IJ
â
Ğ
à
W
IJWIECIE
WSZECHMOG
âCYM
O PRZEMOCY,
IJMIERCI I BOGU
ZBIGNIEW
MIKO
àEJKO
W IMI
Ę BOGA
Karen Armstrong
POLSKA DO WYMIANY. PÓ NA NOWOCZESNO
Ć I NASZE WIELKIE NARRACJE
Przemys
ław Czapli ski
ENCYKLOPEDIA G UPOTY
Matthijs van Boxsel
ODURZENI. HISTORIA NARKOTYKÓW 1500–2000
Richard Davenport-Hines
CZYTAJ
ĄC POLSKĘ
Kinga Dunin
DZIE O OTWARTE
Umberto Eco
IMPERIUM
Michael Hardt, Antonio Negri
HISTORIA POWSZECHNA CYFR
Georges Ifrah
GENDER DLA REDNIO ZAAWANSOWANYCH
Inga Iwasiów
BOHATER, SPISEK, MIER
Ć. WYK ADY YDOWSKIE
Maria Janion
YJ
ĄC TRACIMY YCIE
Maria Janion
KSI
ĘGA KSIĄG UTRACONYCH
Stuart Kelly
DZIENNIK GALERNIKA
Imre Kertész
J
ĘZYK NA WYGNANIU
Imre Kertész
CZAS. PRZEWODNIK U YTKOWNIKA
Stefan Klein
CZERWONA KSI
ĘGA. STALIN I YDZI
Arno Lustiger
TWARZ TUWIMA
Piotr Matywiecki
YWOTY WI
ĘTYCH POPRAWIONE
Zbigniew Miko
łejko
GOODBYE MR SOCIALISM
Antonio Negri
PRZYGODNO
Ć, IRONIA I SOLIDARNO Ć
Richard Rorty
MORALNA I NIEMORALNA HISTORIA PIENI
ĄDZA
René Sédillot
MAPY DUCHOWE WSPÓ CZESNO CI. CO NAM ZOSTA O Z NOWEJ ERY?
Anna Sobolewska
CHCIE
Ć I MIEĆ
Ma
łgorzata Szpakowska
OBYCZAJE POLSKIE. WIEK XX W KRÓTKICH HAS ACH
pod redakcj Ma
łgorzaty Szpakowskiej
LEGENDY O KRWI. ANTROPOLOGIA PRZES
ĄDU
Joanna Tokarska-Bakir
HISTORIA STROJU
Maguelonne Toussaint-Samat
HISTORIA NATURALNA I MORALNA JEDZENIA
Maguelonne Toussaint-Samat
Na początku Bóg stworzy niebo i ziemię. Ziemia
za by a bez adem i pustkowiem: ciemno ć by a nad
powierzchnią bezmiaru wód, a Duch Bo y unosi się
nad wodami.
(Rdz 1,1–2)
1
Zosta tylko nik y, wiotki
cie , zaledwie dostrzegalny...
Niechaj zewsząd wszyscy ludzie
przyjdą teraz na popatrzeć.
Po Songling
2
7
Od autora
No có , to nie jest – to nie mo e być – ostateczny obrachunek ze
wiatem. Nigdy go zresztą nie dokonam. I nie chcę dokonywać.
Nie jest to tym bardziej metafi zyczny traktat – gęsty od speku-
lacji, spiętrzonych struktur, meandrycznych wywodów, poddany
fi lozofi cznym rygorom.
To tylko trochę tekstów wybranych z tego, co zdarzy o mi się
po drodze ku przedostatniemu ju skrzy owaniu – staro ci. Czę-
sto, niestety, powstających z my lą, e za chwilę pochwyci mnie
brudna ciemno ć i zaleje usta wiekuistym gipsem.
Rzeczy te zatem są „przygodne” w dwóch przynajmniej zna-
czeniach. Dlatego e przytrafi y mi się w a nie „po drodze”, przy-
godnie, i dlatego e nie starają się dotrzeć do „istoty”, do „sedna
spraw”, e są najzupe niej okazjonalne, najzupe niej – jakby po-
wiedzieli Arystoteles i więty Tomasz – „przypad o ciowe”.
