest jedyny sposób, żebym znalazł pewien ciężki metal, który jest mi
koniecznie potrzebny.
Znów mówił Hiacynt, a potem prosząco ciągnąłem ja:
— Hiacynt, przyjacielu, nie sprawiaj nam jeszcze większych kłopotów. Czy nie
rozumiesz, że jesteśmy aresztowani?
Komisarz zmierzył mnie od stóp do głowy, a potem powiedział żałośnie:
— Do diabła, nasz doktor zawsze, kiedy jest potrzebny, to wyjeżdża gdzieś w teren.
Gdyby tu był, mógłby określić stopień pańskiej symulacji, a tak, nie wiem, czy mogę pana
zamknąć we wspólnej celi.
— Pan chyba nie chce powiedzieć, że jestem wariat? — przeraziłem się nie na żarty.
— No, to już lepiej. Wariat zawsze twierdzi, że nie jest wariatem. Wydaje się, że dobrze
pan nauczył się swojej roli.
— Ale, panie komisarzu, zdarzył mi się przykry wypadek. Najpierw tamto z torbą, ale
to inna historia, a potem to. Czyżby pan nie rozumiał, że we mnie zadomowił się Hiacynt? To
wszystko on...
Dalej nie mogłem mówić we własnym imieniu, bo Hiacynt przejął wodze w swoje ręce.
— To ciało jest dość narwane i nie bierzcie poważnie tego, co ono mówi. Chodzi
właściwie o to, że ten człowiek — tu wskazałem na poszkodowanego — ma przy sobie coś, co
jest mi koniecznie potrzebne. Bez tego nie mogę opuścić waszej planety, a czeka na mnie żona.
Musicie zrozumieć, że straciłem cierpliwość, bo szukaliśmy tego metalu całe przedpołudnie na
darmo, a teraz po zapachu poznałem, że znajduje się u tego tutaj. Niech powie, co ma, jak to się
u was nazywa, żebym mógł kupić.
Głos miałem tak przejmujący, że stary zaczął się bać o swoją skórę i uciekł za biurko
komisarza. Na samym komisarzu nie wywarło to szczególnego wrażenia. Kiwał tylko
potakująco głową, a potem rzekł:
— Aha, rozdwojenie jaźni albo coś takiego. Dobrze wyuczone objawy. Jaką książką się
pan posługiwał?
— Człowieku, to nie mówię ja, tylko Hiacynt.
— Słuchaj no pan, jest pan tu aresztowany, a ja nie jestem dla pana człowiek, tylko
komisarz. Proszę to zapamiętać, bo inaczej mogę być bardzo niemiły.
— Dobrze, panie komisarzu — starałem się mówić jak najbardziej rzeczowo — o moim
wyrachowaniu możemy mówić później, ale proszę pana, żeby poszkodowany pokazał
wszystko, co ma. Interesują nas właściwie tylko metale. Jeśli mnie pan posłucha, zrobi pan
dobry uczynek.
Zauważyłem, że komisarz ledwie powstrzymywał śmiech, a potem zdecydowanie
rzekł:
— Nie mam prawa panu rozkazywać, ale myślę, że leżałoby to w interesie śledztwa,
gdyby pokazał nam pan wszystkie metalowe przedmioty, jakie pan ma przy sobie.
Mężczyzna wzruszył ramionami i coś zamruczał, jako że wariatów nie można
denerwować, i opróżnił kieszenie. Okazało się, że faktycznie oprócz kluczy nic nie ma.
Oczywiście podszedłem do niego i powąchałem, co starego zdumiało, ale nic mu się nie stało.
— Co znalazłeś, Hiacynt? — zapytałem, żeby przerwać niezręczne milczenie.
— Powinien tu być, a nie ma. Nie rozumiem.
— Dość komedii! — zagrzmiał komisarz. Następnie zapytał poszkodowanego, czy
zgłasza sprawę, a kiedy ten potwierdził, wskazał mu, gdzie ma podejść. Potem zwrócił się do
mnie. Zażądał moich personaliów.
— Wie pan, ja to robię dopiero po pierwszej rozmowie z zatrzymanym napastnikiem,
żeby nie ulegać sugestii jego nazwiska — wyjaśnił
mi. — Pierwsze wrażenie może zniweczyć opinia przywiązana do czyjegoś nazwiska.
Gdy dowiedział się, jak się nazywam, że mam trzydzieści lat i że jestem głównym
kasjerem w „Excelsiorze", podszedł do mnie bez słowa i pociągnął nosem.
— Dziwne, nie czuć alkoholu. Człowiek na pańskim stanowisku jednak nie robi takich
rzeczy, żeby rabować w biały dzień.
— Powiedziałem, że to nie ja zrobiłem, tylko Hiacynt. On działa pod silną presją
psychiczną, a prócz tego nie zna naszych obyczajów i dlatego tak się stało.
— Pan ciągle to samo. Bardzo mi przykro, ale muszę pana posłać do celi, a co do reszty,
zobaczymy.
Kiedy mnie wyprowadzali, ujrzałem w korytarzu Dolores. Ona też mnie zauważyła.
Chciała podejść, ale jak zobaczyła, że prowadzi mnie dwóch policjantów, zrezygnowała.
Jeszcze zdążyłem spostrzec, że jakiś policjant wprowadził ją do komisarza.
Cela była przestronna i, jak mi powiedzieli współtowarzysze, komfortowa. Miała
umywalkę i doprowadzoną zimną wodę. Zło jednak tkwiło w tym, że ja byłem ósmy i ta
przestronność straciła siłę wyrazu.
Najpierw mnie zapytali, za co zostałem przymknięty. Powiedziałem, że oskarżają mnie
o napad rabunkowy, ale że nie jestem winien. Wszyscy ze zrozumieniem pokiwali głowami, a
jeden powiedział, że to zupełnie zrozumiałe, że w celi nie mówi się więcej, niż się powiedziało
śledczemu. Jeśli o mnie chodzi, zgodziłbym, się z takim tłumaczeniem, ale Hiacynt poczuł się
w obowiązku powiedzieć:
— Ależ nie chcieliśmy go okraść, tylko stwierdzić, co ma przy sobie.
— Dobrze, dobrze — rzekł jeden, który dotąd drzemał na łóżku — czy nie mogłoby lu
być trochę ciszej? Następnie przyjrzał mi się lepiej i wstał, jakby go osa użądliła.
— Zaraz, zaraz, my się chyba skądś znamy. Było to wypowiedziane pod moim
adresem. Spojrzałem na typa. Tak, oczywiście, gdzieś go widziałem. Nagle mnie olśniło.
— Czy to nie od pana kupiłem torbę? — zapytałem zdziwiony, że tego biednego
człowieka, dla którego życie było tak okrutne, że go zmusiło do sprzedawania drogich
pamiątek, spotykam w więzieniu.
