11 Tajemnica wędrującego jaskiniowca

background image

ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA WĘDRUJĄCEGO JASKINIOWCA

PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
Przełożyła: ANNA IWAŃSKA


Słowo od Alfreda Hitchcocka


Witajcie, miłośnicy tajemniczych opowieści!

Niektórzy z Was znają Trzech Detektywów co najmniej tak dobrze, jak ja. Radzę
wtedy odwrócić stronę i przejść od razu do czytania opowieści. Lecz jeśli

należycie do tych, którzy nie zetknęli się dotąd z moimi młodymi przyjaciółmi,
będę uszczęśliwiony, że mogę ich Wam przedstawić.

Jupiter Jones jest przywódcą i zasłużył na swój tytuł Pierwszego Detektywa.
To mądry chłopiec i zapalony czytelnik, o fotograficznej niemal pamięci i

niesamowitej zdolności dedukcji. Pete Crenshaw, Drugi Detektyw, nie jest może
tak mądry jak Jupiter, ale jest bardzo wysportowany, a poza tym pogodny i oddany

w przyjaźni. Bob Andrews prowadzi dokumentację i analizy. To chłopiec spokojny i
mimo że nie jest tak silny jak Pete, bywa bardzo odważny.

Tym razem Trzej Detektywi wyjeżdżają z rodzinnego Rocky Beach na spotkanie z
kimś, kto choć martwy od wieków, spaceruje nocą po pewnym miasteczku. Spotkają

również trzech naukowców, którzy prowadzą dziwne i być może niebezpieczne
badania...

Ale nie wolno mi zdradzać całej historii. Jeśli jesteście ciekawi — a na
pewno jesteście — oto rozdział pierwszy. Czytajcie!

Alfred Hitchcock

Rozdział 1
Nieznajomi we mgle


— Czy dobrze się pan czuje? — odezwał się kobiecy głos.
Jupiter Jones zatrzymał się, nasłuchiwał.

Powietrze tego popołudnia było ciężkie od mgły. Tłumiła odgłosy ruchu
ulicznego, dochodzące z nadbrzeżnej szosy. Wisiała jak kurtyna między składem

złomu Jonesa, a jego domem po drugiej stronie ulicy. Zdawała się przenikać
Jupe'a na wskroś. Czuł się zziębnięty i samotny, jakby był jedynym człowiekiem

na świecie.
Ktoś się jednak odezwał i teraz rozległy się czyjeś kroki. Ktoś przechodził

obok, tuż za bramą składu.
Następnie dał się słyszeć męski głos i w szarym świetle ukazało się, niczym

cienie, dwoje ludzi. Mężczyzna, zgięty wpół, szedł wolno, szurając nogami.
Kobieta, dziewczęca i szczupła, miała długie, jasne włosy, opadające prosto

wokół twarzy.
— Tu jest ławka — powiedziała i poprowadziła mężczyznę w stronę biura składu.

— Proszę chwilę odpocząć. Powinien był pan pozwolić mi prowadzić samochód. To
było za dużo dla pana.

Jupiter zbliżył się do pary.
— Czy mogę pomóc?

Mężczyzna podniósł rękę do głowy i rozejrzał się półprzytomnie.
— Szukamy... szukamy... — złapał młodą kobietę za rękę. — Ty powiedz. Dowiedz

się, gdzie... gdzie my...
— Harborview Lane — powiedziała kobieta do Jupitera. — Musimy się dostać na

Harborview Lane.
— Trzeba iść dalej szosą i skręcić w przecznicę Sunset — odpowiedział

Jupiter. — Proszę posłuchać, jeśli pani przyjaciel jest chory, mogę wezwać
lekarza i...

— Nie! — krzyknął mężczyzna. — Nie teraz! Jesteśmy spóźnieni!

background image

Jupe pochylił się nad nim. Twarz mężczyzny była szara i błyszczała od potu.
— Jestem zmęczony — mówił. — Taki zmęczony...

Przycisnął ręce do czoła.
— Głowa mi pęka! — w jego głosie była nuta niedowierzania. — Dziwne. Nigdy

przedtem nie bolała mnie głowa.
— Proszę mi pozwolić wezwać lekarza — nalegał Jupe.

Nieznajomy podniósł się z wysiłkiem.
— Za chwilę mi przejdzie, ale teraz nie mogę... nie mogę...

Osunął się po ścianie, dysząc ciężko i ochryple. Nagły skurcz wykrzywił mu
twarz.

— Boli! — zawołał.
Jupe ujął dłoń mężczyzny, chłodną i wilgotną. Mężczyzna patrzył na Jupe'a.

Jego oczy były nieruchomo utkwione w chłopcu.
Nagle w składzie zrobiło się bardzo cicho.

Młoda kobieta pochyliła się nad mężczyzną. Z jej ust wyrwał się jęk bólu.
Na chodniku rozległy się szybkie kroki i przez bramę weszła ciocia Jupitera,

Matylda. Zobaczyła mężczyznę siedzącego na ławce i pochyloną nad nim dziewczynę.
Zobaczyła też klęczącego przy nich Jupitera.

— Co to, Jupiterze? — zapytała. — Coś się stało? Czy wezwać pogotowie?
— Tak — odparł Jupiter. — Tak... ale nie sądzę, żeby pomogli. Myślę, że on

nie żyje!

Jupe zapamiętał tylko rozgardiasz, światła, syreny, ludzi biegających we
mgle. Jasnowłosa dziewczyna płakała w ramionach cioci Matyldy. Przy bramie

składu gromadzili się gapie i zapadła straszna cisza, gdy wkładano nosze do
karetki. Potem znowu zawyły syreny. Jupe, ciocia Matylda i siedząca między nimi

blondynka jechali do szpitala.
Jupiter miał uczucie, że porusza się we śnie, szarym i nierealnym. Szpital

był jednak ponurą rzeczywistością. Zarówno korytarz z przebiegającymi w różnych
kierunkach ludźmi, jak i poczekalnia pełne były dusznego dymu papierosowego.

Jupe, ciocia Matylda i jasnowłosa dziewczyna siedząca w niej, przerzucając stare
czasopisma. Po długiej, bardzo długiej chwili przyszedł lekarz.

— Przykro mi — zwrócił się do dziewczyny. — Nic nie mogliśmy zrobić.
Czasem... czasem tak jest lepiej. Czy pani jest jego krewną?

Przecząco potrząsnęła głową.
— Przykro mi, ale konieczna jest sekcja zwłok — mówił lekarz. — To się

praktykuje, kiedy przy zgonie nie ma lekarza. Był to prawdopodobnie wylew,
pęknięcie naczynia krwionośnego w mózgu. Sekcja to potwierdzi. Czy pani wie, jak

możemy się skontaktować z jego rodziną?
Ponownie potrząsnęła głową.

— Nie. Muszę zatelefonować do fundacji.
Zaczęła szlochać. Przyszła pielęgniarka i wyprowadziła ją z poczekalni.

Jupiter i ciocia Matylda nadal czekali. Po pewnym czasie dziewczyna wróciła.
Telefonowała z pokoju pielęgniarek.

— Przyjadą tu z fundacji — powiedziała.
Jupiter zastanawiał się, co to może być za fundacja, ale nie zapytał. Ciocia

Matylda zdecydowała, że muszą się wszyscy napić dobrej, mocnej herbaty. Wzięła
dziewczynę pod ramię, wyciągnęła ją z poczekalni i poprowadziła do szpitalnej

kawiarni.
Chwilę siedzieli w milczeniu, popijając herbatę, po czym odezwała się

dziewczyna:
— Był bardzo miłym człowiekiem — mówiła ze wzrokiem opuszczonym na szorstkie

dłonie o obgryzionych paznokciach. — Nazywał się Karl Birkensteen, był doktorem,
sławnym genetykiem. Pracował dla Fundacji Spicera. Dokonywał eksperymentów na

zwierzętach i badał wpływ tych eksperymentów na inteligencję zwierząt i ich
potomstwa.

Dziewczyna pracowała również w fundacji, opiekowała się zwierzętami.
— Słyszałem o Fundacji Spicera — powiedział Jupe. — Mieści się koło San

Diego, prawda?
Skinęła głową.

— Znajduje się w małym miasteczku wśród wzgórz, przy drodze prowadzącej na

background image

pustynię.
— Miasteczko nazywa się Citrus Grove — powiedział Jupe.

Po raz pierwszy dziewczyna uśmiechnęła się.
— Tak. To miło, że o tym wiesz. Niewiele ludzi wie o Citrus Grove. Nawet

jeśli słyszeli o fundacji, nie znają nazwy miasta.
— Jupiter dużo czyta i pamięta większość przeczytanych rzeczy — powiedziała

ciocia Matylda. — Ale ja nie wiem nic o tej fundacji. Co to jest?
— To instytucja, która popiera niezależne poszukiwania naukowe — wyjaśnił

Jupiter tonem profesora, który omawia mało znane zagadnienie. Przybierał ten
ton, ilekroć poruszał temat, który znał dobrze. Ciocia Matylda przywykła już do

tego, ale jasnowłosa dziewczyna popatrzyła na Jupe'a z zaciekawieniem.
— Abraham Spicer był producentem plastyku — ciągnął Jupiter. — Jego

przedsiębiorstwo produkowało sprzęt plastykowy: suszarki do naczyń, pojemniki na
żywność. Zarobił na tym miliony. Jednakże nigdy nie zrealizował swej prawdziwej

ambicji: chciał zostać fizykiem. Dlatego polecił, by po jego śmierci pieniądze
zostały odpowiednio zdeponowane. Dochód z depozytu miał wspomagać fundację, w

której naukowcy mogliby dokonywać odkrywczych, być może rewolucyjnych badań w
swoich dziedzinach.

— Zawsze wypowiadasz się w ten sposób? — zapytała dziewczyna.
Ciocia Matylda uśmiechnęła się.

— Nie zawsze, ale często, chyba nawet zbyt często. To pewnie przez to całe
jego czytanie.

— Ach, to dobrze. To znaczy, to ładnie. Chyba się nie przedstawiłam. Nazywam
się Hess, Eleanor Hess. Ale to nieważne.

— Oczywiście, że ważne — zaoponowała ciocia Matylda.
— Chciałam powiedzieć, że nie jestem kimś: nie jestem sławna ani nic takiego.

— To nie znaczy, że jesteś nikim — powiedziała ciocia Matylda z przekonaniem.
— Miło mi cię poznać, Eleanor. Jestem Matylda Jones, a to mój bratanek Jupiter

Jones.
Eleanor Hess uśmiechnęła się. Potem szybko odwróciła wzrok, jakby się

obawiała pokazać po sobie zbyt wiele.
— Powiedz nam coś więcej o swojej pracy w tej fundacji — poprosiła ciocia

Matylda. — Mówiłaś, że opiekujesz się zwierzętami. Jakie to zwierzęta?
— To zwierzęta doświadczalne. Białe szczury, szympansy i koń.

— Koń? — powtórzyła ciocia Matylda. — Trzymacie konia w laboratorium?
— Och, nie! Blaze mieszka w stajni. Ale jest również zwierzęciem

doświadczalnym. Doktor Birkensteen przeprowadzał na jej matce jakieś
doświadczenia z izotopami. To zrobiło coś z chromosomami Blaze. Nie rozumiem

tego, ale ona jest naprawdę mądra jak na konia. Zna arytmetykę.
Ciocia Matylda i Jupe wytrzeszczyli oczy.

— Och, nic skomplikowanego! — dodała spiesznie Eleanor. — Jeśli położy się
przed nią dwa jabłka, a potem trzy, wie, że to razem pięć. Uderza pięć razy

kopytem. To... to pewnie nic wielkiego, ale konie nie mogą być specjalnie mądre.
Mają nieodpowiedni kształt głowy. Mądre są szympansy doktora Birkensteena. Mówią

językiem znaków. Mogą w ten sposób powiedzieć różne skomplikowane rzeczy.
— A co doktor Birkensteen zamierzał zrobić z tymi zwierzętami po ich

wyedukowaniu? — zapytała ciocia Matylda.
— Nie sądzę, by cokolwiek zamierzał — odpowiedziała Eleanor łagodnie. — Nie

chodziło mu o mądre konie i mówiące szympansy. Chciał pomóc ludziom stać się
lepszymi. Trzeba zacząć od zwierząt. Nie byłoby przecież słuszne eksperymentować

na ludzkich niemowlętach, prawda?
Ciocia Matylda wzdrygnęła się. Eleanor spojrzała w bok i znów zamknęła się w

swej nieśmiałości.
— Naprawdę nie musicie zostawać ze mną — powiedziała. — Byliście wspaniali,

ale teraz już czuję się dobrze. Doktor Terreano i pani Collinwood będą tu
wkrótce, porozmawiają z lekarzem i... i...

Pochyliła głowę i z jej oczu znowu popłynęły łzy.
— Nie, nie, nie trzeba — powiedziała ciocia Matylda cicho. — Oczywiście, że

zostaniemy.
Zostali więc, dopóki do kawiarni nie wszedł wysoki, kościsty, siwowłosy

mężczyzna, którego Eleanor przedstawiła jako doktora Terreano. Towarzyszyła mu

background image

pulchna kobieta koło sześćdziesiątki, pani Collinwood. Miała olbrzymie sztuczne
rzęsy i nosiła kędzierzawą, płomiennorudą perukę. Wzięła Eleanor do samochodu, a

doktor Terreano udał się na poszukiwanie lekarza, który zajął się doktorem
Birkensteenem.

Ciocia Matylda kręciła głową, gdy zostali sami.
— Dziwni ludzie! Wyobrażasz sobie, wyczyniać coś ze zwierzętami, żeby zmienić

im potomstwo? Jak myślisz, co robi ten gość, Terreano, który właśnie przyszedł?
— Jakieś badania, skoro pracuje w Fundacji Spicera — odpowiedział Jupiter.

Ciocia Matylda zmarszczyła czoło.
— Dziwni ludzie — powtórzyła. — A ta cała fundacja? Ja bym tam nie poszła.

Jak raz ci naukowcy zaczną w czymś grzebać i szperać, i zmieniać rzeczy dookoła,
to nie wiadomo, na czym skończą. To nie jest normalne! Straszne rzeczy mogą się

zdarzyć!

Rozdział 2
Niecodzienny wywiad


Wieczorem ciocia Matylda opowiedziała wujkowi Tytusowi o naukowcu, który
przyszedł z mgły do składu złomu i tu umarł. Mówiła jednak niewiele o Fundacji

Spicera i kiedy Jupiter o niej napomknął, szybko zmieniła temat. Sama myśl o
eksperymentach genetycznych przygnębiała ją i przerażała. Ale nie dane jej było

zapomnieć o Fundacji Spicera, gdyż przez wiele szarych i chłodnych dni
wiosennych wciąż mówiono w telewizji o instytucie badań naukowych.

Najpierw był to komunikat o śmierci doktora Birkensteena. Tak jak
przypuszczał lekarz w szpitalu, Birkensteen doznał wylewu krwi do mózgu. Krótko

omówiono jego pracę w dziedzinie genetyki i zakończono doniesienie informacją,
że jego ciało zostanie przewiezione do wschodniej części kraju i tam pochowane.

Zaledwie tydzień później Fundacja Spicera pojawiła się znów w dziennikach, w
związku z pewnym niezwykłym odkryciem, i dziennikarze pospieszyli do Citrus

Grove. Archeolog, niejaki James Brandon, rezydujący w siedzibie fundacji, odkrył
kości prehistorycznego osobnika w jaskini na peryferiach miasta.

— Bardzo tajemnicza sprawa! — wykrzyknął Jupe.
Było majowe popołudnie i Jupe wraz z przyjaciółmi siedział w starej

przyczepie kempingowej, która stanowiła Kwaterę Główną założonej przez nich
firmy detektywistycznej. Jupe czytał rozłożoną na biurku gazetę. Bob Andrews

porządkował kartotekę, a Pete Crenshaw czyścił sprzęt w małym laboratorium,
które chłopcy sobie urządzili.

Pete rozejrzał się dookoła.
— Co jest tajemnicze? — zapytał.

— Jaskiniowiec z Citrus Grove — odpowiedział Jupe. — Czy to naprawdę
człowiek? Ile może mieć lat? James Brandon, który go znalazł, nazwał go

stworzeniem człekokształtnym. To może oznaczać człowieka lub zwierzę
człekokształtne. A może to człowiek pierwotny?

— Brandon ma dziś po południu wystąpić w telewizji — odezwał się Bob. — Moi
starzy mówili o tym przy śniadaniu. Będzie gościem Boba Engela w jego audycji o

piątej.
Pete wycierał stół w laboratorium.

— Chcecie to oglądać? — zapytał.
— No pewnie — odparł Jupiter.

Na szafce obok biurka Jupe'a stał mały, czarno-biały telewizor. Przyniósł go
wujek Tytus z jednej ze swych wypraw po towar. Na początku telewizor nie

działał, ale Jupiter miał dryg do majsterkowania i doprowadził aparat do użytku,
po czym zainstalował go w Kwaterze Głównej. Włączył go teraz, ekran rozjaśnił

się i chłopcom ukazała się uśmiechnięta twarz Boba Engela, gospodarza programu.
— Naszym pierwszym gościem dzisiaj jest doktor James Brandon — mówił Engel —

uczony, który odkrył szczątki prehistorycznego człowieka tu u nas, w południowej
Kalifornii.

Kamera cofnęła się i chłopcy zobaczyli szczupłego mężczyznę, o wyrazistych

background image

rysach i krótko ostrzyżonych, jasnych włosach. Obok niego siedział niższy, dość
brzuchaty mężczyzna w kowbojskiej koszuli, szerokim pasie z ozdobną klamrą i

butach na podwyższonych obcasach.
— Doktorowi Brandonowi towarzyszy Newt McAfee. Pan McAfee jest kupcem z

Citrus Grove i właścicielem terenu, na którym odkryto jaskiniowca.
— Racja! — powiedział brzuchacz. — Jestem McAfee: Mak-A-Fi, a wspak Fi-Ka-M.

Dobre, co? Zapamiętajcie, bo będziecie teraz często słyszeć moje nazwisko.
Bob Engel zmusił się do uśmiechu i zwrócił do swego pierwszego gościa:

— Doktorze Brandon, czy mógłby pan opowiedzieć nam nieco o swoim odkryciu, na
wypadek gdyby nie wszyscy telewidzowie o nim słyszeli?

Jasnowłosy mężczyzna wyprostował się na krześle.
— Był to łut szczęścia — powiedział. — Tydzień temu wybrałem się na spacer

zaraz po ustaniu deszczu. Zauważyłem, że na wzgórzu nad łąką Newta McAfeego,
doszło do małego obsunięcia ziemi. Stok został częściowo obnażony i ukazał się

otwór w zboczu. Gdy zbliżyłem się, zobaczyłem, że to jaskinia, i zauważyłem
wewnątrz czaszkę. Była niemal zagrzebana w ziemi na dnie jaskini i z początku

nie wiedziałem, co mam, i...
— Nic nie masz, koleś! — przerwał mu siedzący Obok McAfee. — To ja mam!

Brandon zignorował go.
— Wróciłem do domu Spicera po latarkę...

— I jak wrócił na moje pole, już czekałem na niego z dubeltówką — wpadł mu w
słowa McAfee. — Jak tylko wleziesz na moją ziemię, zaraz cię zauważę!

Brandon wziął głęboki oddech. Zdawał się z trudem opanowywać złość.
— Opowiedziałem o tym, co tam zobaczyłem. Po obejrzeniu z bliska, upewniłem

się, że to jest czaszka.
— Stara! — wtrącił McAfee. — Leżała tam przez tysiące lat!

— Oprócz czaszki zachował się prawie cały szkielet — kontynuował Brandon. —
Nie miałem jeszcze możliwości, żeby go zbadać, ale wykazuje podobieństwo do

bardzo starego znaleziska, odkrytego w Afryce.
— I czy to jest człowiek? — zapytał Engel.

Brandon zmarszczył czoło.
— Któż może powiedzieć, co właściwie czyni człowieka człowiekiem? Są tu

niewątpliwie cechy ludzkie, ale nie takie, po jakich rozpoznajemy człowieka
współczesnego. Jestem niemal pewien, że mamy do czynienia z najstarszym z

hominidów, znalezionych dotąd w Ameryce.
Brandon pochylił się i mówił dalej z ożywieniem:

— Istnieje teoria, że amerykańscy Indianie są potomkami Mongołów, myśliwych,
którzy przywędrowali z Syberii na Alaskę w ostatniej epoce lodowcowej. Było to

około ośmiu tysięcy lat temu, kiedy większość wód oceanu była zamarznięta, a
poziom wody dość niski. W cieśninach między Syberią a Alaską dno oceanu zostało

odsłonięte i plemiona azjatyckich myśliwych mogły po prostu przechodzić z
jednego kontynentu na drugi w pogoni za zwierzyną. Teoria mówi, że plemiona te

rozpierzchły się następnie i osiedliły w różnych miejscach, część zaś
powędrowała dalej, aż po krańce Ameryki Południowej.

Jest to teoria uznana. Znajdziecie ją w większości podręczników szkolnych. Od
czasu do czasu jednak ktoś wyskakuje z teorią odmienną. Jedni twierdzą, że

człowiek żył na tym kontynencie na długo przedtem, nim koczownicy przekroczyli
ocean. Inni uważają nawet, że współczesny człowiek pochodzi naprawdę z Ameryki,

a wędrówka odbywała się w przeciwnym kierunku, stąd do Azji i Europy.
— Czy znalezisko w Citrus Grove popiera tę teorię? — zapytał Engel.

— Nie mogę w tej chwili tego powiedzieć. Jak dotąd, nie mogę nawet mieć
pewności co do wieku szkieletu. Ale mamy jego większą część i...

— Chce pan powiedzieć, że ja mam szkielet — wtrącił się McAfee z błyszczącą
od potu i zadowolenia twarzą. — Nie ma co gadać, ten facecik w mojej jaskini

jest człowiekiem jak nic. Czym innym mógłby być? Jak on tam był od dwóch albo
trzech milionów lat...

— Ależ, co pan opowiada! — zawołał Brandon.
— Sam pan powiedział, że musi być bardzo stary — upierał się McAfee. — Musi

mieć więcej jak osiem, dziesięć tysięcy lat, tak pan mówił. Był pan tego całkiem
pewien, jak go pan pierwszy raz zobaczył. Więc to znaczy, że ludzie faktycznie

stąd pochodzą, z Ameryki, i facecik w mojej jaskini może być prapradziadkiem nas

background image

wszystkich. Może to jego dzieciaki i wnusie przeszły przez te cieśniny do Azji i
po drodze zrobiły ludzkość. Może raj wcale nie był tam, gdzie wszyscy myślą?

Może był w Bakersfieid albo Fresno. Ale sensacja!
— Pan wyciąga zbyt pochopne wnioski — powiedział spokojnie Brandon. — Kiedy

będziemy mieli możność zbadania zna...
— Nie będzie żadnego badania! — oświadczył McAfee.

Brandon rzucił mu piorunujące spojrzenie.
— Ten facecik był dotąd w mojej jaskini i tam zostanie! — krzyczał McAfee. —

Nikt nie będzie go stamtąd wyciągał, kroił i oglądał pod mikroskopem. I jeśli
się panu wydaje, że kolejki do Disneylandu są długie, niech pan tylko poczeka,

to pan zobaczy, ile ludzi stanie w kolejce, żeby spojrzeć na prawdziwego
jaskiniowca!

— Zamierza pan wystawić znalezisko na pokaz?! — zawołał Brandon. — Ależ nie
wolno panu tego robić! Nie jesteśmy pewni wieku kości ani...

— Kości są wystarczająco stare — powiedział McAfee. — To początek
cywilizacji, ot, co tu mamy, i każdego to zainteresuje!

— Ty nieokrzesany ignorancie! — krzyknął Brandon. — Nie masz pojęcia, o czym
mówisz!

— Mówię o tym, co może być pierwszym człowiekiem — McAfee patrzył wprost w
kamerę. — Dlatego przyszłem na tę audycję. Chcę, żeby ludzie wiedzieli, że

wszystko przygotuję raz-dwa i otworzę moją jaskinię dla zwiedzających. Będzie
jak w tych innych wspaniałych miejscach w Kalifornii i...

— Ty debilu! — wrzasnął Brandon i zerwał się z krzesła.
Nastąpiło szybkie zbliżenie, tak że kamera objęła jedynie Boba Engela.

Słychać było krzyki i odgłosy bójki niewidocznej na ekranie. Bob Engel
powiedział spiesznie:

— Na tym kończymy tę ekscytującą część naszego programu. Nasz czas się
skończył, Bogu dzięki. Nie odchodźcie od telewizorów. Firma “Niekurz” ma dla was

ważną wiadomość o swym produkcie do czyszczenia mebli, a następnie powrócimy...
Pete wyłączył telewizor.

— Uff! Rzecz wymknęła się spod kontroli. Brandon wyglądał, jakby zamierzał
znokautować faceta.

— Mnie również się nie podobał ten McAfee — powiedział Jupe. — Jeśli nie
pozwoli Brandonowi zabrać kości...

— Czy może to zrobić? — wtrącił Bob.
— Chyba tak, skoro jaskinia jest na terenie jego posiadłości. Co za irytująca

sytuacja dla archeologa: znaleźć coś tak pasjonującego i nie móc tego zbadać!
Prawdopodobnie między nimi dwoma od dawna panowała niezgoda, skoro McAfee

pobiegł po broń, jak tylko zobaczył Brandona koło jaskini. Fatalna sytuacja! Z
Brandona też złośnik. W takim wypadku może nawet dojść do... do...

— Rozlewu krwi? — zapytał Pete.
— Tak. Tak to się może skończyć. Rozlewem krwi!


Rozdział 3

Nieoczekiwane spotkanie


Po pierwszym burzliwym wywiadzie James Brandon nie pojawił się więcej w

telewizji. Natomiast Newta McAfeego było pełno w rozmaitych audycjach i gdy
wiosna przeszła w lato, dawał wywiady każdemu reporterowi, który tylko zdołał

spokojnie go słuchać. Do połowy lipca większość mieszkańców południowej
Kalifornii wiedziała o jego jaskini i jego jaskiniowcu. Następnie zaczęły się

ukazywać reklamy. Jaskinia miała zostać otwarta dla publiczności w połowie
sierpnia.

Akurat w porę, w ostatnim tygodniu lipca Jupiter zgadał się ze swoim sąsiadem
Lesem Wolfem.

Wolf miał firmę instalującą piece kuchenne i maszyny do mycia naczyń w
restauracjach i hotelach. Mieszkał w dużym, drewnianym domu na ulicy, przy

której znajdował się skład złomu Jonesa. Tego lipcowego dnia Jupe przejeżdżał na

background image

rowerze obok domu Wolfa, gdy zobaczył sąsiada, który starał się wywabić kota
spod żywopłotu. Jupe zatrzymał się, żeby mu pomóc. Podszedł z jednej strony do

żywopłotu i tupnął nogą, a mały kotek czmychnął w drugą stronę, prosto w ręce
pana Wolfa.

— No, nareszcie — pan Wolf uśmiechnął się do Jupe'a. — Dzięki, chłopcze. Żona
by mi nigdy nie wybaczyła, gdyby kot uciekł i coś mu się stało.

Odszedł z kotkiem w ramionach w stronę domu, ale zatrzymał się nagle.
— Słuchaj — zwrócił się do Jupitera — znasz to małe miasto, gdzie znaleziono

jaskiniowca? W tym tygodniu zakładam w tamtejszej restauracji nową kuchnię.
Twoja ciocia mówiła mojej żonie, że śledzisz w prasie historię tego jaskiniowca.

— No pewnie! — ożywił się Jupe. — Jaskiniowiec będzie wystawiony na pokaz w
tę sobotę. Czy jedzie pan do Citrus Grove ciężarówką? Może przydałby się panu

pomocnik?
— Jesteś za młody i nie mogę cię zatrudnić. Ale jeśli nie masz nic przeciwko

temu, żeby jechać z ładunkiem na platformie ciężarówki...
— Oczywiście, że nie! — powiedział szybko Jupe. — Czy moi przyjaciele, Bob i

Pete, mogą też pojechać?
— Pewnie. Tylko musicie, chłopcy, znaleźć sobie jakieś miejsce, gdzie się

zatrzymacie. Ta praca zajmie mi około trzech dni i właściciele restauracji mnie
przenocują. Mają jeszcze pokój dla Hala, ale dla nikogo więcej.

— Nie szkodzi. Możemy zabrać śpiwory i nocować pod gołym niebem.
Jupe pospieszył do domu, żeby zatelefonować do przyjaciół i uzyskać zgodę

wujostwa na wyprawę. W piątek rano, gdy ciężarówka Lesa Wolfa wyjeżdżała z Rocky
Beach, na platformie siedzieli Jupe, Pete i Bob.

