Wspomnienia »Przepiórki«
Edward Gronczewski
Spis treści
Słowo wstępne
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Słowo wstępne
„Jesteśmy krwią z krwi i kością z kości Pułaskiego, Kościuszki, Traugutta, Henryka, Jarosława
Dąbrowskich, Ludwika Waryńskiego. Westerplatte i Warszawa żyją w sercach Polaków” głosi
deklaracja programowa PPR z listopada 1943 roku - nielegalna broszura kolportowana
w kraju, który według planów hitlerowskich miał zniknąć na zawsze z map Europy.
Charakter Polskiej Partii Robotniczej, powstałej 5 stycznia 1942 roku z byłych członków KPP
i tych demokratycznych żywiołów społeczeństwa, których poglądy pod wpływem doświadczeń
okupacyjnych uległy zdecydowanej radykalizacji, najdobitniej wyznacza przytoczony fragment,
świadczący o nawiązaniu do postępowych, rewolucyjnych tradycji narodu polskiego
i stawianiu w centrum uwagi sprawy walki o niepodległość. Natomiast program ideologiczny
nowej Partii, utworzonej i działającej w niezwykle trudnych warunkach szczególnego nasilenia
terroru okupanta, obejmował - poza hasłem zdecydowanej i bezkompromisowej walki z
Niemcami - wizję przyszłej Polski opartej o ludowo-demokratyczne zasady ustrojowe,
w granicach etnicznych, zapowiadał gruntowne reformy społeczne, jak: nacjonalizację
przemysłu, reformę rolną, gwarantował swobody obywatelskie. W przeciwieństwie do
epigonów sanacyjnej polityki, oraz propagandy obozu londyńskiego głoszącej nienawiść do
ZSRR, Polska Partia Robotnicza zdawała sobie sprawę z historycznej roli Kraju Rad
zmagającego się z hitlerowską nawałą, dążąc do sojuszu ze Związkiem Radzieckim, jako
jednego z warunków wyzwolenia i gwarancji przyszłej niepodległości.
Program wysunięty przez PPR zdobył sobie niezwykle szybko popularność wśród szerokich
mas narodu, a walka partyzancka prowadzona przez oddziały i garnizony GL miała nie tylko
poważne znaczenie militarne, ale również polityczne i moralne. Już w roku 1942 powstało
wiele oddziałów partyzanckich prowadzących zdecydowaną walkę z okupantem, lata 1943-
1944 przynoszą wzmożenie akcji zbrojnych, pozwalają mówić o drugim froncie na tyłach armii
hitlerowskiej. Równolegle z powodzeniem i zwycięstwami rosły liczebnie szeregi partyzantki
GL - w roku 1943 zwiększa się poważnie ilość oddziałów GL, a w 1944 powstają partyzanckie
brygady AL.
Hasła PPR i jej program poparty konkretnym działaniem jednał jej coraz więcej członków lub
sympatyków, trafiał do najszerszych mas w całym kraju. Faktem potwierdzającym potrzebę,
a nawet konieczność, utworzenia rewolucyjnej Partii przewodzącej społeczeństwu
w najtrudniejszych latach było samorzutne powstawanie organizacji konspiracyjnych, nie
wiążących się z podziemiem prolondyńskim, które potem weszły w skład PPR.
Polska Partia Robotnicza na Lubelszczyźnie utworzona została w kwietniu 1942 r. w wyniku
rozmów przedstawiciela KC PPR Włodzimierza Dąbrowskiego ps. Wujek z przywódcami
RChOB - postępowej organizacji działającej od roku 1941 w Kraśnickiem. Pod egidą PPR
skupiły się istniejące już wcześniej organizacje konspiracyjne o orientacji lewicowej jak
wspomniana RChOB, Bojowa Organizacja Ludowa, Czerwona Partyzantka. Do GL natomiast,
po jej utworzeniu, weszły małe grupy bojowe istniejące przed rokiem 1942.
Także w roku 1942 powołany został Komitet Obwodowy, w skład którego weszli: Włodzimierz
Dąbrowski ps. Wujek - I sekretarz, Michał Wojtowicz ps. Zygmunt i Aleksander Szymański ps.
Ali. Również na początku roku 1942 utworzono Miejski Komitet Partyjny w Lublinie.
Powstawały potem komitety w Lubartowie, Puławach, Kraśniku, Krasnymstawie, Zamościu,
Hrubieszowie, powiatowy komitet w Lublinie.
Pierwszy okres istnienia lubelskiej organizacji upłynął pod znakiem liczebnej rozbudowy PPR,
kompletowania dowództwa dla poszczególnych jednostek organizacyjnych i tworzenia
oddziałów zbrojnych, które od połowy 1942 roku przyjęły nazwę oddziałów Gwardii Ludowej.
Tu należy dodać, że GL na Lubelszczyźnie działalność bojową, zakrojoną na szeroką skalę,
rozpoczęła najwcześniej, bo już od roku 1943. PPR dążyła od początku swego istnienia do
powiązania pracy politycznej z czynem zbrojnym. Stąd ścisłe współdziałanie i kierownicza rola
instancji partyjnych wobec jednostek organizacyjnych GL, a następnie AL, stąd zasadniczo
wypływa fakt, że w pracy ideologicznej i organizacyjnej nie ma wyraźnego podziału między
aktywem PPR, a aktywem AL.
PPR na Lubelszczyźnie posiadała strukturę organizacyjną pokrywającą się ze strukturą GL.
Lubelska GL i AL działalnością swoją obejmowała teren równający się województwu
lubelskiemu według przedwojennego podziału administracyjnego. Początkowo teren
województwa lubelskiego dzielił się na dwa okręgi: siedlecki, w skład którego weszły powiaty:
Siedlce, Węgrów, Sokołów, Łuków, Biała Podlaska oraz część powiatu Radzyń i lubelski
obejmujący pozostałe powiaty i część ziem województwa rzeszowskiego, leżących po prawej
stronie Sanu. Okręg lubelski i siedlecki podlegały pod względem partyjnym Komitetowi
Obwodowemu PPR, a pod względem wojskowym Dowództwu Głównemu GL.
Pod koniec roku 1942 rozkazem Dowództwa Głównego GL z istniejących dotychczas okręgów
utworzono Obwód II Lubelski, który w październiku 1943 roku został podzielony na trzy okręgi:
1 - północny, 2 - południowy, 3 - siedlecki. Pewne zmiany w schemacie organizacyjnym GL na
Lubelszczyźnie wprowadziło Dowództwo Główne AL regulaminem ze stycznia 1944 roku.
W myśl jego w Obwodzie Lubelskim istniały nadal 3 okręgi zmieniono tylko ich nazwy,
numerację i w niewielkim stopniu zasięg terytorialny. I tak okręg IV - lubelski obejmował
powiaty: włodawski, lubartowski, radzyński, część powiatu bialskiego i lubelskiego; okręg V -
janowski powiaty: janowski, lubelski, miasto Lublin, chełmski, krasnostawski, zamojski,
hrubieszowski, biłgorajski, tomaszowski i część powiatu puławskiego; okręg VI - siedlecki
powiaty: siedlecki, węgrowski, sokołowski, łukowski i część powiatu bialskiego. Z okręgu nr V
ze względu na jego wielkość terytorialną wydzielono w lutym 1944 podokręg nr II obejmujący
powiaty: biłgorajski, zamojski, tomaszowski, część krasnostawskiego i lubelskiego.
Okręgi podzielone był na powiaty i rejony. Powiat lub rejon dzielił się z kolei na garnizony
obejmujące 1 lub 2 gminy. W garnizonach, rejonach i powiatach organizowane były sekcje,
drużyny, plutony i kompanie GL i AL.
Głównymi ośrodkami rozwoju lubelskiej organizacji GL i AL były powiaty kraśnicki i puławski
na południu, na północy - lubartowski i włodawski. Na terenie powiatu kraśnickiego mieściły
się także siedziby dowództw Obwodu i okręgów we wsiach: Trzydnik i Rzeczyca.
Skrótowe omówienie roli PPR w okresie okupacji, jej rozwoju na Lubelszczyźnie, kierunku
działalności, której imię walka zbrojna, ukazanie struktury organizacyjnej GL i AL na
Lubelszczyźnie ma za zadanie wprowadzić czytelnika w sytuację, w której powstał i prowadził
walkę jeden z wielu partyzanckich oddziałów - oddział „Przepiórki”. Wspomnienia dowódcy
tego oddziału, płk. Edwarda Gronczewskiego, to jedna z wielu kart historii ruchu oporu na
Lubelszczyźnie, zapisana ofiarną walką bojowników o Polskę wolną i sprawiedliwą.
Wśród licznych pozycji typu pamiętnikarskiego i wspomnieniowego z okresu okupacji,
poświęconych działalności PPR oraz GL i AL, książki traktujące o Lubelszczyźnie stanowią
nadal niewielką część, jakkolwiek właśnie Lubelszczyzna należała do terenów, na których
ruch oporu organizowany i kierowany przez Partię rozwijał się w sposób najbardziej żywy.
Książka Edwarda Gronczewskiego, którą oddajemy do rąk czytelnika, jeśli nawet nie zapełni
całkowicie luki w wiadomościach na temat czynu zbrojnego GL i AL na Lubelszczyźnie, to na
pewno przyczyni się do poznania bądź przypomnienia wielu zdarzeń i ludzi, wzbogaci obraz
walk rewolucyjnej partyzantki o nowe istotne epizody, odtworzy atmosferę tamtych lat tak jak je
przeżywał autor.
Edward Gronczewski przybył na Lubelszczyznę, do Grabówki w powiecie kraśnickim,
w grudniu 1941 r. po ucieczce z obozu przymusowej pracy w Królewcu. W Kraśnickiem, gdzie
jeszcze przed wojną 1939 r. silne były tradycje postępowego ruchu robotniczo-chłopskiego,
a w okresie okupacji działała Robotniczo-Chłopska Organizacja Bojowa, która stała się
później trzonem PPR na Lubelszczyźnie, autor „Wspomnień” jako młody chłopiec zetknął się
z organizatorami komórek Partii. W maju 1942 r. wstąpił do PPR i GL, obierając sobie
konspiracyjny pseudonim „Przepiórka”. Początkowo jego działalność w organizacji polegała
na utrzymywaniu łączności między przedstawicielami władz partyjnych i geelowskich,
a komórkami PPR. Kontaktuje się w tym okresie z Aleksandrem Szymańskim ps. Ali -
ówcześnie członkiem okręgowych władz partyjnych na Lubelszczyźnie, Pawłem Dąbkiem ps.
Paweł - pierwszym dowódcą lubelskiego okręgu GL, Grzegorzem Korczyńskim -
organizującym oddział im. T. Kościuszki z luźnych grup, działających na terenie powiatu
kraśnickiego.
W marcu 1943 r. „Przepiórka” został dowódcą oddziału partyzanckiego GL, w skład którego
weszli gwardziści z Grabówki i okolic. Pierwszy okres istnienia tego oddziału upłynął pod
znakiem akcji niszczących administrację niemiecką i walki z bandami podszywającymi się pod
miano partyzantki, maltretującymi miejscową ludność. Już wkrótce jednak oddział ten
podejmuje bezpośrednią walkę z okupantem, poszerzając w ten sposób zakres swojej
działalności. W sierpniu 1943 r. wcielony został rozkazem dowództwa V okręgu GL jako
pododdział do 3 baonu pod dowództwem Władysława Skrzypka ps. Orzeł. Po powrocie
Gronczewskiego z lasów parczewskich w listopadzie 1943 r. oddział pod jego dowództwem
podejmuje ponownie samodzielną działalność. Przez jakiś czas terenem, na którym operował
były powiaty kraśnicki i puławski, ale już w marcu 1944 r. „Przepiórka” pozostawił większość
swych partyzantów Aleksandrowi Szymańskiemu ps. Bogdan zaś sam z kilkunastoma
gwardzistami udał się we wschodnie powiaty Lubelszczyzny (Krasnystaw, Zamość, Chełm,
Hrubieszów), by tam zaktywizować walkę partyzancką z okupantem. W lasy janowskie grupa
„Przepiórki” powróciła razem z przybyłymi zza Buga oddziałami radzieckiej partyzantki,
staczając w drodze poważne walki z Niemcami.
Oddział „Przepiórki”, zwany tak od pseudonimu dowódcy, ma na swoim koncie poważną
działalność bojową i dywersyjno-sabotażową. Na specjalną uwagę zasługują takie akcje jak
np. rozbicie, wspólnie z partyzantami radzieckimi, kolumny 16 samochodów ciężarowych
z wojskiem niemieckim na szosie Krasnystaw - Zamość, udział w kilkunastodniowych walkach
partyzanckich z przeważającymi siłami Niemców w lasach lipskich, janowskich, Puszczy
Solskiej, zniszczenie kopalni fosforytów w Lipce koło Annopola.
Aktywnie prowadzona walka z okupantem, szereg akcji o najrozmaitszym charakterze, duża
operatywność i szybkość działania - te cechy spowodowały, że oddział „Przepiórki” otrzymał
miano oddziału szturmowego.
Swą działalność zbrojną oddział zakończył w szeregach Odrodzonego Wojska Polskiego,
gdzie zgłosił się ochotniczo po wkroczeniu Armii Czerwonej.
Dowódca oddziału szturmowego Edward Gronczewski działający w V okręgu i większości
powiatów Lubelszczyzny, uczestnik i dowódca wielu akcji, w swoich wspomnieniach
przedstawia zarówno problemy wielkie i ważkie, jak również powszednie, codzienne sprawy
trudnego, partyzanckiego życia.
Ukazuje warunki w jakich powstawał ruch partyzancki, działanie kierownictwa partyjnego
i wojskowego, współpracę garnizonów z oddziałami partyzanckimi. Przedstawia jak we
wspólnej walce oddziałów partyzantki polskiej i radzieckiej rodziło się braterstwo broni.
„Wspomnienia” Gronczewskiego mówią także o stosunku społeczeństwa Lubelszczyzny do
działalności prowadzonej przez PPR i GL, o ciągłym wzroście liczby członków i sympatyków
Partii, o pomocy jaką otrzymywali partyzanci od poważnej części mieszkańców Lubelszczyzny.
Autor zwraca uwagę na rolę oficera oświatowego w oddziale partyzanckim, częstokroć
obejmującego zasięgiem swego oddziaływania polityczno-wychowawczego okoliczną
ludność, dla której wiece i marsze propagandowe oddziałów partyzanckich stanowiły
dodatkowy poza walką z Niemcami argument, potwierdzający słuszność ideologii Partii. Nie
pomija trudnych i bolesnych spraw walki bratobójczej uparcie inspirowanej i prowadzonej
przez oddziały prolondyńskiego podziemia, podkreślając stanowisko PPR, która nie dążyła do
odwetu za Borów i Marynopole. Wspomina także próby nawiązania współpracy przez oddziały
GL i AL z formacjami zbrojnymi BCh, czy AK.
Ze względu na rodzaj prowadzonej działalności najwięcej uwagi autor poświęca jednak
sprawom bezpośredniej walki z okupantem. Edward Gronczewski dostarcza mnóstwo
wiadomości na temat sposobów prowadzenia akcji dywersyjnej, rozwiązywania problemów
taktyczno-bojowych, organizacyjnych i moralnych.
Wspomnienia Edwarda Gronczewskiego, jakkolwiek nie pozbawione pewnej jednostronności
wynikłej z faktu ukazywania przede wszystkim działalności bojowej GL i AL poprzez dzieje
jednego oddziału partyzanckiego, odznaczają się dużą rzetelnością w podawaniu materiału.
Autor opisuje tylko te wydarzenia, w których bezpośrednio brał udział lub takie, których
wyjaśnienie jest nieodzowne dla zrozumienia dalszego toku wypadków.
Ujednolicenie ewentualnych kontrowersji jakie mogą powstać przy porównywaniu niektórych
fragmentów książki Edwarda Gronczewskiego z pozycjami podobnego typu, to zadanie dla
historyków opracowujących w oparciu o wiele relacji i dokumentów ten okres naszych dziejów.
Ewa Łuszczuk-Markowa
Rozdział I
Pewnego wieczoru ktoś zapukał dwukrotnie do naszego okna. Gospodarz - Franciszek
Pomorski i ja wyszliśmy na dwór. Przed domem stało dwu mężczyzn. Byli to Rosjanie,
czerwonoarmiści, zbiegli z niewoli niemieckiej. Prosili o coś do zjedzenia. Mój gospodarz znał
język rosyjski. Zamienił z przybyszami kilka zdań i poprosił żeby weszli do domu. Zbiegowie
początkowo nieufni, dali się w końcu namówić. W mieszkaniu, wśród domowników, powstało
zaniepokojenie. Chyba obawiali się, co będzie jeśli ktoś zauważy lub już zauważył przybycie
zbiegów i doniesie Niemcom? Wiadomo przecież było, że okupant za przetrzymywanie
zbiegłych jeńców lub udzielanie im pomocy pociąga do odpowiedzialności z karą śmierci
włącznie. Jednak w rezultacie uciekinierzy zostali u nas i przebywali aż do wiosny 1942 r.,
kiedy zostali odprowadzeni do pierwszego oddziału polsko-radzieckiego przebywającego w
Ludmiłówce.
Wiosną 1942 r. zaczęła docierać do naszej wioski prasa konspiracyjna Polskiej Partii
Robotniczej - „Trybuna Wolności”. Nasz gospodarz przywiązywał do niej szczególną wagę.
Czytaliśmy ją wspólnie. Kiedyś w rozmowie gospodarz powiedział nam tzn. mnie i memu
młodszemu bratu - Zbyszkowi, że „Trybuna Wolności” jest prasą wydawaną przez organizację,
która naprawdę myśli o interesach ludu pracującego. Treść tej prasy znalazła wielu
zwolenników w Grabówce.
W maju 1942 r. po kilkakrotnych rozmowach przeprowadzonych z nami przez Aleksandra Miłka
ps. Kogut zostaliśmy wprowadzeni do PPR. Zaraz po złożeniu przysięgi przez Pomorskiego,
mego młodszego brata i mnie, „Kogut” oświadczył, że każdy peperowiec jest zarazem
członkiem organizacji wojskowej pod nazwą Gwardia Ludowa. Powiedział również, że na
naszym terenie istnieje już oddział partyzancki polsko-radziecki GL pod dowództwem kpt.
Armii Czerwonej - Rajewskiego, który zbiegł z niewoli niemieckiej. Przyrzekł, że wkrótce
zapozna nas z partyzantami. Przed pożegnaniem „Kogut” polecił, aby spotkanie z nim
i złożenie przysięgi zatrzymać w tajemnicy.
Radość po prostu rozpierała nam serca na samą myśl o tym, że jesteśmy już zaprzysiężonymi
członkami nielegalnej organizacji podziemnej. Przynależność do PPR i GL, z której
programem byliśmy już zapoznani dawała gwarancję, że nie będziemy siedzieć z założonymi
rękami, ale czynnie walczyć z okupantem w imię słusznej sprawy.
W tym czasie w naszej wiosce było już więcej członków PPR i GL, lecz my jeszcze o nich nie
wiedzieliśmy. Z zachowania niektórych osób można było sądzić, że z pewnością należą do
jakiejś organizacji, ale na razie nie wiedziałem do jakiej. Już wkrótce zostałem z niektórymi
poznany. Do PPR wtedy należeli: Jan Wziętek ps. Murzyn były członek KPP, Michał Iskra ps.
Łoś - były członek KPP, Henryk Ciekanowski, Władysław Wojtowicz, Ignacy Iskra, Stanisław
Pasuniak - były członek KPP, Michał Sadowski ps. Żmijka, Władysław Kapica i inni. Często
spotykaliśmy się wieczorami u któregoś z nich, by przeczytać „Trybunę Wolności” lub
„Gwardzistę”. Jednak najbardziej ulubiony temat naszych spotkań stanowiły rozmowy
o działalności partyzantów i narady kogo by należało jeszcze wciągnąć do naszej organizacji.
O partyzantach słyszało się coraz częściej i więcej. Pierwsze akcje miały charakter
dywersyjny. Zniszczono urząd gminny i pocztę w Dzierzkowicach. Odwiedzili partyzanci kilku
okolicznych sołtysów i zniszczyli u nich spisy ludności i akta kontyngentowe. Co gorliwszych
ukarano chłostą. Innym znów zwrócono uwagę, by sabotowali zarządzenia władz niemieckich
i właściwie traktowali ludność polską.
Pewnego dnia zaszedł do mnie „Kogut”, wręczył mi kilka egzemplarzy „Trybuny Wolności” i
„Gwardzisty” i polecił rozprowadzenie ich pomiędzy członków naszej organizacji w Grabówce.
Nadmienił, że egzemplarze te po wykorzystaniu należy przekazać znajomym godnym
zaufania, nie mówiąc im oczywiście ani o swej przynależności do organizacji, ani od kogo
otrzymało się prasę. Ponadto wręczył paczkę „literatury” i zakomunikował mi, że jeszcze dziś
mam udać się rowerem do wsi Basonia i zawieźć przesyłkę pod wskazany adres.
Jechałem ścieżką wśród zbóż do Basoni, dumny z pierwszego powierzonego mi przez
organizację zadania. W Basoni odszukałem adresata paczki (nazwiska już nie pamiętam,
wiem tylko, że był to nauczyciel posiadający parę ogierów) oddałem paczkę i powróciłem do
Grabówki. Wieczorem tego dnia „Murzyn” uczył mnie posługiwać się karabinem.
Przy następnym spotkaniu z „Kogutem” wyraziłem już chęć wstąpienia do oddziału
partyzanckiego. „Kogut” odradzał mi, twierdząc, że na razie bardziej mogę się przydać
w garnizonie. Jednak polecił mi, bym wieczorem stawił się we wsi Ludmiłówka w mieszkaniu
Wyganowskiej, gdzie będę mógł zapoznać się z naszym oddziałem partyzanckim.
Już po południu wybrałem się do odległej o 3 km Ludmiłówki. O zmierzchu byłem na miejscu.
U Wyganowskiej wiedziano o moim przybyciu i przyjęto mnie życzliwie.
Wkrótce zaczęli się schodzić członkowie miejscowej placówki GL. Poznałem wtedy: Adama
Tyzo ps. Iwan, który był dowódcą tamtejszej placówki GL, Romana Wrześniewskiego i jego
brata, Stefana Łojka ps. Ryś i jego szwagra o nazwisku Mazik, Mariana Gozdora, Jana i
Stanisława Kuciapę, Józefa Kowalskiego, Jana Wojtaszka ps. Tygrys, Czesława Czernela i
Władysława Pelca. Nieco później przybyli w dwóch grupach członkowie oddziału
partyzanckiego.
Całą uwagę skupiłem na wyglądzie, ubraniu i uzbrojeniu poszczególnych członków oddziału.
Wyobrażałem sobie, że zobaczę coś zbliżonego do wojska. Tymczasem ich wygląd prawie
zupełnie nie przypominał wojska. Ubrani byli w najróżnorodniejszą odzież cywilną. Posiadali
kilkanaście karabinów różnych systemów i to mocno sfatygowanych. Niektórzy byli uzbrojeni
w broń myśliwską, a inni znów nie posiadali żadnej broni. Większość stanowili Rosjanie
zbiegli z niewoli niemieckiej. Było też kilku Polaków i 3 Żydów. Jednym słowem, była to grupa
ludzi o przekroju międzynarodowym, będących w różnym wieku i pochodzących z różnych
środowisk. Dowódcą oddziału był kpt. Rajewski.
Przyznaję, że doznałem pewnego rozczarowania na widok tego oddziału. Wyobrażałem sobie
przecież, że jest to oddział uzbrojony po zęby skoro zaczyna występować przeciw tak silnym
przeciwnikom. Zrodziły się we mnie wątpliwości, czy sprosta on w otwartej walce Niemcom lub
choćby policji granatowej.
Było już późno, kiedy przybyli do Wyganowskiej „Kogut” i Grochalski ps. Jan i Sokół.
Dowiedziałem się wtedy, że „Kogut” był sekretarzem PPR i komendantem GL w gminie
Annopol, „Sokół” zaś pełnił tę funkcję w gminie Urzędów. W tym czasie i w tym terenie byli oni
głównymi organizatorami PPR i GL.
Po północy „Kogut” i „Sokół” odeszli, my zaś także rozeszliśmy się do swych domów. Z rozmów
„Koguta” i „Sokoła” z kpt. Rajewskim wynikało, że partyzanci udają się do wsi Trzydnik, by
zniszczyć tam urząd gminny.
Następnego dnia zostałem zawiadomiony przez łącznika, że mam się stawić we wsi
Aleksandrówka u „Koguta”. „Kogut” polecił mi zawieźć sprawozdanie do przedstawiciela
Komitetu Powiatowego i Okręgowego PPR, który przebywał w ukryciu we wsi Trzydnik
u gospodarza Stanisława Siewierskiego ps. Stryj. Przedstawicielem tym był Aleksander
Szymański ps. Ali.
Zgodnie z otrzymanym poleceniem, wziąłem sprawozdanie i pojechałem w kierunku
Trzydnika. Tym razem czułem się trochę niepewnie. Moja niepewność wynikała z faktu, że
kilka kilometrów musiałem przejechać szosą, często uczęszczaną przez Niemców.
Przypomniałem sobie jednak natychmiast, że mam wykonać zadanie dla organizacji
i samopoczucie znacznie się poprawiło. Chociaż muszę przyznać, że ile razy mijałem
Niemców po plecach przelatywał zimny dreszczyk.
Do Trzydnika przybyłem przed samym wieczorem. Zagrodę „Stryja” odnalazłem bez trudu, bez
dopytywania się, gdyż znajdowała się w łatwym do poznania miejscu, tuż przy niewielkim
lasku, od strony Mikulina. „Stryj” orał koło domu, gdy podszedłem i powiedziałem, że przybyłem
z polecenia „Koguta” do „Alego”. Zmierzył mnie oczyma od góry do dołu i nie widząc we mnie
nic podejrzanego, zaprosił do domu. W mieszkaniu zastałem tylko kobietę, jak dowiedziałem
się później żonę „Stryja”. Gospodarz poprosił bym zatrzymał się w kuchni, a sam wszedł do
pokoju. Po chwili uchylił drzwi i skinął głową, że mogę wejść. Od stołu podniósł się nieznajomy
mężczyzna, przywitał się ze mną i poprosił bym usiadł. Nieznajomy zapytał z czyjego
polecenia przybywam i w jakiej sprawie. Odpowiedziałem na pytania, wyjąłem ukrytą
w skarpetce kopertę i oddałem mu. Rozerwał kopertę i zaczął gorliwie czytać. Potem wyjął
notes i ołówek, coś zanotował. Zaczęliśmy rozmawiać. „Ali” zapytał mnie o sytuację w gminach
Annopol i Dzierzkowice oraz o stan naszej organizacji na tych terenach. Krótko
scharakteryzowałem, zwracając uwagę na szybki rozwój organizacji w Grabówce i
Ludmiłówce. Szymański z wyraźnym zadowoleniem tłumaczył, że taka sytuacja jest zupełnie
zrozumiała bo naród polski dość już ma okupanta hitlerowskiego. Mówił dalej, że na razie
nieliczne i słabo uzbrojone oddziały partyzanckie będą się coraz bardziej rozrastały i zadawały
Niemcom coraz poważniejsze straty.
Widocznie zorientował się, że nie jestem tutejszy, gdyż z przyjaznym zainteresowaniem
wypytywał mnie skąd pochodzę i jak znalazłem się w Grabówce. Opowiedziałem mu swoje
przygody, przyjemnie zaskoczony, że interesowała go moja osoba. Przed odjazdem przy
pożegnaniu „Ali” życzył mi sukcesów w pracy dla Partii i Gwardii Ludowej oraz przekazał
pozdrowienia dla partyzantów: „Koguta”, „Murzyna” i „Łosia”.
Spotkanie z „Alim” utkwiło mi na zawsze w pamięci. Wracając z Trzydnika cały czas miałem
przed oczyma „Alego”. Byłem wprost urzeczony jego sposobem bycia, sympatyczną
bezpośredniością, umiejętnością prowadzenia rozmowy. Zadowolony, że należę do
organizacji, która ma w swych szeregach takich ludzi jeszcze raz rozpamiętywałem rozmowę.
Wierzyłem słowom „Alego”, że naród polski wcześniej czy później odzyska wolność, i że
będzie to wolność inna niż przed wojną. Sprawiedliwsza. Pochłonięty bez reszty myślami,
szybko przebyłem drogę powrotną. Tymczasem najbliższa przyszłość przyniosła wiele
ważnych wydarzeń.
W lipcu 1942 r. oddział partyzancki pod dowództwem kpt. Rajewskiego został okrążony przez
Niemców i polską policję granatową w lesie pomiędzy Dzierzkowicami a Urzędowem. Oddział
nie zdołał odeprzeć naporu przeciwnika i uległ rozbiciu. W czasie walki poległ partyzant
Marcinkowski, pochodzący ze wsi Stasin, pow. Kraśnik. Wkrótce potem dowódca oddziału
powziął decyzję odmaszerowania za Bug. Większość Rosjan odmaszerowała. Pozostała
część oddziału przebywała nadal na terenie pow. Kraśnik i Puławy. Ponieważ jej zachowanie
mogło budzić zastrzeżenia, po naradzie z członkami naszej organizacji, udałem się do „Alego”
któremu obszernie wyłożyłem nasze obiekcje. Wysłuchał wszystkiego z zainteresowaniem
i powiedział, że już niedługo dowódcą tego oddziału zostanie wyznaczony ktoś inny.
W połowie sierpnia 1942 r. na Lubelszczyznę został skierowany przez Sztab Komendy
Głównej Gwardii Ludowej Grzegorz Korczyński ps. Grzegorz, były członek KPP, uczestnik
wojny domowej w Hiszpanii i członek Francuskiego Ruchu Oporu. Kierownictwo organizacji
wykorzystało umiejętności i doświadczenie „Grzegorza” mianując go dowódcą nowo
zorganizowanego oddziału, w skład którego weszło kilku partyzantów przebywających w
Rzeczycy, grupa polsko-radziecka pod dowództwem Antoniego Palenia ps. Jastrząb oraz
pozostali partyzanci z byłego oddziału kpt. Rajewskiego. Oddziałowi nadano imię bohatera
narodowego - Tadeusza Kościuszki.
Z „Grzegorzem” zetknąłem się w drugiej połowie sierpnia 1942 r. Od razu poczułem do niego
zaufanie. Jego postawa i doświadczenie zarówno konspiracyjne jak i wojskowe gwarantowały
zmianę stosunków i trybu życia w oddziale.
Prawie natychmiast po objęciu dowództwa przez Grzegorza oddział rozpoczął intensywną
działalność operacyjną. Już w połowie września 1942 r. zostały przeprowadzone powtórnie
poważne akcje dywersyjno-bojowe. 14 września zniszczono stacje kolejowe w Rzeczycy i
Szastarce. 16-17 września zniszczono powtórnie stacje kolejowe w Rzeczycy i Szastarce
i auto osobowe i zdobyto 4 karabiny, amunicję i inne przedmioty wojskowe. Tej samej nocy
zaatakowano posterunek policji granatowej w Potoku i zlikwidowano komendanta posterunku
gorliwie wysługującego się Niemcom.
Po dokonaniu kilku akcji oddział udał się w lasy janowskie gdzie rozpoczęto intensywne
szkolenie. Jednak już 24 września trzeba było je przerwać, gdyż Niemcy zorganizowali obławę
i zaatakowali oddział w rejonie wsi Szwedy. W czasie walki partyzanci zadali przeciwnikowi
straty, a 13 Ukraińców, będących w służbie u Niemców przeszło z bronią w ręku na stronę
partyzantów. Dla zdezorientowania Niemców, około 80-osobowy oddział został podzielony na
dwie grupy. Jedna z nich pod dowództwem „Jastrzębia” udała się w rejon tzw. „Nadsania”.
Druga zaś pod dowództwem „Grzegorza” przybyła do wsi Ludmiłówka.
Pewnego razu zwrócił się do mnie „Kogut” z pytaniem, czy nie mógłbym zabrać na pewien
okres czasu na kwaterę do Grabówki „Grzegorza” i Mikołaja Leszczenkę ps. Kola. Oczywiście,
zgodziłem się z wielkim zadowoleniem. Wieczorem udaliśmy się pieszo do Grabówki, gdzie
w trójkę zakwaterowaliśmy w stodole u mojego gospodarza.
Następnego dnia wczesnym rankiem przebudziły nas strzały. Wstałem i wyszedłem, by
zorientować się w sytuacji. Przez płot zauważyłem, że Niemcy obstawili wieś i strzelają za
uciekającymi do lasu ludźmi. Szybko wróciłem do stodoły i zameldowałem o wszystkim
„Grzegorzowi”. Wszyscy byliśmy nieco podenerwowani. O wycofaniu się do oddalonego
o około 1 km lasu nie było mowy, gdyż Niemcy w odległości 300 m obstawili wieś.
Postanowiliśmy zostać w stodole.
Na wszelki wypadek poszedłem do domu i poprosiłem matkę, by udała się na wieś
i dowiedziała w jakim celu przyjechali Niemcy. Matka pośpieszyła na wieś. W napięciu
oczekiwaliśmy jej powrotu i wiadomości. Wkrótce przyszła i powiedziała nam, że Niemcy
przeprowadzają szczegółową rewizję i rozpoczęli ją już z obydwu krańców wsi, przeszukując
także zabudowania. Wieść ta podziałała na nas przygnębiająco. Projekt „Grzegorza”, aby
ryzykować ucieczkę do lasu, uznaliśmy za nierealny, ponieważ możliwość przemknięcia się
była bardzo mała. Matka zaproponowała nam, że uda się do sołtysa Tadeusza Kasperka
i będzie, przy jego pomocy, usiłowała zorganizować przyjęcie dla Niemców, które może
wpłynąć na zahamowanie rewizji. Pomysł wydał nam się dobry, zresztą nie było innej rady.
Zgodziliśmy się. Matka odeszła. „Grzegorz” zastanawiał się nad tym, czy ktoś nie doniósł
Niemcom o naszym pobycie. Ja raczej wykluczałem tę ewentualność, bo w Grabówce nikt nie
wiedział, że mamy przybyć na kwaterę.
W niedługim czasie usłyszeliśmy niemiecki szwargot. Przywarliśmy twarzami do szpar
w stodole. Zauważyliśmy już grupę Niemców i Ukraińców idących drogą. Nie widzieliśmy nic
prócz nich, nie słyszeliśmy nic prócz ich mowy. W głowie tłukła się jedna myśl: dokąd pójdą.
Z chwilą kiedy skręcili w nasze podwórko, serca zaczęły nam łomotać. Wymieniliśmy między
sobą spojrzenia i natychmiast przywarliśmy do szpar.
Po chwili wśród Niemców i Ukraińców zauważyłem matkę z sołtysem. Matka zapraszała.
Skierowali się wszyscy razem do naszego mieszkania. Odetchnęliśmy trochę, choć nerwy
w dalszym ciągu były napięte.
Niemcy rozgościli się w domu. Należało przypuszczać, że zasiedli do stołu. Żołnierze
z pierścienia okrążającego wieś schodzili się do wsi. My, ze zmęczenia, obserwowaliśmy
przez szpary już tylko na zmianę. Czas dłużył się w nieskończoność.
Matka chcąc dostarczyć nam wiadomości wyszła na podwórko z koszem po drzewo. Weszła
do obory, wzięła opałkę by nabrać sieczki, przyszła z nią do stodoły i powiadomiła nas, że
Niemcy i Ukraińcy popijają w domu i są już nawet podchmieleni. Dodała również, że na
zaproszenie sołtysa komisarz niemiecki wyraził zgodę by wojsko z obstawy zostało także
ściągnięte na poczęstunek. Zapewniała, że na pewno w dniu dzisiejszym nie będą już Niemcy
przeprowadzali dalszej rewizji, bo po prostu nie będą do niej zdolni.
W tym dniu siedząc na słomie w stodole, przeżyliśmy jeszcze kilka denerwujących chwil. Otóż
w pewnym momencie wyszedł z mieszkania jeden Niemiec i dwu Ukraińców i skierowali się
w głąb podwórka. Byli bez broni. Wygląd ich wskazywał na to, że mają już sporo w „czubie”.
Niemiec i Ukraińcy zaczęli się włóczyć po podwórku i zaglądać w różne kąty. Z mieszkania
wyszedł jeszcze jeden Niemiec i zawołał plątających się po podwórku kolegów. Poszli. Po tym
incydencie zamierzaliśmy wyjść tylnymi wrotami stodoły i przemknąć się do lasu, ale w końcu
zaniechaliśmy tego projektu. Siedzieliśmy wciąż wyczekując na odejście i odjazd Niemców.
Niemcy natomiast popili sobie, rozweselili się lecz nie mieli zamiaru opuszczać Grabówki.
Gościna im się spodobała. Ci, którzy mieli już dość i ci, którym zabrakło wódki na kwaterach,
zaczęli się włóczyć po wsi. O plądrowaniu zagród nie myśleli nawet. Czekali raczej na to, żeby
jeszcze ktoś ich poczęstował.
My przeżyliśmy jeszcze jeden niebezpieczny moment. Dwóch Ukraińców wyszło na podwórko
i zaczęli penetrować różne zakamarki. Najpierw zajrzeli do wszystkich drzwi obór, następnie
przyszli do stodoły. Zatrzymali się na klepisku i bełkotali coś między sobą. Napięcie nerwów
sięgało granic wytrzymałości. Czekaliśmy tylko momentu, w którym wychyli się zza sterty słomy
czarna furażerka z białą „wroną”. Broń trzymaliśmy przed sobą, gotową do strzału. Na
szczęście, po chwili Ukraińcom znudziło się oglądanie zabudowań, wrócili do mieszkania.
Już słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy wreszcie Niemcy rozpoczęli przygotowania do
odjazdu.
Zaraz po ich odjeździe do stodoły przyszła matka, nasz gospodarz Pomorski i sąsiad -
Stanisław Antolczyk. Dzieliliśmy się wrażeniami z przeżytych chwil, z których każda niosła
niebezpieczeństwo odkrycia nas.
Po zapadnięciu zmierzchu przeszliśmy do naszego mieszkania żeby wspólnie z domownikami
zjeść kolację. Dopiero wtedy uświadomiliśmy sobie, jak bardzo jesteśmy głodni. Od rana nikt
z nas nic nie miał w ustach.
Mając świeżo w pamięci niebezpieczeństwo, które tym razem nas minęło, przyjęliśmy
z zadowoleniem decyzję „Grzegorza” o powrocie do Ludmiłówki jako miejsca najbardziej
oddalonego od traktów i bezpieczniejszego. Po kolacji podziękowaliśmy domownikom za
pomoc i opiekę i nie zwlekając dłużej udaliśmy się do Ludmiłówki. Wstąpiliśmy przede
wszystkim do Wyganowskiej, która niezwłocznie załatwiła nam kwaterę, tuż po sąsiedzku,
gdzie przebywał już „Kogut” wraz ze swoją żoną.
Rozdział II
W dniu 9 października 1942 r. dowiedzieliśmy się, że członek naszej organizacji - Edward
Marszałek ps. Ksiądz, z Sosnowej Woli w pow. Kraśnik został aresztowany przez Niemców.
Na prośbę brata aresztowanego partyzanta GL - Wacława Marszałka ps. Myśliwy, dowódca
oddziału „Grzegorz” postanowił dokonać uderzenia na więzienie w Kraśniku, aby uwolnić
przebywającego tam „Księdza”.
Oddział podzielono na dwie grupy. Jedna z nich pod dowództwem samego „Grzegorza” miała
podejść do miasta od strony łąk i zaatakować znienacka więzienie w Kraśniku. Druga zaś
otrzymała za zadanie udać się do Trzydnika i tam zniszczyć urząd gminny, pocztę i mleczarnię
kontyngentową.
O zmierzchu oddział zebrał się na podwórku u Wrześniowskiego. Dowódca podzielił go na
dwie grupy i partyzanci wyruszyli do akcji.
Obie grupy wykonały swe zadania, z tym że grupa dokonująca uderzenia na więzienie w
Kraśniku już po uwolnieniu aresztowanych stoczyła walkę z Niemcami na ulicach miasta. Po
stronie Niemców było kilku zabitych i rannych. Wśród partyzantów został jeden zabity, i ranny -
Rosjanin Grisza. Zgodnie z ustalonym planem partyzanci szybko wycofali się z Kraśnika
i powrócili do Ludmiłówki.
Grupa działająca w Trzydniku, której celem było odciągnięcie uwagi i sił Niemców z Kraśnika,
zadanie swe wypełniła bez żadnych przeszkód. Zniszczono wszelką dokumentację i sprzęt
w urzędzie gminnym, uwolniono przebywających w areszcie gminnym chłopów, zdemolowano
miejscową mleczarnię kontyngentową oraz urządzenia techniczne na poczcie.
W Ludmiłówce część oddziału przebywała w kryjówce pod stodołą u Wrześniowskiego, druga
grupa w podobnej kryjówce tuż po sąsiedzku u gospodarza Łojka. Dowództwo oddziału
ulokowało się na kolonii, poza wsią u gospodarza Gozdora. Ja pozostałem przy dowództwie
oddziału. Najczęściej byłem wtedy wykorzystywany do utrzymywania łączności
wewnątrzorganizacyjnej. Wyjeżdżałem do „Alego” i do Kraśnika do towarzysza Stanisława
Szota ps. Kot, członka okręgowych władz partyjnych, od którego przywoziłem prasę
konspiracyjną.
Część oddziału, która okresowo pozostała w lasach janowskich pod dowództwem „Jastrzębia”
operowała samodzielnie. Od czasu do czasu dochodziło tylko do spotkań z nimi
w umówionych terminach i miejscu.
W Janiszowie nad Wisłą Niemcy urządzili obóz dla mieszkających w okolicy Żydów.
„Grzegorz” już niejednokrotnie zastanawiał się nad możliwością rozbicia obozu i uwolnienia
przebywających w nim więźniów. Okazją do zrealizowania planu stało się przybycie do nas
Jana Pytla - „Leona”, który mieszkał w rejonie Janiszowa. Jemu polecono przeprowadzenie
w ciągu najbliższych dwu dni dokładnego wywiadu na temat ilości Niemców i stosowanych
w obozie środków obrony. Po uzyskaniu danych „Leon” miał przybyć do kamieniołomów,
w których mieliśmy na niego czekać.
Po ustaleniu planu działania wczesnym wieczorem 7 listopada wymaszerowaliśmy w kierunku
Janiszowa. W pobliżu obozu „Grzegorz” zatrzymał cały oddział i wysłał kilku partyzantów
celem wyłapania straży. Sprawnie wykonali polecenie i zameldowali dowódcy. Wtedy
zbliżyliśmy się do baraku, który zamieszkiwał Ignar Peter komendant obozu. We trzech
weszliśmy do środka. Ignar Peter leżał na tapczanie i spał. Przebudziliśmy go. Na nasz widok
usiłował sięgnąć ręką pod poduszkę, lecz udaremniliśmy jego zamiary. Spod poduszki
wyciągnęliśmy śliczne „Parabellum”.
Po obezwładnieniu komendanta obozu dowódca oddziału „Grzegorz” wydał polecenie
otwarcia wszystkich magazynów oraz bram wyjściowych. Żydom zakomunikowano, że od
chwili obecnej są wolni. Tym, którzy przed 1939 r. służyli w Wojsku Polskim zaproponowano
natychmiastowe przyjęcie do oddziału.
Początkowo w obozie wśród Żydów panowało ogólne zamieszanie. Więźniowie nie mogli
zorientować się w sytuacji. Dopiero po zlikwidowaniu komendanta obozu przekonali się, że
partyzanci rzeczywiście walczą przeciwko hitlerowcom. Część Żydów wyraźnie było
uradowana z partyzanckiej akcji. Inni przerażeni możliwością kolejnych represji ze strony
Niemców.
Zaproponowaliśmy wszystkim, by zabierali z otwartych magazynów co tylko zechcą i udali się
w lasy lipskie i janowskie, gdzie sukcesywnie będą wcieleni do poszczególnych oddziałów
partyzanckich. Niestety, niewielu skorzystało z tej okazji.
W akcji na obóz w Janiszowie uwolniliśmy około 500 Żydów oraz zdobyliśmy kilka sztuk broni,
sporo amunicji, kasę pancerną z sumą 200 tys. zł polskich oraz poważne ilości waluty obcej
i biżuterii. Poza tym zdobyto wiele skór, futer, odzieży, materiałów tekstylnych i innych
wartościowych rzeczy.
Po ukończonej akcji, zgodnie z planem wycofaliśmy się do lasów gościeradowskich. Biwak
rozbiliśmy w rejonie wsi Księżomierz. Wieczorem powróciliśmy do Ludmiłówki, gdzie
zatrzymaliśmy się na dłuższy czas.
Zasoby materialne zdobyte w Janiszowie, a szczególnie pieniądze i biżuteria, poważnie
podreperowały stan finansowy naszej organizacji. Pewną część pieniędzy dowódca oddziału
zamierzał przeznaczyć na zakup broni. Większość jednak miała być przewieziona do Lublina
i przekazana towarzyszowi Pawłowi Dąbkowi ps. Paweł na cele organizacji. Pozostałą kwotę
pozostawiono na bieżące potrzeby oddziału.
W kilka dni później do Ludmiłówki przyjechał „Jastrząb” i Edward Płowaś ps. Lutek, którzy
przywieźli ciężko rannego w boju pod Łysakowem w dniu 14 X 1942 r. Jana Płowasia ps.
Luby. Z grupą partyzancką w lasach janowskich „Jastrząb” pozostawił Cieńcowa, oficera Armii
Czerwonej zbiegłego z niewoli niemieckiej.
Przybyły na kwaterę do „Grzegorza” łącznik od „Alego” przyniósł polecenie wysłania grupy
partyzantów do wsi Krzemień do Walentego Mroza ps. Papież i Andrzeja Flisa ps. Maksym,
celem przejęcia ofiarowanej przez nich dla organizacji broni. Miała to być poważniejsza ilość
broni, a wśród niej i broń maszynowa. „Grzegorz” wysłał do Krzemienia grupę pod
dowództwem „Myśliwego” i „Gruzina”.
Należy zaznaczyć, że od pewnego czasu zarysowały się pewne rozbieżności pomiędzy
stanowiskiem „Grzegorza”, a „Koguta” i „Sokoła”. Polegały one przede wszystkim na tym, że
„Grzegorz” trzymał oddział w karbach wojskowych i przestrzegał zasad konspiracyjnych,
podczas gdy „Kogut” i „Sokół” liczyli raczej na korzyści materialne dla siebie. Z tego względu
zostali odizolowani od oddziału. Oczywiście, fakt ten pogłębił jeszcze bardziej istniejące
różnice.
„Kogut” i „Sokół” przy każdej okazji starali się poderwać autorytet „Grzegorza” wśród
partyzantów i członków naszej organizacji. Rozsiewali złośliwe plotki, że „Grzegorz” prowadzi
lepszy materialnie tryb życia od pozostałych partyzantów, wykorzystując dla siebie zdobyte
pieniądze. Wspominali okres poprzedni, w którym oni byli opiekunami oddziału, wykazując
jaka to była wtedy sielanka, jak to zdobyte pieniądze dzielono między siebie.
Wszyscy ludzie, którym naprawdę leżało na sercu dobro organizacji i czystość moralna jej
szeregów popierali metody kierowania oddziałem stosowane przez „Grzegorza”. Wszelkie zaś
męty i ludzie rozbisurmanieni, których do oddziału przygnała chęć przygód i własnych korzyści
wzdychali do dawnej „swobody”.
W tym czasie na umówiony kontakt do Lublina skierowano trzech partyzantów, aby
przyprowadzili radiostację i obsługującego ją radiotechnika - Zygmunta Staręgowskiego ps.
Stefan. Po dwóch dniach powróciła, niestety, z niczym grupa pod dowództwem „Myśliwego” i
„Gruzina” wysłana po broń do Krzemienia. Dowódcy grupy twierdzili, że szosą Kraśnik -
Annopol tak często przejeżdżają samochody, iż niepodobieństwem jest jej przekroczenie.
Wiadomość o niewykonaniu zadania niezwykle zdenerwowała „Grzegorza”. Nie przyjął
tłumaczenia dowódców, zwymyślał obydwu, a Rosjanina lotnika „Kolkę” usiłującego bronić
kolegów po prostu wyprosił za drzwi. W tym uniesieniu natychmiast polecił przygotować
„Jastrzębiowi” kilku partyzantów i konie do wyjazdu. Po chwili podał kto ma jechać. Byli to:
„Grzegorz”, „Jastrząb”, „Kolka”, „Jasza” i „Mamut”.
W następnym dniu od samego rana czyniono przygotowania do wyjazdu. Mnie „Grzegorz”
oznajmił, że pojadę do Lublina z raportem i pieniędzmi do „Pawła”. Sam zaraz po śniadaniu
zabrał się do pisania sprawozdań. Po południu wręczył mi zaklejony pakiet zalakowany
pieczęcią oddziału oraz podał pośredni kontakt do Kraśnika do towarzysza „Kota”. Wieczorem
„Grzegorz” odjechał z wyznaczonymi partyzantami do Krzemienia. Swoim zastępcą w
Ludmiłówce mianował „Lubego”.
Zgodnie z otrzymanym rozkazem przed świtem wybrałem się do Kraśnika. Odprowadził mnie
Marian Gozdor, który dobrze znał boczne drogi.
W Kraśniku według instrukcji „Grzegorza” udałem się do Biegajowej, u której mieszkał „Kot”.
Musiałem trochę poczekać na przybycie „Kota”, który po wymianie haseł podał adres „Pawła”
i hasło na Lublin. Adresu i hasła wyuczyłem się na pamięć, pożegnałem „Kota” i udałem się na
stację kolejową. Jak dotąd udawało mi się wszystko pomyślnie załatwić, ale już w Niedrzwicy
wsiadło do pociągu trzech żandarmów niemieckich i zaczęli przeprowadzać rewizję. Sytuacja
moja nie należała do łatwych. Gorączkowo zastanawiałem się co robić. Czy wyskoczyć
z pociągu od razu czy też zachować zimną krew i pozostać aż do krytycznego momentu?
Ucieczka z pociągu oznaczała opóźnienie w wykonaniu zadania, pozostanie groziło wsypą.
Postanowiłem zaryzykować i zostałem, żandarmi weszli już do mojego przedziału. Serce
podeszło pod gardło. Stałem przy drzwiach i byłem przygotowany na najgorsze. Jeżeli będą
chcieli mnie rewidować lub zapytają o dowód - myślałem - strzelę do nich, a potem wyskoczę.
Na szczęście Niemcy interesowali się tylko przewożonymi pakunkami. Kiedy na pytanie o mój
bagaż odpowiedziałem, że nie mam żadnego, rozglądnęli się dokoła i przeszli do następnego
przedziału. Do Lublina dojechałem już bez większych przeszkód tuż przed godziną policyjną.
Z dworca szybko udałem się pod wskazany mi adres na ulicę Łąkową 8.
W Lublinie ruch już zamierał. Do godziny policyjnej pozostało jeszcze pięć minut. Byt to czas
niewątpliwie za krótki na przebycie trasy: dworzec - Łąkowa. Mimo wszystko zdecydowałem
się iść, gdyż przebywanie na dworcu przez całą noc z tak „kompromitującymi” materiałami było
jeszcze bardziej ryzykowne. Wkrótce byłem na miejscu. Lekko zapukałem do drzwi
parterowego domku z gankiem. Wyszedł jakiś mężczyzna. Podałem mu hasło, które brzmiało:
„Czy państwo chcą kupić pięć skórek ze srebrnych lisów”. Mężczyzna .zaprzeczył. Sądziłem,
że nie zrozumiał mnie więc by powtórzyć mu jeszcze raz hasło, dodałem, iż właśnie
poinformowano mnie o tym, że oni chcą nabyć pięć skórek ze srebrnych lisów. Wtedy
mężczyzna zniżonym głosem powiedział, że być może, te skórki chcieli nabyć państwo, którzy
tu uprzednio mieszkali, ale zostali przed kilkoma dniami aresztowani przez gestapo. W takiej
sytuacji nie mogłem zrobić nic innego jak szybko pożegnać gospodarza i odejść. Wyłonił się
problem, co zrobię ze sobą o tak późnej porze.
Ulica Łąkowa, zgodnie ze swą nazwą położona była tuż przy łąkach. Stojące przy niej domy
z ogródkami były odgrodzone od łąki płotami. Należała do mniej uczęszczanych, a tym
bardziej po godzinie policyjnej. Od strony łąki, poza opłotkami, biegła szeroka ścieżka.
O powrocie na dworzec nie można było nawet marzyć. Ulice puste, a każdy spotkany przez
niemiecki patrol przechodzień natychmiast był legitymowany i rewidowany. Wszedłem do
jednego z ogródków i tam w rogu przy płocie zamierzałem przenocować. Padał deszcz ze
śniegiem. Przejmujące zimno przechodziło przez odzież, dobierało się do skóry.
W domu właściciela ogródka świeciło się jeszcze światło. W chwili kiedy moje ubranie było
całkiem mokre, zdecydowałem się, pomimo obaw, zapukać do okna. Zza uchylonej firanki
wyjrzał mężczyzna. Otworzył drzwi i poprosił mnie do domu. W mieszkaniu oprócz niego była
żona i małe dziecko. Widząc zaniepokojone spojrzenia gospodarzy wyjaśniłem, że znalazłem
się w krytycznym położeniu ponieważ znajomych, do których przyjechałem nie ma, a ze
względu na godzinę policyjną nie mogę pójść do innych, więc proszę o przenocowanie.
Domownicy popatrzyli po sobie i prawie jednocześnie rozkładając ręce odpowiedzieli, że
chętnie udzieliliby mi noclegu, ale obawiają się Niemców. Nie mogą ryzykować życiem
dziecka i własnym choć widzą moją trudną sytuację. Rozumiałem ich i czułem, że mówią
szczerze, przeprosiłem i wyszedłem.
Nie miałem jednak innego wyjścia, jak w tajemnicy przed właścicielem domu pozostać w jego
ogródku. Ulokowałem się znowu w kącie płotu i zamierzałem tak przetrwać do rana. Wciąż
zacinał mokry śnieg. Nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa, ale nie mogłem przecież usiąść
na rozmokłej ziemi. Powoli gasły światła we wszystkich domach, położył się także spać
gospodarz mojej „kwatery”. Byłem zadowolony z tego, ponieważ mogłem w ciemności trochę
rozprostować zdrętwiałe nogi. W mieście panowała cisza.
Około godz. 23.00 usłyszałem rozmowę. Ścieżką poza opłotkami przechodził niemiecki patrol.
Wcisnąłem się w kąt i zamarłem w bezruchu. Niemcy oświetlali teren przed sobą i z boku
latarkami elektrycznymi. Kilka smug światła musnęło mnie po twarzy. W pierwszej chwili
myślałem, że już mnie zauważyli. Zaabsorbowani rozmową poszli jednak dalej. Wtedy
postanowiłem zmienić miejsce swego „noclegu” jako zbyt widoczne. Już wcześniej
zauważyłem, że w ogródku rozpoczęto budowę jakiegoś kurnika. Ściany wzniesione były
zaledwie na 120-130 cm wysokości. Stanowczo za nisko, by można stanąć. Zdecydowałem się
jednak przenieść spod płotu gdzie łatwiej mógł mnie dostrzec następny patrol. W nowym
miejscu było bezpieczniej, ale bardziej niewygodnie, ponieważ tylko przykucnięcie
gwarantowało, że nie będę łatwo zauważony. Taka postawa była bardziej nużąca niż stanie.
Czas wlókł się, a zmęczone nogi coraz bardziej bolały, w dodatku nad ranem chwycił mróz.
O godzinie za 5 minut 6 podniosłem się. Byłem już u kresu wytrzymałości. W dodatku nie
przewidziałem takiej ewentualności, że zmoczona a następnie zmarznięta odzież przy
wyprostowaniu może popękać. Ubranie na zgięciach wprost połamało się. Wyszedłem
z ogródka i skierowałem się w kierunku stacji. Przy świetle latarń spostrzegłem, że w takim
stanie nie mogę przebywać na dworcu, gdyż natychmiast zwrócę na siebie uwagę Niemców.
Nie było jednak innego wyjścia, jak udać się na dworzec i ulokować gdzieś w kącie. Z daleka
widoczne strzałki do toalety nasunęły mi rozwiązanie i to chyba najlepsze w tej sytuacji. Czym
prędzej doszedłem do ubikacji i zamknąłem się w jednej z kabin. Tam przesiedziałem prawie 3
godziny, tj. do chwili odjazdu mego pociągu. Przez ten czas moja odzież zdążyła trochę
podeschnąć, tak że wyglądem nie rzucałem się zbytnio w oczy.
Podróż z Lublina do Kraśnika przebyłem bez przeszkód. W Kraśniku ponownie udałem się do
„Kota”, któremu opowiedziałem niefortunną przygodę. Przywiezione wiadomości wywarły na
nim wielkie wrażenie. Po chwili zaczął mnie przepraszać, tłumaczyć, że zapomniał o tym, iż
kontakt, który mi podał, był już „spalony”. Szybko podał mi następny kontakt do „Pawła”. Nowy
punkt kontaktowy mieścił się u państwa Kowalskich w pracowni kapeluszy damskich, przy ul.
Aleje Racławickie 4.
Nie tracąc czasu udałem się w powrotną drogę do Lublina. Przebyłem ją szczęśliwie, dostałem
się pod wskazany adres, gdzie oczekiwałem na „Pawła”. Państwo Kowalscy stosunkowo
szybko zawiadomili go o moim przyjeździe. Wkrótce przyszedł. Zamienił ze mną kilka słów,
zabrał przywiezioną przesyłkę i odszedł, dodając, że dłużej porozmawiamy gdy przyjdzie
później.
W godzinach popołudniowych zgodnie z przyrzeczeniem przybył „Paweł”. Rozmawialiśmy
długo. Interesowało go wszystko, zarówno życie i walka oddziału partyzanckiego, jak praca
i rozwój organizacji partyjnej i wojskowej w terenie. Powiedział, że oprócz przesyłki dla
„Grzegorza” zabiorę ze sobą z Lublina do oddziału partyzanckiego jednego dzielnego
gwardzistę, który jako „spalony” nie może pozostać w mieście.
Rozmowa z „Pawłem” podczas krótkiego przecież pobytu u państwa Kowalskich utwierdziła
mnie w przekonaniu, że na stanowiskach kierowniczych w naszej organizacji znajdują się
ludzie poważni, z wykształceniem, szeroką wiedzą i serdecznym podejściem do wszystkich
nawet tak młodych jak ja wówczas członków. Przekonanie to ciągle umacniał fakt, że wszyscy
towarzysze z wyższych szczebli, z którymi się wtedy zetknąłem byli ludźmi imponującymi swą
odwagą, uczciwością i wielkim zaangażowaniem w sprawę, której służyli. Przynależność do
organizacji, w której szeregach byli tacy ludzie napawała mnie dumą, wzmagała wiarę
w słuszność prowadzonej walki i bliskość zwycięstwa.
Wieczorem „Paweł” i ja udaliśmy się na róg ulicy Lipowej i Szopena, by spotkać tam
wspomnianego gwardzistę. Zbliżając się do umówionego miejsca, zauważyliśmy, że przy
samym rogu na ulicy Lipowej oficer gestapo tresuje na chodniku czarnego wilczura. Fakt ten
komplikował nasze plany. Przeszliśmy więc na róg ulicy Narutowicza i tam zatrzymaliśmy się
oczekując przyjścia „Śmigłego” - tak nazywał się ów kandydat do partyzantki. W pewnym
momencie „Paweł” zauważył „Śmigłego”, który właśnie szedł ulicą Narutowicza na umówione
miejsce spotkania. Przywołał go, poznał ze mną i wkrótce nas pożegnał. Udaliśmy się na
dworzec kolejowy, skąd odjechaliśmy do Kraśnika i dalej już pieszo do Ludmiłówki.
W Ludmiłówce, zaraz po spożyciu posiłku, solidnie zmęczeni udaliśmy się na spoczynek.
Niestety, zadowolenie z wypełnienia zadania i spotkania z „Pawłem” bardzo szybko rozwiało
się. Dzień ten pozostał w mej pamięci jako jeden z najbardziej tragicznych w życiu. Doszło do
nieporozumień wewnętrznych, wywołanych zdradzieckim postępowaniem „Koguta” i „Sokoła”,
którzy doprowadzili do zabójstwa „Lubego”, „Stefana”, „Lutka” i „Śmigłego” oraz rozłamu
wewnątrzorganizacyjnego. Tylko mnie jednemu z grupy sztabowej oddziału udało się wyjść z
życiem. O tragicznym zajściu natychmiast powiadomiłem „Alego”, który z kolei miał przekazać
wiadomość „Grzegorzowi”.
Grupa rozłamowa pod dowództwem „Koguta”, „Sokoła”, „Myśliwego” i „Gruzina” zerwała
zupełnie kontakt z organizacją, co więcej, przystąpiła do bezwzględnego prześladowania jej
członków. Z organizacji ideologiczno-wojskowej stała się grupą bandycko-rabunkową,
podrywającą w ten sposób autorytet organizacji, do której kiedyś należała.
Partia i Gwardia Ludowa wyrzekły się tej grupy, a następnie wydały polecenie zlikwidowania
jej. Częściowo rozkaz ten został zrealizowany w terminie późniejszym. Ci, którzy potrafili
zawrócić z drogi rabunków i bandytyzmu w lipcu 1943 r. zostali wcieleni do dowodzonego
przeze mnie oddziału.
Około połowy grudnia 1942 r. wróciła od „Maksyma” grupa, która udała się tam na czele z
„Grzegorzem” po broń. Do grupy tej dołączyli się już na stałe „Maksym” i Jan Pachuta ps.
Gołąb. Partyzanci przywieźli z sobą dodatkowo dwa ręczne karabiny maszynowe wzoru
Browning-28 produkcji polskiej oraz 22 karabiny zwykłe z zapasową amunicją. Jeden
z erkaemów był zdekompletowany, gdyż nie posiadał przyrządu spustowego, ale i tak
przywieziona broń posiadała dużą wartość i poważne znaczenie dla słabo uzbrojonych w tym
okresie garnizonów GL. Erkaemy pozostawiono w oddziale „Grzegorza”, natomiast karabiny
zwykłe rozdano członkom grup wypadowych GL z Ludmiłówki i Grabówki.
Dowódca oddziału „Grzegorz”, po przeanalizowaniu sytuacji w Ludmiłówce i jej najbliższej
okolicy, postanowił przenieść oddział do wsi Grabówka Góry, gdzie rozmieścił go początkowo
u Michała Iskry i Wiśniowskiego, a następnie u Jana Jaskota ps. Cichy i Ignacego Kasperka.
Podczas pobytu na kwaterze u Michała Iskry byliśmy całkowicie zakonspirowani. Nie
wystawialiśmy nawet żadnego posterunku na zewnątrz. Zarówno sam Iskra jak i jego żona
Balbina oraz 12-letni syn, wszyscy byli do nas bardzo przychylnie usposobieni. „Grzegorz” z
Michałem Iskrą często prowadzili długie rozmowy na temat ustroju ZSRR, przyszłego ustroju
Polski, o który walczy GL pod kierownictwem PPR, reformy rolnej i kolektywizacji. Wiele czasu
poświęcali w rozmowach działalności KPP oraz wojnie domowej w Hiszpanii.
Trzeba dodać, że oddział nasz w tym czasie nie był liczny, bo składał się zaledwie z 7 osób:
„Grzegorz” - dowódca oddziału, „Jastrząb” - jego zastępca, „Maksym” - erkaemista, oraz
partyzanci „Gołąb”, „Jaszka”, „Griszka” i ja. Przez dłuższy czas - ze względów konspiracyjnych
- pozostawaliśmy prawie wyłącznie na wyżywieniu Michała Iskry.
Po kilku dniach pobytu w Grabówce „Jastrząb” został wysłany przez „Grzegorza” do wsi Budki
koło Trzydnika, gdzie w umówionym miejscu, u tzw. naszej „Teściowej” - Zielińskiej, spotkał
łączników z pozostającej nadal w lasach janowskich części oddziału. Łącznikami tymi byli:
Michał Zabołotnikow ps. Miszka Komisarz, „Siergiej” i „Rysiek”. Przybyli oni wraz z
„Jastrzębiem” na kwaterę do Michała Iskry. Oddział więc powiększył się o trzy osoby. Ze słów
przybyłych dowiedzieliśmy się, że grupa Cieńcowa stacjonująca dotąd w lasach janowskich
przeniosła się w rejon Puszczy Solskiej i prowadzi tam działalność bojową.
Zima 1942/43 r. poważnie zahamowała partyzancką działalność dywersyjno-bojową. Oddziały
partyzanckie nie miały jeszcze doświadczenia w prowadzeniu walk w okresie zimowym.
A trudne warunki klimatyczne także nie sprzyjały prowadzeniu ożywionej działalności. W takiej
sytuacji partyzanci porozmieszczali się w osiedlach, by przeczekać zimę. Czas ten nie został
jednak zmarnowany. Prowadziliśmy wzmożoną działalność organizacyjną i propagandową,
wspólnie z terenowymi aktywistami peperowskimi i geelowskimi. Prócz naszego oddziału
w pracy tej brali udział w najbliższym terenie: Michał Iskra ps. Łoś, Jan Jaskot ps. Cichy, Jan
Wziętek ps. Murzyn, Jan Pytel ps. Leon, Jan Leptuch ps. Tlen, Stanisław Kosmala ps. Płaski,
Józef Jarosz ps. Motyl, Edward Marszałek ps. Ksiądz i Stefan Płaskociński ps. Migawka.
Zorganizowaliśmy wiele wieców”, spotkań z ludnością oraz przeprowadziliśmy wiele dyskusji
z członkami PPR i GL jak również z sympatykami tych organizacji. Utworzyliśmy sporo nowych
komórek PPR i placówek garnizonowych GL.
Przed samym Bożym Narodzeniem wybraliśmy się w pochód propagandowy przez
następujące miejscowości: Grabówka - Miłoszówka - Prawno - Bór – Nieszawa - majątek
Wałowice - majątek Zofipole - Baraki - Grabówka. Do akcji tej dowódca oddziału „Grzegorz”
postanowił dołączyć członków grup wypadowych GL z Grabówki i Ludmiłówki. Wszyscy razem
opuściliśmy Grabówkę. W Miłoszówce usiłowała zatrzymać nas straż wiejska zorganizowana
na polecenie Niemców. Miejscowi chłopi stanowiący wartę, uzbrojeni w grube kije, poczuli się
nieswojo z chwilą, gdy zauważyli w rękach naszych karabiny. Poradziliśmy im, by natychmiast
rozeszli się do domów i więcej nie uczestniczyli w tych tzw. ochronach wsi. W przeciwnym
razie otrzymają porządne lanie. Przestraszeni chłopi zapewnili nas, że nigdy już nie stawią się
na wyznaczone im „stróże”. Trzeba przyznać, że słowa dotrzymali. Warty chłopskiej w
Miłoszówce nie spotkaliśmy aż do wyzwolenia Lubelszczyzny.
Z Miłoszówki udaliśmy się przez las do Prawna. Tam wstąpiliśmy do volksdeutscha - młynarza
Warsztatki, któremu nałożono kontrybucję na rzecz GL w wysokości 5 000 zł. Podczas pobytu
w Prawnie zauważyliśmy podejrzane ruchy i nawoływania. Zaostrzyliśmy czujność. Gdy tylko
opuściliśmy Prawno miejscowa straż wiejska zaczęła walić w żelazne gongi alarmowe
pozawieszane na drzewach i słupach. Dowódca oddziału polecił „Maksymowi”, by oddal na
postrach serię z erkaemu w górę. „Maksym”, oczywiście, usiłował spełnić rozkaz, ale erkaem,
jeden z tych przywiezionych, nie funkcjonował. Fakt ten wywołał falę śmiechu z naszej strony,
natomiast „Maksym” klął siarczyście i na próżno szarpał zamek.
W dalszym marszu wstąpiliśmy do gajówki Bór, gdzie skonfiskowaliśmy gajowemu fuzję wraz
z amunicją na potrzeby organizacji. Około północy byliśmy już w majątku Wałowice. Tam
postanowiliśmy zjeść kolację oraz zaopatrzyć się w żywność. Udaliśmy się najpierw do pałacu.
Jak zwykle w podobnych wypadkach wewnątrz budynku powstał szmer i zamieszanie, po
czym przerażony głos kobiecy zapytał: kto tam? Odpowiedzieliśmy - partyzanci GL. Otworzono
nam, nieufnie „zapraszając” do środka. Na zewnątrz pozostawiliśmy ubezpieczenie bojowe,
a reszta rozlokowała się w jednym z obszernych pokoi. Pani domu wydała polecenie służbie,
by przygotowano dla nas kolację. Niektórzy z kolegów z ciekawości zwiedzali dalsze pokoje,
oglądali urządzenia i ozdoby. Okazało się później, że w pałacu przebywało także kilka
młodych pań pochodzących z Warszawy. Nasza niespodziewana wizyta wywarła na nich
wielkie wrażenie, ponieważ po raz pierwszy zetknęły się wtedy z partyzantami. Początkowo
speszone uspokoiły się widząc, że nic im z naszej strony nie grozi. I zaczęły z nami rozmawiać,
zadając wiele pytań dotyczących partyzanckiego życia, które je wyraźnie interesowało.
Widzieliśmy, że nie orientowały się w różnicach ideologicznych poszczególnych organizacji
konspiracyjnych. Traktowały nas wyłącznie jako polskich partyzantów walczących o Polskę.
Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że ich życzliwość płynie z sympatii do munduru żołnierza.
Byliśmy przekonani, że niewątpliwie powiązane są one z którymś z kierunków politycznych,
orientujących się na emigracyjny rząd polski w Londynie.
Przez ten czas „Grzegorz” wysłał kilku partyzantów na podwórze w celu przygotowania
produktów, które mieliśmy zabrać ze sobą na wyżywienie oddziału.
Na stole pojawiła się już wykwintna kolacja zakrapiana wódką tzw. z białą główką, jeszcze
z okresu przedwojennego. W kolacji uczestniczyły także i mieszkanki Pałacu. Czas upłynął
przyjemnie. Nad ranem po załadowaniu żywności na dworskie furmanki, ruszyliśmy w drogę
powrotną. Przejeżdżając p,rzez rozległe dworskie pola „Grzegorz” i „Murzyn” rozmawiali
między .sobą, snując plany na przyszłość. Mówili o kolektywnej uprawie tych dworskich
obecnie pól rękoma polskiego chłopa. Na kwaterę do Michała Iskry przybyliśmy już rankiem.
Pewnego dnia na naszej kwaterze zdarzył się ciekawy i zabawny wypadek. Ksiądz
miejscowego kościoła narodowego chodząc po kolędzie, wstąpił do naszego gospodarza, lecz
zamiast wejść do kuchni, otworzył drzwi prowadzące prosto do pokoju. Ręczny karabin
maszynowy na stole i widok leżących na posłaniu rozścielonym na podłodze partyzantów tak
niesamowicie go przestraszył, że po prostu znieruchomiał. Poprosiliśmy go do pokoju. Wszedł.
Zasiedliśmy wspólnie przy stole i rozpoczęli rozmowę. Nie kleiła się ona, ponieważ ksiądz -
Józef Garbala ciągle jeszcze był przestraszony. Wkrótce jednak powrócił do względnej
równowagi ducha i rozmowa potoczyła się dalej. Zobowiązaliśmy księdza do zachowania
w tajemnicy naszego pobytu u Michała Iskry. On zaś nie tylko przyrzekł, że z jego ust nikt się
o nas nie dowie, ale nawet na zakończenie swej wizyty poświęcił naszą broń i życzył, byśmy
skutecznie jej używali na wroga aż do pełnego zwycięstwa.
Po jego odejściu wiele dowcipkowaliśmy na temat przerażenia, które go ogarnęło w momencie
otwarcia drzwi. Przy różnych okazjach wspominaliśmy tę przygodę, której komizm pomnażał
fakt, że ksiądz pomimo uprzejmego rozstania się z nami w przeciągu tygodnia wyprowadził się
z Grabówki i osiadł w parafii Tarłów za Wisłą.
W noc wigilijną nasz oddział oraz grupy wypadowe z Grabówki i Ludmiłówki wybrały się na
likwidację grupy bandycko-rabunkowej. Przebywała ona w tym czasie we wsi Zastocze.
Poważne opóźnienie w przybyciu na miejsce zbiórki grupy z Ludmiłówki przeszkodziło,
niestety, w zrealizowaniu zadania.
W przeddzień nowego 1943 roku, kiedy kwaterowaliśmy już u Jana Jaskota i Ignacego
Kasperka w tej samej wsi, przyszło do nas dwóch przedstawicieli KC PPR i KG GL. Byli to:
Hilary Chełchowski i Jan Sławiński ps. Tyfus. Długo rozmawiali z „Grzegorzem”. Z rozmów
wynikało, że byli oni dawnymi znajomymi. Z „Tyfusem” poznał się „Grzegorz” jeszcze podczas
wojny w Hiszpanii. Obecność w oddziale gości z Warszawy ożywiła nastrój wśród
partyzantów. Razem z nimi w serdecznej atmosferze spędziliśmy dzień Nowego Roku.
Zadania czekające Chełchowskiego i Sławińskiego nie pozwoliły im na dłuższy pobyt
w naszym oddziale. Udali się w dalszą podróż, której pierwszym etapem było spotkanie z
„Alim”.
W pierwszych dniach stycznia 1943 r. przybył z Kraśnika łącznik od „Kota”. Przywiózł on
meldunek, z którego dowiedzieliśmy się o terminie przewozu pieniędzy z kraśnickiego
„Społem” na stację kolejową. Miała to być pokaźna suma, która bardzo przydałaby się
organizacji. Niestety, goniec przybył zbyt późno, tak że nawet błyskawiczne przygotowanie
wyjazdu przez wyznaczonych do akcji, nie gwarantowało przybycia na czas. Do akcji zostali
wyznaczeni: „Murzyn”, Lucjan Iskra ps. Kozak i ja. Ubrani byliśmy po cywilnemu i uzbrojeni
w krótką broń. Zgodnie z przewidywaniami nawet pośpiech nie zapewnił przybycia we
właściwym czasie. Furgon przewożący pieniądze już zdążył przejechać miejsce, w którym
zamierzaliśmy dokonać napadu. Powróciliśmy z niczym.
W kilka dni później, na prośbę naszych ludzi, udaliśmy się do wsi Świeciechów, gdzie
poskromiliśmy dwóch gospodarzy znanych z wysługiwania się okupantowi. Rozpędziliśmy tam
również miejscową wartę, po czym zorganizowaliśmy obok spółdzielni wiec uświadamiający.
Od tej pory w wiosce Świeciechów z każdym dniem przybywało członków i sympatyków naszej
organizacji. Po pewnym czasie wysunęła się ona na pierwsze miejsce pod względem stopnia
uświadomienia i zaangażowania w walkę z okupantem.
W połowie stycznia, po przeprowadzeniu szczegółowego wywiadu, wysłano z oddziału do
miasteczka Urzędów pięciu ludzi: „Jastrzębia”, „Kolkę”, „Jaszkę”, „Maksyma” i „Kozaka”
z zadaniem przywiezienia do nas zdrajcy organizacji „Sokoła”. Z Grabówki wyjechali saniami
ubrani po cywilnemu, ale uzbrojeni w 1 erkaem i 4 karabiny ukryte w saniach oraz w pistolety
i granaty. W Urzędowie odszukali dom „Sokoła”. Zastali go w domu, wiedział że jego
postępowanie nie zostanie na pewno pochwalone przez organizację i próbował ucieczki.
Ucieczkę mu udaremniono i przemocą zabrano do sań. Podczas drogi powrotnej w rejonie
majątku Moniaki partyzanci zauważyli, że z przeciwka nadjeżdżają również saniami Niemcy.
Wyminęli Niemców i rozpoczęli strzelaninę, kilku zabijając i raniąc. Zorganizowany przez
hitlerowców pościg nie przyniósł rezultatu.
Po przywiezieniu „Sokoła” na kwaterą „Grzegorza” przeprowadzono przeciwko niemu
szczegółowe śledztwo, którego wynik potwierdził w pełni stawiane przez organizację zarzuty.
Biorąc pod uwagę ogrom dokonanych przez „Sokoła” przestępstw przynoszących
niepowetowane straty Partii i Gwardii Ludowej, narażających na szwank autorytet organizacji,
skazano go na karę śmierci.
Podczas pobytu w Grabówce wyjeżdżałem niejednokrotnie do towarzysza „Kota” do Kraśnika,
skąd przywoziłem prasę konspiracyjną do oddziału, która po przeczytaniu przekazywana była
dalej w obieg pomiędzy członków i sympatyków PPR i GL.
Towarzysz Jan Leptuch skonstruował wreszcie brakujący do drugiego erkaemu przyrząd
spustowy. Uradowani natychmiast wypróbowaliśmy jego funkcjonowanie. Strzelał bardzo
dobrze. Dzięki temu siła ogniowa oddziału poważnie wzrosła.
W tym czasie zmiany zachodzące na froncie wschodnim pozostawały ciągle w orbicie naszych
zainteresowań. Codziennie wysłuchiwaliśmy komunikatów radiowych nadawanych ze
Związku Radzieckiego. Wiadomości te informujące o niepowodzeniach armii hitlerowskiej na
wschodzie, obwieszczały niechybną klęskę Niemiec. Słuchaliśmy ich z entuzjazmem sami,
a często na audycje radiowe zapraszaliśmy do oddziału członków i sympatyków naszej
organizacji. Wiadomości najświeższe i najciekawsze puszczaliśmy metodą obiegową w teren.
Napięta sytuacja na froncie była najlepszą podnietą do jak najszybszego wznowienia
działalności operacyjnej. Nasz dowódca „Grzegorz” rozpoczął przygotowania oddziału do
wyjazdu w lasy janowskie.
Dla bliższego zorientowania się w sytuacji część oddziału udała się do Rzeczycy, do
towarzysza „Alego”. Podczas pobytu w tamtej okolicy przeprowadzili akcję na stację kolejową
w Rzeczycy w wyniku której zniszczono wszelkie urządzenia techniczne i stacyjne oraz
zatrzymano przejeżdżający pociąg.
W dniu 8 czy 9 lutego część naszego oddziału dokonała uderzenia na urzędy w
Dzierzkowicach. Po przecięciu łączności telefonicznej z Kraśnikiem i Urzędowem
wtargnęliśmy do urzędu gminnego i zniszczyliśmy tam wszelką dokumentację i sprzęt.
Następnie zniszczyliśmy urząd pocztowy i mleczarnię kontyngentową. W akcji tej zdobyliśmy
powielacz, 3 maszyny do pisania, pieniądze oraz czyste druki.
Przed wyjazdem w lasy janowskie „Grzegorz” postanowił powiększyć stan liczbowy oddziału
przez przyjęcie ochotników. Krótki termin, w którym przeprowadziliśmy werbunek sprawił, że
zgłosiło się zaledwie 4 członków naszej organizacji. Byli to: mój młodszy brat Zbigniew
Gronczewski i Józef Pawłowski z Grabówki oraz Stefan Łojek i Jan Wojtaszek z Ludmiłówki.
Ponieważ powiększenie partyzanckich szeregów było w tym czasie sprawą bardzo istotną
„Grzegorz” polecił mi pozostać w tym terenie i w dalszym ciągu organizować ochotników,
z którymi po podaniu mi terminu i kontaktu miałem dołączyć do oddziału.
Wyjazd oddziału nastąpił w dniu 10 lutego. Jak się w kilka dni później dowiedziałem, już
następnej nocy partyzanci dokonali ponownej akcji na stację kolejową w Rzeczycy.
Zniszczono wtedy po raz drugi urządzenia stacyjne oraz spalono 3 wagony towarowe
znajdujące się na bocznicy.
Po wyjeździe oddziału natychmiast przystąpiłem do pracy. Nie należała ona do łatwych,
ponieważ działające w południowej części powiatu kraśnickiego grupy rabunkowe rozpoczęły
ożywioną działalność. Stanowiły one poważne niebezpieczeństwo tym bardziej, że
podszywając się pod markę PPR i GL podrywały autorytet organizacji.
Podczas spotkań z zasłużonymi i oddanymi partii towarzyszami z tego terenu, Janem
Wziętkiem, Michałem Iskrą, Franciszkiem Pomorskim, Janem Jaskotem i Janem Leptuchem
zastanawialiśmy się wspólnie nad rozwiązaniem tego problemu. Początkowo postanowiliśmy
poprzez naszych uczciwych i zaufanych ludzi oddziaływać na poszczególnych członków tych
grup. Mozolna i niebezpieczna praca przyniosła jednak pewne rezultaty. Kilku z nich
postanowiło przerwać swą dotychczasową działalność i podporządkować się naszej
organizacji. Byli to przeważnie młodzi chłopcy okoliczni deprawowani przez wyrafinowanych
rabusiów. Wyrażona przez nich chęć naprawy błędów uradowała nas, ale z drugiej strony sam
nie czułem się jeszcze wśród nich bezpieczny. Celem lepszej orientacji w ich poczynaniach,
rozmowach i sposobie myślenia dokooptowałem do tworzonego oddziału kilku
wypróbowanych członków pobliskich garnizonów. Na razie moi podopieczni zachowywali się
poprawnie, a nawet okazywali mi zaufanie. Z takiego stanu rzeczy byłem zadowolony i z
niecierpliwością oczekiwałem na łącznika od „Grzegorza”. Chciałem jak najszybciej zabrać
tych ludzi z ich terenu, oderwać od rodzin i różnych często szkodliwych powiązań. O miejscu
swego pobytu stale informowałem „Łosia” i „Murzyna” by łatwo mogli powiadomić mnie
o nadejściu dyrektyw.
Pewnego razu przybył łącznik od „Alego” z poleceniem aby wysłać kogoś, kto zna dobrze
polne drogi do Trzydnika, gdyż tam czeka „Tyfus”, którego trzeba przeprowadzić do Grabówki.
„Łoś” natychmiast po wysłaniu łącznika powiadomił mnie o planowanym przybyciu „Tyfusa”.
Wieczorem przeniosłem się z oddziałem do Grabówki i tam oczekiwałem zapowiedzianej
wizyty. „Tyfus” wraz z łącznikiem przyszli dopiero nad ranem. Obaj byli bardzo zmęczeni. Jak
się później okazało, „Tyfus”, stary konspirator i człowiek wyjątkowo ostrożny omijał wszelkie
osiedla, a nawet pojedyncze domy. Szli więc przez zaśnieżone pola i marsz ten niesamowicie
ich wyczerpał. Dlatego przede wszystkim nakarmiliśmy ich i szybko położyli spać. Załatwienie
wszystkich spraw odłożyliśmy na dzień następny.
Sam udałem się do moich partyzantów kwaterujących o dwie chaty dalej. Noc spędziłem
prawie bezsennie na rozmyślaniach w jaki sposób przyjmą moi podwładni wiadomość o tym,
że opuszczamy tutejsze tereny i udajemy się w dalszą drogę i nieznane okolice. Na razie
żadnemu z nich nic nie mówiłem. Rano, gdy pytali mnie o dalsze plany, odpowiedziałem, że
dotąd nic konkretnego nie wiem. Zapoznam ich ze wszystkim po naradzie z „Tyfusem”.
W trakcie rozmowy przybył na naszą kwaterę syn „Łosia” Wiesiek i poinformował mnie, że
jestem proszony przez „Tyfusa”. Ubrałem się szybko i poszedłem do „Łosia”.
Żona „Łosia” wskazała mi drzwi do pokoju nazywanego w tych stronach „dużą izbą”. „Tyfusa” i
„Łosia” zastałem przy śniadaniu składającym się oczywiście z kapuścianego lubelskiego
barszczu i tłuczonych kartofli. Na stole stał również „bimber” oraz zakąska składająca się ze
starej, suchej, surowej słoniny, cebuli i kwaszonej kapusty w główkach. Zaprosili i mnie do
śniadania. Podczas jedzenia rozpoczęliśmy rozmowę. Wspólnie z „Łosiem” mówiliśmy
o wszystkich istotnych zmianach jakie zaszły w naszym terenie. Dynamiczny rozwój
organizacji, któremu na przeszkodzie stał brak ludzi, nieregularne nadsyłanie prasy, grasujące
bezkarnie bandy - te problemy zajmowały nas przede wszystkim. Opowiedziałem także w jaki
sposób skleciłem oddział, którego zresztą przydatność i wartość były jeszcze niewiadome.
„Tyfus” zwrócił nam uwagę na przełomowe znaczenie zwycięstwa Armii Czerwonej pod
Stalingradem. Podkreślał jego ważność dla działalności PPR i GL, dla walczących oddziałów
partyzanckich, w których przebywa wielu żołnierzy radzieckich. Wreszcie powiedział, że
powraca do „Grzegorza”, a stamtąd jedzie do kierownictwa w Warszawie. Mówiąc o
„Grzegorzu” podkreślał szybki rozwój jego oddziału, który po połączeniu z oddziałami im.
Szczorsa, im. Kotowskiego i Cieńcowa przeorganizował się w Grupę Operacyjną im. T.
Kościuszki. Wyliczył kilka poważnych akcji przeprowadzonych przez te oddziały w ostatnim
czasie. Nawiązując do mojej misji, podał mi etapowe kontakty aż do Puszczy Solskiej, do
samego „Grzegorza”.
Zapadł już zmrok gdy polecił przyprowadzić do „Łosia” moich partyzantów, którym życzył
sukcesów w przyszłych walkach. Na zakończenie dodał: „Pamiętajcie, że nadejdzie okres,
w którym władza będzie leżała na stole i nie będzie chwilowo komu ją brać. Wy jesteście od
tego”.
13 marca o zmroku wyruszyliśmy pieszo z Grabówki przez Aleksandrówkę do Księżomierzy.
Tam udało nam się dostać dwie furmanki, którymi kontynuowaliśmy dalszą podróż. Wiodła ona
przez las gościeradowski, wieś Liśnik do Trzydnika. Jechaliśmy dość szybko. Gdy znaleźliśmy
się na trasie Gościeradów - Liśnik, przyśpieszyliśmy jazdę, by ten ponad dwukilometrowy
odcinek przebyć jak najprędzej. Obawialiśmy się spotkania z przejeżdżającymi często tą szosą
samochodami z wojskiem niemieckim. Minęliśmy most na rzeczce przepływającej przez Liśnik
gdy oświetlono nas z bliska silnymi elektrycznymi latarkami. Żołnierze niemieccy, którzy w tym
miejscu urządzili zasadzkę, widząc jadących na furmankach partyzantów, otworzyli silny ogień
z automatów. Jechałem na pierwszej furmance. Oba konie natychmiast zostały zabite.
Zeskoczyliśmy z furmanek i ukryli w rowie. Niemcy strzelali nadal. Nie było innego wyjścia, jak
ostrożnie wycofać się spod ostrzału. W ogólnym zamieszaniu, które potęgował nieustający
ogień hitlerowców moi partyzanci rozbiegli się. Ze mną pozostał tylko jeden - Marian Induła ps.
Jeleń. Z nim udałem się w dalszą drogę. Późnym wieczorem dotarliśmy do Trzydnika.
W głównym punkcie kontaktowym u Jana Szymańskiego dowiedzieliśmy się, że u Franciszka
Serafina ps. Gołąb odbywa się właśnie zebranie okręgowego aktywu. Udaliśmy się
natychmiast pod wskazany adres. Przy ogrodzie Serafina zatrzymał nas wartownik, któremu
przedstawiliśmy się i dopiero wtedy wpuścił nas do mieszkania. Zastaliśmy wielu ludzi,
z których tylko część znałem, m. in. byli: Stanisław Szot ps. Kot, Aleksander Szymański ps. Ali,
Aleksander Szymański ps. Bogdan, Tadeusz Szymański ps. Lis, Wacław Czyżewski ps. Im,
Jan Pytel ps. Leon, Jan Wziętek ps. Murzyn, Michał Wach ps. Mewa, Edward Czernel ps.
Czajka, Michał Iskra ps. Łoś, Stanisław Stachniak ps. Morwa, Jan Czarnecki ps. Jerzyk. Był to
aktyw okręgu PPR i GL południowej Lubelszczyzny. Gdy weszliśmy narada już się skończyła.
Poszczególni członkowie wracali na swoje tereny. Wszystkie moje przygody opowiedziałem
„Alemu”, „Kotowi” i „Imowi”. Zrelacjonowałem im także sytuację panującą na Powiślu
w powiatach Kraśnik i Puławy. Zaniepokoił ich istniejący nadal bandytyzm na tamtych
terenach. Co do mnie, postanowili że na razie podporządkują mi pięciu uzbrojonych
ochotników i zatrzymają w rejonie Trzydnika i Rzeczycy, do czasu aż zbierze się większa
grupa, z którą udamy się do Puszczy Solskiej, gdzie przebywał „Grzegorz”.
Chwilowo opiekę nad powierzoną mi grupą partyzantów objął „Im” i „Lis”. Zajęli się nami
troskliwie. Należy przyznać, że przez cały okres okupacji najbardziej troszczyła się o nasz byt
rodzina Szymańskich z Trzydnika, z której pochodził „Lis”. Hania i Zosia Szymańskie
dostarczały nam żywność i przekazywały aktualne wiadomości.
W ciągu kilku dni pobytu w rejonie Rzeczycy i Trzydnika przeprowadziliśmy kilka skromnych
akcji o charakterze dywersyjnym. M. in. wieczorem 18 marca udaliśmy się do wsi Salomin,
gdzie rozbiliśmy mleczarnię kontyngentową, niszcząc przy tym wirówkę i bańki. Następnego
dnia podobną akcję przeprowadziliśmy w Liśniku, z tym że dodatkowo po przeprowadzeniu
akcji zniszczyliśmy kilka słupów linii telefonicznej oraz przewody na odcinku pomiędzy
Liśnikiem a Gościeradowem.