Nie uk adają się one tym samym w jaką zestrojoną i g ad-
ką ca o ć. Ale mimo wszystko odczuwam w nich pewną jedno ć
i dostrzegam te kilka oczywistych wątków. Takich, o których
wspominam w podtytule (przemoc, mierć i Bóg). I takich, o któ-
rych nie wspominam (przera enie czy kozio ofi arny, ból, bunt
czy z o). Takich, które pozwalają mi swobodnie „przeskakiwać”
od greckiej i ydowskiej staro ytno ci ku sprawom najzupe niej
wspó czesnym, od redniowiecza czy XVII wieku ku stuleciu
dziewiętnastemu, dwudziestemu albo i obecnemu. Wszystkie
one, jak atwo się zorientować, dotykają dojmującej i ciemnej
strony wiata, w którego w adaniu się znajdujemy. Ale – para-
doksalnie – dotykają dlatego, e (co wiem doskonale) d więczą
w nim równie czyste i jasne struny. Struny, których g osu zdarza
nam się często nie s yszeć w egzystencjalnej szamotaninie, w tro-
sce i trwodze zgrzebnej codzienno ci. O których zdarza nam się
nie pamiętać pod szarym brzemieniem losu. A jeszcze – i to jest
najgorsze – w strasznej nierzadko orkiestracji ycia, gdy dopa-
da nas drapie na my l o nikczemnym naszym przeznaczeniu,
przemijaniu i mierci, owe czyste i jasne struny, których wdzię-
ku, urody i harmonii nie chcieliby my utracić, zaczynają grać
z przejmującą do szpiku bole cią.
I tyle mo e.
Dodam tylko, e zapewne b ąkam się w tej ksią ce, nigdy się
przy nich nie zatrzymując na d u ej i nie przyznając się do ad-
nej wiary czy te niewiary, gdzie pomiędzy bolesnym agnosty-
cyzmem a równie bolesnym gnostycyzmem. Rzeczy ostateczne,
ta éschata, mają bowiem dla mnie wszelkie znamiona widm –
tyle przera ających i ar ocznych, co podszytych nico cią. Nie
chcę tu jednak drwić bezbo nie ani z nich, ani z tego wiata
wszechmogącego, do którego one nale ą i na który jeste my ska-
zani. Ale, najzwyczajniej, nie znoszę wszelkich ortodoksji, tak e
tych ateistycznych: zawsze zalatuje od nich smo ą, ka czugiem
i wędzid em – i bije w niebo smętny, zje cza y dym skandowa-
nych zbiorowo aklamacji. Co nie znaczy, e sam tak e, przyznaję
to bez os onek, nie b ąkam się od jednej ortodoksji do drugiej,
najczę ciej obijając się o twarde ciany ich pewno ci i koczując
gdzie w g uchym i nieuporządkowanym polu między nimi. Na
roz ogach, jak to się kiedy mówi o. Z tej w a nie racji w ród
gorliwych wyznawców najchętniej bywam niedowiarkiem, w ród
niedowiarków – cz owiekiem wiary. Jakiej wiary.
Dodam te , e ksią ka ta zrodzi a się z rozmowy telefonicz-
nej, którą mia em w ko cu maja 2008 roku z panią Beatą Sta-
si ską. I e bez tej rozmowy nie ujrza aby ona chyba, jak to się
powiada, wiat a dziennego.
Warszawa, maj–lipiec 2008 roku
„Jak było na początku...”
11
Początek, jego zgubny fenomen
Wojna jest czynem lub dramatem interesowno ci istoty.
aden byt nie mo e spokojnie doczekać swojej godziny.
Emmanuel Lévinas
1
Wchodzę w a nie w ten okres, kiedy materią prze yć stają się
przede wszystkim wspomnienia. Kiedy pamięć, a z nią i ycie,
zaczyna zataczać ko o, aby którego dnia domknąć się w pustce.
Kiedy oto – zgodnie z przejmującą my lą Norwida – zbli ający
się fi na coraz mocniej naszeptywać zaczyna do początku, coraz
mocniej zaczyna go uwydatniać, coraz mocniej obna ać.
I coraz bardziej czuję się te wię niem upiornej mechani-
ki unicestwienia, wydobytej ju u zarania naszych intelektual-
nych dziejów przez Anaksymandra z Miletu: „Gdzie rzeczom
dane by o się narodzić, tam równie muszą przepa ć; zgodnie
z konieczno cią”
2
.