Przez prawie dwie godziny pan Wolf jechał na południe, po czym skręcił z
głównej szosy na wschód, w stronę wzgórz. Droga wiła się, padała w dół, to znów

pięła się w górę. Po obu jej stronach rozpościerały się gaje pomarańczowe, pola,
drzewa i rozległe łąki, na których pasło się bydło.

Po upływie pół godziny ciężarówka zwolniła, wjeżdżając do miasta o nazwie
Centerdale, a potem jechała znów wśród drzew, gajów i pastwisk. Wreszcie

pojawiła się tablica: “Wjeżdżacie do Citrus Grove. Bezwzględnie przestrzegajcie
ograniczenia szybkości”.

Citrus Grove nie było wiele większe od wsi. Chłopcy zobaczyli supermarket,
dwie stacje benzynowe i malutki motel o nazwie “Wiązy”. Minęli miejski basen

kąpielowy i opuszczoną stację kolejową, brudną i odpychającą. W centrum
miasteczka ulica obrzeżona była z jednej strony małym parkiem, z drugiej rzędem

wąskich budynków. Mieścił się tam bank, sklep z narzędziami, apteka i biblioteka
publiczna. Mimo że miasto było tak małe, wszędzie kotłowały się tłumy ludzi. Na

motelu migał neon, głoszący, że “Brak pokoi”, a przed kawiarnią “Próżniak” stała
kolejka czekających na wolny stolik.

— Cały ten rozgłos nadany jaskiniowcowi rzeczywiście przyciągnął tu tłumy
turystów — powiedział Bob.

Jupe roześmiał się na widok oblężonego stoiska z hamburgerami, oferującego
kotlety z dinozaura.

— Jaskiniowiec nadaje wszystkiemu ton — powiedział.
Les Wolf skręcił w boczną ulicę i zatrzymał się. Wychylił się z szoferki i

zawołał do chłopców:
— Restauracja “Szczęśliwy myśliwy” znajduje się około dwu kilometrów dalej na

tej ulicy. Telefonowałem wczoraj do właściciela, powiedział mi, że pole
kempingowe koło miasta jest pełne. Radził, żeby pójść do Newta McAfeego, do

szarego drewnianego domu na końcu ulicy Głównej. On znajduje ludziom miejsca
noclegowe.

— Chyba nie ten facet z telewizji! — wykrzyknął Pete.
— Obawiam się, że ten — powiedział Jupe.

Chłopcy wygramolili się z ciężarówki.
— Skontaktujcie się ze mną w poniedziałek w “Szczęśliwym myśliwym” —

powiedział Wolf i odjechał.
Dom Newta McAfeego prezentował się na pierwszy rzut oka wcale sympatycznie.

Od frontu miał szeroki ganek i mały trawnik. Lecz gdy chłopcy podeszli bliżej,
zobaczyli, że dom pilnie wymaga odmalowania, a firanki w oknach są szare i

obwisłe. W niektórych okiennicach brakowało listew, trawnik był zarośnięty

background image

chwastami.
— Wygląda nędznie — stwierdził Bob. — Myślałem, że McAfee ma sklep i prowadzi

handel samochodami.
— Może w takim małym mieście to nie zapewnia dostatku — powiedział Jupe.

Do bariery ganku umocowana była tabliczka. Informowała szukających noclegu,
że winni przejść na tył budynku. Chłopcy posłusznie obeszli dom i tam ukazała im

się łąka, ciągnąca się od drogi aż po las. Blisko domu stała szopa, poszarzała
ze starości. Po drugiej stronie domu, przeciwległej do miasta, łąka

rozpościerała się dalej wzdłuż drogi, aż po pobliskie wzgórza. Wparły w zbocze
stał starannie wykonany, nowy budynek. Zbudowany był z sekwojowego drzewa,

elegancki i nowoczesny, pozbawiony okien. Nad dwuskrzydłowymi drzwiami widniał
napis: “Wejście do pieczary jaskiniowca”.

— Ho-ho! Facet naprawdę rozkręca interes — powiedział Pete.
— Życzycie sobie czegoś? — rozległ się za nimi cichy głos.

Odwrócili się, a Jupe zobaczył jasne włosy i bladą twarz. Stanął mu w pamięci
ponury, mglisty dzień w Rocky Beach i człowiek, który przyszedł z mgły, by

umrzeć.
— Och, to ty! — powiedziała Eleanor Hess.

— Cześć! — Jupiter wyciągnął rękę i Eleanor uścisnęła ją.
— Ja... ach... ja zamierzałam napisać do twojej cioci. Byliście tacy mili.

Ale pomyślałam, że może nie powinnam was niepokoić.
— Cieszę się, że mogliśmy ci się okazać pomocni — powiedział Jupe i

przedstawił Boba i Pete'a.
Eleanor przywitała się z nimi, a w tym samym momencie otworzyły się tylne

drzwi domu i wyjrzała z nich pulchna kobieta z krótkimi, kędzierzawymi włosami.
— Ellie, czego chcą ci chłopcy?! — zawołała niegrzecznie, jakby oni nie mogli

jej słyszeć.
— Ciociu Thalio, to jest Jupiter Jones — odpowiedziała rumieniąc się Eleanor.

— Mówiłam ci o nim. On i jego ciocia pomogli mi, kiedy doktor Bikensteen
zachorował w Rocky Beach. A to jest Pete Crenshaw i Bob Andrews. Przyjaciele

Jupitera. Chyba przyjechali zobaczyć jaskiniowca. Czy możemy ich jakoś ulokować,
ciociu?

Człowiek, który uczestniczył w programach telewizyjnych, pojawił się nagle w
drzwiach. Eleanor ponownie przedstawiła chłopców i Jupe aż rozdziawił usta, gdy

sobie uświadomił, że ciocia Thalia jest żoną McAfeego, co oznacza, że Newt jest
wujkiem Eleanor!

— Więc to ty jesteś chłopcem, który był tak miły dla Ellie — powiedział Newt.
— Z przyjemnością was ulokujemy. W domu nie ma miejsca dla wszystkich trzech,

ale możecie się rozłożyć z waszymi śpiworami na stryszku w szopie i korzystać z
wygódki za szopą. Z boku jest kran i możecie się tam myć.

Małe oczka McAfeego zwęziły się.
— No, nie policzę wam dużo. Tylko dziesięć dolarów za nocleg dla wszystkich

trzech.
— Wujku! — krzyknęła Eleanor Hess.

— No, no, moja panno! — McAfee rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie i Eleanor
odwróciła wzrok. — Nigdzie nie dostaniecie miejsca za dziesięć dolarów.

Bob wyciągnął rękę w stronę drzew za łąką.
— Możemy sobie po prostu znaleźć polanę w lesie.

— Jest duże zagrożenie pożarowe w tym roku. Nie wolno biwakować w lesie —
powiedział McAfee.

Jupe wyjął portfel i podał McAfeemu banknot dziesięciodolarowy.
— Proszę. To za dzisiejszą noc.

— W porządku — McAfee schował pieniądze do kieszeni. — Ellie, pokaż chłopcom,
gdzie jest kran.

— Uważajcie no tam tylko — ostrzegła ich Thalia McAfee. — Nie bałagańcie i
nie podpalcie czego.

— Nie palicie, co? — dodał McAfee.
— Nie palimy — odpowiedział Pete ponuro. — Słuchaj, Jupe, po co niepokoić

państwa? Czy nie lepiej pójść do tego małego parku i...
— Nie ma biwakowania w parku — wtrącił McAfee. — Poza tym jest tam

automatyczny system do spryskiwania trawników i wtacza się zawsze o północy.

background image

McAfee chichocząc szedł ku domowi, a Eleanor, czerwona ze wstydu, skierowała
się w stronę szopy.

— Przepraszam — powiedziała do chłopców. — Słuchajcie, jeśli zostaniecie
dłużej, nie płaćcie mu więcej. Mam trochę pieniędzy, załatwię to z nim.

— Nie trzeba, wszystko w porządku, nie przejmuj się — uśmiechnął się Jupe.
— Nienawidzę takiego postępowania — mówiła Eleanor z goryczą. — Nigdy w

takich wypadkach nie mam prawa się odezwać, bo... no, bo on i ciocia Thalia
opiekują się mną od ósmego roku życia. Moi rodzice zginęli w wypadku

samochodowym.
Każdy z chłopców pomyślał sobie po cichu, że niezbyt dobra ta opieka. Eleanor

była bardzo chuda i robiła wrażenie spracowanej i zabiedzonej.
— Ciocia Thalia jest siostrą mojej mamy — ciągnęła Eleanor. — Gdyby mnie nie

przygarnęła, musiałabym pójść do sierocińca.
Otworzyła drzwi i chłopcy weszli za nią do mrocznej, pełnej kurzu szopy. Stał

tam lśniący, nowy pikap i duży czterodrzwiowy samochód z obfitymi chromowaniami.
Dalej zobaczyli stertę różnego śmiecia — stosy pożółkłych gazet i starych

kartonów. Na stole warsztatowym walały się rdzewiejące narzędzia.
W głębi drabina prowadziła na stryszek. Chłopcy wspięli się po niej na ciemne

i duszne poddasze. Okno pokrywała gruba warstwa kurzu i pajęczyn. Kiedy Jupe je
otworzył, napłynął chłód i świeże powietrze.

— Czy przynieść wam ręczniki? — zawołała Eleanor z dołu.
— Dzięki! Wszystko z sobą przywieźliśmy! — odkrzyknął Pete.

Stała nadal u stóp drabiny i wreszcie zapytała:
— Idę niedługo do fundacji, czy chcielibyście pójść zobaczyć zwierzęta?

Była to po prostu najciekawsza rzecz, jaką mogła zaproponować. Jupe wychylił
się znad krawędzi stryszku.

— Czy znasz archeologa, który znalazł kości? — zapytał.
— Doktora Brandona? No pewnie. Chcesz go poznać? Jeśli go zastaniemy, mogę

cię przedstawić.
— Chciałem go poznać, odkąd usłyszałem o tym znalezisku. Ciekaw jestem, czy

ma już jakąś teorię co do wieku kości? Czy wie, skąd się wzięły w jaskini?
Eleanor skrzywiła się.

— Wszyscy się tak ekscytują tym jaskiniowcem. A on jest taki wstrętny. Musiał
wyglądać jak goryl, tylko był o wiele, wiele mniejszy.

Nagle w jej twarzy pojawiło się zaniepokojenie.
— Nigdy nie zbliżajcie się do tej jaskini, kiedy tu nikogo nie ma —

ostrzegła. — Wujek Newt za drzwiami w kuchni trzyma naładowaną dubeltówkę. Mówi,
że ludzie będą dużo płacić, żeby zobaczyć jaskiniowca, i jeśli ktoś się będzie

wtrącał, podziurawi go na wylot.
— Czy nie chodzi mu przypadkiem o tego archeologa? — zapytał Jupe.

— Tak. Ale też o każdego innego, kto spróbuje ruszyć jaskiniowca. Boję się,
że się coś stanie, coś naprawdę złego!


Rozdział 4

Eleanor kłamie


Fundacja Spicera mieściła się w obszernym budynku, usytuowanym na wzgórzu, w

odległości ponad kilometra od domu McAfeego. Gładkie, zielone trawniki nie były
chronione ogrodzeniem, stały tam jedynie dwa kamienne słupki z osadzoną w nich

furtką. Chłopcy poszli za Eleanor podjazdem do budynku. Eleanor otworzyła drzwi
i weszła bez pukania.

Znaleźli się od razu w dużym salonie. Pierwszą osobą, którą zobaczyli był
James Brandon. Chodził tam i z powrotem po pokoju i gdy Eleanor przedstawiła mu

chłopców, zatrzymał się i spojrzał na nich wściekle.
— Przyjechaliście tu jak do cyrku — powiedział oskarżająco.

— Zobaczyć jaskiniowca? — zapytał Pete. — Tak, po to przyjechaliśmy.
— Wy i cztery miliony innych — Brandon zaczął znowu chodzić po pokoju. —

Wszystko stratują. Jeśli są jeszcze jakieś szkielety na tych wzgórzach, zniszczą

background image

je. Gdybym miał pistolet...
— Zastrzeliłbyś ich wszystkich — dokończył ktoś spokojnym głosem.

Chłopcy odwrócili się. Wysoki, sprawiający ponure wrażenie, mężczyzna wszedł
do salonu. Jupiter rozpoznał w nim od razu człowieka, który przyjechał do

szpitala w Rocky Beach w dniu śmierci Karla Birkensteena. Był wtedy w szarym,
wytartym ubraniu. Dziś nosił szorty koloru khaki i koszulkę polo. Usiadł w

fotelu koło kominka i zapatrzył się we własne kościste kolana.
— Pan poznał już Jupitera Jonesa, doktorze Terreano — powiedziała Eleanor.

Terreano zdawał się zdziwiony.
— Doprawdy?

— Pomógł mi, kiedy znalazłam się w Rocky Beach z doktorem Birkensteenem —
wyjaśniła. — Był w szpitalu, pamięta pan?

— Ach tak, teraz sobie przypominam. Cieszę się, że cię znów widzę... tym
razem w weselszych okolicznościach.

Terreano uśmiechnął się i nagle wydał się o wiele młodszy.
— Doktor Terreano jest również archeologiem — powiedziała Eleanor — Pisze

książkę.
— My zawsze piszemy książki — odparł Terreano z uśmiechem.

— Och tak! — wykrzyknął Jupe. — Wiem! Pan napisał “Odwiecznego wroga”!
Terreano podniósł brwi.

— Czytałeś?
— Tak. Pożyczyłem ją sobie z biblioteki. Fascynująca, ale i przygnębiająca

książka. Jeśli człowiek odczuwał zawsze potrzebę walki z drugim człowiekiem i
jeśli zawsze ją będzie odczuwał...

— Smutne, prawda? — wtrącił Terreano. — Ta agresywność jest złożona. Jest
naszą cechą charakterystyczną, jak duży mózg i zdolność chodzenia w pozycji

pionowej.
— Och, brednie! — wykrzyknął Brandon. — Człowiek nie dziedziczy agresywności.

Błędnie interpretujesz fakty.
— Czyżby? — Terreano rozejrzał się wokół. — Weź, z łaski swojej, a przykład

Abrahama Spicera. Pragnął dopomóc ludzkości. Założył tę fundację. A wcale nie
był taki szlachetny! Był mordercą, zapalonym myśliwym.

Wskazał miejsce nad kominkiem. Wisiała tam głowa rogatego zwierzęcia, jego
martwe oczy wpatrzone były w okno. Na ścianie nad biblioteką wisiały głowy

innych zwierząt — tygrysa, pumy i potężnego bawołu. Na podłodze rozłożone były
skóry niedźwiedzie, lwie i lamparcie.

— Gdy zabija się zwierzę — mówił Terreano — ma się prawo dać je do wypchania
i wziąć do domu. Były czasy, kiedy tak samo akceptowano miażdżenie kości

zabitego wroga i wyssanie zeń szpiku.
— Wcale nie masz racji! — krzyknął Brandon.

— Ilekroć o tym rozmawiamy, wpadasz w złość. To niemal potwierdza słuszność
tego, co mówię — powiedział Terreano.

W tym momencie wszedł z impetem niski, łysy mężczyzna.
— Znowu dyskutujecie o szpiku kostnym? — zapytał. — Nie chcę tego słyszeć

przed obiadem.
Eleanor przedstawiła chłopców doktorowi Elwoodowi Hofferowi.

— Doktor Hoffer jest immunologiem — zwróciła się do chłopców. — Ma dużo
białych szczurów, które są naprawdę milutkie. Czy mogę pokazać szczury

Jupiterowi i jego kolegom?
— Możesz, pod warunkiem, że niczego w laboratorium nie będą dotykać — odparł

Hoffer.
— Na pewno niczego nie dotkną — powiedziała Eleanor.

Chłopcy udali się za nią na korytarz, który biegł prostopadle do frontowej
ściany budynku.

— Przy tym korytarzu mieszczą się pracownie i laboratoria — objaśniała. — Tu
jest laboratorium doktora Hoffera.

Otworzyła najbliższe drzwi i weszli do małej umywalni. Eleanor wzięła cztery
maski chirurgiczne.

— Proszę, nałóżcie je — sama włożyła maskę i naciągnęła na ręce grube, gumowe
rękawiczki.

Otworzyła następne drzwi i znaleźli się w olbrzymim, zalanym słońcem pokoju.

background image

Pod ścianami stały dziesiątki szklanych klatek, w których podskakiwały i biegały
małe stworzonka.

— Nie podchodźcie za blisko i niczego nie dotykajcie — poprosiła i zaczęła
karmić szczury, przesuwając się cicho od klatki do klatki. — To są specjalne

szczury. Doktor Hoffer zmniejszył ich odporność na choroby, trzeba więc bardzo
uważać, żeby się nie przeziębiły albo czymś nie zaraziły. Dlatego nosimy maski.

Niektóre w ogóle nie są w stanie walczyć z infekcjami.
— To znaczy, że muszą umrzeć, skoro nie potrafią zwalczyć infekcji —

powiedział Bob.
— Myślę, że tak, niektóre tak — przyznała Eleanor. — Doktor Hoffer

przypuszcza jednak, że zapadamy na pewne choroby właśnie dlatego, że mamy system
odpornościowy. Nasz system produkuje komórki, które zjadają bakterie i wirusy,

ale te same komórki mogą nam przynieść szkodę. Być może artretyzm powodowany
jest oddziaływaniem naszego systemu obronnego, albo wrzód żołądka, lub nawet

pewne schorzenia psychiczne.
— Coś takiego! — wykrzyknął Pete z pewnym lękiem.

— Ale kiedy nie jesteśmy uodpornieni, chorujemy na ospę, odrę i... —
powiedział Bob.

— Wiem — stwierdziła Eleanor. — Doktor Hoffer stara się znaleźć sposób
kontrolowania naszej odporności tak, by nas zabezpieczała, a nie by nam

szkodziła.
— Wspaniale! — powiedział Jupiter. — A doktor Terreano pisze nową książkę.

— Doktor Brandon też pisze książkę. O osobniku zamkniętym w szafie w jego
pokoju — powiedziała Eleanor.

— Osobniku? W szafie? — zdziwił się Bob.
— To wykopalisko. Znalazł w Afryce kości i złożył je, jak układankę, w cały

szkielet. Mierzy kości, fotografuje je i opisuje w swojej książce.
— Chciałby tak samo pracować nad znaleziskiem z jaskini, prawda? — powiedział

Jupiter.
— Tak. Ale mój wujek na to mu nie pozwoli — Eleanor zasępiła się.

Skończyła karmienie i wrócili do umywalni, gdzie zdjęła maskę i rękawiczki i
wrzuciła do pojemnika z pokrywą, koło umywalki. Chłopcy wrzucili tam swoje maski

i wszyscy wyszli na korytarz.
— Teraz zobaczycie szympansy! — powiedziała Eleanor.

Laboratorium doktora Birkensteena znajdowało się na końcu korytarza.
Było większe od laboratorium Hoffera. Pod oknem stała klatka z dwoma

szympansami. W klatce były również zabawki i piłki, a także mała tablica, na
której szympansy mogły mazać kolorową kredą.

Na widok Eleanor zaczęły pokrzykiwać radośnie, a większy wystawił przez kraty
łapę.

— Cześć! — zawołała Eleanor. Otworzyła klatkę, duży szympans wyszedł i ujął
jej rękę.

— Jak się masz? Dobrze spałeś tej nocy? — zapytała Eleanor.
Szympans na chwilę zamknął oczy i głowa opadła mu na bok. Następnie wskazał

zegar na ścianie i zakreślił palcem kółka w powietrzu.
— Spałeś długo? — spytała Eleanor.

Szympans skakał w górę i w dół i klaskał.
Drugi szympans wyszedł z klatki i wdrapał się na jeden ze stołów

laboratoryjnych.
— Ostrożnie! — zawołała Eleanor.

Zwierzę patrzyło tęsknie na półkę pełną słoi z chemikaliami.
— Nie, nie! Nie ruszaj! — Eleanor roześmiała się i zwróciła do chłopców: —

Szympansy bardzo mi przypominają małe dzieci. Chcą się bawić wszystkim, co mają
w zasięgu ręki.

Szympans odwrócił się od półki, wziął ze stołu pustą probówkę, zszedł na
podłogę i zaczął toczyć probówkę po pokoju. Eleanor wyjęła z lodówki owoce i

mleko, a z szafki płatki owsiane i miseczki.
— One rozumieją ludzi, prawda? — zapytał Jupiter, gdy wsypywała płatki do

misek.
— Tak, i mogą za pomocą znaków wyrazić niektóre skomplikowane rzeczy. Doktor

Birkensteen twierdził, że umieją się porozumiewać równie dobrze, jak dzieci w

background image

wieku przedszkolnym. Ja nie znam języka znaków, więc nie potrafię tego ocenić,
ale wiem, że są zabawne, czasem wprost rozkoszne i z pewnością mogą

zakomunikować mi, czego chcą.
— Co się z nimi teraz stanie? — zapytał Bob.

Eleanor westchnęła.
— Nie wiem. Członkowie zarządu fundacji mają się zebrać w przyszłym miesiącu.

Prawdopodobnie zadecydują, co zrobić ze zwierzętami.
Fundacja kupiła je dla doktora Birkensteena. Te i wiele innych. Większość z

nich zdechła.
Postawiła miseczki z płatkami i talerz z owocami na małym stoliku. Szympansy

wdrapały się na małe krzesła i zabrały do jedzenia. Gdy skończyły, Eleanor
zamknęła je z powrotem w klatce. Oba protestowały, krzycząc i czepiając się jej

rąk.
— Tak trzeba. Niedługo wrócę, nie martwcie się — mówiła uspokajająco.

Chłopcy obserwowali ją i Jupe pomyślał, że po raz pierwszy Eleanor zachowuje
się, jak osoba pewna siebie, i w każdym razie wygląda weselej niż w ponurym domu

McAfeego.
— Tęsknią za doktorem Birkensteenem — powiedziała. — Mnie też go brak. Był

miły, nawet kiedy czuł się niedobrze.
— Chorował? Odniosłem wrażenie, że ten atak w Rocky Beach był nieoczekiwany —

powiedział Jupe.
— Tak, masz rację. Ale ostatnio doktor Birkensteen bardzo się zmienił.

Zapadał w sen, siedząc na krześle. Czasami zdarzało się to, gdy szympansy
znajdowały się poza klatką, biegały po laboratorium i niszczyły wszystko.

Pojechałam z nim tego dnia... dnia, kiedy umarł, bo wyglądało na to, że nie
zdoła odbyć sam tej podróży.

— Po co pojechał wtedy do Rocky Beach? — zapytał Jupe,
Rzucił to pytanie od niechcenia, tylko dla podtrzymania konwersacji, ale

Eleanor nagle zaczerwieniła się.
— Był... był... nie wiem naprawdę — odwróciła wzrok i poszła raptownie do

drzwi.
Pete i Jupe wymienili spojrzenia, gdy opuściła pokój.

— O co chodzi? — zapytał Pete cicho. — Powiedziałeś coś niestosownego?
Jupe zmarszczył czoło.

— Ona kłamie. Widać, że kłamie. Ale dlaczego? Co stara się ukryć?

Rozdział 5
Wizyta u jaskiniowca


Gdy Eleanor i chłopcy wrócili do salonu, naukowców już w nim nie było.
Pulchna kobieta wygładzała poduszki na sofie, a młody ciemnowłosy człowiek mył

przeszklone drzwi, wiodące na taras i do basenu kąpielowego.
— Dzień dobry, Eleanor — odezwała się kobieta. — To miło, że przyprowadziłaś

przyjaciół.
Jupe rozpoznał kobietę, gdy tylko się odezwała. Była to pani Collinwood, ta,

która przyjechała, żeby pomóc Eleanor w dniu śmierci doktora Birkensteena. W
miejsce rudej, nosiła teraz popielatoblond perukę, ale rzęsy miała tak samo

czarne i długie. Trzepotała nimi skromnie, gdy Eleanor przedstawiała chłopców.
— Ach, tak, pamiętam — mówiła, ściskając rękę Jupitera. — Jesteś tym miłym

chłopcem, który był taki dobry dla Eleanor. Wiesz, pomyślałam sobie, że
przypominasz mojego Charlesa. To znaczy, Charlesa Collinwooda, mojego ostatniego

męża, i najulubieńszego. Taki życzliwy człowiek, choć trochę otyły.
Pani Collinwood była gadułą i chłopcy szybko zorientowali się, że język

rozwiązał jej się na dobre. Nic im nie pozostawało, jak siedzieć cicho i dać się
zalać potokiem słów.

Pani Collinwood zaś opowiadała radośnie o swym pierwszym mężu, który trudnił
się sprzedażą polis ubezpieczeniowych, i o drugim — redaktorze filmowym, i o

Charlesie, jej najulubieńszym mężu, który był weterynarzem.

background image

— Nie, żebym nie kochała wszystkich. Każdy z nich umarł młodo. To takie
smutne. Potem zamieszkałam tutaj jako gospodyni. Z początku naukowcy mnie

przerażali. Tacy poważni i stale zamyśleni. Ale jak się ich już pozna, to wcale
nie są inni niż zwykli ludzie. Drogi doktor Terreano ciągle powtarza, że ludzie

są okrutni, a sam jest taki łagodny, muchy by nie zabił. A doktor Brandon upiera
się, że wcale nie jesteśmy źli, a jaki z niego złośnik! Nie powinien spotykać

się z twoim wujkiem Newtem, Eleanor. To go tylko rozdrażnia.
— Wiem — powiedziała potulnie Eleanor.

Pani Collinwood wybiegła truchcikiem i młody człowiek, który mył okna,
wrzucił szmatę do wiadra.

— Fundujesz przyjaciołom dziesięciodolarowy pobyt? — zapytał Eleanor.
Zdawał się ją irytować, ale przedstawiła go chłopcom.

— To jest Frank, Frank DiStefano. Tak jak ja, pomaga tu w fundacji.
Młody człowiek uśmiechnął się szeroko.

— Cześć. Miło mi was poznać. Ellie, przepraszam za ostatni wieczór. Pękła mi
opona i zeszło mi z tym do... no, było tak późno, iż myślałem, że nie będziesz

już czekać.
— Nieważne — powiedziała i zabrała chłopców do sąsiadującej z salonem

biblioteki, a stamtąd poprowadziła ich przez mały kwadratowy przedsionek na
dziedziniec po drugiej stronie budynku. W odległości około pięćdziesięciu metrów

znajdowała się tam stajnia. Eleanor szła w jej stronę, nie odzywając się. Ale
gdy znalazła się już z Blaze, koniem-pupilkiem doktora Birkensteena, humor jej

się poprawił i znów wydawała się weselsza. Obrządziła konia, mówiąc do niego i
głaszcząc go, po czym z dumą pokazała chłopcom, jak Blaze umie liczyć. Położyła

cztery jabłka na przegrodzie boksu.
— Ile? — spytała.

Koń tupnął cztery razy kopytem.
— Brawo! — powiedziała i nakarmiła Blaze jabłkami.

Zostawili Eleanor w stajni, zeszli ze wzgórza i powędrowali na obiad. Tłok w
mieście był jeszcze większy niż rano. Chłopcy nie zdecydowali się na hamburgery

z dinozaura w bufecie, ale w kawiarni “Próżniak” na zwykłe hamburgery czekali
blisko godzinę.

Potem spacerowali po mieście, przyglądając się tłumom i obserwując
przygotowania właścicieli sklepów do jutrzejszego otwarcia jaskini. W oknach

wystawowych umieszczono rysunki kredą, przedstawiające jaskiniowca w zwierzęcej
skórze, z maczugą w ręce. Na jednej z wystaw jaskiniowiec ciągnął za włosy

rozpromienioną kobietę jaskiniowa. Wiele sklepów było udekorowanych czerwonymi,
białymi i niebieskimi wstęgami. W małym parku, gdzie następnego dnia miała się

odbyć ceremonia otwarcia Muzeum Jaskiniowca, kobiety rozwieszały na drzewach
papierowe lampiony, a mężczyźni pokrywali świeżą farbą staroświecką estradę

koncertową. Koło starej stacji kolejowej zarabiał pieniądze producent lodów,
sprzedając je wprost z ciężarówki.

Po pewnym czasie chłopcy wrócili na łąkę za domem McAfeego. Tu też panowało
podniecenie i krzątanina. Wysoki, żylasty mężczyzna w wyblakłym roboczym ubraniu

pakował do furgonetki kasetę z narzędziami, mrucząc do siebie:
— To nie w porządku. Zupełnie nie w porządku. Pożałują tego jeszcze.