Mimo to dni dłużyły się. Pewnego razu przyszedł na naszą kwaterę „Lis” i oświadczył, że
wieczorem umówił się na spotkanie z grupą uzbrojonych Ukraińców, którzy zbiegli ze służby
niemieckiej. Dodał, że należy zachować jak najdalej idącą ostrożność, by nie paść ofiarą
podstępnej prowokacji. Przed odejściem podał nam czas i miejsce, w którym mieliśmy go
oczekiwać.
Zapanował wśród nas entuzjazm. Liczyliśmy już na poważne zwiększenie stanu osobowego
oddziału jednak na wszelki wypadek postanowiliśmy być ostrożni, aby nie wpaść
w ewentualną pułapkę.
Nadejścia zmroku oczekiwaliśmy z niecierpliwością. Do marszu byliśmy przygotowani już
podczas dnia. Wreszcie opuściliśmy kwaterę, by udać się do Stanisława Siewierskiego ps.
Stryj, gdzie było umówione miejsce spotkania. „Lis” wraz z kilkoma członkami miejscowej
placówki GL już na nas czekał. „Lis” ustalił plan działania, który obejmował także akcję na
majątek niemiecki w Olbięcinie i udaliśmy się na skraj przyległego lasku.
Po chwili w odpowiedzi na nasz sygnał usłyszeliśmy umówiony odzew. Krzaki zaczęły
szeleścić coraz bliżej. Ktoś zbliżał się. Czekaliśmy w napięciu na wysłannika zbiegłych
Ukraińców. Wreszcie ukazał się cień samotnej sylwetki.
Człowiek, który zbliżył się do nas był Rosjaninem, zbiegłym z niewoli niemieckiej. Już od
dłuższego czasu ukrywał się w zagrodach chłopskich w rejonie Popkowie. Chłopi podarowali
mu karabin, by łatwiej i bezpieczniej mógł się poruszać. Okazało się, że znałem wysłannika
osobiście i z opowiadań. Nazywał się Marek. Słyszałem, że nie był złym człowiekiem, choć od
czasu do czasu miewał swoje wyskoki. Na widok znajomego Marek wyraźnie się ucieszył.
Zaczął opowiadać w jaki sposób skontaktował się z Ukraińcami i przekonał ich by porzucili
służbę niemiecką.
Otóż poprzedniego dnia wieczorem jechał sam furmanką w okolicy Budzynia i wpadł
w zasadzkę urządzoną przez Ukraińców. W pierwszej chwili chciał uciec. Wypalił z karabinu,
ale huk wystraszył konie, furmanka przewróciła się, a on upadł w przydrożny rów tak mocno
uderzając głową o stwardniałą od mrozu skarpę, że stracił przytomność. Ukraińcy podbiegli do
niego i zaczęli cucić z omdlenia. Gdy odzyskał przytomność Ukraińcy po usłyszeniu, iż jest
Rosjaninem, odprowadzili go na bok i zaczęli wypytywać w jaki sposób znalazł się sam na
drodze, skąd ma broń. Powiedział, że jest jednym z wielu przebywających w tym terenie
partyzantów polskich i radzieckich. Odpowiedź ta wyraźnie ich zaintrygowała, zaczęli zadawać
następne pytania dotyczące sił partyzanckich, ich uzbrojenia i stosunku do byłych obywateli
radzieckich służących Niemcom. Chcieli się też dowiedzieć na jakie przyjęcie wśród
partyzantów mogą liczyć ci, którzy przyszliby do oddziałów wraz z uzbrojeniem.
Marek fantazjował bez ograniczeń. Twierdził, że partyzanci są wszędzie, że jest ich mnóstwo,
a ich uzbrojenie jest wspaniałe. Wreszcie stwierdził, że jedynym wyjściem dla tych, którzy
służą Niemcom jest ucieczka z bronią w ręku do oddziałów partyzanckich, tylko w ten sposób
mogą zmniejszyć swoją winę jaką popełnili służąc hitlerowcom.
Argumenty Marka były tak przekonywające, że Ukraińcy, którzy urządzili zasadzkę na
partyzantów z rozkazu Niemców postanowili wszyscy przejść do partyzantów.
Opowiadanie Marka przerwał „Lis”, twierdząc, że dokładniej porozmawiać będziemy mieli czas
na kwaterach. Markowi polecił przyprowadzić do nas Ukraińców. Przeżywaliśmy kulminacyjny
punkt napięcia, choć w zasadzie uwierzyliśmy słowom Marka.
Zbliżyli się do nas całą grupą. Marek przedstawił swoich podopiecznych, przywitali się z nami.
„Lis” w krótkich słowach poinformował ich do jakiej organizacji trafili, zaznaczył, że głównym jej
zadaniem jest prowadzenie bezwzględnej walki z okupantem hitlerowskim aż do pełnego
zwycięstwa. Mówił wreszcie, że warunki naszego codziennego życia wymagają wielkiego
poświęcenia. Wszyscy ci - dodał - którym nie odpowiadają założenia naszej organizacji mogą
w tej chwili zrezygnować z wstąpienia do niej. Chóralnie odpowiedzieli, że dość mają
hitlerowskiej służby i całkowicie podporządkują się rozkazom przełożonych organizacji. Wtedy
„Lis” zakomunikował, że ze względu na powiększenie stanu osobowego oddziału - liczyliśmy
już ponad 20 osób - należy jeszcze dzisiaj dokonać poważniejszej akcji zaopatrzeniowej. Na
obiekt akcji wybrany był już wcześniej niemiecki majątek w Olbięcinie chroniony przez
garnizon.
Majątek Olbięcin leżał tuż przy szosie Kraśnik - Annopol, w odległości 9 km od Kraśnika.
Stanowił on siedzibę Landwirta powiatu Kraśnik.
Ruszyliśmy. Po drodze „Lis” omawiał ponownie plan akcji ze mną i z Markiem. Niebawem
znaleźliśmy się w Olbięcinie w pobliżu poczty. Oddział został podzielony na trzy grupy,
z których każda otrzymała oddzielne zadanie. Grupa pierwsza miała przerwać linię
telefoniczną łączącą majątek z Kraśnikiem, a następnie stanowić ubezpieczenie majątku od
strony szosy. Druga grupa dostała rozkaz blokowania znajdującego się w pałacu niemieckiego
garnizonu ochronnego. Natomiast trzecia miała zajmować się przygotowaniem do zabrania
artykułów żywnościowych, stanowiących główny cel akcji.
Wszystkie czynności przebiegały na ogół sprawnie i zgodnie z planem. Grupa zajmująca się
przygotowaniem artykułów żywnościowych, operowała w podwórku. Przygotowano do
wywiezienia zboże, tuczniki, zaprzęgano konie i wozy, na które mieliśmy załadować zdobycz.
Garnizon ochronny absolutnie nie przeszkadzał nam w akcji. Na nasze dobijania do drzwi
i okien na parterze pałacu, w ogóle nikt nie reagował. Zadanie wykonaliśmy bez większych
przeszkód.
Z Olbięcina wycofaliśmy się przez wieś Budki, Marynopole do tzw. „Szczeckich Dołów”
w lasach gościeradowskich. Tam zatrzymaliśmy się na dzienny postój. Konie i wozy
zamaskowaliśmy w pobliskich krzakach. Należało pomyśleć też o odpoczynku i jedzeniu dla
ludzi. Rzecz nie była prosta. Temperatura 15 stopni poniżej zera, a my nie byliśmy jeszcze
przygotowani do obozowania w lesie. Ze słomy przywiezionej z Olbięcina sporządziliśmy pod
sosnami prowizoryczne posłanie. Trudno było jednak na nim odpoczywać przy wysokim
mrozie. Być może dlatego partyzanci szli chętnie pełnić wartę, przy zbiegu przesieki z drogą
prowadzącą z Wołki Szczeckiej do Salomina. Obydwaj z „Lisem” byliśmy niezwykle
zadowoleni. Zdobyliśmy dla oddziału czternastu ludzi uzbrojonych, dobrze umundurowanych
i wyszkolonych wojskowo. Ich udział w akcji na majątek w Olbięcinie gwarantował, że nie
wrócą do Niemców. Na wartę przez cały dzień wystawiałem każdorazowo jednego z
Ukraińców i jednego starego gwardzistę.
Rankiem przybył do mnie wartownik i zameldował, że zatrzymali jadącą z Wólki Szczeckiej
furmankę, na której znajdują się jaja dla Niemców z wymiany za cukier. Poszedłem
z wartownikiem. Po sprawdzeniu dokumentów i ustaleniu pochodzenia towaru oraz jego
przeznaczenia - skonfiskowałem. Trzeba wyjaśnić, że akcja wymiany jaj za cukier była
transakcją niemiecką, gdyż Niemcy dostarczali do gromadzkich spółdzielni cukier na tę
wymianę. Z okazji konfiskaty ani chłop, ani spółdzielnia nie ponosili żadnych strat
materialnych.
Mieliśmy mięso, tłuszcz, jaja, należało przystąpić do gotowania posiłku. Zamierzaliśmy
usmażyć mięso i jajecznicę. Trudność polegała na tym, że nie mieliśmy wody, soli i chleba.
Wysłałem trzech partyzantów do kolonii koło majątku Salomin, by wypożyczyli dwa wiadra,
w których przyniosą wody, a przy okazji zakupili chleba i trochę soli. Wreszcie mogliśmy zjeść
spóźnione śniadanie, a raczej już obiad.
Przed wieczorem udałem się wraz z kilkoma partyzantami do leśniczówki Maziarnia-Sadki.
Tam zniszczyliśmy wszystką dokumentację dotyczącą gospodarki leśnej, a w szczególności
dokumentację wywozu drzewa na potrzeby Niemców. Leśniczówka była połączona linią
telefoniczną z Gościeradowem, więc zdemontowaliśmy również aparat oraz źródła prądu.
Wieczorem odjechaliśmy do Trzydnika, gdzie u zaufanych gospodarzy zmagazynowaliśmy
większą część naszych zasobów żywnościowych.
Niepokojące wieści jakie napływały z Powiśla skłoniły „Alego” do wydania mi poleceń wyjazdu
w tamte tereny i zaprowadzenia tam porządku.
Na Powiśle do Grabówki udałem się tylko z „Jeleniem”. Zaraz po przybyciu zorientowałem się
częściowo w sytuacji. W okolicy grasowała oprócz band rabunkowych grupa, która
przedstawiała się nader skomplikowanie. Snuto przypuszczenia, że tymi partyzantami kieruje
komendant GL na gminę Annopol - Lucjan Iskra ps. „Kozak”.
Postanowiłem dokładnie sprawdzić te przypuszczenia. Odnalazłem „Murzyna”, który
potwierdził prawdziwość faktów, o których wiadomości dotarły do mnie wcześniej. Należało się
zastanowić nad sytuacją. Z tą myślą udaliśmy się do dawnego znajomego - Michała Iskry, który
dobrze znając teren mógł udzielić rozsądnej rady. Iskra ucieszył się naszym przybyciem.
Rozpoczęliśmy niewesołą rozmowę. Michał Iskra poinformował nas, że rozmawiał z
„Kozakiem”, który był zamieszany w nieczyste historie, lecz nie dało to żadnych rezultatów.
„Kozak” nie przyznawał się do stawianych mu zarzutów i dopiero po podaniu konkretnych
faktów, jakie wyliczył Iskra próbował się usprawiedliwić. Chcąc sobie nadać pozory legalnego
oddziału, tłumaczył konfiskaty chłopskiego mienia potrzebami organizacji. Trudno jednak w ten
sposób wyjaśnić - kontynuował Michał Iskra - zabranie u poszczególnych gospodarzy we wsi
Prawno aż trzech patefonów, które chyba oddziałowi nie są potrzebne.
Członkowie oddziału traktowali owe patefony jak prywatną własność, a wyjaśniali swój czyn
w sposób co najmniej dziwny. Otóż owe patefony miały - w ich interpretacji - urozmaicać
ciężkie życie ciągle narażonych na śmierć partyzantów. Były im potrzebne trzy, gdyż jeżdżą
zazwyczaj trzema furmankami i wszyscy chcą słuchać muzyki podczas jazdy. Sposób
rozumowania tych ludzi był rozbrajający choć krył w sobie niebezpieczeństwo dalszego
bezprawia. Na razie postanowiliśmy odizolować od oddziału „Kozaka”, którego wpływ był
wyraźnie szkodliwy i deprawujący.
Oddziałem tymczasowo miałem zająć się sam, lecz po definitywnym rozstrzygnięciu sprawy
„Kozaka”. Ustaliliśmy również, że po zebraniu wszystkich dowodów niesubordynacji dowódcy -
udam się do „Alego” i przedstawię konieczność usunięcia go z dotychczasowego stanowiska
oraz poproszę o wytypowanie innego kandydata.
Chwilowo zmuszony byłem pozostać przy tym rozbisurmanionym oddziałku. Na razie moja
obecność zapobiegała wszczynaniu wszelkich burd.
W dniu 25 marca kwaterując w Niesiołowicach skontaktowałem się z garnizonem GL we
Wrzelowcu. Dowódcą garnizonu był wówczas Aleksander Ligęza ps. Armata, zasłużony
działacz i odważny bojownik. Planował on zniszczenie tartaku w Kluczkowicach i zwrócił się
do mnie z propozycją udziału w akcji. Omówiliśmy godzinę oraz miejsce spotkania we
Wrzelowcu i wieczorem przybyliśmy tam. Zastaliśmy już kilkunastoosobowy oddział
partyzancki. Byli w nim Polacy i Rosjanie. Poznałem wtedy oficera Armii Czerwonej
nazywanego „Siemionem” (lub „Szymonem”), dowodzącego zawsze tą częścią oddziału, która
aktualnie pozostawała w polu. Całością oddziału dowodził „Armata”. Partyzanci z Wrzelowca
mieli poza sobą wiele akcji na gminy, poczty, mleczarnie oraz kilka drobnych potyczek z
Niemcami i granatową policją. Oddział ten przede wszystkim działał na Powiślu w powiatach
Puławy i Kraśnik, ale przeprawiał się także za Wisłę na teren województwa kieleckiego.
Spotkanie z ludźmi „Armaty” uważałem za bardzo korzystne dla mego oddziału. Znajomość ta
otwierała możliwości współpracy i współdziałania. Poznałem wśród nich wielu oddanych
i dzielnych partyzantów jak ojciec „Armaty”, jego dwóch braci Franek i Antek, Stefana
Lipowrskiego, Wacława Dudę, Tadeusza Pinkiewicza, Gałkowskiego.
Akcja na tartak w Kluczkowicach planowana była na późne godziny wieczorne.
Dysponowaliśmy więc pokaźną ilością czasu. Zdążyliśmy zjeść wspólnie kolację, podczas
której traktowani byliśmy jako goście, przygotowaniem zajęli się ludzie „Armaty” i „Siemiona”.
Wieczór spędziliśmy przyjemnie. Znajomość zawarta przed akcją później często była
odnawiana i trwała przez cały okres okupacji niemieckiej.
Koło północy „Armata” zarządził przygotowanie do odmarszu. W pobliżu tartaku nastąpił
podział zadań. Ja ze swoim oddziałem stanowiłem ubezpieczenie ze strony domu, w którym
stacjonował posterunek żandarmerii niemieckiej. „Armata” i „Siemion” niszczyli tartak. Akcja
trwała stosunkowo krótko i powiodła się w pełni. Tartak zniszczono. Na potrzeby oddziału
zabrano transmisyjne pasy skórzane, nadające się na zelówki. Zdobyto także trochę pieniędzy.
Po zakończeniu akcji wycofaliśmy się do wsi Kluczkowice, gdzie zostaliśmy na kwaterach.
Część ludzi „Armaty” z grup wypadowych we Wrzelowcu i w Kluczkowicach udała się do
domów. Między nimi był i sam „Armata”. Przed odejściem zakomunikował nam, że
przeprowadzi wywiad dotyczący osady Józefów n. Wisłą i majątku Kolczyn i być może
następnym wieczorem udamy się na nową wyprawę.
Na kwaterach we wsi Kluczkowice pozostał „Siemion” oraz mój oddział. Partyzanci „Siemiona”
przebywali w tej wsi już niejednokrotnie i mieli wielu znajomych. Moi zaś byli po raz pierwszy
w tym terenie i czuli się trochę nieswojo. W dzień przyszedł do nas członek tamtejszego
kierownictwa partyjnego, były kapepowiec - Franciszek Mierzwa ps. Kruk. „Kruka” znałem już
wcześniej, gdyż od czasu do czasu odwiedzał swego kuzyna w Grabówce, u którego
mieszkałem. Jego wizyta sprawiła nam wszystkim przyjemność. Partyzanci w ogóle lubili
odwiedziny ludzi z kierownictwa partyjnego lub wojskowego. „Kruk” dostarczył nam ostatnie
egzemplarze „Trybuny Wolności” i „Gwardzisty” oraz przekazał najświeższe wiadomości.
Zgodnie z umową późnym popołudniem przybył „Armata” i zaproponował udział w akcji na
Józefów. Obiektem ataku był urząd gminny. Ponieważ organizacja przywiązywała dużą wagę
do niszczenia punktów administracji niemieckiej, a w szczególności gmin, więc projekt
„Armaty” bardzo nam odpowiadał.
Wspólnie z „Armatą” i „Siemionem” ustaliliśmy, że z Kluczkowic do Józefowa udamy się
furmankami. Zaraz po zapadnięciu zmroku wypożyczyliśmy u gospodarzy w Kluczkowicach
potrzebną ilość furmanek i odjechaliśmy. We Wrzelowcu dołączyła część partyzantów
„Armaty”. Szosa Opole - Józefów, którą jechaliśmy do odległego o 10 km Józefowa była
w ogóle rzadko uczęszczana przez Niemców, a tam nie spodziewaliśmy się ich zastać
wieczorem. Jechaliśmy więc bez zbytnich obaw. Przed Kolczynem zsiedliśmy z furmanek
i maszerowaliśmy pieszo.
Był już późny wieczór, gdy wkroczyliśmy do Józefowa. Przechodząc ulicą obok posterunku
policji granatowej, zachowaliśmy jak najdalej idącą ostrożność. Posterunek mieścił się na
piętrze w murowanym budynku. Jego zdobycie nie leżało w naszych dzisiejszych planach.
Przeszliśmy w zupełnym spokoju przez miasto. Większość jego mieszkańców spała już. Tylko
z rzadka przemknęła jakaś postać. Miejscowa ludność prawdopodobnie poczytywała nas za
oddział niemiecki i na wszelki wypadek ukryła się.
Po przybyciu w rejon gminy i poczty, wystawiliśmy ubezpieczenie i przystąpili do działań.
Urzędy były pozamykane. Odszukaliśmy ludzi, którzy posiadali do nich klucze. Otworzyliśmy
drzwi. Wszelka dokumentacja i sprzęt, który nie był potrzebny organizacji zostały zniszczone.
Szybkie zakończenie akcji pozwoliło nam zjeść w Józefowie kolację, na którą udaliśmy się do
zamożniejszych mieszkańców miasteczka.
Józefów opuściliśmy już po północy i pieszo wracaliśmy z powrotem. Partyzanci „Armaty” i
„Siemiona” pozostali w swym rejonie, my odmaszerowaliśmy przez Chruślanki Mazanowskie,
Prawno do Miłoszówki, gdzie udaliśmy się na kwatery.
W ciągu dnia porozumiałem się z sekretarzem PPR w gminie Rybitwy towarzyszem Janem
Leptuchem ps. Tlen, zamieszkującym właśnie w Miłoszówce. Dowiedziałem się od niego, że
poszukiwał mnie Michał Iskra i prosił o jak najszybsze skontaktowanie się z nim. Z rozmowy z
„Tlenem” zorientowałem się, iż w gminie Rybitwy nastąpił także poważny rozwój naszej
organizacji. Powstały dalsze komórki PPR w Miłoszówce, Stefanówce, Spławach i Nieszawie.
Zgodnie z przekazanym mi życzeniem Michała Iskry natychmiast udałem się do Grabówki.
Niestety, nie zastałem go w domu gdyż pojechał ze zbożem na przemiał do wiatraka Jana
Spyry w Barakach, który był sympatykiem naszej organizacji i niejednokrotnie ofiarowywał na
jej rzecz pieniądze. Szczęśliwie złożyło się, że do mieszkania Iskry przyszedł „Murzyn”, który
w tym czasie był członkiem komitetu powiatowego PPR w powiecie Kraśnik i zarazem
sekretarzem PPR w gminie Annopol. Znał on powód, dla którego poszukiwał mnie Iskra. Otóż
dostałem polecenie by jak najszybciej zgłosić się do „Alego”.
Szybko wróciłem do oddziału, dowódcą na okres mojej nieobecności mianowałem Henryka
Serafina a sam udałem się do Trzydnika. Po drodze wstąpiłem do Ludmiłówki, gdzie
spotkałem członków miejscowej grupy wypadowej pod dowództwem Adama Tyzo ps. Iwan.
Z prawdziwą radością słuchałem, że niemal wszyscy dorośli mieszkańcy Ludmiłówki są
naszymi członkami lub sympatykami. Wyjątki stanowili ci, którzy byli powiązani z Batalionami
Chłopskimi w Dzierzkowicach, wchodzącymi w skład Armii Krajowej. Organizacja w
Ludmiłówce była w tym czasie bardzo prężna, w każdej chwili uzbrojonych jej członków można
było wykorzystać do akcji. Wydaje się, że grupa z Ludmiłówki była w tym okresie najbardziej
zwarta i najlepiej uzbrojona.
Z chwilą gdy powiedziałem „Iwanowi” o celu mojej podróży ucieszył się, gdyż i on miał stawić
się u „Alego”. Gwardziści z Ludmiłówki przygotowali nam sanie i odwieźli w rejon majątku
Olbięcin, skąd pomaszerowaliśmy pieszo.
„Alego” jak zwykle zastaliśmy u „Stryja” studiującego raporty, meldunki i notatki nadsyłane
z terenu. Złożyliśmy krótkie sprawozdanie z naszej działalności i rozwoju organizacji partyjnej
i geelowskiej. „Ali” ucieszył się z włączenia moich partyzantów do bezpośredniej walki
z administracją okupanta. Jednocześnie radził mi pilnować niektórych moich ludzi mówiąc, że
ci, którzy zasmakowali już w rabunkach i anarchii mogą nieoczekiwanie do nich powrócić.
W sprawie zmiany komendanta GL w gminie Annopol, przyrzekł mi wkrótce przysłać kogoś
z okręgu do Grabówki i sprawę załatwić na miejscu. Na zakończenie powiedział nam o kilku
akcjach dokonanych przez niedawno powstałą grupę operacyjną im. T. Kościuszki pod
dowództwem „Grzegorza”. Były to przeważnie akcje dywersji kolejowej, dokonane na linii
Rejowiec - Lwów na odcinku przebiegającym Puszczę Solską. Dowiedzieliśmy się, że oddział
„Jastrzębia” rozbił samochód niemiecki w rejonie Frampola oraz posterunek policji granatowej
w Hucie Krzeszowskiej, a „Maksym” spalił stację kolejową Rapy i zniszczył niemiecki
samochód na szosie Frampol - Janów. Wiadomości te przyjęliśmy z wielkim entuzjazmem.
Każda wieść o stratach wyrządzonych Niemcom w tym czasie napawała mnie radością bo
wróżyła coraz bliższe zwycięstwo. Ucieszyłem się tym bardziej, że akcje o których słuchałem
były czynami moich współtowarzyszy broni i bliskich kolegów, z którymi wiele już wspólnego
przeżyłem.
W kilka dni po rozmowie z „Alim” przybył do Grabówki przedstawiciel okręgu „Lis”. Zebraliśmy
się w domu towarzysza Stanisława Posuniaka, u którego mieszkał „Murzyn”. Jeszcze raz
omówiliśmy sprawę „Kozaka” i wezwaliśmy go do nas. Zabrał głos „Lis”. Powiedział
„Kozakowi”, że Partia zawiodła się na nim, co więcej, swym demoralizującym przykładem
przyczynił się do szerzenia bezprawia i deprawacji wśród młodych partyzantów. W związku
z tym z dniem dzisiejszym przestaje pełnić funkcję komendanta gminnego GL. Ponadto
przestrzegał go, że o ile nie zmieni swego postępowania i weźmie udział w jakimś
rabunkowym napadzie, zostanie natychmiast rozstrzelany.
Na miejsce „Kozaka” organizacja wyznaczyła mnie. Jako komendant GL na Powiślu dążyłem
do zharmonizowania swej pracy z działalnością sekretarza PPR na tym terenie - „Murzyna”. Do
bezpośredniej współpracy włączyliśmy aktyw terenowy, m. in. z Grabówki: Michała Iskrę, Jana
Łubę, Franciszka Pomorskiego, Stanisława Posuniaka; ze Swieciechowa: Jana Bownika ps.
Olcha i Grzegorza Cyrana ps. Mały Grześ; z Miłoszówki: Jana Leptucha i Rybickiego, oraz
Marszałka i Ancygiera z Aleksandrówki. Przy takim układzie praca propagandowa i
organizacyjna potoczyła się sprawniej. Powstały nowe komórki PPR i placówki GL w Anielinie,
Świeciechowie, Suchej Wólce, Stefanówce i Barakach. Przeszkodą w naszej działalności była
zbyt mała ilość prasy konspiracyjnej. Bardziej jeszcze odczuwaliśmy brak broni, co wpływało
hamująco na dalszy rozwój ruchu partyzanckiego.
3 kwietnia 1943 r. spotkaliśmy się ponownie z oddziałem „Siemiona” (przez niektórych
nazywanym oddziałem Szymona lub im. Kotowskiego) we wsi Stasin. Omówiliśmy plan
wspólnej akcji na gorzelnię w majątku Wałowice nad Wisłą. Wieczorem nasze oddziały pod
ogólnym kierownictwem „Siemiona” wymaszerowały do Wałówie. Po przybyciu na miejsce
silnie ubezpieczyliśmy się z kierunku pałacu, w którym stacjonował garnizon niemiecki,
następnie przystąpiliśmy do demolowania znajdującej się wtedy w rozruchu gorzelni.
Zniszczyliśmy wszystkie filtry i zegary, tak że gorzelnia nie została już uruchomiona aż do
wyzwolenia. Zabraliśmy ze sobą jedną cysternę spirytusu z magazynu, a magazyn
usiłowaliśmy podpalić. Niestety, ułożona doń ścieżka ze słomy zgasła po naszym odjeździe.
Niemcy, którzy przebywali w odległym o 300 m pałacu zupełnie nie interweniowali. Po akcji
wycofaliśmy się w kierunku Zofipola i na trakcie Annopol - Józefów rozdzieliliśmy oddziały.
„Siemion” pomaszerował w kierunku majątku Kluczkowice Góry, mój oddział udał się w rejon
Baraków. Jeszcze tej samej nocy „Siemion” zabrał 51 tys. zł z kasy tartaku w Kluczkowicach.
Cysternę ze spirytusem ukryliśmy w lesie koło Baraków. Zdobyty spirytus sprzedawaliśmy,
część otrzymanych pieniędzy przeznaczyliśmy na zakup broni, resztę odsyłaliśmy do
kierownictwa na inne potrzeby organizacji.
13 kwietnia, po uprzednim porozumieniu - przybył do Grabówki oddział „Siemiona” wraz
z którym udaliśmy się do Mniszka, gdzie po rozpędzeniu wiejskiej warty ochronnej spaliliśmy
tartak i przylegający do niego skład drzewa.
Następnego dnia przebywaliśmy na kwaterach w Chanówce koło Anielina. Od Tadeusza
Jakubczaka członka naszej organizacji, dowiedziałem się, że u Jana Jaskota w Grabówce
Góry kwateruje oddział „Jastrzębia”. Tęsknota i ciekawość sprawiły, że natychmiast udałem się
tam. W czternastoosobowym oddziale „Jastrzębia” m. in. był mój młodszy brat Zbyszek.
Uzbrojenie oddziału jak na ówczesne warunki było wspaniałe. Posiadali 1 ckm, 2 rkm i 11
karabinów. Poza tym wszyscy partyzanci byli uzbrojeni w broń krótką i granaty. Wyglądali
imponująco. Oprócz wielu wiadomości przywiezionych przez partyzantów oddziału „Jastrzębia”
jedna wywarła na mnie wstrząsające wrażenie. Powiedzieli mi o niepowodzeniu, jakie
spotkało dowódcę grupy operacyjnej im. T. Kościuszki „Grzegorza” i towarzyszący mu sztab,
kwaterujący wówczas w gajówce Starzyzna, pow. Biłgoraj. Jak wynikało z opowieści
poszczególnych partyzantów sztab kwaterował w gajówce Starzyzna w pow. Biłgoraj. Gajowy
zdradził miejsce pobytu partyzantów i Niemcy okrążyli kwaterę. W wyniku walki jaka się
wywiązała poległo 6 partyzantów a gajówka spłonęła. Z życiem uszedł tylko „Grzegorz”.
Dowiedziałem się również, że w zasadzce urządzonej przez Niemców w rejonie Biłgoraja
polegli dwaj moi przyjaciele: Józef Pawłowski ps. Szczygieł, pochodzący z Grabówki i Mikołaj -
jeniec radziecki, który zbiegł z niewoli niemieckiej.
W rozmowie z „Jastrzębiem” narzekałem na poważny brak broni w moim terenie. „Jastrząb”
powiedział, że ma 3 karabiny, które może mi dać, lecz znajdują się one na przechowaniu u
Zielińskiej w Budkach. Wyraziłem chęć pojechania po nie przy najbliższej okazji. Ponieważ
okazało się, że oddział „Jastrzębia” tego samego dnia powraca w lasy gościeradowskie,
postanowiłem wybrać się razem z nim. Wróciłem jeszcze do swego oddziału, z którego część
ludzi przekazałem „Siemionowi” (sprawa ta była omówiona już wcześniej) i z pozostałymi
przybyłem do Grabówki Góry.
Natychmiast po moim powrocie, wyjechaliśmy przez Grabówkę, Ludmiłówkę, Suchodoły i
Liśnik do lasów gościeradowskich. W chwili, gdy zbliżaliśmy się, z kierunku Suchodołów do
szosy przebiegającej przez Liśnik, zauważyliśmy jadące z Annopola niemieckie auto
osobowe. Na rozkaz „Jastrzębia” szybko zajęliśmy stanowiska ogniowe. Samochód już do nas
dojeżdżał. Za serią oddaną przez „Jastrzębia” z erkaemu otworzyliśmy ogień. Auto stanęło
w płomieniach i wtoczyło się do rowu. Kilku z nas szybko podbiegło. Trzej jadący w aucie
Niemcy nie żyli. Wyciągnęliśmy z samochodu dwie teczki, w których znaleźliśmy dwa pistolety,
kilkadziesiąt tys. zł, dokumenty stwierdzające tożsamość dwóch wyższych urzędników
hitlerowskich i jakieś plany sporządzone na kalce technicznej.
Z Liśnika przez pola zaczęliśmy wycofywać się do lasów gościeradowskich. Niemcy z majątku
Olbięcin usłyszeli strzały i zaczęli nas ścigać ogniem. Wkrótce nadjechało z Kraśnika kilka
samochodów z wojskiem i policją granatową. Wysiedli z aut, rozsypali się po polach i wszczęli
za nami pościg. Sytuacja nasza była coraz poważniejsza. Wycofywaliśmy się, cały czas jednak
prowadząc ogień. Gdy część oddziału strzelała, pozostała cofała się i tak na zmianę
prowadząc walkę zbliżaliśmy się do lasu. W pewnym momencie zauważyliśmy na jego skraju
poruszające się sylwetki ludzi. Zaniepokoiło to nas, gdyż sądziliśmy, że Niemcy zdążyli już
odciąć nam drogę do lasu. Po chwili okazało się, że, na szczęście, są to partyzanci. Wkrótce
przyszli nam z pomocą. W ten sposób poważnie odciążyli nas i wreszcie znaleźliśmy się
w lesie. Byli to partyzanci z oddziału „Liska” i część z oddziału „Siemiona”. Niemcy w obliczu
nowych sił partyzanckich zalegli w polu i ostrzeliwali las. My po krótkim odpoczynku
odeszliśmy w głąb lasu w kierunku wsi Marynopole.
Wieczorem przybyliśmy do wsi Budki. Zatrzymaliśmy się w trzech położonych po sąsiedzku
gospodarstwach. „Jastrząb”, ja i 4 moich partyzantów poszliśmy do Zielińskiej po ukrytą u niej
broń. „Teściowa” przyjęła nas serdecznie. Nie mniej radośnie przywitały się z nami jej córki
Zosia i Hela. Spieszyliśmy się, nie było nawet czasu na rozmowę. „Jastrząb” podał Zielińskiej
cel naszej wizyty. „Teściowa” szybko gdzieś ze strychu przyniosła pozostawiony u niej
depozyt.
Pomimo pośpiechu Zielińska zatrzymała nas u siebie na kolacji. Chętnie pozostaliśmy u niej.
W tym okresie mieliśmy jeszcze niewiele takich „Ciotek”, „Kum” i „Teściowych”, które
z narażeniem życia swej rodziny i mienia, przyjmowały chętnie partyzantów. U „Teściowej”
Zielińskiej byliśmy jeszcze wiele razy i zawsze byliśmy tak serdecznie i przyjaźnie
przyjmowani. Pamięta jej chatę wielu partyzantów, którzy leczyli się tu z ran. Pamięta ją wielu
jeńców radzieckich zbiegłych z niewoli, których przechowywała u siebie i karmiła. Niestety
„Teściowa” Zielińska i jej rodzina zginęła z rąk okupanta hitlerowskiego, przy życiu pozostała
tylko najmłodsza córka - Zosia.
Wieczorem pożegnaliśmy oddział „Jastrzębia”, udając się do Ludmiłówki. Następnego dnia, tj.
15 kwietnia zajechaliśmy furmanką przed urząd gminy w Dzierzkowicach i ku przerażeniu
znajdujących się tam osób, poprosiliśmy ich o pomoc w niszczeniu dokumentów i sprzętu.
Robota szła szybko i sprawnie, tak że zdążyliśmy jeszcze zdemolować urządzenia techniczne
na poczcie oraz rozbiliśmy miejscową mleczarnią kontyngentową.
Ostatnie dni, które minęły pod znakiem czynnej walki z okupantem, oderwały naszą uwagę od
pracy organizacyjnej. Dlatego na przeciąg kilku dni zatrzymałem się w Grabówce, a swoim
partyzantom pozwoliłem chwilowo rozejść się do domów. Mogłem postąpić w ten sposób, gdyż
pochodzili oni z Grabówki oraz najbliższych okolic i na razie nie byli „spaleni”. Poza tym
mogłem w każdej chwili ich zmobilizować.
W Grabówce odszukałem „Murzyna” i wspólnie wyjechaliśmy w teren. Odwiedziliśmy komórki
naszej organizacji w Świeciechowie, Barakach, Natalinie, Stasinie, Pocieślu, Nieszawie,
Stefanówce, Miłoszówce, Ludmiłówce, Księżomierzy, Aleksandrówce i Suchej Wólce.
Przeprowadziliśmy wiele rozmów z poszczególnymi członkami partii, gwardzistami
i sympatykami. Z ich słów zorientowaliśmy się, że akcje partyzanckie stały się głośne w całej
okolicy. Wieści o zbrojnych czynach budziły zaufanie i szacunek dla organizacji, były
najlepszą gwarancją prawdziwości głoszonego przez PPR programu, zapewniając jej coraz
szerszą popularność. Przykład GL dodawał odwagi, wyzwalał długo tajoną niechęć do
okupanta. Ludność z uwagą i aprobatą śledziła poczynania partyzantów. Na przykład w Suchej
Wólce u właściciela wiejskiego sklepiku towarzysza Franciszka Strzeleckiego, zostaliśmy
dokładnie poinformowani o kilku akcjach, przeprowadzonych przez naszych partyzantów
w dniu 17 kwietnia. Dowiedzieliśmy się, że na linii kolejowej Lublin - Rozwadów na stacji
Pułankowice oddział partyzancki GL pod dowództwem „Maksyma” zatrzymał pociąg, wdarł się
do wagonów niemieckich i zlikwidował wielu Niemców. W tym samym dniu oddziały
„Jastrzębia” i „Siemiona” wykoleiły inny pociąg w rejonie stacji kolejowej Lipa, a oddział „Liska”
zniszczył tartak w Gościeradowie.
Wszelkie wiadomości o dokonanych akcjach przeciw okupantowi hitlerowskiemu wnet
roznosiły się szerokim echem po okolicy, następnie po całym kraju, a nawet przenikały poza
jego granice. Zasłyszane wieści często były zniekształcone, wyolbrzymione, a im dalej były
przekazywane, tym bardziej rosły cechy legendarności i bohaterstwa.
Zbliżał się dzień 1 maja. Zastanawialiśmy się z „Murzynem” w jaki sposób należałoby uczcić
święto. Uznaliśmy, że w aktualnej sytuacji najlepiej przeprowadzić akcję bojową lub
dywersyjną. Nawiązałem łączność z dowódcą grupy wypadowej z Ludmiłówki „Iwanem”
i postanowiliśmy urządzić zasadzkę na samochody przejeżdżające szosą Kraśnik - Annopol.
Wieczorem 30 kwietnia 1943 r. na czele grupy wypadowej z Grabówki udałem się do
Ludmiłówki, by połączyć się z tamtejszymi gwardzistami. Wspólnie, pod moim kierownictwem,
wyruszyliśmy. Po drodze wstąpiliśmy do gajówki w lesie gościeradowskim, położonej
w pobliżu szosy w rejonie majątku Liśnik, skąd zabraliśmy - na wszelki wypadek - piłę
i siekiery.
W miejscu, gdzie las niemal przylegał do szosy, urządziliśmy zasadzkę, wykorzystując fałdę
terenową. Długie i bezskuteczne czekanie znudziło się nam. Postanowiliśmy wtedy
przynajmniej poprzewracać słupy telefoniczne i przeciąć przewody linii telefonicznej na
odcinku szosy pomiędzy Liśnikiem a Gościeradowem. Zniszczenia dokonaliśmy na prawie 2-
kilometrowym odcinku. Żałowaliśmy, że nasz poprzedni plan spełzł na niczym, ale
pozbawienie wielu ośrodków administracji niemieckiej łączności telefonicznej też nie było
rzeczą do pogardzenia.
Inne oddziały także uczciły dzień 1 maja akcjami bojowymi. Grupy wypadowe z Rzeczycy i
Trzydnika wykoleiły i ostrzelały w rejonie stacji kolejowej Rzeczyca pociąg z cysternami.
Oddziały grupy operacyjnej im. T. Kościuszki rozgromiły niemiecką ochronę przy tartaku w
Tereszpolu oraz zniszczyły stację kolejową Klemensów.
Rozdział III
Wiosną 1943 r. walka partyzancka i działalność dywersyjno-sabotażowa prowadzona przez
PPR i GL przybrały na sile. Powstawały nowe oddziały partyzanckie, rozrastały się garnizony.
Wróg zawsze i wszędzie narażony był na atak partyzantów.
Na początku maja 1943 r. przybył do mnie goniec od „Alego”. Przekazał mi polecenie
przybycia do „Alego” i dodał, iż moja nieobecność w oddziale może potrwać około miesiąca.
W związku z tym odszukałem „Murzyna”, poinformowałem go o konieczności mojego wyjazdu.
Odłożyliśmy do chwili mego powrotu problem najbardziej palący - mianowicie, kwestię
ostatecznego oczyszczenia terenu z grasujących grup rabunkowych. W tym czasie
wiedzieliśmy już kto należał do band podszywających się pod miano partyzantów, znaliśmy
stan ich uzbrojenia.
U „Alego” zastałem „Ima”, „Lisa” i jakiegoś oficera przedwojennego, a obecnie oficera Gwardii
Ludowej, który przybył z Warszawy i miał prowadzić kurs minerski. Na kurs ten ściągnięto
część partyzantów i wielu członków garnizonów GL z terenu. Nie pamiętam już nazwiska
owego oficera ani jego pseudonimu. Tego wieczoru dowiedziałem się również, że z ZWZ (w
tym terenie nie był jeszcze przemianowany na AK) - chce przejść na stałe do nas trzech
partyzantów. W trakcie dalszej rozmowy dowiedziałem się, że kurs minerski będzie
przeprowadzony w lesie „Gizówka” położonym po obu stronach szosy Kraśnik - Modliborzyce.
Po dłuższym oczekiwaniu przybyli goście z ZWZ. Wszyscy byli ubrani w oficerskie stroje
polowe. W uzbrojeniu mieli 1 rkm typu „Browning”, 2 karabiny oraz broń krótką i granaty. Ich
wygląd i zachowanie przypominały regularną armię. Przybyli wtedy: Józef Pacyna ps.
Chrzestny - były uczestnik wojny domowej w Hiszpanii, Władysław Skrzypek ps. Orzeł -
przedwojenny podoficer nadterminowy oraz jego brat Stefan Skrzypek ps. Słowik, również
przedwojenny podoficer nadterminowy. Przed wojną wszyscy byli członkami organizacji
młodzieżowej „Wici”. Ich przybycie było o tyle cenne dla grupy, że mogli być wykorzystywani -
jako wykwalifikowani wojskowi - w charakterze instruktorów wyszkolenia bojowego.
Około północy wybraliśmy się do Rzeczycy, gdzie spotkaliśmy przybyłą na kurs grupę
wypadową ze Studzianek pod dowództwem Bolesława Marcinkowskiego ps. Miś. Nad ranem
przybył tam również mały oddziałek pod dowództwem Feliksa Kozyry ps. Błyskawica.
Partyzanci połączyli się w jedną grupę i po zabraniu z Rzeczycy żywności i słomy
odjechaliśmy do pobliskiego lasu „Gizówka”.
Obóz rozłożyliśmy na wzgórzu przy jednej z przesiek leśnych. Zaraz po świtaniu przystąpiliśmy
do gotowania gorącej strawy, by trochę się rozgrzać. Ubezpieczenia bojowe wystawiliśmy od
strony gajówki i od strony wsi Rzeczyca.
Strzały w okolicy zmusiły nas do ogłoszenia alarmu bojowego. Ludzie przybyli na kurs nie
zdążyli się jeszcze poznać i zorganizować w prężny, sprawny oddział. Zapanowało
zamieszanie. Wraz z kilkoma innymi poszedłem na rozpoznanie. U gajowego dowiedzieliśmy
się, że w dniu dzisiejszym odbędzie się polowanie na dziki. Z dalszych wyjaśnień
zorientowaliśmy się, że terenem jego będzie część lasu, dość odległa od naszego obozu.
Zdobyte wiadomości przekazaliśmy kierownictwu. Powzięto decyzję pozostania na
dotychczasowym miejscu przy zachowaniu jak najdalej idących środków ostrożności.
Podczas kursu na poszczególnych wykładach i zajęciach zapoznano nas z nowymi
materiałami wybuchowymi, detonatorami i lontami oraz metodami posługiwania się nimi.
Część zajęć poświęcona była praktycznemu zastosowaniu zdobytych wiadomości. Obiektami
naszych przyszłych akcji miały być tory kolejowe i mosty. Dlatego większość czasu
poświęcano przygotowaniu nas do tego typu działań. Brak materiałów wybuchowych
powodował, że zapoznawano nas także z innymi sposobami dokonywania dywersji kolejowej.
Omówiono metodę stosowania podkopów pod torami kolejowymi i rozkręcania szyn.
Zapoznaliśmy się także ze sposobem przeprowadzania dywersji na stacjach kolejowych,
zrywaniem łączności i sygnalizacji.
Zakończenie kursu nastąpiło dość nieoczekiwanie. Jak mi później wyjaśniono, oficer
prowadzący został wezwany do Warszawy. Uczestnikom kursu przybyłym z garnizonów
pozwolono wrócić do swoich miejscowości, z pozostałych zorganizowano oddział, który pod
dowództwem „Chrzestnego” wymaszerował w lasy lipskie, gdzie założył swą bazę wypadową.
Jeszcze w trakcie trwania kursu dowiedzieliśmy się o nowych akcjach partyzanckich. Otóż
około 15 maja w nocy, dwa oddziały partyzanckie dokonały dwu poważnych akcji bojowych.
Oddział pod dowództwem „Jastrzębia” spalił tartak i nasycalnię podkładów kolejowych w Lipie
oraz rozbił tamtejszy kilkunastoosobowy garnizon niemiecki, a oddział „Siemiona” wykoleił
pociąg osobowy i ostrzelał go. W akcji tej partyzanci zdobyli 1 rkm, 16 karabinów, kilka
pistoletów oraz granaty i amunicję.
Pod koniec maja 1943 r. powróciłem na swoje tereny. Przez okres mojej nieobecności sytuacja
nie uległa poprawie. W dodatku ludzie, którzy swego czasu przeszli pod dowództwo
„Siemiona” pod różnymi pretekstami odrywali się od oddziału i dokonywali na własną rękę
wypadów w teren. Pewnego dnia zajechali do gospodarza Mikity w Aleksandrówce i zabrali
mu świnię. Zaczęli go wypytywać do jakiej organizacji należy. Gdy usiłował tłumaczyć, że nie
należy do żadnej organizacji bili za to, że nie należy. Przed odjazdem oświadczyli mu, że
powinien należeć do tej organizacji, której oni są członkami. Zmaltretowany gospodarz zapytał
jeszcze o nazwę organizacji, która upoważnia do takiego postępowania. Nazwa partii
„Jałowiec”, jaką rzucili na odjezdne rabusie nic oczywiście nie mówiła. Ufni w swoją
bezkarność pseudo-partyzanci przyjechali do Grabówki, gdzie w porze obiadowej wyłamali
drzwi do gromadzkiej spółdzielni i zrabowali co atrakcyjniejsze towary. Na postrach jeden
z nich, Antoni Uranowski z Popowa, zastrzelił jeszcze uwięzionego na łańcuchu psa.
W Grabówce wrzało od oburzenia. Zaraz po moim przybyciu poinformowano mnie
o wszystkim. Najbardziej byli oburzeni członkowie i sympatycy PPR, gdyż inni mieszkańcy
rzucali uszczypliwe uwagi pod adresem organizacji. Wysłuchałem ich skarg i próśb
i obiecałem, że po uzgodnieniu z dowództwem zareagujemy na wybryki rabusiów.
Uranowski za wspomniane tu i inne wyczyny, których dokonał w następnych dniach został na
rozkaz kierownictwa zlikwidowany w lesie koło Grabówki. Podobny los spotkał dwu innych
bandytów: Lipca z Wałowic i „Warszawiaka”. Śmierć najgroźniejszych bandytów stała się
przestrogą dla pozostałych. Okoliczni chłopi trochę odetchnęli. Z chwilą, gdy dowiedzieli się,
że nasz oddział zwalcza w bezwzględny sposób wszelkie przejawy bandytyzmu zaczęli
dostarczać nam cennych dla prowadzenia dalszej walki informacji. Dotychczas jedni z nich
meldunki o napadach i grabieży składali granatowej policji lub Niemcom, inni znów woleli
milczeć, by nie narażać częstokroć niewinnych rodzin bandytów.
Dzięki dostarczanym przez okoliczną ludność informacjom, wielu bandytów dostało solidne
lanie, które posłużyło im jako nauczka i ostrzeżenie na przyszłość. Niektórym poszkodowanym
zwróciliśmy zrabowane im rzeczy. Niepokoiła nas jeszcze kilkuosobowa banda rabunkowa,
mająca w swym składzie „Księdza kapelana”. Legendarny „Ksiądz kapelan” chodził w sutannie
i garnizonowej czapce wojskowej. Przypuszczałem, że jest nim jeden z członków bandy, która
obrabowała księdza z Księżomierzy zabierając mu nawet sutannę.
Wkrótce szczęśliwy przypadek pozwolił mi poznać osobiście osławionego „Księdza kapelana”.
Powracałem kiedyś wieczorem z Anielina gdy na drodze prowadzącej z Księżomierzy do
Anielina zauważyłem dziwną sylwetkę. Zaczaiłem się w wąwozie drogi Grabówka - Sucha
Wólka, przecinającym trasę po której szedł tajemniczy osobnik. Kiedy zbliżył się na odległość
4-5 m obezwładniłem go, zdjąłem z ramienia „obrzynek” (karabin z prymitywnie urżniętą lufą
i łożem) i stwierdziłem ku wielkiemu zdziwieniu, że był to jeden z mieszkańców Anielina.
Powracał właśnie z wyprawy do domu. Uśmiałem się zdrowo z tej mitycznej już postaci i nie
bacząc na jego ponurą sławę sprawiłem tęgie lanie i puściłem go do domu. Gdyby nie fakt, że
miał pięcioro drobnych dzieci, nasze spotkanie skończyłoby się znacznie dla niego smutniej.
Grupa, z którą włóczył się „Ksiądz kapelan” nauczona jego przygodą i pod wpływem krótkich,
a groźnych rozmów jakie przeprowadził z nią „Murzyn” porzuciła bandycki proceder.
W okresie, gdy mój oddział musiał zajmować się likwidacją band inni partyzanci prowadzili
intensywną walkę z okupantem i jego administracją.
W dniu 24 maja 1943 r. oddział „Armaty” urządził zasadzkę na ośmiu żandarmów niemieckich
z majątku Kluczkowice Góry. Rzecz była pomyślana bardzo sprytnie. „Armata” wysłał trzech
swoich partyzantów w dzień do wsi Zadole i polecił im spacerować po wsi zupełnie się nie
ukrywając po czym powrócić do oddziału stacjonującego w lesie. Jeden z towarzyszy -
mieszkaniec Zadola zgodnie z omówionym wcześniej planem zameldował żandarmom, że
trzech partyzantów swobodnie włóczy się po wsi. Żandarmi szybko wsiedli na dwie furmanki
i udali się w kierunku Zadola. Nim dojechali do lasu wpadli w zasadzkę urządzoną przez
oddział „Armaty”. Silny ogień partyzantów uśmiercił siedmiu żandarmów. Zaledwie jednemu
z nich udało się zbiec. Podczas walki poległ stary Ligęza, ojciec „Armaty”, który w ferworze
zapominając o bezpieczeństwie, bił się dając brawurowy przykład partyzantom. Broń, którą
zdobyto w czasie walki: 1 rkm czeski, 1 automat „Schmeiser”, 6 karabinów, 3 pistolety, kilka
granatów i amunicja stanowiła cenny nabytek dla oddziału. Jednak nawet zadowolenie
z wygranej nie mogło przytłumić żalu po śmierci Ligęzy, którego równie gorąco jak partyzanci
żałowała okoliczna ludność.
Inne oddziały partyzanckie aktywnie działały na liniach kolejowych: Lublin - Rozwadów, Lublin
- Łuków, Dęblin - Brześć i Rejowiec - Lwów. Wieści o rezultatach akcji niejednokrotnie
wyolbrzymiane obiegały okolicę budząc radość wśród ludności polskiej, siejąc postrach wśród
hitlerowców i ich sługusów.
Nadeszły wieści, że do lasu koło Dąbrowy przyjeżdżają Niemcy, którzy zabierają rozebrane
baraki. Postanowiłem udać się tam i urządzić zasadzkę. 11 czerwca w pobliżu tych właśnie
baraków złapaliśmy dwóch żołnierzy niemieckich. Rozbroiliśmy ich, a nawet częściowo
pozbawili umundurowania.
11 czerwca obserwowaliśmy kolejne przeloty samolotów bojowych typu Dornier w kierunku
lasów gościeradowskich. Bombardowały teren w rejonie Marynopola. Najwyraźniej partyzanci
dali się już solidnie Niemcom we znaki, skoro zdecydowali się użyć przeciw nim samolotów
bojowych. Jak okazało się później rezultatem bombardowania był jeden zabity dzik.
Wieczorem całym oddziałem zaszliśmy do spółdzielni w Dąbrowie, gdzie zabraliśmy na
potrzeby oddziału jaja i cukier (transakcja niemiecka) oraz kupiliśmy kawę i pastę do obuwia.
Po spożyciu kolacji zatrzymaliśmy się na kwaterze w małej kolonijce przy lesie
gościeradowskim. Nazajutrz dowiedzieliśmy się, iż rzekomo przyszli do spółdzielni nocą
partyzanci i prawie doszczętnie zrabowali towar włącznie z kosami i widłami. Początkowo
sądziliśmy, że po naszej bytności w spółdzielni pojawił się inny nieznany nam oddział. Gdy
okazało się, że fakt taki nie miał miejsca postanowiliśmy zatrzymać się na kwaterach do
wieczora, a następnie udać się powtórnie do obsługującego spółdzielnię i zapytać go przy
świadkach, jakie artykuły zabraliśmy ze sobą i co stało się z resztą towaru. Postąpiliśmy
zgodnie z planem. Sklepowy w naszej i świadków obecności, zgodnie z prawdą, zeznał co
kupiliśmy. Z wielkim wstydem musiał się przyznać, że wyniósł inne artykuły ze spółdzielni
i ukrył, chcąc przy okazji zarobić, a winą za brak towaru chciał obciążyć partyzantów. Oburzeni
do żywego nawymyślaliśmy sklepowemu, dostało mu się również od miejscowych chłopów.
Przed odejściem ostrzegliśmy go, że gdyby popełnił jeszcze raz podobny czyn zostanie
niewątpliwie rozstrzelany. Wystraszony niemal do utraty przytomności, zaklinał się na
wszystko, że do końca życia nie powtórzy podobnej historii.
Z Dąbrowy udaliśmy się do Księżomierzy. Na skraju wsi stał młyn parowy, którego właścicieli
Krystynę Rogowską i Eugeniusza Barańskiego dobrze znaliśmy. Przyjmowali nas chętnie
o każdej porze z wdzięcznością, iż uwolniliśmy ich od częstych wizyt najróżniejszych rabusiów
i opryszków. Postanowiliśmy więc zatrzymać się u nich na kolacji.
Zapukałem lekko w szybę mieszkania Rogowskiej. Wystraszonym głosem zapytała: kto tam?
Natychmiast odpowiedziałem, by ją uspokoić. Wiedziałem przecież, że niewiele czasu
upłynęło od zamordowania jej ojca przez rabusiów. Ona w naszym, a my w jej towarzystwie
czuliśmy się zawsze dobrze. Dlatego ilekroć przejeżdżaliśmy przez Księżomierz, najczęściej
wstępowaliśmy do młyna. Zarówno Rogowska jak i Barański dawali pewne sumy na rzecz
organizacji. Niewątpliwie ich postawa była przede wszystkim wyrazem wdzięczności, gdyż
likwidując bandy zapewnialiśmy im bezpieczeństwo i względny spokój.
Pomimo że Rogowska i Barański przygotowali dla nas smaczną i obfitą kolację, tym razem nie
zabawiliśmy u nich długo, gdyż chcieliśmy wstąpić jeszcze do kontaktowego punktu BCh, który
mieścił się w Księżomierzy.
Nad ranem byliśmy już w Ludmiłówce. Zakwaterowaliśmy w położonym za wsią mająteczku u
Wojciechowskiego. W ciągu dnia nawiązaliśmy łączność z miejscową placówką GL.
Wykorzystaliśmy okazję pobytu w pobliżu Dzierzkowic. 13 czerwca 1943 r. zniszczyliśmy
wszelką dokumentację i sprzęt w urzędzie gminnym. Zabraliśmy ze sobą maszyny do pisania
oraz aparaty i centralkę telefoniczną z poczty. Pozbawiliśmy Dzierzkowice łączności
telefonicznej.
Już od dłuższego czasu towarzysze z gminy Rybitwy, a szczególnie towarzysz „Tlen” -
sekretarz PPR w tej gminie i towarzysz Stanisław Kosmala ps. Płaski - komendant gminy GL,
mówili by w jakiś sposób zorganizować zamach na komendanta policji granatowej w
Józefowie. Chełkowski - bo tak brzmiało nazwisko komendanta - znęcał się nad polską
ludnością, prześladował chłopów za nieoddanie choćby najmniejszej części kontyngentu.
Ze szczególnym jednak upodobaniem Chełkowski znęcał się nad członkami lewicowych
organizacji konspiracyjnych oraz ich rodzinami. Często odgrażał się, że poradzi sobie
z komunistami (tak nazywał członków PPR) także na innych terenach. Konkretnie wspominał
o zlikwidowaniu mojej rodziny mieszkającej wówczas w gminie Annopol. Zdradziecka
działalność Chełkowskiego od dawna już domagała się kary, postanowiliśmy uwolnić
mieszkańców Józefowa i okolic od tego gorliwca w niemieckiej służbie. Trudność polegała na
tym, że Chełkowski bardzo rzadko wyjeżdżał w teren, a nawet wtedy brał ze sobą policjantów i
Niemców. Należało więc ustalić tryb jego życia w Józefowie i na miejscu wypatrzyć stosowną
chwilę. Sprawą tą zajęli się towarzysze „Tlen” i „Płaski”.
Wywiad przeprowadzono szybko i dokładnie. Ustalono, że Chełkowski w każdy piątek udaje
się pieszo z posterunku policji do urzędu gminnego na sesję sołtysów.
Zdecydowałem, że zamachu na Chełkowskiego dokonamy w najbliższy piątek. Do pomocy
dobrałem sobie Mieczysława Olszewskiego ps. Mietas, pochodzącego ze wsi Stefanówka.
Znał on osobiście Chełkowskiego, co wykluczało możliwość pomyłki.
W umówiony piątek razem z „Mietasem” pojechaliśmy rowerami do Józefowa. Ubrani byliśmy
po cywilnemu, mieliśmy pistolety i granaty ukryte w kieszeniach.
Na miejscu byliśmy na czas. Nasze rowery umieściliśmy pod figurą obok gminy. Przeszliśmy
na chodnik, którym powinien nadejść pan komendant. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze się
rozejrzeć, gdy „Mietas” zakomunikował, że Chełkowski nadchodzi. Stanęliśmy pod płotem i
z przyśpieszonym biciem serc czekamy. Chełkowski już zauważył nas i nasze rowery. Wśród
sołtysów stojących koło gminy nastąpiło poruszenie. Chełkowski zbliżył się do nas, spojrzał
badawczo i zaczął wypytywać kim i skąd jesteśmy, czyje są stojące obok rowery. Po kilku
zdawkowych odpowiedziach wyrwałem pistolet i sterroryzowałem go. Sołtysi stojący przed
budynkiem gminnym na widok ten rozpierzchli się. Rozbroiliśmy Chełkowskiego,
przeprowadziliśmy rewizję i zabraliśmy mu pistolet 7,65 mm, dokumenty i listy kontyngentowe.
Za zdradę narodu polskiego i wysługiwanie się hitlerowcom - zastrzeliliśmy go. W Józefowie
zapanowała głucha cisza. Ruch na ulicach całkowicie zamarł. Tu i ówdzie można było
zauważyć jak ktoś z odważniejszych skrycie wyglądał zza firanki.
My po wykonaniu zadania odjechaliśmy szosą w kierunku wsi Rybitwy. Byliśmy niedaleko lasu
koło wsi Bór, gdy zauważyliśmy jadący za nami pościg. Przyśpieszyliśmy tempo i zaraz
osiągnęliśmy skraj lasu. Zeskoczyłem z roweru, odbezpieczyłem granat i rzuciłem na szosę.
Niemcy po wybuchu zatrzymali auto, wysiedli i rozpoczęli ostrzeliwanie skraju lasu. My
poprzez las odjechaliśmy w kierunku Prawna, a następnie przez Sosnową Wolę do
Ludmiłówki.
O zamachu na Chełkowskiego dokonanym w czasie dnia krążyły najróżniejsze wieści. Ludzie
nie mogli się nadziwić naszej odwadze. Mnie podejrzewano, iż byłem przebraną kobietą.
Wiadomość o śmierci komendanta policji w Józefowie szybko rozeszła się po okolicy. Ludzie
odetchnęli z ulgą. Wielu z nich słało pod adresem naszym serdeczne podziękowania za
uwolnienie ich od prześladowcy.
19 lipca 1943 r. udaliśmy się powtórnie do Józefowa. Zniszczyliśmy wtedy całkowicie wszelką
dokumentację w urzędzie gminnym oraz skonfiskowaliśmy powielacz i maszynę do pisania.
Zniszczyliśmy także urządzenia techniczne na poczcie. Po akcji zamierzaliśmy udać się na
kwatery do Grabówki.
Byliśmy już blisko Grabówki, gdy dał się słyszeć głośny warkot motorów. Zatrzymaliśmy się
w lesie koło Miłoszówki. Ustaliliśmy, że echo motorów dochodzi z rejonu Grabówki.
Zrezygnowaliśmy z zaplanowanej kwatery i zatrzymaliśmy się w lesie.
Wkrótce dowiedzieliśmy się od zbiegłych do lasu chłopów, że Grabówkę spacyfikowały duże
siły niemieckie. Bliższych danych nie mogliśmy na razie zebrać.
Około południa przybył do nas Jan Ubermanowicz z Grabówki i m. in. powiadomił nas, że
gdzieś w naszym rejonie przebywa 5 partyzantów z oddziału „Jastrzębia”. Wśród nich miał być
sam „Jastrząb”.
Po dłuższych poszukiwaniach odnaleźliśmy ich. Przy spotkaniu, zaraz na wstępie, zapytałem
„Jastrzębia” dlaczego jest ich tylko 5. Odpowiedział mi, że 32 Rosjan z jego oddziału odeszło
za Bug. Partyzanci z oddziału „Jastrzębia” należeli do najlepszych, poza tym w ostatnim
okresie posiadali już prawie wszyscy rkm. W związku z zabraniem przez nich tak dużej ilości
broni maszynowej siła ogniowa GL na Lubelszczyźnie poważnie zmalała. W tej
pięcioosobowej grupie „Jastrzębia” pozostali tylko: mój brat Zbyszek, Stanisław Marzycki ps.
Serce, „Jastrząb” i dwóch Rosjan - Kolka i Rysiek. Oczywiście, wszyscy uzbrojeni w rkm,
pistolety i granaty. Od „Jastrzębia” dowiedziałem się również, że mam wraz ze swoimi ludźmi
udać się z nim do Trzydnika, gdzie kierownictwo ma zamiar przystąpić do sformowania
nowego oddziału. Dodał, że prawdopodobnie on przejdzie do pracy w sztabie i zarazem
będzie pełnił funkcję komendanta GL w powiecie Kraśnik.
Po kilku dniach znaleźliśmy się w Trzydniku. Podczas spotkania u „Alego” poznałem
towarzysza Jana Wyderkowskiego ps. Grab, o którym słyszałem już trochę poprzednio. Był to
przedwojenny porucznik zawodowy, rodem z poznańskiego. Z naszą organizacją w Karpiówce
związany od 1942 r. Obecnie przeszedł do pracy w sztabie. Zarówno „Ali” jak i „Grab” z wielkim
entuzjazmem poinformowali nas o udanej akcji przeprowadzonej przez oddział „Orła”. Otóż
w dniu 23 lipca 1943 r. partyzanci „Orła” urządzili zasadzkę na przejeżdżające szosą Janów -
Kraśnik samochody. W rejonie wsi Mosty zniszczyli wtedy 3 samochody niemieckie. Część
jadących Niemców zginęła, reszta zdołała uciec. W wyniku walki zdobyto cenną broń m. in. 2
automaty. Oddział nie poniósł żadnych strat.
W trakcie dalszej rozmowy omówiliśmy szczegółowo organizację mającego powstać oddziału.
Zakładano, że w jego skład wejdzie część ludzi „Orła”, kilku pozostałych z oddziału „Siemiona”
(„Siemion” z większością swych ludzi odszedł za Bug), część ode mnie i 3 partyzantów
„Jastrzębia”. Na dowódcę oddziału przewidziano Stefana Skrzypka ps. Słowik, jego zastępcą
i oficerem oświatowym miał zostać Wacław Dobosz ps. Sęp.
W końcu lipca 1943 r. oddział ten, zgodnie z założeniami kierownictwa został zorganizowany.
Otrzymał nazwę im. Jana Kilińskiego. Niestety, istnienie jego zakończyło się już 9 VIII. Nowo
utworzony oddział został wymordowany przez zgrupowanie reakcyjne w lesie koło Borowa,
pow. Kraśnik.
Po otrzymaniu specjalnego zadania w dniu 8 VIII1943 r. oddział „Słowika” nocą z 8 na 9
przesunął się z lasów gościeradowskich do lasów w rejonie Borowa. Tam zatrzymał się na
dzienny postój. Rankiem ustalono, że nie opodal stacjonuje zgrupowanie oddziałów
reakcyjnego podziemia prolondyńskiego. Postanowiono nawiązać łączność z kierownictwem
tego zgrupowania.
Przedstawiciele oddziału „Słowika” udali się w celu zapoznania do przypadkowych sąsiadów.
Wkrótce powrócili do swego oddziału prowadząc kilku oficerów, którzy chcieli bliżej poznać
oddział GL. Dowódca, nie podejrzewając złych intencji, przyjął gości przyjaźnie. Polecił nawet
przygotować śniadanie by uczcić wizytę. Nikt nie przypuszczał, że ciekawość przybyszów
może kryć podstęp. Po śniadaniu przedstawiciele reakcyjnego zgrupowania podziękowali za
gościnne przyjęcie i z kolei zaprosili do siebie kierownictwo oddziału „Słowika”. „Słowik”
wyraził zgodę, dodając, że w niedługim czasie do nich przybędzie. Wkrótce po wydaniu
niezbędnych poleceń „Słowik” oraz Władysław Głuchowski ps. Stanis, Wacław Dobosz ps.
Sęp, „Serce” i „Zbyszek” poszli z rewizytą do obozu reakcjonistów. Podczas ich pobytu
w sąsiednim obozie przybyło do oddziału GL kilku członków zgrupowania reakcyjnego.
Przybysze nie posiadali długiej broni. Partyzanci GL chętnie wdali się z nimi w rozmowę.
Reakcjoniści rozmieścili się przy poszczególnych szałasach wśród grupek partyzantów GL,
którzy nie podejrzewając nic złego gawędzili swobodnie. Chcieli dowiedzieć się coś o życiu
swych kolegów z innych ugrupowań. Reakcjoniści umyślnie przedłużali rozmowę oczekując
umówionego wcześniej nadejścia swych kolegów.
W pewnym momencie, ze wszystkich stron lasu wyłoniły się sylwetki „partyzantów” z bronią
w ręku, skierowaną przeciwko geelowcom. Zdezorientowani partyzanci GL nie wiedzą co ma
znaczyć zbliżające się okrążenie. Wcześniej przybyli goście uspokajają twierdząc, że to tylko
żarty.
Mimo wszystko niektórzy z geelowców „Kolka” i Adam Skóra ps. Adaś usiłowali chwycić za
broń, lecz wtedy będący wśród nich reakcjoniści wyrwali ukryte w kieszeniach pistolety
i zaczęli strzelać. W ten sposób dokonano perfidnego rozbrojenia partyzantów GL. Oczywiście,
że nie rozbrojenie stanowiło ostateczny cel wizyty. Po rozbrojeniu, niedawni goście
przeprowadzili śledztwo, kolejno wypytując każdego partyzanta i zapisując dane personalne
dotyczące rodziny oraz członków i sympatyków GL i PPR. Ubliżanie i bicie stosowane przy
rozbrojeniu i śledztwie stanowiło tylko wstęp do zbrodni. Po przeprowadzonym śledztwie po
dwu partyzantów wiązano za ręce, odprowadzano przez mostek za rzekę i rozstrzeliwano.
O prośbach i perswazjach nie mogło być mowy. Z kierownictwem oddziału „Słowika”
znajdującym się w zgrupowaniu reakcyjnym, postąpiono podobnie, z tą różnicą, że
zastosowano bardziej jeszcze brutalne metody. Narzędziem mordu była nie tylko broń, użyto
również toporów.
Aby pogrom był kompletny i nie uchował się żaden świadek zbrodni, reakcjoniści w podobny
sposób postąpili z czterema przybyłymi do geelowców w odwiedziny chłopami.
Szczęśliwy przypadek pozwolił uciec z pogromu 3 partyzantom i 1 chłopu. Zdołali uniknąć
śmierci partyzanci: A. Skóra ps. Adaś, Stanisław Pawłowski ps. Kuropatwa i M. Leszczenko ps.
Kola. W bestialski sposób zamordowano 28 ludzi. Oto ich nazwiska: Stefan Skrzypek ps.
Słowik - dowódca oddziału, syn małorolnego chłopa z Łysakowa, Władysław Głuchowski ps.
Stanis i Hiszpan, Wacław Dobosz ps. Sęp - były członek KPP, pochodzący z powiatu Opole
Lub., Stanisław Marzycki ps. Serce - syn małorolnego chłopa pochodzący z Wierzbicy, pow.
Kraśnik, Zbigniew Gronczewski ps. Zbyszek pochodzący z Bieżunia, pow. Sierpc, wysiedlony
do Grabówki, pow. Kraśnik, Kazimierz Kaczmarski - listonosz, pochodzący ze wsi
Dzierzkowice, pow. Kraśnik, Jankiel ps. Bolek - pochodzący z Rzeczycy, pow. Kraśnik -
krawiec, Marian Burak, chłop pochodzący z Wólki Szczeckiej, pow. Kraśnik, Stanisław Mostrąg
- chłop ze wsi Wólka Szczecka, pow. Kraśnik, Tomasz Mozgawa - chłop z Wólki Szczeckiej,
pow. Kraśnik, Eugeniusz Orlikowski z Opoki, pow. Kraśnik, Zygmunt Sydo z Liśnika Dużego,
pow. Kraśnik, Czesław Barański z kol. Trzydnik, pow. Kraśnik, Aleksander Dęga z Budek, pow.
Kraśnik, Bronisław Drewniak z Budek, pow. Kraśnik, Tadeusz Kiełbiński z Boisk, pow. Kraśnik,
Bolesław Głuszec - robotnik folwarczny z Natalina, pow. Kraśnik, Henryk Serafin - chłop ze
Stasina, pow. Kraśnik, Tomasz Serafin - chłop ze Stasina, pow. Kraśnik. Nazwisk
i pseudonimów pozostałych nie udało się ustalić.
Wstrząsająca wieść o mordzie bratobójczym dokonanym przez polską reakcję na oddziale
Gwardii Ludowej pogrążyła większość społeczeństwa w głębokiej żałobie.
Do mojego oddziału potworna nowina dotarła wieczorem tego samego dnia. Postanowiliśmy
natychmiast udać się do „Alego” celem poznania szczegółów. Gnębiący niepokój narastał
z każdą chwilą. Miałem przecież w tym oddziale brata i wielu przyjaciół.
W sztabie panowało przygnębienia. Towarzysze witając się ze mną unikali mego wzroku.
Zrozumiałem, że Zbyszek także nie żyje. Nie było mi łatwo, ale chciałem przerwać
przygniatające milczenie i nieswoim głosem powiedziałem: Wszystkich nas spotkało przecież
nieszczęście. Zabrał głos „Ali”, prosił, byśmy nie dokonywali żadnego odwetu, ponieważ groził
on rozpętaniem walk bratobójczych. Nakazywał wzmożenie czujności wobec reakcji, ale
wyraźnie zakazał zemsty. Trudno mi było wtedy słuchać słów „Alego”, ale sam wiedziałem, że
ma rację.
W drodze powrotnej od „Alego” w rejonie Trzydnika spotkałem Niemców. Wywiązała się
strzelanina podczas której zostałem ranny w rękę. Nie pozostałem jednak dłużny. Landwirt z
Kraśnika - Pficner odniósł ciężkie rany, spowodowane odłamkami rzuconego przeze mnie
granatu.
Przez Budki wycofałem się do lasu w rejonie Marynopola.
Rozdział IV
W końcu sierpnia 1943 r. zostałem powiadomiony przez łącznika, że jak najszybciej mam
zgłosić się wraz ze swoimi ludźmi do „Alego”.
Zgodnie z otrzymanym poleceniem natychmiast rozpocząłem przygotowania do wyjazdu. Jak
zwykle w przypadku zmian sytuację omówiłem z Mieczysławem Olszewskim i sekretarzem
organizacji partyjnej w tym terenie Janem Wziętkiem. Nie tracąc czasu, już następnego
wieczoru zabrałem ze sobą ludzi z placówek GL we wsiach Świeciechów, Grabówka i Anielin
i udałem się do „Alego”, który w tym czasie przebywał w Trzydniku u Stanisława Siewierskiego
ps. Stryj. Na kwaterze u „Stryja” zastałem także Antoniego Palenia ps. Jastrząb, pełniącego
w tym czasie funkcję komendanta powiatowego Gwardii Ludowej w pow. Kraśnik. Od nich
dowiedziałem się, że z Puszczy Solskiej przyjechał „Grzegorz” i w związku z tym zostałem
wezwany, by dołączyć do zgrupowania Władysława Skrzypka ps. Orzeł, przy którym będzie
przebywała część kierownictwa partyjnego i wojskowego szczebla okręgowego i obwodowego
PPR i GL.
Po pewnym czasie przybył do „Stryja” Jan Wyderkowski ps. Grab - oficer sztabu obwodu GL,
Wacław Czyżewski ps. Im i Tadeusz Szymański ps. Lis. Wspólnie ustaliliśmy, że w godzinach
popołudniowych udamy się do lasu „Gizówka”, gdzie biwakuje zgrupowanie „Orła”, przy którym
przebywał „Grzegorz”.
Tego dnia wydarzył się fakt, który przyśpieszył nasz wymarsz do Gizówki. Otóż gdy „Jastrząb”
wracał do swojej kwatery u Franciszka Serafina ps. Gołąb, spotkał na drodze mężczyzną, który
usilnie starał się dowiedzieć o miejscu pobytu „Alego”. Rozmowa zakończyła się strzelaniną.
Szpicel - jak się później okazało - rzucił nawet wypielęgnowane Parabellum i zbiegł. Źle
funkcjonujący Vis „Jastrzębia” umożliwił mu ucieczkę.
W Gizówce spotkaliśmy oczekujących nas „Orła” i „Grzegorza”. Po długiej naradzie powzięto
decyzję wspólnego wymarszu w lasy janowskie, gdzie rozpoczęło się intensywne szkolenie
wojskowe i polityczne partyzantów. Szkoleniem wojskowym zajmowali się „Grab” i „Orzeł”
natomiast politycznym Jan Pytel ps. Leon i Stanisław Bieniek ps. Szela. Dla ściślejszej
konspiracji, jednym z rozkazów dziennych, zostały zmienione pseudonimy „Grzegorza” i „Orła”.
„Grzegorza” na „Korczyński”, „Orła” zaś na „Grzybowski”.
Po kilku dniach pobytu w lasach janowskich przekazano nam wiadomości od kierownictwa z
Warszawy, że mała lecz silna grupa aktywu południowej Lubelszczyzny wyjedzie w lasy
parczewskie. Oczekiwano tylko na otrzymanie ostatecznych dyrektyw z Warszawy i terminu
wyjazdu.
Dni upływały, a wiadomości z Warszawy nie nadchodziły. Zapasy żywności były na
ukończeniu. Wysłano więc mnie z grupą ludzi na szosę Modliborzyce - Zaklików w celu
dokonania rekwizycji bydła kontyngentowego dostarczanego przez okolicznych chłopów do
Zaklikowa. Przy szosie biegnącej przez las wybrałem miejsce, z którego można było w obydwu
kierunkach prowadzić ostrzał. Liczyłem się bowiem z faktem, że w każdej chwili może
nadjechać z któregoś kierunku auto niemieckie.
Rekwirując bydło wydaliśmy chłopom dużą ilość zaświadczeń stwierdzających zabranie
kontyngentu przez partyzantów. Na wyżywienie oddziału wzięliśmy tylko 3 sztuki bydła i kilka
świń, wymieniliśmy między odwożącymi poszczególne sztuki, radząc by chłopi twierdzili, iż
dokonali ich zakupu na targu w Zaklikowie. Opuszczaliśmy już zajęte pozycje, gdy znienacka
na szosie pojawiło się osobowe auto z hitlerowcami. W zamieszaniu otworzyliśmy chaotyczny
ogień. Dzięki temu Niemcy ostrzeliwując się przyśpieszyli jazdę i uciekli.
Robiłem sobie wyrzuty, że pośpiech odwrotu uniemożliwił rozbicie auta. Gdybyśmy pozostali
przy szosie jeszcze dwie minuty, auto nie zdołałoby uciec.
Wróciliśmy do obozu. Na drugi dzień nasz wywiad z Modliborzyc doniósł, iż w ostrzeliwanym
przez nas aucie jeden z Niemców został zabity i jeden ciężko ranny.
W kilka dni później zostałem wysłany wraz z grupą ludzi w teren pow. puławskiego, w celu
nawiązania łączności z Ryszardem Smolikiem ps. Olszynka. Przejeżdżając przez wieś Stawki
natknęliśmy się na samochód ciężarowy. Zatrzymaliśmy go. Wiózł świnie kontyngentowe.
Postanowiłem skierować auto wraz z całym ładunkiem do naszego zgrupowania, dając eskortę
z części będących ze mną partyzantów. Szybko wykonaliśmy powierzone zadanie
i wracaliśmy do macierzystego zgrupowania.
W drodze powrotnej, w rejonie stacji kolejowej Rzeczyca, zatrzymaliśmy przejeżdżającą
lokomotywę. Maszyniście nakazaliśmy opuścić pojazd, po czym przesuwając rygiel na
maksymalną szybkość wyskoczyliśmy. Lokomotywa oddalała się od nas z wzrastającą
prędkością aż wreszcie znikła w ogóle w oczu. Wykoleiła się w rejonie Zaklikowa, ulegając
poważnemu uszkodzeniu. Maszynista kolejowy wyraził chęć wstąpienia do oddziału
partyzanckiego więc zabraliśmy go ze sobą do zgrupowania. W lesie, gdy zorientował się, że
znajduje się w zgrupowaniu polsko-radzieckim GL zbiegł.
Jeszcze przez kilka dni oczekiwaliśmy na informacje z Warszawy. W tym czasie została
skierowana grupa polsko-radziecka z naszego zgrupowania w rejon lasu „Knieja”. Tam została
ostrzelana przez grupę bandycko-rabunkową „Kiełbasy”. W wyniku strzelaniny zginęło dwóch
naszych partyzantów.
W dniu pogrzebu towarzyszy broni otrzymaliśmy wiadomość o terminie naszego wyjazdu
w lasy parczewskie. Przeszliśmy w rejon Jarocina. Tu wszczęto przygotowania do wyjazdu.
Zostali wytypowani ludzie, którzy udadzą się do lasów parczewskich. W skład wyjeżdżającej
grupy weszli: „Korczyński”, „Grab”, „Kot”, „Maksym”, „Przepiórka”, „Murzyn”, Albin Szymula ps.
Pantera i Antoni Skała ps. Antek. Następnie przygotowano konie oraz koce i derki, zastępujące
siodła. Trasę podzielono na cztery etapy. Pierwszy etap prowadził z lasów janowskich
w rejonie Krzemienia, do lasu „Gizówka”. Po drodze wstąpiliśmy do Krzemienia, gdzie
mieszkali rodzice Andrzeja Flisa ps. Maksym. Przybyło tam wielu członków placówki GL w
Krzemieniu. Spotkanie upłynęło w miłej atmosferze. Późnym wieczorem opuściliśmy
Krzemień, żegnani przez rodziców „Maksyma” i członków miejscowej placówki GL, udając się
w dalszą drogę.
Podróż konno dla mnie nieprzyzwyczajonego do tego sposobu lokomocji na dłuższych
dystansach nie należała do przyjemnych. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów, nie byłem
wprost zdolny do dalszej jazdy. Świt zastał nas w rejonie Polichny. Za Polichną przebiegał tor
linii kolejowej Lublin - Rozwadów. Znajdowaliśmy się w jego pobliżu, gdy ukazał się, jak
sądziliśmy, pociąg towarowy. Z bliższej odległości dopiero zorientowaliśmy się, że był to
transport wojskowy silnie strzeżony. Nie byliśmy w stanie nawiązać walki. Współtowarzysze
podcięli konie i galopem pomknęli do nie opodal położonego lasu, ja również usiłowałem
pośpieszyć za nimi. Koń mój z „kłusa” przeszedł w „galop”. W momencie gdy dojeżdżałem do
mostu kolejowego, pod którym przebiegała droga, na most wjechała już lokomotywa. Koń
wystraszył się łoskotu, momentalnie skoczył w bok i oczywiście zrzucił mnie na ziemię, a sam
pogalopował za jeźdźcami.
Z trudnością wstałem, ale szybko podbiegłem pod most, licząc się z tym, że Niemcy mogą
zatrzymać pociąg i „rozprawić” się ze mną. Na szczęście chociaż pociąg zwolnił szybkość, to
jednak nie przystanął i wolno potoczył się w swoim kierunku. Po przejeździe pociągu udałem
się pieszo w kierunku lasu. Współtowarzysze oczekiwali mnie na jego skraju. Na mój widok
pokładali się wprost ze śmiechu, dowcipkując do woli na temat moich jeździeckich
umiejętności. Dalsza podróż skomplikowała się o tyle, że koń mój w ogóle uciekł i dalszą
drogę w tym dniu odbyłem pieszo, idąc za konnymi. Nawiasem mówiąc byłem zadowolony
z ucieczki konia, gdyż jazda absolutnie nie sprawiała mi przyjemności, a nawet wprost
przeciwnie.
W lesie „Gizówka” biwakowaliśmy przez cały dzień, a wieczorem udaliśmy się do Karpiówki,
gdzie zakwaterowaliśmy u komendanta placówki Gwardii Ludowej Leona Plichty ps. Wrona.
Podczas pobytu w Karpiówce zachorował „Maksym”. Sprawa była poważna, zmuszeni byliśmy
więc pozostawić go w tamtejszym garnizonie pod opieką ludzi miejscowej placówki GL.
Po „Maksymie” został wolny koń więc znów miałem wierzchowca. Nauczony smutnym
doświadczeniem oświadczyłem, że wolę iść pieszo. Znów podowcipkowano na mój temat, ale
powzięta decyzja odpowiadała mi jak najbardziej. Otóż miałem jechać z tyłu za konnymi, ale
furmanką.
Podczas pobytu w Karpiówce dobrze wypoczęliśmy. W ciągu dnia odwiedziło nas wielu
członków miejscowej placówki GL, z którymi rozmawialiśmy o walkach stoczonych ostatnio z
Niemcami przez nich i przez nas.
Muszę wyjaśnić, że grupa wypadowa z Karpiówki należała do bardzo aktywnie działających
i miała już na swym koncie wykolejenie kilku pociągów. Gdy przyszła pora odjazdu miejscowi
geelowcy zadeklarowali chęć odprowadzenia nas do wsi Sulów gdzie pomogą w wyszukaniu
pary dobrych koni, którymi miałem udać się w dalszą drogę.
W Sulowie zaprowadzono nas do jednego z bogatszych gospodarzy, który miał odpowiednie
dla nas konie. Po obudzeniu właściciela poleciliśmy mu przygotować konie do wyjazdu.
Gospodarz z wyraźnym ociąganiem spełniał nasze polecenie. Niechęć jego wypływała z faktu
przynależności do AK. Jego żona była do nas tak nieprzyjaźnie ustosunkowana, że kiedy
poprosiliśmy o mleko, odpowiedziała - nie ma - choć obok stał rząd dzieżek. Kiedy wskazałem
na nie, tłumaczyła, iż w mleku tym potopiły się myszy. Trochę zdenerwowany wstałem,
podszedłem do najbliższej dzieżki i oświadczyłem gospodyni, że właśnie takie mleko bardzo
lubimy, po czym napełniłem mlekiem stojące na kredensie kubki. Ze względu na wyraźnie
wrogie przyjęcie postanowiliśmy, że weźmiemy tylko konie i wóz, bez gospodarza.
Obawialiśmy się, że może zdradzić miejsce dokąd nas odwiózł.
Na dworze pożegnaliśmy się z gwardzistami z Karpiówki i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Przejeżdżając przez wieś Majdan Grabina zostaliśmy od tyłu ostrzelani przez miejscową
placówkę reakcyjnego podziemia.
Świt zastał nas w lasach koło wsi Chmiel. Postanowiliśmy zatrzymać się tam na dzienny
postój. Przez cały dzień padał deszcz. Bez przeciwdeszczowej odzieży i sprzętu, przy pomocy
którego można by zbudować jakieś szałasy skazani byliśmy na przemoknięcie do suchej nitki.
Całonocna jazda, a następnie całodzienne chodzenie po lesie też bez snu tam i z powrotem
dały nam się dobrze we znaki, więc gdy zapadł zmrok udaliśmy się do wsi Chmiel.
Zatrzymaliśmy się u bogatszych gospodarzy aby zmienić bieliznę, zjeść kolację, po czym
udaliśmy się w dalszą drogę. Mieszkańcy wsi Chmiel z wielkim zainteresowaniem przyglądali
się nam, kiedy oświadczyliśmy im, że jesteśmy partyzantami Gwardii Ludowej. W tych terenach
działało wówczas tyko AK i BCh wchodzące w skład AK oraz NSZ. Gwardziści pojawili się
tutaj po raz pierwszy.
Dalsza trasa marszu prowadziła przez tereny nieznane nam dotąd, staraliśmy się więc
zachować wszelkie środki ostrożności podczas przejazdu i postoju. Wykluczaliśmy zupełnie
możliwość kwaterowania w zagrodach, a na codzienny postój zatrzymywaliśmy się tylko
w lasach. Jeśli podczas postoju w lesie ktoś natknął się na nas, był zatrzymywany i zwolniony
dopiero w chwili odjazdu. Dokładaliśmy wszelkich starań by nasza obecność w danym terenie
pozostała tajemnicą. W ogóle w założeniach naszych leżało jak najszybsze i niespostrzeżone
przebycie trasy. Fakt, iż nie mogłem odbywać podróży konno - przekreślał nasze zamierzenia.
Łoskot furmanki słychać było nieraz w promieniu kilku kilometrów.
Przez następną noc przybyliśmy do lasu w rejonie Majdanu Kawęczyńskiego. Z lasku
udaliśmy się w dalszą podróż, zatrzymując się po drodze we wsi Kolonia Kawęczyn,
zamierzaliśmy wstąpić tam na kolację do księdza. Zastukaliśmy do bramy plebanii.
W odpowiedzi odezwał się głos sygnaturki, alarmując całą okolicę. Na chwilę zapadła cisza.
Kiedy jednak ponowiliśmy stukanie - znów odezwała się sygnaturka. Zaniechaliśmy dalszego
pukania, chociaż byliśmy wściekli. Na dobrą sprawę należałoby oduczyć „pomysłowego”
księdza podobnych praktyk. Zrezygnowaliśmy jednak z tej możliwości. Wstąpiliśmy do stojącej
w pobliżu plebanii zagrody, gdzie spotkaliśmy się z życzliwym przyjęciem. W mieszkaniu
zastaliśmy kilkoro ludzi w młodym wieku, większość stanowili mieszkańcy zagrody.
Z zachowania ich i rozmowy wywnioskowaliśmy, że należą do radykalno-lewicowego skrzydła
BCh. Z chwilą gdy powiedzieliśmy o swojej partyjnej przynależności ich życzliwość
i zainteresowanie wyraźnie wzrosły.
W toku dalszej rozmowy poinformowali nas, że do nich rzadko docierają partyzanci GL
z północy z lasów parczewskich, natomiast już po drugiej stronie szosy Lublin - Zamość
bywają częstymi gośćmi. Zorientowaliśmy się, iż jesteśmy blisko rejonu wpływów naszej
organizacji na północy. Gdy dziękując za uprzejme przyjęcie przygotowywaliśmy się do
odjazdu, domownicy serdecznie zapraszali by przy każdej okazji odwiedzać ich.
Najdłuższy odcinek podróży pozostał na ostatnią noc. Końcowy jej punkt stanowiła wieś
Rudka położona na skraju lasów parczewskich. Już wjeżdżając do wsi zauważyliśmy
wzmożony ruch. Z zagród wybiegali na drogę uzbrojeni ludzie i uciekali w stronę lasu.
Jechaliśmy także w stronę lasu nie zwracając, przynajmniej pozornie, na nich uwagi. Na skraju
lasu spotkaliśmy się z partyzantami z lasów parczewskich. Zatrzymali nas, pytając kim
jesteśmy, my postawiliśmy podobne pytanie. Po chwili doszliśmy do porozumienia i udaliśmy
się razem do ich kwater.
Porządek panujący wśród nich wydawał się nam co najmniej dziwny. U nas wykluczało się
możliwość kwaterowania w dzień we wsi i poruszania po niej z bronią. U nich była to
dotychczas rzecz normalna. Taki stan rzeczy zmienił się zresztą z chwilą naszego przyjazdu.
Jeszcze w tym samym dniu znajdujący się we wsi partyzanci zostali przekwaterowani do lasu.
Po przyjeździe na miejsce „Grzegorz” ustalił, gdzie kwateruje Kazimierz Sidor ps. Kruk, do
którego miał podany kontakt, wziął ze sobą „Graba” i „Kota” i udał się do sztabu zgrupowania
partyzanckiego z lasów parczewskich. „Murzyna”, „Panterę”, „Antka” i mnie pozostawił
w oddziale sztabowym. Tu poznałem wielu dzielnych partyzantów z lasów parczewskich,
takich jak: Mikołaj Meluch ps. Kolka, Jan Litko, Stanisław Gajus, Czesław Gajus, Jan Dadun
ps. Janusz, Józef Gruszczyk, Józef Ozon, Edward Szczęsny, Bolesław Kaźmierak ps. Cień
(„Cień” wkrótce się udał na płd. Lubelszczyznę) i wielu innych.
Trzeba przyznać, że partyzanci z lasów parczewskich byli lepiej uzbrojeni niż ich koledzy
z lasów janowskich, ale stan ten był wynikiem kilkakrotnych zrzutów otrzymanych ze Związku
Radzieckiego z automatami PPSza, amunicją, granatami i materiałem wybuchowym.
Sztab tutejszego zgrupowania stanowili: mjr Mieczysław Moczar ps. Mietek który pełnił funkcje
dowódcy Obwodu Lubelskiego GL, mjr Teodor Albrecht ps. Fiodor - szef sztabu i Kazimierz
Sidor ps. Kruk.
Wioska Rudka jak zresztą i okoliczne wioski w rejonie lasów parczewskich pozostawała pod
wpływem PPR i GL. Okoliczni mieszkańcy byli przychylnie ustosunkowani do partyzantów GL
za ich walką z okupantem i wystąpienia w obronie ludności cywilnej.