Próbuję jednak – to sk onno ć najzupe niej naturalna – ja-
ko zaludnić rysujący się tu krajobraz spustoszenia, gdzie gę ciej
wcią i gę ciej od wyblak ych fantomów z dawnych lat, próbuję
go jako „zagospodarować” obrazami, sensami, s owami. Dobie-
ram je i smakuję, trochę z masochistyczną goryczą, trochę z trze-
potliwym, dziecinnym niepokojem, jakbym mia wyruszyć z tym
baga em widoków i znacze w romantyczną podró przez mg ę,
w wędrówkę „pod laty skich agli cieniem”, która sko czy się
gdzie u kresu wiata, na jakiej wyspie zacisznej, nie arkadyj-
skiej wprawdzie, lecz yjącej w sennym uspokojeniu, daleko od
zgie ku, trwogi i destrukcji.
Odkrywam zatem, z jednej strony, e skwapliwie wracam do
dziecinnych oraz m odzie czych lektur, do Stevensona choćby
12
czy Dumasa. Z drugiej za pociągają mnie prawie narkotycznie
wielkie i rozlewne powie ci dziewiętnastego wieku albo klasyka
grecka, a Biblia – najbardziej dotąd dramatyczna z ksią ek wia-
ta – traci często swój wiekuisty blask i swoją moc ra enia, traci
swoje tremendum i swoje fascinans, tak niedawno jeszcze porusza-
jące mnie najg ębiej, do ywego, do szpiku ko ci. I zaczyna z jej
kart parować jaki niepojęty, jaki niedający się opanować mróz.
Coraz czę ciej tym samym buntuję się przeciw jej czytaniu, co-
raz czę ciej odganiam od siebie jej obrazy i frazy – niczym do-
kuczliwe owady nas ane na mnie przez utajonego w jej s owach
„w adcę much”.
A je li ju , wracam do niej tak, jak wraca a – wszystko wska-
zuje, e w staro ci – Denise Levertov w wierszu, który nie by , nie
móg być (i dla niej samej, i dla prze ywającego jej gorzki k opot
czytelnika) „nitk
ą s oneczną na cianie i fotografi ą wszystkich
wiosen”:
Starzejąc się idzie cz owiek
W dó ciemnych schodów.
Mówi o Duszy
Wytatuowanej Prawem.
O snach zwęglonych w ko ciach.
Spogląda w górę
Na przyjació , którzy wychylają się
Nad studnią schodów
Ze wiat a i wina.
Proszą, by im wybaczy
Ciemno ć, której nie mogą zapobiec.
Nape niony gwiazdami Babilon
Dr y w jego y ach staro ytnym
Tętnem. Rzeki
Uciekają z Edenu.
Przed Adamem
Adam p onie.
13
„Wszystko w porządku” odpowiada
cz owiek idąc w dó ,
„wszystko w porządku – jest wiele
alei, wiele korytarzy duszy,
które są równie ciemne.
Shalom
”.
3
Tak, nie ma tu, na ostatnim rozdro u, plato skiego obrazu ulot-
nej, podnios ej duszy z jej s onecznym rydwanem. Tak, jest tu
tylko „ciemna dolina” (Ps 23,4), którą pój ć trzeba – ale bez pa-
sterza albo, najwy ej, przy jego smutno-ironicznej obecno ci/nie-
obecno ci. I wreszcie jest widzenie jak z Marka Aureliusza albo
z Koheleta: e „marno ć nad marno ciami – wszystko marno ć”
(Koh 1,2):
Los bowiem synów ludzkich jest ten sam.
co i los zwierząt;
los ich jest jeden:
jaka mierć jednego, taka mierć drugiego,
i oddech ycia ten sam.
[...]
Wszystko idzie do jednego miejsca:
powsta o wszystko z prochu
i wszystko do prochu znów wraca.
Któ pozna, czy tchnienie synów ludzkich idzie w górę,
A tchnienie zwierząt zstępuje w dó , do ziemi? (Koh 3,19–21)
Kohelet nie udzi się więc standardowym judejskim obrazem cza-
su liniowego: od narodzin do mierci, od stworzenia do sądu.
Los cz owieka, los wiata – jak u Marka Aureliusza, jak wcze niej
u Heraklita – zaklęty dla zosta w mechanice ko a, beznamięt-
nie spe niającego swą powinno ć w wiekuistym przeciągu:
Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi,
a ziemia trwa po wszystkie czasy.
S o ce wschodzi i zachodzi,
i na miejsce swoje spieszy z powrotem,
14
i znowu tam wschodzi.
Ku po udniowi ciągnąc
i ku pó nocy zawracając,
kolistą drogą wieje wiatr
i znowu wraca na drogę swego krą enia.
[...]