Poczekaj, to zobaczysz!
Chłopcy podeszli bliżej. Zobaczyli w furgonetce wbudowane szafki, maleńki

piec na butan, bardzo małą lodówkę i starannie zasłane łóżko. Wyglądało na to,
że człowiek w wyblakłym kombinezonie mieszkał w furgonetce. Spojrzał na chłopców

spode łba.
— Gdybyście byli na jego miejscu, też by się wam to nie podobało —

oświadczył.
W tym momencie rozległ się okrzyk:

— Ty kretynie!
To był James Brandon. Stał przed małym budynkiem z drzewa sekwojowego, na

zboczu wzgórza.
— Zabieraj się stąd! — wydzierał się Newt McAfee z progu swego muzeum, w ręce

trzymał dubeltówkę.
Brandon cofnął się z zaciśniętymi pięściami.

— Trzeba cię było od urodzenia zamknąć w klatce! — krzyczał. — Te kości są

background image

tak samo twoje, jak deszcz i słońce. Jak śmiesz ogradzać to znalezisko swoimi
tykami do fasoli!

— Wszedłeś do cudzej posiadłości — powiedział McAfee. — Zabieraj się stąd, a
jeśli chcesz jeszcze obejrzeć tego jaskiniowca, przyjdź, jak każdy inny, jutro i

zapłać pięć dolarów!
Brandon wydał zduszony okrzyk, zawrócił na pięcie i odszedł.

McAfee uśmiechnął się szeroko.
— To tylko mała różnica zdań — powiedział do chłopców.

— To nie w porządku! — gderał mężczyzna przy furgonetce.
— Nikt cię nie pyta o zdanie — warknął McAfee. — Nie twoja sprawa. Powiedzcie

no, chłopcy, chcielibyście uczestniczyć w nieoficjalnej prapremierze? Zobaczycie
jaskiniowca i muzeum, jakie mu zbudowałem.

Wszedł z powrotem do małego budynku, a Trzej Detektywi podążyli za nim
ochoczo. Stanęli jednak jak wryci zaraz po przekroczeniu progu.

Newt McAfee udekorował swe muzeum olbrzymimi powiększeniami zdjęć kości i
czaszki. Między tymi dość przerażającymi fotografiami były kolorowe zdjęcia

bardziej atrakcyjnych i znajomych widoków: para unosząca się z ziemi w Lassen,
wodospady na krawędzi Yosemite, fale rozbijające się o brzeg w pobliżu Big Sur.

Na stołach, na środku pomieszczenia, znajdowały się modele Kalifornii w
różnych erach geologicznych. Na pierwszym lodowiec pokrywał większość stanu. Na

następnym lodowiec ustąpił, pozostawiając głębokie doliny i liczne jeziora.
Dalej zobaczyli model obozu indiańskiego z maleńkimi figurkami na wpół nagich

Indian, przykucniętych wokół ognisk i przyrządzających na różne sposoby kolby
kukurydzy. Były również modele prehistorycznych ludzi, walczących z wielkimi

mamutami.
— Zrobione z prawdziwą klasą, co? — powiedział McAfee. — Oczywiście cały ten

kram to tylko dekoracja. Prawdziwa atrakcja jest tam.
Naprzeciw wejścia znajdował się mały podest, do którego wiodły cztery

stopnie. Za podestem było tylko nagie zbocze wzgórza z otworem jaskini. W jej
wnętrzu lśniły światła.

Jupiter, Pete i Bob weszli na stopnie. Zajrzeli do jaskini i zobaczyli
szczątki człowieka.

Jupe zaczerpnął głęboko powietrza, Bob zadrżał.
Czaszka jaskiniowca — niemal kompletna — była brązowa i wyglądała odrażająco.

Patrzyła pustymi oczodołami, górna szczęka szczerzyła zęby w potwornym uśmiechu.
Dolnej brakowało. Z podłoża jaskini sterczało kilka żeber, a obok nich leżała

część miednicy i kilka kości nóg. Blisko otworu jaskini rozrzucone były drobne
kości ręki. Zdawały się po coś sięgać.

McAfee zainstalował światło w sklepieniu jaskini, a na podłodze, koło
czaszki, migotało sztuczne ognisko. Za kośćmi leżał złożony koc Nawajów i kosz

pleciony według indiańskiego wzoru.
Chłopcy od pierwszej chwili poczuli się solidarni z Brandonem. Ekspozycja w

swej głupocie była wystarczająco smutna. Najgorsze były jednak ślady stóp wokół
kości. Bezcenne znalezisko omal nie zostało stratowane przez osobę, która

instalowała oświetlenie i imitację ogniska.
— Chciałem położyć parę mokasynów tam, gdzie powinny być jego stopy, gdyby je

miał — mówił McAfee. — Wyglądałoby, jakby je zrzucił przed pójściem spać. Ale
pomyślałem sobie, że może by tego było za wiele.

Bob chrząknął.
— Pewnie nie nosili mokasynów w tamtych czasach... ani nic innego, co? —

zapytał McAfee.
Chłopcy nie odpowiedzieli. Odwrócili się i wyszli, mijając po drodze gablotę

z błyszczącymi brelokami do kluczy i małymi, plastykowymi jaskiniowcami.
Wystawiono je na sprzedaż wraz z koszulkami z nadrukiem:

CITRUS GROVE — KOLEBKA LUDZKOŚCI.
— Wszystko gotowe — oznajmił McAfee. Zgasił światło i zamknął drzwi na klucz.

— John Cygan będzie tu pilnował w nocy, żeby nikt nie wlazł i nie nabałaganił.
— John Cygan? — zapytał Jupe.

McAfee skinął głową w stronę chudego mężczyzny, który siedział na łóżku w
furgonetce.

— To on. Nazywamy go Cyganem, bo nie ma domu, tylko mieszka w samochodzie.

background image

Wrócił do domu, a John Cygan wyszedł ze swojej furgonetki.
— Okay — powiedział. — Chce, żebym pilnował, będę pilnował. Ale ten tam

nieboszczyk nie będzie zadowolony. Ja bym na pewno nie był, jakby przychodzili
mnie oglądać, kiedy bym leżał tam w samych kościach.

— Ale on tego nie będzie wiedział — pocieszył go Pete. — Nie żyje, prawda?
Martwi ludzie nie wiedzą, że ktoś na nich patrzy.

— Jesteś tego pewny? — zapytał John Cygan.

Rozdział 6
Nocne niepokoje


Na kolację tego wieczoru znowu zjedli hamburgery w kawiarni “Próżniak”. A na
deser kupili sobie lody z ciężarówki koło dworca. Potem wrócili na swój stryszek

i leżąc, patrzyli przez okno, jak zachodzi słońce i wschodzi księżyc. Powietrze
było chłodne. Nad łąką unosiły się wstęgi mgły i pojawiły się gwiazdy. Wreszcie

otulili się śpiworami i zasnęli.
O późnej godzinie zimnej, ciemnej nocy obudził Jupitera odgłos otwierania

drzwi. Ktoś wszedł do szopy i ten ktoś skamlał jak przerażone zwierzę.
Jupe usiadł i słuchał.

Skamlenie ucichło na chwilę, potem znów dało się słyszeć.
Pete poruszył się i usiadł.

— Co to? — szepnął.
Jupe podpełzł nad szczyt drabiny i spojrzał w dół.

— Chłopcy? — zaskrzeczał ochrypły głos. — To wy?
Był to John Cygan. Zaraz po tych słowach wpadł na coś w ciemnościach i

przewrócił się.
Bob krzyknął przerażony, a Pete macał wokół śpiworu w poszukiwaniu latarki.

Znalazł ją, przeczołgał się do drabiny i rzucił snop światła na podłogę szopy.
John Cygan wpadł na karton z pustymi puszkami. Pozbierał się teraz, wstał i

zmrużył oczy, porażone światłem.
— Czy to wy? — wołał z paniką w głosie. — Odpowiedzcie! Dlaczego się nie

odzywacie?
— To my — odpowiedział Jupe. Zeszli wszyscy z drabiny. John Cygan stał oparty

o błotnik pikapa Newta i drżał.
— O co chodzi? — zapytał Jupe.

— Ten... ten nieboszczyk! Mówiłem wam, że mu się nie będzie podobało to całe
oglądanie! Mówiłem! Może nie mówiłem?

— No i co z tego? Co się stało? — zapytał Pete.
— Wstał i odszedł, ot, co się stało — oznajmił John Cygan. — Stary Newt

będzie wściekły, jak jutro przyjdzie, a tu kości nie ma. Powie, że ja wziąłem,
ale nie będzie miał racji. Kościotrup sam sobie poszedł! Widziałem go!

Drzwi szopy były otwarte i chłopcy popatrzyli przez nie na stok i małe
muzeum. W świetle księżyca było dobrze widoczne. Drzwi zdawały się szczelnie

zamknięte.
— Musiało się panu przyśnić — powiedział Bob łagodnie.

— Nie — John potrząsnął głową. — Byłem w furgonetce i usłyszałem, że drzwi
się otwierają. Wyjrzałem i zobaczyłem tego jaskiniowca. Miał na sobie futro,

jakby skórę ze zwierzęcia, które zabił. Widziałem jego oczy. Okropne, wlepione
przed siebie i coś, jakby ogień, w nich było. A włosy miał długie i zmierzwione.

Przeszedł koło mnie i pobiegł prosto przez łąkę.
John Cygan zamknął oczy, jakby chciał odegnać wspomnienie strasznego widoku.

— Pójdziemy zobaczyć — powiedział Jupe.
Szli blisko siebie, jakby uwierzyli, że możliwe było, by prehistoryczne

szczątki w jaskini powstały, oblekły się na powrót w ciało i skórę zwierzęcą i
zbiegły przez pola.

Ale muzeum było zamknięte. Gdy Jupe szarpnął klamkę, na ganku domu pojawił
się Newt McAfee.

— Co się tam dzieje?! — zawołał. — Co tam robicie, chłopcy?

background image

— Sprawdzamy tylko — odpowiedział Jupe. — Były jakieś niepokoje i pański...
pański strażnik widział kogoś na łące.

Na ganek wyszła Thalia McAfee. Newt zszedł po stopniach i ruszył ociężale
przez łąkę do muzeum.

— Co się stało? — zapytał Johna Cygana. — Kręcił się tu ten wariat Brandon?
— To był jaskiniowiec — odpowiedział John. — Poszedł sobie!

— Co? — McAfee gapił się na niego z niedowierzaniem. Potem podniósł głos i
wrzasnął: — Thalia! Przynieś klucze!

Thalia McAfee przybiegła z kluczami, Newt otworzył drzwi i włączył światło.
Przeszedł koło gablot, modeli i wielkich fotografii. W podziemnej komorze

zabłysło światło i McAfee zajrzał do swego skarbu.
Chłopcy zajrzeli również. Zobaczyli zwrócone na nich puste oczodoły i

pozostałości uśmiechniętych ust. Zobaczyli żebra sterczące z czysto wymiecionej
ziemi i sięgającą po coś rękę.

McAfee odwrócił się do Johna Cygana:
— Tyś zwariował! Kości są na miejscu. Co się z tobą dzieje?

— Naprawdę sobie poszedł — upierał się John. — Widziałem go. Nosił futro,
zarzucone na barki tak, jak Meksykanie noszą swoje szale. Tylko ten był z futra!

I miał włosy! I był żywy!
— Zamknij się! — warknął McAfee. — Chcesz tu ściągnąć całe miasto?

Zgasił światło w jaskini i wymaszerował z muzeum. Wszyscy wyszli za nim.
— Wstał i poszedł, hę? — prychnął drwiąco, zamknął muzeum i skierował się z

powrotem do domu. Przed gankiem czekała Elaanor,
— Do domu, Eleanor! — zakomenderował McAfee. — Nic się nie stało. Wariat John

miał przywidzenia.
Obejrzał się i zawołał:

— Ty lepiej nie śpij, John! Za drzemki ci nie płacę!
Zniknął wraz z Eleanor w domu. John Cygan mruczał coś pod nosem. Wyjął z

furgonetki składane krzesło i ustawił je w połowie drogi między muzeum a
furgonetką. Wziął następnie z furgonetki dubeltówkę i usiadł na krześle.

Trzej Detektywi wrócili na stryszek.
— To musiał być sen — powiedział cicho Pete.

— Biedak nie jest, zdaje się, zbyt mądry — zauważył Bob.
— Nie — zgodził się Jupiter. — To jednak nie znaczy, że widzi coś, czego nie

ma.
— Zgoda, ale każdemu może się coś przyśnić. Potem nie bardzo jest się pewnym,

czy to był sen, czy jawa — dodał Bob.
— On zdawał się absolutnie pewien — powiedział Jupe.

— A drzwi? — zapytał Pete. — Były przecież zamknięte.
— Ktoś mógł mieć klucz. — Jupe usiadł w swoim śpiworze i zapatrzył się przez

okno na łąkę. Drzewa na jej końcu były czarne na tle nieba, ale trawa srebrzyła
się od rosy. Srebrną łąkę przecinał rząd ciemniejszych plam — trop, który znikał

w cieniu pod drzewami.
Czyżby ktoś przeszedł tędy, miażdżąc stopami trawę i strząsając z niej rosę?

Jupe zamierzał wstać. Wtem zobaczył, że John Cygan podniósł się ze i swego
krzesła i patrzy w dal na łąkę. Trzymał dubeltówkę w zgięciu ramienia i

przechylił głowę w bok, jakby nasłuchując.
Po paru minutach poszedł do swojej furgonetki i wziął z niej koc. Owinął się

nim i usiadł z powrotem na krześle.
— Być może to był sen — powiedział Jupe cicho. — Ale John Cygan wierzy, że

widział jaskiniowca, i myślę, że się boi.
Pete popatrzył nerwowo na zalaną światłem księżyca łąkę.

— Nie dziwię mu się. Gdybym ja zobaczył wędrującego jaskiniowca, umarłbym ze
strachu!


Rozdział 7

Owocny poranek

background image

W sobotę rano Jupe wstał pierwszy i wyszedł z szopy. W jasny, słoneczny dzień
las nie wyglądał już tak tajemniczo. Jupe ruszył ku niemu przez łąkę. Szedł

wolno, nie odrywając wzroku od ziemi, ale nie dostrzegł ani jednego śladu.
Ciemne plamy, które widział na łące w nocy, znikły wraz z poranną rosą. Uszedł

około trzydziestu metrów, gdy zobaczył miejsce, gdzie trawa była dość rzadka i
przeświecała przez nią ciemna ziemia. Ukląkł i poczuł dreszcz podniecenia.

Trwał wciąż w tej pozycji, wpatrzony w ziemię, gdy podszedł do niego Pete.
— Znalazłeś coś? — zapytał.

— Odcisk stopy — odpowiedział Jupe. — Ktoś bardzo niedawno przeszedł przez to
pole. Boso.

Pete przykucnął, żeby przyjrzeć się bliżej. Następnie podniósł się i
zapatrzył w las. Był blady.

— Boso? Po... po tym szorstkim terenie? Czy to znaczy, że John Cygan
rzeczywiście coś widział? — Rozejrzał się wokół.

Jupe bez słowa poszedł w stronę lasu. Pete za nim, przełykając nerwowo ślinę.
Czujnie wypatrywali dalszych śladów, ale trawa była wysoka i gęsta i dotarli na

skraj lasu nie dostrzegłszy żadnego tropu.
Między drzewami biegła ścieżka, ale była zasypana sosnowymi igłami.

— Nie będzie tu widać śladów stóp, ale może tam dalej...
— Czekaj no chwilę! — przerwał Jupe'owi Pete. — Nie chcesz chyba teraz tam

iść! Ktoś może tam wciąż być i... i... i jeśli mamy zamiar coś zjeść, chodźmy
lepiej od razu. W kawiarni będzie tłum! Chodź, nie chcesz chyba głodować.

— Pete, to może być ważne! — powiedział Jupe.
— Dla kogo? Daj spokój, Jupe. Możemy przeszukać las później.

Jupe niechętnie dał się odciągnąć. Wrócili do szopy. Gdy się zbliżyli,
wyszedł z niej Bob. Równocześnie na kuchennym ganku pojawił się Newt McAfee.

— ...ń dobry! — zawołał. — Piękny dzień, co? W sam raz na otwarcie mojego
muzeum.

Uśmiechał się z zadowoleniem.
— Hej, John! — wrzasnął na widok Johna Cygana, który właśnie wyszedł ze swej

furgonetki, z talerzem w ręce. — Widziałeś jeszcze jakich jaskiniowców w nocy?
Zachichotał, ale strażnik popatrzył na niego ponuro.

— Widziałem jednego i to wystarczy — powiedział i wrócił do furgonetki.
Newt, wcale nie zbity z tropu, wykrzykiwał za nim:

— John, tylko nie uciekaj mi teraz! Po śniadaniu będę cię potrzebował do
naprawy paru rzeczy w muzeum! Potem musisz tu zostać i pilnować, podczas gdy

będziemy mieli w parku ceremonię otwarcia!
Wrócił do domu, a chłopcy poszli w dół ulicy Głównej na śniadanie. Przed

kawiarnią “Próżniak” znowu kłębił się tłum i nim doczekali się stolika,
zgłodnieli potężnie.

Kiedy kelnerka przyjmowała ich zamówienie, rozległy się dźwięki marsza.
Popatrzyli przez okno. W parku po drugiej stronie ulicy, zatłoczonej ludźmi i

samochodami, orkiestra złożona z bardzo młodych muzyków odbywała próbę.
— To orkiestra z miejscowego gimnazjum — domyślił się Bob.

Tłum na chodniku przerzedził się trochę i Jupe z przyjaciółmi zdołali
zobaczyć muzyków w pełnej krasie ich czerwono-biało-złotych uniformów. Z drugiej

strony pod park podjechały wozy kilku stacji telewizyjnych. Na podwyższeniu dla
orkiestry mężczyzna w koszuli z krótkimi rękawami instalował mikrofony.

Chłopcy zaczęli wreszcie jeść śniadanie, gdy do kawiarni wszedł doktor
Terreano. Za nim ukazał się immunolog Hoffer, kichając w chusteczkę. Rozglądali

się po sali, Terreano zauważył Jupe'a i uśmiechnął się.
— Może zrobimy im miejsce? — zaproponował Jupe przyjaciołom.

— Pewnie. Zapytaj, czy chcą się dosiąść — powiedział Pete.
Jupe przeszedł przez kawiarnię i zaprosił dwóch naukowców do stolika, co

przyjęli z wdzięcznością.
— Dziękuję wam, chłopcy — powiedział Terreano, sadowiąc się przy stoliku.

Jego długa twarz była smutna i zrezygnowana. — Nasze miasto to istny dom
wariatów. Tak będzie przypuszczalnie do końca lata, póki turyści nie rozjadą się

do domów. Zazwyczaj jemy śniadanie w fundacji, ale James Brandon nie jest
dzisiaj najlepszym towarzyszem. Oczywiście, rozumiem to. To wszystko jest dla

niego trudne.

background image

Elwood Hoffer kichnął i uśmiechnął się skąpo.
— Katar sienny — wyjaśnił, po czym zwrócił ale do Terreano: — Cenię twoją

wyrozumiałość, Phil, ale według mnie nazywanie cię zatwardziałym reakcjonistą,
to już za wiele.

— Brandon ma prawo się denerwować — powiedział Terreano łagodnie. — W tej
chwili jest bardzo sfrustrowany. Wyobrażasz sobie — znaleźć prawie całkowity

szkielet prehistoryczny i nie móc go zbadać? Przy tym chciałby sprawdzić, czy
znalezisko nie zmieni naszej wiedzy o pochodzeniu ludzkości. Nie bardzo w to

wierzę. Myślę, że mały hominid z jaskini to kolejny ślepy zaułek ewolucji, ale
Brandon go znalazł i powinien mieć możność studiowania go. Sam też byłbym zły,

gdybym dokonał wielkiego odkrycia, a sprawa przyjęłaby taki obrót.
— Co doktor Brandon zamierzał zrobić z tymi kośćmi? — zapytał Bob. —

Słyszałem o klasyfikacji za pomocą próby węglowej.
— Taka próba byłaby prawdopodobnie bezużyteczna w tym wypadku — odpowiedział

Terreano. — Stosując tę metodę, mierzy się zawartość izotopów węgla w danej
próbce. Jest to związek radioaktywny i pięć tysięcy siedemset lat po śmierci

stworzenia, lub rośliny, szczątki będą zawierały o połowę mniej jego atomów niż
za życia organizmu. Po następnych pięćdziesięciu siedmiu setkach lat już tylko

jedną czwartą, i tak dalej. Po czterdziestu tysiącach lat zawartość związków
jest tak minimalna, że niczego nie da się określić.

Bob był poruszony.
— Pan uważa, że ten jaskiniowiec ma ponad czterdzieści tysięcy lat?

— Byłbym zdziwiony, gdyby miał mniej. Ale próby węglowe to nie jedyna metoda
określania wieku znaleziska. Są inne, a także istnieją różne sposoby ustalenia,

jak dalece człowiecze jest dane stworzenie. Zawsze mamy z tym problemy, ponieważ
nikt nie może z całą pewnością określić, co czyni istotę człowiekiem. Czy jest

to zdolność chodzenia w pozycji pionowej, czy stosunek wielkości mózgu do reszty
ciała, czy zęby...

— Zęby? — zdziwił się Bob.
— Ludzkie zęby są ustawione w szczęce na kształt łuku — powiedział Terreano.

— Zęby ssaków wyższych grup, na przykład małp, ustawione są w kształcie litery
U. Lewa i prawa strona uzębienia są do siebie równoległe. Istnieją też różnice w

wielkości zębów trzonowych i...
— I właśnie kelnerka niesie nam śniadanie. Bogu dzięki — przerwał mu Hoffer.

— Przepraszam, nie chciałem cię zanudzić, Elwood — powiedział Terreano.
— To było bardzo interesujące — zaoponował szybko Bob. — Rozumiem teraz,

dlaczego doktor Brandon jest tak rozgniewany. Jeśli Newt McAfee manipuluje tym
szkieletem człowieka...

— Co rzeczywiście robi. Ale nie jesteśmy jeszcze pewni, czy to człowiek.
— Nie rozwijaj tego tematu, Phil — powiedział Hoffer. — Nie sądzę, by

sprecyzowanie tego obchodziło kogokolwiek poza garstką naukowców.
Terreano uśmiechnął się.

— Badania doktora Hoffera mogą mieć bardziej doraźne zastosowanie. Jeśli
zdoła udowodnić, że zgaga powodowana jest wysiłkiem organizmu w zwalczeniu

przeziębienia, wszyscy będziemy mu wdzięczni.
— Nie jest wykluczone, że zgagę wywołuje reakcja immunologiczna — zauważył

sztywno Hoffer. — Jestem przekonany, że załamanie systemu obronnego jest powodem
wielu naszych kłopotów, a tylko niewiele z nich powodują odziedziczone geny.

Wbrew temu, co twierdził Karl Birkensteen.
Napomknięcie o zmarłym genetyku wyraźnie przygnębiło Terreano.

— To był wspaniały człowiek. Ponieśliśmy wielką stratę — powiedział z powagą.
— Być może, ale inżynieria genetyczna jest co najmniej tak niebezpieczna, jak

rozbicie atomu. Raz się zacznie i nie wiadomo, kiedy skończyć — powiedział
Hoffer.

— Czy Birkensteen miał rzeczywiście nadzieję, że udoskonali ludzkość? —
zapytał Jupiter. — Eleanor mówiła nam wczoraj, że wyhodował mądrzejsze

szympansy. Czy wierzył, że można uczynić to samo z ludźmi?
Terreano wydawał się zakłopotany.

— Nie sądzę, by miał wizję czegoś tak radykalnego jak rasa istot nadludzkich,
ale istotnie uważał, że zbyt wiele ludzi nie wykorzystuje w pełni możliwości

tkwiących w mózgu. Jego zdaniem mózg ludzki jest tak wspaniały, że człowiek nie

background image

powinien spędzać dwunastu do szesnastu lat w szkole tylko po to, by zdobyć
umiejętność zarabiania na życie.

— To zuchwalstwo! — wybuchnął Elwood Hoffer. — Działanie wbrew naturze może
mieć straszliwe konsekwencje. Jego zwierzęta są tego dowodem. Bombardował samce

i samice różnego rodzaju promieniami, poił chemikaliami. A ich potomstwo? Konia
zdołał nadzwyczajnie wytrenować, a szympansy mają istotnie duże i bystre mózgi.

Ale długość ich życia jest zaledwie ułamkiem tego, ile normalnie przeżywa
zwierzę w niewoli.

— Odnosiło się wrażenie, że te zwierzęta żyją zbyt szybko — powiedział
Terreano. — Ostatnio Birkensteen starał się spowolnić proces starzenia.

Przygotowywał rozmaite substancje, które podawał szympansom. Stosował rodzaj
chemikaliów podobnych do tych, jakie wytwarza mózg w celu regulowania snu i

budzenia się. Było to śmiałe i niezwykłe przedsięwzięcie. Wysunięto jego
nazwisko do nagrody Spicera. Przyznawana jest przez zarząd fundacji, co dwa

lata, jednemu z pracujących w niej naukowców, za pracę o największym znaczeniu
dla dobra ludzkości, Gdyby Birkensteen odniósł choć częściowy sukces, otrzymałby

ponad milion dolarów, które mógłby dowolnie zużytkować.
— Co się teraz stanie? Kto dostanie te pieniądze? — zapytał Pete.

Terreano wzruszył ramionami. .
— Kto wie? Obecny tu doktor Hoffer może wyleczy nasze wrzody, żołądka, James

Brandon może powie coś nowego o naszym pochodzeniu lub...
— Skoro mowa o Brandonie... — przerwał Hoffer. – Popatrzcie.

Wszyscy spojrzeli przez okno. Brandon szedł ulica, wymijając przechodniów.
Zmierzał wprost do kawiarni.

Gdy wszedł, Terreano pomachał mu ręką. Brandon wziął wolne krzesło od
sąsiedniego stolika i usadowił się koło Jupitera.

— Mam go! — powiedział z ożywieniem. — Telefonowałem do Sacramento. Zamierzam
zatelefonować jeszcze raz po obiedzie. Gubernator będzie mógł wtedy rozmawiać ze

mną.
— Myślisz, że gubernator wydobędzie z jaskini twego hominida? — zapytał

Terreano.
Hoffer popatrzył na niego ze zdziwieniem.

— Myślałem, że ze sobą nie rozmawiacie.
— Tak było dotychczas — odparł Terreano. — Doprawdy myślisz, James, że

gubernator ci pomoże?
— Dlaczego by nie? Jeśli rząd przejmuje prywatną własność dla budowy dróg i

szkół, dlaczego nie mógłby przejąć czyjejś własności dla ocalenia jakiegoś
znaleziska? Chcę poprosić gubernatora, żeby ogłosił cały ten teren rezerwatem

historycznym. Na wzgórzach może być więcej szczątków i zbrodnią by było je
zaprzepaścić tylko dlatego, że McAfee chce tam wpuszczać publiczność za pięć

dolarów od łebka!
Z parku naprzeciw dobiegło trąbienie orkiestry i Brandon umilkł. — Za pięć

dziesiąta — powiedział Hoffer. — Ceremonia zaraz się zacznie, a kiedy się
skończy, cały motłoch ruszy w górę adorować twego jaskiniowca. Potem, bez

wątpienia, rozlezą się po wzgórzach szukać dalszych szczątków. Spóźniłeś się,
Brandon. To się stanie i nie możesz zrobić nic, żeby temu zapobiec.


Rozdział 8

Zadziwiające zdarzenia


Ceremonia otwarcia Muzeum Jaskiniowca zaczęła się z opóźnieniem. Kiedy

Brandon, Terreano i Hoffer wraz z Trzema Detektywami weszli do parku, na podium
dla orkiestry siedział już McAfee z Thalią u boku. Thalia ubrana była w biało-

czarną suknię i białe rękawiczki do łokci. Obok McAfeego siedział chudy
mężczyzna w płóciennej marynarce, który w jaskrawym, słonecznym świetle wyglądał

mizernie.
— To Harry Chenoweth — szepnął do Jupe'a Terreano. — Jest burmistrzem i

właścicielem apteki. Będzie mistrzem ceremonii. Uwielbia wygłaszać przemówienia.

background image

Do McAfeego i burmistrza dołączył mężczyzna w ciemnym ubraniu i kołnierzyku
duchownego. Terreano rozpoznał go jako pastora kościoła parafialnego.

Obok pastora zasiadły jeszcze inne osobistości miasta. Terreano wymienił
właściciela restauracji “Szczęśliwy myśliwy” i kierownika motelu. Był również

kierownik supermarketu i jego zastępca oraz pani, która miała sklep z pamiątkami
na jednej z bocznych ulic. Właściciel kawiarni “Próżniak” szedł spiesznie z

naprzeciwka, a właściciel warsztatu samochodowego zajął miejsce za kierownikiem
supermarketu.