— Słowo daję — rzekł odwracając przy tym głowę. — Wie pan, gdybym wiedział,
żeśmy z tej samej branży, nie brałbym pieniędzy. A wyglądał pan tak przyzwoicie, jakby
stworzony, żeby kupić kradziony towar.
A więc jeszcze i to. Kupiłem kradzioną torbę, co także jest karalne. Ale ten czyn można
było ułożyć na samym dole mojej przestępczej drabiny.
Milczałem, a nieszczęśnik kontynuował:
— Czy torba ci się przydała?
— Sto tysięcy zniknęło w tej torbie — rzekłem gorzko.
— Dobra robota, gratuluję.
Zauważyłem, że i inni patrzyli na mnie z podziwem. Było jasne, że biorą mnie za
wielkiego kryminalistę. Właściwie dobrze się składało, bo mogłem liczyć na szacunek i
uprzejmość. Ale wtedy znów wtrącił się Hiacynt:
— Nie myślcie sobie, że moje ciało to złodziej. On w tej torbie stracił pieniądze swego
przedsiębiorstwa.
Szacunek znikł z twarzy moich współtowarzyszy, ale niektórzy kręcili głowami w
przeświadczeniu, że te pieniądze nie zniknęły tak całkiem zwyczajnie.
Siadłem na łóżku, które mi przydzielił starszy celi, i rozmyślałem o nowym położeniu.
Różowo nie jest, to wiedziałem. Nie było też przyjemnie mieć takich kompanów jak Hiacynt,
chociaż nie był on winien zniknięcia utargu. Mógł mnie jednak wpędzić w o wiele gorsze
kłopoty. Już ten napad na staruszka nie był rozsądnym przedsięwzięciem. A co dopiero będzie,
jak się wyda sprawa pieniędzy? A niechybnie już się wydała. Dziwiłem się tylko, że policja
jeszcze o tym nie wie. Wziąłem pod uwagę i to, że nie jestem w centrali policji, ale na
posterunku dzielnicowym, i może do nich nie dotarł jeszcze list gończy. Może nie chodzi o list
gończy, a tylko o powiadomienie, że poszukuje się tego a tego, ale takie szczegóły wydawały
mi się w tym momencie mało istotne.
Jeszcze i ta Dolores. Co mogła powiedzieć komisarzowi? Oczywiście zgłosiła się Jako
świadek. Czy zaczęta mówić o Hiacyncie, czy próbowała zrobić ze tamę głupiego? Nie
spodziewałem się niczego dobrego po jej wstawiennictwie.
Na koniec ton ciężki metal dla Hiacynta. Mój szacunek do jego węchu znacznie osłabł.
Podczas gdy w sklepie metalowym po prostu brylował, rozpoznając metale po zapachu, to tu
zupełnie zawiódł. Nie mogłem oprzeć się, żeby mu tego półgłosem nie wypomnieć.
— Jestem pewny, że ten człowiek to miał, tylko nie wiem, gdzie ukrył. Powinniśmy
byli jednak wymłócić tych ludzi w jednakowych
ubraniach i przeszukać ciało.
Byłem szczęśliwy, że tak się nie stało, niewątpliwie wszystko skrupiłoby się na mnie,
bo ciało jest moje.
Kiedy tak siedziałem gorycząc i rozmyślając, nie zauważyłem, że coś się w-celi
zmieniło. Niektórych wezwano na przesłuchanie, a niektórzy wyszli na rozmowę z
adwokatem. Uświadomiłem to sobie dopiero, gdy klucznik, wywołał moje nazwisko.
Skoczyłem na równe nogi i zabłysła mi iskierka nadziei, że wyjdę na wolność.
Nadzieja jednak była płonna, tak to przeważnie bywa z nadzieją. Strażnik odprowadził
mnie do komisarza.
Ten zaproponował, żebym usiadł, i zapytał, czy palę. Odmówiłem, gdyż nawet gdybym
palił, to w tym momencie nie mógłbym utrzymać w palcach papierosa. Byłem strasznie
zdenerwowany i rozczarowany. Z wolności nici. A może komisarz chce się ze mną pożegnać?
— Gzy możemy mówić zupełnie otwarcie? — zaczął komisarz. — Gdzie pan ukrył
pieniądze?
Gdyby piorun strzelił obok mego krzesła, nie wprawiłby mnie w większe zdumienie. A
więc już wiedzą! Ale co się dziwić? Liczyłem się z tym.
— Jakbym wiedział, nie miałbym nawet połowy tych kłopotów. Pieniądze po prostu
zniknęły — odpowiedziałem szczerze.
— Stary numer, który już nie bierze. Zanim wkroczył pan na kryminalne ścieżki, trzeba
było choć trochę poczytać historię przestępstw, żeby wiedzieć, jakie numery są aktualne, a
jakie wyszły s, mody. Pięknie przygotował się pan do udawania wariata!
— Jestem niewinny! — zawołałem z rozpaczą, ale mój okrzyk odbił się od komisarza
jak od grubej ściany.
— Powiem, jak było, żeby oszczędzić panu moralnego wysiłku.
A więc najpierw dziwne zachowanie, żeby stworzyć wrażenie, że coś z panem nie w
porządku, powiedzmy, rozdwojenie jaźni. I tak jedno pańskie ja, ten kasjer, zaniósł pieniądze
do banku, a ten drugi, zdaje się ma na imię Hiacynt, po drodze ukrył je tak, żeby pan o tym nie
wiedział. Chciałbym, abyśmy się rozumieli, pan wie o wszystkim, ale tak pan chciał
przedstawić sprawę.
— Kłamstwo — odezwał się Hiacynt. — Ja w tym czasie w ogóle nie posługiwałem się
tym ciałem.
— Brawo — rzekł komisarz — widzę, że nie chce pan zrezygnować z roli. Ale ja będę
kontynuował. A więc dalej, spodziewał się pan ciotki, która byłaby świadkiem. Napisał pan
jakieś głupstwa na papierze i przygotował niby samobójstwo. Tak robią świadomi kasjerzy,
świetnie. Wiedział pan, że ciotka przyjdzie, i dlatego wybrał na tę robotę piątek. Ciotkę udało
się oszukać, bo ona przysłała panu psychiatrę, a jego udało się oszukać razem z pańską
przyjaciółką. Czy ona wiedziała o sprzeniewierzeniu tych pieniędzy, czy też uczyniła to z sym-
patii do pana, nie potrafiłbym powiedzieć, ale to wykaże śledztwo. Potem wyruszyliście do
miasta, wąchaliście metal, w ogóle czynili wszystko, aby tylko przekonać ludzi o swej
nienormalności. Znalazłem naocznego świadka, który widział, jak pan wywijał koziołki na
ulicy. W końcu, żeby dostać normalne wariackie papiery, napadł pan człowieka, który
przyprowadził pana do więzienia.
— Chyba nie będzie pan do tego jeszcze twierdził, że chciałem do więzienia? —
zacząłem protestować.