To, co by o, jest tym, co będzie,
a to, co się sta o, jest tym, co znowu się stanie:
więc nic zgo a nowego nie ma pod s o cem.
[...]
Nie ma pamięci o tych, co yli dawniej,
ani te o tych, co będą kiedy yli,
nie pozostanie wspomnienie u tych, co będą potem.
(Koh 1,4–6,9,11)
Doznaję – z czasem mocniej i mocniej – tego w a nie poczucia.
Poczucia obrotu wszystkich rzeczy, który ko czy się w prochu,
w nico ci. Poczucia obrotu rzeczy, który nie zostaje zwie czony
apokatastazą, odrodzeniem wszystkich bytów w Bogu czy Logo-
sie. I poczucia ko obiegu, które ma za nic nietzschea skie nadzie-
je – mimo wszystko nadzieje – „wiecznego wrotu” z jego nadcz o-
wieczą rado cią i nadcz owieczym tragizmem.
I niekiedy wzrok mój goni wówczas, tak e ten wzrok we-
wnętrzny, za pewnymi obrazami, które uciele niają i zarazem
estetyzują to poczucie, odejmując te cokolwiek z bolesnego pa-
rali u znamiennego dla owych prze yć: pustka przecie , z samej
swej natury, aknie widoku, aknie kszta tu – co dobrze wiedzieli
ju Leukippos i Demokryt, twierdząc, wbrew eleatom, e niebyt
istnieje, e pró nia jest przestrzenią my lowo, teoretycznie po-
ądaną, aby atomy mia y gdzie się poruszać i tworzyć byty. Tak
zatem wzrok mój sięga najpierw z ch
ęcią – na przyk ad – ku Vani-
tas Tycjana (1515), gdzie na planie pierwszym króluje pe na ycia
i urody kobieco ć, a w tle otwiera się mrok i panują przemijanie
oraz blichtr z ich alegoriami i symbolami. Ale ten obraz jest zbyt
piękny, zbyt estetyczny, zatem zbyt przywiązany do materialne-
go, do cielesnego adu, który się za chwilę rozprzęgnie. Chętniej
15
więc przechodzę gdzie indziej, choćby do niewielkiej, lecz na
barokową ju mod ę t ocznej Alegorii ludzkiego ycia Alessandra
Alloriego z lat 1570–1590, bo – jakkolwiek stereotypowa i typo-
wa – niesie ona w sobie i szale stwo metafi zycznego przeciągu,
i obraz ko a, o który mi teraz szczególnie chodzi. Który teraz
najbole niej ze wszystkich przemawia do mnie.
Ten widok ko a pojawia się wprawdzie jako – w wę owym
splocie, w materii warkocza – i w Vanitas Tycjana. Tyle tylko, e
skojarzenie i z Koheletem, i mym w asnym odczuciem bardzo
staje się w przypadku tego wczesnego dzie a mgliste i enigmatycz-
ne, ma o dos owne. Znacznie więcej dos owno ci i kszta tów bar-
dziej wyrazistych – a tego mi potrzeba – jest natomiast w innym
jego dziele, w Alegorii roztropno ci z lat (mniej więcej) 1565–1570,
z doby pó nej artysty. Tycjan umie ci w tym obrazie trzy obli-
cza ludzkie – m odzie ca, dojrza ego mę czyzny oraz starca –
na symbolicznej podstawie-hybrydzie, stworzonej z trzech g ów
zwierzęcych: wilczej, lwiej i psiej. Sam artysta uosabia tu staro ć,
której w adzą jest pamięć, czerpiąca ju tylko z minionych do-
wiadcze (mę czyzna dojrza y personifi kuje inteligencję zdolną
do oceny tera niejszo ci, m odzieniec za – przezorno ć, która
ma uprzedzać o dobru i z u). Kolisty uk ad g ów formalnie nie
zostaje w tej alegorii domknięty jak u wiatowida ze Zbrucza.
Nie dziwota, w istocie bowiem dope nieniem kręgu ycia staje
się w ikonie Tycjana g ęboka ciemno ć, wyzuta z jakiejkolwiek
dekoracji.
Tak się zatem zamyka ko o. Ale mo na je w ikonografi i
zamknąć inaczej, z ca ą jaskrawą dos owno cią. Tak dzieje się
zw aszcza w emblematycznych podobiznach Uroborosa, mitycz-
nego wę a, symbolu czasu, który z era swój w asny ogon, choć
niekiedy narusza brutalną, prostą wymowę – jak w przypadku
emblematu LXXXIII z Emblematum liber Andrei Alciattiego – in-
telektualna mrzonka wyra ona w opisie, e nie miertelno ć zdo-
być mo na poprzez studia literackie.
