Ilona Felicjańska
Wszystkie odcienie czerni
Prolog
– Jesteś?
Nagość. Dwa nagie ciała. Dwa teatry. Jedno leży na plecach. Podwinięta noga, druga
wyprostowana. Palce mocno wplecione w prześcieradło. Piersi falujące góra-dół. Coraz wolniej.
Wciąż mocno bijące serce. Jakby nie chciało zwolnić. Czy jestem?
– Tak.
– O czym myślisz?
– Myślę, że mi dobrze.
Ściska porozumiewawczo moje ramię. To właściwa odpowiedź. Lubi, gdy jest mi dobrze.
Lubi, gdy to mówię.
– A ty? O czym myślisz?
Nie odpowiada. Milczy.
– W nocy miałem sen – mówi w końcu. – Znowu.
– Koszmar?
– Trudno to ocenić. Nie boję się snów.
– Byłam w nim?
– Była w nim kobieta bez twarzy… Miała zawiązane czarną przepaską oczy i rozchylone
usta… Szeptała do mnie, prosiła, bym podszedł i ją pocałował.
– Zrobiłeś to?
– Nie. Nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem przekroczyć bariery. Kobieta była za
niewidzialną szybą, w innym wymiarze. Nieosiągalna.
– Co się stało dalej?
– Pojawił się mężczyzna.
– Jak wyglądał?
Nie podoba mu się to pytanie. Patrzy na mnie z wyrzutem.
– Przecież wiesz…
– Co zrobił?
– Podszedł do kobiety i… sama wiesz.
– Kochali się?
Znam odpowiedź. Znam odpowiedź z jego snów, a jednak pytam, jakbym chciała go
zadręczyć, zmusić do odpowiedzi, która i mnie zrani. Ja też przecież miewam te sny. Wciąż widzę
w nich tego mężczyznę. Mężczyzna ze snów stoi na skarpie i czeka, aż kobieta podejdzie, położy
mu dłonie na ramionach jak kochanka, a potem…
– Nie. Ona… ona go zabiła.
Zaciskam powieki. Zawsze gdy to mówi, znów widzę jego zabrudzone ziemią dłonie.
Maleńka, skalista wyspa, błękitne morze i płytki grób w twardej ziemi. Obok leży ciało z
roztrzaskaną głową. Zaraz zniknie pod ziemią, ale zanim to się stanie, zdąży zaszczepić trujące
pędy w naszych duszach. Zło otula nas wszystkich jak rodzona matka. Sączy jad do naszych serc,
zatruwa je strachem.
– Czy to my zaprosiliśmy zło?
– Zło nie czeka na zaproszenie. Zło wypatruje okazji.
Rozdział 1
Wymieszane wspomnienia
1.
Budzę się, gdy jest już we mnie. Rozpalona, z rumieńcem na twarzy.
Porusza się, ściskając mocno moje uda. Palce pozostawiają białe smugi na opalonej skórze.
Jego dłonie docierają za moje plecy. Powoli, bardzo powoli. Chwytają za pośladki, przytrzymują,
by mógł wejść jeszcze głębiej, choć wydaje mi się, że głębiej już nie można.
Myślę, że chciałabym być na niego zła. Za to, że zaczął beze mnie, zrobił to bez żadnego
pytania, bez przyzwolenia. Za przerwanie snu, w którym błądziłam gdzieś na nieistniejącej planecie
i który strasznie chciałam zapamiętać. Za to, że jest taki doskonały i tak dobrze wie, co zrobić, bym
szybko przestała być zła. Za to, że rankiem wróci normalność, a ja będę musiała znów udawać, że
to się nie zdarzyło, że marzenia nie istnieją, sny się nie spełniają.
Chciałabym być zła, lecz nie potrafię.
Po wszystkim zapala papierosa, a ja śmieję się w duchu, bo przecież jeszcze niedawno
ochrzaniałam Pawła za palenie w łóżku. Niedawno? Nie, to było bardzo dawno. Ale Oskara nie
ochrzaniam. Pozwalam mu palić i myślę, że sama mam na to ochotę. To już tyle lat. Siedem, może
osiem, gdy rzuciłam. Byłam z siebie taka dumna, taka szczęśliwa. Jeszcze wczoraj…
– Mogę?
Podaje mi papierosa, zaciągam się lekko. Tłumię odruch kaszlu i za chwilę czuję zawroty
głowy. Uśmiecham się, by to ukryć. On też się uśmiecha. Oddaję mu papierosa. Zaciąga się
mocniej, jakby chciał już go skończyć, jakby się bał, że znów mu go zabiorę. Paczka czerwonych
marlboro leży na nocnym stoliku. Zerkam na nią i widzę, że jest do połowy pełna. Albo od połowy
pusta. Obok leży prezerwatywa Durex. Nieotwarta. Odruchowo zerkam na jego członek. Leży
bezwstydnie na udzie. Jest ciemniejszy niż opalenizna. Wyciekają z niego resztki wydzielin.
Wąska, przezroczysta strużka.
Nigdzie nie ma gumki.
A więc to prawda.
Pierwszy raz zrobiliśmy to bez gumki.
To duży krok do przodu. Chyba.
Wstaje, gasi papierosa w popielniczce i zamiera przy oknie. Błękitne światło oblewa nagie
ciało. Muskularny tors pokryty nieregularnym owłosieniem, umięśniony brzuch, kark, twardo
ciosane uda. Pomiędzy nimi dynda członek. Wciąż dość duży, jakby w półwzwodzie. Wcześniej
taki naprężony, dumny, piękny, wręcz dostojny. Teraz brzydki, z obciągniętą skórką na żołędzi.
Zwisa z czarnej poduszki krótkich, kręconych włosów. Gęstej i dziwnie miękkiej, jakby mył ją
jakimś specjalnym szamponem. Szczecina Pawła przy niej wydaje się taka szorstka i sztywna. No
ale Paweł i Oskar różnią się pod wieloma względami.
Otwiera okno, bo jest nam za ciepło. Niedaleko, za tarasem, szpalerem palm, autostradą i
pasem zieleni opanowanym przez oblepionych kartonami kloszardów, szaleje wzburzony ocean.
Wysokie na dwa metry fale pchane silnym zachodnim wiatrem pienią się, huczą gniewnie. Czy
wiatr kopuluje z falami i dlatego są tak głośno? Czy z tego powodu krzyczą, jak ja krzyczałam
przed chwilą?
Nieco chłodniejsze powietrze miesza się z ogłuszającym hukiem klimatyzacji. To skandal,
że pokój w tym hotelu tyle kosztuje, a kryje takie niespodzianki. Cóż, noc w Santa Monica ma
swoje prawa. Możesz za to przez okno z głośnym klimatyzatorem zobaczyć, jak do restauracji
naprzeciwko wchodzi Claudia Schiffer albo Dustin Hoffman. Podjeżdżają. Parkingowy bierze od
nich kluczyki i zabiera auto na parking, a oni, wielkie gwiazdy, wchodzą powoli po szkarłatnym
dywanie do środka włoskiej restauracji. Gwiazdy jedzą calamari, a Oskar mnie posuwa.
Rżnąłeś kiedyś gwiazdę filmową, Oskarze?
Nie, nie zadaję tego pytania. Kłamię też z tymi gwiazdami. Żadnej nie widziałam. To wstyd
być w Santa Monica, tuż przy słynnej plaży, kilka metrów nad molo, na którym kręcono tyle hitów,
i nie widzieć żadnej gwiazdy. To tak jakby będąc w Indiach, nie widzieć kobry.
Ale podobno one bywają. Gwiazdy. Tak mówi recepcjonista. Może chcąc wytłumaczyć ten
klimatyzator i absurdalną cenę. A może to nie jest Santa Monica, tylko plac Powstańców, a
klimatyzator zawodzi, bo jesteśmy w Gromadzie, a nie w Ocean View?
2.
Sprawił, że ciągle myślę o seksie. I wcale nie chodzi o rano czy wieczorem. Pierwszy raz
zwykle, kiedy stoję w korku w drodze do biura. Drugi przy automacie z kawą. Jestem trzecia w
kolejce. Przede mną gość w kremowej koszuli, którego imienia nie pamiętam. Ale pamiętam, że na
jednej z przerw obiadowych, gdy usiedliśmy razem przy stoliku, wyznał mi, że starają się z żoną o
dziecko. Imienia żony też nie zapamiętałam. Ale zapamiętałam zdjęcie. Wyjął je z portfela, w
przerwie między kluską śląską a plasterkiem boczku. Miała czarne włosy i duże, seksowne usta.
Była bardzo ładna, co sprawiło, że on też mnie zaciekawił. Przeciętny mężczyzna z nieprzeciętną
kobietą. To musi coś znaczyć. Albo tylko tyle, że miał szczęście.
Do dziecka potrzeba mu go więcej. Cóż, przynajmniej się starają. Od pół roku, może dłużej.
Zastanawiam się teraz, czy robią to inaczej, starając się o dziecko, czy nie ma różnicy. Czy ja
robiłam to inaczej z Pawłem? Nie pamiętam. Ale mieliśmy niedawno młodych sąsiadów, którzy też
podobno zaczęli się starać. Wcześniej wydawało się, że w ogóle nie uprawiają seksu, aż nagle
zaczęli to robić dość często i głośno. Odgłosy miłości niosły się daleko wydeptanymi ścieżkami,
ginąc gdzieś w głuszy lasu i w naszych sąsiedzkich oknach. Było im dobrze. Tak myślę. A więc
kiedy starali się o dziecko, było im lepiej, niż gdy się nie starali.
Obok mamy sąsiadów gejów. Oni nie mają szansy starać się o dziecko. Nie w dzisiejszym
świecie. No i u nich odbywa się to jakoś cicho, intymnie. Bez wybuchów ekscytacji, krzyków i
jęków. Gdyby więc starali się o dziecko, mogłoby być lepiej i głośniej.
Nalewam kawę i myślę znów o Oskarze. Choć robimy to bez prezerwatywy, to przecież nie
staramy się o dziecko. Biorę pigułki. Znowu, po latach. Dlatego nie muszę myśleć o dziecku. Ale
czasem myślę. Czasem myślę, że dobrze byłoby mieć dziecko z Oskarem. Miłość już taka jest,
Anno – mówię sobie – że jak się myśli o seksie, to samo jakoś przychodzi myślenie o takich
sprawach jak dzieci.
3.
Mam niekontrolowany orgazm. Naprawdę niekontrolowany. Jęczę dobrą minutę, a teraz po
prostu krzyczę i gówno mnie obchodzi, czy ktoś słyszy. Mam ochotę krzyczeć. Mam ochotę i to
robię. Słyszysz, świecie, nic mnie nie obchodzi, co sobie o mnie pomyślisz! Jak mnie nazwiesz.
Spadaj, schowaj się. Mam taki orgazm, że muszę to wykrzyczeć! I koniec.
Oskar się śmieje. Ja mam na to zbyt gorące policzki. Zbyt trudno złapać mi oddech i
opanować drżenie całego ciała. Palce dygoczą jak w febrze. Zęby szczękają, wargi sinieją. A on?
Zaciska dłoń na moich ustach, jakby chciał mnie powstrzymać, zdusić krzyk.
Nie powstrzymuj mnie, do cholery!
– O Boże – mówi, kręcąc z niedowierzaniem głową. Sama nie wiem, co to oznacza. Czy to,
że i jemu było tak dobrze, czy tylko nie może uwierzyć, że dałam taki koncert.
– O Boże – potwierdzam.
Jesteśmy w samochodzie, na tylnym siedzeniu. Moje kolana zdziera szorstka skóra kanapy.
Siedzę na nim, on siedzi we mnie. Pulsuje. Wciąż wylewa się do środka ostatnimi spazmami, a
potem wycieka razem z tym, co ze mnie ucieka od rozkoszy i tego krzyku.
Samochód stoi w lesie, w głuszy. Mogę krzyczeć do woli. Nikt nie ma prawa żądać od
ciebie milczenia, Anno. Nikt.
Rozdział 2
Zdrada liczona podwójnie
4.
Kinga i Karol to moje kwiatuszki. Tak właśnie o nich myślę. Oboje już rozkwitli.
Podlewani, pieczołowicie wystawiani na słońce, wciąż w kloszach, ale zaraz ktoś ich wytnie,
wystawi z wazonu, porwie w świat. I tyle ich widziano.
Karol ma dwanaście lat. Wciąż nic nie wie o świecie. Jest harcerzem i piłkarzem. Chodzi na
treningi, by dostać się do Barcelony. Ma włosy przystrzyżone jak Lionel Messi, choć on sam
bardziej przypomina Fernanda Torresa. Ale Torres gra dla Arsenalu i przechodzi do Chelsea. W
ogóle coraz częściej grzeje ławę. Nie jest już gwiazdą, za to Karol jest. Strzela średnio trzy bramki
na mecz, a pewnej niedzieli trener przyszedł zapytać, czy można go kupić.
– Jak to kupić?
Prawo do gry, żeby mógł grać w trzeciej lidze. Potem sprzeda się do drugiej, w końcu trafi
do pierwszej. Zarobi pierwsze pieniądze. Bardzo dużo pieniędzy.
Pogoniliśmy go.
Za to Kinga ma już swoje tajemnice. Jest kobietą. Czternastoletnią kobietą i patrzy na mnie
jak na kobietę. I to ona pierwsza dostrzega zmianę. Chce porozmawiać, a kiedy uciekam, zaczyna
być bardziej wścibska. Docieka, myśli, rozważa. Czuje zmiany i boi się ich znaczenia. Nie wie
jeszcze, co one mogą oznaczać dla niej. Nikt tego nie wie. Nawet ja. Myślę o tym, ona też myśli.
Co jej się będzie bardziej opłacać? Udawać, że nic się nie stało? Że niczego nie zauważyła? Czy
jakimś tajemnym sposobem wytoczyć temat? Wejść w spółkę z diabłem. Stać się częścią zbrodni.
Częścią mojej zdrady.
A Paweł? Nawet nie zauważył, że zaczęłam brać pigułki. Dopiero gdy mu powiedziałam,
zrobił jakąś dziwną minę i szepnął:
– Aha.
– Muszę brać, żeby mi się okres ustabilizował.
– Aha.
– Zalecenie lekarza.
– Tak. – Przerzucił stronę w książce.
– Pomagają na bóle głowy.
Na chwilę odrywa wzrok od książki. A tak, bóle głowy. Jakie, do cholery, bóle głowy.
Zresztą, co za różnica.
– Teraz nie musimy już uważać – kończę.
Tak, tak. Czyta dalej. To jakaś powieść z kluczem. Jeśli trafi na jakąś stronę z seksem, to
może się mną zainteresuje. A jeśli nie trafi, to tylko wyłączy światło. W książkach z kluczem nie
ma seksu. A jednak, gdy wyłącza światło, przytula się do mnie. Długo mnie całuje. W szyję i w
piersi, dopiero potem wchodzi. Robi to szybko, ale po długiej grze wstępnej, wystarczy. Jest mi
dobrze. Choć nie krzyczę. Nigdy nie krzyczę. W domu nauczyłam się milczeć. Nie tak jak kiedyś,
w akademiku czy w górach, gdzie były nasze pierwsze razy. Tam też miałam gdzieś, czy ktoś
słyszy. Ile to już lat?
Karol śpi, Kinga chyba jeszcze nie.
Mam dziwny mętlik w głowie. Wzajemnie wykluczające się hipotezy i bzdurne myśli. Jak
ta, że robiąc to z Pawłem, zdradzam Oskara. Jestem przecież kobietą, która kocha tylko jednego
mężczyznę. Dla nikogo więcej nie ma miejsca w jej małym serduszku. Jeśli go zdradza, to tylko
przypadkiem. Albo ze złości. Może z zemsty. I po alkoholu. Trochę też z samotności. No i instynkt.
On też nie jest bez znaczenia. A jak już zdradza dwa razy, to z powodu związku kilku tych
przyczyn, a może i wszystkich naraz. Gdy zaś dzieje się to regularnie, gdy przekracza wszystkie
granice, to już nie jest zdrada.
To już nie tylko seks.
Paweł ciężko dyszy.
– Ojej, ależ to było.
No, pewnie. Ależ to było. Odwraca się na drugi bok.
– Musimy to częściej robić.
Pewnie, myślę.
– Nie idziesz się umyć? – pytam zdziwiona. Zawsze się mył. Nie znosił się kleić.
Kręci głową, a ja myślę, że może Oskar i jego zmienia. Zmienia nas oboje.
5.
– Mam nowego klienta – mówi Paweł.
Leżymy w łóżku. Ja czytam plociucha, Paweł przegląda grube tomiszcze Fowlesa, którego
skończyłam przed tygodniem. Powinno być odwrotnie. Dotąd to ja byłam zwykle w łóżku od
książek, a on od politycznych plociuchów. Coś się zmienia. Od kilku dni, tygodni. A może dzięki
Oskarowi zaczynam dostrzegać zmiany, których nie widziałam wcześniej? Może to coś znaczy?
– Uhm?
– Firma farmaceutyczna.
– No i?
– Oskarżyli ich o wprowadzenie na rynek preparatu o szkodliwym działaniu.
W plociuchach nie piszą o firmach farmaceutycznych. Co najwyżej o ich produktach, jeśli
działają na potencję, ciążę albo głowę. Piszą za to o znanych biznesmenach kochających się w
piosenkarkach i aktorach filmów akcji zdradzanych przez kochanki modelki. No i o przystojnym
adwokacie, który podobno sypia z gwiazdą pop. Spoglądam na Pawła. Czy byłby zdolny zdradzić
mnie z gwiazdą pop?
– Przecież każdy preparat szkodzi – mówię.
– Tak, ale ten zaszkodził poważnie. Zmarło trzydzieści osób.
– Trzydzieści?
– Uhm.
– To dużo.
– Dużo.
Cisza czasem jest cięższa niż cokolwiek. Zawisa gdzieś w przestrzeni i przyciąga do siebie
jak jakaś nowa masa grawitacyjna, przeklęty magnes. Paweł dłużej zbiera się do wyłuszczenia
sedna sprawy.
– Wyjątkowy pech – mówi. – Potworna tragedia. Ale na razie wszystko toczy się po cichu.
Jest skutecznie wyciszane. Koncern wykupił w gazetach mnóstwo reklam. Robi specjalną
kampanię, także wśród lekarzy. Rządowi obiecuje wybudowanie fabryki w specjalnej strefie
ekonomicznej i miliardowe inwestycje. Zatrudnią pięć tysięcy osób. Albo dziesięć tysięcy.
Rodzinom ofiar chcą zabulić wysokie odszkodowania. Oczywiście preparat został już wycofany z
rynku.
– Hm… To chyba dobrze?
– Dobrze. Jaka korzyść byłaby z afery? Procesy, długoletnie, niepewne. Komu by to
pomogło?
– No właśnie.
Nie myślę o tym. Jakoś nie chcę myśleć o tych biedakach, którym się nie udało, dla których
prawda byłaby chyba ważniejsza i bardziej sprawiedliwa niż fabryka za miliard, pięć tysięcy miejsc
pracy. Albo dziesięć. Przy Pawle nauczyłam się o tym nie myśleć.
– Ale jeden gość się nie zgodził – kończy Paweł. – Robotnik. Wytoczył proces. Chce
ujawnienia wszystkich informacji, rządowej reakcji i różnych dziwnych programów
uświadamiających, finansowanych przez koncern. Wysyła listy do gazet, premiera i wszystkich
świętych. Dzwoni do telewizji. Na razie nic mu się nie udaje, ale kto wie.
Odkładam gazetę na szafkę. To mogłoby brzmieć jak początek ekranizacji Grishama. Młody
prawnik reprezentujący skazanego na porażkę robotnika. Problem w tym, że Paweł reprezentuje
dużą korporację prawniczą. A korporacja gra z korporacją, a nie z maluczkimi. Duzi lubią dużych.
Mogę więc spodziewać się puenty.
– I ty przeciwko temu robotnikowi?
Paweł wyczuwa w moim głosie krytykę i obrusza się.
– Ten robol to słup – twierdzi. – Ktoś za nim stoi. Manipuluje. Dlatego dali to mnie.
– Może konkurencja?
– Pewnie tak, choć oni zwykle tak nie działają. Nie napuszczają mediów na konkurencję, bo
za rok to oni mogą mieć problem. Taka zmowa milczenia, do pewnej granicy.
W zasadzie ma rację. Ja też nie wierzę w filmowe scenariusze w prawdziwym życiu. To
jego robota i musi ją przecież dobrze wykonywać. Nie oglądając się na sumienie. Prawnicy nie
mają sumienia. Nie wolno im go mieć.
– Wygrasz?
– Jak zawsze.
Śmieje się. Jak zawsze. Potem mówi, że będzie musiał może dłużej popracować, może i w
weekendy. My z dzieciakami możemy sobie jechać gdzieś nad morze albo na jeziora. Albo do
Santa Monica. Może nawet do jakiegoś drogiego hotelu. Stać nas na to. Na kłamstwie zarabia się
bardzo dobrze.
Myślę o Oskarze, czy też może mieć wolne.
Rozdział 3
Kuszenie
6.
Telefon oznacza rumieńce. Rumienię się, myśląc o jego głosie. O tym, że przez chwilę
będzie milczał, potem potrze kciukiem o mikrofon słuchawki, jakby pocierał mój sutek, i szepnie:
– Mam na ciebie ochotę.
Głupio to brzmi, jak sama to sobie mówię. Nawet tylko w myślach. Mam na ciebie ochotę.
Ale w jego głosie wcale nie brzmi głupio. W jego głosie jest zaklęty jakiś czar. Działa na mnie.
Pewnie nie tylko na mnie, ale co mi tam. Przełyka ślinę i ja też przełykam. Strasznie głośno.
Wydaje mi się, że Daniel, który siedzi przy oknie, też słyszy to przełknięcie i patrzy przenikliwie w
moją twarz. Czy to możliwe, że gruba warstwa makijażu nie ukryje rumieńców? Powinnam
stosować jeszcze więcej różu? Dawno tak się nie tapetowałam. Rano muszę godzinę spędzać przy
lustrze. I po co to wszystko? Tylko po to, żeby ukryć rumieńce?
– Kto dzwonił? – pyta Daniel.
Jest szefem sprzedaży. Rok temu zostawiła go żona. W redakcji drwiono z niego, kiedy
żona albo jej kochaś założyli sobie fałszywe konto na serwisie społecznościowym i wypisywali o
nim różne bzdury. Biedak, że też trafiło mu się takie idiotyczne imię. Daniel Jeleń. Tak właśnie
nazwała sobie to konto jego żona lub jej kochaś. Pisali, że mu już nie staje. Och, jaka szkoda.
– Ktoś – mruknęłam. – Chciał się dowiedzieć, czy wydajemy literaturę erotyczną.
– Co odpowiedziałaś?
Przecież słyszy. Nie. Krótkie zaprzeczenie. Nie mogę teraz wyjść, choć bardzo chcę.
Wyglądam przez okno, starając się zajrzeć przez szybę kawiarni Kolia, ale światło jak zwykle
odbija się tak, że nic nie można zobaczyć. Oskar siedzi w Kolii i czeka na mnie, a ja mówię, że nie.
Nie mogę wyjść.
– Że nie wydajemy.
– Kto chciałby czytać teraz erotyki?
Czyżby? Czyżby nie chciał?
– Teraz erotyka operuje obrazem – kończy Daniel. – Obraz wypiera dźwięk i słowo.
Obraz? Przymykam oczy i widzę obraz. Czytam Apollinaire’a i też widzę obraz. Czytam
Millera, Bukowskiego, Lawrence’a, Brontë. Widzę obrazy. Moja wyobraźnia jest projektorem.
Wystarczy.
Zatem, drogi Danielu Jeleniu, gówno prawda.
Słowo i dźwięk są jeszcze bardziej sugestywne niż pieprzenie się na ekranie. Słowo i
dźwięk. Zastępują obraz. W zupełności. Doskonale. Znów przełykam ślinę.
– Wszystko w porządku? – pyta Daniel.
O tak, dlaczego miałoby być nie w porządku? Rumieniec? Trochę boli mnie głowa.
Potrzebuję wody. Dużo wody. Przy automacie z kawą nikogo nie ma. Może więc powinnam napić
się kawy. Która to już by była? Trzecia. Kolia. Oskar siedzi tam i czeka na mnie, a ja mówię „nie”.
„Poczekam. Na górze, tam gdzie… sama wiesz”. Nie, to staje się zbyt niebezpieczne. Nie mogę mu
na to pozwalać.
Wchodzę do naczelnej. Dobrze, że to kobieta. Rozumie kobiety. I źle, że kobieta. Dobrze
wie, kiedy oszukuję.
– Muszę wyjść. Źle się czuję.
Rumienię się jeszcze bardziej. Naczelna zsuwa okulary na czubek nosa, przygląda mi się
przenikliwie i już wiem, że ona wie. Za chwilę zapyta, czy na pewno wiem, co robię. Czy nie
oszalałam? Zmusi mnie do jakiejś umoralniającej rozmowy. Przecież masz dwójkę dzieci, męża,
jesteś szczęśliwa. Zastanów się, co robisz. Po co ci to?
Po co? No właśnie, po co?
– Dobrze – mówi tylko i wraca do czytania.
Szef kobieta to jednak dobry szef. Na samej górze też jest kobieta. To jedno z nielicznych
dużych wydawnictw, którymi kieruje babka, i ma do tego dobrą rękę.
Zbiegam na dół, kiwając głową mijanym osobom. Nie zatrzymuję się, zerkam wymownie na
zegarek. Spieszy mi się. Jesteśmy jedną wielką rodziną, ale mnie się spieszy. I to bardzo.
Kolia ma wielką salę, zwykle pustą o tej porze dnia, i trzy zakamarki na półpiętrze. To w
jednym z nich siedzi Oskar. Trafiam za drugim razem.
Czyta gazetę i wygląda jak jakiś urzędnik. Ma na nosie okulary. Marynarka leży rzucona w
nieładzie obok. Biała koszula z podwiniętymi rękawami. Rozpięta pod szyją. Błękitny odcień.
Delikatny, morski. Wystają z niej mocne mięśnie. Jest szczupły, ale silny, kościsty, twardy, cały
twardy.
– Zjesz coś?
Kręcę głową. Nie jestem w stanie nic powiedzieć. Przełykam głośno ślinę. Siadam obok, za
nim, tak by nie widziała mnie kelnerka, kiedy do nas zajrzy, a na pewno zajrzy. Nie czeka nawet,
bym się dobrze usadowiła. Jego dłoń już jest pod stołem, pod moją sukienką. „W środę włóż
sukienkę” – przypominam sobie, co powiedział ostatnim razem, w lesie. W środę włóż sukienkę.
Zapomniałam o poleceniu, ale i tak włożyłam. Lubię sukienki. Wiem, że on też lubi. I nie dziwię
się. Rozchylam nogi. Jego palce przedzierają się przez koronkę. Jeszcze chwilę i… Tak. Tak, tak i
jeszcze raz tak. Zagryzam wargę, żeby nie jęknąć. W poniedziałek, w samochodzie, w lesie mogłam
krzyczeć do woli. Dziś mi nie wolno i to też jest przyjemne.
To jest wyzwanie, a ja lubię wyzwania.
Drugą ręką zamiata widelcem sałatkę z łososiem. Przyjemnie pachnie. Mieli jedzenie
szybkimi ruchami, mięśnie szczęki poruszają się pod opaloną skórą, widelec ląduje w jego ustach, a
zaraz potem na talerzu. I tak w kółko. W tę i z powrotem. Naokoło. Mocniej, szybciej, wolniej.
Większy kęs i mniejszy. Na przemian. Bez regularności. Regularność zabija smak. Wydaje mi się,
że przemierza tę drogę coraz szybciej, jakby dostosowywał się do ruchów palca, głaszczącego
okrężnymi ruchami mój wzgórek tam, na dole. Jeszcze chwilę i… Wchodzi kelnerka.
– Coś podać?
Zwieszam głowę. Nie, do diabła, nie. Idź już sobie! Idzie, a widelec przedziera się przez
gumową przestrzeń, zostawiając za sobą smugi. Jak on nadąża połykać tę sałatkę? Nic już nie ma na
talerzu. Palec mocniej naciska na wzgórek. Wnika we mnie. Chcę mocniej. Chcę znacznie mocniej.
Wciskam go w siebie, zaciskam uda, naciskam całym ciężarem ciała, wyginając plecy w łuk,
obcieram pośladkami skórzane siedzenie.
Wymyka mi się w ostatniej chwili, ucieka i wraca, zanim zdążę ochłonąć. Czuję, że teraz
już mnie nie wyroluje. Zaczyna ponownie. Najpierw powoli, potem szybciej. Coraz szybciej. Robi
ostatnie okrążenia. Pięć, dziesięć… sama już nie wiem ile. Odciągam jego dłoń, bo narobię wstydu.
Opadam na kanapę. Cała mokra.
Wszędzie.
Czas znów przystaje, zawisa gdzieś w przestrzeni, w której wciąż wirują wokół mnie jego
palce, moje westchnienia, moja rozkosz.
Jest mi tak piekielnie dobrze. Nic na to nie mogę poradzić.
On czeka, aż ochłonę, potem sięga po serwetkę. Wyciera usta. Naciska dzwonek. Prosi o
rachunek. Wyjmuje portfel, wkłada do etui z rachunkiem pięćdziesiąt złotych. Sięga po marynarkę,
wkłada, poprawia kołnierz. Stoi już i przeczesuje dłonią włosy.
– Idziemy?
7.
Następnego ranka dostaję okres. Pierwszy dzień jak zwykle jest ciężki. Głowa pęka. Czuję
się jak afrykański worek na wodę, dziurawa i zmaltretowana. W redakcji kolejna narada. Sprzedaż
książek spada, księgarze bankrutują, sieci spóźniają się z płatnościami, kolejne kampanie idą do
piachu, ludzie nie chcą czytać książek. Telewizja w kółko nadaje program o kretynce, która
zamordowała swoje dziecko. Wcale mi jej nie szkoda. Szkoda mi telewizji. Niech ją szlag.
Książki się nie sprzedają. Potrzebujemy złotego strzału, machiny, która pociągnie resztę.
Potrzebujemy oszustwa. Tylko oszustwo nas uratuje. Kolejne pomysły padają jakby obok mnie.
Wszystkie są siebie warte. Wznowienia, licencje na młodzieżowe serie, książki o wampirach,
aniołach, demonach, kryminały. Potrzebny nam nowy Stieg Larsson. Stieg Larsson nie żyje. To
chociaż Lisbeth Salander. O tak, ona jest bardziej potrzebna niż Stieg czy Mikael. To ona zrobiła te
kilkanaście milionów sprzedaży.
Kobieta. Baba.
Wszystkie bestsellery mijają, podczepianie się do pociągu, kiedy już hamuje, nie ma
specjalnego sensu. Szybciej pojedziecie hulajnogą.
– Erotyka!
Milkną i patrzą na mnie. Nagle uświadamiam sobie, że powiedziałam to na głos. Erotyka.
Chodziło mi po głowie, ale przecież nie chciałam się otworzyć. Teraz wszyscy milczą, osłupiali, a
pewnie zaraz wybuchną śmiechem, wyśmieją mnie.
Ale to Elka odzywa się pierwsza.
– Tak? Rozwiń myśl, proszę.
Z Elką niespecjalnie się lubimy. Ona jest SWS, szefem wszystkich szefów, a ja chyba
wolałam pracować z jej poprzednikiem. Ale cieszę się, że kobieta może być dobrym szefem i radzić
sobie nawet lepiej od mężczyzn. Tyle że nawet ona nic nie poradzi, jak nie ma klientów i sprzedaży.
Cuda zdarzają się coraz rzadziej.
Elka wygląda jak tenisistka. Ma włosy czarne jak węgiel i mocno opaloną twarz. Dużo
zmarszczek, pozostałości nocnego życia i uciech. Chyba jest lesbą, choć oficjalnie się z tym nie
afiszuje. Nigdy nie mówi o facetach, jej życie erotyczne owiane jest tajemnicą. Nie ma dzieci,
mieszka sama, kocha sztukę, często jeździ do Paryża, czasem mówi namiętnie, cicho, wręcz
szeptem do telefonu po francusku i wtedy wygląda jakby rozmawiała z kochankiem albo kochanką.
Wtedy właśnie myślę, że jednak kogoś ma i jest jej z tym dobrze, tylko nie zamierza tego okazać,
jakby chciała swoje życie intymne schować naprawdę głęboko, by nikt nie mógł się o nim
dowiedzieć. W ogóle twarda z niej suka. W przerwach między Houellebekiem a Pielewinem pali
masę papierochów i pije czerwone wino.
Spoglądam na Daniela, który zwiesza głowę, ukrywając twarz. Nie wiem, czy to ze złości,
czy może lituje się nade mną.
– Powinniśmy wejść w mocną erotykę – mówię. – Erotykę dla kobiet.
Spoglądam po dwóch mężczyznach, którzy są z nami. Daniel nie patrzy już w ziemię.
Rumieni się. Za to Ivo, z działu artystycznego, wydaje się całkowicie obojętny. Znudzony przesuwa
w dłoni długopis. W górę i w dół.
Mówię, co mi ślina na język przyniesie. Ten segment rynku wciąż jest całkowicie
dziewiczy, a kobiety poszukują mocnej literatury, przesiąkniętej seksem, zmysłowej, inspirującej,
odważnej, ale nieprzekraczającej granicy dobrego smaku. To powinna być pornografia artystyczna,
albo przynajmniej powinna taką udawać. Jak film 7 songs. Widzieliście? Pornografia, po której
trudno przełknąć ślinę. Film, w którym aktorzy pieprzą się naprawdę, jak na pornosie. Tylko
artystycznie. Dziś nie ma takiej oferty. Czy rzeczywiście tego potrzebują? I czy rzeczywiście nie
ma?
7 songs? – wyczytuję z twarzy Daniela pytanie. No tak, on wolałby coś w stylu Antychrysta.
Kończymy naradę. Elka patrzy na mnie podejrzliwie, jakby też zauważała zmianę, która się
we mnie dokonała.
Jeszcze tego samego wieczora zaczynam pisać.
8.
W sobotę wychodzimy z Pawłem na przyjęcie. Zamawiamy taksówkę, która wiezie nas
przez centrum za miasto. Światła i neony wielkiego miasta błyskają na szybie. Taksówkarz ciągle
zerka w lusterko i nasze oczy się spotykają. Uśmiecha się pod nosem, co mnie trochę denerwuje. Z
drugiej strony to przecież dobrze, że mogę się na tyle podszykować, by się oglądali, patrzyli w
lusterka, zerkali ukradkiem.
By im stawały.
Tak, dzisiejszej nocy sto par męskich oczu albo i więcej mnie sobie przeleci, a mnie to
będzie bawić.
Mam trzydzieści pięć lat i wciąż ich pociągam.
Paweł nie dostrzega tego, jak się staram. Mówi od niechcenia, że ładnie wyglądam, ale
nawet niespecjalnie się przypatruje. Oskar pożera mnie wzrokiem. Jakbym była atrakcyjnym
daniem, które postawiono na stole, ale którego nie wypada jeść, dopóki ktoś, jakiś tajemniczy
mistrz ceremonii, nie da znaku.
Paweł już mnie przejadł z tysiąc razy i zastanawia się teraz, czy grozi mu niestrawność, jeśli
spróbuje jeszcze raz. No może nie aż tak, ale przecież mógłby się postarać choć trochę. Czasem
myślę, że może on też ma kogoś. Może w kancelarii znalazł sobie pocieszenie, danie dnia, któremu
poświęca całą energię. Kto wie, może Oskar też jest taki obojętny wobec kobiety, z którą na co
dzień dzieli łoże.
Nagle uświadamiam sobie, jak mało o nim wiem. Jest panem Blackiem, całkowitą czernią.
Brudzi jedynie moją świadomość nieśmiałymi odcieniami. Nawet nie jestem pewna, czy ma żonę.
Nie nosi obrączki, ale to przecież nic nie znaczy. Gdy go o to pytam, zbywa mnie. Mówi coś jakby:
ktoś tam jest. Może więc ktoś-tam-jest dla niego też jest już dawno przetrawioną potrawą, na którą
szkoda energii. Może w łóżku jest nią tak samo mało zainteresowany jak Paweł mną.
Parkujemy jakiś kilometr od pałacyku. Ochroniarz wskazuje taksówkarzowi miejsce. Potem
uśmiecha się do mnie. Jego oczy błyszczą TYM blaskiem. Pierwszy zaliczony. Kiedy będziemy szli
w kierunku pałacu, on przeleci mnie od tyłu. Przez jakieś dziesięć sekund, do następnej taksówki
czy limuzyny, która wypluje kolejną gwiazdę nocy w szkarłatnej sukience, z torebką z lisiej skóry.
Jakaś dziewczyna przed nami zdejmuje szpilki i zasuwa na bosaka, podbiegając co chwila
do poganiającego ją biznesmena. Mężczyzna jest wyraźnie zdenerwowany, spieszy się. Laska
chyba została wyrwana gdzieś z dyskoteki. Idą razem, a jakby oddzielnie. Każde ma inny cel.
Spoglądam na Pawła. Czy każde z nas ma też inny cel?
Od kiedy zaczął pracować w korporacji, nieco inaczej rozkłada… priorytety. Przyjęcia są
gdzieś pomiędzy pierwszym a piątym miejscem. Walczą o pierwszeństwo z dobrem klienta,
dążeniem do doskonałości, kultem pieniądza, filmami Tarantina i samym panem Bogiem. Tak,
Paweł jest mocno religijny. Czasem tłumaczy się, że tak go wychowano. Co nie przeszkadzało mu
uprawiać seksu przedmałżeńskiego, a nawet drobnych perwersji, seksu analnego, innego
świntuszenia. Jest religijny w dość przyzwoity sposób. Nie ogląda telewizji Trwam, nie słucha
Radia Maryja. Ale jeśli chodzi o głosowanie, to wybiera prawicowych braci.
– To nie jest kwestia religii, tylko polityki. Kiedyś może zrozumiesz.
Może.
Kiedy w Rosji rozbija się samolot z prezydentem, ciągnie mnie na Krakowskie
Przedmieście. Widzę tłum ludzi, których nie rozumiem. Paweł wtapia się w ten tłum. Nagle zdaję
sobie sprawę, że jego też nie rozumiem. Chodzi wyraźnie wzburzony i podminowany. Ja też czuję
żal, ale jest innego rodzaju. Nie ma tej martyrologicznej pieczęci, mój żal jest zwyczajny, ludzki,
kompletnie nienapiętnowany patriotyzmem i fanatyczną skłonnością do uproszczeń.
W korporacji Paweł musi ukrywać się ze swoimi uczuciami, bo tam rządzi zupełnie inny
Bóg. Ma zielony kolor i przekreślony dwiema kreskami wężowy symbol Szatana. Korytarze są
opanowane przez żarty w stylu: dzwoni klient i mówi, że właśnie kosiarka obcięła mu nogę.
Prawnik na to: proszę obciąć drugą, opłaci się podwójnie. Albo: syn dzwoni do taty i oznajmia:
tatko, nareszcie skończyłem komputeryzację ZUS. O Boże, coś ty zrobił? Mój ojciec z tego żył,
jego ojciec i nasz pradziadek także, a ty to zepsułeś.
Mnie w ogóle nie śmieszą te dowcipy. Pawła owszem, ale trochę też udaje. Kiedy zdejmuje
marynarkę, otwiera się i żali na ten cynizm.
Ludziom z jego otoczenia zależy tylko na kasie. Mają klapki na oczach i wraz z problemami
unikają myślenia. Są tylko po to, żeby doczekać do kolejnego tygodnia. Żyją dla przyjemności.
Czy to źle?
Bezmyślność jest zła. Brak refleksji jest zły. Człowieczeństwo staje się złe.
A gdzie w jego priorytetach jesteśmy my? Ja, Karol, Kinga? Zeszyty pokryte bazgrołami,
płyty Metalliki i piłki Adidasa, kwiaty w oranżerii, wieczorne spacery, moja piczka. Zapomniał o
nich. Zapomniał o kwiatach, zeszytach, wieczornych spacerach. Zapomniał o mojej piczce.
Gdzie więc są? Gdzieś pomiędzy piątą bazą a dziesiątą, pomiędzy farmaceutycznym
gigantem i roponośnymi polami najbogatszego Polaka, partyjką squasha z prezesem PZU a trzema
godzinami w sądzie wartymi pięćset dolców?
Czy może gdzieś jeszcze dalej?
Gości wita jakaś dystyngowana para. Paweł mówi, że gospodarzem jest biznesmen z branży
paliwowej, ale on wygląda mi na gościa od budownictwa albo farmaceutyki. Tylko że ja przecież
tego nie wiem. Nie znam się na biznesmenach. Jego partnerka jest dość zadbana i stara. Ściska mi
kurtuazyjnie dłoń i całuje w policzek. Biznesmen też ma ochotę mnie pocałować i widzę po jego
oczach, że jest numerem dwa.
Tak, rżnie mnie przez te krótkie pięć sekund na potęgę, na stole bilardowym, bezwolną,
uległą. Zaciskając jedną dłoń na bili, a drugą przytrzymując czarne spodnie, żeby nie opadły i nie
odsłoniły tłustego tyłka przed okiem kamery umieszczonej pod sufitem, w której oglądają nas sobie
ochroniarze.
Szybko, najmocniej jak potrafi.
Wokół nas jest jakieś tysiąc osób. Paweł mówi, że można spotkać posłów, senatorów,
aktorów, a kto wie, czy nie pojawi się premier lub prezydent. Imprezę prowadzą znany satyryk i
była prezenterka TV, która teraz reklamuje sieć komórkową.
Przed wejściem do pałacu ustawiono scenę i stoły z jedzeniem. W tle kilka punktów
wydawania alkoholu. Wokół gości krążą atrakcyjne hostessy. Mają szare lśniące sukienki, z których
prawie wylewają się opalone piersi. Usta nafaszerowane kwasem hialuronowym nieustannie się
uśmiechają. Wyglądają naprawdę wystrzałowo. Znacznie lepiej ode mnie. Robią wrażenie i
zabierają mi i setce do mnie podobnych samcze spojrzenia łaknące szybkich numerków.
Paweł szczerzy szeroko zęby na widok wysokiego Angola, który jest jego bezpośrednim
przełożonym. Angol całuje mnie w rękę, zupełnie nie po angielsku. Potem obaj odchodzą. Tylko na
chwilę. Znikają mi z oczu i już wiem, że pół wieczoru mam dla siebie. Zostaję sama. Tak jak
wtedy, gdy spotkałam go po raz pierwszy.
Rozdział 4
Oskar po raz pierwszy
9.
Nawiedza mnie taki sen. Nie wiem, czy jest marzeniem, czy tylko erotyczną projekcją.
Można traktować go jak fantazję i chyba to byłoby najwłaściwsze.
Stoję samotnie obok stołu z jedzeniem na eleganckim przyjęciu. Przygrywa jakaś
murzyńska kapela, a ja zajadam sushi i sałatkę z kaparami i rukolą. Na stołach skrawki serów
kopulują z poszarpanymi wędlinami, koreczkami, łososiami i całą masą innych przekąsek. Wielkie
żarcie. Mój mąż znika podawany z ręki do ręki, tłumaczy zawiłości systemu prawnego Unii
Europejskiej, korzyści i kłopoty wynikające z najnowszych dyrektyw, od czasu do czasu rzucając
coś wesołego o bunga-bunga i lordzie admirale, który wizytował brytyjski krążownik w przebraniu
posła z Abisynii.
Gruby, brzydki i czerwony na gębie attaché ambasady Rosji rechocze z jakiegoś kawału
sportowego po zwycięstwie komandy znad Wisły nad radziecką sborną. Gratulujemy polskim
druzjam zwycięstwa. Stop. Gaz. Stop. Ropa. Stop. Śmieszne? Chyba tak. Czuję na sobie wzrok
jakiegoś mężczyzny, ale go nie widzę. Czuję, że robi ze mną jakieś strasznie nieprzyzwoite rzeczy,
więc chciałabym chociaż wiedzieć, kim jest.
Zanim uświadamiam sobie, że jest tylko wytworem mojej wyobraźni, nieistniejącą
projekcją, nagle wyrasta spod ziemi, jego głowa nachyla się nad moim ramieniem, błyszczące od
alkoholu usta szepczą:
– Mam ochotę porwać panią gdzieś daleko, tak daleko, że będziemy tam tylko ja i pani.
Uśmiecham się pod nosem.
Czy moja projekcja sama wymyśliła coś tak pretensjonalnego, czy zapożyczyła z tony
przeczytanych grafomańskich tekstów, które nadeszły do wydawnictwa?
Banał pachnie diorem, a jego usta muskają moją szyję.
Czuję, jak całym ciałem przywiera nagle do mnie, jego dłoń ląduje w koronkach, płyniemy
razem w ustronne miejsce, a on, mimo moich protestów, robi wszystko, na co ma ochotę. Jest w
idealnych proporcjach delikatny i zaborczy. Trochę romantyczny i nieco wulgarny. Męski w
odpowiedniej chwili, choć wcześniej posłuszny i cierpliwy jak gej. Robi wszystko jak trzeba, ma
miły oddech, dobrą dykcję, głęboki głos. Mówi lekko schrypniętym barytonem. Przyciska mnie do
drzewa, próbuje pocałować i ja wtedy w końcu mu zabraniam. Mimo że czuję na sobie potężny
wzwód członka o jeszcze piękniejszym kształcie niż ideał Pawła.
W marzeniach penisy wyglądają dokładnie tak, jak powinny.
– To nie jest dobry pomysł – mówię.
– Co nie jest dobrym pomysłem?
Nie pozwala mi odejść, wyminąć się, prześlizgnąć pod ramieniem. Zaraz, zaraz. Nie
przyszliśmy tu po to, by zaraz odejść!
– Chcę iść.
Ale on nie chce. Już wiem, że będzie źle (to znaczy dobrze). Już wiem, że mnie nie puści.
Jestem jego ofiarą. Chcę być jego ofiarą.
Walczymy przez chwilę, aż w końcu jego dłonie osaczają mnie, przytrzymują ramiona,
podczas gdy usta szukają sfer, które osłabią opór, a biodra rozochocą kobiecość twardą
wypukłością spodni. Ociera się tak o mnie, aż w końcu jestem jego i szepczę mu do ucha:
– Chcę od tyłu.
Gwałt powinien być od tyłu. Tylko tak rzeczywiście będę mogła się poddać, wyobrazić
sobie wszystko tak, jak być powinno.
Wtedy przekręca mnie jednym gwałtownym ruchem na brzuch, opiera o jakiś zapomniany
drewniany stół, wciąż pieszcząc jedną dłonią piersi, próbuje rozpiąć rozporek, ściągnąć spodnie i
wreszcie moje majtki. Gładzi moją pupę, ustawia ją sobie, przyciska wielkim członkiem i pakuje się
we mnie z głośnym westchnieniem.
Krótki, matowy, nieco stłumiony pisk wyrywa się z mojej piersi. Dłonie zamiast próbować
go odepchnąć, zrzucić z tyłka, chwytają za pośladki i naprowadzają, zachęcają, by ruszył w drogę,
na której końcu znajduje się szlaban i znak ostrzegawczy: przekroczenie grozi upadkiem w
przepaść.
Dopasowuje się do mnie, rusza powoli, starając się wejść do końca, pokazać, czego mam się
spodziewać. Wzdycham przy każdym ruchu, ale jednocześnie domagam się czegoś więcej. Chcę
porządnego rżnięcia, a nie rozmemłanej mimozy. Przyszłam tu po pieprzenie życia. Nie interesuje
mnie taktyka i godzinne uprawianie tantry.
– Mocniej, teraz! – domagam się.
Lubię mocno, lubię do końca. Lubię, gdy to mężczyzna jest panem. Gdy robi to z agresją,
dziką, zwierzęcą porywczością.
Wychodzi prawie ze mnie, ale wraca. Pośladki twardnieją, naprężają się, podskakują
sprężyście. Rytmiczne falowanie jest pełne mocy i gracji. Ruch wydaje się taki doskonale płynny i
wyszukanie radosny. Rzeczywiście zaczynamy przypominać jakieś urządzenie z tartaku działające
z zadziwiającą regularnością. Szram, szram, szram. Koło obraca się zamaszyście, furkocze,
obcinając kolejne partie rolnych płodów, wkracza w jeszcze większe wibracje. Równomiernie,
napędzane przez spocone, błyszczące od potu, opalone ciało.
Szybciej i szybciej.
Urządzenie rozpędza się tak, że za chwilę nie sposób będzie je zatrzymać. Ale zanim to
nastąpi, ktoś włącza światło. Zawsze tak jest w snach. Ktoś włącza światło o pięć sekund za
wcześnie.
Tak, mam erotyczne sny, w których padam ofiarą gwałtu. Ale gwałciciel jest przystojnym
dżentelmenem, a nie bandziorem. Nie mówi przez komórkę: zaraz pojadę do ciebie i nadepnę ci na
głowę, a tobie oczy wyjdą z orbit jak żabie. Nie jest troglodytą, bezdusznym osiłkiem, durnym
karkiem w bmw czy golfie. No i sam gwałt nie do końca wygląda jak gwałt.
10.
Oskar jednak mnie nie gwałci. Nawet nie przejawia takiej ochoty. Jest chyba pierwszym
facetem na przyjęciu, który nie rżnie mnie w myślach przy pierwszym skrzyżowaniu spojrzeń.
Rzuca jakieś mało znaczące zdanie zapoznawcze. Stoi dobre trzy kroki dalej. Nie patrzy na mnie,
tylko na scenę. Gruba Murzynka ma głos jak dzwon. Stoimy blisko głośnika, więc wdziera się
głęboko, do samego serca. Powoduje dreszcze, niekontrolowany skurcz mięśni, włosy na ramionach
i szyi stają dęba. Udajemy, że tylko to nas obchodzi. Głos murzyńskiej gwiazdy. A jednak ja już
wiem, że będziemy kochankami. Nabieram na to wielkiej ochoty i nie potrafię wskazać przyczyny.
Są po prostu mężczyźni, którzy tak działają. Pojawiają się na horyzoncie i już wiemy, że musimy
uprawiać z nimi seks.
Oskar przedstawia się, daje mi wizytówkę, po czym proponuje spacer.
– Nie lubię tych przyjęć. Czuję się jak wyrzucony na brzeg rozbitek. Wszyscy wokół znają
swoje miejsce, żyją w jakiejś przedziwnej symbiozie, a tylko ja jestem tu obcy.
Nie wiem, czy tylko tak mówi, żeby mnie poderwać, czy rzeczywiście tak myśli. Nie ma co
się oszukiwać, wszyscy wiemy, do czego to prowadzi, ale okłamujemy się, udajemy, że niby to nic
takiego. Oskar równie dobrze mógłby nic nie mówić, postawić mnie koło drzewa, włożyć rękę
między nogi, a potem po prostu mnie wziąć, a ja bym mu na to wszystko pozwoliła.
Tylko może wtedy to coś pomiędzy nami potoczyłoby się inaczej.
Tak więc zamiast uprawiać seks, siedzimy na skarpie nad niewidzialną rzeką i rozmawiamy.
Gdzieś daleko, za wodą, trwa jakaś inna huczna impreza. Ktoś puszcza balony z ognikami na modłę
japońską czy chińską. Ogniki tańczą po niebie, wyglądają jak UFO.
Chyba oboje mamy wrażenie, że to jeszcze przyjemniejsze niż seks. Siedzieć tak i czuć się
dobrze z powodu bliskości innej osoby. Dotyka mnie niby przypadkiem, przez chwilę mam
wrażenie, że chce mnie pocałować, ale nie robi tego.
Odprowadza mnie i znika równie nagle, jak się pojawił. Pod sceną czeka Paweł. Jest trochę
podchmielony. Uśmiecha się dziwnie, rzuca zadziorne spojrzenia. Na koniec wdaje się w kłótnię z
jakimś kierowcą busa, który przyjechał po gości.
W domu kładzie mi dłonie na ramionach i popycha mnie w dół. Wiem, czego oczekuje, i
robię to. Biorę jego członek do ust, masuję przez chwilę dłonią i ustami, a potem wpycham sobie do
gardła, gdzie nabrzmiewa i twardnieje do końca.
Nauczyłam się tego numeru z Internetu. Pawła to rajcuje.
– Robisz to jak profesjonalistka – mówi później. Żartem, a może wcale nie.
Zastanawiam się, czy korzystał z usług „profesjonalistek”. Pewnie tak, każdy z nich
korzystał. Czy to problem? Pewnie nie. No, chyba że teraz też sobie pozwala. Ale czy to większy
grzech niż moje myśli i świadomość tego, co nadejdzie? Świadomość Oskara.
No tak, myślę więc bez złości, czasem dobrze mieć dziwkę w domu. Choć to też
ryzykowne. Dziwka może poczuć prawdziwe powołanie.
Tuż przed ejakulacją uprzedza mnie, a potem wybucha na pościel i opada bez sił. Patrzę
przez dłuższy czas na jego niemoc, dziwiąc się, że tak szybko zasnął.
On śpi, a ja myślę o swoim życiu i różnych dziwnych sprawach, o których już dawno nie
myślałam.
11.
Większość pisarzy próbuje mnie przelecieć. Przynajmniej w myślach. Jestem pewna, że
część ma potem jakieś ciekawe fantazje.
Imponuje mi to. Potwierdza moją atrakcyjność seksualną. Lubię to czuć. Wciąż żyję. Wciąż,
mimo dwójki dzieci i trzydziestki piątki na karku, jestem obiektem pożądania.
A oni? Są tacy sławni, znani, lubiani, a gdy stajemy oko w oko, nagle stają się zwykłymi
prostymi samcami, którzy chcieliby wejść we mnie i w ciągu pięciu minut udowodnić sobie, że
jeszcze potrafią zrobić coś szybko i na temat.
Żaden nie nazywa się jednak Dżerzi, Charles czy Henry. Nie robią numerów z taksówkami,
nie wymyślają kłamliwych historii. Nie mają wyobraźni. Tym, co łączy ich z geniuszami, jest tylko
to, że między nogami mają mniej więcej to samo.
Szczegóły czynią różnicę.
Ponieważ nie biorę tego na poważnie, jest sporo śmiechu i zabawy.
Oni też udają, że to nic poważnego. Ale co by zrobili, gdybym powiedziała: zgoda? Skoro
taki z ciebie kozak, to pokaż co potrafisz. Gdybym chwyciła ich za rękę, zaciągnęła na zaplecze i
zakończyła tę farsę:
– No i co teraz?
Tak to już jest. Gromada erotomanów, całkowicie bezpiecznych, którym zależy znacznie
bardziej na top dziesięć niż na moim tyłku. Ze sflaczałymi mięśniami, pośladkami spłaszczonymi
od siedzenia przy komputerach, wątrobami przeżartymi przez alkohol, popsutymi zębami i
papierosowymi oddechami. Co mogli zrobić z tym arsenałem poza wstydliwą ucieczką?
Ich członki dawno już zapomniały, co to prawdziwa wolność, nieskrępowany powiew
wiatru na plaży czy dotyk zmrożonej dłoni w lodowatych wodach jeziora o poranku.
Kiedy ostatni raz robił to pan w wodzie? Co, proszę? Nigdy?! No tak.
Coraz częściej przychodzą celebryci. Serialowi aktorzy, serialowe aktorki, modelki,
bokserzy i bokserki, piłkarze, siatkarze, trenerzy, menedżerowie, piosenkarze, komicy.
Ci z seksem nie mają problemu. Gorzej z pisaniem.
No, ale co zrobić. Wszyscy teraz piszą książki. Uważają, że mają coś ważnego do
powiedzenia, albo chcą w prosty sposób zarobić kasę. Dajcie mi ducha, a zarobimy razem.
Dużo zarobimy.
Jest wigilia naszego pierwszego razu. Mojego i Oskara. Jutro to się stanie, ale ja jeszcze o
tym nie wiem. Chodzę po redakcji naładowana jak bomba. Wystarczy mały impuls i eksploduję.
Myślę o Oskarze od tygodnia. Codziennie obracam w palcach wizytówkę. Wymiętą, zniszczoną,
jakby miała dziesięć lat. Przymykam oczy i wspominam przyjęcie, zapach Oskara, delikatny dotyk
dłoni. Oddycham głęboko, jakby z nadzieją, że może złapię gdzieś w rozrzedzonym z gorąca
powietrzu cząstkę jego, mojego przyszłego kochanka.
Kochanek.
Nigdy nie miałam kochanka. Takiego z prawdziwego zdarzenia. Zdradziłam już Pawła, ale
to nie byli kochankowie. To były przygody. Wtedy czułam się jak zdzira, źle. Teraz jest inaczej.
Wiem, że nie będę miała poczucia utraty godności czy poniżenia. Będzie inaczej. Nie mniej
niebezpiecznie, nawet pewnie bardziej, lecz jednocześnie inaczej. Seks z kochankiem to już nie jest
przygoda. To już jest coś poważnego.
Dzień po tym pierwszym naszym spotkaniu na przyjęciu wpisuję jego nazwisko w
wyszukiwarkę.
Oskar Korda.
Ładne imię i ładne nazwisko. Dobrze by brzmiało w radiu. Dobrze by wyglądało na okładce
książki. Ale to nie jest nazwisko pisarza. Nie ma nic wspólnego ze sztuką słowa. Korda kojarzy się
Google z jakimś amerykańskim sportowcem, hotelarzem z Malibu i zdjęciami greckiego
piosenkarza. Otwieram zdjęcie. Szeroko uśmiechnięty, jowialny mężczyzna z krzaczastymi
brwiami nie jest Oskarem. Żaden z nich nie jest.
Dopiero pod koniec strony natrafiam na wpisy o przedsiębiorcy Oskarze Kordzie, którego
firma wygrywa rządowe zamówienia, walczy o kontrakt w Australii, konsultuje restrukturyzację
jakiegoś banku. Oskar Korda nie jest osobą anonimową. Ale też niespecjalnie znaną. Nazwisko
wrzucane jest do serwisów informacyjnych oszczędnie, jakby celowo nie chciano nim epatować.
Mógłby mieć rozgłos, ale go nie chce.
Oskar Korda, lat czterdzieści, przedsiębiorca, tajemniczy, seksowny. Piekielnie seksowny.
Tyle już wiem.
Gdzieś na drugiej stronie wyników wyszukiwania wyskakuje informacja sprzed lat z jakiejś
biznesowej gazety. Przedsiębiorca Oskar Korda, jeden z najzdolniejszych polskich bankowców
inwestycyjnych, zapalony nurek, lotnik, człowiek sukcesu. Złote dziecko biznesu. Młodość i
przyszłość gospodarki wolnorynkowej. Człowiek czynu.
Zdecydowanie tak.
Jest też sporo śmieci. Jakiś wpis z forum od niezadowolonego klienta, jakaś ostra agitacja
konkurencji, oskarżenie o korupcję, zwykłe pomówienia. Kpiny i bluzgi.
Śmietnik.
Klikam w taki śmieciowy link, który wygląda trochę inaczej, ale nie chce się otworzyć.
Otrzymuję czerwony alert o zagrożeniu wirusem. Link ma tajemniczy tytuł rodem z serwisu
pornograficznego, nazwisko Oskara jest gdzieś w tle obok innych nazwisk. Wygląda jak doklejone
do tego bałaganu. Pewnie pomyłka. Mało to razy ktoś wpisuje niewłaściwe tagi w spamerskim
tekście, by jak najwięcej osób dało się nabrać. Dałam się nabrać.
Kopiuję adres odnośnika do notesu i wchodzę w wyszukiwarkę zdjęć. Mimo tak wielu
wyników w sieci, zdjęć Oskara praktycznie nie ma. Pojawia się w tle na jakiejś konferencji, potem
w bardzo słabej jakości w skafandrze nurka z akwalungiem, wreszcie zdjęcie z młodości. Wyblakła,
fotka prześwietlona przez złe ustawienie do słońca. Oskar znacznie młodszy, ze skrzywioną twarzą,
jeszcze szczuplejszy, mniej męski i… z utlenionymi włosami. Tak też było mu nieźle. Kopiuję
zdjęcie na pulpit i czuję, jak serce bije mi coraz szybciej.
Rozdział 5
Otwarta, rozgrzana, pijana
12.
– Tak?
Co ja robię? Co ja najlepszego wyprawiam? I na dodatek zupełnie nie wiem, co powiedzieć.
– Słucham?
Cholera. Jak zacząć. Powiedzieć coś o pałacyku, przyjęciu, skarpie, jego dłoniach,
feromonach, wilgotnej piczce drażnionej przez bawełnę, o tym czymś, co czuję? Konieczności i
potrzebie? Przyciąganiu i przeznaczeniu? A może o tym, że poraziła mnie jakaś cholerna radziecka
broń biologiczna?
– To ja – mówię w końcu. Aż tyle i tylko tyle. – Przepraszam, nie wiem, co powiedzieć.
– Nie szkodzi.
Niemal widzę, jak się uśmiecha.
– Nie powinnam dzwonić.
– Dlaczego?
– Mam męża, dzieci…
– Mimo to cieszę się, że dzwonisz – mówi taktownie, ostrożnie.
To co zaraz powiem, też zabrzmi głupio, ale czuję, że muszę to z siebie wyrzucić. Taka
ostatnia próba obrony przed tym, co nieuchronne.
– Nie zrobisz nam krzywdy, prawda? Nie skrzywdzisz mnie?
Spotykamy się przy budynku banku.
Na Świętokrzyskiej jest straszliwy korek. Kierowcy rozmawiają przez telefon, przeklinają,
naciskają na klaksony, dłubią w nosie (dlaczego samotni mężczyźni w samochodach dłubią w
nosie?), przecierają spocone czoła. Nikt się nie kocha, nikt nie czyta książek. Nikt nie wyobraża
sobie, że za parę miesięcy cała ta przeklęta ulica zostanie rozpierdzielona przez Turków przy
budowie metra. Nikt nie wie, że staną tu wielkie dźwigi i wiertła, a cała Warszawa utonie w
korkach. Żaden z nich nie domyśla się, że prace podziemne uwolnią potwora, przez którego
zostanie zamknięty tunel na Wisłostradzie i mieszkańców będzie czekać komunikacyjna gehenna.
Czy ja też uwalniam potwora?
Oskar parkuje samochód koło wejścia do nocnego klubu. Nie znam się na markach, ale to
jakieś ekskluzywne auto, skrzyżowanie limuzyny z roadsterem. Oskar ma na sobie drogi garnitur,
który świetnie leży. W ciemnych okularach wygląda jak gwiazdor.
Czy na pewno wiem, co robię?
Nie idziemy do klubu. Przechodzimy wzdłuż placu. Potem niżej, przecinamy Nowy Świat,
dalej uliczkami w dół. Mówi, że wolałby bardziej romantyczną scenerię na nasze spotkanie, jakiś
wyjazd, coś bardziej… spontanicznego. Pewnie. Ja też bym wolała.
Dziwnie idzie nam ta rozmowa. Rwie się, nie układa. Oboje chyba już myślimy o tym, co
przed nami. Pyta, czy mamy dużo czasu, a ja tylko kiwam głową. Pawła nie ma w domu. Jest na
wyjeździe. Wróci późno, w nocy, może dopiero jutro. Z dzieciakami jest Alina. Wie, że mam
ważne „biznesowe” rozmowy. Mam czas.
Dokładnie mnie sobie ogląda. Czuję to. Jakby chciał się upewnić, że jestem właściwą osobą,
by ruszyć dalej. A może zastanawia się, jaką strategię dobrać. Jednego, szybkiego zaliczenia czy
czegoś więcej? A czego ja oczekuję?
Kluczymy po wąskich uliczkach Powiśla, Oskar idzie szybkim krokiem, czasem muszę
podbiegać, mam ochotę chwycić go za rękę i poprosić, by zwolnił. A może to moja dusza doprasza
się ostatniej szansy na odwrót.
– To tu – mówi w końcu, zatrzymując się przy dziwacznym, komunistycznym budynku,
przypominającym jakiś dom kultury czy dyskusyjny klub filmowy. Wejście jest po kładce, pięć
schodków, na zewnątrz stoliki opanowane przez młodzież, obok skarpa, z prawej strony nasyp
kolejowy. Pociąg z Brześcia czy Lublina powoli turkocze po torach. W środku kelnerzy z dredami,
w czarnych koszulkach, uśmiechnięci, białe zęby, wyluzowani, elokwentni.
Przybijają piątki z Oskarem, mówią do niego po imieniu, poklepują, ściskają wylewnie, w
końcu wskazują miejsce w rogu sali. Obdrapany stolik i młoda kobieta na lekkim haju tańcząca
nieskoordynowanie do wariacji Stańki przywodzi mi na myśl postać z Burroughsa, Kerouaca czy
Kundery. Potem opada w drgawkach, wije się przy stoliku jak wywłoka, mam wrażenie, że chce
zwymiotować na życie, pokłócić się z poprawnym politycznie myśleniem jak Céline czy Roth. W
nosie ma zdanie innych. Zbuntowana księżniczka u kresu nocy. Tak jak i ja.
Robi się przyjemnie, Oskar rozluźnia krawat, zamawia dwie wódki. Przychodzą na tacy
trzymanej przez zgrabną kelnerkę. Nosi koszulkę z napisem: LUBIĘ DOMINOWAĆ. Czy ja lubię
dominować? Wódka jest zimna, kieliszki pokrywa szron.
– Napijemy się?
Boże, tak dawno nie piłam wódki z kieliszka.
– Musisz coś zjeść. Robią tu niesamowite rzeczy.
– Co proponujesz?
– W tym lokalu nie ma menu. Mówisz, że chcesz się napić, podają ci to, co uważają za
stosowne. Wódkę, piwo, wino. Nie masz możliwości wyboru. Przynoszą to, co według nich jest ci
potrzebne.
– Czytają w myślach?
– Kto wie. Z jedzeniem jest tak samo. Jesteś głodna, mówisz o tym, a oni podają ci obiad
lub kolację. Możesz im powiedzieć, że nie jesz mięsa czy pomidorów, a oni to uwzględnią, ale i tak
zrobią ci danie po swojemu.
– Jem mięso i pomidory.
– Tym lepiej.
Oskar zamawia kolację i rozmawiamy o niczym. Dwukrotnie muska mnie niby
przypadkiem, najpierw dłoń, potem ramię. Rozmawiamy, uśmiechamy się, jego twarz jest coraz
bliżej. Czuję jego zapach. Świeży, radosny, lekko słodkawy. Mam wrażenie, że chce mnie
pocałować, ale rezygnuje.
Zanim pojawia się kolacja, zamawia dwukrotnie alkohol. Tym razem nie jestem tak
odważna i piję powoli. Oskar przechyla kieliszek od razu. Jedzenie jest rzeczywiście inne i
smaczne. Mam na talerzu wyjątkowo dobrze skomponowany śmietnik. Ryż, kaszę, warzywa,
owoce, mięso, sosy. Pomieszane smaki. Ostre i łagodne, słone i słodkie. Drobinki chili palą w
przełyk. Naprawdę dobre.
Ponownie pojawia się wódka, robi się ciemno, w lokalu jest coraz więcej osób. Jakiś młody
mężczyzna z irokezem na głowie głośno i ostentacyjnie dyskutuje o aborcji. Czuję na sobie jego
wzrok, seksualne wyzwanie lub zdziwienie. Co tu robisz, mamuśku, co tu robisz z kimś takim jak
Oskar? On nie należy do twojego świata. Do naszego też nie, ani do świata milionerów, do których
trafił. On jest dla wszystkich obcy. Uważaj.
Pan Znak Zapytania.
Oskar obejmuje mnie, mówi teraz szeptem. Opowiada o chłopaku, z którym witał się przy
barze. Uciekł z domu pięć lat temu i od tego czasu nauczył się żyć w komunie. Oni wszyscy tutaj
tworzą komunę. Prowadzą lokal, żeby mieć na konieczne opłaty, ale nie robią niczego dla kasy.
Tutaj jest prawdziwe życie. Jak dawno temu.
Czyżby wiązało go kiedyś z tymi ludźmi coś więcej? Może był jednym z nich? Mieszkał w
komunie? Przygarnęli go, wyciągnęli pomocną dłoń w biedzie?
– Nie pasujesz do komuny – staram się go skłonić do zwierzeń.
Potwierdza skinieniem głowy. Milczy. Układa sobie w głowie kolejne zdania.
– Wywodzę się z takiego świata. W nim kiedyś byłem naprawdę szczęśliwy. Dlatego lubię
squaty i takie kluby. Szukam ich w każdym miejscu na świecie.
Oskar Korda, squaters, komunista, wagabunda, włóczęga. A potem biznesmen,
przedsiębiorca. Chyba bogaty. Co jest prawdą? Jaki jest prawdziwy Korda?
Znów pijemy wódkę, Oskar pali papierosa, ja udaję, że nie mam ochoty. Kolejna wódka.
Jestem trochę podchmielona i w sumie dobrze mi z tym. Zdradzenie męża na trzeźwo grozi
znacznie większymi wyrzutami sumienia. Tak można wszystko zwalić na alkohol. Upiłam się i
jakoś tak wyszło.
Ciągnie mnie na parkiet. Tańczymy. Amy Winehouse przewraca mi w głowie, Adele
przepływa gdzieś obok, Bono, U2, jęki Jane Birkin, INXS, Metallica, Madonna, Jane’s Addiction,
Nirvana, trąbka Milesa Davisa, nieśmiertelna Doris Day, Ella Fitzgerald. W końcu coś strasznego i
mocnego. Drażniące, ostre, przejmujące dźwięki wdzierają się pod skórę.
Wokół nas tańczy wiele par. Wszystkie ocierają się o siebie, kuszą, prowokują. Wtulam się
w jego ramiona i czuję, jak twardnieje na dole. Nie odsuwam się. Przylegam mocniej, dając znak,
że nie mam nic przeciwko jego twardości. Tak, jestem gotowa. Chcę tego. To jest rodzaj testu.
Mogłabym się odsunąć i wrócić do stolika. On wiedziałby wówczas, że jeszcze nie czas, a może
nigdy ów czas nie nadejdzie. A tak…
Obok nas pląsa para studentów. Są dużo młodsi. Chłopak trochę przypomina Oskara. Jest
chudy i kościsty. Jego dłoń znika między udami dziewczyny. Ona opiera brodę na jego ramieniu.
Snuje się na nim z zamkniętymi oczami, kontemplując przyjemność, jakiej dostarcza jej dłoń.
Dłoń Oskara przytrzymuje mnie nieco powyżej pośladka.