— Wszyscy pozamykali sklepy — mówił Terreano. — Całe miasto się tu zleciało.
Jaskiniowiec to wielka szansa dla miasta. Większość przedsiębiorców ledwie

zipie. Teraz będą mieli okazję zrobić prawdziwe pieniądze. Tak więc wszyscy są
szczęśliwi.

Jupe rozglądał się po parku. Widział reprezentacje wszystkich możliwych
organizacji społecznych. Harcerki i harcerze. Sodalicja we wspaniałych

czerwonych fezach, “Łosie” — jowialna grupa, której nazwa była wypisana na
sztandarze. Młodzi ludzie z Izby Handlowej Juniorów, ze wstążeczkami w klapach.

Grupa mężczyzn w ciemnych ubraniach i kapeluszach z białym piórem. Pani
Collinwood, która właśnie się zjawiła, wyjaśniła, że są to “Rycerze Kolumba”.

Sprzedawca lodów zdołał ustawić swą ciężarówkę tuż przy parku i interes
rozkwitał. Obok stał młody człowiek z olbrzymią wiązką balonów, otoczony gromadą

dzieci.
Gdy park wypełnił się do granic możliwości, wstał burmistrz i zastukał w

mikrofon, po czym podniósł rękę w uciszającym geście.
Jupiter zauważył Eleanor Hess. Patrzyła na wszystko ze swym zwykłym wyrazem

zatroskania w oczach.
— Okay, są już wszyscy! — zawołał burmistrz. — Usadowcie się, żeby ojciec

Robertson z kościoła parafialnego mógł prosić o błogosławieństwo dla naszego
nowego przedsięwzięcia. Następnie orkiestra z liceum w Centerdale (prosimy o

brawa!) poprowadzi paradę uliczną do Muzeum Jaskiniowca. Wstęgę przetnie i
jaskinię otworzy nasza piękna Patty Ferguson, którą znacie jako Miss Avocado z

zeszłorocznego jarmarku okręgowego.
Burmistrz urwał i przebiegł oczami tłum.

— Gdzie jesteś, Patty? — zawołał.
— Tutaj! — odkrzyknął ktoś.

Tłum się rozstąpił i ukazała się szczupła dziewczyna z długimi blond włosami.
Gdy wchodziła na estradę, przywitano ją radośnie.

Nagle rozległ się szum, to ruszyły spryskiwacze trawników!
Ludzie zaczęli krzyczeć i piszczeć. Niektórzy starali się uciekać, ale tłum

był zbyt zwarty. Jupiter odczuł szok, kiedy zimna woda polała mu się na twarz i
ręce, po chwili całe ubranie miał mokre. Odwrócił głowę, by zawołać Pete'a, ale

nagle Pete osunął się z zamkniętymi oczami.
Pod Jupe'em ugięły się kolana, nie trzymał się już na nogach. Miał wrażenie,

że się unosi, a potem opada, a fale zamykają się nad nim. Nie zdążył nawet
poczuć strachu, gdy ogarnęła go ciemność.

Wszystko było zimne. Jupe wciągnął w nozdrza zapach mokrej ziemi. Coś go
łaskotało w nos. Otworzył oczy. Leżał z twarzą zanurzoną w trawie.

Rozpryskiwacze były wyłączone.
— Co za...? — odezwał się znajomy głos.

Jupe podciągnął się na łokciu i zobaczył Brandona. Na jego biodrach oparta
była głowa Pete'a.

Ze wszystkich stron dobiegały pomruki i okrzyki. Ludzie, zapełniający park,
usiłowali się podnieść. Na wieży kościelnej zegar zaczął wybijać godzinę. Jupe

spojrzał w górę i liczył uderzenia. Była jedenasta! Jakoś, niewiadomym sposobem,
on sam i cała reszta byli pozbawieni przytomności przez czterdzieści minut!

A potem przypomniał sobie o systemie zraszającym trawniki. Ktoś musiał dodać
do wody jakiś środek chemiczny, który uśpił całe miasto!

Na skraju parku stało kilkoro zapłakanych dzieci, a sprzedawca balonów
wpatrywał się w niebo. Balony odleciały. Wszystkie co do jednego

Jupe zdołał stanąć. Pomagał właśnie podnieść się Bobowi, gdy od strony domu
McAfeego nadszedł, słaniając się, John Cygan.

— Jaskiniowiec! — krzyczał, schrypnięty bardziej niż zwykle. — Nie ma go!

background image

Przyszło coś i go zabrało!

Rozdział 9
Jupe przeprowadza dedukcję


Przez parę godzin na polu przy domu McAfeego trwała krzątanina i
rozgorączkowanie. Ludzie szeryfa robili zdjęcia i zbierali odciski palców.

Pracownicy telewizji przeprowadzali wywiady z Newtem i Thalią McAfee,
małżonkowie bełkotali coś, nie posiadając się ze złości. Jeden z reporterów

telewizyjnych robił wywiad z Jamesem Brandonem, bardzo przygnębionym. Rozmawiano
również z burmistrzem i kilkoma miejscowymi kupcami. Reporterzy wypytywali też

Johna Cygana.
— Coś przyszło! — opowiadał John. — Ja żem pilnował, jak pan Newt kazał, i

usłyszałem z tyłu hałas i... i żem się obejrzał.
Przykucnął, spoglądając przez ramię.

— Tam to było! Straszna rzecz z jednym okiem i... i z kłami jak u słonia! To
nie był człowiek! Potem żem leżał na ziemi i drzwi do tego tam muzeum były

otwarte, i kiedy żem zajrzał do środka, tego biednego nieboszczyka już nie było!
— Ten facet jest pijany — powiedział ktoś z tłumu.

Ale John Cygan nie pił, a jaskiniowiec rzeczywiście przepadł.
Wreszcie ekipa telewizji odjechała, również szeryf oddalił się, zostawiając

dwóch swych ludzi na straży. Gapie rozeszli się. McAfee rozmawiał przy szopie z
jednym z policjantów stojących na straży. Trzej Detektywi, którzy kręcili się to

tu, to tam, poszli teraz do muzeum.
— Przykro mi, chłopcy, nie możecie wejść do środka — powiedział stojący przy

drzwiach policjant.
Jupe popatrzył na uchylone drzwi.

— Osoba, która ukradła kości, miała klucz — powiedział.
Policjant, zdziwiony, obejrzał drzwi.

— Drzwi są zupełnie nie uszkodzone, framuga również — stwierdził Jupe. —
Gdyby intruz musiał się włamać, na drzwiach i framudze zostałyby ślady.

Policjant uśmiechnął się i odsunął od drzwi.
— Dobra, Sherlocku Holmesie — powiedział. — Możesz wejść, zobaczymy, co

jeszcze mi powiesz.
Jupe wszedł do muzeum wraz z Pete'em i Bobem.

W małym budynku nic się nie zmieniło, jedynie w miejscach, gdzie zdejmowano
odciski palców, widniały czarne smugi. Jupe zatoczył wzrokiem dookoła, po czym

przeszedł pomieszczenie i zajrzał do oświetlonej jaskini. Ziemia na podłożu
miała nierówności w miejscach, gdzie leżały kości, poza tym była gładko

wymieciona.
Wtem Jupe zauważył jedyny odcisk stopy na ziemi obok miejsca, gdzie leżały

kości.
— Ślad zostawiła osoba nosząca buty na gumowej podeszwie — powiedział. — Newt

McAfee nosi kowbojskie buty, a John Cygan sznurowane buty robocze na skórzanej
podeszwie. Wnioskuję z tego, że skoro McAfee i John Cygan byli jedynymi osobami,

które tu weszły przed kradzieżą, ślad zostawił ten człowiek, który zabrał stąd
szkielet. Złodziej nosił trampki lub tenisówki, które na środku obcasa miały

wzór gwiazdy.
Policjant skinął głową.

— Tak też ustaliliśmy. Fotograf zrobił zdjęcie tego odcisku. Nie możemy
grzebać ludziom w szafach, żeby znaleźć odpowiadające śladowi buty, ale

fotografia przyda się jako dowód rzeczowy.
Jupe wyjął z kieszeni metalową taśmę mierniczą i zmierzył ślad. Długość stopy

wynosiła trzydzieści jeden centymetrów.
— Człowiek raczej wysoki.

Policjant uśmiechnął się.
— Nieźle ci idzie. Masz zamiar zostać detektywem?

— Ja już jestem detektywem — odparł Jupe, nie zadając sobie trudu udzielenia

background image

dalszych wyjaśnień. Zajęty był rozglądaniem się wokół. Zastanawiał się głośno: —
Dlaczego to zrobił? Tego nie mogę zrozumieć. Ktoś włożył w to wiele wysiłku.

Niewątpliwie dla uśpienia miasta wsypał jakieś chemikalia do systemu
zraszającego trawniki...

— Tego się też domyśliliśmy — wtrącił policjant. — Jeden z naszych ludzi
wziął do analizy próbki wody z rozpylaczy. Zrobią też analizę wody z rezerwuaru

za miastem. Stamtąd jest zaopatrywane w wodę całe miasto.
— Wszystko to jest dość dziwaczne — powiedział Jupiter. — Jak film science-

fiction. W uśpionym mieście złodziej w przerażającym przebraniu skrada się do
Johna Cygana i prawdopodobnie opryskuje go czymś, co pozbawia Johna

przytomności. Lub też czynią to unoszące się aż tu opary z rozpylaczy. Następnie
złodziej dostaje się do muzeum i odchodzi ze szkieletem. Pozostaje kwestia:

dlaczego? Sam szkielet nie ma wartości, jaką ma złoto czy biżuteria. Ma
znaczenie tylko w powiązaniu z miejscem, gdzie został znaleziony. Dwie osoby

najbardziej nim zainteresowane to Brandon i McAfee i obaj byli nieprzytomni, gdy
dokonano kradzieży.

— Głupie przestępstwo — zgodził się policjant. — Nie wiemy nawet, jak je
zakwalifikować. Jako wielką kradzież? Czy też jako drobne złodziejstwo albo

nawet złośliwy kawał?
— Sądzi pan, że uda wam się złapać złodzieja? — zapytał Bob.

— Nie mamy na to wielkich szans. Jak wiesz, sporo kradzieży nigdy nie zostaje
wyjaśnionych. Jest ich po prostu za dużo; albo też za mało jest ludzi stojących

na straży prawa. Przypuszczam, że sprawa tych kości zostanie zapisana w raporcie
kryminalnym i na tym się skończy.

Chłopcy stali w ponurym milczeniu. Policjant przeszedł do drzwi.
— Dobra, chłopaki. Lepiej będzie, jak już stąd wyjdziecie.

Chłopcy wyszli posłusznie.
Do Newta McAfeego i drugiego policjanta, stojącego koło szopy, przyłączyła

się teraz Thalia, a także Eleanor, która musiała właśnie odebrać pocztę, bo
trzymała w ręce plik listów i gazet.

Newt McAfee miał w ręce jeden z listów, wyjęty z koperty. Gdy detektywi
podeszli bliżej, zobaczyli wypisany zielonym długopisem, drukowanymi literami

tekst.
Newt był szary jak popiół. Podniósł wzrok znad listu najpierw na policjanta,

potem na żonę.
— Czy... czy wiesz, co tu jest napisane? — powiedział z wściekłością. —

Czytaj. Przeczytaj to tylko!
Wyciągnął rękę z listem tak, że każdy mógł przeczytać następujące słowa:

MAM TWOJEGO JASKINIOFCA I BENDE GO TRZYMAŁ BEZPIECZNIE AŻ DOSTANE 10 000 $.
JEŚLI MI NIE DASZ PIENIENDZY ZAKOPIE GO GDZIE GO NIGDY NIE ZNAJDZIESZ. BENDE SIE

DO CIEBIE ODZYWAŁ.
— Teraz już wiemy dlaczego — powiedział Jupe. — Wiemy, dlaczego ktoś ukradł

kupę kości. Dla okupu.

Rozdział 10
Czteropalczasta stopa


— Dziesięć tysięcy! — wykrzyknęła Eleanor Hess. — To za dużo!
— Kiedy dorwę tego faceta, co to zrobił, podziurawię go jak sito! — warknął

Newt McAfee.
Policjant wziął list od McAfeego. Popatrzył na stempel pocztowy na kopercie i

przeczytał jeszcze raz treść.
— Złodziej nie jest najlepszy w ortografii. Narobił masę błędów, ale

zaplanował wszystko z góry. List był wysłany wczoraj z Centerdale.
Policjant schował list do kieszeni.

— Panie McAfee, kto ma klucze do muzeum? — zapytał.
Newt wyjął z kieszeni pęk kluczy.

— Ja mam. Jeden jest tutaj. Drugi leży na półce w kuchni. Eleanor pobiegła do

background image

domu, ale wróciła po chwili, by donieść, że klucz znikł z kuchennej półki.
— Była na nim etykietka — powiedziała. — Stąd chyba złodziej wiedział...

— Tak myślę — powiedział policjant. — Pewnie zostawił pan kuchenne drzwi
otwarte. Ludzie w tym mieście zawsze tak robią. Złodziej wszedł sobie po prostu

i zabrał klucz. Nawet gdyby nie zostawił pan drzwi otwartych, też by się dostał.
Ten staroświecki zamek każdy może otworzyć wytrychem. Albo nawet scyzorykiem.

Newt i Thalia McAfee, zupełnie załamani, poszli do domu, a Eleanor ruszyła w
ślad za nimi. Trzej Detektywi wdrapali się na swój stryszek i usiedli przy

oknie. Jupe popatrzył chmurnie na przyjaciół.
— Ciekaw jestem, kto wiedział o kluczu w kuchni.

— Czy musiał ktoś wiedzieć? Mnóstwo ludzi trzyma zapasowe klucze w kuchni i
jeśli drzwi można było tak łatwo otworzyć...

— Zmierzasz do tego, że każdy mógł wziąć klucz — wtrącił Jupe. — To,
niestety, prawda. Ale jest jeszcze coś, co mnie zastanawia. Odcisk stopy w

jaskini.
Bob popatrzył na niego zdziwiony.

— Co z tego? To odcisk stopy złodzieja, który nosił tenisówki albo trampki.
No i co?

— Pamiętacie, jak jaskinia wyglądała wczoraj, kiedy McAfee nam ją pokazał po
raz pierwszy? — zapytał Jupe.

Pete i Bob wciąż nie pojmowali.
— Ziemia wokół kości była zdeptana — powiedział Jupe. Zamknął oczy, jakby

odtwarzał w myślach widok na wpół zagrzebanych w ziemi kości. — Potem John Cygan
miał w środku nocy koszmary i opowiadał, że jaskiniowiec wstał i poszedł sobie.

Następnie McAfee otworzył muzeum i wszyscy znowu oglądaliśmy jaskinię. Czy były
tam wtedy jakieś ślady stóp?

Pete i Bob zamyślili się. Wreszcie Pete powiedział:
— Nie. Masz rację. Ale to znaczy... to znaczy, że McAfee tam posprzątał.

Musiał zamieść ziemię wokół kości.
— Zobaczymy.

Jupe zszedł ze stryszku, pobiegł do domu McAfeego i zapukał. Drzwi otworzyła
Thalia McAfee i zaraz pojawił się jej mąż.

Po krótkiej wymianie słów Jupe wrócił spiesznie do szopy.
— McAfee mówi, że nie robił żadnych porządków w jaskini. Powiedział też, że

nie mógł tego zrobić John Cygan. Nigdy, nawet na chwilę, nie zostawił go tam
samego.

— A więc w ciągu nocy ktoś tam wszedł i zatarł wszystkie ślady — powiedział
Pete, przełykając nerwowo ślinę. — Ale jak? Drzwi były zamknięte. Chyba że...

chyba że jaskiniowiec rzeczywiście wstał. Ale to niemożliwe!
— Tak czy inaczej, ktoś zostawił ślad na łące — powiedział Jupe. — Pójdę na

parę minut do miasta. Widziałem wczoraj na bocznej ulicy sklep dla hobbystów.
Chcę tam coś kupić. Wy zostańcie tu i miejcie oczy otwarte.

Jupiter ponownie zszedł po drabinie i tym razem przepadł prawie na pół
godziny. Wrócił z paczką.

— Gips modelarski — wyjaśnił. — Zrobię odlew śladu stopy na łące.
Wziął się do przetrząsania rupieci na stole w szopie i wybrał pustą puszkę po

farbie i kilka kawałków drewna różnej długości. Nasypał gips do puszki, po czym
zmoczył go pod kranem. Mieszał gips, aż ten osiągnął gęstość rozpuszczających

się lodów.
— Co chcesz za pomocą tego wszystkiego udowodnić? — zapytał Pete, gdy szli

przez łąkę.
— Nie wiem — odparł Jupe. — Może nic. Ale ktoś tu szedł boso i myślę, że

lepiej mieć na to dowód, nim ślad się zatrze albo wiatr go rozwieje.
Gdy odnaleźli ślad, Jupe ukląkł i spryskał go kupionym również w mieście

lakierem do włosów.
— Po co ten lakier? — zapytał Pete.

— Żeby uszczelnić ślad i żeby do gipsu nie dostały się grudki ziemi i kamyki.
Następnie Jupe zrobił prowizoryczną ramę ze znalezionych listew. Złączył

listwy ze sobą za pomocą taśmy klejącej i umieścił ramę wokół śladu.
Kiedy wszystko było gotowe, wlał ostrożnie do ramy trochę gipsu. Włożył do

niego kilka patyczków dla wzmocnienia odlewu i czekał, aż pierwsza warstwa

background image

trochę stężeje. Następnie wlał dalszą porcję gipsu.
— Dobra robota — pochwalił go Pete.

— Szkoda, że nie mamy zleceniodawcy, który by ją docenił — powiedział Bob. —
Myślisz, że Newt McAfee wynająłby nas?

— A ty myślisz, że Trzej Detektywi chcieliby mieć takiego zleceniodawcę? —
odpowiedział Jupe pytaniem,

— Nigdy w życiu! — wykrzyknął Pete. — To wredny facet, a jego żona też mi się
nie podoba. Nie wiem, jak Eleanor z nimi wytrzymuje.

Jupiter westchnął.
— Właścicielka sklepu dla hobbystów znała matkę Eleanor. Pani Hess była ładna

i właścicielka sklepu myśli, że Thalia zazdrościła jej. Uważa, że Thalia odbija
to sobie teraz na Eleanor. Powiedziała otwarcie, że Newt jest tak skąpy, że

Eleanor musi płacić za swój pokój i utrzymanie, i to od chwili, kiedy jej
rodzice zmarli,

— Ależ ona miała wtedy osiem lat! — Bob był wzburzony. — Z czego mogłaby
płacić? Czy rodzice zostawili jej pieniądze?

— Mieli dom w Hollywoodzie — odpowiedział Jupe. — McAfee wynajmuje dom i
zabiera sobie czynsz.

— Och, i to wszystko powiedziała ci ta kobieta w sklepie? Jak tyś to z niej
wydobył?

— Napomknąłem, że nocujemy w szopie McAfeego, i ona zapytała, ile od nas
bierze. Kiedy jej powiedziałem, pokręciła głową i zaczęła mówić. Powiedziała mi

też, że John Cygan nie umie czytać i pisać. Utrzymuje się z różnych drobnych
robót. Ona myśli, że Newt go oszukuje, bo płaci mu za godziny, a John ma

trudności z obliczaniem czasu.
— No, to stawia go poza podejrzeniem — powiedział Bob. — Jeśli nie umie

pisać, nie mógł wysłać listu z żądaniem okupu.
— Mógłby być wspólnikiem złodzieja, ale jakoś nie widzę go w tej roli —

powiedział Jupe. — Nie jest dostatecznie rozgarnięty, żeby ktoś mu zawierzył.
Nie sądzę też, by udawał dziś rano. Był naprawdę wystraszony. Wyeliminujmy go

więc. I bez niego sprawa jest wystarczająco pogmatwana.
— Ach, więc mamy sprawę? A kto jest naszym zleceniodawcą? Eleanor? — pytał

Pete.
— Czy musimy mieć zleceniodawcę? — odpowiedział Jupe. — Czy zagadka nie jest

fascynująca sama w sobie? Skradziono szczątki zmarłego przed wiekami człowieka i
złodziej zdołał wsypać do systemu zraszającego coś, co uśpiło całe miasto.

Bob uśmiechnął się.
— Jest to tak zwariowana sprawa, że palę się wprost do niej. — Usiadł na

trawie, wyjął kartkę i długopis i zaczął pisać wyliczając głośno: — Zaginiony
jaskiniowiec. Tajemnicza substancja w systemie zraszającym. List z żądaniem

okupu, z błędami ortograficznymi, co może być nieważne. Mam na myśli błędy.
Mogły być zrobione umyślnie. A teraz podejrzani.

Bob podniósł wzrok na przyjaciół.
— Brandon? Chciał mieć te kości i mógł wysłać list dla zmylenia tropu.

— Kiedy sprzątnięto kości, leżał uśpiony w parku. Obudziłem się oparty o
niego — powiedział Pete. — Właściwie wszyscy w tym mieście leżeli uśpieni w

parku. Nie mamy podejrzanych!
— Nie wiemy z całą pewnością, czy wszyscy byli obecni na ceremonii — zauważył

Jupe. — Poza tym złodziej mógł mieć sposób na zabezpieczenie się przed
działaniem substancji w rozpylaczach. W tym wypadku podejrzanym może być każdy w

mieście.
— Uwaga, Eleanor idzie — ostrzegł Bob.

Jupe obejrzał się. Eleanor nadchodziła przez łąkę. Przesunął się szybko, tak
by zasłonić gipsowy odlew na ziemi.

— Cześć! — zawołał, gdy podeszła bliżej. — Właśnie... właśnie rozmawialiśmy o
wszystkich dziwnych dzisiejszych wydarzeniach.

Eleanor skinęła głową i po chwili wahania, jakby rozważała, czy jest mile
widziana, czy nie, usiadła naprzeciw detektywów.

— Ja... hm... idę właśnie do fundacji i myślałam że... że może chcecie pójść
ze mną.

— Z miłą chęcią i... — zaczął Jupe.

background image

— Nie musicie. Myślałam tylko, że jak nie macie nic do roboty... — Tu Eleanor
wybuchnęła nagle: — Dziesięć tysięcy dolarów! Wujek Newt poszedł porozmawiać z

kilkoma osobami w mieście, żeby się złożyć i... i z tego się robi taka wielka
sprawa!

Eleanor zalała się łzami.
— Ach, nie jest tak źle — pocieszał ją Bob. — W końcu jaskiniowiec to tylko

wiązka kości. Przecież to nie to samo, co trzymanie żywej osoby dla okupu.
— Tak, ale mój wujek się wścieka, jakby to było jeszcze gorsze. Mówi, że bez

jaskiniowca traci pieniądze z każdą minutą. Chyba ma rację. Jaskiniowiec mógł mu
przynieść większy dochód niż jego sklep. Bywają zastoje w handlu.

— Pomagasz mu w sklepie? — zapytał Jupe.
Eleanor skinęła głową.

— Kiedy nie pracuję w fundacji. Ale wolę być w fundacji. Tam nikt nie
krzyczy. Poza doktorem Brandonem, ale on tego naprawdę nie robi ze złości. —

Uśmiechnęła się nagle i zarumieniła. — Doktor Brandon jest miły. Mówi, że
powinnam kontynuować naukę w San Diego albo w innej szkole.

— Dlaczego tego nie robisz? — zapytał Bob.
— No, musiałabym brać jeden z samochodów, żeby tam dojeżdżać, a ciocia Thalia

się nie zgadza. Mówi, że edukacja dla dziewczyny to strata pieniędzy, a poza tym
nie powinnam zapominać, z jakiej klasy pochodzę.

— Co to znaczy? — zapytał Pete.
— To chyba znaczy, że zacznę zadzierać nosa, jak pójdę do college'u. Ciocia

Thalia mówi, że mojej mamie się od tego przewróciło w głowie i uważała, że jest
za wielka dla tego miasta. Wyjechała, wyszła za mojego ojca i zobacz, co się

stało!
Eleanor urwała. Posmutniała i twarz jej stężała.

— Niepotrzebnie tak mi dokucza! — ciągnęła. — Mojej matce wypadek mógł się
zdarzyć wszędzie. Nie trzeba być złym czy zarozumiałym, żeby zostać uderzonym

przez autobus na skrzyżowaniu. Moja mama była łagodna i dobra. Mój ojciec też
był dobry. Grał na oboju w filharmonii w Los Angeles i pamiętam, jak ćwiczył.

Obój jest naprawdę cudownym instrumentem. Tu w domu nie mamy żadnej muzyki, poza
tą z radia czy telewizji.

Znowu zamilkła, a po chwili wyrzuciła z siebie:
— Chcę się stąd wydostać! Oszczędzam, ile mogę. Odłożyłam ponad sto dolarów z

mojej pensji w fundacji. Wujek Newt i ciocia Thalia zabierają pieniądze za
wynajem domu moich rodziców w Hollywoodzie na pokrycie mego utrzymania. Ale

pieniądze z fundacji są moje!
— Czy prosiłaś twego wujka i ciocię o pieniądze za czynsz? — zapytał Jupe. —

Jeśli stąd wyjedziesz, nie będą potrzebowali tych pieniędzy na twoje utrzymanie.
Ta myśl zdawała się ją przerażać.

— Ależ nie mogłabym tego zrobić! Wściekliby się! Wyrzuciliby mnie.
— No to co? I tak chcesz się wynieść — powiedział Pete.

— Ale ja nie mam dokąd pójść!
— Mogłabyś zamieszkać w tym domu w Hollywoodzie — poradził Bob.

— Nie, nie mogę. Jacyś ludzie tam mieszkają. Oszczędzam. Kiedy uzbieram
wystarczającą sumę, odejdę stąd. Pójdziecie ze mną do fundacji?

— Zaraz tam przyjdziemy — odpowiedział Jupe. — Najpierw musimy coś zrobić w
szopie.

Eleanor odeszła i chłopcy patrzyli za nią.
— Myślicie, że kiedykolwiek się stąd wyniesie? — zapytał Pete.

— Nie wiem. Nie chce tu zostać, ale boi się przenieść gdziekolwiek indziej —
odparł Jupe i zajął się odlewem.

Gips stwardniał i gdy Jupe podniósł go z ziemi, odznaczał się w nim odcisk
bosej prawej stopy.

— Pięknie! — wykrzyknął Pete.
— Hm, wędrujący jaskiniowiec miał problemy ze swą stopą — powiedział Jupe. —

Patrzcie. Jest duży palec, po nim przerwa i trzy mniejsze palce. Wygląda na to,
że drugi palec został wypchnięty ku górze i nie zostawia odcisku.

— Młotowaty paluch! — stwierdził Bob. — U jaskiniowca?
— Nieprawdopodobne, co? — powiedział Jupe. — Zazwyczaj takie problemy ma się

od noszenia za ciasnych butów.

background image

Wyjął taśmę mierniczą i zmierzył odlew. Miał zaledwie dwadzieścia trzy
centymetry długości.

— Złodziej, który zostawił ślad w muzeum, był duży. Bosonogi wędrowiec jest
mały.

Pete przełknął ślinę.
— Czy to mógł być jaskiniowiec?

— Jaskiniowiec nie żyje — odparł Jupe. — Jest martwy od wieków, a martwi
ludzie nie powstają i nie chodzą. Naszym przestępcą może być każdy, absolutnie

każdy. Ale na pewno nie nieboszczyk!

Rozdział 11
Brakujące kartki


Chłopcy odnaleźli Eleanor w stajni, zajętą oporządzaniem konia — pupilka
doktora Birkensteena. Był tam również Frank DiStefano. Przyglądał się Eleanor,

oparty o przegrodę boksu.
— Słyszałem o zniknięciu jaskiniowca — powiedział. — Pech, że mnie to

ominęło. Zostałem w domu, mam katar żołądka, złapały mnie bóle.
— To fatalnie. A teraz już dobrze się czujesz? — zapytał Jupe.

— Tak. To nigdy nie trwa długo.
— W tym parku było naprawdę obłędnie. Wszyscy zasnęli — powiedział Pete.

— Wyobrażam sobie! Ale ludzie tutaj i tak nie robią nic innego. Drzemią! —
DiStefano rzucił spojrzenie Eleanor. — Spokojnie, nie przemęczaj się —

powiedział i wyszedł cicho w swych butach na gumowej , podeszwie.
Pete popatrzył za nim.

— Nosi trampki — zauważył.
— Wiele ludzi nosi trampki — powiedziała Eleanor.

Skończyła oporządzać konia. Wypuściła go na wybieg przy stajni, odłożyła
szczotki i poszła w stronę budynku.

Chłopcy towarzyszyli jej do pracowni, która należała do doktora Birkensteena.
Szympansy na widok Eleanor zaczęły skakać po klatce i pokrzykiwać radośnie.

— Dobrze, dobrze! — Eleanor roześmiała się, otworzyła klatkę i małpy
swawoliły wokół niej.