— Właśnie tak. I to jest pańskie najgenialniejsze pociągnięcie. Daje się pan zamknąć za
głupstwo, żeby udowodnić swoją niepoczytalność. Bo wiedział pan o odpowiedzialności za
zniknięcie pieniędzy. Jako wariat dostałby się pan na leczenie do szpitala psychiatrycznego. Po
dwu— trzech latach doszedłby pan do zdrowia i wtedy by stwierdzono, że w momencie
kradzieży nie był pan świadomy swoich czynów, i musiano by pana zwolnić. A pieniążki by
sobie czekały. Teraz byłoby dobrze, gdyby się pan przyznał, moglibyśmy zamknąć tę sprawę.
Oszczędzi pan kłopotów i mnie, i sobie.
Ostatnie słowa szczególnie zaakcentował, co przyjąłem jako groźbę. Mówiąc szczerze,
chętnie bym Się przyznał, żeby tylko zostawili mnie w spokoju, ale wtedy wyniknie pytanie,
gdzie są pieniądze, a tego naprawdę nie wiem. A więc wplątałbym się w jeszcze większe ta-
rapaty.
— Proszę mi pozwolić zasięgnąć rady — powiedziałem cicho i nie czekając na
odpowiedź ciągnąłem: — Hiacyncie, co mi radzisz?
Komisarz uśmiechał się sarkastycznie, kiedy Hiacynt mi odpowiadał:
— Właściwie cała sprawa mnie nie dotyczy. Twoje dało stało się bezużyteczne, tak że
przykro mi, ale będziemy się musieli rozstać.
— A więc zostawiasz mnie w nieszczęściu? Komisarz wtrącił coś o wycofaniu się, ale
ja słuchałem odpowiedzi Hiacynta.
— Mnie jest przede wszystkim potrzebne paliwo. Kto wie, co się dzieje z moją żoną.
Muszę wziąć drugie dało, które może bez przeszkód poruszać się po tej planecie.
— Świetnie, gratuluję — odezwał się komisarz. — Dowcipnie przygotowana próba
pokazania się Jako normalna osoba. Zrozumiał pan, że już nie ma sensu grać dalej komedii, a
nie chciałby się pan przyznać do grania wariata. Prócz tego... zaraz...
To „zaraz" dotyczyło brzęczącego telefonu. Komisarz podniósł słuchawkę.
— Tak, to ja... bardzo mi przyjemnie... tak, tak... jest u mnie... Proszę bardzo... może
pan zgłosi skargę... Ha, nie wie pan, dlaczego...? Proszę tylko przyjść, to wszystko załatwimy...
O mało co się nie przyznał... Kłaniam się, do widzenia.
Podczas gdy komisarz telefonował, ja słuchałem w napięciu. Z kim on rozmawia?
Mógłby to być mój szef, ale jak to możliwe, że jeszcze nie zgłosił braku pieniędzy. Dlatego
odrzuciłem tę myśl. Przypomniałem sobie, że gdzieś czytałem, iż mali złodzieje myślą, że
policja ściga tylko ich. Tak właśnie myślałem ja — że wszystko kręci się wyłącznie wokół
mnie.
Komisarz podniósł głowę.
— No, niech się pan cieszy. Przyjdzie pański szef.
Zbladłem. Jak mu spojrzę w oczy? Komisarz wstał i przeszedł się po pokoju. Zbliżył się
przy tym na dwa kroki. W tym momencie przypomniałem sobie, że Hiacynt zamierza mnie
opuścić. Jak dosięgnie komisarza, to na pewno to zrobi, a ja zostanę sam. Dlatego krzyknąłem
rozpaczliwie:
— Niech się pan do mnie nie zbliża, bo Hiacynt przejdzie do pana i zostanę sam!
— Aha, przedstawienie trwa dalej — zauważył komisarz zimno. — Proszę się nie bać.
Nie zbliżę się do pana.
— Ale jeśli i ja zacznę się do pana zbliżać, niech pan ucieka ode mnie jak najdalej.
— Milcz — wtrącił się Hiacynt — to ciało mnie w ogóle nie obchodzi. Będzie okazja
opuścić cię, jak stwierdzę, że wszystkie nadzieje stracone, żebyś mógł poruszać się swobodnie
po planecie.
— Wspaniałe przedstawienie, ale teraz dość tego — po czym komisarz zwrócił się do
policjanta, który mnie przyprowadził. — Wyprowadź aresztanta i zaczekaj pod siedemnastką,
póki cię nie wezwę.
Jak długo siedzieliśmy w pustym pokoju, nie umiałbym powiedzieć. Zdaje się, że
policjantowi powiedzieli, że chyba jestem wariat, bo cały czas trzymał się z daleka, a ponieważ
nie wykazywałem zamiaru ucieczki, zgadzaliśmy się całkiem nieźle.
Zadzwonił telefon. Policjant podniósł słuchawkę do ucha, a potem rzekł do mnie
służbowym tonem:
— Idziemy.
U komisarza siedział mój szef, stary Haseł, w wysokim fotelu, który wyraźnie był
zarezerwowany nie dla aresztowanych, żeby nie powiedzieć, uczciwych ludzi. A obok Hasela
siedziała — nie wierzyłem własnym oazom — Dolores. Nie zdążyłem się zastanowić, jak do
tego doszło, kiedy komisarz rzekł:
— Czy to ten?
Hasel wstał i wyraźnie mi się przyglądał. Jakby szukał właściwego słowa. W końcu
wyrzekł:
— Podobno pan jest kasjer Robert Panikkar. Bez względu na to, czy to prawda, czy nie,
interesuje mnie, czy jest pan sam.
Chociaż jeszcze przed chwilą byłem gotowy zamknąć się w sobie i zaczerwienić z
powodu nieprzyjemnej sytuacji, teraz głupio gapiłem się na swego pracodawcę. Co mu się
nagle stało, że zachowuje się, jakby mnie nie znał? Czy byłoby wskazane podjąć tę grę?
— Proszę pana, jestem tym Panikkarem, a sam nie jestem, bo jak pan widzi, jest tu pan
komisarz, dwóch policjantów, jedna dziewczyna, która Bóg wie jak się znalazła w pańskim
towarzystwie, i pan.
— Hm — starszy pan spacerował po pokoju, jakby miał kłopoty. — Nie myślałem, czy
jest pan sam, w tym znaczeniu. Czy zdarza się panu mówić to, czego pan nie chciałby, albo
wykonywać ruchy wbrew własnej woli?
Jakby grom we mnie trafił. Skąd się to staremu wzięło? Nagle zrozumiałem. Była przy
nim Dolores i ona mu wygadała.
— O, żmijo! — wrzasnąłem wściekły — wszystko mu wypaplałaś.
— Ta samica nic mi o panu nie mówiła. Nie wiem, doprawdy, dlaczego pan to
stworzenie tak nazwał, ale z pewnością to nic pięknego.