Wkrótce po naszym przyjeździe do lasów parczewskich przeprowadzono reorganizację
znajdujących się tam oddziałów Gwardii Ludowej. Utworzono oddział sztabowy, którego
dowódcą został mianowany Mikołaj Meluch oraz 1 baon pod dowództwem Jana Daduna ps.
Janusz. Poza tym znajdowała się jeszcze w terenie poza lasami parczewskimi grupa
operacyjna pod dowództwem Franciszka Wolińskiego, w której byli dzielni partyzanci, tacy jak
np.: Jan Wojtowicz ps. Maciek, Jan Białek, Leon Marzęta.
Oddział sztabowy liczył około 50 ludzi, baon - 200 i grupa operacyjna około 50.
Najlepiej uzbrojona była grupa operacyjna, najsłabiej 1 baon. Miał on być dozbrojony
natychmiast po otrzymaniu oczekiwanego wkrótce zrzutu.
Wreszcie przyjechała łączniczka z Warszawy i przywiozła wiadomości dotyczące otrzymania
zrzutu. Na kilka dni przed zrzutem zaprzestano działań w pobliżu lasów parczewskich, aby
uśpić czujność Niemców. Dzień, na który wyznaczono termin zrzutu, przeszedł pod znakiem
przygotowań do jego przyjęcia. Było to 8 września 1943 r.
Ponieważ naszym sygnałem miały być płonące ogniska rozmieszczone prostokątnie należało
przygotować wiele suchego chrustu, nafty oraz wyznaczyć grupy, które ochraniałyby sam zrzut.
Wszystko zostało skrupulatnie przygotowane. Przed wieczorem chrust był rozmieszczony we
właściwych miejscach, a z chwilą zapadnięcia zmroku wyznaczone stanowiska zajęli dyżurni
partyzanci z ogniem i naftą. Ich zadaniem było podpalenie chrustu w chwili usłyszenia
nadlatującego samolotu.
Większa grupa wraz z kierownictwem oczekiwała w rejonie przygotowanych ognisk. Chwile
dłużyły się. Wreszcie usłyszeliśmy warkot zbliżającej się ciężkiej maszyny. Dyżurujący przy
stertach chrustu wzniecili ogień. Samolot krążył i opuszczał się coraz niżej. Blask ognisk był
tak mocny, że w wyznaczonym miejscu było widno jak w dzień. Zauważyliśmy pierwsze białe
„parasolki” opuszczające się na dół. Zapanowała ogólna radość.
Samolot dokonał kilku okrążeń, po czym jeszcze bardziej obniżył pułap lotu, na znak
pożegnania odsłonił i zakrył okienko i nabierając wysokości odleciał na wschód.
Pierwszy spadochron opadł już na ziemię. Pobiegliśmy w jego kierunku. Przywitaliśmy
spadochroniarza, odpowiedział nam w języku rosyjskim. Odpięliśmy go od spadochronu
i wspólnie przeszliśmy w kierunku sztabu. Od skoczka dowiedzieliśmy się o ilości zrzutów.
Powiedział też, że na jednym ze spadochronów została zrzucona kobieta.
Większość spadochronów spadła w rejonie ognisk, lecz dwa wylądowały poza leśną polanę.
Poszukiwania trwały całą noc. Ze słów pierwszego przybyłego spadochroniarza
dowiedzieliśmy się, że kobieta, która skakała razem z nim jest Niemką. Ketti - tak brzmiało jej
imię - otrzymała zadanie przedostania się na teren Niemiec i pracy w podziemnej organizacji.
Znajomy nasz skoczek był Czechem, który po skontaktowaniu się z KC PPR w Warszawie
miał w podobnym celu wyruszyć do swego kraju.
Ketti znaleźliśmy dopiero rankiem. Zaczepiła spadochronem o drzewa i wisiała kilka metrów
nad ziemią, bez możliwości uwolnienia się.
Po przywiezieniu zrzutu do obozu dowództwo zarządziło pobudkę i ogłosiło stan pogotowia.
Ostrożność dyktowana była możliwością śledzenia przez Niemców samolotu, który dowiózł
nam broń.
Po ogłoszeniu alarmu bojowego wysłano zwiady w kierunku Ostrowa Lubelskiego i Parczewa,
cywilni wywiadowcy udali się do Ostrowa Lubelskiego i Lubartowa.
W zgrupowaniu natychmiast przystąpiono do rozpakowywania worków spadochronowych.
Było ich sześć, wszystkie uszyte z zielonego drelichu, pod wierzchnią powłoką grubo
wymoszczone watą. Wewnątrz znajdowały się automaty PPSza, amunicja do automatów
i materiał wybuchowy.
Otrzymane automaty rozdzielono do gruntownego oczyszczenia. Trzeba wyjaśnić, iż broń
wychodząca z fabryki jest pokryta różnymi smarami tak, że początkowo nie nadaje się do
użytku. W przypadku broni automatycznej warstwa ochronna smarów jest jeszcze bardziej
trudna do wyczyszczenia. Niemal cały dzień przeszedł na czyszczeniu broni. Następnie
automaty, amunicja i granaty zostały rozdzielone.
Do szczęśliwców, którzy otrzymali automaty należałem i ja. Przed wyjazdem w lasy
parczewskie swój rkm Browning wzór 28 produkcji polskiej zostawiłem w lasach janowskich
przekazując go Aleksandrowi Bisowi ps. Korsarz.
Tego dnia przed wieczorem zostałem wezwany do „Grzegorza” i „Mietka”, którzy polecili mi
udać się natychmiast do lasu koło wsi Kaznów po ochotników do partyzantki. Przydzielono mi
z partyzantów: „Cienia”, Edwarda Szczęsnego i Józefa Ozona. Wszyscy czterej byliśmy
uzbrojeni w automaty PPSza, pistolety, granaty.
O zmroku opuściliśmy obóz, udając się furmanką przez Ostrów Lubelski i Kaznów w pobliże
lasu.
Po dwu godzinach przybyliśmy na miejsce. Edek Szczęsny zaczął nawoływać po imieniu
swego brata, który znajdował się wśród ochotników. Po otrzymaniu odpowiedzi Edek poszedł
na spotkanie ochotników i po chwili ukazała się nam grupa bodajże 10-osobowa młodych
chłopców w wieku od 17 do 21 lat.
Po krótkiej rozmowie postanowiliśmy udać się w drogę powrotną, gdy „Cień” zaproponował,
aby wypróbować w lesie nasze nowe automaty. Zgodziłem się, lecz jeden z nowo przybyłych
ostrzegł, że odgłos strzałów może zaalarmować załogę oddalonego o kilometr majątku
administrowanego przez niemieckiego komisarza - gestapowca, w którym prócz niego znajduje
się ośmiu Ukraińców, stanowiących ochronę tegoż majątku.
Wiadomość ta nasunęła mi pomysł akcji więc zacząłem indagować o szczegóły.
Dowiedziałem się, iż budynek jest drewniany, parterowy, okna zaryglowane deskami od
wewnątrz. Przed domem nie ma żadnych umocnień, tylko przed frontem budynku przechadza
się wartownik obserwujący przedpole majątku.
Taki układ nie zapowiadał nieoczekiwanych trudności, więc zaproponowałem swoim trzem
współtowarzyszom uderzenie na majątek, dodając, że będzie to dobra okazja wypróbowania
naszych automatów. Pomysł zaaprobowano.
Zdawałem sobie sprawę, że ochotnicy odczuwają trochę niepewności przy swej pierwszej
akcji. Wprawdzie ich udział miał rozpocząć się z chwilą opanowania przez nas majątku, ale
wyczuwałem, że mają tremę. Aby dodać im otuchy powiedziałem, że nawet doświadczeni
partyzanci przed każdą wyprawą odczuwają niepokój. Niemal chórem zapewnili, że nie boją
się, a najlepszym dowodem ich zdecydowania jest fakt, iż z własnej woli bez niczyich namów
postanowili wstąpić do partyzantki. Uśmiechnąłem się i oświadczyłem, że wobec tego
jesteśmy wobec siebie w porządku, a planowana akcja może nas tylko zbliżyć i pogłębić
wzajemne zaufanie.
Podeszliśmy do toru kolejowego Lublin - Łuków biegnącego po wysokim nasypie. Stąd do
majątku było zaledwie 150 m.
Podejście do torów było dogodne ponieważ prowadziło przez las, kawałek otwartej przestrzeni
przesłaniał wysoki nasyp. Teren dzielący tor od obiektu naszych zainteresowań był zasadzony
kapustą. Leżąc na nasypie ustaliłem ostateczny plan. Z tyłu za majątkiem rosły krzewy bzu.
Z lewej strony przepływała pod torem mała rzeczka. Mostek nad rzeczką umożliwiał nam
przedostanie się na tył majątku. Edek Szczęsny i „Cień” mieli niepostrzeżenie dla
nieprzyjaciela przejść pod mostkiem doliną rzeczki na tyły majątku, zająć stanowiska
i oczekiwać naszego uderzenia. Ich zadaniem było ostrzeliwanie przeciwnika w momencie
gdyby usiłował wycofywać się do tyłu. Józek i ja mieliśmy rozbroić wartownika,
przechadzającego się po pomoście spichrza i przypuścić atak od frontu.
Po upływie 10 minut od chwili wyruszenia „Cienia” i Edka obydwaj z Józkiem wyszliśmy zza
toru w odległości około 30 m od siebie, posuwając się z wymierzonymi przed siebie
automatami. W pewnej chwili wartownik zapytał nas po ukraińsku kto idzie. Odpowiedziałem:
polscy partyzanci. Gorączkowo rzucił: a ilu was jest? Czterystu - odparłem pewnym głosem.
Krzyknął wtedy: zaraz, zaraz panie, tylko kolegów obudzę - i pobiegł na wartownię, która
mieściła się w lewym skrzydle budynku. Krzyknąłem: stój! Nie zatrzymał się. Chciałem
otworzyć ogień z automatu, niestety, automat nie działał. Wyrwałem Visa z futerału, krzyknąłem
„ognia” i zacząłem strzelać. Odezwał się zaledwie jeden z naszych automatów. Był to automat
Józka, którym władał już od kilku miesięcy.
Pozostałe automaty nie funkcjonowały dlatego, że były niedokładnie oczyszczone.
Ukrainiec dobiegł do wartowni, uderzył kolbą karabinu w okno - wywołując alarm - i pobiegł na
tył majątku. Tam został powitany ogniem pistoletów „Edka” i „Cienia”. Józek i ja chcieliśmy jak
najszybciej dopaść wartowni, by nie pozwolić opanować się przebywającym tam Ukraińcom.
Dobiegłem do wartowni i zacząłem strzelać przez drzwi do wewnątrz. Józek ubezpieczał mnie.
Gdy wpadliśmy do wewnątrz po Ukraińcach została tylko broń i ubranie. Uciekli oknem do tyłu
w stroną „Edka” i „Cienia”, skąd właśnie usłyszeliśmy strzały.
Wtem wpadł w drzwi „Cień” i zaczął strzelać do wewnątrz. Przywarłem do ściany, by nie zostać
trafiony. Kiedy „Cień” przestał strzelać krzyknąłem, iż jestem już w środku, a Ukraińcy zbiegli
z wartowni przez okno na ich stronę. Wszedł do wewnątrz i wspólnie zaczęliśmy zbierać naszą
zdobycz. Było kilka karabinów, granaty, amunicja i umundurowanie po zbiegłych Ukraińcach.
Wtedy wysłałem „Cienia” by ściągnął przed drzwi wartowni Edka i Józka. Za chwilę przyszli.
Edek zrelacjonował, że Ukraińcy uciekli w pola. Część z nich była ubrana, pozostali tylko
w bieliźnie. Józka wyznaczyłem by ochraniał mnie i „Cienia” w czasie dalszej operacji
w pokojach majątku, a Edka wysłałem za tor, by ściągnął wyczekujących tam nowo przybyłych
do partyzantki ochotników. Ja i „Cień” zaczęliśmy dobijać się z wartowni do pokoi
niemieckiego komisarza. Usilnie stawiał opór, lecz po kilku minutach wyrąbałem drzwi do jego
sypialni i dopiero wtedy poddał się.
Zażądaliśmy wydania broni. Komisarz odrzekł, że broń leży pod łóżkiem. Faktycznie,
wyciągnąłem spod łóżka pistolet siódemkę z trupimi główkami na okładkach.
Zapytałem o resztę. Nie od razu przyznał się. Wreszcie wskazał na piec, oznajmiając, iż reszta
broni tam się znajduje. Z popielnika wyjąłem pistolet belgijski - dziewiątkę. Otarłem go z kurzu
i włożyłem do kieszeni. Uwierzyłem, że więcej broni nie posiada.
Przez ten czas Edek zdołał przyprowadzić naszych ochotników. Krótko pouczyliśmy ich
o sposobach obchodzenia się z bronią i oddział powiększył się z czterech do dwunastu.
Z nowo uzbrojonych ochotników, czterech wysłałem z Edkiem w podwórze w celu
przygotowania naszego odjazdu. Dwóch ochotników zostawiłem z Józkiem na warcie i dwóch
pozostało przy „Cieniu” i mnie wewnątrz mieszkania.
Podczas gruntownej rewizji przeprowadzonej w budynku znaleźliśmy dużą ilość amunicji do
pistoletów o kalibrze 7,65 mm i 9 mm (krótka). Brak takiej amunicji odczuwano w całym
zgrupowaniu, więc ta zdobycz niezwykle nas cieszyła.
Postanowiliśmy wziąć także trzy radioodbiorniki głośnikowe wraz ze źródłami prądu, kilka
rowerów i siodła do konnej jazdy.
Cztery głębokie dworskie furmanki załadowaliśmy zdobyczą. Wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Na szosie wiodącej z Lubartowa ukazały się reflektory nadjeżdżających w kierunku majątku
Tarło samochodów. Niemcy zawiadomieni już byli o naszej wyprawie do majątku i śpieszyli
z odsieczą jego załodze dając znaki rzucaniem rakiet. My zbliżaliśmy się już do lasu.
W obozie witano nas z entuzjazmem. Dowództwo po wysłuchaniu mojej relacji z przebiegu
wyprawy pogratulowało samodzielności. Okazało się, że zabrane w Tarle radioodbiorniki są
bardzo potrzebne w oddziale.
Na wniosek dowództwa obwodu za czynny udział w wielu akcjach i za samodzielnie
przeprowadzoną ostatnio - otrzymałem stopień oficerski podporucznika Gwardii Ludowej.
Kilka następnych dni upłynęło spokojnie gdy nagle w dniu 13 października zostaliśmy
powiadomieni przez naszych ludzi, że do Ostrowa Lubelskiego przyjechali Niemcy i wspólnie
z miejscową granatową policją dokonali aresztowania kilkudziesięciu ludzi w większości
członków PPR i GL.
Dowództwo zgrupowania powzięło decyzję odbicia aresztowanych. Dlatego po kilku
godzinach przenieśliśmy się do wsi Rudka, by znaleźć się bliżej Ostrowa.
W Rudce - podczas gdy dowództwo opracowywało plan akcji na Ostrów Lubelski - zdarzył się
drobny na pozór wypadek. Otóż do zgrupowania przyszła jakaś blondynka - warszawianka
w poszukiwaniu swego narzeczonego. Z jej wyjaśnień wynikało, że narzeczony znajduje się
u nas, o czym powiadomił ją listownie. Zorientowaliśmy się od razu o kogo chodzi. Był to
plutonowy podchorąży, który - według jego oświadczeń - zbiegł z AK do nas, gdyż w jego
oddziale nie prowadzono czynnej walki z Niemcami. U nas przyjęto go chętnie wierząc
w prawdziwość jego słów. Fakt, że ów plutonowy podchorąży napisał list do swojej
narzeczonej bez pozwolenia, zdradzając miejsce postoju zgrupowania - nasuwał wiele do
myślenia. Pisanie listów z oddziału było u nas surowo wzbronione, a w sporadycznych
wypadkach należało uzyskać zezwolenie dowództwa.
Akurat wyszedł z domu „Grzegorz”. Blondynka na jego widok omal nie zemdlała. Korczyński
zainteresował się kobietą, pytając kim jest. Odpowiedzieliśmy za nią. Polecił zatrzymać ją
w izolacji. To samo rozkazał zrobić z plutonowym podchorążym, aż do momentu wyjaśnienia
całej sprawy.
Po przeprowadzeniu dochodzenia oboje zostali uwolnieni. W rezultacie przybyła, która miała
na imię Kazia, zastała zwerbowana na łączniczkę z Warszawą. Później Kazia okazała się
konfidentką gestapo i wiosną 1944 r. została rozstrzelana, a ów plutonowy podchorąży zbiegł
ze zgrupowania.
Powróćmy jednak do przygotowywanej akcji na Ostrów Lubelski. Z otrzymanych wiadomości
wynikało, że aresztowani przebywają w szkole w Ostrowie Lubelskim, w której mieścił się
także miejscowy posterunek policji granatowej. W tej samej szkole zatrzymali się również
Niemcy, którzy przyjechali tam jako karna ekspedycja.
W akcji miało wziąć udział całe zgrupowanie i szkołę zdobyć szturmem. Opanowanie szkoły
wymagało niewątpliwie dużej ilości czasu i musiało sprawić wiele trudności, gdyż budynek był
piętrowy i murowany. Szturm w dzień był raczej bezsensowny i mógłby pociągnąć za sobą
duże straty. Najwłaściwszym rozwiązaniem jakie przyjęło dowództwo było obstawienie szkoły
z odległości, podminowanie i wysadzenie w powietrze. O zmroku całe zgrupowanie
wymaszerować miało do odległego o trzy kilometry Ostrowa. Wcześniej wysłano Jana Daduna,
Stanisława Gajusa, Józefa Ozona i mnie z zadaniem przerwania łączności telefonicznej z
Lubartowem.
Nasza czwórka wyruszyła rowerami do Ostrowa Lub. po południu. Szkoła leżała na skraju
miasteczka od strony wsi Bujki. Niemal na oczach Niemców zrąbaliśmy kilka słupów
i zniszczyliśmy przewody. Następnie przeszliśmy na rynek, aby tam czekać na dalsze
wydarzenia. W pewnej chwili nadjechała furmanka z pocztą dla Niemców i policji.
Zatrzymałem ją, konfiskując całą zawartość worków.
Miasteczko znajdowało się niemal w naszym ręku. Niemcy byli zdezorientowani i w żadnym
wypadku nie przypuszczali, że jest nas tylko czterech. Podejrzewali, że kryje się w tym jakiś
podstęp. Dlatego siedzieli w budynku szkoły obserwując nasze poczynania bez żadnej reakcji.
Nagle przyjechała na rowerze Irka Gajusiówna i oznajmiła, iż zgrupowanie w ogóle nie
przyjedzie, a my mamy się zaraz wycofać z Ostrowa.
Trochę dziwna wydala nam się taka zmiana decyzji. Zaczęliśmy zastanawiać się, w jaki
sposób należy się wycofywać. Przecież Niemcy widząc nas tylko czterech opuszczających
miasto zaczną nas ostrzeliwać, być może nawet zorganizują pościg. Zaproponowałem,
abyśmy wysłali ultimatum do Niemców, żądając natychmiastowego zwolnienia aresztowanych.
W przeciwnym razie oznajmić, iż wieczorem zostaną wysadzeni w powietrze. W chwili obecnej
i tak nie opuszczą budynku gdyż miasto wokół zostało obstawione.
Po krótkiej naradzie moi współtowarzysze plan aprobowali. Zbliżyliśmy się do szkoły.
Zatrzymałem jednego z przechodniów, podałem mu nasze ultimatum z poleceniem
przekazania Niemcom. Zatrzymany obawiał się. Poprosiłem o dowód i zabierając dokument
oświadczyłem, że jeżeli zbiegnie nie wykonując rozkazu zostanie pociągnięty do
odpowiedzialności. Mężczyzna opierał się nadal, bojąc się Niemców. Poradziłem mu, by
Niemcom powiedział, że został do tej misji zmuszony. Poszedł. My, obserwując go
oczekiwaliśmy z napięciem wyniku. Posłaniec podszedł do szkoły i zaczął stukać w drzwi.
Przez pewien czas cisza. Wreszcie z kimś przez drzwi rozmawia. Po chwili wrócił. Przyniósł
zapytanie Niemców, jaki będzie ich los po zwolnieniu aresztowanych.
Poleciłem mu, by zapewnił w naszym imieniu, że jeśli tylko sami uwolnią aresztowanych nie
przypuścimy szturmu. Posłaniec poszedł powtórnie. Tym razem rozmowa trwała krótko. Po
kilku minutach otworzyły się drzwi i zaczęli wychodzić aresztowani. Wszyscy kierują się ku
rynkowi. Kiedy podeszli bliżej na twarzach widać było wzruszenie, radość. Jeden
z uwolnionych - staruszek zwrócił się do mnie i mówi: „Panie, ale oni zatrzymali nasze
dowody”. Przypadkowego posłańca wysłałem raz jeszcze po dowody aresztowanych.
Przyniósł je. Plan udał się znakomicie. Przed odjazdem oddaliśmy wszyscy kilka serii
z automatów do okien szkoły by nie osłabiać wrażenia potęgi stojącej za nami, w którą Niemcy
wierzyli i razem z Irką odjechaliśmy do wsi Rudka, gdzie stacjonowało zgrupowanie.
Wróciliśmy jeszcze przed zachodem słońca. Wieść o uwolnieniu aresztowanych przyjęto
w zgrupowaniu z entuzjazmem i podziwem.
W okolicy przez dłuższy czas krążyła legenda o czterech partyzantach, którzy w biały dzień
uwolnili ze szkoły w Ostrowie Lubelskim aresztowanych.
Dni upływały, a nasz pobyt w lasach parczewskich przedłużał się. Muszę przyznać, że
tęskniłem trochę za południową Lubelszczyzną, pozostawionymi tam towarzyszami, z którymi
razem stawiałem pierwsze partyzanckie kroki.
Około połowy października zostaliśmy wysłani pod dowództwem Mikołaja Melucha ps. Kolka,
do osady Spiczyn nad Wieprzem w celu zaopatrzenia się w tamtejszej aptece w niezbędne
nam lekarstwa. Przy okazji mieliśmy zniszczyć urządzenia gminy i poczty.
Wyjechaliśmy grupą około czterdziestu ludzi jeszcze przed wieczorem, tak aby przed północą
być w Spiczynie. Na miejscu podzieliliśmy się na dwie grupy. Pierwsza na czele z „Kolką”
udała się do gminy, druga pod moim dowództwem przeszła na pocztę, następnie mieliśmy
pójść do apteki. Na poczcie szybko zdemolowaliśmy urządzenia telekomunikacyjno-
techniczne. W aptece już mieliśmy otrzymać żądane przez nas według przygotowanego
wcześniej spisu leki, gdy rozległ się huk granatu. Do pobrania lekarstw pozostawiłem kilku
ludzi z Rosjaninem Wołodią, sam z pozostałymi udałem się w rejon gminy, skąd dochodziły
odgłosy strzelaniny. Podeszliśmy ostrożnie. W świetle ulicznej latarni rozpoznałem naszych
partyzantów ostrzeliwujących budynek urzędu gminnego. Podbiegliśmy do swoich. Spotkałem
„Kolkę” i pytam co się stało. Odpowiedział, że kiedy zaczęli stukać do gminy (w budynku tym
także mieszkał burmistrz) z piętra rzucono granat, którego odłamkiem został ciężko raniony
w głowę Edek Szczęsny. Zapytałem jeszcze gdzie jest Edek i gdy „Kolka” uspokoił mnie
mówiąc, że w sąsiednim domu robią mu opatrunek, włączyłem się ze swoimi partyzantami do
prowadzenia ognia do okien, z których strzelano. Do Wołodi wysłałem łącznika z rozkazem, by
po zabraniu lekarstw również dołączył do nas. Każdy z nas przysięgał sobie w duchu, że musi
pomścić ranę Edka.
Ponieważ strzelanina przedłużała się, wspólnie z „Kolką” postanowiliśmy wystawić silne
ubezpieczenia na szosach z kierunku Lubartowa, Lublina i Łęcznej.
Potem przystąpiliśmy do atakowania budynku. Budynek jako obiekt szturmu przedstawiał
poważną trudność, ponieważ był murowany i piętrowy. Kładliśmy wiązki granatów na futryny
parterowych okien ryglowanych od wewnątrz. Granaty wyrywały część futryny i okiennicy
siejąc odłamkami do wewnątrz. Po kilkakrotnym powtórzeniu tej czynności sądziliśmy, że na
parterze nie powinno już być nikogo. Wtedy postanowiliśmy podpalić budynek od wejścia
i klatki schodowej. Otworzyliśmy przylegającą do gminy remizę strażacką, gdzie jak
domyślaliśmy się w aucie była benzyna. Wiadrami nosiliśmy benzynę. Obleliśmy drzwi
i podpaliliśmy. Benzyna spłonęła, a drzwi grube i świeżo malowane nie zapaliły się. Pomimo
parokrotnego ponawiania próby nie mogliśmy spowodować pożaru. Wreszcie podłożyliśmy
dużą wiązkę granatów, która zrobiła wyłom w futrynie i drzwiach. Wtedy „Kolka” ostrzeliwał
przez podziurawione drzwi wnętrze budynku a ja toporem strażackim powiększałem wyłom.
Drzwi ustąpiły. Dostęp do całego parteru był wolny. Ostrożnie przetrząsnęliśmy pokoje. Nie
było nikogo. Obaj przeszliśmy przez klatkę schodową. Wreszcie znaleźliśmy się na piętrze.
Drzwi do prywatnego mieszkania burmistrza zamknięte. Wzywamy by poddał się i otworzył.
Żadnej odpowiedzi. Przypuszczamy szturm. „Kolka” ostrzeliwuje, ja rąbię toporem. Drzwi
ustąpiły. Na hałas odzywa się wreszcie głos kobiety. Przywołujemy kobietę i pytamy kto tutaj
jest, kto strzela. Odpowiedziała, że przyjechało do nich wieczorem dwu niemieckich
żandarmów, którzy zostali na kolacji i oni właśnie strzelają. Pytamy, gdzie są. Wskazuje strych.
Pytamy o męża. Kobieta mówi, że i mąż udał się wraz z nimi na strych. Na wszelki wypadek
przeszukaliśmy piętro. Pozostał jeszcze strych. „Kolka” znów puszcza serię przez drzwi, Ja
rąbię. Padają pojedyncze strzały z wewnątrz. Po kolejnym uderzeniu toporem drzwi otwierają
się. Ktoś podbiegł i usiłuje z powrotem zamknąć. „Kolka” momentalnie puszcza kilka krótkich
serii ze swego automatu. Uderzam jeszcze raz toporem - droga wolna. Chwyciłem stojący obok
mnie, oparty o ścianę automat i wspólnie z „Kolką” zaczęliśmy strzelać, nawołując do
poddania. W końcu słyszymy głos proszący o przerwanie ognia. Zbliżył się potężnie
zbudowany mężczyzna. Pytamy kim jest. Odpowiada: mieszkańcem tego domu i burmistrzem.
Pytamy gdzie żandarmi? Mówi, że uciekli już przez remizę. Każemy mu wyjść z podniesionymi
rękami. Rewidujemy go. Nie ma przy sobie broni. Okazuje się, że karabin upadł mu na ziemię
w chwili gdy usiłował zamknąć wyważone drzwi. Przekazujemy burmistrza stojącym na piętrze
kolegom. Sami przeszukujemy strych. Faktycznie, znaleźliśmy tylko jeden karabin burmistrza.
Plujemy sobie w brody, że sami umożliwiliśmy ucieczkę żandarmom otwierając remizę przy
nieudanej próbie podpalenia. Trudno, czas kończyć akcję. Schodzimy na piętro,
przeprowadzamy szczegółową rewizję, w trakcie której znajdujemy dokumenty
volksdeutschowskie burmistrza. Zadajemy mu pytanie skąd ma karabin - odpowiedź brzmi:
należę do miejscowej placówki AK. Wiadomość ta mocno nas wzburzyła. Za zdradę narodu
polskiego, za przyjaźń z Niemcami, za ranienie naszego Edka wydaliśmy nań wyrok śmierci.
Wyrok został wykonany.
W kilka dni później Józek Ozon i ja zostaliśmy wezwani do dowództwa, gdzie podano nam do
wiadomości, iż wieczorem udamy się furmanką zabierając rannego Edka do wsi Orzechów do
Mieczysława Bakuna ps. Mitka. Potem przewieziemy go dalej na teren powiatu włodawskiego,
gdzie przygotowana jest dla niego kwatera. My mieliśmy pozostać przy nim jako ochrona.
Zgodnie z rozkazem wyjechaliśmy i jeszcze tej samej nocy byliśmy w powiecie włodawskim na
kwaterze u naszego sympatyka narodowości ukraińskiej. Przebywaliśmy tam zaledwie tydzień
i zmuszeni byliśmy powrócić do zgrupowania, gdyż za wiele interesowali się nami akowcy.
Następnego dnia po naszym powrocie do zgrupowania w lasy parczewskie, rozpoczęła się
wielka obława z udziałem lotnictwa zorganizowana przez Niemców w celu ostatecznego
zniszczenia partyzantów. W czasie obławy i walk zginęło kilku naszych towarzyszy, wśród nich
Edek oraz łączniczka z Warszawy - „Zosia”.
Na kilka dni przed tymi wydarzeniami „Korczyński” wyjechał - na polecenie kierownictwa - do
Warszawy.
W niespełna tydzień po smutnych wypadkach w lasach parczewskich „Grab”, „Kot”, „Murzyn”,
„Pantera” i ja wyjechaliśmy na południową Lubelszczyznę.
Po uzyskaniu urlopu zatrzymałem się na kilka dni w Grabówce, by odwiedzić matkę, siostrę
oraz przyjaciół i kolegów. Przed spotkaniem z rodziną zastanawiałem się, co odpowiem, gdy
zapytają mnie o powody tak długiego nieodwiedzania domu przez Zbyszka. Muszę dodać, że
przed wyjazdem w lasy parczewskie nie ujawniłem im tej przykrej i bolesnej wiadomości
o śmierci brata oraz okoliczności jej towarzyszących. Postąpiłem tak dlatego, bo
przypuszczałem, iż im więcej czasu upłynie od tragicznej chwili, tym mniej dotkliwie rodzina
odczuje bolesną stratę. Obecnie nie mogłem dłużej ukrywać przed nimi prawdy.
Przyszedłem wreszcie do domu, matka i siostra Basia witały mnie jak cudem ocalonego. Ze
łzami w oczach mówiły, że mocno niepokoiły się już i o mnie.
To „już i o mnie” świadczyło, że wiedziały o wszystkim. Udałem jednak, że nie zorientowałem
się o co chodzi. Dopiero w toku dalszej rozmowy matka powiedziała, że zna prawdę o losie
Zbyszka i nie mam potrzeby dalszego ukrywania faktu, który przecież jest nieodwracalny. Miała
do mnie żal tylko o to, że nie powiedziałem jej o wszystkim we właściwym czasie i prosiła bym
starał się unikać niebezpieczeństwa. Aby ją uspokoić zapewniłem, że postaram się
zachowywać w myśl jej wskazań, choć dobrze wiedziałem, że to przecież niemożliwe.
Obaj z „Murzynem” robiliśmy wtedy w okolicach Grabówki furorę niewidzianymi tu dotychczas
automatami PPSza. Nasz autorytet wyraźnie na tym zyskiwał.
Operująca w tym terenie grupa pod dowództwem Aleksandra Bisa ps. Korsarz, często zjawiała
się w Grabówce. W jej składzie było kilku moich partyzantów włączonych przed wyjazdem
w lasy parczewskie do oddziału „Grzybowskiego”.
Uważałem, że ludźmi tymi należy natychmiast się zaopiekować gdyż dłuższe pozostawanie
grupy w terenie bez określonego kierownictwa mogło zatrzeć jej partyzancki charakter.
Dołączyłem więc do nich. Członkowie grupy, znając mnie wszyscy, chętnie przyjęli.
W niedostrzegalny sposób, w ciągu kilku dni, stałem się nieoficjalnym dowódcą oddziału.
Liczył on kilkanaście osób, uzbrojonych w 1 rkm, 1 automat, karabiny, kilka pistoletów
i granaty.
Za kilka dni dołączyła do nas kilkuosobowa grupa pod dowództwem Bolesława Kowalskiego
ps. Cień. Wynikła więc konieczność porozumienia się z kierownictwem w kwestii dalszego
postępowania z zebranymi w terenie partyzantami rozproszonymi po bitwie pod Kochanami.
Gdy zameldowałem się w kierownictwie i przedstawiłem skompletowany przez siebie oddział -
otrzymałem nominację na jego dowódcę.
Dla skorygowania zadań i podziału terytorialnego, udałem się wraz z oddziałem do
„Grzybowskiego”, stacjonującego w tym okresie w lasach lipskich między wsiami Banią i
Janikami. Ciągnąłem tam z prawdziwą przyjemnością. Chciałem jak najszybciej spotkać
partyzantów z oddziału „Grzybowskiego” i „Karola Lemiszewskiego” oraz odwiedzić wielu
znajomych zamieszkujących w leśnych wioskach.
Zaopatrzyliśmy się w żywność w majątku Potok, nad ranem przejechaliśmy szosę w
Łysakowie i wjechaliśmy w lasy.
Po dwu godzinach byliśmy w Bani. Rzecz jasna, udaliśmy się w kilku do kuzynki
„Grzybowskiego” - Skrzypkowej, zwanej pospolicie przez partyzantów „Ciotką”. „Ciotka” jak
zwykle serdecznie powitała nas i poinformowała, że „Grzybowskiego” znajdziemy w „Łęce”
koło Janik. Długo nie bawiliśmy u niej. Tęsknota za dawno nie widzianymi już przyjaciółmi -
partyzantami ciągnęła dalej. Ruszyliśmy w pośpiechu by przebyć ostatnie trzy kilometry.
Wkrótce przybyliśmy do oddziału. Nastąpiło ogólne poruszenie. Zarówno przybyli jak
i gospodarze mieli sobie wiele do powiedzenia, więc wkrótce moi partyzanci porozchodzili się
po szałasach partyzantów „Grzybowskiego”.
Ja zostałem zaproszony do „Grzybowskiego” i „Bogdana”. Przeprowadziliśmy między sobą
dłuższą rozmowę, celem której była wymiana poglądów na temat najbliższych zadań stojących
przed nami. Uzgodniliśmy, że ja ze swoim oddziałem będę pozostawał nadal w południowo-
zachodnich częściach powiatów Kraśnik i Puławy.
Ponieważ nadeszły już chłody trzeba było zastanowić się w jaki sposób przetrwać zimę.
„Grzybowski” oświadczył, że nastawia się na obozowanie w lasach. Trudniej było ze mną,
gdyż teren na którym miałem działać nie posiadał masywów leśnych.
Z kierownictwa centralnego otrzymaliśmy rozkaz przygotowania ziemianek. Nie uważaliśmy
tego polecenia w naszych warunkach za najszczęśliwsze gdyż ziemianki mogą mieć
zastosowanie w wypadku, jeśli w dużym masywie leśnym stacjonuje duże zgrupowanie
partyzanckie zdolne do wystawiania czat i ubezpieczeń bojowych w promieniu kilku lub nawet
kilkunastu kilometrów. Dla niewielkich oddziałów partyzanckich nie stanowią one oparcia,
gdyż takie oddziały wystawiają zazwyczaj tylko bezpośrednie posterunki alarmowo-ochronne
i właśnie to wyklucza możliwość wykorzystania przez nie ziemianek. Pomimo wątpliwości
wybraliśmy miejsce na wzgórzu koło Janik i rozpoczęliśmy kopanie i budowę ziemianek. Ani
„Grzybowski”, ani „Lemiszewski”, ani ja nie zamierzaliśmy zresztą w nich kwaterować.
W końcu listopada wraz z oddziałem powróciłem w tereny nadwiślańskie powiatów Kraśnik i
Puławy. W czasie kilkudniowego pobytu w tych stronach zniszczyliśmy urzędy gminne
i pocztowe w Dzierzkowicach i Józefowie. W tym samym niemal czasie dokonaliśmy śmiałego
„obrobienia” sklepu kontyngentowego z materiałami włókienniczymi w Annopolu. Podczas tej
akcji doszło do starcia z silnym miejscowym garnizonem niemieckim. Na szczęście strat po
naszej stronie nie było. Partyzanci zdobyli wiele wartościowych materiałów tekstylnych, które
przekazaliśmy kierownictwu na potrzeby organizacji.
Niedługo potem wydarzył się fakt, który przysporzył nam tematu do dowcipów, choć omal nie
zakończył się tragicznie. Otóż dwaj zasłużeni partyzanci naszej organizacji przypadkowo
spotkali się w Świeciechowie i obaj nie wiedząc z kim mają do czynienia, zaczęli strzelać, po
czym wycofali się w przeciwnych kierunkach. Każdy z nich przypuszczał, że natknął się na
Niemców lub reakcjonistów. Dla własnego bezpieczeństwa wycofali się ze wsi. Obaj dobrze
znali teren więc obaj różnymi drogami skierowali swe kroki do wąwozu powszechnie
nazywanego „Ściegną”. Tam spotkali się powtórnie. Doszło do ponownej strzelaniny, z której
znowu obaj wycofali się w przeciwnych kierunkach, święcie przekonani, iż rzeczywiście
zetknęli się z przeciwnikiem, który ich ściga. W wyniku nieporozumienia, jeden z nich „Kozak”
został lekko ranny w nogę. Zajście to na długi czas przysporzyło partyzantom wiele uciechy.
Przy każdej okazji, gdy spotkali jednego z niefortunnych towarzyszy zaśmiewali się do
rozpuku.
Zgodnie z założeniami, po zaopatrzeniu się w żywność w majątkach Wałowice i Bliskowice,
powróciliśmy w lasy lipskie. Bez trudu odnaleźliśmy oddziały „Grzybowskiego” i
„Lemiszewskiego”. Po uzgodnieniu z dowódcami tych oddziałów rozmieściłem swój oddział
tuż obok ich.
Już pierwszego dnia poważnie odczuliśmy mróz i zimno, mieszkając w naprędce skleconych
szałasach. Nawet ciepła odzież nie rozwiązywała problemu bo trudno się nią przykrywać
w czasie odpoczynku, czy snu. W związku z tym wysłałem przed wieczorem furmanką kilku
partyzantów, by ci „skombinowali” w najbliższych dworach kilka kołder. Pierwszą noc
większość partyzantów ze względu na przejmujący mróz spędziła przy palących się ogniskach
ale w następne noce mogliśmy już wypocząć we względnym cieple. Spaliśmy oczywiście
w ubraniach i najczęściej w obuwiu. Pewnie, że nasz tryb życia trudno było nazwać
wygodnym, ale samopoczucie było świetne. Lasy lipskie i lasy janowskie partyzanci Gwardii
Ludowej traktowali jak własny, rodzinny dom i czuli się tam najswobodniej.
Tym razem pobyt mój w lasach nie trwał długo. Około 10 grudnia przyszło polecenie z okręgu,
że znowu mam przekazać oddział „Grzybowskiemu” i stawić się w kierownictwie.
Powiadomiłem podwładnych o decyzji i przekazałem oddział pod dowództwo
„Grzybowskiego”. Było przy tym trochę sarkania. Cóż, ja sam również nie mogłem zrozumieć,
dlaczego ilekroć uformuję jakiś oddział partyzancki, stawia się przede mną zadanie, z którego
wynika konieczność przekazania oddziału komu innemu. Pocieszyłem się zresztą, że moi
przełożeni są ludźmi mądrzejszymi ode mnie i bardziej doświadczonymi, więc ich rozkazy na
pewno posiadają głębszy sens, który mnie - niezorientowanemu na razie trudno dostrzec.
Do Rzeczycy, na spotkanie z kierownictwem okręgu, udało się kilkunastu partyzantów. Na
miejscu wstąpiłem do spółdzielni, gdzie najczęściej można było dowiedzieć się kiedy, kogo
i gdzie można spotkać. Zastałem już kilka osób z miejscowego garnizonu, którzy poinformowali
mnie, iż do spółdzielni mają przybyć również „Ali”, „Kot”, „Lis” i „Im”. Wystawiłem
ubezpieczenie, resztę partyzantów umieściłem w sąsiedztwie, a sam zatrzymałem się
w spółdzielni i oczekiwałem na przybycie kierownictwa. Wkrótce obok tych, których znałem
przybył też technik Okręgu - Edward Szymański ps. Krakus, pochodzący z Małochwieju
w powiecie Krasnystaw.
Po przywitaniu zasiedliśmy do stołu i rozpoczęliśmy rozmowę. „Ali” swoim zwyczajem zapytał,
co dzieje się w oddziałach, jakie nastroje panują wśród partyzantów. W imieniu kierownictwa
podziękował mi za tak poważny „zastrzyk” finansowy dla organizacji, jakim było przekazanie
zdobytych w Annopolu materiałów. W skrócie przedstawiłem trudności partyzantów w okresie
zimy zwracając uwagę przełożonych, że przyczynią się one, niestety, do częściowego
zahamowania akcji bojowych.
Po wysłuchaniu moich wywodów zapoznano mnie z celem wezwania, z którego wynikało, iż
mam towarzyszyć „Kotowi” w jego misji do powiatu Krasnystaw. Dla własnego bezpieczeństwa
polecono mi zabrać 3-4 partyzantów z mojego oddziału. Razem z nami miał także pojechać
towarzysz „Krakus”.
„Kot” jako przełożony grupy zwrócił się do mnie, bym dobrał tych trzech partyzantów, a resztę
odesłał do lasu. Dodał, że wskazany byłby jak najwcześniejszy wyjazd z Rzeczycy.
W krasnostawskie udał się z nami: „Mietas”, „Cień” i „Turek”. Pozostali powrócili do
„Grzybowskiego”.
Rzeczycę opuściliśmy stosunkowo wcześnie. Jechaliśmy przez Karpiówkę, Sułów, Studzianki,
Stawce. Nad ranem znaleźliśmy się na kolonii w rejonie majątku Tarnawa, gdzie
zatrzymaliśmy się na kwatery dzienne.
Wieczorem pojechaliśmy dalej. Towarzysz „Kot” miał do załatwienia sprawy partyjne ze
Stanisławem Lisikiem ps. Chwedko we wsi Żabno. Wstąpiliśmy tam. W Żabnie stacjonował
garnizon niemiecki. Należało więc zachować ostrożność. Dlatego nie bawiliśmy tam długo.
Jeszcze tego wieczoru wstąpiliśmy na kolację do majątku Wierzchowiny. Już w trakcie
naszego pobytu w majątku zauważyliśmy podejrzany ruch. Penetrując kąty zachowywaliśmy
czujność. Znaleźliśmy wtedy świeżo opuszczone maszyny do pisania, powielacz oraz prasę
konspiracyjną NSZ. Treść prasy była wroga nam. Postanowiliśmy to wszystko skonfiskować.
W rozmowie przeprowadzonej z członkami rodziny właściciela majątku i służbą,
dowiedzieliśmy się, że zaledwie przed kilku dniami majątek opuścili Niemcy. Na nasze
pytanie, kto pisał na tych maszynach i powielaczu, twierdzono, że byli to ludzie im nie znani.
W dalszej indagacji dowiedzieliśmy się, że fakt ów miał miejsce podczas pobytu Niemców
w majątku. Wiadomości te wyprowadziły nas z równowagi. Przeszukaliśmy gruntownie cały
pałac. Czego tam nie znaleźliśmy? Najróżniejsze wina i wódki zagraniczne, banany, w ogóle
nie spotykane w tym czasie w kraju, najlepsze gatunki wędlin, konserw, ryb itd. Domownicy
nawet nie ukrywali pochodzenia tych wyszukanych smakołyków. Bez najmniejszej żenady
twierdzili, iż dostali do od „panów Niemców”, którzy przez dłuższy czas u nich zamieszkiwali.
Przygotowaliśmy w majątku dwie pary sań osobowych zaprzężonych w konie używane tylko
do wyjazdu państwa. Załadowaliśmy na nie maszyny, powielacz, prasę NSZ oraz delikatesy
od „panów Niemców” i wyjechaliśmy ostrożnie z majątku.
Niedaleko od majątku wpadliśmy w urządzoną na nas zasadzkę. Ogień z karabinów zmusił
nas do opuszczenia sań. Spłoszone konie pomknęły przed siebie. Napastnicy z krzykiem
rozpoczęli natarcie. Ogień z automatów „Kota” i mojego ostudził nieco ich zapał. Część z nas
poczęła się wycofywać, ja i „Kot” przycupnęliśmy w rowie. Przeciwnik ruszył do pościgu.
Otworzyliśmy znów ogień. Ktoś z napastników upadł w śnieg, reszta w zamieszaniu zbiegła
w kierunku wsi. Dołączyliśmy z „Kotem” do pozostałych partyzantów.
W następnej wsi spotkaliśmy jedne z sań. Konie stały przywiązane do płotu. Zabraliśmy je
i pojechaliśmy dalej. Ranek zastał nas w rejonie wsi Gorzków. Nikogo tu nie znaliśmy.
Zajechaliśmy po prostu do jednej z okazalszych zagród.
Mieszkańców domu przestraszyła nasza wizyta. Gospodarza rzekomo nie zastaliśmy.
Powiedziano nam, że wyjechał do Sieniawy. Jego nieobecność w niczym nam nie
przeszkadzała. Konie i sanie ukryliśmy, na zewnątrz nie wystawiając żadnego posterunku, aby
utrzymać w tajemnicy naszą obecność, tylko jeden z nas siedział stale przy oknie
i obserwował. Musieliśmy być bardzo ostrożni, gdyż w odległości pół kilometra od naszej
kwatery przebiegała szosa Krasnystaw - Żółkiewka, a teren był odkryty.
Powoli gospodyni oswoiła się z naszą obecnością, aż wreszcie, trochę ze wstydem, trochę ze
śmiechem powiedziała, gdzie faktycznie jest mąż. Otóż biedak był schowany i zasłany przez
nią w łóżku i leżał tak bez ruchu, a upłynęło już ponad dwie godziny od naszego przyjazdu.
Pani domu rozebrała łóżko i wyciągnęła wystraszonego męża ze słomy. Uśmialiśmy się
zdrowo.
W ciągu dnia zapoznaliśmy się bliżej z gospodarzami. Okazało się, że oboje są członkami
miejscowego garnizonu BCh. Gospodyni należała nawet do aktywistek tego terenu.
Wymieniliśmy między sobą prasę konspiracyjną naszych organizacji. Na usilną prośbę
gospodyni ofiarowaliśmy jej na pamiątkę naszego pobytu mały pistolet typu FN-6,35 mm.
Nasza znajomość nie urwała się z chwilą odjazdu. Ilekroć w okresie późniejszym znaleźliśmy
się w tym terenie zawsze odwiedzaliśmy naszych miłych przyjaciół. Byliśmy pierwszymi
partyzantami Gwardii Ludowej, których widzieli oni na własne oczy.
Z Gorzkowa ruszyliśmy w kierunku wsi Piaski Szlacheckie. Tam zatrzymaliśmy się, gdyż „Kot”
miał podany kontakt do mieszkańca tej wsi towarzysza Leona Radeckiego ps. Boleszczyc. Jak
zdołałem się zorientować w Piaskach Szlacheckich była dość silna nasza organizacja. Istniały
również placówki BCh i AK.
Rankiem następnego dnia byliśmy na miejscu przeznaczenia tj. we wsi Zalesie koło lasów
bonieckich w rejonie Kraśniczyna. Nawiązaliśmy kontakt z miejscową organizacją
i poprosiliśmy by odszukali nam Pilipczuka ps. Aleksiej, Józefa Małysza ps. Marek i Mikołaja
Oleksę ps. Benio. Wkrótce przybyli do nas poszukiwani towarzysze. Rozmowę z nimi
prowadził upoważniony do tego przez kierownictwo „Kot”. Byłem jednak przy niej obecny.
Sytuacja na tych terenach nie była najlepsza. Istniały tylko dwa oddziały partyzanckie, w tym
jeden radziecki.
W majątku Bończa zamieszkiwał hrabia Potocki, który utrzymywał kompanię Niemców oraz
stacjonujące w tym samym czasie w jego majątku oddziały AK. Pan hrabia Potocki z „sympatii”
do narodu radzieckiego, tygodniowo przysyłał dla oddziału „Griszki” (tak brzmiała nazwa grupy
partyzantów, od pseudonimu dowódcy) 50 litrów spirytusu na „pokrzepienie” ducha. Ponadto
pan hrabia niemal oficjalnie skupował broń od okolicznych chłopów, płacąc za nią gotówką lub
spirytusem.
Oddział „Griszki” swego czasu był wcale niezłym oddziałem i prowadził aktywną walkę z
Niemcami. Ostatnio wyłamał się spod wskazań organizacji i zagustował w próżniaczym
i hulaszczym życiu. Miejscowe władze doprowadziły do spotkania z „griszkowcami”.
Odniosłem wrażenie, że część będących tam ludzi nie jest jeszcze całkiem zdemoralizowana.
Główna przyczyna zła tkwiła według mnie w osobie samego dowódcy. Odsunięcie „Griszki” od
nich mogło radykalnie zmienić sytuację. Stałem na stanowisku, by wyciągnąć jak najsurowsze
konsekwencje wobec dowódcy, aż do likwidacji włącznie. Z tym poglądem nie wszyscy
z obecnych godzili się. W konsekwencji nie doszliśmy do żadnego porozumienia. Ze
wspomnianego oddziału przeszedł do nas tylko jeden z partyzantów, Żyd - Michał Temczyn ps.
Znachor z zawodu lekarz-chirurg, pochodzący z Grabowca uzbrojony w automat fiński 75-
strzałowy, zdobyty od oficera niemieckiego. Dołączył do nas także Leon Mitkiewicz z Wolicy
Uchańskiej (pow. Zamość) partyzant oddziału Konstantego Mastalerza ps. Stary. Po
załatwieniu przez „Kota” wszystkich spraw wyruszyliśmy z powrotem.
20 grudnia 1943 r. wstąpiliśmy do tartaku w Wólce Orłowskiej, położonego tuż przy szosie
Krasnystaw - Zamość. Skonfiskowaliśmy kasę tartaku i skórzane pasy transmisyjne. Tartak
zdemontowaliśmy psując niektóre części urządzeń. W czasie akcji od strony Zamościa zbliżał
się samochód. Podbiegliśmy do szosy. Auto mijało już tartak. Ostrzelaliśmy samochód.
Reflektory zgasły i auto wjechało do rowu. Po krótkim ostrzale poczęliśmy zbliżać się do niego.
Krzyknąłem, by wszyscy pozostali na miejscach a sam podszedłem do przewróconego
pojazdu. W rowie leżało trzech mężczyzn. Okazało się, że oprócz szofera było dwu polskich
szmuglerów. Zbliżyłem się do samochodu, oświetlając go latarką elektryczną i przywołałem
współtowarzyszy. Z szoferki wyjęliśmy broń kierowcy. Był to radziecki półautomat 10-strzałowy
typu SWT. Prócz SWT zabraliśmy zapasowe magazynki z amunicją i granaty. Rannego
kierowcę zaprowadziliśmy do tartaku, gdzie zrobiono mu opatrunek. Pozostawiliśmy go tam nie
czyniąc żadnej krzywdy, gdyż okazało się, że jest Austriakiem. Tłumaczył nam, że został
przymusowo wcielony do armii niemieckiej, bo przecież jego kraj jest także okupowany. Auto
zniszczyliśmy. Zdobyty półautomat otrzymał „Mietas”.
Dalsza podróż w Kraśnickie przeszła bez przeszkód. Dojechaliśmy do Zakrzówka
i zakwaterowaliśmy u rodziców „Cienia”. W dzień do naszej kwatery przyszło wielu członków
miejscowej grupy wypadowej GL. Między innymi zjawił się dziadek „Cienia”, który ofiarował
nam do tej pory ukrywany płaszcz oficerski, polski wojskowy kompas produkcji Jeznackiego
i lornetkę połową wraz z futerałem.
Wieczorem odjechaliśmy do Rzeczycy. Tam, jak nigdy przez okres całej okupacji niemieckiej,
nie spotkaliśmy prawie nikogo z przełożonych. Od członków naszej organizacji dowiedzieliśmy
się, że przeprowadzono jakąś koncentrację oddziałów i grup wypadowych i wszyscy razem
udali się w tzw. marsz propagandowy.
W tej sytuacji „Kot” został w Trzydniku, my pojechaliśmy do Grabówki, gdzie zostaliśmy na
święta Bożego Narodzenia. W Grabówce czekały nas złe wieści. Otóż w czasie naszej
nieobecności, zgrupowanie oddziałów i garnizonów reakcyjnego podziemia dokonało napadu
zbrojnego na mieszkańców wsi. W tym czasie kwaterowała w Grabówce mała grupa
partyzantów GL pod dowództwem „Wiśniaka”, oraz oddział Gruzinów, który zbiegł z oddziału
NSZ Leona Cybulskiego ps. Znicz, byłego granatowego policjanta z Zakrzówka. Wywiązała
się walka w czasie której reakcjoniści zabili kilku geelowców i Gruzinów oraz kilku ranili.
Gruzini i geelowcy wycofali się do pobliskiego lasu. Banda reakcyjna opanowała całkowicie
wieś i rozpoczęła bezprzykładne znęcanie się nad mieszkańcami. Czterech mieszkańców
Grabówki zamordowali. Zginęli wówczas Jan Biernat i jego 14-letni syn Lolek, Iskra i Czesław
Kasperek. Zabito ich jako komunistów, podczas gdy zaledwie jeden z nich Czesław Kasperek
był naszym sympatykiem i współdziałał z nami.
W mieszkaniu mojej rodziny zrabowali wszystko. Porwali firanki na oknach. Potłukli naczynia
kuchenne, a nawet płyty na kuchni. Opowiadano mi, że gdy weszli do nas chwytali się
demonstracyjnie za nosy wrzeszcząc, że z każdego kąta aż śmierdzi komunizm.
Z ubolewaniem i bezsilną złością przyjęliśmy te wiadomości. Natychmiast postanowiliśmy
odszukać poumieszczanych u naszych ludzi rannych Gruzinów. Jednego z nich, byłego
porucznika Armii Czerwonej znaleźliśmy u Feliksa Andrysa w kolonii Grabówka. Był ciężko
ranny w udo. Rana wymagała stałej pielęgnacji więc umieszczono go tuż obok naszego
felczera Józefa Skawińskiego. Następnych dwóch zastaliśmy u Rybickiego w Grabówce Góry.
Gospodarzy, u których przebywali Gruzini, zapewniliśmy, że będziemy ich zaopatrywali w
żywność i wszystko to, co będzie im potrzebne.
Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy w Grabówce. Byliśmy wprost rozchwytywani przez
rodziny gospodarzy Grabówki na wigilijną wieczerzę. By uczynić zadość przynajmniej
prośbom najbliższych byliśmy aż w kilku miejscach.
W dzień Nowego Roku kwaterowaliśmy w Miłoszówce. Przyjechali do nas Henryk Szymański
ps. Heniek Lubelak i Wasyl Kałasznikow. Ich nieoczekiwana wizyta zdziwiła nas. Zaraz na
wstępie zakomunikowali, iż zgrupowanie, które udało się w marsz propagandowy przez kilka
dni było prześladowane przez większe siły niemieckie. W konsekwencji zostało rozbite. Po
ostatnim boju w Karpiówce, zgrupowanie zostało podzielone na małe grupki, które
rozpuszczono z poleceniem samodzielnego działania. Część partyzantów „niespalonych”
w miejscu swego zamieszkania wróciła do domów.
Posunięcie to tłumaczono koniecznością zmylenia śladów pościgowi niemieckiemu. Przybyli
powiedzieli jeszcze jedną smutną nowinę, że w boju w rejonie Franciszkowa poległ dowódca
oddziału im. Karola Lemiszewskiego - Karol Hercenberg.
Przyznaję szczerze, że pomysł rozproszenia zgrupowania, a nawet oddziałów, nie trafił mi do
przekonania. „Heńka Lubelaka” i Wasyla Kałasznikowa zatrzymałem u siebie. W następnych
dniach dołączyło do nas dwóch Rosjan - Mietia i Pietia oraz Michał Sadowski ps. Żmijka,
z ręcznym karabinem maszynowym.
W połowie stycznia 1944 r. zebrało się już około 50 partyzantów. Na uzbrojenie oddziału
składało się kilka automatów, 1 rkm, 1 półautomat oraz karabiny zwykłe, pistolety i granaty.
19 stycznia zamierzałem wysłać do powiatu puławskiego grupę partyzantów pod dowództwem
„Cienia”. Wieczorem odprowadziliśmy tę grupę do wsi Prawno, gdzie jednocześnie chcieliśmy
zaopatrzyć się w żywność. W Prawnie poinformowano nas, że u jednego z gospodarzy w
Mazanowie odbywają się chrzciny, na których jest także obecny komendant garnizonu
niemieckiego stacjonującego w majątku Mazanów. Nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności
„spotkania” z komendantem. Udaliśmy się do Mazanowa, znaleźliśmy dom, w którym odbywała
się uroczystość, obstawiliśmy go, po czym do środka weszli „Cień”, „Adaś” i „Leon”. Za chwilę
padły trzy strzały. Wyszedł „Adaś” i oznajmił, że komendant żandarmerii nie żyje. Wszedłem do
środka. Uczestnicy chrzcin stali bladzi z przerażenia. „Cień” oświadczył, że gdy weszli do
mieszkania i usiłowali obezwładnić hitlerowca, on chwycił za Parabellum, które miał za
cholewą buta. Wtedy oddali trzy strzały zabijając go. Na szczęście, nikt z uczestników
uroczystości nie został raniony. Zdobyliśmy wspaniałe Parabellum i sporo amunicji zapasowej.
Parabellum przydzieliłem „Cieniowi”.
Z Mazanowa grupa pod dowództwem „Cienia” odjechała w Puławskie, ja natomiast
powróciłem w Kraśnickie i zakwaterowałem we wsi Niedbałki.
W nocy 20 stycznia 1944 r. dokonaliśmy najazdu na osadę Annopol, gdzie zniszczyliśmy urząd
gminny i pocztę. W akcji usiłował przeszkodzić nam miejscowy garnizon niemiecki. Wywiązała
się obustronna strzelanina. Mimo to postawione przed sobą zadanie wykonaliśmy i bez strat
wycofaliśmy się.
Następnego dnia zakwaterowaliśmy w Stefanówce. Tam zastał nas oddział Aleksandra
Szymańskiego ps. Bogdan. Z relacji „Bogdana” dowiedziałem się, że kwaterowali we wsi
Spławy, gdzie w godzinach przedpołudniowych wylądował tuż koło wsi uszkodzony niemiecki
samolot bojowy typu Dornier. Partyzanci z oddziału „Bogdana” rozbroili dwóch lotników
niemieckich. Zdobyli dwa pistolety, rakietnicę i masę map z naniesioną sytuacją z frontu
wschodniego. Mapy te przekazano następnie do kierownictwa, skąd potem trafiły do Związku
Radzieckiego.
W dniu 28 stycznia powtórnie zniszczyliśmy urząd gminny i pocztę w Annopolu. Tym razem
zniszczyliśmy również dokumentację Arbeitsamtu.
1 lutego 1944 r. wybraliśmy się w odległe tereny powiatu Krasnystaw. Następnego dnia
wieczorem znaleźliśmy się w lesie przy szosie Krasnystaw - Zamość w rejonie Wólki
Orłowskiej. W zasadzkę, którą tam urządziliśmy wpadły dwa ciężarowe samochody niemieckie
wiozące skórę podeszwową.
Po akcji tej powróciliśmy w Kraśnickie a następnie udaliśmy się na teren pow. puławskiego.
Kwaterowaliśmy we wsi Piotrawin, gdy przybyło tam dwóch hitlerowców z pobliskiego
garnizonu w Kamieniu. Oddział we wsi był tak zamaskowany, że Niemcy nawet nie
podejrzewali naszej obecności. Gdy powracali do Kamienia zaatakowaliśmy ich z Rosjaninem
Pietią w pobliżu cmentarza. Polegli w wyniku strzelaniny. Zdobyliśmy dwa bardzo dobre
pistolety 15-strzałowe 9-milimetrowe.
24 lutego 1944 r. wspólnie z bechowcami z garnizonu w Księżomierzy urządziliśmy zasadzkę
na Niemców transportujących samochodami zboże z Annopola do Kraśnika. Za
najwygodniejsze miejsce na przyczajenie się uznaliśmy gajówkę Maziarka i tam
oczekiwaliśmy na transport. Ponieważ oczekiwane ciężarówki nie nadjeżdżały,
zaatakowaliśmy auto osobowe, w którym jechał urzędnik Powiatowego Urzędu Drogowego,
przewożący większą ilość pieniędzy. Pieniądze skonfiskowaliśmy.
W chwili, kiedy wycofywaliśmy się, nadjechało wojskowe auto terenowe. Ostrzelaliśmy je
również, lecz duża odległość dzieląca oddział od celu strzałów umożliwiła Niemcom ucieczkę.
Ponieważ zbliżał się termin połączenia z grupą „Cienia” działającą w tym czasie w powiecie
puławskim, pojechaliśmy do Wojciechowa i tam połączyłem obydwa oddziały.
Już wspólnie po przeprowadzeniu wywiadu w dniu 27 lutego 1944 r. dokonaliśmy uderzenia
na garnizon niemiecki stacjonujący w majątku Łaziska. Garnizon liczył 37 hitlerowców
zakwaterowanych w pałacu. Tak niefortunnie się złożyło, że w nieprzewidzianym miejscu
natknęliśmy się na wartownika, który usiłował nas zatrzymać. Odgłos strzałów zaalarmował
całą załogę. Zaskoczenie, na które liczyliśmy najbardziej - nie udało się. Próbowaliśmy
oblegać budynek i wrzucić do środka kilkadziesiąt granatów. Niestety, budynek był piętrowy.
Niemcy wycofali się na piętro, skąd zawzięcie bronili się. W czasie walki poniosło śmierć 2
żołnierzy niemieckich i kilku odniosło rany. Po kilkugodzinnej walce, oddział wycofał się bez
strat w ludziach. Garnizon niemiecki w dniu następnym został zabrany z Łazisk.
Aby odpocząć po okresie aktywnej działalności udaliśmy się w lasy lipskie. Po drodze
złożyłem sprawozdanie z działalności operacyjnej oddziału w sztabie okręgu.
Rozdział V
W dniu 8 marca 1944 r. oddział nasz stacjonował w rejonie Janik i Bani w lasach lipskich.
Rankiem część oddziału pod dowództwem „Mietasa” wysłana poprzedniego dnia po żywność
i ewentualne polecenia sztabu okręgu w Rzeczycy przywiozła mi rozkaz stawienia się
u dowódcy brygady. „Mietas” dodał, że powinienem się nastawić na wyjazd w towarzystwie
kilku partyzantów. Ja również przewidywałem taką możliwość i na wszelki wypadek
postanowiłem przygotować „Mietasa” do przejęcia dowództwa nad pozostałymi ludźmi.
Następnie poprosiłem kilku ze „starych” partyzantów, już oficjalnie oznajmiając swój wyjazd,
o pomoc dla nowego dowódcy. Na zastępcę „Mietasa” wytypowałem kpt. Armii Czerwonej -
Popowa, doświadczonego partyzanta. Przed wieczorem wraz z Edwardem Opałką ps.
Mundek, „Mietią” - zbiegłym jeńcem niemieckim - czerwonoarmistą, Kazimierzem Zaborem ps.
Tygrys, Michałem Sadowskim ps. Żmijka, Józefem Tomalą ps. Słowik, Aleksandrem Madejem
ps. Indianin, Janem Wisiołkiem ps. Gwiazda, Bartnikiem z Rzeczycy ps. Grzesiek, Bolesławem
Łatą ps. Brzoza z Zakrzówka, Rębaczem z Rzeczycy ps. Gałązka wymaszerowałem do
Rzeczycy.
W wyznaczonym miejscu spotkań, którym, oczywiście, była spółdzielnia czekało kilku ludzi
z kierownictwa partyjnego i wojskowego. Od „Alego” dowiedziałem się, że będę wysłany
w tzw. tereny nadbużańskie (pow. Krasnystaw, Zamość, Chełm i Hrubieszów) w celu
wzmocnienia autorytetu partii w tamtym terenie, poprzez aktywną działalność w walce z
Niemcami. „Ali” przedstawił mi ogólną sytuację jaka tam panowała. Szczególną uwagę zwracał
mi na konieczność bezwzględnego podporządkowania sobie grupy byłych partyzantów GL pod
dowództwem „Griszki”, pospolicie nazywanych „griszkowcami”.
Z grupą tą zetknąłem się podczas wyprawy w krasnostawskie z „Kotem”, wiedziałem
doskonale co o nich sądzić.
Dla nawiązania łączności w terenach przyszłej mojej działalności „Ali” podał mi aktualne
kontakty do „Boleszczyca”, „Miszki”, „Aleksieja”, „Benia” i innych.
Z kolei zwrócił się do mnie dowódca utworzonej w lutym 1944 r. brygady kpt. „Grzybowski”,
który polecił mi wytypować kogoś ze swojego oddziału kto będzie spełniał rolę dowódcy na
czas mojej nieobecności. Podałem mu natychmiast kandydaturę „Mietasa” a jako zastępcę kpt.
Popowa. Kpt. „Grzybowski” zgodził się bez żadnych zastrzeżeń na moją propozycję, choć
dodał, że przez okres mojej nieobecności cała grupa będzie do pewnego stopnia
podporządkowana „Bogdanowi”. Omawiając oczekujące mnie zadanie kpt. „Grzybowski”
szczegółowo scharakteryzował stosunki panujące na terenach, w które się udawałem.
Sytuacja była tam o tyle skomplikowana, że w wielu miejscowościach nasza organizacja
w ogóle lub prawie w ogóle nie istniała, natomiast było dość silne podziemie prolondyńskie
i ostatnio zaczęło przejawiać działalność terrorystyczną w stosunku do ruchu lewicowego.
Akowskie BCh „Chłostra” - Chłopska Straż bacznie strzegła majątków pańskich, usiłując nie
dopuścić oddziałów AL i radzieckich do zaopatrywania się tam w żywność. Rozpętana walka z
Ukraińcami doprowadzała do conocnych pożarów i niszczenia całych wiosek. Wiadomości,
które posiadaliśmy obciążały odpowiedzialnością za ten stan rzeczy przede wszystkim
podziemie prolondyńskie. „Grzybowski” ostrzegał mnie, bym żadnej ze stron nie dał się
wciągnąć do bratobójczej walki.
Partyzanci, którzy jechali wraz ze mną przygotowali 3 dobre furmanki do odjazdu jeszcze tej
nocy. Następnie omówiłem szczegółowo sprawy dotyczące pozostającego oddziału z
„Mietasem”, kpt. Popowem i „Bogdanem”. Po przekazaniu oddziału „Mietas” odjechał wraz z
„Bogdanem” w lasy lipskie. Dowódca brygady „Grzybowski”, Tadeusz Szymański ps. Lis,
Wacław Raś ps. Im i ja udaliśmy się na kwatery do „Cienia”, gdzie przekazano mi sześć
radzieckich dziewcząt, byłych czerwonoarmistek z zadaniem dostarczenia ich do zgrupowania
radzieckiego.
„Cień” odjechał w lasy parczewskie. Ja pożegnałem przedstawicieli Partii i AL i udałem się na
kwaterę do Czarneckiego w Rzeczycy, gdzie znajdowali się moi ludzie. Po przestudiowaniu
mapy obrałem najwygodniejszą marszrutę. Dzisiejszej nocy miała ona prowadzić z Rzeczycy
przez Stróżę, gdzie mieliśmy się zaopatrzyć w żywność i obrok dla koni, Karpiówkę do
Studzianek.
Zgodnie z planem, rankiem byliśmy w Studziankach. Od kwaterującego w pobliżu „Cienia”
i szefa sztabu AL obwodu lubelskiego - Jana Wyderkowskiego i Stanisława Szota
dowiedzieliśmy się, że we wsi Baraki znajduje się jakiś duży oddział radziecki. Doszły ich
słuchy jakoby miało to być zgrupowanie radzieckie im. gen. Kowpaka. Postanowiliśmy, że
postaram się z nimi skontaktować mając m. in. na względzie przekazanie wspomnianych
dziewcząt radzieckich. Rozkazałem przygotować furmankę, którą pojechaliśmy do Baraków.
Gdy tylko minęliśmy majątek Stawce i skręcili w kierunku lasu położonego w rejonie Baraków,
dopędził nas pluton zwiadu konnego, powracający z kierunku Stawce, Ponikwy, Biskupie,
Turobin i zapytał kim jesteśmy i dokąd jedziemy. Po naszej odpowiedzi poinformowano nas,
gdzie znajdziemy sztab zgrupowania im. gen. Kowpaka. Pluton zwiadowczy popędził
w kierunku lasu. Jechaliśmy za nimi. Zbliżając się do lasu, zauważyliśmy, że po jego skraju
chodzą jacyś uzbrojeni ludzie. Przypuszczaliśmy, iż będzie to jedno z ubezpieczeń bojowych
zgrupowania im. gen. Kowpaka.
Gdy znaleźliśmy się tuż przy lesie, jeden z obserwujących nas ludzi wyszedł i polecił aby
skręcić z drogi na pole, gdyż droga jest zaminowana. Najwidoczniej był już powiadomiony
przez zwiad o naszej obecności, ponieważ w ogóle nie pytał kim jesteśmy. Ubezpieczenie
strzegące dojścia z kierunku Stawce, składało się, według naszej oceny, z wzmocnionego
plutonu.
We wsi Baraki zauważyliśmy wśród partyzantów wzmożony ruch. Między innymi
spostrzegliśmy na stanowiskach ogniowych 2 działa 76 mm i kilka dział 45 mm. Zatrzymaliśmy
się przed budynkami, w których według informacji mieścił się sztab. Z mieszkania wyszedł ppłk
Armii Czerwonej w mundurze armii regularnej, ze wszystkimi odznaczeniami. Był nim dowódca
zgrupowania ppłk Piotr Werszyhora. Oznajmiliśmy, że przyjechaliśmy do sztabu gen.
Kowpaka. Spotkany ppłk skierował nas do środka, sam zaś poszedł do drogi przebiegającej
przez wieś.
W sztabie zgrupowania im. gen. Kowpaka, w oddziale operacyjnym zastaliśmy kpt. Gruzina,
który uprzednio był u nas w oddziale „Kazika”. Z nim rozmawialiśmy najwięcej. Dowiedzieliśmy
się, że sam gen. Kowpak jest nieobecny, gdyż wyjechał na wezwanie Stalina samolotem do
Moskwy. Natomiast ppłk, którego spotkaliśmy, w zastępstwie dowodzi zgrupowaniem.
Pracownikom sztabu robiliśmy wyrzuty, dlaczego obdarowali bronią zdobytą w rejonie Janowa,
bechowców akowskich i akowców, tłumacząc im, że broń tę dali w ręce, które skierują ją
w odpowiednim czasie przeciw nim i nam.
Najwięcej pretensji mieliśmy do kpt. Gruzina, który był u nas i znał dobrze sytuację polityczną.
W trakcie wymówek powrócił ppłk Werszyhora, który wmieszał się do rozmowy. Tłumaczył
nam, że dając zdobytą broń bechowcom (wszyscy akowcy podawali się wtedy za członków
BCh) sądził, że: „eto bataliony krestiańskije i eto samyje łutszyje dwiżenije”. Kiedy
wytłumaczyliśmy mu charakter działalności AK i BCh z rejonu Janowa, machnął ręką i dodał:
„dwa Polaka - tri partii”.
Na naszą propozycję przyjęcia sześciu dziewcząt odpowiedział, że owszem, ale gdybyśmy
mieli je z sobą, a czekać, niestety, nie mogą, gdyż za kilka minut odjeżdżają.
Poprosili natomiast nas byśmy przejęli od nich dwóch ciężko rannych Polaków z ich
zgrupowania, gdyż ci ze względu na rodzaj ran źle czują się podczas przewożenia ich
z miejsca na miejsce. Oczywiście, zgodziliśmy się i przy odjeździe zabraliśmy ze sobą Wiktora
Strubickiego ps. Poleszuk i Cecerskiego. Umieściliśmy ich następnie na kwaterach w
Studziankach.
Jeszcze przed naszym odjazdem sztab zgrupowania połączył się drogą radiową ze sztabem
partyzanckim na terenie Związku Radzieckiego i zakomunikował, że kontynuują dalszy marsz
w kierunku m. Trawniki.
Zgrupowanie im. gen. Kowpaka pod dowództwem Piotra Werszyhory ruszyło kolumną
marszową w kierunku Zakrzewa, my natomiast powróciliśmy do Studzianek. Przed wieczorem
udaliśmy się w dalszą podróż. Przejeżdżając przez miasteczko Wysokie zaopatrzyliśmy się w
tamtejszej aptece w potrzebne lekarstwa i środki opatrunkowe.
W drodze ze Studzianek do Wysokiego zatrzymaliśmy się przy lesie koło wsi Baraki chcąc
zorientować się wg map czy nie zboczyliśmy z obranej trasy. W związku z tym wstąpiliśmy do
stojącej w pobliżu zagrody. Z chaty przez szparę okienną przedzierało się światło.
Zamierzaliśmy tylko przejrzeć dokładnie mapę i przy okazji porozmawiać z miejscowymi
ludźmi o stanie dróg. Nasze pukanie do drzwi spowodowało w mieszkaniu zamęt.
Przyciemniono światło i zapanowała cisza. Ostrożnie ponowiliśmy stukanie. Ze środka
zapytano - kto tam? Odpowiedzieliśmy: partyzanci.
- A co za partyzanci?
- Armii Ludowej - dodaliśmy.
Wtedy w mieszkaniu wszczął się jeszcze większy rumor. Zachowanie ludzi znajdujących się
wewnątrz wzbudziło w nas podejrzenia. Zaczęliśmy gwałtownie żądać otwarcia drzwi. Po
chwili otworzono nam.
W mieszkaniu prócz domowników zastaliśmy dwóch ludzi uzbrojonych w długą broń
i trzeciego śpiącego na podłodze. Na pytanie kim są odpowiedzieli, iż członkami BCh z
Baraków (BCh w Barakach w tym czasie w swej większości były podporządkowane AK),
a leżący na podłodze jest partyzantem ze zgrupowania im. gen. Kowpaka. Upił się i nie
wyjechał ze zgrupowaniem, dlatego oni przyszli pilnować go, by nikt nie zrobił mu krzywdy.
Kiedy zapytaliśmy o broń „kowpakowca” oznajmili, że nie posiadał żadnej. Zażądaliśmy
kategorycznie wydania jego broni. Przynieśli wreszcie zabrany śpiącemu automat PPSza.
Postanowiliśmy zabrać ze sobą śpiącego, gdyż opiekę podziemia prolondyńskiego nad
jeńcami i partyzantami radzieckimi znaliśmy niestety bardzo dobrze.
Nad ranem 8 marca 1944 r., po zaopatrzeniu się w lekarstwa w Wysokiem, zatrzymaliśmy się
na kwaterze w Kolonii Maciejów. Po rozmieszczeniu ludzi i koni udaliśmy się na spoczynek,
pozostawiając tylko czujki. Po śniadaniu ugotowanym przez gospodynię wybrałem się do
naszych partyzantów na innych kwaterach. Na kwaterze u „Mieti” mogłem wreszcie
porozmawiać z wytrzeźwiałym partyzantem Kowpaka. Nazywał się „Siergiej”. Nie wiedział
w ogóle co się z nim działo. Był zadowolony, że znaleźliśmy go i wyraził chęć pozostania
w naszym oddziale.
W Maciejowie, gdzie zatrzymaliśmy się, przydzielony do naszej grupy pracownik partyjny Jan
Kandel ps. Andrzej, który niedawno przybył z ZSRR do Polski drogą lotniczą na prośbę
znajdujących się u nas obywateli radzieckich opowiadał o sytuacji ogólnej w ZSRR. Ja w tym
czasie zastanawiałem się w jaki sposób kontynuować dalszą drogę.
Od gospodarza, u którego zatrzymaliśmy się dowiedziałem się, iż w dniu dzisiejszym ma odbyć
się sesja sołtysów w Wysokiem, na którą wszyscy sołtysi z całej gminy muszą przynieść,
zebrany w swych gromadach, podatek gruntowy. Gospodarz narzekał, że ten podatek ogołocił
zupełnie ludzi z pieniędzy. Zainteresowałem się bliżej tą sprawą. Pomyślałem, że zdobycie
pieniędzy ułatwiłoby nam przebycie drogi. Za pieniądze można było zakupić żywność, którą
w przeciwnym wypadku trzeba rekwirować. Rekwizycje prowadziły do składania meldunków,
których kolejność mogła wskazywać kierunek naszej wędrówki. Wdałem się więc w dalszą
rozmowę z gospodarzem, by uzyskać bliższe dane. Dowiedziałem się, że podatek zebrany
w ramach gminy stanowił sumę wyrażającą się w kilkuset tysiącach złotych.
Wysłałem rozpoznanie do Wysokiego, by poznać ilość i rozmieszczenie policji granatowej i
Niemców. Podjął się tego zadania gospodarz, który zresztą nie oddał podatku, za co groziła
odpowiedzialność przed Niemcami. Poinformowałem go, że my chcemy zabrać oprócz
pieniędzy wszystkie listy podatkowe, co uniemożliwi ustalenie kto zapłacił podatek, a kto nie.
W tej sytuacji każdy chłop będzie mógł twierdzić, że oddał podatki.
Wiedziałem o tym, że w Wysokiem znajduje się posterunek policji granatowej liczący pięciu
policjantów, a w Starym Dworze odległym o 1,5 km od Wysokiego 36 Niemców. Należało tylko
stwierdzić, czy sytuacja nie zmieniła się.
Wiadomości dostarczone przez gospodarza, były bardziej jeszcze dla nas pomyślne. Według
jego informacji na posterunku policji znajdowało się zaledwie dwóch policjantów, reszta
pojechała w teren. Z Niemców w ostatnim czasie nikt nie przybył.
Zarządziłem „Brzozie” szybkie przygotowanie furmanki do wyjazdu. Wyznaczyłem do akcji
„Mundka”, „Żmijkę”, „Brzozę” i „Grześka”. Wkrótce byliśmy gotowi. Serdecznie żegnani przez
pozostających na kwaterach partyzantów i gospodarzy pojechaliśmy w kierunku Wysokiego.
W czasie podróży wnikliwie analizowałem stojące przed nami zadanie, rozpatrując wszelkie
możliwości. Samo zdobycie pieniędzy nastręczało trudności, o tyle, że w budynku, w którym
mieścił się urząd gminny, znajdował się również posterunek policji granatowej. Ostatecznie
postanowiłem, iż wejście do urzędu gminnego muszę poprzedzić rozbrojeniem posterunku
policji.
Realizacja planu przedstawiała się następująco: trzech partyzantów pod dowództwem „Żmijki”
- po przybyciu do Wysokiego - pozostawiłem w mieszkaniu przy skrzyżowaniu dróg Lublin -
Wysokie - Zakrzew z zadaniem ubezpieczania nas przed ewentualnym przybyciem
przeciwnika z tych kierunków. Uzbrojeni byli w 1 ręczny karabin maszynowy, 2 automaty, 2
karabiny, pistolety oraz granaty. Duża ilość pozostawionej naszym trzem towarzyszom broni
wynika z faktu, że obaj z „Mundkiem” oddaliśmy im swoją długą broń. Ku przerażeniu
mieszkańców domu, gdzie zatrzymali się partyzanci, „Żmijka” ustawił na stole rkm, kierując
jego lufę przez okno na szosę lubelską, natomiast partyzanta uzbrojonego w automat ustawił
przy oknie wychodzącym na szosę od Zakrzewa, zaś trzeci z nich miał być ruchomym
obserwatorem w obu kierunkach oraz obserwować też działanie moje i „Mundka” w mieście.
Po zorganizowaniu ubezpieczenia i udzieleniu ostatnich wskazówek „Mundek” i ja ubrani po
cywilnemu i uzbrojeni tylko w broń krótką i granaty, opuściliśmy mieszkanie.
W miasteczku nie zwracaliśmy na siebie niczyjej uwagi, tym bardziej, że w tym dniu odbywał
się targ, na który przybyło wielu okolicznych wieśniaków.
W pobliżu posterunku policji zauważyliśmy stojących na chodniku dwóch policjantów.
Wymieniliśmy z „Mundkiem” spojrzenia. Policjanci stali naprzeciw siebie i beztrosko
rozmawiali.
Zbliżyliśmy się. Wszedłem pomiędzy nich i poprosiłem, by zechcieli wyjąć trzymane
w kieszeniach ręce. Zmierzyli mnie badawczym wzrokiem. Powtórzyłem swą prośbę, dla
właściwego jej rozumienia pokazując zaledwie wyciągniętą rękojeść pistoletu P-38. Zrozumieli
natychmiast. Ręce wyjęli z kieszeni i stali bladzi z przerażenia. Chwilowo, by nie zdradzić
swych zamiarów, nawet nie rewidowaliśmy ich i nie wyciągaliśmy własnej broni.
Rzeczywiście, chyba nikt niczego nie zauważył, gdyż w dalszym ciągu odbywał się normalny
ruch w miasteczku. W tej sytuacji poleciłem „Mundkowi” by pozostał z zatrzymanymi
policjantami i strzegł ich. Zwróciłem się również do policjantów, przestrzegając
o konsekwencjach, jakie poniosą, jeśli będą usiłowali zbiec lub wywołać alarm.
Ponieważ według ostatnich informacji w Wysokiem miało być tylko dwóch policjantów
uważałem, że sytuację mamy już w pełni wyjaśnioną. Szybko pospieszyłem do urzędu
gminnego. Stała przed nim parokonna podwoda. Tuż przy wejściu, po lewej stronie, były drzwi
prowadzące na posterunek. Dla skontrolowania, co znajduje się na posterunku, z ciekawości
postanowiłem zajrzeć tam. Ująłem za klamkę by otworzyć drzwi. Niestety. Drzwi uchyliły się
zaledwie na 20 cm. Były założone łańcuchem bezpieczeństwa. Zorientowałem się, że na
posterunku musi więc przebywać jeszcze ktoś więcej poza zatrzymanymi na ulicy policjantami.
Błyskawicznie oceniłem sytuację dochodząc do wniosku, że natychmiast muszę dać znak
z drzwi wejściowych „Mundkowi”, by ten z kolei ściągnął przebywających na ubezpieczeniu.
Odwróciłem się ku wyjściu, gdy zgrzytnął łańcuch bezpieczeństwa i drzwi zaczęły się otwierać.
Z pistoletem w ręku podbiegłem ku otwierającym się drzwiom. To, co zauważyłem
przewyższyło moje oczekiwania. Wewnątrz posterunku znajdowało się kilku uzbrojonych
policjantów. Odruchowo, bez zastanowienia oddałem trzy strzały. Byli zabici i ranni. Resztę
postanowiłem sterroryzować, wzywając ich do podniesienia rąk do góry i poddania się. Ręce
posłusznie podnieśli. Wtedy poleciłem im, by padli na podłogę, gdyż nie miałem zamiaru
wystrzelać wszystkich. Postanowiłem tylko rozbroić ich. Nie przewidywałem, że nawet w tej
krytycznej chwili, może się znaleźć wśród nich taki, który zechce się przeciwstawić.
Komendant posterunku padając chwycił mnie za lufę pistoletu i zaczął krzyczeć. Zastrzeliłem
go, lecz w wyniku utarczki i tumultu jaki nastąpił znalazłem się i ja na podłodze w tym
stosunkowo ciasnym pokoiku. W wyniku szarpaniny i wzajemnych zmagań w jakiś sposób
znalazłem się w drugim pokoju, gdzie wybawił mnie od niechybnej śmierci drugi posiadany
przeze mnie pistolet „Vis”. Dzięki niemu mogłem rozprawić się ostatecznie z policjantami.
Strzały z „Visa” wywołały popłoch i ucieczkę wśród policjantów. Na ich nieszczęście, udało się
zbiec zaledwie jednemu, temu, który przechwycił mój pistolet P-38, lecz i ten został ranny
w łokieć. W konsekwencji na posterunku w Wysokiem zlikwidowałem 5 policjantów i jednego
raniłem. Po walce z policją już oficjalnie działaliśmy w Wysokiem. Rzecz jasna, że w związku
z naszą obecnością i strzelaniną w mieście, bardzo szybko opustoszały ulice. Okoliczni chłopi
opuszczali Wysokie wyjeżdżając najróżniejszymi bocznymi i polnymi drogami. Miejscowa
ludność poukrywała się. Na ulicach nie było widać nikogo. Mieliśmy wreszcie oczyszczoną
drogę do urzędu gminnego.
Ku naszemu rozczarowaniu wszystkie okna w urzędzie gminnym były pootwierane, nie było
nikogo, a drzwi kasy pancernej szeroko otwarte. Okazało się, że w czasie strzelaniny na
posterunku wszyscy okoliczni sołtysi oraz urzędnicy gminni zbiegli zabierając z kasy
znajdujące się tam pieniądze. Nasza nadzieja zdobycia większej sumy spełzła na niczym.
Byliśmy wściekli na urzędników gminnych, tak wiernie strzegących pieniędzy przeznaczonych
dla okupanta.
Nie tracąc czasu przeszliśmy do pomieszczeń posterunku policji, by zabrać znajdującą się tam
broń oraz inne materiały i przedmioty mogące przedstawiać dla nas lub naszej organizacji
jakąś wartość użyteczną. Broni było sporo. Kilka karabinów zwykłych - jak się później okazało -
przywiezionych w tym dniu z Lublina na uzbrojenie posterunku policji w Wysokiem.
Muszę wyjaśnić, że zaledwie przed kilkoma dniami policjanci z Wysokiego nocowali w majątku
Stary Dwór, gdzie przebywał garnizon niemiecki i wtedy zostali zaatakowani przez oddział
partyzancki Armii Ludowej pod dowództwem Ignacego Borkowskiego ps. Wicek. W czasie
walki część garnizonu znajdującego się w Starym Dworze rozbrojono, natomiast pozostali
przebywający na piętrze stawiali skuteczny opór. Ze względu na brak czasu partyzanci
przynieśli na parter słomę i usiłowali w ten sposób wzniecić pożar. Nadchodzący świt zmusił
partyzantów do wycofania się. Niemcy, Ukraińcy i granatowi policjanci wykorzystali tę
sprzyjającą okoliczność i powyskakiwali oknami z płonącego dworu. Dym i żar dokuczyły już
im na tyle, że pozostawili w płonącym budynku własną broń, która oczywiście spaliła się.
Dlatego na posterunku zastaliśmy karabiny nie tylko te, które przywieziono z Lublina, lecz i te
nadpalone, dostarczone ze Starego Dworu. Oprócz karabinów znaleźliśmy 1 pistolet 7,65 mm
oraz kilka granatów zaczepnych i wiele amunicji.
Po zabraniu z posterunku broni, mundurów, maszyn do pisania oraz depozytów,
załadowaliśmy wszystko na stojącą przed posterunkiem furmankę. Następnie zniszczyliśmy
wszelką dokumentację i zdemolowaliśmy wnętrze, po czym przeszliśmy do urzędu gminnego,
gdzie zabraliśmy także maszyny do pisania i zniszczyliśmy dokumentację kontyngentową.
W miasteczku nadal panowała bezwzględna cisza.
Z Wysokiego odjeżdżaliśmy z pewnym rozczarowaniem. Byłem nieco podniecony wygraną
z silniejszym liczebnie przeciwnikiem, nie mogłem jednak odżałować poważnej sumy
pieniędzy, które przeszły nam koło nosa. Współtowarzysze robili sobie wyrzuty, że dopuścili do
mojej samotnej wyprawy na posterunek, co w konsekwencji niemal że nie doprowadziło do
przykrych skutków.
Z chwilą gdy zbliżaliśmy się do lasu w rejonie Madejowa Starego, zauważyliśmy, że od strony
Wysokiego zza góry wyjechał ktoś konno, zatrzymał się i obserwuje nas. Zatrzymałem
furmankę, przyłożyłem lornetkę do oczu. Stwierdziłem, że obserwator jest w niemieckim
mundurze. Poprosiłem „Żmijkę” by pożyczył mi na chwilę swój rkm, z którego oddałem kilka
serii w kierunku jeźdźca. Ten, nie czekając, pomknął w stronę Wysokiego. Dalszą podróż
poprzez las odbyliśmy bez przeszkód.
Na kwaterach powitano nas z entuzjazmem. Wszyscy niepokoili się o nas. Najbardziej
zaniepokojone były radzieckie dziewczęta, które przebywały u nas dopiero dwa dni, a same
niedawno uciekły z niemieckiej niewoli. Im właśnie wydawało się nie do pojęcia, że nas pięciu
pojechało wprost w ręce hitlerowców. Podbiegł i staruszek gospodarz krzycząc: „Widzita jakie
zrobiłem dobre prześpiegi, ha! Na takie rzeczy to tylko ja się nadaję”.
Roześmiałem się tylko w głębi duszy i pomyślałem sobie: oj, dziadku, twoje „prześpiegi”
okazały się bardzo niedoskonałe i mogliśmy za to drogo zapłacić. Nie chciałem martwić
staruszka i przynajmniej na razie nie zamierzałem opowiadać szczegółów wyprawy do
Wysokiego.
Na kwaterach rozgorzały rozmowy. Wszczęte one zostały przez partyzantów nie biorących
udziału w akcji. Spostrzegli oni, że przywieźliśmy ze sobą kilkanaście sztuk broni, kilka
mundurów i płaszczy granatowych policjantów, kilka maszyn do pisania i wiele rozmaitych
rzeczy. Zrozumieli więc, że przeprowadziliśmy jakąś akcję, która nie była przewidziana w
pierwotnym planie.
Ci, którzy byli w Wysokiem chętnie udzielali odpowiedzi i wyjaśnień. Nie potrafili tylko nic
powiedzieć o przebiegu walki na posterunku policji. Dyskusja i domysły wśród partyzantów
przedłużały się. Uczestniczyli w tym także członkowie rodzin gospodarzy, u których
kwaterowali partyzanci.