– Przejdziemy się?
Przy wejściu całuje się namiętnie dwóch facetów. Języki i usta kleją się do siebie niby
macki jakichś potworów z filmu o zombi. Odwracam szybko wzrok, żeby ich nie sprowokować.
Jestem na obcym terenie, to nie jest moje terytorium. Tylne drzwi wychodzą na okoloną zielenią
alejkę prowadzącą w dół, nad Wisłę.
Rzeka płynie powolnymi kręgami na północ. Księżyc odbija się od toni, tworzy wesołą
poświatę. Noc jest widna, przyjemna. Ramię Oskara obejmuje mnie coraz mocniej. Palce zaczynają
tańczyć na skórze. Zatrzymujemy się i wiem, że teraz to się stanie.
Pocałuje mnie, zacznie pieścić, może od razu pójdziemy na całość. Myślę o takich głupich,
prozaicznych rzeczach jak moja sukienka. Co będzie, jeśli zniszczymy ją, uprawiając seks na
trawie? Na trawie z pewnością się zniszczy. Zostaną zielone plamy. Trudno będzie to wytłumaczyć,
jeśli ktoś zobaczy. Paweł czy Alina. A może Kinga? Ona ma głowę do szczegółów.
Zgodzę się na wszystko, odpada tylko seks na trawie.
Dłoń Oskara odgarnia mi włosy z twarzy, druga przytrzymuje talię. Palce muskają policzek,
głaszczą usta, a potem zastępują je wargi. Delikatnie pocierają o moją skórę, łączą się z ustami,
potem wpijają w nie coraz mocniej i gwałtowniej. Znów czuję, jak błyskawicznie twardnieje jego
męskość. Przylegam do niej, odpowiadam na prowokacje. Jestem piekielnie napalona i chcę tego.
Wszystko dzieje się tak szybko, że nie ma czasu na zastanowienie. I dobrze. Jestem podpita, chętna,
rozgrzana.
Z moim ciałem dzieje się to, co powinno. Dokładnie jak należy.
Nasze języki łączą się niczym dwie kopulujące jaszczurki, szamoczą w wężowej grze
godowej, jego dłonie pieszczą moje piersi, ściągają gorączkowo bieliznę. Bada mnie palcami,
muska po waginie, natrafia na zgrubienie łechtaczki, wnika głębiej, a potem – zadowolony z
wyniku – naprowadza moje dłonie na swój pasek i rozporek.
Rozpinam go, uwalniam, chwytam dłonią, z trudem opanowując westchnienie zdziwienia i
podziwu. Jest naprawdę ogromny.
Alkohol wyrzuca z myśli strach. Zbyt go pożądam, za bardzo chcę mieć go w środku, by się
bać.
Ujmuje dłońmi moją twarz i patrzy mi w oczy. Ostatnie spojrzenie dwojga obcych sobie
ludzi. Za chwilę zostaniemy kochankami. Wszystko się zmieni. Czy jesteś pewna, Anno? Czy na
pewno tego chcesz?
Przymykam oczy, czekając oparta o drzewo, aż założy prezerwatywę. Słyszę, jak wyjmuje
ją z kieszeni, rozrywa opakowanie. Czekam. Za chwilę ponownie całuje mnie w szyję i piersi,
rozpala na nowo, oplata językiem sutki, drażni pępek, wraca wyżej, do ust. Ujmuje dłonią jedno
udo, unosi je, po chwili sięga po drugie i robi z nim to samo. Zawisam nad ziemią, rozkrzyżowana,
wulgarnie oczekująca, oparta plecami o drzewo, z nogami rozrzuconymi na boki,
przytrzymywanymi przez ramiona obcego mężczyzny.
Otwarta, zachęcająca.
Penis wdziera się w moją intymność. Oblewa mnie zimny pot, twarz blednie, szarzeje. Przez
chwilę boję się omdlenia. To jest tak… niesamowite. Dawno nie czułam w sobie innego
mężczyzny. W ogóle dawno nie czułam w sobie mężczyzny.
Paweł coraz częściej o mnie zapomina, zaniedbuje. Pal licho kwiaty, wspólne kolacje,
drobne prezenty, pieszczoty, muśnięcia. Ale zapomina, że jestem kobietą. Do niedawna
tłumaczyłam sobie: dobrze, to przejściowe, namiętność wróci, znów będziemy się kochać i pragnąć.
Ale dziś, w tej zdradliwej chwili, wypominam mu to wszystko, żeby siebie usprawiedliwić. Dziś nie
chcę być winna. Pożądam mężczyzny i gdyby mój mąż to zauważył, nie byłoby mnie tutaj.
Patrząc mi w oczy, Oskar wnika we mnie, porusza się delikatnie, jakby na próbę. Przyjmuję
go, wzdychając. Za każdym razem mocniej zaciskam ramiona na plecach, wbijam w nie pazury,
jakbym bała się, że wiszę nad piekielną przepaścią, a on może mnie puścić, nie utrzymać. Nie chcę
spaść.
Głaszcze policzki, piersi, przesuwa palcami po pupie aż do miejsca, gdzie się łączymy.
Chwyta moje pośladki, zaciska na nich palce i nagle… jest tak głęboko, jak nikt dotąd.
Krzyczę głośno, bezwiednie. Przerażona, naprawdę przerażona tym, co mi robi. A on nie
przestaje, nie pozwala mi na chwilę zastanowienia, protestu. Wychodzi i wraca. Udowadnia, że
może być jeszcze dalej i że ja to wytrzymam. Pozwala ranić się pazurom i zaraz dokonuje słodkiej,
upajającej nas oboje zemsty.
Przeklinam, stawiam opór, staram się wyrzucić go z siebie. Chwytam płatek jego ucha
zębami i zagryzam z całej siły, wiedząc, że im mocniej go zranię, tym bardziej on zrani mnie. Im
mocniej walczę, tym goręcej odpowiada. Jest panem i władcą. Żarliwym i energicznym, bosko
wręcz władczym. Nie pyta mnie o zdanie. Zaczyna pompować coraz szybciej i nagle zauważam, że
już mnie nie rozrywa, nie boli. Nie stara się dojść jak najgłębiej.
Cierpienie zmienia się w przyjemność. Początkowo ulotną, krążącą gdzieś na granicach
wszechświata świadomości. Potem żądając coraz silniejszych wrażeń, spazmów ekstazy,
otumaniających wybuchów radości. I nagle to ja domagam się czegoś ostrzejszego, mocniejszego,
to ja szepczę mu do ucha sprośności i namawiam do przekraczania wszelkich granic. Oplatam go
nogami, prowokuję i kuszę.
Chcę mocniej, szybciej, gwałtowniej. Chcę dzikiego seksu, miłości porywczej i niezwykłej.
Chcę, by zerżnął mnie jak nikt dotąd, doprowadził na skraj ostateczności. Pragnę przyjemności
niezmierzonej, nieokiełznanej. Żądam czegoś żywiołowego i pierwotnego. Wiję się na nim,
pospieszam, staram się narzucić rytm, nie dbam o pułapki niebezpiecznej prędkości i wtedy czuję,
jak nadchodzi fala, jak rośnie na horyzoncie, potężnieje, poraża ogromem i nieuchronnością.
Wybuchamy równocześnie. Mdleję niemal, wiszę na nim całkowicie wypalona, zniewolona,
szczęśliwa. Niesie mnie dalej, w cień, przysiada na jakiejś ławeczce, przylega do niej plecami,
wzdycha radośnie, rozluźniając zbite, zmęczone mięśnie. Jego głowa zwisa do tyłu i teraz słyszę, że
on też dyszy, charczy. Chyba również krzyczał jak ja, jednak nie mogłam tego słyszeć. Eksplozja
zagłuszyła wszystko.
Wychodzi ze mnie w końcu. Unoszę się i opadam trochę z boku, z jedną nogą wciąż
przełożoną przez niego.
Śmieję się. Tak zupełnie bez powodu. Po prostu czuję, że muszę się śmiać.
– Dlaczego ten kurewski deszcz nie chce padać?
Patrzy na mnie jak na wariatkę.
– Co mówiłaś?
– Nie, nic – macham ręką lekceważąco. I tak nie zrozumiesz. – Deszcz, taki seks powinno
się uprawiać w deszczu. Tak jest na filmach.
Świat odzyskuje ramy i kontury. Zaczynam widzieć wreszcie normalnie, dostrzegam cały
ten ogród, dwie ławeczki z boku, drzewa i krzaki, widzę jakąś parę schodzącą niżej, objętą. To
chyba ci studenci. Czy idą się kochać, a może pieprzyć? Jest jakaś różnica? Czy my właśnie
pieprzyliśmy się, czy też kochaliśmy?
On również zaczyna się śmiać. Wyciera pot z czoła i kręci głową. Szepcze coś pod nosem.
– Kto by się spodziewał?!
Tak, kto by się spodziewał. Dwójka niegrzecznych trzydziestoparoletnich dzieciaków.
Gówniarski seks w parku, w miejscu niemal publicznym. Co by to było, gdyby nagle pojawili się
strażnicy miejscy albo policjanci?
– A obywatele co tu robią?
– Kochamy się, panie władzo. A może pieprzymy.
– No to kochamy czy pieprzymy?
A jeśli nagle nadejdą bandziory? Jak u Hłaski. Co się stanie, gdy we trzech zaczną się ślinić,
a Oskar nie zareaguje? Który następny do raju? Albo co gorsza przybije z nimi piątki i powie:
weźcie ją sobie. Ja już skończyłem. Pieskie popołudnie. Tak było w Pieskim popołudniu, albo jakoś
podobnie. Może sam będzie z nimi w zmowie? Może po to mnie tu przyprowadził. Przecież nic o
nim nie wiem.
Nikt nie przychodzi. Jesteśmy tylko my, księżyc i płynące rzeką upiory.
Poprawiam ubranie, on niepostrzeżenie też jest już ubrany, zapięty. Prezerwatywa znika
gdzieś, nie wiem gdzie. A jeśli pękła, a on nic mi nie powiedział? Czy mogę zajść w ciążę?
Zachorować? Czy powinnam się bać?
Nie myśl o złych rzeczach, dziewczyno. Wszystko, co złe, już cię spotkało. Czas na trochę
uśmiechów. Czy rozkoszna błogość, którą czuję, to zło?
Tak już mam, że zamiast się z czegoś cieszyć, od razu zaczynam szukać zmartwień. Radość
nie może trwać długo, trzeba się zastanowić, co może być dalej, poszukać jakiegoś nieszczęścia.
Żyjemy w kraju, w którym większość wypatruje jedynie czarnych wieści.
Paweł, Alina, dzieciaki. Sprawdzam telefon. Paweł pisze w esemesie, że wróci dopiero rano,
od Aliny nie ma żadnych wieści. No ale ona nigdy nie pisze, chyba że nie może czegoś znaleźć albo
ktoś umarł. Nikt nie umiera, więc nie pisze. Może znaleźć cukier, więc nie zawraca mi głowy.
Idealna pomoc.
Patrzę pytająco na Oskara. Czy to jeden raz, czy coś więcej? Czy można już o mnie i o nim
mówić my, czy też wciąż jesteśmy dla siebie obcy. Wyczuwa moje rozterki i przyciąga do siebie.
Przyciąga moją głowę do swojego ramienia, opieram ją na nim. Siedzimy i patrzymy w noc. Mam
wrażenie, że moglibyśmy tak przesiedzieć do rana. To coś znaczy. Takie siedzenie bez celu, w
milczeniu, coś znaczy.
Rozdział 6
Hotel na godziny płatny za noc z góry
13.
Szaleństwo dopiero się zaczyna.
Trzy dni później to on dzwoni. Nie odzywa się, tylko oddycha. Wiem, że to on. Nie muszę
się domyślać. Pytam krótko: Gdzie? On krótko odpowiada.
Idziemy do hotelu przy placu Powstańców, w którym można wynająć pokój na godziny,
choć płaci się i tak za całą noc. Można też mieć abonament lub pokój firmowy. Przed wejściem on
coś mi tłumaczy, a ja nagle zdaję sobie sprawę, że to nie jest jego pierwszy raz. Wiele razy bywał
już w tym hotelu, pewnie też w innych, z innymi panienkami na telefon.
Robił to, a ja jestem jedną z wielu. Kolejnym zaliczeniem.
Wchodzę zaraz za nim i – tak jak mi kazał – idę prosto na półpiętro, nie oglądając się na
recepcję. On w tym czasie płaci i bierze klucz. Wbiegamy po schodach wyżej, całujemy się na
korytarzu i po chwili jesteśmy już w naszym pokoju. Wielkie łóżko zajmuje niemal całą przestrzeń.
I dobrze. Możemy tu zostać do rana, ale to kłamstwo. Zerkam na zegarek. Mam godzinę, może
dwie. No dobra, góra trzy.
Paweł znów jest na negocjacjach w Rzeszowie. Wraca dopiero jutro, jednak nie mogę sobie
pozwolić na spędzenie kolejnej nocy poza domem. Alina udaje, że nie widzi w moim spojrzeniu
niebezpiecznych błysków. Dzieciaki też udają albo po prostu dobrze oszukuję. Ale wszystko ma
swoje granice. Na razie jestem dobrą oszustką. Dopiero później będzie trudniej. Będzie coraz
trudniej.
Czuję chwilową panikę. Po tym, co się zdarzyło w parku nad Wisłą, nie wiem, czego on
będzie oczekiwał, i nie wiem, czy temu podołam. Boję się, że nie dam rady się otworzyć, wyzwolić
i że w ogóle z tej naszej wspólnej przygody może wyjść jedna wielka łóżkowa porażka.
Na szczęście tym razem to ja jestem władcą, a wątpliwości szybko mijają. Poddaje mi się.
Rozbieram go, układam na łóżku, całuję, zjeżdżając w dół, wciąż zdziwiona, jak jego ciało jest
sprężyste i wysportowane. Mimo wieku, mógłby rywalizować z młodymi sportowcami. Penis
powoli rośnie od moich niepozornych pieszczot. Wplątuje się we włosy, drażni moją szyję. Całuję
go, liżę, ujmuję ustami i wtedy gwałtownie rośnie i twardnieje. Jakbym nacisnęła jakiś guzik.
Znów go podziwiam.
Nie jest tak piękny jak członek Pawła, ale znacznie większy. Wielkość ma znaczenie.
Poczułam to tamtej nocy nad Wisłą. Wielkość daje przewagę nad pięknem. Waga ciężka, ciężkie
ciosy, miłość tłumów. Ogrom pożera finezję. Taka jest prawda.
Zupełnie nie wiem, jakim cudem zmieścił się we mnie. I to bez najmniejszych problemów.
Zawsze byłam w środku ciasna, nawet teraz, po urodzeniu Kingi i Karola. Trzy dni wcześniej udało
mu się bez problemu, ale wtedy było inaczej. Byłam podchmielona i rozbudzona. Dziś to zupełnie
co innego.
To głupie, ale mam przez chwilę stracha, że się zacisnę i go nie wpuszczę. Że moje ciało
powie: stop, brama zamknięta. Odezwie się strażnik mojego rozsądku, mojej moralności, szczęścia,
nawet jeśli pozornego, które teraz kładę na szali, które wysadzam w powietrze jak przeklęty
terrorysta.
Jestem terrorystą. Zatruwam swój własny świat. Ofiar będzie dużo.
Podciąga mnie do góry i całuje namiętnie. Penis ociera się o mnie na dole, jakby
dopraszając się wpuszczenia do raju. Głaszcze moje piersi, ściska je mocno, ugniata dłońmi
garncarza lub piekarza. Z wyczuciem i namiętnością. Ani za mocno, ani za lekko. Zaciskam
powieki, czując, jak niby przypadkiem, niespodziewanie jego żołądź sama odnajduje właściwą
drogę. Nabijam się na niego powolutku, falując całym ciałem, poddając dłoniom i ustom
drażniącym moje sutki. Gryzę policzek od środka, gdy już wchodzi prawie cały, a ja czuję
niebywałą błogość.
To wszystko… To jest nie do opisania.
Stan nieważkości, w który nagle wpadam, jest jak pławienie się w boskim nektarze. Przez
chwilę boję się, że dojdę tak błyskawicznie i przedwcześnie, że wszystko zepsuję. Uwalnia się
nieco z moich objęć, unosi, muska tylko sutki delikatnymi pociągnięciami grzbietów dłoni, jakby
malował obraz. Ruch pędzla w górę, ruch w dół. Zamaszyście i delikatnie na przemian.
W górę i w dół.
Boże, jest tak niesamowicie i cudnie, że chciałabym jednocześnie, by nigdy się nie
skończyło i by skończyło się natychmiast. Gdyby tak można było zatrzymać czas w tej chwili. Na
sekundę przed, ale z wrażeniami po. Sprzeczności dają największą przyjemność. Upadek i
wykluczenie wywołują aplauz uznania.
Nadchodzi błogie zapomnienie.
Krzyczę krótko i opadam na jego pierś. Wypalona, totalnie wypalona.
* * *
Kolejny raz nadchodzi chyba za szybko. Tak przynajmniej myślę na początku.
Przyszły tydzień, popołudnie, lekkie zmęczenie. Znudzenie? Czy pojawia się przesyt, czy
nie pochłaniamy tego dania zbyt zachłannie?
Tym razem wszystko przebiega inaczej. Czuję się zaspokojona i nie ma we mnie
namiętności. W nim chyba też nie. Idziemy do hotelu, bo tak trzeba? Tak nam się wydaje? Coś jest
nie tak.
Wchodzę pod prysznic. Woda leje się po moim nagim ciele, a ja ciągle nie mogę się
pogodzić z tym tu i teraz.
Oskar leży już nago na łóżku. Rozebrał się i położył z pilotem w ręku. Włączył program
informacyjny. Niesamowite. Ma zaraz uprawiać seks, ale zamiast piosenek czy głupkowatego filmu
woli przedtem pooglądać serwis z tsunami w Japonii jako głównym tematem dnia. Elektrownia
jądrowa zagraża całemu regionowi, ludzie noszą maski, wielkie bojowe helikoptery wylewają
wodę, chłodząc uszkodzone reaktory.
Jakaś część świata tonie, przeżywa tragedię, a on leży bezwstydnie.
Jego ciało jest… inne. Takie inne od ciał Pawła, Daniela, innych mężczyzn. Inne od ciał
modeli, bokserów, aktorów. Nagle zdaję sobie sprawę, że jest jedyne w swoim rodzaju. I… tak,
wyjątkowe. Chude, można powiedzieć, niedożywione, a przy tym sprężyste i mocne. Jakby
wystawione na działanie słońca i mrozu jednocześnie. Zasuszone, podwędzone.
Członek leży na brzuchu, przy tym chudym ciele wydaje się wręcz straszliwie duży.
– No, chodź do mnie!
Wyłącza telewizor i przejmuje inicjatywę.
Uff. Klęczymy naprzeciwko siebie, wodząc nieśmiało dłońmi. Moje ciało jest chłodne i
delikatnie wilgotne od wody po prysznicu. W środku robi się jednak gorąco.
Z pożądania i… strachu. Gdzieś we mnie rośnie obawa o to, w jakim kierunku zmierzamy i
czy wszystko nie dzieje się za szybko. Czy nie powinniśmy poprzestać na tym jednym razie lub
jednej powtórce? Czy to nie jest o ten jeden most za daleko? A może moje ciało gra ze mną jakimś
obronnym mechanizmem, który stara się wywołać nieokreślone zło, zanim z Oskara wylezie
prawdziwy diabeł.
Mimo nocy w parku i miłości w hotelu, jeszcze się nie znamy, nie umiemy czytać ciał,
poznajemy je nieśmiało, niczym niewidomi. On budzi się szybko, czuję go i boję się spojrzeć.
Padamy na łóżko. Ja na dole, Oskar wsparty prawym ramieniem wisi nade mną. Lewa dłoń
jest na mojej piersi, pociera sutek, który tak szybko odpowiada. Nie daje się prosić. Całuje mnie w
wewnętrzną stronę ud. Delikatnie. Muska jedynie. Potem wtula twarz w moje włosy łonowe.
Zamiera na chwilę. Onieśmiela mnie jego oddech. Czyżby mnie obwąchiwał tam, w tym
najbardziej intymnym miejscu?
Co może czuć?
A potem nagle jego język tylko jeden, jedyny raz przetacza się po mojej kobiecości,
powolnie, niczym motocykl pokonujący jakąś zapomnianą przełęcz. Easy rider na zakręcie. Jack
Nicholson w głupkowatym żółtym hełmie i białej marynarce.
Jego demoniczny uśmiech i spojrzenie rozpalające do białości.
Już jest wyżej i patrzy mi w oczy. W ciemności błyszczą błękitnie. Wydaje mi się, że w
świetle są raczej zielone, a może nawet brązowe. Teraz bardziej bratają się z księżycem. Całuje
mnie, wpycha język głęboko w usta, bada moje podniebienie i pozwala mojemu językowi odpychać
intruza, poznawać nowy kosmos. Czuję jego wzwód na brzuchu. Imponujący, potężny.
Bierze moją dłoń i wpycha się w nią, jeszcze bardziej podniecając, twardniejąc niczym
skała. A potem sięga do stolika po gumkę. Ma czarny kolor i nie zasłania całego członka. Za chwilę
jest już we mnie. Jedno, drugie, trzecie pchnięcie. Zupełnie bez trudu. Lekki, przyjemny ból, a
potem błogość. Nie taka jak nad Wisłą, ale zawsze. Tak bardzo mi pasuje. Zagłębia się cały, a ja
robię się jeszcze bardziej mokra, otwarta jak dojrzewający owoc i jeszcze mocniej chcę, by był
głębiej, dalej, aż w końcu on nie wytrzymuje, chwyta mnie, układa wygodniej dla siebie,
przytrzymuje, nie pozwalając na żaden opór, i kończy bezwzględnie w morderczych spazmach,
które prowadzą do otchłani.
Mój kochanek, myślę sobie. Mój kochanek.
14.
Alina patrzy na mnie przenikliwie.
– Późno pani wracasz – mówi z wyraźnym ukraińskim akcentem.
Ale nie ma w tym podejrzenia, nie ma przypuszczeń. Tylko lekka nagana.
– Nie można tak tylko pracować. Dzieciom trzeba czas poświęcić.
Poświęcałam. Czternaście lat. Całą młodość. Już są duże.
Alina chce mi odgrzać obiad. Pieczone piersi kurczaka i kurki. Świeże, sama zbierała. Boję
się grzybów. Wciąż słyszę o zatruciach. Co roku ktoś umiera, bo zjadł muchomora. Alina zna się na
grzybach. Śmieje się. Muchomora nie sposób pomylić z kurką. Czy mogłaby nas specjalnie otruć?
Wrzucić słodkiego sromotnika do kurek?
Jestem piekielnie głodna, ale patrzę w lustro i myślę: powinnam być chudsza. By jeszcze
bardziej mu się podobać. Nie chcę umierać. Nie chcę zatruć się sromotnikiem.
– Nie będę jadła.
– No co też pani. Mam kurki w śmietanie do kurczaka. Pani ulubione.
– Dziękuję, za późno.
– Jak tam pani chcesz.
Alina jest trochę młodsza ode mnie. Ma około trzydziestki. Nie pamiętam już dokładnie.
Akcent i praca ją postarzają. Jest prostą dziewczyną, ale gdyby trochę o siebie zadbała, byłaby
całkiem do rzeczy. Sama ma małe dziecko. Zastanawiam się, z kim je zostawia, gdy przychodzi
pilnować naszych.
– Co u Borysa? – pytam.
– Radzi sobie w szkole. Polaki dobre. Nie robią krzywdy, pomagają.
– To miło.
– Pani Karol też pomaga.
Lubią się, ona i Karol. Mój kwiatuszek jest dla niej miły. Dla niej i dla Borysa. Kinga też
lubi Alinę, jednak nie okazuje tak tego. Ma okres buntu. Wszystko wokół jest nieważne. Ona jest
królową. Pokój zamyka na klucz.
– Kinga śpi?
Alina wzrusza ramionami. A bo ja tam wiem. No tak.
Idę na piętro. Dom ma na dole duży salon połączony z kuchnią, pachnącą, duszną od zieleni
oranżerię, pokój wieczorny. Prosta konstrukcja polskiego dworku. Taki musi być dom prawnika.
Dystyngowany, ale nie za bardzo rzucający się w oczy. Ten się chyba rzuca. Aż nadto. Dla mnie
jest za duży. Ale niewiele miałam w tej kwestii do powiedzenia. Paweł przyszedł kiedyś i pokazał
mi projekt.
– Co to?
– To nasz dom. Podoba ci się?
Nasz dom. Niech będzie. Ja wolałabym coś mniejszego, bardziej nowoczesnego, z
większymi oknami, dużymi drzwiami balkonowymi wychodzącymi na taras.
– Będziesz miała oranżerię.
I do tego te przeklęte kolumny. Ciężkie jak diabli. Czasem czuję się jak lafirynda z Północ–
Południe czy Przeminęło z wiatrem. Brakuje tylko niewolników i fortepianu w salonie.
Do diabła, jestem prosta dziewczyna z małego miasta. Mój ojciec lubi rozwiązywać
krzyżówki i oglądać kabarety, a nie strzelać do bażantów, a matka nigdy nie podmywała się w
bidecie.
To nie dla mnie.
Schody są w rogu. Proste, toporne, betonowe, wyłożone deskami, nieco zbyt strome. Karol
kiedyś z nich spadł. Zrobiłam Pawłowi awanturę. Wzruszył ramionami. Co miał innego zrobić?
– Musi nauczyć się chodzić. Uważać.
Pierwszy jest pokój Karola. Potem księżniczki. Ma zamek i napis: „Pukać!”. Pukam.
– To ja, wróciłam!
– Wejść!
Wojskowe, krótkie polecenie.
Kinga siedzi przy stoliku i tworzy jakieś projekty. Na stole masa rysunków. Ładnie rysuje.
Myślę jednak, że brakuje jej talentu, by została malarką. A może się mylę? Jednak czy to byłaby dla
niej dobra droga? Paweł uważa, że powinna iść na medycynę albo weterynarię. Lubi zwierzęta. Ma
jeszcze czas na wybory.
Przytulamy się i Kinga mnie całuje. Patrzy, jakby chciała powiedzieć: pachniesz mężczyzną.
Ale przecież nie może czuć, przecież się kąpałam, szorowałam z tego dotyku i zapachu, którego
wcale nie chciałam się pozbyć.
Boże, co ja najlepszego wyprawiam.
15.
Fascynacja nie mija. Pożądanie nie gaśnie. Oskar wciąż jest we mnie. Przekupił ochronę,
zamordował rozsądek, otumanił wszelkie hamulce.
Nie jest specjalnie wylewny, choć lubi mi prawić komplementy. Mówi do mnie szeptem.
Szept jest narzędziem seksualnym. Jego głos przyjemnie łaskocze moją próżność. Czuję się przy
nim ładniejsza, bardziej kobieca, pożądana jak nigdy. Czuję, że rozkwitam. A gdy tylko się
rozstajemy, ten jego szept cały czas dźwięczy w uszach.
Drugim hotelem, jaki poznaję, jest Marriott. Prymitywny wieżowiec, stary, ale z klasą.
Wjeżdżamy na nie wiem które piętro. On otwiera drzwi. Pokój jest ładniejszy niż w hotelu przy
placu Powstańców. Zdecydowanie ładniejszy. Łazienka czystsza i bardziej rozświetlona. Drzwi do
niej są uchylone. Światło się świeci. Jednak nie pozwala mi do niej wejść. Wprowadza mnie i tym
razem jest zupełnie inaczej. Bierze mnie od razu, w przedsionku. Szamoczemy się przez chwilę.
Mam na sobie dżinsową spódnicę, sztywną i dopasowaną. Zadziera ją, rozrywa mi majtki, brutalnie
sprawdza dłonią, czy już jestem gotowa, czy może mi to zrobić. Słyszę, jak rozrywa opakowanie
prezerwatywy. Opieram się ramionami o ścianę, ze zwieszoną głową, patrzę w podłogę. Puste
opakowanie ląduje na ziemi. Słyszę dźwięk, jakby próbował pompować balon. Potem przygotowuje
się, czuję, jak przymierza, i wreszcie jest we mnie.
Jednym pchnięciem.
Boli jak cholera, więc protestuję. Ląduję twarzą na ścianie, ramieniem chwytam jego biodro,
starając się go powstrzymać. Ale za chwilę już tego nie chcę. Pieprzy mnie tak minutę, może dwie.
Mocno, najmocniej jak potrafi. W końcu jest mu niewygodnie, przenosimy się do pokoju. Cały czas
jest we mnie. Przewracamy krzesło, odbijamy się od ścian. Opiera mnie o stolik, układa,
dopasowuje się i znów zaczyna. Do tyłu i do przodu, mocniej i słabiej, rżnie mnie jak na pornosie,
klepie w pośladek i posuwa. Wydaje mi się, że trwa to strasznie długo. On zmienia rytm, głębokość
pchnięć, płaszczyzny penetracji. Mam wrażenie, że nigdy nie skończy, bo gdy już wydaje się, że
jest blisko wytrysku, nagle przerywa, zwalnia, zmienia coś. Mnie to już też męczy. Powoli mam
dość. Chyba nici z orgazmu.
Ale udaję, że mi dobrze.
Wtedy coś się w nim zmienia i czuję, że tym razem jest inaczej, że zaraz dojdzie. Pojękuję,
odpowiadam mu, rozdrapuję paznokciami udo, pozorując, że ze mną też jest okay, że może
spokojnie kończyć, to i ja dojdę. I tak wpadamy w jakiś szalony rytm, przestajemy kontrolować, co
i jak, działają tylko pierwotne instynkty, a nasze ciała odnajdują zagubioną gdzieś po drodze do
cywilizacji zwierzęcość.
Kończymy razem. Krzyczymy razem. Przeżywam swój pierwszy w życiu głęboki orgazm.
Taki naprawdę totalny. Jakby wszystkie nasze poprzednie doznania skumulowały się teraz i
uderzyły razem, jednocześnie, zwielokrotnioną mocą. Zjeżdżam kaskadami w dół, by huknąć na
koniec o ziemię, o skały, połamać się, paść bez życia, bez oddechu, kontroli. Jak rozbitek, którego z
rozwalonej tratwy zmyła wzburzona fala, rzuciła w odmęty, gdzie zobaczył na krótką chwilę
cudowny, bajeczny pałac władcy głębin, syreny i inne cuda, by przy następnym gniewnym spazmie
oceanu wylądować na poszarpanej kamienistymi zboczami plaży.
Ratunek, cierpienie, zawód i fascynacja. Oto co czuję.
Leżę na ziemi, ciężko dysząc. On też leży. Odwraca się do mnie tyłkiem i przeżywa w
samotności to coś, co nas dopadło. Jestem mu za to wdzięczna, bo ja też potrzebuję samotności.
Czuję się tak ostatecznie, niemożliwie zerżnięta, że potrzebuję to sama ze sobą przedyskutować.
Zaczynam rozumieć, co oznacza seks bez kompromisów. To był taki seks. To on nas opanował. Nie
mieliśmy nad nim władzy. To on zdecydował, co i jak, kiedy i dlaczego. Demon, z którym nikt nie
może się równać.
Kolejnego dnia jedziemy za miasto. Gdzieś na południowy zachód.
Zapadam się w fotelu jego auta. Zastanawiam, czy to wszystko nie dzieje się za szybko. Czy
nie powinnam bardziej uważać. Pawła obchodzi tylko koncern farmaceutyczny. Nie widzi poza nim
niczego. Ale czy ja sama nie powinnam postawić barierek bezpieczeństwa? Czy nie zjeżdżamy
zbytnio na pobocze, za którym jest już tylko głęboka wyrwa, przepaść jak cholera. Jak w nią
spadniemy, to… koniec.
Prowadzi szybko i pewnie. Jak w miłości. Oboje mamy przeciwsłoneczne okulary.
Wyglądamy jak para z jakiegoś amerykańskiego filmu drogi. Mam ochotę wystawić gołą nogę za
okno, ale przypominam sobie, co stało się z tą dziewczyną z Grindhouse.
Lubię amerykańskie filmy. Nawet ich makabrę. Nawet makabrę podawaną jako przystawkę
do śmiechu. Czyż to nie zabawne, że na premierze Batmana jakiś gówniarz zafascynowany takimi
filmami i grami wideo zabił kilkanaście osób? Cha, cha, cha. Bardzo zabawne. Albo taki Breivik.
Niezabawny? Albo koleś w szortach w kratę z Burgas. Tyle jest zabawnych nieszczęść, z których
można się pośmiać.
Straszne. Moje myśli są takie straszne.
Jedziemy wiejską drogą. Jest ciepło, wiosennie. Pachnie kwiatami, łąką i wodą. Gdzieś w
pobliżu płynie rzeka, czuję to.
Droga nagle się kończy. Wieńczy ją wielka drewniana brama. Za nią parking wyłożony
białymi kamyczkami. Trzy spore budynki. Białe z czarnymi drewnianymi zdobieniami i
czerwonymi dachami. Stare elementy ozdobne, sztucznie postarzone, pomalowane na czarno koła
od wozów, maszyny rolnicze, kwiatki w glinianych dzbanach i osmalonych wiadrach, basen. Nad
basenem opala się jakaś wysoka blondynka w czerwonym bikini. Obok na leżaku brzuchaty facet
czyta książkę. Pięć kroków dalej inna para: długowłosa kobieta w czarnych okularach pogania
małego bobasa, mężczyzna w skórzanych klapkach wpatruje się w laptop. Przy wejściu do
głównego budynku znów półnaga bogini i wrak mężczyzny.
Jest w tym wszystkim jakaś reguła. Dostrzegam ją. Kobiety są piękne, mężczyźni brzydcy.
Ale zaraz reguła upada, gdy pojawia się kobieta na wózku i playboy wprost z kortu tenisowego.
Playboy uśmiecha się czule i prowadzi wózek na taras widokowy.
Wchodzimy na recepcję, którą obsługują dwie kobiety w uniformach.
Widząc Oskara, jedna z nich naciska dzwonek i zaraz pojawia się dystyngowana pani w
żakiecie i białej bluzce ozdobionej czerwoną apaszką. Wita się wylewnie, całuje Oskara w oba
policzki, mnie podaje dłoń, patrzy prosto w oczy. Widzę w jej spojrzeniu starannie ukrywaną
pogardę. Jakby chciała powiedzieć: jeśli ją dostrzegasz, to jesteś mądra i wiesz, co mam na myśli,
ale nie będziesz kontynuować tego wątku. Obie wiemy, o co chodzi i niech tak zostanie. Nigdy nie
będziemy przyjaciółkami. Jeśli należałabym do tych, które nie dostrzegają ukrytych znaczeń, to
znaczy, że tym razem to wszystko jest bez znaczenia. Będziemy się do siebie uśmiechać, a ja nawet
mogłabym pomyśleć, że jest dla mnie jak przybrana matka. A przecież nie jest. Jestem w jej oczach
gorsza niż pokojówka, której teraz każe przygotować pokój.
– Chcesz apartament księżycowy czy pokój we wschodnim skrzydle?
– Apartament – rzuca krótko.
Czuję, że w tym wszystkim jest coś wyjątkowego, znaczącego, coś, z czego powinnam
wyciągnąć wnioski, naukę. Nie wiem jednak, czy pozytywne, czy wręcz przeciwnie.
W pokoju mnie obejmuje, ale nie ciągnie do łóżka. Jesteśmy nasyceni. Tym co było wczoraj
i przedwczoraj. Nie ma pośpiechu. Tym razem nie chodzi tylko o seks.
Wieczorem odświeżamy się, Oskar wkłada garnitur, ja świeżą sukienkę, w której mnie
poznał. Poprosił, bym ją wzięła, co mi nawet pasowało, bo mogłam powiedzieć Pawłowi, że jadę na
jakieś redakcyjne przyjęcie. Poza nami w restauracji są trzy inne pary. Rozpoznaję grubego
reżysera filmów komediowych. Szczupła kochanka ma blond włosy i jest trochę ładniejsza ode
mnie. Z bliska jednak ma strasznie dużo zmarszczek.
– To dziennikarka filmowa – mówi Oskar. – Straszna zdzira.
Kiwa głową i przepija do reżysera z uśmiechem. Ten odpowiada. Ja też się uśmiecham.
Potem rozmawiamy o niczym. Oskar pyta mnie o Pawła. Mówi z grzeczności, że to chyba mądry
człowiek. O tak, Paweł jest mądry. Ale nie jest Oskarem, który może się na nim wyżywać.
Nie chcę o tym rozmawiać, więc przechodzimy na temat filmu, gdy do restauracji wchodzi
facet we fraku, kłania się gościom, siada przy fortepianie i zaczyna grać.
Do diabła, to dopiero jest filmowe.
Oskar pali papierosa, ja popijam mohito. Trochę mi już szumi w głowie i rozluźniam się.
Czuję, że mam znów ochotę na seks, ale jednocześnie jestem gotowa z niego zrezygnować. Jeśli
Oskar nie będzie miał ochoty, po prostu pójdziemy spać.
Nagle uświadamiam sobie, że pierwszy raz w życiu będę spać w hotelowym pokoju.
Owszem, z Pawłem bywaliśmy w hotelach, ale to było inaczej, wakacyjnie, na turnusach, a nie tak
zwyczajnie, przypadkiem. Pierwsza noc hotelowa i to od razu noc z kochankiem.
Wychodzimy z restauracji około północy. Wieszam się na jego ramieniu. Idziemy na taras.
Noc jest ciepła i pogodna. Morze gwiazd płynie po czarnym niebie. Za łąkami i laskiem wije się
rzeka o nieuregulowanym korycie. Do diabła, jest naprawdę romantycznie.
Dłoń Oskara obejmująca mnie w pasie lekko zjeżdża w dół i głaszcze po biodrze, palce
zaciskają się lekko. To znak. Dziś też będę mu potrzebna.
Bierzemy razem prysznic. Kabina jest jednak za mała, by robić w niej coś więcej, niż brać
kąpiel. Trzeszczy pod naszymi ciałami, chwieje się, ostrzega. Jeśli spróbujecie, może być awaria.
Zaciskam oczy i widzę nasze nagie ciała fruwające w przestrzeni kosmicznej w tandetnej kabinie
prysznicowej. Czemu drogi hotel nie dba o takie rzeczy jak dobra kabina, w której można się
porządnie pieprzyć?
Myję jego ciało, on myje moje. Dokładnie, centymetr po centymetrze. Wychodzimy,
wycieramy się. Wkładamy szlafroki. Myjemy zęby. Czuję się, jakbym była z Pawłem. Pewnie
właśnie tak by to wyglądało. Przymykam oczy i wyobrażam go sobie. Oskar staje się Pawłem.
Zmniejsza się, nabiera ślamazarności i tuszy, traci całą seksowność kochanka. Cały ten erotyczny
czar. I znika.
Znów jest tu Oskar. Jego zadziorne, chude, przerażające ciało i duży penis.
Pościel jest szorstka, taka wiejska. Wykrochmalona, o intensywnym zapachu. Drażni nasze
nagie ciała. Odwracam się, dając znać, że chcę, by znów wziął mnie od tyłu, by ponownie mnie
maltretował bezlitośnie, okrutnie. Ale on chwyta mnie za ramię i przewraca na plecy. Całuje lewą
pierś, prawą drażni dwoma palcami. Potem głaszcze obie jak masażysta. Wydaje mi się, że są za
małe. Gdy leżę, wydają się niemal chłopięce, rozlewają się pod skórą. Może powinnam je
powiększyć.
Oskar wyczuwa moją wilgoć i szybko z niej korzysta. Jest już we mnie, duży, pulsujący,
choć nie tak twardy jak wcześniej. Jakby chciał powiedzieć: dziś będzie leniwie, bez spięcia, bez
wysiłku. Porusza się wolno i płynnie, cały czas całując mnie i głaszcząc. Czuję gorąco w środku, a
potem przez chwilę nic. Jakbym zjeżdżała po skoczni narciarskiej z zamkniętymi oczami, na
poduszkach powietrznych.
Jadę, jadę, jadę.
Ziemia pod nogami znika. Potem skok. I pustka. Przestrzeń. Tylko ona. Ja w tej przestrzeni.
Zawisam na krótką chwilę, która w mojej głowie trwa cały jeden wiek. Podróż w czasie. Oto czym
jestem. Dalej jest już tylko droga w dół.
Moje ręce oparte na jego twardym torsie załamują się. Padam na niego. Eksploduję. Jeden
raz, drugi, trzeci.
Rozdział 7
Tygrys dobrze robi, maleńka
16.
– Mam kochanka.
O mało co nie krztuszę się lemoniadą. Siedzimy z Lidką w Rozdroże Café i ona mówi, że
ma kochanka. A przecież to ja chciałam jej powiedzieć o Oskarze. To ja poszukuję rady,
opamiętania, wyznania winy i rozgrzeszenia. Do diabła.
– Kto to?
– Nie znasz.
– Ma żonę?
– Dwójka dzieci – potwierdza.
– Niedobrze.
– No pewnie, że niedobrze. Ale nie potrafię się opanować. Przychodzi do mnie i już jestem
jego. Na samą myśl robi mi się… no wiesz. Nic na to nie poradzę. Są mężczyźni, dla których
puszczają wszystkie hamulce.
Coś o tym wiem. Chyba.
Lidka jest żoną Andrzeja. Andrzej jest bratem Pawła. Jakie to teraz ma znaczenie? Paweł i
Andrzej dla nas nie istnieją. Lidka i ja jesteśmy dwiema rozdartymi kobietami. Kochankami. Mamy
dość swoich mężów i nie dość kochanków. To minie. Ale nie dziś i nie jutro.
Pomiędzy nami jest tylko jedna różnica. Ona zaczęła mówić pierwsza, dzięki czemu ja już
wiem, a ona jeszcze nie. I chyba się nie dowie.
Obejmuję ją. Lubię Lidkę. Zabawną, ruchliwą, dziewczęcą. W naszych związkach to ona
grała tę, przez którą zawsze coś się nie udaje, która rzuca żart nieodpowiedni w danej chwili, potrafi
puścić pawia do wiadra z lodem, gdy zabawa się rozkręca. Kto winien? Ona. Przy tym słodka,
otwarta, naprawdę dająca poczucie bezpiecznej przyjaźni. Chciałabym być taka jak ona, chciałabym
być nią. Nie wiedząc, że ma ten sam problem.
Wracam spacerem do domu. Przypominam sobie nasze wspólne wakacje na jeziorach.
Domek letniskowy rodziców Pawła i Andrzeja. My na doczepkę. Drewniana chata, wzgórze
schodzące do jeziora, pomost, łódka. Naprzeciwko niski, krępy rolnik pilnujący posesji tatusia
Pawła i Andrzeja, jego niewidzialna żona i dziesiątka dzieci. Przynosi nam gorący chleb razem z
kluczami.
– Właśnie piekliśmy.
Jemy gorący chleb i popijamy piwem. Lidka z Andrzejem idą się wykąpać na waleta, a
Paweł szybko korzysta z okazji i wkłada mi dłoń w majtki. Patrzę na wodę i myślę, że jest za
zimna, by im się udało coś zrobić. Potem pijemy do wieczora, Lidka i Andrzej idą spać, a my
wychodzimy na taras. Wokół wszystko śpi. Paweł głaszcze mnie, opiera moją pupę na balustradzie,
wchodzi do środka. Stara się poruszać finezyjnie, różnorodnie, jakby to był casting do jakiegoś
filmu. Oto Paweł, kochanek namiętny i doskonały.
Bawi mnie ta myśl, ale fakt, że robimy to na dworze, inaczej niż zwykle, jest podniecający.
Opamiętuję się więc i też się staram. Też jestem już namiętna, wilgotna i ochocza. Skoro gramy w
jakimś filmie, grajmy oboje.
Nie jest to nasz pierwszy raz. Wcześniej robiliśmy to zaraz po dyskotece, na trawniku. Było
szybko, niewygodnie i z masą niespodzianek. Ja nie spodziewałam się, że to się stanie. On nie miał
pojęcia, że jestem dziewicą. Jego mina przypominała minę jego kota.
Potem drugi raz w akademiku. Miało nikogo nie być i na początku nie było. Kiedy już miał
we mnie wejść, nagle drzwi się otwierają i pojawia się chudy mężczyzna z bródką. Tygrys.
– Cześć, jestem Tygrys – przedstawia się bardziej mnie, bo Paweł go zna. – Mogę się u was
przekimać?
Nie czekając na odpowiedź, gramoli się na górne łóżko, nad nami. Paweł wzrusza
ramionami. Kładzie się obok mnie, głaszcze pocieszająco. Może rano nam się uda. A mnie
podnieca ta sytuacja. Obcy facet na górze, oddzielony jedynie cienką dyktą akademickiego łóżka,
Paweł ze wzwodem, a ja z chęcią na mój pierwszy orgazm.
Pieszcząc się od czasu do czasu, czekamy, aż nieproszony gość zaśnie. W końcu Paweł
zawisa nade mną, wchodzi do środka i zaczynamy to robić. Piętrowe łóżko jest jak łódeczka na
wzburzonym oceanie. My na dole się kołyszemy, Tygrys na górze ma sztorm. Zaciskam mocniej
powieki, błagając, by nie obudził się, zanim skończymy. Pragnę mojego pierwszego orgazmu.
Pragnę go bardziej niż… Otwieram oczy i omal nie krzyczę z przerażenia. Głowa Tygrysa zwisa z
góry. Jest tuż-tuż. Zaraz przy naszych głowach. Przygląda się ciekawie, jak się pieprzymy. Bez
wstydu, bez zażenowania. Zamieram z przerażenia, ale wciąż nic nie mówię. Paweł, nie widząc
Tygrysa, robi swoje, a ja patrzę w błyszczące oczy i zastanawiam się, co teraz może się stać. Wiem
jedno. Mój orgazm poszedł się jebać. Nic tego nie zmieni. Jednak dziwnym trafem nie winię
Tygrysa, który otwiera usta i mówi szeptem:
– Mogę się przyłączyć?
Zatykam usta, by nie wybuchnąć śmiechem. Z orgazmu i tak nici, więc lepiej nie rozpraszać
Pawła. Niech sobie kończy. W końcu dzieje się to, Paweł kończy. Z przytupem. Tygrys musi chyba
mocno trzymać się poręczy łóżka, żeby nie wypaść na ziemię i nie połamać sobie kości. Może
Paweł robi to specjalnie, ze złości. Śmieję się na tę myśl, a on myśli, że mój śmiech oznacza
zaspokojenie. Głaszcze mnie czule po policzku, a potem zasypia.
To co ostatnio mnie spotyka, sprawia, że nie wiem, czy reszta tej nocy dzieje się w moim
śnie, czy na jawie. Paweł śpi, ja wstaję i idę do łazienki. Łazienki w akademiku są połączone z
prysznicami. Jest trzecia, może czwarta nad ranem. Z pobliskiego klubu studenckiego dobiegają
ostatnie taneczne takty. Impreza dogorywa. Siadam na kibelku i sikam. Wylewają się ze mnie soki
Pawła. Słyszę, jak drzwi się otwierają i zamykają. Ktoś wchodzi. Ja wiem kto. Cisza mi to mówi.
Ten ktoś stoi przy drzwiach i czeka. Biorę dwa skrawki papieru toaletowego i podcieram się. Na
papierze osiada sperma Pawła. Wychodzę w końcu. Bez majtek, w nocnej koszuli. Tygrys ma na
sobie obcisły podkoszulek i strasznie śmieszne bokserki w kratkę. Są wybrzuszone z przodu.
Mówią jedno: Tygrys nie żartował, mówiąc, że ma ochotę się do nas przyłączyć.
Popycha mnie do najbliższej kabiny. Sięga do cipki, pociera ją, upewnia się, że jestem
otwarta, gotowa, chętna. A ja mu na to pozwalam. Rozszerzam nogi, czekam, co zrobi dalej.
Kręci głową z niedowierzaniem.
Porusza się trochę dziwnie, jak automat. Mechaniczna maszyna. Przypomina mi teraz trochę
Willema Dafoe w roli zboczonego gangstera w Dzikości serca.
– Zaraz Tygrys ci zrobi dobrze, maleńka.
Zdejmuje ze mnie koszulę, sam ściąga majtki i T-shirt. Stoimy nadzy, przyglądamy się
sobie. Jestem ładna, tak mi się wydaje. Szczupła, krągła, ze wszystkim jak trzeba, gdzie trzeba i tak
dalej. Moje piersi sterczą, jędrne i twarde. Rozkołysane biodra schodzą w dół w kępkę przyciętych
równo włosków zakończonych mięsistą brzoskwinią. Wąska talia zachęca do jej objęcia. Jestem
seksy.
Tygrys za to wygląda jak komputerowy hologram. Rusza się za szybko i niektóre części
ciała ma jakby niedopasowane. Jego członek wykrzywia się w lewo. Pręży się dwoma
nabrzmiałymi pierścieniami i różowo-fioletową żołędzią.
Boże. Jeszcze dwa dni temu byłam dziewicą, a teraz stoję nago przed obcym facetem,
obcym hologramem, i pozwalam mu na siebie patrzeć, a zaraz pozwolę zrobić mu wszystko, na co
tylko ma ochotę.
Ma ochotę mnie wziąć bez żadnej gry wstępnej i w sumie to chyba ma rację. Po tym, co
było z Pawłem, nie ma sensu szukać substytutów. Unosi moje lewe udo, fioletowa żołądź zagłębia
się we mnie. Drugim ramieniem podtrzymuje prawe udo. Jest już cały w środku. Pomaga mi objąć
się nogami, opiera mnie o ściankę prysznica i zaczyna.
Tygrys cię zaraz zerżnie, maleńka. Zerżnie cię tak, jak jeszcze nikt nie zerżnął.
No tak, prawie prawda. Mało kto mnie rżnął, w zasadzie tylko jeden taki, więc masz duże
szanse, Tygrysku – myślę sobie.
Porusza się szybciej niż królik. Bezwzględnie będzie to najszybsze dymanko w moim życiu.
Wiem już, że nigdy się nie powtórzy, Tygrys też to wie. Dlatego folguje sobie, robi to tak, jak
podpowiada mu wyobraźnia. Realizuje własne pragnienia i wizje. Tysiąc pchnięć na minutę. Ma w
nosie, czy mi się to podoba i co sobie myślę. Robi swoje.
Tygrys dobrze robi, maleńka.
Kończy w środku i ja też kończę. Mam swój pierwszy orgazm. Skromny, ale oczyszczający.
Wszystko ze mnie opada.
Wracam do Pawła, przytulam się do jego pleców i myślę o tym, że go kocham. Mimo że
mam w sobie resztki Tygrysa, wiem już, z kim chcę być, nie patrząc na to, z kim miałam pierwszy
orgazm. Wiem też, że Tygrys już zawsze będzie z nami obecny. Będzie pomagał Pawłowi, gdy
tylko zajdzie taka konieczność. Dziś, jutro, za rok. Szybki jak królik, doskonale pomocny,
niezastąpiony w trudnych sytuacjach. Oto on, Tygrys.
Będzie obok nas przy wpadce z Kingą, pocieszy w setkach innych sytuacji. Będzie na
wakacjach w Egipcie, gdy muszę dojść jakoś do siebie i oszukać Pawła. Będzie podczas kontraktu
na Cejlonie, w czasie wycieczki do Los Angeles i na przedstawieniu w Paryżu.
A zacznie od tej trzeciej wspólnej nocy, gdy Paweł będzie mnie filmowo brał na
balustradzie, na powietrzu, w otoczeniu ciepłej nocy i gwiazd.
Rozdział 8
Tajemnice, tajemnice
17.
Nadchodzi długi majowy weekend. Paweł odwozi dzieciaki do dziadków. Kinga protestuje,
bo chciała jechać pod namiot. Jej obecny chłopak ma na imię Igor. Ma długie blond włosy jak
Heath Ledger, jest przystojny i całkiem fajny. Zastanawiam się, czy już dochodzi do czegoś
pomiędzy nimi. Całowanie na pewno, ale boję się, że jest coś jeszcze.
Dziwne uczucie. Wciąż pamiętam przecież siebie z własnych młodych lat. I wciąż
pamiętam, jak bardzo nie chciałam, żeby ktoś mi się wtrącał do tych spraw. Dałam sobie radę. Ona
też musi.
Gdy, mimo wszystko, próbuję z nią porozmawiać, przerywa mi.
– Przestań, mamo.
Mamo? Jestem trzydziestopięcioletnią kobietą, atrakcyjną, seksowną, mam nawet kochanka,
który wciąż mnie pragnie. Pragnie mnie wielu mężczyzn. Mamo? Dla ciebie chcę być teraz
przyjaciółką.
Ale nie jesteś.
– Wiesz, może powinnyśmy pogadać o prezerwatywach i… takich tam sprawach…
– Mamo, ja wszystko wiem. Nie wygłupiaj się, krępują mnie takie rozmowy.
No tak. Jak wrócisz kiedyś z brzuchem, to cię przestaną krępować.
Na rozmowy z Karolem mam jeszcze czas. Mam czas, by stać się mamuśką.
Tak czy inaczej pod namiot ich nie puszczamy. Karol cieszy się, choć udaje, że jej
współczuje. Ale jest wciąż małym chłopcem, braciszkiem, który boi się już, wyczuwa, że straci
zaraz swoją siostrę. Że lata szybko miną, ona odpłynie z domu, zniknie z jego życia, w którym
dawała mu tę dodatkową odrobinę bezpieczeństwa i radości.
Paweł wraca tej samej nocy. Oskara i tak nie ma w Polsce, więc nie mam żalu.
Parkuje samochód w garażu, widzę w kamerze monitoringu, jak idzie ze zwieszoną głową.
Drzwi się otwierają, zamykają. Paweł zdejmuje buty, wchodzi na bosaka, podchodzi do barku i
wyciąga flaszkę szkockiej. Nalewa sobie pół szklanki, siada ze zwieszoną głową przy stole, włącza
pilotem radio. O, niedobrze. Jest mocno przybity.
Serce podchodzi mi do gardła. Czyżby się dowiedział?
Boję się nawet pomyśleć, co mogłoby się stać. Boję się wyjść z kuchni, podejść do niego,
zapytać. Odkręcam wodę, udaję, że zmywam. Myślę intensywnie. Słyszę, jak nalewa sobie drugą
porcję whisky. Po kilku sekundach? Zdecydowanie nie jest dobrze. I znowu odkręca zakrętkę,
trzecia działka. Już nawet nie zakręcił butelki.
Staram się opanować drżenie rąk, głosu. Idę.
– Nie było trzydziestu ofiar – oznajmia, zanim zdążę zapytać, co się stało.
Trzydzieści ofiar? O czym on mówi, u licha. Nagle sobie przypominam. Koncern
farmaceutyczny, jego najnowszy ważny klient, sto dolarów za godzinę wpływające na konto
mojego męża. Koncern i jego trzydzieści ofiar. A więc o to chodzi? Jak dobrze. Nie było ofiar,
jeszcze lepiej. To wspaniale, kochanie.
Siadam naprzeciwko, sięgam po butelkę i piję z gwinta. Jest okazja, żeby się napić.
Zdecydowanie jest okazja.
– Nie pij z butelki – upomina.
Zawsze to lubiłam. Wiem, że dziewczyna pijąca z gwinta alkohol nie wygląda dobrze.
Wiem, ale ja chyba jestem za mało kobieca.
– Po podaniu preparatu zmarło sto pięćdziesiąt osób.
Sto pięćdziesiąt? To chyba niedobrze. Gorzej niż trzydzieści. No, ale ja wciąż myślę o
swoim problemie. Może jestem bez duszy, ale teraz ważniejsza jest dla mnie ulga, moja nieodkryta
tajemnica, niż jego ofiary. Te śmierci są gdzieś daleko, muszą się przebić przez mocny mur
egoizmu.
– Testowano go podobno na trzech tysiącach i tylko jedna partia była zanieczyszczona, ale
to jednak aż sto pięćdziesiąt ofiar. Zbyt dużo. Powinna być komisja, śledztwo, powinno coś się stać,
ktoś powinien ponieść konsekwencje.
To prawda, ktoś powinien. Nie odzywam się. Co mogę powiedzieć. Paweł zresztą nie
oczekuje dyskusji. Potrzebuje słuchacza.
– A oni to gówno, jakby nigdy nic, chcą wprowadzić na listę refundacyjną…
– Jak to? – tym razem się wtrącam. Przecież to niemożliwe. Sto pięćdziesiąt cieni w końcu
przebija się przez mur. Czy są wśród nich dzieci? A jeśli to spotkałoby Karola lub Kingę? Co wtedy
miałabym do powiedzenia tym cholernym eksperymentatorom? Co chciałabym powiedzieć
prawnikom, którzy ich bronią?
– Lek od dłuższego czasu jest przyjmowany przez pacjentów i nie ma poważnych skutków
ubocznych. Wyeliminowano zanieczyszczenie. Wszyscy twierdzą, że nie ma zagrożenia. Można go
wprowadzić do szerokiej dystrybucji. Jeśli trafi na listę, zastąpi droższy preparat konkurencji.
Sto pięćdziesiąt cieni przechodzi dalej, zanika.
Wzruszam ramionami, nie wiem, co o tym myśleć. Może to jednak dobrze. Co poradzić?
– A ten robotnik?
– Zginął w wypadku – wypala Paweł. – Proces anulowany. Nie mam już kogo oskarżać ani
kogo bronić. Wygrana nadeszła poza salą sądową. Zesłała ją opatrzność i przypadek, cha.
Zaczyna się śmiać, kręcąc głową. Tym razem to on nie bawi się w nalewanie whisky do
szklanki. Przechyla butelkę. Bąbelki powietrza bulgoczą w górę. Przełyka głośno, wzdycha.
– Nasz przeciwnik, prosty robotnik, zginął w wypadku, kurwa, rozumiesz? Tak po prostu.
Wyszedł na ulicę i co? Przejechał go samochód. Przez trzydzieści lat wychodził na ulicę i nic się
nie działo. A teraz wytoczył proces koncernowi i nagle bach, wychodzi na ulicę i trafia go
samochód. Sprawca, rzecz jasna, zbiegł z miejsca zdarzenia. Uwierzysz? Po prostu się, kurwa,
rozpłynął. Co w tym niezwykłego?
Upijamy się w milczeniu. Radio ustawione na jakąś jazzową rozgłośnię usypia nas głosem
Elli Fitzgerald.
Ogarnia mnie nostalgia i na ten wieczór zapominam o Oskarze, seksie, powieściach
erotycznych. Jestem tu i teraz z Pawłem, obejmuję go i pocieszam, jak tylko umiem.
18.
– Czym ty się właściwie zajmujesz?
Mamy jechać do hotelu, ale Oskar nagle zmienia zdanie i zawraca. Kluczymy po uliczkach
Mokotowa, skręcamy w Racławicką, potem w Dolną. Przecinamy Sobieskiego, tuż przed
Wytwórnią Filmów Dokumentalnych i Fabularnych Oskar nagle przyhamowuje i gwałtownie
skręca z Chełmskiej w niewielką, niepozorną, prywatną uliczkę.
Wielki, zwalisty facet w czarnym uniformie kiwa mu głową i otwiera nam szlaban.
Przejeżdżamy zadrzewioną alejką. Mijamy jeden pałacyk, wjeżdżamy w kolejną alejkę koło
drugiego pałacyku. Na podjeździe trzy samochody: bugatti, ferrari, bentley. Oskar parkuje obok,
otwiera mi drzwi.
Jestem trochę oszołomiona tym wszystkim.
Wokół nas żyje sobie z dnia na dzień świat średniej krajowej, m-2 i m-3 na pięćdziesięciu
metrach kwadratowych nierównych ścian przepuszczających każdą kłótnię i każdą, nawet kiepską
miłość, mozolnego wstawania o siódmej do znienawidzonej pracy, odkładania na wymarzone
wakacje, wyczekiwania do pierwszego, świat boskiej opatrzności i diabelskiej niepewności, a Oskar
Korda parkuje swojego chuj wie jak drogiego maybacha, czy jak to cholerstwo się nazywa, za
ferrari i bugatti.
I to się dzieje naprawdę. Nie na żadnym z cholernych filmów, które kręcą zaraz obok.
W środku biurowiec wygląda jak muzeum, dworek jakiegoś magnata. Obrazy na ścianach,
miękkie dywany, kanapy. Nawet recepcja bardziej przypomina pokoik służby albo małą szatnię
prywatnego, ekskluzywnego teatru.
Piękna recepcjonistka, brunetka, olśniewający uśmiech. Kochanka? A może jestem
niesprawiedliwa? Może tylko po prostu piękna.
Kręte schody prowadzą na antresolę, pod nimi masa pudeł z emblematami firm
komputerowych. Oskar idzie szybko, jakby nie chciał mi dać szans na przyjrzenie się temu
wszystkiemu. Może to wyczarowana przestrzeń, nieistniejąca iluzja, która zniknęłaby zaraz,
gdybym tylko na dłużej zawiesiła na czymś oko.
Przechodzimy, przebiegamy przez dwa kolejne pokoje zastawione biurkami z komputerami.
Ludzie pracujący przy nich nie zwracają na nas specjalnej uwagi. Odrywają na chwilę wzrok i
wracają do pracy. Część mężczyzn kiwa głowami. Kobiety uśmiechają się.
Wszystkie są piękne. Czy to może być przypadek? Ile z nich jest jego kochankami?
Wtedy wpada mi do głowy świdrująca niebezpieczną ścieżkę w głowie myśl. A jeśli… Jeśli
on jest zły? Jeśli jest jakimś przeklętym demonem? Samym diabłem?
Patrzę na niego i stwierdzam, że może nim być. Ta pociągła, męska, wyrazista twarz ze
skórą mocno naciągniętą na kościach policzkowych, z twardą kwadratową szczęką, ostrymi łukami
brwi, dużymi, przenikliwymi oczami, okolona niegrzeczną fryzurą czarnych włosów, mogłaby być
obliczem demona.
Demoniczna seksualność, przeklęta pewność siebie, tajemnicze usposobienie. Demon
wybrałby jak nic jego ciało, jego charyzmę, penis, twarz. Wszystko pasuje.
Staję porażona, onieśmielona, zbita jak szachowy pionek.
On jest już przy kolejnych drzwiach, otwiera je zapraszająco. Te są ostatnie. Za nimi panuje
półmrok. Jeśli wkroczę do niego, ostatecznie wkroczę do tego demonicznego świata. Jeszcze dwa
kroki i się pogrążę. Wejdę na drogę bez powrotu. Będę już jego, na zawsze.
Kim ty jesteś, Oskarze?
– Żyję dla przyjemności – szepcze mi do ucha.
Te świdrujące w głowie, przejmujące drgania.
Ściska mnie w talii, otula swoim ciałem. Mrok wypełza z każdej szczeliny, zaczyna się
unosić, sięga już moich kolan, bioder, piersi. Opanowuje mnie. Mam wrażenie, że tylko nasze blade
twarze emitują jakieś ostatnie resztki światła. Drżę.
– Boisz się?
Wtedy dostrzegam, że ta ciemność, mrok, to sprawka zasłon. Całkowicie czarnych, które
bezszelestnie zaciągnął mechanizm uruchomiony z pilota, trzymanego przez Oskara.
– Lubię pracować w ciemności. – Oskar puszcza mnie i przechodzi koło starego,
gustownego biurka. Nie ma na nim komputera, żadnego bałaganu, nawet telefonu. Jest czysty blat,
na nim kosz z owocami. Jego odbicie w świecącym czystością mahoniu.
Oskar siada na kanapie. Za nim jest spora biblioteczka, także stylowa, wypełniona równo
poustawianymi wydaniami arcydzieł i książkami naukowymi. Obok barek, dużo mocnych alkoholi.
Na ścianie obraz artysty, którego nie poznaję, ale na pewno dobrego. To się czuje.
Oczy szybko przyzwyczajają się do mroku. Widzą wszystko, co mają widzieć. Demon otula
mnie swoimi ramionami. Jakby chciał powiedzieć: teraz jesteś już na zawsze moja. Stałaś się
dzieckiem mroku. Poznasz wszystkie odcienie czerni.
19.
Elka patrzy na mnie z mieszaniną zdumienia, kpiny, rozczarowania. Gdzieś daleko czai się
odrobina ciekawości.
– Romans erotyczny z elementami nadprzyrodzonymi?
– To się sprzeda – potwierdzam.
– Demon, diabeł, wampir? Kim ma być ten kochanek?
– Nieważne, w jakie szaty go ubierzemy. Musi mieć coś z demona. Musi być częścią
tajemnicy, świata cienia, zła. Musi mieć w sobie pokłady zła.
Myślę o prawdziwym Oskarze. Czy mógłby być protoplastą mojego demonicznego
bohatera? Z pewnością.
– Kobiety kochają drani.
– Czy aby na pewno?
– W domu wolą mieć grzecznych mężczyzn, ale gdy tylko urwą się ze sznurka, poszukują
drani. Co ekscytującego ma w sobie romans z czyimś grubym mężem? Równie znudzonym,
niechlujnym, nieciekawym jak ten, którego mamy na co dzień? Kogo to obchodzi? Kochanek musi
mieć w sobie pokłady tajemnicy, najlepiej mrocznej. A ta drzemie tam, gdzie mieszka zło.
Elka patrzy na rankingi sprzedaży z innych rynków. W Nowym Jorku bestsellerem jest teraz
jakaś trylogia fantasy. We Francji triumfy święcą Zafón, Murakami, Schmitt, Houellebecq. Wielka
Brytania czeka na nowe dziecię autorki Harry’ego Pottera. Hiszpanie powtórnie odkrywają
swojego Mendozę. Nigdzie nie ma na razie miejsca dla romansów paranormalnych.
– Pornograficznych – dodaję, żeby nie zapomniała.
Artystycznie pornograficznych.
– No dobra, ale kto nam to napisze?
Milczę o swoim małym scenopisie. Jest daleki do realizacji. Zawsze chciałam napisać
książkę, ale wiem, jak daleko jest od chęci do realizacji. Potrzeba czasu. Potrzeba serca. I
doświadczeń. A doświadczenia zabierają czas.
Oskar daje mi doświadczenia. Nie daje jednak czasu na pisanie.
Nie chcę narazić się na jeszcze większą śmieszność.
– Może Dwornik albo Zakrzewski? – proponuję.
– Za wolni. Jak dobrze pójdzie, mielibyśmy książkę za rok.
– To może ten młody?
– Ten…
Obie zapomniałyśmy nazwiska.
– Kobieta – kończy w końcu Elka. – To powinna być kobieta. Dobrą pornografię kobiecą
jest w stanie napisać tylko kobieta.
Albo demon – myślę sobie.
– Kobiety nie piszą pornografii – mówię głośno.
A Desclos? A Colette czy Anaïs? A Ensler, Roche? Ale ich już przecież nie ma,
przynajmniej nie w Polsce.
– No tak. To niech będzie facet. Znajdź go.
Tak więc wychodzę z zadaniem znalezienia jej takiego autora. Jesteśmy gotowi zapłacić
zaliczkę, wynająć pokój w burdelu, cokolwiek, tylko żeby szybko napisał nam tę książkę.
– Możesz mu nawet zrobić dobrze, zainspirować. Tylko znajdź mi go.
* * *
Znów grzebię w Internecie. Oskar Korda. Znajdę cię, kimkolwiek jesteś. Tym razem jestem
bardziej skrupulatna. Szukam na różne sposoby. Wertuję bazy danych. Wchodzę na strony sądowe i
rejestrowe. Przedsiębiorca Oskar Korda jest jednak dość dobrze znany.
Demon Oskar Korda słabiej.
O życiu osobistym prawie nic. Tylko ten jeden cholerny artykuł sprzed lat.
Autorem jest jakiś Bocheński. Dziennikarz Bocheński z „Przeglądu Gospodarczego”.
Dzwonię tam.
– Z panem Bocheńskim proszę.
Nie pracuje tu taki. Już nie. Od roku. Macie jakiś kontakt? Zaraz zobaczę. Przełącza mnie
do znajomej zza biurka. Ona dopytuje się, po co mi kontakt z Bocheńskim. Mówię, że jestem z
wydawnictwa i że chciałabym porozmawiać o maszynopisie, który do nas przesłał.
– Och – dziwi się. – Nie wiedziałam, że Dawid pisał książkę.
Podaje mi numer telefonu. Radzi dzwonić później, ale nie za późno.
– Dawidowi ostatnio się nie układa. Dużo pije, śpi do późna, rozumie pani…
Dzwonię od razu. Odbiera po trzecim sygnale. Chyba jest trzeźwy. Umawiamy się w
kawiarni. Nie spodziewa się kogoś takiego jak ja.
Trzydziestopięcioletniej blondynki, zadbanej, wciąż pociągającej.
Przełyka głośno ślinę. Wstydzi się swoich obgryzionych paznokci, niechlujnego wyglądu,
wczorajszej twarzy, zarostu. Chętnie by mnie bzyknął, ale szybko ta chęć w nim zamiera. Samiec
usypia, budzi się przeciętny degenerat.
– Pani stawia – oświadcza na wstępie. Wszelkie szanse na bzyknięcie zostają zamknięte w
szafie. No, ale skoro i tak ich nie było, to po co udawać szarmanckiego playboya. Lepiej już od razu
zaznaczyć, kto płaci. Poświntuszyć jak Bukowski jeszcze będzie można. W razie czego. W oczach
świntuch się także schował. Jest tylko zniecierpliwiony miłośnik czystej razy dwa plus piwo.
Zamawiam czystą razy dwa plus piwo i sok ze świeżych owoców dla siebie.
– Nie napije się pani ze mną? – wychyla jeden kieliszek. – Szkoda.
Sięga po drugi, wypija. Popija piwem.
– No więc, o co chodzi?
– Oskar Korda – mówię. – Pamięta pan?
– Oskar Korda – przeszukuje pokłady pamięci. – A tak, pamiętam. Taki biznesmen.
– Pisał pan o nim artykuł. Reportaż, bardzo ciekawy.
– Tak, dziękuję.
– Pamięta pan? – dopytuję się.
Wzrusza ramionami. Wypatruje kelnerki. No tak, będę musiała postawić jeszcze jedną
wódkę razy dwa plus piwo.
– Nie za bardzo – przyznaje.
Czuję lekki zawód. Wódka razy dwa i piwo chyba się nie opłacą.
– Reportażu nie za bardzo – poprawia. – Ale Korda utkwił mi w pamięci. To był taki młody,
to znaczy dość młody, wilczek. Podgryzał wszystkich dużych. Ładował się w różne głośne deale.