Miałem szczere chęci powiedzieć mu coś ostro, ale nagle pojąłem, że nie jestem już
panem swoich ruchów i słów. Postąpiłem ku staremu panu i wyrzekłem słowa, które by mi
nigdy nie przyszły do głowy:
— Zaraz, zaraz... czy to pańskie prawdziwe ciało?
— Mówiąc szczerze, pożyczyłam je.
— Najdroższa! — krzyknąłem z całych sił i rzuciłem się w objęcia swego szefa.
Oczywiście nogi niosły mnie wbrew mojej .woli, a jednocześnie ręce się rozwarły i objąłem za
szyję starego pana.
— Och, mój mężu — odezwał się pan Haseł i łagodnie położył głowę na mej piersi
Muszę przyznać, że czułem się dziwnie, bo tak czy owak wszystko szło na mój
rachunek, chociaż nie byłem za to w najmniejszym stopniu odpowiedzialny.
Komisarza na chwilę zatkało... Stał oniemiały, a potem trzasnął pięścią w stół:
— Co to za zachowanie? Tu jest państwowa instytucja!
— Znalazłem moją żonę — wyrwało mi się z ust.
— Słuchaj, Panikkar, możesz kpić z kogo chcesz, ale nie ze mnie. A pan, panie Haseł,
mógłby być poważny.
— Czy na waszej planecie małżonkowie nie mogą się przywitać? — rzekł Hasel z
najniewinniejszą miną.
— Dosyć! — ryknął komisarz, ale teraz wtrąciła się Dolores.
— Widzi pan, panie komisarzu, że to wszystko prawda, co panu mówiłam.
W tym momencie Haseł odepchnął mnie i podszedł do komisarza.
— Sam nie wiem, co mi jest. Jak mogło mi się przydarzyć, że objąłem tego złodzieja,
który uczynił mnie lżejszym o ciężkie pieniądze.
— Nie ukradłem ani grosza! — udało mi się krzyknąć.
— Pańska narzeczona wszystko mi opowiedziała, a resztę wyjaśnił pan komisarz.
Proszę mi powiedzieć, gdzie są pieniądze, to się postaram, żeby pan z tego wyszedł jak
najmniejszym kosztem.
Stanąłem zaskoczony. Dolores przedstawiła się jako moja narzeczona. Znaczy, że
jednak mnie nie opuściła. Ale dlaczego mnie wydała?
Przez jakiś czas jeszcze trwała bardzo żywa wymiana zdań, gdyż zarówno komisarz,
jak i Haseł chcieli za wszelką cenę, żebym się przyznał do kradzieży i powiedział, co zrobiłem
z pieniędzmi, podczas gdy Dolores i ja staraliśmy się przekonać obu, że jestem ofiarą
nieszczęśliwego wypadku.
W końcu Dolores wypomniała Haselowi, że on też wykonywał dziwne czynności,
kiedy działała przez niego żona Hiacynta. Haseł zamyślił się i już otwierał usta, żeby coś
powiedzieć, kiedy akurat zadzwonił telefon. Komisarz podniósł słuchawkę, a potem podał ją
mojemu szefowi.
— To do pana.
Haseł chwilę słuchał, a potem zaczął się rozglądać, aż zatrzymał wzrok na mnie.
Jedyne, co mógł powiedzieć, to:
— Dobrze. — I odłożył słuchawkę. — Po prostu nie wiem, co o tym myśleć — rzekł,
gdy komisarz spojrzał na niego pytająco. — Byłoby najlepiej, gdybyśmy pojechali do mojego
biura.
Komisarz rzucił okiem na zegarek i stwierdził, że ma tylko godzinę, a potem polecił
policjantom, żeby mnie odprowadzili do celi. Ale teraz sprzeciwił się Haseł:
— I on musi jechać z nami. Zawiadomili mnie, że pieniądze się znalazły.
— A gdzie je ukrył?
— Były w torbie, którą zostawił w banku. Urzędnicy to pięknie zaksięgowali i przed
półgodziną przysłali pokwitowanie.
Uczułem, jak mi się ziemia usuwa spod nóg, i byłbym całkiem zemdlał, gdyby mi Haseł
nie pomógł. W ten sposób utrzymałem się na nogach. Zaraz też poczułem na szyi ciężar. Była
to Dolores. Objęła mnie, sama bliska omdlenia.
Gdybym myślał logicznie, nie zdziwiłbym się aż tak bardzo. W ciągu ostatnich dwóch
dni przeżyłem tyle dziwnych rzeczy, że jeszcze jedna więcej nie powinna już wpłynąć na mój
stan psychiczny. Chodziło jednak o moją skórę, o dobrą opinię i przyszłość, więc mną to trochę
wstrząsnęło.
Przed gmachem policji, kiedy przechodziliśmy przez chodnik, żeby wsiąść do
samochodu, spotkała nas moja ofiara, którą chciałem obrabować. Natychmiast stanęła przed
komisarzem i zaczęła:
— Panie komisarzu, dobrze, że pana spotkałem. Już całą godzinę spaceruję przed
budynkiem i nie mogę się zdecydować na wejście, bo nie wszystko dokładnie wyliczyłem.
— Dobrze, dobrze — komisarz nie był w nastroju do długich rozmów — proszę przyjść
jutro. W końcu złożył pan skargę, czego pan jeszcze chce?
— Przyjaciele powiedzieli mi, że mogę żądać odszkodowania za przeżyty strach, za
ból, zmięte i zakurzone ubranie, stratę czasu, sam dokładnie nie wiem, ile to wszystko warte.
Wie pan, ja jestem chory...
— Proszę wsiąść do samochodu i pojechać z nami, załatwimy to — usłyszałem głos
Hasela.
***
Znajdowaliśmy się w prywatnym biurze Hasela. Sam Haseł, Dolores, komisarz i ten
biedny starzec, przez którego miałem tyle nieprzyjemności. Do tego można by jeszcze dodać
dwóch niewidzialnych gości — Hiacynta i jego żonę. Na całe szczęście nie odzywali się, więc
w pewnym sensie byłem spokojny. Ale teraz ten spokój został zakłócony. Starzec wstał i zaczął
mówić o swoich cierpieniach i odszkodowaniu, ale mu przerwałem, oczywiście nie z własnej
woli. Przemówił ze minie Hiacynt i energicznie zażądał, by się uspokoił, bo mamy rozwiązać
pewien bardzo ważny problem. Następnie zwrócił się do Hasela z prośbą, żeby i on wykazał
trochę cierpliwości, bo chciałby usłyszeć, co się działo z jego żoną od chwili, gdy się rozstali.
Haseł coś mruknął, ale szybko przerwał, kiedy odezwała się pani Hiacyntowa.
***
— Z jednej strony byłam osamotniona i zaniepokojona, a z drugiej pragnęłam zobaczyć
obcy świat. Dlatego wylądowałam na pomocniczej awionetce. Odnalazłam twoją i siadłam
obok niej. Wtedy zauważyłam na przyrządach, że zbliża się coś żywego.
