Pod wspólnym tytułem, zapożyczonym ze wspomnień Józefa Czapskiego, drukujemy
fragmenty nie opublikowanych wspomnień wojennych Państwa Anny i Michała
Jagodzińskich z Edmonton z okresu ich deportacji do Związku Sowieckiego na Syberię.
Istota tych wspomnień leży nie tylko w ich tragiźmie, ale i w tym, iż pochodzą one "z
pierwotnego źródła," tj. od jednych z tych, którzy wydarzenia te nie tylko przeżyli, ale i
opisali bez ingerencji edytorskich. (AMK)
NA NIELUDZKIEJ ZIEMI
DEPORTACJA
MICHAŁ JAGODZIŃSKI
10 lutego 1940 roku, o godzinie 3. rano przyjechało na naszą kolonię NKWD z wojskiem.
Do każdego domu wszedł rosyjski żołnierz. Ludzie jeszcze spali, walili w drzwi kolbami
karabinów, żeby im otworzyć. Do naszego domu wszedł żołnierz i rozkazał zbierać się
wszytkim, kto tylko był w mieszkaniu - stary, młody, małe dzieci, chory czy nie chory.
Najpierw szukał broni, czy aby ktoś nie miał karabinu, albo rewolweru. Nikomu nie wolno
było ruszyć się z mieszkania, a zwłaszcza starszym, jak Ojciec i Matka. Po rewizji kazał
ubierać się i powiedział, że można będzie zabrać ze sobą, tyle, ile można udźwignąć w
rękach czy na plecach. Wiem, że niektórzy żołnierze mówili ludziom: "bierzcie co tylko
możecie, bo pojedziecie bardzo daleko." Na dworze stały konne sanie, na które nas
załadowali. Tak samo było z resztą sąsiadów. Na każdą rodzinę był furman z saniami. Na
dworze było bardzo zimno, wielki mróz i śnieg.
Całą kolonię przywieźli na stację kolejową w Chorostkowie. Tam dopiero zobaczyliśmy, że
zabrali nie tylko nas, ale i inne kolonie z okolic Chorostkowa, Trembowli i innych
miasteczek. Byli to różni ludzie, przeważnie ci, którzy pracowali na pocztach, w kancelariach,
rodziny przedwojennych policjantów - Rosjanie nazywali ich "kułaki i polskije pany."
Wszystkich nas ładowali do wagonów towarowych, w których była przygotowana wspólna
prycza z desek do spania. Ale w wagonie było tak napchane ludźmi, że tylko starzy, chorzy i
dzieci mogli leżeć, a reszta stała przez cały czas, jeden koło drugiego. Na środku wagonu,
była wycięta dziura w podłodze, przez którą wszyscy się załatwiali. Z początku wszyscy się
krępowali, ale po dwóch dniach jazdy już nie było wstydu.
Pociąg ruszył i dojechaliśmy do granicy rosyjskiej, gdzie stały rosyjskie wagony towarowe,
jako że rosyjskie tory kolejowe są szersze od polskich. Wszystkim ludziom rozkazano
przenieść się do tych wagonów. Była w nich taka sama prycza i dziura na środku w podłodze.
Po obu stronach były maleńkie okienka u samej góry, jedne duże przesuwane drzwi, na
których wisiała wielka kłódka. Nikt nie wiedział dokąd jechaliśmy, były pogłoski, że
jedziemy na Syberię. Po paru dniach jazdy, ludzie zjedli wszystko, co mieli ze sobą do
jedzenia. Kiedy wjechaliśmy do Rosji, to od czasu do czasu na jakimś przystanku dali nam
trochę ciepłej wody do picia. Co rana otwierali te duże drzwi i pytali czy ktoś umarł.
Przeważnie umierały małe dzieci, zabierali te ciałka od rodziców, nie okazywali rodzicom
żadnego współczucia. Zamykali zaraz te drzwi. Było to straszne dla rodziców i wszystkich
ludzi w wagonie. Nikt nie wiedział, kto będzie następny.
Po kilku tygodniach dowieźli nas do jakiegoś miasta, od którego pociąg już dalej nie
szedł. Była to Syberia, Komskaja Obłaść. Na stacji czekały podwody - sanie z jednym
koniem. Furmanami byli Rosjanie. Załadowali nas na te sanie, ilu tylko wlazło na każde.