— Ależ one cię lubią — powiedział Pete.
Eleanor uśmiechnęła się.

— Milutkie, prawda? Tak, lubią mnie, ale tęsknią za doktorem Birkensteenem.
— Byłoby dziwne, gdyby tak się nie działo — powiedział Bob.

Jupe nie odezwał się. Stanął przy biurku zmarłego naukowca i jego wzrok padł
na leżący tam kalendarz spotkań. Otworzył książeczkę, zaczął od niechcenia

obracać strony i nagle coś przykuło jego uwagę.
— Obok strony z datą 28 kwietnia, po prawej stronie kalendarza była kartka z

datą 19 maja.
— Brakuje ponad połowy kartek z maja w kalendarzu doktora Birkensteena —

powiedział i zmarszczył czoło. — Ciekawe! Czy to nie był właśnie początek maja,
kiedy zmarł? Pamiętam, że było to jednego z tych mglistych, zimnych dni, które

miewamy na wiosnę.
Eleanor siedziała nieruchomo, nie patrząc na Jupitera.

— To było... to było gdzieś w maju — powiedziała cicho.
— Dlaczego wyrwał kartki z kalendarza? — zapytał Jupe.

— Nie... nie wiem. Naprawdę — trzymała w ramionach jednego z szympansów i
kołysała go jak dziecko.

Bob i Pete patrzyli na nią uważnie i z zaciekawieniem.
— W dniu, w którym zmarł, pojechałaś z doktorem Birkensteenem do Rocky Beach.

Czy brakujące kartki mogą mieć związek z tym wyjazdem? — zapytał Jupe.
— Nie — odpowiedziała. — Nie... nie przypuszczam.

— Czy ta podróż miała jakikolwiek związek z szympansami? — naciskał Jupe.
— Być może. Myślę, że mogła mieć. Naprawdę niewiele wiedziałam o jego pracy.

Pomagałam mu tylko przy zwierzętach i pojechałam z nim, bo... bo był dla mnie

background image

miły, a nie czuł się dobrze.
— Jakiego adresu szukaliście na Harborview Lane? Kto tam mieszka? — nie

ustępował Jupe.
Eleanor okazywała zaniepokojenie i zdenerwowanie. Chrząknęła i opuściła

głowę. Chłopcy zobaczyli, że łzy toczą się jej po policzkach.
— Nie czuję się dziś najlepiej — powiedziała. — Przepraszam was. Idźcie już.

Chłopcy opuścili pracownię. Na korytarzu spotkali panią Collinwood. Na
wzorzystej sukni nosiła fartuch z falbankami, na głowie miała ciemną perukę z

białymi pasemkami.
— Wszystko w porządku? — uśmiechnęła się do nich promiennie.

Jupitera uderzyła myśl, że pani Collinwood jest dość wścibska i może znać
różne przydatne fakty. Przybrał cierpiętniczy wyraz twarzy i powiedział:

— Obawiam się, że zasmuciliśmy Eleanor. Napomknąłem o doktorze Birkensteenie.
Rozpłakała się.

— Och! — pani Collinwood potrząsnęła głową. — Przepadała za nim. Ale przecież
każdy lubił go bardzo. Był najmilszy z nich wszystkich.

— Czy pani wie, po co pojechał wtedy do Los Angeles? — zapytał Jupe. — W
dniu, w którym zmarł. Czy miał tam przyjaciół?

— Nie wiem. To nie był człowiek, który dużo mówi. Przypuszczam, że chodziło o
coś w związku z tymi zwierzętami. Nie da się opowiedzieć, jak on się o nie

starał. Myślałby kto, że to jego dzieci i przygotowuje je na studia. Jak któreś
z nich zdechło, cierpiał tak, jakby mu umarł przyjaciel.

— Dużo ich zdychało? — zapytał Jupe.
— Tak. Robił potem sekcję, żeby się dowiedzieć, dlaczego. Czasem operował je,

kiedy jeszcze żyły. Czasami to stał i patrzył na nie, jak spały — pani
Collinwood zamyśliła się. — One bardzo dużo spały. Teraz są bardziej ożywione.

Z pokoju w głębi korytarza dobiegło głuche uderzenie i trzask.
— O Boże! — pani Collinwood pobiegła w tamtą stronę. — Frank, staraj się

uważać!
Frank DiStefano wyszedł na korytarz. W jednej ręce trzymał miotłę, w drugiej

kawałki jakiegoś białego naczynia.
— Nic się nie stało — powiedział z właściwą sobie arogancją. — Było puste.

— Następnym razem możesz stłuc pełne — powiedziała.
Zignorował ją i poszedł dalej, skinąwszy głową chłopcom.

— Kiedy masz zamiar zrobić zakupy? — zawołała za nim pani Collinwood.
— Na litość boską, już idę! — krzyknął. — Czego pani właściwie chce ode mnie?

Zniknął za drzwiami na końcu korytarza, a pani Collinwood wydała okrzyk
irytacji.

Chłopcy opuścili budynek frontowymi drzwiami i zobaczyli DiStefano
wsiadającego właśnie do stojącego na podjeździe samochodu. Zapuścił motor i

czekał, aż podejdą.
— Trzeba baby krótko trzymać — powiedział z uśmieszkiem wyższości i

zaproponował, że ich podwiezie.
Chłopcy spojrzeli na tylne siedzenie samochodu. Leżał tam plik tygodników,

ubłocone buty, zgniecione pudełko z chusteczkami do nosa oraz maska i mokry
strój nurka.

— Dziękujemy, ale schodzimy tylko w dół wzgórza — powiedział Jupiter.
DiStefano skinął głową i odjechał ostro.

— Pyskaty facet — powiedział Pete.
— Aha — mruknął Jupe, który rozmyślał właśnie nad rozmową z panią Collinwood.

— Żałuję tylko, że doktor Birkensteen był tak powściągliwy. Jestem pewien, że
gdyby powiedział pani Collinwood więcej o swej tajemniczej podróży do Rocky

Beach, dowiedzielibyśmy się tego od niej. To nie jest osoba wykrętna ani skryta,
czego zdaje się nie można powiedzieć o Eleanor Hess. Jestem pewien, że ona nas

okłamuje. Ale dlaczego? Co ukrywa?
— Coś o jaskiniowcu? — podsunął Bob.

— Kto wie? — westchnął Jupe.
Gdy Trzej Detektywi dotarli na łąkę McAfeego, Thalia stała na kuchennym

ganku.
— Widzieliście Eleanor? — zawołała.

— Jest w fundacji — odkrzyknął Bob.

background image

— Aha! Znowu wariuje z tymi zwierzętami. Jakbym jej pozwoliła,
przyprowadziłaby je tutaj. Ale powiedziałam jej: nikt, kto nie płaci czynszu,

nie będzie mieszkał w tym domu.
— Słusznie, proszę pani — powiedział Jupe. — Ale, ale, jeden z policjantów

mówił nam, że badają wodę z rozpylaczy. Może wie pani, czy coś w niej znaleźli?
— Nie — odpowiedziała. — Dzwonili przed chwilą z biura szeryfa. Niczego nie

było w rozpylaczach i niczego w rezerwuarze, skąd pobierana jest woda. Szeryf
sądzi, że całe miasto uległo zbiorowej hipnozie!


Rozdział 12

Strachy w ruinach


Jupiter westchnął, gdy Thalia McAfee weszła do domu.

— Nie wierzę w zbiorową hipnozę. Poza tym niepokoi mnie ten zmarły naukowiec.
— Zawsze uważałem, że zmarli ludzie są niepokojący — oświadczył Pete.

— Nie to miałem na myśli — powiedział Jupe. — Chodzi mi o brakujące kartki z
kalendarza. Z pewnością ich brak ma jakieś znaczenie. Chciałbym mieć możliwość

przejrzenia papierów doktora Birkensteena. Ciekawe, czy udałoby się coś takiego
zorganizować.

— Idę o zakład, że nie — powiedział Bob. — Skoro to, nad czym pracował, było
tak ważne, papiery są gdzieś dobrze zamknięte.

— Hm! — Jupe spochmurniał, ale po chwili rozpogodził się. — Interesujące, że
Franka DiStefano nie było rano w parku. Ciekaw jestem, kogo jeszcze tam nie

było, gdy skradziono jaskiniowca.
Bob zmarszczył czoło.

— Byli wszyscy, których znamy, oprócz DiStefano i... Johna Cygana.
Pete uśmiechnął się.

— Właśnie, co z Johnem Cyganem? Nie możemy go wykluczyć tylko dlatego, że
zachowuje się jak głupek. Może tak się zgrywa, a naprawdę to spryciarz.

— Niemożliwe — zaprzeczył Bob. — Przebywa tutaj od wielu lat. Gdyby to był
mądry człowiek, dawno by się zorientowano.

— Więc nie jest mądry — powiedział Jupe. — Prawdopodobnie nie jest nawet
dostatecznie pomysłowy. Niemniej jednak widział w nocy idącego jaskiniowca i my

mamy odcisk stopy tego jaskiniowca. Dokąd szedł?
Pete popatrzył w stronę lasu za łąką.

— Dobra, chodźmy to sprawdzić.
Trzej Detektywi doszli najpierw do miejsca, gdzie Jupe wziął odlew śladu

stopy. Następnie szli wolno dalej. Nie natrafili na więcej śladów, aż po
pierwsze drzewa. Pod nimi znaleźli niewielkie zagłębienie terenu. Ziemia nie

była tu zaprószona igłami i jak się okazało, bosonogi wędrowiec szedł tędy. Pete
zobaczył ślad. Trzej Detektywi obeszli go i posuwali się dalej bezszelestnie,

jakby ktoś czaił się za drzewami, czekając tylko na sposobność do ataku.
Wreszcie drzewa przerzedziły się i ukazała się polana. Chłopcy stanęli na

linii drzew i spoglądali na trawę i krzaki jeżyn, które otaczały rozsypujące się
pozostałości starej budowli. Ceglane ściany były ukruszone w wielu miejscach, a

kryty czerwoną dachówką dach zapadł się tu i ówdzie, obnażając podtrzymujące go
wiązanie.

— Myślę, że to był kiedyś kościół — powiedział Bob.
Pozostali nie odezwali się i wszyscy trzej ruszyli przez polanę.

Wielkie, dwuskrzydłowe, drewniane drzwi zamykały niegdyś wejście do kościoła,
ale jedno skrzydło spadło z zawiasów. Leżało wewnątrz, na wyłożonej płytkami

podłodze. Chłopcy przestąpili je i weszli do środka.
— Przypuszczacie, że przyszedł tu zeszłej nocy bosonogi jaskiniowiec? — Pete

rozglądał się dookoła nerwowo.
— Nie sposób tego dowieść — odparł Jupe. — Na tej podłodze nie mógł zostawić

śladów.
Bob zrobił z wahaniem kilka kroków w głąb kościoła. Znajdowało się tam

podwyższenie, na które prowadziły dwa stopnie.

background image

— Gdyby tu był ołtarz, powinien być na tym podwyższeniu — powiedział. —
Patrzcie. Tam są drzwi do drugiego pomieszczenia. Może to zakrystia, gdzie

ksiądz lub pastor wkładał sutannę.
Trzej Detektywi stali w milczeniu, nieskorzy jakoś, by przejść przez kościół,

wspiąć się na dwa stopnie i otworzyć drzwi do zakrystii.
Nagle dobiegł ich odgłos, który przyspieszył bicie serc chłopców.

Ktoś był za zamkniętymi drzwiami! Usłyszeli skrzypienie, szelest i brzęk, coś
upadło na kamienną posadzkę.

Potem zaległa cisza.
Pete zrobił krok w tył, jakby brał rozbieg.

Bob ruszył ku zamkniętym drzwiom, ale Pete złapał go za ramię.
— Nie! — szepnął. — Jeśli to jest... on?

Nie wyjaśnił, kto. Nie musiał. Pozostali dwaj wiedzieli. A jeśli to
jaskiniowiec? Przypuśćmy, że uciekł porywaczowi, który go trzymał gdzieś dla

okupu. Przypuśćmy, że martwe od dawna kości oblekły się jakimś sposobem ponownie
w ciało i wiekowa prehistoryczna istota stała tam, w zamkniętym pokoju,

przyczajona i uzbrojona.
Uzbrojona? W co?

— Niemożliwe! — powiedział dzielnie Jupiter. W tym momencie dobiegł go nowy
odgłos: jakby coś dotknęło drzwi i potrząsnęło nimi lekko.

Jupe położył rękę na klamce i nagle zamarł. Włosy zjeżyły mu się na głowie.
Klamka ustępowała pod jego ręką. Otwierała się sama! Potem zaskrzypiały w

oporze stare zawiasy i drzwi zaczęły się uchylać!

Rozdział 13
Nowa kradzież


— Dobry wieczór! — zaczął doktor Hoffer, trzymając wciąż rękę na klamce drzwi
do zakrystii. — Przestraszyliście mnie. Nie wiedziałem, że ktoś tu jest.

Jupiter wciąż drżał, ale zdołał się uśmiechnąć.
— Zwiedzaliśmy ruiny — powiedział.

Hoffer wszedł do kościoła z małego pomieszczenia, w którym chłopcy dostrzegli
drugie drzwi prowadzące na dwór.

— Bądźcie ostrożni, chłopcy, to jest własność prywatna — powiedział Hoffer. —
Należy do Lewisonów. Mają duży dom za wzgórzem. Pozwalają mi tu przychodzić, ale

sądzę, że nie lubią obcych.
Usiadł na stopniach prowadzących do ołtarza.

— Zadziwiające, jak nic się nie zmienia — kontynuował. — Jedyny pusty budynek
w okolicy i znajduję w nim was trzech. Zachowywałem się podobnie w młodości.

Kiedy byłem w waszym wieku, w moim sąsiedztwie w Mitwankee znajdował się
opuszczony dom. Znaleźliśmy tam nie zamknięte okno, przez które dostawaliśmy się

do środka, i założyliśmy klub w piwnicy. Było bardzo miło. Nikt nam nie
przeszkadzał, ani rodzice, ani nauczyciele.

Doktor Hoffer urwał i kichnął. Wyjął chusteczkę i wytarł nią oczy.
— Znowu katar sienny. Zawsze byłem alergikiem. Stąd wzięło się moje

zainteresowanie immunologią. — Wstał i mówił dalej: — Muszę się stąd zabierać. W
powietrzu jest coś, co mi nie służy. Wracacie, chłopcy, do miasteczka? Na waszym

miejscu nie myszkowałbym tu dłużej. Edward Lewison znany jest z tego, że
traktuje nieproszonych gości dubeltówką.

— Podobnie jak inny nasz znajomy, Newt McAfee — powiedział Jupe.
— Idziemy więc z powrotem do miasteczka — zdecydował Pete.

Doktor Hoffer wyprowadził ich przez zakrystię.
— Interesują pana alergie? — zapytał Jupe, gdy weszli do lasu. — Jest pan

przecież immunologiem. Myślałem, że alergiami zajmuje się alergolog.
— Słusznie, ale jedno prowadzi do drugiego. Odporność organizmu jest rodzajem

reakcji alergicznej.
— Naprawdę? — zdziwił się Bob.

Hoffer skinął głową.

background image

— Nasz organizm ma różne sposoby obrony. Może produkować coś, co nazywamy
przeciwciałami. To coś niszczy wirusy i bakterie, które nas atakują, lub

neutralizuje truciznę wydzielaną przez mikroskopijnych najeźdźców naszego
organizmu. Weźmy na przykład różyczkę. Twój organizm będzie produkował

przeciwciała walczące z chorobą. Gdy raz przejdziesz tę chorobę, nie zachorujesz
na nią więcej, gdyż owe przeciwciała zostają w twoim organizmie. Mówimy wtedy,

że jesteś odporny na różyczkę.
A teraz przypuśćmy, że twój organizm produkuje przeciwciała w reakcji na coś,

co nie dotyka większości ludzi. Załóżmy, że jesteś uczulony na pewien pyłek
kwiatowy. Twój organizm zacznie produkować przeciwciała, reagujące na ten pyłek

kwiatowy, i to wyzwoli substancję chemiczną, zwaną histaminą. Ona to powoduje,
że puchnie ci nos i łzawią oczy.

Nasz system obronny ratuje więc nam życie, kiedy walczy z chorobą, ale czyni
je ciężkim, gdy wymyka się spod kontroli. Wierzę, że rozregulowanie systemu

immunologicznego powoduje znacznie więcej schorzeń, niż się powszechnie uważa.
Tak jak opuchnięcie błony śluzowej w nosie wywołuje reakcja organizmu na

alergię, w innym wypadku może spowodować opuchnięcie stawów. Mówimy wówczas o
artretyzmie. A może to reakcja alergiczna? A rak? Są to komórki rosnące w sposób

nie kontrolowany. Może to też reakcja alergiczna. Albo zbrodnia!
— Zbrodnia! — powtórzył Pete.

— Zbrodnia może być reakcją na zagrożenie. Wyobraź sobie osobę wzrastającą w
niebezpiecznych warunkach. Człowiek ten rozwinie w sobie agresywną reakcję w

stosunku do każdej nieznanej osoby. Będzie atakował bez zastanowienia, jeszcze
nim sam zostanie zaatakowany. System obronny funkcjonuje bez kontroli.

Doktor Hoffer zmarszczył czoło.
— System obronny organizmu daje nam najwyższe korzyści, ale jest też wielkim

zagrożeniem. Mam w laboratorium szczury, które żyją chronione przed infekcją w
szczelnie zamkniętych szklanych klatkach. Zdołałem zniszczyć ich system obronny

i będą żyły dłużej niż inne szczury. Oczywiście są szczególnie narażone na
choroby, bo nie mogą z nimi walczyć. Ale jeśli nauczę się kontrolować ich system

obronny, będą mogły żyć poza klatką i unikać większości chorób, które zabijają
ich pobratymców na wolności. Wyobraźcie sobie teraz, co to może znaczyć dla

człowieka. Pomyślcie, świat bez tych strasznych chorób! Taki cel wart jest
wysiłku!

To, co robił Birkensteen, było kompletnie nierealne i może nawet
niebezpieczne. Brandon to dziecko bawiące się starymi kośćmi. To, co ja robię,

jest praktyczne i może mieć natychmiastowe, rozległe zastosowanie.
Doszli już na pole przy domu McAfeego. Hoffer przystanął, by pożegnać się z

chłopcami. Uścisnął im ręce i ruszył drogą w górę wzgórza, do budynku fundacji.
Gdy odszedł, chłopcy milczeli przez jakiś czas, oszołomieni. Wreszcie odezwał

się Pete:
— Okay. Zostałem przekonany. Nominuję doktora Hoffera do nagrody Spicera w

wysokości miliona dolarów.
Jupe skinął tylko głową i poszli ulicą w dół do kawiarni. Tłumy w mieście

przerzedziły się już i nie musieli długo czekać na stolik. Zjedli wczesny obiad,
rozmawiając cicho o wydarzeniach dnia.

— Dziwna sprawa — podsumował Pete. — Naprawdę zwariowana. Całe miasto zapada
w kamienny sen, jaskiniowiec udaje się na przechadzkę...

— A my mamy odcisk jego stopy, jeśli to był jaskiniowiec — dodał Jupe. — Co
nam ten odcisk może powiedzieć? Co myślicie o pokazaniu odlewu doktorowi

Brandonowi? Przywykł do odtwarzania zjawisk metodą badania zachowanych resztek
starych kości lub odcisków w ziemi. Jeśli istnieje związek między śladem stopy

na łące a jaskiniowcem, odnajdzie go natychmiast.
— Jupe, to nie mógł być jaskiniowiec — powiedział Bob.

— Być może, ale John Cygan przysięga, że widział jaskiniowca, i ktoś istotnie
szedł przez łąkę boso. Doktora Brandona to z pewnością zainteresuje.

— Dobra, chyba warto spróbować — powiedział Bob.
Chłopcy skończyli posiłek i pospieszyli do szopy, skąd wzięli schowany w

śpiworze Jupe'a gipsowy odlew śladu stopy. Poszli następnie do Fundacji Spicera.
Zastali Jamesa Brandona w jego pracowni. Siedział przy biurku, zarzuconym

papierami i książkami. Gdy weszli, rzucił im wściekłe spojrzenie. Omal ich to

background image

nie wystraszyło. Myśleli, że wpadnie w jeden ze swych ataków gniewu. Jednakże
gdy zamknął czytaną właśnie książkę, nie było na jego twarzy złości, jedynie

głębokie zamyślenie.
— Słucham, o co chodzi? — zapytał.

— Potrzebujemy rady i może pewnych informacji — zaczął Jupiter. — Doktorze
Brandon, nocujemy na stryszku w szopie Newta McAfeego, stamtąd widać muzeum.

Zeszłej nocy coś tam zaszło...
Opowiedział następnie o dziwnej przygodzie Johna Cygana i o tym, że znaleźli

na łące odcisk stopy. Tu pokazał Brandonowi gipsowy odlew.
— Niepodobna, oczywiście, uwierzyć, że jaskiniowiec spaceruje sobie po łące —

mówił. — Ale ktoś tam był, a pan zwykł wyciągać wnioski ze znacznie uboższych
dowodów rzeczowych niż ten.

Brandon uśmiechnął się.
— Mówisz w taki sposób, że mam wrażenie, iż znalazłem się nagle w

dziewiętnastowiecznej powieści detektywistycznej. — Położył odlew na biurku. —
No cóż, jeśli mieliście nadzieję, że to było stworzenie prehistoryczne,

rozczaruję was. Osoba, która zostawiła ten ślad, nosi zazwyczaj buty. Jeśli ktoś
chodzi stale boso, jego stopa staje się szeroka, a palce są rozstawione. A ta

osoba ma stopę wąską. Ma także młotowaty paluch, co nie zdarza się u osób
chodzących bez butów.

— John Cygan powiedział, że to był jaskiniowiec — wtrącił Bob. — Mówił, że
miał długie, zmierzwione włosy i nosił skórę jakiegoś zwierzęcia.

James Brandon roześmiał się.
— Doprawdy sądzicie, że ludzie pierwotni nosili jakieś ubranie? Nie wiem, co

John Cygan mógł widzieć, ale ten, kto zostawił ten ślad, nie był jaskiniowcem.
Stopa, nawet gdybyśmy założyli, że martwy hominid mógł spacerować, jest nie

tylko wąska, ale także za duża.
— Za duża? — zdziwił się Pete. — Ależ ona jest mała! Ma tylko dwadzieścia

trzy centymetry długości.
— Ludzie pierwotni byli bardzo mali — powiedział Brandon. — Zmierzyłem

szkielet w jaskini i na tej podstawie mogę powiedzieć, że nasz jaskiniowiec,
kiedy stał i chodził, miał około dziewięćdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu.

Osoba zaś, która zostawiła ten ślad, musiała mieć co najmniej metr pięćdziesiąt
parę, metr sześćdziesiąt.

Brandon wstał i podszedł do stojącej pod ścianą szafy.
— Kiedy byłem w Afryce, miałem szczęście znaleźć niemal kompletnie zachowany

szkielet sprzed prawie dwu milionów lat. Jest trochę mniejszy od szkieletu z
Citrus Grove, ale da wam pojęcie o rozmiarach istot pierwotnych.

Otworzył kluczem podwójne drzwi szafy i rozwarł je na oścież. Wtem stanął jak
wryty, wpatrując się w puste półki.

— Znikł — wyszeptał.
Potem wziął głęboki oddech i zaczął krzyczeć:

— Nie ma! Nie ma go! Ktoś ukradł mój szkielet!

Rozdział 14
Notatki zmarłego


Tego wieczoru Jupiter odniósł małe zwycięstwo nad Newtem McAfeem. Powiedział
mu, że skoro tak wielu turystów wyjechało już z Citrus Grove, przeniosą się z

przyjaciółmi na pole kempingowe. McAfee szybko obniżył opłatę z dziesięciu
dolarów do trzech. Chłopcy zapłacili i chichocząc poszli , na stryszek.

Leżeli jakiś czas w ciemnościach, rozmyślając o wydarzeniach dnia. Wreszcie
odezwał się Pete:

— Czyste wariactwo. Sezon łowiecki na stare kości.
— Ciekaw jestem, kiedy skradziono wykopalisko doktora Brandona — powiedział

Bob. — Przyznał, że tak był zajęty innymi sprawami, że nie zaglądał do szafy od
dwu lub trzech miesięcy.

— To znaczy od wiosny, mniej więcej od czasu, kiedy zmarł doktor Birkensteen

background image

— dodał Jupe.
Pete jęknął.

— Tylko nie mówmy o tym znowu. Birkensteen nie ma nic wspólnego z tym
szkieletem. Żadnego związku poza tym, że tam mieszkał.

— Jest też problem Eleanor Hess — powiedział Jupe. — Czy kłamie o tej
wyprawie do Rocky Beach? Wiedziała, że idą na Harborview Lane. Czy nie byłoby

logiczne, żeby znała dokładny adres i nazwiska ludzi, którzy tam mieszkają?
— Słusznie — przytaknął Bob. — Kiedy się wypowiadała na ten temat, nie

patrzyła ci w oczy.
— I dlaczego brakuje kartek w kalendarzu Birkensteena? — ciągnął Jupe. — Co

na nich zanotował? Czy sam je wydarł, czy zrobił to ktoś inny?
— Słuchajcie! — Pete usiadł w swoim śpiworze. — Przypuśćmy, że Birkensteen

był w kontakcie z kimś w Rocky Beach i tak się stało, że napomknął mu o
jaskiniowcu. Mogło to nasunąć temu komuś pomysł kradzieży. Uznaliśmy, że

złodziejem jest ktoś z Citrus Grove, ale może to nieprawda. W mieście było dziś
mnóstwo przyjezdnych!

— To mogłoby być możliwe, tylko że Brandon odkrył jaskiniowca dopiero po
śmierci Birkensteena — powiedział Jupe.

— Och!
— Ale mogą być jakieś związki między tymi sprawami — mówił dalej Jupe. — Może

tylko nie tak bezpośrednie. Gdybyśmy tylko mieli te brakujące strony kalendarza.
A także notatki Birkensteena. Notatki z jego pracy w ostatnich dniach mogą

zawierać jakieś wskazówki.
— Możliwe, że uda się nam dowiedzieć czegoś w Rocky Beach — powiedział Bob. —

Mówiłeś, że Birkensteen szukał Harborview Lane. Znam tę ulicę. To krótka ślepa
uliczka, przecznica Sunset. Powiedzmy, że pojadę na Harborview i będę dzwonił od

drzwi do drzwi, mówiąc, że zaginęła teczka doktora Birkensteena i pytając, czy
nie zostawił jej, kiedy był w maju. Oczywiście nie dotarł nigdy tam, gdzie się

wybierał, ale jeśli któryś z mieszkańców Harborview znał go, jakoś na pewno
zareaguje. Pojadę rano wczesnym autobusem. Będę w Rocky Beach w dwie godziny.

— Świetnie — przystał Jupe. — Ja pójdę do fundacji i spróbuję znaleźć papiery
doktora Birkensteena. Może doktor Brandon mi pomoże. Był dziś usposobiony dość

przyjacielsko.
— A ja pojadę do Centerdale — postanowił Pete.

— Po co? — zapytał Bob.
— Nie bardzo wiem, ale to sąsiednie miasto i stamtąd był wysłany list z

żądaniem okupu. Może uda mi się tam coś znaleźć.
— Dobry pomysł — powiedział Jupe. Zamknął oczy i słuchał, jak zegar na

kościele wybija godzinę. Zaczął liczyć uderzenia, ale nie skończył. Zapadł w sen
i gdy obudził się potrząsany przez Pete'a, zdawało mu się, że spał zaledwie

minutę.
— Już prawie ósma — powiedział Pete. — Wstawaj!

Bob wstał wcześniej. Jupe i Pete spotkali się z nim przy kranie. Myli się,
trzęsąc się z zimna w porannym chłodzie.

Następnie zjedli solidne śniadanie w kawiarni na głównej ulicy i rozeszli
się. Jupe poszedł ulicą pod górę, do Fundacji Spicera.

Frontowe drzwi były otwarte i z wnętrza dobiegał głos pani Collinwood:
— Mogę przysiąc, że nie było jej wczoraj. Szukałam i szukałam.

Jupe zerknął przez otwarte drzwi. Pani Collinwood była w salonie. Tego ranka
nosiła brązowe, opadające do ramion włosy.

— Mówiłam ci, że się znajdzie — powiedziała towarzysząca jej kobieta. Ubrana
była w niebieski uniform i biały fartuch. W ręce trzymała odkurzaczkę z piór.

Pani Collinwood poprawiła perukę przed lustrem.
— Po prostu gdzieś ją zapodziałaś.

— Nie było jej tutaj — powtórzyła z uporem pani Collinwood. — Peruk się nie
zapodziewa.