Mówiono, że gdzie są pieniądze do zarobienia, zaraz zjawia się tam Korda i jego ludzie. Zaczęło
być o nim głośno. Jedna prywatyzacja, w tle Korda. Druga, znów on. Kontrakt gazowy, negocjuje
Oskar Korda. Inwestycja w rafinerię w Rosji, kto jedzie jako doradca? Młody Korda. Rzucał się w
oczy. To była taka naprawdę dziwna postać, takie nie wiadomo co. Nikt kompletnie go nie kojarzył,
a on zdawał się znać wszystkich, poruszał się po salonach lepiej niż Dyzma. Człowiek „Wystarczy
Być”. Zawsze w superdrogim aucie, ubrany jak Casanova, pachnący, wypielęgnowany, ze
spojrzeniem zabójcy i zmysłami węża. Przypominał kobrę. Piękną, groźną jak cholera kobrę.
Czasem tak sobie o nim mówiłem: Kobra zamiast Korda.
Samochody, tak, to rzeczywiście rzucało się w oczy. A pewnie kiedyś jeszcze bardziej.
– Więc chciał się rzucać w oczy?
– O tak – przyznaje dziennikarz. – Korda dobrze wiedział, że pi-ar jest potrzebny, że trzeba
się zareklamować, pokazać. Przepych i działania z przytupem, to było jego motto. Po to też
potrzebował mediów i dlatego zamówił ten mój artykuł.
– Zamówił artykuł? – powtarzam zdziwiona.
– No tak – obrusza się trochę. – Nie wie pani, że w takich pismach artykuły się zamawia.
Chce pani, żeby o kimś napisano, to trzeba zabulić i piszą. Są tacy, którzy nie muszą bulić. Ci na
samej górze. Na tych nam zależy. Wszyscy, którzy pukają do tego grona, muszą jednak zapłacić.
Muszą wkupić się w łaski.
– I Korda chciał się wkupić – dopowiadam.
– A jakże – śmieje się. – Pamiętam dokładnie pierwsze z nim spotkanie. W życiu nie
spotkałem i nie spotkam tak konkretnego faceta. Krótko i na temat. Wyłożył mi wszystko kawa na
ławę. Zależało mu, żeby o nim mówiono, żeby było mocno, inaczej, z przytupem.
O tak, wiem coś o tym.
– Po co to wszystko?
– Żeby było głośno, żeby się wkupić. Sporty ekstremalne, piękne kobiety, drogie imprezy.
Zdjęcia ze sławnymi ludźmi, w odległych miejscach, podczas rejsu dookoła świata, w objęciach
Królowej, to wszystko miało powiedzieć towarzystwu: ja jestem gość. Cholernie ważny gość.
Dobrze mnie znać. Podziałało.
– Podziałało?
– Po tym artykule Oskar Korda był głównym tematem dnia. Miał gość przemyślaną
strategię. Zasiał ziarno, chciał poczekać, aż urośnie, a potem zebrać plony. Po tym wszystkim miały
być jeszcze dwa kolejne reportaże. Za tyle zapłacił. Ale one nigdy się nie ukazały.
Gryzę się w wargę. Dochodzimy do czegoś ważnego. I pojawia się kelnerka. Sama ją
wołam.
– Wódka razy dwa i piwo, proszę. Ten zestaw w promocji.
Bocheński kiwa głową z aprobatą.
– Czegoś jednak nie rozumiem – mówię. – Skoro Korda chciał rozgłosu, zamawiał artykuły,
nawet, jak pan mówi, kolejne dwa, zmierzał do wytyczonego celu, czyli jeszcze mocniejszej
reklamy, to dlaczego… hm, w pewnym momencie wszystko ucichło? Dlaczego nie było kolejnych
artykułów? Dlaczego przestał… rzucać się w oczy?
– No właśnie. – Bocheński wypija oba kieliszki wódki i zaczyna się świecić. Światełko
ostrzegawcze. Jeśli chcę coś z niego jeszcze wydobyć, trzeba uważać z ofertą promocyjną. – No
właśnie. Przestał rzucać się w oczy i zabronił kolejnych publikacji.
– Jak to?
– Nie chciał już być sławny.
– Tak nagle?
– No, na jego miejscu – śmieje się Bocheński – też nie chciałbym być sławny.
Patrzy gdzieś ponad moim ramieniem, jego wzrok skupia się na chwilę, jakby zobaczył
starego znajomego, tyle że takiego, którego nie chce widzieć. Potem twarz normalnieje. Przestaje
być twarzą wystraszonego pijaka, choć wciąż jest gębą pijaka.
– Co się stało?
Serce łomocze mi w piersi. Mam właśnie dowiedzieć się czegoś ważnego, czegoś
przesądzającego. Jedna cząstka mnie chce to usłyszeć jak najszybciej, druga przestrzega i wcale nie
jest zainteresowana, trzecia gotuje się do zamordowania tego dziennikarzyny.
Tak czy inaczej, chcę wiedzieć.
Bocheński rozpiera się wygodnie na fotelu. Spogląda w niebo, jakby się rozmarzył. W tej
jednej chwili zapomina, że jest zwykłym lujem, degeneratem, alkoholikiem. Włącza się mu jakieś
świństewko i przez chwilę boję się, że zażąda, bym się z nim przespała, to mi powie. Ale
świństewko ma inne znaczenie.
– Powiem pani, wszystko pani powiem. Dowie się pani o Oskarze Kordzie wszystkich
rzeczy, które chce pani wiedzieć. Ale najpierw…
Woła kelnerkę. No tak, wódka razy dwa i piwo w zestawie promocyjnym.
Bocheński uśmiecha się tak obleśnie, że zbiera mi się na wymioty.
– Poproszę podwójną chivas regal, tę ze specjalnej butelki – mówi.
Wiedza o Oskarze ma swoją cenę.
Rozdział 9
Płodne dni w raju
20.
Na lotnisku w Szarm el-Szejk wita nas czterdziestostopniowy upał. Krzykliwi Arabowie
zachęcają do skorzystania z ich taksówek. Paweł szuka Hassana, który miał przyjechać specjalnie
po nas. Jest. Wesoły, gruby, usłużny. Wydaje się strasznie miły. Żaden z niego terrorysta. Zresztą,
w tamtych czasach nie myślimy jeszcze o terroryzmie.
Jest bardzo dawno temu. Ja mam dwadzieścia lat, Paweł dwadzieścia cztery. Kinga urodzi
się dopiero za rok, Karol za trzy lata. Jesteśmy młodzi, piękni, wolni, szczęśliwi i zakochani.
Pieprzymy się jak szaleni. Codziennie, a czasem dwa razy dziennie. Mam orgazm za orgazmem.
Płytki, bo płytki, ale zawsze.
Dziś już wiem, że nie umywa się do tego, który przeżyłam z Oskarem, ale wtedy nie mam o
tym najmniejszego pojęcia. Jestem szczęśliwa. Jestem zakochana.
Mam do tego prawo. Jest tyle kobiet, które nigdy nie miały orgazmu. Nie mają ani takiego
Pawła, ani Tygrysa-w-razie-czego, zawsze gotowego przerżnąć je jak należy. Boją się
jakichkolwiek eksperymentów. Gardzą seksem. Nie szukają siebie.
Jesteśmy inni.
Świat stoi przed nami otworem.
Paweł właśnie skończył studia z jednym z najlepszych wyników na roku. Biją się o niego
kancelarie. Jest mądry i przystojny jak Tom Cruise. Może przebierać w ofertach. Ojciec, nawrócony
esbek, też jest prawnikiem. Daje dostęp do strzeżonych korporacyjnych tajemnic. Glejt na
przyszłość.
Na zdjęciach tatuś całuje się z generałem, uśmiecha do znanej dziennikarki, wypija toast za
zdrowie redaktora naczelnego wpływowego tygodnika.
Paweł jest więc dzieckiem szczęścia. Ma przed sobą karierę, duże pieniądze, wszystko jak
trzeba. Ma też młodą chętną żonę, która co wieczór oddaje mu się wedle życzenia. Czeka na niego
na kolanach, na czworakach, rozłożona na łóżku, podłodze, pod ścianą, w kuchni, łazience. Gdzie
tylko chce. Kiedy chce.
Życzeń nie ma wiele.
W końcu jest katolikiem i konserwatystą. Najbardziej lubi klasyczną pozycję i nie pyta mnie
o masturbację. Nie każe mi robić sobie świństw, nie wsadza mi w tyłek niczego sztucznego, nie
każe się przebierać, biczować. Nie wkładam tam sobie cukinii, kabaczka czy butelki po coca-coli.
Nie polewa mnie woskiem ani sokiem z cytryny. Jedynym gadżetem, jakiego lubi używać, jest
miękkie ptasie piórko, które bardziej łaskocze, niż podnieca.
Jest całkiem normalnie.
Na szczęście nie chodzi tylko o prokreację.
Ma też przyjemność. Wyraża ją w sposób zdecydowany, głośny, jednoznaczny, czasem
nawet przeklinając. Zwykle przypomina to niekontrolowane ryknięcie jelenia. Czasem ciąg
dziwacznie brzmiących w jego ustach okrzyków.
– Kurwa, kurwa, kurwa. O Boże, o Boże, o Boże. Jezu. Jaaaauuuuu.
Ogląda francuskie filmy i jeśli nie dochodzę, bierze się za mnie językiem, co dość szybko
przynosi efekt. Moja łechtaczka przyzwyczaja się do jego języka. Dawniej bezpośrednio drażniona
bolała, nie pozwalała na przyjemności. Teraz jest spragniona, ochocza, poddaje się pieszczotom bez
żadnych protestów.
Zastanawiam się wtedy, czy religia katolicka dopuszcza wylizywanie cipki i doprowadzanie
partnerki do orgazmu w ten sposób.
Planujemy w Egipcie przeżyć dwa niezapomniane tygodnie, kochać się jak szaleni, głośno i
bez krępacji, spróbować może czegoś nowego, spłodzić syna.
Będzie miał na imię Paweł Junior i kiedyś też zostanie prawnikiem. Tak sobie wymyślił
sami wiecie kto.
Cóż, nie da się już dłużej ukryć, że jesteśmy dwa dni po ślubie.
Hassan śmieje się i mówi, że Egipt to najlepszy kraj do miłości i płodzenia dzieci.
Co prawda to egipscy kochankowie są najlepsi w łóżku, ale Paweł też nie wygląda
najgorzej.
– W razie czego chętnie pomożemy – śmieje się Hassan, klepiąc go po ramieniu i
puszczając do mnie oko.
Paweł mocniej mnie obejmuje, uśmiecha się wymuszenie. Daje mi znać, że dziś w nocy
przeleci mnie jak należy, a jak nie, to pomoże mu Tygrys. Żaden Hassan. Tygrys w zupełności
wystarczy. Tak, maleńka, będzie rżnięcie jak trzeba, pierwsza klasa. Tygrys ci to mówi.
Hassan pyta, czy mamy telefon komórkowy.
A co to takiego? Wyjmuje wielkie, czarne pudełko z napisem Motorola i prezentuje jego
możliwości. Można wziąć do ręki i w każdej chwili zadzwonić. Pod warunkiem, że jest zasięg. W
Egipcie trudno znaleźć zasięg. Góry przeszkadzają. O, te. Piaszczysto-skaliste wzgórza rosną teraz
po obu stronach pustej drogi. Jakbyśmy podróżowali do piekła.
Dahab to prawie piekło – śmieje się Hassan.
Dahab. Wioska podobno założona przez hipisów. Dziś już prawie kurort, ale wciąż mało
odwiedzany przez turystów. Raj dla nurków, obieżyświatów, przeróżnych mętów społecznych,
uciekinierów i kochanków.
Paweł też się uśmiecha. On wie, co to telefon komórkowy, a ja jak zwykle jestem głupia.
Nie mam pojęcia, kto to jest Marco van Basten, nie bardzo leży mi Don Johnson i jego krokodyl,
nawet nie słucham Nirvany i Guns N’ Roses, w ogóle jestem jakaś dziwna. Półprodukt.
Na studiach muszę brać dziekankę, bo inaczej by mnie wylali. Nie radzę sobie ze
starosłowiańskim i łaciną, mam problemy z logopedią i emisją głosu, generalnie tępak ze mnie.
Myślałam, że jak kocham Nabokova, Puszkina i Bułhakowa, to się nadaję na filologię.
Na zaliczeniu z teorii literatury docent przekręca klucz w zamku. Staje przede mną, opiera
się tyłkiem o blat biurka i mówi:
– No i co teraz będzie?
Wiem, o co mu chodzi, ale nie bardzo potrafię powiedzieć, żeby się pierdolił. Sam ze sobą.
To takie trudne. Co prawda to on zaprosił mnie do wojny, przekręcając zamek, ale ja nie bardzo
umiem podnieść rękawicę.
Jestem dziewicą, a przede mną stoi docent, wykładowca, który oczekuje łapówki w naturze
za pominięcie tego rozdziału uczelnianego życia. Będę grzeczna, dostanę piątkę. Ma obrączkę na
palcu, przylizane włosy, lekki brzuszek, zdjęcie dzieciaków i przeciętnej żony w portfelu
schowanym w wewnętrznej kieszeni marynarki, ale jest całkiem do rzeczy. Przypomina mi trochę
Marka Kondrata. Tego znam dzięki reklamom banku. Oblizuje usta językiem.
– No więc, jak będzie?
Ja jestem prosta dziewica, panie psorze. Nie umiem. Tak chciałabym mu odpowiedzieć. Ale
milczę. Milczenie jest chyba gorsze niż mówienie, bo docent w końcu się poważnie wkurwia.
Podchodzi do drzwi, otwiera je i mówi, żebym już sobie poszła.
– Spotkamy się na poprawkowym. Proszę to sobie przemyśleć.
„Przemyślam” sobie i stwierdzam, że się do tego nie nadaję. Nie będę recytować w szkołach
Goethego. Nie będę ssać kutasa docenta. Wolę już rodzić dzieci Pawłowi. Dlatego wychodzę za
niego i podejmuję rolę żony. Pieprzyć studia!
Chyba przysnęłam. Paweł też śpi, obejmując mnie ramieniem. Hassan sobie podśpiewuje.
Może żeby nie zasnąć. Jedzie bez włączonych świateł. Oszczędza, bo księżyc świeci, a z
naprzeciwka nikt przecież nie nadjedzie.
Widnieje już, gdy dojeżdżamy do Dahab.
Nasz hotel leży niemal tuż przy kamienistej plaży. Pod wodą świecą się fragmenty rafy i
pływające blisko brzegu skrzydlice. Trzeba uważać, wchodząc do wody, bo nadepnięcie na
skrzydlicę lub szkaradnicę może skończyć się ukłuciem przez trujący kolec.
Choć hotel nie jest jakiś superelegancki, to ma bajeczny urok. Jak z filmu. Dziedziniec
otoczony palmami, paprociami i inną zielenią, gliniane i marmurowe zdobienia, kolumny, tandetna
rzeźba, balustrady z rysunkami, na których jeden bóg posuwa od tyłu innego boga. Nie ma basenu,
kelnerów, bojów, luksusów. Po schodach na górę i już jesteśmy w swoim pokoju. Osiem metrów
rozkoszy. Łóżko, łazienka, mały taras. Metalowe ramię prysznica jest za blisko kibelka, ale woda
przynajmniej jest ciepła i tylko lekko słona.
Poddaję się jej, myśląc o Pawle, naszym ślubie, seksie, płodzeniu dzieci. Potem prysznic
bierze Paweł. Kompletnie nie wiem, o czym może myśleć.
Leżymy nago na łóżku, pieścimy się wzajemnie, Paweł ma wzwód, ale nie bierze się do
dzieła. Czeka na coś. Nie powie na co. Myślę, że chce, żebym go wzięła do ust. Ale nie chce
powiedzieć, wyrazić tego życzenia. Chciałby po prostu, żeby to przyszło samo z siebie, żebym się
domyśliła i w końcu to zrobiła. Choć jest katolikiem i nie lubi perwersji, wyuzdania, to lodzik
zdołał się przedrzeć przez te wszystkie zbiory zepsucia. Lodzik jest okay.
Ja zaś nie wiem, czy jestem gotowa. Brzydzi mnie to trochę. No i boję się, że nie będę
umiała. Instruktażowy film z Madonną i Celebrity Woody’ego Allena obejrzę dopiero za parę lat.
Internet to pieśń przyszłości. Nie ma żadnego instruktażu, jak otworzyć głębokie gardło.
Tak więc mam stracha, że sobie nie poradzę. No i na koniec, że on spuści mi się w usta, a ja
już wtedy kompletnie zwariuję. No bo przecież nie połknę i nie wypluję. Oba warianty nie wchodzą
w grę.
Tak że na lodzika musi zaczekać.
On za to nie boi się mnie lizać i sprawia mi to przyjemność. Obiecuję więc sobie, że się
odwdzięczę, ale jeszcze nie teraz.
Kiedy robię się mokra i pojękuję, Paweł wchodzi wyżej, całuje moje piersi, szyję, usta.
Lizał mnie tam w dole, a teraz wpycha język w moje usta. Staram się o tym nie myśleć. Staram się
czerpać przyjemność. Jest cierpliwy, to dobrze. Dzięki temu jestem naprawdę gotowa, blisko
spełnienia. Wchodzi we mnie i od razu zaczyna rytmicznie posuwać. Robi to długo. Czasem mam
wrażenie, że zerka na zegarek, jakby chciał się upewnić, że wszystko trwa jak trzeba. Nie za krótko
i nie za długo. Czasem mam orgazm, ale coraz rzadziej. Tygrys też już nie pomaga. Martwi mnie to.
Skoro wczoraj było wszystko okay i miałam orgazm, to dziś też powinnam, bo przecież wszystko
było niemal tak samo.
Tak samo? Może to jest problem.
W każdym razie uznaję swoje życie erotyczne za całkiem udane. Mój mąż ma na mnie
nieustającą ochotę, robimy to raz, dwa razy dziennie, miewam orgazmy, sprawia mi to wszystko
przyjemność. Czy czegoś trzeba więcej?
Wtedy jeszcze nie wiem, że może być coś więcej. Nie wiem, że i mój mąż czegoś się może
nauczyć. Wtedy kocham Pawła całą sobą i mam wrażenie, że chwyciłam anioła za skrzydła. Jestem
szczęśliwa. Nie znam Oskara, nie znam innych mężczyzn. Nawet Tygrys jest tylko jakąś odległą,
niezbyt przejmującą, pomocniczą fantazją. Odłożoną na bok, dawno nieprzywoływaną.
Dopiero Faruk mi o niej przypomina.
21.
Faruk pracuje w bazie nurkowej. Jest bardzo chłopięcy, nieśmiały. Polacy nabijają się z
niego. Uważają, że ciągle coś knoci, ma dwie lewe ręce i tak dalej. Faruk cierpliwie znosi ciosy i
upokorzenia. Zauważam, jak pożądliwie zerka na mnie i natychmiast odwraca wzrok, gdy tylko
widzi, że wyczuwam to spojrzenie. Jest taki inny od pozostałych Arabów i Polaków, od angielskich
i niemieckich nurków, pozujących na prawdziwych twardzieli. Wszyscy tu grają w kult macho.
Wszyscy popisują się urodą, męskością, seksem, uwodzicielskim czarem. A Faruk, stłamszony,
zdziczały, ucieka jak szczur.
To są dawne czasy. Starożytność. Czasy przed Internetem. Temat egipskich, tunezyjskich
czy marokańskich habibi jest odległy jak podróż na Marsa. Biała dziewczyna nie sypia z beżowymi
i czarnymi. Przynajmniej oficjalnie. Nikt europejskim kobietom nie wciska kitu o egzotycznej
miłości. Seks dzieje się tak jak w Europie. Spontanicznie i bez pi-aru.
Nie myślę więc o Faruku jak o kochanku, tak samo jak wszystkie kogucie tańce Egipcjan
przyjmuję tak po prostu, jak ogłoszenia drobne w prasie lokalnej.
Żal mi go tylko i wstydzę się za zachowanie moich i jego rodaków. Nie lubię upokarzania.
Staram się więc do niego uśmiechnąć, pokazać, że jestem przyjacielem. Innym.
Nurkujemy codziennie. Paweł ma już wprawę. Zanim się poznaliśmy, był tutaj z ojcem.
Potem jeszcze dwukrotnie w Hurghadzie, a także w Zanzibarze. Ma patent nurka zaawansowanego,
jest scuba z prawdziwego zdarzenia, może schodzić poniżej czterdziestu metrów, używać
mieszanek do oddychania, nawet robić proste nury techniczne.
Ja jestem świeżynką. Uczą mnie oddychania, zdejmowania maski, wypuszczania powietrza
pod wodą. Jedziemy na Blue Hole. Schodzimy Bellsami w dół. To szczyt moich możliwości.
Bells to dziura w skale. Podobna do cipki, ciasna, przyjazna, niesamowita i za każdym
razem inna, choć równie przyjemna dla odwiedzających. Myślę, że to dlatego faceci tak ją lubią.
Dlatego wchodzą w nią zawsze naładowani, nabuzowani, sztywni, twardzi. Płyniemy głową w dół,
jak plemniki, przez trzydzieści metrów, mamy stracha, że tunel się skończy i nie można będzie
wypłynąć. W końcu z dziury wychodzimy na otwarte morze. Jakbyśmy właśnie dokonali aktu
defloracji. Albo osiągnęli oszałamiający orgazm. Wisimy w przestrzeni jak w kosmosie. Głębia
niewiele różni się od kosmosu.
Jest czad.
– Lepsze niż seks – mówi Paweł.
Potem cola i limonki w knajpie na górze, w której siedzi się na ziemi, na rozłożonych
matach. Na skałach są napisy o zaginionych nurkach, którzy przesadzili i nigdy już nie wypłynęli.
To niebezpieczna zabawa.
Dużo jest tych tabliczek. Dużo ludzi zginęło w Blue Hole.
Faruk nie jeździ z nami. On zawsze jest w bazie. Czasem tylko znika.
Jakiś Czech opowiada mi o nim. Dzieciak jest z domu dziecka, nigdy nie poznał
prawdziwych rodziców. Nie ma szans na założenie rodziny, nigdy pewnie nie miał kobiety. Jest
kimś na prawach niewolnika. Tacy jak on przesiadują wieczorami w kawiarenkach w dzielnicy
nędzy i bzykają się między sobą. Faceci z facetami.
Nie ma w tej opowieści żalu. Tylko pogarda.
Czech patrzy na mnie głodnym wzrokiem. Ma na mnie ochotę i przez takie gadanie nie ma
żadnych szans. Czy wyglądam na taką, którą bierze byle szowinistyczna nawijka? Czy naprawdę
jestem tylko prostą laską, blondi bez mózgu? Zaślinioną lalką Barbie?
Następnego dnia Paweł wyrusza z całą ekipą na nurkowanie na wrak jakiegoś statku
zatopionego podczas wojny. Ja za mało umiem, więc zostaję. Nie chcę nawet oglądać tego wraku.
Nie pociąga mnie to.
– Daj spokój – namawia Paweł. – To „Thistlegorm”, transportowiec, na którym zostały
czołgi, motory, broń. Będzie super.
Nie chcę.
Czytam książkę, potem idę na spacer, na zakupy. Targuję się o jakąś chustę, kupuję w końcu
T-shirt i ręcznik na prezenty.
Faruk pojawia się znikąd. Nie wiem, czy mnie śledził. Czy to ważne? Szkoda mi tego
chłopca, więc sama zagaduję i nagle widzę, że staje się odważniejszy, nie jest już tym samym
stłamszonym, skundlonym Farukiem z bazy.
Nie wiem, jak to się dzieje, że idziemy do jego pokoju, daleko, za sklepami rybnymi.
Pokazuje mi inną część Dahab. Śmierdzi i nie jest przyjemnie. Na rogu siedzi stara kobieta w
czarnym stroju, szczelnie zasłonięta. Patrzy na mnie zimno. Jak czarownica.
Pokój ma betonowe łóżko i łazienkę jak z horroru. A jednak kładę się na tym łóżku i
pozwalam mu zrobić to, czego pragnie. Czego ja pragnę.
22.
Paweł posuwa mnie, jakby był trochę zły, że zostałam. Złość dobrze mu robi, dobrze mi
robi. Wolę, gdy jest nieco bardziej ostry, brutalniejszy. Wolę, żeby odróżniał się od egipskiego
kochanka.
Jaka jest pomiędzy nimi różnica?
Mam dwadzieścia minut, żeby sobie to przemyśleć. Nie chcę ich porównywać, nie chcę
zestawiać ze sobą, ale moje ciało jest nieubłagane. Moje podniecenie faluje, sinusoida wrażeń raz
jest powyżej średniej, to znów dramatycznie spada. Paweł stara się jak może, podciąga moje uda do
piersi, tak że przypominam złożony scyzoryk. Jest już naprawdę głęboko. Pracuje wytrwale, z
animuszem, cały spocony, nabrzmiały. Mięśnie pod opaloną skórą prężą się niczym kulturyście na
pokazie. Wygląda to całkiem nieźle.
No więc co jest nie tak?
Dłoń Faruka. To ona dziś czyni różnicę. Dłoń artysty. Szczupłe palce czułe na dotyk,
rozpoznające kształty na długo przed tym, zanim ich dotkną. Pewna, doskonała. To dłoń lekarza,
pianisty, sztukmistrza. Dłoń perfekcyjnie oddająca uczucia.
To ta dłoń rozpoczyna taniec, którego się nie zapomina. Ociera kroplę potu z czoła,
obrysowuje policzek, jaśniejszy ślad między piersiami, brzuch, pępek. Wraca i dotyka sutka. Krąży
wokół niego, sprawiając, że przygryzam mocno wargę i drżę. Przechodzi mnie dreszcz, jakiego
dawno nie czułam. Jaki ogarnął mnie dawno temu, gdy mając szesnaście lat, pierwszy raz
zobaczyłam nagiego mężczyznę, i który wówczas sprawił, że uciekłam w popłochu, zatruwając
serce strachem do chwili, gdy spotkałam Pawła.
A teraz nie boję się go. Strach mija. Dreszcz mówi do mnie w zupełnie innym języku.
Stoję nago przed egipskim kochankiem, jeszcze przed chwilą poniewieranym i poniżanym,
niepozornym i wystraszonym, teraz tak pewnym swego, wyniosłym jak książę, przemienionym i
odmienionym, który ma za chwilę wziąć zemstę na wszystkich Polakach, na wszystkich tych
beznadziejnych macho z krótkimi penisami.
Wiem już, że będę miała co wspominać. Ta dłoń to obiecuje. A potem dołączają usta.
Usta Faruka. Pełne, namiętne. Całują koniuszek mego ucha. Schodzą nieco niżej, muskają
szyję, otulają ciepłym oddechem, wracają, szepczą.
Nie rozumiem słów. Nie pamiętam ich. Nie staram się pojąć znaczenia.
Zawierają ten ładunek emocjonalny, którego nie musimy rozumieć. Przemawiają siłą
miłości, nawet jeśli chwilowej, przemijającej, obdarowującej codziennie inną kochankę. W tej
chwili to bez znaczenia. Mówią tylko do mnie, poezją śpiewnych taktów, słowem palącym jak
roztopiony wosk. Tym właśnie jest jego język pocierający coraz mocniej jeden sutek, potem drugi.
Znaczący dziwne figury i muzyczne klucze na moim brzuchu. Dłonie dołączają do ust, gaszą
płomień, rozsmarowują pożądanie, docierając do każdego skrawka skóry. Są wszędzie na moim
ciele, jakby było ich dziesięć, a nie dwie. Jednocześnie pospiesznie, trochę niezgrabnie, choć w
przemyślany sposób pozbawiają odzienia to smukłe ciało, które po chwili wije się już na mnie,
poznaje te wszystkie miejsca, gdzie przed chwilą dotarły badawcze czułki, szuka w pośpiechu
przystani.
Nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy jest już w środku. Zamiera nade mną, a ja nagle się
orientuję, że on i ja to my, że jesteśmy jednością, łączymy się w tej jedynej znanej ludzkości grze,
w której jednocześnie jesteśmy dla siebie rywalami i partnerami. W której sukces zależy w równych
proporcjach od współpracy i współzawodnictwa.
Jest w tej grze wszystko, co być powinno w ekscytującym sporcie. Napięcie, zwroty akcji,
poświęcenie, zaangażowanie, momenty piękne i dramatyczne.
Jest ryzyko, jest euforia, wreszcie strach przechodzący w przerażenie, gdy orientuję się, że
to wszystko dzieje się naturalnie, bez żadnych zabezpieczeń, prymitywnie, jak tylko może być
prymitywna taka pospieszna, przypadkowa miłość.
Świadomość mrozi mnie, trwa to jednak tylko mrugnięcie oka, bo Faruk ma w nosie moje
wątpliwości, mój strach. Wpycha mnie głębiej do mrocznej pieczary, gdzie jest tylko pierwotny
instynkt i potrzeba rozkoszy. Gdzie droga do światła kończy się eksplozją. Gdzie jedynym
wyjściem jest spełnienie.
To, co obiecywały dłonie i usta, bierze mnie teraz w posiadanie, opanowuje całą, ciemność
wypełniają pożądliwe macki potworów atakujące z każdego zakamarka. A każdy z tych potworów
jest pląsającą męskością.
Muszę jęczeć głośno i krzyczeć, bo Faruk zasłania mi usta dłonią. Ściska je mocno, na tyle
mocno, że przez jeden przebłysk światła w tym otaczającym nas, gęstniejącym mroku znów się
boję. A potem światło eksploduje, oślepia, oblewa rozkoszą i w tym samym momencie Faruk
wychodzi ze mnie i kończy na brzuch, pocierając się dłonią i moimi udami.
Pustka, jaką czuję w sobie, jest nie do opisania. Orgazm odchodzi, odpływa gwałtownie,
niczym zabrana przez morze fala przypływu, nie, bardziej jak skarb ukradziony przez wyjątkowo
perfidnego, okrutnego i zuchwałego przestępcę. Jeszcze przed chwilą tuliłam go w sobie, był moim
dzieckiem, największym i najukochańszym skarbem, a tu nagle Faruk zjechał na bungee z
wysokiego mostu, wyrwał je z moich dłoni i uciekł w kosmos.
Mam ochotę rzucić się teraz na niego, rozdrapać szczupły tors, skoczyć do oczu, rozorać
twarz pazurami jak drapieżna, wściekła kocica.
Faruk ubiera się, nawet nie umywszy członka, i wychodzi. Boże, czuję się jak ostatnia
dziwka. Potraktowana jak szmata, jak totalne dno. Wypieprzona dokładnie, pieczołowicie,
artystycznie i wspaniale, by na koniec zderzyć się ze ścianą podłości i męskiej wyższości.
Faruk ukarał mnie. Zlinczował. Sponiewierał.
Dałam się nabrać, wciągnąć w grę. Głupia dziwka.
Jest mi niedobrze na ten opłakany widok, jakim jestem w brudnym, pokrytym plamkami
rdzy lustrze. Myję się z obrzydzeniem, wycieram pospiesznie, starając się jak najkrócej dotykać
ręcznikiem ciała. Jestem przerażona tym, co zrobiłam i jak to się wszystko zakończyło.
W swoim pokoju siedzę pod prysznicem przez godzinę, może dłużej. Potem drżę w łóżku.
Mam dreszcze jak w największej gorączce. Jestem totalnie przerażona.
Boże, co ja zrobiłam? Co ja najlepszego zrobiłam?
Rankiem trochę się uspokajam, ale i tak nie wiem, czy będę w stanie spojrzeć Pawłowi w
oczy. Myślę o AIDS, o płodności, która powinna nadejść lada dzień. Wkładam sobie palce do
pochwy i badam domowym sposobem wymaz. Nie, jeszcze nie, chyba jeszcze nie. Na szczęście.
Dochodzę do siebie przez cały dzień, przygotowuję się do nieuniknionego zderzenia, jakie
czeka moje sumienie, moralność, wewnętrzną potrzebę sprawiedliwości przy powrocie Pawła.
Jest już ciemno, gdy wraca. Pachnie morzem. Nie pozwalam mu na nic. Osaczam, rzucam
się na szyję, jakbym nie widziała całe lata, całuję po twarzy, rozbieram.
Rośnie w moich ustach i jest szczęśliwy, tak bardzo szczęśliwy, że w końcu mu daję i tę
przyjemność, to poczucie jedności i oddania. Ucieka mi, gdy czuję, że jest bliski orgazmu. Tarzamy
się po łóżku, w końcu dochodzimy do początku tego wspomnienia, gdy robi to mocno i brutalnie, a
ja zdaję sobie sprawę, że tak lubię.
Właśnie tak, a nie inaczej.
I daję mu to odczuć. Wcale nie myślę o Faruku, nie porównuję ich, nie odliczam dwudziestu
minut mało efektownego i efektywnego rżnięcia.
Bo to wszystko kłamstwo. Jest połowa lipca, piekielny upał, duchota jak diabli, a mnie
posuwa mokry od potu demon seksu. Piekielnie przystojny, wspaniały kochanek. Jestem
nabrzmiała, ochocza, opuchnięta, wypełniona po brzegi miłością. Faruk nie istnieje. Tygrysa nie
ma. Oskara poznam dopiero za czternaście lat.
Jest tylko on, Paweł, jego penis, jego rozkosznie zmęczone, uczące się artyzmu dłonie,
zapracowane ciało i mój nadchodzący orgazm. Moja eksplozja nowego słońca. Mój płodny dzień.
Kocham jednego mężczyznę na świecie. Tylko jego. Mojego jedynego. Na zawsze.
Rozdział 10
Wizje i szisza
23.
Mówią, że orgazmu trzeba się nauczyć. Że nie przychodzi, kiedy tego chcemy, za każdym
razem, w ten sam sposób. Jest w nas i to my musimy go wydobyć. Nikt inny. Uczymy się tego
przez całe życie i przez całe życie może nas zaskakiwać. Są dni, że myślimy: to już, było tak
wspaniale, cudownie, było trzęsienie ziemi i eksplozja atomowa, a następnego dnia ten sam lub
inny kochanek wynajduje zupełnie nową, nieodkrytą dotąd bombę wodorową. W jednej sekundzie
jest naszym nowym Einsteinem. Odkrywa drogę do gwiazd, którą przemierzamy w sterylnej
kabinie promu kosmicznego lub zupełnie na golasa, pociągając jeszcze jednego macha z fifki.
Leżymy z Lidką w towarzystwie Zwrotnika Raka i szklanej sziszy. Fajka wodna jest
załadowana dziwną mieszanką tytoniu jabłkowego, haszu i pewnie paru innych świństw, po których
ma nam być superdobrze i błogo. Jesteśmy na golasa, ujarane jak przegotowane brukselki. Nie
wiem, skąd wzięło się we mnie to porównanie, ale tytoń zmieszany z haszem ma właśnie tę
właściwość nadawania zdarzeniom kompletnie idiotycznych znaczeń, wyróżnień, porównań.
Wymyśliłam brukselkę i już nią jestem. Frunę przez kosmos z nagą Lidką pod ramię.
Chichoczemy jak dwie wariatki, aż natrafiamy na kosmiczną autostradę, po której zapierdzielają
najpierw rządowe limuzyny odwożące obrażonego Baracka Obamę na lotnisko, potem autobus z
całą reprezentacją piłkarską Polski zajmującą ostatnie miejsce na Euro, w końcu trzy dżipy z
żołnierzami z Afganistanu.
– Dałaś kiedyś dupy żołnierzowi? – pyta Lidka.
Brukselek nie pyta się o takie rzeczy – chcę odpowiedzieć. No ale przecież brukselek też nie
sposób trzymać za rękę. I tak przestaję być brukselką. Jestem zwykłą Anną, tyle że nagą, tak jak
Lidka zresztą. Ale Lidka w swej nagości jest jakaś taka naturalna, mało perwersyjna, piękna. Ma
doskonałe proporcje. Jest czystym pięknem. Jej nagość nie razi. Za to moja jest zbyt ostentacyjna,
wyzywająca, zbyt… wulgarna. To dobre określenie. Próbuję się zasłonić, co rozśmiesza Lidkę.
– Przestań, nie zachowuj się jak dziewica – strofuje mnie i ciągnie dalej: – No, ja ciebie nie
mogę zupełnie zrozumieć. Jak można tak do końca życia być tylko z jednym facetem. Tylko z
jednym.
– Z miłości – odpowiadam.
– Miłość? A jeśli on robi cię w trąbę na każdym kroku i jako siedemdziesięcioletni dziadek
roześmieje ci się w twarz i powie: droga Anno, teraz, na łożu śmierci, muszę ci coś wyznać. Otóż
nie byłaś moją jedyną kobietą. Tak, tak, wiem przecież, przyznałem ci się do tego, że nie byłaś
pierwsza, że były trzy inne. Ale prawda jest nieco bardziej okrutna, bo już po ślubie było ich
jeszcze trzydzieści pięć. Właściwie trzydzieści sześć, ale tej trzydziestej szóstej spuściłem się do
buzi, więc się nie liczy, chyba że będziemy się rozliczać jak szwedzki koncern medialny z Billem
Clintonem.
– Nie, nie. Tak na pewno nie jest.
– Na pewno? Masz jedno życie, dziewczyno, i chcesz je przeżyć z jednym facetem? Okay,
niech będzie. Ale nie możesz być taką kretynką, by nie poznać tych wszystkich czających się po
drodze rozkoszy. Kolorowych miłości, pełnych uniesień, mocnych wrażeń, niesamowitości. No nie
możesz.
No i postanawia mi udowodnić. Lądujemy przy jednostce wojskowej rozpoznania
ogniowego w Tczewie albo innej pipidówie. Stoimy przy żelaznej bramie z wysokim cokołem i
Lidka krzyczy:
– Hej, żołnierze, wiedzieliście kiedyś takie piękne i chętne dziewczyny jak my?
Tysiąc ogolonych głów przykleja się do okien, pożerając nas oczami jak dwa jabłka. Zanim
zdążę się zawstydzić, już jestem cała pożarta, podobnie jak Lidka. Materializujemy się w
wojskowej świetlicy. Wszystkie stoliki i krzesła błyskawicznie znikają, ustawione pod jedną ze
ścian. Naokoło tysiąc wojaków w spodniach, bez koszulek. Tysiąc stojących penisów. Małych,
dużych, średnich. Do wyboru do koloru.
Na środku sali lądują dwa krzesła. Lidka podchodzi do jednego, opiera się o nie dłońmi,
klęka, rozsuwając nogi. Żołnierze podchodzą i kolejno biorą ją od tyłu. Film przewija się do
przodu. Ułamek sekundy na jedno jedyne pchnięcie. Tysiąc wojskowych tyłków pomiędzy nogami
mojej przyjaciółki.
– A teraz będzie coś w promocji – mówi w końcu Lidka, wstając. – Prawdziwa dziewica.
No prawie. Kobieta, którą miał tylko jeden facet. Jej mąż. Ale nie będzie dla wszystkich. Wstęp do
jej dziurki dostaną tylko ci, którzy idą na śmierć. Idący na śmierć pozdrawiają cię, dziewicza
dziurko.
Lidka podchodzi do mnie, zmusza mnie do uklęknięcia, a z tłumu żołnierzy występuje
dwudziestu trzech ochotników do Iraku.
– Oto są dwadzieścia trzy rozkosze Anny. Poznajcie wszystkie odcienie czerni.
Uciekam. Biegnę nago do okna, wyskakuję i znów jestem w kosmosie. Powoli zaczyna
mnie boleć głowa, opadam w dół, ku Ziemi, ostatnią rzeczą, którą widzę, jest prom kosmiczny, w
którym Paweł na czworakach oddaje się Tygrysowi, a ten z kolei jest posuwany przez Faruka.
Oskar siedzi obok, dystyngowany, w garniturze, z kluczykami ferrari w dłoni i pali cygaro zupełnie
niezainteresowany czynnościami swoich ofiar. Za to, gdy mnie widzi, uśmiecha się. Uśmiecha się z
mieszanką pogardy i władzy. Oto, co cię czeka, córko nocy.
24.
Odjazd zdecydowanie przekracza moje siły. Jestem, cholera, matką dwójki dzieci,
ustawioną żoną wziętego prawnika, spełnioną kobietą, zawodowo, społecznie, seksualnie. Anną
zagubioną w czerni. I wszystkich jej odcieniach.
Dawno już nie jestem nastolatką. Mam trzydzieści pięć lat, do licha. Nie powinnam palić nie
wiadomo czego w sziszy z Lidką, żoną brata mojego męża. Jej może być wolno. Jest młodsza, nie
ma dzieci, nie kocha Andrzeja. Może go zdradzać, bo nie łączy ich miłość. Może być nieszczęśliwa,
bo skoro nie zna miłości, to co mam jej doradzić. Ale ja? Mnie tego wszystkiego nie wolno.
– Przestań – obrusza się. – Ostatnio ta laska z telewizji publicznie wyznała, że od piętnastu
lat pali gandzię. Chcą ją zalegalizować. Politycy zaczynają palić. To lepsze niż alkohol.
– Tylko ty sypiesz tam świństwo-nie-wiadomo-co, a nie gandzię.
– To prawie to samo. I nie mów mi, że prawie czyni różnicę.
Mimo wszystko kocham Lidkę. Daje mi taką cholerną odskocznię. Cofam się w czasie. Z
nią znów jestem gówniarą. Znów mam dwadzieścia lat, ciasną cipkę, potrzebę i poczucie miłości.
Znów kocham Pawła i nie zdradzam go nawet w myślach. Nie jestem dziwką. Wierzę w ideały. I
sprawiedliwość.
Lidka zna moje fantazje. Poznała Tygrysa, poznała Faruka.
– Nie za bardzo tylko rozumiem, dlaczego on ci to robi – wyznaje.
– Co takiego?
– Dlaczego jest biedny i zdziczały? Dlaczego nie jest księciem, słodkim habibi?
Wypielęgnowanym, mówiącym po angielsku wyuczoną poezją, zabawnym w swej śmieszności i
ognistym w młodzieńczym pożądaniu? Dlaczego nie masz z nim po prostu dobrego seksu, takiego
jak miliony kobiet jadących do Afryki po emocje, tylko wymyślasz na koniec tę… skazę?
Skaza? To dobre słowo w kontekście tej rozmowy. Przypominam sobie twarz Jeremy’ego
Ironsa patrzącego na nagie ciało Juliette Binoche. Drżące z podniecenia oblicze,
nieprawdopodobnie wyrażające emocje. Piękna, chłodna Juliette, odstająca od tej niezwykłej
kreacji opanowanego przez demony seksu starego mężczyzny. Ale przy tym tak mi bliska, tak
pomnikowa zewnętrznie i buzująca w środku. Jestem nią, ona jest mną.
– Nie wiem – wzruszam ramionami. – Po prostu tak to sobie wyobrażam. Mamy ze sobą
seks bez zabezpieczenia i jakoś trudno mi sobie wyobrazić, żebym pozwoliła mu skończyć we
mnie.
– No ale przez to nie masz orgazmu.
– Mam.
– Ale nie taki, jak byś chciała. Jak obiecywał początek.
– To jego wybór, nie mój. Nic na to nie poradzę.
– No dobrze, a potem dlaczego cię nie głaszcze i nie mówi ci, że jesteś jego jedyną
ukochaną, jak ci wszyscy habibi? Podobno wszyscy mają to wypisane na kartkach po angielsku i
uczą się po nocach, co mają mówić kobiecie, nawet niespecjalnie wiedząc, co to oznacza. Język
miłości, ha…
– No właśnie. Nie chcę go słuchać.
– Ale to przyjemne. Wiem coś o tym.
– Ja wolę uciekającego kochanka. Może dlatego, że to wciąż nie on. Nie ten jedyny.
Patrzy na mnie badawczo. Czy to rzeczywiście fantazja? Czy sprzedaję jej fragment
literackiej fikcji, czy może jednak część prawdy, może najważniejszą część.
Faruk uśmiecha się do mnie pod nosem. Jestem jego dziwką, którą splugawił, sponiewierał,
na koniec pozbawiając godności i resztek przyjemności. Ma nade mną władzę. Nie udaje już
stłamszonego biedaka. Wciąż pozwala się wykorzystywać, wyzywać i besztać polskim, czeskim i
angielskim macho. Ale jego oczy płoną radością zemsty. Jego smukłe ciało pachnie okrutną
przyjemnością.
Wtedy, może chcąc odgonić cisnące się na usta pytania, opowiadam jej o Oskarze. O tym,
co się wydarzyło i czego dowiedziałam się od zapijaczonego dziennikarza Bocheńskiego.
Rozdział 11
Łóżko na dachu świata
25.
Oskar przyjeżdża po mnie do wydawnictwa. Drań wie, że Paweł jest we Frankfurcie. Wie,
że nasze dzieci znów są u dziadków. Nie zdaje sobie sprawy, że ja także odkrywam jego tajemnice.
Nie podejrzewa, że spotkałam się z Bocheńskim i że poznałam jego sekrety.
Oczywiście nie wiem, czy tamten mówił prawdę. Może kłamał, bo nienawidzi Oskara, a
może po prostu ma bujną wyobraźnię. Możliwości jest wiele.
Wciąż jednak go pragnę. Tak bardzo go pragnę.
Zanim pojedziemy do mieszkania przy Andersa, zabiera mnie na kolację. W restauracji,
której nazwy nawet nie dostrzegam, czeka już na nas kilka osób. Trzech mężczyzn i kobieta.
Dziwnie do nas nie pasują.
Pocieram nogę o nogę, nie mogąc się doczekać, aż będziemy sami. Nie chcę żadnych
kolacji, gości, nie chcę jego życia. Chcę tylko seksu. Odrobiny miłości.
Ale czy to znaczy, że nie chcę prawdy?
Do diabła z tym wszystkim. Do diabła.
Kobieta ma na sobie żakiet i pachnie intensywnie tanimi perfumami. Makijaż stara się ukryć
jakieś dziesięć przeklętych lat bez miłości i radości. Nieskutecznie. Nie da się oszukać życia. Faceci
są zniewieściali, przegrani, grubi, znudzeni. Nie wiem, co tu robimy. Oskar niespecjalnie stara się
ich zabawić. Obserwuje ich i mnie. Czuję się z tym jeszcze dziwniej i próbuję ratować sytuację.
Jakbym nagle została panią domu. Mam ochotę wkurwić się, warknąć, wrzasnąć, powiedzieć im,
żeby się pierdolili, ale zamiast tego z mojej twarzy nie schodzi uśmiech, a z ust nie przestają
wytaczać się kłamliwe robale fałszu.
Pieprzę trzy po trzy i jestem naprawdę wściekła. Jednocześnie coś mnie rozbawia w całej tej
nierealnej scenie. Oskar obserwuje i ma niezły ubaw z tego, że ja dzielę się jednocześnie na trzy
osoby. Podejmuję grę i zaczynam ją doceniać, gdy on traci zainteresowanie, klepie jednego z
grubasów w ramię i mówi:
– Chodźmy się przejść.
Wstają i idą w ustronne miejsce. Pozostali robią się czerwoni na gębach, ciężko dyszą, pocą
się nienaturalnie, więc ja też czuję się tak jak oni. Zarażona chorobą nienaturalności. Na szczęście
nie trwa to długo i Oskar z grubasem wracają.
Potem pociąg przyspiesza. Tamci porozumiewawczo patrzą na siebie, pospiesznie dojadają i
dopijają drinki, wstają, żegnają się wylewnie, tłumacząc jakimiś kompletnymi pierdołami, po czym
czmychają.
Nie ma ich. Zostajemy sami.
Oskar śmieje się gardłowo. Ma ubaw. Z nich. I ze mnie.
– O co chodzi, do diabła? – pytam nie mniej czerwona niż tamci.
Zdaję sobie sprawę, że wzięłam udział w jakimś świństwie, i chcę to wiedzieć.
– Kim oni byli?
– Chodź, pokażę ci.
Noc jest ciepła, gwiaździsta. Po parkach i placach wałęsa się masa małolatów. Ulicę
przecinają taksówki, ostatnie autobusy i tramwaje zjeżdżają do zajezdni. W oddali słychać karetkę
mknącą na sygnale. Oskar wskazuje na niepozorny budynek ukryty przy parku.
– Wyobraź sobie, że tam mieści się narodowa agencja badań kosmicznych – mówi.
– Agencja kosmiczna?
– No tak, nie wiesz, że jesteśmy potęgą w badaniach kosmosu? – Śmieje się głośno ze
swojego żartu. – Agencja należy do unijnej sieci placówek badawczych, których celem jest
odkrycie życia w kosmosie.
– Życia w kosmosie – powtarzam bezwiednie. – Przecież to jakiś absurd. Niech badają
przyczyny ubóstwa i bezrobocia, a nie życia w kosmosie.
– Ot, sprawiedliwość. Ludzie zachowują się jak dzieci, które gdy zrobią coś złego,
natychmiast starają się zająć czymś innym, żeby zakamuflować swoje przewinienie. I szukają życia
w kosmosie zamiast wody i żywności dla biedaków w Afryce.
Coś mnie porusza w jego słowach, ale nie bardzo potrafię powiedzieć co. Jakby było w nich
ostrzeżenie dla mnie samej. Nie dla świata. Osobisty przekaz. Uważaj na mnie, uważaj na to, co
robię. Na to, kim jestem.
Kim jesteś, Oskarze? Jakie tajemnice skrywasz? Czy to, czego dowiedziałam się od
Bocheńskiego, może być prawdą?
– Jaka w tym twoja rola?
– Bez względu na naszą ocenę sprawy, musimy uczestniczyć w unijnych programach
badawczych, więc robimy taką ściemę, za co dostajemy granty. No i teraz jest jeden duży projekt na
tapecie, a ponieważ pieniędzy jest naprawdę sporo, to wokół tego robi się dużo szumu.
– A ta… kolacja?
– Nasi niedawni goście są pracownikami tej agencji.
Pracownicy, urzędnicy… Oskar jest biznesmenem. Przestaje mi się to podobać. Przestaje?
Od dawna mi się nie podoba.
– Co robiłeś z tym mężczyzną na zapleczu?
– Wręczałem mu łapówkę – wyznaje Oskar bez zmrużenia oka i cienia kamuflażu. Nazywa
rzeczy po imieniu. Nie mówi o budowaniu relacji i tworzeniu więzi. Nie mówi o pomocy biednej
nauce i wspieraniu światłych umysłów. Łapówka to łapówka. Interes jakich wiele. Nielegalny,
brudny, ale przecież tak powszechnie akceptowany w każdym zakątku świata. To z niego bierze się
masa luksusowych samochodów, jachtów, wycieczek w tropiki i szalonych, upojnych nocy w
objęciach Bachusa. To takie interesy tworzą szczęśliwych milionerów, przyciągających wszystkie
odcienie czerni. – Nasi goście są członkami siedmioosobowej komisji przetargowej.
Nagle myślę o Pawle i czuję dreszcze. Byłby mi w stanie wybaczyć zdradę, tak
przynajmniej teraz myślę, ale nie mógłby wybaczyć mi udziału w przestępstwie. Narażam jego
karierę. Może właśnie to jest celem Oskara. Chce mnie upokorzyć dodatkowo, wciągnąć głębiej w
zdradziecką sieć, bym poczuła się jeszcze gorzej, bym udławiła się wyrzutami sumienia, poczuła się
zbrukana, oblepiona błotem.
– Nie chcę nic więcej słyszeć.
– Tym się zajmuję – Oskar jest nieubłagany. Mówi dalej: – Między innymi. To moje życie.
W kraju żyjącym korupcją tak wygląda biznes. Każdy, uczciwy i nieuczciwy. Chcesz robić biznes,
musisz płacić haracz. Takie są reguły gry. Uczciwi zostają daleko w tyle, z problemami, z
biurokracją i księgowością. Oszuści idą do przodu i kupują bentleye. Możesz wybrać… Mówiłem
ci o siedmioosobowej komisji. Nasz przeciwnik w tym przetargu też przekupił cztery osoby, żeby
mieć pewne zwycięstwo.
Zaraz, czegoś nie rozumiem.
– Ale… ty też przekupiłeś cztery. W takim razie kto wygra?
Oskar uśmiecha się pod nosem.
– To jest właśnie ten dreszczyk emocji. Jeden z naszych dzisiejszych gości bierze podwójnie
i do końca nie wiadomo, jak się zachowa na koniec dnia. Może wybrać nas, a może naszych
przeciwników. Tak już jest.
Mieszkanie przy Andersa mieści się na ostatnim piętrze kamienicy. Wjeżdżamy windą, a
potem trzeba dodatkowo wejść jeszcze po schodach. Drogi na schody broni mocna krata. Oskar ma
do niej klucz. Wchodzimy wyżej. Przekraczamy jakąś barierę. Głosy ulicy, zwyczajności,
powszedniej miałkości zostają na dole. My wchodzimy na górę bogów. Możemy usiąść w
chmurach, położyć na nich głowy, zażyć absolutu.
Apartament nie ma w zasadzie pokoi. Jest parę ścianek działowych, ale to jeden wielki
pokój. Kuchnia połączona z salonem i sypialnią, mieszkanie dobre dla artysty, malarza, poety. W
nim labirynt stworzony przez rozmyślne ustawienie stosów ksiąg, płyt winylowych i
kompaktowych, filmów wideo. Wszystko to wygląda jak zmyślna konstrukcja. Robi wrażenie.
Artystycznie popierdolone wrażenie.
– To twoje mieszkanie?
Potwierdza krótkim skinieniem. Pytam go, dlaczego zatem zabierał mnie do hoteli, zamiast
kochać tu, w dużo przyjemniejszej atmosferze.
– Lubię hotele – odpowiada krótko.
Podaje mi niewielki kartonik z obrazkiem, który przypomina dziecinny tatuaż.
– Co to? – pytam.
– Zobaczysz. Włóż sobie pod język.
Narkotyk? Wiem już, że lubi eksperymentować. Ja nigdy nie brałam niczego mocniejszego
od trawy i specyfików Lidki, które uważałam za bezpieczne. Obracam w ręku obrazek. Nie, do
diabła. Jestem matką. Nie pozwolę sobie na to.
– Nie chcę.
– Nic ci się nie stanie.
Odkładam obrazek na stolik. Oskar uśmiecha się do mnie. Wcale nie jest zły. Wkłada swój
obrazek pod język i przymyka oczy.
Dużo później wyznaje mi, że nie był pewien. Nie był pewien, czy może mnie tu
przyprowadzić, czy jestem właściwą do tego osobą.
– Mam wiele przygód – mówi. – Musiałem upewnić się, że łączy mnie z tobą coś
rzeczywiście niezwykłego.
– Upewniłeś się?
– Jesteś tu, czyż nie!?
Czyż nie. Denerwuje mnie manieryzm w jego słowach. Czasem mówi rzeczywiście
dziwacznie.
Ale to jest dużo później.
Teraz prowadzi mnie na taras. Wychodzimy nań przez okno i jest to zwykły płaski dach.
Tyle tylko, że dach ma funkcje tarasu, z barierką i masą przestrzeni. Na podłodze jakiś rodzaj
wytrzymałych płytek, pomieszanych z elementami drewnianymi. Dużo załomów, schodków,
uskoków, progów. Trzeba uważać.
Stoi tam niewielki grill i klasyczne, dość duże łóżko z pościelą.
Łóżko na dachu świata.
Obchodzę je i patrzę w dół na spory park. Zieleń, drzewa, alejki prowadzące do placu
Bankowego. Niżej, w kierunku Starówki, rząd wierzb czy dębów, Pałac Krasińskich, do którego w
zasadzie należą te zagrabione przez rewolucję i Stalina ogrody. Wystarczy splunąć z wiatrem i ślina
może pofrunąć aż do ambasady Chin. Chińczycy walczą ze smogiem, mordują studentów,
Tybetańczyków, produkują komputery i budują do połowy autostrady. No i jest ich o miliard i
trzysta milionów więcej niż nas.
Nigdy nie kochałam się z Chińczykiem.
– O czym myślisz?
Czy powinnam mu powiedzieć?
Noc jest cicha, spokojna. W dole, po Andersa jeździ coraz mniej samochodów. Jakiś pijak
zatacza się, przewraca na ulicy, grupki młodzieży przekrzykują się wesoło. W oddali słyszę
ujadanie głębinowej koparki pracującej nad nową linią metra. Zrywa się wiatr, który burzy fryzurę
Oskara. Czy powinnam mu powiedzieć, ile już o nim wiem i jak to na mnie działa?
Nie jest to dobry moment. Wciąż mnie pociąga. Wciąż ma wiele tajemnic. Wciąż jest
wyśnionym kochankiem.
Zastanawiam się nad jego seksualną doskonałością. Czy ona jest przeznaczona tylko dla
mnie? Czy tylko ja jestem jej beneficjentem, czy tylko ja mogę ją w pełni docenić. Nie ma dwóch
połówek jabłka. Nic nie pasuje do siebie doskonale. We wszechświecie po prostu zdarzają się perły
i jeśli ma się szczęście, to można je podziwiać.
Ja jestem przy nim taka zwyczajna. Przeciętna, przeciętnie ładna, przeciętnie seksowna,
przeciętnie namiętna. Szybko się uczę, ale jestem pewna, że miał wiele lepszych, bardziej ognistych
kochanek. Co oznacza dziś ta namiętność? Z czego musi być zbudowana?
Przechodzę metamorfozę. Z dość biernej, radośnie czerpiącej z bogactwa rozkoszy kochanki
staję się powoli drapieżnikiem. Wiem, że nie mogę pozwolić mu się znudzić, nie mogę być tylko
wisienką na szczycie tortu. Nieważne jak apetyczna, byłabym do schrupania tylko kilka razy. Potem
poszukałby czegoś innego.
Podejmuję więc rękawicę i chcę walczyć. Chcę pokazać mu, na co mnie stać.
Mój wiek pomaga i przeszkadza jednocześnie. Nie mam już możliwości dwudziestolatki.
Tej energii, zdolności, potencji. Ale jednocześnie jestem towarem pełnowartościowym,
obserwującym, dojrzałym, soczystym, o wyrobionym smaku.
Nie boję się więc rozebrać na odkrytym dachu domu przy Andersa, wystawić swoją nagość i
wstyd na próbę. Oskar zresztą szybko wyjaśnia mi, że nie mam czego się bać.
– Tu możemy obserwować wszystkich. Jesteśmy jak na Olimpie. Ale nikt nie może dojrzeć
nas. Z żadnego miejsca na ziemi nie można zobaczyć tego, co będziemy robić.
Poza satelitą. Amerykanie mogą zrobić nam zdjęcie i przesłać do polskiej prasy. Stalibyśmy
się gwiazdami Internetu, jak kochankowie w różnych dziwnych miejscach – jak poręcze mostów
czy pozornie niedostępne odludzia.
Jest trochę zaskoczony, że przejmuję inicjatywę. Wiem, że lubi dominować, więc może mu
się to nie spodobać. Lubi mieć wszystko pod kontrolą, a tymczasem ja nie pozwalam mu na to,
walczę, odpowiadam na każdy jego cios, staram się sparować go i przeprowadzić kontrę.
Pojedynkujemy się.
Jestem na nim, ujeżdżam go, zachęcam, prowokuję, udaję, że dochodzę, choć jeszcze do
tego daleko. Oj, jakże pragnę go oszukać, upokorzyć, wziąć we władanie i pokazać, że z niego
zakpiłam, że wcale nie jest taką doskonałą perłą. Łaknę władzy i rozkoszy panowania. Gotowa
jestem oddać za to dzisiejszą przyjemność.
Ale on rozgryza mnie. Bawi go to. Pozwala mi się wyszumieć i wtedy bierze odwet.
Przewala mnie na dół, unieruchamia tak, że nie mogę się ruszyć, i zaczyna pompować, bezlitośnie,
okrutnie, wyrywając z mojej piersi głośne jęki bólu i oszołomienia.
Jest w tym naszym dzisiejszym seksie jakieś wspomnienie tej złości, której doświadczyłam
z Pawłem w Egipcie, i zanim eksploduję, dopada mnie parę refleksji o mężczyznach. Nie lubią, gdy
stawiamy im warunki, gdy próbujemy udowodnić im własną siłę, gdy staramy się zbytnio
podkreślić władzę, jaką mamy nad nimi. Pozwolą nam na dominację, ale jeszcze tej samej nocy
nadchodzi czas zemsty.
A Oskar potrafi się mścić.
Znów mam ten potworny orgazm wodospadowy i jestem doprawdy przerażona władzą, jaką
nade mną zdobył.
26.
– Czy to prawda, że miałeś żonę?
Łapiemy flautę w drodze do Cannes. Nasz katamaran właśnie opuścił Zatokę Aniołów i
leniwie dryfuje na pełne morze. Po prawej stronie mamy bajeczne wybrzeże pełne białych
budynków, z tej odległości nie większych niż pudełka zapałek. Z przodu, nieco na lewo medytujące
Iles de Lérins. Leżę nago na pokładzie i wpatruję się w samolot przemykający nad Świętą
Małgorzatą i rozpoczynający kołowanie do lądowania w Nicei.
Lekka bryza od wysp przynosi zapach eukaliptusa i rybackich sieci pełnych małż i krabów.
Oskar także leży nago. Nie krępuje się, mimo że obok, na drugim pokładzie opalają się
Carmen i Wiktor. Jest w tej naszej bezwstydności jakieś porozumienie, umowa, którą podpisaliśmy
tuż przed wejściem na pokład.
Wiktor jest przyjacielem Oskara. Wiem o nim jeszcze mniej niż o moim kochanku. Ma
bliznę na prawym boku i nie wygląda ona na pozostałość po jakiejś operacji. Raczej po nożu lub
pocisku. Jest w tej postaci coś jeszcze bardziej niepokojącego, tajemniczego. Jego oczy wydają się
szkliste, okrutne. Myślę, że mogłyby to być oczy gangstera, zabójcy, kogoś, z kim lepiej nie
zadzierać. Dobrze wiem, że lepiej nie zadzierać z Wiktorem.
Carmen jest zwykłą dziwką. Dziewczyną na telefon. Nie wystaje na ulicy czy w lasach przy
drogach szybkiego ruchu. Nie czeka na korytarzu agencji towarzyskiej. Sama wybiera przez
Internet klientów. Nazywa ich sponsorami i traktuje z wielkim szacunkiem.
Nie może być mowy o niezadowoleniu.
Noc z nią kosztuje osiem stów, weekend w promocji tysiąc dwieście. Wyjazd wakacyjny od
trzech do dziesięciu tysi. Plus premia.
Naprawdę ma na imię Sylwia, ale nie lubi tego imienia. Woli Carmen. Mówi krótkimi
zdaniami. Spluwa do wody. Żuje gumę. Jest bezwstydna. Wkłada penis Wiktora głęboko do gardła.
W nocy i w biały dzień. W kajucie i na pokładzie. Wiktor może stać oparty o maszt, drzemać na
dziobie jednego z kadłubów lub przygotowywać coś w otwartej kajucie, widziany przez nas,
widziany przez innych żeglarzy, a wystarczy tylko krótki gest, a Carmen ląduje na kolanach. Jej
głowa porusza się w sposób zadziwiająco płynny i sprawny. Twardy, długi, nabrzmiały penis znika
w całości w jej gardle, wysuwa się i znika, wysuwa i znika, aż w końcu Wiktor chwyta jej głowę
mocniej, przytrzymuje, zamiera i już jest po wszystkim.
Carmen, o dziwo, nie krztusi się, tylko oblizuje usta i bierze kolejną gumę do żucia.
Uświadamiam sobie, że nigdy nie będę taką profesjonalistką jak ona. Nigdy nie osiągnę
choćby pierwszego z dziesięciu kręgów tajemnego mistrzostwa, w którym ona jest na szczycie.
Bez mrugnięcia spełni każdą zachciankę. Wykreuje ją lub się jej podda. Może nasikać mu
na twarz. Dać się przelecieć w odbyt. Może zrobić wszystko, czego sobie tamten zażyczy.
– Ile dostałaś? – pyta mnie, gdy panowie zostawili nas same w Monako.
Nie chcę się odkryć, nie chcę też, by ta dziewczyna pomyślała, że się wywyższam czy coś.
Boję się jej trochę. Jest znacznie bardziej zdeterminowana, odważna i wyuzdana niż ja. Nie
potrzebuję w niej wroga.
Muszę więc coś odpowiedzieć.
– Niezbyt wiele – mówię tajemniczo.
Patrzy przenikliwie.
– To ty tak z miłości?
Potwierdzić czy lepiej nie?
– Coś jakby – mówię.
Odszukuje wzrokiem Oskara. Przygląda mu się uważnie. Kiwa z aprobatą głową, jakby
chciała powiedzieć: całkiem niezły, więc w sumie się nie dziwię. Nie to, co Wiktor, jego dziobata
twarz, lekka nadwaga i to okrucieństwo w oczach.
– Na stałe cię ma? Cały czas? – pyta, wciąż żując gumę i starając się sprowokować Oskara
do spojrzenia w naszą stronę. Siłą woli, jej pożądliwego, wyzywającego spojrzenia dużych oczu o
kremowej konsystencji i barwie dopiero co wyłuskanego z morza bursztynu.
– Tak.
– Szczęściara.
Śmieje się głośno, mruczy coś pod nosem.
– Ja biorę trzy tysie za rejs, plus zwrot wydatków, jak coś trzeba dokupić. Wiki jest dobrym
sponsorem. Daje też premię. Ma gest. Nie jest skąpy. Jestem z nim już trzeci raz.
Wyczuwam pewną szansę.
– A Oskar? Z nim też byłaś?
– No co ty? – obrusza się.
– Nie, nie. Źle mnie zrozumiałaś – dodaję pospiesznie. – Chodzi mi o to, czy jak byłaś z
Wiktorem na rejsie, to był też Oskar?
Długo nie odpowiada, zastanawiając się, co może i co chce mi powiedzieć.
– No pewnie. Wiktor i Oskar się przyjaźnią.
Wieczorem zawijamy do portu w Cannes. Wiktor wkłada biały garnitur, dziwnie
niewygnieciony, i bawełnianą koszulkę przylegającą do ciała. Wygląda bardzo dobrze mimo
dziobatych policzków. Carmen ma szpilki i obcisłą sukienkę kończącą się tuż za pośladkami.
Długie nogi przywodzą mi na myśl źrebaka uczącego się chodzić. Oskar także wkłada marynarkę,
więc zmuszona jestem do wydobycia z walizki sukienki. Nie jest nawet w połowie tak wyzywająca
jak kiecka Carmen, ale dobrze się w niej czuję. Czerń zawsze pasuje. Gdy schodzimy z pomostu jak
czwórka starych, dobrych znajomych, nagle czuję się znacznie większą oszustką. Dopada mnie też
strach. Co, jeśli zobaczy mnie jakiś znajomy Pawła? Tu, w Cannes, nie żartuj? A jeśli? Paweł ma
wielu znajomych podróżujących po świecie i nawet najbardziej ekskluzywnych zakątkach.
– Gdzie idziemy?
Oskar przyciska palec do ust.
– Niespodzianka.
Myślę o tym, co usłyszałam od Bocheńskiego. O byłej żonie Oskara i o tym, co rzekomo się
z nią stało. To dopiero niespodzianka. Przyglądając się kochankowi, nie boję się jednak. Nawet nie
to, że nie wierzę zapijaczonemu dziennikarzowi, tylko czuję, że mój kochanek nie mógłby być aż
takim oszustem. Nie jest draniem. Na pewno.
Skąd ta pewność?
Oskar ze zdziwieniem patrzy na mnie, gdy przystaję i odsuwam się od niego.
– Pospiesz się, o co chodzi?
Patrzymy przez chwilę na siebie. Wiktor i Carmen już są daleko. Mężczyzna podszczypuje
kochankę, a ta chichocze głośno. Nagle pociąga Wiktora w głąb jakiegoś parku. Znikają pomiędzy
drzewami. Wciąż słyszę jej chichot.
Oskar ciągnie mnie za rękę.
– Zostaw ich, dojdą do nas.
Zostawiamy ich, przechodzimy za róg dużego budynku zdobionego rzeźbami zwierząt i
bogów, przechodzimy przez ulicę i w końcu zatrzymujemy się przed drzwiami restauracji o nazwie
wypisanej czerwonymi neonami nad skromnymi drzwiami.
Kim jest Julia, Oskarze, co możesz mi o niej powiedzieć? Co możesz powiedzieć o tym, co
się z nią stało?
– Czekamy na nich?
– Nie. – Oskar uśmiecha się pod nosem. – Zdaje się, że mogą poważnie spóźnić się na
kolację.
Przy szatni czeka na nas dziwny osobnik w czymś w rodzaju fraka z czerwoną muszką.
Oskar podaje mu kartonik, na którym jest numer rezerwacji, on kłania się i prowadzi nas do sali.
Jest owalna, stoliki są poustawiane przy ścianach. Oddzielone soczystą zielenią kwiatów, kotarami,
ściankami pokrytymi bordowymi atłasami. Większość jest zajęta. Przewodnik we fraku prowadzi
nas do jednego ze stolików, kłania się i odchodzi.
Rozglądam się po sali, ale za chwilę uciekam wzrokiem spłoszona, jakby bojąc się, że ktoś
mnie rozpozna albo potraktuje moje spojrzenie jak wyzwanie. Środek sali pokryty jest lśniącym
parkietem.
– Można tu tańczyć?
Oskar uśmiecha się.
– Oczywiście. Tancerze pojawią się już za chwilę.
Zamiast nich widzimy Wiktora i Carmen. Spoceni, rozdygotani, roześmiani siadają przy
nas. Zauważam, że dziewczyna ma odciski od trawy i kamieni na przybrudzonych kolanach. Wiktor
zasiada przy Oskarze i klepie go wesoło po ramieniu. Świdrujące, świńskie oczka wpatrują się we
mnie pożądliwie. Czuję obrzydzenie wykwitające na twarzy i odwracam wzrok.
– Mam nadzieję, że niczego nie straciliśmy – stwierdza Wiktor.
Oskar tylko się uśmiecha.
Kelnerzy przynoszą napoje, sałatki, przekąski, potem danie główne w postaci grillowanych
mięs, ryb i warzyw. Jem rukolę i piję białe wino. Potem trochę ryby i kurczaka. Śmiejemy się,
rozmawiamy o niczym. Carmen czasem ociera się o mnie niby przypadkiem. Pachnie mężczyzną i
silnymi perfumami. Odsuwam się bezwiednie. Ona przysuwa się, udając, że nie rozumie mojego
subtelnego znaku.