Żeby nie przedłużać. Wtedy dostała się do-psiego ciała, tego samego, który posłużył
Hiacyntowi. A w mózgu psa odkryła ślady mówiące, że był tu jej mąż. Zmusiła psa, by poszedł
w to samo miejsce, dokąd powiódł Hiacynta. I tak znalazła się przed drzwiami mego domu,
gdzie ślad się urywał. Ona także szybko zorientowała się, że pies .nie należy do najbardziej
inteligentnych stworzeń na naszej planecie, więc przylgnęła do pierwszego napotkanego
przechodnia.
— Natychmiast zrozumiałam, że ciało to posługuje się dość skomplikowanym
akustycznym aparatem porozumiewawczym, więc pilnie badałam mechanizm. Zdołałam go
zmusić do zatrzymania kilku przechodni i powiedzenia im kilku słów. Powoli, powoli, za
pośrednictwem tego ciała udało mi się jednak czegoś dowiedzieć.
— Zdaje się, że kobiety na żadnym ze światów nie różnią się wiele od siebie —
zdążyłem szybko zauważyć, a wtedy Hiacynt odebrał mi głos.
Po śladach w psim mózgu w przybliżeniu obliczyła, kiedy Hiacynt opuścił psie ciało.
Zmusiła więc swoje ciało do przeliczenia tego na czas ziemski i skierowała się do domu. Ciało
było dość tępe, ale jednak zdołała przejść od mieszkania do mieszkania, by spytać, kto z loka-
torów przychodzi zwykle o tej porze do domu. Było dla niej oczywiste, że w tym człowieku
siedzi Hiacynt. W ten sposób trafiła na emerytowanego pułkownika, który jej powiedział, że
mógłby to być tylko kasjer z drugiego piętra. Kiedy dowiedziała się adresu mojego
przedsiębiorstwa, reszta była fraszką. Zmusiła swoje ciało, by poszło do „Excelsio-ra", ale tam
już nikogo nie było. Ciało musiało się wypytać, kiedy będzie ktoś z zarządu, a potem pozwoliła
mu iść do domu, gdzie przenocowała. Następnego dnia udała się prosto do przedsiębiorstwa.
Ze swojego więźnia przeszła na sekretarkę, a z sekretarki na jej szefa, to jest na Hasela. Od
niego dowiedziała się, że nie przyszedłem do pracy. Już myślała o tym, żeby opuścić to ciało, i
próbowała w jakiś inny sposób dowiedzieć się o mnie, kiedy oznajmili szefowi, że jakaś pani
chciałaby mówić iż szefem w pewnej bardzo ważnej sprawie osobistej. Była to Dolores. Reszta
już była łatwa.
Nie miałam najmniejszej chęci słuchać o roli, jaką odegrała Dolores, poprosiłem więc,
żeby sama opowiedziała, jak było. Komisarz kazał mi milczeć, ale Haseł rzucił mu, że
wszystko będzie w porządku.
Dolores zaczęła dość teatralnie:
— Błagam, niech pan ratuje Roberta!
Haseł z początku nie wiedział, o co chodzi. Nie przyszło mu do głowy, że Robert to ja,
bo mnie znał jako Panikkara. Kiedy ta przeszkoda została pokonana, pomyślał, że porwali
mnie gangsterzy razem z pieniędzmi.
— Żeby chociaż — jęknęła Dolores — ale jego aresztowali.
— Dlaczego? — zapytał Haseł.
— Za rozbój. Napadł na jakiegoś człowieka, bo chciał mu zabrać coś ciężkiego.
— Człowiek... panu Panikkarowi?
— Nie, odwrotnie. Robert człowiekowi. Ale właściwie tak naprawdę to Hiacynt.
— A kim jest ten nieszczęsny Hiacynt? — chciał się dalej dowiedzieć mój szef, który
był już mocno przekonany, że ma do czynienia z osobą niespełna rozumu.
— Och, gdybym to wiedziała! Hiacynt to nie jest jego prawdziwe imię, a twierdzi, że
przybył z jakiegoś innego świata. On jest jednak teraz w więzieniu i przeciw niemu wnoszą
najstraszniejsze oskarżenia.
— Kto, ten Hiacynt?
— Nie, Robert. Pan musi coś zrobić!
Haseł w ogóle nie miał chęci dać się wciągnąć w taką podejrzaną akcję, ale Dolores się
rozpłakała i powiedziała, że była ze mną na policji i że rozmawiała z komisarzem, który
prowadzi śledztwo, i że prawdopodobnie zamkną mnie w domu wariatów. Dlatego przyszła do
Hasela.
— Jest pani pewna, że pani nie grozi to samo? — zapytał Haseł nie bez złośliwości. —
Mówi pani o istotach z jakiegoś innego świata...
— Przekonałam się na własne oczy. Ta istota mówiła także ze mnie samej. I jest to
istota nieszczęśliwa, bo zostawiła swoją żonę w statku kosmicznym.
— No, teraz jestem pewna, że to mój mąż — wyrwało się Haselowi zupełnie
niespodziewanie. Po czym zamilkł, wyraźnie speszony.
— O, pani jest tutaj! Och, jak się cieszę, że z panią wszystko w porządku! — zawołała
Dolores, jakby była nieświadoma dziwnej sytuacji.
Haseł wpadł w zadumę. Przypomniał sobie, że i jemu tego dnia przydarzyły się dziwne
rzeczy, co przypisywał wyczerpaniu nerwowemu na skutek dużych kłopotów w pracy.
— Hm, hm, to dziwne sprawy.
— Przepraszam, pan pozwoli, że zapytam o coś panią Hiacyntową.
— Skąd pani wzięła to imię? Mój mąż nazywa się zupełnie inaczej — odezwał się
Haseł.
— Wiem, ale tego nie można oddać w naszej mowie i dlatego wybrał takie imię —
wyjaśniła szybko Dolores. — A teraz do rzeczy. Proszę się nie obrazić, ale muszę zapytać.
Mojemu Robertowi w tajemniczy sposób zniknęły z torby pieniądze, które miał przekazać do
banku. Czy może przypadkiem... może na pamiątkę... ja nie wątpię w waszą uczciwość... ale
czy moglibyście zmusić kogoś, żeby zrobił wszystko...
— Do diabla...! — huknął Haseł swoją świadomością, ale natychmiast musiał ustąpić
ciała nieproszonemu gościowi: — W tym niestety nie mogę pani pomóc. Ciało, dopóki się nim
posługiwałam, nie brało nic. Mówiąc szczerze, nie wiem nawet, jak wyglądają pieniądze i do
czego służą, mogę tylko zgadywać... — A teraz, niewidzialna pani, proszę pozwolić, żebym i ja
powiedział swoje — kontynuował Haseł, ale we własnym imieniu. — A więc mój kasjer
sprzeniewiercą! I pani jeszcze domaga się, żebym mu pomógł! I to ja...
