Wiadomość wydrukowana ze stron: wiadomosci.wp.pl
"Nagle okazało się, że jesteśmy normalni"
2012-01-30 (06:15)
Polacy stają się nową klasa średnią Irlandii. Biorąc pod uwagę, że podziały klasowe w tym kraju jeszcze niedawno
opierały się na narodowościach, to bardzo dobra nowina. Od czasu gdy wmawiano im, że polskie wykształcenie w
tym kraju się nie liczy, zdążyli pokończyć miejscowe pięciodniowe studia i inne wyższe szkoły gotowania na gazie.
Inni otrzaskali się z szaroburą rzeczywistością na tyle, że mogli się w nią wtopić. Niektórzy nawet już nie muszą
wmawiać sobie z uporem maniaka, że wiedzie im się dobrze, bo rzeczywiście wiedzie im się nie najgorzej.
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Zmienia nam się ta cała Irlandia, moi Państwo, a wraz z nią zmienia się
tutejszy stereotyp Polaka. Jeszcze niedawno społeczność słynnej republiki celtyckiego ratlerka dzieliła się w prosty
sposób na dwie grupy: na panujących tubylców i przyjezdnych posługiwaczy. Tubylcy wcześniej znali pojęcie
przyjezdnego posługiwacza jedynie na swoim własnym przykładzie, jako posługiwacze wyjezdni, ale dość szybko
odnaleźli się w nowej roli. Z pobliskiej Brytanii zaczerpnęli niezbędne wzorce do naśladowania oraz zbawienne
przekonanie, że odtąd to oni będą postkolonialnym mocarstwem Europy i będą mieli swoich własnych
Irlandczyków, przyjeżdżających tu w poszukiwaniu arbajtu. Przyjezdni dzielili się na dwie grupy, przybyszów z tak
zwanej nowej Unii, zwanych w skrócie Polakami, by nie trzeba było zagłębiać się w szczegóły ich pochodzenia,
oraz całą resztę świata, włączając te regiony, gdzie kupuje się żonę za trzy krowy.
Stereotyp Polaka był niewiele bardziej skomplikowany od stereotypu krowy i choć miejscowi ubarwiali go na
własną modłę, w wielu przypadkach nie odbiegał zbyt daleko od rzeczywistości.
Polaków można było dyskryminować, ponieważ nie byli czarni. Poza tym, każde dziecko w tej części świata
wiedziało, że za nikt się za nimi nigdy nie wstawi, żadne lobby ani nawet ich własny rząd, bo jak wiadomo, ich
rząd ma ich w dupie. Zajmuje się polityką i nie obchodzi go los obywateli. Polacy wydawali się akceptować ten
stan rzeczy, obejmując stanowiska młodszego sprzątacza albo starszego oddźwiernego, które w listach do domu
były hygiene officerem oraz key managerem. W sumie, jak by spojrzeć na to przez pryzmat całej historii naszej
emigracji, to nie było tak źle. Przynajmniej rwaliśmy te prace legalnie i nie ganiał nas żaden Home Office, jak to
za starych czasów bywało. Efekt tego był taki, że w żadnym irlandzkim sklepie nie było przy kasie tubylca, w
żadnym barze z hamburgerami ani nawet oczywiście na żadnej stacji benzynowej, gdzie zadłużeni po uszy tubylcy
podjeżdżali kabrioletami o powgniatanych drzwiach.
Teraz, moi Państwo, sprawy zmieniły obrót. Irlandia zapadła na syndrom zwycięzcy loterii, który nie wygrał żadnej
loterii i musiała pójść na odwyk. Od kiedy Irlandczycy wyleczyli się tego syndromu, nagle odkryli, że są z
powrotem zwykłymi Irlandczykami, nie zaś byłym mocarstwem kolonialnym handlarzy niewolników. W ramach
ozdrowienia zrobili się dużo bardziej spolegliwi i bezpretensjonalni, a nawet spotulnieli, do tego stopnia, że sami
stoją przy kasie i podają frytki.
Miało to nieoczekiwanie korzystny wpływ na sytuację Polaków, którzy nagle zyskali status ludzi cywilizowanych,
przybywających z kraju, który też ma elektryczność i nawet licencję na X Factor. Znakiem tego Polacy w Irlandii
zaczynają się cywilizować, bo status przecież zobowiązuje.