Jechaliśmy ponad 11 godzin. Przywieźli nas w las, gdzie stały cztery baraki i stajnia na
konie, tzw. "koniuszna." Był jeszcze barak, w którym był komendant NKWD i milicjant.
Kazali na iść do tych baraków. W każdym z nich była prycza z desek od ściany do ściany.
Na tej pryczy rodzina mogła spać jedno koło drugiego, a następna rodzina obok; zależało
od rodziny, ilu weszło na pryczę po jednej stronie. Na środku baraku stał żelazny piecyk,
obok którego było drzewo do palenia, przygotowane przez Rosjan.
Posiołek nazywał się Cinok. Był wybudowany w lesie, oddalony o 100 km od rosyjskiej
wioski, a od innych posiołków o 6 i 8 km. W tamtych posiołkach też byli wywiezieni
Polacy, których nie znaliśmy, choć byli z tych samych stron co i my.
* * *
POGRZEB OJCA
ANNA BARANOWSKA-JAGODZIŃSKA
Z Czelabińska pojechaliśmy do Taszkientu do kołchozu pod miastem. Brat poszedł do
polskiego wojska we Wrewsku w Kirgistanie (*). W połowie lutego 1942 roku, Mama
dostała pracę przy polskim wojsku w placówce polskiej. Po dwóch tygodniach ja
dołączyłam do Mamy i też pracowałam w polskiej placówce. Ojciec został w kołchozie, ale
mieliśmy zamiar zabrać i jego do Wrewska. Nie trwało długo, kiedy przyszedł człowiek,
który był razem z Ojcem w kołchozie i powiedział Mamie, że jej mąż zachorował. Mama
natychmiast poszła do tego kołchozu, odległego o 7 km. Zaprowadziła Ojca do "szpitala,"
ale na drugi dzień zakończył on życie. Zmarł 10 marca 1942 roku, miał lat 48.
Ten sam człowiek, nazwiskiem Kóbaj, przyszedł do mnie i powiedział mi: "idź do kołchozu,
ojciec twój umarł, matka cię potrzebuje." Nie wiedzieliśmy gdzie i w której polskiej jednostce
wojskowej jest mój brat.
Poszłam do Matki, była ona przy ojcu w trupiarni. Po całym kołchozie szukała trumny, ale
niestety nie znalazła żadnej. Dali nam z kołchozu konia i nosiki, na których położyłyśmy
Ojca. Mama owinęła go w prześcieradło. Woszczyk (woźnica) zawiózł ciało Ojca na
pastwisko, gdzie chowali Kirgizów, zrzucił ciało i odjechał. Mama miała łopatę z kołchozu.
Zaczęłyśmy kopać grób dla Ojca. Podkopałyśmy głębiej pod bok, żeby nie rzucać ziemi na
twarz Ojca. Po wykopaniu grobu trzeba było włożyć ciało do grobu, ale Mama i ja byłyśmy
zupełnie bezwładne. Niedaleko dzieci kirgiskie pasły krowy. Poprosiłyśmy je, żeby podały
nam ciało ojca do grobu. Zasypałyśmy Ojca, a Mama, nie wiem jakim cudem, znalazła jakieś
kawałki drewna, z których zrobiła krzyż i wbiła go w grób.
Było już zupełnie pod wieczór. Szłyśmy z Mamą do kołchozu. W połowie drogi, Mama
usiadła na kamieniu i powiedziała do mnie: "ty, dziecko, idź, ale ja już dalej nie mogę."
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłyśmy coś, ale jakoś doszłam do jednej polskiej rodziny i
poprosiłam ich o kawałeczek chleba i wodę. Oczywiście dali mi chleb. Wróciłam do Mamy,
która nie ruszyła się z tamtego miejsca. Dałam jej ten chleb i wodę. Mama pożywiła się i
powoli doszłyśmy do kołchozu. Po dwóch dniach wróciłyśmy do wojska na placówkę.
(*) Michał Baranowski spłonął w polskim czołgu podczas bitwy o Monte Cassino w maju
1944.
Copyright © 1997-2000
Zwoje