Kobieta z odkurzaczką wyszła, a pani Collinwood zauważyła stojącego w progu
Jupitera.

— Pewnie przyszedłeś do Eleanor, ale nie ma jej jeszcze.
— A jest doktor Brandon? — zapytał Jupe.

— Jest, ale żeby chcieć się z nim dziś widzieć, trzeba nie mieć oleju w

background image

głowie. Wiesz, gdzie jest jego pokój.
Jupe podziękował jej i wyszedł na korytarz. Usłyszał archeologa, jeszcze nim

dotarł do jego pokoju. Dobiegały stamtąd krzyki Brandona, huki i trzaski, jakby
rzucał różnymi przedmiotami.

Jupe zatrzymał się przed drzwiami pracowni i zbierał odwagę, by zapukać.
Nagle drzwi otworzyły się. Na widok Jupe'a Brandon wrzasnął:

— O co chodzi?! Czego chcesz?!
— Tylko nie urwij chłopcu głowy! — odezwał się ktoś. Był to Terreano, który

siedział spokojnie w fotelu przy biurku Brandona.
Brandon otworzył usta, jakby zamierzał znowu krzyknąć, ale nagle uśmiechnął

się.
— Przepraszam. Wejdź.

Jupe wszedł do pracowni. Na podłodze poniewierały się książki i papiery,
stolik pod maszynę do pisania był przewrócony.

Terreano uśmiechnął się do chłopca.
— Wybacz bałagan. Doktor Brandon dawał upust pewnym silnym emocjom.

Brandon poczerwieniał i zmieszał się. Podniósł stolik i postawił go przy
biurku. Następnie dźwignął maszynę do pisania. Wałek spadł z niej i potoczył się

po podłodze.
— Och, do diabła! — krzyknął.

— Doktor Brandon nigdy nikogo nie uderzył, ale sprzęty traktuje twardo —
powiedział Terreano.

— A kto by się na moim miejscu nie wściekł? — odparował Brandon.
— Ten cymbał McAfee opowiada, że mu ukradłem jaskiniowca, bo bałem się, że

zwiedzający go podepczą, a potem wysłałem żądanie okupu, żeby odwrócić od siebie
uwagę. Następnie, według niego, schowałem szkielet, który tutaj miałem, żeby

wyglądało, że jakiś czubek lata dookoła i zabiera kości.
Popatrzył na Jupe'a.

— McAfee miał czelność zatelefonować do mnie i wszystko to mi powiedzieć!
Chętnie bym go zabił!

— James, nikt doprawdy nie wierzy, że cokolwiek ukradłeś — powiedział
Terreano. — McAfee szaleje, bo przepadł jego jaskiniowiec. Zadaje ciosy w

ciemno.
— Doktorze Brandon, czy to nie dziwne, że skradziono również pańskie

wykopalisko? — zapytał Jupe.
— To nie jest dziwne, to jest wredne! — warknął Brandon.

— Czy możliwe, że wchodzi w grę drugi złodziej? — indagował Jupe. — Załóżmy,
że ta sama osoba, która wzięła szkielet z pana szafy, ukradła jaskiniowca. Kto

wiedział o szkielecie w szafie?
Brandon zaczął nagle słuchać Jupitera.

— Mój Boże! Masz rację! Nigdzie nie opublikowano wiadomości, że znajduje się
w Citrus Grove. No, wiedzieli o nim ludzie z fundacji: pani Collinwood, obecny

tu doktor Terreano.
— A Eleanor Hess? — zapytał Jupe.

— Ta wystraszona myszka? Nie miałaby czelności ukraść szkieletu, nawet gdyby
o nim wiedziała. Chociaż... chociaż myślę, że ona mnie obserwuje. Przyłapałem

ją, jak mi się przyglądała. Popatruje na mnie ukryta za jakimś meblem. To bardzo
dziwne.

Terreano roześmiał się.
— To ty nie wiedziałeś? Podkochuje się w tobie. Łatwo to poznać. Wpada na

sprzęty, kiedy jesteś w pobliżu, i leci jej wszystko z rąk. Jest bardzo młoda.
Zadurzyła się w tobie niczym uczennica.

— Och, do diabła! — Brandon zaczerwienił się.
— Intryguje mnie pozycja, jaką zajmuje w fundacji Eleanor Hess — powiedział

Jupiter. — Zna panujące tutaj zwyczaje i wie o wszystkim, co dzieje się w domu
McAfeego.

Brandon spojrzał na Jupe'a uważnie.
— Dlaczego tak się tym interesujesz?

— Ja i moi przyjaciele jesteśmy detektywami — odpowiedział Jupe.
— Detektywami? — Brandon zachichotał.

— Tak — Jupe wyjął z kieszeni małą kartkę i podał Brandonowi. Widniał na niej

background image

tekst:

TRZEJ DETEKTYWI
Badamy wszystko

???
Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones

Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw
Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews

— Imponujące — Brandon podał kartkę doktorowi Terreano i puścił do niego oko.
— Nie jesteśmy amatorami, proszę pana — powiedział Jupe z godnością. —

Rozwikłaliśmy zagadki, z którymi nie mogli się uporać dużo starsi od nas
detektywi. Zazwyczaj działamy na zlecenie klienta. Jednak tym razem nie mamy

zleceniodawcy. Ale tajemnica uprowadzenia jaskiniowca jest wyjątkowa. Szalenie
zależy nam na odkryciu, co właściwie się stało.

— Nie tylko wam — powiedział Brandon szczerze. — Dobrze, mój ciekawski młody
przyjacielu. Zgadzam się, że Eleanor Hess ma tutaj intrygującą pozycję. Jest

siostrzenicą McAfeego i jednocześnie tutejszym pracownikiem. Ale brak jej
odwagi, żeby dokonać kradzieży.

— Była bardzo zaprzyjaźniona z doktorem Birkensteenem. Czy może istnieć jakiś
związek między jego podróżą do Rocky Beach a kradzieżą jaskiniowca? — zapytał

Jupe.
— Kiedy on umarł? — zastanowił się Terreano. — Ależ to było niemal trzy

miesiące temu! Jeszcze nim jaskiniowiec został odkryty!
— Mimo to, czy panowie wiedzą, dlaczego doktor Birkensteen pojechał do Rocky

Beach? — spytał Jupiter.
Brandon zmarszczył czoło.

— Nie. Nie zwierzał się żadnemu z nas.
— Myślę, że Eleanor wie, ale również się nam nie zwierza — powiedział Jupe. —

W kalendarzu spotkań doktora Birkensteena brakuje kartek. Stron z końca kwietnia
i początku maja. Ciekaw jestem, czy mógłbym zobaczyć jego notatki z tych dni.

Może zawierają jakąś poszlakę.
Brandon wymienił spojrzenie z Terreano i skinął głową.

— Wszystko jest nadal w pokoju Birkensteena. Nie ruszano jego papierów.
Wyszli na korytarz i udali się do laboratorium Birkensteena.

Znaleźli tam pliki notatek. Były starannie ułożone w tekturowych teczkach,
oznaczonych: “Czas reakcji”, “Zręczność manualna” i “Zdolność komunikacji”.

Znaleźli też zeszyty traktujące o bodźcach chemicznych i czasie poddawania
działaniu promieni Roentgena. Niektóre nosiły tytuły, których Jupe nawet nie

próbował zrozumieć.
— O wyjaśnienie trzeba by spytać innego genetyka — powiedział Terreano.

Jupe skinął głową.
— Niemniej jednak coś tu może być. Nawet jeśli wyda nam się odległe od

sprawy, może mieć związek z jaskiniowcem.
Jupe, Brandon i Terreano wzięli się do przeglądania notatek i w laboratorium

zapadła cisza. Po pewnym czasie Jupe powiedział:
— Brak notatek z eksperymentów po dziesiątym kwietnia.

Brandon przerzucił strony w notatniku, który czytał.
— Masz rację. W tym zeszycie ostatni zapis jest z dwudziestego piątego marca.

Sprawdzali ostatnie zapisy w jednym notatniku po drugim. Nie było nic po
pierwszych dniach kwietnia.

— Ależ wtedy nie przestał pracować — powiedział Brandon. — Pracował
codziennie. Był przy tym bardzo metodyczny. Robił notatki. Co się z nimi stało?

— To samo, co z kartkami z jego kalendarza — powiedział Jupiter.
Na stole laboratoryjnym leżała mała sterta czasopism. Jupe wziął jedno z nich

i zaczął przewracać strony. W połowie ktoś wetknął skrawek papieru jako
zakładkę. Na okładce czasopisma widniała pieczęć: “Własność Kalifornijskiej

Biblioteki Stanowej”.
— Doktor Birkensteen czytał o działaniu pentanu sodu na funkcjonowanie mózgu.

— Pentan sodu jest anestetykiem — powiedział Terreano. — Eliminuje ból i

background image

powoduje utratę świadomości.
Jupe wziął drugie czasopismo. Był to “Przegląd Amerykańskiego Towarzystwa

Medycznego” i zawierał artykuł o podtlenku azotu.
— Również stosuje się go do narkozy — powiedział Brandon. — Często używają go

dentyści. Jest nazywany gazem rozweselającym.
Inne czasopisma także zawierały artykuły o różnego rodzaju anestetykach.

— To proste. Operował od czasu do czasu swoje szympansy. Potrzebna mu była
narkoza — stwierdził Terreano.

— A wczoraj uśpiono całe miasto — powiedział cicho Jupe.
Przeszukali laboratorium. Nie znaleźli nic, co mogłoby być użyte do narkozy —

ani eteru, ani pentonalu sodu. Nie było nawet nowokainy.
Kiedy Jupe opuścił w końcu laboratorium, myśli jego skupione były na Eleanor.

Czy to ona zabrała notatki? A jeśli tak, to dlaczego? Jest przecież zbyt
nieśmiała, by odważyć się na kradzież. Ale czy na pewno?


Rozdział 15

Przybywa pytań


Zbliżało się południe, gdy Pete Crenshaw uznał, że niepotrzebnie traci czas.

Centerdale było większe od Citrus Grove, ale niewiele się od niego różniło. Były
tu dwa supermarkety zamiast jednego i cztery stacje benzynowe w miejsce dwóch w

Citrus Grove. Autobus nie zatrzymywał się przed apteką, ale pod miejskim
hotelem. Nic nie wyglądało podejrzanie. Poza tym Pete nie bardzo wiedział, czego

szuka.
Westchnął żałując, że nie poszedł z Jupe'em do Fundacji Spicera. W tym

momencie minął go stary, zakurzony samochód i skręcił w następną przecznicę. Za
kierownicą siedział Frank DiStefano.

Pete puścił się pędem do rogu ulicy, za którym znikł chłopiec-do-wszystkiego
z fundacji. Zobaczył, że DiStefano skręca w połowie przecznicy na podjazd

odrapanego budynku. Zaparkował i wszedł do domu, niosąc paczkę w brązowym
papierze.

Pete czekał. Po minucie lub dwu DiStefano wyszedł z budynku. Wsiadł do
samochodu, wycofał go z podjazdu i ruszył w stronę, gdzie stał Pete.

Ten odwrócił głowę, gdy samochód go mijał. DiStefano skręcił na rogu i
pojechał szybko w kierunku Citrus Grove, a Pete poszedł pod dom, przed którym

DiStefano parkował.
Stanął i wpatrywał się w budynek. Zastanawiał się, co powinien teraz zrobić,

gdy ulicą nadjechał inny samochód i skręcił na podjazd. Wysiadła z niego pulchna
kobieta. Miała krótkie, siwe włosy.

— Życzysz sobie czegoś? — zapytała.
— Nie, nie, proszę pani — odpowiedział Pete. Zastanawiał się chwilę, jak

wytłumaczyć swą obecność przed domem, po czym uśmiechnął się przyjaźnie. —
Myślałem, że może będę mógł się zabrać z powrotem do Citrus Grove z Frankiem

DiStefano. To jest, jeśli tu wróci. Właśnie widziałem, jak odjeżdżał.
— Och, trzeba było go zawołać. Obawiam się, że już dziś nie wróci. — Zdawała

się być przejęta problemem Pete'a. — Czy masz jak się dostać do Citrus Grove?
Nie pojedziesz chyba autostopem? To takie niebezpieczne!

— Nie, proszę pani, mogę pojechać autobusem.
— O, to dobrze — otworzyła bagażnik samochodu i zaczęła wyjmować z niego

torby z zakupami.
Pete pospieszył z pomocą. Wymruczała podziękowanie i poszła przodem do drzwi.

— Pani jest panią DiStefano? — zapytał Pete.
— Matką Franka? Ależ nie. Jestem jego gospodynią. Wynajmuje u mnie pokój.

Pete postawił torby na kuchennym stole.
— Mieszkasz w Citrus Grove? — zapytała kobieta i nie czekając na odpowiedź,

mówiła dalej: — Byłeś tam wczoraj, kiedy się stała ta straszna rzecz i wszyscy
zasnęli? Założę się, że coś się dostało do wody pitnej. Władze powinny się tym

zająć.

background image

— Zajęły się — powiedział Pete. — Zrobili analizę wody w laboratorium
kryminalnym. Niczego w wodzie nie wykryto.

Kobieta potrząsnęła głową.
— To przerażające. Myślałam wczoraj, że zamorduję Franka. Musiał akurat

takiego dnia zachorować i ominęły go wszystkie emocje. Istny cud, że częściej
nie choruje, skoro siedzi godzinami i słucha tej muzyki. A wczoraj tylko leżał w

łóżku i chrapał. Gdyby był w Citrus Grove, wszystko by mi opowiedział.
Przypuszczam, że coś by tam zauważył, choć interesuje go tylko własna osoba. Nie

wiem nawet, czy wie, że istnieją inni ludzie. Byłabym sama pojechała zobaczyć tę
jaskinię, ale gdzie bym tam zaparkowała samochód?

— Nie wiem — Pete zaczął się wycofywać z kuchni.
— Powiedzieć Frankowi, że tu byłeś? Jak się nazywasz? Nie, żeby zwracał kiedy

uwagę, jak się ludzie nazywają, ale nigdy nie wiadomo.
— Mam na imię Pete. On może mnie nie pamiętać.

— W każdym razie mu powiem — obiecała.
Pete wymknął się, wrócił na główną ulicę i złapał autobus do Citrus Grove.

Zastał Jupitera na podwórku McAfeego, gdzie siedział na starej huśtawce. Jupe
wysłuchał relacji z wyprawy do Centerdale i westchnął:

— Więc Frank DiStefano był na pewno wczoraj rano chory. Zastanawiałem się,
czy ma coś wspólnego z kradzieżą, ale chyba nie. Był jedyną znaną nam osobą,

która nie miała alibi, ale teraz ma. — Wzruszył ramionami. — Odpada.
Pete wyciągnął się na trawie, a Jupe siedział zamyślony, szczypiąc dolną

wargę, co oznaczało u niego stan najwyższej koncentracji. Tak zastał ich Bob,
gdy wrócił o czwartej.

— No i co? — zapytał Jupe.
— W dniu swojej śmierci Birkensteen był umówiony na spotkanie z doktorem

Henrym Childersem — oznajmił Bob tryumfalnie. — Childers mieszka na Harborview
Lane. Jest anestezjologiem w szpitalu Świętego Brendona w Santa Monica. Gdy go

zapytałem, czy doktor Birkensteen nie zostawił u niego teczki w maju, podskoczył
jak smagnięty biczem. Czekał na Birkensteena cały dzień na próżno. Oczywiście

dowiedział się później, że naukowiec zmarł.
— Anestezjolog — powtórzył Jupe. — Czy był przyjacielem Birkensteena?

— Nie. Spotkanie zaaranżował wspólny przyjaciel z uniwersytetu w Los Angeles.
Childers nie wiedział, w jakiej sprawie Birkensteen chciał się z nim widzieć, i

przyjaciel z uniwersytetu nie wiedział tego również. W każdym razie, pomyślałem
sobie, że to bardzo interesujące, że jest anestezjologiem, i zapytałem go, czy

istnieje środek tak silny, że może uśpić w ciągu sekund całe miasto.
— No i co?! — wykrzyknął Jupe. — Co powiedział?

— Powiedział, że nie istnieje. Słyszał, co się tu wczoraj stało, mimo to
powiedział, że nie ma takiego środka.

— Hm... — mruknął Jupe.
W tym momencie na kuchenny ganek wyszła Eleanor. Skinęła chłopcom głową i

udała się do szopy. Jej wujek wybiegł za nią.
— Ellie, dokąd jedziesz? — zawołał.

— Doris Bayton zaprosiła mnie na kolację — odpowiedziała.
— Wróć tylko wcześnie — ostrzegł McAfee.

Zawarczał silnik pikapa i Eleanor wyjechała z szopy. Newt obserwował ją, gdy
odjeżdżała.

Jupe wstał z huśtawki i zbliżył się, odchrząkując. McAfee odwrócił się i
stanęli twarzą w twarz.

— Ciekawe, czy dostał pan jakąś wiadomość od złodzieja? — zapytał Jupe.
— Nie i nie wiem, czy ci powiem, jak dostanę — odparł McAfee opryskliwie i

wrócił do domu.
Chłopcy spędzili wieczór częściowo w kawiarni “Próżniak”, rozmawiając o

anestetykach, a częściowo snując się po mieście.
Eleanor wróciła do domu po północy. Leżąc na stryszku, chłopcy słyszeli, jak

wprowadziła pikapa do szopy. Słyszeli również krzyki McAfeego, który wypytywał
Eleanor, gdzie była do tej pory. Gdy weszła do domu, okna zostały zatrzaśnięte,

dochodziły tylko stłumione pokrzykiwania i płacz.
— Na litość boską! — wybuchnął Pete. — Ile ona ma właściwie lat? Traktują ją

jak małą dziewczynkę.

background image

— Jest dostatecznie dorosła, żeby się stąd wynieść — powiedział Bob.
W końcu wszystko ucichło i chłopcy zasnęli. W poniedziałek rano obudzili się

wcześnie i wyszli, nim ktokolwiek ruszył się w domu. Po śniadaniu zatelefonowali
do Lesa Wolfa, aby dowiedzieć się, kiedy wraca do Rocky Beach. Z radością

przyjęli wiadomość, że musi pozostać w Citrus Grove przynajmniej o jeden dzień
dłużej.

Szli ulicą Główną pod górę, gdy zobaczyli Eleanor, jadącą pikapem w dół.
Podjechała na stację benzynową koło parku i zabrała się do napełniania baku.

— Musiała mieć z przyjaciółką niezłą przejażdżkę — powiedział Bob. —
Widziałem wczoraj McAfeego, jak napełniał bak, i jeśli dziś jest pusty...

Urwał, gdyż pompa benzynowa zadzwoniła dwa razy i zatrzymała się. Eleanor
wyciągnęła wąż z baku, założyła nakrętkę, wyjęła z kieszeni pieniądze i

zapłaciła obsługującemu.
— Dwa galony i trochę — powiedział Jupe, obserwując odjeżdżającą Eleanor. —

Tym pikapem powinno tego starczyć na jakieś siedemdziesiąt kilometrów. Mogłaby
pojechać na przykład do Centerdale, co?

— Może ta przyjaciółka mieszka w Centerdale? A może Eleanor pojechała spotkać
się z kimś innym? Może napełniła bak, żeby wujek nie wydziwiał, gdzie się

podziała benzyna? — snuł domysły Pete.
Jupiter wykrzywił się.

— Nie mamy powodów do podejrzeń. Naprawdę nie mamy powodu, żeby podejrzewać
ją o cokolwiek. To tylko domysły. Może byłoby rozsądne, a także bardziej

skuteczne, gdyby ją otwarcie zapytać, czy wie coś o jaskiniowcu, coś, co byłoby
dla nas pomocne.

— Będzie kłamać — powiedział Bob. — Kłamała o tej podróży do Rocky Beach, no
nie?

— Tak myślę. Ale ona wydaje się taka samotna. Może odczuje ulgę, jak się
przed kimś wygada. W końcu nie mamy nic do stracenia.

— Słusznie — zgodził się Bob. — Ale jeśli chcesz z nią rozmawiać, zrób to
może lepiej sam. Będzie płakać, a to zawsze wprawia mnie w podły nastrój. Poza

tym, ona może poczuć się osaczona, kiedy zaczniemy ją wypytywać wszyscy trzej.
— Masz rację — przyznał Jupe.

Gdy chłopcy dotarli do domu McAfeego, okazało się, że Eleanor wyszła już do
fundacji. Jupe zostawił więc przyjaciół i poszedł się z nią zobaczyć. Właśnie

zamierzał nacisnąć dzwonek u drzwi fundacji, gdy usłyszał podniesiony głos
Eleanor:

— Jak to jest za późno?! Nie może być za późno!
Jupe cofnął się. Okno salonu było otwarte, podszedł i zajrzał do środka. Nie

było tam nikogo. Martwe oczy zwierzęcych głów na ścianach patrzyły nieruchomo na
pokój.

— Co mnie obchodzi, że już do niego telefonowałeś? — mówiła Eleanor. —
Zadzwoń jeszcze raz i powiedz, że to były żarty.

Jupe przypomniał sobie, że w korytarzu na ścianie wisiał telefon. Z tego
aparatu Eleanor najwyraźniej teraz korzystała.

— Kłamiesz! — krzyknęła. — Nie zrobiłeś tego dla mnie. Nic cię nie obchodzi,
co się ze mną stanie!

Nastąpiła krótka przerwa, po czym Eleanor powiedziała:
— Dobrze, dowiesz się, co zamierzam zrobić.

Telefon brzęknął, gdy odwiesiła słuchawkę. Jupe odszedł od okna. Po chwili
frontowe drzwi otworzyły się z trzaskiem i ukazała się Eleanor. Szła z

podniesioną głową, miała zaciśnięte usta i nie patrzyła ani w lewo, ani w prawo,
zbiegając ze schodów i mijając furtkę.

Jupe poszedł za nią, ale jej nie zawołał. Widział, jak zbacza w połowie drogi
na pole przy domu McAfeego, przecina je idąc w kierunku szopy i otwiera jej

drzwi na oścież.
Pete i Bob na stryszku podeszli do okna i patrzyli na wyjeżdżającego pikapa.

Eleanor manewrowała nim ostro, wyjechała na drogę i szybko skręciła w stronę
miasta.

Gdy nadszedł Jupe, Pete i Bob wyszli z szopy.
— Dokąd ona pojechała? — zapytał Pete.

— Nie wiem — odpowiedział Jupe. — Jest o coś wściekła. Myślę, że w końcu

background image

zdecydowała się działać.
— Nie tylko ona — powiedział Bob. — Newt McAfee wyszedł dziesięć minut temu,

miał ponurą i zawziętą minę, a jego żona wykrzykiwała za nim, żeby już nie
wydawał więcej pieniędzy. Nie zwracał uwagi na te krzyki. Poszedł do miasta.

— Okup — powiedział Jupe po namyśle. — Poszedł zapłacić okup! Nareszcie coś
zaczyna się dziać!


Rozdział 16

Podwójna niespodzianka


— Chodźcie! Zobaczymy, jak Newt załatwia przekazanie okupu! — zawołał Jupe i

puścił się pędem w stronę miasta.
— Jak on to zamierza zrobić? — zapytał Pete, gdy zrównał się z Jupe'em. — Nie

wziął samochodu.
— Więc na razie tylko się układa — powiedział Jupe niecierpliwie. — Chodźcie!

Chłopcy zeszli w dół ulicy Głównej. Mijali właśnie mały park, gdy zobaczyli
McAfeego wychodzącego z kawiarni “Próżniak”. Towarzyszył mu pan Carlson,

właściciel kawiarni i jeszcze dwóch mężczyzn. Jupiter rozpoznał w jednym z nich
właściciela apteki. Wszyscy czterej poszli w stronę banku na rogu. Z motelu

wybiegł jeszcze jeden mężczyzna i przyłączył się do nich.
— Tak, jak przewidywałem — powiedział Jupe. — Wszyscy przedsiębiorcy w

mieście czerpią korzyści z jaskiniowca, więc złożą się na okup.
Jupe usiadł na jednej z ławek w parku. Widział stamtąd, jak dyrektor banku

wychodzi zza swego biurka na spotkanie pięciu panom. Wyglądał bardzo poważnie,
gdy ściskał dłoń Newtowi i skinął głową pozostałym. Następnie poprowadził

wszystkich do pokoju w głębi banku.
— Co teraz robimy? — zapytał Bob.

— Czekamy. Nie powinniśmy czekać długo — odparł Jupe.
Pięć minut później, gdy zegar na wieży kościelnej wybijał właśnie dziesiątą,

Newt McAfee wyszedł z banku. Niósł płócienną bankową torbę na pieniądze i był z
nim właściciel kawiarni.

— Aha! — powiedział Jupiter.
McAfee i jego towarzysz przeszli na plac parkingowy koło kawiarni. Wsiedli do

zaparkowanego tam volkswagena i odjechali.
— Czuję, że nie wyjechali na długo — Jupe zrobił gest w stronę banku.

Wychodzili stamtąd dwaj panowie, którzy przyszli wcześniej z McAfeem, i dyrektor
banku. Kilka minut stali na chodniku przed bankiem. Na ich twarzach widoczne

było napięcie i niepewność. Wreszcie udali się do kawiarni “Próżniak” i usiedli
przy stoliku blisko bufetu.

Chłopcy czekali, a zegar na wieży wybił najpierw kwadrans po dziesiątej,
potem wpół do jedenastej. Wreszcie nadjechali Newt i jego towarzysz i

zaparkowali samochód. Weszli do kawiarni, a Newt nie miał już płóciennej torby.
— Macie odwagę przyłączyć się do nich? — zapytał Jupe.

Wstał i przeszedł ulicę. Po chwili wahania pozostali dwaj chłopcy poszli za
nim.

Oprócz mężczyzn, zgromadzonych przy stoliku koło bufetu, barmana i kelnerki,
napełniającej cukierniczki, kawiarnia była pusta, McAfee spojrzał na nich, po

czym odwrócił wzrok. Chłopcy zajęli stolik naprzeciw, po drugiej stronie
przejścia. Jupe skinął przyjaźnie głową.

— Czekacie panowie na telefon od złodzieja? — zapytał.
McAfee rozdziawił usta i zamknął je z powrotem.

— Dostarczyliście mu już okup we wskazane miejsce, prawda? — kontynuował
Jupe.

McAfee zerwał się od stolika i złapał Jupe'a za koszulę.
— Skąd wiesz? — warknął. — Ty... ty bierzesz w tym udział! Cały czas nas

szpiegowałeś.
Jupe nie próbował się uwolnić. Powiedział po prostu:

— W niczym nie biorę udziału.

background image

— Newt, dajże spokój — odezwał się właściciel kawiarni.
McAfee patrzył wilkiem, ale puścił koszulę Jupe'a.

— Przestępstwa są hobby moim i moich przyjaciół — mówił Jupe swobodnie. —
Więcej niż hobby, to powołanie. Tylko że my przestępstw nie popełniamy. Staramy

się je wykrywać i często się nam to udaje.
— Łobuz! — warknął McAfee i wrócił do swego stolika.

— Czy pan myśli, że złodziej powie panu, gdzie są kości Jaskiniowca? —
zapytał Jupe.

McAfee nie odezwał się, ale właściciel kawiarni odpowiedział:
— My... my w żaden sposób nie możemy być tego pewni. Możemy tylko żywić

nadzieję.
Jupe skinął głową. Mijały minuty.

— Przypuśćmy, że ktoś znajdzie te pieniądze — odezwał się bankier.
— Przypuśćmy, że ktoś właśnie zjadł drugie śniadanie na tym polu piknikowym

i...
— Zamknij się! — napadł na niego Newt. Robił wrażenie chorego. Na czoło

wystąpiły mu krople potu.
Bob podparł się na łokciach i zaczął głośno rozważać, gdzie by można ukryć

kości jaskiniowca.
— W filmach bandyci przechowują łup w skrytkach na dworcu autobusowym. Ale tu

nie ma dworca autobusowego. Czeka się na autobus pod apteką.
— Ale jest stacja kolejowa — powiedział Jupiter.

W kawiarni zapadła martwa cisza. McAfee i właściciel kawiarni odwrócili się
do okna i patrzyli w kierunku małej stacji kolejowej za parkiem. Wyglądała jak

zawsze — brudna i odrapana.
— Na Boga! — wykrzyknął właściciel kawiarni.

Z łoskotem zerwali się od stolika i ruszyli do drzwi. McAfee wysunął się na
czoło.

Chłopcy pobiegli za nimi. Pozostali tylko parę metrów w tyle, gdy McAfee
wpadł pod okap budynku dworcowego i pochylony zaglądał do środka przez klejące

się od brudu okna.
— Proszę niczego nie dotykać! — krzyknął Jupe. — Tam mogą być odciski palców!