W pewnej chwili przybyło kilka osób na moją kwaterę i zaczęli oni podśmiewać się z mego
gospodarza, staruszka, jaki to przeprowadził on wywiad w Wysokiem. Wśród przybyłych byli
i partyzanci i wieśniacy z innych kwater. Byłem zmuszony wziąć staruszka w obronę. Dlatego
też oświadczyłem, że nie należy naśmiewać się z niego, bo gdyby on przedstawił stan taki
z jakim się zetknęliśmy w Wysokiem, to z pewnością nie udalibyśmy się tam. Właśnie dlatego,
że zostaliśmy częściowo wprowadzeni w błąd, udaliśmy się do Wysokiego i dokonaliśmy
wcale niezłej i udanej akcji. Mimo mej obrony dziadek nie czuł się zbyt dobrze.
Ponieważ zapadł już zmierzch wydałem polecenie przygotowania się do wyjazdu. Sam
udałem się do swojej kwatery, gdzie uprzednio poleciłem zebrać wszystkie radzieckie
dziewczęta. Wiedziałem już od jednej z nich - Lali, że jest radiotelegrafistką, natomiast
pozostałe oficerami służby sanitarnej. Nam potrzebna była sanitariuszka. Została nią Wala.
Należy stwierdzić, że Wala funkcję tę pełniła aż do wyzwolenia i pełniła tak, że zarówno na
polu walki jak i przy rannych w garnizonie świeciła przykładem. Była chyba najlepszą ze
wszystkich sanitariuszek na Lubelszczyźnie.
Przed wyjazdem dowiedziałem się od członka BCh z Antoniówki, że podczas
przeprowadzania naszej akcji w Wysokiem 200-osobowa ekspedycja niemiecka przebywała
w odległej o 200 m od miasteczka wsi Dragany.
Istotnie więc „prześpiegi” dziadka były bezwartościowe co utwierdziło mnie w przekonaniu, iż
w przyszłości należy dokonywać bezpośredniego rozpoznania bojowego tylko przy pomocy
własnych ludzi.
Następnym etapem naszej podróży miał być odcinek drogi z Maciejowa do Gorzkowa.
Niestety, ze względu na zbyt ciężką drogę musieliśmy zatrzymać się już we wsi Kolonia Siniec.
Zajęliśmy trzy sąsiednie zagrody, w których już dwukrotnie kwaterowaliśmy uprzednio. W
Sińcu u najbardziej przychylnego nam bechowca pozostawiliśmy na przechowanie maszyny
do pisania i nadpalone karabiny. Po wspólnej z gospodarzami kolacji trzeba było jechać dalej.
Po drodze wstąpiliśmy do wsi Piaski Szlacheckie, gdzie nawiązaliśmy łączność z członkami
garnizonu Armii Ludowej. Poprosiliśmy ich, by w dzień skontaktowali się z Leonem Radeckim
ps. Boleszczyc i powiadomili go, iż oddział nasz zatrzyma się na dzienne kwatery w gajówce,
w rejonie Piasków Szlacheckich.
W gajówce stanęliśmy rankiem. Przyjęto nas niechętnie. Atmosfera taka panowała przez cały
dzień. Nie trudno było zorientować się, że mamy do czynienia z ludźmi sympatyzującymi
z ugrupowaniami reakcyjnymi. Obecne w gajówce kobiety nie chciały nawet przyrządzić
posiłków. Musieliśmy być bardzo ostrożni. Nikogo z domowników nie wypuszczaliśmy poza
obręb obejścia gajówki.
Około południa przybył „Boleszczyc”. Stojący na skraju lasu wartownik zatrzymał go
i zawiadomił mnie. Wyszedłem po niego, za chwilę powróciliśmy do mieszkania. „Boleszczyca”
- dla odwrócenia uwagi mieszkańców gajówki - wprowadziłem jako podejrzanego
i zatrzymanego. Z rozmowy, którą z nim przeprowadziłem wyłoniła się sytuacja w jakiej
działała w tym terenie PPR. Dowiedziałem się, iż z niektórymi ludźmi, a nawet mniejszymi
grupami BCh nasi towarzysze dochodzą do porozumienia i wspólnie walczą z okupantem. Są
jednak i tacy bechowcy, którzy wręcz wrogo występują przeciw naszej organizacji. Sprawa
porozumienia z AK przedstawiała się bardziej skomplikowanie, lecz i tu rysowały się pewne
możliwości współpracy.
Od „Boleszczyca” dowiedziałem się, że członek garnizonu AL w Piaskach Szlacheckich
wyraził chęć wstąpienia do oddziału partyzanckiego. Oświadczyłem „Boleszczycowi”, by
przyprowadził ochotnika jeszcze dzisiaj. Uzgodniliśmy, że ów ochotnik ma stawić się o zmroku
na skraju lasku przylegającego do drogi prowadzącej z gajówki w kierunku Romanowa.
Zaraz po obiedzie zaczęliśmy przygotowywać się do wyjazdu. Przestudiowałem mapę w celu
wytyczenia następnego etapu. Odcinek drogi, który chcieliśmy przebyć był dość długi. Liczyłem
na to, iż nowo przybyły partyzant ułatwi nam podróż i będziemy mogli poruszać się szybciej,
nie korzystając z usług etapowych przewodników, którzy mogli potem wskazywać kierunek
naszej trasy.
Ku zadowoleniu gajowego i jego rodziny odjechaliśmy jeszcze przed zachodem słońca.
W umówionym miejscu oczekiwał nas nowy partyzant. Był nim dwudziestokilkuletni robotnik
folwarczny. Wręczyłem mu austriacki karabin podając sposób obchodzenia się z tego typu
bronią. Nowicjusz wybrał sobie pseudonim Polowy i bardzo szybko zaaklimatyzował się
w oddziale.
Przy przejeździe przez wieś Wirkowice zostaliśmy zatrzymani przez kogoś. Jak się później
okazało byli to bechowcy z Wirkowic i okolicznych wiosek. Na szczęście obeszło się bez
zbędnej strzelaniny. Zawdzięczać to należy przede wszystkim zimnej krwi i opanowaniu moich
partyzantów. Po porozumieniu się z bechowcami i przeprowadzeniu krótkiej rozmowy,
w czasie której dążyłem do ustalenia garnizonów i posterunków okupanta na osi posuwania
się oddziału - ruszyliśmy dalej.
Nad ranem przejechaliśmy szosę Krasnystaw - Zamość. Było już zupełnie widno, gdy
przybyliśmy do małej, położonej wśród lasów wioski, noszącej nazwę Kolonia Wierzba. Tam
zatrzymaliśmy się na kwatery dzienne. Wioska była wyjątkowo biedna. Przyjęto nas jednak
przychylnie, co odczuwaliśmy tym bardziej po niedawnej kwaterze w gajówce. Miejscowi
ludzie szybko zbliżyli się do naszych partyzantów. Widok czerwonych trójkącików z biało
wyhaftowanymi literami GL i AL na lewych rękawach, zainteresował ich. Z chwilą gdy
dowiedzieli się, co litery te oznaczają, okazali nam jeszcze większą serdeczność.
Przypuszczaliśmy, iż znajdujemy się wśród bechowców o wyraźnie lewicowej orientacji.
Mieszkańcy potwierdzili nasze przypuszczenia.
Postój w tej wiosce przebiegał nader przyjemnie. Moi partyzanci zaprzyjaźnili się
z miejscowymi członkami BCh i miejscową ludnością. Bechowcy, którzy do tej pory nie
prowadzili bezpośredniej walki z okupantem rwali się do niej, z żalem mówiąc, że dowództwo
nie zezwala. Wypytywali się nas, czy również jesteśmy ograniczani w prowadzeniu walki.
Odpowiadaliśmy, zgodnie z prawdą, że nie ma żadnych ograniczeń, przeciwnie im oddział
przeprowadzi więcej walk, tym lepiej jest notowany. Poszczególni partyzanci są wyróżniani
odznaczeniami bojowymi lub zostają awansowani do stopni podoficerskich i oficerskich.
Stosunki panujące w naszej organizacji zbliżyły jeszcze bardziej do nas miejscowych
bechowców. Nawiązane rozmowy i łączność organizacyjna spowodowały całodzienną
dyskusję między nimi a nami. Doszło nawet do przeprowadzenia pewnych transakcji
wymiennych pomiędzy poszczególnymi moimi partyzantami, a członkami miejscowego BCh.
Oczywiście, moi partyzanci uczynili to za moją wiedzą, po uprzednim uzgodnieniu.
W BCh, które prowadziły życie garnizonowe było w tym okresie mile widziane przychodzenie
członków na zebrania i zbiórki w mundurach. Nasi nowi znajomi nie posiadali mundurów
wojskowych, a cóż tu mówić dopiero o oficerskich, które widzieli na kilku moich partyzantach.
Aż im się oczy śmiały do tych mundurów.
Co śmielsi z nich wyrazili chęć przeprowadzenia wymiennych transakcji. W tym celu przyszedł
do mojej kwatery „Grzesiek”, odwołał mnie na bok i oznajmił, iż bechowcy chcą nabyć od nas
mundury wojskowe w zamian za granaty obronne. Wykluczałem jakiś podstęp, biorąc pod
uwagę serdeczność, którą nam okazali. Obawiałem się tylko, czy ich przełożeni nie będą mieli
do nich i do mnie pretensji. Ostatecznie, doszedłem do wniosku, że granaty i tak leżą
bezużytecznie, a nam bardzo by się przydały. Wyraziłem zgodę. Dla mnie, rzecz oczywista,
i dla moich partyzantów granaty przedstawiały o wiele większą wartość, niż najwspanialsze
mundury. Dla nich natomiast mundury, gdyż granatów nie używali, tym bardziej, że stanowiły
one ich prywatną własność i nie były objęte inwentarzem organizacji.
Wieczorem, w czasie, kiedy zbieraliśmy się do wyjazdu, wielu ludzi przybyło na nasze kwatery,
by pożegnać się z nami. Prosili, by każdorazowo, gdy tylko będziemy przejeżdżali przez te
tereny, wstąpić do nich.
Żegnani przez miejscową ludność opuściliśmy gościnną wioskę i po całonocnej jeździe
dotarliśmy do wsi Zalesie, położonej tuż przy lesie bonieckim hrabiego Potockiego. Tam po
zorganizowaniu ubezpieczeń rozmieściłem oddział na kwaterach. Przy oddziale, jako swego
zastępcę pozostawiłem „Mietię”, a sam z „Andrzejem” udałem się do znanego mi już
gospodarza narodowości ukraińskiej - Pilipczuka, członka naszej organizacji. U niego mieścił
się punkt kontaktowy organizacji, działającej w tym terenie. Pilipczuka zastaliśmy w domu.
Wprawdzie nie mógł sam od razu powiedzieć, gdzie spotkać „Aleksieja” - Aleksego Pilipczuka,
„Benia” - Mikołaja Oleksę i „Miszkę” - Michała Szewczuka, ale obiecał, że wkrótce odszuka ich
i powiadomi o naszym przybyciu. Opuściliśmy jego mieszkanie i powróciliśmy do naszych
kwater.
Od członków miejscowej organizacji dowiedzieliśmy się o tragicznej sytuacji ludności na tych
terenach. O mordowaniu niewinnej ludności polskiej i ukraińskiej. Sprawcami tych rzezi mieli
być, według stwierdzeń naszych ludzi, nacjonaliści polscy i ukraińscy. Polacy byli najczęściej
członkami reakcyjnego podziemia. Mordercy ukraińscy wywodzili się z Ukraińskiej
Powstańczej Armii (UPA). Dla nas, przybyłych z okolic gdzie problem ten nie istniał sprawy
takie były oburzające i niezrozumiałe. Interesowaliśmy się każdym mordem, każdym
przejawem bestialstwa, dociekając sprawców i przyczyn. Wiedzieliśmy o okrutnych czynach
nacjonalistów ukraińskich w stosunku do ludności polskiej na terenach tak zwanych
zabużańskich oraz na Wołyniu. To z czym zetknęliśmy się tu, było dla nas czymś zupełnie
obcym i absolutnie niezrozumiałym. Z przykrością muszę stwierdzić, że na ziemiach
nadbużańskich prym w maltretowaniu spokojnej ludności wodziło podziemie reakcyjne, gdyż
napady nacjonalistów ukraińskich były rzadkie, dokonywane zaledwie przez kilku lub
kilkunastoosobowe bandy, które przedarły się na lewy brzeg Bugu i zazwyczaj szybko umykały
z powrotem. Wykorzystując precedens, przywódcy polskiego podziemia reakcyjnego na tych
terenach organizowali zakrojone na szeroką skalę wyprawy, maltretując ludność we wsiach
zamieszkałych przez Ukraińców. W wyprawach tych brały niejednokrotnie udział
zorganizowane, kilkusetosobowe watahy siejące postrach, zniszczenie i pozostawiające za
sobą ślady niewinnie przelanej krwi.
Około południa przybyli do nas „Aleksiej” i „Benio”, następnie „Miszka” i Józef Małysz ps.
Marek. Reprezentowali oni kierownictwo Partii i Armii Ludowej na terenach wschodniej części
powiatu Krasnystaw oraz powiatów Zamość, Chełm i Hrubieszów.
Na wstępie zapoznaliśmy ich z celem swego przybycia, o czym byli już zresztą powiadomieni,
choć nie znali konkretnych zadań, jakie mieliśmy wykonywać. Przedstawiłem im „Andrzeja” -
Jana Kandla, przedwojennego komunistę, skoczka spadochronowego ze Związku Patriotów
Polskich, który został wyznaczony do kierowania pracą partyjną na tych terenach przez 5 okręg
PPR i powiadomiłem, że dowodzony przeze mnie oddział przybył, by rozniecić walkę
z okupantem.
Poprosiliśmy miejscowych działaczy o pełną charakterystykę panujących tu stosunków ze
szczególnym uwzględnieniem rozwoju życia konspiracyjnego różnych organizacji, postawy
społeczeństwa oraz rozmieszczenia sił okupanta i jego administracji.
Na pierwszy plan wysunęła się ponownie sprawa niesubordynowanych „griszkowców”, bez
rozwiązania której w ogóle trudno było mówić o konstruktywnej działalności wśród
społeczeństwa. Ich postępowanie podrywało autorytet organizacji. Należy również nadmienić,
że wielkim sprzymierzeńcem „griszkowców” był nadal hrabia Potocki z majątku Bończa, który z
„przywiązania” do narodów Związku Radzieckiego przysyłał „Griszce” tygodniowo 50 litrów
spirytusu gorzelnianego do wsi Olszanka w powiecie Krasnystaw. Hrabia Potocki
wszechstronnie zaangażowany był w życie konspiracyjne. Utrzymywał kontakty z
„griszkowcami”, co wcale nie przeszkadzało mu trzymać u siebie na kwaterach jako ochrony
kompanii Niemców. Wszechstronne jego zainteresowania często było trudno zrozumieć. Na
przykład trudno jest wytłumaczyć sobie fakt, że w tym czasie, kiedy przebywała u niego
kompania Niemców, równocześnie stacjonowały tam oddziały Armii Krajowej i o dziwo, nie
dochodziło do żadnych starć. Tłumaczono na zewnątrz, iż jedni o drugich nie wiedzą. Niestety,
prawda przedstawiała się inaczej. Partyzanci AL, czy radzieccy, gdy przejeżdżali w pobliżu
majątku, bywali zauważeni przez Niemców i ostrzeliwani, natomiast partyzanci AK w biały
dzień wychodzili całymi oddziałami z majątku w Bończy lub do niego powracali i byli dla
Niemców niewidoczni. Symbioza absolutnie zrozumiała, a raczej aż nadto zrozumiała dla
człowieka przeciętnie rozumującego.
Potwierdzono nam wszystko co słyszeliśmy wśród ludności o stosunkach polsko-ukraińskich,
wskazując konkretne fakty i dowody. Układ sił między poszczególnymi organizacjami
przedstawiał się następująco: duży wpływ AK, znacznie rozbudowane BCh i słaba AL.
Cokolwiek lepiej przedstawiał się stan organizacji partyjnej.
Działalność bojowa w stosunku do okupanta prowadzona była przez wszystkie organizacje
w sposób niedostateczny. Wysiłek oddziałów podziemia prolondyńskiego sprowadzał się
głównie do walki, a raczej wyniszczania wsi zamieszkałych przez Ukraińców i rodziny
mieszane.
Sił okupanta nie było zbyt wiele i nie przejawiał on specjalnej aktywności. Tylko niektóre
okolice w pow. zamojskim, gdzie osiedlono niemieckich kolonistów, stanowiły ciągłe
niebezpieczeństwo dla ludności polskiej. Koloniści często zapuszczali się do sąsiednich
wiosek polskich, prześladując, grabiąc, a nawet mordując mieszkańców.
Nasze rozmowy przeciągnęły się do późna w nocy. W rezultacie postanowiliśmy natychmiast
przystąpić do pracy i ustaliliśmy pierwsze posunięcia. I tak, następnego dnia wieczorem
mieliśmy udać się do wsi Olszanka w celu przeprowadzenia ostatecznej rozmowy z „Griszką”,
przestrzegając go, że jeśli dokona jednego jeszcze aktu rabunku w stosunku do ludności
cywilnej - zostanie rozstrzelany. Postanowiliśmy wysłać pismo do hrabiego Potockiego,
przestrzegając go pod groźbą surowej odpowiedzialności, by natychmiast zaprzestał dalszego
dostarczania spirytusu dla „griszkowców”. Ustaliliśmy też natychmiastowe rozpoczęcie akcji
uświadamiającej wśród ludności polskiej i ukraińskiej, by wykazać bezsens wzajemnego
zwalczania się. Chcieliśmy w najbliższym czasie podjąć walkę zbrojną z okupantem, jego
administracją i kolonistami, by przyczynić się do większego spopularyzowania wśród
okolicznej ludności PPR i AL.
Na tym zakończyliśmy pierwsze spotkanie z przedstawicielami kierownictwa podokręgu
nadbużańskiego.
Naszych gości zatrzymaliśmy u siebie na noc, gdyż następnego dnia mieliśmy udać się
wspólnie do wsi Olszanka na spotkanie z „griszkowcami”. Dla zaaranżowania rozmowy z nimi
do Olszanki udał się „Miszka”, który mieszkał tam na stałe.
Wieczorem wymaszerowaliśmy do odległej o kilka kilometrów Olszanki. „Miszka” zaprowadził
nas do mieszkania, gdzie oczekiwali już „griszkowcy” ze swym dowódcą. Znali oni cel naszego
przyjazdu.
„Griszka” nie czekając oficjalnego i rozsądnego rozpoczęcia rozmowy w buńczuczny sposób
zwrócił się do mnie i powiedział, że o wiele lepiej będzie dla mnie, gdy powrócę tam skąd
przyjechałem. W przeciwnym razie - groził - wyprawa może się bardzo źle skończyć.
Wykrzykiwał, że w tym terenie on jeden jest dowódcą partyzanckim i nikomu się nie
podporządkuje, więc szkoda nawet czasu by go przekonywać i umoralniać.
Mój zastępca do spraw operacyjnych „Mietia” z pochodzenia Rosjanin, były czerwonoarmista,
nie wytrzymał i w sposób ostry i stanowczy przywołał „Griszkę” do porządku. „Griszkę”
poniosło. Jak to, jemu, na jego terenie ktoś śmie zwrócić uwagę i to w dodatku Rosjanin!
Zerwał się od stołu i przyskoczył do „Mieti”. Powstrzymał go jednak potężny głos drugiego
Rosjanina z mojego oddziału, który przystawił mu lufę automatu z naciągniętym suwadłem do
piersi i w ten sposób przywiódł do opamiętania.
Burzliwa rozmowa przerywana pogróżkami „griszkowców” doprowadziła w końcu do rozejmu.
Oświadczyliśmy, że nie zależy nam na podporządkowaniu sobie ich oddziału. Mogą działać
nadal samodzielnie, pod warunkiem, że skończą raz na zawsze z wszelkiego rodzaju burdami.
W przeciwnym razie, z konieczności zlikwidujemy wszystkich.
„Griszkowcy” wystąpili do nas z dodatkowymi pretensjami. Widząc u nas automaty PPSza,
twierdzili, że automaty te są przysyłane ze Związku Radzieckiego dla nich, obywateli
radzieckich, a nasza organizacja po prostu je przywłaszcza i daje Polakom. W takim duchu nie
chcieliśmy kontynuować rozmów. „Griszka” otrzymał trzydniowy termin, by zająć jakieś
rozsądne stanowisko i przedstawić je nam. Zdecydowana postawa przedstawicieli władz
partyjnych terenu, moich partyzantów radzieckich i polskich sprawiła, że „griszkowcy” spuścili
nieco z tonu. I na zakończenie ich dowódca nawet wystąpił z prośbą. Otóż chciał zabrać do
swego oddziału radzieckie dziewczęta. Oczywiście, znając stosunki panujące wśród jego
partyzantów nie mogłem wyrazić zgody. Zresztą nie przypuszczam, by same dziewczęta
chciały opuścić mój oddział, z którym zżyły się i wiedziały, że nie grozi im wśród nas żadne
niebezpieczeństwo.
Początkowy okres naszej działalności w podokręgu nadbużańskim postawił przed nami szereg
problemów trudnych do rozwiązania i wymagających głębokiej analizy oraz opanowania.
Niektórzy z naszych partyzantów wychodzili z założenia, by „griszkowców” i hrabiego
Potockiego zlikwidować jak najszybciej, co ułatwiłoby działalność naszego oddziału. Zespół
kierowniczy oddziału poświęcał wiele czasu na rozwiązanie tych problemów. Z upoważnienia
organizacji partyjnej i wojskowej skierowałem pismo do hrabiego Potockiego, kategorycznie
zabraniając mu dalszego wysyłania spirytusu dla „griszkowców”. Pismo podpisałem już jako
dowódca oddziału partyzanckiego AL, działającego na tych terenach.
Po załatwieniu niezbędnych czynności organizacyjnych, przenieśliśmy się do wioski Wolica,
położonej na pograniczu powiatu Zamość. Z wioski tej pochodził mój oficer oświatowy Leon
Mitkiewicz. Sąsiednie wioski były już zamieszkałe przez kolonistów niemieckich,
pochodzących z terenów Rumunii, Węgier, Bułgarii i niektórych części Jugosławii.
Fakt ten utrudniał trochę swobodne poruszanie się w terenie gdyż koloniści byli uzbrojeni i to
wcale nieźle. Nie należały do rzadkości wsie, w których oprócz pistoletów i karabinów
zwykłych koloniści posiadali broń maszynową.
Kwaterując w Wolicy, obserwowaliśmy w dzień, jak w leżącej za rzeką wsi Czeszyn, poruszali
się uzbrojeni koloniści, pospolicie nazywani tu „czarnymi”. Pomyślałem, że należałoby
zachwiać nieco pewność kolonistów i jednocześnie wziąć odwet za prześladowanie ludności
polskiej.
O swoich sugestiach powiadomiłem podwładnych. Pomysł przypadł im do gustu. Prośby ze
strony ludności polskiej i tych chłopów, którzy zostali wywłaszczeni ze swych gospodarstw,
ustępując miejsca kolonistom - przyspieszyły naszą decyzję. Po zaakceptowaniu planu przez
kierownictwo partyjne przystąpiłem do przeprowadzenia wywiadu. Sprawa nie była trudna
ponieważ w wioskach oprócz kolonistów, często zamieszkiwały też rodziny ukraińskie, które
posiadały znajomych i krewnych w wioskach nieskolonizowanych. Jedni z drugimi utrzymywali
kontakty rodzinne i towarzyskie. Do przeprowadzenia wywiadu użyłem ludzi pracujących
najemnie, posiadających krewnych, czy znajomych we wsiach skolonizowanych.
Na obiekt pierwszej akcji obrałem wieś Hajowniki. Zamierzaliśmy tam dokonać rozbrojenia
kolonistów i przeprowadzić akcję zaopatrzeniową. Dane dostarczone przez nasz wywiad
pozwoliły ustalić w którym domu znajduje się broń oraz system służby wartowniczej
i ochronno-obronnej. Najcenniejszych informacji dostarczył jeden z sympatyków naszej
organizacji mający w Hajownikach swego ojca.
Z Wolicy przenieśliśmy się na kwatery do wsi Skomorochy. Stąd wieczorem, 23 marca 1944 r.
przy udziale grup wypadowych, udaliśmy się do Hajownik, które częścią sił obstawiliśmy,
natomiast drugą część podzieliliśmy na dwie grupy z zadaniem wkroczenia do wsi z obu jej
krańców równocześnie. Grupy te miały za zadanie kolejno rozbrajać napotkanych kolonistów
i przetrząsać ich zagrody. Dowódcą pierwszej grupy, posuwającej się od strony Skomorochów
byłem ja, grupę posuwającą się z przeciwległego końca wsi prowadził „Mietia”.
Akcja rozpoczęła się około godziny 21. Zastukaliśmy do okna pierwszej zagrody i natychmiast
ze środka padł strzał karabinowy. Na szczęście kula przeszyła tylko powietrze, tuż przy mej
głowie. Dla przepłoszenia śmiałka oddałem serię z automatu do wewnątrz. Zapanowała cisza.
Po chwili ponowiliśmy dobijanie do okien i drzwi. Otworzono nam, lecz sprawcy strzału nie
zdołaliśmy znaleźć. Rodzin kolonistów nie zamierzaliśmy prześladować, ale za to nie
ograniczaliśmy się w zabieraniu na rzecz oddziału i organizacji wszystkiego, co mogło nam
być potrzebne. Następne dwa czy trzy domostwa opanowaliśmy bez żadnych przeszkód.
Napotkanych Niemców rozbroiliśmy. Opuszczając ich zagrody uprzedziliśmy, by nie
wychodzili z domu aż do rana, bo zostaną rozstrzelani przez poruszających się we wsi
partyzantów.
W pewnym momencie usłyszeliśmy kilka serii i strzałów pojedynczych z drugiego końca wsi.
Przypuszczaliśmy, że strzelali nasi partyzanci, ponieważ serie pochodziły z automatów PPSza.
Później okazało się, iż rzeczywiście partyzanci działający w rejonie młyna, którzy posuwali się
w naszym kierunku, napotkali na opór kolonistów.
Moja grupa doszła już niemal do połowy wsi, gdy natrafiliśmy na silny opór stawiany
z wewnątrz domu przez jednego z kolonistów. Na każde nasze wezwanie by otworzył,
oddawał strzał z karabinu. Poleciłem moim partyzantom, by odstąpili w przeciwnym kierunku
na kilkanaście metrów, a ja i „Mundek” przystąpiliśmy do zrywania okiennic założonych od
wewnątrz i drzwi przy pomocy granatów. Wybiłem szybę i położyłem odbezpieczony granat na
parapet okienny. Granat eksplodował, lecz nie wyrządził większych szkód. Wtedy
postanowiłem położyć kilka granatów na parapet, a na nie jeden odbezpieczony. Z domu nadal
strzelano przez okno. Broniący się zmienił swe stanowisko dopiero wtedy, gdy wybuch wiązki
granatów wyrwał niemal że całą futrynę okienną. Zacząłem wrzucać granaty do środka.
Kolonista strzelał nadal gdzieś spod podłogi. Wdarliśmy się do mieszkania i po ostrzelaniu
drzwi wiodących do piwnicy, otworzyliśmy je i w otwór wrzuciliśmy aż 7 granatów. Niemiec
wciąż strzelał.
W tym czasie doszła do nas już grupa „Mieti”, która posuwała się ku nam z przeciwległego
krańca wsi. Po omówieniu dalszego działania, na umówiony sygnał ściągnąłem partyzantów
obstawiających wieś i pozwoliłem zabierać wszystko, co może przedstawiać dla nas wartość.
Dodałem, że wolno wziąć tyle furmanek, ile będzie konieczne do załadowania zdobyczy.
Przestrzegłem aby łagodnie zachowywali się w stosunku do kolonistów i ich rodzin.
Z niewielką grupą partyzantów pozostałem przy zagrodzie, w której bronił się ciągle niemiecki
kolonista, Serb z pochodzenia. Nie widząc innego wyjścia poleciłem, by nanoszono słomy
z podwórza. Słomę tę powrzucaliśmy do piwnicy i podpaliliśmy. Chcieliśmy w ten sposób
wykurzyć stamtąd ostrzeliwującego się. Nawet i ta praktyka nie zmusiła go do poddania. Miał
wspaniale urządzone podziemie z wentylacją w ogródku, o czym nie wiedzieliśmy. Dom
spłonął, a uparty Serb wyszedł w dniu następnym przez otwór w ogródku, bez żadnego
uszczerbku. Przeprowadzona przez nas akcja w Hajownikach przyniosła nam wielkie korzyści.
Zabraliśmy od kolonistów wiele świń, masę różnych artykułów żywnościowych, odzieży,
obuwia, materiałów tekstylnych i skóry. Zdobyliśmy dwa pistolety, kilka karabinów, kilka
granatów i sporo amunicji. Zdobyliśmy również trochę pieniędzy. Tym razem wszyscy
partyzanci zaopatrzyli się w zegarki.
Wieść o napadzie na Hajowniki szerokim echem odbiła się w okolicy. Na kolonistów
niemieckich padł blady strach. My byliśmy zadowoleni, w walce z kolonistami widzieliśmy
wielkie pole działalności przeciw okupantowi.
Część ze zdobytej w Hajownikach odzieży, żywności i pieniędzy rozdaliśmy wśród
biedniejszej ludności, a szczególnie pomiędzy wysiedlonych przez Niemców.
Obiektem następnej akcji miała być wieś Czeszyn. Z relacji wywiadu wynikało, iż koloniści w
Czeszynie są bardzo dobrze uzbrojeni i mają m. in. 4 rkm. Wywiad ustalił również, że u wejścia
do wsi wystawiają nocne ubezpieczenia bojowe.
Doceniając trudności nawiązałem łączność z działającym również w tym terenie oddziałem AL
Konstantego Mastalerza ps. Stary. Zaproponowałem „Staremu” udział w akcji na Czeszyn.
Wyraził zgodę. Omówiliśmy plan współdziałania. Mój oddział miał zaatakować kolonistów we
wsi, a w tym samym czasie oddział „Starego” miał wieś obstawić. Ustaliliśmy termin oraz
sygnały porozumiewawcze.
Około godziny 15 zebrałem na podwórzu w Wolicy wszystkich moich partyzantów oraz kilku
członków z garnizonów AL w Wolicy i Skomorochach. Omówiłem z nimi zadanie, w którym
główną trudnością było sforsowanie mostu na rzece przepływającej między Wolicą, a
Czeszynem. Następnie należało dokonać ataku od środka wsi. Dodałem, że obstawę stanowi
oddział „Starego”.
Nie zwlekając ruszyliśmy w kierunku Czeszyna. Wkrótce znaleźliśmy się koło mostu. By
sprawdzić, czy most nie jest broniony, wystrzeliłem rakietę oświetlając teren. Nikogo nie
zauważyliśmy, więc ruszyliśmy biegiem, by jak najszybciej przebyć niebezpieczny odcinek.
Zatrzymał nas gwałtowny i niespodziewany wybuch. Most wyleciał w powietrze. Dwóch
partyzantów poniosło śmierć, a jeden został ciężko ranny. Siła podmuchu wyrzuciła mnie na
brzeg rzeki. Niemcy, zajmujący stanowiska ogniowe na odległym około 100 m skraju wsi,
rozpoczęli strzelaninę. Rozgorzała walka trwająca do świtu. Wśród nas został jeszcze ciężko
ranny erkaemista „Żmijka”. Ciężko ranny „Grzesiek” na skutek silnej kontuzji doznanej przy
moście wkrótce zmarł. W walce tej nie odnieśliśmy zamierzonego zwycięstwa. Po naszej
stronie poległo 3 partyzantów, 1 został ciężko ranny. Po stronie niemieckiej byli również zabici
i ranni.
Był jednak efekt naszego uderzenia na Czeszyn. Koloniści niemieccy wystraszyli się tak
dalece, iż zwrócili się do swych władz w Zamościu z prośbą, by w ogóle zabrano ich
z napadanych przez partyzantów wsi. Nie chcieli pozostawać dłużej w tym terenie. Władze
niemieckie uwzględniły petycję i wszystkich kolonistów ściągnęły do Zamościa. Na
opuszczone przez nich gospodarstwa powrócili prawowici właściciele.
Okoliczna ludność dziękowała nam za możliwość powrotu wiążąc fakt ten z naszą
działalnością.
Rannego „Żmijkę” przewieźliśmy na leczenie do garnizonu we wsi Kukawka. Pozostawiliśmy
z nim sanitariuszkę Walę i „Indianina”, który zajmował się dostarczaniem lekarstw i żywności.
Poległych partyzantów uroczyście pochowaliśmy na cmentarzu koło Wolicy.
Walką z okupantem zaskarbialiśmy sobie wśród okolicznej ludności i u naszego kierownictwa
tych terenów coraz większe zaufanie i uznanie.
Ponieważ koloniści niemieccy wyjechali udałem się do Zalesia, aby spotkać kogoś
z kierownictwa i zorientować się w możliwościach przygotowania nowych akcji. W Zalesiu
zastałem „Andrzeja”, a następnego dnia przybyli również „Aleksiej” i „Marek”.
„Andrzej” rozwijał ożywioną robotę partyjną. Zaktywizowało się w ogóle całe kierownictwo.
Mówili mi o dającym się zauważyć wzmożonym rozwoju organizacyjnym PPR i AL. Prosiłem
ich o przygotowywanie danych wywiadowczych dla mojego oddziału, co umożliwi nam
sprawniejszą działalność bojową. Chętnie zgodzili się. Na razie przekazali nam informacje
o podziemnym kablu wysokiego napięcia przebiegającym po trasie Krasnystaw - Zamość.
Wskazany przez nich łącznik ze wsi Krasne zaprowadził nas na miejsce i w następnym dniu
przy pomocy materiału wybuchowego kabel został zniszczony.
Przedstawiłem kierownictwu plan następnej akcji, mianowicie: miałem dokonać napadu na
ogromne magazyny zbożowe w Grabowcu. Zboże chciałem zniszczyć lub rozdać okolicznym
chłopom. Kierownictwo opowiedziało się wyraźnie za drugim rozwiązaniem.
W końcu marca wspólnym wysiłkiem zorganizowaliśmy dużą ilość furmanek chłopskich, które
zaraz po opanowaniu przez nas magazynów podjechały pod nie i chłopi przystąpili do
zabierania zboża. Niejeden gospodarz z mieszkających w pobliżu Grabowca wracał nawet po
kilka razy w ciągu nocy. Nie pozostała w tyle i ludność Grabowca. Każdy zabierał czym i ile
mógł. W Grabowcu pozostawaliśmy przez dwie noce i jeden dzień.
Akcja ta także spopularyzowała naszą działalność wśród chłopstwa. Coraz częściej mówiono,
że partyzanci AL nie tylko walczą z Niemcami, ale chętnie niosą pomoc materialną chłopstwu.
Sympatia ku nam rosła z każdym dniem. W związku z tym i oddział szybko rozrastał się. Nie
było dnia, by nie przybył ktoś nowy. Nie dla wszystkich starczało już broni. Fakt ten wpływał
hamująco na dalszy rozwój i działalność oddziału. Zdobyć broń najłatwiej było na szosach
rozbijając niemieckie samochody. Postanowiłem więc urządzić zasadzkę koło lasu w rejonie
wsi Miączyn na szosie Hrubieszów - Zamość. Niestety, długie wyczekiwanie okazało się
bezowocne. Wtedy zdecydowałem się rozbić wartownię posterunku ochronnego przy
magazynach zbożowych na stacji kolejowej Miączyn.
Ostrożnie podeszliśmy pod samą wartownię i ostrzelaliśmy ją z bliska silnym ogniem.
Zaskoczeni Niemcy nie zdążyli nawet sięgnąć po broń. Zdobyliśmy 4 karabiny, granaty
i amunicję. Przy okazji zniszczyliśmy wszelkie techniczne urządzenia stacyjne oraz system
łączności.
Z Miączyna odjechaliśmy do wsi Siedliszcze w powiecie Chełm, gdzie zatrzymaliśmy się na
kwatery.
W dzień przybył tam około 30-osobowy oddział AK, z którym nawiązałem łączność. Z ust
dowódcy grupy dowiedziałem się, że stanowią oni jeden z pododdziałów stacjonujących od
dłuższego czasu u hrabiego Potockiego w Bończy. Na moje pytanie jak to się dzieje, że
przebywają w tym samym czasie i w tym samym majątku, gdzie kwaterują Niemcy,
odpowiedział, że Niemcy mieszkają w pałacu, natomiast ich partyzanci w zabudowaniach
podwórza. Wypytywałem dalej nie mogąc zrozumieć takiego stanu rzeczy. Odpowiedział mi
tylko, że jest żołnierzem i wykonuje rozkazy swych przełożonych nie wnikając w to, czy są one
słuszne czy nie.
Potem kolejno kwaterowaliśmy we wsi Wierzchowiny, zamieszkałej przez ludność mieszaną
i mieszane polsko-ukraińskie rodziny. Czuliśmy się wśród nich bardzo dobrze. Mieszkańcy wsi
byli w większości członkami naszej organizacji lub jej sympatykami. Sama wieś
prześladowana była przez nacjonalistów polskich i ukraińskich, nasza obecność
powstrzymywała ich napady.
Do Wierzchowin przybył łącznik z kierownictwa podokręgu nadbużańskiego i polecił bym wraz
z oddziałem przybył jak najprędzej do wsi Olszanka. Nie wiedział w jakim celu nas wzywają.
Poinformował tylko o przybyciu do Olszanki i Kukawki dużego zgrupowania radzieckich
partyzantów zza Buga.
Natychmiast ogłosiłem przygotowanie do wyjazdu i wkrótce wyruszyliśmy do Olszanki. Na
miejscu zastaliśmy radziecki oddział partyzancki pod dowództwem kpt. Wasilenki. Od
miejscowych towarzyszy dowiedziałem się, że nasze kierownictwo udało się na konferencję do
dowódcy zgrupowania stacjonującego ze swym sztabem we wsi Kukawka.
Mój zastępca „Mietia” chciał wstąpić do kierownictwa radzieckiego oddziału stacjonującego w
Olszance. Poszliśmy razem. Dowódcy oddziału nie zastaliśmy. Spotkaliśmy tam natomiast
naszych sławetnych „griszkowców”, byli mocno podchmieleni. „Griszka” na nasz widok zerwał
się i zaczął wymyślać nam, a szczególnie Rosjanom będącym w moim oddziale. Dzielnie
sekundował mu jakiś młody oficer. O mały włos nie doszło do ostrego spięcia. Postanowiłem
dłużej nie zwlekać i nie tolerować bezczelnego zachowania, więc natychmiast udałem się do
dowódcy zgrupowania. Zostałem przyjęty przez majora Armii Czerwonej w eleganckim
mundurze. Był to major Fiodorow.
Major Fiodorow długo i przyjaźnie rozmawiał z nami. Interesowało go wszystko. Szczególną
uwagą zwracał na rozmieszczenie Niemców, sytuacją polityczną i stosunek ludności do
partyzantów. Pytał także o topograficzne właściwości terenu.
W miarą możliwości staraliśmy się udzielić mu wyczerpujących informacji. Nie zapomnieliśmy
także o „griszkowcach”. Był wyraźnie oburzony i przyrzekł ostateczne rozwiązanie tej kwestii.
Dowiedzieliśmy się od niego, że zgrupowanie składa się z czterech dobrze uzbrojonych
oddziałów partyzanckich, tj. kpt. Wasilenki, kpt. Nadielina, por. Sankowa i jego. Zadaniem
zgrupowania było wzmożenie walki partyzanckiej na zachód od Bugu. W tym celu oddział mjra
Fiodorowa miał pozostać na terenach nadbużańskich, pozostałe zaś pomaszerować w lasy
janowskie.
Na rozkaz organizacji i na prośbę mjra Fiodorowa, ja ze swym oddziałem miałem udać się
z trzema oddziałami radzieckimi w lasy janowskie. Nasza obecność wśród nich była
konieczna, ponieważ oddziały radzieckie nie znały zupełnie terenu.
Przygotowywaliśmy się do wyjazdu gdy nadleciał niemiecki samolot bojowy typu Heinkel
i zaczął nas ostrzeliwać. Strzałami z broni maszynowej zmusiliśmy go do utrzymania
wysokiego pułapu, co sprawiło, że ogień jego był nieskuteczny, lecz sama obecność
nieproszonego „gościa” przyspieszyła nasz wyjazd.
Ruszyliśmy w kierunku lasów janowskich przez wieś Olszankę, Zalesie, Podwysokie,
Kalinówkę do Majdanu Sitanieckiego. Miał to być pierwszy etap naszej wędrówki. Po drodze
napotkaliśmy niemieckie ubezpieczenia bojowe. Rozporządzaliśmy dużą siłą i zgniecenie ich
nie stanowiło żadnego problemu.
Na dzienny postój zatrzymaliśmy się w Majdanie Sitanieckim. Niemcy po ustaleniu miejsca
naszego pobytu bombardowali wieś z 9 samolotów. Wycofaliśmy się do położonego nieopodal
małego lasku, gdzie zajęliśmy pozycje obronne. We wsi kilka zagród spłonęło. Niemcy
rozpoczęli natarcie na wieś i lasek. Ponieważ poruszali się po odkrytym i zaśnieżonym terenie
zadawaliśmy im dotkliwe straty, prowadząc ogień z lasu i zza zabudowań. Kilkakrotne natarcia
i szturmy niemieckie nie przyniosły żadnego rezultatu. Odpieraliśmy je przez cały dzień, a
wieczorem kontynuowaliśmy dalszy marsz, by nad ranem osiągnąć rejon szosy Krasnystaw -
Zamość koło wsi Krasne. Zdecydowaliśmy forsować ją w miejscu w którym przebiegała przez
las. Niestety, okazało się to niemożliwe, akurat tam była ona silnie obstawiona karabinami
maszynowymi, z których otworzono do nas ogień już z dalekiej odległości. Zmieniliśmy
decyzję i postanowiliśmy przejść szosę na otwartym terenie, na wysokości wsi Krasne.
Było już widno, gdy zbliżaliśmy się do szosy. W tym czasie z prawej strony wyłoniła się
kolumna samochodowa, szybko posuwająca się w naszym kierunku. Przyjęliśmy walkę,
w wyniku której zniszczyliśmy 16 czy 18 samochodów ciężarowych oraz zabiliśmy wielu
jadących nimi Niemców.
Do walki z nami rzucili następnie Niemcy lotnictwo. Nie wyrządziło nam ono jednak żadnych
strat. Za wszelką cenę usiłowaliśmy dostać się jak najszybciej do lasu w rejonie Wirkowic.
Ku naszemu zdumieniu, z lasu koło Wólki Orłowskiej wyłonił się pociąg z transportem czołgów
i artylerii. Przypuszczaliśmy, że jego ładunek skierowany ma być przeciwko nam. Pochopne
przypuszczenie wypływające ze zmęczenia i pośpiechu potwierdził fakt, że pociąg nie
dojeżdżając na naszą wysokość, zatrzymał się. Uspokoiliśmy się dopiero na widok Niemców
pośpiesznie zeskakujących z pociągu i zmykających w stronę lasu. Ze względu na pośpiech
nie zdołaliśmy zniszczyć całego transportu i aby utrudnić pościg za sobą zerwaliśmy most na
rzece Wieprz pomiędzy Tarzymiechami i Wirkowicami.
Na święta Wielkiej Nocy znaleźliśmy się w Rzeczycy.
Rozdział VI
Podczas świąt Wielkiej Nocy w Rzeczycy spotkaliśmy wielu znajomych i przyjaciół
z przebywających tam oddziałów partyzanckich. Mieliśmy sobie nawzajem wiele do
powiedzenia. Najbardziej ucieszyli się z naszego powrotu partyzanci mego dawnego oddziału,
okresowo podporządkowani „Bogdanowi”. Radowali się trochę na zapas, że powrócą do
macierzystego oddziału. Ostateczna decyzja w tej sprawie należała jednak do kierownictwa
władz okręgowych.
Po wymianie wrażeń i należytym wypoczynku wziąłem się do przygotowania sprawozdań,
które miałem przedłożyć kierownictwu. Nie zdążyłem ukończyć rozpoczętej roboty, gdy przybył
do mnie Stanisław Stachniak ps. Morwa i oznajmił, bym jak najszybciej stawił się do
spółdzielni, gdzie czekają na mnie „Ali”, „Kot”, „Grab”, „Im”, „Lis” i „Grzybowski”.
Zdawałem sobie sprawę, że niebłahy musi być powód skoro wzywa mnie całe kierownictwo
organizacji w południowej Lubelszczyźnie. Zabrałem więc ze sobą zastępcę do spraw
polityczno-wychowawczych Leona Mitkiewicza, by mógł uzupełnić składane przeze mnie
sprawozdanie. Z pozostającym na kwaterze oddziałem pozostawiłem zastępcę do spraw
operacyjnych - „Mietię”.
Wieś Rzeczyca od początków założenia organizacji pozostawała w zasięgu naszych
wpływów, a wielu jej mieszkańców zarówno mężczyzn, jak i kobiet było członkami lub
sympatykami PPR i AL. Poruszaliśmy się po niej zupełnie jawnie. Partyzanci w dzień czy
w nocy chodzili w pełnym uzbrojeniu. Dlatego też obydwaj z Leonem poszliśmy na spotkanie
w umundurowaniu i pełnym uzbrojeniu. Oprócz broni bocznej i granatów pozawieszanych na
pasie, posiadałem ręczny karabin maszynowy, a Leon automat. Przechodziliśmy obok
domostwa Bartników, gdy zatrzymała nas Bartnikowa - matka „Grześka”, który poległ w walce z
Niemcami w dniu 21 marca 1944 r. w bitwie pod Czeszynem. Bartnikowa pytała czemu nawet
podczas świąt syn nie odwiedził domu. Zrobiło nam się nieswojo i nie wiedzieliśmy jak
postąpić. Trudno było nam powiedzieć bolesną prawdę w chwili, gdy Bartnikowa najmniej
spodziewała się tragicznej wiadomości. Chciałem w jakiś sposób odsunąć przykry moment,
więc próbowałem kręcić, że jeszcze nie wszyscy powrócili znad Bugu i stąd nieobecność
„Grześka”. Twarz kobiety sposępniała, w oczach zaszkliły się łzy. Stała przez chwilę nic nie
mówiąc i uporczywie patrzyła na mnie. Byłem bezradny, nie chciałem mówić prawdy, a cóż
mogłem powiedzieć na pocieszenie? Po dłuższej chwili odezwała się: „Już wiem, na pewno
został zabity, tylko wy nie chcecie mi powiedzieć o tym”. Mimo najszczerszych chęci nie
mogłem dłużej taić prawdy. Zresztą i tak kiedyś musiała dowiedzieć się o śmierci syna.
Rozpłakała się i zaczęła prosić o opowiedzenie wszystkiego. Krótko opowiedziałem
i pożegnaliśmy zrozpaczoną kobietę. Kontynuacja tej rozmowy przekraczała moje siły.
Brnąc po rzeczyckim błocie nie rozmawialiśmy ze sobą. Myślami byliśmy przy Bartnikowej
opłakującej śmierć tak przecież młodego syna. Każdy z nas, choć niejednokrotnie był
świadkiem, utraty swych najbliższych, zawsze głęboko przeżywał podobne sytuacje.
Powiadamianie rodzin o śmierci syna, ojca, czy brata uważaliśmy za najcięższy
i najsmutniejszy obowiązek.
Przygnębienie minęło z chwilą przybycia w wyznaczone miejsce. Zadowolenie ze spotkania
odsunęło na bok poprzedni nastrój. Jednak już po przywitaniu spotkała mnie przykra
niespodzianka. „Ali”, „Kot” i „Grzybowski” stawiali mi ostre zarzuty za niesubordynację
i utrudnianie, a nawet niweczenie pracy jednolitofrontowej naszych aktywistów w pow.
Krasnystaw. Zupełnie nie mogłem pojąć o co chodzi. Korzystając z przerwy w tej
oskarżycielskiej przemowie, poprosiłem o konkretne fakty. Niemal jednocześnie
odpowiedziano mi, że wystrzelałem członków BCh i AK w Wysokiem. Zgodnie z prawdą
odpowiedziałem, że nic o tej sprawie nie wiem i absolutnie zarzuconego mi czynu nie
popełniłem. Wówczas „Ali” zakomunikował mi, że bechowcy i akowcy z pow. Krasnystaw
złożyli meldunek, w którym zarzucają mi rozstrzelanie kilku członków ich organizacji
w miasteczku Wysokie. W dalszym ciągu zaprzeczałem stawianym zarzutom. Powiedziałem
tylko, że w Wysokiem zlikwidowałem kilku granatowych policjantów, którzy usiłowali
przeszkodzić mi w wykonaniu zadania. Wszyscy obecni zamilkli i z uwagą wysłuchali mego
opowiadania. Gdy skończyłem - przeproszono mnie za niesłuszne pretensje, a nawet
pogratulowano mi dzielności. Następnie „Ali” i „Kot” zapewnili mnie, że jeśli jeszcze raz zwrócą
się do nich bechowcy lub akowcy i będą narzekać na mnie, że wystrzelałem członków ich
organizacji, to odpowiedzą, iż uczyniłem właściwie likwidując będących dotąd jeszcze na
służbie niemieckiej Polaków.
Nieporozumienie szybko zostało wyjaśnione i przeszedłem do sprawozdania. Przedstawiciele
kierownictwa z uwagą słuchali. Niektórzy robili nawet notatki. Najpierw scharakteryzowałem
sam przejazd w rejon lasów bonieckich w południowo-wschodniej części powiatu Krasnystaw.
Wtrąciłem zabawną historię jaka wydarzyła się podczas naszej wizyty w aptece w Wysokiem.
Otóż nasza radziecka felczerka Wala nie znała nazw poszczególnych lekarstw w języku
łacińskim, znała natomiast ich opakowania. Właśnie w pewnym momencie zwróciła się do
mnie wskazując na pudełko z lekarstwem od kaszlu. Ja z kolei poprosiłem o nie jako potrzebne
dla partyzantów. Aptekarz nie chciał tracić leku i oświadczył, iż według niego to pudełko nie
jest nam potrzebne, gdyż zawiera pigułki odtłuszczające. Roześmiałem się i odpowiedziałem,
że mamy w oddziale kolegę, który koniecznie musi poddać się odtłuszczającej kuracji.
Aptekarz, gdy fortel nie udał się rad nierad wręczył lekarstwo. W tym miejscu wtrącił towarzysz
„Kot”, że ów aptekarz nie zapomni mi tego do śmierci. Ja dodałem, że ja również tak zabawnej
sceny chyba nigdy nie zapomnę.
Omawiając spotkania z bechowcami zwróciłem uwagę na sprzyjające do prowadzenia rozmów
z nimi warunki i możliwości współpracy w walce z Niemcami. Przy tym zwróciłem uwagę, że
zakałą Chłostry i BCh w powiecie Krasnystaw są przede wszystkim obszarnicy, w większości
dobrze ustosunkowani z terenowym kierownictwem organizacji prolondyńskich, którzy
garnizonowe siły zbrojne BCh i Ludowej Służby Bezpieczeństwa wykorzystują często do
obrony własnych majątków. To z kolei doprowadza do starć zbrojnych między ochraniającymi
majątki a tymi, którzy zmuszeni są (dotyczy oddziałów partyzanckich AL i radzieckich)
zaopatrywać się w żywność w posiadłościach obszarniczych. Dla przykładu przytoczyłem kilka
faktów, a m. in. zajście w majątkach: Stawce, Dąbie, Wierzchowiny. Zauważyłem, iż sprawy
dotyczące ruchu ludowego bardzo zainteresowały kierownictwo.
Kiedy przeszedłem do opisu pracy naszej organizacji zarówno partyjnej jak aelowskiej na
dotychczasowych terenach działalności naszego oddziału, przerwał mi „Ali” i powiedział, że on
i „Kot” dodatkowo jeszcze będą rozmawiali ze mną na temat działalności ROCH, Chłostry,
BCh, LSB, LZK i PKB. Charakteryzując rozwój naszej organizacji na tamtejszych terenach
zwróciłem uwagę na szybki, wprost dynamiczny jej rozwój. W tym względzie na czoło wysunął
się powiat Krasnystaw, w którym masowo zaczęli bechowcy przechodzić do AL. Zdarzały się
już wtedy wypadki, że całe placówki BCh współpracowały, co więcej, przechodziły do AL.
Aktywną pracę propagandową rozwinęła Partia będąca głównym motorem nawiązywania
stosunków z innymi organizacjami oraz z ludźmi w ogóle nigdzie nie zrzeszonymi, zdążająca
do utworzenia jednolitego frontu walki z okupantem przy wykorzystaniu wszelkich sił, metod
i środków.
Niewątpliwie dużą zasługę w tym względzie miały nowo utworzone w tym terenie dwa
podokręgi PPR i AL, które rozwijały pracę partyjną i prowadziły działalność dywersyjno-
bojową.
W podokręgu wschodnim obejmującym tereny powiatów Chełm, Hrubieszów oraz wschodnie
części powiatów Krasnystaw i Zamość wydawano regionalną prasę konspiracyjną, co przede
wszystkim należy zawdzięczać sekretarzowi podokręgu PPR Janowi Kandlowi ps. Andrzej.
Kierownictwo tego podokręgu działało sprawnie, szczególnie w zakresie prowadzenia walki
zbrojnej z okupantem. Wspólnie z przekraczającymi w tym czasie Bug oddziałami radzieckiej
partyzantki przeprowadzono wiele akcji, szczególnie dywersji na liniach kolejowych.
Radzieckie oddziały partyzanckie zaopatrują tam naszą organizację w broń, amunicję, materiał
wybuchowy i granaty. Powodzenie w pracy i rozwoju organizacyjnym należy zawdzięczać
przede wszystkim takim ludziom, jak: Józef Małysz ps. Marek, Aleksy Pilipczuk ps. Aleksiej,
Michał Szewczuk-Krasowski ps. Miszka, Mikołaj Oleksa ps. Benio lub Zbyszek, Jan Kandel,
ps. Andrzej, nauczyciel Paradowski, Merdal ze wsi Czajki oraz „Kurszlawy” i dowódca oddziału
AL Konstanty Mastalerz ps. Stary.
Napomknąłem, że pobyt mego oddziału w tamtych stronach wpłynął bardzo korzystnie na
podniesienie autorytetu naszej organizacji. Poprzez swe zbrojne wystąpienia przeciwko
okupantowi zjednaliśmy sobie i organizacji wielu ludzi.
Nieco inaczej kształtowała się sytuacja w podokręgu zachodnim obejmującym większą część
pow. Krasnystaw i północno-zachodnią część powiatu Zamość. Można było tam
zaobserwować powstawanie grup wypadowych AL ściśle współpracujących z BCh a nawet z
AK.
W rejonie Piasków Szlacheckich, Chłaniowa, Huty Turobińskiej i Zakrzewa w organizacjach
BCh i AK nastąpiły tak daleko posunięte zmiany, iż większość członków tych organizacji
widocznie inklinuje ku PPR i AL i ściśle z nimi współpracuje. Ruch partyzancki jest tam na
razie w zalążku, co wynika przede wszystkim z braku uzbrojenia. Godny podkreślenia jest
natomiast fakt spotkań międzyorganizacyjnych placówek, gmin, rejonów, a nawet powiatów.
Idea współpracy PPR i AL z innymi organizacjami na terenie powiatu Krasnystaw jest
rozsądnie prowadzona przez tamtejszych aktywistów. Wreszcie omówiłem spotkanie i wspólny
marsz w lasy janowskie z radzieckimi oddziałami partyzanckimi.
Za całokształt działalności i należyte wykonanie postawionych przed nami zadań, oddział
otrzymał od kierownictwa pochwałę, a mnie zakomunikowano, iż zostanę przedstawiony do
kolejnego stopnia oficera Armii Ludowej. Kiedy z grubsza zdałem sprawozdanie, wywiązała
się swobodna dyskusja, w której poszczególni członkowie kierownictwa zadawali mi różne
pytania, na które w miarę swej znajomości rzeczy starałem się odpowiedzieć. Towarzysz „Kot”
i przybyły w trakcie spotkania Stanisław Bieniek ps. Szela pytali o poszczególne placówki
BCh, ich dowódców oraz stosunek do PPR i AL. Wymieniłem kilku członków BCh i LZK
poznanych osobiście, bądź znanych mi tylko z charakterystyki podanej przez naszych
towarzyszy m. in. Jana Gilasa ps. Mahatma komendanta powiatowego BCh na powiat
Krasnystaw, przychylnie ustosunkowanego zarówno do PPR jak i AL oraz idącego na
współdziałanie bojowe, jego pomocnika Władysława Kuryłę ps. Sawiński (obaj z gminy
Zakrzew), Bronisława Pietrykę ps. Dąb z powiatowego kierownictwa ROCH, który jakkolwiek
miał poważne uprzedzenia do PPR, to jednak w sposób radykalny stawiał zagadnienia ruchu
ludowego, prowadząc ostrą walkę z reakcyjnymi przedstawicielami Delegatury i AK. Z LZK
wymieniłem trzy aktywistki, z którymi należało utrzymywać łączność i współpracować, gdyż
rokowały duże nadzieje. Były to: wyjątkowo przychylna nam „Kuma” z Gorzkowa, oraz
nauczycielka z Antoniówki nazwiskiem Kołodziejczyk, jak również Młynarczykówna,
przewodnicząca LZK w gminie Turobin.
Towarzysz „Szela” opowiedział mi o poważnych trudnościach w pracy z bechowcami na
terenie powiatu Krasnystaw po rozbiciu przeze mnie posterunku policji granatowej i urzędu
gminnego w Wysokiem. Gdzie nie przyszedł w celu omówienia warunków współpracy z nimi
wszędzie spotykały go wyrzuty. Twierdzono, że nie może być mowy o współpracy, skoro
„Przepiórka” przyjeżdża na teren powiatu i nikomu nie meldując o planowanej akcji rozbija
posterunki i gminy likwidując przebywających tam członków i sympatyków BCh. „Szela” starał
się wyjaśniać, że w moim postępowaniu nie widzi nic złego, bo cóż to za bechowcy
i sympatycy, skoro służą okupantowi nie bacząc na krzywdy wyrządzane miejscowej ludności.
Rozmowy przeciągały się do północy. W izbie było gorąco, niemal ciemno od tytoniowego
dymu. Trzeba było przerwać dyskusję i porządnie wywietrzyć. „Im” podał myśl zorganizowania
jakiejś kolacji. Większość obecnych poparła propozycję „Ima”. Pozostał tylko problem
sfinansowania imprezy. Członkowie naszej organizacji, a nawet ci z kierownictwa na ogół nie
posiadali własnych pieniędzy, a o braniu z kasy organizacji nawet nikt nie pomyślał. Dowódcy
oddziałów byli w nieco lepszej sytuacji. Rola fundatora spadła więc na mnie. Wyszedłem do
kuchni (zebranie odbywało się w prywatnym mieszkaniu kierownika spółdzielni) poprosiłem
Momota oraz jego małżonkę, by zajęli się przygotowaniem kolacji i wręczyłem odpowiednią
sumę pieniędzy.
W oczekiwaniu na kolację rozmawialiśmy dalej. „Grzybowski”, a za nim „Ali”, „Kot” i „Grab”
przypomnieli mi o konieczności złożenia wyczerpującego sprawozdania na piśmie z mojej
działalności w terenach nadbużańskich. Na tym zakończyliśmy rozmowę o moim oddziale.
Ponieważ od miesiąca nie byłem na terenach południowo-zachodniej Lubelszczyzny więc
chciałem się dowiedzieć co nowego wydarzyło się w ich organizacji. Zapytałem obecnych
o aktualne wiadomości i natychmiast zorientowałem się, że wydarzyło się coś złego. Patrzyli
po sobie. Wreszcie „Grab” zwrócił się do „Alego” i zaproponował, by jako najdokładniej
zorientowany opowiadał. „Ali” zaczął mówić o ciosie, jaki spotkał naszą organizację.
Otóż w dniu 3 marca 1944 roku udali się na posiedzenie konspiracyjnej Wojewódzkiej Rady
Narodowej „Tyfus” (sekretarz lubelskiego obwodu PPR), sekretarz 4 okręgu PPR a zarazem
członek WRN Bolesław Kwiatek ps. Lech oraz szef sztabu 4 okręgu AL Józef Ozon ps. Kubuś.
Zakwaterowali we wsi Kaznów, powiat Lubartów i na skutek doniesienia złożonego przez
reakcjonistów zostali okrążeni przez Niemców. W bohaterskiej, lecz nierównej walce wszyscy
trzej polegli. Zabudowania, w których bronili się, spłonęły.
Istotnie przykra to była nowina. Znałem wszystkich i wiele łączyło mnie z nimi. Stanął mi przed
oczyma „Tyfus”, wyjątkowo przystojny, spokojny i dobrotliwy mężczyzna. Przykładny sekretarz
organizacji i świetny wychowawca. Z rodzimej Rzeszowszczyzny wyjechał, by uniknąć
prześladowań i znaleźć warunki egzystencji, do Francji, gdzie wstąpił do Francuskiej Partii
Komunistycznej. Gdy wybuchła wojna domowa w Hiszpanii natychmiast udał się tam, by
razem z Hiszpanami walczyć o wolność ludu.
W okresie okupacji hitlerowskiej, na zew Partii, wiosną 1942 r. powrócił do kraju, gdzie
niestrudzenie pracował aż do chwili gdy zginął z rąk Niemców, dzięki, niestety, Polakom. Jego
postawa i działalność były dla nas symbolem komunisty i prawdziwego człowieka.
Druga sylwetka - „Lech” syn prawie bezrolnego chłopa z powiatu Lubartów. Przedwojenny
„wiciowiec”. Zasłużony działacz młodzieżowego ruchu ludowego, późniejszy aktywista
partyjny. Trzeci poległy - „Kubuś” należał do nadzwyczaj odważnych i dzielnych partyzantów.
Poprzez aktywną walkę z okupantem dosłużył się wysokiego stanowiska, z pochodzenia
również syn małorolnego chłopa ze wsi Tarło (pow. lubartowski). Razem z nim walczyłem w
Tarle, Ostrowie Lubelskim, Spiczynie i lasach parczewskich. Niełatwo było pogodzić się z taką
stratą. Niejednokrotnie wracałem myślą do poległych towarzyszy.
Z rejonu lasów parczewskich były i wiadomości pomyślne. Między innymi dowiedziałem się
o akcji przeprowadzonej pod dowództwem Mieczysława Moczara - dowódcy II okręgu AL.
W akcji tej 8 Kałmuków zabito a 10 wzięto do niewoli, po czym po przesłuchaniu rozstrzelano.
Zdobyto wiele broni i amunicji. Od wziętych do niewoli zabrano wykazy okolicznych osób
przeznaczonych na rozstrzelanie. Niemcy w odwecie w następnych dniach spalili wieś Jamy.
„Mietek” chcąc przyjść z pomocą skrzywdzonej ludności Jam wysłał oddział Jana Wojtowicza
ps. Maciek do hrabiego Żółtowskiego, by zabrał wszystkie krowy i rozdał wśród mieszkańców
Jam.
O realizacji tego przedsięwzięcia opowiadał mi w terminie późniejszym Leon Marzęta ps.
Leszek. Przedstawiało się ono następująco: kiedy oddział przybył do majątku Żółtowskiego,
zakomunikowano panu hrabiemu, iż zostanie zabrane wszystko bydło. Hrabia nawet nie
oponował. Znał już od dawna zarówno „Maćka” jak i „Leszka” więc zdawał sobie sprawę, że
wszelki sprzeciw jest raczej zbędny. Razem udali się do obór. „Leszek” przywołał służbę
folwarczną i obwieścił, iż każdy z nich może wybrać sobie jedną krowę na rodzinę.
Początkowo nie wiedzieli co mają czynić. Obawiali się hrabiego. Wtedy „Leszek”
zakomunikował im, ażeby nie obawiali się hrabiego, gdyż zostanie on zobowiązany, by nie
czynił nikomu żadnych uwag i wstrętów. Co śmielsi zaczęli sobie wybierać krowy. Oczywiście
wybierali najlepsze, tym bardziej, że znali je. W pewnym momencie zwrócił się do „Leszka”
hrabia Żółtowski i poprosił go, by i jemu przydzielono jedną krowę. „Leszek” zgodził się przy
czym nadmienił, iż posiada on równe prawa ze służbą folwarczną i dlatego też może wybrać
sobie jedną krowę. Przy tej okazji partyzanci „Maćka” mieli dodatkową zabawę. Z hrabią
Żółtowskim mieli oni już poza sobą niejedno spotkanie. Do najbardziej charakterystycznych
z nich należały chociażby: użycie hrabiego Żółtowskiego jako powożącego bryczką w drodze
do wsi Rudno, gdzie w 1942 r. dowódca oddziału partyzanckiego Gwardii Ludowej Franciszek
Woliński ps. Franek zamierzał zniszczyć urząd gminny. Z chwilą, kiedy przybyli do Rudna,
przed urząd gminny, „Franek” zwrócił się do hrabiego Żółtowskiego, by ten natychmiast
przystąpił do niszczenia dokumentów i sprzętu w urzędzie gminnym. Hrabia z prośbą
zwolnienia go od tych czynności badawczo spojrzał na „Franka”. Ten - będąc zawsze
bezwzględny popatrzył niedwuznacznie na Żółtowskiego. Hrabia w mig wszystko zrozumiał.
Niszczył wszystko, co tylko trafiło mu pod ręce. Prawdopodobnie był zadowolony z siebie, gdyż
niewątpliwie myślał, iż aktywnie występuje przeciwko okupantowi hitlerowskiemu. W drodze
powrotnej dopiero zdał sobie sprawcę z tego co zrobił. Twierdził, że znają go wszyscy ludzie
w tej okolicy i że prawdopodobnie ktoś oskarży go, iż niszczył dokumentację i sprzęt
w urzędzie gminnym. „Leszek” zapewniał, że nic mu się nie stanie, a gdyby rzeczywiście
groziło mu jakieś niebezpieczeństwo ze strony Niemców, to w każdej chwili może zgłosić się
do oddziału i będzie przyjęty. Innym znów razem - po kilkakrotnym i bezskutecznym zwróceniu
uwagi by polepszyć warunki swemu pracownikowi - zabrano pracownika obsługującego trzodę
chlewną i bydło, śpiącego na pryczy w chlewie i zaprowadzono go do sypialni państwa
Żółtowskich. Polecono mu by położył się spać w małżeńskim łożu. Opierał się. „Franek”
powtórzył rozkaz groźnym tonem. Usłuchał. Rozbierał się opieszale i cały czas twierdził, iż nie
jest on godny spać w takim łożu. „Franek” wyjaśnił mu, że przynajmniej jedną noc on spędzi tu,
a w jego kojcu pan dziedzic. Podobnież hrabia Żółtowski nie wyrażał specjalnych chęci
ułożenia się w łożu świniarka, lecz przekonywająca argumentacja partyzantów zmusiła go do
tego. Mimo tych perypetii partyzanci GL i AL mile wspominali kontakty z hrabią Żółtowskim.
Nawiązując do spotkania w spółdzielni w Rzeczycy „Ali” nadmienił jeszcze o dwóch starciach
oddziału Aleksandra Szymańskiego ps. Bogdan. Jedno z nich miało miejsce na torze
kolejowym w rejonie Lipy, gdzie zlikwidowano kolejowy patrol ochronny, drugie zaś na szosie
Modliborzyce - Zaklików. Wskazał również na akcję przeprowadzoną w ostatnich dniach
w rejonie wsi Zofianka koło Janowa, gdzie oddział Ignacego Borkowskiego ps. Wicek
zlikwidował niemiecki pododdział łączności, który przybył w celu naprawy uszkodzonej przez
partyzantów linii telefonicznej. W walce tej zdobyto m. in. wspaniały lekki karabin maszynowy,
przystosowany do prowadzenia ognia do samolotów.
Spotkanie nasze dobiegło końca. Zwróciłem się do kierownictwa z prośbą o udzielenie mi
kilkudniowego urlopu, gdyż chciałem odwiedzić siostrę Basię, ukrywającą się u leśniczego
Stankiewicza w Niedźwiadzie, pow. Opole Lubelskie, członka AK. Prośbę moją spełniono.
Rozdział VII
Następnego dnia, po przekazaniu obowiązków dowódcy na czas mojego urlopu „Mieti”
wyjechałem w tereny nadwiślańskie powiatów Kraśnik i Opole Lubelskie. Razem ze mną
wybrało się kilku partyzantów, m. in.: Józef Tomala ps. Słowik, Bolesław Łata ps. Brzoza, Józef
Mitkiewicz ps. Józiek i Michał Waszczucki ps. Mołotow. Wzięliśmy ze sobą na wszelki
wypadek dwa rkm, trzy karabiny oraz broń krótką i granaty. Podczas tej podróży chcieliśmy
odwiedzić wielu naszych przyjaciół i znajomych. Jak urlop, to urlop.
Przejeżdżając przez Liśnik wstąpiliśmy do Pietrzykowej, matki naszego kolegi „Zbyszka”
z oddziału Feliksa Kozyry. Jak zwykle przyjęto nas serdecznie i oczywiście zatrzymano na
kolacji. Położenie zagrody Pietrzyków nie było dla nas najszczęśliwsze, gdyż obok
przebiegała szosa Kraśnik - Annopol. Trzeba było więc ukryć furmankę, pozasłaniać „na
głucho” okna i wystawić na zewnątrz ubezpieczenie. Dwie godziny spędzone przy rozmowie
minęły szybko i pomimo protestów gospodyni i jej sympatycznej córki - Aliny pojechaliśmy
dalej.
Na noc zatrzymaliśmy się u naszych przyjaciół - bechowców Eugeniusza i Hieronima
Malinowskich w Księżomierzy. W tej wsi było bardzo niewielu członków naszej organizacji,
mieliśmy natomiast wielu sympatyków, szczególnie wśród bechowców. W kierownictwie
miejscowego garnizonu BCh byli Eugeniusz i Hieronim Malinowscy, ściśle współpracujący
z nami. Nic więc dziwnego, że chętnie wstępowaliśmy do nich. Zawsze mieliśmy temat do
długich rozmów, wymienialiśmy również między sobą prasę konspiracyjną.
Korzystając z naszego pobytu Malinowscy zaproponowali byśmy wspólnie z ich grupą
wypadową urządzili zasadzkę gdzieś na szosie Annopol - Kraśnik. Niestety, tym razem byłem
ograniczony czasem. Spieszyłem do Niedźwiady. Poprosiłem bechowców by zamiar ten
odłożyli na późniejszy termin.
W trakcie rozmowy zorientowałem się, iż w ich organizacji zaostrza się coraz bardziej kryzys,
wypływający z akcji scalania się z AK. Nacisk wywierany na bechowców przez kierownictwo,
wyraźnie nie podobał się większości członków. W ich słowach wyczuwało się gorycz, że
niektórzy przywódcy nie reprezentują należycie radykalno-chłopskiej organizacji i chcą
zlikwidować niezależne siły zbrojne BCh. Zakładali jednak, że stanowisko takie musi ulec
zmianie.
Podczas pobytu w Księżomierzy powiększył się stan ilościowy naszej grupy. Zgłosił się do nas
Bolesław Jakubczak mieszkaniec tej wsi służący u leśniczego z prośbą o przyjęcie do
oddziału. Po zadaniu mu kilku pytań wyraziłem zgodę na propozycję zaznaczając, że nie
posiadamy zapasowej broni. Oświadczył, iż na razie może być zatrudniony jako woźnica.
Chciał koniecznie i natychmiast odejść od swego chlebodawcy, o którym powiedział kilka
przykrych słów. Nowo przybyły wybrał sobie pseudonim Kołnierz i pozostał od razu z nami.
Matkę o swojej decyzji miał powiadomić przy najbliższej okazji.
Wieczorem ruszyliśmy dalej. Mieliśmy do przebycia około 4 km więc przeszliśmy
z przyjemnością pieszo. Idąc przez Aleksandrówkę w pewnym momencie zostaliśmy wezwani
do zatrzymania się. Niewidoczni w ciemności przeciwnicy rozbiegli się i zniknęli. Na
szczęście, nie otworzyliśmy ognia, gdyż jak się później okazało była to grupa miejscowej
„kawalerki”, która poczytała nas za mieszkańców wioski i usiłowała nastraszyć. Z podobnymi
historiami stykaliśmy się już niejednokrotnie. Niestety, nie zawsze głupie żarty kończyły się tak
szczęśliwie.
Po przybyciu do Grabówki wstąpiliśmy najpierw” do Feliksa Andrysa, u którego ukrywał się
starszy lejtnant Armii Czerwonej, zbiegły z niewoli niemieckiej, ciężko ranny przez
eneszetowski oddział „Znicza”. Odwiedziliśmy go w kryjówce w stodole u Feliksa Andrysa.
Czuł się już nieźle. Rana powoli zabliźniała się. Próbował już po trosze chodzić.
Kilkumiesięczny pobyt w kryjówce, bez światła i towarzystwa znudził mu się i wyczerpał
nerwowo. Prosił, by zabrać go koniecznie do oddziału, gdyż dłuższy pobyt w tym kojcu
doprowadzi go do obłędu. Rozumiałem sytuację inteligentnego i energicznego Gruzina, lecz
decyzję swą uzależniałem od słów naszego lekarza Józefa Skawińskiego, mieszkającego po
sąsiedzku z Feliksem Andrysem. Poprosiłem gospodarza o sprowadzenie Skawińskiego.
Przybył w przeciągu kilku minut. Półszeptem przywitał się z nami i spytał o co chodzi.
Przekazałem mu życzenia lejtnanta. Pokręcił głową i orzekł, iż jest to raczej niemożliwe, gdyż
rana nie zagoiła się jeszcze i wymaga nadal starannych, codziennych zabiegów i opatrunków.
Pobyt w oddziale nie gwarantuje takiej opieki, a poza tym ciągły ruch ujemnie wpłynie na
dalszy proces zabliźniania ran. Powiedział, że ma zamiar w najbliższych dniach rozpocząć
„naukę” chodzenia lejtnanta. W naszej obecności zdjął z rany opatrunek. Naciskał różne
ścięgna i mięśnie oraz poruszał nogą. Lejtnant przy niektórych czynnościach syczał z bólu. Po
dokładnych oględzinach Skawiński orzekł, że nie ma mowy o przewiezieniu rannego do
oddziału. Na moje pytanie jak długo jeszcze może potrwać leczenie, odpowiedział, iż
przypuszczalnie około miesiąca.
Pożegnaliśmy więc lejtnanta prosząc go o cierpliwość. Przed odejściem ranny prosił, by przy
okazji odwiedził go jego kolega również Gruzin imieniem Afto, wśród nas pospolicie zwany
„Samochodem”.
W mieszkaniu u Skawińskiego nie bawiliśmy długo. Prosiliśmy tylko by podał jakie braki
odczuwa w lekarstwach i środkach opatrunkowych. Podane nazwy skrupulatnie
zanotowaliśmy i zapewniliśmy naszego niestrudzonego lekarza, że w najbliższym czasie je
otrzyma.
Noc i następny dzień spędziliśmy na kwaterze u Stanisława Antolczyka. Wśród mieszkańców
tego domu byłem bardzo lubiany. Nasze przybycie wywołało uroczyste poruszenie w całej
rodzinie. Antolczykowa i jej córka Zosia zakrzątnęły się koło kuchni. Zosia rozpaliła ogień.
Antolczykowa poszła po ukryte na strychu mięso i słoninę. Stary Antolczyk zadał tradycyjne
pytanie, co słychać nowego w świecie. Dziwiło go, gdzie tak długo przebywałem, że nie
pokazywałem się w Grabówce. Opowiedziałem mu pokrótce o naszej działalności. Antolczyk
pokiwał głową i jak zwykle zapytał: kiedy wreszcie szlag trafi ciemiężcę Hitlera i jego rządy w
Polsce? Przekazałem najnowsze wiadomości z frontu wschodniego, mówiąc o zwycięstwach
Armii Czerwonej i cofaniu się wojsk niemieckich. Te wiadomości wyraźnie przypadły do gustu
Antolczykowi i całej rodzinie.
Wieść o naszym pobycie u Antolczyków szybko rozniosła się po wsi. Pierwszy przyszedł wraz
ze Stefanem Gąsiorem sąsiad Jan Kasperek. Potem Ignacy Babiracki i co chwila wchodził ktoś
następny. Przybyli również: Mieczysław Kasperek, Władysław Żyłka, Edward Bartczak i
Franciszek Mierzwa.
W kuchni zrobiło się ciasno. Gospodarze poprosili, by przejść do pokoju. Zasiedliśmy wokół
stołu i dalej prowadzili rozmowę. Mieszkańcy Grabówki mieli już stanowczo dosyć rządów
okupanta. Z entuzjazmem opowiadali, że od pewnego czasu obserwują samoloty radzieckie
lecące w stronę Wisły zupełnie nie zaczepiane przez Niemców. Na tej podstawie opierali swe
przepowiednie rychłej klęski Niemiec.
Wieczór upłynął w przyjemnej atmosferze. Po odejściu gości gospodarz przyniósł do
mieszkania kilka snopków słomy, z której w mig partyzanci rozłożyli na podłodze posłanie.
Położyliśmy się spać. W podwórku przed wejściem do mieszkania wystawiłem posterunek
ochronny. Z obecnością tego posterunku nie mógł się pogodzić w żaden sposób pies
Antolczyka i niezmordowanie wciąż szczekał. Inne psy zachęcone przykładem przyłączyły się
do chóralnego ujadania. Swym szczekaniem zdradzały obecność obcych we wsi.
Denerwowałem się, nie mogłem zasnąć.
Stojący na warcie „Brzoza” zastukał w okno i poprosił, by wyjść na dwór. Zaniepokojeni
wyszliśmy obaj z gospodarzem. Zapytałem co się stało. Wartownik uskarżał się, że psy
utrudniają mu poruszanie się i prowadzenie obserwacji, podobnie jak ja twierdził, że mogą
ściągnąć szczekaniem kogoś niepożądanego. Gospodarz zaproponował, że zamknie swego
kundla do obory. Pies widząc pana przestał ujadać. Antolczyk zwymyślał go porządnie, po
czym spuścił łańcuch i zamknął do krów, nakazując spokój. Inne psy zaczęły powoli cichnąć.
Pozostałą część nocy przespaliśmy spokojnie. O świcie ściągnęliśmy posterunek zewnętrzny.
Po śniadaniu odwiedziłem jeszcze Janinę Kasperek, wdowę po naszym sympatyku
zamordowanym przez reakcjonistów. Była ona ekspedientką spółdzielni mieszczącej się u
Józefa Wołosa. Janina chętnie zbierała i przekazywała nam wiadomości krążące w terenie.
Potem wpadłem do Katarzyny Pomorskiej - żony mego dawnego gospodarza, który za
szerzenie propagandy komunistycznej i m. in. moją działalność jako mieszkańca jego domu
został zabrany przez Niemców i rozstrzelany w Lublinie na Majdanku. Pomorska była
w tragicznej sytuacji, od kilku lat sparaliżowana nie mogła chodzić, cały czas spędzała
w łóżku. Dzieci nie miała, po śmierci męża była niemal zupełnie bez opieki. Współczułem
bardzo tej kobiecie, lecz niewiele mogłem pomóc. Od czasu do czasu otrzymywała pomoc
materialną z organizacji, ale to przecież nie rozwiązywało problemu. Pomimo nieszczęść, jakie
ją spotkały nigdy nie robiła nam wymówek, wskazując na hitlerowców jako głównych
sprawców jej tragedii. Lubiła odwiedziny, twierdziła, że wie wtedy, że ludzie o niej pamiętają.
Ile razy byłem w Grabówce, zawsze, choć na chwilę, wstępowałem do Pomorskiej.
Korzystając z pobytu w Grabówce chciałem spotkać się z „Murzynem”. U żony jego szwagra
Posuniakowej gdzie przebywał nie zastałem go, ale dowiedziałem się od córki Posuniakowej -
Marii, naszej łączniczki, że jest gdzieś w pobliżu, ponieważ w nocy wstępował do domu
i poszukiwał czegoś w zabudowaniach.
Poszedłem więc do Michała Iskry, wiedząc, że jeśli nawet tam nie wskażą mi miejsca pobytu
„Murzyna”, to i tak dowiem się wszystkiego o sytuacji na terenie Powiśla. Miałem szczęście,
gdyż u Iskry spotkałem nie tylko „Murzyna”, lecz także wielu aktywistów i członków naszej
organizacji, m. in. Jana Bownika ps. Olcha, Grzegorza Cyrana ps. Mały Grześ, Jana Szymulę -
wszyscy ze wsi Świeciechów, Władysława Pieca ps. Reks, pełniącego obowiązki komendanta
AL w gminie Annopol, Franciszka Strzeleckiego i Mieczysława Rywkę ze wsi Sucha Wólka,
Jana Leptucha i Jana Rybickiego z Miłoszówki. Zebrali się wszyscy, by na odprawie
prowadzonej przez „Murzyna” złożyć sprawozdania z rozwoju organizacji w ich wioskach
i gminach.
Skorzystałem z okazji i przez cały czas wnikliwie przysłuchiwałem się poszczególnym
sprawozdaniom. Wszystkie świadczyły o dynamicznym rozwoju organizacji. We wszystkich
powtarzały się słowa: „dostarczcie jak najszybciej i jak najwięcej broni dla placówek i grup
wypadowych, a rozpoczniemy walkę z okupantem na taką skalę, że nie dopuścimy do
penetracji terenu przez mniejsze grupy Niemców i oczyścimy ostatecznie teren z wszelkich
placówek administracyjnych i usługowych okupanta”. Sprawozdawcy wskazali na duże
możliwości mobilizacyjne wśród miejscowej ludności. Najwięcej chętnych do wstąpienia do
oddziałów partyzanckich AL było w Świeciechowie. Ze sprawozdania wynikało, że ta
stosunkowo duża wieś jest niemal że całkowicie zorganizowana, a jej mieszkańcy
w przeważającej większości są członkami, bądź sympatykami naszej organizacji. „Murzyn”
zapewnił zwiększenie dostaw broni w związku z przesunięciem frontu wschodniego bliżej
naszych terenów co ułatwi zrzuty broni z radzieckich samolotów. Ochotników do partyzantki
polecił kierować natychmiast do każdego naszego oddziału przebywającego w pobliżu.
Po zakończeniu odprawy rozpoczęła się luźna rozmowa. Jan Szymula wypytywał mnie
o swego brata Stanisława ps. Dziadek. Odpowiedziałem, iż czuje się świetnie, jest pełen
werwy, energii i wkrótce zamierza przybyć w te tereny, więc odwiedzi rodzinę. Inni pytali
o przyczyny mojej długiej nieobecności, prosząc by opowiedzieć wszystko co nowego się
wydarzyło. Rad nierad przystąpiłem do opowiadania. Wszyscy z zebranych zapraszali mnie
wraz z oddziałem do swojej wioski. Obiecałem w najbliższej przyszłości zadośćuczynić ich
prośbom.
Powracając na kwaterę wstąpiłem jeszcze do swojej sympatii Władzi Ubermanowiczówny.
Cieszyliśmy się oboje ze spotkania po tak długim czasie. Mieliśmy sobie wiele do
powiedzenia.
Późnym wieczorem, w towarzystwie „Murzyna” opuściliśmy Grabówkę. Dość piaszczysta
odcinkami droga z Grabówki do Boisk nie pozwalała na szybką jazdę. Konie wlokły się noga
za nogą. Stukot zapadających się w wybojach lub natrafiających na wystające kamienie kół,
niósł się i odbijał echem o ściany przyległych lasów. Zaproponowałem „Murzynowi” byśmy
przeszli kawałek drogi pieszo. Idąc obok furmanki rozmawialiśmy o obecnym powiecie Opole
Lubelskie.
„Murzyn” starał się scharakteryzować mi poszczególne rejony i działających tam ludzi. Z jego
słów wynikało, iż wiele wiosek pozostaje w dużej mierze pod naszymi wpływami. Zaliczył do
nich m. in. Chruślanki Mazanowskie, Spławy, Chruślinę, Niesiołowice, Stefanówkę,
Miłoszówkę, Stasin, Pocieśle, Dębniak, Nieszawę, Kluczkowice, Wrzelowiec, Kopaninę,
Wojciechów, Piotrawin, Kamień, Elżbietę, Zgodę, Braciejowice, Ożarów.
Seria karabinu maszynowego i strzały zwykłych karabinów dobiegające z rejonu między
Sosnową Wolą a Boiskami zaniepokoiły nas, tym bardziej, że przez Boiska prowadziła nasza
trasa. Zastanawialiśmy się co to może być. W tym rejonie nie przebywał żaden nasz oddział,
krótkotrwałość strzelaniny wskazywała na to, że zaszło tam prawdopodobnie jakieś chwilowe
nieporozumienie między stronami. O pobycie Niemców w tym rejonie i to w porze nocnej nie
było mowy, gdyż był on zbyt oddalony od dróg bitych z jednej strony, z drugiej zaś strzały
z karabinu maszynowego pochodziły prawdopodobnie z rkm Browning wzór 28. Niemieckie
ckm strzelały o wiele szybciej i ciszej, a prócz tego nie było słychać strzałów z automatów,
które posiadały niemieckie jednostki operacyjne w terenie.
W celu zachowania pełnej ostrożności zdjąłem swój rkm i magazynki z furmanki. Jadący dotąd
furmanką zeszli również i maszerowali dalej pieszo. Na wozie pozostał tylko „Kołnierz”, który
powoził.
Przed Boiskami „Słowik” i „Brzoza” wysunęli się na około 50 m do przodu. Ja z pozostałymi
partyzantami maszerowałem za nimi. Pochód nasz zamykał jadący z tyłu „Kołnierz”. Przez
Boiska Stare i Boiska przeszliśmy powali i ostrożnie. Z nikim nie spotkaliśmy się, z czego
byliśmy zadowoleni.
Do Spław przyjechaliśmy nad ranem. Zakwaterowaliśmy się u jednego z bogatszych
gospodarzy. Nazwiska jego nie pamiętam, pamiętam tylko, że dom był kryty blachą a takich
w tej wiosce było niewiele. Zarówno gospodarz jak i gospodyni przyjęli nas życzliwie,
zaproponowali z własnej woli posiłek. Podziękowaliśmy, gdyż przebywając w swoich stronach,
wśród bliskich i przyjaciół nie byliśmy głodni.
W Spławach spotkaliśmy się z członkami garnizonów PPR i AL z okolicznych wiosek. Przybyło
ich wielu. Przeważała młodzież w wieku 16-22 lat. Ci ostatni wprost rwali się do walki.
Z zachwytem oglądali nasze rkm-y. Niektórzy prosili o zaopatrzenie ich w amunicję. Naboi
karabinowych daliśmy sporo, natomiast pistolety i rewolwery mieliśmy innego kalibru, więc nie
mogliśmy w tym zakresie spełnić ich prośby.
Ze stosunkami panującymi w okolicy bliżej zapoznali nas: Michał Wach ps. Mewa, Stanisław
Kosmala ps. Płaski, Józef Jarosz ps. Motyl i Stefan Płaskociński ps. Migawka. Opowiadali
o prześladowaniach naszych ludzi przez członków podziemia reakcyjnego z rejonu
Wandalina, Bobów i Urzędowa. Z wieści pomyślnych przekazali nowinę o postępującej
radykalizacji w szeregach bechowskich i chęciach poszczególnych członków na przejście do
AL.
Jadąc ze Spław do Braciejowic omal nie postrzelaliśmy się w rejonie Wandalina z grupą
wypadową BCh z Józefowa. Tylko zachowanie zimnej krwi z obydwu stron uchroniło przed
przykrym następstwem.
U Mieczysława Smagi ps. Wilk w Braciejowicach byliśmy już po północy. W tym czasie, w jego
domu przebywała również Maria Dobosz - wdowa po zamordowanym pod Borowem
Władysławie Doboszu ps. Sęp. „Wilk” na samym początku spotkania zapytał nas dokąd
podążamy i dlaczego jest nas tylko kilku. Powiedziałem, iż istotnie przybyliśmy tylko w kilku
a oddział pozostał w powiecie kraśnickim. Dodałem również, że celem naszego przybycia jest
właściwie odwiedzenie Basi i po 2-3 dniach odjeżdżamy z powrotem.
Pobytu w Braciejowicach nie zmarnowaliśmy, gdyż zaraz następnego dnia tzn. 10 kwietnia
1944 r. udaliśmy się do przystani żeglugi rzecznej na Wiśle, gdzie urządziliśmy zasadzkę na
przejeżdżający statek pasażerski. Często jeździli nim granatowi policjanci lub żandarmi
niemieccy, zajmujący się plądrowaniem statku w poszukiwaniu atrakcyjnych towarów, ukrytych
przez załogę statku lub pasażerów. Oczywiście grabili wszystko co znaleźli, pomimo, iż
pasażerowie (najczęściej handlarze nielegalni) wymyślali najrozmaitsze pomysłowe
rozwiązania. Zarówno Niemcy jak i granatowi policjanci okazywali się bardziej pomysłowi
i towar ulegał konfiskacie, a niefortunni handlarze byli wysyłani na roboty do Niemiec, jeśli nie
do obozu koncentracyjnego.
Już z daleka zauważyliśmy bielejący na Wiśle statek. Oczekiwaliśmy w niepewności, kogo na
nim spotkamy. Widocznie na statku nie było pasażerów jadących do Braciejowic, bo wyraźnie
zamierzał nie dobijać do prowizorycznej przystani. Kapitan statku widział, że na brzegu nie
oczekują pasażerowie więc kontynuował jazdę bez zatrzymania, według wytyczonej trasy.
Wybiegliśmy z pobliskiej zagrody. Statek znajdował się około 70 m od brzegu. Zacząłem
krzyczeć i przywoływać go. Na razie nie było reakcji. Oddałem serię z rkm w powietrze. Statek
skręcił ku brzegowi. Coraz więcej ludzi wychodziło na pokład, choć byli tacy, którzy schowali
się do kabin.