Mam wrażenie, że nie przyszliśmy tu tylko jeść, i wkrótce się o tym przekonuję. Światła
powoli przygasają, sala pogrąża się w mroku oświetlanym tylko nikłym blaskiem płomieni małych
świeczek na stołach. Wyglądają jak ogniska rozpalone wokół jeziora.
Nagle reflektor punktowy wyławia na środku sali jakąś postać. To mężczyzna w podobnym
fraku jak szef czy też przewodnik sali. Ma smukłą sylwetkę, podłużną opaloną twarz, czarne włosy
wysmarowane brylantyną. Mechanicznie unosi prawe ramię nad głowę. Pstryk. Ramię wraz z
ciałem robi sprężystą woltę, a z ciemności wyłania się ONA. Kobieta marzenie. Dostojny,
kusicielski wamp w czerwonej sukni, z kwiecistym boa na szyi i dziesięciocentymetrowymi
szpilkami. Nogi w takich szpilkach wyglądają zabójczo. Cała wygląda zabójczo. Ma mocny,
podkreślający ostrą urodę makijaż i usta wielkości dużej, dojrzałej śliwki.
Muzyka powoli sączy się z głośników. Paso doble miesza się z rytmami tanga, pełza po
parkiecie, unosząc się wraz z syczącą sztuczną mgłą, w której tancerze zaczynają odnajdywać
wspólny rytm. Mężczyzna dopada wampa, porywa, bierze siłą mocarnych, opalonych ramion. Trzy
kroki w przód, dwa w bok i wamp, pozornie pokonany ląduje we mgle w dziesiątkach pasaży,
pochyleń i blokad. Tancerze wirują w przestrzeni, krążą wokół siebie jak dwie walczące o
dominację istoty.
Spektakl jest doprawdy porywający, ale to nie koniec emocji. Gdy mężczyzna dopada w
końcu swoją brankę, zamyka ją w kleszczach i wykonuje ostateczny wyrok. Taniec zmienia się w
grę kochanków. Mężczyzna przestaje grać i dopada zdobycz, zdziera z niej ubranie i już po chwili
kopulują, gwałtownie starając się unosić nieco ponad sztuczną mgłę.
Znów czuję dłoń Carmen na biodrze i pozwalam jej dotrzeć dalej, wedrzeć się pod cienką
granicę bawełnianej bielizny. Cały czas patrzę na Oskara, który nie zdradza najmniejszych emocji.
Dopiero dużo później pyta:
– Lubisz podglądać, Anno?
Nic nie mówię. Mam ochotę zapytać o coś innego. A Julia? Czy twoja żona lubiła
podglądać?
W nocy Carmen daje koncert. Pojękuje przez cały seks, a na koniec eksploduje prawdziwą
symfonią jęków, krzyków, płaczów, Bóg wie, czego jeszcze. Ja też nie jestem cicho, ale w
porównaniu z Carmen jestem leserem. Oczami pytam Oskara, czy chciałby, żebym zachowywała
się tak jak ona. Żebym jęczała tak i kwiliła. Uśmiecha się tylko.
Dobrze jest, jak jest.
Ale kiedy leżymy na pokładzie i pytam o jego żonę, nie jest dobrze. Spina się, denerwuje.
Nie odpowiada od razu, patrzy na mnie badawczo, zastanawiając się, w co gram.
– Prawda – mówi w końcu. Krótko, jakby nie chciał, żebym dalej pytała.
– Czy to prawda, co się podobno z nią stało?
Znów długie milczenie i krótkie potwierdzenie.
– Prawda.
– Jeśli nie chcesz, nie będę pytała – mówię cicho, ale dla niego jest jasne, że chcę pytać i że
kiedyś pytania powrócą.
– Skąd o tym wiesz?
Mówię mu o dziennikarzu Bocheńskim, o naszym spotkaniu i długiej rozmowie. Mówię, że
byłam go ciekawa i chciałam wiedzieć, zanim stanie się coś nieodwracalnego.
– Stało się coś… nieodwracalnego? – pyta.
Chyba tak. Do diabła, chyba tak. To już nie jest Tygrys czy Faruk. To nie jest zwykła
fantazja czy powieściowa fikcja. To coś znacznie więcej.
– Chyba tak – mówię na głos.
– Co ci powiedział ten… pijak?
Zastanawiam się, czy odkryć karty. Czy powinnam?
– Powiedział, że zależało ci na rozgłosie, a potem… przestało zależeć. I że był tego powód.
27.
Znów ląduję na placu Na Rozdrożu. Mój umysł wsiada do concorde w Nicei, Frankfurt, trzy
sekundy później kołuje na Okęciu. Jedno mrugnięcie oka i siedzę naprzeciwko dziennikarza
trzymającego w dłoni szklaneczkę podwójnej chivas regal.
Bocheński poci się coraz bardziej, ociera serwetką czoło, dyszy ciężko. Wyobrażam sobie
przez chwilę siebie pod nim i robi mi się niedobrze.
Ten ohydny typ jest godny pożałowania, nie mam dla niego litości. Czy zatem powinnam
mu wierzyć?
– Musi pani zrozumieć, na czym polegał pomysł na biznes Kordy – mówi. Język mu się
plącze, ale wciąż rozumiem go dość dobrze. – Oskar Korda wchodził wszędzie tam, gdzie były
pieniądze, lecz jego głównym założeniem nie była pomoc w dostawach czy usługach, tylko
tworzenie… hm, atmosfery, relacji, pewnych sieci zależności. Proponował też uczestnikom
przetargów czy negocjacji swoje usługi „nieprzeszkadzania”.
– Nieprzeszkadzania?
– No tak. Większość deali na szczycie polega na tym, że kilku grubych gości z cygarami
dogaduje się na zapleczu burdelu. Potem dymają dziwki i piją – uniósł szklankę z whisky i przepił –
chivas regal albo inną dobrą gorzałę. Potem ustalają procenty, kto, ile i dlaczego, a reszta jest już
prosta. Ich ludzie dopracowują szczegóły, dokumentacje, rozdzielają łapówki, zacierają ręce i
śmieją się z tych, którzy się wściekają, że zostali wydymani i pozbawieni szans udziału w
przedsięwzięciu. Na razie wszystko jasne?
Wydaje mi się, że specjalnie używa takiego języka, żeby wyczuć granicę, po której
przekroczeniu litość zmieniłaby się w całkowite obrzydzenie i mógłby nie dostać kolejnej
szklaneczki chivas. Nie wie, że ta granica już dawno została przekroczona.
Może więc mówić jak chce.
– Mówi pan o ustawionych przetargach? – upewniam się.
– Głównie dużych, rządowych zamówieniach – potwierdza. – One powinny wyglądać tak,
że państwo ogłasza uczciwy przetarg z dobrą dokumentacją, startują w nim najlepsi, z największym
doświadczeniem i referencjami, a wygrywa ten z najniższą ceną, najlepszą funkcjonalnością,
czasem realizacji. Na tym to powinno polegać.
– A nie polega?
– No właśnie pani tłumaczę. Wszystko idzie od dupy strony. Zamiast przetargu jest zwykła,
bezczelna ustawka, pod którą dostosowuje się prawo, procedury, przepisy. Decydenci sobie
ustalają, co i za ile, z jakimi łapówkami, a urzędnicy mają potem przygotować to tak, żeby
wszystko grało.
– I jaka w tym była rola Oskara Kordy?
– W tym żadna. – Bocheński wzrusza ramionami. – I na tym polega jego oryginalność. On
zamiast dołączać się do reszty sępów grabieżców, wchodził w temat już na etapie przetargu i
składał swoją ofertę kompletnie oderwaną od rzeczywistości i dokumentacji. Podczas gdy inni
odrzuceni tylko się wściekali, słali donosy, próbowali działać zakulisowo, żeby odwrócić karty,
Oskar Korda przyjmował reguły gry i udawał, że mu one odpowiadają. Pojawiał się z cynicznym
uśmiechem wymalowanym na gębie, a potem nic nierozumiejącym rywalom pokazywał kamienne
oblicze. Ono mówiło dość wyraźnie: chcecie, żebym nie przeszkadzał, zapłaćcie. Albo raczej:
dogadajcie się ze mną. Słyszałem, że cała ta mafia najpierw była rozbawiona jego działaniami,
potem się trochę denerwowała, później straszyła, a w końcu sama zaczęła się bać. Nie wiedzieli kim
jest, skąd pochodzi, w co gra, kto za nim stoi. Bali się, że jest może jakimś agentem, gangsterem,
szpiegiem, policjantem, a może… samym diabłem.
O tak, może jest samym diabłem.
– Oskar Korda potrafił wytwarzać wokół siebie aurę tajemniczości. Te samochody, styl,
ubiór, szyk. W to wszystko wpisałem się jeszcze ja ze swoim artykułem o człowieku, który żyje jak
playboy, śpi na kasie, pilotuje samoloty, bierze udział w rajdach, zwiedza pod wodą „Titanica”,
potrafi wszystko to co James Bond i lepiej z nim nie zadzierać. No i kupili to. Woleli przyjąć jego
blef niż iść na wojnę. Dostawiali krzesełko do stolika i zapraszali do rozgrywki. A wtedy on
wykładał swoje karty i mówił, jak ma być.
– Chciał łapówki za nieprzeszkadzanie? Czy tak?
– To też nie takie proste, choć ja oczywiście nie znam szczegółów. Mogę powtarzać tylko
plotki. Otóż dochodziły do mnie takie pogłoski, że Korda w zasadzie nigdy nie chciał prostej
działki, odpalenia części kontraktu. Bardziej chodziło mu o manipulację, badanie granic swoich
możliwości i podatności innych na wpływy. Prowadził iście diaboliczną rozgrywkę z gośćmi,
którzy mogli kupić go z całym majątkiem i dziećmi na sto pokoleń, zlecić podłożenie bomby pod
jego bentleyem, porwać i sprzedać kolumbijskiemu kartelowi. Zawsze chciał być krupierem i
decydować. Czasem chodziło tylko o doproszenie do stołu innego dostawcy, czasem o zmianę
władz instytucji zamawiającej, innym razem o poparcie dla jakiegoś posła czy odłamu partii
politycznej, to znów tylko chciał się przyglądać. Oczywiście gdzieś tam kryli się jego bezpośredni
klienci i zleceniodawcy, ale sztuką Oskara Kordy było to, że poprzez sieć różnych łańcuszków,
zależności, zleceń potrafił ukryć prawdę, ochronić swojego klienta, zagmatwać wszystko tak, że
nikt niczego nie rozumiał. Dlatego stał się bardzo popularny i lubiany. Świat biznesu go docenił i
pokochał. Mógł spijać śmietankę.
– Ale on chciał czegoś jeszcze, prawda?
– O, tak. – Bocheński śmieje się, kończąc chivas. – Jego ambicje sięgały znacznie dalej. Nie
chciał być tylko biznesmenem. Celował w politykę, może nawet w same jej szczyty. Po to właśnie
zaczął kampanię artykułów sponsorowanych. One były dla świata, a nie biznesu, który nie
potrzebował rozgłosu, bo – jak pewnie pani wie – tam działa stara dobra rosyjska maksyma: ciszej
chodzisz, dalej zajdziesz. Ale w świecie celebrytów, polityki, manipulacji medialnej jest dokładnie
odwrotnie. Trzeba iść jak najgłośniej, nawet stojąc w miejscu. Oskar Korda tupał więc bardzo
głośno. Do czasu.
– No właśnie. – Staram się go pospieszyć, ale i tak dopada kelnerkę i przywołuje ją gestem
dłoni.
– Jeszcze raz to samo – mruczy. – Chivas regal, podwójna, niemieszana, bez lodu, bez coli.
Sama słodycz, maleńka.
Kelnerka krzywi się i ucieka, posyłając mi piorunujące spojrzenie. Jak możesz siedzieć z
takim gnojem?!
– Co się stało? – pytam z naciskiem.
– Co się stało? O czym to ja mówiłem? A tak, o Oskarze, o bajecznym Oskarze. No więc
wszystko szło jak trzeba. W biznesie Oskar miał samych przyjaciół, nikt z nim nie zadzierał.
Szybko wkradł się w łaski środowiska filmowego, sponsorował turnieje sportowe, przygotowywał
się do pierwszych akcji politycznych. Przgotował plan, którego realizacja właśnie miała wkroczyć
w decydującą fazę. Oto wszystkie media miały zacząć rozpisywać się o bajecznie wpływowym,
bogatym, przystojnym, niezwykłym mężczyźnie, marzeniu każdej kobiety, nadziei polskiego
biznesu i nie tylko lokalnej klasy politycznej, kto wie czy nie przyszłym premierze. Mój artykuł
przecierał szlaki, a potem…
Co było potem, do jasnej cholery?! Chcę go pospieszyć, ale boję się, że każda ingerencja w
jego coraz bardziej poplątaną, mieszającą wątki opowieść okaże się tragiczna w skutkach, bo
zacznie wszystko od początku i nie będzie w stanie dokończyć.
Kelnerka przynosi szklankę z whisky, ale sądząc po kolorze, nie jest to już szlachetny
chivas, tylko coś znacznie tańszego.
Bocheński przepija i krzywi się ze złością, zdając sobie sprawę z oszustwa.
– To nie jest pieprzony chivas regal. To jakiś sikacz! – woła, spogląda na mnie, jakby się
zastanawiał, co ja tu robię. Zapomina błyskawicznie, że miał pretensje do kelnerki, przepija jeszcze
raz, mlaskając ze smakiem, i świeci oczami. – A ty co tu robisz, kotku? Jesteś moim prezentem
urodzinowym?
Chwytam go za ramię i mocno ściskam.
– Rozmawialiśmy o Oskarze Kordzie, pamiętasz? Do cholery, odpowiedz mi w końcu na to
pytanie. Dlaczego Oskar Korda zrezygnował z kariery politycznej i nie chciał już rozgłosu?
Dlaczego się wycofał?
– Morderca nie może być premierem. – Głowa Bocheńskiego nagle opada na pierś.
Dziennikarz przysypia nieoczekiwanie, cały czas twardo trzymając w powietrzu szklankę z
alkoholem. Niezły widok.
Potrząsam nim znowu.
– Co konkretnie zrobił Oskar Korda? Kogo zamordował?
Grupka osób przy sąsiednim stoliku milknie i spogląda na nas. Wyglądają na biznesmenów.
Mężczyźni noszą garnitury, kobiety żakiety i garsonki. Pod wpływem mojego wzroku odwracają
oczy i wracają do rozmów. Trochę dalej jakiś mężczyzna o wyglądzie prawnika gładzi dłoń
brzydkiej, lecz pięknie uśmiechniętej kobiety z barwną ozdobą na szyi. Myślę, że nie pieprzą się jak
ja z Oskarem, ale są szczęśliwi. Może znacznie bardziej od nas.
– Kogo zamordował, słyszysz?! – ponaglam.
Bocheński szczęśliwie budzi się na jeden jedyny ułamek sekundy i wypluwa zdanie, które
gdzieś tam utknęło w zakamarkach oszołomionego alkoholem umysłu.
– Żonę, do licha. A kogóż by innego. Przecież mówiłem o jego żonie…
Głowa dziennikarza spoczywa już na dobre na piersi. Zaczyna pochrapywać. Wyjmuję
szklankę z jego dłoni i wstaję z krzesła, zostawiając śpiącego luja przy stoliku.
Przechodząc do wyjścia, zaczepiam naszą kelnerkę i mówię, wskazując za siebie na
drzemiącego drania:
– Ten pan przy stoliku zapłaci!
Zanim zdąży zaprotestować, już mnie nie ma.
Rozdział 12
Oskar i Julia
28.
– Była najlepszym, co mogło mnie spotkać. Jedynym, niedoścignionym, niepowtarzalnym!
Znów jestem na katamaranie. Wiktor pływa z Carmen w lazurowej wodzie. Całują się,
pieszczą, śmieją. Przelatuje nad nami motolotnia, w oddali płynie inna łódź, większa, głośniejsza.
Słyszę język rosyjski i boję się trochę, że do nas podpłyną. Ale mijają katamaran bez większego
zainteresowania i wkrótce znikają za wyspą Świętej Małgorzaty.
Oskar nie patrzy na mnie, jakby się bał, że odczytam w jego oczach coś odpychającego, co
sprawi, że nigdy nie będziemy już razem. Ja też się tego boję, więc wolę nie patrzeć. Wolę nie
widzieć, że w jego życiu był ktoś, komu ja nigdy nie dorównam. Pewnie lepiej, bym nie słyszała tej
historii. A jednak chcę ją usłyszeć.
– Zobaczyłem ją na scenie podrzędnego teatru. W domu kultury, w jakiejś podupadającej
mieścinie. Negocjowałem zamówienie z miejskimi urzędnikami i zostałem zaproszony na małe
przyjęcie. Trzech tłustych, śmierdzących potem biurokratów z ratusza z obleśnymi uśmiechami
mówiło: „Musisz zobaczyć nasz skarb, przyjacielu”.
Skarb miał na imię Julia, metr sześćdziesiąt wzrostu, wagę piórkową, drobne piersi, czarne
oczy, proste, równie ciemne włosy, oliwkową cerę, coś niezwykłego w uśmiechu, w tych
brylantowo błyszczących oczach, w każdym geście, ruchu. Coś, co sprawiało, że serce przystawało
na chwilę, a potem biło już tylko mocniej. W krótkiej czerwonej sukience odkrywającej ramiona
płynęła w ciemności, a ja miałem ochotę pochwycić jej obraz niczym zdjęcie, zamknąć oczy i
schować ją przed wszystkimi, tylko dla siebie.
Biurokraci poprosili pracowników teatru o przygotowanie specjalnego wieczorka. Przed
sceną zestawiono dwa stoliki, nakryto je obrusem, zastawiono jakimiś daniami z pobliskiej
restauracji, trzema butelkami zmrożonej wódki. Kelner w białym uniformie zapalił trzy świeczki i
stanął pod ścianą, niemal znikając w mroku.
Usiedliśmy, wypiliśmy po kilka kieliszków, zakąszając z apetytem golonką i innymi
prostymi potrawami polskiej kuchni. Spróbowałem pieroga, sałatki, galarety z węgorzem,
przechylałem kieliszek na każde wezwanie gospodarzy.
Zimna wódka paliła mnie w przełyk. Nie narzekałem. Potrafiłem pić.
Rozmawialiśmy o biznesie i o tym, ile mogą na moim pomyśle zarobić dla siebie, dla
swoich żon, kochanek, pociotków, znajomych i znajomych znajomych. Obiecałem im więcej, niż
oczekiwali, na co zareagowali entuzjazmem i otwarciem kolejnej butelki.
Zrobiliśmy biznes.
Kiedy już byli mocno wstawieni i rozgorączkowani możliwościami, jakie płynęły z naszej
współpracy, jeden z nich wstał i walnął przemowę, jakim to jestem wspaniałym człowiekiem,
ważnym gościem, niezwykłą osobowością i jak to należy mnie ugościć z możliwie najwyższymi
honorami. No i specjalnie dla mnie wystąpi dziś największy skarb tego miasteczka.
Julia.
Wypłynęła z ciemności, czerwień jej sukni rozmyła się w czerni, coś zafalowało,
zaszemrało w przestrzeni, jakby jej uroda i powab integrowały się z każdą cząstką otoczenia,
ogrzewało powietrze, tonowało wiatr i dźwięk.
W życiu nie widziałem piękniejszej kobiety.
A potem usłyszałem jej głos.
Było coś niesamowicie niesprawiedliwego w tym wszystkim, coś tak potwornie
perwersyjnego i jednoznacznego. Ktoś o takiej postaci nie powinien dysponować głosem anioła. A
ona miała głos anioła.
Śpiewała piosenkę Edith Piaf, która opowiada o fascynacji jakimś mężczyzną. Życie na
różowo czy coś podobnego. Potem były inne utwory, covery znanych piosenek, a ja miałem
wrażenie, że każde wykonanie Julii przebijało oryginał, nadając utworowi zupełnie inne,
przełomowe znaczenie.
Po każdym utworze moi towarzysze podnosili się z foteli i oklaskiwali Julię gorąco,
najmocniej jak potrafili, ze szczerym entuzjazmem i energią, którą mógł wzbudzić tylko geniusz.
Julia była geniuszem.
Poraziła mnie niezwykłość pieśniarki i jej głosu, wyjątkowość całej sceny. Nie byłem w
stanie dołączyć się do nich. Nie podrywałem się, nie klaskałem. Siedziałem całkowicie
oszołomiony, bez ruchu, z rozdziawionymi ustami, pobladły i tak otumaniony, że moi towarzysze
zaczęli się dopytywać, czy na pewno dobrze się czuję i czy występ mi się aż tak nie podobał, że nie
mogę choć trochę poklaskać.
„To dziewczyna z domu dziecka. Lubi komplementy. Nasz skarb” – powiedział najgrubszy
łysy człowiek, z plamami na głowie.
Kiedy występ się skończył, wypiłem trzy kieliszki z rzędu, aż w końcu powiedziałem, że
muszę już iść. Nie mogłem tam dłużej siedzieć. Odprowadzały mnie ich głośne okrzyki, śmiechy i
potakiwania. Musieli zauważyć, że zostałem całkowicie porażony, storpedowany, zdruzgotany.
Wychodziłem z lokalu, zdając sobie sprawę, że moje życie zawisło na włosku. Że jeśli
pozwolę, by ta szansa wymknęła mi się z rąk, nigdy już nie będę szczęśliwy. Choćbym nie wiem ile
zarobił, choćbym osiągał szczyty sukcesu, uznania, manipulacji, nigdy nie zrównoważę tego, co
mogę przeżyć z Julią.
Takie rzeczy się czuje.
Przeznaczenie też to czuło i czuwało.
Usiadłem na chwilę na krawężniku przy ulicy i wtedy boczne drzwi Domu Kultury
otworzyły się i pojawiła się ona.
Rozpoznała mnie, zatrzymała się, uśmiechnęła.
Widziała, jakie wrażenie na mnie zrobiła. Czuła to. Jej niczego nie musiałem tłumaczyć.
Tylko z przekory i kobiecej potrzeby uwodzenia szepnęła:
„Nie podobało się panu?”.
Nie pamiętam, co odpowiedziałem. To nie miało żadnego znaczenia. Noc była nasza.
Szedłem odprowadzić ją do domu, do wynajętego na strychu kamienicy pokoiku bez łazienki, z
wścibską kuratelą starej właścicielki, ale rozmawiając, minęliśmy ten dom, szliśmy dalej, w noc, aż
skończyły się zabudowania i zostaliśmy tylko my, noc, drzewa i ciemność. Na niebie nie było
gwiazd. W ogóle było dość chłodno, ona miała płaszcz, ja tylko marynarkę. Ale przesiedzieliśmy
pół nocy na trawie, rozmawiając, żartując, śmiejąc się.
Pewnie ty też przeżyłaś coś podobnego? Pewnie to samo miałaś z Pawłem lub kimś innym?
Moment, w którym poznajesz drugiego człowieka i już wiesz, że to ten jedyny, że nie chodzi tylko
o seks, pożądanie, o coś, co może minąć szybciej niż pora dnia. To co jest między wami – zostanie,
będzie trwać, budować, łączyć, a potem może też… niszczyć.
Tak, miłość, ta prawdziwa, jeśli nie oplączemy jej w porę, nie stłamsimy, nie opanujemy,
jeśli pozwolimy jej zbyt urosnąć, wylać się za kraty ustalonych norm, przybierze formę potwora i
zaczyna pożerać to, co wcześniej zbudowała.
I tak było z nami.
Już następnego dnia po tej nocy zapakowałem cały jej dobytek, który składał się z jednej
walizki, kilku ciuchów, kota Wezyra, gitary i paru innych drobiazgów. Zapakowaliśmy to do
bagażnika samochodu i już nas nie było.
Odwołałem wszystkie spotkania biznesowe, przesunąłem konieczne rozmowy, inwestycje i
oddałem się miłości. Chciałem pożreć Julię. Pochłonąć ją. Zdobyć szturmem. Pokazać całego siebie
i cały mój świat, a jednocześnie wszystkie jego rozkosze. Chyba po raz pierwszy w życiu
walczyłem tak drapieżnie o czyjeś względy.
W miesiąc odwiedziliśmy Paryż, Rio, Meksyk, Rzym. W dobrze mi znanych, małych,
ustronnych hotelikach, wynajętych domkach przy plaży, w otoczeniu gajów owocowych, pięknych
plenerów, wspaniałego klimatu, restauracji, życzliwych ludzi.
Zostawiliśmy za sobą troski, czerpiąc z życia to, co najlepsze.
Julia zachłysnęła się tym, jak ja nią. Po tygodniu kochaliśmy się już miłością bezgraniczną i
nierozerwalną, po dwóch byliśmy jednym ciałem, rozumieliśmy się bez słowa, nasze dusze tonęły
w rozkoszy. Po miesiącu nie mogliśmy bez siebie żyć. Ślub wzięliśmy w Las Vegas, w tandetnym
pałacyku w drodze na pustynię Mojave. Naszymi świadkami za dwieście dolarów zostali Elvis
Presley i Sharon Stone. Uroczystość celebrował sam Benjamin Franklin, a żegnający nowożeńców
odźwierny wyglądał jak Marlon Brando.
W Polsce powtórzyliśmy ceremonię już normalnie, w kościele.
Byłem w niebie. Powoli też wracałem do zwykłego życia, jeśli cokolwiek po Julii mogło
jeszcze mieć smak zwyczajności.
Poczułem się panem sytuacji, wierzyłem, że rozkochałem w sobie Julię tak, iż już nic mi jej
nie zabierze, że nie muszę nawet specjalnie pielęgnować tego uczucia, bo wszystko gra jak należy.
W łóżku byliśmy partnerami tak dobranymi, jakby nasze ciała zostały ulepione z dokładnie
tej samej gliny. Jej ciało otwierało się dla mnie jak kwiat, a ja dawałem jej tyle rozkoszy, ile tylko
potrafiłem. Byliśmy królami nocy, władcami namiętności.
Zabawne. Do czasu poznania Julii nie uznawałem się za specjalnie dobrego kochanka.
Kobiety spotykały się ze mną, nawet szły do łóżka, jednak nie reagowały z entuzjazmem na
propozycje kolejnych schadzek. Chyba że na mnie zarabiały.
Nie wiedziałem, co ze mną jest nie tak. W końcu jedna z nich powiedziała:
„Ty jesteś zimny jak głaz. Masz wszystko, czego potrzebuje mężczyzna, by zaspokoić
kobietę, ale twoje serce jest z lodu. Człowiekowi o lodowym sercu trudno doprowadzić kobietę do
orgazmu. Boimy się ciebie, boimy się miłości do człowieka, którego nie jesteśmy w stanie pojąć,
odgadnąć. Jesteś tajemnicą zbyt nieprzeniknioną, zbyt obcą, kosmiczną”.
Julia stopiła lód, odkryła moje prawdziwe serce, mój seks, moje możliwości, potrzeby.
Byliśmy dla siebie stworzeni.
Tak więc uspokojony wróciłem do pracy, zacząłem odbudowywać pozycję, inwestować,
kreować biznesy i szukać nowych rynków. Pokrzepiony miłością i szczęściem przekraczałem
bariery i granice. Byłem królem. Moje imperium szybko rosło. Dzięki odwadze i
bezkompromisowości stawałem się graczem silnym, rozpoznawalnym, akceptowanym. Tak,
Bocheński powiedział ci prawdę, byłem też manipulatorem. Manipulowałem władzą i pieniądzem,
byłem twardy i ostry, nie znosiłem kompromisów, odpowiadałem na każdy cios, wywoływałem
wojny i wygrywałem.
Nie potrafiłem przegrywać. Po jakimś czasie nikt więc nie chciał już ze mną walczyć.
Wkroczyłem w świat miernych, zniewieściałych, zapatrzonych w siłę pieniądza istot, które
potrzebowały przywódcy.
Julia wydawała mi się szczęśliwa w domu, jako moja towarzyszka, kochanka, żona.
Zdziwiło mnie trochę, że nie chce robić kariery, nie korzysta z możliwości, jakie jej stwarzałem.
Staraliśmy się o dzieci, ale bezskutecznie. Chcieliśmy szybko dorobić się dwójki pociech, a potem
obiecywałem jej powrót na scenę. Zamierzałem mocno zainwestować w jej talent, który szczerze
uważałem za wybitny.
„Nie potrzebuję kariery. Wystarczy mi to, co mam. Już zdobyłam wszystko, na czym mi
zależy” – odpowiadała.
Cieszyło mnie to, ale i niepokoiło. Nie chciałem zamykać jej w klatce, tworzyć więzienia,
do którego tylko ja mam klucze. Chciałem słuchać i podziwiać, dzielić się tym podziwem z innymi.
Akurat zajmowałem się inwestycjami w Krakowie, mieście sztuki i piękna, i tam poznałem
pewnego menedżera zajmującego się muzykami. Poprosiłem go o przesłuchanie Julii, na co on,
przekonany kolacją w Amadeuszu i biletami na mecz Chelsea, której – jak się dowiedziałem – był
fanem, z przyjemnością się zgodził.
Robiłem już wielkie plany, badałem możliwości promocji, zamawiałem studia nagraniowe,
szykowałem jej sukces. Bez względu na koszty.
Czasem, w cieniu nocy, budziłem się tylko ze strachem, że jednak ją stracę. Kiedy osiągnie
wymarzone szczyty list przebojów, pozna rozmaitych celebrytów i w końcu ulegnie jednemu czy
drugiemu, odejdzie ode mnie. Nie mogłem przecież zaoferować jej niczego więcej niż oni. Ale czy
mogłem chować ją ciągle pod kloszem?
Na przesłuchanie Julia poszła sama i wróciła zapłakana.
Nie mogłem z niej wydobyć, co się stało. Myślałem, że drań oszukał mnie, próbował zrobić
Julii krzywdę, ale ona szybko zaprzeczyła.
„Proszę, daj temu spokój”.
Nie mogłem dać.
Następnego dnia dopadłem menedżera na mieście i wywiozłem do lasu. Był porządnie
wystraszony, więc udawał, że nie wie o co chodzi, że Julia zaśpiewała prześlicznie, a on załatwi jej
najlepszy kontrakt płytowy.
„Co się więc stało?” – zapytałem.
Widząc, że się trochę uspokoiłem, zapytał, czy ma powiedzieć prawdę, czy też życzę sobie
odpowiedzi, która bardziej mi się spodoba.
„Prawdę, oczywiście, że prawdę” – ryknąłem.
Przez chwilę chyba chciał skłamać, ale w końcu nie wytrzymał.
„Do diabła, pana żona po prostu nie potrafi śpiewać, to się stało. Gdyby choć trochę umiała,
gdyby miała choć odrobinę talentu, to zrobiłbym z niej gwiazdę pierwszej wielkości. Ale ona nie
umie śpiewać i nic tego nie zmieni. Jest prześliczna i to… jest jej talent”.
Nie umie śpiewać?! Ten człowiek chyba naprawdę szukał śmierci. Zamienił się na mózgi z
małpą. Uderzył głową w betonowy mur i jest w szoku. Ale mówił tak przekonująco, że musiały za
tym stać jakieś argumenty.
Byłem… jestem wyrachowanym człowiekiem. Zawsze analizuję na zimno co się dzieje, nie
działam pod wpływem impulsu, emocji. Zamordować go zawsze zdążę. Zapytałem więc o
argumenty, a on wyjął z kieszeni płytę.
– Niech pan sam posłucha.
Płyta wylądowała w odtwarzaczu samochodowym i się zaczęło.
To było… nieprawdopodobne. Julia… ona nawet nie śpiewała. Nie można tego było nazwać
śpiewem. Straciła głos, straciła barwę, grację i… wszystko straciła.
Do diabła, nie umiała śpiewać. Menedżer miał rację. Czułem się oszołomiony, oszukany.
Zbyt dużo przeżyłem, by uwierzyć w tłumaczenia, że miłość zabrała jej głos. Nagle uświadomiłem
sobie, że nigdy nie zgodziła się zaśpiewać dla mnie. Nie głaskała mnie głosem w łóżku, pod
prysznicem czy w innych intymnych chwilach.
„Nie mogę – tłumaczyła – potrafię to robić tylko na scenie, z zamkniętymi oczami, a teraz
po prostu nie potrafię”.
Wróciłem do domu. Julia nie próbowała się kryć, nie chciała dalej udawać.
„Już wiesz” – stwierdziła, a potem opowiedziała mi wszystko.
Wiele razy miejscy biurokraci robili w konia różnych biznesmenów i kontrahentów. Mieli
skarb w postaci urody Julii, ale postanowili go trochę podrasować. Śpiewała za nią autentyczna
gwiazda, z magnetofonu, dzięki odpowiedniemu nagłośnieniu brzmiała autentycznie, obróbka
komputerowa czyniła wręcz cuda.
Wielu jeleni zrobili w konia, ale tylko jeden dał się tak złapać, by porwać skarb, uwieść i się
z nim ożenić.
Musiałem to sobie przemyśleć.
Wyjechałem na kilka dni nad morze, chodziłem samotnie po plaży i wtedy zadałem sobie
podstawowe pytanie: czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Skoro kocham Julię, czy ważne jest to, w
jakich okolicznościach się poznaliśmy i czy miało tu miejsce jakieś oszustwo? Codziennie się
przecież oszukujemy. Robimy operacje, makijaże, przybieramy różne pozy. Sam stałem się
mistrzem manipulacji. Może więc to była kara od losu, nauczka, którą mogłem teraz przekuć na
sukces. Czy więc ma to znaczenie? Przecież przez ten czas nigdy nie potrzebowałem jej głosu, nie
czułem, że czegoś mi brakuje. Wystarczyło mi jej ciało, jej miłość, jej bliskość.
Tak więc wróciłem i wybaczyłem jej.
Nasze życie wróciło do normy i myślałem, że nigdy już o tym nie wspomnimy.
Ale przeszłość, tajemnice i demony lubią wracać. Lubią się przypominać. Nie zostawią
człowieka ot, tak. Przejmują nad nim władzę, osaczają, a potem… wypijają krew jak wampiry.
Wykorzystają każdą okazję, by wkroczyć w nasze życie, odebrać szczęście. Nie lubią szczęśliwych
ludzi.
Zacząłem powoli zapominać o tym zdarzeniu, kiedy na ulicy zaczepił mnie jakiś facet. Miał
łysą głowę z brzydkimi chorobliwymi plamami. Jego oddech cuchnął karbidem od różnych terapii.
Nie poznałem go z początku, nawet gdy się przedstawił. Dopiero gdy powiedział, że pracował
kiedyś w pewnym ratuszu miejskim na prowincji, sobie przypomniałem.
To był jeden z tych biurokratów, którzy wcisnęli mi kit o Julii. Teraz, z ironicznym
uśmieszkiem na twarzy, zaproponował mi kolejną niespodziankę.
„Myślę, że powinien pan coś obejrzeć”.
Poszliśmy do jego pokoju hotelowego i gospodarz uruchomił laptop. Film nie miał dźwięku,
tylko obraz. Na nim moja Julia, moja ukochana żona, uprawiała wyuzdany seks kolejno z wieloma
mężczyznami. Materiał był zmontowany jak teledysk. Na końcu łysol z plamami, jego gruby brzuch
i Julia na klęczkach przed nim. Wyglądało to wyjątkowo obrzydliwie.
„Wiem, co pan myśli. Ja też nie mam już do siebie szacunku”.
Twierdził, że ma tylko jedną kopię tego nagrania, bo sam był nim szantażowany. Kupił je
kilka lat temu i zapomniał, ale teraz, cóż, ma kłopoty finansowe i pomyślał, że ja mógłbym mu
pomóc.
„W jaki sposób?”
Wyjął płytę i stwierdził, że jest na sprzedaż. Dużo słyszał o mnie, czytał artykuły, no i sądzi,
że nie byłoby dobrze, gdyby teraz, gdy rozpoczynam jeszcze większą karierę, zaczęto pisać i mówić
o mojej żonie. Takie rzeczy szybko zyskują złą sławę, stają się przyczyną pośmiewiska, a ja nie
powinienem ryzykować śmieszności.
Nie chciał dużo. Kilka tysięcy.
„Ja pana bardzo przepraszam, ale takie jest życie, wie pan – powiedział na zakończenie. – Ja
już po prostu nie mam nic do stracenia.”
Obiecał, że nigdy go nie zobaczę.
Jak myślisz, co powinienem zrobić z tym nagraniem? Długo się nad tym zastanawiałem i
nie doszedłem do żadnych wniosków. No bo przecież nigdy nie byłem dobry w intrygach i
podstępach. Wolałem otwarte starcia i mówienie o wszystkim wprost. Tak więc nie było się nad
czym zastanawiać.
Wieczorem włączyłem film Julii. Rozpłakała się, błagała mnie o wybaczenie, histeryzowała
i nagle zrozumiałem, że ona cały czas gra. Nie jest sobą. Jest aktorką odgrywającą rolę. Gra moją
kochankę, żonę, przyjaciółkę, partnerkę, ale zawsze jest to samo, to tylko rola. Nic więcej. To mnie
zdruzgotało. Nie mogłem zrozumieć, jak dałem się tak oszukać, zmanipulować. Wtedy pomyślałem
też o tym, że mi się należało. Że zasłużyłem.
Manipulator trafił na godnego siebie przeciwnika.
Kazałem jej się wynosić. Powiedziałem, że w ciągu tygodnia ma zniknąć z domu, zabrać
wszystkie swoje rzeczy i nigdy więcej się nie odzywać. Obiecałem jej pieniądze przez prawnika i
święty spokój. Ale jej nie chodziło o pieniądze. Chodziło o władzę.
Ponownie, mimo nauczki, ją zlekceważyłem.
Wyjechałem do Lozanny, gdzie miałem przyjaciela lotnika. Wspólnie lataliśmy przez
tydzień szybowcami i to mnie trochę naładowało. Latanie oczyszcza, tak samo jak nurkowanie.
Przestrzeń potrafi czynić cuda, pokazać, jak maleńką cząstką wszechświata jesteśmy i jak w istocie
drobne są nasze wewnętrzne problemy wobec ogromu zależności i związków.
Gdy wróciłem, nie było jej. Tak jak prosiłem, zniknęła, ale nie zabrała swoich rzeczy.
Wszystko zostawiła po staremu.
Tego samego dnia pojawiła się policja i oskarżyła mnie o zabójstwo.
29.
– Zrobiłeś to? Zabiłeś ją?
Głupie pytanie – myślę sobie. Jestem dziś specjalistką od głupich pytań. Oskar patrzy mi w
oczy przez parę sekund, jakby chciał mnie przekonać, że to, co zaraz powie, jest prawdą. Zobacz,
moje oczy są czyste, nie kłamią. Takie są.
– Nie – oznajmia. – Było, jak powiedziałem. Postawiono mi zarzuty, jednak niczego nie
udowodniono. Nie doszło nawet do sporządzenia aktu oskarżenia i procesu. Przesiedziałem w
areszcie pół roku i wypuszczono mnie za kaucją. Adwokat przekazał, co ustaliła policja, i wtedy
dowiedziałem się, że ktoś, prawdopodobnie sama Julia, próbuje mnie wrobić w morderstwo.
Znaleziono ślady jej krwi w domu, stwierdzono zniknięcie pewnych przedmiotów, inne dziwne
poszlaki, których nie rozumiałem. Jednak bez ciała nie było mowy o procesie. Ciało nie było za to
potrzebne do wykluczenia mnie z gry o stołki. Nie miałem co marzyć o jakiejkolwiek karierze.
Mogłem robić swoje drobne, ciemne interesy i to tyle. Dlatego poprosiłem Bocheńskiego, by nie
publikował kolejnych materiałów na mój temat, wyciszyłem się, usunąłem w cień. Julia, kobieta,
która pokazała mi szczęście i nauczyła miłości, teraz uświadomiła bezmiar okrucieństwa. To przez
nią stałem się jeszcze większym cynikiem i manipulatorem. To przez nią tak naprawdę nie
obchodzi mnie to, co o mnie pomyślisz.
Zastanawiam się przez chwilę nad jego słowami. Czy powinny mnie zranić? Chyba tak. Z
drugiej strony przecież oczekiwałam czegoś podobnego, a teraz współczułam mu i wydawało mi
się, że go rozumiem. Ktoś tak ciężko doświadczony przez los miał prawo powiedzieć to, co
powiedział.
Jest w tym wszystkim jeszcze coś. Jego opowieść odziera mnie z romantycznego
wyobrażenia o wspaniałym, tajemniczym kochanku. Dumnym i nieodgadnionym, mężczyźnie z
cienia, który jest jednocześnie demonem i marzeniem. Teraz nabiera ciała, realności, kształtów,
jego psychika nagle już nie jest taka nieczytelna i wspaniale, kosmicznie odległa. Oskar staje się
człowiekiem z ciała i krwi, a ja nie jestem pewna, czy tego chcę.
Kładę mu dłoń na barku, obejmuję, przytulam głowę.
Kąpiemy się potem z Wiktorem i Carmen, udając, że nic pomiędzy nami się nie wydarzyło.
Wiktor dużo żartuje, Carmen żuje gumę i pije wino. Zauważam, że coraz więcej pije. Wieczorem
gramy w jakąś głupią grę. Ciągniemy karty, z których jedna symbolizuje bandytę. Pozostali mają
odgadnąć, kto nim jest. Wszyscy oszukują i kłamią.
W kłamstwach jesteśmy dobrzy. Najlepszy jest Wiktor. Kłamie bez zmrużenia oka.
Szczególnie patrząc mi prosto w oczy. Mam wrażenie, że w tym spojrzeniu jest wulgarna
propozycja.
Generalnie cała gra jest mocno erotyczna, więc prawie na pewno zaraz wylądujemy w
łóżkach.
Carmen już oszukuje, dobierając się do Wiktora. Jej dłoń ociera się co chwila o mężczyznę.
W końcu nie wytrzymują i idą pod pokład. Zataczają się, ogarnięci pożądaniem, zlepieni
rozpalonymi ciałami.
Tylko na chwilę.
Nie wiem, co robią, ale tym razem jest to ciche i tajemnicze. Wracają bardzo zadowoleni.
Oskar otwiera butelkę beaujolais i pali cygaro. Zaciągam się nim raz i kaszlę. Śmieją się ze
mnie. Wiktor proponuje jakieś ruskie papierosy i one są jeszcze gorsze. Potem wygrzebuje z
zakamarka marihuanę, ale ona tylko mnie zamula. Nie mam z niej żadnej przyjemności. Nie mam
ochoty na seks.
Za to oni znów jej nabierają. Znikają pod pokładem i zaczynają się pieprzyć.
Oskar wciąż pali cygaro, spoglądając w niebo, wypatrując gwiazd, innego życia, głęboko
oddychając. Nad Cannes ktoś puszcza fajerwerki. Omiatają pałac festiwalowy, port jachtowy,
hotele i bulwary snopami iskier.
– Wiesz, w pewnym momencie, kiedy już byłem z Julią, miałem wrażenie, że naprawdę mi
się udało. Że otrzymałem od życia wszystko, co najlepsze, że jestem absolutnym panem sytuacji.
Wierzyłem, że zaraz pojawią się dzieci, potężne kontrakty, potem sukcesy na innych polach, w
polityce, może gdzieś w świecie. Że uda mi się stworzyć z tych wszystkich klocków coś ważnego.
Wierzyłem w to szczerze, a diabeł siedział z boku i się śmiał. Rechotał i szeptał pod nosem: ależ
jesteś idiotą, Oskarze, ależ łatwo cię zwieść.
– Szczęście to jest taka kostka do gry. Raz wyrzucasz sześć oczek, a raz jedno. I to jeszcze
nie koniec gry, bo przeciwnik ma dokładnie te same możliwości.
– A jednak zawsze można odmówić rozstawienia i zrobić coś szalonego, nieprzewidzianego.
Patrzy mi w oczy i czuję się przez tę jedną chwilę szalenie pożądana i kochana. Moje
prawdziwe życie jest daleko, za morzem, wieloma państwami, górami, rzekami. Jest inną bajką. Nie
ma Pawła, Kingi, Karola. Moja rodzina stała się częścią niebytu.
Jesteśmy tylko ja i Oskar.
– Nie zabiłeś jej, prawda!? Powiedz mi, że jej nie zabiłeś!
30.
Dryfujemy pod wodą. Wokół nas wielki błękit. Bąbelki powietrza powoli uciekają z
naszych złączonych ust, wirując, ulatują w górę, rosną i przyspieszają, tak jak my w tym
lunatycznym tańcu.
Uszy zatkane wodą odbierają każdą dudniącą zmianę ciśnienia. Dźwięki naszej miłości
rozpływają się w niebycie. Powoli opadają w mroczną głębinę. Widzę w niej mgliste ślady
morskich zwierząt i upiorów z ciekawością przyglądających się niecodziennemu teatrowi.
Jesteśmy cząstką podwodnego świata. Ja całkowicie nago, trzy metry przezroczystej toni
nad głową, przebłyski światła, rozszczepiające się, ginące w błękicie smugi.
Oskar koło mnie, tuż obok, we mnie.
Wisząc w stanie nieważkości, nie może tak bardzo nade mną panować, jego wysiłki
zmierzające do zniewolenia mojego ciała skazane są na porażkę.
Oddychamy z jednej butli, którą ma zawieszoną na plecach. To i pas z odważnikami to
jedyne nasze odzienie. Nabiera powietrza, oddaje mi ustnik automatu oddechowego, całuje usta,
szyję, piersi.
Nasze ciała są pod wodą twardsze, bardziej zwarte, spięte. Wszędzie jest zimno, tylko tam
na dole, w miejscu naszego połączenia tworzy się palące gorąco.
Czasem udaje mu się związać mnie na dłużej, przytrzymać nogą, ramionami i wtedy ja też
go obejmuję nogami, ściskam w talii, obijam piętami pośladki, zawadzając o butlę, zachęcam do
bardziej zdecydowanych działań, do drogi ku spełnieniu.
Nauczyłam się już własnego orgazmu. Znam go jak nigdy dotąd. Może z czasem stanie się
jeszcze bardziej świadomy, ale już jest wystarczający. Satysfakcjonuje mnie. Nie potrzebuję
żadnych wzmacniaczy, karaibskich sztuk voodoo.
Jestem na skraju już dwa, trzy razy, lecz on wtedy ucieka, przerywa, nie pozwala mi
skończyć, bo sam jeszcze nie jest gotów, jeszcze chce mnie pomęczyć, nakręcić spiralę rozkoszy,
zakończyć to starcie w sposób definitywny i spektakularny, tym bardziej że nieważkość nie jest
okolicznością sprzyjającą.
Wynurzamy się, zaczerpujemy gwałtownie oddechu i już nie musimy uważać, nie musimy
go oszczędzać. Ramiona Oskara natrafiają na pomost opuszczony z łodzi. Chwyta go,
przytrzymuje, podciąga moje ciało. Ma wreszcie oparcie, które pozwoli mu robić to jak należy.
Jego mięśnie wydają się naprężone do granic, boleśnie płoną z długotrwałego wysiłku, lecz on na to
nie zważa, nie poddaje się zmęczeniu i bólowi.
Posuwa mnie na cztery takty, rytmicznie jak nigdy, w dość niezwykły jak na nas sposób.
Ucieka wzrokiem, więc nie widzę w jego oczach Julii. Staram się o niej nie myśleć, lecz nie jest to
łatwe. Każde moje westchnienie, każdy ruch bioder, każde zaciśnięcie pochwy jest jednocześnie
pytaniem. Rżniesz mnie, czy może jednak ją? Jestem tylko hologramem twojej niewygasłej miłości
czy rzeczywistym pragnieniem?
Porusza się coraz szybciej, chce już kończyć, ja też jestem gotowa. Kaskady orgazmu
gromadzą się w jednym miejscu, wzbierają, podchodzą najwyżej jak mogą, przelewają się już
prawie, czekają na eksplozję i wtedy on na chwilę zamiera, dopasowuje się, jakby dawał mi sygnał,
że teraz już nie ma przebacz, że teraz to nie jest żadna ściema, próba sił, że nadchodzi ostateczność.
Czas na finał!
Traci rytm, wierzga coraz szybciej, w końcu wybucha, raz, drugi, trzeci. Czuję gorąco i
moja tama też puszcza, rozwala skruszone mury, kolejne partie wody buchają jak na okręcie
rozerwanym torpedą. Z betonowych murów zostaje tylko miał i rozkoszna mgiełka. Woda przelewa
się, wpadając głośnym hukiem do morza.
Czas staje. Wszystko dzieje się wolniej. Zamiera. Matrix się zawiesił, rozsypał w
niezliczone piksele, wreszcie ruszył znów do przodu.
Moja cipka pulsuje w niekontrolowanych skurczach. Chwytam się za włosy, błagam o
jeszcze, padając całkowicie bez sił, naznaczona i sponiewierana.
Trwamy tak spleceni, aż wyślizguje się ze mnie. Opiera się o burtę, uwalnia z uprzęży butli i
pasa z odważnikami, który miał utrzymywać nas pod wodą.
Jest już całkowicie ciemno, gdy wychodzimy. Noc opanowała morze, skrzy się milionami
światełek nad głową i po prawej stronie, oznaczając ciąg Lazurowego Wybrzeża.
Wspinamy się na pokład i wtedy omal nie krzyczę z przerażenia. Przy sterze siedzi Wiktor i
pali papierosa. Musiał nas słyszeć, a kto wie, czy nie podglądał. Uśmiecha się do mnie sztucznie.
Chłonie moją nagość. Porusza językiem, to zraszając usta, to poszukując resztek ostryg między
zębami.
Przez chwilę boję się, że wstanie, wyjmie członek i poprosi, bym mu teraz obciągnęła, bym
pozwoliła i jemu pocieszyć się naszą radością. Boję się też, że Oskar nie zaoponuje.
Rozdział 13
Cejlon, herbata i seks
31.
Pora deszczowa, trzydziestostopniowy upał, ciężkie wilgotne powietrze, obfite fale wody z
nieba i robaki wielkości pilota do telewizora. Sri Lanka, osiem lat przed Oskarem. Cztery lata
wcześniej rodzę drugie dziecko, które płodzimy przez przypadek w noc sylwestrową. Podobno
dzieci spłodzone w tę noc są szczęśliwsze.
Nie bardzo pamiętamy, jak to się stało, i dlatego się stało. Mam przerwę w braniu pigułek,
Paweł wziął sobie przerwę w myśleniu. Oboje nie myślimy. Jesteśmy kompletnie pijani. Trochę się
śmiejemy, trochę pijemy wino, trochę się całujemy. Idziemy sprawdzić, czy Kinga śpi, potem znów
się śmiejemy, znów pijemy wino, znów się całujemy. Kilka drobnych pieszczot i Paweł już nabiera
ochoty. Ślini się na mój widok, przebiera niespokojnie nogami. Cieszy mnie to. Moje ciało wciąż
go pociąga, a samo też dojrzewa, uczy się miłości, uczy się dawania radości jemu i sobie.
Przypominam sobie, jak zaraz po porodzie tracę ochotę na seks, tyję, czuję się brzydka.
Dopiero po kilku miesiącach biorę się za siebie. Teraz już jest okay, miesiące katorgi, ćwiczeń, diet
dają efekt. Znów jestem ładna, pożądana, młoda. Powoli staję się kochanką wymagającą i szczodrą.
Świadomą, pełną potrzeb, ukrytych pragnień, pobudzoną i głodną nowych doświadczeń.
Nie rozbierając się, idziemy na całość. Znajduje lukę w moich szerokich, krótkich
spodenkach dresowych, ja też mam chęć jak cholera.
– Tylko uważaj – przestrzegam.
Nie uważa. Tego już kompletnie nie pamiętamy. Budzimy się i znów kochamy, tym razem
bezpiecznie.
Miesiąc później wymiotuję do kibelka i wyzywam go od drani.
Udaję, że jestem zła, i biję piąstkami.
Śmiejemy się, kochamy. Jestem w nim cholernie zakochana. Za to jaki jest i że jest. Za to,
że mamy super Kingę i będziemy mieli jeszcze kogoś. Za dłonie, które stały się dłońmi artysty.
Gdyby ktoś powiedział, że go zdradzę, roześmiałabym mu się w twarz.
Nie potrzebuję cholernego Oskara, nie potrzebuję Tygrysa i Faruka.
Wspomnienia umykają. Jest gorąco, ciężkie powietrze okleja nas, zniewala.
Cejlon.
Kochamy się z Pawłem na tarasie pokoju, przykryci firanką, która ma chronić nas przed
moskitami czy innym świństwem czyhającym w rozgrzanym, ciężkim od wilgoci powietrzu. Paweł
na górze, ja na dole. Tak jak lubi.
Kinga i Karol śpią w pokoju obok. Jest to twardy, dziecinny sen. Kinga ma sześć lat, Karol
cztery. Boję się trochę, że są za mali na takie wycieczki w tropiki, ale jest okay. Paweł szybko
kończy. Zalewa mnie taką ilością wydzielin, że wierzę mu, że nie uprawiał tu żadnego seksu z
miejscowymi.
– To nie Tajlandia – przekonuje. – Tu nie przyjeżdża się na seks.
Znów biorę pigułki i nie boję się ciąży. Pozwalam mu zostać cały czas w środku, a on, o
dziwo, nie mięknie.
– Wciąż mam ochotę – szepcze mi do ucha.
Nie widzieliśmy się przez miesiąc. Paweł dostał kontrakt z brytyjskiego oddziału jakiejś
dużej międzynarodowej firmy doradczej na konsulting dla rządu. Brytyjczycy wciąż mają tu duże
wpływy. Dbają o swoje interesy. Ale Polacy są tańsi, więc do pewnych prac wystarczą.
Angielscy prawnicy zbyt dużo żądają za pracę w warunkach wojny. A tu wciąż trwa wojna.
Cicha, zdradliwa, pełzająca w zakamarkach.
Paweł jest tu od miesiąca, pozostanie jeszcze pół roku. My przyjechaliśmy na wakacje, na
miesiąc. Obejrzeć słonie, jaszczurki, węże, robaki, świątynie i nawąchać się herbaty.
Trochę się boję, ale z drugiej strony umrzeć można wszędzie. Wszędzie można wpaść pod
samochód czy utopić się w rzece. To jeszcze nie są czasy Breivika, Holmesa, Al-Kaidy czy nawet
WTC, Hiszpanii, Londynu, Bali.
Nie bardzo wiem, co to terror. Nie wiem też, co to tsunami.
Teraz jesteśmy w rządowej dzielnicy willowej dla cudzoziemców, ale już wkrótce mamy
ruszyć na wybrzeże i rozpocząć naszą przygodę z wyspą. Gdzieś w lasach, wysokich górach
porośniętych gęstą dżunglą trwa wojna. Tamilskie Tygrysy zabijają Syngalezów za pomocą
kałasznikowów, starych mauzerów, łuków, maczet, czego się da. Echa wojny dochodzą i tutaj.
Wybuchają bomby radzieckiej produkcji, patrole wojska sprawdzają wszystkich pracowników
rządowych, każdy strzał może oznaczać nową potyczkę.
Paweł już się przyzwyczaił. Do wybuchów, napięcia, robaków i wilgoci.
Teraz przyzwyczaja się do mojego ciała, zakłada sobie moje nogi na ramiona, by wejść jak
najgłębiej, pompuje wytrwale, z góry na dół i z powrotem, mocno, dogłębnie, jak należy, i robi to
tak długo, aż i ja kończę. Tym razem mam orgazm. Niespieszny, intensywny, krótki. Szybko
przemija i mogę już normalnie oddychać. Wcześniej gryzę jego ramię, żeby nie krzyczeć, i teraz
śmieję się z powodu czerwonych śladów zębów.
Paweł jest szczęśliwy. Lubi, gdy mam orgazm. Kocha mnie. Czuję jego miłość. Czuję, jak
pulsuję w środku z gorąca, jak moje sutki więdną, jak łechtaczka i całe ciało stają się boleśnie
wrażliwe. Mam dość i on też ma dość.
Możemy się przytulić i zapalić.
Opowiada mi o Sri Lance, Kolombo, przygodach, jakie nas czekają tutaj i na Malediwach.
Oczami wyobraźni widzę już przepływające olbrzymie manty, biały piasek i domki ustawione na
palach na wodzie. Jadę na słoniu i wkraczam w podziemia ukrytych w górach świątyń. Karmię
małpy i opędzam się od dzieci żebrzących o funta. Jak dasz jednego, to cię pożrą jak ludożercy.
W domu ma dwóch współlokatorów, Anglik Allan jest biotechnologiem, Hindus Mehal robi
zaawansowane systemy informatyczne.
– Mehal oznacza chmurę – śmieje się Paweł. – Jest ponury jak chmura i ciągle gada, że
wymyśli kiedyś system, który będzie działał w rozproszonej chmurze. Wszystkie dane będą gdzieś
w przestrzeni zarządzane zdalnie przez farmy serwerów.
Nie wiem, co to serwery, nie znam się na zbiorach danych. Za to lubię patrzeć na chmury.
Leżeć plecami na rozgrzanej ziemi i wpatrywać się w boskie kształty potężnych białych bałwanów.
Przypominają mi groźnych rycerzy i herosów, tworzą wizje z romantycznych baśni, wreszcie są jak
kochankowie obłaskawiający nagą księżniczkę. Jest ich trzech i troją się, by doprowadzić ją do
wrzenia. Ich pragnienia spływają z niebios pożądliwymi smużkami, prężą się zuchwale, ciągną
kochankę w otchłań. Kochamy się. Ja na czworakach. Jeden książę pode mną, nieruchomy,
poddający się mojej namiętności, potulny i grzeczny. Drugi z tyłu wpatrzony podnieconym
wzrokiem w pupę płynnie wirującą na wyprężonej włóczni. Liże mnie, wnika językiem w jedną
dziurkę i drugą. Głaszcze powolnymi pociągnięciami prącie partnera i rywala, pocierając
jednocześnie o moją waginę. Wnika w pochwę, dopełniając wrażeń, by po chwili unieść się i
ocierać o mój tyłek, starając się delikatnie, powoli wejść w pupę. Trzeci heros sterczy tuż przed
moją głową i oczekuje na usta i język; drażnię go nimi początkowo nieśmiałymi pieszczotami, by
następnie ująć silnie dłonią i ustami, masować namiętnie w rytm uderzeń pozostałych dwóch
kochanków.
Tworzymy przedziwną maszynę rozkoszy, w tym idealnym śnie rozpędzającą się do granic
możliwości i wreszcie wybuchającą trzema potężnymi porywami przechodzącymi w jedną wielką,
nieprawdopodobnie silną eksplozję.
Marzy mi się seks z trzema facetami. No dobra, wystarczyłoby dwóch. Tylko co na to
Paweł? Co by powiedział, gdybym zaprosiła do gry Mehala i Allana?
Senne marzenia na szczęście nie muszą się spełniać. Mogą pozostać na zawsze w naszym
wnętrzu i nikt nie musi się o nich dowiedzieć. Tylko ja i oni. I lekki uśmiech wykwitający na
ustach, świadczący o tym, że są przyjemności zarezerwowane dla ciemnych zakamarków własnego
umysłu.
Mehal, Allan i Paweł. Wszyscy oni robią jakieś supertajne rzeczy, o których nikomu nie
mogą mówić.
Tak twierdzą, pewnie dla zgrywy, bo zauważam jakąś nić rozbawienia i porozumienia, gdy
mi to tłumaczą. Nie lubię, gdy się ktoś ze mnie nabija, więc nie kontynuuję tematu.
Za to kontrolują ich nie dla zgrywy. W kompleksach rządowych są codziennie
przeszukiwani, przesłuchiwani, uważnie oglądani. Tajna policja boi się, że wniosą coś do budynku,
jakąś bombę albo środki chemiczne. Dlaczego mieliby to zrobić? A dlaczego nie?
– Trochę to wszystko wygląda jak u dziadka Orwella.
– A u nas wygląda lepiej?
Allan chyba jest pedziem, jestem dla niego niewidzialna. Hindus jest grzeczny, bardzo miły
i kulturalny. Ładny, przystojny. Zastanawiam się, czy uprawia tantryczny seks i jest miłośnikiem
wielogodzinnych maratonów z Kamasutrą w głowie.
Przejazdem odwiedza ich jakiś Japończyk, pisarz. Nic jeszcze nie wiem o Murakamim,
Kobo Abe, Tanizakim, nie znam japońskich pisarzy. Któregoś dnia widzę, że ogląda bez dźwięku
jakiś dziwaczny film półpornograficzny.
Kinga i Karol są w niebie. Przeszczęśliwi z powodu egzotyki tego miejsca, upału, robactwa,
jaszczurek, innych dziwów, służącego, który pomaga w domu, nawet z tropikalnego deszczu,
przejmujących wilgocią monsunów.
Cool wakacje.
Kilka dni później jedziemy pociągiem do Kandy i dalej w góry. Bajeczne krajobrazy,
skąpane we mgle zielone góry, urwiska, uskoki i kotliny toną raz we mgle, później w słońcu, czy
krótkich ulewnych deszczach. Wokół dżungla, skały, góry, zbocza porośnięte herbatą i tunele
rodem z horroru. Pociąg ma chyba ze sto lat. Wygląda na zabytek, ale nie rozpada się, z mozołem
wspinając na wysokie góry. Czasem jesteśmy naprawdę wysoko i wtedy zakrywam dzieciakom
oczy. Ale one nie chcą. Chcą patrzeć i czuć ten sam strach.
Człowiek to dziwna konstrukcja. Strach i niepewność są mu równie mocno potrzebne jak
szczęście i rozkosz. Wieczne szczęście stałoby się nudne. Mogłoby przejść w jakiś rodzaj pustki,
niebytu.
Seks też nie może być taki sam.
Śpimy w niewielkim hoteliku o bambusowych ścianach. Słyszymy, jak inni śpią, drapią się
po tyłkach, chichoczą, rozmawiają szeptem. Nikt się nie kocha. Zasypiamy, tuląc się do siebie.
Dobrze mi z Pawłem. Naprawdę dobrze. Znów.
Zwiedzamy świątynie, parki, jedziemy na safari z leopardami, krokodylami i waranami.
Czad. Jesteśmy w raju.
Dzieciaki nie doceniają tego tak bardzo. Częściej się boją, czasem czują przesyt. Widzę, jak
się spinają z niepewności, czy wszystko na pewno jest okay, czy dobrze rozumieją uśmiechniętych
Syngalezów.
Kilka dni później już jest spokojnie.
Kończymy wakacje na plaży. Mamy domek tuż przy piasku, z prysznicem na zewnątrz. W
prysznicu jest tyle karaluchów, ile w jakiejś przeklętej rzeźni. Zdążyłam się przyzwyczaić. Paweł
zabija je klapkiem. Podobno już nie wrócą. Zadomawiają się, gdy z prysznica nikt nie korzysta. Jak
jest zajęty, to nikt nie przeszkadza.
Plaża jest boska. Złocisty piasek, błękitna woda, dżungla wdzierająca się do zabudowań i
wysokie palmy pochylone w kierunku wody.
Turystów jest niewielu. Poznajemy jakąś parę Niemców z dziećmi, spędzamy wspólnie
czas, kochamy się prawie każdej nocy. Potem Paweł wyjeżdża na kilka dni i raj staje się
więzieniem. Dopadają mnie dziwne myśli. Przede wszystkim o tym, że nie bardzo potrafimy być
razem dłużej. Niby wszystko jest w porządku, a jednak za każdym razem nadchodzi potrzeba
ucieczki. Jego albo mojej.
W noc poprzedzającą wyjazd próbuję go sprowokować, zmienić coś. Kładę się na brzuchu,
on całuje moje plecy, wodzi językiem po kręgosłupie, masuje pośladki. Próbuje mnie przekręcić,
lecz opieram się, nie pozwalam. Klękam przed nim i czekam, aż mnie weźmie. Przez chwilę wodzi
nabrzmiałym penisem po moim tyłku i boję się, że spróbuje jeszcze czegoś innego, ale nie mam
racji. Wchodzi szybko, jednym pchnięciem. Klęczy za mną, trzymając za biodra, nadaje rytm,
przyciąga mnie i odpycha, zatrzymuje i wprawia ponownie w ruch. Jego lędźwie rytmicznie
uderzają o moją pupę, za każdym razem wydając dźwięk przypominający klaśnięcie. Posuwa mnie
coraz mocniej i szybciej.
Przerywa, gdy czuje, że wysforował się zbyt do przodu, głaszcze mnie wtedy po piersiach,
jakby chciał przeprosić, że przerwał, liże w kark, wodzi dłońmi po pupie i znów rozpoczyna,
delikatnie tylko kołuje biodrami, czekając, aż dopłynę i sama zacznę domagać się czegoś
zdecydowanie bardziej konkretnego.
Wbijam paznokcie w jego pośladki, rozrywam je do krwi, tak że musi mocno naprężyć
mięśnie szczęki, by nie ryknąć z bólu i nie obudzić dzieciaków. Znów rżnie mnie z całą siłą.
Mocno, gwałtownie, ile tylko ma sił. Już wie, że to wojna, że nie ma żartów. Pośladki mu o tym
przypominają. Palące, krwawiące rany.
Muszę mocno trzymać się poręczy łóżka, zapierać, szukać wsparcia, by nie wylądować na
ziemi lub nie przebić głową cienkiej ściany. Wystające nogi łóżka i tak robią już na niej ślady. Boję
się, że jesteśmy za głośno, że wszyscy na plaży nas teraz podsłuchują, a gdy wyczują, że kończymy,
zaczną nas dopingować, głośno nawołując.
A wtedy z orgazmu nici.
Paweł zamiera, powstrzymując wytrysk. Jest już blisko, bardzo blisko, bo boi się nawet
mnie pocałować. Czeka, mocno trzymając moje biodra, bym nie wychyliła się i nie zrobiła mu
psikusa. Niebezpieczny moment mija i znów może mnie pieścić, przygotowywać do kolejnej
odsłony tego starcia. Płyniemy od potu, świecimy się, lśnimy w ciemności. Kwaśny odór jest
wszędzie. Na naszych ciałach, w nozdrzach, w każdej dziurce. Myślę sobie, że jest za gorąco na
taki seks, że powinniśmy go uprawiać w oddaleniu, na dwóch oddzielnych łóżkach. Paweł przy
ścianie od plaży, a ja od dzieci. Albo odwrotnie, bo ja przecież jestem głośniejsza.
Mgiełka potu osiada na ścianie, odbijając światło księżyca, i przez chwilę widzę w tym
odbiciu siebie, klęczącą, wyuzdaną i zmaltretowaną, a za sobą mężczyznę, ale nie jest to Paweł. Nie
jest to żaden znany mi mężczyzna. Pręży się za mną umięśnione, drapieżne ciało o twarzy kozła,
istota z zaświatów, z piekła. Może to wpływ Dziecka Rosemary obejrzanego wczoraj w telewizorze
w barze, może dziwacznych opowiadań Cortazara, ociekającego ciemnością ludzkiej duszy
Conrada, których trzymam przy łóżku, a może to tylko moja fantazja.
Potwór bierze się za mnie, niemal rozrywając na pół szerokimi, gwałtownymi pchnięciami,
tak że widzę już koniec, widzę już siebie na samym szczycie góry porośniętej herbatą. Hałasujemy
przeraźliwie, poruszając się jak maszyna parowa. Dyszymy, parujemy, syczymy, aż coś w tej
maszynie nie wytrzymuje, wybucha, poraża.
– Teraz. Chodź do mnie – krzyczę.
I potwór spełnia życzenie. Padamy bez życia, a ja czuję się splugawiona i szczęśliwa.
32.
Derek jest czarny jak węgiel, albo jeszcze bardziej. Na pewno mocniej się błyszczy. Mięśnie
grają mu pod skórą jak u południowoamerykańskiej czarnej pantery. Ma też białe, wyjątkowo
zdrowe zęby. Chodzi tylko w przepasce na biodrach, która wygląda tak, jakby miał kutasa
przyklejonego czymś na płask do brzucha. Z początku boję się, że dzieciaki będą od niego uciekać
ze strachu, ale one dość szybko go akceptują. Nie posmakowały jeszcze naszego rasizmu, nawet w
wydaniu Murzynka Bambo. Chyba ja boję się bardziej. Gdy dowiaduje się, że jestem Polką,
rechocze głośno.
– Polska, Karol Wojtyla, Walesa, Stalin.
Prawie tak. I jeszcze może Mrożek, Miłosz, Kieślowski, Tyrmand czy choćby Kosiński.
Ten chory, godny pożałowania Żyd? – wtrąca się hologram Pawła. To niech będzie
Polański. Też Żyd. To Głowacki. Do diabła z nimi wszystkimi. Antysemityzm Pawła czasem mnie
przeraża. Każda próba dyskusji kończy się jednak wykładem z faszyzmu, Nietzschego, Hegla i
potrzeby prawdy. Jego prawdy. Moje podejście do tematu nie ma żadnych podstaw ideologicznych.
Wypływa po prostu z wnętrza, jest takie zwyczajne. On śmieje się ze mnie z politowaniem i wtedy
jesteśmy na granicy kłótni. Dlatego odpuszczam, czuję się za głupia do takich rozmów. A może po
prostu inna. Jestem zła na siebie, na świat, na Pawła. Mszczę się w nocy i wtedy mam nad nim
władzę.
Wtedy musi mnie przepraszać.
Potem, z papierosem (bo jeszcze wtedy pali), wygłasza jakąś przemowę, której nie jestem w
stanie dokładnie przytoczyć.
Po prostu chcę, żebyśmy mówili prawdę. O Holokauście, ale też o żydowskiej solidarności,
potężnych majątkach, układach i układzikach, robieniu ze wszystkiego interesu, pazernych
bankierach, zaślepieniu, mowie nienawiści, nagonce na Polaków, szerzeniu antypolskości i fobii, o
systemie, o politycznych niuansach, o Izraelu i Palestynie. Jak nas można oczerniać, to dobrze. A
jak my domagamy się szczerości i prawdy, jak my wypominamy im błędy, to od razu jesteśmy
antysemitami. Nie mam nic do Żydów, dopóki mówimy prawdę. Nie nawołuję do linczu, nie żądam
segregacji, nikomu nie wypominam Jezusa Chrystusa, ale chcę rozmawiać szczerze i otwarcie, jak
partnerzy – Paweł mówi jak automat, a ja i tak tego nie rozumiem.
Co ma wspólnego partnerstwo z wypominaniem Kosińskiemu i Polańskiemu pochodzenia?