McAfee odskoczył od okna i rzucił się do drzwi.
Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej zaczął się gromadzić tłum. Z

supermarketu nadbiegali kupujący, gospodynie wybiegały z domów. James Brandon i
Philip Terreano przejeżdżali właśnie samochodem Brandona i. zatrzymali się. Z

apteki nadszedł Elwood Hoffer i przystanął na obrzeżu tłumu.
McAfee natarł na drzwi raz, drugi, trzeci. Wreszcie otworzyły się przy

akompaniamencie trzasku pękającego drewna.
Tłum natarł na budynek dworca.

— Nie zbliżać się! — wykrzyknął McAfee. — Niczego nie ruszać!
Wszyscy zastygli.

W hali dworcowej zobaczyli tylko odrapany kufer. Stał na podłodze pośrodku
pomieszczenia. Wokół niego widniały ślady, wskazujące, że został wciągnięty

przez okno.
— To w tym są te kości? — zapytał ktoś. Właściciel kawiarni podniósł wieko

kufra i krzyknął:
— Ooch!

James Brandon przecisnął się przez tłum. Popatrzył na szczątki w kufrze —
stertę fragmentów, w których z trudem można było rozpoznać kości oraz czaszkę z

oczodołami skierowanymi w sufit.
Brandon zaczerpnął powietrza. Twarz mu zbladła, potem nabiegła krwią.

Odwrócił się do McAfeego.
— Co to jest? — zapytał.

McAfee cofnął się otumaniony.
Philip Terreano położył Brandonowi dłoń na ramieniu.

— Spokojnie, James — powiedział, po czym zwrócił się do McAfeego. — To
jakaś... jakaś straszliwa pomyłka. Może się grubo mylę, ale to wyraźnie są kości

afrykańskiej istoty człekokształtnej, które James Brandon przywiózł...
— Chce mnie pan oszukać! — wrzasnął McAfee. — To jest mój jaskiniowiec!

Brandon opanował się z widocznym wysiłkiem.

background image

— Znajdzie pan etykietki na tych kościach — powiedział. — Oznaczyłem na nich
datę i miejsce ich znalezienia.

— Panie Carlson! — krzyknął ktoś z dworu. — Panie McAfee!
Tłum rozstąpił się i przepuścił barmana z kawiarni.

— Jakiś facet właśnie dzwonił. Mówił, że jak pan chce swojego jaskiniowca, to
ma pan szukać w kufrze na stacji... — barman wybałuszył oczy na kufer — tak jak

pan już zrobił.
— Widzicie?! — krzyczał McAfee. — To są kości z mojej jaskini! To muszą być

one. Jakżeby inaczej złodziej wiedział, gdzie są? Chyba że... chyba że to
wszystko to jakieś oszustwo.

Oczy McAfeego rozszerzyły się w furii.
— Kant! — wrzasnął. — Wszystko od początku! Wszystko kant! Skoczył na

Brandona i usiłował zacisnąć mu ręce na gardle.
— Podrzuciłeś te kości do mojej jaskini! Udawałeś tylko, że je znalazłeś!

Chciałeś, żeby ludzie myśleli, że taki z ciebie ważniak! Wyzyskałeś mnie!
Brandon podniósł pięści, ale Terreano go powstrzymał.

— No, no, spokojnie!
Na stację wszedł szeryf. Skierował się do McAfeego i Brandona. W tym momencie

Jupiter odwrócił od nich spojrzenie i dostrzegł w tłumie doktora Hoffera. Był
wpatrzony w Brandona. W jego małych ciemnych oczach błyszczało zainteresowanie,

a na twarzy naukowca malował się wyraz zadowolenia.

Rozdział 17
Jupe znajduje odpowiedź


— James Brandon jest osobą szanowaną. Nie potrzebuje rozgłosu i nigdy by nie
pozorował odkrycia! — oświadczył Terreano.

— Musiał to zrobić. Skąd by złodziej wiedział, że tu są te kości? — upierał
się McAfee.

Jupiter zbliżył się do nich.
— Złodziej je tu włożył — powiedział cicho.

Brandon rzucił mu piorunujące spojrzenie.
— Słuchaj no, ty młodociany...

— Chwileczkę! — krzyknął Jupe. — Proszę posłuchać! To jest przecież
oczywiste! Były dwa zestawy kości, zgadza się?

— Zgadza się — powiedział Brandon.
— Poprzedniej nocy pan McAfee wynajął człowieka, zwanego przez was Cyganem,

do pilnowania muzeum, by nikt się tam nie wkradł. John Cygan obozował przy
muzeum i w nocy został obudzony przez kogoś, kogo określił jako jaskiniowca.

Przyszedł do szopy, w której spaliśmy, i pobudził nas. Powiedział nam, że
jaskiniowiec odszedł przez łąkę, miał zmierzwione włosy i nosił skórę jakiegoś

zwierzęcia.
Cokolwiek John Cygan zobaczył, nie był to człowiek pierwotny, którego

szczątki spoczywały w jaskini. Jestem pewien, że zobaczył kogoś, kto przebrał
się za jaskiniowca i kto miał klucz do muzeum, prawdopodobnie wzięty z kuchni

McAfeego. Złodziej zabrał szkielet z jaskini i umieścił w jego miejsce
wykopalisko afrykańskie, przechowywane w pracowni doktora Brandona. Następnie

zamknął muzeum na klucz i uciekł przez łąkę ze znaleziskiem amerykańskim.
— Idiotyzmy! — wykrzyknął McAfee. — Po co by ktoś zrobił coś tak

kretyńskiego?
— Ktoś mógł chcieć zdyskredytować doktora Brandona — odparł Jupe. — Prędzej

czy później kości w jaskini zostałyby zbadane przez ekspertów. Dowiedziono by,
że są to kości afrykańskiego stworzenia człekokształtnego, co więcej, opatrzone

etykietkami, na których doktor Brandon własnoręcznie napisał, skąd pochodzą!
Terreano potrząsnął głową:

— Ale Brandon sfotografował kości w jaskini. Kiedy się weźmie pod uwagę, że
dwa komplety kości leżały w jaskini w różnym czasie, można założyć, że różnice

powinny być widoczne. Fotografie by je wykazały.

background image

— Czy te fotografie byłyby argumentem rozstrzygającym? — zapytał Jupiter. —
Czaszka amerykańskiego szkieletu była częściowo zakopana w ziemi. Każdy mógłby

stwierdzić, że Brandon podrzucił kości znalezione w Afryce i sfotografował je.
— I to właśnie zrobił! — oświadczył McAfee. — Podrzucił te swoje kości. Potem

ktoś inny je sprzątnął i teraz są tutaj. A ja i moi przyjaciele straciliśmy
dziesięć tysięcy dolarów na coś, czego się nie da pokazać! Podam cię do sądu! —

pogroził Brandonowi i odszedł.
Brandon patrzył za nim z wściekłością. Potem pochylił się nad kufrem i zaczął

wyjmować kości.
— Przykro mi, doktorze Brandon — odezwał się szeryf. — Nie możemy pozwolić

panu na zabranie tych kości. Musimy zarekwirować kufer z całą zawartością. To
dowód rzeczowy.

Brandon skrzywił się zirytowany i również wyszedł. Gapie zaczęli się
rozchodzić. Chłopcy przeszli na ulicę Główną i przystanęli w słońcu. Pete

uśmiechnął się szeroko.
— Rozwiązałeś sprawę!

— Niezupełnie — powiedział Jupe. — Przedstawiłem tylko jedno z możliwych
wyjaśnień. Nie uzyskamy prawdziwego rozwiązania, dopóki się nie dowiemy, kto

udawał jaskiniowca i kto uśpił całe miasto. A także, gdzie jest to, co doktor
Brandon odkrył w jaskini.

Chłopcy skierowali się w stronę domu McAfeego, ale nie uszli nawet paru
metrów, gdy zawołał ich Frank DiStefano. Chłopak-do-wszystkiego z fundacji

zaparkował samochód przy krawężniku i stał patrząc na grupki ludzi wciąż
zgromadzonych koło stacji kolejowej.

— Hej, co się dzieje? — zawołał. — Stało się coś? Co ci wszyscy ludzie tu
robią?

— Kości skradzione z jaskini znalazły się w kufrze na dworcu — odpowiedział
Bob.

— O, świetnie! — ucieszył się DiStefano. — I co? Złapali faceta, który to
zrobił? A może McAfee i jego kumple zapłacili okup?

— Zapłacili dziś rano — powiedział Jupiter.
DiStefano skinął głową.

— Dobry interes. Tak więc teraz wszyscy są szczęśliwi.
— Niezupełnie. Są komplikacje — powiedział Jupe i nagle przyszła mu do głowy

pewna myśl. — Czy widziałeś Eleanor Hess?
DiStefano potrząsnął głową.

— Nie. Dlaczego?
— Chciałem ją o coś zapytać. Myślę, że pojechała do Centerdale. Jedziesz tam?

— Aha. Podwieźć was?
Wskoczył za kierownicę swego samochodu i pochylił się, żeby otworzyć drzwi z

drugiej strony. Pete i Bob odsunęli sprzęt do nurkowania i usadowili się na
tylnym siedzeniu. Jupe usiadł koło DiStefano.

Samochód odbił od krawężnika i potoczył się w dół ulicy. Mijali sklepy i
stację kolejową, następnie miejski basen pływacki, gdzie dzieciaki wspinały się

na trampolinę i skakały do wody.
— Wygląda, że mają radochę, co? — odezwał się DiStefano. — Sam bym to chętnie

robił, gdybym tylko umiał pływać.
Za miastem samochód przyspieszył, jadąc krętą drogą do Centerdale.

Jupe obejrzał się na Pete'a. Pete trzymał w rękach maskę do nurkowania i
marszczył czoło. Gdy podniósł wzrok, ich spojrzenia spotkały się i Jupe

potrząsnął lekko głową. Pete odłożył maskę i odchylił się na oparcie.
Jupe rzucił okiem na DiStefano. Ten uśmiechał się do siebie, a jego wargi

ułożone były w bezgłośne pogwizdywanie.
Na siedzeniu między DiStefano a Jupe'em rozrzucone były różności — papierki

od gumy do żucia, plastykowe pudełko z oderwanym wiekiem, pusta puszka po napoju
i rozerwana koperta, na której coś napisano zielonym długopisem.

Jupe wziął kopertę. DiStefano zanotował na niej sprawy do załatwienia.
Zapiski jak: “Pompa paliwowa”, “A. i J. Akcesoria samochodowe, gotowe we wtorek”

i “Usł. nauk. Wadlee Road”.
Jupe odłożył kopertę.

— Nie pływasz? — powiedział do DiStefano.

background image

— Nie.
— Ale wozisz cały sprzęt do nurkowania.

— Ach, o to ci chodzi! To nie moje. Trzymam to tutaj dla przyjaciela.
— Naprawdę? — głos Jupe'a był niski i natarczywy. DiStefano spojrzał na niego

i szybko odwrócił wzrok.
Byli już dobrze za miastem. Otwarta szosa wysadzana była po obu stronach

drzewami. DiStefano nacisnął lekko hamulce i nasłuchiwał z przekrzywioną głową.
— A to co? — powiedział.

— Co? — zapytał Jupe.
— Ten hałas w motorze. Nie słyszysz?

Zjechał na pobocze szosy, zaciągnął hamulec i otworzył drzwiczki.
Pete zmarszczył czoło.

— Ja nic nie słyszałem — powiedział.
— Może masz przytępiony słuch — DiStefano wysiadł już z samochodu. Pochylił

się i popatrzył na chłopców z drwiącym uśmiechem.
Jupe westchnął i powiedział:

— Sprzęt płetwonurka. Teraz nabiera to sensu. W laboratorium Birkensteena był
anestetyk, środek do narkozy, działający w ciągu sekundy i zdolny uśpić całe

miasto, który wyparowuje nie zostawiając śladu. A ty nie chciałeś tego wdychać
lub opryskać się nim. Włożyłeś więc maskę i strój płetwonurka. John Cygan

myślał, że widzi potwora z jednym okiem i kłamie. To, co naprawdę zobaczył w
ułamku sekundy przed zapadnięciem w sen, to była maska z przewodami ze zbiornika

powietrza.
DiStefano wpatrywał się w niego, na jego twarzy nie było żadnego wyrazu.

— Eleanor Hess pojechała rano zobaczyć się z tobą. Gdzie teraz jest — zapytał
Jupe.

Wtem zobaczył, za późno niestety, plastykowy rozpylacz w ręku DiStefano. Był
prawdopodobnie wetknięty obok siedzenia kierowcy. DiStefano wyciągnął go teraz i

wycelował w Jupe'a.
Pete krzyknął i zaczął gramolić się z tylnego siedzenia.

DiStefano zacisnął plastykową butelkę i mokra mgła pokryła twarze wszystkich
trzech chłopców.

DiStefano cofnął się i zatrzasnął drzwi samochodu. Jupe poczuł słabość w
rękach i nogach i osunął się na siedzenie. Ciemność zamykała się wokół niego,

ciężka, nieprzenikniona. Mimo że zdawało mu się, iż spada gdzieś i spada, przez
krótką chwilę miał moment olśnienia.

Już znał odpowiedź!

Rozdział 18
Ucieczka... i pojmanie


Jupe nie spał. Czuł zapach pleśni i słyszał gdzieś blisko siebie czyjś oddech
i poruszenia.

Wciąż jednak było ciemno!
Jupe usiadł i poczuł pod rękami ziemię. Ktoś pojękiwał w ciemnościach.

— Kto to? — zapytał. Wyciągnął rękę i dotknął kogoś. Rozległ się piskliwy
krzyk.

— Eleanor?
— Przestań! — krzyknęła Eleanor. — Daj mi spokój!

Gdzieś obok jęknął Pete i Bob coś wymamrotał.
— Wszystko w porządku — Jupe starał się mówić spokojnie. — To ja, Jupiter.

Pete, nic ci się nie stało? Bob?
— Mnie... mnie nic — powiedział Pete. — Gdzie, u licha, jesteśmy?

— Bob?! — zawołał Jupe.
— Okay — odpowiedział Bob.

— Eleanor, czy wiesz, gdzie jesteśmy? — zapytał Jupe.
— W starym opuszczonym kościele — odpowiedziała — który cały się wali. Pod

podłogą jest piwnica, gdzie wkładają... wkładają trupy!

background image

Zaczęła płakać, a raczej szlochać rozdzierająco.
— Nigdy stąd nie wyjdziemy! Nikt tu nie przychodzi!

— O rany! — jęknął Pete.
— Krypta w zrujnowanym kościele — powiedział Jupe. — Ale... ale, Eleanor,

stąd musi być wyjście. Jak dostaliśmy się tutaj?
— Jest klapa w podłodze u szczytu schodów, ale została zamknięta na dobre.

Widziałam ją przez moment, kiedy Frank ją otworzył i zaglądał do środka, ale
potem znowu mnie uśpił.

— Rozpylaczem — powiedział Jupe.
Eleanor wysiąkała nos. Zdawało się, że stara się opanować.

— Byłam taka wściekła na Franka! Rano pojechałam zobaczyć się z nim.
Powiedziałam mu, że jeśli nie zwróci jaskiniowca, zatelefonuję do szeryfa i

wezmą go do więzienia. A on na to, że jak on pójdzie do więzienia, to ja też.
Ale mnie już było wszystko jedno.

— I wtedy cię załatwił tym sprejem? — zapytał Pete.
— Tak. Byłam przerażona, gdy obudziłam się tutaj w ciemnościach. Krzyczałam i

krzyczałam, ale nikt nie nadchodził. Bałam się ruszyć, bo może tu jest jakaś
dziura albo węże, czy coś takiego. Po długim czasie Frank otworzył klapę i

zobaczyłam, gdzie jestem. Zaczęłam wchodzić na schody, ale Frank spryskał mnie
znowu tą substancją i ponownie zapadłam w sen. Chyba spałam, kiedy was tu

wpakował.
— Substancja chemiczna w butelce plastykowej Franka została wynaleziona przez

doktora Birkensteena, prawda? — upewnił się Jupe.
— Tak. Nazwał ją 4-23, ponieważ pierwszy raz użył jej w kwietniu,

dwudziestego trzeciego. Mówił, że jego szympansy żyją zbyt szybko, za wcześnie
umierają, więc chciał temu zapobiec. Substancja usypiała szympansy, i to

wszystko. Doktor Birkensteen był rozczarowany, ale sądził, że może lekarze
zechcą stosować substancję przy operacjach, gdyż zdawała się nie powodować

żadnych ubocznych skutków.
— Pojechał więc do Rocky Beach zobaczyć się z anestezjologiem i zmarł, nim

osiągnął cel swej podróży — dokończył Jupe. — Możemy się domyślić reszty.
Powiedziałaś o substancji Frankowi DiStefano i któreś z was wpadło na pomysł

uśpienia całego miasta i zabrania kości z jaskini.
Jupe oczekiwał ponownego wybuchu płaczu, ale Eleanor była spokojna.

— Myślałam, że poprosimy tylko o trochę pieniędzy — powiedziała. — Chciałam
zdobyć paręset dolarów, żeby móc stąd wyjechać i mieć na życie, póki nie znajdę

pracy. Frank mnie oszukał. Powinnam była się tego domyślić. To moja wina.
Następny, który zechce mną manipulować, niech się lepiej ma na baczności.

— Brawo! — powiedział Pete — ale lepiej spróbujmy wydostać się stąd, bo nie
doczekasz następnej okazji.

Wstał i zaczął ostrożnie posuwać się w ciemnościach, jeden krok, potem drugi,
za trzecim potknął się o coś i omal nie upadł.

— Schody — powiedział.
— Poczekaj chwileczkę — odezwał się Bob i z wyciągniętymi do przodu rękami

dotarł do Pete'a. Razem weszli powoli na schody, trzymając się ścian krypty.
Wreszcie nie dało się iść dalej — znaleźli się pod klapą, która, jak powiedziała

Eleanor, była szczelnie zamknięta.
Pete przykucnął pod nią, wparł się w nią plecami i starał się wyprostować

nogi. Klapa nie drgnęła.
Bob zaczął walić w nią pięściami, ale nadaremnie.

— Musi być jakiś sposób — powiedział.
— Nie ma sposobu — głos Eleanor drżał, ale nie płakała. — Ugrzęźliśmy tu i

jeśli Frank nie wróci, żeby nas wypuścić, nie będziemy... nie będziemy...
— Mniejsza o to — wtrącił Jupiter szybko. — Wróci.

— Może wcale nie będzie musiał wracać — powiedział Bob. — Pete, czujesz
przeciąg? Ciągnie przez ściany.

Pete nie odpowiedział. Obaj zaczęli obmacywać cegły w grubym murze krypty.
Cegły były stare i zmurszałe, a zaprawa między nimi wykruszona w wielu

miejscach.
— Musimy być ponad poziomem ziemi — stwierdził Bob. — To świeże powietrze

dochodzi przez szczeliny w murze.

background image

Połączył zaciśnięte w pięści dłonie i bokiem uderzał w ścianę. W pewnym
momencie zawołał:

— Rusza się! Ta jest luźna!
Zaczął drapać paznokciem i wykruszyło się sporo zaprawy. Wreszcie z

chrobotem, wyciągnął cegłę.
— Hura! — krzyknął.

Cegła spadła na podłogę krypty i rozbiła się.
— Hej, uważaj! — zawołał Jupe z ciemności.

— Przepraszam.
Bob uchwycił następną cegłę. Grzebał, szarpał, drapał i ciągnął, aż wyszła z

muru.
Z trzecią poszło łatwiej, potem z czwartą. Za pierwszym rzędem cegieł

znajdowała się zaprawa, która rozpadła się niemal za dotknięciem, a za nią
ciągnął się następny rząd cegieł.

Pete przyszedł Bobowi z pomocą i pchał ze wszystkich sił. Dwie cegły wypadły
na zewnątrz i potoczyły się po ziemi.

Eleanor i chłopcy zobaczyli dzienne światło!
Potem już poszło gładko. Ciągnęli cegły, kruszyli i wydrapywali zaprawę,

pchali i szarpali. Wkrótce Bob zdołał przecisnąć się przez otwór. Był brudny,
podrapany i palce mu krwawiły.

W minutę później pozostali uwięzieni usłyszeli dobiegające z góry szuranie.
Bob usuwał ciężkie belki i kamienie, którymi DiStefano zabarykadował klapę

wejściową. Gdy czekali, Jupe oglądał kryptę w świetle dochodzącym z otworu w
murze. Było to długie, wąskie i niezbyt duże pomieszczenie. Wzdłuż wewnętrznej

ściany ziały czernią nisze, w których kiedyś stały trumny. Jupe wzdrygnął się na
myśl, że niewiele brakowało, by sami potrzebowali trumien.

W końcu Bob podniósł klapę i pozostała trójka wdrapała się na górę po
schodach.

Eleanor miała umorusaną twarz, czerwone oczy, a jej spodnie były rozdarte na
kolanie, ale wyglądała na osobę zdecydowaną.

— Dobra — mówiła, idąc przodem do wyjścia z kościoła — chodźmy złapać Franka,
nim zdąży uciec. Jeśli go nie schwytamy, mogą być duże kłopoty. Wziął notatki

doktora Birkensteena i trzyma je u siebie. Ma przepis na 4-23!
— Czy to znaczy, że może ciągle produkować tę miksturę do usypiania ludzi? —

zapytał Pete.
— Pewnie. Nie jest trudno ją zrobić, jeśli się wie, jak... Poza tym Frank

studiował chemię, nim zarzucił naukę.
— Nie mów! — wykrzyknął Pete.

Pobiegli przez las i dalej, przez łąkę. Gdy dopadli szopy, samochód stał w
środku, a kluczyki tkwiły w stacyjce. Thalia McAfee musiała właśnie wrócić z

zakupów, gdyż tylne siedzenie zastawione było torbami z artykułami
żywnościowymi.

Eleanor wskoczyła za kierownicę i sięgnęła do kluczyków.
— Hej, poczekaj no chwilę! — wrzasnął Pete. Szarpnął tylne drzwi samochodu i

wpakował się do środka. Bob wsiadł za nim, a Jupe obiegł samochód i zajął
miejsce obok Eleanor.

Gdy Eleanor zapuściła motor i wycofywała samochód z szopy, Thalia McAfee
wyjrzała zza kuchennych drzwi i zaczęła krzyczeć. Eleanor zignorowała ją.

Zmieniła bieg, wyjechała na drogę i popędziła w stronę miasta.
— Dokąd jedziemy? — zapytał Jupe.

Po raz pierwszy Eleanor opuściła odwaga. Zwolniła i popatrzyła na Jupe'a w
panice.

— My... myślałam, że może do Centerdale.
Jupe zdawał się zaniepokojony.

— Frank prawdopodobnie ucieka — powiedział. — Przypuszczalnie boi się, że
zdołamy wydostać się z krypty sami lub że zauważą nasze zaginięcie i będą nas

szukać.
— Ale on musi być w Centerdale! — krzyknęła Eleanor. — Nie spieszy się,

prawda? Nie przyjdzie mu na myśl, że wydostaliśmy się tak szybko!
Byłoby okropne, gdybyśmy go nie złapali. Może produkować substancję doktora

Birkensteena litrami. Może uśpić cały kraj!

background image

Skręciła na parking koło kawiarni.
— Zatelefonuję do szeryfa — zdecydowała. — Powiem mu, żeby ogłosił pościg za

Frankiem.
— Zaczekaj — powiedział Jupe. Zamknął oczy i przywołał w pamięci listę spraw

do załatwienia, którą widział w samochodzie DiStefano.
— Co jest? — Eleanor złapała go za ramię i potrząsnęła. — Może byśmy tak

przestali tracić czas.
— Spokojnie! — odezwał się Pete. — Jupe stara się coś sobie przypomnieć.

— Wadlee Road — powiedział Jupe. — Gdzie jest Wadlee Road?
— To mała, przemysłowa dzielnica Centerdale.

— To tam! — wykrzyknął Jupe. — Na liście napisał “Usł. nauk.” Pewnie chodzi o
“Usługi naukowe”. To musi być jakaś firma, sprzedająca chemikalia. DiStefano

pojedzie tam kupić wszystko, czego potrzeba do zrobienia tej substancji.
— Och! — Eleanor wysiadła z samochodu i obmacywała kieszenie w poszukiwaniu

monet do telefonu.
— Proszę! — Bob stanął koło niej i wyciągnął dłoń, na której leżało kilka

drobniaków.
Eteanor wrzuciła monetę i wykręciła numer. Czekała kilkanaście sekund, po

czym powiedziała:
— Mówi Eleanor Hess, siostrzenica Newta McAfeego. Człowiekiem, który ukradł

kości z jaskini w Citrus Grove, jest Frank DiStefano. W tej chwili jest
prawdopodobnie na Wadlee Road w Centerdale, gdzie kupuje chemikalia, potrzebne

do zrobienia substancji, która usypia ludzi. Kiedy wasi ludzie pojadą go
aresztować, muszą być ostrożni. Może ich obezwładnić, jeśli nie będą uważać.

Odwiesiła słuchawkę i pobiegli z Bobem z powrotem do samochodu. Eleanor
wyjechała z impetem z parkingu i skierowała się do Centerdale.

— Mam nadzieję, że dobrze mnie słuchali w biurze szeryfa — powiedziała.
— Ja również — stwierdził Jupe.

Byli już za miastem i Eleanor nacisnęła na pedał gazu. Drzewa na obrzeżach
drogi tylko migały. Jupe wpierał nogi w podłogę i zaciskał wokół siebie ramiona,

gdy samochód śmigał po krzywiznach drogi.
Nikt się nie odezwał, póki nie minęli tablicy, głoszącej, że wjeżdżają do

Centerdale. Eleanor przyhamowała i gdy szybkość spadła do dozwolonego limitu, o
mało nie wpadli w poślizg.

— Lepiej, żeby nie zatrzymano nas teraz — powiedziała.
Minęli dwa supermarkety, stojące naprzeciw siebie, po dwu stronach ulicy i

Eleanor skręciła w prawo. Chłopcy dostrzegli mniejsze sklepy, kilka domów i
wjechali między zabudowania przemysłowe. Eleanor ponownie skręciła.

— To jest Wadlee Road, ale nie widzę żadnego samochodu z biura szeryfa.
Dalej zobaczyli kwadratowy budynek bez okien. Przy rampie załadunkowej stał

wóz szeryfa, a obok niego samochód DiStefano. Sam DiStefano stał przy
samochodzie szeryfa, z plastykowym rozpylaczem w ręku. Odwrócił się, zobaczył

nadjeżdżających i skoczył do swego samochodu.
Eleanor wjechała na podjazd firmy chemicznej.

Chłopcy zobaczyli jednego z policjantów w samochodzie szeryfa. Był zgięty
wpół, z twarzą na kierownicy. DiStefano siedział za kierownicą swego samochodu.

Twarz miał wykrzywioną i coś krzyczał. Wycie silnika jego wozu odbijało się
echem na pustym placu. Usiłował zapalić motor, ale ten i gasł i gasł.

W końcu zaskoczył i samochód ruszył z piskiem opon.
Eleanor zacisnęła ręce na kierownicy.

Nastąpiło zderzenie i metalowe części samochodu z brzękiem posypały się na
podjazd. Eleanor uderzyła w sam przód samochodu Franka DiStefano, miażdżąc kołem

jego zderzak.
DiStefano zaklął i wyczołgał się z samochodu. Rzucił się do Eleanor z

rozpylaczem w ręce.
Pete wyskoczył natychmiast z tylnego siedzenia, dzierżąc coś ciemnego i

okrągłego. Cisnął tym i trafił DiStefano w czoło. Chłopak zachwiał się, wypuścił
rozpylacz i potykając się o własne nogi, runął do przodu,

Zabrzmiały syreny i zamigotały światła. Drugi samochód policyjny wjechał na
plac. Zahamował z piskiem o metr od DiStefano. Policjanci wysiedli z pistoletami

w rękach. Stanęli nad leżącym DiStefano i patrzyli na Eleanor i chłopców,

background image

— Na tylnym siedzeniu były te wszystkie zakupy, więc mu przyłożyłem oberżyną!
— powiedział Pete pogodnie.


Rozdział 19

Nagroda Spicera


Tego wtorkowego ranka szeryf siedział na tarasie budynku Fundacji Spicera i

spoglądał z wyraźną tęsknotą w stronę basenu i mieniącej się w słońcu wody.
— Przeciw DiStefano mamy bardzo konkretne zarzuty — powiedział.

— Na kufrze, znalezionym wczoraj na stacji kolejowej, odkryliśmy jego odciski
palców. Kufer ten został również zidentyfikowany przez jego gospodynię. Ściągnął

go z jej strychu.
Przeniósł wzrok na ludzi zgromadzonych na tarasie. Newta i Thalię McAfee

wezwał telefonicznie Terreano. Eleanor Hess została na noc u pani Collinwood i
siedziała teraz przy niej. Pani Collinwood poklepywała ją od czasu do czasu

pocieszająco po ramieniu.
Jupiter, Pete i Bob spędzili część wieczoru z ludźmi szeryfa w Centerdale, po

czym wrócili do Citrus Grove wraz z Eleanor. Rano zobaczyli państwa McAfee
ruszających w górę drogi i poszli za nimi.