Do przeszukania statku zabrałem ze sobą „Brzozę” i „Słowika”. Pozostali ubezpieczali nas
leżąc na stanowiskach ogniowych na lądzie. Poprosiliśmy do siebie kapitana. Był wyraźnie
przestraszony. Zapytałem go, czy na statku przebywają jacyś Niemcy lub granatowi policjanci,
czy przewozi towary niemieckie. Stwierdził, że nie. Powiedziałem mu, by nie obawiał się
niczego, a w przyszłości, jeśli będzie zatrzymywany przez partyzantów, by natychmiast przybił
do lądu czy przystani, gdyż w przeciwnym razie może narazić się na zbędne przykrości.
Pasażerowie pilnie i z zainteresowaniem przyglądali się nam. Nie mieliśmy powodu do
dłuższego pozostawania na statku, więc zaszliśmy do kasy biletowej, w której
skonfiskowaliśmy pieniądze. Było ich sporo. Ponieważ stanowiły one własność instytucji
administrowanej przez władze niemieckie, zabraliśmy je, zostawiając pokwitowanie.
Wokół nas zebrała się liczna gromada ludzi. Wielu z nich, a szczególnie pochodzący
z większych miast po raz pierwszy zetknęło się z partyzantami. Jeden z mężczyzn, liczący
około 40 lat - warszawiak, chwalił się, iż w czasie służby wojskowej i działań wojennych w
1939 r. obsługiwał taki rkm, jaki ja posiadałem. Zaproponowałem mu wstąpienie do
partyzantki, by mógł ponownie obsługiwać znaną sobie broń. Na takie dictum warszawiak
spuścił z tonu, tłumaczył się posiadaniem żony i dwojga nieletnich dzieci, które musi
utrzymywać. Jakaś kobieta wypytywała nas o syna swego kuzyna, przebywającego gdzieś
w lasach koło Biłgoraja. Nie orientowała się zupełnie w życiu partyzanckim i przypuszczała, że
wszyscy partyzanci znają się nawzajem. Z jej słów wynikało zresztą, że ów kuzyn pozostaje
w organizacji od 1940 r., więc należało sądzić, że jeśli przebywa w partyzantce, to raczej
w oddziale AK.
Jakiś pan wyglądający na inteligenta zapytał do jakiej organizacji konspiracyjnej należymy.
Wskazałem na czerwony trójkąt na lewym rękawie płaszcza wojskowego z naszytymi białymi
nićmi literami GL - AL, co oznaczało Gwardia Ludowa Armii Ludowej. Oczywiście, podałem mu
pełne brzmienie wskazanych inicjałów. Chwilę popatrzył na mnie po czym chcąc wykazać
znajomość rzeczy zapytał czy jestem polskim oficerem sprzed 1939 r. Zaprzeczyłem, dodając
tylko, że jestem polskim oficerem Armii Ludowej (na czapce i płaszczu nosiłem gwiazdki)
a stopień oficerski otrzymałem jesienią 1943 r. Rozmówca wyjątkowo ciekawy pytał dalej,
gdzie i kiedy kończyłem podchorążówkę lub szkołę oficerską w Polsce czy w Rosji?
Wyjaśniłem mu, choć z pewnym zniecierpliwieniem, że stopień oficerski otrzymałem za
aktywną walkę z okupantem hitlerowskim. Ciekawski pan z udanym zrozumieniem skinął
głową i na tym poprzestał.
Właścicielka bufetu, otyła kobieta w fartuchu, zaprosiła nas na zakąskę. Zjedliśmy jakieś
kanapki, zakrapiając wódką i piwem. Podziękowaliśmy i skierowaliśmy się do opuszczenia
statku.
Pasażerowie i załoga zdążyli już oswoić się na tyle z nami, że prosili by jeszcze wśród nich
pozostać. Czas jednak nie pozwalał.
Zwolniony statek popłynął w kierunku Sandomierza. Znajdujący się na jego pokładzie
pasażerowie wymachiwali nam rękami i czapkami, aż statek zniknął za zakrętem.
Pełni świeżych wrażeń powróciliśmy na kwaterę do „Wilka”. Po obiedzie wyjechaliśmy do
Niedźwiady. Razem z nami odjechał „Wilk”.
Państwo Stankiewiczowie, u których przebywała Basia, jakkolwiek należeli do AK, i moją
siostrę i nas traktowali niezwykle życzliwie. Pomimo to Basia prosiła by zabrać ją do oddziału,
gdyż dość ma ustawicznej niepewności. Obiecałem spełnić jej prośbę w najbliższym terminie.
11 kwietnia, po przybyciu do Niedźwiady małej grupy wypadowej z Wrzelowca pod
dowództwem „Armaty” wspólnie zrobiliśmy zasadzkę w lesie przy szosie w pobliżu Łazisk.
Według informacji otrzymanych od Jana Nowaka ps. Orzeł, Bolesława Szafrana ps. Tarzan i
Bolesława Łyjaka ps. Bruzda mieli tamtędy przejeżdżać Kozacy służący w armii niemieckiej,
eskortujący kontyngentowe zboże.
Wyczekiwanie przedłużało się, a Kozaków jak nie widać tak nie widać. Wtem od strony Opola
ukazała się bryczka zaprzężona w dwa białe konie. Na bryczce siedziało dwóch oficerów
gestapo i powożący żołnierz. Zdecydowałem zlikwidować ich.
Leżeliśmy na pagórku leśnym, oddalonym od szosy jakieś 80 m. Kiedy hitlerowcy nadjechali
na naszą wysokość otworzyliśmy do nich silny ogień. W ciągu jednej minuty wszyscy trzej
zostali zabici. Chcieliśmy zabrać ich broń. Alarm i natychmiastowe działanie garnizonu
niemieckiego, stacjonującego w odległym o 300 m majątku Łaziska, uniemożliwiły realizację
naszych zamierzeń. Musieliśmy wycofać się jak najszybciej, by nie odcięto nam drogi odwrotu.
Na nieszczęście w trakcie wycofywania się zasłabł brat „Armaty” Franciszek Ligęza.
Wala stwierdziła zupełny brak soli w organizmie. Zaaplikowała mu konieczne pastylki, jednak
przez pewien czas musiał być w marszu podtrzymywany. Zatrzymaliśmy się na dłuższy postój
w lesie koło Niedźwiady Dużej.
Przybyłe w rejon akcji posiłki niemieckie zorganizowały wielką obławę w przyległych lasach.
Przeprowadziły ją skrupulatnie stosując system przeczesywania, polegający na posuwania się
tyralierą - w odstępach kilku lub kilkunastu metrów żołnierz od żołnierza - w głąb lasu. By
wystraszyć znajdujących się w lesie partyzantów posuwali się hałaśliwie. Często strzelali.
Udało nam się uniknąć spotkania z Niemcami. Przesunęliśmy się za majątek Głodno
i zakwaterowaliśmy w pojedynczo rozrzuconych gospodarstwach, koło wału ochronnego na
Wiśle.
Wieczorem ruszyliśmy w drogę powrotną do oddziału. Grupę wypadową pod dowództwem
„Armaty” pozostawiliśmy we Wrzelowcu. Zatrzymaliśmy się dopiero w Chruślankach
Mazanowskich. Przed opuszczeniem kwatery przybył „Motyl” i przyprowadził ochotnika do
partyzantki. Był nim syn małorolnego chłopa, mieszkaniec tej wioski - Franciszek Szumieć.
Przyjęliśmy go do oddziału, nadając mu pseudonim „Biały”. Bezpośrednim powodem takiego
wyboru był fakt, że Franciszek Szumieć miał bardzo jasne, prawie białe, blond włosy.
Po całodziennym wypoczynku ruszyliśmy dalej. Pierwszy etap podróży do majątku Mazanów
odbyliśmy pieszo. Tam poleciliśmy przygotować do wyjazdu dwie furmanki oraz
zaopatrzyliśmy się w artykuły żywnościowe. Przy okazji stwierdziliśmy, że majątek ten pod
względem możliwości dostarczania zasobów materialnych dla partyzantów, a szczególnie
artykułów żywnościowych należy uznać za bazę wyczerpaną. Z tych przyczyn, przynajmniej na
pewien okres czasu należało pozostawić go w spokoju, gdyż zagrażała mu kompletna ruina.
We wsi Grabówka Góry dołączyło do nas już na stałe kilku członków placówek AL ze wsi
Świeciechów i Grabówka. Wśród przybyłych byli i tacy, którzy przebywali już przedtem
w oddziałach partyzanckich i mieli pewne doświadczenie.
W lasy janowskie jechaliśmy grupą około dwudziestoosobową, rozmieszczoną na trzech
furmankach. Na każdej furmance znajdowała się część ludzi uzbrojonych i część bez broni.
Jak zwykle zatrzymaliśmy się w Trzydniku. Chciałem odnaleźć tam kogoś z kierownictwa
okręgowego. Wstąpiliśmy do leżącego na uboczu gospodarstwa Jana Szymańskiego. U niego
mieścił się punkt kontaktowy dla przejeżdżających oddziałów partyzanckich, dla
przybywających łączników z terenu oraz przyjeżdżających kurierów z Lublina i Warszawy.
Cała jego rodzina wciągnięta była w załatwianie różnych spraw organizacyjnych od chwili
powstania RChOB, a następnie PPR, GL i AL. Najstarszy syn - Aleksander był dowódcą
oddziału partyzanckiego, Stefan - niedawno poległ z rąk członków podziemia reakcyjnego,
Tadeusz - od dłuższego czasu pełnił funkcję komendanta 5 okręgu AL, obejmującego całą
południową Lubelszczyznę, córki - Zosia i Hania były niestrudzonymi łączniczkami PPR, GL i
AL. Dwaj synowie w wieku około 15 lat byli również wykorzystywani do łączności i kolportażu
na krótszych odległościach. Szymański z żoną pozostawali raczej na miejscu i prowadzili
gospodarstwo. Nie było dnia, by nie przebywał u nich ktoś z organizacji, lub przynajmniej nie
wstępował.
Wyjątkowo Jana Szymańskiego nie zastaliśmy w domu. Żona poinformowała nas, iż został
wezwany do Stanisława Siewierskiego. Nie tracąc czasu udaliśmy się do Siewierskiego. Po
wylegitymowaniu przez wartownika weszliśmy do mieszkania. Odbywało się tam poważne
zebranie, na którym obecne było niemal całe kierownictwo okręgu oraz wielu aktywistów
terenowych. Pozwolono nam zostać. Dowiedzieliśmy się już na wstępie o wstrząsających
zajściach, jakie miały miejsce podczas naszej kilkudniowej nieobecności. „Ali” referował, że 11
kwietnia dowódca brygady AL im. Ziemi Lubelskiej kpt. „Grzybowski” w asyście pięciu
partyzantów pojechał na uprzednio umówioną konferencję z. przedstawicielami kierownictwa
podziemia prolondyńskiego, która miała się odbyć we wsi Potok Wielki. Gdy furmanka
„Grzybowskiego” zbliżała się do miejsca spotkania, jadący na niej partyzanci zostali ostrzelani
z zasadzki silnym ogniem broni ręcznej i maszynowej. Już któryś z pierwszych strzałów ciężko
ranił „Grzybowskiego” w brzuch. Kula przeszyła go na wylot. Mimo to zeskoczył z furmanki,
zajął stanowisko ogniowe i prowadził ogień ze swego automatu do podstępnego przeciwnika.
Przeważające siły reakcjonistów zmusiły partyzantów AL do wycofania się. Współtowarzysze
walki i podwładni kpt. „Grzybowskiego” mimo trudnej sytuacji wynieśli z pola walki swego
dowódcę i szybko przewieźli do Rzeczycy. Pomimo pomocy lekarza garnizonowego
„Znachora” „Grzybowski” w kilka godzin później zmarł. Został pochowany na cmentarzu w
Rzeczycy, gdzie leżało wielu innych partyzantów GL i AL poległych w walce z okupantem
hitlerowskim lub z rąk rodzimej reakcji.
W dalszym ciągu dowiedzieliśmy się, że w dniu dzisiejszym tj. 14 kwietnia 1944 r.
eneszetowski oddział pod dowództwem Piotrowskiego z Łychowa ps. Cichy, dokonał napadu
na wieś Trzydnik, gdzie zamordował kilku rannych partyzantów AL leczących się na
kwaterach. Napastnicy znęcali się także nad gospodarzami, u których przebywali ranni.
Zaalarmowany wieścią o napadzie „Błyskawica”, z niewielką grupą pospieszył na ratunek.
Wywiązała się nierówna walka, w czasie której poległ „Błyskawica” oraz kilku jego
partyzantów. Zabitych zmasakrowano w nieludzki sposób. Pokaleczono im twarze. Głowy
porozbijano kolbami karabinów i skopano butami.
Na takie bezczeszczenie zwłok zmarłych mogli się zdobyć tylko zdeprawowani sadyści. Ofiary
spoczęły również na cmentarzu w Rzeczycy. Prócz samego „Błyskawicy” z rąk zbirów
„Cichego” w tej nierównej walce poległo kilku aelowców Polaków i Rosjan, którzy po ucieczce
z niewoli hitlerowskiej szukali oparcia i pomocy u ludności także okupowanego kraju.
Znajdowali to u życzliwych i uczciwych Polaków. Wreszcie znaleźli się w oddziałach AL, gdzie
najczęściej dzielnie walczyli „za wolność waszą i naszą”.
Suma ponurych wiadomości była zbyt wielka jak na jeden raz. Wśród obecnych zapanowało
przygnębienie. Niektórzy mieli łzy w oczach. Inni zaciskali pięści przysięgając zemstę.
„Ali” człowiek o niewzruszonych zasadach, głębokim humanitaryzmie i wielkim rozsądku
pomimo ogromu wyrządzonych nam krzywd apelował do zebranych, a przez nich do
organizacji terenowych, by nie mścić się i nie brać odwetu. By nie dać się wciągnąć
w roznieconą przez reakcję walkę bratobójczą. Twierdził, że w chwili obecnej, gdy i tak kruszą
się szeregi organizacji prolondyńskich, cechować nas musi rozsądek i godna patriotyczna
postawa. Zalecał tylko zachowanie ostrożności. Polecił aktywistom, by przestali chodzić
pojedynczo bez żadnej ochrony, a dowódcom oddziałów by nie odjeżdżali od swych
partyzantów kilkuosobowymi grupkami.
Przestrzegał mówiąc o możliwościach wzmożenia walk bratobójczych przez reakcję, która
w obliczu wciąż szybko zbliżającego się frontu wschodniego usiłuje wprowadzić zamęt
i dezorganizację przede wszystkim przez likwidację przywódców i dowódców.
Następnym punktem zebrania była sprawa organizowania 110-osobowych batalionów,
z istniejących dotąd placówek i grup wypadowych W poszczególnych gminach. Kwestia ta
mniej interesowała mnie więc poprosiłem o zwolnienie z dalszej obecności, w związku z czym
„Ali” zarządził krótką przerwę, w czasie której złożyłem pisemne sprawozdania i poprosiłem
o dalsze rozkazy. Kierownictwo w składzie: „Ali”, „Kot”, „Grab”, „Im”, „Lis”, Wacława Marek ps.
Pola oraz przedstawiciele Komendy Powiatowej AL Kraśnik w osobach Bolesława
Marcinkowskiego ps. Miś i Andrzeja Kozyry ps. Jędruś, dali mi instrukcję rozbudowy swego
oddziału, który miał stać się oddziałem szturmowym 1 brygady AL im. Ziemi Lubelskiej.
Powiedziałem, że jedyną przeszkodę w wykonaniu zadania stanowi brak broni dla
partyzantów. Wyjaśniono mi, że po przyjeździe „Cienia” z lasów parczewskich otrzymam kilka
automatów, na pozostałe musimy poczekać do otrzymania zrzutu lub zdobyć je na wrogu.
Zapytałem jeszcze kto został wyznaczony na stanowisko dowódcy brygady i na miejsce
„Błyskawicy”. Oświadczono mi, że na dowódcę brygady przewidziano „Maksyma”, natomiast
obowiązki dowódcy oddziału po „Błyskawicy” pełni „Zbyszek”, który na tym stanowisku
pozostanie.
Przygnębieni powróciliśmy do furmanek. Zastaliśmy tylko dwóch partyzantów, reszta poszła
się ogrzać w pobliskich domach. Poleciłem Władysławowi Seltenreichowi ps. Kwiatek by
przywołał wszystkich. Gdy przybyli, powiadomiliśmy ich o nieszczęściach jakie dotknęły
organizację. Okazało się, że wiedzą o wszystkim od miejscowej ludności, która oburzona była
niemal jak my na sprawców zbrodni.
Wyjechaliśmy przygnębieni. Niemal nie rozmawialiśmy zatopieni w ponurych rozważaniach.
Zbliżaliśmy się do przejazdu kolejowego. Wiedzieliśmy o tym, iż Niemcy urządzają tam od
czasu do czasu zasadzki na przechodzących lub przejeżdżających partyzantów. Należało więc
zejść z wozów, dokładnie przeszukać pobliski rejon przejazdu. Uczyniliśmy to, po czym
dopiero przejechały przez tor furmanki. Za torem polepszyła się droga. Przyspieszyliśmy jazdę.
Wkrótce przybyliśmy do wioski Osinki, gdzie zdecydowaliśmy się zatrzymać na dzienny postój.
Na kwatery zajęliśmy trzy kolejne zagrody.
W Osinkach na kwaterach, zaraz po przyjeździe zorganizowaliśmy sobie posłanie do spania.
Mimo zmęczenia trudno było zasnąć. Przewracaliśmy się z boku na bok. Myśli kłębiły się,
a przykre obrazy stawały wciąż przed oczyma. Zmęczenie jednak zwyciężyło.
Zapadłem w krótką drzemkę. Obudziła mnie rozmowa. „Kołnierz” siedział już przy stole
i rozmawiał z krzątającą się przy kuchni gospodynią. Zapytałem dlaczego już nie śpi?
Z uśmiechem odrzekł, że jest przyzwyczajony do porannego wstawania i że musiał nakarmić
dodatkowo konie, które przebyły taki szmat drogi z poważnym obciążeniem. Jego dbałość
o konie bardzo mi się podobała. Z praktyki wiedziałem, że konie używane dłuższy okres czasu
przez partyzantów wymagają specjalnej troski i wyjątkowo treściwego odżywiania. Ich pracę
trudno jest normować, a więc nie należy specjalnie ograniczać im obrokowania.
Teren w którym przebywaliśmy stwarzał warunki do bezpiecznego poruszania się zarówno
w dzień, jak i w nocy. Postanowiłem więc wyjechać w kierunku odległych o około 10 km lasów
janowskich zaraz po obiedzie. Przed wyjazdem przybył do nas doświadczony i dzielny
partyzant Mieczysław Dorsz ps. Kubek, który w boju pod Kochanami w dniu 22 października
1943 r. został poważnie ranny w szyję i przebywał dotąd na leczeniu. Przyjąłem go wyjątkowo
chętnie. Zamierzałem powierzyć mu obsługę mego rkm. Byłem przekonany o jego
zdolnościach partyzanckich i umiejętności wykorzystywania broni. Jego powrót do oddziału
przyspieszony został ostatnimi wyczynami szalejącej w terenie reakcji.
Po południu opuściliśmy Osinki. Wypoczęte i dobrze nakarmione konie biegły całą drogę do
Łysakowa kłusem. W Łysakowie zatrzymaliśmy furmanki koło młyna. Grupę partyzantów pod
dowództwem „Kubka” wysłałem do przebiegającej przed nami w odległości około 200 m szosy
Modliborzyce - Zaklików w celu uchwycenia jej i zabezpieczenia przejazdu oddziału. Marsz
grupy wysłanej w kierunku szosy obserwowałem przez okno w młynie. Gdy tylko partyzanci
zajęli stanowiska ogniowe w obu kierunkach, ruszyłem z resztą oddziału w ślad za nimi.
Niedaleko za szosą rozpościerał się ciemny las. W lesie droga byłą piaszczysta. Konie szły
powoli, ale mimo wszystko było bezpieczniej niż na szosie. Partyzanci szli przed i po obu
stronach furmanek. Do przebycia pozostało jeszcze około 10 km.
Przejeżdżając przez majątek położony w głębi lasu, pospolicie zwanym majątkiem
„Przepiórki”, zaopatrzyliśmy się w owies w snopkach dla koni oraz w słomę na posłanie
w szałasach. Niewielki ten mająteczek stanowił praktycznie rzecz biorąc bardziej własność
partyzantów niż właściciela. Ustawiczne ich wizyty spowodowały, że dziedzic zdecydował się
na opuszczenie majątku i przebywał gdzieś w mieście.
Wieczór zastał nas w rejonie Janik. W chwilę potem wjechaliśmy do Janik. Tam
dowiedzieliśmy się od Feliksa Masztaleńca, że oddział nasz biwakuje na pagórkach leśnych
obok punktu kontaktowego „Babki” Krakowskiej. Postanowiłem zatrzymać się w Janikach do
rana i nazajutrz połączyć z oddziałem. Partyzanci pokładli się w stodołach.
Rankiem, jeszcze przed śniadaniem woźnice przygotowali konie do wyjazdu. W niespełna pół
godziny przybyliśmy do oddziału. Na nasze spotkanie powychodzili wszyscy z szałasów. Obaj
moi zastępcy „Mietia” i „Leon” podeszli do mnie. „Mietia” złożył krótki raport, z którego wynikało,
iż w oddziale wszystko jest w porządku. Dodał, że do oddziału przyjął
dwudziestoośmioosobową grupę Gruzinów, uzbrojonych w 2 rkm i karabiny zwykłe, która
zbiegła w województwie kieleckim ze służby niemieckiej.
Poprosiłem „Mietię” by wydał odpowiednie zarządzenie co do rozlokowania przybyłych ze mną
ludzi. Nadmieniłem także, że nie jedliśmy jeszcze śniadania. „Mietia” zajął się tymczasem
rozmieszczeniem przybyłych partyzantów w poszczególnych szałasach oraz ulokowaniem
furmanek i koni. Przywiezionymi przez nas produktami żywnościowymi kazał zająć się
intendentowi oddziału „Gwieździe”.
W oddziale wiedziano już o śmierci dowódcy brygady kpt. „Grzybowskiego”. Panowało
przygnębienie. Znali przecież dobrze kapitana, jego odwagę, rozsądek i wyrozumiałość. Znali
go od dawna, od chwili kiedy przybył do naszej organizacji z AK. Wkrótce objął dowództwo
oddziału partyzanckiego, następnie dowództwo brygady.
Przywieziona przez nas wiadomość o tragicznej śmierci „Błyskawicy” i kilku jego partyzantów
pogłębiła ponury nastrój. Wielu partyzantów uważało, że należy położyć wreszcie kres
bezkarnej działalności oddziałów reakcyjnych poprzez bezwzględną walkę z nimi i ich
ośrodkami dyspozycyjnymi. Odzywały się głosy nawołujące do wypędzenia z terenu
wszystkich obszarników oraz przywódców reakcyjnych, spośród których większość
zaangażowana była we wrogiej nam działalności.
Rozumiałem uczucia swych podwładnych, lecz w żadnym wypadku nie mogłem przystać na
przedkładane mi propozycje. Tłumaczyłem bezsensowność odwetu, twierdząc, iż jest niedaleki
już dzień wyzwolenia terenów Polski przez Armię Radziecką, przy boku której walczą oddziały
wojska polskiego, zorganizowanego na terenie ZSRR. Bliskość naszego zwycięstwa, szybki
rozwój organizacji i aktywna działalność w walce z okupantem powodują, że reakcja chwyta
się wszelkich środków, by przeważyć szalę na swoją korzyść. Dalszą oznaką naszej siły jest
fakt, że coraz częściej bechowcy i nawet akowcy nawiązują z nami współpracę, nierzadko
przechodzą do nas.
Z trudem udało mi się uspokoić podekscytowanych partyzantów. Wrócili do zwykłych zajęć,
choć niektórzy wracali jeszcze do tego problemu, czyniąc wymówki pod adresem
przełożonych, że zbytnia tolerancja z naszej strony może być traktowana przez przeciwnika
jako objaw słabości. Do pewnego stopnia uznawałem słuszność takiego rozumowania, ale nie
mogłem zdradzić swych poglądów. Wystarczyło bym tylko nie hamował pragnień odwetowych,
a przy pierwszej okazji pobytu w terenie partyzanci pomściliby śmierć towarzyszy.
W lasach janowskich pozostawaliśmy do 19 kwietnia 1944 r. Potem wyruszyliśmy w teren,
gdyż kończyły się zapasy żywności, a poza tym stały postój nie sprzyjał aktywności
partyzantów. Niejeden narzekał już na nudę. Toteż z chwilą gdy ogłosiłem likwidację obozu
i przygotowanie do wyjazdu - zapanowała ogólna radość.
Wieczorem dobrnęliśmy do Rzeczycy. Nawiązałem łączność z „Morwą” mieszkającym tuż przy
drodze, którą przybyliśmy z lasów janowskich i poprosiłem go o wskazanie mi odpowiednich
kwater. „Morwa” zajmował się sprawami kwatermistrzowskimi w Rzeczycy i pobliskich
miejscowościach. Wiedział gdzie kogo aktualnie można skierować i umieścić. Zaproponował
bym całym oddziałem zajął kwatery w majątku w Rzeczycy.
Brnąc po gościńcu rzeczyckim w błocie powyżej kostek klęliśmy na czym świat stoi.
Dodatkową „atrakcję” wędrówki stanowiły wprost „egipskie ciemności”. Mimo, iż niektórzy
oświetlali drogę elektrycznymi latarkami, co pozwoliło ominąć największe błotne topiele,
posiadacze podartych butów, a takich było wielu, przemoczyli nogi całkowicie.
Rekompensowali to sobie rzucaniem solidnych „wiązanek”.
Dwukilometrowy odcinek drogi pokonaliśmy w czasie około godziny. Po takich niby małych,
ale dokuczliwych przeszkodach dotarliśmy do majątku.
Furmani umieścili konie w stajni. Zaobrokowali je paszą właściciela majątku i przybyli do
budynku mieszkalnego, w którym zajęliśmy kilka pokoi na kwatery. Posłania sporządziliśmy
oczywiście z rozścielonej na podłodze słomy. Nasze niesamowicie zabłocone buty stanowiły
jaskrawy kontrast z zapastowanymi i lśniącymi podłogami. Jak na komendę przystąpiliśmy do
czyszczenia obuwia, a raczej skrobania z błota. W trakcie tego zajęcia wysłałem Władysława
Loska ps. Wierzba do kuchni, celem zorganizowania kolacji. Za chwilę powrócił i oznajmił, iż
gospodarz majątku twierdzi, że dla tylu ludzi nie może przygotować posiłku, ponieważ nie byli
przygotowani na naszą wizytę. Dopuszczałem taką ewentualność, chociaż nie bardzo byłem
przekonany o prawdziwości narzekań mieszkańców. Zakładałem, że w tak dużym
gospodarstwie jest zawsze pod dostatkiem przynajmniej jaj i mleka, najwyżej mogło braknąć
dla tak licznej rzeszy chleba. Daliśmy jednak spokój tej sprawie. Przywołałem „Gwiazdę”
i zapytałem, czy jest jeszcze w stanie przygotować własnym sumptem kolację. Odpowiedział,
że posiada zaledwie kilkanaście kilogramów słoniny i nic więcej. Dałem więc „Gwieździe”
pieniądze na zakup jaj w spółdzielni (w Rzeczycy ze względu na to, że w spółdzielni mieścił
się nasz stały punkt kontaktowy nie dokonywaliśmy żadnych konfiskat) oraz poleciłem mu
wysłać kilku ludzi by przywieźli chleba ze wsi. Kierownika majątku zawiadomiłem, że kolację
przygotowaliśmy sami, natomiast w dniu następnym, ponieważ nasza obecność nie będzie już
zaskoczeniem, zapraszamy się na całodzienne wyżywienie.
Partyzanci byli zadowoleni z faktu kwaterowania razem, pod jednym dachem. Zawsze to
przyjemniej i bezpieczniej. Najbardziej kwatera podobała się „Kołnierzowi”, który od
chłopięcych lat włóczył się po służbach, a spał przeważnie w stajniach lub chlewach. Pobyt
i nocleg w pałacu był dla niego czymś zupełnie nowym, trudnym do pojęcia. Co chwila
uśmiechał się i kręcił głową. Na moje pytanie co stanowi powód jego zadowolenia,
odpowiedział szczerze, iż nigdy nie przypuszczał, że kiedyś w życiu będzie mieszkał
w pańskim domu.
Nastrój wśród partyzantów był dobry, choć głodniejsi narzekali na „Gwiazdę”, przypisując mu
ślamazarność w załatwianiu spraw. Zwróciłem im uwagę na skomplikowane trudności
w prowadzeniu intendentury partyzanckiej, chociaż sprowadzała się ona tylko i wyłącznie do
gospodarki żywnościowej.
Po pewnym czasie artykuły niezbędne do przyrządzenia kolacji były na miejscu. Wkrótce
pojawiły się na stołach talerze z jajecznicą i słoniną smażoną z cebulą oraz chleb i kawa.
Zjedliśmy z wielkim apetytem i ułożyliśmy się do spoczynku.
Rano byliśmy całkowicie wypoczęci. Korzystając z pobytu w osiedlu partyzanci golili się i myli.
Przy śniadaniu wyglądali wprost elegancko i o wiele schludniej niż poprzedniego dnia.
Żartowali mówiąc, że dziwnym trafem wczoraj na kolację w majątku nie było artykułów,
a dzisiaj od samego rana już się znalazły. Trzeba przyznać, że śniadanie było dobre. Bardziej
jeszcze zdziwił nas obfity, dwudaniowy obiad. „Kołnierz” i „Wierzba” stawiali fantastyczne
propozycje, by jak najczęściej kwaterować we dworach. Oczywiście, pomysł nie mógł być
uwzględniony z różnych obiektywnych przyczyn.
Po obiedzie odwiedził nas członek okręgowego komitetu PPR towarzysz „Leon”. Przebywał on
również w tym czasie w Rzeczycy. Gdy dowiedział się o naszym pobycie w majątku, przyszedł
by porozmawiać z partyzantami. Wszyscy starsi partyzanci znali go dobrze. Często
spotykaliśmy go w różnych okolicach. Chodził od wsi do wsi, zakładając komórki i garnizony
PPR i GL, a w późniejszym okresie AL, Rad Narodowych i Komitetów Folwarcznych. Pracę
organizacyjną znał już w okresie przedwojennym, kiedy należał do Komunistycznej Partii
Polski. Swoją działalność prowadził z prawdziwym zaangażowaniem i dlatego stale przebywał
w terenie, tylko co pewien czas kontaktował się z kierownictwem, by złożyć sprawozdanie
z pracy i otrzymać nowe dyrektywy. Zgryźliwi podśmiewali się czasem z niego twierdząc, że
przywiązanie do pracy terenowej ściśle wypływa z właściwych mu skłonności do płci pięknej.
Celowali w tych żartach „Kot”, „Im” i „Grab”.
Z wizyty „Leona” byliśmy niezmiernie zadowoleni. Zawsze chętnie witaliśmy przyjaciół
i znajomych, tym bardziej przedstawicieli kierownictwa. „Leon” przybył w porę. Przywiózł nam
najświeższą prasę konspiracyjną centralną i regionalną. Partyzanci spragnieni wiadomości
rozłapali gazety i gdzie kto mógł usadowił się z lekturą.
Przy czytaniu najwięcej komentarzy i sporów wywołała broszurka „Uczmy się walczyć” od
niedawna wydawana przez oddział wyszkolenia Dowództwa Głównego Armii Ludowej.
Niewątpliwie zawierała ona sporo pożytecznego i pouczającego materiału. Była jednak
cokolwiek przeciążona ujęciami bardzo zbliżonymi do rozwiązań armii regularnej. Wytyczne
zawarte w „Uczmy się walczyć” nie zawsze dawały się zastosować w praktycznym działaniu.
„Leon” siedział przy stole a ja odpoczywałem na kanapie i rozmawialiśmy między sobą.
W pewnym momencie „Leon” wziął do ręki leżącą przed nim na stole dwulufową rakietnicę
i zaczął manipulować. Nie śmiałem zwrócić mu uwagi, by ją odłożył. Manipulował dotąd, aż
rakietnica wypaliła. Na szczęście rakieta trafiła pod otomanę, na której odpoczywałem.
Powstało ogólne zamieszanie. Najbardziej chyba zmieszał się sam „Leon”. Nieco mniej ja,
choć wysoka temperatura płonącej rakiety w mgnieniu oka otomanę zamieniła w kłąb płomieni.
Z trudem zlokalizowaliśmy ogień i zlikwidowaliśmy go zupełnie.
W rozmowie z „Leonem” dowiedziałem się, że dzisiaj lub jutro powinien powrócić z lasów
parczewskich oddział „Cienia”. Przypuszczano, iż przywiezie on trochę broni automatycznej
i maszynowej. Liczyłem na otrzymanie przynajmniej kilku sztuk. Ta okoliczność zdecydowała o
naszym dalszym - przez dzień lub dwa - pobycie w Rzeczycy. Moi podwładni, szczególnie ci,
którzy pochodzili z Rzeczycy byli bardzo zadowoleni, gdyż mogli odwiedzić rodziny.
Pozostanie w Rzeczycy zmusiło nas do zorganizowania akcji zaopatrzeniowej. Okoliczne
majątki nie dysponowały już poważniejszymi zasobami żywnościowymi, z wyjątkiem ziarna.
Zastanawiałem się kolejno nad stanem żywności w pobliskich majątkach. Wybór padł na
majątek Olbięcin administrowany przez Niemców i ochraniany przez niemiecki garnizon.
Olbięcin partyzanci odwiedzali stosunkowo rzadko. Dlatego, że był zbyt odległy od lasów
janowskich i dlatego, że nie mogła udać się tam mała grupa partyzantów. Ponieważ oprócz
miejscowego garnizonu dodatkowe niebezpieczeństwo stanowiła przebiegająca obok szosa
Kraśnik - Annopol, poza tym odległość do powiatowego miasta Kraśnika wynosiła około 7 km.
Akcję więc należało przygotować starannie.
Z decyzją zapoznałem swych zastępców. Ustaliliśmy skład grupy. Do akcji tej wyznaczyłem 30
partyzantów uzbrojonych w 2 rkm, 2 automaty oraz karabiny zwykłe. Dowódcą całości został
„Mietia”, który już sam zajął się skompletowaniem grupy.
O zmroku grupa pod dowództwem „Mieti” wymaszerowała do akcji. Reszta oddziału pozostała
na kwaterach. Partyzanci snuli rozmaite przypuszczenia na temat przebiegu akcji w Olbięcinie.
Zastanawiali się czy uda się grupie wedrzeć do gmachu. Osobiście wierzyłem w powodzenie
akcji, licząc na doświadczenie i umiejętności swego zastępcy do spraw operacyjnych - „Mieti”.
Tego wieczoru nie opuszczałem kwatery. Cały czas byłem w pogotowiu na wypadek, gdyby w
Olbięcinie zaszło coś nieprzewidzianego. Dowódcy warty poleciłem, by rozkazał wartownikom
bezzwłoczne meldowanie o usłyszeniu strzałów w rejonie Olbięcina, odległego o 6 km.
Napięcie spadło wtedy, kiedy wyliczyliśmy, że już z pewnością znajdują się na miejscu.
Około godziny 12 jeden z wartowników zameldował, że od strony lasu „Gizówka” słychać turkot
furmanek zbliżających się w naszym kierunku. Natychmiast wysłałem pięcioosobowy patrol
pod dowództwem „Tygrysa”, by ustalił, kto zbliża się.
Wieczór upływał w napięciu i oczekiwaniu. Zaledwie kilku partyzantów drzemało. Reszta
gawędziła lub przeglądała gazety. Porównując naszą działalność z działalnością partyzantów
z innych terenów, słysząc ich rozważania wtrąciłem, że komunikaty Dowództwa Głównego AL
nie podają wszystkiego, gdyż niektóre akcje z różnych względów nie są tam zamieszczane.
Pomimo niepokoju o losy kolegów, zmęczenie brało górę. Co chwila ktoś kładł się na posłanie
i natychmiast zasypiał. Położyłem się i ja, choć nie miałem zamiaru spać. Oczekiwałem
powrotu „Mieti” lub „Tygrysa”. Na odgłos kroków natychmiast wstałem. Wszedł patrol i „Tygrys”
zameldował, że do Rzeczycy przyjechał oddział „Cienia” i rozmieścił się na kwaterach
u gospodarzy w odległości 1 km od nas. Poinformował „Cienia” o naszym pobycie w majątku
i zapowiedział jego wizytę u nas w następnym dniu rano.
Już późno po północy powróciła grupa „Mieti”. Przyprowadziła ze sobą 4 dworskie wozy,
załadowane osiemnastoma tucznikami, grochem, zbożem chlebowym i owsem. Było tego za
dużo na nasz około sześćdziesięcioosobowy oddział. Nie martwiłem się jednak dużą ilością
prowiantu. Zaopatrzenie nie tylko nam było potrzebne. Potrzebowały go i inne oddziały, którym
teraz mogliśmy przyjść z pomocą. Zastanawiałem się tylko w jaki sposób i gdzie
zmagazynować zapasy tłuszczu i mięsa.
Z relacji „Mieti” dowiedziałem się, że akcja odbyła się bez żadnych przeszkód. Stacjonujący
w pałacu Niemcy zaryglowali się od wewnątrz i obserwowali przez szpary okiennic, co dzieje
się w podwórzu. Nie próbowali nawet przeszkadzać. Partyzanci z kolei nie mieli w planie ataku
i zdobywania obwarowanego budynku. Jednym słowem akcja powiodła się.
Należało teraz zająć się przywiezionymi zasobami żywności. Do dyspozycji „Gwiazdy”
przydzieliłem dwudziestu ludzi, którzy mieli zająć się oprawianiem przywiezionych tuczników.
Zboże poleciłem odwieźć do Czarneckiego i ukryć chwilowo u niego w stodole. Furmanki
zabrane w Olbięcinie zatrzymałem dla potrzeb oddziału, gdyż zabrane w majątku Mazanów
zamierzałem odesłać.
Tej nocy mało kto spał. Co chwila wyłaniały się inne potrzeby. Praktycznie okazało się
niemożliwe, by oprawiać wszystkie świnie na kwaterach w majątku. W związku z tym część
świń rozwieziono do sąsiednich gospodarstw i tam je rozbierano. Zaistniała taka sytuacja, że
większość oddziału była porozmieszczana po dwóch lub trzech ludzi u różnych gospodarzy.
To z kolei pociągnęło za sobą konieczność wysłania patrolu ruchomego, zabezpieczającego
ich pracę.
Nad ranem przybył jeszcze do Rzeczycy dawny oddział „Błyskawicy” dowodzony obecnie
przez „Zbyszka”. Nawiązali z nami łączność i zakwaterowali w pobliżu naszego oddziału. Tego
dnia jednocześnie stacjonowały w Rzeczycy aż trzy oddziały.
Następny dzień przeszedł pod znakiem spotkań dowódców. Wieczorem odbyło się spotkanie
z przedstawicielami kierownictwa. Z rana przybył do nas w asyście kilku partyzantów „Cień”.
Wraz z nim m. in. zjawili się jego zastępcy: Władysław Gierczak ps. Róża, Tadeusz Sulowski
ps. Brzoza oraz partyzanci Zygmunt Stępień ps. Ronin, Edward Tkacz ps. Luks, Aleksander
Macuba ps. Jastrząb, obywatel czeski Karol i inni.
Z „Cieniem” od dawna zaprzyjaźniliśmy się serdecznie. Braliśmy wspólnie udział w wielu
akcjach bojowych, co najlepiej cementowało naszą przyjaźń i zaufanie. Być może, że nasza
przyjaźń była bezpośrednią przyczyną mianowania „Cienia” dowódcą nowego oddziału
sformowanego z części moich partyzantów.
„Cień” jak zwykle pełen werwy i humoru po przybyciu zapytał czy jest przynajmniej czym
uczcić nasze spotkanie. Odpowiedziałem, że żywności jest w bród, a choć czegoś
mocniejszego nie ma to przy takiej okazji znajdzie się i wódka. „Cień” na to, śmiejąc się
oświadczył: w takim razie zostajemy na śniadaniu. Siedliśmy przy dużym, dworskim stole.
Rozpocząłem rozmowę od sprawy dla mnie najważniejszej. Wprost zapytałem „Cienia” czy
przywiózł ze sobą broń. Trochę wykręcał się podżartowując, ale powiedział, iż rzeczywiście
trochę broni otrzymał od dowódcy obwodu mjr. „Mietka”. Indagowałem dalej czy przywiózł
jakąś broń do dyspozycji kierownictwa? Zaprzeczył. Mina mi zrzedła, bo moje oczekiwania
okazały się daremne. Starałem się jednak tak zachować, by nie zauważono mojego
rozczarowania.
Wśród partyzantów w rejonie lasów parczewskich miałem wielu przyjaciół i znajomych.
Interesowało mnie co u nich słychać, więc poprosiłem „Cienia” o informacje. Zaczął opowiadać
o ostatniej akcji. Otóż dwa dni temu, kiedy powracał z lasów parczewskich i przejeżdżał szosą
Lublin - Piaski Luterskie, nadjechały kolejno dwa niemieckie auta osobowe. Ostrzelano je.
W czasie walki zostało zabitych 4 hitlerowców, a auta spalono. Zdobyto 1 automat MP-i,
karabiny i pistolety. Wśród zabitych było trzech oficerów hitlerowskich.
Mówiąc o sytuacji w lasach parczewskich opowiadał, że w ostatnim czasie w tamte tereny
napływają zza Bugu liczne oddziały partyzanckie zarówno polskie jak i radzieckie, bardzo
dobrze uzbrojone w broń automatyczną, posiadające poważne zapasy materiałów
wybuchowych, co umożliwia większą aktywność partyzantów przy dywersji kolejowej.
Oddziały te utrzymują bezpośrednią łączność radiową z ośrodkami dyspozycyjnymi na
terytorium Związku Radzieckiego. M. in. wymienił dwie polskie brygady, a mianowicie: brygadę
im. Wandy Wasilewskiej pod dowództwem kpt. Stanisława Szelesta, brygadę ze zgrupowania
„Jeszcze Polska nie zginęła” pod dowództwem mjr. Wincentego Roszkowskiego oraz oddziały
radzieckiej partyzantki, takie jak: zgrupowanie płk. Iwana Banowa ps. Czarny, oddział pod
dowództwem płk. Mikołaja Prokopiuka i oddział pod dowództwem kpt. Włodzimierza Czepigi.
Oddziały te nawiązały łączność z dowództwem II obwodu AL i ściśle z nim współpracują,
pomagając partyzantom AL w zaopatrzeniu się w broń i materiały wybuchowe. Ta sytuacja
wpłynęła na spotęgowanie walki z okupantem. Największe rezultaty widać w zakresie
utrudniania Niemcom transportów kolejowych. Grupy dywersyjne, zarówno polskie, jak
i radzieckie, a najczęściej mieszane, dzień w dzień, noc w noc wykolejały pociągi hitlerowskie
na przebiegających przez północną Lubelszczyznę liniach kolejowych, zadając okupantowi
w ten sposób dotkliwe straty.
Z zasługujących na uwagę wymienił akcję przeprowadzoną przez dwie kompanie AL, pod
ogólnym dowództwem por. Jana Litko ps. Janek, na osobowy niemiecki pociąg wojskowy, na
odcinku kolejowym, pomiędzy stacjami Uhruskiem a Sobiborem. Pociąg wysadzono
w momencie, gdy wjeżdżał na most kolejowy. Lokomotywa została zniszczona, a wagony
stoczyły się z nasypu. Było wielu zabitych i rannych. Mówił też o akcji przeprowadzonej 16
kwietnia wieczorem przez pluton AL pod dowództwem sierżanta Ludwika Borowskiego ps.
Ludwik. Pluton udał się do Parczewa opanował miasto, spalił wszelką dokumentację
w magistracie, zlikwidował trzech konfidentów, przeprowadził akcję zaopatrzeniową i ostrzelał
siedzibę hitlerowskiego plutonu żandarmerii zmotoryzowanej, po czym wycofał się w lasy
parczewskie.
Wymieniając naszych wspólnych znajomych „Cień” opowiadał, że wielu z nich jest już
oficerami, dowódcami oddziałów lub pododdziałów. Wymienił takich jak: Franciszka
Wolińskiego ps. Franek, Jana Wojtowicza, Jana Litko, Mikołaja Melucha, Stanisława Gajusia,
Józefa Gruszczyka, Leona Marzętę ps. Leszek i Bolesława Drabika ps. Bimberek. Słuchaliśmy
z wielką przyjemnością słów „Cienia”. Byliśmy zadowoleni, że nasi współtowarzysze walki na
północnej Lubelszczyźnie mogą się pochwalić sukcesami. W imieniu partyzantów naszego
oddziału podziękowałem „Cieniowi” za interesujące nowiny.
Aby uczcić spotkanie zorganizowałem małą uroczystość, na którą oprócz „Cienia” i przybyłych
z nim partyzantów zaprosiłem również „Zbyszka” i kilku towarzyszy z jego oddziału, m. in.
Ryszarda Płowasia ps. Mały Rysiek, Krzysztofa Mroza ps. Krzysiek, Jana Dorsza ps. Jędruś,
Wacława Dudę ps. Wacek i Józefa Chajna ps. Orzeł.
Przy zastawionym stole rozmawialiśmy dalej. Doszliśmy wtedy do porozumienia, że przez
pewien czas będziemy pozostawali w terenie razem. Konieczność ta wynikała z faktu
koncentracji oddziałów podziemia prolondyńskiego, kręcących się w tym terenie. Ustaliliśmy,
że nocą przesuniemy się w rejon lasów gościeradowskich i stamtąd wyślemy dwie silne grupy
celem urządzenia zasadzki na samochody. Planowaliśmy urządzić jedną zasadzkę w lesie
„Gizówka” przy szosie Kraśnik - Janów. Drugą zaś także w lesie koło Wymysłowa, przy szosie
Kraśnik - Annopol.
Przed wieczorem przybył do mnie „Im” i zakomunikował o odprawie wyznaczonej na wieczór
w spółdzielni. Prosił bym powiadomił o niej „Cienia” i „Zbyszka”. Natychmiast wysłałem do nich
łączników.
W trakcie rozmowy z „Imem” dowiedziałem się, że pełnione przez niego obowiązki sekretarza 5
okręgu PPu przejęła „Pola”, a on sam od niedawna pracuje na stanowisku szefa wywiadu II
obwodu AL. Zapytałem „Ima” o przyczynę tych zmian. Odpowiedział, że stanowisko to od
pewnego czasu nie było obsadzone. Funkcję tę pełnił uprzednio Kazimierz Sidor ps. Kruk.
Z chwilą gdy został wybrany przewodniczącym konspiracyjnej Lubelskiej Wojewódzkiej Rady
Narodowej z konieczności osłabła praca na odcinku wywiadowczym. Po odejściu Sidora za
Bug i odlocie do Moskwy w składzie delegacji Krajowej Rady Narodowej, działalność wywiadu
na szczeblu obwodu nie była zupełnie koordynowana. Dlatego obwodowy komitet Partii
i obwodowe dowództwo AL powołało jego na to stanowisko. Przy okazji „Im” polecił mi
zbieranie wszelkich informacji o lotnisku niemieckim w Mokrem. Chciał znać ilość i typy
znajdujących się tam samolotów, ich rozmieszczenie w dzień i w nocy, ilość personelu obsługi,
garnizonu ochronnego, system ubezpieczeń i drogi dojścia. Zorientowałem się - o czym
zresztą powiedział mi „Im” później - w przygotowaniu przez kierownictwo uderzenia, mającego
na celu likwidację znajdującego się tam garnizonu niemieckiego i sprzętu.
Przed wyjazdem z majątku w Rzeczycy, przekazałem część artykułów żywnościowych
oddziałom „Zbyszka” i „Cienia”. O zmroku, zgodnie z poleceniem ruszyliśmy w kierunku
spółdzielni. Oddział zatrzymałem obok kościoła. Wkrótce za nami przybyły tam również
oddziały „Cienia” i „Zbyszka”. Zarządziliśmy krótki postój.
„Cień”, „Zbyszek” i ja udaliśmy się do pobliskiej spółdzielni. Zastaliśmy tam kilku członków
kierownictwa. Inni przybyli nieco później. Kiedy byliśmy już w komplecie, rozpoczęła się
odprawa, na której kierownictwo zażądało od dowódców oddziałów złożenia krótkich
sprawozdań za ostatni okres działalności. Złożyliśmy je w telegraficznym skrócie.
Szef sztabu obwodu, pełniący zarazem obowiązki zastępcy dowódcy obwodu mjr „Grab” - po
zorientowaniu się w stanie osobowym i uzbrojeniu oddziałów - wydał polecenie „Cieniowi”, by
przekazał mi część automatów. „Cień” nie był zachwycony rozkazem. Przyrzekł jednak, że
otrzymam sześć automatów po powrocie do oddziału.
Ze spółdzielni wszyscy razem poszliśmy do oddziałów. Kierownictwo chciało dokonać
częściowego przeglądu oddziałów i jednocześnie być obecne przy przekazywaniu broni.
Tego wieczoru otrzymałem od „Cienia” 3 radzieckie automaty PPSza oraz 3 niemieckie,
a wśród nich: 1 empi, 1 Schmeiser i 1 Bergman. Do automatów radzieckich dostałem 2000
sztuk amunicji, gorzej natomiast przedstawiała się sytuacja z amunicją do niemieckich
automatów, gdyż nawet nie wszystkie zapasowe magazynki były zapełnione. Niemieckie
automaty miały kaliber 9 mm i potrzebna do nich amunicja pasowała także do takich pistoletów
jak: Vis, Parabellum, P-38 (pospolicie nazywany Walter dziewiątka) i belgijski 9 mm
piętnastostrzałowy. Fakt ten powodował, że odczuwaliśmy stały brak amunicji.
Otrzymane automaty natychmiast porozdzielałem. Dla siebie zatrzymałem empi, a swój rkm
przekazałem „Kubkowi”. „Leonowi” przydzieliłem Schmeisera, a „Józkowi” Bergmana.
W automaty PPSza uzbroiłem Siergieja - Rosjanina zbiegłego z niewoli hitlerowskiej,
„Tygrysa” i „Wierzbę”. Karabiny zwolnione przez nich zostały przydzielone partyzantom nie
posiadającym dotąd broni.
Rozdział VIII
Deszcz skrócił przegląd oddziałów. Odjechaliśmy przez Trzydnik do wsi Marynopole, gdzie
zatrzymaliśmy się na kwatery, zajmując je kolejno oddziałami. Pierwszy od strony lasu
rozmieścił się mój oddział, następnie „Cienia” i w końcu „Zbyszka”. Zdecydowaliśmy się na
zajęcie kwater we wsi przede wszystkim dlatego, że ludzie byli przemoczeni do suchej nitki.
Już wcześniej wiedzieliśmy, że gdzieś w lasach gościeradowskich przebywają trzy oddziały
reakcyjnego podziemia. Były to oddziały „Znicza”, „Cichego” i „Orła”. W Marynopolu od
członków placówki AL uzyskaliśmy dodatkowe informacje, świadczące, że owe oddziały w sile
ponad dwustu ludzi biwakują w odległości około 1 km.
Wiadomość ta przyczyniła się do zaostrzenia naszej czujności. Uzgodniliśmy, iż przed każdą
kwaterą musi stać wartownik (dotąd tego nigdy nie robiliśmy). Zastosowaliśmy następujący
system: przy jednej zagrodzie będzie wystawiony posterunek z frontu, przy następnej od tyłu,
za stodołą i tak na przemian. Oczywiście, rozwiązanie to pociągało za sobą konieczność
wyznaczania dużej ilości ludzi do pełnienia służby wartowniczej. Znając z przykrych
doświadczeń niecne posunięcia reakcjonistów, woleliśmy jednak - na wszelki wypadek -
dobrze ubezpieczyć odpoczywających partyzantów. Dla służby wartowniczej przydzieliliśmy
wyjątkowo dużo broni automatycznej.
Zbudziła nas gwałtowna strzelanina broni ręcznej i maszynowej. Ogień wzmagał się z każdą
chwilą. W pośpiechu chwytaliśmy za broń i wybiegliśmy na dwór. Strzelano zewsząd. Trudno
było zorientować się w sytuacji i ocenić gdzie swoi, a gdzie przeciwnik. Wybiegłem przed
bramę i zacząłem ostrzeliwać seriami z automatu otwartą przestrzeń poza drogą, na której
błyskały płomienie z luf.
W tym czasie większość partyzantów była już na podwórkach i zdezorientowani w ciemności
zajęli stanowiska ogniowe w przeciwnych kierunkach na zewnątrz wsi. Ogień wciąż wzmagał
się, gdyż do walki włączało się coraz więcej automatów i karabinów maszynowych naszych
partyzantów.
Zaczęło świtać. Widziałem już na drodze poruszające się sylwetki. W pewnym momencie
zaciął mi się automat. Próbowałem usunąć defekt. Niestety. Automat błyskawicznie
przewiesiłem przez plecy i wyjąłem z futerału Parabellum. Ten krótki moment sprawił, że
znalazłem się wśród nacierających z okrzykiem przeciwników. Zorientowałem się, że nie byli
to Niemcy. Korzystając z bezpośredniej styczności zastrzeliłem 7 napastników. Zajęci walką
zauważyli moją obecność, gdy usiłowałem wydrzeć im rkm, który zabrali ciężko rannemu
„Kubkowi” leżącemu w przydrożnym rowie. Wtedy jeden z nich strzelił do mnie z karabinu.
Impet sprawił, że przewróciłem się i stoczyłem do rowu. Krzyknąłem tylko, że jestem ranny. Na
chwilę straciłem przytomność, gdy otworzyłem oczy była już przy mnie Wala. Szybko rozpięła
mi płaszcz. Zapytałem co się stało, zatrwożona spytała gdzie odczuwam ból. Zacząłem powoli
poruszać rękami, potem nogami. Wciągnąłem głębiej powietrze, nie czułem żadnego bólu.
Spróbowałem podnieść się na kolana. Poczułem pieczenie w górnej części prawego biodra.
Chwyciłem się ręką za to miejsce. Wala poleciła mi natychmiast położyć się z powrotem
w rowie, by mogła obejrzeć bolące miejsce. Nie usłuchałem jej. Absorbowała mnie nadal
trwająca walka. Ogień nieco osłabł i można już było zorientować się, że przeciwnika odparto.
Za wszelką cenę pragnąłem jak najszybciej włączyć się do walki. Z pewnym wysiłkiem udało
mi się prawie normalnie powstać. Wala krzyknęła na widok zerwanego po prawej stronie
kawałka płaszcza, munduru, a nawet bielizny. W bolącym miejscu odzież była zupełnie
postrzępiona. Ciało zostało jednak zaledwie sparzone i osmolone. Pocisk wymierzony we
mnie trafił na 120 sztuk amunicji 9 mm, znajdującej się w bocznej kieszeni munduru. To
prawdopodobnie uchroniło mnie od ciężkiej rany, a może i śmierci.
Wala widząc mnie całego i przynajmniej na razie nie potrzebującego pomocy, zajęła się
leżącym o kilka metrów dalej wijącym się w bólach „Kubkiem”. Ja udałem się wzdłuż rowu
przydrożnego w kierunku lasu. Inicjatywa była już w pełni w naszych rękach. Partyzanci tu
i ówdzie prowadzili jeszcze walki oczyszczające. Przeszedłem zaledwie kilkadziesiąt metrów
i natknąłem się na rzadko spotykaną scenę. Dowódca oddziału AL „Zbyszek” zmagał się
z dowódcą oddziału AK „Orłem”. Obaj byli dobrze zbudowani i żaden z nich nie mógł uzyskać
przewagi. Nie wiadomo skąd podbiegł do nich „Luks”, widząc niebezpieczną sytuację strzelił
z automatu do „Orła”. „Orzeł” śmiertelnie raniony upadł na ziemię. W tym samym czasie została
śmiertelnie postrzelona z ciężkiego karabinu maszynowego przeciwnika, partyzantka
z oddziału „Cienia” - „Ania” - obywatelka radziecka, zbiegła z niewoli hitlerowskiej.
Skutki tej nierozsądnej, narzuconej nam siłą walki, którą stoczyliśmy we własnej obronie były
ponure. Po naszej stronie poległo 9 osób, z mojego oddziału 7 partyzantów: Leon Mitkiewicz
ps. Leon - mój zastępca do spraw oświatowych (wtedy nazywano tak zastępcę do spraw
politycznych), „Mietia” - zastępca do spraw operacyjnych, obywatel radziecki zbiegły z niewoli
niemieckiej, Henryk Banach ps. Twardowski, Michał Waszczuk ps. Mołotow, Julian Korda,
Lasek i Rosjanin o nieustalonym nazwisku. Ponadto dwóch moich partyzantów zostało ciężko
rannych. „Kubek”, który otrzymał postrzał w biodro, został kaleką na całe życie, „Józiek” trafiony
z tyłu w płuco. Zginął także jeden partyzant „Zbyszka”.
Z prawdziwym smutkiem muszę stwierdzić, iż przez cały okres okupacji hitlerowskiej oddział
dowodzony przeze mnie nie poniósł tak dotkliwych strat, jak w bitwie we wsi Marynopole.
Polegli wtedy obaj moi zastępcy i kilku dzielnych partyzantów. Ja sam zostałem wytrącony na
pewien czas z szeregów, gdyż jak się później okazało, prócz częściowego poparzenia boku,
drasnął mnie inny pocisk w paznokieć, żłobiąc niewielką bruzdę. To zdawałoby się głupstwo
przysporzyło mi potem sporo kłopotów.
Po walce w Marynopolu wyglądałem jak przysłowiowy obraz nędzy i rozpaczy. Mundur
postrzępiony i przestrzelony w kilku miejscach. Automat bardzo poważnie uszkodzony, bo
przestrzelony w trzech miejscach. Istniało małe prawdopodobieństwo doprowadzenia go do
stanu używalności. Każdy kto spojrzał na mnie, dziwił się niezmiernie jakim cudem żyję.
Bezpośrednią przyczyną wielkich strat poniesionych przez mój oddział, był fakt, że jeden
z mieszkańców wsi Marynopole, sympatyk reakcyjnego podziemia, pod osłoną ciemności
wyrwał się ze wsi i doniósł stacjonującym o 1 km oddziałom o naszym pobycie oraz
o rozmieszczeniu oddziałów na kwaterach. Zdradził również miejsce pobytu dowództwa mego
oddziału.
Przeciwnik zdawał sobie sprawę, iż od sparaliżowania mojego oddziału zależne jest
w poważnej mierze powodzenie w napadzie. Wychodząc z takich przesłanek kierunek
głównego uderzenia skierował na mój oddział, a szczególnie na zagrodę, w której kwaterowało
dowództwo.
Odparcie przeciwnika i zadanie mu dotkliwych strat zawdzięczać można jedynie opanowaniu,
odwadze i poświęceniu naszych partyzantów, jak również rozsądnemu działaniu dowódców.
Od wziętych do niewoli dowiedzieliśmy się dokładnie, jakie jednostki przeciwnika brały udział
w napadzie. Otóż do wymienionych uprzednio trzech oddziałów, dołączyły również grupy
garnizonowe z Zakrzówka, Łychowa i Potoka. Ogółem ponad 200 ludzi. Trzeba zaznaczyć, że
grupy garnizonowe nie były w pełni uzbrojone. Obiecano im broń zdobytą na rozbitych
i zlikwidowanych komunistach (tak określano oddziały AL).
Przewidywania dowódców reakcyjnych zawiodły. Praktyka wykazała coś wręcz innego.
Zamiast powodzenia w walce otrzymali niesamowite lanie. Stracili kilkudziesięciu ludzi.
W samej tylko wsi i na jej przedpolu zostało zabitych 46 napastników, w tym dowódca oddziału
„Orzeł”. Dalszych strat w zabitych i rannych nie ustaliliśmy. Straty w broni po obu stronach
przedstawiały się następująco: my utraciliśmy 1 rkm Browning zabrany od ciężko rannego
„Kubka”, automat Schmeiser zabrany od poległego „Leona”, automat PPSza, zabrany od
poległego „Mieti”, 4 karabiny i 3 pistolety. Strona przeciwna utraciła natomiast 1 rkm Browning,
1 automat PPSza, 4 pistolety i ponad 40 karabinów zwykłych. Naszą przewagę tłumaczyć
należy przede wszystkim większym przygotowaniem i hartem bojowym. Poza tym
posiadaliśmy dużą ilość broni automatycznej, wyjątkowo skutecznej w walkach prowadzonych
na bliskie odległości.
Po całkowitym wyparciu przeciwnika ze wsi i zmuszeniu go do wycofania się do lasu,
przerwaliśmy ogień. Wtedy właściwie zorientowaliśmy się w naszych stratach. Prócz zabitych
i rannych zaginęło dwóch partyzantów z mojego oddziału, mianowicie kpt. Popow i Edward
Dudziński ps. Spółdzielnia. Przypuszczałem, że mogli dostać się do niewoli. Wiedziałem jaki
los ich czeka i szczerze im współczułem.
Reakcjoniści ukryci w lesie od czasu do czasu strzelali. My nawet nie odpowiadaliśmy ogniem
ze względu na zbyt dużą odległość dzielącą nas od przeciwnika, który zajął stanowiska
ogniowe na skraju lasu i usiłował wiązać nas ogniowo. Strzały napastników traktowaliśmy
niemal jako psucie amunicji. Wkrótce sytuacja wyjaśniła się. Na niebie zaczęły ukazywać się
rakiety wystrzelone z kierunku Gościeradowa. Wznosiły się co pewien czas w górę, ciągle
bliżej nas. Zorientowaliśmy się, że nadciągają posiłki. Wiedzieliśmy, iż nadciągające
z garnizonu niemieckiego w Gościeradowie posiłki nie nam idą pomagać. Postanowiliśmy
wycofać się z Marynopola do przeciwległego lasu, by uniknąć okrążenia. Rannych
załadowaliśmy na furmanki. Przypuszczenia nasze okazały się trafne, otóż na pomoc
reakcjonistom przybyli w rejon Marynopola Niemcy.
Dzień 22 kwietnia 1944 r., w którym rozegrała się zupełnie niepotrzebna, bratobójcza walka,
we wsi Marynopole, stanowi jeszcze jedną niechlubną kartę w działalności niektórych
organizacji konspiracyjnych w okresie okupacji hitlerowskiej w Polsce.
Z Marynopola wycofaliśmy się lasami gościeradowskimi do wsi Baraki Stare. Tam
zatrzymaliśmy się ze względu na konieczność przygotowania posiłku. W obawie przed
ewentualnym pościgiem Niemców wystawiliśmy dwa silne ubezpieczenia bojowe. Jedno
w odległości 1,5 km od Baraków, na przeciwległym skraju lasu, przy drodze prowadzącej ze
Szczecyna, a drugie na skraju lasu, przy drodze wiodącej z Salomina.
W Barakach zaczął mi dokuczać coraz bardziej naruszony paznokieć. Bolał do tego stopnia, że
nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Zabiegi czynione przez „Walę”, mające na celu
przynajmniej częściowe uśmierzenia bólu, nie odniosły żadnego skutku. Nie mogłem ani
usiąść, ani położyć się. Wciąż chodziłem po mieszkaniu trzymając w górze zraniony palec.
Tylko w takiej pozycji ból mniej się dawał we znaki.
Wypadki w Marynopolu pokrzyżowały całkowicie nasze plany. Na razie zrezygnowaliśmy
z urządzenia zasadzek na szosach. Postanowiliśmy wymaszerować na kilka dni w lasy
janowskie. Przedtem należało jednak odesłać ciężko rannych na leczenie do garnizonu.
Problem ten omówiłem z „Walą” i wspólnie zadecydowaliśmy, iż uda się ona wraz z nimi dla
bezpośredniej opieki.
Przed wymarszem z Baraków wydzieliłem grupę partyzantów pod dowództwem „Słowika”,
która miała odwieźć rannych „Kubka” i „Jóźka” wraz z „Walą” do Rzeczycy i tam - po
porozumieniu z „Morwą” - umieścić na kwaterach. Jednocześnie „Słowik” zabrał dla „Alego”
sprawozdanie o zajściu w Marynopolu, napisane przez „Zbyszka” w imieniu wszystkich trzech
oddziałów. Z Rzeczycy „Słowik” miał przyjechać w lasy janowskie i dołączyć do oddziału.
Następnego dnia, w porze obiadowej przybyliśmy do oddziału „Bogdana” biwakującego nad
strumykiem, w rejonie zbiegu dróg biegnących z kierunków Janiki - Kochany i Kruszyna.
Oddziały swe rozmieściliśmy w jego pobliżu, nad strumykiem. Miejsce było wygodne, suche,
na piaszczystym terenie, pokryte wysokopiennym sosnowym lasem. Korony drzew splatały się
ze sobą zabezpieczając nas przed wykryciem przez obserwację lotniczą. Bliskość czystej
wody ułatwiała życie obozowe. Obsługa kuchni nie musiała kopać głębokich dołów ani daleko
chodzić po wodę. Poszczególni partyzanci mogli o każdej porze dnia umyć się. Było to
naprawdę wielkie udogodnienie. Wiadomo przecież, że dla kilkudziesięcioosobowego
oddziału partyzanckiego potrzeba wiele wody w ciągu dnia.
Pamiętałem jednak o otrzymanym poleceniu zwiększenia stanu osobowego oddziału i nie
zamierzałem długo pozostawać w lesie. Utrata obydwu zastępców zmuszała do powołania
innych na te stanowiska. Spośród przebywających obecnie w oddziale partyzantów nie
mogłem wybrać odpowiednich. Zamierzałem zwrócić się do „Bogdana” z prośbą przekazania
mi przynajmniej kilku partyzantów z dawnego mojego oddziału, którzy w czasie mego pobytu
w terenach nadbużańskich zostali podporządkowani „Bogdanowi”. Chciałem zabrać
z powrotem do siebie „Mietasa”, „Adasia”, Edwarda Strzeleckiego ps. Pająk i Aleksandra
Szmechta. W tym celu udałem się do „Bogdana”. W jego szałasie zastałem oprócz gospodarza
Aleksandra Bisa ps. Korsarz, Ludwika Bujnowicza ps. Gajowy, Władysława Bownika ps. Kret i
Henrykę Wysocką ps. Niusia. Zaraz po przywitaniu zaczęli mnie wypytywać o przebieg zajścia
w Marynopolu. Krótko opowiedziałem i nie zwlekając wyjaśniłem „Bogdanowi” cel mojej
wizyty.
„Bogdan” był wyjątkowo rozsądnym człowiekiem. Nie zawiodłem się licząc na jego
zrozumienie. Prócz wymienionych przeze mnie czterech partyzantów przekazał mi także kilku
innych. Byłem bardzo zadowolony, że powrócili do mnie starzy i wypróbowani towarzysze,
którzy mogą stanowić poważną podporę przy kierowaniu szybko rozrastającym się oddziałem.
W tym samym dniu zabrałem ich do siebie.
Przed naszym przyjazdem do oddziału „Bogdana” wróciła z akcji grupa partyzantów tegoż
oddziału, która urządziła przy szosie Modliborzyce - Zaklików zasadzkę na Niemców,
eskortujących spirytus z gorzelni w Potoczku. W akcji tej odniesiono pełny sukces.
Zaskoczenie Niemców było tak wielkie, że zdążyli oddać zaledwie kilka strzałów. 7 Niemców
z eskorty, a wśród nich jednego rannego w rękę wzięto do niewoli. Skonfiskowano 11 1000-
litrowych cystern ze spirytusem. Zarekwirowany spirytus i wziętych do niewoli Niemców
przewieziono do lasu. Niemców poddano gruntownemu śledztwu i zlikwidowano. Spirytus
ukryto w mało dostępnych miejscach, m. in. w stawach rybnych koło Malińca, zanurzając
cysterny w wodzie. Zamierzano przekazać go na cele organizacyjne.
Ze względu na ów spirytus ogłoszono w oddziałach stan specyficznego pogotowia bojowego.
Dowódcy oddziałów początkowo obawiali się, by partyzanci nie nadużywali alkoholu. Czas
pokazał, że obawy były bezpodstawne. Sama świadomość, że w każdej chwili (na razie nie
wprowadzaliśmy ograniczeń) można pójść i nabrać tyle spirytusu ile się chce, sprawiła, że
większość partyzantów zachowywała się poprawnie. Zdarzały się wprawdzie nieliczne
wypadki i solidniejszego popijania ale przede wszystkim w początkowym okresie. Wtedy
zdarzyła się w moim oddziale pewna ciekawa historia. Otóż był u mnie partyzant „Wierzba”,
nadzwyczaj lubiący sobie popić. Zdawało się, iż w tych warunkach nie będzie w ogóle
trzeźwiał. Przypuszczenia okazały się mylne. Pił przez pierwsze dwa dni na umór. Trzeciego
dnia czuł się niedobrze, lecz pragnął jeszcze się napić. Prosił kolegów by przynieśli mu
spirytusu. Odmówili. Wtedy sam wziął wiadro, poszedł do kranu cysterny i nalał pełne wiadro
spirytusu. Postawił je potem przy wejściu do szałasu, sam udał się do kucharzy z prośbą
o pożyczenie kubka. Przyszedł z kubkiem, zaczerpnął spirytusu i napił się. Jeden z kolegów, o
ile sobie przypominam, „Słowik” - zwrócił mu uwagę, że w dniu dzisiejszym oddział
wymaszeruje w teren. W związku z tym komendant (tak najczęściej nazywano dowódcę
oddziału) powiedział, że już dość tego i o ile „Wierzba” będzie pijany w czasie wymarszu
pozostawi go bez żadnej opieki na miejscu i oczywiście więcej do oddziału nie przyjmie.
„Wierzba” sklął „Słowika”, lecz przestał pić. Następnie zamyślił się głęboko, po czym wylał
spirytus z wiadra na ziemię i położył się w szałasie.
O tej scenie zameldował mi „Adaś”. Poleciłem przyprowadzić „Wierzbę”. Zapytałem, dlaczego
najpierw nabrał w wiadro spirytusu, a następnie wylał? Zmieszał się i nie wiedział co mówić.
Ponowiłem pytanie. Odpowiedział, że już nigdy nie będzie brał spirytusu i nie będzie więcej
pił. Udając srogość stwierdziłem, że nie interesuje mnie czy będzie pił czy nie, ale chcę znać
przyczynę wylania spirytusu, który jest przecież przeznaczony także na sprzedaż, by uzyskać
pieniądze dla organizacji. Zebrał się wtedy na odwagę i powiedział, że kiedy usłyszał o tym, iż
mamy zostawić go w lesie, wykluczyć raz na zawsze z oddziału, o ile się upije, postanowił od
zaraz skończyć z pijaństwem. W zdenerwowaniu i pasji jako dowód swojej poprawy wylał
spirytus. Jego słowa wywarły na mnie dobre wrażenie, chociaż nie zanadto wierzyłem
w możliwość gruntownej przemiany. Przyszłość okazała, że nie miałem racji. Od tamtej chwili
do końca okupacji „Wierzba” już nigdy nie upił się.
Przybycie do macierzystego oddziału partyzantów przekazanych przez „Bogdana” rozwiązało
mi problem reorganizacji oddziału oraz jego obsady personalnej. „Mietasa” mianowałem
swoim zastępcą do spraw operacyjnych, natomiast „Adasia”, „Pająka” i Aleksandra Szmechta -
dowódcami pododdziałów. Wszyscy Gruzini zostali zgrupowani w jeden pododdział. Z tego
względu, iż trudno było przydzielać ich do innych pododdziałów, gdyż większość pochodziła
z głębokiej prowincji i nie znała nawet języka rosyjskiego, co wykluczało możliwość
porozumienia się z nimi. Fakt ten komplikował sytuację do tego stopnia, że trudno było nawet
używać ich pojedynczo do służby wartowniczej, gdyż nie mogli porozumieć się
z przechodniami czy złożyć meldunku bez pomocy tłumacza - jednego z nich, znającego język
rosyjski.
Pamiętam wydarzenie, gdy przebywaliśmy w Niedbałkach i nie opodal budynku, w którym ja
kwaterowałem, stał na warcie, na skraju lasu, jeden z Gruzinów. W pewnym momencie
podszedł do okna i zastukał w nie. Zbliżyłem się. Przywołał mnie ręką. Wziąłem automat
i wyszedłem do niego. Zaczął mówić po gruzińsku. Wiedział, że nie rozumiem, więc starał się
przekazać mi swoje spostrzeżenia na migi. Nic z tego nie wychodziło. Wyratował mnie dopiero
z kłopotu Gruzin, nazywany pospolicie „Starykiem”, który zorientował się w sytuacji, przyszedł
do nas i przetłumaczył treść meldunku wartownika.
W celu łatwiejszego kierowania Gruzinami, od tej pory wyznaczyłem jednego z nich,
znającego język rosyjski, do przebywania przy mnie zarówno w marszu jak i na postoju. Był on
tłumaczem i zarazem łącznikiem między dowódcą oddziału a Gruzinami.
W teren ruszyliśmy po obiedzie, tak wyliczając czas by tor kolejowy Lublin - Rozwadów
w rejonie Lipy minąć o zmroku. Oprócz nas wymaszerowały również w teren oddziały „Cienia” i
„Zbyszka”. W lesie pozostał tylko oddział „Bogdana” w związku z oczekiwaniem zrzutu ze
Związku Radzieckiego.
Całonocny marsz po osi Janiki, Lipa, nadleśnictwo Brzoza, Irena, Baraki, Szczecyn,
Wymysłów, Dąbrowa odbył się bez żadnych przeszkód. O świcie dobrnęliśmy do Suchej
Wólki, gdzie zajęliśmy kwatery na dzienny postój. Dowództwo i część oddziału ulokowało się
u właściciela majątku - pana Tadeusza Zakrzewskiego. Reszta w pobliskich domach
gospodarzy.
Przez Suchą Wólkę przebiegała szosa Annopol - Księżomierz. Istniała więc możliwość
szybkiego i łatwego przyjazdu Niemców. Dlatego oprócz posterunków ochronnych
i obserwacyjnych, wystawiłem silne ubezpieczenie bojowe w rejonie szosy u zbiegu jej
z drogą prowadzącą przez wieś.
Z rana odwiedziłem wraz z „Pająkiem” jego stryja - Franciszka Strzeleckiego, właściciela
niewielkiego sklepiku prywatnego. Domownicy ucieszyli się naszą wizytą. Od „Franka”
dowiedzieliśmy się, że w Suchej Wólce jest kilku ochotników, którzy pragną już na stałe
wstąpić do partyzantki. Poprosiłem więc, by zechciał jak najszybciej powiadomić wszystkich
chętnych o naszym pobycie i o tym, iż mogą być wcieleni do oddziału już w dniu dzisiejszym.
Na prośbę gospodarzy zostaliśmy u nich na śniadaniu.
W trakcie śniadania dowiedzieliśmy się od Strzeleckiego, który często przebywał w Kraśniku,
o niepokoju panującym wśród tamtejszych Niemców i wśród ich sługusów. Gospodarz
opowiadał nam o ewakuacji żon i dzieci Niemców pracujących w różnych urzędach w
Kraśniku, co świadczy najlepiej o ich panice. Z ironią mówił o przemianach jakie zaszły
w postępowaniu wobec ludności polskiej burmistrza w Annopolu - Kubackiego. Z nadzwyczaj
gorliwego dla Niemców służbisty, stał się teraz niemal arogancki. Dla Polaków z brutala
wykonującego niezwykle gorliwie polecenia okupanta przychylny i podejrzenia słodki. Przy tej
okazji wspominał również o komendancie policji granatowej w Annopolu - Kowalskim, który nic
się nie zmienił. Jest nadal takim, jakim był. Nie wyrządzał nikomu do tej pory specjalnych
krzywd i nie wyrządza ich obecnie. Jest lojalny jak dawniej.
W tym dniu do oddziału dołączyli: Lucjan Rywka ps. Lutek, Lucjan Dolecki ps. Wrona, Feliks
Wojtysiak ps. Księżyc, Stanisław Plewa ps. Lew oraz ze wsi Anielin Jan Kapica ps. Wilga,
Ignacy Kapica ps. Barłoga i Mieczysław Drapała.
Oddział rozrastał się szybko. Jedyną przeszkodą był chroniczny brak broni. Już obecnie
w około 70-osobowym oddziale było kilkunastu ludzi nieuzbrojonych. Liczyłem jednak na
poprawę w tym względzie zgodnie z obietnicą kierownictwa organizacji iż w najbliższym
czasie rozpocznie się intensywne zaopatrywanie nas w broń ze zrzutów radzieckich.
Oczekiwaliśmy wszyscy tego momentu z wielkim upragnieniem.
Ciągle dokuczający ból palca spowodował, że podczas przejazdu przez Grabówkę wstąpiłem
do naszego lekarza Skawińskiego. Opinia lekarza zmartwiła mnie, palec wymagał dalszego
leczenia. Zapytałem Skawińskiego o stan zdrowia rannego lejtnanta Gruzina, przebywającego
u Feliksa Andrysa. Skawiński odpowiedział, iż w ostatnim okresie rana prawie się zabliźniła
i chory już próbuje po trosze chodzić po klepisku w stodole. Dodał, że na zmianę opatrunków
Andrys przyprowadza lejtnanta późnym wieczorem do jego mieszkania, gdzie są lepsze
warunki do przeprowadzania gruntownych zabiegów połączonych z masażem mięśni.
Utrzymywał jednak dalej, że ów lejtnant musi zostać jeszcze tydzień czasu na leczeniu.
Opinia i wskazania Skawińskiego zadecydowały o moim pozostaniu przez kilka dni w rejonie
Grabówki. Oddział wysłałem pod dowództwem „Mietasa” na teren powiatu puławskiego.
W Grabówce dowiedziałem się, iż przebywają tu od kilku dni kpt. Popow i „Spółdzielnia”, ci
właśnie, którzy zaginęli nam w czasie walki we wsi Marynopole. Poleciłem „Adasiowi”
odszukać ich i przyprowadzić do oddziału. Nie zamierzałem czynić im żadnych wymówek za
ucieczkę z Marynopola, gdyż sytuacja, jaka się wytworzyła mogła ich zdezorientować.
W Grabówce byli nowi ochotnicy do oddziału. Chwilowo nie mogłem ich przyjąć, gdyż z jednej
strony nie posiadaliśmy broni, z drugiej zaś nie chciałem powiększać oddziału, a tym samym
kłopotu „Mietasowi” podczas, gdy sam musiałem zostać by się leczyć. Ochotnikom
przyrzekłem, że zabiorę ich w drodze powrotnej oddziału w lasy janowskie. Niektórzy byli
rozczarowani, lecz pogodzili się z losem.
Przyprowadzono kpt. Popowa i „Spółdzielnię”. Czuli się nieswojo. Po prostu wstydzili się.
Bardziej zażenowany był kpt. Popow, który był starym żołnierzem, oficerem zawodowym Armii
Czerwonej, komisarzem politycznym pułku, człowiekiem z wyższym wykształceniem i bogatym
doświadczeniem życiowym. Znał regulaminy wojskowe, zdawał sobie sprawę
z odpowiedzialności jaka ciąży na nim za opuszczenie pola walki.
Zapytałem ich jak to się stało, że znaleźli się aż w Grabówce. Wyjaśnili, że gdy wybiegli
z mieszkania zewsząd sypały się strzały. Nie mogli zorientować się co się dzieje. Nie wiedzieli
gdzie swoi a gdzie wróg. Wybiegli więc za stodołę, a następnie skierowali się przez pole do
lasu i wycofali się w rejon gajówki Marynopole. Tam przebywali w lesie przez cały dzień,
a wieczorem przekroczyli szosę Kraśnik - Annopol udając się do Anielina, gdzie zatrzymali się
na kwaterze u Tadeusza Jakubczaka. W tym terenie oczekiwali przez kilka dni na przybycie
oddziału, by do niego dołączyć. W wypadku gdyby oczekiwanie trwało zbyt długo zamierzali
udać się do Trzydnika i Rzeczycy i tam prosić o skierowanie ich do oddziału.
Zgodnie z uprzednim zamierzeniem, specjalnych wymówek nie robiłem, tylko zwróciłem im
uwagę, by w przyszłości w podobnej sytuacji starali się jak najszybciej odnaleźć oddział
i dołączyć do niego. Dodałem, że złożyłem już meldunek do kierownictwa o ich zaginięciu bez
wieści. Byli zaskoczeni tym oświadczeniem. Obu przydzieliłem chwilowo do pododdziału
„Adasia”.
W późniejszym terminie dowiedzieliśmy się od kpt. Popowa i „Spółdzielni” jak to będąc w
Anielinie usiłowali przyjąć zrzut. Zdarzenie to według ich opowiadania przedstawiało się
następująco: kwaterowali w Anielinie, gdy pewnego wieczoru nadleciał jakiś ciężki samolot
i zaczął krążyć w okolicy. Kpt. Popow i „Spółdzielnia” rozpalili tuż za wsią, na polach ognisko
i podsycali płomienie snopkami słomy. Krążący samolot zauważył ogień i zaczął zniżać pułap
oraz zataczać coraz mniejsze kręgi. Zarówno kpt. Popow jak i „Spółdzielnia” byli święcie
przekonani iż za chwilę ujrzą na ciemnym niebie białe parasolki opuszczających się w dół
spadochronów z zasobnikami wypełnionymi bronią. Samolot wciąż krążył na niewielkiej
wysokości. Oczekujący zrzutu doszli do wniosku, że widocznie pilot nie wie kto jest przy
ognisku. Wtedy kpt. Popow postanowił by garściami palącej się słomy, wypisywać w powietrzu
rosyjskimi literami sygnał, świadczący o tym, że przy ognisku znajdują się rosyjscy i polscy
partyzanci. Pomysł ten przypadł do gustu „Spółdzielni”. Kpt. Popow chwytał garściami słomę
ze znoszonych przez chłopów snopków, zapalał ją w ognisku i wypisywał na niebie litery
tekstu. Samolot zniżył się jeszcze bardziej. Niektórzy z obecnych widzieli już nawet światła
w otwierających się drzwiach samolotu. Zapanowała bezgraniczna radość. Skakali z zachwytu
i wymachiwali czapkami. Kilka serii oddanych z karabinów maszynowych, umieszczonych na
pokładzie samolotu błyskawicznie zniweczyło błogi nastrój oczekujących zrzutu. Rozbiegli się
w różnych kierunkach. Samolot przy powtórnym okrążeniu, przelatując obok jeszcze tlącego
się ogniska oddał kilka serii. Nadzieja otrzymania zrzutu prysła jak bańka mydlana. Kpt. Popow
ze „Spółdzielnią” odnaleźli się następnego dnia, gdyż w trakcie „przyjmowania” zrzutu jeden
z nich znalazł się w Barakach, a drugi w Grabówce. Gdy się spotkali kpt. Popow oświadczył
„Spółdzielni”: „Wot smatri Edzik kakoj my połuczyli bros”. Z zajścia tego uśmieliśmy się co
niemiara. W różnych okolicznościach, dla wywołania śmiechu przypominano tę scenę
niejednokrotnie.
Po kilkugodzinnym postoju w Grabówce odmaszerowaliśmy do Miłoszówki, gdzie pożegnałem
się z oddziałem i zostałem wraz z partyzantami na kwaterze u „Kumy” Olszakowej. Oddział pod
dowództwem „Mietasa” pomaszerował dalej.
Tej nocy „Adaś” poprosił mnie, bym zezwolił mu odwiedzić jego młodsze rodzeństwo,
przebywające po zamordowaniu rodziców przez Niemców u kuzynów. Na jego prośbę
wysłałem z nim trzech partyzantów. Przydzieleni do „Adasia” partyzanci pochodzili również
z tych terenów i korzystając z nadarzającej się okazji poprosili o zezwolenie odwiedzenia
rodzin. Zorganizowałem ich wyprawę w ten sposób, że wszyscy razem mieli kolejno
poodwiedzać swe rodziny, a po trzech dniach przybyć do Miłoszówki i spotkać się ze mną.
Pierwsza noc i następny dzień upłynęły przyjemnie. Dalsze dni natomiast dłużyły się coraz
bardziej. Odwykłem po prostu od pozostawania poza oddziałem. Warunki na kwaterze miałem
wyśmienite zarówno pod względem stosunku domowników jak i wyżywienia. Mieszkanie było
obszerne, czysto utrzymane przez Marysię Olszakównę i niekrępujące, gdyż jeden z pokoi był
oddany do mojej wyłącznej dyspozycji. Odwiedzali mnie często członkowie miejscowej
organizacji, m. in. „Tlen”, Janek Rybicki, Stanisław Guściora, Danusia Starkówna i jej młodsza
siostra Marysia. Najweselej było wieczorem, gdyż wtedy przychodziło najwięcej dobrze mi
znanych ludzi. Obszerne mieszkanie Olszakowej stwarzało ku temu dobre warunki, bo o ile
przybył ktoś niepowołany przyjmowano go w kuchni lub w pierwszym pokoju. Mimo to
dwudniowy pobyt u Olszakowej wyostrzył mój słuch i podejrzliwość do niespotykanych
rozmiarów. Każdego nieznanego mi, a zauważonego przez firanki przechodnia podejrzewałem
o przybycie w związku z moją obecnością. Nocą, kiedy leżałem już w łóżku, każdy krok, każde
stąpnięcie po ścieżce przebiegającej o kilka metrów za oknem napawało mnie niepokojem.
Chwytałem mimo woli za stojący przy łóżku automat i podnosiłem się. Byłem przewrażliwiony.
Niejednokrotnie na ten stan zwracała mi uwagę Marysia, uspokajając twierdzeniem, że nic mi
w gruncie rzeczy nie grozi.
Z niecierpliwością więc oczekiwałem powrotu „Adasia” i gdy tylko powrócił z towarzyszącymi
mu partyzantami przenieśliśmy się do Anielina, zajmując kwatery w grupie rozrzuconych
domów pod lasem u Iskrowej. Długo jednak nie zagrzaliśmy miejsca. Wczesnym rankiem (była
to niedziela) usłyszeliśmy strzały w rejonie Suchej Wólki. Wyszedłem na dwór, by zorientować
się w sytuacji. Strzały miały charakter jednostronny. Przypuszczałem, że hitlerowcy strzelają do
uciekających ze wsi ludzi. Za każdym razem przecież przybyciu Niemców do osiedla
towarzyszyły ucieczki przed łapankami i strzelanina do uciekających. Na wszelki wypadek
postanowiliśmy wynieść się do lasu, w którym zawsze bezpieczniej.
W celu zdobycia konkretnych wiadomości wysłaliśmy do Suchej Wólki córkę Iskrowej - Irenę.
Zdobyte wiadomości miała przekazać nam w umówionym miejscu, w lesie przy porębie.
W mgnieniu oka zebraliśmy swoje manatki i wyszliśmy do tuż za drogą rozciągającego się
lasu, nazwanego przez miejscową ludność „Świeciechówką”. Strzały już ucichły. Czekaliśmy
na wiadomości, rozglądając się z niepokojem, czy przypadkiem nie jest to zorganizowana na
nas wyprawa. Ranny chłód dawał nam się we znaki. Drżeliśmy z zimna.
Wkrótce przybyła do nas córka Iskrowej i wyjaśniła sytuację. Z jej słów wynikało, iż Niemcy
przyjechali zasadniczo by zapolować na dziki w lesie. W czasie ich zbliżania się z kierunku
Rachowa Starego, zauważyli to ludzie i zaczęli uciekać ze wsi w przeciwnym kierunku do lasu.
Niemcy widząc uciekających rozpoczęli strzelaninę. Obecnie weszli do lasu i posuwają się
w kierunku Zychówek i Kopca. Oburzeni strzelaniem do spokojnej ludności, postanowiliśmy
urządzić „polowanie” na Niemców. Zastanawialiśmy się tylko nad tym, gdzie przebywają
najczęściej dziki, gdyż tam najprawdopodobniej Niemcy będą polowali. Bolesław Janiec ps.
Góral, pochodzący z pobliskiej wsi Świeciechów dobrze znał las i stwierdził, że najwięcej
dzików kryje się w jego zachodniej części. Szybko wyciągnąłem z raportówki mapę, by
zorientować się w położeniu. Ustaliliśmy wstępnie miejsce urządzenia zasadzki na Niemców,
przy skrzyżowaniu przebiegającej w poprzek drogi Zychówki - Rachów Nowy z przesieką
leśną. Nie tracąc czasu, biegiem udaliśmy się tam. Za pół godziny byliśmy na miejscu.
Wybraliśmy dobrze zamaskowane miejsce i oczekiwaliśmy nadejścia któregoś z myśliwych.
Mieliśmy ze sobą 2 automaty, 2 karabiny, 2 pistolety, 1 rewolwer oraz granaty.
Tu i ówdzie od czasu do czasu padały strzały. Słuchaliśmy uważnie, by móc określić kierunek
posuwania się Niemców. Zbyt długie oczekiwanie znudziło się nam. Postanowiliśmy zmienić
miejsce zasadzki. Zamierzaliśmy przesunąć się o 1 km na zachód i zaczaić przy skrzyżowaniu
dwóch przesiek. Nie doszliśmy jeszcze do przesiek, gdy na porębie porośniętej krzakami,
znaleźliśmy ogromnego świeżo zastrzelonego dzika. Połamana trawa wskazywała na to, że
wokół dzika chodzili myśliwi. Zastanawialiśmy się chwilę co robić? Zabierać dzika i uciekać,
czy urządzić w pobliżu zasadzkę? Wybraliśmy drugi wariant. W pośpiechu urządziliśmy
zasadzkę przy leśnej drodze, przebiegającej obok poręby w pobliżu zabitego dzika.
Po niedługim czasie usłyszeliśmy stukot kół zbliżającej się w naszym kierunku furmanki.