A jego ukochany Kościół? Jakie zebrał majątki, ile żąda teraz od państwa zwrotów, jakie są przy
tym afery? Zła więc jestem jeszcze bardziej, bo Paweł w takich dyskusjach za bardzo zbliża się do
radykalizmu i nietolerancji, których po prostu zwyczajnie nie pojmuję. Nie nadaję się na takie
barykady.
Tak, tak, Jezus na pewno nie był Żydem – wrzeszczy Paweł w moich snach. – Ale to Żydzi
go zamordowali.
Tak czy inaczej to gówniane myślenie i nie ma co się nad nim zastanawiać.
No, ale w końcu się godzimy. Postanawiam, że nie dam się już sprowokować. Niech sobie
myśli, co chce, ja i tak będę czytała Singera.
I będę rozmawiała z Murzynami, a nawet się do nich uśmiechała. Nie wyprowadzam więc
Dereka z błędu i mówię z zalotną miną:
– Tak, Ho Szi Min i Akira Kurosawa.
Uśmiech nie zjeżdża mu z twarzy, choć nie jest głupi. Wie, że się z niego nabijam. Ale ma
do mnie interes i dopóki będzie go miał, nie zrobi niczego głupiego. Gdzieś w kącikach oczu widzę
tylko jakiś mglisty, pytający błysk.
Co oznacza twój uśmiech, laleczko? Czyżbyś marzyła o hebanie rozgrzewającym twoją
paskudną, zaczerwienioną, zimną, szwedzką skórę?
Macha do pary Szwedów przechodzących obok. Dla niego wszyscy jesteśmy tacy sami.
Polacy, Szwedzi, Ruscy. Towar do oskubania, nafaszerowania haszem, świecidełkami lub spermą.
Próbuje mi sprzedać gandzię, wskazuje na dzieci i pyta o ich ojca.
– Pracuje w Kolombo – mówię.
– Kolombo? A to wspaniale. I zostawia tak piękną żonę samą na plaży?
Nie jestem pewna, czy mówi dokładnie to. Za słabo znam angielski albo on mówi zbyt
niegramatycznie. Szybko wypluwa słowa, mieszając slang z dalekim afrykańskim akcentem.
Potakuję jednak, cokolwiek powiedział, wystarczy potaknąć. To chyba takie wstępne pytanie, sonda
wypuszczona w kosmos moich potrzeb.
Jesteś gotowa na to, czego pragniesz? Czy wiesz, czego pragniesz?
– Surfujesz? – pyta na głos.
Umawiamy się na na następny dzień na darmową lekcję windsurfingu.
Zastanawiam się, dlaczego do mnie przylgnął. Szuka okazji zarobku, kradzieży, a może
chce mnie tylko przelecieć. Nie patrzyłam mu w oczy, więc nie wiem. Bałam się spojrzeć.
W nocy mam erotyczny sen z Derekiem i budzę się, mocno zaciskając pomiędzy nogami
kołdrę. Jestem rozpalona, w gorączce, mokra. Mam ochotę sama to sobie zrobić. Zaciskam jednak
oczy i powoli uspokajam się, patrząc, jak Kinga i Karol śpią spokojnie dziecięcymi snami.
Następnego dnia prowokuję go wzrokiem. On zerka i błyska tym swoim pięknym białym
uśmiechem.
Pływam na desce, Derek pomaga, a kiedy zaczynam sobie radzić, zabawia dzieciaki. Nie
daje mi odpłynąć za daleko, krzyczy:
– Uwaga, młoda damo, jak cię złapie prąd, to już nie wrócisz. Łatwo dać się złapać.
Czy jestem tak głupia, by powtórzyć błąd z Farukiem?
Ale czy nie tego pragnę?
Rozdział 14
Pierwszy czarnuch w mieście
33.
Przymykam oczy i w ciągu sekundy znów jestem w Polsce. Jest początek lat
dziewięćdziesiątych, piętnaście, a może szesnaście lat przed Cejlonem i Derekiem, dwa lata przed
Kingą, cztery przed Karolem.
Nie znam jeszcze Pawła, nic nie wiem o nacjonalizmie, Żydach, za to trochę wiem o
Murzynach. Córka sąsiadki z dołu przyjeżdża z małym bobasem o czarnej skórze. Dziecko ma
kręcone włosy, piękne oczka, czekoladową skórę, dziwnie białe dłonie i stópki. Jakby przetarte.
Wzbudza prawdziwą sensację.
Córka sąsiadki jest pierwszą dziewczyną z miasteczka, która oficjalnie puściła się z
czarnuchem. Większość ludzi w mieście nigdy nie widziała Murzyna na żywo. Prawdopodobnie po
chodnikach miasteczka nigdy nie chodziły czarne stopy, nawet z takim białym nalotem. Ani boso,
ani w lakierkach. Dziecko córki sąsiadki jest więc pierwszym takim dzieckiem w miasteczku.
Szok trwa przez kilka dni. Potem wszyscy udają, że się cieszą, i gratulują dziewczynie. Gdy
tylko odejdzie za granicę szeptu, do głosu dochodzi katolicki diabeł.
Puściła się z czarnuchem.
Widziałaś te diabelskie oczy.
Dziwadło. Wszystko czarne, a łapy białe jak kurwa mać.
Nawet nie zna ojca. Będzie go szukać w buszu?
Czy to prawda, że czarnuchom bliżej do małp?
Dziwka, suka, kurwa!
Nie, nie jesteśmy rasistami. Tak tylko nam się wyrywa. No i w końcu jest o czym pogadać.
Lepiej o tym niż o Balcerowiczu, astronomicznej inflacji, ruskich wojskach przejeżdżających przez
miasteczko na wschód, tajemniczych eksperymentach na pobliskim poligonie, nocy teczek, młodym
Tomaszu Lisie, Olku olimpijczyku, pieniądzach skradzionych z kas PZPR, stalinowskich sędziach,
Monice Olejnik, Urbanie, Michniku i przesiąkniętym nienawiścią do esbeków Wildsteinie
domagającym się lustracji.
Standardowe tematy – jak nowy samochód księdza proboszcza, jego zamiłowanie do
hazardu i kochanek, sataniści krążący po cmentarzach, tajemniczy zboczeniec obnażający się w
parku, pijani policjanci rozwalający radiowozy na słupach energetycznych, drobne zdrady
małżeńskie i rozpusta w nowej dyskotece – odchodzą na dalszy plan.
Bianka przebiła wszystkich, puszczając się z czarnuchem i wracając z nieślubnym czarnym
dzieciakiem.
Bianka ma krótkie kręcone włosy, owalną twarz, piegi, mądre spojrzenie błyszczących oczu.
Jest szczupła, ładna, zgrabna i trochę zwariowana. Zawsze była dla mnie miła i dziś też taka jest. Za
dużo lat nas dzieli, żebyśmy się przyjaźniły, no a teraz to w ogóle trochę się boję do niej zbliżyć ze
względu na innych i ojca.
Gdy matka pyta ojca, czyby nie zapytać o stancję w Warszawie dla mnie na studia, ten omal
nie krzyczy:
– I co, chcesz, żeby też wróciła z czarnym bachorem?
Zupełnie wcześniej o tym nie pomyślałam. Nie pomyślałam, że to mogłoby się przytrafić
mnie. Że mogłabym spać z Murzynem.
No i z tego wszystkiego w nocy mam erotyczny sen, w którym jestem z kimś podobnym
trochę do Eddy’ego Murphy’ego, a trochę do Sidneya Poitiera. Nie znam jeszcze Denzela
Washingtona ani Mike’a Tysona.
Ten ktoś jest młodszy od nich wszystkich, przystojniejszy i w ogóle taki bardziej dla mnie.
Często miewam erotyczne sny, pewnie z powodu hormonów, znaku zodiaku i skłonności do
fantazjowania.
Jestem z chłopakiem o imieniu Marek i całymi dniami się całujemy, pieścimy, pocieramy.
On czasem dochodzi i spuszcza się w spodnie, bardzo się wtedy wstydzi i stara to ukryć. Ja nie
dochodzę i ciągle jestem w tym napięciu.
Dopiero w nocy coś się dzieje z moim ciałem i we śnie tama puszcza. Budzę się wtedy
zawsze cała mokra i myślę o Marku i o tym, że nie chciałabym mieć z nim pierwszego razu, bo go
nie kocham. Kiedyś kochałam, ale od pewnego czasu wydaje mi się strasznie pusty i nadęty. Nie
bardzo mamy o czym gadać, możemy tylko się całować i pieścić. On prosi, byśmy poszli na całość,
zrobili to w końcu jak należy, uczynili kolejny krok w kierunku wspólnego szczęścia czy też
wspólnej katorgi. Ja udaję cnotkę-niewydymkę.
I tak to leci. W myślach zdradzam go kiedy chcę i z kim popadnie.
No i teraz pada na wyimaginowanych Murzynów.
Mam ochotę zapytać Biankę, czy to prawda, co mówią o Murzynach, a mówią, jak wszyscy
już wiedzą, że mają wielkie członki, że są bardziej męscy, lepsi w łóżku od białych mężczyzn,
silniejsi, sprawniejsi, no i w ogóle. Ale oczywiście od razu mówią też, że bliżej im do małp, że się
nie myją, że srają pod prysznicem zamiast do kibla, że w ogóle są śmierdzącymi brudasami i lepiej
się trzymać od nich z daleka.
Rasizm nie znosi prawdy. Szczuje kłamliwymi stereotypami. Tak już jest.
Wstydzę się jednak pytać. Wstydzę się spojrzeć Biance w oczy, bo myślę sobie, że ona
może zobaczyć w nich pogardę mojego ojca i całego naszego małomiasteczkowego świata.
Za to w moim mózgu gnieździ się coraz więcej ciekawości, niezaspokojonej, drażliwej. I ta
ciekawość rośnie jak ciasto drożdżowe. I staje się jakimś niewypowiedzianym pragnieniem, a może
nawet marzeniem. Marzę o czarnym kochanku. Robię sobie dobrze z czarnym kochankiem.
Wściekam ojca z czarnym kochankiem, a w niektórych snach powtarzam numer Bianki i przywożę
im do miasteczka drugiego czarnucha, mój stary dostaje zawału, a matka próbuje się powiesić, ale
tak, by ją uratowano.
Na studiach mieszkam w akademiku, gdzie nie ma Murzynów. Jest za to dużo białych i od
razu się mną interesują. Zapraszają na imprezy, wieczorki poetyckie, różne happeningi. Ja,
małomiasteczkowa dziewuszka, staję się obiektem zainteresowania i pożądania.
Dawno już kopnęłam Marka w tyłek i teraz czekam na swojego księcia. I chcę go szybko,
od razu. Mam dość bycia dziewicą. Coś, co było wyimaginowaną cnotą, w pewnym momencie staje
się rzeczywistym ciężarem. A atmosfera sprzyja, żeby się go pozbyć. Szybko, bardzo szybko.
Chłopak, w którego pokoju ląduję, ma kręcone włosy blond i niebieskie oczy. Jest ładny jak
cholera i ma dziewczynę, którą posuwa tak, że cały akademik słyszy. Dzięki temu oboje są
popularni. Dziś nawet nie pamiętam jego imienia. Wiem tylko, że jest z trzeciego roku archeologii,
ma dobre notowania, gra w koszykówkę i uprawia karate.
Podsłuchuję jakąś dziewczynę, która opowiada innej, że tamten jest superkochankiem, no i
pewnie dlatego nie musi mnie długo prosić, bym obejrzała jego płyty.
W pokoju nie ma płyt. Jest tylko radio. Ustawia jakąś stację, w której lecą piosenki T.Love i
Rolling Stones. Pachnie potem i ciężkim dezodorantem. Całujemy się, a mnie się już chce i już
wiem, że będzie mi dobrze, albo tak sobie tylko wmawiam, żeby się tak cholernie nie bać i nie
wstydzić.
Wkłada mi ręce pod koszulkę i pokazuje, że chce, bym mu ją zdjęła. Jest na to za wysoki,
więc pomaga mi przy końcu. Zaraz sobie myślę, że zrobił to tylko po to, żeby ukazać mi pewne
schematy zachowań, które chciałby potem powielać. Kładzie mi ręce na pasku spodni i ja już mam
rozumieć, że skoro tak, to trzeba teraz rozpiąć pasek, a potem rozporek. Nie dziwię się w sumie,
słyszałam, że facetów bierze to, że kobiety ich rozbierają, przygotowują. No więc robię to. Slipki
ma już wybrzuszone, modne, zagraniczne, od Calvina Kleina, tylko robione w Chinach i trochę
tańsze. Popycha mnie delikatnie na dół i już jestem naprzeciwko tego wybrzuszenia. Zawieszam
kciuki na majtkach i pociągam w dół.
Cóż, trochę mnie to zaskakuje, bo jest teraz tuż przede mną, klęczę na kolanach, on stoi jak
stał, a pomiędzy nami sterczy dwudziestocentymetrowy kołek z fioletową żołędzią zakończoną
rozszerzonym, gotowym do wytrysku okiem. Wydaje mi się potężny. Nie mam go z czym
porównać, nie znam przecież jeszcze Oskara. Wiem tylko, że jest straszliwie duży. Za duży jak dla
mnie.
Czuję się tak, jakbym nagle znalazła się naprzeciwko dzbanka, z którego wychynął
sterczący łeb śmiertelnie jadowitej kobry. Chce mnie ukąsić i to nie są żarty. To nie jest żaden sen.
To się dzieje naprawdę i będzie miało skutki już na całe życie.
Nagle czuję strach, a on zamiast poczekać, wyczuć to, ujmuje moją głowę w dłonie i
pociąga do tego syczącego węża. Żołądź odbija się od moich zębów i wtedy się wyrywam,
odskakując z krzykiem.
Jest nieźle zaskoczony. Rozkłada ręce i pyta:
– Co się stało?
To nie są czasy, gdy na pierwszej randce robi się facetowi orala. On tego nie rozumie?
Jestem wkurzona. Oczekiwałam czułości, subtelności, powolnego wprowadzenia w świat
namiętności, a dostałam gościa, który próbuje zmusić mnie do połknięcia jego nasienia. Co to, to
nie.
– Nie tak – mówię. Już mi się wcale nie chce. Ani tak, ani inaczej.
Uśmiecha się dziwacznie.
– Jak to nie tak?
– No nie tak – powtarzam i zastanawiam się, jak mu powiedzieć, że jestem dziewicą i żeby
się trochę postarał.
– I może jeszcze będziesz chciała w gumce?
Oj, niedobrze. On zamiast pogadać, po prostu zaczyna się ubierać.
– Posłuchaj, mała. Mam jeden wolny wieczór i szkoda mi czasu na zgrywy z udawaniem
dziewicy.
– Ja jestem dziewicą – nagle wypalam.
Stoi z otwartą paszczą. Potem kręci głową z niedowierzaniem.
– Znasz mnie od godziny i idziesz do mojego pokoju, a potem mówisz, że jesteś dziewicą?
Dobrze zrozumiałem?
Przyszłam pooglądać płyty, których nie masz, za to masz ochotę robić coś, na co ja nie mam
ochoty. Próbuję mimo wszystko ostatkiem sił uratować sytuację.
– Nie chcę nią być. Nie chcę być dziewicą.
Facet przez chwilę szuka w mózgu właściwego cytatu, bo sam nie umie myśleć, i w końcu
wybiera kwestię Jeffa Bridgesa albo innego frajera z Ostatniego seansu filmowego:
– To zgłoś się, jak już nie będziesz.
Pierdol się! Wychodzę i wtedy właśnie przed oczami znów mam Biankę i myślę sobie:
zemszczę się na wszystkich tych białych pedałach, którzy nie potrafią zająć się dziewicą. Tak
właśnie myślę. Puszczę się z czarnuchem, dam mu zrobić bachora, a potem przywiozę do mojego
miasteczka drugiego Murzyna w historii, mój stary dostanie zawału, a matka spróbuje się powiesić,
ale tak, by ją uratowano.
Do diabła z wami wszystkimi.
Potem mi trochę przechodzi, czuję się upokorzona, więc unikam imprez. W akademiku co
weekend jest szaleństwo, wyjeżdżam wtedy do domu, gdzie co niedziela jest rosół i schabowe, a w
sobotę wieczorem ojciec ogląda westerny i rozwiązuje krzyżówkę. Mama przysypia zmęczona na
kanapie, a ja próbuję czytać Nabokova.
– Co z Bianką? – pytam w pewnej chwili.
– Z Bianką? – mama budzi się, ojciec patrzy, ale jakby nie widział.
– No i malcem – uściślam.
– A, z Bianką! – Wzrusza ramionami. – A co ma być? Wyjechała i już jej nie ma. Nie ma o
czym gadać.
No tak. Nie ma jej.
Uczę się dość pilnie, więc pierwszą sesję zaliczam na medal. Mam piątki i czwórki, jedną
poprawkę, ale tylko dlatego, że nie bardzo polubiłam się z docentką. Przechodzę dalej i zaraz po
sesji znów mnie napada to moje dziewictwo. Myślę sobie, że kobieta w pewnym wieku zaczyna
wchodzić w jakąś ruję, jak kotka. Jej misja dopomina się spełnienia, podchodzi na różne sposoby,
jak nie przez drzwi, to oknem. Można ją wywalać dziesięć razy, a nad ranem i tak wpadnie przez
komin i zapyta: to jak, zdecydowałaś się?
Czy się zdecydowałam?
Pewnie. Szukam swojego Murzyna. Poznaję nawet jednego, ale zdecydowanie mało
atrakcyjnego. Studiuje historię i zaprasza mnie na Jelonki. Tam jest ich więcej, to już wiem.
Idę do kina z kolegą z roku, pozwalam mu się obmacywać gdzieś w bramie i o mało co tego
nie robimy, ale on nagle przerywa i zaprasza mnie na drinka do klubu. Tam wypija więcej niż
jednego, nie wiem nawet ile, bo nie liczyłam, i nagle już się do niczego nie nadaje. Trup. Żywy
trup. Aseksualny.
Zapominam w ogóle o wszystkich mężczyznach. Robię to sobie sama, kiedy tylko mam
okazję. Głównie pod prysznicem. Uczę się i staram nie myśleć o moim skarbie. Instynktownie się
zaniedbuję, kulę, garbię, wciągam piersi, byle nie rzucać się w oczy.
Nie chcę być obiektem pożądania i nie bardzo potrafię wytłumaczyć dlaczego.
Może po prostu muszę poczekać na księcia?
Nadchodzą juwenalia i nagle pojawia się mój Murzyn. Spotykam go na koncercie Kazika.
Przypomina mi swoje imię i brzmi ono trochę bełkotliwie. Hazni albo Ghazni. Jest z przyjaciółmi, z
których kilku też jest czarnych, dwóch Azjatów, Kazach, Chińczyk i kilku Polaków.
Kazik śpiewa:
To dziś jest noc, cha cha, ostatnia noc Zarazem pierwsza noc reszty życia mojego.
Są głośni, w jakiś agresywny sposób, co mnie odrzuca, i wtedy napatacza się taki mały,
niepozorny, z dobrym angielskim i częściowo polskim. Mówi jak intelektualista, nie pije, wyraźnie
daje mi znać, że jestem w jego guście, w ogóle jest szarmancki i git.
Jedziemy na te cholerne Jelonki czerwonym autobusem. Ściśnięci pomiędzy kibicami Legii
świętującymi porażkę z Jagiellonią a rozkrzyczanym, barwnym tłumem zdecydowanie zabawowo i
seksualnie nastawionych studentów. Jest blisko przekroczenia granicy i bójki, ale w końcu
wysiadamy, a legioniści jadą dalej.
Wita nas ciepła noc i domki pogrążone w mroku, drzewach, śpiewie i tańcu. Wszędzie trwa
zabawa. Gdzieniegdzie widać małe ogniska wokół których skupia się tłum studentów. Praktycznie
w każdym domku jest impreza. Idziemy w głąb i boję się, że nie trafię z powrotem. Staram się
zapamiętać wszystkie szczegóły i rzuca mi się w oczy napis na jednym z budynków: ZMĘCZENI
SUKCESEM. Wchodzimy do domku obok. Drewniana podłoga się rusza, cały domek drży. W
ogóle mam wrażenie, że zaraz się uniesie i pofrunie w przestrzeń. Będziemy wirować w kosmosie i
jak to zwykle bywa z radzieckimi wynalazkami, nawet się nie rozpadniemy.
Czy ty wiesz, że w tych domkach mieszkali sowieccy budowniczowie Pałacu Kultury?
Czy ty wiesz, że Pałac dostaliśmy od Ruskich w prezencie?
Jakiś szczupły, pijany w dym chłopak krzyczy mi to w twarz, potem odwraca się i znika.
Hazni albo Ghazni zabiera mnie do swojego pokoju. Śmierdzi w nim jakimiś kadzidełkami, ale
generalnie jest w miarę czysto. No i wtedy zaczynam się nad tym wszystkim zastanawiać.
Bo nawet jeśli mam ochotę się przespać z czarnoskórym mężczyzną, żeby spróbować, jak to
jest, a może nawet się zakochać, to czy powinnam to robić tak od razu i jako dziewica? Czy mam
prawo podarować ten dar albo zrzucić ten ciężar na tego biednego chłopaka.
Hazni albo Ghazni zamyka drzwi na klucz, prosi mnie, żebym usiadła, włącza jakąś muzykę
i wyjmuje z szafy segregator ze zdjęciami. I ja nagle wiem, że nie będzie żadnego seksu, pozbycia
się kłopotu, przygody, nowego doświadczenia, tylko będzie gadanie bzdur i oglądanie zdjęć.
Niesamowite. Ale wpadłam.
Hazni albo Ghazni pokazuje mi zdjęcie swojej mamy i opowiada, że pochodzi z plemienia
Hulu czy Bhulu i była księżniczką, ale została sprzedana za trzy konie jako ósma żona
bezimiennemu mężczyźnie, który miał być wielkim wojownikiem, ale zmarł na syfilis, lecz zanim
się zaraził, spłodził dziesięcioro dzieci, w tym dwoje z jego matką i on jest jednym z nich.
Oto ja, Hazni albo Ghazni. Mężczyzna marzenie.
Ze wspomnień z Afryki może mi dużo powiedzieć o słońcu, słoniach, bawołach,
nosorożcach i lwach, ale generalnie jest za biedny, żeby zapłacić mojemu ojcu trzy krowy za mnie,
więc pewnie nic z tego nie będzie.
Oczywiście robię sobie jaja, ale mniej więcej tak to wyglądało. Hazni albo Ghazni wcale nie
zamierzał mnie bzyknąć, tylko chciał pogadać. Może ktoś mu wytłumaczył, że polskie kobiety nie
idą do łóżka z facetami na pierwszej randce, a teraz bez znaczenia było, że to gówno prawda. W
każdym razie zdałam sobie sprawę, że nie pomoże mi w moim problemie, postanowiłam więc
czmychnąć, póki czas.
Zabieram torebkę, papierosy, wkładam buty i mówię, że idę do toalety i mnie trochę nie
będzie.
W budynku ZMĘCZENI SUKCESEM trwa balanga na całego i przed wejściem ustawia się
grupka osób. Ktoś mnie zaczepia. Zatrzymuję się, przystaję przy nich. Dziwne, że bywają w życiu
takie głupie sytuacje, w których po prostu nie wiemy, co zrobić i jakby się zawieszamy.
No i ja się zawieszam.
Stoję i patrzę z rozdziawionymi ustami, jak grupka nawalonych, ujaranych, naspawanych i
co tam jeszcze głąbów miota się wokół mnie, bym sobie któregoś wybrała na wspólną noc w
pokoju o ruchomych ścianach lub w pobliskich krzakach.
Mózg mi się odblokowuje i zamiast płakać zaczynam się głośno śmiać. Nawet nie wiem
kiedy piję już z nimi wino z butelki, potem piwo, następnie wódkę, ale tu już bardziej udaję, niż
piję. Wódka pali usta i przełyk. Kaszlę, łapiąc oddech. Na koniec biorę też skręta, sztacham się dwa
razy, podaję dalej, aż nagle wybucha zadyma i wszyscy mnie zostawiają, bo muszą wyruszyć na
wojnę.
Biją się koło jednego z domków na sztachety z płotu i co komu wpadnie w ręce, głośno
krzyczą, kogoś kopią na ganku, ktoś wyskakuje przez zamknięte okno, huczy gdzieś szkło, bryzga
krew, ktoś inny ryczy z furią i z gołym torsem rzuca się do ataku.
Wcale się nie boję. Jestem skutecznie znieczulona. Wszystko to rozgrywa się gdzieś obok,
nie dotyczy mnie. Jest jak backup w komputerze, o czym jeszcze nie wiem, bo nie mam komputera,
ta epoka ma dopiero nadejść.
Ktoś podbiega do mnie z zakrwawioną głową i pyta, czy nie mam bandaży albo podpasek.
– Nie, tylko prezerwatywy – odpowiadam i zaczynam się śmiać histerycznie, przez co o
mało nie dostaję w gębę, bo przecież on nie może wiedzieć, że ja się śmieję z siebie, a nie z niego.
Wstaję i próbuję ruszyć na przystanek. Świat tańczy lepiej niż na karuzeli. Jestem równo
zrobiona i w sumie jest mi wszystko jedno, czy położę się w autobusie, czy w krzakach, czy dam
dupy kloszardowi, Murzynowi, Żydowi albo protestantowi. Coś w głowie mówi: uciekaj
dziewczyno, póki jeszcze możesz.
Coś innego jednak śpiewa:
Nie czekaj dziewczyno, aż lata przeminą,
I staniesz się tylko wspomnieniem
Dawnego czaru…
No i wtedy napatacza się jeden z tych agresywnych, wysokich, najczarniejszych. Błyskają
białe zęby w ustach przypominających egzotyczny owoc i coś do mnie mówi, dwoi się i troi w
oczach, w końcu zaciąga mnie do pokoju, całuje, dotyka piersi, a ja nic nie czuję i to mnie przeraża.
Bo on już jest dłonią w moich majtkach, już pieści mnie gwałtownie, szybko sam się rozpina,
obnaża i wpycha mi w dłoń swojego fiuta, który wygląda jeszcze straszniej niż ten członek, którego
pół roku wcześniej próbował mi wepchnąć do ust kręcony blondyn o błękitnych oczach.
On nie chce do ust, chce być od razu tam na dole, jak najszybciej, bez żadnych wstępów.
Kładzie mnie na stole, ściąga majtki, uśmiecha się szeroko do mojej nagości, rozkłada szerzej nogi,
przygotowuje się i wtedy w jego oczach widzę coś, co sprawia, że momentalnie trzeźwieję.
W tych oczach nie ma miłości, nie ma nawet pożądania, niemożliwej do ogarnięcia chcicy,
zwierzęcego pędu do samicy, do płodzenia małych Murzyniątek, nie ma nic z seksualności i
prokreacji.
Jest tylko nienawiść.
On mnie nienawidzi i z tej nienawiści chce mnie po prostu zerżnąć dziko, jak żołnierz
brankę, jak wojownik niewolnika, jak zdobywca. Zemścić na wszystkich białych, na wszystkich
Polakach. Mam być jego laleczką voodoo, którą przedziurawi, przerżnie na wszystkie możliwe
sposoby, a potem będzie się śmiać z kolegami i opowiadać o młodej polskiej cipce, która nigdy nie
zapomni tej jednej nocy, której ból i upokorzenie nie pozwolą zapomnieć.
Odpycham go mocno, warczę, jakbym miała ugryźć, wierzgam nogami, pozostawiając go w
zupełnym osłupieniu. Zabieram ubrania, umykam z krzykiem.
Nie walczy, nie goni mnie na szczęście i dzięki temu za chwilę jestem wolna. Biegnę
daleko, jak najdalej, aż słabnę, aż robi mi się niedobrze i nagle… wszystko znika.
Film się urywa.
Budzę się w akademiku, w swoim pokoju i choć nie wiem, jak tu dotarłam, to cieszę się z
tego. Cieszę się też, że nie czuję żadnej zmiany tam w środku, nic mnie nie boli, wciąż jestem, jaka
byłam.
Nie trafił się żaden kloszard, inny Murzyn, Żyd czy protestant.
Przebłyski z wczorajszej nocy nie są aż tak straszne, bym nie chciała ich pamiętać.
Wszystko się dobrze skończyło. Miałam fart. Byłam głupia, ale miałam fart.
W kieszeni zaś znajduję kartkę z numerem pokoju 501 i adresem akademika na Żwirki i
Wigury. Nie ma na niej nic więcej. Tylko numer i adres.
Nie wiem, kto mi ją włożył i co się z tym wiąże. Nie wiem jeszcze, że to ułoży całe moje
przyszłe życie i że przez to Paweł uzna, że nasze spotkanie to jakaś boska interwencja albo
zrządzenie losu.
Rozdział 15
Sumienie i inne skutki uboczne
34.
Paweł patrzy na mnie badawczo. Znów jesteśmy teraz, w Polsce, szesnaście lat po nocy na
Jelonkach, której nie pamiętam, zaraz po powrocie z Cannes. Jestem opalona i w moich oczach
chyba można wyczytać zdradę. Gdzieś w ciele drzemią mi wspomnienia trzech nocy w Nicei,
Cannes, Monte Carlo, rejsu katamaranem, podwodnego seksu, dotyków Oskara wciąż palących
skórę.
Wspomnienia żyją we mnie, drążą w duszy niewidzialny tunel, w którym gromadzi się
ognisty żar.
Pije wódkę ze szklanki, dzieci śpią.
– Jak było w Cannes?
– Dużo pracy – mówię krótko. Uciekam wzrokiem.
– Myślałem, że w Cannes odbywają się targi filmowe i festiwale. Nigdy nie słyszałem o
targach książki.
– To nie były targi, tylko warsztaty.
– Aha, warsztaty…
– Właśnie.
– Macie takie kłopoty na rynku, a jeździcie na jakieś kurewskie, pewnie zajebiście drogie
warsztaty do Cannes, zamiast tu coś zrobić, zorganizować jakąś promocję, nagrody dla książek?
Gdzie macie rozum?
– Nie my płaciliśmy! – warczę. Mam na końcu języka: to nam płacono. Kurwom zawsze się
płaci.
– A kto?
– Przecież ci tłumaczyłam, że jedna z oficyn z Francji chce przez nas wejść do Polski ze
swoimi seriami. To spory kontrakt, nie możemy tego odpuścić.
– Co chcą wydawać?
– Serie, przecież mówiłam.
– No, ale jakie serie? Historyczne, naukowe, przyrodnicze?
– Erotyczne – wypalam.
– Erotyczne? A to dobre! I myślą, że to się sprzeda? Głąby.
Właśnie: myślą, że się sprzeda. Głąby. Nic nie odpowiadam. Przez chwilę zastanawiam się,
czy opowiedzieć mu o fotoopowieściach, które chcemy wydać do spółki z Francuzami. Będzie
brzmiało bardziej wiarygodnie i w sumie to przecież prawda, poza tym, że nie musieliśmy jechać
do Francji, żeby to negocjować. To oni przyjechali do nas.
Swoją drogą to ciekawy biznes. Połączenie komiksu, tyle że ze zdjęciami, z krótkimi
notatkami i romansem. We Francji bardzo modne. Jakbyśmy chcieli powiedzieć: no dobra, skoro
nie macie czasu i chęci czytać, to sobie pooglądajcie.
Nieubłagane zwycięstwo kultury obrazkowej. Hemingway, Faulkner, Zola, Conrad,
Márquez, Cortázar, Cervantes, Mann, Dostojewski i gromada innych geniuszy w obrazkach. Trudno
mi to sobie wyobrazić, ale w zasadzie czemu nie. Czyż Raskolnikow z siekierą nie będzie wyglądał
lepiej w wersji komiksowo-obrazkowej niż w dłużących się opisach, nawet jeśli te ociekają barwą i
magią słowa? Albo owładnięty pasją i obłędem Faustus. Cygan Melquíades i jego wynalazki z
wizytą u pułkownika Buendíi. Humbert Humbert i jego zjawiskowa Lo. Szyderczo uśmiechnięte
centrum wydarzeń John Yossarian. Pozowane zdjęcia z jądra ciemności, paryskich zaułków biedy,
burdeli, słonecznego amerykańskiego Południa, hiperteksty i zagadki, ukryte znaczenia i smużki
tajemnic. Czyż ich wszystkich nie można równie dobrze narysować barwami i odcieniami?
Krew zawsze będzie tonąć w szkarłacie. Tak jak kobiety zawsze będą lgnąć do drani.
Paweł przymyka oczy. Nie wiem, czy mi wierzy, czy coś podejrzewa. Może zadzwoni do
Elki i spróbuje wybadać, czy nie kłamię, ale Elka nie jest w ciemię bita, nie da się wpuścić. Do
nikogo więcej nie może zadzwonić. Elki zresztą też nie lubi, więc pewnie nie zadzwoni. Co mu to
da? Będzie wolał to wszystko przemilczeć, przepić.
Idę pod prysznic, woda spływa po mnie bardzo długo, a ja nie chcę wychodzić. Zmywam z
siebie Oskara, zmywam jego dotyk i pocałunki, jego spermę, mikroślady wina, które wylewał na
moje sutki, by je potem dokładnie wylizać.
Paweł staje w drzwiach, wciąż ze szklanką w dłoni.
– Pamiętasz, jak się poznaliśmy?
Czy pamiętam? Jak mogłabym zapomnieć. Mówi dalej:
– Jest czerwiec, zbliża się przeklęta sesja, ja ślęczę nad nudnymi tomami Becka,
Izdebskiego, Lipowicz, mnóstwa innych, zagrzebany w paragrafach, ustawach, tonach wydruków,
kser, mam tego cały pokój, a tu nagle słyszę ciche pukanie, dwa razy, tak ciche, jakby ktoś chciał,
żeby mnie nie było, żeby nikt tych drzwi nie otworzył. Nikogo się nie spodziewam, więc nie bardzo
mi się spieszy.
Odkładam papiery, wstaję, podchodzę, sięgam do klamki i zamieram. Myślę sobie: jeśli ten
ktoś zapuka jeszcze raz, otworzę. Jeśli nie zapuka, nie otworzę. Jestem pewien, że jednak zapuka,
ale się mylę. Zawsze postępuję zgodnie z zasadami, jestem przesądny, wierzę w takie głupie rzeczy,
jak przeznaczenie i trzymanie się postanowień. Kiedy więc nie rozlega się pukanie, powoli
odchodzę, choć jestem niemal pewien, że ten ktoś nasłuchuje, może nawet z uchem przyciśniętym
do drzwi. W zasadzie to nawet jestem pewien, że ten ktoś to kobieta i że chcę jej otworzyć, ale nie
robię tego. Stoimy tak i czekamy. Wreszcie słyszę jakiś szmer i kroki. Jeden, dwa, trzy stuknięcia
obcasów o podłogę. Coraz cichsze i wtedy krzyczę na siebie w myślach: do diabła z zasadami.
Podbiegam do drzwi i otwieram je gwałtownie.
Ona się zatrzymuje, staje w pół kroku. Ma na sobie mini, ma opalone nogi, piękne, długie
do samego nieba, płaszczyk letni, cienki, długie włosy blond, raczej proste, choć lekko się wijące.
Nie musi się odwracać, bym wiedział, że jest niebiańsko piękna, ale gdy już widzę jej twarz, to
mam ochotę paść z wrażenia, zwyczajnie zemdleć, jak można zemdleć tylko na widok Boga i krwi.
Tak, jestem słabym, katolickim chłopakiem, który niespecjalnie wierzy w cuda, natomiast
mdleje na widok najmniejszego zadrapania, a już na widok transfuzji czy pobierania krwi zawsze
ma totalny zjazd. Jestem chłopcem, któremu nie trafiają się boginie. Nie po południu, nie przed
sesją, w ogóle nie tak i nigdy w życiu.
Jeszcze tam na korytarzu pytam więc:
„Czemu pani nie zapukała po raz drugi?”.
„A czemu nie otworzył pan za pierwszym razem?” – odpowiada pytaniem.
Za chwilę już mówimy sobie po imieniu i nie mija pięć minut, kiedy już wiem, że to będzie
moja żona. Jestem zakochany od pierwszego wejrzenia i gotów wyzwać cały świat na honorowy
pojedynek, by ją mieć tylko dla siebie. Wiem, że jest moim przeznaczeniem, i widzę, jak zawisa
nade mną kolejne słońce. Kolejne, bo generalnie mam w życiu fart. No, ale to przyćmiewa
wszystkie inne i na niebie nie ma już nic, tylko ono. Świeci radośnie, mocno, ciepło. Świeci jak
wszyscy diabli.
I ona wtedy wyjmuje karteczkę. A ja czytam na niej adres akademika na Żwirki i numer
mojego pokoju, i nic nie rozumiem.
„Znalazłam tę kartkę w kieszeni płaszcza. Ty mi ją włożyłeś?”
Zaprzeczam ze wszystkich sił i nie przyznaję się, choć ona nalega. Bo ja zawsze mówię
prawdę i nie będę kłamał tylko po to, żeby mi uwierzyła. Choć w kłamstwa znacznie łatwiej jest
uwierzyć niż w prawdę.
Kręcimy więc głowami z niedowierzaniem, że coś takiego nam się zdarzyło, snujemy różne
przypuszczenia, że może to jakiś nasz wspólny znajomy, mój przyjaciel lub jej przyjaciółka, włożył
jej tę karteczkę albo że to jakiś inny psikus, ale przecież zdajemy sobie sprawę, że to nieważne, bo
nie boimy się patrzeć sobie w oczy, bo jak się odzywamy, to głos mamy śpiewny, i wszystkie te i
inne znaki mówią, że już się kochamy. A ja dodatkowo mam pewność, że to nie żaden przypadek,
psikus, tylko autentyczny cud, nagroda, boska opatrzność. Tak właśnie poznałem moją żonę.
Podchodzę do niego i przytulam się.
– Tak, wszystko dobrze pamiętasz. I do dziś nie wiemy, dzięki komu to wszystko.
Tulę się do niego i myślę, że może ten ktoś przyjdzie kiedyś, zapuka dwa razy do drzwi,
zmusi nas do ich otwarcia i powie: to koniec, mieliście swoje pięć minut szczęścia, a teraz je wam
zabieram. Albo: to był jednak żart, nic więcej.
– Lek został wprowadzony na listę refundacyjną – mówi Paweł nagle, z zupełnie innej,
odległej bajki. Nie pamiętam, o co mu chodzi.
– Lek?
– No ten, co zabił wcześniej sto pięćdziesiąt osób.
– Już jest w sprzedaży?
– Tak. Można go podawać nawet kobietom w ciąży. Działa na podtrzymanie. Może mieć
skutki uboczne, dziecko może być bardziej strachliwe, wyobcowane, ale lek utrzymuje ciążę bardzo
skutecznie, więc warto zaakceptować te skutki. To tak zwane mniejsze zło.
– Ale nie zabija?
– Z tego co wiem, nikt jeszcze nie umarł. To znaczy w tej nowej fazie.
– No widzisz, a tak się martwiłeś.
– Wiedziałem, że nikt już nie umrze. Nie o to chodziło.
– No tak.
– Wiesz, ja uważam, że powinno się upublicznić badania, zapłacić odszkodowania i nie
chować głowy w piasek. Wtedy byłby to tylko wypadek. Spółka poniosłaby konsekwencje
medialne i finansowe, ale by przeżyła, bo nie z takich kłopotów wychodziła. A tak, to jest… po
prostu zabójstwo. Kumam się nie z idiotami, tylko z zabójcami.
Nie wiem, jak mogę mu pomóc, nie mam pojęcia, co powinnam powiedzieć. Dla mnie
trochę to sytuacja bez wyjścia. No bo co może zrobić? Jeśli wystąpi przeciw klientowi, cała palestra
się od niego odwróci. Może robić raban, ale i tak nic nie zyska. Co najwyżej opinię czubka, wariata.
Nic to nie da. Czy zatem powinien siedzieć cicho? Zaakceptować draństwo? Mniejsze zło?
– Co zamierzasz? – pytam.
– Nie wiem, czy już ci mówiłem, ale oni chcą, żebym pracował bliżej z nimi bliżej, w jednej
z europejskich central. Proponują mi Paryż lub Mediolan.
– Jakbyś mówił o kontrakcie w świecie mody. Paryż i Mediolan są najważniejszymi
miastami w świecie mody. No i może jeszcze Nowy Jork. Nowego Jorku nie proponują?
– Nie.
– Szkoda.
– To ważne stanowisko, duże pieniądze. Bardzo duże.
– Już teraz dużo zarabiasz.
– Jak na Polskę. Tam w ciągu roku moglibyśmy odłożyć na dom… sam nie wiem, w Santa
Monica albo na Florydzie, i to zupełnie nie oszczędzając. Może nawet wynajęlibyśmy apartament
na Manhattanie, żebyś mogła sobie pochodzić po tym swoim Nowym Jorku. Wakacje na
Malediwach, w Japonii, gdzie chcesz. Pamiętasz Malediwy.
Przypominam sobie krótki lot z Cejlonu na wysepkę na południu. Niesamowita przestrzeń i
uczucie klaustrofobii od nadmiaru wody. Wszędzie woda, turkusowa, lazurowa. Pod wodą rybki na
wyciągnięcie ręki. Małe i duże. Nurkowanie z mantami, które zalicza tylko Paweł. Ja siedzę z
dziećmi. Żadnych rekinów, strachów. Żadnych bomb i terrorystów. Tylko czysty Raj.
– Pamiętam.
Nagle zaczynam pojmować, co to oznacza. Paweł w Mediolanie, a ja sama tutaj, wolna, z
Oskarem. Kiedy tylko chcę. Zaciskam mocno pięści. Czy na pewno tego chcę? Czy to nie pogrąży
mnie w czymś tak szalonym i otumaniającym, że koniec może być tylko tragiczny?
– Będziesz musiała zostawić pracę – mówi nagle.
– Jak to?
– No przecież nie zostawię was w Warszawie, pojedziecie ze mną.
– A dom?
– Wynajmiemy albo sprzedamy.
– Tyle w niego włożyłeś.
– Cóż, zmiany.
Mediolan, Paweł w korporacji, ja… no właśnie, co ze mną?
– Nie chcę zostawiać pracy.
– Znajdziemy ci coś.
– Za słabo znam angielski.
– Poduczysz się włoskiego.
– Na wszystko masz odpowiedź. Chcesz tego?
Paweł patrzy mi uważnie w oczy, a potem bez słowa idzie do pokoju otworzyć kolejną
butelkę whisky.
35.
W wydawnictwie szaleństwo. Murowany bestseller, w którego promocję włożyliśmy pół
miliona, ponosi właśnie całkowitą klapę. Mamy sprzedanych dziesięć tysięcy egzemplarzy, a
spodziewaliśmy się pięćdziesięciu – sześćdziesięciu tysięcy. Plany na ten rok już wzięły w łeb.
– Nigdy nie osiągniemy stu tysięcy. Popłynęliśmy, to może być dramatyczna wpadka –
tłumaczy Daniel. – A ty sobie jeździsz po Europie i robisz ciągłe wakacje.
– Nieprawda, pracuję.
Elka wzywa mnie do siebie. Nie zdradza zdenerwowania, twarz ma wręcz kamienną. Siedzi
w czarnym stroju, który jeszcze bardziej ją wyszczupla, i pali papierosa w fifce jak jakaś dama z
filmów z lat czterdziestych. Jeszcze długie rękawiczki i byłaby z niej Rita Hayworth.
Jest wściekła jak cholera. Jest na granicy. Pewnie dlatego pyta bez żadnych wstępów:
– Co z twoim erotykiem?
– Zdecydowałam, że sama go napiszę – mówię.
– Ty?
– Pisałam już, dlatego mnie zatrudniłaś, nie pamiętasz?
Tak, dwa odważne, ciepło przyjęte opowiadanka w antologii, a potem zupełny brak czasu.
Cisza, tylko cisza. Praca z łaski i w barterze za usługi prawnicze Pawła świadczone na lewo. Żebym
miała co robić. Nic więcej od tamtej pory nie napisałam. Powolne pięcie się po drabince kariery
zajmowało mnie w stu procentach.
– Podobały mi się – mówi nagle Elka. Grzebie w myślach, ma świetną pamięć. Potem
uściśla: – Twoje opowiadania. Nawet bardzo mi się podobały. Myślałam, że będziesz pisać. Czułam
wręcz zawód, że nie napisałaś nic więcej. Ale zawsze myślałam, może musisz to sobie w środku
ponosić, pochodzić z tą książką w ciąży, jak Topor, pamiętasz ciążę Topora?
Uśmiecham się.
– Ja nie wierzyłam, że coś jeszcze napiszę. Ale teraz myślę, że dam radę, i myślę, że chcę.
Nawet już zaczęłam.
Ożywia się.
– Masz próbkę?
– Nie, przyniosę całość do oceny.
– A chociaż konspekt, moglibyśmy coś zaplanować?
– Piszę bez konspektu.
Cmoka pod nosem niechętnie.
– To niedobrze. Bez konspektu będzie chaos, dużo trzeba będzie poprawiać.
– Mam konspekt w głowie. Poza tym nie wiesz, czy to będzie dobre.
– Będzie, czuję to.
Potem pyta, czy będzie seks analny, oralny, lanie woskiem, pejcze i kajdanki, kostki lodu,
ubrania lateksowe, sztuczne penisy, viagra, kreolskie laleczki, szpikulce do akupunktury…
– Szpikulce?
– Słyszałam, że hindusi wbijają je sobie w fiuty.
– Nie, nikt nie będzie sobie wbijał nic w fiuta – przeraziłam się.
– Ale seks analny będzie? Teraz jest w modzie. Seks analny się dobrze sprzeda.
Wzruszam ramionami.
– No i oral oczywiście – dopowiada. – Erotyk bez miłości francuskiej to nie erotyk.
– Będzie.
Wylicza dalej, że musi być coś o Murzynach, muszą być duże członki, lesbijki, mogą się
nawrócić, może być jakiś wioślarz albo – lepiej – wysoki koszykarz, można zasugerować, że to ktoś
prawdziwy, znany, z NBA.
– Możemy mu nawet zapłacić, żeby wytoczył nam proces.
– Byle bez zabezpieczenia powództwa.
– A nawet z zabezpieczeniem. Wpuścimy na rynek pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy i niech
sobie zabezpieczają. Zanim zdążą uzyskać sądowy nakaz, zdążymy opchnąć sto tysięcy albo i
więcej. A potem napiszesz drugą część.
– To nie będzie seria.
– Jak to?
– Tylko jedna część.
– Nie no, serie się dobrze sprzedają. Jak zarobisz na jednej, napiszesz i drugą. Ważne, żeby
skończyć w takim momencie, w którym czytelnik nie będzie miał wyboru. Skoro dotrwał do końca,
to musi się dowiedzieć, co jest dalej.
Kiwam głową. Po co się kłócić? I tak to ja postawię na swoim.
Elka wzdycha i upomina:
– Tylko żadnego antysemityzmu. W ogóle bez polityki, kultury, sportu. No, chyba że to
będzie się wiązało z tą sceną z koszykarzem.
– Nie będzie żadnego koszykarza.
– Szkoda. Ale seks musi być. Dużo seksu. Gwałty, zdrady, romanse, miłość. Miłość też
niech będzie. Seks bez miłości sprzeda się słabiej. Tylko błagam, niech pierwsza scena łóżkowa
będzie wcześniej niż na dwusetnej stronie.
– Będzie wcześniej. Już na pierwszej stronie.
– Tylko seks – mruczy pod nosem. – To dobrze.
– Sam seks przez trzysta stron?
– No, nie tylko, ale głównie seks. A, i musi być różnorodnie.
Znów powtarza, że musi być dużo pozycji i trochę perwersji. Seks analny, ten ciągle chodzi
jej po głowie, ale uściśla, że ma być delikatny, bez szczegółów, bo to wykrzywia szczęki i
przyprawia o ból zębów. Coś zgrzyta, jak podczas jedzenia karmelków na plaży. Nigdy nie wiesz,
czy jesz orzeszka, czy ziarenko piasku. Koniecznie dużo orala. Oral jest w modzie. Czy słyszałam o
sukcesie książki: 101 sposobów na zrobienie dobrze twojemu facetowi ustami. Nie? A to szkoda.
Powinnam przecież to przeczytać, żeby coś wtrącić do mojej książki. No i Paweł też by na tym
zyskał.
Nie lubi Pawła. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że gdyby mogła, to by go zabiła.
Może uważa, że za dużo żąda za usługi prawne, choć on i tak liczy im jedną dziesiątą normalnych
stawek. Zawsze kiedy rozmowa zbacza na jego temat, Elka spina się i szarzeje na twarzy. Jest
kobietą, która nienawidzi mężczyzn, ale dlaczego najbardziej nienawidzi Pawła?
Cóż, skoro pisarze pracują prawie za darmo, to dlaczego prawnicy nie mieliby robić tego
samego?
– Tylko nie oglądaj pornosów, bo to przeszkadza. W pornosach nie ma dobrych inspiracji.
– Nie mam zamiaru. Wiesz, najważniejsze w tej książce nie będą pozycje i słowa, tylko
emocje. Chcę, żeby ten seks był bardzo emocjonujący. Żeby było dużo emocji.
– Emocje – szepcze pod nosem i nagle jest rozchmurzona, pełna wewnętrznego zadowolenia
i rozmarzenia. – Tak, emocje będą dobre. Emocje się sprzedają.
36.
Jak co piątek do wydawnictwa przychodzi Trevor Jones. Nie znam jego prawdziwego
nazwiska, ale to Polak, który podobno kiedyś był asem wywiadu. Dziś pisze powieści
szpiegowskie, które świetnie się sprzedają w Polsce i w Rosji. Na zachodzie gorzej, bo są zbyt
prawdziwe. Albo zbyt zmyślone.
Nie ma włosów, przez co przypomina trochę Bena Kingsleya. Rzuca szybkie spojrzenia
rozbieganymi oczkami. Małe szaro-czarne kulki zatrzymują się na moich piersiach i na chwilę traci
czujność.
– Zgubisz mnie, moja droga. Już jestem zgubiony.
Trevor uważa, że jest śledzony przez siatkę wyspecjalizowanych w tym procederze agentów
i niemal codziennie udaje mu się uniknąć zamachu. Ostatnio zabił na ścianie australijskiego robaka,
nieco przypominającego komara.
– Ukąszenie tego robaka powoduje śmierć w ciągu doby, jeśli nie poda się odtrutki. Skąd
australijski, śmiertelnie niebezpieczny i jadowity robak znalazł się w moim domu na Powiślu? To
robota Mossadu, słodziutka, oni tak działają. Australijskie jadowite robaki to ich ulubiona metoda.
Tworzy takie fantazje, że czasem zastanawiamy się, jak to jest, że ludzie dają się nabierać i
kupują jego książki. Ale może to dlatego, że są dobrze napisane, lekkie i odprężające. Czy to
ważne, czy są prawdziwe, czy zmyślone? Czy Trevor robi sobie z nas jaja, czy jest chory
psychicznie, czy może tylko uwielbia kłamać?
Patrzę w jego rozmarzone oczy i wpadam na pewien pomysł.
– Trevor, czy gdybym cię poprosiła, żebyś przez chwilę był poważny i nie szukał wszędzie
macek Mossadu, spełniłbyś moją prośbę?
– Cóż, trzeba zachować czujność – odpowiada ostrożnie.
– No dobrze, zachowując ją, czy gdybym cię poprosiła, mógłbyś przez chwilę być
poważny?
– Powiedzmy…
– No więc załóżmy, że cię proszę, a ty się przychylasz, i że przez chwilę teraz posłuchasz,
nie przerywając. To powiedz mi, czy byłbyś w stanie, korzystając z tych twoich źródeł osobowych,
figurantów, teczek i innych tajemnic, czy byłbyś w stanie powiedzieć mi, o co dokładnie oskarżony
był pewien człowiek i co się stało, że go nie skazano i tak dalej?
Poważnieje nagle i pyta:
– W coś ty się wplątała, dziecinko?
– Pomógłbyś mi?
– Kto to? Podaj nazwisko.
Podaję, a wtedy jego twarz jeszcze bardziej tężeje. Nie pierwszy raz słyszy o Oskarze. Nie
pierwszy.
Rozdział 16
Rób, co mówię!
37.
Dostaję SMS, uśmiecham się, kasuję wiadomość, a potem idę do łazienki, zdejmuję majtki,
wkładam je do torebki i podmywam się przy umywalce. Szybko, niezbyt dokładnie. Warunki
polowe.
Wycieram nogi i ręce papierowym ręcznikiem. Wychodzę z pracy i jadę do wskazanej
galerii handlowej.
Dziwnie się czuję bez majtek. Nigdy dotąd tak nie chodziłam. Parkuję na trzecim piętrze,
tak jak chciał, w miejscu, które mi wyznaczył. Przesuwam znak zakazu parkowania, wjeżdżam na
miejsce, wysiadam z samochodu, idę w kierunku klatki schodowej.
Obok normalnego wyjścia są drzwi z napisem: POMIESZCZENIE TECHNICZNE. Nie są
zamknięte. Otwieram je, wchodzę i pogrążam się w ciemności. Wtedy mnie dopada. Przygważdża
do ściany, przyciska do twarzy coś ostrego. To coś jest cienkie i błyszczy czasem w ciemności.
Żyletka.
– Cicho, albo cię potnę – syczy.
Nie rozpoznaję głosu. Stoję przodem do ściany, on jest tuż za mną, sprawdza, czy nie mam
majtek, podciąga do góry spódnicę, gmera przy spodniach. Jest już we mnie. Wchodzi bez
uprzedzenia, gry wstępnej. Od razu, jednym pchnięciem. Krzyczę z bólu. O cholera, to naprawdę
bolało. Ustawia mnie sobie wygodniej i zaczyna pompować, ciężko dysząc, charcząc jak jakieś
zwierzę. W pewnej chwili przerywa, ustawia mnie trochę inaczej, żebym jednak miała trochę
swobody.
– Rusz się, dziwko, do diabła, bo nie dam rady. Rusz się trochę. Tylko nie za bardzo, do
diabła. Możesz płakać – instruuje.
Ruszam się więc trochę i trochę popłakuję, protestuję, ale nie za bardzo. Nabieramy
wspólnego rytmu, mija może minuta, gdy on wyraźnie chce już kończyć. Rżnie mnie teraz jak
dwusuw i jest naprawdę szybki.
– Jeszcze nie! – krzyczę i chcę go powstrzymać, ale wtedy on znów przypiera mnie do
ściany, przytrzymuje mocniej i nie przerywając pompowania, warczy:
– Żadne nie, dziwko! Żadne.
I kończy z głośnym krzykiem, ma potężny orgazm, który wstrząsa nim, miota po tym całym
pomieszczeniu niczym jakimś medium.
Wreszcie wyrywa się ze mnie gwałtownie, tak samo jak przy wejściu, bez żadnych czułości,
bez litości. Odbija się od ściany, podczas gdy ja padam na ziemię i patrzę zdumiona, jak w
pośpiechu poprawia spodnie, zapina rozporek, rzuca mi ostatnie spojrzenie i znika za drzwiami.
Cały czas ma maskę na twarzy. Zwykłą kominiarkę czy coś podobnego.
– Nikomu ani słowa, bo wrócę i cię porżnę! – syczy i już go nie ma.
Wpadam w panikę. Jestem tak totalnie zaskoczona całym zdarzeniem, że nie mogę się
opanować. A jeśli to nie on? Jeśli to nie Oskar był pod maską? Nie, niemożliwe. Poznałam go,
nawet gdy starał się zmienić głos, gdy starał się robić wszystko inaczej, to jego czułam w środku.
Jestem pewna. Pewna?
Oddech już mam spokojniejszy, gdy rozlega się dźwięk telefonu.
– Podobało ci się?
– Nie bardzo.
– Dlaczego?
– Za wcześnie skończyłeś.
– I tylko dlatego?
Hm.
– Inaczej to sobie wyobrażałam.
– Jak?
– Nieco spokojniej, bardziej namiętnie.
– To gwałt, do cholery. Jest robiony dla przyjemności gwałciciela, a nie twojej.
– Mimo wszystko byłoby przyjemniej, gdyby mi się spodobało.
– No pewnie. To może powinien cię ktoś uratować? I to z nim byś skończyła. Albo może
powinno ich być więcej. Czterech. Co ty na to? Czterech gwałcicieli, jeden po drugim.
– Zwariowałeś.
– Więc nie chcesz czterech?
– Nie.
– I nie chcesz być ratowana?
– Nie.
– To czego chcesz?
– Przecież wiesz.
– Powiedz.
– Chcę, żeby było przyjemnie, żeby gwałciciel zmienił się w… kochanka.
– Tak naprawdę nigdy tak nie jest. Gwałciciel nie zmienia się w kochanka.
– Wiem, ale…
– Ale…
– To tylko fantazja.
Milczy przez chwilę.
– Nie – mówi w końcu.
– Co nie?
– Będzie po mojemu. Sama musisz się postarać dojść. To nie moja sprawa. To nie sprawa
gwałciciela.
Rozłącza się, ale zaraz znowu dzwoni.
– Mówisz, że nie doszłaś?
– Nie doszłam.
– To rób, co mówię.
Każe mi włożyć sobie tam palec, położyć na wzgórku, odszukać łechtaczkę i pocierać ją
delikatnie, to znów mocniej. Ruchem okrężnym i posuwistym. Ale tylko w rytmie, tak jak mówi.
Raz, dwa, powoli. Jedno kółko, drugie. Potem świntuszy. Mówi, że wciąż mu stoi i dlatego
przyciemnił wszystkie szyby w samochodzie, żeby nikt nie widział. Mówi też, że miał
megawytrysk i astronomiczny orgazm i że to było przyjemniejsze niż doprowadzenie mnie do
orgazmu.
– Jak myślisz, dlaczego tak jest?
– Nie wiem.
– Dlaczego lepiej mi było tak samolubnie się zaspokoić, niż mieć fajny seks, do końca, aż
wspólnie skończymy? Dlaczego?
– Gówno mnie to obchodzi.
– Chodź do mnie.
Przerywam i wybiegam z kabiny. Jego auto stoi przy krawędzi budynku, gdzie jest nieco
jaśniej od wpadającego od ulicy światła. Szyby są zaciemnione i nic nie widać w środku. Wsiadam i
widzę, że nie kłamał. Ma wyciągnięty członek, w pełnym wzwodzie, twardy, nabrzmiały, z
grubymi, naprężonymi żyłami wtłaczającymi tam krew, wciąż mokry ode mnie i od swoich soków.
Pociera go sobie delikatnie, a potem pozwala mi się nabić i czeka, aż zrobię sobie dobrze. Mimo że
krzyczę i jęczę, on nie ma wytrysku i chyba nie chce go mieć.
38.
Te pozorowane gwałty powtarzają się w tym miesiącu kilka razy, aż mu się nudzą. Dla mnie
też przestają być podniecające. Nasze perwersje są prowokacyjne i niesmaczne. Przypominam sobie
dziewczynę, która przyniosła do wydawnictwa maszynopis mówiący o zgwałconej kobiecie, i nie
trzeba było wiele się domyślać, że to o niej.
Gwałt to nie było nic przyjemnego. Mężczyzna gwałciciel to drań, a nie tajemniczy
kochanek. Śmierdzący, przeklęty drań. Zabawa w to może się źle skończyć. Bo to nie zabawa. W
gwałcie nie ma nic przyjemnego, nic zabawnego.
– To dlaczego wszystkie lubicie o tym marzyć? Dlaczego wymyślacie ten seks z
nieznajomym i to was bierze?
– Może dlatego, że wszystkie chcemy kochać księcia, który nie istnieje.
Następnym razem, kiedy dzwoni, odmawiam. Mówię mu, że więcej nie przyjadę do galerii.
W ogóle będę teraz trochę niedostępna, bo mam dużo pracy.
– Dobrze, jak chcesz.
Milczymy. Czy to koniec? Czy tak powinno się to zakończyć? On nic nie mówi, ja nic nie
mówię. Wszystko pomiędzy nami zostało powiedziane. Coś się skończyło. Tak po prostu.
Do pokoju wchodzi Karol. Proszę Oskara, żeby zaczekał na linii, choć mam nadzieję, że po
prostu się rozłączy. Zawieszam połączenie. Karol mówi, że Kinga prosiła go, by przekazał, że nie
wróci na noc. Będzie spała u koleżanki i żebym się nie martwiła.
A więc to tak. Tak to się miało odbyć. Moja czternastoletnia córka podjęła decyzję i nie
chce niczego ze mną konsultować.
– Dlaczego sama mi nie powiedziała?
Karol wzrusza ramionami.
– Bo byś jej nie pozwoliła.
Patrzymy przez chwilę na siebie i widzę w jego oczach żal i smutek. Zmiany w naszym
życiu nie idą w dobrym kierunku. On to widzi, czuje. Nie chce tych zmian. Nie chce być smutny i
niepewny. Ale nie ma wyjścia.
– Dobrze. Idź już.
– A jeśli ja też nie wrócę na noc?
– Przestań mówić głupoty.
– Chcę, żebyście pozwolili mi podpisać kontrakt z klubem na grę w piłkę.
– Już odmówiliśmy.
– Chcę grać w klubie. Chcę być jak Błaszczykowski.
Boże, nagle spada na mnie cała czerń wisząca gdzieś w przestrzeni. Czy to jakiś znak?
Przypominam sobie program telewizyjny, w którym piłkarz opowiadał, że jak miał jedenaście lat,
ojciec zabił jego matkę nożem, zasztyletował ją. Karol też to oglądał. A jeśli coś przeczuwa, jeśli
teraz zaczyna nas się bać, bo czuje, że coś jest nie tak? Że coś się zbliża? Że zło wtargnęło do
naszego domu i już nie można się go pozbyć? Bo jeśli zło wejdzie, to już nie wyjdzie bez ofiar, nie
odpuści, aż je nakarmimy.
– Będziesz musiał pójść do internatu, stracisz kolegów.
– Chcę do internatu. Nie mam tu kolegów.
Do diabła, a może to już jest czas, w którym nie mogę niczego mu zabronić? Jemu i Kindze.
Może skończył się czas poświęcenia, opieki? Może moje ciało zrozumiało to wcześniej i dlatego
przylgnęło do Oskara, dlatego oddaliło się od rodziny.
– Porozmawiamy później – mówię.
Wzrusza ramionami i wychodzi.
Oby cię tam nie było – myślę, odblokowując połączenie z Oskarem. Ale on tam jest, czeka.
– W sobotę lecę do Japonii – szepczę.
– Po co?
– Znaleźliśmy autora, który bardzo szybko zyskuje popularność. Chcemy go wydać w
Polsce. Jak najszybciej.
– Japończycy mają specyficzny gust, to może się nie udać.
– Murakami się udał.
– Murakami jest jeden.
– Znasz się na literaturze?
– Znam się na biznesie.
– Tak czy inaczej wydamy go.
– Pewnie, wasza decyzja. Chcesz, żebym pojechał z tobą?
– Nie.
Przełyka głośno ślinę. Mam wrażenie, że zaraz się rozłączy albo powie coś na zakończenie,
coś ostatecznego.
– Przylecę do Tokio – decyduje. – Na jedną noc. Zrobię ci niespodziankę.
– Jak chcesz.
– Gdzie się zatrzymasz?
– Nie powiem ci. Znajdź mnie.
Rozłączam się i biorę do pisania. Jestem w połowie książki. Idzie mi całkiem nieźle. O
prawdziwych zdarzeniach pisze się znacznie łatwiej, nawet jeśli upycha się w nie kłamstwa. Czym
różni się prawda od kłamstwa? Czy rzeczywiście czymkolwiek więcej niż punktem widzenia?
Myślę o Julii, o kobiecie, która stworzyła Oskara. Gdyby nie jej zło, nie byłoby tego
wyrachowanego, oziębłego mężczyzny. Ale czy powiedział mi prawdę? Przecież równie dobrze
mógł skłamać. To była jego prawda. Tak jak moje pisanie będzie moją prawdą. Wszystko może
okazać się kłamstwem.
Pisanie męczy moje palce i nadgarstki, ale jednocześnie podnieca. Widzę każdą scenę, czuję
ją, odbieram całym ciałem. Kiedy więc wraca Paweł, późno, przed północą, mam na niego ochotę.
Mam wielką ochotę.
– Jestem zmęczony – mówi.
– Chodź, rozbiorę cię, umyję.
Z pokoju Karola dochodzą odgłosy strzelaniny, choć powinien już spać. Zamiast spać, gra w
Call of Duty. Chcę wejść i go ochrzanić, ale Paweł szepcze:
– Zostaw, jutro sobota, niech sobie gra.
Idziemy do łazienki na dół. To duża łazienka, ze schodkiem w środku. Na górze jest
umywalka i duże lustro. Na dole prysznic i okrągła wanna. Kiedyś, jak się tu wprowadziliśmy,
godzinami siedzieliśmy w tej wannie, podgrzewając wodę, włączając bąbelki i różne wodne
masaże, w które jest wyposażona. Z butelką wina, papierosami, uśmiechami. Kochaliśmy się, wciąż
się kochaliśmy. Co się stało? Czy wraz z rzuceniem palenia rzuciliśmy miłość?
Nie chcę wanny. Przyciskam go do ściany i zaczynam rozbierać, całując szyję, klatkę
piersiową, brzuch. Próbuje mnie powstrzymać, ale nie jest już ze mną tak łatwo. Oskar otworzył we
mnie jakąś przestrzeń oporu, świadomości, waleczności. Wiem, czego chcę i nie pozwolę sobie
przerwać.
– Przestań – mówi.
Nie przestaję. Koszula jest już na ziemi. Rozpinam mu spodnie, ściągam razem z majtkami.
Nie ma wzwodu, ale jest lekko powiększony, zaczyna budzić się do życia. Biorę go do ust i
błyskawicznie rośnie, twardnieje.
– Jestem brudny – protestuje.
Nie obchodzi mnie to. Odrzucam jego ciuchy i uruchamiam prysznic. Wzdrygamy się od
zimnej początkowo wody. Zanim zacznie płynąć ciepła, mijają trzy sekundy, może pięć. Drżymy
najpierw z zimna, potem z rozkoszy, ociekamy wodą, całując się. Ja wciąż w bawełnianej koszulce,
jak dziewczyna z deszczu. Moje piersi twardnieją pod koszulką, dzięki niej wydają się jeszcze
bardziej nabrzmiałe, sutki sterczą jak wisienki na torcie. Pociera je, całuje, liże przez koszulkę, a
mnie jest cholernie dobrze. Cholernie. Padam na kolana, znów jest w moich ustach, twardy jak
kamień, pulsujący, gorący. Pocieram go dłonią, obejmuję ustami, znów dłonią i myślę, że jest dla
mnie akurat, jakby wymarzony, idealny. Ani za duży, ani za mały. Ktoś, kto wrzucił mi do kieszeni
karteczkę z numerem 501, wiedział, co robi. Kimkolwiek jest, popchnął mnie ku szczęściu,
prawdziwej miłości. Kocham Pawła i nikogo innego.
Seks z Oskarem to tylko seks. Faruk, Tygrys, Derek, inne tanie fantazje są tylko projekcjami
mojego umysłu. Chmurami na niebie. Zamykam oczy i śnię. A potem budzę się i… Nie ma ich. Nie
mają znaczenia.
Jestem już bez koszulki i bielizny, naga, ubrana tylko w deszcz, Paweł ustawia mnie,
przytrzymuje dłońmi pod udami, wchodzi w moją wilgoć, porusza się dokładnie tak jak lubię. Jest
moim atletą, moim władcą i niewolnikiem jednocześnie. Jest całym moim szczęściem.
Nabieramy wspólnego rytmu, tempa, stajemy się jednym organizmem. Płyniemy do brzegu,
mimo fal i bryzgów wody, mimo wszystkich przeciwności mimo woli bogów i demonów. I nagle
czuję, jak docieramy do ostatniej fali i ona ma wysokość wieżowca, jest marzeniem mistrza
surfingu, jest ostatecznością. Poddaję się jej, wbijam w nią, a Paweł kończy z głośnym krzykiem. Ja
też krzyczę i nikt mnie nie powstrzymuje. Mam orgazm za orgazmem. Głęboko, jak nigdy.
Wszystko cichnie, my leżymy na ziemi, bez życia, wciąż w strumieniach wody, których
dźwięku nie słyszymy.
39.
Potem palimy papierosy. On dziwi się, że ja też chcę zapalić, zabrania, ale wie, że coś się
zmieniło i że zabranianie mi czegokolwiek nie ma sensu. Jest druga w nocy, my wciąż w łazience.
Call of Duty już dawno ucichło.
Po półgodzinie kochamy się znów, tym razem długo, powoli, niespiesznie, łagodnie i z
czułością. Jest przyjemnie i choć nie mam takiego orgazmu jak wcześniej, to czuję, że dla naszej
miłości nie ma lepszego lekarstwa niż taki powolny seks, w którym na nowo się poznajemy, w
którym to dotyk, zapach i inne zmysły są ważniejsze niż mechanika i nawet najbardziej ekscytująca
gimnastyka.
Liczymy się tylko my.
A potem rozmawiamy. O mojej podróży do Japonii i o zmianach. Wcześniej jednak o
Kindze i jej nocy u „koleżanki”. Kryję córkę, bo wiem, jak Paweł by się wściekł.
– Nie pojedziemy do Mediolanu – mówi w końcu.
Mediolan? Ach, tak. Propozycja farmaceutów zabójców, wizje milionowych zarobków,
domu w Nowym Jorku, słonecznych wakacji, Santa Monica, wakacyjnych safari w Afryce,
weekendów na wybrzeżach RPA, kolacji w restauracjach z czerwonymi dywanami, dwóch porsche
w garażu, kortu tenisowego pod bokiem i basenu ze schodkami tuż przy tarasie.
– Dlaczego?
– Odmówiłem.
To nie wszystko, co chce powiedzieć, ale potrzebuje czasu.
– Dobrze – kiwam głową. – I tak nie chciałabym rzucać pracy. Lubię ją.
– Wiem.
– Zaczęłam znów pisać.
Patrzy tym razem kompletnie zaskoczony.
– O, to bardzo dobrze. Co piszesz?
– Powieść.
– O czym?
– Hm, trudno powiedzieć. To będzie… thriller.
Uśmiecha się.
– Moje życie też zaczyna przypominać thriller.
– Tak?
Zbiera się w sobie i w końcu mówi to, co chce powiedzieć od początku, a może od dawna:
– Mówiłem ci, że to mordercy. Pracuję dla morderców.
– Mówiłeś. Znów ktoś umarł?