Czemu jednak opowiadam to wszystko? Czemu mno ę cyta-
ty, czemu zwierzam się z typowych dozna mojego wieku, czemu
16
w óczę się po starych obrazach? Czy, najzwyczajniej pod s o cem,
nie prowadzi mnie banalny w takich razach horror vacui – prosty
lęk przed pustacią, co nadciąga „jak z odziej w nocy”
(1 Tes 5,2)?
A mo e jedynie po to, aby – trochę zakosami, trochę pokręt-
nie i na literacką w a nie mod ę – w paradoksalnej zgodno ci/
niezgodno ci z renesansowymi mrzonkami Alciattiego – „do-
brać się” do początku?
Początek budzi bowiem we mnie większą grozę ni koniec,
większe poczucie nico ci. Nie mówię tego bez namys u, nie mó-
wię bez zastanowienia. Przeciwnie: zawsze chcia em zrozumieć
taki stan rzeczy, zawsze – odkąd sięgnę pamięcią – chcia em po-
jąć ów lęk, zwykle dziki i parali ujący, gdy przychodzi my leć
i mówić o początku. O czasie, gdy mnie nie by o jeszcze, więc nie
by o tak e niczego.
Zdawa oby si
ę wprawdzie, e nale y tu uwierzyć staro ytnym
mistrzom i przyjąć, e pomiędzy początkiem i ko cem – tak e
w sprawach nico ci – nie ma adnej ró nicy. Mówi to chocia by
cytowany ju Anaksymander, mówi to Heraklit, zarzekając się,
e „ta sama droga [wiedzie] w górę i w dó ”
4
, e „jest w nas jed-
nocze nie ycie i mierć, jawa i sen, m odo ć i staro ć – wzajem-
nie się zmieniają”
5
, e początek i koniec stykają się w obwodzie
ko a
6
.
Ale chyba trochę niedobrze czytamy tych greckich nauczy-
cieli. Czytamy chyba trochę niedobrze, bo nie dostrzegamy w ich
my leniu – tak jak nale a oby, z ca ą jaskrawo cią – tej tragicznej,
nicującej jednorodno ci początku i ko ca. Ani tego zw aszcza, e
bez początku – takiego początku, jaki zosta nam dany (niczym
zgubny prezent Danaów) – nie by oby drogi nocy, jaką i ć musi-
my. Nie by oby drogi ku mierci, ku wyzięb ej otch ani bez dna.
My lę te , choć mo e tu się mylę, e nieobca im by a taka
wizja, która – na przyk ad wbrew mitycznemu my leniu, tak e
my leniu Nietzschego, a na podobie stwo Koheleta – ączy, ze
wiadomo cią absolutnej grozy i absolutnej nico ci, ko owe i li-
nearne rozumienie czasu w jedną zwartą strukturę. W tej struktu-
rze dzieje wszelkiego bytu bieg yby rzeczywi cie w obwodzie, od
17
nico ci do nico ci, od prochu do prochu, ale nic dwa razy nie mo-
g oby się zdarzyć, nic powtórzyć. I nie by oby wcale – jak pragną
Marek Aureliusz w swoim, tak e upiornym, obrazie wiekuistej
apokatastazy – wielu Sokratesów przed Sokratesem ani wielu So-
kratesów po Sokratesie, a tylko jeden jedyny, nigdy niewracający
do istnienia, do bytu, mistrz z Aten.
Tak czy siak, początek zas uguje na taką samą odrazę jak ko-
niec, na taki sam bunt. A nawet na co bardziej radykalnego.
Tymczasem księgi więte i nie więte – niczym pijany p otu
– trzymają się początku i szukają w nim oparcia. I przywiązują
do , jakby by o do czego, jaką szczególną wagę. Ich s owa są
przy tym odmierzone, stanowcze, patetyczne, prowokacyjne, nie
znoszące sprzeciwu:
„Na początku Bóg stworzy niebo i ziemię” (Rdz 1,1);
Na początku by wodór*;
„Na początku by o S owo” (J 1,1);
„Na początku by a chuć”**.