Wymieniliśmy między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Przywarliśmy do ziemi. Obaj z
„Adasiem” odciągnęliśmy po cichu zamki automatów w tylne położenie. Inni odbezpieczyli
karabiny. Czekaliśmy ze wzrastającym napięciem. Wreszcie zza pagórka wyłonił się koń
i prowadzący go za dyszel człowiek. Tuż za furmanką szło dwóch uzbrojonych myśliwych.
Gdy byli już niedaleko „Góral” rozpoznał, że obok konia idzie mieszkaniec Zychówek, członek
naszej organizacji - Jan Salczyński ps. Pniak. Fakt ten skomplikował trochę sytuację.
Obawialiśmy się, by przy otwarciu ognia, przypadkowo nie trafić Salczyńskiego lub jego konia.
Kiedy zbliżyli się na odległość około 30-40 metrów, koń zwęszył nas, zaczął parskać
i zatrzymywać się. Jego gospodarz uspokajał go i zachęcał do dalszej drogi. Czynił to jednak
opieszale, aż wreszcie stanął i ani rusz dalej. Myśliwi zeszli z drogi na porębę i obserwowali
przedpole, rozmawiając między sobą. Jeden z nich wskazał palcem w naszym kierunku.
W obawie czy przypadkiem nas nie dostrzegł, nacisnąłem przyrząd spustowy. Krótka seria
zwaliła na ziemię grubego hitlerowca uzbrojonego w sztucer. Jego kompan usiłował zbiec,
lecz seria oddana przez „Adasia” udaremniła jego zamiar. Wystraszony Salczyński padł na
ziemię i kurczowo trzymał lejce szarpiącego się konia.
By uniknąć starcia z pozostałymi hitlerowcami, których było ponad trzydziestu, szybko
rozbroiliśmy zabitych, zabierając im 1 dryling, 1 sztucer, 1 pistolet i 1 lornetkę, załadowaliśmy
zabitego dzika na furmankę i odjechaliśmy przez las do wsi Baraki koło Natalina.
W Barakach u właściciela młyna Jana Spyry zważyliśmy zdobytego dzika. Ważył 160 kg. Nie
wiedzieliśmy na razie co z nim począć. Właściciel młyna (nasz sympatyk) podpowiedział nam,
że z dzika jest wyśmienita kiełbasa. Dorzucił również, że ze skóry byłyby wspaniałe pasy
transmisyjne do młyna.
Byliśmy gotowi zostawić dzika młynarzowi, lecz ten obawiał się przyjęcia go, wychodząc
z założenia, że o tym mogą dowiedzieć się Niemcy, którzy niewątpliwie zemściliby się na nim
i jego rodzinie. Uznaliśmy słuszność jego argumentów i nie namawialiśmy specjalnie. W tym
miejscu należy przypomnieć o wyjątkowej przychylności Spyry dla nas. Niewielu było młynarzy
w terenie, którzy nam sprzyjali. W większości stanowili oni swego rodzaju elitę i przeważnie
trzymali z podziemiem prolondyńskim.
Na kwaterę udaliśmy się do wsi Stasin, gdzie zatrzymaliśmy się w mieszkaniu Wrzołka. Tam
oczyściliśmy dzika. Z ciekawości jak smakuje jego mięso, poprosiliśmy o usmażenie.
Domownicy nie wiedzieli jak zabrać się do tego, gdyż mięso wyglądało na bardzo chude.
Pomimo dokładania tłuszczu jakością i smakiem dziczyzny byliśmy rozczarowani.
Spróbowaliśmy jeszcze usmażyć wątróbkę. Była nieco lepsza, ale i tak w konsekwencji na
kolację zjedliśmy smażonej słoniny z cebulą.
Na drugi dzień ugotowaliśmy dziczego mięsa, by spróbować go w tym stanie. Wyglądem
i smakiem przypominało mięso wołowe z tym, że było mniej atrakcyjne dla podniebienia. Przed
opuszczeniem kwatery zostawiliśmy zdobycz domownikom.
Rozdział IX
Pomimo przygód tęskniliśmy już do oddziału. Wyruszyliśmy na jego spotkanie w kierunku
powiatu puławskiego. Przypadkowo spotkaliśmy się w pobliżu skrzyżowania dróg w Boiskach
Starych. Z daleka omal że nie doszło do strzelaniny. Tylko zimna krew i opanowanie nie
dopuściły do potyczki. Gdy już rozpoznaliśmy się okazało się, iż powraca nie tylko nasz
oddział, lecz także oddział „Cienia”, z którym nasi partyzanci spotkali się w dniu dzisiejszym
w rejonie Chruśliny, w czasie walki pomiędzy oddziałem akowskim pod dowództwem
„Moczara”, a oddziałem „Cienia”. Ze względu na niebezpieczeństwo zagrażające ze strony
podziemia reakcyjnego, oba oddziały połączyły się i powracały razem.
W chwilę potem spotkałem samego „Cienia” i omówiliśmy dalszy plan działania oraz kierunek
marszu. Ustaliliśmy, iż obydwa oddziały zakwaterują we wsi Grabówka Zastocze. Po krótkim
odpoczynku ruszyliśmy w kierunku wsi.
Następnego dnia, również razem, udaliśmy się do Rzeczycy. Stamtąd partyzantów „Cienia”
skierowano jako oddział łącznikowy na północ, do lasów parczewskich, mnie natomiast w lasy
janowskie.
Tym razem rozmieściłem swój oddział w rejonie Dębowca. W pobliżu obozował oddział
radziecki pod dowództwem kpt. Włodzimierza Czepigi. Nawiązałem z nim natychmiast
łączność. Z Czepigą i lejtnantem - jego zastępcą wkrótce zaprzyjaźniłem się. Jak
dowiedziałem się od nich, oddział ich w kwietniu tego roku sforsował rzekę Bug i wkroczył na
tereny Lubelszczyzny z zadaniem prowadzenia intensywnej dywersji kolejowej oraz śledzenia
dyslokacji i przegrupowań wojsk niemieckich, ich rodzajów i numeracji. Ponadto oddział ten
miał dokonać rozpoznania rzeki San w jej dolnym biegu, na odcinku od Rozwadowa do ujścia
oraz Wisły od Sanu do Puław włącznie, i dróg dojazdowych do obu rzek.
Już przy pierwszym spotkaniu Czepiga zwrócił mi uwagę, że główny nacisk w działalności
partyzanckiej winien być skierowany na niszczenie transportu wroga, gdyż ta forma walki
zadaje najdotkliwsze ciosy okupantowi, poza tym na tych terenach jest najbezpieczniejszym
rodzajem działania. Skrytykował natomiast uganianie się za pojedynczym wrogiem, o ile to nie
jest jakaś ważna persona.
Przyznałem rację kpt. Czepidze, wyjaśniłem jednak, że prowadzenie przez nas dywersji
napotyka na poważne trudności, gdyż nie posiadamy ani materiałów wybuchowych, ani ludzi
wyszkolonych w tej dziedzinie. W dalszej rozmowie mówiłem kpt. Czepidze o stale dającym
się odczuwać braku broni, szczególnie materiałów wybuchowych w naszym oddziale. Z tego
właśnie powodu musimy niejednokrotnie uganiać się za ich zdobyciem, bo przecież broń jest
konieczna do uzbrojenia nowo przybywających partyzantów.
Kpt. Czepiga zaproponował mi ścisłą współpracę z jego oddziałem i obiecywał przyjść
z pomocą w uzbrojeniu. W toku dalszej rozmowy zaproponował, byśmy organizowali wspólne
grupy dywersyjno-rozpoznawcze i wysyłali je w teren z góry ustalając zadania. Zaznaczył przy
tym, że specjalistów i środki zabezpieczające wykonanie zadania przydzieli on, natomiast do
mnie należy wytypowanie ludzi dobrze znających teren i umiejących nawiązywać kontakty
z miejscową ludnością.
Propozycje kpt. Czepigi odpowiadały mi jak najbardziej. Przystałem więc na nie od razu.
Ustaliliśmy, że pierwsza taka mieszana grupa wyruszy w teren już jutro po południu
z zadaniem wykolejenia w ciągu dwóch dni trzech lub dwu pociągów w rejonie Szastarki i
Kraśnika.
Następnego dnia około godziny 14 moi partyzanci pod dowództwem „Wierzby” byli już gotowi
do wymarszu. Punktualnie o 14 zastępca kpt. Czepigi przyprowadził 12-osobową grupę
partyzantów z oddziału radzieckiego, uzbrojoną w 2 rkm, 7 automatów i 3 karabiny zwykłe.
Wszyscy objuczeni byli gotowymi minami i materiałem wybuchowym. Zapoznaliśmy ze sobą
obydwie grupy i w krótkich słowach udzieliłem ostatnich wskazówek co do wyboru miejsca
i zachowania się oddziału w terenie. Poleciłem swoim partyzantom, by starali się w zetknięciu
z nieznajomą ludnością wywoływać wrażenie oddziału radzieckiego. Powód tej mistyfikacji był
prosty. Otóż Rosjanie byli elementem napływowym i w tym okresie za ich działalność nie
ponosiła odpowiedzialności ludność polska. Żegnając, życzyliśmy partyzantom sukcesów.
W tym czasie ludzie I Brygady AL im. Ziemi Lubelskiej z oddziału „Wicka” i część partyzantów
„Bogdana” postanowiła urządzić zasadzkę na 30-osobowy pododdział niemiecki, naprawiający
linię telefoniczną wzdłuż szosy Nisko - Janów Lubelski.
Zgodnie z planem, specjalnie sformowany oddział pod ogólnym kierownictwem „Wicka”
wyruszył w drogę. Jednak nim doszedł do miejsca wybranego na zorganizowanie zasadzki,
został zauważony przez hitlerowców, którzy szybko urządzili zasadzkę na nich właśnie w tym
dogodnym miejscu, które zamierzali zająć partyzanci.
Wywiązała się kilkugodzinna walka, w czasie której szala zwycięstwa stopniowo przechylała
się na korzyść partyzantów. W pewnym momencie w rejon walki, przybył zwiad konny jednego
z radzieckich oddziałów partyzanckich, stacjonujących koło Momot Dolnych. Nawiązał
łączność z „Wickiem” i uderzył z boku na nieprzyjaciela. Hitlerowcy nie wytrzymali
dwustronnego naporu. Obrona ich z każdą chwilą słabła, wreszcie ogarnęła ich panika.
W walce tej zabito dwudziestu dziewięciu Niemców. Zdobyto 3 karabiny maszynowe, kilka
automatów, kilkanaście karabinów, kilka pistoletów oraz wiele amunicji i granatów. Spośród
partyzantów poległo czterech, m. in. dzielny partyzant Tadeusz Piśkiewicz ps. Serce, kilku
zostało rannych.
Grupa dywersyjna powróciła po dwóch dniach. Partyzanci wykoleili dwa transporty kolejowe,
jadące na wschód w rejonie przystanku kolejowego Por i jeden koło stacji kolejowej Szastarka,
jadący w kierunku Lublina z jakimiś urządzeniami technicznymi. Pogratulowałem grupie
wykonania zadań i udałem się wraz ze wszystkimi do oddziału kpt. Czepigi.
Kpt. Czepiga był bardzo zadowolony z powodzenia wyprawy grupy dywersyjnej. Polecił zaraz
swemu zastępcy, by zajął się przygotowaniem poczęstunku dla przybyłych. Zastępca
nadmienił, iż w oddziale nie mają zapasów wódki, a przecież warto oblać powodzenie. Wtedy
zaproponowałem, że wyślę kogoś do swego oddziału i przywiezie trochę spirytusu. Propozycja
została przyjęta.
Partyzantów zaproszono do kuchni. Wspólnie z kpt. Czepigą i jego zastępcą omawialiśmy
efekt wyprawy grupy dywersyjnej. Według naszych obliczeń spowodowano około
dwudziestogodzinną przerwę w ruchu, poważnie uszkodzono trzy lokomotywy, kilkanaście
wagonów i wyrządzono duże straty w przewożonych materiałach i sprzęcie. To wszystko grupa
wykonała bez specjalnego narażenia się na niebezpieczeństwo. Zadecydowaliśmy, iż
podobne grupy będziemy częściej organizowali i wysyłali w teren. Kpt. Czepiga na dowód, iż
jego poprzednie słowa o współpracy nie były tylko obietnicą zakomunikował mi, że w dniu
dzisiejszym dostanę od niego trochę broni.
Przez ten czas z mego oddziału przybył „Wierzba”, którego wysłałem po spirytus, by uczcić
pierwszą wspólną akcję. Spirytus przekazałem kpt. Czepidze, prosząc tylko o zwrot bańki.
Krępował się przyjąć, lecz zapewniłem go, że nie zrobi dużego uszczerbku w naszych
zapasach.
Kpt. Czepiga zauważył, że „Wierzba” nie posiada pistoletu. Zwrócił się do swej partyzantki
Marusi - młodej, przystojnej brunetki Ukrainki z prośbą o pistolet. Wziął pistolet od niej i wręczył
„Wierzbie” na pamiątkę współpracy. „Wierzba” uprzejmie podziękował za podarunek. Z jego
miny można było odczytać, że jest niezmiernie zadowolony i dumny.
Kierownictwo oddziału kpt. Czepigi i ja udaliśmy się do kuchni, gdzie wspólnie z partyzantami
grupy dywersyjnej wznieśliśmy kilka toastów w imię dalszej, długofalowej współpracy.
Przed powrotem do oddziału otrzymałem od kpt. Czepigi 17 karabinów, 4 automaty i Ikm, wiele
amunicji i kilka przeciwpancernych granatów. Bezinteresowne przekazanie do mojego
oddziału tak poważnej ilości broni uradowało mnie do tego stopnia, że wprost trudno było mi
wierzyć w prawdziwość tego faktu. W imieniu partii, Armii Ludowej, naszego oddziału i w
imieniu własnym jak najgoręcej podziękowałem kpt. Czepidze za tak wspaniały prezent.
Otrzymana broń rozwiązywała mi wciąż palący problem braku uzbrojenia.
Nasze przybycie do oddziału z taką ilością broni wywołało niespotykaną dotąd radość. Cieszyli
się wszyscy, a najbardziej ci, którzy do tej pory nie posiadali w ogóle uzbrojenia. Każdy z nich
chciał natychmiast łapać za przyniesiony automat czy karabin. Rozkazałem jednak by na razie
broń przeznaczoną do rozdziału złożono przy moim szałasie.
Wspólnie z „Mietasem”, „Adasiem” i „Pająkiem” dyskutowaliśmy nad najwłaściwszym
podziałem. Ustaliliśmy najpierw komu przydzielimy lkm i automaty. Lkm postanowiliśmy
przydzielić partyzantowi stale pozostającemu przy mnie „Kwiatkowi”, automaty „Lutkowi”,
„Góralowi”, Władysławowi Jaskotowi ps. Władek i Stanisławowi Klimkowi ps. Sosna. Granaty
przeciwpancerne rozdzieliliśmy po jednej sztuce wśród najdzielniejszych partyzantów.
Po naradzie „Mietas” zebrał cały oddział na drodze i dokonaliśmy przezbrojenia niektórych
partyzantów, a nieuzbrojonym przydzieliliśmy karabiny. Po raz pierwszy w dziejach oddziału
mieliśmy jeden nadliczbowy karabin.
Wydaje mi się, że wiele wygłoszonych referatów i gawęd, nawet najbardziej przekonywających
na temat polsko-radzieckiego braterstwa broni, nie odniosło tak kolosalnego skutku, jak
wspólnie przeprowadzane akcje dywersyjne i przekazanie przez kpt. Czepigę broni dla
naszego oddziału.
12 maja 1944 roku już od samego świtu krążyły nad nami niemieckie samoloty rozpoznawcze
typu Storch, pospolicie przez nas zwane „Suchymi”, a przez partyzantów radzieckich
„Strikozami” lub „Kukuruźnikami”. Od czasu do czasu niepokoiły nas, gdyż zataczały kręgi
w rejonie naszych obozowisk. W oddziale ograniczyliśmy ruch do minimum. Wydałem
polecenie nierozpalania ognisk kuchennych w oddziale. Kucharze z potrzebnym im sprzętem
i artykułami wynieśli się dalej w las, około kilometr od oddziału. Unoszący się nad lasem dym
z ogniska mógł przecież zdradzić miejsce postoju oddziału i narazić go na ostrzał z broni
pokładowej lub bombardowanie.
Krążące nad lasem samoloty trzymały nas w ciągłym napięciu. Mogły przecież wypatrzyć nas
i przekazać wiadomości o miejscu naszego pobytu drogą radiową swym mocodawcom. Ci
z pewnością natomiast wysłaliby trzymane w tym celu na lotnisku w Mokrem koło Zamościa 9
Stukasów bombardujących już niejednokrotnie leśne osiedla i obozowiska partyzanckie.
Loty rozpoznawcze samolotów niemieckich doprowadziły w godzinach popołudniowych do
bombardowania przez Stukasy w rejonie Momotów Górnych. Dowiedzieliśmy się później, że
w tym czasie przebywał w Momotach Górnych oddział „Wicka”, przy którym był również nowo
mianowany dowódca 1 brygady AL im. Ziemi Lubelskiej kpt. Andrzej Flis ps. Maksym.
W czasie tego nalotu został ciężko ranny odłamkiem bomby kpt. „Maksym” oraz dwóch
partyzantów, ranny w oko Stanisław Korba oraz przeszyty aż siedmioma pociskami z broni
pokładowej Stanisław Szmidt ps. Skowronek z oddziału „Wicka”.
Ostatnio w lasach janowskich znajdowało się wiele oddziałów partyzanckich zarówno polskich
jak i radzieckich. Niemal że co noc przylatywały nad lasy janowskie ciężkie samoloty
transportowe, przywożące zaopatrzenie dla radzieckich oddziałów partyzanckich,
przebywających w tych terenach.
Władze hitlerowskie zdawały sobie sprawę z pobytu tak licznej partyzantki w lasach
janowskich, jak również wiedziały o zrzutach sprzętu i ludzi, wysyłanych tu do wykonania
specjalnych zadań. Dlatego też całymi dniami niemieckie samoloty rozpoznawcze wypatrywały
partyzantów i nie odnalezionych przez nich spadochronów, zaczepionych na koronach drzew.
Gdy zauważyli zawieszony spadochron, ostrzeliwali go niemiłosiernie, co z kolei zwracało
uwagę partyzantów i ułatwiało im odnalezienie brakujących spadochronów. W tym okresie
hitlerowcy nie mogli już sobie pozwolić na wysyłanie w lasy swych pododdziałów, czy nawet
mniejszych oddziałów, gdyż podobne przedsięwzięcia wymagały dużego nakładu sił, których
okupantowi coraz bardziej brakowało.
W dalszej współpracy z oddziałem mjra Czepigi (otrzymał szyfrogram radiowy o awansowaniu
go do stopnia majora) przydzieliłem do jego dyspozycji dwunastoosobową grupę
doświadczonych partyzantów pod dowództwem „Wierzby”. Partyzanci ci brali udział
w większości działań w terenie.
15 maja 1944 roku przybył łącznik od kierownictwa okręgu Jan Paleń, który przywiózł mi pismo
od „Alego” i „Graba”, bym natychmiast skierował cały oddział w rejon Kazimierza w powiecie
puławskim, gdzie z większymi jednostkami nieprzyjaciela prowadzi ciężkie boje zgrupowanie
AL z lasów parczewskich pod ogólnym kierownictwem dowódcy obwodu ppłk. „Mietka”.
Zarządziłem alarm. W szybkim tempie zlikwidowaliśmy obóz i byliśmy gotowi do wyjazdu.
O swym nagłym i nieprzewidzianym odejściu powiadomiłem przez łączników oddziały mjr.
Czepigi i por. „Bogdana”.
Po całonocnym forsownym marszu znaleźliśmy się rankiem we wsi Księżomierz.
Zakwaterowaliśmy w jej gościeradowskim końcu, przylegającym do lasu. Gdy tylko ludzie
trochę odpoczęli i coś zjedli kontynuowaliśmy dalej drogę. Późną nocą dobrnęliśmy do
Wojciechowa koło Opola. Tam dowiedzieliśmy się od naszych ludzi, że ciężki, całodzienny bój
oddziałów AL z jednostkami wojsk okupacyjnych toczył się w rejonie Rąblowa i że część
oddziałów biorących w nim udział przemaszerowała właśnie w pobliżu Wojciechowa, kierując
się do lasów janowskich.
Od przybyłego do mnie na kwaterę Bronisława Szafrana dowiedziałem się, że w Wojciechowie
umieszczony został ranny w boju pod Rąblowem dowódca pododdziału „Leszek” oraz
pielęgnująca go sanitariuszka „Marysia”.
„Leszka” znałem od września ubiegłego roku, tj. z okresu mojego pobytu w lasach
parczewskich. Natychmiast udałem się do niego. Zakładałem, iż ten zrównoważony i dzielny
partyzant przynajmniej w przybliżeniu scharakteryzuje przebieg walk w rejonie Rąblowa
i powie jakie były zamierzenia kierownictwa, które zdecydowało się na opuszczenie lasów
parczewskich.
„Leszek” był ciężko ranny. Jednak pomimo bólu można było z nim normalnie rozmawiać.
Poprosiłem go, by opowiedział mi o przebiegu działań. Zgodził się i zaczął mówić, cofając się
do wydarzeń poprzedzających bój pod Rąblowem.
Z jego słów wynikało, iż w końcu kwietnia 1944 r. przybył na inspekcję oddziałów do lasów
parczewskich naczelny dowódca AL gen. Michał Żymierski ps. Rola, który zatrzymał się na
kilkanaście dni w zgrupowaniu. Chcąc uczcić nadchodzące święto klasy robotniczej, dzień 1
maja, kierownictwo zgrupowania zorganizowało koło wsi Bójki w powiecie lubartowskim
uroczystą akademię i wiec. Na uroczystość przybyły wszystkie oddziały AL. przebywające
w tym czasie w lasach parczewskich, okoliczne garnizony AL i ludność cywilna. Podczas
akademii przemówienia wygłosili przedstawiciele władz partyjnych, Konspiracyjnej
Wojewódzkiej Rady Narodowej i dowództwa obwodu AL. Po przemówieniach odbył się
przemarsz oddziałów partyzanckich przed trybuną. Defiladę przyjął gen. Michał Żymierski ps.
Rola. Potem rozpoczęła się część artystyczna, na którą złożyły się występy partyzantów na
zaimprowizowanej scenie oraz zabawa ludowa.
Fakt ten nie mógł ujść uwadze władz okupacyjnych. Z pewnością otrzymali w tym względzie
mniej lub bardziej ścisłe informacje z terenu. Wzmożona ostatnio działalność tego
zgrupowania w zakresie dywersji na liniach kolejowych sprawiła także, że hitlerowcy chcieli
rozbić siły partyzantów. W związku z tym zaczęli koncentrować swe siły w rejonie lasów
parczewskich i przygotowywać się do rozgromienia przebywających tam partyzantów AL
i radzieckich.
W kilka dni po uroczystości w Bójkach doszło do pierwszego spotkania z wojskami
hitlerowskimi, koło Ostrowa Lubelskiego. Stoczono wtedy kilka kolejnych walk na różnych
kierunkach z przeważającymi siłami nieprzyjaciela, wspieranego przez artylerię, moździerzami
i lotnictwem. W wyniku działań zaczepnych po obu stronach było kilkunastu zabitych. Wśród
zabitych był m. in. Edward Drozd, dzielny partyzant, który w rejonie Makoszki został ciężko
ranny, a nie chcąc wpaść żywy w ręce hitlerowców - zastrzelił się ostatnim pociskiem
z pistoletu.
W obliczu narastającego niebezpieczeństwa dowódca II obwodu AL ppłk „Mietek”,
przebywający przy zgrupowaniu partyzantów AL w lasach parczewskich, powziął decyzję
przesunięcia zgrupowania w lasy janowskie.
Uformowano kolumnę marszową, w składzie której posuwała się także jedna kompania
partyzantów radzieckich z oddziału kpt. Czepigi, która przybyła na Lubelszczyznę
w późniejszym terminie. W czasie marszu doszło do gwałtownego starcia we wsi Dąbrówka
w powiecie lubartowskim, gdzie zatrzymała się na dzienny postój kompania z oddziału kpt.
Czepigi. Została tam ona zaatakowana przez silne oddziały przeciwnika. Na odgłos
przedłużającej się walki, dowódca obwodu, będący zarazem dowódcą zgrupowania
stacjonującego we wsi Syry, pow. Lubartów, wysłał silny oddział na pomoc partyzantom
radzieckim. W wyniku zaciętej i zdecydowanej walki partyzanci zmusili hitlerowców do
wycofania się, a następnie połączyli się z całością zgrupowania. W walce tej kilku partyzantów
zostało zabitych i rannych. Strat niemieckich nie ustalono.
Do kolejnego poważniejszego starcia doszło w lesie koło Amelina w powiecie puławskim.
Niemcy, już od kilku dni ścigając zgrupowanie podciągnęli swe siły i starali się nawiązać
walkę. W skład niemieckich sił, jak się okazało później, oprócz żandarmerii, policji i różnych
oddziałów ochronnych i porządkowych, wchodziły tak doborowe siły wojsk frontowych jak
poszczególne oddziały słynnej niemieckiej dywizji „Wiking”.
W godzinach przedpołudniowych, w czasie kiedy Niemcy zbliżyli się do skraju lasu, odkryli
silny ogień. Partyzanci leżący w rowie strzeleckim z poprzedniej wojny na skraju lasu dopuścili
Niemców na bliską odległość. W odpowiednim momencie otworzyli ogień przy jednoczesnym
blokowaniu szosy z obu kierunków - i przeszli do brawurowego przeciwnatarcia wypierając
Niemców do tyłu. Nieprzyjaciel wycofując się spalił kilka zagród.
Po otrzymaniu posiłków Niemcy ponowili natarcie, na co z kolei partyzanci odpowiedzieli
silnym ogniem i uporczywą obroną, utrzymując się na zajmowanych stanowiskach aż do
zmroku. Przez ten czas dowódca zgrupowania ppłk „Mietek” wyznaczył 200-osobową grupę,
która dokonała manewru oskrzydlającego Niemców z kierunku północno-wschodniego, od
strony wsi Wąwolnica. Manewr powiódł się i wprowadził wielkie zamieszanie wśród Niemców,
którzy w obawie przed odcięciem, wycofali się w kierunku wsi Kamionka. W walce pod
Amelinem kilku partyzantów zostało zabitych i rannych. Wieczorem zgrupowanie wycofało się
w kierunku południowym i nad ranem dnia następnego znalazło się w lesie, w rejonie stacji
kolejowej Klementowice.
W dniu 14 maja 1944 r. przebywaliśmy w okolicy Rąblowa w powiecie puławskim. Niemcy
postępujący ciągle za nami nad ranem ponownie okrążyli zgrupowanie w pobliżu Rąblowa.
Około godziny 9 nadleciał samolot rozpoznawczy, który zrzucił obok folwarku wiązkę granatów
i dokonał ostrzału z broni pokładowej. Wkrótce po nim nadleciał bombowiec, który po
okrążeniu folwarku skierował się wzdłuż wsi budząc panikę wśród ludności i rozpoczął
bombardowanie miejsca postoju radzieckich partyzantów. Partyzanci otworzyli ogień
z karabinów maszynowych i rusznic przeciwpancernych zmuszając samolot do podniesienia
pułapu. Mimo to bombardowanie wyrządziło partyzantom straty. Byli zabici i ranni. W folwarku
spłonęły dwa wozy amunicji. Po nalocie całe zgrupowanie wycofało się do niewielkiego lasku
na wzgórzu nie opodal Rąblowa. Niemcy w tym czasie zaciskali pierścień okrążenia,
podciągali swoje siły i środki. W dowództwie zgrupowania powzięto decyzję zajęcia obrony
okrężnej i przyjęcia narzuconego przez Niemców boju z zadaniem odpierania niemieckich
natarć i szturmów, w czasie których należało zadać nieprzyjacielowi jak najdotkliwsze straty.
W godzinach popołudniowych Niemcy przystąpili do ostrzeliwania artyleryjskiego, zajętego
przez partyzantów wzgórza. Około godziny czternastej nieprzyjaciel wprowadził do akcji 9
samolotów bojowych, które z przerażającym wyciem zrzucały na porośnięte lasem wzgórze
niezliczone ilości bomb. Bombardowanie nie wyrządziło jednak poważniejszych strat
partyzantom, tylko kilku z nich zostało rannych, m. in. por. „Leszek”. Około godz. 17 Niemcy
ruszyli do natarcia z różnych kierunków. Rozgorzała walka na śmierć i życie. Ukryci
w gęstwinie leśnej partyzanci kładli pokotem atakujących Niemców. Dochodziło nawet do starć
na bardzo bliskich odległościach. Zdarzało się, że walczące strony mieszały się między sobą.
W ciężkiej i zażartej walce partyzanci przetrwali do nocy.
W walce pod Rąblowem kilkudziesięciu partyzantów poniosło śmierć, wielu zostało rannych.
Straty niemieckie - chociaż dokładnie nie ustalono - były kilkakrotnie większe. W bitwie
szczególnie wyróżnili się: dowódca zgrupowania ppłk „Mietek”, kpt. „Franek” (Franciszek
Woliński), Jan Kamiński - obywatel czechosłowacki i wielu, wielu innych. Pod osłoną
ciemności zgrupowanie partiami wycofało się z okrążenia. Część zgrupowania z dowódcą na
czele oraz kompania partyzantów radzieckich z oddziału mjr. Czepigi udała się w kierunku
lasów janowskich. Pozostali powrócili poszczególnymi oddziałami lub grupami w lasy
parczewskie.
Bitwę stoczoną w rejonie Rąblowa przez zgrupowanie AL i oddział partyzantów radzieckich
z tak poważnymi siłami niemieckimi należy uznać za jedną z najpoważniejszych walk
stoczonych na terytorium Polski z okupantem niemieckim.
Dzięki opowiadaniu „Leszka” zorientowałem się, że marsz mego oddziału w stronę Rąblowa
jest już bezcelowy. Po pożegnaniu „Leszka” i „Marysi” powróciłem do oddziału i zarządziłem
odmarsz zaraz po spożyciu obiadu.
Jadąc w lasy janowskie wstąpiłem do majątku Kręciszówka, administrowanego i ochranianego
przez Niemców. Po zablokowaniu garnizonu ochronnego przeprowadziliśmy tam akcję
zaopatrzeniową na większą skalę. Zabraliśmy wiele świń, mąki i zboża. Garnizon w ogóle nie
przeszkadzał w naszych poczynaniach.
Po drodze zabraliśmy do naszego oddziału wszystkich, którzy chcieli czynnie walczyć
z okupantem. Nim dojechaliśmy do lasów janowskich stan osobowy powiększył się o około 20
osób. Tym razem uzbrojenie nowo przybyłych nie sprawiało żadnych trudności, gdyż ostatniej
nocy dowództwo brygady otrzymało olbrzymi zrzut broni, z którego - po nawiązaniu łączności
z nowo mianowanym dowódcą brygady kpt. Ignacym Borkowskim - nasz oddział otrzymał 20
automatów PPSza, MP-i i PPS, 4 ckm niemieckie typu Leichtung Maschinengewehr-Universal,
1 rusznicę przeciwpancerną, kilka pistoletów TT, wiele granatów i mnóstwo amunicji różnych
kalibrów.
Gdy dowództwo brygady przekazało mi ten kolosalny „zastrzyk” broni, nadmieniło, że przed
moim oddziałem będą stawiane najpoważniejsze do wykonania zadania « bojowe i dlatego też
zostaje on najbardziej dozbrojony w karabiny maszynowe i automaty. Polecono mi także, by w
jak najkrótszym czasie powiększyć swój oddział do dwustu osób.
Otrzymaną broń i amunicję poprzydzielałem poszczególnym partyzantom, którzy natychmiast
przystąpili do gruntownego czyszczenia jej z grubych warstw smarów.
Pod względem uzbrojenia oddział przedstawiał widok imponujący. Dysponowaliśmy 9
ręcznymi karabinami maszynowymi, ponad 30 automatami, ponad 50 karabinami zwykłymi,
kilkunastoma pistoletami i rewolwerami oraz 1 rusznicą przeciwpancerną. Jej obsługę stanowił
dobrze zbudowany, dzielny partyzant Stanisław Klimek ps. Sosna. Posiadaliśmy również pod
dostatkiem amunicji i granatów. Poszczególni partyzanci nosili przy sobie przeciętnie 500
sztuk amunicji i po 2-3 sztuki granatów przeważnie żeliwno-obronnych.
W celu zwiększenia stanu osobowego oddziału wydałem rozkaz przygotowania się do
wyjazdu w teren. Zatrzymał mnie jednak rozkaz dowódcy brygady kpt. „Wicka”, który polecił
przydzielić do jego dyspozycji 50 partyzantów. Mieli oni wziąć udział w przyjęciu zrzutu
zapowiedzianego na przyszłą noc. Wyznaczyłem odpowiednią ilość ludzi i grupa wyruszyła do
dowódcy brygady, przebywającego przy oddziale „Bogdana”.
Dysponowałem wolnym czasem, więc postanowiłem odwiedzić oddział mjr. Czepigi oraz
przebywającą w nim naszą grupę pod dowództwem „Wierzby”, przydzieloną okresowo do
współdziałania z partyzantami radzieckimi. W sztabie spotkałem mjr. Czepigę, swego
partyzanta kpt. Popowa, którego dwa tygodnie temu zabrało ode mnie dowództwo okręgu.
Zapytałem go w jaki sposób trafił do oddziału radzieckiego. Odpowiedział, iż praca
w garnizonie nie odpowiadała mu, a słaba znajomość języka polskiego w połączeniu z jego
charakterystyczną fizjonomią o skośnych oczach utrudniała bezpieczny pobyt na kwaterach
i poruszanie się w terenie. Dlatego poprosił „Alego”, „Kota” i „Graba” o ponowne skierowanie
do oddziału. Uznali słuszność jego argumentów i pozwolono mu dołączyć do przebywającej
wówczas w pobliżu grupy partyzantów mjr. Czepigi. W obecności mjr. Czepigi, jego
zastępców, „Marusi” i szefa sztabu podziękował mi za serdeczne przyjęcie i opiekę w moim
oddziale. Ten wyjątkowo rozsądny człowiek godnie reprezentował naród radziecki na naszej
gościnnej polskiej ziemi. Mnie osobiście służył niejednokrotnie dobrą radą i był ogólnie lubiany
i poważany zarówno przez partyzantów naszego jak i innych oddziałów. Oczywiście ciekaw
byłem jak poczyna sobie nasza grupa. Z przyjemnością słuchałem jak mjr Czepiga wyrażał się
o niej w samych superlatywach. Twierdził, iż bez pomocy poszczególnych partyzantów tej
grupy jego oddział nie byłby w stanie rozwinąć tak skutecznej działalności dywersyjno-
bojowej. Odwaga i poświęcenie moich partyzantów w połączeniu ze znajomością terenu
i panujących stosunków przyczyniły się w poważnej mierze do osiągnięć. Poinformował mnie
o przezbrojeniu grupy, która obecnie posiada 2 rkm i 10 automatów. Uzgodniliśmy, że grupa
„Wierzby” pozostanie nadal w oddziale mjr. Czepigi.
Przed wieczorem pożegnałem mjr. Czepigę. Przejeżdżając obok oddziału „Bogdana” i „Rysia”
wstąpiłem na chwilę do nich. Nie zastałem już dowództwa brygady gdyż kpt. „Wicek”, jego
zastępca Wacław Rózga ps. Stefan i inni, wyjechali do oddziałów radzieckich stacjonujących
w rejonie Szwedów i Domostawy oczekiwać na zrzut. Porozmawiałem trochę z „Bogdanem”
i kilkoma innymi partyzantami. Dowiedziałem się od nich, że na dzisiejszą noc zapowiedziano
przylot samolotów transportowych z wyjątkowo dużą ilością broni, innego sprzętu i środków
zaopatrzeniowych. Z oddziału „Bogdana” i „Rysia” również wysyłano po pięćdziesięciu ludzi
do zabezpieczenia zrzutu.
Na długo przed wieczorem wymaszerowała grupa z naszego oddziału wyznaczona do
zabezpieczenia zrzutu. Byliśmy radzi, iż wreszcie zaczęto właściwie doceniać naszą
działalność i zaopatrywać nas w niezbędne środki do życia i walki. Na bieżąco zadowalał nas
fakt, iż otrzymaliśmy już broń i to wcale nie w małych ilościach. Tak sprzyjający rozwój
wypadków gwarantował powiększenie stanów osobowych oddziałów partyzanckich i chociaż
częściowo uzbrojenie garnizonów oraz rozwinięcie wzmożonej działalności dywersyjno-
bojowej.
Partyzanci byli wyraźnie rozentuzjazmowani wiadomością o oczekiwanym zrzucie.
Dyskutowali na temat ilości broni jaką otrzymamy, śpiewali przy ogniskach. Do najbardziej
ulubionych w naszym oddziale należała piosenka, której słowa brzmiały:
Idziemy w bój polskiego ludu syny,
Nie straszny nam niemiecki krwawy bat,
Za morze krwi przelanej z Niemców winy,
Damy odpowiedź godną chłopskich chat.
Więc gotuj broń, niech lśni w niej blask zwycięstwa
Idziemy w bój aż zadrży Niemców rój
Niech w sercach ludu buchnie płomień męstwa,
W którym zgoreje faszystowski płód.
Poszliśmy w las, by rzucić w świat wyzwanie
By zniszczyć zło, ból, krzywdę i łzy
A z morza krwi świat nowy powstanie
Ziścimy szarych mas roboczych sny.
Więc gotuj broń itd.
Około północy ucichł gwar w obozie, choć z niektórych szałasów dobiegał szmer
przyciszonych rozmów. Wsłuchiwano się w ciemność, czy przypadkiem nie nadlatują
spodziewane samoloty. Nie spałem i ja. Zrzutu oczekiwano na polanie, w rejonie leśnej wioski
Dębowiec. Miejsce postoju naszego oddziału było odległe od Dębowca o około 5 km.
Zasypiałem, kiedy poderwały mnie na nogi silne detonacje bomb lotniczych. Odgłos wybuchu
wskazywał, że zrzucone zostały właśnie w rejonie Dębowca. Incydent zaniepokoił wszystkich.
Przypuszczałem, że płonące ogniska zostały zauważone przez Niemców, którzy skierowali
tam swoje samoloty.
Zwróciłem uwagę, czy przypadkowo nie tli się jakieś ognisko w naszym obozie. Na szczęście,
wszystkie były wygaszone. Większość partyzantów powychodziła z szałasów i nasłuchiwała
detonacji rozrywających się bomb. Złorzeczyli szpetnie pod adresem hitlerowców.
Nie upłynęła godzina, gdy nad lasem rozbrzmiał wirujący jęk lecących z kierunku wschodu
ciężkich maszyn. Przez kilkanaście minut nie było nic innego w lesie słychać, jak tylko warkot
silników. Było ich wiele. Wyszliśmy na drogę koło stawów i obserwowaliśmy niebo. Od czasu
do czasu widać było przelatujące na niewielkiej wysokości samoloty. Wśród partyzantów
zapanowała radość. Dumni byliśmy z tego, iż gdzieś w oddali ktoś o nas myśli i pamięta.
Dumni byliśmy z tego, iż jesteśmy częścią składową armii, która zadaje kolejne druzgocące
ciosy hitlerowcom. Tej nocy chyba już nikt z oddziału nie zmrużył oka. Wszyscy byli tak
niesamowicie podnieceni.
Około godziny dziewiątej powróciła grupa wyznaczona do zabezpieczenia zrzutu. Długie
oczekiwanie na samoloty. niespodziewane bombardowanie, konsternacja jaka po nim
nastąpiła, wreszcie kilkugodzinne poszukiwania rozrzuconych w dużym promieniu
spadochronów znużyły partyzantów. Zmęczenie widać było na ich twarzach i w zapadniętych
oczach.
Zapytałem dowódcę grupy „Adasia” o przebieg wypadków, podczas ubiegłej nocy. Opowiadał,
że po usłyszeniu nadlatującego samolotu, natychmiast zapalili uprzednio przygotowane
ogniska według umówionych sygnałów. Samolot przelatując nad ogniskami zrzucił kilka
niewielkich bomb. Wydano rozkaz gaszenia ognisk. Trzy zgaszono natychmiast, natomiast
czwarte, obok którego upadła bomba paliło się nadal. Samoloty - było ich dwa - w rejonie obok
płonącego ogniska zrzuciły jeszcze kilka bomb, po czym odleciały.
Niespodziewany nalot skomplikował sytuację. Gdy znów zbliżały się samoloty wahano się:
zapalać ogniska, czy nie? Charakterystyczny dla Douglasów dźwięk motorów pozwalał sądzić,
że nadlatują samoloty radzieckie, ale trudno było wykluczyć możliwość posiadania maszyn
tego typu przez Niemców. Mimo wszystko ogniska zapalono. Tym razem przybyły rzeczywiście
samoloty radzieckie. Po rozpoznaniu sygnałów i zniżeniu lotu, przystąpiły do masowego
zrzucania spadochronów z zasobnikami. Rozrzuciły je w bardzo rozległym kręgu.
Z zapowiedzianych stu zasobników znaleziono na razie zaledwie 76. Brakujących nadal
szukano.
W niedługim czasie przybył do mnie łącznik z poleceniem stawienia się natychmiast do
dowódcy brygady. Już kierowałem się do odejścia, gdy nadleciały dwa niemieckie samoloty
rozpoznawcze typu Storch i uporczywie krążyły nad moim oddziałem. Obserwatorzy wychylali
aż głowy z kabin, by wypatrzyć nas. Kilku partyzantów z karabinami maszynowymi prosiło by
zezwolić im wyjść na skraj lasu, koło stawów i ostrzelać samoloty. Na razie zabroniłem.
W pewnej chwili „posypało” się kilka serii z szybkostrzelnej broni pokładowej. Jedna z serii
kilkoma pociskami trafiła w szprychy koła u wozu kuchennego. Dopiero wtedy wydałem rozkaz
zajęcia stanowisk ogniowych i rozpoczęcia ostrzeliwania. Prócz rkmów ostrzeliwała samoloty
rusznica przeciwpancerna. Na skutek silnego ognia jeden samolot zaczął gwałtowane
szybować w dół. Rozległy się radosne okrzyki: dostał! dostał! Byliśmy przekonani, iż samolot
został trafiony i uszkodzony. Erkaemiści już nawet kłócili się między sobą, który z nich
zestrzelił maszynę. Okazało się jednak, że pilot po prostu zniżył lot, by w ten sposób
zmniejszyć pole ostrzału partyzantów. Ogień prowadzony przez oddział zmusił wreszcie
Storchy do odlotu. Zarządziłem natychmiastową likwidację obozu i zmianę miejsca postoju.
Przesunęliśmy się za Janiki. Obawiałem się, że po ustaleniu miejsca postoju partyzantów
przez samoloty rozpoznawcze w każdej chwili mogą nadlecieć tu bombowce.
Podczas gdy oddział przenosił się na nowe miejsce postoju, ja wraz z kilkoma partyzantami
udałem się do dowódcy brygady kpt. „Wicka”. Obok szałasu „Wicka” leżała sterta białych
spadochronów i wiele zielonych pootwieranych zasobników. Zameldowałem swoje przybycie.
Zaproszono mnie bym przysiadł do debatujących. Prócz dowódcy brygady kpt. „Wicka” byli tam
obecni: por. „Stefan”, por. „Bogdan”, ppor. „Korsarz”, ppor. „Cień” i sierżant „Ryś”. W chwilę
potem przybył sekretarz II obwodu PPR tow. Kazimierz Wyrwas ps. Michał oraz skoczek
spadochronowy, radiotelegrafista, oficer Armii Czerwonej „Piotr”.
Zapytano mnie czy odczuwam brak broni. Odpowiedziałem, że na razie partyzanci oddziału są
uzbrojeni. Mimo to zaproponowano mi przyjęcie jednego ciężkiego karabinu maszynowego
wzoru Maksym, jednej rusznicy przeciwpancernej i 20 automatów MP. Z wyjątkiem cekaemu
na przyjęcie którego nie zgodziłem się, gdyż pomimo swych zalet ogniowych był ciężki
i utrudniał poruszanie się w terenie, pozostałą broń przyjąłem z ochotą. Z praktyki wiedziałem,
że w trudnych sytuacjach w czasie szybkiego odwrotu ckm bywają pozostawiane na polu
walki. Wobec tego wolałem świadomie zeń zrezygnować. Przydzielono go do oddziału „Rysia”.
Kpt. „Wicek” zdał nam relację dotyczącą zrzutu. Zgodnie z poprzednimi informacjami okazało
się, że był wyjątkowo duży. Dostarczyło go aż 15 samolotów. Samych automatów niemieckich
typu MP-i dostaliśmy około 200 sztuk. Fatalnie złożyło się tylko, że nie odnaleziono dotąd
spadochronów z zasobnikami zawierającymi magazynki do automatów MP-i. W znalezionych
było zaledwie tylko tyle magazynków, że wypadło po jednym na automat. Amunicji 9 mm
otrzymaliśmy natomiast aż sto tysięcy. Podziękowałem kierownictwu za przydział broni
i powróciłem do swego oddziału. Nową otrzymaną rusznicę przydzieliłem Tadeuszowi Oziębło
ps. Żuk, który przybył do nas z oddziału „Cienia” i wyruszyliśmy w drogę.
Podczas stacjonowania w Grabówce wzbudziliśmy podziw swym uzbrojeniem. Zarówno
członkowie miejscowej organizacji, jak i niezrzeszeni chłopi specjalnie przychodzili na
kwatery, oglądali i podziwiali „fujarki” (tak pospolicie nazywano automaty) oraz „suki” (tak
określano ręczne karabiny maszynowe). Najbardziej jednak zachwycali się naszymi
erkaemami i automatami chłopcy w wieku od 6 do 14 lat, wyliczali już nawet, za ile dni
wypędzimy wszystkich Niemców. Ogłosiliśmy, że chętnie przyjmiemy wszystkich ochotników
do oddziału natychmiast ich uzbrajając. Jeszcze w tym dniu zgłosili się: Witold Dzikowski,
Daniel Dzikowski, Henryk Dzikowski, Andrys, Władysław Sadowski, Lucjan Iskra s. Andrzeja,
Marian Deryło, Marian Żyłka, Edward Iskra, Julian Biernat i Franciszek Suduł.
W Grabówce oddział podzieliłem chwilowo na dwie części. Z jedną odjechałem do wsi
Stefanówka, druga na razie pozostała w Grabówce, skąd miała udać się na akcję
żywnościową do majątku w Gościeradowie. Po dwóch dniach zamierzaliśmy spotkać się w
Anielinie.
W Stefanówce spotkaliśmy kilkudziesięcioosobowy oddział partyzancki pod dowództwem
Czesława Boreckiego ps. Brzoza. Oddział ten przybył na polecenie dowódcy okręgu AL Józefa
Jarosza ps. Wicek z województwa kieleckiego po broń maszynowy i automatyczną, którą mieli
otrzymać z zasobów Lubelszczyzny.
Gości zza Wisły przyjęliśmy nadzwyczaj serdecznie. Urządziliśmy dla nich nawet małe
przyjęcie. Z rozmowy zorientowaliśmy się, że jest wśród nich wielu starych i doświadczonych
partyzantów. W dodatku tylko 50 partyzantów było uzbrojonych w karabiny zwykłe i to
przeważnie mocno sfatygowane. Być może, że ich słabe i niepełne uzbrojenie tłumaczyło się
tym, iż zasadniczo przybyli do nas po broń i to lepszą.
Zadaniem oddziału „Brzozy” było dotrzeć w lasy janowskie, nawiązać łączność z naszą
brygadą i pobrać broń. Na prośbę ich dowódcy przydzieliłem gościom jako przewodników
i wzmocnienie sześciu partyzantów uzbrojonych w 1 rkm i 5 automatów. Na pamiątkę
przyjemnej znajomości wymieniliśmy z „Brzozą” pistolety. Ofiarował mi Visa, ja podarowałem
mu piętnastostrzałową 9 mm belgijkę.
Przebywaliśmy w Anielinie, gdy przyszedł do mnie jeden z aktywistów terenowych z dość
dziwną wiadomością. Otóż twierdził, że Olszakowa z Miłoszówki utrzymuje kontakt
z akowcami. Jako dowód opowiedział zabawną historię. Otóż pewnego razu ów działacz
powracał późnym wieczorem z Nieszawy. Przechodząc koło Miłoszówki, zauważył u
Olszakowej światła w oknach. Zaintrygowany, bo pora była późna, postanowił podejść do okna
i sprawdzić co tam się dzieje. Przeszedł przez płot i ostrożnie podsunął się do okna. Usłyszał
głośną rozmowę. W tej samej chwili powstał rumor w mieszkaniu i skrzypnęły drzwi. Ukrył się
więc w rogu pomiędzy płotem, a domem, za dużym, rozłożystym krzewem georginii. Jeden
z opuszczających mieszkanie zatrzymał się tuż za rogiem domu i przez płot załatwiał pewną
fizjologiczną potrzebę nie wybierając oczywiście miejsca, twarz, nie twarz ciekawskiego,
o którym przecież nie wiedział. Ukryty aktywista bez względu na mokrą przygodę trwał
w bezruchu, aż goście Olszakowej odeszli na przyzwoitą odległość. Wtedy dopiero powstał
wycierając się i klnąc Olszakową nie mniej jak jej gości. W swym opowiadaniu kilkakrotnie
podkreślał, iż jest przekonany, że późnymi gośćmi Olszakowej byli akowcy. Przestrzegał mnie,
bym zachował ostrożność i jeśli będę u niej w domu zwrócił szczególną uwagę na tę rodzinę.
Swe przypuszczenia wiązał z faktem, iż brat Olszakowej zamieszkujący w Sosnowej Woli był
przedwrześniowym oficerem, a obecnie jest komendantem rejonu AK. Dowodził, że wobec
tego istnieją między nim, a Olszakową jakieś powiązania. Wątpiłem w prawdziwość tych
informacji, gdyż znałem stosunek do nas Olszakowej i jej córki Marysi. Usiłowałem więc
zlekceważyć przypuszczenia pechowego przyjaciela. Ten jednak upierał się przy swoim, aż
obiecałem wyjaśnić rzecz przy najbliższej okazji.
Podczas spotkania z sekretarzem partii gminy Rybitwy, który właśnie zamieszkał w
Miłoszówce, opowiedziałem przygodę mego przyjaciela. Sekretarz uśmiał się co niemiara
z całego incydentu, po czym wyjaśnił, że podejrzenia wobec Olszakowej są całkiem
nieuzasadnione. Ponieważ owego krytycznego wieczoru kilku kawalerów, m. in. i on udało się
w odwiedziny do Marysi Olszakówny. Właśnie on był rzekomym akowcem, który sprofanował
twarz mojego przyjaciela. Niespodziewana pointa tej i tak zabawnej historii pozwoliła mi się
serdecznie uśmiać.
Pozostawaliśmy nadal w terenie Powiśla powiatów: kraśnickiego, opolskiego i puławskiego.
Przyjmowaliśmy wszystkich chętnych do partyzantki. W tym czasie przybyło do oddziału kilku
aelowców z Warszawy i Ostrowca. Byli to ludzie obeznani już z życiem konspiracyjnym.
Pewnego dnia wysłałem pluton „Pająka” do Księżomierzy, do młyna po mąkę. W drodze
powrotnej pluton starł się z Niemcami nadciągającymi z kierunku Annopola. W czasie krótkiej
lecz ostrej walki „Pająk” został ranny w palec u ręki. Obie strony wycofały się. Strat niemieckich
nie dało się ustalić.
W pierwszych dniach czerwca 1944 r. przybyła do Grabówki gdzie kwaterowaliśmy Halina
Wysocka ps. Niusia od „Alego”. Przywitałem się z „Niusią” i przystąpiłem do czytania
otrzymanej korespondencji. Z jej treści wynikało, że w najbliższych dniach mam przeprowadzić
częściową mobilizację na tak zwanym „Powiślu”, obejmującym południowe tereny powiatów
Kraśnik i Puławy.
Zdążyłem wypytać jeszcze „Niusię” o najnowsze wiadomości na temat oddziału „Bogdana”
i łączniczka odjechała z powrotem do Trzydnika, gdzie mieszkała na stałe.
Jeszcze raz wnikliwie przeczytałem kartkę. Waga postawionego przede mną zadania
wymagała głębokiego namysłu tym bardziej, że notatka mówiła, iż mobilizacja związana jest
ze zbliżającym się frontem wschodnim.
Bez zastrzeżeń ufając „Alemu” postanowiłem niezwłocznie przystąpić do wykonania poleceń.
Nim poprosiłem swych zastępców zastanawiałem się sam nad sposobem przeprowadzenia
mobilizacji. Uważałem, że należy przeprowadzić ją wśród członków PPR i AL.
W trakcie dyskusji z „Mietasem” i „Tygrysem” ustaliliśmy, że należy objąć mobilizacją nie tylko
członków i sympatyków naszych organizacji. Zastępcy podsunęli mi projekt by zabrać także
i tych, którzy podżartowują sobie z naszych partyzantów. Prym w tym względzie wodziła tak
zwiana „kawalerka”, dla której partyzanci stanowili silną konkurencję w zalecaniu się do
miejscowych dziewcząt. Argumenty „Mietasa” przekonały mnie i przystąpiliśmy do typowania
ludzi z poszczególnych wiosek. Ponieważ „Mietas” i „Tygrys” lepiej ode mnie znali okolice
i ludzi, gdyż były to ich rodzinne strony, więc im poleciłem wspólne przygotowanie projektu listy
osób objętych zaciągiem mobilizacyjnym.
Zastępcy, po przeprowadzeniu rozmów z niektórymi partyzantami naszego oddziału
przedstawili listę, na której znalazło się około 200 nazwisk mieszkańców kilku okolicznych
wiosek. Wiek wytypowanych zamykał się w granicach 18 do 22 lat. Listę zaakceptowałem
i ustaliłem termin poboru na noc z 7 na 8 czerwca 1944 r.
Do przeprowadzenia mobilizacji wyznaczyłem kilka grup. Każda z nich miała obsłużyć inną
miejscowość, a niektóre nawet po kilka. Po wykonaniu zadania wszystkie winny przybyć na
punkt zborny do wsi Sucha Wólka, gdzie oczekiwałem ich z częścią oddziału.
Około północy zaczęły przybywać na punkt zborny pierwsze grupy. Przyprowadziły ze sobą
wielu kandydatów na partyzantów. W oddziale panowało ożywienie. Jedni radowali się
z przybycia swych kolegów, krewnych czy znajomych. Inni poddrwiwali z tych, którzy
dotychczas czynili przytyki partyzantom. Zdarzyły się nawet wypadki, że zabrano członków
innych organizacji konspiracyjnych, Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich. W efekcie
przybyło do oddziału 176 ludzi.
Teraz, po latach, muszę stwierdzić, że było ich trochę za dużo. Taka ilość w tym okresie
przerastała niemal możliwości naszego oddziału, liczącego zaledwie około 150 partyzantów.
Zacząłem obawiać się, czy poradzę sobie z ludźmi stanowiącymi przypadkowy konglomerat,
dla których chwilowo nie miałem nawet uzbrojenia. Zakładałem jednak, że po przemarszu
w lasy janowskie otrzymam broń od dowódcy brygady, uzbroję nowozaciężnych i przystąpię do
szkolenia.
Około godziny 2 byliśmy gotowi do wyjazdu w lasy janowskie. Ponad stuprocentowy wzrost
oddziału wymagał odpowiedniego zwiększenia ilości artykułów żywnościowych. W celu
zorganizowania większych zapasów pozostawiłem w terenie pluton pod dowództwem
„Słowika”, który w przeciągu 2-3 dni miał przybyć za nami w lasy janowskie.
Ubezpieczonym marszem ruszyliśmy w drogę. O świcie osiągnęliśmy wieś Dąbrowę. Tuż za
nią przebiegała szosa Kraśnik - Annopol. W momencie kiedy ubezpieczenie naszego oddziału
znajdowało się w odległości 300 m od szosy, nadjechało niemieckie wojskowe auto terenowe.
Partyzanci z ubezpieczenia bojowego ostrzelali je, lecz bezskutecznie. Auto umknęło. Na
twarzach nowicjuszy widać było strach. Zauważyli to starsi koledzy, którzy już niejednokrotnie
brali udział w walce z okupantem i wyjaśnili im, że obawy w tym wypadku były bezpodstawne,
gdyż właśnie Niemcy znajdowali się w trudniejszym położeniu.
Ubezpieczenie bojowe osiągnęło szosę i zajęło stanowiska ogniowe w obu kierunkach na
wypadek pojawienia się jakiegoś auta niemieckiego. Nawet i ten moment napawał
zmobilizowanych niepokojem. Przy zbliżaniu się do szosy i w trakcie jej przekraczania pobledli
na twarzach. Choć znaleźli się wśród nich i tacy, którzy nie okazywali strachu, ani
zaniepokojenia. Byli to przeważnie członkowie garnizonowych grup wypadowych AL.
Po przejściu szosy, w lesie w pobliżu wioski Wymysłów, zarządziłem pierwszy krótki
odpoczynek. Wielu nowo przybyłych zdążyło już nawiązać znajomość z partyzantami.
Opowiadali sobie ostatnie przeżycia, troski i kłopoty. Wspominali wspólnych przyjaciół
i znajomych. Powoli zadzierzgały się nici partyzanckiej wspólnoty.
Dziesięć minut przeznaczone na odpoczynek minęło szybko i kolumna marszowa ruszyła
w dalszą drogę. Przechodząc przez wieś Mniszek, wstąpiłem do znajomego młynarza, gdzie
chciałem zasięgnąć języka. Dowiedziałem się, iż Niemcy stosunkowo rzadko odwiedzają te
okolice. Częściej natomiast przejeżdżają tędy oddziały Narodowych Sił Zbrojnych pod
dowództwem „Znicza” i „Cichego”.
Marszruta, jaką obrałem do janowskich lasów biegła przeważnie przez tereny zalesione, więc
była raczej bezpieczna. Z Mniszka prowadziła przez Baraki, Zdziechowice, Stawki i Łysaków.
Przecinały ją tylko dwie arterie komunikacyjne: tor kolejowy Lublin - Rozwadów i szosa
Modliborzyce - Zaklików. Tam należało zachować ostrożność i odpowiednio ubezpieczyć
przejście oddziału.
W godzinach rannych minęliśmy wieś Zdziechowice i znaleźliśmy się w pobliżu toru
kolejowego. Odległy gwizd lokomotywy gdzieś z rejonu stacji kolejowej Rzeczyca zaostrzył
moją czujność, mimo to marsz kontynuowaliśmy nadal. Wkrótce z kierunku Kraśnika ukazał się
pociąg towarowy. Jechał powoli, gdyż na tym odcinku często operowali partyzanci AL
i radzieccy. Zakładali miny powodujące wykolejenie pociągów. Niemal że co dnia wysadzali
transporty kolejowe, a bywało i tak, że wykolejano kilka pociągów na dobę. Leciały
w powietrze nie tylko transporty wojskowe, lecz i pociągi ratunkowe, jadące na miejsce
wypadku. Nadjeżdżający pociąg z wolna przetoczył się przed nami. Widzieliśmy w oknach
żołnierzy niemieckich, stanowiących prawdopodobnie ochronę transportu. Przyglądali się nam
czujnie licząc prawdopodobnie, że ostrzelamy pociąg. Wydałem jednak polecenie, by nikt nie
otwierał ognia bez mego rozkazu. Chodziło mi przecież o to, by cały oddział doprowadzić
szczęśliwie i w zupełnym porządku w lasy. Dla nowo przybyłych było ciągle niepojęte, jak
można przebywać w pobliżu hitlerowców i nie bać się ich. Stopniowo jednak oswajali się
z sytuacją. Co śmielsi wyrażali pogląd, że oddział winien zaatakować przejeżdżających
Niemców. Trzeba było tłumaczyć im, iż nie zawsze i nie wszędzie partyzanci rozpoczynają
walkę z przeciwnikiem.
Przechodząc przez wieś Łysaków, spotkaliśmy dwóch naszych znajomych - członków
miejscowego garnizonu AL. Jeden z nich w ubiegłym roku przebywał w oddziale „Błyskawicy”,
lecz na skutek nieszczęśliwego wypadku musiał powrócić do garnizonu, gdyż wybuch granatu
urwał mu dłoń. Nazywał się Sołtys. Drugi - Konstanty Skrzypek ps. Hrabia, dobrze znany
wszystkim partyzantom, którzy od czasu do czasu przebywali w lasach lipskich lub janowskich.
Poinformowali nas oni, że w ostatnich dniach można zauważyć wzmożony ruch kolejowy na
odcinku Kraśnik - Rozwadów i że na stacjach w Zaklikowie i Lipie zatrzymały się transporty
z wojskiem hitlerowskim. Mówili, że ożywiony ruch samochodowy panuje także na szosie
Janów - Modliborzyce - Zaklików. Poprosiłem „Hrabiego”, by zajął się obserwacją wojsk
nieprzyjaciela i, w miarę możliwości najszybciej, przekazywał informacje do punktu
kontaktowego mieszczącego się u „Ciotki” - (Skrzypkowej) we wsi Bania w lasach lipskich.
Przyrzekł, że o każdej zmianie sytuacji w terenie będzie starał się powiadomić mnie w porę.
Na podstawie tych wiadomości można było sądzić, że Niemcy przygotowują się do jakiejś
poważnej wyprawy przeciwko partyzantom operującym w rejonie lasów lipskich i janowskich.
Dlatego dalszy rozwój wydarzeń należało śledzić ze wzmożoną uwagą.
Nie tracąc czasu wysłałem ubezpieczenie bojowe do szosy Zaklików - Modliborzyce, by
uchwyciło ją i zorganizowało bezpieczne przejście oddziału. Wkrótce za ubezpieczeniem
ruszyły główne siły oddziału. Tuż za szosą znajdował się skraj leśnego kompleksu. Po
osiągnięciu go zarządziłem dłuższy odpoczynek, ponieważ przebyliśmy ponad 20 km. W lesie
poczuliśmy się jak u siebie w domu, choć do planowanego miejsca biwaku pozostało nam
jeszcze około ośmiu kilometrów.
Przed południem, trochę już zmęczeni i niewyspani, znaleźliśmy się na miejscu. Obóz
rozmieściliśmy na pagórku, obok drogi wiodącej z Bani do Janik, w pobliżu stawów rybnych.
Po wystawieniu ubezpieczeń kucharze przystąpili natychmiast do przygotowania gorącej
strawy. Jedni z nich rozpalali ogniska, drudzy zaś przygotowywali mięso i chleb, obierali
kartofle. Ta ostatnia czynność powodowała prawie zawsze zaburzenia, gdyż sama obsługa
kuchni nie była w stanie naobierać kartofli dla tak dużej ilości ludzi, partyzanci z pododdziałów
bojowych uważali znów, że za często przypada im kolejka do obierania kartofli.
Niejednokrotnie musiałem interweniować osobiście. Tak było i tym razem.
Bardziej doświadczeni partyzanci rozpoczęli budowę szałasów. Poszły w ruch siekiery, którymi
wycinano proste żerdzie do konstrukcji szkieletu, gałęzie świerkowe i jodłowe, najbardziej
odpowiednie na obudowę ścian szałasu. Przez zbudowany w ten sposób szałas nie śmiała
przecieknąć do wewnątrz kropla deszczu. Zabezpieczał on zresztą nie tylko przed opadami,
chronił również od komarów i chłodu. Czynnościom wykonywanym przez starszych
partyzantów bacznie przyglądali się nowicjusze. Niektórzy zaczęli nawet pomagać przy
łatwiejszych pracach. Powoli stawali się prawowitymi członkami oddziału.
Po wykonaniu niezbędnych przy zakładaniu obozu czynności większość partyzantów udała się
na spoczynek. Kładli się, gdzie kto mógł i wkrótce zasypiali. Nie spała tylko obsługa kuchni
i pododdział dyżurny. Nie spałem również ja i moi zastępcy, gdyż studiowaliśmy mapę
i omawialiśmy plan działania na wypadek ewentualnego wkroczenia do lasu Niemców.
Przez ten czas kucharze przygotowali posiłek. Według nie pisanego prawa, po sporządzeniu
posiłku, przynoszono go zawsze do mojego szałasu i meldowano o gotowości wydawania.
Tym razem wyłonił się istotny, choć na pozór drobny problem. Otóż nikt z nas nie pamiętał
o łyżkach i naczyniach dla tak dużej ilości ludzi. Ten kłopot przedłużył wydawanie obiadu
i wprowadził niepotrzebny rozgardiasz.
Po obiedzie przy pomocy swych zastępców przystąpiłem do reorganizacji oddziału. W tym celu
zebraliśmy wszystkich, by dokonać podziału na pododdziały. Przy sprawdzaniu stanu
ilościowego okazało się, iż jeden z nowo zmobilizowanych w czasie marszu zbiegł lub gdzieś
się zawieruszył. Miał również miejsce i inny wypadek, trochę kłopotliwy, lecz zarazem wesoły.
Otóż podczas ubiegłej nocy w Suchej Wólce, zgłosił się do oddziału ochotnik mieszkaniec wsi
14-letni Edward Derda. Oświadczyłem mu, że nie może być przyjęty do partyzantki z uwagi na
zbyt młody wiek i brak zezwolenia rodziców. Chłopiec rozpłakał się i odszedł. Nie zrezygnował
jednak z chęci wstąpienia do oddziału. Ukrył się w słomie na jednej z naszych intendenckich
furmanek. Jego obecność ujawniła się dopiero w lesie. Z konieczności, musiałem wyrazić
zgodę na jego pozostanie w oddziale. Ogólnie więc poza pododdziałem „Słowika”, który
pozostał w terenie miałem 90 starych, dobrze uzbrojonych partyzantów i 176 nowo
zmobilizowanych, nieuzbrojonych. Z całości zorganizowałem trzy zwiększone plutony,
w których zaledwie jedna trzecia posiadała uzbrojenie. Dowódcami plutonów mianowałem:
plutonu 1 - „Adasia” (Adama Skórę), 2 - „Pająka” (Edwarda Strzeleckiego) i 3 - Aleksandra
Szmechta.
Mimo braku uzbrojenia wydałem polecenie dowódcom plutonów, by od razu przystąpili do
zapoznawania nowo przybyłych partyzantów z bronią, jej podstawowymi właściwościami
i uczyli techniki celowania.
Pozostawiając jako tako uporządkowany oddział, wyruszyłem wraz z kilkoma innymi
partyzantami w poszukiwanie dowódcy 1 Brygady im. Ziemi Lubelskiej kpt. „Wicka” (Ignacego
Borkowskiego). Na skontaktowaniu się z nim bardzo mi zależało, gdyż przypuszczałem, że
otrzymam od niego potrzebną ilość broni. U Feliksa Masztaleńca we wsi Janiki gdzie mieścił
się punkt kontaktowy dowiedziałem się, że „Wicek” przebywa przy oddziałach „Bogdana”
(Aleksandra Szymańskiego) i „Rysia” - (Jana Fijoła), które w tym czasie stacjonowały na
wzgórzu, przy drodze za stawami, pomiędzy Janikami a Kochanami. Natychmiast udałem się
tam.
Tuż za groblą napotkałem ubezpieczenie bojowe „Bogdana” rozmieszczone przy rozwidleniu
dróg. Zapytałem o miejsce pobytu ich oddziału. Odpowiedzieli mi, że stacjonują niedaleko po
lewej stronie drogi, w pobliżu „Babki” Krakowskiej.
„Wicka” zastałem przy oddziale „Bogdana”. Był również na miejscu zastępca „Wicka” do spraw
politycznych „Stefan” (Wacław Rózga). Poinformowałem ich o poleceniu „Alego” i realizacji
rozkazu. Powiedziałem o dotkliwym braku broni, prosząc jednocześnie o jak najszybsze jej
dostarczenie. Wskazałem na ogromną odpowiedzialność jaka ciąży na mnie i całej naszej
organizacji za właściwe pokierowanie ludźmi, z których nie wszyscy znaleźli się w oddziale
z własnej, nieprzymuszonej woli. Zwróciłem uwagę na ożywienie ruchu wojsk niemieckich
w rejonie masywu leśnego, co może skomplikować bardziej sytuację mego oddziału.
Uważałem, że wobec tego wszyscy partyzanci muszą być w pełni uzbrojeni i pozostawać
w stanie pełnej gotowości bojowej, gdyż w każdej chwili możemy oczekiwać większego
uderzenia niemieckiego.
„Wicek” i „Stefan” przyrzekli mi solennie, że postarają się bym otrzymał brakującą broń.
Jakkolwiek w chwili obecnej nie posiadali zapasowego uzbrojenia obiecali porozumieć się z
„Janowskim” i poprosić o broń, lub po prostu wypożyczyć od niego. „Janowski” bowiem w tym
czasie posiadał pewne zapasy, szczególnie automatów. W dalszym ciągu rozmowy
dowiedziałem się dokładnie o ruchach wojsk hitlerowskich na południu, w rejonie Ulanowa,
Niska i Rozwadowa, na północy, na szosie Modliborzyce - Janów - Biłgoraj. Coraz wyraźniej
rysowały się zamierzenia wojsk niemieckich, które przybywały większymi jednostkami w rejon
lasów lipskich i janowskich.
Przed odjazdem do oddziału, dowódca brygady „Wicek” polecił mi wysłanie grup
rozpoznawczych w kierunkach prowadzących od stacji kolejowych Lipa i Zaklików oraz drogi
wiodącej z Łysakowa. O przygotowanej dla mnie broni miałem być powiadomiony przez
łącznika.
W oddziale zastałem wszystko w porządku. Zainteresowałem się bliżej nastrojami panującymi
wśród ludzi. Starzy partyzanci oczywiście czuli się wspaniale, gdyż z reguły, ile razy znaleźli
się w lasach, oddychali z ulgą jak przy powrocie do domu. Nowi partyzanci z nielicznymi
wyjątkami czuli się z każdą chwilą lepiej. Z utęsknieniem oczekiwali na chwilę otrzymania
broni. Myślą tą byli zaabsorbowani zresztą nie tylko nowi partyzanci. Gnębiła ona jeszcze
bardziej starych, oceniających realnie rysującą się sytuację. Zapewniałem, że broń otrzymamy
nie później niż w ciągu dwóch dni.
O zachodzie słońca kucharze obwieścili kolację. Wszczął się ruch w obozie. Z poszczególnych
pododdziałów zbliżali się do ognisk kuchennych (palono i inne ogniska, których dym
odstraszał komary) partyzanci z dużymi miskami, w które nakładano porcje dla kilku lub nawet
kilkunastu osób. Po kolacji obsługa kuchni przystąpiła do mycia naczyń i sprzętu kuchennego.
Reszta rozlokowała się przy ogniskach i szałasach. Byłem zadowolony, gdyż z każdą chwilą
wyraźniej widać było proces asymilacji nowo przybyłych. Trwały ożywione rozmowy „nowych”
ze „starymi”, zawiązywały się przyjaźnie. Wreszcie partyzanci udali się na spoczynek. Czuwały
tylko ubezpieczenia bojowe i posterunki obozowe. Noc upłynęła spokojnie.
Następnego dnia (9 czerwca) seria karabinów maszynowych przerwała nasz sen. W oddziale
zapanował ruch. Twarze „nowych” pobladły. Czuli się wyraźnie niepewnie. Pytali
doświadczonych partyzantów, co teraz z nimi będzie. Ci szybko zorientowali się w sytuacji
i uspokajali tłumacząc im, że serie karabinów maszynowych pochodzą z ostrzału
prowadzonego przez hitlerowskie samoloty rozpoznawcze i że ogień ten nie jest wcale groźny
dla partyzantów, przebywających w lesie, tym bardziej, że samoloty nie krążyły nad miejscem
postoju oddziału.
Wyszedłem z szałasu, by zażegnać powstałą krzątaninę, która mogłaby doprowadzić do
wykrycia oddziału. Poleciłem wygasić rozpalone już ogniska kuchni, by wydostający się ponad
konary drzew dym nie wskazał lotnikom obozu.
Jak się zorientowałem, samoloty krążyły w rejonie domu rybackiego, pospolicie nazywanego
Koszarką, odległego od naszego miejsca postoju o jakieś 300-400 metrów, gdzie kilku
naszych furmanów udało się na pobliskie łąki, by nakarmić świeżą trawą konie taborowe.
Dopuszczałem możliwość zauważenia ich przez niemieckich lotników. Samoloty po kilku
okrążeniach odleciały w kierunku wschodnim. Zapanowała cisza. Wysłałem „Mietasa” wraz
z kilkoma partyzantami w celu ustalenia przyczyny, dla której ostrzeliwano rejon Koszarki.
Z późniejszych relacji „Mietasa” dowiedziałem się, że partyzanci spętali konie i puścili je na
łąkę, sami zaś zagrzebali się w kopce siana i spali, podczas gdy jeden z nich, na zmianę
czuwał nad bezpieczeństwem kolegów i obserwował konie. W pewnym momencie od strony
Janik nadleciały dwa Storchy, zatoczyły łuk nad stawami rybnymi i rozpoczęły ostrzeliwanie
pasących się koni. Piloci zdawali sobie przecież sprawę z faktu, iż mieszkający samotnie na
odludziu rybak nie może posiadać kilku koni. Wiedzieli również o tym, że konie muszą być
przez kogoś dozorowane i nie mogą znajdować się zbyt daleko od oddziału. Usiłowali seriami
karabinów maszynowych zmusić partyzantów do ujawnienia się. Na szczęście, zamiary ich
spełzły na niczym.
Po śniadaniu wysłałem dwa ubezpieczenia bojowe, każde w sile drużyny. Jedno zajęło
stanowisko ogniowe przy skrzyżowaniu dróg Lipa - Janiki - Kruszyna, z głównym kierunkiem
ostrzału drogi prowadzącej od stacji kolejowej Lipa. Drugie zaś rozłożyło się przy krzyżówkach
dróg koło Bani, prowadzących z kierunku stacji kolejowej Zaklików i od szosy z kierunku
Łysakowa. Wysłałem także trzy patrole rozpoznawcze w rejon Lipy, Zaklikowa i Potoczka.
Pierwsze, interesujące wiadomości otrzymaliśmy od dwóch sanitariuszek z lasów
parczewskich, które po walkach w rejonie Rąblowa przebywały w Rzeczycy opiekując się
poumieszczanymi tam rannymi. Obecnie, ze względu na coraz większą ilość wojsk okupanta
w terenie, sukcesywnie przybywających w rejon lasów lipskich i janowskich coraz to nowych
oddziałów niemieckich, postanowiły dołączyć do przebywających w lasach partyzantów. Z ich
opowiadania dowiedzieliśmy się, iż w miejscowościach Rzeczyca, Szastarka, Potok,
Potoczek, Łysaków, Zaklików i Lipa, znajdują się regularne wojska niemieckie, które na razie
wobec miejscowej ludności nie stosują specjalnych represji. Przybyłe sanitariuszki „Żyletka”
(Julia Kunaszyk) i „Kazia” nadmieniły, że od czasu do czasu lądują samoloty wojskowe na
polach w rejonie Rzeczycy i Potoczka lecz wkrótce odlatują; z powrotem.
Te wiadomości dostarczyły nam wielu nowych elementów niezbędnych w ocenie aktualnej
sytuacji. Wynikało z nich niedwuznacznie, iż Niemcy dążą do odcięcia od strony zachodniej
lasów lipskich na wysokości Jastkowic, Rzeczycy Długiej, Rzeczycy Okrągłej, Dąbrowy
Rzeczyckiej, Lipy, Zaklikowa, Łysakowa i Potoczka. W ten sposób zamierzali uniemożliwić
przejście oddziałów partyzanckich znajdujących się w lasach lipskich i janowskich do lasów
gościeradowskich i dzierzkowickich. W nieco lepszej sytuacji od nas znalazły się oddziały
aelowskie „Cienia” i „Zbyszka”, które w tym czasie przebywały w lasach gościeradowskich i nie
zostały objęte pacyfikacją.
Świeżo otrzymane wiadomości postanowiłem niezwłocznie przekazać do dowództwa brygady.
Poprosiłem „Mietasa”, by przygotował do wyjazdu grupę sztabową, a sam rozpocząłem
rozmowę z przybyłymi na temat co zamierzają dalej robić. Zgodnie stwierdziły, iż chciały
dostać się w lasy lipskie i dołączyć do któregoś z naszych oddziałów partyzanckich.
Zaproponowałem im, by zechciały pozostać u nas, gdyż odczuwaliśmy brak służby sanitarnej.
Mówiłem, iż nie będą samotne, gdyż znajduje się u nas jedna sanitariuszka. Jest nią stara
partyzantka „Nika” przebywająca w oddziale wraz ze swym mężem. Po wymianie spojrzeń
i porozumieniu się wyraziły chęć pozostania. Poprosiłem „Nikę”, by zaopiekowała się nimi.
Obie były starymi partyzantkami i posiadały doświadczenie w praktycznej służbie sanitarnej
w warunkach polowych. Z obecności ich byłem zadowolony, tym bardziej, że zanosiło się na
nieuniknioną, ciężką walkę z okupantem.
Udałem się do dowództwa brygady. Przez całą drogę myślałem tylko i wyłącznie o tym, czy
otrzymam potrzebną mi broń, czy nie? Od tego przecież zależny był dalszy rozwój oddziału
i przygotowanie nowo zmobilizowanych do spodziewanych walk z wojskami hitlerowskimi.
Problem ten spędzał sen z moich oczu i ciągle niepokoił. W rozterce przybyłem do oddziału
„Rysia” i „Bogdana”, przy których przebywał nadal dowódca brygady „Wicek”.
Rozmowę z dowódcą rozpocząłem od przekazania wiadomości o nieprzyjacielu. Oczywiście,
podawałem informacje uzyskane od przybyłych sanitariuszek, gdyż wysłane z oddziału grupy
rozpoznawcze nie powróciły przed moim odjazdem. Mój przełożony w milczeniu i z wielką
uwagą wysłuchał doniesień i wnikliwie śledził wzrokiem na mapie podawane miejscowości.
Posuwające się po mapie palce dowódcy z wolna wykreślały linię prowadzącą od jednej
miejscowości do drugiej, linię tak zrozumiałą, wymowną, iż nie pozostawało nic innego, jak
intensywne przygotowanie oddziałów do pierwszych walk z przeciwnikiem. Gdy na chwilę
przerwałem podawanie informacji dowódca brygady natychmiast przeniósł wzrok na mnie
i spokojnym tonem zapytał - co więcej? Odrzekłem, iż meldunek o rozmieszczeniu wojsk
niemieckich w ostatnim okresie na naszym terenie stanowi główny cel mojej wizyty. Niemniej
jednak palącym problemem pozostaje nadal brak broni dla ponad 150 ludzi, którzy w tej
sytuacji podlegają nastrojom niepewności i bezsilności. Nastrój ten udziela się nawet i starym
partyzantom, ze mną na czele - dodałem. Kontynuując dalej, zupełnie szczerze wyznałem, że
robimy sobie wyrzuty za przeprowadzenie w tak szybkim tempie i w tak nieodpowiednim
czasie mobilizacji. Mobilizacji, która w świetle ostatnich wiadomości kładzie brzemię
odpowiedzialności za losy tych nieuzbrojonych i nie przygotowanych do walki ludzi nie tylko
na mnie i moich przełożonych, lecz na całą organizację.
Kapitan „Wicek” z uwagą i zrozumieniem wysłuchał moich wywodów. Potem powiedział, że
wysłał swojego zastępcę do „Janowskiego”, z którym ma omówić przydział broni dla mnie lub
zamówić specjalny zrzut.
Analizując nasze położenie dowódca brygady stwierdził, że właściwie jesteśmy już okrążeni,
tyle że nie doszło jeszcze do bezpośredniego starcia z Niemcami. Sądził jednak (również ja
podzielałem jego zdanie), że Niemcy ograniczą się tylko do przejścia drogami leśnymi. Nie
wierzyliśmy, by zdecydowali się przetrząsać wszystkie, nawet mało dostępne zakamarki lasu.
Przypuszczenia nasze opieraliśmy na doświadczeniach z poprzednich pacyfikacji. Jednak tym
razem miało stać się inaczej.
Przy dalszym omawianiu sytuacji dowódca brygady poinformował mnie o działaniu nie tylko
naszych grup rozpoznawczych, ale również współpracujących z nami radzieckich oddziałów
partyzanckich. I tak: na południu w rejonie Jastkowic, Rzeczycy Długiej, Rzeczycy Okrągłej i
Dąbrowy Rzeczyckiej działały grupy rozpoznawcze oddziałów AL „Bogdana” i „Rysia”;
w kierunku Studzieńca, Domostawy i Łążka Ordynackiego intensywne rozpoznanie prowadziły
grupy radzieckich oddziałów partyzanckich ppłk. Mikołaja Prokopiuka i kpt. Wiktora Karasiowa;
na północy w rejonie Kalennego, Gwizdowa i Świdrów działały grupy rozpoznawcze
z radzieckich oddziałów majora Włodzimierza Czepigi i kapitana Wasilenki. Ponadto inne
grupy zwiadowcze w rejonie Modliborzyc, Janowa i Domostawy, bacznie śledzą ruch wojsk na
tamtejszych szosach. Analizując układ sił w zachodniej części terenu ze specjalnym
uwzględnieniem linii kolejowej Lublin - Rozwadów dowódca polecił mi prowadzenie
szczegółowej obserwacji stacji kolejowych w Lipie i Zaklikowie, gdyż stamtąd
najprawdopodobniej Niemcy zaczną posuwać się w głąb lasów.
Przyrzekłem kpt. „Wickowi” w miarę możliwości jak najdokładniejsze wykonanie zadania.
Przed powrotem do swego oddziału prosiłem raz jeszcze dowództwo brygady o szybką pomoc
w dozbrojeniu.
W czasie jazdy cały czas rozmyślałem nad rozwiązaniem problemu braku broni, nie licząc
zbytnio na dowództwo brygady. Widziałem tylko jedno wyjście - udać się do dowódcy oddziału
radzieckiego mjr. Włodzimierza Czepigi z prośbą o pomoc. Przyjazne stosunki jakie nas
łączyły przypieczętowane współpracą pozwalały sądzić, iż mjr Czepiga, o ile posiada
zapasową broń, odstąpi mi ją lub przynajmniej wypożyczy na pewien czas.
W naszym obozie było już po kolacji, lecz słońce dopiero zachodziło. Nikt nie spał. Na mój
widok natychmiast podszedł do mnie „Mietas” i zapytał czy przywiozłem broń. Przygnębiony
odpowiedziałem, że jeszcze nie, choć dowództwo swe obietnice nadal podtrzymuje.
W przeciągu chwili zebrało się wokół nas kilkunastu partyzantów. Wszystkich pchała
ciekawość, jakie są nowiny i czy przywieźliśmy broń. Na broń czekali nie tylko partyzanci
nieuzbrojeni - nowicjusze lecz i starsi, którzy przebywali już pewien okres czasu w oddziale. Ci
ostatni liczyli na to, iż będą mogli wymienić swą broń na lepszą lub automatyczną, czy
maszynową, przekazując nieuzbrojonym dotychczasową. W partyzantce utarł się bowiem taki
zwyczaj, że lepszą i skuteczniejszą broń powierzano bardziej doświadczonym i bojowym
członkom oddziału.
Przeszliśmy do szałasu, gdzie „Mietas” przedstawił informacje uzyskane przez nasze grupy
rozpoznawcze, wysłane w rejon szosy koło Łysakowa oraz w rejon stacji kolejowych Zaklików
i Lipa. Wynikało z nich, iż szosą Modliborzyce - Zaklików w rejonie Łysakowa, przejechało
łącznie w obu kierunkach 67 aut wojskowych. Z tego 55 aut ciężarowych z wojskiem
i zaopatrzeniem oraz 12 aut osobowych. Z niektórych aut w miejscach, gdzie las zbliżał się
bardziej do szosy, prowadzono ogień z broni ręcznej i maszynowej. Samochody ciężarowe
z wojskiem były bez plandek, a żołnierze trzymali broń przygotowaną do strzału. Wojska
przybyłe na stację kolejową w Zaklikowie i Lipie pozajmowały kwatery i częściowo okopywały
się w tych osiedlach. Transporty wojska i sprzętu przybywały ciągle. Zamiary Niemców
rysowały się coraz wyraźniej. Nie pozostawało nam jednak nic innego jak tylko śledzenie
i rozpoznawanie ruchu wojsk przeciwnika i jego planów.
Było już późno, rozeszliśmy się na spoczynek. Nie wiem jak szybko zasnęli moi najbliżsi
współtowarzysze, ja jednak długo jeszcze rozmyślałem i usiłowałem znaleźć najwłaściwsze
rozwiązanie w tej sytuacji. Niestety, zmęczenie dawało już znać o sobie i moje pomysły
stawały się coraz bardziej absurdalne. Wreszcie próbowałem zasnąć. Tej nocy, jak nigdy
wszystko mi przeszkadzało. Najpierw zdjąłem buty, które wydawały mi się niewygodne.
Okryłem głowę jedwabnym płótnem spadochronowym, by nie słyszeć brzęczenia komarów. Po
chwili ściągnąłem płótno ponieważ także mi przeszkadzało. Nie wiem jak długo jeszcze
przewracałem się z boku na bok, wreszcie zasnąłem.
Otworzyłem oczy gdy wszczął się w oddziale poranny ruch. W pierwszej chwili próbowałem
jeszcze zasnąć, lecz bezskutecznie.
Kucharze już uwijali się wokół wozów z prowiantem i naczyniami. Któryś z nich udał się do
„Adasia”, by wydzielił ludzi do obierania kartofli. „Adaś” wyznaczył potrzebną ilość do
dyspozycji kuchni. Oczywiście, wyznaczył przeważnie nieuzbrojonych. Niektórzy byli
niezadowoleni z takiego przydziału zajęcia.
Około południa, w rejonie Bani padło kilka pojedynczych strzałów. Wysłałem natychmiast
grupę rozpoznawczą, by ustaliła okoliczności strzelaniny. Zanim jednak powróciło
rozpoznanie, przybiegł do oddziału zdyszany „Pająk”. „Pająk” był przeziębiony i dlatego przez
2-3 dni miał pozostać u „Ciotki” Skrzypkowej w Bani. Jak opowiadał, do „Ciotki” przyszło
dwóch konfidentów niemieckich, udających zbiegłych z niewoli hitlerowskiej jeńców
radzieckich. Usiłowali oni uprowadzić go w las i dowiedzieć się o rozmieszczeniu oddziałów
partyzanckich. „Pająk” zorientował się w podstępie i w pewnym momencie wydobył
błyskawicznie granat z kieszeni i zerwał w oczach konfidentów zawleczkę. Konfidenci uciekli,
a „Pająk” rzucił granat i zaczął się wycofywać. Strzelali doń z pistoletów lecz nie wszczynali
pościgu, prawdopodobnie dlatego, iż woleli uniknąć spotkania z partyzantami. W czasie
strzelaniny „Pająk” został lekko ranny w piętę. Pościg zorganizowany za konfidentami nie dał
żadnego rezultatu. Rozpoznanie powróciło z niczym.
Następna wizyta u dowódcy brygady kpt. „Wicka” w sprawie broni nie przyniosła i tym razem
efektu. Dowódca brygady ze szczerego serca pragnął mi pomóc lecz nie był w stanie.
Dzień 12 czerwca 1944 r. przyniósł nowe wydarzenia. Wystawione przez nas w rejonie Bani
silne ubezpieczenie bojowe ochraniało koncentrujące się oddziały partyzanckie z kierunku
stacji kolejowej Zaklików, na linii Lublin - Rozwadów. Samolot rozpoznawczy typu Storch
widocznie zauważył partyzantów ukrytych przy drodze nad rzeczką w niskich i rzadkich
krzakach i zaczął krążyć wokoło nad nimi. Dowódca ubezpieczenia Aleksander Szmecht
wydał rozkaz ostrzelania samolotu, zmuszając go do podwyższenia pułapu, po czym wycofał
się, by zająć stanowisko ogniowe w innym miejscu, nieco dalej.
Drugie ubezpieczenie bojowe, wystawione w rejonie Janik, od strony stacji kolejowej Lipa
miało podobne zadanie, z tą tylko różnicą, że zabezpieczało z kierunku Lipy. Dowódcą
ubezpieczenia był stary i wypróbowany partyzant Aleksander Ligęza ps. Armata, który na swe
nieszczęście w tym czasie przybył wraz z grupą wypadową w lasy janowskie i z konieczności
dołączył do mojego oddziału. Na ubezpieczenie to natknęła się hitlerowska grupa
rozpoznawcza w sile mniej więcej jednego plutonu. Grupę tę dopuszczono na bliską odległość
i zasypano gradem kul. Kilkunastu Niemców zostało zabitych i rannych. Reszta rozbiegła się.
Zdobyto 1 km, 1 automat, 11 karabinów i dwa czy trzy pistolety, Po zabraniu broni od zabitych
i rannych, ubezpieczenie wycofało się w rejon skrzyżowania dróg, na południe od wsi Janiki.
Meldunki otrzymane od ubezpieczeń zawiozłem do dowództwa brygady. W brygadzie panował
wielki ruch. Złożyłem kpt. „Wickowi” krótkie sprawozdanie. On z kolei zapoznał mnie
z ostatnimi wiadomościami, dotyczącymi sytuacji w poszczególnych oddziałach brygady, jak
również w rozmieszczeniu najbliższych radzieckich oddziałów a m. in. ppłk. Mikołaja
Prokopiuka, mjr. Czepigi, kpt. Wiktora Karasiowa, kpt. Wasilenki i ppłk. W. Galickiego.
Powiedział mi, że doszło już do poważnych starć z nieprzyjacielem. Oddział mjr. Czepigi
stoczył walkę z niemieckimi grupami rozpoznawczymi w rejonie Malińca i Świdrów,
pododdziały ppłk. Prokopiuka i kpt. Karasiowa w rejonie Świerków i Krzeszowa Górnego.
Oddziały „Bogdana” i „Rysia” powstrzymywały jednostki niemieckie, napierające tyralierami na
las z kierunku południowego od strony Rzeczycy Okrągłej.