— Ale on jest niewinny! — próbowała Dolores, jak zwykle bez argumentów.
— Nawet gdyby nic nie ukradł, a tylko zgubił, jest winien. Kto pokryje stratę?
— Proszę coś zrobić — dopraszała się uporczywie Dolores.
— Postaram się, żeby mu dali co najmniej dożywocie. A ja mam znajomości.
W tym momencie Haseł się uspokoił, usiadł przy biurku i podniósł słuchawkę telefonu.
— Jak pani mówiła, który to posterunek? — Dolores powiedziała i ze strachem czekaj,
co będzie. Gdy czekał na połączenie, rzekł jakimś konspiracyjnym tonem: — Muszę jak
najprędzej spotkać się z moim mężem.
***
No więc to było tak. Ale to Jeszcze niepełne wyjaśnienie, a prócz tego ciągle mieliśmy
na głowie staruszka, który kilkakrotnie próbował zwrócić na siebie uwagę, chcąc wystąpić o
odszkodowanie.
— Tak nam pan nadojadł, że jesteśmy gotowi wysłuchać pańskich życzeń — rzekł w
końcu mój szef.
— Niżej trzech tysięcy nie mogę zejść.
— Takie żądanie odszkodowawcze trudno byłoby utrzymać przed sądem. Jak pan
myśli, panie komisarzu?
W Haselu obudził się handlowiec i wyraźnie próbował obniżyć cenę. Wydaje się, że
komisarz był tego samego zdania.
— Nie jestem sędzią, ale w mojej praktyce takie wypadki załatwiano sumą dziesięć
razy mniejszą.
Poszkodowanego wyraźnie nie zadowalała taka ocena. Mówił o nowym ubraniu, o
wycierpianym strachu i w końcu podkreślił, że to wszystko miało szkodliwy wpływ na jego
zdrowie.
— Ja, proszę państwa, jestem starszym robotnikiem w „Baricie" i z powodu choroby
nie mogę iść do pracy, ale jeśli wrócę za osiem dni, nie będzie żadnych konsekwencji, a tak,
przez to pobicie i wzburzenie, choroba się wzmoże, co mnie uderzy, proszę mnie źle nie
zrozumieć, po kieszeni.
— A u którego Barita pan pracuje? — zainteresował się Haseł. — Czy to ten, który ma
stolarnię artystyczną, czy ten, co produkuje spinki?
— Ani jeden, ani drugi — odrzekł stary. — Barit to nie nazwisko, tylko nazwa
przedsiębiorstwa. Wyrabiamy przyrządy, barografy, barometry, termometry i inne. Pracuję
tam już od dwudziestu lat i...
— Zaraz, człowieku! — rozdarł się komisarz, który po raz pierwszy przestał się
sztywno trzymać — a na co pan choruje?
— Zatrucie rtęcią.
— Hiacyncie — zawołałem z triumfem — tajemnica twojego paliwa została
rozwiązana!
— Co masz na myśli? Rtęć... chciałbym to zobaczyć.
— O, tam za oknem, w szklanej rurce. Ledwie to powiedziałem, musiałem wstać i
podbiec do okna. Zdjąłem termometr i bez wielkiego wahania rozbiłem rurkę z rtęcią.
— Jest! Mamy je wreszcie — mówiłem wąchając jak pies ślady. — Dziwne tylko, że
ten metal jest u was w stanie ciekłym.
Przestałem wąchać, co znaczyło, że Hiacynt zadowolił swoją ciekawość. Potem
nastąpiło wyjaśnienie:
— Rozwiązanie jest bardzo proste. Znaczy, że u was jest anormalnie wysoka
temperatura i ta rtęć, zdaje się, że dobrze zapamiętałem nazwę, znajduje się w stanie ciekłym.
Nikt z nas nie wiedział, w jakiej temperaturze rtęć przechodzi w stan stały, ale jeszcze
tego samego wieczoru zadzwonił komisarz i zapytał, czy wiem, że rtęć zamarza w
temperaturze 39 stopni poniżej zera. Odpowiedziałem, że te dane są w 10 tomie encyklopedii
na stronie 173.
Haseł pierwszy opanował sytuację od strony praktycznej. Z miejsca zaproponował
staremu tysiąc odszkodowania. Ten się zgodził, zwłaszcza że komisarz wyjaśnił mu, że to o
wiele lepsze niż latami włóczyć się po sądach. Jeszcze mu powiedział, że byłoby dobrze, gdyby
wycofał skargę.
— Żeby złodziej swobodnie poruszał się po mieście i napadał na spokojnych obywateli
— protestował stary.
— My też musimy z czegoś żyć — tłumaczył mu komisarz. — Niech pan pomyśli, że
gdyby wszyscy byli dobrzy, zwolniono by nas. A potem podszedł do mnie i rzekł cicho:
— Nie zrobiłem tego z jakiejś szczególnej sympatii do pana. Niech pan sobie tylko
wyobrazi, co by to było za śledztwo, w którym wszystko kręciłoby się wokół kosmitów,
posiadania osobowości, dialogów z samym sobą i temu podobnych. A co najgorsze, oprócz
pana potwierdziłyby to jeszcze dwie nie karane osoby.
— Dziękuję panu — rzekłem z ulgą, widząc, że starzec wpycha do kieszeni swoje
ciężko zdobyte pieniądze.
A potem znów przemówił ze mnie Hiacynt:
— Proszę państwa — mówił — żeby nie było pomyłki. Wydaje się, że to ciało
wydostało się z tarapatów i moglibyśmy teraz załatwić moją sprawę.
— Oczywiście — zgodził się Haseł i zaraz potem odezwało się jego drugie ja: —
Dziwne, że w końcu sobie przypomnieliście. Niech wam się nie wydaje, że nam jest
szczególnie miło tracić czas na waszej planecie. I do tego to ciało nie jest najwygodniejsze...
przepraszam pana, proszę się nie obrazić, ale ja nawykłam mówić szczerze.
— Przejdźmy więc do rzeczy — podsumował komisarz. Ponownie zgłosił się Hiacynt:
— Istnieje mały problem. Zauważyłem, że u was nic nie można zrobić bez tak zwanych
pieniędzy. Odniosłem wrażenie, że zginęlibyście obok magazynów pełnych towarów, gdyby
przypadkiem zabrakło pieniędzy. Ale to teraz nieważne. Ważne jest coś innego. Mnie jest po-
trzebna rtęć. Nie mam jasnego wyobrażenia o różnicach wielkości waszego i naszego świata,
ale przypuszczam, że jednak będziemy mogli nabyć wystarczająco dużo rtęci. Problem jest w
tym, że ja nie mam pieniędzy, a za to oczywiście trzeba zapłacić. Gdybyście mi mogli pomóc,
byłoby dobrze. Inaczej byłbym zmuszony dostać się do jakiegoś ciała, które ma dostęp do rtęci,
i w ten sposób sobie poradzić. To ciało — tu wskazał na staruszka, który właśnie zbierał się do
wyjścia — jest wprawdzie uszkodzone, ale mógłbym je wykorzystać. Zdecydujcie się, póki tu
jeszcze jesteście.