– W Polsce nie, ale oni wcale nie zrezygnowali z testowania tego zanieczyszczonego
specyfiku, który zabijał. To nie była żadna zanieczyszczona partia. To był świadomie
zmodyfikowany produkt, który okazał się śmiertelnie groźny.
– Nie rozumiem. Skoro naprawili ten lek, czy jak to nazwać, to po co testują ten zabójczy?
– Twierdzą, że też może okazać się skutecznym lekiem i to na chorobę, na którą jeszcze nie
ma leku.
– Na jaką?
– AIDS.
– Słyszałam, że na AIDS jest już lek i szczepionki.
– Nie do końca. Są terapie powstrzymujące chorobę i pozwalające żyć z AIDS, ale nie ma
pigułki, która mogłaby szybko wyleczyć chorego i usunąć wirus z nosiciela. Myśleli, że to
niemożliwe, ale teraz przez przypadek okazało się, że jednak. Mało tego, ta pigułka działa niemal
jak antybiotyk. Wystarczy tygodniowa terapia i wirus znika, zostaje zabity.
Mam mętlik w głowie, to wszystko jest zbyt skomplikowane, nic nie rozumiem, bo Paweł
mówi ze smutkiem o czymś, co przecież wszystkich nas powinno cieszyć. No, chyba że
przyjmujemy, że wszyscy chorzy i nosiciele AIDS powinni umrzeć, bo są sami sobie winni. Ale
chyba nawet brzydzący się homoseksualizmem i innością Paweł nie mógłby być tak radykalny?
– To chyba dobrze – mówię ostrożnie.
– Pigułka na AIDS byłaby dobra – odpowiada, a ja wzdycham z ulgą. – To byłoby
przełomowe odkrycie, a koncern zarobiłby miliardy dolarów. Wszyscy zarobiliby krocie. Problem
w tym, że lek zabija i wirus, i nosiciela.
– No tak, to problem zasadniczy – mówię głupio, bo i co mam powiedzieć.
– Testują ten lek już od pięciu lat. Początkowo na zwierzętach, szczurach, małpach, a gdy te
przestały umierać i zdrowiały, zaczęli testować na ludziach. W Afryce. Ofiar nie są setki, tylko…
tysiące. Może dziesiątki tysięcy.
– Boże.
– Niektórych udaje się wyleczyć, było ich coraz więcej, aż w pewnej chwili wydawało się,
że jest już wszystko pod kontrolą, że pacjenci przyjmujący lek nie odczuwają większych skutków
ubocznych, a przede wszystkim nie umierają. Wtedy zdecydowano się zaryzykować z małymi
partiami w Europie. W Afryce łatwo jest tuszować skandale, nawet śmiertelne. W świecie, w
którym codziennie śmierć grasuje jak wieczne tornado, gdzie jest cała masa gwałconych kobiet,
gdzie nawet dzieci chodzą z kałasznikowami, łatwo jest ukryć śmierć cichą i względnie spokojną,
płynącą z wewnątrz, nie z zewnątrz. W Europie, nawet wschodniej, nie jest tak prosto. Tak więc
robili to ostrożnie, na małą skalę, ale i tak się nie udało. Tak jak ci powiedziałem, zmarło najpierw
kilkadziesiąt, potem sto pięćdziesiąt osób. Podobno w Bułgarii i Rumunii jeszcze więcej.
– Ale przecież mówiłeś, że lek wciągnięto na listę refundacyjną?
– Tylko po to, żeby zakamuflować to wszystko, o czym ci mówię. To zupełnie inny lek, coś
innego.
– No i co oni dalej z tym robią?
– Ponownie wrócili do testów w Afryce. Jak wszystko ucichnie i zmodyfikują lek, pewnie
spróbują znowu.
– To okropne, ale skąd ty to wszystko wiesz?
– Toczy się proces, już od jakiegoś czasu.
– Gdzie?
– W Brukseli.
– Dlaczego nikt o tym nie mówi?
– Media lubią pieniądze koncernów, a proces toczy się za zamkniętymi drzwiami.
– I oni, twoi klienci, przyznali się do tego? Przyznali się do tych wszystkich morderstw?
Paweł uśmiecha się smutno, kręci głową.
– Nie, oni twierdzą, że są niewinni, że to wszystko kłamstwa.
– Więc skąd wiesz?
– Z Internetu. Jest taka strona założona przez jakiegoś lekarza z Afryki. Są na niej
dokumenty, dowody, zapiski, zdjęcia. To wszystko, co jest także w materiale procesowym.
– A może jednak oni kłamią? Ci z Internetu? Może firma jest niewinna?
– Może.
Sami w to nie wierzymy, choć łatwiej byłoby uwierzyć.
– Wiesz, te materiały są naprawdę wiarygodne – kończy Paweł. – To nie jakieś rojenia
szaleńca, tylko twarde dowody. Z analizami, z konkretnymi przypadkami. Bardzo twarde dowody,
niemożliwe, żeby zostały spreparowane. Zresztą, w naszej części dokumentacji łatwo to
potwierdzić. Tyle że u nas te dowody mają świadczyć na naszą korzyść, gdy w rzeczywistości i w
zestawieniu z tym z Internetu mocno nas pogrążają. Początkowo z tym serwisem internetowym
walczono, a potem stwierdzono, że lepiej go po prostu ignorować, nic nie mówić, żeby nie
wzbudzać zainteresowania.
– I ich też uznano za wariatów?
– Właśnie. Ale… to się zmienia. Coraz więcej osób wierzy w te… rojenia. Coraz więcej
osób widzi, gdzie naprawdę jest zło.
Oczami wyobraźni widzę te wszystkie dokumenty o Afryce, o sudańskich kobietach, o
Ruandzie, o piratach somalijskich. W moim mózgu kołysze się pusty jacht francuskiego turysty,
którego antyterroryści zabili przypadkowo podczas odbijania z rąk piratów. Przypominają mi się
zdjęcia przyjaciół z Kenii i Zanzibaru. Widzę dwuszereg małych dzieciaczków czekających na
witaminki od dobrych białych wróżek. Bardzo bym chciała, żeby to Internet kłamał.
– Co zamierzasz?
Powiedział mi. Powiedział, a ja zbladłam.
Rozdział 17
Tokio drift
40.
Z lotniska dzwonię do Trevora Jonesa, mając nadzieję, że już się czegoś dowiedział.
Czegoś, co pozwoli mi zakończyć to raz na zawsze. Nazwać Oskara cholernym mordercą, posłać go
do diabła, zapomnieć.
Ale telefon milczy.
W samolocie do Helsinek próbuję pisać trochę na małym netbooku, w końcu zasypiam i
mam sny, w których jakiś lekarz wstrzykuje mi do żył trującą substancję. Chcę bardzo się obudzić i
mu nie pozwolić.
– Nie walcz z tym, jeśli będziesz walczyć, szybciej umrzesz – mówi.
To musi być straszne, mieć wstrzykniętą truciznę i czekać na śmierć.
Godzina snu, dwie godziny później przesiadam się na lot bezpośredni do Japonii. Airbus
A340 ma cztery silniki i leci z prędkością około dziewięciuset kilometrów na godzinę, dwanaście
kilometrów nad ziemią. Na zewnątrz jest minus pięćdziesiąt stopni Celsjusza, a w środku panuje
przyjemna temperatura pokojowa. Ludzie jeszcze nie śmierdzą, są czyści, pachnący, odświeżeni.
Do Japonii nie lata plebs.
Samolot jest prawie pełen. W trzech klasach zasiada ponad trzysta osób. Ja jestem w
ekonomicznej, blisko skrzydła. Mogę obserwować skrzydło i dwa silniki, zastanawiając się, czy ta
drżąca konstrukcja nie rozpadnie się zaraz i nie zadrwi z naszej wiary w technologię.
Zanim wylądujemy na Naricie, oglądam film katastroficzny o końcu świata. Wszyscy giną,
ale na końcu zostaje garstka wybrańców, przygotowanych do przeżycia. Wsiadają na współczesną
arkę Noego, a ja sobie myślę, że większego kretynizmu nie widziałam ani nie czytałam. Czyżby?
Ostatnie maszynopisy są coraz bardziej absurdalne, przy czym nikt nie czerpie z absurdu, nie stara
się z tego śmiać. Absurd na poważnie.
Obok mnie siedzi Japończyk z dużymi słuchawkami na uszach. Słucha z zamkniętymi
oczami jakiejś symfonii, a ja się zastanawiam, czy to nie Janaček.
Poza tym, że kocham Murakamiego, co wiem o Japonii? Samuraje, filozofia, Szinto i
Budda, cesarz, grzeczność, piękne kimona, domki z papieru, egzotyczny czar, sake, ogrody,
ceremonia parzenia herbaty, wiśnie, gejsze – wszystko pięknie, ale też zabijanie delfinów,
niewyobrażalne okrucieństwo, jakuza, zwodniczy honor prowadzący do śmierci, krwawa manga,
yaoi, kultura, która fascynuje i przeraża, odmienności nie do pojęcia dla Europejczyków.
Zastanawiam się, czy będę w stanie odwiedzić Muzeum Pokoju w Hiroszimie, czy zdołam zjeść
żywą rybę ikizukuri, małpi móżdżek, ośmiornice, węże, inne obrzydlistwo.
Orient mi się trochę miesza. Nie wiem, czy część moich obaw nie dotyczy bardziej Chin,
Tajlandii i Korei. Potem przestaję myśleć o okropieństwach i zaczynam czuć podniecenie. Znów
coś nowego, znów przemierzam pół świata, czternaście godzin lecę nad globem, by obejrzeć
wschód słońca na tle kwitnącej wiśni.
Oskar. Wchodzi do mojego umysłu i mimo że go wyrzucam, pojawia się zaraz ponownie,
puka do drzwi, zagląda przez okno, uśmiecha się drwiąco na te wszystkie moje skazane na porażkę
nieporadne próby obrony. W końcu zasypiam ponownie i pozwalam mu się głaskać, a on na tym nie
poprzestaje i za chwilę już nie rozpoznaję siebie, już nie jestem tą zakochaną, nawróconą żoną
Pawła, tylko wyuzdaną zdzirą.
Oskar morderca. To on ratuje mnie przed sennym orgazmem.
Postać ślicznej i zepsutej do szpiku Julii manipulatorki wchodzi na scenę i kiwa do mnie
palcem. Przechadza się powolnym krokiem gdzieś na skraju jawy i snu, przestrzega delikatnym,
drwiącym uśmiechem: uważaj, kwiatuszku, nadchodzi mroźna rzeczywistość, w której twoje
kwiaty zwiędną lub zamarzną. Choć wciąż nie wierzę, że Oskar ma coś wspólnego ze śmiercią czy
zniknięciem żony, to jedna z cząstek mojego umysłu nie pozwala mi odsunąć pytań na bok.
Oskar to zagrożenie.
Dla mnie i całej rodziny. Nie mogę narażać Karola i Kingi. Nie wolno mi poświęcić rodziny
dla rozrywki, bo seks nie jest miłością. Nawet seks z Oskarem.
Te sny męczą, oplatają moją szyję, duszą.
W kolejnym klęczę w ciemnym pokoju. Jestem naga. Jedynym moim ubraniem jest
skórzana obroża ze srebrnymi ćwiekami. Ciemność przytłacza, sprawia, że drżę z zimna i ze
strachu. W głębi duszy czuję, że to tylko sen, i dlatego nie wrzeszczę, nie wołam o pomoc. Nie
krzyczę też z innego powodu. Jestem ciekawa, co się stanie dalej.
Ciekawość popycha ludzi w dół przepaści.
Drzwi stają otworem. Do pokoju wchodzi dwóch mężczyzn. Widzę ich tylko z tyłu. Obaj
mają marynarki. Biznesmeni. Do diabła, przecież wiem, kim są. Otwierają lodówkę, wyciągają
piwo. Słyszę dźwięk kapsli toczących się po podłodze i syk uwalnianego ciśnienia. Stukają się
butelkami i przepijają. Śmieją się.
– Chodź, pokażę ci, co mam – słyszę znajomy głos.
Podchodzą, a z nimi podchodzi światło. Stają nade mną. Moi dwaj mężczyźni. Paweł i
Oskar. Przyjaciele.
– Kto to? – pyta Paweł.
– Moja suka. – Oskar wyjmuje z kieszeni smycz i przypina ją do obroży. – Cmok, no chodź.
Wyprowadzimy cię na spacer.
Nagle zamiera.
– Albo nie. Po co mamy cię wyprowadzać? Nie lepiej się zabawić? Nie lepiej zrobić ci coś
przyjemnego?
Paweł patrzy przerażony. Odruchowo sięga ręką do drugiego guzika koszuli. Wiele razy to
obserwowałam. Dotyka krzyżyka na piersi. Chce się upewnić, że Bóg jest na miejscu, wspiera go i
dopinguje. Dalej, kochasiu, nie bój się swojego Boga! Tak mam ochotę wrzasnąć. Zamiast tego
oblizuję się wulgarnie i merdam pupą, rozkładając nogi. Oskar śmieje się i skraca smycz, zmuszając
mnie do piśnięcia.
– No dalej, maleńka, zrób mu to, czego cię nauczyłem. Bierz go!
Doskakujemy do Pawła, osaczamy go. Oskar nie przestaje się głośno śmiać i zachęcać.
Rozpinam pasek spodni, guzik, rozporek. Spodnie opadają na kolana. Białe bawełniane majtki
napinają się i prężą pod wpływem rosnącego członka. Uwalniam go. Jest duży, większy niż zwykle.
Nie przypomina penisa Pawła ani Oskara. Czyżby był moim wyobrażeniem idealnego członka?
Kutas Pawła prawie nim jest. Brakuje mu naprawdę niewiele. Członek ze snu jest gruby, niezbyt
długi, lśniący i pięknie wyrzeźbiony. Z nad wyraz gładką, wspaniałą żołędzią. Dostojny, niezwykły
okaz.
Nadgryzam go, obejmuję ustami, okrążam językiem, wysysam. Twardnieje jeszcze bardziej,
właściciel wzdycha i wczepia palce w swoje uda, jakby bał się mnie dotknąć. W końcu nie
wytrzymuje i kładzie dłonie na moich włosach, pieści je niczym fryzjer, kierując jednocześnie
ruchami głowy. Połykam go i puszczam, za każdym razem posuwając się coraz dalej, aż w końcu
wpuszczając do końca, do gardła, jak wziernik jakiejś przeklętej medycznej maszyny.
– Wow! – wrzeszczy Oskar. – Znów to zrobiła! Czy to nie wspaniałe? Tylko ona to potrafi.
Tylko ona ma tak głębokie gardło. Pieprz ją kochany, pieprz jak tylko umiesz.
Sam pada na kolana, mlaszcze głośno, sprawdzając mnie tam, na dole.
– Ależ ty jesteś mokra, maleńka! Ależ cudownie mokra.
Jego język ląduje we mnie, gmera, wywija się, tańczy. Potem palce, następnie język i palce.
W jednej dziurce, w drugiej. W obu naraz. W końcu klęczy już za mną i wpycha się, głośno dysząc,
mlaszcząc, nawołując.
– Wypoleruję twoje dziurki, maleńka. Twoje obie dziurki.
Nie mogę zaprotestować, bo Paweł zbyt mocno przytrzymuje moją głowę. Serce łomocze w
piersi, a Oskar łomocze mnie od tyłu jak silnik. Tłok pracuje regularnie, przyspiesza, gdy kochanek
wciska manetkę gazu. Pazury obu mężczyzn rozrywają do krwi pośladki i piersi i już jestem na
granicy wodospadu, już ma się wszystko dokonać, gdy samolot wpada w jakąś turbulencję.
A może to była tylko moja turbulencja.
Sąsiad z fotela obok śpi albo udaje. Niespokojnie przekręca się z boku na bok. Może też ma
sen. Inny, po drugiej stronie korytarza, patrzy na mnie z ciekawością. Ma rumieńce na twarzy i rosę
potu na czole. Co, do licha? Nigdy nie miałeś snów erotycznych, dupku? Albo koszmarów?
Muszę odpocząć – myślę jednak. Muszę odpocząć od Oskara. Inaczej zwariuję albo stanie
się coś jeszcze gorszego. Może powinnam skończyć to definitywnie, zabrać się porządnie za Pawła,
odzyskać go dla siebie, dla mojej piczki.
Lądujemy w Tokio koło dziewiątej rano. Ustawiam zegarek na tutejszy czas. W Polsce jest
siedem godzin wcześniej, koło drugiej w nocy. Nie ma co dzwonić do Trevora. W komórce mam
pięć wiadomości o próbach połączenia z różnych numerów, o wiadomości głosowej na poczcie i
SMS od Pawła.
Zadzwoń, że już doleciałaś, bez względu na godzinę. Kocham, P.
Nie dzwonię, wysyłam SMS.
Jestem. Tokio, Narita, ciepło, głośno, tłoczno, dziwnie. Też kocham.
Wiadomość głosowa składa się z chrząknięcia, kilku oddechów i dźwięku odłożonej
słuchawki. To chyba Trevor. Tylko on mi się kojarzy z takim oddechem i zachowaniem. Na
lotnisku ogromny tłok i gorąco. Po godzinie czekania przechodzę odprawę paszportową i celną.
Policjant patrzy mi przenikliwie w oczy, zadając pytania czystą angielszczyzną i zerkając od czasu
do czasu w paszport. Jest lato, natsu, więc ma na sobie niebieską koszulę z krótkim rękawem. Na
dziwacznej plecionej lince wisi rewolwer.
W hali przylotów czeka niski, gruby mężczyzna z transparentem z moim nazwiskiem.
Przedstawia się jako ktoś tam san, ale szybko zapominam nazwiska. Jest pracownikiem agencji
literackiej, zaprzyjaźnionej z londyńskim domem agencyjnym, który z kolei przyjaźni się z Elką. W
tym biznesie dużo zależy od znajomości, relacji i układów. Można startować w masie przetargów
na przedruki i tłumaczenia, ale najważniejszych kąsków nie wygrywa się bez układów.
Jedziemy do centrum jego samochodem, pakując się w kolejne megakorki. Widoki są
niesamowite. Wysokie wieżowce, wbijające się pomiędzy nie serpentyny tras o wielu pasach,
budynki o dziwnych konstrukcjach, wszechobecne reklamy, światła, monitory, elektroniczne cacka,
gdzieniegdzie rzeki ludzi przebijające się w kierunku biur, szkół, przedszkoli. Barwny, dziwaczny
korowód postrzelonych dzieciaków w makijażach i udziwnionych ubraniach wymieszany z
korporacyjnymi pracusiami w gajerkach i białych koszulach.
Po prawej mijamy rzekę Sumida, aż w końcu ląduję w jakimś podrzędnym hotelu. Nazywa
się Shiba czy Shima. Umawiamy się na następny dzień na kolację z autorem i grubasa już nie ma.
Mam trochę ponad dobę na zwiedzanie Tokio, na odprężenie, na seks, na co tylko przyjdzie
ochota. Jestem w Tokio, w Japonii i chcę tylko spać, patrzeć przez okno na drzewa sakura w
ogrodzie daleko za hotelem i popijać wodę z porcelany. To chyba niedobrze.
Wieczorem z okna widzę prostytutki czekające przy jednej z ulic. Co chwila podjeżdża do
nich samochód. Dziewczyny nachylają się, wsiadają do środka lub klient parkuje samochód, a
potem idzie z nimi w kierunku drzwi hotelu. Niesamowite, zarezerwowali mi hotel z pokojami na
godziny. A czy sama w takich nie bywałam?
Nie słyszę żadnych odgłosów miłości. Jest cicho. Mogę dalej spać, starając się nie myśleć o
Oskarze i Pawle. Starając się pozbyć pytania, co, u licha, powinnam zrobić.
41.
Autor nazywa się Akira Kobe. Jest niski, przysadzisty, krępy, a może tylko źle ubrany. Ma
umięśnione ramiona i pewnie trenuje jakieś aikido czy kendo. Jego oczy są jak szczeliny w masce.
W ogóle twarz przypomina maskę. Ale oczy są mądre. Patrzą przenikliwie, z jakimś takim ciepłem,
które od razu nastawia mnie do niego pozytywnie.
Przy stoliku obok hałasują trzy japońskie nastolatki. Są bardzo dziwnie ubrane. Mają
kolorowe spódnice w kraciaste wzory, pończochy na nogach i bluzki jak ze szkolnej gali. Twarze
pokrywają odpychające, krzykliwe makijaże. Przyglądam się im przez chwilę i stwierdzam, że
wcale nie są tak młode, na jakie wyglądają. Szczebioczą i robią dużo hałasu, przekrzykując się,
śmiejąc na przemian i pokazując w telefonach komórkowych SMS-y, zdjęcia i filmy.
Mam wrażenie, że oglądają zdjęcia mężczyzn lub porno, i rumienię się.
Akira Kobe chrząka znacząco.
Zastanawiam się, jak jego nazwisko zostanie ułożone na polskiej okładce, i wychodzi mi, że
jest wiele możliwości. To dobrze.
Pokazują mi cztery książki Kobego po japońsku.
– Ta ostatnia została sprzedana w nakładzie miliona egzemplarzy. To na pewno będzie
sukces i w Polsce – mówi agent.
Ważę ją w dłoni. Ma dużo stron. Powinno być dobrze. Teraz znów sprzedają się grube
książki. Ale czy na pewno powinno być tak, że szukamy tylko książek, które się sprzedają?
– O czym jest?
Agent i pisarz patrzą po sobie zaskoczeni. Chyba uznali, że znamy ją, a może już zleciliśmy
tłumaczenie.
– To powieść o samotności – mówi pisarz.
– I o miłości – dodaje agent.
– Tak, o miłości też – przyznaje pisarz. – Opowiada o miłości młodego policjanta do dattchi
waifu.
– Kim jest dattchi waifu?
– Dattchi waifu to sztuczna kobieta.
– Robot?
– Nie do końca, choć ma pewne funkcje robota.
– To sexy doll, lalka – dodaje agent, ale pisarz piorunuje go wzrokiem.
– To niezwykła lalka. Jedyna w swoim rodzaju. Jeśli chcesz, pokażę ci.
Nie wiem, czy chcę. Chyba chcę jak najszybciej podpisać tę umowę, zabrać jeden
egzemplarz do polski i mieć to z głowy. Niech się Elka buja z powieścią o miłości policjanta do
dattchi waifu.
Siedzimy w jakiejś restauracji o wystroju mieszającym tradycję z nowoczesnością. Piękne,
niezwykłe elementy giną w morzu tandety. Stoliki są poukrywane w zagłębieniach zakrytych
kotarami i japońskimi ściankami shoji. Przez szparę widzę inny stolik, przy którym siedzi dwóch
mężczyzn i dwie młode kobiety dość odważnie ubrane.
– To nie są prostytutki – wyjaśnia nagle Akira Kobe.
Wzdrygam się.
– Nie myślałam tak.
– Myślałaś. Oni się spotykają, żeby uprawiać seks, i tylko po to, ale nikt nikomu nie płaci i
rzadko też idą na całość. Zwykle ich seks to sumata.
– Sumata?
– Doprowadzenie do wytrysku bez stosunku. Używają do tego piersi lub stóp. Rzadziej
warg sromowych, ale to też się zdarza. Mężczyźni czasem też chodzą do pink salonów, a kobiety w
tym czasie czekają na nich, opowiadając o swoich wrażeniach i pokazując zdjęcia w komórkach. W
pink salonach wolno fotografować komórkami. Japończycy lubią zdjęcia.
Zawiesił głos i choć nie spytałam, czym są pink salony, wyjaśnił:
– W pink salonach młode dziewczyny świadczą usługi oralne. Wybiera pani zdjęcie
dziewczyny na tablicy, a potem ona doprowadza panią do orgazmu za pomocą ust. To bardzo
popularne w Japonii kioski erotyczne. Równie popularne jak salony kąpieli sento i inne salony
masażu. U nas handel seksem jest w modzie. W ogóle seks jest bardzo modny.
– W Europie również – mówię, żeby coś powiedzieć.
Pisarz uśmiecha się pobłażliwie.
– Europejczycy niewiele wiedzą o seksie. Równie niewiele o miłości. Nie potrafią rozdzielić
seksu od miłości i przez to zubażają obydwa te pojęcia. Byłaby pani bardzo zdziwiona, gdyby
obejrzała pani wszystkie atrakcje seksualne, jakie oferuje Tokio.
– Więc pański policjant z książki eksperymentuje z seksem. O czym jeszcze jest książka? –
pytam, licząc na zakończenie tego wątku.
Odzywa się we mnie mała, pruderyjna katoliczka. Nie czuję się pewnie, rozmawiając z
obcym mężczyzną w obcym kraju, tak dalekim i innym.
– To czysty seks, tak jak zwykle seks z dattchi waifu. Ale mój policjant jest inny. On nie
uprawia tylko seksu ze swoją lalką. Oni się kochają.
O miłości jednak mi nie opowiada.
Kończymy jedzenie, które składa się z kotleta, sałatki z owocami morza na ostro, różnych
ryżowych zlepek, i wychodzimy na zewnątrz. Agent podjeżdża samochodem, po chwili jedziemy
wąskimi uliczkami, przecinamy serpentyny autostrad, wbijamy się w sznury aut rozjeżdżających się
po nocnym Tokio, które żyje jak w dzień. Podobnie bywa w Moskwie i innych wielkich miastach.
Zupełnie inaczej jest w Warszawie.
Wszędzie pełno błyskotek, neonów, kolorowych świateł, ekranów emitujących reklamy i
wielkie napisy w krzykliwych kolorach. Tokio tonie w kolorach, fleszach, neonach i światłach.
Rozmazuje mi się ten cały obraz i czuję się trochę jak w filmie. Dojeżdżamy do jakiejś uliczki
pełnej neonów i seksualnych dwuznaczności.
– Tu jest kino porno – mówi Kobe, wskazując budynek obok. – W każdym kiosku można
kupić jednorazową sztuczną pochwę i sobie zrobić dobrze. Można też kupić zapachowe majtki czy
przejść się po klubach seks-karaoke i salonach podglądania. Warto w każdym razie zaopatrzyć się
w coś do zaspokojenia, żeby potem nie zabrakło.
W kiosku? Pokazuje mi w najbliższej szybie zawiniątka różnych rozmiarów. Jest ich bardzo
dużo.
– Oczywiście można je dostać także w sklepach samoobsługowych, supermarketach i na
stacjach benzynowych.
– I nikt się nie wstydzi tego kupować?
– Wstyd nie jest dobrym określeniem tego, co czuje mężczyzna kupujący sztuczną pochwę.
Wchodzimy do niewielkiego sklepu z lalkami. Wita nas tradycyjnymi ukłonami niewysoki
starszy mężczyzna.
– To jest prawdziwy mistrz – mówi o nim Kobe. – Mistrz Whoo. Tworzy jedyne w swoim
rodzaju dattchi waifu. Nie ma drugiego takiego mistrza. Jego kobiety kosztują tyle co dobre
samochody, ale są już na zawsze. Nie nudzą się, nie starzeją. Od zamówienia czeka się na taką
wybrankę prawie rok. Tyle bowiem wymaga zrobienie sztucznej kobiety, która będzie miała
właściwości prawdziwej. Te dzieła sztuki są jedyne w swoim rodzaju. Tworzone na zamówienie,
zawsze różne, inne, prawie doskonałe substytuty kobiet. Jedyne czego pragniesz, to po latach kupić
sobie drugą taką żonę. Są doskonałe.
42.
O północy odwożą mnie do hotelu. Wciąż widzę przed oczami dattchi waifu, którą pokazał
nam mistrz Whoo. Jedyny egzemplarz nie na sprzedaż.
– Jest moją córką. Moją prawdziwą córką.
Kobe nachyla się nade mną i wyjaśnia:
– Córka mistrza Whoo zginęła w wypadku dawno temu, została potrącona przez motocykl, a
potem przejechała po niej ciężarówka. Ciało zostało zmasakrowane i takie musiał oglądać mistrz
Whoo w prosektorium. Ale rozpoznając córkę, nawet nie zapłakał, poprosił tylko o
przetransportowanie zwłok do jego pracowni, a następnie przez trzy dni przygotowywał ją do
pogrzebu. W dzień pierwszej stypy, która tu, w Japonii odbywa się w wieczór poprzedzający
pogrzeb, ułożył ciało na stole, w odświętnej sukience, przykrywając co prawda twarz białą chustką,
ale tylko dla zwyczaju, bo już nie była całkowicie zmasakrowana. Była jak nowa. I wyobraź sobie,
że żaden z gości nie zauważył zmiany w tej twarzy, gdy ojciec odsłaniał ją przy ostatnim
pożegnaniu. Tak doskonale ją zrekonstruował. Podczas kremacji mistrz nikomu nie zdradził, że
zrobił gipsowe odlewy całego ciała córki. Następnie przez trzy lata rekonstruował jej ciało, aż
wreszcie powstała, jak żywa. Oto ona. Córka mistrza Whoo.
Wygląda rzeczywiście jak żywa. W przeciwieństwie do innych lalek, jeszcze
nieskończonych, jest ubrana. Siedzi na krzesełku w sukience w groszki, z zaciśniętymi nogami i
opartymi na nich dłońmi, w skromnej pozie dziewczynki posłusznej swemu ojcu, wpatrując się we
mnie.
Mistrz Whoo podchodzi do niej i głaszcze po twarzy. Wtedy, nie otwierając ust, sztuczna
dziewczynka mówi dosłownie z głębi serca.
– Kon’nichiwa chichi.
– Co powiedziała? – pytam Kobego.
– Przywitała się z ojcem – wyjaśnił.
Rozmawiamy jeszcze chwilę o lalkach i już nie żałuję przyjazdu. Warto było poznać Akirę
Kobego i mistrza Whoo. Rozluźniam się, zaczynam chłonąć Tokio, przestaję się go bać. Może to
wynik świadomości końca przygody i bezpiecznego powrotu. Wiem, że nic mi nie grozi. Wiem, że
jestem blisko hotelu.
Samochód zatrzymuje się przed hotelem i podchodzi do nas mocno umalowana prostytutka.
Rozmawiają po japońsku i ona odchodzi.
– Do zobaczenia w Polsce, Kobe-san – mówię.
Akira Kobe kłania się, a potem wskazuje z uśmiechem ukryte obok hotelu wejście do
podziemi.
– Radzę, żeby pani tam zajrzała. To chyba najlepszy w Tokio, a zarazem w całym świecie,
mizu shobai, klub miłości. Grzechem jest go nie odwiedzić. Dobrze pani radzę.
– Jestem zmęczona – mówię i znów kłaniam się pożegnalnie.
Kobe uśmiecha się i kiwa głową wyrozumiale.
– Pani wybór.
Biorę klucz z recepcji i podśpiewując pod nosem, idę powoli na piechotę na drugie piętro,
do swojego pokoju. Wciąż mam w głowie historię córki lalkarza i sztuczny wzrok pisarza Kobe z
uczuciem mówiącego o miłości do lalek. A może tak naprawdę obiekt naszych westchnień, obiekt
miłości jest bez znaczenia, bo ona tak naprawdę jest ważna tylko dla nas samych? Może miłość nie
jest oddaniem, tylko szczytem egoizmu?
Oskar i ja, Paweł i ja – co jest miłością, a co czystym egoizmem, i czy jest pomiędzy tym
jakaś różnica?
Różnicą jest seks.
Nie dochodzę do drzwi. Moje nogi same zwalniają, zatrzymują się.
Mizu shobai. Właściwie czemu nie? Dlaczego miałabym nie zobaczyć, co się kryje za tym
tajemniczym terminem, czym jest japoński klub miłości. W końcu Kobe przekonywał mnie, że
cokolwiek zrobię, gdziekolwiek trafię, nic mi tu nie grozi. Dlaczego nie spróbować?
Schodzę powoli z powrotem i nie zwracając klucza, przemykam przez recepcję. Serce wali
mi jak nastolatce.
Wejście do klubu jest ukryte w podziemiach. Drogę wyznaczają czerwone lampki
umieszczone w betonowych schodach ze szklanymi wstawkami. Ich blask wypływa z ziemi
czerwienią, co wygląda niezwykle i zabawnie. Jakby piekło wyzierało z podziemi.
Może to piekło?
W wejściu wita mnie spocony, śmierdzący młody mężczyzna w białej koszuli. Kłania się,
uśmiechając szeroko. Inkasuje jakąś opłatę, nie wiem ile, bo nie bardzo rozumiem jego angielski.
Podaje mi kieliszek sake czy czegoś podobnego. Rozumiem, że to jakiś powitalny zwyczaj, więc
przechylam go. Wódka ma słodki, nieprzyjemny smak. Ale nie jest zbyt mocna.
Schody prowadzą jeszcze niżej, do kolejnych drzwi. Otwierają się przede mną
automatycznie jak klozet w japońskiej toalecie.
Pierwsza sala jest skąpana w pomarańczowym świetle i barwach. Na ścianach kubistyczne
obrazki i manga. Kilka stolików, kelnerka z gołymi piersiami, w spódniczce, pod którą nie ma
bielizny. Widzę jej wygolone krocze w odbiciu podłogi wypełnionej lustrami. Przy stolikach jest
niewiele osób. Trzech, może czterech mężczyzn, jakaś para przy ścianie, większa grupa tuż przy
wejściu do dalszej części lokalu. Na ścianie dwie strzałki. Pierwsza wskazuje wyjście, druga drogę
w głąb. Jakby ostatnie ostrzeżenie. Dobrze się zastanów, czy chcesz pójść dalej. Czy chcesz
otworzyć bramy piekła.
– Dobrze się zastanów.
Szept rozlega się w mojej głowie, choć ma rzeczywiste źródło. Mężczyzna jest tak blisko, że
czuję jego ciało na sobie. Twarz zasłania mu maska przypominająca maseczki z balów
kostiumowych. Kojarzy mi się ze starymi filmami i markizem de Sade. Jest ubrany na czarno,
pachnie świeżo, jakby dopiero co wziął prysznic i wyperfumował się. Pachnie też kobietą.
Wyobraźnia podsuwa mi obrazy nagich kobiet rozbierających go, myjących, masujących. Przerywa
im, by nie wybuchnąć. Szczytowanie zarezerwował dla kogoś innego. Dla mnie.
Oczy świecą znanym blaskiem.
– Wiedziałem, że przyjdziesz.
Akira Kobe. Jego oczy są zwierciadłem. Przeglądam się w nich i zaraz tonę, jak niewolnica.
Czuję, jak bierze mnie za ramię, ściska mocno i prowadzi do kolejnych drzwi. Druga sala jest nieco
większa, bardziej mroczna, utrzymana w tonacjach czerni i czerwieni. Przy czym czerwień wydaje
się wypływać z mroków. Jakby czerń krwawiła.
– Dziś poznasz wszystkie odcienie czerni.
Lewa ściana jest niemal cała ze szkła, za nią znajdują się trzy niewielkie pomieszczenia
niemal całkowicie wypełnione materacami. Pomieszczenia dzielą cienkie ścianki shoji, dzięki
czemu bywalcy mogą oglądać grę cieni w sąsiednich pokojach.
Wszędzie uprawiają seks, który z zaciekawieniem, lecz bez specjalnego przejęcia ogląda
grupa trzydziestu mężczyzn i kobiet. Podchodzimy do nich. Stajemy nieco z tyłu. Akira ciągle
trzyma mnie za ramię, może chcąc dać znać, że należę do niego, może chcąc uchronić mnie przed
propozycjami ze strony innych mężczyzn. Obok nas niski, ruchliwy mężczyzna masuje tyłek
wyższej o głowę partnerki. Jej twarz nie wyraża żadnych uczuć. Jest jak maska. Tylko oczy drwiąco
odpowiadają na moje spojrzenie.
Uciekam wzrokiem, wbijając go w przezroczystą ścianę. Nie wiem, czy jest weneckim
lustrem, czy kochankowie w pomieszczeniach też mogą nas widzieć. Nie wiem, jak to jest kochać
się czy nawet uprawiać zwykły seks na oczach takiego audytorium. Chyba dziwnie. Ale może
każdy z nas ma swoje potrzeby. Jedni podglądania, drudzy bycia podglądanymi. Dopóki to
akceptujemy, to chyba nie ma problemu.
Przypominają mi się listy Jamesa Joyce’a do Nory Barnacle i niebywale wulgarne
pieszczoty słowem, odrzucające wielu czytelników swoim prostym, prymitywnym seksualizmem.
Ale skoro im to odpowiadało, to co nam do tego. Skoro Nora lubiła słuchać, jak James jebie
ją w dupę, jak jebie ją od tyłu, jak sprawia jej najbardziej sprośne jebanie kutasem, który tkwił w
niej godzinami…
Boże, James Joyce może mieć tak grzeszne myśli, a Nora może uwielbiać tego słuchać,
dlaczego więc innym mamy tego zabraniać?
W pierwszym pokoju kobieta na czworakach przyjmuje w siebie gwałtownego kochanka,
który łomocze w nią intensywnie, przytrzymując obiema dłońmi pupę. Kobieta stara się jak może
utrzymać w miejscu, jej palce zaciskają się i rozwierają na brzegu materaca, w końcu jednak pada
na ziemię, kochanek kończy, wychodzi z niej i szybko umykając przed wzrokiem gapiów, znika za
drzwiami. Po chwili na jego miejscu pojawia się kolejny mężczyzna. Tak samo niecierpliwy i
gwałtowny.
Wzdrygam się, przenosząc wzrok dalej. W drugiej sali trzy nagie kobiety maltretują
mężczyznę w czarnej kamizelce z lateksu. Mają przerażające makijaże na twarzach. Dużo czerni,
krzykliwe, ostre wzory wokół oczu. Kiss i cipki Pussy Riot w jednym. Mężczyzna ma obrożę i
ćwiekowane rękawice. Jego członek jest niezwykle mały i obwisły. A jednak twarz wyraża rozkosz.
Za każdym razem, gdy pejcz obija tyłek, twarz mężczyzny rozpływa się w spazmie zadowolenia.
Jedna z kobiet podchodzi do niego i wpycha mu w usta sutek, zaciska dłoń wokół piersi,
sprawiając, że wygląda niczym bukłak pełen mleka. Dwie pozostałe chichoczą. Omawiają
niezgrabne pocałunki, potem markują bicie, aż w końcu pejcz opada pod kątem w dół, trafiając w
członek mężczyzny.
Wyobrażam sobie ten ból i natychmiast porzucam scenę. Nie chcę tego oglądać. Nie chcę aż
takiego bólu. Ból w takiej postaci mnie nie pociąga. Dopuszczam szarpanie włosów i ranienie skóry
paznokciami. Ale to wszystko, na co mnie stać.
Mała, pruderyjna katoliczka.
W trzecim pomieszczeniu dzieje się z mojego punktu widzenia najciekawiej. Jakaś ubrana w
skromną sukienkę i zwyczajną bluzkę dziewczyna siedzi na krzesełku przy stoliku. Ciemność
rozświetla lampka jak do przesłuchań. Bo też w istocie jest przesłuchiwana. Mężczyzna w
mundurze i wysokich butach przechadza się, stukając obcasami. Kobieta płacze. Dłonie mężczyzny
okryte skórzanymi rękawicami tańczą splecione na plecach. Stukot butów nasila się. Mężczyzna
chodzi szybciej.
– To pokój zwierzeń – słyszę szept Akiry. – Korzystają z niego kochankowie lub
małżonkowie, którym przydarzyło się jakieś nieszczęście, najczęściej zdrada. Rozstają się, a jeśli
chcą do siebie wrócić, pokój zwierzeń im w tym pomaga. Zasada jest taka, że jedno z nich,
najczęściej winowajca, jest zmuszony wypełnić wszystkie rozkazy partnera.
– I wypełnia?
– Zwykle tak. Odgrywając scenę, dają upust wyobraźni, spełniają swoje najgłębiej skrywane
marzenia seksualne. Opowiadają o tym, czego nigdy nie powiedzieliby w domu, robią rzeczy
zakazane, zarezerwowane tylko dla takich miejsc. Dla klubów miłości.
– A jeśli któreś się nie zgadza i chce to przerwać?
Akiro wzrusza ramionami.
– Wszystko zależy od widzów. Zasada jest taka, że przekraczając drzwi pokoju zwierzeń,
zgadzasz się na wszystko.
– Nawet na gwałt.
– Owszem, zdarza się zbiorowy gwałt, choć do gwałtów służy inna komnata, o tam – Akira
wskazuje gdzieś w bok.
Kobieta ulega jednak wszystkim zachciankom mężczyzny. Opowiada swojemu mężowi,
zarazem i widowni, o zdradzie, o swoich odczuciach, i choć niczego nie rozumiem, czuję
podniecenie. Mam wrażenie, że jej niezrozumiałe słowa układają się w obrazy wypełnione
wszystkimi szczegółami. Widzę ją, jej kochanka, widzę, jak to robią gdzieś w plenerze, widzę i
czuję jej orgazm. Jej mąż słucha spokojnie, wydaje się niewzruszony, chłonie każde słowo. Do
końca nie wiemy, czy ją zaraz zerżnie, czy zabije.
Nagle promyk jaśniejszego światła odbija się od błyszczących lakierowanych skór pasków
przecinających mundur, żołnierz, który chwilę wcześniej wydawał się już uspokojony,
udobruchany, jednym skokiem dopada do żony, chwyta ją mocno za szyję, przewraca na ziemię,
łamiąc krzesło i odrzucając ciężki stół.
Gwałtowność tej sceny sprawia, że tłumowi wyrywa się głośne OCH. Ja też przykładam
dłoń do ust i mam ochotę krzyczeć. Akira uśmiecha się pod nosem.
– Wszystko jest wyreżyserowane? – pytam.
Mężczyzna rzuca się na kobietę, zaciska dłonie na głowie i szyi, potrząsa mocno, krzycząc
gardłowo.
– Żąda, by opowiedziała mu dokładnie o NIM. By zdradziła, kim jest.
– Kim jest ten ON?
– Nie wiem.
Dziewczyna z płaczem wykrzykuje wyznanie. Mówi tak szybko, że nie jestem w stanie
rozróżnić dźwięków, słów od krzyków i jęków. Akira jednak wszystko rozumie i przekazuje mi.
Zastanawiam się, czy mówi prawdę, czy sam to wymyśla. Relacja o tajemniczym kochanku
wymyślonym przez pisarza i zaspokajającym jej potrzeby raz w tygodniu, o tej samej porze, w tym
samym miejscu, przebiega przez mój umysł jak spłoszone stado dzikich koni. Nie słucham go.
Bardziej fascynuje mnie obraz i to, co się przede mną rozgrywa.
Żołnierz coraz bardziej tłamsi żonę. Każe jej ponownie relacjonować szczegóły zdrady. W
końcu w pośpiechu rozpina spodnie i dosiada ją, dochodząc w zaledwie kilka sekund. Krzyczy przy
orgazmie. Potem pada bez sił obok żony, która ciężko dyszy. Ich ciała unoszą się od wciąż
rozgorączkowanych oddechów.
Widownia powoli zaczyna się rozchodzić.
– Chodźmy, mamy mało czasu na zwiedzanie.
Ciągnie mnie do kolejnych drzwi. Na środku są dwie kabiny z usługami oralnymi i kilka
stanowisk dla onanistów przy projektorach. Akira zachęca mnie do zerknięcia do jednej z kabin,
gdzie monitor jest umieszczony w czymś na kształt wizjera peryskopu łodzi podwodnej.
Mijamy salon gier erotycznych i elektronicznych, by w następnym pomieszczeniu dostać po
głowie czymś totalnie zaskakującym.
Naprzeciwko nas przy stoliku siedzi para narzeczonych. Facet ma na sobie garnitur, a
kobieta białą suknię. Siedzą i rozmawiają. Uśmiechają się do siebie, gładzą po dłoniach i
policzkach, całują, znów uśmiechają. Obok jedzenia na stoliku białe pudełko z pierścionkiem
zaręczynowym. Typowa para dzieciaków przed zaręczynami.
Ale w takim miejscu?
W kolejnym pokoju uderza w nas agresywna muzyka. To już normalna dyskoteka z
młodzieżą w roli głównej. Prawie normalna, bo dzieciaki wszędzie kopulują, biegają bez ubrań,
zalegają w kątach pijane i oszołomione narkotykami.
Wszystko, co obejrzałam, raczej mnie zdziwiło niż podnieciło. Czuję się jak typowa
turystka. Zastanawiam się, co mam zrobić, jeśli Akira będzie próbował nakłonić mnie do seksu.
Patrzę na niego i myślę, że może jednak mogłabym się zgodzić. Wtedy czuję na sobie inną dłoń i
kiedy się odwracam, widzę młodego, niezwykle szczupłego chłopca. Nie ma na sobie niczego, a
jego penis sterczy sztywno, wykrzywiony do góry. Nigdy nie widziałam tak wykrzywionego
penisa.
Chłopak popycha mnie na bok, a Akira mu pomaga. Chcę zaprotestować, ale młody już jest
na mnie, a Kobe głaszcze mnie uspokajająco, jakby chciał powiedzieć: nie opieraj się, będziesz
zadowolona.
Młodzieniec wchodzi we mnie i od razu przystępuje do dzieła z wielkim animuszem.
Porusza się energicznie i ekspresyjnie, co rzeczywiście dość szybko przynosi efekt. Jestem mocno
podniecona, odpowiadam na jego ruchy, pojękuję w ich rytm, chłonę ten cały dziwaczny,
niespodziewany seks. Wszystko, co zobaczyłam, kumuluje się w środku i domaga ujścia.
Twarz Akiry w masce zawisa nade mną. Jest o centymetr od mojej twarzy, chłonie
wszystkie drgnięcia mięśni, które wywołuje na dole młodzieniec.
– O tak, dobrze ci. Widzę, jak ci dobrze – mówi Akiro.
– Dobrze – potwierdzam cichym szeptem.
– Wybrałem ci najlepszego i najdroższego. Potrafi to robić godzinami, ma niezwykłą
technikę, talent do miłości.
Tak, to prawda. Ma talent. Och, jaki ma talent. Wierzga na mnie, jak chyba nikt dotąd, z
niezwykłą wręcz finezją, namiętnością, z pełnym poezji czarem.
– Będzie to robił, aż osiągniesz orgazm albo nakażę mu przestać – dodaje pisarz.
Kochanek jest perfekcyjny w tym, co robi, a zakrzywiony w drugą stronę kutas dociera w
zupełnie nowe przestrzenie wyobraźni niż moi dotychczasowi kochankowie. Czuję, jak szybko
zbliża się fala orgazmu, dochodzę w sposób całkowicie żywiołowy, szaleńczy, nieokiełznany.
Spokojna twarz Akiry nie może tego zmienić. I chyba nie chce.
– O tak, widzę, jak się zmieniasz. Jak stajesz się dojrzałym owocem. Jak wiatr muska twoje
gotowe do upadku ciało. Czuję, jak nadchodzisz. Chodź do mnie, teraz. Już! Szybko! Taaak.
Krótka, oślepiająca błyskawica przecina mroczne niebo w mojej głowie. W chwili gdy
odpadam, omdlewam, gdy wiatr w końcu mnie porywa, Akira Kobe chwyta mój prawy sutek i
ściska go z całej siły, jakby w ten sposób chciał uchronić mnie od śmierci. Przerażający ból miesza
się z rozkoszą.
Akira wciąż głaszcze mnie i szepcze do ucha jakieś zaklęcia. Wszystko się uspokaja. Młody
kochanek znika bez pożegnania. Próbuję uspokoić oddech. Czuję wstyd z powodu tego, co się stało.
Wstydzę się przed Kobem i chcę już iść.
Pisarz nie oponuje. Odprowadza mnie i zostawia przed hotelem.
– Wracasz tam? – pytam. Przez chwilę zastanawiam się, czy to nie jest zaproszenie, by
jednak poszedł ze mną. Czy chciałabym, żeby poszedł? Czy po tym, co przeżyłam, chciałabym
jeszcze jednego japońskiego kochanka?
– To mój świat. Jestem jego częścią.
Odchodzi.
Otwieram drzwi hotelowego pokoju, rzucam na komodę torebkę, wchodzę od razu do
łazienki i siadam na sedesie. Długo nie sikałam i mam wrażenie, że teraz trwa to całą wieczność.
Wciąż czuję w sobie młodego, śliskiego kochanka i jego doskonałą sprawność, perfekcyjną
zdolność prowadzenia kobiety do orgazmu jak po prowadnicy.
Spuszczam wodę, nie wkładam majtek, wrzucam je do kosza. Są już stare, ponadto czuję na
nich zapach nieznajomego kochanka, nie zabiorę ich do Polski. Patrzę na siebie w lustrze i wciąż
widzę w nim młodą kobietę.
Jak to możliwe?
Mam dwójkę dzieci, prawie dorosłą córkę i wciąż mogę się podobać. A może to tylko moje
projekcje. Przecież na zdjęciach wyglądamy zupełnie inaczej, niż nam się wydaje. Patrzymy na
zdjęcia i dopiero wtedy widzimy wszystkie mankamenty, otyłość, zaniedbane biodra i uda. W
lustrze wszystko wydaje się okay, a na fotografii już tak nie jest. Więc co jest prawdą? Czyżby
nasze oczy próbowały oszukiwać?
A może to zdjęcia są oszustwem?
Ale nawet jeśli, to w moim przypadku i na zdjęciach jest w porządku, może nawet lepiej niż
w lustrze, bo teraz jestem porządnie zmęczona. Mam dość wszystkiego.
Wchodzę pod prysznic, ustawiam letnią wodę i siedzę pod nią pół godziny, może dłużej.
Woda oczyszcza, woda to życie. Pamiętam, jak oglądałam na studiach jakiś azjatycki film, w
którym woda była właśnie takim motywem oczyszczającym. Ten film miał tytuł Rikszarz, albo
jakoś tak. Mocno utkwił mi w pamięci.
Woda była w nim symbolem życia i czystości. Przerywała akcję, by pokazać, co w życiu
jest ważne.
Wychodzę, wycieram się, myję zęby. Mam ochotę już tylko zagłębić się w pościeli, w łóżku
i zasnąć. Dzwonię jeszcze do dzieciaków i chwilę rozmawiam z Kingą.
– Jak noc u koleżanki? – pytam na koniec porozumiewawczo.
Milczy.
– No przecież nie będę pytać o szczegóły, wariatko – mówię.
– Kocham cię, mamo.
– Daj Karola.
Pytam o lekcje, piłkę i czy nie zmienił zdania.
– Nadal chcesz uciec z domu?
– Przywieź mi Tuttuki Bako, pamiętaj!
– Pamiętam.
W końcu słyszę Pawła.
– I jak? – pytam.
Jakbym widziała, że wzrusza ramionami.
– Sama wiesz – mruczy.
– Nie zmieniłeś zdania?
– Nie.
– Poradzimy sobie. Damy radę.
– Wiem.
– To dobra decyzja. Jestem z ciebie… dumna.
– Nie boisz się?
– A co nam mogą zrobić?
– Kocham cię.
– Ja ciebie też.
Wychodzę z łazienki wciąż z telefonem w dłoni, zapalam światło, przechodzę do łóżka i
nagle mam ochotę wrzasnąć z całych sił i pewnie tak bym zrobiła, gdybym nie znała człowieka,
który siedzi na krzesełku przy łóżku w pozie niemal identycznej jak córka mistrza Whoo.
Złączone nogi, dłonie oparte na kolanach, sztucznie wyprostowana sylwetka, nieruchoma
głowa. Przez chwilę mam wrażenie, że jest lalką zrobioną przez mistrza, żartem na zlecenie pisarza
Kobe. W tej samej chwili postać ożywa, rusza do góry, prostuje się gwałtownie, wciąż sztywna od
długiego siedzenia, rozkłada dłonie w geście powitania i woła zasuszonym głosem:
– Witaj, Anno!
Rozdział 18
Wiktor
43.
– Co tu robisz?
Wiktor uśmiecha się radośnie i sztucznie jak włoski mafioso. Jest w tym momencie bardzo
podobny do filmowego sycylijskiego gangstera.
– Jesteśmy przyjaciółmi! Pamiętasz rejs na katamaranie? Ty, Oskar, ja i Carmen. Trzy dni, a
ile przyjemności. Nie mów, że nie pamiętasz?!
– Pamiętam – zasłaniam nagość kołdrą i wciąż nie mogę zrozumieć. Jakim cudem Wiktor
znalazł się w moim pokoju w Tokio? Jak to w ogóle możliwe?
Oskar, on wiedział, że jadę, i musiał mu powiedzieć. Tylko po co? Co to za gra? Może
wspólnie to ustalili i mają teraz zabawę. Może zaraz wejdzie tu Carmen z Oskarem i zaczną się ze
mnie śmiać, z mojej miny, nagości i w ogóle.
I wtedy zdaję sobie sprawę, że to nie jest możliwe. To coś innego, coś poważniejszego.
– Gdzie Oskar?
– Skąd mam wiedzieć?
– Co tu robisz? – powtarzam zasadnicze pytanie.
– Przecież wiesz.
– Oskar powiedział ci, że tu będę?
– Nie musiał. Przecież Oskarowi też nie powiedziałaś.
No tak, nic tu nie pasuje. Nic poza jednym. Już czuję w głębi duszy, do czego to zmierza.
– Chciałbym powiedzieć – kontynuuje Wiktor – że mam swoje sposoby, znajomości,
specjalne techniki, ale to nieprawda. Wystarczyło zadzwonić do twojej firmy, żeby się dowiedzieć,
gdzie cię szukać.
– Szukałeś mnie?
– No tak, w innym wypadku po co bym się fatygował?
Uśmiech Wiktora. Tajemnicza, wąska kreska poniżej nosa, trzy centymetry od końca brody,
pośrodku w szerokości, w jednej trzeciej w wysokości. Szczelina, przez którą można zajrzeć do
zepsutego wnętrza. Nagle zdaję sobie z tego sprawę. Z tego, o czym wiedziałam od dawna. Wiktor
nie jest dobrym człowiekiem i nie przychodzi do kogoś, jeśli nie ma interesu. Tym bardziej nie leci
przez pół świata, jeśli nie ma dobrego powodu.
– To… poważne, prawda?
– Bardzo poważne, dziecino.
Dziecino. Mówi jak Trevor. To ten sam ton. Jakby oni, w tych przeklętych, gangsterskich
służbach specjalnych uczyli się dokładnie takich samych zwrotów. Tyle tylko, że w wypadku
Trevora czuło się sympatię. Tutaj czuję grozę.
Nie lubię zatem tego tonu. W ogóle nie lubię Wiktora. Boję się go. To człowiek, który
składa się w połowie ze strachu. Reszta jego postaci jest tym strachem przytłoczona. Nie liczy się.
Wiktor jest złym człowiekiem. Wiem to od zawsze, ale wcześniej udawałam, że nie widzę.
Teraz muszę zobaczyć.
Obchodzi mnie, lekko popychając na łóżko, bym usiadła. Opadam na nie, czekam skulona.
Idzie do drzwi, sprawdza, czy są dobrze zamknięte. Potem sprawdza okna, szczelnie zasłania
zasłony. Podchodzi do mnie i wydziera mi kołdrę jednym silnym szarpnięciem. Znów jestem naga.
Zasłaniam piersi ramionami.
– Przecież już cię widziałem, nie zasłaniaj się tak. – Klaszcze głośno w dłonie. – No dobra,
jest późno, więc do rzeczy. Nikt nam tu nie będzie przeszkadzał, nikt się nie wtrąci. W tym hotelu
ceni się intymność, więc nawet gdy ktoś się całkiem mocno wydziera, to recepcjonista ani żaden z
gości się nie wtrąca. Słyszałem, że w osiemdziesiątym szóstym tu niedaleko, piętro wyżej
poćwiartowano mężczyznę. Zrobił to jego były kochanek. Ćwiartował go na żywca, więc tamten
straszliwie wrzeszczał i w końcu któryś z sąsiadów nie wytrzymał i poprosił recepcjonistę, żeby
sprawdził, co się dzieje, a gdy ten wszedł, to ćwiartujący, cały we krwi i z tasakiem w dłoni,
powiedział, że przeprasza, ale zabawiają się trochę w sadomaso, i przeprosił, jeśli są za głośno, już
teraz postarają się być cicho. Śmiertelnie cicho. Recepcjonista sobie poszedł. Ładna historia,
prawda? Pewnie nieprawdziwa, ale nie liczyłbym, że ktoś ci pomoże. Jeśli zaczniesz krzyczeć,
zabiję cię od razu, a potem dopiero wszystko upozoruję jak trzeba.
– Upozorujesz?
– No przecież nie mogę tak tego zostawić. Piękna kobieta z dziurą w głowie, żadnych
śladów włamania, kradzieży, gwałtu. Jak by to wyglądało? Tym bardziej że ja najbardziej w całej
tej robocie lubię pozorowanie. Trzeba w tym zadbać o każdy szczegół. Postarać się, nie zapomnieć
o niuansach, które mogą nas zdradzić. Żeby być dobrym mordercą, trzeba wcześniej wcielić się w
rolę jeszcze lepszego detektywa. To niezwykłe doświadczenie. Dlaczego miałbym pozbawiać się
przyjemności?
Cienka szczelina jest coraz szersza, otwiera się. Widzę małe żółte zęby. Wyglądają jak zęby
piranii. Wiktor jest piranią. Jak już się do ciebie dobierze, to nie odpuści. Zacznie gryźć, poczuje
pierwszą krew i po tobie.
– Zabijesz mnie?
Tym razem uśmiechnął się bardziej szczerze. Potem spoważniał.
– Żeby wykonać swoje zadanie, muszę najpierw trochę pogadać – powiedział. – Posłuchaj
uważnie, to może nie pożałujesz. Otóż za chwilę opowiem ci wszystko, co z tobą zrobię, tak żebyś
była na to przygotowana, tak żebyś wiedziała, na co się godzisz. To będzie coś jakby kontrakt
pomiędzy kochankami grającymi w grę, powiedzmy w jakieś rozgrywki z kart markiza de Sade.
Słyszałaś o kimś takim? Niektórzy uważają go za filozofa, dla mnie to zwykły zboczeniec, choć w
mojej pracy całkiem przydatny. Podobnie jak Freud. Zrozumienie Freuda leży u podstaw mojego
stosunku do kobiet i do siebie samego. Lubię myśleć jego wykładami. Naprawdę często są
zaskakująco trafne, choć nie do końca. Bo żeby były do końca, Freud musiałby być mną, a nigdy
nie będzie. Nigdy nie był zabójcą. Nikogo, biedak, nie zamordował. Nawet cudzymi rękoma.
Ustalamy więc granice, dziecino, i nie przekraczamy ich. Jeśli się nie zgodzisz i zrobisz coś
głupiego, to… sama wiesz…
– Upozorujesz wszystko później – podpowiadam.
Jakby zapłonęła zapałka i spaliła cały strach. Przestałam się bać. Przestałam drżeć. Czy to
jego zbyt długi wywód, czy może monotonia głosu, nieważne co, to coś sprawiło, że przestałam się
bać. A może to kontrakt tak działa? Może od tego zaczynają się reguły gry. Wszystko będzie
dobrze, musi być. Gdyby chciał mnie skrzywdzić, już by to zrobił.
– Właśnie. To jak, gotowa? Zaczynamy?
Potakuję skinieniem głowy. Jestem już całkiem spokojna. Nie chce mi się wierzyć, że tyle
by mówił, gdyby rzeczywiście chciał mnie zamordować. Może to więc żart Oskara. Ale czy mógłby
to być tak okrutny żart?
– Powiem ci, jak to będzie wyglądało dla śledczych, jeśli cię jednak zabiję. Otóż kiedy cię
znajdą, będzie tu masa krwi i dopiero po wejściu techników zdołają cokolwiek ustalić. Że kobieta,
że biała, że matka, że całkiem ładna, że dziwka albo cichodajka, że sprowadziła sobie fagasa i on
okazał się jeszcze gorszy od niej, całkiem pozbawiony skrupułów lub zwyczajnie chory. Jakiś
seryjny, jakiś zbok, człowiek, który nienawidzi kobiet. Ona poszła się umyć i z początku była nawet
chętna, ale wtedy on powiedział jej, co z nią zrobi, i ona przestraszyła się nie na żarty, i nawet
trochę walczyła. No i tu jest skrzyżowanie. Ona albo wrzeszczy i walczy na śmierć i życie, albo
ulega mu i robi, co jej każe. W pierwszym wypadku on ją zabija szybko i dopiero potem robi te
wszystkie okropne rzeczy, o których za chwilę. W sumie dla niej to może i lepsza ewentualność, nie
będzie widziała i czuła, co on robi, chyba że po śmierci nie jest tak prosto i cały czas się tu jest i
można obserwować, czuć ból i rozpacz. No to wtedy to nic nie zmienia. Druga ewentualność jest
taka, że ona broni się i walczy, ale nie wrzeszczy za głośno. On robi jej okropne rzeczy, które
wszak mogą być nawet przyjemne, i dopiero na koniec zabija. Jak ci się podoba? Która
ewentualność jest lepsza?
– Dlaczego? – pytam cicho, cały czas spokojna.
– Dlaczego chcę cię koniecznie zgwałcić? Przecież wiesz, że mi się podobasz. Lubię to.
Lubię gwałcić. Ale tak naprawdę… Nie tak jak Oskar, na niby. Ze mną byś miała prawdziwy gwałt,
nie taki udawany. Dobrałbym się do ciebie, dziecinko, i zerżnął tak, że przez tydzień byłoby ci
ciężko się załatwiać i siedzieć na tyłku, a chodziłabyś jak piłkarz. Wierz mi, potrafię tak gwałcić.
Miałem czas się nauczyć. Nie zasłaniaj się!
Odrzucam prześcieradło, które zaciągnęłam ukradkiem, rozkładam ręce i pozwalam mu
patrzeć.
– Tak lepiej. Niech człowiek sobie przynajmniej popatrzy.
– Nie zrobisz mi tego wszystkiego, prawda?
– To zależy.
– Od czego?
– Od tego, jaką podejmiesz decyzję i czy będziesz szczera. Wierz mi, potrafię rozpoznać,
gdy ktoś kłamie. Zbyt długo się tym zajmuję, zbyt często patrzę w oczy śmierci, by nie wiedzieć,
gdy ktoś próbuje mnie zrobić w balona, by zyskać ten jeden dzień życia. Od tego to zależy.
– Nie skłamię.
– Mam nadzieję.
– No więc, jaki jest powód? Jaki jest warunek? Chodzi o Oskara?
Wąskie usta na chwilę się zbiegają. Jakby chciały powiedzieć: ciągle ten Oskar, jesteśmy tu
teraz tylko ty i ja. Nie ma Oskara. Zapomnij o nim.
– Oskara? Nie, skąd. Oskar jest moim przyjacielem, sam bym go poprosił, gdybym musiał.
Nie szukałbym pośrednika.
– Więc?
– Jeszcze się nie domyślasz?
Wtedy już wiem. Przecież to takie oczywiste i nierealne jednocześnie. Jak to możliwe? Czy
naprawdę na świecie dzieją się takie rzeczy? Czy wszyscy ci internetowi frustraci, wariaci z
pirackich serwisów typu Wikileaks i matriksowi fascynaci teorii spisku mają rację? Czy to oni żyją
w prawdziwym świecie, a my w całkowitej abstrakcji wypełnionej pozorami bezpieczeństwa?
– Twój mąż powiedział ci, co zamierza? – Wiktor siada koło mnie i teraz jest naprawdę
blisko. Strach wraca. Głęboki, mocny, taki, jaki czuje się przy spotkaniu oko w oko z wilkiem albo
gdy wracamy do domu, a z ciemności na klatce schodowej wypełza nagle czterech łysych kiboli.
Strach ma smak i zapach. Śmierdzi jak cholera.
– Tak.
– Dobrze, nie kłamiesz.
– Czy wiesz, co się stanie, jeśli to zrobi?
– Nie wiem – mówię zgodnie z prawdą.
– Uznają go za postrzeleńca. – Wiktor śmieje się szczerze. – Ilu ja już takich widziałem.
Chodzą po telewizjach, gazetach, komisjach sejmowych, wszędzie roztaczają swoje
nieprawdopodobne wizje, aż w końcu nikt im nie wierzy i wtedy nagle oni przestają czuć się
potrzebni i popełniają samobójstwo. Najczęściej. Niektórzy, ci bardziej szaleni, znikają tak po
prostu. Ich ciał nikt nie odnajduje. Są też tacy, którzy mają po prostu wypadek. Ale w przypadku
Pawła obstawiałbym ten pierwszy scenariusz. Robienie wielkiej zadymy, opanowanie przez manię
prześladowczą, psychiczna zapaść, zniecierpliwienie i nienawiść do otoczenia, wreszcie
samounicestwienie. Znasz ten żart z telewizji? Na żółtym pasku pojawia się napis: Generał chciał
popełnić samobójstwo, ale nie zastano go w domu. Wcale nie śmieszny, prawda?
– Nie zrobi tego – mówię wolno, cedząc każdą sylabę.
– Pewnie, że nie zrobi, bo go powstrzyma żona, która ma tyle argumentów. Dzieci,
rozsądek, seks. Jest tyle argumentów, żeby chcieć żyć dalej. No ale ona musi wiedzieć wszystko, co
się może stać, żeby się dobrze postarała. Bo jej mąż jest mocno sfrustrowany. Bardzo mocno
wytrącony z równowagi. Daje o tym znać na lewo i na prawo. Nic dziwnego, bo jakie on ma życie.
W pracy wszyscy kłamią, dzieciaki robią go w konia, a żona przyprawia mu rogi i to tak, że wióry
lecą. Tak, tak, wie o tym. Wie o tym od dawna.
– O mnie i o Oskarze?
Kreska ust Wiktora znów jest szeroka. Znów śmieje się, ukazując żółte zęby piranii.
– Tak, o tobie i o Oskarze. Wie od dawna i od dawna zastanawia się, jak cię odzyskać.
Początkowo chciał zrobić awanturę, potem porozmawiać, na koniec uznał, że lepiej będzie udawać i
spróbować cię odzyskać. Mądry chłopak. Jak patrzę na ciebie, też bym tak zrobił. Po co się
umartwiać nad sobą, po co robić błąd za błędem, gdy można po prostu samemu się zmienić i
otworzyć nowy rozdział. Można, prawda?
Przytakuję. Bez względu na to, czy to wszystko prawda, Wiktor ma rację. Ma rację jak jasna
cholera. Właśnie tak powinien zrobić, jeśli mu jeszcze zależy. Każdy inny ruch byłby fałszywy,
doprowadziłby tylko do końca.
– Tak więc on sobie zrobił przegląd stajni i stwierdził, że wszystkie ogiery już zdechły albo
zostały sprzedane. Jest tylko on, stary, zmęczony, niedołężny wałach. Więc patrzy w lustro, pręży
muskuły i warczy do odbicia: stanę się znów ogierem. Znów będę kimś. I odzyskam moją piękną
klacz. Zmienia się i na nieszczęście przy okazji postanawia całą winę przerzucić na korporację i
klienta. Rozliczyć się z własnymi demonami, przy okazji robiąc coś dla całego świata. A tu już
niestety muszę wkroczyć ja.
– Powstrzymam go – mówię.
– To może wcale nie być takie łatwe. Mogę ci nawet wyznać, że moi zleceniodawcy mieli
wątpliwości, czy dawać ci szansę, czy jesteś w stanie go przekonać. Ja z kolei jestem pewien, że cię
przekonam. Przekonam, prawda?
Szybko kiwam głową. Sama już jestem przekonana. Wolałabym niczego więcej nie słyszeć.
– Ale musisz słuchać, musisz – mówi, jakby czytał w myślach. – Tak jak mówiłem, musisz
zrobić wszystko, bo wyjdę na durnia i będę bardzo zły. Baaardzo. No bo przecież mógłbym cię
zabić tutaj łatwo, kto by mnie szukał. Mało tego, podrzuciłbym tu jakieś ślady wskazujące na
Pawła. Bardzo łatwo byłoby to zrobić, dostarczyć dowody zdrady, świadków, inne rzeczy.
Recepcjonista bez trudu rozpoznałby jego zdjęcie i zrobilibyśmy z niego mordercę. Nie dałoby się?
Że nie wyjechał z kraju i ma świadków na pobyt w innym miejscu? Świadków łatwo zastraszyć, w
ostateczności znaleźć innych, a wyjechać mógł potajemnie, na innym paszporcie. W sądzie nie liczy
się prawda, tylko dowody, on to wie najlepiej. A moi zleceniodawcy świetnie potrafią gromadzić
dowody. Później odbyłby się proces, tu w Tokio, w miejscu, gdzie cię zabił. Pierwszy raz byłby w
Japonii i od razu za morderstwo, które rzekomo tu popełnił. Ironia losu. I wierz mi. Skazano by go.
– Dość, już wszystko wiem. Poradzę sobie.
– Nie, jeszcze nie wszystko. Uwierz mi, znam się na tym. On, jak tylko spróbujesz mu
wytłumaczyć, będzie uważał, że to bzdury. Dodatkowo będzie pieprzył o twojej zdradzie, o tym, że
ci wybacza, a jednocześnie że jest to dla was szansa na całkowite oczyszczenie. Dla ciebie
emocjonalne, erotyczne, co tam jeszcze chcesz, dla niego zaś moralne i zawodowe. Powrót do
korzeni, tego będzie chciał. Odnowy i moralnego czyśćca. Powie ci: załatwimy ochronę policji,
Interpolu, FBI, samego Boga. Wszystko ci obieca, a ty może i będziesz gotowa uwierzyć. Tak więc
muszę być naprawdę przekonujący.
I wyjmuje zdjęcia Kingi i Karola.
– Teraz opowiem, co zrobię z nimi, jeśli ci się nie uda.
44.
Nic mi nie zrobił. Nie mogę w to uwierzyć. Nawet nie zgwałcił.
Widzę, jak wychodzi z hotelu i rozmawia z prostytutkami, a potem wraca z dwiema z nich.
Obejmują się, śmieją, żartują. Niesamowite, dopiero co groził mi śmiercią, groził śmiercią moim
dzieciom, mojemu całemu światu, zabawiał się moim bólem, a teraz śmieje się głośno w objęciach
prostytutek w kolorowych, świecących spódniczkach.
Wciąż śpi w tym hotelu. Jest blisko. Czuję to.
Leżę, wpatrując się w sufit. Dziwnie spokojna. Bez żadnej histerii, bo co by ona pomogła.
Nawet trochę szczęśliwa, że Paweł sam się dowiedział. Że już nie będę musiała mu niczego
tłumaczyć. I że… mi wybaczył. Nawet jeśli nie wprost, to w głębi duszy już to zrobił, już jestem
rozgrzeszona. Rozgrzeszona grzesznica. Tym właśnie jestem.