Biorąc pod uwagę trudną sytuację hitlerowców na froncie nie przypuszczaliśmy, by okupant do
akcji pacyfikacyjnej mógł użyć większej ilości regularnego wojska frontowego. Liczyliśmy
raczej, iż w akcji tej biorą udział jakieś oddziały pomocnicze, podrzędne i że ograniczą się - jak
bywało niejednokrotnie w przeszłości - do przejścia drogami i przesiekami leśnymi, bez
specjalnego zapuszczania się w głąb lasu.
Z dotychczasowych starć wynikało, że jesteśmy okrążeni rozległym pierścieniem,
zaciskającym się coraz bardziej do środka.
Po długich naleganiach kpt. „Wicka” „Janowski” przekazał mu 10 automatów PPSza, które ja
z kolei otrzymałem do dyspozycji.
Podczas powrotu do oddziału zauważyłem po raz pierwszy latający nad lasem samolot typu
Focke-Wulf, przez partyzantów nazywany „ramą”. Od tej pory samolot ten przez kilka dni
towarzyszył operującym w lasach oddziałom hitlerowskim. Całymi godzinami szybował
w jednym rejonie. Przypuszczaliśmy, iż dokonuje pasami zdjęć terenu.
Grupy rozpoznawcze, działające w rejonie Zaklikowa i Lipy powróciły i zameldowały
o równoczesnym rozpoczęciu działań przeciwnika ze wszystkich stron. Nieprzyjaciel wkroczył
tyralierami do lasu. Natychmiast wysłałem łącznika do dowódcy brygady. W oddziale
zarządziłem stan ostrego pogotowia bojowego. Zapasy amunicji znajdujące się na wozach
rozdzieliłem na poszczególne pododdziały. Wozy stały w zaprzęgu. Sprzęt oddziału
załadowany na furmanki. Wszystko było gotowe w każdej chwili do odjazdu, a ludzie -
w zależności od sytuacji - do obrony lub odmarszu.
Las rozbrzmiewał warkotem niemieckich samochodów, grzęznących w piasku leśnych dróg.
Huk motorów dochodził z północy z okolic Wilczowa i Gielni oraz z zachodu z rejonu Lipy.
Wszyscy byliśmy podenerwowani. Z niecierpliwością oczekiwałem powrotu łącznika od
dowódcy brygady i dalszych jego dyspozycji, co robić wobec rozpoczęcia działań przez
nieprzyjaciela na moim odcinku.
Wreszcie przybyła grupa łącznikowa i dowiedziałem się, że oddziały „Bogdana” i „Rysia”, przy
których przebywało dowództwo brygady wycofały się przez Kochany w kierunku Dębowca.
Wiadomość ta wprowadziła mnie w zakłopotanie. Nie wiedziałem jak postąpić w obliczu
zbliżającej się dużej siły nieprzyjaciela i braku łączności z dowództwem brygady. Zwołałem
krótką naradę swych zastępców i dowódców plutonów. Uzgodniliśmy, iż nie ma sensu
pozostawać i działać w oderwaniu od innych oddziałów. Postanowiliśmy przesunąć się w rejon
Dębowca. Przypuszczaliśmy, że gdzieś tam spotkamy dowództwo brygady.
Przed odmarszem wycofałem ubezpieczenie bojowe z rejonu Bani, które po uformowaniu
oddziału w kolumnę marszową, stanowiło jego straż tylną. Za Janikami zdjąłem znajdujące się
tam ubezpieczenie pod dowództwem „Armaty” i wysłałem je jako straż przednią, a zarazem
grupę rozpoznawczą naszego oddziału.
U Krakowskiej „Babki” dowiedzieliśmy się, że oddziały „Bogdana” i „Rysia” pod ogólnym
dowództwem kpt. „Wicka” przemaszerowały tędy w kierunku Dębowca. W dalszym marszu
przy skrzyżowaniu kolejki wąskotorowej z drogą w Kochanach zauważyliśmy na drodze grupę
partyzantów. Okazało się, iż byli to partyzanci z oddziału mjr. Czepigi. Minowali drogi, dukty
leśne i przejścia w mało dostępnych miejscach. Zakładali miny przeciwpancerne
i przeciwpiechotne. By przepuścić nasze furmanki musieli rozminować drogę. Z tego powodu
trochę poklęli, że nie zostali powiadomieni, iż mój oddział przebywa jeszcze na zachód od toru.
Od nich dowiedziałem się o koncentracji oddziałów za wzgórzem na południowy wschód od
Dębowca.
Kontynuując marsz napotkaliśmy naszą brygadę na czasowym postoju. Byłem nieco
spokojniejszy. Poczyniłem jednak pewne uwagi pod adresem kierownictwa za
niepowiadomienie mnie o zmianie dyslokacji brygady oraz nieprzysłanie żadnych dyrektyw. Po
krótkim odpoczynku w składzie brygady pomaszerowaliśmy za Dębowiec, w rejon planowanej
koncentracji.
Rozdział X
Przed wieczorem, 12 czerwca 1944 r. w rejonie Dębowca zgrupowały się następujące odziały
AL: 1 brygada AL im. Ziemi Lubelskiej pod dowództwem kpt. „Wicka”, w niepełnym składzie tj.
oddziały por. „Bogdana”, „Rysia”, część oddziału Straży Chłopskiej pod dowództwem
Franciszka Bielaka ps. Dobry, grupa aktywistów PPR oraz mój oddział, przybyły zza Bugu
oddział pod dowództwem „Janowskiego” oraz oddziały partyzantów radzieckich pod
dowództwem ppłk. Mikołaja Archipowicza Prokopiuka, ppłk. W. Galickiego, mjr. Włodzimierza
Czepigi, kpt. Wiktora Karasiowa i kpt. Wasilenki.
Przed wieczorem oddziały nasze zostały ostrzelane ogniem artylerii niemieckiej z kierunku
południowego od Jastkowic. Następnie rejon koncentracji został obrzucony bombami z 9
samolotów nurkujących typu „Stukas”. Na szczęście, zarówno ostrzał artyleryjski, jak
i bombardowanie nie wyrządziły partyzantom żadnych szkód. W tym dniu, na podstawie
porozumienia dowódców oddziałów wyłoniono wspólne dowództwo, na czele którego stanął
ppłk Mikołaj Prokopiuk, a szefem sztabu został por. Andrzej Gorowicz. Już na swym pierwszym
posiedzeniu kierownictwo zgrupowania przyjęło zasadę taktyczną kolejnego przyjmowania
walki na różnych z góry upatrzonych rubieżach, rozbijania przeciwnika i wycofywania się na
następne rubieże, by tam znów zadać mu dotkliwe straty.
W związku z tym zapadła decyzja przesunięcia się w rejon wsi Szklarnia, za szosę Janów -
Nisko, by tam połączyć się z dalszymi oddziałami polskimi i radzieckimi i powiększyć stan
ilościowy oraz siłę ogniową zgrupowania. Jeszcze przed wycofaniem rozpoczęto minowanie
dróg, którymi najprawdopodobniej mogli nadejść Niemcy. Pierwsze eksplozje nastąpiły
w rejonie wsi Kochany i Świdry, zadając nieprzyjacielowi straty w ludziach i sprzęcie.
Wieczorem zgrupowanie rozpoczęło marsz w kierunku Domostawy. Po drodze natknęliśmy się
na niemieckie ubezpieczenie bojowe. Huraganowy ogień przedniej straży zmusił hitlerowców
do ucieczki.
Na drodze pomiędzy Domostawą a Szklarnią w pewnej chwili padł strzał. Po sprawdzeniu
okazało się, iż przewrócił się partyzant z oddziału „Bogdana”, pochodzący ze Świeciechowa.
Wypadek był tragiczny. Partyzant poniósł śmierć na miejscu. Rankiem, dnia następnego
zgrupowanie znalazło się w lesie, nie opodal wsi Szklarnia.
Wspólne dowództwo zdecydowało zgrupować całość sił partyzanckich w rejonie Szklarni
i zapewnić oddziałom wypoczynek, by mogły nabrać sił do oczekiwanych i nieuniknionych
walk z Niemcami. Nieprzyjaciel bowiem już od pewnego czasu prowadził intensywne działania
rozpoznawcze w celu ustalenia rozmieszczenia naszych oddziałów.
Gdy stanęliśmy na miejscu dowódca całości zgrupowania ppłk Prokopiuk, wezwał do siebie
dowódców oddziałów, by zorientować ich w położeniu i zapoznać z wiadomościami
o nieprzyjacielu. Na wstępie ppłk Prokopiuk przedstawił ogólny plan prowadzenia działań,
zalecając stosowanie następującej taktyki: przyjmując kolejne uderzenia nieprzyjaciela, zadać
mu jak największe straty; unikać wiązania się z nieprzyjacielem w długotrwałym boju
i ewentualnie wycofywać się na dalsze pozycje; wciągać Niemców w teren dla nich
niedogodny, niszczyć ich z zasadzek i kontratakami.
Wydano wtedy następujący rozkaz bojowy.
„1. Nieprzyjaciel przy pomocy rozpoznania naziemnego i lotniczego dąży do ustalenia
rozmieszczenia oddziałów partyzanckich i przygotowuje okrążenie i zniszczenie tych
oddziałów.
W lasach janowskich prócz naszego zgrupowania działają również akowskie oddziały
partyzanckie. Wiadomo, że te ostatnie otrzymały od swego dowództwa dyrektywę wycofania
się za San. Dyrektywie tej sprzeciwił się jeden pluton pod dowództwem ppor. „Konara”
z oddziału „Ojca Jana” i następnie dołączył się do brygady kpt. „Wicka”. W rejonie Biłgoraja
znajdują się prawdopodobnie także oddziały radzieckie.
2. Zadaniem zgrupowania jest prowadzenie obrony ruchomej na kolejnych rubieżach przy
intensywnym rozpoznaniu i ubezpieczeniu celem zadania nieprzyjacielowi strat i załamania
jego natarcia.
3. Dla wykonania powyższego zadania oddział kpt. Karasiowa ubezpieczy zgrupowanie
z kierunku Szklarni, a brygada kpt. „Wicka” - z kierunku wsi Flisy. We wszystkich oddziałach ⅓
stanu osobowego żołnierzy pozostaje w pogotowiu bojowym.
4. Łączność z oddziałami utrzymywać będą łącznicy.
5. Dowództwo zgrupowania pozostaje na obecnie zajmowanym stanowisku”.
Wykonując rozkaz dowódcy zgrupowania, kpt. Karasiow wystawił ubezpieczenie bojowe w sile
wzmocnionego plutonu na drodze prowadzącej do Szklarni; brygada kpt. „Wicka” ubezpieczyła
podejście od strony wsi Flisy moim oddziałem.
Zgodnie z otrzymanym od dowódcy brygady kpt. „Wicka” rozkazem zorganizowałem silną
czatę bojową w tym kierunku, w odległości około 2 km od rejonu zgrupowania, i wysłałem dwie
grupy rozpoznawcze w stronę wsi Flisy i Momoty.
W oddziałach zgrupowania panował spokój. Partyzanci odpoczywali po forsownym marszu
ubiegłej nocy, czuwało tylko pogotowie. Dowództwa oddziałów pilnowały przygotowania
posiłku, uzupełniały zaopatrzenie przed oczekiwaną walką, dokonywały niezbędnych
przegrupowań.
Tymczasem Niemcy nadciągali z wszystkich stron, zajmując kolejno wsie Domostawa, Flisy i
Momoty.
Od samego rana samolot typu Focke-Wulf prowadził rozpoznanie; prawdopodobnie -
wskazywał na to jego lot - dokonywał zdjęć pasami.
Około południa od strony wsi Domostawa nadleciało dziewięć „Stukasów” - tych samych, które
poprzedniego dnia bombardowały i ostrzeliwały z broni pokładowej naszą koncentrację
w rejonie Dębowca i Łążka. Nie ulegało wątpliwości, że „rama” ustaliła miejsce naszego
pobytu i przekazała wiadomości „Stukasom”, które otrzymały zadanie ataku. Gros naszych
oddziałów skryło się w wysokopiennym lesie o dość gęstym podszyciu, co mocno ograniczało
obserwację lotnictwa i osłaniało żołnierzy przed odłamkami bomb i pociskami z karabinów
maszynowych.
Samoloty zbliżały się z rozdzierającym powietrze ostrym wyciem. Nikt już nie spał. Wszyscy
spoglądaliśmy w niebo. Klucz samolotów przelatując nad wsią rozczłonkował się: pierwsza
trójka lecąc w obranym przedtem kierunku przyjęła szyk w linię, pozostałe dwie zataczając
koła rozwinęły się jedna w prawo, druga w lewo.
Czołowa trójka przystąpiła do działania. Pierwsze bomby upadły za wsią Szklarnia, na
stanowiska naszego ubezpieczenia. Dwie następne trójki przystąpiły do bombardowania
samej wsi. Po zrzuceniu ładunku bomb wszystkie dziewięć samolotów z lotu koszącego siekło
ogniem karabinów maszynowych uciekających w przerażeniu mieszkańców Szklarni. Chałupy
zostały zburzone, wieś stanęła w płomieniach.
Po dokonaniu niszczycielskiego dzieła samoloty odleciały w kierunku wschodnim.
W oddziałach partyzanckich zarządzono pogotowie bojowe. Dowódca zgrupowania wysłał
silne rozpoznanie w kierunku Szklarni i wezwał do siebie dowódców oddziałów.
Czata bojowa z rejonu Szklarni zameldowała, że cała wieś została spalona i zniszczona,
natomiast pluton strat nie poniósł. U wylotu drogi janowskiej zaobserwowano grupy piechoty
niemieckiej. Z lasu dochodził szum licznych motorów. Od chłopów otrzymaliśmy wiadomość,
że na minach rozerwało się kilka niemieckich samochodów i furgonów.
Po zaciętej walce stoczonej przez oddział radziecki z Niemcami wieś Momoty została
obsadzona przez hitlerowców. Z kierunku Niska nadciągały coraz to nowe siły przeciwnika.
Rozpoznanie wysłane przeze mnie do wsi Flisy stwierdziło, że wieś i nadleśnictwo obsadzone
są przez Niemców, a następne ich kolumny idą od strony Janowa i Biłgoraja.
Na odprawie zwołanej około godziny 14 dowódca zgrupowania wydał następujący rozkaz
bojowy:
„1. Nieprzyjaciel skoncentrował się wokół naszego zgrupowania, obsadził Janów, Momoty,
Domostawę i przystępuje do zniszczenia naszych sił.
2. W rejonie Porytowego Wzgórza zbierają się oddziały radzieckie, które stoczyły dziś bój we
wsi Momoty.
3. Zadaniem zgrupowania jest zorganizowanie obrony na skraju lasu na południe od Szklarni
oraz ubezpieczenie od strony wsi Flisy i Momoty”.
Zgodnie z rozkazem prawe skrzydło obrony zajmie oddział mjr. Czepigi, środkowe - 1 Brygada
kpt. „Wicka”, lewe - oddział kpt. Karasiowa.
Dowódcy udali się natychmiast do swych oddziałów i przystąpili do realizowania planu obrony.
Dowódca 1 Brygady AL kpt. „Wicek” przedstawił nam zadanie, po czym wymaszerowaliśmy na
skraj lasu. Po dokonaniu pobieżnego rozpoznania terenu kpt. „Wicek” ustalił odcinki obrony:
prawe skrzydło zajął mój oddział, lewe - por. „Bogdana”. Pododdziały rozmieściliśmy w starym
rowie strzeleckim, pochodzącym jeszcze z czasów pierwszej wojny światowej.
Przez nasz odcinek obrony prowadziła droga wiodąca z Janowa do wsi Flisy. Zdawałem sobie
sprawę, że jest to najważniejszy punkt obrony w tym mało dostępnym lesistym terenie.
Mieliśmy wiadomości, że oddziały niemieckie wyposażone są w broń pancerną. W pobliżu
drogi rozmieściłem więc swój patrol przeciwpancerny. Jego dowódcą był odważny partyzant
Tadeusz Oziębło ps. Żuk, z Lublina obsługujący rusznicę przeciwpancerną.
Po paru godzinach, ze skraju przeciwległego lasu wyszła pierwsza tyraliera niemiecka.
Chwile wyczekiwania wzbudziły wśród partyzantów mimowolny, normalny zresztą w takich
okolicznościach, niepokój. Położenie nasze było naprawdę ciężkie. Przechodziłem wzdłuż
stanowisk, starając się zachować spokój, wydawałem ostatnie rozkazy.
Pilnie obserwowaliśmy zbliżających się Niemców. Broń była gotowa do strzału.
W odległości około 200 m za pierwszą linią tyraliery wysunęła się z lasu następna. Za nią,
drogą do Szklarni ruszył pełnym gazem samochód pancerny. Wzdłuż naszej linii obronnej
rozeszła się wieść, jakoby ruszyły czołgi.
Uwaga całego oddziału skupiła się na patrolu przeciwpancernym w skład którego wchodzili:
„Żuk”, Stanisław Klimek ps. Sosna, Bolesław Jakubczak ps. Kołnierz, Edward Król ps. Koc i
Lucjan Rywka ps. Lutek. Czy tylko nie zawiodą? Czy wykonają zadanie? Odległość dzieląca
nas od samochodu pancernego zmniejszała się z każdą chwilą. Wkrótce znalazł się w zasięgu
ognia.
Rusznica ciągle milczy. Serca partyzantów biją mocniej. Sam zaczynam się niepokoić.
Wreszcie rozległ się jeden, potem drugi donośny strzał z rusznicy. Samochód gwałtownie
zatrzymał się, zachwiał i prawie natychmiast buchnęły z niego kłęby dymu. Żołnierze - jeden
przez drugiego - wyskakują z płonącego wozu. Próbują ucieczki w kierunku Szklarni. Osłona
patrolu przeciwpancernego otwiera morderczy ogień. Wkrótce pięciu ocalałych z płonącego
samochodu hitlerowców leży rozciągniętych koło drogi.
Tymczasem tyraliera niemiecka minęła gruzy Szklarni. Ogień z karabinów maszynowych
otwiera najpierw prawe skrzydło mjr. Czepigi, następnie nasza brygada; potem strzelamy
z karabinów i pistoletów maszynowych. Niemcy nacierają skokami, ostrzeliwując się
zawzięcie.
Z lasu wysuwa się jeszcze trzecia tyraliera przeciwnika. Pierwsza podeszła już do nas na
odległość 200 m. Niemcy gęsto padają. Nasz ogień prowadzony z ukrycia, jest skuteczny.
Ogień wroga, choć intensywny, nie wyrządza nam większych strat.
Nacierająca tyraliera zatrzymuje się w odległości około 70 m przed naszą obroną; pojedynczy
Niemcy chowają się w niskim, rosnącym na piaskach zbożu, przygotowują szturm.
Ogień milknie. Dochodzą tylko odgłosy wystrzałów z odcinka kpt. Karasiowa.
Wtem wzbija się w górę czerwona rakieta. Tyraliery podrywają się do szturmu, otwierając
w biegu gwałtowny ogień. Odpowiadamy niezwłocznie ze wszystkich luf. Wiem, musimy
zniszczyć jak najwięcej wrogów, to sprawa życia lub śmierci. Przygotowujemy granaty. Niemcy
me wytrzymują ognia. Szturm załamuje się w odległości około 30 m od naszych okopów.
Niemcy padają w zboże, wycofują się. Partyzanci kierują ogień tam, gdzie poruszają się kłosy.
Po paru minutach strzelanina milknie na całej linii. Nastrój wśród partyzantów jest jak
najlepszy - pierwszy etap boju wygrany. Idę wzdłuż okopów, rozmawiam z chłopakami. Moi
zastępcy „Mietas” i „Tygrys” składają mi meldunki o przebiegu walki. „Mietas” wręcza mi torbę
polową i dokumenty zabitego przy wozie pancernym majora policji z Berlina, przydzielonego
w charakterze specjalisty i obserwatora do jednostek prowadzących pacyfikację.
Po powrocie na stanowisko dowodzenia zastałem dowódcę sąsiedniego odcinka, z którym
ustaliłem, że trzeba wysłać na przedpole patrol i zabrać zabitym Niemcom broń i amunicję.
W tym dniu zdobyliśmy kilkadziesiąt pistoletów maszynowych, karabinów ręcznych
i maszynowych. W ten sposób uzupełniliśmy braki w uzbrojeniu.
Tymczasem Niemcy przygotowali następne natarcie. Ruszyło z podstawy wyjściowej na linii
Szklarni, tym razem już w dwóch tyralierach. Również to natarcie nie było wsparte ani ogniem
artylerii czy moździerzy ani lotnictwem. Podobnie jak pierwsze, załamało się na kilkadziesiąt
kroków przed linią naszej obrony. Także trzecie natarcie, znacznie słabsze od poprzednich,
zostało krwawo odparte.
Daremne okazały się czterokrotne próby Niemców przełamania naszej obrony przy użyciu grup
szturmowych. Z wyjątkiem ostatniego silnego uderzenia na oddział kpt. Karasiowa, gdzie
udało się im zepchnąć skrzydło obrony, we wszystkich pozostałych wypadkach natarcie
doznało całkowitego niepowodzenia. Hitlerowcy ponieśli wielkie straty.
Po bitwie oddziały Czepigi, „Bogdana”, Karasiowa i mój zostały skierowane w rejon Wzgórza
Porytowego, gdzie połączyliśmy się z oddziałami radzieckimi. Na wzgórzu tym mieliśmy
zorganizować obronę okrężną.
Ostatnie chwile przed zmrokiem w dniu 13 VI 44 i noc z 13 na 14 czerwca 1944 r. przeszły pod
znakiem wnikliwego studiowania sytuacji bojowej i przygotowań zgrupowania do walki w dniu
następnym.
Dowództwo zgrupowania wydało rozkaz zajęcia pozycji obronnych wyznaczając odcinki dla
poszczególnych oddziałów.
Zadaniem zgrupowania było przyjąć walkę w razie natarcia nieprzyjaciela, rozbić go, zadając
dotkliwe straty, a następnie wycofać się na z góry upatrzone pozycje.
Zadanie poszczególnych oddziałów polegało na utrzymaniu przydzielonego odcinka obrony
i uniemożliwieniu nieprzyjacielowi przełamania systemu naszej obrony, zadając mu poważne
straty na przedpolu.
1 Brygada Armii Ludowej im. Ziemi Lubelskiej, w skład której wchodził między innymi i mój
oddział, otrzymała następujący odcinek obrony: z prawej - południowy skraj bagna Kokoszaki,
z lewej - załamanie Wzgórza Porytowego do tyłu.
Oddział mój o stanie liczebnym około 240 ludzi, zorganizowany w 3 zwiększonych plutonach
zajął odcinek obrony w granicach: od drogi wiodącej z kierunku m. Szklarnia, do załamania
Wzgórza Porytowego.
Sąsiadami oddziału byli: z prawej strony oddział „Bogdana” ze składu 1 Brygady Armii
Ludowej im. Ziemi Lubelskiej, z lewej - oddział radziecki pod dowództwem I. Jakowlewa.
Oddział zajął pozycje: 2 i 3 pluton rozciągnął się wzdłuż linii obrony, a 1 pluton stanowił mój
obwód. Dowódcami plutonów byli: 1 plutonu Adam Skóra ps. Adaś, 2 - Edward Strzelecki ps.
Pająk, 3 - Aleksander Szmecht.
Do 2 i 3 plutonu, jako plutonów pierwszej linii zostali przydzieleni moi zastępcy: Mieczysław
Olszewski ps. Mietas, do 2, Kazimierz Zabor ps. Tygrys, do 3.
1 pluton stanowiący mój odwód znajdował się w tyle poza Wzgórzem Porytowym w odległości
ponad 100 m od przedniego skraju obrony.
Dowództwo 1 Brygady AL znajdowało się również poza Wzgórzem Porytowym, tak że
przebywając przy plutonie pozostawałem w ścisłej i bezpośredniej łączności z dowódcą 1
Brygady AL kpt. „Wickiem”.
Całą noc oddziały zgrupowania przeleżały na stanowiskach ogniowych. Niemcy w tym czasie
dokonywali przegrupowania swoich sił i środków w nowe rejony. Ich oddziały rozpoznawczo-
zwiadowcze dla dodania sobie otuchy prawie całą noc prowadziły ogień z broni ręcznej
i maszynowej w kierunku naszego zgrupowania.
Z początku nasi partyzanci byli zaniepokojeni ciągłym ostrzeliwaniem ze wszystkich
kierunków, lecz wkrótce do tego przywykli. Niepokoił ich raczej rzadki ogień, podejrzewali
wtedy, że wróg przygotowuje jakąś niespodziankę.
Nocą, gdy widoczność była ograniczona przez ciemność i wysokopienny las o stosunkowo
gęstym podszyciu, partyzanci nie mogąc obserwować, prowadzili podsłuch zorganizowany
poprzez wysunięcie czujek podsłuchowych na odległość kilkudziesięciu metrów przed skraj
naszej obrony
O świcie podsłuch powrócił poza linię obrony. W oddziałach zgrupowania wszczął się ruch.
Dowódcy oddziałów sprawdzali powierzone im odcinki i stanowiska ogniowe pododdziałów,
zbierając informacje o ruchach wojsk nieprzyjaciela.
Pododdziały na tyłach zgrupowania przygotowywały gorącą strawę, by móc ją jak najszybciej
dostarczyć na linie obrony.
Niemcy natomiast z nadejściem świtu kompletnie zaprzestali prowadzenia ognia. Tylko
z różnych stron słychać było warkot motorów samochodowych, posuwających się leśnymi
drogami.
My przez ten czas uporaliśmy się ze śniadaniem. Teraz oczekiwaliśmy już tylko walki,
niewątpliwie poważniejszej niż w dniu wczorajszym pod Szklarnią.
Panujący spokój trzymał w stanie napięcia wielu partyzantów, którzy półszeptem rozmawiali
między sobą, wypatrując wciąż wroga.
Dowódcy siedzieli nad mapami studiując sytuację, by przewidzieć wszelkie możliwe
ewentualności. Na ich twarzach można było zauważyć również pewne zaniepokojenie. Nic
w tym dziwnego. Odpowiadali przecież nie tylko za siebie, lecz za wszystkich ludzi pod ich
kierownictwem. Chociaż niejeden z nich odczuwał niepewność sytuacji starał się by nie
zauważyli tego podwładni.
Huraganowy ogień broni maszynowej i ręcznej obwieścił początek natarcia nieprzyjaciela.
Prawie w tej samej chwili odpowiedzieli ogniem nasi partyzanci. Ogień wzmagał się z każdą
chwilą. Z odgłosu strzelaniny można było zorientować się, że natarcie najsilniej prowadzone
jest na odcinku obronnym 1 Brygady AL.
Niemcy wprowadzili do walki artylerię i moździerze. Natarcie trwa. Partyzanci stawiają zacięty
opór, kładą pokotem Niemców na przedpolu. Ze strony niemieckiej lecą w górę rakiety. Niemcy
przechodzą z natarcia do szturmu. Szturmują wściekle. Odpieramy ich pełną siłą ognia. Na
niektórych odcinkach walka wre z bardzo bliskich odległości. Wybuchy granatów świadczą
o tym, iż obie strony pozostają ze sobą w bezpośredniej styczności.
Dowódca 1 Brygady AL kpt. „Wicek”, jego komisarz polityczny por. „Stefan” i ja udajemy się do
bezpośrednio walczących pododdziałów.
Idziemy ostrożnie, gdyż padające dość gęsto miny moździerzy rwą się rozsypując setki
śmiercionośnych odłamków. Dzieje się coś niedobrego. Ogień na odcinku prawego sąsiada
naszej brygady przenosi się w głąb zgrupowania. Zaczyna się także łamać oddział por.
„Bogdana”, rzucam do przeciwnatarcia na odcinek prawego sąsiada por. „Bogdana” swój
odwód.
Ckm „Maksym”, którym oddział por. „Bogdana” zabezpieczał styk z moim oddziałem wpadł już
w ręce Niemców. Niemcy zmieniają mu stanowisko i kierują w stronę partyzantów.
Huraganowy ogień mojego odwodu wypiera nieprzyjaciela z odcinka por. „Bogdana”,
partyzanci zdobywają utracony ckm, zadając poważne straty hitlerowcom. Odcinek por.
„Bogdana” został ponownie obsadzony na dawnej wysokości.
Gorzej przedstawiała się sytuacja na odcinku prawego sąsiada 1 Brygady AL, gdyż tamten nie
potrafił już odzyskać utraconej pozycji.
To pierwsze huraganowe spięcie trwało nie dłużej niż kilkanaście minut, lecz po obu stronach
przyniosło poważne straty.
I choć natarcia przeciwnika trwały przez cały dzień na różnych odcinkach, to jednak tak silnego
jak to pierwsze nie było już tego dnia.
Około godziny 10 Niemcy wprowadzili do walki 9 samolotów bojowych typu „Stukas”. Leciały
one na wysokości około 600 m z kierunku wschodniego. W momencie, gdy zbliżyły się do linii
frontu na zachód od Wzgórza Porytowego, zaczęły pikować a następnie rzucać bomby.
W trakcie bombardowania Niemcy wystrzelili rakiety oznaczające przerwanie bombardowania,
gdyż rzucane bomby spadały na wojska niemieckie.
W tym dniu na moim odcinku podczas silnego szturmu nieprzyjaciela został zabity przy samej
linii obrony, jeden z oficerów niemieckich. Po załamaniu szturmu zabrano poległemu
raportówkę wraz z dokumentami, pistolet i rakietnicę dwulufową. Raportówkę zdobył partyzant
obsługujący lkm Władysław Seltenreich ps. Kwiatek. Zapoznałem się z jej zawartością.
W raportówce znajdowały się mapy z naniesioną sytuacją bojową i dokumenty w języku
niemieckim. Natychmiast przekazałem całą zawartość raportówki dowódcy 1 Brygady, a ten
z kolei przekazał ją dowództwu zgrupowania.
Tam przetłumaczono treść dokumentów i poszczególnym oddziałom podano nowe instrukcje.
Była godzina 14. Ze zdobytych dokumentów wynikało, że Niemcy w myśl otrzymanego rozkazu
mają nas zlikwidować do godziny 16.00. W związku z tym dowództwo zgrupowania wydało
rozkaz wprowadzenia do walki wszystkich sił i środków. Wszyscy dowódcy pozostawali wtedy
bezpośrednio na liniach ogniowych.
W tym czasie dowódca zgrupowania ppłk Prokopiuk zorganizował silną grupę wypadową,
która przebiła się na tyły wroga w rejonie Flisów niszcząc kilka stanowisk ogniowych artylerii
i zdobywając 2 działka 45 mm oraz 5 moździerzy 81 mm. Wyczyn grupy wypadowej podniósł
poważnie na duchu wszystkich partyzantów naszego zgrupowania.
Na podstawie mapy z naniesioną sytuacją bojową, opracowano dane ogniowe dla artylerii
i moździerzy naszego zgrupowania.
Po otrzymaniu danych przez poszczególne oddziały przystąpiliśmy natychmiast do
ostrzeliwania stanowisk ogniowych artylerii nieprzyjaciela. W wyniku napadu ogniowego
naszej artylerii na stanowiska ogniowe i dowodzenia oraz sztaby przeciwnika,
spowodowaliśmy wielki zamęt w całym jego systemie dowodzenia. Ogień nasz, oczywiście,
dzięki zdobytym niemieckim mapom sytuacyjnym, nie chybiał celu.
Wytężyliśmy wszystkie siły, by przetrzymać do godziny 16. Minęła jednak 16, a walka wokół
trwała. Dopiero wieczorem nieco osłabła, co pozwoliło częściowo przegrupować oddziały
i zorganizować wyjście z okrążenia.
Około północy oddziały zgrupowania wycofały się w kierunku południowo-wschodnim, nie
trafiając na większy opór Niemców. Tylko z boków oświetlono nas rakietami. Po całodziennych
ciężkich walkach wyszliśmy z okrążenia. Pomimo całodziennych trudów i głodu, wśród
partyzantów panował nie najgorszy nastrój.
Szliśmy całą noc, wlokąc nogi po rozmokłym terenie. Padający deszcz przemoczył już
wszystkich. Głębokie wyboje na leśnej drodze wypełnione po brzegi grząskim błotem,
wykruszyły znacznie nasz tabor. Na niektórych połamanych furmankach pozostawiono nawet
zapasy amunicji. Oczywiście, miało to miejsce w tych oddziałach, gdzie był jej nadmiar.
Poleciłem swoim partyzantom zabierać z pozostawionych wozów wszystką amunicję.
Obładowaliśmy się w niesamowity sposób. Za podstawę możliwości zużycia amunicji brałem
dzień ubiegły, w którym mój zastępca Mieczysław Olszewski zużył około 2500 sztuk amunicji
do automatu, choć należał do bardzo opanowanych i dzielnych partyzantów.
O świcie znaleźliśmy się w pobliżu rzeki Bukowej, niedaleko wsi Szewce. Niemcy, gdy tylko
zauważyli nas, rozpoczęli ogień z rejonu mostu na rzece. Czołówka naszego zgrupowania
porwana okrzykiem Janiny Gajewskiej ps. Czarna Jaśka ruszyła do natarcia. Przerażeni
Niemcy uciekli poprzez żyta do pobliskiego lasu.
W lesie koło wsi Szewce zatrzymaliśmy się, by zdobyć chociaż trochę chleba. Następnie
mieliśmy zamiar pomaszerować w kierunku wsi Szeliga i Ciosmy, gdzie w miarę możliwości
chcieliśmy zatrzymać się na odpoczynek.
Tu odłączył od zgrupowania oddział radziecki pod dowództwem mjr. Czepigi. Major Czepiga
usiłował nakłonić i mnie bym odłączył również od zgrupowania i udał się razem z nim.
Pozostałem jednak przy zgrupowaniu. Wszystkie informacje i pogłoski, że mjr Czepiga zginął
w rejonie Wzgórza Porytowego są mylne, gdyż rozmawiałem z nim następnego dnia rankiem
we wsi Szewce, gdzie rozstaliśmy się.
Trzeba stwierdzić, że bój na Wzgórzu Porytowym został wygrany dzięki wielkiemu męstwu
i poświęceniu zarówno ze strony zwykłych partyzantów jak i dowódców. Harmonijne
współdziałanie oddziałów polskich i radzieckich stanowi jeden z pięknych przykładów
braterstwa broni zrodzonego we wspólnej walce, okupionego wspólnie przelaną krwią. Bój na
Wzgórzu Porytowym poważnie wzmocnił ducha bojowego wśród partyzantów. Wiedzieli odtąd,
że uporczywa i zdecydowana walka prowadzi do zwycięstwa. Zdobyli przy tym wiele cennych
doświadczeń bojowych, które odpowiednio wykorzystali w dalszej walce z okupantem. Straty
poniesione w walce były poważne, lecz ze wzglądu na to, że partyzanci znajdowali się prawie
cały czas w obronie, straty nieprzyjaciela były niewspółmiernie większe.
Niemcy przyjeżdżali jeszcze przez wiele dni w rejon Wzgórza Porytowego, mobilizowali
w okolicznych wioskach ludzi i przy ich pomocy szukali w lesie swoich zabitych, rannych
i zaginionych.
Za waleczność okazaną w walkach w lasach janowskich i lipskich oraz w Puszczy Solskiej,
a w szczególności za udział w boju na „Wzgórzu Porytowym” w myśl raportu Szefa Sztabu
Dowództwa Obwodu Lubelskiego do Dowództwa Głównego AL o sytuacji po akcji
pacyfikacyjnej lasów lipskich, janowskich i biłgorajskich, następujący partyzanci zostali
przedstawieni do odznaczenia Krzyżem Grunwaldu. Oto wyciąg z tego raportu:
1. kpt. AL „Wicek” (Borkowski) za osobistą odwagę oraz wyprowadzenie z małymi stratami 1
Brygady AL im. Ziemi Lubelskiej z obławy w lasach lipskich, janowskich i biłgorajskich.
2. por. „Przepiórka” (E. Gronczewski) obecny dowódca 5 Kompanii Szturmowej, (Krzyż
Grunwaldu klasy III posiada) za działalność i odwagę wykazaną w czasie ostatniej akcji
Niemców na lasy lipskie, janowskie i biłgorajskie oraz wyprowadzenie swojej kompanii
z bardzo małymi stratami.
3. por. „Bogdan” (A. Szymański) (obecny dowódca 6 Kompanii Szturmowej) za osobistą
odwagę oraz działalność wykazaną w walkach z Niemcami i reakcją.
4. ppor. „Sęp” (Władysław Rękas) za niezwykle odważny udział w wielu walkach przeciwko
Niemcom. Poległ w walkach z obławą niemiecką w lasach janowskich. W oddziale
partyzanckim przebywał od maja 1943 r.
5. plut. „Stryj” (Stanisław Siewierski) członek organizacji od momentu jej powstania, gorliwy
i ofiarny, w walkach z Niemcami w lasach janowskich odznaczył się zimną krwią i odwagą.
Ranny wrócił do garnizonu.
6. ppor. „Korsarz” (A. Bis) w oddziale partyzanckim od sierpnia 1943 r. brał udział w wielu
bitwach z Niemcami, dwukrotnie ranny.
7. Szeregowiec „Olek” - w czasie 10-dniowych walk w lasach janowskich świecił przykładem
męstwa, po wyjściu z okrążenia powrócił do garnizonu przynosząc ze sobą lkm wraz
z amunicją („Olek” - Aleksander Szczepanik ze wsi Trzydnik, pow. Kraśnik).
8. szeregowiec „Leon” 2 kompania
9. szeregowiec „Danka” 2 kompania
10. szeregowiec „Hela” 2 kompania
11. szeregowiec „Adamek” pluton sztabowy
12. szeregowiec „Ewa” pluton sztabowy
13. szeregowiec „Regina” pluton sztabowy
Partyzanci od nr 8 do 13 pełnili z poświęceniem służbę przy kuchni w czasie walk w lasach
lipskich, janowskich i biłgorajskich.
14. sierżant „Kret” (Władysław Bownik) - 2 kompania
15. sierżant „Grom” 2 kompania
16. sierżant „Dąbek” 2 kompania
17. kapral „Marynarz” (Jan Owczarz) ,,
18. ppor. „Dobry” (Franciszek Bielak) - 3 kompania S.Ch.
19. plutonowy „Szpak”
20. kapral „Kwiatek” - 3 kompania S.Ch.
Partyzanci od nr 14 do nr 20 za odwagę i działalność wykazaną w czasie walk w lasach
lipskich od 10 VI 1944 r. do 26 VI 1944 r.
21. ppor. „Mietas” (Mieczysław Olszewski) - 5 kompania szturmowa
22. ppor. „Tygrys (Kazimierz Zabor) - 5 kompania szturmowa
23. sierżant „Adaś” (Adam Skóra) - 5 kompania szturmowa
24. sierżant „Pająk” (Edward Strzelecki) - 5 kompania szturmowa
25. sierżant Aleksander Szmecht - 5 kompania szturmowa
26. plutonowy „Kwiatek” (Władysław Seltenreich) - 5 kompania szturmowa
27. kapral Henicki - 5 kompania szturmowa
28. kapral „Góral” (Bolesław Janiec) - 5 kompania szturmowa
29. kapral „Maniek” (Marian Kondel) - 5 kompania szturmowa
30. plutonowy „Słowik” (Józef Tomala) - 5 kompania szturmowa
31. szeregowiec „Żuk” (Tadeusz Oziębło) z Lublina - 5 kompania szturmowa
32. szeregowiec „Wilk” (Zygmunt Lipiec) - 5 kompania szturmowa
33. szeregowiec „Wilga” (Jan Kapica) - 5 kompania szturmowa
34. szeregowiec „Księżyc” (Feliks Wojtysiak) - 5 kompania szturmowa
35. szeregowiec „Lew” (Stanisław Plewa) - 5 kompania szturmowa
36. szeregowiec „Ciotka” (Julia Skorupska) - 5 kompania szturmowa
Partyzanci od nr 21 do 36 odznaczyli się wytrwałością i odwagą w walkach z Niemcami
w lasach lipskich, janowskich i biłgorajskich w dniach od 10 VI do 26 VI 44 r.
37. ppor. Teodor Zobacz - grupa „Janowskiego”
38. ppor. Zybura - grupa „Janowskiego”
39. ppor. Witold Małolepszy - grupa „Janowskiego”
40. st. sierżant Władysław Błyskosz - grupa „Janowskiego”
41. kapral „Janek” - grupa „Janowskiego”
42. plutonowy Budynek - grupa „Janowskiego”
43. szeregowiec Edward Filipek - grupa „Janowskiego”
od nr 37 do 45 - za wybitne wyróżnienie się w bojach pod Serockiem, Amelinem i
Tereszpolem.
15 czerwca 1944 r. około godziny 10 dotarliśmy do wsi Ciosmy, gdzie zatrzymaliśmy się na
postój.
Na kwaterach w Szelidze zatrzymały się następujące oddziały: ppłk. Mikołaja Prokopiuka,
ppłk. W. Galickiego, kpt. Michała Nadielina, kpt. Wasilenki (Wasilenko poległ w rejonie
Wzgórza Porytowego), kpt. I. Jakowlewa, kpt. Mikołaja Kunickiego, Brygada im. Wandy
Wasilewskiej pod dowództwem kpt. Szelesta, „Janowskiego” oraz oddział kpt. Wiktora
Karasiowa.
W Ciosmach zakwaterowały natomiast oddziały 1 Brygady im. Ziemi Lubelskiej i radziecki
oddział partyzancki, pod dowództwem kpt. Sergiusza Sankowa.
Jako ubezpieczenie bojowe oddział mój wystawił od strony Huty Krzeszowskiej wzmocniony
pluton pod dowództwem sierżanta Aleksandra Szmechta, a od strony wschodniego krańca wsi,
na skraju lasu ubezpieczenie bojowe wystawił kpt. S. Sankow.
Przystąpiliśmy natychmiast do przygotowania posiłku dla ludzi i koni. Większość partyzantów
bardzo zmęczonych udała się do stodół na spoczynek. Czuwał tylko pododdział dyżurny
i krzątała się obsługa aprowizacyjna. Niektórzy suszyli przemokniętą odzież i obuwie. Ze
względu na brak dostatecznej ilości mięsa na wyżywienie oddziału, zabraliśmy u jednego
z zamożniejszych gospodarzy krowę, za którą w przyszłości obiecaliśmy zwrócić inną.
Niedługo jednak Niemcy pozwolili nam odpoczywać. Wkrótce po naszym przybyciu nadleciały
dwa samoloty rozpoznawcze i zaczęły krążyć nad Ciosmami i Szeligą. Ich warkot niepokoił
wszystkich. Uniemożliwiał odpoczynek. W każdej przecież chwili mogły spaść bomby.
W oddziałach skrzętnie czyszczono broń. Uzupełniano amunicję w magazynkach
i zasobnikach. Należało być przygotowanym do dalszej walki.
Jeszcze przed południem Niemcy rozpoczęli ostrzeliwanie z artylerii i moździerzy wsi Szeliga.
W tym czasie w Ciosmach został ogłoszony alarm bojowy. Ze względu na wciąż krążące
Storchy zabroniono jakiegokolwiek poruszania się po wsi.
Po pewnym czasie samoloty odleciały, umilkł ostrzał wioski Szeliga. Zapanował względny
spokój. Kucharze zdążyli już przygotować posiłek. Po zjedzeniu zmęczeni partyzanci udali się
na dalszy spoczynek. Tylko dowódcy oddziałów zebrali się razem i dyskutowali nad
rozłożonymi mapami. Omawialiśmy przemarsz do Puszczy Solskiej.
Serie strzałów broni ręcznej i maszynowej przerwały naradę. Wybiegliśmy przed dom.
Zauważyliśmy, iż od strony Huty Krzeszowskiej cwałuje przez pola, wzdłuż drogi do Ciosm
kilkudziesięciu kawalerzystów niemieckich, do których ubezpieczenie nasze otworzyło już
silny ogień. Wzmocniony pluton pod dowództwem sierżanta Aleksandra Szmechta dzielnie
powstrzymywał natarcie nieprzyjaciela zadając mu straty. Atak niemiecki załamał się.
Kawalerzyści pozeskakiwali z koni puszczając je luzem, sami zaś pozajmowali stanowiska
ogniowe i leżąc prowadzili ogień.
Szybkie porozumienie pomiędzy kpt. „Wickiem”, kpt. Sankowem i mną rodzi następującą
decyzję. Większość sił natychmiast kierujemy na wschodni kraniec wsi, do przylegającego
lasu. Lasem udajemy się około 600 m na południe, następnie wzdłuż pól wsi Ciosmy
w kierunku zachodnim, by odciąć drogę Huta Krzeszowska - Ciosmy i uniemożliwić odwrót
nieprzyjaciela. We wsi zostają pododdziały gospodarcze i ich ochrona.
Momentalnie sformowaliśmy nasze oddziały i weszliśmy w las.
Posuwaliśmy się w pośpiechu, by jak najszybciej znaleźć się na tyłach wroga i zaatakować go.
Po przekroczeniu drogi Huta Krzeszowska - Ciosmy, skierowaliśmy front dalszego posuwania
się do Ciosm. Około kilometrowa tyraliera ostrożnie zbliżała się do pól dzielących wieś Ciosmy
od lasu. W pewnej chwili natknęliśmy się na tyły wojsk nieprzyjaciela, rozmieszczone w lesie
koło drogi. Zaatakowaliśmy je. Brawurowe natarcie i huraganowy ogień naszych automatów
załamały opór nieprzyjaciela. W przeciągu kilku minut zlikwidowaliśmy kilkudziesięciu
Kałmuków z niemieckiego odwodu. Zdobyliśmy całe tabory ze sprzętem jednego z oddziałów
korpusu kałmuckiego, specjalnie wyszkolonego do walki z partyzantami oraz 140 osiodłanych
koni. Zdobyliśmy również wiele broni różnego typu, a w tym kilka ciężkich karabinów
maszynowych i wiele amunicji zapasowej. Na furmankach przeciwnika znajdowało się wiele
różnych rzeczy zrabowanych przez hitlerowców i Kałmuków okolicznej ludności.
Nasze uderzenie na tyły i odwód było tak nieoczekiwane, iż uzyskaliśmy pełne zaskoczenie,
a co za tym idzie pełen sukces. W tym przedsięwzięciu nie straciliśmy ani jednego partyzanta.
Strzelanina jaka wywiązała się przy likwidacji odwodu hitlerowskiego wszczęła panikę wśród
oddziału kawaleryjskiego, który prowadził walkę na przedpolu Ciosm. Tocząca się na tyłach
walka zmusiła wroga do wycofania się. Nasze ubezpieczenie rozmieszczone w rejonie Ciosm
ścigało ogniem cofającego się w bezładzie przeciwnika.
Szeroka, kilkusetmetrowa tyraliera utworzona z naszych oddziałów, przeprowadzających
manewr, przeczesywała las w kierunku wsi Ciosmy. Tu i ówdzie napotykaliśmy jeszcze bądź
to zbiegów z niemieckiego odwodu, bądź też z pola walki. Większość z nich stanowili
własowcy pochodzenia kałmuckiego. Podczas strzelaniny ginęli wszyscy bez wyjątku, gdyż
w tak ciężkich walkach nie mieliśmy możliwości brania ich do niewoli.
Wreszcie osiągnęliśmy skraj lasu i wyszliśmy od tyłu na pola porosłe zbożem, wśród których
wyłapywaliśmy resztki Kałmuków i Niemców.
Przy wejściu do wsi byliśmy entuzjastycznie witani przez miejscową ludność, naszych
partyzantów z ubezpieczenia i tych, którzy w czasie walki pozostali we wsi jako ochrona
taborów i rannych. Zarówno partyzanci jak i mieszkańcy wsi cieszyli się ze sromotnej klęski,
która stała się udziałem hitlerowców.
W rezultacie walki stoczonej w rejonie wsi Ciosmy poległo po naszej stronie siedmiu
partyzantów i kilkunastu odniosło rany, natomiast straty przeciwnika szły w setki ludzi.
Bój pod Ciosmami poważnie rozwiązał trudną sytuację aprowizacyjną, gdyż w taborach
hitlerowskich znajdowało się wiele artykułów żywnościowych. Garderobę, bieliznę i wiele
innych przedmiotów zrabowanych w okolicy przez hitlerowców, rozdaliśmy miejscowej
ludności.
Po nawiązaniu łączności radiowej z dowództwem zgrupowania podano nam informację, iż
pozostała część zgrupowania stacjonująca w Szelidze wkrótce dołączy do nas i razem
pomaszerujemy dalej.
W oddziałach rozpoczęliśmy przygotowanie do odmarszu. Wysłałem jeszcze pododdział pod
dowództwem sierżanta „Pająka”, by zmienił ubezpieczenie bojowe, ponieważ partyzanci
plutonu sierżanta Aleksandra Szmechta z pewnością byli już głodni.
Po przybyciu oddziałów zgrupowania z Szeligi pomaszerowaliśmy leśnymi drogami
w kierunku wsi Sól. Kolumna marszowa zgrupowania wraz z taborami zajmowała około 3
kilometrowy odcinek drogi.
Po całonocnym, uciążliwym marszu, o świcie przekraczaliśmy szosę w rejonie m. Sól, koło
Biłgoraja, gdy nadjechała kolumna samochodów niemieckich. Z niewielkiej odległości
partyzanci silnym ogniem ostrzelali Niemców. Kilka samochodów zostało zniszczonych. Wielu
hitlerowców poniosło śmierć na miejscu i wielu zostało rannych. Broń zdobytą w tej walce
utopiliśmy w stawie we wsi Sól. W późniejszym terminie została ona wydobyta przez
miejscowych członków AK i BCh.
Dalsza marszruta zgrupowania prowadziła przez wieś Budziarze nad Tanwią do Puszczy
Solskiej. Decyzją dowództwa zgrupowania 1 Brygada AL im. Ziemi Lubelskiej została
wyznaczona jako ubezpieczenie bojowe od strony posuwających się wojsk hitlerowskich.
Pozostałe oddziały pomaszerowały do następnej wioski - Zanie.
W Budziarzach Brygada zajęła kwatery. Od strony rzeki Tanwi oddział „Bogdana”, następnie
„Rysia” i wreszcie mój. Ubezpieczenie bojowe Brygady wystawił oddział „Bogdana” przy
moście na Tanwi.
Dowódcom pododdziałów poleciłem, by wystawili posterunki obserwacyjno-alarmowe przy
każdej kwaterze i dopiero wtedy zarządzili kolejno czyszczenie broni i spanie.
I tym razem niedługo pozostawaliśmy w spokoju. Przy moście rozpoczęła się strzelanina.
Ogłosiłem alarm bojowy. Z kwaterującymi ze mną partyzantami wybiegłem natychmiast przed
dom. Przebiegliśmy przez drogę i zajęliśmy stanowiska ogniowe w lesie. Partyzanci z innych
kwater naszego oddziału uczynili to samo.
Starałem zorientować się jak najszybciej w sytuacji. Zauważyłem, iż część ludzi „Rysia” ucieka
w kierunku Tanwi. Pomimo niepokoju interesowało mnie, co ci ludzie uczynią, gdy dobiegną
do rzeki? Wkrótce dobiegli do niej i bez żadnego namysłu wskoczyli do wody z wysokiego
brzegu. Fontanny kropel trysnęły wysoko nad ich głowami. Pędzeni lękiem szybko sforsowali
rzekę i pobiegli dalej. Wśród panikarzy - jak się później okazało - był i sam dowódca oddziału
„Ryś”.
Ubezpieczenie bojowe przy moście zostało wyparte przez nacierających Niemców, którzy
przedarli się przez most i weszli do wsi, opanowując kwatery jedną po drugiej. Wydałem
rozkazy rozpoczęcia przeciwnatarcia oskrzydlającego od mostu na rzece. Przeciwnatarcie
początkowo nieśmiałe uzyskało następnie pełne powodzenie. Przeciwnika zmuszono do
wycofania się za rzekę, przy czym kilku jego żołnierzy poniosło śmierć. Zorganizowaliśmy
frontalną obronę. Niemcy, by osłabić w nas ducha wysłali na przedpole wzdłuż linii naszej
obrony kilka czołgów, które zresztą nie zbliżały się na tyle byśmy mogli prowadzić skutecznie
ogień z rusznic przeciwpancernych. Niebawem przybyły w ten rejon dwa samoloty, które
krążyły nad nami.
Wprowadzenie przez Niemców broni pancernej i lotnictwa ujemnie wpływało na samopoczucie
leżących na pozycjach obronnych partyzantów mojego oddziału. Dlatego piszę mojego
oddziału, że przeciwnatarcia dokonali tylko i wyłącznie moi partyzanci, którzy po wyparciu
przeciwnika i odzyskaniu utraconych pozycji przez inne oddziały zajęli tam obronę.
Z niewiadomych mi dotąd przyczyn pozostałe oddziały brygady wycofały się do zgrupowania,
do wsi Zanie, o czym mnie na czas nie powiadomiono. Porozumiałem się ze swymi
zastępcami co czynić dalej? Spośród wielu rozwiązań zdecydowaliśmy się jednak na
kontynuowanie marszu po osi zgrupowania w kierunku Puszczy Solskiej.
W związku z tym poleciłem zastępcom ściągnięcie pododdziałów w rejon drogi, gdzie
uformowałem oddział w kolumnę marszową w ten sposób, ażeby zdolny był do prowadzenia
walki w każdej chwili i w różnych sytuacjach bojowych. Wydzieliłem więc silne straże przednią
i tylną, zdolne do samodzielnego prowadzenia walki w razie potrzeby i pod ich osłoną
rozpoczęliśmy marsz.
We wsi Zanie zatrzymaliśmy się na krótki postój. Dowiedzieliśmy się, iż stacjonujące tam
zgrupowanie przed godziną odmaszerowało w kierunku szosy Biłgoraj - Tarnogród.
Zastanawiałem się poważnie nad tym, czy kontynuować marsz za zgrupowaniem i przejść
szosę koło Biłgoraja w biały dzień i w otwartym terenie, czy też zmienić kierunek marszu
i powracać w lasy janowskie? Po dłuższym namyśle powziąłem decyzję marszu za
zgrupowaniem.
Tylko hart i doświadczenie bojowe partyzantów pozwoliło mi na utrzymanie oddziału w całości
przy zachowaniu prężności organizacyjnej i bojowej pomimo całkowitego osamotnienia.
Po opuszczeniu wsi Zanie udaliśmy się w kierunku południowo-wschodnim i po krótkim czasie
osiągnęliśmy skraj niewielkiego lasu. Stąd mogliśmy dobrze obserwować zarówno Biłgoraj,
jak i ruch na przebiegającej w odległości 1 km szosie. Nie opodal za szosą rozciągały się już
lasy Puszczy Solskiej.
Marzeniem każdego partyzanta oddziału było jak najszybciej znaleźć się w Puszczy Solskiej.
Wiedzieliśmy bowiem, że masyw leśny stworzy nam korzystniejsze warunki, natomiast
hitlerowcom utrudni działanie.
Od upragnionej Puszczy Solskiej, dzieliła nas już tylko dwukilometrowa otwarta przestrzeń,
którą należało jak najszybciej przebyć.
Wysłałem na odległość 300 m przed oddziałem silną szpicę pod dowództwem ppor. „Mietasa”.
Zadaniem jej było ubezpieczenie oddziału od czoła, a po osiągnięciu szosy zabezpieczenie
jego przejścia przez szosę. Po przejściu wszystkich sił miała stanowić ona ubezpieczenie
tylne.
Gdy oddział znalazł się w otwartym terenie, został nieoczekiwanie ostrzelany przez
hitlerowców z karabinów maszynowych, umieszczonych na dachach i wieżach w Biłgoraju. Na
szczęście, zbyt duża około dwukilometrowa odległość, dzieląca nas od Biłgoraja
zabezpieczała przed skutecznością strzałów. Nie zwracając specjalnej uwagi na silny ogień,
kontynuowaliśmy w pośpiechu marsz.
Szpica uchwyciła już przejazd przez szosę, gdy nadleciały dwa Storchy i zaczęły ostrzeliwać
nas z broni pokładowej i obrzucać granatami. Karabiny maszynowe i rusznice
przeciwpancerne szpicy odpowiedziały ogniem. Samoloty podniosły pułap na wysokość około
800 m. Rzucane przez nie granaty nie raziły nas odłamkami, gdyż rwały się wysoko nad nami.
W chwili, gdy siły główne oddziału zbliżały się do szosy, od strony Tarnogrodu ukazała się
kolumna niemieckich samochodów. W oddziale zapanował niepokój.
Partyzanci ze szpicy skierowali lufy swej broni w stronę nadjeżdżających aut. Szybko decyduję
się na wzmocnienie szpicy i ostrzał samochodów. Wtem nieoczekiwanie rozpoczyna się silny
ostrzał z karabinów maszynowych i automatów nadjeżdżającej kolumny. Strzela nie szpica,
lecz ktoś inny. Strzały padają z najbardziej bliskiego szosy skraju Puszczy Solskiej. Ogień
prowadzony przez nierozpoznanych na razie partyzantów wznieca pożar w kolumnie
samochodowej i zatrzymuje ją w ogóle.
Fakt ten ułatwił nam niezmiernie przekroczenie szosy i osiągnięcie skraju Puszczy Solskiej.
Nieoczekiwana i skuteczna pomoc w tak groźnej sytuacji sprawiła nam wielką radość.
Osobiście, nie miałem większej przez cały okres okupacji hitlerowskiej.
Do ostrzału niemieckiej kolumny samochodowej - ze względu na około 500 m odległości -
przyłączyły się tylko nasze karabiny maszynowe i rusznice przeciwpancerne. Większość
niemieckich samochodów spłonęła. Wielu Niemców poniosło śmierć, pozostali przy życiu
zbiegli do pobliskiego Biłgoraja.
Przez cały czas, do osiągnięcia skraju Puszczy Solskiej „towarzyszyły” nam samoloty, które
jednak nie wyrządziły żadnych szkód, natomiast wprowadziły niemało zamieszania. Niektórzy
z naszych partyzantów - na szczęście, było ich niewielu - panicznie wprost bali się samolotów
i nie wytrzymywali nerwowo, narażając się na kpiny kolegów.
Zaraz po przybyciu do lasu tylnego ubezpieczenia, wysłałem grupę partyzantów w kierunku
skąd przyszła nieoczekiwana pomoc. Dla oddziału zarządziłem krótki odpoczynek. Za
niewłaściwe, a raczej tchórzliwe zachowanie się jednego z moich partyzantów w czasie
przekraczania szosy, rozbroiłem go i wyznaczyłem do noszenia w worku chleba za
maszerującym oddziałem. Niemal że wszyscy partyzanci podśmiewali się z niego, tym
bardziej, że był to mężczyzna po odbytej służbie wojskowej. Zgryźliwość kolegów
doprowadziła do tego, iż przy pierwszej okazji zbiegł z oddziału.
Wśród partyzantów trwały ożywione dyskusje na temat - kim byli ci, którzy niespodzianie nas
wsparli? Niebawem wyjaśniło się. Wysłani zwiadowcy ustalili, iż był to radziecki oddział
partyzancki pod dowództwem kpt. Sankowa, który na wieść, że pozostaliśmy po drugiej stronie
szosy, zdecydował się zaczekać w jej rejonie i zabezpieczyć nam przejście. Kpt. Sankow
słusznie przypuszczał, że będziemy posuwać się za zgrupowaniem. Wobec partyzantów tego
oddziału, a szczególnie wobec kpt. Sankowa zaciągnęliśmy bezgraniczny dług wdzięczności.
Zgrupowanie odnaleźliśmy w rejonie wsi Króle koło Biłgoraja, w Puszczy Solskiej. Nie
zatrzymywaliśmy się tam dłużej, ze względu na to, iż wieś Króle w tym czasie została
zbombardowana przez 9 Stukasów hitlerowskich. Ponownie ruszyliśmy całym zgrupowaniem
w kierunku Józefowa i po długim, całonocnym marszu zatrzymaliśmy się w lesie, w rejonie wsi
Osuchy.
Brak żywności spowodował, że zebrano znajdujący się w poszczególnych oddziałach jedwab
spadochronowy, po czym została zorganizowana silna międzyoddziałowa grupa, która
otrzymała zadanie udać się do miasteczka i zakupić za spieniężone tam spadochrony artykuły
żywnościowe. Na dowódcę tej grupy wyznaczono mnie.
Ludność Józefowa przyjęła nas przychylnie i gościnnie, chociaż zrzeszona była całkowicie w
AK i BCh. Sympatia do nas wypływała przede wszystkim z faktu, iż od kilku dni prowadziliśmy
ciężkie boje z hitlerowcami, w trakcie których zadaliśmy przeciwnikowi poważne straty.
Stosunek do nas miejscowej ludności, która często bezinteresownie dawała nam różne
artykuły żywnościowe, był tak serdeczny i pełen zrozumienia, że stwierdziliśmy
z przyjemnością, iż tutejsi akowcy są diametralnie różni od akowców z zachodniej
Lubelszczyzny. Tutejszym członkom AK obce było zwalczanie zbrojne naszych i radzieckich
oddziałów partyzanckich, czym niestety nie mogli poszczycić się akowcy z wielu innych
terenów.
Kilka dni względnego spokoju i wypoczynku w rejonie Osuch pozwoliło partyzantom na
odzyskanie sił.
Najbardziej palącą kwestią w zgrupowaniu byli ciężko ranni, którzy nie mogli poruszać się
sami w czasie marszu. Należało więc zająć się rozmieszczeniem ich na kwaterach
u okolicznej ludności lub przetransportować drogą lotniczą za linię frontu na tereny Związku
Radzieckiego. Pozostawienie rannych na miejscu było o tyle skomplikowane, że
znajdowaliśmy się w obcym terenie, gdzie prawie nie istniała nasza organizacja, z dala od baz
zaopatrzeniowych. Przewóz do Związku Radzieckiego był najbardziej wygodny zarówno dla
rannych, którzy mieliby tam zagwarantowaną troskliwą opiekę lekarską i bezpieczeństwo, jak
i dla oddziałów, którym odpadłby dodatkowy problem. W konsekwencji, po wspólnej naradzie,
postanowiono zwrócić się do Sztabu Partyzanckiego w Równem na Ukrainie i poprosić
o zabranie rannych do ZSRR. Prośba została przekazana drogą radiową i przyjęta przez Sztab
Partyzancki. Podano również w przybliżeniu czas przylotu samolotów.
W oddziałach zapanował wzmożony ruch. Rannych przygotowywano do odlotu. Liczni
partyzanci odwiedzali swych kolegów odlatujących do Związku Radzieckiego. Inni -
przeważnie obywatele radzieccy, w pośpiechu pisali na różnych świstkach papieru listy do
swych rodzin lub znajomych, powiadamiając o tym, że w ogóle żyją, o swoim zdrowiu,
samopoczuciu i walce w oddziale partyzanckim.
Lądowanie przylatujących na tyły wroga samolotów odbywało się na ogół rzadko. W takich
wypadkach wykorzystywano jednak tę okazję do maksimum. Wysyłano rannych, pocztę
i lotników, którzy zbiegli z niewoli niemieckiej lub zostali strąceni na terytorium okupanta i trafili
do oddziałów partyzanckich.
Z naszej brygady miał odlecieć kpt. „Maksym”, uprzedni dowódca brygady, który został ciężko
ranny kilkoma odłamkami bomb w czasie nalotu lotniczego na wieś Momoty. Kpt. „Maksym” był
starym i dzielnym partyzantem, więc przed odlotem odwiedzało go wielu zarówno polskich, jak
i radzieckich partyzantów. Wszyscy życzyli mu szczęśliwej podróży i szybkiego powrotu do
zdrowia.
Gdy tylko zapadł zmrok, wyruszyły furmanki z rannymi w miejsce, gdzie miały lądować
samoloty. W wielkim napięciu oczekiwaliśmy na ich przylot.
Około północy usłyszeliśmy warkot zbliżających się maszyn, charakterystyczny dla samolotów,
pospolicie nazywanych „Kukuruźnikami”. W pośpiechu zapalono ogniska i wystrzelono rakiety,
zgodnie z umówionymi sygnałami. Samoloty zaczęły krążyć, po czym podzieliły się na dwie
grupy. Dwa samoloty wylądowały by zabrać rannych. Reszta nie opodal dokonała zrzutu
zaopatrzeniowego. Po załadowaniu rannych i pożegnaniu się z nami, samoloty wystartowały
z prymitywnego lotniska i odleciały na wschód.
Poczynając od tego wieczoru, przez trzy czy cztery następne noce przyjmowaliśmy samoloty
radzieckie, które zabierały rannych, dokonywały zrzutów z zaopatrzeniem i skoczkami
spadochronowymi, niezbędnymi w zgrupowaniu.
W czasie naszego postoju w rejonie Osuch wypoczęliśmy i doprowadziliśmy do porządku swe
oddziały. Zrzucono nam wiele amunicji i granatów. Nastrój wśród partyzantów był znakomity.
Niemcy w tym czasie przegrupowali swe siły dokonując powtórnego okrążenia. Wokoło
mieliśmy znów wojska hitlerowskie. Postanowiliśmy uwolnić się od zbędnego sprzętu.
W pobliżu postoju ukryliśmy maszyny do pisania, aparaty telefoniczne, nadliczbową broń,
część zapasowej amunicji.
Na naradzie dowódcy oddziałów zgrupowania omówili plan dalszego działania. Ustalono, iż
zgrupowanie zostanie podzielone na dwie zasadnicze grupy, z których każda będzie posuwać
się w innym kierunku. Pierwsza grupa skupiająca oddziały radzieckie uda się w kierunku
Karpat. Oddziały AL powrócą w lasy janowskie.
Przygotowywaliśmy się do odmarszu gdy przybył jeden z moich zaginionych partyzantów. Był
nim Zygmunt Lipiec ps. Wilk. Ten dzielny partyzant odznaczał się tym, że nigdy nie mógł się
wyspać. Z jego relacji dowiedzieliśmy się, że jak to często się zdarzało, zasnął. Tym razem na
stanowisku ogniowym w rejonie Wzgórza Porytowego. W czasie gdy oddział opuszczał
zajmowane pozycje, nie zauważono śpiącego. Przebudził się dopiero rankiem następnego
dnia. Spostrzegł, że jest tylko sam. Z dalszego opowiadania dowiedzieliśmy się, że w dniu
następnym, po opuszczeniu rejonu Wzgórza Porytowego przez nasze oddziały, hitlerowcy
usilnie lecz bardzo ostrożnie szturmowali je poprzedzając szturm ostrzałem artyleryjskim.
Szczęście jednak nadal nie sprzyjało „Wilkowi”, gdyż tego samego dnia zaspał na koniu,
w czasie marszu, a koń odłączył się od kolumny podczas jednego z odpoczynków.
Nie od rzeczy będzie podać, jakie oddziały znajdowały się w grupie powracającej w lasy
janowskie. Otóż powracała 1 Brygada im. Ziemi Lubelskiej w składzie: mój oddział
powiększony o 100 ludzi nie istniejącego już oddziału „Rysia”, oddziały „Bogdana”,
„Janowskiego” i „Korsarza”, oraz Brygada im. Wandy Wasilewskiej i kilkunastoosobowa grupa
radzieckich skoczków spadochronowych pod dowództwem płk. Kwiatkowskiego, zrzucona do
wykonywania specjalnych zadań. W grupie tej byli i Polacy, a wśród nich Karol Ruchowicz.
Należy stwierdzić, że nie we wszystkich wymienionych oddziałach panował dobry duch i nie
wszystkie zachowały pełną prężność organizacyjną i zdolność bojową. Ich obecność
w zgrupowaniu obniżała raczej ogólny stan bojowy i była ciężarem dla pełnowartościowych
oddziałów, co już dnia następnego ujawniło się w całej okazałości.
Zgrupowanie polskich oddziałów kontynuując marsz do lasów janowskich zatrzymało się na
dzienny postój w lesie w rejonie Górecka Kościelnego. Wszystkie oddziały zgrupowania
rozmieściły się tuż obok siebie, w ten sposób, aby w razie czego tworzyć system obrony
okrężnej. W poszczególnych oddziałach przystąpiono natychmiast do gotowania strawy.
Z polecenia dowódcy brygady kpt. „Wicka” wysłałem grupy rozpoznawcze w kierunku Górecka
Kościelnego i Tereszpola, by ustaliły czy w miejscowościach tych przebywają Niemcy. W tym
czasie dowódcy brygad, ich zastępcy oraz dowódcy oddziałów zebrali się na naradę. Na
naradzie wtedy byli: przedstawiciel KC PPR Hilary Chełchowski ps. Długi Janek, dowódca 1
Brygady AL im. Ziemi Lubelskiej kpt. „Wicek”, jego zastępca d/s pol.-wych. por. „Stefan”,
dowódca Brygady im. Wandy Wasilewskiej kpt. Stanisław Szelest, jego zastępca kpt.
Kremienicki, płk Kwiatkowski, ja, „Bogdan”, „Mietas”, „Janowski” i „Korsarz”. Studiowaliśmy
mapy, starając się przewidzieć wszelkie ewentualne posunięcia Niemców. Powzięliśmy
decyzję, iż po spożyciu posiłku będziemy kontynuowali marsz, by jak najdalej oderwać się od
rejonu koncentracji wojsk nieprzyjaciela.
Jedna z grup rozpoznawczych powróciła stosunkowo szybko i zameldowała, że w odległości
około 1 km obozuje kilkusetosobowe zgrupowanie akowskie pod dowództwem inspektora mjr.
Edwarda Markiewicza ps. „Kalina” i że zgrupowanie posiada linię łączności telefonicznej
między obozem, a Góreckiem Kościelnym.
Mimo niebezpieczeństwa, jakie groziło nadal partyzantom w Puszczy Solskiej, akowcy
widocznie musieli czuć się nie zagrożeni przez Niemców skoro mieli porozciągane linie
telefoniczne od obozu zgrupowania mjr. „Kaliny” do sąsiednich wiosek.
Kto chociaż trochę orientuje się w specyfice życia konspiracyjnego i działaniach partyzanckich,
z całą stanowczością stwierdzi, że zabawa w regularną armię niweczy elementarne zasady
konspiracji. Musiał przecież mjr „Kalina” zdawać sobie sprawę z faktu, iż napotkany w lesie
kabel telefoniczny każdego doprowadzi do jego obozu. Zresztą i my odnaleźliśmy go w ten
sposób.
Mjr „Kalina” najwidoczniej ufał do ostatka swym przełożonym, którzy rzekomo przez własny
wywiad ustalili, że pacyfikacje lasów lipskich i janowskich, następnie lasów biłgorajskich i
Puszczy Solskiej były skierowane tylko i wyłącznie przeciw partyzantom AL i oddziałom
radzieckim. Niestety, tym razem zawiódł się zarówno pan mjr „Kalina” jak i jego mocodawcy.
Wiadomości o zgrupowaniu oddziałów mjr. „Kaliny” spowodowały wśród nas ożywioną
dyskusję. Swobodne zachowanie wobec tak niebezpiecznej sytuacji było dla nas wprost
niezrozumiałe, zakrawało na igranie z ogniem.
Nie bacząc na wszystko, dowództwo 1 Brygady AL im. Ziemi Lubelskiej postanowiło udać się
do mjr. „Kaliny”, nawiązać z nim łączność i omówić warunki współdziałania na wypadek
zaatakowania przez Niemców jednej ze stron. Pobyt naszych przedstawicieli u mjr. „Kaliny” nie
trwał długo, a raczej w ogóle do niego nie doszło.
Po powrocie kpt. „Wicek” opowiadał, że gdy zbliżali się do miejsca postoju oddziału mjr.
„Kaliny” zostali zatrzymani przez wartownika. Poprosili go o zameldowanie ich mjr. „Kalinie”.
Wartownik porozumiał się z obozem, po czym oświadczył, że pan mjr „Kalina” polecił, by
zbudzono go dopiero za trzy godziny. Dalsze, uporczywe naleganie na konieczność widzenia
się z mjr. „Kaliną” doprowadziło do tego, że mjr „Kalina” raczył zakomunikować, iż
przedstawicieli AL może przyjąć za trzy godziny.
Słuchając relacji naszych pełnomocników, byliśmy wściekli. Złorzeczyliśmy na czym świat stoi
pod adresem mjr. „Kaliny”. Wtem rozległa się gęsta strzelanina w rejonie obozu akowców.
Niewyrozumiali hitlerowcy przerwali błogi sen mjr. „Kaliny”.
U nas w zgrupowaniu został ogłoszony alarm bojowy. Oddziały zajęły przydzielone im
uprzednio odcinki obrony i oczekiwały nadejścia wojsk niemieckich. Zanim jednak zbliżyli się
do naszych pozycji obronnych hitlerowcy, najpierw zjawili się uciekający w popłochu
partyzanci kilkusetosobowego zgrupowania mjr. „Kaliny”. Usiłowaliśmy zatrzymać ich i włączyć
w system naszej obrony. Niestety, byli tak przerażeni, że ratunek widzieli jedynie w ucieczce
i ukryciu się w z góry przygotowanych na taką ewentualność schronach, wykopanych w lesie,
w rejonie Osuch. Z całego ich zgrupowania pozostało w moim oddziale, z własnej woli,
zaledwie dwóch partyzantów BCh i to nieuzbrojonych, prawdopodobnie tylko dlatego, że byli
członkami BCh. Jeden z nich miał pseudonim „Karaś”, pochodził z Hedwirzyna, koło Biłgoraja.
Swojej odwadze i zdecydowanej walce w szeregach mojego oddziału obaj zawdzięczają, że
przeżyli okres okupacji hitlerowskiej. Ich koledzy dzięki „polityce” pana majora niemal wszyscy
zostali zlikwidowani w dniach 24-26 czerwca 1944 w rejonie Osuch.
Wkrótce po ucieczce oddziałów „Kaliny” zjawiły się w rejonie naszej obrony wojska
hitlerowskie. Dopuściliśmy je stosunkowo blisko i znienacka zasypaliśmy huraganowym
ogniem. Wielu Niemców poniosło śmierć już w pierwszej chwili starcia. Widząc zdecydowaną
obronę, hitlerowcy zajęli również pozycje obronne w celu podciągnięcia swych sił. Rozgorzała
walka pozycyjna na razie wzdłuż jednego kierunku. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, iż
Niemcy niewątpliwie będą dążyli do okrążenia nas.
Trzeba stwierdzić, że w rejonie Górecka Kościelnego hitlerowcy nie szli już tak żywiołowo do
przodu, jak na Wzgórzu Porytowym. Gdy załamało się ich pierwsze natarcie i szturm, przeszli
do obrony, a do walki wprowadzili artylerię i moździerze. Długie i intensywne artyleryjskie
przygotowanie wyrządziło nam poważne straty.
Decyzją dowódcy brygady kpt. „Wicka” zmieniono odcinek obrony mojego oddziału.
Przesunięto go bardziej w prawo, by zabezpieczył wycofanie za bagna resztek istniejących
jeszcze taborów i rannych. Przedsięwzięcie to nie powiodło się. Straciłem łączność
z sąsiadami i dowództwem pozostając na zajmowanych pozycjach. Wysłałem kolejno czterech
łączników w celu nawiązania łączności. Daremnie, gdyż jak się później okazało wszyscy
polegli. W obawie przed oskrzydleniem, a nawet okrążeniem mojego oddziału przez Niemców
postanowiłem również wycofać się za bagna. Wycofywanie nie było łatwe, gdyż rejon lewego
sąsiada był już zajęty przez Niemców, którzy silnie ostrzeliwali oddział.
Jak się zorientowałem większość zgrupowania znajdowała się już na bagnach i była
ostrzeliwana ogniem z moździerzy. Niemniej jednak posuwałem się w ich kierunku. Wkrótce
dołączyłem do zgrupowania znajdującego się już poza bagnami. Muszę z przykrością
stwierdzić, że już w tym czasie, niektórzy dowódcy oddziałów nie panowali absolutnie nad
swymi ludźmi. Zjawisko to bardzo niepokoiło mnie. Bałem się, by przykład innych nie wpłynął
ujemnie na partyzantów mojego oddziału. Robiłem wszystko, by zapobiec dezorganizacji,
która najczęściej w takich wypadkach kończyła się paniką.
W boju w rejonie Górecka Kościelnego zgrupowanie poniosło dotkliwe straty. Poległ dowódca
oddziału „Bogdan” oraz jego zastępca kpr. Franciszek Zięba ps. Januszek. Ranny został
dowódca brygady im. Wandy Wasilewskiej kpt. Stanisław Szelest, co wpłynęło również
ujemnie na sytuację w jego brygadzie. Oddziału „Janowskiego” prawie nie można było już
traktować jako jednostki zdolnej do prowadzenia walki. Został ciężko ranny „Korsarz”, którego
wytrącenie z szeregów walczących komplikowało również sytuację. Mój oddział, mimo woli,
rozrastał się z każdym dniem, a nawet z każdą godziną, gdyż wchłaniał partyzantów z idących
w rozsypkę oddziałów.
Po oderwaniu się od przeciwnika, już bez taborów szukaliśmy przejścia umożliwiającego
przedostanie się na zewnątrz pierścienia niemieckiego.
Błądziliśmy godzinami po lesie, krzakach, bagnach i grzęzawiskach, szukając wolnej drogi.
Bezskutecznie.
Przez ten czas, rzeczywiście, wielu partyzantów nadwyrężyło swe siły. Dodatkowy kłopot
sprawiali ranni, których trzeba było przenosić na prowizorycznie skonstruowanych noszach lub
prowadzić przy pomocy innych partyzantów. Brak nadziei na znalezienie wolnego lub słabo
bronionego przejścia wpływał coraz bardziej ujemnie na samopoczucie partyzantów. Był
wśród nas nawet taki oddział, którego partyzanci porzucali ciężką broń, taką jak moździerze 50
mm i rusznice przeciwpancerne, a dowódca oddziału nie reagował już nawet na tak drastyczne
objawy rozkładu.
W moim oddziale było też ciężko, lecz mimo wszystko poleciłem zabrać porzuconą broń swym
partyzantom. Wiedziałem przecież, że nie bacząc na straty musimy wyrwać się z okrążenia
i wyjść poza pierścień obławy, a wtedy broń ta może oddać nam nieocenione usługi. Przytoczę
przykład. Otóż mój partyzant „Sosna” dźwigający 16-kilogramową rusznicę przeciwpancerną
i dwie torby amunicji o wadze 10 kg kilkakrotnie - ze względu na poważne wyczerpanie sił -
prosił mnie bym pozwolił mu porzucić jego rusznicę przeciwpancerną, gdyż i tak jego zdaniem
nie ma ona zastosowania w lesie. Kategorycznie zabroniłem oświadczając, iż każdego, kto
usiłuje porzucić broń natychmiast zastrzelę. „Sosna” płakał, ale rusznicę i amunicję niósł dalej.
Tak się szczęśliwie złożyło, że mimo wyczerpania wytrzymał wszystko i rusznicę tę obsługiwał
nadal po wyjściu z okrążenia. Nie pomogły później prośby tych, którzy porzucili moździerz
i rusznicę, by zwrócić im porzucony sprzęt, który jakoby stanowił własność ich oddziału.
Zarówno moździerz, jak i rusznica pozostały u nas aż do wyzwolenia i były skutecznie
wykorzystywane.
Muszę wyjaśnić, że każdy kto usiłowałby posądzić „Sosnę” o brak charakteru i męstwa,
uczyniłby to niesłusznie, gdyż był on naprawdę dzielnym i opanowanym partyzantem a jego
stan świadczył jedynie o tym, iż sytuacja nasza naprawdę była ciężka. Może ktoś pomyśleć, że
byłem bezwzględny ale odpowiadałem przecież za wszystkich ludzi, więc nie mogłem zgodzić
się dobrowolnie na osłabianie siły ogniowej oddziału.
Nastał wieczór, a wraz z nim ostatnia możliwość szturmowego przełamania pozycji
niemieckich. Byłem jedynym zwolennikiem - nie licząc partyzantów mojego oddziału -
frontalnego i to jak najszybszego szturmu. Większość dowódców proponowała dalsze
poszukiwanie nieobsadzonego przez Niemców odcinka. Wola większości zwyciężyła.
Włóczyliśmy się nadal po lesie wśród „egipskich ciemności”. Uporczywie namawiałem kpt.
„Wicka” do zmiany powziętej decyzji. Twierdziłem, że możliwość znalezienia wolnego
przejścia jest nierealna i poszukiwania zakończą się źle dla nas. Nadmieniłem, że gdybym był
tylko ze swoim oddziałem, już dawno dokonałbym przełamania pozycji nieprzyjaciela.
Spróbowano jeszcze przejścia przez stawy, lecz i ta droga zawiodła. Stawy były głębokie,
o mulistym dnie.
W tej krytycznej sytuacji zwołano naradę dowódców, na której próbowaliśmy znaleźć jakieś
rozwiązanie. Większość zebranych powołując się na ogólne wyczerpanie partyzantów
proponowała, by pozostać w zajmowanym miejscu do rana, a dopiero dalej szukać dróg
wyjścia. Kategorycznie zaprotestowałem i oświadczyłem, iż bez względu na brak zgody
organizuję i wysyłam rozpoznanie a po jego powrocie przystępuję do szturmu. Zorientowałem
się wtedy, że w aktywie dowództwa trzymają się jeszcze tylko „Długi Janek”, kpt. „Wicek” i por.
„Stefan”.
Doceniając znaczenie właściwego rozpoznania poprowadziłem je sam. Dobrałem
wypróbowanych partyzantów takich jak: „Mietas”, „Kwiatek”, „Kołnierz”, „Wierzba”, Władysław
Jaskot, „Koc”, „Lutek”, „Lew” i „Adaś” oraz kilku innych. Z oddziałem pozostał „Tygrys”.
O kilkaset metrów natknęliśmy się nieoczekiwanie na Niemców. Nie ostrzelali nas, tylko
zapytali kto idzie. Nie odezwaliśmy się, wpatrując się w ciągnący przed nami szeroki,
piaszczysty gościniec, nazywany traktem napoleońskim. Udało nam się ustalić, iż przy
skrzyżowaniu dróg znajduje się gniazdo ckm, oraz że po drugiej stronie wzdłuż gościńca
przebiega pozycja niemiecka.
Szybko powróciłem do zgrupowania i zarządziłem przygotowanie do szturmu swego oddziału.
Rozciągnąłem oddział na szerokość nieco większą niż 200 m i zaczęliśmy posuwać się do
gościńca. Przy naszym oddziale przebywał również komisarz brygady por. „Stefan”. Za nami
w niedalekiej odległości posuwało się całe zgrupowanie.
Kiedy zbliżyliśmy się do skraju lasu przy gościńcu, krzyknąłem: hurra i odział rzucił się do
gwałtownego szturmu. Otworzyliśmy silny, wprost morderczy ogień ze wszystkich luf.
Biegliśmy do przodu strzelając przed siebie. Chodziło o to, by jak najszybciej przebyć szeroką
drogę dzielącą nas od leżących na stanowiskach ogniowych hitlerowców, przełamać ich
pozycje i wyjść na tyły.
Huraganowym ogniem i nie milknącym: hurra wywołaliśmy panikę wśród hitlerowców.
Najprawdopodobniej w ogóle nie otworzyli do nas ognia. Tylko gdzieś z boku, z lewego
skrzydła ostrzeliwały nas niemieckie karabiny maszynowe. Ich ogień i smugi pocisków
świetlnych wzdłuż drogi zahamowały posuwanie się i przekroczenie gościńca przez czołową
tyralierę. Zaledwie tylko kilkunastu partyzantów przebiegło przestrzeń dzielącą nas od wroga
i znalazło się na pozycjach niemieckich. Wśród nich byłem ja i moje najbliższe otoczenie.
Znaleźliśmy się wtedy w jeszcze gorszym położeniu, gdyż byliśmy wśród wystraszonych
hitlerowców z jednej strony, gdy z drugiej byliśmy silnie ostrzeliwani przez swoich, którzy
zalegli po przeciwnej stronie drogi. Zorientowałem się w sytuacji i wystrzeliłem białą rakietę
w kierunku ostrzeliwujących drogę kaemów. Na chwilę przycichły. Najwidoczniej niemiecka
obsługa obawiała się uderzenia na nich. Wykorzystując chwilę ciszy, zaczęliśmy krzyczeć do
swoich, by przerwali ostrzał, gdyż znajdujemy się już za drogą i kontynuowali dalsze
posuwanie się do przodu. Por. „Stefan” usłyszał nas i zaczął nawoływać, by przerwać ogień
i ruszyć do przodu. W tym momencie hitlerowcy wznowili ostrzał z kaemów. Ponownie
wystrzeliłem rakietę i oświetliłem ich rejon. Natychmiast przerwali ogień. Wykorzystałem
odpowiednią chwilę, poderwałem się z okrzykiem hurra i pobiegłem do przodu. Tym razem
ruszył do przodu cały mój oddział oraz większość partyzantów z zgrupowania. Posuwając się
do przodu z okrzykiem hurra, strzelali prawie wszyscy. Strzelali ci, którzy posuwali się z tyłu
i ci, którzy szli w pierwszym szeregu. To właśnie było naszym nieszczęściem, gdyż niemal że
wszyscy strzelali przed siebie. Straty, jakie ponieśliśmy w tym szturmie, były w większości
skutkiem żywiołowego prowadzenia ognia przez partyzantów zgrupowania znajdujących się
w dalszych rzutach. Niemniej jednak, za cenę życia kilkudziesięciu uratowane zostało
kilkusetosobowe zgrupowanie znajdujące się już u progu zagłady. Drogo został okupiony
sukces ostatniego szturmu, lecz tylko takie rozwiązanie pozwoliło nam wyjść z okrążenia.
W wyniku rozgardiaszu jaki powstał w oddziałach posuwających się w dalszej kolejności
część partyzantów cofnęła się, a tym samym pozostała nadal w hitlerowskim pierścieniu
i znalazła się w o wiele gorszej sytuacji niż oddziały śmiało idące do przodu.
Szturm uzyskał pełne powodzenie. W ferworze walki dobiegłem do przeciwległego,
oddalonego o kilkaset metrów lasu i tam, na jego skraju, już za pozycjami niemieckimi
zemdlałem z nadmiernego wysiłku. Po niedługim czasie odnaleźli mnie moi partyzanci, którzy
już sądzili, że poległem w czasie szturmu. Wkrótce w rejonie uprzednio wyznaczonego punktu
zbiórki zebrała się większość partyzantów zgrupowania. Tu czuli się wszyscy już dobrze mimo
zmęczenia i głodu. Byli niezmiernie zadowoleni, iż wreszcie udało się nam wyjść z okrążenia.
Wielu partyzantów mego oddziału twierdziło, że wyjście z opresji jest moją zasługą.
Odpowiedziałem im, że przede wszystkim powodzenie szturmu należy zawdzięczać tylko
i wyłącznie dyscyplinie i odwadze wszystkich partyzantów naszego oddziału, oraz wyrażeniu
zgody (po dłuższych oporach większości kolektywu zgrupowania) i przyłączeniu się do
koncepcji frontalnego szturmu kpt. „Wicka” i por. „Stefana”.
W czasie szturmu, a następnie w trakcie marszu w kierunku przeciwległego lasu, wielu
partyzantów, a nawet całe pododdziały utraciły kąt kierunkowy i pogubiły się.
Na pośrednim punkcie zbiórki w porozumieniu z kpt. „Wickiem” zarządziliśmy dwugodzinny
postój dla odpoczynku ludzi. W tym czasie oczekiwaliśmy jeszcze na dołączenie zagubionych
partyzantów. Następnie przemaszerowaliśmy na wzgórza porośnięte krzakami jałowca
i rzadką karłowatą sosną, gdzie zatrzymaliśmy się na dzienny postój.
Pochmurne niebo, niski pułap i opadająca mżawka, uchroniły nas przed wykryciem przez
lotnictwo nieprzyjaciela. Po południu rozpoczęliśmy marsz w kierunku lasów janowskich.
Zatrzymaliśmy się w jakiejś większej wsi, gdzie nakarmiliśmy ludzi. Nad ranem zatrzymaliśmy
się na dzienny postój w lesie, w rejonie wsi Lipowiec. Coraz bardziej wzmagający się deszcz
zmusił nas do przejścia do wsi i zajęcia w niej kwater.
W Lipowcu wynikło nieporozumienie pomiędzy dowódcą brygady kpt. „Wickiem”, „Długim
Jankiem” a mną. Przyczynę jego stanowił rabunek dokonany we wsi Lipowiec przez
partyzantów podszywających się pod członków mojego oddziału. W rozmowie ze sprawcami
zajścia z ich ust padały takie argumenty. Ponieważ dowództwo ich absolutnie nie panuje nad
nimi, a mój oddział prowadzi i zamyka kolumnę marszową całości ze względu bezpieczeństwa
i dla utrzymania jej w porządku, więc uważali, że należą do mojego oddziału. Daleki byłem od
chęci posiadania podobnych partyzantów w swym oddziale, a ponadto nie życzyłem sobie, by
bezpodstawne zarzuty bezcześciły dobre imię naszego oddziału. Zakomunikowałem więc, iż
dalej nie będę prowadził tej kolumny i odłączam się od zgrupowania. Była przy tym dyskusja
i perswazje pod mym adresem, lecz nie uległem im.
Poleciłem „Tygrysowi” przygotowanie do odmarszu wyłącznie partyzantów naszego oddziału,
oraz wszystkich tych, którzy dołączyli do nas w czasie walk z oddziałów „Bogdana”, „Rysia”
i innych.
Odmaszerowaliśmy z Lipowca przez Czarnystok do Radecznicy. Tam zatrzymaliśmy się na
kolację. Zamierzaliśmy również przeprowadzić akcję zaopatrzeniową i zorganizować furmanki
u miejscowej ludności. We wsi dowiedzieliśmy się o pobycie akowskiego oddziału pod
dowództwem Tadeusza Kuncewicza ps. Podkowa.