— Mówi Panikkar — oświadczyłem, żeby wszyscy wiedzieli, kto mówi. — Chętnie
bym pomógł, ale najpierw musiałbym wiedzieć, czy jeszcze jestem kasjerem w domu
towarowym „Excelsior".
— Naturalnie, jest pan — usłyszałem głos Hasela, ale chciałem się upewnić.
— Czy to pan powiedział, czy dama, która jest w panu?
— Ja się nie mieszam w wasze sprawy. To powiedziało ciało samo z siebie.
— No to w porządku. Zdobędę rtęć.
Tu jednak odezwał się Haseł. Powiedział, że w jego interesie jest, żebyśmy załatwili
sprawę gości, bo i jego ciało służy komuś, kto się porusza po Ziemi, chociaż tym kimś jest
niewątpliwie urocza dama.
— Czy może pan zdobyć dla nas rtęć? — zapytała Dolores poszkodowaną ofiarę, która
jeszcze mięła w palcach tysiączek.
— Mógłbym panu podać adres mego pryncypała. On ma klucze od warsztatu i
magazynu. Tylko... jeśli mam być szczery, zupełnie nie rozumiem, co tu się dzieje.
— Nie musi pan rozumieć — ucięła Dolores. — Niech pan da nam adres i na tym dla
pana sprawa się skończy.
***
Dalej wszystko potoczyło się szybko, ale nie mógłbym powiedzieć, że i gładko.
Kupiliśmy dwa litry rtęci i umieściliśmy w butli. Zadanie podzieliliśmy między siebie: Haseł
zapłacił, a ja niosłem, co nie było łatwe, gdyż ta rtęć razem z butlą ważyła około 27
kilogramów. Mnie się wydawało, że paliwa, to jest rtęci, będzie za mało, ale Hiacynt był
przekonany, że jakoś da sobie radę.
— Nasz świat jest mniejszy od waszego — było jego najmocniejszym argumentem.
Gdy dotarliśmy do domu, w którym i Hiacynt, i jego żona spotkali psa, nie 'zdołaliśmy
odnaleźć statku kosmicznego. Przypuszczałem, że znalazło go dziecko i myśląc, że to
zabawka, zabrało. Nie mówiłem jednak o tym, żeby nie załamać ich na duchu. Na ekspedycję
wybraliśmy się Haseł, Dolores i ja, do czego trzeba dodać i oboje niewidzialnych uczestników.
Hiacynt od czasu do czasu wychodził z mojego ciała, gdyż moimi oczyma i tak nie
mógł widzieć przedmiotów ze swojego świata. I tak odkrył obie awionetki, na których
wylądowali on i jego żona. Trochę później odtworzyli położenie swego statku kosmicznego.
Musiał znajdować się na ławce. Ale i to nie dało wyników, bo ławka była pusta.
— Na ławce coś musiało być — oświadczył Hiacynt. — Za pomocą przyrządów na
statku stwierdziliśmy, że otaczają nas jakieś wielkie wąskie kolce, a teraz tego nie ma.
Nikt z nas nie mógł sobie wyobrazić, co by to mogły być za wielkie i wąskie kolce, ale
zapytaliśmy właściciela ławki, czy w ostatnich dniach coś na niej leżało. Gdy zapytał, co by to
mniej więcej mogło być, odpowiedziałem, że darnina albo wazon z kwiatami. Nie, nic takiego
na ławce nie było. Wtedy odezwał się Hiacynt, ale byłoby dużo lepiej, gdyby milczał.
— Niech pan sobie przypomni, to było tego dnia, kiedy mnie pan uderzył kijem po
plecach, a wtedy ja pana przewróciłem na ziemię. Chciałem pana ugryźć, ale wtedy jeszcze nie
wiedziałem, jak twarda jest pańska skóra i jak silne są moje szczęki, więc zrezygnowałem.
Właściciel ławki zaczął mi się uważnie przyglądać, a potem stwierdził, że musiałem się
pomylić, bo on od ponad miesiąca nikogo nie uderzył, a jego jeszcze nikt nigdy w życiu nie
powalił. Najgorsze, że za tę wypowiedź odpowiedzialny byłem ja. Próbowałem to naprawić:
— Wie pan, mój przyjaciel... och, to jeszcze gorzej... — tłumaczyłem obrazowo. —
Miałem na myśli pańskiego psa. Pan go uderzył kijem, a on pana powalił. Czy tak?
Człowiek najpierw z powątpiewaniem pokręcił głową, a potem skinął twierdząco. Tak,
to się rzeczywiście zdarzyło. Jego Fido był tego dnia bardzo dziwny, a w ogóle jest bardzo
wierny.
— A co było w tym czasie na ławce? — zapytał Hiacynt.
— Nic, o ile pamiętam... zaraz, odłożyłem kapelusz, ale to nie jest ani kwiat, ani trawa.
— Może ten, który ma pan teraz na głowie? — zapytałem pełen nadziei.
— Tak to ten. Ale nie rozumiem, dlaczego to ma być takie ważne. W ogóle wszyscy
troje wydajecie mi się jacyś dziwni, a zwłaszcza pan.
Kiedy mężczyzna umilkł, chciałem usłyszeć, co Hiacynt myśli o tym wszystkim, ale
odpowiedzi nie było. Zwróciłem się do Hasela, mając nadzieję, że nawiążę kontakt z żoną
Hiacynta, ale odpowiedział mi tylko pełnoprawny właściciel tego ciała.
— Co by to miało znaczyć, martwię się.
.Ale nikt nie mógł dać mi zadowalającej odpowiedzi. Dopiero jak już byliśmy pewni,
że na zawsze straciliśmy kontakt z naszymi gośćmi, odezwałem się w imieniu Hiacynta:
— Wszystko w najlepszym porządku. Odnaleźliśmy statek, on się rzeczywiście
znajduje na kapeluszu tego ciała. Teraz rozumiem, co to za wysokie kolce. To włoski weluru.
No, a jak byśmy teraz załadowali paliwo?
Spojrzałem na butelkę. Czy mam wylać całą tę rtęć na kapelusz? Oczywiście pomysł
był głupi. A Hiacynt już zaczął. Spostrzegłem, że otwiera butelkę. Wtedy ją przechyliłem i
ostrożnie wylałem kilka kropli na kamienną podłogę. Nie zauważyłem, żeby z tą rtęcią coś się
działo. Jedynie powiedziałem sam do siebie:
— Nie ruszaj się teraz. Ja to wszystko zrobię. Potem odezwał się Haseł:
— Dziękujemy państwu najpiękniej za pomoc. Zaopatrzyliśmy się w paliwo i
odlatujemy. Jak widzicie, nie wzięliśmy dużo rtęci. Dopiero teraz odkryliśmy, jaki nasz świat
jest malutki wobec waszego.