Ze swych pracowni przyszli Philip Terreano i James Brandon. Doktor Hoffer
kąpał się w basenie w momencie przybycia szeryfa. Wyszedł z wody, owinął się

ręcznikiem i dołączył do grupy na tarasie.
— Co z moim jaskiniowcem? Kiedy dostanę go z powrotem? — zapytał Newt McAfee.

— Kości w kufrze nie są pańskim jaskiniowcem! — krzyknął Brandon.
— To kości mojego człowieka pierwotnego z Afryki.

— Muszą być dwa szkielety. Po prostu muszą! — powiedział Terreano.
— Dlaczego jej nie pytacie? — Thalia McAfee wskazała Eleanor. — To do niej

pasuje, wziąć kości i schować, żeby tylko zrobić nam na złość.
Eleanor podniosła głowę wyzywająco.

— Nie. Nie wiem nic więcej poza tym... poza tym, co już powiedziałam.
— Jak tak dużo powiedziałaś, dlaczego nie siedzisz w więzieniu? — zapytała

Thalia McAfee i zwróciła się do szeryfa: — Chce pan, żebyśmy poszli podpisać
oskarżenie czy coś takiego? Przecież pomagała DiStefano, tak czy nie?

— Panna Hess została zwolniona za kaucją — odparł szeryf.
— Kaucja?! — krzyknął McAfee. — Kto złożył za nią kaucję? Ja na pewno nie.

— Ja złożyłem — powiedział James Brandon.
McAfeemu zaparło dech.

— Pan? Dlaczego?
— Bo tak mi się podobało — odparł Brandon. — Komuś, kto musiał tyle lat żyć w

pańskim domu, można wiele wybaczyć.
Thalia McAfee zapiszczała z oburzenia:

— Niech pan tak nie mówi! My nie zrobiliśmy jej nic złego. A jak ona nam się
odwdzięczyła? Po tym, jak żeśmy ją przygarnęli i stworzyli dla niej dom!

Eleanor wyprostowała się na krześle.
— Chciałam tylko odebrać małą cząstkę tego, co moje! Chciałam stąd odejść i

pójść do pracy w San Diego lub Los Angeles i może zdobyć trochę więcej
wykształcenia i mieć... mieć własny kąt i kilku przyjaciół. Ilekroć miałam

jakieś pieniądze, wyście mi je odbierali i wymawiali jeszcze, ile kosztuje moje
utrzymanie. Utknęłabym tu na zawsze, a wy byście mieli wszystko!

Wychyliła się do Thalii, a ta skuliła się na krześle.
— Nie chciałam wiele. Może paręset dolarów. Ale teraz dostanę więcej. Wezmę

adwokata i on dopilnuje, żebyście się rozliczyli z moich pieniędzy.
— A miałaś kiedyś jakieś pieniądze?! — krzyknęła Thalia.

— Mój ojciec miał ubezpieczenie na życie, prawda?
Thalia zacisnęła usta i odwróciła wzrok.

— I jeszcze dom w Hollywoodzie — ciągnęła Eleanor. — Jest przecież mój,
prawda? A co się stało z pieniędzmi za wynajem tego domu przez te wszystkie

lata?

background image

Newt McAfee odchrząknął.
— No, no, Ellie. Nie musimy z tym latać po adwokatach. Jeśli chcesz stąd

odejść, jesteś na tyle dorosła, żeby to zrobić. Możemy urządzić ci mieszkanie w
San Diego albo w Oceanside i zaopatrzyć w parę setek na początek. Nie ma

potrzeby tak zaraz się unosić. .
— Parę setek?! — wykrzyknęła Eleanor. — Myślicie że wywiniecie się paroma

setkami?
— Tysiąc — odezwała się Thalia. — Nie, nie. Dwa tysiące.

Eleanor utkwiła w niej wzrok.
— Pięć tysięcy? — zapytała Thalia.

— Dziesięć! — oświadczyła Eleanor.
— W porządku, Thalia — powiedział Newt. — Dziesięć tysięcy. Nikt nie może

powiedzieć, że nie zachowaliśmy się, jak trzeba.
Eleanor odchyliła się na oparciu krzesła.

— Powinnam była to dawno zrobić. Następnym razem będę mądrzejsza.
— I śmielsza, Eleanor — wtrącił Terreano. — Zdobądź się na odwagę, wtedy

skończy się twoja nieśmiałość.
— A teraz, co do tych kości. Chcę... — zaczął Newt McAfee.

— Przykro mi — przerwał mu szeryf — ale musimy zatrzymać kufer i kości do
dalszego śledztwa w sprawie DiStefano.

— Drugi szkielet prawdopodobnie też zechcecie zatrzymać — odezwał się Jupe. —
Chodzi mi o amerykańskiego jaskiniowca.

Głowy wszystkich zwróciły się ku niemu.
— Jest w krypcie starego kościoła, prawda, doktorze Hoffer?

Hoffer siedział jak skamieniały.
— Chciał pan skompromitować doktora Brandona — ciągnął Jupe. — Chciał pan

sobie zapewnić nagrodę Spicera w wysokości miliona dolarów, żeby móc kontynuować
swoje eksperymenty. W noc otwarcia poszedł pan do muzeum. To była dobrze

zaplanowana akcja. Przypuszczam, że wcześniej pożyczył pan sobie klucz do muzeum
z kuchni McAfeech i zrobił duplikat. Usunął pan szkielet z jaskini i w jego

miejsce położył afrykańskie kości, które wziął pan z szafy w pracowni doktora
Brandona. Następnie zamiótł pan dokładnie ziemię w jaskini.

Kiedy opuszczał pan muzeum, John Cygan obudził się i zobaczył pana. Był pan
owinięty zwierzęcą skórą i nosił perukę. Biedny John myślał, że zobaczył

jaskiniowca.
— Śmiechu warte! — powiedział Hoffer szyderczo.

— Nie podejrzewałem pana zupełnie, póki nie znaleziono kości afrykańskiego
człowieka pierwotnego w kufrze na stacji kolejowej — mówił Jupe. — Czy zdaje pan

sobie sprawę, jak bardzo zadowolony wyraz twarzy miał pan w tym momencie? To
wystarczyło, by skłonić mnie do myślenia. Uprzytomniłem sobie, że w tym domu są

liczne skóry zwierząt i przypomniałem sobie, że peruka pani Collinwood zaginęła
w czasie, gdy skradziono jaskiniowca, a potem nagle się znalazła. To wskazywało

na kogoś z fundacji.
Kiedy szliśmy, Pete, Bob i ja, przez łąkę i las do zrujnowanego kościoła,

widział nas pan i zaniepokoiło to pana trochę. Poszedł więc pan za nami, by się
upewnić, że nie znajdziemy kości. Kiedy wszedł pan do kościoła, usiadł pan na

stopniach dokładnie nad klapą w podłodze, przez którą wchodzi się do krypty.
Zasłonił pan sobą klapę tak, żebyśmy jej nie zauważyli i nie otworzyli.

Na twarzy Hoffera pojawił się skąpy uśmiech.
— To tylko przypuszczenia — powiedział. — Zapewniam cię, że nie biegałem po

nocy owinięty w zwierzęcą skórę. Skończ lepiej z tymi nonsensownymi zarzutami,
bo sobie napytasz biedy.

— Po części są to przypuszczenia — przyznał Jupe. — Istnieje jednak niezbity
dowód. Jest pan człowiekiem skrupulatnym. Skoro jaskiniowcy nie nosili butów,

pan ich również nie włożył. Przeszedł pan łąkę boso. Doktorze Hoffer, zostawił
pan odcisk stopy, a ja zrobiłem jego gipsowy odlew. Stąd wiem, że złodziej miał

małą stopę i młotowaty paluch.
Oczy wszystkich skierowały się na bose stopy Hoffera. Ten zrobił ruch, jakby

chciał je ukryć pod krzesłem. Zdał sobie sprawę z daremności tych usiłowań, więc
wstał i uniósł stopę, by wszyscy mogli zobaczyć palce.

— Idę się ubrać, a potem zatelefonuję do mego adwokata — powiedział.

background image

— Hoffer, jak mogłeś — powiedział Terreano cicho i ze smutkiem.
Hoffer nie próbował spojrzeć mu w oczy. Wszedł do budynku, a za nim ruszył

szeryf.
Brandon uśmiechnął się szeroko.

— Ja również zatelefonuję do mego adwokata. Może zdoła załatwić jakiś nakaz,
który powstrzyma cię, McAfee, od ponownego zagarnięcia tych kości. Choć na

pewien czas.
Wstał i poszedł do drzwi wiodących do salonu, radośnie podśpiewując.

— Nie uda mu się! — krzyknął McAfee. — Te kości są moje.
— Niekoniecznie, McAfee — powiedział Terreano. — Mimo wszystko nie należy pan

do rodziny tego jaskiniowca.

Rozdział 20
Alfred Hitchcock wyraża uznanie


W kilka dni po powrocie do Rocky Beach, Trzej Detektywi zapukali do drzwi
domu w Kanionie Cyprysów w Malibu. Dom ten był dawniej restauracją “U

Charliego”. Obecnie należał do znanego reżysera Alfreda Hitchcocka, który
stopniowo przebudowywał go i ulepszał, tworząc sobie wygodną, choć dosyć

niezwykłą rezydencję.
Rozmiłowany w tajemniczych sprawach i trudnych do rozwikłania zagadkach, pan

Hitchcock zawsze znajdował czas, by porozmawiać z Trzema Detektywami o ich
problemach.

Tego popołudnia drzwi otworzył chłopcom wietnamski służący pana Hitchcocka,
Hoang Van Don. Powitał ich z szerokim uśmiechem.

— Pan Hitchcock oczekuje naszych nadzwyczajnych detektywów — oznajmił. —
Tymczasem zabawia się nową cudowną maszyną. Wejdźcie, proszę, a Don przyniesie

napoje chłodzące.
Chłopcy przeszli z holu do olbrzymiego, skąpo umeblowanego pokoju, który

niegdyś był główną salą jadalną restauracji. Pana Hitchcocka nie było widać,
tylko zza dzielących pokój regałów z książkami dochodziło delikatne klik-klik.

— Chodźcie zobaczyć, co ja tu mam! — rozległ się głos pana Hitchcocka.
Poszli za głosem i znaleźli pana Hitchcocka siedzącego za wielkim biurkiem,

gdzie stukał w klawisze urządzenia, które wyglądało jak połączenie maszyny do
pisania z telewizorem. Pan Hitchcock pisał na klawiaturze, a słowa pojawiały się

na ekranie.
— Komputer! — wykrzyknął Jupiter.

— Czy to nie wspaniałe? — powiedział reżyser. — Kiedy przyjechałem do
Hollywoodu, nie tak znów dawno temu, miałem starą, rozlatującą się maszynę do

pisania. Teraz mam ten zdumiewający komputer. Jest doskonały! Piszę, a potem
wprowadzam zmiany bez przepisywania od początku. Kiedy zrobię błąd, mogę go

poprawić, wpisując na jego miejscu po prostu nową wersję. A najlepsze ze
wszystkiego jest to, że jeśli w połowie scenariusza zmieniam na przykład imię

postaci, tylko zawiadamiam o tym komputer. Sam przebiega napisany tekst i
wszędzie zmienia to imię.

— Ach! — zachwycił się Pete.
— A potem, gdy już wszystko jest należycie napisane, polecam komputerowi,

żeby mi to wydrukował. Patrzcie.
Obok komputera stała druga maszyna. Pan Hitchcock nacisnął jeden z klawiszy i

maszyna ruszyła ze stukotem. Coś przesuwało się w maszynie tam i z powrotem po
arkuszu papieru, na którym, jak wyczarowane, pojawiły się słowa.

— Deklaracja Niepodległości? — zdziwił się Bob.
— Tylko dla wprawy — powiedział pan Hitchcock. Wyłączył komputer i wstał. —

Jak rozumiem, chłopcy, dokonaliście wielkich rzeczy, podczas gdy ja kupowałem
komputer. Chodźmy podziwiać widok z mojego nowego tarasu, tam opowiecie mi

wszystko.
Przeszedł przez pokój do rozsuwanych, przeszklonych drzwi.

— Don jest szalenie podekscytowany pojawieniem się waszych fotografii w

background image

prasie. Poczynił wielkie przygotowania do waszej wizyty.
Na tarasie pan Hitchcock usiadł na leżaku przy stole ze szklanym blatem.

— Don! — zawołał. — Jesteśmy gotowi!
Wietnamczyk wkroczył na taras niosąc tacę. Jego uśmiech był szerszy niż

kiedykolwiek.
— Roślinna uczta zapewniająca zdrowie i wigor! — zaanonsował, stawiając tacę

na stole. — Ciasteczka z sezamem, kiełkami soi i melasą. Do picia roztrzepaniec
z melona.

— Roztrzepaniec z melona? — powtórzył Bob.
— Melon zmiażdżony w robocie kuchennym — wyjaśnił Don. — Wlany do szklanki z

lodem, do tego miód dla osłody. To bardzo zdrowe. I natychmiast dodaje energii.
Don wycofał się w ukłonach z tarasu, a pan Hitchcock popatrzył przepraszająco

na swych młodych przyjaciół.
— Co się stało? Don zwykł serwować gotowe dania, o których dowiadywał się z

telewizji — powiedział Bob.
— Teraz namiętnie ogląda popołudniowy program, który prowadzi zwolennik

zdrowego żywienia — odparł pan Hitchcock.
— Och! — Bob upił nieco melona i skrzywił się. Następnie wziął jedno z

ciasteczek i podniósł do ust.
— Nie jedz tego! — zawołał pan Hitchcock. — Połamiesz sobie zęby. Zostaw.

Pozbędę się tego wszystkiego później i pójdziemy na hamburgery. A teraz
opowiedzcie mi o porwaniu jaskiniowca.

Bob spędził dwa dni nad maszyną, przepisując swe notatki ze sprawy. Wręczył
maszynopis panu Hitchcockowi i usiadł wygodnie, podczas gdy reżyser czytał

sprawozdanie z wypadków w Citrus Grove.
— Wspaniałe! — powiedział po przeczytaniu. — Ale zarazem przerażające.

DiStefano omal nie uszedł cało, prawda?
Jupiter skinął głową.

— Prawie mu się udało, mimo że był tak nierozważny. Jak na ironię, potknął
się właśnie wtedy, gdy próbował postępować przezornie. Zniszczył kartki z

kalendarza doktora Birkensteena, na których zapisane było spotkanie z
anestezjologiem, i prawdopodobnie inne notatki dotyczące substancji usypiającej.

Kiedy odkryłem, że brakuje stron w kalendarzu, Eleanor udawała, że nic o tym nie
wie. Ale ja byłem pewien, że zna powód.

— Biedna, głupiutka Eleanor — powiedział pan Hitchcock. — Czy myślicie, że
DiStefano uciekłby, zostawiając ją w krypcie? Was zresztą również?

— Kto wie? — odparł Jupiter. — Prawdopodobnie nie zadał sobie nawet trudu
pomyślenia, co się z nami stanie, i wątpię, by go to obchodziło.

— Temu facetowi rozum skacze jak konik polny — dodał Pete. — On się po prostu
nie zastanawia, co robi. Na przykład to obwożenie się ze sprzętem do nurkowania,

podczas gdy nie umie się pływać. Albo żeby się nie pozbyć zielonego długopisu!
— Podjął okup spod stołu piknikowego na terenie wypoczynkowym między Citrus

Grove a Centerdale, wrzucił do bagażnika swego samochodu i tak zostawił —
dorzucił Bob. — Buty, które nosił, kiedy wykradał jaskiniowca, leżały pod jego

łóżkiem w Centerdale. Porównane z fotografią śladu buta w jaskini, stały się
dowodem rzeczowym.

— Co jednak wzbudziło wasze podejrzenia? — zapytał pan Hitchcock. — Miał
przecież alibi.

— Myślę, że jego ciągła nieobecność, gdy coś się wydarzało — odpowiedział
Jupe. — Zawsze zjawiał się po fakcie. Nie było go w parku, gdy wszyscy zostali

uśpieni w dniu kradzieży. Kiedy znaleziono kości w kufrze, nie przyszedł nawet
na stację. Każdy normalny człowiek byłby na tyle ciekawy, żeby chcieć zobaczyć

takie rzeczy na własne oczy. Poza tym był jedyną osobą mającą takie powiązania.
Znał Eleanor Hess, mógł więc wiedzieć o kluczu McAfeego. Od Eleanor mógł również

dowiedzieć się o substancji usypiającej. Znał życie codzienne w fundacji i plany
otwarcia muzeum.

Jego alibi zdawało się pewne, póki nie uzmysłowiłem sobie, że faktycznie jego
gospodyni nie widziała go w tym czasie. Słyszała tylko chrapanie. Okazało się,

że miał półtoragodzinne nagranie głośnego chrapania. Powiedział gospodyni, że
źle się czuje, puścił nagranie, wyszedł przez okno i pojechał do Citrus Grove.

Nie obawiał się, że gospodyni może zajrzeć do jego pokoju, bo nigdy tego nie

background image

robiła. Nie życzył sobie tego. Do rezerwuaru w Citrus Grove pojechał
prawdopodobnie boczną drogą, żeby go nie zauważono. Wlał substancję usypiającą

do wody i czekał, aż ruszą rozpylacze do zraszania trawników. Oczywiście
uprzednio przestawił czas, w automacie uruchamiającym zraszacze, na dziesiątą

dwadzieścia. Gdy zaczęły działać, poszedł do muzeum, ubrany w strój nurka.
Odurzył Johna Cygana, zabrał klucz z kuchni McAfeego i skradł kości. Włożył je

do worka i umieścił w kufrze na stacji kolejowej. Były tam, nim się ktokolwiek
obudził.

Częściowo są to domysły, bo DiStefano jeszcze nie zeznawał, ale łatwo
odtworzyć kolejność zdarzeń. Mamy świadka, który widział jego samochód

zaparkowany przy rezerwuarze wodnym, i Eleanor widziała go poprzedniego wieczoru
wychodzącego z fundacji ze sprzętem nurka. Substancję usypiającą wziął

oczywiście z laboratorium Birkensteena.
Eleanor była zaskoczona i przerażona, gdy zażądał dziesięciu tysięcy dolarów,

zamiast tysiąca lub dwóch, ale bała się wycofać ze spisku.
— Biedna, głupiutka dziewczyna — powtórzył pan Hitchcock. — Co się z nią

stanie?
— Będzie zeznawała przeciw DiStefano — odpowiedział Pete. — Prawdopodobnie

pozostanie przez jakiś czas pod nadzorem sądowym, ale nie pójdzie do więzienia.
Wstyd jej, że brała udział w zmowie, i to się chyba , liczy dla sądu.

— Zeznawała dobrowolnie i opowiedziała o wszystkim szczegółowo — podjął Jupe.
— Przyznała, że obgadywała swoich krewnych za ich plecami, nigdy jednak nie

miała odwagi przeciwstawić się im. Miała do nich żal o to, w jaki sposób ją
traktują, i było jej bardzo przykro, że jest zawsze bez grosza, choć oni

pobierali niezłe pieniądze za wynajem jej domu w Hollywoodzie. Mimo to bała się
odejść i żyć samodzielnie.

Państwo McAfee zdołali ją przekonać, że tylko oni mogą się nią zaopiekować.
Któregoś dnia dziewczyna wyznała pani Collinwood, że Thalia McAfee wciąż jej

powtarza, jaką to jest niedorajdą, nigdy nikt się z nią nie ożeni i kiedy ona i
Newt umrą, skończy jako kelnerka w jakiejś zakazanej knajpie, mieszkając w

wynajętym pokoiku. Wątpię, by Eleanor w to naprawdę wierzyła, ale nie miała
pewności, czy Thalia nie ma przypadkiem racji. Ona nie ma żadnego wykształcenia

ani zawodu. Jej opiekunowie postarali się o to.
Pan Hitchcock pokręcił głową.

— Podli ludzie. Powinni pójść do więzienia razem z DiStefano.
— To by było fajne — powiedział Bob. — Moja mama mówi, żebym się nie martwił.

Tacy ludzie zazwyczaj źle kończą.
— Czyj to był właściwie pomysł, żeby skraść szkielet dla okupu? — zapytał pan

Hitchcock. — Czy Eleanor? Może szukała w tym sposobu odegrania się?
— Eleanor nie jest pewna, kto pierwszy wpadł na ten pomysł — odpowiedział

Jupiter. — Powiedziała DiStefano o substancji Birkensteena. Po śmierci
Birkensteena, członkowie zarządu fundacji planowali przejrzenie jego papierów i

podjęcie decyzji, co z nimi zrobić. DiStefano powiedział Eleanor, że to byłaby
wielka szkoda, gdyby przepadł tak wspaniały anestetyk. Twierdził, że dzięki

takiej substancji, która usypia ludzi, a potem wyparowuje bez śladu, mogą
naprawdę zrobić pieniądze. Eleanor mówi, że myślała wtedy, iż Frank żartuje, i

odpowiedziała mniej więcej tak: “Pewnie, możemy uśpić wuja Newta i uciec z jego
jaskiniowcem, a potem sprzedać go do najbliższego muzeum”. Twierdzi, że chciała

zażartować, ale DiStefano podchwycił pomysł i powiedział: “Nie sprzedamy
jaskiniowca. Zatrzymamy go i zażądamy okupu”.

Wciąż uważała to za żart, ale im więcej mówili na ten temat, tym bardziej
przedsięwzięcie wydawało się realne. Eleanor wiedziała, że będzie to zły

uczynek, poza tym nie bardzo lubiła DiStefano. Mówi, że to typ, który
wykorzystuje ludzi. Ale on nie przestawał powtarzać, jak to wujostwo McAfee

robią z nią, co chcą, i jakby to było śmiesznie uśpić całe miasto. Eleanor
doszła w końcu do wniosku, że to, co zamierzają, jest słuszne, i wskazała

DiStefano, gdzie znajduje się opracowana przez Birkensteena formuła na
substancję usypiającą i klucz do muzeum! Wreszcie coś by miała ze swego domu w

Hollywoodzie. Nigdy nie przypuszczała, że DiStefano zażąda dziesięciu tysięcy
dolarów, ani też, że będzie usiłował zbiec z formułą Birkensteena i

wykorzystywać substancję do dalszych przestępstw.

background image

Pan Hitchcock skinął głową.
— Możliwości dokonywania przestępstw za pomocą takiej substancji są wręcz

nieograniczone — powiedział. — Mógłby rabować banki, wymiatać do czysta sklepy
jubilerskie, robić prawie wszystko, co zechce.

— Ale to, co go czeka, jest niewesołe — dodał Bob. — Ciążą na nim oskarżenia
o wymuszanie, kradzież i uprowadzenie, nie mówiąc o stawianiu oporu przy

aresztowaniu. Użycie anestetyku przeciw człowiekowi w celu dokonania
przestępstwa już jest zbrodnią, a co dopiero uśpienie całego miasta! Zupełny z

tego faceta łajdak. Nie wiem, dlaczego wyobrażał sobie, że nigdy nie zostanie
schwytany.

— To podstawowy błąd niemal wszystkich przestępców — powiedział pan
Hitchcock. — Ale co z Hofferem? Gdzie jest teraz?

— Zhańbiony odszedł z Fundacji Spicera — odparł Jupe. — Prawdopodobnie
zostanie skazany co najwyżej na grzywnę, ale okrył się złą sławą człowieka,

który próbował zniszczyć reputację innego naukowca. Trudno mu będzie odzyskać
poważanie. I oczywiście nie otrzyma nagrody Spicera. Zarząd fundacji postanowił

nie przyznawać jej w tym roku w ogóle. Jak na ironię Hoffer miał szansę uzyskać
nagrodę, gdyby był zostawił Brandona w spokoju. Jego praca ma na pewno wielką

wartość.
— A co z kośćmi? — zapytał reżyser.

— Oba komplety są zabezpieczone w biurze szeryfa — odpowiedział Jupe. —
Pozostaną tam do czasu rozprawy DiStefano i Hoffera. Newt McAfee szaleje ze

złości, bo nie może otworzyć swego muzeum. Doktor Brandon wybiera się do
Sacramento na spotkanie z gubernatorem w sprawie uczynienia ze wzgórza McAfeego

rodzaju rezerwatu. Będzie wtedy mógł wraz z Terreano czynić dalsze poszukiwania.
Żywi też nadzieję, że jaskiniowiec zostanie mu udostępniony do przeprowadzenia

badań, nim wystawią go na pokaz.
Eleanor Hess przeprowadza się do swojego domu w Hollywoodzie. Tamtejsi

lokatorzy zawiadomili McAfeego, że się wyprowadzają, więc dom będzie pusty.
Eleanor zamierza uczynić z niego pensjonat dla przyjezdnych dziewcząt. Da jej to

pewien dochód na czas studiów i nie będzie samotna.
— Pochwalam ten pomysł — powiedział pan Hitchcock. — A co z tym nadzwyczajnym

anestetykiem?
— DiStefano miał w kieszeni formułę w momencie aresztowania — odpowiedział

Pete. — Kiedy policjanci w więzieniu zdjęli mu kajdanki, zjadł ją. Notatki
Birkensteena pewnie zniszczył, bo nie można ich nigdzie znaleźć.

— A więc wszystko dobre, co się dobrze kończy — powiedział pan Hitchcock.
— Z wyjątkiem tego, że nigdy się nie dowiemy, czy anestetyk mógł przynieść

korzyść ludzkości — zauważył Jupe.
— Jeszcze jedno. Jak zgadłeś, Jupe, gdzie Hoffer ukrył jaskiniowca? — zapytał

pan Hitchcock.
— Czysty domysł — odparł Jupe. — Krypta zdawała się logicznym wyborem. Hoffer

obawiałby się ukryć kości na terenie fundacji i nie miał czasu na ich zakopanie.
W środku nocy, bosy i prawie nagi.

Ludzie szeryfa odnaleźli kości w jednej z nisz ściennych w krypcie. Nisze te
opróżniono, gdy budowla przestała być kościołem, a posiadłość sprzedano. Ciała

pochowano na cmentarzu w Centerdale.
— Rozumiem — skinął głową reżyser. — Dobra, teraz wyrzucę te okropne ciastka

i obrzydliwy roztrzepaniec i jeśli chcecie, pójdziemy na “wspaniałe hamburgery
Morvina” i najemy się do syta.

— Cudownie! — wykrzyknął Pete.
— Nim wyjdziemy — odezwał się Jupiter — chciałbym zapytać, czy mógłby pan

zaopatrzyć naszą sprawę wstępem? Jeśli nie jest pan zbyt zajęty... Będziemy
naprawdę wdzięczni.

Pan Hitchcock uśmiechnął się.
— Dziwna i... szalona sprawa. Jestem pełen uznania dla waszej pracy,

detektywi. Z największą przyjemnością napiszę wstęp. Prawdę mówiąc, będzie to
pierwszy tekst, który napiszę na moim nowym komputerze. Zważywszy częstotliwość,

z jaką natykacie się na tajemnice, komputer bardzo mi się przyda!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (11) Tajemnica wędrującego jaskiniowca
11 Tajemnica wędrującego jaskiniowca
Hitchcock Alfred Tajemnica wedrujacego jaskiniowca
05 Tajemnica jęczącej jaskini
MILOS JESENSKY & ROBERT K LESNIAKIEWICZ TAJEMNICA KSIĘŻYCOWEJ JASKINI
05 Tajemnica jęczącej jaskini
Roberts Nora MacGregorowie 11 Tajemniczy sąsiad
Alfred Hitchcock Cykl Przygody trzech detektywów (05) Tajemnica jęczącej jaskini
Roberts Nora MacGregorowie 11 Tajemniczy sasiad
Hitchcock Alfred Przygody trzech detektywow 10 Tajemnica jeczacej jaskini
Miloš Jesenský & Robert Leśniakiewicz Tajemnica księżycowej jaskini
Roberts Nora MacGregorowie 11 Tajemniczy sąsiad
Hitchcock Alfred Tajemnica jęczącej jaskini
Jaskinia?nisowska odkryła swoje tajemnice
Jaskinia Denisowska odkryła swoje tajemnice
Wykład 14 - 19.11.08, inf o ciś krwi w ukl tetniczym wędruje do baroreceptorów, w nich powstaje ta i
Wykład 12 - 12.11.08, inf o ciś krwi w ukl tetniczym wędruje do baroreceptorów, w nich powstaje ta i
Paty, wyklad 21, 11.12.08, inf o ciś krwi w ukl tetniczym wędruje do baroreceptorów, w nic

więcej podobnych podstron