Postanowiłem odnaleźć „Podkowę” i nawiązać z nim łączność. Zastałem go, wraz z kilkoma
innymi partyzantami AK u miejscowej nauczycielki. W trakcie rozmowy przedstawiłem mu
swoje zamiary z jakimi przybyłem do Radecznicy. „Podkowa” zwrócił mi uwagę, że ludność tej
wsi jest w większości zrzeszona w ich organizacji, przy czym zaproponował mi, ażebym swe
potrzeby przedstawił jemu, a on poprzez miejscową organizację postara się wszystko załatwić.
Postawa „Podkowy” wprawiła mnie wprost w osłupienie. Po raz pierwszy spotkałem się
z przychylnością i głębokim zrozumieniem ze strony przedstawicieli AK. „Podkowa” zapewnił
mnie, że zarówno potrzebną mi żywność i furmanki otrzymam, a partyzanci mojego oddziału
zostaną odpowiednio nakarmieni. Dodał nawet, że on ubezpieczy pobyt naszego oddziału we
wsi. Z ostatniej propozycji nie skorzystałem, gdyż miałem poza sobą zbyt wiele przykrych
doświadczeń ze strony podziemia prolondyńskiego. Wolałem ubezpieczyć oddział swymi
ludźmi, o czym zresztą powiadomiłem por. „Podkowę”.
Por. „Podkowa” przeprosił mnie i udał się na wieś w celu omówienia z miejscową organizacją
mych potrzeb. Ja pozostałem na prośbę „Podkowy” i nauczycielki u niej w domu. Poszczególni
partyzanci AK i nauczycielka z ciekawością wypytywali mnie o przebieg stoczonych walk.
Pokrótce opowiedziałem im, koncentrując się na ważniejszych wydarzeniach. Byli bardzo
ciekawi, ciągle pytali o szczegóły. W trakcie rozmowy powrócił „Podkowa” i oświadczył, że
wszystko jest już uzgodnione i załatwione. Nadmienił, że da swych ludzi, którzy po dziesięciu
moich partyzantów zaprowadzą na kolację do wyznaczonych zagród. Podziękowałem
serdecznie i zwróciłem się do towarzyszącego mi „Mietasa”, by zajął się kolejnością
spożywania kolacji, a w związku z tym i zmianą ubezpieczeń.
„Mietas” wraz z kilkoma wyznaczonymi przez „Podkowę” akowcami odszedł. Ja pozostałem na
kolacji u nauczycielki w otoczeniu „Podkowy” i towarzyszących mu osób. Przy opowiadaniu
o kolejnych walkach mówiłem o godnym zachowaniu żołnierzy AK z plutonu Bronisława
Usowa ps. Konar w rejonie Wzgórza Porytowego, oraz o karygodnym niedbalstwie
i zlekceważeniu przez mjr. „Kalinę” naszych propozycji, z którymi nie raczył się nawet
zapoznać, co w konsekwencji przyczyniło się do niepotrzebnej klęski.
Wyrażali podziw dla naszej wytrzymałości bojowej. Potępiali nierozsądne i zgubne w efekcie
stanowisko mjr. „Kaliny”.
Spotkanie i wspólna kolacja z „Podkową”, jego partyzantami i miejscową nauczycielką
upłynęły w bardzo miłej atmosferze. Zapamiętałem to na zawsze.
Nadeszła pora odjazdu. Serdecznie żegnaliśmy się z partyzantami z oddziału AK „Podkowy”.
Byliśmy im bardzo wdzięczni za okazaną pomoc.
Z Radecznicy odjechaliśmy przez Hosznię do wsi Kondraty, gdzie zakwaterowaliśmy. Dopiero
w tym dniu poczuliśmy się wolni od prześladowań Niemców.
W celu nawiązania łączności z kimś z okręgu lub obwodu, udałem się furmanką do
Studzianek. Skontaktowałem się z Zygmuntem Marcinkowskim, który poinformował nas, iż całe
kierownictwo przebywa przy oddziałach w lasach lipskich, gdzie przybył na inspekcję gen.
„Rola” (Michał Żymierski).
Po powrocie do oddziału dowiedziałem się, iż rozpoznanie nasze ustaliło, że w pobliżu
stacjonuje zgrupowanie kpt. „Wicka”.
Wobec ostatnich wiadomości postanowiłem nawiązać łączność z kpt. „Wickiem” i przebyć
razem ostatni etap podróży, dzielący nas od lasów janowskich.
Po połączeniu się ze zgrupowaniem w lesie koło Hoszni, zapoznałem komendanta miejscowej
placówki BCh, który współpracował z naszą organizacją, a szczególnie z oddziałem Ludwika
Paszkowskiego i partyzantami tego oddziału, takimi jak: Stanisław Suproniuk i Adam Kuder.
Ów komendant prosił mnie usilnie o podarowanie automatu. Biorąc pod uwagę jego
przychylność dla nas ofiarowałem mu automat, a on podarował nam Visa.
Przemarsz ostatniego etapu rozpoczęliśmy przed wieczorem. W osadzie Goraj
przeprowadziliśmy akcję zaopatrzeniowy, skąd przez Dzwolę, Konstantynów i Krzemień
dotarliśmy rano w rejon Flisów, gdzie wstąpiliśmy do leśniczówki Flisy. Dowiedzieliśmy się
tam, że Niemcy do tej pory przyjeżdżają do lasu, zbierają okoliczną ludność i razem z nią
prowadzą poszukiwania zaginionych, rannych lub zabitych żołnierzy. Z opowiadań leśniczego
wynikało, że wojska hitlerowskie poniosły ogromne straty w rejonie Wzgórza Porytowego.
Obóz naszego oddziału rozmieściliśmy w rejonie pomiędzy Wzgórzem Porytowym a Szklarnią.
Z wielkim zainteresowaniem oglądaliśmy zarówno nasze jak i hitlerowskie pozycje
i poszczególne stanowiska. „Kwiatek” pokazał nam swoje stanowiska ogniowe, na których
leżały setki łusek od wystrzelonych przez niego z elkaemu pocisków. Drzewa w rejonie
Wzgórza Porytowego miały mocno poszarpane pnie i konary. Trawa i wrzos poznaczone
czarnymi plamami lei od pocisków moździerzowych. W wysokopiennym lesie, w połowie drogi,
pomiędzy Wzgórzem Porytowym, a Szklarnią, w miejscu gdzie stał sztab niemiecki, pozostały
tylko kikuty drzew. Musiał być celny ogień naszej artylerii i moździerzy.
Okoliczna ludność po prostu nie wierzyła, że w wyniku tych ciężkich walk może pozostać przy
życiu choć jeden partyzant. Na nasz widok napotkani ludzie nie wierzyli „własnym oczom.
W lasach janowskich zarządziłem kilkudniowy postój. Wyjeżdżając do Rzeczycy w celu
złożenia sprawozdania z przebiegu walki i stanu oddziału w zastępstwie pozostawiłem
„Mietasa”, który wraz z oddziałem miał przybyć na Powiśle za kilka dni i tam mieliśmy się
spotkać.
W Rzeczycy nie zastałem znów nikogo z kierownictwa, gdyż wszyscy przebywali z gen. „Rolą”
w lasach lipskich.
Rankiem drugiego lipca znalazłem się w asyście kilku partyzantów w Grabówce. Wstąpiliśmy
na chwilę do naszego sympatyka Stanisława Antolczyka. Wtem w oddali rozgorzała
strzelanina. Zaintrygowało nas to. Wraz z Antolczykiem wybiegliśmy ze stodoły. Strzały było
słychać w rejonie Stefanówki. Jak się później okazało, była to ciężka walka pomiędzy
oddziałem „Cienia” a zgrupowaniem oddziałów podziemia prolondyńskiego, które napadło na
kwaterujący w Stefanówce oddział AL.
Wkrótce przybył na Powiśle i mój oddział. „Mietas” zameldował mi, że w rejonie Trzydnika
został zaatakowany przez eneszetowski oddział pod dowództwem „Cichego”. W czasie walki
zmusił eneszetowców do wycofania się. W wyniku obustronnej strzelaniny, został ranny nasz
dzielny partyzant „Żuk”. Stan jego wymagał pozostawienia na leczeniu w garnizonie, co
„Mietas” zresztą uczynił. Zdobyto jedną furmankę z taborów „Cichego” u której utrącono
strzałem rusznicy przeciwpancernej oś. Na furmance znajdowały się zapasy amunicji.
Pewnej niedzieli wybraliśmy się w dzień do wsi Świeciechów, gdyż pochodziło z niej
najwięcej partyzantów naszego oddziału. Byliśmy serdecznie witani przez mieszkańców
Świeciechowa. Całe gromady ludzi powychodziły przed domy i na gościniec. Podziwiano
nasze uzbrojenie. A było ono naprawdę wspaniałe. Większość partyzantów posiadała
automaty i kaemy. Mieliśmy także 3 rusznice przeciwpancerne i 1 moździerz.
W czasie naszego przemarszu koło jednej z chat baby zauważyły „Sosnę” niosącego rusznicę.
Poznała go któraś i wykrzyknęła: „Wejta, wejta kobity, a dyć ten Klimkowy Staś to harmate
niesie”. „Sośnie” bardzo imponowało jego uzbrojenie, był dumny tym bardziej, że
zaprezentował je w rodzinnej wsi.
W Świeciechowie zapanowała wielka radość, gdyż rodziny, które mocno martwiły się już
o swych synów i braci, ujrzały ich żywych. W walkach w lasach janowskich poległ tylko jeden
partyzant naszego oddziału, pochodzący ze Świeciechowa. Poległ także Stanisław Szymula
ps. „Dziadek” z oddziału „Bogdana”.
W Świeciechowie zatrzymaliśmy się na kwaterach. Ja powtórnie udałem się do Rzeczycy
w celu złożenia sprawozdania. Tym razem zastałem „Alego” i „Graba”, którzy z uwagą
wysłuchali mnie, następnie przekazali mi aktualne informacje.
„Ali” i „Grab” zorientowali mnie w sytuacji ogólnej i poinformowali o zbliżającym się froncie.
Podczas mojej bytności w sztabie okręgu oddział nasz przekwaterował się do Grabówki. Po
moim powrocie jeden z zastępców „Tygrys” zameldował mi o wzięciu do niewoli przez nasz
oddział siedmiu Niemców. Powiedział, że Niemcy z chwilą kiedy zorientowali się, że nie mają
innego wyjścia, jak tylko zachować się z pełnym spokojem, przy zetknięciu się z pierwszymi
partyzantami oświadczyli, że szukają ich, ponieważ chcieliby do nich dołączyć. Ponadto
nadmienili, że pochodzą oni z garnizonu przy kopalni fosforytów w m. Lipka koło Annopola i że
są znajomymi i kolegami jednego z partyzantów, Henryka Zembronia (Zembroń pochodził
również z tego garnizonu, a przebywał u nas już od kilku miesięcy i okazał się dobrym
partyzantem, był już nawet dowódcą pododdziału).
Niemców osadzono w stodole. W trakcie rozmowy z nimi zorientowałem się co do obiektów
przemysłowych i wojskowych w Lipce, jak również w stanie ilościowym tamtejszego garnizonu
i jego środkach ogniowych. Z zastępcami moimi „Mietasem” i „Tygrysem” omówiliśmy akcję.
Z informacji uzyskanych od wziętych do niewoli Niemców dowiedzieliśmy się, że na teren
kopalni i garnizonu w Lipce prowadzi siedem przejść, z których każde zaminowane jest minami
o działaniu naciskowym i elektrycznym, kierowanym z wartowni. Miny te mogły być podłączone
przy pomocy dźwigni znajdującej się w wartowni bądź to wszystkie razem, bądź też
pojedynczo. Należało w związku z tym zorganizować 7 grup, ażeby obsadzić wszystkie
przejścia oraz grupę szturmową i ubezpieczenie bojowe przy skrzyżowaniach szos Kraśnik -
Annopol - Świeciechów.
Siedem grup wyznaczyłem do obstawienia przejść. Ósma pod moim kierownictwem miała
przejść przez jedno z zaminowanych przejść i dokonać nieoczekiwanego uderzenia na barak,
w którym stacjonował garnizon liczący około 30 żandarmów i zdobyć go. Następnie, po
zerwaniu min, przy pomocy grup osłonowych zniszczyć przyfrontową bazę remontową
samochodów i motocykli, składy materiałów pędnych, oraz wszystkie obiekty przemysłowe
kopalni fosforytów.
Do realizacji powziętej decyzji wyznaczyliśmy następujących dowódców grup: dowódca grupy
szturmowej - ja, dowódca grupy 1. - „Mietas”, dowódca 2. grupy - „Pająk”, dowódca 3. grupy -
„Słowik”, dowódca 4. Grupy - Antoni Niezabitowski, dowódca 5. grupy - Marian Kondel,
dowódca 6. grupy - Aleksander Szmecht, dowódca 8. grupy - Jan Wojniak. Pierwsza grupa
była szturmową. Pozostałe siedem grup - osłonowe. Dowódcą drugiej grupy - ubezpieczenia
bojowego został Bolesław Janiec ps. „Góral”. Do każdej z grup, z wyjątkiem ubezpieczenia
bojowego, przydzieliliśmy jednego Niemca jako znającego dokładnie rozmieszczenie min
w każdym przejściu.
Po rozdaniu otrzymanej ze sztabu amunicji zarządziliśmy przygotowanie do odmarszu na
godz. 17. W dowództwie oddziału omówiliśmy wszystkie ewentualności związane z dzisiejszą
akcją. Jak zwykle, najwięcej rozsądnych wniosków przedłożył „Mietas”, z którego pomocy
najczęściej korzystałem. O godz. 17 – 10 VII 1944 r. - wymaszerowaliśmy całym oddziałem
z miejscowości Grabówka do Anielina, gdzie przeprowadziliśmy dobór ludzi do
poszczególnych grup. Tutaj zapoznaliśmy dokładnie ogół z przyszłym zadaniem. Ponieważ
akcja miała charakter poważny, przeto dowództwo oddziału postanowiło użyć do niej samych
ochotników. Nie było jednak w oddziale takich, którzy by się nie zgłosili ochotniczo do wzięcia
w niej udziału. Postanowiliśmy więc skompletować grupy przy pomocy dowódców kompanii
dobierając najodpowiedniejszą broń i partyzantów do poszczególnych grup. Każda grupa
liczyła od 15 do 20 ludzi. Najbardziej starannie dobieraliśmy skład grupy szturmowej, do której
ze względu na charakter działań, włączyliśmy ciężką broń, taką jak rusznice przeciwpancerne
i moździerz 50 mm. Do grupy tej włączyłem „Tygrysa”, „Kwiatka”, „Kołnierza”, „Sosnę”, Lucjana
Doleckiego ps. Wrona, Tadeusza Pompkę ps. Saturn, Witolda Dzikowskiego, „Wierzbę”,
Lucjana Rywkę, Henryka Zembronia i kilku innych oraz jednego z Niemców jako przewodnika.
Pozostałą część oddziału pod dowództwem swego zastępcy do spraw polityczno-
wychowawczych Bronisława Pupko ps. Krogulec, skierowałem na kwatery do Anielina, gdzie
mieli oczekiwać naszego powrotu. Z grupami mającymi wziąć udział w akcji, udałem się na
skraj lasu w pobliżu Lipki. Około dwóch godzin zajął przemarsz.
Przy podejściu do lasu zatrzymałem oddział w ukryciu, sam zaś wraz z dowódcami grup
udałem się na jego skraj skąd prowadziliśmy rozpoznanie i obserwację. Przed samym
zmrokiem dowódcy grup otrzymali swe konkretne zadania. I tak: 1 grupa - po przejściu między
minami miała podejść po cichu i „zdjąć” posterunek przed wartownią, po czym opanować
wartownię i miejsce zakwaterowania Niemców. Grupy - 2, 3, 4, 5, 6, 7 i 8 miały za zadanie
uniemożliwić ucieczkę Niemców przez ochraniane przejścia i ubezpieczyć grupę szturmową
od zewnątrz, grupa ubezpieczenia bojowego - ubezpieczyć całość od ewentualnego przybycia
posiłków niemieckich z Annopola i Kraśnika. Sygnałem wycofania się ubezpieczenia do jądra
miała być zielona rakieta wystrzelona wzdłuż szosy.
Akcja na garnizon w Lipce miała o tyle wielką wagę, pomijając już jej charakter gospodarczo-
wojskowy, że w odległości 3 km znajdował się most na Wiśle, strzeżony przez silny garnizon
Niemców wyposażonych nawet w artylerię. Poza tym w odległym około 3 km Annopolu
stacjonował silny garnizon niemiecki i posterunek policji granatowej. Od skraju lasu do
obiektów w Lipce odległość wynosiła około 1,5 km. Większego ruchu w garnizonie Lipka nie
stwierdziliśmy. O zmroku wyruszyliśmy w jej kierunku.
Ciemności gęstniały. Zaczął padać drobny deszczyk, który jeszcze bardziej ograniczał
widoczność. Po cichu zbliżaliśmy się do obiektów Lipki. W chwili gdy znaleźliśmy się
w pobliżu parkanu okalającego obiekty, grupa ubezpieczenia bojowego oderwała się od
całości, podążając na wyznaczone dla niej miejsce.
Obeszliśmy z prawej strony (od Świeciechowa) obiekty Lipki kolejno obsadzając wszystkie
przejścia. Pozostała już tylko grupa szturmowa. Wreszcie i ona stanęła na wyznaczonym
miejscu. Przy samym przejściu jako pierwszy szedł jeden z siedmiu Niemców, któremu
zagroziliśmy, że gdyby spróbował krzyknąć czy uciekać, natychmiast zostanie zastrzelony,
zresztą nie tylko on lecz i jego koledzy znajdujący się przy innych grupach. Za Niemcem -
przewodnikiem idę ja z pistoletem w ręku. Całą grupą szczęśliwie przeszliśmy przez przejście,
omijając miny. Jesteśmy już na terenie kopalni. Zbliżamy się do baraku, w którym kwaterują
Niemcy. Każdy z nas trzyma broń gotową do strzału. Zapytuję Niemca przyciszonym głosem,
gdzie stoi wartownik. Przewodnik wskazał ręką. Jednocześnie, ponieważ teren był oświetlony,
zauważyliśmy innego. Myślałem już, że Niemiec wprowadza umyślnie w błąd i zwróciłem się
doń z pistoletem w ręku, ale zaczął tłumaczyć, że w tym miejscu wartownik nigdy dotąd nie
stał.
W tej chwili wartownik zwrócił się w naszym kierunku. Trzeba było działać. Idący ze mną
Niemiec zawołał doń po imieniu (uprzednio ustaliliśmy, że Niemcy, których zatrzymaliśmy,
będą starali się nawiązać łączność z pozostałymi w garnizonie i nakłonić ich do poddania się)
i wzywał do siebie. Tamten jednak wystrzelił z karabinu alarmując innych i rzucił się do
ucieczki. Padł drugi strzał. Nasza grupa otworzyła huraganowy ogień i podbiegła pod barak
niemieckiego garnizonu, aby nie dopuścić Niemców do wyjścia z baraku. Rozpoczęła się
obustronna strzelanina. Niemcy rzucali rakiety z wieżyczki wznoszącej się nad barakiem.
Barak był otoczony ścianami żwiru ze wszystkich stron. Znajdowały się one w odległości 1 m
od baraku, a grubość ich wynosiła również około 1 m. Pociski naszych automatów i karabinów
maszynowych grzęzły w żwirowych ścianach. Ponieważ już w czasie przygotowywania akcji
wiedzieliśmy o ich istnieniu, przeto w składzie grupy szturmowej znajdował się „Sosna”,
uzbrojony w rusznicę przeciwpancerną. Strzelał raz za razem. Pociski rusznicy bez trudu
przeszywały ściany żwirowe i następnie ściany baraku. Barak zaczął płonąć od wewnątrz.
Strzelcy z broni automatycznej ostrzeliwali wieżyczkę. Coraz częściej wysyłano stamtąd
rakiety.
Barak był dość długi. Niemcy znajdowali się w przeciwnym końcu. Poleciłem ludziom naszej
grupy cofnąć się do tyłu, by móc wprowadzić do walki moździerz „Saturna”. Zaczęliśmy dzięki
temu ostrzeliwać barak z góry. Pierwsze pociski moździerza przeniosły za barak, ale następne
padły już na dach budynku. Gdy moździerz na chwilę zamilkł udało się mnie i kilku innym
partyzantom przedostać za ścianę żwirową. Tam przy pomocy granatów zapaliliśmy dalsze
pokoje. Tak samo zniszczyliśmy granatami drzwi baraku z naszej strony. Zdobytym wejściem
próbowaliśmy posuwać się w głąb lecz rozszerzający się coraz bardziej ogień udaremnił
nasze przedsięwzięcie. Nie wiadomo, czy w obawie o własną skórę, czy w celu podtrzymania
swych rodaków na duchu, czy też odstraszenia nas, Niemcy z Annopola i stacjonujący przy
moście rzucali często rakiety we wszystkich kierunkach, strzelając od czasu do czasu.
Najwidoczniej obawiali się, żeby przypadkowo nie spotkał ich los kolegów z Lipki.
Zdecydowaliśmy się na opanowanie ogniowe czwartej ściany baraku, to znaczy ostatniej - tej,
w której były drzwi prowadzące do wartowni.
Wrzuciliśmy jeszcze kilka granatów do dostępnych już nam pomieszczeń baraku. Po ich
eksplozji przebiegłem za ostatni róg. Zetknąłem się tu twarzą w twarz z „Pająkiem”, którego,
oczywiście, nie poznałem. On niewątpliwie też nie liczył na spotkanie ze mną. To, że do dzisiaj
żyjemy obaj, należy przypisać naszemu obustronnemu opanowaniu, bo przecież ani on, ani ja
nie liczyliśmy się z tym, że możemy spotkać kogoś ze swoich i dlatego jedocześnie, przy
zetknięciu się twarzą w twarz krzyknęliśmy: ręce do góry, opierając prawie jeden drugiemu lufę
pistoletu o piersi. Nasz okrzyk usłyszało 16 żandarmów z garnizonu Lipka, którzy wyszli
z baraków do bunkra, mieszczącego się tuż obok wyjścia z nich. Sądząc, że słowa te były
skierowane do nich, poczuli się w obowiązku (oczywiście ze strachu) wyjść z bunkra
z podniesionymi rękoma.
Zorientowaliśmy się obaj w porę i broń zwróciliśmy w kierunku Niemców. W tej sytuacji
przywołałem jeszcze kilku partyzantów z grupy szturmowej, by zajęli się jeńcami a ja, „Pająk”
i inni weszliśmy do wartowni, a następnie na wieżyczkę. Nie spotkaliśmy żadnego żywego
żandarma. Było tylko kilku zabitych. Opróżniliśmy wartownię z broni, amunicji i granatów.
Płomienie rozprzestrzeniały się coraz bardziej. W pokojach jeszcze nie objętych płomieniami
znaleźliśmy spore zapasy obuwia i umundurowania wojskowego. W celu rozwinięcia działań
na terenie obiektu zerwałem miny na przejściu nr 1, przez które następnie dobiły wszystkie
grupy osłonowe. Gdy wszystkie grupy znalazły się obok płonącego baraku, włączyłem
dźwignię elektryczną na wartowni, co spowodowało detonację min w pozostałych sześciu
przejściach. Potężny huk detonujących jednocześnie min fugasowych rozległ się głośnym
echem. Miny zerwałem przede wszystkim dlatego, by przypadkowo w trakcie dalszej akcji nie
wszedł na nie przez nieuwagę któryś z partyzantów. Nie tracąc już czasu wysłałem kilku
partyzantów do Świeciechowa, by jak najszybciej przyprowadzili kilka furmanek dla zabrania
zdobytej broni i umundurowania. Większość ludzi skierowałem do bazy remontowej i garaży
z zadaniem zniszczenia tych obiektów.
W odległości około 200 m od płonącego baraku znajdowały się dwa ogromne zbiorniki
z benzyną. „Sosna” skierował swoją rusznicę w kierunku jednego ze zbiorników, naciskając
język spustowy. Iglica uderzyła w spłonkę. Strzał nie nastąpił. „Sosna” zaczął odryglowywać
i wyjął nabój - biorąc go w rękę, by wymienić na inny. W tym momencie nabój eksplodował
urywając mu palce u ręki, raniąc poważnie dłoń i twarz. Broczącemu krwią założono
prowizoryczny opatrunek i natychmiast w asyście jego kolegów z rodzinnej wioski
Świeciechów skierowałem do naszego lekarza w Grabówce - Skawińskiego. Sam zająłem
stanowisko przy rusznicy. Załadowałem i oddałem strzał. Słup ognia uniósł się w górę.
Eksplozja pierwszego zbiornika spowodowała natychmiastową eksplozję następnego.
Niewiele brakowało, aby paląca się benzyna dosięgła nas. Zaczęły płonąć wszystkie materiały
palne, które znalazły się w zasięgu płonącej benzyny. Jarzące się obiekty Lipki, zlane obficie
benzyną, w promieniu kilku kilometrów z nocy uczyniły dzień.
Przystąpiliśmy do gremialnego niszczenia samochodów i motocykli znajdujących się
w garażach i bazie remontowej. Niszczyliśmy je przeważnie niemieckimi granatami
zaczepnymi tak zwanymi „tłuczkami” zdobytymi w dzisiejszej akcji. Jeden granat, położony
obok zbiornika i benzynowego wystarczył, by swą eksplozją spowodować spalenie maszyny.
Tam, gdzie nie zapalił – kładliśmy granat czy kilka granatów przy motorze. Niektóre
oblewaliśmy benzyną i oliwą, by szybciej płonęły. Był wśród nas jeden inżynier mechanik (były
jeniec radziecki - Gruzin), który nie mógł przeboleć niszczenia tak wspaniałych maszyn,
z konieczności musiał je jednak niszczyć.
W ciągu dwóch godzin zniszczyliśmy wszystkie obiekty i sprzęt znajdujący się na terenie Lipki.
Na przyprowadzone trzy furmanki załadowaliśmy: 3 motocykle, obuwie i mundury, oraz artykuły
żywnościowe. W myśl umówionego sygnału wystrzeliłem zieloną rakietę wzdłuż szosy
w kierunku naszego ubezpieczenia. Dowódca ubezpieczenia bojowego „Góral” ostrzelał
jeszcze na odchodne garnizon w Annopolu. Niemcy przypuszczali widocznie, że jest to
początek szturmu na ich garnizon i otworzyli silny ogień. Po upływie kilkunastu minut powrócił
„Góral”. Wysłałem silne czołowe ubezpieczenie bojowe pod dowództwem Antoniego
Niezabitowskiego i ruszyliśmy całą kolumną w drogę powrotną.
We wsi Zychówki, przez którą przechodziliśmy, wszyscy niemal mieszkańcy wylegli przed swe
domy, by obserwować płonącą jeszcze Lipkę. Wyrażali swoją radość z powodu udanej akcji.
Rozdaliśmy wśród nich część obuwia. Było już widno, kiedy przybyliśmy do Anielina, gdzie
bezsennie, w napięciu oczekiwali naszego powrotu koledzy, którzy nie brali udziału w akcji.
W doskonałym nastroju cały oddział przemaszerował z Anielina do Grabówki, gdzie
zakwaterowaliśmy. Zdając sobie sprawę z ogromu szkód, jakie wyrządziliśmy Niemcom
ubiegłej nocy, przypuszczaliśmy, że w porozumieniu z dowództwem zechcą szukać odwetu,
wysłaliśmy więc silne rozpoznanie w kierunkach, z których można się było spodziewać ich
najazdu. Dzień upłynął jednak w spokoju. Niemcy nie zdecydowali się wystąpić do walki.
Po wyjątkowo udanej akcji dywersyjno-bojowej na kopalnię fosforytów w Lipce koło Annopola
oraz znajdujący się tam garnizon hitlerowski, postanowiłem pozostać nadal na terenie powiatu
kraśnickiego w okolicach „Powiśla”. Byliśmy zdziwieni brakiem reakcji okupanta na naszą
akcję. Zdawaliśmy sobie sprawę z faktu, iż zarówno zburzenie samej kopalni fosforytów, jak
znajdujących się tam olbrzymich zbiorników z materiałami pędnymi oraz zniszczenie
istniejącej tam również bazy remontowej z samochodami i motocyklami, stanowi poważny cios
skierowany w przemysł i gospodarkę okupanta. Bezczynność hitlerowców świadczyła o ich
bezsilności. Cieszyliśmy się, ponieważ taka postawa pozwalała przewidywać szybki kres
panowania okupanta na naszych ziemiach.
Pewnego dnia kwaterowaliśmy we wsi Zychówki. Nasze ubezpieczenie bojowe zatrzymało
kilku Rosjan ubranych po cywilnemu i uzbrojonych w dwa pistolety. Zatrzymanych
przyprowadzono na kwaterę do Markowskiego, u którego przebywało dowództwo oddziału.
Z przeprowadzonej z nimi rozmowy dowiedziałem się, iż są oni jeńcami radzieckimi, którzy
zbiegli z niewoli hitlerowskiej i przez dłuższy czas przebywali na Kielecczyźnie korzystając
z pomocy udzielanej im przez miejscowych chłopów. Od nich m. in. otrzymali dwa pistolety.
Gdy zebrało się ich kilku, uznali za konieczne opuścić Kielecczyznę i udać się w Lubelskie,
gdzie jak słyszeli, w lasach janowskich przebywają radzieckie oddziały partyzanckie.
Namawiałem ich, by dla własnego bezpieczeństwa pozostali w naszym oddziale. Ponieważ
nie chcieli rezygnować ze swoich planów zaopatrzyłem ich w amunicję, granaty i podałem
najbliższą i najbezpieczniejszą marszrutą.
Nie upłynęło więcej niż dwie godziny, gdy maszerujący w lasy janowskie Rosjanie powrócili
do Zychówek. Jak opowiadali we wsi Sucha Wólka zostali zatrzymani przez jakichś
uzbrojonych ludzi, mówiących po polsku, w polskich mundurach, którzy odebrali im broń i na
dodatek obrzucili „soczystymi słowami”. Rosjanie w tej sytuacji zrezygnowali z marszu w lasy
janowskie i powrócili do naszego oddziału, licząc na pomoc i opiekę. Oczywiście, zostali
wcieleni do oddziału i odpowiednio uzbrojeni.
Incydent jaki miał miejsce w Suchej Wólce zaniepokoił mnie. Poleciłem „Mietasowi”
wzmocnienie ubezpieczeń bojowych oraz wysłanie rozpoznania w kierunku Suchej Wólki i
Anielina. Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że Rosjanie natknęli się na akowców.
Nasi partyzanci bowiem nie potraktowaliby ich w taki sposób, a eneszetowcy z pewnością nie
poprzestaliby na rozbrojeniu i mocnych słowach.
We wsi Zychówki mieszkał gajowy Woźniak, który był aktywnym członkiem AK. Udałem się do
niego z uprzednio napisaną kartką do partyzantów w Suchej Wólce. Treść kartki domagała się
zwrotu broni na ręce jej doręczyciela. W rozmowie z Woźniakiem nadmieniłem mu, że wysyłam
jego z tą kartką, gdyż ludzie, którzy dokonali rozbrojenia Rosjan pochodzili z organizacji, której
on jest członkiem. Gajowy wypierał się swojej, przynależności do AK, jakkolwiek ta sprawa
była dla mnie nieistotna, chciałem tylko by jak najszybciej doręczył pismo i przyniósł
zrabowaną broń.
Gajowy Woźniak odszedł. Rozmyślałem nad tym, jak ustosunkują się do mojego żądania
akowcy. Przypuszczałem nawet, że jeśli stanowią poważną siłę mogą dokonać napaści na
nasz oddział. Z tego względu zarządziłem alarm bojowy dla całego oddziału.
Powrót jednej z naszych grup rozpoznawczych wysłanej w rejon Anielina, częściowo wyjaśnił
nam sytuację. Z informacji uzyskanych od miejscowej ludności wynikało, iż cała wieś Anielin
zajęta jest na kwatery dla dużego oddziału partyzanckiego. Biorąc pod uwagę ilość zagród
i przeciętną ilość partyzantów w każdej należało szacować stan liczebny zgrupowania na
około sześciuset ludzi.
Intuicyjnie wyczuwałem, że reakcją na moje żądanie wyrażone w kartce będzie chęć uderzenia
na nasz oddział. Z tego względu wyprowadziłem oddział do lasu i zająłem stanowiska
ogniowe na podłużnym wzniesieniu od strony Anielina. Nim zdążyłem zakończyć
rozmieszczenie oddziału, ze szpicy doniesiono mi o wyruszeniu w naszym kierunku
zgrupowania akowskiego z Anielina.
Posuwająca się w odległości 100 m przed zgrupowaniem szpica akowska niemal że weszła
na nasze pozycje. Kiedy żołnierze szpicy akowskiej zauważyli naszych partyzantów leżących
na stanowiskach ogniowych, usiłowali rozbiec się i także zająć stanowiska ogniowe.
Ostrzegliśmy, że w przypadku ruchu z ich strony otworzymy ogień. Szpica i kolumna marszowa
zamarły w bezruchu.
Zażądałem, by zbliżył się do nas dowódca zgrupowania. Ktoś ze szpicy odpowiedział, że
dowódca znajduje się w tyle. Wysłano do niego gońca.
Za chwilę ukazał się jadący konno, dobrze zbudowany mężczyzna, w oficerskim kapitańskim
mundurze.
Wraz z kilkoma partyzantami naszego oddziału wyszedłem na przedpole. Gdy zbliżył się do
nas oświadczyłem, iż nasz dowódca życzy sobie z nim porozmawiać. Zapytał mnie wtedy: „a
gdzie znajduje się wasz dowódca?” Odpowiedziałem - za wzniesieniem. Kapitan wziął ze
sobą dwóch czy trzech swoich żołnierzy i udał się wraz z nami poza naszą linię obrony.
Zapytał mnie jeszcze jakim jesteśmy oddziałem. Poinformowałem go, że oddziałem Armii
Ludowej.
Znaleźliśmy się już poza naszą linią obrony. Kapitan nieco zniecierpliwiony zwraca się do
mnie i pyta: „gdzież jest ten wasz dowódca?” Przedstawiłem mu się. Wiadomość ta zdziwiła go
bardzo. Zmierzył mnie oczyma od góry do dołu raz i drugi, po czym z wymuszonym uśmiechem
rzekł: „jest mi bardzo przyjemnie poznać pana” i zsiadł z konia. Podaliśmy sobie ręce
i wymienili pseudonimy. Okazało się, że faktycznie jest to zgrupowanie AK dowodzone przez
kpt. „Młota”.
Rozpoczęliśmy rozmowę. Kapitan był mocno zażenowany, że został poniekąd zmuszony do
pertraktacji z młodym chłopakiem, mianowanym dowódcą oddziału ludowej partyzantki; tym
bardziej, że otaczający mnie partyzanci byli również młodzi, a po ich twarzach nietrudno było
zorientować się, iż są synami chłopskimi. Gdyby nie konieczność, z pewnością kpt. „Młot” nie
zmusiłby się do takiego upokorzenia. Niewątpliwie, żałował tego spotkania; ale cóż, życie ma
swoje prawa i niejednokrotnie zmusza do ulegania. W tym wypadku kpt. „Młot” jakkolwiek
niechętnie musiał się z nami poważnie liczyć, gdyż w przeciwnym razie, mógłby narazić się na
nieprzewidziane w skutkach niebezpieczeństwo. Oba nasze zgrupowania były licznymi
jednostkami bojowymi. Stan liczebny oddziału kpt. „Młota” wynosił około 600 ludzi. Mego
natomiast tylko 350 partyzantów, lecz bez porównania lepiej uzbrojonych i zahartowanych
w bojach. Ponadto, nasz oddział stanowił sobą jedną całość, natomiast zgrupowanie akowskie
składało się z 4 samodzielnych oddziałów.
Na początku rozmowy zapytałem kpt. „Młota” dlaczego jego ludzie zabrali broń maszerującym
w lasy janowskie Rosjanom. Twierdził, że gdyby tylko wiedział, iż ludzie ci są związani z moim
oddziałem, na pewno nie uczyniono by tego. Przyrzekł natychmiastowy zwrot zrabowanej
broni, a za ubliżanie Rosjanom zobowiązał się zwrócić uwagę winnym.
W toku dalszej rozmowy kpt. „Młot” zaproponował abyśmy wymienili po jednym automacie na
pamiątkę zawartej znajomości. Zgodziłem się. Zwróciłem się więc do tuż przy mnie stojącego
Witolda Dzikowskiego ps. Witek i poleciłem mu, by swój automat PPSza przekazał kpt.
„Młotowi”. „Witek” spojrzał niedowierzając lecz bez żadnego słowa wręczył swój automat
dowódcy AK kpt. „Młotowi”. Ten z kolei swój automat Sten wręczył mnie.
W miarę upływu czasu atmosfera stawała się przyjaźniejsza. Doszło nawet do tego, że po
uzgodnieniu, wysłałem kilku swoich partyzantów na rozmowy zapoznawcze do kpt. „Młota”,
a on przysłał kilku do naszego oddziału.
Kpt. „Młot” widząc u nas wielu Rosjan oznajmił, że w jego zgrupowaniu znajduje się radziecka
felczerka. Poprosiłem go o poznanie z nią. W trakcie rozmowy wyraziła ona chęć przejścia do
naszego oddziału, lecz kpt. „Młot” nie chciał się na to zgodzić.
Jakiś ppor. z zawiniętymi rękawami (prawdopodobnie „Nerwa”) podszedł do „Młota”
i podszepnął mu, by zaproponował nam wymianę ręcznych karabinów maszynowych
radzieckich na niemieckie typu LMG. „Młot” przedłożył mi tę propozycję. Wymiana nie robiła mi
żadnej różnicy, więc wyraziłem zgodę na przeprowadzenie transakcji. Wymieniliśmy dwa LMG
na dwa typu Diegtiarow. Mówiąc nawiasem, z pewnych względów były one dla nas
wygodniejsze, natomiast akowcom sprawiały kłopot, gdyż nie mieli do nich odpowiednich
zapasów amunicji. Ponadto wychodziłem z założenia, iż byłoby nierozsądne nie pójść
akowcom na rękę. Im zrobiliśmy pewną przysługę, sami nie tracąc nic na tym.
W trakcie wymiany broni, podszedł do mnie mężczyzna w niemieckim mundurze i oświadczył,
że jest Niemcem, lekarzem wojskowym, komunistą, który zbiegł z armii hitlerowskiej.
Życzeniem jego było przejść do naszego oddziału. Zwróciłem się do kpt. „Młota” z prośbą
o zgodę. Niestety, i tym razem odmówił.
Wreszcie pożegnaliśmy się i rozeszliśmy się. Zgrupowanie kpt. „Młota” pomaszerowało
w kierunku Świeciechowa, gdzie następnie, nocą, przeprawiło się przez Wisłę na tereny
Kielecczyzny. Nasz oddział udał się natomiast w powiat puławski.
W pobliżu Wrzelowca spotkaliśmy się z niewielkim oddziałem pod dowództwem Jana
Owczarza ps. Marynarz. Oddział ten wywodził się z oddziału „Bogdana”, a samodzielnie
działał od końca czerwca 1944 r. „Marynarz” zaproponował mi, bym jego grupę (około 30 ludzi)
włączył w skład osobowy swojego oddziału. Zarówno „Marynarza” jak i większość będących
z nim ludzi znałem dokładnie jako dobrych i dzielnych partyzantów, więc przyjąłem ich bardzo
chętnie.
Rozdział XI
Była połowa lipca 1944 r. Na tyłach wroga aktywnie działało już w dzień i w nocy lotnictwo
radzieckie różnych rodzajów. Z nasłuchu radiowego dowiedzieliśmy się, iż Armia Czerwona
rozpoczęła kolejną ofensywę, która za kilka dni działania swoje przesunie już na terytorium
Polski. Wiadomość ta spędzała mi sen z oczu. Nie spałem po nocach, stale myślałem tylko
o tym w jaki sposób przetrwać zbliżający się front. Zdawałem sobie przecież sprawę z faktu, że
w starciu z poważnymi jednostkami wycofującej się regularnej armii hitlerowskiej nie
wytrzymamy długo. Pozostało tylko jedno wyjście - przeprowadzić oddział w taki teren, gdzie
przebiega najmniejsza ilość dróg. Takie rozwiązanie, chociaż w części gwarantowało, że
unikniemy starć z głównymi siłami niemieckimi. Z mniejszymi natomiast łatwiej można dać
sobie radę, nawet można sobie pozwolić na stałe ich nękanie.
Oprócz wiadomości radosnych przyszła do nas nowina smutna. Otóż w akcji oddziału
specjalnego Alefa Bolkowiaka ps. Bolek na Niemców stacjonujących w Łaziskach poległ nasz
towarzysz Włodzimierz Gensiarski ps. Anatol. Hitlerowcy w Łaziskach bronili się uporczywie
i zmusili partyzantów do wycofania się.
W Opolu Lubelskim znajdowały się niemieckie baraki na zboże kontyngentowe. Na wszelki
wypadek, by nie wykorzystano ich w przyszłości, postanowiłem je spalić. W tym celu
wyznaczyłem grupę, która wieczorem 14 lipca 1944 r. udała się do Opola i podpaliła baraki.
Przy okazji dokonano akcji zaopatrzeniowej. Stacjonujący w Opolu dość liczny garnizon
niemiecki nie wychylił nosa ze swoich kwater.
Nocami ze wschodu dochodziły już coraz częstsze detonacje rozrywających się bomb
lotniczych i pocisków artyleryjskich. Wsłuchiwaliśmy się w nie z radością. Obwieszczały one
kruszenie potęgi armii hitlerowskiej, a tym samym bliski koniec okupacji niemieckiej
i wyzwolenie. Sytuacja ta powodowała, iż oddziały partyzanckie rozrastały się
w przyśpieszonym tempie. Nastrój wśród partyzantów był wspaniały. Zresztą, nastrój ten
udzielał się i ludności cywilnej. Wszyscy oczekiwali dnia zwycięstwa i wyzwolenia.
Przez te kilka dni ciągle zastanawiałem się dokąd poprowadzić oddział. Wiele czasu
spędziłem nad mapą aż wreszcie zdecydowałem się na wybór miejsca dla oddziału na okres
pozostawania w strefie przyfrontowej. Wybór padł na pogranicze powiatów kraśnickiego
i opolskiego w terenach nadwiślańskich gdzie była znikoma ilość dróg bitych. Brałem także
pod uwagę fakt, że najbliższe mosty na Wiśle znajdują się w Annopolu i Puławach a więc
z dala od wybranego rejonu. Główne siły wycofującej się armii niemieckiej niewątpliwie będą
posuwały się przeważnie w kierunku istniejących punktów przepraw.
Musieliśmy odpowiednio przygotować się na okres pozostawania w strefie przyfrontowej;
a zatem uzupełnić, a nawet zmagazynować w tym terenie większe zapasy amunicji. Należało
bowiem przypuszczać, iż w tym czasie teren będzie zbyt nasycony wojskami niemieckimi,
byśmy mogli swobodnie poruszać się. Biorąc to pod uwagę postanowiłem udać się do
Rzeczycy, gdzie przebywało kierownictwo 5 okręgu i znajdowały się zapasy amunicji.
W zastępstwie pozostawiłem z oddziałem „Mietasa” a sam wraz z kilkoma innymi partyzantami
pojechałem bryczką do Rzeczycy.
Kiedy przybyliśmy na skraj lasu „Kotówka” położonego przy szosie Kraśnik - Annopol w rejonie
Liśnika, zauważyliśmy, iż szosą posuwa się nieprzerwany sznur różnego rodzaju wycofujących
się wojsk niemieckich. Kolumna posuwała się w kierunku Annopola. Łatwo było zrozumieć, że
wojska hitlerowskie zdążają w kierunku mostu na Wiśle, by jak najprędzej przekroczyć go
i znaleźć się na lewym brzegu rzeki.
Obserwując wycofującą się armię niemiecką i bezład w szyku posuwającej się kolumny
wnioskować można było, że hitlerowcy uciekają w pośpiechu, a w ich oddziałach panuje
dezorganizacja i bałagan. Świadczyło o tym choćby przypadkowe ugrupowanie wycofujących
się jednostek, gdzie oddziały piesze poprzeplatane były samochodami i dużą ilością taborów.
Wszystko to wprowadzało chaos i rozgardiasz, gdyż furmankom w szybszym posuwaniu się
przeszkadzały oddziały piesze; samochodom natomiast w normalnej, czy nawet
przyśpieszonej jeździe przeszkadzały zarówno tabory konne, jak i oddziały piesze; wszyscy
usiłowali jak najszybciej posuwać się do przodu (czyli wycofywać się) myśląc tylko o tym, by
jak najdalej oderwać się od będących w pościgu wojsk Armii Czerwonej i zorganizowanego
w jej składzie Wojska Polskiego. Pośpiech ten powodował tylko jeszcze większy bałagan oraz
utrudniał i opóźniał odwrót.
Przez pewien czas, obserwowaliśmy ten nieprzerwany potok wycofujących się wojsk
hitlerowskich, przemieszanych furmankami uciekających osadników niemieckich,
nacjonalistów ukraińskich, części polskiej policji granatowej - wszystkich tych, którzy lepiej
czuli się z Niemcami. Widok ten budził w nas bezgraniczną radość. Patrzyliśmy przecież na
ucieczkę swoich ciemiężców. Wielu z nas utraciło przecież swoich najbliższych i przyjaciół
z bezpośredniej, lub pośredniej ich winy. Nie współczuliśmy wycofującym się żołnierzom
i cywilom. Swoim prawie pięcioletnim brutalnym postępowaniem w stosunku do Polaków
i wszystkiego co polskie, stępili w nas uczucie litości w stosunku do nich; co więcej -
odruchowo pałaliśmy do nich nienawiścią, żądzą zemsty i odwetu. Życzyliśmy im, by będąca
w pościgu Armia Czerwona zadała im jak najszybciej druzgocące uderzenie i decydujący,
ostateczny cios, który spowodowałby bezwzględną kapitulację armii hitlerowskiej i przyniósł
upragnione zwycięstwo, wolność i niepodległość.
Dojazd do Rzeczycy stał się wprost niemożliwy. Wobec tego zdecydowałem się na szybki
powrót do oddziału. Drogą biegnącą wzdłuż skraju lasu ruszyliśmy w kierunku Suchodołów.
Zauważyliśmy, iż polami w kierunku lasu od strony szosy, posuwa się kilka niewielkich grup
Niemców. Przyśpieszyliśmy naszą jazdę, by wymknąć się z ich zasięgu.
Wkrótce znaleźliśmy się przy przesiece leśnej, którą zamierzaliśmy udać się w kierunku
Ludmiłówki. Zanim jednak do przesieki dojechała posuwająca się za nami z tyłu nasza
bryczka, zauważyliśmy na przesiece niewyraźne sylwetki leżące i klęczące na stanowiskach
ogniowych. Zaintrygowało to nas.
Zachodzące słońce i coraz bardziej gęstniejący w lesie mrok pogarszały widoczność
i uniemożliwiały obserwację. Trzeba było szybko decydować co dalej robić. Do tyłu wracać
niebezpiecznie, gdyż można wpaść w łapy niemieckie. Do przodu, w kierunku Ludmiłówki,
również ryzykowne, bo dukta leśna obsadzona była przez jakichś ludzi. Postanowiłem jednak
ostrożnie rozpoznać co to za ludzie. Okazało się, iż byli to członkowie grupy wypadowej AL z
Ludmiłówki, którym zachciało się urządzić polowanie na dziki. Leżeli sobie w najlepsze na
stanowiskach i wyczekiwali na zwierzynę. Nie wiedzieli o tym, iż pod ich bokiem wycofują się
wojska niemieckie, których oddziały rozpoznawcze wkraczają do lasu.
Pierwszy spotkany myśliwy powiadomił pozostałych, omówiliśmy plan dalszego działania
i razem udaliśmy się do Ludmiłówki.
W Ludmiłówce zjedliśmy wspólną kolację, po czym już tylko nasza grupa udała się w drogę
powrotną do oddziału. Jechaliśmy całą noc, aż wreszcie rankiem już przybyliśmy do
Wrzelowca.
Szosę Opole - Józefów przebyliśmy bez przeszkód. Dopiero, jadąc w kierunku Kamionki, obok
cmentarza natknęliśmy się na samochód ciężarowy załadowany Niemcami. Odległość
dzieląca samochód od naszej bryczki była niewielka. Błyskawicznie zeskoczyliśmy z bryczki
i usiłowaliśmy przeskoczyć za kamienny parkan pobliskiego cmentarza.
Zdziwił nas fakt, że jadący na samochodzie Niemcy nie otworzyli do nas ognia. Usłyszeliśmy
natomiast nawoływania jadących. Szybki wniosek - to nie mogą być Niemcy. Odwróciłem się
w kierunku samochodu. Inni uczynili to samo.
Zorientowaliśmy się wtedy, że na ciężarówce znajdują się partyzanci z naszego oddziału
ubrani w mundury niemieckie. Zbliżyliśmy się do auta. Okazało się, iż w czasie naszej
nieobecności zatrzymano koło Wrzelowca niemiecki samochód ciężarowy. Jadących nim 7
Niemców rozbrojono i wzięto do niewoli, auto natomiast zatrzymano dla oddziału.
Wykorzystano je w terminie późniejszym do wyłapywania mniejszych grup niemieckich,
wycofujących się drogami w kierunku działania naszego oddziału. Niemniej jednak zwróciłem
uwagę brawurującym partyzantom, by swojej odwagi nie przypłacili życiem.
Od spotkanych partyzantów dowiedziałem się, że oddział stacjonuje we wsi Kamionka. Auto
zawróciło, a jadący na nim partyzanci udali się wraz z nami do Kamionki.
Większość oddziału spała jeszcze. Przed poszczególnymi zabudowaniami czuwali tylko
wartownicy. Mijani serdecznie witali nas. Zatrzymaliśmy się przed okazałym domem, w którym
kwaterował „Mietas” i mój oficer oświatowy (zastępca do spraw polityczno-wychowawczych),
Bronisław Pupko ps. Krogulec.
„Mietas” pokrótce poinformował mnie o wszystkim, co zdarzyło się w czasie mojej
nieobecności. Ze sprawozdania wynikało, iż oprócz zdobycia ciężarówki, przeprowadzono
jeszcze inną akcję. Było nią rozbicie samochodu osobowego niemieckiego na szosie Opole -
Józefów w rejonie browaru w majątku Kluczkowice. W aucie tym poniosło śmierć dwóch
wyższych urzędników gestapo oraz jedna kobieta Niemka. Nadjeżdżający samochód został
w trakcie ostrzału m. in. trafiony przez partyzanta Gałkowskiego ps. Czarny z Kluczkowic,
pociskiem zapalającym z rusznicy przeciwpancernej i spłonął.
W trakcie dalszej rozmowy poinformowano mnie o wzmożonym ruchu Niemców na szosie
Opole - Kamień. Można było sądzić, że zamierzają urządzić prowizoryczną przeprawę przez
Wisłę.
Po przeanalizowaniu sytuacji zwołałem naradę, na którą prócz moich zastępców zaprosiłem
dowódców pododdziałów: Adama Skórę ps. Adaś, Edwarda Strzeleckiego ps. Pająk,
Aleksandra Szmechta, Jana Owczarza ps. Marynarz oraz Józefa Tomalę ps. Słowik.
Uzgodniliśmy wtedy przesunięcie oddziału za szosę Opole - Józefów i Chodel - Wrzelowiec,
do wsi Niesiołowice, skąd zamierzaliśmy dokonywać wypadów na wspomniane szosy.
Zanim jednak przekwaterowaliśmy się do Niesiołowic, otrzymaliśmy wiadomość, że Niemcy
z garnizonu w Łaziskach wybierają się do browaru w Kluczkowicach po piwo. W pośpiechu
wydałem polecenie dowódcy 2 kompanii (ostatnio oddział ze względu na duży stan osobowy
został podzielony na trzy kompanie) „Pająkowi”, by zorganizował w lesie przy szosie koło
Wrzelowca zasadzkę na przejeżdżających Niemców. „Pająk” dobrał sobie grupę odpowiednich
ludzi i wyruszył.
Oddział w tym czasie czynił przygotowania do odmarszu i pozostawał w pełnej gotowości
bojowej, na wypadek konieczności udzielenia pomocy partyzantom, którzy wraz z „Pająkiem”
udali się na zasadzkę. Wielu partyzantów w napięciu oczekiwało momentu rozpoczęcia walki
w rejonie szosy.
Do oddziału przybyli członkowie placówki AL we Wrzelowcu. W tym czasie chodzili już
oficjalnie z bronią, nie obawiając się czyjejś zdrady. Przybyli również aktywiści terenowi z
Powiśla Bolesław Szafran ps. Tarzan i Bolesław Łyjak ps. Bruzda.
Razem dyskutowaliśmy nad sytuacją, która wytworzyła się w ciągu ostatnich dni. Zgodnie
twierdziliśmy, iż dni panowania hitlerowskiego są już policzone. „Tarzan” i „Bruzda” wiele
mówili o konieczności szybkiego organizowania gminnych rad narodowych i komitetów
folwarcznych, które przejęłyby władzę zaraz po opuszczeniu terenu przez Niemców.
Wskazywali również na konieczność zabezpieczenia obiektów i mienia poniemieckiego do
chwili otrzymania właściwych w tej sprawie dyrektyw.
Terkot kaemów i automatów w rejonie szosy, obwieścił początek walki prowadzonej przez
„Pająka”. Z ciągle dobiegających odgłosów i przedłużania się walki, oraz z rozrywu granatów
należało przypuszczać, że Niemcy nie chcieli się poddać. Jednak zanim zdążyłem wysłać
posiłki - walka ustała.
W kilkanaście minut potem powrócili partyzanci z „Pająkiem” na czele. Przyprowadzili ze sobą
siedmiu Niemców wziętych do niewoli i furmanki, na których jechali oni po piwo. Ponadto w
czasie walki kilku Niemców poległo, a pozostali zbiegli do lasu. Zdobyto kilkanaście sztuk
broni, granaty i amunicję. Po naszej stronie został ranny, i to dość poważnie, odłamkami
granatu „Pająk”. Na szczęście mógł chodzić i dowodzić nadal swoim pododdziałem.
Zgodnie z uprzednio powziętą decyzją wyruszyliśmy marszem ubezpieczonym w kierunku
Niesiołowic, lecz w ostatniej chwili zmieniłem plan i zajęliśmy kwatery w dużej, zamożnej wsi
Wandalin.
Następnego dnia tj. 20 lipca 1944 r. wysłałem silną grupę wypadową pod dowództwem
swojego zastępcy do spraw operacyjnych ppor. „Mietasa” na szosę Chodel - Wrzelowiec, by
w rejonie cmentarza koło Kluczkowic urządził zasadzkę na wycofujących się już i na tym
kierunku Niemców.
W ciągu dnia grupa dokonała dwóch poważnych akcji. W pierwszej z nich w rejonie cmentarza
nadjechał na furmankach kilkudziesięcioosobowy pododdział niemiecki. Partyzanci podpuścili
go bardzo blisko, po czym znienacka zaskoczyli go i wezwali do poddania się. Niemcy
usłuchali wezwania i nie stawiali najmniejszego oporu. Rozbrojono ich i wraz z całym taborem
zabrano do wsi Niesiołowice.
W drugiej akcji, przeprowadzonej po południu w tym samym dniu i w tym samym miejscu kilku
Niemców zabito, a kilkunastu wzięto do niewoli. Jak poprzednio, z wziętymi do niewoli
i zdobyczą wycofał się „Mietas” do Niesiołowic.
Po moim przybyciu do Niesiołowic, okazało się, że w pierwszej akcji wzięto do niewoli
niemiecki pododdział radiotelegrafistów, wyposażony w 3 radiostacje nadawczo-odbiorcze
oraz inny sprzęt łączności. Wziętych do niewoli Niemców nie likwidowaliśmy już w tym czasie,
a zatrzymywaliśmy pod strażą w oddziale. Zdobyte radiostacje wykorzystaliśmy do nasłuchu
radiowego. Wysłuchiwaliśmy wszystkich komunikatów podawanych przez dowództwo Armii
Czerwonej.
Otrzymane w ten sposób informacje zastępca mój do spraw polityczno-wychowawczych
„Krogulec” redagował i przekazywał do wiadomości całemu oddziałowi. Organizował wiece dla
miejscowej i okolicznej ludności, na których zapoznawał zebranych z sytuacją na froncie,
wskazując na bliskość dnia wyzwolenia.
Zarówno gawędy, jak i wiece przeprowadzane przez „Krogulca” spotykały się z wielkim
zainteresowaniem u mieszkańców wiosek. Ten stary komunista, płomienny i rzeczowy mówca,
potrafił się zawsze dostosować do środowiska i pozyskać je sobie. Poszczególni partyzanci,
wśród których cieszył się dużą sympatią zapytywali go przy spotkaniu: „co słychać nowego
«Oświata»”? (tak żartobliwie nazywano go).
Ze względu na to, że w rejonie Wrzelowca i Kluczkowic przebywaliśmy już kilka dni i sporo
wyrządziliśmy Niemcom strat, postanowiliśmy przesunąć oddział bardziej na wschód, na
pogranicze obecnych powiatów Opole i Kraśnik, do wsi Italin.
Jeszcze przed wieczorem wymaszerowaliśmy do Italina. Przybyliśmy na miejsce o zmroku.
Zastaliśmy tam zakwaterowany oddział AL pod dowództwem Czesława Olszewskiego ps.
Zając. Wspólnie ustaliliśmy, iż oddział „Zająca” pozostanie na dotychczasowych kwaterach.
Mój natomiast zajmie północną część wsi od strony Dzierzkowic. Oba oddziały miały odtąd -
pod moim kierownictwem - ściśle ze sobą współdziałać.
Rankiem 21 lipca 1944 r. gdy oba oddziały kwaterowały w Italinie, przybyli do nas łącznicy AK
i BCh z Dzierzkowic. Przynieśli oni wiadomość, że do Dzierzkowic przybyło pięćdziesięciu
Ukraińców, którzy straszliwie maltretują miejscową ludność. Postanowiłem jak najszybciej
udać się tam.
W pośpiechu poleciłem „Mietasowi” przygotować 5 furmanek do wyjazdu oraz około 40
doborowych partyzantów. Nadmieniłem, by wśród wytypowanych była jedna rusznica
przeciwpancerna i jeden moździerz 50 mm.
„Zającowi” poleciłem, by zebrał cały swój oddział - z wyjątkiem taborów i służby gospodarczej -
i podążał za mną przez Sosnową Wolę do Dzierzkowic.
Dowództwo nad całością sił pozostających w Italinie powierzyłem „Mietasowi”, zalecając mu
oczekiwać we wsi na mój powrót.
Przez całą drogę do Dzierzkowic jechaliśmy bardzo szybko. Nie dojechaliśmy jeszcze do
rynku, gdy przy zbiegu dróg niemal najechało na nas zza zakrętu niemieckie opancerzone
auto. Wywiązała się uporczywa obustronna walka. Samochód zniszczyliśmy, lecz i po naszej
stronie padli pierwsi zabici. Na domiar złego, zaczęli oskrzydlać nas posuwający się przez
Dzierzkowice Niemcy. Po krótkiej, zaciętej walce, zmuszeni zostaliśmy do wycofania się do tuż
położonego za wsią lasu, gdyż Niemcy wprowadzili do walki moździerze i podpalili wieś.
W wyniku tej walki pięciu naszych partyzantów poległo a czterech zostało rannych. M. in.
zginęli: Żurawicki Władysław ps. Żwir, Kopeć z Jakubowic i Gajek. Po stronie niemieckiej byli
również zabici i ranni.
Trudno stwierdzić tak z całą stanowczością, ale podejrzewaliśmy łączników z Dzierzkowic, że
umyślnie wprowadzili nas w błąd. Świadczy o tym choćby fakt, że przed naszym przyjazdem
do Dzierzkowic, nie było tam żadnych Ukraińców; natknęliśmy się natomiast na straż boczną
i tabory konne, głównych sił niemieckich, wycofujących się w kierunku Annopola do mostu na
Wiśle. Nie od rzeczy będzie dodać, iż wojska niemieckie, które rozpoczęły rankiem przemarsz
przez Dzierzkowice, Księżomierz, w kierunku Annopola, ciągnęły zwartą kolumną aż do
wieczora.
Zdążający mi na pomoc oddział „Zająca” nie dotarł do miejsca walki na czas. Być może, że
lepiej się stało, bo wtedy niewątpliwie wdalibyśmy się w poważną walkę, w trakcie której
ponieślibyśmy z pewnością większe straty.
W czasie gdy oddział „Zająca” spieszył za nami, jakaś zabłąkana kula z pola prowadzonej
przez nas walki, ugodziła w pierś dowódcę, zadając mu śmiertelną ranę.
Dopiero wieczorem powróciliśmy do Italina, gdzie zastaliśmy „Mietasa” z moim oddziałem oraz
kompanią „Zająca”, już pod dowództwem Jana Dorsza ps. Jędruś. Po naradzie poświęconej
omówieniu sytuacji postanowiliśmy na noc pozostać jeszcze w Italinie.
Nazajutrz rankiem pogrzebaliśmy „Zająca”, po czym udaliśmy się do wsi Mikołajówka.
W drodze z Italina do Mikołajówki zauważyliśmy lecącą z kierunku Kraśnika dużą grupę
samolotów bojowych, składającą się z około trzydziestu bombowców i dwunastu myśliwców.
Leciały na niewielkiej wysokości. Już z daleka zorientowaliśmy się, że nie są to samoloty
niemieckie, gdyż nawet swoim wyglądem nie przypominały niemieckich Heinklów, Dornierów i
Messerschmittów. Zorientowaliśmy się, iż są to samoloty radzieckie. Były wśród nich
bombowce typu P-2 i myśliwce typu Jak-9. Na ogonach samolotów widniały pięcioramienne,
czerwone gwiazdy.
Przelatujące samoloty zauważyły naszą kolumnę. Kilka myśliwców zniżyło bardziej jeszcze
swój lot i zaczęły krążyć nad nami. Widzieliśmy wychylających się z kabin pilotów, pilnie
obserwujących nas. Obawialiśmy się, by nie wzięli nas za hitlerowców i nie obrzucili bombami
lub nie ostrzelali z broni pokładowej. Wydałem polecenie zachowania całkowitego spokoju
w kolumnie marszowej. Samoloty wciąż krążyły nad nami. Trochę z radości, trochę z obawy
zaczęliśmy wymachiwać rękami i rzucać czapkami w górę. Lotnicy zorientowali się, że nie
jesteśmy Niemcami i samoloty odleciały w kierunku Wisły, po czym skręciły w lewo. Po chwili
powietrzem zatrzęsły kolejne detonacje bomb lotniczych. Przypuszczaliśmy, iż został
zbombardowany most na Wiśle koło Annopola. Rzeczywiście tak było.
Do Mikołajówki dotarliśmy bez przeszkód. Położenie wsi z dala od głównych arterii
komunikacyjnych i dróg bitych zamierzaliśmy wykorzystać na miejsce postoju dla oddziału.
We wsi było nam dobrze i spokojnie. Partyzanci porozmieszczani w mieszkaniach i stodołach
odpoczywali, pozostając jednak w pełnej gotowości bojowej.
Ostatnio, ze względu na niepewną sytuację zarządziłem, by w czasie postojów nie rozbierano
się i nie zdejmowano obuwia. W ten sposób na wypadek ataku Niemców, których coraz więcej
kręciło się w terenie, byliśmy gotowi natychmiast do odmarszu. Dla zwiększenia
bezpieczeństwa wystawiłem po dwóch partyzantów przed każdą kwaterą, którzy na zmianę
wartowali dzień i noc. W teren, szczególnie w kierunku Dzierzkowic i Urzędowa, wysłałem
wzmocnione grupy rozpoznawcze, z zadaniem śledzenia ruchu wojsk hitlerowskich bez
wiązania się z nimi w walkę.
W tym czasie stale przebywali przy mnie wszyscy trzej moi zastępcy. Tak jak nigdy dotąd
przejęci byliśmy aktualnymi wydarzeniami. Studiowaliśmy mapy, by móc przewidzieć
wszystkie ewentualności, na wypadek zaatakowania nas przez przeciwnika.
Około południa przybył do nas na rowerze łącznik akowski z Urzędowa, który twierdził, iż jest
przysłany przez dowódcę oddziału AK „Szarego”. Przywiózł kartkę do mnie od „Szarego”. Z jej
treści wynikało, iż „Szary” prowadzi w Urzędowie walkę z wycofującymi się oddziałami
niemieckimi i prosi mnie o przybycie na pomoc.
Prośbę „Szarego” przedstawiłem swoim zastępcom. Doszliśmy do wspólnego wniosku, iż
należy zachować ostrożność, by ponownie nie paść ofiarą podstępu. Zakładaliśmy przy tym, że
jest wprost nieprawdopodobne prowadzenie walki w Urzędowie, gdyż przebiega przez
miasteczko szosa Kraśnik - Opole. Więc samo położenie Urzędowa wykluczało możliwość
podobnego działania. Dlatego odmówiłem przybycia do Urzędowa. Jak się okazało później,
postanowiliśmy słusznie. W Urzędowie żaden oddział „Szarego” nie prowadził walki z siłami
niemieckimi. Chciano po prostu jeszcze raz wystrychnąć nas na dudka, gdyż w tym czasie
przez Urzędów wycofywały się poważne siły niemieckie.
Następnego dnia przed południem otrzymaliśmy wiadomość, że do Wrzelowca wkroczyli już
Rosjanie. Chociaż wiadomość ta nie była sprawdzona, to mimo wszystko w oddziale
zapanowała bezgraniczna radość. Cieszyli się wszyscy a już chyba najbardziej, przebywający
w naszym oddziale Rosjanie. By przekonać się o prawdziwości informacji poleciłem
„Tygrysowi” przygotować do wymarszu cały oddział.
Po dwugodzinnym marszu zbliżaliśmy się od strony Kluczkowic do Wrzelowca. Prawdę
mówiąc, mieliśmy poważne wątpliwości, co do rzeczywistego pobytu czołówki żołnierzy Armii
Czerwonej we Wrzelowcu. Dlatego też, posuwaliśmy się bardzo ostrożnie marszem
ubezpieczonym. Obawialiśmy się, by nie wpaść w jakąś zorganizowaną przez Niemców
prowokację.
Wreszcie nasze ubezpieczenie bojowe osiągnęło skraj Wrzelowca, po czym wkroczyło do
osiedla i faktycznie nawiązało łączność z żołnierzami Armii Czerwonej. W chwilę potem
przybył do oddziału łącznik i powiadomił nas, iż możemy swobodnie wkraczać do Wrzelowca.
We Wrzelowcu spotkaliśmy zaledwie kilku konnych czerwonoarmistów, stanowiących
wysuniętą placówkę kombinowanego pułku, który wdarł się na tyły wroga i swoimi głównymi
siłami stanął w Opolu. Placówka posiadała kablową łączność telefoniczną z dowództwem
pułku.
Serdecznie witaliśmy czerwonoarmistów. Wielu z nas miało łzy w oczach. Ich zjawienie się we
Wrzelowcu zwiastowało przeddzień wolności.
Od żołnierzy radzieckich dowiedzieliśmy się o sytuacji frontowej i położeniu wojsk radzieckich
i niemieckich. Dla uzyskania dalszych informacji i uzgodnienia współdziałania, postanowiliśmy
nawiązać łączność z dowództwem pułku w Opolu. Poprosiliśmy żołnierzy o zameldowanie
w dowództwie, iż pragniemy być przyjęci w celu omówienia planu współdziałania. Wkrótce
zakomunikowano nam, że możemy nawet zaraz udać się do Opola i zameldować się
u dowódcy pułku.
„Mietasowi” poleciłem rozmieścić oddział we Wrzelowcu, wystawiając silne ubezpieczenie
szczególnie w kierunku Chodla.
We Wrzelowcu panował już nastrój świąteczny. Członkowie naszej organizacji, którzy
posiadali broń afiszowali się nią oficjalnie i byli dumni z przynależności do Armii Ludowej.
Ludność zrzeszona i niezrzeszona porzuciła swoje obowiązki w gospodarstwie radując sią, że
wreszcie nadeszło wyzwolenie.
W podróż do Opola zabrałem ze sobą „Krogulca”, który biegle władał językiem rosyjskim oraz
kilku innych partyzantów. Przy skrzyżowaniu szosy Opole - Kamień z szosą Józefów - Opole
już na przedmieściu zauważyliśmy na stanowisku ogniowym działo przeciwpancerne
obsługiwane przez żołnierzy radzieckich. W Opolu, poprosiliśmy jednego z napotkanych
żołnierzy, by wskazał nam miejsce pobytu dowództwa pułku. Żołnierz chętnie udzielił
informacji i nawet zaprowadził na miejsce.
Dowódca pułku, stary podpułkownik, przyjął nas bardzo gościnnie. Jego szef sztabu, zupełnie
siwy major, wypytywał nas o ostatnio stoczone przez nasz oddział walki, interesował się
naszym stanem ilościowym i uzbrojeniem. Podaliśmy mu wyczerpujące dane.
Następnie przedstawiono nam sytuację na froncie, z której wynikało, iż wojska niemieckie
wycofują się w tempie przyśpieszonym, przeważnie głównymi kierunkami do przeprawy na
Wiśle. Dowódca pułku dodał, że istnieje prawdopodobieństwo wycofywania się mniejszych
grup nieprzyjaciela do prowizorycznych przepraw w Kazimierzu, Kamieniu i Józefowie.
Zaproponował mi, bym obsadził swoim oddziałem szosę w rejonie Wrzelowca i odciął drogę
wojskom niemieckim, usiłującym wycofać się z kierunku Chodla do Józefowa. Dodał, że on ze
swoim pułkiem będzie pozostawał nadal w Opolu i blokował szosy w kierunkach: Puławy,
Kamień, Wrzelowiec i Chodel.
Wyraziłem zgodę, choć byłem trochę oszołomiony wagą postawionego przede mną zadania.
Zdawałem sobie sprawę z ogromu ciążącej na mnie odpowiedzialności. Liczyłem się z tym, że
w każdej chwili mogę spotkać się z jakąś poważną jednostką niemiecką, posiadającą w swym
składzie artylerię i broń pancerną.
Z dalszych słów dowódcy pułku zorientowałem się, iż ze wszystkich stron mamy wokół siebie
oddziały niemieckie i jak na razie możemy liczyć tylko na spotkanie z nimi. Na zachód od nas,
do Wisły nie ma wojsk niemieckich, z wyjątkiem może drobnych pododdziałów rozbitków lub
jakichś zabłąkanych grup, nie przedstawiających dla nas poważniejszego niebezpieczeństwa.
Uderzeń przeciwnika spodziewać należało się zatem z północy i ze wschodu.
Po omówieniu systemu łączności przed odjazdem dowódca pułku zapewnił mnie, że
o wszelkich zmianach zachodzących na froncie i na naszym przedpolu tj. na północy
i wschodzie będzie mnie natychmiast informował.
Przed wieczorem powróciliśmy do oddziału. Zwołałem odprawę dowództwa oddziału, na której
szczegółowo omówiłem aktualną sytuację i stojące przed nami zadania. By nie tracić cennego
czasu, przystąpiliśmy w pośpiechu do organizowania obrony na skraju Wrzelowca, frontem do
szosy z kierunku Chodla. Przede wszystkim ustawiliśmy i przygotowaliśmy do nocnego
strzelania karabiny maszynowe, rusznice przeciwpancerne i moździerze. Wykopaliśmy część
stanowisk ogniowych po obu stronach szosy.
O zmierzchu, połowa oddziału (ok. 250) zajęła stanowiska obrony frontem do Chodla. Reszta
odpowiednio ubezpieczona, odpoczywała w pełnej gotowości bojowej w zagrodach na skraju
Wrzelowca.
Spokój ciepłej letniej nocy zakłócała kanonada artyleryjska i detonacje bomb lotniczych. Echa
walki dobiegały z odległości kilkudziesięciu kilometrów na północny-wschód od nas.
Wsłuchiwaliśmy się w każdą detonację bomby, w każdy wybuch pocisku artyleryjskiego,
w każdy warkot samolotu. Obserwowaliśmy na niebie rozbłyski powodowane rozrywem bomb
lotniczych i pocisków artyleryjskich. Przyciągały nasz wzrok długo świecące na granatowym
niebie rakiety wiszące (spadochronowe). Byliśmy pochłonięci bez reszty jedną myślą: kiedy?...
Leżeliśmy na stanowiskach i w ciemnościach wypatrywaliśmy wroga. Wyławialiśmy z ciszy
nocnej każdy szmer, każde szczekanie psa, każdy pojedynczy strzał.
Przed samym świtem dobiegł nas szum motorów z kierunku Chodla z lasu w rejonie
Kręciszówki. Wśród partyzantów nastąpiło ogólne poruszenie. Przekazywano sobie z ust do
ust wiadomość o zbliżaniu się Niemców. Podniecenie zaczęło przeradzać się
w zdenerwowanie.
Najbardziej niespokojny byłem ja, gdyż ponosiłem odpowiedzialność za los całego oddziału.
Musiałem podjąć decyzję: przyjąć walkę, czy zejść z drogi przeciwnikowi.
Wciąż potęgujący się szum motorów wskazywał, że zbliżająca się w naszym kierunku kolumna
musi należeć do poważnej jednostki.
Z lasu wyłoniły się pierwsze dwa przyćmione reflektory. Za nimi następne i następne. Waham
się przez chwilę. Wydaję jednak rozkaz otwarcia ognia przez karabiny maszynowe, rusznice
przeciwpancerne i moździerze.
Intensywny ogień naszej broni był widocznie skuteczny, gdyż kolumna zatrzymała się
i pogaszono światła. Mimo to ostrzał prowadziliśmy dalej. Dziwił mnie jednak fakt, dlaczego
przeciwnik nie wdaje się w walkę, a milczy? Postanowiłem przerwać ogień.
Zaczęło rozwidniać się. Przed lasem zauważyliśmy trzy samochody z przyczepionymi do nich
działami. Kto mógł znajdować się w lesie, nie wiedzieliśmy. Wysłałem więc przez pola, żytami,
grupę rozpoznawczą, by ustaliła z kim mamy do czynienia. Zakładałem, że może to być jakaś
mniejsza jednostka artylerii niemieckiej, wycofującej się w tym kierunku, której żołnierze
w wyniku ostrzału, pozostawili samochody i działa, a sami zbiegli do lasu.
Niebawem powróciła grupa rozpoznawcza, lecz ku naszemu wielkiemu zdziwieniu przybyło
wraz z nią kilku żołnierzy Armii Czerwonej.
Załomotało mi serce. Zrozumiałem, iż przypadkowo ostrzelaliśmy kolumnę artylerii Armii
Czerwonej. Trudno, stało się.
Dowódca grupy rozpoznawczej zameldował mi, że mniej więcej w połowie drogi spotkał się
z radziecką grupą rozpoznawczą, z której część powróciła do swej jednostki, by zameldować
o spotkaniu, druga część natomiast przybyła razem z nimi do naszego oddziału.
Serdecznie przywitaliśmy się z żołnierzami radzieckimi. Ubolewaliśmy nad nieporozumieniem
do jakiego doszło. Od czerwonoarmistów dowiedzieliśmy się, iż są oni z brygady artylerii, która
znajduje się w kolumnie marszowej na szosie.
Staliśmy i rozmawialiśmy, gdy szosą z lasu, wyjechał samochód osobowy i szybko zbliżył się
do nas. Przybył nim generał Armii Czerwonej w asyście trzech innych oficerów. Podeszliśmy
do auta. Przybyli wyszli z samochodu. Generał chciał widzieć dowódcę. Zameldowałem się.
Przywitał mnie i zapytał dlaczego otworzyłem ogień do ich wojsk. Odpowiedziałem, że byłem
przekonany o tym, iż przed sobą mamy tylko Niemców, a zadaniem dowodzonego przeze mnie
oddziału było odcięcie drogi odwrotu wojskom niemieckim do przeprawy przez Wisłę w
Józefowie. Dodałem, że o wszelkich zmianach zachodzących na froncie, miałem być
informowany przez dowódcę pułku radzieckiego.
Generał był wyraźnie zdziwiony i zapytał, czy rzeczywiście do ostatniej chwili nie otrzymałem
żadnej wiadomości o posuwaniu się szosą z Chodla do Wrzelowca jednostek radzieckich?
Odpowiedziałem przecząco. Wtedy generał oświadczył mi, że jestem zupełnie w porządku,
a pod adresem dowódcy pułku - za niepowiadomienie mnie na czas o zmianie sytuacji - posłał
kilka dosadnych epitetów.
W toku dalszej rozmowy dowiedziałem się od generała, iż dzięki temu, że oni byli
poinformowani o naszym pobycie we Wrzelowcu, nie puścili na nas artylerii zmotoryzowanej
(samobieżnej), która niewątpliwie wyrządziłaby nam wiele szkód. Powiedział również
o skutkach naszego ostrzału, w wyniku którego byli zabici i ranni oraz uszkodzony sprzęt.
Ze swej strony przeprosiłem generała w imieniu całego oddziału za przykry incydent,
spowodowany tylko i wyłącznie nieporozumieniem. Traktując poważnie powierzone mi
zadanie, nie mogłem przecież inaczej postąpić jak otworzyć ogień do wyłaniającej się z lasu
kolumny.
Oficerowie radzieccy odjechali, a ja ściągnąłem oddział z zajmowanych stanowisk i zająłem
kwatery we Wrzelowcu.
Wkrótce przez Wrzelowiec przeciągnęła wspomniana brygada. Jechało kilkadziesiąt silnych
samochodów, które ciągnęły za sobą działa różnego kalibru. Inne znów załadowane były
sprzętem i wszelkim zaopatrzeniem. Cała brygada przetoczyła się w kierunku Wisły i zajęła
stanowiska ogniowe do ostrzału niemieckich pozycji obronnych, rozciągających się wzdłuż
lewego brzegu rzeki.
Nadszedł więc dzień, w którym znaleźliśmy się na tyłach wojsk Armii Czerwonej. Stał się on
dniem radości i wiwatów. Cieszyli się wszyscy z odzyskania wolności. Skończyły się wreszcie
dni ciągłej niepewności i niebezpieczeństw.
Stanąłem przed problemem, co dalej? Partyzantka raczej już się skończyła. Kilkuletnie
przyzwyczajenie do prowadzenia walki z okupantem, podszeptywało, by nadal walczyć
zbrojnie ze znienawidzonym wrogiem.
Z Opola otrzymałem wiadomość, aby zebrać wszystkich przebywających w moim oddziale
obywateli radzieckich, będących partyzantami Armii Ludowej, zorganizować w jedną całość
i odprowadzić celem przekazania ich władzom radzieckim.
Na razie nie chciałem wyodrębniać specjalnej grupy, postanowiłem więc udać się do Opola
całym oddziałem i tam dopiero pożegnać obywateli radzieckich, podziękować im za pomoc we
wspólnej walce z okupantem hitlerowskim, następnie przekazać ich władzom radzieckim.
Po przybyciu do Opola i porozumieniu się z dowództwem pułku, wszystkich obywateli
radzieckich sformowałem w jedną całość, po czym zameldowałem o gotowości przekazania
ich.
Do oddziału przybyło kilku oficerów i żołnierzy radzieckich w celu przejęcia swoich rodaków
dotychczasowych partyzantów AL.
Oddział poleciłem rozmieścić w dwóch grupach, frontem do siebie. Z jednej strony Polacy,
z drugiej Rosjanie. Dowództwo oddziału i przybyli przedstawiciele Armii Czerwonej, stanęli
między dwoma szeregami. Mój zastępca do spraw politycznych - „Krogulec” wygłosił
przyjacielskie i serdeczne przemówienie, w którym gorąco dziękował wszystkim obywatelom
radzieckim, służącym dotąd w naszym oddziale za ich trud poniesiony we wspólnej walce i
życzył im wszystkiego najlepszego.
Następnie poprosił o głos jeden z obywateli radzieckich Gruzin, były kapitan Armii Czerwonej,
który w krótkich słowach mówił o pomocy, jaką niosło społeczeństwo polskie byłym
czerwonoarmistom, przebywającym w obozach hitlerowskich i po ich ucieczce z obozów.
Mówił, jak z narażeniem własnego życia ludność polska udzielała im schronienia, karmiła,
a niejednokrotnie uzbrajała. Podkreślił mocno pomoc i opiekę jaką otrzymywali od Polskiej
Partii Robotniczej, Gwardii a następnie Armii Ludowej. Wreszcie wspomniał o przyjacielskich
i braterskich stosunkach panujących w naszym oddziale. Nadmienił, iż żaden z nich nie doznał
przykrości ze względu na swoje pochodzenie narodowe, a w oddziale było wielu obywateli
radzieckich i to różnych narodowości Związku Radzieckiego. Odwrotnie, spotykali się zawsze
z życzliwością i zrozumieniem. Dziękował za wszystko partyzantom naszego oddziału i w
ogóle narodowi polskiemu.
Rozstawaliśmy się z głębokim żalem z towarzyszami radzieckimi. Zdawaliśmy sobie sprawę
z tego, iż najprawdopodobniej widzimy się po raz ostatni. Wielu partyzantów polskich
i radzieckich wymieniło adresy. Obiecywali utrzymywać między sobą korespondencję.
W czasie naszego pobytu w Opolu przybiegli ludzie z Braciejowic i oznajmili, że przez Wisłę
promem przeprawili się z lewego brzegu Niemcy, którzy dokonują grabieży koni i bydła.
Dowództwo radzieckiego pułku powzięło decyzję przepędzenia hitlerowców. Do akcji tej
wyznaczono 5 czołgów T-34 z tym, że po uzgodnieniu ze mną, do czołgów przydzielono około
30 partyzantów mojego oddziału.
Gotowi do odjazdu partyzanci stojący na czołgach z automatami w ręku i erkaemami
ustawionymi na wieżyczkach przedstawiali imponujący widok. Każdy z nich był wyraźnie
zadowolony i dumny. Nic dziwnego, niejeden przecież rozpoczynał walkę w partyzantce
z gołymi rękoma. Z czasem zdobył jakiś karabin, potem automat, czy karabin maszynowy.
Również niejeden z siedzących dzisiaj na czołgu pamiętał dni, w których był zawzięcie
prześladowany przez czołgi hitlerowskie, stanowiące największą groźbę dla partyzantów.
Czołgiści zapuścili motory. W chwilę potem czołgi pomknęły w kierunku Braciejowic,
pozostawiając za sobą tumany kurzu.
Jak się później okazało Niemcy na widok zbliżających się czołgów ulegli panice i rzucili się do
ucieczki przez pola w kierunku Wisły. Partyzanci dopędzili ich i likwidowali ogniem automatów
i kaemów. W początkowej fazie pościgu nie brali żadnego hitlerowca do niewoli. Później
jednak wszystkich tych, których wyłapano wśród zbóż, jak również tych, którzy ukryli się w
Braciejowicach wzięto do niewoli i odprowadzono do Opola.
Po powrocie do Opola, oczywiście bez żadnych strat własnych, nasi partyzanci
rozentuzjazmowani relacjonowali przebieg walki z hitlerowcami. Ci, którzy nie wzięli udziału
w wyprawie czołgowej zazdrościli kolegom chlubnie kończącym działalność bojową naszego
oddziału.
Przed wieczorem powróciliśmy do Wrzelowca, gdzie pozostaliśmy na nocleg. Wyżywienie dla
oddziału pobrałem z majątku Kluczkowice, lecz już poprzez komitet folwarczny zorganizowany
przez ludzi z miejscowej organizacji PPR i AL.
Nocą leżąc w stodole na słomie, rozmyślałem nad swoją przeszłością, szczególnie nad
okresem okupacji hitlerowskiej i pobytu w partyzantce. Ten ostatni najbardziej wraził mi się
w pamięć. Napływały wspomnienia, które stawiały przed moimi oczami wszystko to, co
przeżyłem, wszystko to, z czym kiedykolwiek zetknąłem się. Przypominali mi się towarzysze,
zarówno żyjący jak i polegli, którzy przygotowywali mnie ideologicznie do wstąpienia w szeregi
Polskiej Partii Robotniczej, a następnie Gwardii Ludowej. Stawali mi przed oczami ci, z którymi
stawiałem pierwsze kroki partyzanckie. Przeżyło ich zaledwie kilku. Przypominały mi się
pierwsze spotkania z ludźmi organizacji i pierwsze, niewielkie akcje dywersyjno-bojowe, na
które - z braku doświadczenia - szliśmy z niepewnością i przyśpieszonym biciem serca.
Wszystkie miłe spotkania i osiągnięte sukcesy. Z żalem natomiast wspominałem wszystkich
tych, którzy polegli w walce z okupantem lub przez niego zostali zamordowani i nie doczekali
dnia wyzwolenia.
We wspomnieniach doszedłem do chwili obecnej. I znów pytanie, co robić dalej? Zdawałem
sobie sprawę z faktu, iż rola partyzantki jako takiej, skończyła się. Wiedziałem również o tym,
że zarówno ja, jak i dowodzony przeze mnie oddział, jesteśmy jednym z oddziałów zbrojnych
Polskiej Partii Robotniczej i Armii Ludowej i nadal pozostajemy w ich dyspozycji. Brak
łączności z kierownictwem, stawiał mnie w kłopotliwym położeniu. Nie wiedziałem co robić
dalej.
W dalszych rozważaniach nasunęło mi się pytanie jaką rolę i pracę będę mógł podjąć
w wyzwolonej Polsce? Przez okres pobytu w partyzantce działalność moja ograniczała się
przede wszystkim do walki z okupantem. Za tę walkę, którą w okresie okupacji hitlerowskiej
uważałem ja, moi przełożeni i w ogóle społeczeństwo polskie za ofiarną, słuszną i potrzebną
byłem wyróżniony, otrzymywałem kolejne stopnie oficerskie i najwyższe odznaczenia bojowe.
Działalność ta była potrzebna w okresie okupacji hitlerowskiej, ale co będę mógł robić
w wolnej Polsce?
Kilka lat partyzanckiego życia nie pozostało bez wpływu na młody charakter. Mało jednak cech
nabytych w tamtym okresie można było wykorzystać w normalnym życiu. Tylko ustabilizowany
tryb życia i spokój mogłyby sukcesywnie zmieniać nabyte przyzwyczajenia byłych partyzantów
i tym samym przygotowywać ich do innej działalności w wolnym społeczeństwie.
Następnego dnia z rana przybył do nas pułkownik z brygady artylerii, przywiózł nam prasę
radziecką i wypytywał o plany na przyszłość. W wyniku rozmów doszliśmy do wniosku, iż
całym oddziałem wstąpimy w szeregi Odrodzonego Wojska Polskiego. Przy okazji ów
pułkownik nadmienił, że w okolicznych lasach przebywają małymi grupkami lub pojedynczo
Niemcy, którzy przerywają telefoniczną łączność kablową artylerii i dokonują napadów na
ludność cywilną by zdobyć żywność i cywilną odzież. Prosił nas o ułatwienie zadania armii
poprzez wyłapanie ich.
Po oczyszczeniu okolicznych lasów z maruderów niemieckich udaliśmy się w kierunku
Kraśnika. Na pierwszy postój zatrzymaliśmy się w Italinie. Stacjonował tam sztab radzieckiej
dywizji piechoty. Dowództwo dywizji zwróciło się do nas z prośbą o pomoc w transporcie
i gromadzeniu środków przeprawy przez Wisłę. W akcji tej wziął udział prawie cały oddział.
Kolejnym punktem postoju była wieś Grabówka. Tu byliśmy najserdeczniej witani i goszczeni
przez miejscową ludność. Nic w tym dziwnego, cała wieś pozostawała pod naszymi wpływami
przez całą okupację a wielu z jej mieszkańców było w naszym oddziale.
Z Grabówki furmankami odjechaliśmy do Kraśnika. Było tam już wielu partyzantów, a nawet
całe oddziały partyzanckie. Od nich dowiedziałem się, że w czasie odwrotu wojsk
hitlerowskich, w przeddzień wyzwolenia poległ „Ali”, „Pola” oraz kilku innych partyzantów.
Wielu zostało rannych, wśród nich „Kot”.
W Kraśniku funkcjonowały pierwsze placówki ludowej władzy odrodzonej Polski. Na czele
tych władz stali moi przyjaciele tacy jak: sekretarz powiatowy PPR - tow. Michał Iskra, starosta
Jan Pytel, komendant milicji Bolesław Marcinkowski i kierownik bezpieczeństwa - Rycerz.
Dalsza trasa marszu naszego oddziału prowadziła do Jarosławia. Na krótki postój
zatrzymaliśmy się w Biłgoraju. Istniały tam dwie władze powiatowe: nasza ludowa i Delegatury
Rządu Londyńskiego. Z czasem władza londyńska umarła naturalną śmiercią.
Po kilkudniowym marszu przybyliśmy do Jarosławia, gdzie po przydzieleniu do nas
dwudziestu oficerów, przekształcono nasz oddział w 3 baon zapasowy w 1 Armii Odrodzonego
Wojska Polskiego. Przygotowywaliśmy się do udziału w dalszym wyzwalaniu kraju, aż do
pełnego zwycięstwa.
WYDAWNICTWO LUBELSKIE
Okładkę projektował LUCJAN OCIAS
Redaktor EWA ŁUSZCZUK - MARKOWA
Redaktor techniczny MIROSŁAW OGŁAZA
Korektor STEFAN POTASlNSKI
WYDAWNICTWO LUBELSKIE . LUBLIN 1964
Wydanie I. Nakład 10 000 + 250 egz. Ark. wyd. 17. Ark. druk. 19. papier druk. sat. kl. V, 70 g, 82X104 cm z Fabryki Papieru w Częstochowie. Oddano do składania 20 V 1964 r. Druk ukończono w listopadzie
1964 r. Cena zł 20.-
Druk: Lubelskie Zakłady Graficzne im. PKWN Lublin, ul. Unicka 4. Zam. nr 1709. R-4.
Indeksy zostały pominięte – zorg.
Table of Contents
Słowo wstępne. 2
Rozdział I 6
Rozdział II 11
Rozdział III 30
Rozdział IV.. 37
Rozdział V.. 55
Rozdział VI 70
Rozdział VII 75
Rozdział VIII 91
Rozdział IX. 100
Rozdział X. 120
Rozdział XI 149