I tylko Paul Valéry, jedyna znana mi osoba pióra, lekcewa y
początek i nie zamierza poddać się jego zgubnemu dyktatowi,
nie chcąc z tego względu napisać powie ci, gdy nieodwo alnie
musia aby się ona zaczynać od potwornego bana u („Markiza
wysz a z domu o dziewiątej”), od razu unicestwiającego wszel-
ki sens, wszelką warto ć. Wielu jednak nie mia o jego heroizmu
i przybiera o w swoich koronnych dzie ach patetyczny ton De-
miurga, jego apokaliptyczny timbre: „Rok 1647 by to dziwny rok,
w którym rozmaite znaki na niebie i na ziemi zwiastowa y jako-
we klęski i nadzwyczajne zdarzenia”.
Jedni zatem autorzy ksiąg więtych i nie więtych ustanawiają
„od początku” ca e wiaty i za wiaty, inni tylko swoje – mniejsze
albo większe, ale zawsze mityczne – ojczyzny. Pierwiastkowe jed-
nak dla takiego kultu początku jest tak naprawdę przywiązanie
*
Tytu g o nej swego czasu ksią ki Hoimara von Ditfurtha (prze . Anna
Danuta Tauszy ska, Warszawa 1989).
** Pierwsze zdanie Requiem aeternam Stanis awa Przybyszewskiego.
18
nie do mitu, ale do Logosu, do Rozumu i S owa – zawsze wiel-
kimi literami – które tak naprawdę kamufl ują zaledwie ukryty
w idei początku plan destrukcji.
Ale nie da się ostatecznie tym sposobem ukryć, e początek
– taki początek, jaki zosta nam pisany – niesie w sobie nasz ko-
niec. Nie da się te usprawiedliwić tego albo innego jego sprawcy.
Nie ma on bowiem – poza S owem, poza Logosem – adnego
usprawiedliwienia, adnego alibi. mierć wszystkiego, co yje,
podwa a wszak zawsze jego natchnione s owa, jego wieszczy ton,
jego obietnice.
Tak naprawdę – wiedzia to chocia by Bu hakow – wszystko
przecie , czyli ycie, zaczę o się zapewne dlatego, e to „nasza
Annuszka rozla a olej”. Albo jako podobnie. Szczegó y nie są
zresztą wa ne, wa ny jest plan ogólny, wa ny zamiar.
Zawsze to czu em, zawsze przeczuwa em. Od dziecka. Od
pierwszej chwili bólu. A teraz, po up ywie tak wielu ciemnych lat
ycia, ju wiem. Wiem – i kwita. I umiem sobie odpowiedzieć,
skąd ten taniec, taniec ycia i mierci – w jednym ciele, w jed-
nej duszy, w wiecie doko a. Skąd labirynt, który ko czy się tępą
i czarną cianą, do której wreszcie docieramy w naszych pląsach
więtego Wita.
To zatem dar czartowski, prezent jednocze nie pod y, nie-
chlujny i nieporadny, bo u początku zawsze jest który po ledniej-
szy „w adca much”, który diabolus minor. I nie musi się on wcale
pochylać nad kolebką, nie musi – niczym z a czarownica z ba ni
o piącej pannie – manipulować spektakularnie wrzecionem czy
te szyd em, które i tak wyjdzie z worka. Ukąszenie mii, ukąsze-
nie heglowskie, kopniaki losu, rany i razy nieprzytomne ycia –
wszystko to tylko bowiem rekwizyty z dawna ju dane i zadane,
zrządzone u początku w a nie, u początku, ku któremu nie chce
wcale – uporczywie i upiornie – sięgać nasz wzrok otumaniony
przez mistrzów z rozmaitych kazalnic i uczonych w Pismach.
Ale czasem ostatecznie sięga. Sięga w przera eniu, buncie
i w g odzie prawdy – jakakolwiek by ona by a. A jest wiekuista
i bolesna.
Wiekuista i bolesna jak – niestety – jej dawca i w odarz,
jak Demiurg. Jak ów posępny animator Annuszki, która rozla-
a olej. Jak jej rzekomo niebia ski, rzekomo dobry i rzekomo
sprawiedliwy „macher”. I dawca początku z jego zawsze z ym
zako czeniem.
Kiedy więc czytam jego programowy manifest – zwany Księ-
gą Rodzaju, czyli Księgą Zrodzenia ( wiata i ludzi) – burzy się
moja krew, burzy się moja dusza, do której Demiurg ro ci sobie
pretensje, choć nie jego to dzie o i nie jego to sprawa. Amen.
Zło, które jest w powietrzu