Rano czym prędzej jadę taksówką na lotnisko. Choć nie przyspieszę lotu, nie zmienię
niczego, na co nie mam wpływu, to chcę jak najszybciej porozmawiać z Pawłem i wybić mu z
głowy wszystkie te głupoty o sprawiedliwości, interesie społecznym, honorze, odwadze i czym tam
jeszcze. Nie chcemy zobaczyć naszych obciętych głów w śmietniku.
Naszych i naszych dzieci.
Zamierzam wyłączyć telefon, kiedy rozlega się dzwonek. Numer zastrzeżony, albo po
prostu w Japonii mój telefon nie jest w stanie go zidentyfikować. W głębi duszy czuję, że to Wiktor.
Dzwoni, by ugruntować zasiane ziarno strachu, by powiedzieć mi jeszcze raz, na co liczy i dlaczego
muszę to zrobić bez zastanowienia i muszę być maksymalnie przekonująca.
Muszę odebrać ten telefon.
– Halo… cześć – przebija się przez morze szumów. – Cześć, to ja, Trevor. Pamiętasz
jeszcze Trevora Jonesa, Anno?
Moje serce zamiera na dobry tuzin sekund. Zatrzymało się i czeka, aż opadnie ze mnie
napięcie oczekiwania na Wiktora i pojawi się kolejna niepewność. Bo w gruncie rzeczy, choć
kompletnie nie interesuje mnie już historia Oskara, to jednak gdzieś w środku zaczyna kiełkować
nasionko nadziei. Trevor Jones, były agent, człowiek cień. Nie jest mitomanem, nawet jeśli pisze
bzdury. Wiem o nim wystarczająco dużo, by nagle w sercu odnaleźć nadzieję.
Straszne to uczucie, bo od razu oznacza wyzwanie i niepewność.
A jeśli jednak popełniam błąd?
– Cześć, Trevor – mówię.
– Wiem już wszystko o twoim Oskarze – oznajmia Trevor.
A ja wiem, że nic nie wiesz o mnie. I wiem, że musimy się spotkać. Jak najszybciej.
45.
Odbiera mnie z lotniska przebrany za taksówkarza.
Nieźle mu to wychodzi. Jest gburowaty, nieuprzejmy, niechętnie pomaga mi z walizką,
która przecież jest całkiem lekka. Nie otwiera mi drzwi i chucha w dłonie, jakby było mu zimno i
jednocześnie się spieszyło. Szybko, paniusiu, za chwilę, jak cię oskubię, podkręcając kilometry na
taksometrze, chcę zrobić kolejnego klienta. Nie wiesz, że na lotnisku nie wsiada się do taksówek
bez emblematu korporacji?
Korporacje to dobro – myślę sobie. Tutaj i w innych miejscach. Przecież to dzięki
korporacjom są standardy, procedury, bezpieczeństwo i zasady. Korporacje nie kradną, nie
korumpują, nie oszukują. Możesz nam zaufać.
W moim mózgu rozświetlają się korytarze w wysokich wieżowcach pełnych kursujących
wind, bramek, czujników, czipów, diod, uśmiechniętych recepcjonistek, wybrylantowanych
yuppies, szarych i czarnych garniturów i cieni, w których kryją się postaci takie jak Wiktor. Cieni,
do których zamiatane są wszystkie brudy, a utylizacją zajmują się ludzie o wąskich ustach i
zepsutym wnętrzu.
Jeśli wychylisz się z trybów, trafiasz właśnie tam. Do śmietnika.
– Jak podróż? – pyta Trevor. Widzę jego szybkie czarne oczka w lusterku.
– Bardzo dobrze – mówię.
Wcześniej wręcza mi kartkę z instrukcjami, więc wiem, że nie wolno mi powiedzieć
niczego znaczącego, dopóki nie będzie BEZPIECZNIE.
Nie wiem, co to oznacza. Kompletnie nie wiem, kiedy będzie bezpiecznie. Dla mnie chyba
już nigdy.
Nagle hamuje gwałtownie i skręca kierownicą, wjeżdżając niemal pod prąd. W ostatniej
chwili skręca w boczną uliczkę, potem w kolejną i jeszcze raz. Taksówka przyspiesza i zwalnia
gwałtownie. Ja miotam się po tylnej kanapie z przerażonym wyrazem twarzy. Nikt nie jedzie za
nami. Nie widzę żadnych świateł. Trevor wariuje jednak dalej.
Uspokaja się dopiero na kolejnej wylotówce. Jedziemy trzecim pasem, nagle skręcamy,
zjeżdżamy na prawo, Trevor hamuje, włącza awaryjne i wysiada.
– Szybko – woła, otwierając mi drzwi.
Idę za nim do zagłębienia, w którym są jakieś schody ewakuacyjne. Zanim zaczniemy się
wspinać, prosi o moją komórkę, otwiera ją, wyjmuje kartę SIM i baterię. Po namyśle łamie kartę i
wyrzuca wszystko do kanału.
– Mam tam wszystkie kontakty.
– Nieważne.
Na górze przyciska palec do ust. Chyba to oznacza, że wciąż nie jest BEZPIECZNIE.
Idziemy szybkim krokiem prawie pół godziny, w końcu wchodzi w jakąś bramę, otwiera drzwi
kluczem, potem jeszcze jedne kodem w domofonie, słyszę brzęczyk, drzwi ustępują, jesteśmy u
celu. Trevor wyjmuje kolejny pęk kluczy, bezbłędnie dobiera właściwy i otwiera mieszkanie na
półpiętrze. Wciąż przyciska palec do ust. Nie jest BEZPIECZNIE.
Bierze kartkę i pisze:
ROZBIERZ SIĘ DO NAGA I IDŹ SIĘ WYKĄPAĆ. TAM ZNAJDZIESZ CIUCHY DLA
SIEBIE.
– Nie będę patrzył – zapewnia szeptem.
Odwraca się i czeka. Zdejmuję wszystko, zostawiam na podłodze i wchodzę do łazienki.
Jakaś cząstka mnie chce, żeby się odwrócił podczas tego rozbierania albo wszedł teraz i pokazał, że
jest mężczyzną. Wygląda przecież całkiem męsko. Mógłby być z niego ciekawy kochanek.
To chore, myślę sobie, grożono mi śmiercią, opowiadano straszne rzeczy o dzieciach i
Pawle, a ja myślę o seksie. To robota Oskara. To on mnie wybudził.
A Trevor może mnie uratować.
Być może te myśli biorą się z przerażenia i nadziei, że odwróci to, co jeszcze paręnaście
godzin wcześniej, w Tokio, wydawało się nieodwracalne. Jest moją ostatnią szansą. Nie będę miała
innej.
Słyszę, jak zbiera wszystkie moje rzeczy do reklamówki, otwiera drzwi i wychodzi.
Obok prysznica leży bielizna, bawełniana i trochę staroświecka, oraz szary dres bez żadnych
ozdób. Jest miękki i miły w dotyku. Odpręża mnie. Czuję się lepiej.
– Dziękuję – mówię, wychodząc, ale przerywa mi tym samym gestem.
– Teraz już możemy mówić. – Ma głos alkoholika, degenerata, a może specjalnie tak potrafi
go modulować. Skrzeczący, ochrypły, niski szept. – Choć tak naprawdę nigdy nie możemy być
pewni, czy ktoś nas nie słucha. Wiesz, jaka jest główna zasada służb specjalnych?
– No?
– Zawsze mów tylko to, czego nie będziesz się wstydził, słuchając nagrania. W dzisiejszym
świecie wszyscy nagrywają i w każdej sytuacji. Nie rób niczego, czego byś się potem wstydził.
– A ty się wstydzisz?
– Bardzo często. Jednak ja jestem tylko pionkiem.
– Tak jak i ja.
– O nie, kochana, ty jesteś figurą. Pionek dostaje zadanie do wykonania, zajmuje pozycję, za
którą mu płacą, potem ginie lub zostaje na szachownicy bez specjalnego wpływu na wynik partii.
Ale jego rola jest równocześnie niezwykle istotna. Bez niej być może wynik byłby zupełnie inny.
Tak czy inaczej, to figura ma prawo ruchu zgodnie z zasadami, może poruszać się w tył, w bok i w
przód. Może wszystko. Może pójść na wymianę lub zaczaić się i czekać. Tak jak twój Oskar. Też
jest figurą.
– Nic mnie już nie obchodzi.
– A jednak poprosiłaś mnie o pomoc.
Oskar. Widzę teraz jego twardą, dostojną twarz, do połowy skrytą w ciemności. Mogłabym
jeszcze go pokochać, gdyby nie to, co się stało. Gdyby nie Paweł, zabójczy lek na AIDS, dzieci i
Wiktor. Może przede wszystkim on. Czyżby? A może bardziej powinnam jednak przejmować się
tymi biedakami, poddawanymi eksperymentom, umierającymi za miliardy dolarów, które mają na
nich zarobić farmaceuci.
Gówno, obchodzi mnie tylko moja rodzina. Dziś tylko to.
– Zabił tę swoją Julię?
Trevor uśmiecha się szeroko.
– Tego to ja nie wiem.
– A co wiesz?
Uśmiech gaśnie. Jego twarz blednie i przestaje wyrażać emocje.
– Zniknęła – oznajmia. – Była i nagle jej już nie było. On się bronił, że po prostu uciekła,
wyszła z domu i nie wróciła. Jednak śledczy mieli wątpliwości. No bo dlaczego wyszła, nie
zabierając ciuchów, kosmetyków, innych rzeczy osobistych. Nie zostawiając listu, nie kontaktując
się ze znajomymi, zapadając się po prostu pod ziemię. Dlatego go zamknęli. Byli pewni, że ją
zamordował. W domu zrobiono wszystkie niezbędne badania i one… niczego nie wykazały. Nie
było śladów krwi, nie było żadnych dowodów przestępstwa. Może rzeczywiście uciekła.
– Dlaczego więc trzymano go w więzieniu?
– Może na początku zrobił błąd w obronie. Po tym jak nikt nie mógł jej znaleźć Korda
zaczął się upierać, że w takim razie popełniła samobójstwo. Że muszą szukać jej ciała. No i oni
szukali, trzymając go w zamknięciu, a zamiast ciała znaleźli coś innego. Okazało się, że Julia nie
była święta.
– Nie była święta?
– Zdradzała go. Często.
Oskar, jego doskonała seksualność i zdradzająca go Julia. Coś tu nie gra.
– To niemożliwe.
– A jednak. Generalnie Julia była znana z pociągu do mężczyzn. Oddawała się im na
każdym kroku bez żadnego widocznego schematu. Potrafiła pójść w bok ze stolarzem i doradcą
ministra. To było… naprawdę częste. I dość widoczne dla pobocznych obserwatorów.
– Oskar o tym nie wiedział?
– Zdaje się, że doskonale zdawał sobie z tego sprawę i akceptował jej grę. W zeznaniach
świadków nie było żadnych relacji o awanturach i kłótniach.
Twarz Oskara pojawia się gdzieś w tej części mojej świadomości, która tak dobrze go
poznała. I już chyba wiem, dlaczego.
Przed oczami stają mi sceny z japońskiego klubu seksu, widzę żołnierza maltretującego
żonę, ich niezwykłe przedstawienie i nagle postaci się zamieniają. Ja wciąż jestem obserwatorem,
ale żołnierz przybiera oblicze Oskara, a jego żona staje się Julią.
Już jest mi łatwiej zrozumieć. To była gra. Ich gra. Pytanie tylko, czy ktoś się w nią wtrącił.
– Mimo wszystko, mimo braku zeznań o awanturach, zdrada to dobry motyw zabójstwa.
Dlatego Oskarowi postawiono zarzuty.
– Jednak nie miał procesu?!
– Trudno o proces bez ciała. Przynajmniej w takiej sprawie. Były tylko poszlaki… i coraz
większe zainteresowanie polityków. Zaczęły się pytania do prokuratury, ministerstwa, coraz więcej
przyjaciół Oskara Kordy pytało o niego. No i to przyniosło efekt. Sędziowie nie chcieli się babrać w
polityce, prokuratorzy też. Oskar wyszedł na wolność.
Przymykam oczy, drżąc wewnątrz jak delikatna roślina poruszana wiatrem. Jestem nią.
Jestem tylko rośliną. Niczym więcej. Oskar robił ze mną co chciał, bawił się, drażnił, rozkochał w
sobie jak nastolatkę. Jak to się mogło skończyć? Co by było, gdyby nie uratował mnie Trevor, a
właściwie… Wiktor.
Myślę o wąskich ustach. Myślę o Wiktorze.
Tak, to on wyrwał mnie z mocy kochanka. Gdyby nie on, może Oskar wciągnąłby mnie
głębiej w ten scenariusz, pograł na moich uczuciach, a potem… A potem to ja bym zniknęła. Jak
Julia.
Do diabła z tym wszystkim. Nie jestem przecież gówniarą. Już nie.
– Tak czy inaczej – kończy Trevor – Korda powrócił do biznesu, tyle że jest teraz jeszcze
bardziej tajemniczy. Trudno dostać się do jego serca. Tobie się udało.
– Skąd o tym wiesz?
– Nie jestem głupi.
46.
Wtedy mówię mu w końcu o Wiktorze, o leku na AIDS, o procesach i wielkich pieniądzach,
o tym co mnie spotkało w Tokio, o Kindze i Karolu, o tym, że nie zasługują na śmierć, że życie im
się należy, mówię o miłości do Pawła, która nagle wróciła, czysta i wspaniała.
– Czego ty ode mnie chcesz, dziewczyno?
– Nie chcę, żeby nas zabili.
No tak, przecież to oczywiste. I teraz Trevor robi coś dziwnego. Coś, czego bym się po nim
nie spodziewała.
Podchodzi, przytula mnie do siebie i pozwala płakać. Łzy płyną, jakbym miała ich tam w
oczach całe hektolitry. Beczę jak idiotka, jak małolata, która wpada w histerię z byle powodu. I ja
jestem taką gówniarą. Miotam się pomiędzy rozpaczą a dziwaczną radością. Bo nagle czuję też coś
innego. Czuję, że wszystko będzie dobrze. Że mam anioła stróża, który zawsze mi pomoże. Jestem
mu cholernie wdzięczna i mam wielką ochotę śmiać się przez łzy.
Płaczę więc i się śmieję. Tak długo, aż Trevor klepie mnie po plecach i powtarza cicho:
– Coś na to poradzimy. Czemu mielibyśmy nie poradzić?!
Rozdział 19
Interes społeczny
47.
Znów jestem w swoich starych ciuchach. Trevor każe mi je włożyć, tylko pamiętać, że
gdzieś tam może być pluskwa (choć pewnie jej nie ma) i żebym nie mówiła niczego, czego
mogłabym żałować.
– Tak jakby ktoś cały czas nagrywał?
– Właśnie.
Potem odwozi mnie do domu, co po ciemku nie jest łatwe. Jedziemy chwilę autostradą,
wjeżdżamy na fragment obwodnicy, w końcu kilkoma lokalnymi drogami docieramy do lasów, w
których kryją się domy prawników, lekarzy, pracowników agencji reklamowych i urzędników
łapówkarzy. Na dodatek pada deszcz i leśna bita droga dojazdowa tonie w błocie.
Paweł jest wściekły.
– Gdzieś ty się podziewała, do diabła? Martwiłem się. Wszyscy się martwiliśmy.
Na schodach widzę twarze Kingi i Karola. Już spokojniejsze, już zadowolone z powrotu
mamy. To jeszcze nie koniec, dzieci. Jeszcze czeka nas mała wojna.
– Przepraszam, taksówka złapała gumę.
– Gumę? Nie możesz wymyślić czegoś lepszego?! Do cholery, najpierw nie chcesz, żebym
cię odbierał z lotniska, nie mówisz, którym lotem wrócisz, a potem nie odbierasz telefonów, nie ma
z tobą żadnego kontaktu. Do diabła z tobą!
Odtrąca moją dłoń, gdy próbuję go złapać, i wychodzi do gabinetu. Idę za nim.
– Nie chcę cię widzieć, rozumiesz!
– Wiem, masz rację – przyznaję. – Wiem, że ty wszystko wiesz, i jest mi przykro, ale
wysłuchaj mnie, błagam.
Biorę kartkę i piszę na niej:
PROSZĘ. MUSISZ POSŁUCHAĆ. INACZEJ WSZYSCY ZGINIEMY. TY, JA, KINGA,
KAROL. WSZYSCY, ROZUMIESZ?
Ma ochotę zmiąć tę kartkę, rzucić do śmieci, ale coś w mojej twarzy go powstrzymuje.
Chyba widzi, że to nie żarty. Nie po tym, czego się dowiedział.
KŁÓĆMY SIĘ, MUSIMY SIĘ KŁÓCIĆ.
– Dziwka – mówi. – Jesteś dziwką.
Sprawia mu to wyraźną przyjemność. Naprawdę tak myśli. A mnie wcale nie chce się grać
jakiejś gwiazdy filmu akcji. Nie jestem kobiecym Jamesem Bondem. Jestem tylko słabą
dziewczyną. Matką i żoną. I zdrajczynią. Tak, jestem zdrajczynią. Jestem dziwką.
– Wybacz – odpowiadam. – Masz rację, jestem dziwką.
W TOKIO DO MOJEGO POKOJU PRZYSZEDŁ ZABÓJCA. WIKTOR, TAK SIĘ
PRZEDSTAWIŁ. POWIEDZIAŁ MI, CO SIĘ STANIE, JEŚLI PÓJDZIESZ DO MEDIÓW, JEŚLI
NIE BĘDZIESZ MILCZAŁ! MUSIMY SOBIE NAJPIERW Z TYM PORADZIĆ. MUSIMY!
Rozumie, że nie żartuję. Widzę to po jego twarzy. Powoli normalnieje, pojawia się na niej
rezygnacja. Wściekłość ucieka. Wkrada się strach i niepewność. Nie jest specjalnie zaskoczony.
Musi dużo wiedzieć o metodach pracy swojego klienta.
Zbiera się w sobie i znów atakuje, trochę łagodniej, trochę za sztucznie:
– Dlaczego? Dlaczego to zrobiłaś?
– Nie potrafię ci powiedzieć. To było we mnie. Drzemało i… wybuchło.
– A Kinga, Karol? A ja? A my?
– Nie było nas.
Skończyłam pisać kolejny wers:
WSZYSTKO, CO NAPRAWDĘ MYŚLIMY, PISZEMY NA KARTCE. KŁAMSTWA
MÓWIMY. MUSIMY DOBRZE KŁAMAĆ.
A czyż prawda nie jest najlepszym kłamstwem? Czy to nie jest dobry moment na katharsis?
Wyrzuć to z siebie, Anno. Powiedz mu wszystko, od początku do końca. Niech pozna przyczyny,
niech zrozumie.
– Od kiedy to trwa? – pyta.
– Pół roku.
– Tak po prostu?
Nie, nie tak po prostu.
ON TEŻ MOŻE BYĆ W TO ZAMIESZANY. MOŻE WSZYSTKO BYŁO PUŁAPKĄ.
Paweł też bierze kartkę, pisze coś dłuższego.
No powiedz coś, do diabła. Nie mówi, więc ja mówię. Opowiadam mu o poznaniu Oskara, o
tym, jak bardzo byłam samotna, jak potrzebowałam seksu i miłości. Opisuję Oskara, jego
pojawienie się, uwodzicielski czar, mówię o seksualności, potrzebach. Nieskrępowanie, boleśnie.
Dobrze, jeśli to usłyszy. Musi wszystko usłyszeć.
– To chyba musiało się stać, zbytnio się od siebie oddaliliśmy – kończę. – Ale nie chcę,
żeby to nadal trwało. Jeśli mi tylko pozwolisz, wrócę do ciebie.
Boże, to zabrzmiało jak w tandetnym teatrze. Nie jestem zbyt dobrą aktorką. A jednak tekst
spełnił swoją rolę.
– Obiecasz, że się z nim nie spotkasz?
– Obiecam.
– Nigdy?
– Nigdy.
W końcu podaje mi kartkę. Na niej masa pokreślonych zdań. Coś o mnie i Oskarze. Coś o
bandytach, o szczepionkach, o koncernie. O seksie. Wszystko pomazane. Zostało tylko jedno
zdanie. Tylko jedna rzecz, którą chcę przeczytać. Tak dobrze mnie rozumie. Nikt nie rozumie mnie
lepiej niż Paweł.
KOCHAM CIĘ!
Odpisuję mu bardzo krótko.
JA CIEBIE TEŻ.
Czeka, milczy, nie pisze. Sięgam ponownie po długopis.
ALE TO NIE ŻARTY. MOŻEMY ZGINĄĆ.
Odpisuje:
WPIERDOLILIŚMY SIĘ PO USZY.
Wzdycham ciężko. Teraz czas na przedstawienie. Relacjonuję mu więc ze szczegółami
wizytę Wiktora w Tokio. Mówię wszystko, jak było. Zgodnie z prawdą. Staram się powtórzyć
wszystkie szczegóły. Przychodzi mi to bez trudu. Nie ma potrzeby udawać, zmyślać, kłamać, grać.
Wystarczy powiedzieć prawdę. Ktoś, chyba Twain, ładnie to ujął: kiedy mówisz prawdę, nie
potrzebujesz sobie niczego przypominać.
– Jeśli zrobisz coś głupiego, zamordują nas, rozumiesz? Bez żadnych ceregieli. Przyjadą i
odrąbią nam głowy, a potem zabiją nasze dzieci. Kinga i Karol zginą, rozumiesz? Przez twoje
poczucie sprawiedliwości.
Tłumaczę, że dają nam szansę, bo mogli nas załatwić wcześniej, tak po prostu. Upozorować
zabójstwo. Moje zabójstwo. Opowiadam obrazowo, jak to by się odbyło, jak zostałabym zgwałcona
i poćwiartowana na dalekich wyspach, w hotelu Shiba czy Shima, a potem wszystkie dowody
wskazywałyby na udział Pawła w tej maskaradzie.
– Znany adwokat morduje żonę w Tokio. Czyż to nie dobry tytuł? Czyż nie lepszy niż
„Koncern farmaceutyczny morduje pacjentów”? Ten drugi może być kosztowny dla wszystkich,
niepewny, grozi długotrwałymi procesami bez specjalnego zainteresowania widzów. Ludzie wolą
nie wiedzieć, że leki czasem zabijają. Wolą udawane nawet pozory bezpieczeństwa. Znacznie lepiej
zamknąć oczy i czekać, aż lekarz nas uratuje, niż patrzeć, co właściwie robi. Wiesz, że
chemioterapia zabija raka, ale potem zabija też prawie wszystkich pacjentów. Dziewięćdziesiąt
procent. Lepiej o tym nie wiedzieć, nie słuchać. Dramat człowieka, zwykłe, proste morderstwo z
zazdrości jest znacznie ciekawsze. Ileż informacji można tu wyszukać, ileż konfabulacji poczynić.
To byłby długi, ciekawy serial. Żona adwokata zdradzała go z biznesmenem. Kochanek z Tokio
zeznaje o perwersyjnych praktykach. Morderstwo z miłości i nienawiści. Ileż dobrych tytułów.
– Przestań.
– Co zrobisz? Okażesz się idiotą i zamordujesz nas? Mnie, Kingę, Karola? Pójdziesz do
mediów, żeby zrobić jedną zadymę, która może nikogo nie zainteresuje? Co zamierzasz? Musisz mi
powiedzieć.
ZAŁATWIMY DRANI!
– Przecież wiesz – cichy szept. Za cichy.
GŁOŚNIEJ, DO DIABŁA!
– Nic ci nie grozi. Wszystko będzie dobrze.
48.
Pierdoli mnie. Inaczej tego nie można nazwać. Leżę bezsilnie na materacu, który Paweł
wcześniej zdjął z łóżka, żeby nic mu nie przeszkadzało, żeby nie było skrzypienia, żebym nie miała
pretekstu do protestów.
Jest wściekły i przelewa na mnie swoją wściekłość. Nie ma mowy o miłości.
Karol i Kinga pewnie i tak nas słyszą. On o tym nie myśli. Ja zresztą też.
Jedną dłonią trzyma moje oba nadgarstki, mocno, aż sinieją. Drugą zapiera się, by móc
dotrzeć głębiej, zranić mnie, przygwoździć. Przejeżdża nią po moich piersiach, chwyta za szyję,
zaciska lekko. Wtedy na chwilę nieruchomieje i zmusza mnie do otwarcia oczu.
Patrzymy tak na siebie przez sekundę, może dwie.
Nie widzę w nim zabójcy, nie nabierze mnie.
Pochyla się, jest teraz tuż nade mną, jego usta powoli dotykają moich, rozchylają je
drobnymi muśnięciami, całują początkowo badawczo, sondując, by w końcu połączyć się z pełną
siłą, namiętnością, nie panując nad gwałtownymi ruchami szczęki i języka. Dopiero teraz czuję, jak
szarpie mnie za włosy i znowu pierdoli, gwałtownie, z całych sił, mechanicznie, bez wahania,
zupełnie nie zastanawiając się nad tym, czy mi się to podoba czy nie.
I dobrze. Bo podoba mi się.
Trzydzieści, może czterdzieści pchnięć.
Staram się odpowiadać, walczyć, zmusić go do przerwania, do zmiany pozycji, ale on mi na
to nie pozwala. Faluje, wierzga, przechodzi z galopu w szaleńczy cwał. Jest za silny, więc przestaję
się opierać i biorę go podstępem, poruszam biodrami w jego rytmie, wychodzę naprzeciw,
prowokuję, zachęcam, udaję, lecz on wyczuwa moją grę i znów przerywa.
Dziś jest dzień zemsty. Dziś stara się zrobić wszystko po swojemu. Upokorzyć mnie za
moje zdrady, za to, co się wydarzyło pomiędzy mną i Oskarem, i pomiędzy nami.
Jesteśmy na wojnie.
Za oknem zaczyna padać deszcz, omiata nas nieco chłodniejsze powietrze, wywołując
dreszcz na spoconych ciałach.
Znów zaczyna, tym razem jestem z nim od początku i czuję, oboje czujemy, że to będzie
już, że nie dotrwamy do kolejnego starcia. Być może dlatego puszcza mnie w końcu, pozwala
przejąć inicjatywę, przewrócić się na plecy, ujeżdżać, ale tylko chwilę, pięć sekund, może dziesięć,
znów jest na mnie, znów pompuje, pierdoli, do końca, zupełnie nie przejmując się tym, że moje
paznokcie rozrywają mu plecy.
Koniec. Jego dłoń na moich ustach. Mocno zaciśnięta. Jeśli nie puści, umrę. Nie mogę
oddychać. A on nie puszcza. Mimo że moja twarz czerwienieje, a oczy podchodzą szaleństwem.
Nie puszcza.
Przez chwilę myślę o śmierci. Myślę, że Paweł jest Oskarem i zaraz mnie zamorduje za
moją zdradę. Za to, że odchodzę od niego. Odnajduję w Pawle mordercę. Jest w każdym
mężczyźnie, w każdym drapieżniku. Nawet głęboko schowany potrafi wyjść w zupełnie
nieoczekiwanej chwili. Pojawia się i już jest za późno, by zareagować. Chwyta za broń, za gardło,
zasłania usta i odcina dostęp powietrza do płuc. Jeszcze chwila i będzie koniec. Oczy zatoną w
ciemności.
Nastanie pustka. Lub wieczność.
Będzie nic lub coś.
W końcu oddech, gwałtowny, pełną piersią, szybki, bolesny. I nieme pytanie:
Co to miało być, do diabła? Chciałeś mnie udusić?
Ale nie pytam.
Leżymy bez życia i myślimy tylko o nas.
Oczyszczenie. To właśnie czujemy.
Pod prysznicem odkręcamy wodę do oporu i zwiększamy ciąg strumienia w słuchawce, by
było jak najgłośniej. Nachyla się nade mną.
– Myślisz, że nas podsłuchują? Że wszędzie mają pluskwy?
– Na pewno.
– Tutaj też? Podobno pod prysznicem nie da się podsłuchiwać.
– Nie znam się na tym.
– No tak.
– Ale musimy być ostrożni. Musimy uważać na słowa, na wszystko.
– Co zrobimy?
– Nieważne, ważne, że znów jesteśmy razem.
Gładzi mnie po plecach, robi to tak jak lubię, tak że nabieram ponownie ochoty, on też
nabrzmiewa i twardnieje. Jesteśmy pod prysznicem i kochamy się. Długo, powoli, na koniec
wściekle i boleśnie, do całkowitego wyczerpania.
Jakbyśmy robili to ostatni raz w życiu.
49.
Trevor podjeżdża wielką czarną terenówką. Samochód wygląda jak mała ciężarówka. Mały,
łysy człowieczek w środku przypomina mi dattchi waifu. A jeśli naprawdę jest tylko kukłą i
mitomanem?
Wychodzi, uśmiecha się szeroko, jakby był starym przyjacielem naszej rodziny. A przecież
zna tylko mnie.
Ma jednak do tego prawo. Jest naszym ratunkiem.
Nie mamy ze sobą nawet walizek. Żadnych zabawek, żadnych książek, pamiętników, nic.
Tak jak zażądał. Ubrania, które nosimy, będą nam towarzyszyć tylko do najbliższego motelu.
Wcześniej Trevor bierze ode mnie rozmiary nas wszystkich, obiecuje zrobić zakupy. Żąda
także wszystkich numerów kart, kodów dostępu do kont internetowych, wszystkiego, co ma jakąś
wartość, czego się dorobiliśmy.
– Wasze obecne życie wkrótce zostanie wykasowane, ale jego część możemy przenieść do
nowego. Postaram się sprzedać wszystko, co macie wartościowego, wyprać pieniądze i przekazać
wam do bezpiecznego dysponowania. Ale musicie mi zaufać. Inaczej przegracie. Pieniądze z kart
czy Internetu szybko naprowadzą zabójcę na wasz ślad.
Paweł nie ma nic przeciwko temu.
– Na co mi pieniądze. Są brudne. Nie pracowałem dla pieniędzy.
Mówi prawdę. Nawet jeśli różnimy się poglądami, jeśli denerwuje mnie czy nawet odrzuca
jego postawa w pewnych kwestiach, to tego jednego nie można mu zarzucić. Wszystko robił z pasji
i przekonania. Nie dbał o pieniądze. One same przychodziły.
Pasja i przekonanie – to dlatego teraz mamy kłopoty.
Trevor szybko szacuje. Wartość domu pomniejszona o konieczność przyspieszonej
sprzedaży, wartość rzeczy, obrazów, akcji. Łącznie z pieniędzmi na koncie jest tego prawie dwa
miliony. Dużo. Na całe życie? Dla czterech osób, gdzieś za granicą, to już może nie tak wiele.
– Przez pierwsze pół roku nie będziecie mogli nimi dysponować. Będziecie żyć na mój
koszt. Nie martwcie się, później sobie odbiorę. Resztę postaram się podzielić na dwa, trzy konta i
jakieś bezpieczne lokaty. Nie będziecie objęci programem ochrony świadków, nie dostaniecie
miesięcznych pensji na utrzymanie. Będziecie musieli sobie z tym poradzić.
Kiwam głową.
– Możecie kupić sklep albo założyć małą restaurację. Tam, gdzie jedziemy, przyjemnie jest
prowadzić restaurację.
– Co z dziadkami, Aliną, Andrzejem, Lidką, naszymi przyjaciółmi z pracy? Jak im damy
znać, co się stało?
– Nie wolno wam. Z czasem dam znać najbliższej rodzinie, że wszystko jest w porządku, ale
przyjaciółmi nie zawracajcie sobie głowy. Życie jest ważniejsze. Chcecie żyć, prawda?
Chcemy żyć. Nieważne jak. Z daleka od tego wszystkiego.
Boże, jak to będzie wyglądało w oczach Lidki czy Andrzeja, Daniela, Elki, tych wszystkich,
którzy nas znają? Co zrobią? Przejdą nad tym do porządku dziennego? Pójdą na policję, do gazet?
Cała rodzina znika nagle, w centrum Europy, rozpływa się w powietrzu. To też dobry temat. Bardzo
dobry.
Uśmiecham się na tę myśl. Mimo strachu, jest w tym przygoda i dreszczyk emocji. To samo
chyba czują dzieciaki. Patrzą na Trevora jak na kosmitę. Ale też widzę i po Karolu, i po Kindze, że
wzbudza ich zaufanie. Mimo tego, co przeszły przez ostatnie dni.
W oczach Karola poza strachem błyszczy ciekawość. Przygoda, dla niego to też przygoda.
Jest niepewny, zdezorientowany, ale też podekscytowany. Jego ojciec i matka są w końcu ważnymi
świadkami w międzynarodowej aferze. Niesamowite. To lepsze niż James Bond.
Jesteśmy jego bohaterami. Trevor też nim jest.
– Zabiłeś kiedyś kogoś? – pyta Trevora na powitanie, zanim zdążymy go powstrzymać.
Kinga za to jest bardziej nieufna.
Może się zakochała i może już nigdy nie odnajdzie tej miłości. Boję się, że jeśli tak jest, to
jej nie upilnujemy, ucieknie i zagrozi nam wszystkim. Wróci do swojego chłopaka, bo miłość jest
ważniejsza niż życie. W nosie ma obietnice i bezpieczeństwo. Przeskakuje wszelkie bariery i
zobowiązania. Sama coś o tym wiem. Nie będziemy mogli wyjechać. Nie będziemy mogli niczego
zrobić.
W noc poprzedzającą wyjazd podchodzi do mnie jednak i mówi szeptem:
– Nie zrobię żadnej głupoty. Będę się słuchać.
Ciii… – Przyciskam palec do ust, ale przecież takie jedno zdanie nie powinno nikogo
zaniepokoić. Obejmujemy się i płaczemy bezgłośnie. Na koniec ocieram jej łzy z twarzy i
uśmiecham się z wysiłkiem.
– Będzie dobrze – pociesza mnie.
Teraz zaś widzę w jej oczach jakiś błysk. Jest dobrze. Wszyscy jesteśmy gotowi zacząć
nowe życie.
Trevor uśmiecha się wesoło i budująco. Jak człowiek, który w momencie wybuchu bomby
atomowej myśli tylko o dojedzeniu do końca kremówki, którą zostawił na stoliku i wyszedł do
łazienki, gdzie się wszystko zesrało.
– To jak, dzieciaki? Ruszamy?
Rozdział 20
Ucieczka
50.
Zaczyna się szaleństwo. W motelu w Czechach zmieniamy ubrania. Wokół nas, w pokojach
oświetlonych czerwonymi latarniami, kwitnie nocny seks, a my myślimy tylko o czekającej za
granicą niepewności. Austriacy i Niemcy obsypują pocałunkami słowiańskie piękności, nubijskie
wojowniczki i radośnie uśmiechnięte Azjatki, a czwórka polskich uciekinierów tuli się do siebie w
oczekiwaniu tego, co przyniesie im jutro.
Zostawiamy resztki naszego starego życia w koszu na śmieci. Koszule, spodnie, marynarki,
bieliznę. Bez żalu. Nigdy więcej nie zobaczymy naszego domu, kraju, rodzin, znajomych.
Dostajemy letnie stroje. Ja sukienkę w śmieszne kwiatki, dzieciaki szorty i T-shirty, Paweł lniane
spodnie i koszulę. Wszystko dobrych marek, wyprasowane, pachnące, czyste, ale nie nowe. Trevor
dba o każdy szczegół. Jest koniec sierpnia i w Polsce zaczyna się robić chłodno, szczególnie
wieczorami. W Czechach też już nie jest ciepło. Idą chmury, chłodne fronty, nocami nadchodzą
pierwsze oznaki zimy.
– Tam, dokąd jedziemy, będzie ciepło. Nawet bardzo ciepło.
Rozdaje nam paszporty z dziwnymi emblematami.
– Drodzy państwo Ross, od dziś jesteście obywatelami Wielkiej Brytanii i poddanymi
Korony Brytyjskiej. Wracacie z podróży do Europy Wschodniej, skąd pochodzą wasi
pradziadkowie. Wasze imiona zostają po staremu, dzieciom musiałem trochę zmienić, ale wciąż
możecie je nazywać Kim i Karol. Pan, panie Ross, ma na imię Paul.
Patrzymy wszyscy w paszporty. Ann, Charles, Kimberly Ross. Oto nasza nowa rodzina.
– Pan, panie Ross, jest doradcą inwestycyjnym z City. Zarobiłeś bardzo dużo pieniędzy na
akcjach firm komputerowych i postanowiłeś skończyć z życiem w stresie. Dlatego kupiłeś od
mojego znajomego posiadłość, do której się udamy, i zamierzasz tu spokojnie dożyć starości.
Będziesz żyć jak bogacz, ale niezbyt rozrzutny. Żadnych pokazówek, skoków na spadochronie,
samolotów, nurkowanie raczej też odpada. Po prostu zwyczajny facet z nieźle wypchanym
portfelem. Wiem, że przechodziłeś różne szkolenia w Londynie, również w firmach finansowych,
więc nie powinieneś mieć problemu z opowiadaniem o tym, gdyby zaszła konieczność, choć
pewnie nie zajdzie. Pani, Ann Ross, nie pracowała. Cóż, tak będzie bezpieczniej. Prowadziłaś dom i
czytałaś dużo książek. Niespecjalnie lubiłaś towarzystwo, nie bywałaś na przyjęciach u królowej
czy w innych miejscach, gdzie zbierała się śmietanka. Dzieciaki uczyły się w Londynie, jednak
wydarzyło się coś, przez co postanowiliście dać im przez najbliższy rok odpocząć. To też powód
nagłej zmiany klimatu i kraju. Nie mówicie, co konkretnie się stało, macie przecież prawo do takiej
tajemnicy. Sugerujecie jakąś chorobę córki. W razie czego. Narkotyki, może jakiś nieodpowiedni
przyjaciel. Coś takiego. Nikt raczej nie zapyta, ale lepiej być przygotowanym. Jak się uspokoi,
Karol będzie mógł zacząć szkołę na miejscu, a Kindze znajdziemy jakiś college z internatem.
Będziesz miała trochę upragnionej wolności, kwiatuszku.
Paweł chce zareagować, ale rezygnuje. Kinga wytrzymuje wzrok Trevora i chyba jest
zadowolona, że tak do niej powiedział. Nawet się rumieni. Karol, wciąż zdezorientowany, jest
chyba trochę zawiedziony.
– Nauczysz nas posługiwać się bronią?
Trevor nie odpowiada.
– Dokąd jedziemy? – pytam. – Gdzie będzie nasz nowy dom?
– Zobaczycie już wkrótce, spodoba się wam.
Na granicy austriackiej zmieniamy samochód. Trevor spotyka się z jakimś człowiekiem w
czarnych okularach, oddaje mu kluczyki, tamten znika, a my z rzeczami i walizkami kupionymi
przez Trevora wchodzimy do rocznego terenowego mitsubishi.
Jak na filmie.
– Ma napęd na cztery koła, różne wzmocnienia i bajery. Gdyby coś… przyda się wam.
Gdyby coś. Nie powinno być mowy o „gdyby coś”.
Jedziemy obwodnicą przez Wiedeń, luksusowymi autostradami, których tak brakuje w
naszym kraju. W Słowenii Trevor zatrzymuje się na kolejny nocleg. Zielone, barwne stoki
zaglądają przez szyby do pokoi. Powietrze jest wspaniale rześkie i świeże. W górach jemy grilled
calamari i pijemy młode wino, dopiero co odlane z wielkiej blaszanej beczki zawieszonej w
piwnicy. Właściciel restauracji ma obleśną twarz, brudny fartuch, spocony zarost i zepsute zęby, ale
jedzenie jest przepyszne.
– To najlepsze calamari w Słowenii – przekonuje Trevor.
Myślę sobie, że będzie chciał nas zadekować gdzieś na Bałkanach, może w Chorwacji,
może w Czarnogórze. Przetniemy Istrię i pojedziemy na południe wybrzeżem Adriatyku. A może
Grecja? Grecja ma duże kłopoty i sporo bałaganu. To dobre miejsce dla uciekinierów.
Ale ruszamy w innym kierunku. Budzę się w Trieście, w wąskich, kamienistych uliczkach z
piękną starą zabudową i zastanawiam, dlaczego zboczył z głównej linii autostradowej, jeśli chciał
jechać do Włoch.
Też się z kimś spotyka. Tamten jest wysoki, chudy i ma za krótkie spodnie kończące się
dobre dziesięć centymetrów nad butami z drewnianą podeszwą. Leon Zawodowiec, wypisz
wymaluj Jean Reno. Ale gdy zerka w naszym kierunku, widzę twarz brzydką, nieciekawą,
odpychającą. Jest w niej jakaś gniewna pogarda dla wszystkiego i wszystkich. Liczę się tylko ja.
A kysz.
Trevor wraca. Wnosi do samochodu teczkę, którą chowa w bagażniku, pod innymi
walizkami. Myślę o narkotykach i robi mi się niedobrze. A jeśli daliśmy się wciągnąć w jakąś
brudną grę? Jeśli przemycamy herę albo materiały szpiegowskie? Tylko czy w dzisiejszym świecie
opanowanym przez media, pościg za nowinkami i pęd ku akceptacji całego świata jest jeszcze
miejsce dla szpiegów? Na pewno nie takich jak dawniej, którzy musieliby przewozić coś tajnego
przez granicę. W świecie, w którym ministrowie i prezydenci rozwalają własne służby specjalne,
nie ma już miejsca na takie podejrzenia. W takim świecie trzeba ufać przeczuciom. Trzeba ufać
Trevorowi, nawet jeśli ma dziwnych znajomych.
Zaraz wyrzucam więc z głowy te brudne myśli.
Może po prostu chciał, żebyśmy z daleka obejrzeli Wenecję. Widzimy ją przez mgłę
poranka, z sieci małych uliczek, którymi dojeżdżamy do autostrady słońca.
– To nie jest autostrada słońca – tłumaczy Trevor. – Polacy często je mylą. Autostrada
słońca prowadzi do Rzymu. Ta biegnie przez wybrzeże i jest nazywana po prostu adriatycką.
Lecimy w dół buta, po lewej czasem miga wybrzeże i błękit Adriatyku. Karol przyklejony
do szyby chłonie to wszystko z mocno bijącym sercem. Kinga chyba też zaczyna się cieszyć.
Jeszcze będzie miała czas na refleksję.
W nocy ścigają się z nami szybkie sportowe samochody pełne roześmianej młodzieży.
Wjeżdżają na chwilę na autostradę, rozpędzają się, ścigają, mrugają światłami i zjeżdżają w wąskie,
kręte uliczki prowadzące do nocnych klubów, restauracji, burdeli i dzikich plaż.
Młodzi Włosi, widząc Kingę i mnie, wołają przez uchylone szyby i otwarte dachy
kabrioletów:
– Una bella, signora!
Włochy. Chce nas wysadzić gdzieś tutaj i zostawić z makaroniarzami, ich roześmianymi
twarzami, zawsze erotycznymi spojrzeniami, winem, czarnymi włosami, paleniem papierosów
nawet na stacjach benzynowych i w sklepach, espresso, pizzą, pierogami, piadiną, owocami morza,
skuterami, słońcem, śpiewnym językiem, z macho myślącymi tylko o seksie, mafią i karabinierami
lubiącymi szerokie białe pasy.
Wszystko okay. Będę się martwić o Kingę, ale wszystko okay.
Oczami wyobraźni widzę sceny z Ojca chrzestnego. Michael Corleone kroczy po wzgórzach
Sycylii w towarzystwie dwóch ochroniarzy z obrzynami zawieszonymi na ramionach. Kamieniste
drogi, czerwony piasek, faliste łąki skąpane w słonecznej spiekocie, cisza, maniana, czar sjesty w
gajach pomarańczowych.
Ale nie jedziemy dalej na południe.
W Brindisi Trevor pakuje mitsubishi na prom i płyniemy całą noc w dół, na południowy
wschód. Karabinierzy uważnie oglądają nasze paszporty. Papiery przechodzą pierwsze testy.
Do cholery, czyżby chodziło o Albanię? Trochę się tego boję. Nie znam Albanii, dużo złego
o niej słyszałam. A może się mylę? Może to niesprawiedliwe oceny?
Paweł przez całą drogę jest przybity. Mruczy coś pod nosem, ma gorączkę. Nie chce się
wtrącać w to, co się dzieje. On narobił bigosu. Ja, albo raczej mój przyjaciel, to naprawiamy.
Budzimy się w porcie Igumenitsa, pustawym, gorącym, dusznym, brzydkim. A więc jednak
Grecja.
51.
Dom jest położony na wzgórzu, dość wysoko. Czujemy to w uszach. Ma nierówne gipsowe
ściany, niedbałe wykończenia, prostą konstrukcję. A jednak wygląda niezwykle, szczególnie z dołu,
z drogi. Droga kończy się w naszej bramie. Wyżej są tylko góry, wysokie, strome, nieprzyjazne i
niedostępne. Na posesji dwa miejsca parkingowe, figowce, jakaś karłowata palma, zasuszone krzaki
owocowe, niżej zaniedbany ogród. Pomidory, drzewka pomarańczowe. Czasami pokazuje się mały
dziki kundel. Ucieka, jak tylko nas zobaczy.
Wokół nie ma wielu zabudowań. W oddali, na zboczu stoi tylko jeden dom, dość wystawna
willa. Podobno mieszka tam jakiś ludowy piosenkarz. Poniżej mamy serwis samochodowy z
przydrożnym sklepem. Prowadzi go niska, piękna kobieta o urodzie Claudii Cardinale. Jest
seksowna, powolna, piekielnie gorąca. Czuję to jej gorąco, gdy Paweł głośno przełyka ślinę. Trevor
uśmiecha się pod nosem.
Cztery do pięciu kilometrów dalej małe miasteczko rybackie, które ma jakąś oficjalną
nazwę, ale wszyscy nazywają je Chara, co podobno znaczy radość.
Na stacji benzynowej jest niewielki sklep i automat z kawą neską. Zarządza nią młode
małżeństwo z dzieckiem. Kobieta jest bardzo ładna, w podobnym typie jak ta Cardinale, a
mężczyzna przystojny, przypomina włoskie widokówki i reklamy diabelskich rozkoszy po
wibrujących prezerwatywach. Patrzą na nas nieufnie i zastanawiam się, czy też są uciekinierami. W
ogóle wszyscy wydają się jakby nie z tego świata, jak kosmici, nawet w miasteczku.
– Zanim kupiłem ten dom, zastanawiałem się nad wyspą. Tu w Grecji można kupić sobie na
własność część lub całość wyspy i naprawdę się odseparować od świata. Ale to miasteczko to też
jest zupełny oldskul. Z dala od tras turystycznych i innych traktów. Jedyna droga przez góry w głąb
Grecji, trudna, mało uczęszczana, żadnej infrastruktury na wybrzeżu, jesteście na zadupiu
wszechświata.
Dzieciaki są zawiedzione. Tu jest zbyt pusto. Nawet widok zatoki i morza nie rekompensuje
uczucia osamotnienia.
– Nie martwcie się, to tylko na jakiś czas. Za kilka miesięcy pojedziecie gdzieś indziej,
gdzie będziecie chcieli.
Jesteśmy jednocześnie zawiedzeni i pełni nadziei. Miejsce rzeczywiście wygląda
bezpiecznie.
Gdy dzieciaki schodzą na spacer, Trevor wyciąga z bagażnika walizeczkę, którą przyniósł
od gościa w Trieście. Otwiera ją i wyjmuje pistolet z magazynkiem. Wkłada magazynek, repetuje
broń, odbezpiecza i mierzy w ścianę. Następnie wyjmuje magazynek i pocisk z komory, umieszcza
go z powrotem w magazynku i mówi:
– To pistolet Beretta model dziewięćdziesiąt dwa. Nie będę was zanudzał technicznymi
szczegółami. Powiem tylko tyle, że w magazynku mieści się piętnaście pocisków. Dawniej
trzymałem broń tutaj w sejfie, ostatnio coś mnie tknęło, żeby jednak jej tu nie zostawiać. Teraz
proponuję, żebyście ją tam schowali. Jeśli zobaczycie coś podejrzanego, wyjmijcie broń, żeby mieć
ją pod ręką i przygotujcie do strzału. Strzelajcie bez zastanowienia, pamiętajcie, że macie dzieci.
Pokazuje nam sejf i jeszcze raz demonstruje, jak należy obchodzić się z pistoletem. Potem
prosi Pawła i mnie, żebyśmy kilka razy przeładowali broń.
Po kolacji patrzy na nas przez dłuższy czas bez słowa, badawczo, i pyta:
– Czy teraz możemy przejść do zasadniczej części planu?
Rozdział 21
Zeznania i wyznania
52.
Jestem coraz bardziej przerażona.
Trevor zaciemnia jeden z pokoi, kieruje profesjonalną lampę z mocnym światłem na środek,
gdzie stoi krzesło. Na nim siedzi Paweł.
Mówi nie tylko o farmaceutach. Zaczyna o pracy dla banków, przechodzi przez korporacje
informatyczne, firmy ratingowe, paliwowe, fundusze i dawców kapitału. Korupcja, oszustwa,
przestępstwa podatkowe nabierają nagle dla mnie zupełnie innego, zrozumiałego wymiaru. Padają
nazwiska, funkcje, stanowiska, daty. Konkretne treści.
Trevor ma kamienną twarz. Jest tylko operatorem. Nie ocenia. To nie jego rola. Nigdy
chyba nikogo nie oceniał, nauczył się tego przez lata pracy, które spędził w wywiadzie.
Tak, ludzkie motywy są nieistotne. Kryją się w głowach. Prawdę znają tylko one.
Obserwatorzy poznają jedynie jej część, a i to nie zawsze.
Paweł wzbudza zaufanie, tłumaczy bardzo sprawnie, otwarcie, nie starając się dobierać
bardziej łagodnych słów. Oszustwo to oszustwo, przestępstwo ma wymiar przestępstwa. Są jeszcze
zbrodnie.
I właśnie dochodzimy do zbrodni.
Trevor upewnia się, że ze sprzętem wszystko jest w porządku. Ustawia niewielką kamerę na
statywie. Sprawdza uważnie, czy urządzenia są dobrze podłączone, uśmiecha się zachęcająco,
zadaje pytania, pomaga. Zielona i czerwona lampka mienią mi się w oczach.
Paweł jest głównym bohaterem. Jest gwiazdą.
– Myślisz, że to rzeczywiście jest coś warte? – pyta na koniec.
Trevor uśmiecha się znacząco.
– O tak, byłbyś skarbem dla każdego wymiaru sprawiedliwości, w całej Europie.
– Procesowo to nie ma znaczenia. Zeznania frustrata…
– Dziś światem rządzą media, nie sądy.
– Media – powtarza Paweł z zadumą.
– To one skazują i uniewinniają, szczególnie korporacje. I to one cię osądzą.
– A jeśli nie uwierzą?
– Zadałbym inne pytanie: a jeśli tamci zapłacą im tyle, że nie uwierzą?
– No właśnie.
Trevor wzrusza ramionami.
– Na to nie znajdziemy lekarstwa.
– Racja.
– Ale może kiedyś, za parę lat albo za parędziesiąt, to ty będziesz bohaterem. Śmieci lubią
wypływać na wierzch. Długo potrafią tkwić głęboko pod wodą, pod ziemią, a potem nagle szafa się
otwiera i wypada z niej zasuszony trup. Tak już jest ze śmieciami.
– Tobie nic nie grozi?
– Nie zabija się pośredników. Szczególnie takich jak ja. Chłopaki ode mnie przyjrzą się tej
sprawie, ale nie liczyłbym na za dużo, jeśli media się nie włączą. Służby specjalne lubią sobie
powolnie coś przetrawić, rozważyć, co im się najbardziej opłaca. Do czasu, aż do gry wchodzą
media. Wtedy opłaca się być po stronie dobrych. Tak czy inaczej ty będziesz miał spokojne
sumienie. Zrobiłeś, co mogłeś, co należało.
Ściskają sobie dłonie. Mocno, po męsku. Paweł uśmiecha się. Trevor ma ten swój kamienny
wyraz twarzy, nie okazuje uczuć. Zastanawiam się, jaki jest w miłości. Czy kocha się tak samo
czujnie, chłodno? Pewnie tak. Ja się o tym nie przekonam.
Obejmuje mnie i pociesza:
– Musisz być silna. Oboje musicie.
Następnego dnia przyjeżdża po niego taksówka z Igumenitsy. Trevor zostawia samochód,
bo nam będzie bardziej potrzebny. I jeszcze coś.
– To jest telefon z tutejszą kartą. Macie zapisane numery na policję, na pogotowie i do
ambasady brytyjskiej. Paszporty są na tyle dobre, że nie musicie obawiać się wpadki. Jeśli jednak to
oni was znajdą, mogą do niczego się nie przydać. No ale innych nie macie. – Patrzy na mnie
uważnie. – Jeśli pojawi się u was ten człowiek z Tokio, nie wahajcie się. On przyjedzie was zabić.
Czwarty numer na karcie należy do mnie. Nie zawsze mam przy sobie ten aparat, ale możecie się
nagrać i gdyby coś się stało, zróbcie to. Jeśli będziecie musieli uciekać, w notatniku w telefonie
macie trzy adresy skrzynek kontaktowych w Europie. Najbliższy w Trieście, potem w Wiedniu,
kolejny w Londynie. Musicie się dostać do jednego z nich i wykonać wszystkie instrukcje z
notatnika.
Boże, to wszystko brzmi naprawdę jak z Jamesa Bonda. Nie jesteśmy agentami, do licha.
Jesteśmy… byliśmy zwykłymi ludźmi. Byliśmy.
Paweł jest bardziej rzeczowy. Dopytuje się o telefon i jego funkcje, o to, jak mamy działać.
Nagle i mnie przychodzi do głowy jedno pytanie:
– Czy jak się trochę uspokoi, możemy dzwonić z tego aparatu do Polski?
Trevor patrzy zdziwiony.
– Na komórki do znajomych czy rodziny – wykluczone. To mogłoby pomóc w namierzeniu
was.
– A na stacjonarne?
– Jeśli chodzi o telefony w firmach, to nie widzę problemu. Tych nikt nie skontroluje. No
ale każdy sygnał do znajomych was naraża.
– Przecież nie będziemy ich informować, że jesteśmy w górach w Grecji. – Patrzę po
okolicy. – W jakiejś odludnej, kamienistej scenerii pozbawionej całkowicie piękna i wakacyjnego
czaru.
Nie mówię jednak prawdy. Czar jest. Odczuwamy go. Wszystkich nas fascynuje ucieczka
od cywilizacji. Nawet Karola i Kingę. Może za chwilę okaże się męczący, nie do zniesienia, ale
teraz nas pociąga.
Trevor wyjeżdża. Nie ma go już. Zostajemy sami.
53.
– Kogo miałaś na myśli, mówiąc Trevorowi, że chciałabyś zadzwonić do Polski? – pyta
Paweł.
Karol i Kinga ruszyli na spacer na wybrzeże. Chcą poszukać mniej kamienistej plaży,
zwiedzić trochę, wybadać okolicę. Czują misję.
Wzięli prowiant, nie będzie ich cztery, pięć godzin. Może rzeczywiście chcą tylko
pozwiedzać, a może liczą też na spotkanie jakichś przystojnych chłopców i uroczych, egzotycznych
dziewczyn. Nawiązać pierwsze przyjaźnie.
Dzień wcześniej robimy zakupy w mieście. Małym, zapyziałym, spokojnym, jakby tkwiło
jeszcze gdzieś w latach pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Ludzie nie
rozmawiają przez komórki, nie chodzą w słuchawkach na uszach, nie bardzo im się gdziekolwiek
spieszy.
Patrzą na nas jak na dziwolągów, ale nie są wścibscy, nie zaczepiają nas, nie dopytują.
Szybko akceptują nowości. W piekarni starsza kobieta o typowo greckiej urodzie, czarno-siwa,
opalona, potężna, ale nie tłusta, z sympatycznym wyrazem twarzy. Pyta nas o coś, śmieje się, że nie
rozumiemy, ona nie zna angielskiego. Woła córkę, która musi być gdzieś w wieku Karola, może
odrobinę starsza. Ma już zarysowane piersi i jest prześliczna. Wesoło się uśmiecha. Mówi po
angielsku z silnym akcentem, ale poprawnie. Patrzę na Karola, który nie może oderwać od niej
wzroku. Zdaje się, że jedno z naszych dzieci nie będzie chciało szybko wrócić do Polski i polubi
nową sytuację.
Przed sklepem spożywczym grupa robotników budowlanych, a obok półnadzy chłopcy.
Smukli, piekielnie mocno opaleni, prawie czarni, piękni.
Kinga udaje, że ich nie dostrzega. Za to trudno jej ukryć rumieńce.
Przytulam się do Pawła, podskakuję przy nim jak małolata. Też czuję na sobie ich wzrok.
Paweł zaś pęka z zazdrości i dumy. Mocno ściska moją dłoń. Te nasze splecione, spocone dłonie to
dziś ważny dla nas gest.
Odżywam, napięcie ostatnich dni opada, czuję, że wszystko będzie dobrze.
Leżymy na leżakach i patrzymy na dzieciaki schodzące w dół zbocza, a Paweł zadaje to
nieszczęsne pytanie o Polskę. Niebezpieczne pytanie.
Kogo chciałabym zawiadomić w Polsce? Do kogo chciałabym zadzwonić?
No właśnie, oboje myślimy o tej samej osobie.
– Uciekliśmy, trochę dziwnie się czuję, kiedy pomyślę o Elce i wydawnictwie. Tyle lat tam
pracowałam, a teraz nagle zniknęłam.
Nie wierzy mi. Podejmuje grę, lecz nie wierzy.
– Zostawiliśmy to za sobą, nie myśl o tym.
Nie myśl o tym.
Nie odpowiadam.
– Zresztą, jak chcesz, to zadzwoń. Trevor mówił, że możemy dzwonić na telefony firmowe.
Przynosi mi telefon. Chce, żebym wybrała numer przy nim? Chce mnie kontrolować? Cóż,
może ma do tego prawo po tym… co się stało.
Wybieram numer, naciskam zieloną słuchawkę i nie czekając na sygnał, pospiesznie klikam
w czerwony przycisk, starając się przerwać połączenie, zanim nastąpi.
– To bez sensu.
Co miałabym powiedzieć i komu? Danielowi, Elce? Przepraszam was bardzo, ale
postanowiłam z dnia na dzień rzucić pracę. Wyjechałam. Nabrałam szczególnej i niezwykłej cechy
rozpływania się w powietrzu, znikania na zawołanie. Wiem, że to nie za bardzo wam się podoba,
ale cóż, bycie supermenem lub superwoman ma też wady. Nie szukajcie mnie. Dziękuję za te
dziesięć wspólnych lat. Do zobaczenia, kiedyś, może, w przyszłym życiu. Jak miałabym
odpowiedzieć na pytania, którymi na pewno mnie zasypią?
Paweł triumfuje. Uśmiecha się pod nosem. W tym uśmiechu jest pytanie. Co, może jednak
chciałaś zadzwonić do kogoś innego? Może wciąż o nim myślisz? Mimo wszystko, mimo, że może
i on uczestniczy w zamachu na nasze życie.
Jesteś już wyleczona czy nie? A czy z miłości można się wyleczyć? Może więc to nie był
tylko seks?
Idę się położyć. Zamykam oczy. Paweł stoi w drzwiach i patrzy na mnie.
– Kocham cię – mówi.
Złote słowa. Czy one mogą podziałać?
Są szczere. Naprawdę szczere. Patrzę teraz na niego i widzę, że jest bliski płaczu, bliski
całkowitego rozklejenia się.
– Kocham cię ponad wszystko.
Całuje mnie po szyi, piersiach, brzuchu.
– Przestań, cali lepimy się z tego upału.
Nie przestaje. Mam na sobie tylko bikini, więc nie musi specjalnie ze mną walczyć. Już jest
pomiędzy nogami, jego palce przedzierają się przez czerwony materiał, usta muskają mnie tam, na
dole, początkowo lekko, potem coraz mocniej.
Unoszę biodra, pozwalając mu ściągnąć majtki do końca.
Jego język wnika do środka, odnajduje wszystkie ważne punkty, które już tak dobrze zna. A
ja myślę sobie, że Paweł, jak na konserwatystę, w seksie jest zadziwiająco liberalny.
Śmieję się w duchu i chyba trochę głośno, na co mi nie pozwala, zaciska mocno dłonie na
pośladkach, całuje mnie i liże wyżej, dociera do miejsca, gdzie się musi wszystko skończyć.
Kołuje delikatnie i mocniej, jego język raz jest twardy, to znów mięknie, jakby chciał mnie
sobą otulić. W końcu czuje, jak spinam się, naprężam mięśnie, słyszy, jak dyszę coraz głośniej, i
wie, że już mnie nie wypuści, że to nadchodzi i nie należy z tym się drażnić. Jego ruchy nabierają
regularności, są coraz szybsze, coraz bardziej namiętne, aż w końcu jestem na szczycie krateru,
wybucham i krzyczę.
Mogę krzyczeć. Do woli. Nikt mnie nie słyszy.
Poza nim. Poza moim kochankiem.
Otwieram oczy i odczuwam ulgę, widząc twarz męża. Tylko jego już chcę widzieć, nie chcę
przeżywać tej katorgi. Nie chcę, by wciąż tkwiła tam głęboko, we mnie.
Zajmuję się nim najlepiej jak umiem, chcę dać przynajmniej tyle przyjemności, ile on mnie.
Klęczy, opierając się plecami o ścianę. Ja również na kolanach, początkowo powolna na wszystkie
sugestie i wskazówki, by za chwilę przejąć władzę, nie pozwolić mu się już wymknąć, uciec,
przedłużyć rozkosz, która wstrząsa nim, uderza w głowie jak dzwon.
Szybko kończy, kuli się, drży wstrząsany falami orgazmu.
Leżymy i palimy papierosy. Znów jak dawniej. Pieprzyć zdrowie. W ciepłych krajach
podobno palenie nie szkodzi. Tak jak wino. Pijemy tu dużo wina. Pachnącego rycyną, białego,
ziołowego, delikatnego i młodego, a czasem ciężkiego, klejącego się do ścianek kieliszków,
czerwonego i mocnego.
Sama się śmieję z tej naszej głupoty. Znów jestem młoda, mam dwadzieścia parę lat,
wtulam się w ciało Pawła w Egipcie, na Cejlonie, podczas innych podróży. Kinga i Karol rosną jak
na drożdżach, ja przestaję myśleć o swoich potrzebach, zaczynam zachowywać się bardziej jak
matka, a nie kobieta. Czy to źle? Jestem szczęśliwa i to szczęście mnie psuje. Przestaję domagać się
więcej, uczyć własnych potrzeb, własnego ciała. Coraz bardziej się od niego oddalam, coraz
bardziej potrzebuję nauczyciela.
I pojawia się.
– Wciąż o nim myślisz?
Co mam odpowiedzieć na takie pytanie? A czy on by nie myślał? On może nie. Do diabła,
tu nie ma dobrych odpowiedzi.
Wtedy nieoczekiwanie Paweł zaczyna mówić o naszych początkach. O tym, co czuł, gdy
pojawiłam się w akademiku, o losie, przeznaczeniu i szczęściu.
– Miłość od pierwszego wejrzenia – uśmiecham się.
– Nie była od pierwszego wejrzenia – szepcze. Jest w tym szepcie coś niepokojącego. Coś,
co zmusza mnie do wyjaśnienia tego wątku.
– Jak to?
– Widziałem cię już wcześniej, podczas juwenaliów.
Wcześniej?! Nagle cofam się o piętnaście lat i znów jestem w tym dniu, w którym głowę
rozsadza ból, a ja błagam o lekką śmierć. Nic nie pamiętam z końca poprzedniego wieczora, film
urywa mi się zaraz po tym, jak uciekam od czarnoskórego niedoszłego kochanka, boję się sama
siebie i jednocześnie cieszę, że nic nie czuję w środku, żadnych zmian oznaczających koniec
niewinności. I wyjmuję z kieszeni kartkę, na której jest napisany numer pokoju. 501 – numer
pokoju Pawła. Pokoju, do którego pójdę, by się czegoś dowiedzieć i poznać moją przyszłość.
– Tak, to ja włożyłem ci tę kartkę – mówi Paweł.
– Ty? Czemu nic nie powiedziałeś? Wtedy i przez te wszystkie lata.
Widzę, jak zaczyna bawić się jakimś przedmiotem. Czymś przypominającym monetę. Ale to
nie jest moneta. Medalion z dwoma nierównymi otworami. Przypomina trochę guzik. Dostał go od
ojca, ale nie nosił. Kłócili się z ojcem często. Może dlatego. Można kochać byłego esbeka, ale
trudno się z nim nie kłócić.
– Początkowo powód był taki, że nie chciałem cię zawstydzać, potem uznałem, że nie ma co
do tego wszystkiego wracać, na koniec to już był tylko strach.
– Strach?
– Bałem się, że cię stracę. Cholernie się bałem.
– Co się stało? Chcę wiedzieć.
Piętnaście lat, kilka ton przeżutego jedzenia, spalonej energii, papierosów, wina, jakieś dwa
i pół tysiąca stosunków seksualnych, trochę łez, znacznie więcej uśmiechów, radości… Piętnaście
lat życia i tylko jeden dzień z wymazaną częściowo pamięcią. Wcześniej może się to zdarzało, ale
nie miało żadnych skutków. A ten jeden dzień…
Odsuwam się trochę od Pawła, by dobrze zrozumieć jego słowa, by je lepiej słyszeć, bo głos
z tej odległości wydaje mi się wyraźniejszy. A może boję się, że któreś ze słów ukłuje, zaboli, że
lepiej być wtedy dalej.
– Wracałem z kolegą z imprezy, kiedy cię spotkaliśmy. Zataczałaś się i przewracałaś,
wyglądałaś jak ostatnia zdzira, w poszarpanym ubraniu, prowokująca i taka… brudna. Jakbyś
wpadła pod samochód, czy bardziej do jakiegoś silosu z odpadkami w gorzelni. Śmierdziałaś jak…
nie do opisania. Nie byłaś w tym stanie ani ładna, ani godna współczucia. Jedynie pożałowania.
Odprowadziliśmy cię na przystanek autobusu i zostawiliśmy. Krzyczałaś za nami, chciałaś nam się
oddać, wyzywałaś od pedałów i małych fiutków. Mój towarzysz był dobrym kolegą, mógłbym go
nazwać nawet przyjacielem. Wspólnie pracowaliśmy w młodzieżówce partii konserwatywnej,
mieliśmy polityczne plany, chcieliśmy zajść daleko. Był, można powiedzieć, moim mentorem.
Odeszliśmy do następnego skrzyżowania, cały czas o tobie rozmawiając. Oczywiście on mówił o
tobie jak najgorzej, byłaś dla niego dobrym przykładem upodlenia narodu, upokorzenia i
niewdzięczności za wolność, jakiej kobiety doświadczają dzięki dobroci mężczyzn. Oto jak to się
kończy. Wtedy użyłem jakiegoś wybiegu i wróciłem do ciebie. Leżałaś na przystanku, spadłaś z
ławki na ziemię. Obawiam się, że w najlepszym razie trafiłabyś na wytrzeźwiałkę, w najgorszym…
sama wiesz. Sprawdziłem twoje dokumenty, znalazłem kartę z akademika i postanowiłem cię
odwieźć. Nie potrafię powiedzieć dlaczego. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, bo wtedy
wyglądałaś okropnie. Choć coś w twojej twarzy przekonywało, że możesz być piękna, że możesz
być klejnotem dla swego odkrywcy. Uznałem więc, że coś jest w tym wszystkim. Jakieś
przeznaczenie. Odprowadziłem cię do twojego pokoju. Otworzyłem drzwi kluczem, nikogo nie
było, więc zostawiłem na łóżku. No i już wychodząc, postanowiłem zdać się na los. Napisałem
tylko numer pokoju i adres własnego akademika, uznając, że jeśli masz mnie znaleźć, to tak się
stanie. I znalazłaś. Los tak chciał.
– A co z twoim przyjacielem? Z tym, który ciągnął cię do polityki?
– Nasze drogi się rozeszły. Kiedy zacząłem zakochiwać się w tobie, nie miałem czasu dla
niego. Poza tym cały czas bałem się, że cię rozpozna i wszystko między nami zepsuje. Dlatego
wyłgałem się z kilku spotkań, a potem on uznał, że jestem tchórzem i nie chcę walczyć o nową
Polskę. Dziś jest dość znanym politykiem, wciąż walczy.
Paweł. A więc to jednak on. To on był moim księciem z bajki. Przeznaczeniem. Dziwnie
jest dowiedzieć się tego po tylu latach. Niezrozumiała tajemnica, lekka złość, ale w sumie i radość.
Gdzieś w głębi duszy przecież czułam, że to było coś więcej niż przypadek. Coś więcej.
– Może mógłby nam pomóc. Ten twój przyjaciel z dawnych lat.
– Nie myślałem o tym.
– Nie mówię: teraz, ale może za jakiś czas, jak sprawa trochę przycichnie. Może
powinniśmy spróbować skontaktować się z nim przez Trevora.
Paweł nie myśli już o tym. Jego twarz szarzeje. Oskar. To o nim myśli. Jednak oczy Pawła
nie patrzą z nienawiścią.
– Wiesz, może sam wywołałem to, co się stało. Byłem zły na los, że zetknął nas w tym
momencie, że ja miałem za sobą już jakieś doświadczenia, a ty byłaś dziewicą. Nie mogłem
przecież żądać od ciebie, żebym był tylko ja, nikt więcej, byś nie spróbowała innej miłości.
Świadomie więc chyba cię w to wpędzałem. Podświadomie chciałem, żebyś wdała się w jakiś
romans, i oczywiście chciałem, żeby on był nieudany. Z drugiej strony pragnąłem, żeby jednak nie
był to jakiś ostatni dupek. Nie zasługujesz na dupka. Zasługujesz na gościa z klasą.
– Jesteś gościem z klasą. – Czochram go po włosach.
– To głupota. Moja głupota – kończy.
Przytulam się do niego. Może Grecja rzeczywiście nas oczyści i uratuje. Może to wszystko
jest specjalnie po to, by nas uratować. By zwyciężyła miłość.
– Masz jeszcze jakieś tajemnice?
– A ty?
Patrzymy długo na siebie. Żadne się nie odzywa.
Rozdział 22
Gra pozorów
54.