— Ale, proszę państwa — zdziwiłem się — jak to się dzieje, że nie widzę rtęci, którą
wzięliście? Powinno być widać chociaż jedną kroplę.
— Och, zatrzymuje mnie pan swoją ciekawością. Ale dobrze, powiem wam i to. Nasz
świat jest zbudowany z zupełnie innej materii, jeśli w ogóle można mówić o materii w waszym
rozumieniu. Nam była potrzebna tylko istota rtęci i tę wzięliśmy. A terae bądźcie zdrowi.
Hiacynt już zaczął rozgrzewać silniki
***
Nazajutrz odwiedziłem mego przyjaciela w banku. Chciałem się koniecznie
dowiedzieć, jakim sposobem nagle w torbie znalazły się pieniądze, których ja nie widziałem.
Nawet figa zniknęła. Ale spotkało mnie rozczarowanie.
— Niestety torby już u mnie nie ma — mówił szef oddziału depozytów. — Przyszedł
policjant i zaniósł na posterunek.
Dowiedziałem się, że potrzebna była komisarzowi, który mnie przesłuchiwał. On
oczywiście wiedział, skąd się ta torba wzięta, i łatwo mógł zaspokoić moją ciekawość.
Nie chciałem tracić czasu. Na pytanie, dlaczego tak szybko wybiegiem z banku,
odpowiedziałem dwuznacznie, nadmieniając, że mi się nagle zrobiło niedobrze.
Na posterunku mi powiedziano, że komisarz jest zajęty. Kiedy czekałem w korytanzu,
w pewnej chwili wyszedł z pokoju komisarza jakiś chudy mężczyzna z czarną spiczastą
bródką. Odprowadzał go komisarz, co mnie tak nie zdziwiło jak to, że chudy człowiek trzymał
w ręce moją torbę.
Komisarz zauważył mnie i zaprosił do wejścia, a po drodze przytrzymał swego gościa.
— To ten — rzucił komisarz i wskazał na mnie.
— Pan pozwoli, że się przedstawię — rzekł człowiek z bródką, trzasnął obcasami, zgiął
się w pasie i podał rękę. — Marinelli, zapewne słyszał pan o mnie.
— Nigdy ani słowa — odrzekłem szczerze.
— Szkoda, ale ja słyszałem o panu. Widzę, że pan miał wiele kłopotów z moją torbą.
— Pańską torbą? — odpowiedziałem wolno i w tej chwili zaczęło mi się przejaśniać.
— Tak — wtrącił się komisarz — to jest torba pana Marinellego. Została mu
ukradziona, i kiedy dzisiaj zgłosił kradzież i opisał jej właściwości, zaraz sobie
przypomniałem, że mogła to być pańska, a właściwie ta, którą pan kupił na ulicy. Dlatego
natychmiast po nią postałem i nie omyliłem się.
— A skąd panu przyszło do głowy, że właśnie mogłaby to być ta moja? — chciałem
jeszcze wiedzieć.
— Bardzo prosto. Pan Marinelli wszystko mi wyjaśnił. Proszę spojrzeć.
Komisarz otworzył torbę. Była pusta. Potem poprosił mnie, bym włożył do torby kartkę
papieru. Następnie znów ją zamknął i podał mi, żebym wyjął papier. Kiedy otworzyłem torbę,
spozierała na mnie figa.
Komisarz zaśmiał się, widząc moje zdumienie, a potem mi wyjaśnił:
— Dwie przegrody. To wszystko. Jak ją pan przechyli w tę stronę, otwiera się druga
przegroda i widać figę. Jak przechyli pan w przeciwnym kierunku, otwiera się właściwa. To
chyba jasne.
Z tymi słowami podał torbę prawowitemu właścicielowi, który ją wziął, skłonił się
ponownie i rzekł:
— Było mi miło. Mam nadzieję, ze dziś wieczorem zaszczyci pan obecnością mój
występ w restauracji „Odeon". Proszę tylko spytać o iluzjonistę Marinellego, a otrzyma pan
najlepszy stolik.
***
Zwróciłem się do szeregu osób, które mogłyby coś wiedzieć o problemie, jaki mnie
męczył. Postawiłem następujące pytania: Czy możliwy jest świat, którego my nie możemy
widzieć, a także ten świat nas? Dalej: Czy w takim świecie może istnieć istota rozumna? Czy
inteligencja, która przeniknęła do mózgu jakiejś normalnej istoty, mogłaby kontrolować jej
ruchy i odczuwać to, co ona czuje?
Gdy nieopatrznie napomknąłem, że mnie coś takiego przydarzyło się naprawdę,
natychmiast mi radzono, żebym poszukał dobrego psychiatry. No, ale jeśli stawiałem pytanie
teoretycznie, to otrzymywałem taką odpowiedź. I odpowiedzi te zapisałem.
Ponad połowa ankietowanych odrzuciła wszelką myśl, że którakolwiek z moich tez jest
możliwa. Pozostali byli jednak ostrożniejsi w wypowiedziach.
W gruncie rzeczy mogłem wyodrębnić następującą tezę, która u jednych była jaśniej, u
drugich bardziej bojaźliwie wysnuta: Co to jest materia? Materia jest formą energii. Powstaje
teraz pytanie, czy jedyna forma materii składa się z protonu dodatniego i elektronu ujemnego,
czy też w przyrodzie istnieją jeszcze inne kombinacje. A co, jeśli nasza forma materii jest tylko
jedną z wielu tysięcy możliwych? A weźmy pod uwagę przestrzeń. Czy możemy sobie
wyobrazić ją jako coś, co znajduje się w jakiejś szafie, lub jako coś, co się znajduje wokół ja-
kiegoś przedmiotu, na przykład kuli? Tak czy inaczej przestrzeń jest niewyobrażalna bez
materii. Dlatego możemy przypuścić, że istnieje także bardzo mała przestrzeń w stosunku do
naszych wyobrażeń, podczas gdy dla tych, którzy znajdują się w tej przestrzeni, byłaby ona
wielka jak nasz wszechświat. Jest zupełnie zrozumiałe, że takie istoty, aby zobaczyć naszą
materię, musiałyby być do niej dopiero adaptowane, jak również można by przypuszczać, że
działają poprzez mózg osoby, w którą by wniknęły.
Dłużej myśleć już nie mogłem, bo mi zdrętwiała ręka. Dolores oglądała telewizję, a ja
popychałem lewą ręką kolebkę z bliźniakami Kiedy ścierpła mi zupełnie, przestałem je
usypiać. Dolores natychmiast zareagowała.
— Kołysz dzieci!
Kołysząc je prawą ręką pojąłem, że wcale nie trzeba Hiacynta, aby kierować moimi
ruchami.