Na ulicach Dublina coraz mniej wąsatych Cześków z plecakami, z całym szacunkiem dla Cześków i tak dalej. Coraz
więcej polskojęzycznych ludzi wyglądających, jakby rzeczywiście przyjechali zza granicy, z jakiegoś nadzianego
kraju, gdzie nawet poglądy są zaprasowane w kant i nikt nie je pizzy rękami. Myślę, że to dlatego coraz częściej
biorą nas za Niemców, a warto zauważyć, że bycie Niemcem już niedługo w Irlandii będzie kwalifikowało do
noszenia w lektyce. Polskie matki są trzeźwe na spacerach z dziećmi, a polscy ojcowie są umyci; ma się rozumieć,
że te same prawidłowości dotyczą też polskich dzieci. Nawet nasze dzieci mają lordowskie maniery; trudno
spotkać polskie dziecko z glutem wiszącym u nosa. Prócz tego żaden Polak od dziecka wzwyż nie biega w
styczniu w krótkich rękawkach, co z pewnością nadaje nam wśród tubylców snobistycznego kolorytu.
Z braku innych podniet oraz z powodu wiecznego negowania naszych dyplomów przez miejscową biurokrację,
ludzie pozapisywali się na przeróżne para-studia i kursy, które nie byłyby nam do niczego potrzebne, gdyby nie
fakt, że można je skończyć w Irlandii. Będzie on stał jak wół na certyfikacie ich ukończenia. Po wpisaniu takiego
certyfikatu do CV można właściwie można poczuć się jedną nogą wykształconym tubylcem. Towarzystwo robi się
coraz bardziej rozgarnięte, nie ma to-tamto. Potrafi budować zdania złożone w obcych językach, zaś w obliczu
gwałtownego rozwoju drobnej przestępczości wśród miejscowych, przy swoim niewinnym trybie życia może
uchodzić za wzór cnót.
Nagle okazało się, że jesteśmy normalni. Potem okazało się, że naprawdę coś umiemy. W połączeniu z faktem, że
ratujemy kilkadziesiąt tysięcy irlandzkich kredytobiorców, wynajmując ich mieszkania, stało się to zalążkiem do
tezy, że Irlandia naprawdę mogłaby z nas mieć niezły pożytek. W końcu teraz mamy już to niezbędne irlandzkie
Wiadomości - Ciekawsza strona informacji - WP.PL
http://wiadomosci.wp.pl/drukuj.html?wid=14188842
1 z 2
2012-01-30 09:48
doświadczenie, którego tak histerycznie życzyła sobie od nas, gdy go nie mieliśmy. Ma więc, czego chciała. Mam
nadzieję, że wkrótce do tego przekonania dojrzeje. Póki co, jaśniepański status Polaków nie przekłada się niestety
na rynek pracy, owładnięty kryptonacjonalistycznym przekonaniem, że jeśli ktoś nie nazywa się McKlucha i szuka
roboty, powinien natychmiast wrócić do domu, ponieważ okrada irlandzki system socjalny, pobierając zasiłki.
Tak czy owak, stereotyp Polaka w tych stronach jest teraz wydumany jak „Ulisses” i takież ma w Irlandii
konotacje: każdy wie o jego randze, ale niewielu go czytało; prawdopodobnie jeszcze mniej tubylców go docenia,
ale żaden się do tego nie przyznaje. Skoro już jesteśmy przy tak plastycznej metaforze, to „Ulisses” jest chyba o
wiele popularniejszy i częściej czytany w Polsce niż w Irlandii. I to nad Wisłą bezsprzecznie uważa się go za
wielkie dzieło. Szkoda, że tylko w jedną stronę działa ta plastyka.
No cóż. Coś za coś, moi Państwo. Jak to mówił kiedyś jeden mój znajomy, paradoksalnie ze studiów, a nie z baru
mlecznego: „A ch.... tam. Za to pięknie tańczę.” A Tata Kazika dokładał mu do pieca, śpiewając, że przyjdzie nam
na całe życie bez adresu, ale z imieniem własnym być.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com
(wp.pl)
Copyright © 1995-2012
Wiadomości - Ciekawsza strona informacji - WP.PL
http://wiadomosci.wp.pl/drukuj.html?wid=14188842
2 z 2
2012-01-30 09:48