Mija dużo czasu. Zbyt dużo. Trevor nie wraca i nie daje znaku życia. Nic nie wiemy o
losach nagrań, dokumentów. Nie ma żadnej afery. Nie ma naszych pieniędzy. Koło przeznaczenia
obraca się powoli, niebo wciąż jest słoneczne, bezchmurne, choć robi się już znacznie chłodniej. W
Chorwacji podobno ciągle pada, kończy się sezon turystyczny, którego u nas i tak nie ma. Promem
pływają już właściwie tylko albańscy uciekinierzy i przemytnicy. Do Włoch i z powrotem. Nie
pojawia się żaden tajemniczy agent, ale też nikt nie żąda wyjaśnień, nie wyrzuca nas z domu, nie
naprzykrza się. Jakby o nas zapomniano.
– Ciągle nic?
Paweł kręci głową, trzyma w ręku butelkę piwa. Dużo pije, za dużo. Jest człowiekiem
czynu, chce działać, walczyć. A zgodził się być zakładnikiem, świadkiem. To nie jest dobra rola.
A ja?
Czy, gdyby o nas zapomniano, byłoby rzeczywiście gorzej?
Kinga i Karol zaprzyjaźniają się z młodzieżą z miasteczka. Prawie codziennie wychodzą
rano i wracają późno wieczorem. Raz idziemy za nimi i docieramy aż do niewielkiej plaży, gdzie
czeka pięcioro miejscowych. Trzech chłopców i dwie dziewczyny. Witają się jak przyjaciele.
Ściskają, obejmują. Piją wino z kartonu, ale nie dają Karolowi, który jest najmłodszy. Tamci prawie
wszyscy palą papierosy. Kinga pociąga dwa machy. Paweł chce zareagować, ale powstrzymuję go
gestem. Tak tego nie załatwimy.
Karol wchodzi na skałę i skacze do wody razem z innymi chłopcami. Kinga grzebie nogą w
białym piasku i opowiada o czymś dziewczynom. Pewnie o życiu w dużym mieście, o przygodach,
o innym świecie, którego nie znają.
Na pewno dużo zmyśla i oni pewnie to wiedzą, ale lubią słuchać nawet takich
nieprawdziwych opowieści.
Chłopcy się popisują. Odprawiają rytualny taniec godowy. Popychają, śmieją się, żartują.
Wszędzie ich pełno, pełno ich wygibasów, krzyków, innych prób zwrócenia na siebie uwagi.
Kinga siedzi i może wybierać.
Raj.
Wycofujemy się, wracamy na górę. Nie będziemy ich więcej podglądać. Życie musi się
toczyć dalej. Nie mamy na nie wpływu.
– Jest dobrze – mówię, przytulając się do Pawła.
– No, nie wiem.
Nastawia telewizor na kanały informacyjne, ale żaden z nich nie interesuje się Polską.
Trudno natrafić choćby na jakąś migawkę o nas. Tylko problemy wewnętrzne, coś z Brukseli,
Ameryka, Kongres Stanów Zjednoczonych, królowa brytyjska, zapaść w Hiszpanii, osunięcia ziemi
w Hondurasie, rzut oka na japońskie elektrownie atomowe po tsunami, włoska mafia i bunga-
bunga, sprawy łowisk na morzu, katastrofa statku wycieczkowego u wybrzeży Sycylii. Nawet
wojny nie tak dużo, jak można by się spodziewać. Afganistan i Irak ograniczone do minimum.
Trochę więcej o Izraelu. No tak, Żydów nienawidzą wszędzie.
– Co, do diabła, jest z tym Trevorem?
Chciałabym powiedzieć: a co cię to obchodzi? Zrobiłeś co mogłeś, zeznałeś wszystko, zajął
się tym fachowiec, obiecał pomoc. Co możemy zrobić więcej? Nie mówię tego, bo widzę, jak go
męczy. I wiem, że nie poradzimy sobie z tym. Paweł potrzebuje impulsu, nawet kłamstwa.
Próbuję coś takiego wymyślić.
Kiedy jest w ogrodzie, a ja w domu, nagle zaczynam krzyczeć:
– Chodź, szybko, szybko! Błagam, szybko.
On biegnie, a ja z zasłoniętymi dłonią ustami wskazuję telewizor.
– O co chodzi? – pyta.
W telewizorze akurat mówią coś po grecku o lokalizacji nowych osiedli w Rio, które mają
rozwiązać problem faweli przed olimpiadą.
– Tam – zaczynam, a potem przeklinam i tłumaczę mu, że chciałam go okłamać, oszukać.
Powiedzieć, że coś było o tej cholernej aferze i że jest wielki skandal. Ale to byłoby tylko
kłamstwo. I chyba nie dałabym rady tak dobrze kłamać.
– Z Kordą ci się udawało – mówi złośliwie.
Szczęka mi opada. Ale co mam powiedzieć? Przecież to prawda. Z Oskarem Kordą mi się
udawało.
– Wybacz, nie chciałem – przeprasza.
Nie ma za co, masz rację – mogę mu odpowiedzieć, ale milczę.
– Może po prostu Trevor nie dał rady – sugeruję. – Nie przepchnął tego przez media, nikt
nie chciał się tym zająć.
– Może.
Pewnego dnia jednak nie oszukuję. Wołam go, krzyczę, żeby przybiegł jak najszybciej, a
potem oglądamy w telewizji zadziwiająco długą relację na temat AIDS. Program ma tytuł: NOWY
LEK NA AIDS.
Zmieszane kadry. Seks, przemoc, geje i lesbijki, nastolatka całująca podnieconego
latynoskiego chłopca, roznegliżowane ciała, gorące gesty, afrykańskie slumsy, Copacabana,
paryskie podziemie, znany aktor przemawiający na jakimś wiecu, geje pod jakimś wielkim mostem,
znów placówki służby zdrowia, ludzkie wraki, cierpienie, krew, smutny błękit szpitalnych
korytarzy.
CO ŁĄCZY TYCH WSZYSTKICH LUDZI?
AIDS.
Teraz idą kadry z laboratoriów, uniwersytetów, wielkich konferencji. Gadające głowy
przekonują, że robią co mogą. Jednak cmentarze wciąż się zapełniają. Na całym świecie.
Trzydzieści milionów chorych, co parę sekund któryś umiera. Ofiary padają jak muchy. W
wypełnionych po brzegi szpitalach, noclegowniach, przytułkach dla biedaków, na afrykańskich
sawannach i pustyniach. Szpital, oddział zakaźny, sala operacyjna, ciało przykrywane niebieskim
prześcieradłem.
Zafrasowani lekarze z rezygnacją ściągają rękawiczki. Nie byli w stanie zatrzymać pochodu
śmierci.
AŻ DO DZIŚ.
Koncern medyczny, znów uśmiechnięte głowy, fabryki i laboratoria, goście w garniturach
unoszący ramiona w geście solidarności i zwycięstwa. Sukces. Mamy lek, który może wyleczyć
plagę końca dwudziestego wieku i początku dwudziestego pierwszego.
AIDS.
Zachwyceni lekarze, zdrowiejący pacjenci.
Już nie pokazują śmierci, cmentarzy, ofiar. Dziś jest dzień wielkiego sukcesu, wielkiej
radości.
Studio w telewizji łączy się z Londynem, gdzie na giełdzie jest notowany farmaceutyczny
koncern, który wynalazł szczepionkę i lek na AIDS.
„Cena akcji spółki od rana wzrosła już o dziesięć procent. Analitycy dwoją się i troją w
prognozach zysków z wprowadzonego właśnie na rynek specyfiku. Jedno jest pewne: to będzie
złoty interes”.
Zdjęcia z Polski. Ministerstwo Zdrowia, prezydent, panorama Warszawy i Krakowa,
migawka z Gdańska, w końcu jakiś biznesmen z Poznania.
Tekst z offu:
„Polska. Kraj, który dokonał zadziwiającego skoku cywilizacyjnego, jako jeden z
pierwszych wprowadził nowatorskie metody leczenia AIDS i umożliwił przyspieszenie prac nad
finalną wersją leku”.
Trochę wypowiedzi, wreszcie impreza okolicznościowa.
I nagle…
Dostrzegamy go w tym tłumie. Uśmiechniętego, rozbawionego, przyjaźnie obejmującego
ramieniem kolejnych gości.
Trevor. Nikt inny.
– Trevor się bawi? I to z nimi? – woła Paweł. Krzyczy, rwąc włosy z głowy. Nikt nie lubi
być kozłem ofiarnym, nikt nie chce być ofiarą perfidnego oszustwa.
Próbuję go powstrzymać, ostudzić, ale on już chce się pakować.
– Do diabła z tym wszystkim. Muszę coś robić.
– Zabić nas wszystkich?
– Nie. Ale jak już powiem wszystko, nie będzie powodu, by nas zabijać. Zrozum, Trevor z
nas zakpił. Wykasował z prawdziwego życia. Odstawił na bocznicę. Musimy coś zrobić.
Ale nic nie robimy.
Padamy tylko sobie w ramiona. Płaczemy. Tym razem nie możemy się nawet śmiać przez
łzy. Ogarnia nas totalna bezsilność.
55.
Temat wraca, jak tylko dzieci nie ma w pobliżu. Zastanawiamy się, co możemy począć. Nie
mamy żadnego dobrego pomysłu. Trevor nas załatwił.
– Pozbawił nas poprzedniego życia i dał zupełnie nowe, niby z dobroci, a tak naprawdę
całkowicie uzależniając nas od siebie. Mieszkamy w jego domu, jemy za jego pieniądze,
posługujemy się jego paszportami, mamy wymyślone przez niego legendy. Nasze życie należy do
Trevora Jonesa.
Ma rację, ale co mamy zrobić?
W końcu nie wytrzymuję i chwytam za telefon. Paweł próbuje mnie powstrzymać, ale ja już
dzwonię, nie dam sobie odebrać aparatu. Mija dobra minuta, zanim odbiera. Kilkadziesiąt
sygnałów, ale jestem uparta i może dlatego mnie nie zrzuca. On przecież też wie, że ta rozmowa
musi się kiedyś odbyć.
– Coś się stało? – zaczyna bez wstępów.
– Dlaczego? – jedno słowo, to jedno słowo wystarczy. Ale on nie rozumie pytania.
– Mieliście dzwonić tylko w wyjątkowych przypadkach.
– To wyjątkowy przypadek.
Milczy o sekundę za długo. Dobrze wie, że go zdekonspirowaliśmy.
– Słucham? – rzuca niby od niechcenia.
– Mamy telewizor. Oglądaliśmy reportaż o AIDS. Pewnie w gazetach też już o tym głośno.
– To prawda.
– Widzieliśmy też ciebie. Na przyjęciu.
Nic nie odpowiada. Milczy.
– Dlaczego, Trevor? Zaufaliśmy ci.
– Odpowiedź zawsze jest taka sama.
– Więc?
Nic nie mówi. Rozłącza się.
Odpowiedź zawsze jest taka sama… Pieniądze. To one psują ludzi. To one sprawiają, że
przestajemy myśleć o miłości, sztuce, prawdziwej przyjemności, radościach, o innych uczuciach.
Stajemy się produktem masowego rażenia. Wszystko jest na sprzedaż, wszystko jest częścią obrotu.
Nawet uczucia. Przypomina mi się Elka i jej obojętne pogodzenie z porażką, gdy przestajemy
rozmawiać o literaturze, a zaczynamy o pieniądzach. Dziś tylko one się liczą.
Tylko one są właściwą odpowiedzią.
– Musimy uciekać – mówię.
– Gdzie, dokąd? Jak to powiemy dzieciom?
– Jeśli nie uciekniemy, zabiją nas.
– To zabiją.
– Nie poddam się tak łatwo.
Otwieram listę ostatnich połączeń i coś zwraca moją uwagę. Jest w niej coś dziwnego, ale
teraz nie potrafię powiedzieć co. Jedna ikonka przy połączeniach z Polską. Ikonka przy numerze
redakcji mojego wydawnictwa. Przecież tylko próbowałam się z nią połączyć, a ikonka jest taka,
jakby połączenie nawiązano.
Co to ma oznaczać? Nie wiem. Nie rozumiem.
Zresztą, nie ma czasu o tym myśleć. Wybieram książkę adresową z menu i szukam
przydatnych numerów. Ambasada Wielkiej Brytanii chyba nie jest dobrym rozwiązaniem. Może
Trevor ma tam wtykę. W końcu wybieram numer policji, ale rozłączam się, zanim dyżurny podnosi
słuchawkę. Dzwonię jeszcze raz i tłumaczę, że jestem Polką, zgubiłam paszport i muszę
porozmawiać z polską ambasadą, ale nie mam numeru. Odpowiada mi milczenie. Pewnie zaraz
wrzaśnie, że policja to nie informacja telefoniczna. Ale zaraz podaje mi numer.
Jak to dobrze rozmawiać znów z kimś po polsku.
Przełączają nas kilka razy, w końcu odzywa się zastępca konsula do spraw trudnych.
Kobieta. Z poczuciem humoru. Przynajmniej na taką pozuje.
Ma pewnie za zadanie ewakuować turystów w razie upadłości biur podróży lub innych
sytuacji kryzysowych, bo na wstępie pyta, czy mamy opłacony hotel i bilet na samolot oraz czy
nasze biuro ma ubezpieczenie. Przestrzega, że jeśli właściciel hotelu mierzy do nas z dwururki, to
nie powinniśmy stawiać oporu. Potem wybucha śmiechem.
– Żartowałam.
– Głupi żart.
– No tak. Czego chcecie?
– Mieszkamy wysoko w górach, udajemy Anglików i boimy się, że ktoś przyjedzie nas
zamordować – oświadczam. – Potrzebujemy pomocy!
Zdaję sobie sprawę, jak to brzmi. Ona chrząka.
– Pani żartuje, prawda?
– Nie, do diabła. Polski wywiad wywiózł nas z kraju, bo mieliśmy być ważnymi świadkami
w międzynarodowym procesie. Ale nasz łącznik… zniknął. Potrzebujemy pomocy.
– Aha.
Nie wierzy nam. Jest przy tym profesjonalistką, więc udaje, że wierzy. Przechodziła pewnie
już wiele różnych sytuacji z wariatami. Zna się na sztuce spychologii i innych pozorów. Udaje więc
przesadne przejęcie. Och, tak, och, ach.
– Proszę podać miejsce zamieszkania.
Teraz ja się waham.
– Nie, przyjedziemy do ambasady. Chciałam tylko uprzedzić o naszej wizycie.
– Dobrze.
Proszę o adres ambasady. Słyszę ulgę w głosie. Będzie mogła sama ocenić naszą
poczytalność na żywo. To zawsze lepiej.
– Zbieramy się – mówię. – Jedziemy do Aten.
Pakujemy najpotrzebniejsze rzeczy do samochodu. Nie zastanawiamy się, czy będziemy
śledzeni, czy mamy jakieś pluskwy, inne rzeczy. To i tak chore. Wplątaliśmy się w sytuację bez
wyjścia, nic tego nie zmieni.
Kinga nie chce nigdzie wyjeżdżać, ale w końcu kapituluje. Karol jest posłuszny.
Wprowadzam do GPS adres ambasady i z przerażeniem patrzę na krętą drogę, która do niej
prowadzi.
Górski trakt jest niemal całkowicie pusty. Asfalt stary i zniszczony. Czasem mijamy
jakiegoś samotnego podróżnika na skuterze, nieliczne zabudowania. Droga jest kręta, typowo
górska, jedziemy wolno, zmieniając się za kierownicą. Przytulam się do Pawła, gdy prowadzi.
Uśmiecha się. Odzyskuje pewność siebie. Po paru godzinach mijamy monastyry w Meteorach. Jest
noc. Klasztory na wysokich skałach świecą jak statki kosmitów.
Do Aten docieramy w samo południe.
Przedzieramy się przez zakurzone miasto, trafiając akurat na jakieś demonstracje.
Protestujący wskazują na transparenty i krzyczą coś do nas.
Pytamy o drogę do ambasady i wreszcie ktoś kieruje nas w dół, do portu. Mylimy drogę i
trafiamy do Pireusu, gdzie nagle macha do nas jakiś mały człowiek.
– Cześć, rodacy, nie chcecie kupić trochę chińskich koszulek?
Chcemy tylko ambasady, ale człowieczek nie ma pojęcia, gdzie się mieści.
– Nigdy tam nie byłem. Poczekajcie.
Wpada na jakiś pomysł, podchodzi do grupki ludzi, rozmawia, gestykulując, w końcu
wraca.
– Posuń się – mówi. – Zaprowadzę was.
56.
Nasz przewodnik inkasuje parę dolarów i znika.
Stoimy przed białym budynkiem ambasady ukrytym w zieleni palm i żywopłotu. Szerokie
tarasy wspierane kolumnami, kanciasta bryła, duże prostokątne okna, w tych na piętrze kraty, jakby
obawiano się, że łatwiej się włamać z dachu niż przez drzwi. Wejście po schodkach pomiędzy
niezbyt okazałymi kolumnami. Przed bramą zaparkowały nieprawidłowo dwa samochody. Flagi
Polski i Unii Europejskiej.
– I co dalej? – pyta Paweł.
Co dalej? Mądrala. Wcale nie mam pomysłu, co dalej. Kto wie, co się może stać, jeśli
wpakujemy się tam, do ambasady wszyscy.
– Pójdę sama.
– Ja pójdę – proponuje Paweł.
– Nie. Jeśli będzie zagrożenie, tobie będzie łatwiej uciekać z dzieciakami.
Przyjmuje ten argument.
Idę więc sama i już przy bramie instynktownie czuję, że tylko wpakowaliśmy się w większe
kłopoty. Powtarzam sobie, co robić.
Pamiętaj, gdyby coś, to jesteś obywatelką brytyjską i coś ci odbiło. Chcesz natychmiast stąd
wyjść. Nie bój się wyrywać, krzyczeć, robić z siebie wariatki. Będą się bali zareagować, skoro masz
brytyjski paszport.
Trochę trwa, zanim przepuszczą mnie przez bramkę.
Podaję nazwisko babki z ambasady, z którą rozmawiałam przez telefon. Kwadrans później
przychodzi po mnie wysoki, chudy mężczyzna. Przedstawia się i prosi, bym szła za nim. Idę. Krótki
korytarz, wysokie drzwi po obu stronach, przedsionek, coś w rodzaju holu, antresola. A może tylko
mi się to wszystko wydaje.
Nagle znajduję się w sporej sali wypełnionej szumem klimatyzacji i podróbkami antyków.
Na ścianie godło i flaga, obok biblioteczka i soczysta zieleń kwiatów.
Przede mną stoi niska, korpulentna kobieta. Wychodzi mi na powitanie. Ja jednak nie patrzę
na nią.
Widzę mężczyznę siedzącego przy biurku i mam ochotę uciec jak najszybciej. Choć siedzi
tyłem ode mnie, wiem już, kim jest. Takiej postury nie sposób zapomnieć.
Co mi polecił Paweł?
Mam krzyczeć. Mam krzyczeć jak najgłośniej.
A jednak nie krzyczę.
Rozdział 23
Machina zła
57.
Dziewuszka z ambasady uśmiecha się szeroko i mówi:
– Jak pani widzi, ktoś z wywiadu się po was zgłosił. Niesamowita historia, doprawdy
niesamowita. Zazdroszczę pani takich przeżyć. Och, jakże bym chciała doświadczyć czegoś tak
ekscytującego. No tak, to może ja państwa zostawię.
Wiktor wstaje i uśmiecha się szeroko.
– Tak będzie najlepiej, prawda, Anno?
Krzyknąć czy nie krzyknąć? Zanim jednak dobrze się zastanowię, ona znika. No dobrze,
krzyknąć zawsze będzie można, pod warunkiem, że będę ostrożna.
– Nie podchodź – ostrzegam. – Bo będę krzyczeć. Potrafię głośno krzyczeć. Narobię takiego
rabanu, że zleci się tu pół Aten.
Rozkłada ręce w polubownym geście.
– Nie rób głupstw, Anno. Jeśli zrobisz coś głupiego, wszyscy zginiecie. Ty, Paweł,
dzieciaki. Musisz być rozsądna.
– I tak zginiemy. Zabijesz nas.
– Skąd ten pomysł?
– Jesteś mordercą.
Jego twarz przez chwilę kamienieje, potem wydobywa z wnętrza kolejną maskę. Ta jest
lekko drwiąca, ale niegroźna. Sprawia teraz wrażenie dobrego wujka, który został złapany na
oszustwie.
– Tylko zręcznym manipulatorem. Nikogo nigdy nie zamordowałem.
Brzmi przekonująco. Jak zawsze jest przekonujący. Kłamie. Cholera, na pewno kłamie.
– Jak to?
– Specjalizuję się w psychologii zbrodni. Przyznaję, manipuluję ludźmi, ale ich nie zabijam,
choć manipulowanie też może skończyć się śmiercią.
Próbuję rozgryźć tę jego potworną, dziobatą, prymitywnie grubiańską gębę z oczami
zimnego drania zdolnego do wszystkiego. Do kłamstwa, manipulowania, zabójstwa.
– Nie wierzę ci!
– Nie wierz, ale chociaż wysłuchaj. Krzyknąć, jak pewnie już sobie pomyślałaś, zawsze
zdążysz.
Dobry z niego psycholog. Jednak. No ale zabójca musi być dobrym psychologiem. Szkolą
ich w tym zakresie, na pewno ich dobrze szkolą. We wszystkim.
Widzę siebie, jakby mój duch wyszedł z ciała. On nagle podbiega, chwyta mnie za szyję.
Jego dłonie są twarde i szybko odbierają oddech. Nie trwa to długo. Nie żyję.
A potem znów jestem w swoim ciele i wciąż mogę oddychać. Moja szyja jest całkiem
sprawna, nikt mnie nie dusi, nikt nie skręcił mi karku.
– Czego więc chcesz?
– Żebyście znów nam zaufali.
– Nam?
– Mnie i Trevorowi.
– Działacie razem?
– Oczywiście. Nie tylko my dwaj.
Oskar? Oskar też działa z nimi.
– Trevor skumał się z naszymi wrogami i dlatego przyjechałeś nas zamordować – warczę. –
Nie ma mowy. Nie pozwolę ci na to!
– Oczywiście, że nie pozwolisz, ale już ci powiedziałem, że nie jestem zabójcą. Trevor też
nim nie jest. Chcemy tylko, żebyście siedzieli cicho, pod naszą kontrolą, żebyśmy mogli wydobyć z
farmaceutów jak najwięcej. Jak zrobicie awanturę, to wszystko się skończy i rzeczywiście mogą
pojawić się zabójcy. A tak… pozwólcie nam chociaż ich wykorzystać. Już zapłacili parę milionów,
a z waszą pomocą zapłacą więcej.
Nagle w moim mózgu rozbłyska jakaś nowa gwiazda. Nazywa się nadzieja i świeci coraz
mocniej. Do diabła, to przecież może być prawda.
– Szantażujecie ich?
– Umiemy to robić. Pieniądze lubią ludzi odważnych i mądrych. Oni wiedzą, że nie warto
iść z nami na wojnę, bo to kosztowałoby znacznie więcej. Mają jednocześnie pewność, że sytuacja
nie wymknie się spod kontroli i że my szachujemy twojego męża. Wszystko gra.
Krzywię się z niesmakiem.
– Zrozum, Anno, to nie jest piękny świat hollywoodzkiego filmu, tu nie ma bohaterów o
czystych intencjach i głupiej wierze w praworządność, w misję dla świata. Bohaterów
bezkrytycznie wierzących w zwycięstwo. Tutaj są normalni ludzie, ani biali, ani czarni, ze swoimi
szarościami, strachami, wątpliwościami, w świecie bez wartości, w którym prawie wszystko można
kupić, w którym kłamstwo staje się prawdą, manipulacja jest sposobem rządzenia, a nikt rozsądny
nie wierzy w prawdę. Tutaj tłumowi wciska się codziennie nowy kit, szczepionkę, strach, co tylko
zechcesz. Tylko głupcy walczą z tą machiną zła.
– Więc jesteśmy głupcami.
– Głupcy potrzebują władzy. Jak tylko dostaną zbyt dużo swobody, od razu wszczynają
rewolucje, rozdają majątki, zaczynają kochać wszystkich i wszystko. Są jak hipisi. Niedojrzali i
łatwowierni. Głupcy potrzebują pasterzy.
– I ty jesteś pasterzem?
– I ja, i Trevor.
– I Oskar?
Wiktor roześmiał się szczerze.
– O tak, on też jest pasterzem. Całkiem niezły z niego pastuch, sama przyznasz.
Prychnęłam wbrew sobie i chciałam zarzucić go masą wyzwisk, ale w porę się opanowałam.
Co by to dało?
– Tak czy inaczej jeszcze nie możemy pozwolić wam się wymknąć, bo to oznaczałoby…
wojnę.
– Wojnę?
– Wasi wrogowie, a nasi przyjaciele i karmiciele uznaliby, że ich oszukano, i poszukaliby
innych partnerów. Wszystkim nam groziłaby śmierć. Wy niechybnie byście zginęli. My… cóż,
pewnie musielibyśmy się gdzieś zaszyć. Na dłuższy czas. Na bardzo długi. Pewnie gdzieś w Izraelu
albo jakichś dalekich krainach wschodu czy południowej Afryki. Jeszcze nie mamy na to ochoty,
zrozum Anno. Na razie to są tylko interesy. I dla nich, i dla nas.
W każdym razie brzmi przekonująco.
– Jeśli więc narobisz rabanu, ja stąd po prostu wyjdę, a ty będziesz się musiała tłumaczyć.
Najdalej za miesiąc najpierw jedno, a potem drugie z was popełni samobójstwo. Niewyjaśnione i
zagadkowe samobójstwo.
Drań.
– To jak, pójdziesz ze mną czy wolisz sama w to grać?
Krótkie wahanie. Bardzo krótkie. Wierzę mu. Nie mam innego wyboru.
– Pójdę.
Wiktor idzie przodem, kłania się wszystkim, gwiżdże wesoło i wydaje się piekielnie
rozluźniony. Na zewnątrz wsiada do jednego ze źle zaparkowanych aut i pokazuje gestem, żebyśmy
jechali za nim.
– Tylko nie za daleko, bo się zgubicie w tym mieście znerwicowanych klaksonów.
– Dokąd jedziemy? – krzyczę za nim.
– Do portu – mówi ze śmiechem.
58.
Jacht nazywa się „Johanna”. Ma niezły silnik, duży zbiornik na wodę, dwa maszty, grecką
banderę, sto dziesięć metrów ożaglowania, gustowne koła sterowe, daszek nad kokpitem, cztery
łazienki, przestronne kajuty.
Wiktor sypie informacjami, które nam wydają się zupełnie bez znaczenia.
Wchodzimy na pokład.
Dzieciaki są trochę zdezorientowane.
– Będziemy pływać jachtem?
Wzruszam ramionami.
– Mówiłam wam, że szykujemy niespodziankę.
Jestem zawiedziona. Nagle to czuję. Czuję zawód, że go tam nie ma.
– Płyniemy sami? – pytam.
– W zasadzie tak.
– W zasadzie?
– Czekamy na szypra.
– To Grek?
– Szyper – mówi tylko Wiktor i odwraca się zrobić coś przy wantach.
Szybko przebrał się w kajucie. Ma teraz na sobie biały strój, jak do gry w tenisa. Krótkie
spodenki, koszulka polo ze znaczkiem krokodyla. Nie przypomina mordercy, nie przypomina nawet
manipulatora. Wygląda jak bogaty biznesmen, właściciel firmy utylizacyjnej, który przyjechał sobie
odpocząć na jachcie w Grecji.
Może tym właśnie jest. Może zajmuje się utylizacją.
Paweł odciąga mnie na bok.
– Kto to jest, do licha?
Nie mówię mu prawdy. Gdybym powiedziała, nie chciałby popłynąć. Kto wie, co głupiego
mógłby zrobić. Może rzuciłby się na niego z pięściami, próbował walczyć. Jest mężczyzną. Nie
poddałby się bez walki.
– To żołnierz z ambasady. Ma nas chronić.
– I dlatego zabiera nas na rejs?
– Wysadzi nas gdzieś na wyspie.
– Nie ufam mu.
Podchodzi potem do Wiktora i też zaczyna wypytywać.
Wiktor jest mądry. Nie prowokuje go. Widząc, do czego zmierza, po prostu uspokaja. Jest w
tym dobry. Rzeczowymi, choć lakonicznymi odpowiedziami, grzecznością, spokojem. Wszystko w
nim mówi: jestem tu, żeby wam pomóc. To mój jedyny cel. Jedyne zadanie. Odstawię was na
wyspę, gdzie przeczekacie burzę, a potem ruszycie w swoją stronę. Rozpoczniecie nowe życie.
I wtedy pojawia się szyper. Łódź kołysze się pod jego stopami. Wskakuje na burtę i
wchodzi do kokpitu.
To on.
Zamykam oczy, żeby go nie widzieć, żeby nie dać po sobie nic poznać, żeby nie spłonąć
rumieńcem. Ale wiem, że to on.
Serce mocniej bije mi w piersi.
Rozdział 24
Nóż w wodzie
59.
To już nie jest tylko romans. To już nie chodzi o pożądanie. Tak sobie tłumaczę to, co się
dzieje. Paweł śpi spokojnie, jakby rzeczywiście uwierzył, że Oskar i Wiktor są tu po to, by nam
pomóc. Kinga i Karol leżą w największej kajucie dziobowej i chyba też są spokojni. Słychać
równomierne oddechy, Karol czasem pochrapuje. Tylko ja wiem wszystko, tylko ja to wyczuwam.
W tej mojej świadomości jest coś perwersyjnego. Podobnie jak w tym, co zamierzam, po co
do nich idę.
Wiktor i Oskar piją retsinę oparci o maszt. Trzymają w dłoniach duże, pięciolitrowe bukłaki
taniego wina o cierpkim smaku. To wino biedoty z Pireusu, dla szyprów i najemnych tanich
pracowników najsmaczniejsze w takie noce. Smakują także milionerom i zabójcom.
Rozmawiają cicho, od czasu do czasu śmieją się, przypalają cygaretki.
Dwaj bohaterowie westernu. Twardziele wyznający brutalną zasadę, że tylko oni mają rację.
Podróżują razem, przyjaźnią się i wspólnie stawiają czoło niebezpieczeństwom, ale widz od
początku wie, że na końcu to oni dwaj stają do pojedynku.
Czy i tym razem tak będzie? Czy Oskar będzie walczył o mnie z Wiktorem?
Milkną, gdy mnie widzą. Wiktor uśmiecha się pod nosem. Widzę w jego oczach krótki
błysk pożądania. Szybko ustępuje.
– Pójdę spać – mówi.
Znika pod pokładem, a ja wiem, że nie będzie spał. Będzie nasłuchiwał i wyobrażał sobie,
że jest na miejscu Oskara. Że mnie pieprzy albo morduje.
Zajmuję jego miejsce.
Opieram się o maszt tak, że nie widzę Oskara. Przymykam oczy, jakby ustalając dodatkową
barierę.
Powieki nie są dla niego specjalnie trudną przeszkodą. Szybko wkrada się pod nie,
przywołując wszystkie te gorące wspomnienia ostatnich miesięcy. Jego dłonie znów pełzną pod
moją bielizną, jego usta drażnią każdy skrawek rozpalonego ciała, rzęsy muskają delikatnie sutki,
czubek języka wnika w mą kobiecość. Zagryzam mocniej wargę. Otwieram oczy, odganiając
grzeszne myśli. Siedzimy przez chwilę w milczeniu i tak też zaczyna mi się robić dobrze. Lubię tę
bliskość, lubię zatapiać się w tym milczącym porozumieniu grzeszników.
To nie czas na senne wizje. Siedzimy na cholernym jachcie, plecami do siebie, i nic się nie
dzieje. Jacht kołysze się na falach, płynąc wolno na autopilocie, silnik cicho buczy. Nie ma jego na
mnie, nie ma jego dłoni i ust, nie ma nas.
Gdzieś pod pokładem są za to Paweł, Kinga i Karol. Nic innego się nie liczy.
– I co teraz?
– Paweł wie o nas? – odpowiada pytaniem.
Wzruszam ramionami. Nie wiem, czy powinnam mu powiedzieć. Nie wiem, co to zmieni i
czy będzie miało jakieś znaczenie, a jeśli tak, to jakie.
– Może tak, może nie.
– Lepiej, żeby nie wiedział. Lepiej, żeby nie zrobił czegoś głupiego.
– Lepiej.
– Kochasz go?
Czy go kocham? Tak, do diabła, kocham całą sobą. Oskar jest tylko przelotną pikantną
przyprawą. Jest seksualnym katalizatorem. Jest ucieleśnieniem moich marzeń i choć wiem, że warto
marzyć, to nie warto żyć tylko marzeniami. Poza nimi jest coś więcej, coś ważniejszego, wartego o
wiele więcej niż dwadzieścia centymetrów czystego ognia, choćby nie wiem jak wspaniałego,
wyrywającego głębokie westchnienia i powodującego krwawienie z przygryzionej dolnej wargi.
Oskar obudził we mnie ponownie kobietę, ale nie odebrał jej Pawłowi. To mój mąż jest moją
przyszłością. Nie tajemnice Oskara.
– Nie zrobicie nam krzywdy?
Nie odpowiada od razu. Chciałabym teraz patrzeć w jego oczy. Może by mnie nie okłamały.
A może wolę nie patrzeć. W każdym razie nie widzę jego twarzy, muszą mi wystarczyć słowa.
– Nie – mówi w końcu. – Nic wam się nie stanie.
Wtedy w końcu znajduję odwagę, by na niego spojrzeć. Wpatruje się gdzieś w horyzont
przed nami. Noc jest ciepła, jasna, gwiaździsta.
– Daliście się nabrać – wyznaje. – Paweł dał się nabrać. I… ty też.
Nie rozumiem. Nie bardzo wiem, co chce mi powiedzieć.
– Długo szukaliśmy kogoś takiego jak on. Pełnego ideałów, prawego, na swój sposób
odważnego, gotowego poświęcić wiele dla… prawdy. No i z tęskniącą za przygodą i wspaniałymi
uniesieniami żoną.
Zaraz, co on mówi? Co on, do diabła, ma na myśli? Więc to prawda, naprawdę byłam
częścią jakiegoś potwornego planu? Od początku?
– Uwiodłeś mnie, żeby dojść do Pawła? Wykorzystać go przeciw korporacji, klientowi?
Dzięki mnie miał zdradzić tajemnice, ujawnić farmaceutyczny przekręt?
– Nie było żadnego przekrętu – uśmiecha się tajemniczo pod nosem.
– Jak to?
– Wszystko to… iluzja. A może bardziej intryga. Zmyślna intryga.
– Nie rozumiem.
– Paweł, jak każdy idealista, jest podatny na wpływy i manipulacje. Łatwo nim sterować,
wmówić mu, że coś wygląda inaczej niż w rzeczywistości. Umysł, inteligencja, cała ta jego
światłość przez ideały stają się jego wrogami. Wiesz, że on do dziś wierzy, że to Ruscy strącili
samolot z prezydentem?
– Nie, mówi, że nie wierzy. Chce tylko wyjaśnienia sprawy.
– W mejlach do przyjaciół pisze co innego. Tobie nie chce tego mówić, bo zdaje sobie
sprawę, że teorie spisku robią z niego trochę wariata. Wie, że ty jesteś równie mądra jak on, a przy
tym nie przeidealizowana, dlatego boi się dyskusji z tobą. Boi się, że twoje argumenty będą
rozsądniejsze. Boi się, że ich nie zaakceptuje i że przez to doprowadzi do dramatycznego końca
waszego związku. Miłość powinna być ważniejsza niż ideały.
– Boże, co ty chcesz mi powiedzieć?
– Potrzebowaliśmy właśnie takiego człowieka. Dokładnie takiego jak Paweł. Długo go
szukaliśmy, a potem zaczęliśmy urabiać, podsyłać mu różne ciekawostki na temat klientów,
wyjawiać ich często mroczne tajemnice. Długo to trwało. Prawie dwa lata.
– Dwa lata? To niemożliwe.
– Dobra intryga wymaga długich przygotowań, inaczej się nie uda. Tak, Anno, od dwóch lat
urabiamy twojego męża, wplątujemy go w sieć i w końcu złowiliśmy. W końcu uwierzył w nasze
bajki o morderstwach swojego klienta, o wielkich przekrętach, zacieraniu śladów masowych
morderstw, uwierzył w naprawdę straszne rzeczy.
– Ja też w nie uwierzyłam.
– Och, tak, dzięki temu, że my przekonaliśmy jego. Bo widzisz, w sprawie Smoleńska on
wierzy, ale wcale nie jest przekonany. Jeślibyś doprowadziła do konfrontacji i powiedziała: „Albo
zaraz przestaniesz mówić te bzdury, albo ja odchodzę”, od razu by je porzucił. Bo nie jest
przekonany. Po prostu tak tylko myśli, jednak nie odda za to miłości. Za to w sprawie farmaceutów
przekonaliśmy go tak, że nie ma żadnych wątpliwości.
– Nie było więc żadnych morderstw? Nie było procesów?
– Morderstwa oczywiście były. Ludzie giną z różnych powodów. Procesy także były.
Koncerny farmaceutyczne mają masę procesów. Było też szereg innych, mniejszych przestępstw,
korupcji, fałszerstw, drobnych przekrętów. Jak to w życiu. Ale wielkiej afery z tysiącami zabitych
nie było. Wymyśliliśmy ją. Wrzuciliśmy z „dowodami” na stronę internetową, zorganizowaliśmy
ruch społeczny w celu ujawnienia tychże dowodów, sprowokowaliśmy kolejny proces, a twój mąż
dał się na to nabrać. Przykro mi.
– Nie wierzę. Po co?
– Przecież już wiesz. Wiktor ci to wyjaśnił. Paweł stał się piewcą naszych kłamstw, ale i
wielu prawd. Był bardzo przekonujący. Mało kto ma takiego asa w rękawie jak prawnik korporacji
zeznający o przestępstwach klienta. Insidera znającego wszystko od środka, przekonanego, że mówi
prawdę. Prawnika, który na dodatek zniknął. Kto wie, może został zamordowany…
– Więc jednak coś nam grozi? Zabijecie nas?
Tym razem nie boję się spojrzeć mu w oczy. Tym razem chcę prawdy. Nie znajduję jej. To
oblicze ma w sobie zbyt wiele tajemnic, by mu wierzyć.
– Nie – mówi jednak twardo. – Już ci powiedziałem, że nic wam się nie stanie.
– Po co więc to wszystko?
– Tak jak ci powiedział Wiktor. Musicie jeszcze przez chwilę pozostać w ukryciu. Aż
wyciągniemy więcej pieniędzy. Dzięki taśmom możemy szantażować nie tylko farmaceutów. Dużo
nam płacą za milczenie. Potem zniszczymy taśmy i się rozstaniemy. Już wkrótce.
– Jesteś draniem, Oskarze. Jesteś draniem.
Nic nie odpowiada. Kiwa tylko głową. Jest draniem. Wie o tym. Nie muszę mówić.
– Julia też była kłamstwem?
Prycha nienaturalnie. To pytanie akurat boli, naprawdę boli.
– Nie, Julia akurat była prawdą. Poznałaś całą prawdę o mojej pięknej Julii. O Julii zimnej
jak islandzki lód.
– Co się z nią stało?
Znów ten sztuczny uśmiech. Nie wiem, czy powie mi prawdę. Zmienia nagle temat.
– Wyspa, na którą płyniemy, należy do mnie. Kupiłem ją kilka lat temu na konto
szwajcarskiej firmy zarządzanej przez pewnego holenderskiego prawnika, który jest moim
przedstawicielem. Są na niej tylko skały i mój dom. Będziesz drugą kobietą, która go zobaczy.
– Julia była pierwszą? Co się z nią stało? Powiedz mi.
Nie odpowiada. Mija cała wieczność, zanim się odzywa. Ale coś w nim pęka. Cienka
warstwa lodu pokrywa się kraterami i szczelinami. Kropelka wody zawisa nad krawędzią. Cały ten
męski heroizm opada w odmęty. Tonie.
Oskar nie jest już cynikiem, gdy w końcu się odzywa. Jest mocno doświadczonym,
zranionym drapieżcą, który wyciągnął wnioski z lekcji, jaką otrzymał.
– Zabiłem ją – wyznaje.
Przeraża mnie, przeraża mnie to, co mogę usłyszeć i co może się stać.
– Julia nie odeszła, nie uciekła. Pewnego dnia pojawiła się znów w moim życiu, jak zwykle
żądając i wyciągając ręce po wszystko, co miałem. Oddałbym jej to. Oddałbym jej wszystko.
Jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Ale tego dnia zrozumiałem, że jest tylko zwykłą oszustką.
Jeszcze gorszą ode mnie.
Jego opowieść sączy się powoli w nocnej poświacie miliardów gwiazd. Kołysze się wraz z
łodzią, przepływa przez palce wraz z resztkami wina, opada za burtę ku mrocznej toni kryjącej
nieznany świat. Wydaje mi się, że widzę Julię w jego oczach. Wychodzi z nich, staje obok,
przysiada na burcie ze słonecznym, pięknym uśmiechem. Jest kusicielką, syreną, wampem zdolnym
wciągnąć każdego biedaka w odmęty. Ale nie kochanka, który poznał już siłę kłamstwa i
uwodzicielskiego czaru. Nie Oskara.
– Nie wiem, co ci powiedział Trevor, ale nie było tak, jak on myśli. To nie była żadna gra,
perwersyjna ustawka, zabawianie się na cienkiej granicy żądzy i zdrady. Kochałem Julię, bardzo ją
kochałem. Każda zdrada bolała mnie, paliła duszę rozżarzonym żelazem, nigdy mnie nie bawiła.
Julia, widząc moje cierpienie, napawała się nim, naciągała strunę do granic niemożliwości.
Coś pluszcze w wodzie i wzdrygam się ze strachu. I wtedy Oskar kończy tę historię. Jednym
krótkim zdaniem.
– Uderzyłem ją, a potem… To samo się stało. Zacisnąłem dłonie na jej szyi i… tak się to
skończyło.
Milczy. Nie wiem, czy powinnam coś powiedzieć. Wolę nie.
– Wiktor pomógł mi ukryć ciało. Od tego czasu mam dług.
Schodzi do kajuty.
Siedzę jeszcze długo na pokładzie, zastanawiając się nad tym, co dziś usłyszałam. Byłam
maskotką w rękach oszustów. Paweł był pacynką. Poruszali nim częściowo z moją pomocą, stałam
się katalizatorem szaleństwa męża. Wszystko było oszustwem. Dziwnie się z tym czuję. Bardzo
dziwnie.
Wracam do Pawła.
Kładę się najciszej, jak umiem, ale i tak się budzi. Jest spocony, miał zły sen, drży, dyszy
ciężko. Tuli się do mnie i czuję, że ma wzwód. Mężczyźni często budzą się podnieceni,
przynajmniej Paweł. Nawet kiedy ma niemiłe sny. Albo udaje, że one są niemiłe. Pociągają go złe
sny.
Biorę go w rękę i masuję powoli. Jest gorący, twardy jak skała. Paweł powstrzymuje mnie,
kładąc dłoń na mojej dłoni. Patrzymy sobie w oczy. Kryją się w nich pytania i wątpliwości, ale
szybko ustępują przed czymś, co można porównać do gwałtownego powiewu chłodnego wiatru na
gorącej pustyni. Nad horyzontem pojawiają się ciemne chmury zwiastujące burzę. Dłoń Pawła sięga
pomiędzy moje nogi, wnika w wilgotną szczelinę, znajdując odpowiedź na nieme pytanie.
Dalej wszystko odbywa się szybko i w gorączce.
Paweł przesuwa się, pociąga mnie na koję, układa przed sobą, podciąga bluzkę powyżej
bioder, dopasowuje się do mojej pupy i wchodzi we mnie. Mocno, gwałtownie. Zatykając mi usta
dłonią. Poprawiając się, bym czuła go jak najmocniej.
Jest cały we mnie, głęboko. Faluje, płynie zbyt szybko, gorączkowo, dając mi znać, jak
bardzo mnie potrzebuje, jak bardzo tego pragnie. Boję się, że to potrwa jeszcze sekundę i
wybuchnie, zostawiając mnie samą nad przepaścią, daleko w górze, niezdolną spaść, zawieszoną w
przeklętej próżni. Ale nie, zatrzymuje się, ciężko dysząc, przeczekuje moment dziecinnej radości i
po chwili płyniemy już razem, falujemy w jednym, zgodnym rytmie.
Jest w tym wszystkim coś nienormalnego. Nasze życie runęło, wszystko znalazło się nad
krawędzią, padliśmy ofiarą oszustwa, Bóg wie, co jeszcze nam grozi, a my kochamy się jak dwoje
nastolatków.
Chciałabym być nastolatką. Chciałabym oddać się Pawłowi bez reszty.
Ale nie mogę.
Gdzieś w tle majaczy wyniosła, nieczuła twarz Oskara. Towarzyszy nam w tej podróży. Im
bliżej jestem spełnienia, tym bliżej jest ona również. Czy to znak, że to jednak jego kocham? Mimo
oszustw i całego brudu. Mimo zbrodni, którą popełnił.
Czuję, że Paweł jest już blisko, i odpowiadam chętnie na jego ruchy, jednocześnie
wyciągając zapraszająco dłoń do Oskara.
60.
Im dalej na południe, tym mniej morze przypomina rozgotowaną zupę. Fale są coraz
większe, wiatr wypełnia żagle, wanty trzeszczą od naprężeń, mocno przechylona łódź kołysze się
jak namiętna kochanka. Wszyscy walczymy z żywiołem, pomagamy, mimo bolesnych ran na
dłoniach, zmęczenia mięśni i zgrzytu kości jesteśmy pełni zapału i radości. Wieczorami błędnik
szaleje, oszukujemy go rumem, retsiną i ouzo. Oskar trzyma się w cieniu. Wiktor także. My
spiskujemy na dziobie. Nie wyznaję Pawłowi tajemnic Oskara. Jeszcze nie czas. Może nigdy nie
nadejdzie.
Z uciekinierów zmieniamy się w poszukiwaczy przygód.
Do wyspy docieramy trzeciego dnia. Port jest mały, stary, zapomniany. Przy nabrzeżu nie
ma żadnej łodzi. Wokół żywego ducha. Skały, surowa, wulkaniczna ziemia z karłowatą roślinnością
o pożółkłych liściach. Żadnej soczystej zieleni, bajecznych widoków. To jest koniec świata.
Na szczycie wzgórza ledwie widoczny dom. Równie zaniedbany, kamienny, zimny. Wiktor
wypakowuje prowiant, a Oskar mówi coś o porzuconych domach w wiosce po drugiej stronie
wyspy, o przypływającym raz w miesiącu stateczku z prowiantem, o Robercie Redfordzie, który
także chciał kupić tę wyspę.
Do diabła. To nie jest żaden raj.
Nagle zdaję sobie sprawę, że to idealne miejsce, by się nas pozbyć. Niczego nie będą
musieli robić. Wystarczy, że nas tu zostawią i przypłyną za dwa miesiące posprzątać. Nierozsądne
małżeństwo z dwójką dzieci zagalopowało się na daleką wyspę i zmarło. Dobry tytuł do gazety.
Tajemnicza śmierć polskich turystów. Równie dobry. Byle nie wiązał się z koncernem, Wiktorem,
Oskarem, Trevorem…
Czy Oskar wie, że mamy zginąć?
Patrzę na niego badawczo, a on udaje, że tego nie widzi. W końcu zerka przelotnie. Nasze
spojrzenia się krzyżują, wraca do pracy, znów zerka, tym razem na dłużej. Co z nami zrobicie,
Oskarze? Co zamierzasz?
Wspinamy się wąskim traktem z plecakami na plecach, Wiktor zjeżdża do portu
elektrycznym wózkiem, na który ładujemy prowiant, wodę i resztę rzeczy. Potem sprzątamy do
zmroku, Oskar przygotowuje drewno na ognisko, Kinga i Karol spiskują w jednym z pokoi, Wiktor
znika nam z oczu, Paweł ściska moje ramię, nachyla się do ucha i szepcze:
– Kocham cię.
Czy to pożegnanie? Czy on też to wyczuwa?
Ognisko, noc, nasza ostatnia noc, coś musi się wydarzyć. Czujemy to, przeznaczenie wisi w
powietrzu. Słowa urywają się, tracą znaczenie. A potem następuje cisza. Cisza, w której płyną
skrawki strachu. Milczenie oblepia wielki lęk, zwiastuje koniec przygody.
Oskar wstaje nagle, bez słowa odchodzi w kierunku gór, znika w nocy, jak wcześniej jego
towarzysz i przyjaciel. Noc jest ciemna, chmury powoli zasnuwają niebo. Światło ogniska sprawia,
że przestajemy widzieć cokolwiek wokół. Ani skał, ani morza. Tylko szum rozbijanych przez klify
fal wdziera się w ciszę.
Mocniej obejmuję Pawła, mam ochotę całować go teraz, ściskać po raz ostatni w życiu.
Dziwne. Powinnam też myśleć o dzieciach, chcieć pobiec do nich, objąć całą naszą czwórkę jakąś
modlitwą. Wcale tego nie pragnę. Mój umysł nie jest w stanie myśleć o tym, co je czeka. Może w
ten sposób myśli, że nic im się nie stanie. Że nas zamordują, a ich ocalą. Zostawią w spokoju.
W końcu to tylko dzieci.
Morderca o twarzy Wiktora nie oszczędza dzieci.
Paweł klepie mnie po ramieniu i wskazuje na dom.
– Idź do dzieci – prosi.
– A ty?
Wzrusza ramionami. Będzie walczył. Będzie walczył do ostatniego tchnienia, ale wcale nie
będzie to długa walka. Wiktor szybko sobie z nim poradzi. Szybko pozbawi go złudzeń.
– Idź już – odpycha mnie. – Proszę!
Nie chcę, nie zostawię cię – chcę krzyczeć. Jestem silna, też będę walczyć. Wydrapię oczy
draniowi, wyryję pazurami na jego twarzy znak zemsty. Jestem silna, dam radę.
Nagle jest już za późno na cokolwiek.
Słyszymy szmer i w krąg światła wchodzi Wiktor. Staje po drugiej stronie ogniska. Twarz
ma kamienną, niepozostawiającą wątpliwości, co z nami zrobi.
– Po co te wszystkie kłamstwa?
Wzrusza ramionami. Jego usta uśmiechają się wąską szczeliną.
– A dlaczego nie?
– Dlaczego nie wyrzuciliście nas z łodzi? Nie utopiliście w morzu?
– Wasze miejsce jest na tej wyspie. W piwnicy, w betonowej wannie, która już tam czeka –
wskazuje za nasze plecy, ale ja boję się obejrzeć.
– Zostaw chociaż dzieci.
– To już nie są dzieci.
Wtedy słyszę szmer za plecami i już wiem, że Oskar obchodzi nas z tyłu. Jeden zaatakuje
Pawła, drugi mnie. Mój kochanek okaże się moim zabójcą? Czy jemu też będę w stanie wydrapać
oczy?
Twarz Wiktora nieoczekiwanie spina się, szarzeje. Następuje w niej jakaś zmiana, której
początkowo nie rozumiem. Dopiero gdy widzę plecy Oskara, budzi się nadzieja.
Oskar mija nas, staje dwa kroki przed Wiktorem.
Western staje się faktem. Dawni przyjaciele patrzą sobie w oczy, przygotowując się do
walki.
– Zostaw ich – ledwie słyszę ten syczący szept. Prośba i ostatnia przyjacielska rada.
Jednocześnie twarda groźba. Nawet nam robi się od niej gorąco. Piekło rozwiera swe wrota. Czeka
na jedną duszę, a może na więcej.
Czas zatrzymuje się na chwilę, a potem rusza w przyspieszonym tempie, jakby chciał
nadgonić stracone ułamki sekund.
Wiktor markuje ruch w prawo i rzuca się szczupakiem na Oskara. Głowa napastnika uderza
w pierś młodszego mężczyzny. Obaj padają na ziemię, przetaczają się, wzbijając kłęby kurzu i
piasku. Ledwie widzimy, kto jest kim. Ciężkie ciosy spadają z jednej i drugiej strony. W końcu nogi
mężczyzny leżącego pod spodem uginają się i silnym pchnięciem odpychają przeciwnika.
Wiktor przelatuje dwa metry, pada na plecy, przetacza się, znów stoi, znów atakuje. Tym
razem ostrożniej, rozważniej. Ciężko dyszy. Jego ramiona tańczą w przestrzeni jak ręce dżudoki
czy zapaśnika podczas walki na macie.
W końcu doskakuje, chwyta koszulę Oskara lewą dłonią, prawą bije dwa ciężkie sierpy.
Oskar kuli się, przyjmuje ciosy na głowę, przyskakuje bliżej i sam uderza od dołu w wątrobę,
potem w szczękę. Okłada przeciwnika pięściami. Nie pozwala mu osunąć się na ziemię. Jego dłonie
z wprawą chwytają głowę Wiktora za szczękę i potylicę, zawiązują mocny chwyt, przerzucają ciało
na ziemię przez biodro. Napięte mięśnie błyszczą w blasku ognia. Przygwożdżone ciało oprawcy
wierzga jeszcze przez minutę, może dwie. Potem nieruchomieje, ale Oskar nie puszcza go długo.
Chce mieć pewność, że wrota piekieł zatrzasnęły się na dobre, że to na pewno koniec.
Czuję chłodny powiew. Paweł obejmuje mnie ramieniem, ja jednak nie przestaję się trząść.
Moje ręce drżą i chyba już nigdy nie przestaną drżeć.
Mój kochanek morderca kończy swe dzieło i nie patrząc w naszym kierunku, odchodzi w
noc z ciałem przyjaciela.
Epilog
W telewizji kończy się reportaż o wielkim skandalu medycznym. Szczepionka na AIDS
okazuje się mało skuteczna, mimo wielkich nakładów na reklamę. Aresztowania zaczynają się w
Szwajcarii, przechodzą przez Belgię, Francję i Polskę. We Włoszech wykryto wielomilionowy
fundusz korumpujący urzędników, oburzeni Niemcy żądają międzynarodowych komisji śledczych,
Genewa zgodziła się ujawnić tajne konta polityków opłacanych przez farmaceutów. Lekarzom jest
wstyd, aptekarze udają, że to nie ich sprawa, pacjenci narzekają jak zawsze.
Mało to nas obchodzi. To nie jest nasza afera. Nikt nie mówi o prawniku z Polski i
fałszywych informacjach o masowych morderstwach. Ale korupcja i oszustwa są prawdziwe. Robią
wiele zamieszania.
W Stanach za to w ogóle mało kogo obchodzi Europa i polityka. CNN woli zajmować się
kolejnym seksskandalem w szeregach polityków partii konserwatywnej niż straszeniem AIDS. Od
kiedy nie zabija, AIDS nie jest w modzie.
Hindus sprzedający papierosy i prezerwatywy w sklepiku obok Ocean View pyta, czy
Polska jest częścią Rosji. Młody Aryjczyk w kolejce nasłuchuje z ciekawością odpowiedzi. Za nim
meksykański bokser z niecierpliwością przestępuje z nogi na nogę. Jego piękna śniada dziewczyna
czeka oparta o słupek parkingowy. Chłopak za chwilę kupi prezerwatywy i pójdą na kładkę nad
Pacific Coast Highway uprawiać nieskrępowany publiczny seks.
Tydzień wcześniej podglądam ich z okna hotelu.
Stają na szczycie kładki, całują się, a potem czekają na moment, gdy na kładce nikogo nie
będzie. Wtedy ona bierze go do ręki, pomaga nałożyć prezerwatywę, opiera się o poręcze i
wystawia pupę. W dole migają pędzące auta. Gwałtowne powiewy wiatru i rozgrzanych spalin
smagają ją po twarzy. On podciąga jej spódnicę i wchodzi w nią. Kopulują tak długo, aż ktoś im
przerwie. Czekają do chwili, gdy intruz przejdzie, i zaczynają od nowa.
Teraz oglądam Meksykanina.
Jest całkiem przystojny. Także patrzy na mnie prowokacyjnie i wtedy spuszczam wzrok,
wpatrując się w duży złoty krzyżyk połyskujący mu na piersi.
Aryjczyk i Meksykanin robią zakupy i wychodzą, a ja wciąż przeglądam gazety na stoisku.
Mój wzrok przyciąga okładka „The Times”. Przedstawia postawnego, przystojnego
mężczyznę w dużych okularach przeciwsłonecznych. Tytuł prowokuje:
Król tajemnic
Znam tego króla. To jego zeznania pogrążyły światową szajkę oszustów szantażystów.
Biznesmen bez twarzy, o którego historię już biją się hollywoodzcy filmowcy. Będzie jak ten
rosyjski handlarz bronią czy kolumbijski król narkotyków.
Dobra historia. Ciekawe, czy znajdzie się w niej miejsce dla mnie. Oszukanej królowej
potępionych.
– Mówiłem prawdę, Anno – słyszę jego ostatni szept tamtej nocy. – Mówiłem, że nic wam
się nie stanie.
To prawda. Dotrzymał obietnicy. Tej i innych. Pomógł nam w wyjeździe, zmianie
tożsamości, nowym życiu. Był naszym katem, stał się dobroczyńcą. I nie zdradził mojej roli w całej
historii. Czy wszystko naprawił? Nie wiem. Ale koszmar się skończył. Zaczęło nowe życie.
Normalne życie.
Kupuję gazetę i wpycham ją głęboko do torebki. Hindus się uśmiecha. Jego angielski jest
równie kiepski jak mój. Biorę z półki paczkę papierosów sprowadzanych z Australii. Zamiast loga
jest na niej zdjęcie ostrzegające przed skutkami palenia i krzykliwe napisy.
– Lubić się truć – mówi Hindus.
Wychodzę na Bulwar Zachodzącego Słońca. Mijają mnie piękne kobiety i seksowni
mężczyźni. Przechadzają się szerokimi chodnikami w drodze na zakupy i do drogich restauracji.
Później będą uprawiać głośny seks przy otwartych oknach apartamentów nad Arizona Avenue. Na
trawniku pomiędzy Ocean Avenue a autostradą oddzielającą miasto od szerokiej piaszczystej plaży
grupka osób uprawia jogę czy coś podobnego. Zaraz obok w wieczorną drzemkę zapada troje
bezdomnych, mimo upału opakowanych w brud, łachmany i kartony.
Wzdrygam się i idę do hotelu.
Młody recepcjonista uśmiecha się szczerze. Bez pytania podaje mi elektroniczny klucz do
pokoju. Wchodzę na piętro. Na korytarzu duży Indianin pali papierosa. Patrzy na mnie kamiennym
wzrokiem i przez to przypomina mi Wiktora. Obchodzę go najdalej jak potrafię.
Mój kochanek jest już w pokoju.
Tym razem to on mnie wyprzedził. To on potrzebował się przygotować lub coś przemyśleć.
Być może znów zastanawia się, czy dobrze zrobił, że mi uwierzył i dał się przekonać, że wszystkie
te jego spiskowe teorie dziejów nadają się do zmielenia w niszczarkach. Wybrał miłość.
Czuję jego zapach. Zapach czystości, bo właśnie wyszedł spod prysznica. Z otwartej
łazienki wydobywają się ostatnie chmurki rozgrzanego powietrza. Mój kochanek wypływa z pary
jak postać z horroru dla młodzieży. Na biodrach ma owinięty biały ręcznik. Prężne mięśnie brzucha
podrygują przy każdym kroku, masywne ramiona i kark prężą się, pobłyskując od niewytartych
kropelek wody. Nie ma co, Stany mu służą. Doskonale wpisał się w ten pęd szczurów.
Przyciska mnie do ukrytej w ścianie szafy na ubrania, całuje namiętnie, pieści, pożąda.
Czuję to jego pożądanie i również go pragnę.
Pragnę cię!
Pragnę!
Pragnę!
Ponad wszystko.
Jego dłonie pospiesznie szukają nagich skrawków ciała pod bluzką i spódnicą. Rozdzierają
bieliznę, miętoszą mnie jak dłonie piekarza, gorączkowo odkrywają drogę do epicentrum tego
tornada, które bierze w posiadanie kruche ciało.
Ręcznik opada, a ja czuję go na swoim brzuchu, udzie, w środku. Jest we mnie. W mojej
wilgotnej, gotowej do miłości szparce. Nie czeka, nie pozwala mi na wytchnienie, galopuje do
przodu, byle mocniej, byle szybciej.
Bronię się słabo, walczę, biję go po plecach, aż w końcu drapię i ściskam, prosząc o więcej,
o jeszcze, łkając w szyję, łapczywie połykając powietrze.
Jakby było go za mało.
Koniec, padam bez życia, czołgam się do łóżka. Ledwie żywa, wymięta, rozdarta,
przerżnięta na wylot. Cała mokra, wszędzie, od własnych soków i tego, co się ze mnie wylewa. Nie
jestem w stanie nic zrobić.
Leżymy, milcząc całą wieczność.
Potem on powoli zdejmuje ze mnie resztkę bielizny, bluzkę, stanik, spódnicę. Głaszcze mnie
i zaczynamy to robić bez pośpiechu, leniwie, ospale.
Jego usta całują moją szyję, piersi, każdą oddzielnie, liżą sutki, kołują wokół nich,
przygryzają delikatnie, schodzą niżej, na brzuch, pieszczą uda, łydki, stopy… Są wyżej, muskają
mnie pomiędzy nogami, powyżej, drażnią pępek.
Patrzymy sobie w oczy jak dwie jaszczurki oszustki. Jakbyśmy oczekiwali, które z nas
pierwsze się podda, poruszy się, roześmieje, przeklnie. Skamieniali, porażeni prądem. A potem
czuję go na swojej kobiecości, jest coraz większy, twardszy, wbija się we mnie. Znów jesteśmy
razem, znów stajemy się jednością.
Pożądam go. Tak bardzo go pragnę.
Faluje na mnie, pieszcząc nieustająco piersi i pośladki, pozwala się przetoczyć na plecy,
ujeżdżać, ustawia na czworakach, wchodzi od tyłu. Posuwa mnie z tą niepokojącą łagodnością,
której coraz bardziej się sprzeciwiam, opierając mocniej dłonie o ścianę, silniej odpychając jego
ruchy, aż w końcu i on przestaje być delikatny, budzi się z letargu, przyspiesza w tym
krótkodystansowym biegu, w którym na metę chcemy dobiec razem, trzymając się niemal za ręce.
Potem palimy papierosy z paczki, którą kupiłam.
– To ostatni – mówi mój kochanek.
Wszystko mnie boli. Jego chyba też. Patrzę na nagie ciało, pokancerowane przeze mnie
teraz, a wcześniej przez greckie wyspy i nurkowanie na Catalinie. Błądzę dłońmi po setkach
maleńkich blizn i jednej większej.
– Ostatni – potwierdzam, przypalając kolejnego papierosa.
Czujemy się jak dzieciaki, nastolatki w hotelu na godziny. Tacy jesteśmy. To był dobry
pomysł. Hotelowy rytuał. Raz w tygodniu, co najmniej, czasem częściej. Bez dzieci, bez obaw, bez
pruderii. Zmieniamy się w bestie, chłoniemy seks całymi ciałami. Już nigdy nie będziemy
potrzebować kochanków.
Ale wciąż potrzebujemy prawdy. Wciąż nie wszystko zostało wyjaśnione.
Mój kochanek jest moim przeznaczeniem. Kocham go ponad wszystko. Ale prawda nadal
jest w cieniu.
– Myślisz o nim?
Często dopytuje się o tego drugiego. Zna już każdy szczegół, sama mu opowiedziałam.
Może gdyby nie wydarzyło się to wszystko, byłoby nam trudniej. Może oznaczałoby to koniec. A
tak każde z nas próbuje wziąć winę na siebie. Każde rozgrzesza drugie. Czasem tylko on popada w
jakiś perwersyjny nastrój i skłania mnie do bardziej szczegółowych zwierzeń. A potem mści się,
próbuje odegrać na nim i na mnie, nieświadomie zapraszając do gry tego trzeciego. Fikcja miesza
się z rzeczywistością. Przeszłość wchodzi pomiędzy nas i ma się całkiem dobrze. Ta nierealna,
nierzeczywista tkanka jest teraz na wierzchu.
Mój kochanek, mój mąż. To on jest moim kochankiem. Tylko on poznaje rozkosze Ocean
View Hotel.
Dzwoni telefon. Jeden sygnał, drugi, trzeci… To ten sam aparat, który dostaliśmy od
Trevora. Tylko kartę ma inną. Wciąż są w nim zapisane różne numery i jedna tajemnica, którą ja
już znam i którą Paweł wkrótce mi wyzna. Próbuje od dłuższego czasu i zawsze w końcu tchórzy.
– To Kinga – patrzy w wyświetlacz. – Odebrać?
– Nie – mówię. – Niech sobie radzi. Przecież dobrze sobie radzi.
Kinga ma chłopaka. Podjeżdża po nią straszliwie dużym, białym chryslerem. Karolowi aż
się oczy błyszczą. Jej chłopak o lekko falujących blond włosach ma filmową urodę i złote serce.
Opiekuje się Kingą i Karolem, wdraża ich w życie amerykańskich nastolatków. Może w środku jest
draniem, ale to już nie nasza sprawa. Musimy liczyć na to, że sobie poradzą.
Telefon milknie. Paweł bawi się aparatem i wyławia skrzynkę zapisanych połączeń
archiwalnych. To jedno, jedyne połączenie. Na zielono.
Wiem, co chce powiedzieć. O co zapytać? Czy nie zastanowiło mnie, że z tego telefonu ktoś
dzwonił do mojej dawnej firmy, rozmawiał z kimś, a nie byłam to ja? Czy nie zastanowiły mnie
wcześniejsze zachowania Elki wobec mnie i w ogóle?
Paweł i Elka.
Gdyby wcześniej ktoś mi o tym powiedział, roześmiałabym mu się w twarz. Śmiałabym się
długo, razem z całym światem, aż w końcu wszyscy spojrzeliby na mnie jak na wariatkę, a ja
zdałabym sobie sprawę, że właśnie nią jestem, że coś mnie postrzeliło i oszukało. Bo Elka i Paweł
to żaden żart.
– Jak to się zaczęło? – pytam.
Paweł wzrusza ramionami.
– Zwyczajnie. Przestałem czuć się mężczyzną. Oddalałaś się ode mnie. Nie potrzebowałaś,
nie szukałaś. A ja tak bardzo pragnąłem kogoś, z kim mógłbym porozmawiać.
To on mnie oszukiwał, to on mnie nie szukał, ale cóż… prawda zależy od punktu widzenia.
Tak już jest. Nie ma co rozliczać z niej kogokolwiek.
– Wszystkie te nocne narady…
– Może nie wszystkie.
– Ty i Elka, nie chce mi się wierzyć – powtarzam.
– A jednak. Przykro mi.
Opowiada mi o Elce i o mnie. O tym, jak w pewnym momencie przestał czuć się
mężczyzną. Przestał widzieć w moich oczach pożądanie. Przypomina, jak go odtrącałam z powodu
natłoku zajęć czy złego samopoczucia, jak bardzo bolało go, gdy nie prowokowałam zbliżeń, nie
nęciłam go, nie zachęcałam. Miał dość. Nie szukał rozwiązania na siłę, ono samo się trafiło.
Podczas któregoś ze spotkań nad umowami pozornie zimne, wysportowane, wręcz męskie ciało
Elki otarło się o niego raz, drugi, a potem już samo poszło.
Paweł i jego pieprzony konserwatywny katolicyzm, gówno tak naprawdę znaczy. Paweł
zdrajca. Ale może w tym, co mówi, jest trochę racji? Może to ja zaczęłam być oziębła, a jego
niechęć do mojego ciała przyszła później, była wynikiem moich wcześniejszych zachowań? Sama
tego nie byłam w stanie dostrzec. Punkt widzenia.
Uśmiecha się pod nosem.
– Tłumaczyłem sobie początkowo, że to wcale nie zdrada, że zrobiłem to prawie z
mężczyzną, bo Elka była jak mężczyzna. Sama myślała, że jest homo, ale bała się też kobiet. Bała
się seksu. Oczywiście, miała jakieś tam małe doświadczenia studenckie, byli i mężczyźni, i kobiety,
ale to wszystko wyjątkowo się nie udawało. Wstydziła się siebie, swojego ciała, wstydziła się
mężczyzn i kobiet. Uciekała w książki, aż w końcu jej ciało eksplodowało i akurat ja byłem pod
ręką. A mnie był potrzebny ktoś taki jak ona. No i coś wciąż nas pociągało. Coś zaiskrzyło.
– Ile to trwało?
– Sześć lat.
Sześć lat. Niesamowite. Mój mąż przez sześć lat rżnął inną kobietę, niemal pod moim
nosem, a ja niczego się nie domyślałam. Paweł i Elka. Sześć lat. Nie wierzę.
– Nie wierzę.
– A jednak. Chciałem ci powiedzieć, chciałem… odejść, ale nie mogłem. Ze względu na
dzieci i na… ciebie.
– Na mnie?
– Mimo że czasem czułem się tak, jakbym to Elkę zdradzał z tobą, to jednak wciąż wracały
wspomnienia pokoju numer pięćset jeden. Wciąż to ty byłaś dla mnie najważniejsza. Dlatego
postanowiłem to przerwać i wtedy… wtedy zauważyłem, że z tobą też coś się dzieje. Że ty też masz
tajemnice.
– I co pomyślałeś?
– Że to dobrze. Byłem zły na życie, że ja miałem swoje wcześniejsze doświadczenia, a
potem cię zdradziłem, a ty miałabyś pozostać prawie dziewicą. Kobieta, która miała tylko jednego
mężczyznę, jest prawie dziewicą. To było według mnie niesprawiedliwe. Dlatego się cieszyłem.
Chciałem, żebyś kogoś miała. Żebyś mnie ukarała. A potem, sama wiesz, wszystko się popieprzyło.
Ale teraz już się nie pieprzy. Życie przestało nas pieprzyć. To my robimy z nim, co chcemy.
Paweł znów budzi się do życia. Ponownie mnie pożąda. Sprawia, że czuję się szczęściarą. Cholerną
szczęściarą.
– Oboje się oszukiwaliśmy.
Może oboje potrzebowaliśmy się oszukiwać. Każdy ma swoje tajemnice.
Kładę głowę na jego torsie i nie chcę już wracać do przeszłości. Nie chcę myśleć o Oskarze
i Elce. Jesteśmy teraz tylko my, we dwoje. Ja i Paweł. I moja opowieść.
Koniec